Roger elazny
Amber
TOM ÓSMY
Znak Chaosu
2
Rozdział 1
Czułem si troch niepewnie, cho nie umiałbym wyja ni dlaczego. W ko cu
to chyba nic niezwykłego: popija piwo z Królikiem, niskim człowieczkiem
podobnym do Rertranda Russella, u miechni tym Kotem i moim starym
przyjacielem Lukiem Raynardem. Luke piewał irlandzkie ballady, a za jego
plecami dziwaczny pejza przechodził od fresku w rzeczywisto . Owszem, wielki
niebieski G sienica, pal cy nargile na czubku gigantycznego grzyba. robił spore
wra enie - poniewa wiedziałem, jak łatwo ga nie wodna fajka. Ale nie w tym
rzecz. Lokal był przyjemny, a wiedziałem, e Luke cz sto obraca si w dziwnym
towarzystwie. Wi c sk d ten niepokój?
Piwo było dobre i nawet podawali darmowy lunch.
Demony torturuj ce przywi zan do pala rudowłos kobiet błyszczały tak,
e a oczy bolały. Znikn ły teraz, ale cała scena była przepi kna. Wszystko było
przepi kne. Kiedy Luke piewał o Zatoce Galway, skrzyły si tak licznie, e
miałem ochot wskoczy i zatraci si w niej. Smutne te . Miało to jaki zwi zek z
uczuciem... Tak. Zabawny pomysł. Kiedy Luke piewał sm tn pie , ogarniała
mnie melancholia. Kiedy piewał wesoł , byłem rozradowany. W powietrzu
unosiła si niezwykła dawka empatii. To chyba bez znaczenia. wiatła pracowały
doskonale...
S czyłem piwo i obserwowałem, jak Humpty kołysze si na ko cu baru. Przez
moment usiłowałem sobie przypomnie , sk d si tu wzi łem, ale ten akurat
cylinder miał niesprawny zapłon. W ko cu i tak b d wiedział. Miła impreza...
Patrzyłem, słuchałem, smakowałem, dotykałem i czułem si wietnie.
Cokolwiek zwróciło moj uwag , było fascynuj ce. Czy chciałem spyta o co
Luke'a? Chyba tak, ale był zaj ty piewem, a ja i tak nie pami tałem, o co
chodziło.
Co wła ciwie robiłem, zanim zjawiłem si w tym miejscu? Próba
przypomnienia sobie nie wydawała si warta wysiłku. Zwłaszcza e tu i teraz
wszystko było takie ciekawe.
Chocia miałem wra enie, e to co wa nego. Mo e dlatego jestem
niespokojny? Mo e zostawiłem jak spraw , do której powinienem wróci ?
Odwróciłem si , eby zapyta Kota, ale on znowu zanikał, wci lekko
rozbawiony. Przyszło mi wtedy do głowy, e te bym tak potrafił. To znaczy
znikn i pój gdzie indziej. Czy w taki sposób tu przybyłem i tak mógłbym
odej ? Mo liwe. Odstawiłem kufel, potarłem oczy i skronie. Miałem wra enie, e
w głowie te wszystko mi pływa.
Nagle przypomniałem sobie własny wizerunek. Na wielkiej karcie. Atucie.
Tak. Wła nie tak si tu dostałem. Przez kart ... Czyja dło opadła mi na rami .
Odwróciłem si : to był Luke. Z u miechem przeciskał si do baru, by napełni
kufel.
- wietne przyj cie, co? - zapytał.
- wietne - przyznałem. - Jak znalazłe ten lokal?
Wzruszył ramionami.
- Nie pami tam. Czy to wa ne?
Odwrócił si , a zamie kryształków zawirowała na moment mi dzy nami.
3
G sienica wydmuchał fioletow chmur . Wschodził bł kitny ksi yc. Co nie
pasuje do tego obrazka?, zapytałem sam siebie. Ogarn ło mnie nagłe
przekonanie, e moje zdolno ci krytyczne padły zestrzelone w bitwie, poniewa
nie potrafiłem si skupi na anomaliach. A czułem, e musz tu istnie .
Wiedziałem, e zostałem pochwycony przez chwil bie c ...
Zostałem pochwycony...
Pochwycony...
Jak?
Chwileczk . Wszystko si zacz ło, kiedy u cisn łem własn r k . Nie. Bł d. To
brzmi jak w zen, a przecie było całkiem inaczej. Dło wysun ła si z przestrzeni,
zajmowanej poprzednio przez mój wizerunek na karcie, która znikn ła. Tak, to
było to... W pewnym sensie. Zacisn łem z by. Znowu zagrała muzyka. Rozległo
si ciche skrobanie przy mojej dłoni opartej o bar. Kiedy spojrzałem, kufel
znowu był pełny. Mo e za du o ju wypiłem. Mo e to wła nie przeszkadza mi si
zastanowi .
Odwróciłem si . Spojrzałem na lewo, poza miejsce, gdzie fresk na cianie
stawał si rzeczywistym pejza em. Czy przez to ja sam stawałem si cz ci
fresku?, pomy lałem nagle. Niewa ne. Gdybym tylko potrafił si skupi ...
Ruszyłem biegiem... w lewo. Co w tym miejscu uderzyło mi do głowy, a chyba
niemo liwa była analiza tego procesu, póki sam byłem jego elementem. Musiałem
si st d wydosta , eby pomy le rozs dnie... okre li , co si wła ciwie dzieje.
Min łem bar i wbiegłem na obszar sprz gu, gdzie namalowane drzewa i skały
nabierały trójwymiarowo ci. Pracowałem łokciami, p dz c przed siebie.
Słyszałem wiatr, cho go nie czułem.
Nic, co le ało przede mn , nie zbli yło si ani troch . Poruszyłem si , ale...
Luke znów zacz ł piewa .
Stan łem. Obejrzałem si wolno, bo miałem wra enie, e stoi tu za mn . Stał.
Ledwie o kilka kroków oddaliłem si od baru. Luke u miechn ł si i wci
piewał.
- Co tu si dzieje? - zapytałem G sienic .
- Jeste zap tlony w p tli Luke'a - odparł.
- Mo esz powtórzy ?
Wydmuchał pier cie niebieskiego dymu i westchn ł.
- Luke jest zamkni ty w p tli, a ty zagubiłe si w wierszach. To wszystko.
- Jak to si stało?
- Nie mam poj cia.
- A... tego... jak mo na si wyp tli ?
- Tego te nie wiem.
Zwróciłem si do Kota, który po raz kolejny kondensował si wokół u miechu.
- Nie masz pewnie poj cia... - zacz łem.
- Zobaczyłem go, jak wchodził, a jaki czas pó niej zobaczyłem ciebie - odparł
z krzywym u mieszkiem. - I nawet jak na to miejsce, wasze pojawienie było
troch ... niezwykłe. Doprowadziło mnie do wniosku, e przynajmniej jeden z was
ma zwi zki z magi .
Przytakn łem.
- Twoje pojawiania i znikania te mog człowieka zadziwi - zauwa yłem.
4
- Trzymam łapy przy sobie - rzekł. - To wi cej, ni Luke mógłby powiedzie .
- Co masz na my li?
- Wpadł w zara liw pułapk .
- A jak działa taka pułapka?
Ale on ju znikn ł, i tym razem rozwiał si tak e u miech. Zara liwa
pułapka? To by sugerowało, e to Luke miał problem, a ja zostałem tylko jako
do niego wci gni ty. Chyba rzeczywi cie, ale wci nie miałem poj cia, co to za
problem i co powinienem zrobi .
Si gn łem po kufel. Skoro nie umiem znale wyj cia z tej sytuacji, mog si
chocia zabawi . Kiedy poci gn łem pierwszy łyk, dostrzegłem nagle niezwykł
par bladych, płomiennych oczu, wpatruj cych si we mnie. Wcze niej ich nie
zauwa yłem. Najdziwniejsze było to, e tkwiły w ciemnym k cie fresku, na
drugim ko cu sali... i e si poruszały: sun ły wolno w lew stron . Wygl dały
fascynuj co, a nawet kiedy znikn fy, mogłem ledzi ich ruch dzi ki kołysaniu
traw, przemieszczaj cemu si w obszar, do którego niedawno próbowałem
dobiec. A daleko, daleko po prawej - za Lukiem - odkryłem szczupłego
d entelmena w ciemnym surducie, z palet i p dzlem w r kach, który wolno
poszerzał fresk. Łykn łem znowu i powróciłem do obserwacji tego, co
przechodziło z płaskiej rzeczywisto ci w trzy wymiary. Czarny, matowy pysk
pojawił si mi dzy skał i krzakiem. Nad nim błysn ły blade oczy; niebieska lina
ciekała z paszczy i dymiła na ziemi. Stwór był albo bardzo niski, albo
przykucn ł. Nie umiałem zdecydowa , czy wpatruje si w cał nasz grup , czy
konkretnie we mnie.
Wychyliłem si i złapałem Humpty'ego za pasek czy krawat, cokolwiek to
było. Wła nie miał przewróci si na bok.
- Przepraszam - powiedziałem. - Czy mógłby mi wyja ni , co to za stwór?
Wyci gn łem r k , a on akurat si wynurzył: wielonogi, ognisty, ciemno
łuskowany i szybki. Pazury miał czerwone. Uniósł ogon i pop dził ku nam.
Wodniste oczy Humptyego spojrzały ponad moim ramieniem.
- Nie po to tu przyszedłem, drogi panie - zacz ł - by leczy pa sk zoologiczn
ignora... O Bo e! To...
Stwór zbli ał si szybko. Czy teraz dotrze do punktu, w którym bieg staje si
marszem w miejscu? A mo e ten efekt dotyczył tylko mnie, kiedy próbowałem si
st d wydosta ? Segmenty jego cielska przesuwały si z boku na bok; syczał jak
nieszczelny szybkowar, a lad dymi cej liny znaczył jego drog od fikcji
malowidła. Zamiast zwolni , chyba jeszcze zwi kszył szybko .
Lewa r ka podskoczyła mi w gór , jakby z własnej woli, a ci g słów
nieproszony spłyn ł z warg. Wypowiedziałem je w chwili, gdy stwór mijał obszar
sprz gu, przez który ja nie zdołałem si przebi . Stan ł na tylnych nogach,
przewracaj c pusty stolik, i podkurczył łapy, szykuj c si do skoku.
- Banderzwierz! - krzykn ł kto .
- Pogromny Banderzwierz! - poprawił Humpty.
Wymówiłem ostatnie słowa i wykonałem zamykaj cy gest, a obraz Logrusu
rozbłysn ł mi przed oczami. Czarny potwór, który wysun ł wła nie przednie
szpony, nagle cofn ł je, przycisn ł do górnej lewej cz ci piersi, przewrócił
oczami, j kn ł cicho, zadyszał ci ko i run ł na podłog . Przewalił si na grzbiet i
5
znieruchomiał z łapami wyci gni tymi w gór .
Nad stworem pojawił si koci u miech. Poruszyły si wargi.
- Martwy pogrommy Banderzwierz - oznajmiły.
U miech popłyn ł w moj stron ; reszta Kota pojawiała si wokół jakby po
namy le.
- To było zakl cie zawału serca, prawda? - zapytał.
- Chyba tak - przyznałem. - Zareagowałem odruchowo. Tak, teraz pami tam.
Rzeczywi cie zawiesiłem sobie takie zakl cie.
- Tak my lałem. Byłem pewien, e magia jest w to zamieszana.
Obraz Logrusu, który pojawił si przede mn podczas działania czaru,
posłu ył te jako słabe wiatełko na zakurzonym poddaszu mojego umysłu.
Magia. Naturalnie. Ja - Merlim syn Corwina - jestem czarodziejem z rodzaju,
jaki rzadko spotyka si w okolicach, które odwiedzałem przez ostatnie lata. Lucas
Raynard, znany tak e jako ksi
Rinaldo z Kashfy, jest równie czarodziejem,
cho ró nimy si stylem. Kot, który chyba orientował si w tych sprawach, mógł
mie racj twierdz c, e znale li my si wewn trz zakl cia. Taka lokalizacja jest
jednym z nielicznych rodowisk, gdzie wra liwo i trening nie pomogłyby mi
odgadn natury mego poło enia. A to dlatego, e moje zdolno ci tak e wplotłyby
si w manifestacj czaru i podlegały jej mocom, o ile miałaby cho by elementarn
wewn trzn spójno . To co podobnego do daltonizmu. Bez pomocy z zewn trz
w aden sposób nie mogłem stwierdzi , co wła ciwie zachodzi.
Zastanawiałem si nad tym wszystkim, gdy za wahadłowymi drzwiami przed
wej ciem stan li konie i ołnierze Króla. ołnierze weszli i umocowali liny do
cielska Banderzwierza. Konie wywlokły go na zewn trz. Tymczasem Humpty
zsun ł si na podłog i wyszedł do toalety. Po powrocie odkrył, e nie potrafi
wle na barowy stołek. Wołał na pomoc ołnierzy Króla, ale ignorowali go,
zaj ci przeci ganiem mi dzy stolikami trupa bestii. Podszedł u miechni ty Luke.
- Wi c to był Banderzwierz - stwierdził. - Zawsze chciałem wiedzie , jak
wygl da. Gdyby teraz wpadł jeszcze D abbersmok...
- Psst! - ostrzegł Kot. - Z pewno ci jest gdzie tam na fresku i mo liwe, e
słucha. Nie zakłócaj mu spokoju. Mo e sapgulcz c wynurzy si spomi dzy
Tumtum drzew i złapa ci za tyłek. Pami taj o szponach jak kły i tn cych
szcz kach! Nie szukaj gu...
Kot zerkn ł na cian , po czym kilka razy szybko przefazował si w niebyt i z
powrotem. Luke nie zwrócił na to uwagi.
- My lałem o ilustracji Tenniela.
Kot zmaterializował si na ko cu baru i wychylił kufel Kapelusznika.
- Słysz grzmudnienie, a płomienne oczy płyn w lewo - oznajmił.
Równie spojrzałem na fresk. Dostrzegłem par ognistych oczu i usłyszałem
dziwny odgłos.
- To mo e by cokolwiek - zauwa ył Luke.
Kot przeskoczył na półki za barem i zdj ł ze ciany niezwykł bro ,
migocz c i błyszcz c w ród cienia. Opu cił j ; przejechała po barze i
zatrzymała si przed Lukiem.
- Najlepiej mie pod r k miecz migbłystalny. Tyle tylko powiem.
Luke roze miał si , ale ja patrzyłem z ciekawo ci na kling . Sprawiała
6
wra enie wykonanej ze skrzydeł motyli i składanego wiatła ksi yca. I znowu
usłyszałem grzmudnienie.
- Nie stój tak w czarsmut leniu - rzucił Kot, osuszył szklank Humpty'ego i
znikn ł.
Wci chichocz c, Luke wyci gn ł kufel, by go napełni . Ja stałem w
czarsmut leniu. Zakl cie, którego u yłem przeciw Banderzwierzowi, w
przedziwny sposób odmieniło mój sposób my lenia. Przez krótk chwil miałem
wra enie, e rezonans czaru rozja nia mi umysł. Uznałem, e to efekt obrazu
Logrusu, jaki pojawił si na moment. Dlatego przywołałem go ponownie.
Znak zawisł przede mn . Zatrzymałem go. Popatrzyłem. Zdawało si , e
zimny wiatr dmuchn ł mi przez głow . Dryfuj ce okruchy wspomnie skupiły
si , utworzyły pełny splot, doł czyło zrozumienie. Oczywi cie...
Grzmudnienie rozbrzmiewało gło niej. Dostrzegłem szybuj cy w ród drzew
cie D abbersmoka z oczami jak wiatła samolotu, z mnóstwem ostrych kraw dzi
do gryzienia i szarpania...
Nie miało to adnego znaczenia. Poj łem bowiem, co si wła ciwie dzieje, kto
jest za to odpowiedzialny, jak i dlaczego. Pochyliłem si tak nisko, e kostki
palców musn ły czubek prawego buta.
- Luke - rzuciłem. - Mamy problem.
Stan ł plecami do baru.
- O co chodzi? - zapytał.
Ci, co pochodz z krwi Amberu, zdolni s do olbrzymich wysiłków. Potrafimy
te wytrzyma naprawd straszne lanie. Dlatego te , mi dzy nami, cechy te w
pewnej mierze równowa si wzajemnie. Zatem, je li ju kto chce si bra do
takich rzeczy, powinien odpowiednio si przygotowa ...
Z całej siły uderzyłem pi ci od samej podłogi. Trafiłem Luke'a w szcz k , a
cios poderwał go w powietrze i rzucił na stolik, który załamał si pod ci arem.
Luke sun c dalej wzdłu baru, a wyl dował bezwładnie u stóp spokojnego
d entelmena w wiktoria skim surducie. Ten upu cił p dzel i odst pił pospiesznie.
Lew r k uniosłem kufel i wylałem zawarto na praw pi . Miałem wra enie,
e uderzyłem ni o skał . wiatła przygasły i na chwil zapanowała absolutna
cisza.
Energicznie postawiłem kufel na barze. Cały lokal ten wła nie moment
wybrał, by zadygota , jakby zatrz sła si ziemia. Dwie butelki spadły z półki,
zakołysała si lampa, a grzmudnienie przycichło. Obejrzałem si ; dziwaczny cie
D abbersmoka cofn ł si mi dzy Tumtum drzewa. Co wi cej, malowana cz
krajobrazu si gała teraz spory kawałek dalej i jakby wydłu ała si , zamra aj c
ten skrawek wiata w płaskim bezruchu. Sapgulczenie wiadczyło wyra nie, e
D abbersmok porusza si , e biegnie na lewo, uciekaj c przed spłaszczeniem.
Tweedledum, Tweedledee, Dodo i aba zacz li pakowa instrumenty.
Ruszyłem do rozci gni tego na podłodze Luke'a. G sienica demontował
nargile, a jego grzyb przechylił si mocno. Biały Królik dopadł nory na tyłach.
Słyszałem przekle stwa Humpty'ego, który kołysał si na barowym stołku, gdzie
wła nie udało mu si wej .
Podchodz c skłoniłem si d entelmenowi z palet .
- Przepraszam, e zakłócam prac - powiedziałem. - Ale prosz mi wierzy ,
7
tak b dzie lepiej.
Podniosłem bezwładnego Luke'a i zarzuciłem go sobie na rami . Obok
przefrun ło stado kart do gry. Cofn łem si , gdy migały koło mnie.
- Wielkie nieba! Przestraszył D abbersmoka! - zawołał m czyzna,
spogl daj c gdzie poza mnie.
- Co takiego? - spytałem nie do ko ca pewien, czy rzeczywi cie chc wiedzie .
- On - odparł, wskazuj c frontowe drzwi baru.
Spojrzałem, zachwiałem si i wcale si nie dziwiłem D abbersmokowi.
Do baru wkroczył wła nie czterometrowy Ognisty Anioł - brunatny, ze
skrzydłami jak witra e. Obok przypomnienia o miertelno ci kojarzył mi si z
modliszk , z kolczast obro i szponami jak ciernie, stercz cymi z krótkiej
sier ci na ka dym zgi ciu. Jeden z nich wyrwał z zawiasów wahadłowe drzwi.
Anioł był besti Chaosu - rzadko spotykan , miertelnie gro n i wysoce
inteligentn . Nie widziałem ich od lat i nie miałem ochoty ogl da teraz. Przez
moment ałowałem, e zakl cie zawału serca zmarnowałem na zwykłego
Banderzwierza... do chwili, gdy przypomniałem sobie, e Ogniste Anioły maj po
trzy serca. Rozejrzałem si szybko; bestia dostrzegła mnie, zawyła cicho i ruszyła.
- ałuj , e nie mog z panem porozmawia - przeprosiłem artyst . - Lubi
pa skie dzieła. Niestety...
- Rozumiem.
- Do widzenia.
- ycz szcz cia.
Wsun łem si do króliczej nory i ruszyłem biegiem, mocno pochylony z
powodu niskiego stropu. Luke bardzo utrudniał marsz, zwłaszcza na zakr tach.
Daleko z tyłu słyszałem drapanie i krótkie, zawodz ce wołania. Pocieszała mnie
jednak wiadomo , e aby si przecisn , Ognisty Anioł b dzie musiał poszerza
spore odcinki tunelu. Problem w tym, e był do tego zdolny. Te stwory s
niesamowicie silne i praktycznie niezniszczalne.
Biegłem, póki nie urwała si pode mn podłoga. Wtedy zacz łem spada .
Próbowałem przytrzyma si woln r k , ale trafiłem tylko na pustk . Ziemia
znikn ła. Dobrze. Miałem nadziej i wła ciwie oczekiwałem, e to nast pi. Luke
j kn ł cicho, ale nie poruszył si ..
Spadali my. Ni ej, ni ej i ni ej. Znalazłem si w studni albo bardzo gł bokiej,
albo lecieli my bardzo powoli. Wokół panował mrok i nie widziałem cian szybu.
Umysł rozja nił mi si jeszcze bardziej i wiedziałem, e tak b dzie, jak długo
zachowam kontrol nad jedn zmienn : Lukiem. Wysoko w górze ponownie
zabrzmiał łowiecki zew. A zaraz po nim dziwny, sapgulcz cy odgłos. Frakir
zacz ła pulsowa , ale wła ciwie nie mówiła nic, czego bym wcze niej nie wiedział.
Uciszyłem j .
Ja niejsze my li. Zacz łem sobie przypomina ... Atak na Twierdz Czterech
wiatów, odbicie Jasry, matki Luke'a. Napad wilkołaka. Dziwne odwiedziny u
Vinty Bayle, która nie była tym, kim si wydawała... Kolacja w Alei mierci...
Mieszkaniec, San Francisco i kryształowa grota... Coraz lepiej. I coraz gło niej
rozbrzmiewało nade mn wycie Ognistego Anioła. Musiał pokona tunel i teraz
leciał w dół.
Niestety, miał skrzydła, podczas gdy ja mogłem tylko spada .
8
Spojrzałem w gór , ale jeszcze go nie dostrzegłem. Wy ej było chyba ciemniej
ni w dole. Miałem nadziej , e to znak, i docieramy do czego w rodzaju
wiatełka w tunelu, gdy aden inny sposób ucieczki nie przychodził mi do głowy.
Było za ciemno na Atut i nie widziałem okolicy dostatecznie wyra nie, by
rozpocz przemian cienia.
Miałem teraz wra enie, e dryfujemy raczej, ni spadamy - w tempie, które
umo liwi mo e w miar bezpieczne l dowanie. Gdyby było inaczej, miałem
pewien pomysł na spowolnienie upadku - adaptacj jednego z zakl , jakie wci
miałem do dyspozycji. Jednak e rozwa ania takie na nic by si nie przydały,
gdyby my w drodze na dół zostali po arci... Całkiem realna mo liwo , chyba e
nasz prze ladowca nie jest a tak głodny. Wtedy mo e rozszarpie nas tylko na
strz py, pewnie trzeba b dzie przyspieszy , eby bestia nas nie dogoniła... Co
spowoduje, naturalnie, e roztrzaskamy si o dno studni.
Decyzje, decyzje...
Luke poruszył si lekko. Miałem nadziej , e nie odzyska przytomno ci: nie
było czasu na zabawy z zakl ciem snu, a moja pozycja utrudniała porz dny cios,
Pozostawała tylko Frakir. Gdyby jednak Luke był na granicy jawy, duszenie
mo e go rozbudzi zamiast u pi . W dodatku potrzebowałem go w dobrym
stanie. Posiadał zbyt wiele informacji, których ja nie miałem: informacji, które
były mi niezb dne.
Min li my nieco ja niejszy odcinek i po raz pierwszy zobaczyłem ciany
szybu. Pokrywały je napisy w nie znanym mi j zyku. Przypomniałem sobie takie
niesamowite opowiadanie Jamaiki Kincaid, ale nie nasun ło mi adnych nowych
pomysłów. A gdy tylko przelecieli my przez t warstw jasno ci, dostrzegłem w
dole niewielki kr ek wiatła. I natychmiast rozłegło si wycie, tym razem bardzo
blisko.
Podniosłem głow . Przez blask przelatywał Ognisty Anioł. Jednak tu za nim
dostrzegłem inny kształt: miał na sobie kamizelk i sapgulczał: to D abbersmok
tak e pod ał w dół i wyra nie był z nas najszybszy. Natychmiast wynikn ł
problem, jego zamiarów; doganiał nas, a kr ek wiatła rósł w dole. Luke zadr ał
znowu. Jednak kwestia D abbersmoka rozwi zała si sama, gdy tylko do cign ł
Ognistego Anioła i zaatakował. Sapgulczenie, wycie i grzmudnienie odbijały si
echem od cian szybu, wraz z sykiem, drapaniem i od czasu do czasu warkotem.
Obie bestie zwarły si i szarpały; z oczami jak konaj ce sło ca i szponami jak
bagnety tworzyły piekieln mandal w blasku docieraj cym od dołu. Wprawdzie
zajmowały si tym zbyt blisko, bym patrzył na nie z całkowitym spokojem, ale
walka przyhamowała ich lot. Nie musiałem ju ryzykowa le dobranego zakl cia
i niewygodnych manewrów, by wynurzy si z szybu o własnych siłach.
- Arrg! - zauwa ył Luke, obracaj c si w moim uchwycie.
- Masz racj - przyznałem. - Ale nie ruszaj si , dobrze? Za chwil spadniemy
na ziemi ...
- ...i spłoniemy - doko czył. Przekr cił głow , by spojrze na walcz ce
potwory, potem w dół, kiedy zrozumiał, e my równie spadamy. - Co to za odlot?
- Ci ki - odparłem i nagle mnie ol niło: to wła nie to.
Otwór rozrastai si , a nasza szybko pozwalała na w miar bezpieczne
l dowanie. Gdybym rzucił zakl cie, które nazwałem Klapsem Olbrzyma, pewnie
9
stan liby my w miejscu albo nawet podlecieli kawałek do góry. Lepiej zarobi
par siniaków, ni sta si przeszkod na drodze. Rzeczywi cie, ci ki odlot.
My lałem o słowach Randoma, kiedy pod wariackim k tem wlecieli my w otwór,
uderzyli my i potoczyli my si po ziemi. Zatrzymali my si w jaskini, niedaleko
wyj cia. W prawo i w lewo wybiegały tunele. Wyj cie miałem za plecami. Szybki
rzut oka w tamt stron ukazał mi zalan blaskiem, zapewne bujn i bardziej ni
troch zamglon dolin . Luke le ał nieruchomo tu obok. Poderwałem si szybko,
chwyciłem go pod pachy i odci gn łem od ciemnego otworu, z którego przed
chwil wypadli my.
Odgłosy walki potworów rozlegały si bardzo blisko. Dobrze, e Luke znów
stracił przytomno . Je li si nie pomyliłem, to był w marnym stanie, nawet jak
na Amberyt . Jednak dla kogo o zdolno ciach magicznych stanowiło to bardzo
niebezpieczn niewiadom , z jak nigdy jeszcze si nie spotkałem. Nie byłem
pewien, jak sobie z tym poradz .
Ci gn łem go do tunelu po prawej, poniewa był w szy i teoretycznie
łatwiejszy do obrony. Ledwie zd yli my si w nim schroni , gdy dwie bestie
wpadły do groty, dusz c i szarpi c si nawzajem. Zacz ły przetacza si po
podłodze, drapały pazurami, syczały i wiszczały. Zupełnie chyba o nas
zapomniały, wi c kontynuowałem odwrót, póki nie znale li my si gł boko w
tunelu.
Mogłem tylko uzna , e domysły Randoma s prawdziwe. W ko cu był
muzykiem i grywał po całym Cieniu. Poza tym adne lepsze wyja nienie nie
przychodziło mi do głowy.
Przywołałem Znak Logrusu. Kiedy zobaczyłem go wyra nie i wplotłem w
niego r ce, mogłem zada cios walcz cym bestiom. Jednak nie zwracały na mnie
uwagi, a ja wolałem o sobie nie przypomina . Nie miałem te pewno ci, czy
odpowiednik uderzenia sztachet wywrze na nich jakie wra enie. Poza tym
przygotowałem ju zamówienie i najwa niejsza teraz była jego realizacja.
Si gn łem w Cie .
Trwało to niesko czenie długo. Musiałem pokona wyj tkowo rozległy
obszar, nim wreszcie trafiłem na to, czego szukałem. A potem musiałem
powtórzy operacj . I znowu. Potrzebowałem kilku drobiazgów, a aden z nich
nie znajdował si blisko.
Tymczasem walcz cy nie wykazywali ladów zm czenia, a ich szpony krzesały
iskry ze cian groty. Zadali sobie niesko czenie wiele ran i teraz pokrywała ich
ciemna posoka. Luke przebudzii si , uniósł na łokciach i z fascynacj obserwował
niezwykłe zmagania. Nie wiedziałem, na jak długo przyci gn jego uwag . Ju za
chwil b dzie mi potrzebny przytomny, ale dobrze, e na razie nie my lał jeszcze
o innych sprawach. Nawiasem mówi c, kibicowałem D abbersmokowi. Był
zwyczajn gro n besti i wcale nie musiał wła nie mnie atakowa , gdy jego
uwag odwróciła ta niesamowita nemezis. Ognisty Anioł rozgrywał tu zupełnie
inn parti . Nie było adnego powodu, by bł kał si tak daleko od Chaosu - chyba
e został wysłany. To piekielne stwory: trudno je schwyta , jeszcze trudniej
wyszkoli , niebezpiecznie trzyma blisko siebie. Wi
si z niemałymi
wydatkami i ryzykiem. Dlatego mało kto lekkomy lnie inwestuje w Ogniste
Anioły. Głównym celem ich ycia jest zabijanie, a o ile wiem, nikt spoza Dworców
10
Chaosu nigdy ich nie wykorzystywał. Dysponuj szerokim zakresem zmysłów, po
cz ci paranormalnych, i mo na ich u ywa jako psów go czych w Cieniu. Same
przez Cie nie w druj , a przynajmniej ja nic o tym nie słyszałem. Lecz id cego
przez Cienie mo na ledzi , a Ogniste Anioły potrafi wyczu nawet wystygły
trop, gdy ju naucz si rozpoznawa ofiar .
Przeatutowałem si do tego zwariowanego lokalu. Nie s dziłem, by Ognisty
Anioł mógł mnie ciga drog przeskoku przez Atut, jednak przyszło mi na my l
kilka innych mo liwo ci... na przykład, e kto mnie odszukał, przetransportował
stwora gdzie niedaleko i poszczuł na mnie. Cokolwiek to oznaczało, jedno było
pewne: ten zamach nosił znak firmowy Chaosu. St d te moje szybkie wst pienie
w szeregi fandomu D abbersmoka.
- Co si dzieje? - zapytał nagle Luke, a ciany groty przybladły na moment i
usłyszałem strz p muzyki.
- Trudno wytłumaczy - odparłem. - Pora na lekarstwo.
Wysypałem gar tabletek B12, które wła nie sprowadziłem, i odkorkowałem
tak e przywołan butelk wody.
- Jakie lekarstwo? - spytał, gdy wr czyłem mu to wszystko.
- Z polecenia lekarza. Szybciej staniesz na nogi.
- Dobra.
Wrzucił tabletki do ust i popił.
- Teraz te.
Otworzyłem fiolk thoraziny. Tabletki były po 200 mg i nie wiedziałem, ile mu
poda . Zdecydowałem si na trzy. Doło yłem te tryptophan i troch
phenylaniny. Patrzył na pigułki. ciany znowu przybladły, zabrzmiała muzyka.
Bar pojawił si nagle, przywrócony do tego, co w tej okolicy uchodziło za
rzeczywisto . Ustawiono poprzewracane stoliki, Humpty kiwał si przy barze,
fresk powstawał ci gle.
- O, jest klub! - zawołał Luke. - Powinni my wraca . Impreza chyba si
wła nie rozkr ca.
- Najpierw lekarstwa.
- Od czego to?
- Dostałe niedawno jakie wi stwo. Pomog ci wyj z tego bez komplikacji.
- Nic mi nie dolega. Wła ciwie to czuj si wietnie...
- Zjedz to!
- Dobrze, dobrze...
Połkn ł cał gar .
D abbersmok i Ognisty Anioł rozwiewali si powoli, a gdy wykonałem
niech tny gest w okolicy blatu baru, r ka napotkała pewien opór, cho lada nie
była jeszcze w pełni materialna. Nagle zauwa yłem Kota, którego sztuczki z
egzystencj sprawiały w tej chwili, e wydawał si bardziej rzeczywisty ni
cokolwiek innego.
- Wchodzisz czy wychodzisz? - zapytał.
Luke zacz ł si podnosi . wiatło ja niało mocniej, cho było te bardziej
przymglone.
- Em... Luke, spójrz na to. - Wskazałem palcem.
- Na co? - Odwrócił głow .
11
Przyło yłem mu po raz drugi. Kiedy upadł, bar zacz ł zanika . ciany jaskini
zogniskowały si na powrót. Usłyszałem głos Kota.
- Wychodzisz - mrukn ł.
Z pełn gło no ci wróciły d wi ki, lecz tym razem dominuj cym odgłosem
był pisk jakby kobzy. Wydawał go D abbersmok, przyci ni ty do ziemi i
szarpany przez Ognistego Anioła. Zdecydowałem si na zakl cie Czwartego
Lipca, które zostało mi z ataku na cytadel . Wzniosłem r ce i wypowiedziałem
słowa. Równocze nie wyszedłem przed Luke'a, by zasłoni mu widok.
Odwróciłem głow i zacisn łem mocno powieki. Nawet z zamkni tymi oczami
widziałem jaskrawy błysk.
- Hej... - odezwał si Luke, jednak wszystkie inne d wi ki ucichły nagle.
Spojrzałem. Obie bestie le ały oszołomione i nieruchome pod cian groty.
Złapałem Luke'a za r k i zarzuciłem go sobie na rami w uchwycie stra ackim.
Ruszyłem do groty. Raz po lizgn łem si na krwi, sun c wzdłu ciany do
wyj cia. Potwory zacz ły si porusza , ale raczej instynktownie ni wiadomie.
Stan łem w otworze jaskini; przed sob zobaczyłem olbrzymi ogród w rozkwicie.
Wszystkie kwiaty były co najmniej mojego wzrostu, a podmuchy wiatru niosły
oszałamiaj ce zapachy.
Po chwili usłyszałem za plecami bardziej stanowcze poruszenia. Odwróciłem
si . D abbersmok wstawał na nogi. Ognisty Anioł wci siedział skulony i
popiskiwał cicho. D abbersmok zatoczył si do tyłu, rozło ył skrzydła, zamachał i
odleciał do otworu rozpadliny w tylnej cianie groty. Rozs dny pomysł, uznałem i
ruszyłem do ogrodu.
Aromaty były tu jeszcze silniejsze, a kwiaty w wi kszo ci wła nie kwitn ce -
tworzyły fantastycznie barwny baldachim. Zasapałem si po chwili, ale biegłem
dalej. Luke był ci ki, lecz wolałem zostawi jaskini mo liwie daleko za sob .
Bior c pod uwag , jak szybko potrafi si porusza nasz prze ladowca, nie byłem
pewien, czy mam do czasu na zabawy z Atutami.
Zaczynałem odczuwa lekkie zawroty głowy, a ko czyny jakby oddaliły si
ode mnie. Natychmiast pomy lałem, e kwiaty mog mie lekko narkotyczne
działanie. Doskonale. Tylko tego było mi trzeba: wpa w narkotyczny haj, kiedy
akurat próbowałem wyci gn z niego Luke'a. Dostrzegłem przed sob polank
na niewielkim wzniesieniu. Ruszyłem ku niej. Mo e zdołam tam chwil odpocz ,
zebra my li i postanowi , co dalej.
Jak dot d nie słyszałem adnych odgłosów po cigu. Biegłem czuj c, e
zaczynam si zatacza . Co zakłócało mi zmysł równowagi. Nagłe ogarn ł mnie
strach przed upadkiem, zbli ony troch do akrofobii. Po raz pierwszy przyszło mi
do głowy, e je li si przewróc , mo e nie zdołam ju powsta , e zapadn w
ot pienie i we nie zabije mnie stwór z Chaosu. Nade mn barwy kwiatów zlewały
si , płyn ły i mieszały niczym masa jaskrawych wst ek w jasnym strumieniu.
Starałem si oddycha płytko, by wci ga do płuc jak najmniej wyziewów. Nie
było to łatwe wobec narastaj cego zm czenia.
Nie upadłem jednak, cho usiadłem ci ko obok Luke'a, gdy wreszcie
uło yłem go na trawie po rodku polanki. Wci był nieprzytomny i na twarzy
miał wyraz spokoju. Wiatr owiewał nasz wzgórek od strony, gdzie wyrastały
nieprzyjemne, kolczaste ro liny bez kwiatów. Tym samym nie musiałem ju
12
wdycha oszałamiaj cych zapachów rozległego kwietnego pola i po chwili w
głowie zacz ło mi si przeja nia . Z drugiej strony, jak sobie u wiadomiłem,
bryza unosiła nasz zapach w kierunku groty. Nie wiedziałem, czy Ognisty Anioł
zdoła go rozpozna w powodzi mocnych aromatów, ale nawet tak drobne
ułatwienie mu po cigu troch mnie niepokoiło.
Wiele lat temu, jeszcze przed dyplomem, spróbowałem raz LSD. Przestraszyło
mnie to tak okropnie, e od tego czasu ani razu nie za yłem adnych rodków
halucynogennych. To nie był zwyczajny ci ki odlot. Prochy oddziaływały na
moj zdolno podró y przez cienie. To rodzaj truizmu, e Amberyci mog
odwiedzi ka de miejsce, jakie potrafi sobie wyobrazi , gdy wszystko gdzie
tam istnieje w Cieniu. Ł cz c ruch z prac umysłu, dostrajamy si do cienia
naszych pragnie . Niestety, ja nie panowałem wtedy nad własn wyobra ni . I
niestety, zostałem przeniesiony w te miejsca. Wpadłem w panik , a to jeszcze
pogorszyło sytuacj . Łatwo mogłem zgin , gdy w drowałem przez
zmaterializowane d ungle własnej pod wiadomo ci i sp dziłem troch czasu tam,
gdzie yj potwory. Kiedy doszedłem do siebie, odnalazłem drog do domu,
zjawiłem si roztrz siony u drzwi Julii i przez kilka dni byłem nerwowym
wrakiem. Pó niej, gdy opowiedziałem o tym Randomowi, dowiedziałem si , e
miał podobne do wiadczenia. Z pocz tku zatrzymał t wiedz dla siebie jako
potencjaln tajn bro przeciwko krewniakom. Potem, gdy wszyscy jako si
pogodzili, dla ogólnego bezpiecze stwa postanowił zdradzi te informacje.
Przekonał si ze zdziwieniem, e Benedykt, Gerard, Fiona i Bleys wiedzieli o tym
- cho eksperymentowali z innymi halucynogenami. To niezwykłe, ale jedynie
Fiona rozwa ała wykorzystanie tego efektu jako broni. Zarzuciła jednak projekt
z powodu nieprzewidywalno ci zjawiska. Działo si to kilka lat temu i Random
zapomniał o całej sprawie wobec natłoku problemów. Zwyczajnie nie pomy lał,
e kogo nowego w rodzinie, jak mnie, powinno si mo e uprzedzi . Luke mówił,
e próbował zdoby Twierdz , wprowadzaj c tam oddział ołnierzy na lotniach, i
e atak si nie udał. Kiedy tam byłem, widziałem wewn trz murów porozbijane
lotnie, mogłem wi c sensownie zało y , e Luke został uwi ziony. Zatem, logicznie
rzecz bior c, to czarnoksi nik Maska zrobił to, co zrobił, by doprowadzi
Luke'a do takiego stanu. Wymagało to chyba tylko wprowadzenia dozy
halucynogenu do wi ziennego posiłku, a potem wypuszczenia je ca na wolno ,
eby chodził sobie i gapił si na kolorowe wiatełka.
Na szcz cie, w przeciwie stwie do mnie, jego my lowe w drówki nie
prowadziły w adne miejsca bardziej gro ne ni co przyjemniejsze sceny z Lewisa
Carrolla. Mo e miał serce czystsze od mojego. Ale to dziwne. Maska mógł go
przecie zabi , trzyma w lochach albo doda do swojej kolekcji wieszaków.
Tymczasem, cho oczywi cie istniało pewne ryzyko, w ko cu halucynogen
przestanie działa i Luke, wprawdzie cierpi cy, znajdzie si na wolno ci. To
raczej klaps po r ku ni prawdziwa zemsta. I to wobec przedstawiciela rodu,
który niedawno władał w Twierdzy i z pewno ci zechce tam wróci . Czy by
Maska był a tak pewny siebie? A mo e nie uwa ał Luke'a za gro nego?
Wiedziałem równie , e nasze zdolno ci chodzenia w ród cieni i zdolno ci
czarodziejskie pochodz ze zbli onych ródeł: Wzorca albo Logrusu. Kto miesza
si do jednego z nich, miesza si te do drugiego. To wyja niałoby niezwykł
13
umiej tno Luke'a nadania tak pot nego atutowego wezwania, chocia w istocie
nie było adnego Atutu: jego wzmocniona prochami siła wizualizacji była tak
intensywna, e fizyczny wizerunek na karcie okazał si zb dny. A wypaczone
zdolno ci czarnoksi skie tłumaczyły t wst pn gr , te dziwaczne,
zniekształcaj ce rzeczywisto doznania, jakie prze yłem, nim nast pił kontakt.
Co oznaczało, e w pewnych narkotycznych stanach obaj mo emy by bardzo
niebezpieczni.
B d musiał to zapami ta . Miałem nadziej , e nie ocknie si w ciekły na
mnie za ten cios; zd
chyba najpierw z nim pogada . Z drugiej strony, rodki
uspokajaj ce powinny go troch przyhamowa , a cała reszta pomo e w
detoksykacji.
Roztarłem obolały mi sie lewej nogi i wstałem. Złapałem Luke'a pod pachy i
odci gn łem go ze dwadzie cia metrów dalej. Potem odetchn łem gł boko i
wróciłem na miejsce. Nie miałem ju czasu, by ucieka . Tymczasem wycie
nabierało siły, a wielkie kwiaty pochylały si wzdłu linii wskazuj cej prosto na
mnie. Widziałem ju mi dzy łodygami ciemniejsz sylwetk . Wiedziałem wtedy,
e D abbersmok uciekł, a Ognisty Anioł wrócił do pracy. Je eli starcie było i tak
nieuniknione, to polanka była miejscem nie gorszym od innych, a lepszym od
wielu.
14
Rozdział 2
Odczepiłem od pasa migotliwy przedmiot i zacz łem go rozkłada . Pstrykał
cicho. Miałem nadziej , e dokonałem wyboru najlepszego z mo liwych, a nie -
powiedzmy - tragicznej pomyłki.
Potwór nadchodził poprzez kwiaty wolniej, ni si spodziewałem. Mogło to
oznacza , e ma problemy z odnalezieniem mojego tropu po ród egzotycznych
zapachów. Liczyłem jednak, e odniósł rany w starciu z D abbersmokiem, trac c
przy tym nieco pr dko ci i siły. Tak czy tak, ostatnie łodygi pochyliły si w ko cu
i zostały zdeptane. Kanciasty stwór wtoczył si na polan i przystan ł,
spogl daj c na mnie bez mrugni cia. Frakir wpadła w panik , wi c uspokoiłem
j . Ten przeciwnik nie nale ał do jej sfery. Zostało mi jeszcze zakl cie Ognistej
Fontanny, ale nawet go nie próbowałem. Wiedziałem, e nie powstrzyma Anioła,
a mógłby zacz si zachowywa w sposób nieprzewidywalny.
- Mog ci wskaza drog powrotn do Chaosu! - zawołałem. - Pewnie t sknisz
za domem.
Zawył cicho i ruszył na mnie. To tyle, je li chodzi o sentymenty.
Zbli ał si wolno, ociekaj c posok z tuzina ran. Zastanawiałem si , czy
potrafiłby jeszcze na mnie skoczy , czy te obecne tempo było wszystkim, na co
go sta . Ostro no nakazywała przewidywa najgorsze, wi c rozlu niłem
mi nie, gotów do reakcji na ka d prób ataku. Nie skoczył. Zbli ał si tylko
niczym mały czołg z łapami. Nie wiedziałem, gdzie w jego cielsku znajduj si
wra liwe punkty - anatomia Ognistych Aniołów nie zajmowała wysokiej lokaty
na li cie moich zainteresowa . Spróbowałem zaliczy kurs przyspieszony,
obserwuj c uwa nie potwora. Niestety, doszedłem tylko do wniosku, e wszystkie
wa ne organy s dobrze osłoni te. Szkoda.
Wolałem nie atakowa na wypadek, gdyby próbował mnie do czego
sprowokowa . Nie miałem poj cia o sztuczkach, jakie stosuje w walce, ani ch ci,
eby si odsłoni tylko po to, by je pozna . Lepiej trzyma gard , powiedziałem
sobie, i niech on zrobi pierwszy ruch. Ale on tylko podchodził, bli ej i bli ej.
Wiedziałem, e zaraz b d musiał co zrobi , cho by tylko si cofn ...
Jedna z tych długich, zwini tych przednich ko czyn wystrzeliła ku mnie, a ja
odskoczyłem na bok i ci łem. Ciach! Łapa le ała na ziemi i poruszała si ci gle.
Wi c ja równie si ruszyłem. Raz-dwa! Raz-dwa! I ciach! I ciach!
Potwór przewrócił si wolno na lewy bok, poniewa odr bałem wszystkie
członki po tej stronie ciała. Potem, zanadto pewny siebie, przebiegłem zbyt blisko,
by stan z drugiego boku i powtórzy wyczyn, póki Anioł był oszołomiony i
niesprawny. Mign ła inna łapa. Jednak byłem za blisko, a on padał. Zamiast
pochwyci w szpony, trafił mnie w pier odpowiednikiem goleni czy
przedramienia. Odleciałem do tyłu.
Kiedy odpełzałem jak najdalej i próbowałem wsta , usłyszałem senny głos
Luke'a.
- Co si tu dzieje?
- Pó niej! - krzykn łem nie ogl daj c si .
- Zaraz! Waln łe mnie! - dodał.
- Bez złych zamiarów. To element kuracji.
15
Stan łem na nogach i ruszyłem znowu.
- Aha... - usłyszałem jeszcze.
Potwór le ał na boku, a ta wielka łapa wyci gała si gwałtownie w moj
stron . Odskakiwałem, jednocze nie badaj c jej zasi g i k t uderzenia. I ciach!
Łapa upadła na ziemi , a ja wzi łem si do dzieła.
Zadałem trzy ciosy, które przeszły przez cał jego głow , nim zdołałem j
odci . Cmokała stale, a kadłub przesuwał si i pełzał na pozostałych
ko czynach. Nie wiem, ile ci jeszcze zadałem. Nie przerywałem, póki stwór nie
był dosłownie w plasterkach. Przy ka dym ciosie Luke krzyczał: "ole!" Byłem
ju troch spocony i zauwa yłem, e rozgrzane powietrze - albo co innego
powoduje, e dalekie kwiaty w polu widzenia faluj do niepokoj co. Czułem, e
dowiodłem zdolno ci przewidywania: miecz migbłystalny, który zabrałem z baru,
okazał si wspaniał broni . Machn łem nim wysoko, co - jak si zdaje -
dokładnie oczy ciło kling , po czym zacz łem go składa do wyj ciowej, zwartej
formy. Był mi kki jak płatki kwiatów i wci l nił słabym, matowym blaskiem...
- Brawo! - odezwał si znajomy głos. Odwróciłem si ; zobaczyłem u miech, a
po nim Kota, który lekko klaskał łapami.
- Kalej! Kalu! - dodał. - Niezła robota, cudobry chłopcze!
Tło falowało mocniej, a niebo pociemniało.
- Co jest?! - zawołał Luke.
Wstał wła nie i podchodził. Kiedy znów odwróciłem głow , dostrzegłem bar
formuj cy si za Kotem, pochwyciłem błysk mosi nej por czy. Zakr ciło mi si
w głowie.
- Normalnie pobieramy kaucj za migbłystalny miecz - stwierdził Kot. - Ale
skoro oddajesz go bez uszkodze ...
Luke stan ł obok mnie. Usłyszał muzyk i zacz ł nuci . Teraz to polanka i
zar ni ty Ognisty Anioł wydawały si nało onym obrazem, bar za nabierał
trwało ci... pojawiały si niuanse kolorów i odcieni.
Jednak lokal sprawiał wra enie mniejszego. Stoliki stały bli ej siebie, muzyka
grała ciszej, fresk był jakby w szy, a malarz gdzie znikn ł. Nawet G sienica i
jego grzyb cofn li si do mrocznego k ta i obaj skurczyli wyra nie, a niebieski
dym nie wydawał si ju tak g sty.
Uznałem to za dobry znak, poniewa je li nasza obecno tutaj była
rezultatem stanu umysłu Luke'a, to mo e wła nie uwalniał si od tego natr ctwa.
- Luke? - rzuciłem.
- Tak? - Stan ł obok mnie przy barze.
- Wiesz, e jeste na haju, prawda?
- Ja nie... Nie jestem pewien, co masz na my li.
- Kiedy Maska trzymał ci w niewoli, mógł ci poda jaki kwas - wyja niłem. -
Czy to mo liwe?
- Kto to jest Maska? - zdziwił si .
- Nowy boss w Twierdzy.
- Aha, chodzi ci o Sharu Garrula! - zawołał. - Rzeczywi cie, przypominam
sobie, e nosił niebiesk mask .
Nie widziałem powodów, by zagł bia si w tłumaczenie, dlaczego Maska nie
mo e by Sharu. Zreszt , pewnie i tak by zapomniał. Kiwn łem tylko głow .
16
- Szef - powiedziałem.
- Czy ja wiem... Tak, chyba mógłby mi co poda przyznał. - To znaczy, e to
wszystko... Szerokim gestem wskazał cał sal .
Przytakn łem.
- Oczywi cie, jest rzeczywiste - stwierdziłem. - Ale my potrafimy
przetransportowa siebie do halucynacji. Wszystkie s gdzie rzeczywiste. Kwas
by to załatwił.
- Niech mnie diabli... - mrukn ł.
- Podałem ci troch leków, które powinny pomóc - dodałem. - Ale to mo e
potrwa .
Oblizał wargi i rozejrzał si .
- Nie ma po piechu. - U miechn ł si , gdy zabrzmiał odległy krzyk: to demony
zacz ły wyczynia brzydkie rzeczy z płon c kobiet we fresku. - Podoba mi si
tutaj.
Uło yłem na barze poskładan bro . Luke zastukał o blat i zamówił nast pn
kolejk . Wycofałem si , kr c c głow .
- Musz ju i - wyja niłem. - Kto na mnie poluje i tym razem niewiele
brakowało.
- Zwierz ta si nie licz - o wiadczył Luke.
- Stwór, którego posiekałem, liczy si jak najbardziej - odparłem. - Został
wysłany.
Spojrzałem na wyłamane drzwi my l c, co mo e si w nich zjawi jako
nast pne. Ogniste Anioły cz sto poluj parami.
- Ale musz z tob porozmawia ... - mówiłem dalej.
- Nie teraz. - Odwrócił si .
- Wiesz, e to wa ne.
- Nie potrafi skupi my li.
Zapewne miał racj , a nie było sensu ci gn go st d do Amberu czy
gdziekolwiek indziej. Rozwiałby si i pojawił znowu tutaj. Dopiero kiedy
przeja ni mu si w głowie, a obsesja przestanie go n ka , mo emy omówi nasze
wspólne problemy.
- Pami tasz, e twoja matka jest wi niem w Amberze? - spytałem jeszcze.
- Tak.
- Wezwij mnie, kiedy wrócisz do normy. Musimy pogada .
- Wezw .
Odwróciłem si , wyszedłem za drzwi i w cian mgły. Z oddali usłyszałem, e
Luke piewa jak smutn ballad . Kiedy chodzi o przej cia przez cienie, mgła
jest niemal tak niewygodna jak absolutna ciemno . Je li w ruchu nie wida
punktów odniesienia, nie ma sposobu, by dokona przeskoku. Z drugiej strony
jednak, chciałem tylko zastanowi si w samotno ci, zwłaszcza e mogłem ju
jasno my le . Je eli ja nikogo nie widziałem w tych oparach, to i mnie nikt nie
zobaczy. I nie słyszałem adnego d wi ku, jedynie własne kroki na brukowanej
powierzchni.
Co osi gn łem? Kiedy w Amberze przebudziłem si po krótkiej drzemce, by
obserwowa niezwykłe wezwanie Luke'a, byłem miertelnie zm czony po
niezwykłych trudach. Zostałem przeniesiony do niego, przekonałem si , e ma
17
odlot, nakarmiłem czym , co powinno szybciej doprowadzi go do normy,
por bałem Ognistego Anioła i zostawiłem Luke'a tam, gdzie go zastałem na
pocz tku. Dwie rzeczy udało mi si załatwi , my lałem, maszeruj c przez kł by
mgły. Udaremniłem Luke'owi wszelkie plany, jakie mógłby jeszcze snu co do
Amberu. Wiedział, e jego matka jest naszym wi niem i w tych okoliczno ciach
nie wyobra ałem sobie, by podj ł jakie bezpo rednie działania. Pomijaj c nawet
techniczne problemy zwi zane z przetransportowaniem go tak, by pozostał cały,
to był główny powód, e mogłem go zostawi samego... co wła nie zrobiłem.
Jestem przekonany, e Random wolałby mie go nieprzytomnego w celi w
podziemiach, ale byłem te pewien, e wystarczy mu Luke z wyrwanymi kłami i
na swobodzie. Zwłaszcza e pr dzej czy pó niej pewnie nawi e z nami kontakt w
sprawie Jasry. Mogłem pozwoli , by doszedł jako do siebie i zjawił si u nas,
kiedy b dzie mu to odpowiadało.
W mojej poczekalni tkwiły ju moje własne problemy, cho by Ghostwheel
Maska, Vinta... i nowe widmo, które wła nie wzi ło numerek i zaj ło miejsce.
Mo e to Jasra wykorzystała przyci ganie niebieskich kamieni, by posła za mn
zabójców. Miała mo liwo i motyw. Chocia prawdopodobne, e to Maska.
Według mnie miał tak sposobno ... i chyba miał te motyw, cho go nie
rozumiałem. Jasr usun łem jednak z drogi. Zamierzałem w ko cu rozstrzygn
spraw z Mask , ale ju teraz wierzyłem, e wyzwoliłem si z wpływu niebieskich
kamieni. Wierzyłem te , e nasze niedawne spotkanie w Twierdzy cho troch go
wystraszyło. Tak czy tak, to zupełnie nieprawdopodobne, by Maska lub Jasra,
niezale nie od swej mocy, potrafili zdoby wyszkolonego Ognistego Anioła. Nie;
jest tylko jedno miejsce, z którego one pochodz , czarownicy z Cieni za nie
trafiaj na list klientów.
Podmuch wiatru porwał na moment mgł i zobaczyłem mroczne budynki.
Doskonale. Przeskoczyłem. Mgła przesun ła si znowu niemal natychmiast i nie
były to ju budynki, ale formacje skalne. Kolejne rozst pienie szaro ci i pojawił
si skrawek porannego czy wieczornego nieba z wylan strug jasnych gwiazd. W
krótkim czasie wiatr przegnał mgł i zobaczyłem, e id gdzie wysoko po skale,
w blasku gwiazd tak jasnym, e mógłbym przy nich czyta . D yłem ciemn
dró k prowadz c do kraw dzi wiata...
Cała ta sprawa z Lukiem, Jasr , Daltem i Mask była czym w rodzaju
łamigłówki - całkowicie zrozumiała w pewnych punktach i zamglona w innych.
Troch czasu i pracy wyja ni wszystko. Luke i Jasra byli chwilowo
unieszkodliwieni. Tajemniczy Maska miał chyba do mnie jakie osobiste
pretensje, ale dla Amberu raczej nie stanowił zagro enia. Za to Dalt owszem,
zwłaszcza ze swym nowym uzbrojeniem... ale Random znał sytuacj , a Benedykt
wrócił do domu. Byłem wi c spokojny, e uczyniono w tej sprawie wszystko, co
mo liwe.
Stałem na kraw dzi wiata i spogl dałem w bezdenn przepa pełn gwiazd.
Moja góra chyba nie zaszczyciła sw obecno ci powierzchni planety. Jednak e
po lewej stronie dostrzegłem most prowadz cy w mrok, do ciemnego,
przesłaniaj cego gwiazdy kształtu - mo e kolejnej dryfuj cej góry. Ruszyłem w
tamt stron . Problemy dotycz ce atmosfery, grawitacji czy temperatury nie
miały znaczenia w tym miejscu, gdzie mogłem w pewnym sensie na bie co
18
kreowa rzeczywisto . Wszedłem na most i przez jedn chwil k t był
odpowiedni: zobaczyłem drugi most po przeciwnej stronie mrocznej bryły,
prowadz cy w inn ciemno .
Zatrzymałem si po rodku. Wzrok si gał daleko we wszystkie strony.
Uznałem, e to miejsce bezpieczne i odpowiednie. Wyj łem tali Atutów i
przekładałem je, a znalazłem kart , której nie u ywałem od bardzo, bardzo
dawna.
Odło yłem pozostałe i spojrzałem w niebieskie oczy, na młod , powa n twarz
o ostrych rysach pod mas idealnie białych włosów. Ubrany był w czer , poza
białym kołnierzem i skrawkiem mankietu widocznym spod l ni cej, dopasowanej
kurty. W dłoni ukrytej r kawic trzymał ciemne, stalowe kule.
Czasami jest do trudno dotrze a do Chaosu, wi c skupiłem si , si gaj c
ostro nie i mocno. Kontakt nast pił niemal od razu. Siedział na balkonie pod
wariacko pasiastym niebem, a Zmienne Góry przesuwały si po lewej stronie.
Nogi opierał na niewielkim, szybuj cym stoliku i czytał ksi k . Opu cił j i
u miechn ł si lekko.
- Merlin - rzekł cichym głosem. - Wygl dasz na zm czonego.
Przytakn łem.
- A ty na wypocz tego - zauwa yłem.
- Zgadza si . - Zamkn ł ksi k i odło ył j na stolik. - Masz kłopoty? - spytał.
- Mam kłopoty, Mandorze.
Wstał.
- Chcesz przej ?
Pokr ciłem głow .
- Je li masz pod r k jakie Atuty, które ułatwi ci powrót, wolałbym, eby
ty przeszedł do mnie.
Wyci gn ł r k .
- Zgoda - powiedział.
Wyci gn łem r k , nasze dłonie zetkn ły si ; zrobił krok i stan ł obok mnie
na mo cie. U cisn li my si . Potem rozejrzał si i spojrzał w otchła .
- Czy co ci tu zagra a? - zapytał.
- Nie. Wybrałem to miejsce, poniewa wydaje si zupełnie bezpieczne.
- I bardzo malownicze - doko czył. - Co si z tob działo?
- Przez długie lata byłem najpierw studentem, a potem projektantem pewnego
rodzaju spujalistycznego sprz tu - wyja niłem. - A do niedawna yłem sobie
całkiem spokojnie. I nagle rozp tało si piekło... ale wi kszo rozumiem, a sporo
elementów ju opanowałem. Ta cz jest wła ciwie prosta i niewarta twojej
uwagi.
Oparł dło o por cz mostu.
- A ta druga cz ?
- Moi wrogowie, a do teraz, pochodzili z okolic Amberu. A nagle, kiedy
sprawy były na najlepszej drodze do rozwi zania, kto wypu cił moim tropem
Ognistego Anioła. Nie mam poj cia, z jakich powodów, a z pewno ci nie jest to
sztuczka z Amberu. Przed chwil go zabiłem.
Cmokn ł lekko, odwrócił si , odszedł na kilka kroków i znów spojrzał na
mnie.
19
- Masz racj , naturalnie - stwierdził. - Nie przypuszczałem, e dojdzie a do
tego. Inaczej porozmawiałbym z tob ju dawno. Zanim jednak podejm pewne
spekulacje w tej kwestii, pozwól, e nie zgodz si z tob co do hierarchii wa no ci
faktów. Chciałbym pozna cał histori .
- Po co?
- Poniewa bywasz niekiedy wzruszaj co naiwny, braciszku. Nie ufam twojej
ocenie tego, co jest naprawd istotne.
- Mog umrze z głodu, zanim sko cz .
Z krzywym u mieszkiem mój przyrodni brat Mandor uniósł ramiona. Jurt i
Despil te s dla mnie przyrodnimi bra mi, zrodzonymi przez moj matk Dar
w zwi zku z ksi ciem Sawallem, Lordem Kra ca. Mandor jest synem Sawalla z
poprzedniego mał e stwa. Jest sporo starszy ode mnie i w efekcie przypomina mi
czasem krewnych z Amberu. Mi dzy dzie mi Dary i Sawalla zawsze czułem si
troch obco. W tym sensie Mandor tak e nie nale ał do grupy, wi c mieli my ze
sob co wspólnego. Niezale nie jednak od pocz tkowych motywów, pasowali my
do siebie i zaprzyja nili my si bardziej chyba ni prawdziwi bracia. Wiele mnie
nauczył w ci gu tamtych lat; sp dzili my razem wiele przyjemnych chwil.
Powietrze zamigotało, a kiedy Mandor opu cił ramiona, mi dzy nami
bezgło nie pojawił si stół pokryty białym haftowanym obrusem. Za nim
przybyły dwa krzesła. Na stole czekały ju nakryte półmiski, porcelana, kryształy
i sztu ce. Było nawet błyszcz ce wiaderko z lodem, a w nim wygi ta butelka.
- Jestem pod wra eniem - o wiadczyłem.
- Przez ostatnie lata wiele czasu po wi całem na magi gastronomiczn -
odparł. - Siadaj, prosz .
Zaj li my miejsca na mo cie pomi dzy dwoma ciemno ciami. Mruczałem z
podziwem, kosztuj c potraw, i dopiero po kilku minutach mogłem zacz
opowie o zdarzeniach, które doprowadziły mnie do tego miejsca pełnego blasku
gwiazd i ciszy. Mandor, nie przerywaj c, wysłuchał całej mojej historii. Kiedy
sko czyłem, skin ł głow .
- Mo e jeszcze jedn porcj deseru? - zapytał.
- Ch tnie - zgodziłem si . - Jest całkiem niezły.
Kiedy po chwili uniosłem głow , Mandor si u miechał.
- Z czego si miejes ? - spytałem.
- Z ciebie. Je li pami tasz, zanim wyjechałe , mówiłem ci, eby uwa ał, kogo
obdarzasz zaufaniem.
- Co z tego? Nikomu o sobie nie opowiadałem. Je li chcesz wygłosi kazanie o
tym, e zaprzyja niłem si z Lukiem, zanim poznałem jego przeszło , to ju je
słyszałem.
- A co z Juli ?
- O co ci chodzi? Nie dowiedziała si ...
- Wła nie. Wydaje si , e mogłe jej zaufa . Zamiast tego zwróciłe j
przeciwko sobie.
- No dobre! Mo e co do niej te si pomyliłem.
- Stworzyłe niezwykłe urz dzenie i nie przyszło ci do głowy, e mo e si sta
pot n broni . Random zrozumiał to natychmiast. Luke równie . Przed
katastrof uratowało ci chyba tylko to, e maszyna uzyskała wiadomo i nie
20
chciała, by jej rozkazywa .
- Musz racj . Zaj łem si głównie problemami technicznymi. Nie pomy lałem
o mo liwych konsekwencjach.
Westchn ł.
- I co z tob zrobi , Merlinie? Podejmujesz ryzyko, nie wiedz c nawet, e ono
istnieje.
- Nie zaufałem Vincie - przypomniałem.
- Uwa am, e mogłe od niej uzyska wi cej informacji - odparł. - Gdyby tak
ci si nie spieszyło, by ratowa Luke'a, któremu wła ciwie nic ju nie zagra ało.
Pod koniec waszej rozmowy ona wyra nie mi kła.
- Mo e powinienem ci wezwa .
- Zrób to, je li znowu j spotkasz. Zajm si ni .
Spojrzałem na niego. Mówił powa nie.
- Wiesz, kim ona jesf?
- Dowiem si . - Zakr cił jaskrawopomara czowym napojem w kielichu. - Ale
mam dla ciebie propozycj , eleganck w swej prostocie. Posiadam nowy dom na
wsi, na odludziu i ze wszystkimi wygodami. Dlaczego nie miałby wróci ze mn
do Dworców, zamiast kluczy mi dzy jednym a drugim niebezpiecze stwem?
Przyczaisz si na par lat, u yjesz ycia, nadrobisz opó nienia w lekturze.
Dopilnuj , eby był dobrze chroniony. Niech minie zagro enie. Wrócisz do
swoich spraw w bardziej sprzyjaj cym klimacie.
Wypisem niewielki łyk ognistego napoju.
- Nie - odparłem. - A co z tymi sprawami, o których wspomniałe ?, e wiesz o
nich, a ja nie?
- Nie b d wa ne, je li przyjmujesz moj ofert .
- Je li nawet miałbym si zgodzi , chc wiedzie .
- Szkoda czasu - mrukn ł.
- Wysłuchałe mojej historii. Teraz ja wysłucham twojej.
Wzruszył ramionami, oparł si wygodnie i spojrzał w gwiazdy.
- Swayvill umiera - oznajmił.
- Robi to od lat.
- To fakt, ale teraz poczuł si o wiele gorzej. Niektórzy s dz , e ma to zwi zek
ze mierteln kl tw Eryka z Amberu. W ka dym razie nie s dz , by pozostało
mu wiele czasu.
- Zaczynam rozumie ...
- Tak, walka o sukcesj nabrała tempa. Ludzie padaj na prawo i lewo:
trucizny, pojedynki, morderstwa, podejrzane wypadki, w tpliwe samobójstwa.
Sporo osób wyjechało nie wiadomo gdzie. A przynajmniej tak mo na by s dzi .
- Rozumiem, ale nie wiem, jaki ma to zwi zek ze mn .
- Kiedy nie miało.
- Ale?
- Nie wiesz pewnie, e po twoim wyje dzie Sawall formalnie ci adoptował?
- Co?
- Tak. Nie znam jego motywów, ale jeste prawym dziedzicem. Stoisz dalej ni
ja, ale wyprzedzasz Jurta i Despila.
- Ale i tak jestem bardzo daleko na li cie.
21
- To prawda... - przyznał. - Zainteresowania koncentruj si na ogół u szczytu.
- Powiedziałe "na ogół".
- Zawsze s wyj tki - odparł. - Musisz zdawa sobie spraw , e taki okres jest
równie wietn okazj do spłaty starych długów. Jedna mier mniej czy wi cej
nie zwróci takiej uwagi jak w spokojniejszych czasach. Nawet w stosunkowo
wysokich kr gach. Potrz sn łem głow , patrz c mu w oczy.
- W moim przypadku to nie ma sensu - stwierdziłem.
Przygl dał mi si długo, a poczułem niepokój.
- Prawda? - spytałem w ko cu.
- No... pomy l chwil .
Pomy lałem. I kiedy tylko przyszło mi to do głowy, Mandor przytakn ł, jakby
znał zawarto mego umysłu.
- Jurt - powiedział. - Wkroczył w ten okres z mieszanin zachwytu i strachu.
Bez przerwy opowiadał o ostatnich zabójstwach, o elegancji i łatwo ci, z jak ich
dokonano. Przyciszony ton, od czasu do czasu nerwowy chichot. Jego strach i
dza, by zwi kszy własne mo liwo ci czynienia szkód, osi gn ły wreszcie
granic i pokonały dawny l k...
- Logrus...
- Tak. W ko cu spróbował Logrusu i przeszedł.
- Pewnie si bardzo ucieszył. Był dumny. Marzył o tym od lat.
- A tak - zgodził si Mandor. - I jestem pewien, e prze ywał te całkiem inne
emocje.
- Poczucie swobody - zgadywałem. - Władzy. - Patrz c na jego ironiczny
u mieszek, musiałem doda : - I ch wł czenia si do gry.
- Mo e jest jeszcze dla ciebie nadzieja - pochwalił mnie. - Spróbujesz
doprowadzi to rozumowanie do logicznych wniosków?
- Dobrze. - My lałem o lewym uchu Jurta, po moim ci ciu odpływaj cym w
obłoku krwawych paciorków. - Uwa asz, e to Jurt wysłał Ognistego Anioła.
- Najprawdopodobniej - zgodził si . - Co dalej?
Pomy lałem o złamanej gał zi, która przebiła oko Jurta, kiedy walczyli my na
polanie...
- W porz dku - stwierdziłem. - Chce mnie zabi . Mo e jest to element walki o
sukcesj , poniewa troch go wyprzedzam, mo e zwykła niech albo zemsta... a
mo e jedno i drugie.
- To wła ciwie nie ma znaczenia - zauwa ył Mandor. - Przynajmniej je li idzie
o rezultaty. My lałem jednak o tym wilku ze ci tym uchem, który ci napadł. O
ile pami tam, miał tylko jedno oko...
- Tak... - mrukn łem. - Jak Jurt teraz wygl da?
- Odrosło mu ju prawie pół ucha. Jest nierówne i brzydkie, ale na ogół
zakryte włosami. Zregenerował gałk oczn , ale jeszcze przez ni nie widzi.
Zwykle nosi opask .
- To mo e tłumaczy ostatnie wypadki - stwierdziłem. - Bardzo
nieodpowiednia chwila wobec wszystkiego, co si teraz dzieje. Woda staje si
bardziej m tna.
- Mi dzy innymi dlatego proponuj , eby znikn ł gdzie i odczekał, a
wszystko ucichnie. Jest za gor co. Kiedy tyle strzał fruwa w powietrzu, która
22
mo e odnale drog do twojego serca.
- Potrafi o siebie zadba , Mandorze.
- Prawie ci uwierzyłem.
Wzruszyłem ramionami, wstałem i podszedłem do por czy. Spojrzałem w dół,
na gwiazdy.
- Masz lepsze pomysły?! - zawołał.
Nie odpowiedziałem, poniewa wła nie si nad tym zastanawiałem.
Rozwa ałem to, co Mandor powiedział o mojej nieostro no ci, o braku
przygotowania... I uznałem, e ma racj . We wszystkim prawie, co mi si
przydarzyło do tej chwili - z wyj tkiem wyprawy po Jasr - głównie reagowałem
na rozwój sytuacji. Raczej odpowiadałem na działania innych, ni sam działałem.
Owszem, wszystko to nast powało bardzo szybko. Ale i tak nie tworzyłem
adnych sensownych planów obrony, poznania przeciwników czy kontrataku.
Było chyba kilka spraw, którymi mógłbym si zaj ...
- Kiedy tak wiele jest powodów do zmartwienia - rzucił - najlepiej wyjdziesz,
nie nara aj c si bez potrzeby.
Miał prawdopodobnie racj z punktu widzenia rozs dku, bezpiecze stwa i
ostro no ci. Jednak zwi zany był wył cznie z Dworcami, gdy ja miałem
dodatkowe zobowi zania lojalno ci, które jego nie dotyczyły. Mo liwe - cho by
dzi ki moim kontaktom z Lukiem - e b d mógł uczyni co , co zwi kszy
bezpiecze stwo Amberu. Póki istniała taka szansa, musiałem próbowa j
wykorzysta . A poza tym, z czysto osobistych wzgl dów, byłem nazbyt ciekawy,
by porzuci tak liczne pytania, gdy mogłem szuka odpowiedzi.
Zastanawiałem si wła nie, jak najlepiej wytłumaczy to Mandorowi, kiedy
znowu kto podj ł działanie wobec mnie. Poczułem delikatne dotkni cie, jak
gdyby kot skrobał o ciany mego umysłu. Nabierało mocy, zagłuszaj c inne my li,
a poznałem, e to wezwanie przez Atut, nadane gdzie z bardzo daleka.
Pomy lałem, e to pewnie Random chce si dowiedzie , co zaszło od mojego
znikni cia z pałacu. Otworzyłem si wi c, zapraszaj c do kontaktu.
- Co si dzieje, Merlinie? - zapytał Mandor.
Uniosłem dło na znak, e jestem zaj ty. Zauwa yłem, e odkłada serwetk i
wstaje.
Wizja rozja niała si z wolna. Zobaczyłem Fion ; stała z surow min . Miała
za sob skały, a nad głow bladozielone niebo.
- Merlinie - powiedziała. - Gdzie jeste ?
- Daleko - odparłem. - To długa historia. O co chodzi? Gdzie jeste ?
U miechn ła si blado.
- Daleko.
- Oboje trafili my w bardzo malownicze miejsca - zauwa yłem. - Czy
wybrała to niebo, eby podkre lało barw twoich włosów?
- Do - rzuciła. - Nie po to ci wezwałam, eby porównywa notatki z
podró y.
W tej wła nie chwili Mandor stan ł obok i poło ył mi dło na ramieniu, co
raczej nie pasowało do jego charakteru i co uznawałem za bardzo nieeleganckie w
chwili, gdy najwyra niej trwa kontakt przez Atut. Podobnie jak umy lne
podniesienie słuchawki drugiego aparatu i wtr cenie si do cudzej rozmowy.
23
Mimo to...
- No, no! - powiedział. - Czy zechcesz nas sobie przedstawi , Merlinie?
- Kto to? - zapytała Fiona.
- To mój brat Mandor - odparłem. - Z rodu Sawalla w Dworcach Chaosu.
Mandorze, to moja ciocia Fiona, ksi niczka Amberu.
Mandor skłonił si .
- Słyszałem o tobie, ksi niczko - powiedział. - To wielka przyjemno .
Na moment otworzyła szeroko oczy.
- Słyszałam o tym rodzie - odpowiedziała. - Ale nie miałam poj cia, e Merlin
jest z nim spowinowacony. Ciesz si , e mog ci pozna .
- Rozumiem, e masz do mnie jak spraw , Fi - wtr ciłem.
- Tak - odparła, patrz c na Mandora.
- Oddal si - o wiadczył. - Jestem zaszczycony tym spotkaniem, ksi niczko.
ałuj , e nie mieszkasz nieco bli ej Kraw dzi.
- Zaczekaj. - U miechn ła si . - Ta sprawa nie dotyczy tajemnic pa stwowych.
Przeszedłe inicjacj Logrusu?
- Tak - potwierdził.
- ...I nie s dz , eby cie spotkali si tutaj, by stoczy pojedynek?
- Raczej nie - uspokoiłem j .
- W takim razie ch tnie poznam tak e jego opini . Czy zechcesz przej do
mnie, Mandorze?
Skłonił si znowu, co uznałem za lekk przesad .
- Gdziekolwiek ka esz, pani.
- Chod cie wi c.
Wyci gn ła r k . Chwyciłem j . Mandor dotkn ł jej nadgarstka. Zrobili my
krok. Stan li my przed ni w ród skał. Było wietrznie i troch chłodno. Gdzie z
daleka dobiegał przytłumiony warkot, jakby silnika.
- Kontaktowała si ostatnio z kim z Amberu? - zapytałem.
- Nie - odparła.
- Znikn ła do niespodziewanie.
- Mimam powody.
- Na przykład rozpoznanie Luke'a?
- Wiesz, kim on jest?
- Tak.
- A inni?
- Powiedziałem Randomowi - wyja niłem. - I Florze.
- Zatem wiedz wszyscy - stwierdziła. - Wyjechałam szybko i zabrałam
Bleysa, poniewa on byłby nast pny na li cie Luke'a. W ko cu to ja usiłowałam
zabi jego ojca i prawie mi si udało. Bleys i ja byli my najbli szymi krewnymi
Branda i zwrócili my si przeciw niemu.
Spojrzała przenikliwie na Mandora. U miechn ł si .
- Jak rozumiem - oznajmił - w tej chwili Luke pije w barze razem z Kotem,
Dodo, G sienic i Białym Królikiem. Rozumiem tak e, e skoro jego matk
wi zicie w Amberze, jest wobec was bezradny.
Przyjrzała mi si z uwag .
- Rzeczywi cie miałe sporo pracy - stwierdziła.
24
- Staram si .
- ...Tak e mo esz chyba wraca bezpiecznie - doko czył Mandor.
U miechn ła si do niego, po czym znów spojrzała na mnie.
- Twój brat jest dobrze poinformowany - zauwa yła.
- On tak e jest rodzin - odrzekłem. - I przez całe ycie pomagamy sobie
nawzajem.
- Jego ycie czy twoje? - zainteresowała si .
- Moje. Jest starszy.
- Czym jest kilka stuleci w t czy tamt stron ? - wtr cił Mandor.
- Miałam wra enie, e wyczuwam pewn dojrzało ducha - o wiadczyła. -
Mam ochot zaufa ci bardziej, ni pocz tkowo zamierzałam.
- To pi knie z twojej strony - odparł. - I doceniam to uczucie...
- Ale wolałby , ebym nie przesadzała?
- Istotnie.
- Nie mam zamiaru wystawia na prób twojej lojalno ci wobec ojczyzny i
tronu, zwłaszcza po tak krótkiej znajomo ci. Sprawa dotyczy i Amberu, i
Dworców, ale nie dostrzegam w niej konfliktu.
- Nie w tpi w twoj ostro no , chciałem tylko jasno przedstawi swoje
stanowisko.
Zwróciła si do mnie.
- Merlinie - rzekła. - My l , e mnie okłamałe .
Zmarszczyłem czoło, próbuj c sobie przypomnie , przy jakiej okazji mogłem
wprowadzi j w bł d. Pokr ciłem głow .
- Je li nawet, to nie pami tam.
- Było to kilka lat temu. Kiedy prosiłam ci , eby spróbował przej Wzorzec
swojego ojca.
- Aha... - Czułem, e si rumieni i zastanawiałem si , czy jest to widoczne w
tym niezwykłym o wietleniu.
- Wykorzystałe to, co ci powiedziałam o oporze, jaki stawia Wzorzec. Udałe ,
e nie pozwala ci postawi na nim stopy. Jednak nie bylo adnych widocznych
oznak oporu, takich jak wtedy, gdy ja próbowałam tego dokona .
Przygl dała mi si , jakby czekała na potwierdzenie.
- Co dalej? - spytałem.
- Ta sprawa jest teraz o wiele wa niejsza ni wtedy. Musz wiedzie : czy
udawałe ?
- Tak.
- Dlaczego?
- Gdybym zrobił cho jeden krok, byłbym zmuszony przej cały Wzorzec -
wyja niłem. - Kto wie, dok d by mnie to doprowadziło i w jakiej sytuacji bym si
znalazł? Ko czyły mi si wakacje i chciałem wraca do szkoły. Nie miałem czasu
na to, co mogło si okaza dług wypraw . Powiedziałem ci, e mam trudno ci.
Uznałem, e to najlepszy sposób, by si wykr ci .
- S dz , e chodziło o co wi cej - oznajmiła.
- Co masz na my li? - spytałem.
- S dz , i Corwin powiedział ci o Wzorcu co , czego my nie wiemy... albo
zostawił wiadomo . Uwa am, e wiesz wi cej, ni mówisz.
25
Wzruszyłem ramionami.
- Przykro mi, Fiono. Nie odpowiadam za twoje podejrzenia. ałuj , ale nie
mog ci pomóc.
- Mo esz - stwierdziła.
- Powiedz jak.
- Chod ze mn w to miejsce, gdzie le y nowy Wzorzec. Chc , eby go
przeszedł.
Pokr ciłem głow .
- Mam o wiele wa niejsze sprawy - odparłem - ni zaspokajanie twojej
ciekawo ci w kwestii tego, co ojciec uczynił całe lata temu.
- To co wi cej ni ciekawo . Mówiłam ci ju , co moim zdaniem kryje si za
zwi kszon cz sto ci sztormów Cienia.
- A ja podałem ci inne wyja nienie i całkiem inne przyczyny. Uwa am, e to
chwilowe zakłócenia zwi zane z cz ciowym zniszczeniem i odtworzeniem starego
Wzorca.
- Podejd tutaj - rzuciła, odwróciła si i ruszyła w gór .
Spojrzałem na Mandora, wzruszyłem ramionami i poszedłem za ni . On
równie . Wspinali my si ku z batej cianie skał. Fiona dotarła pierwsza i
skr ciła na nierówn półk biegn c wzdłu urwiska. Wreszcie stan ła przed
rozcinaj c skały szerok , trójk tn szczelin . Czekała tam zwrócona do nas
plecami, a blask z zielonego nieba wyczyniał niezwykłe rzeczy z jej włosami.
Przystan łem obok i pod yłem wzrokiem za jej spojrzeniem. Na odległej
równinie, pod nami i nieco z boku, wirował jak b k ogromny czarny lej. Był
chyba ródłem tego ryku, który słyszeli my. Ziemia pod nim wydawała si
pop kana. Patrzyłem przez kilka minut, ale lej nie zmienił kształtu ani pozycji.
Odchrz kn łem.
- Wygl da jak wielkie tornado - stwierdziłem. - Nigdzie si nie przesuwa.
- Dlatego wła nie chc , eby przeszedł nowy Wzorzec - odpowiedziała. -
Uwa am, e nas zniszczy, je li my nie b dziemy pierwsi.
26
Rozdział 3
Gdyby kto miał wybór mi dzy zdolno ci wykrywania kłamstwa a
zdolno ci znajdywania prawdy, co powinien wybra ? Dawno temu s dziłem, e
to jedno i to samo, powiedziane na dwa ró ne sposoby, teraz ju w to nie wierz .
Na przykład wi kszo moich krewnych równie sprawnie potrafi rozszyfrowa
oszustwo, jak je popełni . Nie jestem pewien, czy w ogóle dbaj o prawd . Z
drugiej strony zawsze wyczuwałem, e jest w poszukiwaniu prawdy co
szlachetnego, wyj tkowego... tego wła nie szukałem, buduj c Ghostwheela.
Jednak Mandor skłonił mnie do zastanowienia. Czy by wszystko to sprawiło, e
zacz łem przyci ga to, co jest prawdy przeciwie stwem?
Oczywi cie, problem nie jest tak klarowny. Wiem, e nie chodzi o typowy
układ albo-albo, z wył czonym rodkiem, ale raczej okre lenie mojego podej cia.
Mimo wszystko, skłonny byłem przyzna , e posun łem si za daleko - do granic
brawury. I e zbyt długo pozwoliłem drzema pewnym zdolno ciom krytycznym.
Dlatego zastanowiłem si nad pro b Fiony.
- Dlaczego jest taki niebezpieczny? - spytałem.
- Chodzi o sztorm Cienia maj cy form tornada - odparła.
- Zdarzały si ju takie zjawiska.
- To prawda - przyznała. - Ale zwykle si poruszały. Ten ma swoje
przedłu enie przez obszar Cienia, ale jest absolutnie stacjonarny. Pojawił si
kilka dni temu i od tego czasu nie uległ adnym zmianom.
- Ile to b dzie według czasu Amberu?
- Mo e pół dnia. Dlaczego pytasz?
Wzruszyłem ramionami.
- Sam nie wiem. Z ciekawo ci. Wci nie rozumiem, dlaczego jest
niebezpieczny.
- Mówiłam ci ju , e odk d Corwin wykre lił dodatkowy Wzorzec, takie
sztormy zdarzaj si coraz cz ciej. Teraz zmienia si ich charakter, nie tylko
cz sto wyst powania. Musimy jak najszybciej zrozumie ten Wzorzec.
Krótka chwila namysłu pozwoliła mi poj , e ten, kto opanuje Wzorzec taty,
stanie si władc straszliwej mocy. Albo władczyni . Zatem...
- Powiedzmy, e go przejd - rzekłem. - Co wtedy? Jak zrozumiałem z
opowie ci taty, zwyczajnie znajd si w rodku, tak jak na Wzorcu w domu.
Czego mo na si z tego dowiedzie ?
Obserwowałem jej twarz, szukaj c jakich oznak emocji, jednak moi krewni
dostatecznie nad sob panuj , by nie zdradza si w tak prosty sposób.
- O ile wiem - odparła - Brand potrafił si przeatutowa , kiedy Corwin stał na
rodku.
- Zgadza si .
- ...Wi c kiedy dojdziesz do ko ca, mog przej przez Atut do ciebie.
- Przypuszczam, e tak. I wtedy b dzie nas dwoje stoj cych na rodku
Wzorca.
- ...A stamt d b dziemy mogli przenie si do dowolnego istniej cego miejsca.
- Czyli gdzie? - zapytałem.
- Do pierwotnego Wzorca, który le y poza tamtym.
27
- Jeste pewna, e istnieje co takiego?
- Musi. Natur takiego tworu jest, e musi by wykre lony nie tylko na
zwykłym, ale na bardziej fundamentalnym poziomie egzystencji.
- A w jakim celu mieliby my si uda w takie miejsce?
- Tam wła nie kryj si tajemnice, tam mo emy pozna najgł bsz magi .
- Rozumiem. I co potem?
- Tam mo emy si dowiedzie , jak za egna problemy, które wywołuje
Wzorzec.
- I to wszystko?
Zmru yła oczy.
- Naturalnie, dowiemy si wszystkiego, co mo liwe. Moc to moc, a póki nie
zostanie zrozumiana, stanowi zagro enie.
Wolno kiwn łem gtow .
- Ale w tej chwili w dziale zagro e mam kilka bardziej nagl cych spraw -
stwierdziłem. - Ten Wzorzec musi zaczeka na swoja kolejk .
- Nawet je li reprezentuje moce potrzebne do rozwi zania innych
problemów? - spytała.
- Nawet. Ta sprawa mo e zaj wiele czasu, a nie s dz , eby my a tyle go
mieli.
- Ale nie wiesz na pewno...
- To prawda. Jednak gdy, ju raz postawi na nim stop , nie b dzie odwrotu.
Nie dodałem, e nie mam najmniejszego zamiaru zabiera jej ze sob do
pierwotnego Wzorca i zostawia tam samej. Przecie kiedy próbowała ju
przej władz . I gdyby Brandowi udało si wtedy zasi
na tronie Amberu,
stałaby przy nim, niezale nie od tego, co mówi dzisiaj. Chciała mnie chyba prosi ,
ebym przeniósł j do pierwotnego Wzorca. Zrozumiała jednak, e przemy lałem
to ju i e odmówi . Nie chc c traci twarzy, zrezygnowała i wróciła do
wyj ciowej argumentacji.
- Sugeruj , eby znalazł chwil czasu - ostrzegła. - Je li nie chcesz patrze ,
jak dookoła rozpadaj si wiaty.
- Nie uwierzyłem, kiedy pierwszy raz mi to powiedziała . Teraz te ci nie
wierz . Nadal uwa am, e te cz ste sztormy Cienia s rezultatem uszkodzenia i
naprawy oryginalnego Wzorca. S dz te , e je li zaczniemy majstrowa przy
nowym Wzorcu, o którym nic nie wiemy, ryzykujemy, e pogorszymy tylko
sytuacj , zamiast j Poprawi ...
- Nie chc przy nim majstrowa - odparła. - Chc zbada ...
Znak Logrusu rozbłysn ł nagle mi dzy nami. Musiała dostrzec go jako albo
wyczu , bo cofn ła si równocze nie ze mn .
Obejrzałem si , absolutnie pewien tego, co zobacz . Mandor wspi ł si na
skaln cian . Ze wzniesionymi ramionami stan ł na szczycie tak nieruchomy,
jakby był jej cz ci . Pohamowałem odruch, by krzykn , eby si powstrzymał.
Wiedział, co robi. Zreszt nie zwróciłby pewnie uwagi na moje krzyki.
Wszedłem w szczelin , w której zaj ł pozycj , i spojrzałem na wir ponad
sp kan równin w dole. Poprzez wizerunek Logrusu wyczuwałem mroczny,
przera aj cy pr d mocy, któr odsłonił przede mn Suhuy w swej ko cowej
lekcji. Mandor przyzywał j teraz i kierował w sztorm Cienia. Czy by nie zdawał
28
sobie sprawy, e siła Chaosu, jak uwalniał, musi si rozszerza , póki nie
pochłonie wszystkiego? Czy nie rozumiał, e je li ten sztorm był w istocie
manifestacj Chaosu, to własnor cznie przemieniał go w zjawisko prawdziwie
straszne?
Wir rósł. Ryk był coraz gło niejszy. Samo patrzenie budziło l k.
Za plecami usłyszałem j k Fiony.
- Mam nadziej , e wiesz, co robisz! - zawołałem.
- Przekonamy si za chwil - odpowiedział, opuszczaj c ramiona.
Znak Logrusu zgasł.
Obserwowali my, jak kr ci si ten przekl ty wir, coraz wi kszy i gło niejszy.
- Czego to dowodzi? - spytałem wreszcie.
- e nie masz cierpliwo ci - odparł.
Zjawisko nie było szczególnie pouczaj ce, ale przygl dalem si mimo to. Nagle
huk stał si urywany. Mroczny wir zadygotał i zwarł si , rozrzucaj c kawałki
wessanego do leja gruzu. Po chwili odzyskał swoje poprzednie rozmiary, hałas
powrócił do dawnego nat enia i wyrównał si .
- Jak to zrobiłe ! - zapytałem.
- To nie ja - odparł. - Sam si wyregulował.
- Nie powinien - stwierdziła Fiona.
- Rzeczywi cie - przyznał.
- Chyba si zgubiłem - wtr ciłem.
- Powinien rycze dalej, coraz gło niejszy i pot niejszy... kiedy twój brat tak
go wzmocnił - wyja niła Fiona. - Ale to, co nim steruje, ma chyba inne plany. St d
ta regulacja.
...I jest to zjawisko pochodz ce z Chaosu - mówił dalej Mandor. - Dowodzi
tego sposób, w jaki chłon ło z Chaosu energi , gdy tylko stworzyłem tak
mo liwo . Ale sztorm przekroczył pewn granic i nast piła korekta. Kto tam
bawi si pierwotnymi mocami. Kto albo co i dlaczego... nie mam poj cia. To
jednak wskazówka, e Wzorzec nie ma z tym nic wspólnego. Nie z takimi grami z
Chaosem. Czyli: Merlin miał chyba racj . My l , e ta sprawa ma swój pocz tek
gdzie indziej.
- No dobrze - ust piła Fiona. - Dobrze. Co nam pozostaje?
- Tajemnica - rzekł. - Ale raczej nie bezpo rednie zagro enie.
Jaka ledwie widoczna iskierka domysłu błysn ła mi w głowie. Mógł by
absolutnie bł dny, cho nie z tego powodu postanowiłem zachowa go dla siebie.
Prowadził bowiem w obszar, którego nie mogłem zbada natychmiast, a nie lubi
dzieli si takimi okruchami rozwi za . Fiona przygl dała mi si , ale zachowałem
oboj tny wyraz twarzy. Widz c, e jej sprawa jest beznadziejna, nagle zmieniła
temat.
- Mówiłe , e zostawiłe Luke'a w do niezwykłych okoliczno ciach. Gdzie
jest teraz?
Na pewno nie chciałbym jej naprawd rozzło ci . Ale nie mogłem napu ci jej
na Luke'a w jego obecnym stanie. Mogła przecie planowa zabicie go jako form
ubezpieczenia na ycie. A nie chciałem, aby Luke zgin ł. Miałem wra enie, e
zachodzi w nim jaka przemiana, i postanowiłem zostawi mu jak najwi cej
czasu. Wci byli my sobie co winni, cho trudno było prowadzi dokładne
29
rachunki. Nie mo na te zapomina o dawnych latach. Według mojej opinii,
minie jeszcze sporo czasu, zanim Luke wróci do jako takiej formy. A wtedy
miałem zamiar porozmawia z nim o kilku sprawach.
- Przykro mi - powiedziałem. - W tej chwili on nale y do mnie.
- Ja te jestem nim zainteresowana - odparła chłodno.
- Oczywi cie - przyznałem. - Ale ja bardziej, a mo emy wchodzi sobie w
drog .
- Sama potrafi to oceni .
- No dobrze. Ma odlot po prochach. Informacje, jakie od niego uzyskasz,
mog by niezwykle barwne, ale te w wysokim stopniu rozczarowuj ce.
- Jak to si stało?
- Mag imieniem Maska podał mu chyba jaki narkotyk, kiedy trzymał go w
niewoli.
- Gdzie to było? Nie znam adnego Maski.
- W miejscu zwanym Twierdz Czterech wiatów - wyja niłem.
- Sporo czasu min ło, od kiedy ostatni raz słyszałam o Twierdzy - mrukn ła. -
Panował tam czarodziej, niejaki Sharu Garrul.
- Teraz słu y za wieszak - stwierdziłem.
- Co?
- To długa historia. W tej chwili rz dzi tam Maska.
Patrzyła na mnie i widziałem, e sobie u wiadamia, jak mało wie o ostatnich
wypadkach. Moim zdaniem zastanawiała si , które z kilku oczywistych pyta
powinna teraz zada . Postanowiłem zaatakowa pierwszy, póki nie odzyskała
jeszcze równowagi.
- Jak si czuje Bleys? - zapytałem.
- O wiele lepiej. Sama go leczyłam i szybko wraca do zdrowia.
Miałem wła nie spyta , gdzie jest teraz. Wiedziałem, e odmówi odpowiedzi.
Była szansa, e oboje si u miechniemy, gdy tylko zrozumie, do czego zmierzam:
nie ma adresu Bleysa - nie ma adresu Luke'a. Zachowujemy swoje sekrety i
pozostajemy przyjaciółmi.
- Hej! - usłyszałem głos Mandora. Oboje spojrzeli my w kierunku, który
wskazywał: dalej, poza szczelin . Ciemny kształt tornada zmalał do połowy
swych pocz tkowych rozmiarów i na naszych oczach zmniejszał si nadal.
Zapadał si do wn trza, kurczył i kurczył, a po mniej wi cej trzydziestu
sekundach znikn ł zupełnie. Nie zdołałem skry u miechu, ale Fiona nawet go nie
zauwa yła. Patrzyła na Mandora.
- My lisz, e to z powodu tego, co zrobiłe ? - zapytała.
- Nie mam poj cia - odparł. - Ale to całkiem mo liwe.
- Czy co ci to mówi?
- Mo e temu, kto za to odpowiadał, nie spodobało si , e ingeruj w jego
eksperyment.
- Naprawd wierzysz, e stoi za tym jaka inteligencja?
- Tak.
- Kto z Dworców?
- To chyba bardziej prawdopodobne ni kto z waszego ko ca wiata.
- Chyba tak... - przyznała. - Czy domy lasz si to samo ci tej osoby?
30
U miechn ł si .
- Rozumiem - rzuciła pospiesznie. - Wasza sprawa. Ale powszechne zagro enie
jest spraw nas wszystkich. To wła nie próbowałam wytłumaczy .
- To prawda - zgodził si . - Dlatego proponuj zbadanie jej. Nie mam
chwilowo nic do roboty. Rzecz mo e si okaza zajmuj ca.
- Niezr cznie mi prosi o informacje o twoich odkryciach - zacz ła. - Nie
wiem, czyje interesy mog wchodzi w gr ...
- Doceniam t delikatno - odparł. - Jednak, wedle mojej wiedzy, warunki
układu s przestrzegane. Nikt w Dworcach nie planuje adnych działa przeciw
Amberowi. Wła ciwie... Je li zechcesz, mo emy bada t spraw razem,
przynajmniej pocz tkowo.
- Mam czas - o wiadczyła szybko.
- A ja nie - wtr ciłem. - Mam za to kilka pilnych spraw do załatwienia.
Mandor spojrzał na mnie.
- Co do mojej propozycji... - zacz ł.
- Nie mog .
- Jak chcesz. Ale nie sko czyli my jeszcze rozmowy. Skontaktuj si pó niej.
- Dobrze.
Fiona tak e zwróciła si w moj stron .
- B dziesz mnie informował o stanie Luke'a i jego zamiarach - oznajmiła.
- Oczywi cie.
- Do zobaczenia wi c.
Mandor machn ł mi jeszcze na po egnanie, a ja odpowiedziałem tym samym.
Ruszyłem przed siebie, a gdy tylko znikn łem im z oczu, rozpocz łem przemiany.
Znalazłem drog do skalnego zbocza. Tam zatrzymałem si i wyj łem Atut
Amberu. Uniosłem go, skoncentrowałem si i przeskoczyłem, gdy tylko wyczułem
otwarte przej cie. Liczyłem, e główny hol b dzie pusty, chocia w tej chwili
specjalnie mi na tym nie zale ało.
Przeszedłem obok Jasry, która na wyci gni tym ramieniu trzymała
dodatkowy płaszcz. Wymkn łem si na pusty korytarz przez drzwi po lewej
stronie i dotarłem do tylnych schodów. Kilka razy słyszałem głosy i nadkładałem
drogi, by omin mówi cych. Udało mi si przedosta do moich komnat, nie
b d c zauwa onym.
Ostatni odpoczynek, który teraz wydawał si oddalony o półtora wieku, to ta
pi tnastominutowa drzemka, zanim wzmocnione narkotykiem czarodziejskie
zdolno ci Luke'a ci gn ły mnie przez halucynatoryczny Atut do Baru po
Drugiej Stronie Lustra. Kiedy? Z tego, co wiem, mogło to by wczoraj - a był to
bardzo m cz cy dzie .
Zaryglowałem drzwi i powlokłem si do łó ka, na które padłem, nie
zdejmuj c nawet butów. Pewnie, powinienem zaj si najrozmaitszymi
sprawami, ale nie byłem w stanie. Wróciłem do domu, poniewa wci w
Amberze czułem si najbezpieczniej... chocia Luke ju raz mnie tu dosi gn ł.
Po tym wszystkim, co ostatnio przeszedłem, kto z wysoko wydajn
pod wiadomo ci mógłby mie cudowny, tłumacz cy wszystko sen. Przebudziłby
si , dysponuj c cał seri ol nie i rozwi za , w szczegółach okre laj cych jego
dalsze działania. Ja nie miałem. Raz obudziłem si troch przestraszony, nie
31
wiedz c, gdzie jestem. Ale otworzyłem oczy i wyja niłem sobie t kwesti , po
czym zasn łem znowu. Pó niej - mam wra enie, e du o pó niej - wracałem do
jawy stopniowo, niczym kawałek drewna popychany przez kolejne fale coraz
dalej na piasek. Nie miałem ochoty pod a t drog a do przebudzenia, póki nie
u wiadomiłem sobie, e bol mnie stopy. Wtedy usiadłem i ci gn łem buty - była
to jedna z sze ciu najwi kszych rozkoszy mojego ycia. Szybko zdj łem skarpety i
rzuciłem je w k t pokoju. Dlaczego nikt inny w tym fachu nie obciera sobie nóg?
Nalałem wody do miski i moczyłem je jaki czas. Postanowiłem przez najbli sze
kilka godzin chodzi boso.
W ko cu wstałem, rozebrałem si , umyłem, wło yłem par levisów i fioletow ,
flanelow koszul , któr lubi .
Niech diabli porw miecze, sztylety i płaszcze - przynajmniej na jaki czas.
Otworzyłem okiennice i wyjrzałem na zewn trz. Było ciemno. Przez chmury nie
widziałem gwiazd i nie miałem poj cia, czy jest wczesny wieczór, pó na noc czy
prawie ranek.
W holu panowała cisza. Nic słyszałem adnych głosów, kiedy tylnymi
schodami szedłem na dół. W kuchni nie zastałem nikogo; paleniska były
przygaszone i ogie ledwie si tlił. Nie chciałem rozpala w piecu, powiesiłem
tylko kociołek z wod na herbat . Znalazłem troch chleba i konfitur. W chłodni
trafiłem te na dzban czego , co smakowało jak sok grapefruitowy.
Siedziałem, grzej c nogi i po eraj c z wolna bochenek chleba, gdy nagle
zacz łem odczuwa niepokój. Popijaj c herbat , u wiadomiłem sobie, o co
chodzi. Miałem wra enie, e powinienem teraz co robi , ale zupełnie nie
wiedziałem co. Dziwnie si czułem, maj c wreszcie chwil wytchnienia. Umałem
wi c, e nale y znów si zastanowi . Kiedy sko czyłem jedzenie, miałem ju kilka
planów. Przede wszystkim ruszyłem do głównego holu. Zdj łem z Jasry wszystkie
płaszcze i kapelusze, po czym wzi łem j pod pach . Pó niej, kiedy niosłem jej
sztywne ciało w stron moich pokoi, otworzyły si jakie drzwi i wyjrzał zaspany
Droppa.
- Dla mnie dwie takie! - zawołał. - Przypomina mi pierwsz on - dodał
jeszcze i zamkn ł drzwi.
Kiedy ustawiłem j u siebie, przysun łem krzesło i usiadłem przed ni .
Jaskrawy strój, pewnie cz zło liwego artu, nie krył jej niew tpliwej urody.
Raz ju zagroziła mi miertelnie i nie zamierzałem jej uwalnia w takiej chwili -
mogłaby spróbowa po raz drugi. Ale rzucone na ni zakl cie interesowało mnie z
wielu powodów. Chciałem dokładnie je przestudiowa .
Bardzo ostro nie zacz łem bada czar, który j wi ził. Nie był przesadnie
skomplikowany, ale widziałem, e prze ledzenie wszystkich jego bocznych cie ek
mo e chwil potrwa . Dobrze; nie miałem zamiaru teraz przerywa . Wcisn łem
si gł biej w zakl cie, po drodze robi c w pami ci notatki.
Pracowałem przez długie godziny. Kiedy rozwi załem zakl cie, postanowiłem
doło y kilka własnych. W ko cu, czasy były ci kie. Zamek budził si wolno
wokół mnie. Pracowałem, a dzie płyn ł wolno. Wreszcie wszystko było na
miejscu, a ja uznałem, e sko czyłem. Byłem wygłodzony.
Przesun łem Jasr do k ta, wci gn łem buty, wyszedłem na koryta i
skr ciłem do schodów. Miałem wra enie, e nadeszła pora obiadu, wi c
32
sprawdziłem kilka jadalni, gdzie zwykle zasiadała rodzina. Wszystkie były puste,
nigdzie nie dostrzegłem przygotowa do posiłku. Nie znalazłem ladów po posiłku
niedawno zako czonym.
Mo liwe, e wci miałem zakłócone poczucie czasu, e było jeszcze za
wcze nie lub za pó no. Ale dzie trwał ju wystarczaj co długo, by nastała mniej
wi cej wła ciwa pora. Jednak nikt nie siedział przy jedzeniu, wi c chyba co w
tym zało eniu nie grało...
Wtedy usłyszałem: delikatny brz k sztu ca na talerzu.
Ruszyłem w stron , sk d dobiegał ten d wi k. Najwyra niej obiad podano w
miejscu rzadziej wykorzystywanym. Skr ciłem w prawo, potem w lewo. Tak,
nakryli w bawialni. Niewa ne.
Wszedłem do pokoju. Na czerwonej sofie siedziała Llewella, a obok niej
Vialle, ona Randoma. Nakrycia le ały na niskim stoliku przed nimi. Michael,
który pracował w kuchni, stał obok z wózkiem załadowanym talerzami.
Odchrz kn łem.
- Merlin! - zawołała Vialle.
Jej czujno budzi czasem dreszcze - jest przecie całkiem niewidoma.
- Witaj - odezwała si Llewella. - Siadaj z nami. Ch tnie posłuchamy, co
ostatnio porabiałe .
Przysun łem krzesło i usiadłem naprzeciw nich. Podszedł Michael i rozło ył
wie e nakrycie. Zastanowiłem si szybko. Wszystko, co usłyszy Vialle, bez
w tpienia dotrze do Randoma. Dlatego przedstawiłem im nieco okrojon wersj
ostatnich wypadków, usuwaj c wszelkie wzmianki o Mandorze, Fionie i
odniesienia do Dworców Chaosu. Dzi ki temu opowie była wyra nie krótsza i
szybciej mogłem przyst pi do jedzenia.
- Wszyscy mieli ostatnio tyle zaj - zauwa yła Llewella, kiedy sko czyłem. -
Czuj si niemal winna.
Obserwowałem delikatn ziele jej bardziej ni oliwkowej cery, jej pełne
wargi i kocie oczy.
- Ale nie całkiem - dodała.
- A w ogóle to gdzie s wszyscy? - spytałem.
- Gerard jest w mie cie - odparła. - Sprawdza fortyfikacje portu. Julian
dowodzi armi , wyposa on w cz broni palnej i strzeg c podej do Kolviru.
- To znaczy, e Dalt wyszedł ju w pole? Zbli a si ?
Pokr ciła głow .
- Nie, to tylko rodki ostro no ci. Z powodu tej informacji od Luke'a. Nikt
jeszcze nie widział wojsk Dalta.
- Czy kto wie, gdzie mo e by w tej chwili?
- Te nie. Ale wkrótce spodziewamy si pewnych wiadomo ci. - Wzruszyła
ramionami. - Mo e Julian ju je otrzymał.
- Dlaczego Julian dowodzi? - zapytałem mi dzy jednym a drugim k sem. -
Spodziewałem si , e raczej Benedykt obejmie komend .
Llewella odwróciła głow i spojrzała na Vialle, która jakby wyczuwała jej
wzrok.
- Benedykt z niewielkim oddziałem eskortuje Randoma do Kashfy - wyja niła
cicho.
33
- Do Kashfy? - powtórzyłem. - Po co si tam wybrał? Dalt zwykle kr ci si
wokół miasta i okolica mo e by niebezpieczna.
Vialle u miechn ła si lekko.
- Wła nie dlatego zabrał ze sob Benedykta i jego gwardi - stwierdziła. -
Mo e nawet oni wła nie maj zbiera dane wywiadowcze, cho nie z tego powodu
ruszyli akurat teraz.
- Nie rozumiem, dlaczego w ogóle musieli tam jecha .
Łykn ła wody.
- Niespodziewane zamieszki polityczne - wyja niła. - Jaki generał przej ł
władz pod nieobecno królowej i ksi cia krwi. Generał został ostatnio
zamordowany i Randomowi udało si umie ci na tronie własnego kandydata,
starszego wiekiem szlachcica.
- Jak tego dokonał?
- Wszystkim zainteresowanym bardziej zale ało na tym, by Kashfa została
dopuszczona do Złotego Kr gu, co gwarantuje uprzywilejowan pozycj w
handlu.
- Czyli Random kupił ich, aby odda władz swojemu człowiekowi -
zauwa yłem. - Czy traktaty Złotego Kr gu nie daj nam prawa, by praktycznie
bez uprzedzenia przeprowadzi wojska przez terytorium partnera?
- Tak - odparła.
Nagle przypomniałem sobie tego twardego z wygl du emisariusza, którego
spotkałem u Krwawego Billa. Płacił rachunek kashfa sk walut . Uznałem, e
wol nie wiedzie , jak odległe w czasie było nasze spotkanie od zabójstwa tego
generała, które umo liwiło zawarcie porozumienia. O wiele silniej poruszyły mnie
wynikaj ce st d wnioski: wygl dało na to, e Random wła nie uniemo liwił
Jasrze i Luke'owi odzyskanie zagarni tego tronu - który, uczciwie mówi c, Jasra
sama zagarn ła dawno temu. Wobec tylu zmian u władzy sprawa dziedzictwa
była mocno niejasna. Cho jednak normy etyczne Randoma nie były lepsze od
ludzi, którzy działali przed nim, to z pewno ci nie były gorsze. Gdyby teraz
Luke spróbował odzyska tron matki, sprzeciwi si monarcha maj cy układ
obronny z Amberem. Mogłem si zało y , e traktatowe warunki pomocy
wojskowej dopuszczały współdziałanie Amberu podczas zamieszek
wewn trznych, nie tylko podczas zewn trznej agresji.
Fascynuj ce. Random wyra nie próbował odci Luke'a od jego zaplecza i
uniemo liwi legalne obj cie rz dów. Nast pnym krokiem b dzie pewnie skazanie
Luke'a jako samozwa ca i niebezpiecznego buntownika oraz wyznaczenie ceny
za jego głow . Czy Random przesadzał? Luke nie wydawał si w tej chwili a tak
gro ny, zwłaszcza e trzymali my w niewoli jego matk . Z drugiej strony,
wła ciwie nie miałem poj cia, jak daleko Random zechce si posun . Czy tylko z
góry uniemo liwiał wszelkie potencjalnie gro ne działania, czy naprawd
rozpocz ł polowanie? Ta druga mo liwo zaniepokoiła mnie, poniewa Luke
zacz ł si zachowywa mniej wi cej przyzwoicie i chyba na nowo rozwa ał swój
stosunek do nas. Nie chciałbym patrze , jak niepotrzebnie rzucaj go wilkom na
po arcie w efekcie nazbyt gwałtownej reakcji Randoma.
- Zgaduj , e ma to jaki zwi zek z Lukiem - zwróciłem si do Vialle.
Milczała przez chwil .
34
- To raczej Dalt go martwił - powiedziała w ko cu.
W my lach wzruszyłem ramionami. Dla Randoma to pewnie jedno i to samo.
Uwa ał Dalta za sił militarn , za pomoc której Luke zechce odzyska tron.
- Aha - powiedziałem tylko i wróciłem do jedzenia.
Nie mogły mi poda adnych dodatkowych faktów ani sugestii, które
tłumaczyłyby plany Randoma. Rozmawiali my wi c na oboj tne tematy, a ja
ponownie rozwa yłem swoj sytuacj . Wci miałem wra enie, e powinienem
podj jakie pilne działanie... i wci nie miałem poj cia, jakie mianowicie. W
sposób do nieoczekiwany plan akcji został przygotowany podczas deseru.
Dworzanin imieniem Randel - wysoki, szczupły, smagły i zwykle u miechni ty
- pojawił si w drzwiach.
Wiedziałem, e co si stało, gdy nie u miechał si i poruszył szybciej ni
zwykle. Przemkn ł po nas wzrokiem, spojrzał na Vialle, zbli ył si pospiesznie i
odchrz kn ł.
- Wasza wysoko ... - zacz ł.
Vialle lekko zwróciła głow ku niemu.
- Tak, Randelu? - spytała. - O co chodzi?
- Przybyła delegacja z Begmy - odparł. - A ja nie otrzymałem instrukcji co do
charakteru powitania i szczegółów organizacyjnych wła ciwych na t okazj .
- Ojej! - Vialle odło yła widelec. - Nie spodziewali my si ich wcze niej ni
pojutrze, po powrocie Randoma. To jemu chc si poskar y . Co z nimi zrobiłe ?
- Wprowadziłem do ółtej Komnaty - odparł. - Powiedziałem. e pójd
zaanonsowa ich przybycie.
Skin ła głow .
- llu ich jest?
- Przyjechał premier Orkuz, jego sekretarz Nayda, b d ca te jego córk . I
druga córka, Coral. Jest te czworo słu cych, dwóch m czyzn i dwie kobiety.
- Id zawiadomi słu b i upewnij si , e przygotowano dla nich odpowiednie
kwatery - poleciła. - Uprzed kuchni . Mo e nie jedli obiadu.
- Oczywi cie, wasza wysoko . - Zacz ł si wycofywa .
- Potem zgłosisz si do mnie w ółtej Komnacie - dodała. - Udziel ci
dodatkowych instrukcji.
- Twoje polecenia zostan wypełnione, pani - zapewnił i wyszedł pospiesznie.
- Merlinie, Llewello... - Vialle wstała. - Póki wszystkiego nie zorganizujemy,
pomo ecie mi bawi go ci.
Przełkn łem ostatni k s deseru i wstałem. Nie miałem szczegółnej ochoty na
rozmow z dyplomat i jego wit , ale byłem pod r k , a w yciu trzeba czasem
wypełnia drobne obowi zki.
- Hm... A tak w ogóle to po co przyjechali? - spytałem.
- Chodzi o jaki protest w sprawie naszych działa w Kashfie. Ich krajów
nigdy nie ł czyły przyjazne stosunki, ale nie jestem pewna, czy chc protestowa
przeciw mo liwemu wł czeniu Kashfy do Złotego Kr gu, czy te przeciwko
naszemu mieszaniu si w wewn trzne sprawy tamtych. Mo e boj si , e ich
interesy ucierpi , gdy bliski s siad uzyska tak sam uprzywilejowan pozycj
jak oni. A mo e mieli inne plany co do tronu Kashfy, a my uniemo liwili my ich
realizacj . Mo e jedno i drugie. Wszystko jedno... Nie mo emy zdradzi im
35
niczego, o czym nie wiemy.
- Chciałem tylko ustali , jakich tematów unika .
- Wszystkich powy szych.
- Te o tym my lałam - wtr ciła Llewella. - A tak e, czy mo e maj jakie
informacje o Dalcie. Ich słu by wywiadowcze z pewno ci pilnie uwa aj na
wszystko, co dzieje si w Kashfie i okolicy.
- Nie poruszaj tego tematu - poprosiła Vialle, kieruj c si do drzwi. - Je li co
im si wymknie lub zechc co wyjawi , tym lepiej. Słuchaj uwa nie. Ale nie daj
pozna , e ci to interesuje.
Vialle uj ła mnie pod rami . Kierowałem ni w drodze do ółtej Komnaty.
Llewella wyj ła sk d małe lusterko, przejrzała si i schowała je, wyra nie
zadowolona.
- Szcz liwy przypadek sprowadził ci tutaj, Merlinie - zauwa yła. -
Dodatkowa u miechni ta twarz zawsze si przyda w takiej chwili.
- Dlaczego ja nie czuj si szcz ciarzem? - mrukn łem.
Dotarli my do komnaty, gdzie czekał pierwszy minister z córkami. Słu cy
odeszli ju do kuchni na posiłek. Oficjalna delegacja siedziała głodna, co wiele
mówi na temat protokołu, zwłaszcza e odpowiednie przybranie tac z jedzeniem
zajmuje zwykle sporo czasu. Orkuz był kr py, redniego wzrostu, o czarnych
włosach gustownie przyprószonych siwizn . Zmarszczki na jego szerokiej twarzy
wskazywały, e o wiele cz ciej marszczy czoło, ni si u miecha, cho w tej chwili
zajmował si głównie u miechami. Nayda miała ładniej wyrze bion wersj jego
twarzy, a cho wykazywała t sam skłonno do korpulencji, utrzymywała j na
atrakcyjnym poziomie zaokr glenia. Ona tak e u miechała si cz sto i miała
pi kne z by. Coral za to była wy sza od ojca i siostry, szczuplejsza, z
rudobr zowymi włosami. Jej u miech nie sprawiał tak oficjalnego wra enia. W
dodatku wydawała mi si znajoma. Zastanawiałem si , czy nie spotkałem jej
kiedy , przed laty, na jakim nudnym przyj ciu. Chocia gdyby tak, to chybabym
zapami tał.
Kiedy nas sobie przedstawiono i podano wino, Orkuz wygłosił do Vialle
krótk uwag o "ostatnich niepokoj cych wie ciach" na temat Kashfy. Llewella i
ja szybko stan li my przy niej, oferuj c wsparcie moralne. Vialle jednak
stwierdziła tylko, e spraw t musi zaj si Random po swoim powrocie. Orkuz
zgodził si bez sprzeciwu, a nawet u miechn ł. Miałem wra enie, e chce po
prostu jak najszybciej poinformowa o celu wizyty.
Llewella zacz ła go wypytywa o podró , a on łaskawie pozwolił zmieni
temat. Politycy s cudownie zaprogramowani.
Dowiedziałem si pó niej, e ambasador Begmy nic nie wie o przyje dzie
delegacji. Czyli Orkuz podró ował tak szybko, e wyprzedził not dla ambasady.
Nie zadał sobie nawet trudu, by tam zajrze , lecz przyjechał wprost do pałacu i
wysłał wiadomo . Dowiedziałem si o tym wszystkim, kiedy prosił o jej
dostarczenie. Wobec zgrabnych potoków neutralnych wypowiedzi Vialle i
Llewelli czułem si tutaj zb dny. Cofn łem si o krok i zacz łem planowa
ucieczk . Jakakolwiek gra si tu toczyła, wcale mnie nie interesowała.
Coral tak e cofn ła si wzdychaj c. Potem spojrzała na mnie, u miechn ła si ,
rozejrzała i podeszła.
36
- Zawsze marzyłam, eby odwiedzi Amber - o wiadczyła.
- Czy jest taki, jakim go sobie wyobra ała ?
- O tak. Przynajmniej jak dot d. Oczywi cie, wiedziałam bardzo niewiele...
Skin łem głow i odszedłem dalej od pozostałych.
- Czy nie spotkali my si ju kiedy ? - zapytałem.
- Nie s dz - odparła. - Nie podró owałam zbyt cz sto, a nie przypuszczam,
eby bywał w naszej okolicy. Prawda?
- Tak. Chocia ostatnio bardzo mnie ona interesuje.
- Wiem, jednak troch u twoim pochodzeniu - mówiła dalej. - Słyszałam
plotki. Wiem, e jeste z Dworców Chaosu i e ucz szczale do szkoły na tym
wiecie w Cieniu, który wy, Amberyci, tak ch tnie odwiedzacie. Cz sto my lałam,
jak tam jest.
Chwyciłem przyn t : zacz łem jej opowiada o szkole i pracy, o kilku
miejscach, które udwiedziłem, i rzeczach, które lubiłem robi . W tym czasie
przemie cili my si na sof pod cian i usiedli my wygodnie. Orkuzowi, Naydzie,
Llewelli i Vialle jako nas nie brakowało. Je li ju musiałem tu siedzie , to
przyjemniej było rozmawia z Coral ni słucha tamtycb. Nie chciałem
prowadzi monologu, poprosiłem wi c, by opowiedziała co o sobie.
Zacz ła od dzieci stwa sp dzonego w Begmie, o swoim zamiłowaniu do koni i
eglowania po rzekach i jeziorach tego regionu, o czytanych ksi kach i
stosunkowo niewinnych eksperymentach z magi . Kobieta ze słu by zjawiła si w
chwili, gdy Coral zacz ła mi opisywa pewne interesuj ce rytuały, stosowane
przez miejscowe społeczno ci rolnicze dla zapewnienia urodzaju. Słu ca
podeszła do Vialle i co jej przekazała. Kilkoro innych dostrzegłem tu za
drzwiami. Vialle zwróciła si do Orkura i Naydy, ci przytakn li i ruszyli do
wyj cia. Llewella oderwała si od grupy i zbli yła do nas.
- Coral - powiedziala. - Twoja komnata jest przygotowana. Pokojówka ci
odprowadzi. Mu e chciałaby si od wie y albo odpocz po podró y.
Powstali my oboje.
- Nie jestem wła ciwie zm czona - o wiadczyła Coral. Patrzyła raczej na mnie
ni na Llewell , a cie u miechu igrał jej na wargach. Do diabła... Nagle
u wiadomiłem sobie, e przyjemnie mi w jej towarzystwie. Zatem...
- Je li przebierzesz si w co wygodniejszego - zaproponowałem - ch tnie
poka ci miasto. Albo pałac.
Warto było zobaczy jej u miech.
- To mi bardziej odpowiada - stwierdziła.
- Spotkajmy si wi c tutaj za jakie pół godziny.
Odprowadziłem j i pozostałych a do głównych schodów. Wci miałem na
sobie levisy i fioletow koszul , wi c zastanawiałem si , czy zmieni ubranie na
bardziej zgodne z tutejsz mod . Do diabła z tym, uznałem. Mamy tylko
pospacerowa . Wezm pas z mieczem, płaszcz i najwygodniejsze buty. Mog te
przystrzyc brod , skoro mam troch czasu. I jeszcze szybki manicure...
- Ehm... Merlinie.
To Llewella. Chwyciła mnie za łokie i pokierowała do wn ki. Pozwoliłem
sob kierowa .
- Tak? - spytałem. - O co chodzi?
37
- Hm... - mrukn ła. - Miła dziewczyna, prawda?
- Chyba tak.
- Masz na ni ochot ?
- Rany, Llewello! Nie wiem. Dopiero j poznałem.
- ...I umówiłe si na randk .
- Daj spokój. Nale y mi si odrobina rozrywki. Z Coral przyjemnie si
rozmawia. Ch tnie poka jej okolic . My l , e b dziemy si dobrze bawi . Co w
tym złego?
- Nic - odparła. - Dopóki zachowasz wła ciw perspektyw .
- O jak perspektyw ci chodzi?
- Pomy lałam, e to do ciekawe... e Orkuz przywiózł swoje dwie przystojne
córki.
- Nayda jest jego sekretarzem - przypomniałem. - A Coral ju od dawna
chciała zobaczy Amber.
- Aha... i byłoby bardzo wygodne dla Begmy, gdyby jedna z nich złapała
członka rodziny.
- Llewello, jeste potwornie podejrzliwa.
- To dlatego, e yj ju bardzo długo.
- Ja te mam nadziej na długie ycie i wierz , e nie zaczn si doszukiwa
niskich pobudek w ka dym ludzkim działaniu.
U miechn ła si .
- Oczywi cie. Zapomnij, e co mówiłam - poprosiła wiedz c, e nie zapomn .
- Miłej zabawy.
Burkn łem co uprzejmie i ruszyłem do siebie.
38
Rozdział 4
I tak po ród wszelkiego rodzaju niebezpiecze stw, intryg, zagro e i tajemnic
postanowiłem zrobi sobie wakacje i wyj na spacer z pi kn dam . Ze
wszystkich mo liwo ci ta wydawała si najbardziej atrakcyjna. Kimkolwiek był
nieprzyjaciel, z jak kolwiek pot g miałem si zmierzy , piłka znalazła si teraz
po jego stronie kortu. Nie miałem ochoty polowa na Jurta, pojedynkowa si z
Mask ani ledzi Luke'a, póki nie wyl duje i powie, czy wci pragnie
rodzinnych skalpów. Dalt to nie mój kłopot, Vinta znikn ła, Ghostwheel zamilkł,
a Wzorzec mojego ojca mo e zaczeka .
wieciło sło ce i wiał lekki wiatr, cho o tej porze roku pogoda mogła si
szybko zmieni . Szkoda zmarnowa ostatni mo e ładny dzie w roku na
cokolwiek innego ni przyjemno ci. Pod piewywałem, szykuj c si na spotkanie.
Zszedłem na dół wcze niej, ni byli my umówieni.
Coral była jednak szybsza, ni s dziłem, i ju na mnie czekała. Z uznaniem
spojrzałem na jej wygodne, ciemnozielone spodnie, grub koszul barwy miedzi i
ciepły br zowy płaszcz. Buty wło yła odpowiednie na wycieczki, a na głow
wcisn ła zakrywaj cy włosy ciemny kapelusz. U pasa miała sztylet i r kawice.
- Gotowa! - zawołała, kiedy mnie dostrzegła.
- wietnie - odparłem z u miechem i wyprowadziłem j na korytarz.
Chciała skr ci w kierunku głównej bramy, ale pokierowałem j w prawo, a
potem w lewo.
- Nie zwrócimy niczyjej uwagi, je li wykorzystamy boczne wyj cia -
wyja niłem.
- Widz , e naprawd lubicie tajemnice - zauwa yła.
- Przyzwyczajenie. Im mniej obcy wiedz o twoich sprawach, tym lepiej.
- Jacy obcy? Czego si boicie?
- W tej chwili? Całej masy ró nych rzeczy. Ale nie chciałbym marnowa
pi knego dnia na układanie spisów.
Pokr ciła głow z wyrazem, który uznałem za poł czenie podziwu i niesmaku.
- Wi c to prawda, co mówi ?- zapytala. - Wasze sprawy s tak
skomplikowane, jak stare romanse? I musicie prowadzi notatki?
- Nie miałem ostatnio czasu na adne romanse - odparłem. - A ju zwłaszcza
warte zanotowania. Przepraszam - dodałem widz c, e si rumieni. - Moje ycie
naprawd si skomplikowało.
- Och - rzuciła, spogl daj c na mnie. Wyra nie czekała, e powiem co wi cej.
- Kiedy indziej. - Za miałem si sztucznie, machn łem poł płaszcza i
zasalutowałem stra nikowi.
Kiwn ła głow i dyplomatycznie zmieniła temat.
- Obawiam si , e pora roku nie jest odpowiednia na zwiedzanie waszych
słynnych ogrodów.
- Tak, wła ciwie nie ma tam teraz czego ogl da ... Tylko japo ski ogródek
Benedykta jest w pewnym sensie opó niony. Mo e kiedy wybierzemy si tam na
fili ank herbaty. Dzi jednak chciałem pokaza ci miasto.
- N c ca propozycja - zgodziła si .
Poleciłem wartownikowi przy furtce, by przekazał Hendenowi, szambelanowi
39
Amberu, e wychodzimy do miasta i nie jeste my pewni, kiedy wrócimy. Obiecał
to zrobi , gdy tylko zejdzie z posterunku, czyli ju niedługo.
Do wiadczenia z wizyty u Krwawego Billa nauczyły mnie, by zostawia takie
wiadomo ci - nie znaczy to, e obawiałem si jakiego niebezpiecze stwa ani e
wiedza Llewelli by nie wystarczyła.
Li cie szele ciły pod stopami, kiedy szli my alejk w stron bocznej bramy.
Sło ce wieciło jasno na niebie przesłoni tym tylko kilkoma pasmami cirrusów.
Na zachodzie stado czarnych ptaków leciało w stron oceanu, na południe.
- U nas spadł ju nieg - powiedziała. - Macie szcz cie.
- Dociera tu ciepły pr d - wyja niłem wspominaj c, co mówił mi kiedy
Gerard. - Dzi ki temu klimat jest wyra nie łagodniejszy ni w innych okolicach
na tej samej szeroko ci.
- Du o podró ujesz? - zapytała.
- Wi cej, ni mam na to ochot . Zwłaszcza ostatnio. Chciałbym przynajmniej
przez rok posiedzie w miejscu i wypocz .
- W interesach czy dla przyjemno ci? - chciała wiedzie .
Wartownik wyprowadził nas za bram i upewnił si szybko, czy nic nam nie
grozi.
- Nie dla przyjemno ci - odparłem. Uj łem j za łokie i skierowałem na
drog , któr wybrałem.
Kiedy dotarli my do bardziej cywilizowanych okolic, przez pewien czas
trzymali my si Głównej Alei. Wskazałem jej kilka ciekawostek i znaczniejszych
budynków, w tym ambasad Begmy. Nie zdradzała jednak ch ci, by j odwiedzi ;
wspomniała tylko, e przed wyjazdem b dzie musiała zło y swym rodakom
oficjaln wizyt .
Zatrzymała si za to w sklepie, jaki znale li my wkrótce potem. Kupiła par
bluzek; rachunek kazała odesła do ambasady, a zakupy do pałacu.
- Ojciec obiecał mi wycieczk po sklepach - wyja niła. - A wiem, e o tym
zapomni. Kiedy si dowie, zrozumie, e ja pami tałam.
Obejrzeli my uliczki ró nych rzemie lników i usiedli my w przydro nej
kawiarni. Patrzeli my na mijaj cych nas pieszych i konnych. Wła nie zacz łem
opowiada jej anegdot na temat którego z je d ców, gdy poczułem pierwszy
kontakt Atutu. Czekałem kilka sekund i wra enie stało si silniejsze, ale adna
posta nie nabierała kształtu za przesłaniem. Coral poło yła mi dło na ramieniu.
- Co si stało? - spytała.
Si gn łem my l , próbuj c dopomóc w kontakcie, ale tamten jakby si cofał.
Wra enie nie przypominało tej chłodnej obserwacji, gdy Maska przygl dał mi si
w mieszkaniu Flory w San Francisco. Mo e kto , kogo znałem, próbował do mnie
dotrze i miał kłopoty z koncentracj ? Mo e był ranny? Albo...
- Luke - powiedziałem. - Czy to ty?
Ale odpowied nie nadeszła i uczucie zacz ło zanika . Wreszcie odpłyn ło.
- Dobrze si czujesz? - zapytała Coral.
- Tak, wszystko w porz dku - odparłem. - Chyba Kto próbował si ze mn
porozumie , ale zrezygnował.
- Porozumie ? Aha, przez te Atuty, których u ywacie?
- Tak.
40
- Ale powiedziałe "Luke"... - Zastanowiła si . - Nikt z twoich krewnych nie
ma na imi ...
- Znasz go pewnie jako ksi cia Rinalda z Kashfy.
Zachichotała.
- Rinny'ego? Pewnie, e znam. Chocia nie lubił, kiedy wołali my na niego
"Rinny".
- Naprawd znasz? To znaczy osobi cie?
- Tak - potwierdziła. - Cho dawno si nie widzieli my. Kashfa le y całkiem
blisko Begmy. Nasze stosunki s czasem dobre, czasem nie najlepsze. Wiesz, jak
to jest. Polityka. Kiedy byłam mała, zdarzały si długie okresy, gdy yli my w
bliskiej przyja ni. Były oficjalne wizyty w obie strony. Nas, dzieci, cz sto
zostawiali gdzie razem.
- Jaki on wtedy był?
- Taki wysoki, niezgrabny, rudowłosy chłopak... Lubił si popisywa : jaki to
jest silny albo szybki. Pami tam, jak si na mnie rozzło cił, kiedy wyprzedziłam
go w biegu.
- Wyprzedziła Luke'a?
- Tak. Bardzo dobrze biegam.
- Z pewno ci .
- W ka dym razie zabierał Nayd i mnie na wycieczki aglówk albo piesze
wyprawy. Co si z nim teraz dzieje?
- Pije z kotem z Cheshire.
- Co?
- To długa historia.
- Ch tnie jej wysłucham. Martwi si o niego, odk d usłyszałam o przewrocie.
Hm... zastanawiałem si pospiesznie, jak zredagowa t opowie , by córce
premiera Begmy nie zdradzi pa stwowych tajemnic... cho by tej, e Luke jest
spokrewniony z rodem Amber. A wi c...
- Znam go ju od do dawna - zacz łem. - Ostatnio rozgniewał pewnego
czarownika, a ten podał mu narkotyk i odesłał do dziwnego baru...
Mówiłem do długo, po cz ci dlatego, e musiałem przerwa główny w tek i
stre ci Lewisa Carrolla. Musiałem te obieca , e po ycz jej z pałacowej
biblioteki jedno z wyda Alicji w thari. Kiedy wreszcie sko czyłem, roze miała
si .
- Dlaczego nie sprowadziłe go z powrotem? - zapytała.
Oj... Nie mogłem przecie powiedzie , e póki nie dojdzie do siebie, jego
zdolno ci manipulowania Cieniem na to nie pozwalaj .
- To element zakl cia; działa, czerpi c z jego własnych czarodziejskich mocy -
wyja niłem. - Nie mo na go przenie , póki narkotyk nie przestanie działa .
- To ciekawe - stwierdziła. - Czy Luke naprawd jest czarodziejem?
- Ee... tak.
- Jak zdobył te umiej tno ci? Nie przejawiał ich, kiedy go znałam.
- Czarownicy ró nymi metodami dochodz do swego kunsztu - wyja niłem. -
Zreszt , sama wiesz o tym.
I nagle u wiadomiłem sobie, e jest o wiele sprytniejsza, ni sugerowałaby jej
u miechni ta, niewinna buzia. Miałem silne wra enie, e tak kieruje rozmow ,
41
bym przyznał, e Luke opanował magi Wzorca. Oczywi cie, zdradzałoby to
wiele ciekawych rzeczy na temat jego pochodzenia.
- A jego matka, Jasra, te jest czym w rodzaju czarodziejki.
- Powa nie? Nie wiedziałam o tym. Do licha! Coraz gorzej...
- Widocznie gdzie si tego nauczyła.
- A co z jego ojcem?
- Trudno mi co powiedzie .
- Widziałe go kiedy ?
- Tylko przelotnie - zapewniłem.
Kłamstwo mogło sprawi , e uzna t kwesti za naprawd wa n - wystarczy,
e cho by domy la si prawdy. Dlatego zrobiłem jedyn rzecz, jaka mi przyszła
do głowy. Stolik za Coral był pusty, a za nim ju tylko ciana. Po wi ciłem jedno
z zakl ; niedostrzegalnie skin łem dłoni i zamruczałem bezgło nie.
Stolik przewrócił si , odleciał do tyłu i rozbił o cian . Rozległ si
spektakularny trzask. Go cie krzykn li zaskoczeni, a ja zerwałem si z krzesła.
- Nikomu nic si nie stało? - Rozejrzałem si , jakbym wypatrywał ofiar.
- Co to było? - zapytała Coral.
- Jaki nagły podmuch albo co w tym rodzaju - odparłem. - Mo e lepiej
ruszajmy st d.
- Dobrze - zgodziła si , spogl daj c na odłamki. - Nie szukam kłopotów.
Rzuciłem na stół kilka monet, wstałem i wyszli my na zewn trz. Przez chwil
mówiłem o wszystkim, co mi wpadło do głowy, byle tylko bezpiecznie oddali si
od tematu. Przyniosło to po dany efekt, gdy nie próbowała powtarza pytania.
Podczas spaceru kierowałem si generalnie w stron Zachodniej Winnej.
Kiedy tam dotarli my, postanowiłem zej w dół, do portu; zapami tałem, e
lubiła eglarstwo. Ale chwyciła mnie za r kaw i zatrzymała.
- Przez cian Kolviru prowadz stopnie, prawda? - zapytała. - O ile wiem,
twój ojciec próbował kiedy przeprowadzi tamt dy armi . Wpadł w pułapk i
musiał wywalczy sobie drog .
Skin łem głow .
- Tak, to prawda. To stara sprawa. Stopnie pochodz z dawnych czasów. Dzi
mało kto ich u ywa, ale s całkiem dobrze utrzymane.
- Chciałabym je zobaczy .
- Dobrze.
Skr ciłem w prawo i pomaszerowałem z powrotem pod gór , do Głównej Alei.
Min ło nas dwóch rycerzy w barwach Llewelli. Ciekawe, pomy lałem, czy
wypełniaj jak zwyczajn misj , czy te dostali polecenie, eby mie mnie na
oku. Ta sama my l musiała przyj do głowy Coral, gdy uniosła brew i spojrzała
pytaj co.
Wzruszyłem ramionami i poszedłem dalej. Kiedy obejrzałem si po chwili, ju
ich nie zauwa yłem.
Mijali my ludzi w strojach z dziesi tka regionów; ze straganów unosiły si
zapachy potraw, mog cych zaspokoi dziesi tki gustów. Po drodze
zatrzymali my si kilka razy, by spróbowa pasztetu, jogurtu, słodyczy.
Pokusa była zbyt silna i tylko wyj tkowo najedzeni mogli si jej oprze .
Zauwa yłem, jak mi kko Coral wymija przeszkody. Nie chodziło tylko o
42
wdzi k, raczej o stan ducha... chyba czujno . Spostrzegłem, e ogl da si w
stron , sk d przyszli my. Sam te spojrzałem, ale nie zobaczyłem niczego
ciekawego. Raz jaki człowiek wyszedł nagle z bramy, do której si zbli ali my,
blyskawicznie si gn ł do sztyletu u pasa, po czym natychmiast opu cił r k .
- Jaki tu gwar, jak wiele si dzieje... - zauwa yła Coral po cbwili.
- Rzeczywi cie. Rozumiem, e Begma jest spokojniejsza?
- Zdecydowanie.
- Czy jest tam do bezpiecznie, by chodzi na spacery?
- O tak.
- Czy nie tylko m czy ni, ale tak e kobiety odbywaj tam przeszkolenie
wojskowe?
- Zwykle nie. Dlaczego pytasz?
- Zwykła ciekawo .
- Ale ja pobierałam lekcje walki wr cz i z u yciem broni - dodała.
- Dlaczego? - zdziwiłem si .
- Ojciec to wymy lił. Stwierdził, e co takiego mo e si przyda krewnym
człowieka na wysokim stanowisku. Uznałam, e co w tym jest. Podejrzewam, e
zawsze chciał mie syna.
- Czy twoja siostra te si tym zajmowała?
- Nie. Jej to nie interesowało.
- Planujesz karier w dyplomacji?
- Raczej nie. Zwracasz si do niewła ciwej siostry.
- Bogaty m ?
- Zapewne gruby i nudny.
- Wi c co?
- Mo e pó niej ci powiem.
- Jak chcesz. Zapytam, gdyby miała zapomnie .
Szli my Alej coraz dalej na południe. Wiatr dmuchał silniej, w miar jak
zbli ali my si do Kra ca L du. W dali pojawił si zimowy ocean: ciemnoszary,
naznaczony białymi pasami piany. Stada ptaków kr yły ponad falami i jednym
bardzo kr tym stokiem. Min li my Wielki Łuk i wreszcie stan li my na
platformie. Spojrzeli my w dół. Widok budził zawroty głowy - szerokie, strome
stopnie wzdłu urwiska si gaj cego brunatnoczarnej pla y w dole.
Obserwowałem pozostawione przez odpływ lady na piasku niby zmarszczki na
czole starca. Wiatr był tu silniejszy, a wilgotny, słony zapach, coraz wyra niejszy
w miar zbli ania si do platformy, doprawiał powietrze szczególnie intensywnym
aromatem. Coral cofn ła si na chwil , po czym podeszła znowu.
- Wygl da to troch gro niej, ni si spodziewałam - wyznała. - Pewnie b dzie
lepiej, kiedy ju na nie wejd .
- Nie wiem - odpowiedziałem.
- Nigdy t dy nie wchodziłe ?
- Nie. Nie miałem powodu.
- S dziłam, e spróbujesz... skoro twój ojciec przegrał na nich bitw .
Wzruszyłem ramionami.
- Jestem sentymentalny w nieco inny sposób.
U miechn ła si .
43
- Zejd my t dy na pla . Prosz .
- Oczywi cie - zgodziłem si .
Ruszyli my.
Szerokie schody sprowadziły nas jakie dziesi metrów ni ej, po czym urwały
si nagle w miejscu, gdzie startowała ich o wiele w sza wersja, skr caj ca ostro
w bok. Przynajmniej stopnie nie były wilgotne ani liskie.
Daleko w dole poszerzały si znowu tak, e para ludzi mogła i obok siebie.
Na razie jednak schodzili my pojedynczo. Zirytowałem si troch , bo Coral jako
zdołała mnie wyprzedzi .
- Je li si odsuniesz, wyjd do przodu - powiedziałem.
- Po co?
- eby i przed tob , gdyby si po lizgn ła.
- Nie warto - odparła. - Nic mi nie grozi.
Uznałem, e kłótnia nie ma sensu i pozwoliłem jej prowadzi .
Platformy, gdzie linia schodów zawracała, trafiały si do przypadkowo,
wyci te wsz dzie tam, gdzie pozwalał na to układ skały. W rezultacie niektóre
ci gi stopni byty dłu sze od innych i nasza droga prowadziła przez cał szeroko
urwiska. Wiatr dmuchał tu silniej ni na górze i odruchowo trzymali my si
mo liwie blisko ciany. Zreszt nawet bez wiatru robiliby my pewnie to samo.
Brak jakiejkolwiek por czy sprawial, e odsuwali my si od przepa ci. Trafiały
si miejsca, gdzie skalna ciana tworzyła przewieszki i szli my jakby w jaskini.
Gdzie indziej przechodzili my po wybrzuszeniach i czuli my si całkiem odkryci.
Nagle podmuchy kilka razy zastoniły mi oczy poł płaszcza; zakl łem
wspominaj c, e ludzie rzadko odwiedzaj zabytki poło one w s siedztwie
miejsca zamieszkania. Zaczynałem docenia ich rozs dek. Coral maszerowała w
dół i przyspieszyłem kroku, by j dogoni . Widziałem ju platform oznaczaj c
pierwszy zwrot trasy. Miałem nadziej , e zaczeka tam i powie, e zmieniła
zdanie co do tej wyprawy. Nic z tego. Zawróciła i szła dalej. Wiatr porwał moje
westchnienie i poniósł je do jakiej ba niowej jaskini, przeznaczonej na skargi
przymuszanych.
Przyspieszyłem, kiedy dotarli my wreszcie do podestu, od którego schody
znów si rozszerzały. Mogli my ju i obok siebie. W po piechu potkn łem si na
samym zakr cie. Nic wielkiego - zd yłem wyci gn r k i oprze si o skał ,
kiedy poleciałem w przód. Zdumiało mnie jednak wyczucie Coral na zmian
mojego kroku - tylko na podstawie głosu - i jej reakcja. Nagle rzuciła si w tył i
obróciła. Równocze nie jej dłonie dotkn ły mojego ramienia; pchn ła mnie na
bok, przyciskaj c do skały.
- W porz dku! - zawołałem z gł bi niemal pustych płuc. - Nic mi si nie stało.
Wstała i otrzepała si .
- Słyszałam... - zacz ła.
- Rozumiem. Ale tylko si potkn łem. To wszystko.
- Sk d miałam wiedzie ?
- Wszystko w porz dku. Dzi kuj .
Ruszyli my dalej rami w rami , ale co si zmieniło. ywiłem teraz pewne
podejrzenie, które wcale mi si nie podobało, ale którego nie mogłem odp dzi .
Jeszcze nie. To, o czym my lałem, było bardzo niebezpieczne... gdybym miał
44
racj .
Dlatego...
- W Hiszpanii d d y, gdy d d yste przyjd dni - oznajmiłem.
- Słucham? - zdziwiła si . - Nie zrozumiałam...
- Powiedziałem, e przyjemnie jest spacerowa z pi kn dam .
Naprawd si zarumieniła.
- Ale w jakim j zyku to powiedziałe ... za pierwszym razem?
- Po angielsku.
- Nie znam go. Mówiłam ci o tym, kiedy wspominałe o Alicji.
- Wiem. To był taki kaprys - wyja niłem.
Pla a, o wiele ju bli sza, była ubarwiona w pasy i miejscami błyszczała.
Piana ciekała z niej do morza, a ptaki nurkowały z krzykiem, by zbada resztki
pozostawione przez fale. Na horyzoncie kołysały si agle, a zasłona deszczu
matowiła powierzchni daleko na południowym wschodzie. Wiatr przycichł, cho
podmuchy wci atakowały nas z sił szarpi c płaszcze.
Schodzili my w milczeniu, póki nie stan li my w dole. Przeszli my kilka
kroków po piasku.
- Port le y w tamtym kierunku. - Wyci gn łem r k na zachód. - A tam stoi
ko ciół - dodałem, wskazuj c ciemny budynek. Tam odbyła si msza pogrzebowa
Caine'a i tam przychodzili czasem eglarze, by modli si o bezpieczn podró .
Spojrzała w obie strony, a potem równie za siebie i w gór .
- Jacy ludzie zeszli za nami - zauwa yła.
Dostrzegłem trzy postacie niedaleko szczytu schodów. Stały nieruchomo,
jakby zeszły tylko kawałek, by podziwia widoki. adna nie nosiła barw
Llewelli...
- Te tury ci - stwierdziłem.
Przygl dała si im jeszcze przez chwil , wreszcie odwróciła wzrok.
- Czy nie ma tu w pobli u jaski ? - spytała.
Skin łem głow w prawo.
- Tamt dy. Cały labirynt. Od czasu do czasu ludzie si tam gubi . Niektóre s
bardzo malownicze. Inne pogr one w ciemno ci. Kilka to zwykłe płytkie
zagł bienia.
- Chciałabym je obejrze .
- Jasne, aden problem. Chod my.
Ruszyłem. Ludzie na schodach nie drgn li. Wydawało si , e podziwiaj
morze. Nie byli chyba przemytnikami. To niezbyt wygodne zaj cie w dzie i w
miejscu, gdzie w ka dej chwili kto mo e nadej . Mimo to cieszyłem si , e moja
podejrzliwo narasta. Wobec ostatnich wydarze była to po dana cecha.
Obiekt moich najsilniejszych podejrze szedł naturalnie obok mnie, odwracaj c
czubkiem buta kawałki wyrzuconego przez fale drewna i ze miechem kopi c
barwne kamyki... Ale na razie nic nie mogłem na to poradzi . Ju wkrótce...
Nagle uj ła mnie pod rami .
- Dzi kuj , e mnie zabrałe - powiedziała. - Podoba mi si ten spacer.
- Och, mnie tak e. Ciesz si , e wyszli my. Nie ma za co.
Wzbudziła we mnie lekkie poczucie winy... Ale przecie nikomu nie stanie si
krzywda, gdybym si pomylił.
45
- Chyba podobałoby mi si ycie w Amberze - oznajmiła.
- Mnie te - odparłem. - Nigdy go nie próbowałem przez dłu szy czas.
- Tak?
- Nie mówiłem chyba, ile lat sp dziłem na Cieniu - Ziemi, gdzie sko czyłem
szkol i miałem prac , o której ci opowiadałem... - rzekłem i nagle zacz łem
wyrzuca z siebie cał autobiografi ... czego zwykle unikam.
Z pocz tku nie byłem pewien, sk d ta wylewno , ale zaraz sobie
u wiadomiłem, e potrzebny był mi kto , z kim mógłbym porozmawia . Je li
nawet moje niezwykłe podejrzenie oka e si prawd , nic nie szkodzi. Przyjazny z
pozoru słuchacz to co , co od dawna mi si nie przytrafiło. I zanim zdałem sobie z
tego spraw , opowiadałem jej o ojcu... jak ten człowiek, którego prawie nie
znałem, przebiegł zło on histori swych wysiłków, dylematów, decyzji, jakby
próbował usprawiedliwi si przede mn , jakby wtedy miał jedyn mo liwo , by
to uczyni ...
I jak słuchałem my l c, co pomija, o czym zapomina, co mo e wygładza czy
ozdabia , jakie ywi uczucia wobec mnie...
- Tam s jaskinie - powiedziałem, przerywaj c kłopotliwy teraz potok
wspomnie . Chciała skomentowa jako mój monolog, ale ja ci gn łem dalej: -
Widziałem je tylko raz.
Zrozumiała mój nastrój.
- Chciałabym do której zajrze - stwierdziła tylko.
Skin łem głow . Jaskinia była odpowiednim miejscem dla tego, co
zaplanowałem. Wybrałem trzeci z kolei. Wej cie miała wi ksze ni dwie
poprzednie i mogłem zajrze spory kawałek w gł b.
- Spróbujmy tamtej. Nie jest chyba zbyt ciemna. Weszli my w chłodny cie .
Mokry piasek towarzyszył nam jeszcze przez chwil , z wolna ust puj c miejsca
wirowi i kamieniom. Strop opadał i wznosił si na przemian. Zakr t w tewo
doprowadził nas do korytarza wiod cego chyba do innego wyj cia, gdy za sob
widzieli my wi cej wiatła. Korytarz zagł biał si coraz dalej. Z miejsca, gdzie
stan li my, ci gle było słycha echa pulsu morza.
- Te jaskinie mog si ga bardzo gł boko - zauwa yła.
- Si gaj - zgodziłem si . - Zakr caj , krzy uj si i zap tlaj . Bez mapy i
wiatła wolałbym nie wchodzi zbyt daleko. O ile wiem, nigdy nie zostały
dokładnie opisane.
Rozejrzała si , studiuj c w ród mroku obszary czerni, gdzie boczne tunele
ł czyly si z naszym.
- Jak my lisz, jak daleko prowadz te korytarze? - zainteresowała si .
- Nie mam poj cia.
- Pod sam pałac?
- Prawdopodobnie. - Wspominałem boczne tunele, które mijałem w drodze do
Wzorca. - To mo liwe, e ł cz si gdzie z wielkimi jaskiniami w podziemiach.
- A jak tam jest?
- Pod pałacem? Rozlegle i ciemno. Pradawnie...
- Chciałabym to zobaczy .
- A po co?
- Tam na dole le y Wzorzec. Musi by niezwykle barwny.
46
- O tak... jaskrawy i wiruj cy. Chocia troch przera a.
- Jak mo esz tak mówi , skoro go przeszedłe ?
- Przej a lubi to dwie zupełnie ró ne rzeczy.
- My lałam po prostu, e je li to przej cie tkwiło w tobie od urodzenia,
powiniene czu jakie pokrewie stwo, jaki gł boko rezonuj cy kontakt z
Wzorcem.
Roze miałem si , a echa powtórzyły ten miech.
- Wiesz, kiedy ju szedłem, wiedziałem, e to we mnie tkwiło. Ale wcze niej
nic takiego nie czułem. Byłem zwyczajnie przestraszony. I nigdy tego nie lubiłem.
- Dziwne.
- Niespecjalnie. Wzorzec jest jak morze albo nocne niebo. Jest wielki, jest
pot ny i jest. To naturalna moc i mo esz j wykorzysta , je li potrafisz.
Spojrzała w gł b korytarza.
- Chciałabym go zobaczy - o wiadczyła.
- Wolałbym nie szuka drogi z tego miejsca - odparłem. - A wła ciwie czemu
ci na tym zale y?
- Chc sprawdzi , jak zareaguj na co takiego.
- Naprawd jeste niezwykła - stwierdziłem.
- Zaprowadzisz mnie tam, kiedy wrócimy? Poka esz mi go?
Sytuacja rozwijała si zupełnie inaczej ni przewidywałem. Je li Coral była
tym, kim my lałem, nie rozumiałem tej pro by. Miałem niemal ochot
zaprowadzi j do Wzorca i sprawdzi , o co jej chodzi. Jednak moimi
działaniami kierował pewien system priorytetów i miałem przeczucie, e ona
reprezentuje jeden z nich. A w tej kwestii obiecałem co sobie i podj łem pewne
zło one przygotowania.
- Mo e - mrukn łem.
- Prosz . Naprawd chc go obejrze .
Wydawała si szczera. Ale mój domysł był niemal pewny. Do czasu
upłyn ło, aby ten dziwny, zmieniaj cy ciała duch, który w wielu postaciach
pod ał moim tropem, znalazł nowego gospodarza i odszukał mnie znowu, by po
raz kolejny zdoby zaufanie. Coral idealnie si nadawała do tej roli - przybyła w
odpowiedniej chwili, wyra nie okazywała trosk o moje fizyczne bezpiecze stwo,
miała szybki refleks. Chciałbym j oszcz dzi i wypyta , ale wiedziałem, e wobec
braku dowodów czy bezpo redniego zagro enia b dzie kłama . Dlatego o ywiłem
zakl cie, przygotowane i zawieszone w drodze z Arbor House - zakl cie, które
stworzyłem, by wypchn panuj c ja z ciała nosiciela. Zawahałem si jednak.
ywiłem wobec niej uczucia ambiwalentne. Nawet je li była tym duchem,
mógłbym j mo e tolerowa , gdybym poznał jej motywy.
Zatem...
- Czego wła ciwie chcesz? - zapytałem.
- Tylko popatrze . Naprawd - odpowiedziała.
- Nie o to chodzi. Je li jeste tym, kim my l , e jeste , odpowiedz mi na
zasadnicze pytanie: dlaczego?
Frakir zacz ła pulsowa mi nad dłoni .
Coral milczała przez jeden gł boki oddech.
- Jak odgadłe ? - spytała w ko cu.
47
- Zdradziły ci drobne oznaki, dostrzegalne tylko dla kogo , kto niedawno
zacz ł wpada w paranoj - wyja niłem.
- Magia - szepn ła. - To jest magia?
- Za chwil - stwierdziłem. - B dzie mi ci troch brakowało, ale nie mógłbym
ci zaufa .
Wymówiłem steruj ce słowa zakl cia i pozwoliłem, by gładko przesun ły
moimi dło mi przez wła ciwe gesty. Rozległy si dwa przera aj ce wrzaski, a
zaraz po nich trzeci. Ale to nie Coral krzyczała. Dobiegały zza zakr tu korytarza,
który niedawno porzucili my.
- Co...? - zacz ła.
- ...do diabła! - doko czyłem, min łem j i wbiegłem za zakr t, wyci gaj c po
drodze miecz.
Zobaczyłem na ziemi trzech ludzi, o wietlonych blaskiem padaj cym z
dalekiego wej cia. Dwaj le eli nieruchomo, trzeci siedział zgi ty wpół. Przeklinał
gło no. Podszedłem wolno, kieruj c ostrze w stron siedz cego. Odwrócił głow i
podniósł si , wci pochylony do przodu. ciskał praw dłoni lew i cofał si , a
dotkn ł plecami ciany. Tam stan ł, mrucz c co , czego nie rozumiałem. Nadal
zbli ałem si ostro nie, wyt aj c wszystkie zmysły. Słyszałem za plecami kroki
Coral, potem korytarz si poszerzył i dostrzegłem j k tem oka po lewej stronie.
Wyci gn ło sztylet i trzymała go nisko, przy biodrze. Nie warto si było
zastanawia , jak podziałało na ni moje zakl cie.
Zatrzymałem si przy pierwszym z le cych. Tr ciłem go czubkiem buta,
gotów do ciosu, gdyby rzucił si do ataku. Nic. Le ał bezwładnie, bez ycia. Nog
odwróciłem go na plecy, a wtedy głowa potoczyła si w kierunku wyj cia z
jaskini. Kiedy padło na ni wiatło, zobaczyłem na wpół przegnił ludzk twarz.
Od kilku chwil nos informował mnie, e to nie iluzja. Podszedłem do drugiego.
On tak e wygl dał jak rozkładaj cy si trup. Pierwszy ciskał w prawej dłoni
sztylet, ale drugi był bezbronny. Natychmiast jednak zauwa yłem drugi sztylet na
ziemi, u stóp stoj cego pod cian m czyzny. Spojrzałem na niego. To wszystko
nie miało sensu. Według mojej oceny, tych dwóch na ziemi było martwych
przynajmniej od kilku dni i nie miałem poj cia, co planował ywy człowiek.
- Ehm... mo esz mi wytłumaczy , o co chodzi? - spytałem.
- B d przekl ty, Merlinie - warkn ł, a ja rozpoznałem głos.
Przesuwałem si wolno, po łuku, przest puj c nad zwłokami. Coral szła przy
moim boku, czujna i ostro na. Odwrócił głow , ledz c nasze poruszenia, a
wreszcie wiatło padlo na jego twarz. Wtedy zobaczyłem: Jurt patrzył na mnie ze
zło ci swym zdrowym okiem; drugie zasłaniała opaska. Zobaczyłem równie , e
brakuje mu prawie połowy włosów, e odsłoni t skór czaszki pokrywaj
szramy czy blizny i nic nie zakrywa odrastaj cego ucha. Dostrzegłem te , e
bandana, która pewnie zasłaniała te rany, zsun ła si na szyj . Krew ciekała mu
z lewej dłoni i nagle spostrzegłem, e nie ma małego palca.
- Co ci si stało? - spytałem.
- Padaj c, jeden z zombich trafił mnie sztyletem w r k - odparł. - Kiedy
odp dziłe duchy, które ich o ywiały.
Moje zakl cie, by wygna ducha władaj cego ciałem... Znale li si w jego
zasi gu...
48
- Coral - rzuciłem. - Nic ci si nie stało?
- Nie - zapewniła. - Ale nie rozumiem...
- Potem - przerwałem jej.
Nie zapytałem go o stan głowy, gdy przypomniałem sobie starcie z jednookim
wilkołakiem w lesie, na wschód od Amberu - wepchn łem wtedy łeb bestii do
ogniska. Ju od pewnego czasu podejrzewałem, e był to Jurt w odmienionej
postaci - zanim jeszcze Mandor dostarczyt mi informacji, które to potwierdziły.
- Jurt - zacz łem. - Byłem bezpo redni przyczyn wielu twoich krzywd, ale
musisz zrozumie , e sam je na siebie sprowadziłe . Gdyby mnie nie atakował,
nie musiałbym si broni ...
Rozległ si trzeszcz cy, ostry d wi k. Dopiero po chwili zrozumiałem, e to
zgrzytanie z bów.
- Moja adopcja przez twojego ojca nic dla mnie nie znaczy - zapewniłem. -
Tyle tylko, e uczynił mi zaszczyt. Dopiero niedawno dowiedziałem si , e to
zrobił.
- Kłamiesz! - sykn ł. - Oszukałe go jako , eby wyprzedzi nas w sukcesji.
- Chyba artujesz. Wszyscy jeste my tak daleko na li cie, e to bez znaczenia.
- Nie do Korony, durniu! Chodzi o ród. Nasz ojciec nie czuje si a tak
dobrze!
- Przykro mi to słysze . Ale nigdy tak o tym nie my lałem. Zreszt Mandor i
tak wyprzedza nas wszystkich.
- A teraz ty jeste drugi.
- Nie z wyboru. Daj spokój! Nigdy nie doczekam tytułu. Wiesz o tym!
Wyprostował si i wtedy dostrzegiem delikatn , pryzmatyczn aureol ,
otaczaj c jego sylwetk .
- To nie jest prawdziwa przyczyna - mówiłem dalej. - Nigdy mnie nie lubiłe ,
ale nie z powodu dziedziczenia chcesz mnie zabi . Co ukrywasz. Bior c pod
uwag wszystkie twoje dziatania, to musi by co innego. Przy okazji, czy to ty
wysłałe Ognistego Anioła?
- Tak szybko ci znalazł? - zdziwił si . - Nie byłem pewien, czy mog na to
liczy . Chyba jednak wart był swojej ceny. Ale... Co si z nim stało?
- Nie yje.
- Masz szcz cie. Za wiele szcz cia - stwierdził.
- O co ci wła ciwie chodzi, Jurt? Chciałbym załatwi t spraw raz na zawsze.
- Ja te - odparł. - Zdradziłe kogo , kogo kocham, i tylko twoja mier
wyrówna rachunki.
- O czym ty mówisz? Nie rozumiem.
U miechn ł si nagle.
- Zrozumiesz - obiecał. - W ostatniej chwili twego ycia powiem ci, dlaczego.
- B d musiał długo czeka . Nie jeste dobry w takich sprawach. Dlaczego nie
powiesz mi teraz, obu nam oszcz dzaj c kłopotów?
Za miał si , a pryzmatyczny poblask nabrał siły. W tym momencie
domy liłem si , co to jest.
- Krócej, ni my lisz - o wiadczył. - Gdy wkrótce stan si pot niejszy ni
wszystko, co do tej pory spotkałe .
- Ale nie mniej niezr czny - powiedziałem do niego i do osoby, która trzymała
49
Atut, gotowa porwa go w jednej chwili...
- To ty, Masko. Prawda? - zapytałem. - Zabierz go st d. I nie musisz go wi cej
przysyła , eby patrze , jak znowu psuje robot . Przesuwam ci na li cie moich
priorytetów i wkrótce wpadn z wizyt . Upewnij mnie tylko, e to naprawd ty.
Jurt otworzył usta i powiedział co . Nie usłyszałem, poniewa rozwiał si
szybko, a wraz z nim jego słowa. Równocze nie co poleciało w moj stron ; nie
musiałem tego odbija , ale nie zdołałem powstrzyma odruchowej reakcji.
Obok dwóch gnij cych trupów i małego palca Jurta, tuzin ró le ał
rozrzucony na kamieniach, na samym ko cu t czy.
50
Rozdział 5
Szli my wzdłu pla y w stron portu, gdy Coral odezwała si w ko cu:
- Czy takie rzeczy cz sto si tu zdarzaj ?
- Powinna nas odwiedzi w jaki naprawd zły dzie - odparłem.
- Je li mo esz mi to zdradzi , chciałabym wiedzie o co chodziło.
- Chyba jestem ci winien wyja nienie - zgodziłem si . - Poniewa
niesprawiedliwie ci oceniłem, cho mo e o tym nie wiesz.
- Mówisz powa nie?
- Tak.
- Mów dalej. Jestem naprawd ciekawa.
- To długa historia... - zacz łem znowu.
Spojrzała przed siebie, na port, a potem na wysoki szczyt Kolviru.
- ...I długi spacer - stwierdziła.
- ...A ty jeste córk pierwszego ministra kraju, z którym nasze stosunki s w
tej chwili nieco napi te.
- O co ci chodzi?
- Niektóre z wyja nie mog by informacj do delikatn .
Poło yła mi dło na ramieniu i zatrzymała si . Popatrzyła mi w oczy.
- Potrafi dochowa tajemnicy - zapewniła. - W ko cu ty znasz moj .
Pogratulowałem sobie poznania w ko cu rodzinnej sztuczki panowania nad
wyrazem twarzy, nawet kiedy człowiek jest zdziwiony jak diabli. Powiedziała co
w jaskini, kiedy zwróciłem si do niej, jakby była tym duchem... Co , co
sugerowało, e jej zdaniem odkryłem jej sekret.
U miechn łem si krzywo i kiwn łem głow .
- No wła nie - mrukn łem.
- Nie planujecie chyba spl drowania naszego kraju czy czego w tym rodzaju?
- spytała.
- O ile wiem, nie. To raczej mało prawdopodobne.
- Sam widzisz. Mo esz mówi tylko o tym, co wiesz, prawda?
- Rzeczywi cie - zgodziłem si .
- Wi c mog wysłucha tej historii.
- Dobrze.
Szli my po piasku, a ja mówiłem przy akompaniamencie gł bokiego szumu
fal. Raz jeszcze wspomniałem dług opowie ojca. Czy to cecha rodzinna,
my lałem, e je li tylko w trudnym okresie trafi si odpowiedni słuchacz,
natychmiast streszczamy swoj biografi ? U wiadomiłem sobie bowiem, e
rozwijam swoj histori ponad konieczno . Zreszt , dlaczego wła ciwie ona ma
by t odpowiedni słuchaczk ?
Kiedy dotarli my w okolice portu, poczułem, e jestem głodny. Miałem te
jeszcze sporo do opowiadania. Trwał dzie i bez w tpienia okolica była mniej
niebezpieczna, ni kiedy zjawiłem si tu noc . Dlatego skr ciłem w Drog
Portow , w dziennym wietle jeszcze brudniejsz ni wtedy. Coral tak e
zgłodniała, wi c poszli my wokół zatoki. Zatrzymali my si na kilka minut, by
popatrze , jak wielomasztowe okr ty o złocistych aglach mijaj falochron i
wpływaj do portu. Fotem ruszyli my kr t drog na zachodni brzeg, gdzie bez
51
kłopotu odszukałem Zaułek Morskiej Bryzy. Było jeszcze do wcze nie i
min li my kilku trze wych marynarzy. W pewnej chwili pot ny, czarnobrody
m czyzna z interesuj c blizn na prawym policzku ruszył w nasz stron , ale
drugi, ni szy, dogonił go szybko i szepn ł co do ucha. Obaj zawrócili.
- Hej! - zawołałem. - Czego on chciał?
- Niczego - odparł niski. - On niczego nie chce. - Przygl dał mi si z uwag ,
wreszcie skin ł głow . - Widziałem ci tamtej nocy.
- Aha - mrukn łem, a oni dotarli do rogu, skr cili i znikn li.
- O co im chodziło? - zapytała Coral.
- Nie doszedłem jeszcze do tej cz ci opowiadania. Jednak pami tałem
wszystko wyra nie, gdy mijali my miejsce, gdzie to si wydarzyło. Nie pozostały
adne lady po bójce.
Niewiele brakowało, a min łbym "Krwawego Billa", poniewa nad w j ciem
wisiał nowy szyld. "U Krwawego Andy'ego" głosiły wie o wymalowane, zielone
litery. Lokal wewn trz wygl dał zupełnie tak samo, z wyj tkiem człowieka za
lad , wy szego i chudszego ni ten zaro ni ty, szorstki osobnik, który obsługiwał
mnie poprzednio. Obecny, jak si dowiedziałem, miał na imi Jak i był bratem
Andy'ego. Sprzedał nam butelk Szczyn Bayle'a, a nasze zamówienia przekazał
przez dziur w cianie. Mój dawny stolik był wolny, wi c usiedli my przy nim. Na
stołku z prawej strony poło yłem pas z mieczem, cz ciowo wyci gni tym z
pochwy... zapami tałem wymogi tutejszej etykiety.
- Podoba mi si to miejsce - oznajmila Coral. - Jest... inne.
- A tak - zgodziłem si , spogl daj c na dwóch pi cych pijaków, jednego przy
wej ciu, drugiego na tyłach lokalu, i trójk osobników o nerwowych oczach,
przyciszonymi głosami rozmawiaj cych w k cie. Na podłodze zauwa yłem kilka
potłuczonycb butelek i jakie podejrzane plamy, na cianie za wisiał niezbyt
subtelny obraz miłosnej natury. - Jedzenie podaj niezłe - dodałem.
- Nigdy jeszcze nie byłam w takiej restauracji - mówiła dalej, obserwuj c
czarnego kota, który wytoczył si z zaplecza, zaj ty zapasami z gigantycznym
szczurem.
- Ma swoich wielbicieli, ale smakosze trzymaj jej istnienie w tajenmicy.
Kontynuowałem swoj opowie podczas posiłku, jeszcze lepszego ni
ostatnio. Kiedy o wiele pó niej otworzyły si drzwi, przepuszczaj c kulej cego
niskiego człowieczka z brudnym banda em na głowie, zauwa yłem, e zapada
mrok. Wła nie sko czyłem mówi i nadeszła chyba odpowiednia chwila, by
wyj .
Powiedziałem to, a ona poło yła mi r k na dłoni.
- Wiesz, e nie jestem twoim duchem - powiedziała. - Ale je li tylko zdołam ci
pomóc, zrobi to.
- Jeste dobr słuchaczk - odparłem. - Dzi kuj . Lepiej ju chod my.
Bez wypadków opu cili my Alej mierci i Drog Portow dotarli my do
Winnej. Sło ce szykowało si ju do zachodu, kiedy maszerowali my pod gór ;
kamienie bruku zmieniały kolory od brunatnego po płomienne. Ulice pustoszały.
W powietrzu unosiły si zapachy jedzenia, li cie szele ciły pod stopami. Mały
ółty smok szybował w pr dach powietrznych nad nami, a zasłony t czowego
blasku falowały daleko na północy, za pałacem. Czekałem, spodziewaj c si od
52
Coral wi cej pyta ni tych kilka, które dot d zadała. Nie nadchodziły. Gdybym
sam wła nie wysłuchał swej opowie ci, miałbym pewnie mnóstwo pyta ... chyba
e bez reszty by mn wstrz sn ła albo w jaki sposób zrozumiałbym j dogł bnie.
- Kiedy wrócimy do pałacu... - zacz ła po chwili.
- Tak?
- ...zaprowadzisz mnie do Wzorca, prawda?
Roze miałem si . Chyba e zajmie mnie co innego.
- Natychmiast? Gdy tylko przekroczymy próg? - spytałem.
- Tak.
- Jasne.
Przestała si martwi .
- Twoja historia zmienia mój obraz wiata - stwierdziła. - Nie mam podstaw,
by ci doradza ...
- Ale...
- ...Mam wra enie, e Twierdza Czterech wiatów skrywa wszelkie potrzebne
ci odpowiedzi. Wszystko inne powinno si rozwi za , je li tylko odkryjesz, co si
tam dzieje. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie mo esz narysowa jej karty i
przeatutowa si .
- Dobre pytanie. Do pewnych cz ci Dworców Chaosu nikt nie mo e si
przeatutowa , poniewa zmieniaj si bez przerwy i nie mo na ich przedstawi w
sposób trwały. To samo dotyczy miejsca, gdzie umie ciłem Ghostwheela. Obszar
wokół Twierdzy ulega znacznym przemianom, ale nie s dz , by to było przyczyn
blokady.
To miejsce jest o rodkiem mocy i podejrzewam, e kto przelał jej cz w
zakl cie obronne. Dobry mag mógłby pewnie przebi je Atutem, ale mam
przeczucie, e niezb dna energia uruchomiłaby jaki psychiczny alarm.
Straciłbym element zaskoczenia.
- A jak wygl da to miejsce? - spytała.
- No... - mrukn łem. - Popatrz. - Z kieszeni koszuli wyj łem notes i mazak.
Zacz łem rysowa . - Widzisz, tutaj le y obszar wulkaniczny. - Naszkicowałem
par kraterów i smugi dymu. - Ta cz jest w epoce lodowcowej. - Nast pne
zygzaki. - Tutaj ocean, tu góry...
- Chyba najpro ciej byłoby skorzysta z Wzorca - stwierdziła, wpatruj c si w
szkice i kr c c głow .
- Tak.
- Szybko tego spróbujesz?
- Mo liwe.
- Jak ich zaatakujesz?
- Pracuj nad tym.
- Czy mogłabym ci jako pomóc? Pytam powa nie.
- Nie mogłaby .
- Nie b d taki pewien. Du o wiczyłam, jestem pomysłowa, znam nawet kilka
zakl .
- Dzi ki - mrukn łem. - Ale nie.
- adnych dyskusji?
- adnych.
53
- Gdyby zmienił zdanie...
- Nie zmieni .
- ...Daj mi zna .
Dotarli my do Alei i ruszyli my wzdłu niej. Wiatr był tu bardziej porywisty i
co zimnego dotkn ło mi policzka. Potem znowu...
- nieg! - zawołała Coral. Kilka rednich rozmiarów płatków szybowało w
powietrzu. Znikały, gdy tylko dotkn ły chodnika.
- Gdyby wasza delegacja zjawiła si we wła ciwym czasie - zauwa yłem -
pewnie nie poszliby my na spacer.
- Czasami mam szcz cie - odparła.
nieg padał ju g sto, gdy dotarli my na tereny pałacowe. Znowu
skorzystali my z bocznej furtki. Przystan li my w alejce, by spojrze na miasto
nakrapiane wiatłami latarni, przesłaniane niegiem. Widziałem, e przygl da si
dłu ej ode mnie, gdy popatrzyłem na ni .
Wydawała si ... chyba szcz liwa, jakby wklejała t scen do albumu pami ci.
Pochyliłem si i pocałowałem j w policzek - uznałem, e to dobry pomysł.
- Och - powiedziała, zwracaj c ku mnie twarz. - Zaskoczyłe mnie.
- To dobrze. Nie lubi uprzedza o takich rzeczach. Uciekajmy z tego mrozu.
Z u miechem wzi ła mnie pod r k .
Zatrzymał nas stra nik.
- Ksi
, pani Llewella chce wiedzie , czy zjawicie si na kolacji -
poinformował.
- A kiedy b dzie kolacja? - spytałem.
- O ile wiem, za jakie półtorej godziny.
Zerkn łem na Coral. Wzruszyła ramionami.
- Chyba tak - powiedziałem.
- Jadalnia od frontu, na górze - poinformował. - Czy mam powiadomi
sier anta... wkrótce powinien tu by ... eby przekazał wiadomo ? Czy raczej...
- Tak - zgodziłem si . - Tak b dzie najlepiej.
- Chcesz si umy , przebra ... ? - zacz łem, kiedy oddalili my si od
posterunku.
- Wzorzec - odparła.
- To wi e si z jeszcze dłu szymi schodami.
Odwróciła si do mnie, zaciskaj c wargi, ale spostrzegła, e si u miecham.
- T dy. - Poprowadziłem j przez główny hol.
Nie znałem stra nika na ko cu krótkiego korytarza, wiod cego do schodów.
On jednak wiedział, kim jestem, spojrzał z zaciekawieniem na Coral, otworzył
drzwi, znalazł i zapalił latarni .
- Podobno jeden stopie si rusza - oznajmił, wr czaj c mi lamp .
- Który?
Pokr cił głow .
- Ksi
Gerard mówił o tym kilka razy, ale nikt prócz niego tego nie
zauwa ył.
- W porz dku - mrukn łem. - Dzi kuj .
Tym razem Coral nie sprzeciwiała si , bym szedł pierwszy. Z dwóch dróg ta
budziła wi kszy l k ni stopnie na cianie urwiska. Głównie dlatego, e tutaj
54
człowiek nie widział dna, a po kilku krokach nie widział ju niczego - jedynie
muszl blasku, w której si poruszał, schodz c dookoła coraz ni ej. A przy tym
wyczuwa si tu ogromn przestrze . Nigdy nie ogl dałem tego miejsca w pełnym
wietle, ale domy lam si , e nie jest to mylne wra enie. To gigantyczna jaskinia.
Schodzi si wkoło samym rodkiem, my l c tylko, kiedy si dotrze do dna. Po
dłu szej chwili Coral odchrz kn ła.
- Mo emy zatrzyma si na minutk ? - spytała.
- Pewnie. - Stan łem. - Tchu ci brakło?
- Nie. Daleko jeszcze?
- Nie wiem. Za ka dym razem, kiedy tu schodz , mam wra enie, e odległo
jest inna. Je li wolisz wróci i pój na kolacj , mo emy odło y Wzorzec na
jutro. Miała ci ki dzie .
- Nie. Ale nie miałabym nic przeciw temu, eby obj ł mnie na chwil .
Miejsce było niezbyt odpowiednie na romantyczne gesty, domy liłem si wi c,
e istniej , jakie inne przyczyny. Bez słowa spełniłem jej yczenie. Dopiero po
chwili zorientowałem si , e Coral płacze. Doskonale to ukrywała.
- Co si stało? - spytałem wreszcie.
- Nic - odparła. - Mo e nerwowa reakcja. Prymitywny odruch. Klaustrofobia.
Albo co takiego.
- Wracajmy.
- Nie.
Ruszyli my wi c dalej.
Mniej wi cej pół minuty pó niej zauwa yłem co białego z boku stopnia
poni ej. Zwolniłem. Potem dostrzegłem, e to tylko chusteczka. Jeszcze kawałek
dalej zobaczyłem, e jest przybita sztyletem. Były na niej jakie znaki.
Zatrzymałem si , podniosłem j i rozprostowałem.
TO TEN, DO DIABŁA. GERARD, odczytałem.
- Ostro nie - uprzedziłem Coral.
Chciałem przeskoczy stopie , ale pod wpływem nagłego impulsu
przycisn łem go lekko jedn stop . adnego trzeszczenia. Przeniosłem ci ar
ciała. Nic. Stan łem obiema nogami. To samo.
Wzruszyłem ramionami.
- Wszystko jedno. Uwa aj - rzuciłem.
Nic si nie stało, gdy ona stan ła na stopniu. Szli my dalej. Po chwili
dostrzegłem daleko w dole błysk wiatła. Poruszał si , wi c pomy lałem, e kto
wyruszył na obchód. Po co?, zastanawiałem si . Czy byli tam jacy wi niowie,
których trzeba karmi i pilnowa Czy pewne korytarze uwa ano za miejsca
niepewne? A co z tym zamykaniem sali Wzorca i wieszaniem klucza na haku
obok drzwi? Czy by stamt d mogło nadci gn niebezpiecze stwo? Jakie? W
jaki sposób? Postanowiłem w najbli szych dniach poszuka odpowiedzi na te
pytania.
Kiedy jednak stan li my na dole, wartownika nigdzie nie było wida . Kilka
latani o wietlało stół, półki i par szafek, które tworzyły wartowni , ale stra nik
opu cił posterunek. Szkoda. Ch tnie dowiedziałbym si , jakie otrzymał rozkazy
na wypadek zagro enia - by mo e wyja niały one tak e charakter gro by. Po raz
55
pierwszy jednak zauwa yłem sznur zwisaj cy z ciemno ci w cie obok stojaka z
broni . Poci gn łem bardzo delikatnie; poddał si , a po chwili usłyszałem z
wysoka słaby, metaliczny d wi k. Ciekawe. Najwyra niej rodzaj dzwonka
alarmowego.
- Któr dy? - zapytała Coral.
- Chod my. - Wzi łem j za r k i poprowadziłem na prawo.
Czekałem na echa naszych kroków, ale nic nie usłyszałem. Od czasu do czasu
wznosiłem latarni . Ciemno cofała si wtedy odrobin , ale niczego nie
widziałem na dodatkowo o wietlonej powierzchni. Coral zwalniała kroku, a ja
wyczuwalem jej napi cie, gdy zostawała z tyłu. Szedłem jednak dalej, a ona za
mn .
- To ju niedaleko - stwierdziłem w ko cu, gdy rozległy si bardzo słabe echa.
- To dobrze - odparła, ale nie przyspieszyła kroku.
Wreszcie w polu widzenia pojawiła si szara ciana groty, a daleko po lewej
stronie ciemny otwór tunelu, którego szukałem. Zmieniłem kurs i ruszyłem w
tamt stron . Kiedy zagł bili my si w korytarz, poczułem, e Coral zadr ała.
- Gdybym wiedział, e tak to na ciebie wpłynie... - zacz łem.
- Naprawd nic mi nie jest - zapewniła. - I chc go zobaczy . Po prostu nie
zdawałam sobie sprawy, e droga b dzie taka... skomplikowana.
- Najgorsze za nami, ju niedługo.
Do szybko min li my pierwsze przej cie z lewej. Nast pne było zaraz
potem; zwolniłem i skierowałem wiatło latarni w gł b tunelu.
- Kto wie - powiedziałem. - Mo e tutaj zaczyna si jaka niezwykła trasa z
powrotem na pla .
- Wolałabym raczej nie sprawdza .
Szli my spory kawałek do trzeciego korytarza. Rzuciłem tam okiem. W gł bi
biegła yła jakiego błyszcz cego minerału. Przyspieszyłem, a Coral
dotrzymywała mi tempa. Nasze kroki rozbrzmiewały teraz gło no. Min li my
czwarty korytarz. Pi ty... Zdawało mi si , e sk d dobiegaj ciche strz pki
muzyki.
Spojrzała na mnie pytaj co, kiedy zbli yli my si do szóstego przej cia, ale nie
zwalniałem. Czekałem na siódme, a gdy si w ko cu pojawiło, skr ciłem i po
kilku krokach uniosłem latarni . Stali my przed wielkimi, okutymi elazem
drzwiami.
Zdj łem klucz z haka w cianie po prawej, wsun łem w zamek, przekr ciłem i
odwiesiłem na miejsce. Oparłem si ramieniem o drzwi i pchn łem mocno.
Wyczułem chwilowy opór, potem powolny ruch, któremu przez moment
towarzyszył zgrzyt zawiasu. Frakir cisn ła mi r k , ale pchałem dalej, a wej cie
stan ło otworem.
Wtedy odsun łem si i przepu ciłem Coral. Min ła mnie, weszła na kilka
kroków do tej niezwykłej komory i zatrzymała si . Odst piłem, a drzwi
zatrzasn ły si za nami.
- Wi c to jest on - szepn ła.
W przybli eniu eliptyczny, zło ony rysunek Wzorca l nił na podłodze
białoniebieskim wiatłem. Odstawiłem na bok latarni . Nie była tu potrzebna -
blask Wzorca zapewniał dostateczne o wietlenie. Pogładziłem Frakir, by j
56
uspokoi . Fontanna iskier strzeliła na drugim ko cu rysunku, zgasła, pojawiła si
znowu bli ej nas. Miałem uczucie, e komor wypełnia na wpół znajome
pulsowanie, którego nigdy wcze niej wiadomie nie spostrzegłem.
Odruchowo, by zaspokoi dr cz c mnie od dawna ciekawo , przywołałem
Znak Logrusu. To był bł d.
Gdy tylko rozbłysn ł przede mn , wzdłu całej długo ci Wzorca wybuchły
iskry. Zabrzmiało wysokie, upiorne wycie. Frakir oszalała; miałem wra enie, e
kto wbija mi w uszy sople lodu, e jaskrawy Znak rani oczy. Natychmiast
odp dziłem Logrus i harmider zacz ł przycicha .
- Co to było? - zapytała Coral.
Spróbowałem si u miechn , ale bez specjalnego efektu.
- Niewielki eksperyment, który zawsze chciałem przeprowadzi -
odpowiedziałem.
- Nauczył ci czego ?
- Mo e tego, eby wi cej nie próbowa .
- A przynajmniej nie w towarzystwie - dodała. - To bolało.
- Przepraszam.
Podeszła do kraw dzi znowu spokojnego Wzorca.
- Niesamowity - stwierdziła. - Niby wiatło we nie. Ale jest wspaniały.
Wszyscy musicie go przej , by zrealizowa swe dziedzictwo?
- Tak.
Wolno ruszyła na lewo wzdłu obwodu. Szedłem za ni . Badała wzrokiem
jasny obszar łuków i skr tów, krótkich prostych odcinków i długich rozległych
krzywych.
- Przypuszczam, e to trudne?
- Tak. Cała sztuka to napiera bez przerwy i nie ust powa , nawet je li
przestaniesz si posuwa .
Szli my powoli, okr aj c dalsz cz Wzorca. Rysunek wydawał si
umieszczony raczej w podłodze ni na niej, jakby ogl dany przez warstw szkła.
Chocia powierzchnia nigdzie nie była liska.
Przystan li my na minut , gdy Coral przygl dała si Wzorcowi z innego k ta.
- I jakie budzi wra enia? - zainteresowałem si .
- Estetyczne - odparła.
- I to wszystko?
- Moc - o wiadczyła. - Mam wra enie, e co z niego emanuje. - Pochyliła si i
przesun ła dło nad najbli sz lini . - To niemal fizyczny ucisk - dodała.
Przeszli my dalej, mijaj c tyln cz obwodu rysunku. Ponad Wzorcem
widziałem miejsce, gdzie obok wej cia jarzyła si latarnia. Jej blask był prawie
niewidoczny wobec wi kszej jasno ci, na któr patrzyli my. Po chwili Coral
stan ła znowu. Wyci gn ła r k .
- Co to za pojedyncza linia, która tutaj si ko czy?
- To nie koniec - wyja niłem. - To pocz tek. Z tego miejsca rozpoczyna si
przej cie Wzorca.
Podeszła bli ej i jeszcze raz przesun ła r k nad cie k .
- Tak - przyznała po chwili. - Czuj , e tutaj si zaczyna.
Nic jestem pewien, jak długo tam stali my. Wreszcie uj ła mnie za r k i
57
u cisn ła.
- Dzi kuj - powiedziała. - Za wszystko.
Chciałem j wła nie spyta , sk d taki ostateczny ton wyznania, kiedy
post piła o krok i postawiła stop na linii.
- Nie! - krzykn łem. - Stój!
Ale ju było za pó no. Noga stan ła na miejscu, a blask obrysował podeszw
jej buta.
- Nie ruszaj si ! - poleciłem. - Nawet nie drgnij, cokolwiek si stanie.
Posłuchała. Oblizałem wargi, które nagle wydały si zupełnie wysuszone.
- Teraz spróbuj unie stop , któr postawiła na linii, i cofn j . Mo esz to
zrobi ?
- Nie - odrzekła.
Ukl kłem obok i obejrzałem jej nog . Teoretycznie, kiedy kto stanie na
Wzorcu, nie ma ju odwrotu. Musi i naprzód i albo zako czy przej cie, albo
zosta unicestwiony po drodze. Z drugiej strony, Coral powinna ju by martwa.
Znowu teoretycznie, nikt, kto nie pochodzi z krwi Ambcru, nie mo e stan na
Wzorcu i prze y . To tyle, je li idzie o teori .
- Fatalny moment na stawianie pyta - stwierdziłem. - Ale dlaczego to
zrobiła ?
- W jaskini sugerowałe , e moje domysły s słuszne. Powiedziałe , e wiesz,
kim jestem.
Pami tałem, co mówiłem, ale s dziłem wtedy, e jest tym duchem
zmieniaj cym ciała. Co mogła przez to zrozumie i jaki miało zwi zek z
Wzorcem? Ale, ju w chwili, gdy szukałem zakl cia, które mogłoby uwolni j z
pułapki, w my lach pojawiło si oczywiste rozwi zanie.
- Twoje zwi zki z rodem...?
- Zanim przyszłam na wiat, król Oberon miał podobno romans z moj matk
- odparła. - Czas si zgadza. Chocia ... to były tylko plotki. Nikt nie chciał mi
poda szczegółów. Dlatego nie miałam pewno ci. Ale niłam, e to prawda.
Miałam nadziej , e trafi na jaki tunel, który doprowadzi mnie tutaj. Chciałam
si zakra i przej Wzorzec, by otworzyły si przede mn cienie. Ale bałam si
te , bo wiedziałam, e zgin , je li nie mam racji. I wtedy, kiedy powiedziałe to, co
powiedziałe , to było jak potwierdzenie mych snów. Ale strach nie min ł. Ci gle
si boj . Tyle e teraz boj si , e nie b d do silna, by tego dokona .
To dziwne wra enie znajomo ci, kiedy pierwszy raz j zobaczyłem... Nagle
u wiadomiłem sobie, e jego powodem było ogólne rodzinne podobie stwo. Jej
nos i brwi przypominały troch Fion , broda i ko ci policzkowe raczej Flor .
Wprawdzie oczy, włosy, wzrost i budowa nale ały do niej, ale z pewno ci nie
była podobna do swego oficjalnego ojca ani siostry.
Wspomniałem zło liwie u miechni ty portret dziadka, który cz sto ogl dałem.
Wisiał w korytarzu na pi trze, w zachodnim skrzydle. Ten drab naprawd nie
marnował czasu. Chocia trzeba przyzna , e był przystojny...
Westchn łem i wstałem. Poło yłem jej dło na ramieniu.
- Posłuchaj mnie, Coral - zacz łem. - Wszystkich nas pouczano, zanim
podejmowali my prób . Opowiem ci o tym, zanim zrobisz nast pny krok. Kiedy
b d mówił, mo esz poczu , jak energia płynie ode mnie do ciebie. Chc , eby
58
miała jak najwi cej sił. Kiedy zrobisz ten krok, nie zatrzymuj si , póki nie
dotrzesz do rodka. Mo e te b d podawał ci instrukcje po drodze. Rób, co ci
powiem, natychmiast, bez zastanowienia. Najpierw opowiem ci o Zasłonach,
punktach oporu...
Nie wiem, jak długo mówiłem.
Patrzyłem, jak zbli a si do Pierwszej Zasłony.
- Nie zwracaj uwagi na chłód i wstrz sy - powiedziałem. - Nic ci nie zrobi .
Nie pozwól, eby iskry ci zdekoncentrowały. Za chwil trafisz na najwi kszy
opór. Nie oddychaj za szybko.
Przygl dałem si , jak brnie do przodu.
- Dobrze - pochwaliłem, kiedy dotarła do łatwiejszego odcinka. Wolałem nie
uprzedza , e nast pna zasłona jest jeszcze gorsza. - Przy okazji, nie my l, e
wpadasz w obł d. Za chwil Wzorzec zacznie igra z twoim umysłem.
- Ju zacz ł - odpowiedziała. - Co mam robi ?
- To zwykle tylko wspomnienia - wyja niłem. - Niech płyn , a ty uwa aj na
cie k .
Szła dalej. Ci gle mówi c, przeprowadziłem j przez Drug Zasłon . Nim j
min ła, iskry si gały jej prawie do ramion. Obserwowałem, jak pokonuje kolejne
zakr ty, ostre łuki na przemian z długimi, zwroty i załamania. W pewnych
miejscach posuwała si szybko, w innych niemal stawała bez ruchu. Ale walczyła
stale. Wiedziała, w czym rzecz, i chyba miała do siły woli. Nie s dz , bym
jeszcze był jej potrzebny. Nic ju nie mogłem ofiarowa ; rezultat zale y wył cznie
od niej.
Dlatego zamkn łem si i patrzyłem zirytowany, ale niezdolny do
powstrzymania pochyle , zwrotów, przesuni i napi , jakbym to ja tam szedł,
przewidywał i równowa ył.
Gdy dotarła do Wielkiego Łuku, zmieniła si w ywy płomie . Posuwała si
bardzo wolno, ale nieust pliwie. Niezale nie od rezultatu, wiedziałem, e ulega
przemianie, e ju jest odmieniona, e Wzorzec rysuje si w niej i e jest blisko
ko ca tego zapisu. Krzykn łem niemal, gdy wydało mi si , e staje... ale zadr ała
tylko i ruszyła dalej. Otarłem r kawem czoło, kiedy dotarła do Ko cowej
Zasłony. Cokolwiek si stanie, wykazała prawd swych podejrze . Tylko dzieci
Amberu mogło prze y to, co ona.
Nie wiem, jak długo trwało przebicie Ko cowej Zasłony. Wysiłek istniał poza
czasem i mnie równie obj ł ten niesko czony moment. Była teraz płon cym
studium powolnego ruchu, a otaczaj ca j aura roz wietlała cał komor niby
ogromna niebieska wieca. I wreszcie przedarła si , i weszła na ostatni, krótki
łuk, ostatnie trzy kroki, które s chyba najtrudniejsze na całym Wzorcu. Jakie
psychiczne napi cie powierzchniowe ł czy si z fizyczn inercj , któr trzeba
pokona tu przed punktem wyj cia.
I znowu my lałem, e si zatrzymała, ale to był jedynie pozór. Zdawało mi si ,
e ogl dam kogo w tai chi, w bolesnej powolno ci tria kroków. Ale wykonała je i
ruszyła znowu. Je li ostatni krok jej nie zabije, zwyci y.
Wtedy mo emy porozmawia ...
Ten ko cowy moment trwał i trwał... a w ko cu zobaczyłem, jak jej stopa
przesuwa si i opuszcza Wzorzec. Po chwili druga poszła ladem pierwszej i
59
Coral zdyszana stan ła po rodku.
- Gratuluj ! - krzykn łem.
Pomachała mi niepewnie praw r k , lew osłaniaj c oczy. Stała tak prawie
minut , a kto , kto przeszedł ju Wzorzec, rozumie to uczucie. Nie odzywałem si
ju . Pozwoliłem jej wolno dochodzi do siebie, dałem jej cisz , w której mogła
cieszy si swym tryumfem. Wzorzec jakby rozbłysn ł nagle mocniej, co cz sto
czyni zaraz po czyim przej ciu. Nadał grocie ba niowy wygl d, pogr ył j w
bł kitnej jasno ci i cieniach, zmienił w zwierciadło mał , nieruchom kału w
k cie, gdzie pływały lepe ryby. Próbowałem przewidzie , jakie znaczenie b dzie
miał ten fakt dla Coral, dla Amberu...
Wyprostowała si nagle.
- B d yła - oznajmiła.
- To dobrze - odparłem. - Wiesz, e masz teraz wybór.
- O czym mówisz?
- Zaj ła pozycj , która pozwala ci rozkazywa , by Wzorzec
przetransportował ci , gdziekolwiek zechcesz - wyja niłem. - Mo esz wi c
przenie si tutaj albo zaoszcz dzi sobie drugi i znale si w swoim
apartamencie. Chocia twoje towarzystwo sprawia mi du o rado ci, proponuj to
drugie rozwi zanie. Jeste bardzo zm czona. Mogłaby wzi dług , ciepł k piel
i spokojnie przebra si do kolacji. Spotkamy si w jadalni. Zgoda?
Dostrzegłem jej u miech, gdy pokr ciła głow .
- Nie zmarnuj takiej okazji - o wiadczyła.
- Posłuchaj: znam to uczucie. Ale powinna je opanowa . Przeskok w jakie
niesamowite miejsce mo e by niebezpieczny, a powrót trudny, zwłaszcza e nie
masz adnej praktyki w chodzeniu przez Cie .
- Polega na woli i oczekiwaniu, prawda? - spytała. - Id c trzeba tak jakby
nakłada obrazy na realne otoczenie. Zgadza si ?
- To nie takie proste - odpowiedziałem. - Musisz si nauczy , jak
wykorzystywa pewne cechy terenu jako punkty wyj cia. Normalnie w pierwsz
podró wyrusza si w towarzystwie kogo do wiadczonego...
- W porz dku. Rozumiem, o co cbodzi.
- To za mało. Istnieje sprz enie zwrotne. W pewien sposób wyczuwasz, kiedy
zaczyna działa . Tego nie mo na si nauczy . To trzeba prze y ... póki nie jeste
pewna, powinna mie jakiego przewodnika.
- Wydaje mi si , e metoda prób i bł dów wystarczy.
- Mo e. Ale powiedzmy, e zagrozi ci niebezpiecze stwo? To fatalny moment,
by zacz nauk . Rozprasza i...
- Zgoda. Rozumiem twoje zastrze ema. Na szcz cie nie planuj niczego, co
postawiłoby mnie w takiej sytuacji.
- A co planujesz?
Zatoczyła kr g ramieniem.
- Od kiedy dowiedziałam si o Wzorcu, marzyłam, e wypróbuj co , je li
dotr a tutaj.
- Co takiego?
- Zamierzam poprosi go, by odesłał mnie tam, gdzie powinnam si znale .
- Nie rozumiem.
60
- Chc pozostawi wybór Wzorcowi.
Potrz sn łem głow .
- To nie tak - powiedziałem. - Musisz wyda rozkaz, by ci przerzucił
- Sk d o tym wiesz?
- Po prostu tak jest.
- Czy próbowałe kiedy tego, o czym mówi ?
- Nie. Nic by si nie stało.
- Czy próbował tego ktokolwiek, kogo znas ?
- To strata czasu. Posłuchaj, mówisz tak, jakby Wzorzec był w jaki sposób
wiadomy, zdolny do podj cia własnej decyzji i jej wykonania.
- Tak - odparła. - I musi dobrze mnie zna po tym wszystkim, co na nim
prze yłam. Dlatego chc poprosi go o rad i...
- Czekaj! - przerwałem.
- Tak?
- Gdyby co si stało, cho to mało prawdopodobne, to jak zamierzasz wróci ?
- Chyba pieszo. Wi c przyznajesz, e co mo e si zdarzy ?
- Tak - zgodziłem si . - Mo liwe, e pod wiadomie pragniesz odwiedzi jakie
miejsce, Wzorzec odczyta yczenie i wykona tak, jakby wydała mu rozkaz. To
nie wyka e, e jest wiadomy... jedynie czuły. Gdybym to ja stał na twoim
miejscu, nie podejmowałbym takiego ryzyka. Przypu my, e miałbym skłonno ci
samobójcze, o których nic bym nie wiedział? Albo...
- Przekonuj cy jeste - stwierdziła. - Naprawd .
- Doradzam ci tylko ostro no . Przed tob całe ycie. Głupio byłoby...
- Wystarczy! - przerwała mi. - Podj łam decyzj i ju jej nie zmieni . Mam
przeczucie, e jest wła ciwa. Do zobaczenia, Merlinie.
- Zaczekaj! - krzykn łem znowu. - Zgoda. Je li si upierasz, trudno. Ale
pozwól, e najpierw co ci podaruj .
- Co!
- Metod , by szybko opu ci niebezpieczne miejsce. Trzymaj.
Wyj łem tali i odnalazłem swój Atut. Odpi łem od pasa sztylet razem z
pochw , owin łem kart wokół r koje ci i przywi załem chusteczk .
- Wiesz, jak u ywa Atutu?
- Trzeba patrze i my le o danej osobie, a nast pi kontakt.
- Wystarczy. To mój Atut. Wezwij mnie, gdy zechcesz wróci do domu.
Sprowadz ci . Rzuciłem od dołu ponad Wzorcem. Złapała bez trudu i zawiesiła
sztylet na pasku, obok własnego.
- Dzi kuj . - Wyprostowała si . - My l , e spróbuj teraz.
- Gdyby naprawd co si stało, nie zostawaj za długo. Dobrze?
- Dobrze - obiecała i zamkn ła oczy.
I w mgnieniu oka znikn ła. O rany! Podszedłem do brzegu Wzorca i
wyci gn łem r k ponad nim. Czułem wiruj ce tam pr dy mocy.
- Lepiej, eby wiedział, co robisz - powiedziałem. - Chc j mie z powrotem.
Iskra strzeliła w gór i połaskotała mnie w r k .
- Chcesz powiedzie , e naprawd jeste wiadomy?
Wszystko wokół zawirowało. Zawrót głowy min ł prawie od razu i pierwsz
rzecz , jak zobaczyłem, była latarnia przy mojej prawej nodze. Rozejrzałem si :
61
stałem po przeciwnej stronie Wzorca, tu obok drzwi.
- Znalazłem si w zasi gu twojego pola i jestem ju dostrojony - stwierdziłem.
- To tylko moje pod wiadome yczenie powrotu.
Zabrałem latarni , zamkn łem za sob drzwi i powiesiłem klucz na haku.
Ci gle nie ufałem Wzorcowi. Je li naprawd chciał pomóc, mógł mnie odesła
wprost do moich pokoi i zaoszcz dzi mi tych wszystkich schodów.
Szybkim krokiem maszerowałem przez tunel. Z cał pewno ci była to
najciekawsza pierwsza randka w moim yciu.
62
Rozdział 6
Kiedy min łem hol i ruszyłem w stron korytarza na tyłach, który prowadził
do dowolnych schodów, z bocznego przej cia wynurzył si facet w czarnej skórze,
ozdobionej kawałkami zardzewiałych i błyszcz cych ła cuchów. Przyjrzał mi si
z uwag . Włosy miał ci te na Irokeza, a w lewym uchu kilka srebrnych
pier cieni, przypominaj cych jakie urz dzenie elektryczne.
- Merlin! - zawołał. - Co u ciebie?
- Chwilowo w porz dku - odparłem, podchodz c bli ej. Próbowałem jako go
umiejscowi .
- Martin! - krzykn łem wreszcie. - Zmieniłe si . Zachichotał.
- Wróciłem wła nie z bardzo interesuj cego cienia - wyja nił. - Sp dziłem tam
ponad rok... to jeden z tych, gdzie czas p dzi jak diabli.
- Moim zdaniem... zgaduj tylko... był wysoko stechnicyzowany,
urbanistyczny...
- Zgadza si .
- My lałem, e wolisz wie .
- Ju mi przeszło. Teraz rozumiem, dlaczego tato lubi miasta i gwar.
- Te jeste muzykiem?
- Troch . Ale w innym stylu. B dziesz na kolacji?
- Zamierzam. Jak tylko si umyj i przebior .
- Spotkamy si tam. Musimy pogada .
- Jasne, kuzynie.
cisn ł mi rami i odszedł. Wci miał silny chwyt.
Ruszyłem dalej. Nie uszedłem daleko, gdy poczułem wst p do atutowego
kontaktu. Zatrzymałem si i otworzyłem umysł. Byłem przekonany, e to Coral
chce wróci . Zamiast niej zobaczyłem Mandora; u miechn ł si lekko.
- Doskonale - stwierdził. - Jeste sam i chyba nic ci nie grozi.
Obraz wyostrzył si . Zauwa yłem stoj c obok Fion . Stoj c bardzo blisko.
- Wszystko w porz dku - powiedziałem. - Jestem w Amberze. Co u was?
- Cali i zdrowi - odparł, patrz c poza mnie, cho prócz ciany i kilimu nie było
tam wiele do ogl dania.
- Przejdziecie do mnie? - spytałem.
- Chciałbym zobaczy Amber - odpowiedział. - Ale ta przyjemno musi
zaczeka na lepsz okazj . W tej chwili jeste my troch zaj ci.
- Odkryli cie przyczyn zakłóce ? Spojrzał na Fion , potem znowu na mnie.
- Tak i nie - stwierdził. - Mamy kilka bardzo ciekawych ladów, ale na razie
nic pewnego.
- W takim razie... co mog dla was zrobi ?
Fiona wyci gn ła wskazuj cy palec i nagle stała si du o wyra niejsza.
Domy liłem si , e dotkn ła mojego Atutu, wzmacniaj c kontakt.
- Napotkali my manifestacj tej maszyny, któr zbudowałe - powiedziała. -
Ghostwheela.
- I co?
- Masz racj , jest wiadoma. To nie tylko techniczna, ale społeczna sztuczna
inteligencja.
63
- Byłem pewien, e przeszedłby test Turinga.
- Bez w tpienia - westchn ła Fiona. - Poniewa z definicji test Turinga
wymaga maszyny zdolnej do okłamywania ludzi i do oszustwa.
- Do czego zmierzasz, Fiono?
- To nie tylko społeczna SI. Jest wr cz aspołeczna - orzekła. - Uwa am, e
twoja maszyna oszalała.
- A co on zrobił? - zainteresowałem si . - Zaatakował was?
- Nie. Nie w sensie fizycznym. Jest zwariowany, kłamliwy i nieuprzejmy, ale
mamy tu zbyt wiele zaj , by teraz wchodzi w szczegóły. Chocia nie twierdz , e
nie mógłby by gro ny. Nie wiem. Chcieli my tylko ci ostrzec, eby mu nie ufał.
U miechn łem si .
- To wszystko? Koniec przekazu?
- Na razie - odparła, opu ciła palec i zamgliła si .
Popatrzyłem na Mandora. Chciałem wyja ni , e wbudowałem w
Ghostwheela cały system zabezpiecze , eby nie ka dy miał do niego dost p.
Głównie jednak chciałem mu powiedzie o Jurcie. Lecz poł czenie zostało nagle
przerwane, jak gdyby kto inny próbował nawi za ze mn kontakt.
Wra enie zaintrygowało mnie. Zastanawiałem si czasem, co by si stało,
gdyby kto spróbował poł czenia w chwili, kiedy jedno ju trwa. Czy nast piłoby
co w rodzaju telekonferencji? Czy kto usłyszałby sygnał „zaj te"? Czy drugi
dzwoni cy musiałby czeka ? Nie s dziłem, bym kiedy mógł si przekona .
Statystycznie rzecz bior c, szansa była niewielka. Jednak e...
- Merlin, dziecinko. U mnie w porz dku.
- Luke!
Mandor i Fiona znikn li na dobre.
- Naprawd jestem ju zdrowy, Merle.
- Jeste pewien?
- Tak. Jak tylko zacz łem l dowa , przeskoczyłem na szybki tor. W tym
cieniu od naszego spotkania min ło kilka dni.
Miał na sobie okulary słoneczne i zielone k pielówki. Siedział przy małym
stoliku koło basenu, pod wielkim parasolem. Przed nim widziałem resztki
solidnego obiadu. Jaka dama w niebieskim bikini wskoczyła do wody i znikn ła z
pola widzenia.
- Miło to słysze , ale...
- Co wła ciwie mi si przytrafiło? Pami tam, mówiłe , e kiedy byłem je cem
w Twierdzy, kto podał mi jakie prochy. Czy tak?
- To bardzo prawdopodobne.
- Takie s skutki picia wody - westchn ł. - No dobrze. Co si działo, kiedy
byłem wył czony? Ile mu powiedzie ? To zawsze był istotny problem.
- Na czym stoimy? - spytałem.
- Ach, to? - mrukn ł.
- Owszem.
- Wiesz, miałem do czasu, eby si zastanowi - rzekł. - I zamierzam uzna
spraw za załatwion . Nie b dzie plamy na honorze. Nie ma sensu ci gn wojny
ze wszystkimi. Ale nie mam te zamiaru oddawa si w r ce Randoma i czeka na
fałszowany proces. Teraz twoja kolej: jaka jest moja sytuacja, je li chodzi o
64
Amber? Powinienem zacz ogl da si za siebie?
- Nikt jeszcze niczego nie mówił, tak ani tak. Ale Random wyjechał z miasta, a
ja dopiero wróciłem. Nie zd yłem si dowiedzie , co pozostali s dz na twój
temat.
Zdj ł okulary i przyjrzał mi si badawczo.
- Fakt, e Random wyjechał...
- Nie, nie poluje na ciebie - zapewniłem. - Jest w Kash... - Przerwałem o jedn
sylab za pó no.
- W Kashfie?
- O ile wiem.
- Co on tam robi, u licha? Amber nigdy dot d si nami nie interesował.
- Nast pił... zgon - wyja niłem. - Trwaj jakie zamieszki.
- Ha! - zawołał Luke. - Ten b kart dostał w ko cu za swoje. Dobrze! Ale...
Dlaczego wła ciwie Amber wł czył si tak nagle?
- Nie mam poj cia. Parskn ł miechem.
- Pytanie retoryczne - mrukn ł. - Sam widz , co si dzieje. Musz przyzna , e
Random ma styl. Słuchaj, daj mi zna , kiedy si dowiesz, kogo posadził na tronie.
Lubi wiedzie , co słycha w starym kraju.
- Pewno. - Bezskutecznie próbowałem odgadn , czy taka informacja mo e
przynie szkod . Wkrótce b dzie powszechnie znana... je li ju nie była.
- Co jeszcze? Ta istota, która była Vint Bayle...?
- Znikn ła - odparłem. - Nie wiem gdzie.
- Bardzo dziwne. - Zamy lił si . - Chyba jeszcze j zobaczymy. Jestem pewien,
e była te Gail. Zawiadom mnie, je li wróci. Dobrze?
- Dobrze. Znowu chcesz j sobie załatwi na randk ? Z u miechem wzruszył
ramionami.
- Mog sobie wyobrazi gorsze sposoby sp dzania czasu.
- Masz szcz cie, e ciebie nie próbowała załatwi . Dosłownie.
- Nie jestem pewien, czyby chciała - stwierdził. - Dobrze nam było razem. Ale
nie dlatego ci wezwałem. Skin łem głow . Domy liłem si tego.
- Co słycha u mojej matki? - zapytał.
- Nawet nie drgnie - odparłem. - Jest bezpieczna.
- To ju co . Wiesz, to troch nie wypada, eby królowa tkwiła w takiej
pozycji. Wieszak. Rany!
- Zgadzam si - powiedziałem. - Ale jaka jest alternatywa?
- Chciałbym, no... jako j uwolni . Jakie byłyby warunki?
- Poruszasz dra liw kwesti - zauwa yłem.
- Sam to odgadłem.
- Mam silne wra enie, Luke, e to ona stała za t zemst . To ona napu ciła ci
na nas. Na przykład z t bomb . Albo pomysł, eby stworzył prywatn armi
uzbrojon w nowoczesn bro i ruszył z ni na Amber. Albo zamachy na mnie co
wiosn . Albo...
- Dobrze, wystarczy. Masz racj . Ale sporo si zmieniło...
- Owszem. Jej plany padły i dostali my j .
- Nie o to mi chodziło. Ja si zmieniłem. Rozumiem j teraz i rozumiem siebie
lepiej ni wtedy. Nie pozwol sob sterowa .
65
- A to dlaczego?
- Ten odlot... Mocno mn wstrz sn ł, moim sposobem my lenia. O niej i o
mnie. Miałem kilka dni, eby si przez to wszystko przegry i nie wierz , by
potrafiła tak mnie naci gn jak dawniej.
Wspomniałem rudowłos kobiet przywi zan do pala. Teraz, kiedy si nad
tym zastanowiłem, dostrzegłem pewne podobie stwo.
- Jednak nadal jest moj matk - kontynuował Luke. - I nie chciałbym
zostawi jej w takim poło eniu. Jaka mo e by cena za jej wolno ?
- Nie wiem, Luke. Nie mówili my jeszcze o tej sprawie.
- Wiesz, ona jest wła ciwie twoim wi niem.
- Ale jej plany dotyczyły nas wszystkich.
- To fakt, lecz ja nie b d ju pomagał w ich realizacji. A ona naprawd
potrzebuje kogo takiego jak ja, eby wprowadzi je w ycie.
- Rzeczywi cie. I skoro ty jej nie pomo esz, co jej przeszkodzi w znalezieniu -
jak to uj łe - kogo takiego jak ty? Je li j wypu cimy, nadal b dzie gro na.
- Ale teraz ju o niej wiecie. To mocno utrudni jej działanie.
- Mo e sprawi, e stanie si bardziej przebiegła. Westchn ł.
- Masz troch racji - przyznał. - Ale nie jest mniej przekupna od wi kszo ci
ludzi. To tylko kwestia odpowiedniej ceny.
- Nie mog sobie wyobrazi , by Amber kupował kogo w ten sposób.
- Ja mog .
- Nie wtedy, kiedy ta osoba jest ju wi niem.
- To rzeczywi cie troch komplikuje sytuacj - zgodził si . - Ale nie s dz , by
tworzyło barier nie do przebycia. Zwłaszcza kiedy byłaby dla was cenniejsza na
wolno ci ni jako element umeblowania.
- Nie nad am - wyznałem. - Co proponujesz?
- Jeszcze nic. Chciałem ci tylko wysondowa .
- Rozumiem. Ale tak na szybko nie bardzo widz , jak mogłoby doj do takiej
sytuacji. Cenniejsza na wolno ci ni jako wi zie ? To chyba kwestia oceny
warto ci. Zreszt to tylko słowa.
- Spróbuj tylko posia jedno czy drugie ziarno, a ja popracuj nad reszt . Co
jest aktualnie twoim najwi kszym problemem?
- Moim? Osobi cie? Naprawd chcesz wiedzie ?
- Jasne.
- Zgoda. Mój szalony brat Jurt najwyra niej sprzymierzył si z czarownikiem
Mask z Twierdzy. Obaj na mnie poluj . Jurt próbował zamachu dzisiejszego
popołudnia, ale widz , e w istocie jest to wyzwanie Maski. Mam zamiar wkrótce
si nimi zaj .
- Zaraz! Nie wiedziałem, e masz brata!
- Przyrodniego. Mam te paru innych, ale z nimi yj do zgodnie. Jurt ju
od dawna ma do mnie jakie pretensje.
- To ciekawe. Nigdy o nich nie wspominałe .
- Nie rozmawiali my o rodzinie. Pami tasz?
- Tak. I teraz naprawd przestałem rozumie . Kto jest tym Mask ?
Przypominam sobie, e mówiłe ju o nim. To w rzeczywisto ci Sharu Garrul,
prawda?
66
Pokr ciłem głow .
- Kiedy wyniosłem z cytadeli twoj matk , porzuciła towarzystwo podobnie
unieruchomionego staruszka z imieniem RINALDO wyrytym na nodze.
Wymieniłem wtedy z Mask kilka zakl .
- Bardzo dziwne - mrukn ł Luke. - Jest wi c uzurpatorem. I to on podał mi
prochy?
- Bardzo prawdopodobne.
- Czyli ja tak e mam z nim rachunek do wyrównania, niezale nie od tego, co
zrobił z mam . Jak mocny jest ten Jurt?
- Jest do nieprzyjemny. Ale te niezr czny. A przynajmniej psuł robot za
ka dym razem, kiedy walczyli my. I zostawił na placu kawałek swojego ciała.
- Mo e si uczy na własnych bł dach.
- To fakt. Kiedy ju o tym wspomniałe , to pami tam, e powiedział dzisiaj
co dziwnego. Mówił, e wkrótce stanie si bardzo pot ny.
- No no... - Luke zastanowił si . - Wygl da na to, e ten Maska u ywa go jako
królika do wiadczalnego.
- Do czego?
- Do Fontanny Mocy, chłopie. Wewn trz cytadeli bije stałe, pulsuj ce ródło
energii. Mi dzycieniowe. Bierze si z tego, e cztery wiaty zderzaj si tam ze
sob .
- Wiem. Widziałem je w działaniu.
- Mam przeczucie, e Maska wci próbuje je opanowa .
- Całkiem nie le sobie radził podczas naszego spotkania.
- Tak, ale to nie takie proste, jak wetkni cie wtyczki do gniazdka w cianie.
Istniej wszelkiego rodzaju subtelno ci, z których pewnie dopiero zdał sobie
spraw i które bada.
- Na przykład?
- K piel w Fontannie człowieka, który jest nale ycie osłoni ty, cudownie
wzmacnia jego sił , wytrzymało i zdolno ci magiczne. To niezbyt trudne dla
kogo z odpowiedni praktyk . Mo na si nauczy . Sam przez to przeszedłem.
Ale w laboratorium starego Sharu Garrula były jego notatki i wynikało z nich
jeszcze co . Mo na podobno cz masy ciała zast pi energi ... jakby upakowa
j w sobie. Bardzo ryzykowne. Łatwo zgin . Ale je li si uda, wychodzi kto
wyj tkowy, rodzaj super-mana, ywy Atut.
- Słyszałem ju to okre lenie, Luke...
- Zapewne - odparł. - Mój ojciec wypróbował ten proces na sobie...
- Zgadza si ! - zawołałem. - Corwin twierdził, e Brand stał si czym w
rodzaju ywego Atutu. Praktycznie nie mo na go było przytrzyma .
Luke zgrzytn ł z bami.
- Przykro mi - zapewniłem. - Ale wła nie od niego o tym słyszałem. Wi c to
jest wytłumaczenie mocy Branda...
Kiwn ł głow .
- Maska uznał chyba, e wie, jak tego dokona . I chce przeprowadzi
eksperyment na twoim bracie.
- Niech to szlag! - zakl łem. - Tego mi tylko potrzeba. Jurt jako istota
magiczna czy naturalny ywioł, czy co tam jeszcze... To powa na sprawa. Co
67
wiesz o tym procesie?
- Prawie wszystko, przynajmniej w teorii. Ale nie ryzykowałbym. S dz , e
odbiera cz człowiecze stwa. Potem nie obchodz ci ju inni ludzie ani ich
warto ci. My l , e to wła nie przytrafiło si ojcu.
Co mogłem powiedzie ? Mo e cz z tego była prawd , a mo e nie. Z
pewno ci Luke chciał wierzy w jak zewn trzn przyczyn zdrady Branda.
Wiedziałem, e nigdy nie b d si z nim spierał, cho bym si nawet przekonał, e
było inaczej. Dlatego parskn łem miechem.
- W przypadku Jurta nikt nie zauwa y ró nicy. Luke u miechn ł si .
- Mo esz straci ycie, walcz c przeciw komu takiemu, kto ma w dodatku
czarownika do pomocy. Zwłaszcza na ich terenie.
- A jaki mam wybór? - spytałem. - Chc mnie dosta . Lepiej uderz pierwszy.
Jurt nie przeszedł jeszcze tej próby. Ile potrzebuje czasu?
- No có , sprawa wymaga do długich przygotowa , ale przy cz ci z nich
obiekt nie musi by obecny. Wszystko zale y od tego, jak daleko Maska posun ł
si w pracy.
- Wi c lepiej wyrusz jak najszybciej.
- Nie puszcz ci tam samego - stwierdził. - To mo e by samobójstwo. Znam
to miejsce. Mam równie obozuj cy w Cieniu niewielki oddział najemników. W
ka dej chwili s gotowi do akcji. Je eli wprowadzimy ich do wn trza, mog
powstrzyma obro ców, a mo e nawet ich usun .
- Czy ta specjalna amunicja tam działa?
- Nie. Próbowali my podczas ataku na lotniach. Trzeba b dzie walczy wr cz.
Mo e pancerze i maczety... Musz si zastanowi .
- My mo emy u y Wzorca, ale ołnierze nie... A nie mo na tam polega na
Atutach.
- Wiem. To równie b d musiał przemy le .
- Czyli walka b dzie mi dzy nami dwoma a Jurtem i Mask . Je li powiem o
tym jeszcze komu tutaj, spróbuje mnie zatrzyma do powrotu Randoma. A
wtedy mo e ju by za pó no.
U miechn ł si .
- Wiesz, mama byłaby tam naprawd przydatna. Wie o Fontannie wi cej ode
mnie.
- Nie! - oznajmiłem. - Próbowała mnie zabi .
- Spokojnie, chłopie. Tylko spokojnie. Wysłuchaj mnie.
- Poza tym ju raz przegrała z Mask . Dlatego słu y teraz za wieszak.
- Tym wi cej ma powodów do ostro no ci. Zreszt , przegrała przez jak
sztuczk , nie przez brak umiej tno ci. Jest dobra. Maska musiał j zaskoczy .
B dzie cennym nabytkiem, Merle.
- Nie! Chce nas wszystkich pozabija .
- Szczegóły - odparł. - Po Cainie reszta z was to tylko symboliczni wrogowie.
Maska jest wrogiem rzeczywistym. Co jej odebrał i wci to trzyma. Wobec
takiego wyboru ruszy na Mask .
- A je li nam si uda, zwróci si przeciw Amberowi.
- Wcale nie - zapewnił. - Na tym polega całe pi kno mojego planu.
- Nie chc o nim słysze .
68
- Poniewa ju teraz wiesz, e si zgodzisz. Prawda? Wła nie wymy liłem
sposób rozwi zania wszystkich waszych problemów. Oddajcie jej Twierdz ,
kiedy ju j zdob dziemy. Co w rodzaju daru pokoju... eby zapomniała o
dawnych nieporozumieniach.
- Da jej t straszliw moc?
- Gdyby chciała jej u y przeciwko wam, ju dawno by to zrobiła. Boi si .
Kashfa spłyn ła do cieku, wi c wykorzysta ka d mo liwo , by cokolwiek
jeszcze uratowa . To dla niej najwa niejsze.
- Naprawd tak uwa asz?
- Lepiej by królow w Twierdzy ni wieszakiem w Amberze.
- Niech ci diabli porw , Luke. Najgłupsze propozycje przedstawiasz tak, e
wydaj si atrakcyjne.
- To gał sztuki - o wiadczył. - Co ty na to?
- Musz si zastanowi - westchn łem.
- Lepiej my l szybko. W tej chwili Jurt mo e wła nie nabiera połysku.
- Nie poganiaj mnie. Powiedziałem, e si zastanowi . To tylko jeden z moich
problemów. Teraz id na kolacj i przemy l wszystko.
- Opowiesz mi o pozostałych kłopotach? Mo e uda mi si rozwi za je w
komplecie?
- Nie, do diabła. Odezw si ... niedługo. Zgoda?
- Zgoda. Ale lepiej, ebym był na miejscu, kiedy uwolnisz mam . eby jako
załagodzi sytuacj . Odkryłe ju , jak przełama zakl cie, prawda?
- Tak.
- Dobrze wiedzie . Nie byłem pewien, jak to zrobi , a teraz mog ju nie łama
sobie głowy. Sko cz kuracj tutaj i po wicz troch ołnierzy - dodał, zerkaj c
na dam w bikini, która wła nie wyszła z basenu. - Wezwij mnie.
- Dobrze - odpowiedziałem, a on znikn ł.
Do licha. Niesamowite. Nic dziwnego, e Luke zdobywał te nagrody dla
najlepszego sprzedawcy. Mimo swej opinii o Jasrze, musiałem przyzna , e mówił
rozs dnie. A Random nie rozkazał mi trzyma jej w niewoli. Oczywi cie, nie
bardzo mógł mi cokolwiek rozkaza ostatnim razem, kiedy si widzieli my. Czy
naprawd Jasra zachowa si tak, jak przewidywał Luke? To rozs dne, ale ludzie
rzadko dotrzymuj towarzystwa rozs dkowi w chwilach, kiedy byłoby to
wskazane.
Przeszedłem przez korytarz i postanowiłem skorzysta z tylnych schodów. Za
zakr tem zobaczyłem u szczytu jak posta . To była kobieta i patrzyła w
przeciwn stron . Miała dług , czerwono- ółt sukni , bardzo ciemne włosy i
pi kne ramiona...
Odwróciła si , słysz c moje kroki. Zobaczyłem, e to Nayda. Spojrzała mi w
twarz.
- Lordzie Merlinie - powiedziała. - Mo esz mi wyja ni , gdzie jest teraz moja
siostra? Jak słyszałam, wyszli cie gdzie razem.
- Podziwiała pewien obraz, a potem miała załatwi jak spraw - odparłem. -
Nie wiem, gdzie jest teraz, ale dała do zrozumienia, e niedługo wróci.
- To dobrze. Zbli a si pora kolacji i oczekiwali my, e przył czy si do nas.
Czy miło sp dziła popołudnie?
69
- Wierz , e tak.
- Ostatnio była nieco smutna. Mieli my nadziej , e ta podró poprawi jej
nastrój. Oczekiwała jej niecierpliwie.
- Wydawała si do wesoła, kiedy j opu ciłem.
- Och... Gdzie to było? - spytała.
- Niedaleko st d.
- A gdzie poszli cie?
- Na długi spacer po mie cie - wyja niłem. - Pokazałem jej tak e cz pałacu.
- Jest zatem w pałacu?
- Była, kiedy ostatnio j widziałem. Ale mogła wyj na chwil .
- Rozumiem - stwierdziła. - ałuj , e wcze niej nie mogli my porozmawia .
Mam wra enie, e znam ci od dawna.
- Doprawdy? - zdziwiłem si . - A to dlaczego?
- Kilkakrotnie czytałam twoje akta. Mo na je nazwa fascynuj cymi.
- Akta?
- To nie tajemnica, e prowadzimy akta ludzi, których mo emy spotka w
czasie pracy. Mamy oczywi cie kartoteki wszystkich z rodu Amberu, nawet tych,
którzy nie zajmuj si dyplomacj .
- Nigdy o tym nie pomy lałem - wyznałem. - Ale brzmi to rozs dnie.
- Twoje dzieci stwo jest opisane do powierzchownie, to naturalne. A
ostatnie problemy s bardzo skomplikowane.
- Mnie te si tak wydaje - zapewniłem. - I próbujesz uaktualni te dane?
- Nie, jestem po prostu ciekawa. A poniewa mo liwe odgał zienia tych
problemów mog dotyczy Begmy, interesuj nas.
- Jak to mo liwe, e w ogóle o nich wiecie?
- Mamy bardzo dobre ródła wywiadowcze. Jak zwykle małe królestwa.
Skin łem głow .
- Nie b d wypytywał o te ródła, ale nie prowadzimy wyprzeda y poufnych
informacji.
- Nie zrozumiałe mnie - powiedziała. - Tych akt równie nie próbuj
aktualizowa . Chciałam sprawdzi , czy mogłabym ci w czym pomóc.
- Dzi kuj . Naprawd jestem wdzi czny - zapewniłem. - Ale nie bardzo widz ,
jakiej pomocy mógłbym oczekiwa .
Pokazała w u miechu rz d idealnie równych z bów.
- Nie mog zdradzi szczegółów, póki nie dowiem si czego wi cej. Ale je li
uznasz, e potrzebujesz pomocy... czy po prostu chcesz porozmawia ... spotkaj si
ze mn .
- Celna odpowied - stwierdziłem. - Spotkamy si przy kolacji.
- Mam nadziej , e pó niej tak e - odpowiedziała.
Wymin łem j i odszedłem.
Co miały oznacza jej ostatnie słowa? Czy by chodziło o randk ? Je li tak, to
jej motywy były a nazbyt przejrzyste. A mo e chciała tylko uzyska ode mnie
informacje? Nie byłem pewien.
Id c korytarzem w kierunku moich pokoi, zauwa yłem przed sob dziwne
zjawisko wietlne: jaskrawobiała linia szeroko ci pi tnastu - dwudziestu
centymetrów biegła w poprzek sufitu, podłogi i obu cian. Zwolniłem kroku.
70
Czy by pod moj nieobecno kto wprowadził now metod o wietlania
pomieszcze ?
Kiedy przekroczyłem jasny pas na podłodze, wszystko znikn ło z wyj tkiem
samego wiatła, które przekształciło si w idealny kr g, zakr ciło si i
znieruchomiało na poziomie moich stóp. Stałem po rodku. Poza kr giem pojawił
si nagle wiat; wygl dał jak zbudowany z zielonego szkła uformowanego w
kopuł . Powierzchnia, na której stałem, miała czerwony odcie , była nierówna i
w bladym wietle l niła wilgoci . Dopiero kiedy w pobli u przepłyn ła wielka
ryba, zrozumiałem, e znalazłem si pod wod i stoj na koralowym wzgórzu.
- To wszystko jest pi kne jak diabli - oznajmiłem. - Ale próbowałem wróci do
swojego pokoju.
- Troch si popisuj - zabrzmiał znajomy głos, troch niesamowity w moim
magicznym kr gu. - Czy jestem bogiem?
- Mo esz si nazwa , jak tylko zechcesz - odparłem. - Nikt nie zaprotestuje.
- Zabawnie byłoby zosta bogiem.
- Kim ja byłbym wtedy? - spytałem.
- To trudny problem teologiczny.
- Akurat, teologiczny. Jestem projektantem komputerów. Wiesz, e ci
zbudowałem, Ghost.
Moj podwodn cel wypełnił d wi k podobny do westchnienia.
- Trudno si oderwa od własnych korzeni.
- A po co próbowa ? Co złego widzisz w korzeniach? Maj je wszystkie
porz dne ro liny.
- Pi kny kwiat u góry, a w dole błoto i muł.
- W twoim przypadku to metalowa, bardzo ciekawa instalacja kriogeniczna i
jeszcze sporo innych drobiazgów. Wszystko idealnie czyste.
- Mo e wi c wła nie mułu i błota mi trzeba...
- Ghost, dobrze si czujesz?
- Wci usiłuj odnale siebie.
- Ka dy miewa takie okresy. To minie.
- Naprawd ?
- Naprawd .
- Kiedy? Jak? Dlaczego?
- Oszukiwałbym ci , gdybym próbował tłumaczy . Poza tym, dla ka dego
odpowied jest inna.
Przepłyn ła cała ławica rybek - takich maluchów w czarne i czerwone paski.
- Nie bardzo sobie radz z t wszechwiedz - o wiadczył po dłu szej chwili
Ghost.
- Nie przejmuj si . Komu to potrzebne?
- ...I wci pracuj nad wszechmoc .
- To te bardzo trudne - przyznałem.
- wietnie mnie rozumiesz, tato.
- Staram si . Masz jakie szczególne problemy?
- To znaczy oprócz egzystencjalnych?
- Tak.
- Nie. Sprowadziłem ci tutaj, eby ostrzec przed człowiekiem o imieniu
71
Mandor. Jest...
- Jest moim bratem - przerwałem. Zapadła cisza. Wreszcie...
- To znaczy moim wujem, tak?
- Chyba tak.
- A ta dama, która z nim była? Ona...
- Fiona jest moj ciotk .
- Czyli moj te , w drugim pokoleniu. Ojej!
- Co si stało?
- Czy to nieładnie le mówi o krewnych?
- Nie w Amberze - wyja niłem. - W Amberze robimy to bez przerwy.
Kr g wiatła przekr cił si znowu. Stali my w pałacowym korytarzu.
- Jeste my z powrotem w Amberze - poinformował Ghost. - I zamierzam le o
nich mówi . Na twoim miejscu bym im nie ufał. Uwa am, e s troch szaleni. A
tak e niegrzeczni i kłamliwi.
Wybuchn łem miechem.
- Stajesz si prawdziwym Amberyt .
- Naprawd ?
- Tak. Wszyscy tacy jeste my. Nie ma si czym martwi . A tak przy okazji, co
zaszło mi dzy wami?
- Wolałbym raczej sam rozwi za ten problem... je li nie masz nic przeciw
temu.
- Rób, co uwa asz za najlepsze.
- Czyli nie musz ci przed nimi ostrzega ?
- Nie.
- Dobrze. To mnie najbardziej niepokoiło. Teraz chyba wypróbuj to błoto i
muł...
- Zaczekaj!
- Co?
- Ostatnio dobrze ci idzie przenoszenie przez Cie ró nych rzeczy.
- Owszem, chyba nabieram wprawy.
- Co powiesz na mały oddział wojska z dowódc ?
- My l , e sobie poradz .
- I mnie?
- Oczywi cie. Gdzie teraz s i dok d chcecie si uda ? Si gn łem do kieszeni,
znalazłem Atut Luke'a i wyci gn łem przed siebie.
- Ale... Sam przecie ostrzegałe , eby mu nie ufa - zdziwił si Ghost.
- Teraz mo esz - uspokoiłem go. - Ale tylko w tej sprawie. W adnej innej.
Sytuacja uległa pewnym zmianom.
- Nie rozumiem. Ale skoro tak mówisz...
- Potrafisz go znale i przygotowa wszystko?
- Powinienem. Gdzie chcecie si dosta ?
- Do Twierdzy Czterech wiatów.
- Dobrze. Ale to niebezpieczne miejsce, tato. Bardzo trudno tam dotrze i
odej . Jest tam równie rudowłosa dama, która próbowała zamkn mnie
blokad mocy.
- Jasra.
72
- Nie wiem, jak miała na imi .
- To matka Luke'a - wyja niłem, machaj c Atutem.
- Niedobre pochodzenie - stwierdził Ghost. - Mo e nie powinni my si z nimi
zadawa .
- Niewykluczone, e ona te pójdzie z nami.
- Och nie! To gro na dama. Na pewno nie chciałby jej mie obok siebie.
Zwłaszcza w miejscu, gdzie jest silna. Spróbuje znowu mnie schwyta . Mo e jej
si uda .
- B dzie zbyt zaj ta innymi sprawami - obiecałem. - A ja mog jej
potrzebowa . Wi c uznaj j za cz przesyłki.
- Jeste pewien, e wiesz, co robisz?
- Niestety, tak.
- Kiedy chcecie si tam dosta ?
- Zale y to po cz ci od tego, kiedy b d gotowi ołnierze Luke'a. Mo e by to
sprawdził?
- Dobrze. Jednak nadal uwa am, e popełniasz bł d, udaj c si w takie
miejsce z tymi lud mi.
- Potrzebny mi kto , kto potrafi pomóc, a ko ci wła ciwie zostały ju rzucone -
odpowiedziałem.
Ghost zbiegł si do punktu, mrugn ł i zgasł.
Wci gn łem powietrze, zmieniłem zdanie co do westchnienia i ruszyłem do
najbli szych drzwi mojego apartamentu, ju niedaleko od miejsca, gdzie stałem.
Si gałem do klamki, kiedy poczułem wibracj atutowego kontaktu. Coral?
Otworzyłem umysł. Po raz drugi zjawił si przede mn Mandor.
- Wszystko w porz dku? - spytał od razu. - Rozł czono nas w tak niezwykły
sposób...
- Nic mi nie jest - zapewniłem. - Rozł czono nas w sposób, jaki trafia si raz
na całe ycie. Nie ma powodów do niepokoju.
- Jeste chyba troch zdenerwowany.
- To dlatego, e przej cie z dołu na pi tro trwa strasznie długo, kiedy usiłuj w
tym przeszkodzi wszystkie moce wszech wiata.
- Nie rozumiem.
- Miałem ci ki dzie - mrukn łem. - Zobaczymy si pó niej.
- Chciałem pogada o tych sztormach, o nowym Wzorcu i...
- Pó niej. Czekam na rozmow .
- Przepraszam. Nie ma po piechu. Odezw si jeszcze.
Przerwał kontakt, a ja si gn łem do zamka. Zastanawiałem si , czy
rozwi załbym problemy swoich znajomych, gdybym przerobił Ghosta na
automatyczn sekretark .
73
Rozdział 7
Powiesiłem płaszcz na Jasrze, a pas z mieczem na filarze łó ka. Wyczy ciłem
buty, umyłem r ce i twarz, wyszukałem ozdobn koszul barwy ko ci słoniowej -
marszczon , z abotem i brokatami. Wło yłem j do szarych spodni. Potem
odkurzyłem ciemnofioletowy akiet. Kiedy rzuciłem na niego czar, eby
wła ciciel wydawał si odrobin bardziej czaruj cy, dowcipny i budz cy zaufanie
ni w rzeczywisto ci. Uznałem, e to dobra okazja, by go wykorzysta .
Szczotkowałem włosy, kiedy usłyszałem pukanie.
- Chwileczk ! - krzykn łem.
Sko czyłem. Byłem gotów do wyj cia i pewnie ju spó niony. Odsun łem
rygiel i otworzyłem drzwi.
Na progu stał Bill Roth, cały w br zach i czerwieniach. Wygl dał jak
podstarzały kondotier.
- Bill! - u cisn łem mu dło , r k i rami , i wprowadziłem do rodka. - Miło
ci widzie . Wła nie wróciłem. Miałem mnóstwo kłopotów, a niedługo wyruszam
szuka kolejnych. Nie wiedziałem, czy jeste w pałacu. Chciałem ci poszuka , jak
tylko sprawy troch si uło .
U miechn ł si i lekko trzepn ł mnie w rami .
- B d na kolacji - oznajmił. - Martin mówił, e te si wybierasz. Ale
pomy lałem, e lepiej zajrz i przejd si z tob . Tam b d ci ludzie z Begmy.
- Rozumiem. Masz jakie wie ci?
- Tak. Wiesz co o Luke'u?
- Przed chwil z nim rozmawiałem. Twierdzi, e odwołał wendet .
- Jest szansa, e spróbuje si usprawiedliwi na tym przesłuchaniu, o które
pytałe ?
- Z tego, co mówił raczej nie.
- Szkoda. Przeprowadziłem pewne badania. S mocne precedensy dla obrony
w sprawach wendety. Na przykład twój wuj Osric m cił si na całym rodzie
Karm z powodu mierci krewnego ze strony matki. W tym czasie Oberona
ł czyły z Karm bardzo przyjazne stosunki, a Osric zabił trzech z nich. Oberon
uniewinnił go na przesłuchaniu. Swoj decyzj oparł na wcze niejszych
sprawach. Posun ł si nawet dalej: sformułował rodzaj ogólnej zasady...
- Oberon wysłał go tak e na front w wyj tkowo paskudnej wojnie - wtr ciłem.
- Osric ju z niej nie wrócił.
- O tym nie wiedziałem - zdziwił si Bili. - Ale z s du wyszedł czysty.
- Musz wspomnie o tym Luke'owi.
- Któr cz ? - zapytał.
- Obie - odpowiedziałem.
- Ale nie o tym przede wszystkim chciałem z tob porozmawia - oznajmił. -
Co si dzieje w wojskowym skrzydle.
- O czym ty mówisz?
- Łatwiej b dzie ci pokaza - odparł. - To zajmie tylko chwil .
- Dobrze. Chod my. - Wyszedłem za nim na korytarz.
Prowadził do tylnych schodów i tam zboczył w lewo. Min li my kuchni i
weszli my w nast pny korytarz, który skr cał na tyły pałacu. Z przodu dobiegały
74
gło ne huki. Spojrzałem na Billa, a on skin ł głow .
- To wła nie usłyszałem wcze niej - wyja nił. - Kiedy przechodziłem
niedaleko. Dlatego zabrałem ci tu na przechadzk . Wszystko mnie tutaj
interesuje.
Przytakn łem. Rozumiałem to uczucie. Zwłaszcza e wiedziałem, i hałas
dobiega z głównej zbrojowni.
Benedykt stał na rodku i przez luf karabinu ogl dał swój paznokie .
Natychmiast podniósł głow i spojrzeli my sobie w oczy. Tuzin m czyzn krz tał
si dookoła; przenosili bro , czy cili bro , ustawiali bro .
- My lałem, e jeste w Kashfie - powiedziałem.
- Byłem.
Dałem mu czas, by kontynuuował, ale nic z tego. Benedykt nigdy nie był
szczególnie wylewny.
- Wygl da na to, e szykujesz si na co blisko domu - zauwa yłem.
Wiedziałem, e proch strzelniczy jest tu bezu yteczny, a specjalna amunicja
działa tylko w Amberze i niektórych przyległych królestwach.
- Ostro no nigdy nie zawadzi - odparł.
- Czy zechciałby wytłumaczy to dokładniej?
- Nie teraz - mrukn ł.
Odpowied była dwa razy dłu sza, ni si spodziewałem, i dawała nadziej na
przyszłe wyja nienia.
- Powinni my si okopywa ? - zapytałem. - Fortyfikowa miasto? Zbroi si ?
Zbiera ...
- Nie b dzie potrzeby - odparł. - Po prostu zajmujcie si swoimi sprawami.
- Ale...
Odwrócił si . Odniosłem wra enie, e rozmowa dobiegła ko ca. Zyskałem
pewno , gdy zignorował moje kolejne pytania. Wzruszyłem ramionami.
- Chod my je - poradziłem Billowi.
- Domy lasz si , co to znaczy? - zapytał, kiedy znów szli my korytarzem.
- Dalt jest w okolicy - odparłem.
- Benedykt był z Randomem w Kashfie. Mo e tam Dalt sprawia kłopoty.
- Mam przeczucie, e jest gdzie bli ej.
- Gdyby Dalt planował schwytanie Randoma...
- Niemo liwe. - Na sam my l dreszcz przebiegł mi po plecach. - Random
mo e przeatutowa si tutaj, kiedy tylko zechce. Nie. Spytałem o obron Amberu,
a Benedykt powiedział, e do tego nie dojdzie. Odniosłem wra enie, e mówi o
czym bliskim. O czym , nad czym potrafi zapanowa .
- Rozumiem - zgodził si . - Ale potem dodał, e nie musimy si fortyfikowa .
- Je li Benedykt uwa a, e nie musimy, to znaczy, e nie musimy.
- Ta czy i pi szampana, kiedy grzmi działa?
- Je eli Benedykt twierdzi, e mo na...
- Naprawd mu ufacie. Co by cie zrobili bez niego?
- Byliby my bardziej nerwowi. Pokr cił głow .
- Wybacz - mrukn ł. - Ale nie przywykłem do znajomo ci z legendami.
- Nie wierzysz mi?
- Nie powinienem, ale wierz . W tym cały problem. - Umilkł. Min li my
75
zakr t i skierowali my si do schodów. - Tak samo to wygl dało, kiedy
rozmawiałem z twoim ojcem.
- Bill - zacz łem, kiedy weszli my na schody. - Znałe tat , zanim odzyskał
pami , kiedy był jeszcze zwyczajnym Carlem Coreyem. Czy przypominasz sobie
z tamtego okresu jego ycia co , co mogłoby wyja ni , gdzie jest teraz?
Zatrzymał si na moment.
- A wiesz, Merle, nigdy si nad tym nie zastanawiałem. Cz sto my lałem, czy
jako Corey nie zaanga ował si w jak spraw , któr czuł si w obowi zku
doko czy , kiedy załatwił ju wszystko tutaj. Ale był wyj tkowo tajemniczym
człowiekiem, nawet w tamtym wcieleniu. I pełnym sprzeczno ci. Wiele razy
zaci gał si do ró nych armii, co wydaje si do logiczne. Ale czasem
komponował muzyk , co przeczy wizerunkowi twardego faceta.
- ył bardzo długo. Wiele si nauczył, wiele do wiadczył.
- Istotnie. Dlatego trudno zgadn , w co mógł si zaanga owa . Raz czy dwa,
po kilku drinkach, wspominał ludzi sztuki i nauki... nigdy bym si nie domy lił, e
mo e ich zna . Nigdy nie był zwyczajnym Carlem Coreyem. Kiedy go znałem,
jego wspomnienia obejmowały kilka stuleci historii. Taki człowiek ma zbyt
zło on osobowo , by był przewidywalny. Po prostu nie wiem, do czego mógłby
wraca ... o ile wrócił.
Szli my schodami w gór . Dlaczego miałem wra enie, e Bill nie mówi mi
wszystkiego?
W pobli u jadalni usłyszałem d wi ki muzyki. Llewella obrzuciła mnie
gniewnym wzrokiem. Potrawy czekały na stoliku pod cian i nikt jeszcze nie
zaj ł miejsca. Go cie stali z drinkami w r kach i rozmawiali. Wi kszo spojrzała
na nas, gdy stan li my w progu. Trzech muzyków przygrywało po prawej stronie.
Zastawiony stół czekał po lewej, niedaleko wielkiego okna w południowej cianie.
Roztaczał si stamt d wspaniały widok na miasto. Wci prószył nieg, dodaj c
krajobrazowi widmowego blasku.
Llewella podeszła szybko.
- Wszyscy na was czekaj - szepn ła. - Gdzie dziewczyna?
- Coral?
- A któ by inny?
- Nie jestem pewien, dok d poszła - wyja niłem. - Rozstali my si par godzin
temu.
- Ale przyjdzie czy nie?
- Nie jestem pewien.
- Nie mo emy ju dłu ej czeka - stwierdziła. - A teraz cały rozkład miejsc
diabli wzi li. Co ty zrobił? Tak j wym czyłe ?
- Llewello...
Mrukn ła co w sycz cym dialekcie Remby. Mo e i lepiej, e nie zrozumiałem.
Odwróciła si i odeszła do Vialle.
- B dziesz miał mas kłopotów, chłopcze - zauwa ył Bili. - Zajrzyjmy do baru,
póki nie ustali, jak rozsadzi go ci.
Ale lokaj podchodził ju z drinkami na tacy.
- Klejnot Bayle'a - zauwa ył Bili cz stuj c si . Poci gn łem łyk. Miał racj , co
podniosło mnie na duchu.
76
- Nie znam tych wszystkich ludzi - mrukn ł. - Kim jest ten m czyzna z
czerwon wst g , obok Vialle?
- To Orkuz, pierwszy minister Begmy - wyja niłem. - A ta atrakcyjna młoda
dama w czerwono- ółtej sukni, która rozmawia z Martinem, to jego córka Nayda.
Coral, za któr wła nie oberwałem, jest jej siostr .
- Aha. A ta t ga blondynka, która robi słodkie oczy do Gerarda?
- Nie wiem. Nie znam te tej pary na prawo od Orkuza.
Podeszli my wolno do towarzystwa. Gerard, czuj c si chyba troch nieswojo
w strojnym kostiumie, przedstawił nas damie, z któr rozmawiał. Nazywała si
Dretha Gannell i była asystentk ambasadora Begmy. Ambasadorem okazała si
wysoka kobieta stoj ca obok Okruza. Nazywała si , o ile zrozumiałem, Ferla
Quist.
M czyzna przy niej był sekretarzem o imieniu brzmi cym jak Cade. Kiedy
patrzeli my w ich stron , Gerard spróbował si wymkn i zostawi nas samych z
Dreth . Zd yła złapa go za r kaw i spytała o flot . U miechn łem si , skin łem
im głow i odszedłem. Bill ruszył za mn .
- Bo e wielki! Martin si zmienił! - zawołał nagle. - Wygl da jak
jednoosobowy rockowy wideoklip. Ledwie go poznałem. W zeszłym tygodniu...
- Dla niego min ł ponad rok - odparłem. - Wyjechał, eby si odnale na
jakiej ulicznej scenie.
- Ciekawe, czy mu si udało.
- Nie miałem okazji zapyta - odpowiedziałem. Przyszła mi do głowy
niezwykła my l. Odsun łem j .
Muzyka ucichła nagle. Llewella odchrz kn ła i wskazała Hendona, który
odczytał nowy rozkład miejsc. Ja miałem siedzie u stóp stołu. Pó niej
dowiedziałem si , e po lewej stronie miała usi
Coral, a po prawej Cade.
Dowiedziałem si te , e w ostatniej chwili Llewella próbowała ci gn Flor , by
zaj ła miejsce Coral, ale Flora nie odpowiadała na wezwania.
W tej sytuacji Vialle zasiadła u szczytu, maj c po prawej r ce Llewell , a po
lewej Orkuza. Gerard, Dreth i Bill poni ej Llewelli, Ferla, Martin, Cade i Nayda
za Orkuzem. Odprowadziłem Nayd i usadziłem j po mojej prawej stronie. Bill
zaj ł miejsce po lewej.
- Ale zamieszanie - mrukn ł.
Przytakn łem, po czym przedstawiłem go Naydzie jako doradc rodu Amber.
Wywarło to na niej wła ciwe wra enie; spytała o jego prac . Oczarował j
opowie ci , jak to kiedy w sporze o nieruchomo reprezentował interesy psa.
Historia była zabawna, chocia nie miała adnego zwi zku z Amberem. Nayda
miała si , a wraz z ni Cade, który równie słuchał.
Podano pierwsze danie, a muzycy zacz li gra cicho.
Zmniejszyło to zasi g naszych głosów i zredukowało konwersacj do bardziej
intymnego poziomu. Bill dał znak, e ma mi co do powiedzenia, ale Nayda
wyprzedziła go o sekund i ju jej słuchałem.
- Chodzi o Coral - powiedziała cicho. - Jeste pewien, e nic jej nie grozi? Nic
jej nie dolegało, gdy si rozstawali cie, prawda?
- Nie - zapewniłem. - Wydawała si zupełnie zdrowa.
- To dziwne. Miałam wra enie, e nie mo e si doczeka takiego przyj cia.
77
- Najwyra niej sprawy, które j zaj ły, trwały dłu ej ni si spodziewała.
- A co wła ciwie j zaj ło? - zainteresowała si Nayda. - Gdzie si rozstali cie?
- Tutaj, w pałacu - odparłem. - Oprowadzałem j . Pewnym elementom chciała
po wi ci wi cej czasu, ni mogłem jej ofiarowa . Dlatego j zostawiłem.
- Nie s dz , by zapomniała o kolacji.
- Przypuszczam, e pochłon ła j siła oddziaływania dzieła sztuki.
- Wi c jeste pewien, e przebywa w pałacu?
- W tej chwili trudno powiedzie . Jak ju mówiłem, zawsze mogła wyj .
- To znaczy nie wiesz, gdzie teraz przebywa? Przytakn łem.
- Nie mam poj cia, gdzie jest w tej chwili. Równie dobrze mogła ju wróci i
wła nie si przebiera.
- Sprawdz po kolacji - o wiadczyła. - Je li do tego czasu nie przyjdzie. Gdyby
tak si stało, pomo esz mi j znale ?
- I tak planowałem jej poszuka - zgodziłem si . - Je li si wkrótce nie zjawi.
Kiwn ła głow i zaj ła si jedzeniem. Niezr czna sytuacja. Poza tym, e nie
chciałem jej niepokoi , nie mogłem przecie wyjawi prawdy. Byłoby jasne, e jej
siostra jest w rzeczywisto ci nie lubn córk Oberona. Uprzedzono mnie, bym
nie mówił niczego, co mogłoby pogorszy stosunki mi dzy Amberem i Begm . Nie
mogłem wi c przyzna córce premiera Begmy, e prawd jest plotka o romansie
jej matki ze zmarłym królem Amberu. Mo e u nich było to tajemnic poliszynela
i nikt si tym nie przejmował. A mo e nie. Wolałem nie prosi Randoma o rad .
Przede wszystkim był bardzo zaj ty w Kashfie, ale głównie dlatego, e zacz łby
wypytywa o moje plany i problemy. Nie chciałem go okłamywa , a prawda
ci gn łaby same kłopoty. Taka rozmowa mogła doprowadzi do zakazu ataku
na Twierdz . Vialle była jedyn osob , której mogłem opowiedzie o Coral i
uzyska co w rodzaju oficjalnego stanowiska. Niestety, w tej chwili Vialle
całkowicie pochłaniały obowi zki pani domu.
Z westchnieniem wróciłem do jedzenia.
Bili spojrzał znacz co i pochylił si lekko w moj stron . Ja te si pochyliłem.
- Tak?
- Chciałem ci opowiedzie o kilku sprawach - zacz ł. - Chocia miałem
nadziej na spokojniejsz chwil . Parskn łem.
- No wła nie - mówił dalej. - Nie mo emy chyba liczy na lepsz okazj . Na
szcz cie głos nie si ga daleko. Nie słyszałem, o czym mówili cie z Nayda. Czyli:
dopóki gra muzyka, mo emy rozmawia .
Kiwn łem głow , przełkn łem kilka k sów.
- Rzecz w tym, e Begmanie nie powinni tego słysze . Ale ty powiniene
wiedzie , ze wzgl du na twoje stosunki z Lukiem i Jasr . Jakie masz plany?
Wolałbym porozmawia kiedy indziej, ale je li ci si spieszy, mog ju teraz
powiedzie o zasadniczych kwestiach.
Rzuciłem okiem na Nayd i Cade'a. Wydawali si całkowicie pochłoni ci
jedzeniem i chyba nie mogli nas słysze . Na nieszcz cie, nie miałem pod r k
adnego ochronnego zakl cia.
- Mów - szepn łem, kryj c usta kieliszkiem.
- Przede wszystkim Random przesłał mi do przejrzenia cały stos papierów. To
szkic traktatu, w którym Amber przyznaje Kashfie klauzul najwy szego
78
uprzywilejowania, tak sam jak Begmie. Czyli na pewno zostan dopuszczeni do
Złotego Kr gu.
- Rozumiem - mrukn łem. - Nie jest to zupełne zaskoczenie. Ale dobrze
wiedzie , co si dzieje. Kiwn ł głow .
- To jeszcze nie wszystko - dodał.
W tej wła nie chwili muzycy ucichli i znowu mogłem słysze głosy
biesiadników. Zerkn łem na prawo - lokaj zaniósł wła nie graj cym tac z
jedzeniem i wino. Odło yli instrumenty i szykowali si do przerwy. Zapewne grali
ju do długo, zanim si zjawiłem. Bez w tpienia nale ał im si odpoczynek.
Bili parskn ł.
- Pó niej - rzucił.
- Dobrze.
Podano niezwykł potrawk z owoców w przedziwnym sosie. Zaatakowałem
go ły eczk , gdy Nayda znów na mnie skin ła. Schyliłem si ku niej.
- Mo e dzi wieczorem? - szepn ła.
- O co chodzi? Obiecałem, e jej poszukam, je li si nie pojawi. Pokr ciła
głow .
- Nie o tym mówi - o wiadczyła. - Co robisz pó niej? Znajdziesz woln
chwil , eby odwiedzi mnie i porozmawia ?
- O czym?
- Według twoich akt, miałe ostatnio niejakie problemy z kim , kto próbował
ci zabi . Zacz łem si zastanawia nad tymi przekl tymi aktami.
- S nieaktualne - stwierdziłem. - Cokolwiek w nich jest, zostało ju
załatwione.
- Naprawd ? Zatem nikt ju ci nie ciga?
- Tego bym nie powiedział. Ale zmieniła si obsada głównych ról.
- A wi c nadal kto ma ci na celu? Przyjrzałem si jej twarzy.
- Jeste mił dziewczyn , Naydo - powiedziałem. - Ale musz spyta , co ci to
obchodzi? Ka dy ma swoje problemy. Ja chwilowo mam ich wi cej ni zwykle.
Rozwi
je.
- Albo zginiesz próbuj c?
- Mo e. Mam nadziej , e nie. Ale dlaczego ci to interesuje?
Zerkn ła na Cade'a, który wydawał si skupiony na jedzeniu.
- Mo liwe, e potrafiłabym ci pomóc.
- W jaki sposób? U miechn ła si .
- Poprzez proces eliminacji - rzekła.
- Naprawd ? Czy dotyczy to osoby lub osób?
- W samej rzeczy.
- Masz jakie szczególne rodki rozwi zywania tego typu spraw? Nadal si
u miechała.
- Owszem, doskonałe dla usuwania kłopotów powodowanych przez ludzi.
Potrzebne s tylko ich imiona i miejsca pobytu.
- Jaka tajna bro ?
Podniosłem lekko głos; znowu spojrzała na Cade'a.
- Mo na tak to okre li - odpowiedziała.
- Interesuj ca propozycja - przyznałem. - Ale wci nie odpowiedziałe na
79
moje pierwsze pytanie.
- Mógłby od wie y mi pami ?
Przerwał nam lokaj, który obszedł stół, dolewaj c do kielichów, a potem
kolejny toast. Pierwszy był za Vialle, wzniesiony przez Llewell . Nast pny
zaproponował Orkus, za „staro ytne przymierze i tradycyjnie dobre stosunki
Amberu i Begmy". Wypiłem.
- B d bardziej napi te - usłyszałem mruczenie Billa.
- Stosunki?
- Aha.
Rzuciłem okiem na Nayd : przygl dała mi si . Najwyra niej oczekiwała, e
podejmiemy nasz szeptan konwersacj . Bili tak e to zauwa ył i odwrócił si .
Wtedy jednak Cade zacz ł co mówi do Naydy. Czekaj c sko czyłem to, co
zostało na talerzu. Łykn łem wina. Po chwili lokaj zabrał nakrycie i zaraz podał
nast pne.
Zerkn łem na Billa. Ten spojrzał na Cade'a i Nayd .
- Zaczekaj na muzyk - mrukn ł. Kiwn łem głow . W krótkiej chwili ciszy
usłyszałem głos Drethy:
- Czy to prawda, e duch króla Oberona ukazuje si czasami w pałacu?
Gerard burkn ł co , co brzmiało jak potwierdzenie. Znów podniósł si gwar.
Umysł miałem pełniejszy od oł dka, wi c zabrałem si do jedzenia. Cade,
próbuj c zachowa si dyplomatycznie, a mo e po prostu dla nawi zania
rozmowy, zwrócił si do mnie z pytaniem, co s dz o sytuacji w Eregnorze. I
nagle drgn ł gwałtownie, po czym spojrzał na Nayd . Odniosłem silne wra enie,
e wła nie kopn ła go pod stołem. I bardzo dobrze, poniewa nie miałem poj cia,
jaka wła ciwie jest sytuacja w Eregnorze. Wymruczałem co w rodzaju, e
zwykle obie strony maj swoje racje, co uznałem za wystarczaj co
dyplomatyczn odpowied na ka de pytanie. Gdyby rzecz była dra liwa,
mógłbym skontrowa niewinn uwag na temat wcze niejszego przybycia
begma skiej delegacji. Jednak Eregnor był mo e tematem na dłu sz powa n
dyskusj , czego Nayda wolała unikn , gdy przerwałoby to nasz rozmow . Poza
tym miałem przeczucie, e Llewella mogłaby zmaterializowa si nagle i kopn
mnie pod stołem.
I nagle uderzyła mnie pewna my l. Czasami troch wolno kombinuj . Oni
oczywi cie wiedzieli, e Random wyjechał. Z tego, co słyszałem i co powiedział
Bill, nie byli zadowoleni z naszych planów co do s siedniego królestwa. Ich
wcze niejsze przybycie miało nas w jaki sposób postawi w niezr cznej sytuacji.
Czy oznacza to, e oferta Naydy jest elementem jakiej intrygi, zwi zanej z ich
strategi dyplomatyczn ? Je li tak, dlaczego wybrali wła nie mnie? Marnie
trafili, poniewa moje zdanie nie ma adnego znaczenia dla polityki zagranicznej
Amberu. Czy byli tego wiadomi? Z pewno ci , je eli ich słu by wywiadowcze s
tak sprawne, jak sugerowała Nayda. Byłem zdziwiony i miałem ochot zapyta
Billa o jego pogl d na sytuacj w Eregnorze. Ale wtedy to on mógłby mnie
kopn pod stołem.
Muzycy sko czyli posiłek i zagrali „Greensleeves". Nayda i Bill równocze nie
pochylili si w moj stron , podnie li głowy i spojrzeli sobie w oczy. U miechn li
si .
80
- Damy maj pierwsze stwo - rzekł gło no Bill. Skłoniła si .
- Czy rozwa yłe moj propozycj ? - zapytała.
- Cz ciowo - odparłem. - Ale zadałem pytanie. Pami tasz?
- Jakie?
- To ładnie z twojej strony, e chcesz mi wy wiadczy przysług -
powiedziałem. - Ale w takich czasach jak nasze, musisz zrozumie , e wol pozna
cen .
- A je li powiem, e zupełnie wystarczy twoja dobra wola?
- A je li wyja ni , e moja dobra wola nie ma wi kszego znaczenia dla
tutejszej polityki?
Wzruszyła ramionami.
- Niewielka cena za niewielki wysiłek. Wiedziałam o tym. Ale ze wszystkimi
jeste spokrewniony. Mo e nic si nie zdarzy, ale mo liwe, e kto kiedy zapyta
ci o opini na nasz temat. Chc , eby wiedział, e masz w Begmie przyjaciół i
gdyby to nast piło, eby dobrze o nas my lał.
Studiowałem jej bardzo powa n twarz. Chodziło o co wi cej i oboje
zdawali my sobie z tego spraw . Tylko e ja nie wiedziałem, co nadci ga zza
horyzontu, a ona wyra nie tak.
Wyci gn łem r k i grzbietem dłoni pogładziłem j po policzku.
- Powinienem zatem powiedzie o was co miłego, gdyby kto mnie pytał. Nic
wi cej. I za to wy zabijecie dla mnie, je li tylko wska kogo. Zgadza si ?
- Ujmuj c rzecz jednym słowem: tak - odparła.
- Zastanawiam si , sk d wiara, e potraficie dokona zabójstwa lepiej od nas.
Mamy spore do wiadczenie.
- Mamy, jak to okre liłe , tajn bro - wyja niła. - My lałam jednak, e to dla
ciebie sprawa osobista, nie pa stwowa, e nie zechcesz miesza w to pozostałych.
Ponadto oferuj ci usług , która nie pozostawi ladów.
Znowu problem. Uwa ała, e nie ufam krewnym, czy te sugerowała, e nie
powinienem? Co takiego wiedziała, o czym ja nie miałem poj cia? A mo e tylko
zgadywała, opieraj c si na historii Amberu, pełnej rodzinnych intryg? Czy te
wiadomie próbowała zapocz tkowa konflikt pokole ? Czy posłu yłby jako
celom Begmy? Albo... mo e s dziła, e konflikt taki ju trwa i proponowała, e
usunie dla mnie kogo z rodziny? Je li nawet, to chyba nie była tak głupia, by
wierzy , e takie zadanie zlec komu obcemu? Czy cho by zechc o tym
rozmawia , daj c w ten sposób Begmie dowody do r ki i zdaj c si na ich kl sk ?
Albo...
Przestałem si zastanawia . Byłem zadowolony, e procesy my lowe zacz ły
przebiega odpowiednio do towarzystwa, jakim s moi krewni (z obu gał zi
rodziny). Troch trwało, zanim to opanowałem. Przyjemne uczucie.
Zwykła odmowa wykluczy wszystkie powy sze mo liwo ci. Ale z drugiej
strony, gdybym poci gn ł j troch za j zyk, Nayda mo e si okaza cennym
ródłem informacji.
Zatem...
- Uderzycie ka dego, kogo wska ? - spytałem. Z uwag wpatrywała si w
moj twarz.
- Tak - o wiadczyła.
81
- Znów musisz mi wybaczy - stwierdziłem. - Ale taka obietnica w zamian za
co tak niematerialnego, jak moja dobra wola, ka e mi zastanowi si nad twoj
szczero ci .
Poczerwieniała. Nie jestem pewien, czy był to zwykły rumieniec czy oznaka
gniewu, bo odwróciła si natychmiast. Nie zmartwiłem si tym, poniewa
uwa ałem, e takimi sprawami rz dzi rynek nabywcy.
Wróciłem do jedzenia i zd yłem przełkn par k sów, nim do mnie wróciła.
- Czy mam przez to rozumie , e nie zajrzysz do mnie wieczorem? - spytała.
- Nie mog . B d bardzo zaj ty.
- Wierz , e masz wiele zaj . Ale czy oznacza to, e wcale nie b dziemy mogli
porozmawia ?
- Wszystko zale y od tego, jak rozwinie si sytuacja - odparłem. - Musz
dopilnowa bardzo wielu spraw. Mo liwe, e niedługo wyjad z miasta.
Zadr ała lekko. Chciała pewnie zapyta , dok d si wybieram, ale
zrezygnowała.
- Jestem w niezr cznej sytuacji - stwierdziła. - Czy odrzucasz moj ofert ?
- A czy jest wa na tylko przez dzisiejszy wieczór?
- Nie. Ale według moich informacji, grozi ci niebezpiecze stwo. Im szybiej
zaatakujesz nieprzyjaciela, tym szybciej b dziesz mógł spa spokojnie.
- Uwa asz, e co grozi mi tutaj, w Amberze? Zawahała si .
- Nikt nigdzie nie jest bezpieczny, je li ma dostatecznie zdecydowanego i
sprawnego przeciwnika.
- Uwa asz, e zagro enie jest natury lokalnej? - zapytałem.
- Prosiłam, eby okre lił swego wroga - przypomniała. - Sam najlepiej
powiniene wiedzie .
Wycofałem si natychmiast. Pułapka była zbyt oczywista i najwyra niej ona
te j dostrzegła.
- Dała mi wiele do my lenia - stwierdziłem i wróciłem do jedzenia.
Po chwili zauwa yłem, e Bill przygl da mi si , jakby chciał co powiedzie .
Pokr ciłem głow - ledwie dostrzegalnie, ale chyba zrozumiał.
- Mo e przy niadaniu? - usłyszałem pytanie Naydy. - Ta wyprawa, o której
wspominałe , mo e by okresem szczególnego zagro enia. Lepiej zako czy nasze
sprawy, zanim wyruszysz.
- Naydo - powiedziałem, gdy tylko przełkn łem. - Chciałbym wiedzie , kto jest
moim dobroczy c . Gdybym omówił to z twoim ojcem...
- Nie! - przerwała. - On nic nie wie!
- Dzi kuj . Rozumiesz chyba moj ciekawo co do poziomu, na którym
powstał ten plan.
- Nie musisz dalej szuka - oznajmiła. - To wył cznie mój pomysł.
- Niektóre z twoich stwierdze sugerowały, e masz wyj tkowo dobre stosunki
z organizacjami wywiadowczymi Begmy.
- Nie. Zupełnie zwyczajne. To ja zło yłam ci ofert .
- Ale kto musi... zrealizowa te plany.
- Tu wła nie wkracza tajna bro .
- Musz dowiedzie si czego wi cej na jej temat.
- Zaproponowałam ci przysług i obiecałam całkowit dyskrecj . Nie b d
82
zdradza , jakich u yj rodków.
- Je li to ty jeste autork tego planu, mo na by s dzi , e odniesiesz osobiste
korzy ci. Jakie? Co ci z tego przyjdzie?
Odwróciła wzrok. Milczała przez dług chwil .
- Twoje akta - odezwała si wreszcie. - To była fascynuj ca lektura. Jeste tu
jednym z niewielu ludzi mniej wi cej w moim wieku, a prowadziłe takie ciekawe
ycie. Nie wyobra asz sobie, jak nudne rzeczy zwykle czytuj : raporty o stanie
rolnictwa, dane handlowe, studia bud etowe. Nie mam ycia towarzyskiego.
Zawsze jestem do dyspozycji. Ka de przyj cie, na jakim si zjawi , jest wła ciwie
obowi zkiem słu bowym w tej czy innej postaci. Czytałam twoje akta raz, drugi,
trzeci... i my lałam o tobie. Chyba mnie oczarowałe . Wiem, e brzmi to głupio,
ale taka jest prawda. Kiedy zobaczyłam ostatnie raporty, zrozumiałam, e grozi
ci wielkie niebezpiecze stwo, postanowiłam ci pomóc, je li tylko zdołam. Mam
dost p do wszelkiego rodzaju tajemnic pa stwowych. Jedna z nich daje mi
mo liwo udzielenia ci pomocy. Wykorzystanie jej poprawi twoj sytuacj i nie
zaszkodzi Begmie. Ale wi cej nie mog powiedzie . To byłoby nielojalne. Zawsze
chciałam ci pozna . Zazdro ciłam siostrze, kiedy zabrałe j dzisiaj na
przechadzk . I nadal pragn , eby mnie pó niej odwiedził.
Patrzyłem na ni bez słowa. Potem uniosłem w jej stron kielich i łykn łem
wina.
- Jeste ... niezwykła - powiedziałem. Nic innego nie przychodziło mi do głowy.
Albo wymy liła to na poczekaniu, albo mówiła prawd . Je li to prawda, była
godna współczucia. Je li nie, była bardzo pomysłowa i próbowała ugodzi mnie w
ten cudownie wra liwy punkt: moje ego. Zasługiwała na sympati albo ostro ny
podziw. Dlatego dodałem jeszcze:
- Chciałbym pozna osob , która przesyła te raporty. To by mo e wielki
talent pisarski, marnowany na rz dowej posadzie.
Z u miechem wzniosła swój kielich i dotkn ła mojego.
- Pomy l o tym.
- Słowo daj , e nigdy o tobie nie zapomn - obiecałem.
Oboje zaj li my si jedzeniem. Przez nast pne pi minut próbowałem
odrobi straty. Bill uprzejmie mi nie przeszkadzał. Chyba chciał si te upewni ,
e moja rozmowa z Nayd rzeczywi cie dobiegła ko ca.
W ko cu mrugn ł do minie.
- Masz woln chwil ? - zapytał.
- Niestety, tak.
- Nie b d nawet pytał, czy po drugiej stronie mówiłe o interesach czy
przyjemno ciach.
- To była przyjemno - odparłem. - Ale niezwykły interes. Nie ka mi
tłumaczy , bo strac deser.
- B d si streszczał - o wiadczył. - Koronacja w Kashfie odb dzie si jutro.
- Nie marnujemy czasu, co?
- Nie. D entelmen, który zasi dzie na tronie, to Arkans, diuk Shadburne.
Przez długie lata zajmował odpowiedzialne stanowiska rz dowe. Naprawd wie,
jak powinno si pracowa , i jest lu no spokrewniony z którym z wcze niejszych
monarchów. Nie zgadzał si z lud mi Jasry i póki byli u władzy, przebywał w
83
swojej wiejskiej rezydencji. Ona mu nie przeszkadzała i on te jej nie
przeszkadzał.
- Rozs dny układ.
- Co wi cej, podzielał jej pogl d na sytuacj w Eregnorze, z czego Begmanie
doskonale zdaj sobie spraw ...
- Na czym wła ciwie polega ta sytuacja w Eregnorze? - przerwałem.
- Eregnor to ich Alzacja i Lotaryngia - wyja nił. - Rozległy, bogaty region
pomi dzy Kashf i Begm . Przez wieki tyle razy przechodził z r k do r k, e obie
strony maj prawne podstawy da go dla siebie. Nawet mieszka cy Eregnoru
nie s zbyt pewni, kogo wybra . Maj rodziny po obu stronach. Nie jestem
przekonany, czy w ogóle si przejmuj , który kraj ich wchłonie... byle tylko nie
wzrosły podatki. Wydaje mi si , e dania Begmy maj troch mocniejsze
podstawy, ale mógłbym reprezentowa obie strony.
- Teraz rz dzi tam Kashf i Arkans twierdzi, e nigdy w yciu nie odda
Eregnoru?
- Tak jest. To samo mówiła Jasra. Ale poprzedni władca... miał na imi Jaston
i był wojskowym... skłaniał si ku negocjacjom. Niestety, do nieszcz liwie
wypadł z balkonu. My l , e chciał poprawi stan skarbca i rozwa ał oddanie
regionu w zamian za wypłacenie jakich dawnych odszkodowa wojennych.
Rozmowy były ju do zaawansowane.
- I...?
- W dokumentach, które przysłał mi Random, Am-ber uznaje Kashf w
granicach obejmuj cych Eregnor. Arkans nalegał, by znalazło si to w traktacie.
Zwykle... s dz c po aktach, które udało mi si znale w archiwach... Amber
unika mieszania si w takie spory mi dzy swoimi sojusznikami. Ale Random
wyra nie si spieszy i pozwala dyktowa sobie warunki.
- Przesadza - stwierdziłem. - Chocia trudno go wini . Zbyt dobrze pami ta
Branda. Bili przytakn ł.
- Ja tylko dla niego pracuj - mrukn ł. - Wol nie wyra a własnych opinii.
- Czy co jeszcze powinienem wiedzie o Arkansie?
- Och, istnieje wiele powodów, dla których nie podoba si Begmie, ale ten jest
najwa niejszy. A ju s dzili, e dokonuje si pewien post p w sporze, od pokole
b d cym rozrywk obu narodów. Oni nawet prowadzili wojny o Eregnor. Z
pewno ci dlatego przybyli tu w takim po piechu. Zachowuj si odpowiednio.
Napił si wina.
W chwil pó niej Vialle powiedziała co do Llewelli, wstała i oznajmiła, e
musi dopilnowa pewnej sprawy i e wkrótce wróci. Llewella tak e zacz ła si
podnosi , ale Vialle powstrzymała j , szepn ła co do ucha i odeszła.
- Ciekawe, o co chodzi ? - mrukn ł Bili.
- Nie wiem - odpowiedziałem. U miechn ł si .
- B dziemy zgadywa ?
- Mój umysł pracuje na autopilocie - uprzedziłem.
Nayda spojrzała na mnie z uwag . Wzruszyłem ramionami.
Min ło jeszcze kilka minut, sprz tni to nakrycia i wniesiono kolejne potrawy.
Czymkolwiek były, wygl dały apetycznie. Nim zd yłem zbada , jak smakuj ,
która z dam dworu weszła na sal i zbli yła si do mnie.
84
- Lordzie Merlinie - powiedziała. - Królowa chce ci widzie . Poderwałem si
natychmiast.
- Gdzie jest?
- Zaprowadz ci do niej.
Przeprosiłem s siadów przy stole. Zacytowałem Vialle mówi c, e wkrótce
wróc . Nie miałem poj cia, czy rzeczywi cie tak b dzie. Dama dworu wskazała mi
drog na zewn trz, do niewielkiego saloniku za zakr tem korytarza. Tu zostawiła
mnie sam na sam z Vialle, siedz c w niewygodnym z wygl du fotelu o wysokim
oparciu, z ciemnego drewna i skóry ł czonych kutymi wiekami.
Gdyby potrzebowała mi ni, wezwałaby Gerarda. Gdyby umysłu pełnego
wiedzy historycznej i politycznych intryg, na moim miejscu stałaby Llewella.
Domy liłem si wi c, e chodzi o magi , poniewa w tej dziedzinie ja byłem
dy urnym ekspertem.
Myliłem si jednak.
- Chc z tob porozmawia - zacz ła - na temat tej drobnej wojny, do której
mamy wła nie przyst pi .
85
Rozdział 8
Po miłym spacerze z pi kn dam , po serii interesuj cych rozmów w
korytarzu, po spokojnej kolacji z rodzin i przyjaciółmi, wydawało si niemal
wła ciwe, by kolejne zdarzenie było zupełnie innej natury. W ka dym razie
niewielka wojna jest chyba lepsza od wielkiej, pomy lałem, chocia wolałem nie
mówi tego gło no. Po chwili gł bokiego namysłu sformułowałem pytanie.
- Co si dzieje?
- Ludzie Dalta okopali si niedaleko zachodniej granicy Ardenu - wyja niła. -
Oddziały Juliana blokuj im drog . Benedykt wzi ł reszt ludzi Juliana i bro .
Twierdzi, e mo e wykona manewr oskrzydlaj cy i rozbi przeciwnika. Ale nie
pozwoliłam mu.
- Nie rozumiem. Dlaczego?
- Zgin ludzie.
- Tak zwykle bywa na wojnie. Czasem nie ma wyboru.
- Ale my mamy wybór... w pewnym sensie - odparła. - To co , czego nie
rozumiem. A chc zrozumie , zanim wydam rozkaz, w wyniku którego wielu ludzi
straci ycie.
- Jaki jest ten wybór? - spytałem.
- Przyszłam tutaj, by odpowiedzie Julianowi na wezwanie przez Atut. Przed
chwil pod biał flag rozmawiał z Daltem. Dalt twierdzi, e jego celem nie jest,
przynajmniej w tej chwili, zniszczenie Amberu. Zauwa ył te , e mógłby
poprowadzi kosztowny szturm, kosztowny w sensie naszych ludzi i sprz tu.
Twierdzi, e woli raczej zaoszcz dzi strat nam i sobie. Tak naprawd chce,
eby my przekazali mu dwóch wi niów: Luke'a i Jasr .
- Co? - zdziwiłem si . - Gdyby my nawet chcieli, nie mo emy odda mu
Luke'a. Nie ma go tutaj.
- To wła nie powiedział mu Julian. Dalt był zaskoczony. Z jakich powodów
wierzył, e trzymamy Luke'a w niewoli.
- Nie mamy obowi zku go informowa . Jak rozumiem, od lat ju wchodzi
nam w drog . Uwa am, e Benedykt ma dla niego wła ciw odpowied .
- Nie prosiłam ci o rad - przypomniała.
- Przepraszam. Ale nie lubi patrze , jak kto próbuje nam wyci taki numer
i my li, e mo e wygra .
- Nie mo e wygra - o wiadczyła Vialle. - Ale je li zabijemy go teraz, nie
dowiemy si ju niczego. Wolałabym si przekona , o co w tym wszystkim chodzi.
- Niech Benedykt go przyprowadzi. Znam zakl cia, które zmusz go do
mówienia. Pokr ciła głow .
- Zbyt ryzykowne. Kiedy zaczn lata kule, która mo e go trafi . A wtedy,
mimo zwyci stwa, odniesiemy pora k .
- Nie bardzo rozumiem, czego ode mnie oczekujesz.
- Dalt prosił Juliana, eby skontaktował si z nami i przekazał jego dania.
Obiecał dotrzyma zawieszenia broni, póki nie uzyska oficjalnej odpowiedzi.
Julian odniósł wra enie, e Daltowi wystarczy tylko jedno z tych dwojga.
- Nie mam ochoty oddawa mu Jasry.
- Ja te nie. Ale mam wielk ochot dowiedzie si , o co chodzi. Nie ma sensu
86
uwalnia Jasry i pyta j o to, poniewa idzie o niedawne wydarzenia. Chc
wiedzie , czy mo esz skontaktowa si z Rinaldem. Musz z nim porozmawia .
- No wi c hm... tak - przyznałem. - Mam jego Atut.
- U yj go.
Wyj łem kart . Spojrzałem. Przeniosłem umysł w ten szczególny region
czujno ci i wezwania. Obraz zmienił si , o ył...
Trwał zmierzch, a Luke stał obok ogniska. Miał na sobie zielony strój, a na
ramionach jasnobr zowy płaszcz spi ty broszk z feniksem.
- Merle - powiedział. - Mog przerzuci oddział wła ciwie zaraz. Kiedy chcesz
zaatakowa ...
- Zaczekaj z tym - przerwałem. - Chodzi o co innego.
- Co?
- Dalt stoi u bram, a Vialle chce z tob porozmawia , zanim go rozniesiemy.
- Dalt? Tam? W Amberze?
- Tak, tak i tak. Twierdzi, e pójdzie si bawi gdzie indziej, je li podarujemy
mu dwie rzeczy, których pragnie najbardziej na wiecie: ciebie i twoj matk .
- To bez sensu.
- Owszem. Te tak s dzimy. Czy porozmawiasz o tym z królow ?
- Jasne. Przerzu ... - Zawahał si i spojrzał mi w oczy.
Odpowiedziałem u miechem.
Wyci gn ł r k . Chwyciłem j . I nagle stan ł obok mnie. Rozejrzał si ,
dostrzegł Vialle i bez namysłu odpi ł miecz. Wr czył mi go. Podszedł do niej,
przykl kn ł na prawe kolano i schylił głow .
- Wasza wysoko - powiedział. - Przybyłem. Dotkn ła go.
- Unie głow - poprosiła.
Przesun ła czułymi palcami po płaszczyznach i łukach jego twarzy.
- Siła... - powiedziała. - I zgryzota. Wi c ty jeste Rinaldo. Sprawiłe nam
wiele smutku.
- I odwrotnie, wasza wysoko .
- Tak, oczywi cie - westchn ła. - Krzywdy uczynione i krzywdy pomszczone
sprowadzaj nieszcz cia na niewinnych. Jak daleko posunie si to tym razem?
- Ta sprawa z Daltem? - zapytał.
- Nie. Ta sprawa z tob .
- Aha. Jest sko czona. Poza mn . Nie b dzie wi cej bomb ani pułapek.
Powiedziałem ju o tym Merlinowi.
- Znasz go od lat?
- Tak.
- Zaprzyja nili cie si ?
- Jest jednym z powodów, dla których odwołałem wendet .
- Musisz mu ufa , skoro tu przybyłe . Szanuj to - oznajmiła. - We go.
Ze wskazuj cego palca zdj ła pier cie . Obr czka była złota, a kamie
mlecznozielony. Nitki oprawy przywodziły na my l paj ka, który przed wiatem
dnia strze e skarbca krainy snów.
- Wasza wysoko ...
- No go - powiedziała.
- B d - zapewnił, wsuwaj c pier cie na mały palec lewej r ki. - Dzi ki ci.
87
- Powsta . Chc , eby dokładnie wiedział, co zaszło.
Podniósł si , a ona zacz ła mu opowiada to, co mnie przed chwil : o
przybyciu Dalta, rozmieszczeniu jego sił, jego daniach. A ja stałem oszołomiony
implikacjami jej czynu. Wła nie wzi ła Luke'a pod swoj opiek .
Wszyscy w Amberze znali ten pier cie . Zastanawiałem si , co powie
Random. I wtedy zrozumiałem, e nie b dzie adnego przesłuchania. Biedny Bill.
Naprawd miał ochot broni Luke'a.
- Tak, znam Dalta - mówił Luke. - Kiedy ł czyły nas... wspólne cele. Ale
zmienił si . Kiedy widzieli my si ostatnim razem, próbował mnie zabi . Z
pocz tku my lałem, e zapanował nad nim czarnoksi nik z Twierdzy.
- A teraz?
- Teraz po prostu nie wiem. Mam wra enie, e kto trzyma go na smyczy, ale
nie mam poj cia kto.
- Dlaczego nie czarnoksi nik?
- Po co miałby u ywa takich sposobów, kiedy miał mnie w niewoli i wypu cił
par dni temu? Mógł po prostu zostawi mnie w celi.
- To prawda - przyznała. - Jak ma na imi ten mag?
- Maska. Merlin wie o nim wi cej ode mnie.
- Merlinie - zwróciła si do mnie. - Kim jest ten Maska?
- To czarownik, który odebrał Jasrze Twierdz Czterech wiatów -
wyja niłem. - Ona z kolei odebrała j Sharu Garrulowi, który obecnie tak e słu y
za wieszak. Maska nosi bł kitn mask i wydaje si , e czerpie energi z
niezwykłej Fontanny w cytadeli. I chyba nie bardzo mnie lubi. To mniej wi cej
wszystko, co mog o nim powiedzie .
Wolałem nie wspomina o swym planie wyruszenia tam wkrótce - z powodu
zamieszania w t spraw Jurta - i stoczenia decyduj cej walki. Z tych samych
przyczyn nie chciałem, by dowiedział si o tym Random. Byłem pewien, e Luke
zrzucił na mnie odpowied , poniewa nie wiedział, jak daleko mo e si posun .
- To niewiele wyja nia - stwierdziła. - W kwestii zamiarów Dalta.
- Mo e nie by adnego zwi zku - zauwa yłem. - Jak rozumiem, Dalt jest
najemnikiem i ich współpraca mogła by tylko chwilowa. Teraz wynaj ł go mo e
kto inny albo załatwia własne sprawy.
- Nie bardzo rozumiem, dlaczego jeste my mu tak potrzebni, e próbuje
takich drastycznych metod - wtr cił Luke. - Ale mam z nim rachunki do
wyrównania i ch tnie poł cz interesy z przyjemno ci .
- Co masz na my li? - zapytała.
- Przypuszczam, e jest jaki sposób, bym dostał si tam mo liwie szybko -
odparł.
- Zawsze mo na ci przeatutowa do Juliana - wtr ciłem. - Ale co zamierzasz
zrobi , Luke?
- Chc porozmawia z Daltem.
- To zbyt niebezpieczne - zauwa yła Vialle. - Poniewa on wła nie ciebie chce
dosta . Luke wyszczerzył z by.
- Dla Dalta to te mo e by niebezpieczne - odparł.
- Zaczekaj - przerwałem mu. - Je li planujesz co wi cej ni rozmow , mo esz
zerwa zawieszenie broni. Vialle próbuje unikn bitwy.
88
- Nie b dzie adnej bitwy. Znam Dalta od dziecka i uwa am, e blefuje.
Czasami to robi. Nie dysponuje tak sił , by jeszcze raz zaryzykowa szturm na
Amber. Wasi ludzie wybiliby jego oddział do nogi. Je li chce dosta mam i mnie,
powinien mi wytłumaczy dlaczego. A tego przecie chcemy si dowiedzie .
- No tak - przyznałem. - Ale...
- Pozwólcie mi - zwrócił si do Vialle. - A znajd sposób, eby go st d usun .
Obiecuj .
- Kusisz mnie - powiedziała. - Ale nie podoba mi si to, co mówisz o
wyrównywaniu rachunków. Jak stwierdził Merlin, chc unikn bitwy... z wielu
powodów.
- Obiecuj , e nie dopuszcz , by sprawy zaszły tak daleko. Potrafi wyczu
koniunktur . Mam intuicj . Mog zrezygnowa z prowizji.
- Merlinie...?
- To prawda - przyznałem. - Jest najlepszym specem od marketingu na całym
południowym zachodzie.
- Obawiam si , e nie rozumiem tego poj cia.
- To bardzo wyspecjalizowana sztuka na Cieniu-Ziemi, gdzie obaj
mieszkali my. Szczerze mówi c, u ywa jej wła nie wobec ciebie.
- S dzisz, e zdoła dokona tego, o czym mówi?
- Uwa am, e doskonale sobie radzi w zdobywaniu tego, na czym mu zale y.
- W samej rzeczy - wtr cił Luke. - A poniewa wszystkim nam zale y na tym
samym, przyszło rysuje si ró owo.
- Rozumiem, co miałe na my li - rzekła. - Jakie niebezpiecze stwo mo e ci
zagrozi , Rinaldo?
- B d tak samo bezpieczny jak tutaj, w Amberze - zapewnił.
- Dobrze. - U miechn ł si . - Porozmawiam z Julianem. Mo esz uda si do
niego i sprawdzi , czego zdołasz si dowiedzie od Dalta.
- Chwileczk - wtr ciłem. - Padał nieg i dmucha do paskudny wicher. Luke
przybył z bardziej umiarkowanego klimatu, a ten jego płaszcz wygl da do
przewiewnie. Znajd mu cieplejszy. Mam jeden gruby i ci ki, je li tylko b dzie
na niego pasował.
- Przynie go - powiedziała.
- Zaraz wracamy.
Zacisn ła wargi, ale skin ła głow .
Oddałem Luke'owi miecz. Przypi ł go. Wiedziałem, e Vialle wie, e chc z
nim chwil porozmawia na osobno ci. A ona była z pewno ci wiadoma tej
mojej wiedzy. I oboje wiedzieli my, e mi ufa - co rozja nia mroki mej
egzystencji, ale te mocno j komplikuje.
Po drodze do moich komnat zamierzałem poinformowa Luke'a o kilku
sprawach, w ród nich o bliskiej koronacji w Kashfie. Czekałem jednak, a
oddalimy si od saloniku, jako e Vialle ma niezwykle czuły słuch. To jednak dało
Luke'owi przewag i zacz ł pierwszy.
- Dziwna sytuacja - stwierdził. - Polubiłem j , ale mam uczucie, jakby nie
mówiła wszystkiego.
- Prawdopodobnie słuszne - przyznałem. - Chyba wszyscy tacy jeste my.
- Ty te ?
89
- Ostatnio tak. Tak si porobiło.
- Czy wiesz o tej sprawie co , o czym powiniene mnie uprzedzi ? Pokr ciłem
głow .
- Wszystko zdarzyło si całkiem niedawno. Vialle przekazała ci wszystko, o
czym sam wiem. A mo e ty masz przypadkiem jakie informacje, których nie
znam?
- adnych. Dla mnie to te niespodzianka. Ale musz j zbada .
- Chyba tak.
Zbli ali my si do ko cowego odcinka korytarza i uznałem, e powinienem go
ostrzec.
- Za chwil b dziemy u mnie - powiedziałem. - Chc , eby wiedział, e jest
tam twoja matka. Jest bezpieczna, ale niezbyt rozmowna.
- Znam działanie tego zakl cia - odparł. - Twierdziłe , jak pami tam, e
potrafisz go usun . Zatem... Dochodzimy do nast pnego tematu. Ta przerwa
opó nia realizacj ataku na Mask i twojego brata.
- Nie tak bardzo - stwierdziłem.
- Nie wiemy przecie , ile czasu mi to zajmie - mówił dalej. - Przypu my, e
sporo. Albo przypu my, e przydarzy mi si co , co naprawd nas zatrzyma.
Spojrzałem na niego badawczo.
- Na przykład co? - zapytałem.
- Sam nie wiem. Zgaduj tylko. W porz dku? Wol si przygotowa na
wszelkie okoliczno ci. Wi c je eli b dzie trzeba odło y atak...
- No dobrze. Powiedz to - rzuciłem, kiedy podeszli my do moich drzwi.
- Zmierzam do tego - kontynuował - co si stanie, je li dotrzemy tam za
pó no? Powiedzmy, e przybywamy, a twój brat zd ył zako czy rytuał, który
zmienił go w piekło na wrotkach?
Otworzyłem drzwi i przepu ciłem go przodem. Wolałem nie rozwa a
mo liwo ci, któr wła nie opisał. Pami tałem opowie ci ojca o spotkaniach z
Brandem i starciach z t niesamowit moc .
Luke przest pił próg. Pstrykn łem palcami i o yło kilka lamp naftowych.
Płomyki ta czyły przez moment, zanim ustabilizowały swój blask.
Jasra stała na samym rodku, trzymaj c na wyci gni tych ramionach moje
płaszcze. Przez chwil byłem niespokojny, jak Luke na to zareaguje.
Stan ł, przyjrzał si jej i podszedł, zapominaj c na chwil o kłopotach z
Jurtem. Studiował j przez jakie dziesi sekund i stwierdziłem, e zaczynam
czu si nieswojo. Wreszcie zachichotał.
- Zawsze chciała by ozdob - stwierdził. - Ale poł czenie tego z u yteczno ci
zwykle przekraczało jej mo liwo ci. Maska tego dokonał, cho ona pewnie nie
zrozumie morału tej historii.
Odwrócił si do mnie.
- Nie. Zapewne przebudzi si w ciekła jak osa na haju i b dzie szuka guza -
westchn ł. I dodał: - Chyba nie trzyma tego płaszcza, o którym wspomniałe .
- Zaraz ci dam.
Otworzyłem szaf i wybrałem ciemne, futrzane okrycie. Luke pogładził je
palcami.
- Manticora? - zapytał.
90
- Wilk olbrzymi.
Zawiesiłem w szafie jego płaszcz i zamkn łem drzwi. Tymczasem on wło ył
mój.
- Po drodze mówili my, co si stanie, je li nie wróc - przypomniał.
- Tego nie powiedziałe - sprostowałem.
- Mo e nie tymi słowami - przyznał. - Ale co za ró nica, czy w gr wchodzi
drobne czy powa ne opó nienie? Rzecz w tym, co robi , je li Jurt zako czy rytuał
i zyska t moc, której pragnie, zanim zd ymy temu przeciwdziała . I
przypu my, e nie b dzie mnie wtedy w pobli u, eby ci pomóc.
- Sporo tych przypuszcze - zauwa yłem.
- To wła nie ró ni nas od tych, którzy przegrywaj . Ładny płaszcz.
Podszedł do drzwi. Obejrzał si na mnie i na Jasr .
- No dobra - powiedziałem. - Przechodzisz tam, Dalt obcina ci głow i u ywa
jej jako piłki. Potem zjawia si wysoki na trzy metry Jurt i pierdzi ogniem. To
przypuszczenia. Jak nas to ró ni od tych, co przegrywaj ?
Wyszli my na korytarz. Pstrykn łem jeszcze palcami, pozostawiaj c Jasr w
mroku.
- To kwestia poznania własnych mo liwo ci - o wiadczył, kiedy ryglowałem
drzwi. Ruszyli my korytarzem.
- Osoba, która zyskuje tego rodzaju moc, staje si podatna na ciosy zadawane
poprzez ródło tej mocy - stwierdził.
- Co to znaczy? - spytałem.
- Dokładnie nie wiem - odparł. - Ale mocy w Twierdzy mo na u y przeciwko
osobie wspomaganej przez Twierdz . Dowiedziałem si tego z notatek Sharu. Ale
mama zabrała je, zanim przeczytałem do ko ca. Nie zobaczyłem ich nigdy wi cej.
Nikomu nie ufa ... takie chyba było jej motto.
Za miał si bez rado ci.
- Powiesz jej, e zako czyłem wendet , e uzyskałem satysfakcj , a potem
zaproponujesz cytadel w zamian za pomoc.
- A je li powie, e to za mało?
- Do diabła! Zamie j wtedy z powrotem w wieszak. Przecie takiego faceta
mo na normalnie zabi . Mimo tej swojej cudownej mocy ojciec zgin ł ze strzał
w gardle. miertelny cios pozostaje miertelnym ciosem. Tylko zada go jest o
wiele trudniej.
- Naprawd wierzysz, e to wystarczy? - spytałem. Zatrzymał si i spojrzał na
mnie, marszcz c brwi.
- B dzie si targowa , ale w ko cu zgodzi si , oczywi cie. Zemsty na Masce
pragnie tak samo, jak odzyskania tej cz ci dawnego maj tku. Ale odpowiadaj c
na twoje pytanie: nie ufaj jej. Niewa ne, co ci obieca. Zadowoli si tylko
wszystkim, co miała kiedy . B dzie dobrym sojusznikiem do zako czenia sprawy.
Potem musisz pomy le , jak si przed ni broni . Chyba e...
- Chyba e co?
- Chyba e zjawi si z prezentem, który osłodzi jej strat .
- Na przykład?
- Jeszcze nie wiem. Ale nie likwiduj tego zakl cia, dopóki nie rozstrzygnie si
sprawa mi dzy mn a Daltem, Zgoda?
91
Ruszył dalej.
- Zaczekaj! - krzykn łem za nim. - Co planujesz?
- Nic szczególnego. Jak mówiłem królowej, zamierzam rozegra to na
wyczucie.
- Czasami odnosz wra enie, e jeste tak samo przebiegły, jak według twojej
opinii Jasra.
- Mam nadziej , e to prawda. Ale istnieje pewna ró nica. Ja jestem uczciwy.
- Nie wiem, Luke, czy kupiłbym od ciebie u ywany samochód.
- Ka dy interes ze mn jest wyj tkowy - o wiadczył. - A dla ciebie mam
wszystko w najwy szym gatunku.
Przyjrzałem mu si . Panował nad wyrazem twarzy.
- Co jeszcze mog powiedzie ? - dodał, wskazuj c r k drzwi saloniku.
- Teraz nic - odparłem i weszli my. Vialle odwróciła ku nam głow . Jej twarz
nie wyra ała niczego, tak jak Luke'a.
- Rozumiem, e jeste ju wła ciwie odziany? - spytała. Istotnie.
- Zatem do rzeczy. - Podniosła r k i zobaczyłem, e trzyma Atut. - Podejd
tu, prosz .
Luke zbli ył si , a ja za nim. Zauwa yłem, e Atut przedstawia Juliana.
- Połó mi r k na ramieniu - poleciła.
- Dobrze.
Zrobił to, a ona si gn ła my l , odszukała Juliana i rozmawiała chwil . Po
chwili wł czył si Luke, tłumacz c, co zamierza zrobi . Usłyszałem zapewnienie
Vialle, e plan zyskał jej aprobat .
Po chwili Luke wyci gn ł r k . Chocia nie byłem poł czony, zobaczyłem te
mglist posta Juliana. To dlatego, e przywołałem Logrusowy Wzrok i
potrafiłem dostrzec takie rzeczy. Był mi potrzebny, by okre li wła ciwy moment;
nie chciałem, by Luke znikn ł, zanim zd
si ruszy .
Chwyciłem go za rami i równocze nie z nim post piłem krok naprzód.
- Merlinie! - usłyszałem krzyk Vialle. - Co robisz?
- Chc zobaczy , co si stanie - odpowiedziałem. -
Gdy tylko wszystko si sko czy, natychmiast wracam do domu.
Brama t czy zatrzasn ła si za mn .
Stali my w migotliwym blasku lamp naftowych, po rodku du ego namiotu. Z
zewn trz dobiegał szum wiatru i szelest gał zi. Julian czekał naprzeciw. Pu cił
dło Luke'a i przygl dał mu si chłodno.
- Wi c to ty jeste zabójc Caine'a - rzekł.
- To ja - potwierdził Luke.
A ja przypomniałem sobie, e Caine i Julian zawsze byli sobie szczególnie
bliscy. Gdyby Julian zabił teraz Luke'a i powołał si na prawo wendety, Random
pokiwałby tylko głow i przyznał mu racj . Mo e nawet by si u miechn ł.
Trudno powiedzie . Na miejscu Randoma usuni cie Luke'a powitałbym
westchnieniem ulgi. Szczerze mówi c, był to jeden z powodów, dla których
przybyłem wraz z nim. Przypu my, e cała ta sprawa to pułapka. Nie mogłem
sobie wyobrazi , by Vialle brała w tym udział, ale Julian i Benedykt łatwo mogli
j oszuka . Mo e nawet Dalta wcale tu nie było?
Albo przypu my, e jest... i e tak naprawd za dał głowy Luke'a? Przecie
92
niedawno próbował go zabi . Musiałem uwzgl dni t mo liwo , jak równie to,
e Julian byłby najlepszym kandydatem do współpracy w takiej intrydze. Dla
dobra Amberu.
Julian spojrzał mi w oczy. Twarz miałem równie bez wyrazu, jak jego.
- Dobry wieczór, Merlinie - powiedział. - Czy masz odegra jak rol w tym
planie?
- Jestem obserwatorem - odparłem. - To, czy podejm jakie działania, zale y
od rozwoju sytuacji.
Gdzie z zewn trz usłyszałem warczenie piekielnego psa.
- Byleby tylko nie wchodził w drog - mrukn ł Julian.
U miechn łem si .
- Czarodzieje maj swoje sposoby, by nie zwraca uwagi.
Przygl dał mi si przez chwil . Z pewno ci si zastanawiał, czy moje słowa
wyra aj jak gro b - e b d bronił Luke'a albo e go pomszcz ...
Po chwili wzruszył ramionami i odwrócił si . Podszedł do małego stolika, na
którym le ała mapa przyci ni ta kamieniem i sztyletem. Skin ł na Luke'a. Ja
równie spojrzałem.
Była to mapa zachodniej granicy Ardenu. Julian wskazał nasz pozycj .
Garnath le ała na południowo-południowy zachód od nas, Amber na
południowym zachodzie.
- Nasi ołnierze czekaj tutaj - oznajmił, przesuwaj c palec po mapie. - A
Dalta tutaj. - Wykre lił drug lini , mniej wi cej równoległ do pierwszej.
- Co z oddziałami Benedykta? - wtr ciłem. Przyjrzał mi si , ledwie
dostrzegalnie marszcz c brwi.
- Dobrze, by Luke wiedział, e takie oddziały istniej - stwierdził. - Ale nie
powinien zna ich liczebno ci, pozycji ani celów. Gdyby Dalt schwytał go i
przesłuchiwał, b dzie miał powód do niepokoju, a adnych informacji, by na nich
oprze swe działania.
- Niezły pomysł. - Luke pokiwał głow . Julian wskazał punkt mniej wi cej w
połowie drogi mi dzy liniami.
- W tym miejscu si spotkali my, kiedy z nim rozmawiałem - wyja nił. - To
otwarty, płaski teren, za dnia dobrze widoczny z obu stron. Proponuj
wykorzysta go na wasze spotkanie.
- Zgoda.
Zauwa yłem, e Julian czubkami palców gładzi r koje le cego przed nim
sztyletu. A potem zobaczyłem, e prawa dło Luke'a niby przypadkiem, spocz ła
na pasie, po lewej stronie, w pobli u broni.
Luke i Julian u miechn li si do siebie równocze nie i ten u miech trwał o
kilka sekund za długo. Luke był pot niejszy i wiedziałem, e jest szybki i silny.
Za to Julian miał za sob setki lat do wiadczenia. Zastanawiałem si , jak
powinienem interweniowa , gdyby który z nich zaatakował drugiego.
Wiedziałem bowiem, e spróbuj ich powstrzyma . Nagle jednak obaj opu cili
r ce, jakby zawarli milcz c umow .
- Pozwólcie, e pocz stuj was winem - powiedział Julian.
- Nie odmówi - odparł Luke.
Ciekawe, czy to moja obecno powstrzymała ich od walki. Chyba nie.
93
Miałem wra enie, e Julian chciał po prostu wyra nie okaza swoje uczucia, a
Luke zademonstrował, e si tym nie przejmuje. Naprawd nie wiedziałem,
którego z nich powinienem obstawia .
Julian postawił na stoliku trzy kubki, nalał Klejnotu Bayle'a, dał znak,
eby my si cz stowali, i zakorkował butelk . Potem uniósł ostatni kubek i łykn ł
wina, zanim my zd yli my je cho by pow cha - szybka demonstracja, e nie
zamierza nas otru i chce rozmawia o sprawach powa nych.
- Kiedy si z nim spotkałem, ka dy z nas przyprowadził dwóch ludzi -
o wiadczył.
- Uzbrojonych? - spytałem. Przytakn ł.
- Raczej na pokaz.
- Byli cie konno czy pieszo? - chciał wiedzie Luke.
- Pieszo. Równocze nie wyszli my z naszych linii i posuwali my si w równym
tempie, a do spotkania po rodku, kilkaset kroków od ka dej ze stron.
- Rozumiem - mrukn ł Luke. - adnych komplikacji?
- adnych. Porozmawiali my i wrócili my do siebie.
- Kiedy to było?
- Mniej wi cej o zachodzie sło ca.
- Czy robił wra enie człowieka psychicznie zrównowa onego?
- Moim zdaniem tak. Pewn arogancj i obra liwe uwagi pod adresem
Amberu uznaj za typowe dla Dalta.
- To zrozumiałe - zgodził si Luke. - Wi c chce mnie, mojej matki albo
obojga? A je li nas nie dostanie, zagroził atakiem?
- Tak.
- Czy wspomniał, po co jeste my mu potrzebni?
- Nie.
Luke napił si wina.
- Okre lił, czy chce nas ywych czy martwych? - zapytał.
- Tak - odparł Julian. - ywych.
- I co o tym s dzisz?
- Je li mu ci oddam, pozb d si ciebie - stwierdził. - Je li napluj mu w g b
i rozbij w bitwie, pozb d si jego. Zyskuj w obu przypadkach.
Jego wzrok padł na kubek z winem, który Luke trzymał w lewej r ce. Szeroko
otworzył oczy. Zrozumiałem, e dopiero teraz zauwa ył pier cie Vialle.
- Wygl da na to, e jednak b d musiał zabi Dalta - doko czył.
- Pytaj c o s dy - kontynuował Luke - miałem na my li to, czy twoim zdaniem
Dalt naprawd zaatakuje? Domy lasz si mo e, sk d przybył? Jakie sugestie,
dok d mo e si uda , gdy st d odejdzie? O ile odejdzie.
Julian zakr cił winem w kubku.
- Musz przyj , e mówi powa nie i rzeczywi cie planuje atak. Kiedy
odkryli my jego oddział, zbli ał si od strony Begmy i Kashfy... zapewne z
Eregnoru, poniewa tam zwykle stacjonuje. Dok d chce si uda , mo esz
zgadywa równie dobrze jak ja.
Luke szybko podniósł kubek do ust - o ułamek sekundy za pó no, by ukry to,
co było chyba szerokim u miechem. Nie, u wiadomiłem sobie. Luke mógł
zgadywa nie tylko równie dobrze jak inni. Mógł zgadywa o wiele lepiej. Te si
94
napiłem, chocia nie byłem pewien, jak min próbuj ukry .
- Mo esz si tu przespa - o wiadczył Julian. - Je li jeste głodny, ka
przynie co do jedzenia. Spotkacie si o wicie.
Luke pokr cił głow .
- Teraz - powiedział, jeszcze raz dyskretnie, lecz wyra nie demonstruj c
pier cie . - Spotkamy si jak najpr dzej.
Julian przygl dał mu si przez kilka uderze pulsu.
- Nie b dziecie dobrze widoczni, zwłaszcza e pada nieg - zauwa ył. - Drobne
nieporozumienie mo e doprowadzi do ataku z jednej lub z drugiej strony.
- Gdyby obaj moi towarzysze nie li pochodnie... a jego tak e - zaproponował
Luke. - Twoi i jego ludzie powinni nas widzie z kilkuset metrów.
- Mo liwe - zgodził si Julian. - Dobrze. Wy l wiadomo do ich obozu i
wybior dwóch ludzi, którzy b d ci towarzyszy .
- Ju postanowiłem, kogo chc ze sob zabra - o wiadczył Luke. - Ciebie i
Merlina.
- Ciekawy z ciebie człowiek - mrukn ł Julian. - Ale zgadzam si . Wol by na
miejscu, kiedy zdarzy si to, co si zdarzy.
Odchylił klap namiotu i przywołał oficera. Rozmawiał z nim kilka minut.
- Chyba wiesz, co robisz, Luke? - zapytałem tymczasem.
- Z cał pewno ci .
- Mam wra enie, e to gra nie tylko na wyczucie - zauwa yłem. - Czy s jakie
powody, dla których nie mo esz mi zdradzi swojego planu?
Przygl dał mi si przez moment.
- Dopiero niedawno zrozumiałem, e tak e jestem synem Amberu - rzekł. -
Poznali my si i przekonali my, e nazbyt jeste my do siebie podobni. W
porz dku. To dobrze. To znaczy, e mo emy si dogada . Prawda?
Pozwoliłem sobie na zmarszczenie brwi. Nie wiedziałem, co próbuje mi
przekaza .
Lekko u cisn ł mnie za rami .
- Nie martw si - powiedział. - Mo esz mi zaufa . Zreszt w tej chwili nie masz
wielkiego wyboru. Ale pó niej mo e si to zmieni . Chc , by wtedy pami tał, e
cokolwiek si stanie, nie wolno ci si wtr ca .
- A my lisz, e co si stanie?
- Czas i okoliczno ci nie pozwalaj na snucie domysłów. Dajmy temu spokój.
Pami taj tylko o wszystkim, co powiedziałem tego wieczoru.
- Jak zauwa yłe , chwilowo nie mam wielkiego wyboru.
- Prosz , eby pami tał o tym pó niej - rzucił jeszcze, gdy Julian opu cił
klap i odwrócił si do nas.
- Trzymam ci za słowo w sprawie tego jedzenia! - zawołał do niego Luke. - A
ty, Merle? Jeste głodny?
- Wielkie nieba, nie!- wykrzykn łem. - Wła nie wyszedłem z oficjalnego
przyj cia.
- Tak? - rzucił niemal zbyt oboj tnie. - Z jakiej okazji?
Roze miałem si . Za du o tego jak na jeden dzie . Ju chciałem odpowiedzie ,
e czas i okoliczno ci nie pozwalaj na wyja nienia, lecz Julian znowu wyjrzał za
klap i wołał ordynansa. Miałem ochot rzuci par podkr conych piłek na
95
odsłoni ty kort Luke'a i sprawdzi , jaki wywołaj efekt.
- No wiesz, na cze premiera Begmy, Orkuza, i paru jego urz dników -
rzuciłem.
Czekał, gdy ja udawałem, e wolno popijam wino. Wreszcie opu ciłem kubek.
- To wszystko - powiedziałem.
- Daj spokój, Merlinie. O co chodziło? Ostatnio byłem z tob stosunkowo
szczery.
- Tak?
Przez chwil nie wierzyłem, e uzna to za zabawne. Lecz w ko cu i on si
roze miał.
- Czasami młyny bogów miel tak szybko, e przysypuje nas m ka -
stwierdził. - Mo e powiedziałby mi to za darmo? W tej chwili nie mam niczego
drobnego na wymian . Czego on chciał?
- B dziesz pami tał, e do jutra to informacja poufna?
- Dobrze. Co si stanie jutro?
- Arkans, diuk Shadburne, zostanie koronowany w Kashfie.
- Niech to szlag! - zakl ł Luke. Spojrzał na Juliana, potem znów na mnie. - To
piekielnie m dry wybór ze strony Randoma - przyznał po chwili. - Nie s dziłem,
e tak pr dko si wł czy.
Przez kilkana cie sekund wpatrywał si w przestrze .
- Dzi kuj - powiedział w ko cu.
- To pomaga czy przeszkadza? - spytałem.
- Mnie czy Kashfie?
- Nie rozpatruj tego tak szczegółowo.
- I dobrze, bo sam nie wiem, jak to przyj . Musz troch pomy le . Przyjrze
si z dystansu. Patrzyłem na niego. U miechn ł si .
- To naprawd ciekawe - o wiadczył. - Masz co jeszcze?
- To wystarczy - odparłem.
- Tak, chyba masz racj - zgodził si . - Nie chc przeci a systemu. Nie
s dzisz, e utracili my kontakt ze zwyczajnymi problemami?
- Nie, póki si znamy.
Julian opu cił klap , wrócił do nas i podniósł swój kubek.
- Za chwil przynios posiłek - oznajmił.
- Dzi ki.
- Benedykt twierdzi, e mówiłe Randomowi, jakoby Dalt był synem Oberona.
- Istotnie - przyznał Luke. - W dodatku przeszedł Wzorzec. Czy to jaka
ró nica? Julian wzruszył ramionami.
- Nie pierwszy raz chc zabi krewniaka - stwierdził. - Przy okazji, jeste
chyba moim bratankiem?
- Istotnie... wuju.
Julian raz jeszcze zamieszał płynem w kubku.
- No có ... witaj w Amberze - powiedział. - Ostatniej nocy słyszałem banshee.
Zastanawiam si , czy ma to jaki zwi zek.
- Zmiana - wyja nił Luke. - Wszystko si zmienia i płacz po tym, co zostanie
utracone.
- mier . Przepowiadaj mier , prawda?
96
- Nie zawsze. Czasem ukazuj si w momentach zwrotnych, dla
dramatycznego efektu.
- Szkoda - mrukn ł Julian. - Ale zawsze mo na mie nadziej .
Zdawało mi si , e Luke chce co odpowiedzie , ale Julian odezwał si
pierwszy.
- Dobrze znałe swojego ojca? - zapytał. Luke zesztywniał lekko.
- Mo e nie tak dobrze jak inni. Sam nie wiem. Był jak handlowiec. Stale
pojawiał si i odje d ał. Zwykle nie zostawał z nami na długo.
Julian pokiwał głow .
- A jaki był przed mierci ? - spytał. Luke przygl dał si swoim dłoniom.
- No có , nie był całkiem normalny, je li o to ci chodzi - przyznał po chwili. -
Wspomniałem ju o tym Merlinowi: moim zdaniem proces, który miał obdarzy
go moc , wpłyn ł te na równowag umysłu.
- Nigdy o tym nie słyszałem. Luke wzruszył ramionami.
- Szczegóły nie s takie wa ne... licz si efekty.
- Wi c mówisz, e przedtem nie był złym ojcem?
- Nie wiem, do licha. Nie miałem innego, eby ich porówna . Czemu pytasz?
- Z ciekawo ci. To cz jego ycia, której zupełnie nie znałem.
- A jakim był bratem?
- Nie yli my ze sob zbyt dobrze - rzekł Julian. - Dlatego starali my si nie
wchodzi sobie w drog . Ale był sprytny. I utalentowany. Miał smykałk do
sztuki. Próbowałem ustali , co mogłe po nim odziedziczy .
Luke rozło ył r ce.
- Nie mam poj cia.
- Zreszt to niewa ne. - Julian odstawił kubek i spojrzał w stron wyj cia z
namiotu. - Powinni ju przynie ci jedzenie.
Ruszył w tamt stron . Słyszałem b bni ce o brezentowy dach male kie
kryształki lodu i warkni cia na dworze: koncert na wiatr i piekielnego psa.
Przynajmniej adnych banshee. Na razie.
97
Rozdział 9
Szedłem o krok za Lukiem, kilka metrów z lewej strony, utrzymuj c równe
tempo z maszeruj cym po prawej Julianem. Pochodnia, któr niosłem, była
wielka - prawie dwa metry smolistego drewna, zaostrzonego na ko cu dla
łatwiejszego wbicia w ziemi . Trzymałem j w wyci gni tej r ce, gdy oleiste
płomienie kołysały si i strzelały na wszystkie strony, zgodnie z kapry nymi
podmuchami wiatru. Ostre, lodowate płatki padały mi na policzki, czoło, dłonie;
niektóre czepiały si brwi i rz s. Mrugałem gwałtownie, gdy ar pochodni
roztapiał je i woda ciekała mi do oczu. Sucha trawa pod nogami chrz ciła i
kruszyła si przy ka dym kroku. Wprost przed sob widziałem zbli aj ce si
wolno dwie inne pochodnie i niewyra n posta id cego mi dzy nimi człowieka.
Zamrugałem czekaj c, a płomie jednej czy drugiej z nich pozwoli mi lepiej si
przyjrze . Raz tylko miałem do tego okazj , bardzo krótko, przez Atut. Jeszcze w
Arbor House. W blasku ognia jego włosy wydawały si złociste, nawet miedziane;
pami tałem jednak, e w wietle dziennym były popielatoblond. Oczy,
przypomniałem sobie, miał zielone, cho teraz nie mogłem tego dostrzec. Po raz
pierwszy jednak zobaczyłem, e jest wysoki... albo wybrał sobie bardzo niskich
towarzyszy. Wtedy był sam i nie miałem go z kim porówna . Kiedy si gn ł do
niego blask naszych pochodni, dostrzegłem, e ma na sobie ci k , zielon kurt
bez r kawów i kołnierza, a pod spodem co czarnego i te ci kiego, z r kawami
wsuni tymi w zielone r kawice. Spodnie były czarne, podobnie jak wysokie buty;
płaszcz czarny, obszyty szmaragdow zieleni , która odbijała wiatło, kołysz c si
w zmiennych, oleistych pejza ach ółci i czerwieni. Na ła cuchu na szyi nosił
ci ki, okr gły medalion, chyba złoty. I chocia nie mogłem rozró ni szczegółów,
byłem pewien, e przedstawia Lwa rozrywaj cego Jednoro ca. Stan ł o dziesi -
dwana cie kroków przed Lukiem, który zatrzymał si o sekund po nim. Dalt
machn ł r k i jego ludzie wbili w ziemi ko ce pochodni. Julian i ja zrobili my
to samo i stan li my obok, jak tamci. Wtedy Dalt skin ł Luke'owi głow i obaj
ruszyli do przodu. Spotkali si po rodku utworzonego przez płomienie kwadratu.
Chwycili si za prawe przedramiona, spojrzeli sobie w oczy. Luke stał tyłem do
mnie, ale widziałem twarz Dalta. Nie zdradzała adnych emocji, ale wargi ju si
poruszały. Nie słyszałem ani słowa - z powodu wiatru i tego, e umy lnie mówili
cicho. Przynajmniej mogłem w ko cu oceni wzrost Dalta. Luke miał jakie metr
osiemdziesi t pi , a Dalt był od niego wy szy o pi , mo e dziesi centymetrów.
Zerkn łem na Juliana, ale nie patrzył w moj stron . Zastanawiałem si , ile par
oczu obserwuje nas w tej chwili z obu stron.
Julian nigdy nie był osob odpowiedni dla sprawdzania reakcji
emocjonalnych. Po prostu przygl dał si rozmawiaj cym, oboj tnie i
nieruchomo. Przyj łem t sam postaw . Mijały minuty. Padał nieg.
Po długiej chwili Luke odwrócił si i ruszył ku nam.
Dalt zbli ył si do jednego ze swoich ludzi. Luke zatrzymał si mi dzy nami, a
Julian i ja podeszli my do niego.
- Co si dzieje? - spytałem.
- Znalazłem chyba sposób rozwi zania tej sprawy bez wojny.
- wietnie. Co mu sprzedałe ?
98
- Pomysł, eby stoczył ze mn pojedynek, który zdecyduje, co b dzie dalej.
- Rany boskie, Luke! - zawołałem. - Ten facet to zawodowiec. I z pewno ci
odziedziczył nasz daj cy sił pakiet genów. Od lat yje na polu walki. Jest w
formie, jest ci szy od ciebie i ma wi kszy zasi g r k.
Luke wyszczerzył z by.
- Mo e b d miał szcz cie - odpowiedział. Spojrzał na Juliana. - Je li
przeka esz ludziom wiadomo , eby nie atakowali, kiedy zaczniemy, tamta
strona te si nie ruszy.
Julian popatrzył na jednego z towarzyszy Dalta, który zawrócił wła nie do
obozowiska. Potem odwrócił si i wykonał kilka gestów. Po chwili z ukrycia
wynurzył si jaki człowiek i pobiegł w nasz stron .
- Luke - przekonywałem. - To szale stwo. Jest tylko jeden sposób, eby
wygrał: wzi Benedykta na sekundanta, a potem złama nog .
- Merle, daj spokój. To sprawa mi dzy Daltem a mn . Zgoda?
- Mam par wie ych zakl - powiedziałem. - Poczekam, a zaczniecie, i w
odpowiedniej chwili uderz . B dzie wygl dało, jakby ty go pokonał.
- Nie - rzekł. - To naprawd sprawa honorowa. Nie wolno ci si wtr ca .
- No dobrze. Je li tego sobie yczysz.
- Poza tym, nikt nie zginie - dodał. - aden z nas w tej chwili tego nie pragnie.
To cz umowy. ywi zbyt jeste my dla siebie cenni. adnej broni. Czysta
walka, mano a mano.
- A na czym wła ciwie polega ta umowa? - zapytał Julian.
- Je li Dalt spierze mi tyłek, b d jego wi niem. Wycofa swoje siły, a ja b d
mu towarzyszył.
- Zwariowałe , Luke! - krzykn łem. Julian spojrzał na mnie gniewnie.
- Mów dalej - poprosił.
- Je li wygram, on b dzie moim je cem. Wróci ze mn do Amberu czy
gdziekolwiek zechc go zabra , a oficerowie ewakuuj wojsko.
- Jedyn gwarancj tej ewakuacji - zauwa ył Julian - jest ich przekonanie, e
b d zgubieni, je li tego nie zrobi .
- Oczywi cie - zgodził si Luke. - Dlatego mu powiedziałem, e Benedykt czeka
na obu skrzydłach, eby go zmia d y . Jestem pewien, e tylko dlatego zgodził si
na pojedynek.
- Bardzo sprytnie - pochwalił Julian. - Niezale nie od wyniku, Amber
wygrywa. A co próbujesz zyska dla siebie, Rinaldo?
Luke u miechn ł si .
- Pomy l.
- Jest w tobie wi cej, ni mi si wydawało, bratanku - przyznał Julian. - Sta
po mojej prawej stronie, dobrze?
- Po co?
- eby mnie zasłoni , oczywi cie. Musz zawiadomi Benedykta, co si dzieje.
Luke przesun ł si , a Julian wyj ł swoje Atuty i wyszukał wła ciwy.
Tymczasem dotarł goniec z naszego obozu; czekał na rozkazy. Julian schował
wszystkie karty prócz jednej i nawi zał kontakt. Poł czenie trwało około minuty,
po czym przekazał go cowi instrukcje i odesłał go z powrotem. Natychmiast
wrócił do rozmowy przez
99
Atut. Kiedy wreszcie sko czył mówi i słucha , nie schował karty do kieszeni;
trzymał j ukryt w dłoni. Zrozumiałem, e nie zrywa kontaktu, by Benedykt
przez cały czas wiedział, co powinien robi . Luke zdj ł i oddał mi po yczony
płaszcz.
- Potrzymaj, póki nie sko cz - poprosił.
- Dobra. - Wzi łem okrycie. - Powodzenia.
U miechn ł si i odwrócił. Dalt zbli ał si ju do rodka kwadratu.
Luke podszedł tak e. Stan li obaj o kilka kroków od siebie. Dalt powiedział
co , czego nie dosłyszałem. Odpowied Luke'a równie zagłuszył wiatr.
Unie li r ce. Luke stan ł w pozycji boksera, a Dalt wyci gn ł ramiona w stylu
zapa niczym. Luke wyprowadził pierwszy cios - mo e to był zwód, w ka dym
razie nie dotarł do celu - w twarz przeciwnika. Dalt odbił, cofn ł si , Luke
zaatakował i zadał dwa szybkie proste w tułów. Kolejny cios w twarz trafił na
bok. Luke zacz ł okr a przeciwnika, wyprowadzaj c pojedyncze uderzenia.
Dalt dwa razy poszedł do zwarcia, został odepchni ty. Po drugiej próbie stru ka
krwi pociekła mu z wargi. Jednak po trzeciej - przewrócił Luke'a na ziemi ,
chocia nie zd ył go przygnie , gdy Luke odtoczył si na bok. Kiedy tylko si
podniósł, spróbował kopn Dalta w praw nerk . Ten chwycił za kostk i
wyprostował si , przewracaj c go na plecy. Padaj c, Luke kopn ł go woln nog
w kolano, ale Dalt nie zwolnił chwytu. Przycisn ł go do ziemi i zacz ł wykr ca
nog . Luke pochylił si do przodu i skrzywiony z bólu zdołał obur cz złapa
Dalta za nadgarstek i zerwa chwyt. Zgi ł si wpół i rzucił do przodu, nie
puszczaj c r ki; wstał na nogi, przesun ł si pod ramieniem Dalta na prawo,
obrócił i pchn ł go twarz w dół na ziemi . Wtedy zaatakował błyskawicznie:
wykr cił przeciwnikowi rami , przytrzymał praw r k , a lew złapał za włosy.
Gdy jednak odci gn ł głow Dalta do góry - zamierzaj c, byłem tego pewien,
uderzy ni kilka razy o ziemi - zrozumiałem, e nic z tego. Dalt zesztywniał i
zacz ł przesuwa r k do dołu. Prostował j , mimo oporu Luke'a. Luke kilka
razy bezskutecznie próbował pchn mu głow do przodu. Było jasne, e je li
rozlu ni jedn lub drug dło , wpadnie w kłopoty... a nie potrafił utrzyma
chwytu. Dalt był po prostu za silny. Luke zrozumiał to; całym ci arem rzucił mu
si na plecy, przycisn ł do ziemi i odskoczył. Nie był dostatecznie szybki - Dalt
zd ył machn uwolnion pi ci i trafił go w lew łydk . Luke potkn ł si . Dalt
stan ł na nogach i natychmiast uderzył. Pot ny cios powalił Luke'a na plecy.
Tym razem, gdy Dalt rzucił si na niego, Luke nie zd ył si odsun ; zdołał tylko
cz ciowo przekr ci tułów. Dalt wyl dował ci ko, unikaj c wymierzonego w
krocze powolnego kopni cia kolanem. Luke nie uwolnił r k na czas, by
zablokowa uderzenie w lew szcz k . Upadł płasko na plecy. Potem jego prawa
dło strzeliła w gór , trafiła Dalta w podbródek, a zakrzywione palce si gn ły do
oczu. Dalt cofn ł głow , a Luke drug r k jak młotem uderzył go w skro . Cios
si gn ł celu, ale Dalt odsuwał si ju i nie wiem, czy uderzenie wywarło jaki
efekt. Luke oparł si na obu łokciach, uniósł, pochylił, waln ł czołem w twarz
Dalta - nie jestem pewien, w jakie miejsce - i opadł na plecy. Krew pociekła
Daltowi z nosa; lew r k spróbował złapa Luke'a za szyj , a praw , otwart
dłoni uderzył mocno w głow . Dostrzegłem z by Luke'a - chciał ugry
przeciwnika, ale chwyt na szyi mu to uniemo liwił. Dalt zamachn ł si znowu,
100
lecz tym razem Luke lew r k zablokował cios, a praw chwycił nadgarstek
Dalta, by odci gn jego dło ze swojej szyi. Dalt praw r k min ł blok i
doł czył j do lewej, obur cz ciskaj c le cego za gardło. Kciuki szukały
tchawicy.
Pomy lałem, e to ju koniec. Ale prawa r ka Luke'a chwyciła nagle lewy
łokie Dalta, lewa przeci ła oba przedramiona, łapi c lewy nadgarstek, i Luke
przekr cił ciało, wypychaj c łokie do góry. Dalt upadł na lewo, Luke odtoczył si
w prawo i poderwał na nogi, potrz saj c głow . Tym razem nie ryzykował
kopni cia. Dalt wstawał ju ; wyci gn ł ramiona, Luke uniósł pi ci i znowu
zacz li kr y wokół siebie.
nieg padał ci gle, wiatr przycichł i nabierał siły, czasami ciskaj c lodowate
płatki prosto w twarze, innym razem pozwalaj c, by opadały w dół jak faluj ca
kurtyna. Pomy lałem o ołnierzach wokół i zastanowiłem si , czy po zako czeniu
walki znajd si w samym rodku pola bitwy. Benedykt czekał gdzie , gotów
szerzy spustoszenie, ale ten fakt nie był szczególnie pocieszaj cy... Cho
oznaczał, e nasza strona prawdopodobnie zwyci y. Przypomniałem sobie, e
jestem tutaj z własnego wyboru. - Dalej, Luke! - wrzasn łem. - Rozgnie go!
Miało to nieoczekiwany efekt. Towarzysze Dalta natychmiast zacz li do niego
wykrzykiwa . Wiatr przycichł i nasze głosy musiały dociera do obozowisk, gdy
po chwili nadpłyn ły fale d wi ków. My lałem z pocz tku, e to zwiastun dalekiej
burzy i dopiero po chwili zrozumiałem, e to krzyki zach ty z obu stron. Tylko
Julian stał milcz cy i nieprzenikniony.
Luke wci kr ył wokół Dalta, zadawał pojedyncze ciosy, czasem próbował
serii. Dalt odbijał je i usiłował złapa go za r ce. Obaj mieli pokrwawione twarze i
obaj sprawiali wra enie powolniejszych ni na pocz tku. Domy liłem si , e
ucierpieli, chocia trudno powiedzie jak mocno. Na twarzy Dalta, wysoko na
lewym policzku, dostrzegłem rozci cie. Obaj byli opuchni ci.
Luke doprowadził do celu seri na korpus, ale nie wiem, czy ciosy były silne.
Dalt przyj ł je ze stoickim spokojem i znalazł do energii, by zaatakowa i
przej do zwarcia. Luke nie zd ył odskoczy i dał si wci gn w klincz. Obaj
próbowali kopni kolanami, obaj zablokowali biodrami. Splatali r ce i
przekr cali tułowie. Dalt szukał pewniejszego chwytu, a Luke bronił si , staraj c
uwolni rami i zada cios. Obaj kilka razy spróbowali uderzy z czoła albo
przydepn stop przeciwnika, ale obaj unikn li tych ataków. Wreszcie Luke
zdołał podci Dalta i powalił go na plecy.
Przyciskaj c kolanem, natychmiast wyprowadził lewy sierpowy i od razu
powtórzył z prawej. Próbował kolejnego lewego, ale Dalt chwycił pi , poderwał
si i przewrócił go na ziemi . Skoczył na niego, z twarz zmienion w mask błota
i krwi. Luke zdołał jako uderzy go poni ej serca, ale cios nie powstrzymał
prawej pi ci Dalta, która jak spadaj cy głaz run ła na szcz k le cego. Dalt
poprawił niezbyt silnym prawym sierpowym, przerwał dla nabrania tchu i
wyprowadził pot ny lewy. Głowa Luke'a opadła na bok; przestał si rusza .
Dalt kl czał nad nim, dysz c jak zm czony pies. Wpatrywał si w jego twarz,
a prawa pi dr ała mu lekko, jakby rozwa ał kolejny cios.
Lecz nic si nie stało. Trwali w takiej pozycji przez dziesi , mo e pi tna cie
sekund, wreszcie Dalt wyprostował si powoli, zsun ł na lew stron Luke'a i
101
wstał ostro nie. Chwiał si przez moment, wreszcie stan ł wyprostowany.
Czułem niemal smak mierciono nego zakl cia, które niedawno zawiesiłem.
Tylko kilka sekund potrzebowałem, by go dobi , i nikt nie wiedziałby na pewno,
od czego umarł. Nie byłem jednak pewien, co by si stało, gdyby on tak e padł w
tej chwili. Czy obie strony ruszyłyby do ataku? Zreszt , nie to mnie w ko cu
powstrzymało ani te nie mój humanitaryzm. Powstrzymały mnie słowa Luke'a:
„To naprawd sprawa honorowa. Nie wolno ci si wtr ca ". I jeszcze: „Nikt nie
zginie... ywi zbyt jeste my dla siebie cenni".
W porz dku. Nadal nie grały tr by i nikt nie ruszał do szturmu. Wszystko
mo e si jeszcze zako czy zgodnie z umow . Tak chciał Luke. Nie b d si
mieszał.
Dalt przykl kn ł i spróbował podnie pokonanego z ziemi. Pu cił od razu i
przywołał swoich dwóch towarzyszy, by go zanie li. Potem wyprostował si i
spojrzał w oczy Juliana.
- Wzywam ci , by dopełnił reszty naszej umowy - powiedział gło no.
Julian lekko skin ł głow .
- Uczynimy to, je li i ty spełnisz warunki - odparł. - Do witu masz wycofa
swoich ludzi.
- Odchodzimy natychmiast - rzekł Dalt i odwrócił si .
- Dalt! - krzykn łem. Obejrzał si .
- Nazywam si Merlin - oznajmiłem. - Spotkali my si ju , chocia nie wiem,
czy to pami tasz.
Pokr cił głow .
Wyci gn łem praw r k i wypowiedziałem najbardziej bezu yteczne, a przy
tym najbardziej efektowne z moich zakl . Grunt wybuchł przed nim, zasypuj c
go wirem i ziemi . Cofn ł si i otarł twarz, potem spojrzał na odsłoni ty
nierówny dół.
- To b dzie twój grób - powiedziałem. - Je li Luke zginie.
Przyjrzał mi si uwa nie.
- Nast pnym razem ci zapami tam - obiecał, odwrócił si i ruszył do swojego
obozu za lud mi nios cymi Luke'a.
Julian obserwował mnie w milczeniu. Po chwili wyrwał z ziemi pochodni .
Zrobiłem to samo. Obaj zawrócili my drog , któr tu przyszli my.
Pó niej, w swoim namiocie, Julian zauwa ył:
- To rozwi zuje jeden z problemów. By mo e oba.
- By mo e.
- Ko czy spraw z Daltem. Benedykt zawiadamia, e zwijaj ju obóz.
- My l , e jeszcze go zobaczymy.
- Je li przyprowadził najlepsz armi , jak potrafił zebra , nie b dzie to miało
znaczenia.
- Czy nie odniosłe wra enia, e była to napr dce zorganizowana ekspedycja?
- spytałem. - My l , e zbierał swe siły w wielkim po piechu. Wniosek z tego, e
nie miał zbyt wiele czasu.
- Pewnie masz racj . Ale naprawd ryzykował.
- I wygrał.
- Tak, wygrał. A ty na ko cu nie powiniene okazywa mu swojej mocy.
102
- Dlaczego?
- Je li kiedykolwiek si spotkacie, przeciwnik b dzie ostro niejszy.
- Przyda mu si takie ostrze enie.
- To człowiek przyzwyczajony do ryzyka. Kalkuluje i działa. Cokolwiek o
tobie pomy li, nie zmieni teraz swych planów. Poza tym, Rinalda te jeszcze
zobaczysz. On jest taki sam. Rozumiej si nawzajem.
- Mo e masz racj ...
- Na pewno.
- Gdyby ta walka sko czyła si inaczej, my lisz, e jego armia
powstrzymałaby si od ataku? Julian wzruszył ramionami.
- Wiedział, e moja si nie ruszy, gdy on wygra, poniewa był pewien, e ja na
tym zyskam. To wystarczyło.
Kiwn łem głow .
- Przepraszam ci - powiedział. - Ale musz zda spraw Vialle. Kiedy
sko czymy, pewnie b dziesz chciał si przeatutowa ?
- Tak.
Wyj ł kart i zaj ł si swoimi sprawami. A ja zacz łem si zastanawia , nie
pierwszy raz zreszt , co wła ciwie czuje Vialle podczas atutowego kontaktu.
Osobi cie zawsze widz drug osob , a wszyscy znajomi twierdz , e oni tak e.
Ale Vialle, jak rozumiem, jest niewidoma od urodzenia. Nieuprzejmie byłoby j
pyta , poza tym przyszło mi do głowy, e jej tłumaczenie nie miałoby sensu dla
widz cego. Pewnie nigdy si tego nie dowiem.
Gdy Julian rozmawiał, ja zacz łem my le o przyszło ci. Niedługo b d si
musiał zaj Mask i Jurtem, a teraz wygl dało na to, e Luke mi nie pomo e.
Czy naprawd chc posłucha jego rady i przekona Jasr do sojuszu? Czy zyski
oka si warte ryzyka? Ale czy sam sobie poradz ? Mo e powinienem znale
drog do tego dziwnego baru i wypo yczy stamt d D abbersmoka? Albo miecz
migbłystalny? Albo jedno i drugie... A mo e...
Usłyszałem swoje imi i my li powróciły do chwili obecnej i obecnych
problemów. Julian tłumaczył co Vialle, ale wiedziałem, e nie ma wiele do
tłumaczenia. Dlatego wstałem, przeci gn łem si i przywołałem Logrusowy
Wzrok.
Kiedy skierowałem spojrzenie tu przed Juliana, wyra nie widziałem jej
mglist posta . Siedziała w tym samym twardym fotelu, w jakim widziałem j
poprzednio. Ciekawe, czy czekała tam przez cały czas, czy wła nie wróciła.
Miałem nadziej , e znalazła woln chwil , by wróci na przyj cie i zje deser,
którego ja nawet nie spróbowałem.
Julian obejrzał si na mnie.
- Je li jeste gotów, Vialle ci przerzuci - o wiadczył.
Podszedłem do niego, gasz c po drodze Wzrok Logrusu. Uznałem, e lepiej
nie doprowadza do zbyt bliskiego kontaktu sił Logrusu i Wzorca. Dotkn łem
karty i obraz Vialle wyostrzył si nagle. Po chwili nie był to ju obraz.
- Kiedy zechcesz - powiedziała, wyci gaj c r k . Uj łem delikatnie jej dło .
- Na razie, Julianie - rzuciłem, robi c krok naprzód.
Nie odpowiedział. A je li nawet, ja nie usłyszałem.
- Nie chciałam, by wydarzenia tak si potoczyły - o wiadczyła natychmiast, nie
103
wypuszczaj c mojej r ki.
- Nikt nie mógł tego przewidzie .
- Luke wiedział - odparła. - Teraz wszystko nabiera sensu. Te jego drobne
uwagi... Od samego pocz tku planował wyzwanie Dalta.
- Chyba tak - przyznałem.
- On o co gra. Chciałabym wiedzie o co.
- Nie potrafi ci pomóc - stwierdziłem. - Nic mi o tym nie mówił.
- Ale to z tob nawi e kontakt - o wiadczyła. - Zawiadom mnie natychmiast,
kiedy tylko si odezwie.
- Oczywi cie - zgodziłem si . Pu ciła moj dło .
- Wydaje mi si , e na razie powiedzieli my ju sobie wszystko.
- Vialle - zacz łem. - Jest jeszcze pewna sprawa, o której powinna chyba
wiedzie .
- Doprawdy?
- Chodzi o Coral i jej nieobecno podczas kolacji.
- Mów dalej.
- Wiesz z pewno ci , e zabrałem j na przechadzk po mie cie.
- Wiem - przytakn ła.
- Trafili my w ko cu na sam dół, do komory Wzorca. Powiedziała, e chce go
zobaczy .
- Jak wielu naszych go ci. Trzeba samemu os dzi , czy nale y ich tam
zaprowadzi . Cz sto ich ciekawo słabnie, kiedy dowiaduj si o schodach.
- Uprzedziłem j - powiedziałem. - Ale to jej nie zniech ciło. A kiedy byli my
ju na miejscu, postawiła stop na Wzorcu...
- Nie! - krzykn ła Vialle. - Powiniene lepiej na ni uwa a ! Przy wszystkich
problemach z Begm ... jeszcze to! Gdzie ciało?
- Dobre pytanie - przyznałem. - Nie mam poj cia. Ale yła, kiedy widziałem j
po raz ostatni. Widzisz, Coral o wiadczyła, e jej ojcem był Oberon. A potem
zacz ła przej cie. Kiedy doszła do ko ca, kazała si gdzie przenie . A teraz jej
siostra si niepokoi. Wie, e wychodzili my razem. Przez cał kolacj wypytywała
mnie, gdzie si podziała Coral.
- Co jej powiedziałe ?
- e zostawiłem j podziwiaj c pi kno pałacu i e pewnie spó ni si na
kolacj . Czas jednak płyn ł i Nayda niepokoiła si coraz bardziej. Musiałem
obieca , e je li Coral nie wróci, wieczorem pomog jej szuka . Wolałem nie
mówi , co si naprawd wydarzyło, bo nie chciałem porusza kwestii pochodzenia
Coral.
- To zrozumiałe - przyznała. - Ojej... Czekałem, ale milczała. Czekałem dalej.
Wreszcie...
- Nie wiedziałam o begma skim romansie zmarłego króla - powiedziała. -
Dlatego trudno mi oceni reakcj na jego ujawnienie. Czy Coral wspomniała, na
jak długo si wybiera? A przy okazji, czy zapewniłe jej jaki sposób powrotu?
- Dałem jej swój Atut - wyja niłem. - Ale jeszcze si nie kontaktowała.
Zrozumiałem, e zamierza wróci do szybko.
- To powa na sprawa - uznała Vialle. - Nie tylko
z oczywistych powodów. Jakie wra enie zrobiła na tobie Nayda?
104
- Rozs dna dziewczyna - stwierdziłem. - Wydaje si , e do mnie lubi. Vialle
zamy liła si .
- Je li wiadomo o tym dotrze do Orkuza, uzna, e trzymamy jego córk jako
zakładniczk , aby zagwarantowa sobie jego wła ciwe zachowanie podczas
negocjacji, jakich mo e wymaga rozwój sytuacji w Kashfie.
- Masz racj . Nie pomy lałem o tym.
- On pomy li. Ludziom przychodz do głowy takie rzeczy, kiedy prowadz z
nami interesy. Musimy zatem zyska na czasie i znale j , zanim to wszystko
zacznie wygl da podejrzanie.
- Rozumiem.
- Przypuszczam, e po le kogo do jej komnaty... je li ju tego nie zrobił.
Zechce sprawdzi , dlaczego nie była obecna na przyj ciu. Je li jako mu to teraz
wyja nimy, b dziesz miał cał noc, by j odszuka .
- Jak?
- Ty jeste czarodziejem. Wymy l co . A na razie... mówiłe , e Nayda jest
sympatyczna?
- Bardzo.
- To dobrze. Najlepszym rozwi zaniem b dzie chyba uzyskanie od niej
pomocy. Ufam, e b dziesz taktowny i załatwisz t spraw mo liwie delikatnie...
- Naturalnie... - zacz łem.
- ...ze wzgl du na jej niedawn chorob - kontynuowała. - Tego tylko nam
trzeba, eby druga córka dostała ataku serca.
- Chorob ? - zdziwiłem si . - Nic o tym nie mówiła.
- Wspomnienia wci s pewnie bolesne. Jak słyszałam, przez długi czas była
bliska mierci. Dopiero niedawno wróciła do zdrowia i uparła si , by towarzyszy
ojcu w tej misji. To on mi o tym opowiedział.
- Przy kolacji sprawiała wra enie zupełnie zdrowej - wtr ciłem niepewnie.
- I tak powinno by nadal. Id do niej zaraz, mo liwie dyplomatycznie
poinformuj, co zaszło, i spróbuj namówi , eby tuszowała nieobecno siostry,
póki jej nie odnajdziesz. Oczywi cie, istnieje ryzyko, e ci uwierzy i pobiegnie
wprost do Orkuza. Mo e wykorzystasz jakie zakl cie, by do tego nie dopu ci .
Ale moim zdaniem nie mamy innego wyboru. Powiedz, je li si myl .
- Nie mylisz si .
- Wi c proponuj , eby wzi ł si do dzieła... i zawiadom mnie natychmiast,
gdyby wyst piły jakie problemy lub odniósłby jakie sukcesy... niezale nie od
pory.
- Ju id - o wiadczyłem.
Wybiegłem w po piechu z komnaty, ale stan łem zaraz za progiem. Przyszło
mi do głowy, e cho ogólnie wiem, w której cz ci pałacu zakwaterowano
begma sk delegacj , to nie mam poj cia, w którym pokoju mieszka Nayda. Nie
chciałem wraca i pyta Vialle; głupio bym wygl dał, e nie ustaliłem tego przy
kolacji.
Straciłem prawie dziesi minut, nim znalazłem kogo ze słu by pałacowej,
kto potrafił mi wskaza drog - u miechaj c si przy tym znacz co. Ruszyłem
dziarsko i wkrótce stałem przed drzwiami Naydy.
Przyczesałem palcami włosy, otrzepałem spodnie i kurtk , wytarłem buty o
105
nogawki, nabrałem tchu, u miechn łem si , wypu ciłem powietrze i zapukałem.
Drzwi otworzyły si po kilku sekundach. W progu stan ła Nayda.
U miechn ła si tak e i odst piła na bok.
- Wejd - powiedziała.
- Spodziewałem si pokojówki - zauwa yłem. - Zaskoczyła mnie.
- Oczekiwałam ci , wi c wcze niej wysłałam j do łó ka.
Przebrała si w strój, który przypominał szary dres z czarn szarf . Na
nogach miała czarne pantofle. Usun ła wi ksz cz makija u, a włosy ci gn ła
mocno do tyłu i przewi zała czarn wst k . Wskazała mi sof , ale nie siadałem.
Lekko chwyciłem je za rami i spojrzałem w oczy. Przysun ła si .
- Jak si czujesz? - spytałem.
- Sprawd - odparła cicho.
Nie mogłem sobie pozwoli na westchnienie. Obowi zek wzywał. Obj łem j ,
przyci gn łem do siebie i pocałowałem. Trwałem w takiej pozycji przez kilka
sekund, potem odsun łem si i znów u miechn łem.
- Według mnie wietnie. Posłuchaj: nie wspomniałem ci o kilku sprawach...
- Mo e usi dziemy? - zaproponowała. Wzi ła mnie za r k i poci gn ła na
sof .
Vialle nakazała mi zachowywa si dyplomatycznie, wi c nie stawiałem oporu.
Nayda natychmiast wróciła do obj i zacz ła stosowa pewne udoskonalenia. Do
diabła! A ja miałem j skłoni , eby wyszła i kryła dla mnie nieobecno Coral.
Je li si zgodzi, z rozkosz przykryj j pó niej. I zgodz si na dowolne inne
ciekawe pozycje, które preferuj Begmanie. Lepiej poprosi zaraz, uznałem. Za
par minut rozmowa o siostrze b dzie bardzo niedyplomatyczna. Miałem po
prostu zły dzie , je li chodzi o rozkład zaj .
- Zanim przesadnie si tutaj zaanga ujemy - zacz łem - musz ci prosi o
przysług .
- Pro , o co chcesz - szepn ła.
- Obawiam si , e twoja siostra zjawi si z pewnym opó nieniem - wyja niłem.
- A nie chciałbym niepokoi waszego ojca. Nie wiesz, czy posłał kogo do jej
pokoju, czy mo e sam tam poszedł, eby sprawdzi , co si z ni dzieje?
- Nie s dz . Zaraz po przyj ciu odszedł z Gerardem i panem Rothem. Chyba
nie wrócił jeszcze do swojego apartamentu.
- Czy mogłaby jako go przekona , e Coral nie zgin ła? I zyska dla mnie
troch czasu na poszukiwania? Sprawiała wra enie rozbawionej.
- A te rzeczy, o których mi nie wspomniałe ...?
- Je li zrobisz to dla mnie, wszystko ci opowiem. Przesun ła ko cem palca
wzdłu mojej szcz ki.
- Dobrze - zgodziła si . - Umowa stoi. Nie odchod .
Wstała, przeszła przez pokój i znikn ła za progiem, zostawiaj c uchylone
drzwi. Dlaczego od czasów Julii nie miałem adnego przyjemnego, zwyczajnego
romansu? Ostatnia kobieta, z któr si kochałem, była opanowana przez tego
niezwykłego, zmieniaj cego ciała ducha. Teraz... Teraz najl ejszy z cieni padł na
sof , gdy sobie u wiadomiłem, e wolałbym trzyma w ramionach Coral, nie jej
siostr . To mieszne. Przecie znałem j tylko pół dnia...
Chyba za du o si działo od mojego powrotu. Stałem si nerwowy. Z
106
pewno ci o to chodzi.
Kiedy weszła, usiadła na sofie, ale teraz dzieliło nas co najmniej pół metra.
Zachowywała si miło, cho nie próbowała wraca do naszego poprzedniego
zaj cia.
- Sprawa załatwiona - oznajmiła. - Je li zapyta, otrzyma fałszywe informacje.
- Dzi ki.
- Teraz twoja kolej - przypomniała. - Mów.
- Dobrze - zgodziłem si i zacz łem opowiada o Coral i Wzorcu.
- Nie - przerwała. - Zacznij od pocz tku.
- Co masz na my li?
- Opisz mi cały dzie , od wyj cia z pałacu a do waszego rozstania.
- To bez sensu - zaprotestowałem.
- Zrób mi przyjemno . Jeste mi co winien, pami tasz?
- No dobrze - westchn łem i zacz łem jeszcze raz. Udało mi si przemilcze
fragment z rozbijaniem stolika w kawiarni. Spotkanie w jaskiniach nad morzem
próbowałem zby krótkim zdaniem, e obejrzeli my je i byli my zachwyceni.
Przerwała mi jednak.
- Stop - rzuciła. - Co pomijasz. Co si zdarzyło w jaskiniach.
- Dlaczego tak s dzisz? - zdziwiłem si .
- To sekret, którego na razie wol nie zdradza - odparła. - Wystarczy, e
mam sposób, by sprawdzi twoj prawdomówno .
- To nieistotne - zapewniłem j . - Tylko zaciemni spraw . Dlatego to
opu ciłem.
- Obiecałe , e opowiesz o całym popołudniu.
- No dobrze - zgodziłem si . Przygryzła warg , kiedy mówiłem o Jurcie i
zombich. Potem nie wiadomie zlizywała kropelki krwi.
- Jak masz zamiar z nim post pi ? - zapytała nagle.
- To ju mój problem - odpowiedziałem. - Miałem ci opowiedzie , co robiłem
przez całe popołudnie, nie moje pami tniki i plany przetrwania.
- Ja po prostu... Pami tasz, zaproponowałam ci pomoc.
- Co to znaczy? My lisz, e potrafisz załatwi dla mnie Jurta? Mam dla ciebie
ciekaw wiadomo : praktycznie rzecz bior c, w tej chwili jest kandydatem do
bosko ci.
- Co masz na my li, mówi c „bosko "? Potrz sn łem głow .
- Prawie całej nocy potrzebowałbym, eby opowiedzie ci t histori
szczegółowo. A nie mam tyle czasu, je li chc zacz szuka Coral. Pozwól, e
sko cz o Wzorcu. Zgoda?
- Mów.
Tak zrobiłem. Nie okazała najmniejszego zdziwienia wiadomo ci o
pochodzeniu siostry. Chciałem zapyta o ten brak reakcji, ale powiedziałem
sobie: do diabła z tym. Spełniła moj pro b , a ja dotrzymałem obietnicy. Nie
doznała ataku serca. A teraz pora si egna .
Zacz łem wstawa , a ona przysun ła si szybko i znów mnie obj ła.
Przez chwil odwzajemniałem jej u cisk.
- Naprawd musz ju i - o wiadczyłem w ko cu. - Coral mo e by w
niebezpiecze stwie.
107
- Niech j diabli wezm . Zosta ze mn . Mamy wa niejsze sprawy do
omówienia.
Zdumiała mnie jej gruboskórno , ale próbowałem tego nie okazywa .
- Mam wobec niej obowi zki - odparłem. - I lepiej b dzie, je li wypełni je
zaraz.
- Dobrze. - Westchn ła. - W takim razie pomog ci.
- Jak? - spytałem.
- Zdziwisz si - odparła. Zerwała si na nogi i u miechn ła krzywo.
Kiwn łem głow , e zapewne ma racj .
108
Rozdział 10
Przeszli my do mojego apartamentu. Otworzyłem drzwi i przywołałem
wiatła. Nayda szybko rozejrzała si po pokoju. Znieruchomiała, gdy zobaczyła
mój wieszak.
- Królowa Jasra! - zawołała.
- Tak. Zdarzyło si jej drobne nieporozumienie z czarownikiem o imieniu
Maska - wyja niłem. - Zgadnij, kto wygrał.
Nayda uniosła lew r k i przesuwała j powoli za karkiem Jasry, w dół
pleców, potem przez piersi i znowu na dół. Nie rozpoznałem adnego z tych
gestów.
- Tylko mi nie mów, e te jeste czarodziejk - mrukn łem. - Mam wra enie,
e ka dy, kogo ostatnio spotykam, został wyszkolony w Sztuce.
- Nie jestem czarodziejk - odparła. - I nie zostałam w ten sposób wyszkolona.
Znam tylko jedn sztuczk , wcale nie magiczn . Wykorzystuj j do wszystkiego.
- A co to za sztuczka? - zainteresowałem si . Zignorowała pytanie.
- Rzeczywi cie jest mocno zwi zana - stwierdziła. - Klucz tkwi gdzie w
okolicy splotu słonecznego. Wiedziałe o tym?
- Tak. W pełni poznałem to zakl cie.
- Dlaczego jest tutaj?
- Cz ciowo dlatego, bo obiecałem jej synowi, Rinaldowi, e uwolni j z r k
Maski. Cz ciowo za jako gwarancja jego dobrego zachowania.
Zamkn łem i zaryglowałem drzwi. Kiedy si odwróciłem, patrzyła na mnie z
uwag .
- Widziałe go ostatnio? - zapytała oboj tnym tonem.
- Tak. Czemu pytasz?
- Bez szczególnych powodów.
- My lałem, e mamy sobie pomaga - przypomniałem.
- My lałam, e mamy szuka mojej siostry.
- To mo e chwil zaczeka , je li masz jakie wa ne informacje o Rinaldzie.
- Byłam tylko ciekawa, gdzie si teraz podziewa.
Podszedłem do kufra, gdzie trzymam swoje materiały malarskie. Wyj łem
niezb dne narz dzia i przeniosłem je do deski kre larskiej.
- Nie wiem, gdzie jest w tej chwili - o wiadczyłem.
Umocowałem kawałek kartonu, usiadłem i zamkn łem oczy, przywołuj c w
my lach wizerunek Coral. To konieczny wst p przed szkicowaniem portretu. Po
raz kolejny zastanowiłem si , czy dla kontaktu wystarczy obraz w mojej pami ci,
odpowiednio wsparty magi . Nie miałem jednak czasu na eksperymenty.
Otworzyłem oczy i zacz łem rysowa . U ywałem technik, jakie poznałem w
Dworcach, ró nych, a przecie podobnych do wykorzystywanych w Amberze.
Potrafiłbym tworzy na oba sposoby, ale szybciej mi idzie ten, który poznałem
jako pierwszy.
Nayda stan ła obok mnie. Przygl dała si , nie pytaj c, czy mi przeszkadza.
Zreszt nie przeszkadzała.
- Kiedy ostatni raz go widziałe ? - zapytała.
- Kogo?
109
- Luke'a.
- Dzi wieczorem - odpowiedziałem.
- Gdzie?
- Był tu niedawno.
- Czy jest teraz?
- Nie.
- A gdzie go widziałe ?
- W Lesie Arden. Czemu pytasz?
- To niezwykłe miejsce na po egnanie. Pracowałem nad brwiami Coral.
- Rozstali my si w do niezwykłych okoliczno ciach - wyja niłem. Troch
poprawi oczy, troch włosy...
- Pod jakim wzgl dem niezwykłych? - spytała. Troch kolorów na policzki...
- Niewa ne - mrukn łem.
- Pewnie tak - zgodziła si . - To nie takie istotne.
Postanowiłem nie reagowa na t przyn t , poniewa wła nie co poczułem.
Zdarzało si to czasem w przeszło ci: koncentracja na rysunku Atutu, kiedy
kładłem ostatnie poci gni cia, była wystarczaj co silna, by przebi si i...
- Coral! - zawołałem, gdy jej rysy nabrały ycia, a perspektywa uległa nagłej
zmianie.
- Merlin...? - odpowiedziała. - Mam... kłopoty. To dziwne, ale nie widziałem
adnego tła. Tylko czer . Poczułem dło Naydy na ramieniu.
- Dobrze si czujesz? - spytałem.
- Tak... Ciemno tutaj... bardzo ciemno. Oczywi cie. Nie mo na operowa
Cieniem w braku wiatła. Nie mo na patrze , by skorzysta z Atutu.
- Czy tam posłał ci Wzorzec?
- Nie - odparła.
- We mnie za r k . Potem o wszystkim opowiesz. Wyci gn łem rami , a ona
si gn ła ku mnie.
- Oni... - zacz ła.
Kontakt urwał si w pal cym rozbłysku. Poczułem, e Nayda sztywnieje.
- Co si stało? - zapytała.
- Nie mam poj cia. Nagle co nas zablokowało. Nie wiem, jakie moce to
spowodowały.
- I co teraz zrobisz?
- Za chwil spróbuj znowu. Je li to wynik jakiej reakcji, opór w tej chwili
jest pewnie wysoki, ale potem mo e si zmniejszy . Przynajmniej nic jej nie jest.
Wyj łem tali Atutów, które zwykle nosz ze sob , i wyszukałem kart
Luke'a. Powinienem sprawdzi , co si z nim dzieje. Nayda spojrzała na portret i
u miechn ła si .
- Mówiłe chyba, e niedawno go widziałe - zauwa yła.
- Wiele mo e si zdarzy w ci gu takiego czasu.
- Jestem pewna, e wiele si zdarzyło.
- Czy by wiedziała co na temat jego obecnej sytuacji? - spytałem.
- Tak, wiem. Uniosłem Atut.
- Co?
- Mog si zało y , e poł czenia nie b dzie - o wiadczyła.
110
- Zobaczymy.
Skupiłem si i posłałem wezwanie. Potem znowu. Po minucie otarłem pot z
czoła.
- Sk d wiedziała ?
- Luke ci blokuje. Ja te bym to zrobiła... w tych okoliczno ciach.
- Jakich okoliczno ciach?
Z drwi cym u miechem usiadła na krze le.
- Teraz znowu mam co na wymian - stwierdziła.
- Znowu?
Przyjrzałem si jej. Co stukn ło i wskoczyło na miejsce.
- Nazwała go „Luke", nie „Rinaldo" - przypomniałem sobie.
- W istocie.
- Zastanawiałem si ju , kiedy znowu si zjawisz. Wci si u miechała.
- Przestrzeliłem swoje zakl cie nakazu eksmisji - zauwa yłem. - Chocia nie
mog narzeka . Ocaliło mi chyba ycie. Czy po rednio tobie jestem winien t
przysług ?
- Nie jestem dumna. Przyjm twoj wdzi czno .
- Po raz kolejny chciałbym ci zapyta , czego chcesz. Je li znowu odpowiesz,
e pomaga mi albo mnie chroni , zamieni ci w wieszak.
Roze miała si .
- S dziłam, e w tej chwili przyjmiesz ka d pomoc.
- Wiele zale y od tego, co rozumiesz pod słowem „pomoc".
- Je li powiesz mi, co planujesz, ja powiem, czy mog si na co przyda .
- Niech b dzie - zgodziłem si . - Przebior si opowiadaj c. Nie mam zamiaru
szturmowa cytadeli w takim stroju. Mo e po ycz ci czego solidniejszego ni
dres?
- Nie trzeba. Zacznij od Arbor House.
- Zgoda.
Zacz łem opowiada , równocze nie wybieraj c mocniejsz odzie . Nayda nie
była ju dla mnie pi kn dziewczyn , ale mglistym duchem w ludzkiej postaci.
Mówiłem, a ona siedziała zapatrzona w cian , czy raczej spogl dała przez ni
ponad zło onymi palcami. Nie drgn ła, kiedy sko czyłem. Wzi łem z deski Atut
Coral i spróbowałem znowu, ale nie mogłem si przebi . Sprawdziłem kart
Luke'a, z tym samym wynikiem.
Miałem wła nie schowa Atut, zło y tali i wsun j do futerału, kiedy
dostrzegłem nast pn kart . Ła cuch wspomnie i domysłów jak błyskawica
rozja nił moje my li. Wyj łem kart , skupiłem si , si gn łem...
- Tak, Merlinie? - odezwał si po chwili. Siedział przy stoliku na tarasie, na tle
nocnego pejza u miasta. Odstawiał wła nie na male ki biały spodeczek co , co
przypominało fili ank kawy.
- Natychmiast. Szybko - powiedziałem. - Chod do mnie.
Kiedy nast pił kontakt, Nayda wydała z siebie niski warkot. Poderwała si i
szła w moj stron , wpatrzona w Atut, gdy Mandor chwycił mnie za r k i
przest pił barier . Zatrzymała si , gdy stan ła przed ni wysoka, czarno odziana
posta . Przez moment patrzyli na siebie lodowato, wreszcie Nayda płynnie
posun ła si o krok w jego stron . Zacz ła unosi r ce. I natychmiast, z gł bin
111
jakiej wewn trznej kieszeni płaszcza, gdzie wsun ł praw r k , dobiegł
pojedynczy, ostry, metaliczny trzask.
Nayda zamarła.
- Interesuj ce. - Mandor przesun ł lew dło tu przed jej twarz . Gałki
oczne nie ledziły ruchu. - To ta, o której mi opowiadałe ... Vinta, tak chyba
miała na imi .
- Tak, tyle e teraz jest Nayda.
Wydobył sk d i uniósł w lewej dłoni niewielk kulk z ciemnego metalu.
Ustawił j tu przed twarz Naydy. Kulka z wolna ruszyła z miejsca i zatoczyła
kr g w lewo. Nayda wydała pojedynczy d wi k, co po redniego mi dzy j kiem a
westchnieniem. Opadła na r ce i kolana, spuszczaj c głow . Ze swojego miejsca
widziałem, e lina cieka jej z ust.
Mandor powiedział co bardzo szybko, w archaicznym dialekcie thari. Nie
zrozumiałem, ale Nayda odpowiedziała twierdz co.
- Chyba rozwi załem zagadk - o wiadczył. - Pami tasz wykłady o
Przyzywaniach i Najwy szych Przymuszeniach?
- Mniej wi cej - odparłem. - Teoretycznie. Ten temat nigdy mnie szczególnie
nie pasjonował.
- Wielka szkoda - stwierdził. - Powiniene zgłosi si do Suhuya na kurs
podyplomowy.
- Czy chcesz mi powiedzie ...?
- Istota, któr widzisz przed sob , zamieszkuj ca do atrakcyjn ludzk
posta , to ty'iga - wyja nił.
Wytrzeszczyłem oczy. Ty'iga to rasa bezcielesnych zwykle demonów,
zamieszkuj cych czer poza Kraw dzi . Pami tam, jak nas uczono, e s bardzo
pot ne i bardzo trudne do opanowania.
- Hm... czy mo esz sprawi , eby ona przestała si lini na mój dywan? -
spytałem.
- Oczywi cie.
Pu cił kul , która upadła na podłog tu przed ni . Nie odbiła si , ale
potoczyła natychmiast, opisuj c szybkie kr gi wokół Naydy.
- Wsta - rozkazał. - I przesta uwalnia płyny cielesne na podłog .
Wykonała polecenie. Podniosła si i stan ła z nieobecnym wyrazem twarzy.
- Usi d na tym krze le. - Mandor wskazał mebel, który zajmował kilka
minut temu.
Posłuchała. Kulka dopasowała tor do jej ruchu i teraz okr ała krzesło.
- Nie mo e opu ci tego ciała - wyja nił Mandor. - Dopóki jej nie uwolni . I w
granicach sfery mojej mocy mog jej zada dowolne cierpienia. Potrafi uzyska
dla ciebie odpowiedzi. Powiedz teraz, jakie masz pytania.
- Czy ona nas słyszy?
- Tak, ale nie mo e mówi , póki jej nie pozwol .
- Nie warto bez potrzeby sprawia bólu. Mo e wystarczy sama gro ba. Chc
wiedzie , dlaczego wsz dzie mnie ciga.
- Bardzo dobrze - stwierdził. - Oto pytanie, ty'igo. Odpowiedz!
- Pod am za nim, by go chroni -- powiedziała martwym głosem.
- To ju słyszałem. Chc wiedzie dlaczego.
112
- Dlaczego? - powtórzył Mandor.
- Musz - odpowiedziała.
- Dlaczego musisz?
- Ja... - Z by rozorały jej doln warg i znów popłyn ła krew.
- Dlaczego?
Twarz si zaczerwieniła, a krople potu wyst piły na czoło. Oczy, cho
nieobecne, wypełniły si łzami. Cienka stru ka krwi pociekła jej po brodzie.
Mandor wyci gn ł zaci ni t pi , otworzył j i odsłonił kolejn metalow
kulk . Przytrzymał j jakie dwadzie cia centymetrów od czoła Naydy, potem
wypu cił. Kulka zawisła w powietrzu.
- Niech si otworz bramy bólu - powiedział i pstrykn ł j lekko czubkiem
palca.
Kulka pofrun ła natychmiast. Powoln elips okr ała głow Naydy, w
ka dej orbicie zbli aj c si do jej skroni. Dziewczyna zacz ła zawodzi .
- Cicho! - nakazał Mandor. - Cierp w milczeniu. Łzy popłyn ły jej po
policzkach, krew pociekła po brodzie...
- Przesta ! - rzuciłem.
- Jak chcesz. - Wyci gn ł r k i na moment chwycił kulk mi dzy kciuk i
rodkowy palec lewej r ki. Kiedy j wypu cił, zawisła nieruchomo obok prawego
ucha Naydy. - Mo esz teraz odpowiada na pytania - o wiadczył. - To była tylko
skromna próbka tego, co mog z tob zrobi . Potrafi doprowadzi do twego
unicestwienia.
Otworzyła usta, ale nie padło adne słowo. Jedynie odgłos krztuszenia si .
- My l , e le si do tego wzi li my - zauwa yłem. - Czy mo esz kaza jej
mówi normalnie, bez tych pyta i odpowiedzi?
- Słyszała - rzekł Mandor.- Taka jest równie moja wola.
- Moje r ce... - j kn ła. - Uwolnij je. Prosz .
- No dalej - powiedziałem.
- S wolne - oznajmił Mandor. Rozprostowała palce.
- Chusteczk ... r cznik... - szepn ła.
Otworzyłem szuflad komody i wyj łem chustk do nosa. Chciałem jej poda ,
ale Mandor chwycił mnie za r k i odebrał. Rzucił chustk , a Nayda j złapała.
- Nie si gaj do wn trza sfery - pouczył mnie.
- Nie skrzywdziłabym go - powiedziała, wycieraj c policzki, oczy i brod . -
Mówiłam ci, e miałam go tylko chroni .
- Chcemy dokładniejszych informacji - stwierdził Mandor i znowu si gn ł do
kulki.
- Czekaj - rzuciłem. Zwróciłem si do Naydy. - Czy mo esz przynajmniej
powiedzie , dlaczego nie mo esz mówi ?
- Nie - odparła. - To jedno i to samo.
Nagle zobaczyłem t sytuacj jak niezwykłe zadanie z programowania.
Postanowiłem spróbowa innego podej cia.
- Musisz mnie chroni za wszelk cen ? - upewniłem si . - To twoja
zasadnicza funkcja?
- Tak.
- I nie powinna zdradza , kto i dlaczego zlecił ci to zadanie?
113
- Tak.
- Przypu my, e wyznanie wszystkiego byłoby jedynym sposobem, by mnie
ochroni ... Zmarszczyła brwi.
- Ja... - Zaj kn ła si . - Ja nie... Jedynym? Przymkn ła oczy i zakryła dło mi
twarz.
- Ja... Musiałabym ci wtedy powiedzie .
- Wreszcie do czego dochodzimy. Byłaby zdolna naruszy wtórn instrukcj ,
by wykona pierwotn ?
- Tak, ale to, o czym mówisz, nie jest rzeczywist sytuacj .
- Mo e si ni sta - wtr cił nagle Mandor. - Nie wykonasz zadania, je li
przestaniesz istnie . Zatem, pozwalaj c na własn destrukcj , naruszysz rozkaz.
Zniszcz ci , je li nie odpowiesz na nasze pytania.
U miechn ła si .
- Nie s dz - rzekła.
- Dlaczego nie?
- Zapytaj Merlina, jakie b d polityczne konsekwencje znalezienia w jego
pokoju zabitej w tajemniczych okoliczno ciach córki premiera Begmy?
Zwłaszcza e jest ju odpowiedzialny za znikni cie jej siostry.
Mandor spojrzał na mnie, marszcz c czoło.
- Nic z tego nie rozumiem - wyznał.
- To bez znaczenia - wyja niłem. - Ona kłamie. Je li co si jej stanie, wróci po
prostu prawdziwa Nayda. Widziałem to ju w przypadku George'a Hansena,
Meg Devlin i Vinty Bayle.
- Tak zwykle si dzieje - powiedziała. - Gdyby nie pewien drobiazg. Oni
wszyscy byli ywi, kiedy brałam w posiadanie ich ciała. Ale Nayda wła nie zmarła
po ci kiej chorobie. Dokładnie kto taki był mi potrzebny, wi c opanowałam i
uleczyłam jej ciało. Jej ju tu nie ma. Je li odejd , zostan zwłoki albo ludzka
ro lina.
- Blefujesz - stwierdziłem. Pami tałem jednak, e Vialle wspomniała o
chorobie Naydy.
- Nie, wcale nie.
- To bez znaczenia - mrukn łem. - Mandorze, potrafisz sprawi , by nie mogła
opu ci tego ciała i pod a za mn ?
- Tak - potwierdził.
- Dobrze. Naydo, wyruszam w pewne miejsce i b dzie mi tam grozi
miertelne niebezpiecze stwo. Nie pozwol , by ruszyła za mn i wypełniała swoje
polecenia.
- Nie rób tego - odpowiedziała.
- Nie zostawiasz mi adnego wyboru. Musz zatrzyma ci tutaj, kiedy b d
si zajmował swoimi sprawami. Westchn ła.
- A wi c znalazłe sposób, eby mnie zmusi , bym dla wykonania jednego
rozkazu złamała drugi. Bardzo sprytnie.
- Zatem powiesz mi to, co chc wiedzie ? Pokr ciła głow .
- To nie kwestia woli, lecz fizyczna niemo liwo . Ale... chyba znalazłam
sposób.
- Jaki?
114
- Mogłabym chyba wyzna prawd komu trzeciemu, komu tak e zale y na
twoim bezpiecze stwie.
- To znaczy...
- Gdyby wyszedł na chwil z pokoju, spróbuj opowiedzie twojemu bratu o
tym, czego tobie nie mog zdradzi .
Spojrzałem w oczy Mandora.
- Wyjd na chwil na korytarz - rzuciłem.
Tak te zrobiłem. Wiele rzeczy mnie niepokoiło, gdy podziwiałem gobeliny na
cianach. Nie najmniej wa n spo ród nich był fakt, e przecie jej nie mówiłem,
i Mandor jest moim bratem.
Drzwi otworzyły si po dłu szym czasie. Wyjrzał Mandor i rozejrzał si na
wszystkie strony. Uniósł r k , gdy ruszyłem ku niemu. Zatrzymałem si , a on
wyszedł i zbli ył si do mnie. Wci si rozgl dał.
- To jest pałac w Amberze? - zapytał.
- Tak. Mo e nie najmodniejsze skrzydło, ale dla mnie to dom.
- Chciałbym go obejrze w spokojniejszych okoliczno ciach.
Pokiwałem głow .
- Obiecuj . A teraz powiedz, co si tam działo? Odwrócił głow , zauwa ył
gobelin, przyjrzał si uwa nie.
- To niezwykłe - rzekł. - Nie mog .
- Co masz na my li.
- Nadal mi ufasz, prawda?
- Oczywi cie.
- Wi c zaufaj mi równie teraz. Mam wa ne powody, eby nie mówi , czego
si dowiedziałem.
- Daj spokój, Mandorze! O co tu chodzi, u licha?
- Ty'iga nie stanowi dla ciebie zagro enia. Naprawd dba o twoje
bezpiecze stwo.
- Te mi nowina. Chc wiedzie dlaczego.
- Daj temu spokój - powiedział. - Na razie. Tak b dzie lepiej.
Potrz sn łem głow . Zacisn łem dło w pi i rozejrzałem si za czym , w co
mógłbym trzasn .
- Rozumiem, co czujesz. Ale prosz , eby dał temu spokój.
- Uwa asz, e wiedza mogłaby mi jako zaszkodzi ?
- Tego nie powiedziałem.
- A mo e boisz si mi powiedzie ?
- Daj spokój! - powtórzył.
Odwróciłem si i opanowałem z wysiłkiem.
- Musisz mie wa ne powody - uznałem w ko cu.
- Mam.
- Nie mam zamiaru rezygnowa - oznajmiłem. - Ale nie mam te czasu, by
wobec takiego sprzeciwu dochodzi prawdy. W porz dku. Ty masz swoje
powody, a ja mam wa ne sprawy gdzie indziej.
- Wspomniała mi o Jurcie, Masce i Twierdzy, gdzie Brand zdobył sw moc.
- Tak, wła nie tam si wybieram.
- Ona liczy, e b dzie mogła ci towarzyszy .
115
- Myli si .
- Ja równie bym ci odradzał.
- Przypilnujesz jej dla mnie, póki nie załatwi swoich spraw?
- Nie - odparł. - Poniewa wyruszam z tob . Ale zanim odejdziemy, pogr
j
w bardzo gł bokim transie.
- Przecie nie masz poj cia, co si zdarzyło od naszej wspólnej kolacji. A
zdarzyło si wiele. I nie mam czasu, eby uzupełni twoje informacje.
- To bez znaczenia - stwierdził. - Wiem, e w gr wchodzi wrogi czarownik,
Jurt i niebezpieczne miejsce. To wystarczy. Pójd z tob i pomog ci.
- Ale to mo e nie wystarczy - powiedziałem. - My mo emy nie wystarczy .
- Mimo to uwa m, e ty'iga b dzie tylko przeszkadza .
- Nie mówiłem o niej, tylko o tej zesztywniałej damie przy drzwiach.
- Wła nie chciałem o ni zapyta . To jaki przeciwnik, którego chciałe
ukara ?
- Owszem, była przeciwnikiem. Jest paskudna, zdradliwa i jadowicie k sa.
Jest równie królow zrzucon z tronu. Ale to nie ja tak j urz dziłem. Zrobił to
czarownik, który poluje równie na mnie. Ona jest matk przyjaciela, wi c
uratowałem j i dla bezpiecze stwa przeniosłem tutaj. Dopiero teraz pojawił si
powód, eby j uwolni .
- Rozumiem. Jako sojusznika przeciwko jej dawnemu wrogowi.
- Wła nie. Dobrze zna miejsce, gdzie si wybieram. Ale nie lubi mnie i
niełatwo prowadzi z ni interesy... A nie mam pewno ci, czy jej syn dostarczył
mi odpowiedniej amunicji, dzi ki której mógłbym jej zaufa .
- Uwa asz, e b dzie cennym nabytkiem?
- Tak. Chciałbym mie po swojej stronie cał jej wrogo . Poza tym, o ile
wiem, jest znakomit czarodziejk .
- Je li potrzebne s argumenty, pozostaj tylko gro by i przekupstwo. Mam
kilka prywatnych piekieł, które osobi cie zaprojektowałem i wyposa yłem, z
czysto estetycznych wzgl dów. Krótka podró mo e jej dostarczy silnych
wra e . Z drugiej strony, mógłbym posła po garnek klejnotów.
- Sam nie wiem - mrukn łem. - Jej motywacje s nieco zło one. Póki b d w
stanie, pozwól mi działa samemu.
- Oczywi cie. To były tylko propozycje.
- Zatem najbli sze plany to o ywi j , zło y ofert i spróbowa oceni
reakcj .
- Czy nikogo innego nie mo esz prosi o pomoc? Kogo ze swoich tutejszych
krewnych?
- Boj si im zdradzi , co zamierzam. Łatwo mogliby mi zakaza ,
przynajmniej do powrotu Randoma. Nie mam na to czasu.
- Mog wezwa posiłki z Dworców.
- Tutaj? Do Amberu? Wpadłbym w bagno po uszy, gdyby Random si o tym
dowiedział. Zacz łby podejrzewa , e szykuj przewrót.
U miechn ł si .
- To miejsce przypomina mi dom - zauwa ył i zawrócił do moich drzwi.
Zobaczyłem, e Nayda wci siedzi na krze le, z dło mi na kolanach,
wpatrzona w metalow kulk zawieszon trzydzie ci centymetrów od jej twarzy.
116
Druga kulka nadal zataczała kr gi po podłodze.
Mandor dostrzegł, e przygl dam si Naydzie.
- Bardzo lekki trans - wyja nił. - Słyszy nas. Je li zechcesz, mo esz obudzi j
w jednej chwili.
Skin łem tylko głow . Przyszła kolej na Jasr .
Zdj łem wszystkie wisz ce na niej płaszcze i odło yłem na krzesło po drugiej
stronie pokoju. Potem przyniosłem ciereczk i misk z wod , eby zetrze z jej
twarzy makija klauna.
- Niczego nie zapomniałem? - mrukn łem, głównie do siebie.
- Szklanka wody i lustro - podpowiedział Mandor.
- Po co?
- Mo e by spragniona - wyja nił. - I z pewno ci zechce sprawdzi , jak
wygl da.
- Mo e masz racj - przyznałem. Przesun łem mały stolik i ustawiłem na nim
dzbanek i kielich. Obok poło yłem lusterko.
- Podtrzymaj j lepiej na wypadek, gdyby po usuni ciu czaru zasłabła.
- Słusznie.
Obj łem j , pomy lałem o truj cym uk szeniu i cofn łem si . Po namy le
chwyciłem j jedn r k na odległo niemal ramienia.
- Je li mnie ugryzie, strac przytomno niemal natychmiast - ostrzegłem
Mandora. - Gdyby to nast piło, b d gotów do obrony.
Mandor rzucił w powietrze nast pn kulk . Na nienaturalnie dług chwil
zawisła na szczycie trajektorii, po czym wróciła mu do r ki.
- Dobrze - powiedziałem i wymówiłem słowa, które cofn ły zakl cie.
Nie zdarzyło si nic tak dramatycznego, jak si spodziewałem. Osun ła si ,
wi c podtrzymałem j .
- Nic ci nie grozi - powiedziałem. - Rinaldo wie, e tu jeste - dodałem, by
przywoła znajome imi . - Tu stoi krzesło. Napijesz si wody?
- Tak.
Nalałem z dzbanka i podałem jej kielich.
Kiedy piła, obserwowała otoczenie. Zastanawiałem si , czy doszła do siebie od
razu, a teraz s cz c wod grała na czas, podczas gdy jej my li p dziły, a na
czubkach palców ta czyły zakl cia. Kilka razy zerkn ła z uznaniem na Mandora.
Nayd obrzuciła długim, niech tnym spojrzeniem.
Wreszcie odstawiła kielich i u miechn ła si .
- Rozumiem, Merlinie, e jestem twoim wi niem - stwierdziła, krztusz c si
lekko. Łykn ła jeszcze wody.
- Go ciem - poprawiłem.
- Doprawdy? Jak to si stało? Jako nie pami tam, bym przyjmowała
zaproszenie.
- Przeniosłem ci tutaj z cytadeli w Twierdzy Czterech wiatów. W stanie
nieco kataleptycznym - wyja niłem.
- A gdzie znajduje si owo „tutaj"?
- To mój apartament w pałacu w Amberze.
- Zatem wi niem - orzekła.
- Go ciem - powtórzyłem.
117
- W takim razie powinnam zosta przedstawiona, prawda?
- Wybacz. Mandorze, oto jej wysoko Jasra, królowa Kashfy. - wiadomie
pomin łem „królewsk ". - Wasza wysoko , prosz o pozwolenie przedstawienia
sobie mojego brata, Lorda Mandora.
Pochyliła głow . Mandor zbli ył si , przykl kn ł i uniósł jej dło do warg.
Lepszy jest ode mnie w takich dworskich gestach; nawet nie sprawdził, czy
grzbiet dłoni nie pachnie gorzkimi migdałami. Od razu dostrzegłem,`` e te
maniery zrobiły na niej wra enie. Przygl dała mu si z uwag .
- Nie zdawałam sobie sprawy - rzekła - e do królewskiego rodu nale y
osobnik imieniem Mandor.
- Mandor jest nast pc diuka Sawalla z Dworców Chaosu - odparłem.
Szeroko otworzyła oczy.
- I powiedziałe , e jest twoim bratem?
- W istocie.
- Udało ci si mnie zdziwi - przyznała. - Zapomniałam o twoim mieszanym
pochodzeniu. U miechn łem si , skin łem głow i wyci gn łem r k .
- A to... - zacz łem.
- Znam ju Nayd - przerwała. - Dlaczego dziewczyna jest taka... zamy lona?
- To sprawa o wielkiej zło ono ci - odrzekłem. - S za to inne i jestem pewien,
e b d dla ciebie bardziej interesuj ce.
Uniosła brew.
- Ach... - westchn ła. - Oto kruchy, ulotny element... prawda. Kiedy tak
szybko wychodzi na jaw, zwykle czyni to pod wpływem klaustrofobii
okoliczno ci. Do czego jestem wam potrzebna?
Nadal si u miechałem.
- Zawsze nale y uwzgl dnia okoliczno ci.
- Uwzgl dniam fakt, e znajduj si w Amberze, ywa i nie w celi, w
towarzystwie dwóch d entelmenów, którzy zachowuj si niezwykle uprzejmie.
Uwzgl dniam równie , e mój stan nie jest taki, jaki by powinien według
ostatnich wspomnie . I tobie powinnam dzi kowa za uwolnienie?
- Tak.
- Nie wiem czemu, ale w tpi , by powodował tob altruizm.
- Zrobiłem to dla Rinalda. Próbował ci wydosta , ale został pobity. Potem ja
wymy liłem sposób, który mógł by skuteczny. Wypróbowałem go. Był.
Twarz jej zesztywniała na d wi k imienia syna. Uznałem, e woli słysze to,
które sama mu nadała, ni „Luke".
- Czy nic mu nie jest? - zapytała.
- Nie - zapewniłem w nadziei, e to prawda.
- Wi c czemu go tu nie ma?
- Odjechał gdzie z Daltem. Nie jestem pewien dok d.
Wtedy wła nie Nayda j kn ła cicho. Popatrzyli my na ni , ale nie poruszyła
si . Mandor spojrzał pytaj co, lecz dyskretnie pokr ciłem głow . Nie chciałem jej
budzi w takiej chwili.
- Ten barbarzy ca le na niego wpływa - zauwa yła Jasra. Zakrztusiła si
znowu i wypiła troch wody. - Tak chciałam, by zamiast wyczynia prymitywne
sztuczki w siodle, Rinaldo nabrał bardziej dwornych manier. - Zechciała łaskawie
118
u miechn si do Mandora. - W tym mnie rozczarował. Czy macie co
mocniejszego od wody?
- Oczywi cie. - Odkorkowałem wino i nalałem jej. Potem spojrzałem na
Mandora i na butelk , ale pokr cił głow . - Musisz jednak przyzna , e na
drugim roku pi knie pobiegł w meczu z UCLA. - Nie chciałem, eby tak na niego
narzekała. - Po cz ci był to rezultat jego zamiłowania do bardziej aktywnego
trybu ycia.
U miechn ła si , bior c ode mnie kielich.
- Tak. Pobił wtedy rekord wiata. Wci widz , jak przechodzi ostatni płotek.
- Była tam?
- Naturalnie. Chodziłam na wszystkie wasze zawody. Ogl dałam nawet twoje
biegi. Całkiem nie le. Łykn ła wina.
- Zamówi ci co do jedzenia? - zaproponowałem.
- Nie. Wła ciwie nie jestem głodna. Przed chwil zacz li my mówi o
prawdzie...
- Rzeczywi cie. Domy lam si , e w Twierdzy miało miejsce magiczne starcie
mi dzy tob a Mask ...
- Mask ? - powtórzyła.
- To ten czarownik w bł kitnej masce, który włada teraz Twierdz .
- A tak. Owszem, miało.
- Prawidłowo odgadłem?
- Tak, ale to spotkanie nast piło do nagle. Wybacz moje wahanie. Zostałam
zaskoczona i nie zd yłam przygotowa obrony. To wła ciwie wszystko. Nic
takiego si wi cej nie powtórzy.
- Jestem pewien. Ale...
- Wykradłe mnie? - przerwała. - Czy te musiałe walczy z Mask , eby
mnie uwolni ?
- Walczyli my - odparłem.
- I w jakim stanie go zostawiłe ?
- Zakopanego pod stosem nawozu. Zachichotała.
- Cudownie! Lubi m czyzn z poczuciem humoru.
- Musz tam wróci - dodałem.
- O... A to dlaczego?
- Poniewa Maska sprzymierzył si z moim dawnym wrogiem... człowiekiem
imieniem Jurt, który pragnie mojej mierci.
Wzruszyła ramionami.
- Skoro Maska ci nie dorównał, nie rozumiem, czemu Maska i ten człowiek
maj sprawi kłopot. Mandor odchrz kn ł.
- Je li wolno - powiedział. - Jurt jest pomniejszym czarodziejem i
zmiennokształtnym z Dworców. Ma tak e władz nad Cieniem.
- Owszem, to mo e stanowi pewien problem - przyznała.
- Nie tak wielki jak to, czego wspólnie próbuj dokona - stwierdziłem. -
Według moich wiadomo ci, Maska zamierza podda Jurta takiemu samemu
rytuałowi, jaki przeszedł twój zmarły m ... ma to zwi zek z Fontann Mocy.
- Nie! - krzykn ła, zrywaj c si na nogi. Resztka wina zmieszała si ze lin i
plamami krwi Naydy na tabrizkim dywanie, który kupiłem dla delikatnie
119
haftowanej sielankowej sceny. - To nie mo e si powtórzy !
Burza wybuchła i zgasła w jej oczach. Wtedy, po raz pierwszy Jasra wydała
mi si słaba i wra liwa.
- Dlatego go utraciłam... - szepn ła. Chwila min ła. Powróciła twardo .
- Nie sko czyłam wina - zauwa yła siadaj c.
- Przynios drugi kieliszek - powiedziałem.
- Czy to nie lustro le y na stoliku?
120
Rozdział 11
Czekałem, a sko czy toalet . Patrzyłem przez okno na nieg i dyskretnie,
odwrócony do niej plecami, próbowałem nawi za kontakt z Coral albo Lukiem.
Bez skutku. Kiedy odło yła po yczone ode mnie grzebie i szczotk , a obok nich
lusterko, uznałem, e tak samo jak włosy zd yła uporz dkowa swe my li. I e
jest gotowa do dalszej rozmowy. Odwróciłem si i podszedłem wolno.
Przygl dali my si sobie nawzajem, wicz c przy tym oboj tny wyraz twarzy.
Wreszcie zapytała:
- Czy jeszcze kto w Amberze wie, e mnie przebudziłe ?
- Nie - zapewniłem.
- To dobrze. To znaczy, e mo e wyjd st d ywa. Domy lam si , e chcesz
uzyska moj pomoc przeciwko Masce i temu Jurtowi?
- Tak.
- O jak dokładnie pomoc ci chodzi i czym byłby skłonny za ni zapłaci ?
- Zamierzam przedosta si do Twierdzy, po czym zneutralizowa Mask i
Jurta - wyja niłem.
- Zneutralizowa ? Czy to nie jeden z tych miłych eufemizmów dla słowa
„zabi "?
- Wła ciwie tak,
- Amber nie słynie raczej z delikatno ci - zauwa yła. - Zbyt długo ulegałe
wpływom ameryka skiego dziennikarstwa. Wiesz zatem, e dobrze znam
Twierdz , i chcesz, bym ci pomogła zabi ich oboje. Zgadza si ?
Przytakn łem.
- Rinaldo twierdził, e je li przyb dziemy za pó no i Jurt zd y si podda
rytuałowi transformacji, znajdziesz mo e sposób, by u y mocy Fontanny
przeciw niemu - wyja niłem.
- Poznał te notatki lepiej, ni przypuszczałam - mrukn ła. - B d z tob
szczera, gdy od tego mo e zale e nasze ycie: owszem, istnieje taki sposób. Ale
nie, na nic nam si nie przyda. Aby wykorzysta do takich celów moc Fontanny,
niezb dne s pewne przygotowania. Nie mog po prostu pstrykn palcami i
zrobi tego tak od razu.
Mandor odchrz kn ł.
- Wolałbym unikn mierci Jurta - o wiadczył. - Póki istnieje szansa, by
zabra go do Dworców jako je ca. Mo na go potem ukara . Jest mo e sposób, by
go zneutralizowa , nie... neutralizuj c, jak to uj łe .
- A je li nie ma? - spytałem.
- Wtedy pomog go zabi - odparł. - Nie mam co do niego złudze , ale
uwa am, e powinni my spróbowa . Boj si , e wie o jego mierci mo e dobi
naszego ojca.
Spu ciłem głow . Mógł mie racj . Wprawdzie po mierci starego Sawalla
Mandor odziedziczyłby tytuł i poka n fortun , jednak byłem pewien, e nie chce
ich za tak cen .
- Rozumiem - westchn łem. - Nie pomy lałem o tym.
- Pozwól, e spróbuj go poskromi . Je li to si nie uda, przył cz si do ciebie
w tym, co musi zosta dokonane.
121
- Zgoda - mrukn łem, obserwuj c, jak reaguje na to Jasra. Przygl dała si
nam z dziwnym wyrazem twarzy.
- „Naszego ojca"? - powtórzyła.
- Tak - przyznałem. - Nie chciałem o tym mówi , ale skoro i tak wyszło na
jaw... Jurt jest naszym młodszym bratem.
Oczy błyszczały jej jasno. Zwietrzyła spisek.
- To rodzinna walka o władz , prawda?
- S dz , e mo na tak to okre li - przyznałem.
- Niezupełnie - wtr cił Mandor.
- I nale ycie do wa nego w Dworcach rodu?
Mandor wzruszył ramionami. Ja równie . Miałem przeczucie, e Jasra szuka
sposobu, by wykorzysta jako t informacj . Postanowiłem do tego nie dopu ci .
- Mówili my o pilniejszych sprawach - przypomniałem. - Chc , eby
wprowadziła nas do Twierdzy i przyj ła wyzwanie Maski. Powstrzymamy Jurta,
gdyby zechciał przeszkadza , i oddamy go Mandorowi. Je li poskromienie oka e
si niemo liwe, podejmiemy rodki ostateczne. Idziesz z nami?
- Nie było jeszcze mowy o cenie - przypomniała.
- Rzeczywi cie - przyznałem. - Rozmawiałem o tym z Rinaldem. Kazał ci
przekaza , e odwołuje wendet . Uwa a, e po mierci Caine'a rachunki z
Amberem zostały wyrównane. Prosił, eby ci uwolni , je li nam pomo esz, i
zaproponował, by w zamian za pomoc w walce z nowym panem cytadeli odda ci
Twierdz Czterech wiatów w suwerenne władanie. Maksymalna cena, jak to
uj ł.
Uj ła kielich i powoli s czyła wino. Wiedziałem, e b dzie zwleka , szukaj c
metody, by wycisn z tej umowy jak najwi cej.
- Chyba niedawno rozmawiałe z Rinaldem? - zapytała.
- Istotnie.
- Je li tak mocno popiera ten plan, to nie rozumiem, dlaczego włóczy si
gdzie z Daltem, zamiast by tu z nami.
- No dobrze. Opowiem ci wszystko - westchn łem. - Ale je li masz nam
pomaga , chciałbym wyruszy jak najszybciej.
- Kontynuuj - rzuciła.
Opisałem wi c t wieczorn przygod w Ardenie. Pomin łem jedynie to, e
Vialle wzi ła Luke'a pod swoj opiek . W miar rozwoju opowie ci Nayda
stawała si coraz bardziej niespokojna; co chwil skomlała cicho.
Kiedy sko czyłem, Jasra powstała, opieraj c dło na r ce Mandora.
Przechodz c, musn ła go lekko biodrem. Stan ła przed Nayd .
- A teraz wytłumaczcie, dlaczego wi zicie tu córk begma skiego dygnitarza.
- Jest op tana przez demona, który lubi si wtr ca w moje sprawy -
wyja niłem.
- Doprawdy? Cz sto si zastanawiałam, jakim hobby mog si zajmowa
demony. Mam jednak wra enie, e ten szczególny demon usiłuje powiedzie co ,
co mo e mnie zainteresowa . Gdyby cie byli tak dobrzy i uwolnili go na chwil
rozmowy, obiecuj , e zaraz potem rozwa wasz ofert .
- Czas ucieka - zauwa yłem.
- W takim razie moja odpowied brzmi: nie - oznajmiła. - Zamknijcie mnie
122
gdzie i ruszajcie do Twierdzy beze mnie.
Rzuciłem okiem na Mandora.
- Nie przyj łam jeszcze waszej oferty - mówiła dalej Jasra. - Rinaldo nazwałby
to kosztem pozyskania przychylno ci.
- Nie widz w tym nic złego - orzekł Mandor.
- Wiec pozwól jej mówi - zaproponowałem.
- Mo esz mówi , ty'igo - powiedział. Pierwsze słowa Naydy były jednak
skierowane do mnie, nie do Jasry.
- Merlinie, musisz si zgodzi , bym ci towarzyszyła. Przeszedłem w miejsce, z
którego mogłem widzie jej twarz.
- Nic z tego - o wiadczyłem.
- Dlaczego nie? - spytała.
- Poniewa twoje zamiłowanie do ochraniania mnie mo e utrudnia działanie
w sytuacji, gdy prawdopodobnie b d musiał ryzykowa .
- Taka jest moja natura - odparła.
- A mój problem. - Westchn łem. - Nie ycz ci le. Gdy b dzie ju po
wszystkim, ch tnie z tob porozmawiam, ale na razie musisz tu zosta .
Jasra chrz kn ła.
- Czy to ju wszystko? - zapytała. - Czy mo e chciałaby tak e mnie co
przekaza ? Przez chwil trwała cisza.
- B dziesz im towarzyszy czy nie? - odezwała si wreszcie Nayda.
Jasra zastanawiała si długo, wyra nie wa c ka de słowo.
- To potajemna, prywatna akcja - rzekła. - Nie jestem pewna, czy zyska
poparcie krewnych Merlina tutaj, w Amberze. To prawda, e współpracuj c z
nim mog wiele zyska , ale te podejmuj spore ryzyko. Oczywi cie, pragn
odzyska wolno i władz w Twierdzy. To niemal uczciwa wymiana. Ale on da
równie zako czenia wendety. Jak mam gwarancj , e jego opinia b dzie miała
jakiekolwiek znaczenie i e hierarchia Amberu nie zechce mnie potem ciga jako
sprawczyni kłopotów? Nie mo e przemawia w imieniu pozostałych, skoro działa
w sekrecie przed nimi.
Wła ciwie skierowała to pytanie do mnie. A e było to dobre pytanie, na które
nie miałem adnej odpowiedzi, ucieszyłem si , e ty'iga chce zabra głos.
- Potrafi ci chyba przekona , e w twoim własnym interesie le y, by
wyruszyła z nimi i udzieliła wszelkiej pomocy, jakiej tylko zdołasz.
- Mów zatem - poprosiła Jasra.
- Ta rozmowa musi si odby na osobno ci. Jasra u miechn ła si , pewnie z
powodu swego zamiłowania do intryg.
- Nie mam nic przeciw temu - o wiadczyła.
- Mandorze - wtr ciłem. - Zmu j , by powiedziała to teraz.
- Stój! - zawołała Jasra. - Porozmawiam z ni sam na sam albo mo ecie
zapomnie o mojej pomocy.
Zacz łem si zastanawia , ile ta pomoc b dzie warta. Skoro Jasra nie mo e
skorzysta z Fontanny, by pozby si Jurta, gdyby to on okazał si
najpowa niejszym problemem... To prawda, znała Twierdz . Ale wła ciwie nie
wiedziałem nawet, jakiej klasy jest czarodziejk .
Z drugiej strony chciałem wreszcie załatwi t spraw i dodatkowy adept
123
Sztuki mógł odegra decyduj c rol .
- Naydo - zacz łem. - Czy planujesz co , co mogłoby zaszkodzi Amberowi?
- Nie - zapewniła.
- Mandorze, na co przysi gaj ty'igi?
- Wcale nie przysi gaj - mrukn ł.
- Niech to diabli! Ile czasu ci trzeba?
- Daj nam dziesi minut - poprosiła.
- Przejd my si - zaproponowałem Mandorowi.
- Oczywi cie - zgodził si . Rzucił w stron Naydy jeszcze jedn metalow
kulk . Zacz ła kr y wkoło jak pozostałe, nieco powy ej poziomu talii.
Przed wyj ciem wyj łem klucz z szuflady. I gdy tylko znale li my si w
korytarzu, spytałem:
- Czy Jasra mo e j jako uwolni ?
- Nie przy tym dodatkowym obwodzie zabezpieczaj cym, który uruchomiłem
przed wyj ciem - uspokoił mnie. - Niewielu ludzi potrafiłoby go zerwa , a ju z
pewno ci nie w ci gu dziesi ciu minut.
- Ta przekl ta ty'iga ma same tajemnice - burkn łem. - Zaczynam si
zastanawia , kto tu wła ciwie jest wi niem.
- Ona próbuje tylko przehandlowa kilka informacji w zamian za współprac
Jasry - wyja nił. - Chce, by ta dama udała si z nami, skoro ju sama i nie
mo e. Obecno Jasry to dla ciebie dodatkowa ochrona.
- Wi c czemu nie mo emy tego słucha ?
- Nic, czego si od niej dowiedziałem, w najmniejszym stopniu tego nie
wyja nia - odparł.
- No có ... poniewa mamy kilka wolnych minut, chc załatwi pewien
drobiazg. Dopilnuj tutaj wszystkiego i przejmij dowodzenie, gdyby nas zawołała,
zanim wróc .
U miechn ł si .
- Gdyby przechodził który z twoich krewnych, mam mu powiedzie , e
jestem Lordem Chaosu?
- My lałem, e jeste równie mistrzem oszustwa.
- Oczywi cie - potwierdził, klasn ł w r ce i znikn ł.
- B d si spieszył - obiecałem.
- Powodzenia - dobiegł sk d jego głos.
Szybko pomaszerowałem korytarzem. Mo na to chyba nazwa mał
pielgrzymk - pielgrzymk , której nie odbyłem ju bardzo dawno. Tu przed
nowym przedsi wzi ciem, wła nie takim, wydawała si jako wła ciwa.
Kiedy dotarłem do drzwi, przez chwil stałem nieruchomo u progu.
Zamkn łem oczy i wyobraziłem sobie wn trze tak, jak je widziałem ostatnim
razem. To był apartament mojego ojca. Ogl dałem go wielokrotnie, próbuj c z
wyposa enia, układu mebli, jego półek z ksi kami i zbioru ciekawostek
dowiedzie si o nim czego wi cej. Zawsze znalazł si jaki drobiazg, który
przyci gn ł moj uwag , który odpowiadał na pytanie albo stawiał nowe -
inskrypcja, wyklejka w ksi ce czy notatka na marginesie, srebrna szczotka do
włosów z niewła ciwymi inicjałami, dagerotyp atrakcyjnej brunetki z podpisem:
„Carlowi, kochaj ca Carolyn", czy zdj cie ojca, jak ciska sobie r ce z generałem
124
MacArthurem...
Przekr ciłem klucz w zamku i otworzyłem drzwi.
Przez kilka sekund nie ruszałem si jednak... poniewa wewn trz było jasno.
Nasłuchiwałem długo, ale nie dobiegały adne d wi ki. Wszedłem powoli. Na
stoj cej pod cian komodzie płon ło kilka wiec. Nikogo nie zauwa yłem.
- Hej! - zawołałem. - To ja, Merlin.
Nie było odpowiedzi.
Zamkn łem za sob drzwi i ruszyłem dalej. Po ród wiec na komodzie stał
wazon. Tkwiła w nim jedna ró a i zdawało mi si , e jest srebrna. Podszedłem
bli ej. Tak, była prawdziwa, nie sztuczna. I była srebrna. W jakim cieniu rosn
takie kwiaty?
Uj łem jedn wiec za uchwyt lichtarza i odszedłem, osłaniaj c dłoni
płomyk. Skr ciłem w lewo i wkroczyłem do nast pnego pokoju. Gdy tylko
otworzyłem drzwi, przekonałem si , e wieca nie b dzie potrzebna. Płon ło ich
tu wi cej.
- Hej! - powtórzyłem.
I znowu adnej odpowiedzi. adnego d wi ku.
Ustawiłem wiec na stoliku i zbli yłem si do łó ka. Podniosłem i upu ciłem
r kaw. Srebrzysta koszula le ała na kapie, obok pary czarnych spodni - to barwy
ojca. Nie było ich tutaj, kiedy zagl dałem poprzednio.
Usiadłem przy nich i spojrzałem w mroczny k t po drugiej stronie pokoju. Co
si tu działo? Czy by słu cy odprawiali jakie tajemnicze rytuały? Duchy
nawiedzały pokój? Czy mo e...
- Corwinie! - krzykn łem.
Poniewa nie spodziewałem si odpowiedzi, nie byłem rozczarowany. Gdy
jednak wstałem, uderzyłem głow o ci ki przedmiot zawieszony na filarze łó ka.
Zdj łem go i podniosłem do oczu, by lepiej widzie : pas z mieczem w pochwie.
Ostatnio te go tu nie było. Chwyciłem r koje i wyci gn łem kling .
Zamkni ta w szarym metalu cz Wzorca zata czyła w blasku wiec. To był
Grayswandir, miecz mojego ojca. Co tutaj robił w tej chwili, nie miałem poj cia.
I nagle u wiadomiłem sobie z bólem, e nie mog czeka , by sprawdzi , co si
dzieje. Musiałem wraca do własnych kłopotów. Tak, czas zdecydowanie działał
dzisiaj przeciwko mnie.
Wsun łem Grayswandira do pochwy.
- Tato?! - zawołałem. - Je li mnie słyszysz... Chc znowu si z tob spotka .
Ale teraz musz ju i . Powodzenia, cokolwiek teraz robisz.
Wyszedłem z pokoju, po drodze musn łem palcami srebrn ró i zamkn łem
za sob drzwi. Odchodz c u wiadomiłem sobie, e dr
W drodze powrotnej nie spotkałem nikogo. Zbli aj c si do własnych drzwi,
nie byłem pewien, czy powinienem wej , zastuka , czy czeka . Nagle co
dotkn ło mego ramienia; obejrzałem si , ale nie zobaczyłem nikogo. Znów si
odwróciłem; przede mn stał Mandor i lekko marszczył brwi.
- Co si stało? - zapytał. - Jeste chyba bardziej niespokojny ni poprzednio.
- Co bardzo dziwnego - odpowiedziałem. - Tak mi si wydaje. Jakie wie ci ze
rodka?
- Kiedy ci nie było, usłyszałem krzyk Jasry. Podbiegłem i otworzyłem drzwi,
125
ale ona miała si i kazała mi je zamkn .
- Albo ty'igi znaj dobre dowcipy, albo uzyskała jakie pomy lne wiadomo ci.
- Na to wygl da.
W chwil pó niej drzwi uchyliły si i Jasra skin ła na nas.
- Zako czyły my rozmow - oznajmiła.
Obserwowałem j wchodz c. Była wyra nie weselsza ni poprzednio.
Pojawiły si zmarszczki przy zewn trznych k cikach oczu i miałem wra enie, e z
trudem zmusza usta do zachowania powa nej miny.
- Mam nadziej , e konwersacja była owocna - powiedziałem.
- Tak. Ogólnie rzecz bior c, mo na j tak okre li . Rzut oka na Nayd
wyja nił mi, e nie nast piły adne zmiany w jej pozycji i wyrazie twarzy.
- Musz teraz zapyta o twoj decyzj - zwróciłem si do Jasry. - Nie mog
dłu ej czeka .
- Co si stanie, je li odmówi ? - zaciekawiła si .
- Ka odprowadzi ci do twoich pokoi i zawiadomi pozostałych, e si
przebudziła .
- Jako go cia?
- Jako bardzo dobrze strze onego go cia.
- Rozumiem. Wła ciwie nie mam ochoty zwiedza tych komnat, które dla
mnie przeznaczyłe . Postanowiłam towarzyszy wam i pomaga na ustalonych
wcze niej warunkach.
Skłoniłem si jej.
- Merlinie! - odezwała si Nayda.
- Nie - odpowiedziałem i spojrzałem na Mandora. Zbli ył si i stan ł przed
ni .
- Lepiej b dzie, je li teraz za niesz - powiedział. Zamkn ła oczy, a ramiona jej
opadły. - Czy znasz jakie miejsce, gdzie mogłaby wypoczywa nie niepokojona?
- T dy. - Wskazałem drzwi do s siedniego pokoju.
Wzi ł j za r k i wyprowadził. Po chwili usłyszałem jego cichy głos, pó niej
zapanowało milczenie. Wyszedł zaraz potem, a ja zajrzałem przez drzwi do
rodka. Nayda le ała na moim łó ku. Nie zauwa yłem przy niej ani jednej z tych
jego metalowych kulek.
- Jest wył czona? - spytałem.
- Na długo - odparł.
Zerkn łem na Jasr , która podziwiała si w lustrze.
- Jeste gotowa? - upewniłem si . Przygl dała mi si spod opuszczonych rz s.
- Jak zamierzasz nas tam przetransportowa ? - pytała.
- A czy masz pod r k jakie szczególnie chytre sposoby przenikni cia na
miejsce?
- Nie, w tej chwili nie.
- W takim razie wezw Ghostwheela, eby nas przeniósł.
- Czy to na pewno bezpieczne? Rozmawiałam z tym... urz dzeniem. Nie
jestem przekonana, czy mo na mu zaufa .
- Pracuje doskonale - zapewniłem j . - Chcesz uzbroi jakie zakl cia?
- To niepotrzebne. Mój... zapas powinien by w dobrym stanie.
- Mandorze?
126
Usłyszałem metaliczny stuk spo ród fałd jego płaszcza.
- Gotów - rzekł.
Wyj łem Atut Ghostwheela i wpatrzyłem si . Rozpocz łem medytacj . Potem
si gn łem. Nic si nie stało. Spróbowałem jeszcze raz, przyzywaj c, dostrajaj c,
poszerzaj c... I znowu si gn łem, zawołałem, wczułem si ...
- Drzwi... - szepn ła Jasra.
Rzuciłem okiem na drzwi wej ciowe, ale nie zauwa yłem nic niezwykłego.
Potem spojrzałem na ni i zrozumiałem, w któr stron patrzy.
Drzwi do s siedniego pokoju, gdzie spała Nayda, zaja niały. L niły ółtym
wiatłem, które w oczach stawało si coraz bardziej intensywne. Wreszcie
po rodku błysn ł punkt o wi kszej jasno ci i nagle zacz ł wolno przesuwa si w
gór i w dół.
Potem zabrzmiała muzyka, nie wiem sk d, i głos Ghosta oznajmił:
- Id cie za skacz c piłk .
- Przesta - mrukn łem. - To rozprasza. Muzyka ucichła. Kr ek wiatła
znieruchomiał.
- Przepraszam - powiedział Ghost. - My lałem, e taki art pomo e wam si
odpr y .
- le my lałe - odparłem. - Chc , eby nas przeniósł do cytadeli w Twierdzy
Czterech wiatów.
- ołnierzy tak e? Jako nie mog zlokalizowa Luke'a.
- Tylko nas troje - wyja niłem.
- A co z t osob , która pi obok? Spotkałem j ju kiedy . Nie skanuje si
wła ciwie.
- Wiem. Nie jest człowiekiem. Niech pi.
- Dobrze wi c. Przejd cie przez drzwi.
- Idziemy - powiedziałem. Zapi łem pas z mieczem, dodałem zapasowy sztylet,
zdj łem z krzesła płaszcz i zarzuciłem sobie na ramiona.
Ruszyłem do portalu, a za mn Mandor i Jasra. Przest piłem próg, ale za nim
nie było ju sypialni. Wszystko rozmazało si na moment, a kiedy znowu
widziałem wyra nie, zobaczyłem pod sob szerok przestrze , a w górze
zachmurzone niebo. Wiatr szarpał mnie za ubranie.
Usłyszałem okrzyk Mandora, a po chwili Jasry - z tyłu, po lewej stronie.
Wielkie pole lodowe, białe jak ko , rozci gało si po prawej, z drugiej strony za
ciemnoszare morze przerzucało spienione szczyty fal niby w e w wiadrze mleka.
Daleko w dole, przede mn , wrzała i dymiła czarna ziemia.
- Ghost! - krzykn łem. - Gdzie jeste ?
- Tutaj - nadbiegła cicha odpowied . Spojrzawszy w dół, dostrzegłem male ki
wietlny kr ek obok czubka lewego buta.
Wprost przed nami, w dole, rosła wyra nie widoczna Twierdza. Na zewn trz
murów nie zauwa yłem adnych ladów ycia. Zrozumiałem, e znale li my si w
górach, niedaleko miejsca, gdzie wiodłem dług rozmow ze starym pustelnikiem
o imieniu Dave.
- Miałe nas przenie do cytadeli wewn trz Twierdzy - przypomniałem. -
Dlaczego wyl dowali my tutaj?
- Mówiłem ci, e nie lubi tego miejsca - wyja nił Ghost. - Chciałem, eby cie
127
mu si przyjrzeli i zdecydowali, gdzie dokładnie chcecie si znale . W ten sposób
b d mógł dostarczy was bardzo szybko i nie wystawia si zbyt długo na siły,
które mnie niepokoj .
Obserwowałem Twierdz . Wokół murów znowu w drowała para tr b
powietrznych. Gdyby nie było fosy, pewnie bez trudu by j wykopały.
Pozostawały oddalone niemal dokładnie o sto osiemdziesi t stopni i po kolei
zajmowały si roz wietlaniem okolicy. Jasne wst gi błyskawic nadawały
bli szemu cyklonowi niesamowitego blasku. Potem, gdy zacz ły przygasa ,
rozjarzył si drugi. Przygl dałem si kilku przebiegom tego cyklu.
Jasra j kn ła cicho. Obejrzałem si .
- O co chodzi? - spytałem.
- Rytuał - odpowiedziała. - Kto w tej chwili igra z moc Fontanny.
- Czy mo esz ustali , jak daleko si posun li?
- Nie bardzo. Mogli dopiero zacz , a mogli ju sko czy . Te ogniste bieguny
informuj tylko, e wszystko jest przygotowane.
- Zatem ty decydujesz, Jasro - orzekłem. - Gdzie powinni my si pojawi ?
- S takie dwa długie korytarze prowadz ce do sali Fontanny - wyja niła. -
Jeden na tym samym poziomie, drugi pi tro wy ej. Sama komora ma kilka pi ter
wysoko ci.
- Przypominam sobie - potwierdziłem.
- Je li operuj moc bezpo rednio, a my zjawimy si w sali, szybko stracimy
przewag zaskoczenia. Trudno powiedzie , co mog z nami zrobi . Lepiej podej
jednym z tych dwóch korytarzy, ebym mogła rozezna sytuacj . Poniewa w
dolnym mog nas zauwa y , górny najlepiej si nadaje do naszych celów.
- Dobrze - zgodziłem si . - Ghost, mo esz nas umie ci nieco w gł bi górnego
korytarza?
Kr g rozrósł si , pochylił, na moment zawisł nad nami i opadł.
- Ju ... jeste cie... na miejscu - powiedział Ghost, kiedy widok zafalował, a
kr g wiatła spłyn ł po nas od głowy do stóp. - Do widzenia.
Miał słuszno . Tym razem wyl dowali my w celu. Stali my w długim,
mrocznym korytarzu o cianach z ciosanego kamienia. Z jednej strony droga
nikn ła w ciemno ci, z drugiej prowadziła do roz wietlonej przestrzeni. Strop był
z szorstkich głowni, a pióropusze i kotary paj czyn ozdabiały ci kie belki. Kilka
niebieskich magicznych kul migotało w ciennych uchwytach, emanuj c słaby
blask, sugeruj cy niedalekie ju wyczerpanie ich zakl . Inne pogasły. W jasnym
ko cu korytarza niektóre z kul zast piono latarniami. Z góry dobiegało szuranie
małych stworze biegaj cych w ród belek sufitu. Powietrze pachniało kurzem i
wilgoci . Wydawało si jednak naelektryzowane, jakby my oddychali ozonem, i
wibrowało oczekiwaniem.
Przeszedłem na Logrusowy Wzrok i wokół natychmiast poja niało. Ze
wszystkich stron biegły linie mocy niby l ni ce ółte kable. Dostarczały
dodatkowego o wietlenia, które teraz mogłem wykorzysta . Za ka dym razem,
gdy przecinałem któr z nich, wzmagało si wra enie dreszczy na karku.
Widziałem, e Jasra stoi w punkcie przeci cia kilku takich linii i wygl da, jakby
wchłaniała ich energi . Jej ciało zaczynało si jarzy ; nie wiem, czy bym to
zauwa ył normalnym wzrokiem. Spojrzałem na Mandora i zobaczyłem
128
zawieszony przed nim Znak Logrusu. Znaczyło to, e jest wiadom wszystkiego,
co widz .
Jasra ruszyła wolno w stron jasnego ko ca korytarza. Poszedłem za ni ,
nieco z lewej strony. Za mn Mandor, id cy tak cicho, e co chwila musiałem si
ogl da , by sprawdzi , czy wci jest przy nas. Po chwili zdałem sobie spraw , e
wyczuwam drgania, jakby uderzenia pot nego pulsu. Nie wiem, czy docierały
poprzez podłog czy wzdłu tych wibruj cych linii, które wci przecinali my.
Zakłócali my równowag sieci mocy i nie byłem pewien, czy mo e to zdradzi
nasz obecno czy nawet pozycj adeptowi Sztuki, operuj cemu t moc z
miejsca przy Fontannie. Mo e jest tak skoncentrowany na rytuale, e zdołamy
zbli y si nie zauwa eni?
- Zacz ło si ? - szepn łem do Jasry.
- Tak - odparła.
- Jak daleko dotarli?
- Główna faza mogła ju si zako czy . Po kilku krokach to ona mnie
zapytała:
- Jaki masz plan?
- Je li masz racj , atakujemy natychmiast. Mo e najpierw powinni my zaj
si Jurtem... to znaczy my wszyscy... Je eli ma teraz tak wielk moc i jest tak
niebezpieczny.
Oblizała wargi.
- Jestem chyba najlepiej przygotowana do walki z nim... z powodu dawnych
zwi zków z Fontann - rzekła. - Lepiej nie wchod cie mi w drog . Wol raczej,
eby w tym czasie rozprawił si z Mask . Mandora lepiej trzyma w rezerwie,
eby pomógł temu, komu pomoc b dzie potrzebna.
- Zastosuj si do tej rady - obiecałem. - Mandorze, słyszałe ?
- Tak - odpowiedział szeptem. - Zrobi , jak powiedziała. - I po chwili: - Co si
stanie, je li zniszcz sam Fontann ?
- Nie wierz , by mo na tego dokona - odparła. Parskn ł i łatwo mogłem
odgadn , w jak niebezpiecznym kierunku biegn jego my li.
- Zrób mi przyjemno i załó , e to mo liwe. Milczała przez chwil .
- Gdyby potrafił zablokowa j cho by na moment, cytadela
prawdopodobnie runie - stwierdziła. - Wykorzystywałam emanacje Fontanny,
eby j utrzyma . To stara budowla. Nigdy jako nie miałam czasu, eby
podeprze j tam, gdzie nale y. Ale energi niezb dn do udanego ataku na
Fontann lepiej spo ytkowa na inne cele.
- Dzi ki - mrukn ł.
Zatrzymała si . Wsun ła dło w jedn z linii sił i przymkn ła oczy, jakby
badała puls.
- Bardzo mocna - oceniła. - Kto czerpie z jej gł bokich poziomów.
Ruszyła dalej. wiatło na ko cu korytarza rozbłysło i przygasło, rozbłysło,
przygasło... Cienie cofały si i powracały na przemian. Rozległ si d wi k
podobny do brz czenia napi tej liny. Słyszałem te nierównomierne trzaski. Jasra
przyspieszyła, ja równie . Mniej wi cej w tej wła nie chwili przed nami zabrzmiał
miech. Frakir zacisn ła mi si na r ce. Ogniste płatki przemykały w otworze
wyj cia.
129
- A niech to... licho... porwie - mruczała Jasra.
Uniosła r k , gdy zobaczyli my pomost, gdzie podczas mojej poprzedniej
wizyty stał Maska. Zatrzymałem si , a ona bardzo ostro nie podeszła do por czy.
Po obu stronach pomostu schody prowadziły do sali, na dół.
Przez moment tylko patrzyła w dół; potem rzuciła si w tył, w prawo, i
przetoczyła, gdy tylko padła na podłog . Kula pomara czowego ognia
przemkn ła w gór niczym powolna kometa, zabieraj c po drodze cz por czy.
Przeszła przez obszar, który jeszcze przed sekund zajmowała Jasra.
Podbiegłem, chwyciłem j pod pachy i spróbowałem postawi na nogi.
Czułem, e nagle zesztywniała. Gwałtownie szarpn ła głow w lewo. Sk d
wiedziałem, co tam zobacz , zanim jeszcze si obejrzałem.
Stał tam Jurt, całkiem nagi, prócz opaski na oku. Jarzył si i u miechał, o
uderzenie pulsu od materialno ci.
- Miło, e wpadłe , bracie - powiedział. - Szkoda, e nie mo esz zosta na
dłu ej.
Iskry ta czyły mu na czubkach palców, gdy machn ł r k w moj stron .
W tpiłem, by my lał o u cisku dłoni.
Jedyne, co mi przyszło do głowy, to:
- Sznurówka ci si rozwi zała. Oczywi cie, nie powstrzymało go to, ale przez
sekund czy dwie miał naprawd głupi min .
130
Rozdział 12
Jurt nigdy nie grał w futbol. Na pewno si nie spodziewał, e zaatakuj od
razu i rzuc si na niego; a kiedy to nast piło, nie przewidział chyba, e podejd
tak blisko.
A je li chodzi o chwyt za kolana i wypchni cie przez luk w por czy, z
pewno ci był zaskoczony. Przynajmniej wygl dał na takiego, kiedy zwalił si na
plecy i run ł w dół, z iskrami wci ta cz cymi na czubkach palców.
Jasra zachichotała, mimo e Jurt rozpłyn ł si w locie i znikn ł, zanim
podłoga zd yła go troch rozsmarowa . K tem oka dostrzegłem, e wstała.
- Teraz ja si nim zajm - oznajmiła. - aden kłopot. Jest niezgrabny. - Jurt
pojawił si u szczytu schodów po prawej stronie. - Ty załatw Mask .
Maska stał po przeciwnej stronie Fontanny z czarnego kamienia. Przygl dał
mi si poprzez czerwonopomara czowy gejzer ognia. Poni ej, w misie, płomienie
falowały biel i ółci . Zajarzyły si bł kitem, gdy chwycił je w gar i zacz ł
ugniata jak dziecko lepi ce nie k . A potem rzucił je we mnie.
Odepchn łem je prost zasłon . To nie była Sztuka, to prymitywne
wykorzystanie energii. Co jednak mi si przypomniało. Zobaczyłem Jasr ,
wykonuj c przygotowawcze gesty niebezpiecznego zakl cia jedynie dla zmylenia
przeciwnika. Zbli yła si przy tym do Jurta tak blisko, e bez trudu popchn ła go
i zrzuciła ze schodów.
To nie Sztuka. Ten, kto mieszkał w pobli u i korzystał z luksusu takiego
ródła, z czasem stawał si niestaranny; u ywał tylko bazowych ram zakl i
przelewał nimi całe rzeki mocy. Kto niewykształcony albo wyj tkowo leniwy
mógł po pewnym czasie zrezygnowa nawet z tego i bezpo rednio wykorzystywa
pierwotn energi , by kosztem minimalnego wysiłku uzyska maksymalny efekt.
To rodzaj szama stwa, w przeciwie stwie do czysto ci Wy szej Magii - takiej, jak
czysto matematycznego równania.
Jasra o tym wiedziała. Odgadłem, e kiedy w yciu odebrała formalne
szkolenie. Przynajmniej tyle dobrze, pomy lałem, odbijaj c nast pn kul ognia i
przesuwaj c si na lewo.
Zacz łem schodzi po schodach - bokiem. Ani na chwil nie odrywałem
wzroku od Maski. Byłem gotów natychmiast si broni lub atakowa .
Por cz przede mn roz arzyła si , a potem wybuchła płomieniem. Cofn łem
si o krok i schodziłem dalej. Szkoda marnowa zakl cia na gaszenie ognia. To
wyra nie było tylko na pokaz... No tak...
Była te inna mo liwo , u wiadomiłem sobie nagle widz c, e Maska tylko
mnie obserwuje. Niczym ju nie starał si we mnie rzuca .
To mogła by próba. Maska chce si przekona , czy ogranicza mnie zapas
wcze niej przygotowanych zakl ... Czy te odkryłem, jak bezpo rednio czerpa z
tutejszego ródła mocy i zaraz przyst pi z nim do wymiany ciosów, do jakiej
wyra nie szykowali si Jurt i Jasra. Dobrze.
Niech si martwi. Sko czona liczba zakl przeciwko prawie
niewyczerpanemu ródłu energii?
Jurt pojawił si nagle wysoko po lewej stronie, na parapecie okna. Zd ył
tylko zmarszczy czoło, kiedy opadła na niego kurtyna ognia. Znikn li on i
131
płomienie. Usłyszałem miech Jasry i jego przekle stwo, a zaraz potem trzask po
drugiej stronie sali.
Kiedy wysun łem nog , by zej ni ej, stopie znikn ł nagle. Podejrzewaj c
iluzj , nadal wolno przesuwałem stop . Nie napotykałem oporu i w ko cu
wydłu yłem krok, by przeskoczy nad szczelin do kolejnego stopnia. Ten jednak
znikn ł równie , kiedy przeniosłem ci ar ciała. Usłyszałem cichy miech Maski.
Zmieniłem mój ruch w skok. Gdy byłem ju w powietrzu, schody znikały kolejno,
kiedy nad nimi przelatywałem.
Maska uwa ał z pewno ci , e je li tylko potrafi si gn do tutejszego ródła
mocy, uczyni to odruchowo i zdradz istnienie poł czenia. A je li nie, to i tak
mog łatwo zmarnowa zakl cie ucieczki.
Oceniłem jednak odległo od widocznej teraz podłogi. Je li pozostałe schody
nie znikn , mog chwyci r kami za nast pny, zawisn na chwil i zeskoczy .
Zupełnie niegro ny upadek. Je li chybi albo rozwieje si jeszcze jeden stopie ...
Uznałem, e wyl duj mniej wi cej w cało ci. Lepiej po drodze w dół rzuci
całkiem inny czar.
Pochwyciłem kraw d stopnia, zakołysałem si na r kach i opadłem, w locie
odwracaj c ciało i wypowiadaj c słowa zakl cia, które nazwałem Padaj cym
Murem.
Fontanna zadygotała. Płomienie zafalowały i chlusn ły, przelewaj c si przez
brzeg misy po stronie Maski. A potem sam Maska poleciał na plecy, gdy mój czar
padał coraz ni ej.
Maska uniósł ramiona. Jego ciało zdawało si wchłania wir blasku, który
potem wypromieniowywał przez r ce. Mi dzy dło mi błysn ł jaskrawy łuk,
potem kopuła na kształt tarczy. Utrzymywał j nad sob , odbijaj c ko cow ,
niszcz c fal energii zakl cia. Biegłem ju w jego stron . Nagle zmaterializował
si Jurt: stał po drugiej stronie Fontanny, na brzegu misy, dokładnie nad Mask .
Spogl dał na mnie z w ciekło ci . Zanim zd yłem wyrwa miecz, rzuci Frakir
czy wypowiedzie nast pne zakl cie, Fontanna wezbrała ogromn fal , zmyła go
na podłog i przeniosła obok Maski, przez cał sal , a do stóp drugich schodów.
Jasra schodziła nimi powoli.
- Nic ci nie da umiej tno przenoszenia si w dowolne miejsce - o wiadczyła. -
Je li wsz dzie jeste durniem.
Jurt warkn ł i poderwał si na nogi. Podniósł głow , spojrzał poza Jasr ...
- Ty te , bracie? - zapytał.
- Jestem tutaj, by chroni twoje ycie, je li to mo liwe - usłyszałem odpowied
Mandora. - Sugeruj , eby wrócił teraz ze mn ...
Jurt wrzasn ł - nie rozpoznałem słów, jedynie zwierz cy ryk.
- Nie potrzebuj twojej opieki! - wykrzyczał zaraz potem. - Jeste głupcem,
skoro ufasz Merlinowi! To ty stoisz pomi dzy nim a tronem!
Ci g błyszcz cych pier cieni, jakby l ni cych kółek z dymu, spłyn ł z dłoni
Jasry i opadł w dół, jakby miały opasa jego ciało. Jurt znikn ł natychmiast, cho
po chwili usłyszałem, jak krzyczy do Mandora z innej strony.
Nadal zbli ałem si do Maski, który osłonił si skutecznie przed moim
Padaj cym Murem, a teraz wstawał powoli. Wyrzuciłem słowa Lodowej cie ki i
nogi wyjechały spod niego. Owszem, przeciwko jego ródłu mocy zamierzałem
132
rzuci sko czon liczb zakl . Nazywam to pewno ci siebie. Maska miał
energi . Ja miałem plan i rodki, by go wykona .
Kamienna płyta wyrwała si z podłogi, w ród trzasków i zgrzytów zmieniła w
chmur wiru i pomkn ła ku mnie niczym ładunek rutu. Wymówiłem słowa
Sieci i skin łem r k .
Wszystkie odpryski zebrały si razem, nim do mnie dotarły. Zrzuciłem je na
Mask , który wci usiłował si podnie .
- Czy zdajesz sobie spraw , e wci nie wiem, dlaczego walczymy? -
powiedziałem. - To był twój pomysł. Nadal mógłbym...
Na moment zaprzestał wysiłków. Lew r k wsun ł w kału blasku, praw
wyci gn ł ku mnie, otwieraj c dło . Kału a znikn ła, a z prawej dłoni wystrzelił
ognisty deszcz. Popłyn ł w moj stron jak krople ze zraszacza trawnika. Na to
byłem jednak przygotowany. Skoro Fontanna mie ci w sobie ogie , musi by na
niego odporna.
Padłem płasko na podłog obok ciemnej konstrukcji, kryj c si za jej
podstaw .
- Mo e si zdarzy , e jeden z nas zginie - krzykn łem. - Nie hamujmy ciosów.
Ktokolwiek to b dzie, nie zdołam zapyta ci pó niej: Co masz przeciwko mnie?
Czym dla ciebie jestem?
Jedyn odpowiedzi był miech z drugiej strony Fontanny. Podłoga
zakołysała si .
Z prawej strony, od nie uszkodzonych schodów, dobiegł głos Jurta.
- Wsz dzie durniem? A co powiesz na walk w zwarciu?
Spojrzałem. Pojawił si tu przed Jasr i chwycił j .
I niemal natychmiast wrzasn ł, gdy pochyliła głow i dotkn ła ustami jego
ramienia. Odepchn ła go, a on run ł z kilku schodów i padł sztywno. Nie ruszał
si .
Poczołgałem si na prawo, wzdłu Fontanny, przez ostre kraw dzie płyt
podłogi, które kołysały si i szarpały w matrycy pot gi Maski.
- Jurt wypadł z gry - zauwa yłem. - Jeste teraz sam, Masko, przeciwko nam
trojgu. Poddaj si , a dopilnuje, eby ył dalej.
- Was trojgu? - rozległ si głuchy, zniekształcony głos. - Przyznajesz, e nie
zdołasz mnie pokona bez pomocy?
- Pokona ? Mo e dla ciebie to gra. Dla mnie nie. Nie b d si stosował do
adnych reguł, jakich ty zechcesz przestrzega . Poddaj si albo ci zabij , z
pomoc czy bez, jak tylko zdołam.
Ciemny obiekt pojawił si nagle nade mn . Odsun łem si , a on wyl dował w
misie. To był Jurt. Ze wzgl du na parali uj ce działanie uk szenia Jasry, nie
mógł si porusza normalnie, wi c przeatutował si spod schodów do Fontanny.
- Ty masz swoich przyjaciół, Lordzie Chaosu, a ja swoich - odparł Maska.
Jurt j kn ł cicho i zacz ł l ni .
Nagle Maska, wiruj c, wzleciał w powietrze; podłoga zacz ła si rozpada .
Fontanna opadła słabn c, a płomienna wie a strzeliła z nowego otworu w
podłodze i uniosła Mask na szczycie złotego pióropusza.
- I wrogów - doko czyła Jasra, podchodz c bli ej.
Maska rozło ył r ce i nogi. Wirował powoli w powietrzu, nagle odzyskuj c
133
panowanie nad swoj trajektori . Podniosłem si i wycofałem dalej od Fontanny.
Na ogół nie radz sobie najlepiej w centrum geologicznych katastrof.
Od rozdwojonej Fontanny dobiegał teraz szum i dudnienie, a wokół trwał
wysoki pisk, dochodz cy pozornie ze wszystkich stron. Wiatr dmuchn ł mi dzy
belkami stropu. Wie a ognia, na której szczycie płyn ł Maska, zataczała powoln
spiral , a struga w osłabłej Fontannie zacz ła podobny ruch. Jurt drgn ł, j kn ł,
uniósł praw r k .
- I wrogów - powtórzył Maska, wykonuj c ci g gestów. Poznałem je od razu,
gdy sporo czasu po wi ciłem, by je odkry .
- Jasro! - krzykn łem. - Uwa aj na Sharu!
Jasra błyskawicznie odst piła o trzy kroki w lewo i u miechn ła si . Co
bardzo podobnego do błyskawicy strzeliło spod sufitu i wypaliło miejsce, gdzie
stała przed chwil .
- Zawsze zaczyna od błyskawicy - wyja niła. - Łatwo przewidzie jego ruchy.
Zakr ciła si w miejscu i znikn ła w czerwonym rozbłysku, w ród brz ku
jakby p kaj cego szkła.
Spojrzałem tam, gdzie stał starzec z imieniem RINALDO wyci tym na prawej
nodze. Teraz opierał si o cian . Jedn r k przycisn ł do czoła, drug rzucał
proste, ale pot ne zakl cie ochronne.
Ju chciałem wrzasn , by Mandor zaj ł si staruszkiem, gdy Maska uderzył
czarem Klaksonu. Ogłuszył mnie na chwil i rozsadził naczynia krwiono ne w
nosie.
Chlapi c krwi , uskoczyłem i przekoziołkowałem, by wzlatuj cy w gór Jurt
znalazł si pomi dzy mn a czarownikiem w powietrzu. Jurt zwalczył jako
efekty uk szenia Jasry. Dlatego wstaj c wbiłem mu pi w brzuch i ustawiłem w
lepszej pozycji, by słu ył jako tarcza.
Bł d. Doznałem wstrz su - czego w rodzaju nieprzyjemnego szoku
elektrycznego. Kiedy padałem, zdołałem nawet za mia si krótko.
- Teraz jest twój - usłyszałem jego sapni cie.
K tem oka dostrzegłem, e Jasra i Sharu Garrul stoj naprzeciw siebie, a
ka de trzyma koniec jak gdyby długiego fr dzla splecionego z grubych kabli.
Linie pulsowały i zmieniały kolory, a ja wiedziałem, e s to raczej siły ni
obiekty materialne, widzialne tylko dzi ki Logrusowemu Wzrokowi, którego
wci u ywałem. Puls przyspieszał; oboje wolno opadali na kolana, wci
wyci gaj c r ce. Szybkie słowo i gest, a mógłbym zniszczy t równowag .
Niestety, miałem własne problemy. Maska pikował na mnie niczym olbrzymi
owad - bez wyrazu, l ni cy i mierciono ny. Seria trzasków rozległa si wewn trz
frontowego muru Twierdzy: jak czarne błyskawice mkn ły w dół z bate
p kni cia. Widziałem kurz opadaj cy poza wiruj c spiral wiatła, słyszałem
stuki i zgrzyty - ledwie rozró nialne w ród dzwonienia w uszach, czułem
nieustaj c wibracj podłogi pod zdr twiałymi stopami. Ale tak by powinno.
Uniosłem lew r k , a praw wsun łem pod płaszcz.
Ognista klinga błysn ła w prawej dłoni Maski. Nie drgn łem nawet;
odczekałem jeszcze sekund , by wypowiedzie kluczowe słowa mojego zakl cia
„Fantazja Na Sze Palników Acetylenowych". Cofn łem r k , by
przedramieniem osłoni oczy, i przetoczyłem si na bok.
134
Ci cie chybiło, klinga wbiła si w kamie . Lecz lewe rami Maski uderzyło
mnie w pier , a łokie trafił pod ebra. Nie czekałem, by oceni szkody - słyszałem
ju , jak ognisty miecz z chrz stem wyrywa si z kamienia. Dlatego z półobrotu a
po r koje wbiłem w lew nerk Maski mój własny, całkiem materialny sztylet.
Rozległ si krzyk. Czarownik zesztywniał i osun ł si na podłog . Niemal
natychmiast kto kopn ł mnie mocno powy ej prawego biodra. Uchyliłem si i
kolejne uderzenie wyl dowało na moim ramieniu. Jestem pewien, e było
wymierzone w głow . Kiedy przetaczałem si , osłaniaj c szyj i skronie, słyszałem
przekle stwa Jurta.
Wstałem, si gaj c po dłu sz kling . Spojrzałem Jurtowi w oczy. Prostował
si wła nie, trzymaj c Mask na r kach.
- Pó niej - rzucił i znikn ł, zabieraj c ze sob ciało. Na podłodze, tu obok
podłu nej plamy krwi, le ała niebieska maska.
Jasra i Sharu wci walczyli na kl czkach, zdyszani i zlani potem. Ich siły
yciowe skr cały si wokół siebie niczym zakochane w e.
Nagle, jak ryba wypływaj ca na powierzchni , Jurt pojawił si w wie y mocy
poza Fontann . Mandor cisn ł dwie swoje kule, które zdawały si rosn , p dz c
w dół, by uderzy w Fontann i zmieni j w stos gruzu. I wtedy zobaczyłem co ,
czego - jak s dziłem - nigdy ju nie miałem ogl da .
Echa padaj cej Fontanny si gały coraz dalej, zgrzyty i j ki murów ust piły
trzeszczeniu i kołysaniu, a wokół padał kurz, kamienie i belki, lecz ja parłem
naprzód. Osłaniaj c płaszczem twarz, z wyci gni tym mieczem, wymijałem gruzy
i obchodziłem nowe gejzery i ja niej ce strumienie mocy.
Jurt przeklinał mnie ci gle, gdy si zbli ałem.
- Zadowolony jeste , bracie? - zapytał w ko cu. - Zadowolony? Niech mier
dopiero zaprowadzi pokój mi dzy nami.
Zignorowałem to zrozumiałe uczucie, gdy musiałem lepiej si przyjrze
temu, co chyba dostrzegłem kilka sekund wcze niej. Przeskoczyłem nad
odłamkiem ciany i w ród płomieni spojrzałem na twarz martwego czarownika,
na głow wspart o rami Jurta.
- Julio - krzykn łem.
Znikn li jednak, nim do nich podbiegłem. I wiedziałem, e pora ju , bym
zrobił to samo. Odwróciłem si i pomkn łem przez ogie .