1304488
Zygmunt Broniarek
Jak
nauczyłem się
ośmiu języków
1304488
1304488
Zygmunt Broniarek
Jak nauczyłem się
ośmiu jęz
yków
©
Zygmunt Broniarek
ISBN 978-83-922502-2-2
1304488
1304488
2
Spis treści
Wstęp
4
Rozdział pierwszy
Chusteczka pani Kownackiej
7
Rozdział drugi
Lingwafon do portugalskiego
11
Rozdział trzeci
Nieudana psychotechnika
14
Rozdział czwarty
Podstępy i triki
21
Rozdział piąty
Mówię po hiszpańsku w Polskim Radiu
26
Rozdział szósty
Tłumacz czy zdrajca
30
Rozdział siódmy
Wielki zgrywus z Kalifornii
34
Rozdział ósmy
Mira Michałowska i Jerzy Kosińs
ki
40
Dziesięć przykazań
42
Zakończenie
44
1304488
1304488
3
Wstęp
W niedzielę, 25 lutego 1990 roku w weekendowej rezydencji prezydentów amerykańskich
zwanej Camp David (od imienia wnuka Dwighta D. Eisenhowera, Davida, który, notabene,
ożenił się z córką Richard
a Nixona, Julie) miała się odbyć wspólna konferencja prasowa prezy-
denta George'a Busha i kanclerza RFN, Helmuta Kohla.
Camp David położony jest w odległości około 90 kilometrów na północ od Waszyngtonu,
niemal nad granicą stanu Maryland ze stanem Penns
ylvania, w pobliżu miasteczka Thurmont.
Dwa dni wcześniej, tj
. 23 lutego, powróciłem z wielkiej wyprawy do stanów Wyoming, Idaho i
Montana, czyli z Gór Skalistych, gdzie w lokalnych komitetach spraw zagranicznych wygł
a-
szałem pogadanki na temat Polski, Europy Wschodniej, Związku Radzieckiego oraz wszech-
świata, bo dzisiaj wszystko ze wszystkim się koj
arzy.
Zamiast jednak dowiedzieć się od razu, dokładnie, jak trafić do Camp David, zdałem się na
swój własny instynkt. Uważałem, że jeżeli przyjadę tam odpowiednio wcześnie, to nie tylko
dowiem się wszystkiego na miejscu, ale jeszcze zdążę w sali prasowej zająć jedno z pier
w-
szych miejsc. Pomysł zaaprobowała moja żona, Elżbieta, która, siadając za kierownicę, powi
e-
działa! Będziemy dwie godziny przed wszystkimi.
Jednakże, kiedy przyjechaliśmy do Thurmont, okazało się, że jedyną informacją, jaką zdo-
byliśmy, była wiadomość o istnieniu Ośrodka Gościnnego, ale nie dla gości, przybywających
do Camp David, tylko dla turystów, zwiedzających Park Narodowy Gór Catoctin, w którym
Camp David jest położony.
Pojechaliśmy do Ośrodka Gościnnego. Tam policjantka parkowa (a jakże, w USA istnieje i
policja federalna, i policja stanowa, i policja uniwersytecka, i policja parkowa, nie mówiąc o
prywatnej policji i służbach ochronnych), otóż pani policjantka parkowa połączyła się z
ochroną Bi
ałego Domu i przekazała mi informację, bym udał się natychmiast do restauracji
„Cozy”
(„Przytulna”) w miasteczku Thurmont, skąd autobus prasowy zabierze dziennikarzy
do Camp David.
Ale autobus prasowy już odjechał. Zaczęliśmy się błąkać. Napisu żadnego, choćby naj-
mniejszego, na drogach nie było, bo Biały Dom wcale nie chce reklam
ować Camp David. 85
procent turystów, przybywających do Parku Narodowego Gór Catoctin, nie wie, że właśnie tu
się znajduje Camp David. Jeździmy więc po różnych drogach, ruchu prawie nie ma, bo to ni
e-
dziela, nie można o nic zapytać, bo nikogo nie ma. Dostaję gorączki, drżączki, paraluszu, o
d-
czuwam suchość w gardle, irytuję się i wściekam, że się tak urządziłem. Wreszcie mówię do
żony —
Wracamy do miasta.
Jedziemy. Aż tu nagle, widzimy na skrzyżowaniu samochód, który się zatrzymuje na nasz
widok. Nie, to nie znajomy. To ktoś, kto także poszukuje Camp David. Zatrzymał się na
wszelki wypadek, licząc na łut szczęścia. Pytamy młodego mężczyznę, który właśnie wracał z
kościoła, gdzie jest Camp David. Ze śmiechem odp
owiedział: — Tam, za rogiem.
Dojeżdżamy więc do upragnionej policyjnej bariery. Pokazuję policjantowi parkowemu,
szczupłemu chłopakowi, który w niczym nie przypomina policyjnych gigantów z filmów, l
e-
gitymację prasową Białego Domu. On łączy się za pomocą „walkie-talkie” z Biurem Praso-
wym Białego D
omu, które z tej okazji przeniosło się do Camp David, i z trudem wymawia
moje nazwisko. Na to ja:
—
Niech pan powie, że to Ziggy, tak mnie nazywają w Waszyngtonie.
—
Jak ta postać z komiksów?
—
Tak.
Policjant mówi więc to, o co go proszę, ale używa skrótu następującego: AKA. Nie, to nie
AK. To „Also Known As”, czyli „znany także jako”
, czyli Broniarek, pseudonim Ziggy. Skrótu
AKA używa się w odniesieniu do pisarzy, aktorów i przestępców.
1304488
1304488
4
Do Camp David zabiera nas ze skrzyżowania samochód policyjny. Dojeżdżamy do dużego,
drewnianego budynku, który wygląda jak elegancka remiza strażacka. Znajduje się tu zaim
-
prowizowana sala prasowa wraz z odpowiednią sceną.
Przybywam w ostatniej chwili, a więc nie mogę nawet marzyć, by otrzymać miejsce w je
d-
nym z pierwszych rzędów. Dobrze, że jest jeszcze wolne krzesło ni
emal na samym końcu, co
oznacza, że nie będzie szansy zadania jakiegokolwiek
pytania. Za każdym bowiem razem, kie-
dy taka szansa powstanie i wyrośnie przede mną las rąk dziennikarzy amerykańskich i zachod-
nio-niemieckich to ani Bush, ani Kohl, mojej ręki nawet nie zauważą. A przecież obaj mężowie
stanu, w czasie swoich dwudniowych rozmów, bardzo wiele uwagi poświęcili sprawie zjedno-
czenia Niemiec i sprawie Polski, a zwłaszcza jej granicy.
Bush i Kohl wchodzą na scenę. Różnica między nimi jest olb
rzymia. Bush — wysoki,
szczupły, ma wygląd arystokraty i jak arystokrata w niedzielę
przed południem — ubrał się
wprawdzie w garnitur i nosi krawat, ale ma brązową sportową koszulę w kratkę. Natomiast
Kohl — to czołg, wyrośnięty zarówno wzwyż, jak i wszerz, z piersią potężnie wypiętą, ubrany
w elegancki garnitur i w białą koszulę.
Najpierw przemawia Bush, po nim, po niemiecku — Kohl. Tłumaczenie odbywa się przez
słuchawki. Wszelkie konferencje prasowe mają wspólną cechę: tuż po zakończeniu słowa
wstępnego, w momencie, kiedy ma się zacząć zadawanie pytań, nastę
puje zawsze moment ci-
szy. Jeżeli więc jesteś reporterem, nie reprezentującym wielkich amerykańskich, a w tym przy-
padku, również zachodnioniemieckich środków masowego przekazu, to korzystaj z tej jednej,
jedynej, chwili, zwłaszcza, gdy znajdujesz się na koń
cu sali. Po tym — nastąpi lawina pytań, a
ty pozostaniesz bez szans.
Wyskakuję więc ze swego krzesła jak z procy, wiem jednak, że jeżeli zadam
pytanie po an-
gielsku, nie tylko inni dziennikarze zakrzyczą mnie, ale Kohl może mnie nie zrozumieć —
tłumaczenie zajmie trochę czasu, pows
tanie zamieszanie, i odpowiedzi nie otrzymam.
Natomiast Kohl będzie musiał zareagować na język niemiecki. Krzyczę
więc: Ich bin ein
polnischer Journalist und Sie, Herr Bundeskanzler, haben gesagt... (Jestem polskim dziennika-
rzem, a pan, panie kanclerzu federalny, powiedział...)
Pierwszy cel osiągnąłem. Kohl słucha. Słucha także Bush, który mnie zna i który patrzy na
mnie z lekkim zdziwieniem, bo albo nie wie, że umiem mówić po ni
emiecku, albo nie rozumie,
co mówię. Sens mojego pytania jest następujący: „
Powiedział pan, panie kanclerzu federalny,
w swoim słowie wstępnym, że choć granicę polsko
-niemiecką może zatwierdzić ostatecznie
tylko parlament ogólnoniemiecki, to pan nie uważa, iż będzie to stanowić okazję do przesuwa-
nia granicy. Czy oznacza to, że uznaje pan tę granicę za ostateczną?”
Kohl odpowiada dokładnie, jak w słowie wstępnym. Nie wychyla się ani na jotę. Praktyc
z-
nie więc może się zdawać, że nie osiągnąłem niczego, i sam tak myślę w tym momencie. Cz
e-
ka mnie jednak niespodzianka.
Bush słucha tłumaczenia odpowiedzi Kohla przez słuchawki. Po moim pytaniu, pada pyt
a-
nie jednego z dziennikarzy amerykańskich, na które odpowiada prezydent. I natychmiast doda-
je: „Jeżeli zaś chodzi o granicę polsko
-niemiecką, to Stany Zjednoczone, zgodnie z Aktem
Helsińskim, uważ
ają ją za ostateczną.”
Czyli — pomaga mi. Oczywiście — nie ze względu na moją osobę, tylko dlatego, że taka
jest polityka USA wobec naszej granicy. Ale nie jest wykluczone, że bez mojego pytania zad
a-
nego po niemiecku, sprawy tej nie poruszono by na tej konferencji prasowej.
Zdarzenie w Camp David jest tylko drobnym potwierdzeniem znaczenia znajomości języ-
ków obcych. Nie muszę tego tutaj uzasadniać, ponieważ słuszność tego stwierdzenia jest oczy
-
wista. Ale chciałbym, zwracając się szczególnie do młodzi
eży, podkreślić podstawową prawdę:
cała moja dziennikarska kariera oparta jest na znajomości języków obcych. Wcale nie
pomogło
mi w niej wykształcenie wyższe (nie było ono zresztą specjalnie głębokie, ukończyłem bowiem
tylko trzyletnią Szkołę Głó
wną Handlową w Warszawie), natomiast języki obce i pewne umie-
jętności techniczne, jak stenografia i pisanie na m
aszynie — okazały się bezcenne. Bez nich nie
dotarłbym ani do Białego Domu, ani do Pałacu Elizejskiego, ani do Pałacu Królewskiego w
1304488
1304488
5
Sztokholmie, ani do Włoch, Portugalii, Mozambiku, Boliwii, czy czterdziestu innych krajów.
Ale znajomość języków obcych —
to nie tylko wielka pomoc w zawodzie dziennikarskim i
praktycznie w każdym innym —
to również szansa poznania nowych światów, o których ist-
nieniu nawet się nie wie.
W czasie okupacji, na kompletach, prowadzonych przez moją szkołę —
Gimnazjum i Li-
ceum im. Władysława IV w Warsza
wie — religii uczył nas ksiądz Barański. Mawiał on do nas
tak: „W niebie panuje zasada absolutnej szczęśliwości. Absolutnie szczęśliwy będzie ten, kto
nie ma ża
dnego wykształcenia, i ten, kto skończył cztery fakultety. Ale szczęście tego drugiego
będzie pełniejsze niż szczęście pierwszego, ponieważ znajdzie on w nie
bie odpowiedzi na
wszystkie pytania, które powstały w jego umyśle w czasie kształcenia się na ziemi. Co więcej,
ten pierwszy, ten bez wykształcenia, nie będzie nawet wiedział o zakresie szczęścia tego z czte-
rema fakultetami.”
Zdaję sobie oczywiście sprawę, jakie motywy kierowały księdzem Barańskim; chciał nas po
prostu zachęcić do nauki. Ale per analogiam, można jego wypowiedź odnieść do problemu
znajomości języków obcych. Ktoś, kto zna np. ni
emiecki, ale nie zna włoskiego, nie ma nawet
pojęcia, jakie skarby kryje literatura włoska, bo przecież tylko podstawowe dzieła tej literatury
są tłum
aczone na inne języki, podczas, gdy ogromna ich większość dostępna jest wyłącznie w
oryginale. Dotyczy to również tak utylitarnych dziedzin, jak prasa. Znając włoski, odkrywamy
to, o istnieniu czego wcześniej nie wiedzieliśmy.
Nauka języka obcego kształci nasz umysł. Przede wszystkim pamięć, ale również umiejęt-
ność kojarzenia różnych pojęć, co przydaje się zwłaszcza wtedy, kiedy zna się więcej niż jeden
ję
zyk obcy. Wreszcie — uczenie się języków obcych jest wielką przygodą, w czasie której do-
konuje się coraz to nowych odkryć. Na prz
ykład. Wydaje mi się, że znam dobrze angielski —
obcuję z tym językiem od 1937 roku —
a dopiero teraz dowiedziałem się, że na określenie
„wyboru”
ma on nie tylko słowo „choice” (od francuskiego „choisir”) i nie tylko „election”
(także od francuskiego „election”
i łacińskiego „electio”), ale i „wale” (od niemieckiego „wah-
len”); sięgnijcie po, doskonały zresztą, słownik angielsko-polski Jana Stanisławskiego, ale
znaczenia tego nie znajdziecie. Według niektórych autorytetów, uczenie się języka obcego
kształci umysł lepiej niż matematyka.
Niniejsza książeczka jest opowieścią o tym, jak się uczyłem języków obcych. Może przyda
się ona Czytelnikowi, w czasie, w którym porozumienie z mieszkańcami innych krajów in
tere-
suje wielu Polaków.
Wskazówki
1. Jeżeli, w dzisiejszych czasach, chcesz coś osiągnąć, musisz znać języki obce.
2. Podstawowym językiem obcym jest angielski. Jeżeli nie znasz żadnego języka obc
ego, nie
marnuj czasu na uczenie się francuskiego, niemieckiego, włoskiego itd., zanim nie nauczysz
się angie
lskiego.
3. Dopiero po nauczeniu się angielskiego, ucz się innych języków obcych.
1304488
1304488
6
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
Chusteczka pani Kownackiej
Języki obce fascynowały mnie od najwcześniejszej młodości. Umiejętność posługiwania się
nimi wydawała mi się zawsze czymś niezwykłym, darem prawie cudownym. Przerzucanie się z
jednego języka na drugi bez żadnej widocznej trudności graniczyło w mojej wyobraźni z cza
r-
ną magią i intelektualnym prestidigitatorstwem. Tłumaczenie tekstów
mówionych i pisanych
wprost, jak gdyby od niechcenia, z jednego języka na drugi, na
tychmiastowe znajdowanie od-
powiedniego słowa i wyrażenia, było dla mnie dowodem najwyższej sprawności umysłowej.
Moim marzeniom towarzyszyły względy czysto utylitarne. Pochodzę z rodziny robotniczej,
która w okresie międzywojennym wprawdzie z głodu nie umierała, ale która z pewnych wzglę-
dów —
nie mających z tematem tej broszurki nic wspólnego — żyła raczej w trudnych warun-
kach. Ciekawość świata, chęć zwiedzania e
gzotycznych krajów, poszukiwanie przygód i to ko-
niecznie dalej niż na własnym podwórku, były u mnie tak samo silne, jak u każdego innego
chłopca z wa
rszawskiej Pragi. A gdzież mógł leżeć klucz do zaspokojenia tych pragnień, jeżeli
nie w nauce języków obcych, które miały mnie wyrwać z szarzyzny bruków ulicy Środkowej?
Na kumoterstwo i protekcję liczyć nie mogłem, bo ani siostry szarytki ze szpitala Przemieni
e-
nia Pańskiego, w którym matka pracowała jako praczka, ani ukochany ksiądz Aranowski, jeden
z ostatnich znanych mi wzorów miłosiernego Samarytanina, u którego służyłem do mszy, nie
mogli mi zapewnić paszpo
rtu, biletu i waluty. Musiałem zaufać wyłącznie sobie. Ambicja i
upór spowodowały, że zainteresowanie językami obcymi stało się obsesją i jedną z najwię
k-
szych fascynacji w moim życiu.
W czasie okupacji hitlerowskiej natrafiłem na książkę, której autor i bohater był pod tym
względem niemal wiernym odbiciem mojej własnej osoby. Odkrywca Troi, Heinrich Schli
e-
mann, miał w młodości jeszcze gorsze warunki niż ja.
Ja uczyłem się przy świetle elektrycz-
nym, on — przy świecy w obskurnej klitce na poddaszu. Ja miałem rodziców, którzy się mną
opiekowali i u których miałem wikt i opierunek, on był sam i musiał zarabiać na życie. Ja ch
o-
dziłem do gimnazjum, on — o ile dobrze pamiętam, musiał początkowo zadowolić się szkołą
podstawową. Ale marzenia mieliśmy podobne. Schliemann, zafascynowany archeologią, m
a-
rzył o odkryciu Troi, ja marzyłem o egzotycznych podróżach. I podobnie jak on, obrałem za
instrument swego awansu społecznego języki obce.
Metoda Schliemanna była prosta: uczył się wszystkiego na pamięć. Brał na przykład jakieś
dzieło angielskie i jego niemieckie tłumaczenie i kuł zdanie po zdaniu. Rozumiał sens, ale nie
wiedział, jakimi regułami gram
atycznymi kierował się angielski autor przy budowaniu zdania.
Schliemann wychodził z założenia, że jeżeli nauczy się języka angielskiego z angielskiego
oryginału, nie popełni najmniejszego błędu.
Najzupełniej instynktownie, nie wiedząc przecież nic o doświadczeniach Schlie
manna, wy-
brałem jako metodę nauki także uczenie się na pamięć. Mając chyba z dziesięć lat, znalazłem u
ciotki samouczek języka niemieckiego dla Polaków pod panowaniem pruskim. Pierwszą tru
d-
nością, i to niemałą, było rozszyfrowanie gotyku; dokonałem tego
przy pomocy gimnazjalisty,
mieszkającego w tej samej kamienicy, który wprowadził mnie nie tylko w arkana pisma gotyc-
kiego, ale i w tajemnice wymowy niemczyzny. Zabrałem się do studiowania owego samoucz-
ka, nie mając nawet pojęcia, że jego układ oraz wskazówki w nim zawarte były odbiciem st
o-
sunków nar
odowościowych, panujących w zaborze pruskim.
Po pierwsze, nie było w nim żadnych reguł gramatycznych.
Tak, jak gdyby władze pruskie
uważały, że albo cała wewnętrzna logika budowy języka niemieckiego jest dla Polaków za
trudna, albo, że powinna poz
ostać dla nich tajemnicą. Po drugie, charakterystyczne było, że
treść tych rozmówek wskazywała na chęć utrzymania Polaków w stanie wiecznego poddań-
stwa: „Będę na pewno punktualnie, zależy mi na pracy. Salony już sprzątnięte, proszę pani,
1304488
1304488
7
teraz biorę się za kuchnię”. Były tam też rozmówki z posiadłości ziemskich, w których pan
pytał o zaprzęgnięcie koni, a sługa odpowiadał, że tak, że zaprzęgnięto!
I wreszcie — było tam przykazanie: ucz się wszystkiego na pamięć, jak leci, słowo po sło-
wie ł rozmówka po rozmówce.
To ostatnie trafiło mi do przekonania. Ostatecznie przecież miałem przed sobą pozornie
trudną, ale w gruncie rzeczy najłatwiejszą metodę uczenia się języka obcego: wystarczy uczyć
się na pamięć, a reszta przyjdzie sama. Zabrałem się więc raźno do pracy i po czterech tyg
o-
dniach „umiałem po niemiecku”
— mogłem wyrecytować na pamięć niemal połowę samoucz-
ka.
„Cóż za nonsens”
— powiedzą Czytelnicy i będą mieli rację, choć tylko połowiczną. Bo
istotnie, uczenie się na pamięć rozmówek tak, jak nakazywał mój samouczek, musiałoby z
a-
kładać u uczącego się cechy boskie: tylko Bóg mógłby przystosować sytuacje życiowe do
rozmówek, czł
owiek musi postępować odwrotnie. Ale moje stwierdzenie o połowiczności racji
Czytelników ma uzasadnienie w rzeczywistości: uczenie się na pamięć gi
mnastykuje umysł i
wprowadza doń pewne kotwice, których się nie zapom
ina nigdy.
Po czterech tygodniach uczenia się na pamięć, rzuciłem samouczek w kąt i po jakimś czasie
wydawało mi się, że zapomniałem wszystko. A jednak, gdy po latach wróciłem do języka nie-
mieckiego, coś się w umyśle zaczęło ruszać, jakieś wspomnienia pruskiego podręcznika zaczę-
ły wypływać na powierzchnię, całe zdania z
aczęły odżywać; język niemiecki nie był mi już
obcy. Zrozumiałem wówczas, że uczenie się na pamięć w połączeniu z ogólną racjonalną me-
todą przyswajania języka obcego i przy odrzuceniu rygorystycznych nakazów, urągających
zdrowej logice, może przynieść skutki wprost fantastyczne — i to bardzo szybko.
Wskazówki
1. W czasie nauki języka obcego nie unikniesz uczenia się tekstów na pamięć. Wielu ludzi uwa-
ża, że uczenie się czegokolwiek na pamięć obraża ich godność, że potrafili przyswoić sobie
wszystko rozumowo. Tak nie jest. Aktor nie opanuje roli rozumowo, on musi się jej uczyć na
pamięć, a płynne mówienie językami obcymi ma w sobie coś z aktorstwa.
2. Wbrew pozorom, nauka tekstów na pamięć nie obniża sprawności um
ysłu, ale ją rozwija.
Jest to wspaniała gimnastyka szarych komórek, która wychodzi uczącemu się na korzyść nie
tylko w dziedzinie językowej, ale i w każdej innej, pozwala bowiem szybko kojarzyć różne p
o-
jęcia. Potwierdzenie tej zasady znajdujemy w ironicznym powiedzeniu o kimś: „On nie o
d-
różnia Mitterranda od Milleranda, a Milleranda od Ray Mil
landa”. (Alexandre Millerand
był
prezydentem Francji od 1920 do 1924 roku, a Ray Milland — aktorem amerykańskim).
3. Umiejętność płynnego recytowania tekstów w języku obcym — imponuje otoczeniu, i podnosi
prestiż recytującego, jeżeli, oczywiście, za
chowuje on pewien takt i nie męczy słuchaczy re-
cytacjami w nieskończoność
* * *
Uczenie się tekstów na pamięć i korzyści wynikające z tego sprawdziły się w moim prz
y-
padku zarówno w odniesieniu do wspomnianego „sam
ouczka” języka niemieckiego, jak i w
całym procesie uczenia się języków o
bcych.
W roku 1937 wstąpiłem do Gimnazjum im. Władysława IV na Pradze i tutaj dokonałem
wyboru, który miał decydujący wpływ na moje przyszłe losy.
Nie wiem, jak teraz wygląda życie uczniowskie w liceach, ale wówczas odbywały się w nich
1304488
1304488
8
często międzynarodowe walki na korytarzach i na dziedzińcach, w których stronami walczą
-
cymi byli najczęściej Niemcy i Francuzi. Nie chodziło naturalnie o przedstawicieli owych n
a-
cji, choć już tak niedługo rzeczywiście miały się one ze sobą zetrzeć: chodziło o gimnazjal
i-
stów, uczących się niemieckiego czy fra
ncuskiego. W odróżnieniu od większości gimnazjów
warszawskich, u Władysława IV mogły odbywać się nawet walki między Niemcami, Franc
u-
zami i Anglikami, albowiem zagorzały konserwatysta i piłsudczyk, dyrektor Tomaszewski,
okazał się na polu językowym człowiekiem bardzo postępowym i zgodził się na wprowadz
enie
języka angielskiego do programu nauczania. Była to prawdziwa rewolucja, bo przecież Polska
znajdowała się prawie całkowicie w kręgu kultury francu
skiej i nauki niemieckiej; Wielka Bry-
tania była czymś odległym i egz
otycznym, nie mówiąc już o Stanach Zjednoczonych, które
leżały dla nas nie tylko w sensie geograficz
nym, ale i kulturalno-cywilizacyjnym, na antypo-
dach.
Mnie zainteresował właśnie ten egzotyczny język angielski. Może odgrywał tu rolę nieświ
a-
domy snobizm — ponieważ wszyscy uczą się francuskiego lub niemieckiego, ja pójdę inną
drogą —
a może zaintrygowała mnie perspektywa, że język angielski stanie się językiem świa-
towym. Dość, że bez dłuższego namysłu znalazłem się na lekcji języka angielskiego u pani
profesor Eugenii Kownackiej.
Była to już wówczas starsza, godna, siwa pani, której wygląd sugerował, że musi być zw
o-
lenniczką klasycznych metod nauczania języka: słówka, reguły, dyktanda. A
jednak — nie!
Pani Kownacka, owszem, uczyła nas słówek i reguł, prowadziła z nami dyktanda, ale prócz
tego urządzała całe inscenizacje, w czasie których „aktorzy”
musieli się uczyć kwestii na pa-
mięć, by móc po prostu grać. Ulubioną jej metodą była ... chusteczka. A tak! Zwijało się chu
s-
teczkę w kłębek, rzucało do innego ucznia i zadawało pytanie po angielsku —
delikwent mu-
siał również po angielsku, w miarę logicznie, na pytanie odpowiedzieć. Uczyło to szybkiego
refleksu, a także sprzyjało wynalazczości, alb
owiem po pewnym czasie każdy starał się przy-
gotować pytanie tak trudne, by „przeciwnika” skonfundować. Były to naprawdę zabawy świet-
ne, które nieomalże od pierwszej chwili odbierały nauce cechę, prawie zawsze kojarzącą się z
lekcjami języka obcego: nudę.
Pani Kownacka nie ograniczała się tylko do tekstów szkolnych: zaprenumerowała ona dla
nas pismo wydawane przez ambasadę brytyjską w Warszawie pod tytułem: „The Warsaw
Weekly” („Tygodnik Warszawski”).
Ponieważ znalazłem się w czołówce uczniów języka angi
elskiego, w charakterze nagrody
zostałem wraz z grupą kolegów zaproszony — z panią Kownacką naturalnie — na typową an-
gielską „tea”
do ambasady. Tu po raz pierwszy w życiu zapadłem się w tak miękki fotel, że
trudno mi było z niego wstać. I tu dopiero zorientowałem się, jaki dystans dzielił akcent mojej
profesorki od akcentu naprawdę angielskiego! Ba! Tu już nie chodziło nawet o akcent, ale o
śpiew. Anglicy śpiewali. Były to jakieś cudowne tony, podnoszenie się i opadanie melodii, coś,
co powinno być wyrażone nie za pomocą transkrypcji fonetycznej, ale nut. Słuchałem tego
zafascynowany, brzmiało to dla mnie jak czarodziejski flet.
W czasie owej wizyty w ambasadzie angielskiej odkryłem coś jeszcze: że ogromna wię
k-
szość samogłosek i spółgłosek angiel
skich nie ma w ogóle odpowiednika w języku polskim.
Angielskie „a” to wcale nie nasze „a”, ale „niepełne e”, czy wręcz „ej”, angielskie „o”, to wcale
nie nasze „o”, choć w jednym przypadku się do niego zbliża —
tylko wówczas pisze się „aw”.
Ale i spółgłoski: co
ma wspólnego angielskie „t” albo „d” z naszym? Przecież to raczej lekkie
„cz”
i „dż”. Albo kombinacja „tr” w „country” — przecież to „czsz”, nieomal „kan'czszy”.
I wreszcie okres przedwojenny nauczył mnie, że powszechne przekonanie o nauce języków
obcych, teza kursująca jako aksjomat, jest z gruntu błędna. Według tej tezy, samo przebywanie
w obcym kraju samoczynnie uczy jęz
yka.
Na początku 1939 roku, przyjechała ze Stanów Zjednoczo
nych do pacjenta w szpitalu, w
którym pracowała moja mama, jego kuzynka.
Zacząłem z nią rozmawiać. Mieszkała w Filadelfii od dwudziestu lat. Uważała, że mówi
1304488
1304488
9
płynnie po angielsku. Ale ja byłem nieufny. I udając, że się chcę od niej czegoś nauczyć, zapy
-
tałem ją jak brzmi po angielsku: „Gdzie byłeś”
?
—
Bardzo prosto — odparła „we woziu”.
—
Jak?
—
No przecież mówię: „we woziu”.
Ileż ja sobie nad tym „we woziu”
nałamałem głowy. Poprawnie powinno być „Where were
you?” (wymawiaj — hłer łer ju) lub w niektórych okolicznościach „Where have you been?”
(wymawiaj — hłer hew ju bin). A tu — „we woziu”! Odpowiedź na to dziwadło znalazłem
dopiero po wielu latach, kiedy sam przebywałem dłuższy czas w Stanach Zjednoczonych. Od-
miana „I was”
w liczbie pojedynczej wygląda następująco: „I was” — ja byłem, „you were” —
ty byłeś, „he was”
— on był. Jak widać, tylko w drugiej osobie liczby pojedynczej, zamiast
„was”
jest „were”. Ale „moja” Polka o tym nie wiedziała. Uważała, że jeżeli w pierwszej oso-
bie jest „I was”, to również w drugiej osobie powinno być „you was”
. Kiedy po angielsku sta-
wia się pytania, odwraca się porządek słów, a więc „gdzie byłeś?”
znaczy po angielsku „where
was you?”. „Where” wymawiała ona jak „we”, a „was you” jak „woź ju”. A ponieważ w języ-
ku amerykańskim —
tak, jak w polskim — wymowa „z” zlewa się z „j” i tworzy „ź”, miałem
już wyj
aśnienie, skąd się wzięło owo słynne „we woziu”.
Tak mówiła „moja”
Polka po amerykańsku po dwudziestu latach pobytu w Stanach Zjedno-
czonych.
Wskazówki
1. Nie wierz, że można się nauczyć języka obcego bez pracy. Metody, które to obi
ecują, kłamią.
Bez pracy nie odnosi się żadnego sukcesu, a nauczenie się języka obcego i płynne posług
i-
wanie się nim —
jest sukcesem.
2. Pracę nad opanowaniem języka obcego można przekształcić w przyjemność, jeżeli pracuje
się nad tym solidnie i nie ucieka się od elementów trudnie
jszych. Na przykład: jeżeli płynne
wymówienie francuskiego słowa „incompatibilité”
– „niezgodność” (wymawiaj „ękompatibi-
liTE” – akcent na ostatniej sylabie)) sprawia ci specjalne trudności, to właśnie tą wymowę
ćwicz. W życiu w ogóle największą
przyjemność sprawia opanowanie tego, co trudne i czego
inni opanować nie zdołali.
1304488
1304488
10
ROZDZIAŁ DRUGI
Lingwafon do portugalskiego
Wybuchła wojna. Po wrześniu „Władek Czwarty”
otworzył swe podwoje, ale na bardzo
krótko. Władze hitlerowskie —
jak kiedyś władze pruskie, które dały placet na wydanie „sa-
mouczka” języka niemieckiego — uznały, że Polacy to „Untermensche” („podludzie”), którym
najzupełniej wystarczy szkoła podstawowa i umiejętność słuchania i wykonywania rozkazów.
„Władek Czwarty”
zszedł do podziemia, ale ja mu nie towarzyszyłem. Musiałem szukać pracy.
Znalazłem ją w księgarni.
Starsi bibliofile zapewne pamiętają księgarnię na Nowym Świecie, ale już za Alejami Jer
o-
zolimskimi, chyba niedaleko byłego Domu Partii pod nazwą: „Fuksiewicz i Kostrzewa”, spe-
cjalizującą się w sprzedaży książek naukowych. Jej dwóch właścicieli poszło zupełnie różnymi
drogami. Fuksiewicz, który już nie żyje, pozostał polskim patriotą, natomiast Piotr Paweł K
o-
strzewa odkrył w sobie nagle pochodzenie prawdziwie „urdeutsch” („praniemieckie”) i zgłosił
się do władz jako Volksdeutsch (on już też nie żyje).
Jako Volksdeutsch, Kostrzewa — już nie Piotr Paweł, ale Peter Paul — „przejął” księgarnię
Gebethnera i Wolffa na Krakowskim Przedmieściu, usuwając prawowitych właścicieli na Tar-
gową. I oto na miejscu starego i szanowanego szyldu pojawił się nowy: Deutsche Buchha
n-
dlung, GmbH, Warschau. (Księgarnia Niemiecka, Gesellschaft mit beschränkter Haftung —
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, Warszawa). Z wyjątkiem Kostrzewy i niej
akiego dr
Conrada, który przybył z Rzeszy, cały personel tej „Deutsche Buchhandlung”
był polski. Dzię-
ki poparciu nieżyjącego już dziś, znakomitego księgarza Zdzisława Jabłońskiego, który ulit
o-
wał się nad młodym chłopcem, otrzymałem w „Deutsche Buchhandlu
ng” niezmiernie odpo-
wiedzialną funkcję pomocnika pakowacza. Ale byłem z
adowolony. Miałem niezły „Ausweis”,
trochę pieniędzy i ... nieogranicz
ony kontakt z książkami a także z językiem niemieckim.
Personel polski „Deutsche Buchhandlung”
był wysoko kwalifikowany. Irena Szpinalska, Je-
rzy Jocz, Fabian Tyliński, Władysław Sikorski, Cz
esław Biegała, wspomniany Zdzisław Ja-
błoński nie tylko znali się doskonale na książkach, ale mówili biegle po niemiecku, a niektórzy
po angielsku i po francusku: wiadomo, dobra, solidna, wykształcona kadra przedwojennego
„Gebet
hnera i Wolffa” czy „Trzaski Everta i Michalskiego”. „Börsenblatt für den deutschen
Buchhandel”, czyli „Dziennik giełdowy księgarstwa niemieckiego”, bieżąca publikacja, infor-
mująca księgarnie o nowościach
niemieckiego rynku wydawniczego, nie miała dla nich tajem-
nic. Równie dobrze znali wartość podręcznika inżynieryjnego „Dubbel —
Des Ingenieurs Ta-
schenbuch” jak i 18-tomowej encyklopedii chemicznej „Beilsteins Handbuch der Anorgani-
schen Chemie”.
Z niemczyzną w „Deutsche Buchhandlung” bywały bardzo zabawne incydenty. Przychodzi-
li do nas klienci — Volksdeutsche, którzy mówili dużo gorzej po niemiecku, niż polski perso-
nel księgarni. Kiedyś zjawił się mały chłopak ubrany w mundur Hitlerjugend. Chciał kupić
atlas geograficzny. Podchodzi do pana Jocza i mówi:
—
„Atlas ist?” („Jest atlas?”). Na co Jocz:
—
Man sagt nicht: „Atlas ist ?” Man sagt entweder: „Ist ein Atlas da?” oder „Gibt es einen
Atlas zu haben?” (Nie mówi się: „Atlas ist ?”. Mówi się albo: „Czy jest atlas?” albo „czy jest
atlas do nabycia ?”).
Chłopak, zupełnie zdetonowany, o mało się nie rozpłakał. I po polsku:
—
Proszę pana, ja nie rozumiem.
Ale ja już rozumiałem. Jeszcze przed rozpoczęciem pracy w „Deutsche Buchhandlung”
spo-
tkałem na Pradze chłopc
a w moim wieku nazwiskiem Leon Kloskowski — właśnie Kloskow-
ski, a nie Kłoskowski. Rodzice jego byli przed wojną obywatelami „Wolnego Miasta Gdań-
ska”. Na Leona mówiło się w ich domu „Leo”, a na jego siostrę Klarę — „Klärchen”. Ale cała
1304488
1304488
11
rodzina znała polski świetnie.
Leon Kloskowski uczył mnie niemieckiego. Był to język żywy, język ulicy, pełen nie za
w-
sze najelegantszych wyrażeń, język, jakim mówili „Luie”
czyli „łobuziaki”, obejmujący nie-
przyzwoite wierszyki i piosenki. Ale równocześnie, będąc chłopcem inteligentnym i mając za
sobą dobrą niemiecką szkołę podstawową w Gdańsku, Leon Kloskowski doskonale znał gr
a-
matykę i składnię języka niemieckiego i na pewno nie wdrażał mnie do błędów. Ta znajomość
lub przyjaźń z nim, która trwała przez półtora roku —
później Kloskowscy wyjechali — z
punktu widzenia lingwistycznego była dla mnie bardzo cenna.
W „Deutsche Buchhandlung”
zaś mogłem się napawać do woli podręcznikami do nauki ję-
zyków obcych. Była to sprawa niebagatelna, bowiem nauka języków o
bcych Polakom była
zakazana; dopuszczalny był tylko niemiecki. A w księgarni — prawdziwy raj: podręczniki,
samouczki, słowniki wszystkich możliwych języków. Ba! W tym czasie istniała jeszcze moż-
liwość sprowadz
ania lingwafonów ...
Na zapas — bo wiadomo było, że w Rzeszy wszystko powoli się kończy — zamówiłem lin-
gwafon japoński. Po jakimś czasie nadeszła odpowiedź z uwagą, że ze względu na „interesy
wojny” lingwafonów japońskich brakuje; ale, jeżeli sobie tego życzę, wydawnictwo może mi
przesłać li
ngwafon do nauki jakiegoś innego „egzotycznego” języka. Wybrałem portugalski —
nie przypuszczając ani na chwilę, że te schwytane kiedyś zaczątki ję
zyka portugalskiego przy-
dadzą mi się za trzydzieści lat, gdy znajdę się w Lizbonie na sesji Rady Atlantyckiej, gdy ze
stolicy wyspy Terceira, Angra do Heroismo, na Azorach, będę raportował spotkanie Pompidou
—
Nixon, albo gdy w maju 1974 roku będę przesyłał do Warszawy korespondencje o „rewolu-
cji goźdz
ików”.
Obfitość podręczników do nauki języków obcych zaszokowała mnie. Zacząłem je kraść.
Powoli, pod byle pretekstem, z pomocą moich polskich szefów, fałszując niekiedy kwitki za-
kupu (nie pamiętam, czy przesławne słowo „paragon” już wówczas istniało), zgromadziłem w
domu wcale niemałą bibliotec
zkę podręczników. A ponieważ niemiecki znałem dobrze — ów
zaczarowany świat stanął przede mną otworem.
Dopingu nie brakowało. Wokół mnie większość pracowników była dwu
- lub trójjęzyczna.
Biografia Schliemanna, którą pochłonąłem w jedną noc, utkwiła mi głęboko w pamięci. A pew
-
nego razu...
Pojawił się w księgarni wysoki, szczupły pan, z orlim nosem, ubrany w granatową jesionkę i
w melonik, z cienkim — więc, według wszelkich reguł gustu — wytwornym parasolem. Kupił
czytanki hiszpańskie („Cuentos españoles”). Ponieważ mu je pakowałem, zacząłem z
nim roz-
mowę. Na temat języków obcych. Powi
edział, że zna ich siedem. Dodał, że pomogły mu one
bardzo przed wojną w karierze dziennikarskiej.
Było to dla mnie prawdziwe objawienie: siedem języków i dziennikarz! Skojarzenie idealne!
Wzór do naśladowania jak na zamówienie! Red. Antoni Pawlikiewicz, przez wiele, wiele lat
komentator Polskiego Radia, do tej pory. jeżeli żyje, prawdopodobnie nie wie, jak decydującą
rolę odegrał w życiu pewnego chłopca, pakującego mu książkę.
Wśród samouczków —
dwie metody przemówiły najbardziej do mojej imaginacji: Metoda
Mertnera „psychotechnicznego
przyswajania sobie języka na podstawie mechaniczno-
sugestywnej” („Methode Mertner: Psychotechnischer Spracherwerb auf mechanisch-
suggestiver Grundlage”) i „Wielka, oryginalna metoda Toussaint-Langenscheidta w 36 listach”
—
(„Toussaint-Langenscheidts Grosse Originalmethode in 36 Briefen”). Na okładce podręcz-
nika znajdowało się zachęcające hasło: „Ohne Fleiss kein Preis”, czyli „Bez pilności nie ma
nagrody”.
Okazało się wkrótce, jak prawdziwa była to dewiza.
1304488
1304488
12
Wskazówki
1. Korzystaj z każdej możliwości uczenia się języka obcego. Nie wmawiaj sobie, że nauczenie
się jednego zdania „nic nie daje”
. Daje! Lepiej znać jedno zdanie niż żadnego. Każde nowe
słowo, każde nowe zdanie w obcym języku, posuwa Cię do celu —
do dobrej znajomości tego
języka. Powtarzaj je, ile razy możesz. Łacińska maksyma —
repetitio est mater studiorum —
powtarzanie jest matką nauk —
to absolutna prawda.
2. Bierz przykład z jednego z największych prestidigitatorów świata, Francuza, Jeana Eugene'a
Roberta — Houdiniego (1805—1871), który jako młody chłopiec prawą ręką (z łyżką) jadł
zupę, a lewą ćwiczył „magiczne”
przekładanie kart. Nie marnował czasu w czasie uczenia
się magii. Ty nie marnuj czasu w czasie uczenia się języka obcego. To też swojego rodzaju
magia.
1304488
1304488
13
ROZDZIAŁ TRZECI
Nieudana psychotechnika
Powtórzmy: Czy można nauczyć się języka obcego bez pracy? Autorzy metody Mertnera
doszli do przekonania, że tak; ich system oparty był na założeniu, że wystarczy biernie stykać
się z językiem obcym, by go opan
ować.
Pomysł był pełen pokus. Autorzy metody Mertnera wybrali jako podstawę nauki dojrzałe
teksty z prasy i z literatury, a więc wprowadzali uczącego od razu w sam gąszcz języka now
o-
czesnego. W kąt poszły zdania w rodzaju: „To jest ołówek. Co to jest? To jest ołówek. Czy jest
to ołówek? Tak, to jest ołówek”. Albo: „To jest kot. Kot siedzi pod parasolem? Kto siedzi pod
parasolem?” itd.
Powyższe zdania wyróżniały się tym, że przygotowywały nawet najinteligentniejsze
go
ucznia do najgłupszych rozmów. Kierując się swoiście pojętą systematyką, autorzy tekstów
wprowadzali uczącego się w świat najpierw roślin, potem zwierząt, potem minerałów, wpajając
w umysł nazwy klonów, buków i dębów, wiewiórek, sarn i łasic, miki, łu
pki i krzemienia — z
głębokim przekonaniem, że właśnie na te tematy prowadzić on będzie konwersację. Jeżeli ktoś
przejął się istotnie założeniami autorów podobnych samouczków i wykuł wszystkie te nazwy
na pamięć, stawał się językową kaleką i pośmiewi
skiem otoczenia.
Twórcy metody Mertnera poszli inną drogą i należy się im za to uznanie. W cz
asach, kiedy
ona powstawała —
po pierwszej wojnie światowej — dogmatyzm i klasycyzm w nauce języ-
ków obcych panowały niepodzie
lnie. Założenia metody Mertnera były rewolucyjne: łączyły
elementy sugestii, psychologii i mnemotechniki.
Jak to wyglądało w praktyce?
Nie mam już, niestety, oryginalnego podręcznika opartego na metodzie Mertnera, ale p
o-
nieważ uczyłem się wówczas włoskiego, odtworzę jej zasadę za pomocą współcze
snego tek-
stu wziętego z dziennika „Corriere delia Sera”
z 14 listopada 1990 roku.
Oto on: Questa città rimarrà uno dei posti migliori per chi vuole far soldi. Znaczy
to: To
miasto (chodzi o Hong-Kong) pozostanie jednym z najlepszych miejsc dla kogoś, kto chce
robić fo
rsę.
Wymowa tego zdania jest następująca: kłEsta czittA rimarrA Uno dEi pOsti miliOri per ki
wuOle far sOldi.
Przy słowie „Questa”
znajdował się numer jeden, a więc „Questa (1)”. Gdy spojrzało się
pod tekst, oczy trafiały na ten sam numer i na
tłumaczenie (,,Ta/l)” (po włosku — „miasto”
jest rodzaju żeńskiego, stąd tłumaczenie „ta”, a nie „to”
).
Przy słowie „città”
znajdował się numer dwa, a więc „città (2)”. Gdy się spojrzało pod
tekst, oczy trafiały na ten sam numer i na tłumaczenie (,,miast
o/2)”.
Przy słowie „rimarrà”
znajdował się numer trzy, a więc „rimarrà (3)”. Gdy spojrzało się
pod tekst, oczy trafiały na ten sam numer i na tłumaczenie „p
ozostanie” (3).
I tak dalej.
Zdanie to trzeba było przeczytać na głos tyle razy, żeby —
nie patrząc na tłumaczenie —
rozumieć je bez trudu.
Jeżeli słowo „questa”
pojawiło się w następnych tekstach po raz drugi, trzeci, czwarty, pią-
ty, szósty, siódmy, ósmy i dziewiąty, to miało także numerek i tłum
aczenie. Ale gdy pojawiło
się po raz dziesiąty, nie miało już ani numerka ani tłumaczenia. Au
torzy metody Mertnera
uważali, że po dziewięciokrotnym przetłumaczeniu tego słowa, uczący się, automatycznie
zapamięta jego zn
aczenie.
Taka była zasada metody Mertnera. Próbowałem uczyć się włoskiego tą metodą, ale zr
e-
zygnowałem, ponieważ nie przynosiła ona oczekiwanych wyników. Owszem —
powtarzanie
się słów pozwalało na ich zapamięt
anie, ale były to słowa oderwane, nie ułatwiające tworzenia
1304488
1304488
14
zdań, nie przygotowujące do konwersacji. Metoda ta powodowała uczucie niepewności; rzad
ko
pamiętało się, czy dane słowo pisze się tak czy inaczej, jak wygląda ono w zdaniu, jak umie
j-
scawia się w składni.
Są ludzie, którzy mają pamięć wzrokową tak wyostrzoną i udoskonaloną, że przeczytawszy
jeden raz stronę książki, potrafią ją powtórzyć na pamięć. Ale to wyjątki, osobnicy genialni,
którzy nie mogą być wzorem dla przeciętnego człowieka uczącego się języków obcych; pra
k-
tycznie rzecz biorąc, nie muszą oni wkładać żadnego wysiłku w naukę języka obcego. Ich d
o-
świad
czenie jest dla ogromnej większości samouków całkowicie bezwartościowe.
Jeżeli uznamy metodę wkuwania na pamięć tekstów za bezmyślną, jeżeli odrzucimy wpaj
a-
nie w umysł języka obcego za pomocą trików „sugestywno
-psychologicznych”, to gdzie wyj-
ście? Czy w ogóle istnieje metoda cudowna, dająca gwarancję nauczenia się angielskiego, fra
n-
cuskiego, niemieckiego czy jakiegokolwiek innego języka w stosunkowo krótkim czasie i to w
taki sposób, by można się było nim swobodnie posługiwać, to znaczy nie tylko czytać i roz
u-
mieć, ale mówić? Mówić bez namysłu, bez jąkania się, bez żmudnego szukania słów, bez głu
p-
kowatego uśmiechania się i przepraszania, że „czytać, to owszem mogę, z mówieniem nat
o-
miast gorzej?”
Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie mogłoby trwać i całe życie, iluż bowiem j
est ludzi,
którzy zaczęli uczyć się języka obcego, przykładali się do tej nauki, nie leniuchowali, nie w
y-
kręcali się sianem, nie wagarowali —
a jednak nigdy nie nauczyli się nim płynnie posługiwać?
Legiony! Legiony — tu leży cała złożoność i cała prostota tego problemu — które nie zro-
zumiały, że jeszcze jeden wysiłek, ale podjęty na właściwej drodze, mógłby w krótkim czasie
zgromadzone w ich mózgach umiejętności, słówka, reguły gramatyczne przekształcić w ak-
tywną znajomość języka, w możliwość mówie
nia nim prawie tak swobodnie jak językiem oj-
czystym! I dać im satysfakcję i przekonanie, że lata nauki nie poszły na marne!
Mnie przyszła z pomocą metoda Toussaint
-Langenscheidta, (od nazwisk jej twórców, wy-
mawiaj tusE-langenszAjta). Był to podręcznik, którego wygląd odrzucał potencjalnego użyt-
kownika. Gruby jak biblia. Umieszczony w tekturowym futerale, utrzymanym w ponurym,
ciemnoniebieskim kolorze, pisany, oczywiście gotykiem, zawierający w tekście jakieś niezr
o-
zumiałe znaczki, rojący się od reguł gramatyczn
ych. Przedmowa wprawdzie informowała
uczącego się o ogromnych możliwościach, jakie otwierały się przed nim po opanowaniu jęz
y-
ka, ale i ostrzegała go przed „potem i krwią” w czasie nauki.
A jednak właśnie ta metoda uchwyciła to, co najważniejsze, dotarła
do istoty rzeczy. Bo jej
założeniem stało się przełamanie wrodzonego len
istwa umysłu ludzkiego.
Umysł ludzki —
poza wyjątkami — jest leniwy. Dużo łatwiej się słucha, niż czyta, czyta niż
pisze, a już najłatwiej się ogląda —
stąd potęga filmu, telewizji i komiksów. W nauce języka
obcego — podobnie: łatwiej uczyć się słówek „z obcego na nasze”, niż odwrotnie. Dlatego też
w nauce języka obcego powinna obowiązywać niezmiernie prosta metoda: jeżeli chcesz n
a-
uczyć się czytać —
czytaj; jeżeli chcesz nauczyć się pisać — pisz; jeżeli chcesz nauczyć się
tłumaczyć —
tłumacz; i jeżeli chcesz nauczyć się mówić — mów.
Ale jak nauczyć się mówić, jeżeli jest się samoukiem ? Kto sprawdzi i poprawi to co n
a-
uczone ?
Metoda Toussaint-Langenscheidta te wszystkie problemy rozwiązała. Najłatwiej zrozumieć
jej zasadę na przykładzie pierwszej lekcji języka angie
lskiego.
Podstawowym tekstem tej lekcji była „Opowieść wigilijna”
(„The Christmas Carol”) Char-
lesa Dickensa. Tekst rozbity został na trzy części: na tekst właściwy; na wymowę; na tłumacze-
nie dosłowne. Wyglądało to następująco:
Marley was dead — to begin with
mArlej łoz ded —
tu begYn ływ
Marley był martwy —
zacząć z
W drugim wierszu, a więc w tekście „mArlej łoz ded –
tu begYn ływ”, duże litery („A” i
1304488
1304488
15
„Y”) oznaczają, iż na te litery musisz położyć nacisk, a więc, że musisz powiedzieć „mArlej”, a
nie „marlEj” i „begYn” a nie „b
Egyn”.
(Zanim przejdziemy do dalszych operacji, powtórzmy, że nie jest łatwo polskimi literami
oddać wymowę słów w języku angielskim, ale w przybliżeniu można to zrobić; moja tra
n-
skrypcja fonetyczna, choć prymitywna, jest najprostsza z możliwych. Specjalną trudność sta-
nowi dźwięk „th”, a pojawia się on w języku angielskim bardzo często i to w dwóch wersjach
wymowy. Pierwsza — jak w słowie „with” — ja to oznaczyłem literą „w”, a więc „ływ”. Dru-
ga — jak w słowie „thin” („cienki”) — ja to oznaczam literą „f”, a więc „fyn”. Reguły, mówią-
ce o tym, kiedy „th”
wymawia się jak „w”, a kiedy jak „f”, są tak skomplikowane, że łatwiej
nauczyć się na pamięć, kiedy „th”
ma brzmieć jak „w”, a kiedy jak „f” niż uczyć się tego w
formie reguł gramatycznych
.
Jest to — powtórzmy — najprostsza transkrypcja fonetyczna dźwięku „th” i ktoś, kto nie ma
słuchu, niech tak właśnie te dwie litery wymawia. L
epiej tak, niż w ogóle „th” nie wymawiać.
Ale istnieje sposób na to, by zbliżyć się do prawidłowej wymowy „th”
w obu wariantach.
To naśladować ludzi sepleniących (bardzo przepraszam tych ludzi). Otóż, jeżeli chcesz wymó-
wić popra
wnie słowo „with”, spróbuj powiedzieć „łyz”, ale tak, jak byś udawał sepleniącego.
A jeżeli chcesz wymówić poprawnie słowo „thin”, spróbuj powiedzieć „syn”, także jak byś
naśladował seplenią
cego).
Teraz wracajmy do naszego zdania:
Marley was dead — to begin with
mArlej łoz ded —
tu begYn ływ
Marley był martwy — zacząć z
Polskie tłumaczenie jest dosłowne, stąd niezrozumiały charakter słów —
„zacząć z”. Naj-
pierw powiedzmy, że każdy bezokolicznik angielski (z bardzo nielicznymi wyjątkami) zaczyna
się od sł
owa „to” (wymawiaj „tu”). A więc „zaczynać” — to po angielsku „to begin”, „robić”
—
to po angielsku „to do” (wymawiaj: „tu du”), „mieć” — to po angielsku „to have” (wyma-
wiaj „tu hew”), „spać”
to po angielsku „to sleep” (wymawiaj „tu slip”) itd. Ale „to begin with”
jest idiomem, specjalnym wyrażeniem, i znaczy „zacznijmy od tego”. A więc w poprawnym
polskim tłumaczeniu zdanie „Marley was dead — to begin with” powinno brzmieć: „Zacznij-
my od tego, że Marley był martwy”, a jeszcze lepiej „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”
.
Co z tym zdaniem robiła
metoda Toussaint-Langenscheidta?
Dawała ona uczącemu się instrukcje, które przystosowałem do polskich warunków i do c
e-
lów niniejszej książeczki. Proszę więc Czytelników, żeby, jeżeli chcą się ze mną pobawić, w
y-
konali dokładnie wszystkie operacje, tak, jak je opisuję.
Operacja pierwsza. Weź dwie czyste kartki papieru wielkości połowy formatu A-4. Na le-
wej napisz słowa „Marley was dead — to begin with”, na prawej — słowa „mArlej łoz ded tu
begYn ływ.”
Masz teraz przed sobą oba teksty. Patrząc na nie, przeczytaj pięć razy poprawnie,
a więc zgodnie z wymową, na głos, angielskie sł
owa: „Marley was dead – to begin with”.
Teraz, krok następny. Odwróć lewą kartkę papieru z napisem „Marley was dead
to begin wi-
th” w taki sposób, żeby tego napisu nie było widać. A więc masz przed sobą tylko wymowę
„mArlej łoz ded —
tu begYn ływ”. Przeczytaj te słowa na głos dziesięć razy. Potem odłóż na
bok obie kartki, tak, żebyś nie widział ani jednego ani drugiego tekstu i spróbuj wypowiedzieć
z pamięci na głos słowa „mArlej łoz
ded — tu begYn ływ”. Myślę, że w tym momencie bę-
dziesz już mógł wypowi
edzieć na głos bez trudu i na pamięć słowa „mArlej łoz ded - tu begYn
ływ” bez pomocy jednego czy drugiego tekstu.
Operacja druga: Połóż przed sobą tylko tę kartkę papieru, na której uprzednio napisałeś
słowa „Marley was dead —
to begin with”. A więc przed sobą masz tylko te słowa i nic więcej;
nie masz ani wymowy, ani tłumaczenia polskiego. Czytaj tekst angielski na głos tak jak potr
a-
fisz dziesięć razy, NIE ZAGLĄDAJĄC ANI RAZU do wymowy. Myślę, że po prz
eczytaniu
słów „mArlej łoz ded —
tu begYn ływ” dziesięć razy, będziesz mógł swobodnie, tylko na pod-
1304488
1304488
16
stawie patrzenia na słowa „Marley was dead —
to begin with”, wypowiedzieć je prawidłowo.
Teraz zbliżamy się do operacji najważniejszej, która stanowi granicę między
biernym a
czynnym sposobem uczenia się języków obcych. Jak Czytelnicy zauważyli, w operacji pierw-
szej i drugiej, uczący się miał przed sobą tekst angielski — albo w formie wymowy albo w
formie oryginalnych słów Dickensa. Obecnie
zaś działać będziemy na podstawie tekstu pol-
skiego.
Przed nami więc
— operacja trzecia.
Weź czystą kartkę papieru i napisz na niej słowa: „Marley był mar
twy — zacząć z”. Odłóż
daleko na bok wszystko to, z czego dotychczas korzystałeś i miej przed sobą tylko te słowa, nic
więcej. Teraz, patrząc tylko na te polskie słowa, napisz je z pamięci po angielsku. A więc n
a-
pisz je tak, jak je pamiętasz.
W żadnym razie nie zaglądaj do tekstu angielskiego, w żad-
nym razie nie pomagaj sobie. Jest to ogromnie ważne i wszystko od tego zależy. Jeżeli nie
pamiętasz jak jest po angielsku „był”, to nie pisz nic, wstaw trzy kropki, a jeżeli Ci się zdaje, że
„był”
to po angielsku „waz”, napisz „waz” — tak jest, błędnie.
Powiedzmy, że napisałeś: „Marley waz ... —
to begin wit”. Znaczy to, że popełniłeś dwa
błędy i że zapomniałeś, jak jest po angielsku „martwy”, natomiast nie wiesz, że popełniłeś dwa
błędy, bo gdybyś wiedział, to byś ich nie popełnił. W tym momencie, kiedy już napisałeś
„Ma
rley waz ... — to begin wit”, wyjmij poprawny tekst angielski i porównaj z tym, co napisa-
łeś. Zobaczysz, że popełniłeś błędy w dwóch słowach —
„waz” i „wit”, i że w miejscu, w któ-
rym powinno być „dead”
(„martwy”) — postawiłeś tylko trzy kropki. I teraz uwaga! Nie po-
prawiaj tych dwóch błędów od razu i nie wpisuj słowa „dead”
, tam, gdzie postawiłeś trzy
kropki. Podkreśl tylko te litery, w których popełniłeś błąd oraz podkreśl trzy kropki. Wiesz
teraz, w których miejscach popełniłeś błąd, wiesz także to, że opuściłeś w ogóle słowo „dead”
.
Kiedy już to zrobiłeś, odłóż prawidłowy tekst angielski na bok i przez pół godziny zajmij się
czymś zupełnie nie związanym z nauką angielskiego.
Po upływie pół godziny połóż przed sobą Twój własny tekst z błędami i z podkreśleniami.
Teraz, z pamięci, poprawiaj błędy, pod żadnym pozorem nie zaglądając do oryginalnego tekstu
angielskiego! Popraw to, co sam pamiętasz!
Kiedy już to z pamięci zrobiłeś, wyjmij z kąta oryginalny tekst angielski i porównaj go ze
swoim poprawionym tekstem. Okaże się na przykład, że z pamięci poprawiłeś „waz”
na „was”
i „wit”
na „with”, że natomiast zamiast w trzy kropki wpisać „dead”, wpisałeś „ded”.
Osiągnąłeś już dużo, ale nie wszystko. Pozostaje jeszcze błąd w słowie „ded”. Podkreśl „e”
w „ded”
i zajmij się czymś innym przez piętnaście minut. Po upływie piętnastu minut, popraw
z pamięci słowo „ded”
(to znaczy napisz „dead”). Teraz porównaj swój poprawiony tekst z
tekstem oryginalnym. Jeżeli okaże się, że oba teksty —
Twój poprawiony i oryginalny — są
identyczne, wygrałeś.
Jaki jest sens tej całej procedury? Dlaczego nie miałbyś poprawiać swych błędów od razu?
Dlatego, że byłoby to zbyt ła
twe! Poprawna pisownia słów „was” i „with” oraz słowa „dead”,
o którym w ogóle zapomniałeś, nie wryłaby Ci się w pamięć. Poprawiłbyś bowiem swoje błę-
dy, patrząc na oryginalny tekst angielski, a więc tylko przepisując to, co masz przed oczami,
co jest działaniem biernym. Natomiast, jeżeli tylko podkreśliłeś miejsca błędne, to sam, z wł
a-
snej pamięci, musisz wydobyć oryginalną p
isownię słów, w których błędy się znalazły.
Operacja czwarta. Teraz już umiesz napisać poprawnie po angielsku na podstawie tylko
tekstu polskiego, nie zaglądając do oryginalnego tekstu angielskiego, zdanie „Marley był ma
r-
twy — zacząć z.” Ale przecież po polsku zdanie to brzmi sztucznie. Zgodnie z poprawną pol-
szczyzną powinno ono brzmieć: „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”. Musisz więc
to zdanie
przetłumaczyć na angielski. Odłóż wszystko na bok, pozostawiając przed sobą tylko białą kar
t-
kę papieru. Na tej kartce napisz: „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”
. I z pamięci przetłu-
macz to zdanie na angielski. Potem porównaj je z oryginałem.
Myślę, że po wszystkich poprzednio wymienionych ćwiczeniach, Twoje tłumaczenie będzie
bezbłędne. Gdyby tak jednak nie było, musiałbyś p
owtórzyć całą trzecią operację, to znaczy
tylko podkreślenie miejsc z błędami, poprawianie ich z pamięci i porównywanie poprawionego
1304488
1304488
17
tekstu z tekstem oryginalnym.
Operacja piąta. Do tej pory, patrząc na tekst polski, umiesz tekst angielski tylko bezbłędnie
napisać. Potrzebna jest jednak jeszcze możliwość wypowiedzenia, wygłoszenia go.
Odłóż tekst angielski. Na kartce napisz tekst polski: „Zacznijmy od tego, że Marley umarł”
.
Patrząc na ten tekst, staraj się wygłosić zdanie: „Marley was dead — to begin with”. Powtarzaj
je (wciąż patrząc tylko na tekst polski) tak długo, aż będziesz mógł je wyrecytować bez trudu,
jak aktor w teatrze. Doskonałym sprawdzianem opanowania tekstu jest to, czy spojrzawszy
tylko na jedno słowo tekstu polskiego, np. na słowo „martwy”, będziesz umiał bez zahamow
a-
nia wyrecytować cale angielskie zdanie, a więc „Marley was dead — to begin with”.
Nieprzypadkowo wspominam ponownie o aktorze. Aktor musi nie tylko nauczyć się roli na
pamięć, ale musi także nauczyć się wypowiadać ją bez zająknięcia. W czasie wygłaszania roli
nie ma on czasu na zastanawianie się, jakie będą n
astępne frazy, bo wywołuje to chwile ciszy.
Cała jego uwaga musi być skoncentrowana na
sposobie gry, na interpretacji słów, na tym
jakim tonem nauczone na pamięć zdania wygłaszać, a nie CO wygłaszać.
Podobnie wygląda sprawa z mówieniem
obcymi językami. Gdy prowadzimy rozmowę w
obcym języku nie ma czasu na mozolne budowanie w umyśle zdań. One muszą tam już tkwić.
Pod tym względem metoda Toussaint
-Langenscheidta była szczególnie skuteczna, bo po
tych wszystkich czytaniach, recytacjach, tłumaczeniach pisemnych i ustnych, przeciętnie
zdolny czł
owiek znał tekst na pamięć i to biegle.
A jak metoda ta odnosiła się do gramatyki? Tak, żeby nie zmarnować niczego, o co piszący
się otarł.
Powiedzmy, że lekcja dotyczyła odmiany „to be” — „I am, you are, he is, she is, it is”. To-
ussaint-Langenscheidt dawał na to przykłady: „I am a student, you are a merchant, he is an
artist, she is a beautiful girl, it is nothing”. Wymowa: aj em e stjUdent, ju ar e mErczent, hi yz
en Artist, szi yz e bjUtiful gerl („ja jestem studentem, ty jesteś kupcem, on jest art
ystą, ona
jest piękną dziewczyną, to jest nic”
).
Przykłady te miały tylko ilustrować reguły, nie miały one —
jeżeli można tak to określić —
istnieć samodzielnie. Ale autorzy metody mówili: „Już te przykłady przeczytałeś. W jakimś
sensie stały się one Twoją duch
ową własnością. Warto więc zrobić jeszcze jeden wysiłek, by
stały się one Twoją własnością w pełni”
.
A więc, samouk znajdował tłumaczenie tych przykładów na język ojczysty w końcowej
części lekcji. I jeżeli chciał (bo nie
było to obowiązkowe), mógł je z pamięci przetłumaczyć na
angielski, stosując tę samą procedurę, co z tekstem właściwym. To znaczy zakrywając tekst w
języku angie
lskim i na podstawie tłumaczenia w języku ojczystym wypowiadać te przykłady
głośno po angielsku. Po takim tłumaczeniu i po takim głośnym powtórzeniu, przykłady staw
a-
ły się istotnie pełną własnością intelektualną uczącego się, to znaczy znał je na pamięć.
1304488
1304488
18
Wskazówk
a
(Zdaję sobie sprawę, że na pierwszy rzut oka, dawanie wskazówki po tak szczegółowych i
n-
formacjach, jest czymś nielogicznym. W rzeczywistości je
dnak wskazówka ta jest potrzebna,
ponieważ dotyczy nie umysłu, ale chara
kteru).
W rozdziale, który przed chwilą przeczytałeś, zawarta jest istota uczenia się języków obcych.
Co więcej, choć odnosi się ona do samouków, ma zastosowanie do wszystkich, którzy uczą się
języków obcych, również do tych, którzy korzystają z pomocy nauczyciela, czy uczęszczają na
kursy. Najlepiej zilustrować to na przykładzie. Powiedzmy, że nauczyciel nauczył Cię angiel-
skiego zdania: „I really
am glad to have met you” (wymawiaj: „aj rIly em gled tu hew met ju")
czyli ,Jestem naprawdę zadowolony, że cię spotkałem (albo: poznałem)”.
Po lekcjach idziesz do domu. Jeżeli przez drogę będziesz to zdanie powtarzał, to przyszedłszy
do domu, wyrecytujesz je bez trudu. Ale jeżeli w czasie drogi, nie będziesz go powtarzał, to
przekonasz się, że nie potrafisz powiedzieć go płynnie. Będziesz musiał —
na przykład — zasta-
nowić się jakie słowa następują po „I really am glad”, i w tym momencie nastąpi krótka prz
e-
rwa. A nie powinno jej być.
Oto przykład z mojego własnego doświadczenia. Nauczyłem się kiedyś na pamięć wielu w
y-
jątków z angielskiego tekstu musicalu „My Fair Lady”. Między innymi cz
egoś takiego:
„To
-night, old man, you did it,
You did it, you did it
You said that you would do it
And indeed, you did.
I thought that you would rue it
l doubted, you'd do it
But now l must admit it
That succeed you did”.
Wymowa
Tu najt ołd men ju dyd yt
Ju dyd yt, ju dyt yt
Ju sed dat ju łud du yt
end yndId ju dyd
Aj fot dat ju łud ru yt
Aj dAuted jud du yt
Bat nAu aj mast edmYt yt
Dat saksYd ju dyd
Tłumaczenie na polski
Dziś wieczorem, stary przyjacielu, udało ci się
Udało ci się, udało ci się,
Powiedziałeś, że ci się uda
I rzeczywiście —
udało się.
Myślałem, że będziesz tego żałował
Wątpiłem, czy ci się to uda,
Ale muszę teraz przyznać,
Że naprawdę odniosłeś sukces”
.
1304488
1304488
19
Jest to tekst trudny do wymówienia i do wyś
piewania w szybkim tempie, a o to w „My Fair
Lady” chodzi. Ale przez ciągłe powtarzanie, nauczyłem się tego wierszyka tak, że mogę go wy-
recytować w środku nocy.
Niedawno, w książce Jana Kucharzewskiego (premiera Polski z ra
mienia Rady Regencyjnej
od grudnia 1917 do lutego 1918 roku, a więc jeszcze przed uzyskaniem niepodległości przez
Polskę) pt. „Od białego do czerwonego caratu”
(Wydawnictwo Graf, Gdańsk, 1990 rok), zna-
lazłem wiersz Byrona, poświęcony wymazania nawet nazwy „Królestwo Polskie” przez zabor-
ców. Wiersz ten brzmi (w formie nieco a
rchaicznej):
„Poland! O'er thee the avenging angel passed
But left thee as he found thee — still a waste
Forgetting all thy still enduring claim
Thy looted people and extinguished name”
„Polsko! Nad Tobą przeleciał anioł zemsty,
Ale opuścił cię tak, jak cię znalazł —
zmarnowaną.
Zapominając o Twoim wciąż trwałym roszczeniu
O Twoim złupionym narodzie i wymazanym imieniu”
Nauczyłem się tego wiersza w ciągu jednego przedpołudnia. Ale gdy tego samego dnia rec
y-
towałem go po południu, musiałem zatrzymać się w recytacji kilkakrotnie aby z trudem prz
y-
pomnieć sobie niektóre jego
fragmenty. Postanowiłem jednak dojść w nim do takiej wprawy,
jak w przypadku „My Fair Lady”. Zabrało mi to siedem dni. Wieczorem siódmego dnia już się
wierszem bawiłem. Ale ósmego dnia rano, musiałem w pewnych punktach wciąż m y ś l e ć o
następnym słowie. Przerwy były o wiele krótsze niż drugiego czy trzeciego dnia, ale były! Prz
e-
konałem się że nawet przy dużej wprawie i dobrej znajomości języka można napotka trudności,
które trzeba z uporem p
okonywać. Taka jest cena sukcesu.
1304488
1304488
20
ROZDZIAŁ CZWARTY
Podstępy i triki
Upór nie wystarczył mi jednak do przerobienia wszystkich „wielkich oryginalnych metod
Toussaint-Langenscheidta”. Poprzestałem na całej angielskiej i na części hiszpańskiej, francus-
kiej, włosk
iej i szwedzkiej. Po portugalsku uczyłem się z lingwafonu i ze skróconego podręcz-
nika Toussaint-Langenscheidta pt. „30 Stunden Portugiesisch fur Anfänger” („30 lekcji portu-
galskiego dla początkujących”), po rosyjsku z podobnego podręcznika, a po niemiecku — w
księgarni, u Kloskowskiego i oczywiście z niemieckiego tekstu metod do nauki angielskiego,
francuskiego, włoski
ego i szwedzkiego.
Stosując metodę Toussaint
-Langenscheidta najlepiej posłużyć się tekstem dwujęzycznym:
po lewej stronie obcy, po prawej — polski. Wówczas można zakrywać tekst obcojęzyczny, i
tłumaczyć tekst polski z pamięci na język obcy. Posł
użę się tutaj przykładem z łaciny.
Łacina stanowi oczywiście podstawę języków romańskich —
francuskiego, włoskiego, hisz-
pańskiego, portugalskiego, ale nie tylko. „Unia Łacińska”
, organizacja stworzona w 1954 roku,
grupuje 24 kraje, których języki oparte są na łacinie. W języku angielskim, zwłaszcza prawn
i-
czym, aż roi się od wyrażeń łacińskich.
Mario Pei w swej książce pt. „The Story of Language” („Historia języka” —The New Ame-
rican Library, Nowy Jork, 1959) przytacza na ten temat następującą anegdotę.
Jeden z członków Londyńskiej Rady Miejskiej zarzucił pozostałym, że używają za dużo ł
a-
ciny. Na to inny radny: „Zbadam tę sprawę „de novo” („na nowo”). Warunkiem „sine qua non”
(„bezwzględnym”) jest to, żeby raporty były zrozumiałe. Ale przecież nie każde wyrażenie
łacińskie jest —
„ipso facto („z samego faktu”, „z samej natury rzeczy”) niezrozumiałe, bo
wiele z nich można uważać „pari passu”
(„równym krokiem” — „równolegle”) z wyrażeniami
angielskimi”. Na co wróg latynizmów odpowiedział: „Czy pan, panie radny, stworzy „inter
alia” („między innymi”) komitet „ad hoc”, czy raczej zostanie to załatwione „ultr
a vires” („po-
za siłą”
— poza kompetencją rady)?
Tyle o znaczeniu łaciny. Idealnym zaś podręcznikiem do uczenia się tego języka metodą
Toussaint-Langenscheidta okazał się... mszał. W chwili, gdy o metodzie tej nie miałem jeszcze
pojęcia, a dokładnie 2 maja 1934 roku, na moje imieniny, otrzymałem od księdza A. Kubiaka,
u którego służyłem do mszy, „Mszał Rzymski z dodaniem Nabożeństw Nieszpornych”
. Redak-
torem i tłumaczem tego mszału na polski by Ojciec Gaspar Lefebvre, benedyktyn, z Opactwa
Świętego
Andrzeja w Lophem Lez Bruges (Belgia), przekład zaś polski poprawili: ksiądz dok-
tor Stefan Świetlicki i ksiądz Henryk Nowacki. W mszale tym, po lewej str
onie znajdował się
tekst łaciński (z akcentami, choć uproszczonymi, co było bardzo istotne dla prawidłowego
wymawiania), po prawej zaś — tłumaczenie polskie. Tłumaczenie z punktu widzenia nauki
ł
aciny -wprost wspaniałe, bo równocześnie wierne i ... literackie. Ot próbka
„In illo tćmpore: Erat dies festus
Judaeorum, et ascéndit Jesus Jerosól
ymam.
Est autem Jerosólymis probática piscina,
quae cognominátur Hebráice Bethsáida,
quinque pórticus habens. In his jacébat
multitúdo ma
gna languéntium, caecórum,
claudórum, aridórum expectántium aquae
motum.
Angelus
autem
Dómini
descendébat secúndum tempus in piscinam:
et movebát
ur aqua. Et qui prior
descendisset in piscinam post motiónem
W on czas: był dzień święty żydowski i
wstąpił Jezus do Jeruzalem. A jest w Jer
u-
zalem owcza sadzawka, którą po ży
dowsku
zowią Betsaida, mająca pięć krużganków.
W tych leżało mnó
stwo wielkie niemoc-
nych, ślepych, chromych, wyschłych, któ-
rzy czekali poruszenia wody. Anioł zaś
Pański zstępował cza
su pewnego w sa-
dzawkę: i poruszała się woda. A kto pier
w-
szy wstąpił do s
adzawki po wzruszeniu
wody, stawał się zdro
wym, jakąkolwiek
1304488
1304488
21
aquae,
sanus
fiébat
a
quacú
mque
detinebátur infirmitáte. Erat autem quidam
homo ibi, triginta et octo annos habens in
infirmitáte sua. Hunc cum vidí
sset Jesus
jacéntem, et cognovisset quia jam m
ultum
tempus habéret, dicit ei: Vis sa
nus fieri?
Respóndit ei lánguidus: Dómine, hóminem
non hábeo, ut cum turbáta fúerit aqua,
mittat me in piscinam: dum vénio enim
ego, álius ante me descéndit. Dicit ei Jesus:
Surge, tolle grabátum tuum, et ámbula. Et
statim sanus factus est homo ille: et sústulit
grabátum suum, et ambulábat”
.
zdjęty był niemocą. A był tam niektóry
człowiek, trzydzieści i ośm lat mający w
niemocy swej. Tego ujrzawszy Jezus leżą-
cego i poznawszy, że już długi czas miał,
rzekł mu: Chcesz być zdrów? Od
-
powiedział mu chory: Panie, nie mam
człowieka, żeby mię wpuścił do sadzawki,
gdy będzie po
ruszona woda: bo gdy ja
przychodzę, inny zstępu
je przede mną.
Rzekł mu Jezus: Wstań, weźmij łoże twe, a
chodź. I natychmiast zdrowym stał się on
człowiek: i wziął łoże swe i chodził”
.
Na podstawie tego tekstu można zorientować się, ile łacina dała rożnym językom. „Temp
o-
re” pochodzi od „Tempus” („czas”), a z tego wywodzi się francuski „le temps”, włoski „il tem-
po”, hiszpański „el tiempo”, portugalski „o tempo”. Angielski „time” ma swe źródło w staro-
angielskim „tima”, ale czy „tima”
nie wywodzi się od słowa „tempus”? Kto wie, może nawet
„die Zeit”
— niemiecki — ma coś wspólnego z „time”, a więc i z „tempus”, bo Niemcy wyka-
zują tendencję do zamieniania angielskiego „t”
na „z” (czytaj: „c”), np. angielski „toll” („my-
to”) to niemiecki „der Zoll” („cło”).
„Ascendit”
(„wstąpił”) ma swój dalszy ciąg we francuskim „ascendant” („wstępujący”) i w
„l'ascenseur”
(„winda”) po włosku „ascensore” i w angielskim „to ascend” („wstępować”,
„wznosić się”). „Piscina”
(„sadzawka”) — to francuska „la piscine” („basen kąpielowy”), „Por-
ticus” — to nasz „portyk”. „Habens” („mający”) pochodzi od „habere” („mieć”), a z tego ma-
my nie tylko włoskie „av
ere” i francuskie „avoir”, ale i niemieckie „haben” i angielskie „to
have”. Pomińmy tak proste słowa, jak „multitudo” („mnóstwo”), bo odpowiada temu słowu
identyczne pojęcie francuskie „(la) multitude”, które się pisze tak samo po angielsku „(a) mult
i-
tude” i które to samo znaczy. Ale i słowo trudniejsze „languentium” („niemocnych”), które
pochodzi od „languens”
(„niemocny”) ma swój odpowiednik w angielskim „languid” („mdły”,
„ospały”
) i w czasowniku „to languish” („słabnąć”). Na podstawie „motio” („ruch”) — w tek-
ście „motionem”
— czwarty przypadek — powstały dwa angielskie słowa oznaczające „ruch”
(„motion”
i „movement”) a także „a motion picture” („ruchomy obraz”, czyli „film”). Z tym,
że i słowo „picture”
pochodzi od łacińskiej „pictura”, która oznacza i „obraz” i „akt malowa-
nia”. I wreszcie, gdyby komuś zrobiło się niedobrze od tej „multitude” przykładów, to go za-
bierze ambulans, który pochodzi od łacińskiego słowa „ambulare” („maszerować”, „wędro-
wać”). We wszystkich językach, których się uczyłem, odnaleźć można słowa pochodzące z
łaciny.
* * *
Wracajmy do Toussaint-Langenscheidta.
Mimo że, jak powiedziałem, żadnej z „wielkich metod”
nie ukończyłem, natchnęły mnie
one myślą przejścia na przełaj, tj. przyswojenia sobie umiejętności mówienia nie na temat
„Opowieści Wigilijnej”
Dickensa, ale na tematy, z którymi mogę zetknąć się naprawdę. Do-
szedłem do wniosku, że nawet nie znając dobrze języka, będę mógł zaimponować otoczeniu,
znającemu ten język — a jeszcze lepiej — nie znającemu go — jeżeli będę mówił płynnie,
swobodnie, szybko i o sprawach, które są aktualne. Szukałem więc osób, które dany język zn
a-
ły dobrze i prosiłem je o tłumaczenie mi na ten język tekstów, które ukł
adałem sam.
1304488
1304488
22
Najmniejszą trudność sprawiała rozmowa pierwsza. Bo przecież, jeżeli początkujący chce z
kimś z
aawansowanym lub z cudzoziemcami mówić w obcym języku, od czego rozmowę zacz-
nie? Od ... nauki obcego języka. Mój pierwszy tekst brzmiał zatem mniej wię
cej tak!
„Mówi pan po hiszpańsku? O, jakże się cieszę. Widzi pan, ja dopiero zaczynam się uczyć
tego języka, który mnie po prostu fascynuje. Ponieważ nie mam żadnej okazji znalezienia k
o-
gokolwiek, z kim mógłbym się go uczyć, uczę się sam. Przerobiłem dopiero trzy lekcje samo-
uczka Toussaint-Langenscheidta — może pan go zna? To naprawdę samouczek wspaniały.
Trochę trudny, ale za to —
jak mam nadzieję — dający dobre rezultaty. Interesuje mnie
zwłaszcza wymowa...”
„Ale, żeby pan nie myślał, że ja już wszystko wiem... W gruncie rzeczy umiem powiedzieć
to, co mówię i nic więcej. Tak, że jeżeli będę pana o coś pytał, niech pan odpowiada tylko
„Tak”
lub „Nie”. Bo obawiam się, że żadnego bardziej skomplikowanego zdania nie zrozu-
miem.”
A więc —
swego rodzaju paplanina. Paplanina, która ludziom o umysłach bardziej wyrafi-
nowanych, wydać się może nie do przyjęcia. Bo istotnie —
to pewnego rodzaju ekshibicjonizm
i hochsztaplerstwo, nauczenie się roli na pamięć i powtarzanie jej bez oglądania się na to, co się
wokół dzieje. Jeszcze pół
biedy, gdy natrafi się na człowieka inteligentnego i obdarzonego po-
czuciem humoru; ale gdy ktoś wybierze za interlokutora obywatela s
erioznego, a już, nie daj
Boże, człowieka bez wyobraźni, zostanie potraktowany jak ktoś niespełna rozumu.
To wszystko prawda. Ale taka „paplanina”, jeżeli odnieść się do niej z dystansem i z taktem
jak do zła koniecznego —
może się stać nieocenionym instrumentem uczenia się języka mó-
wionego. Po pierwsze — wyzwala z kompleksów, bo pozwala mówić od samego początku,
dosłownie od pier
wszej lekcji. Po drugie pozwala mówić na tematy mniej więcej związane z
rozmową ogó
lną. Po trzecie — daje możliwość wariacji.
Załóżmy, że ktoś, kto mówi już względnie dobrze obcym językiem, udaje się na spotkanie
lub przyjęcie, na którym ten język będzie używany. Tematykę ogólną
nie trudno z reguły
przewidzieć. A tematykę konkretną
można samemu narzucić. Pod warunkiem, że delikwent
przygotuje się do rozmowy, że będzie w tej rozmowie o
dgrywał rolę aktywną, że będzie nią
kierował.
Przygotowanie do takiej rozmowy powinno, moim zdaniem, odbywać się następująco. Na-
leży najpierw przygotować tekst ale w taki sposób, by tylko zdania w poszczególnych członach
tego tekstu były ze sobą związane nierozerwalnie. P
onieważ piszę te słowa akurat w okresie
kryzysu irackiego (1991) wyobrażam sobie, że gdybym chciał się do rozmowy na ten temat
przygotować —
nauczyłbym się na pamięć tekstów — a raczej ich członów — dotyczących
poszczególnych państw, wciągniętych w iracki konflikt, znaczenia tego konfliktu dla
Polski,
konsekwencji dla samego Iraku, itd. Każdy z tych członów stanowiłby odrębną całość, każdy
chciałbym umieć wyrecytować oddzielnie, ale wcale nie w kolejności, w jakiej się ich naucz
y-
łem; zależałoby to od przebiegu rozmowy. Każdy, kto umie prowadzić rozmową po polsku,
wie przecież, ile jest możliwości skierowania tejże na
pożądany temat: „Wspomniał pan o Sad-
damie. Otóż wydaje mi się, że...”
— i tu następuje uprzednio nauczony fragment.
Bardzo pomocne są zdania w rodzaju: „Ach, przepraszani pana. Jes
t mi tu akurat potrzebne
słowo, którego nie znam. Zaraz, zaraz, może mi się uda wytłumaczyć, o co mi chodzi. To jest
coś takiego, jak...”
Albo: „To jest przeciwieństwem” (tego i tego). Albo (gdy mówi się np. po
francusku), „po angielsku to
brzmi ...” Tego rodzaju wtręty nie wstrzymują rozmowy i nie two-
rzą sztucznych i niewygodnych pauz. Niekiedy trzeba umieć nawet powiedzieć: „Trudno. Zd
a-
je się, że z tego nie wybrnę. To zbyt skomplikowane.”
Albo: „Wpakowałem się sam w języko-
wą ślepą ulic
zkę”.
Karykaturalnym, ale bardzo pouczającym przykładem przygotowania się zawczasu do wy-
głosz
enia mowy w obcych językach jest opis pewnej sceny w powieści Tomasza Manna pt.
„Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla”
(w tłumaczeniu Andrzeja Rybickiego). Krull stara się
o posadę u generalnego dyrektora Stürzli, który, gdy słyszy, że przyjechał on niedawno do Pa-
ryża
, pyta, czy przynajmniej zna francuski. Krull odpowiada:
1304488
1304488
23
„Ah, voyons, monsieur le directeur général. Vous me demandez serieusement, si je parle
français?
Mille fois pardon, mais cela m'amuse! De fait, c'est plus ou moins ma langue
maternelle... ou plutôt paternelle, parce que mon pauvre père —
qu'il repose en paix! nourrisait
dans son tendre coeur un amour presque passionné pour Paris et profitait de toute occasion
pour s'arrêter dans cette ville magnifi
que dont les recoins les plus intimes lui étaient familiers.
Je vous assure: il connassait des ruelles aussi perdues comme, disons, la Rue de l'Echelle au
Ciel, bref, il se sentait chez soi à Paris comme nulle part au monde”.
(„No, zobaczymy, panie generalny dyrektorze. Pan mnie na serio pyta, czy mówię po franc
u-
sku? Tysiąckrotnie przepraszam, ale mnie to bawi! W gruncie rzeczy, to jakby mój język macie
-
rzysty... czy raczej ojczysty, gdyż biedny ojciec mój —
niech spoczywa w pokoju! — żywił w
swym czułym sercu nieomalże namiętną miłość do Paryża i korzystał z wszelkiej ok
azji, by się
zatrzymywać w tym wspaniałym mieście, w którym bliskie mu były nawet najba
rdziej skryte
zakątki. Zapewniam pana, znał tak zagubione uliczki, jak na przykład Rue de l'
Echelle au Ciel
(Ulica drabiny do nieba), krótko mówiąc czuł się w Paryżu, jak nigdzie na świ
ecie”).
Pan dyrektor generalny Stürzli, zaskoczony tym potokiem słów, mówi do Krulla:
—
Dobrze już, dobrze. Do you speak English? („Czy mówi pan po angielsku?”)
Krull (w myśli): „Jakże z tym było właściwie: czy mówiłem tym językiem? Nie, nie mów
i-
łem, potrafiłem co najwyżej udawać przez trzy minuty, że mówię, póki starczyło tego, co ki
e-
dyś tam, zresztą raz tylko, w Lagenschwalbach czy we Frankfurcie, doleciało z melodii tej
mowy w mojej chwytne ucho...” Tak Krull myśli, ale nie przeszkadza mu to ruszyć na dyrekto-
ra generalnego Stürzliego z całą siłą swego hochsztaplerstwa.
„ —
I certainly do, sir. Of course, sir, quite naturally I do. Why shouldn't I ? I love to, sir. It-
's a very nice and comfortable language, very much so indeed, sir, very. In my opinion, English
is the language of the future, sir. I‘ll bet you what you like, sir, that in fifty years from now it
will be at least the second language of every human being”.
(„Z całą pewnością, sir. Oczywiście, że mówię, sir, to zrozu
miale samo przez się. Dlaczego
nie miałbym mówić? Lubię to nawet, sir. To bardzo ładny i wygodny język, jak najbardziej.
Moim zdaniem, sir, angielski jest jęz
ykiem przyszłości. Mogę założyć się z panem, o co pan
chce, sir, że za pięćdziesiąt lat będzie on co najmniej drugim językiem każdej istoty ludz-
kiej”).
Dyrektor generalny Stürzli, któremu Krull się nie podoba, pragnie wypróbować go jeszcze
co do języka włoskiego. Pyta więc: „Parla italiano?”
(„Czy mówi pan po włosku?”).
Na to Krull: „
Ma, signore, che cosa mi domanda? Sono veramente innamorato di questa
bellisima lingua, la piu bella del mondo. Ho bisogno soltanto d'aprire la mia bocca ed
involontariamente ella diventa il fonte di tutta 1'armonia di quest’idioma celeste. Si, caro
signore, per me non c'e dubbio che gli angeli nel cielo parlano italiano. Impossibile d'imaginare
che queste beate creature si servano d'una lingua meno musicale”.
(„Ależ, signore, o
cóż mnie pan pyta ? Jestem naprawdę zakochany w tym przepięknym ję-
zyku, najpiękniejszym na świecie. Wystarczy, że otworzę usta, a bez wł
asnej woli stają się one
źródłem całej harmonii tej niebiańskiej mowy. Tak, drogi panie,
nie ma dla mnie wątpliwości,
że aniołowie w niebie mówią po włosku. Niepodobna sobie wprost wyobrazić, żeby te błog
o-
sławione stworzenia posługiw
ały się językiem mniej melodyjnym”).
Krull, jak sam się do tego przyznawał, był hochsztaplerem, również w posługiwaniu się o
b-
cymi językami. Ale zdań które przytacza Tomasz Mann m
usiał się nauczyć na pamięć. I to
właśnie jak aktor roli, w teatrze, bo bez owej biegłości, lekkości, łatwości, z którą je wypowi
a-
dał, nie mógłby wywrzeć odpowiedniego wrażenia na generalnym dyrektorze Stürzlim.
Jedno, i Krullowi i Mannowi, trzeba przyznać: przewidzieli światową rolę języka angiel-
skiego. I kiedy mówili, że za pięćdziesiąt lat „będzie on co najmniej drugim językiem każdej
istoty ludzkiej”, niewiele się pomylili.
Nie wiem, czy Mann słyszał o metodz
ie Toussaint-Langenscheidta, kiedy pisał swoją po-
wieść, i czy Krull z metody tej korzystał. Ale nie jest wykluczone, że tak wł
aśnie było.
1304488
1304488
24
Wskazówki
1. Jeżeli uczysz się francuskiego, znajdź kogoś, kto zna ten język i poproś go, by przeczytał
Ci
kilka razy francuski tekst Feliksa Krulla. Zapisz wymowę tak, jak ją słyszysz. Przepisz na od-
dzielnej kartce tekst polski i staraj się z pamięci przetłumaczyć go na francuski, tak, jak to z
o-
stało opisane w przypadku „Opowieści wigilijnej”
. Po czym, patrząc tylko na tekst polski,
staraj się recytować z pamięci tekst francuski. Jeżeli uczysz się angielskiego, zrób to samo z
angielskim tekstem Krulla, a jeżeli po włosku —
z jego tekstem włoskim. Umiejętność wy-
recytowania któregokolwiek z tych tekstów z pamięci, zachęci Cię do uczenia się języka
nadal.
Może powstać pytanie, dlaczego ja sam nie podaję wymowy tekstu Krulla po francusku, a
n-
gielsku i włosku. Robię tak dlatego, by aktywniejsze Czytelniczki i Czytelników skłonić do
pewnego wysiłku, polegającego na p
oszukiwaniu osoby znającej któryś z tych języków. Po-
nadto, w rozmowie z taką osobą mogą być wyjaśnione wątpliwości, które powstaną w trakcie
pracy nad tekstem.
2. Gdy zaczniesz mówić jakimś językiem, mów nim przy każdej okazji. Nie pesz się, że nie mó-
wisz cał
kiem poprawnie — mów, po prostu mów. Da Ci to wielką satysfakcją i pomoże w
nauczeniu się poprawnego sposobu mówienia. Jeżeli cudzoziemiec, czy Polak znający obcy
język, skoryguje Cię, zapisz korektą i naucz się słowa czy zdania skorygowanego na pomięć.
1304488
1304488
25
ROZDZIAŁ PIĄTY
Mówię po hiszpańsku
w Polskim Radiu
Maniakalne uczenie się tekstów na pamięć i powtarzanie ich na głos wyw
ołało po pewnym
czasie uczucie nudy: jak długo można mówić do siebie nawet w obcym ję
zyku i nawet o naj-
mądrzejszych sprawach? Potrzebny jest ktoś, kto by tych recytacji słuchał, kto by na nie odp
o-
wiadał, kto by służył sam jako bo
dziec. Potrzebny jest — krótko mówiąc — ktoś do prowadze-
nia dialogu.
Poszukiwanie takiego partnera nie było łatwe, ale pomógł mi przypadek. Zanim jeszcze z
a-
cząłem pracować w „księgarstwie”, uczęszczałem na komplety przy ul. Grochowskiej w War-
szawie. Poznałem tam chłopca w moim wieku, którego, podobnie jak mnie, fascynowała nauka
języków obcych i który wykazywał w tym kierunku kolosalne zdolności. Szybko się za
przy-
jaźniliśmy. Dodam, że chłopcem tym był Karol Laszecki, późniejszy redaktor naczelny „Rad
a-
ru”, jednego z najpopularniejszych pism młodzieżowych.
Dyskusje, które prowadziliśmy wówczas głównie po angielsku, opierały się na dążeniu do
zaskoczenia przeciwnika. Była to, jak Czytelnicy zapewne pamiętają, metoda prof. Kownac-
kiej. Chociaż tematy każdego kolejnego posi
edzenia były ustalane z góry, każdy z nas starał
się przygotować swoją „kwestię”
w taki sposób, by drugi jak najmniej z tego rozumiał. Wy-
szukiwało się więc w różnych możliwych i niemożliwych podręcznikach terminy, wyrażenia i
idiomy angielskie, które odbiegałyby zupełnie od mowy potocznej; zdania, które byłyby zb
u-
dowane w jak najbardziej skomplikowany sposób; słowa, których najprawdopodobniej nie ro-
zumiałby przeciętny Anglik. Cała zabawa polegała na tym, by wywołać u partnera wyraz z
a-
skoczenia i bezradności; a jeżeli udało się doprowadzić go do stanu zazdrości i zawiści — cel
był osiągnięty i triumf pełny.
Po kilku miesiącach takich ćwiczeń —
i, oczywiście ciężkiej pracy — Karol Laszecki za-
czął angielskiego uczyć.
I to ze znakomitymi rezultatami. Miał w zapasie zawsze dwie, albo
trzy lekcje więcej niż uczeń, co wystarczało mu zupełnie do utrzymania od
powiedniego tempa
i oddechu. Ale za to te lekcje, które znał — znał świetnie, znał na pamięć, znał ze wszystkimi
wyjaśnieniami gramatycznymi i skł
adniowymi. Niejeden z jego podopiecznych nauczył się
prawdopodobnie od niego więcej niż od tych, którzy stosują dziś najbardziej nowoczesne m
e-
tody pedagogiczne. Choć te są audiowizualne, a tamte były ... muzealne.
Ale, oczywiście, przy wszystkich tego rodzaju trikach nasz kontakt z językami obcymi był
sztuczny, niepełny, niezadowalający, bo przecież ani Karol Laszecki, ani ja — z wyjątkiem
owego przedwojennego wypadu do ambasady brytyjskiej — nigdy nie słyszeliśmy, jak mówi
Anglik, Amerykanin, Włoch, Hiszpan, czy Francuz. Mogliśmy na podstawie znaczków tra
n-
skrypcji fonetycznej w metodzie „Toussaint
-Langenscheidta” wykręcać sobie szczęki, starać
się o to, by dźwięki przez nas wydawane były jak najbardziej zbliżone do naszego własnego
wyobrażenia o tym, jak powinny brzmieć, ale jak brzmią naprawdę —
tego nie wiedzieliśmy.
Włoski czy hiszpański —
to pół biedy, bo to języki, które dla ucha Polaka brzmią zrozumiale,
ale angielski?
Pamiętajmy, że posiadanie radioodbiorników było wówczas karane śmiercią, a jeżeli słuch
a-
ło się gdzieś konspiracyjnie audycji z Londynu, to przecież nie po to, żeby się uczyć angie
l-
skiego. Na wszystko jednak jest rada.
Mieliśmy w domu przedwojenne płyty gramofonowe; niektóre z nich były pobite, niektóre
nie wywoływały w rodzinie większego zainteresowania. Zebrałem je więc i udałem się do
pewnego sklepu z płytami, który przyjmował „szmelc” jako „surowiec wtórny”. Za ten
„szmelc”
otrzymałem jedną, jedyną płytę wielkiej brytyjskiej wytwórni „His Master's Voice” z
1304488
1304488
26
angielskimi piosenkami. Graliśmy je z Laszeckim „na okrągło”; cóż, kiedy nie mieliśmy te
k-
stów owych piosenek, a więc większej ich części nie rozumieliśmy. Mogliśmy jednak wył
a-
wiać poszczególne sło
wa, a nade wszystko — wsłuchiwaliśmy się w prawdziwy angielski ak-
cent.
14 września 1944 roku wojska polskie i radzieckie wkroczyły na Pragę (lewobrzeżną Wa
r-
szawę, jak wiadomo, Niemcy opuścili dopiero w styczniu 1945 roku). Na Pradze
powstało
„Życie Warszawy”
i ja zostałem „chłopcem do nasłuchów” tego dziennika.
Nie przyszło mi to trudno. W czasie okupacji nauczyłem się stenografii —
notabene metodą
Gabelsbergera-Polińskiego, z bardzo starego samouczka — oczywiście nie do tego stopnia,
żeby być stenografem sądowym czy parlamentarnym, ale dostatecznie dobrze, by, przy ówcz
e-
snym braku wykwalifikowanych kadr, móc służyć dziennikowi pomocą. Zostałem zainstal
o-
wany w wojskowej stacji radiowej przy ul. Otwockiej i puszczony swobodnie na najgłębsze
wody, a raczej fale!
Po prawie pięcioletniej izolacji od świata mogłem z rozkoszą pławić się w dźwiękach pł
y-
nących z całej Europy, a nade wszyst
ko z Londynu, z Nowego Jorku i Moskwy.
Były to stacje „najbogatsze”
w audycje obcojęzyczne. Słyszałem angielski i rosyjski z ust
autentycznych Anglików, Amerykanów, Rosjan, a inne języki — z ust Włochów, Hiszpanów,
Portugalczyków. Tu dopiero spostrzegłem, jak wielka różnica dzieli angielski od amerykań-
skiego („The Voice of America”
, retransmitowany przez stacje europejskie) i pojąłem jak wiele
w naszych „dy
skusjach” było sztuczności.
Ale i to radiowe spotkanie z językami obcymi miało charakter pośredni. Pierwszy „żywy”
kontakt nastąpił zimą 1944/1945 r., kiedy to po raz pierwszy po wojnie zjawili się w P
olsce, a
ściślej mówiąc na Pradze, dziennikarze anglosascy z M
oskwy.
Wyglądali jak Marsjanie. Chłopiska wielkie; ubrani w skó
rzane kombinezony lotnicze; nie-
omalże dyszący dobrobytem konserwowo
-czekoladowo-papierosowym. I, oczywiście, mó-
wiący po angielsk
u — jedni z akcentem znad Tamizy, inni z akcentem znad Hudsonu.
Znajdował się wśród nich Stefan Litauer, ówczesny korespondent londyńskiego „News
Chronicie” w Moskwie, przedwojenny dziennikarz polski, mówiący doskonale po angielsku.
Zwiedzaliśmy drukarnię „Życia Warszawy”
przy ul. Grochowskiej, należącą do Ojców Alber-
tynów, u których pierwszy powojenny dziennik warszawski znalazł gościnę. Redaktor Litauer
bardzo pomagał mi w tłumaczeniu.
Jakkolwiek znałem na pamięć znaczną
część „Opowieści Wigilijnej” Dickensa, trudno mi
było tłumaczyć, jak to poruszaliśmy ręcznie całą maszynę drukarską, drukując pierwszy numer
„Ż
ycia Warszawy”.
(Redaktorowi Litauerowi zawdzięczam także maksymę, którą, pod jego wpł
ywem, starałem
się stosować w życiu. Zapytał mnie on:
„Czy wie pan skąd naprawdę pochodzi słowo „dzienni-
karz? Nie? — Stąd, że dziennikarz to taki człowiek, który pisze codziennie.”)
Pierwszy swój szok językowy przeżyłem jednak nie na Pra
dze w roku 1944, ale na Kongre-
sie Intelektualistów we Wrocła
wiu w 1948 roku. Tam byli już nie tylko Amerykanie i Anglicy,
tam byli przedstawiciele jeżeli nie większości, to w każdym razie znacznej części narodów, a
więc i języków świata. Był nie tylko Julian Huxley, ale i Pablo Picasso, Jorge Amado, Fryd
e-
ryk Joliot-Curie oraz pisarze i działacze, których nazwisk już nawet nie pamiętam.
Był tam również tłumacz, obywatel argentyński, pochodzenia jugosłowiańskiego, którego
nazwisko zapamiętałem: Emilio Stefanovitch.
Emilio Stefanovitch tłumaczył oficjalnie z angielskiego, fran
cuskiego, hiszpańskiego i na te
trzy języki, czyli w obie strony. Tłumaczył znakomicie —
szybko, swobodnie i prawie bez no-
tatek, kompetentnie i... zrozumiale, co przy przenośniach literackich, przysłowiach, cytatach i
pewnej kwiecistości języka, szcze
gólnie u przedstawicieli narodów śródziemnomorskich i u
latynosów, nie było wcale rzeczą łatwą.
Ale Jorge Amado mówił po portugalsku. Stefanovitch mógł znać ten język powierzcho
wnie
ze względu na jego podobieństwo do hiszpańskiego —
zresztą w wymowie nie tak bliskie, jak
1304488
1304488
27
się powszechnie w
ydaje. Nie znał go jednak na tyle, by móc tłumaczyć na angielski bądź co
bądź skomplikowane przemówienie. A jednak, gdy tylko Amado skończył, Stef
anovitch pod-
niósł się i...
Tu nastąpiło najpierw rozczarowanie. Stefanovitch czytał. Czytał z przygotowanego tekstu.
Swobodnie, jak zwykle, ale czytał. Byłem prz
ekonany, że Amado dostarczył mu uprzednio
tekst portugalski. Ewentualne wstawki nie stanowiły większej trudności, bo gdyby nawet tł
u-
macz nie przekazał ich sł
uchającym, tylko niewiele osób zorientowałoby się w tym.
Gdy posiedzenie się skończyło, zapytałem Stefanovitcha, kiedy otrzymał tekst przemówi
e-
nia Amado i kiedy zdążył go przetłumaczyć na angielski.
—
Przetłumaczyć? Na piśmie?
—
No, tak. Przecież odczytywał pan tekst angielski!
—
Tekst angielski? — Stefanovitch się oburzył — Niech pan patrzy!
I podał mi kartki. Przemówienie było napisane w języku por
tugalskim.
—
Dostałem ten tekst na kilka minut przed rozpoczęciem przemówienia Amado — powie-
dział —
Nie miałem nawet czasu dobrze się z nim zapoznać. Ale jak pan wie, portugalski w
dźwięku nie przypomina hiszpańskiego, natomiast w słowie pisa
nym — tak. Rozumiałem więc
zupełnie dobrze, o co chodzi. A angielski znam świetnie. Gdyby było odwrotnie, gdybym m
u-
siał tłumaczyć z angielskiego na portugalski, nie dałbym sobie rady. W drugą stronę —
trudno-
ści nie było. Najważniejsze znać język, na który
się tłumaczy.
Święta prawda.
W 1947 roku Polskie Radio rozpisało konkurs na spikerów do swych audycji obcojęzyc
z-
nych. Kandydaci musieli przetłumaczyć tekst z języka polskiego na obcy — bez słownika — i
odczytać przed mikrofonem swoje tłumaczenie.
Mimo że zdałem ten egzamin z angielskiego, niemieckiego i hiszpańskiego (a może nawet i
z włoskiego) zaproponowano mi pracę tylko w dziale hiszpańskim. Nic dziwnego —
w pozo-
stałych byli lepsi ode mnie.
Praca wyglądała następująco. Dwa razy w tygodniu przychodziłem do radia na ulicę No
a-
kowskiego w Warszawie, gdzie przygotowywałem audycje —
to znaczy redagowałem dzien-
nik i wybierałem teksty z
gazet i czasopism do części komentarzowej. Po czym zabierałem się
do tłumaczenia tych tekstów na his
zpański.
Z początku były to męki piekielne, za które przeklinałem siebie samego, Polskie Radio oraz
generała Franco. Ale powoli, stopniowo, tłumaczenie sprawiało mi coraz mniej trudności. Ję
-
zyk dziennikarski był wówczas niezbyt świeży i oryginalny, terminy powtarzały się z dokła
d-
nością do jednej dziesiątej m
ilimetra i gdy się je raz opanowało — można było z dużą dozą
pewności ruszać do ataku, jak Don Kichot, a raczej — Sancho Pansa, bo mimo iż sam tłuma-
czyłem teksty i sam je w
ygłaszałem, zadanie kluczowe należało do kogoś innego.
Tym kimś był rodowity Hiszpan nazwiskiem Pelaez, uczest
nik wojny domowej w Hiszpanii
i uciekinier polityczny, który, jak wie
lu innych, znalazł schronienie w Polsce. To właśnie Pela-
ez brał pod lupę moje tłumaczenia i —
raz po raz parskając śmiechem — przekształcał je w
szlachetną hiszpańszczyznę. Był to nauczyciel niezmordowany, człowiek o sercu otwartym,
anielskiej cierpliwości.
Pelaez mógłby sam czytać teksty hiszpańskie przed mikrofonem, gdyby miał
odpowiedni
głos. Niestety, jego głos —
zbyt stłumiony — nie nadawał się do spikerki. Tylko więc dzięki
temu mogłem przez prawie półtora roku uświ
adamiać Hiszpanów o tym, co się w Polsce i na
świecie dzieje —
w wersji politycznej Polskiego Radia i w wersji językowej Pelaeza — Bro-
niarka.
Doskonałą praktyką w tłumaczeniu, niestety, wyłącznie biernym, bo tylko na polski, była
praca w Agencji Prasowo-Informacyjnej o dość niefrasobliwym skrócie „API”. Znalazłem się
tam po zlikwidowaniu mojego już niepotrzebnego stanowiska —
stenografa i nasłuchiwacza w
„Życiu Warsz
awy”.
Duszą, sprężyną, żywym srebrem i spiritus movens „API”
był genialny radiotelegrafista,
Adam Panasiewicz. Wystarczył mu radioodbiornik, dwie słuchawki i m
aszyna do pisania — i
1304488
1304488
28
oto spod jego palców płynęły —
oczywiście za darmo — depesze „Reutera”, „United Press”,
„A
ssociated Press”, „AFP” ...
U tego więc Adama Panasiewicza przyszło mi z paniami Madzią, Jadzią i Kaliną tłumaczyć
depesze prasowe. A ponieważ obok „Reutera”, „United Press” i „TASS” na scenę wkroczyła
francuska „AFP”
— musiałem nauczyć się języka francuskiego, co mi później, jako korespon-
dentowi „Trybuny Ludu”
w Paryżu, bardzo się przydało.
Wskazówki
1. Słuchanie radia w obcych językach jest niesłychanie pomocne przy uczeniu się. ich. Słyszysz
przecież autentyczną wymowę.
2. Idealna metoda korzystania z radia polega na tym, by w czasie sł
uchania mieć przed sobą
pisany czy drukowany tekst tego, co się. słyszy. Kiedyś było to prawie niemożliwe, dziś (1991
rok) „Gazeta Wyborcza”, „Życie Warszawy”, „Rzeczpospolita”
drukują teksty lekcji języka
angielskiego w BBC czy w Głosie Ameryki przed ich nadaniem. Gorzej jest z nauką innych
języków, bo takiej praktyki w prasie polskiej w stosunku do nich nie stosuje się. W przypadku
więc francuskiego, włoskiego czy his
zpańskiego, musisz audycje nagrywać na magnetofon, a
później je przep
isywać.
3. Przepisany tekst — np. francuski — przetłumacz na polski i ucz się go tak, jak w przypadku
„Opowieści wigilijnej”. Samo tylko słuchanie, a nawet powtarzanie każdego zdania franc
u-
skiego czy jakiegokolwiek innego po wysłuchaniu go z taśmy, nie sprawi, że będziesz mówić
płynnie po franc
usku.
1304488
1304488
29
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tłumacz czy zdrajca?
Z językami obcymi miałem kontakt przez całe moje zawodowe życie. Pracując w kraju za
j-
mowałem się zawsze polityką zagraniczną, co wymagało nieustannego czytania „New York
Timesów”, „Tim
esów”, „Mondów”, „Weltów”, „Corriere'ów della Sera”, a nawet „Arribów”
(„Arrib
a” — hiszpańskie pismo frankistowskie) czy „Diariów de Noticias” („Diario de Noti-
cias” — portugalski dziennik informacyjny). Najciekawsze, jak sądzę, były moje zagraniczne
przygody język
owe.
Najbardziej imponuje każdemu to, czego sam nie potraf zrobić. Byłem olśniony tym, co
miało miejsce w dziedzinie tłumaczenia i ma dotychczas —
w Narodach Zjednoczonych. Tłu-
maczenie równoczesne —
symultanka — nawet przy wszystkich zawiłościach danego języka,
przy oratorskich popisach mówcy, przy przenośniach i aforyzmach — nie wydaje się trudne.
Natomiast tłumaczenie konsekutywne —
czyli dokonywane po zakończeniu wystąpienia przez
mówcę —
to dopiero wyczyn!
Delegatem Urugwaju w Narodach Zjednoczonych był przez wiele lat doktor Fabregat,
prawnik z wykształcenia, człowiek starszy, a więc mający wiele doświadczenia, a co za tym
idzie skarbnicę wspomnień. Doktor Fabregat był orat
orem wygłaszającym kwieciste mowy —
bez względu na treść tego, co mówił Jego wystąpienia nie trwały nigdy krócej niż pół godziny.
W ramach rotacji, Urugwaj otrzymał miejsce w Radzie Bezpieczeństwa. Panuje tam inny
sposób tłumaczenia niż w Zgromadzeniu Ogólnym: obok symultanki każde przemówienie tłu
-
maczone jest konsekutywnie na dwa języki robocze: angielski i francuski. Czas, który zużywa
się na przetran
sponowanie wystąpienia na te dwa języki (albo na jeden, jeżeli przemówienie
wygłoszone zostało po angielsku lub po francusku) zarezerwowany jest na rozmowy zakuliso-
we, które, jak wiadomo, prowadzą zawsze szybciej i skuteczniej do celu, niż negocjacje w
świetle jupiterów i pod okiem kamer telewizy
jnych.
I oto doktor Fabregat wygłasza przemówienie. Długo, zawile, cytując przysłowia hiszpań-
skie i powiedzenia wielkich mężów stanu, powołując się na opinie prawnicze i w ogóle dając
upust swym oratorskim zdolnościom, a jeszcze bardziej — ambicjom.
Przemówienie jego trwa trzy kwadranse. Delegaci wychodzą do przyległych salonów, bo
przecież treść przemówienia doktora Fabregata już znają. I oto następuje tłumaczenie. Tłum
a-
czenie przemówienia improwizowanego, którego tekst pisany — w tej chwili jeszcze nie istnie-
je. Byłem zdruzgotany. Nigdy w życiu, przy najlepszych chęciach, przy najwyższym wysiłku
umysłowym i przy najbardziej wieloletniej praktyce nie mógłbym zrobić tego, co na moich
oczach robił tłumacz. Z notatek, które sporządzał w czasie przemówienia doktora Fabregata, a
na które tylko rzucał okiem, ale przede wszystkim z pamięci —
odtwarzał swobodnie, jasno,
bez zahamowań te kwieciste frazy. Nieomalże z tymi samymi gestami, ruchami, akcentami. Jak
gdyby tekst na podobieństwo rowków w płycie — wyrył mu się w pamięci — i to od razu po
angielsku.
Miałem i ja kilka doświadczeń z tłumaczeniem, choć oczywiście nigdy nie podjąłbym się
takich sztuk, jakich dokonywał tłumacz, odtwarzający przemówienie delegata uru
gwajskiego w
Radzie Bezpieczeństwa.
W roku 1963, w czasie przelotu premiera Józefa Cyrankiewicza z Meksyku przez Nowy
Jork do Warszawy odwiedził on oczywiście Organizację Narodów Zjednoczonych. Ówczesny
stały przedstawiciel Polski w ONZ, Bohdan Lewandowski, później zastępca sekretarza gen
e-
ralnego ONZ, poprosił mnie, bym tłumaczył najpierw rozmowę premiera z sekretarzem gen
e-
ralnym, U Thantem, później — jego rozmowy przy obiedzie, wydanym przez przewodniczące-
go Rady Bezpieczeństwa, Rogera Seydoux (Francja)
i wreszcie — jego konferencję prasową.
1304488
1304488
30
Ze strony ambasadora Lewandowskiego był to wyraz dużej —
choć nieświadomej — przezor-
ności, nie dl
atego, by sam tłumaczyć nie potrafił — angielski znał bardzo biegle — ale dlatego,
że U Thant rozpoczął rozmowę z premierem od wielkich pod jego adresem komplementów. I
to komplementów nie zdawkowych, nie zwyczajowych, ale merytorycznych, zawierających
przykłady ścisłej współpracy U Thanta z ambasadorem Lewandowskim. Temu ostatniemu b
y-
łoby na pewno nie bardzo wygodnie te komplementy tłumaczyć, a i nastąpiłaby pewna szkoda
polityczna; premier nie znałby bowiem w pełni znakomitej opinii najwyższego urzędnika mię-
dzynarodowego o przedstawicielu dyplomatycznym Polski.
Ale zarówno to tłumaczenie jak i następne —
przy obiedzie — to furda, igraszka, bagatela.
Nawet jeżeli poruszane były tematy o dość skomplikowanym chara
kterze — przedmiot był mi
znany, mogłem domyślić się, co jeden, czy drugi partner zechce powiedzieć, zresztą zaskoczeń
specjalnych nie było.
Trudność nastąpiła dopiero w czasie konferencji prasowej. Premier Cyrankiewicz mówił
bardzo pięknym językiem, długimi i często skomplikowanymi okresami, rzucał wiele orygina
l-
nych myśli i sformułowań. Pamiętam jeden zwrot, z którym miałem dużą trudność: poroz
u-
mienie z Niemcami Zachodnimi musiały być, według premiera, nie „osiągnięte”, czy „zawar-
te”, ale „wykute”. Sprawdziłem później w jednym z najlepszych słowników polsko-angielskich
—
„kościuszkowskim”, bo wydanym przez Fundację Kościuszkowską w Nowym Jorku (auto-
rzy — Kazimierz Bulas i Francis J. Whitfield), że moje instynktowne „to hammer out” pokry-
wało się z formą i treścią w
yrażenia premiera.
Podobna historia zdarzyła mi się w lecie roku 1964, w czasie pobytu w Warszawie Roberta
F. Kennedy'ego. Kolację na jego cześć wydał
w Jabłonnie ówczesny minister sprawiedliwości,
Marian Rybicki (Kennedy był Prokuratorem Generalnym tj. w nomenklaturze amerykańskiej
właśnie ministrem sprawiedliwości), ale na kolacji obecny był minister spraw zagranicznych
Adam Rapacki. Dopóki prz
emawiał Kennedy, wszystko było w porządku: oficjalny tłumacz
dawał sobie radę, choć i tak prawie wszyscy angielski znali. Natomiast, gdy przemówienie ro
z-
począł minister Rapacki i trzeba było tłumaczyć je
na angielski, coś w systemie nerwowym
tłumacza zawiodło. I może nawet nie bez powodu: minister Rapacki był mówcą znakomitym,
uciekał od banału, wyr
ażał jasno swe myśli, z wielką elegancją umiał operować wyrafinowaną
przenośnią i argumentem. Dość, że w pewnym momencie tłumacz załamał się —
i tłumaczenie
przerwał.
Ambasador polski w Waszyngtonie — nieżyjący już dziś Edward Drożniak — który był
obecny na tej kolacji, nie stracił przytomności umysłu i polecił mi: ,,Niech pan staje za Rapa
c-
kim i tłumaczy”
. Stanąłem więc zgodnie z dyrektywą i zacząłem tłumaczyć; wszystko skończy-
ło się dobrze. Późniejsza rozmowa przy koniaku między Kennedym, ministrem Rapackim i
ministrem Rybickim nie była już tak trudna —
z jednym, jedynym wyjątkiem: Robert Kennedy
mówił bardzo szybko, wyrzucając z siebie słowa dość niecierpliwie —
co dawało mi mało cza-
su na tłumaczenie.
Niekiedy, ale rzadko, można blefować.
Na początku mego pobytu w Stanach Zjednoczonych w latach sześćdziesiątych otrzymałem
depeszę z bardzo nęcącą propozycją udania się do Me
ksyku w związku z przyjazdem do tego
kraju pierwszej polskiej delegacji parlamentarnej. Delegacja, w której skład wchodzili: Ignacy
Loga-Sowiński, Władysław Bieńkowsici i Leon Chajn, miała zatrzymać się nie tylko w Ciudad
Mexico, ale jeździć po kraju i ja miałem jej w tej podróży towarzyszyć.
Choć moja funkcja z tłumaczeniem nic wspólnego nie miała — ze względu na nawał pracy
pomagałem trochę pani, którą przydzieliło naszej delegacji meksykańskie MSZ. Tłumaczyłem
wywiad Ignacego Logi-Sowińskiego w telewizji meksykańskiej, rozmowę naszych parlamenta-
rzystów z przedstawicielami kół przem
ysłowych Meksyku i kilka innych.
Aliści w czasie podróży po kraju zatrzymaliśmy się w jednym z mniejszych miast, gdzie
miało odbyć się spotkanie ludowe. Przemówienie wygłosił Władysław Bień
kowski.
A to orator świetny,
mówił bez kartki, ale za to z pasją, ogromnym temperamentem, z umie-
jętnością wywoływania u słuchających głębokiego zainteresowania, co dla tłumacza wcale ł
a-
1304488
1304488
31
twe nie jest.
Perorował z zapałem, obrazowo. Były sosny i był ustrój ludowy. Był wschód słońca i był
awans społeczny. Był Kościuszki i był Juarez.
Jakże to wszystko oddać? Jakże znaleźć odpowiedniki tyci zdań, pełnych emocji, tych lic
z-
nych opisów, tych wspaniałych wizji ? Przecież ważniejszy był tutaj ton, sposób narracji, or
a-
torstwo, niż dokładność tłumaczenia. Zwłaszcza, że nie mogłem się o takie tłumaczenie pok
u-
sić.
Zaryzykowałem więc. Przywoławszy w pamięci wszystko to co w czasie mojej pracy w
hiszpańskich programach Polskiego Radia było moim chlebem codziennym, uważając, by nie
odejść od tematu, zacząłem wygłaszać swoje własne przemówienie.
Na temat cierpień Pol-
ski w czasie okupacji, i na temat wyzwolenia na temat powojennej odbudowy i na temat zmian
na wsi i na temat upowszechniania oświaty. I oczywiście na temat przyjaźni meksykańsko
-
polskiej, której chyba nie zaszkodziłem tłumacząc Bieńkowskiego. Oklaski były wręcz fren
e-
tyczne.
Wśród tłumaczy zawodowych największe wrażenie wywarł na mnie —
i nie tylko na mnie
—
tłumacz Nikity Chruszczowa — Wiktor Suchodriew. Nie tylko znał angielski i amerykański
język i a
kcent; nie tylko wyglądał jak gwiazdor filmowy - ciemny, przystojny — ale do tego
wszystkiego tłum
aczył elegancko, szybko i ... głośno. To ostatnie, zwłaszcza przy tempera-
mencie Chruszczowa, miało znaczenie ogromne. Bo jak można nie tłumaczyć głośno np. ko
n-
ferencji prasowej, prowadzonej z ... balkonu siedziby delegacji radzieckiej przy ONZ — wśród
nowojorskiego szumu, gwaru, czy raczej hałasu i huku? Albo podobnej konferencji prasowej
na wielkim trawniku rezydencji radzieckiej w Glen Cove pod Nowym Jorkiem? Przecież do-
kładność tłumaczenia jest w takich przypadkach równie ważna jak to, by tłumaczenie w ogóle
zostało usł
yszane.
Suchodriew miał z Chruszczowem wiele kłopotów, ponieważ trudno było sobie w
yobrazić
większą różnicę mentalności między nim
a jego pryncypałem. Suchodriew był autentycznym
inteligentem o wyrafinowanym umyśle, „Europejczykiem”, Chruszczow natomiast — czło-
wiekiem prostym, niekiedy wręcz prymitywnym, chociaż przenikniętym mądrością ludu i —
jak na owe czasy i system wychowywania przywódców w ZSRR — obdarzony umiejętnością
myślenia w wielkiej skali. Siłą jego przemówień były ludowe powiedzenia. Suchodriew więc
musiał się Chruszczowa „nauczyć”
, ale mimo to — tylko jego własna przytomność umysłu i
szybkość reagowania ratowała w
wielu przypadkach od blamażu... jego szefa,.
Jedno ze swych przemówień Chruszczow rozpoczął tak oto: „Wiem, że w waszych krajach,
kiedy ktoś zwraca się do publiczności, mówi „Gentlemen and Ladies”
(„Panowie i Panie”). U
nas jest inaczej i dlatego zacznę
tak, jak u nas — „Ladies and Gentlemen” („Panie i Panowie”).
Suchodriew zdrętwiał. Chruszczow popełnił tu jeden błąd kardynalny a jeden poważny.
Wiadomo, że w krajach anglosaskich, przemówienia zaczynają się od słów „Panie i Panowie”,
a nie „
Panowie i Panie”, a więc Chruszczow wyakcentował swoją rzekomą elegancję w spo-
sób wprost śmieszny. A po drugie —
kto w Związku Radzieckim zaczynał przemówienie od
„Panie i Panowie”? Tam się mówiło po prostu „Towariszczi”
bez rozróżniania nawet męż-
czyzn od kobiet, bo słowo „towarzyszka” w języku rosyjskim nie istnieje: i „towarzysz” i „to-
warzyszka” — to ten sam (czy ta sama) „towariszcz”.
Ale Suchodriew przytomności umysłu nie stracił. Wstęp przemówienia Chruszczowa prz
e-
tłumaczył następująco: „Wiem, że w waszych krajach, kiedy ktoś się zwraca do publiczności,
mówi: „Ladies and Gentlemen”. Ja powiem inaczej: „
Beautiful Ladies and Gentlemen”. Czyli:
„Piękne
Panie i Panowie”. Istnieje włoskie powiedzenie „traduttore — traditore”, w którym
zmiana dwóch liter pozwoliła na stworzenie jednego z klasycznych językowych kalamburów.
Bo „traduttore”
oznacza „tłumacza”, a „traditore” — „zdrajcę”. Innymi słowy, tłumacz może
tak przekładać tekst, że zdradzi swego pryncypała, że całkowicie zniekształci jego wypowiedź.
W przypadku Suchodriewa „zdrada” nie tylko nie była zdradą, ale stalą się ratunkiem. Ciekawy
jestem, czy Chruszczow kiedykolwiek dowiedział się o tym.
1304488
1304488
32
Wskazówki
1. Jeżeli jesteś już zaawansowany —
załóżmy w nauce języka włoskiego, kup włoską gazetę i
zacznij się bawić następująco: przetłumacz na polski dwa akapity artykułu wstępnego. Z te
k-
stu polskiego przetłumacz je na włoski i poprawiaj je tak jak w przypadku „Opowieści wig
i-
lijnej”, aż Twój tekst włoski, przetłumaczony z polskiego, będzie identyczny z oryginalnym
tekstem włoskim. Poproś kolegę (czy koleżankę), która także uczy się włoskiego, by przeczy-
tała Ci pierwsze zdanie po polsku. Ty zaś przetłumacz na głos to zdanie na włoski. Powtarzaj
to przy każdym następnym zdaniu. Musisz czynić tak tyle razy, byś mógł po każdy
m zdaniu
polskim, prawie bez namysłu, wypowiedzieć je po włosku. Jest to doskonała metoda przyg
o-
towywania się do zawodu tłumacza, ale daje ona wielkie korzyści także przy uczeniu się o
b-
cego języka bez takiego zamiaru.
2. Po jakimś czasie poproś kolegę, by przetłumaczył na język polski dwa akapity tekstu wł
o-
skiego, którego nie znasz. Niech przeczyta on po polsku zdanie, mając przed oczami tekst t
e-
go zdania po włosku, ale tak, byś Ty go nie widział. Staraj się, tak jak umiesz, a więc z błę-
dami przetłumaczyć to zdanie na włoski. Potem niech kolega pokaże Ci oryginalny tekst wł
o-
ski tego zdania. Rzuć nań okiem i staraj się pamięciowo przyswoić je sobie w wersji popra
w-
nej. Teraz, niech kolega przeczyta Ci je ponownie po polsku a Ty, z pamięci, wypo
wiedz je po
włosku. I znowu porównaj swój tekst włoski z włoskim oryginałem. Czyń to tak długo, aż bę-
dziesz mógł wyrecytować zdanie włoskie bezbłędnie, oczywiście z pamięci i tylko na podst
a-
wie odczytanych Ci zdań po polsku.
1304488
1304488
33
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Wielki Zgrywus z Kalifornii
W czasie mojego pobytu w Szwecji w charakterze korespondenta „Trybuny Ludu” (1977-
1982) odbyła się w Sztokholmie inauguracja wielkiej wystawy dzieł z kolekcji Armanda
Hammera, zmarłego w wieku 92 lat w 1990 roku, amerykańskiego przemysłowca, człowieka
—
legendy. Hammer, który urodził się w Nowym Jorku, po Rewolucji Październikowej poje-
chał do Rosji i tam nawiązał osobisty kontakt z Leninem (i ze wszystkimi przywódcami r
a-
dzieckimi z wyjątkiem Stalina). Zajmował się biznesem w Rosji, a później w Związku R
a-
dzieckim w różnych dziedzinach, ale najbardziej jest znany z tego, że za namową Lenina zb
u-
dował w ZSRR fabrykę ołówków (już po jego śmierci, w 1925 roku, Hammer stworzył korp
o-
rację pod nazwą „A. Ham
mer Pencil Co, New York, Moscow and London”.
Hammer przyjechał na inaugurację do Sztokholmu i z tej okazji miałem możliwość krótko z
nim porozmawiać.
—
Wiem, panie prezesie (bo to wszyscy wiedzą) — powiedziałem — że będąc w Rosji, na-
uczył się pan rosyjskiego, żeby móc mówić z Leninem po rosyjsku. Czy to było
potrzebne?
Przecież Lenina uważano za poliglotę?
—
Lenin odparł Hammer znał kilka języków — niemiecki i francuski dobrze, angielski ra-
czej biernie — ale, po pierwsze, byłem zafascynowany rewolucją, ponieważ pochodzę z rodzi-
ny socjalistycznej, a po drugie, nic nie daje takiego kontaktu — również w biznesie — jak zna-
jomość języka partnera. Zacząłem się więc uczyć rosyj
skiego
—
Jaką metodą?
—
Znajdowałem się w otoczeniu Rosjan, ale zdałem sobie szybko sprawę, że przecież przez
samo słuchanie —
niezrozumiałej przecież początkowo mowy — języka się nie nauczę. Zaczą-
łem więc uczyć się słówek rosyjskich na pamięć, wk
uwać je po sto dziennie.
—
Po sto dziennie?
—
Gorzej, a raczej lepiej. To tylko w pierwszym dniu było sto słów. W drugim i następnym
ilość ich rosła, bo musiałem powtarzać te, których nauczyłem się w dniach poprzednich. Ina
-
czej zapomniałbym je. Zapominałem zresztą, ale nawet to, co poz
ostawało w pamięci, służyło
mi dobrze. Starałem się bowiem stosować wykute słowa natychmiast po wyuczeniu się ich w
rozmowach z Rosjanami. Chwaliłem się nimi. A Rosjanie byli zachwyceni, że tak bardzo sta-
ram się poznać ich język. Trudność i polegała tylko na tym, iż nie chcieli mnie poprawiać. A
l-
bo uważali, że to i tak już wspaniały wyczyn z m
ojej strony, iż uczę się ich języka, albo też byli
onieśmieleni tym, że byłem „Amierykańcem”
. Powiem jednak panu szczerze: najgorsi byli
Rosjanie, którzy uczyli się angielskiego. W ogóle nie chcieli rozmawiać ze mną po rosyjsku,
pragnąc wykorzystywać moją amerykańszczyznę. Na szczęście
— niewielu ich było.
Czy można Hammerowi wierzyć? Czy rzeczywiście był on w stanie nauczyć się stu słów
dziennie? Hammer był znany z tego, że lubił się chwalić (ale cz
ynił to ogromnie dyskretnie i w
taki sposób, że z owego chwalenia można się było zawsze czegoś ciekawego dowiedzieć, czy
nawet uśmiać, bo był na swój sposób, „z cicha pęk”. Ale sto słów dziennie? Może wyjaśnie
nie
tego niezwykłego osiągnięcia kryło się w jego powiedzeniu, że powtarzał często słowa n
a-
uczone, że, powiedzmy, po pięciu dniach, k
iedy nauczył się pięciuset słów, następnych pięć dni
poświęcał tylko na ich powtarzanie.
W każdym razie, po rosyjsku się nauczył i skuteczność metody pamięciowej —
potwierdził.
W metodzie profesora Manfreda Lachsa, członka Międzynarodowego Trybunału Spr
awie-
dliwości w Hadze, znajdował się także element pamięciowy, ale wynikał on z innych przesł
a-
nek.
Profesor Lachs kształcił się (poza Uniwersytetem Jagiellońskim, gdzie otrzymał doktorat
praw w 1937 roku), na Uniwersytecie Wiedeńskim i Uniwersytecie Nancy (
Francja, gdzie też
1304488
1304488
34
uzyskał doktorat praw —
w 1939 roku) oraz w London School of Economics. A więc niemiec-
ki, francuski i angielski znał niejako naturalnie i w tych językach nie tylko mówił, ale i pisał.
Miał on jednak szczególną a
mbicję: by prawo było dla ludzi czymś żywym, czymś — jak to
formułował —
pulsującym, czymś barwnym. Dlatego też w swoich publicznych wystąpieniach
starał się o to, by ilustrować je ciekawymi przykł
adami i cytatami. Ale — jak mi mówił — te
przykłady czy powiedzenia „muszą być wygł
aszane z pamięci, one nie mogą być czytane”.
Jeżeli więc profesor Lachs powoływał się —
by wykazać błędność jego poglądów — np. na
szkockiego prawnika, Jamesa Larimera, który twierdził, że ludzkość dzieli się na trzy grupy
ludzi: „civilized, barbar
ic and savage” („cywilizowanych, barbarzyńskich i dzikich”), to po
pierwsze, musiał to powiedzieć z pamięci, a po drugie —
musiał to powiedzieć w języku ory-
ginalnym, czyli po angielsku, nawet jeżeli przemawiał przed prawnikami francuskimi. A gdy
cytował prawnika
francuskiego, Henri Bonfilsa (1835—1897), że „une fosse... séparera
toujours les Etats européens et amé
ricains et leurs colonies, des Etats musulmans et de 1'empire
du milieu, car les conditions sociales et politiques dans lequelles vivent les peuples musulmans
ou les Chinois, sont incompatibles avec 1'idée de la pleine communauté internationale”, to mu-
siał zacytować te słowa z pamięci po francusku, nawet, jeżeli przemawiał przed audytorium
angielskim. (Tłumaczenie: „Rów (przepaść) ... zawsze będzie dzieliła państwa europejskie i
amerykańskie oraz ich kolonie od państw muzułmańskich i imperium środka (Chi
ny), ponie-
waż warunki społeczne i polityczne, w których żyją narody m
uzułmańskie czy Chińczycy są
nie do pogodzenia z koncepcją pełnej społeczności między
narodowej”).
Tu już chodzi nie tylko o znajomość obcego języka i przed
miotu, ale i o to, co Amerykanie
nazywają „the delivery”, a więc umiejętność wypowiedzenia
danego tekstu. To właśnie profe-
sor Lachs opanował bezbłędnie. Wydaje mi się, że nikt nie powinien występować publicznie,
zwłaszcza w obcym języku, bez przygotowania się i bez
przepowiedzenia sobie tekstu na głos
przynajmniej raz. Jeżeli tego nie uczyni, może się znaleźć
w sytuacji, w której nie potrafi wy-
mówić prostego angielskiego wyrażenia „in
an unenviable position” (wymawiaj „yn en anEN-
wiebl poZYsz’n
- „w pozycji nie do pozazdroszczenia”) i się w tej pozycji... sam znajdzie.
* * *
Nie brak w Polsce ludzi pod względem lingwistycznym bar
dzo utalentowanych. Karol
Szyndzielorz przerzuca się
z angielskiego na rosyjski czy z czeskiego na niemiecki z łatwością
ogromną. Po angielsku, niemiecku, francusku, rosyjsku i szwedzku mówi płynnie Włodzimierz
Łoziński, do ni
edawna rzecznik prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Były minister handlu
zagranicznego a w chwili, gdy piszę te słowa ambasador Polski w Brukseli, Tadeusz Olechow-
ski mówi płynnie (i właśnie z aktorską swadą) po angielsku, francusku, niemie
cku, włosku a
nawet, o ile wiem, po birmańsku (był radcą handlowym w Birmie —
obecnie Myanmar) (Ole-
chowski już nie żyje)
. Dużym talentem językowym odznacza się polski były minister spraw
zagranicznych, profesor Krzysztof Skubiszewski. A także Marian Podkowiński i Wiesław Gó
r-
nicki (obaj też już nie żyją)
.
Oddzielnym — i zadziwiającym — rozdziałem jest Jan Paweł II, którego zdolności lingwi-
styczne (i aktorskie w najlepszym tego słowa znaczeniu) są wprost be
zgraniczne.
Niedawno stał się w Polsce sławny Andrew (Andrzej) Borowiec, korespondent amerykań-
skiego dziennika „The Washin
gton Times”. Napisał on w swym dzienniku z 20 listopada 1990
roku, że rozważana jest możliwość stacjonowania wojsk amerykańskich na Bugu dla ochrony
Polski przed „potencjalnym zamętem w republikach radzieckich”
. (Co za dar przewidywania!)
Ale ja znam Borowca również jako świetnego lingwistę. Kiedy byłem korespondentem
„Tryb
uny Ludu” w Paryżu (1969— 1973), jeździłem często do Brukseli na sesje NATO i tam
go poznałem. Mówił on wspaniale po angielsku, francusku, niemiecku a ponadto — ma nie-
omalże a
ktorski dar naśladowania głosu i ruchów różnych mężów stanu, zwłaszcza Brandta i
Pompidou oraz Josepha Lunsa (Holandia) i Manlio Brosio (Włochy) —
dwóch sekretarzy ge-
1304488
1304488
35
neralnych NATO. Boki zrywaliśmy, kiedy Borowiec mówił jako Brosio: „Sono l'unico segr
e-
tario generale dell'OTAN chi votó c
ontra l'OTAN” („Jestem jedynym sekretarzem generalnym
NATO, który gł
osował przeciwko NATO” — co było prawdą; w czasie debaty w parlamencie
włoskim nad przystąpieniem Włoch do NATO, Brosio głos
ował przeciwko temu — po czym
zmienił zdanie —
i jak widać — dość radykalnie).
Bardzo dobrą znajomość idiomatycznej angielszczyzny i amerykańszczyzny ma wicemin
i-
ster współpracy gospodarczej z zagranicą, Janusz K
aczurba.
Wszyscy pamiętamy film pt. „Indiana Jones”
z Harrisonem Fordem. Tytuł polski tego filmu
nie jest pełny, ponieważ po angielsku brzmi on „Indiana Jones and the Temple of Doom” („In-
diana Jones i Świątynia Zagłady”). Kto zna dobrze angielski, ten wie, że słowo „doom”
koja-
rzy się z „gloom" w powiedzeniu „the prophets of doom and gloom”
(„prorocy zagłady i mro-
ku”). A oto związek tego powiedzenia z Kaczurba.
W lutym 1988 roku przybyła do Waszyngtonu delegacja ministerstwa współpracy gosp
o-
darczej z zagranicą, której członkiem i rzecznikiem był właśnie Kaczurba. W sali sekcji kons
u-
larnej ambasady polskiej w Waszyngtonie urządził on konferencję prasową na temat gospodar-
ki polskiej i gospodarczych stosunków polsko-amerykańskich, które zaczęły się jako tako roz-
wijać po zniesieniu przez prezydenta Ronalda Reagana ostatnich sankcji przeciwko Warszawie
19 lutego 1987 roku. Ale stan gospodarki polskiej oceniany był przez miarodajne amerykańskie
koła dość kiepsko. Kaczurba wiedział, że merytorycznie wiele na swej konferencji prasowej nie
zrobi, ale że to przynajmniej, co może zrobić pod względem ję
zykowym, to zrobi.
Zgodnie z tym więc, stwierdził na samym początku: „It is difficult to fight the prophets of
doom and gloom on the state of the Polish economy, but I'll do my best” („Trudno zwalczać
proroków zagłady i mroku na temat gospodarki polskiej, ale zrobię, co mogę.”). Po czym za-
serwował kilka innych perełek w rodzaju „the spiritual environment”
(„środowisko duchowe”
czyli „at
mosfera psychologiczna”) oraz: „We have not come here to contemplate our wounds
and scars” („Nie przyjechaliśmy tu po to, by kontemplować nasze rany i blizny”).
Zgodnie z tym wzorem padła też odpowiednio sformułowana odpowiedź na moje pytanie,
które brzmiało:
—
Niedawno byłem na konferencji prezenterów religijnych, czyli pastorów, którzy nadają
swoje kazania i programy przez telewizję i radio („National Conference of Religious Broadca-
sters”). Jeden z nich, pochodzący ze stanu Illinois, a więc ze stanu, w którym mieszka wielu
Polaków, dowiedziawszy się, że jestem z Polski, powiedział całkiem poważnie i złośliwie: —
Wiemy, że wielu polsko-amerykańskich biznesmenów i niemała liczba biznesmenów amery-
kańskich z
akłada firmy w Polsce tylko dlatego, że jest tam dużo ładnych dziewczyn. Uważamy,
że zjawisko to podważa stabilność amerykańskich rodzin. Co pan na to, p
anie ministrze?
Kaczurba, bez zmrużenia oka: „You would need here some personal experience and I have
not enjoyed it so far” („Tu potrzeba byłoby trochę doświadczenia osobistego, a ja jeszcze się
nim nie delektowałem”).
* * *
Niezwykły talent językowy ma Waldemar Kedaj, (ojciec pr
ezenterki telewizyjnej Hanny
Lis) o czym poniżej.
... Jestem korespondentem „Trybuny Ludu”
w Sztokholmie z kompetencjami rozciągający-
mi się na cały obszar nordycki (Szwecja, Norwegia, D
ania, Finlandia i Islandia).
Redakcja zawiadamia mnie, że do Szwecji przyjedzie właś
nie Kedaj. Nie znam go, ponie-
1304488
1304488
36
waż zaczął pracować w „Trybunie Ludu”, kiedy ja już byłem w Szwecji. Wiem tylko, że przez
wiele lat był on dziennikarzem Polskiej Agencji Prasowej i że reprezentował ją jako korespon-
dent w Rzymie.
Ambasada zamawia mu hotel. Ja zaś jadę po niego na lotnisko. Ale hotel okazuje się za dro-
gi na nasze finansowe możliwości, szukamy więc innego. Jest lato, sezon turystyczny, pokojów
w hotelach brak. Wreszcie, w starej kamienicy w śródmieściu, znajdujemy na trzecim piętrze
pensjonat. Wita nas urodziwa dziewczyna (prawie wszystkie Szwedki są urodziwe). Mówię do
niej — po szwedzku — że mój kolega potrzebuje pokoju. Po czym dodaję:
—
Obawiam się, że będzie musiała pani rozmawiać z nim po angielsku, bo on szwedzkiego
nie zna.
Kedaj stoi cicho, bo taką ma naturę. Gdy wszystkie formalności zostały załatwione, mówi
wspaniałą szwedczyzną
:
—
Jag är ledsen att jag inte kan tala svenska sa bra som min vän, men jag tror att jag kan
klara mig. („Przykro mi, że nie umiem mówić po szwedzku tak dobrze, jak mój przyjaciel, ale
myślę (wierzę), że dam s
obie radę.”)
Na to Szwedka, zdumiona:
—
Kiedy był pan w Szwecji, że tak świetnie mówi pan po szwedzku? Kedaj:
—
Ja nigdy nie byłem w Szwecji. Jestem tu pierwszy raz. Szwedzkiego nauczyłem się w
Polsce.
Ba! Żeby tylko szwedzkiego!
Kedaj zna dwadzieścia cztery języki a osiemnastoma z nich mówi płynnie. Dla niego takie
języki jak angielski, niemiecki, francuski, his
zpański, włoski — już się nie liczą, bo on mówi
także po japońsku, wie
tnamsku, węgiersku, bułgarsku, duńsku, arabsku... Sam słyszałem jak
śpiewał norweski hymn narodowy i jeszcze go Norwegom interpretował. A jego żona, Ale
k-
sandra Kedaj, w chwilach szczerości przyznaje się, że poderwał ją na uniwersytecie ... „na i
s-
landzki”. W Rzymie chodziła o Kedaju pogłoska, że na przyjęciach dyplomatycznych pragnął
doskonalić się w szwedzkim i dlatego rozmawiał z dyplomatami szwedzkimi. Ale okazali się
oni tak nudni, że przerzucił się na rozmowy z dyplomatami japońskimi.
Kedaj jest wyjątkowo zdolnym człowiekiem, jeżeli o znajomość obcych języków chodzi, ale
mógłby mieć trochę litości nad sobą i innymi: będąc w Sztokholmie n
auczył się dwóch dialek-
tów ... lapońskich.
* * *
W San Dimas, w Kalifornii, mieszka autentyczny Polak o niemieckim imieniu i nazwisku:
Werner R. Kirchner (od marca 2008 roku nieżyjący). W czasie drugiej wojny światowej, służył
on w polskim lotnictwie i brał udział w Battle of Britain w 1940 roku. Po wojnie osiadł w Sta
-
nach Zjednoczonych, wyspecjalizował się w najwyższych dzie
dzinach techniki kosmicznej i
opracował metodę, przy pomocy której astronauci Neil A. Ar
mstrong, Edwin E. Aldrin jr. i
Michael Collins zostali wyprowadzeni z orbity okołoziemskiej na orbitę okołoksiężycową i z
powrotem od 16 do 24 lipca 1969 roku; Armstrong i Aldrin, jako pierwsi ludzie, wylądowali
wówczas na księżycu.
Kirchner jest nie tylko poliglotą; jest on również Wielkim Zgrywusem, który bawi się jęz
y-
kami. Tak się złożyło, że prowadzimy ze sobą korespo
ndencję od lat.
Po wizycie w Szkole Orląt w Dęblinie i spotkaniu z ówczes
nym ministrem obrony narodo-
wej, generałem Florianem Siwickim w 1989 roku, Kirchner przysłał mi do Waszyngtonu list z
opisem tej wizyty, a ja, na tej podstawie nadałem korespondencję do „Trybuny Ludu”, której
kopię ocz
ywiście mu udostępniłem. Ponieważ Kirchner wie o moim zainteresowaniu językami
obcymi, przysłał mi list następującej treści:
1304488
1304488
37
„Mein Dear Herr Zygmunt!
Vot is zat — ein peachen articeln about zat fighter von dem 317 Polnischen Rafen waltzen
in dem Dęblinen Eageln —
nesten? Ich kome zu den konkluzionen zat your exposé was not
only very nice but also ausgezeichnet. Your remarken about meine Gnädige Frau riposten zum
Herr General Siwicki about mein polnischen heart were very thoughtfullen. I am enclosen me-
ine Brief bratanica Monika (ach du Lieber in ein polnisches naleciałościen) und her friend An-
na, vich might jingeln your chimes”.
Tekst ten jest umyślnym zniekształceniem niemieckiego i angielskiego i można by streścić
go uproszczonym opisie, ale ponieważ książeczka niniejsza traktuje o nauce języków obcych,
nie wypada się tak wymigiwać.
Spróbujmy więc, by Czytelników nie nużyć, zanalizować bardziej szczegółowo przynaj
m-
niej początek tego listu.
„Mein" —po niemiecku „mój”
(prawidłowo), „Dear” — po angielsku „drogi” (prawidłowo),
„Herr”
po niemiecku „Pan” lub „Panie” w sensie „Panie Zygmuncie” (prawidłowo).
„Vot is zat”
. Mamy tu do czynienia z ironicznym potraktowaniem niemieckiej wymowy an-
gielskich słów. Większość Niemców nie może dać sobie rady ze sł
owami takimi, jak „what”
(„co” — wymawiaj „chłot”) i zamiast tego mówi „wot” (a po angielsku żeby wymówić nasze
„w”
trzeba napisać „V”). „Zat” — to niemiecka wymowa „that”. A więc „Vot is zat” oznacza
„What is that”
(„Co to jest?”).
„Ein peachen articeln”. „Ein”
— przedimek niemiecki jak angielskie „the”, czy francuskie
„le”, „la”, „peachen" „peach”
— po angielsku „brzoskwinia”, albo „coś soczystego”, „arti-
celn”, zniekształcona pisownia niemieckiego słowa „der Artikel”.
„About zat fighter von dem 317 Polnischen Rafen waltzen in dem Dęblinem E
ageln-
nesten?”
„About”
— prawidłowo po angielsku „o” (czymś), „zat fighter” („that fighter” — „ten myśli-
wiec”) „von dem 317 Polnischen Rafen” (po niemiecku „z tego polskiego 317 RAF'u — Royal
Air Force”, Królewskich Sił Lotniczych, ale z końcówką niemiecką). „Eageln-nesten” —
„Eagle”
po angielsku — to „orzeł”, a „das Nest” — to po niemiecku „gniazdo”, identycznie jak
po angielsku „the nest”, a więc „Eageln
-nesten” — to zniekształcone i po angielsku i po nie-
miecku „Gniazdo Orłów”
, czyli „Szkoła Orląt”. Zaś „waltzen in Dęblinen Eageln-nesten”, cho-
dzi od „walzen”
czyli „tańczyć walca” w Dęblińskiej Szkole Orląt, bo na cześć pilotów pol-
skich z Zachodu w Dęblinie wydany został bal.
I tak dalej. Całość więc można streścić tak, że mój artykuł był znakomity, że Kirchner tań-
czył na balu w Szkole Orląt, że moje słowa o uwagach sz
anownej pani Kirchner do generała
Siwickiego na temat polskiego serca Kirchnera były wnikliwe, że on, Kirchner, przekazuje mój
(swój) list do swej bratanicy Moniki i do jej przyj
aciółki Anny, co może wywołać we mnie
wrażenie, że dzwonią w moim kościele, czyli, że mój umysł da Kirchnerowi jakiś oddźwięk.
Dał. Napisałem mu: „Da die Italiani erano Allierte dei Tedeschi, rispondo in italiano, ma
non rispondeva rapidlich era Canada elezioni signor Mulroney. Ma jetzte sono a Washington e
son contentissimo och zufriedenossimo zu schreibere al Lei per bedankare mich per una lettera-
Brief di Wernero amicoj gutto ochsa bessero. Saluten amorosissimi a fratellanica die Bratanica
Monica anche Anna die beidere non kennere aber schon liebere”.
Miało to znaczyć, że „ponieważ Niemcy (po włosku „i Tedeschi”, wymawia się jak „te d
e-
ski”) byli sojusznikami Włochów, to odpowiadam po włosku, iż byłem w regionie Kanady na
wyborach, w których występował premier Mulroney, ale już jestem w Waszyngtonie i jestem
straszliwie zadowolony, iż mogę odpowiedzieć mojemu przyjacielowi Wernerowi dobremu i
lepszemu oraz przesyłam miłosne pozdrowienia bratanicy Monice i (jej przyjaciółce) Annie,
których, choć jeszcze nie znam, to już k
ocham”.
Te wszystkie cytaty — przytaczam dla zabawy i błagam Czytelników, by się broń Boże
nie uczyli niczego z powyższych tekstów.
* * *
1304488
1304488
38
W Polsce działa wielu cudzoziemców, którzy świetnie opanowali język polski, ale na dwoje
z nich chciałbym zwrócić szczególną uwagę.
Alma Kadragic była przez całe lata osiemdziesiąte producentką amerykańskiej sieci telew
i-
zyjnej ABC, a od 1990 roku jest szefem firmy consultingowej „Alcat Warsaw”
. Pochodzi ona z
rodziny jugosłowiańskiej, ale urodziła się w
Stanach Zjednoczonych. Gdy przyjechała do Pol-
ski, mówiła nieco po serbsku, ale w taki sposób, jak niektórzy Polacy urodzeni w USA mówią
po polsku: kilka podstawowych zdań. Stanęło więc przed nią zadanie nauczenia się polskiego.
Pani Kadragic stosuje następującą metodę: uczyć się obcego języka od pierwszej chwili, nie
marnować żadnej okazji, by go używać, nie wstydzić się, gdy się mówi niepoprawnie, albo
wtrąca słowa z języka własnego. Po jakimś czasie ukształtowało się to wszystko w zasadę:
Fakt, że nie zna się jakiegoś języka nie oznacza wcale, iż nie można nim mówić. Mówiła
więc do mnie na przykład: „Od której zaczyna
się drinkowanie?” „To było a magnificent
(„wspaniałe”) przyjęcie”
albo „Pójdziemy tam right away without any uniki” („od razu”, „bez
żadnych... uników”). Teraz mówi po polsku płynnie —
i wyłącznie dla kokieterii, ale już bez
potrzeby, wtrąca do rozmów po polsku słowa angielskie, po prostu, żeby było śmiesz
niej. Tu
pewien wtręt, jeżeli już mowa o telewizji i o kobietach: w Hollywood mieszk
a znana i w Polsce
—
ze swych korespondencji dla tygodnika „Ekran” (dopóki istniał) i dla „Życia Warszawy”, a
przede wszystkim ze swej książki „Mój Hollywood”
— Jola Czaderska-Hayek, wspaniała „ho-
stessa” i krzewicielka kultury polskiej. Występuje ona — po angielsku, oczywiście — w tzw.
„talk
-shows”, czyli telewizyjnych programach, poświęconych — w jej przypadku — filmowi i
kulturze. I choć publiczność słyszy jej obcy akcent (u Henry Kissingera i Zbigniewa Brzeziń-
skiego zresztą także) lubi ją bardzo, ponieważ mówi ona szybko, biegle i ciek
awie.
Drugim cudzoziemcem o którym warto wspomnieć jest kore
spondent radia norweskiego w
Polsce, Dag Halvorsen. Ten — poza oczywistą dla dziennikarza znajomością angielskiego, nie-
mieckiego i francuskiego — wyspecjalizował się w językach słowiańskich. Mówi doskonale
po polsku, po czesku, po słowacku, po bułgarsku i po serbsku. „I to nie tylko dlatego, że mi
a-
łem najpierw żonę Polkę a potem Bułgarkę —
opowiada z uśmiechem — znałem polski i buł-
garski, zanim się z nimi ożeniłem. One mi tylko pomogły poznać te języki głębiej.”
Wskazówki
1. Staraj się obcować jak najczęściej z cudzoziemcami lub Polakami, znającymi języki obce.
Rzecz polega jednak na tym, że oni będą chcieli obcować z Tobą tylko wówczas, jeżeli sam
będziesz choć trochę język obcy znal. Wówczas —pomogą Ci w usuwaniu Twoich wąt
-
pliwości i rozwiązywaniu trudniejszych problemów. Jeżeli zaś będziesz miał okazję po raz
wtóry z cudzozie
mcem lub z Polakiem, znającym obcy język się spotkać — nie popełniaj tych
samych błędów, które popełniłeś poprzednim razem. Twój rozmówca musi wiedzieć, że jego
korektury nie poszły na marne.
2. Noś przy sobie mały notatnik i wpisuj do niego trudniejsze słowa i zwroty a ta
kże wierszyki,
dowcipniejsze powiedzenia, interesujące cytaty z literatury w języku, którego się uczysz. Ucz
się ich na pamięć. Powtarzaj je „z samym sobą”. Jeżeli już, przy jakiejkolwiek innej oka
zji,
zobaczysz zdanie w interesującym Cię języku, nie przechodź nad nim do porządku dzienn
ego.
Zapisz je i naucz się go. Jeżeli już bowiem zapoznałeś się z nim, choćby pobieżnie, to już tro-
chę czasu w nie zainwest
owałeś. Nie marnuj tego. Szkoda i czasu, i wysiłku
1304488
1304488
39
ROZDZIAŁ ÓSMY
Mira Michałowska i Jerzy Kosiński
W 1962 zostałem zaproszony na przyjęcie w Nowym Jorku, które odbyło się w prywatnym
parku. Usiadłem przy stoliku, przy którym już zna
jdował się elegancki pan w średnim wieku, o
otwartej, uśmiechniętej twarzy. Gdy mu powiedziałem, że je
stem polskim korespondentem,
odrzekł z ni
ekłamaną radością:
—
Pan jest Polakiem? A zna pan Mirę Michałowską?
—
Oczywiście, że znam. Każdy w Polsce ją zna. Przecież ona pisze w „Przekroju”, najpopu-
larniejszym tygodniku polskim. I chociaż używa pseudonimu Maria Zientarowa, wszyscy wie-
dzą, o kogo chodzi.
—
Muszę więc powiedzieć panu z przyjemnością, że to ja wydałem jej amerykańską książ-
kę.
W ten sposób dowiedziałem się o istnieniu książki, napisanej po angielsku przez Mirę M
i-
chałowska, żonę polskiego dyplomaty, Jerzego Michałowskiego, który zajmował wiele eksp
o-
nowanych stanowisk. M. in. w latach 1956-1961 — był on ambasadorem polskim w ONZ, i z
tego okresu pochodzi książka Miry Michałowskiej. Notabene,
Michałowski był wychowan-
kiem tej samej szkoły średniej co ja, czyli już wspomnianego liceum im. Króla Władysł
awa IV
na Warszawskiej Pradze.
Moim rozmówcą na przyjęciu w prywatnym parku był Stewart Richardson, zwany popula
r-
nie „Sandy”
, nowojorski wydawca, który, poznawszy panią Mirę, zaproponował jej napisanie
książki o jej dyplomatyczno
-towarzyskich przeżyciach. Również pani Mira, która w czasie
wojny przebywała w Stanach Zjednoczonych, znała angielski doskonale — w mowie i piśmie
—
przyjęła sugestię „Sandy'ego” i książkę napisała. Nie pod pełnym nazwiskiem jednak: wy-
stąpiła w niej jako autorka pod pseudonimem „Mira Michał”, Książka nosiła tytuł: „Nobody
Told Me How — A Diplomatic Entertainment” („Nikt mi nie powiedział, jak (to robić) — Roz-
rywka dyplomatyczna”). Ale w słowie „Entertainment” tkwiła gra słów. Bo „entertainment”
oznacza wprawdzie „rozrywkę”, ale także „przyjmowanie”
i „zabawianie” gości, a to, ze
względu na funkcję swojego męża —
i swoje własne skłonności — pani Mira musiała czynić
nieomalże nieu
stannie.
Książka napisana jest amerykańszczyzną pierwszorzędną i może naprawdę stan
owić chlubę
pani Miry.
Wśród autorów polskich, piszących po angielsku —
czy raczej po amerykańsku — auten-
tyczną sławę zdobył Jerzy Kosiński. Poznałem go w 1961 roku, kiedy jeszcze nie był sławny:
chadzaliśmy po Nowym Jorku, i pamiętam, że w „Radio City Music Hall” w „Rockefeller Cen-
ter” pokazywał mi zdjęcie swej przyszłej żony, Mary H. Weir, którą bardzo kochał i poślubił w
styczniu 1962 roku (pani Weir zmarła na raka).
Droga Kosińskiego do obecnej kariery była niezwykle trud
na, ale — paradoksalnie — ataki
na niego rozpoczęły się, gdy jego
sława już się ugruntowała — na początku lat osiemdziesią-
tych. Kosiński naraził się literackiej elicie Nowego Jorku tym, że protestując przeciwko stan
o-
wi wojennemu w Polsce i rozwiązaniu „Solidarności”, opowiedział się po stronie amerykań-
skiego konserwatyzmu, a nie liberalizmu. Tymczasem elita literacka Nowego Jorku jest
wprawdzie antykomunistyczna, ale też i liberalna, i ktoś, kto odważa się nie podzielać jej st
a-
nowiska, naraża się na klątwę.
Pretekstem do ataku na Kosińskiego był fakt, że pisze on po amerykańsku
... za dobrze, a
więc, że swych książek nie mógł napisać sam, że używał „ghost
-writerów” („pisarzy-
duchów”). Było to wierutne kłamstwo! Wystarczy przeczytać książki Kosiń
skiego po angiel-
1304488
1304488
40
sku, by zorientować się, że opan
ował on ten język i jego amerykańską wersję tak, jak niewielu
rodowitych Amerykanów. W swej książce pt. „The Hermit of 69th Street”
— „Pustelnik z 69-
ej ulicy” — (Henry Holt and Company, Nowy Jork, 1988) Kosiński pisze na przykład:
„Okładka w stylu Ars Populis (sztuki ludu) zawier
a portret odkrytej imfetki — nazwijmy ją
Lizakiem — która pokazuje górną część uda — i to jak! Tak, że od widoku tego uda nawet
Nabokov dostałby wypieków (do drukarza: wypieków, a nie rumieńców)... To nie jest okład
ka,
to jest prawdziwe tuszowanie sprawy.”
Sens tych słów po angielsku polega na tym, że „okładka”
to „cover” co oznacza także
„przykr
ycie”. A więc, kiedy po słowie „cover” następuje słowo „uncovered” („nie zasłonięta,
odkryta”) mamy pierwszą grę słów. „Imfetka” to druga gra słów. Słowo to stworzył Kosiński
na podstawie słowa francuskiego „nympette”
— „nimfomanka”, ale — uwaga! Jeden z pra-
cowników Banku Światowego w Waszyngtonie, który czytał książkę Kosińskiego, powiedział
mi: „Przecież „imfetka”
— to zawoalowana aluzja do IMF” (International Monetary Fund —
Międzynarodowego Funduszu Wal
utowego). Mamy więc grę słów w łonie gry słów.
A dalej: „Nawet Nabokow dostałby wypieków”
(„would make Nabokov flush” (Flush, prin-
ter, not blush)”. Nobokov — to Vladimir Nabokov (1899—1977) pisarz amerykański pocho-
dzenia rosyjskiego, autor m.in. „Lolity”.
„To blush”
— „dostawać wypieków”, „to flush” — „dostawać rumieńców”, ale także
„spuszczać wodę”. Czy więc od widoku uda Lizaka Nabokov zaczerwieniłby się, czy dostałby
wypieków, czy spuściłby wodę — tego nie wiemy, ale możemy się domyślać.
I wreszcie: „This is not a cover, it is a veritable cover up”
, „To nie jest okładka, to jest
prawdziwe tuszowanie sprawy”. Tu — gra słów polega na tym, że „to cover up” oznacza
„ukrywanie pod ko
rcem”, „tuszowanie sprawy” (np. w książkach o zamordowaniu prezydenta
Johna F. Kennedy'ego słowa „to cover up”
lub „cover up” (rzeczownik) powtarzają się syste-
matycznie).
I niech mi ktoś powie, że Kosiński potrzebuje „ghost
-writerów”. On ich mógłby uczyć an-
gielskiego. (Kosiński popełnił samobójstwo w 1991 roku. Dl
aczego?)
1304488
1304488
41
Dziesięć przykazań
1. Jeżeli uczysz się obcego języka sam, zaczynaj naukę małymi porcjami: po jednym
zdaniu a nawet po pół zdania, jeżeli jest ono dłuższe. Lepiej znać mniej obcego te
k-
stu płynnie niż wię
cej – po łebkach.
2. Jeżeli uczęszczasz do szkoły lub na kursy, musisz w domu utrwalić to, czego się na
lekcji nauczyłeś. Zrób to tego samego dnia. Nie wolno Ci przerywać kontaktu z jęz
y-
kiem w te dni, w których lekcji nie masz. Pod żadnym pozorem. W dzień wolny od
lekcji powtarzaj to, czego się nauczyłeś poprzedniego dnia. Wiele osób uważa, że
samo zapisanie się na kurs obcego języka, wystarcza do nauczenia się go. Nic ba
r-
dziej błędnego. Jeżeli sam nie włożysz wysiłku w naukę obcego języka, nikt Cię go
nie nauczy.
3. Weekendy (soboty i niedziele) nie mogą być pretekstem do nieuczenia się obcego ję-
zyka. Zasada jest następująca: ucz się obcego języka przez siedem dni w tygodniu.
4. Jeżeli z jakichś względów będziesz musiał przerwać naukę obcego języka na kilka
dni, podejmij ją natychmiast gdy tylko będziesz mógł. Nie mów sobie samemu:
„Rozpocznę od jutra”. Nie! Rozpocznij naukę od tej godziny, w której już m
ożesz to
zrobić.
5. Tylko ciężka, obłożna choroba może przerwać naukę języka obcego w ogóle. Nato-
miast na przykład lekkie przeziębienie i konieczność przeleżenia jednego dnia w łóż-
ku jest wspaniałą okazją do uczenia się obcego języka a nie unikania tego.
6. Nie zrażaj się trudnościami, ucz się, ucz się i jeszcze raz ucz się. Im intensywniejsza
będzie Twoja nauka, tym szybciej będziesz mówił obcym językiem.
7. Wiedz, że do nauki obcego języka nie są potrzebne specjalne zdolności: przeciętna
inteligencja wystarczy. Specjalne zdolności są potrzebne do nauczenia się dobrego
akcentu w obcym języku, nie zaś do płynnego mówienia tym jęz
ykiem. Lepiej mówić
płynnie obcym językiem z nie najlepszym akcentem, niż nie mówić nim wcale.
8. Pamiętaj, że tylko ci znają rzeczywiście dobrze obcy język, którzy władają nim w
mowie i w piśmie. Musisz więc ćwiczyć pisanie także –
najlepiej tak, jak w przypad-
ku „Opowieści wigilijnej” („Marley was dead
- to begin with”). Ale nie smuć się,
jeżeli nie umiesz jeszcze dobrze pisać w obcym języku, natomiast możesz nim mówić:
to i tak bardzo, bardzo dużo.
9. Ciesz się z każdej okazji publicznego wypowiadania się w języku obcym. Przygotuj
się do każdej takiej wypowiedzi jak najsolidniej. Zob
aczysz jaka to uciecha i radość.
10. I wiedz, że dobre opanowanie jednego języka obcego ułatwia nauczenie się następ-
nego.
1304488
1304488
42
Zakończenie
Języki obce —
to klucz do świata. Autentyczny. Zrobimy więcej dla kariery życiowej ucząc
się języków niż inwestując w złoto, bo złoto leży w skarbcu; jego wa
rtość wprawdzie rośnie,
ale ono samo procentów nie daje. Natomiast języki —
tak, i to przez całe życie. Świat, a z nim i
Polska, zwłaszcza po rad
ykalnej przemianie w 1989 roku, już nie idzie, ale wprost pędzi w kie-
runku rozszerzonych kontaktów międzynarodowych, współ
pracy, turystyki — a wszystko to
wymaga dobrej znajomości języków obcych.
Nawet w dziejach, które opisuje Biblia, nastąpił w sprawie języków zwrot o 180 stopni.
Najpierw Pan Bóg pomieszał języki ludziom, którzy budowali wieżę Babel, a później —
za
pośrednictwem Ducha Świętego dał apostołom dar mówienia wszystkimi językami.
À propos tego ostatniego. Pod koniec 2008 roku odbyła się w
Warszawie promocja książki
Romana Frankla pt. „Maria Koterbska –
Karuzela mojego życia” (Państwowy Instytut Wydaw-
niczy, Warszawa, 2008). Notabene Roman Frankl jest synem pani Marii, jednej z najpopular-
niejszych polskich śpiewaczek koncertowych i estradowych drugiej połowy XX wieku. W cz
a-
sie tej promocji, pani Maria opowiedziała o wydarzeniu następującym. Pewnego razu jest ona
w Izraelu, gdzie występuje z zespołem polskim na koncertach. Jest czas na zakupy, więc cały
zespół na nie idzie. Na jednym z elegan
ckich sklepów zespół widzi tabliczkę z napisem: „Tu
się mówi wszystkimi językami”. Wszyscy więc, zai
ntrygowani, wchodzą do sklepu, gdzie wita
ich właścicielka sklepu, która zna polski. Maria Koter
bska pyta ją: „To pani rzeczywiście mówi
wszystkimi językami ?”. Na to ona: „Ja nie. Klienci”.
Z wyjątkiem powyższej metody, żadna inna nie doprowadzi do tego, żeby ktoś nauczył się
wszystkich języków świata, choć Jan Paweł II dużą część drogi do tego celu przeszedł. Warto
iść Jego śladem.
* * *
Moja książeczka
pt. „Jak się nauczyłem ośmiu języków” dostała się do internetu dzięki
dwó
m osobom: synowi mojego brata stryjecznego, Wojciechowi Broniarkowi, autorowi księgi
pt. „Gdy Ci słowa zabraknie –
Słownik synonimów” (Haroldson Press, Brwinów, 2005). Oraz
dzięki Pa
nu Andrzejowi Szkodzie, który przygotował książeczkę do wydania elektronicznego.
Obu Panom jestem za to bardzo wdzięczny.
Zygmunt Broniarek
Warszawa, luty 2009 r.
1304488
1304488
1304488