background image

1304488

 

 
 

 

Zygmunt Broniarek 

 

 
 

 

 

Jak  

nauczyłem się  

ośmiu języków

 

 

1304488

background image

1304488

 

 

 

Zygmunt Broniarek 

 

 

 

 

 

 

Jak nauczyłem się 

ośmiu jęz

yków 

 

 

 

 

 

 

© 

Zygmunt Broniarek 

 

ISBN 978-83-922502-2-2 

 

 

1304488

background image

1304488

 

 

 

Spis treści

 

 

Wstęp

 

 

Rozdział pierwszy

 

Chusteczka pani Kownackiej 

 

Rozdział drugi

 

Lingwafon do portugalskiego 

 

11 

Rozdział trzeci

 

Nieudana psychotechnika 

 

14 

Rozdział czwarty

 

Podstępy i triki 

 

 

21 

Rozdział piąty

 

Mówię po hiszpańsku w Polskim Radiu 

 

 

26 

Rozdział szósty

 

Tłumacz czy zdrajca

 

 

30 

Rozdział siódmy

 

Wielki zgrywus z Kalifornii  

 

34 

Rozdział ósmy

 

Mira Michałowska i Jerzy Kosińs

ki 

 

40 

Dziesięć przykazań

 

 

42 

Zakończenie

 

44 

 

 

 

1304488

background image

1304488

 

 

 

Wstęp

 

W niedzielę, 25 lutego 1990 roku w weekendowej rezydencji prezydentów amerykańskich 

zwanej  Camp  David  (od  imienia  wnuka  Dwighta  D.  Eisenhowera,  Davida,  który,  notabene, 
ożenił się z córką Richard

a Nixona, Julie) miała się odbyć wspólna konferencja prasowa prezy-

denta George'a Busha i kanclerza RFN, Helmuta Kohla. 

Camp  David  położony  jest  w  odległości  około  90  kilometrów  na  północ  od  Waszyngtonu, 

niemal nad granicą stanu Maryland ze stanem Penns

ylvania, w pobliżu miasteczka Thurmont. 

Dwa dni wcześniej, tj

. 23 lutego, powróciłem z wielkiej wyprawy do stanów Wyoming, Idaho i 

Montana,  czyli  z  Gór Skalistych,  gdzie  w  lokalnych  komitetach  spraw  zagranicznych  wygł

a-

szałem pogadanki na temat Polski, Europy Wschodniej, Związku Radzieckiego oraz wszech-

świata, bo dzisiaj wszystko ze wszystkim się koj

arzy. 

Zamiast jednak dowiedzieć się od razu, dokładnie, jak trafić do Camp David, zdałem się na 

swój  własny  instynkt.  Uważałem,  że  jeżeli  przyjadę  tam  odpowiednio  wcześnie,  to  nie  tylko 
dowiem  się  wszystkiego  na  miejscu,  ale  jeszcze  zdążę  w  sali  prasowej  zająć  jedno  z  pier

w-

szych miejsc. Pomysł zaaprobowała moja żona, Elżbieta, która, siadając za kierownicę, powi

e-

działa! Będziemy dwie godziny przed wszystkimi.

 

Jednakże, kiedy przyjechaliśmy do Thurmont, okazało się, że jedyną informacją, jaką zdo-

byliśmy, była wiadomość o istnieniu Ośrodka Gościnnego, ale nie dla gości, przybywających 

do Camp David, tylko dla turystów, zwiedzających Park Narodowy Gór Catoctin, w którym 

Camp David jest położony.

 

Pojechaliśmy do Ośrodka Gościnnego. Tam policjantka parkowa (a jakże, w USA istnieje i 

policja federalna, i policja stanowa, i policja uniwersytecka, i policja parkowa, nie mówiąc o 

prywatnej  policji  i  służbach  ochronnych),  otóż  pani  policjantka  parkowa  połączyła  się  z 
ochroną  Bi

ałego Domu i przekazała mi informację, bym udał się natychmiast do restauracji 

„Cozy”

 („Przytulna”) w miasteczku Thurmont, skąd autobus prasowy zabierze dziennikarzy 

do Camp David. 

Ale  autobus  prasowy  już  odjechał.  Zaczęliśmy  się  błąkać.  Napisu  żadnego,  choćby  naj-

mniejszego, na drogach nie było, bo Biały Dom wcale nie chce reklam

ować Camp David. 85 

procent turystów, przybywających do Parku Narodowego Gór Catoctin, nie wie, że właśnie tu 
się znajduje Camp David. Jeździmy więc po różnych drogach, ruchu prawie nie ma, bo to ni

e-

dziela, nie można o nic zapytać, bo nikogo nie ma. Dostaję gorączki, drżączki, paraluszu, o

d-

czuwam suchość w gardle, irytuję się i wściekam, że się tak urządziłem. Wreszcie mówię do 
żony —

 Wracamy do miasta. 

Jedziemy. Aż tu nagle, widzimy na skrzyżowaniu samochód, który się zatrzymuje na nasz 

widok.  Nie,  to  nie  znajomy.  To  ktoś,  kto  także  poszukuje  Camp  David.  Zatrzymał  się  na 

wszelki wypadek, licząc na łut szczęścia. Pytamy młodego mężczyznę, który właśnie wracał z 

kościoła, gdzie jest Camp David. Ze śmiechem odp

owiedział: — Tam, za rogiem. 

Dojeżdżamy  więc  do  upragnionej  policyjnej  bariery.  Pokazuję  policjantowi  parkowemu, 

szczupłemu chłopakowi, który w niczym nie przypomina policyjnych gigantów z filmów, l

e-

gitymację prasową Białego Domu. On łączy się za pomocą „walkie-talkie” z Biurem Praso-

wym  Białego  D

omu, które z tej okazji przeniosło się do Camp David, i z trudem wymawia 

moje nazwisko. Na to ja: 

 Niech pan powie, że to Ziggy, tak mnie nazywają w Waszyngtonie. 

 Jak ta postać z komiksów? 

 Tak. 

Policjant mówi więc to, o co go proszę, ale używa skrótu następującego: AKA. Nie, to nie 

AK. To „Also Known As”, czyli „znany także jako”

, czyli Broniarek, pseudonim Ziggy. Skrótu 

AKA używa się w odniesieniu do pisarzy, aktorów i przestępców. 

1304488

background image

1304488

 

 

Do Camp David zabiera nas ze skrzyżowania samochód policyjny. Dojeżdżamy do dużego, 

drewnianego  budynku,  który  wygląda  jak  elegancka  remiza  strażacka.  Znajduje  się  tu  zaim

-

prowizowana sala prasowa wraz z odpowiednią sceną. 

Przybywam w ostatniej chwili, a więc nie mogę nawet marzyć, by otrzymać miejsce w je

d-

nym z pierwszych rzędów. Dobrze, że jest jeszcze wolne krzesło ni

emal na samym końcu, co 

oznacza, że nie będzie szansy zadania jakiegokolwiek

 pytania. Za każdym bowiem razem, kie-

dy taka szansa powstanie i wyrośnie przede mną las rąk dziennikarzy amerykańskich i zachod-

nio-niemieckich to ani Bush, ani Kohl, mojej ręki nawet nie zauważą. A przecież obaj mężowie 

stanu, w czasie swoich dwudniowych rozmów, bardzo wiele uwagi poświęcili sprawie zjedno-

czenia Niemiec i sprawie Polski, a zwłaszcza jej granicy. 

Bush  i  Kohl  wchodzą  na  scenę.  Różnica  między  nimi  jest  olb

rzymia.  Bush  —  wysoki, 

szczupły,  ma  wygląd  arystokraty  i  jak  arystokrata  w  niedzielę

 przed południem  — ubrał się 

wprawdzie  w  garnitur  i  nosi  krawat,  ale  ma  brązową  sportową  koszulę  w  kratkę.  Natomiast 

Kohl — to czołg, wyrośnięty zarówno wzwyż, jak i wszerz, z piersią potężnie wypiętą, ubrany 

w elegancki garnitur i w białą koszulę. 

Najpierw przemawia Bush, po nim, po niemiecku — Kohl. Tłumaczenie odbywa się przez 

słuchawki.  Wszelkie  konferencje  prasowe  mają  wspólną  cechę:  tuż  po  zakończeniu  słowa 
wstępnego, w momencie, kiedy ma się zacząć zadawanie pytań, nastę

puje zawsze moment ci-

szy. Jeżeli więc jesteś reporterem, nie reprezentującym wielkich amerykańskich, a w tym przy-

padku, również zachodnioniemieckich środków masowego przekazu, to korzystaj z tej jednej, 
jedynej, chwili, zwłaszcza, gdy znajdujesz się na koń

cu sali. Po tym — nastąpi lawina pytań, a 

ty pozostaniesz bez szans. 

Wyskakuję więc ze swego krzesła jak z procy, wiem jednak, że jeżeli zadam

 pytanie po an-

gielsku,  nie  tylko  inni  dziennikarze  zakrzyczą  mnie,  ale  Kohl  może  mnie  nie  zrozumieć  —

 

tłumaczenie zajmie trochę czasu, pows

tanie zamieszanie, i odpowiedzi nie otrzymam. 

Natomiast Kohl będzie  musiał  zareagować na język niemiecki.  Krzyczę

 więc: Ich bin ein 

polnischer Journalist und Sie, Herr Bundeskanzler, haben gesagt... (Jestem polskim dziennika-

rzem, a pan, panie kanclerzu federalny, powiedział...) 

Pierwszy cel osiągnąłem. Kohl słucha. Słucha także Bush, który mnie zna i który patrzy na 

mnie z lekkim zdziwieniem, bo albo nie wie, że umiem mówić po ni

emiecku, albo nie rozumie, 

co mówię. Sens mojego pytania jest następujący: „

Powiedział pan, panie kanclerzu federalny, 

w  swoim  słowie  wstępnym,  że  choć  granicę  polsko

-niemiecką może zatwierdzić ostatecznie 

tylko parlament ogólnoniemiecki, to pan nie uważa, iż będzie to stanowić okazję do przesuwa-

nia granicy. Czy oznacza to, że uznaje pan tę granicę za ostateczną?” 

Kohl odpowiada dokładnie, jak w słowie wstępnym. Nie wychyla się ani na jotę. Praktyc

z-

nie więc może się zdawać, że nie osiągnąłem niczego, i sam tak myślę w tym momencie. Cz

e-

ka mnie jednak niespodzianka. 

Bush słucha tłumaczenia odpowiedzi Kohla przez słuchawki. Po moim pytaniu, pada pyt

a-

nie jednego z dziennikarzy amerykańskich, na które odpowiada prezydent. I natychmiast doda-

je:  „Jeżeli  zaś  chodzi  o  granicę  polsko

-niemiecką,  to  Stany  Zjednoczone,  zgodnie  z  Aktem 

Helsińskim, uważ

ają ją za ostateczną.” 

Czyli — pomaga mi. Oczywiście — nie ze względu na moją osobę, tylko dlatego, że taka 

jest polityka USA wobec naszej granicy. Ale nie jest wykluczone, że bez mojego pytania zad

a-

nego po niemiecku, sprawy tej nie poruszono by na tej konferencji prasowej. 

Zdarzenie w Camp David jest tylko drobnym potwierdzeniem znaczenia znajomości języ-

ków obcych. Nie muszę tego tutaj uzasadniać, ponieważ słuszność tego stwierdzenia jest oczy

-

wista. Ale chciałbym, zwracając się szczególnie do młodzi

eży, podkreślić podstawową prawdę: 

cała moja dziennikarska kariera oparta jest na znajomości języków obcych. Wcale nie 

pomogło 

mi w niej wykształcenie wyższe (nie było ono zresztą specjalnie głębokie, ukończyłem bowiem 
tylko trzyletnią Szkołę Głó

wną Handlową w Warszawie), natomiast języki obce i pewne umie-

jętności techniczne, jak stenografia i pisanie na m

aszynie — okazały się bezcenne. Bez nich nie 

dotarłbym  ani  do  Białego  Domu,  ani  do  Pałacu  Elizejskiego,  ani  do  Pałacu  Królewskiego  w 

1304488

background image

1304488

 

 

Sztokholmie, ani do Włoch, Portugalii, Mozambiku, Boliwii, czy czterdziestu innych krajów. 

Ale znajomość języków obcych —

 to nie tylko wielka pomoc w zawodzie dziennikarskim i 

praktycznie w każdym innym —

 to również szansa poznania nowych światów, o których ist-

nieniu nawet się nie wie. 

W  czasie  okupacji,  na  kompletach,  prowadzonych  przez  moją  szkołę  —

 Gimnazjum i Li-

ceum im. Władysława IV w Warsza

wie — religii uczył nas ksiądz Barański. Mawiał on do nas 

tak: „W niebie panuje zasada absolutnej szczęśliwości. Absolutnie szczęśliwy będzie ten, kto 
nie ma ża

dnego wykształcenia, i ten, kto skończył cztery fakultety. Ale szczęście tego drugiego 

będzie  pełniejsze  niż  szczęście  pierwszego,  ponieważ  znajdzie  on  w  nie

bie  odpowiedzi  na 

wszystkie pytania, które powstały w jego umyśle w czasie kształcenia się na ziemi. Co więcej, 

ten pierwszy, ten bez wykształcenia, nie będzie nawet wiedział o zakresie szczęścia tego z czte-

rema fakultetami.” 

Zdaję sobie oczywiście sprawę, jakie motywy kierowały księdzem Barańskim; chciał nas po 

prostu  zachęcić  do  nauki.  Ale  per  analogiam,  można  jego  wypowiedź  odnieść  do  problemu 

znajomości języków obcych. Ktoś, kto zna np. ni

emiecki, ale nie zna włoskiego, nie ma nawet 

pojęcia, jakie skarby kryje literatura włoska, bo przecież tylko podstawowe dzieła tej literatury 
są tłum

aczone na inne języki, podczas, gdy ogromna ich większość dostępna jest wyłącznie w 

oryginale. Dotyczy to również tak utylitarnych dziedzin, jak prasa. Znając włoski, odkrywamy 

to, o istnieniu czego wcześniej nie wiedzieliśmy. 

Nauka języka obcego kształci nasz umysł. Przede wszystkim pamięć, ale również umiejęt-

ność kojarzenia różnych pojęć, co przydaje się zwłaszcza wtedy, kiedy zna się więcej niż jeden 

zyk obcy. Wreszcie — uczenie się języków obcych jest wielką przygodą, w czasie której do-

konuje się coraz to nowych odkryć. Na prz

ykład. Wydaje mi się, że znam dobrze angielski — 

obcuję  z  tym  językiem  od  1937  roku  —

 a dopiero teraz dowiedziałem  się, że na określenie 

„wyboru”

 ma on nie tylko słowo „choice” (od francuskiego „choisir”) i nie tylko „election” 

(także od francuskiego „election”

 i łacińskiego „electio”), ale i „wale” (od niemieckiego „wah-

len”);  sięgnijcie  po,  doskonały  zresztą,  słownik  angielsko-polski  Jana  Stanisławskiego,  ale 

znaczenia  tego  nie  znajdziecie.  Według  niektórych  autorytetów,  uczenie  się  języka  obcego 
kształci umysł lepiej niż matematyka.

 

Niniejsza książeczka jest opowieścią o tym, jak się uczyłem języków obcych. Może przyda 

się ona Czytelnikowi, w czasie, w którym porozumienie z mieszkańcami innych krajów in

tere-

suje wielu Polaków.

 

Wskazówki

 

1. Jeżeli, w dzisiejszych czasach, chcesz coś osiągnąć, musisz znać języki obce.

 

2.  Podstawowym  językiem  obcym  jest  angielski.  Jeżeli  nie  znasz  żadnego  języka  obc

ego,  nie 

marnuj czasu na uczenie się francuskiego, niemieckiego, włoskiego itd., zanim nie nauczysz 

się angie

lskiego. 

3. Dopiero po nauczeniu się angielskiego, ucz się innych języków obcych.

 

1304488

background image

1304488

 

 

ROZDZIAŁ 

PIERWSZY 

Chusteczka pani Kownackiej

 

Języki obce fascynowały mnie od najwcześniejszej młodości. Umiejętność posługiwania się 

nimi wydawała mi się zawsze czymś niezwykłym, darem prawie cudownym. Przerzucanie się z 
jednego języka na drugi bez żadnej widocznej trudności graniczyło w mojej wyobraźni z cza

r-

ną  magią  i  intelektualnym  prestidigitatorstwem.  Tłumaczenie  tekstów

 mówionych i pisanych 

wprost, jak gdyby od niechcenia, z jednego języka na drugi, na

tychmiastowe znajdowanie od-

powiedniego słowa i wyrażenia, było dla mnie dowodem najwyższej sprawności umysłowej.

 

Moim marzeniom towarzyszyły względy czysto utylitarne. Pochodzę z rodziny robotniczej, 

która w okresie międzywojennym wprawdzie z głodu nie umierała, ale która z pewnych wzglę-
dów —

 nie mających z tematem tej broszurki nic wspólnego — żyła raczej w trudnych warun-

kach. Ciekawość świata, chęć zwiedzania e

gzotycznych krajów, poszukiwanie przygód i to ko-

niecznie  dalej  niż  na  własnym  podwórku,  były  u  mnie  tak  samo  silne,  jak  u  każdego  innego 
chłopca z wa

rszawskiej Pragi. A gdzież mógł leżeć klucz do zaspokojenia tych pragnień, jeżeli 

nie w nauce języków obcych, które miały mnie wyrwać z szarzyzny bruków ulicy Środkowej? 

Na kumoterstwo i protekcję liczyć nie mogłem, bo ani siostry szarytki ze szpitala Przemieni

e-

nia Pańskiego, w którym matka pracowała jako praczka, ani ukochany ksiądz Aranowski, jeden 

z ostatnich znanych mi wzorów miłosiernego Samarytanina, u którego służyłem do mszy, nie 

mogli  mi  zapewnić  paszpo

rtu,  biletu  i  waluty.  Musiałem  zaufać  wyłącznie  sobie.  Ambicja  i 

upór  spowodowały,  że  zainteresowanie  językami  obcymi  stało  się  obsesją  i  jedną  z  najwię

k-

szych fascynacji w moim życiu. 

W  czasie  okupacji  hitlerowskiej  natrafiłem  na  książkę,  której  autor  i  bohater  był  pod  tym 

względem  niemal  wiernym  odbiciem  mojej  własnej  osoby.  Odkrywca  Troi,  Heinrich  Schli

e-

mann, miał w młodości jeszcze gorsze warunki niż ja.

 Ja uczyłem się przy świetle elektrycz-

nym, on — przy świecy w obskurnej klitce na poddaszu. Ja miałem rodziców, którzy się mną 

opiekowali i u których miałem wikt i opierunek, on był sam i musiał zarabiać na życie. Ja ch

o-

dziłem do gimnazjum, on — o ile dobrze pamiętam, musiał początkowo zadowolić się szkołą 

podstawową.  Ale  marzenia  mieliśmy  podobne.  Schliemann,  zafascynowany  archeologią,  m

a-

rzył  o odkryciu  Troi,  ja  marzyłem o egzotycznych podróżach.  I podobnie jak on, obrałem za 

instrument swego awansu społecznego języki obce. 

Metoda Schliemanna była prosta: uczył się wszystkiego na pamięć. Brał na przykład jakieś 

dzieło angielskie i jego niemieckie tłumaczenie i kuł zdanie po zdaniu. Rozumiał sens, ale nie 
wiedział, jakimi regułami gram

atycznymi kierował się angielski autor przy budowaniu zdania. 

Schliemann  wychodził  z  założenia,  że  jeżeli  nauczy  się  języka  angielskiego  z  angielskiego 

oryginału, nie popełni najmniejszego błędu. 

Najzupełniej instynktownie, nie wiedząc przecież nic o doświadczeniach Schlie

manna, wy-

brałem jako metodę nauki także uczenie się na pamięć. Mając chyba z dziesięć lat, znalazłem u 

ciotki samouczek języka niemieckiego dla Polaków pod panowaniem pruskim. Pierwszą tru

d-

nością, i to niemałą, było rozszyfrowanie gotyku; dokonałem tego 

przy pomocy gimnazjalisty, 

mieszkającego w tej samej kamienicy, który wprowadził mnie nie tylko w arkana pisma gotyc-

kiego, ale i w tajemnice wymowy niemczyzny. Zabrałem się do studiowania owego samoucz-

ka, nie mając nawet pojęcia, że jego układ oraz wskazówki w nim zawarte były odbiciem st

o-

sunków nar

odowościowych, panujących w zaborze pruskim. 

Po pierwsze, nie było w nim żadnych reguł gramatycznych.

 Tak, jak gdyby władze pruskie 

uważały,  że  albo  cała  wewnętrzna  logika  budowy  języka  niemieckiego  jest  dla  Polaków  za 
trudna,  albo,  że  powinna  poz

ostać  dla  nich  tajemnicą.  Po  drugie,  charakterystyczne  było,  że 

treść  tych  rozmówek  wskazywała  na  chęć  utrzymania  Polaków  w  stanie  wiecznego  poddań-
stwa:  „Będę  na  pewno  punktualnie,  zależy  mi  na  pracy.  Salony  już  sprzątnięte,  proszę  pani, 

1304488

background image

1304488

 

 

teraz  biorę  się  za  kuchnię”.  Były  tam  też  rozmówki  z  posiadłości  ziemskich,  w  których  pan 

pytał o zaprzęgnięcie koni, a sługa odpowiadał, że tak, że zaprzęgnięto! 

I wreszcie — było tam przykazanie: ucz się wszystkiego na pamięć, jak leci, słowo po sło-

wie ł rozmówka po rozmówce.

 

To  ostatnie  trafiło  mi  do  przekonania.  Ostatecznie  przecież  miałem  przed  sobą  pozornie 

trudną, ale w gruncie rzeczy najłatwiejszą metodę uczenia się języka obcego: wystarczy uczyć 
się na pamięć, a reszta przyjdzie sama. Zabrałem się więc raźno do pracy i po czterech tyg

o-

dniach „umiałem po niemiecku”

 — mogłem wyrecytować na pamięć niemal połowę samoucz-

ka. 

„Cóż  za  nonsens”

 — powiedzą Czytelnicy i będą mieli rację, choć tylko połowiczną. Bo 

istotnie, uczenie się na pamięć rozmówek tak, jak nakazywał mój samouczek, musiałoby z

a-

kładać  u  uczącego  się  cechy  boskie:  tylko  Bóg  mógłby  przystosować  sytuacje  życiowe  do 
rozmówek, czł

owiek musi postępować odwrotnie. Ale moje stwierdzenie o połowiczności racji 

Czytelników ma uzasadnienie w rzeczywistości: uczenie się na pamięć gi

mnastykuje umysł i 

wprowadza doń pewne kotwice, których się nie zapom

ina nigdy. 

Po czterech tygodniach uczenia się na pamięć, rzuciłem samouczek w kąt i po jakimś czasie 

wydawało mi się, że zapomniałem wszystko. A jednak, gdy po latach wróciłem do języka nie-

mieckiego, coś się w umyśle zaczęło ruszać, jakieś wspomnienia pruskiego podręcznika zaczę-
ły  wypływać  na  powierzchnię,  całe  zdania  z

aczęły odżywać; język niemiecki nie był mi już 

obcy. Zrozumiałem wówczas, że uczenie się na pamięć w połączeniu z ogólną racjonalną me-

todą  przyswajania  języka  obcego  i  przy  odrzuceniu  rygorystycznych  nakazów,  urągających 

zdrowej logice, może przynieść skutki wprost fantastyczne — i to bardzo szybko. 

Wskazówki

 

1. W czasie nauki języka obcego nie unikniesz uczenia się tekstów na pamięć. Wielu ludzi uwa-

ża, że uczenie się czegokolwiek na pamięć obraża ich godność, że potrafili przyswoić sobie 

wszystko rozumowo. Tak nie jest. Aktor nie opanuje roli rozumowo, on musi się jej uczyć na 

pamięć, a płynne mówienie językami obcymi ma w sobie coś z aktorstwa. 

2.  Wbrew  pozorom,  nauka  tekstów  na  pamięć  nie  obniża  sprawności  um

ysłu, ale ją rozwija. 

Jest to wspaniała gimnastyka szarych komórek, która wychodzi uczącemu się na korzyść nie 
tylko w dziedzinie językowej, ale i w każdej innej, pozwala bowiem szybko kojarzyć różne p

o-

jęcia. Potwierdzenie tej zasady znajdujemy w ironicznym powiedzeniu o kimś: „On nie o

d-

różnia  Mitterranda  od  Milleranda,  a  Milleranda  od  Ray  Mil

landa.  (Alexandre  Millerand 

był

 prezydentem Francji od 1920 do 1924 roku, a Ray Milland — aktorem amerykańskim). 

3. Umiejętność płynnego recytowania tekstów w języku obcym — imponuje otoczeniu, i podnosi 

prestiż recytującego, jeżeli, oczywiście, za

chowuje on pewien takt i nie męczy słuchaczy re-

cytacjami w nieskończoność 

 

 

*  *  * 

 

 

Uczenie się tekstów na pamięć i korzyści wynikające z tego sprawdziły się w moim prz

y-

padku  zarówno  w  odniesieniu  do  wspomnianego  „sam

ouczka”  języka  niemieckiego,  jak  i  w 

całym procesie uczenia się języków o

bcych. 

W  roku  1937  wstąpiłem  do  Gimnazjum  im.  Władysława  IV  na  Pradze  i  tutaj  dokonałem 

wyboru, który miał decydujący wpływ na moje przyszłe losy.

 

Nie wiem, jak teraz wygląda życie uczniowskie w liceach, ale wówczas odbywały się w nich 

1304488

background image

1304488

 

 

często  międzynarodowe  walki  na  korytarzach  i  na  dziedzińcach,  w  których  stronami  walczą

-

cymi byli najczęściej Niemcy i Francuzi. Nie chodziło naturalnie o przedstawicieli owych n

a-

cji, choć już tak niedługo rzeczywiście miały się one ze sobą zetrzeć:  chodziło o gimnazjal

i-

stów,  uczących  się  niemieckiego  czy  fra

ncuskiego. W odróżnieniu od większości gimnazjów 

warszawskich, u Władysława IV mogły odbywać się nawet walki między Niemcami, Franc

u-

zami  i  Anglikami,  albowiem  zagorzały  konserwatysta  i  piłsudczyk,  dyrektor  Tomaszewski, 

okazał się na polu językowym człowiekiem bardzo postępowym i zgodził się na wprowadz

enie 

języka angielskiego do programu nauczania. Była to prawdziwa rewolucja, bo przecież Polska 
znajdowała się prawie całkowicie w kręgu kultury francu

skiej i nauki niemieckiej; Wielka Bry-

tania  była  czymś  odległym  i  egz

otycznym,  nie  mówiąc  już  o  Stanach  Zjednoczonych,  które 

leżały dla nas nie tylko  w sensie geograficz

nym, ale i kulturalno-cywilizacyjnym, na antypo-

dach. 

Mnie zainteresował właśnie ten egzotyczny język angielski. Może odgrywał tu rolę nieświ

a-

domy  snobizm  —  ponieważ  wszyscy  uczą  się  francuskiego  lub  niemieckiego,  ja  pójdę  inną 

drogą —

 a może zaintrygowała mnie perspektywa, że język angielski stanie się językiem świa-

towym.  Dość,  że  bez  dłuższego  namysłu  znalazłem  się  na  lekcji  języka  angielskiego  u  pani 

profesor Eugenii Kownackiej. 

Była to już wówczas starsza, godna, siwa pani, której wygląd sugerował, że musi być zw

o-

lenniczką  klasycznych  metod  nauczania  języka:  słówka,  reguły,  dyktanda.  A 

jednak  —  nie! 

Pani  Kownacka,  owszem,  uczyła  nas  słówek  i  reguł,  prowadziła  z  nami  dyktanda,  ale  prócz 
tego urządzała całe inscenizacje, w czasie których „aktorzy”

 musieli się uczyć kwestii na pa-

mięć, by móc po prostu grać. Ulubioną jej metodą była ... chusteczka. A tak! Zwijało się chu

s-

teczkę w kłębek, rzucało do innego ucznia i zadawało pytanie po angielsku —

 delikwent mu-

siał również po angielsku, w miarę logicznie, na pytanie odpowiedzieć.  Uczyło  to  szybkiego 
refleksu, a także sprzyjało wynalazczości, alb

owiem po pewnym czasie każdy starał się przy-

gotować pytanie tak trudne, by „przeciwnika” skonfundować. Były to naprawdę zabawy świet-

ne, które nieomalże od pierwszej chwili odbierały nauce cechę, prawie zawsze kojarzącą się z 
lekcjami języka obcego: nudę.

 

Pani  Kownacka nie ograniczała się tylko  do tekstów szkolnych:  zaprenumerowała ona dla 

nas  pismo  wydawane  przez  ambasadę  brytyjską  w  Warszawie  pod  tytułem:  „The  Warsaw 

Weekly” („Tygodnik Warszawski”). 

Ponieważ  znalazłem  się  w  czołówce  uczniów  języka  angi

elskiego, w charakterze nagrody 

zostałem wraz z grupą kolegów zaproszony — z panią Kownacką naturalnie — na typową an-

gielską „tea”

 do ambasady. Tu po raz pierwszy w życiu zapadłem się w tak miękki fotel, że 

trudno mi było z niego wstać. I tu dopiero zorientowałem się, jaki dystans dzielił akcent mojej 

profesorki od akcentu naprawdę angielskiego! Ba! Tu już nie chodziło nawet o akcent, ale o 

śpiew. Anglicy śpiewali. Były to jakieś cudowne tony, podnoszenie się i opadanie melodii, coś, 

co  powinno  być  wyrażone  nie  za  pomocą  transkrypcji  fonetycznej,  ale  nut.  Słuchałem  tego 

zafascynowany, brzmiało to dla mnie jak czarodziejski flet. 

W  czasie  owej  wizyty  w  ambasadzie  angielskiej  odkryłem  coś  jeszcze:  że  ogromna  wię

k-

szość  samogłosek  i  spółgłosek  angiel

skich nie ma w ogóle odpowiednika w języku polskim. 

Angielskie „a” to wcale nie nasze „a”, ale „niepełne e”, czy wręcz „ej”, angielskie „o”, to wcale 

nie nasze „o”, choć w jednym przypadku się do niego zbliża —

 tylko wówczas pisze się „aw”. 

Ale i spółgłoski: co

 ma wspólnego angielskie „t” albo „d” z naszym? Przecież to raczej lekkie 

„cz”

 i „dż”. Albo kombinacja „tr” w „country” — przecież to „czsz”, nieomal „kan'czszy”. 

I wreszcie okres przedwojenny nauczył mnie, że powszechne przekonanie o nauce języków 

obcych, teza kursująca jako aksjomat, jest z gruntu błędna. Według tej tezy, samo przebywanie 

w obcym kraju samoczynnie uczy jęz

yka. 

Na  początku  1939  roku,  przyjechała  ze  Stanów  Zjednoczo

nych do pacjenta w szpitalu, w 

którym pracowała moja mama, jego kuzynka.

 

Zacząłem  z  nią  rozmawiać.  Mieszkała  w  Filadelfii  od  dwudziestu  lat.  Uważała,  że  mówi 

1304488

background image

1304488

 

 

płynnie po angielsku. Ale ja byłem nieufny. I udając, że się chcę od niej czegoś nauczyć, zapy

-

tałem ją jak brzmi po angielsku: „Gdzie byłeś”

 Bardzo prosto — odparła „we woziu”. 

 Jak? 

 No przecież mówię: „we woziu”. 

Ileż ja sobie nad tym „we woziu”

 nałamałem głowy. Poprawnie powinno być „Where were 

you?” (wymawiaj — hłer łer ju) lub w niektórych okolicznościach „Where have you been?” 

(wymawiaj — hłer hew ju bin). A tu — „we woziu”! Odpowiedź na to dziwadło znalazłem 

dopiero po wielu latach, kiedy sam przebywałem dłuższy czas w Stanach Zjednoczonych. Od-

miana „I was”

 w liczbie pojedynczej wygląda następująco: „I was” — ja byłem, „you were” — 

ty byłeś, „he was”

 — on był. Jak widać, tylko w drugiej osobie liczby pojedynczej, zamiast 

„was”

 jest „were”. Ale „moja” Polka o tym nie wiedziała. Uważała, że jeżeli w pierwszej oso-

bie jest „I was”, to również w drugiej osobie powinno być „you was”

. Kiedy po angielsku sta-

wia się pytania, odwraca się porządek słów, a więc „gdzie byłeś?”

 znaczy po angielsku „where 

was you?”. „Where” wymawiała ona jak „we”, a „was you” jak „woź ju”. A ponieważ w języ-

ku amerykańskim —

 tak, jak w polskim — wymowa „z” zlewa się z „j” i tworzy „ź”, miałem 

już wyj

aśnienie, skąd się wzięło owo słynne „we woziu”. 

Tak mówiła „moja”

 Polka po amerykańsku po dwudziestu latach pobytu w Stanach Zjedno-

czonych. 

Wskazówki

 

1. Nie wierz, że można się nauczyć języka obcego bez pracy. Metody, które to obi

ecują, kłamią. 

Bez pracy nie odnosi się żadnego sukcesu, a nauczenie się języka obcego i płynne posług

i-

wanie się nim —

 jest sukcesem. 

2. Pracę nad opanowaniem języka obcego można przekształcić w przyjemność, jeżeli pracuje 

się nad tym solidnie i nie ucieka się od elementów trudnie

jszych. Na przykład: jeżeli płynne 

wymówienie francuskiego słowa „incompatibilité

 – „niezgodność (wymawiaj „ękompatibi-

liTE – akcent na ostatniej sylabie)) sprawia ci specjalne trudności, to właśnie tą wymowę 

ćwicz. W życiu w ogóle największą

 przyjemność sprawia opanowanie tego, co trudne i czego 

inni opanować nie zdołali. 

1304488

background image

1304488

 

 

10 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Lingwafon do portugalskiego

 

Wybuchła  wojna.  Po  wrześniu  „Władek  Czwarty”

  otworzył  swe  podwoje,  ale  na  bardzo 

krótko. Władze hitlerowskie —

 jak kiedyś władze pruskie, które dały placet na wydanie „sa-

mouczka” języka niemieckiego — uznały, że Polacy to „Untermensche” („podludzie”), którym 

najzupełniej wystarczy szkoła podstawowa i umiejętność słuchania i wykonywania rozkazów. 
„Władek Czwarty”

 zszedł do podziemia, ale ja mu nie towarzyszyłem. Musiałem szukać pracy. 

Znalazłem ją w księgarni.

 

Starsi bibliofile zapewne pamiętają księgarnię na Nowym Świecie, ale już za Alejami Jer

o-

zolimskimi, chyba niedaleko byłego Domu Partii pod nazwą: „Fuksiewicz i Kostrzewa”, spe-

cjalizującą się w sprzedaży książek naukowych. Jej dwóch właścicieli poszło zupełnie różnymi 

drogami. Fuksiewicz, który już nie żyje, pozostał polskim patriotą, natomiast Piotr Paweł K

o-

strzewa odkrył w sobie nagle pochodzenie prawdziwie „urdeutsch” („praniemieckie”) i zgłosił 

się do władz jako Volksdeutsch (on już też nie żyje).

 

Jako Volksdeutsch, Kostrzewa — już nie Piotr Paweł, ale Peter Paul — „przejął” księgarnię 

Gebethnera i Wolffa na Krakowskim Przedmieściu, usuwając prawowitych właścicieli na Tar-

gową.  I  oto  na  miejscu  starego  i  szanowanego  szyldu  pojawił  się  nowy:  Deutsche  Buchha

n-

dlung,  GmbH,  Warschau.  (Księgarnia  Niemiecka,  Gesellschaft  mit  beschränkter  Haftung  — 

Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, Warszawa). Z wyjątkiem Kostrzewy i niej

akiego dr 

Conrada, który przybył z Rzeszy, cały personel tej „Deutsche Buchhandlung”

 był polski. Dzię-

ki poparciu nieżyjącego już dziś, znakomitego księgarza Zdzisława Jabłońskiego, który ulit

o-

wał  się  nad  młodym  chłopcem,  otrzymałem  w  „Deutsche  Buchhandlu

ng”  niezmiernie  odpo-

wiedzialną funkcję pomocnika pakowacza. Ale byłem z

adowolony. Miałem niezły „Ausweis”, 

trochę pieniędzy i ... nieogranicz

ony kontakt z książkami a także z językiem niemieckim. 

Personel polski „Deutsche Buchhandlung”

 był wysoko kwalifikowany. Irena Szpinalska, Je-

rzy  Jocz,  Fabian  Tyliński,  Władysław  Sikorski,  Cz

esław  Biegała,  wspomniany  Zdzisław  Ja-

błoński nie tylko znali się doskonale na książkach, ale mówili biegle po niemiecku, a niektórzy 

po  angielsku  i  po  francusku:  wiadomo,  dobra,  solidna,  wykształcona  kadra  przedwojennego 

„Gebet

hnera i Wolffa” czy „Trzaski  Everta i Michalskiego”. „Börsenblatt für den deutschen 

Buchhandel”, czyli „Dziennik giełdowy księgarstwa niemieckiego”, bieżąca publikacja, infor-

mująca księgarnie o nowościach

 niemieckiego rynku wydawniczego, nie miała dla nich tajem-

nic. Równie dobrze znali wartość podręcznika inżynieryjnego „Dubbel —

 Des Ingenieurs Ta-

schenbuch”  jak  i  18-tomowej  encyklopedii  chemicznej  „Beilsteins  Handbuch  der  Anorgani-

schen Chemie”. 

Z niemczyzną w „Deutsche Buchhandlung” bywały bardzo zabawne incydenty. Przychodzi-

li do nas klienci — Volksdeutsche, którzy mówili dużo gorzej po niemiecku, niż polski perso-

nel  księgarni.  Kiedyś  zjawił  się  mały  chłopak  ubrany  w  mundur  Hitlerjugend.  Chciał  kupić 

atlas geograficzny. Podchodzi do pana Jocza i mówi: 

 „Atlas ist?” („Jest atlas?”). Na co Jocz: 

 Man sagt nicht: „Atlas ist ?” Man sagt entweder: „Ist ein Atlas da?” oder „Gibt es einen 

Atlas zu haben?” (Nie mówi się: „Atlas ist ?”. Mówi się albo: „Czy jest atlas?” albo „czy jest 

atlas do nabycia ?”). 

Chłopak, zupełnie zdetonowany, o mało się nie rozpłakał. I po polsku:

 

 Proszę pana, ja nie rozumiem. 

Ale ja już rozumiałem. Jeszcze przed rozpoczęciem pracy w „Deutsche Buchhandlung”

 spo-

tkałem na Pradze chłopc

a w moim wieku nazwiskiem Leon Kloskowski — właśnie Kloskow-

ski,  a  nie  Kłoskowski.  Rodzice  jego  byli  przed  wojną  obywatelami  „Wolnego  Miasta  Gdań-

ska”. Na Leona mówiło się w ich domu „Leo”, a na jego siostrę Klarę — „Klärchen”. Ale cała 

1304488

background image

1304488

 

 

11 

rodzina znała polski świetnie. 

Leon Kloskowski uczył mnie niemieckiego. Był to język żywy, język ulicy, pełen nie za

w-

sze  najelegantszych  wyrażeń,  język,  jakim  mówili  „Luie”

 czyli „łobuziaki”, obejmujący nie-

przyzwoite wierszyki i piosenki. Ale równocześnie, będąc chłopcem inteligentnym i mając za 

sobą dobrą niemiecką szkołę podstawową w Gdańsku, Leon Kloskowski  doskonale znał gr

a-

matykę i składnię języka niemieckiego i na pewno nie wdrażał mnie do błędów. Ta znajomość 
lub  przyjaźń  z  nim,  która  trwała  przez  półtora  roku  —

  później  Kloskowscy  wyjechali  —  z 

punktu widzenia lingwistycznego była dla mnie bardzo cenna. 

W „Deutsche Buchhandlung”

 zaś mogłem się napawać do woli podręcznikami do nauki ję-

zyków  obcych.  Była  to  sprawa  niebagatelna,  bowiem  nauka  języków  o

bcych  Polakom  była 

zakazana;  dopuszczalny  był  tylko  niemiecki.  A  w  księgarni  —  prawdziwy  raj:  podręczniki, 

samouczki, słowniki wszystkich możliwych języków. Ba! W tym czasie istniała jeszcze moż-
liwość sprowadz

ania lingwafonów ... 

Na zapas — bo wiadomo było, że w Rzeszy wszystko powoli się kończy — zamówiłem lin-

gwafon japoński. Po jakimś czasie nadeszła odpowiedź z uwagą, że ze względu na „interesy 

wojny” lingwafonów japońskich brakuje; ale, jeżeli sobie tego życzę, wydawnictwo może mi 

przesłać li

ngwafon do nauki jakiegoś innego „egzotycznego” języka. Wybrałem portugalski — 

nie przypuszczając ani na chwilę, że te schwytane kiedyś zaczątki ję

zyka portugalskiego przy-

dadzą mi się za trzydzieści lat, gdy znajdę się w Lizbonie na sesji Rady Atlantyckiej, gdy ze 

stolicy wyspy Terceira, Angra do Heroismo, na Azorach, będę raportował spotkanie Pompidou 

 Nixon, albo gdy w maju 1974 roku będę przesyłał do Warszawy korespondencje o „rewolu-

cji goźdz

ików”. 

Obfitość  podręczników  do  nauki  języków  obcych  zaszokowała  mnie.  Zacząłem  je  kraść. 

Powoli, pod byle pretekstem, z pomocą moich polskich szefów, fałszując niekiedy kwitki za-

kupu (nie pamiętam, czy przesławne słowo „paragon” już wówczas istniało), zgromadziłem w 

domu wcale niemałą bibliotec

zkę podręczników. A ponieważ niemiecki znałem dobrze — ów 

zaczarowany świat stanął przede mną otworem. 

Dopingu nie brakowało. Wokół mnie większość pracowników była dwu

- lub trójjęzyczna. 

Biografia Schliemanna, którą pochłonąłem w jedną noc, utkwiła mi głęboko w pamięci. A pew

-

nego razu...   

Pojawił się w księgarni wysoki, szczupły pan, z orlim nosem, ubrany w granatową jesionkę i 

w melonik, z cienkim — więc, według wszelkich reguł gustu — wytwornym parasolem. Kupił 

czytanki hiszpańskie („Cuentos españoles”). Ponieważ mu je pakowałem, zacząłem z

 nim roz-

mowę. Na temat języków obcych. Powi

edział, że zna ich siedem. Dodał, że pomogły mu one 

bardzo przed wojną w karierze dziennikarskiej. 

Było to dla mnie prawdziwe objawienie: siedem języków i dziennikarz! Skojarzenie idealne! 

Wzór do naśladowania jak na zamówienie! Red. Antoni  Pawlikiewicz, przez wiele, wiele lat 

komentator Polskiego Radia, do tej pory. jeżeli żyje, prawdopodobnie nie wie, jak decydującą 

rolę odegrał w życiu pewnego chłopca, pakującego mu książkę.

 

Wśród samouczków —

 dwie metody przemówiły najbardziej do mojej imaginacji: Metoda 

Mertnera  „psychotechnicznego 

przyswajania  sobie  języka  na  podstawie  mechaniczno-

sugestywnej”  („Methode  Mertner:  Psychotechnischer  Spracherwerb  auf  mechanisch-

suggestiver Grundlage”) i „Wielka, oryginalna metoda Toussaint-Langenscheidta w 36 listach” 

 („Toussaint-Langenscheidts Grosse Originalmethode in 36 Briefen”). Na okładce podręcz-

nika  znajdowało  się  zachęcające  hasło:  „Ohne  Fleiss  kein  Preis”,  czyli  „Bez  pilności  nie  ma 

nagrody”. 

Okazało się wkrótce, jak prawdziwa była to dewiza.

 

1304488

background image

1304488

 

 

12 

Wskazówki

 

1. Korzystaj z każdej możliwości uczenia się języka obcego. Nie wmawiaj sobie, że nauczenie 

się jednego zdania „nic nie daje

. Daje! Lepiej znać jedno zdanie niż żadnego. Każde nowe 

słowo, każde nowe zdanie w obcym języku, posuwa Cię do celu 

 do dobrej znajomości tego 

języka. Powtarzaj je, ile razy możesz. Łacińska maksyma —

 repetitio est mater studiorum — 

powtarzanie jest matką nauk —

 to absolutna prawda. 

2. Bierz przykład z jednego z największych prestidigitatorów świata, Francuza, Jeana Eugene'a 

Roberta — Houdiniego (1805—1871), który jako młody chłopiec prawą ręką (z łyżką) jadł 

zupę, a lewą ćwiczył „magiczne

 przekładanie kart. Nie marnował czasu w czasie uczenia 

się magii. Ty nie marnuj czasu w czasie uczenia się języka obcego. To też swojego rodzaju 

magia. 

1304488

background image

1304488

 

 

13 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

Nieudana psychotechnika

 

Powtórzmy:  Czy  można  nauczyć  się  języka  obcego  bez  pracy?  Autorzy  metody  Mertnera 

doszli do przekonania, że tak; ich system oparty był na założeniu, że wystarczy biernie stykać 
się z językiem obcym, by go opan

ować. 

Pomysł  był  pełen  pokus.  Autorzy  metody  Mertnera  wybrali  jako  podstawę  nauki  dojrzałe 

teksty z prasy i z literatury, a więc wprowadzali uczącego od razu w sam gąszcz języka now

o-

czesnego. W kąt poszły zdania w rodzaju: „To jest ołówek. Co to jest? To jest ołówek. Czy jest 

to ołówek? Tak, to jest ołówek”. Albo: „To jest kot. Kot siedzi pod parasolem? Kto siedzi pod 

parasolem?” itd. 

Powyższe  zdania  wyróżniały  się  tym,  że  przygotowywały  nawet  najinteligentniejsze

go 

ucznia  do  najgłupszych  rozmów.  Kierując  się  swoiście  pojętą  systematyką,  autorzy  tekstów 
wprowadzali uczącego się w świat najpierw roślin, potem zwierząt, potem minerałów, wpajając 
w umysł nazwy klonów, buków i dębów, wiewiórek, sarn i łasic, miki, łu

pki i krzemienia — z 

głębokim przekonaniem, że właśnie na te tematy prowadzić on będzie konwersację. Jeżeli ktoś 
przejął się istotnie założeniami autorów podobnych samouczków i wykuł wszystkie te nazwy 
na pamięć, stawał się językową kaleką i pośmiewi

skiem otoczenia. 

Twórcy metody Mertnera poszli inną drogą i należy się im za to uznanie. W cz

asach, kiedy 

ona powstawała —

 po pierwszej wojnie światowej — dogmatyzm i klasycyzm w nauce języ-

ków obcych panowały niepodzie

lnie. Założenia metody Mertnera były rewolucyjne: łączyły 

elementy sugestii, psychologii i mnemotechniki. 

Jak to wyglądało w praktyce?

 

Nie mam już, niestety, oryginalnego podręcznika opartego na metodzie Mertnera, ale p

o-

nieważ uczyłem się wówczas włoskiego, odtworzę jej zasadę za pomocą współcze

snego tek-

stu wziętego z dziennika „Corriere delia Sera”

 z 14 listopada 1990 roku. 

Oto on: Questa città rimarrà uno dei posti migliori per chi vuole far soldi. Znaczy

 to: To 

miasto (chodzi o Hong-Kong) pozostanie jednym z najlepszych miejsc dla kogoś, kto  chce 

robić fo

rsę. 

Wymowa tego zdania jest następująca: kłEsta czittA rimarrA Uno dEi pOsti miliOri per ki 

wuOle far sOldi. 

Przy słowie „Questa”

 znajdował się numer jeden, a więc „Questa (1)”. Gdy spojrzało się 

pod tekst, oczy trafiały na ten sam numer i na

 tłumaczenie (,,Ta/l)” (po włosku — „miasto” 

jest rodzaju żeńskiego, stąd tłumaczenie „ta”, a nie „to”

). 

Przy  słowie  „città”

  znajdował  się  numer  dwa,  a  więc  „città  (2)”.  Gdy  się  spojrzało  pod 

tekst, oczy trafiały na ten sam numer i na tłumaczenie (,,miast

o/2)”. 

Przy słowie „rimarrà”

 znajdował się numer trzy, a więc „rimarrà (3)”. Gdy spojrzało się 

pod tekst, oczy trafiały na ten sam numer i na tłumaczenie „p

ozostanie” (3). 

I tak dalej. 

Zdanie to trzeba było przeczytać na głos tyle razy, żeby  —

 nie patrząc na tłumaczenie — 

rozumieć je bez trudu.

 

Jeżeli słowo „questa”

 pojawiło się w następnych tekstach po raz drugi, trzeci, czwarty, pią-

ty, szósty, siódmy, ósmy i dziewiąty, to miało także numerek i tłum

aczenie. Ale gdy pojawiło 

się  po  raz  dziesiąty,  nie  miało  już  ani  numerka  ani  tłumaczenia.  Au

torzy  metody  Mertnera 

uważali,  że  po  dziewięciokrotnym  przetłumaczeniu  tego  słowa,  uczący  się,  automatycznie 
zapamięta jego zn

aczenie. 

Taka była zasada metody Mertnera. Próbowałem uczyć się włoskiego tą metodą, ale zr

e-

zygnowałem, ponieważ nie przynosiła ona oczekiwanych wyników. Owszem —

 powtarzanie 

się słów pozwalało na ich zapamięt

anie, ale były to słowa oderwane, nie ułatwiające tworzenia 

1304488

background image

1304488

 

 

14 

zdań, nie przygotowujące do konwersacji. Metoda ta powodowała uczucie niepewności; rzad

ko 

pamiętało się, czy dane słowo pisze się tak czy inaczej, jak wygląda ono w zdaniu, jak umie

j-

scawia się w składni.

 

Są ludzie, którzy mają pamięć wzrokową tak wyostrzoną i udoskonaloną, że przeczytawszy 

jeden  raz  stronę  książki,  potrafią  ją  powtórzyć  na  pamięć.  Ale  to  wyjątki,  osobnicy  genialni, 
którzy nie mogą być wzorem dla przeciętnego człowieka uczącego się języków obcych; pra

k-

tycznie rzecz biorąc, nie muszą oni wkładać żadnego wysiłku w naukę języka obcego. Ich d

o-

świad

czenie jest dla ogromnej większości samouków całkowicie bezwartościowe. 

Jeżeli uznamy metodę wkuwania na pamięć tekstów za bezmyślną, jeżeli odrzucimy wpaj

a-

nie w umysł języka obcego za pomocą trików „sugestywno

-psychologicznych”, to gdzie wyj-

ście? Czy w ogóle istnieje metoda cudowna, dająca gwarancję nauczenia się angielskiego, fra

n-

cuskiego, niemieckiego czy jakiegokolwiek innego języka w stosunkowo krótkim czasie i to w 

taki sposób, by można się było nim swobodnie posługiwać, to znaczy nie tylko czytać i roz

u-

mieć, ale mówić? Mówić bez namysłu, bez jąkania się, bez żmudnego szukania słów, bez głu

p-

kowatego  uśmiechania  się  i  przepraszania,  że  „czytać,  to  owszem  mogę,  z  mówieniem  nat

o-

miast gorzej?” 

Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie mogłoby trwać i całe życie, iluż bowiem j

est ludzi, 

którzy zaczęli uczyć się języka obcego, przykładali się do tej nauki, nie leniuchowali, nie w

y-

kręcali się sianem, nie wagarowali —

 a jednak nigdy nie nauczyli się nim płynnie posługiwać? 

Legiony! Legiony — tu leży cała złożoność i cała prostota tego problemu — które nie zro-

zumiały, że jeszcze jeden wysiłek, ale podjęty na właściwej drodze, mógłby w krótkim czasie 

zgromadzone  w  ich  mózgach  umiejętności,  słówka,  reguły  gramatyczne  przekształcić  w  ak-

tywną znajomość języka, w możliwość mówie

nia nim prawie tak swobodnie jak językiem oj-

czystym! I dać im satysfakcję i przekonanie, że lata nauki nie poszły na marne!

 

Mnie przyszła z pomocą metoda Toussaint

-Langenscheidta, (od nazwisk jej twórców, wy-

mawiaj  tusE-langenszAjta).  Był  to  podręcznik,  którego  wygląd  odrzucał  potencjalnego  użyt-

kownika.  Gruby  jak  biblia.  Umieszczony  w  tekturowym  futerale,  utrzymanym  w  ponurym, 

ciemnoniebieskim kolorze, pisany, oczywiście gotykiem, zawierający w tekście jakieś niezr

o-

zumiałe  znaczki,  rojący  się  od  reguł  gramatyczn

ych.  Przedmowa  wprawdzie  informowała 

uczącego się o ogromnych możliwościach, jakie otwierały się przed nim po opanowaniu jęz

y-

ka, ale i ostrzegała go przed „potem i krwią” w czasie nauki. 

A jednak właśnie ta metoda uchwyciła to, co najważniejsze, dotarła

 do istoty rzeczy. Bo jej 

założeniem stało się przełamanie wrodzonego len

istwa umysłu ludzkiego. 

Umysł ludzki —

 poza wyjątkami — jest leniwy. Dużo łatwiej się słucha, niż czyta, czyta niż 

pisze, a już najłatwiej się ogląda —

 stąd potęga filmu, telewizji i komiksów. W nauce języka 

obcego — podobnie: łatwiej uczyć się słówek „z obcego na nasze”, niż odwrotnie. Dlatego też 

w  nauce  języka  obcego  powinna  obowiązywać  niezmiernie  prosta  metoda:  jeżeli  chcesz  n

a-

uczyć się czytać —

 czytaj; jeżeli chcesz nauczyć się pisać — pisz; jeżeli chcesz nauczyć się 

tłumaczyć —

 tłumacz; i jeżeli chcesz nauczyć się mówić — mów. 

Ale jak nauczyć się mówić, jeżeli jest się samoukiem ? Kto sprawdzi i poprawi to  co n

a-

uczone ? 

Metoda Toussaint-Langenscheidta te wszystkie problemy rozwiązała. Najłatwiej zrozumieć 

jej zasadę na przykładzie pierwszej lekcji języka angie

lskiego. 

Podstawowym tekstem tej lekcji była „Opowieść wigilijna”

 („The Christmas Carol”) Char-

lesa Dickensa. Tekst rozbity został na trzy części: na tekst właściwy; na wymowę; na tłumacze-

nie dosłowne. Wyglądało to następująco:

 

 

Marley was dead — to begin with  

mArlej łoz ded —

 tu begYn ływ 

Marley był martwy —

 zacząć z 

W drugim wierszu, a więc w tekście „mArlej łoz ded  –

 tu begYn ływ”, duże litery („A” i 

1304488

background image

1304488

 

 

15 

„Y”) oznaczają, iż na te litery musisz położyć nacisk, a więc, że musisz powiedzieć „mArlej”, a 
nie „marlEj” i „begYn” a nie „b

Egyn”. 

(Zanim  przejdziemy  do  dalszych  operacji,  powtórzmy,  że  nie  jest  łatwo  polskimi  literami 

oddać  wymowę  słów  w  języku  angielskim,  ale  w  przybliżeniu  można  to  zrobić;  moja  tra

n-

skrypcja fonetyczna, choć prymitywna, jest najprostsza z możliwych. Specjalną trudność sta-

nowi dźwięk „th”, a pojawia się on w języku angielskim bardzo często i to w dwóch wersjach 

wymowy. Pierwsza — jak w słowie „with” — ja to oznaczyłem literą „w”, a więc „ływ”. Dru-

ga — jak w słowie „thin” („cienki”) — ja to oznaczam literą „f”, a więc „fyn”. Reguły, mówią-

ce o tym, kiedy „th”

 wymawia się jak „w”, a kiedy jak „f”, są tak skomplikowane, że łatwiej 

nauczyć się na pamięć, kiedy „th”

 ma brzmieć jak „w”, a kiedy jak „f” niż uczyć się tego w 

formie reguł gramatycznych

Jest to — powtórzmy — najprostsza transkrypcja fonetyczna dźwięku „th” i ktoś, kto nie ma 

słuchu, niech tak właśnie te dwie litery wymawia. L

epiej tak, niż w ogóle „th” nie wymawiać. 

Ale istnieje sposób na to, by zbliżyć się do prawidłowej wymowy „th”

 w obu wariantach. 

To naśladować ludzi sepleniących (bardzo przepraszam tych ludzi). Otóż, jeżeli chcesz wymó-

wić popra

wnie słowo „with”, spróbuj powiedzieć „łyz”, ale tak, jak byś udawał sepleniącego. 

A  jeżeli  chcesz  wymówić  poprawnie  słowo  „thin”,  spróbuj  powiedzieć  „syn”,  także  jak  byś 
naśladował seplenią

cego). 

Teraz wracajmy do naszego zdania: 

 

Marley was dead — to begin with  

mArlej łoz ded —

 tu begYn ływ 

Marley był martwy — zacząć z 

Polskie tłumaczenie jest dosłowne, stąd niezrozumiały charakter słów  —

 „zacząć z”. Naj-

pierw powiedzmy, że każdy bezokolicznik angielski (z bardzo nielicznymi wyjątkami) zaczyna 
się od sł

owa „to” (wymawiaj „tu”). A więc „zaczynać” — to po angielsku „to begin”, „robić” 

 to po angielsku „to do” (wymawiaj: „tu du”), „mieć” — to po angielsku „to have” (wyma-

wiaj „tu hew”), „spać”

 to po angielsku „to sleep” (wymawiaj „tu slip”) itd. Ale „to begin with” 

jest idiomem, specjalnym wyrażeniem, i znaczy „zacznijmy od tego”. A więc w poprawnym 

polskim tłumaczeniu zdanie „Marley was dead — to begin with” powinno brzmieć: „Zacznij-

my od tego, że Marley był martwy”, a jeszcze lepiej „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”

Co z tym zdaniem robiła

 metoda Toussaint-Langenscheidta? 

Dawała ona uczącemu się instrukcje, które przystosowałem do polskich warunków i do c

e-

lów niniejszej książeczki. Proszę więc Czytelników, żeby, jeżeli chcą się ze mną pobawić, w

y-

konali dokładnie wszystkie operacje, tak, jak je opisuję. 

Operacja pierwsza. Weź dwie czyste kartki papieru wielkości połowy formatu A-4. Na le-

wej napisz słowa „Marley was dead — to begin with”, na prawej — słowa „mArlej łoz ded tu 

begYn ływ.”

 Masz teraz przed sobą oba teksty. Patrząc na nie, przeczytaj pięć razy poprawnie, 

a więc zgodnie z wymową, na głos, angielskie sł

owa: „Marley was dead – to begin with”.  

Teraz, krok następny. Odwróć lewą kartkę papieru z napisem „Marley was dead 

to begin wi-

th” w taki sposób, żeby tego napisu nie było widać. A więc masz przed sobą tylko wymowę 
„mArlej łoz ded —

 tu begYn ływ”. Przeczytaj te słowa na głos dziesięć razy. Potem odłóż na 

bok obie kartki, tak, żebyś nie widział ani jednego ani drugiego tekstu i spróbuj wypowiedzieć 
z pamięci na głos słowa „mArlej łoz

 ded — tu begYn ływ”. Myślę, że w tym momencie bę-

dziesz już mógł wypowi

edzieć na głos bez trudu i na pamięć słowa „mArlej łoz ded - tu begYn 

ływ” bez pomocy jednego czy drugiego tekstu.

 

Operacja  druga:  Połóż  przed  sobą  tylko  tę  kartkę  papieru,  na  której  uprzednio  napisałeś 

słowa „Marley was dead —

 to begin with”. A więc przed sobą masz tylko te słowa i nic więcej; 

nie masz ani wymowy, ani tłumaczenia polskiego. Czytaj tekst angielski na głos tak jak potr

a-

fisz dziesięć razy, NIE ZAGLĄDAJĄC ANI RAZU do wymowy. Myślę, że po prz

eczytaniu 

słów „mArlej łoz ded —

 tu begYn ływ” dziesięć razy, będziesz mógł swobodnie, tylko na pod-

1304488

background image

1304488

 

 

16 

stawie patrzenia na słowa „Marley was dead —

 to begin with”, wypowiedzieć je prawidłowo. 

Teraz  zbliżamy  się  do  operacji  najważniejszej,  która  stanowi  granicę  między 

biernym  a 

czynnym sposobem uczenia się języków obcych. Jak Czytelnicy zauważyli, w operacji pierw-

szej i drugiej, uczący się miał przed sobą tekst angielski  — albo w formie wymowy albo w 

formie  oryginalnych  słów  Dickensa.  Obecnie

 zaś działać będziemy na podstawie tekstu pol-

skiego

Przed nami więc

 — operacja trzecia

Weź czystą kartkę papieru i napisz na niej słowa: „Marley był mar

twy — zacząć z”. Odłóż 

daleko na bok wszystko to, z czego dotychczas korzystałeś i miej przed sobą tylko te słowa, nic 

więcej. Teraz, patrząc tylko na te polskie słowa, napisz je z pamięci po angielsku. A więc n

a-

pisz je tak, jak je pamiętasz.

 W żadnym razie nie zaglądaj do tekstu angielskiego, w żad-

nym razie nie pomagaj sobie. Jest to ogromnie ważne i wszystko od tego zależy. Jeżeli nie 

pamiętasz jak jest po angielsku „był”, to nie pisz nic, wstaw trzy kropki, a jeżeli Ci się zdaje, że 
„był”

 to po angielsku „waz”, napisz „waz” — tak jest, błędnie. 

Powiedzmy,  że  napisałeś:  „Marley  waz  ...  —

 to begin wit”. Znaczy to, że popełniłeś dwa 

błędy i że zapomniałeś, jak jest po angielsku „martwy”, natomiast nie wiesz, że popełniłeś dwa 
błędy,  bo  gdybyś  wiedział,  to  byś  ich  nie  popełnił.  W  tym  momencie,  kiedy  już  napisałeś 
„Ma

rley waz ... — to begin wit”, wyjmij poprawny tekst angielski i porównaj z tym, co napisa-

łeś. Zobaczysz, że popełniłeś błędy w dwóch słowach —

 „waz” i „wit”, i że w miejscu, w któ-

rym powinno być „dead”

 („martwy”) — postawiłeś tylko trzy kropki. I teraz uwaga! Nie po-

prawiaj tych dwóch błędów od razu i nie wpisuj słowa „dead”

, tam, gdzie postawiłeś trzy 

kropki. Podkreśl tylko te litery, w których popełniłeś błąd oraz podkreśl trzy kropki. Wiesz 

teraz, w których miejscach popełniłeś błąd, wiesz także to, że opuściłeś w ogóle słowo „dead”

Kiedy już to zrobiłeś, odłóż prawidłowy tekst angielski na bok i przez pół godziny zajmij się 

czymś zupełnie nie związanym z nauką angielskiego.

 

Po upływie pół godziny połóż przed sobą Twój własny tekst z błędami i z podkreśleniami. 

Teraz, z pamięci, poprawiaj błędy, pod żadnym pozorem nie zaglądając do oryginalnego tekstu 

angielskiego! Popraw to, co sam pamiętasz! 

Kiedy już to z pamięci zrobiłeś, wyjmij z kąta oryginalny tekst angielski i porównaj go ze 

swoim poprawionym tekstem. Okaże się na przykład, że z pamięci poprawiłeś „waz”

 na „was” 

i „wit”

 na „with”, że natomiast zamiast w trzy kropki wpisać „dead”, wpisałeś „ded”. 

Osiągnąłeś już dużo, ale nie wszystko. Pozostaje jeszcze błąd w słowie „ded”. Podkreśl „e”

 

w „ded”

 i zajmij się czymś innym przez piętnaście minut. Po upływie piętnastu minut, popraw 

z  pamięci  słowo  „ded”

  (to  znaczy  napisz  „dead”).  Teraz  porównaj  swój  poprawiony  tekst  z 

tekstem oryginalnym. Jeżeli okaże się, że oba teksty —

 Twój poprawiony i oryginalny — są 

identyczne, wygrałeś.

 

Jaki jest sens tej całej procedury? Dlaczego nie miałbyś poprawiać swych błędów od razu? 

Dlatego, że byłoby to zbyt ła

twe! Poprawna pisownia słów „was” i „with” oraz słowa „dead”, 

o którym w ogóle zapomniałeś, nie wryłaby Ci się w pamięć. Poprawiłbyś bowiem swoje błę-

dy, patrząc na oryginalny tekst angielski, a więc tylko przepisując to, co masz przed oczami, 

co jest działaniem biernym. Natomiast, jeżeli tylko podkreśliłeś miejsca błędne, to sam, z wł

a-

snej pamięci, musisz wydobyć oryginalną p

isownię słów, w których błędy się znalazły. 

Operacja czwarta. Teraz już umiesz napisać poprawnie po angielsku na podstawie tylko 

tekstu polskiego, nie zaglądając do oryginalnego tekstu angielskiego, zdanie „Marley był ma

r-

twy — zacząć z.” Ale przecież po polsku zdanie to brzmi sztucznie. Zgodnie z poprawną pol-

szczyzną powinno ono brzmieć: „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”. Musisz więc 

to zdanie 

przetłumaczyć na angielski. Odłóż wszystko na bok, pozostawiając przed sobą tylko białą kar

t-

kę papieru. Na tej kartce napisz: „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”

. I z pamięci przetłu-

macz to zdanie na angielski. Potem porównaj je z oryginałem. 

Myślę, że po wszystkich poprzednio wymienionych ćwiczeniach, Twoje tłumaczenie będzie 

bezbłędne.  Gdyby  tak  jednak  nie  było,  musiałbyś  p

owtórzyć całą trzecią operację, to znaczy 

tylko podkreślenie miejsc z błędami, poprawianie ich z pamięci i porównywanie poprawionego 

1304488

background image

1304488

 

 

17 

tekstu z tekstem oryginalnym. 

Operacja piąta. Do tej pory, patrząc na tekst polski, umiesz tekst angielski tylko bezbłędnie 

napisać. Potrzebna jest jednak jeszcze możliwość wypowiedzeniawygłoszenia go

Odłóż tekst angielski. Na kartce napisz tekst polski: „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”

Patrząc na ten tekst, staraj się wygłosić zdanie: „Marley was dead — to begin with”. Powtarzaj 

je (wciąż patrząc tylko na tekst polski) tak długo, aż będziesz mógł je wyrecytować bez trudu, 

jak aktor w teatrze. Doskonałym sprawdzianem opanowania tekstu jest to, czy spojrzawszy 

tylko na jedno słowo tekstu polskiego, np. na słowo „martwy”, będziesz umiał bez zahamow

a-

nia wyrecytować cale angielskie zdanie, a więc „Marley was dead — to begin with”. 

Nieprzypadkowo wspominam ponownie o aktorze. Aktor musi nie tylko nauczyć się roli na 

pamięć, ale musi także nauczyć się wypowiadać ją bez zająknięcia. W czasie wygłaszania roli 
nie ma on czasu na zastanawianie się, jakie będą n

astępne frazy, bo wywołuje to chwile ciszy. 

Cała  jego  uwaga  musi  być  skoncentrowana  na 

sposobie  gry,  na  interpretacji  słów,  na  tym 

jakim tonem nauczone na pamięć zdania wygłaszać, a nie CO wygłaszać. 

Podobnie wygląda sprawa z  mówieniem

 obcymi językami. Gdy prowadzimy rozmowę w 

obcym języku nie ma czasu na mozolne budowanie w umyśle zdań. One muszą tam już tkwić.

 

Pod  tym  względem  metoda  Toussaint

-Langenscheidta  była  szczególnie  skuteczna,  bo  po 

tych  wszystkich  czytaniach,  recytacjach,  tłumaczeniach  pisemnych  i  ustnych,  przeciętnie 

zdolny czł

owiek znał tekst na pamięć i to biegle. 

A jak metoda ta odnosiła się do gramatyki? Tak, żeby nie zmarnować niczego, o co piszący 

się otarł.

 

Powiedzmy, że lekcja dotyczyła odmiany „to be” — „I am, you are, he is, she is, it is”. To-

ussaint-Langenscheidt dawał na to przykłady: „I am a student, you are a merchant, he is an 

artist, she is a beautiful girl, it is nothing”. Wymowa: aj em e stjUdent, ju ar e mErczent, hi yz 

en Artist,  szi  yz e bjUtiful  gerl („ja jestem studentem,  ty jesteś kupcem,  on jest  art

ystą, ona 

jest piękną dziewczyną, to jest nic”

). 

Przykłady te miały tylko ilustrować reguły, nie miały one —

 jeżeli można tak to określić — 

istnieć samodzielnie. Ale autorzy metody mówili: „Już te przykłady przeczytałeś. W jakimś 

sensie stały się one Twoją duch

ową własnością. Warto więc zrobić jeszcze jeden wysiłek, by 

stały się one Twoją własnością w pełni”

A  więc,  samouk  znajdował  tłumaczenie  tych  przykładów  na  język  ojczysty  w  końcowej 

części lekcji. I jeżeli chciał (bo nie

 było to obowiązkowe), mógł je z pamięci przetłumaczyć na 

angielski, stosując tę samą procedurę, co z tekstem właściwym. To znaczy zakrywając tekst w 

języku angie

lskim i na podstawie tłumaczenia w języku ojczystym wypowiadać te przykłady 

głośno po angielsku. Po takim tłumaczeniu i po takim głośnym powtórzeniu, przykłady staw

a-

ły się istotnie pełną własnością intelektualną uczącego się, to znaczy znał je na pamięć.

 

1304488

background image

1304488

 

 

18 

Wskazówk

a 

(Zdaję sobie sprawę, że na pierwszy rzut oka, dawanie wskazówki po tak szczegółowych i

n-

formacjach,  jest  czymś  nielogicznym.  W  rzeczywistości  je

dnak  wskazówka  ta  jest  potrzebna, 

ponieważ dotyczy nie umysłu, ale chara

kteru). 

W rozdziale, który przed chwilą przeczytałeś, zawarta jest istota uczenia się języków obcych. 

Co więcej, choć odnosi się ona do samouków, ma zastosowanie do wszystkich, którzy uczą się 
języków obcych, również do tych, którzy korzystają z pomocy nauczyciela, czy uczęszczają na 

kursy. Najlepiej zilustrować to na przykładzie. Powiedzmy, że nauczyciel nauczył Cię angiel-

skiego zdania: „I really

 am glad to have met you” (wymawiaj: „aj rIly em gled tu hew met ju") 

czyli ,Jestem naprawdę zadowolony, że cię spotkałem (albo: poznałem)”. 

Po lekcjach idziesz do domu. Jeżeli przez drogę będziesz to zdanie powtarzał, to przyszedłszy 

do  domu,  wyrecytujesz  je  bez  trudu.  Ale  jeżeli  w  czasie  drogi,  nie  będziesz  go  powtarzał,  to 
przekonasz się, że nie potrafisz powiedzieć go płynnie. Będziesz musiał —

 na przykład — zasta-

nowić się jakie słowa następują po „I really am glad”, i w tym momencie nastąpi krótka prz

e-

rwa. A nie powinno jej być.

 

Oto przykład z mojego własnego doświadczenia. Nauczyłem się kiedyś na pamięć wielu w

y-

jątków z angielskiego tekstu musicalu „My Fair Lady”. Między innymi cz

egoś takiego: 

„To

-night, old man, you did it, 

You did it, you did it 

You said that you would do it 

And indeed, you did. 

I thought that you would rue it 

l doubted, you'd do it 

But now l must admit it 

That succeed you did”. 

 

Wymowa 

 

Tu najt ołd men ju dyd yt

 

Ju dyd yt, ju dyt yt 
Ju sed dat ju łud du yt

 

 end yndId ju dyd 

Aj fot dat ju łud ru yt

 

Aj dAuted jud du yt  

Bat nAu aj mast edmYt yt 

Dat saksYd ju dyd 

 

Tłumaczenie na polski

 

Dziś wieczorem, stary przyjacielu, udało ci się

 

Udało ci się, udało ci się,

 

Powiedziałeś, że ci się uda

 

I rzeczywiście —

 udało się. 

Myślałem, że będziesz tego żałował

 

Wątpiłem, czy ci się to uda,

 

Ale muszę teraz przyznać,

 

Że naprawdę odniosłeś sukces”

1304488

background image

1304488

 

 

19 

Jest to tekst trudny do wymówienia i do wyś

piewania w szybkim tempie, a o to w „My Fair 

Lady” chodzi. Ale przez ciągłe powtarzanie, nauczyłem się tego wierszyka tak, że mogę go wy-

recytować w środku nocy.

 

Niedawno, w książce Jana Kucharzewskiego (premiera Polski z ra

mienia Rady Regencyjnej 

od grudnia 1917 do lutego 1918 roku, a więc jeszcze przed uzyskaniem niepodległości przez 

Polskę) pt. „Od białego do czerwonego caratu”

 (Wydawnictwo Graf, Gdańsk, 1990 rok), zna-

lazłem wiersz Byrona, poświęcony wymazania nawet nazwy „Królestwo Polskie” przez zabor-

ców. Wiersz ten brzmi (w formie nieco a

rchaicznej): 

 

„Poland! O'er thee the avenging angel passed 

 

But left thee as he found thee — still a waste  

Forgetting all thy still enduring claim  

Thy looted people and extinguished name” 

„Polsko! Nad Tobą przeleciał anioł zemsty,

 

Ale opuścił cię tak, jak cię znalazł —

 zmarnowaną. 

Zapominając o Twoim wciąż trwałym roszczeniu

 

O Twoim złupionym narodzie i wymazanym imieniu”

 

Nauczyłem się tego wiersza w ciągu jednego przedpołudnia. Ale gdy tego samego dnia rec

y-

towałem go po południu, musiałem zatrzymać się w recytacji kilkakrotnie aby z trudem prz

y-

pomnieć sobie niektóre jego

 fragmenty. Postanowiłem jednak dojść w nim do takiej wprawy, 

jak w przypadku „My Fair Lady”. Zabrało mi to siedem dni. Wieczorem siódmego dnia już się 

wierszem bawiłem. Ale ósmego dnia rano, musiałem w pewnych punktach wciąż m y ś l e ć o 

następnym słowie. Przerwy były o wiele krótsze niż drugiego czy trzeciego dnia, ale były! Prz

e-

konałem się że nawet przy dużej wprawie i dobrej znajomości języka można napotka trudności, 
które trzeba z uporem p

okonywać. Taka jest cena sukcesu. 

1304488

background image

1304488

 

 

20 

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

Podstępy i triki

 

Upór  nie  wystarczył  mi  jednak  do  przerobienia  wszystkich  „wielkich  oryginalnych  metod 

Toussaint-Langenscheidta”. Poprzestałem na całej angielskiej i na części hiszpańskiej, francus-

kiej, włosk

iej i szwedzkiej. Po portugalsku uczyłem się z lingwafonu i ze skróconego podręcz-

nika Toussaint-Langenscheidta pt. „30 Stunden Portugiesisch fur Anfänger” („30 lekcji portu-

galskiego dla początkujących”), po rosyjsku z podobnego podręcznika, a po niemiecku — w 

księgarni, u Kloskowskiego i oczywiście z niemieckiego tekstu metod do nauki angielskiego, 

francuskiego, włoski

ego i szwedzkiego. 

Stosując  metodę  Toussaint

-Langenscheidta  najlepiej  posłużyć  się  tekstem  dwujęzycznym: 

po lewej stronie obcy, po prawej — polski. Wówczas można zakrywać tekst obcojęzyczny, i 

tłumaczyć tekst polski z pamięci na język obcy. Posł

użę się tutaj przykładem z łaciny. 

Łacina stanowi oczywiście podstawę języków romańskich —

 francuskiego, włoskiego, hisz-

pańskiego, portugalskiego, ale nie tylko. „Unia Łacińska”

, organizacja stworzona w 1954 roku, 

grupuje 24 kraje, których języki oparte są na łacinie. W języku angielskim, zwłaszcza prawn

i-

czym, aż roi się od wyrażeń łacińskich.

 

Mario Pei w swej książce pt. „The Story of Language” („Historia języka” —The New Ame-

rican Library, Nowy Jork, 1959) przytacza na ten temat następującą anegdotę. 

Jeden z członków Londyńskiej Rady Miejskiej zarzucił pozostałym, że używają za dużo ł

a-

ciny. Na to inny radny: „Zbadam tę sprawę „de novo” („na nowo”). Warunkiem „sine qua non” 

(„bezwzględnym”)  jest  to,  żeby  raporty  były  zrozumiałe.  Ale  przecież  nie  każde  wyrażenie 
łacińskie  jest  —

  „ipso  facto  („z  samego  faktu”,  „z  samej  natury  rzeczy”)  niezrozumiałe,  bo 

wiele z nich można uważać „pari passu”

 („równym krokiem” — „równolegle”) z wyrażeniami 

angielskimi”.  Na  co  wróg  latynizmów  odpowiedział:  „Czy  pan,  panie  radny,  stworzy  „inter 

alia” („między innymi”) komitet „ad hoc”, czy raczej zostanie to załatwione „ultr

a vires” („po-

za siłą”

 — poza kompetencją rady)? 

Tyle  o  znaczeniu  łaciny.  Idealnym  zaś  podręcznikiem  do  uczenia  się  tego  języka  metodą 

Toussaint-Langenscheidta okazał się... mszał. W chwili, gdy o metodzie tej nie miałem jeszcze 

pojęcia, a dokładnie 2 maja 1934 roku, na moje imieniny, otrzymałem od księdza A. Kubiaka, 
u którego służyłem do mszy, „Mszał Rzymski z dodaniem Nabożeństw Nieszpornych”

. Redak-

torem i tłumaczem tego mszału na polski by Ojciec Gaspar Lefebvre, benedyktyn, z Opactwa 
Świętego 

Andrzeja w Lophem Lez Bruges (Belgia), przekład zaś polski poprawili: ksiądz dok-

tor Stefan Świetlicki i ksiądz Henryk Nowacki. W mszale tym, po lewej str

onie znajdował się 

tekst  łaciński  (z  akcentami,  choć  uproszczonymi,  co  było  bardzo  istotne  dla  prawidłowego 

wymawiania),  po  prawej  zaś  —  tłumaczenie  polskie.  Tłumaczenie  z  punktu  widzenia  nauki 

ł

aciny -wprost wspaniałe, bo równocześnie wierne i ... literackie. Ot próbka 

 

„In  illo  tćmpore:  Erat  dies  festus 
Judaeorum, et ascéndit Jesus Jerosól

ymam. 

Est  autem  Jerosólymis  probática  piscina, 
quae  cognominátur  Hebráice  Bethsáida, 
quinque  pórticus  habens.  In  his  jacébat 
multitúdo  ma

gna  languéntium,  caecórum, 

claudórum,  aridórum  expectántium  aquae 

motum. 

Angelus 

autem 

Dómini 

descendébat secúndum tempus in piscinam: 

et  movebát

ur  aqua.  Et  qui  prior 

descendisset  in  piscinam  post  motiónem 

 

W  on  czas:  był  dzień  święty  żydowski  i 
wstąpił Jezus do Jeruzalem. A jest w Jer

u-

zalem owcza sadzawka, którą po ży

dowsku 

zowią  Betsaida,  mająca  pięć  krużganków. 
W  tych  leżało  mnó

stwo  wielkie  niemoc-

nych,  ślepych,  chromych,  wyschłych,  któ-

rzy  czekali  poruszenia  wody.  Anioł  zaś 

Pański  zstępował  cza

su  pewnego  w  sa-

dzawkę: i poruszała się woda. A kto pier

w-

szy  wstąpił  do  s

adzawki  po  wzruszeniu 

wody,  stawał  się  zdro

wym,  jakąkolwiek 

1304488

background image

1304488

 

 

21 

aquae, 

sanus 

fiébat 

quacú

mque 

detinebátur  infirmitáte.  Erat  autem  quidam 

homo  ibi,  triginta  et  octo  annos  habens  in 

infirmitáte  sua.  Hunc  cum  vidí

sset  Jesus 

jacéntem,  et  cognovisset  quia  jam  m

ultum 

tempus  habéret,  dicit  ei:  Vis  sa

nus  fieri? 

Respóndit  ei  lánguidus:  Dómine, hóminem 
non  hábeo,  ut  cum  turbáta  fúerit  aqua, 
mittat  me  in  piscinam:  dum  vénio  enim 
ego, álius ante me descéndit. Dicit ei Jesus: 
Surge,  tolle  grabátum  tuum,  et  ámbula.  Et 

statim sanus factus est homo ille: et sústulit 

grabátum suum, et ambulábat”

 

zdjęty  był  niemocą.  A  był  tam  niektóry 
człowiek,  trzydzieści  i  ośm  lat  mający  w 
niemocy swej. Tego ujrzawszy Jezus leżą-
cego  i  poznawszy,  że  już  długi  czas  miał, 
rzekł  mu:  Chcesz  być  zdrów?  Od

-

powiedział  mu  chory:  Panie,  nie  mam 
człowieka, żeby mię wpuścił do sadzawki, 
gdy  będzie  po

ruszona  woda:  bo  gdy  ja 

przychodzę,  inny  zstępu

je  przede  mną. 

Rzekł mu Jezus: Wstań, weźmij łoże twe, a 
chodź.  I  natychmiast  zdrowym  stał  się  on 
człowiek: i wziął łoże swe i chodził”

Na podstawie tego tekstu można zorientować się, ile łacina dała rożnym językom. „Temp

o-

re” pochodzi od „Tempus” („czas”), a z tego wywodzi się francuski „le temps”, włoski „il tem-

po”, hiszpański „el tiempo”, portugalski „o tempo”. Angielski „time” ma swe źródło w staro-

angielskim „tima”, ale czy „tima”

 nie wywodzi się od słowa „tempus”? Kto wie, może nawet 

„die Zeit”

 — niemiecki — ma coś wspólnego z „time”, a więc i z „tempus”, bo Niemcy wyka-

zują tendencję do zamieniania angielskiego „t”

 na „z” (czytaj: „c”), np. angielski „toll” („my-

to”) to niemiecki „der Zoll” („cło”). 

„Ascendit”

 („wstąpił”) ma swój dalszy ciąg we francuskim „ascendant” („wstępujący”) i w 

„l'ascenseur”

  („winda”)  po  włosku  „ascensore”  i  w  angielskim  „to  ascend”  („wstępować”, 

„wznosić się”). „Piscina”

 („sadzawka”) — to francuska „la piscine” („basen kąpielowy”), „Por-

ticus” — to nasz „portyk”. „Habens” („mający”) pochodzi od „habere” („mieć”), a z tego ma-

my  nie  tylko  włoskie  „av

ere” i francuskie „avoir”,  ale i niemieckie „haben”  i  angielskie „to 

have”.  Pomińmy  tak  proste  słowa,  jak  „multitudo”  („mnóstwo”),  bo  odpowiada  temu  słowu 

identyczne pojęcie francuskie „(la) multitude”, które się pisze tak samo po angielsku „(a) mult

i-

tude”  i  które  to  samo  znaczy.  Ale  i  słowo  trudniejsze  „languentium”  („niemocnych”),  które 

pochodzi od „languens”

 („niemocny”) ma swój odpowiednik w angielskim „languid” („mdły”, 

„ospały”

) i w czasowniku „to languish” („słabnąć”). Na podstawie „motio” („ruch”) — w tek-

ście „motionem”

 — czwarty przypadek — powstały dwa angielskie słowa oznaczające „ruch” 

(„motion”

 i „movement”) a także „a motion picture” („ruchomy obraz”, czyli „film”). Z tym, 

że i słowo „picture”

 pochodzi od łacińskiej „pictura”, która oznacza i „obraz” i „akt malowa-

nia”. I wreszcie, gdyby komuś zrobiło się niedobrze od tej „multitude” przykładów, to go za-

bierze  ambulans,  który  pochodzi  od  łacińskiego  słowa  „ambulare”  („maszerować”,  „wędro-

wać”).  We  wszystkich  językach,  których  się  uczyłem,  odnaleźć  można  słowa  pochodzące  z 
łaciny.

 

 

 

*  *  * 

Wracajmy do Toussaint-Langenscheidta. 

Mimo  że,  jak  powiedziałem,  żadnej  z  „wielkich  metod”

  nie  ukończyłem,  natchnęły  mnie 

one  myślą  przejścia  na  przełaj,  tj.  przyswojenia  sobie  umiejętności  mówienia  nie  na  temat 
„Opowieści  Wigilijnej”

 Dickensa, ale na tematy, z którymi mogę zetknąć się naprawdę. Do-

szedłem do wniosku, że nawet nie znając dobrze języka, będę mógł zaimponować otoczeniu, 

znającemu ten język  —  a jeszcze lepiej  — nie znającemu  go  — jeżeli będę mówił płynnie, 

swobodnie, szybko i o sprawach, które są aktualne. Szukałem więc osób, które dany język zn

a-

ły dobrze i prosiłem je o tłumaczenie mi na ten język tekstów, które ukł

adałem sam. 

1304488

background image

1304488

 

 

22 

Najmniejszą trudność sprawiała rozmowa pierwsza. Bo przecież, jeżeli początkujący chce z 

kimś z

aawansowanym lub z cudzoziemcami mówić w obcym języku, od czego rozmowę zacz-

nie? Od ... nauki obcego języka. Mój pierwszy tekst brzmiał zatem mniej wię

cej tak! 

„Mówi pan po hiszpańsku? O, jakże się cieszę. Widzi pan, ja dopiero zaczynam się uczyć 

tego języka, który mnie po prostu fascynuje. Ponieważ nie mam żadnej okazji znalezienia k

o-

gokolwiek, z kim mógłbym się go uczyć, uczę się sam. Przerobiłem dopiero trzy lekcje samo-

uczka  Toussaint-Langenscheidta  —  może  pan  go  zna?  To  naprawdę  samouczek  wspaniały. 

Trochę  trudny,  ale  za  to  —

  jak  mam  nadzieję  —  dający  dobre  rezultaty.  Interesuje  mnie 

zwłaszcza wymowa...”

 

„Ale, żeby pan nie myślał, że ja już wszystko wiem... W gruncie rzeczy umiem powiedzieć 

to,  co  mówię  i  nic  więcej.  Tak,  że  jeżeli  będę  pana  o  coś  pytał,  niech  pan  odpowiada  tylko 
„Tak”

  lub  „Nie”.  Bo  obawiam  się,  że  żadnego  bardziej  skomplikowanego  zdania  nie  zrozu-

miem.” 

A więc —

 swego rodzaju paplanina. Paplanina, która ludziom o umysłach bardziej wyrafi-

nowanych, wydać się może nie do przyjęcia. Bo istotnie —

 to pewnego rodzaju ekshibicjonizm 

i hochsztaplerstwo, nauczenie się roli na pamięć i powtarzanie jej bez oglądania się na to, co się 

wokół dzieje. Jeszcze pół

 biedy, gdy natrafi się na człowieka inteligentnego i obdarzonego po-

czuciem humoru; ale gdy ktoś wybierze za interlokutora obywatela s

erioznego, a już, nie daj 

Boże, człowieka bez wyobraźni, zostanie potraktowany jak ktoś niespełna rozumu.

 

To wszystko prawda. Ale taka „paplanina”, jeżeli odnieść się do niej z dystansem i z taktem 

jak do zła koniecznego —

 może się stać nieocenionym instrumentem uczenia się języka mó-

wionego. Po  pierwsze  —  wyzwala  z  kompleksów,  bo  pozwala  mówić  od  samego  początku, 

dosłownie od pier

wszej lekcji. Po drugie pozwala mówić na tematy mniej więcej związane z 

rozmową ogó

lną. Po trzecie — daje możliwość wariacji. 

Załóżmy, że ktoś, kto mówi już względnie dobrze obcym językiem, udaje się na spotkanie 

lub  przyjęcie,  na  którym  ten  język  będzie  używany.  Tematykę  ogólną

  nie  trudno  z  reguły 

przewidzieć.  A  tematykę  konkretną

 można samemu narzucić. Pod warunkiem, że delikwent 

przygotuje się do rozmowy, że będzie w tej rozmowie o

dgrywał rolę aktywną, że będzie nią 

kierował.

 

Przygotowanie do takiej rozmowy powinno, moim zdaniem, odbywać się następująco. Na-

leży najpierw przygotować tekst ale w taki sposób, by tylko zdania w poszczególnych członach 
tego  tekstu  były  ze  sobą  związane  nierozerwalnie.  P

onieważ piszę te słowa akurat w okresie 

kryzysu  irackiego  (1991)  wyobrażam  sobie,  że  gdybym  chciał  się  do  rozmowy  na  ten  temat 
przygotować  —

 nauczyłbym się na pamięć tekstów  — a raczej ich członów — dotyczących 

poszczególnych  państw,  wciągniętych  w  iracki  konflikt,  znaczenia  tego  konfliktu  dla

  Polski, 

konsekwencji dla samego Iraku, itd. Każdy z tych członów stanowiłby odrębną całość, każdy 

chciałbym umieć wyrecytować oddzielnie, ale wcale nie w kolejności, w jakiej się ich naucz

y-

łem;  zależałoby  to  od  przebiegu  rozmowy.  Każdy,  kto  umie  prowadzić  rozmową  po  polsku, 
wie przecież, ile jest możliwości skierowania tejże na

 pożądany temat: „Wspomniał pan o Sad-

damie. Otóż wydaje mi się, że...”

 — i tu następuje uprzednio nauczony fragment. 

Bardzo pomocne są zdania w rodzaju: „Ach, przepraszani pana. Jes

t mi tu akurat potrzebne 

słowo, którego nie znam. Zaraz, zaraz, może mi się uda wytłumaczyć, o co mi chodzi. To jest 
coś takiego, jak...”

 Albo: „To jest przeciwieństwem” (tego i tego). Albo (gdy mówi się np. po 

francusku), „po angielsku to 

brzmi ...” Tego rodzaju wtręty nie wstrzymują rozmowy i nie two-

rzą sztucznych i niewygodnych pauz. Niekiedy trzeba umieć nawet powiedzieć: „Trudno. Zd

a-

je się, że z tego nie wybrnę. To zbyt skomplikowane.”

 Albo: „Wpakowałem się sam w języko-

wą ślepą ulic

zkę”. 

Karykaturalnym, ale bardzo pouczającym przykładem przygotowania się zawczasu do wy-

głosz

enia  mowy  w  obcych  językach  jest  opis  pewnej  sceny  w  powieści  Tomasza  Manna  pt. 

„Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla”

 (w tłumaczeniu Andrzeja Rybickiego). Krull stara się 

o posadę u generalnego dyrektora Stürzli, który, gdy słyszy, że przyjechał on niedawno do Pa-

ryża

pyta, czy przynajmniej zna francuski. Krull odpowiada: 

1304488

background image

1304488

 

 

23 

„Ah,  voyons,  monsieur  le  directeur  général.  Vous  me  demandez  serieusement,  si  je  parle 

français? 

Mille  fois  pardon,  mais  cela  m'amuse!  De  fait,  c'est  plus  ou  moins  ma  langue 

maternelle... ou plutôt paternelle, parce que mon pauvre père —

 qu'il repose en paix! nourrisait 

dans  son  tendre  coeur  un  amour  presque  passionné  pour  Paris  et  profitait  de  toute  occasion 

pour s'arrêter dans cette ville magnifi

que dont les recoins les plus intimes lui étaient familiers. 

Je vous assure: il connassait des ruelles aussi perdues comme, disons, la Rue de l'Echelle au 

Ciel, bref, il se sentait chez soi à Paris comme nulle part au monde”. 

(„No, zobaczymy, panie generalny dyrektorze. Pan mnie na serio pyta, czy mówię po franc

u-

sku? Tysiąckrotnie przepraszam, ale mnie to bawi! W gruncie rzeczy, to jakby mój język macie

-

rzysty... czy raczej ojczysty, gdyż biedny ojciec mój —

 niech spoczywa w pokoju! — żywił w 

swym czułym sercu nieomalże namiętną miłość do Paryża i korzystał z wszelkiej ok

azji, by się 

zatrzymywać  w  tym  wspaniałym  mieście,  w  którym  bliskie  mu  były  nawet  najba

rdziej skryte 

zakątki. Zapewniam pana, znał tak zagubione uliczki, jak na przykład Rue de l'

Echelle au Ciel 

(Ulica drabiny do nieba), krótko mówiąc czuł się w Paryżu, jak nigdzie na świ

ecie”). 

Pan dyrektor generalny Stürzli, zaskoczony tym potokiem słów, mówi do Krulla: 

 Dobrze już, dobrze. Do you speak English? („Czy mówi pan po angielsku?”) 

Krull (w myśli): „Jakże z tym było właściwie: czy mówiłem tym językiem? Nie, nie mów

i-

łem, potrafiłem co najwyżej udawać przez trzy minuty, że mówię, póki starczyło tego, co ki

e-

dyś  tam,  zresztą  raz  tylko,  w  Lagenschwalbach  czy  we  Frankfurcie,  doleciało  z  melodii  tej 

mowy w mojej chwytne ucho...” Tak Krull myśli, ale nie przeszkadza mu to ruszyć na dyrekto-

ra generalnego Stürzliego z całą siłą swego hochsztaplerstwa. 

„ —

 I certainly do, sir. Of course, sir, quite naturally I do. Why shouldn't I ? I love to, sir. It-

's a very nice and comfortable language, very much so indeed, sir, very. In my opinion, English 

is the language of the future, sir. I‘ll bet you what you like, sir, that in fifty years from now it 

will be at least the second language of every human being”. 

(„Z całą pewnością, sir. Oczywiście, że mówię, sir, to zrozu

miale samo przez się. Dlaczego 

nie miałbym mówić? Lubię to nawet, sir. To bardzo ładny i wygodny język, jak najbardziej. 
Moim zdaniem, sir, angielski jest jęz

ykiem przyszłości. Mogę założyć się z panem, o co pan 

chce,  sir,  że  za  pięćdziesiąt  lat  będzie  on  co  najmniej  drugim  językiem  każdej  istoty  ludz-

kiej”).

 

Dyrektor generalny Stürzli, któremu Krull się nie podoba, pragnie wypróbować go jeszcze 

co do języka włoskiego. Pyta więc: „Parla italiano?”

 („Czy mówi pan po włosku?”). 

Na  to  Krull:  „

Ma, signore,  che  cosa  mi  domanda?  Sono  veramente  innamorato  di  questa 

bellisima  lingua,  la  piu  bella  del  mondo.  Ho  bisogno  soltanto  d'aprire  la  mia  bocca  ed 

involontariamente  ella  diventa  il  fonte  di  tutta  1'armonia  di  quest’idioma  celeste.  Si,  caro 

signore, per me non c'e dubbio che gli angeli nel cielo parlano italiano. Impossibile d'imaginare 

che queste beate creature si servano d'una lingua meno musicale”. 

(„Ależ, signore, o

 cóż mnie pan pyta ? Jestem naprawdę zakochany w tym przepięknym ję-

zyku, najpiękniejszym na świecie. Wystarczy, że otworzę usta, a bez wł

asnej woli stają się one 

źródłem całej harmonii tej niebiańskiej mowy. Tak, drogi panie,

 nie ma dla mnie wątpliwości, 

że aniołowie w niebie mówią po włosku. Niepodobna sobie wprost wyobrazić, żeby te błog

o-

sławione stworzenia posługiw

ały się językiem mniej melodyjnym”). 

Krull, jak sam się do tego przyznawał, był hochsztaplerem, również w posługiwaniu się o

b-

cymi  językami.  Ale  zdań  które  przytacza  Tomasz  Mann  m

usiał  się  nauczyć  na  pamięć.  I  to 

właśnie jak aktor roli, w teatrze, bo bez owej biegłości, lekkości, łatwości, z którą je wypowi

a-

dał, nie mógłby wywrzeć odpowiedniego wrażenia na generalnym dyrektorze Stürzlim.

 

Jedno,  i  Krullowi  i  Mannowi,  trzeba  przyznać:  przewidzieli  światową  rolę  języka  angiel-

skiego. I kiedy mówili, że za pięćdziesiąt lat „będzie on co najmniej drugim językiem każdej 

istoty ludzkiej”, niewiele się pomylili. 

Nie  wiem,  czy  Mann  słyszał  o  metodz

ie Toussaint-Langenscheidta, kiedy  pisał swoją po-

wieść, i czy Krull z metody tej korzystał. Ale nie jest wykluczone, że tak wł

aśnie było. 

1304488

background image

1304488

 

 

24 

Wskazówki

 

1. Jeżeli uczysz się francuskiego, znajdź kogoś, kto zna ten język i poproś go, by przeczytał

 Ci 

kilka razy francuski tekst Feliksa Krulla. Zapisz wymowę tak, jak ją słyszysz. Przepisz na od-

dzielnej kartce tekst polski i staraj się z pamięci przetłumaczyć go na francuski, tak, jak to z

o-

stało  opisane  w  przypadku  „Opowieści  wigilijnej”

. Po czym, patrząc tylko na tekst polski, 

staraj się recytować z pamięci tekst francuski. Jeżeli uczysz się angielskiego, zrób to samo z 
angielskim  tekstem  Krulla,  a  jeżeli  po  włosku  —

  z  jego  tekstem  włoskim.  Umiejętność  wy-

recytowania  któregokolwiek  z  tych  tekstów  z  pamięci,  zachęci  Cię  do  uczenia  się  języka 

nadal. 

Może powstać pytanie, dlaczego ja sam nie podaję wymowy tekstu Krulla po francusku, a

n-

gielsku  i  włosku.  Robię  tak  dlatego,  by  aktywniejsze  Czytelniczki  i  Czytelników  skłonić  do 
pewnego wysiłku, polegającego na p

oszukiwaniu osoby znającej któryś z tych języków. Po-

nadto, w rozmowie z taką osobą mogą być wyjaśnione wątpliwości, które powstaną w trakcie 

pracy nad tekstem. 

2. Gdy zaczniesz mówić jakimś językiem, mów nim przy każdej okazji. Nie pesz się, że nie mó-

wisz cał

kiem poprawnie — mów, po prostu mów. Da Ci to wielką satysfakcją i pomoże w 

nauczeniu się poprawnego sposobu mówienia. Jeżeli cudzoziemiec, czy Polak znający obcy 
język, skoryguje Cię, zapisz korektą i naucz się słowa czy zdania skorygowanego na pomięć.

 

1304488

background image

1304488

 

 

25 

ROZDZIAŁ PIĄTY

 

Mówię po hiszpańsku 

 

w Polskim Radiu

 

Maniakalne uczenie się tekstów na pamięć i powtarzanie ich na głos wyw

ołało po pewnym 

czasie uczucie nudy: jak długo można mówić do siebie nawet w obcym ję

zyku i nawet o naj-

mądrzejszych sprawach? Potrzebny jest ktoś, kto by tych recytacji słuchał, kto by na nie odp

o-

wiadał, kto by służył sam jako bo

dziec. Potrzebny jest — krótko mówiąc — ktoś do prowadze-

nia dialogu. 

Poszukiwanie takiego partnera nie było łatwe, ale pomógł mi przypadek. Zanim jeszcze z

a-

cząłem pracować w „księgarstwie”, uczęszczałem na komplety przy ul. Grochowskiej w War-

szawie. Poznałem tam chłopca w moim wieku, którego, podobnie jak mnie, fascynowała nauka 
języków obcych i  który  wykazywał  w tym  kierunku kolosalne zdolności.  Szybko się za

przy-

jaźniliśmy. Dodam, że chłopcem tym był Karol Laszecki, późniejszy redaktor naczelny „Rad

a-

ru”, jednego z najpopularniejszych pism młodzieżowych. 

Dyskusje, które prowadziliśmy wówczas głównie po angielsku, opierały się na dążeniu do 

zaskoczenia przeciwnika. Była to, jak Czytelnicy zapewne pamiętają, metoda prof. Kownac-

kiej. Chociaż tematy każdego kolejnego posi

edzenia były ustalane z góry, każdy z nas starał 

się przygotować swoją „kwestię”

 w taki sposób, by drugi jak najmniej z tego rozumiał. Wy-

szukiwało się więc w różnych możliwych i niemożliwych podręcznikach terminy, wyrażenia i 
idiomy angielskie, które odbiegałyby zupełnie od mowy potocznej; zdania, które byłyby zb

u-

dowane w jak najbardziej skomplikowany sposób; słowa, których najprawdopodobniej nie ro-

zumiałby przeciętny Anglik. Cała zabawa polegała na tym, by wywołać u partnera wyraz z

a-

skoczenia i bezradności; a jeżeli udało się doprowadzić go do stanu zazdrości i zawiści — cel 

był osiągnięty i triumf pełny.

 

Po kilku miesiącach takich ćwiczeń —

 i, oczywiście ciężkiej pracy — Karol Laszecki za-

czął angielskiego uczyć. 

I to ze znakomitymi rezultatami. Miał w zapasie zawsze dwie, albo 

trzy lekcje więcej niż uczeń, co wystarczało mu zupełnie do utrzymania od

powiedniego tempa 

i oddechu. Ale za to te lekcje, które znał — znał świetnie, znał na pamięć, znał ze wszystkimi 

wyjaśnieniami  gramatycznymi  i  skł

adniowymi.  Niejeden  z  jego  podopiecznych  nauczył  się 

prawdopodobnie od niego więcej niż od tych, którzy stosują dziś najbardziej nowoczesne m

e-

tody pedagogiczne. Choć te są audiowizualne, a tamte były ... muzealne. 

Ale, oczywiście, przy wszystkich tego rodzaju trikach nasz kontakt z językami obcymi był 

sztuczny,  niepełny,  niezadowalający,  bo  przecież  ani  Karol  Laszecki,  ani  ja  —  z  wyjątkiem 

owego przedwojennego wypadu do ambasady brytyjskiej — nigdy nie słyszeliśmy, jak mówi 

Anglik,  Amerykanin,  Włoch,  Hiszpan,  czy  Francuz.  Mogliśmy  na  podstawie  znaczków  tra

n-

skrypcji  fonetycznej  w  metodzie  „Toussaint

-Langenscheidta”  wykręcać  sobie  szczęki,  starać 

się o to, by dźwięki przez nas wydawane były jak najbardziej zbliżone do naszego własnego 
wyobrażenia o tym, jak powinny brzmieć, ale jak brzmią naprawdę —

 tego nie wiedzieliśmy. 

Włoski czy hiszpański —

 to pół biedy, bo to języki, które dla ucha Polaka brzmią zrozumiale, 

ale angielski? 

Pamiętajmy, że posiadanie radioodbiorników było wówczas karane śmiercią, a jeżeli słuch

a-

ło się gdzieś konspiracyjnie audycji z Londynu, to przecież nie po to, żeby się uczyć angie

l-

skiego. Na wszystko jednak jest rada. 

Mieliśmy w domu przedwojenne płyty gramofonowe; niektóre z nich były pobite, niektóre 

nie  wywoływały  w  rodzinie  większego  zainteresowania.  Zebrałem  je  więc  i  udałem  się  do 

pewnego  sklepu  z  płytami,  który  przyjmował  „szmelc”  jako  „surowiec  wtórny”.  Za  ten 

„szmelc”

 otrzymałem jedną, jedyną płytę wielkiej brytyjskiej wytwórni „His Master's Voice” z 

1304488

background image

1304488

 

 

26 

angielskimi piosenkami. Graliśmy je z Laszeckim „na okrągło”; cóż, kiedy nie mieliśmy te

k-

stów  owych  piosenek,  a  więc  większej  ich  części  nie  rozumieliśmy.  Mogliśmy  jednak  wył

a-

wiać poszczególne sło

wa, a nade wszystko — wsłuchiwaliśmy się w prawdziwy angielski ak-

cent. 

14 września 1944 roku wojska polskie i radzieckie wkroczyły na Pragę (lewobrzeżną Wa

r-

szawę,  jak  wiadomo,  Niemcy  opuścili  dopiero  w  styczniu  1945  roku).  Na  Pradze

  powstało 

„Życie Warszawy”

 i ja zostałem „chłopcem do nasłuchów” tego dziennika. 

Nie przyszło mi to trudno. W czasie okupacji nauczyłem się stenografii —

 notabene metodą 

Gabelsbergera-Polińskiego,  z  bardzo  starego  samouczka  —  oczywiście  nie  do  tego  stopnia, 

żeby być stenografem sądowym czy parlamentarnym, ale dostatecznie dobrze, by, przy ówcz

e-

snym  braku  wykwalifikowanych  kadr,  móc  służyć  dziennikowi  pomocą.  Zostałem  zainstal

o-

wany  w wojskowej stacji radiowej przy ul. Otwockiej i puszczony swobodnie na najgłębsze 

wody, a raczej fale! 

Po prawie pięcioletniej izolacji od świata mogłem z rozkoszą pławić się w dźwiękach pł

y-

nących z całej Europy, a nade wszyst

ko z Londynu, z Nowego Jorku i Moskwy. 

Były to stacje „najbogatsze”

 w audycje obcojęzyczne. Słyszałem angielski i rosyjski z ust 

autentycznych Anglików, Amerykanów, Rosjan, a inne języki — z ust Włochów, Hiszpanów, 

Portugalczyków.  Tu  dopiero  spostrzegłem,  jak  wielka  różnica  dzieli  angielski  od  amerykań-
skiego („The Voice of America”

, retransmitowany przez stacje europejskie) i pojąłem jak wiele 

w naszych „dy

skusjach” było sztuczności. 

Ale i to radiowe spotkanie z językami obcymi miało charakter pośredni. Pierwszy „żywy”

 

kontakt nastąpił zimą 1944/1945 r., kiedy to po raz pierwszy po wojnie zjawili się w P

olsce, a 

ściślej mówiąc na Pradze, dziennikarze anglosascy z M

oskwy. 

Wyglądali jak Marsjanie. Chłopiska wielkie; ubrani w skó

rzane kombinezony lotnicze; nie-

omalże  dyszący  dobrobytem  konserwowo

-czekoladowo-papierosowym.  I,  oczywiście,  mó-

wiący po angielsk

u — jedni z akcentem znad Tamizy, inni z akcentem znad Hudsonu. 

Znajdował  się  wśród  nich  Stefan  Litauer,  ówczesny  korespondent  londyńskiego  „News 

Chronicie” w Moskwie, przedwojenny dziennikarz polski, mówiący doskonale po angielsku. 

Zwiedzaliśmy drukarnię „Życia Warszawy”

 przy ul. Grochowskiej, należącą do Ojców Alber-

tynów, u których pierwszy powojenny dziennik warszawski znalazł gościnę. Redaktor Litauer 

bardzo pomagał mi w tłumaczeniu. 

Jakkolwiek znałem na pamięć znaczną

 część „Opowieści Wigilijnej” Dickensa, trudno mi 

było tłumaczyć, jak to poruszaliśmy ręcznie całą maszynę drukarską, drukując pierwszy numer 
„Ż

ycia Warszawy”. 

(Redaktorowi Litauerowi zawdzięczam także maksymę, którą, pod jego wpł

ywem, starałem 

się stosować w życiu. Zapytał mnie on:

 „Czy wie pan skąd naprawdę pochodzi słowo „dzienni-

karz? Nie? — Stąd, że dziennikarz to taki człowiek, który pisze codziennie.”) 

Pierwszy swój szok językowy przeżyłem jednak nie na Pra

dze w roku 1944, ale na Kongre-

sie Intelektualistów we Wrocła

wiu w 1948 roku. Tam byli już nie tylko Amerykanie i Anglicy, 

tam byli przedstawiciele jeżeli nie większości, to w każdym razie znacznej części narodów, a 
więc i języków świata. Był nie tylko Julian Huxley, ale i Pablo Picasso, Jorge Amado, Fryd

e-

ryk Joliot-Curie oraz pisarze i działacze, których nazwisk już nawet nie pamiętam. 

Był  tam  również  tłumacz,  obywatel  argentyński,  pochodzenia  jugosłowiańskiego,  którego 

nazwisko zapamiętałem: Emilio Stefanovitch.

 

Emilio Stefanovitch tłumaczył oficjalnie z angielskiego, fran

cuskiego, hiszpańskiego i na te 

trzy języki, czyli w obie strony. Tłumaczył znakomicie —

 szybko, swobodnie i prawie bez no-

tatek, kompetentnie i... zrozumiale, co przy przenośniach literackich, przysłowiach, cytatach i 

pewnej  kwiecistości  języka,  szcze

gólnie  u  przedstawicieli  narodów  śródziemnomorskich  i  u 

latynosów, nie było wcale rzeczą łatwą. 

Ale Jorge Amado mówił po portugalsku. Stefanovitch mógł znać ten język powierzcho

wnie 

ze względu na jego podobieństwo do hiszpańskiego —

 zresztą w wymowie nie tak bliskie, jak 

1304488

background image

1304488

 

 

27 

się powszechnie w

ydaje. Nie znał go jednak na tyle, by móc tłumaczyć na angielski bądź co 

bądź skomplikowane przemówienie. A jednak, gdy tylko Amado skończył, Stef

anovitch pod-

niósł się i...

 

Tu nastąpiło najpierw rozczarowanie. Stefanovitch czytał. Czytał z przygotowanego tekstu. 

Swobodnie,  jak  zwykle,  ale  czytał.  Byłem  prz

ekonany,  że  Amado  dostarczył  mu  uprzednio 

tekst portugalski. Ewentualne wstawki nie stanowiły większej trudności, bo gdyby nawet tł

u-

macz nie przekazał ich sł

uchającym, tylko niewiele osób zorientowałoby się w tym. 

Gdy posiedzenie się skończyło, zapytałem Stefanovitcha, kiedy otrzymał tekst przemówi

e-

nia Amado i kiedy zdążył go przetłumaczyć na angielski.

 

 Przetłumaczyć? Na piśmie? 

 No, tak. Przecież odczytywał pan tekst angielski! 

 Tekst angielski? — Stefanovitch się oburzył — Niech pan patrzy! 

I podał mi kartki. Przemówienie było napisane w języku por

tugalskim. 

 Dostałem ten tekst na kilka minut przed rozpoczęciem przemówienia Amado — powie-

dział —

 Nie miałem nawet czasu dobrze się z nim zapoznać. Ale jak pan wie, portugalski w 

dźwięku nie przypomina hiszpańskiego, natomiast w słowie pisa

nym — tak. Rozumiałem więc 

zupełnie dobrze, o co chodzi. A angielski znam świetnie. Gdyby było odwrotnie, gdybym m

u-

siał tłumaczyć z angielskiego na portugalski, nie dałbym sobie rady. W drugą stronę —

 trudno-

ści nie było. Najważniejsze znać język, na który

 się tłumaczy. 

Święta prawda.

 

W 1947 roku Polskie Radio rozpisało konkurs na spikerów do swych audycji obcojęzyc

z-

nych. Kandydaci musieli przetłumaczyć tekst z języka polskiego na obcy — bez słownika — i 

odczytać przed mikrofonem swoje tłumaczenie. 

Mimo że zdałem ten egzamin z angielskiego, niemieckiego i hiszpańskiego (a może nawet i 

z włoskiego) zaproponowano mi pracę tylko w dziale hiszpańskim. Nic dziwnego —

 w pozo-

stałych byli lepsi ode mnie. 

Praca wyglądała następująco. Dwa razy w tygodniu przychodziłem do radia na ulicę No

a-

kowskiego w Warszawie, gdzie przygotowywałem audycje —

 to znaczy redagowałem dzien-

nik i wybierałem teksty z

 gazet i czasopism do części komentarzowej. Po czym zabierałem się 

do tłumaczenia tych tekstów na his

zpański. 

Z początku były to męki piekielne, za które przeklinałem siebie samego, Polskie Radio oraz 

generała Franco. Ale powoli, stopniowo, tłumaczenie sprawiało mi coraz mniej trudności. Ję

-

zyk dziennikarski był wówczas niezbyt świeży i oryginalny, terminy powtarzały się z dokła

d-

nością do jednej  dziesiątej m

ilimetra i gdy się je raz opanowało — można było z dużą dozą 

pewności ruszać do ataku, jak Don Kichot, a raczej — Sancho Pansa, bo mimo iż sam tłuma-

czyłem teksty i sam je w

ygłaszałem, zadanie kluczowe należało do kogoś innego. 

Tym kimś był rodowity Hiszpan nazwiskiem Pelaez, uczest

nik wojny domowej w Hiszpanii 

i uciekinier polityczny, który, jak wie

lu innych, znalazł schronienie w Polsce. To właśnie Pela-

ez brał pod lupę moje tłumaczenia i  —

 raz po raz parskając śmiechem — przekształcał je w 

szlachetną  hiszpańszczyznę.  Był  to  nauczyciel  niezmordowany,  człowiek  o  sercu  otwartym, 

anielskiej cierpliwości. 

Pelaez  mógłby  sam  czytać  teksty  hiszpańskie  przed  mikrofonem,  gdyby  miał

  odpowiedni 

głos. Niestety, jego głos —

 zbyt stłumiony — nie nadawał się do spikerki. Tylko więc dzięki 

temu mogłem przez prawie półtora roku uświ

adamiać Hiszpanów o tym, co się w Polsce i na 

świecie dzieje —

 w wersji politycznej Polskiego Radia i w wersji językowej Pelaeza — Bro-

niarka. 

Doskonałą  praktyką  w  tłumaczeniu,  niestety,  wyłącznie  biernym,  bo  tylko  na  polski,  była 

praca w Agencji Prasowo-Informacyjnej o dość niefrasobliwym skrócie „API”. Znalazłem się 

tam po zlikwidowaniu mojego już niepotrzebnego stanowiska —

 stenografa i nasłuchiwacza w 

„Życiu Warsz

awy”. 

Duszą,  sprężyną,  żywym  srebrem  i  spiritus  movens  „API”

  był  genialny  radiotelegrafista, 

Adam Panasiewicz. Wystarczył mu radioodbiornik, dwie słuchawki i m

aszyna do pisania — i 

1304488

background image

1304488

 

 

28 

oto spod jego palców płynęły —

 oczywiście za darmo — depesze „Reutera”, „United Press”, 

„A

ssociated Press”, „AFP” ... 

U tego więc Adama Panasiewicza przyszło mi z paniami Madzią, Jadzią i Kaliną tłumaczyć 

depesze prasowe. A ponieważ obok „Reutera”, „United Press” i „TASS” na scenę wkroczyła 

francuska „AFP”

 — musiałem nauczyć się języka francuskiego, co mi później, jako korespon-

dentowi „Trybuny Ludu”

 w Paryżu, bardzo się przydało. 

Wskazówki

 

1. Słuchanie radia w obcych językach jest niesłychanie pomocne przy uczeniu się. ich. Słyszysz 

przecież autentyczną wymowę.

 

2. Idealna metoda korzystania z radia polega na tym, by w czasie sł

uchania mieć przed sobą 

pisany czy drukowany tekst tego, co się. słyszy. Kiedyś było to prawie niemożliwe, dziś (1991 
rok) „Gazeta Wyborcza”, „Życie Warszawy”, „Rzeczpospolita”

 drukują teksty lekcji języka 

angielskiego w BBC czy w Głosie Ameryki przed ich nadaniem. Gorzej jest z nauką innych 
języków, bo takiej praktyki w prasie polskiej w stosunku do nich nie stosuje się. W przypadku 
więc francuskiego, włoskiego czy his

zpańskiego, musisz audycje nagrywać na magnetofon, a 

później je przep

isywać. 

3. Przepisany tekst — np. francuski — przetłumacz na polski i ucz się go tak, jak w przypadku 

„Opowieści wigilijnej”. Samo tylko słuchanie, a nawet powtarzanie każdego zdania franc

u-

skiego czy jakiegokolwiek innego po wysłuchaniu go z taśmy, nie sprawi, że będziesz mówić 
płynnie po franc

usku. 

1304488

background image

1304488

 

 

29 

ROZDZIAŁ SZÓSTY

 

Tłumacz czy zdrajca?

 

Z językami obcymi miałem kontakt przez całe moje zawodowe życie. Pracując w kraju za

j-

mowałem  się  zawsze  polityką  zagraniczną,  co  wymagało  nieustannego  czytania  „New  York 
Timesów”,  „Tim

esów”, „Mondów”, „Weltów”, „Corriere'ów della Sera”, a nawet „Arribów” 

(„Arrib

a” — hiszpańskie pismo frankistowskie) czy „Diariów de Noticias” („Diario de Noti-

cias” — portugalski dziennik informacyjny). Najciekawsze, jak sądzę, były moje zagraniczne 

przygody język

owe. 

Najbardziej  imponuje  każdemu  to,  czego  sam  nie  potraf  zrobić.  Byłem  olśniony  tym,  co 

miało miejsce w dziedzinie tłumaczenia i ma dotychczas —

 w Narodach Zjednoczonych. Tłu-

maczenie równoczesne —

 symultanka — nawet przy wszystkich zawiłościach danego języka, 

przy oratorskich popisach mówcy, przy przenośniach i aforyzmach — nie wydaje się trudne. 

Natomiast tłumaczenie konsekutywne —

 czyli dokonywane po zakończeniu wystąpienia przez 

mówcę —

 to dopiero wyczyn! 

Delegatem  Urugwaju  w  Narodach  Zjednoczonych  był  przez  wiele  lat  doktor  Fabregat, 

prawnik z wykształcenia, człowiek starszy, a więc mający  wiele doświadczenia, a  co za tym 
idzie skarbnicę wspomnień. Doktor Fabregat był orat

orem wygłaszającym kwieciste mowy — 

bez względu na treść tego, co mówił Jego wystąpienia nie trwały nigdy krócej niż pół godziny.

 

W ramach  rotacji, Urugwaj otrzymał miejsce  w Radzie Bezpieczeństwa. Panuje tam inny 

sposób tłumaczenia niż w Zgromadzeniu Ogólnym: obok symultanki każde przemówienie tłu

-

maczone jest konsekutywnie na dwa języki robocze: angielski i francuski. Czas, który zużywa 
się  na  przetran

sponowanie wystąpienia na te dwa języki (albo na jeden, jeżeli przemówienie 

wygłoszone zostało po angielsku lub po francusku) zarezerwowany jest na rozmowy zakuliso-

we,  które,  jak  wiadomo,  prowadzą  zawsze  szybciej  i  skuteczniej  do  celu,  niż  negocjacje  w 
świetle jupiterów i pod okiem kamer telewizy

jnych. 

I oto  doktor  Fabregat  wygłasza przemówienie.  Długo, zawile, cytując przysłowia hiszpań-

skie i powiedzenia wielkich mężów stanu, powołując się na opinie prawnicze i w ogóle dając 

upust swym oratorskim zdolnościom, a jeszcze bardziej — ambicjom. 

Przemówienie  jego  trwa  trzy  kwadranse.  Delegaci  wychodzą  do  przyległych  salonów,  bo 

przecież treść przemówienia doktora Fabregata już znają. I oto następuje tłumaczenie. Tłum

a-

czenie przemówienia improwizowanego, którego tekst pisany — w tej chwili jeszcze nie istnie-

je. Byłem zdruzgotany. Nigdy w życiu, przy najlepszych chęciach, przy najwyższym wysiłku 

umysłowym  i  przy  najbardziej  wieloletniej  praktyce  nie  mógłbym  zrobić  tego,  co  na  moich 

oczach robił tłumacz. Z notatek, które sporządzał w czasie przemówienia doktora Fabregata, a 
na które tylko  rzucał okiem, ale przede wszystkim z pamięci  —

 odtwarzał swobodnie, jasno, 

bez zahamowań te kwieciste frazy. Nieomalże z tymi samymi gestami, ruchami, akcentami. Jak 

gdyby tekst na podobieństwo rowków w płycie — wyrył mu się w pamięci — i to od razu po 

angielsku. 

Miałem  i  ja  kilka  doświadczeń  z  tłumaczeniem,  choć  oczywiście  nigdy  nie  podjąłbym  się 

takich sztuk, jakich dokonywał tłumacz, odtwarzający przemówienie delegata uru

gwajskiego w 

Radzie Bezpieczeństwa. 

 

W  roku  1963,  w  czasie  przelotu  premiera  Józefa  Cyrankiewicza  z  Meksyku  przez  Nowy 

Jork do Warszawy odwiedził on oczywiście Organizację Narodów Zjednoczonych. Ówczesny 
stały przedstawiciel  Polski w ONZ,  Bohdan  Lewandowski,  później zastępca sekretarza  gen

e-

ralnego ONZ, poprosił mnie, bym tłumaczył najpierw rozmowę premiera z sekretarzem gen

e-

ralnym, U Thantem, później — jego rozmowy przy obiedzie, wydanym przez przewodniczące-

go Rady Bezpieczeństwa, Rogera Seydoux (Francja)

 i wreszcie — jego konferencję prasową. 

1304488

background image

1304488

 

 

30 

Ze strony ambasadora Lewandowskiego był to wyraz dużej —

 choć nieświadomej — przezor-

ności, nie dl

atego, by sam tłumaczyć nie potrafił — angielski znał bardzo biegle — ale dlatego, 

że U Thant rozpoczął rozmowę z premierem od wielkich pod jego adresem komplementów. I 
to  komplementów  nie  zdawkowych,  nie  zwyczajowych,  ale  merytorycznych,  zawierających 
przykłady ścisłej współpracy U Thanta z ambasadorem Lewandowskim. Temu ostatniemu b

y-

łoby na pewno nie bardzo wygodnie te komplementy tłumaczyć, a i nastąpiłaby pewna szkoda 

polityczna; premier nie znałby bowiem w pełni znakomitej opinii najwyższego urzędnika mię-

dzynarodowego o przedstawicielu dyplomatycznym Polski. 

Ale zarówno to tłumaczenie jak i następne —

 przy obiedzie — to furda, igraszka, bagatela. 

Nawet jeżeli poruszane były tematy o dość skomplikowanym chara

kterze — przedmiot był mi 

znany, mogłem domyślić się, co jeden, czy drugi partner zechce powiedzieć, zresztą zaskoczeń 

specjalnych nie było. 

Trudność  nastąpiła  dopiero  w  czasie  konferencji  prasowej.  Premier  Cyrankiewicz  mówił 

bardzo pięknym językiem, długimi i często skomplikowanymi okresami, rzucał wiele orygina

l-

nych  myśli  i  sformułowań.  Pamiętam  jeden  zwrot,  z  którym  miałem  dużą  trudność:  poroz

u-

mienie z Niemcami Zachodnimi musiały być, według premiera, nie „osiągnięte”, czy „zawar-

te”, ale „wykute”. Sprawdziłem później w jednym z najlepszych słowników polsko-angielskich 

 „kościuszkowskim”, bo wydanym przez Fundację Kościuszkowską w Nowym Jorku (auto-

rzy — Kazimierz Bulas i Francis J. Whitfield), że moje instynktowne „to hammer out” pokry-

wało się z formą i treścią w

yrażenia premiera. 

Podobna historia zdarzyła mi się w lecie roku 1964, w czasie pobytu w Warszawie Roberta 

F. Kennedy'ego. Kolację na jego cześć wydał

 w Jabłonnie ówczesny minister sprawiedliwości, 

Marian Rybicki (Kennedy był Prokuratorem Generalnym tj. w nomenklaturze amerykańskiej 

właśnie  ministrem  sprawiedliwości),  ale  na  kolacji  obecny  był  minister  spraw  zagranicznych

 

Adam  Rapacki.  Dopóki  prz

emawiał  Kennedy,  wszystko  było  w  porządku:  oficjalny  tłumacz 

dawał sobie radę, choć i tak prawie wszyscy angielski znali. Natomiast, gdy przemówienie ro

z-

począł  minister  Rapacki  i  trzeba  było  tłumaczyć  je 

na angielski, coś w  systemie nerwowym 

tłumacza zawiodło. I może nawet nie bez powodu: minister Rapacki był mówcą znakomitym, 
uciekał od banału, wyr

ażał jasno swe myśli, z wielką elegancją umiał operować wyrafinowaną 

przenośnią i argumentem. Dość, że w pewnym momencie tłumacz załamał się —

 i tłumaczenie 

przerwał.

 

Ambasador  polski  w  Waszyngtonie  —  nieżyjący  już  dziś  Edward  Drożniak  —  który  był 

obecny na tej kolacji, nie stracił przytomności umysłu i polecił mi: ,,Niech pan staje za Rapa

c-

kim i tłumaczy”

. Stanąłem więc zgodnie z dyrektywą i zacząłem tłumaczyć; wszystko skończy-

ło  się  dobrze.  Późniejsza  rozmowa  przy  koniaku  między  Kennedym,  ministrem  Rapackim  i 
ministrem Rybickim nie była już tak trudna —

 z jednym, jedynym wyjątkiem: Robert Kennedy 

mówił bardzo szybko, wyrzucając z siebie słowa dość niecierpliwie —

 co dawało mi mało cza-

su na tłumaczenie.

 

Niekiedy, ale rzadko, można blefować.

 

Na początku mego pobytu w Stanach Zjednoczonych w latach sześćdziesiątych otrzymałem 

depeszę z bardzo nęcącą propozycją udania się do Me

ksyku w związku z przyjazdem do tego 

kraju pierwszej polskiej delegacji parlamentarnej. Delegacja, w której skład wchodzili: Ignacy 

Loga-Sowiński, Władysław Bieńkowsici i Leon Chajn, miała zatrzymać się nie tylko w Ciudad 

Mexico, ale jeździć po kraju i ja miałem jej w tej podróży towarzyszyć.

 

Choć moja funkcja z tłumaczeniem nic wspólnego nie miała — ze względu na nawał pracy 

pomagałem trochę pani, którą przydzieliło naszej delegacji meksykańskie MSZ. Tłumaczyłem 

wywiad Ignacego Logi-Sowińskiego w telewizji meksykańskiej, rozmowę naszych parlamenta-

rzystów z przedstawicielami kół przem

ysłowych Meksyku i kilka innych. 

Aliści  w  czasie  podróży  po  kraju  zatrzymaliśmy  się  w  jednym  z  mniejszych  miast,  gdzie 

miało odbyć się spotkanie ludowe. Przemówienie wygłosił Władysław Bień

kowski. 

A to orator świetny,

 mówił bez kartki, ale za to z pasją, ogromnym temperamentem, z umie-

jętnością wywoływania u słuchających głębokiego zainteresowania, co dla tłumacza wcale ł

a-

1304488

background image

1304488

 

 

31 

twe nie jest. 

Perorował z zapałem, obrazowo. Były sosny i był ustrój ludowy. Był wschód słońca i był 

awans społeczny. Był Kościuszki i był Juarez. 

Jakże to wszystko oddać? Jakże znaleźć odpowiedniki tyci zdań, pełnych emocji, tych lic

z-

nych opisów, tych wspaniałych wizji ? Przecież ważniejszy był tutaj ton, sposób narracji, or

a-

torstwo, niż dokładność tłumaczenia. Zwłaszcza, że nie mogłem się o takie tłumaczenie pok

u-

sić.

 

Zaryzykowałem  więc.  Przywoławszy  w  pamięci  wszystko  to  co  w  czasie  mojej  pracy  w 

hiszpańskich programach Polskiego Radia było moim chlebem codziennym, uważając, by nie 

odejść od tematu, zacząłem wygłaszać swoje własne przemówienie.

 Na temat cierpień Pol-

ski w czasie okupacji, i na temat wyzwolenia na temat powojennej odbudowy i na temat zmian 

na  wsi  i  na  temat  upowszechniania  oświaty.  I  oczywiście  na  temat  przyjaźni  meksykańsko

-

polskiej, której chyba nie zaszkodziłem tłumacząc Bieńkowskiego. Oklaski były wręcz fren

e-

tyczne.  

Wśród tłumaczy zawodowych największe wrażenie wywarł na mnie —

 i nie tylko na mnie 

 tłumacz Nikity Chruszczowa — Wiktor Suchodriew. Nie tylko znał angielski i amerykański 

język i a

kcent; nie tylko wyglądał jak gwiazdor filmowy - ciemny, przystojny — ale do tego 

wszystkiego  tłum

aczył  elegancko,  szybko  i  ...  głośno.  To  ostatnie,  zwłaszcza  przy  tempera-

mencie Chruszczowa, miało znaczenie ogromne. Bo jak można nie tłumaczyć głośno np. ko

n-

ferencji prasowej, prowadzonej z ... balkonu siedziby delegacji radzieckiej przy ONZ — wśród 

nowojorskiego szumu, gwaru, czy raczej hałasu i huku? Albo podobnej konferencji prasowej 

na wielkim trawniku rezydencji radzieckiej w Glen Cove pod Nowym Jorkiem? Przecież do-

kładność tłumaczenia jest w takich przypadkach równie ważna jak to, by tłumaczenie w ogóle 
zostało usł

yszane. 

Suchodriew miał z Chruszczowem wiele kłopotów, ponieważ trudno było sobie w

yobrazić 

większą różnicę mentalności między nim

 a jego pryncypałem. Suchodriew był autentycznym 

inteligentem  o  wyrafinowanym  umyśle,  „Europejczykiem”,  Chruszczow  natomiast  —  czło-

wiekiem prostym, niekiedy wręcz prymitywnym, chociaż przenikniętym mądrością ludu i —

 

jak na owe czasy i system wychowywania przywódców w ZSRR — obdarzony umiejętnością 

myślenia w wielkiej skali. Siłą jego przemówień były ludowe powiedzenia. Suchodriew więc 
musiał się Chruszczowa „nauczyć”

, ale mimo to — tylko jego własna przytomność umysłu i 

szybkość reagowania ratowała w 

wielu przypadkach od blamażu... jego szefa,. 

Jedno ze swych przemówień Chruszczow rozpoczął tak oto: „Wiem, że w waszych krajach, 

kiedy ktoś zwraca się do publiczności, mówi „Gentlemen and Ladies”

 („Panowie i Panie”). U 

nas jest inaczej i dlatego zacznę 

tak, jak u nas — „Ladies and Gentlemen” („Panie i Panowie”). 

Suchodriew  zdrętwiał.  Chruszczow  popełnił  tu  jeden  błąd  kardynalny  a  jeden  poważny. 

Wiadomo, że w krajach anglosaskich, przemówienia zaczynają się od słów „Panie i Panowie”, 

a nie „

Panowie i Panie”, a więc Chruszczow wyakcentował swoją rzekomą elegancję w spo-

sób wprost śmieszny. A po drugie —

 kto w Związku Radzieckim zaczynał przemówienie od 

„Panie  i  Panowie”?  Tam  się  mówiło  po  prostu  „Towariszczi”

  bez  rozróżniania  nawet  męż-

czyzn od kobiet, bo słowo „towarzyszka” w języku rosyjskim nie istnieje: i „towarzysz” i „to-

warzyszka” — to ten sam (czy ta sama) „towariszcz”. 

Ale Suchodriew przytomności umysłu nie stracił. Wstęp przemówienia Chruszczowa prz

e-

tłumaczył następująco: „Wiem, że w waszych krajach, kiedy ktoś się zwraca do publiczności, 
mówi: „Ladies and Gentlemen”. Ja powiem inaczej: „

Beautiful Ladies and Gentlemen”. Czyli: 

Piękne

 Panie i Panowie”.  Istnieje włoskie powiedzenie „traduttore  — traditore”, w którym 

zmiana dwóch liter pozwoliła na stworzenie jednego z klasycznych językowych kalamburów. 
Bo „traduttore”

 oznacza „tłumacza”, a „traditore” — „zdrajcę”. Innymi słowy, tłumacz może 

tak przekładać tekst, że zdradzi swego pryncypała, że całkowicie zniekształci jego wypowiedź. 

W przypadku Suchodriewa „zdrada” nie tylko nie była zdradą, ale stalą się ratunkiem. Ciekawy 

jestem, czy Chruszczow kiedykolwiek dowiedział się o tym.

 

1304488

background image

1304488

 

 

32 

Wskazówki

 

1. Jeżeli jesteś już zaawansowany —

 załóżmy w nauce języka włoskiego, kup włoską gazetę i 

zacznij się bawić następująco: przetłumacz na polski dwa akapity artykułu wstępnego. Z te

k-

stu polskiego przetłumacz je na włoski i poprawiaj je tak jak w przypadku „Opowieści wig

i-

lijnej”, aż Twój tekst włoski, przetłumaczony z polskiego, będzie identyczny z oryginalnym 

tekstem włoskim. Poproś kolegę (czy koleżankę), która także uczy się włoskiego, by przeczy-

tała Ci pierwsze zdanie po polsku. Ty zaś przetłumacz na głos to zdanie na włoski. Powtarzaj 

to przy każdym następnym zdaniu. Musisz czynić tak tyle razy, byś mógł po każdy

m zdaniu 

polskim, prawie bez namysłu, wypowiedzieć je po włosku. Jest to doskonała metoda przyg

o-

towywania się do zawodu tłumacza, ale daje ona wielkie korzyści także przy uczeniu się o

b-

cego języka bez takiego zamiaru.

 

2.  Po  jakimś  czasie  poproś  kolegę,  by  przetłumaczył  na  język  polski  dwa  akapity  tekstu  wł

o-

skiego, którego nie znasz. Niech przeczyta on po polsku zdanie, mając przed oczami tekst t

e-

go zdania po włosku, ale tak, byś Ty go nie widział. Staraj się, tak jak umiesz, a więc z błę-
dami przetłumaczyć to zdanie na włoski. Potem niech kolega pokaże Ci oryginalny tekst wł

o-

ski tego zdania. Rzuć nań okiem i staraj się pamięciowo przyswoić je sobie w wersji popra

w-

nej. Teraz, niech kolega przeczyta Ci je ponownie po polsku a Ty, z pamięci, wypo

wiedz je po 

włosku. I znowu porównaj swój tekst włoski z włoskim oryginałem. Czyń to tak długo, aż bę-
dziesz mógł wyrecytować zdanie włoskie bezbłędnie, oczywiście z pamięci i tylko na podst

a-

wie odczytanych Ci zdań po polsku. 

1304488

background image

1304488

 

 

33 

ROZDZIAŁ SIÓDMY

 

Wielki Zgrywus z Kalifornii 

W czasie mojego pobytu w Szwecji w charakterze korespondenta „Trybuny Ludu” (1977-

1982)  odbyła  się  w  Sztokholmie  inauguracja  wielkiej  wystawy  dzieł  z  kolekcji  Armanda 
Hammera, zmarłego w wieku 92 lat w 1990 roku, amerykańskiego przemysłowca, człowieka 

 legendy. Hammer, który urodził się w Nowym Jorku, po Rewolucji Październikowej poje-

chał  do  Rosji  i  tam  nawiązał  osobisty  kontakt  z  Leninem  (i  ze  wszystkimi  przywódcami  r

a-

dzieckimi  z  wyjątkiem  Stalina).  Zajmował  się  biznesem  w  Rosji,  a  później  w  Związku  R

a-

dzieckim w różnych dziedzinach, ale najbardziej jest znany z tego, że za namową Lenina zb

u-

dował w ZSRR fabrykę ołówków (już po jego śmierci, w 1925 roku, Hammer stworzył korp

o-

rację pod nazwą „A. Ham

mer Pencil Co, New York, Moscow and London”. 

Hammer przyjechał na inaugurację do Sztokholmu i z tej okazji miałem możliwość krótko z 

nim porozmawiać.

 

 Wiem, panie prezesie (bo to wszyscy wiedzą) — powiedziałem — że będąc w Rosji, na-

uczył  się  pan  rosyjskiego,  żeby  móc  mówić  z  Leninem  po  rosyjsku.  Czy  to  było 

potrzebne? 

Przecież Lenina uważano za poliglotę?

 

 Lenin odparł Hammer znał kilka języków — niemiecki i francuski dobrze, angielski ra-

czej biernie — ale, po pierwsze, byłem zafascynowany rewolucją, ponieważ pochodzę z rodzi-

ny socjalistycznej, a po drugie, nic nie daje takiego kontaktu — również w biznesie — jak zna-

jomość języka partnera. Zacząłem się więc uczyć rosyj

skiego 

 Jaką metodą? 

 Znajdowałem się w otoczeniu Rosjan, ale zdałem sobie szybko sprawę, że przecież przez 

samo słuchanie —

 niezrozumiałej przecież początkowo mowy — języka się nie nauczę. Zaczą-

łem więc uczyć się słówek rosyjskich na pamięć, wk

uwać je po sto dziennie. 

 Po sto dziennie? 

 Gorzej, a raczej lepiej. To tylko w pierwszym dniu było sto słów. W drugim i następnym 

ilość ich rosła, bo musiałem powtarzać te, których nauczyłem się w dniach poprzednich. Ina

-

czej zapomniałbym je. Zapominałem zresztą, ale nawet to, co poz

ostawało w pamięci, służyło 

mi dobrze. Starałem się bowiem stosować wykute słowa natychmiast po wyuczeniu się ich w 

rozmowach z Rosjanami. Chwaliłem się nimi. A Rosjanie byli zachwyceni, że tak bardzo sta-

ram się poznać ich język. Trudność i polegała tylko na tym, iż nie chcieli mnie poprawiać. A

l-

bo uważali, że to i tak już wspaniały wyczyn z m

ojej strony, iż uczę się ich języka, albo też byli 

onieśmieleni  tym,  że  byłem  „Amierykańcem”

.  Powiem  jednak  panu  szczerze:  najgorsi  byli 

Rosjanie, którzy uczyli się angielskiego. W ogóle nie chcieli rozmawiać ze mną po rosyjsku, 
pragnąc wykorzystywać moją amerykańszczyznę. Na szczęście

 — niewielu ich było. 

Czy można Hammerowi wierzyć? Czy  rzeczywiście był  on w stanie nauczyć się stu  słów 

dziennie? Hammer był znany z tego, że lubił się chwalić (ale cz

ynił to ogromnie dyskretnie i w 

taki sposób, że z owego chwalenia można się było zawsze czegoś ciekawego dowiedzieć, czy 
nawet uśmiać, bo był na swój sposób, „z cicha pęk”. Ale sto słów dziennie? Może wyjaśnie

nie 

tego  niezwykłego  osiągnięcia  kryło  się  w  jego  powiedzeniu,  że  powtarzał  często  słowa  n

a-

uczone, że, powiedzmy, po pięciu dniach, k

iedy nauczył się pięciuset słów, następnych pięć dni 

poświęcał tylko na ich powtarzanie. 

W każdym razie, po rosyjsku się nauczył i skuteczność metody pamięciowej —

 potwierdził. 

W metodzie profesora Manfreda  Lachsa, członka Międzynarodowego  Trybunału  Spr

awie-

dliwości w Hadze, znajdował się także element pamięciowy, ale wynikał on z innych przesł

a-

nek. 

Profesor  Lachs  kształcił  się  (poza  Uniwersytetem  Jagiellońskim,  gdzie  otrzymał  doktorat 

praw w 1937 roku), na Uniwersytecie Wiedeńskim i Uniwersytecie Nancy (

Francja, gdzie też 

1304488

background image

1304488

 

 

34 

uzyskał doktorat praw —

 w 1939 roku) oraz w London School of Economics. A więc niemiec-

ki, francuski i angielski znał niejako naturalnie i w tych językach nie tylko mówił, ale i pisał. 
Miał on jednak szczególną a

mbicję: by prawo było dla ludzi czymś żywym, czymś — jak to 

formułował —

 pulsującym, czymś barwnym. Dlatego też w swoich publicznych wystąpieniach 

starał się o to, by ilustrować je ciekawymi przykł

adami i cytatami. Ale — jak mi mówił — te 

przykłady  czy  powiedzenia  „muszą  być  wygł

aszane  z  pamięci,  one  nie  mogą  być  czytane”. 

Jeżeli więc profesor  Lachs powoływał  się  —

 by wykazać błędność jego poglądów — np. na 

szkockiego prawnika, Jamesa  Larimera, który twierdził, że ludzkość dzieli się na trzy  grupy 

ludzi:  „civilized,  barbar

ic  and  savage”  („cywilizowanych,  barbarzyńskich  i  dzikich”),  to  po 

pierwsze, musiał to powiedzieć z pamięci, a po drugie —

 musiał to powiedzieć w języku ory-

ginalnym, czyli po angielsku, nawet jeżeli przemawiał przed prawnikami francuskimi. A gdy 

cytował  prawnika 

francuskiego,  Henri  Bonfilsa  (1835—1897),  że  „une  fosse...  séparera 

toujours les Etats européens et amé

ricains et leurs colonies, des Etats musulmans et de 1'empire 

du milieu, car les conditions sociales et politiques dans lequelles vivent les peuples musulmans 

ou les Chinois, sont incompatibles avec 1'idée de la pleine communauté internationale”, to mu-

siał  zacytować  te  słowa  z  pamięci  po  francusku,  nawet,  jeżeli  przemawiał  przed  audytorium 
angielskim.  (Tłumaczenie:  „Rów  (przepaść)  ...  zawsze  będzie  dzieliła  państwa  europejskie  i 
amerykańskie oraz ich kolonie od państw muzułmańskich i  imperium środka (Chi

ny), ponie-

waż warunki społeczne i  polityczne, w których żyją narody m

uzułmańskie czy Chińczycy są 

nie do pogodzenia z koncepcją pełnej społeczności między

narodowej”). 

Tu już chodzi nie tylko o znajomość obcego języka i przed

miotu, ale i o to, co Amerykanie 

nazywają „the delivery”, a więc umiejętność wypowiedzenia

 danego tekstu. To właśnie profe-

sor Lachs opanował bezbłędnie. Wydaje mi się, że nikt nie powinien występować publicznie, 
zwłaszcza w obcym języku, bez przygotowania się i bez 

przepowiedzenia sobie tekstu na głos 

przynajmniej raz. Jeżeli tego nie uczyni, może się znaleźć

 w sytuacji, w której nie potrafi wy-

mówić prostego angielskiego wyrażenia „in

 an unenviable position” (wymawiaj „yn en anEN-

wiebl poZYsz’n 

- „w pozycji nie do pozazdroszczenia”) i się w tej pozycji... sam znajdzie. 

 *  *  * 

Nie  brak  w  Polsce  ludzi  pod  względem  lingwistycznym  bar

dzo  utalentowanych.  Karol 

Szyndzielorz przerzuca się 

z angielskiego na rosyjski czy z czeskiego na niemiecki z łatwością 

ogromną. Po angielsku, niemiecku, francusku, rosyjsku i szwedzku mówi płynnie Włodzimierz 

Łoziński,  do  ni

edawna  rzecznik  prezydenta  Wojciecha  Jaruzelskiego.  Były  minister  handlu 

zagranicznego a w chwili, gdy piszę te słowa ambasador Polski w Brukseli, Tadeusz Olechow-

ski mówi płynnie (i właśnie z aktorską swadą) po angielsku, francusku, niemie

cku, włosku a 

nawet, o ile wiem, po birmańsku (był radcą handlowym w Birmie —

 obecnie Myanmar) (Ole-

chowski  już  nie  żyje)

.  Dużym talentem językowym odznacza się polski  były minister spraw 

zagranicznych, profesor Krzysztof Skubiszewski. A także Marian Podkowiński i Wiesław Gó

r-

nicki (obaj też już nie żyją)

Oddzielnym — i zadziwiającym — rozdziałem jest Jan Paweł II, którego zdolności lingwi-

styczne (i aktorskie w najlepszym tego słowa znaczeniu) są wprost be

zgraniczne. 

Niedawno stał się w Polsce sławny Andrew (Andrzej) Borowiec, korespondent amerykań-

skiego dziennika „The Washin

gton Times”. Napisał on w swym dzienniku z 20 listopada 1990 

roku, że rozważana jest możliwość stacjonowania wojsk amerykańskich na Bugu dla ochrony 
Polski przed „potencjalnym zamętem w republikach radzieckich”

. (Co za dar przewidywania!) 

Ale  ja  znam  Borowca  również  jako  świetnego  lingwistę.  Kiedy  byłem  korespondentem 

„Tryb

uny Ludu” w Paryżu (1969— 1973), jeździłem często do Brukseli na sesje NATO i tam 

go poznałem. Mówił on wspaniale po angielsku, francusku, niemiecku a ponadto — ma nie-

omalże a

ktorski dar naśladowania głosu i ruchów różnych mężów stanu, zwłaszcza Brandta i 

Pompidou oraz Josepha Lunsa (Holandia) i Manlio Brosio (Włochy) —

 dwóch sekretarzy ge-

1304488

background image

1304488

 

 

35 

neralnych NATO. Boki zrywaliśmy, kiedy Borowiec mówił jako Brosio: „Sono l'unico segr

e-

tario generale dell'OTAN chi votó c

ontra l'OTAN” („Jestem jedynym sekretarzem generalnym 

NATO, który gł

osował przeciwko NATO” — co było prawdą; w czasie debaty w parlamencie 

włoskim nad przystąpieniem Włoch do NATO, Brosio głos

ował przeciwko temu — po czym 

zmienił zdanie —

 i jak widać — dość radykalnie). 

Bardzo dobrą znajomość idiomatycznej angielszczyzny i amerykańszczyzny ma wicemin

i-

ster współpracy gospodarczej z zagranicą, Janusz K

aczurba. 

Wszyscy pamiętamy film pt. „Indiana Jones”

 z Harrisonem Fordem. Tytuł polski tego filmu 

nie jest pełny, ponieważ po angielsku brzmi on „Indiana Jones and the Temple of Doom” („In-

diana Jones i Świątynia Zagłady”). Kto zna dobrze angielski, ten wie, że słowo „doom”

 koja-

rzy się z „gloom" w powiedzeniu „the prophets of doom and gloom”

 („prorocy zagłady i mro-

ku”). A oto związek tego powiedzenia z Kaczurba. 

W  lutym  1988  roku  przybyła  do  Waszyngtonu  delegacja  ministerstwa  współpracy  gosp

o-

darczej z zagranicą, której członkiem i rzecznikiem był właśnie Kaczurba. W sali sekcji kons

u-

larnej ambasady polskiej w Waszyngtonie urządził on konferencję prasową na temat gospodar-

ki polskiej i gospodarczych stosunków polsko-amerykańskich, które zaczęły się jako tako roz-

wijać po zniesieniu przez prezydenta Ronalda Reagana ostatnich sankcji przeciwko Warszawie 

19 lutego 1987 roku. Ale stan gospodarki polskiej oceniany był przez miarodajne amerykańskie 

koła dość kiepsko. Kaczurba wiedział, że merytorycznie wiele na swej konferencji prasowej nie 
zrobi, ale że to przynajmniej, co może zrobić pod względem ję

zykowym, to zrobi. 

Zgodnie z tym więc, stwierdził na samym początku: „It is difficult to fight the prophets of 

doom and gloom on the state of the Polish economy, but I'll do my best” („Trudno zwalczać 

proroków zagłady i mroku na temat gospodarki polskiej, ale zrobię, co mogę.”). Po czym za-

serwował kilka innych perełek w rodzaju „the spiritual environment”

 („środowisko duchowe” 

czyli „at

mosfera psychologiczna”) oraz: „We have not come here to contemplate our wounds 

and scars” („Nie przyjechaliśmy tu po to, by kontemplować nasze rany i blizny”). 

Zgodnie tym wzorem padła też odpowiednio sformułowana odpowiedź na moje pytanie, 

które brzmiało:

 

 Niedawno byłem na konferencji prezenterów religijnych, czyli pastorów, którzy nadają 

swoje kazania i programy przez telewizję i radio („National Conference of Religious Broadca-

sters”). Jeden z nich, pochodzący ze stanu Illinois, a więc ze stanu, w którym mieszka wielu 

Polaków, dowiedziawszy się, że jestem z Polski, powiedział całkiem poważnie i złośliwie: —

 

Wiemy, że wielu polsko-amerykańskich biznesmenów i niemała liczba biznesmenów amery-

kańskich z

akłada firmy w Polsce tylko dlatego, że jest tam dużo ładnych dziewczyn. Uważamy, 

że zjawisko to podważa stabilność amerykańskich rodzin. Co pan na to, p

anie ministrze? 

Kaczurba, bez zmrużenia oka: „You would need here some personal experience and I have 

not enjoyed it so far” („Tu potrzeba byłoby trochę doświadczenia osobistego, a ja jeszcze się 

nim nie delektowałem”). 

*  *  * 

Niezwykły  talent  językowy  ma  Waldemar  Kedaj,  (ojciec  pr

ezenterki  telewizyjnej  Hanny 

Lis) o czym poniżej. 

... Jestem korespondentem „Trybuny Ludu”

 w Sztokholmie z kompetencjami rozciągający-

mi się na cały obszar nordycki (Szwecja, Norwegia, D

ania, Finlandia i Islandia). 

Redakcja zawiadamia mnie, że do Szwecji przyjedzie właś

nie Kedaj. Nie znam go, ponie-

1304488

background image

1304488

 

 

36 

waż zaczął pracować w „Trybunie Ludu”, kiedy ja już byłem w Szwecji. Wiem tylko, że przez 

wiele lat był on dziennikarzem Polskiej Agencji Prasowej i że reprezentował ją jako korespon-

dent w Rzymie. 

Ambasada zamawia mu hotel. Ja zaś jadę po niego na lotnisko. Ale hotel okazuje się za dro-

gi na nasze finansowe możliwości, szukamy więc innego. Jest lato, sezon turystyczny, pokojów 
w hotelach brak. Wreszcie, w starej kamienicy w śródmieściu, znajdujemy na trzecim piętrze 

pensjonat. Wita nas urodziwa dziewczyna (prawie wszystkie Szwedki są urodziwe). Mówię do 

niej — po szwedzku — że mój kolega potrzebuje pokoju. Po czym dodaję: 

 Obawiam się, że będzie musiała pani rozmawiać z nim po angielsku, bo on szwedzkiego 

nie zna. 

Kedaj stoi cicho, bo taką ma naturę. Gdy wszystkie formalności zostały załatwione, mówi 

wspaniałą szwedczyzną

 Jag är ledsen att jag inte kan tala svenska sa bra som min vän, men jag tror att jag kan 

klara mig. („Przykro mi, że nie umiem mówić po szwedzku tak dobrze, jak mój przyjaciel, ale 

myślę (wierzę), że dam s

obie radę.”) 

Na to Szwedka, zdumiona: 

 Kiedy był pan w Szwecji, że tak świetnie mówi pan po szwedzku? Kedaj: 

 Ja nigdy nie byłem w Szwecji. Jestem tu pierwszy raz. Szwedzkiego nauczyłem się w 

Polsce. 

Ba! Żeby tylko szwedzkiego!

 

Kedaj zna dwadzieścia cztery języki a osiemnastoma z nich mówi płynnie. Dla niego takie 

języki jak angielski, niemiecki, francuski, his

zpański, włoski — już się nie liczą, bo on mówi 

także  po  japońsku,  wie

tnamsku, węgiersku, bułgarsku, duńsku, arabsku... Sam słyszałem jak 

śpiewał  norweski  hymn  narodowy i  jeszcze go Norwegom  interpretował. A jego żona, Ale

k-

sandra Kedaj, w chwilach szczerości przyznaje się, że poderwał ją na uniwersytecie ... „na i

s-

landzki”. W Rzymie chodziła o Kedaju pogłoska, że na przyjęciach dyplomatycznych pragnął 

doskonalić się w szwedzkim i dlatego rozmawiał z dyplomatami szwedzkimi. Ale okazali się 

oni tak nudni, że przerzucił się na rozmowy z dyplomatami japońskimi.

 

Kedaj jest wyjątkowo zdolnym człowiekiem, jeżeli o znajomość obcych języków chodzi, ale 

mógłby mieć trochę litości nad sobą i innymi: będąc w Sztokholmie n

auczył się dwóch dialek-

tów ... lapońskich.

 

 

*  *  * 

W San Dimas, w Kalifornii, mieszka autentyczny Polak o niemieckim imieniu i nazwisku: 

Werner R. Kirchner (od marca 2008 roku nieżyjący). W czasie drugiej wojny światowej, służył 
on w polskim lotnictwie i brał udział w Battle of Britain w 1940 roku. Po wojnie osiadł w Sta

-

nach  Zjednoczonych,  wyspecjalizował  się  w  najwyższych  dzie

dzinach  techniki  kosmicznej  i 

opracował  metodę,  przy  pomocy  której  astronauci  Neil  A.  Ar

mstrong,  Edwin  E.  Aldrin  jr.  i 

Michael Collins zostali wyprowadzeni z orbity okołoziemskiej na orbitę okołoksiężycową i z 

powrotem od 16 do 24 lipca 1969 roku; Armstrong i Aldrin, jako pierwsi ludzie, wylądowali 

wówczas na księżycu.

 

Kirchner jest nie tylko poliglotą; jest on również Wielkim Zgrywusem, który bawi się jęz

y-

kami. Tak się złożyło, że prowadzimy ze sobą korespo

ndencję od lat. 

Po wizycie w Szkole Orląt w Dęblinie i spotkaniu z ówczes

nym ministrem obrony narodo-

wej, generałem Florianem Siwickim w 1989 roku, Kirchner przysłał mi do Waszyngtonu list z 
opisem tej wizyty, a ja, na tej podstawie nadałem korespondencję do „Trybuny Ludu”, której 
kopię ocz

ywiście mu udostępniłem. Ponieważ Kirchner wie o moim zainteresowaniu językami 

obcymi, przysłał mi list następującej treści:

 

 

 

1304488

background image

1304488

 

 

37 

„Mein Dear Herr Zygmunt!

 

Vot is zat — ein peachen articeln about zat fighter von dem 317 Polnischen Rafen waltzen 

in  dem  Dęblinen Eageln  —

 nesten? Ich kome zu den konkluzionen zat your exposé was not 

only very nice but also ausgezeichnet. Your remarken about meine Gnädige Frau riposten zum 

Herr General Siwicki about mein polnischen heart were very thoughtfullen. I am enclosen me-

ine Brief bratanica Monika (ach du Lieber in ein polnisches naleciałościen) und her friend An-

na, vich might jingeln your chimes”. 

Tekst ten jest umyślnym zniekształceniem niemieckiego i angielskiego i można by streścić 

go uproszczonym opisie, ale ponieważ książeczka niniejsza traktuje o nauce języków obcych, 

nie wypada się tak wymigiwać.

 

Spróbujmy więc, by Czytelników nie nużyć, zanalizować bardziej szczegółowo przynaj

m-

niej początek tego listu. 

„Mein" —po niemiecku „mój”

 (prawidłowo), „Dear” — po angielsku „drogi” (prawidłowo), 

„Herr”

 po niemiecku „Pan” lub „Panie” w sensie „Panie Zygmuncie” (prawidłowo). 

„Vot is zat”

. Mamy tu do czynienia z ironicznym potraktowaniem niemieckiej wymowy an-

gielskich słów. Większość Niemców nie może dać sobie rady ze sł

owami takimi, jak „what” 

(„co” — wymawiaj „chłot”) i zamiast tego mówi „wot” (a po angielsku żeby wymówić nasze 

„w”

 trzeba napisać „V”). „Zat” — to niemiecka wymowa „that”. A więc „Vot is zat” oznacza 

„What is that”

 („Co to jest?”). 

„Ein peachen articeln”. „Ein”

 — przedimek niemiecki jak angielskie „the”, czy francuskie 

„le”,  „la”,  „peachen"  „peach”

  —  po  angielsku  „brzoskwinia”,  albo  „coś  soczystego”,  „arti-

celn”, zniekształcona pisownia niemieckiego słowa „der Artikel”. 

„About  zat  fighter  von  dem  317  Polnischen  Rafen  waltzen  in  dem  Dęblinem  E

ageln-

nesten?” 

„About”

 — prawidłowo po angielsku „o” (czymś), „zat fighter” („that fighter” — „ten myśli-

wiec”) „von dem 317 Polnischen Rafen” (po niemiecku „z tego polskiego 317 RAF'u — Royal 

Air  Force”,  Królewskich  Sił  Lotniczych,  ale  z  końcówką  niemiecką).  „Eageln-nesten”  — 

„Eagle”

 po angielsku — to „orzeł”, a „das Nest” — to po niemiecku „gniazdo”, identycznie jak 

po angielsku „the nest”, a więc „Eageln

-nesten” — to zniekształcone i po angielsku i po nie-

miecku „Gniazdo Orłów”

, czyli „Szkoła Orląt”. Zaś „waltzen in Dęblinen Eageln-nesten”, cho-

dzi  od „walzen”

 czyli „tańczyć walca” w Dęblińskiej Szkole Orląt, bo na cześć pilotów pol-

skich z Zachodu w Dęblinie wydany został bal. 

I tak dalej. Całość więc można streścić tak, że mój artykuł był znakomity, że Kirchner tań-

czył na balu w Szkole Orląt, że moje słowa o uwagach sz

anownej pani Kirchner do generała 

Siwickiego na temat polskiego serca Kirchnera były wnikliwe, że on, Kirchner, przekazuje mój 

(swój)  list  do  swej  bratanicy  Moniki  i  do  jej  przyj

aciółki Anny, co może wywołać we mnie 

wrażenie, że dzwonią w moim kościele, czyli, że mój umysł da Kirchnerowi jakiś oddźwięk.

 

Dał.  Napisałem  mu:  „Da  die  Italiani  erano  Allierte  dei  Tedeschi,  rispondo  in  italiano,  ma 

non rispondeva rapidlich era Canada elezioni signor Mulroney. Ma jetzte sono a Washington e 

son contentissimo och zufriedenossimo zu schreibere al Lei per bedankare mich per una lettera-

Brief di Wernero amicoj gutto ochsa bessero. Saluten amorosissimi a fratellanica die Bratanica 

Monica anche Anna die beidere non kennere aber schon liebere”. 

Miało to znaczyć, że „ponieważ Niemcy (po włosku „i Tedeschi”, wymawia się jak „te d

e-

ski”) byli sojusznikami Włochów, to odpowiadam po włosku, iż byłem w regionie Kanady na 

wyborach, w których występował premier Mulroney, ale już jestem w Waszyngtonie i jestem 
straszliwie  zadowolony,  iż  mogę  odpowiedzieć  mojemu  przyjacielowi  Wernerowi  dobremu  i 
lepszemu  oraz  przesyłam  miłosne  pozdrowienia  bratanicy  Monice  i  (jej  przyjaciółce)  Annie, 
których, choć jeszcze nie znam, to już k

ocham”. 

Te wszystkie cytaty — przytaczam dla zabawy i błagam Czytelników, by się broń Boże 

nie uczyli niczego z powyższych tekstów

*  *  * 

1304488

background image

1304488

 

 

38 

W Polsce działa wielu cudzoziemców, którzy świetnie opanowali język polski, ale na dwoje 

z nich chciałbym zwrócić szczególną uwagę. 

Alma Kadragic była przez całe lata osiemdziesiąte producentką amerykańskiej sieci telew

i-

zyjnej ABC, a od 1990 roku jest szefem firmy consultingowej „Alcat Warsaw”

. Pochodzi ona z 

rodziny jugosłowiańskiej, ale urodziła się w 

Stanach Zjednoczonych. Gdy przyjechała do Pol-

ski, mówiła nieco po serbsku, ale w taki sposób, jak niektórzy Polacy urodzeni w USA mówią 
po polsku: kilka podstawowych zdań. Stanęło więc przed nią zadanie nauczenia się polskiego. 

Pani Kadragic stosuje następującą metodę: uczyć się obcego języka od  pierwszej chwili, nie 

marnować  żadnej  okazji,  by  go  używać,  nie  wstydzić  się,  gdy  się  mówi  niepoprawnie,  albo 

wtrąca  słowa  z  języka  własnego.  Po  jakimś  czasie  ukształtowało  się  to  wszystko  w  zasadę: 
Fakt, że nie zna się jakiegoś języka nie oznacza wcale, iż nie można nim mówić. Mówiła 
więc  do  mnie  na  przykład:  „Od  której  zaczyna

  się  drinkowanie?”  „To  było  a  magnificent 

(„wspaniałe”) przyjęcie”

 albo „Pójdziemy tam right away without any uniki” („od razu”, „bez 

żadnych... uników”). Teraz mówi po polsku płynnie —

 i wyłącznie dla kokieterii, ale już bez 

potrzeby, wtrąca do rozmów po polsku słowa angielskie, po prostu, żeby było śmiesz

niej. Tu 

pewien wtręt, jeżeli już mowa o telewizji i o kobietach: w Hollywood mieszk

a znana i w Polsce 

 ze swych korespondencji dla tygodnika „Ekran” (dopóki istniał) i dla „Życia Warszawy”, a 

przede wszystkim ze swej książki „Mój Hollywood”

 — Jola Czaderska-Hayek, wspaniała „ho-

stessa” i krzewicielka kultury polskiej. Występuje ona — po angielsku, oczywiście — w tzw. 

„talk

-shows”, czyli telewizyjnych programach, poświęconych — w jej przypadku — filmowi i 

kulturze. I choć publiczność słyszy jej obcy akcent (u Henry Kissingera i Zbigniewa Brzeziń-
skiego zresztą także) lubi ją bardzo, ponieważ mówi ona szybko, biegle i ciek

awie. 

 

Drugim cudzoziemcem o którym warto wspomnieć jest kore

spondent radia norweskiego w 

Polsce, Dag Halvorsen. Ten — poza oczywistą dla dziennikarza znajomością angielskiego, nie-

mieckiego i francuskiego — wyspecjalizował się w językach słowiańskich. Mówi doskonale 

po polsku, po czesku, po słowacku, po bułgarsku i po serbsku. „I to nie tylko dlatego, że mi

a-

łem najpierw żonę Polkę a potem Bułgarkę —

 opowiada z uśmiechem — znałem polski i buł-

garski, zanim się z nimi ożeniłem. One mi tylko pomogły poznać te języki głębiej.” 

 

 

 

Wskazówki

 

1.  Staraj  się  obcować  jak  najczęściej  z  cudzoziemcami  lub  Polakami,  znającymi  języki  obce. 

Rzecz polega jednak na tym, że oni będą chcieli obcować z Tobą tylko wówczas, jeżeli sam 
będziesz  choć  trochę  język  obcy  znal.  Wówczas  —pomogą  Ci  w  usuwaniu  Twoich  wąt

-

pliwości  i  rozwiązywaniu  trudniejszych  problemów.  Jeżeli  zaś  będziesz  miał  okazję  po  raz 
wtóry z cudzozie

mcem lub z Polakiem, znającym obcy język się spotkać — nie popełniaj tych 

samych błędów, które popełniłeś poprzednim razem. Twój rozmówca musi wiedzieć, że jego 

korektury nie poszły na marne.

 

2. Noś przy sobie mały notatnik i wpisuj do niego trudniejsze słowa i zwroty a ta

kże wierszyki, 

dowcipniejsze powiedzenia, interesujące cytaty z literatury w języku, którego się uczysz. Ucz 
się ich na pamięć. Powtarzaj je „z samym sobą”. Jeżeli już, przy jakiejkolwiek innej oka

zji, 

zobaczysz zdanie w interesującym Cię języku, nie przechodź nad nim do porządku dzienn

ego. 

Zapisz je i naucz się go. Jeżeli już bowiem zapoznałeś się z nim, choćby pobieżnie, to już tro-

chę czasu w nie zainwest

owałeś. Nie marnuj tego. Szkoda i czasu, i wysiłku 

1304488

background image

1304488

 

 

39 

ROZDZIAŁ ÓSMY

 

Mira Michałowska i Jerzy Kosiński

 

W 1962 zostałem zaproszony na przyjęcie w Nowym Jorku, które odbyło się w prywatnym 

parku. Usiadłem przy stoliku, przy którym już zna

jdował się elegancki pan w średnim wieku, o 

otwartej,  uśmiechniętej  twarzy.  Gdy  mu  powiedziałem,  że  je

stem  polskim  korespondentem, 

odrzekł z ni

ekłamaną radością: 

 Pan jest Polakiem? A zna pan Mirę Michałowską? 

 Oczywiście, że znam. Każdy w Polsce ją zna. Przecież ona pisze w „Przekroju”, najpopu-

larniejszym tygodniku polskim. I chociaż używa pseudonimu Maria Zientarowa, wszyscy wie-

dzą, o kogo chodzi.

 

 Muszę więc powiedzieć panu z przyjemnością, że to ja wydałem jej amerykańską książ-

kę.

 

W ten sposób dowiedziałem się o istnieniu książki, napisanej po angielsku przez Mirę M

i-

chałowska, żonę polskiego dyplomaty, Jerzego Michałowskiego, który zajmował wiele eksp

o-

nowanych stanowisk. M. in. w latach 1956-1961 — był on ambasadorem polskim w ONZ, i z 

tego  okresu  pochodzi  książka  Miry  Michałowskiej.  Notabene,

  Michałowski  był  wychowan-

kiem tej samej szkoły średniej co ja, czyli już wspomnianego liceum im. Króla Władysł

awa IV 

na Warszawskiej Pradze. 

Moim rozmówcą na przyjęciu w prywatnym parku był Stewart Richardson, zwany popula

r-

nie „Sandy”

, nowojorski wydawca, który, poznawszy panią Mirę, zaproponował jej napisanie 

książki  o  jej  dyplomatyczno

-towarzyskich  przeżyciach.  Również  pani  Mira,  która  w  czasie 

wojny przebywała w Stanach Zjednoczonych, znała angielski doskonale — w mowie i piśmie 

 przyjęła sugestię „Sandy'ego” i książkę napisała. Nie pod pełnym nazwiskiem jednak: wy-

stąpiła  w  niej  jako  autorka  pod  pseudonimem  „Mira  Michał”,  Książka  nosiła  tytuł:  „Nobody 

Told Me How — A Diplomatic Entertainment” („Nikt mi nie powiedział, jak (to robić) — Roz-

rywka  dyplomatyczna”).  Ale  w  słowie  „Entertainment”  tkwiła  gra  słów.  Bo  „entertainment” 

oznacza  wprawdzie  „rozrywkę”,  ale  także  „przyjmowanie”

  i  „zabawianie”  gości,  a  to,  ze 

względu na funkcję swojego męża —

 i swoje własne skłonności — pani Mira musiała czynić 

nieomalże nieu

stannie. 

Książka napisana jest amerykańszczyzną pierwszorzędną i może naprawdę stan

owić chlubę 

pani Miry. 

Wśród autorów polskich, piszących po angielsku  —

 czy raczej po amerykańsku — auten-

tyczną sławę zdobył Jerzy Kosiński. Poznałem go w 1961 roku, kiedy jeszcze nie był sławny: 

chadzaliśmy po Nowym Jorku, i pamiętam, że w „Radio City Music Hall” w „Rockefeller Cen-

ter” pokazywał mi zdjęcie swej przyszłej żony, Mary H. Weir, którą bardzo kochał i poślubił w 

styczniu 1962 roku (pani Weir zmarła na raka). 

Droga Kosińskiego do obecnej kariery była niezwykle trud

na, ale — paradoksalnie — ataki 

na niego rozpoczęły się, gdy jego

 sława już się ugruntowała — na początku lat osiemdziesią-

tych. Kosiński naraził się literackiej elicie Nowego Jorku tym, że protestując przeciwko stan

o-

wi wojennemu  w Polsce i  rozwiązaniu  „Solidarności”, opowiedział się po stronie amerykań-

skiego  konserwatyzmu,  a  nie  liberalizmu.  Tymczasem  elita  literacka  Nowego  Jorku  jest 

wprawdzie antykomunistyczna, ale też i liberalna, i ktoś, kto odważa się nie podzielać jej st

a-

nowiska, naraża się na klątwę.

 

Pretekstem do ataku na Kosińskiego był fakt, że pisze on po amerykańsku 

... za dobrze, 

więc,  że  swych  książek  nie  mógł  napisać  sam,  że  używał  „ghost

-writerów”  („pisarzy-

duchów”). Było to wierutne kłamstwo! Wystarczy przeczytać książki Kosiń

skiego po angiel-

1304488

background image

1304488

 

 

40 

sku, by zorientować się, że opan

ował on ten język i jego amerykańską wersję tak, jak niewielu 

rodowitych Amerykanów. W swej książce pt. „The Hermit of 69th Street”

 — „Pustelnik z 69-

ej  ulicy”  —  (Henry  Holt  and  Company,  Nowy  Jork,  1988)  Kosiński  pisze  na  przykład: 

„Okładka w stylu Ars Populis (sztuki ludu) zawier

a portret odkrytej imfetki — nazwijmy ją 

Lizakiem — która pokazuje górną część uda — i to jak! Tak, że od widoku tego uda nawet 

Nabokov dostałby wypieków (do drukarza: wypieków, a nie rumieńców)... To nie jest okład

ka, 

to jest prawdziwe tuszowanie sprawy.” 

Sens  tych  słów  po  angielsku  polega  na  tym,  że  „okładka”

  to  „cover”  co  oznacza  także 

„przykr

ycie”. A więc, kiedy po słowie „cover” następuje słowo „uncovered” („nie zasłonięta, 

odkryta”) mamy pierwszą grę słów. „Imfetka” to druga gra słów. Słowo to stworzył Kosiński 

na  podstawie  słowa  francuskiego  „nympette”

 — „nimfomanka”, ale — uwaga! Jeden z pra-

cowników Banku Światowego w Waszyngtonie, który czytał książkę Kosińskiego, powiedział 
mi: „Przecież „imfetka”

 — to zawoalowana aluzja do IMF” (International Monetary Fund — 

Międzynarodowego Funduszu Wal

utowego). Mamy więc grę słów w łonie gry słów. 

A dalej: „Nawet Nabokow dostałby wypieków”

 („would make Nabokov flush” (Flush, prin-

ter, not blush)”. Nobokov — to Vladimir Nabokov (1899—1977) pisarz amerykański pocho-

dzenia rosyjskiego, autor m.in. „Lolity”. 

„To  blush”

  —  „dostawać  wypieków”,  „to  flush”  —  „dostawać  rumieńców”,  ale  także 

„spuszczać wodę”. Czy więc od widoku uda Lizaka Nabokov zaczerwieniłby się, czy dostałby 

wypieków, czy spuściłby wodę — tego nie wiemy, ale możemy się domyślać. 

I  wreszcie:  „This  is  not  a  cover,  it  is  a  veritable  cover  up”

,  „To  nie  jest  okładka,  to  jest 

prawdziwe  tuszowanie  sprawy”.  Tu  —  gra  słów  polega  na  tym,  że  „to  cover  up”  oznacza 

„ukrywanie pod ko

rcem”, „tuszowanie sprawy” (np. w książkach o zamordowaniu prezydenta 

Johna F. Kennedy'ego słowa „to cover up”

 lub „cover up” (rzeczownik) powtarzają się syste-

matycznie). 

I niech mi ktoś powie, że Kosiński potrzebuje „ghost

-writerów”. On ich mógłby uczyć an-

gielskiego. (Kosiński popełnił samobójstwo w 1991 roku. Dl

aczego?) 

1304488

background image

1304488

 

 

41 

Dziesięć przykazań

 

 

1.  Jeżeli uczysz się obcego języka sam, zaczynaj naukę małymi porcjami:  po jednym 

zdaniu a nawet po pół zdania, jeżeli jest ono dłuższe. Lepiej znać mniej obcego te

k-

stu płynnie niż wię

cej – po łebkach. 

 

2.  Jeżeli uczęszczasz do szkoły lub na kursy, musisz w domu utrwalić to, czego się na 

lekcji nauczyłeś. Zrób to tego samego dnia. Nie wolno Ci przerywać kontaktu z jęz

y-

kiem w te dni, w których lekcji nie masz. Pod żadnym pozorem. W dzień wolny od 

lekcji powtarzaj to, czego się nauczyłeś poprzedniego dnia.  Wiele osób  uważa, że 

samo zapisanie się na kurs obcego języka, wystarcza do nauczenia się go. Nic ba

r-

dziej błędnego. Jeżeli sam nie włożysz wysiłku w naukę obcego języka, nikt Cię go 

nie nauczy.  

 

3.  Weekendy (soboty i niedziele) nie mogą być pretekstem do nieuczenia się obcego ję-

zyka. Zasada jest następująca: ucz się obcego języka przez siedem dni w tygodniu.

 

 

4.  Jeżeli z jakichś względów będziesz musiał przerwać naukę obcego języka na kilka 

dni,  podejmij  ją  natychmiast  gdy  tylko  będziesz  mógł.  Nie  mów  sobie  samemu: 

„Rozpocznę od jutra”. Nie! Rozpocznij naukę od tej godziny, w której już m

ożesz to 

zrobić.

 

 

5.  Tylko ciężka, obłożna choroba może przerwać naukę języka obcego w ogóle. Nato-

miast na przykład lekkie przeziębienie i konieczność przeleżenia jednego dnia w łóż-
ku jest wspaniałą okazją do uczenia się obcego języka a nie unikania tego. 

 

 

6.  Nie zrażaj się trudnościami, ucz się, ucz się i jeszcze raz ucz się. Im intensywniejsza 

będzie Twoja nauka, tym szybciej będziesz mówił obcym językiem. 

 

 

7.  Wiedz, że do nauki obcego języka nie są potrzebne specjalne zdolności: przeciętna 

inteligencja wystarczy. Specjalne zdolności są potrzebne do nauczenia się dobrego 
akcentu w obcym języku, nie zaś do płynnego mówienia tym jęz

ykiem. Lepiej mówić 

płynnie obcym językiem z nie najlepszym akcentem, niż nie mówić nim wcale. 

 

 

8.  Pamiętaj,  że  tylko  ci  znają  rzeczywiście  dobrze  obcy  język,  którzy  władają  nim  w 

mowie i w piśmie. Musisz więc ćwiczyć pisanie także –

 najlepiej tak, jak w przypad-

ku „Opowieści wigilijnej” („Marley was dead 

- to begin with”). Ale nie smuć się, 

jeżeli nie umiesz jeszcze dobrze pisać w obcym języku, natomiast możesz nim mówić: 
to i tak bardzo, bardzo dużo.

 

 

9.  Ciesz się z każdej okazji publicznego wypowiadania się w języku obcym. Przygotuj 

się do każdej takiej wypowiedzi jak najsolidniej. Zob

aczysz jaka to uciecha i radość. 

 

10.  I wiedz, że dobre opanowanie jednego języka obcego ułatwia nauczenie się następ-

nego. 

1304488

background image

1304488

 

 

42 

Zakończenie

 

Języki obce —

 to klucz do świata. Autentyczny. Zrobimy więcej dla kariery życiowej ucząc 

się języków niż inwestując w złoto, bo złoto leży w skarbcu; jego wa

rtość wprawdzie rośnie, 

ale ono samo procentów nie daje. Natomiast języki —

 tak, i to przez całe życie. Świat, a z nim i 

Polska, zwłaszcza po rad

ykalnej przemianie w 1989 roku, już nie idzie, ale wprost pędzi w kie-

runku  rozszerzonych  kontaktów  międzynarodowych,  współ

pracy,  turystyki  —  a  wszystko  to 

wymaga dobrej znajomości języków obcych. 

Nawet  w  dziejach,  które  opisuje  Biblia,  nastąpił  w  sprawie  języków  zwrot  o  180  stopni. 

Najpierw  Pan  Bóg  pomieszał  języki  ludziom,  którzy  budowali  wieżę  Babel,  a  później  —

  za 

pośrednictwem Ducha Świętego dał apostołom dar mówienia wszystkimi językami. 

 

À propos tego ostatniego. Pod koniec 2008 roku odbyła się w

 Warszawie promocja książki 

Romana Frankla pt. „Maria Koterbska –

 Karuzela mojego życia” (Państwowy Instytut Wydaw-

niczy, Warszawa, 2008). Notabene Roman Frankl jest synem pani Marii, jednej z najpopular-

niejszych polskich śpiewaczek koncertowych i estradowych drugiej połowy XX wieku. W cz

a-

sie tej promocji, pani Maria opowiedziała o wydarzeniu następującym. Pewnego razu jest ona 

w Izraelu, gdzie występuje z zespołem polskim na koncertach. Jest czas na zakupy, więc cały 
zespół na nie idzie. Na jednym z elegan

ckich sklepów zespół widzi tabliczkę z napisem: „Tu 

się mówi wszystkimi językami”. Wszyscy więc, zai

ntrygowani, wchodzą do sklepu, gdzie wita 

ich właścicielka sklepu, która zna polski. Maria Koter

bska pyta ją: „To pani rzeczywiście mówi 

wszystkimi językami ?”. Na to ona: „Ja nie. Klienci”. 

 

Z wyjątkiem powyższej metody, żadna inna nie doprowadzi do tego, żeby ktoś nauczył się 

wszystkich języków świata, choć Jan Paweł II dużą część drogi do tego celu przeszedł. Warto 
iść Jego śladem.

 

 

*  *  * 

 

Moja  książeczka

  pt.  „Jak  się  nauczyłem  ośmiu  języków”  dostała  się  do  internetu  dzięki 

dwó

m osobom: synowi mojego brata stryjecznego, Wojciechowi Broniarkowi, autorowi księgi 

pt. „Gdy Ci słowa zabraknie –

 Słownik synonimów” (Haroldson Press, Brwinów, 2005). Oraz 

dzięki Pa

nu Andrzejowi Szkodzie, który przygotował książeczkę do wydania elektronicznego. 

Obu Panom jestem za to bardzo wdzięczny.  

 

 

 

 

 

 

 

 

Zygmunt Broniarek 

 

 

 

 

 

 

 

 

Warszawa, luty 2009 r. 

1304488

background image

1304488

 

 
 

 

 

 

1304488