William Butler Yeats
Hanrahan Rudy i inne
opowiadania
Mythologies
Tłumaczyła Jadwiga Piątkowska
OPOWIEŚCI O HANRAHANIE RUDYM
1897
poprawione w 1907 r. z pomocą Lady Gregory
Hanrahan Rudy
Hanrahan, nauczyciel wiejski, rosły, silny, rudowłosy
młodzieniec, wszedł do stodoły, gdzie w wigilię Samhain
siedziało paru mężczyzn ze wsi. Była to niegdyś chata
mieszkalna, a gdy właściciel wybudował sobie lepszą,
połączył dwie izby i przeznaczył do przechowywania
rozmaitych rzeczy. Na starym kominku płonął ogień,
łojowe świece wetknięto w butelki, a na deskach,
położonych na dwóch beczkach na kształt stołu, stała
czarna flasza mieszcząca kwartę. Niemal wszyscy
mężczyźni siedzieli wokół ognia, a jeden śpiewał długą
zawiłą pieśń o człowieku z Munster i człowieku z
Connacht, którzy wiedli spór o swe krainy.
Hanrahan podszedł do gospodarza i rzekł:
– Otrzymałem wieść od ciebie.
Powiedziawszy to urwał, gdyż stary człowiek z gór,
w koszuli i spodniach z nie bielonego barchanu, który
siedział samotnie nie opodal drzwi, przyglądał mu się,
obracając w dłoniach starą talię kart i mamrocząc.
– Nie zwracaj na niego uwagi – rzekł gospodarz – to
jedynie obcy, który przyszedł przed chwilą, a
zaprosiliśmy go, gdyż to wieczór Samhain; sądzę jednak,
że jest niespełna rozumu. Posłuchaj, a usłyszysz, co
mówi.
Poczęli więc słuchać i usłyszeli mamrotanie starca
odwracającego karty: „Wino i Dzwonki, Odwaga i Moc;
Żołądź i Czerwień, Wiedza i Rozkosz”.
– Gada tak już od godziny – rzekł gospodarz, a
Hanrahan odwrócił oczy od starego, jak gdyby nie chciał
nań patrzeć.
– Otrzymałem wieść od ciebie – rzekł ponownie
Hanrahan. – Powtórzył mi posłaniec: „Jest w stodole wraz
z trzema krewniakami z Kilchriest, a jest też z nimi paru
sąsiadów”.
– Oto mój krewniak, który pragnie cię widzieć –
rzekł gospodarz i przywoławszy młodzieńca w sukiennej
kapocie, słuchającego pieśni, powiedział: – Oto Rudy
Hanrahan, dla którego masz zlecenie.
– Zaiste, miłe to zlecenie – powiedział młodzieniec –
gdyż przesyła je twoja miła, Mary Lavelle.
– Jak otrzymałeś zlecenie od niej i skąd ją znasz?
– Nie znam jej w rzeczy samej, lecz byłem wczoraj w
Loughrea, a jej sąsiad, z którym trochę handluję,
powiadał, że prosiła go, by cię powiadomił, gdy spotka
kogo z tych Stron na jarmarku, o śmierci jej matki, a jeśli
chcesz ożenić się z nią, gotowa jest dotrzymać ci słowa.
– Dalibóg, pójdę do niej – rzekł Hanrahan.
– A prosiła także, byś nie zwlekał, gdyż jeśli nie
będzie miała męża w domu przed upływem miesiąca,
może się przydarzyć, że jej skrawek ziemi oddadzą komu
innemu.
Usłyszawszy to, Hanrahan podniósł się z ławy, na
której siedział.
– Dalibóg, nie będę zwlekał – rzekł – księżyc jest w
pełni i jeśli dojdę dziś w nocy do Kilchriest, będę u niej
jutro przed zachodem słońca.
Gdy posłyszeli to inni, śmiać się poczęli z niego, że
tak mu spieszno do miłej, a jeden zapytał, czy zamierza
porzucić szkołę w starym wapienniku, gdzie tak dobrze
nauczał dzieci. Lecz odrzekł mu Hanrahan, że dzieci
pewnie się ucieszą, gdy rano nie znajdą tam nikogo, kto
by je zapędził do roboty; co się zaś tyczy szkoły, może ją
założyć znów gdziekolwiek, gdyż ma niewielki kałamarz
zawieszony na łańcuszku u szyi, a dużego Wergilego i
abecadło za pazuchą.
Kilku wieśniaków poprosiło go, by wypił z nimi
szklaneczkę przed odejściem, a młodzieniec pewien
chwycił go za połę mówiąc, że nie odejdzie, póki nie
zaśpiewa im pieśni, jaką ułożył na cześć Wenus i Mary
Lavelle. Wychylił więc szklaneczkę whisky, lecz rzekł, iż
nie pozostanie dłużej, gdyż chce czym prędzej wyruszyć
w drogę.
– Czasu jest dość, Hanrahanie Rudy – rzekł
gospodarz. – Będziesz miał dość czasu, by wyrzec się
zabawy, gdy będziesz po ślubie, a być może nieprędko
zobaczymy cię znowu.
– Nie zostanę z wami – rzekł Hanrahan – myśl moja
byłaby daleko stąd, biegnąc ku niewieście, która po mnie
posłała, a oto siedzi samotna i czeka mego przybycia.
Kilku innych otoczyło go, napierając, by ich nie
opuszczał przed końcem nocy, gdyż był tak miłym
kompanem i znał tyle pieśni i wszelkiego rodzaju sztuk i
żartów, lecz wymówił się im i odepchnąwszy ich, ruszył
ku drzwiom. Ledwie jednak postawił nogę na progu,
podniósł się stary przybysz i położywszy na dłoni
Hanrahana rękę chudą i wyschłą niby szpon ptasi, rzekł:
– Być to nie może Hanrahan, człek uczony i wielki
pieśniarz, jeśli chce porzucić kompanię w wieczór
Samhain, Zostań więc i zagraj ze mną; mam tu stare
karty, co mi niejedną noc służyły, a choć są już
zniszczone, stracono dzięki nim lub wygrano wiele
bogactw tego świata.
– Niewiele bogactw tego świata zostało przy was,
dziadku – rzekł jeden z młodych spoglądając na bose nogi
starego, a wszyscy wybuchnęli śmiechem. Jeden
Hanrahan nie roześmiał się, lecz siadł spokojnie, bez
słowa. Wówczas jeden z mężczyzn powiedział:
– Tak więc zostaniesz z nami, Hanrahanie.
Na to starzec odparł:
– Zaiste zostanie, czyż nie słyszeliście, gdy go
prosiłem?
Spojrzeli wszyscy na starca, jak gdyby dziwiąc się,
skąd tu przybył.
– Z daleka przyszedłem – rzekł. – Przemierzyłem
Francję, i Hiszpanię, i Lough Greine o tajemnym ujściu, a
nikt nie odmówił mi niczego.
Zamilkł później, a że nikt nie miał ochoty go
wypytywać, zaczęli grę. Sześciu grało przy stole, a
pozostali przyglądali im się z tyłu. Zagrali dwa lub trzy
razy bez pieniędzy, po czym starzec wyciągnął z kieszeni
czteropensową monetę, gładką i cienką od starości,
wzywając pozostałych, by także coś dołożyli od siebie.
Wszyscy położyli więc coś niecoś na stole, a choć było
tego niewiele, wydawało się sporo, gdy przesuwali
pieniądze jeden ku drugiemu, gdy najpierw jeden
wygrywał, a później jego sąsiad. Czasem szczęście
odwracało się od gracza i tracił wszystko, a wówczas ten
lub ów pożyczał mu nieco, a on oddawał z wygranej,
gdyż ani dobra, ani zła karta nie trzymała się długo
nikogo.
Raz Hanrahan rzekł jak człowiek we śnie:
– Czas mi już odejść.
Lecz właśnie wówczas dostał dobrą kartę, więc
zagrał ją, a pieniądze zaczęły doń przechodzić. Raz
wspomniał Mary Lavelle i westchnął; wówczas opuściło
go szczęście, więc zapomniał o niej znowu.
Wreszcie szczęście uśmiechnęło się do starego i
zostało przy nim, a wszystko, co mieli, spłynęło doń, on
zaś zaczął chichotać i przyśpiewywać sobie: „Wino i
Dzwonki, Odwaga i Moc”, bez końca, jak gdyby był to
urywek pieśni.
Po chwili każdy, kto spojrzałby na owych łudzi, na
ich ciała kołyszące się miarowo i oczy utkwione w
dłoniach starego, pomyślałby, że musieli wypić lub
postawili na karty cały majątek, jaki posiadali; nie było
tak jednak, gdyż kwarciana flasza, nie tknięta od początku
gry, była jeszcze niemal pełna, a wszystko, o co grali,
składało się jedynie z paru sześciopensówek i szylingów,
z dodatkiem garści miedziaków.
– Dobrzy z was kompani do wygranej i do przegranej
– rzekł starzec – sercem gracie.
Począł przerzucać i mieszać karty, szybko i żwawo,
aż wreszcie nie można było ich dojrzeć, a wydawało się,
że czyni ogniste kręgi w powietrzu, podobnie jak
wyrostek kręcący zapalonym kijem; później zdało im się,
że w całej izbie nastał mrok, i niczego nie mogli dojrzeć,
prócz jego dłoni i kart.
W tejże chwili zając wyskoczył spomiędzy jego
dłoni, a nikt nie wiedział, czy to jedna z kart obrała ów
kształt, czy też uczynił go z niczego w rękach, lecz oto
biegł po podłodze stodoły, równie chyży jak każdy żywy
zając.
Niektórzy wpatrywali się w gająca, lecz większość
miała oczy utkwione w starego, a wnet ogar wyskoczył
spomiędzy jego rąk, jak przedtem zając, a później drugi
ogar, i jeszcze jeden, aż wreszcie cała ich sfora gnała za
zającem wokół stodoły.
Wszyscy gracze powstali, obróceni plecami do stołu,
cofając się przed ogarami, na pół ogłuszeni głośnym
ujadaniem; lecz choć ogary były rącze, nie mogły
doścignąć zająca, który mknął w kółko. Wreszcie wydało
się, jak gdyby podmuch wiatru wyważył drzwi stodoły,
zając skręcił i przeskoczywszy stół, na którym przedtem
grali, wypadł przez drzwi i popędził w noc, a ogary za
nim, ponad stołem i przez drzwi.
Wówczas starzec zawołał: „Za ogarami, za ogarami,
wspaniałe polowanie zobaczycie tej nocy”, i sam wypadł
za nimi. Lecz choć lubili polować na zające i chętni byli
do zabawy, nie mieli odwagi wyjść w noc, tak więc
jedynie Hanrahan powstał i rzekł:
– Ja pójdę, ja pójdę za nimi.
– Lepiej pozostań tu, Hanrahanie – rzekł młodzieniec
stojący tuż obok – gdyż możesz narazić się na wielkie
niebezpieczeństwo.
Lecz Hanrahan odparł:
– To będzie uczciwa gra, to będzie uczciwa gra – po
czym wytoczył się za próg jak człowiek we śnie, a drzwi
zamknęły się za nim.
Wierzył, że widzi starca przed sobą, choć był to tylko
jego własny cień, który przy pełni księżyca wyrastał
przed nim na drodze. Słyszał jednak granie ogarów w
pogoni za zającem na rozległych zielonych polach
Granagh, więc podążył szybko za nimi, gdyż nic nie
mogło go powstrzymać. Po pewnym czasie dotarł do
mniejszych pól, otoczonych niskimi murkami z luźno
ułożonych kamieni, a przechodząc, strącił ich kilka, lecz
nie przystanął, by je na powrót ułożyć; gdy zaś mijał
miejsce, gdzie rzeka wpada pod ziemię w Ballylee,
usłyszał ogary przed sobą w górze nurtu. Wkrótce biec
było trudniej, podążał bowiem pod górę, a gdy chmury
zakryły księżyc, z trudnością dostrzegał drogę. Raz
zboczył ze ścieżki, by iść na przełaj, lecz stopa osunęła
mu się w bagnisko, więc musiał zawrócić. Nie wiedział,
jak długo szedł, ani jaką drogą, lecz wreszcie znalazł się
na nagim szczycie, gdzie naokół rósł jedynie dziki wrzos,
a nie słyszał już ni ogarów, ni żadnego innego dźwięku.
Ujadanie nadbiegło jednak znowu, najpierw z daleka,
później z pobliża, a gdy zbliżyło się, urosło nagle w
powietrzu, a odgłosy polowania rozległy się ponad jego
głową, by potem odpłynąć ku północy, aż wreszcie
przestał słyszeć cokolwiek.
– To nieuczciwie – powiedział – to nieuczciwie.
Nie mógł już iść dalej, więc usiadł na wrzosie w
miejscu, gdzie stał, w samym sercu Slieve Echtge, gdyż
długa wędrówka pozbawiła go sił.
Po chwili dostrzegł drzwi w pobliżu i światło za
nimi, więc zdziwił się, że nie ujrzał ich wcześniej, choć
były tak blisko. Dźwignął się mimo znużenia i
przekroczył próg, a choć na zewnątrz była noc, we
wnętrzu napotkał dzień biały. Zaraz też ujrzał starca
zbierającego tymianek i żółte kosaćce, a wydawało się, że
były w nich wszystkie słodkie wonie lata. Starzec rzekł:
– Długo wędrowałeś ku nam, Hanrahanie, uczony
człeku i wielki pieśniarzu.
I zawiódł go do wielkiego jaśniejącego domostwa,
gdzie były wszystkie wspaniałe rzeczy, o jakich Hanrahan
kiedykolwiek słyszał, i wszystkie barwy, jakie dotąd
widział. W jednym krańcu znajdowało się podwyższenie,
a na nim w wysokim krześle siedziała najpiękniejsza w
świecie niewiasta, o pociągłej bladej twarzy otoczonej
kwiatami, a wydawała się znużona, jak ktoś, kto długo
czekał. Na stopniu poniżej krzesła siedziały cztery siwe
staruchy, z których jedna dzierżyła na podołku ogromny
kocioł; inna trzymała na kolanach wielki głaz, a choć był
ciężki, wydawał się jej lekki; inna miała długą włócznię
uczynioną z zaostrzonego drzewa; a ostatnia dzierżyła
miecz bez pochwy.
Hanrahan stał długo spoglądając na nie, lecz żadna
nie przemówiła doń słowem ani spojrzała na niego.
Pragnął zapytać, kim jest owa niewiasta w krześle,
podobna królowej, i na co czeka; lecz choć język miał
obrotny i nie lękał się nikogo, nie odważył się przemówić
do tak pięknej niewiasty, w tak wspaniałym miejscu.
Później pragnął zapytać o cztery przedmioty, które siwe
staruchy dzierżyły niby skarb największy, lecz nie umiał
znaleźć godziwych słów.
Wówczas powstała pierwsza starucha, dzierżąc
kocioł W dłoniach, i rzekła: „Rozkosz”, a Hanrahan nie
wyrzekł słowa. Powstała druga starucha z głazem w
dłoniach i rzekła: „Moc”; powstała trzecia starucha z
włócznią w dłoni i rzekła: „Odwaga”; wreszcie powstała
ostatnia z mieczem w ręku i rzekła: „Wiedza”. Każda,
przemówiwszy, czekała chwilę, jak gdyby Hanrahan miał
zadać jej pytanie, lecz nie rzekł nic. Wówczas cztery
staruchy wyszły za próg, unosząc z sobą cztery skarby, a
odchodząc jedna rzekła: „Nie ma on dla nas żadnego
życzenia”; a inna: „Jest slaby, jest słaby”; jeszcze inna:
„Lęka się”; a ostatnia rzekła: „Opuściły go zmysły”.
Później zaś rzekły razem:
– Echtge, córka Srebrnej Ręki, musi pozostać we
śnie. Szkoda to, wielka szkoda.
Wówczas niewiasta podobna królowej westchnęła ze
smutkiem, a Hanrahanowi wydało się, że w westchnieniu
owym był głos ukrytych strumieni; a choćby miejsce, w
którym się znajdował, było dziesięćkroć wspanialsze i
dziesięćkroć bardziej świetliste, nie mógłby się oprzeć
senności, która go ogarnęła. Zatoczył się jak pijany i
zwalił na ziemię tam, gdzie stał.
Gdy Hanrahan się ocknął, słońce świeciło mu w
twarz, lecz biały szron pokrywał trawę dokoła, a na
brzegach strumienia, płynącego dalej przez Doire-caol i
Drim-na-rod, widniał lód. Poznał z kształtu wzgórz i z
lśnienia Lough Greine w oddali, że znajduje się na
jednym z wzgórz Slieve Echtge, lecz nie był pewien, jak
się tam dostał; utracił bowiem świadomość wszystkiego,
co wydarzyło się w stodole i podczas wędrówki, czuł
jedynie znużenie stóp i sztywność w kościach.
Zdarzyło się w rok później, gdy paru mężczyzn ze
wsi Cappaghtagle siedziało wokół ognia w przydrożnej
chacie, że Hanrahan, wielce wychudły teraz i
wyniszczony, z włosem długim i zmierzwionym, zbliżył
się do uchylonych drzwi i poprosił, by zezwolono mu
wejść i odpocząć; oni zaś zaprosili go, gdyż był to
wieczór Samhain. Zasiadł więc z nimi, a oni podali mu
kubek whisky z flaszy mieszczącej kwartę; spostrzegłszy
mały kałamarz zawieszony u szyi, poznali, że jest
uczonym, i poprosili go o opowieści o Grekach.
Hanrahan wydostał Wergilego z obszernej kieszeni
kapoty, lecz okładki bardzo poczerniały i nabrzmiały od
wilgoci, a karty, w miejscu gdzie je otworzył, bardzo były
pożółkłe; nie wydawało się to jednak znaczyć wiele, gdyż
spoglądał na nie jak człowiek, co się nigdy czytać nie
uczył. Wówczas chłopak jakiś począł drwić z niego,
pytając, czemu nosi z sobą tak ciężką księgę, jeśli czytać
nie umie.
Wzburzyły te słowa Hanrahana, włożył więc
Wergilego na powrót do kieszeni, po czym zapytał, czy
nie mają talii kart, gdyż karty lepsze są niż książki. Gdy
wydostali karty, wziął je i począł mieszać, a gdy to czynił,
wydało się, że zaczyna powracać mu pamięć. Uniósł dłoń
do twarzy jak ktoś, kto usiłuje sobie coś przypomnieć, a
później zapytał:
– Czy byłem już tu kiedyś? Gdzież to byłem w
podobną noc?
Potem powstał nagle i upuściwszy karty na podłogę
spytał:
– Któż to przyniósł mi wieść od Mary Lavelle?
– Nigdyśmy cię przedtem nie widzieli i nigdyśmy nie
słyszeli o Mary Lavelle – rzekł gospodarz. – Kim ona jest
i o czym to mówisz?
– Działo się to właśnie przed rokiem, byłem w
stodole, mężczyźni grali w karty, pieniądze leżały na
stole, przesuwali je jeden ku drugiemu to tu, to tam.
Otrzymałem wieść i gotowałem się do odejścia, by
odszukać Mary Lavelle, moją miłą, która mnie wzywała.
– I wykrzyknął Hanrahan donośnie: – Gdzież byłem od
tego czasu? Gdzie byłem przez cały rok?
– Trudno rzec, gdzie mogłeś przebywać w tym czasie
– powiedział najstarszy z mężczyzn – lub w jakiej stronie
świata wędrowałeś. Masz pewnie na stopach pył wielu
dróg, wielu bowiem podobnie wędruje i zapomina – dodał
– gdy raz spocznie na nich ręka.
– To prawda – rzekł inny. – Znałem kobietę, która
wędrowała tak przez lat siedem; powróciła później i
opowiadała przyjaciołom, że często chętnie jadła
pożywienie wyłożone w świńskich korytach. Najlepiej by
ci było pójść teraz do księdza – dodał – niechaj zdejmie z
ciebie, cokolwiek na ciebie nałożono.
– Do mojej miłej pójdę, do Mary Lavelle – rzekł
Hanrahan – zbyt długo zwlekałem. Skądże mogę
wiedzieć, co mogło się jej przydarzyć przez ów rok?
Zbierał się więc do wyjścia, lecz doradzali mu
wszyscy, by pozostał tu przez noc i nabrał sił przed
podróżą. Potrzebował ich zaiste, gdyż słaby był bardzo, a
gdy położyli przed nim pożywienie, jadł jak człowiek,
który nigdy dotąd nie widział jadła. Jeden z nich
powiedział:
– Je, jak gdyby przyszedł prosto z łąk, gdzie nawet
trawa nie rośnie.
Hanrahan wyruszył o brzasku dnia, a czas mu się
dłużył, nim przybył do domu Mary Lavelle. Lecz gdy tam
dotarł, zastał drzwi wyłamane, strzechę sypiącą się z
dachu i ani żywej duszy dokoła. Gdy spytał sąsiadów, co
się z nią stało, mogli mu rzec jedynie, że wypędzono ją z
domu, poślubiła jakiegoś wyrobnika i wyjechała z nim
szukać pracy w Londynie czy Liverpoolu, czy też w
innym dużym mieście. Nigdy nie dowiedział się, czy
wiodło się jej tam gorzej, czy lepiej, nigdy bowiem nie
zobaczył jej już ni o niej usłyszał.
Splatanie powroza
Pewnego razu, gdy Hanrahan wędrował o schyłku
dnia drogą w pobliżu Kinvara, dobiegł go dźwięk
skrzypiec z chaty na poboczu. Skierował się ku niej
ścieżką, gdyż nie miał zwyczaju omijania miejsc z
muzyką, tańcami, lub dobrą kompanią. Gospodarz stał w
progu, a poznawszy przybliżającego się Hanrahana, rzekł:
– Witaj, Hanrahanie, nie bywałeś u nas przez długi
czas.
Lecz gospodyni podeszła do drzwi i powiedziała do
męża:
– Wolałabym, by Hanrahan nie zachodził do nas
dzisiaj, gdyż nie cieszy się dobrą sławą wśród księży ni
wśród szanujących się kobiet. A nie zdziwiłoby mnie,
sądząc z jego chodu, że podpił już nieco.
Gospodarz rzekł jednak:
– Nigdy nie odprawię od mych drzwi Hanrahana
poety – po czym poprosił go, by wszedł.
Wielu sąsiadów zgromadziło się w chacie, a
niektórzy pamiętali Hanrahana; lecz malcy siedzący po
kątach słyszeli o nim jedynie, powstali więc teraz, by mu
się przyjrzeć, a jeden zapytał:
– Czy to nie ten Hanrahan, co miał szkołę, a którego
One uprowadziły?
Matka zatkała mu usta ręką, kazała być cicho i nie
mówić podobnych rzeczy.
– Hanrahan wnet się gniewa – rzekła – słysząc, gdy
ktoś o tym opowiada lub go wypytuje.
Ktoś zawołał prosząc o piosenkę, lecz gospodarz
odrzekł, że nie czas prosić o piosenkę, nim gość nie
odpoczął; po czym podał mu kubek whisky, a Hanrahan
podziękował i życząc mu zdrowia, wypróżnił go do dna.
Skrzypek stroił już skrzypce do następnego tańca, a
gospodarz powiedział młodym, że poznają, co to taniec,
gdy zobaczą, jak tańczy Hanrahan, gdyż nikt tu mu nie
sprosta. Hanrahan rzekł jednak, iż nie zatańczy, gdyż
lepsze ma teraz zajęcie dla swych nóg, wędrując przez
cztery prowincje Irlandii. Gdy to rzekł, przez uchylone
drzwi weszła Oona, córka gospodarzy, niosąc kilka
kawałków torfu z Connemara. Rzuciła je na palenisko, a
płomień wzbił się oświetlając jej urodziwą i uśmiechniętą
twarz; zaraz też powstało dwóch lub trzech młodych, by
poprosić ją do tańca. Lecz Hanrahan przeszedł izbę i
odepchnąwszy tamtych rzekł, iż musi ona z nim
zatańczyć, długo bowiem wędrował, nim przyszedł do
niej. Pewnie też szepnął jej jakieś grzeczne słówko do
ucha, gdyż nie sprzeciwiła się, a wystąpiła z nim razem, z
lekko zarumienionymi policzkami. Stanęły inne pary, lecz
gdy taniec miał się rozpocząć, Hanrahan zerknął
przypadkiem w dół i zauważył swe buty, zniszczone i
podarte, i wyglądające z nich postrzępione szare skarpety;
powiedział więc ze złością, że podłoga jest zła. a muzyka
nieszczególna, po czym usiadł w ciemnym kącie nie
opodal paleniska. A dziewczyna usiadła tam przy nim.
Taniec trwał, a gdy jeden się skończył, zawołano o
następny, więc przez czas jakiś nikt nie zwracał uwagi na
Oonę i Rudego Hanrahana w kącie. Matka jednak poczęła
się niepokoić, więc zawołała na Oonę, by przyszła i
pomogła jej nakryć do stołu w alkowie. Lecz Oona, która
nigdy przedtem jej nie odmówiła, odrzekła, że zaraz
przyjdzie, ale jeszcze nie teraz, gdyż słucha, co Hanrahan
mówi jej do ucha. Wzmogło to niepokój matki, która
poczęła się ku nim przybliżać, udając, że dokłada do
ognia lub omiata palenisko, by przysłuchać się temu, co
poeta prawi jej dziecku. Raz dosłyszała, jak opowiadał o
Deirdre o białych dłoniach i o tym, jak przywiodła do
śmierci synów Usny; i o tym, że rumieniec na jej
policzkach nie był tak czerwony jak krew synów
królewskich przelana dla niej, i o tym, że nigdy nie
zapomniała o swych cierpieniach; mówił też, że być może
przez pamięć o niej krzyk siewki nad trzęsawiskiem
brzmi w uchu poetów tak żałośnie jak lament
młodzieńców nad zmarłym towarzyszem. Mówił także, iż
nie pamiętano by o niej, gdyby poeci nie opiewali jej
urody w pieśniach. Innym razem nie zdołała dobrze pojąć,
co mówił, lecz z tego, co dosłyszała, wydało jej się, że to
poezja, choć nie rymowana, a mówił tak:
– Słońce i księżyc to mężczyzna i dziewczyna, moje
życie i twoje życie, a wędrują bez końca po niebiosach,
jak gdyby pod jedną opończą. Bóg stworzył ich dla siebie.
Stworzył On twoje życie i moje życie przed początkiem
świata i On to sprawił, że mogą iść przez świat, wzdłuż i
wszerz, jak para najlepszych tancerzy, którzy nadal tańczą
wokół długiej stodoły, roześmiani i pełni sił, podczas gdy
inni wspierają się znużeni o ściany.
Kobieta poszła wtedy do męża, który grał w karty,
lecz nie chciał jej słuchać, więc zwróciła się ku sąsiadce
powiadając:
– Czy nie ma sposobu, by ich rozłączyć?
A nie czekając odpowiedzi, powiedziała do kilku
młodych rozmawiających w pobliżu:
– Cóż z was za pożytek, jeśli nie możecie nakłonić
najlepszej dziewczyny w całej izbie, by tańczyła z wami?
Ruszajcie wszyscy, a zobaczymy, czy potraficie ją
odciągnąć od gadania poety.
Oona jednak nie chciała ich słuchać, machnęła
jedynie ręką, jakby chcąc się ich pozbyć. Zawołali więc
do Hanrahana mówiąc, żeby albo sam zatańczył z
dziewczyną, albo pozwolił jednemu z nich zatańczyć.
Usłyszawszy to, Hanrahan rzekł:
– Tak będzie, zatańczę z nią; nikt inny tylko ja z nią
zatańczę.
Powstał wraz z nią i powiódł ją za rękę; rozdrażniło
to niektórych wśród młodzieży, a inni zaczęli drwić z jego
postrzępionej kapoty i podartych butów. Nie zwracał
jednak na to uwagi, podobnie jak Oona, lecz spoglądali na
siebie, jakby cały świat należał tylko do nich. Inna para,
która siedziała dotąd objąwszy się ramionami, wystąpiła
wnet do tańca, trzymając się za ręce i poruszając w takt
muzyki. Hanrahan odwrócił się do nich tyłem, jakby w
złości i zamiast tańczyć począł śpiewać, a śpiewając
trzymał jej rękę; głos jego spotężniał, a wtedy ustały
drwiny chłopaków, umilkły skrzypce i niczego słychać
nie było prócz jego głosu, mającego w sobie świst wiatru.
Śpiewał pieśń, którą usłyszał lub ułożył ongi podczas
wędrówek wokół Slieve Echtge, a słowa, gdyby je
przełożyć, brzmiały:
Kościsty palec Śmierci
Nigdy tu nie zagości
W tej czarownej krainie
Skłonionej ku miłości;
Kwiat wieczny na gałęziach
I owoce przyjemne,
A nurtem rzek przepływa
Piwo jasne i ciemne.
Staruszek gra na kobzie;
Gdzie las srebrny i złoty,
Modrookie królowe
Tańczą pełne ochoty.
[tłum. M. Słomczyński ]
Gdy to śpiewał, Oona przysunęła się ku niemu, lica
jej zbladły, oczy nie były już niebieskie, lecz szare od
wezbranych łez, a każdy, kto na nią spojrzał, pomyślałby,
że gotowa była podążyć za nim przez świat cały, od
wschodu do zachodu.
Wtem jeden z chłopaków zawołał:
– Gdzież jest ta kraina, o której śpiewa? Miej się na
baczności, Oono, to bardzo daleko, możesz się dobrze
nachodzić, nim ją znajdziesz.
Inny zaś powiedział:
– Nie do Krainy Młodości z nim pójdziesz, lecz na
trzęsawiska Mayo.
Wówczas Oona spojrzała na Hanrahana, jak gdyby
chciała go zapytać, lecz on uniósł jej dłoń w swej dłoni i
zawołał na poły krzycząc, na poły śpiewając:
– Bardzo blisko nas jest ta kraina, jest wokół nas; być
może na nagim wierzchołku pagórka albo w gęstwinie
leśnej. – Powtórzył bardzo głośno i wyraźnie: – W
gęstwinie leśnej; o, śmierć nas nigdy nie znajdzie w
gęstwinie leśnej. Czy pójdziesz tam ze mną, Oono?
Gdy to mówił, obie stare kobiety wyszły za drzwi, a
matka Oony płacząc powiedziała:
– Rzucił urok na Oonę. Czyż nie możemy nakłonić
mężczyzn, by wypędzili go z domu?
– Tego właśnie uczynić nie można – odrzekła tamta –
jest on przecie pieśniarzem gaelickim, a wiesz dobrze, że
jeśli wypędzisz gaelickiego pieśniarza z domu, rzuci on
na ciebie klątwą, którą gwarzy zboże w polu i odbierze
mleko krowom, choćby miała przez siedem lat wisieć w
powietrzu.
– Boże dopomóż! – rzekła matka. – Czemuż go
wpuściłam do domu, choć tak złą cieszy się sławą!
– Nie byłoby szkody, gdybyś go nie wpuściła do
środka, lecz wielce byś sobie mogła zaszkodzić, gdybyś
go siłą z domu wygnała. Posłuchaj, co umyśliłam, żeby
sam z domu precz poszedł, choć nikt go nie będzie
wyganiał.
Wkrótce potem obie kobiety weszły do izby, niosąc
po wiązce siana w fartuchu. Hanrahan już nie śpiewał,
lecz przemawiał do Oony szybko i cicho, mówiąc:
– Chata jest ciasna, lecz świat szeroki, a wierni
kochankowie nie muszą się lękać nocy ni poranka, ni
słońca, ni gwiazd, ni wieczornych cieni, ni żadnej
ziemskiej rzeczy.
– Hanrahanie – rzekła wówczas matka uderzając go
po ramieniu – czy pomożesz mi?
– Pomóż, Hanrahanie – powiedziała sąsiadka –
pomóż nam upleść powróz z tego siana, gdyż zręczne
masz ręce, a podmuch wiatru obluzował strzechę na
stogu.
– Pomogę wam – odrzekł biorąc w ręce kijek. Matka
zaczęła wydawać mu siano, a on je splatał, spieszył się
zaś, by skończyć robotę i znów być wolnym. Kobiety
rozmawiały wydając siano i zachęcały go mówiąc, że
pięknie splata powróz, lepiej niźli którykolwiek z
sąsiadów i że lepszego nie widziały. Gdy Hanrahan
spostrzegł, że Oona się przygląda, począł splatać bardzo
szybko, z uniesioną głową, by pochwalić się zręcznością
rąk, uczonością i siłą ramion. Tak się przechwalając, cofał
się, cały czas splatając powróz, aż dosięgnął otwartych
drzwi, bez zastanowienia przekroczył próg i znalazł się na
drodze. W tej samej chwili matka zerwała się, wyrzuciła
powróz w ślad za nim, zamknęła zewnętrzne i
wewnętrzne drzwi i zasunęła zasuwę.
Gdy to uczyniła, roześmiała się głośno, zadowolona,
a sąsiedzi jej zawtórowali, chwaląc ją. Wnet posłyszeli,
jak Hanrahan wali w drzwi i wyklina przed chatą, a matka
w sam czas powstrzymała Oonę, która już kładła rękę na
zasuwie, by ją odciągnąć. Matka dała znak skrzypkowi,
ten zaczął skoczny taniec, a jeden z chłopaków nie
pytając o pozwolenie chwycił Oonę i wprowadził ją
pośród tancerzy. Gdy taniec ustał i umilkły skrzypki, z
zewnątrz nie dobiegał już żaden głos, a droga była cicha
jak Wprzódy, Gdy Hanrahan pojął, że zamknięto przed
nim drzwi i tej nocy nie będzie miał ni dachu nad głową,
ni napitku, ni dziewczyny chętnej do słuchania, opuściły
go złość i odwaga, podążył więc w miejsce, gdzie fale
biły o piasek wybrzeża.
Usiadł na wielkim kamieniu i zaczął cicho śpiewać
kołysząc prawym ramieniem, jak robił to zawsze, by
sobie dodać otuchy, gdy wszystko zawodziło. Nie
wiadomo jednak, czy to właśnie wówczas, czy kiedy
indziej ułożył pieśń, zwaną do dziś „Splataniem
powroza”, która zaczyna się: „Cóż to za zdechły kot
przywiódł mnie w to miejsce”.
Siedział tak czas jakiś, a mgła i cienie poczęły
gromadzić się wokół niego, czasem nadciągając od
morza, a czasem sunąc po jego powierzchni. Wydało mu
się, że jeden z cieni był królową, którą widział pogrążoną
we śnie na Slieve Echtge; nie spała teraz, lecz drwiła
wołając do innych cieni poza nią: „Był słaby, był słaby,
nie miał odwagi”. Czuł jeszcze w dłoniach pasma
powroza i splatał je dalej, a wydawało mu się, gdy plótł,
że są w nim wszystkie smutki świata. Później zdało mu
się, że powróz przemienił się we śnie w ogromnego
wodnego gada, który wypełza z morza i oplata go,
zaciskając się coraz mocniej. Odzyskawszy wolność,
powlókł się, drżący i chwiejny, wzdłuż wybrzeża, a szare
cienie unosiły się wokół niego. Oto co mówiły:
– Biada temu, który odrzuca wezwanie cór Sidhe,
gdyż nie zazna ukojenia w miłości ziemskich kobiet, aż
po kres życia i czasu, a chłód mogiły będzie na wieki w
jego sercu. Wybrał śmierć; niech umiera, niech umiera,
niech umiera.
Hanrahan i Cathleen, córka Houlihana
Pewnego razu Hanrahan wędrował ku północy,
najmując się od czasu do czasu u wieśniaków, gdy była
robota w polu, opowiadając baśnie i śpiewając pieśni na
pogrzebach i weselach.
Zdarzyło się pewnego dnia, że na drodze do
Colooney zrównał się z niejaką Margaret Rooney,
kobietą, którą znał kiedyś za młodych lat w Munsterze.
Nie cieszyła się wówczas dobrą sławą, aż w końcu ksiądz
ją przegnał. Poznał ją po chodzie i po barwie oczu, a
także po sposobie, w jaki lewą ręką odgarniała włosy z
twarzy. Powiedziała mu, że włóczy się po okolicy
sprzedając śledzie, a teraz wraca do Sligo, do domu w
Grodzie, gdzie mieszka z pewną kobietą, Mary Gillis,
której przeszłość bardzo jest podobna do jej przeszłości.
Rzekła mu też, że bardzo by chciała, żeby zamieszkał w
ich domu i śpiewał swe pieśni włóczęgom, ślepcom i
skrzypkom w Grodzie. Mówiła, że pamięta go dobrze i
życzy sobie tego; a że Mary Gillis zna na pamięć niektóre
jego pieśni, nie powinien się obawiać złego traktowania,
zaś wszyscy włóczędzy i żebracy, którzy go będą słuchali,
oddadzą mu część swych zarobków za pieśni i opowieści,
a także rozsławią jego imię po wszystkich parafiach
Irlandii.
Hanrahan był zadowolony, że idzie z nią i że znalazł
kobietę, która wysłuchuje, opowieści o jego kłopotach i
pociesza go. Była to owa chwila u schyłku dnia, gdy
każdy mężczyzna może wydać się przystojny, a każda
kobieta urodziwa. Otoczyła go ramieniem, gdy opowiadał
jej o nieszczęsnym splataniu powroza, a w półmroku
wydawała się tak dobra jak każda inna.
Rozmawiali całą drogę do Grodu, a co do Mary
Gillis, to gdy go ujrzała i dowiedziała się, kim jest, niemal
się rozpłakała na myśl, że będzie mieć w domu człowieka
o tak rozgłośnym imieniu.
Hanrahan wielce był zadowolony, że. zamieszkał na
pewien czas z nimi, gdyż utrudziło go wędrowanie;
bowiem od dnia, gdy zastał zawaloną chatę, którą
opuściła Mary Lavelle, i ujrzał rozwłóczoną strzechę, nie
pragnął mieć własnego domu; nigdy też nie zatrzymał się
w żadnym miejscu dość długo, by widzieć, jak
wystrzelają zielone liście tam, gdzie oglądał więdnięcie
starych, lub by widzieć pszenicę zżętą tam, gdzie oglądał
siew. Dobra to była odmiana, mieć schronienie przed
deszczem, ogień wieczorem i strawę, którą kładziono
przed nim na stole bez proszenia.
Bardzo wiele pieśni ułożył mieszkając tam w spokoju
i pod troskliwą opieką. Po większej części były to pieśni
miłosne, lecz były też i pieśni pokutne, a także pieśni o
Irlandii i jej nieszczęściach, opiewanych w tej lub innej
postaci.
Każdego wieczoru zbierali się w domu włóczędzy,
żebracy, ślepcy i skrzypkowie i słuchali jego pieśni,
wierszy i opowieści o dawnych czasach Fianny, a
zachowywali wszystko w pamięci nie zepsutej przez
książki; rozsławili też jego imię na wszystkich stypach,
weselach i odpustach w Connacht. Nigdy nie wiodło mu
się tak dobrze ani też nigdy tak go nie poważano jak
wówczas.
Pewnego grudniowego wieczoru Hanrahan śpiewał
piosenkę, którą, jak powiadał, podsłuchał u zielonej
górskiej siewki, o jasnowłosych chłopcach, co porzucili
Limerick, by wędrować i błąkać się po wszystkich
stronach świata. Wielu było ludzi w izbie tego wieczora, a
wśród nich dwóch lub trzech malców, którzy wpełzli do
środka, a teraz siedzieli na podłodze obok ognia, zbyt
zajęci przypiekaniem ziemniaka w popiele lub czymś
podobnym, by zwracać na niego uwagę. Pamiętali jednak
w długi czas potem, gdy imię jego stało się sławne,
dźwięk jego głosu, sposób, w jaki poruszał ręką, jego
wygląd, gdy siedział na skraju posłania, jego cień
padający na bieloną ścianę i wznoszący się aż do samej
strzechy, gdy się poruszał.
Nagle śpiew jego ustał, a oczy zamgliły się, jak
gdyby spoglądał na coś bardzo odległego.
Mary Gillis, która nalewała whisky do kubka
stojącego obok niego na stole, przestała nalewać i rzekła:
– Myślisz nas porzucić?
Margaret Rooney usłyszała, co tamta rzekła, lecz nie
wiedziała czemu. Wzięła sobie bardzo te słowa do serca i
podeszła ku niemu z sercem ściśniętym na myśl, że miała
utracić tak dobrego kompana, człowieka tak poważanego
i ściągającego tak wielu gości do jej domu.
– Nie odejdziesz chyba od nas, mój miły? – rzekła
chwytając go za rękę.
– Nie o tym myślę – odparł – lecz o Irlandii i o
brzemieniu smutku, który jej ciąży.
Wsparł głowę na dłoni i począł śpiewać te słowa, a
dźwięk jego głosu był jak wiatr w miejscu odludnym.
Wysoko nad brzegiem Cummen brunatne stare
drzewa
Rozdziera czarna wichura nadlatująca z lewa;
Jak owe drzewa rozdarte umiera nasza odwaga, Lecz
w sercach na dnie skryliśmy ów płomień, który
się wzmaga, Z oczu Cathleen, córy Houlihana.
W górze, nad Knockmarea, wicher spiętrzył obłoki
I drwiąc z Maeve rozbrzmiewa dudniąc po skałach
wysokich;
Podobne chmurom huczącym, zabiły nam serca w
gniew
zbrojne,
Lecz skłoniliśmy się nisko, niżej, całując spokojne
Stopy Cathleen, córy Houlihana.
Wysoko na Cloth-na-Bare żółty staw wylał jak morze,
Gdzie mokra wichura szarpie ociekające przestworze;
Krew nasza i serca są jako woda mulista i rwąca,
Lecz czystsza niż świeca wysoko przed Krzyżem
Świętym stojąca,
Jest Cathleen, córa Houlihana.
[tłum. M. Słomczyński ]
Głos zaczął mu się załamywać w śpiewie i łzy
potoczyły się po policzkach, a Margaret Rooney ukryła
twarz w dłoniach i poczęła płakać wraz z nim. Potem
szloch wstrząsnął łachmanami ślepego żebraka przy
palenisku, a wkrótce nie było nikogo, kto nie zalewałby
się łzami.
Klątwa Rudego Hanrahana
Pewnego pięknego majowego poranka, w długi czas
po odejściu z domu Margaret Rooney, Hanrahan
wędrował drogą w pobliżu Colooney, a śpiew ptaków w
krzewach białych od kwiecia skłaniał go do śpiewu. Szedł
do swego własnego domku, który był zaledwie lepianką,
lecz to mu wystarczało. Znużony był bowiem wieloma
latami wędrówki z miejsca na miejsce o każdej porze
roku, a choć rzadko odmawiano mu przyjęcia i cząstki
tego, co było w domu, czasem wydawało mu się, że
umysł jego zesztywniał podobnie jak stawy. Nie było mu
już tak łatwo jak dawniej weselić się i żartować przez całą
noc, uciesznymi opowieściami rozśmieszać chłopców i
pieśniami schlebiać kobietom. Jakiś czas przedtem
zaszedł do chaty, którą opuścił pewien biedak idąc do
żniw i nigdy do niej nie powrócił. A gdy naprawił
strzechę, z paru worków i sitowia sklecił posłanie w kącie
i zamiótł podłogę, wielce był rad, że ma jakiś kąt dla
siebie, gdzie może przychodzić i skąd może odchodzić,
kiedy zechce, i gdzie przesiedzieć może cały wieczór z
głową w dłoniach, gdy ogarną go strapienia i tęsknota za
dawnymi czasami. Jeden po drugim sąsiedzi zaczęli
przysyłać do niego dzieci na naukę, a on utrzymywał się z
tego, co przyniosły, to parę jajek, to placek owsiany albo
parę kawałków torfu. Jeśli zaś od czasu do czasu znikał w
Grodzie na jakiś szalony dzień i noc, nikt mu nie rzekł
słowa, wiedziano bowiem, że był poetą i ukochał
wędrówkę.
Właśnie z Grodu powracał tego majowego ranka, z
lekkim sercem, śpiewając nową piosenkę, która mu
przyszła do głowy. Wkrótce zając przebiegł mu drogę i
pomknął w pola przez luźne kamienie w murze. Wiedział,
że nie jest to dobry znak, gdy zając przecina drogę,
pamiętał bowiem owego zająca, który go zwabił na Slieve
Echtge, gdy czekała nań Mary Lavelle, i jak od tego czasu
nigdy nie zaznał spokoju.
– Widzi mi się, że coś złego mnie zaraz spotka –
powiedział.
Zaledwie to wyrzekł, usłyszał płacz na pobliskim
polu, więc zerknął przez okalający je mur. Ujrzał młodą
dziewczynę siedzącą pod krzewem białego głogu i
płaczącą, jakby jej serce miało pęknąć. Twarz miała
ukrytą w dłoniach, lecz jej miękkie włosy, biała szyja i
młody wygląd przywiodły mu na myśl Bridget Purcell i
Margaret Gillane, i Maeve Connelan, i Oonę Curry, i
Celię Driscoll, i wszystkie inne dziewczęta, dla których
układał pieśni i którym schlebiał przymilną mową.
Podniosła głowę, a wówczas poznał, że była to
dziewczyna z sąsiedztwa, córka wieśniaka.
– Cóż ci dolega, Noro? – zapytał.
– Nic, w czym mógłbyś mi ulżyć, Rudy Hanrahanie.
– Jeśli masz jakieś zmartwienie, właśnie ja mógłbym
ci się przydać – rzekł wówczas – gdyż znam historię
Greków i wiem dobrze, co to smutek, co rozstanie i co
trudy tego świata. A jeśli nawet ja nie potrafię wybawić
cię z kłopotu, to przecież niejednego wybawiłem mocą,
która jest w mych pieśniach, podobnie jak w pieśniach
poetów, którzy żyli przede mną od początku świata.
Właśnie z innymi poetami będę siedział i rozprawiał w
jakimś dalekim miejscu w zaświatach, po kres życia i
czasu.
Dziewczyna przestała płakać i powiedziała:
– Owenie Hanrahanie, często słyszałam, że cierpiałeś
smutek i prześladowanie, i doznałeś wszelakich
nieszczęść od czasu, gdy odmówiłeś miłości królowej na
Slieve Echtge, i że nigdy odtąd nie zostawiła cię w
spokoju. Ale gdy ziemscy ludzie wyrządzą ci krzywdę,
znasz dobrze sposób, by im zaszkodzić. Czy uczynisz, o
co cię poproszę, Owenie Hanrahanie?
– Uczynię, jak mi Bóg miły.
– Ojciec, matka i bracia – powiedziała dziewczyna –
wydają mnie za starego Paddy Doe, bo ma zagrodę i sto
akrów pod górką. A oto co możesz uczynić, Hanrahanie:
ułóż o nim wiersz, tak jak ułożyłeś kiedyś za młodu o
Piotrze Kilmartinie, żeby smutek był przy nim, czy
wstaje, czy kładzie się na spoczynek, co sprawi, że
prędzej pomyśli o cmentarzu w Colooney niż o ożenku. I
nie zwlekaj, bo na jutro wyznaczyli ślub, a prędzej ujrzę
słońce wschodzące w dzień mej śmierci niż w dzień mego
wesela.
– Ułożę o nim pieśń, co przyniesie mu wstyd i
smutek; powiedz mi jednak, ile ma lat, bo wstawię to do
pieśni.
– Och, ma mnóstwo lat. Jest tak stary jak ty sam,
Rudy Hanrahanie.
– Stary jak ja sam – rzekł Hanrahan złamanym
głosem – stary jak ja sam; pomiędzy nami jest
dwadzieścia lat, a może więcej! Zaiste, zły to dzień dla
Owena Hanrahana, gdy dziewczyna o policzkach
rozkwitających majem uważa go za starego. Na litość
boską, zraniłaś mi serce.
Odwrócił się od niej i powędrował drogą, aż doszedł
do kamienia, na którym usiadł, gdyż zdało mu się, że
nagle zaciążyły mu lata. Przypomniał sobie też, że parę
dni wcześniej pewna kobieta w jakimś domu rzekła mu:
– Nie Rudym Hanrahanem jesteś teraz, lecz
Hanrahanem Płowym, gdyż włosy twoje mają teraz barwę
konopi.
Inna kobieta, którą poprosił o coś do picia, dała mu
nie świeże mleko, lecz kwaśne; a czasem dziewczęta
szeptały i chichotały z nieopierzonymi młokosami, gdy on
wygłaszał swe pieśni lub opowieści. Pomyślał też o
sztywności stawów, gdy wstawał z rana, i o bólu w
kolanach po wędrówce, więc wydało mu się, że stał się
staruchem, który ma kłucie w barkach, plamiste łydki,
przerywany oddech i powoli usycha. Myśli te wprawiły
go w wielki gniew przeciw starości i wszystkiemu, co z
sobą niosła. Właśnie wówczas spojrzał w górę, a
spostrzegłszy wielkiego nakrapianego orła żeglującego z
wolna ku Ballygawley wykrzyknął:
– Ty także, orle z Ballygawley, jesteś stary, w twoich
skrzydłach brakuje piór, zatem ciebie oraz twych
wiekowych towarzyszy, Szczupaka z Jeziora Dargan i Cis
z Urwiska Przybłędów, umieszczę w mym rymie, abyście
byli przeklęci na wieki.
Z kwitnącego krzewu po jego lewej ręce lekki
podmuch wiatru zdmuchnął białe płatki na płaszcz
Hanrahana.
– Majowe kwiecie – rzekł zbierając je dłonią – nie
znasz starości, gdyż giniesz w pełni urody, więc
umieszczę cię w mym rymie i dam ci błogosławieństwo.
Podniósł się i zerwawszy gałązkę z krzewił, poniósł
ją w ręku. Wyglądał jednak jak stary złamany człowiek,
gdy szedł do domu tego dnia z pochylonymi ramionami i
pociemniałą twarzą.
Gdy dotarł do swej lepianki, nie było tam nikogo,
więc wszedł i położył się na posłaniu, jak to miał w
zwyczaju, gdy chciał ułożyć pieśń, pochwałę lub
przekleństwo. Nie zabrało mu to wiele czasu tym razem,
gdyż miał natchnienie przeklinających bardów. Gdy
skończył, zaczął się zastanawiać, jak rozgłosić klątwę po
okolicy.
Niektórzy uczniowie zaczęli się schodzić, pytając,
czy będą lekcje, więc Hanrahan podniósł się i usiadł na
ławie przy palenisku, a oni otoczyli go.
Myśleli, że Hanrahan wyciągnie Wergilego lub mszał
czy elementarz, lecz on uniósł w górę gałązkę głogu,
którą nadal trzymał w ręku.
– Dzieci – rzekł – oto wasza nowa dzisiejsza lekcja.
Wy same oraz wszyscy piękni ludzie na świecie jesteście
jak to kwiecie, starość zaś jest jak wiatr, który
nadciągając
kwiecie
to
zdmuchuje.
Ułożyłem
przekleństwo na starość i starych. Posłuchajcie, co teraz
powiem.
A oto, co im rzekł:
Poeta Owen Hanrahan pod drzewo wszedł majowe
I rzucił wielką klątwę na swą siwiejącą głowę;
Mieszkańca Ballygawley Wzgórz, orła cętkowanego,
Przeklął, gdyż jest najstarszym z tych, którzy zaznali
złego;
I cis zielony przeklął też ów wiekuisty, który
Rósł przy Urwisku Obcych nad Rozpadliną Wichury,
I z Castle Dargan cichych wód prastarego,
szczupaka,
Który bolesny nosi ślad od niejednego haka,
Paddy Bruena przeklął też, ze Studni Młodej Panny,
Gdyż nie ma włosa na łbie on, we łbie szum
nieustanny;
Michała Gili i Piotra Hart – sąsiadów Paddy’ego –
Przeklina też za ciągłą chęć gadania byle czego;
Klnie też Shemusa Cullinan, starca z Pastwisk
Zielonych,
Gdyż szczudła dwa daremnie tkwią w jego dłoniach,
skręconych;
Północnych Mroków klątwa też Paddy’ego Doe niech
zmoży,
Gdyż wierzy on, że stary łeb na śnieżnej piersi złoży,
Pragnie on zdusić pieśni głos i serce zgnieść
człowiecze,
Niechaj więc ściga klątwa go, aż z ciała duch
uciecze;
Lecz błogosławi on ów kwiat majowy, który wzejdzie,
Albowiem piękny przyjdzie tu i piękny stąd odejdzie.
[tłum. M. Słomczyński ]
Powtarzał to dzieciom, wiersz po wierszu, aż
wszystkie potrafiły powiedzieć kawałek, a najbystrzejsze
potrafiły powiedzieć wszystko.
– Wystarczy na dzisiaj – rzekł wówczas. – A teraz
macie iść i śpiewać tę pieśń przez czas jakiś, na melodię
„Zielonej wiązki sitowia”, każdemu, kogo spotkacie, a
zwłaszcza starcom, o których mowa.
– Zrobię to – rzekł jeden z malców. – Znam dobrze
starego Paddy Doe. Zeszłego roku w wigilię świętego
Jana wrzuciliśmy mu mysz do komina, ale to lepsze niż
myszy.
– Pójdę do miasta Sligo i zaśpiewam to na ulicy –
powiedział inny chłopiec.
– Zrób tak – rzekł Hanrahan – i pójdź do Grodu, i
powiedz to Margaret Rooney i Mary Gillis, i przykaż im,
by to śpiewały i kazały to śpiewać żebrakom i
włóczęgom, gdziekolwiek pójdą.
Dzieci wybiegły zatem, dumne i psotne, wykrzykując
pieśń w biegu, więc Hanrahan nie miał obaw, by jej nie
usłyszano.
Następnego ranka siedział przed drzwiami patrząc,
jak uczniowie schodzą się po dwóch i po trzech. Przyszli
już prawie wszyscy, a Hanrahan właśnie badał położenie
słońca na niebie, by sprawdzić, czy czas już zacząć, gdy
usłyszał dźwięk podobny brzęczeniu roju pszczół w
powietrzu lub pędowi niewidocznej rzeki w czas
powodzi. Wnet spostrzegł tłum nadciągający ku lepiance
od strony drogi i zauważył, że składał się on ze starców, a
na jego czele szli Paddy Bruen, Michael Gili i Paddy Doe.
Każdy z tłumu dzierżył w ręku kij jesionowy lub z
tarniny. Gdy tylko go dojrzeli, kije zaczęły kołysać się jak
konary w czas burzy, a stare stopy poderwały się do
biegu.
Nie czekał dłużej, lecz pomknął na pagórek za
lepianką, aż zniknął im z oczu.
Po chwili wynurzył się spoza pagórka, gdzie ukrywał
się w janowcu rosnącym na skraju rowu. Gdy zbliżył się
na tyle, że mógł już dojrzeć swą chatę, zobaczył, że starcy
zgromadzili się wokół niej, a jeden właśnie wbijał w
strzechę widły z wiechciem zapalonej słomy.
– Biada mi! – rzekł Hanrahan. – Obróciłem Starość,
Czas, Znużenie i Słabość przeciwko sobie, więc muszę
znów iść na wędrówkę. Błogosławiona Królowo Niebios,
broń mnie przed Orłem z Ballygawley, Cisem z Urwiska
Przybłędów, Szczupakiem z Jeziora Castle Dargan i przed
zapalonymi wiechciami w rękach starców, ich
powinowatych.
Widzenie Hanrahana
Pewnego razu w czerwcu Hanrahan wędrował w
pobliżu Sligo, nie zaszedł jednak do miasta, lecz skręcił w
kierunku Ben Bulben; nachodziły go bowiem myśli o
dawnych czasach i nie miał ochoty spotykać prostych
ludzi. Idąc nucił pieśń, która kiedyś mu się przyśniła:
Kościsty palec Śmierci
Nigdy tu nie zagości
W tej czarownej krainie
Skłonionej ku miłości;
Kwiat wieczny na gałęziach
I owoce przyjemne,
A nurtem rzek przepływa
Piwo jasne i ciemne.
Staruszek gra na kobzie;
Gdzie las srebrny i złoty,
Modrookie królowe
Tańczą pełne ochoty.
I rzekł szeptem do lisa:
„Ach, gdzież jest to zło świata?”
Słońce śmiało się słodko,
Księżyc w uzdę się wplatał.
Lecz mały lis wyszeptał:
„W uzdę mu się nie wplataj,
Gdyż w czarowną krainę
Wstąpił, w samo zło świata. ”
Gdy chcą walczyć, zdejmują
Miecze ciężkiej roboty
Zawieszone w gałęziach
Owych srebrnych i złotych.
Lecz gdy w boju polegną,
Znów do życia powstają.
Całe szczęście, że ludzie
O nich prawdy nie znają.
Bowiem kmiotek nasz krzepki
Pług by rzucił i ruszył
Z sercem pustym jak puchar,
Który ktoś mu osuszył.
Michał sięgnie po trąbkę
Skrytą w liściach nad głową,
Oznajmując cichutko
Ich wieczerzę gotową.
Gabriel wróci znad wody,
Rybi ogon przyniesie
Z baśnią o dziwach, które
Człowiek napotka w lesie.
Ze starego, srebrnego
Długo będzie pił rogu,
Aż upadnie znużony
Między gwiazdy na progu.
[tłum. M. Słomczyński ]
Hanrahan zaczął się właśnie wspinać na górę, więc
przerwał śpiewanie, gdyż dla niego była to długa
wspinaczka, a od czasu do czasu musiał usiąść i odpocząć
przez chwilę. Gdy odpoczywał pewnego razu, zauważył
krzak dzikiej róży, okryty kwieciem, rosnący obok
kurhanu, co przypomniało mu dzikie róże, które przynosił
kiedyś Mary Lavelle, a potem już nigdy żadnej innej
kobiecie. Ułamał gałązkę krzewu, z pąkami i rozkwitłym
kwieciem, i śpiewał dalej: i rzekł szeptem do lisa:
„Ach, gdzież jest to zło świata?”
Słońce śmiało się słodko,
Księżyc w uzdę się wplatał.
Lecz wyszeptał lis mały:
„W uzdę mu się nie wplataj,
Gdyż w czarowną krainę
Wstąpił, w samo zło świata. ”
[tłum. M. Słomczyński ]
Wspinał się dalej, zostawiwszy za sobą kurhan, a
wówczas przyszły mu na myśl pewne stare pieśni o
kochankach, dobrych i złych, i o takich, którzy zbudzili
się ze snu w grobie dzięki mocy wzajemnej miłości i
powrócili do życia w jakimś mrocznym miejscu, gdzie
oczekują Sądu, wygnani sprzed oblicza Boga.
Wreszcie, u schyłku dnia, dotarł do Urwiska
Przybłędów, i spocząwszy na grani skalnej, spojrzał w
dolinę, pełną szarej mgły rozpościerającej się od jednej
góry do drugiej.
Wydało mu się, gdy tak patrzył, że mgła przybrała
mgliste kształty mężczyzn i kobiet, a serce zaczęło mu
walić z lęku i radości na ów widok. Jego ręce, zawsze
niespokojne, poczęły obrywać płatki róż z gałązki, a on je
śledził, gdy spływały w dolinę trzepoczącą gromadką.
Nagle posłyszał nikłą muzykę, muzykę, w której było
więcej śmiechu i łkania niż w całej muzyce tego świata.
Serce w nim urosło, gdy to usłyszał, zaśmiał się więc
głośno, wiedział bowiem, że muzykę tę tworzył ktoś,
czyja piękność i wielkość przerastały ludzi. Zdało mu się
też, że miękkie różane płatki lecące z trzepotem w dolinę
poczęły zmieniać kształt, aż przybrały wygląd gromadki
mężczyzn i kobiet we mgle w oddali, o barwie róży. Wnet
barwa ta zmieniła się w wiele barw i ujrzał długi szereg
smukłych młodzieńców i królewskich dziewic, którzy nie
oddalali się od niego, lecz zbliżali ku niemu i przepływali
obok. niego, z twarzami pełnymi czułości pomimo
dumnego wyglądu, bladymi i znużonymi, jak gdyby
nieustannie poszukiwali wzniosłych smutków. Z mgły
wyciągnęły się widmowe ramiona, jak gdyby chciały ich
pochwycić, lecz nie mogły ich dosięgnąć, gdyż cisza,
która ich otaczała, nie mogła być zmącona. Przed nimi i
poza nimi, lecz w pewnej odległości, jak gdyby z
uszanowaniem, postępowały inne kształty, to wznosząc
się, to opadając, to zbliżając, to oddalając; Hanrahan
poznał po ich wirującym locie, że były to Sidhe, dawne
pokonane bóstwa; widmowe ramiona nie uniosły się, by
pochwycić Sidhe, gdyż są one z tych, co nie mogą
grzeszyć ni słuchać. Wszystkie kształty zmalały wnet w
oddali i zdawało się, że ciągnęły ku białym wrotom na
zbocza góry.
Mgła rozciągała się teraz przed nim jak opustoszałe
taorze obmywające góry długimi szarymi falami, lecz gdy
wpatrywał się w nią, poczęła się znów wypełniać
płynnym, przerywanym, nieświadomym życiem, które
było jej częścią, a w szarości pojawiły się ramiona i blade
oblicza ż falującymi włosami. Wznosiło się to coraz
wyżej, aż zrównało z krawędzią skały, a wówczas kształty
wydały mu się nierzeczywiste i nowy pochód, na pół
zanurzony we mgle, przesunął się wolno nierównym
krokiem, a pośrodku każdego cienia coś połyskiwało w
świetle gwiazd. Nadciągały coraz bliżej i Hanrahan ujrzał,
że byli to również kochankowie, a miast serc mieli
lusterka w kształcie serc, w których bezustannie oglądali
nawzajem własne twarze. Przechodzili, pogrążając się
wnet w otchłań, a inne kształty wznosiły się w ich
miejsce, lecz te nie kroczyły obok siebie, a podążały
jeden za drugim, wyciągając w uniesieniu przyzywające
ramiona. Spostrzegł też, że ściganymi były kobiety; ich
głowy były niezrównanej piękności, lecz ciała jedynie
cieniami bez życia, a długie włosy poruszały się i drgały
wokół nich, jak gdyby żyły własnym niesamowitym
życiem. Nagle mgła podniosła się i przesłoniła je, a lekki
podmuch wiatru przegnał je ku północnemu wschodowi,
okrywając zarazem Hanrahana białym skrzydłem chmury.
Hanrahan powstał drżąc i właśnie chciał odwrócić się
od doliny, gdy spostrzegł dwa ciemne i na pół zakryte
kształty, które stały jak gdyby w powietrzu tuż poza
skałą. Jeden z nich, o smutnych oczach żebraka, rzekł doń
kobiecym głosem:
– Przemów do mnie, gdyż nikt na tym ni na tamtym
święcie nie przemówił do mnie przez siedemset lat.
– Powiedz mi, kim są ci, którzy tędy przeszli – rzekł
Hanrahan.
– Ci, co przeszli najpierw – rzekła kobieta – to
kochankowie, najsławniejsi w dawnych czasach, Blanaid i
Deirdre, i Grania, i ich ukochani towarzysze, a także
wielkie mnóstwo innych, nie tak znanych, lecz równie
mocno kochanych. Ponieważ szukali w sobie nawzajem
nie tylko kwiecia młodości, lecz piękna tak trwałego jak
noc i gwiazdy, noc i gwiazdy strzegą ich na zawsze od
wojny i zguby, pomimo śmierci i goryczy, które miłość
ich przyniosła światu. Ci, którzy nadeszli później –
mówiła dalej – i którzy nadal oddychają słodkim
powietrzem, a w sercach mają lusterka, nie pojawiają się
w pieśniach poetów, gdyż pragnęli jedynie tryumfować
nawzajem nad sobą i w ten sposób dowieść swej mocy i
urody, z tej zatem przyczyny okazywali coś na kształt
miłości. Natomiast kobiety o widmowych ciałach nie
pożądały tryumfu ni miłości, pragnęły jedynie być
kochane, więc nie ma krwi w ich sercach i ciałach, chyba
że przepłynie przez nie od pocałunku, lecz życie ich trwa
jedynie chwilę. Są one nieszczęśliwe, lecz ja jestem z
nich najnieszczęśliwsza, gdyż jestem Dervorgilla, a to jest
Diarmuid, a nasz grzech sprowadził Normanów do
Irlandii. Klątwa pokoleń ciąży na nas, a nikogo nie
ukarano tak jak nas. Kochaliśmy w sobie nawzajem
jedynie rozkwitającą męskość i kobiecość, więc gdy
umarliśmy, nie otoczyła nas wieczna nieprzerwana cisza,
a gorycz bitew, które ściągnęliśmy na Irlandię, obróciła
się w naszą karę. Wiecznie wędrujemy razem, lecz
Diarmuid, który był moim kochankiem, ogląda mnie
zawsze jako ciało, które długi czas przebywało w ziemi, a
ja wiem, że taką mnie widzi. Pytaj mnie jeszcze, pytaj
mnie jeszcze, gdyż lata pozostawiły mądrość w mym
sercu, a nikt mnie nie słuchał od siedmiuset lat.
Wielka trwoga ogarnęła Hanrahana. Uniósłszy
ramiona nad głowę, wydał z siebie po trzykroć głośny
okrzyk, aż bydło w dolinie uniosło głowy i zaryczało, a
ptaki leśne u podnóża góry przebudziły się ze snu i
zatrzepotały w drżących liściach. Nieco poniżej krawędzi
grani gromadka płatków różanych nadal trzepotała w
powietrzu, gdyż wrota Wieczności otwarły się i na powrót
zamknęły w jednym uderzeniu serca.
Śmierć Hanrahana
Hanrahan, który nigdy nie przebywał długo w
jednym miejscu, znów się pojawił w wioskach u podnóża
Slieve Echtge, Illeton, Scalp i Ballylee, a zatrzymywał się
to w tym domu, to w owym, wszędzie podejmowany
serdecznie przez wzgląd na dawne czasy, swą poezję i
uczoność. W małej skórzanej sakiewce pod kapotą miał
nieco srebrnych pieniędzy i miedziaków, lecz rzadko
musiał coś z niej wyjmować, gdyż zadowalał się byłe
czym, a nie było nikogo, kto przyjąłby od niego zapłatę.
Ręka ciążyła mu już na kiju z tarniny, którym się
podpierał, policzki miał zapadłe i poorane, lecz
pożywienia, ziemniaków, mleka czy kawałka owsianego
placka, dostawał, ile chciał; a na skraju tak dzikiego i
bagnistego miejsca jak Echtge nie zabrakło i kubka trunku
o smaku torfianego dymu. Zwykle błądził po ogromnym
lesie w Kinadife lub za dnia siadywał godzinami pośród
trzcin nad jeziorem Belshragh, przysłuchując się górskim
potokom lub śledząc cienie na brunatnych bagiennych
stawach; cicho, by nie spłoszyć saren, które schodziły z
wrzosowisk ku trawie i polom uprawnym po zapadnięciu
nocy. Z upływem dni zaczął jakby należeć do jakiegoś
niewidzialnego i mglistego świata, pełnego barw poza
wszelkimi barwami i ciszy poza wszelką ciszą tego
świata. Przechadzając się po lesie słyszał czasem muzykę,
która gasnąc uchodziła z pamięci jak sen; a raz w ciszy
południa usłyszał dźwięk podobny szczękowi wielu
mieczy, który trwał długo nie ustając ani na chwilę. Z
zapadnięciem nocy i o wschodzie księżyca jezioro
wydawało się bramą ze srebra i lśniących kamieni, a z
jego ciszy nadpływał nikły dźwięk zawodzenia i
trwożliwego śmiechu, załamujący się na wietrze, i
migotały liczne blade przyzywające dłonie.
Pewnego wieczoru w czas żniw siedział spoglądając
w wodę, myśląc o tajemnicach zawartych w jeziorach i
górach, gdy usłyszał wołanie dobiegające z południa,
bardzo nikłe z początku, lecz coraz głośniejsze i
wyraźniejsze w miarę, jak cień trzcin się wydłużał, aż
mógł rozróżnić słowa:
– Jestem piękna, jestem piękna. Ptaki w powietrzu,
ćmy pod listkami, muszki ponad wodą patrzą na mnie,
gdyż nigdy nie widziały nikogo tak pięknego jak ja.
Jestem młoda, jestem młoda: spójrzcie na mnie, góry;
spójrzcie na mnie, ginące lasy, gdyż ciało moje będzie
lśniło jak białe wody, gdy wy już znikniecie. Wy i cały
rodzaj ludzki, i rodzaj zwierzęcy, i rodzaj rybi, i rodzaj
skrzydlaty, giniecie jak dopalająca się świeca. Lecz ja
śmieję się donośnie, gdyż jestem młoda.
Głos załamywał się chwilami, jak gdyby ze znużenia,
lecz wkrótce podejmował znowu, wołając nieustannie te
same słowa: „Jestem piękna, jestem piękna”. Wreszcie
krzewy na skraju niewielkiego jeziora zadrżały na chwilę,
stara kobieta przedarła się przez nie i wolnym krokiem
przeszła mimo Hanrahana. Twarz jej miała barwę ziemi,
pomarszczona bardziej niż twarz starej wiedźmy, siwe
włosy zwisały kosmykami, a łachmany nie okrywały
ciemnej skóry stwardniałej od różnorakiej pogody.
Minęła go z szeroko otwartymi oczyma, wysoko
uniesioną głową, ramionami zwisającymi sztywno u boku
i odeszła w cień wzgórz ku zachodowi.
Trwoga ogarnęła Hanrahana, gdy ją ujrzał, wiedział
bowiem, że była to Winny Byrne z Rozstajnych Dróg,
która żebrząc wędrowała z miejsca na miejsce,
nieustannie wykrzykując to samo; słyszał także często, iż
posiadała kiedyś taką mądrość, że wszystkie kobiety z
okolicy zwykły do niej chodzić po radę, głos zaś miała
tak piękny, że mężczyźni i kobiety schodzili się zewsząd,
by słuchać, gdy śpiewała na pogrzebie czy weselu; słyszał
także, że Inne, wielkie Sidhe, skradły jej rozum wiele lat
temu w pewien wieczór Samhain, gdy zasnęła na skraju
kurhanu i ujrzała we śnie sługi Echtge z gór.
Ponieważ zniknęła pod szczytem zbocza, wydawało
się, jak gdyby jej wołanie: „Jestem piękna, jestem
piękna”, dobiegało spośród gwiazd na niebie.
Zimny wiatr pełzał pośród trzcin i Hanrahan zadrżał,
podniósł się zatem, by pójść do jakiegoś domu, gdzie
byłby ogień na kominku. Lecz miast zwrócić się w dół
zbocza, jak to miał w zwyczaju, poszedł w górę,
niewielkim szlakiem, który mógł być ścieżką, a mógł być
korytem wyschniętego potoku. Tą samą drogą poszła
wcześniej Winny, a prowadziła ona do małej chatki, gdzie
Winny mieszkała, gdy w ogóle gdziekolwiek mieszkała.
Szedł bardzo powoli pod górę, jak gdyby niósł wielki
ciężar na grzbiecie, aż wreszcie ujrzał światło nieco na
lewo i pomyślał, że pewnie świeci ono w domu Winny,
zboczył więc ze ścieżki, by pójść ku niemu. Lecz chmury
zakryły niebo i nie mógł dojrzeć drogi, ledwie zaś uszedł
kilka kroków, poślizgnął się i wpadł w rów odwadniający,
a choć wydostał się stamtąd, czepiając korzeni wrzosu,
potłukł się dotkliwie i odczuwał ochotę, by wypocząć niż
wędrować dalej. Zawsze jednak był odważny, więc ruszył
przed siebie, krok za krokiem, aż dotarł do pozbawionej
okna chatki Winny, przez której drzwi przedostawało się
światło. Pomyślał, że trzeba tam wejść i odpocząć chwilę,
lecz gdy podszedł do drzwi, nie ujrzał tam Winny, a
jedynie cztery siwowłose staruchy grające w karty.
Hanrahan usiadł na stercie torfu przy drzwiach, gdyż był
wyczerpany, a z tak obolałymi kośćmi i stawami nie miał
ochoty rozmawiać, ani grać w karty. Słyszał, jak cztery
kobiety rozmawiały przy grze i jak wywoływały kartę. I
wydało mu się, że mówiły, jak ongi ów obcy w stodole:
„Wino i Dzwonki, Odwaga i Władza. Żołądź i Czerwień,
Wiedza i Rozkosz”. Zaczął powtarzać sobie te słowa; a
ból W karku nie znikał, czy był to sen, czy nie był. Po
chwili cztery kobiety w chatce rozpoczęły spór, a każda
dowodziła, że inne grają nieuczciwie. Głosy ich z
donośnych stały się donośniejsze, podobnie jak okrzyki i
przekleństwa, aż wreszcie całe powietrze wokół chaty i
ponad nią wypełniło się zgiełkiem, a Hanrahan, słysząc to
między jawą a snem, rzekł:
– To odgłos walki między przyjaciółmi i
nieprzyjaciółmi człowieka bliskiego śmierci. Ciekaw
jestem – rzekł – kto w tym odludnym miejscu jest owym
człowiekiem bliskim śmierci.
Wydało mu się, że spał bardzo długo, a gdy otworzył
oczy, oblicze, które ujrzał nad sobą, było starym
pomarszczonym obliczem Winny z Rozstajnych Dróg.
Patrzyła na niego uważnie, jak gdyby chciała się upewnić,
że nie umarł, i wilgotną szmatą starła krew, która zaschła
mu na twarzy, a po chwili po trosze zaprowadziła go, a po
trosze zaniosła do chaty i położyła na czymś, co służyło
jej za posłanie. Dała mu parę ziemniaków z garnka na
ogniu i kubek źródlanej wody, która bardziej mu
pomogła. Od czasu do czasu zapadał w drzemkę, a
niekiedy słyszał, jak śpiewała krzątając się po izbie. I tak
upłynęła noc. Gdy niebo poczęło rozjaśniać się świtem,
Hanrahan wymacał woreczek z niewielkim zapasem
pieniędzy i wyciągnął ku niej, a ona wyjęła pieniądz
miedziany i pieniądz srebrny, lecz upuściła je na powrót,
jak gdyby były dla niej niczym, może dlatego, że zwykła
żebrać nie o pieniądze, lecz o pożywienie i łachmany; a
może dlatego, że powstający świt napełnił ją dumą i nową
wiarą w jej wielką piękność. Wyszła i nacięła parę
naręczy wrzosu, przyniosła je i spiętrzyła nad
Hanrahanem mówiąc coś o chłodzie poranka, a gdy to
robiła, przyjrzał się zmarszczkom jej twarzy, szarości
włosów i zepsutym zębom, czarnym i szczerbatym. Gdy
był już dobrze okryty wrzosem, wyszła z chaty i zeszła
zboczem, i usłyszał jej wołanie: „Jestem piękna, jestem
piękna”, coraz mniej wyraźne w miarę, jak się oddalała,
aż wreszcie wołanie jej całkiem ucichło.
Hanrahan leżał tam cały dzień w bólach i słabości, a
gdy zapadły wieczorne cienie, usłyszał ponownie jej głos
nadciągający z dołu, gdy zaś przyszła, zgotowała
ziemniaki i podzieliła się z nim tak samo jak przedtem. I
tak upływał dzień po dniu, a ciało ciążyło mu coraz
bardziej. Lecz w miarę jak słabł, pojął, że potężniejsze
niźli on istoty znajdowały się wraz z nim w izbie i dom
począł się nimi wypełniać. Wydało mu się, że wszelka
moc była w ich rękach i mogły jednym dotknięciem ręki
zburzyć mur, który dotkliwy ból wzniósł wokół niego, i
zabrać go do swego świata. Czasem dochodziły go głosy,
nikłe i radosne, wołające z krokwi lub z płomieni
paleniska, to znów dom cały wypełniała muzyka, która
przechodziła przezeń jak wiatr. Wkrótce nie było już
miejsca na ból w jego słabości i otoczyła go wielka cisza,
podobna ciszy w głębi jeziora, a chwilami przenikały
przez nią, jak blask nikłej świecy, niewyraźne radosne
głosy.
Pewnego ranka usłyszał za drzwiami muzykę, a w
miarę upływu dnia stawała się ona coraz głośniejsza, aż
zagłuszyła nikłe radosne głosy, a nawet wołanie Winny
na zboczu z zapadnięciem wieczoru. Około północy
wydało mu się, że ściany rozstąpiły się nagle, a posłanie
zaczęło unosić się w bladym mglistym blasku, który
jaśniał ze wszystkich stron, jak tylko okiem sięgnąć; gdy
zaś minęło początkowe oślepienie, ujrzał, że był on pełen
ogromnych wiotkich postaci przebiegających bezładnie.
Równocześnie muzyka dotarła do niego bardzo
wyraźnie i pojął, iż nie była ona niczym innym jak
nieustannym szczękiem mieczy.
– Jestem bliski śmierci – rzekł – iw samym sercu
muzyki Niebios. O Cherubini i Serafini, przyjmijcie moją
duszę!
Na okrzyk jego najbliższe światło wypełniło się
iskrami jeszcze jaśniejszego blasku i ujrzał, że były to
ostrza mieczy zwrócone ku jego sercu; potem nagły
płomień, jasny i palący jak miłość lub nienawiść Boża,
przemknął przez ów blask i zgasł, a Hanrahan znalazł się
w ciemności. Z początku nie widział nic, gdyż naokół
była ciemność, jak gdyby otaczała go czarna ziemia
bagniska, lecz nagle ogień rozbłysnął, jak gdyby rzucono
nań garść słomy. A gdy spojrzał, światło lśniło na dużym
garnku, który zwisał z haka, i na płaskim głazie, gdzie
Winny czasem piekła placki, i na długim zardzewiałym
nożu, którego używała do ścinania korzeni wrzosu, i na
długim kiju z tarniny, który on sam tu przyniósł. Gdy
ujrzał owe cztery przedmioty, wróciło doń pewne
wspomnienie i powróciła siła, dźwignął się więc siadając
na posłaniu i rzekł donośnie i wyraźnie:
– Kocioł, Głaz, Miecz, Włócznia. Czym są? Do kogo
należą? Tym razem ja zadałem pytanie.
Później osunął i się znowu, osłabły, a tchnienie
poczęło zeń uchodzić.
Winny Byrne, która doglądała ognia, podeszła
wówczas, z oczyma utkwionymi w posłanie; nikłe
roześmiane głosy zaczęły wołać znowu i blade światło,
szare jak fale, wpełzło do izby, a Hanrahan nie wiedział, z
jakiego tajemnego świata przybyło. Ujrzał zwiędłą twarz
Winny i jej zwiędłe ramiona, szare jak spękana ziemia, i
mimo osłabienia odsunął się ku ścianie. Wówczas ze
sztywnych od błota łachmanów wysunęły się ramiona tak
białe i wiotkie jak piana na rzece i otoczyły jego ciało, a
głos, który słyszał dobrze, lecz który zdawał się
dochodzić z daleka, wyszeptał:
– Nie będziesz mnie więcej poszukiwał na piersi
kobiet.
– Kim jesteś? – rzekł wówczas.
– Jestem jedną z wiekuistych istot, jednym z
wiekuistych niezniszczalnych Głosów, które obierają
sobie za mieszkanie złamanych i umierających, i tych,
którzy utracili zmysły; a przybyłam szukając cię i jesteś
mój, póki świat cały nie spłonie jak wypalona świeca. A
teraz spójrz w górę – rzekła – gdyż zapalono już świeczki
na nasze wesele.
Ujrzał wówczas, że cała izba wypełniła się bladymi
wiotkimi dłońmi, a każda dłoń trzymała coś, co czasem
wydawało się świeczką zapaloną w czas ślubu, a czasem
długą białą gromnicą.
Gdy słońce wstało nazajutrz, Winny z Rozstajnych
Dróg podniosła się z miejsca, gdzie siedziała przy
zwłokach, i rozpoczęła żebry od wioski do wioski,
śpiewając po drodze tę samą pieśń:
– Jestem piękna, jestem piękna. Ptaki w powietrzu,
ćmy pod listkami, muszki ponad wodą patrzą na mnie.
Jestem młoda: spójrzcie na mnie, góry; spójrzcie na mnie,
, ginące lasy, gdyż ciało moje będzie lśniło jak białe
wody, gdy wy już znikniecie. Wy, i cały rodzaj ludzki, i
rodzaj zwierzęcy, i rodzaj rybi, i rodzaj skrzydlaty,
giniecie jak dopalająca się świeca. Lecz ja śmieję się
donośnie, gdyż jestem młoda.
Nie powróciła tej nocy do chaty, ni żadnej innej
nocy, i dopiero pod koniec drugiego dnia robotnicy tnący
torf idąc ku bagnisku znaleźli ciało Rudego Owena
Hanrahana i zwołali mężczyzn, by czuwali nad nim, a
kobiety, by zawodziły nad nim, i sprawili mu pochówek,
jaki przystoi tak wielkiemu poecie.
RÓŻA TAJEMNA
1897
„Co do życia, nasza służba zrobi to za nas. ”
Villiers de l’Isle-Adam
„Helena, spojrzawszy w zwierciadło i zobaczywszy
zmarszczki starości, zapłakała, dziwując się, że dwa razy
ją uprowadzono.”
Cytat z Owidiusza w jednym z notatników Leonarda
da Vinci
Do róży tajemnej
Odległa, najtajniejsza, nieskalana Różo,
Spowij mnie w tej godzinie, której inne służą,
Tam, gdzie ci, co w Najświętszym Grobie Cię szukali
Lub w loszku z winem, teraz, gdy zgiełk pożegnali
I zamęt snów przed klęską; pod osłoną powiek
Bladych śnią o tym tylko, co nazywa człowiek
Pięknem. Niech twe listowie ogromne omota
Brody pradawne, hełmy z rubinu i złota
Koronowanych Magów i króla owego,
Który Dłonie Przybite do Krzyża dawnego
Ujrzał w dymie Druidów, zbudzone z przeszłości
I patrzył, póki wreszcie nie skonał z wściekłości;
I tego, który spotkał Fand, w rosie idącą
Rozpłomienionej, szarym brzegiem nadchodzącą,
Nad którym żadne wiatry nigdy nie powiały:
Emerę za jej całus oddał, i świat cały;
I tego, który bogów swych pozbawił mocy
I zasiadłszy do stołu, przez sto dni i nocy,
Póki setny świt krwawy nie powstał, ucztował
I opłakując groby zmarłych swych, żałował;
I króla, który dumnie koronę odrzucił
Wraz z troskami: ku bardom i błaznom się zwrócił,
By z włóczęgami leśne przemierzać ostępy;
I tego, który sprzedał ziemię, dom i sprzęty,
By niezliczone lądy i wyspy latami
Przeszukiwać, aż wreszcie ze śmiechem i łzami
Spotkał niewiastę piękną tak, że pośród nocy
Ludzie zboże młócili w blasku jej warkoczy.
Ja także oczekuję, że w jednej godzinie
Nienawiść twa i miłość jak burza nadpłynie.
Kiedyż wiatr porwie gwiazdy, co w niebie zawisły,
By skonały jak iskry, co z kuźni wyprysły?
Czy nadchodzi godzina twa, czy przyjdziesz burzą,
Odległa, najtajniejsza, nieskalana Różo?
[tłum. M. Słomczyński ]
Ukrzyżowanie włóczęgi
Człowiek o rzadkich ciemnych włosach i bladej
twarzy na pół biegł, a na pół szedł drogą, która wiła się od
południa ku miastu Sligo. Wielu zwało go Cumhalem,
synem Cormaca, a wielu innych Rączym Rumakiem; był
wesołkiem, odzianym w pstrokaty kaftan, nosił spiczaste
trzewiki i wypchaną sakiewkę. Płynęła w nim krew
Ernaanów, a urodził się na Polu Złota; wszelako sypiał i
jadał w pięciu królestwach Erynu, a siedziby nie miał
żadnej na tym świecie. Oczy jego pobiegły od wieży
opactwa karmelitów ku rzędowi krzyży, które rysowały
się na tle nieba na wzgórzu nieco na wschód od miasta; na
ten widok zacisnął pięści i począł nimi wygrażać
krzyżom. Wiedział, że nie były puste, gdyż ptaki krążyły
wokół nich; pomyślał, że najpewniej jakiś podobny jemu
wagabunda zawisł na którymś. Wymamrotał:
– Powieszenie lub ustrzelenie z łuku, ukamienowanie
lub ścięcie, dość to już złe. Lecz tu ptaki wydziobują ci
oczy i wilki pożerają stopy! Czemuż czerwony wicher
Druidów nie zwarzył w kolebce owego żołnierza
Dathiego, który przyniósł to drzewo śmierci z
barbarzyńskich krain, lub czemuż piorun, który poraził
Dathiego u stóp góry, nie poraził i jego także, lub czemuż
grobu nie wykopały mu zielonowłose i zielonozębe
syreny, głęboko na dnie przepastnego morza.
Mówiąc to, drżał od stóp do głów, a pot zrosił mu
oblicze, nie wiedział jednak, czemu tak się dzieje, oglądał
już bowiem wiele krzyży. Minął dwa wzgórza i warowną
bramę, po czym skierował się na lewo ku furcie opactwa.
Była ona nabita ogromnymi gwoźdźmi; zapukawszy w
nią, obudził braciszka, który był tam furtianem, i poprosił
go o miejsce w izbie gościnnej. Braciszek nabrawszy
rozżarzonego torfu na łopatkę, powiódł go do dużej i
pustej przybudówki wysypanej nadzwyczaj brudnym
sitowiem. Zapalił trzcinę umocowaną między dwoma
kamieniami w ścianie, rzucił rozżarzony torf na
palenisko, dał mu jeszcze dwa kawały torfu i garść słomy,
po czym wskazał derkę zwisającą z gwoździa, półkę z
bochnem chleba i dzbankiem wody oraz kadź w odległym
kącie. Później braciszek pozostawił go i powrócił na swe
miejsce przy furcie. Zaś Cumhal syn Cormaca począł
dmuchać na rozżarzony torf, by zapalić dwa kawałki i
garść słomy, lecz torf i słoma były wilgotne i nie chciały
się palić. Ściągnął więc spiczaste trzewiki i wysunął kadź
z kąta, zamierzając spłukać z nóg pył gościńca; woda
jednak była tak brudna, że nie mógł dojrzeć dna. Bardzo
był głodny, nic bowiem nie jadł tego dnia; nie wywierając
więc złości na kadzi, ujął ciemny bochen, ugryzł kęs i
wnet wypluł, gdyż chleb był twardy i spleśniały. Nadal
nie dał jednak upustu złości, gdyż nie pił od wielu godzin.
Spodziewając się słodowego piwa lub wina u schyłku
dnia, omijał strumienie nie tykając ich, by wieczerza
wydała się tym rozkoszniejsza. Teraz przytknął dzban do
warg, lecz cisnął go precz od siebie, gdyż woda była
gorzka i cuchnąca. Kopnął tedy dzban, aż roztrzaskał się
o przeciwległą ścianę, i zdjął derkę, by się w nią owinąć
na noc. Ledwie jednak jej dotknął, zaroiła się od
skaczących pcheł. Wówczas, nie posiadając się z gniewu,
rzucił się ku drzwiom izby gościnnej, lecz braciszek,
przywykły do podobnych burd, zamknął je od zewnątrz;
opróżnił zatem kadź i począł nią walić w drzwi, póki
braciszek nie nadszedł pytając, co mu dolega i czemu
budzi go ze snu, – Co mi dolega! – krzyknął Cumhal. –
Czyż torf nie jest tak wilgotny jak piaski Trzech
Trzęsawisk? Czyż pchły w derce nie są tak liczne i
skoczne jak fale w morzu? Czyż chleb nie jest tak twardy
jak serce braciszka, który zapomniał o Bogu? Czyż woda
w dzbanie nie jest tak gorzka i cuchnąca jak jego dusza?
Czyż woda do nóg nie ma takiej barwy jak on, gdy go
osmalą Wiekuiste Ognie?
Braciszek sprawdził, czy zamek mocno trzyma, i
powrócił do swego kącika, był bowiem zbyt senny, by
mieć ochotę do rozmowy. Cumhal zaś bił dalej w drzwi, a
usłyszawszy ponownie kroki braciszka, wykrzyknął:
– O tchórzliwy i okrutny rodzie mnichów,
prześladowców barda i wesołka, nieprzyjaciół życia i
radości! O rodzie, który nie dobywa miecza i nie mówi
prawdy! O rodzie, który rozmiękcza kości narodu
tchórzostwem i oszustwem!
– Wesołku – rzekł braciszek – ja także układam
rymy; wiele ich układam, gdy siedzę sobie w kątku przy
furcie, więc smuci mnie, gdy słyszę bardów
złorzeczących mnichom. Bracie, chciałbym usnąć, niech
ci zatem będzie wiadomo, iż to głowa klasztoru, nasz
miłościwy opat, wydaje wszelkie polecenia dotyczące
noclegu podróżnych.
– Śpij zatem – rzekł Cumhal. – Zaśpiewam opatowi
klątwę barda.
Umieścił odwróconą kadź pod oknem, a stanąwszy
na niej, począł śpiewać donośnym głosem. Śpiew
przebudził opata, który dźwignąwszy się w łożu począł
dąć w srebrny gwizdek i dął tak długo, póki nie nadszedł
braciszek.
– Ten hałas nie daje mi zmrużyć oka – rzekł opat. –
Cóż się tu dzieje?
– To pewien wesołek – odparł braciszek – który
narzeka na torf, chleb, wodę w dzbanie, wodę do mycia i
na derkę. Właśnie śpiewa klątwę barda na ciebie, bracie
opacie, na twego ojca i matkę, dziada i babkę, i na
wszystkich twych krewniaków.
– Czy przeklina wierszem?
– Przeklina wierszem, z dwoma asonansami w każdej
linijce klątwy.
Opat zerwał szlafmycę i zmiął ją w dłoniach, a
kolista kępka siwych włosów pośrodku łysej głowy
wyglądała jak uroczysko w Knocknarea, bowiem w
Connacht nie zarzucono jeszcze starodawnej tonsury.
– Jeśli czegoś nie uczynimy – rzekł – wyuczy on
swych klątw dzieci na ulicach, dziewczęta przędące u
progów i rozbójników na Ben Bulben.
– Czy mam więc pójść – rzekł braciszek – i dać mu
suchego torfu, świeży bochen, czystą wodę w dzbanie,
czystą wodę do mycia i czystą derkę, i kazać mu przysiąc
na błogosławionego Świętego Benignusa, na słońce i
księżyc, a to, by żadnego poręczenia nie zbrakło, że nie
rozpowie
swych
wierszy
dzieciom
na
ulicach,
dziewczętom u progów ani rozbójnikom na Ben Bulben?
– Nie pomoże tu ani nasz Błogosławiony Patron, ani
słońce i księżyc – rzekł opat – gdyż jutro lub pojutrze
przyjdzie mu chęć złorzeczyć lub poczuje dumę z tych
wierszy, więc wyuczy swych rymów dzieci, dziewczęta i
rozbójników. Albo też opowie drugiemu podobnego
rzemiosła, jak mu się wiodło w izbie gościnnej, a ten z
kolei pocznie przeklinać i zwarzy moje imię. Wiedz
bowiem, że nie ma wytrwałości zamiarów na gościńcach,
a jedynie pod dachem i w czterech ścianach. Dlatego
rozkazuję ci obudzić brata Kevina, brata Turkawkę, brata
Wilczka, brata Łysego Patryka, brata Łysego Brandona,
brata Jakuba i brata Piotra. Niech pochwycą tego
człowieka, skrępują go powrozami i zanurzą w rzece, aby
przestał śpiewać. A rankiem, aby nie przeklinał jeszcze
głośniej, ukrzyżujemy go.
– Wszystkie krzyże są zajęte – rzekł braciszek.
– Musimy zatem wznieść jeszcze jeden. Jeśli nie
położymy temu kresu, uczyni to ktoś inny, któż bowiem
może jeść i spać w spokoju, gdy ludzie jemu podobni
wędrują po świecie? Zaiste, okryci wstydem stanęlibyśmy
przed błogosławionym Świętym Benignusem, a cierpkie
byłoby jego oblicze, gdy nadejdzie nas sądzić w Dzień
Ostateczny, gdybyśmy oszczędzili jego wroga, choć
mieliśmy go w ręku! Bracie, nie ma ni jednego wśród
tych pieśniarzy i wesołków, który by nie rozsiał swych
bękartów po pięciu królestwach, a jeśli rozpłatają
sakiewkę lub gardło, a zazwyczaj bywa to jedno lub
drugie, nigdy nie przychodzi im do głowy wyznać to i
czynić pokutę. Czy mógłbyś wymienić choć jednego,
który nie byłby poganinem w głębi serca, nieustannie
wzdychającym za Synem Lira, za Aengusem, za Bridget,
za Dagdami, za Matką Dana i wszystkimi fałszywymi
bóstwami dawnych czasów; który nie układałby wierszy
sławiących królów i królowe demonów, Finvaragh z
siedzibą
pod
Cruachmaa,
Rudego
Aodha
z
Cnoe-na-Sidha, Clionę z Fal, Aoibheala z Szarej Skały i
tego, którego zwą Donnem z Morskich Głębi; który nie
złorzeczyłby Bogu, Chrystusowi i Świętym Pańskim?
Mówiąc to, przeżegnał się, a gdy skończył, naciągnął
szlafmycę na uszy, by nie słyszeć hałasu, zamknął oczy i
ułożył się do snu.
Braciszek zastał brata Kevina, brata Turkawkę, brata
Wilczka, brata Łysego Patryka, brata Łysego Brandona,
brata Jakuba i brata Piotra siedzących na posłaniach i
polecił im, by powstali. Wówczas pojmali Cumhala,
powlekli go do rzeki i zanurzyli w miejscu, które później
nazwano Brodem Buckleya.
– Wesołku – rzekł braciszek, gdy go wiedli na
powrót do izby gościnnej – czemuż używasz dowcipu,
który masz od Boga, by układać bluźniercze i
nieprzystojne opowieści i rymy? Takie jest bowiem twoje
rzemiosło. Zaiste, znam wiele podobnych wierszy i
opowieści niemal na pamięć, wiem zatem, iż mówię
prawdę! Czemu sławisz rymem biesy jak Finvaragh,
Rudy Aodh, Cliona, Aoibheal i Donn? Ja również jestem
człowiekiem wielkiej nauki i wielkiego dowcipu, lecz
zawsze wielbię miłościwego opata, Benignusa, naszego
patrona, i władców tej krainy. Dusza moja jest cnotliwa i
stateczna, lecz twoja jest jak wicher w ogrodach.
Przemawiałem jak mogłem w twojej obronie, gdyż jestem
człowiekiem rozległego umysłu, któż jednak mógłby
pomóc takiemu jak ty?
– Przyjacielu – odparł wesołek – zaiste, dusza moja
jest jak wicher, który miota mną tu i ówdzie, w górę i w
dół, wiele rzeczy przywodzi mi na myśl i wiele wymiata,
dlatego też zwą mnie Rączym Rumakiem.
I nie odezwał się już tej nocy, gdyż zęby dzwoniły
mu od chłodu.
Opat i mnisi przybyli do niego rankiem, a
rozkazawszy mu, by gotował się na ukrzyżowanie,
wywiedli go z izby gościnnej. Gdy zaś stał jeszcze na
stopniu, stado wielkich dzikich gęsi przeciągnęło wysoko
ponad nim z klangorem. Wzniósł ku nim ramiona i rzekł:
– O wielkie dzikie gęsi, wstrzymajcie się chwilę, a
być może dusza moja podąży z wami ku pustkowiom
przybrzeżnym i nieujarzmionemu morzu!
Przy bramie otoczył go tłum żebraków przybyłych tu,
by żebrać od wędrowców lub pielgrzymów, którym
zdarzyło się spędzić noc w izbie gościnnej. Opat i <mnisi
powiedli tedy wesołka ku nieco oddalonemu miejscu
pośród lasu, gdzie rosło wiele młodych prostych drzew,
rozkazali mu ściąć jedno i przysposobić na właściwą
miarę, podczas gdy żebracy otoczyli ich kołem,
rozprawiając i wymachując rękami. Później opat rozkazał
mu ściąć krótszy kawał drzewa i przybić do
poprzedniego. Był to zatem krzyż dla niego; włożyli mu
go na ramiona, gdyż ukrzyżowanie miało się odbyć na
szczycie wzgórza, obok innych krzyży.
Uszedłszy pól mili poprosił ich, by się zatrzymali i
przypatrzyli jego żonglerstwu; zna bowiem, jak rzekł im,
wszystkie sztuki Aengusa Przebiegłego. Starsi mnisi jęli
go przynaglać, lecz młodsi pragnęli to ujrzeć; wyczyniał
zatem przed nimi rozliczne dziwy, wyciągając nawet z ich
uszu żywe żaby. Po chwili jednak obrócili się przeciw
niemu powiadając, że sztuki jego są nudne i nieco
nieobyczajne, po czym znów włożyli mu krzyż na
ramiona. Uszedłszy następne pół mili poprosił ich, by się
zatrzymali i posłuchali jego żartów, zna bowiem
wszystkie żarty Conana Łysego, na , którego grzbiecie
rosła owcza wełna. Wysłuchawszy jego uciesznych
opowieści, młodzi mnisi przykazali mu podjąć na powrót
krzyż, gdyż nie przystało im słuchać takich bezeceństw.
Uszedłszy następne pół mili poprosił ich, by się
zatrzymali i posłuchali pieśni o Białopierśnej Deirdre, o
tym, jak doznała wielu boleści i jak synowie Usny
pomarli, by jej służyć. Młodzi mnisi aż palili się, by go
posłuchać, lecz gdy skończył, rozgniewali się i pobili go,
gdyż obudził w ich sercach zapomniane tęsknoty. Włożyli
mu tedy krzyż na grzbiet i pognali na wzgórze.
Gdy dotarł na szczyt, zdjęli z niego krzyż i poczęli
kopać dół, by go ustawić, a żebracy otoczyli ich,
rozmawiając.
– Proszę o łaskę, nim umrę – powiada Cumhal.
– Nie zezwolimy na dalszą zwłokę – rzecze opat.
– Nie proszę o zwłokę, bowiem dobywałem miecza,
mówiłem prawdę, przeżyłem swój sen i jestem rad.
– Chcesz więc wyznać grzechy?
– Nie, na słońce i księżyc; proszę jedynie, by mi
zezwolono zjeść jadło, które noszę w torbie. Noszę jadło
w torbie, ilekroć idę na wędrówkę, lecz nie tykam go,
póki omal nie umieram z głodu. Nie jadłem od dwóch dni.
– Możesz zatem jeść – rzekł opat i odwrócił się, by
pomóc mnichom kopać dół.
Wesołek dobył z torby bochen chleba i parę
skrawków zimnego smażonego boczku i położył to na
ziemi.
– Dam dziesięcinę ubogim – rzekł odkroiwszy
dziesiątą część bochenka i boczku. – Kto z was jest
najbiedniejszy?
Powstała na to wielka wrzawa, gdyż żebracy
rozpoczęli historię swych boleści i ubóstwa, a ich
pożółkłe twarze kołysały się, jak Gabhra Lough, gdy
strumienie wypełnią je wodą z bagnisk.
Przysłuchał się temu przez chwilę, po czym rzekł:
– Ja sam jestem najbiedniejszy, bowiem wędrowałem
pustym gościńcem i brzegiem morza; postrzępiony
pstrokaty kaftan na grzbiecie i zdarte spiczaste trzewiki na
nogach zawsze mnie drażniły, gdyż w sercu moim było
strzeliste miasto pełne wspaniałych szat. A tym bardziej
byłem samotny na gościńcach i na brzegu morza, gdyż
słyszałem w mym sercu szelest wyszywanej różami sukni
tej, która jest przebieglejsza niż Aengus Przebiegły,
bardziej wypełniona pięknem śmiechu niż Conan Łysy,
bardziej wypełniona mądrością łez niż Białopierśna
Deirdre i piękniejsza niż wstający świt dla zagubionych w
ciemności. Sobie więc przyznaję dziesięcinę; ponieważ
jednak skończyłem z doczesnymi rzeczami, oddaję ją
wam.
Cisnął zatem chleb i skrawki boczku pomiędzy
żebraków, ci zaś poczęli o nie walczyć z wrzaskiem, póki
nie zjedli ostatniego skrawka. Tymczasem mnisi przybili
wesołka do krzyża, ustawili prosto w dole, zgarnęli
ziemię do dołu i ubili ją równo i mocno. Odeszli później,
lecz żebracy pozostali, siedząc wokół krzyża. Gdy słońce
poczęło chylić się ku zachodowi, również i oni podnieśli
się, gdyż powietrze stawało się chłodne. Zaledwie oddalili
się nieco, wilki, które uprzednio ukazywały się na skraju
przyległego zagajnika, podeszły bliżej, a ptaki poczęły
zataczać coraz mniejsze koła.
– Poczekajcie, włóczędzy, jeszcze chwilkę – zawołał
do żebraków ukrzyżowany słabym głosem – i odganiajcie
ode mnie ptaki i zwierzęta.
Lecz żebracy rozgniewali się, że nazwał ich
włóczęgami, więc obrzucili go kamieniami i błotem, a
jedna żebraczka podniosła ku niemu dziecko mówiąc, iż
jest jego ojcem, i przeklinając go. I odeszli wszyscy.
Wówczas wilki zgromadziły się u stóp krzyża, a ptaki
poczęły krążyć coraz niżej. Nagle ptaki sfrunęły mu na
głowę, barki i ramiona i poczęły go dziobać, a wilki
pożerać mu stopy.
– Włóczędzy – zajęczał – czy wszyscy obróciliście
się przeciw włóczędze?
Głos z róży
Pewnego zimowego wieczora stary rycerz w
pordzewiałej
kolczudze
jechał
wolno
lesistym
południowym zboczem Ben Bulben, przyglądając się
słońcu zachodzącemu w krwistych chmurach ponad
morzem. Koń jego był znużony, jak to bywa w długiej
podróży, a na hełmie rycerza nie widniał pióropusz
pobliskiego pana lub króla, lecz mała róża z rubinów,
która z każdą chwilą mieniła się coraz ciemniejszym
szkarłatem. Białe włosy opadały mu rzadkimi puklami na
ramiona, a ich nieład przydawał smutku obliczu,
będącemu obliczem człowieka z tych, którzy rzadko
pojawiają się na tym świecie, zawsze ku jego utrapieniu;
marzyciela, który musi czynić to, o czym marzy, i
człowieka czynu, który wymarzył to, co czyni.
Zerknąwszy ku słońcu, upuścił wodze na kark konia i
wyciągając ramiona ku zachodowi rzekł:
– O Boska Różo Płomienia Rozumu, spraw, by
bramy twego pokoju otwarły się wreszcie przede mną!
Nagle głośny kwik dobiegł z lasu na zboczu o
kilkaset kroków ponad nim. Wstrzymał konia, by się
przysłuchać, i usłyszał poza sobą zgiełk licznych stóp i
głosów.
– Biją je, by je wpędzić na wąską ścieżkę obok
wąwozu – powiedział ktoś, a po chwili tuzin wieśniaków
uzbrojonych w krótkie włócznie zrównało się z rycerzem,
stanąwszy nieco na uboczu, z niebieskimi czapkami w
dłoniach.
– Gdzież podążacie z włóczniami? – zapytał; a ten,
który wydawał się ich przywódcą, odparł:
– Banda leśnych rabusiów zeszła niedawno z wzgórz
i uprowadziła świnie należące do pewnego starca, który
mieszka przy Glęn-Car Lough, więc wyszliśmy, by ich
ścigać. Teraz, gdy wiemy, że jest ich czterokroć więcej,
podążamy za nimi, by poznać drogę, jaką obrali; zaraz też
opowiemy o tym zdarzeniu panu De Courcey, a jeśli on
nam nie pomoże, panu Fitzgeraldowi; bowiem pan De
Courcey i pan Fitzgerald zawarli niedawno pokój i nie
wiemy, do kogo należymy.
– Lecz do tego czasu – rzekł rycerz – świnie zostaną
zjedzone.
– Tuzin ludzi nie może uczynić więcej, a nie byłoby
roztropne, gdyby cała dolina wyległa i ważyła życie dla
dwóch świń, a nawet dwóch tuzinów.
– Możecie mi rzec – powiedział rycerz – czy starzec,
do którego należą świnie, jest pobożny i prawego serca?
– Jest tak prawy jak inni i pobożniejszy, gdyż
odmawia modlitwę do świętego co rano przed
śniadaniem.
– Byłoby dobrze zatem walczyć w jego sprawie –
rzekł rycerz – a jeśli zechcecie walczyć przeciw leśnym
rabusiom, wezmę na siebie główny ciężar walki, wiecie
bowiem dobrze, iż człowiek w zbroi wart jest wielu takich
leśnych rabusiów, odzianych w wełnę i skórę.
Przywódca zwrócił się ku towarzyszom i spytał ich,
czy się odważą; oni jednak, jak się zdawało, pragnęli
powrócić do swych chat.
– Czy leśni rabusie są przewrotni i bezbożni? '
– Są przewrotni w każdym czynie – odparł jeden z
wieśniaków – a nikt nie widział, by się kiedy modlili.
– Zatem – rzekł rycerz – dam wam pięć koron za
głowę każdego leśnego rabusia zabitego przez nas w
walce.
Po czym rozkazał przywódcy wskazać drogę i
wszyscy podążyli razem naprzód. Po pewnym czasie
dotarli do miejsca, gdzie ubity szlak wić się poczynał w
lesie, a obrawszy go, zawrócili i wspinać się poczęli na
lesiste zbocze góry. Po chwili ścieżka stała się bardzo
prosta i spadzista, więc rycerz musiał zsiąść z konia i
zostawić go, przywiązanego do pnia drzewa. Wiedzieli,
że są na właściwym tropie, gdyż mogli dojrzeć w
miękkiej glinie ślady spiczastych trzewików i zmieszane z
nimi odciski świńskich racic. Wkrótce ścieżka stała się
jeszcze bardziej stroma, a z braku odcisków racic poznali,
że rabusie nieśli tutaj świnie. Od czasu do czasu podłużny
ślad w glinie wskazywał, że Świnia się poślizgnęła i
wleczono ją kawałek drogi. W ten sposób wędrowali
około dwudziestu minut, gdy pomieszany gwar głosów
powiedział im, że zbliżają się ku rabusiom. Później głosy
umilkły, pojęli więc, iż ich z kolei usłyszano. Podążyli
naprzód, szybko i ostrożnie, a po jakichś pięciu minutach
jeden z nich dojrzał skórzany kaftan na pół skryty za
krzakiem leszczyny. Strzała ugodziła w kolczugę rycerza,
lecz ześlizgnęła się po niej, a wnet chmura strzał
przemknęła im ponad głowami. Biegli wspinając się i
wspinali się biegnąc ku rabusiom, których widać było
teraz pośród krzaków z wciąż jeszcze drgającymi łukami
w dłoniach; mieli bowiem tylko włócznie i musieli
natychmiast przejść do walki wręcz. Rycerz był na czele i
powalił wpierw jednego, a wnet drugiego rabusia.
Wieśniacy wrzasnęli i dążąc naprzód pognali leśnych
rabusiów przed sobą, aż wydostali się na płaski szczyt
góry, gdzie ujrzeli dwie świnie spokojnie pożywiające się
w krótkiej trawie, więc okrążyli je biegnąc i poczęli
zbliżać się znowu ku wąskiej ścieżce; stary rycerz przybył
ostatni i powalał teraz rabusia po rabusiu. Wieśniacy nie
odnieśli poważniejszych ran, gdyż wziął na siebie cały
ciężar bitwy, jak to było widać z krwawych szram na
zbroi. Gdy zbliżyli się do szczytu ścieżki, kazał im zegnać
świnie w dolinę, sam zaś pozostał, by strzec drogi
odwrotu. Tak więc nagle znalazł się sam, a osłabły z
upływu krwi mógłby się był łatwo stać ofiarą rabusiów,
gdyby lęk nie pognał ich precz w wielkim pośpiechu.
Minęła godzina, a wieśniacy nie powrócili; rycerz nie
mógł już dłużej stać na straży, lecz musiał lec w trawie.
Upłynęło jeszcze pół godziny, gdy ze ścieżki wynurzył
się wyrostek w kapeluszu z zatkniętymi weń kogucimi
pióra, mi i począł krążyć pomiędzy martwymi rabusiami,
ścinając im głowy. Później ułożył głowy w stos przed
rycerzem i rzekł:
– O wielki rycerzu, kazano mi przyjść i poprosić cię
o korony, które przyrzekłeś za głowy: pięć koron za
głowę. Przykazali mi, bym ci rzekł, iż modlili się do Boga
i Jego Matki, by dał ci długie życie, lecz ponieważ są
tylko biednymi wieśniakami, chcieliby mieć pieniądze,
nim umrzesz. Powtarzali mi to wiele razy z obawy, abym
nie zapomniał, i obiecali mi baty, jeśli to uczynię.
Rycerz dźwignął się na łokciu i otworzywszy worek,
który mu zwisał u pasa, odliczył pięć koron za każdą
głowę. Było tam wszystkiego trzydzieści głów.
– O wielki rycerzu – rzekł wyrostek – przykazali mi
także, abym miał staranie o ciebie, rozpalił ogień i
przyłożył tę maść na twe rany.
Nazbierał patyków i liści, i uderzając stalą o
krzemień pod kupą suchych liści, zapalił spory ogień. Po
czym ściągnąwszy zbroję, począł namaszczać rany; czynił
to jednak niezręcznie, jak ktoś, kto odruchowo robi, co
mu kazano. Rycerz dał mu znak, by przestał, i rzekł:
– Sądzę, że dobry z ciebie chłopiec.
– Pragnę poprosić cię o coś dla siebie.
– Zostało jeszcze parę koron: – rzekł rycerz – czy
mam ci je dać?
– O nie – odparł wyrostek. – Nie przydadzą mi się na
nic. O jedną rzecz tylko dbam, a na nią nie trzeba mi
pieniędzy. Chodzę od wioski do wioski i od wzgórza do
wzgórza, a ilekroć napotkam dobrego koguta, kradnę go i
zabieram do lasu, i trzymam go tam pod koszem, póki nie
zdobędę drugiego dobrego koguta, a wtedy każę im
walczyć. Ludzie powiadają, że jestem głupkiem, i nie
czynią mi krzywdy, ani kiedy proszą, bym coś dla nich
uczynił, to jedynie czasem, bym zaniósł zlecenie. To
dlatego, że jestem głupkiem, posłali mnie po korony: kto
inny ukradłby je; a nie śmieli przyjść sami, gdyż teraz,
gdy już nie jesteś z, nimi, lękają się leśnych rabusiów.
Czy słyszałeś kiedykolwiek, : że gdy chrzczą leśnego
rabusia, wilk jest mu ojcem chrzestnym, a ich prawe ręce
w ogóle nie są chrzczone?
– Jeśli nie chcesz wziąć tych koron, mój dobry
chłopcze, lękam się, że nic nie mam dla ciebie, chyba że
chciałbyś wziąć starą zbroję, której już wkrótce nie będę
potrzebował.
– Czegoś to chciałem: tak, teraz sobie przypominam
– rzekł wyrostek. – Chcę, byś mi powiedział, dlaczego
walczyłeś o tak błahą rzecz jak bohaterowie i olbrzymi w
podaniach. Czy rzeczywiście jesteś człowiekiem jak my?
Czy nie jesteś może starym czarownikiem, który mieszka
pośród tych wzgórz, i czy zaraz nie zerwie się wicher i nie
rozsypie cię w pył?
– Opowiem ci o sobie – odparł rycerz – bowiem
teraz, gdy jestem ostatni z bractwa, mogę rzec wszystko i
świadczyć się Bogiem. Spójrz na Różę z Rubinów na
mym hełmie, oto symbol mego życia i nadziei.
Po czym opowiedział wyrostkowi tę oto historię, lecz
z coraz częstszymi przerwami; a słuchając opowiadania,
wyrostek zatknął kogucie pióra w ziemię przed sobą i
poruszał nimi, jak gdyby czyniąc je aktorami w sztuce.
– Mieszkałem w pewnej krainie daleko stąd i byłem
jednym z Rycerzy Świętego Jana – rzekł starzec – lecz
byłem jednym z tych w Zakonie, którzy zawsze tęsknią za
żmudniejszym trudem w służbie prawdy, którą pojąć
można tylko w głębi serca. Kiedyś przybył do nas pewien
rycerz z Palestyny, któremu najgłębsza prawda została
objawiona przez Boga samego. Widział on wielką Różę
Ognistą, a Głos z Róży powiedział mu, jak to ludzie
odwrócą się od światłości swych serc i kłaniać się będą
przed porządkiem pozornym i pozorną stałością, a
wówczas światłość zniknie i nikt nie uniknie klątwy,
prócz głupiego dobrego człowieka, który nie umie
myśleć, i zapalczywego złego człowieka, który myśleć
nie chce. Już teraz, powiedział mu Głos, światłość serca
jaśnieje mniejszym blaskiem, a w miarę jak blednie,
zaraza toczy świat zepsuciem; nikt zaś z tych, którzy
jasno widzieli prawdę, nie może wejść do Królestwa
Bożego, znajdującego się w Sercu Róży, jeśli z własnej
woli pozostał w zepsutym świecie; tak więc musi z nich
każdy dowieść swego gniewu przeciwko Siłom Zepsucia,
przez śmierć w służbie Róży. Gdy rycerz z Palestyny
opowiadał nam o tych sprawach, przestwór napełnił się
wonią Róży. Z tego poznaliśmy, że to Głos samego Boga
przemawiał do nas ustami rycerza, więc rzekliśmy mu, by
pokierował nami we wszystkim i nauczył nas, jak być
posłusznym Głosowi. Związał więc nas przysięgą, dał
nam znaki i słowa, dzięki którym mogliśmy się
rozpoznać, nawet po wielu łatach, wyznaczył miejsca
spotkań i rozesłał nas oddziałami po świecie, byśmy
szukali dobrych spraw i ginęli walcząc za nie. Z początku
zamyślaliśmy umrzeć bardziej ochoczo, morząc się
głodem ku czci jakiegoś świętego; lecz on nam
powiedział, iż to jest złe, gdyż czynimy to dla samej
śmierci i w ten sposób wytrącamy z rąk Boga wybór
czasu i sposobu naszej śmierci, a czyniąc to, umniejszamy
Jego moc. Musimy wybrać służbę dla jej doskonałości, i
tylko dla niej, a Bogu pozostawić to, jak na? nagrodzi w
Jemu znanym czasie i sposobie. Później przymusił nas,
byśmy zawsze jadali we dwóch przy stole i śledzili się
nawzajem, abyśmy nie pościli nadmiernie. Lata mijały i
moi towarzysze zmarli jeden po drugim w Ziemi Świętej,
wojując przeciw złym ziemskim władcom lub
oczyszczając gościńce od zbójców. Wraz z nimi poległ
rycerz z Palestyny i wreszcie pozostałem sam. Walczyłem
w każdej sprawie, gdzie garstka stawiała czoło tłumowi,
aż włos mój posiwiał i ogarnął mnie wielki lęk, abym nie
zginął w niełasce u Boga. Jednakże, usłyszawszy o tym,
że ta zachodnia wyspa więcej doznaje wojen i grabieży
niż jakakolwiek kraina, przybyłem tutaj i znalazłem to,
czego poszukiwałem. Spójrz! Pełen jestem wielkiej
radości.
Po czym zaśpiewał po łacinie, a w miarę śpiewania
głos jego począł drżeć i słabnąć. Później oczy mu się
zamknęły, a wargi rozchyliły, z czego wyrostek poznał,
że nie żyje.
– Opowiedział mi wyśmienitą historię – rzekł
wyrostek – gdyż była w niej walka, ale niewiele z niej
pojąłem, a także trudno zapamiętać tak długą opowieść.
Ująwszy miecz rycerza, począł kopać grób w
miękkiej glinie. Kopał wytrwale i niemal już kończył
dzieło, gdy kogut zapiał w dolinie poniżej.
– Ach – powiedział – muszę mieć tego ptaka.
I zbiegł wąską ścieżką w dolinę.
Mądrość króla
Królowa Irlandii zmarła w połogu, a dziecko jej
oddano do wykarmienia kobiecie, która mieszkała w
chatce na skraju lasu. Pewnego wieczoru kobieta owa
siedziała bujając kołyskę, dziwując się urodzie dziecka i
modląc się, by bogowie obdarzyli je mądrością równą
urodzie. Rozległo się pukanie do drzwi, więc powstała
zdziwiona, gdyż najbliżsi sąsiedzi byli na dworze króla o
milę stąd, a nastała już noc.
– Któż to puka? – zawołała, a cienki głosik
odpowiedział:
– Otwórz! Jestem staruchą szarego jastrzębia i
przybywam z mroków wielkiego boru.
W przerażeniu odsunęła zasuwę, a szaro odziana
niewiasta, wielce sędziwa i wzrostu słuszniejszego niż
ludzki, weszła i stanęła w głowach kołyski. Piastunka
skuliła się przy ścianie, nie mogąc oderwać oczu od
niewiasty, dostrzegła bowiem w blasku ognia, że głowę
jej w miejsce włosów porastały pióra szarego jastrzębia.
– Otwórz! – zawołał inny głos. – Jestem staruchą
szarego jastrzębia i straż trzymam nad jego gniazdem w
mrokach wielkiego boru.
Piastunka ponownie otwarła drzwi, choć jej drżące
palce zaledwie mogły utrzymać zasuwę. Druga szara
niewiasta, nie młodsza niźli poprzednia, o podobnych
piórach miast włosów, weszła i stanęła u boku pierwszej.
Po chwili weszła trzecia szara niewiasta, po niej czwarta,
następna, i jeszcze jedna, i jeszcze jedna, póki chata nie
Wypełniła się ich ogromnymi ciałami. Długi czas stały w
milczeniu, wreszcie jedna wymamrotała cicho cienkim
głosem:
– Siostry, poznałam go z dala po czerwieni serca pod
srebrzystą skórą.
A inna rzekła:
– Siostry, poznałam go, gdyż serce jego trzepotało
jak ptak w sieci srebrzystych sznurków.
Jeszcze inna podjęła:
– Siostry, poznałam go, gdyż serce jego śpiewało jak
ptak, szczęśliwy w srebrzystej klatce.
Po czym zaśpiewały razem, a te, które stały najbliżej,
kolebały kołyskę długimi pomarszczonymi palcami; głosy
ich były czułe i pieszczotliwej czasem jak wicher dmący
w ogromnym borze, a taka była ich pieśń:
Co z oczu znika, to znika i z głowy:
Długo mężowie ci i białogłowy,
Tak dobrotliwi, choć o tak złej woli,
Kradli ofiary nam pszenne do woli
I rozbijali ołtarze kamienne;
Tylko grad, piorun i deszcz są niezmienne
I serca krwawe są wierne jedynie –
Póki Czas cały wreszcie nie upłynie.
[tłum. M. Słomczyński ]
Gdy pieśń ucichła, starucha, która przemówiła
pierwsza, rzekła:
– Pozostaje nam jedynie zmieszać nieco naszej krwi
z jego krwią.
Rozdrapała ramię ostrym końcem wrzeciona, które
rozkazała przynieść piastunce, upuściła kroplę krwi,
szarej jak mgła, na wargi dziecka i odeszła w ciemność.
Gdy staruchy wyszły, piastunce powróciła odwaga,
pospieszyła na dwór króla i zawołała stanąwszy pośrodku
sali biesiadnej, że Sidhe pochylały się nad dzieckiem tej
nocy. Król, pieśniarze i mężowie uczeni w prawie
podążyli za nią do chatki i otoczyli kołyskę, hałaśliwi jak
sroki, a dziecko usiadło i spojrzało na nich.
Minęły dwa lata i król zmarł; pieśniarze i mężowie
uczeni w prawie sprawowali rządy w imieniu dziecka,
lecz spodziewali się, że wkrótce samo będzie rządzić, nikt
bowiem nie widział tak mądrego dziecka; i wszystko
byłoby dobrze, gdyby nie pewien dziw, niepokojący
mężczyzn, a także niewiasty, które, zaiste, rozprawiały o
tym bez ustanku. Pióra szarego jastrzębia poczęły rosnąć
we włosach dziecka, a choć piastunka nieustannie je
ścinała, wnet wyrastały gęściej niż uprzednio. Nie byłoby
to sprawą wielkiej wagi, gdyż dziwy były powszednie w
owych czasach, gdyby nie starodawne prawo Irlandii, iż
nikt, kto ma jakąkolwiek skazę na ciele, nie może
zasiadać na tronie; a że szary jastrząb jest zbójcą
przestworzy, trzeba było uznać tego, w czyich włosach
rosły jego pióra, za skalanego i oszpeconego; nie mogli
także ludzie oddzielić podziwu dla jego rosnącej mądrości
od lęku przed jego nieczłowieczą krwią. Postanowili
wszyscy, że winien panować, gdyż wiele już ucierpieli z
przyczyny niemądrych królów i własnych waśni; nikt też
niczego innego nie lękał się tak bardzo jak tego, by jego
wielka mądrość nie kazała mu być posłusznym prawu i
powierzyć rządy komu innemu.
Gdy dziecko ukończyło siedem lat, najwyższy
pieśniarz zwołał pieśniarzy i uczonych w prawie i
rozważono wszystkie te sprawy. Dziecko pojęło już, że
ludzie wokół niego mieli jedynie włosy, a chociaż rzekli
mu, że oni również mieli pióra, choć je utracili z
przyczyny grzechu popełnionego przez przodków,
wiedzieli, że pozna prawdę, gdy zacznie wędrować po
kraju. Po długich rozważaniach ustanowili nowe prawo,
pod karą śmierci nakazujące każdemu wplatać we włosy
pióra szarego jastrzębia; rozesłali też ludzi z siatkami,
procami i łukami do przyległych krain, by zebrali
dostatek piór. Postanowili również, że kto by wyjawił
dziecku prawdę, skazany będzie na śmierć.
Lata mijały, a dziecko z pacholęcia przemieniło się w
młodzieńca, a z młodzieńca w męża, przejętego dziwnym
i powikłanym rozmyślaniem nad tym, co dzieli rzeczy z
dawna uznane za takie same i co łączy owe z dawna
uznane za różne. Rzesze przybywały z innych krain, by
go ujrzeć i zadawać mu pytania, lecz na granicach
ustawiono straże, które zmuszały wszystkich, by nosili we
włosach pióra szarego jastrzębia. Gdy słuchali go, słowa
jego zdawały się rozjaśniać ciemność i napełniać ich serca
jak muzyka; lecz gdy powracali do swych krain, słowa
jego wydawały się odległe, a to, co mogli zapamiętać,
zbyt dziwne i zawiłe, by pomóc im w życiu. Wielu
istotnie prowadziło później inny żywot, lecz mniej
doskonały niż wprzódy. Wielu spośród nich służyło z
dawna dobrej sprawie, lecz usłyszawszy, jak ją chwali,
powracali do swych krain, by odkryć, iż to, co kochali,
mniej było godne kochania, bowiem nauczył ich, jak
niewiele dzieli fałsz od prawdy. Inni znowu, którzy nie
służyli żadnej sprawie, lecz w spokoju doglądali dostatku
swych domostw, odkryli, że kości ich są miększe i mniej
ochocze do trudu, bowiem wskazał im większe cele.
Spora liczba młodych, usłyszawszy, jak mówi o
wszystkich tych sprawach, zapamiętała pewne dziwne
słowa, które sprawiły, że stały im się niczym zwykłe
uciechy, poczęli więc uganiać się za nieziszczalnymi
uciechami i stali się nieszczęśliwi.
Pośród tych, co przybyli, by go ujrzeć i posłuchać,
znajdowała się córka pomniejszego króla, który mieszkał
bardzo daleko; on zaś pokochał ją, gdy ją ujrzał, gdyż
była piękna pięknością odmienną niż inne kobiety, lecz
serce jej było podobne sercom innych kobiet, więc lękała
się, ilekroć myślała o tajemnicy jastrzębich piór.
Oszołomiona jego wielkością, na pół przyjęła, na pół
odrzuciła jego miłość, a dzień po dniu król obrzucał ją
darami, przywiezionymi przez kupców z Indii, lub być
może z samych Chin; jednakże trwała między uśmiechem
a grymasem; między uległością a odmową. Złożył całą
swą mądrość u jej stóp i mówił o mnóstwie rzeczy, o
których nawet Sidhe zapomniały, i sądził, że pojmowała,
bowiem jej piękność była podobna mądrości.
Był na dworze rosły młodzieniec o jasnych włosach,
zręczny w zapasach; pewnego dnia król usłyszał jego głos
pośród krzewów.
– Miła moja – mówił on – nienawidzę ich za to, że
każą ci wplatać te obmierzłe pióra w twe piękne włosy, a
to dlatego, by drapieżny ptak na tronie mógł spać
spokojnie nocą.
Na to cichy, melodyjny głos, który ukochał, odrzekł:
– Włosy moje nie są tak piękne jak twoje; teraz, gdy
wyrwałam pióra z twych włosów, przesunę przez nie
dłońmi, tak, i tak, i tak; nie napawają mnie bowiem
strachem.
Wówczas król przypomniał sobie wiele rzeczy, o
których zapomniał nie pojmując ich, przypadkowe słowa
pieśniarzy i uczonych w prawie, wątpliwości, które
rozwiał rozum; przywołał Więc kochanków drżącym
głosem. Wyszli spomiędzy krzewów i rzucili mu się do
stóp błagając o wybaczenie. Pochylił się i wyrwawszy
pióra z włosów kobiety, odwrócił się bez słowa. Podążył
do sali biesiadnej i zgromadziwszy pieśniarzy i uczonych
w prawie, wstąpił na podwyższenie i przemówił
donośnym, jasnym głosem:
– Biegli w prawie, czemuście kazali mi grzeszyć
przeciwko prawom? Biegli w wierszu, czemuście kazali
mi grzeszyć przeciwko tajemnicy mądrości? – Bowiem
prawo uczynił człowiek dla dobra człowieka, lecz
mądrość uczynili bogowie, a nikt nie będzie żył w jej
światłości, gdyż ona i grad, deszcz i piorun podążają
drogą, która jest zabójcza dla ludzi śmiertelnych. Biegli w
prawie i biegli w wierszu, żyjcie według waszej natury i
przywołajcie Eochaida Porywczego Umysłu, by panował
wam, gdyż ja wyruszam, by odszukać moich krewniaków.
Po czym zstąpił pośród nich i wyciągnął z włosów
jednego, a potem drugiego pióra szarego jastrzębia, a
rozrzuciwszy je po sitowiu na podłodze, wyszedł, zaś nikt
nie śmiał pójść za nim, bowiem oczy jego lśniły jak oczy
drapieżnych ptaków; i nikt nie ujrzał go więcej ni usłyszał
jego głosu.
W pełni wiosny
Na skalistym brzegu płaskiej, porośniętej leszczyną
wysepki, leżącej w najszerszym miejscu Lough Gili,
siedział w zadumie pewien starzec, o obliczu suchym jak
noga ptasia. Rumiany siedemnastoletni chłopiec siedział u
jego boku, śledząc w spokojnej wodzie jaskółki nurkujące
za muchami. Starzec odziany był w wytarty niebieski
aksamit, chłopiec zaś nosił sukienny kaftan i miał
różaniec na szyi. Za nimi, na pół skryty wśród drzew, stał
niewielki klasztor. Dawno temu spalili go świętokradcy
ze stronnictwa królowej, lecz chłopiec pokrył go na nowo
dachem z sitowia, aby starzec miał schronienie na starość.
Jednakże nie tknął łopatą okalającego klasztor ogrodu,
więc lilie i róże mnichów rozrastały się, póki ich
nieokiełznana bujność nie zetknęła się i nie zmieszała z
zacieśniającym się kręgiem paproci. Dalej, za liliami i
różami, paprocie były tak wysokie, że idące pośród nich
dziecko skryłoby się zupełnie, nawet gdyby stanęło na
palcach; jeszcze dalej, za paprociami, rosły gęste
leszczyny i młode dęby.
– Panie – rzekł chłopiec – długi post i trud
przywoływania po zapadnięciu nocy istot, które
zamieszkują wody i miejsca pomiędzy leszczyną a
młodymi dębami, to zbyt wiele dla twych sił. Odpocznij
nieco od tych trudów, gdyż dziś twa ręka zdawała mi się
bardziej ciążyć na ramieniu, a krok twój mniej był pewny
niż zazwyczaj. Ludzie powiadają, że starszy jesteś niż
orły, a jednak nie szukasz odpoczynku należnego
wiekowi.
Mówił z zapałem, jak gdyby wkładał całe serce w
owe słowa. Starzec odparł wolno i z rozmysłem, jak
gdyby serce jego przebywało wśród odległych dni i
wydarzeń.
– Powiem ci, czemu nie mogę spocząć – rzekł. – Jest
słusznym, abyś o tym wiedział, służyłeś mi bowiem
wiernie, a nawet z przywiązaniem, przez ostatnich pięć
lat, łagodząc tym nieco samotność, jaka zawsze przypada
w udziale mędrcom. Teraz zaś, gdy kres moich trudów i
tryumf moich nadziei są blisko, tym bardziej winieneś o
tym wiedzieć.
– Panie, nie sądź, że pragnąłbym cię wypytywać.
Żyję, aby ogień płonął, strzecha była cała i nie
przepuściła deszczu, a mocna tak, aby wicher nie
zdmuchnął jej pomiędzy drzewa; a także po to, by
zdejmować ciężkie księgi z półek i mieć serce spokojne i
pełne czci. Z obfitości swej Bóg uczynił osobną mądrość
dla wszystkiego, co żyje, a wykonywanie owych
czynności jest moją mądrością.
– Lękasz się – rzekł starzec, a jego oczy rozbłysły
przelotnym gniewem.
– Czasami nocą – rzekł chłopiec – gdy czytasz, z
jarzębinowym kijem w ręku, wyglądam przez drzwi i
dostrzegam
to
wielkiego,
szarego
człowieka
przepędzającego świnie w leszczynie, to wielu karzełków
w czerwonych czapeczkach, które wynurzają się z jeziora,
pędząc przed sobą białe krówki. Nie boję się tak owych
karzełków jak szarego człowieka; one bowiem zbliżając
się ku domowi, doją krówki, piją spienione mleko i
tańczą; wiem zaś, że dobre serce kocha taniec; mimo to
boję się ich. Lękam się również rosłych białoramiennych
dam, które wyłaniają się z powietrza i poruszają wolno tu
i ówdzie, wieńcząc głowy różami i liliami i potrząsając
żywymi włosami, które poruszają się (słyszałem, jak o
tym opowiadały karzełkom) wraz z ruchem ich myśli, to
rozsnuwając się, to skupiając wokół głów. Mają one
łagodne, urodziwe oblicza, lecz lękam się Sidhe i lękam
się sztuki, która je ku nam przyzywa.
– Jakże to – rzekł starzec – czyż lękasz się dawnych
bogów, którzy włóczniom twych ojców dodawali męstwa
w walce, i karzełków, które wychodziły nocą z głębin
jezior i śpiewały pośród świerszczy przy ich ogniskach?
W nasz zły czas nadal jeszcze strzegą one urody ziemi.
Muszę ci jednak powiedzieć, czemu pościłem i trudziłem
się, miast jak inni, pogrążyć się w sen starości, gdyż bez
twej pomocy pościłbym i trudziłbym się na próżno. Gdy
uczynisz dla mnie tę ostatnią przysługę, będziesz mógł
odejść, zbudować sobie zagrodę, uprawiać pole, pojąć
dziewczynę za żonę i zapomnieć o dawnych bogach, gdyż
zostawię w tym dom; ku pieniądze, dzięki którym dach
twej chaty będzie mocny, a spiżarnia i piwnica pełne.
Cały czas dążyłem do odkrycia tajemnicy życia. Nie
byłem szczęśliwy w młodości, wiedziałem bowiem, że
minie; nie byłem szczęśliwy w wieku męskim,
wiedziałem bowiem, że starość nadchodzi; Oddałem się
więc w młodości, wieku dojrzałym i starości
poszukiwaniu Wielkiej Tajemnicy. Tęskniłem za życiem,
którego bujność wypełni całe stulecia, a gardziłem życiem
ośmiu dziesiątków zim. Chciałem – nie, chcę jeszcze być
– jako starodawni bogowie tej krainy. Przeczytałem za
młodu w hebrajskim rękopisie, który znalazłem w
pewnym hiszpańskim klasztorze, że jest taka chwila, gdy
słońce wstąpiło już w znak Barana, a nie minęło jeszcze
Lwa, która drży Pieśnią Nieśmiertelnych Mocy, a
ktokolwiek odnajdzie tę chwilę i posłucha Pieśni, stanie
się sam jako Nieśmiertelne Moce. Powróciwszy do
Irlandii pytałem czarowników i znachorów, czy wiedzą,
kiedy ta chwila przychodzi; lecz choć wszyscy o niej
słyszeli, nikt nie umiał wskazać jej na klepsydrze.
Oddałem się zatem magii i spędziłem życie na postach i
trudzie, by zyskać wsparcie bogów i elfów. Wreszcie
teraz pewien elf rzekł mi, iż chwila owa jest blisko.
Pewien elf, w czerwonej czapeczce i z wargami
ubielonymi pianą świeżego mleka, szepnął mi o tym do
ucha. Jutro, nieco przed upływem pierwszej godziny po
świtaniu, odnajdę ową chwilę, a wówczas odejdę do
południowej krainy, zbuduję sobie pałac z białego
marmuru
pomiędzy
pomarańczowymi
drzewami,
zgromadzę wokół siebie mężnych i urodziwych i wejdę
do wiekuistego królestwa mej młodości. Lecz karzełek z
pianą świeżego mleka na wargach powiedział mi, iż będę
mógł wysłuchać całej Pieśni, jeśli przyniesiesz ogromne
naręcza zielonych gałęzi i ułożysz je wokół drzwi i okna
mej izby; musisz też wyścielić podłogę świeżym
zielonym sitowiem i pokryć stół i sitowie różami i liliami
z ogrodu mnichów. Musisz to uczynić dziś wieczór, a
rankiem, z końcem pierwszej godziny po świtaniu,
przyjdziesz i odszukasz mnie.
– Czy będziesz wówczas całkiem młody? – zapytał
chłopiec.
– Będę wówczas młody jak ty, lecz teraz jestem
nadal stary i znużony, więc pomóż mi dotrzeć do krzesła i
mych ksiąg.
Pozostawiwszy guślarza w izbie i zapaliwszy lampę,
która dla nieznanej przyczyny wydzielała słodki zapach,
jak gdyby dziwnych kwiatów, chłopiec ruszył do lasu i
począł ścinać zielone gałęzie leszczyny i ogromne wiązki
sitowia na zachodnim krańcu wysepki, gdzie skałki
ustępowały miejsca łagodnie opadającemu piaskowi i
glinie. Była już noc, nim naścinał dostateczną ilość, a
niemal północ, nim przydźwigał ostatnią wiązkę na
miejsce i powrócił po róże i lilie. Była to jedna z owych
ciepłych, pięknych nocy, gdy wszystko zdaje się być
wyrzeźbione z drogich kamieni. Ku południowi las Sleuth
wyglądał jak gdyby wyciosany z zielonego berylu, a
odbijające go wody połyskiwały jak blady opal. Róże,
które zbierał, były jak roziskrzone rubiny, a lilie miały
matowy połysk pereł. Wszystko przybrało wygląd czegoś
niezniszczalnego, prócz robaczka świętojańskiego,
którego nikły ognik płonął wytrwale pośród cieni,
poruszając się powoli tu i ówdzie, jedyna rzecz, która
zdawała się żywa, jedyna rzecz, która zdawała się
nietrwała jak ludzka nadzieja. Chłopiec nazbierał
ogromne naręcze róż i lilii i wcisnąwszy robaczka
świętojańskiego pomiędzy ich perły i rubiny, zaniósł do
izby, gdzie starzec siedział pogrążony w półśnie. Ułożył
naręcze po naręczu na podłodze i ponad stołem, po czym
cicho zamknąwszy drzwi rzucił się na posłanie z sitowia,
by śnić o spokojnym wieku dojrzałym, z ponętną żoną i
roześmianymi dziećmi. O świcie wstał i zszedł na skraj
jeziora zabrawszy ze sobą klepsydrę. Włożył do łodzi
nieco chleba i wina, aby mistrzowi nie zbrakło jadła na
początku podróży, po czym usiadł, by oczekiwać końca
pierwszej godziny po świtaniu. Z wolna rozśpiewały się
ptaki, a gdy opadły ostatnie ziarenka piasku, wszystko
zdawało się rozbrzmiewać ich muzyką. Była to
najpiękniejsza i najbardziej wypełniona życiem chwila
roku; można było usłyszeć, jak bije w niej serce wiosny.
Chłopiec powstał i ruszył, by odszukać mistrza. Zielone
gałęzie zalegały w drzwiach, więc musiał się przedrzeć
przez nie. Gdy wszedł do izby, słońce padało
migotliwymi kręgami na podłogę, ściany i stół, a
wszystko wypełniały miękkie zielone cienie. Starzec
siedział ściskając w ramionach naręcze róż i lilii, z głową
opuszczoną na piersi. Na stole, obok lewej dłoni, leżała
skórzana sakiewka pełna złotych i srebrnych monet, jak
gdyby przygotowana do podróży, a w prawej dłoni tkwił
długi kij. Chłopiec dotknął starca, lecz ów nie poruszył
się. Uniósł więc jego dłonie, były jednak zupełnie zimne i
opadły ciężko.
– Lepiej by mu było – rzekł wyrostek – odmówić
pacierze i ucałować różaniec!
Spojrzał na wytarty niebieski aksamit i dostrzegł, że
jest pokryty pyłkiem kwietnym, a gdy się przyglądał, na
gałęziach ułożonych w oknie przysiadł drozd i zaśpiewał.
Klątwa ogni i cieni
Pewnej letniej nocy, gdy wokół nastał spokój,
dwudziestu purytańskich jezdnych, pod wodzą pobożnego
pana Fryderyka Hamiltona, wyłamało wrota opactwa
karmelitów w Sligo. Gdy wrota padły z łoskotem, ujrzeli
zgromadzoną wokół ołtarza gromadkę braci, których białe
habity połyskiwały w jarzącym blasku świętych świec.
Wszyscy mnisi klęczeli, prócz opata, stojącego na
stopniach ołtarza z ogromnym mosiężnym krucyfiksem w
ręku.
– Zastrzelić ich! – zawołał pan Fryderyk Hamilton,
lecz nikt się nie poruszył, wszyscy bowiem byli świeżo
nawróceni i lękali się świec i krucyfiksu. Przez chwilę
wszyscy
milczeli,
a
później
pięciu
jezdnych,
stanowiących świtę przyboczną pana Fryderyka
Hamiltona, uniosło muszkiety i zastrzeliło pięciu
mnichów. Huk i dym rozwiały tajemniczość bladych
świateł ołtarza, więc inni jezdni nabrali odwagi i poczęli
ciąć. Po chwili mnisi leżeli wokół stopni ołtarza w
habitach splamionych krwią.
– Podłożyć ogień! – zawołał pan Fryderyk Hamilton,
a jeden z jezdnych przydźwigał naręcze suchej słomy i
zwalił przy zachodniej ścianie, jednakże nie podpalił,
gdyż wciąż jeszcze bał się krucyfiksu i świec. Widząc to,
pięciu jezdnych, stanowiących świtę przyboczną pana
Fryderyka Hamiltona, podeszło do ołtarza i wziąwszy
stamtąd po świecy, podpaliło słomę. Czerwone języki
ognia pomknęły ku dachowi i rozpełzły po posadzce,
ogarniając krzesła i ławy, a cienie jezdnych poczęły
tańczyć wśród wsporników i tablic nagrobnych.
Przez pewien czas ołtarz pozostawał nienaruszony i
odosobniony w białej poświacie; oczy jezdnych zwróciły
się ku niemu. Opat, którego mieli za umarłego, dźwignął
się i stał teraz przed ołtarzem z krucyfiksem wzniesionym
w obu dłoniach wysoko ponad głową. Nagle zawołał
donośnie:
– Biada wszystkim, którzy powalili tych, co żyli w
Świetle Bożym, błądzić będą bowiem pośród cieni i ogni!
Wykrzyknąwszy to, runął martwy obliczem ku ziemi,
a mosiężny krucyfiks stoczył się po stopniach ołtarza.
Dym zgęstniał bardzo i wygnał jezdnych na zewnątrz.
Przed nimi płonęły domy. Poza nimi świeciły okna
opactwa pełne świętych i męczenników, jak gdyby
zbudzonych z świętej ekstazy do gniewnego i burzliwego
życia. Oślepiło to jezdnych i nie mogli przez chwilę
dojrzeć niczego, prócz płomiennych głów świętych i
męczenników. Wkrótce jednak dostrzegli pokrytego
pyłem człowieka, który nadbiegał ku nim.
– Pobici Irlandczycy – wołał – wysłali dwóch
posłańców, aby zbuntowali przeciw wam całą okolicę
wokół majątku Hamilton, a jeśli ich nie powstrzymacie,
przygniotą was przeważającymi siłami w lasach, nim
dotrzecie na powrót do domu! Jadą na północny wschód,
pomiędzy Ben Bulben i Cashel-na-Geal.
Pan Fryderyk Hamilton przywołał pięciu jezdnych,
którzy pierwsi wystrzelili do mnichów, i rzekł:
– Szybko na koń, jedźcie przez lasy ku tej górze,
dotrzyjcie tam przed owymi ludźmi i zabijcie ich.
Po chwili jezdni wyruszyli i wkrótce zanurzyli w
lasy, przeprawiwszy się przez rzekę w miejscu zwanym
teraz Brodem Buckleya. Podążali ubitym szlakiem,
wijącym się wzdłuż północnego brzegu rzeki. Gałęzie
brzozy i jarzębiny splatały się w górze i zakrywały
chmurny księżyc, pozostawiając ścieżkę w zupełnej
niemal ciemności. Jechali szybkim kłusem, to gawędząc z
sobą, to śledząc zabłąkaną łasicę lub królika
czmychającego w ciemność. W miarę jak mrok i cisza
lasów poczęły im ciążyć, zbijali się ciaśniej w gromadkę i
mówili żywiej; byli starymi kompanami i dobrze się znali
nawzajem. Jeden był żonaty i opowiadał, jak szczęśliwa
będzie żona, gdy powróci bezpiecznie z owej
lekkomyślnej wyprawy przeciw karmelitom i opowie, jak
szczęśliwy los naprawił nieroztropność. Najstarszy z
piątki, którego żona nie żyła już, mówił o flaszy wina,
czekającej nań na górnej półce; podczas gdy trzeci,
najmłodszy, którego powrotu wyglądała dziewczyna,
jechał nieco przed pozostałymi, nie rozmawiając wcale.
Nagle młodzieniec ów zatrzymał się, a inni
dostrzegli, że jego koń dygocze.
– Dostrzegłem coś – rzekł – lecz mógł to też być
jedynie cień. Wyglądało to jak ogromny gad ze srebrną
koroną na głowie.
Jeden z piątki uniósł dłoń do czoła, jak gdyby chciał
się przeżegnać, lecz przypomniawszy sobie, że zmienił
wiarę, opuścił rękę i rzekł:
– Pewien jestem, że był to jedynie cień, gdyż
mnóstwo ich jest wokół, nadzwyczaj przedziwnych.
Jechali zatem dalej w milczeniu. Deszcz padał
wcześniej za dnia, a teraz krople spadały z gałęzi, mocząc
ich włosy i ramiona. Po chwili znów wszczęli rozmowę.
Byli razem w wielu bitwach przeciw licznym
buntownikom, a teraz opowiadali sobie znów dzieje
swych ran, niemal zapominając o straszliwej pustce
lasów.
Nagle dwa idące przodem konie zadrżały i stanęły w
miejscu, nie chcąc ruszyć dalej. Przed nimi połyskiwała
woda, a z odgłosu rwącego nurtu poznali, że to rzeka.
Zsiedli z koni, które wreszcie po długim szarpaniu i
łagodnych przemowach doprowadzili nad brzeg.
Pośrodku wód stała wysoka starucha, o siwych włosach
spływających na szarą suknię. Stała po kolana w wodzie,
pochylając się od czasu do czasu, jak gdyby coś myła.
"Wreszcie dostrzegli, że obmywała coś na pół
zanurzonego w wodzie. Przy migotliwym blasku księżyca
ujrzeli, że były to zwłoki mężczyzny, a gdy spoglądali na
nie, nurt odwrócił je ku nim obliczem, zaś każdy z pięciu
jezdnych rozpoznał w tej samej chwili swe własne rysy.
Gdy tak stali niemi i ścięci lękiem, kobieta przemówiła
powoli i donośnie:
– Czy widzieliście mego syna? Ma na głowie
srebrzystą koronę.
Wówczas najstarszy z jezdnych, który najczęściej
odnosił rany, dobył miecza i rzekł:
– Walczyłem za prawdę mego Boga, więc nie muszę
lękać się cieni Szatana – i z tymi słowy rzucił się W
wodę. Po chwili powrócił. Kobieta zniknęła, a choć ciął
mieczem powietrze i wodę, niczego nie tknął.
Pięciu jezdnych znów dosiadło koni i skierowało je
ku brodowi, lecz na próżno. Próbowali znowu i raz
jeszcze, zanurzając się to tu, to tam, lecz konie pieniły się
i stawały dęba.
– Zawróćmy do lasu – rzekł najstarszy – i
przekroczymy rzekę nie opodal, powyżej tego miejsca.
Wjechali pod konary, pełzający bluszcz trzeszczał
pod kopytami, a gałęzie uderzały w stalowe hełmy. Po
niemal dwudziestu minutach wynurzyli się znów przy
rzece, a po następnych dziesięciu znaleźli miejsce, gdzie
można się było przeprawić nie zanurzając powyżej
strzemion. Las po przeciwnej stronie był przerzedzony, a
blask księżyca układał się w długie smugi. Powstał wiatr i
począł szybko przepędzać chmury przez tarczę księżyca,
każąc wąskim smugom światła pląsać pośród rzadkich
krzewów i młodych jodełek. Wierzchołki drzew poczęły
zawodzić, a dźwięk ów przypominał głosy umarłych
pośród wiatru: jezdni zaś przypomnieli sobie, iż
powiadają, jakoby zmarłych w czyśćcu wbijano na
szczyty drzew i skał. Zwrócili się nieco ku południowi w
nadziei, że odnajdą ubity-szlak, lecz nie mogli natrafić na
żaden ślad.
Tymczasem zawodzenie rozlegało się coraz głośniej,
a pląsanie blasku księżycowego zdawało się coraz
szybsze. Z wolna pojęli, że w oddali gra muzyka. Był to
dźwięk kobzy, więc ruszyli ku niemu z wielką radością.
Dobiegał z dna głębokiej kotliny uformowanej na kształt
kielicha. Pośrodku kotliny znajdował się starzec o
zwiędłej twarzy, w czerwonej czapeczce. Siedział przy
ogniu z chrustu, u stóp miał płonącą pochodnię zatkniętą
w ziemię i zapamiętale wygrywał na starej kobzie. Rude
włosy spływały mu po obliczu, jak żelazna rdza po skale.
– Czy widzieliście moją żonę? – rzekł podnosząc na
chwilę wzrok. – Myła coś! Myła coś!
– Lękam się go – rzekł młody jezdny. – Lękam się,
że nie jest człowiekiem.
– Nie – odparł najstarszy – jest człowiekiem jak my,
gdyż widzę piegi na jego licu. Zmusimy go, by nam
posłużył za przewodnika.
Z tymi słowy dobył miecza, a inni za nim. Otoczyli
kręgiem kobziarza zwracając ku niemu miecze, a
najstarszy rzekł mu, iż muszą zabić dwóch buntowników,
którzy obrali drogę pomiędzy Ben Bulben a wielką
ostrogą górską zwaną Cashel-na-Gael, więc musi on siąść
na koń przed jednym z nich i być im przewodnikiem,
gdyż zgubili drogę. Kobziarz wskazał ku pobliskiemu
drzewu, gdzie dostrzegli białą szkapę, w uprzęży i
osiodłaną. Przerzucił sobie kobzę przez plecy i ująwszy
pochodnię w dłoń, dosiadł konia, po czym ruszył przed
nimi jak tylko mógł najszybciej.
Las przerzedził się i droga powiodła stromo pod górę.
Księżyc już zaszedł, lecz gwiazdy święciły jasno
pomiędzy chmurami. Zbocze stawało się coraz bardziej
strome, aż wreszcie wyjechali wysoko ponad las na
rozległy szczyt góry. Las rozpościerał się poniżej na wiele
mil, a dalej ku południowi wystrzelała czerwona łuna
płonącego miasta. Nagle przewodnik ściągnął wodze i
wskazując w górę ręką, która nie dzierżyła pochodni,
wykrzyknął:
– Spójrzcie! spójrzcie na święte świece!
Po czym runął naprzód w galopie, wywijając
pochodnią.
– Słyszycie kopyta posłańców? – wołał przewodnik.
– Szybko, szybko! bo wymkną się nam z rąk! – zaśmiał
się, jak gdyby rozpierała go radość pogoni.
Jezdnym się wydało, że słyszą w oddali i jakby w
dole tętent kopyt; lecz teraz zbocze nachylało się coraz
stromiej w dół i z każdą chwilą szybkość stawała się
bardziej szalona. Próbowali się zatrzymać, lecz nie mogli,
gdyż zdawało się, że konie oszalały. Przewodnik rzucił
wodze na kark białej szkapy, wymachiwał ramionami i
wyśpiewywał po irlandzku. Nagle dojrzeli lśniącą wąską
smugę rzeki, straszliwie daleko w dole, więc poznali, że
są na skraju przepaści zwanej dziś Lugnagall lub po
angielsku Urwisko Przybłędów. Sześć koni skoczyło
naprzód, pięć okrzyków wzbiło się w powietrze, a w
chwilę później pięciu ludzi i pięć koni spadło z głuchym
łoskotem na zielone zbocza u podnóża skał.
Gdzie nie ma niczego, tam jest Bóg
Małe wiklinowe szałasy w Tullagh, gdzie bracia
zwykli się modlić lub pochylać nad rozlicznymi
rękodziełami, gdy zmierzch ich przegna z pól,
opustoszały,
bowiem
surowa
zima zgromadziła
wszystkich w drewnianym domku, w cieniu drewnianej
kaplicy. Opat Malathgeneus, brat Turkawka, brat Łysy
Lis, brat Piotr, brat Patryk, brat Bąk, brat Jasnobrewy i
wielu innych, zbyt młodych, by mogli zdobyć imiona w
wielkim boju, zasiedli wokół ognia, który przyrumienił
im oblicza. Jeden naprawiał sieci, by je zarzucić w rzece
na węgorze, inny majstrował sidła na ptaki, ten naprawiał
złamany uchwyt łopaty, inny pisał w ogromnej księdze,
jeszcze inny sporządzał wysadzaną drogimi kamieniami
szkatułkę dla przechowywania ksiąg. Na sitowiu u ich
stóp leżeli żacy, którzy pewnego dnia zostaną braćmi,
była to bowiem izba szkolna, a wielki ogień płonął tu, by
krzepić ich wątłe siły. Jeden z żaków, dziecko ośmio- lub
dziewięcioletnie, zwany Oliollem, leżał na grzbiecie
wyglądając przez dziurę w dachu, którą uchodził dym, i
śledząc gwiazdy pojawiające się i znikające wśród dymu
oczyma łagodnymi jak oczy zwierzęcia. Wreszcie zwrócił
się ku bratu piszącemu w księdze, którego obowiązkiem
było nauczać dziatwę, mówiąc:
– Bracie Turkawko, do czego przytwierdzone są
gwiazdy?
Braciszek, zdjęty radością na widok tak wielkiej
ciekawości u najtępszego z uczniów, odłożył pióro i
rzekł:
– Jest dziewięć kryształowych sfer, do pierwszej z
nich przytwierdzony jest Księżyc, do drugiej planeta
Merkury, do trzeciej planeta Wenus, do czwartej Słońce,
do piątej planeta Mars, do szóstej planeta Jupiter, do
siódmej planeta Saturn; a są to gwiazdy wędrowne; do
ósmej przytwierdzone są gwiazdy stałe; lecz sfera
dziewiąta jest sferą substancji, w której poruszało się
tchnienie Boże na początku.
– A co jest poza nią? – zapytało dziecko.
– Poza nią nie ma niczego; tam jest Bóg.
Wówczas oczy dziecka powędrowały ku wysadzanej
kamieniami szkatułce, gdzie wielki rubin połyskiwał w
blasku ognia, i spytało ono:
– Czemu brat Piotr wprawił wielki rubin w ściankę
szkatułki?
– Rubin jest symbolem miłości Bożej.
– Czemu rubin jest symbolem miłości Bożej?
– Bowiem jest czerwony jak ogień, ogień zaś spala
wszystko, a gdzie nie ma niczego, tam jest Bóg.
Dziecko umilkło, lecz wkrótce usiadło i rzekło:
– Ktoś jest za drzwiami.
– Nie – odparł brat – to tylko wilki; już od jakiegoś
czasu słyszę, jak krążą po śniegu. Stają się wielce
niebezpieczne, gdy zima wypędza je z gór. Ubiegłej nocy
wdarły się do zagrody i porwały wiele owiec, a jeśli nie
będziemy mieć się na baczności, pożrą wszystko.
– Nie, to kroki człowieka, gdyż są ciężkie; lecz słyszę
także stąpanie wilków.
Zaledwie skończył mówić, gdy ktoś zapukał po
trzykroć, lecz niezbyt głośno.
– Pójdę otworzyć, gdyż pewnie przemarzł bardzo.
– Nie otwieraj, gdyż może to być wilkołak, który
pożre nas wszystkich.
Lecz chłopiec już odsunął ciężką drewnianą zasuwę,
a wszystkie twarze, pobladłe nieco, zwróciły się ku wolno
uchylanym drzwiom.
– Ma różaniec i krzyż, nie może więc być
wilkołakiem – rzekło dziecko, gdy mężczyzna, któremu
śnieg grubo pokrywał długą, postrzępioną brodę i
zmierzwione włosy, spływające na ramiona i prawie do
pasa, i osypywał się z potarganej opończy, na pół
pokrywającej wyschłe smagłe ciało, wszedł i począł się
rozglądać łagodnym, pełnym uniesienia wzrokiem.
Stanąwszy z dala od ognia i utkwiwszy na koniec oczy w
opacie Malathgeneusie, wykrzyknął:
– O błogosławiony opacie, pozwól mi zbliżyć się do
ognia i osuszyć śnieg z brody, włosów i opończy, abym
nie umarł z zimna w górach i nie rozgniewał Pana
umyślnym męczeństwem.
– Zbliż się do ognia – rzekł opat – ogrzej i spożyj
jadło, które przyniesie ci chłopiec Olioll. Smutne to
zaiste, że ktoś, za kogo umarł Chrystus, może być tak
nędzny jak ty.
Mężczyzna siadł przy ogniu, a Olioll zabrał jego
ociekającą wodą opończę i postawił przed nim mięso,
chleb i wino; lecz pragnął on jedynie chleba i odsunął
wino, prosząc o wodę. Gdy broda i włosy poczęły mu
nieco przesychać, a członki przestały drżeć z zimna,
przemówił znów.
– O błogosławiony opacie, miej litość nad
nędzarzem, miej litość nad żebrakiem, który przemierzał
ten pusty świat wiele lat, i daj mi jakąś pracę do
wykonania, najcięższą, gdyż jestem najnędzniejszy z
nędzarzy Bożych.
Wówczas bracia naradzać się poczęli, do jakiej pracy
mogliby go użyć, lecz początkowo z małym skutkiem,
bowiem nie było zajęcia, które by nie znalazło
wykonawcy w owym pracowitym gronie; w końcu ktoś
przypomniał sobie, że brat Łysy Lis, którego zadaniem
było obracać wielkie żarna w młynie, bowiem zbyt głupi
był do czego innego, za stary już jest do tak ciężkiej
pracy; przydzielono więc żebraka do żaren od następnego
ranka.
Minęła zima, wiosna przeszła w lato, a żarna nigdy
nie próżnowały, ani nie obracały się niechętnie, gdyż
każdy przechodzący mimo mógł usłyszeć śpiew żebraka
kręcącego korbą. Również ostatni smutek opuścił owo
szczęśliwe grono, jako że Olioll, który zawsze był tępy i
niepojętny, zmądrzał, a było to tym bardziej cudowne,
gdyż nastąpiło niespodzianie. Pewnego dnia był tępszy
niż zazwyczaj, dostał baty i kazano mu nauczyć się lekcji
na następny dzień, gdyż inaczej odeślą go do niższej
klasy, pomiędzy małych chłopaczków, którzy będą z
niego drwili. Wyszedł we łzach, a kiedy następnego dnia
powrócił, pomimo swej głupoty, zrodzonej w umyśle
skłonnym słuchać każdego ulotnego dźwięku i dumać nad
każdym ulotnym błyskiem, głupoty, która od dawna była
przysłowiowa w szkole, umiał swą lekcję tak dobrze, że
wysunął się na czoło klasy, a od owego dnia stał się
najlepszym uczniem. Zrazu brat Turkawka sądził, że
stanowiło to odpowiedź na jego modły do Najświętszej
Panienki i dowód miłości, jaką dla niego żywiła;
lecz gdy wiele znacznie gorętszych modłów nie
zdołało dodać ani jednego snopa do żniwa, począł
podejrzewać, że dziecko paktuje z bardami, druidami łub
czarownicami, więc postanowił je śledzić. Opowiedział
swój zamysł opatowi, który przykazał mu przyjść w
chwilę, gdy odkryje prawdę; następnego dnia, a była to
niedziela, stanął na ścieżce, gdy opat i bracia w białych
habitach wychodzili z nieszporów, i pochwyciwszy opata
za habit rzekł:
– Żebrak jest jednym z największych świętych i
cudotwórców. Podążyłem niedawno za Oliollem,
poznawszy z powolnego kroku i pochylonej głowy, że
ogarnęło go znużenie głupotą, a gdy dotarł do zagajnika w
pobliżu młyna, wymiarkowałem ze ścieżki wydeptanej w
poszyciu i śladów stóp w błocie, że przechodził już
tamtędy wiele razy. Skryłem się za krzakiem w miejscu,
gdzie ścieżka ostro zakręca na stromiźnie, a z łez w jego
oczach poznałem, że głupota jego zbyt była zadawniona,
a mądrość zbyt świeża, by wybawić go od lęku przed
rózgą. Gdy przebywał w młynie, podszedłem do okna i
zajrzałem, a ptaki sfrunęły i przysiadły mi na głowie i
ramionach, gdyż nie są lękliwe w tym świętym miejscu;
również wilk przemknął, prawym bokiem ocierając się o
mój habit, a lewym o listowie krzewu. Olioll otworzył
księgę na stronicy, której kazałem mu się wyuczyć, i
począł płakać, a żebrak usiadł przy mim i pocieszał go tak
długo, aż ten zasnął. Gdy pogrążył się w najgłębszym
śnie, żebrak ukląkł i modlił się głośno mówiąc:
– O Ty, który mieszkasz poza gwiazdami, ukaż Twą
moc jako na początku i spraw, by wiedza zesłana przez
Ciebie ocknęła się w jego umyśle, w którym nie ma
niczego ze świata, aby dziewięć chórów anielskich mogło
sławić Twe imię.
Wówczas światło wytrysnęło z przestworza i
ogarnęło Oliolla, a ja poczułem woń róż. Poruszyłem się
nieco w zadziwieniu, a odwróciwszy się i ujrzawszy mnie
żebrak skłonił się nisko mówiąc:
– O bracie Turkawko, jeśli uczyniłem źle, wybacz
mi, a uczynię pokutę. Powodowała mną litość.
Lecz ja przeląkłem się i uciekłem, a nie zatrzymałem
się, I póki nie dotarłem tutaj.
Wówczas wszyscy bracia poczęli mówić naraz, jeden
Powiadał, że to święty taki a taki, inny zaś, że nie, bo
pewnie inny; jeszcze inni twierdzili, że to żaden z owych
świętych, gdyż przebywali nadal w swoich bractwach,
natomiast, że musi to być ten czy ów; rozmowa tak dalece
przypominać poczęła kłótnię, jak to tylko możliwe było w
owym świątobliwym gronife, każdy bowiem chciał
przypisać tak wielkiego świętego swej rodzinnej ziemi.
Wreszcie opat rzekł:
– Nie jest on żadnym z tych, których wymieniliście,
gdyż przed Wielkanocą otrzymałem pozdrowienia od nich
wszystkich, a przebywali oni w swych bractwach; jest to
Aengus Miłośnik Boży, pierwszy z tych, którzy udali się
na pustkowie, by żyć pośród dzikich zwierząt. Dziesięć
lat temu poczuł ciężar rozlicznych trudów w bractwie pod
Wzgórzami Patryka i odszedł w las, by trudnić się jedynie
pieśnią na cześć Pana; wszelako rozgłos świętości
sprowadzał tysięczne rzesze do jego celi, tak że nieco
dumy wkradło się w duszę, z której wytrzebiono już
wszystko. Dziewięć lat temu przywdział łachmany i nikt
go już nie widział od owego dnia, choć może prawdą jest,
że go widziano żyjącego w górach pośród wilków i
żywiącego się trawą łąk. Pójdźmy do niego i pokłońmy
się przed nim; bowiem wreszcie, po długich
poszukiwaniach, odnalazł owo nic, które jest Bogiem;
poprośmy go też, by powiódł nas ścieżką, którą sam
przemierzył.
Ruszyli w białych habitach udeptaną ścieżką pośród
lasu, akolici wymachując kadzielnicami przed sobą, a
opat z pastorałem wysadzanym drogimi kamieniami,
pośród oparów kadzidła. Przybywszy do młyna uklękli i
poczęli się modlić, oczekując chwili, gdy dziecię się
przebudzi, a święty zakończy czuwanie i wyjdzie
spojrzeć, jak to miał w zwyczaju, na słońce zniżające się
ku nieznanej ciemności.
Starcy z Przedświtu
W owym miejscu, w pobliżu Przylądka Topielca, na
Trzęsawiskach, gdzie opuszczona budka sternika
spogląda na morze dwoma oczyma okrągłymi jak
okienka, stała w ubiegłym stuleciu ziemianka. Była to
zarazem strażnica, gdyż mieszkał tam pewien stary
Michael Bruen, który niegdyś był przemytnikiem, a
później ojcem i dziadkiem przemytników; gdy po
zapadnięciu nocy smukły francuski szkuner wpełzał do
zatoki od strony Roughley, zadaniem jego było wywiesić
rogową latarnię w południowym oknie, aby wieść mogła
dotrzeć do Wyspy Dorrena, a stamtąd, przy pomocy innej
rogowej latarni, do wioski na Trzęsawiskach. Prócz
przesyłania
sygnałów
świetlnych
niewiele
miał
wspólnego z ludźmi, gdyż bardzo był stary i dbał jedynie
o zbawienie duszy, pochylony nad swym hiszpańskim
różańcem, Pewnej nocy czuwał przez wiele godzin, gdyż
wiał łagodny i sprzyjający wiatr, a La Mere de
Misiricorde bardzo się spóźniała. Wreszcie miał już
spocząć na wiązce słomy, wiedział bowiem, że statek nie
odważy się opłynąć Roughley i zarzucić kotwicy za dnia,
gdy ujrzał długi klucz czapli wolno nadciągających od
Wyspy Dorrena ku stawom, które leżą, na poły zdławione
przez trzciny, za tak zwanym Drugim Trzęsawiskiem.
Nigdy przedtem nie widział czapli lecących nad morzem,
gdyż są to ptaki lądowe, więc po części dlatego, że
wyrwało go to z senności, a bardziej dlatego, że długie
opóźnienie
szkunera
opróżniło
spiżarnię,
zdjął
zardzewiałą strzelbę, której lufa przewiązana była
kawałkiem sznurka, i wyruszył ku stawom.
Po chwili natknął się na wielką liczbę czapli,
stojących z uniesionymi nogami w płytkiej wodzie.
Przycupnąwszy za zasłoną z sitowia zaczął nabijać
strzelbę, a także na chwilę pochylił nad różańcem, by
wyszeptać: „Święty Patryku, mam wielką ochotę na
pasztet z czapli. Jeśli sprawisz, że nie spudłuję, będę
odmawiał do ciebie różaniec co wieczór, póki nie zjem
pasztetu.” Następnie położył się i oparłszy strzelbę na
dużym kamieniu, zwrócił się ku czapli, która stała na
trawiastym brzegu strumyka wpływającego do stawu;
obawiał się bowiem dostać reumatyzmu od brodzenia, co
musiałoby nastąpić, gdyby zastrzelił jedną z czapli
stojących w wodzie. Lecz gdy spojrzał wzdłuż lufy,
czapla zniknęła, a ku swemu zdziwieniu i przerażeniu
ujrzał w jej miejsce człowieka, który wydawał się
niezmiernie stary. Opuścił strzelbę, a znowu stała tam
czapla, z opuszczoną głową i nieruchomymi piórami.
Podniósł strzelbę, a gdy tylko spojrzał wzdłuż lufy, znów
miał przed sobą starca, który zniknął, gdy ponownie
opuścił strzelbę. Odłożył strzelbę, przeżegnał się po
trzykroć, zmówił Ojcze Nasz i Zdrowaś Maria i
wymamrotał półgłosem: „Jakiś nieprzyjaciel Boga łowi
ryby w błogosławionej wodzie”, po czym wymierzył
wolno i dokładnie. Wypalił, a gdy dym się rozwiał, ujrzał
starca skulonego w trawie i długi klucz czapli
odlatujących ku morzu. Obszedł zakole stawu, a
doszedłszy do strumyka spojrzał na postać odzianą w
wypłowiałe suknie starodawnego kroju, splamione krwią.
Potrząsnął głową na widok tak wielkiej niegodziwości.
Nagle suknie poruszyły się i ramię wyciągnęło ku
różańcowi wiszącemu na jego szyi, a długie wychudzone
palce niemal dotknęły krzyża. Uskoczył do tyłu krzycząc:
– Czarowniku, nie pozwolę, by istota nieczysta
dotykała moich poświęcanych paciorków.
– Jeśli mnie wysłuchasz – odparł głos tak nikły, że
zdawał się westchnieniem – poznasz, że nie jestem
czarownikiem, i pozwolisz mi ucałować krzyż przed
śmiercią.
– Wysłucham cię – odrzekł – lecz nie pozwolę ci
dotknąć mych poświęcanych paciorków.
Usiadłszy na trawie nie opodal konającego, nabił
powtórnie strzelbę, położył ją na kolanach i począł
słuchać.
– Nie wiem, jak wiele pokoleń przeminęło od czasu,
gdy my, którzy teraz jesteśmy czaplami, byliśmy
uczonymi mężami; nie polowaliśmy ani nie szliśmy na
wojnę, nie modliliśmy się ani śpiewali, ani nie
kochaliśmy. Wielokrotnie powiadali nam druidowie o
nowym druidzie Patryku. Większość z nich była gniewna
na niego, choć nieliczni sądzili, iż jego nauka to ich
własna nauka, a jedynie wyrażona nowym sposobem, i
skłaniali się do jej przyjęcia. Lecz my ziewaliśmy, gdy
mówili o nim. Wreszcie nadeszli wołając, że przybywa do
domu królewskiego, po czym wdali się w dysputę, lecz
my nie chcieliśmy słuchać żadnej ze stron, gdyż
rozprawialiśmy nad prozodią i względną ważnością rymu
i asonansu, sylaby i akcentu. Nie dbaliśmy o to, że minęli
nasze drzwi, z czarodziejskimi różdżkami pod pachą,
udając się do lasu, ani gdy powrócili po zapadnięciu nocy,
z bladymi twarzami, krzycząc rozpaczliwie; zachwycał
nas bowiem zgrzyt naszych noży wypisujących nasze
myśli pismem ogamicznym. Nazajutrz przeszły mimo
tłumy kierując się ku królewskiemu domowi, a jeden z
nas, który odłożył nóż, by ziewnąć i przeciągnąć się,
dosłyszał głos przemawiający w oddali; lecz serca nasze
były głuche, więc dalej wycinaliśmy, dysputowali, czytali
i śmiali się wspólnie. Po chwili usłyszeliśmy odgłos
licznych kroków zbliżających się ku domostwu i
niebawem dwie wysokie postaci stanęły w drzwiach,
jedna w białej, a druga w szkarłatnej opończy;
poznaliśmy druida Patryka i naszego króla. Odłożyliśmy
smukłe noże i pokłoniliśmy się przed królem, lecz
przemówił do nas nie donośny szorstki głos króla, a głos
pełen uniesienia:
– Nauczałem o przykazaniach Bożych – przemówił
głos – w domu królewskim, i była wielka cisza od środka
ziemi aż po okna niebios, tak że orzeł szybował z
nieruchomymi
skrzydłami,
a
ryba
płynęła
z
nieruchomymi płetwami, zaś makolągwy, czyżyki i
jaskółki uciszyły wiecznie drgające języki, chmury stały
się jako biały marmur, a krewetki w odległych morskich
zatoczkach
znieruchomiały,
cierpliwie
znosząc
wieczność, choć przychodziło im to z trudem. Lecz wasze
smukłe noże zgrzytały i zgrzytały, a że wszystko inne
ucichło, dźwięk ów był nie do zniesienia. Ponieważ
żyliście tam, gdzie stopy aniołów nie dotykały waszych
głów, a włosy demonów nie ocierały się o wasze stopy,
uczynię z was przykład po wieczne czasy; staniecie się
szarymi czaplami i będziecie stać w zadumie w szarych
stawach i przemykać nad światem w godzinie, w której
płynie najwięcej westchnień; śmierć wasza przyjdzie
przypadkiem i niespodziewanie, niczego bowiem nie
będziecie pewni po wieczne czasy.
Głos ucichł, lecz pobożniś pochylił się nad strzelbą, z
oczyma utkwionymi w ziemię, zbyt głupi, by zrozumieć
to, co usłyszał; pozostałby tak, być może, przez długi
czas, – gdyby nie wyrwało go z otępienia szarpnięcie za
różaniec. Uczony starzec przypełzł po trawie i próbował
ściągnąć krzyż, by móc go dosięgnąć wargami.
– Nie wolno ci dotykać mych błogosławionych
paciorków – krzyknął pobożniś i lufą strzelby uderzył po
długich wychudzonych palcach.
Niepotrzebnie uderzył, gdyż starzec opadł na trawę z
westchnieniem i ucichł. Pochylił się nad nim i począł
przypatrywać się wypłowiałym sukniom, gdyż teraz
strach jego zelżał, skoro przekonał się, że ma coś, czego
uczony mąż pożądał, teraz zaś, gdy błogosławione
paciorki były bezpieczne, strach opuścił go niemal
zupełnie; pomyślał też, że jeśli opończa jest ciepła i bez
dziur, Święty Patryk z pewnością zdejmie z niej czar, tak
iż nada się do noszenia. Lecz stara wypłowiała materia
poczęła się kruszyć, gdy tylko dotknął jej palcami, a
niebawem lekki wiatr powiał nad stawem i przemienił
uczonego starca i jego starodawne odzienie w garstkę
pyłu, która niknęła coraz bardziej, aż wreszcie nic nie
pozostało, prócz gładkiej zielonej trawy.
Pyszny Costello, córka MacDermota i
cierpki język
Costello powrócił z pól i spoczął na ziemi u drzwi
swej czworokątnej wieży, z głową wspartą na dłoniach,
spoglądając na zachód słońca i dumając o pogodzie.
Chociaż zwyczaje z czasów Elżbiety i Jakuba,
wychodzące już z mody w Anglii, przeważały teraz
pośród szlachty, nadal nosił przestronną, rdzennie
irlandzką opończę, a niewzruszona ufność jego oblicza i
potężne ciało miały w sobie pychę i moc dawnego czasu.
Oczy jego przesunęły się od zachodzącego słońca ku
miejscu, gdzie długi biały gościniec znikał na
południowo-zachodnim widnokręgu, i spoczęły na
jeźdźcu z wolna wspinającym się na wzgórze. Upłynęło
nieco czasu i jeździec zbliżył się na tyle, że w szarym
zmierzchu można było dostrzec wyraźnie niepozorne,
niekształtne ciało, długą irlandzką opończę i zniszczoną
kobzę zwisającą z ramienia, a pod nim ostrowłosego
podjezdka. Gdy tylko znalazł się w zasięgu słuchu, począł
wołać:
– Czyżbyś spał, Tumausie Costello, podczas gdy
lepsi niźli ty mężowie rozdzierają sobie serca na
ogromnych białych gościńcach? Powstań, pyszny
Tumausie, gdyż niosę wieści! Powstań, wielki głupcze!
Otrząśnij z siebie ziemię, ty rozrosły ludzki chwaście!
Costello zerwał się na nogi, a gdy kobziarz się
przybliżył, pochwycił go za kołnierz, uniósł z siodła i
potrząsnął nim.
– Puść mnie, puść mnie – rzekł tamten, lecz Costello
nadal nim potrząsał.
– Mam wieści od Uny, córki MacDermota.
Potężne palce rozluźniły się, a kobziarz upadł dysząc.
– Czemuś mi nie powiedział – rzekł Costello – że
przybywasz od niej? Mógłbyś się napomstować do woli.
– Przybywam od niej, lecz nic nie powiem, póki nie
otrzymam zapłaty za otrzęsiny.
Costello wymacał sakiewką, w której nosił pieniądze,
lecz długo trwało, nim ją otworzył, gdyż ręka mu drżała.
– Oto wszystkie pieniądze z sakiewki – rzekł,
rzucając kilka francuskich i hiszpańskich monet na dłoń
kobziarza,
który
wypróbował
je
zębem,
nim
odpowiedział.
– W porządku, to uczciwa cena, lecz nic nie powiem,
póki nie otrzymam należnej ochrony, gdyż jeśli
MacDermotowie dostaną mnie w swe ręce na jakiejś
ścieżce po zachodzie słońca lub w Cool-a-vin za dnia,
zostawią mnie, bym gnił pośród pokrzyw w rowie, lub
powieszą tam, gdzie powiesili koniokradów w maju przed
czterema laty. – Mówiąc to, przywiązywał wodze
podjezdka do zardzewiałej żelaznej sztaby zamocowanej
w murze.
– Uczynię cię mym kobziarzem i sługą przybocznym
– rzekł Costello – a nikt nie odważy się tknąć człowieka
czy psa, który należy do Tumausa Costello.
– Jedynie wówczas przekażę posłanie – rzekł tamten
ciskając siodło na ziemię – jeśli dostanę do ręki kubek
whisky, gdyż choć jestem obdarty i nędzny, ojcowie moi
byli dobrze odziani i zamożni, póki dom ich nie został
spalony, a bydło przepędzone przed siedmiu wiekami
przez Dillonów, których jeszcze ujrzę skrzeczących na
haku w piekle.
Costello powiódł go wąskimi, krętymi, kamiennymi
schodami do wysłanej sitowiem komnaty, nie znającej
wygód, które poczęły się już upowszechniać wśród
szlachty, i wskazał mu siedzenie przy wielkim kominie; a
gdy kobziarz usiadł, napełnił rogowy kubek i postawił
przy nim na podłodze wraz z dzbanem, po czym rzekł
doń:
– Czy przybędzie do mnie córka MacDermota,
Duallachu, synu Daly’ego?
– Córka MacDermota nie przybędzie do ciebie,
bowiem ojciec nakazał niewiastom, aby pilnowały jej,
lecz mam ci rzec, iż za tydzień będzie wigilia Świętego
Jana i wieczór jej zaręczyn z MacNamarą z Jeziora, a
pragnie ona, byś tam był, aby gdy każą jej przypić do
tego, kogo kocha, mogła przypić do ciebie, Tumausie
Costello, dając poznać wszystkim, do kogo należy jej
serce; ja zaś radzę ci iść tam wraz z dobrymi ludźmi, gdyż
widziałem koniokradów na własne oczy. – A
wyciągnąwszy pusty już kubek w kierunku Costella
zawołał: – Napełnij ponownie mój kubek, bowiem pragną
nadejścia takiego dnia, kiedy cała woda wsiąknie w
skorupą małża, abym nie mógł pić niczego prócz whisky.
Widząc, że Costello nie odpowiada, lecz siedzi w
zadumie, westchnął:
– Napełnij mój kubek, powiadam ci, żaden bowiem
Costello nie jest tak wielki w świecie, aby nie mógł
usłużyć Daly’emu, mimo że Dały wędruje gościńcem z
kobzą, a Costello ma nagi pagórek, pusty dom, konia i
parę krów.
– Wychwalaj ród Dały do woli – rzekł Costello
napełniając kubek – przyniosłeś mi bowiem dobre słowo
od mej miłej.
Przez następnych parę dni Duallach chodził tu i
ówdzie próbując zebrać drużynę, a każdy, kogo spotkał,
znał jakąś historię o Costellu: jeden opowiadał, jak to
zabił zapaśnika, gdy był jeszcze chłopcem, tak napinając
pas, który otaczał ich obu, że złamał grzbiet silnemu
zapaśnikowi; inny, jak przeciągał rozhukane konie przez
bród dla zakładu; inny jeszcze, jak to złamał stalową
podkowę w Mayo, gdy dorósł; nikt jednak nie chciał
zawierzyć człowiekowi tak porywczemu i biednemu w
sporze z roztropnymi i bogatymi ludźmi, jak MacDermot
od Owiec i MacNamara z Jeziora.
Wówczas Costello wyprawił się sam i przyprowadził
półgłupka, wyrobnika, który wielbił go za jego siłę,
grubego wieśniaka, którego przodkowie służyli jego
rodzinie, oraz parę wyrostków, którzy pilnowali jego kóz
i krów, i uszykował ich przed kominkiem. Przynieśli z
sobą grube pałki, a Costello dał każdemu po starym
pistolecie i przez całą noc kazał im pić i strzelać do białej
rzepy, którą przyszpilił do ściany. Duallach siedział na
ławie przy kominku, wygrywając na starej kobzie
„Zieloną Wiązkę Sitowia”* „Potok Unchion” i „Książęta
z Breffny” i lżył, to wygląd strzelców, to ich niezdarne
strzały, to Costella, iż nie miał lepszych służących.
Wyrobnik, półgłupek, wieśniak i wyrostkowie przywykli
do zniewag Duallacha, lecz dziwili się wyrozumiałości
Costella, który rzadko odwiedzał wesele czy stypą, lecz
gdy to się zdarzyło, nie ścierpiałby zrzędliwego
kobziarza.
Następnego wieczora wyruszyli do Cool-a-vin,
Costello na godnym koniu i z mieczem, inni na
szorstkowłosych podjezdkach, z pałkami pod pachą.
Jadąc przez moczary i ścieżki wśród wzgórz dostrzec
mogli ognie płonące na szczytach, od jednego krańca
widnokręgu po drugi, i wszędzie gromady tańczące przy
czerwonym blasku torfu. Gdy przybyli do domu
MacDermota, ujrzeli przed drzwiami nadzwyczaj liczną
gromadę biedaków tańczących wokół ognia, pośrodku
którego znajdowało się płonące koło od wozu, a przez
drzwi i okienka w każdej ścianie wypływało światło
świec i dobiegał odgłos licznych stóp tańczących taniec z
czasów Elżbiety i Jakuba.
Przywiązali konie do krzewów, gdyż znaczna liczba
koni tak uwiązanych wskazywała, że stajnie były pełne, i
utorowawszy sobie drogę przez tłum wieśniaków
stojących wokół drzwi, weszli do dużej sali, gdzie
tańczono. Wyrobnik, półgłupek, wieśniak i dwaj
wyrostkowie
zmieszali
się
z gromadą
służby
przypatrującej się z alkowy, a Duallach usiadł na ławie
przy kobziarzach, lecz Costello skierował się przez tłum
tancerzy ku miejscu, gdzie stał nalewający whisky
MacDermot, z MacNamarą u boku.
– Tumausie Costello – rzekł starzec – dobrze
uczyniłeś zapominając o tym, co było, i przybywając na
zaręczyny mej córki.
– Przybywam – odparł Costello – bowiem gdy za
czasów Costella De Angalo moi przodkowie pokonali
twoich przodków, a później zawarli pokój, zawarto też
układ, że po wsze czasy każdy Costello może przybyć ze
służbą i kobziarzem na każdą ucztę wydaną przez
MacDermota, a każdy MacDermot wraz ze służbą i
kobziarzem może przybyć na ucztę wydaną przez
Costella.
– Jeśli przybywasz ze złymi zamiarami i uzbrojonymi
ludźmi – rzekł MacDermot czerwieniejąc – nie wyjdzie
wam to na zdrowie, bez względu na to, jak dobrze
władacie bronią, bowiem kilku z klanu mojej żony
przybyło z Mayo, a moi trzej bracia i ich słudzy przybyli
z Gór Wołowych. – Mówiąc to, trzymał rękę w zanadrzu,
jak gdyby na głowicy broni.
– Nie – odparł Costello – przybyłem tylko, by
zatańczyć pożegnalny taniec z twą córką.
MacDermot wyjął rękę z zanadrza i podszedł do
bladej dziewczyny, która stała w pewnym oddaleniu z
oczyma utkwionymi w ziemię.
– Costello przybył, by zatańczyć pożegnalny taniec,
wie bowiem, że nigdy już się nie zobaczycie.
Gdy Costello wiódł ją wśród tancerzy, jej łagodne i
pokorne oczy z miłością wpatrywały się w jego oblicze,
pełne pychy i porywczości. Zajęli miejsca w pawanie,
statecznym tańcu, który wraz z sarabandą, galardą i
tańcami mauretańskimi wyparł już wśród szlachty, oprócz
owej najzagorzalej irlandzkiej, szybsze rytmy dawnych
pantomimicznych tańców, przeplatanych wierszami; w
tańcu ogarnęło ich znużenie światem, melancholia i
wzajemna litość, która jest uniesieniem miłości. Gdy
taniec się skończył, a kobziarze odłożyli kobzy i unieśli
kubki, stanęli na uboczu czekając w zadumie i milczeniu
na rozpoczęcie nowego tańca, aby płomień w ich sercach
wybuchnął i owionął je na nowo; więc tańczyli przez całą
noc pawanę i sarabandę, galardę i taniec mauretański, a
wielu stało nieruchomo przypatrując im się, aż wieśniacy
zgromadzili się przy drzwiach zaglądając do środka, jak
gdyby pojmowali, że w długi czas później będą, otoczeni
dziećmi swych dzieci, opowiadać, jak to widzieli Costella
tańczącego z Uną, córką MacDermota; a podczas tych
tańców i grania MaeNamara chodził tu i ówdzie,
rozmawiając głośno i żartując niemądrze, jak gdyby nigdy
nic, a stary MacDermot czerwieniał coraz bardziej,
oczekując świtu.
Ujrzał wreszcie, że nadeszła odpowiednia chwila, by
to zakończyć, więc w przerwie po tańcu zawołał, że teraz
jego córka wychyli czarę zaręczynową; wówczas Una
podeszła do niego, a goście stanęli półkolem, Costello tuż
przy ścianie, a kobziarz, wyrobnik, wieśniak, półgłupek i
dwaj wyrostkowie tuż za nim. Starzec wyjął ze ściennej
niszy srebrną czarę, z której jej matka i matka jej matki
wychylały toasty zaręczynowe, napełnił ją hiszpańskim
winem i wręczył córce ze zwykłymi słowami: „Wypij
zdrowie tego, którego kochasz najbardziej”.
Podniosła czarę do ust, trzymała przez chwilę i rzekła
dźwięcznym, cichym głosem:
– Piję zdrowie mego ukochanego, Tumausa Costello.
Wnet czara potoczyła się po ziemi, brzęcząc jak
dzwonek, gdyż starzec uderzył córkę w twarz i wytrącił
czarę; nastała cisza.
Wielu było ludzi MacNamary pomiędzy służbą, która
wyległa z alkowy, a jeden z nich, bajarz i poeta, który
miał strawę i miejsce za stołem w kuchni MacNamary,
dobył zza pasa nóż francuski, lecz w tejże samej chwili
Costello powalił go na ziemię. Zaraz rozległby się szczęk
stali, gdyby od strony wieśniaków zgromadzonych przy
drzwiach i stłoczonych, za nimi nie dobiegły okrzyki i
pomruki; wszyscy bowiem wiedzieli, że nie byli to
potomkowie Irlandczyków królewskich, lecz potomkowie
dzikich Irlandczyków z okolic Lough Gabhra i Lough
Cara, z rodów Kelly, Dockery, Drury, O’Regan, Mahon i
Lavin, którzy nie chrzcili prawych rąk swym dzieciom,
aby mogły one wymierzać lepsze ciosy, a nawet
powiadano, że wilki są ojcami chrzestnymi ich dzieci.
Palce Costella zbielały na rękojeści miecza, lecz
zaraz cofnął dłoń i na czele swych ludzi ruszył ku
drzwiom, a tancerze rozstępowali się przed nim, wielu
powoli i gniewnie, spoglądając na pomrukujących i
wykrzykujących wieśniaków, lecz niektórzy szybko i
chętnie, ponieważ otaczał go blask sławy. Przeszedł przez
tłum wieśniaków przyjaznych i zawziętych ku miejscu,
gdzie jego koń i podjezdki uwiązane były do krzaków;
dosiadł konia i kazał swej drużynie wsiąść i jechać ku
wąskiej ścieżce. Gdy odjechali nieco, Duallach, który
jechał ostatni, odwrócił się ku domowi, gdzie gromadka
MacDermotów i MacNamarów stała obok liczniejszej
gromady wieśniaków, i zawołał:
– MacDermocie, zasługujesz na to, co się stało, gdyż
ręka twa zawsze była skąpa dla kobziarzy, skrzypków i
biednych wędrowców.
Nim skończył, trzech starych MacDermotów z Gór
Wołowych rzuciło się do koni, a sam stary MacDermot
pochwycił uzdę podjezdka jednego z MacNamarów
wołając, by inni podążali za nim; wiele ciosów i wiele
śmierci by zadano, gdyby wieśniacy nie pochwycili
płonących jeszcze głowni z ogniska i nie cisnęli ich
między konie, które wyrwały się trzymającym i rozbiegły
po polach, a zanim je przyprowadzono, Costello był już
daleko.
Przez następnych kilka tygodni Costellowi nie brakło
wiadomości o Unie, gdyż to kobieta sprzedająca jajka, to
mężczyzna lub kobieta wędrujący do Świętego Źródła
opowiadali mu, jak to miła jego zachorowała w dzień po
nocy świętojańskiej i ma się to nieco lepiej, to nieco
gorzej.
Wreszcie służący przybył konno do Costella,
pomagającego dwom wyrostkom kosić łąkę, wręczył mu
list i odjechał; list zawierał te słowa po angielsku:
„Tumausie Costello, córka moja jest bardzo chora.
Umrze, jeśli nie przybędziesz do niej. Rozkazuję ci
przeto, abyś przybył do tej, której spokój zburzyłeś
zdradziecko. ”
Costello rzucił kosę i posłał jednego z wyrostków po
Duallacha, sam zaś osiodłał swego konia i jego
podjezdka.
Było późne popołudnie, gdy przybyli do domu
MacDermota, a Lough Gabhra leżało poniżej, błękitne i
opustoszałe; i choć z oddali widzieli ciemne postacie
kręcące się wokół drzwi, dom wydawał się nie mniej
opustoszały niż Jezioro. Drzwi były uchylone, więc
Costello zapukał raz i drugi, lecz nikt nie odpowiedział.
– Nie ma tu nikogo – rzekł Duallach – gdyż
MacDermot jest zbyt pyszny, by przywitać Pysznego
Costella.
Pchnął drzwi, a w środku ujrzeli obdartą, brudną
staruchę, która siedziała na ziemi wsparta o ścianę.
Costello poznał Bridget Delaney, głuchoniemą żebraczkę;
ujrzawszy go, podniosła się, a dawszy mu znak, by
podążył za nią, powiodła go wraz z towarzyszem
schodami i długim korytarzem ku zamkniętym drzwiom.
Pchnęła je, odeszła nieco i siadła jak uprzednio; Duallach
także usiadł na ziemi, lecz blisko drzwi, a Costello wszedł
do środka i przyglądał się Unie śpiącej w łożu. Usiadłszy
przy niej na krześle czekał, a choć wiele czasu upłynęło,
nadal spała; ^wreszcie Duallach dał mu znak przez drzwi,
by ją obudzić, lecz on wstrzymał nawet oddech, by mogła
spać dalej. Na koniec zwrócił się ku Duallachowi
mówiąc:
– Nie godzi się, bym pozostawał. ' tutaj, gdy nie ma
w pobliżu żadnego z jej krewnych, gdyż pospólstwo
zawsze jest gotowe oczernić piękność.
Wówczas zeszli na dół i stanęli u drzwi domu
czekając, lecz wieczór zapadał i nikt nie nadchodził.
– Głupi to był człowiek, co cię nazwał Pysznym
Costello – rzekł wreszcie Duallach. – Gdyby cię ujrzał
czekającego bez końca tam, gdzie pozostawiono tylko
żebraczkę, by cię powitała, nazwałby cię Pokornym
Costello.
Wówczas Costello dosiadł konia, a za nim Duallach,
lecz zaledwie ujechali kawałek, Costello ściągnął wodze i
zatrzymał konia. Wiele chwil upłynęło, a wreszcie
Duallaph wykrzyknął:
– Nic dziwnego, że lękasz się obrazić MacDermota,
gdyż ma on wielu braci i przyjaciół, a choć stary, jest
silnym i krewkim mężczyzną, ponadto należy do
zwolenników królowej, a wrogowie Gaelu są po jego
stronie.
Costello zaś odparł, poczerwieniawszy i spoglądając
ku domowi:
– Przysięgam na Matkę Przenajświętszą, że nigdy tu
nie powrócę, jeśli nie poślą po mnie, nim przekroczę bród
na Brunatnej Rzece.
Po czym ruszył naprzód, lecz tak powoli, że słońce
zaszło i nietoperze poczęły latać moczarami. Gdy dotarł
do rzeki, zwlekał nieco na brzegu, lecz na koniec wjechał
w jej środek i zatrzymał konia na mieliźnie. Jednakże
Duallach przeprawił się i oczekiwał na przeciwległym
brzegu ponad głębią. Po dłuższej chwili Duallach zawołał
znowu, tym razem bardzo cierpko:
– Głupi był ten, co cię spłodził, i głupia ta, co cię
urodziła, i głupi są ci, co powiadają, że wywodzisz się ze
starego i szlachetnego rodu, gdyż wywodzisz się od
wybładłych żebraków, którzy wędrowali od drzwi do
drzwi, kłaniając się służbie.
Z pochyloną głową przejechał Costello przez rzekę i
stanął przy nim, a pewnie by przemówił, gdyby kopyta
nie zadźwięczały na przeciwległym brzegu i jeździec nie
runął w rzekę jadąc ku nim. Był to sługa MacDermota, a
przemówił tak, mówiąc bez tchu, jak ktoś, kto szybko
jechał:
– Tumausie Costello, przybywam, by sprowadzić cię
znów do domu MacDermota. Gdy odjechałeś, córka jego
Una przebudziła się i zawołała twe imię, gdyż pojawiłeś
się w jej śnie. Bridget Delaney, głuchoniema, dostrzegła,
że poruszają się jej wargi, więc przyszła do lasu ponad
domem, gdzie byliśmy ukryci, a pochwyciwszy
MacDermota za opończę, przywiodła go do córki. Ujrzał
on, jak cierpi, i kazał mi dosiąść swego konia, bym tym
prędzej cię przyprowadził.
Wówczas Costello zwrócił się ku kobziarzowi
Duallachowi Dały, a chwyciwszy go w pasie, podniósł z
siodła i cisnął na ogromny głaz w rzece, tak że runął bez
życia w głębią. Potem zatopiwszy ostrogi w wierzchowca,
odjechał wściekle wzdłuż brzegu rzeki ku północnemu
zachodowi i nie zatrzymał się, póki nie dotarł do innego,
łagodniejszego brodu i nie dostrzegł wschodzącego
księżyca odbitego w wodzie. Zatrzymał się na chwilę
niepewny, a później wjechał w bród i ruszył przez Góry
Wołowe i dalej w dół ku morzu; oczy miał niemal bez
przerwy utkwione w księżycu. Lecz wreszcie koń,
pociemniały od potu i zdyszany, gdyż stale bódł go
ostrogami, padł ciężko, zrzucając go na pobocze drogi.
Próbował zmusić go do powstania, a gdy mu się nie
powiodło, podążył sam naprzód ku księżycowej
poświacie; na koniec dotarł do morza i ujrzał
zakotwiczony tam szkuner. Gdy nie mógł już iść dalej
osiągnąwszy brzeg morza, poczuł, że wielce jest
utrudzony, a noc bardzo chłodna, więc wszedł do szynku
na wybrzeżu i rzucił się na ławę. Izba pełna była
hiszpańskich i irlandzkich żeglarzy, którzy właśnie
przemycili ładunek wina i czekali na pomyślny wiatr, by
znów wyruszyć. Hiszpan spytał w łamanej galickiej
mowie, czy chce się napić. Wypił i wnet począł mówić
porywczo i prędko.
Przez trzy tygodnie wiatr dął ku brzegowi lub zbyt
gwałtownie, więc żeglarze pili, gadali i grali w karty, a
Costello pozostał z nimi, śpiąc na ławie w chacie, pijąc,
gadając i grając w karty więcej niż inni. Niebawem
przegrał wszystkie pieniądze, choć niewiele ich miał, a
później długą opończę, ostrogi, a nawet buty. Wreszcie
łagodny wiatr powiał ku Hiszpanii, załoga powiosłowała
na szkuner i po chwili żagle zapadły za widnokrąg.
Wówczas Costello zawrócił do domu, a życie ziało przed
nim pustką; szedł dzień cały, a wczesnym wieczorem
dotarł do gościńca prowadzącego z okolic Lough Gabhra
ku południowemu krańcowi Lough Cay. Tu zrównał się z
tłumem wyrobników i wieśniaków, którzy wolno podążali
za dwoma księżmi i gromadą dostatnio odzianych osób
dźwigających trumnę. Zagadnął pewnego starca pytając,
czyj to pogrzeb i czyi to ludzie, a starzec odparł:
– To pogrzeb Uny, córki MacDermota, a my
jesteśmy z rodów MacNamara i MacDermot oraz ich
świta, ty zaś jesteś Tumaus Costello, który ją
zamordował.
Costello podążył na czoło pochodu, mijając
mężczyzn rzucających mu złe spojrzenia i niewiele
pojmując z tego, co usłyszał. Niebawem zatrzymał się i
ponownie spytał, czyj to pogrzeb, a człowiek jakiś
odpowiedział:
– Niesiemy na miejsce pochówku na Insula Trinitatis
Unę, córkę MacDermota, którą zamordowałeś.
To mówiąc podniósł kamień i rzucił w Costella,
raniąc go w policzek i rozkrwawiając mu twarz. Costello
szedł jednak naprzód, niemal nie odczuwszy ciosu, a gdy
dotarł do ludzi wokół trumny, wcisnął się pomiędzy nich i
położywszy dłoń na trumnie spytał donośnie:
– Kto jest w tej trumnie?
Trzech starych MacDermotów z Gór Wołowych
pochwyciło kamienie i kazało ludziom naokół uczynić to
samo; tak więc okrytego ranami przepędzono z drogi.
Gdy pochód przeszedł, Costello znów ruszył w ślad
za nim i dojrzał z daleka, że trumnę umieszczono na
wielkiej łodzi, a towarzyszący jej wsiedli do innych łodzi,
które skierowały się powoli przez jezioro ku Insula
Trinitatis. Po pewnym czasie ujrzał, że łodzie powróciły,
a ci, co w nich byli, zmieszali się z tłumem na brzegu i
wnet rozproszyli po licznych gościńcach i ścieżkach.
Wydało mu się, że Una jest gdzieś na wyspie i uśmiecha
się łagodnie, więc gdy wszyscy odeszli, popłynął wpław
w tę stronę, dokąd przedtem podążyły łodzie wiosłowe, i
odnalazł świeży grób obok zniszczonego opactwa. Rzucił
się nań, wzywając Unę, by do niego przyszła.
Tuż przed świtem, w godzinie, gdy wieśniacy słyszą
jego upiorny krzyk, zawołał donośnie:
– Jeśli nie przyjdziesz do mnie, Uno, odejdę i nigdy
nie powrócę.
Nim głos jego zamilkł, zimny i porywisty wicher
przewalił się nad wyspą i ujrzał przemykające obok
niewiasty Sidhe; później zaś Unę, lecz już nie
uśmiechniętą, gdyż minęła go gniewnie i prędko, a
mijając uderzyła w twarz z okrzykiem:
– Idź zatem i nie powracaj!
Costello podniósł się z grobu, niczego nie pojmując
prócz tego, że rozgniewał ukochaną i że kazała mu
odejść. Wszedłszy więc do jeziora, począł płynąć. Płynął,
lecz członki zdawały się zbyt utrudzone, by utrzymać go
na powierzchni. Oddaliwszy się nieco, pogrążył się w toń
bez walki.
Następnego dnia rybak znalazł go wśród trzcin na
brzegu jeziora, na białym piasku, i zaniósł do domu.
Wieśniacy zawodzili nad nim i odśpiewali lament, a
pochowali go w opactwie na Insula Trinitatis, gdzie
jedynie zniszczony ołtarz dzieli go od córki MacDermota.
Posadzili też ponad nimi dwa jesiony, które z czasem
splotły gałęzie i zmieszały liście.
ROSA ALCHEMICA
1897
O, błogosławiony i szczęśliwy ów, który znając
tajemnice bogów, uświęca życie i oczyszcza duszę
odprawiając w górach obrzędy świętego oczyszczenia,
EURYPIDES
Dla A, E.
I
Upłynęło już przeszło dziesięć lat, odkąd spotkałem
po raz ostatni Michaela Robartesa, a po raz pierwszy i
ostatni jego przyjaciół i współuczniów; a także, odkąd
byłem świadkiem jego i ich tragicznego końca i
doświadczyłem dziwnych wrażeń, które tak mnie
zmieniły, iż pisma moje stały się mniej poczytne i mniej
zrozumiałe, a mogą sprawić, że poszukam ucieczki w
habicie Świętego Dominika; Ogłosiłem właśnie wówczas
Rosa Alchemica, niewielką rozprawkę alchemistyczną,
nieco w stylu Sir Thomasa Browne’as i otrzymałem wiele
listów od wyznawców sztuk tajemnych, strofujących
mnie za bojaźliwość, gdyż nie mogli uwierzyć w tak
oczywistą przychylność, będącą jedynie przychylnością
artysty, która jest na poły litością dla wszystkiego, co
kiedykolwiek poruszało ludzkie serca. Wcześnie w moich
badaniach odkryłem, że ich doktryna nie była jedynie
chemiczną fantazją, lecz filozofią, którą stosowali wobec
świata, żywiołów i samego człowieka; że ich usiłowania,
by uzyskać złoto z metali pospolitych, były jedynie
częścią ogólnej przemiany wszystkich rzeczy w jakąś
boską i niezniszczalną substancję. Pozwoliło mi to
uczynić moją książeczkę wyszukanym rozważaniem
przemiany życia w sztukę i krzykiem bezbrzeżnej
tęsknoty za światem składającym się całkowicie z esencji.
Rojąc o tym, co napisałem, siedziałem w mym domu
w jednej ze starych dzielnic Dublina; w domu, który moi
przodkowie uczynili niemal sławnym, dzięki ich
udziałowi w życiu politycznym miasta i przyjaźni ze
sławnymi ludźmi swych czasów. Odczuwałem niezwykłe
szczęście na myśl, że wreszcie wykonałem dawno
powzięty zamiar i zmieniłem wygląd mieszkania, dając
wyraz ulubionej doktrynie: Zniknęły portrety o bardziej
historycznej niż artystycznej wartością tkanina o pawich
brązach i błękitach opadała na drzwi, nie dopuszczając
historii i działalności nie mającej znamion piękna i
spokoju. Teraz, gdy spoglądałem na mego Crivelliego i
rozmyślałem o róży w ręce Dziewicy, której kształt był
tak delikatny i dokładny, że zdawała się bardziej myślą
niż kwiatem, lub na mego Franceskę, pełnego upiornego
zdumienia, doświadczałem uniesienia chrześcijanina bez
jego poddania nakazom i zwyczajom. Gdy dumałem o
starożytnych bogach i boginiach z brązu, dla kupna
których zaciągnąłem na dom hipotekę, odczuwałem
zachwyt poganina nad różnorakim pięknem, bez jego
strachu przed bezsennym przeznaczeniem i jego
utrudzenia rozlicznymi ofiarami. Wystarczyło mi tylko
podejść do półek, gdzie każda książka oprawna była w
skórę o starannie dobranej barwie, wytłaczaną w
wyszukane ozdoby (Shakespeare w pomarańczowym
kolorze chwały ziemskiej, Dante w ciemnej czerwieni
swego gniewu, Milton w szarym błękicie podniosłego*
spokoju), a mogłem do woli doświadczyć ludzkich
namiętności, bez ich goryczy i przesytu. Zgromadziłem
wokół siebie wszystkie bóstwa, gdyż nie wierzyłem w
żadne, i doznałem wszystkich rozkoszy, ponieważ nie
ulegałem żadnej, lecz trzymałem się z dala, niepodzielny i
nierozłączny, zwierciadło z polerowanej stali. W tryumfie
wyobraźni spoglądałem na ptaki Hery, migoczące w
blasku ognia jak bizantyńska mozaika; umysł mój, dla
którego symbolizm był koniecznością, widział w nich
strażników mego świata, nie dopuszczających niczego, co
nie dorównywałoby ich bujnemu pięknu. Przez chwilą
myślałem, tak jak myślałem już wielokrotnie, że byłoby
możliwe pozbawienie życia wszelkiej goryczy prócz
goryczy śmierci; lecz wnet myśl, która zwykle szła w ślad
za tą myślą, napełniła mnie przejmującym smutkiem.
Wszystkie te kształty: Madonna z zadumaną czystością,
zachwycone upiorne twarze w świetle poranka, brązowe
bóstwa ze swym beznamiętnym dostojeństwem,
nieokiełznane kształty miotające się z rozpaczy w
rozpacz, należały do boskiego świata, w którym nie
miałem udziału; każde doświadczenie, choćby głębokie,
każde spostrzeżenie, choćby znakomite, przyniosłoby mi
jedynie gorzki sen o bezgranicznej energii, której nigdy
nie poznam, a nawet w najdoskonalszej chwili byłbym
dwiema istotami, z których jedna śledziłaby ponurym
wzrokiem chwile zadowolenia drugiej. Zgromadziłem
wokół siebie złoto zrodzone w tyglach innych ludzi;
jednakże największe marzenie alchemika, przemiana
znużonego serca w nieznużonego ducha, tak była ode
mnie odległa, jak, w co nie wątpię, od niego również.
Zwróciłem się ku memu ostatniemu zakupowi, aparatowi
alchemicznemu, który, jak mnie zapewniał sprzedawca z
Rue Le Peletier, należał ongi do Raymonda Lully, a gdy
przyłączyłem alembik do athanora i położyłem obok
lavacrum maris, zrozumiałem zasadę alchemiczną
mówiącą, że wszystkie istoty, oddzielone od wielkiej
głębi, gdzie błądzą duchy, będące jednością a zarazem
wielością, są znużone. Podzielałem też, w pysze mego
znawstwa, palące pragnienie zniszczenia, które kazało
alchemikowi ukryć pod symbolami lwów i smoków,
orłów i kruków, rosy i saletry, poszukiwanie ekstraktu,
który zniszczyłby wszystkie śmiertelne przedmioty.
Powtórzyłem
sobie
dziewiątą
księgę
Basiliusa
Valentinusa, w której porównuje on ogień Dnia
Ostatecznego do ognia alchemika, a świat do kotła
alchemika i poucza nas, że wszystko musi zniszczeć, nim
ocknie się boska substancja, materialne złoto lub
niematerialna ekstaza. Istotnie, zniszczyłem świat ziemski
i żyłem pośród nieśmiertelnych bytów, lecz nie
osiągnąłem cudownej ekstazy. Myśląc o tych sprawach,
odsunąłem zasłony i wyjrzałem w ciemność, a wówczas
moja niespokojna wyobraźnia dostrzegła we wszystkich
punkcikach światła wypełniających niebo kotły
niezliczonych boskich alchemików, którzy pracują
bezustannie, zmieniając ołów w złoto, znużenie w
zachwyt, ciała w dusze, ciemność w Boga. Na widok ich
doskonałej pracy zaciążyła mi moja śmiertelność i
zacząłem przyzywać, podobnie jak wielu marzycieli i
pisarzy naszych czasów, chwilę narodzin tego
wyszukanego duchowego piękna, które samo jedynie
zdolne jest dźwignąć dusze obarczone tak wieloma
marzeniami.
II
Moje rojenia przerwało głośne stukanie do drzwi,
więc zdziwiłem się, tym bardziej że nie przyjmowałem
gości, a służbie poleciłem wszystko wykonywać cicho,
aby nie zakłócać snu mego tajemnego istnienia. Nieco
zaciekawiony, postanowiłem sam otworzyć drzwi, więc
wziąwszy jeden ze srebrnych lichtarzy znad kominka,
zacząłem schodzić po schodach. Okazało się, że służba
była nieobecna, gdyż nikt nie poruszył się w
pomieszczeniach na dole, choć dźwięk wlewał się w
każdy kąt i szparę domu. Przypomniałem sobie, że
ponieważ moje potrzeby były tak nieliczne, a mój udział
w życiu tak niewielki, służący poczęli przychodzić i
wychodzić, kiedy chcieli, często pozostawiając mnie
samego na długie godziny. Przytłoczyła mnie nagle
pustka i cisza świata, z którego usunąłem wszystko prócz
marzeń, więc wzdrygnąłem się odciągając zasuwę.
Ujrzałem przed sobą Michaela Robartesa, którego nie
widziałem od lat, a którego zmierzwione rude włosy,
płonące oczy, zmysłowe, drżące usta i prosty ubiór
sprawiały, że wyglądał, podobnie jak piętnaście lat temu,
na skrzyżowanie hulaki ze świętym i chłopem.
Powiedział, że przybył niedawno do Irlandii i pragnie
mnie zobaczyć w ważnej sprawie: w istocie, w jedynie
ważnej sprawie dla niego i dla mnie. Jego głos przywiódł
mi na myśl nasze studenckie lata w Paryżu, a gdy
przypomniałem sobie o magnetycznej władzy, jaką kiedyś
miał nade mną, nieco lęku zmieszało się z ogromną
irygacją z powodu tego niestosownego wtargnięcia, gdy
prowadziłem go na górę szerokimi schodami, którymi
chadzał niegdyś Swift, drwiąc i żartując, oraz Curran,
opowiadając historyjki i cytując Greków, w owych
dawniejszych
czasach,
nim
umysły
ludzkie,
wysubtelnione i skomplikowane przez romantyzm w
sztuce i literaturze, poczęły trzepotać na granicy jakiegoś
niewyobrażalnego objawienia. Poczułem, że ręka mi drży,
i zauważyłem, że blask świecy tańczy bardziej niż zwykle
na bogach i nimfach umieszczonych na ścianach przez
jakiegoś osiemnastowiecznego włoskiego sztukatora,
nadając im wygląd pierwszych istot powoli kształtujących
się w bezpostaciowej i pustej ciemności. Gdy drzwi się
zamknęły i pawia zasłona opadła pomiędzy nami a
światem, poczułem, gdyż nie mogłem tego wiedzieć, że
coś niezwykłego i nieoczekiwanego się stanie.
Podszedłem do gzymsu nad kominkiem, a zauważywszy,
że mała brązowa kadzielnica, wysadzana na zewnątrz
kawałkami porcelany malowanej przez Horacego
Fontanę, którą napełniłem starożytnymi amuletami,
przewróciła się na bok i wysypała swą zawartość,
zacząłem zbierać amulety do czarki, po części, by zebrać
myśli, a po części z tym zwykłym szacunkiem, który, w
moim mniemaniu, należał się przedmiotom od tak dawna
związanym z tajemnymi nadziejami i lękami.
– Widzę – rzekł Michael Robartes – że ciągle jeszcze
lubisz kadzidło. Mogę ci wskazać kadzidło cenniejsze niż
jakiekolwiek inne, które znasz.
Mówiąc to, wyjął mi z ręki kadzielnicę i ułożył
amulety w mały stos pomiędzy athanorem i alembikiem.
Usiadłem, a on siadł obok kominka i przez chwilę
wpatrywał się w ogień, z kadzielnicą w ręku.
– Przyszedłem, by cię o coś zapytać – rzekł – a
kadzidło wypełni pokój i nasze myśli słodką wonią, gdy
będziemy rozmawiali. Dostałem je od pewnego starca w
Syrii, który powiedział, że utworzone jest z kwiatów tego
samego rodzaju co kwiaty, które kładły ciężkie
purpurowe płatki na dłoniach, włosach i stopach
Chrystusa w Ogrodzie Oliwnym i otulały go odurzającym
zapachem, póki nie wykrzyknął przeciw krzyżowi i
swemu przeznaczeniu.
Wsypał do kadzielnicy nieco proszku z jedwabnego
woreczka, ustawił ją na podłodze i zapalił proszek, z
którego wzbiła się błękitna smuga dymu i rozpostarła po
suficie, a później ponownie spłynęła w dół jak indyjskie
drzewo figowe Miltona. Stałem się po tym, jak często w
obecności kadzidła, nieco senny, więc wzdrygnąłem się,
gdy rzekł:
– Przyszedłem zadać ci to pytanie, które zadałem w
Paryżu, ty zaś wolałeś opuścić Paryż niż na nie
odpowiedzieć.
Zwrócił wzrok w moją stronę, a odpowiadając mu
widziałem przez chmurę kadzidlanego dymu, że oczy
jego błyszczą w blasku ognia:
– Masz na myśli, czy zostanę nowicjuszem twego
Zakonu Alchemicznej Róży? Nie chciałem się zgodzić w
Paryżu, gdy napełniało mnie nienasycone pragnienie, a
miałbym się zgodzić teraz, gdy wreszcie ułożyłem sobie
życie zgodnie z mymi pragnieniami?
– Zmieniłeś się bardzo od owego czasu – odparł. –
Czytałem twoje książki, a teraz oglądam cię pośród tych
wszystkich posągów, więc rozumiem cię lepiej niż ty sam
siebie, gdyż towarzyszyłem wielu marzycielom na tych
samych rozdrożach. Odciąłeś się od świata i zgromadziłeś
wokół bóstwa, a jeśli nie rzucisz się im do stóp, zawsze
będziesz pełen znużenia i chwiejnych zamiarów, gdyż
człowiek musi zapomnieć, że jest nieszczęśliwy pośród
gwaru i zgiełku tłumów tego świata i czasu, bądź też musi
szukać mistycznego związku z tłumami, które rządzą
światem i czasem.
Potem mruknął coś, czego nie mogłem dosłyszeć, jak
gdyby do kogoś, kogo nie mogłem dojrzeć.
Przez chwilę pokój ogarnięty był mrokiem, jak
wówczas, gdy miał przeprowadzić jakiś niezwykły
eksperyment. Pawie na drzwiach zdawały się jaśnieć w
ciemności żywszymi barwami. Odrzuciłem złudzenie
wywołane, jak sądziłem, jedynie wspomnieniami i
kadzidlanym półmrokiem, gdyż nie chciałem przyznać, że
nadal może zawładnąć moim dojrzałym już teraz
umysłem. Powiedziałem więc:
– Przypuśćmy nawet, że potrzebuję wiary duchowej i
jakiejś formy kultu, jednak czemu miałbym iść do
Eleusis, a nie na Kalwarię?
Pochylił się ku przodowi i począł mówić lekko
rytmicznym tonem, a gdy mówił, musiałem znów
walczyć z cieniem, jak gdyby nocy starszej niż noc
słoneczna, przyćmiewającym blask świec i gaszącym
drobne błyski w kącikach ram obrazów i na brązowych
bóstwach i przemieniającym błękit kadzidła w ciemną
purpurę. Pawie migotały jednak i jarzyły się, jak gdyby
każda z ich barw była ożywionym duchem. Zapadłem w
głęboką, senną zadumę, w której słyszałem jego głos,
jakby z oddali.
– Jednak nie ma nikogo, kto obcowałby z jednym
tylko bogiem – mówił – a im więcej człowiek żyje
wyobraźnią i wyrafinowanym rozumem, tym więcej
bogów spotyka i rozmawia z nimi; tym bardziej
przechodzi pod władzę Rolanda, który zadął w Dolinie
Roncesvalles ostatnią pobudkę rozkoszy i pragnień ciała,
Hamleta, który dostrzegł ich przemijanie i westchnął, i
Fausta, który szukał ich po całym świecie i nie mógł
znaleźć. Przechodzi także pod władzę tych wszystkich
niezliczonych bóstw, które przybrały uduchowione ciała
w umysłach współczesnych poetów i romansopisarzy,
oraz pod władzę starych bóstw, które od czasów
Odrodzenia odzyskały pełnię dawnej czci, jeśli nie brać
pod uwagę ofiar z ptaków i ryb, aromatu wieńców i dymu
kadzidła. Wielu sądzi, że to ludzkość wytworzyła te
bóstwa i może je unicestwić; lecz my, którzy widzieliśmy
je, gdy szły w szczękającej zbroi lub w miękkich szatach i
słyszeliśmy je mówiące wyraźnie, gdy leżeliśmy we śnie
podobnym śmierci, wiemy, że to one nieustannie tworzą i
unicestwiają ludzkość, która jest zaiste jedynie
drgnieniem ich warg.
Wstał i począł się przechadzać, a w moim śnie na
jawie stał się czółenkiem tkającym ogromną purpurową
pajęczynę, której zwoje – zaczęły wypełniać pokój. Pokój
zaś wydał się niewytłumaczalnie cichy, jak gdyby
wszystko na świecie dobiegło kresu, prócz pajęczyny i
tkania.
– Oni do nas przybyli; oni do nas przybyli – podjął
znów głos – wszyscy, którzy pojawiali się w twych
marzeniach, wszyscy, z którymi zetknąłeś się w
książkach. Oto Lir, z głową jeszcze mokrą od burzy, a
śmieje się, gdyż uważałeś się za byt, a jesteś jedynie
cieniem, jego zaś uważałeś za cień, a jest wiecznym
bogiem; oto Beatrycze z ustami półrozchylonymi
uśmiechem, jak gdyby wszystkie gwiazdy miały
przeminąć w westchnieniu miłości; oto matka Boga
pokory, Tego, który rzucił tak wielki czar na ludzi, że
próbowali opróżnić swe serca, aby mógł w nich władać
sam jeden, lecz trzyma ona w dłoni różę, której każdy
płatek jest bogiem; a oto – jak szybko nadchodzi –
Afrodyta w półmroku pod skrzydłami niezliczonych
wróbli, a u stóp ma białe i szare gołębice.
W śnie mym ujrzałem, że wyciąga lewe ramię i
przesuwa nad nim prawą dłoń, jak gdyby głaskał skrzydła
gołębic. Uczyniłem gwałtowny wysiłek, który zdawał się
mnie rozdzierać, i powiedziałem z wymuszoną
stanowczością:
– Chciałbyś mnie zagarnąć w jakiś nieokreślony
świat, który napełnia mnie grozą; jednak człowiek jest o
tyle wielki, o ile potrafi sprawić, by umysł jego odbijał
wszystko z niewzruszoną ścisłością jak zwierciadło.
Zdawało mi się, że jestem zupełnie opanowany, więc
ciągnąłem, choć nieco żywiej:
– Nakazuję ci pozostawić mnie bezzwłocznie w
spokoju, gdyż twoje pomysły i fantazje są jedynie
złudzeniami, które wpełzają jak robaki w cywilizacje
chylące się ku upadkowi i w umysły, które ulegają
rozkładowi.
Rozgniewałem się nagle i chwyciwszy alembik ze
stołu już miałem wstać i uderzyć go, gdy wydało mi się,
że pawie na drzwiach poza nim wyolbrzymiały; alembik
wypadł mi z ręki i zanurzyłem się w powodzi piór
zielonych, błękitnych i brązowych, a gdy zmagałem się
beznadziejnie, usłyszałem odległy głos, który mówił:
– Nasz mistrz Avicenna napisał, że wszelkie życie
rodzi się z zepsucia.
Migoczące pióra zakryły mnie całkowicie i
zrozumiałem, że walczyłem przez setki lat i zostałem w
końcu pokonany. Pogrążałem się w przepaść, gdy zieleń,
błękit i brąz, które zdawały się wypełniać świat, stały się
morzem płomieni i zagarnęły mnie; wirując w nich,
usłyszałem nad głową okrzyk:
– Zwierciadło rozpadło się na dwoje.
Inny głos odpowiedział:
– Zwierciadło rozpadło się na cztery części.
Bardziej odległy głos wykrzyknął w uniesieniu:
– Zwierciadło rozpadło się na niezliczone okruchy.
Wówczas wyciągnął się ku mnie tłum bladych dłoni,
dziwne, łagodne twarze pochyliły się nade mną, a pół
zawodzące, pół pieszczotliwe głosy poczęły wymawiać
słowa zapomniane w chwili, gdy je wymówiono.
Wyniesiono mnie z morza płomieni i poczułem, że
wspomnienia, nadzieje, myśli, wola, wszystko, co
uważałem za istotę siebie samego, odpływa w dal. Później
doznałem wrażenia, że wznoszę się wśród niezliczonych
gromad istot, które były, jak to pojąłem, w jakiś sposób
pewniejsze niż myśl, a każda z nich spowiła się w swą
wieczną chwilę, w doskonałe wzniesienie ramienia, w
marzenie z zamglonym wzrokiem i półprzymkniętymi
powiekami. Minąłem te kształty, tak piękne, że niemal
przestały istnieć, a doświadczywszy dziwnych nastrojów i
smutku spowodowanego brzemieniem wielu światów,
wkroczyłem w Śmierć, która jest samym Pięknem, i w
Samotność, której bezustannie pożądają wszystkie tłumy.
Zdawało się, że wszelkie istoty, jakie kiedykolwiek żyły,
zamieszkały w mym sercu, a ja w ich sercach; nigdy bym
już nie zaznał śmiertelności ani łez, gdybym nagle z
pewności wizji nie spadł w niepewność snu i nie stał się
kroplą płynnego złota spadającą z ogromną szybkością,
przez noc usianą gwiazdami, pośród zawodzenia
tryumfującego smutku. Wciąż spadałem, a zawodzenie
stało się jedynie zawodzeniem wiatru w kominie i
ocknąłem się pochylony nad stołem, z głową wspartą na
dłoniach; Ujrzałem alembik kołyszący się w odległym
kącie, gdzie się potoczył, i Michaela Robartesa, który
przyglądał mi się i czekał.
– Pójdę z tobą, dokąd zechcesz – rzekłem – i uczynię,
cokolwiek mi każesz, gdyż przebywałem z wiekuistymi
istotami.
– Wiedziałem
odparł – że dasz mi taką właśnie odpowiedź, gdy
usłyszałem, jak wzbiera burza. Musisz udać się ze mną
bardzo daleko, gdyż polecono nam wybudować świątynię
pomiędzy czystą rzeszą fal a nieczystą rzeszą ludzi.
III
Nic nie mówiłem, gdy jechaliśmy opustoszałymi
ulicami, gdyż w umyśle mym panowała zdumiewająca
pustka, brakło zwykłych myśli i wrażeń; wydawało się, że
umysł mój wyrwano z określonego świata i rzucono nagi
w bezbrzeżne morze. Były chwile, gdy wizja zdawała się
powracać i na pół przypominałem sobie, w uniesieniu
radości lub sinutku, zbrodnię i bohaterstwa, szczęście i
nieszczęście; lub zaczynałem rozmyślać z nagłym
skurczem serca o nadziejach i lękach, pragnieniach i
aspiracjach,
obcych
memu uporządkowanemu i
rozważnemu życiu. Później budziłem się drżąc na myśl,
że jakaś wielka nieuchwytna istota przemknęła przez mój
umysł. Upłynęło wiele dni, zanim uczucie to opuściło
mnie na dobre, lecz nawet dziś, gdy znalazłem
schronienie w jedynej niewzruszonej wierze, czuję
wyrozumiałość dla ludzi o rozwichrzonej osobowości,
którzy zbierają się w kaplicach i domach modlitwy
rozmaitych zapoznanych sekt. Ja także doświadczyłem,
jak przyjęte zwyczaje i zasady cofają się przed siłą, którą
jest hysterica passio lub, jak kto woli, czystym
szaleństwem, lecz która tak jest potężna w swym
smutnym uniesieniu, że drżę, by nie przebudziła się
znowu i nie pozbawiła mnie niedawno osiągniętego
spokoju.
Gdy w szarym świetle dotarliśmy do ogromnego, na
poły pustego dworca, miałem uczucie, że tak bardzo się
zmieniłem, jak gdybym nie był, na podobieństwo innych
ludzi, chwilą drżącą wobec wieczności, lecz wiecznością
płaczącą i śmiejącą się nad chwilą. Gdy ruszyliśmy, a
Michael Robartes zapadł w sen, jego śpiąca twarz, na
której nie było śladu tego wszystkiego, co tak mną
wstrząsnęło i co mi teraz nie dawało spać, wydała mi się
w moim podnieceniu bardziej maską niż twarzą.
Wyobraziłem sobie, że człowiek poza nią zniknął jak sól
w wodzie i że śmiała się ona i wzdychała, przyciągała i
odpychała na rozkaz istot większych lub mniejszych niż
człowiek.
– To wcale nie jest Michael Robartes: Michael
Robartes nie żyje; nie żyje od dziesięciu, może
dwudziestu lat – powtarzałem sobie.
Wreszcie zapadłem w gorączkowy sen, budząc się
tylko od czasu do czasu, gdy przejeżdżaliśmy przez jakieś
miasteczko, którego dachówki połyskiwały wilgocią, lub
obok spokojnego jeziora migoczącego w chłodnym
świetle poranka. Zbyt byłem przejęty, by spytać, dokąd
jedziemy, lub by zauważyć, dokąd Michael Robartes
kupił bilety, lecz pojąłem teraz z położenia słońca, że
jedziemy na zachód; niebawem poznałem też z wyglądu
drzew, które przypominały obdartych żebraków
mknących z pochylonymi głowami na wschód, że
zbliżamy się do zachodniego wybrzeża. Wnet pomiędzy
niskimi wzgórzami na lewo ujrzałem morze, którego
jednostajną szarość przerywały białe plamy i smugi.
Gdy wyszliśmy z pociągu, zrozumiałem, że mamy
jeszcze dość długą drogę przed sobą, więc ruszyliśmy,
zapiąwszy szczelnie płaszcze, gdyż wiatr był porywisty i
przenikliwy. Michael Robartes milczał, jak gdyby chciał
pozostawić mnie mym własnym myślom. Gdy szliśmy
pomiędzy morzem i skałami przylądka, zdałem sobie
sprawę z nową ścisłością, jakiego wstrząsu doznałyby
moje zwyczajne myśli i uczucia, gdyby jakaś tajemnicza
zmiana nie zaszła w moim umyśle, gdyż szare fale,
ozdobione pędzącą pianą, stały się częścią wezbranego
przedziwnego życia wewnętrznego. A gdy Michael
Robartes wskazał czworokątny dom o starożytnym
wyglądzie, ze znacznie mniejszą i nowszą przybudówką,
wzniesiony na samym krańcu walącego się i
opuszczonego nadbrzeża, mówiąc, że to Świątynia
Alchemicznej Róży, wyobraziłem sobie, że morze, które
wciąż zalewało ją strumieniami białej piany, domagało się
jej jako części nieokreślonego i namiętnego życia, które
wydało wojnę naszym uporządkowanym i rozważnym
czasom i miało pogrążyć świat w nocy tak ciemnej jak ta,
która nastąpiła po upadku klasycznego świata. Część
mego umysłu drwiła z tego fantastycznego lęku, lecz
druga, na pół jeszcze pogrążona w widzeniu,
przysłuchiwała się uderzeniu nieznanych wojsk i
wzdrygała się wobec niewyobrażalnego zaślepienia, które
tkwiło w tych szarych przewalających się falach.
Uszliśmy zaledwie parę kroków wzdłuż nadbrzeża,
gdy natknęliśmy się na staruszka, który był z całą
pewnością strażnikiem, gdyż siedział w przewróconej
beczce, blisko miejsca, gdzie niedawno murarze
naprawiali wyrwę w nadbrzeżu, i miał przed sobą latarnię,
jaką można zobaczyć zawieszoną pod wozem druciarza.
Zauważyłem również, że był pobożnisiem, jak powiadają
wieśniacy, gdyż różaniec zwisał z gwoździa na obrzeżu
beczki, a widząc to, wzdrygnąłem się, nie wiem jednak
dlaczego. Odeszliśmy już parę jardów minąwszy go, gdy
usłyszeliśmy, że krzyczy w mowie gaelickiej:
– Bałwochwalcy, bałwochwalcy, idźcie do piekła z
waszymi wiedźmami i diabłami; idźcie do piekła, aby
śledzie mogły powrócić do zatoki.
Jeszcze przez czas jakiś słyszałem, jak na pół
krzyczał, na pół mamrotał za nami.
– Czy nie obawiacie się – rzekłem – że ci
nieokrzesani rybacy mogą się zdobyć na jakiś
rozpaczliwy czyn przeciwko wam?
– Mnie i moich przyjaciół – odparł – już od dawna
ludzie nie mogą ani zranić, ani nam pomóc, jesteśmy
bowiem zespoleni z nieśmiertelnymi duchami, a gdy
umrzemy, będzie to spełnienie największego dzieła. Dla
tych ludzi również nadejdzie czas, a wówczas złożą
kiełbia w ofierze Artemidzie lub inną rybę jakiemuś
nowemu bóstwu, o ile ich dawne bóstwa nie wzniosą
znów świątyń z szarego kamienia. Ich władza nigdy nie
ustała, jedynie nieco przybladła, gdyż Sidhe nadal
przemykają w każdym wietrze, tańczą i grają w piłkę,
lecz nie mogą zbudować świątyń, póki nie nastąpią
męczeństwa i zwycięstwa, a może nawet owa z dawna
przepowiedziana bitwa w Dolinie Czarnej Świni.
Trzymając się blisko muru, który odgradzał
nadbrzeże od morza, by uniknąć nadlatującej piany i
wichru, w każdej chwili grożącego zwaleniem nas z nóg,
skierowaliśmy
się
w
milczeniu
ku
drzwiom
czworokątnego budynku. Michael Robartes otworzył je
kluczem, na którym dostrzegłem rdzę licznych słonych
wiatrów, i zaprowadził mnie pustym korytarzem i
pozbawionymi
dywanu
schodami
do
pokoiku
zastawionego półkami z książkami. Objaśnił, że
otrzymam posiłek, złożony jedynie z owoców, gdyż
muszę poddać się umiarkowanemu postowi przed
uroczystością; a także książkę o doktrynie i zasadach
Zakonu, nad którą miałem spędzić resztki zimowego dnia.
Pozostawił mnie samego, obiecując powrócić na godzinę
przed uroczystością. Zacząłem przeszukiwać półki i
odkryłem
jeden
z
najbardziej
wyczerpujących
alchemicznych księgozbiorów, jakie kiedykolwiek
widziałem. Były tam prace Morienusa, który ukrył
nieśmiertelne ciało pod włosiennicą; Avicenny, który był
pijakiem, lecz panował nad niezliczonymi zastępami
duchów; Alfarabiego, który zaklął w swą lutnię tyle
duchów, że mógł dowolnie rozśmieszać, przywodzić do
płaczu lub wprawiać w śmiertelny trans; Lully’ego, który
przemienił się w czerwonego koguta; Flamela, który wraz
z żoną swą Pernellą uzyskał eliksir wiele setek lat temu i
jak wieść niesie, nadal żyje w Arabii pośród derwiszów; a
także wielu innych mniej znanych. Niewielu tam było
mistyków prócz mistyków alchemicznych, ze względu,
jak mniemałem, na uwielbienie jednego boga z licznej
rzeszy i na ograniczone pojęcie piękna, co Robartes
uważał za nierozłącznie związane ze sobą. Zauważyłem
tam również kompletny zbiór odpisów pism proroczych
Williama Blake’a, przypuszczalnie ze względu na tłumy,
które zaludniały jego wyobraźnię i były „jak wesołe ryby
na fali, gdy księżyc wysysa rosę”. Dostrzegłem także
wielu poetów i prozaików wszystkich czasów, lecz
jedynie tych, którzy byli nieco znużeni życiem, co zawsze
miało miejsce w wypadku największych, oraz tych,
którzy rzucali nam swą wyobraźnię jako coś już im
zbytecznego, gdy pięli się ku górze w ognistych
rydwanach.
Niebawem usłyszałem pukanie do drzwi; weszła
kobieta i położyła trochę owoców na stole.
Przypuszczałem, że kiedyś była urodziwa, lecz teraz
policzki miała zapadnięte, a gdybym ją ujrzał gdzie
indziej, sądziłbym, że to z powodu podniecenia
zmysłowego i żądzy rozkoszy, podczas gdy wynikało to
niewątpliwie z podniecenia wyobraźni i żądzy piękna.
Zadałem jej kilka pytań dotyczących ceremonii, lecz
otrzymawszy jako jedyną odpowiedź potrząśnięcie głową,
zrozumiałem, że muszę w milczeniu oczekiwać
wtajemniczenia. Gdy skończyłem jeść, powróciła i
położywszy na stole niezwykle rzeźbioną brązową
szkatułkę, zapaliła świece, po czym zabrała talerze i
resztki posiłku. Gdy zostałem sam, zbliżyłem się do
szkatułki i ujrzałem, że pawie Hery rozpościerały ogony
na wieczku i ściankach, a w tle wyrzeźbiono ogromne
gwiazdy, jak gdyby dla podkreślenia, że niebiosa są
częścią ich chwały. W szkatułce znajdowała się księga
oprawna w pergamin z wyobrażoną delikatnymi barwami
i złotem Alchemiczną Różą, w którą godziły liczne
włócznie, na próżno jednak, jak na to wskazywały
strzaskane groty włóczni najbliższych płatkom. Księga
spisana była na pergaminie pięknymi wyraźnymi literami,
przetykanymi symbolicznymi obrazami i iluminacjami, na
wzór Splendor Solis, Rozdział pierwszy opisywał, jak
sześciu badaczy pochodzenia celtyckiego oddało się,
każdy z osobna, studiowaniu alchemii i jeden z nich
rozwikłał tajemnicę Pelikana, drugi tajemnicę Zielonego
Smoka, inny tajemnicę Orła, jeszcze inny tajemnicę Soli i
Rtęci. Jak się wydawało, łańcuch przypadków, a w
istocie,
jak
utrzymywała
księga,
zamysł
sił
nadprzyrodzonych, zgromadził ich wszystkich w ogrodzie
karczmy na południu Francji. Podczas rozmowy przyszło
im na myśl, że alchemia jest stopniowym oczyszczeniem
składników duszy do chwili, gdy będą gotowe odrzucić
śmiertelność i przywdziać nieśmiertelność. Sowa
przeleciała szeleszcząc wśród winorośli ponad nimi, a
wkrótce potem nadeszła staruszka, wsparta na kiju, a
siadłszy obok, podjęła myśl tam, gdzie ją porzucili.
Wyjaśniwszy zasadę alchemii duchowej i poleciwszy im
założenie Zakonu Alchemicznej Róży, oddaliła się, a gdy
chcieli pójść za nią, nigdzie nie mogli jej odnaleźć.
Zawiązali Zakon, wspólnie używając dóbr i prowadząc
wspólnie badania, a gdy wydoskonalili się w nauce
alchemicznej, zjawy poczęły ich nawiedzać, ucząc coraz
to bardziej cudownych tajemnic. Następnie księga
wyjaśniała tyle z owych tajemnic, ile można było
wyjawić neoficie, rozważając na wstępie niezależną
rzeczywistość naszych myśli, co, jak twierdziła, jest
nauką, z której wywodzą się wszelkie prawdziwe nauki.
Jeśli sobie wyobrazić, powiadała księga, powierzchowną
powłokę jakiejś żywej istoty, natychmiast zawładnie nią
jakaś błądząca dusza i będzie ona wędrować czyniąc
dobro lub zło, póki nie nadejdzie chwila śmierci;
przytaczała wiele przykładów zaczerpniętych, jak
twierdziła, od rozmaitych bóstw. Eros nauczył ich, jak
stwarzać kształty, w których boska dusza mogłaby
zamieszkać i szeptać śpiącym umysłom, co zechce. A te
nauczyła kształtów, z których demony mogły wsączać
szaleństwo lub niespokojne sny w śpiącą krew; Hermes
nauczył, że jeśli z całą mocą wyobrazisz sobie ogara przy
twym łożu, będzie cię on strzegł, póki się nie przebudzisz,
odpędzając wszystko, prócz najpotężniejszych demonów,
jednakże gdy twa wyobraźnia będzie słaba, ogar również
będzie słaby, więc demony wezmą górę, a ogar zdechnie;
Afrodyta nauczyła, że jeśli siłą wyobraźni stworzysz
srebrnopiórą gołębicę i każesz jej trzepotać nad głową, jej
czułe gruchanie sprawi, że słodkie sny nieśmiertelnej
miłości zgromadzą się w zadumie nad śmiertelnym snem;
wspólnie zaś bóstwa objawiły, pośród przestróg i biadań,
że wszystkie umysły nieustannie dają życie takim istotom
i wysyłają je w świat, by przynosiły zdrowie lub chorobę,
radość lub szaleństwo. Jeślibyś chciał nadać kształty złym
mocom, ciągnęła księga, masz je uczynić odpychającymi,
wyciągając ich wargi żądzą lub łamiąc proporcje ciał
brzemieniem życia; lecz boskie moce zjawiają się jedynie
w pięknej postaci, a są one jak gdyby kształtami
majaczącymi poza istnieniem, spowitymi w bezkresne
uniesienie, sunącymi z półprzymkniętymi oczyma w
senną ciszę. Bezcielesne dusze, które zstępują w owe
kształty, są tym, co ludzie zwą nastrojami, a powodują
one wszystkie wielkie zmiany w świecie. Bowiem tak jak
czarnoksiężnik lub artysta może je wywołać, kiedy
zechce,
one
także
mogą wywołać z umysłu
czarnoksiężnika lub artysty, czy też, jeśli są demonami, z
umysłu szaleńca lub niegodziwca, dowolny kształt, a
przez jego głos i ruchy wydostają się na świat. W ten
sposób dokonały się wszystkie wielkie wydarzenia;
nastrój, bóstwo lub demon, najpierw zstępowały w
ludzkie umysły niby ciche Westchnienia, by później
zmieniać ich myśli i czyny, póki złoty włos nie przemienił
się w czarny lub czarny włos w złoty, a cesarstwa nie
przesunęły swych granic, jak gdyby były jedynie liśćmi
gnanymi przez wiatr. Reszta księgi zawierała symbole
kształtów, dźwięków i barw oraz ich powiązania z
bóstwami i demonami, tak aby nowicjusz mógł nadać
kształt każdemu bóstwu lub demonowi i być potężnym
jak Avicenna pośród tych, co żyją poniżej źródła śmiechu
i łez.
IV
W kilka godzin po zachodzie słońca powrócił
Michael Robartes i powiedział mi, że muszę nauczyć się
kroków pewnego nadzwyczaj starożytnego tańca, gdyż
zanim się dokona moje wtajemniczenie, będę musiał
trzykrotnie włączyć się do magicznego tańca, bowiem
rytm jest kołem, Wieczności, na którym łamie się to, co
przemijające i przypadkowe, a duch się wyzwala.
Przekonałem się, że owe dość proste kroki przypominały
pewne starożytne tańce greckie, a ponieważ w młodości
byłem dobrym tancerzem i celowałem w osobliwych
tańcach gaelickich, wkrótce je sobie' przyswoiłem.
Następnie przyodział mnie i siebie w ubiór, który
przywodził na myśl zarówno Grecję jak Egipt, ale którego
szkarłatna barwa znamionowała bardziej namiętne życie.
Włożywszy mi w dłonie małą brązową kadzielnicę bez
łańcuszka, wyrzeźbioną na kształt róży przez
współczesnego rzemieślnika, polecił mi otworzyć
drzwiczki znajdujące się naprzeciw drzwi, przez które
wszedłem. Położyłem dłoń na klamce, lecz w tej samej
chwili opary kadzidła, być może wspomagane jego
tajemniczym urokiem, sprawiły, że znowu zapadłem w
sen, w którym zdawało mi się, że jestem maską leżącą na
ladzie wschodniego kramu. Wiele osób, o oczach tak
jasnych i spokojnych, iż poznałem, że były wyższe nad
ludzi, wchodziło do wnętrza kramu i przykładało mnie do
twarzy, lecz w końcu ze śmiechem cisnęły mnie w kąt.
Jednakże wszystko to działo się tylko przez chwilę,
bowiem gdy się ocknąłem, moja dłoń nadal spoczywała
na klamce. Otworzyłem drzwi i znalazłem się w
cudownej galerii o ścianach pokrytych bóstwami
wykonanymi w mozaice, nie mniej pięknej niż mozaika
Baptysterium w Rawennie, lecz nie tak surowej; główna
barwa każdego bóstwa, z pewnością symboliczna,
powtarzała się w lampach wiszących u sufitu, a przed
każdym bóstwem była lampa wydająca osobliwy zapach.
Szedłem naprzód, dziwiąc się ogromnie, jak owi
entuzjaści mogli stworzyć całe to piękno w tak ustronnym
miejscu, a widok tylu ukrytych bogactw na pół mnie
utwierdził w wierze w alchemię materialną. Gdy szedłem,
kadzielnica wypełniała powietrze dymem o stale
zmieniającej się barwie.
Zatrzymałem się przed spiżowymi drzwiami, na
których wyobrażono ogromne fale, kryjące niewyraźne
kontury straszliwych rysów. Znajdujący się za drzwiami
usłyszeli nasze kroki, gdyż głos jakiś zawołał:
– Czy dzieło Niezniszczalnego Ognia dobiegło
końca?
Michael Robartes odrzekł natychmiast:
– Przeczyste złoto wyszło z athanora.
Drzwi otworzyły się i weszliśmy do wielkiej okrągłej
sali, gdzie mężczyźni i kobiety tańczyli powoli w
szkarłatnych szatach. Strop pokryty był mozaiką
przedstawiającą ogromną różę; mozaika na ścianach
przedstawiała bitwę bogów przeciw aniołom: bogowie
lśnili jak rubiny i szafiry, aniołowie zaś wyglądali szaro,
gdyż, jak szepnął mi Michael Robartes, wyrzekli się
boskości i zaniechali odsłaniania swych własnych serc z
miłości ku Bogu pokory i smutku. Strop wspierał się na
kolumnach, które tworzyły coś w rodzaju kolistego
krużganka, a każda kolumna była słupem o skłębionych
kształtach, jak gdyby bogów wiatru, którzy wznosili się w
wirującym tańcu z ponadludzką namiętnością, grając na
fletach i cymbałach; spomiędzy owych kształtów
wysuwały się dłonie, w których tkwiły kadzielnice.
Kazano mi złożyć moją kadzielnicę w takiej dłoni i
przyłączyć się do tańca. Gdy odwróciłem się od kolumny
ku tancerzom, ujrzałem bladego Chrystusa na bladym
krzyżu wyobrażonego pośrodku posadzki z zielonego
kamienia. Spytałem Robartesa, co to oznacza, on zaś
odparł, że chcą „zmącić Jego jedność swymi licznymi
stopami”. Taniec wił się w różne strony, kreśląc na
posadzce, kształty płatków;
podobne płatkom róży u stropu, przy wtórze
niewidocznych
instrumentów,
zapewne
bardzo
starożytnego wzoru, gdyż nigdy podobnych nie
słyszałem. Z każdą chwilą taniec stawał się
gwałtowniejszy, aż wreszcie wydało mi się, że wszystkie
wichry świata zbudziły się pod naszymi stopami.
Poczułem znużenie i stanąłem pod kolumną, przyglądając
się sunącym płomienistym postaciom. Stopniowo
zapadłem w półsen, z którego ocknąłem się dostrzegłszy,
jak płatki ogromnej róży, która nie przypominała już
mozaiki, opadały wolno w powietrzu ciężkim od
kadzideł, a spadając przybierały kształt żywych istot
niezwykłej urody. Jeszcze niewyraźne i mgliste,
zaczynały tańczyć, a tańcząc przybierały coraz
wyraźniejsze kształty, tak że mogłem rozróżnić piękne
twarze greckie i dostojne oblicza egipskie, a od czasu do
czasu nawet rozpoznać poszczególne bóstwo po lasce w
dłoni lub ptaku trzepoczącym nad głową. Wkrótce
wszystkie stopy śmiertelnych tańczyły obok białych stóp
nieśmiertelnych.
W
niespokojnych
oczach
spoglądających! w niezmącone oczy cieni dostrzegłem
blask najgłębszego pożądania, jak gdyby każdy z nich
odnalazł, po niezmiernie długiej wędrówce, utraconą
miłość lat młodzieńczych. Czasem, jedynie przez chwilę,
dostrzec mogłem nikłą samotną postać z osłoniętym
obliczem i nikłą pochodnią w dłoni, przemykającą wśród
tancerzy jak sen wśród snu, jak cień cienia. Dzięki
świadomości płynącej z głębszego źródła niż myśl
poznałem, że to Eros, a oblicze miał zakryte, gdyż żaden
mężczyzna ni kobieta od początku świata nie poznali,
czym jest Miłość, ani nie spojrzeli mu w oczy, bowiem
Eros jest jedynym bóstwem całkowicie duchowym i jeśli
zechce obcować z śmiertelnym sercem, ukrywa się w
namiętnościach obcych swej istocie. Tak więc, jeśli ktoś
kocha szlachetnie, wówczas poznaje Miłość przez
bezgraniczną litość, niewysłowioną ufność i niezmierne
współczucie; jeśli zaś kocha nieszlachetnie, przez
gwałtowną zazdrość, nagłą nienawiść i nienasycone
pożądanie; jednakże nikt nigdy nie pozna odsłoniętej
Miłości. Gdy rozmyślałem nad tym, głos jednej ze
szkarłatnych postaci zawołał ku mnie:
– Do tańca! Nikogo nie może zabraknąć w tańcu! Do
tańca! Do tańca, by bogowie mogli sobie uczynić ciała z
tkanki naszych serc!
Nim
zdołałem
odpowiedzieć,
tajemna
fala
namiętności, która zdawała się duszą tańca poruszającą w
głębi naszych dusz, zawładnęła mną i poniosła na środek,
bez oporu i bez przyzwolenia. Tańczyłem z dostojną
nieśmiertelną niewiastą z czarnymi liliami we włosach, a
jej senne ruchy zdawały się ciążyć mądrością głębszą niż
ciemność pomiędzy gwiazdami i miłością podobną tej,
która unosiła się nad wodami. Gdy tańczyliśmy, kadzidło
snuło się ponad nami i wokół nas, osłaniając nas
szczelnie, jakby w sercu świata, a wieki zdawały się
przemijać, burze rodzić i ginąć w fałdach naszych szat i w
jej ciężkich włosach.
Nagle przypomniałem sobie, że jej powieki nie
drgnęły ani razu, a lilie nie uroniły ni jednego czarnego
płatka ani też nie poruszyły się. Ze zgrozą uświadomiłem
sobie, że tańczę z istotą wyższą lub niższą niż człowiek,
która wypija mą duszę, jak wół wypija przydrożną kałużę.
Padłem na ziemię i ogarnęła mnie ciemność.
V
Przebudziłem się nagle, jak gdyby coś mnie zbudziło,
i ujrzałem, że leżę na zgrzebnie malowanej podłodze, na
niezbyt odległym stropie znajduje się niezdarnie
wymalowana róża, a wokół na ścianach półwykończone
malowidła. Zniknęły kolumny i kadzielnice; w pobliżu
leżało około dwudziestu śpiących ludzi otulonych w
pomięte szaty, a ich zwrócone ku górze twarze wydały mi
się pustymi maskami. Chłodny świt oświecał ich przez
podłużne okno, którego poprzednio nie zauważyłem. Na
zewnątrz ryczało morze. Dostrzegłem Michaela Robartesa
w niewielkiej odległości, a obok niego przewróconą
rzeźbioną czarkę z brązu, która wyglądała, jak gdyby
kiedyś zawierała kadzidło. Gdy tak tam siedziałem,
usłyszałem nagle zgiełk gniewnych głosów męskich i
kobiecych zmieszany z rykiem morza; zerwawszy się na
nogi, podszedłem natychmiast do Michaela Robartesa i
próbowałem wyrwać go ze snu. Chwyciłem go następnie
za ramię i usiłowałem podnieść, lecz opadł na wznak z
lekkim westchnieniem. Głosy stały się donośniejsze i
bardziej gniewne; rozległ się dźwięk głuchych uderzeń w
bramę wychodzącą na nadbrzeże. Nagle dobiegł mnie
odgłos pękającego drzewa, więc zrozumiawszy, że brama
zaczęła się poddawać, rzuciłem się ku drzwiom sali.
Pchnąłem je i wybiegłem na korytarz, gdzie moje kroki
zastukały na gołych deskach, i znalazłem drugie drzwi
prowadzące do pustej kuchni. Gdy je mijałem, usłyszałem
dwa uderzenia, jedno po drugim, a z nagłego zgiełku
kroków i okrzyków poznałem, że padła brama
wychodząca na nadbrzeże. Wybiegłem z kuchni na małe
podwórko i dalej w dół stopniami po stromej części
nadbrzeża od strony morza, gramoląc się wzdłuż skraju
wody, a gniewne głosy dźwięczały mi w uszach. Tę część
nadbrzeża wyłożono niedawno blokami granitu, więc była
niemal pozbawiona wodorostów; lecz gdy dotarłem do
starej części, okazała się tak oślizgła od zielonego zielska,
że musiałem, wdrapać się na drogę. Spojrzałem w
kierunku Świątyni Alchemicznej Róży, gdzie nadal
słychać było okrzyki rybaków i kobiet, choć mniej
wyraźnie, i ujrzałem, że nie ma nikogo przy drzwiach ani
na nadbrzeżu. Gdy przyglądałem się, gromadka wybiegła
na zewnątrz i poczęła zbierać kamienie z miejsca, gdzie je
zgromadzono w pogotowiu, gdyby następnym razem
sztorm nadwerężył nadbrzeże, aby można je było rzucić
pod granitowe bloki. Gdy tak stałem przyglądając się
tłumowi, jakiś starzec, jak sądzę, ów pobożniś, wskazał
ku mnie krzycząc coś przy tym, a tłum pobladł, gdyż
wszystkie twarze zwrócone były w moją stronę. Zacząłem
biec; miałem szczęście, że wioślarze słabsi są w nogach
niż w ramionach i pozostałych członkach ciała. Jednakże
biegnąc, nie słyszałem niemal ścigających mnie kroków
ani gniewnych głosów, bowiem liczne głosy, uniesione i
zawodzące, zapomniane jak sen w chwili, gdy się je
usłyszy, zdawały się rozbrzmiewać w powietrzu nad moją
głową.
Nawet dziś bywają chwile, gdy wydaje mi się, że
słyszę owe uniesione i zawodzące głosy, a nieokreślony
świat, który jedynie częściowo utracił władzę nad mym
sercem i umysłem, zdaje się znowu odzyskiwać władanie
nade mną; Noszę jednakże różaniec na szyi i gdy słyszę
lub gdy wydaje mi się, że słyszę owe głosy, przyciskam
go do serca mówiąc:
– Ten, którego imię jest Legion, stoi u drzwi, mamiąc
przebiegłością nasze umysły i pochlebiając pięknem
naszym sercom, lecz my Tobie jedynie ufamy.
Wówczas cichnie walka szalejąca we mnie i zaznaję
spokoju.
Posłowie
W znanym fragmencie Ulissesa Joyce nazywa sztukę
irlandzką „pękniętym lusterkiem służącej”, zarzucając jej
formalną nieudolność i wtórność w stosunku do kultury
angielskiej. Ironia ta brzmi gorzko, gdyż mimo wrogich
deklaracji i życia spędzonego z wyboru na obczyźnie,
wielki pisarz był silnie związany z Irlandią.
Zależność polityczna i kulturowa od Anglii ciążyła
nad irlandzką literaturą; sytuację komplikował fakt, że
język gaelicki był niemal nie znany warstwie
wykształconej – posługiwali się nim chłopi i rybacy z
odległych zakątków Wyspy. Inny sławny Irlandczyk,
Beckett, w sztuce Którzy upadają ubolewa – nie bez
perwersyjnej ironii – nad „naszym biednym drogim
gaelickim językiem”, który jest „martwy”. Podstawowy
dylemat i paradoks sytuacji pisarzy, pragnących tworzyć
irlandzką literaturę, wyraził Yeats słowami: „Gaelicki jest
moim językiem narodowym, ale nie jest moją mową
ojczystą”.
Jak uprawiać literaturę narodową, która w intencjach
pisarzy związanych z ruchem Celtyckiego Odrodzenia
miała pełnić doniosłą rolę budzenia świadomości narodu,
skoro zasięg oddziaływania języka gaelickiego był
znikomy? Nieliczni pisarze tworzący w tym języku
zmuszeni byli tłumaczyć swe utwory na angielski, by
znaleźć czytelników. Literatura irlandzka, tak rzadko
przemawiająca własnym językiem, musiała w inny
sposób wyrazić swą autonomiczność – dowieść, że jest
literaturą narodową w sensie nie tylko geograficznym, ale
przede wszystkim historycznym i kulturowym.
Yeats – podobnie jak większość – pisał po angielsku.
Twórczość jego przesycona jest elementami celtyckiej
kultury i tradycji, które chciał ocalić od zapomnienia i
uczynić przedmiotem szacunku i dumy narodowej.
Tendencje te są szczególnie silne w pierwszym okresie
jego twórczości, kiedy poeta związany był z ruchem
wyzwoleńczym, współtworzył teatr narodowy i pisał dla
niego sztuki.
Atmosfera rodzinnego domu, dzieciństwo spędzone
w hrabstwie Sligo, na wybrzeżu zachodnim, zażyła
przyjaźń młodego poety z literatką i miłośniczką folkloru
– lady Gregory, ukształtowały stosunek Yeatsa do tradycji
i sprawiły, że folklor irlandzki stał się dla niego żywą i
autentyczną wartością, źródłem inspiracji.
Była to inspiracja doniosła, ale nie jedyna. Pamiętać
należy, że Yeats, który za główny cel stawiał sobie
odrodzenie narodowych tradycji, czuł się zarazem silnie
związany z aktualnymi prądami w myśli i sztuce
europejskiej. Jak inni poeci i pisarze fin de siecle’u
pozostawał w tym czasie pod wpływem Mallarmego i
Verlaine’a; szczególne też wrażenie wywarła na nim
twórczość Villiersa de l’Isle-Adama, a zwłaszcza
widziana w Paryżu sztuka Axel. Kontakty pisarzy Wysp z
Paryżem były częste i żywe; młodzi adepci sztuki za
obowiązek poczytywali sobie wizyty u Verlaine’a; jak
pisze biograf Yeatsa, Joseph Hone, „młody literat nie
mógł powiedzieć, że widział Paryż, jeśli nie wydrapał się
na poddasze, gdzie francuski poeta pielęgnował swą chorą
nogę”. Odwrót od naturalizmu, któremu patronowali
Verlaine, Mallarme, Huysmans i Villiers de l’Isle-Adam,
zaznaczył się nie tylko w dziedzinie literatury i sztuki.
Lata
dziewięćdziesiąte
to
okres
ogromnego
zainteresowania
spirytyzmem,
światem
zjawisk
nadprzyrodzonych i powstawania niezliczonych tajnych
sekt i towarzystw okultystycznych. Moda na spirytyzm i
magię – traktowane jako formy rozszerzenia zakresu
przeżyć dostępnych człowiekowi, a także jako drogi
opanowania zjawisk naturalnych – ogarnęła oczywiście
nie tylko artystów; dla ludzi sztuki jednak była
szczególnie atrakcyjna, gdyż dostarczała nowego źródła
inspiracji, a także potwierdzała ich przeświadczenie, że
symbol lub słowo kreować może nową sferę
rzeczywistości. Centralną postacią, teoretykiem i
założycielem tajnych stowarzyszeń był w Paryżu
przyjaciel Victora Hugo, były ksiądz katolicki Constant,
występujący pod nazwiskiem Eliphas Levi, w Londynie –
rosyjska emigrantka Helena Blavatsky.
Yeats był przez pewien czas związany z
Towarzystwem Teozoficznym założonym przez Madame
Blavatsky, okazał się jednak nie dość posłusznym
uczniem. Głębszy wpływ miało wywrzeć na pisarza
Bractwo Złotej Jutrzenki założone w Londynie przez
wolnomularza i jasnowidza MacGregora Mathersa (nb.
ożenionego z siostrą Bergsona). Zasady Bractwa były
dość bliskie zasadom Towarzystwa Teozoficznego,
Mathers
nawiązywał
jednak
świadomie
do
siedemnastowiecznej doktryny różokrzyżowców; bardziej
też interesował się kabałą niż filozofią tybetańską.
Swoboda pozostawiana członkom Bractwa i dopuszczenie
indywidualnych eksperymentów bardzo odpowiadały
Yeatsowi; pociągał go też rytuał nawiązujący do tradycji
średniowiecza.
Jak godził Yeats te dwie tak różne płaszczyzny
działalności i zainteresowań – literaturę i zaangażowanie
w irlandzki ruch wyzwoleńczy (gdzie rolę swą widział
przede wszystkim w budzeniu świadomości narodowej) z
udziałem w seansach u Madame Blavatsky i ceremoniach
Bractwa Złotej Jutrzenki?
Tylko na pozór były to strefy odległe i pozbawione
związku; w istocie studiowanie magii dyktowane było nie
tylko okolicznościami zewnętrznymi i modą: przede
wszystkim zaspokajało potrzeby psychiki Yeatsa. Z
jednej strony działał tu pietyzm dla starej kultury
irlandzkiej, legend i wierzeń, w których magia była
elementem bardzo istotnym; z drugiej – odgrywało rolę
przeświadczenie o związku magii z poezją i koncepcja
poezji jako działalności z istoty swej pokrewnej magii. W
eseju Magia Yeats pisał: „Wszyscy ludzie, a z pewnością
wszyscy ludzie obdarzeni wyobraźnią muszą zawsze
czarować, olśniewać, łudzić... Czyż nie zdaje się, że
poezja i muzyka powstały z dźwięków, jakie wydawali
czarodzieje, by pomóc wyobraźni, czarować, zaklinać i
rzucać urok na siebie samych i na innych?
Inny fragment podkreśla ten związek jeszcze silniej:
„Nie mogę nie uważać symboli za największą potęgę, bez
względu na to czy używane są świadomie przez mistrzów
magii, czy też półnieświadomie przez ich spadkobierców:
poetę, muzyka, artystę... ”
Dzięki magicznym obrzędom i rytuałowi wreszcie
spodziewał się Yeats osiągnąć doskonałość wewnętrzną,
ów wyższy stopień wtajemniczenia polegający na
przeniknięciu spraw tajemnych i niedostępnych zwykłym
śmiertelnikom, na harmonijnym zespoleniu wszystkich
sfer działalności – ideał, który zresztą pozostał nie
zmieniony do końca życia poety, i który w różnych
sformułowaniach powraca w jego wierszach.
Znaczenie, jakie Yeats przypisywał magii, a
zwłaszcza przekonanie o roli rytuału w życiu duchowym
jednostki i narodu, znalazło wyraz w projekcie założenia
Zakonu Tajemnic Celtyckich, który zresztą na krótki czas
został zrealizowany. Celem Zakonu miało być
wskrzeszenie i kultywowanie wierzeń i obrządów
celtyckich oraz wypracowanie nowej filozofii mistycznej,
która łączyłaby elementy tych wierzeń z doktryną
chrześcijańską. Siedziba Zakonu – opuszczony zamek na
wysepce położonej na jeziorze Lough Key – miała stać
się sanktuarium irlandzkiej tradycji.
Twórczość literacka tego okresu jest ściśle związana
ze sferami fascynacji Yeatsa i z nich bezpośrednio
wyrasta. Rok 1897 był rokiem opublikowania zbiorów
opowiadań Róża tajemna i Opowieści o Hanrahanie
Rudym oraz Rosa Alchemica. Poeta przez szereg lat
zbierał i spisywał przy pomocy lady Gregory stare
podania i baśnie irlandzkie. Wraz z przyjaciółmi wydał
zresztą kilka tomików jeszcze przed rokiem 1890.
Opowieści o Hanrahanie Rudym są oryginalnym dziełem
poety, w którym wykorzystuje znane motywy celtyckich
legend. Dzieje bohatera wytrąconego z normalnej
egzystencji przez interwencję tajemniczego starca, który
nie pozwala mu udać się do ukochanej, i skazanego na
wieczną tułaczkę, są symbolem ludzkiej wędrówki w
poszukiwaniu szczęścia i odwiecznego niepokoju
towarzyszącego egzystencji człowieka. Hanrahan –
nauczyciel wiejski i poeta – jest postacią niezwykłą:
„człek uczony i wielki pieśniarz” reprezentuje połączenie
wiedzy i natchnienia; jest spadkobiercą tradycji i zarazem
jej twórczym kontynuatorem. Sześć opowiadań-epizodów
pokazuje Hanrahana w różnych momentach życia od
młodości po śmierć; wszystkie sytuacje mają sens
alegoryczny, a bohater – zgodnie z koncepcją Yeatsa –
jest bardziej symbolem niż ludzką sylwetką. Kluczowym
momentem w życiu Hanrahana jest konfrontacja z
czterema przedmiotami o symbolicznym znaczeniu –
mieczem, kotłem, głazem i włócznią – powtarzająca się
dwukrotnie: u progu młodości i u schyłku życia. Za
pierwszym razem Hanrahan milczy, pełen obawy i
zmieszania; druga konfrontacja następuje tuż przed
śmiercią, w ubogiej lepiance obłąkanej Winny, gdzie
Hanrahan znalazł schronienie. Wśród zniszczonych
sprzętów Hanrahan rozpoznaje nagle symboliczne
przedmioty swej młodzieńczej wizji, i tym razem zadaje
pytanie o ich sens i przeznaczenie. Przedmioty te wiążą
się wedle irlandzkiej tradycji z Dananianami –
legendarnym rodem herosów, który kiedyś zamieszkiwał
Irlandię. Przywrócenie symbolom poprzedniej rangi
oznaczałoby wskrzeszenie dawnej potęgi Irlandii. Warto
zauważyć, że w obrządku Zakonu Tajemnic Celtyckich te
właśnie symbole były szczególnie eksponowane i Yeats
przypisywał im znaczenie magiczne. Motyw heroicznej
przeszłości związany jest z aktualnym motywem
politycznym. W kluczowym opowiadaniu, stanowiącym
punkt kulminacyjny całego cyklu, Hanrahan śpiewa pieśń
o Cathleen córce Houlihana, postaci symbolizującej
Irlandię. Płomień z oczu Cathleen zapala serca
Irlandczyków, którzy skłaniają się do jej stóp. Przez
odwołanie się do tego symbolu Hanrahan budzi w
słuchaczach poczucie więzi i przynależności do jednego
narodu i świadomość odpowiedzialności za jego losy.
Audytorium Hanrahana nieprzypadkowo składa się z
włóczęgów, żebraków i prostytutek: ten pogardzany
margines to także dzieci Irlandii – nie zostaną odrzuceni,
gdy ich ojczyzna odzyska niepodległość.
Zbiór Róża tajemna łączy z opowiadaniem Rosa
Alchemica wspólny centralny symbol zasygnalizowany w
obu tytułach; powtarza się także ten sam istotny motyw,
ewidentny w Rosa Alchemica, bardziej zawoalowany w
Róży tajemnej: wyrzeczenie się świata i wzniesienie
ponad sprawy związane z codzienną egzystencją. Ten
szczególny stosunek do życia zasugerowany był zarówno
przez obrządek Złotej Jutrzenki, gdzie kolejne stadia
wtajemniczenia oznaczały kolejne etapy oddalania się od
spraw życia codziennego, a symboliczna śmierć
prowadzić miała do powtórnych narodzin i odnowy
duchowej, jak i przez tradycje różokrzyżowców. Podobne
treści pojawiają się w utworach, Villiersa de
l’Isle-Adama, w szczególności w dramacie Axel, w
którym
para
bohaterów,
członków
bractwa
różokrzyżowców, wyrzeka się kolejno życia świeckiego,
klasztornego, miłości i tworzenia, i popełnia samobójstwo
pragnąc osiągnąć nieskończoność. Niebyt jest tu stanem
preferowanym; życie jest czymś pospolitym i nieomal
godnym pogardy; w świetle tych spostrzeżeń jasny staje
się sens motta zaczerpniętego z Villiersa de l’Isle-Adama,
którym Yeats opatrzył tomik Róża tajemna: „Co do życia,
nasi słudzy uczynią to za nas”.
Niemal wszystkie opowiadania wchodzące w skład
Róży tajemnej powtarzają motyw śmierci, która jest
transformacją, przejściem z jednego sposobu bytowania w
inny i zarazem spełnieniem. Rycerz, uczestnik wyprawy
krzyżowej, poszukiwał jej przez wiele lat i przyjmuje jej
przyjście z radością, jako oznakę laski; dla samotnika z
opowiadania W pełni wiosny śmierć jest wejściem do
krainy wiecznej młodości; śmierć druida przemienionego
w czaplę przez św. Patryka jest wyzwoleniem i
zakończeniem kary trwającej kilkaset lat. Śmierć pozwala
spocząć blisko siebie Costellowi i Unie, rozdzielonym za
życia kochankom, a wyrastające z grobu dwa drzewa
symbolizują ich wieczny związek.
Akcja większości tych opowiadań rozgrywa się w
średniowieczu. Cudowność zwykłych na pozór sytuacji
eksponowana jest jeszcze silniej niż w opowiadaniach o
Hanrahanie: codzienność nieustannie przeplata się z
niezwykłością i magią, zwykli ludzie napotykają postaci z
celtyckiej mitologii. Świat pełen jest wydarzeń
niezwykłych, lecz przyjmowanych bez zdziwienia: Sidhe
ingerują w sprawy śmiertelników, zmarli kontynuują
kontakty i porachunki z żywymi.
Zbiorek otwiera wierszowana inwokacja do Róży
Tajemnej. Róża jest symbolem doniosłym, choć
niecałkowicie jasnym i obarczonym wielością znaczeń.
Przez członków Bractwa Złotej Jutrzenki, podobnie jak
przez różokrzyżowców, interpretowana była jako kwiat
miłości wyrastający z krzyża cierpienia; łączyła więc
sytuacje na pozór przeciwstawne. Jedno z ćwiczeń
duchowych członków Bractwa polegało na kontemplacji
róży i związanych z nią znaczeń; dla Yeatsa „wieczna
Róża Piękna i Pokoju” jest symbolem połączenia różnych
sfer rzeczywistości: piękna, transcendentnej miłości i
doskonałości
wewnętrznej.
Głównym
motywem
inwokacji-modlitwy otwierającej tomik jest wyrażenie
nadziei na zmianę czy transformację, która dzięki Róży
ma się dokonać, i która ma polegać na wyzwoleniu z
kręgu wyznaczonego przez fakty narodzin i śmierci.
Pytanie zamykające wiersz: „Czy nadchodzi godzina twa,
czy przyjdziesz burzą, odległa, najtajniejsza, nieskalana
Różo?”, wyraźnie odnosi się także do spraw o
ogólniejszym zasięgu, przede wszystkim do sprawy
wyzwolenia Irlandii.
Mimo oczywistych związków z Różą tajemną Rosa
Alchemica ma charakter odmienny. Zawiera motyw
autobiograficzny – mimo pewnych zmian podaje wiele
szczegółów dotyczących sytuacji Yeatsa w okresie, kiedy
został członkiem Bractwa Złotej Jutrzenki. Zarazem
spełnia drugą funkcję: napisana w tym samym roku co
Opowieści o Hanrahanie i Róża tajemna miała być – w
przeciwieństwie do nich – wzorem literatury ezoterycznej
i elitarnej, przeznaczonej dla „duchowej arystokracji”. W
tym sensie jest też logicznym uzupełnieniem dwu
zbiorów przeznaczonych dla prostych odbiorców, służąc
wraz z nimi realizacji celu, który Yeats określał jako
„uduchowienie irlandzkiej wyobraźni”.
Tak odczytywana Rosa Alchemica jest bardziej może
interesująca; łatwiej też dostrzec jej znaczenie, niż gdy
traktować ją jako dokument dotyczący rozterek i przeżyć
samego Yeatsa – trudno dziś bowiem byłoby ją
odczytywać w duchu, w jakim została napisana, i na serio
rekonstruować jej „magiczność”. Opowiadanie zasługuje
na uwagę, szczególnie w zestawieniu z innymi utworami
powstałymi w tym samym czasie, gdyż daje pojęcie o
skali talentu i bogactwie wyobraźni Yeatsa, a
równocześnie wskazuje na interesujący splot życia i
twórczości: jest dość wiernym zapisem przygody
duchowej samego poety, próbą spojrzenia na własną
fascynację magią z pewnego dystansu (ani narrator, ani
też Robartes nie mogą być traktowani jako alter ego
autora), zasygnalizowaniem alternatywy katolicyzm –
okultyzm. Stanowi owoc przemyśleń Yeatsa w
przełomowym okresie jegó życia, kiedy próbował
zjednoczyć i zharmonizować wszystkie sfery działalności
nie rezygnując z zachowania raz przyjętej hierarchii, w
której nadrzędne miejsce zajmowała sprawa odzyskania
przez Irlandię politycznej i kulturalnej autonomii.
KRYSTYNA STAMIROWSKA