Jak nauczylem sie osmiu

background image

1304488


Zygmunt Broniarek


Jak

nauczyłem się

ośmiu języków

1304488

background image

1304488

Zygmunt Broniarek

Jak nauczyłem się

ośmiu jęz

yków

©

Zygmunt Broniarek

ISBN 978-83-922502-2-2

1304488

background image

1304488

2

Spis treści

Wstęp

4

Rozdział pierwszy

Chusteczka pani Kownackiej

7

Rozdział drugi

Lingwafon do portugalskiego

11

Rozdział trzeci

Nieudana psychotechnika

14

Rozdział czwarty

Podstępy i triki

21

Rozdział piąty

Mówię po hiszpańsku w Polskim Radiu

26

Rozdział szósty

Tłumacz czy zdrajca

30

Rozdział siódmy

Wielki zgrywus z Kalifornii

34

Rozdział ósmy

Mira Michałowska i Jerzy Kosińs

ki

40

Dziesięć przykazań

42

Zakończenie

44

1304488

background image

1304488

3

Wstęp

W niedzielę, 25 lutego 1990 roku w weekendowej rezydencji prezydentów amerykańskich

zwanej Camp David (od imienia wnuka Dwighta D. Eisenhowera, Davida, który, notabene,
ożenił się z córką Richard

a Nixona, Julie) miała się odbyć wspólna konferencja prasowa prezy-

denta George'a Busha i kanclerza RFN, Helmuta Kohla.

Camp David położony jest w odległości około 90 kilometrów na północ od Waszyngtonu,

niemal nad granicą stanu Maryland ze stanem Penns

ylvania, w pobliżu miasteczka Thurmont.

Dwa dni wcześniej, tj

. 23 lutego, powróciłem z wielkiej wyprawy do stanów Wyoming, Idaho i

Montana, czyli z Gór Skalistych, gdzie w lokalnych komitetach spraw zagranicznych wygł

a-

szałem pogadanki na temat Polski, Europy Wschodniej, Związku Radzieckiego oraz wszech-

świata, bo dzisiaj wszystko ze wszystkim się koj

arzy.

Zamiast jednak dowiedzieć się od razu, dokładnie, jak trafić do Camp David, zdałem się na

swój własny instynkt. Uważałem, że jeżeli przyjadę tam odpowiednio wcześnie, to nie tylko
dowiem się wszystkiego na miejscu, ale jeszcze zdążę w sali prasowej zająć jedno z pier

w-

szych miejsc. Pomysł zaaprobowała moja żona, Elżbieta, która, siadając za kierownicę, powi

e-

działa! Będziemy dwie godziny przed wszystkimi.

Jednakże, kiedy przyjechaliśmy do Thurmont, okazało się, że jedyną informacją, jaką zdo-

byliśmy, była wiadomość o istnieniu Ośrodka Gościnnego, ale nie dla gości, przybywających

do Camp David, tylko dla turystów, zwiedzających Park Narodowy Gór Catoctin, w którym

Camp David jest położony.

Pojechaliśmy do Ośrodka Gościnnego. Tam policjantka parkowa (a jakże, w USA istnieje i

policja federalna, i policja stanowa, i policja uniwersytecka, i policja parkowa, nie mówiąc o

prywatnej policji i służbach ochronnych), otóż pani policjantka parkowa połączyła się z
ochroną Bi

ałego Domu i przekazała mi informację, bym udał się natychmiast do restauracji

„Cozy”

(„Przytulna”) w miasteczku Thurmont, skąd autobus prasowy zabierze dziennikarzy

do Camp David.

Ale autobus prasowy już odjechał. Zaczęliśmy się błąkać. Napisu żadnego, choćby naj-

mniejszego, na drogach nie było, bo Biały Dom wcale nie chce reklam

ować Camp David. 85

procent turystów, przybywających do Parku Narodowego Gór Catoctin, nie wie, że właśnie tu
się znajduje Camp David. Jeździmy więc po różnych drogach, ruchu prawie nie ma, bo to ni

e-

dziela, nie można o nic zapytać, bo nikogo nie ma. Dostaję gorączki, drżączki, paraluszu, o

d-

czuwam suchość w gardle, irytuję się i wściekam, że się tak urządziłem. Wreszcie mówię do
żony —

Wracamy do miasta.

Jedziemy. Aż tu nagle, widzimy na skrzyżowaniu samochód, który się zatrzymuje na nasz

widok. Nie, to nie znajomy. To ktoś, kto także poszukuje Camp David. Zatrzymał się na

wszelki wypadek, licząc na łut szczęścia. Pytamy młodego mężczyznę, który właśnie wracał z

kościoła, gdzie jest Camp David. Ze śmiechem odp

owiedział: — Tam, za rogiem.

Dojeżdżamy więc do upragnionej policyjnej bariery. Pokazuję policjantowi parkowemu,

szczupłemu chłopakowi, który w niczym nie przypomina policyjnych gigantów z filmów, l

e-

gitymację prasową Białego Domu. On łączy się za pomocą „walkie-talkie” z Biurem Praso-

wym Białego D

omu, które z tej okazji przeniosło się do Camp David, i z trudem wymawia

moje nazwisko. Na to ja:

Niech pan powie, że to Ziggy, tak mnie nazywają w Waszyngtonie.

Jak ta postać z komiksów?

Tak.

Policjant mówi więc to, o co go proszę, ale używa skrótu następującego: AKA. Nie, to nie

AK. To „Also Known As”, czyli „znany także jako”

, czyli Broniarek, pseudonim Ziggy. Skrótu

AKA używa się w odniesieniu do pisarzy, aktorów i przestępców.

1304488

background image

1304488

4

Do Camp David zabiera nas ze skrzyżowania samochód policyjny. Dojeżdżamy do dużego,

drewnianego budynku, który wygląda jak elegancka remiza strażacka. Znajduje się tu zaim

-

prowizowana sala prasowa wraz z odpowiednią sceną.

Przybywam w ostatniej chwili, a więc nie mogę nawet marzyć, by otrzymać miejsce w je

d-

nym z pierwszych rzędów. Dobrze, że jest jeszcze wolne krzesło ni

emal na samym końcu, co

oznacza, że nie będzie szansy zadania jakiegokolwiek

pytania. Za każdym bowiem razem, kie-

dy taka szansa powstanie i wyrośnie przede mną las rąk dziennikarzy amerykańskich i zachod-

nio-niemieckich to ani Bush, ani Kohl, mojej ręki nawet nie zauważą. A przecież obaj mężowie

stanu, w czasie swoich dwudniowych rozmów, bardzo wiele uwagi poświęcili sprawie zjedno-

czenia Niemiec i sprawie Polski, a zwłaszcza jej granicy.

Bush i Kohl wchodzą na scenę. Różnica między nimi jest olb

rzymia. Bush — wysoki,

szczupły, ma wygląd arystokraty i jak arystokrata w niedzielę

przed południem — ubrał się

wprawdzie w garnitur i nosi krawat, ale ma brązową sportową koszulę w kratkę. Natomiast

Kohl — to czołg, wyrośnięty zarówno wzwyż, jak i wszerz, z piersią potężnie wypiętą, ubrany

w elegancki garnitur i w białą koszulę.

Najpierw przemawia Bush, po nim, po niemiecku — Kohl. Tłumaczenie odbywa się przez

słuchawki. Wszelkie konferencje prasowe mają wspólną cechę: tuż po zakończeniu słowa
wstępnego, w momencie, kiedy ma się zacząć zadawanie pytań, nastę

puje zawsze moment ci-

szy. Jeżeli więc jesteś reporterem, nie reprezentującym wielkich amerykańskich, a w tym przy-

padku, również zachodnioniemieckich środków masowego przekazu, to korzystaj z tej jednej,
jedynej, chwili, zwłaszcza, gdy znajdujesz się na koń

cu sali. Po tym — nastąpi lawina pytań, a

ty pozostaniesz bez szans.

Wyskakuję więc ze swego krzesła jak z procy, wiem jednak, że jeżeli zadam

pytanie po an-

gielsku, nie tylko inni dziennikarze zakrzyczą mnie, ale Kohl może mnie nie zrozumieć —

tłumaczenie zajmie trochę czasu, pows

tanie zamieszanie, i odpowiedzi nie otrzymam.

Natomiast Kohl będzie musiał zareagować na język niemiecki. Krzyczę

więc: Ich bin ein

polnischer Journalist und Sie, Herr Bundeskanzler, haben gesagt... (Jestem polskim dziennika-

rzem, a pan, panie kanclerzu federalny, powiedział...)

Pierwszy cel osiągnąłem. Kohl słucha. Słucha także Bush, który mnie zna i który patrzy na

mnie z lekkim zdziwieniem, bo albo nie wie, że umiem mówić po ni

emiecku, albo nie rozumie,

co mówię. Sens mojego pytania jest następujący: „

Powiedział pan, panie kanclerzu federalny,

w swoim słowie wstępnym, że choć granicę polsko

-niemiecką może zatwierdzić ostatecznie

tylko parlament ogólnoniemiecki, to pan nie uważa, iż będzie to stanowić okazję do przesuwa-

nia granicy. Czy oznacza to, że uznaje pan tę granicę za ostateczną?”

Kohl odpowiada dokładnie, jak w słowie wstępnym. Nie wychyla się ani na jotę. Praktyc

z-

nie więc może się zdawać, że nie osiągnąłem niczego, i sam tak myślę w tym momencie. Cz

e-

ka mnie jednak niespodzianka.

Bush słucha tłumaczenia odpowiedzi Kohla przez słuchawki. Po moim pytaniu, pada pyt

a-

nie jednego z dziennikarzy amerykańskich, na które odpowiada prezydent. I natychmiast doda-

je: „Jeżeli zaś chodzi o granicę polsko

-niemiecką, to Stany Zjednoczone, zgodnie z Aktem

Helsińskim, uważ

ają ją za ostateczną.”

Czyli — pomaga mi. Oczywiście — nie ze względu na moją osobę, tylko dlatego, że taka

jest polityka USA wobec naszej granicy. Ale nie jest wykluczone, że bez mojego pytania zad

a-

nego po niemiecku, sprawy tej nie poruszono by na tej konferencji prasowej.

Zdarzenie w Camp David jest tylko drobnym potwierdzeniem znaczenia znajomości języ-

ków obcych. Nie muszę tego tutaj uzasadniać, ponieważ słuszność tego stwierdzenia jest oczy

-

wista. Ale chciałbym, zwracając się szczególnie do młodzi

eży, podkreślić podstawową prawdę:

cała moja dziennikarska kariera oparta jest na znajomości języków obcych. Wcale nie

pomogło

mi w niej wykształcenie wyższe (nie było ono zresztą specjalnie głębokie, ukończyłem bowiem
tylko trzyletnią Szkołę Głó

wną Handlową w Warszawie), natomiast języki obce i pewne umie-

jętności techniczne, jak stenografia i pisanie na m

aszynie — okazały się bezcenne. Bez nich nie

dotarłbym ani do Białego Domu, ani do Pałacu Elizejskiego, ani do Pałacu Królewskiego w

1304488

background image

1304488

5

Sztokholmie, ani do Włoch, Portugalii, Mozambiku, Boliwii, czy czterdziestu innych krajów.

Ale znajomość języków obcych —

to nie tylko wielka pomoc w zawodzie dziennikarskim i

praktycznie w każdym innym —

to również szansa poznania nowych światów, o których ist-

nieniu nawet się nie wie.

W czasie okupacji, na kompletach, prowadzonych przez moją szkołę —

Gimnazjum i Li-

ceum im. Władysława IV w Warsza

wie — religii uczył nas ksiądz Barański. Mawiał on do nas

tak: „W niebie panuje zasada absolutnej szczęśliwości. Absolutnie szczęśliwy będzie ten, kto
nie ma ża

dnego wykształcenia, i ten, kto skończył cztery fakultety. Ale szczęście tego drugiego

będzie pełniejsze niż szczęście pierwszego, ponieważ znajdzie on w nie

bie odpowiedzi na

wszystkie pytania, które powstały w jego umyśle w czasie kształcenia się na ziemi. Co więcej,

ten pierwszy, ten bez wykształcenia, nie będzie nawet wiedział o zakresie szczęścia tego z czte-

rema fakultetami.”

Zdaję sobie oczywiście sprawę, jakie motywy kierowały księdzem Barańskim; chciał nas po

prostu zachęcić do nauki. Ale per analogiam, można jego wypowiedź odnieść do problemu

znajomości języków obcych. Ktoś, kto zna np. ni

emiecki, ale nie zna włoskiego, nie ma nawet

pojęcia, jakie skarby kryje literatura włoska, bo przecież tylko podstawowe dzieła tej literatury
są tłum

aczone na inne języki, podczas, gdy ogromna ich większość dostępna jest wyłącznie w

oryginale. Dotyczy to również tak utylitarnych dziedzin, jak prasa. Znając włoski, odkrywamy

to, o istnieniu czego wcześniej nie wiedzieliśmy.

Nauka języka obcego kształci nasz umysł. Przede wszystkim pamięć, ale również umiejęt-

ność kojarzenia różnych pojęć, co przydaje się zwłaszcza wtedy, kiedy zna się więcej niż jeden

zyk obcy. Wreszcie — uczenie się języków obcych jest wielką przygodą, w czasie której do-

konuje się coraz to nowych odkryć. Na prz

ykład. Wydaje mi się, że znam dobrze angielski —

obcuję z tym językiem od 1937 roku —

a dopiero teraz dowiedziałem się, że na określenie

„wyboru”

ma on nie tylko słowo „choice” (od francuskiego „choisir”) i nie tylko „election”

(także od francuskiego „election”

i łacińskiego „electio”), ale i „wale” (od niemieckiego „wah-

len”); sięgnijcie po, doskonały zresztą, słownik angielsko-polski Jana Stanisławskiego, ale

znaczenia tego nie znajdziecie. Według niektórych autorytetów, uczenie się języka obcego
kształci umysł lepiej niż matematyka.

Niniejsza książeczka jest opowieścią o tym, jak się uczyłem języków obcych. Może przyda

się ona Czytelnikowi, w czasie, w którym porozumienie z mieszkańcami innych krajów in

tere-

suje wielu Polaków.

Wskazówki

1. Jeżeli, w dzisiejszych czasach, chcesz coś osiągnąć, musisz znać języki obce.

2. Podstawowym językiem obcym jest angielski. Jeżeli nie znasz żadnego języka obc

ego, nie

marnuj czasu na uczenie się francuskiego, niemieckiego, włoskiego itd., zanim nie nauczysz

się angie

lskiego.

3. Dopiero po nauczeniu się angielskiego, ucz się innych języków obcych.

1304488

background image

1304488

6

ROZDZIAŁ

PIERWSZY

Chusteczka pani Kownackiej

Języki obce fascynowały mnie od najwcześniejszej młodości. Umiejętność posługiwania się

nimi wydawała mi się zawsze czymś niezwykłym, darem prawie cudownym. Przerzucanie się z
jednego języka na drugi bez żadnej widocznej trudności graniczyło w mojej wyobraźni z cza

r-

ną magią i intelektualnym prestidigitatorstwem. Tłumaczenie tekstów

mówionych i pisanych

wprost, jak gdyby od niechcenia, z jednego języka na drugi, na

tychmiastowe znajdowanie od-

powiedniego słowa i wyrażenia, było dla mnie dowodem najwyższej sprawności umysłowej.

Moim marzeniom towarzyszyły względy czysto utylitarne. Pochodzę z rodziny robotniczej,

która w okresie międzywojennym wprawdzie z głodu nie umierała, ale która z pewnych wzglę-
dów —

nie mających z tematem tej broszurki nic wspólnego — żyła raczej w trudnych warun-

kach. Ciekawość świata, chęć zwiedzania e

gzotycznych krajów, poszukiwanie przygód i to ko-

niecznie dalej niż na własnym podwórku, były u mnie tak samo silne, jak u każdego innego
chłopca z wa

rszawskiej Pragi. A gdzież mógł leżeć klucz do zaspokojenia tych pragnień, jeżeli

nie w nauce języków obcych, które miały mnie wyrwać z szarzyzny bruków ulicy Środkowej?

Na kumoterstwo i protekcję liczyć nie mogłem, bo ani siostry szarytki ze szpitala Przemieni

e-

nia Pańskiego, w którym matka pracowała jako praczka, ani ukochany ksiądz Aranowski, jeden

z ostatnich znanych mi wzorów miłosiernego Samarytanina, u którego służyłem do mszy, nie

mogli mi zapewnić paszpo

rtu, biletu i waluty. Musiałem zaufać wyłącznie sobie. Ambicja i

upór spowodowały, że zainteresowanie językami obcymi stało się obsesją i jedną z najwię

k-

szych fascynacji w moim życiu.

W czasie okupacji hitlerowskiej natrafiłem na książkę, której autor i bohater był pod tym

względem niemal wiernym odbiciem mojej własnej osoby. Odkrywca Troi, Heinrich Schli

e-

mann, miał w młodości jeszcze gorsze warunki niż ja.

Ja uczyłem się przy świetle elektrycz-

nym, on — przy świecy w obskurnej klitce na poddaszu. Ja miałem rodziców, którzy się mną

opiekowali i u których miałem wikt i opierunek, on był sam i musiał zarabiać na życie. Ja ch

o-

dziłem do gimnazjum, on — o ile dobrze pamiętam, musiał początkowo zadowolić się szkołą

podstawową. Ale marzenia mieliśmy podobne. Schliemann, zafascynowany archeologią, m

a-

rzył o odkryciu Troi, ja marzyłem o egzotycznych podróżach. I podobnie jak on, obrałem za

instrument swego awansu społecznego języki obce.

Metoda Schliemanna była prosta: uczył się wszystkiego na pamięć. Brał na przykład jakieś

dzieło angielskie i jego niemieckie tłumaczenie i kuł zdanie po zdaniu. Rozumiał sens, ale nie
wiedział, jakimi regułami gram

atycznymi kierował się angielski autor przy budowaniu zdania.

Schliemann wychodził z założenia, że jeżeli nauczy się języka angielskiego z angielskiego

oryginału, nie popełni najmniejszego błędu.

Najzupełniej instynktownie, nie wiedząc przecież nic o doświadczeniach Schlie

manna, wy-

brałem jako metodę nauki także uczenie się na pamięć. Mając chyba z dziesięć lat, znalazłem u

ciotki samouczek języka niemieckiego dla Polaków pod panowaniem pruskim. Pierwszą tru

d-

nością, i to niemałą, było rozszyfrowanie gotyku; dokonałem tego

przy pomocy gimnazjalisty,

mieszkającego w tej samej kamienicy, który wprowadził mnie nie tylko w arkana pisma gotyc-

kiego, ale i w tajemnice wymowy niemczyzny. Zabrałem się do studiowania owego samoucz-

ka, nie mając nawet pojęcia, że jego układ oraz wskazówki w nim zawarte były odbiciem st

o-

sunków nar

odowościowych, panujących w zaborze pruskim.

Po pierwsze, nie było w nim żadnych reguł gramatycznych.

Tak, jak gdyby władze pruskie

uważały, że albo cała wewnętrzna logika budowy języka niemieckiego jest dla Polaków za
trudna, albo, że powinna poz

ostać dla nich tajemnicą. Po drugie, charakterystyczne było, że

treść tych rozmówek wskazywała na chęć utrzymania Polaków w stanie wiecznego poddań-
stwa: „Będę na pewno punktualnie, zależy mi na pracy. Salony już sprzątnięte, proszę pani,

1304488

background image

1304488

7

teraz biorę się za kuchnię”. Były tam też rozmówki z posiadłości ziemskich, w których pan

pytał o zaprzęgnięcie koni, a sługa odpowiadał, że tak, że zaprzęgnięto!

I wreszcie — było tam przykazanie: ucz się wszystkiego na pamięć, jak leci, słowo po sło-

wie ł rozmówka po rozmówce.

To ostatnie trafiło mi do przekonania. Ostatecznie przecież miałem przed sobą pozornie

trudną, ale w gruncie rzeczy najłatwiejszą metodę uczenia się języka obcego: wystarczy uczyć
się na pamięć, a reszta przyjdzie sama. Zabrałem się więc raźno do pracy i po czterech tyg

o-

dniach „umiałem po niemiecku”

— mogłem wyrecytować na pamięć niemal połowę samoucz-

ka.

„Cóż za nonsens”

— powiedzą Czytelnicy i będą mieli rację, choć tylko połowiczną. Bo

istotnie, uczenie się na pamięć rozmówek tak, jak nakazywał mój samouczek, musiałoby z

a-

kładać u uczącego się cechy boskie: tylko Bóg mógłby przystosować sytuacje życiowe do
rozmówek, czł

owiek musi postępować odwrotnie. Ale moje stwierdzenie o połowiczności racji

Czytelników ma uzasadnienie w rzeczywistości: uczenie się na pamięć gi

mnastykuje umysł i

wprowadza doń pewne kotwice, których się nie zapom

ina nigdy.

Po czterech tygodniach uczenia się na pamięć, rzuciłem samouczek w kąt i po jakimś czasie

wydawało mi się, że zapomniałem wszystko. A jednak, gdy po latach wróciłem do języka nie-

mieckiego, coś się w umyśle zaczęło ruszać, jakieś wspomnienia pruskiego podręcznika zaczę-
ły wypływać na powierzchnię, całe zdania z

aczęły odżywać; język niemiecki nie był mi już

obcy. Zrozumiałem wówczas, że uczenie się na pamięć w połączeniu z ogólną racjonalną me-

todą przyswajania języka obcego i przy odrzuceniu rygorystycznych nakazów, urągających

zdrowej logice, może przynieść skutki wprost fantastyczne — i to bardzo szybko.

Wskazówki

1. W czasie nauki języka obcego nie unikniesz uczenia się tekstów na pamięć. Wielu ludzi uwa-

ża, że uczenie się czegokolwiek na pamięć obraża ich godność, że potrafili przyswoić sobie

wszystko rozumowo. Tak nie jest. Aktor nie opanuje roli rozumowo, on musi się jej uczyć na

pamięć, a płynne mówienie językami obcymi ma w sobie coś z aktorstwa.

2. Wbrew pozorom, nauka tekstów na pamięć nie obniża sprawności um

ysłu, ale ją rozwija.

Jest to wspaniała gimnastyka szarych komórek, która wychodzi uczącemu się na korzyść nie
tylko w dziedzinie językowej, ale i w każdej innej, pozwala bowiem szybko kojarzyć różne p

o-

jęcia. Potwierdzenie tej zasady znajdujemy w ironicznym powiedzeniu o kimś: „On nie o

d-

różnia Mitterranda od Milleranda, a Milleranda od Ray Mil

landa. (Alexandre Millerand

był

prezydentem Francji od 1920 do 1924 roku, a Ray Milland — aktorem amerykańskim).

3. Umiejętność płynnego recytowania tekstów w języku obcym — imponuje otoczeniu, i podnosi

prestiż recytującego, jeżeli, oczywiście, za

chowuje on pewien takt i nie męczy słuchaczy re-

cytacjami w nieskończoność

* * *

Uczenie się tekstów na pamięć i korzyści wynikające z tego sprawdziły się w moim prz

y-

padku zarówno w odniesieniu do wspomnianego „sam

ouczka” języka niemieckiego, jak i w

całym procesie uczenia się języków o

bcych.

W roku 1937 wstąpiłem do Gimnazjum im. Władysława IV na Pradze i tutaj dokonałem

wyboru, który miał decydujący wpływ na moje przyszłe losy.

Nie wiem, jak teraz wygląda życie uczniowskie w liceach, ale wówczas odbywały się w nich

1304488

background image

1304488

8

często międzynarodowe walki na korytarzach i na dziedzińcach, w których stronami walczą

-

cymi byli najczęściej Niemcy i Francuzi. Nie chodziło naturalnie o przedstawicieli owych n

a-

cji, choć już tak niedługo rzeczywiście miały się one ze sobą zetrzeć: chodziło o gimnazjal

i-

stów, uczących się niemieckiego czy fra

ncuskiego. W odróżnieniu od większości gimnazjów

warszawskich, u Władysława IV mogły odbywać się nawet walki między Niemcami, Franc

u-

zami i Anglikami, albowiem zagorzały konserwatysta i piłsudczyk, dyrektor Tomaszewski,

okazał się na polu językowym człowiekiem bardzo postępowym i zgodził się na wprowadz

enie

języka angielskiego do programu nauczania. Była to prawdziwa rewolucja, bo przecież Polska
znajdowała się prawie całkowicie w kręgu kultury francu

skiej i nauki niemieckiej; Wielka Bry-

tania była czymś odległym i egz

otycznym, nie mówiąc już o Stanach Zjednoczonych, które

leżały dla nas nie tylko w sensie geograficz

nym, ale i kulturalno-cywilizacyjnym, na antypo-

dach.

Mnie zainteresował właśnie ten egzotyczny język angielski. Może odgrywał tu rolę nieświ

a-

domy snobizm — ponieważ wszyscy uczą się francuskiego lub niemieckiego, ja pójdę inną

drogą —

a może zaintrygowała mnie perspektywa, że język angielski stanie się językiem świa-

towym. Dość, że bez dłuższego namysłu znalazłem się na lekcji języka angielskiego u pani

profesor Eugenii Kownackiej.

Była to już wówczas starsza, godna, siwa pani, której wygląd sugerował, że musi być zw

o-

lenniczką klasycznych metod nauczania języka: słówka, reguły, dyktanda. A

jednak — nie!

Pani Kownacka, owszem, uczyła nas słówek i reguł, prowadziła z nami dyktanda, ale prócz
tego urządzała całe inscenizacje, w czasie których „aktorzy”

musieli się uczyć kwestii na pa-

mięć, by móc po prostu grać. Ulubioną jej metodą była ... chusteczka. A tak! Zwijało się chu

s-

teczkę w kłębek, rzucało do innego ucznia i zadawało pytanie po angielsku —

delikwent mu-

siał również po angielsku, w miarę logicznie, na pytanie odpowiedzieć. Uczyło to szybkiego
refleksu, a także sprzyjało wynalazczości, alb

owiem po pewnym czasie każdy starał się przy-

gotować pytanie tak trudne, by „przeciwnika” skonfundować. Były to naprawdę zabawy świet-

ne, które nieomalże od pierwszej chwili odbierały nauce cechę, prawie zawsze kojarzącą się z
lekcjami języka obcego: nudę.

Pani Kownacka nie ograniczała się tylko do tekstów szkolnych: zaprenumerowała ona dla

nas pismo wydawane przez ambasadę brytyjską w Warszawie pod tytułem: „The Warsaw

Weekly” („Tygodnik Warszawski”).

Ponieważ znalazłem się w czołówce uczniów języka angi

elskiego, w charakterze nagrody

zostałem wraz z grupą kolegów zaproszony — z panią Kownacką naturalnie — na typową an-

gielską „tea”

do ambasady. Tu po raz pierwszy w życiu zapadłem się w tak miękki fotel, że

trudno mi było z niego wstać. I tu dopiero zorientowałem się, jaki dystans dzielił akcent mojej

profesorki od akcentu naprawdę angielskiego! Ba! Tu już nie chodziło nawet o akcent, ale o

śpiew. Anglicy śpiewali. Były to jakieś cudowne tony, podnoszenie się i opadanie melodii, coś,

co powinno być wyrażone nie za pomocą transkrypcji fonetycznej, ale nut. Słuchałem tego

zafascynowany, brzmiało to dla mnie jak czarodziejski flet.

W czasie owej wizyty w ambasadzie angielskiej odkryłem coś jeszcze: że ogromna wię

k-

szość samogłosek i spółgłosek angiel

skich nie ma w ogóle odpowiednika w języku polskim.

Angielskie „a” to wcale nie nasze „a”, ale „niepełne e”, czy wręcz „ej”, angielskie „o”, to wcale

nie nasze „o”, choć w jednym przypadku się do niego zbliża —

tylko wówczas pisze się „aw”.

Ale i spółgłoski: co

ma wspólnego angielskie „t” albo „d” z naszym? Przecież to raczej lekkie

„cz”

i „dż”. Albo kombinacja „tr” w „country” — przecież to „czsz”, nieomal „kan'czszy”.

I wreszcie okres przedwojenny nauczył mnie, że powszechne przekonanie o nauce języków

obcych, teza kursująca jako aksjomat, jest z gruntu błędna. Według tej tezy, samo przebywanie

w obcym kraju samoczynnie uczy jęz

yka.

Na początku 1939 roku, przyjechała ze Stanów Zjednoczo

nych do pacjenta w szpitalu, w

którym pracowała moja mama, jego kuzynka.

Zacząłem z nią rozmawiać. Mieszkała w Filadelfii od dwudziestu lat. Uważała, że mówi

1304488

background image

1304488

9

płynnie po angielsku. Ale ja byłem nieufny. I udając, że się chcę od niej czegoś nauczyć, zapy

-

tałem ją jak brzmi po angielsku: „Gdzie byłeś”

?

Bardzo prosto — odparła „we woziu”.

Jak?

No przecież mówię: „we woziu”.

Ileż ja sobie nad tym „we woziu”

nałamałem głowy. Poprawnie powinno być „Where were

you?” (wymawiaj — hłer łer ju) lub w niektórych okolicznościach „Where have you been?”

(wymawiaj — hłer hew ju bin). A tu — „we woziu”! Odpowiedź na to dziwadło znalazłem

dopiero po wielu latach, kiedy sam przebywałem dłuższy czas w Stanach Zjednoczonych. Od-

miana „I was”

w liczbie pojedynczej wygląda następująco: „I was” — ja byłem, „you were” —

ty byłeś, „he was”

— on był. Jak widać, tylko w drugiej osobie liczby pojedynczej, zamiast

„was”

jest „were”. Ale „moja” Polka o tym nie wiedziała. Uważała, że jeżeli w pierwszej oso-

bie jest „I was”, to również w drugiej osobie powinno być „you was”

. Kiedy po angielsku sta-

wia się pytania, odwraca się porządek słów, a więc „gdzie byłeś?”

znaczy po angielsku „where

was you?”. „Where” wymawiała ona jak „we”, a „was you” jak „woź ju”. A ponieważ w języ-

ku amerykańskim —

tak, jak w polskim — wymowa „z” zlewa się z „j” i tworzy „ź”, miałem

już wyj

aśnienie, skąd się wzięło owo słynne „we woziu”.

Tak mówiła „moja”

Polka po amerykańsku po dwudziestu latach pobytu w Stanach Zjedno-

czonych.

Wskazówki

1. Nie wierz, że można się nauczyć języka obcego bez pracy. Metody, które to obi

ecują, kłamią.

Bez pracy nie odnosi się żadnego sukcesu, a nauczenie się języka obcego i płynne posług

i-

wanie się nim —

jest sukcesem.

2. Pracę nad opanowaniem języka obcego można przekształcić w przyjemność, jeżeli pracuje

się nad tym solidnie i nie ucieka się od elementów trudnie

jszych. Na przykład: jeżeli płynne

wymówienie francuskiego słowa „incompatibilité

– „niezgodność (wymawiaj „ękompatibi-

liTE – akcent na ostatniej sylabie)) sprawia ci specjalne trudności, to właśnie tą wymowę

ćwicz. W życiu w ogóle największą

przyjemność sprawia opanowanie tego, co trudne i czego

inni opanować nie zdołali.

1304488

background image

1304488

10

ROZDZIAŁ DRUGI

Lingwafon do portugalskiego

Wybuchła wojna. Po wrześniu „Władek Czwarty”

otworzył swe podwoje, ale na bardzo

krótko. Władze hitlerowskie —

jak kiedyś władze pruskie, które dały placet na wydanie „sa-

mouczka” języka niemieckiego — uznały, że Polacy to „Untermensche” („podludzie”), którym

najzupełniej wystarczy szkoła podstawowa i umiejętność słuchania i wykonywania rozkazów.
„Władek Czwarty”

zszedł do podziemia, ale ja mu nie towarzyszyłem. Musiałem szukać pracy.

Znalazłem ją w księgarni.

Starsi bibliofile zapewne pamiętają księgarnię na Nowym Świecie, ale już za Alejami Jer

o-

zolimskimi, chyba niedaleko byłego Domu Partii pod nazwą: „Fuksiewicz i Kostrzewa”, spe-

cjalizującą się w sprzedaży książek naukowych. Jej dwóch właścicieli poszło zupełnie różnymi

drogami. Fuksiewicz, który już nie żyje, pozostał polskim patriotą, natomiast Piotr Paweł K

o-

strzewa odkrył w sobie nagle pochodzenie prawdziwie „urdeutsch” („praniemieckie”) i zgłosił

się do władz jako Volksdeutsch (on już też nie żyje).

Jako Volksdeutsch, Kostrzewa — już nie Piotr Paweł, ale Peter Paul — „przejął” księgarnię

Gebethnera i Wolffa na Krakowskim Przedmieściu, usuwając prawowitych właścicieli na Tar-

gową. I oto na miejscu starego i szanowanego szyldu pojawił się nowy: Deutsche Buchha

n-

dlung, GmbH, Warschau. (Księgarnia Niemiecka, Gesellschaft mit beschränkter Haftung —

Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, Warszawa). Z wyjątkiem Kostrzewy i niej

akiego dr

Conrada, który przybył z Rzeszy, cały personel tej „Deutsche Buchhandlung”

był polski. Dzię-

ki poparciu nieżyjącego już dziś, znakomitego księgarza Zdzisława Jabłońskiego, który ulit

o-

wał się nad młodym chłopcem, otrzymałem w „Deutsche Buchhandlu

ng” niezmiernie odpo-

wiedzialną funkcję pomocnika pakowacza. Ale byłem z

adowolony. Miałem niezły „Ausweis”,

trochę pieniędzy i ... nieogranicz

ony kontakt z książkami a także z językiem niemieckim.

Personel polski „Deutsche Buchhandlung”

był wysoko kwalifikowany. Irena Szpinalska, Je-

rzy Jocz, Fabian Tyliński, Władysław Sikorski, Cz

esław Biegała, wspomniany Zdzisław Ja-

błoński nie tylko znali się doskonale na książkach, ale mówili biegle po niemiecku, a niektórzy

po angielsku i po francusku: wiadomo, dobra, solidna, wykształcona kadra przedwojennego

„Gebet

hnera i Wolffa” czy „Trzaski Everta i Michalskiego”. „Börsenblatt für den deutschen

Buchhandel”, czyli „Dziennik giełdowy księgarstwa niemieckiego”, bieżąca publikacja, infor-

mująca księgarnie o nowościach

niemieckiego rynku wydawniczego, nie miała dla nich tajem-

nic. Równie dobrze znali wartość podręcznika inżynieryjnego „Dubbel —

Des Ingenieurs Ta-

schenbuch” jak i 18-tomowej encyklopedii chemicznej „Beilsteins Handbuch der Anorgani-

schen Chemie”.

Z niemczyzną w „Deutsche Buchhandlung” bywały bardzo zabawne incydenty. Przychodzi-

li do nas klienci — Volksdeutsche, którzy mówili dużo gorzej po niemiecku, niż polski perso-

nel księgarni. Kiedyś zjawił się mały chłopak ubrany w mundur Hitlerjugend. Chciał kupić

atlas geograficzny. Podchodzi do pana Jocza i mówi:

„Atlas ist?” („Jest atlas?”). Na co Jocz:

Man sagt nicht: „Atlas ist ?” Man sagt entweder: „Ist ein Atlas da?” oder „Gibt es einen

Atlas zu haben?” (Nie mówi się: „Atlas ist ?”. Mówi się albo: „Czy jest atlas?” albo „czy jest

atlas do nabycia ?”).

Chłopak, zupełnie zdetonowany, o mało się nie rozpłakał. I po polsku:

Proszę pana, ja nie rozumiem.

Ale ja już rozumiałem. Jeszcze przed rozpoczęciem pracy w „Deutsche Buchhandlung”

spo-

tkałem na Pradze chłopc

a w moim wieku nazwiskiem Leon Kloskowski — właśnie Kloskow-

ski, a nie Kłoskowski. Rodzice jego byli przed wojną obywatelami „Wolnego Miasta Gdań-

ska”. Na Leona mówiło się w ich domu „Leo”, a na jego siostrę Klarę — „Klärchen”. Ale cała

1304488

background image

1304488

11

rodzina znała polski świetnie.

Leon Kloskowski uczył mnie niemieckiego. Był to język żywy, język ulicy, pełen nie za

w-

sze najelegantszych wyrażeń, język, jakim mówili „Luie”

czyli „łobuziaki”, obejmujący nie-

przyzwoite wierszyki i piosenki. Ale równocześnie, będąc chłopcem inteligentnym i mając za

sobą dobrą niemiecką szkołę podstawową w Gdańsku, Leon Kloskowski doskonale znał gr

a-

matykę i składnię języka niemieckiego i na pewno nie wdrażał mnie do błędów. Ta znajomość
lub przyjaźń z nim, która trwała przez półtora roku —

później Kloskowscy wyjechali — z

punktu widzenia lingwistycznego była dla mnie bardzo cenna.

W „Deutsche Buchhandlung”

zaś mogłem się napawać do woli podręcznikami do nauki ję-

zyków obcych. Była to sprawa niebagatelna, bowiem nauka języków o

bcych Polakom była

zakazana; dopuszczalny był tylko niemiecki. A w księgarni — prawdziwy raj: podręczniki,

samouczki, słowniki wszystkich możliwych języków. Ba! W tym czasie istniała jeszcze moż-
liwość sprowadz

ania lingwafonów ...

Na zapas — bo wiadomo było, że w Rzeszy wszystko powoli się kończy — zamówiłem lin-

gwafon japoński. Po jakimś czasie nadeszła odpowiedź z uwagą, że ze względu na „interesy

wojny” lingwafonów japońskich brakuje; ale, jeżeli sobie tego życzę, wydawnictwo może mi

przesłać li

ngwafon do nauki jakiegoś innego „egzotycznego” języka. Wybrałem portugalski —

nie przypuszczając ani na chwilę, że te schwytane kiedyś zaczątki ję

zyka portugalskiego przy-

dadzą mi się za trzydzieści lat, gdy znajdę się w Lizbonie na sesji Rady Atlantyckiej, gdy ze

stolicy wyspy Terceira, Angra do Heroismo, na Azorach, będę raportował spotkanie Pompidou

Nixon, albo gdy w maju 1974 roku będę przesyłał do Warszawy korespondencje o „rewolu-

cji goźdz

ików”.

Obfitość podręczników do nauki języków obcych zaszokowała mnie. Zacząłem je kraść.

Powoli, pod byle pretekstem, z pomocą moich polskich szefów, fałszując niekiedy kwitki za-

kupu (nie pamiętam, czy przesławne słowo „paragon” już wówczas istniało), zgromadziłem w

domu wcale niemałą bibliotec

zkę podręczników. A ponieważ niemiecki znałem dobrze — ów

zaczarowany świat stanął przede mną otworem.

Dopingu nie brakowało. Wokół mnie większość pracowników była dwu

- lub trójjęzyczna.

Biografia Schliemanna, którą pochłonąłem w jedną noc, utkwiła mi głęboko w pamięci. A pew

-

nego razu...

Pojawił się w księgarni wysoki, szczupły pan, z orlim nosem, ubrany w granatową jesionkę i

w melonik, z cienkim — więc, według wszelkich reguł gustu — wytwornym parasolem. Kupił

czytanki hiszpańskie („Cuentos españoles”). Ponieważ mu je pakowałem, zacząłem z

nim roz-

mowę. Na temat języków obcych. Powi

edział, że zna ich siedem. Dodał, że pomogły mu one

bardzo przed wojną w karierze dziennikarskiej.

Było to dla mnie prawdziwe objawienie: siedem języków i dziennikarz! Skojarzenie idealne!

Wzór do naśladowania jak na zamówienie! Red. Antoni Pawlikiewicz, przez wiele, wiele lat

komentator Polskiego Radia, do tej pory. jeżeli żyje, prawdopodobnie nie wie, jak decydującą

rolę odegrał w życiu pewnego chłopca, pakującego mu książkę.

Wśród samouczków —

dwie metody przemówiły najbardziej do mojej imaginacji: Metoda

Mertnera „psychotechnicznego

przyswajania sobie języka na podstawie mechaniczno-

sugestywnej” („Methode Mertner: Psychotechnischer Spracherwerb auf mechanisch-

suggestiver Grundlage”) i „Wielka, oryginalna metoda Toussaint-Langenscheidta w 36 listach”

(„Toussaint-Langenscheidts Grosse Originalmethode in 36 Briefen”). Na okładce podręcz-

nika znajdowało się zachęcające hasło: „Ohne Fleiss kein Preis”, czyli „Bez pilności nie ma

nagrody”.

Okazało się wkrótce, jak prawdziwa była to dewiza.

1304488

background image

1304488

12

Wskazówki

1. Korzystaj z każdej możliwości uczenia się języka obcego. Nie wmawiaj sobie, że nauczenie

się jednego zdania „nic nie daje

. Daje! Lepiej znać jedno zdanie niż żadnego. Każde nowe

słowo, każde nowe zdanie w obcym języku, posuwa Cię do celu

do dobrej znajomości tego

języka. Powtarzaj je, ile razy możesz. Łacińska maksyma —

repetitio est mater studiorum —

powtarzanie jest matką nauk —

to absolutna prawda.

2. Bierz przykład z jednego z największych prestidigitatorów świata, Francuza, Jeana Eugene'a

Roberta — Houdiniego (1805—1871), który jako młody chłopiec prawą ręką (z łyżką) jadł

zupę, a lewą ćwiczył „magiczne

przekładanie kart. Nie marnował czasu w czasie uczenia

się magii. Ty nie marnuj czasu w czasie uczenia się języka obcego. To też swojego rodzaju

magia.

1304488

background image

1304488

13

ROZDZIAŁ TRZECI

Nieudana psychotechnika

Powtórzmy: Czy można nauczyć się języka obcego bez pracy? Autorzy metody Mertnera

doszli do przekonania, że tak; ich system oparty był na założeniu, że wystarczy biernie stykać
się z językiem obcym, by go opan

ować.

Pomysł był pełen pokus. Autorzy metody Mertnera wybrali jako podstawę nauki dojrzałe

teksty z prasy i z literatury, a więc wprowadzali uczącego od razu w sam gąszcz języka now

o-

czesnego. W kąt poszły zdania w rodzaju: „To jest ołówek. Co to jest? To jest ołówek. Czy jest

to ołówek? Tak, to jest ołówek”. Albo: „To jest kot. Kot siedzi pod parasolem? Kto siedzi pod

parasolem?” itd.

Powyższe zdania wyróżniały się tym, że przygotowywały nawet najinteligentniejsze

go

ucznia do najgłupszych rozmów. Kierując się swoiście pojętą systematyką, autorzy tekstów
wprowadzali uczącego się w świat najpierw roślin, potem zwierząt, potem minerałów, wpajając
w umysł nazwy klonów, buków i dębów, wiewiórek, sarn i łasic, miki, łu

pki i krzemienia — z

głębokim przekonaniem, że właśnie na te tematy prowadzić on będzie konwersację. Jeżeli ktoś
przejął się istotnie założeniami autorów podobnych samouczków i wykuł wszystkie te nazwy
na pamięć, stawał się językową kaleką i pośmiewi

skiem otoczenia.

Twórcy metody Mertnera poszli inną drogą i należy się im za to uznanie. W cz

asach, kiedy

ona powstawała —

po pierwszej wojnie światowej — dogmatyzm i klasycyzm w nauce języ-

ków obcych panowały niepodzie

lnie. Założenia metody Mertnera były rewolucyjne: łączyły

elementy sugestii, psychologii i mnemotechniki.

Jak to wyglądało w praktyce?

Nie mam już, niestety, oryginalnego podręcznika opartego na metodzie Mertnera, ale p

o-

nieważ uczyłem się wówczas włoskiego, odtworzę jej zasadę za pomocą współcze

snego tek-

stu wziętego z dziennika „Corriere delia Sera”

z 14 listopada 1990 roku.

Oto on: Questa città rimarrà uno dei posti migliori per chi vuole far soldi. Znaczy

to: To

miasto (chodzi o Hong-Kong) pozostanie jednym z najlepszych miejsc dla kogoś, kto chce

robić fo

rsę.

Wymowa tego zdania jest następująca: kłEsta czittA rimarrA Uno dEi pOsti miliOri per ki

wuOle far sOldi.

Przy słowie „Questa”

znajdował się numer jeden, a więc „Questa (1)”. Gdy spojrzało się

pod tekst, oczy trafiały na ten sam numer i na

tłumaczenie (,,Ta/l)” (po włosku — „miasto”

jest rodzaju żeńskiego, stąd tłumaczenie „ta”, a nie „to”

).

Przy słowie „città”

znajdował się numer dwa, a więc „città (2)”. Gdy się spojrzało pod

tekst, oczy trafiały na ten sam numer i na tłumaczenie (,,miast

o/2)”.

Przy słowie „rimarrà”

znajdował się numer trzy, a więc „rimarrà (3)”. Gdy spojrzało się

pod tekst, oczy trafiały na ten sam numer i na tłumaczenie „p

ozostanie” (3).

I tak dalej.

Zdanie to trzeba było przeczytać na głos tyle razy, żeby —

nie patrząc na tłumaczenie —

rozumieć je bez trudu.

Jeżeli słowo „questa”

pojawiło się w następnych tekstach po raz drugi, trzeci, czwarty, pią-

ty, szósty, siódmy, ósmy i dziewiąty, to miało także numerek i tłum

aczenie. Ale gdy pojawiło

się po raz dziesiąty, nie miało już ani numerka ani tłumaczenia. Au

torzy metody Mertnera

uważali, że po dziewięciokrotnym przetłumaczeniu tego słowa, uczący się, automatycznie
zapamięta jego zn

aczenie.

Taka była zasada metody Mertnera. Próbowałem uczyć się włoskiego tą metodą, ale zr

e-

zygnowałem, ponieważ nie przynosiła ona oczekiwanych wyników. Owszem —

powtarzanie

się słów pozwalało na ich zapamięt

anie, ale były to słowa oderwane, nie ułatwiające tworzenia

1304488

background image

1304488

14

zdań, nie przygotowujące do konwersacji. Metoda ta powodowała uczucie niepewności; rzad

ko

pamiętało się, czy dane słowo pisze się tak czy inaczej, jak wygląda ono w zdaniu, jak umie

j-

scawia się w składni.

Są ludzie, którzy mają pamięć wzrokową tak wyostrzoną i udoskonaloną, że przeczytawszy

jeden raz stronę książki, potrafią ją powtórzyć na pamięć. Ale to wyjątki, osobnicy genialni,
którzy nie mogą być wzorem dla przeciętnego człowieka uczącego się języków obcych; pra

k-

tycznie rzecz biorąc, nie muszą oni wkładać żadnego wysiłku w naukę języka obcego. Ich d

o-

świad

czenie jest dla ogromnej większości samouków całkowicie bezwartościowe.

Jeżeli uznamy metodę wkuwania na pamięć tekstów za bezmyślną, jeżeli odrzucimy wpaj

a-

nie w umysł języka obcego za pomocą trików „sugestywno

-psychologicznych”, to gdzie wyj-

ście? Czy w ogóle istnieje metoda cudowna, dająca gwarancję nauczenia się angielskiego, fra

n-

cuskiego, niemieckiego czy jakiegokolwiek innego języka w stosunkowo krótkim czasie i to w

taki sposób, by można się było nim swobodnie posługiwać, to znaczy nie tylko czytać i roz

u-

mieć, ale mówić? Mówić bez namysłu, bez jąkania się, bez żmudnego szukania słów, bez głu

p-

kowatego uśmiechania się i przepraszania, że „czytać, to owszem mogę, z mówieniem nat

o-

miast gorzej?”

Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie mogłoby trwać i całe życie, iluż bowiem j

est ludzi,

którzy zaczęli uczyć się języka obcego, przykładali się do tej nauki, nie leniuchowali, nie w

y-

kręcali się sianem, nie wagarowali —

a jednak nigdy nie nauczyli się nim płynnie posługiwać?

Legiony! Legiony — tu leży cała złożoność i cała prostota tego problemu — które nie zro-

zumiały, że jeszcze jeden wysiłek, ale podjęty na właściwej drodze, mógłby w krótkim czasie

zgromadzone w ich mózgach umiejętności, słówka, reguły gramatyczne przekształcić w ak-

tywną znajomość języka, w możliwość mówie

nia nim prawie tak swobodnie jak językiem oj-

czystym! I dać im satysfakcję i przekonanie, że lata nauki nie poszły na marne!

Mnie przyszła z pomocą metoda Toussaint

-Langenscheidta, (od nazwisk jej twórców, wy-

mawiaj tusE-langenszAjta). Był to podręcznik, którego wygląd odrzucał potencjalnego użyt-

kownika. Gruby jak biblia. Umieszczony w tekturowym futerale, utrzymanym w ponurym,

ciemnoniebieskim kolorze, pisany, oczywiście gotykiem, zawierający w tekście jakieś niezr

o-

zumiałe znaczki, rojący się od reguł gramatyczn

ych. Przedmowa wprawdzie informowała

uczącego się o ogromnych możliwościach, jakie otwierały się przed nim po opanowaniu jęz

y-

ka, ale i ostrzegała go przed „potem i krwią” w czasie nauki.

A jednak właśnie ta metoda uchwyciła to, co najważniejsze, dotarła

do istoty rzeczy. Bo jej

założeniem stało się przełamanie wrodzonego len

istwa umysłu ludzkiego.

Umysł ludzki —

poza wyjątkami — jest leniwy. Dużo łatwiej się słucha, niż czyta, czyta niż

pisze, a już najłatwiej się ogląda —

stąd potęga filmu, telewizji i komiksów. W nauce języka

obcego — podobnie: łatwiej uczyć się słówek „z obcego na nasze”, niż odwrotnie. Dlatego też

w nauce języka obcego powinna obowiązywać niezmiernie prosta metoda: jeżeli chcesz n

a-

uczyć się czytać —

czytaj; jeżeli chcesz nauczyć się pisać — pisz; jeżeli chcesz nauczyć się

tłumaczyć —

tłumacz; i jeżeli chcesz nauczyć się mówić — mów.

Ale jak nauczyć się mówić, jeżeli jest się samoukiem ? Kto sprawdzi i poprawi to co n

a-

uczone ?

Metoda Toussaint-Langenscheidta te wszystkie problemy rozwiązała. Najłatwiej zrozumieć

jej zasadę na przykładzie pierwszej lekcji języka angie

lskiego.

Podstawowym tekstem tej lekcji była „Opowieść wigilijna”

(„The Christmas Carol”) Char-

lesa Dickensa. Tekst rozbity został na trzy części: na tekst właściwy; na wymowę; na tłumacze-

nie dosłowne. Wyglądało to następująco:

Marley was dead — to begin with

mArlej łoz ded —

tu begYn ływ

Marley był martwy —

zacząć z

W drugim wierszu, a więc w tekście „mArlej łoz ded –

tu begYn ływ”, duże litery („A” i

1304488

background image

1304488

15

„Y”) oznaczają, iż na te litery musisz położyć nacisk, a więc, że musisz powiedzieć „mArlej”, a
nie „marlEj” i „begYn” a nie „b

Egyn”.

(Zanim przejdziemy do dalszych operacji, powtórzmy, że nie jest łatwo polskimi literami

oddać wymowę słów w języku angielskim, ale w przybliżeniu można to zrobić; moja tra

n-

skrypcja fonetyczna, choć prymitywna, jest najprostsza z możliwych. Specjalną trudność sta-

nowi dźwięk „th”, a pojawia się on w języku angielskim bardzo często i to w dwóch wersjach

wymowy. Pierwsza — jak w słowie „with” — ja to oznaczyłem literą „w”, a więc „ływ”. Dru-

ga — jak w słowie „thin” („cienki”) — ja to oznaczam literą „f”, a więc „fyn”. Reguły, mówią-

ce o tym, kiedy „th”

wymawia się jak „w”, a kiedy jak „f”, są tak skomplikowane, że łatwiej

nauczyć się na pamięć, kiedy „th”

ma brzmieć jak „w”, a kiedy jak „f” niż uczyć się tego w

formie reguł gramatycznych

.

Jest to — powtórzmy — najprostsza transkrypcja fonetyczna dźwięku „th” i ktoś, kto nie ma

słuchu, niech tak właśnie te dwie litery wymawia. L

epiej tak, niż w ogóle „th” nie wymawiać.

Ale istnieje sposób na to, by zbliżyć się do prawidłowej wymowy „th”

w obu wariantach.

To naśladować ludzi sepleniących (bardzo przepraszam tych ludzi). Otóż, jeżeli chcesz wymó-

wić popra

wnie słowo „with”, spróbuj powiedzieć „łyz”, ale tak, jak byś udawał sepleniącego.

A jeżeli chcesz wymówić poprawnie słowo „thin”, spróbuj powiedzieć „syn”, także jak byś
naśladował seplenią

cego).

Teraz wracajmy do naszego zdania:

Marley was dead — to begin with

mArlej łoz ded —

tu begYn ływ

Marley był martwy — zacząć z

Polskie tłumaczenie jest dosłowne, stąd niezrozumiały charakter słów —

„zacząć z”. Naj-

pierw powiedzmy, że każdy bezokolicznik angielski (z bardzo nielicznymi wyjątkami) zaczyna
się od sł

owa „to” (wymawiaj „tu”). A więc „zaczynać” — to po angielsku „to begin”, „robić”

to po angielsku „to do” (wymawiaj: „tu du”), „mieć” — to po angielsku „to have” (wyma-

wiaj „tu hew”), „spać”

to po angielsku „to sleep” (wymawiaj „tu slip”) itd. Ale „to begin with”

jest idiomem, specjalnym wyrażeniem, i znaczy „zacznijmy od tego”. A więc w poprawnym

polskim tłumaczeniu zdanie „Marley was dead — to begin with” powinno brzmieć: „Zacznij-

my od tego, że Marley był martwy”, a jeszcze lepiej „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”

.

Co z tym zdaniem robiła

metoda Toussaint-Langenscheidta?

Dawała ona uczącemu się instrukcje, które przystosowałem do polskich warunków i do c

e-

lów niniejszej książeczki. Proszę więc Czytelników, żeby, jeżeli chcą się ze mną pobawić, w

y-

konali dokładnie wszystkie operacje, tak, jak je opisuję.

Operacja pierwsza. Weź dwie czyste kartki papieru wielkości połowy formatu A-4. Na le-

wej napisz słowa „Marley was dead — to begin with”, na prawej — słowa „mArlej łoz ded tu

begYn ływ.”

Masz teraz przed sobą oba teksty. Patrząc na nie, przeczytaj pięć razy poprawnie,

a więc zgodnie z wymową, na głos, angielskie sł

owa: „Marley was dead – to begin with”.

Teraz, krok następny. Odwróć lewą kartkę papieru z napisem „Marley was dead

to begin wi-

th” w taki sposób, żeby tego napisu nie było widać. A więc masz przed sobą tylko wymowę
„mArlej łoz ded —

tu begYn ływ”. Przeczytaj te słowa na głos dziesięć razy. Potem odłóż na

bok obie kartki, tak, żebyś nie widział ani jednego ani drugiego tekstu i spróbuj wypowiedzieć
z pamięci na głos słowa „mArlej łoz

ded — tu begYn ływ”. Myślę, że w tym momencie bę-

dziesz już mógł wypowi

edzieć na głos bez trudu i na pamięć słowa „mArlej łoz ded - tu begYn

ływ” bez pomocy jednego czy drugiego tekstu.

Operacja druga: Połóż przed sobą tylko tę kartkę papieru, na której uprzednio napisałeś

słowa „Marley was dead —

to begin with”. A więc przed sobą masz tylko te słowa i nic więcej;

nie masz ani wymowy, ani tłumaczenia polskiego. Czytaj tekst angielski na głos tak jak potr

a-

fisz dziesięć razy, NIE ZAGLĄDAJĄC ANI RAZU do wymowy. Myślę, że po prz

eczytaniu

słów „mArlej łoz ded —

tu begYn ływ” dziesięć razy, będziesz mógł swobodnie, tylko na pod-

1304488

background image

1304488

16

stawie patrzenia na słowa „Marley was dead —

to begin with”, wypowiedzieć je prawidłowo.

Teraz zbliżamy się do operacji najważniejszej, która stanowi granicę między

biernym a

czynnym sposobem uczenia się języków obcych. Jak Czytelnicy zauważyli, w operacji pierw-

szej i drugiej, uczący się miał przed sobą tekst angielski — albo w formie wymowy albo w

formie oryginalnych słów Dickensa. Obecnie

zaś działać będziemy na podstawie tekstu pol-

skiego.

Przed nami więc

— operacja trzecia.

Weź czystą kartkę papieru i napisz na niej słowa: „Marley był mar

twy — zacząć z”. Odłóż

daleko na bok wszystko to, z czego dotychczas korzystałeś i miej przed sobą tylko te słowa, nic

więcej. Teraz, patrząc tylko na te polskie słowa, napisz je z pamięci po angielsku. A więc n

a-

pisz je tak, jak je pamiętasz.

W żadnym razie nie zaglądaj do tekstu angielskiego, w żad-

nym razie nie pomagaj sobie. Jest to ogromnie ważne i wszystko od tego zależy. Jeżeli nie

pamiętasz jak jest po angielsku „był”, to nie pisz nic, wstaw trzy kropki, a jeżeli Ci się zdaje, że
„był”

to po angielsku „waz”, napisz „waz” — tak jest, błędnie.

Powiedzmy, że napisałeś: „Marley waz ... —

to begin wit”. Znaczy to, że popełniłeś dwa

błędy i że zapomniałeś, jak jest po angielsku „martwy”, natomiast nie wiesz, że popełniłeś dwa
błędy, bo gdybyś wiedział, to byś ich nie popełnił. W tym momencie, kiedy już napisałeś
„Ma

rley waz ... — to begin wit”, wyjmij poprawny tekst angielski i porównaj z tym, co napisa-

łeś. Zobaczysz, że popełniłeś błędy w dwóch słowach —

„waz” i „wit”, i że w miejscu, w któ-

rym powinno być „dead”

(„martwy”) — postawiłeś tylko trzy kropki. I teraz uwaga! Nie po-

prawiaj tych dwóch błędów od razu i nie wpisuj słowa „dead”

, tam, gdzie postawiłeś trzy

kropki. Podkreśl tylko te litery, w których popełniłeś błąd oraz podkreśl trzy kropki. Wiesz

teraz, w których miejscach popełniłeś błąd, wiesz także to, że opuściłeś w ogóle słowo „dead”

.

Kiedy już to zrobiłeś, odłóż prawidłowy tekst angielski na bok i przez pół godziny zajmij się

czymś zupełnie nie związanym z nauką angielskiego.

Po upływie pół godziny połóż przed sobą Twój własny tekst z błędami i z podkreśleniami.

Teraz, z pamięci, poprawiaj błędy, pod żadnym pozorem nie zaglądając do oryginalnego tekstu

angielskiego! Popraw to, co sam pamiętasz!

Kiedy już to z pamięci zrobiłeś, wyjmij z kąta oryginalny tekst angielski i porównaj go ze

swoim poprawionym tekstem. Okaże się na przykład, że z pamięci poprawiłeś „waz”

na „was”

i „wit”

na „with”, że natomiast zamiast w trzy kropki wpisać „dead”, wpisałeś „ded”.

Osiągnąłeś już dużo, ale nie wszystko. Pozostaje jeszcze błąd w słowie „ded”. Podkreśl „e”

w „ded”

i zajmij się czymś innym przez piętnaście minut. Po upływie piętnastu minut, popraw

z pamięci słowo „ded”

(to znaczy napisz „dead”). Teraz porównaj swój poprawiony tekst z

tekstem oryginalnym. Jeżeli okaże się, że oba teksty —

Twój poprawiony i oryginalny — są

identyczne, wygrałeś.

Jaki jest sens tej całej procedury? Dlaczego nie miałbyś poprawiać swych błędów od razu?

Dlatego, że byłoby to zbyt ła

twe! Poprawna pisownia słów „was” i „with” oraz słowa „dead”,

o którym w ogóle zapomniałeś, nie wryłaby Ci się w pamięć. Poprawiłbyś bowiem swoje błę-

dy, patrząc na oryginalny tekst angielski, a więc tylko przepisując to, co masz przed oczami,

co jest działaniem biernym. Natomiast, jeżeli tylko podkreśliłeś miejsca błędne, to sam, z wł

a-

snej pamięci, musisz wydobyć oryginalną p

isownię słów, w których błędy się znalazły.

Operacja czwarta. Teraz już umiesz napisać poprawnie po angielsku na podstawie tylko

tekstu polskiego, nie zaglądając do oryginalnego tekstu angielskiego, zdanie „Marley był ma

r-

twy — zacząć z.” Ale przecież po polsku zdanie to brzmi sztucznie. Zgodnie z poprawną pol-

szczyzną powinno ono brzmieć: „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”. Musisz więc

to zdanie

przetłumaczyć na angielski. Odłóż wszystko na bok, pozostawiając przed sobą tylko białą kar

t-

kę papieru. Na tej kartce napisz: „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”

. I z pamięci przetłu-

macz to zdanie na angielski. Potem porównaj je z oryginałem.

Myślę, że po wszystkich poprzednio wymienionych ćwiczeniach, Twoje tłumaczenie będzie

bezbłędne. Gdyby tak jednak nie było, musiałbyś p

owtórzyć całą trzecią operację, to znaczy

tylko podkreślenie miejsc z błędami, poprawianie ich z pamięci i porównywanie poprawionego

1304488

background image

1304488

17

tekstu z tekstem oryginalnym.

Operacja piąta. Do tej pory, patrząc na tekst polski, umiesz tekst angielski tylko bezbłędnie

napisać. Potrzebna jest jednak jeszcze możliwość wypowiedzenia, wygłoszenia go.

Odłóż tekst angielski. Na kartce napisz tekst polski: „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”

.

Patrząc na ten tekst, staraj się wygłosić zdanie: „Marley was dead — to begin with”. Powtarzaj

je (wciąż patrząc tylko na tekst polski) tak długo, aż będziesz mógł je wyrecytować bez trudu,

jak aktor w teatrze. Doskonałym sprawdzianem opanowania tekstu jest to, czy spojrzawszy

tylko na jedno słowo tekstu polskiego, np. na słowo „martwy”, będziesz umiał bez zahamow

a-

nia wyrecytować cale angielskie zdanie, a więc „Marley was dead — to begin with”.

Nieprzypadkowo wspominam ponownie o aktorze. Aktor musi nie tylko nauczyć się roli na

pamięć, ale musi także nauczyć się wypowiadać ją bez zająknięcia. W czasie wygłaszania roli
nie ma on czasu na zastanawianie się, jakie będą n

astępne frazy, bo wywołuje to chwile ciszy.

Cała jego uwaga musi być skoncentrowana na

sposobie gry, na interpretacji słów, na tym

jakim tonem nauczone na pamięć zdania wygłaszać, a nie CO wygłaszać.

Podobnie wygląda sprawa z mówieniem

obcymi językami. Gdy prowadzimy rozmowę w

obcym języku nie ma czasu na mozolne budowanie w umyśle zdań. One muszą tam już tkwić.

Pod tym względem metoda Toussaint

-Langenscheidta była szczególnie skuteczna, bo po

tych wszystkich czytaniach, recytacjach, tłumaczeniach pisemnych i ustnych, przeciętnie

zdolny czł

owiek znał tekst na pamięć i to biegle.

A jak metoda ta odnosiła się do gramatyki? Tak, żeby nie zmarnować niczego, o co piszący

się otarł.

Powiedzmy, że lekcja dotyczyła odmiany „to be” — „I am, you are, he is, she is, it is”. To-

ussaint-Langenscheidt dawał na to przykłady: „I am a student, you are a merchant, he is an

artist, she is a beautiful girl, it is nothing”. Wymowa: aj em e stjUdent, ju ar e mErczent, hi yz

en Artist, szi yz e bjUtiful gerl („ja jestem studentem, ty jesteś kupcem, on jest art

ystą, ona

jest piękną dziewczyną, to jest nic”

).

Przykłady te miały tylko ilustrować reguły, nie miały one —

jeżeli można tak to określić —

istnieć samodzielnie. Ale autorzy metody mówili: „Już te przykłady przeczytałeś. W jakimś

sensie stały się one Twoją duch

ową własnością. Warto więc zrobić jeszcze jeden wysiłek, by

stały się one Twoją własnością w pełni”

.

A więc, samouk znajdował tłumaczenie tych przykładów na język ojczysty w końcowej

części lekcji. I jeżeli chciał (bo nie

było to obowiązkowe), mógł je z pamięci przetłumaczyć na

angielski, stosując tę samą procedurę, co z tekstem właściwym. To znaczy zakrywając tekst w

języku angie

lskim i na podstawie tłumaczenia w języku ojczystym wypowiadać te przykłady

głośno po angielsku. Po takim tłumaczeniu i po takim głośnym powtórzeniu, przykłady staw

a-

ły się istotnie pełną własnością intelektualną uczącego się, to znaczy znał je na pamięć.

1304488

background image

1304488

18

Wskazówk

a

(Zdaję sobie sprawę, że na pierwszy rzut oka, dawanie wskazówki po tak szczegółowych i

n-

formacjach, jest czymś nielogicznym. W rzeczywistości je

dnak wskazówka ta jest potrzebna,

ponieważ dotyczy nie umysłu, ale chara

kteru).

W rozdziale, który przed chwilą przeczytałeś, zawarta jest istota uczenia się języków obcych.

Co więcej, choć odnosi się ona do samouków, ma zastosowanie do wszystkich, którzy uczą się
języków obcych, również do tych, którzy korzystają z pomocy nauczyciela, czy uczęszczają na

kursy. Najlepiej zilustrować to na przykładzie. Powiedzmy, że nauczyciel nauczył Cię angiel-

skiego zdania: „I really

am glad to have met you” (wymawiaj: „aj rIly em gled tu hew met ju")

czyli ,Jestem naprawdę zadowolony, że cię spotkałem (albo: poznałem)”.

Po lekcjach idziesz do domu. Jeżeli przez drogę będziesz to zdanie powtarzał, to przyszedłszy

do domu, wyrecytujesz je bez trudu. Ale jeżeli w czasie drogi, nie będziesz go powtarzał, to
przekonasz się, że nie potrafisz powiedzieć go płynnie. Będziesz musiał —

na przykład — zasta-

nowić się jakie słowa następują po „I really am glad”, i w tym momencie nastąpi krótka prz

e-

rwa. A nie powinno jej być.

Oto przykład z mojego własnego doświadczenia. Nauczyłem się kiedyś na pamięć wielu w

y-

jątków z angielskiego tekstu musicalu „My Fair Lady”. Między innymi cz

egoś takiego:

„To

-night, old man, you did it,

You did it, you did it

You said that you would do it

And indeed, you did.

I thought that you would rue it

l doubted, you'd do it

But now l must admit it

That succeed you did”.

Wymowa

Tu najt ołd men ju dyd yt

Ju dyd yt, ju dyt yt
Ju sed dat ju łud du yt

end yndId ju dyd

Aj fot dat ju łud ru yt

Aj dAuted jud du yt

Bat nAu aj mast edmYt yt

Dat saksYd ju dyd

Tłumaczenie na polski

Dziś wieczorem, stary przyjacielu, udało ci się

Udało ci się, udało ci się,

Powiedziałeś, że ci się uda

I rzeczywiście —

udało się.

Myślałem, że będziesz tego żałował

Wątpiłem, czy ci się to uda,

Ale muszę teraz przyznać,

Że naprawdę odniosłeś sukces”

.

1304488

background image

1304488

19

Jest to tekst trudny do wymówienia i do wyś

piewania w szybkim tempie, a o to w „My Fair

Lady” chodzi. Ale przez ciągłe powtarzanie, nauczyłem się tego wierszyka tak, że mogę go wy-

recytować w środku nocy.

Niedawno, w książce Jana Kucharzewskiego (premiera Polski z ra

mienia Rady Regencyjnej

od grudnia 1917 do lutego 1918 roku, a więc jeszcze przed uzyskaniem niepodległości przez

Polskę) pt. „Od białego do czerwonego caratu”

(Wydawnictwo Graf, Gdańsk, 1990 rok), zna-

lazłem wiersz Byrona, poświęcony wymazania nawet nazwy „Królestwo Polskie” przez zabor-

ców. Wiersz ten brzmi (w formie nieco a

rchaicznej):

„Poland! O'er thee the avenging angel passed

But left thee as he found thee — still a waste

Forgetting all thy still enduring claim

Thy looted people and extinguished name”

„Polsko! Nad Tobą przeleciał anioł zemsty,

Ale opuścił cię tak, jak cię znalazł —

zmarnowaną.

Zapominając o Twoim wciąż trwałym roszczeniu

O Twoim złupionym narodzie i wymazanym imieniu”

Nauczyłem się tego wiersza w ciągu jednego przedpołudnia. Ale gdy tego samego dnia rec

y-

towałem go po południu, musiałem zatrzymać się w recytacji kilkakrotnie aby z trudem prz

y-

pomnieć sobie niektóre jego

fragmenty. Postanowiłem jednak dojść w nim do takiej wprawy,

jak w przypadku „My Fair Lady”. Zabrało mi to siedem dni. Wieczorem siódmego dnia już się

wierszem bawiłem. Ale ósmego dnia rano, musiałem w pewnych punktach wciąż m y ś l e ć o

następnym słowie. Przerwy były o wiele krótsze niż drugiego czy trzeciego dnia, ale były! Prz

e-

konałem się że nawet przy dużej wprawie i dobrej znajomości języka można napotka trudności,
które trzeba z uporem p

okonywać. Taka jest cena sukcesu.

1304488

background image

1304488

20

ROZDZIAŁ CZWARTY

Podstępy i triki

Upór nie wystarczył mi jednak do przerobienia wszystkich „wielkich oryginalnych metod

Toussaint-Langenscheidta”. Poprzestałem na całej angielskiej i na części hiszpańskiej, francus-

kiej, włosk

iej i szwedzkiej. Po portugalsku uczyłem się z lingwafonu i ze skróconego podręcz-

nika Toussaint-Langenscheidta pt. „30 Stunden Portugiesisch fur Anfänger” („30 lekcji portu-

galskiego dla początkujących”), po rosyjsku z podobnego podręcznika, a po niemiecku — w

księgarni, u Kloskowskiego i oczywiście z niemieckiego tekstu metod do nauki angielskiego,

francuskiego, włoski

ego i szwedzkiego.

Stosując metodę Toussaint

-Langenscheidta najlepiej posłużyć się tekstem dwujęzycznym:

po lewej stronie obcy, po prawej — polski. Wówczas można zakrywać tekst obcojęzyczny, i

tłumaczyć tekst polski z pamięci na język obcy. Posł

użę się tutaj przykładem z łaciny.

Łacina stanowi oczywiście podstawę języków romańskich —

francuskiego, włoskiego, hisz-

pańskiego, portugalskiego, ale nie tylko. „Unia Łacińska”

, organizacja stworzona w 1954 roku,

grupuje 24 kraje, których języki oparte są na łacinie. W języku angielskim, zwłaszcza prawn

i-

czym, aż roi się od wyrażeń łacińskich.

Mario Pei w swej książce pt. „The Story of Language” („Historia języka” —The New Ame-

rican Library, Nowy Jork, 1959) przytacza na ten temat następującą anegdotę.

Jeden z członków Londyńskiej Rady Miejskiej zarzucił pozostałym, że używają za dużo ł

a-

ciny. Na to inny radny: „Zbadam tę sprawę „de novo” („na nowo”). Warunkiem „sine qua non”

(„bezwzględnym”) jest to, żeby raporty były zrozumiałe. Ale przecież nie każde wyrażenie
łacińskie jest —

„ipso facto („z samego faktu”, „z samej natury rzeczy”) niezrozumiałe, bo

wiele z nich można uważać „pari passu”

(„równym krokiem” — „równolegle”) z wyrażeniami

angielskimi”. Na co wróg latynizmów odpowiedział: „Czy pan, panie radny, stworzy „inter

alia” („między innymi”) komitet „ad hoc”, czy raczej zostanie to załatwione „ultr

a vires” („po-

za siłą”

— poza kompetencją rady)?

Tyle o znaczeniu łaciny. Idealnym zaś podręcznikiem do uczenia się tego języka metodą

Toussaint-Langenscheidta okazał się... mszał. W chwili, gdy o metodzie tej nie miałem jeszcze

pojęcia, a dokładnie 2 maja 1934 roku, na moje imieniny, otrzymałem od księdza A. Kubiaka,
u którego służyłem do mszy, „Mszał Rzymski z dodaniem Nabożeństw Nieszpornych”

. Redak-

torem i tłumaczem tego mszału na polski by Ojciec Gaspar Lefebvre, benedyktyn, z Opactwa
Świętego

Andrzeja w Lophem Lez Bruges (Belgia), przekład zaś polski poprawili: ksiądz dok-

tor Stefan Świetlicki i ksiądz Henryk Nowacki. W mszale tym, po lewej str

onie znajdował się

tekst łaciński (z akcentami, choć uproszczonymi, co było bardzo istotne dla prawidłowego

wymawiania), po prawej zaś — tłumaczenie polskie. Tłumaczenie z punktu widzenia nauki

ł

aciny -wprost wspaniałe, bo równocześnie wierne i ... literackie. Ot próbka

„In illo tćmpore: Erat dies festus
Judaeorum, et ascéndit Jesus Jerosól

ymam.

Est autem Jerosólymis probática piscina,
quae cognominátur Hebráice Bethsáida,
quinque pórticus habens. In his jacébat
multitúdo ma

gna languéntium, caecórum,

claudórum, aridórum expectántium aquae

motum.

Angelus

autem

Dómini

descendébat secúndum tempus in piscinam:

et movebát

ur aqua. Et qui prior

descendisset in piscinam post motiónem

W on czas: był dzień święty żydowski i
wstąpił Jezus do Jeruzalem. A jest w Jer

u-

zalem owcza sadzawka, którą po ży

dowsku

zowią Betsaida, mająca pięć krużganków.
W tych leżało mnó

stwo wielkie niemoc-

nych, ślepych, chromych, wyschłych, któ-

rzy czekali poruszenia wody. Anioł zaś

Pański zstępował cza

su pewnego w sa-

dzawkę: i poruszała się woda. A kto pier

w-

szy wstąpił do s

adzawki po wzruszeniu

wody, stawał się zdro

wym, jakąkolwiek

1304488

background image

1304488

21

aquae,

sanus

fiébat

a

quacú

mque

detinebátur infirmitáte. Erat autem quidam

homo ibi, triginta et octo annos habens in

infirmitáte sua. Hunc cum vidí

sset Jesus

jacéntem, et cognovisset quia jam m

ultum

tempus habéret, dicit ei: Vis sa

nus fieri?

Respóndit ei lánguidus: Dómine, hóminem
non hábeo, ut cum turbáta fúerit aqua,
mittat me in piscinam: dum vénio enim
ego, álius ante me descéndit. Dicit ei Jesus:
Surge, tolle grabátum tuum, et ámbula. Et

statim sanus factus est homo ille: et sústulit

grabátum suum, et ambulábat”

.

zdjęty był niemocą. A był tam niektóry
człowiek, trzydzieści i ośm lat mający w
niemocy swej. Tego ujrzawszy Jezus leżą-
cego i poznawszy, że już długi czas miał,
rzekł mu: Chcesz być zdrów? Od

-

powiedział mu chory: Panie, nie mam
człowieka, żeby mię wpuścił do sadzawki,
gdy będzie po

ruszona woda: bo gdy ja

przychodzę, inny zstępu

je przede mną.

Rzekł mu Jezus: Wstań, weźmij łoże twe, a
chodź. I natychmiast zdrowym stał się on
człowiek: i wziął łoże swe i chodził”

.

Na podstawie tego tekstu można zorientować się, ile łacina dała rożnym językom. „Temp

o-

re” pochodzi od „Tempus” („czas”), a z tego wywodzi się francuski „le temps”, włoski „il tem-

po”, hiszpański „el tiempo”, portugalski „o tempo”. Angielski „time” ma swe źródło w staro-

angielskim „tima”, ale czy „tima”

nie wywodzi się od słowa „tempus”? Kto wie, może nawet

„die Zeit”

— niemiecki — ma coś wspólnego z „time”, a więc i z „tempus”, bo Niemcy wyka-

zują tendencję do zamieniania angielskiego „t”

na „z” (czytaj: „c”), np. angielski „toll” („my-

to”) to niemiecki „der Zoll” („cło”).

„Ascendit”

(„wstąpił”) ma swój dalszy ciąg we francuskim „ascendant” („wstępujący”) i w

„l'ascenseur”

(„winda”) po włosku „ascensore” i w angielskim „to ascend” („wstępować”,

„wznosić się”). „Piscina”

(„sadzawka”) — to francuska „la piscine” („basen kąpielowy”), „Por-

ticus” — to nasz „portyk”. „Habens” („mający”) pochodzi od „habere” („mieć”), a z tego ma-

my nie tylko włoskie „av

ere” i francuskie „avoir”, ale i niemieckie „haben” i angielskie „to

have”. Pomińmy tak proste słowa, jak „multitudo” („mnóstwo”), bo odpowiada temu słowu

identyczne pojęcie francuskie „(la) multitude”, które się pisze tak samo po angielsku „(a) mult

i-

tude” i które to samo znaczy. Ale i słowo trudniejsze „languentium” („niemocnych”), które

pochodzi od „languens”

(„niemocny”) ma swój odpowiednik w angielskim „languid” („mdły”,

„ospały”

) i w czasowniku „to languish” („słabnąć”). Na podstawie „motio” („ruch”) — w tek-

ście „motionem”

— czwarty przypadek — powstały dwa angielskie słowa oznaczające „ruch”

(„motion”

i „movement”) a także „a motion picture” („ruchomy obraz”, czyli „film”). Z tym,

że i słowo „picture”

pochodzi od łacińskiej „pictura”, która oznacza i „obraz” i „akt malowa-

nia”. I wreszcie, gdyby komuś zrobiło się niedobrze od tej „multitude” przykładów, to go za-

bierze ambulans, który pochodzi od łacińskiego słowa „ambulare” („maszerować”, „wędro-

wać”). We wszystkich językach, których się uczyłem, odnaleźć można słowa pochodzące z
łaciny.

* * *

Wracajmy do Toussaint-Langenscheidta.

Mimo że, jak powiedziałem, żadnej z „wielkich metod”

nie ukończyłem, natchnęły mnie

one myślą przejścia na przełaj, tj. przyswojenia sobie umiejętności mówienia nie na temat
„Opowieści Wigilijnej”

Dickensa, ale na tematy, z którymi mogę zetknąć się naprawdę. Do-

szedłem do wniosku, że nawet nie znając dobrze języka, będę mógł zaimponować otoczeniu,

znającemu ten język — a jeszcze lepiej — nie znającemu go — jeżeli będę mówił płynnie,

swobodnie, szybko i o sprawach, które są aktualne. Szukałem więc osób, które dany język zn

a-

ły dobrze i prosiłem je o tłumaczenie mi na ten język tekstów, które ukł

adałem sam.

1304488

background image

1304488

22

Najmniejszą trudność sprawiała rozmowa pierwsza. Bo przecież, jeżeli początkujący chce z

kimś z

aawansowanym lub z cudzoziemcami mówić w obcym języku, od czego rozmowę zacz-

nie? Od ... nauki obcego języka. Mój pierwszy tekst brzmiał zatem mniej wię

cej tak!

„Mówi pan po hiszpańsku? O, jakże się cieszę. Widzi pan, ja dopiero zaczynam się uczyć

tego języka, który mnie po prostu fascynuje. Ponieważ nie mam żadnej okazji znalezienia k

o-

gokolwiek, z kim mógłbym się go uczyć, uczę się sam. Przerobiłem dopiero trzy lekcje samo-

uczka Toussaint-Langenscheidta — może pan go zna? To naprawdę samouczek wspaniały.

Trochę trudny, ale za to —

jak mam nadzieję — dający dobre rezultaty. Interesuje mnie

zwłaszcza wymowa...”

„Ale, żeby pan nie myślał, że ja już wszystko wiem... W gruncie rzeczy umiem powiedzieć

to, co mówię i nic więcej. Tak, że jeżeli będę pana o coś pytał, niech pan odpowiada tylko
„Tak”

lub „Nie”. Bo obawiam się, że żadnego bardziej skomplikowanego zdania nie zrozu-

miem.”

A więc —

swego rodzaju paplanina. Paplanina, która ludziom o umysłach bardziej wyrafi-

nowanych, wydać się może nie do przyjęcia. Bo istotnie —

to pewnego rodzaju ekshibicjonizm

i hochsztaplerstwo, nauczenie się roli na pamięć i powtarzanie jej bez oglądania się na to, co się

wokół dzieje. Jeszcze pół

biedy, gdy natrafi się na człowieka inteligentnego i obdarzonego po-

czuciem humoru; ale gdy ktoś wybierze za interlokutora obywatela s

erioznego, a już, nie daj

Boże, człowieka bez wyobraźni, zostanie potraktowany jak ktoś niespełna rozumu.

To wszystko prawda. Ale taka „paplanina”, jeżeli odnieść się do niej z dystansem i z taktem

jak do zła koniecznego —

może się stać nieocenionym instrumentem uczenia się języka mó-

wionego. Po pierwsze — wyzwala z kompleksów, bo pozwala mówić od samego początku,

dosłownie od pier

wszej lekcji. Po drugie pozwala mówić na tematy mniej więcej związane z

rozmową ogó

lną. Po trzecie — daje możliwość wariacji.

Załóżmy, że ktoś, kto mówi już względnie dobrze obcym językiem, udaje się na spotkanie

lub przyjęcie, na którym ten język będzie używany. Tematykę ogólną

nie trudno z reguły

przewidzieć. A tematykę konkretną

można samemu narzucić. Pod warunkiem, że delikwent

przygotuje się do rozmowy, że będzie w tej rozmowie o

dgrywał rolę aktywną, że będzie nią

kierował.

Przygotowanie do takiej rozmowy powinno, moim zdaniem, odbywać się następująco. Na-

leży najpierw przygotować tekst ale w taki sposób, by tylko zdania w poszczególnych członach
tego tekstu były ze sobą związane nierozerwalnie. P

onieważ piszę te słowa akurat w okresie

kryzysu irackiego (1991) wyobrażam sobie, że gdybym chciał się do rozmowy na ten temat
przygotować —

nauczyłbym się na pamięć tekstów — a raczej ich członów — dotyczących

poszczególnych państw, wciągniętych w iracki konflikt, znaczenia tego konfliktu dla

Polski,

konsekwencji dla samego Iraku, itd. Każdy z tych członów stanowiłby odrębną całość, każdy

chciałbym umieć wyrecytować oddzielnie, ale wcale nie w kolejności, w jakiej się ich naucz

y-

łem; zależałoby to od przebiegu rozmowy. Każdy, kto umie prowadzić rozmową po polsku,
wie przecież, ile jest możliwości skierowania tejże na

pożądany temat: „Wspomniał pan o Sad-

damie. Otóż wydaje mi się, że...”

— i tu następuje uprzednio nauczony fragment.

Bardzo pomocne są zdania w rodzaju: „Ach, przepraszani pana. Jes

t mi tu akurat potrzebne

słowo, którego nie znam. Zaraz, zaraz, może mi się uda wytłumaczyć, o co mi chodzi. To jest
coś takiego, jak...”

Albo: „To jest przeciwieństwem” (tego i tego). Albo (gdy mówi się np. po

francusku), „po angielsku to

brzmi ...” Tego rodzaju wtręty nie wstrzymują rozmowy i nie two-

rzą sztucznych i niewygodnych pauz. Niekiedy trzeba umieć nawet powiedzieć: „Trudno. Zd

a-

je się, że z tego nie wybrnę. To zbyt skomplikowane.”

Albo: „Wpakowałem się sam w języko-

wą ślepą ulic

zkę”.

Karykaturalnym, ale bardzo pouczającym przykładem przygotowania się zawczasu do wy-

głosz

enia mowy w obcych językach jest opis pewnej sceny w powieści Tomasza Manna pt.

„Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla”

(w tłumaczeniu Andrzeja Rybickiego). Krull stara się

o posadę u generalnego dyrektora Stürzli, który, gdy słyszy, że przyjechał on niedawno do Pa-

ryża

, pyta, czy przynajmniej zna francuski. Krull odpowiada:

1304488

background image

1304488

23

„Ah, voyons, monsieur le directeur général. Vous me demandez serieusement, si je parle

français?

Mille fois pardon, mais cela m'amuse! De fait, c'est plus ou moins ma langue

maternelle... ou plutôt paternelle, parce que mon pauvre père —

qu'il repose en paix! nourrisait

dans son tendre coeur un amour presque passionné pour Paris et profitait de toute occasion

pour s'arrêter dans cette ville magnifi

que dont les recoins les plus intimes lui étaient familiers.

Je vous assure: il connassait des ruelles aussi perdues comme, disons, la Rue de l'Echelle au

Ciel, bref, il se sentait chez soi à Paris comme nulle part au monde”.

(„No, zobaczymy, panie generalny dyrektorze. Pan mnie na serio pyta, czy mówię po franc

u-

sku? Tysiąckrotnie przepraszam, ale mnie to bawi! W gruncie rzeczy, to jakby mój język macie

-

rzysty... czy raczej ojczysty, gdyż biedny ojciec mój —

niech spoczywa w pokoju! — żywił w

swym czułym sercu nieomalże namiętną miłość do Paryża i korzystał z wszelkiej ok

azji, by się

zatrzymywać w tym wspaniałym mieście, w którym bliskie mu były nawet najba

rdziej skryte

zakątki. Zapewniam pana, znał tak zagubione uliczki, jak na przykład Rue de l'

Echelle au Ciel

(Ulica drabiny do nieba), krótko mówiąc czuł się w Paryżu, jak nigdzie na świ

ecie”).

Pan dyrektor generalny Stürzli, zaskoczony tym potokiem słów, mówi do Krulla:

Dobrze już, dobrze. Do you speak English? („Czy mówi pan po angielsku?”)

Krull (w myśli): „Jakże z tym było właściwie: czy mówiłem tym językiem? Nie, nie mów

i-

łem, potrafiłem co najwyżej udawać przez trzy minuty, że mówię, póki starczyło tego, co ki

e-

dyś tam, zresztą raz tylko, w Lagenschwalbach czy we Frankfurcie, doleciało z melodii tej

mowy w mojej chwytne ucho...” Tak Krull myśli, ale nie przeszkadza mu to ruszyć na dyrekto-

ra generalnego Stürzliego z całą siłą swego hochsztaplerstwa.

„ —

I certainly do, sir. Of course, sir, quite naturally I do. Why shouldn't I ? I love to, sir. It-

's a very nice and comfortable language, very much so indeed, sir, very. In my opinion, English

is the language of the future, sir. I‘ll bet you what you like, sir, that in fifty years from now it

will be at least the second language of every human being”.

(„Z całą pewnością, sir. Oczywiście, że mówię, sir, to zrozu

miale samo przez się. Dlaczego

nie miałbym mówić? Lubię to nawet, sir. To bardzo ładny i wygodny język, jak najbardziej.
Moim zdaniem, sir, angielski jest jęz

ykiem przyszłości. Mogę założyć się z panem, o co pan

chce, sir, że za pięćdziesiąt lat będzie on co najmniej drugim językiem każdej istoty ludz-

kiej”).

Dyrektor generalny Stürzli, któremu Krull się nie podoba, pragnie wypróbować go jeszcze

co do języka włoskiego. Pyta więc: „Parla italiano?”

(„Czy mówi pan po włosku?”).

Na to Krull: „

Ma, signore, che cosa mi domanda? Sono veramente innamorato di questa

bellisima lingua, la piu bella del mondo. Ho bisogno soltanto d'aprire la mia bocca ed

involontariamente ella diventa il fonte di tutta 1'armonia di quest’idioma celeste. Si, caro

signore, per me non c'e dubbio che gli angeli nel cielo parlano italiano. Impossibile d'imaginare

che queste beate creature si servano d'una lingua meno musicale”.

(„Ależ, signore, o

cóż mnie pan pyta ? Jestem naprawdę zakochany w tym przepięknym ję-

zyku, najpiękniejszym na świecie. Wystarczy, że otworzę usta, a bez wł

asnej woli stają się one

źródłem całej harmonii tej niebiańskiej mowy. Tak, drogi panie,

nie ma dla mnie wątpliwości,

że aniołowie w niebie mówią po włosku. Niepodobna sobie wprost wyobrazić, żeby te błog

o-

sławione stworzenia posługiw

ały się językiem mniej melodyjnym”).

Krull, jak sam się do tego przyznawał, był hochsztaplerem, również w posługiwaniu się o

b-

cymi językami. Ale zdań które przytacza Tomasz Mann m

usiał się nauczyć na pamięć. I to

właśnie jak aktor roli, w teatrze, bo bez owej biegłości, lekkości, łatwości, z którą je wypowi

a-

dał, nie mógłby wywrzeć odpowiedniego wrażenia na generalnym dyrektorze Stürzlim.

Jedno, i Krullowi i Mannowi, trzeba przyznać: przewidzieli światową rolę języka angiel-

skiego. I kiedy mówili, że za pięćdziesiąt lat „będzie on co najmniej drugim językiem każdej

istoty ludzkiej”, niewiele się pomylili.

Nie wiem, czy Mann słyszał o metodz

ie Toussaint-Langenscheidta, kiedy pisał swoją po-

wieść, i czy Krull z metody tej korzystał. Ale nie jest wykluczone, że tak wł

aśnie było.

1304488

background image

1304488

24

Wskazówki

1. Jeżeli uczysz się francuskiego, znajdź kogoś, kto zna ten język i poproś go, by przeczytał

Ci

kilka razy francuski tekst Feliksa Krulla. Zapisz wymowę tak, jak ją słyszysz. Przepisz na od-

dzielnej kartce tekst polski i staraj się z pamięci przetłumaczyć go na francuski, tak, jak to z

o-

stało opisane w przypadku „Opowieści wigilijnej”

. Po czym, patrząc tylko na tekst polski,

staraj się recytować z pamięci tekst francuski. Jeżeli uczysz się angielskiego, zrób to samo z
angielskim tekstem Krulla, a jeżeli po włosku —

z jego tekstem włoskim. Umiejętność wy-

recytowania któregokolwiek z tych tekstów z pamięci, zachęci Cię do uczenia się języka

nadal.

Może powstać pytanie, dlaczego ja sam nie podaję wymowy tekstu Krulla po francusku, a

n-

gielsku i włosku. Robię tak dlatego, by aktywniejsze Czytelniczki i Czytelników skłonić do
pewnego wysiłku, polegającego na p

oszukiwaniu osoby znającej któryś z tych języków. Po-

nadto, w rozmowie z taką osobą mogą być wyjaśnione wątpliwości, które powstaną w trakcie

pracy nad tekstem.

2. Gdy zaczniesz mówić jakimś językiem, mów nim przy każdej okazji. Nie pesz się, że nie mó-

wisz cał

kiem poprawnie — mów, po prostu mów. Da Ci to wielką satysfakcją i pomoże w

nauczeniu się poprawnego sposobu mówienia. Jeżeli cudzoziemiec, czy Polak znający obcy
język, skoryguje Cię, zapisz korektą i naucz się słowa czy zdania skorygowanego na pomięć.

1304488

background image

1304488

25

ROZDZIAŁ PIĄTY

Mówię po hiszpańsku

w Polskim Radiu

Maniakalne uczenie się tekstów na pamięć i powtarzanie ich na głos wyw

ołało po pewnym

czasie uczucie nudy: jak długo można mówić do siebie nawet w obcym ję

zyku i nawet o naj-

mądrzejszych sprawach? Potrzebny jest ktoś, kto by tych recytacji słuchał, kto by na nie odp

o-

wiadał, kto by służył sam jako bo

dziec. Potrzebny jest — krótko mówiąc — ktoś do prowadze-

nia dialogu.

Poszukiwanie takiego partnera nie było łatwe, ale pomógł mi przypadek. Zanim jeszcze z

a-

cząłem pracować w „księgarstwie”, uczęszczałem na komplety przy ul. Grochowskiej w War-

szawie. Poznałem tam chłopca w moim wieku, którego, podobnie jak mnie, fascynowała nauka
języków obcych i który wykazywał w tym kierunku kolosalne zdolności. Szybko się za

przy-

jaźniliśmy. Dodam, że chłopcem tym był Karol Laszecki, późniejszy redaktor naczelny „Rad

a-

ru”, jednego z najpopularniejszych pism młodzieżowych.

Dyskusje, które prowadziliśmy wówczas głównie po angielsku, opierały się na dążeniu do

zaskoczenia przeciwnika. Była to, jak Czytelnicy zapewne pamiętają, metoda prof. Kownac-

kiej. Chociaż tematy każdego kolejnego posi

edzenia były ustalane z góry, każdy z nas starał

się przygotować swoją „kwestię”

w taki sposób, by drugi jak najmniej z tego rozumiał. Wy-

szukiwało się więc w różnych możliwych i niemożliwych podręcznikach terminy, wyrażenia i
idiomy angielskie, które odbiegałyby zupełnie od mowy potocznej; zdania, które byłyby zb

u-

dowane w jak najbardziej skomplikowany sposób; słowa, których najprawdopodobniej nie ro-

zumiałby przeciętny Anglik. Cała zabawa polegała na tym, by wywołać u partnera wyraz z

a-

skoczenia i bezradności; a jeżeli udało się doprowadzić go do stanu zazdrości i zawiści — cel

był osiągnięty i triumf pełny.

Po kilku miesiącach takich ćwiczeń —

i, oczywiście ciężkiej pracy — Karol Laszecki za-

czął angielskiego uczyć.

I to ze znakomitymi rezultatami. Miał w zapasie zawsze dwie, albo

trzy lekcje więcej niż uczeń, co wystarczało mu zupełnie do utrzymania od

powiedniego tempa

i oddechu. Ale za to te lekcje, które znał — znał świetnie, znał na pamięć, znał ze wszystkimi

wyjaśnieniami gramatycznymi i skł

adniowymi. Niejeden z jego podopiecznych nauczył się

prawdopodobnie od niego więcej niż od tych, którzy stosują dziś najbardziej nowoczesne m

e-

tody pedagogiczne. Choć te są audiowizualne, a tamte były ... muzealne.

Ale, oczywiście, przy wszystkich tego rodzaju trikach nasz kontakt z językami obcymi był

sztuczny, niepełny, niezadowalający, bo przecież ani Karol Laszecki, ani ja — z wyjątkiem

owego przedwojennego wypadu do ambasady brytyjskiej — nigdy nie słyszeliśmy, jak mówi

Anglik, Amerykanin, Włoch, Hiszpan, czy Francuz. Mogliśmy na podstawie znaczków tra

n-

skrypcji fonetycznej w metodzie „Toussaint

-Langenscheidta” wykręcać sobie szczęki, starać

się o to, by dźwięki przez nas wydawane były jak najbardziej zbliżone do naszego własnego
wyobrażenia o tym, jak powinny brzmieć, ale jak brzmią naprawdę —

tego nie wiedzieliśmy.

Włoski czy hiszpański —

to pół biedy, bo to języki, które dla ucha Polaka brzmią zrozumiale,

ale angielski?

Pamiętajmy, że posiadanie radioodbiorników było wówczas karane śmiercią, a jeżeli słuch

a-

ło się gdzieś konspiracyjnie audycji z Londynu, to przecież nie po to, żeby się uczyć angie

l-

skiego. Na wszystko jednak jest rada.

Mieliśmy w domu przedwojenne płyty gramofonowe; niektóre z nich były pobite, niektóre

nie wywoływały w rodzinie większego zainteresowania. Zebrałem je więc i udałem się do

pewnego sklepu z płytami, który przyjmował „szmelc” jako „surowiec wtórny”. Za ten

„szmelc”

otrzymałem jedną, jedyną płytę wielkiej brytyjskiej wytwórni „His Master's Voice” z

1304488

background image

1304488

26

angielskimi piosenkami. Graliśmy je z Laszeckim „na okrągło”; cóż, kiedy nie mieliśmy te

k-

stów owych piosenek, a więc większej ich części nie rozumieliśmy. Mogliśmy jednak wył

a-

wiać poszczególne sło

wa, a nade wszystko — wsłuchiwaliśmy się w prawdziwy angielski ak-

cent.

14 września 1944 roku wojska polskie i radzieckie wkroczyły na Pragę (lewobrzeżną Wa

r-

szawę, jak wiadomo, Niemcy opuścili dopiero w styczniu 1945 roku). Na Pradze

powstało

„Życie Warszawy”

i ja zostałem „chłopcem do nasłuchów” tego dziennika.

Nie przyszło mi to trudno. W czasie okupacji nauczyłem się stenografii —

notabene metodą

Gabelsbergera-Polińskiego, z bardzo starego samouczka — oczywiście nie do tego stopnia,

żeby być stenografem sądowym czy parlamentarnym, ale dostatecznie dobrze, by, przy ówcz

e-

snym braku wykwalifikowanych kadr, móc służyć dziennikowi pomocą. Zostałem zainstal

o-

wany w wojskowej stacji radiowej przy ul. Otwockiej i puszczony swobodnie na najgłębsze

wody, a raczej fale!

Po prawie pięcioletniej izolacji od świata mogłem z rozkoszą pławić się w dźwiękach pł

y-

nących z całej Europy, a nade wszyst

ko z Londynu, z Nowego Jorku i Moskwy.

Były to stacje „najbogatsze”

w audycje obcojęzyczne. Słyszałem angielski i rosyjski z ust

autentycznych Anglików, Amerykanów, Rosjan, a inne języki — z ust Włochów, Hiszpanów,

Portugalczyków. Tu dopiero spostrzegłem, jak wielka różnica dzieli angielski od amerykań-
skiego („The Voice of America”

, retransmitowany przez stacje europejskie) i pojąłem jak wiele

w naszych „dy

skusjach” było sztuczności.

Ale i to radiowe spotkanie z językami obcymi miało charakter pośredni. Pierwszy „żywy”

kontakt nastąpił zimą 1944/1945 r., kiedy to po raz pierwszy po wojnie zjawili się w P

olsce, a

ściślej mówiąc na Pradze, dziennikarze anglosascy z M

oskwy.

Wyglądali jak Marsjanie. Chłopiska wielkie; ubrani w skó

rzane kombinezony lotnicze; nie-

omalże dyszący dobrobytem konserwowo

-czekoladowo-papierosowym. I, oczywiście, mó-

wiący po angielsk

u — jedni z akcentem znad Tamizy, inni z akcentem znad Hudsonu.

Znajdował się wśród nich Stefan Litauer, ówczesny korespondent londyńskiego „News

Chronicie” w Moskwie, przedwojenny dziennikarz polski, mówiący doskonale po angielsku.

Zwiedzaliśmy drukarnię „Życia Warszawy”

przy ul. Grochowskiej, należącą do Ojców Alber-

tynów, u których pierwszy powojenny dziennik warszawski znalazł gościnę. Redaktor Litauer

bardzo pomagał mi w tłumaczeniu.

Jakkolwiek znałem na pamięć znaczną

część „Opowieści Wigilijnej” Dickensa, trudno mi

było tłumaczyć, jak to poruszaliśmy ręcznie całą maszynę drukarską, drukując pierwszy numer
„Ż

ycia Warszawy”.

(Redaktorowi Litauerowi zawdzięczam także maksymę, którą, pod jego wpł

ywem, starałem

się stosować w życiu. Zapytał mnie on:

„Czy wie pan skąd naprawdę pochodzi słowo „dzienni-

karz? Nie? — Stąd, że dziennikarz to taki człowiek, który pisze codziennie.”)

Pierwszy swój szok językowy przeżyłem jednak nie na Pra

dze w roku 1944, ale na Kongre-

sie Intelektualistów we Wrocła

wiu w 1948 roku. Tam byli już nie tylko Amerykanie i Anglicy,

tam byli przedstawiciele jeżeli nie większości, to w każdym razie znacznej części narodów, a
więc i języków świata. Był nie tylko Julian Huxley, ale i Pablo Picasso, Jorge Amado, Fryd

e-

ryk Joliot-Curie oraz pisarze i działacze, których nazwisk już nawet nie pamiętam.

Był tam również tłumacz, obywatel argentyński, pochodzenia jugosłowiańskiego, którego

nazwisko zapamiętałem: Emilio Stefanovitch.

Emilio Stefanovitch tłumaczył oficjalnie z angielskiego, fran

cuskiego, hiszpańskiego i na te

trzy języki, czyli w obie strony. Tłumaczył znakomicie —

szybko, swobodnie i prawie bez no-

tatek, kompetentnie i... zrozumiale, co przy przenośniach literackich, przysłowiach, cytatach i

pewnej kwiecistości języka, szcze

gólnie u przedstawicieli narodów śródziemnomorskich i u

latynosów, nie było wcale rzeczą łatwą.

Ale Jorge Amado mówił po portugalsku. Stefanovitch mógł znać ten język powierzcho

wnie

ze względu na jego podobieństwo do hiszpańskiego —

zresztą w wymowie nie tak bliskie, jak

1304488

background image

1304488

27

się powszechnie w

ydaje. Nie znał go jednak na tyle, by móc tłumaczyć na angielski bądź co

bądź skomplikowane przemówienie. A jednak, gdy tylko Amado skończył, Stef

anovitch pod-

niósł się i...

Tu nastąpiło najpierw rozczarowanie. Stefanovitch czytał. Czytał z przygotowanego tekstu.

Swobodnie, jak zwykle, ale czytał. Byłem prz

ekonany, że Amado dostarczył mu uprzednio

tekst portugalski. Ewentualne wstawki nie stanowiły większej trudności, bo gdyby nawet tł

u-

macz nie przekazał ich sł

uchającym, tylko niewiele osób zorientowałoby się w tym.

Gdy posiedzenie się skończyło, zapytałem Stefanovitcha, kiedy otrzymał tekst przemówi

e-

nia Amado i kiedy zdążył go przetłumaczyć na angielski.

Przetłumaczyć? Na piśmie?

No, tak. Przecież odczytywał pan tekst angielski!

Tekst angielski? — Stefanovitch się oburzył — Niech pan patrzy!

I podał mi kartki. Przemówienie było napisane w języku por

tugalskim.

Dostałem ten tekst na kilka minut przed rozpoczęciem przemówienia Amado — powie-

dział —

Nie miałem nawet czasu dobrze się z nim zapoznać. Ale jak pan wie, portugalski w

dźwięku nie przypomina hiszpańskiego, natomiast w słowie pisa

nym — tak. Rozumiałem więc

zupełnie dobrze, o co chodzi. A angielski znam świetnie. Gdyby było odwrotnie, gdybym m

u-

siał tłumaczyć z angielskiego na portugalski, nie dałbym sobie rady. W drugą stronę —

trudno-

ści nie było. Najważniejsze znać język, na który

się tłumaczy.

Święta prawda.

W 1947 roku Polskie Radio rozpisało konkurs na spikerów do swych audycji obcojęzyc

z-

nych. Kandydaci musieli przetłumaczyć tekst z języka polskiego na obcy — bez słownika — i

odczytać przed mikrofonem swoje tłumaczenie.

Mimo że zdałem ten egzamin z angielskiego, niemieckiego i hiszpańskiego (a może nawet i

z włoskiego) zaproponowano mi pracę tylko w dziale hiszpańskim. Nic dziwnego —

w pozo-

stałych byli lepsi ode mnie.

Praca wyglądała następująco. Dwa razy w tygodniu przychodziłem do radia na ulicę No

a-

kowskiego w Warszawie, gdzie przygotowywałem audycje —

to znaczy redagowałem dzien-

nik i wybierałem teksty z

gazet i czasopism do części komentarzowej. Po czym zabierałem się

do tłumaczenia tych tekstów na his

zpański.

Z początku były to męki piekielne, za które przeklinałem siebie samego, Polskie Radio oraz

generała Franco. Ale powoli, stopniowo, tłumaczenie sprawiało mi coraz mniej trudności. Ję

-

zyk dziennikarski był wówczas niezbyt świeży i oryginalny, terminy powtarzały się z dokła

d-

nością do jednej dziesiątej m

ilimetra i gdy się je raz opanowało — można było z dużą dozą

pewności ruszać do ataku, jak Don Kichot, a raczej — Sancho Pansa, bo mimo iż sam tłuma-

czyłem teksty i sam je w

ygłaszałem, zadanie kluczowe należało do kogoś innego.

Tym kimś był rodowity Hiszpan nazwiskiem Pelaez, uczest

nik wojny domowej w Hiszpanii

i uciekinier polityczny, który, jak wie

lu innych, znalazł schronienie w Polsce. To właśnie Pela-

ez brał pod lupę moje tłumaczenia i —

raz po raz parskając śmiechem — przekształcał je w

szlachetną hiszpańszczyznę. Był to nauczyciel niezmordowany, człowiek o sercu otwartym,

anielskiej cierpliwości.

Pelaez mógłby sam czytać teksty hiszpańskie przed mikrofonem, gdyby miał

odpowiedni

głos. Niestety, jego głos —

zbyt stłumiony — nie nadawał się do spikerki. Tylko więc dzięki

temu mogłem przez prawie półtora roku uświ

adamiać Hiszpanów o tym, co się w Polsce i na

świecie dzieje —

w wersji politycznej Polskiego Radia i w wersji językowej Pelaeza — Bro-

niarka.

Doskonałą praktyką w tłumaczeniu, niestety, wyłącznie biernym, bo tylko na polski, była

praca w Agencji Prasowo-Informacyjnej o dość niefrasobliwym skrócie „API”. Znalazłem się

tam po zlikwidowaniu mojego już niepotrzebnego stanowiska —

stenografa i nasłuchiwacza w

„Życiu Warsz

awy”.

Duszą, sprężyną, żywym srebrem i spiritus movens „API”

był genialny radiotelegrafista,

Adam Panasiewicz. Wystarczył mu radioodbiornik, dwie słuchawki i m

aszyna do pisania — i

1304488

background image

1304488

28

oto spod jego palców płynęły —

oczywiście za darmo — depesze „Reutera”, „United Press”,

„A

ssociated Press”, „AFP” ...

U tego więc Adama Panasiewicza przyszło mi z paniami Madzią, Jadzią i Kaliną tłumaczyć

depesze prasowe. A ponieważ obok „Reutera”, „United Press” i „TASS” na scenę wkroczyła

francuska „AFP”

— musiałem nauczyć się języka francuskiego, co mi później, jako korespon-

dentowi „Trybuny Ludu”

w Paryżu, bardzo się przydało.

Wskazówki

1. Słuchanie radia w obcych językach jest niesłychanie pomocne przy uczeniu się. ich. Słyszysz

przecież autentyczną wymowę.

2. Idealna metoda korzystania z radia polega na tym, by w czasie sł

uchania mieć przed sobą

pisany czy drukowany tekst tego, co się. słyszy. Kiedyś było to prawie niemożliwe, dziś (1991
rok) „Gazeta Wyborcza”, „Życie Warszawy”, „Rzeczpospolita”

drukują teksty lekcji języka

angielskiego w BBC czy w Głosie Ameryki przed ich nadaniem. Gorzej jest z nauką innych
języków, bo takiej praktyki w prasie polskiej w stosunku do nich nie stosuje się. W przypadku
więc francuskiego, włoskiego czy his

zpańskiego, musisz audycje nagrywać na magnetofon, a

później je przep

isywać.

3. Przepisany tekst — np. francuski — przetłumacz na polski i ucz się go tak, jak w przypadku

„Opowieści wigilijnej”. Samo tylko słuchanie, a nawet powtarzanie każdego zdania franc

u-

skiego czy jakiegokolwiek innego po wysłuchaniu go z taśmy, nie sprawi, że będziesz mówić
płynnie po franc

usku.

1304488

background image

1304488

29

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Tłumacz czy zdrajca?

Z językami obcymi miałem kontakt przez całe moje zawodowe życie. Pracując w kraju za

j-

mowałem się zawsze polityką zagraniczną, co wymagało nieustannego czytania „New York
Timesów”, „Tim

esów”, „Mondów”, „Weltów”, „Corriere'ów della Sera”, a nawet „Arribów”

(„Arrib

a” — hiszpańskie pismo frankistowskie) czy „Diariów de Noticias” („Diario de Noti-

cias” — portugalski dziennik informacyjny). Najciekawsze, jak sądzę, były moje zagraniczne

przygody język

owe.

Najbardziej imponuje każdemu to, czego sam nie potraf zrobić. Byłem olśniony tym, co

miało miejsce w dziedzinie tłumaczenia i ma dotychczas —

w Narodach Zjednoczonych. Tłu-

maczenie równoczesne —

symultanka — nawet przy wszystkich zawiłościach danego języka,

przy oratorskich popisach mówcy, przy przenośniach i aforyzmach — nie wydaje się trudne.

Natomiast tłumaczenie konsekutywne —

czyli dokonywane po zakończeniu wystąpienia przez

mówcę —

to dopiero wyczyn!

Delegatem Urugwaju w Narodach Zjednoczonych był przez wiele lat doktor Fabregat,

prawnik z wykształcenia, człowiek starszy, a więc mający wiele doświadczenia, a co za tym
idzie skarbnicę wspomnień. Doktor Fabregat był orat

orem wygłaszającym kwieciste mowy —

bez względu na treść tego, co mówił Jego wystąpienia nie trwały nigdy krócej niż pół godziny.

W ramach rotacji, Urugwaj otrzymał miejsce w Radzie Bezpieczeństwa. Panuje tam inny

sposób tłumaczenia niż w Zgromadzeniu Ogólnym: obok symultanki każde przemówienie tłu

-

maczone jest konsekutywnie na dwa języki robocze: angielski i francuski. Czas, który zużywa
się na przetran

sponowanie wystąpienia na te dwa języki (albo na jeden, jeżeli przemówienie

wygłoszone zostało po angielsku lub po francusku) zarezerwowany jest na rozmowy zakuliso-

we, które, jak wiadomo, prowadzą zawsze szybciej i skuteczniej do celu, niż negocjacje w
świetle jupiterów i pod okiem kamer telewizy

jnych.

I oto doktor Fabregat wygłasza przemówienie. Długo, zawile, cytując przysłowia hiszpań-

skie i powiedzenia wielkich mężów stanu, powołując się na opinie prawnicze i w ogóle dając

upust swym oratorskim zdolnościom, a jeszcze bardziej — ambicjom.

Przemówienie jego trwa trzy kwadranse. Delegaci wychodzą do przyległych salonów, bo

przecież treść przemówienia doktora Fabregata już znają. I oto następuje tłumaczenie. Tłum

a-

czenie przemówienia improwizowanego, którego tekst pisany — w tej chwili jeszcze nie istnie-

je. Byłem zdruzgotany. Nigdy w życiu, przy najlepszych chęciach, przy najwyższym wysiłku

umysłowym i przy najbardziej wieloletniej praktyce nie mógłbym zrobić tego, co na moich

oczach robił tłumacz. Z notatek, które sporządzał w czasie przemówienia doktora Fabregata, a
na które tylko rzucał okiem, ale przede wszystkim z pamięci —

odtwarzał swobodnie, jasno,

bez zahamowań te kwieciste frazy. Nieomalże z tymi samymi gestami, ruchami, akcentami. Jak

gdyby tekst na podobieństwo rowków w płycie — wyrył mu się w pamięci — i to od razu po

angielsku.

Miałem i ja kilka doświadczeń z tłumaczeniem, choć oczywiście nigdy nie podjąłbym się

takich sztuk, jakich dokonywał tłumacz, odtwarzający przemówienie delegata uru

gwajskiego w

Radzie Bezpieczeństwa.

W roku 1963, w czasie przelotu premiera Józefa Cyrankiewicza z Meksyku przez Nowy

Jork do Warszawy odwiedził on oczywiście Organizację Narodów Zjednoczonych. Ówczesny
stały przedstawiciel Polski w ONZ, Bohdan Lewandowski, później zastępca sekretarza gen

e-

ralnego ONZ, poprosił mnie, bym tłumaczył najpierw rozmowę premiera z sekretarzem gen

e-

ralnym, U Thantem, później — jego rozmowy przy obiedzie, wydanym przez przewodniczące-

go Rady Bezpieczeństwa, Rogera Seydoux (Francja)

i wreszcie — jego konferencję prasową.

1304488

background image

1304488

30

Ze strony ambasadora Lewandowskiego był to wyraz dużej —

choć nieświadomej — przezor-

ności, nie dl

atego, by sam tłumaczyć nie potrafił — angielski znał bardzo biegle — ale dlatego,

że U Thant rozpoczął rozmowę z premierem od wielkich pod jego adresem komplementów. I
to komplementów nie zdawkowych, nie zwyczajowych, ale merytorycznych, zawierających
przykłady ścisłej współpracy U Thanta z ambasadorem Lewandowskim. Temu ostatniemu b

y-

łoby na pewno nie bardzo wygodnie te komplementy tłumaczyć, a i nastąpiłaby pewna szkoda

polityczna; premier nie znałby bowiem w pełni znakomitej opinii najwyższego urzędnika mię-

dzynarodowego o przedstawicielu dyplomatycznym Polski.

Ale zarówno to tłumaczenie jak i następne —

przy obiedzie — to furda, igraszka, bagatela.

Nawet jeżeli poruszane były tematy o dość skomplikowanym chara

kterze — przedmiot był mi

znany, mogłem domyślić się, co jeden, czy drugi partner zechce powiedzieć, zresztą zaskoczeń

specjalnych nie było.

Trudność nastąpiła dopiero w czasie konferencji prasowej. Premier Cyrankiewicz mówił

bardzo pięknym językiem, długimi i często skomplikowanymi okresami, rzucał wiele orygina

l-

nych myśli i sformułowań. Pamiętam jeden zwrot, z którym miałem dużą trudność: poroz

u-

mienie z Niemcami Zachodnimi musiały być, według premiera, nie „osiągnięte”, czy „zawar-

te”, ale „wykute”. Sprawdziłem później w jednym z najlepszych słowników polsko-angielskich

„kościuszkowskim”, bo wydanym przez Fundację Kościuszkowską w Nowym Jorku (auto-

rzy — Kazimierz Bulas i Francis J. Whitfield), że moje instynktowne „to hammer out” pokry-

wało się z formą i treścią w

yrażenia premiera.

Podobna historia zdarzyła mi się w lecie roku 1964, w czasie pobytu w Warszawie Roberta

F. Kennedy'ego. Kolację na jego cześć wydał

w Jabłonnie ówczesny minister sprawiedliwości,

Marian Rybicki (Kennedy był Prokuratorem Generalnym tj. w nomenklaturze amerykańskiej

właśnie ministrem sprawiedliwości), ale na kolacji obecny był minister spraw zagranicznych

Adam Rapacki. Dopóki prz

emawiał Kennedy, wszystko było w porządku: oficjalny tłumacz

dawał sobie radę, choć i tak prawie wszyscy angielski znali. Natomiast, gdy przemówienie ro

z-

począł minister Rapacki i trzeba było tłumaczyć je

na angielski, coś w systemie nerwowym

tłumacza zawiodło. I może nawet nie bez powodu: minister Rapacki był mówcą znakomitym,
uciekał od banału, wyr

ażał jasno swe myśli, z wielką elegancją umiał operować wyrafinowaną

przenośnią i argumentem. Dość, że w pewnym momencie tłumacz załamał się —

i tłumaczenie

przerwał.

Ambasador polski w Waszyngtonie — nieżyjący już dziś Edward Drożniak — który był

obecny na tej kolacji, nie stracił przytomności umysłu i polecił mi: ,,Niech pan staje za Rapa

c-

kim i tłumaczy”

. Stanąłem więc zgodnie z dyrektywą i zacząłem tłumaczyć; wszystko skończy-

ło się dobrze. Późniejsza rozmowa przy koniaku między Kennedym, ministrem Rapackim i
ministrem Rybickim nie była już tak trudna —

z jednym, jedynym wyjątkiem: Robert Kennedy

mówił bardzo szybko, wyrzucając z siebie słowa dość niecierpliwie —

co dawało mi mało cza-

su na tłumaczenie.

Niekiedy, ale rzadko, można blefować.

Na początku mego pobytu w Stanach Zjednoczonych w latach sześćdziesiątych otrzymałem

depeszę z bardzo nęcącą propozycją udania się do Me

ksyku w związku z przyjazdem do tego

kraju pierwszej polskiej delegacji parlamentarnej. Delegacja, w której skład wchodzili: Ignacy

Loga-Sowiński, Władysław Bieńkowsici i Leon Chajn, miała zatrzymać się nie tylko w Ciudad

Mexico, ale jeździć po kraju i ja miałem jej w tej podróży towarzyszyć.

Choć moja funkcja z tłumaczeniem nic wspólnego nie miała — ze względu na nawał pracy

pomagałem trochę pani, którą przydzieliło naszej delegacji meksykańskie MSZ. Tłumaczyłem

wywiad Ignacego Logi-Sowińskiego w telewizji meksykańskiej, rozmowę naszych parlamenta-

rzystów z przedstawicielami kół przem

ysłowych Meksyku i kilka innych.

Aliści w czasie podróży po kraju zatrzymaliśmy się w jednym z mniejszych miast, gdzie

miało odbyć się spotkanie ludowe. Przemówienie wygłosił Władysław Bień

kowski.

A to orator świetny,

mówił bez kartki, ale za to z pasją, ogromnym temperamentem, z umie-

jętnością wywoływania u słuchających głębokiego zainteresowania, co dla tłumacza wcale ł

a-

1304488

background image

1304488

31

twe nie jest.

Perorował z zapałem, obrazowo. Były sosny i był ustrój ludowy. Był wschód słońca i był

awans społeczny. Był Kościuszki i był Juarez.

Jakże to wszystko oddać? Jakże znaleźć odpowiedniki tyci zdań, pełnych emocji, tych lic

z-

nych opisów, tych wspaniałych wizji ? Przecież ważniejszy był tutaj ton, sposób narracji, or

a-

torstwo, niż dokładność tłumaczenia. Zwłaszcza, że nie mogłem się o takie tłumaczenie pok

u-

sić.

Zaryzykowałem więc. Przywoławszy w pamięci wszystko to co w czasie mojej pracy w

hiszpańskich programach Polskiego Radia było moim chlebem codziennym, uważając, by nie

odejść od tematu, zacząłem wygłaszać swoje własne przemówienie.

Na temat cierpień Pol-

ski w czasie okupacji, i na temat wyzwolenia na temat powojennej odbudowy i na temat zmian

na wsi i na temat upowszechniania oświaty. I oczywiście na temat przyjaźni meksykańsko

-

polskiej, której chyba nie zaszkodziłem tłumacząc Bieńkowskiego. Oklaski były wręcz fren

e-

tyczne.

Wśród tłumaczy zawodowych największe wrażenie wywarł na mnie —

i nie tylko na mnie

tłumacz Nikity Chruszczowa — Wiktor Suchodriew. Nie tylko znał angielski i amerykański

język i a

kcent; nie tylko wyglądał jak gwiazdor filmowy - ciemny, przystojny — ale do tego

wszystkiego tłum

aczył elegancko, szybko i ... głośno. To ostatnie, zwłaszcza przy tempera-

mencie Chruszczowa, miało znaczenie ogromne. Bo jak można nie tłumaczyć głośno np. ko

n-

ferencji prasowej, prowadzonej z ... balkonu siedziby delegacji radzieckiej przy ONZ — wśród

nowojorskiego szumu, gwaru, czy raczej hałasu i huku? Albo podobnej konferencji prasowej

na wielkim trawniku rezydencji radzieckiej w Glen Cove pod Nowym Jorkiem? Przecież do-

kładność tłumaczenia jest w takich przypadkach równie ważna jak to, by tłumaczenie w ogóle
zostało usł

yszane.

Suchodriew miał z Chruszczowem wiele kłopotów, ponieważ trudno było sobie w

yobrazić

większą różnicę mentalności między nim

a jego pryncypałem. Suchodriew był autentycznym

inteligentem o wyrafinowanym umyśle, „Europejczykiem”, Chruszczow natomiast — czło-

wiekiem prostym, niekiedy wręcz prymitywnym, chociaż przenikniętym mądrością ludu i —

jak na owe czasy i system wychowywania przywódców w ZSRR — obdarzony umiejętnością

myślenia w wielkiej skali. Siłą jego przemówień były ludowe powiedzenia. Suchodriew więc
musiał się Chruszczowa „nauczyć”

, ale mimo to — tylko jego własna przytomność umysłu i

szybkość reagowania ratowała w

wielu przypadkach od blamażu... jego szefa,.

Jedno ze swych przemówień Chruszczow rozpoczął tak oto: „Wiem, że w waszych krajach,

kiedy ktoś zwraca się do publiczności, mówi „Gentlemen and Ladies”

(„Panowie i Panie”). U

nas jest inaczej i dlatego zacznę

tak, jak u nas — „Ladies and Gentlemen” („Panie i Panowie”).

Suchodriew zdrętwiał. Chruszczow popełnił tu jeden błąd kardynalny a jeden poważny.

Wiadomo, że w krajach anglosaskich, przemówienia zaczynają się od słów „Panie i Panowie”,

a nie „

Panowie i Panie”, a więc Chruszczow wyakcentował swoją rzekomą elegancję w spo-

sób wprost śmieszny. A po drugie —

kto w Związku Radzieckim zaczynał przemówienie od

„Panie i Panowie”? Tam się mówiło po prostu „Towariszczi”

bez rozróżniania nawet męż-

czyzn od kobiet, bo słowo „towarzyszka” w języku rosyjskim nie istnieje: i „towarzysz” i „to-

warzyszka” — to ten sam (czy ta sama) „towariszcz”.

Ale Suchodriew przytomności umysłu nie stracił. Wstęp przemówienia Chruszczowa prz

e-

tłumaczył następująco: „Wiem, że w waszych krajach, kiedy ktoś się zwraca do publiczności,
mówi: „Ladies and Gentlemen”. Ja powiem inaczej: „

Beautiful Ladies and Gentlemen”. Czyli:

Piękne

Panie i Panowie”. Istnieje włoskie powiedzenie „traduttore — traditore”, w którym

zmiana dwóch liter pozwoliła na stworzenie jednego z klasycznych językowych kalamburów.
Bo „traduttore”

oznacza „tłumacza”, a „traditore” — „zdrajcę”. Innymi słowy, tłumacz może

tak przekładać tekst, że zdradzi swego pryncypała, że całkowicie zniekształci jego wypowiedź.

W przypadku Suchodriewa „zdrada” nie tylko nie była zdradą, ale stalą się ratunkiem. Ciekawy

jestem, czy Chruszczow kiedykolwiek dowiedział się o tym.

1304488

background image

1304488

32

Wskazówki

1. Jeżeli jesteś już zaawansowany —

załóżmy w nauce języka włoskiego, kup włoską gazetę i

zacznij się bawić następująco: przetłumacz na polski dwa akapity artykułu wstępnego. Z te

k-

stu polskiego przetłumacz je na włoski i poprawiaj je tak jak w przypadku „Opowieści wig

i-

lijnej”, aż Twój tekst włoski, przetłumaczony z polskiego, będzie identyczny z oryginalnym

tekstem włoskim. Poproś kolegę (czy koleżankę), która także uczy się włoskiego, by przeczy-

tała Ci pierwsze zdanie po polsku. Ty zaś przetłumacz na głos to zdanie na włoski. Powtarzaj

to przy każdym następnym zdaniu. Musisz czynić tak tyle razy, byś mógł po każdy

m zdaniu

polskim, prawie bez namysłu, wypowiedzieć je po włosku. Jest to doskonała metoda przyg

o-

towywania się do zawodu tłumacza, ale daje ona wielkie korzyści także przy uczeniu się o

b-

cego języka bez takiego zamiaru.

2. Po jakimś czasie poproś kolegę, by przetłumaczył na język polski dwa akapity tekstu wł

o-

skiego, którego nie znasz. Niech przeczyta on po polsku zdanie, mając przed oczami tekst t

e-

go zdania po włosku, ale tak, byś Ty go nie widział. Staraj się, tak jak umiesz, a więc z błę-
dami przetłumaczyć to zdanie na włoski. Potem niech kolega pokaże Ci oryginalny tekst wł

o-

ski tego zdania. Rzuć nań okiem i staraj się pamięciowo przyswoić je sobie w wersji popra

w-

nej. Teraz, niech kolega przeczyta Ci je ponownie po polsku a Ty, z pamięci, wypo

wiedz je po

włosku. I znowu porównaj swój tekst włoski z włoskim oryginałem. Czyń to tak długo, aż bę-
dziesz mógł wyrecytować zdanie włoskie bezbłędnie, oczywiście z pamięci i tylko na podst

a-

wie odczytanych Ci zdań po polsku.

1304488

background image

1304488

33

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Wielki Zgrywus z Kalifornii

W czasie mojego pobytu w Szwecji w charakterze korespondenta „Trybuny Ludu” (1977-

1982) odbyła się w Sztokholmie inauguracja wielkiej wystawy dzieł z kolekcji Armanda
Hammera, zmarłego w wieku 92 lat w 1990 roku, amerykańskiego przemysłowca, człowieka

legendy. Hammer, który urodził się w Nowym Jorku, po Rewolucji Październikowej poje-

chał do Rosji i tam nawiązał osobisty kontakt z Leninem (i ze wszystkimi przywódcami r

a-

dzieckimi z wyjątkiem Stalina). Zajmował się biznesem w Rosji, a później w Związku R

a-

dzieckim w różnych dziedzinach, ale najbardziej jest znany z tego, że za namową Lenina zb

u-

dował w ZSRR fabrykę ołówków (już po jego śmierci, w 1925 roku, Hammer stworzył korp

o-

rację pod nazwą „A. Ham

mer Pencil Co, New York, Moscow and London”.

Hammer przyjechał na inaugurację do Sztokholmu i z tej okazji miałem możliwość krótko z

nim porozmawiać.

Wiem, panie prezesie (bo to wszyscy wiedzą) — powiedziałem — że będąc w Rosji, na-

uczył się pan rosyjskiego, żeby móc mówić z Leninem po rosyjsku. Czy to było

potrzebne?

Przecież Lenina uważano za poliglotę?

Lenin odparł Hammer znał kilka języków — niemiecki i francuski dobrze, angielski ra-

czej biernie — ale, po pierwsze, byłem zafascynowany rewolucją, ponieważ pochodzę z rodzi-

ny socjalistycznej, a po drugie, nic nie daje takiego kontaktu — również w biznesie — jak zna-

jomość języka partnera. Zacząłem się więc uczyć rosyj

skiego

Jaką metodą?

Znajdowałem się w otoczeniu Rosjan, ale zdałem sobie szybko sprawę, że przecież przez

samo słuchanie —

niezrozumiałej przecież początkowo mowy — języka się nie nauczę. Zaczą-

łem więc uczyć się słówek rosyjskich na pamięć, wk

uwać je po sto dziennie.

Po sto dziennie?

Gorzej, a raczej lepiej. To tylko w pierwszym dniu było sto słów. W drugim i następnym

ilość ich rosła, bo musiałem powtarzać te, których nauczyłem się w dniach poprzednich. Ina

-

czej zapomniałbym je. Zapominałem zresztą, ale nawet to, co poz

ostawało w pamięci, służyło

mi dobrze. Starałem się bowiem stosować wykute słowa natychmiast po wyuczeniu się ich w

rozmowach z Rosjanami. Chwaliłem się nimi. A Rosjanie byli zachwyceni, że tak bardzo sta-

ram się poznać ich język. Trudność i polegała tylko na tym, iż nie chcieli mnie poprawiać. A

l-

bo uważali, że to i tak już wspaniały wyczyn z m

ojej strony, iż uczę się ich języka, albo też byli

onieśmieleni tym, że byłem „Amierykańcem”

. Powiem jednak panu szczerze: najgorsi byli

Rosjanie, którzy uczyli się angielskiego. W ogóle nie chcieli rozmawiać ze mną po rosyjsku,
pragnąc wykorzystywać moją amerykańszczyznę. Na szczęście

— niewielu ich było.

Czy można Hammerowi wierzyć? Czy rzeczywiście był on w stanie nauczyć się stu słów

dziennie? Hammer był znany z tego, że lubił się chwalić (ale cz

ynił to ogromnie dyskretnie i w

taki sposób, że z owego chwalenia można się było zawsze czegoś ciekawego dowiedzieć, czy
nawet uśmiać, bo był na swój sposób, „z cicha pęk”. Ale sto słów dziennie? Może wyjaśnie

nie

tego niezwykłego osiągnięcia kryło się w jego powiedzeniu, że powtarzał często słowa n

a-

uczone, że, powiedzmy, po pięciu dniach, k

iedy nauczył się pięciuset słów, następnych pięć dni

poświęcał tylko na ich powtarzanie.

W każdym razie, po rosyjsku się nauczył i skuteczność metody pamięciowej —

potwierdził.

W metodzie profesora Manfreda Lachsa, członka Międzynarodowego Trybunału Spr

awie-

dliwości w Hadze, znajdował się także element pamięciowy, ale wynikał on z innych przesł

a-

nek.

Profesor Lachs kształcił się (poza Uniwersytetem Jagiellońskim, gdzie otrzymał doktorat

praw w 1937 roku), na Uniwersytecie Wiedeńskim i Uniwersytecie Nancy (

Francja, gdzie też

1304488

background image

1304488

34

uzyskał doktorat praw —

w 1939 roku) oraz w London School of Economics. A więc niemiec-

ki, francuski i angielski znał niejako naturalnie i w tych językach nie tylko mówił, ale i pisał.
Miał on jednak szczególną a

mbicję: by prawo było dla ludzi czymś żywym, czymś — jak to

formułował —

pulsującym, czymś barwnym. Dlatego też w swoich publicznych wystąpieniach

starał się o to, by ilustrować je ciekawymi przykł

adami i cytatami. Ale — jak mi mówił — te

przykłady czy powiedzenia „muszą być wygł

aszane z pamięci, one nie mogą być czytane”.

Jeżeli więc profesor Lachs powoływał się —

by wykazać błędność jego poglądów — np. na

szkockiego prawnika, Jamesa Larimera, który twierdził, że ludzkość dzieli się na trzy grupy

ludzi: „civilized, barbar

ic and savage” („cywilizowanych, barbarzyńskich i dzikich”), to po

pierwsze, musiał to powiedzieć z pamięci, a po drugie —

musiał to powiedzieć w języku ory-

ginalnym, czyli po angielsku, nawet jeżeli przemawiał przed prawnikami francuskimi. A gdy

cytował prawnika

francuskiego, Henri Bonfilsa (1835—1897), że „une fosse... séparera

toujours les Etats européens et amé

ricains et leurs colonies, des Etats musulmans et de 1'empire

du milieu, car les conditions sociales et politiques dans lequelles vivent les peuples musulmans

ou les Chinois, sont incompatibles avec 1'idée de la pleine communauté internationale”, to mu-

siał zacytować te słowa z pamięci po francusku, nawet, jeżeli przemawiał przed audytorium
angielskim. (Tłumaczenie: „Rów (przepaść) ... zawsze będzie dzieliła państwa europejskie i
amerykańskie oraz ich kolonie od państw muzułmańskich i imperium środka (Chi

ny), ponie-

waż warunki społeczne i polityczne, w których żyją narody m

uzułmańskie czy Chińczycy są

nie do pogodzenia z koncepcją pełnej społeczności między

narodowej”).

Tu już chodzi nie tylko o znajomość obcego języka i przed

miotu, ale i o to, co Amerykanie

nazywają „the delivery”, a więc umiejętność wypowiedzenia

danego tekstu. To właśnie profe-

sor Lachs opanował bezbłędnie. Wydaje mi się, że nikt nie powinien występować publicznie,
zwłaszcza w obcym języku, bez przygotowania się i bez

przepowiedzenia sobie tekstu na głos

przynajmniej raz. Jeżeli tego nie uczyni, może się znaleźć

w sytuacji, w której nie potrafi wy-

mówić prostego angielskiego wyrażenia „in

an unenviable position” (wymawiaj „yn en anEN-

wiebl poZYsz’n

- „w pozycji nie do pozazdroszczenia”) i się w tej pozycji... sam znajdzie.

* * *

Nie brak w Polsce ludzi pod względem lingwistycznym bar

dzo utalentowanych. Karol

Szyndzielorz przerzuca się

z angielskiego na rosyjski czy z czeskiego na niemiecki z łatwością

ogromną. Po angielsku, niemiecku, francusku, rosyjsku i szwedzku mówi płynnie Włodzimierz

Łoziński, do ni

edawna rzecznik prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Były minister handlu

zagranicznego a w chwili, gdy piszę te słowa ambasador Polski w Brukseli, Tadeusz Olechow-

ski mówi płynnie (i właśnie z aktorską swadą) po angielsku, francusku, niemie

cku, włosku a

nawet, o ile wiem, po birmańsku (był radcą handlowym w Birmie —

obecnie Myanmar) (Ole-

chowski już nie żyje)

. Dużym talentem językowym odznacza się polski były minister spraw

zagranicznych, profesor Krzysztof Skubiszewski. A także Marian Podkowiński i Wiesław Gó

r-

nicki (obaj też już nie żyją)

.

Oddzielnym — i zadziwiającym — rozdziałem jest Jan Paweł II, którego zdolności lingwi-

styczne (i aktorskie w najlepszym tego słowa znaczeniu) są wprost be

zgraniczne.

Niedawno stał się w Polsce sławny Andrew (Andrzej) Borowiec, korespondent amerykań-

skiego dziennika „The Washin

gton Times”. Napisał on w swym dzienniku z 20 listopada 1990

roku, że rozważana jest możliwość stacjonowania wojsk amerykańskich na Bugu dla ochrony
Polski przed „potencjalnym zamętem w republikach radzieckich”

. (Co za dar przewidywania!)

Ale ja znam Borowca również jako świetnego lingwistę. Kiedy byłem korespondentem

„Tryb

uny Ludu” w Paryżu (1969— 1973), jeździłem często do Brukseli na sesje NATO i tam

go poznałem. Mówił on wspaniale po angielsku, francusku, niemiecku a ponadto — ma nie-

omalże a

ktorski dar naśladowania głosu i ruchów różnych mężów stanu, zwłaszcza Brandta i

Pompidou oraz Josepha Lunsa (Holandia) i Manlio Brosio (Włochy) —

dwóch sekretarzy ge-

1304488

background image

1304488

35

neralnych NATO. Boki zrywaliśmy, kiedy Borowiec mówił jako Brosio: „Sono l'unico segr

e-

tario generale dell'OTAN chi votó c

ontra l'OTAN” („Jestem jedynym sekretarzem generalnym

NATO, który gł

osował przeciwko NATO” — co było prawdą; w czasie debaty w parlamencie

włoskim nad przystąpieniem Włoch do NATO, Brosio głos

ował przeciwko temu — po czym

zmienił zdanie —

i jak widać — dość radykalnie).

Bardzo dobrą znajomość idiomatycznej angielszczyzny i amerykańszczyzny ma wicemin

i-

ster współpracy gospodarczej z zagranicą, Janusz K

aczurba.

Wszyscy pamiętamy film pt. „Indiana Jones”

z Harrisonem Fordem. Tytuł polski tego filmu

nie jest pełny, ponieważ po angielsku brzmi on „Indiana Jones and the Temple of Doom” („In-

diana Jones i Świątynia Zagłady”). Kto zna dobrze angielski, ten wie, że słowo „doom”

koja-

rzy się z „gloom" w powiedzeniu „the prophets of doom and gloom”

(„prorocy zagłady i mro-

ku”). A oto związek tego powiedzenia z Kaczurba.

W lutym 1988 roku przybyła do Waszyngtonu delegacja ministerstwa współpracy gosp

o-

darczej z zagranicą, której członkiem i rzecznikiem był właśnie Kaczurba. W sali sekcji kons

u-

larnej ambasady polskiej w Waszyngtonie urządził on konferencję prasową na temat gospodar-

ki polskiej i gospodarczych stosunków polsko-amerykańskich, które zaczęły się jako tako roz-

wijać po zniesieniu przez prezydenta Ronalda Reagana ostatnich sankcji przeciwko Warszawie

19 lutego 1987 roku. Ale stan gospodarki polskiej oceniany był przez miarodajne amerykańskie

koła dość kiepsko. Kaczurba wiedział, że merytorycznie wiele na swej konferencji prasowej nie
zrobi, ale że to przynajmniej, co może zrobić pod względem ję

zykowym, to zrobi.

Zgodnie z tym więc, stwierdził na samym początku: „It is difficult to fight the prophets of

doom and gloom on the state of the Polish economy, but I'll do my best” („Trudno zwalczać

proroków zagłady i mroku na temat gospodarki polskiej, ale zrobię, co mogę.”). Po czym za-

serwował kilka innych perełek w rodzaju „the spiritual environment”

(„środowisko duchowe”

czyli „at

mosfera psychologiczna”) oraz: „We have not come here to contemplate our wounds

and scars” („Nie przyjechaliśmy tu po to, by kontemplować nasze rany i blizny”).

Zgodnie z tym wzorem padła też odpowiednio sformułowana odpowiedź na moje pytanie,

które brzmiało:

Niedawno byłem na konferencji prezenterów religijnych, czyli pastorów, którzy nadają

swoje kazania i programy przez telewizję i radio („National Conference of Religious Broadca-

sters”). Jeden z nich, pochodzący ze stanu Illinois, a więc ze stanu, w którym mieszka wielu

Polaków, dowiedziawszy się, że jestem z Polski, powiedział całkiem poważnie i złośliwie: —

Wiemy, że wielu polsko-amerykańskich biznesmenów i niemała liczba biznesmenów amery-

kańskich z

akłada firmy w Polsce tylko dlatego, że jest tam dużo ładnych dziewczyn. Uważamy,

że zjawisko to podważa stabilność amerykańskich rodzin. Co pan na to, p

anie ministrze?

Kaczurba, bez zmrużenia oka: „You would need here some personal experience and I have

not enjoyed it so far” („Tu potrzeba byłoby trochę doświadczenia osobistego, a ja jeszcze się

nim nie delektowałem”).

* * *

Niezwykły talent językowy ma Waldemar Kedaj, (ojciec pr

ezenterki telewizyjnej Hanny

Lis) o czym poniżej.

... Jestem korespondentem „Trybuny Ludu”

w Sztokholmie z kompetencjami rozciągający-

mi się na cały obszar nordycki (Szwecja, Norwegia, D

ania, Finlandia i Islandia).

Redakcja zawiadamia mnie, że do Szwecji przyjedzie właś

nie Kedaj. Nie znam go, ponie-

1304488

background image

1304488

36

waż zaczął pracować w „Trybunie Ludu”, kiedy ja już byłem w Szwecji. Wiem tylko, że przez

wiele lat był on dziennikarzem Polskiej Agencji Prasowej i że reprezentował ją jako korespon-

dent w Rzymie.

Ambasada zamawia mu hotel. Ja zaś jadę po niego na lotnisko. Ale hotel okazuje się za dro-

gi na nasze finansowe możliwości, szukamy więc innego. Jest lato, sezon turystyczny, pokojów
w hotelach brak. Wreszcie, w starej kamienicy w śródmieściu, znajdujemy na trzecim piętrze

pensjonat. Wita nas urodziwa dziewczyna (prawie wszystkie Szwedki są urodziwe). Mówię do

niej — po szwedzku — że mój kolega potrzebuje pokoju. Po czym dodaję:

Obawiam się, że będzie musiała pani rozmawiać z nim po angielsku, bo on szwedzkiego

nie zna.

Kedaj stoi cicho, bo taką ma naturę. Gdy wszystkie formalności zostały załatwione, mówi

wspaniałą szwedczyzną

:

Jag är ledsen att jag inte kan tala svenska sa bra som min vän, men jag tror att jag kan

klara mig. („Przykro mi, że nie umiem mówić po szwedzku tak dobrze, jak mój przyjaciel, ale

myślę (wierzę), że dam s

obie radę.”)

Na to Szwedka, zdumiona:

Kiedy był pan w Szwecji, że tak świetnie mówi pan po szwedzku? Kedaj:

Ja nigdy nie byłem w Szwecji. Jestem tu pierwszy raz. Szwedzkiego nauczyłem się w

Polsce.

Ba! Żeby tylko szwedzkiego!

Kedaj zna dwadzieścia cztery języki a osiemnastoma z nich mówi płynnie. Dla niego takie

języki jak angielski, niemiecki, francuski, his

zpański, włoski — już się nie liczą, bo on mówi

także po japońsku, wie

tnamsku, węgiersku, bułgarsku, duńsku, arabsku... Sam słyszałem jak

śpiewał norweski hymn narodowy i jeszcze go Norwegom interpretował. A jego żona, Ale

k-

sandra Kedaj, w chwilach szczerości przyznaje się, że poderwał ją na uniwersytecie ... „na i

s-

landzki”. W Rzymie chodziła o Kedaju pogłoska, że na przyjęciach dyplomatycznych pragnął

doskonalić się w szwedzkim i dlatego rozmawiał z dyplomatami szwedzkimi. Ale okazali się

oni tak nudni, że przerzucił się na rozmowy z dyplomatami japońskimi.

Kedaj jest wyjątkowo zdolnym człowiekiem, jeżeli o znajomość obcych języków chodzi, ale

mógłby mieć trochę litości nad sobą i innymi: będąc w Sztokholmie n

auczył się dwóch dialek-

tów ... lapońskich.

* * *

W San Dimas, w Kalifornii, mieszka autentyczny Polak o niemieckim imieniu i nazwisku:

Werner R. Kirchner (od marca 2008 roku nieżyjący). W czasie drugiej wojny światowej, służył
on w polskim lotnictwie i brał udział w Battle of Britain w 1940 roku. Po wojnie osiadł w Sta

-

nach Zjednoczonych, wyspecjalizował się w najwyższych dzie

dzinach techniki kosmicznej i

opracował metodę, przy pomocy której astronauci Neil A. Ar

mstrong, Edwin E. Aldrin jr. i

Michael Collins zostali wyprowadzeni z orbity okołoziemskiej na orbitę okołoksiężycową i z

powrotem od 16 do 24 lipca 1969 roku; Armstrong i Aldrin, jako pierwsi ludzie, wylądowali

wówczas na księżycu.

Kirchner jest nie tylko poliglotą; jest on również Wielkim Zgrywusem, który bawi się jęz

y-

kami. Tak się złożyło, że prowadzimy ze sobą korespo

ndencję od lat.

Po wizycie w Szkole Orląt w Dęblinie i spotkaniu z ówczes

nym ministrem obrony narodo-

wej, generałem Florianem Siwickim w 1989 roku, Kirchner przysłał mi do Waszyngtonu list z
opisem tej wizyty, a ja, na tej podstawie nadałem korespondencję do „Trybuny Ludu”, której
kopię ocz

ywiście mu udostępniłem. Ponieważ Kirchner wie o moim zainteresowaniu językami

obcymi, przysłał mi list następującej treści:

1304488

background image

1304488

37

„Mein Dear Herr Zygmunt!

Vot is zat — ein peachen articeln about zat fighter von dem 317 Polnischen Rafen waltzen

in dem Dęblinen Eageln —

nesten? Ich kome zu den konkluzionen zat your exposé was not

only very nice but also ausgezeichnet. Your remarken about meine Gnädige Frau riposten zum

Herr General Siwicki about mein polnischen heart were very thoughtfullen. I am enclosen me-

ine Brief bratanica Monika (ach du Lieber in ein polnisches naleciałościen) und her friend An-

na, vich might jingeln your chimes”.

Tekst ten jest umyślnym zniekształceniem niemieckiego i angielskiego i można by streścić

go uproszczonym opisie, ale ponieważ książeczka niniejsza traktuje o nauce języków obcych,

nie wypada się tak wymigiwać.

Spróbujmy więc, by Czytelników nie nużyć, zanalizować bardziej szczegółowo przynaj

m-

niej początek tego listu.

„Mein" —po niemiecku „mój”

(prawidłowo), „Dear” — po angielsku „drogi” (prawidłowo),

„Herr”

po niemiecku „Pan” lub „Panie” w sensie „Panie Zygmuncie” (prawidłowo).

„Vot is zat”

. Mamy tu do czynienia z ironicznym potraktowaniem niemieckiej wymowy an-

gielskich słów. Większość Niemców nie może dać sobie rady ze sł

owami takimi, jak „what”

(„co” — wymawiaj „chłot”) i zamiast tego mówi „wot” (a po angielsku żeby wymówić nasze

„w”

trzeba napisać „V”). „Zat” — to niemiecka wymowa „that”. A więc „Vot is zat” oznacza

„What is that”

(„Co to jest?”).

„Ein peachen articeln”. „Ein”

— przedimek niemiecki jak angielskie „the”, czy francuskie

„le”, „la”, „peachen" „peach”

— po angielsku „brzoskwinia”, albo „coś soczystego”, „arti-

celn”, zniekształcona pisownia niemieckiego słowa „der Artikel”.

„About zat fighter von dem 317 Polnischen Rafen waltzen in dem Dęblinem E

ageln-

nesten?”

„About”

— prawidłowo po angielsku „o” (czymś), „zat fighter” („that fighter” — „ten myśli-

wiec”) „von dem 317 Polnischen Rafen” (po niemiecku „z tego polskiego 317 RAF'u — Royal

Air Force”, Królewskich Sił Lotniczych, ale z końcówką niemiecką). „Eageln-nesten” —

„Eagle”

po angielsku — to „orzeł”, a „das Nest” — to po niemiecku „gniazdo”, identycznie jak

po angielsku „the nest”, a więc „Eageln

-nesten” — to zniekształcone i po angielsku i po nie-

miecku „Gniazdo Orłów”

, czyli „Szkoła Orląt”. Zaś „waltzen in Dęblinen Eageln-nesten”, cho-

dzi od „walzen”

czyli „tańczyć walca” w Dęblińskiej Szkole Orląt, bo na cześć pilotów pol-

skich z Zachodu w Dęblinie wydany został bal.

I tak dalej. Całość więc można streścić tak, że mój artykuł był znakomity, że Kirchner tań-

czył na balu w Szkole Orląt, że moje słowa o uwagach sz

anownej pani Kirchner do generała

Siwickiego na temat polskiego serca Kirchnera były wnikliwe, że on, Kirchner, przekazuje mój

(swój) list do swej bratanicy Moniki i do jej przyj

aciółki Anny, co może wywołać we mnie

wrażenie, że dzwonią w moim kościele, czyli, że mój umysł da Kirchnerowi jakiś oddźwięk.

Dał. Napisałem mu: „Da die Italiani erano Allierte dei Tedeschi, rispondo in italiano, ma

non rispondeva rapidlich era Canada elezioni signor Mulroney. Ma jetzte sono a Washington e

son contentissimo och zufriedenossimo zu schreibere al Lei per bedankare mich per una lettera-

Brief di Wernero amicoj gutto ochsa bessero. Saluten amorosissimi a fratellanica die Bratanica

Monica anche Anna die beidere non kennere aber schon liebere”.

Miało to znaczyć, że „ponieważ Niemcy (po włosku „i Tedeschi”, wymawia się jak „te d

e-

ski”) byli sojusznikami Włochów, to odpowiadam po włosku, iż byłem w regionie Kanady na

wyborach, w których występował premier Mulroney, ale już jestem w Waszyngtonie i jestem
straszliwie zadowolony, iż mogę odpowiedzieć mojemu przyjacielowi Wernerowi dobremu i
lepszemu oraz przesyłam miłosne pozdrowienia bratanicy Monice i (jej przyjaciółce) Annie,
których, choć jeszcze nie znam, to już k

ocham”.

Te wszystkie cytaty — przytaczam dla zabawy i błagam Czytelników, by się broń Boże

nie uczyli niczego z powyższych tekstów.

* * *

1304488

background image

1304488

38

W Polsce działa wielu cudzoziemców, którzy świetnie opanowali język polski, ale na dwoje

z nich chciałbym zwrócić szczególną uwagę.

Alma Kadragic była przez całe lata osiemdziesiąte producentką amerykańskiej sieci telew

i-

zyjnej ABC, a od 1990 roku jest szefem firmy consultingowej „Alcat Warsaw”

. Pochodzi ona z

rodziny jugosłowiańskiej, ale urodziła się w

Stanach Zjednoczonych. Gdy przyjechała do Pol-

ski, mówiła nieco po serbsku, ale w taki sposób, jak niektórzy Polacy urodzeni w USA mówią
po polsku: kilka podstawowych zdań. Stanęło więc przed nią zadanie nauczenia się polskiego.

Pani Kadragic stosuje następującą metodę: uczyć się obcego języka od pierwszej chwili, nie

marnować żadnej okazji, by go używać, nie wstydzić się, gdy się mówi niepoprawnie, albo

wtrąca słowa z języka własnego. Po jakimś czasie ukształtowało się to wszystko w zasadę:
Fakt, że nie zna się jakiegoś języka nie oznacza wcale, iż nie można nim mówić. Mówiła
więc do mnie na przykład: „Od której zaczyna

się drinkowanie?” „To było a magnificent

(„wspaniałe”) przyjęcie”

albo „Pójdziemy tam right away without any uniki” („od razu”, „bez

żadnych... uników”). Teraz mówi po polsku płynnie —

i wyłącznie dla kokieterii, ale już bez

potrzeby, wtrąca do rozmów po polsku słowa angielskie, po prostu, żeby było śmiesz

niej. Tu

pewien wtręt, jeżeli już mowa o telewizji i o kobietach: w Hollywood mieszk

a znana i w Polsce

ze swych korespondencji dla tygodnika „Ekran” (dopóki istniał) i dla „Życia Warszawy”, a

przede wszystkim ze swej książki „Mój Hollywood”

— Jola Czaderska-Hayek, wspaniała „ho-

stessa” i krzewicielka kultury polskiej. Występuje ona — po angielsku, oczywiście — w tzw.

„talk

-shows”, czyli telewizyjnych programach, poświęconych — w jej przypadku — filmowi i

kulturze. I choć publiczność słyszy jej obcy akcent (u Henry Kissingera i Zbigniewa Brzeziń-
skiego zresztą także) lubi ją bardzo, ponieważ mówi ona szybko, biegle i ciek

awie.

Drugim cudzoziemcem o którym warto wspomnieć jest kore

spondent radia norweskiego w

Polsce, Dag Halvorsen. Ten — poza oczywistą dla dziennikarza znajomością angielskiego, nie-

mieckiego i francuskiego — wyspecjalizował się w językach słowiańskich. Mówi doskonale

po polsku, po czesku, po słowacku, po bułgarsku i po serbsku. „I to nie tylko dlatego, że mi

a-

łem najpierw żonę Polkę a potem Bułgarkę —

opowiada z uśmiechem — znałem polski i buł-

garski, zanim się z nimi ożeniłem. One mi tylko pomogły poznać te języki głębiej.”

Wskazówki

1. Staraj się obcować jak najczęściej z cudzoziemcami lub Polakami, znającymi języki obce.

Rzecz polega jednak na tym, że oni będą chcieli obcować z Tobą tylko wówczas, jeżeli sam
będziesz choć trochę język obcy znal. Wówczas —pomogą Ci w usuwaniu Twoich wąt

-

pliwości i rozwiązywaniu trudniejszych problemów. Jeżeli zaś będziesz miał okazję po raz
wtóry z cudzozie

mcem lub z Polakiem, znającym obcy język się spotkać — nie popełniaj tych

samych błędów, które popełniłeś poprzednim razem. Twój rozmówca musi wiedzieć, że jego

korektury nie poszły na marne.

2. Noś przy sobie mały notatnik i wpisuj do niego trudniejsze słowa i zwroty a ta

kże wierszyki,

dowcipniejsze powiedzenia, interesujące cytaty z literatury w języku, którego się uczysz. Ucz
się ich na pamięć. Powtarzaj je „z samym sobą”. Jeżeli już, przy jakiejkolwiek innej oka

zji,

zobaczysz zdanie w interesującym Cię języku, nie przechodź nad nim do porządku dzienn

ego.

Zapisz je i naucz się go. Jeżeli już bowiem zapoznałeś się z nim, choćby pobieżnie, to już tro-

chę czasu w nie zainwest

owałeś. Nie marnuj tego. Szkoda i czasu, i wysiłku

1304488

background image

1304488

39

ROZDZIAŁ ÓSMY

Mira Michałowska i Jerzy Kosiński

W 1962 zostałem zaproszony na przyjęcie w Nowym Jorku, które odbyło się w prywatnym

parku. Usiadłem przy stoliku, przy którym już zna

jdował się elegancki pan w średnim wieku, o

otwartej, uśmiechniętej twarzy. Gdy mu powiedziałem, że je

stem polskim korespondentem,

odrzekł z ni

ekłamaną radością:

Pan jest Polakiem? A zna pan Mirę Michałowską?

Oczywiście, że znam. Każdy w Polsce ją zna. Przecież ona pisze w „Przekroju”, najpopu-

larniejszym tygodniku polskim. I chociaż używa pseudonimu Maria Zientarowa, wszyscy wie-

dzą, o kogo chodzi.

Muszę więc powiedzieć panu z przyjemnością, że to ja wydałem jej amerykańską książ-

kę.

W ten sposób dowiedziałem się o istnieniu książki, napisanej po angielsku przez Mirę M

i-

chałowska, żonę polskiego dyplomaty, Jerzego Michałowskiego, który zajmował wiele eksp

o-

nowanych stanowisk. M. in. w latach 1956-1961 — był on ambasadorem polskim w ONZ, i z

tego okresu pochodzi książka Miry Michałowskiej. Notabene,

Michałowski był wychowan-

kiem tej samej szkoły średniej co ja, czyli już wspomnianego liceum im. Króla Władysł

awa IV

na Warszawskiej Pradze.

Moim rozmówcą na przyjęciu w prywatnym parku był Stewart Richardson, zwany popula

r-

nie „Sandy”

, nowojorski wydawca, który, poznawszy panią Mirę, zaproponował jej napisanie

książki o jej dyplomatyczno

-towarzyskich przeżyciach. Również pani Mira, która w czasie

wojny przebywała w Stanach Zjednoczonych, znała angielski doskonale — w mowie i piśmie

przyjęła sugestię „Sandy'ego” i książkę napisała. Nie pod pełnym nazwiskiem jednak: wy-

stąpiła w niej jako autorka pod pseudonimem „Mira Michał”, Książka nosiła tytuł: „Nobody

Told Me How — A Diplomatic Entertainment” („Nikt mi nie powiedział, jak (to robić) — Roz-

rywka dyplomatyczna”). Ale w słowie „Entertainment” tkwiła gra słów. Bo „entertainment”

oznacza wprawdzie „rozrywkę”, ale także „przyjmowanie”

i „zabawianie” gości, a to, ze

względu na funkcję swojego męża —

i swoje własne skłonności — pani Mira musiała czynić

nieomalże nieu

stannie.

Książka napisana jest amerykańszczyzną pierwszorzędną i może naprawdę stan

owić chlubę

pani Miry.

Wśród autorów polskich, piszących po angielsku —

czy raczej po amerykańsku — auten-

tyczną sławę zdobył Jerzy Kosiński. Poznałem go w 1961 roku, kiedy jeszcze nie był sławny:

chadzaliśmy po Nowym Jorku, i pamiętam, że w „Radio City Music Hall” w „Rockefeller Cen-

ter” pokazywał mi zdjęcie swej przyszłej żony, Mary H. Weir, którą bardzo kochał i poślubił w

styczniu 1962 roku (pani Weir zmarła na raka).

Droga Kosińskiego do obecnej kariery była niezwykle trud

na, ale — paradoksalnie — ataki

na niego rozpoczęły się, gdy jego

sława już się ugruntowała — na początku lat osiemdziesią-

tych. Kosiński naraził się literackiej elicie Nowego Jorku tym, że protestując przeciwko stan

o-

wi wojennemu w Polsce i rozwiązaniu „Solidarności”, opowiedział się po stronie amerykań-

skiego konserwatyzmu, a nie liberalizmu. Tymczasem elita literacka Nowego Jorku jest

wprawdzie antykomunistyczna, ale też i liberalna, i ktoś, kto odważa się nie podzielać jej st

a-

nowiska, naraża się na klątwę.

Pretekstem do ataku na Kosińskiego był fakt, że pisze on po amerykańsku

... za dobrze, a

więc, że swych książek nie mógł napisać sam, że używał „ghost

-writerów” („pisarzy-

duchów”). Było to wierutne kłamstwo! Wystarczy przeczytać książki Kosiń

skiego po angiel-

1304488

background image

1304488

40

sku, by zorientować się, że opan

ował on ten język i jego amerykańską wersję tak, jak niewielu

rodowitych Amerykanów. W swej książce pt. „The Hermit of 69th Street”

— „Pustelnik z 69-

ej ulicy” — (Henry Holt and Company, Nowy Jork, 1988) Kosiński pisze na przykład:

„Okładka w stylu Ars Populis (sztuki ludu) zawier

a portret odkrytej imfetki — nazwijmy ją

Lizakiem — która pokazuje górną część uda — i to jak! Tak, że od widoku tego uda nawet

Nabokov dostałby wypieków (do drukarza: wypieków, a nie rumieńców)... To nie jest okład

ka,

to jest prawdziwe tuszowanie sprawy.”

Sens tych słów po angielsku polega na tym, że „okładka”

to „cover” co oznacza także

„przykr

ycie”. A więc, kiedy po słowie „cover” następuje słowo „uncovered” („nie zasłonięta,

odkryta”) mamy pierwszą grę słów. „Imfetka” to druga gra słów. Słowo to stworzył Kosiński

na podstawie słowa francuskiego „nympette”

— „nimfomanka”, ale — uwaga! Jeden z pra-

cowników Banku Światowego w Waszyngtonie, który czytał książkę Kosińskiego, powiedział
mi: „Przecież „imfetka”

— to zawoalowana aluzja do IMF” (International Monetary Fund —

Międzynarodowego Funduszu Wal

utowego). Mamy więc grę słów w łonie gry słów.

A dalej: „Nawet Nabokow dostałby wypieków”

(„would make Nabokov flush” (Flush, prin-

ter, not blush)”. Nobokov — to Vladimir Nabokov (1899—1977) pisarz amerykański pocho-

dzenia rosyjskiego, autor m.in. „Lolity”.

„To blush”

— „dostawać wypieków”, „to flush” — „dostawać rumieńców”, ale także

„spuszczać wodę”. Czy więc od widoku uda Lizaka Nabokov zaczerwieniłby się, czy dostałby

wypieków, czy spuściłby wodę — tego nie wiemy, ale możemy się domyślać.

I wreszcie: „This is not a cover, it is a veritable cover up”

, „To nie jest okładka, to jest

prawdziwe tuszowanie sprawy”. Tu — gra słów polega na tym, że „to cover up” oznacza

„ukrywanie pod ko

rcem”, „tuszowanie sprawy” (np. w książkach o zamordowaniu prezydenta

Johna F. Kennedy'ego słowa „to cover up”

lub „cover up” (rzeczownik) powtarzają się syste-

matycznie).

I niech mi ktoś powie, że Kosiński potrzebuje „ghost

-writerów”. On ich mógłby uczyć an-

gielskiego. (Kosiński popełnił samobójstwo w 1991 roku. Dl

aczego?)

1304488

background image

1304488

41

Dziesięć przykazań

1. Jeżeli uczysz się obcego języka sam, zaczynaj naukę małymi porcjami: po jednym

zdaniu a nawet po pół zdania, jeżeli jest ono dłuższe. Lepiej znać mniej obcego te

k-

stu płynnie niż wię

cej – po łebkach.

2. Jeżeli uczęszczasz do szkoły lub na kursy, musisz w domu utrwalić to, czego się na

lekcji nauczyłeś. Zrób to tego samego dnia. Nie wolno Ci przerywać kontaktu z jęz

y-

kiem w te dni, w których lekcji nie masz. Pod żadnym pozorem. W dzień wolny od

lekcji powtarzaj to, czego się nauczyłeś poprzedniego dnia. Wiele osób uważa, że

samo zapisanie się na kurs obcego języka, wystarcza do nauczenia się go. Nic ba

r-

dziej błędnego. Jeżeli sam nie włożysz wysiłku w naukę obcego języka, nikt Cię go

nie nauczy.

3. Weekendy (soboty i niedziele) nie mogą być pretekstem do nieuczenia się obcego ję-

zyka. Zasada jest następująca: ucz się obcego języka przez siedem dni w tygodniu.

4. Jeżeli z jakichś względów będziesz musiał przerwać naukę obcego języka na kilka

dni, podejmij ją natychmiast gdy tylko będziesz mógł. Nie mów sobie samemu:

„Rozpocznę od jutra”. Nie! Rozpocznij naukę od tej godziny, w której już m

ożesz to

zrobić.

5. Tylko ciężka, obłożna choroba może przerwać naukę języka obcego w ogóle. Nato-

miast na przykład lekkie przeziębienie i konieczność przeleżenia jednego dnia w łóż-
ku jest wspaniałą okazją do uczenia się obcego języka a nie unikania tego.

6. Nie zrażaj się trudnościami, ucz się, ucz się i jeszcze raz ucz się. Im intensywniejsza

będzie Twoja nauka, tym szybciej będziesz mówił obcym językiem.

7. Wiedz, że do nauki obcego języka nie są potrzebne specjalne zdolności: przeciętna

inteligencja wystarczy. Specjalne zdolności są potrzebne do nauczenia się dobrego
akcentu w obcym języku, nie zaś do płynnego mówienia tym jęz

ykiem. Lepiej mówić

płynnie obcym językiem z nie najlepszym akcentem, niż nie mówić nim wcale.

8. Pamiętaj, że tylko ci znają rzeczywiście dobrze obcy język, którzy władają nim w

mowie i w piśmie. Musisz więc ćwiczyć pisanie także –

najlepiej tak, jak w przypad-

ku „Opowieści wigilijnej” („Marley was dead

- to begin with”). Ale nie smuć się,

jeżeli nie umiesz jeszcze dobrze pisać w obcym języku, natomiast możesz nim mówić:
to i tak bardzo, bardzo dużo.

9. Ciesz się z każdej okazji publicznego wypowiadania się w języku obcym. Przygotuj

się do każdej takiej wypowiedzi jak najsolidniej. Zob

aczysz jaka to uciecha i radość.

10. I wiedz, że dobre opanowanie jednego języka obcego ułatwia nauczenie się następ-

nego.

1304488

background image

1304488

42

Zakończenie

Języki obce —

to klucz do świata. Autentyczny. Zrobimy więcej dla kariery życiowej ucząc

się języków niż inwestując w złoto, bo złoto leży w skarbcu; jego wa

rtość wprawdzie rośnie,

ale ono samo procentów nie daje. Natomiast języki —

tak, i to przez całe życie. Świat, a z nim i

Polska, zwłaszcza po rad

ykalnej przemianie w 1989 roku, już nie idzie, ale wprost pędzi w kie-

runku rozszerzonych kontaktów międzynarodowych, współ

pracy, turystyki — a wszystko to

wymaga dobrej znajomości języków obcych.

Nawet w dziejach, które opisuje Biblia, nastąpił w sprawie języków zwrot o 180 stopni.

Najpierw Pan Bóg pomieszał języki ludziom, którzy budowali wieżę Babel, a później —

za

pośrednictwem Ducha Świętego dał apostołom dar mówienia wszystkimi językami.

À propos tego ostatniego. Pod koniec 2008 roku odbyła się w

Warszawie promocja książki

Romana Frankla pt. „Maria Koterbska –

Karuzela mojego życia” (Państwowy Instytut Wydaw-

niczy, Warszawa, 2008). Notabene Roman Frankl jest synem pani Marii, jednej z najpopular-

niejszych polskich śpiewaczek koncertowych i estradowych drugiej połowy XX wieku. W cz

a-

sie tej promocji, pani Maria opowiedziała o wydarzeniu następującym. Pewnego razu jest ona

w Izraelu, gdzie występuje z zespołem polskim na koncertach. Jest czas na zakupy, więc cały
zespół na nie idzie. Na jednym z elegan

ckich sklepów zespół widzi tabliczkę z napisem: „Tu

się mówi wszystkimi językami”. Wszyscy więc, zai

ntrygowani, wchodzą do sklepu, gdzie wita

ich właścicielka sklepu, która zna polski. Maria Koter

bska pyta ją: „To pani rzeczywiście mówi

wszystkimi językami ?”. Na to ona: „Ja nie. Klienci”.

Z wyjątkiem powyższej metody, żadna inna nie doprowadzi do tego, żeby ktoś nauczył się

wszystkich języków świata, choć Jan Paweł II dużą część drogi do tego celu przeszedł. Warto
iść Jego śladem.

* * *

Moja książeczka

pt. „Jak się nauczyłem ośmiu języków” dostała się do internetu dzięki

dwó

m osobom: synowi mojego brata stryjecznego, Wojciechowi Broniarkowi, autorowi księgi

pt. „Gdy Ci słowa zabraknie –

Słownik synonimów” (Haroldson Press, Brwinów, 2005). Oraz

dzięki Pa

nu Andrzejowi Szkodzie, który przygotował książeczkę do wydania elektronicznego.

Obu Panom jestem za to bardzo wdzięczny.

Zygmunt Broniarek

Warszawa, luty 2009 r.

1304488

background image

1304488


1304488


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak nauczylem sie osmiu
Jak nauczyć się żyć w ciele
Jak nauczyć się widzieć aure, TXTY- Duchowosc, ezoter, filozof, rozwój,psycholia, duchy ,paranormal
Mnemotechniki 13 Jak nauczyć się dat, Mnemotechniki
Jak nauczyć się rachunku sumienia, religia(1)
Jak nauczyć się wcześnie wstawać
Woititz Janet G Małżeństwo na lodzie Jak nauczyć się żyć z alkoholikiem
Uzdrawiajacy sen Jak nauczyc sie snic sny ktore uzdrowia Twoje cialo umysl oraz przywroca Ci energie
JAK NAUCZYĆ SIĘ WIDZIEĆ
Woititz Janet G Małżeństwo na lodzie Jak nauczyć się żyć z alkoholikiem
Jak Nauczyć Się Niemożliwego
Jak nauczyć się widzieć

więcej podobnych podstron