Roger elazny
Amber
TOM CZWARTY
R ka Oberona
2
Rozdział 1
Rozbłysk zrozumienia, jak blask tego niezwykłego sło ca...
Oto było... W jasnym wietle dnia co , co do tej pory ogl dałem jedynie w
półmroku rozja nianym jego własnym l nieniem: Wzorzec, wielki Wzorzec
Amberu na owalnej płaszczy nie pod; nad przedziwnym niebo - morzem.
...I wiedziałem, mo e dzi ki temu, co istnieje we mnie i co wi e nas
wszystkich, e to wła nie musi by prawdziwy Wzorzec. A to znaczy, e ten w
Amberze jest tylko jego pierwszym cieniem. Zatem...
Zatem sam Amber jest tylko Cieniem, ale wyj tkowym, gdy Wzorzec nie
si ga do miejsc poza obszarem jego, Rebmy i Tir-na Nog'th. A wi c region, gdzie
przybyli my, musi by , prawem pierwsze stwa i konfiguracji, prawdziwym
Amberem.
Spojrzałem na u miechni tego Ganelona, z brod i zwichrzonymi włosami
stapianymi w jedno przez bezlitosny blask.
- Skad wiedziałe ?
- Wiesz, Corwinie, e potrafi zgadywa - odparł. - Pami tam wszystko, co
mówiłe o Amberze, i jak padaj na wszystkie wiaty cienie miasta i waszych
konfliktów. Cz sto si zastanawiałem, my l c o czarnej drodze, czy co mogłoby
rzuci taki cie na sam Amber. I doszedłem do wniosku, e musi to by co
niezwykle pot nego, fundamentalnego i ukrytego - skin ł na obraz przed nami. -
Tak jak to.
- Mów dalej - poprosiłem.
Skrzywił si i wzruszył ramionami.
- Musi wi c istnie warstwa rzeczywisto ci gł bsza ni Amber - stwierdził. - I
tam wykonano brudn robot . Zwierz , które jest waszym patronem,
doprowadziło nas chyba do takiego wła nie miejsca. A ta plama na Wzorcu to
efekt brudnej roboty. Zgodzisz si chyba?
Przytakn łem.
- To raczej twoja spostrzegawczo mnie zaskoczyła, nie sama konkluzja -
wyja niłem.
- Nie jestem taki szybki - wyznał Random, stoj cy po prawej stronie. - Ale to
wra enie dotarło jako do moich trzewi, delikatnie rzecz ujmuj c. Wierz , e to,
co tu widzimy, w jaki sposób tworzy fundament naszego wiata.
- Kto z zewn trz potrafi czasem lepiej oceni fakty ni ten, kto jest ich cz ci
- wtr cił Ganelon.
Random spojrzał najpierw na mnie, potem w dół.
- My lisz, e co jeszcze ulegnie zmianie? - zapytał. - Gdyby my tak zjechali i
przyjrzeli si temu z bliska?
- Jest tylko jeden sposób, eby si przekona - odparłem.
- W takim razie g siego. Ja pierwszy.
- Zgoda.
Random, prowadził wierzchowca w prawo, w lewo, znów w prawo, dług
seri zwrotów, które wiodły nas od brzegu do brzegu urwiska. Zgodnie z
porz dkiem, jakiego przestrzegali my przez cały dzie , jechałem tu za nim, a
Ganelon zamykał szyk.
3
- Wygl da na ustabilizowany! - krzykn ł przez rami Random.
- Na razie - mrukn łem.
- Jest jaki otwór w skałach pod nami.
Wychyliłem si . Po prawej stronie, na poziomie płaszczyzny owalu,
dostrzegłem wej cie do jaskini. Nie było widoczne z naszej poprzedniej, wy szej
pozycji.
- Przejedziemy całkiem blisko - stwierdziłem.
- Pospiesznie, czujnie i bezgło nie - dodał Random i dobył miecza.
Wyj łem Grayswandira, a jeden zakr t nade mn Ganelon post pił podobnie.
Nie min li my wej cia do jaskini, gdy wcze niej ponownie skr cili my w
lewo. Przejechali my jednak w odległo ci czterech, mo e pi ciu metrów i
poczułem nieprzyjemny zapach, którego nie potrafiłem zdefiniowa .
Konie chyba lepiej sobie z tym poradziły albo były pesymistami z natury,
poniewa poło yły płaska uszy, rozd ły nozdrza i prychały l kliwie, szarpi c
uzdy.
Uspokoiły si natychmiast, gdy tylko ponownie zacz li my si oddala . Nie
sprawiały problemów a do chwili, gdy zako czyli my zjazd i próbowali my
zbli y si do uszkodzonego Wzorca. Tu zaprotestowały zdecydowanie.
Random zeskoczył z siodła. Stan ł na kraw dzi owalu i patrzył. Po chwili
odezwał si , nie odwracaj c głowy.
- Z tego, co wiemy, uszkodzenia dokonano wiadomie.
- Na to wychodzi - przyznałem.
- Jest wi c oczywiste, e sprowadzono nas tu w pewnym celu.
- Zgadzam si .
- Nie trzeba nadwer a umysłu, by doj do wniosku, e celem tym jest
stwierdzenie, w jaki sposób uszkodzono Wzorzec i co mo emy zrobi , by go
naprawi .
- Mo liwe. Masz jaki pomysł?
- Jeszcze nie.
Ruszył brzegiem figury w prawo, do miejsca, gdzie zaczynała si ciemna
smuga. Schowałem miecz i chciałem zsi
z konia, gdy Ganelon chwycił mnie za
rami .
- Sam mog ... - zacz łem, ale przerwał mi.
- Corwinie, dostrzegam chyba drobn nieregularno w pobli u rodka
Wzorca. Nie s dz , by nale ała...
- Gdzie?
Wyci gn ł r k , a ja spojrzałem w stron , któr wskazywał.
Tu obok centrum istotnie le ał jaki obcy obiekt. Patyk? Kamie ? wistek
papieru? Trudno powiedzie z tej odległo ci.
- Widz - powiedziałem.
Zsiedli my z koni i poszli my za Randomem, który przykucn ł na prawym
kra cu figury i badał przebarwion plam .
- Ganelon dostrzegł co , niedaleko rodka - oznajmiłem.
Skin ł głow .
- Te zauwa yłem. Zastanawiam si , jak tam dotrze . Nie podoba mi si idea
przej cia uszkodzonego Wzorca. Z drugiej strony nie wiem, czy nie odsłoni si
4
zupełnie, je li pójd po tym zaczernionym pasie. Jak s dzisz?
- Przej cie po tym, co zostało z Wzorca, zajmie sporo czasu - zauwa yłem. - O
ile stawia opór zbli ony do tego, który mamy w domu. Uczono nas, e zej cie z
trasy to mier . A ten układ zmusza ci do zej cia, gdy dotrzesz do płamy. Z
drugiej strony, jak powiedziałe , przej cie po plamie mo e zaalarmowa naszych
wrogów. Zatem...
- Zatem aden z was tego nie zrobi - przerwał Ganelon. - A ja tak.
I nie czekaj c na odpowied , jednym skokiem znalazł si w ciemnym sektorze,
pomkn ł do rodka, zatrzymał si na moment, by podnie tajemniczy przedmiot,
po czym zawrócił i pobiegł z powrotem.
Po chwili stał ju przy nas.
- Ryzykowne posuni cie - ocenił Random.
Ganelon kiwn i głow .
- Ale gdybym tego nie zrobił, nadal by cie si naradzali - stwierdził
wyci gaj c r k . - Co o tym my licie?
W dłoni trzymał sztylet, wbity w prostok t zaplamionego kartonu. Wzi łem
oba przedmioty.
- Wygl da jak Atut - stwierdził Random.
- Owszem.
Zdj łem kart z ostrza, wygładziłem rozdarcia. Człowiek, którego portret
ogl dałem, wygl dał na wpół znajomo - czyli, naturalnie, był tak e na wpół obcy.
Jasne, proste włosy, nieco ostre rysy, lekki u miech, drobna budowa.
- Nie znam go - pokr ciłem głow .
- Poka .
Random wzi ł ode mnie kart , zmarszczył czoło.
- Nie - stwierdził po chwili. - Ja te nie. Mam wra enie, e powinienem, ale...
Nie.
W tej chwili konie znowu zacz ły si skar y , o wiele gło niej ni poprzednio.
Wystarczyło obejrze si lekko, by odkry ródło ich niepokoju, jako e wła nie
wynurzyło si z jaskini.
- Niech to diabli - mrukn ł Random.
Zgodziłem si z nim.
Ganelon przełkn ł lin i dobył miecza.
- Kto wie, co to jest? - spytał cicho.
W pierwszej chwili odniosłem wra enie, e stwór jest podobny do w a, ze
sposobu poruszania si , jak i z powodu długiego, grubego ogona, który wydawał
si raczej przedłu eniem długiego, chudego tułowia ni zwykłym przydatkiem.
Zwierzak miał jednak cztery nogi o dwóch stawach, z wielkimi łapami
uzbrojonymi w szpony. W ska głowa z ostrym dziobem kołysała si na obie
strony, gdy szedł ku nam, ukazuj c raz jedno, raz drugie bladoniebieskie oko.
Wielkie skrzydła, fioletowe i skórzaste, przylegały do boków. Nie miał sier ci ani
piór, za to dostrzegłem łuski okrywaj ce pier , barki, grzbiet i górn cz ogona.
Od dzioba po czubek ogona miał troch powy ej trzech metrów. Id c d wi czał
cicho i dostrzegłem błysk czego jasnego na jego szyi.
- Najbardziej przypomina heraldyczn besti , gryfa - stwierdził Random. -
Tyle e ten jest łysy i fioletowy.
5
- Zdecydowanie dziwny ptaszek - dodałem, si gaj c po Grayswandira i
kieruj c kling ku głowie potwora.
Zwierz wysun ł czerwony, rozwidlony j zyk. Skrzydła uniosły si nieznacznie
i opadły. Kiedy przesuwał głow w prawo, ogon w drował w lewo, potem w lewo i
w prawo, prawo i lewo... wywieraj c hipnotyczne niemal wra enie.
Zdawało si , e bardziej interesuj go konie ni my, poniewa omijał nas z
daleka, zmierzaj c w stron , gdzie stały dr ce, przera one wierzchowce.
Przesun łem si , by zast pi mu drog .
Wtedy stan ł d ba.
Skrzydła uniosły si w gór i rozpostarły niby dwa sflaczałe agle wyd te
nagłym podmuchem wiatru. Stoj c na tylnych nogach górował nad nami, jakby
urósł przynajmniej czterokrotnie. I wrzasn ł: przera liwy krzyk, zew łowcy lub
wyzwanie, po którym dzwoniło mi w uszach. Po czym machn ł tymi skrzydłami
w dół i skoczył, na chwil unosz c si w powietrze.
Konie zerwały si do ucieczki. Potwór był poza naszym zasi giem. Dopiero
teraz zrozumiałem, co oznaczał błysk na szyi i dzwonienie: był przywi zany na
długim ła cuchu, biegn cym do jaskini. Dokładna długo tej smyczy
natychmiast stała si przedmiotem wi cej ni akademickiego zainteresowania.
Stwór obrócił si w powietrzu sycz c i machaj c skrzydłami. Spadł za nami.
Nie miał dostatecznego rozp du, by w tym krótkim wyskoku przej w
prawdziwy lot. Gwiazda i wietlik cofały si na przeciwny koniec owalu. Za to
Iago, ko Randoma, odskoczył w kierunku Wzorca.
Potwór znów stan ł na ziemi, zrobił ruch, jakby zamierzał ciga Iago,
przyjrzał si nam raz jeszcze i znieruchomiał. Stał o wiele bli ej - niecałe cztery
metry od nas. Przechylił głow , ukazuj c prawe oko, potem otworzył dziób i
zagruchał cicho.
- Mo e spróbujemy zaatakowa ? - zaproponował Random.
- Nie. Czekaj. W jego zachowaniu jest co dziwnego.
Kiedy mówiłem, opu cił łeb i rozło ył skrzydła ku dołowi. Trzy razy stukn ł
dziobem o ziemi i znowu popatrzył na nas. Potem podci gn ł skrzydła do
tułowia. Ogon zadr ał i zakołysał si dziarsko z boku na bok. Stwór otworzył
dziób i zagruchał jeszcze raz.
W tej wła nie chwili co odwróciło nasz uwag . Iago wbiegł na Wzorzec,
spory kawałek od czarnego obszaru. Pi czy sze metrów od kraw dzi,
przecinaj c linie mocy, stał uwi ziony w pobli u jednego z punktów Zasłon niby
mucha na kawałku lepu. Zar ał gło no, gdy strzeliły iskry, a grzywa uniosła si i
stan ła sztorcem.
Natychmiast nad naszymi głowami pociemniało niebo. Ale to nie chmura pary
wodnej zaczynała si kondensowa . Pojawiło si co w rodzaju idealnie okr głego
tworu, czerwonego w rodku, ółtego na brzegach, wiruj cego w kierunku ruchu
wskazówek zegara. Rozległ si d wi k podobny do pojedynczego uderzenia
dzwonu, a po nim w uszy uderzył przera aj cy ryk.
Iago walczył. Uwolnił praw przedni nog i natychmiast wpl tał j na
powrót, usiłuj c wyrwa lew . R ał dziko. Iskry si gały ju jego grzbietu.
Strz sał je z boków i szyi niby krople deszczu, a jego sylwetka l niła delikatnym,
ółtym blaskiem.
6
Ryk stał si gło niejszy. W centrum czerwonego tworu na niebie pojawiły si
niewielkie błyskawice. Wtedy dosłyszałem dzwonienie. Spojrzałem w dół:
fioletowy gryf wymin ł nas i stan ł tak, by nas osłania przed hała liwym,
czerwonym zjawiskiem. Przykucn ł jak maszkaron na dachu i odwrócony tyłem
obserwował spektakl.
Iago uwolnił obie przednie nogi i stan ł d ba. Było w nim ju co
nierzeczywistego, co w jego blasku, w roziskrzonej, nieostrej sylwetce. Mo e
wtedy zar ał, ale wszystkie d wi ki pochłaniał ogłuszaj cy ryk z góry.
Z hała liwego tworu wysun ł si lej - jasny, migotliwy, wyj cy gło no i
nieprawdopodobnie szybki. Dotkn ł stoj cego d ba konia i w ci gu sekundy
sylwetka Iago rozrosła si do ogromnych rozmiarów, równocze nie trac c ostro
w bezpo redniej proporcji do wzrostu.
Po czym znikn ła. Przez krótk chwil lej pozostał nieruchomy niby sto ek w
idealnej równowadze. Huk zacz ł przycicha . Lej uniósł si na niewielk
wysoko - mo e na wzrost człowieka - ponad Wzorzec, potem strzelił w gór z
tak sam szybko ci , z jak uprzednio si gn ł w dół.
Wycie ucichło. Ryk tak e był coraz cichszy. Miniaturowe błyskawice nikn ły
wewn trz kr gu. Cała formacja bladła i zwalniała obroty, by po chwili sta si
jedynie strz pem ciemno ci. Jeszcze chwila i znikn ła. Po Iago nie został nawet
lad.
- Nie pytaj - powiedziałem, gdy Random obejrzał si na mnie. - Te nie wiem.
Skin ł głow , po czym spojrzał na naszego fioletowego towarzysza, który
akurat pobrz kiwał ła cuchem.
- Co zrobimy z tym maluchem? - spytał, gładz c kling .
- Mam niejasne wra enie, e próbował nas chroni - wysun łem si do
przodu. - Osłaniaj mnie. Chc co sprawdzi .
- Jeste pewien, e potrafisz dostatecznie szybko biega ? - zapytał. - Z t
ran ...
- Nie przejmuj si - odparłem, odrobin bardziej beztrosko, ni było to
konieczne. Podszedłem bli ej.
Miał racj co do rany, która wci wywoływała t py ból w lewym boku i
hamowała ruchy. Lecz w prawej r ce trzymałem Grayswandira, a w dodatku
odczuwałem wzrost poziomu zaufania do własnych instynktów. W przeszło ci
kilkakrotnie zawierzyłem temu uczuciu, z niezłymi wynikami. Bywały chwile, gdy
takie ryzyko wydawało si rzecz najbardziej odpowiedni .
Random przeszedł do przodu, na praw stron .
Obróciłem si wyci gaj c lew r k , powoli, jakbym si starał zawrze
znajomo z obcym psem. Nasz heraldyczny przyjaciel wyprostował si i zacz ł
wolno odwraca .
Stan ł przodem do nas i spojrzał na Ganelona. Potem zaj ł si moj r k .
Opu cił głow , powtórzył operacj uderzania o ziemi , zagruchał bardzo cicho,
wydaj c delikatny, bulgoc cy odgłos, po czym uniósł głow i czujnie wyci gn ł
szyj . Machn ł pot nym ogonem, dotkn ł dziobem moich palców, potem jeszcze
raz odegrał cały spektakl. Ostro nie poło yłem mu dło na głowie. Ogon poruszył
si ywiej, łeb pozostał nieruchomy. Podrapałem go lekko w kark, a on przesun ł
troch głow , jakby odczuwał rozkosz. Cofn łem r k i odst piłem o krok.
7
- Zaprzyja nili my si - powiedziałem. - Teraz ty spróbuj, Random.
- Chyba artujesz.
- Nie. Uwa am, e nic ci nie grozi. Spróbuj.
- A co zrobisz, je li si pomyliłe ?
- Przeprosz .
- Dzi ki.
Podszedł, wyci gaj c r k . Bestia nadal zachowywała si przyja nie.
- No, dobra - stwierdził pół minuty pó niej, nadal drapi c j po karku. -
Czego to dowodzi?
- e to pies ła cuchowy.
- A czego pilnuje?
- Najwyra niej Wzorca.
- Trudno si oprze wra eniu - Random cofn ł si nieco - e niezbyt dokładnie
wykonuje swoje obowi zki - skin ł na czarn plam . - Co zrozumiałe, je li jest
taki przyjazny wobec ka dego, kto nie je owsa i nie r y.
- Zgaduj , e dobiera sobie znajomych. Mo liwe te , e umieszczono go tutaj,
kiedy nast piło uszkodzenie. eby nie dopu cił do dalszych niepo danych
działa .
- Kto go tu zostawił?
- Sam chciałbym wiedzie . Chyba kto , kto stoi po naszej stronie.
- Mo emy sprawdzi twoj teori . Niech Ganelon do niego podejdzie.
Ganelon nie drgn ł.
- Mo e macie jaki rodzinny zapach - o wiadczył po chwili. - A on lubi
wył cznie Amberytów. Tak e raczej zrezygnuj .
- Jak chcesz. Sprawa nie jest a tak wa na. Jak dot d, twoje domysły si
sprawdzały. Co powiesz o tym wszystkim?
- Z dwóch grup walcz cych o tron - odparł - ta zło ona z Branda, Fiony i
Bleysa była, jak sam stwierdziłe , bardziej wiadoma natury sił działaj cych
wokół Amberu. Brand nie zdradził szczegółów, chyba e pomin łe jakie
wspomniane przez niego fakty. Mimo to s dz , e to uszkodzenie Wzorca
reprezentuje rodki, dzi ki którym ich sojusznicy zagwarantowali sobie wej cie
do waszej dziedziny. Jedno z nich, mo e wi cej ni jedno, dokonało zniszczenia,
otwieraj cego mroczny szlak. Je li ten pies ła cuchowy reaguje na rodzinny
zapach czy co innego, co was identyfikuje i co wszyscy posiadacie, mógł tu
przebywa przez cały czas i nie dostrzec potrzeby atakowania niszczycieli.
- To mo liwe - przyznał Random. - Domy lasz si , jak tego dokonali?
- Mo e i tak - stwierdził. - Je li chcecie, mog zademonstrowa .
- Czego ci potrzeba?
- Chod cie - odwrócił si i podszedł do brzegu Wzorca.
Ruszyłem za nim. Random tak e. Ła cuchowy gryf człapał obok.
Ganelon obejrzał si i wyci gn ł r k .
- Corwinie, mog prosi o ten sztylet, który znalazłem?
- Oczywi cie. - Wyj łem go zza pasa.
- Ponawiam pytanie: czego ci potrzeba?
- Krwi Amberu - o wiadczył Ganelon.
- Nie jestem pewien, czy podoba mi si ten pomysł.
8
- Wystarczy, e ukłujesz si w palec - zapewnił, podaj c sztylet. - Tak, eby
kropła krwi upadła na Wzorzec.
- Co si stanie?
- Spróbuj. Zobaczymy.
Random spojrzał na mnie.
- Co o tym my lisz? - zapytał.
- Próbuj. Przekonajmy si . To ciekawe.
- W porz dku - skin ł głow .
Wzi ł od Ganelona sztylet, nakłuł czubek małego palca lewej r ki, potem
cisn ł go nad Wzorcem. Male ka, czerwona kropka pojawiła si na skórze,
urosła, zadr ała i spadła.
Z punktu, gdzie padła kropla krwi, uniosła si smuga dymu. Usłyszeli my
cichy trzask.
- Niech mnie diabli! - mrukn ł Random, wyra nie zafascynowany.
Na Wzorcu pojawiła si niewielka plamka, rosn ca stopniowo do rozmiarów
półdolarówki.
- No i macie - stwierdził Ganelon. - W ten sposób tego dokonali.
Istotnie, plamka była miniaturowym odpowiednikiem rozległej smugi po
prawej stronie. Gryf wrzasn ł przenikliwie i odskoczył, niespokojnie mierz c nas
wzrokiem.
- Spokojnie, mały. Spokojnie - pogłaskałem go.
- Ale co mogło spowodowa tak du e... - zacz ł Random. Potem wolno kiwn ł
głow .
- Rzeczywi cie, co? - powtórzył Ganelon. - W miejscu, gdzie zgin ł twój ko ,
nie ma nawet ladu.
- Krew Amberu - odparł Random. - Twoja intuicja pracuje dzi na
najwy szych obrotach.
- Niech Corwin opowie ci o Lorraine, krainie, gdzie yłem przez długi czas -
wyja nił Ganelon. - Krainie, gdzie rósł ciemny kr g. Jestem wyczulony na
działanie tych sił, cho wtedy do wiadczałem go tylko z daleka. Ka dy fakt, jaki
dzi ki wam poznawałem, rozja niał cał spraw . Tak, mam intuicj . Zwłaszcza
teraz, kiedy wiem wi cej o rezultatach ich działa . Spytaj Corwina o rozs dek
jego generała.
- Corwinie - poprosił Random. - Daj mi ten przebity Atut.
Wyj łem kart z kieszeni i wygładziłem starannie.
Ciemne plamy wygl dały teraz bardziej złowró bnie. Zauwa yłem jeszcze co .
Niemo liwe, by portret był dziełem Dworkina, m drca, maga, artysty, niegdy
wychowawcy dzieci Oberona. A do tej chwili nie przyszło mi do głowy, by
jeszcze kto potrafił stworzy Atut. Styl malarstwa wydawał si jako znajomy,
lecz nie był to jego styl. Gdzie mogłem widzie te precyzyjne linie, mniej
spontaniczne ni u mistrza, jak gdyby ka dy ruch został całkowicie
zintelektualizowany, zanim jeszcze pióro dotkn ło papieru? Co jeszcze si nie
zgadzało: stopie idealizacji, na innym poziomie ni nasze Atuty, jakby autor nie
posługiwał si ywym modelem, a raczej dawnymi wspomnieniami, pami ci i
opisem.
- Atut, Corwinie. Je li mo na prosi - powtórzył Random.
9
Co w jego tonie sprawiło, e si zawahałem. Co , co stwarzało wra enie, e
wyprzedza mnie o krok w jakiej istotnej kwestii, a to uczucie wcale mi si nie
podobało.
- Dla ciebie głaskałem tego brzydala, Corwinie, i przelewałem krew dla
sprawy. Wi c daj.
Wr czyłem mu kart . Mój niepokój narastał, gdy ze zmarszczonym czołem
studiował rysunek. Dlaczego nagle ja byłem tym t pym? Czy noc w Tir-na Nog'th
spowalnia procesy mózgowe? Czemu...
Random zacz ł przeklina . Ła cuch blu nierstw był nieporównywalny z
niczym, co słyszałem w swojej długiej wojskowej karierze.
- O co chodzi? - spytałem. - Nie rozumiem.
- Krew Amberu - powiedział wreszcie. - Ktokolwiek to zrobił, najpierw
przeszedł Wzorzec. Potem, stoj c w centrum, poł czył si z nim poprzez Atut.
Kiedy on odpowiedział, kiedy nast pił trwały kontakt, uderzył go sztyletem.
Krew spłyn ła na Wzorzec, niszcz c jego cz , tak jak przed chwil moja.
Zamilkł na okres kilku gł bokich oddechów.
- To pachnie rytuałem.
- Przekl te rytuały! Niech diabli wezm je wszystkie! Jedno z nich umrze,
Corwinie. Zabij go... albo j .
- Nadal nie...
- Jestem głupcem - o wiadczył. - Powinienem dostrzec to od razu. Patrz! Patrz
uwa nie!
Podstawił mi pod nos przebity Atut. Patrzyłem. I wci nic nie widziałem.
- A teraz spójrz na mnie! Przyjrzyj si !
Spojrzałem. A potem znowu na kart . Poj łem, o co mu chodzi.
- Byłem dla niego nikim, jedynie szeptem ycia w ciemno ci. Ale oni
wykorzystali mojego syna - rzekł. - To musi by portret Martina.
10
Rozdział 2
Stoj c tam, obok przełamanego Wzorca, studiuj c portret człowieka, który
mógł, ale nie musiał, by synem Randoma, mógł, ale nie musiał zgin od ciosu
zadanego z punktu wewn trz Wzorca, cofn łem si w my lach daleko, by
błyskawicznie odtworzy wydarzenia, które doprowadziły mnie do tego miejsca
niezwykłych objawie . Poznałem ostatnio tak wiele spraw, e wypadki kilku
minionych lat zdawały si tworzy niemal inn histori ni wtedy, gdy je
prze ywałem. Teraz nowa hipoteza i kilka implikowanych przez ni teorii po raz
kolejny zmieniły perspektyw .
Kiedy przebudziłem si w Greenwood, prywatnej klinice na przedmie ciach
Nowego Jorku, nie pami tałem nawet własnego imienia. Sp dziłem tam dwa
absolutnie puste tygodnie po wypadku. Dopiero niedawno uzyskałem informacj ,
e wypadek został zaaran owany przez mojego brata, Bleysa, natychmiast po
mojej ucieczce ze szpitala dla psychicznie chorych w Albany. T histori
opowiedział mi mój drugi brat, Brand, który, posługuj c si sfałszowanym
o wiadczeniem psychiatry, sam wpakował mnie do kliniki Portera. W szpitalu
poddano mnie terapii elektrowstrz sowej, której efekty były do
niejednoznaczne, ale prawdopodobnie przywróciły cz wspomnie .
Najwyra niej przeraziło to Bleysa tak bardzo, e kiedy uciekłem, spróbował
zamachu: przestrzelił mi opony, kiedy wjechałem w zakr t powy ej jeziora. Bez
w tpienia poniósłbym mier , gdyby Brand nie obserwował Bleysa i nie
postanowił broni swojej polisy ubezpieczeniowej, czyli mnie. Powiedział, e
zawiadomił policj , wyci gn ł mnie z jeziora i udzielał pierwszej pomocy do
chwili, gdy zjawiły si gliny. Wkrótce potem schwytali go dawni wspólnicy - Bleys
i nasza siostra, Fiona - by uwi zi w strze onej wie y w dalekim obszarze Cienia.
Istniały dwie grupy, które spiskowały i intrygowały w celu zdobycia tronu.
Nast powały sobie na pi ty i u ywały wszystkiego, co tylko nadawało si do
u ycia na odległo . Nasz brat Eryk, wspierany przez Juliana i Caine'a, szykował
si do przej cia tronu, od dawna pustego z powodu nie wyja nionej nieobecno ci
naszego ojca, Oberona. to znaczy: nie wyja nionej dla Eryka, Juliana i Caine'a.
Druga grupa, zło ona z Bleysa, Fiony i - pocz tkowo - Branda, znała jej powody,
gdy sama była odpowiedzialna za znikni cie taty. Zaaran owali cał sytuacj , by
otworzy Bleysowi drog do korony. Brand jednak popełnił bł d taktyczny i
spróbował pozyska Caine'a, który z kolei uznał, e lepiej wyjdzie na trzymaniu
si Eryka. W rezultacie Brand znalazł si pod cisł obserwacj , cho imiona jego
wspólników pozostały nieznane. Mniej wi cej w tym czasie Bleys i Fiona
postanowili wykorzysta przeciw Erykowi tajnych sprzymierze ców. Brand
protestował w obawie przed pot g obcych sił, lecz partnerzy odsun li go od
decyzji. Wszyscy byli przeciw niemu. Zdecydował wi c, e mo e do reszty
zakłóci równowag i wyruszył do cienia - Ziemi, gdzie całe wieki wcze niej Eryk
porzucił mnie na mier . Dopiero potem dowiedział si , e nie zgin łem, lecz
doznałem całkowitej amnezji, co zadowalało go niemal w równym stopniu.
Poprosił siostr Flor , by miała na mnie oko, i s dził, e to koniec całej sprawy.
Brand wyja nił pó niej, e umieszczenie mnie u Portem było desperack prób
przywrócenia mi pami ci przed powrotem do Amberu.
11
Gdy Fiona i Bleys zajmowali si Brandem, Eryk utrzymywał stały kontakt z
Flor . To ona zorganizowała przejazd do Greenwood ze szpitala, gdzie umie ciła
mnie policja. Udzieliła lekarzom instrukcji, by utrzymywali mnie pod wpływem
narkotyków. Eryk tymczasem szykował wszystko do swojej koronacji w
Amberze. Wkrótce potem idylliczny ywot naszego brata Randoma w Texorami
uległ nagłemu zakłóceniu, gdy Brand przesłał mu wiadomo poza normalnymi
kanałami komunikacyjnymi rodziny, czyli Atutami. Prosił o pomoc. Kiedy
szcz liwie nie uczestnicz cy w walce o władz Random zaj ł si spraw , ja
zdołałem opu ci Greenwood, cho nadał wła ciwie bez wspomnie . Wydobywszy
od przera onego dyrektora kliniki adres Flory, udałem si do jej mieszkania w
Westchester, wykonałem kilka artystycznych bluffów i wprowadziłem si jako
przyjaciel domu. Random miał mniej szcz cia w swojej wyprawie ratunkowej.
Zabił w owego stra nika wie y, ale musiał ucieka przed jej wewn trznymi
dozorcami. Wykorzystał w tym celu miejscowe, dziwnie mobilne skały. Dozorcy,
grupa twardych, nie do ko ca człekopodobnych facetów, cigali go poprzez Cie ,
co jest wyczynem nieosi galnym dla wi kszo ci nie-Amberytów. Random uciekł
do cienia-Ziemi, gdzie ja prowadziłem Flor cie kami nieporozumie , usiłuj c
wyja ni jako swoj sytuacj .
Uzyskawszy zapewnienie, e znajdzie si pod moj ochron , Random
przejechał przez cały kontynent wierz c, e jego prze ladowcy wła nie mnie
słu . Gdy pomogłem ich zlikwidowa , był zaskoczony, lecz nie chciał omawia
tej sprawy w chwili, gdy planowałem jaki własny ruch w stron tronu. Co
wi cej, łatwo dał si przekona , by doprowadzi mnie poprzez Cie do Amberu.
Podró była pod pewnymi wzgl dami dobroczynna, cho pod innymi o wiele
mniej satysfakcjonuj ca. Gdy wyjawiłem w ko cu rzeczywisty obraz sprawy,
Random wraz z nasz spotkan po drodze siostr Deirdre doprowadzili mnie do
lustrzanego odbicia Amberu, miasta Rebma pod powierzchni morza. Tam
przeszedłem obraz Wzorca i odzyskałem wspomnienia, przy okazji rozwi zuj c
problem, czy jestem prawdziwym Corwinem czy tylko jednym z jego cieni.
Wykorzystuj c moc Wzorca dokonałem natychmiastowego przeskoku z Rebmy
do domu, do Amberu. Po stoczeniu nie rozstrzygni tego pojedynku z Erykiem
uciekłem przez Atut w ramiona mojego ukochanego brata i niedoszłego zabójcy,
Bleysa.
Razem z Bleysem dokonali my szturmu na Amber, le rozegrany,
doprowadził do kl ski. Bleys znikn ł w ko cowym starciu, w okoliczno ciach,
które powinny okaza si tragiczne, ale - kiedy dowiedziałem si wi cej na ten
temat - zapewne takimi nie były. Ja pozostałem jako jeniec Eryka i przymusowy
go podczas ceremonii koronacji, po której brat kazał mnie o lepi i uwi zi .
Kilka lat w lochach Amberu doprowadziło do regeneracji renic, wprost
proporcjonalnie do pogorszenia stanu umysłu. Jedynie przypadkowe spotkanie
dawnego doradcy taty, Dworkina, jeszcze bardziej szalonego, ukazało mi drog
ucieczki.
Potem wracałem do zdrowia. Postanowiłem, e b d bardziej rozwa ny, gdy
nast pnym razem wyrusz przeciw Erykowi.
Pow drowałem przez Cie do krainy, gdzie kiedy rz dziłem - do Avalonu.
Zamierzałem zdoby tam substancj , o której wiedziałem jako jedyny spo ród
12
Amberytów - rodek chemiczny unikalny ze wzgl du na wybuchowo , któr
zyskiwał w Amberze.
Przeje d aj c po drodze przez krain Lorraine, spotkałem mojego dawnego,
wygnanego z Avalonu generała, Ganelona, a w ka dym razie kogo bardzo
podobnego. Zostałem tam z powodu rannego rycerza, dziewczyny i pewnego
gro nego zjawiska, dziwnie przypominaj cego co , co wyst powało w pobli u
samego Amberu. Był to rosn cy czarny kr g, zwi zany jako z czarn drog , z
której korzystali nasi wrogowie. Czułem si za ni w pewnym stopniu
odpowiedzialny, a to ze wzgl du na kl tw , jak rzuciłem podczas zabiegu
o lepiania. Wygrałem bitw , straciłem dziewczyn i ruszyłem do Avalonu z
Ganelonem.
Avalon, do którego dotarli my, był - jak si szybko przekonałem - pod
ochron mojego brata Benedykta, który miał własne problemy z sytuacj
pokrewn zapewne czarnemu kr gowi/czarnej drodze. W decyduj cej bitwie
Benedykt stracił praw r k , ale zwyci ył piekielne amazonki. Doradził, bym
zachował czyste intencje wobec Eryka i Amberu, po czym udzielił nam go ciny w
swej posiadło ci. Sam pozostał jeszcze przez kilka dni na polu bitwy. To w jego
domu poznałem Dar .
Dara twierdziła, e jest prawnuczk Benedykta, który ukrywa jej istnienie
przed rodzin . Wyci gn ła ze mnie mo liwie du o wiadomo ci o Amberze,
Wzorcu, Atutach i naszej zdolno ci chodzenia przez Cie . Była równie
znakomitym szermierzem. Prze yłi my ulotny romans, zaraz po moim powrocie z
piekielnego rajdu do miejsca, sk d przywiozłem odpowiedni ilo surowych
diamentów, by zapłaci za rodki niezb dne mi w ataku na Amber. Nast pnego
dnia zabrali my z Ganelonem zapas chemikaliów i odjechali my do cienia-Ziemi,
gdzie sp dziłem swoje wygnanie. Tam zamierzałem zdoby bro automatyczn i
specjaln amunicj , wyprodukowan według moich wskazówek.
Na szlaku mieli my pewne problemy z czarn drog , która najwyra niej
rozszerzyła zakres oddziaływania na wiaty Cienia. Poradzili my sobie jako , ale
z trudem unikn łem mierci w pojedynku z Benedyktem, cigaj cym nas w tym
dzikim piekielnym rajdzie. Zbyt w ciekły, by dyskutowa , natarł na mnie w
niewielkim zagajniku - wci lepszy ode mnie, cho walczył lew r k . Zdołałem
go pokona jedynie dzi ki pewnej sztuczce, w której wykorzystałem nie znan mu
wła ciwo czarnej drogi. Byłem przekonany, e po da mej krwi z powodu
miłostki z Dar . Ale nie. W kilku słowach, jakie zamienili my, wyparł si wiedzy
o istnieniu takiej osoby, cigał nas, gdy był pewien, e zamordowałem jego
słu cych. Owszem, Ganelon znalazł wie e zwłoki w łasku niedaleko domu
Benedykta, ale postanowili my o nich nie wspomina . Nie mieli my poj cia o ich
to samo ci ani ch ci, by jeszcze bardziej komplikowa sobie ycie.
Pozostawiwszy Benedykta pod opiek brata Gerarda, wezwanego przez Atut
z Amberu, Ganelon i ja dotarli my do cienia-Ziemi, kupili my bro ,
zorganizowali my w Cieniu grup uderzeniow i ruszyli my na Amber. Na
miejscu jednak przekonali my si , e jest ju atakowany przez stwory
nadci gaj ce czarn drog . Moja nowa bro przechyliła szal bitwy na korzy
Amberu, a mój brat Eryk zgin ł w walce. Pozostawił mi swoje problemy, swoj
zł wol i Klejnot Wszechmocy - bro zapewniaj c władz nad pogod . U ył jej
13
podczas mojej i Bleysa inwazji.
Wtedy wła nie pojawiła si Dara, przemkn ła obok nas, wjechała do Amberu,
odszukała drog do Wzorca i rozpocz ła przej cie - niezbity dowód, e była z
nami jako spokrewniona. W trakcie próby jednak e uległa do niezwykłej
fizycznej transformacji. Gdy stan ła w centrum, oznajmiła, e Amber b dzie
zniszczony. Po czym znikn ła.
Mniej wi cej tydzie pó niej został zamordowany brat Caine i to w
okoliczno ciach zaaran owanych tak, by na mnie padło podejrzenie. Fakt, e
zabiłem jego zabójc , trudno uzna za dostateczny dowód niewinno ci, jako e
zbrodniarz nie był ju w stanie zło y zezna . U wiadomiłem sobie jednak, e
gdzie ju widziałem podobnych do niego osobników: owe stwory, które cigały
Randoma do domu Flory. Dlatego znalazłem woln chwil , usiadłem z
Randomem i wysłuchałem opowie ci o jego nieudanej próbie uwolnienia Branda
z wie y.
Kiedy przed laty odszedłem z Rebmy, by zjawi si w Amberze i stoczy
pojedynek z Erykiem, Moire, królowa Rebmy, zmusiła Randoma do lubu z
Vialle, jej dam dworu, pi kn i niewidom dziewczyn . Miała to by kara za to,
e dawno temu opu cił ci arn , nie yj c ju córk Moire, Morganthe. Zd yła
urodzi Martina, przedstawionego na Atucie, który Random trzymał teraz w
r ku. Co dziwne, najwyra niej pokochał Vialle. Zamieszkali razem w Amberze.
Opu ciłem Randoma, wzi łem Klejnot Wszechmocy i zaniosłem go na dół, do
komory Wzorca. Tam post piłem zgodnie z niepełnymi instrukcjami Eryka i
dostroiłem Klejnot do siebie. Zdołałem opanowa jego najprostsze funkcje:
kontrol nad zjawiskami meteorologicznymi. Pó niej przepytałem Flor na temat
mego pobytu na wygnaniu. Jej historia brzmiała prawdopodobnie i tłumaczyła
znane mi fakty. Miałem wra enie, e ukrywa jakie informacje o okresie, w
którym zdarzył si wypadek. Obiecała jednak zidentyfikowa zabójc Caine'a
jako osobnika tego samego rodzaju, co ci, z którymi walczyłem razem z
Randomem w jej domu w Westchester. Zapewniła mnie tak e o swoim poparciu
we wszystkim, co aktualnie planuj .
Kiedy słuchałem opowie ci Randoma, nic jeszcze nie wiedziałem o dwóch
frakcjach i ich intrygach. Uznałem wi c, e je li Brand nadal yje, ocalenie go jest
przedsi wzi ciem o najwy szym priorytecie, cho by dlatego, e najwyra niej
dysponował informacjami, które kto chciał zachowa w tajemnicy. Wymy liłem
sposób realizacji tego zamierzenia, wypróbowanie którego odło yłem na czas
potrzebny, by wraz z Gerardem przywie do Amberu ciało Caine'a. Mój brat
wykorzystał cz tego czasu, by pobi mnie do nieprzytomno ci - na wszelki
wypadek, gdybym zapomniał, e jest do tego zdolny. A tak e, by doda wagi
obietnicy, e osobi cie mnie zabije, gdyby si okazało, e to ja jestem sprawc
aktualnych nieszcz Amberu. Walka miała niezwykle elitarn widowni :
rodzin przygl daj c si nam przez Atut. Stanowiło to zabezpieczenie na
wypadek, gdybym rzeczywi cie był winien i ze wzgl du na gro b powzi ł zamiar
wykre lenia imienia Gerarda z listy yj cych.
Pó niej dotarli my do Gaju Jednoro ca i dokonali my ekshumacji zwłok
Caine'a. Tam te ujrzeli my przelotnie legendarnego Jednoro ca Amberu.
Wieczorem spotkali my si w pałacowej bibliotece. My, to znaczy: Random,
14
Gerard, Benedykt, Julian, Deirdre, Fiona, Flora, Llewella i ja. Przetestowali my
mój sposób odszukania Branda. Polegał na równoczesnej próbie dotarcia do
niego poprzez Atut. Udało si . Nawi zali my kontakt i szcz liwie przenie li my
naszego brata z powrotem do Amberu. W ród ogólnego zamieszania, gdy wszyscy
tłoczyli si wokół Gerarda, który niósł go na r kach, kto umie cił sztylet w boku
Branda. Gerard natychmiast ogłosił si lekarzem dy urnym i wyrzucił nas za
drzwi.
Zeszli my do salonu, by sobie podogryza i przedyskutowa wypadki. Podczas
rozmowy Fiona uprzedziła mnie, e Klejnot Wszechmocy mo e stanowi
zagro enie, je li kto nosi go zbyt długo. Sugerowała wr cz, e wła nie Klejnot,
nie odniesione rany, był przyczyn zgonu Eryka. Jednym z pierwszych objawów,
jej zdaniem, było zakłócenie poczucia czasu: pozorne spowolnienie sekwencji
czasowych, b d ce w rzeczywisto ci efektem przyspieszenia przemian
fizjologicznych. Postanowiłem zachowa ostro no . Fiona dysponowała pewn
biegło ci w tych sprawach, gdy swego czasu była piln uczennic Dworkina. I
chyba miała racj . By mo e tego rodzaju efekt zaistniał, kiedy pó nym
wieczorem wróciłem do swych komnat. W ka dym razie miałem wra enie, e
osoba, która próbowała mnie zabi , poruszała si odrobin wolniej, ni ja bym to
czynił w analogicznej sytuacji.
Ostrze trafiło mnie w bok i wiat odpłyn ł. ycie wypływało ze mnie cienk
stru k , gdy odzyskałem przytomno w moim dawnym łó ku, w moim dawnym
domu, na cieniu-Ziemi, gdzie tak długo yłem jako Carl Corey. Jak tu wróciłem,
nie miałem poj cia.
Wyczołgałem si na zewn trz, w nie yc , wiat wokół mnie istotnie zdawał si
zwalnia biegu. Z trudem zachowuj c wiadomo , ukryłem Klejnot
Wszechmocy w starej pryzmie kompostu. Potem zdołałem dotrze do szosy, by
tam spróbowa zatrzyma jaki samochód.
Znalazł mnie przyjaciel i dawny s siad, Bill Roth. Odwiózł do najbli szego
szpitala, gdzie zostałem opatrzony przez tego samego lekarza, który udzielał mi
pomocy przed laty, gdy miałem wypadek. Podejrzewał, e mog by przypadkiem
psychiatryeznym, poniewa przetrwały wiadcz ce o tym fałszywe dokumenty.
Bill zjawił si troch pó niej i wyja nił kilka kwestii. Był prawnikiem, a kiedy
znikn łem, zainteresował si spraw i przeprowadził własne ledztwo. Dotarł do
podrabianych kart choroby i odkrył moje kolejne ucieczki. Znał nawet ich
szczegóły, podobnie jak okoliczno ci samego wypadku. Wci miał wra enie, e
jest we mnie co niezwykłego, ale zbytnio si tym nie kłopotał.
Pó niej Random skontaktował si ze mn przez Atut i zawiadomił, e Brand
odzyskał przytomno i chce e mn rozmawia . Z pomoc Randoma wróciłem
wi c do Amberu. Odwiedziłem Branda. Od niego wła nie dowiedziałem si o
walce o władz , jaka trwała wokół mnie. Poznałem imiona jej uczestników. Jego
opowie , poł czona z informacjami, jakie na cieniu-Ziemi przekazał mi Bill
Roth, nareszcie wprowadziła nieco sensu i logiki w wydarzenia ostatnich kilku
lat. Brand udzielił tak e pewnych wskazówek dotycz cych natury aktualnego
zagro enia.
Nast pnego dnia nie robiłem nic. Oficjalnie przygotowywałem si do wizyty w
Tir-na Nog'th, w rzeczywisto ci chciałem zyska troch czasu na
15
rekonwalescencj . Jednak decyzja podj ta w tej kwestii musiała by dotrzymana.
Noc odbyłem podró do miasta na niebie, zobaczyłem niepokoj cy zbiór znaków
i wró b, by mo e nie oznaczaj cych niczego, a przy okazji zdobyłem od ducha
mego brata, Benedykta, niezwykł , mechaniczn r k .
Powróciwszy z powietrznej wycieczki, spo yłem niadanie w Towarzystwie
Randoma i Ganelona, po czym ruszyli my w drog powrotn przez Kolvir do
domu. Wolno, zadziwiaj co, szlak wokół nas zacz ł si zmienia . Zupełnie
jakby my szli przez Cie , co tak blisko Amberu jest wyczynem w zasadzie
niemo liwym. Kiedy ju doszli my do takiego wniosku, próbowali my zmieni
kierunek zmian, ale ani Random, ani ja nie mieli my wpływu na sceneri . W tej
wła nie chwili pojawił si Jednoro ec. Zdawało si nam, e chce, by my szli za
nim. Tak te uczynili my.
Prowadził nas przez kalejdoskopow seri przemian, by wreszcie dotrze
tutaj, gdzie nas porzucił, pozostawiaj c własnym decyzjom. A kiedy cała ta seria
wydarze kł biła si w mojej głowie, umysł sun ł po peryferiach, przeciskał si
do przodu, powracał do słów, które wła nie wypowiedział Random. Znów
poczułem, e wyprzedzam go odrobin . Jak długo potrwa ten stan, trudno
przewidzie , ale poj łem nagle, e ogl dałem ju dzieła tej samej r ki, która
stworzyła przebity Atut.
Brand cz sto malował, gdy popadał w jeden ze swoich nastrojów melancholii.
Przypominałem sobie jego ulubione techniki, gdy przed oczyma przewijały mi si
kolejne płótna, które rozja niał b d zaciemniał. W dodatku ta jego kampania
sprzed lat, kiedy wszystkich, którzy znali Martina, prosił o wspomnienia i opisy.
Random nie rozpoznał stylu, ale nie byłem pewien, kiedy zacznie si
zastanawia nad celem tego gromadzenia informacji. Nawet je li to nie dło
Branda zadała cios, z pewno ci był wspólnikiem zbrodni, poniewa dostarczył
narz dzie. Dobrze znałem Randoma i wiedziałem, e nie artuje. Gdy tylko
dostrze e zwi zek, spróbuje zabi Branda. Sprawa stawała si coraz bardziej
nieprzyjemna. Wszystko to nie miało adnego zwi zku z faktem, e Brand
prawdopodobnie uratował mi ycie. Uznałem, e wyci gaj c go z tej przekl tej
wie y, wyrównałem rachunki. Nie. To nie z wdzi czno ci ani z sentymentu
szukałem sposobów, by wprowadzi Randoma w bł d, a przynajmniej opó ni
jego działania. Chodziło o nag , surow prawd : Brand był mi potrzebny.
Ratowałem go z powodów nie bardziej altruistycznych ni te, dla których on
wyłowił mnie z jeziora. Miał co , co było mi niezb dne: informacj . Zrozumiał to
od razu i zacz ł j racjonowa - jak składki ubezpieczenia na ycie.
- Dostrzegam pewne podobie stwo - przyznałem Randomowi. - I mo esz mie
słuszno co do przebiegu wypadków.
- Naturalnie, e mam.
- Ta karta została przebita - zauwa yłem.
- Najwyra niej. Nie bardzo...
- Zatem nie przeszedł przez Atut. Osoba, która to uczyniła, nawi zała
kontakt, ale nie zdołała go przekona , by dokonał przej cia.
- No to co? Kontakt zacie niał si , a kiedy uzyskał dostateczn trwało i
realno , zadał cios. Prawdopodobnie zdołał osi gn blokad psychiczn i
trzymał Martina, gdy ten krwawił. Dzieciak nie miał chyba do wiadczenia z
16
Atutami.
- Mo e tak, mo e nie - odparłem. - Llewella i Moire potrafiłyby wi cej
powiedzie o tym, czego si nauczył. Ale rzecz w tym, e kontakt mógł zosta
zerwany jeszcze przed mierci . Je eli odziedziczył twoje zdolno ci regeneracji,
mo e prze ył.
- Mo e? Nie mam ochoty na domysły. Chc wiedzie na pewno.
Zacz łem rozwa a pewn kwesti . S dziłem, e wiem co , o czym Random
nie ma poj cia, cho moje informacje pochodziły z do niepewnego ródła. W
dodatku wolałem o tym nie mówi , gdy nie zdołałem przedyskutowa całej
kwestii z Benedyktem. Z drugiej strony jednak Martin był synem Randoma;
wolałem te odwróci jego uwag od Branda.
- Randomie, by mo e mam co ciekawego - powiedziałem.
- Co?
- Zaraz po zamachu na Branda, kiedy siedzieli my wszyscy w salonie...
pami tasz, rozmowa zeszła na temat Martina.
- Owszem. Nie doszli my jednak do adnych wniosków.
- Wiedziałem o czym , o czym mogłem opowiedzie , ale powstrzymałem si ,
poniewa wszyscy by usłyszeli. A poza tym chciałem najpierw omówi t spraw
w cztery oczy z osob , o któr chodziło.
- Z kim?
- Z Benedyktem.
- Benedyktem? Co Benedykt ma wspólnego z Martinem?
- Nie wiem. Dlatego wolałem siedzie cicho, dopóki si nie przekonam. Zreszt
moje ródło informacji było do dyskusyjne.
- Mów.
- Dara. Benedykt si w cieka, ile razy o niej wspomn , ale do tej pory
potwierdziło si kilka faktów, o których mi mówiła. Cho by podró Juliana i
Gerarda czarn drog , ich rany i pó niejsza wizyta w Avalonie. Benedykt
przyznał, e miały miejsce.
- Co powiedziała o Maritnie?
No wła nie. Jak to przedstawi , by nie wskazywa na Branda? Dara mówiła,
e Brand par razy odwiedził Benedykta w Avalonie. Kiedy teraz o tym
my lałem, to uwzgl dniaj c ró nic czasu mi dzy Amberem i Avalonem, wizyty
nast piły prawdopodobnie w okresie, gdy Brand z takim zaci ciem poszukiwał
informacji o Martinie. Cz sto si zastanawiałem, co go tam sprowadziło, jako e
on i Benedykt nigdy nie byli w szczególnie serdecznych stosunkach.
- Tylko tyle, e Benedykt miał go cia imieniem Martin - skłamałem. - S dziła,
e pochodzi z Amberu.
- Kiedy?
- Do dawno. Nie wiem dokładnie.
- Czemu nic o tym nie mówiłe ?
- To niezbyt ciekawa wiadomo . Zreszt nigdy specjalnie nie interesowałe
si Martinem.
Random spojrzał na gryfa, który przysiadł po mojej prawej stronie i bulgotał
cicho. Pokiwał głow .
- Teraz si interesuj - o wiadczył. - Wszystko si zmieniło. Je li jeszcze yje,
17
chciałbym go bli ej pozna . Je li nie...
- W porz dku. eby si przekona , musimy najpierw jako wróci do domu.
Uwa am, e widzieli my ju wszystko, co powinni my zobaczy . Chciałbym si
st d wynie .
- My lałem o tym. Przyszło mi do głowy, e mogliby my wykorzysta do
powrotu ten Wzorzec. Zwyczajnie, doj do rodka i przenie si do Amberu.
- I wzdłu czarnego obszaru?
- Czemu nie? Ganelon ju próbował. To mo liwe.
- Chwileczk - wtr cił Ganelon. - Nie mówiłem, e to łatwe, i jestem pewien, e
nie zmusicie koni do przej cia t drog .
- Co masz na my li? - spytałem.
- Pami tasz to miejsce, gdzie przeci li my czarn drog ? Kiedy uciekali my z
Avalonu?
- Oczywi cie.
- Id c po kart i sztylet, prze yłem podobne wzburzenie. Mi dzy innymi
dlatego biegłem tak szybko. Wolałbym najpierw spróbowa Atutów, zgodnie z
teori , e to miejsce przystaje do Amberu.
Skin łem głow .
- Dobrze. Spróbujmy najpierw rodków najprostszych. Trzeba
przyprowadzi konie. Uczynili my to, stwierdzaj c przy okazji, jak długo ma
smycz gryfa. Zatrzymała go mniej wi cej trzydzie ci metrów od otworu jaskini.
Natychmiast zabeczał ało nie. Nie ułatwiło nam to uspokajania koni, za to
wzbudziło pewne domysły, które na razie zachowałem dla siebie.
Kiedy wszyscy byli ju na miejscu, Random odszukał swoje Atuty, a ja
wyj łem swoje.
- Spróbujmy z Benedyktem - zaproponował.
- W porz dku. Jestem gotów.
Od razu zauwa yłem, e karty znów były chłodne. Dobry znak. Znalazłem
Atut Benedykta i zacz łem czynno ci wst pne. Random zrobił to samo. Kontakt
nast pił niemal natychmiast.
- O co chodzi? - zapytał Benedykt. Spojrzał na Randoma, Ganelona, konie,
wreszcie na mnie.
- Przerzucisz nas? - spytałem.
- Konie te ?
- Cało .
- Chod cie.
Dotkn łem jego wyci gni tej r ki. Wszyscy popłyn li my ku niemu i po
sekundzie stali my ju na wysokiej, skalnej półce. Chłodny wiatr szarpał naszymi
ubraniami, sło ce Amberu mijało najwy szy punkt na zachmurzonym niebie.
Benedykt miał na sobie grub , skórzan kurt , skórzane spodnie i koszul w
kolorze wyblakłej ółci. Pomara czowy płaszcz maskował kikut prawej r ki.
Zacisn ł wargi i spojrzał na mnie ponuro.
- Przybywacie z ciekawego miejsca -powiedział. - Dostrzegłem co nieco w tle.
Przytakn łem.
- St d te masz ciekawy widok - dodałem. Zauwa yłem, e ma za pasem
lunet i równocze nie poj łem, e stoimy na tej samej, szerokiej półce, z której
18
Eryk dowodził bitw w dniu swej mierci i mego powrotu.
Podszedłem do kraw dzi, by spojrze na czarne pasmo biegn ce daleko w
dole przez Garnath i si gaj ce do horyzontu.
- Tak - przyznał. - Wydaje si , e granice czarnej drogi s w wi kszo ci
punktów stabilne. W innych wci si poszerza. Zupełnie, jakby osi gała
ostateczn zgodno z jakim ... wzorcem. Teraz mówcie, sk d przybywacie.
- Sp dziłem noc w Tir-na Nog'th - odparłem. - A dzi rano zabł dzili my
przechodz c przez Kolvir.
- To niełatwe, zgubi drog na własnej górze. Wiesz, trzeba jecha na wschód.
To kierunek, z którego wstaje sło ce.
Poczułem, e si czerwieni .
- Mieli my wypadek - powiedziałem. - Stracili my konia.
- Jakiego rodzaju wypadek?
- Bardzo powa ny... dla konia.
- Benedykcie - Random podniósł nagle głow .
Zrozumiałem, e przez cały czas studiował przebity Atut. - Co mo esz mi
powiedzie o Martinie?
Nim odpowiedział, Benedykt obserwował go przez chwil .
- Sk d to nagłe zainteresowanie? - spytał w ko cu.
- Poniewa mam powody, by s dzi , e on nie yje. Je li to prawda, chc go
pom ci . Je li nie... có , sama my l o tym wzbudziła pewne rozterki. Je li jeszcze
yje, chciałbym go spotka i porozmawia .
- A dlaczego s dzisz, e mógł umrze ?
Random spojrzał na mnie. Kiwn łem głow .
- Zacznij od niadania - poradziłem.
- A póki b dzie o tym mówił, poszukam jakiego obiadu - o wiadczył Ganelon,
otwieraj c jedn z toreb.
- Jednoro ec wskazał nam drog ... - zacz ł Random.
19
Rozdział 3
Siedzieli my w milczeniu. Random zako czył opowie , a Benedykt patrzył w
niebo nad Garnath. Jego twarz nie zdradzała niczego. Ju bardzo dawno
nauczyłem si szanowa jego milczenie.
Po chwili kiwn ł głow , mocno i raz tylko, po czym spojrzał na Randoma.
- Od dłu szego czasu podejrzewałem co takiego - o wiadczył. - Z uwag, które
przez lata wymykały si tacie i Dworkinowi, wywnioskowałem, e istnieje
pierwotny Wzorzec, odnaleziony przez nich lub stworzony, i e usytuowali
Amber zaledwie o cie od tego Wzorca, by czerpa z jego mocy. Jednak nigdy nie
usłyszałem nic, co by sugerowało, jak mo na tam trafi . - Odwrócił si w stron
Garnath i skin ł głow . - A to, jak twierdzicie, odpowiada temu, co tam
znale li cie?
- Tak si wydaje - odparł Random.
- I jest wywołane przelaniem krwi Martina?
- Tak s dz .
Benedykt spojrzał na Atut, który dostał od Randoma w trakcie opowie ci.
Wówczas powstrzymał si od komentarzy.
- Tak - stwierdził teraz. - To Martin. Odwiedził mnie, kiedy opu cił Rebm . I
został na dłu ej.
- Dlaczego przyjechał do ciebie? - spytał Random.
- Musiał przecie gdzie pój . - Benedykt u miechn ł si lekko. - Miał ju
do swojej pozycji w Rebmie, ywił raczej ambiwalentne uczucia wobec
Amberu, był młody, wolny i wła nie osi gn ł pełni mocy po przej ciu Wzorca.
Chciał wyruszy daleko, zobaczy co nowego, podró owa w Cieniu... jak my
wszyscy. Kiedy był jeszcze mały, zabrałem go raz do Avalonu, by mógł
pospacerowa po suchym l dzie, poje dzi konno, zobaczy niwa. I gdy nagle
zyskał mo liwo , by w jednej chwili znale si , gdzie tylko zechce, jego wybór
był wci ograniczony do tych nielicznych miejsc, które poznał. Fakt, mógł sobie
wymarzy jaki cel i tam si uda , natychmiast go stwarzaj c. Wiedział jednak,
jak wiele musi si jeszcze nauczy , by zapewni sobie bezpiecze stwo w Cieniu.
Postanowił wi c mnie odwiedzi i poprosi o nauk . Spełniłem jego pro b .
Przebywał u mnie prawie rok. Uczyłem go walczy , uczyłem tajemnic Atutów i
Cienia, tłumaczyłem wszystko, co musi wiedzie Amberyta, je li chce prze y .
- Czemu to wszystko robiłe ? - zapytał Random.
- Kto musiał. Przyszedł do mnie, wi c na mnie spocz ł ten obowi zek - odparł
Benedykt. - Zreszt , polubiłem tego chłopaka - dodał.
Random pokiwał głow .
- Mówiłe , e sp dził u ciebie prawie rok. Co nast piło potem?
- T sknota za podró ami, któr znacie równie dobrze, jak ja. Gdy zyskał
wiar w swe mo liwo ci, zapragn ł je wypróbowa . W ramach nauki sam
zabierałem go na wyprawy w Cie , przedstawiałem ludziom, których znałem w
najró niejszych miejscach. Nadszedł jednak czas, kiedy postanowił wyruszy
własn drog . Pewnego dnia zatem po egnał si ze mn i odjechał.
- Widziałe go pó niej?
- Tak. Wracał co pewien czas i zostawał ze mn , by opowiedzie o swych
20
odkryciach i przygodach. Za ka dym razem było jasne, e to tylko wizyta. Po
jakim czasie ogarniał go niepokój i odje d ał znowu.
- A kiedy widziałe go po raz ostatni?
- Par lat temu, według czasu Avalonu, w zwykłych okoliczno ciach. Pojawił
si pewnego ranka, został mo e dwa tygodnie, opowiedział o tym, co widział i
czego dokonał, mówił o swoich planach. Pó niej wyruszył znowu.
- I wi cej o nim nie słyszałe ?
- Wr cz przeciwnie. Zostawiał wiadomo ci u wspólnych znajomych, kiedy
przeje d ał niedaleko. Czasami nawet kontaktował si ze mn przez mój Atut...
- Miał komplet Atutów? - wtr ciłem.
- Tak, dałem mu w prezencie jedn z moich zapasowych talii.
- A czy ty miałe jego Atut?
Pokr cił głow .
- Nie wiedziałem nawet, e taki istnieje, póki nie zobaczyłem tego. - Uniósł
kart , spojrzał na ni i oddał Randomowi. - Nie potrafiłbym go stworzy .
Randomie, próbowałe do niego dotrze przez ten Atut?
- Tak, kilka razy od czasu, gdy go znale li my.
Nawet kilka minut temu. Bez skutku.
- To oczywi cie niczego nie dowodzi. Je li wszystko przebiegało zgodnie z
twoj wersj , mo e blokowa wszelkie próby kontaktu. Umie to robi .
- A czy przebiegało zgodnie z moj wersj ? Wiesz co na ten temat?
- Pewnych rzeczy si domy lam - przyznał Benedykt. - Widzisz, kilka lat temu
zjawił si u moich przyjaciół, do daleko w Cieniu. Był ranny. Rana piersi, od
pchni cia no em. Został tam par dni, póki nie odzyskał sił, i odjechał, zanim
wyzdrowiał do ko ca. Wi cej o nim nie słyszeli. Ja zreszt te .
- I nie byłe ciekawy? - zdziwił si Random. - Nie pojechałe go szuka ?
- Byłem, naturalnie. I wci jestem. Ale m czyzna ma prawo y tak, jak mu
si podoba, bez ci głego wtr cania si krewnych, cho by z najlepszymi
intencjami. Poradził sobie w trudnej sytuacji i nie próbował si ze mn
skontaktowa . Najwyra niej dobrze wiedział, jak zamierza post pi . Zostawił mi
tylko wiadomo u Tecysów. Prosił, ebym si nie martwił, kiedy dotrze do mnie
informacja o tym, co zaszło. I e wie, co robi .
- U Tecysów? - powtórzyłem.
- Tak. To moi przyjaciele w Cieniu.
Powstrzymałem si przed zwróceniem mu uwagi na kilka spraw. Zawsze
uwa ałem je wył cznie za elementy legendy Dary, która w pewnych kwestiach
mocno naginała prawd . Mówiła o Tecysach, jakby ich znała, jakby za wiedz
Benedykta mieszkała u nich przez pewien czas. Nie był to najlepszy moment, by
mu opisywa nocn wizj w Tir-na Nog'th i to, co z niej wynikało w kwestii jego
pokrewie stwa z dziewczyn . Nie znalazłem dot d wolnej chwili, by to sobie
przemy le i wyci gn wnioski.
Random wstał, przeszedł kilka kroków i stan ł na kraw dzi urwiska,
odwrócony do nas plecami, z zało onymi z tyłu r koma. Po chwili odwrócił si i
znów podszedł do nas.
- Jak mog si skontaktowa z Tecysami? - zapytał.
- Nie mo esz - odparł Benedykt. - Chyba e do nich pojedziesz.
21
Random spojrzał na mnie.
- Potrzebuj konia, Corwinie. Mówiłe , e Gwiazda prze ył ju kilka
piekielnych rajdów...
- Miał dzi ci ki poranek.
- Nie a tak m cz cy. Przede wszystkim był wystraszony, ale teraz ju si
uspokoił. Mog go wypo yczy ?
I zanim zd yłem odpowiedzie , zwrócił si do Benedykta.
- Zabierzesz mnie tam, prawda?
Benedykt zawahał si .
- Nie wiem, czego jeszcze masz nadziej si dowiedzie ...
- Wszystkiego! Wszystkiego, co zapami tali. Mo e co nie wydało si wtedy
wa ne, a teraz jest, skoro wiemy ju to, co wiemy.
Benedykt spojrzał na mnie. Skin łem głow .
- Je li go zabierzesz, mo e pojecha na Gwie dzie.
- Dobrze - Benedykt powstał. - Pójd po konia.
Odwrócił si i ruszył w stron , gdzie stała jego wielka, pasiasta bestia.
- Dzi ki, Corwinie - powiedział Random.
- Pozwol ci si odwdzi czy .
- Jak?
- Po ycz mi Atut Martina.
- Po co?
- Przyszedł mi wła nie do głowy pewien pomysł. Sprawa jest zbyt zło ona, by
j wyja nia , zwłaszcza teraz, gdy chcesz natychmiast wyruszy . Ale z pewno ci
nikomu nie zaszkodzi.
Przygryzł warg .
- Zgoda. Ale oddaj mi go, kiedy ju sko czysz.
- Oczywi cie.
- Czy to pomo e go znale ?
- Mo e.
Wr czył mi kart .
- Wracasz teraz do pałacu? - zapytał.
- Tak.
- Mógłby zawiadomi Vialle o wszystkim, co si zdarzyło i gdzie pojechałem?
B dzie si martwi .
- Załatwione.
- B d uwa ał na Gwiazd .
- Wiem. Powodzenia.
- Dzi ki.
Jechałem na wietliku, a Ganelon szedł piechot . Uparł si . Pod ali my
szlakiem, którym w dniu bitwy cigałem Dar . I to, wraz z ostatnimi
wydarzeniami, skłoniło mnie do wspomnie . Odkurzyłem dawne uczucia i raz
jeszcze przebadałem je dokładnie. Poj łem, e mimo jej kłamstw, mimo zabójstw,
które z pewno ci popełniła lub w nich uczestniczyła, mimo jej zamiarów wobec
Amberu, nadał co mnie w niej poci gało. I to nie tylko ciekawo . To odkrycie
nie było szczególnie zaskakuj ce. Niewiele si zmieniło od ostatniego razu, gdy
przeprowadziłem nie zapowiedzian kontrol w obozie własnych emocji. Nie
22
wiedziałem, ile prawdy zawierała moja ostatnia nocna wizja, kiedy Dara
wyja niła stopie swego pokrewie stwa z Benedyktem. W mie cie duchów cie
Benedykta potwierdził te wyznania, wznosz c w jej obronie t dziwn , now
r k ...
- Czemu si miejesz? - zapytał maszeruj cy z boku Ganelon.
- Ta r ka - odparłem. - Przyniosłem j z Tir-na Nog'th. Martwiłem si o jakie
ukryte znaczenie, niedostrzegaln moc przeznaczenia tego przedmiotu, który
zjawił si w naszym wiecie z krainy snów i tajemnic. I w ko cu nie przetrwał
nawet dnia. Nie pozostał nawet lad, gdy Wzorzec zniszczył Iago. Cała nocna
wizja poszła na marne.
Ganelon odchrz kn ł.
- Wiesz, to nie całkiem tak, jak ci si wydaje - mrukn ł.
- Nie rozumiem.
- Tej mechanicznej r ki nie było w jukach Iago. Random schował j do twojej
torby. Wcze niej był tam prowiant, a kiedy sko czyli my niadanie, spakował
wszystkie utensylia do własnych baga y. Oprócz r ki. Nie zmie ciła si .
- A wi c...
Ganelon pokiwał głow .
- Maj teraz ze sob - doko czył.
- R ka i Benedykt razem. A niech to! Nie bardzo mi si podoba ta maszynka.
Próbowała mnie zabi . Jeszcze nikt nie został zaatakowany w Tir-na Nog'th.
- Ale do Benedykta nie masz zastrze e ? Jest chyba po naszej stronie, mimo
drobnych kontrowersji mi dzy wami.
Nie odpowiedziałem.
Chwycił wietlika za uzd i zatrzymał. Spojrzał mi w oczy.
- Corwinie, co zaszło tam, na górze? Czego si dowiedziałe ?
Milczałem. Wła nie, czego si dowiedziałem w mie cie na niebie? Nikt nie
poznał dokładnie mechanizmu wizji Tir-na Nog'th. Mo liwe, co zreszt
podejrzewali my, e owo miejsce słu yło tylko obiektywizaeji nie
wypowiedzianych l ków i pragnie , wymieszanych z pod wiadomymi domysłami.
Ale wnioski i poparte rozumowaniem hipotezy to jedno, podejrzenia za
rozbudzone czym nieznanym lepiej zachowa dla siebie, ni zdradza wiatu. Z
drugiej strony, r ka była a nazbyt materialna...
- Ju mówiłem - odparłem. - Odr bałem to rami duchowi Benedykta. Co
oznacza, e walczyli my.
- I dostrzegasz w tym znak przyszłego konfliktu z Benedyktem?
- Mo e.
- Ukazano ci jego powód, prawda?
- No, dobrze. - Nie musiałem udawa westchnienia. - Tak. Dano mi do
zrozumienia, e Dara jest istotnie krewn Benedykta, co mo e si okaza prawd .
Jest te mo liwe, o ile to rzeczywi cie prawda, e on nic o tym nie wie. A wi c:
zachowujemy dyskrecj , póki nie potwierdzimy b d nie odrzucimy tej teorii.
Jasne?
- Oczywi cie. Ale jakie mo e by to pokrewie stwo?
- Takie, jak mówiła.
- Prawnuczka?
23
Przytakn łem.
- Poprzez kogo?
- Przez t piekieln amazonk , któr znamy tylko ze słyszenia: Lintr . T
sam , która odci ła mu r k .
- Przecie bitwa zdarzyła si całkiem niedawno.
- W ró nych krainach Cienia czas płynie z ró n szybko ci . Ganelonie. W
najdalszych rubie ach... tak, to całkiem mo liwe.
Potrz sn ł głow i poluzował uzd .
- Uwa am, Corwinie, e Benedykt powinien si o tym dowiedzie - o wiadczył.
- Je li to prawda, dasz mu szans , by si przygotował, zamiast nagle odkry fakty.
Wy wszyscy jeste cie tak mało płodni, e ojcostwo trafia was mocniej ni innych
ludzi. Spójrz na Randoma: przez całe lata nie pami tał u synu, a teraz... mam
wra enie, e oddałby za niego ycie.
- Ja tak e - przyznałem. - A teraz, zapomnij o pierwszej cz ci, a drug
rozwi i dopasuj do Benedykta.
- S dzisz, e stan łby po stronie Dary i przeciwko Amberowi?
- Wolałbym racz j nie stawia go przed konieczno ci wyboru, nie informuj c
wcze niej, e taki wybór istnieje... O ile istnieje.
- Moim zdaniem wyrz dzasz mu zł przysług . Nie jest przecie
emocjonalnym noworodkiem. Poł cz si z nim przez Atut i opowiedz o swoich
podejrzeniach. W ten sposób dasz mu przynajmniej szans przemy lenia sprawy,
zamiast ryzykowa , e odkryje co nagle, bez adnego przygotowania.
- Nie uwierzy. Widziałe , jak reaguje, gdy tylko wspomn o Darze.
- Co samo w sobie jest znacz ce. By nu e podejrzewa, co mogło si wydarzy ,
i protestuje tak gwałtownie, bo wolałby, eby sprawy potoczyły si inaczej.
- W tej chwili pogł bi to tylko przepa mi dzy nami... przepa , któr staram
si zasypa .
- Je li nie powiesz, a on jako odkryje prawd , przepa mo e si pogł bi
nieodwracalnie.
- Nie. Wierz , e znam mojego brata lepiej ni ty.
Pu cił wodze.
- Jak chcesz - westchn ł. - Mam nadziej , e si nie mylisz.
Nie odpowiedziałem, tylko spi łem lekko wietlika. Był mi dzy nami niepisany
układ, e Ganelon ma prawo pyta , o co tylko zechce. Było te zrozumiałe, e
wysłucham ka dej jego rady. Po cz ci wynikało tu z faktu, e zajmował
wyj tkow pozycj . Nie byli my spokrewnieni. Nie był Amberyt . Wł czył si w
sprawy i problemy Amberu jedynie z własnego wyboru. Dawno temu byli my
przyjaciółmi, potem wrogami, od niedawna znów przyjaciółmi i
sprzymierze cami w bitwie o jego przybran ojczyzn . Po zwyci stwie poprosił,
by mógł i ze mn i pomóc w rozwi zaniu własnych i Amberu problemów.
Według mnie nic mi ju nie był winien ani ja jemu - je li kto w ogóle prowadzi
takie rachunki. Wi zała nas zatem tylko przyja , mocniejsza od dawnych
długów wdzi czno ci czy spraw honorowych. Innymi słowy: miał prawo nalega ,
gdy Randomowi na przykład kazałbym pewnie i do diabła, kiedy ju
podj łbym decyzj . Zrozumiałem, e nie powinienem odczuwa irytacji, gdy
mówił w dobrej wierze. S dz , e zagrały wojskowe instynkty, si gaj ce naszych
24
najdawniejszych kontaktów, ale powi zane z aktualn sytuacj : nie lubi , gdy
kto kwestionuje moje rozkazy i decyzje. Jeszcze bardziej zdenerwowało mnie
prawdopodobnie to, e był ostatnio autorem kilku chytrych domysłów i sugestii,
na które sam powinienem wpa . Nikt nie lubi si przyznawa do niech ci opartej
na takich podstawach. Jednak e... czy to naprawd wszystko? A mo e w gr
wchodziło co gł bszego, co m czyło mnie od dawna i teraz wypłyn ło na
powierzchni ?
- Corwinie - odezwał si Ganelon. - My lałem troch ...
Westchn łem.
- Tak?
- O synu Randoma. Bior c pod uwag , jak szybko wracacie do zdrowia,
całkiem mo liwe, e prze ył i wci gdzie si kr ci.
- Chciałbym w to wierzy .
- Nie spiesz si tak.
- O co ci chodzi?
- Tak rozumiem, prawie nie zna Amberu ani rodziny, skoro przez tyle lat
wychowywał si w Rebmie.
- Rozumiem to dokładnie w ten sam sposób.
- W istocie, je li nie liczy Benedykta i Llewelli w Rebmie, jedyn znan mu
osob jest ta, która go zraniła: Bleys, Brand albo Fiona. Pomy lałem sobie, e
musi mie fataln opini o rodzinie.
- Fataln - przyznałem. - Lecz mo e nie całkiem nieuzasadnion , je li dobrze
rozumiem, do czego zmierzasz.
- Chyba rozumiesz. Uwa am za prawdopodobne, e nie tylko obawia si
krewnych, ale mógłby wyst pi przeciwko nim.
- To mo liwe.
- S dzisz, e mógłby si przył czy do nieprzyjaciół?
Pokr ciłem głow .
- Nie, je li wie, e tamci s tylko narz dziem w r kach grupy, która próbowała
go zabi .
- A czy s ? Nie jestem pewien... Mówiłe , e Brand si przestraszył i próbował
wycofa z umowy, jak zawarli z ekip czarnej drogi. A je li tamci s tak silni, to
czy przypadkiem Fiona i Bleys nie stali si narz dziami? A je li tak, to mog sobie
wyobrazi , e Martin szukał czego , co dałoby mu władz nad nimi.
- Nazbyt zło ona hipoteza - stwierdziłem.
- Nieprzyjaciel wyra nie sporo o was wie.
- Fakt, ale przecie miał par zdrajców, którzy udzielali mu lekcji.
- Czy mogli przekaza wszystko, co mówiłe o rzeczach, o których wiedziała
Dara?
- Dobre pytanie - przyznałem. - Ale trudno powiedzie . Z wyj tkiem
informacji o Tecysach, o której przypomniałem sobie przed chwil . Wolałem na
razie zachowa j dla siebie i raczej sprawdzi , do czego zmierza Ganelon, ni
odbiega od tematu po stycznej.
- Martin nie miał raczej mo liwo ci, by powiedzie im cokolwiek o Amberze -
dodałem.
Ganelon zamilkł.
25
- Miałe mo e okazj , by zbada spraw , o któr pytałem tamtej nocy przy
twoim grobie? - zapytał po chwili.
- Jak spraw ?
- Czy mo na podsłuchiwa Atuty. Teraz, kiedy wiemy, e Martin ma swoj
tali ...
Teraz ja z kolei umilkłem, a nieliczny rz dek wolnych chwil przedefilował
przede mn g siego, od lewej, pokazuj c j zyki.
- Nie - odparłem. - Nie miałem okazji.
Przejechali my spory kawał, nim odezwał si znowu.
- Corwinie, tej nocy, kiedy sprowadziłe Branda...
- Tak?
- Mówiłe , e pó niej sprawdziłe wszystkich, próbuj c wykry , kto ci
zaatakował. I e ka dy miałby powa ne trudno ci, by dokona zamachu w czasie,
jaki mieli do dyspozycji.
- Aha - mrukn łem - I oho.
Kiwn ł głow .
- Teraz musisz wzi pod uwag jeszcze jednego krewnego. By mo e ze
wzgl du na młody wiek i niedo wiadczenie brakuje mu rodzinnej finezji.
W zakamarkach umysłu pomachałem milcz cej paradzie chwil, które
przeszły pomi dzy Amberem a teraz.
26
Rozdział 4
Spytała, kto tam, gdy zapukałem. Przedstawiłem si .
- Chwileczk .
Usłyszałem kroki, a potem uchyliła drzwi. Vialle ma troch powy ej metra
pi dziesi t wzrostu i jest do szczupł brunetk , o delikatnych rysach. Miała na
sobie czerwon sukni . Niewidz ce oczy spogl dały przeze mnie, przypominaj c o
dawnych ciemno ciach i bólu.
- Random prosił, eby ci przekaza , e wróci pó niej, ale nie ma powodu do
zmartwienia - powiedziałem.
- Wejd prosz . - Odsun ła si i szerzej otworzyła drzwi.
Wszedłem. Nie chciałem tego, ale wszedłem. Nie miałem zamiaru dosłownie
traktowa zlecenia Randoma i tłumaczy , co si stało i gdzie odjechał.
Planowałem powiedzie to, co powiedziałem i ani słowa wi cej. Dopiero kiedy
wyruszyli my ka dy w swoj stron , zrozumiałem, czego ode mnie dał: abym
powtórzył jego onie, z któr nigdy nie zamieniłem wi cej ni kilka słów naraz, e
ruszył na poszukiwanie swego nie lubnego syna. Tego samego, którego matka,
Morganthe, popełniła samobójstwo, za co Random został ukarany przymusowym
mał e stwem z Vialle. Ich zwi zek okazał si nadzwyczaj udany, co po dzi dzie
nie przestaje mnie zdumiewa . Nie miałem ochoty powierza jej całego ładunku
nieprzyjemnych spraw i przest puj c próg szukałem jakiego wyj cia.
Na półce po lewej stronie stało popiersie Randoma. Min łem je, zanim sobie
u wiadomiłem, e to mój brat posłu ył jako model. Pod cian zauwa yłem jej
warsztat.
Odwróciłem si i przestudiowałem dzieło.
- Nie wiedziałem, e rze bisz - powiedziałem.
- Owszem.
Rozejrzałem si . W komnacie dostrzegłem wi cej wytworów jej r ki.
- Całkiem niezłe.
- Dzi kuj . Mo e usi dziesz?
Zaj łem miejsce na wielkim fotelu z wysokimi por czami, który okazał si
wygodniejszy, ni na to wygl dał. Ona usiadła na niskiej sofie z prawej strony i
podkurczyła nogi.
- Przygotowa ci co do jedzenia albo do picia?
- Nie, dzi kuj . Nie mam wiele czasu. Rzecz w tym, e Random, Ganelon i ja
troch zboczyli my z trasy w drodze do domu, a potem spotkali my si z
Benedyktem. W rezultacie Random i Benedykt wyruszyli na krótk wypraw .
- Jak długo go nie b dzie?
- Prawdopodobnie do jutra. Mo e troch dłu ej. Je li o wiele dłu ej, to pewnie
skontaktuje si przez czyj Atut i da ci zna .
Rana w boku zacz ła pulsowa , wi c przyło yłem dło i rozmasowałem j
lekko.
- Random wiele mi o tobie opowiadał.
Parskn łem.
- Mo e jednak co zjesz? To aden problem.
- Mówił, e stale jestem głodny?
27
- Nie - roze miała si . - Ale je li przez cały dzie byłe taki zaj ty, jak mówisz,
to pewno nie miałe czasu na posiłek.
- To tylko po cz ci prawda. Ale dobrze. Je li masz tu gdzie jak
niepotrzebn kromk chleba, mo e dobrze mi zrobi, jak sobie j troch pogryz .
- Doskonale. Zaczekaj chwil .
Wstała i znikn ła w s siednim pokoju. Wykorzystałem okazj , by podrapa
okolice rany, która zacz ła piekielnie sw dzie . Z tego wła nie powodu przyj łem
pocz stunek, a tak e dlatego, e nagle poczułem, jaki jestem głodny. Dopiero
pó niej przyszło mi do głowy, e przecie nie mogła widzie , jak atakuj
paznokciami swój bok. Pewne i spokojne ruchy sprawiły, i zapomniałem o jej
lepocie. To dobrze. Byłem zadowolony, e tak wietnie sobie radzi.
Słyszałem, jak nuci "Ballad o eglarzach oceanów", pie wielkiej floty
handlowej Amberu. Nasz kraj nie jest znany z produktów rzemiosła, a rolnictwo
nigdy nie stało zbyt wysoko. Lecz nasze statki egluj poprzez cienie, kursuj
mi dzy gdziekolwiek a dok dkolwiek, handluj c wła ciwie wszystkim.
Praktycznie ka dy Amberyta płci m skiej, ze szlachty czy z gminu, sp dza cz
swego ycia na morzu. Ci królewskiej krwi dawno temu wytyczyli szlaki
handlowe, którymi pod aj statki, a ka dy kapitan ma w głowie mapy mórz
dziesi ciu wiatów. Pomagałem w tej pracy za dawnych lat i cho nie
zaanga owałem si nigdy tak mocno jak Caine czy Gerard, byłem mocno
poruszony pot g gł bin i duchem ludzi, którzy je pokonuj .
Po chwili wróciła Vialle z tac wyładowan chlebem, mi sem, serem, owocami
i butelk wina. Ustawiła j na małym stoliku.
- Chcesz nakarmi cały regiment? - spytałem.
- Mała rezerwa nie zaszkodzi.
- Dzi kuj . Przył czysz si ?
- Mo e jaki owoc - odparła.
Jej palce szukały przez moment, znalazły jabłko. Wróciła na sof .
- Random mówił, e to ty napisałe t pie .
- To było bardzo dawno temu, Vialle.
- Czy skomponowałe co ostatnio?
Zacz łem kr ci głow , zreflektowałem si i powiedziałem:
- Nie. Ta cz mojego umysłu... odpoczywa.
- Szkoda. Jest bardzo ładna.
- Random jest rodzinnym muzykiem.
- Owszem, gra bardzo dobrze. Ale wykonawstwo i kompozycja to dwie ró ne
rzeczy.
- To prawda. Mo e kiedy , gdy wszystko si uspokoi... Powiedz, jeste
szcz liwa w Amberze? Czy co ci si nie podoba? Potrzebujesz czego ?
- Potrzebuj tylko Randoma - u miechn ła si . - To dobry człowiek.
Poczułem dziwne wzruszenie słysz c, jak o nim mówi.
- Ciesz si , e jeste zadowolona - stwierdziłem. I dodałem: - Był mniejszy,
młodszy... Było mu pewnie trudniej ni innym. Nie ma nic mniej u ytecznego ni
dodatkowy ksi
, kiedy kł bi si ich ju cały tłumek. Byłem równie winny, jak
pozostali. Kiedy z Bleysem porzucili my go na małej wysepce, na południe st d...
- A Gerard popłyn ł po niego, kiedy si o tym dowiedział - doko czyła. -
28
Wiem, opowiadał mi. Musi ci to m czy , skoro pami tasz po tylu latach.
- Na nim te musiało to zrobi wra enie.
- Nie, wybaczył ci ju dawno. Opowiedział mi t histori jako art. On z kolei
wbił gwó d w obcas twojego buta. Przebiłe sobie pi t , kiedy go wło yłe .
- Wi c to Random! Niech mnie diabli! Cały czas my lałem, e Julian.
- Ta historia m czyła Randoma.
- Ile to lat ju min ło... - westchn łem.
Pokr ciłem głow i zabrałem si do jedzenia. Głód pochwycił mnie mocno, a
Vialle ofiarowała mi chwil milczenia, bym miał czas go pokona . Kiedy
sko czyłem, poczułem, e powinienem co powiedzie .
- Ju mi lepiej. Du o lepiej - zacz łem. - Sp dziłem w mie cie na niebie
niezwykł i wyczerpuj c noc.
- Czy znalazłe jakie po yteczne wró by?
- Nie wiem, czy oka si po yteczne. Z drugiej strony jednak lepiej, e je
poznałem. Czy tutaj wydarzyło si co ciekawego?
- Sługa powiadomił mnie, e twój brat, Brand, wraca do sił. Dzi rano zjadł
solidne niadanie, a to dobry znak.
- To prawda - przyznałem. - Niebezpiecze stwo chyba ju min ło.
- Zapewne. To... to była straszna seria przypadków, które dotkn ły was
wszystkich. Przykro mi. Miałam nadziej , e podczas nocy w Tir-na Nog'th
otrzymasz wskazówki, jak rozwi za swoje problemy.
- To bez znaczenia - odparłem. - Nie jestem pewien, czy byłyby co warte.
- Wi c po co... Och.
Obserwowałem j z nowym zainteresowaniem. Spokojna twarz nie zdradzała
niczego, lecz prawa dło poruszała si , stukaj c i mn c palcami pokrycie sofy.
Nagle, jakby poj ła, e r ka mówi zbyt wiele, znieruchomiała.
Najwyra niej odpowiedziała na własne pytanie i teraz ałowała, e nie
uczyniła tego w milczeniu.
- Tak - przyznałem. - Chciałem zyska na czasie. Wiesz pewnie o mojej ranie.
Kiwn ła głow .
- Nie mam pretensji, e Random ci o niej powiedział - zapewniłem. - Jego
decyzje zwykle były słuszne i nie zwi kszały zagro enia. Chyba powinienem im
zawierzy . Musz jednak spyta , jak wiele ci zdradził, zarówno dla twego
bezpiecze stwa, jak i dla własnego spokoju. S bowiem sprawy, które
podejrzewam, jednak o których jeszcze nie wspominałem.
- Rozumiem. Trudno jest ustali braki... to znaczy fakty, które wolał
zachowa w tajemnicy. Mówi mi prawie o wszystkim. Znam twoj histori i
historie wi kszo ci pozostałych. Relacjonuje mi wydarzenia, podejrzenia i
hipotezy.
- Dzi ki. - Łykn łem wina. - Łatwiej rozmawia , gdy wiem, jaka jest sytuacja.
Opowiem ci o wszystkim, co si zdarzyło od niadania a do tej chwili...
Tak te uczyniłem.
U miechała si z rzadka, gdy mówiłem, ale nie przerywała.
- My lałe , e rozmowa o Martinie mo e mnie zirytowa ? - spytała, kiedy
sko czyłem.
- Uznałem to za mo liwe.
29
- Niesłusznie - zapewniła. - Widzisz, znałam Martina w Rebmie jeszcze jako
małego chłopca. Byłam tam, kiedy dorastał. Lubiłam go. Nawet gdyby nie był
synem Randoma, te byłby mi drogi. Mog si tylko cieszy trosk Randoma o
niego i mie nadziej , e nie nadeszła za pó no, by obu im przynie korzy .
Potrz sn łem głow .
- Niecz sto mam okazj pozna kogo takiego jak ty - wyznałem. - Dobrze, e
wreszcie mi si udało.
Roze miała si .
- Przez długi czas byłe niewidomy.
- Tak.
- Takie prze ycie mo e napełni człowieka gorycz albo sprawi , e z wi ksz
rado ci przyjmie to, co mu jeszcze pozostało.
Nie musiałem cofa si pami ci do tamtego okresu, by wiedzie , e nale do
tego pierwszego rodzaju. Nawet gdybym stracił wzrok w innych okoliczno ciach...
Przykro mi, ale taki ju jestem. Przepraszam.
- To prawda - odparłem. - Ty masz szcz cie.
- Chodzi tylko o stan ducha. Co , co ksi
Amberu na pewno oceni wła ciwie.
Wstała.
- Zawsze chciałam si przekona , jak wygl dasz - wyznała. - Random
opisywał ci , ale to nie to samo. Czy mog ?
- Oczywi cie.
Zbli yła si i czubkami palców dotkn ła mej twarzy.
Przesuwała je delikatnie.
- Tak. Jeste prawie taki, jak sobie wyobra ałam. I wyczuwam w tobie
napi cie. To trwa ju do długo, prawda?
- W tej czy innej formie, od dnia powrotu do Amberu.
- Zastanawiam si , czy nie byłe szcz liwszy, zanim odzyskałe pami .
- To jedno z pyta , na które nie ma odpowiedzi. Gdybym sobie nie
przypomniał, mógłbym ju nie y . Ale nawet pomijaj c t mo liwo , w tamtych
latach wci co pchało mnie naprzód, niepokoiło. Cały czas poszukiwałem
sposobu, by odkry , czym i kim jestem naprawd .
- Ale czy byłe bardziej, czy mniej szcz liwy ni teraz?
- Ani jedno, ani drugie. Wszystko si równowa y. Chodzi przecie , jak sama
zauwa yła , o stan ducha. A gdyby nawet nie, to nie potrafiłbym ju wróci do
tamtego ycia. Teraz kiedy przekonałem si , kim jestem. I kiedy odnalazłem
Amber.
- Dlaczego nie?
- A dlaczego o to pytasz?
- Chciałabym ci zrozumie - odparła. - Odk d usłyszałam o tobie po raz
pierwszy, jeszcze w Rebmie, zanim Random mi o tobie opowiedział, stale si
zastanawiałam, co ci tak gna. Teraz gdy mam tak mo liwo ... nie prawo,
naturalnie, ale mo liwo ... uznałam, e warto odezwa si poza kolejno ci i
porz dkiem, jaki wynika z mojej pozycji, aby ci o to spyta .
Za miałem si krótko.
- Pi kna odpowied - pochwaliłem. - Spróbuj wyja ni ci to uczciwie.
Najpierw gnała mnie nienawi , nienawi do mojego brata Eryka, i pragnienie
30
władzy. Gdyby w dniu mego powrotu spytała, które z tych uczu jest silniejsze,
powiedziałbym, e ch zdobycia tronu. Teraz jednak... teraz musiałbym
przyzna , e było odwrotnie. Nie rozumiałem tego a do tej chwili, ale taka jest
prawda. Lecz Eryk nie yje i z mojej nienawi ci nic ju nie pozostało. Tron
istnieje nadal, ale ywi do niego mieszane uczucia. Mo liwe, e w obecnej
sytuacji adne z nas nie ma prawa na nim zasi
, a nawet gdyby rodzinne
obiekcje znikn ły, nie obj łbym władzy. Chciałbym najpierw ustabilizowa kraj i
rozwi za kilka problemów.
- Nawet gdyby miało si okaza , e nie mo esz rz dzi ?
- Nawet wtedy.
- W takim razie chyba zaczynam rozumie .
- Co? Co tu jest do rozumienia?
- Ksi
Corwinie, moja wiedza o filozoficznych podstawach tych problemów
jest mocno ograniczona, pojmuj jednak, e potraficie odnale w Cieniu
wszystko, czego zapragniecie. Niepokoi mnie to od dawna i nigdy do ko ca nie
zrozumiałam wyja nie Randoma. Gdyby cie tylko zechcieli, to ka de z was
mogłoby wyruszy w Cie i poszuka innego Amberu, pod ka dym wzgł dem
podobnego do prawdziwego, tyle e zainteresowany byłby tam władc , czy te
zajmował tak pozycj , jak sobie wymarzy.
- Tak, potrafimy zlokalizowa takie miejsca - przyznałem.
- Czemu wi c nie czynicie tego i nie zako czycie wojny?
- Poniewa mo na znale krain , która jest podobna do Amberu. I nic wi cej.
Wszyscy jeste my cz ci tego Amberu, a on jest cz ci nas. Ka dy cie Amberu,
by warto było w nim y , musiałby zawiera nasze cienie. Mogliby my wprawdzie
wył czy cie własnej osoby, gdyby my zdecydowali si obj królestwo.
Jednak e lud cienia nie byłby identyczny z tutejszym. Cie nigdy nie jest
dokładnie taki sam, jak obiekt, który go rzuca. Kumuluj si drobne ró nice.
Szczerze mówi c, s nawet gorsze ni te zasadnicze. W efekcie wkracza si w
naród obcych. Najlepsze porównanie, jakie przychodzi mi do głowy, to spotkanie
z osob bardzo podobn do kogo , kogo znasz. Oczekujesz wtedy, e b dzie si
zachowywa tak, jak twój znajomy; co gorsza, ty sama b dziesz skłonna
post powa z nim tak jak z tamtym. Wkładasz dla niego odpowiedni mask , a
jego reakcje nie s wła ciwe. Nieprzyjemne uczucie. Nigdy nie lubiłem poznawa
ludzi, którzy przypominaj mi innych. Osobowo to jedyne, czego nie umiemy
kontrolowa przy manipulacji Cieniem. W istocie jest to sposób odró nienia nas
samych od naszych cieni. Dlatego wła nie Flora tak długo nie była pewna, co o
mnie my le na cieniu-Ziemi: nowa osobowo okazała si dostatecznie odmienna
od starej.
- Chyba rozumiem - wtr ciła. - Nie chodzi tylko o nowy Amber dła ka dego z
was. Chodzi o miejsce plus wszystko pozostałe.
- Miejsce plus wszystko pozostałe to wła nie Amber.
- Twierdzisz, e nienawi do Eryka umarła wraz z nim, a pragnienie tronu
osłabło w wyniku nowych spraw, o których si dowiedziałe .
- Tak jest.
- Chyba rozumiem, jaki jest główny motyw twojego działania.
- Mój motyw to ch stabilizacji - stwierdziłem. - Mo e troch ciekawo ci... i
31
zemsta na naszych wrogach...
- Obowi zek - mrukn ła. - Naturalnie.
Prychn łem.
- To pocieszaj ce, e tak wła nie uwa asz. Ale nie b d hipokryt . Trudno
mnie uzna za wiernego syna Amberu lub Oberona.
- Z twojego tonu wynika jasno, e nie chcesz by za takiego uznawany.
Przymkn łem oczy, zacisn łem powieki, by poł czy si z ni w ciemno ci, by
wspomnie ten krótkotrwały wiat, w którym inne no niki były wa niejsze od fal
wietlnych. I wiedziałem, e nie myliła si mówi c o tonie mego głosu. Dlaczego
próbowałem zmia d y sam ide obowi zku, gdy tylko j zasugerowała? Lubi ,
kiedy mnie chwal jako dobrego, czystego, szlachetnego idealist , bez wzgl du na
to, czy zasługuj na tak ocen , czy nie. Jak ka dy. Wi c co mi si nie spodobało
w teorii mego poczucia obowi zku wobec Amberu? Nic. Wi c o co chodzi?
O tat . Niczego ju nie byłem mu winien, a ju najmniej obowi zku. W
zasadzie to on był odpowiedzialny za obecn sytuacj . Tak wielu nas spłodził, nie
dbaj c o kolejno sukcesji. Wobec wszystkich naszych matek zachował si mniej
ni uprzejmie, a potem oczekiwał naszego oddania i wsparcia. Wybierał sobie
faworytów i wła ciwie nawet rozgrywał nas przeciwko sobie. Potem dał si
wpl ta w co , z czym nie umiał sobie poradzi i zostawił królestwo w stanie
rozpadu. Sigmund Freud ju dawno znieczulił mnie na normalne, uogólnione
poczucie urazy, działaj ce w jednostce rodzinn j. Na tym tle nie było adnych
sporów. Fakty to całkiem inna sprawa. Nie dlatego nie lubiłem ojca, e nie dał mi
powodu, by go lubi ; prawd mówi c czynił wr cz przeciwne starania. Do .
Poj łem, co mnie niepokoiło w teorii obowi zku: jego obiekt.
- Masz racj - przyznałem. Otworzyłem oczy i spojrzałem na ni . - Ciesz si ,
e mi o tym powiedziała .
Wstałem.
- Podaj mi r k .
Wyci gn ła dło , a ja uniosłem j do ust.
- Dzi kuj - powiedziałem - za doskonały posiłek.
Ruszyłem do drzwi. Kiedy si obejrzałem, stała zarumieniona, z lekkim
u miechem, wci unosz c r k . Zaczynałem pojmowa zmian , jaka zaszła w
Randomie.
- Powodzenia - rzuciła w chwili, gdy moje kroki ucichły.
- Tobie równie - odparłem i wyszedłem pospiesznie.
Planowałem pój potem do Branda, ale jako nie mogłem si na to zdoby .
Przede wszystkim nie chciałem z nim rozmawia maj c umysł ot piały ze
zm czenia. Po drugie, rozmowa z Vialle była pierwsz przyjemn rzecz , jaka
mnie spotkała od dłu szego czasu i chocia raz postanowiłem wycofa si , póki
jeszcze wygrywam.
Wspi łem si po schodach i ruszyłem korytarzem do moich pokojów.
Oczywi cie my lałem o zamachu, gdy wsuwałem klucz do nowego zamka. W
sypialni zaci gn łem zasłony, rozebrałem si i poło yłem do łó ka. Nie mogłem
zasn , jak zwykle gdy wypoczywałem po trudnych prze yciach, wiedz c, e
czekaj mnie nowe. Przez kilka minut przewracałem si i rzucałem w po cieli, raz
jeszcze prze ywaj c wydarzenia ostatnich kilku dni.
32
Kiedy wreszcie nadszedł sen, był mieszanin tego wszystkiego plus
wspomnienie pobytu w celi, kiedy próbowałem pokona drzwi. Obudziłem si w
ciemno ci, naprawd wypocz ty.
Napi cie opadło, my li były spokojniejsze. A nawet niewielki ładunek
przyjemnego podniecenia kr ył gdzie w tyle głowy. Był jak zatrzymany na
czubku j zyka nakaz, utajone wra enie, e... Tak!
Wstałem. Si gn łem po rzeczy i zacz łem si ubiera . Przypasałem
Grayswandira. Zło yłem i wsun łem pod pach koc. Oczywi cie...
Umysł miałem czysty, a rana przestała dokucza . Nie wiedziałem, jak długo
spałem, ale nie warto było tego sprawdza . Miałem do załatwienia co o wiele
wa niejszego, co powinno mi przyj do głowy ju dawno... I wła ciwie przyszło.
Praktycznie rzecz bior c miałem to przed oczami, lecz czas i wydarzenia
wypchn ły problem z moich my li.
Zamkn łem drzwi na klucz i pomaszerowałem w stron schodów. Migotały
wiece, a wyblakły jele , który od wieków bladł na gobelinie z prawej strony
korytarza, spogl dał na wyblakłe psy, cigaj ce go od mniej wi cej równie
długiego czasu. Czasem współczuj jeleniowi, lecz zwykle całym sercem kibicuj
psom. Trzeba b dzie kiedy odnowi ten gobelin.
Zszedłem schodami w dół. Cisza. Zatem jest pó no.
To dobrze. Kolejny dzie i wci jeszcze yjemy. Mo e nawet jeste my troch
m drzejsi. Wystarczaj co by poj , e wiele jeszcze musimy si dowiedzie . Ale
jest nadzieja. Brakowało mi jej, gdy kuliłem si w tej przekl tej celi, przyciskałem
dłonie do wypalonych oczu i wyłem.
Vialle... Szkoda, e wtedy nie mogłem z tob porozmawia . Uczyłem si w
twardej szkole, ale nawet delikatniejsze otoczenie nie dałoby mi twej gracji.
Chocia ... Trudno powiedzie . Zawsze miałem wra enie, e jestem raczej psem
ni jeleniem, bardziej łowc ni zwierzyn .
Mogła nauczy mnie czego , co osłabiłoby gorycz, st piło nienawi . Ale czy
tak byłoby lepiej? Nienawi zgin ła wraz z obiektem, gorycz tak e odeszła... ale
spogl daj c teraz wstecz nie jestem pewien, czy przetrwałbym, gdyby mnie nie
podtrzymywały. Czy prze yłbym wi zienie bez dwóch paskudnych towarzyszek,
które nieraz ci gały mnie na powrót do ycia i rozs dku?
Dzisiaj mog sobie pozwoli na jak jeleni my l, lecz wtedy mogła si okaza
miertelna. Nie wiem tego na pewno, pi kna damo, i w tpi , czy kiedykolwiek si
dowiem.
Bezruch na pierwszym pi trze. Jakie szmery w dole, pij dobrze, pani.
Zakr t i w dół. Ciekawe, czy Random odkrył ju co wa nego. Chyba nie, bo on
sam albo Benedykt powinni wtedy nawi za kontakt. Chyba e mieli kłopoty. Ale
nie. To mieszne, wsz dzie szuka problemów. To, co istotne, objawi si we
wła ciwym momencie, a na razie mam ich a nadto. Parter.
- Will - rzuciłem. - Rolf.
- Ksi
Corwin.
Słysz c moje kroki, dwaj stra nicy przyj li postaw zasadnicz . Z ich twarzy
czytałem wyra nie, e wszystko w porz dku, ale spytałem dla zachowania formy.
- Spokój, ksi
. Spokój - odparł starszy.
- Doskonale - mrukn łem i poszedłem dalej. Min łem marmurow jadalni .
33
Byłem pewien, e zadziała, je li tylko czas i wilgo zbytnio go nie naruszyły. A
wtedy... Wszedłem w długi korytarz, gdzie zakurzone ciany napierały z obu
stron. Ciemno , cienie i odgłos moich kroków...
Dotarłem do drzwi na ko cu korytarza, otworzyłem je, wst piłem na pomost.
A potem znowu w dół, po spirali, wiatło tu, wiatło tam, w groty Kolviru.
Random miał racj , uznałem. Gdyby ci wszystko a do poziomu dalekiej
podłogi, widoczna stałaby si zgodno mi dzy tym, co zostało, a pierwotnym
Wzorcem, który odwiedzili my dzi rano.
Ni ej. Kr
c i kr c c si w mroku. W ród czerni z teatraln wyrazisto ci
rysowały si pochodnie i o wietlone latarni stanowisko wartownika. Dotarłem
do podłogi i ruszyłem ku niemu.
- Dobry wieczór, ksi
Corwinie - odezwał si chudy, blady jak trup osobnik,
wsparty o stojak ze sprz tem. Palił fajk i u miechał si .
- Witaj, Roger. Jak stoj sprawy w podziemnym wiecie?
- Szczur, nietoperz i paj k. Wi cej nikogo. Spokój.
- Lubisz to stanowisko?
Przytakn ł.
- Pisz filozoficzn powie z elementami grozy i szale stwa. Nad tymi
fragmentami pracuj wła nie tutaj.
- Wła ciwe otoczenie - przyznałem. - B d potrzebował latarni.
Zdj ł jedn z haka i odpalił od swojej wiecy.
- B dzie miała szcz liwe zako czenie? - zainteresowałem si .
Wzruszył ramionami.
- Ja b d szcz łiwy.
- To znaczy, czy dobro zwyci y, a bohater pójdzie do łó ka z bohaterk ? Czy
raczej wybijesz wszystkie postacie?
- To niezbyt uczciwe.
- Niewa ne. Mo e kiedy przeczytam t powie .
- Mo e - odparł.
Chwyciłem latarni , odwróciłem si i ruszyłem w kierunku, którego od dawna
ju nie wybierałem. Przekonałem si , e wci potrafi w my lach mierzy echa.
Po chwili dotarłem do ciany, znalazłem wła ciwy korytarz, zagł biłem si w
niego. Od tej chwili wystarczyło dokładnie liczy kroki. Moje stopy znały drog .
Drzwi mojej dawnej celi były uchylone. Odstawiłem latarni i dwoma r kami
otworzyłem je szerzej. Ust piły niech tnie, z j kiem. Wzi łem latarni , uniosłem
wysoko i wszedłem.
Poczułem dreszcze, a oł dek zacisn ł si w tward kul . Zadr ałem.
Musiałem stłumi pragnienie, by rzuci si do ucieczki. Nie przewidywałem takiej
reakcji. Nie chciałem odej od ci kich, okutych spi em drzwi w obawie, e kto
je za mn zatrza nie i zarygluje. Raz jeszcze poczułem groz , jak budziła w
moich wspomnieniach ta niewielka, brudna cela. Zmusiłem si , by przypomnie
sobie szczegóły: dziur w rogu, która słu yła mi za latryn , poczerniał plam ,
gdzie tamtego ostatniego dnia rozpaliłem ogie . Przesun łem lew dło po
wewn trznej powierzchni drzwi, znajduj c rysy wydrapane ły k . Pami tałem,
co ta praca zrobiła z moimi r kami. Pochyliłem si , by zbada lady. Nie były
nawet w przybli eniu tak gł bokie, jakie wydawały si wtedy, zwłaszcza w
34
porównaniu z grubo ci drzwi.
Poj łem, jak bardzo przeceniałem rezultaty tej próby odzyskania wolno ci.
Wszedłem do rodka i spojrzałem na cian .
Ledwie widoczny. Kurz i wilgo wspólnie pracowały, by go usun . Wci
jednak mogłem rozró ni kształt latarni morskiej Cabry, otoczony czterema
liniami, wydrapanymi uchwytem ły ki. Magia nadal istniała. Wyczuwałem j ,
cho nie próbowałem przyzywa .
Odwróciłem si i stan łem pod przeciwległ cian . Szkic, który miałem przed
sob , przetrwał w gorszym stanie ni rysunek latarni. Ale wykonywano go w
najwy szym po piechu, przy wietle ostatnich kilku zapałek.
Znikn ło sporo szczegółów, cho pami ukazywała mi niektóre. Był to obraz
pracowni czy biblioteki; półki z ksi kami wzdłu cian, z przodu biurko, obok
wielki globus. Nie byłem pewien, czy powinienem ryzykowa i oczy ci obraz.
Ustawiłem latarni na podłodze i wróciłem do poprzedniego rysunku.
Skrawkiem koca starłem delikatnie kurz z podstawy latarni. Linia stała si
wyra niejsza. Potarłem znowu, przyciskaj c troch mocniej. Bł d. Zniszczyłem
par centymetrów szkicu.
Cofn łem si i oddarłem szeroki pas koca. To, co zostało, zło yłem w rodzaj
poduszki, na której usiadłem. Powoli i ostro nie zacz łem czy ci wizerunek
latarni.
Musiałem nabra wprawy, zanim zajm si drugim obrazem.
Pół godziny pó niej wstałem, przeci gn łem si i roztarłem zdr twiałe nogi.
To, co pozostało z latarni, było całkiem wyra ne. Niestety, zmazałem jakie
dwadzie cia procent rysunku, zanim nauczyłem si wyczuwa powierzchni
kamiennej ciany i we wła ciwy sposób przesuwa po niej skrawkiem koca. Nie
s dz , bym mógł jeszcze udoskonali t umiej tno .
Latarnia zamigotała, gdy j przestawiałem. Rozwin łem koc, strzepn łem,
oddarłem nowy pas. Zło yłem reszt , przykl kn łem przed rysunkiem i wzi łem
si do pracy.
Po dłu szej chwili odsłoniłem to, co z niego pozostało. Zapomniałem o czaszce
na biurku; dopiero ostro ny ruch koca odkrył j na powrót... I o załamaniu
ciany w tle, i o wysokim wieczniku... Cofn łem si o krok. Dalsze przecieranie
byłoby ryzykowne. I chyba zb dne.
Obraz wydawał si tak kompletny, jak kiedy . Latarnia znów zamigotała.
Przeklinaj c Rogera za to, e nie sprawdził zapasu nafty, wstałem i uniosłem j
na wysoko ramienia. Usun łem z umysłu wszystko, prócz sceny przede mn .
Kiedy na ni patrzyłem, nabrała gł bi. Jeszcze chwila, a stała si
trójwymiarowa i poszerzona, całkowicie wypełniaj c pole widzenia. Zrobiłem
krok do przodu i ustawiłem latarni na kraw dzi biurka.
Rozejrzałem si uwa nie. Półki z ksi kami wisiały na wszystkich czterech
cianach. adnych okien. Dwoje drzwi w przeciwnej cianie pomieszczenia, z
prawej i z tewej, w dwóch rogach, jedne zamkni te, drugie lekko uchylone. Obok
tych otwartych stał długi, niski stół, zasypany ksi kami i papierami. Niezwykłe
obiekty zajmowały wolne miejsca na półkach, a tak e nieregularne nisze i wn ki
w cianach: ko ci, kamienie, gliniane naczynia, tabliczki z inskrypcjami, lustra,
ró d ki, jakie instrumenty nie znanego mi przeznaczenia. Ogromny dywan
35
przypominał Ardebil. Ruszyłem w stron drzwi i latarnia zamigotała raz jeszcze.
Si gn łem po ni i wtedy wła nie zgasła.
Burkn łem jakie przekle stwo i opu ciłem r k .
Potem rozejrzałem si wolno, poszukuj c mo liwych ródeł wiatła. Co
przypominaj cego gał koralowca l niło niewyra nie na półce po drugiej
stronie, a pod zamkni tymi drzwiami widoczna była blada smuga wiatła.
Zostawiłem latarni i przeszedłem przez pokój.
Otworzyłem drzwi tak cicho, jak tylko potrafiłem. Znalazłem si w pustym,
pozbawionym okien pokoiku, o wietlonym słabo przez głownie arz ce si w
niewielkiej wn ce kominka, ciany były z kamienia, sklepione łukowo nad głow .
Kominek urz dzono pewnie w naturalnym zagł bieniu skały. Wielkie, okute
drzwi zamykały przej cie z drugiej strony. Solidny klucz tkwił w zamku,
cz ciowo przekr cony.
Wszedłem, wzi łem ze stołu wiec i podszedłem do kominka, by j zapali .
Gdy kl czałem, szukaj c płomienia w ród arz cych si głowni, usłyszałem
delikatne st pni cie od strony drzwi.
Obejrzałem si i zobaczyłem go, tu za progiem. Mniej wi cej metr
pi dziesi t wzrostu. Garbaty. Włosy i broda jeszcze dłu sze, ni zapami tałem.
Dworkin miał na sobie nocn koszul , która si gała mu do kostek. Trzymał w
dłoni lampk oliwn , a ciemne oczy spogl dały przenikliwie zza kopc cego
płomyka.
- Oberonie - powitał mnie. - Czy ju pora?
- Pora na co? - spytałem ostro nie.
Zachichotał.
- Na có by? Pora, by zniszczy wiat, oczywi cie!
36
Rozdział 5
Starałem si trzyma twarz w cieniu i mówi stłumionym głosem.
- Niezupełnie - powiedziałem. - Jeszcze nie.
Westchn ł.
- Wci nie jeste przekonany.
Pochylił głow i spojrzał na mnie uwa nie.
- Dlaczego musisz wszystko psu ? - zapytał.
- Niczego nie zepsułem.
Opu cił lampk . Odwróciłem głow , zdołał jednak dostrzec moj twarz.
Roze miał si .
- Zabawne, mieszne, mieszne, mieszne - stwierdził. - Przybywasz jako
młody ksi
Corwin w nadziei, e rodzinne sentymenty skłoni mnie do zmiany
decyzji. Czemu nie wybrałe Branda albo Bleysa? Dzieciaki Clarissy słu yły nam
najlepiej.
Wzruszyłem ramionami.
- Tak i nie. - Postanowiłem odpowiada wymijaj co, dopóki zechce to
akceptowa . Mo e zdradzi co istotnego. Wystarczy zadba o jego dobry humor. -
A ty? - zapytałem. - Jak twarz by nało ył?
Odchylił głow , a kiedy jego miech grzmiał wokół mnie, zacz ł si zmienia .
Sylwetka urosła, a twarz zafalowała jak agiel ustawiony zbyt ostro na wiatr.
Zmalał garb na plecach, a on wyprostował si i wyci gn ł w gór . Rysy uległy
przemianie, broda pociemniała. Było jasne, e przemieszcza jako mas swego
ciała, gdy nocna koszula do kostek teraz si gała do pół łydki. Odetchn ł gł boko
i jego ramiona stały si szersze, r ce dłu sze, a wystaj cy brzuch płaski. Si gał mi
ju do ramienia, potem wy ej i rósł nadal, a osi gn ł mój wzrost. Koszula ledwie
przykrywała mu kolana. Garb znikn ł. Twarz zafalowała po raz ostatni, rysy
ustabilizowały i zastygły w nowej formie, miech przeszedł w chichot, przycichł, w
ko cu urwał si w skrzywieniu warg.
Stałem przed nieco szczuplejsz wersj siebie.
- Wystarczy? - zapytał.
- Całkiem nie łe - przyznałem. - Zaczekaj, dorzuc do ognia.
- Pomog ci.
- Nie trzeba.
Zdj łem ze stosu kilka szczap. Ka da zwłoka była w tej chwili pomocna, gdy
zyskiwałem nowe reakcje do analizy. Kiedy układałem drwa w palenisku, on
podszedł do stołka i usiadł. Dostrzegłem, e nie patrzy na mnie, lecz spogl da w
mrok. Przeci gałem rozpalanie drew w nadziei, e co powie. Cokolwiek. W
ko cu si doczekałem.
- Co si stało z wielkim planem? - zapytał.
Nie mialem poj cia, czy mówi o Wzorcu czy o jakim planie, który zdradził
mu tata.
- Ty mi powiedz - odparłem wi c.
Za miał si znowu.
- Dlaczego nie? Zmieniłe zdanie, oto, co si stało.
- Z jakiego na jakie, według ciebie?
37
- Nie kpij ze mnie. Nawet ty nie masz prawa ze mnie kpi . Je li nawet kto ma,
to ty najmniejsze.
Podniosłem si .
- Nie kpiłem.
Przyniosłem drugi stołek i ustawiłem go przed kominkiem, naprzeciw
Dworkina. Usiadłem.
- Jak mnie rozpoznałe ? - zapytałem.
- Moje miejsce pobytu nie jest powszechnie znane.
- To prawda.
- Czy wielu w Amberze uwa a mnie za zmarłego?
- Tak. A inni s dz , e pewnie podró ujesz gdzie w Cieniu.
- Rozumiem.
- Jak si tu... czujesz?
U miechn ł si zło liwie.
- Chcesz wiedzie , czy nadal jestem szalony?
- Wolałbym bardziej delikatne okre lenia.
- Czasem ten stan zanika, czasem si wzmaga - o wiadczył. - Pojawia si i
znowu znika. W tej chwili jestem prawie sob ; prawie, powtarzam. Mo e to
wstrz s wywołany twoj wizyt ... Co w moim umy le p kło. Wiesz o tym. Ale
inaczej by nie mo e. O tym tak e wiesz.
- Chyba tak - przyznałem. - Mo e jednak raz jeszcze opowiesz mi o
wszystkim? Sam proces mówienia mo e sprawi , e poczujesz si lepiej, mo e
odsłoni co , co przeoczyłem. Opowiedz mi t histori .
Znowu miech.
- Czego tylko zapragniesz. Masz jakie szczególne yczenia? Opowiedzie ci o
mojej ucieczce z Chaosu na t nieoczekiwan wysepk w morzu nocy? O
objawieniu Wzorca w klejnocie, zawieszonym na szyi Jednoro ca? O
transkrypcji schematu poprzez błyskawic , krew i lir , gdy nasi zdumieni ojcowie
szaleli z w ciekło ci? Było ju za pó no, by przywoła mnie z powrotem, kiedy
poemat ognia wytyczył pierwsz cie k w moim mózgu, zara aj c wol
stworzenia? Za pó no! Za pó no... Opanowany przez potworno ci zrodzone z
choroby, poza zasi giem ich mocy, ich władzy, planowałem i budowałem: wi zie
swej nowej ja ni. Czy tej historii chcesz wysłucha ? Czy raczej opowiedzie ci o
lekarstwie?
My li wirowały, p dzone faktami, które wła nie pełn gar ci cisn ł mi pod
nogi. Nie wiedziałem, czy traktowa jego wypowied dosłownie czy
metaforycznie, czy mo e jako zwykłe paranoidalne urojenia. Jednak sprawy, o
których chciałem... musiałem usłysze , były zwi zane raczej z chwil obecn .
Zatem, wpatruj c si we własne, mroczne odbicie, z którego wydobywał si głos
starca, poprosiłem:
- Opowiedz mi o lekarstwie.
Zetkn ł palce obu dłoni i przemówił zza tej zasłony.
- Jestem Wzorcem - oznajmił. - W bardzo dosłownym sensie. Przechodz c
przez mój umysł w celu zyskania formy, jak ma teraz: formy fundamentu
Amberu, naznaczył mnie równie mocno, jak ja naznaczyłem jego. Pewnego dnia
zrozumiałem, e jestem równocze nie Wzorcem i sob , a on, w procesie
38
stwarzania to samo ci, musiał sta si Dworkinem. W trakcie narodzin tego
miejsca i czasu nast piły wzajemne modyfikacje i w tym kryje si nasza słabo ,
podobnie jak nasza siła. Poj łem bowiem, e uszkodzenie Wzorca i mnie
wyrz dzi szkod , rana mi zadana za odbije si we Wzorcu. Jednak w
rzeczywisto ci nie mo na mnie było zrani , gdy byłem chroniony przez Wzorzec.
A kto prócz mnie mógłby uszkodzi Wzorzec? S dziłem, e to przepi kny system
zamkni ty, którego słabe punkty s całkowicie chronione.
Zamilkł. Słuchałem trzasku płomieni. Nie wiem, czego on słuchał.
- Myliłem si - stwierdził wreszcie. - W bardzo prostej kwestii... Moja krew,
dzi ki której został wytyczony, mogła go zniekształci . Ale całe wieki trwało, nim
poj łem, e krew z mojej krwi tak e to potrafi. Na przykład ty mógłby to
wykorzysta , mógłby go zmieni ... Tak, a do trzeciego pokolenia.
Nie zaskoczyła mnie szczególnie wiadomo , e był naszym przodkiem.
Miałem dziwne wra enie, e wiedziałem o tym przez cały czas... Wiedziałem, ale
nie wypowiadałem tego. Jednak... fakt ten stwarzał wi cej problemów, ni ich
rozwi zywał. Zbierz jedn generacj przodków. Id dalej, a do zam tu. Moja
wiedza o tym, kim naprawd był Dworkin, była teraz mniejsza ni kiedykolwiek.
W dodatku musiałem bra pod uwag fakt, któremu on sam nie zaprzeczał:
słuchałem opowie ci szale ca.
- A eby go naprawi ...? - wtr ciłem.
Skrzywił si . Moja własna twarz przybrała wyraz niech ci.
- Czy by stracił ju ochot , by zosta władc ywej pustki, królem chaosu? -
zapytał.
- Mo e - odparłem.
- Na Jednoro ca, matk twoj , wiedziałem, e do tego dojdzie! Wzorzec jest w
tobie pot ny, tak samo jak cała kraina. Czego wi c pragniesz?
- Zachowania dziedziny.
Potrz sn ł swoj /moj głow .
- Łatwiej byłoby zniszczy wszystko i zacz od pocz tku. Od dawna próbuj
ci to wytłumaczy .
- Jestem uparty. Spróbuj jeszcze raz - odparłem, na laduj c burkliwy ton
taty.
Wzruszył ramionami.
- Niszcz c Wzorzec, zniszczymy Amber i wszystkie cienie w układzie
biegunowym wokół niego. Pozwól, bym sam si zabił w rodku Wzorca, a
usuniemy go. Daj swoj zgod daj c słowo, e potem we miesz Klejnot, który
zawiera esencj porz dku, i u yjesz go, by stworzy nowy Wzorzec, jasny, czysty i
nie splamiony, rysuj c na materii własnego istnienia, gdy legiony chaosu b d
próbowały na wszelkie sposoby odwie ci od tego zamiaru. Obiecaj to i pozwól
mi zako czy wszystko, cho bowiem jestem złamany, wol raczej zgin dla
porz dku, ni y dla niego. Co na to powiesz?
- Czy nie lepiej próbowa naprawy tego, co ju mamy, ni przeznacza na
zatracenie dzieło całych eonów?
- Tchórz! - krzykn ł, zrywaj c si na nogi. - Wiedziałem, e znowu to powiesz!
- A czy nie mam racji?
Zacz ł kr y po pokoju.
39
- Ile ju razy powtarzamy te same argumenty? - zapytał. - Nic si nie zmieniło.
Boisz si spróbowa .
- By mo e - przyznałem. - Ale czy nie s dzisz, e co , czemu po wi ciłe tak
wiele, warte jest wysiłku... jakiej dodatkowej ofiary... je li tylko istnieje
niewielka nawet szansa ratunku?
- Ci gle nie rozumiesz. Mog jedynie my le , e uszkodzony obiekt zostanie
zniszczony i - miejmy nadziej - odtworzony. Taka jest natura mojej choroby, e
nie potrafi wyobrazi sobie naprawy. Na tym polega uraz. Uczucia s z góry
ustalone.
- Je li Klejnot potrafi stworzy nowy Wzorzec, to czy nie mo na si nim
posłu y , by naprawi stary, rozwi za nasze problemy i uleczy twego ducha?
- Czy by stracił pami ? - Stan ł przede mn . - Wiesz przecie , e usuni cie
skazy jest rzecz niesko czenie trudniejsz ni zacz cie od nowa. Nawet
Klejnotowi łatwiej jest zniszczy Wzorzec, ni go naprawi . Ju zapomniałe , jak
to wygl da? - Skin ł na cian za plecami. - Chcesz wyj i popatrze jeszcze raz?
- Tak - potwierdziłem. - Wła nie tego chc .
Chod my.
Wstałem i spojrzałem na niego z góry. Rozgniewany, zaczynał traci kontrol
nad własnym wygl dem. Ubyło mu ju osiem czy dziesi centymetrów wzrostu,
wizerunek mojej twarzy rozpływał si w jego gnomowatych rysach, a mi dzy
łopatkami rósł wyra ny garb, widoczny ju wtedy, gdy skin ł r k .
Wpatrywał si we mnie rozszerzonymi oczami.
- Ty nie artujesz - szepn ł po chwiłi. - Dobrze, chod my.
Odwrócił si , podszedł do wielkich, elaznych drzwi i obur cz przekr cił
klucz. Potem naparł na nie całym ciałem. Próbowałem mu pomóc, ale odsun ł
mnie z niezwykł sił , po czym pchn ł raz jeszcze. Drzwi zgrzytn ły gło no,
cofn ły si i stan ły otworem. Natychmiast poczułem dziwny, jakby znajomy
zapach.
Dworkin przekroczył próg i zatrzymał si . Odszukał po prawej stronie co , co
wygl dało na dług lask . Kilka razy stukn ł ni o ziemi i górny koniec
rozjarzył si blaskiem. Płomie o wietlił w ski tunel, w który si zagł bili my.
Szedłem za nim. Przej cie poszerzyło si wkrótce i mogłem go wyprzedzi .
Zapach był coraz silniejszy i ju prawie zdołałem go umiejscowi . Kojarzył si z
jakim stosunkowo wie ym wspomnieniem...
Przeszli my niemal osiemdziesi t kroków, nim tunel skr cił w lewo i w gór .
Po chwili min li my niewielkie pomieszczenie. Podłog za cielały odłamki ko ci, a
w skale, na wysoko ci mniej wi cej metra, wmurowano elazny pier cie . Do
pier cienia przymocowany był połyskuj cy ła cuch, który opadał na ziemi i
znikał przed nami, podobny do linii stygn cych w ród mroku kropelek
roztopionego metalu.
Przej cie znów si zw ziło i Dworkin obj ł prowadzenie. Po chwili skr cił
nagle i usłyszałem, e co mruczy. Sam w tym momencie skr ciłem i niewiele
brakowało, bym si z nim zderzył. Przykucn ł i si gn ł r k w ciemn szczelin .
Dostrzegłem, e ła cuch znika w otworze, i usłyszałem ciche cmokanie. Wtedy
poj łem, co to oznacza i gdzie jeste my.
- Dobry Wixer - mówił Dworkin. - Nie pójd daleko. Wszystko w porz dku,
40
Wixer. Przyniosłem ci co dobrego.
Nie wiem, sk d wzi ł to, co rzucił zwierz ciu. Lecz fioletowy gryf, którego
mogłem teraz zobaczy , jak porusza si na swym legowisku, przyj ł dar.
Pochyleniem głowy i seri chrupni wyraził wdzi czno . Dworkin u miechn ł
si tryumfalnie.
- Zdziwiony?
- Czemu?
- My lałe , e si go boj . My lałe , e nigdy nie zdołam si z nim
zaprzyja ni . Postawiłe go tutaj, eby nie wypuszczał mnie na zewn trz, do
Wzorca.
- Czy bym powiedział kiedy co takiego?
- Nie musiałe . Nie jestem głupcem.
- My l sobie, co chcesz.
Zachichotał, wstał i ruszył dalej.
Korytarz znów biegł poziomo i stał si szerszy. Po chwili dotarli my do
wyj cia z jaskini. Dworkin zatrzymał si na moment. Widziałem jego ciemn
sylwetk z uniesion lask . Na zewn trz trwała noc, a czysty, słony zapach
przegnał z mych nozdrzy odór pi ma. Jeszcze chwila i ruszył dalej, wkraczaj c w
wiat płomieni wiec i niebieskich aksamitów. Wstrzymałem oddcch, zachwycony
niezwykłym widokiem. Nie dlatego, e gwiazdy na bezksi ycowym,
bezchmurnym niebie l niły nadprzyrodzonym blaskiem ani e granica mi dzy
niebem a morzem znowu si zatarła. To Wzorzec ja niał bł kitem acetylenowego
płomienia pod niebem-morzem, a gwiazdy w górze, po bokach i w dole układały
si z geometryczn precyzj , formuj c fantastyczn , uko n kratownic .
Wywoływała wra enie, jakby my tkwili w kosmicznej paj czynie, której
prawdziwym centrum jest Wzorzec, a cały splot egzystuje tylko jako
konsekwencja jego istnienia, konfiguracji i pozycji.
Dworkin schodził ju wprost do kraw dzi Wzorca, do zaczernionego
fragmentu. Przesun ł nad nim lask i spojrzał na mnie.
- Oto ona - rzekł. - Wyrwa w moim umy le. Nie potrafi my le poprzez ni , a
jedynie dookoła. Nie wiem ju , co trzeba uczyni , by naprawi to, czego mi
zabrakło. Je li s dzisz, e potrafisz to zrobi , ryzykujesz natychmiastowe
unicestwienie za ka dym razem, kiedy opu cisz Wzorzec, by przekroczy
szczelin . To nie ciemna cz ci zniszczy, ale sam Wzorzec, gdy tylko przerwiesz
obwód. Klejnot mo e, ale nie musi ci osłoni .
Nie wiem. Ale droga nie b dzie łatwiejsza. Z ka dym okr eniem b dzie
trudniej, a ty b dziesz miał coraz mniej sił. Ostatnim razem, kiedy o tym
mówili my, l kałe si . Czy to oznacza, e przez ten czas nabrałe odwagi?
- Mo liwe - przyznałem. - Nie znasz innego sposobu?
- Wiem, e mo na tego dokona zaczynaj c od czystej płyty, poniewa kiedy
tak wła nie uczyniłem. Nie widz innej drogi prócz tej. Im dłu ej czekasz, tym
gorsza jest sytuacja. Czemu nie przyniesiesz Klejnotu i nie u yczysz mi swej
klingi, synu? Nie ma lepszego sposobu.
- Nie - odparłem. - Musz wiedzie wi cej. Powiedz mi jeszcze raz, jak
powstało uszkodzenie.
- Wci nie wiem, które z twoich dzieci przelało w tym miejscu nasz krew,
41
je li o to ci chodzi. Stało si . Zostawmy t kwesti . W ich charakterach wyszły na
wierzch ciemne strony naszej natury. Z pewno ci s zbyt bliskie chaosowi, z
którego pochodzimy, i dorastały bez wicze woli, jakie my przeszli my, by go
pokona .
Miałem nadziej , e rytuał przej cia Wzorca oka e si wystarczaj cy. Nie
potrafiłem wymy li niczego pot niejszego. Ale procedura zawiodła. Oni atakuj
wszystko dookoła. Usiłuj zniszczy sam Wzorzec.
- Gdyby udało si nam zacz od nowa, czy te wydarzenia nie powtórzyłyby
si znowu?
- Nie wiem. Ale jaki mamy wybór, prócz pora ki i powrotu w chaos?
- Co si z nimi stanie, je li stworzymy nowy pocz tek?
Zamilkł na chwil . Potem wzruszył ramionami.
- Nie wiem.
- Jakie byłoby nast pne pokolenie?
- Czy mo na odpowiedzie na takie pytanie? - parskn ł. - Nie mam poj cia.
Podałem mu przebity Atut. Ogl dał go w płomieniu swej laski.
- S dz , e to syn Randoma, Martin - wyja niłem. - Ten, którego krew tu
przelano. Nie wiem, czy jeszcze yje. I nie wiem, co mógłby w yciu osi gn ...
Obejrzał si na Wzorzec.
- Wi c to jest obiekt, który tam le ał - mrukn ł. - Jak go dostałe ?
- Został przyniesiony - odparłem. - To nie twoje dzieło, prawda?
- Oczywi cie. Nie widziałem tego chłopca na oczy. Ale to chyba odpowiada na
twoje pytanie: je li pojawi si nast pne pokolenie, twoje dzieci je zniszcz .
- Tak jak my mamy ich zniszczy ?
Spojrzał mi w oczy.
- Czy to znaczy, e nagle stałe si troskliwym ojcem?
- Skoro nie ty namalowałe ten Atut, to kto?
Opu cił wzrok i stukn ł w kart paznokciem.
- Mój najlepszy ucze , twój syn Brand. To jego styl. Widzisz, co robi , gdy
tylko zdob d odrobin mocy? Czy którekolwiek z nich odda ycie, by zachowa
krain , odrodzi Wzorzec?
- S dz , e tak - stwierdziłem. - Zapewne Benedykt, Gerard, Random,
Corwin...
- Benedykt nosi stygmat zguby, Gerard ma wol , lecz nie ma rozumu,
Randomowi brakuje odwagi i zdecydowania. Corwin... Czy nie popadł ostatnio w
niełask i nie zgin ł gdzie ?
Wspomniałem nasze poprzednie spotkanie, gdy pomógł mi w ucieczce z celi
na Cabr . Mo e teraz zaczynał tego ałowa ? Nie wiedział przecie , w jakich
okoliczno ciach zostałem uwi ziony.
- Dlatego przybrałe jego posta ? - zapytał. - Jako rodzaj przygany? Znowu
mnie sprawdzasz?
- Nie jest w niełasce i nie zgin ł - stwierdziłem. - Ma jednak nieprzyjaciół, w
rodzinie i nie tylko. Zrobi wszystko, by ochroni kraj. Jakie ma szanse twoim
zdaniem?
- Przez dłu szy czas go nie było?
- Tak.
42
- Mógł wi c si zmieni . Nie wiem.
- Wierz , e si zmienił. I wiem, e chce spróbowa . Spojrzał na mnie znowu. I
przygl dał si długo.
- Nie jeste Oberonem - oznajmił w ko cu.
- Nie.
- Jeste tym, którego widz przed sob .
- Ani mniej, ani wi cej.
- Rozumiem... Nie wiedziałem, e znasz to miejsce.
- Do niedawna nie znałem. Pierwszy raz trafiłem tu pod aj c za
Jednoro cem.
Jego oczy rozszerzyły si ze zdziwienia.
- To... bardzo ciekawe. Ju tak dawno...
- Co z moim pytaniem?
- Jakim pytaniem?
- O szanse. My lisz, e mógłbym naprawi Wzorzec?
Zbli ył si wolno, wyci gn ł r k i poło ył mi dło na ramieniu. Laska
przechyliła si lekko i bł kitne wiatło zaja niało trzydzie ci centymetrów od
mojej twarzy. Nie czułem gor ca. Dworkin spojrzał mi w oczy.
- Zmieniłe si - stwierdził po chwili.
- Czy do - spytałem - by spróbowa ?
Odwrócił wzrok.
- Mo e do , by próba warta była wysiłku - odparł. - Nawet je li jeste my
skazani na kl sk .
- Pomo esz mi?
- Nie wiem, czy b d mógł. Moje nastroje i my li... wszystko przychodzi i
odpływa. Nawet teraz czuj , e trac kontrol . Mo e przez te emocje... Lepiej
wracajmy do rodka.
Za plecami rozległ si cichy brz k. Kiedy si obejrzałem, zobaczyłem gryfa.
Kołysał głow z prawa na lewo i ogonem z lewa na prawo; wysuwał i chował
j zyk. Okr ył nas i stan ł mi dzy Dworkinem a Wzorcem.
- On wie - wyja nił Dworkin. - Wyczuwa, kiedy nadchodzi przemiana. Nie
dopuszcza mnie wtedy do Wzorca... M dry Wixer. Ju wracamy. Spokojnie.
Chod my, Corwinie.
Ruszyli my w stron wej cia do jaskini, a Wixer pod ał za nami - jedno
brz kni cie przy ka dym kroku.
- Klejnot - przypomniałem. - Klejnot Wszechmocy... Mówisz, e jest
niezb dny, by naprawi Wzorzec?
- Tak. Trzeba go nie przez cał drog przez Wzorzec, ponownie kre l c
oryginalny schemat w miejscach, gdzie został wymazany. Mo e to zrobi jedynie
kto zestrojony z Klejnotem.
- Jestem zestrojony z Klejnotem.
- W jaki sposób? - Zatrzymał si .
Wixer za nami gdakn ł cicho, ruszyli my wi c dalej.
- Zgodnie z twoimi pisanymi instrukcjami - wyja niłem. - Oraz, ustnymi
Eryka. Przeniosłem go ze sob do centrum Wzorca i dokonałem projekcji siebie
poprzez niego.
43
- Rozumiem. A sk d go wzi łe ?
- Eryk dał mi Klejnot na ło u mierci.
Weszli my do jaskini.
- Masz go teraz?
- Musiałem go ukry w pewnym miejscu, w Cieniu.
- Radz odszuka go jak najpr dzej i dostarczy tutaj lub przenie z
powrotem do pałacu. Najlepiej przechowywa go w pobli u centrum istnienia.
- Dlaczego?
- Ma skłonno do deformacji cieni, w których przebywa zbyt długo.
- Deformuje cienie? W jaki sposób?
- Trudno z góry przewidzie . Wszystko zale y od lokalizacji.
Min li my zakr t i szli my dalej w ród mroku.
- Jak to si dzieje - spytałem - e kiedy nosi si Klejnot przez dłu szy czas,
wszystko wokół zwalnia swój ruch? Fiona uprzedzała, e to niebezpieczne, ale nie
była pewna dlaczego.
- To oznacza, e dotarłe do granic własnego istnienia, e wkrótce wyczerpiesz
rezerwy energii, e zginiesz, je li szybko czego nie zrobisz.
- Czego mianowicie?
- Nie zaczniesz czerpa sił z samego Wzorca: pierwotnego Wzorca zawartego
w Klejnocie.
- Jak tego dokona ?
- Musisz mu si podda , uwolni si , zamaza własn to samo , znie
granice, jakie oddzielaj ci od wszystkiego innego.
- Łatwo powiedzie , trudniej zrobi .
- Ale to mo liwe i nie ma innej drogi.
Potrz sn łem głow . Szli my wci naprzód i wreszcie stan li my u wielkich
drzwi. Dworkin zgasił wiatło laski i oparł j o cian . Potem weszli my, a on
przekr cił klucz w zamku. Wixer został, strzeg c przej cia.
- Teraz b dziesz musiał odej - oznajmił Dworkin.
- Ale musz ci zapyta jeszcze o wiele spraw, a o kilku chciałbym
opowiedzie .
- Moje my li staj si bezładne i twoje słowa pójd na marne. Jutrzejszej nocy
albo pojutrze, albo pó niej. Szybko! Id !
- Sk d ten po piech?
- Kiedy ulegn przemianie, mog ci skrzywdzi . Tylko sił woli
powstrzymuj atak. Odejd !
- Nie wiem jak. Potrafi si tu dosta , ale...
- W szufladzie biurka w s siednim pokoju znajdziesz rozmaite specjalne
Atuty. We wiatło! Id dok dkolwiek! Wyno si st d!
Chciałem zaprotestowa , e nie l kam si fizycznej siły, jak mo e okaza ,
lecz jego rysy rozpłyn ły si jak stopiony wosk i nagle wydał mi si wi kszy, o
dłu szych ramionach ni przed chwil . Przej ty nagłym dreszczem chwyciłem
wiec i wybiegłem. Do biurka. Wyrwałem szuflad i złapałem kilka
rozrzuconych na jej dnie Atutów. Wtedy usłyszałem za plecami kroki czego , co
weszło z komory, któr przed chwil opu ciłem. Nie przypominały kroków
człowieka.
44
Nie ogl dałem si za siebie. Uniosłem karty i spojrzałem na t , która znalazła
si na wierzchu. Przedstawiała obc sceneri , ale bez zwłoki otworzyłem swój
umysł i si gn łem tam. Skalna turnia pod dziwnie kropkowanym niebem,
szczypta gwiazd po lewej... Karta była na przemian zimna i gor ca; miałem
uczucie, e gdy patrz , wieje przez ni lodowaty wicher, w niezwykły sposób
zmieniaj c obraz.
- Głupcze - zabrzmiał tu za mn mocno zniekształcony, ale wci
rozpoznawalny głos Dworkina. - Wybrałe miejsce swej zguby!
Wielka, szponiasta łapa - czarna, s kata i skórzasta - si gn ła nad mym
ramieniem, jak gdyby próbuj c porwa kart . Ale wizja była ju pełna i rzuciłem
si w ni , odwracaj c od siebie Atut, gdy tylko poj cem, e zdołałem uciec. Potem
zatrzymałem si i stałem nieruchomo, by zmysły dostosowały si do nowego
otoczenia.
Wiedziałem. Ze strz pów legend, skrawków rodzinnych opowie ci i ogólnego
wra enia, jakie mnie nagle ogarn ło. Z absolutn pewno ci uniosłem wzrok i
spojrzałem na Dworce Chaosu.
45
Rozdział 6
Gdzie? Zmysły s rzecz tak niepewn , a w tej chwili moje były wyt one do
ostatnich granic. Skała, na której stałem... Gdy próbowałem skupi na niej
spojrzenie, zaczynała przypomina chodnik w gor ce popołudnie: drgała i
falowała, cho cały czas stałem pewnie.
I trudno było okre li , któr cz widma mogłaby nazwa własn ; pulsowała
i migotała niby skóra iguany.
Nad głow miałem niebo niepodobne do adnego, jakie dotychczas ogl dałem.
W tej chwili było p kni te na dwie cz ci, z których jedn okrywała
najczarniejsza noc, a w ciemno ci ta czyły gwiazdy. Kiedy mówi : ta czyły, to
nie znaczy, e mrugały; wirowały i zmieniały jasno ; przeskakiwały i kr yły;
błyskały z jaskrawo ci nowej, by po chwili roztopi si w nico . Był to
przera aj cy spektakl i poczułem, jak ostry atak akrofobii ciska mi oł dek.
Jednak spojrzenie w inn stron niewiele poprawiło sytuacj . Druga połowa
nieba przypominała potrz san bez przerwy butl kolorowego piasku. Pasy
koloru pomara czy, ółci, czerwieni, bł kitu, br zu i purpury splatały si i
kr yły; plamy zieleni, fioletu, szaro ci i martwej bieli rozbłyskiwały i znikały,
czasem rozwijaj c si w pasy, by zast pi lub doł czy do innych wij cych si
form. One tak e migotały i falowały, wywołuj c niesamowite wra enie odległo ci i
blisko ci zarazem. Niekiedy cz z nich lub nawet wszystkie zdawały si
dosłownie si ga nieba, by po chwili opa , wypełniaj c powietrze wokół mnie,
jak mgliste, przezroczyste obłoki, półprzejrzyste kł by lub lite macki koloru.
Dopiero po dłu szej chwili spostrzegłem, e linia dziel ca czer od barw z mojej
prawej strony posuwa si wolno do przodu, równocze nie cofaj c si po lewej.
Wygl dało to tak, jak gdyby cała niebia ska mandala obracała si wokół punktu
le cego wprost nad moj głow . Nie potrafiłem okre li ródła wiatła tej
ja niejszej połowy. Stoj c tam, spojrzałem w dół na co , co z pocz tku wydało mi
si dolin pełn niezliczonych eksplozji barw. Gdy jednak post puj ca ciemno
zgasiła ten pokaz, gwiazdy zapłon ły w gł bi, jak i ponad ni , stwarzaj c
wra enie bezdennej otchłani. Czułem si , jakbym stan ł na ko cu wiata, ko cu
wszech wiata, ko cu wszystkiego. Lecz daleko, bardzo daleko od miejsca, gdzie
si znalazłem, co unosiło si na górze najgł bszej czerni: czysta czer , lecz
obramowana i rozja niana ledwie dostrzegalnymi błyskami wiatła. Nie mogłem
odgadn rozmiaru tego czego , gdy odległo , gł bia i perspektywa nie istniały.
Pojedynczy szczyt? Grupa? Miasto? Czy po prostu miejsce? Kontur ulegał
zmianie za ka dym razem, gdy trafiał na moj siatkówk . Delikatne, mgliste
powierzchnie dryfowały wolno mi dzy nami, niby pasma gazy unoszone w
rozgrzanym powietrzu. Mandala powstrzymała obrót, gdy ciemna i jasna strona
zamieniły si miejscami. Barwy były teraz za mn , niewidoczne - chyba e
odwróciłbym głow , na co wcale nie miałem ochoty.
Przyjemnie było sta tutaj i spogl da na bezkształtno , z której powstały
wszystkie rzeczy... To istniało, zanim jeszcze powstał Wzorzec. Ta wiedza,
mglista, lecz pewna, tkwiła gdzie w samym centrum wiadomo ci. Bez w tpienia
musiałem ju kiedy odwiedzi t okolic . Zostałem tu przyniesiony jako dziecko,
nie pami tam ju , przez tat czy przez Dworkina. I stałem, lub trzymano mnie na
46
r kach, tu wła nie lub gdzie bardzo blisko. Spogl dałem na t sam scen ;
jestem pewien, e z podobnym brakiem zrozumienia i podobnym wra eniem
l ku. Moj rado tłumiło nerwowe podniecenie, przeczucie czego zakazanego,
oczekiwanie w tpliwego spełnienia. Co dziwne, teraz, w tej wła nie chwili,
opanowało mnie pragnienie ponownego chwycenia Klejnotu, porzuconego na
cieniu-Ziemi w pryzmie kompostu. Dworkin bardzo si tym przej ł.
Czy to mo liwe, e jaka cz umysłu szukała obrony, a przynajmniej
symbolu walki z tym, co widziałem?
Mo liwe.
Spogl dałem wi c zafascynowany ponad otchłani , i albo moje oczy
przystosowały si , albo obraz przeskoczył znowu. Teraz bowiem rozró niałem
male kie, widmowe kształty, kr
ce po owym miejscu niby powolne meteory
p dz ce po pasmach gazy. Czekałem, obserwuj c je z uwag , z wolna pojmuj c
ich działanie.
Po pewnym czasie jedno z pasm podpłyn ło bli ej i uzyskałem odpowied .
Istotnie, co si poruszało. Jedna z form urosła i zauwa yłem, e pod a kr t ,
wiod c ku mnie cie k . Po kilku chwilach miała kształt je d ca. Zbli aj c si
nabierała pozoru materialno ci, nie trac c widmowych cech, charakteryzuj cych
chyba wszystko, co le ało przede mn . Jeszcze moment i patrzyłem na nagiego
je d ca na bezwłosym wierzchowcu, obu upiornie bladych i p dz cych w moj
stron . Je dziec dzier ył biał jak ko kling ; jego oczy, podobnie jak lepia
rumaka, l niły czerwieni . Jego wygl d był tak nienaturalny, e nie wiedziałem,
czy istniejemy w tej samej płaszczy nie rzeczywisto ci. Mimo to dobyłem
Grayswandira i cofn łem si o krok.
Z jego długich, białych włosów spływały l ni ce iskierki, a kiedy odwrócił
głow , wiedziałem, e przybywa po mnie - czułem jego spojrzenie niby chłodny
ucisk na piersi. Stan łem bokiem i uniosłem ostrze do pozycji obronnej.
Jechał dalej i wtedy zrozumiałem, e on i jego rumak byli wielcy, o wiele
wi ksi, ni my lałem. Zbli ali si . Gdy znale li si jakie dziesi metrów ode
mnie, je dziec ci gn ł wodze i ko stan ł d ba. Patrzyli na mnie, kołysz c si i
przechylaj c, jak gdyby stali na tratwie rzuconej na faluj ce delikatnie wody.
- Twe imi ! - za dał je dziec. - Podaj imi ty, który przybyłe w to miejsce!
Głos wywołał trzaski w mych uszach. Rozbrzmiewał na jednym poziomie
d wi ku, gło no, bez adnej intonacji.
Potrz sn łem głow .
- Zdradzam swe imi , gdy zechc , nie na rozkaz. Kim jeste ?
Wydał z siebie trzy krótkie szczekni cia, które uznałem za miech.
- Powal ci i cisn tam, gdzie b dziesz je wykrzykiwał przez wieczno .
Wymierzyłem ostrze Grayswandira w jego oczy.
- Gadanie nic nie kosztuje. Za wódk trzeba płaci .
Odczułem wtedy delikatne wra enie chłodu, jakby kto wła nie próbował
nawi za ze mn kontakt przez Atut. Było jednak niewyra ne i słabe, a ja nie
mogłem po wi ci mu uwagi, gdy je dziec przekazał wierzchowcowi jaki sygnał
i zwierz stan ło d ba. Odległo jest zbyt du a, uznałem. Lecz my l ta nale ała
do innego cienia. Tutaj zwierz run ło ku mnie, porzucaj c niepewn cie k ,
któr tu przybyło. Skok zako czył si l dowaniem dalekim od miejsca, gdzie
47
stałem. Jednak rumak nie spadł i nie znikn ł, na co liczyłem. Poruszał si jak w
galopie, a cho jego szybko nie była proporcjonalna do wysiłku, biegł nad
otchłani mniej wi cej o połow wolniej ni normalnie.
W tym czasie zauwa yłem, e w dali, z której tu przybył, wynurza si kolejna
posta , prawdopodobnie zd aj ca ku mnie. Nie miałem innego wyj cia:
musiałem walczy w nadziei, e pozb d si pierwszego napastnika, zanim
zaatakuje drugi.
Tymczasem czerwone spojrzenie je d ca przesun ło si po mojej postaci,
padło na Grayswandira i znieruchomiało. Nie wiem, co wzbudzało t obł kan
iluminacj za moimi plecami, jednak raz jeszcze pobudziła do ycia delikatne
linie na ostrzu: wyryty tam fragment Wzorca błysn ł iskrami wzdłu klingi.
Je dziec był wtedy bardzo blisko, jednak ci gn ł wodze i gwałtownie podnosz c
głow spojrzał mi w oczy.
- Znam ciebie! - krzykn ł. - Jeste tym, którego nazywaj Corwinem!
Ale wtedy ju go mieli my: ja i mój sprzymierzeniec rozp d.
Przednie kopyta wierzchowca si gn ły gruntu, a ja skoczyłem naprzód.
Instynkt nakazał zwierz ciu, by nie zwa aj c na ci gni te wodze szuka oparcia
dla tylnych nóg. Je dziec uniósł kling do osłony, ale odst piłem w bok i
zaatakowałem go z lewej. Kiedy przesuwał swój miecz, ja ju wyprowadzałem
pchni cie. Grayswandir przebił jego blad skór tu pod mostkiem, ponad
trzewiami.
Wyrwałem ostrze, a z rany, niby strugi krwi, strzeliły potoki ognia. Prawe
rami tamtego opadło bezwładnie, a kiedy płomienny strumie padł na szyj
rumaka, zwierz wydało d wi k podobny do gwizdu. Odskoczyłem, gdy je dziec
run ł do przodu, a ko , teraz ju stoj c pewnie, rzucił si na mnie, kopi c i
wierzgaj c.
Ci łem odruchowo. Ostrze drasn ło lew przedni nog , która tak e
zapłon ła jasno.
Odskoczyłem, gdy rumak zawrócił i ruszył na mnie po raz drugi. Wtedy
wła nie je dziec zmienił si w kolumn ognia. Zwierz rykn ło, obróciło si w
miejscu i rzuciło do ucieczki. Bez zatrzymania przeskoczyło nad kraw dzi i
run ło w otchła , pozostawiaj c mnie sam na sam ze wspomnieniem tl cej si
głowy kota, który przemawiał do mnie tak dawno temu. I z dreszczem, który
zawsze towarzyszył temu obrazowi.
Stałem oparty o skał i dyszałem ci ko. Mglista cie ka podpłyn ła bli ej, na
jakie trzy metry od kraw dzi. Drugi je dziec zbli ał si szybko. Nie był tak blady
jak pierwszy. Miał ciemne włosy i rumieniec na twarzy, a jego wierzchowcem był
gniadosz z odpowiedni grzyw . Trzymał kusz , napi t i z nało onym bełtem.-
Obejrzałem si , ale nie dostrzegłem adnej kryjówki, adnej skalnej szczeliny,
gdzie mógłbym si skry .
Wytarłem dło o spodnie i chwyciłem Grayswandira za kling . Obróciłem si
bokiem, by stanowi mo liwie najw szy cel. Uniosłem miecz, z r koje ci na
poziomie głowy, ostrzem ku ziemi. Nie miałem innej tarczy.
Je dziec zatrzymał si w najbli szym mi punkcie mglistego pasma. Wolno
uniósł kusz wiedz c, e je li nie powali mnie pierwszym strzałem, mog cisn
mieczem jak włóczni . Spojrzeli my sobie w oczy.
48
Był szczupły, bez zarostu. Chyba jasnooki, za zmru onymi przy celowaniu
powiekami. Całkowicie panował nad wierzchowcem, cho kierował nim jedynie
naciskiem kolan. Miał du e, pewne, spokojne dłonie. Gdy na niego patrzyłem,
ogarn ło mnie nagle niezwykłe uczucie.
Chwila trwała długo, rozci gni ta poza punkt działania. Odchylił si lekko i
odrobin opu cił bro , cho postawa nadal była pełna napi cia.
- Ty! - zawołał. - Czy ta klinga to Grayswandir?
- Tak - odparłem.
Wci przygl dał mi si w skupieniu, a co wewn trz mnie szukało słów, które
mogłoby przywdzia . Nie znalazło i nago pobiegło w noc.
- Czego tu chcesz? - zapytał.
- Odej .
Bełt kuszy trafił skał daleko przede mn , po lewej stronie.
- Id wi c - powiedział. - To dla ciebie niebezpieczne miejsce.
Zawrócił konia w stron , z której przybył.
Opu ciłem Grayswandira.
- Nie zapomn o tobie - obiecałem.
- Tak - odparł. - Pami taj.
Po czym odjechał galopem, a po chwili odpłyn ło równie pasmo gazy.
Wsun łem Grayswandira do pochwy i zrobiłem krok w przód, wiat znowu
zaczynał obraca si wokół mnie, wiatło nast powało po prawej stronie,
ciemno cofała si po lewej. Szukałem jakiej drogi, by pokona skaln cian za
plecami. Zdawało si , e si ga zaledwie dziesi ciu, mo e pi tnastu metrów w gór
i chciałem obejrze widok z jej szczytu. Moja półka ci gn ła si do daleko w
obie strony. Po bli szej inspekcji jednak wyszło na jaw, e po prawej droga zw a
si szybko, nie gwarantuj c odpowiedniego podej cia. Poszedłem wi c w lewo.
Dotarłem do mniej gładkiego fragmentu skały, na przew eniu za kamienn
odnog . Spojrzałem w gór ; wej cie wydawało si mo liwe. Sprawdziłem, czy z
tyłu nie grozi mi jakie nowe niebezpiecze stwo. Widmowa droga odpłyn ła
jeszcze dalej. Nie dostrzegłem adnych je d ców. Zacz łem wspinaczk .
Podej cie nie było trudne, cho wysoko okazała si wi ksza, ni s dziłem
patrz c z dołu - pewnie objaw tego zakrzywienia przestrzennego, które zakłócało
mi percepcj tak wielu rzeczy w tym miejscu. Po pewnym czasie podci gn łem si
w gór i stan łem wyprostowany.
Miałem st d lepszy widok na stron przeciwn do otchłani.
Raz jeszcze spojrzałem na chaos barw. Od prawej strony p dziła je przed
sob ciemno . Teren, nad którym ta czyły, był pełen skał i kraterów, bez ladów
ycia. Przez sam jego rodek, od horyzontu po góry gdzie po prawej stronie,
atramentowymi serpentynami wiło si co , co mogło by tylko czarn drog .
Po kolejnych dziesi ciu minutach wspinaczki zaj łem pozycj , z której
mogłem zobaczy jej pocz tek. Szerok przeł cz przekraczała góry i biegła do
samej kraw dzi otchłani. Tam jej czer stapiała si z ciemno ci , widoczna
jedynie dzi ki temu, e nie wieciły przez ni gwiazdy.
Wykorzystuj c to przesłoni cie starałem si prze ledzi jej bieg i odniosłem
wra enie, e ci gnie si a do ciemnego wzniesienia, wokół którego dryfowały
mgliste pasma.
49
Poło yłem si na brzuchu, by jak najmniej zakłóca kontur skalnego grzbietu,
w razie gdyby obserwowały go czyje niewidoczne oczy. Le c my lałem o tym, co
umo liwiło to przej cie. Uszkodzenie Wzorca sprawiło, e Amber stan ł otworem
dla czarnej drogi i wierzyłem, e moja kl twa była tu czynnikiem wyzwalaj cym.
Teraz czułem, e wszystko to zdarzyłoby si i bez mojego udziału, cho bez
w tpienia odegrałem wa n rol .
Wina wci le ała po mojej stronie, cho ju niecałkowicie, jak kiedy
uwa ałem. Wspomniałem Eryka, konaj cego na zboczu Kolviru. Powiedział
wtedy, e cho mnie nienawidzi, przed miertn kl tw zachowuje dla wrogów
Amberu. Innymi słowy, dla tych tutaj. Có za ironia losu. Wszystkie moje wysiłki
słu yły temu, by dopełni ostatniej woli najmniej kochanego brata. Jego kl twa,
by wymaza moj kl tw , ze mn jako czynnikiem wykonawczym. Mo e tak
wła nie by powinno, gdyby spojrze z jakiej szerszej perspektywy.
Wypatrywałem - i byłem szcz liwy, e bezskutecznie - szeregów l ni cych
je d ców pod aj cych lub gromadz cych si na tej drodze. Je li jaki korpus
ekspedycyjny ju nie wyruszył, Amber był chwilowo bezpieczny.
Natychmiastjednak zaniepokoiło mnie kilka spraw. Przede wszystkim, je li czas
w tym miejscu zachowywał si tak dziwacznie, jak mogłoby tego dowodzi
przypuszczalne pochodzenie Dary, to dlaczego nie nast pił kolejny atak? Mieli z
pewno ci do czasu, by odzyska siły i przygotowa inwazj . Czy by co si
przydarzyło, całkiem niedawno według czasu Amberu, co diametralnie zmieniło
ich strategi ? A je li tak, to co?
Moja bro ? Powrót Branda do zdrowia? A mo e co całkiem innego? Czy
ktokolwiek z rodze stwa stał ostatnio tu, gdzie ja stałem, i spogl dał na Dworce
Chaosu, wiedz c o czym , o czym ja nie miałem poj cia?
Postanowiłem, gdy tylko wróc , wypyta o to Branda i Benedykta.
Wszystko to skierowało moje my li na problem, jak zachowuje si tutaj czas
wobec mnie. Lepiej nie czeka ani chwili dłu ej. Przejrzałem Atuty zabrane z
biurka Dworkina. Wprawdzie wszystkie były interesuj ce, jednak aden nie
przedstawiał znajomej scenerii. Zajrzałem wi c do swojego futerału i
przerzuciłem karty. Wybrałem Randoma. Mo e to wła nie on niedawno
próbował si ze mn skontaktowa . Podniosłem Atut i wpatrzyłem si w niego.
Po chwili rozpłyn ł si i spojrzałem na zamglony kalejdoskop obrazów, a w
ich centrum wyobra enie Randoma. Ruch i poskr cane perspektywy...
- Randomie - odezwałem si . - To ja, Corwin.
Czułem jego umysł, ale odpowied nie napłyn ła. Przyszło mi do głowy, ze
pewnie był w trakcie piekielnego rajdu, bez reszty skoncentrowany na
przemianach materii Cienia wokół siebie. Nie mógł odpowiedzie , nie trac c
kontroli. Przesłoniłem Atut dłoni i przerwałem kontakt.
Wyj łem kart Gerarda. Po chwili nast piło poł czenie. Wstałem.
- Gdzie jeste , Corwinie? - zapytał.
- Na kra cu wiata. I chc wróci do domu.
- Chod .
Wyci gn ł r k . Si gn łem ku niej, chwyciłem, post piłem naprzód.
Byli my na parterze pałacu w Amberze, w salonie, gdzie zebrali my si w noc
po powrocie Branda. Był chyba wczesny ranek. Ogie płon ł w palenisku.
50
Byli my sami.
- Próbowałem ci szuka - powiedział. - Brand chyba tak e, ale nie jestem
pewien.
- Jak długo mnie nie było?
- Osiem dni.
- Całe szcz cie, e si spieszyłem. Co słycha ?
- Nic złego - zapewnił. - Nie wiem, czego chce Brand. Stale o ciebie pyta, a ja
nie mogłem si z tob skontaktowa . W ko cu dałem mu tali i kazałem
spróbowa , czy potrafi zrobi to lepiej. Najwyra niej nie potrafił.
- Byłem zaj ty - wyja niłem. - A ró nica tempa upływu czasu zbyt du a.
Skin ł głow .
- Teraz, kiedy ju nic mu nie grozi, wol go unika . Znowu wpadł w ten swój
ponury nastrój. Twierdzi, e sam mo e o siebie zadba . Zreszt , ma racj . I
bardzo dobrze.
- Gdzie jest teraz?
- W swoich pokojach. Był tam mniej wi cej godzin temu. Rozmy lał.
- Wychodził gdzie przez ten czas?
- Kilka niedługich spacerów. Ale od paru dni ju wcale.
- Chyba najlepi j b dzie, je li zaraz do niego pójd . Czy Random przesłał
jak wiadomo ?
- Tak - przyznali. - Kilka dni temu wrócił Benedykt. Powiedział, e znale li
kilka tropów pozostawionych przez syna Randoma, Pomógł mu sprawdzi
niektóre z nich. Jeden prowadził dalej, a Benedykt s dził, e w tak niepewnej
sytuacji nie powinien oddala si od Amberu na zbyt długo. Opu cił wi c
Randoma, który ma samodzielnie prowadzi poszukiwania. Co jednak zyskał w
tej wyprawie. Wrócił ze sztuczn r k . Pi kna robota. Potrafi robi ni wszystko
to, co dawniej.
- Naprawd ? - zdziwiłem si . - Co mi to przypomina.
Przytakn ł z u miechem.
- Wspominał, e przyniosłe ten przedmiot z Tir-na Nog'th. Chciałby
porozmawia z tob na ten temat i to mo liwie szybko.
- Wierz . Gdzie jest?
- Na którym z posterunków, które ustawia wzdłu czarnej drogi. B dziesz
musiał go szuka przez Atut.
- Dzi ki - powiedziałem. - Co nowego o Julianie albo Fionie?
Pokr cił głow .
- No, dobrze - ruszyłem ku drzwiom. - Chyba jednak najpiemy odwiedz
Branda.
- Chciałbym wiedzie , po co mu byłe potrzebny.
- R d o tym pami tał - obiecałem.
Wyszedłem z pokoju i skierowałem si w stron schodów.
51
Rozdział 7
Zastukałem w drzwi Branda.
- Wejd , Corwinie.
Przest puj c próg zdecydowałem, e nie zapytam, sk d wiedział, e to ja.
Mieszkanie było do mroczne, a w lichtarzach płon ły wiece, mimo i był jasny
dzie , a pokój miał cztery okna. Trzy z nich całkowicie, a czwarte cz ciowo,
zasłaniały okiennice. Brand stał wła nie przy czwartym i spogl dał na morze. Był
ubrany w czarny aksamit, a na szyi zawiesił srebrny ła cuch. Pas tak e miał
srebrny - z delikatnych, drobnych ogniw. Bawił si małym sztylecikiem, a kiedy
wszedłem, nie spojrzał w moj stron . Wci był blady, ale przystrzygł brod ,
wymył si i chyba od ostatniego spotkania przybrał troch na wadze.
- Lepiej wygl dasz - zauwa yłem. - Jak samopoczucie?
Odwrócił si i spojrzał na mnie spod półprzymkni tych powiek.
- Gdzie byłe , do diabła? - zapytał.
- Tu i ówdzie. Po co mnie szukałe ?
- Pytałem, gdzie byłe .
- Słyszałem, o co pytałe - odparłem, ponownie otwieraj c drzwi. - Teraz
wyjd i wróc z powrotem. Powiedzmy, e cała rozmowa zacznie si od pocz tku.
Westchn ł.
- Przepraszam. Dlaczego wszyscy jeste my tacy wra liwi? Sam nie wiem... No,
dobrze. Mo e lepiej, eby my zacz li od pocz tku.
Wsun ł sztylet do pochwy, przeszedł przez pokój i usiadł w ci kim,
hebanowym fotelu wykładanym skór .
- Martwiłem si o kilka kwestii, o których dyskutowali my. I o kilka takich, o
których nie było mowy. Odczekałem wystarczaj co długo, eby zd ył zalatwi
swoje sprawy w Tir-na Nog'th i wróci . Potem spytałem o ciebie i dowiedziałem
si , e jeszcze ci nie ma. Czekałem wi c. Najpierw byłem zniecierpliwiony, potem
przestraszony, e nasi wrogowie zwabili ci w pułapk . Kiedy spytałem znowu,
powiedziano mi, e byłe w domu, ale zd yłe tylko porozmawia z on
Randoma - musiało to by niezwykle wa ne spotkanie - i przespa si troch . I
znowu znikn łe . Zdenerwowałem si , e nie uznałe za stosowne informowa
mnie o ostatnich wydarzeniach. Postanowiłem jednak poczeka jeszcze troch . W
ko cu poprosiłem Gerarda, eby si z tob skontaktował przez Atut. Kiedy nie
zdołał, byłem ju powa nie zatroskany. Pó niej próbowałem sam i cho
kilkakrotnie miałem wra enie, e docieram, jako nie mogłem si przebi . Bałem
si o ciebie. A teraz widz , e przez cały czas nie było adnych powodów do obaw.
Dlatego jestem zdenerwowany.
- Rozumiem. - Usiadłem obok niego. - Tak si zło yło, e czas biegł dla mnie
pr dzej ni dla ciebie. Dlatego z mojego punktu widzenia prawie si nie
oddalałem. Chyba w wi kszym ni ja stopniu odzyskałe siły po ciosie.
- To przynajmniej daje pewn satysfakcj .
- Sam mam sporo problemów, wi c nie dodawaj mi nowych. Szukałe mnie w
jakim celu. Załatwmy t spraw .
- Co ci m czy - zauwa ył. - Mo e o tym powinni my najpierw pogada .
- W porz dku. Je li chcesz...
52
Spojrzałem na obraz wisz cy na cianie obok drzwi. Olejne płótno w do
ciemnej tonacji przedstawiało studni w Miracie i dwóch pogr onych w
rozmowie m czyzn stoj cych obok swych koni.
- Masz bardzo charakterystyczny styl - stwierdziłem.
- We wszystkim - odparł.
- Z ust mi wyj łe nast pne zdanie - mrukn łem, poszukałem Atutu Martina i
podałem mu.
Zbadał go, zachowuj c oboj tny wyraz twarzy. Raz tylko spojrzał na mnie z
ukosa, po czym skin ł głow .
- Nie mog si wyprze własnej r ki.
- Ta r ka dokonała czego wi cej ni tylko stworzenia Atutu. Prawda?
Czubkiem j zyka oblizał górn warg .
- Gdzie to znalazłe ? - spytał.
- Tam, gdzie to zostawiłe , w samym sercu wszystkiego: w prawdziwym
Amberze.
- No, tak... - Wstał z fotela i zbli ył si do okna trzymaj c kart tak, jakby
chciał j obejrze w lepszym wietle. - No, tak - powtórzył. - Wiesz wi cej, ni
s dziłem. Sk d si dowiedziałe o istnieniu pierwotnego Wzorca?
Pokr ciłem głow .
- Ty odpowiedz najpierw: czy to ty zadałe cios Martinowi?
Raz jeszcze spojrzał na mnie, przez chwil stał nieruchomo, po czym kiwn ł
głow . Jego oczy wci studiowały moj twarz.
- Dlaczego?
- Kto musiał - wyja nił. - Aby otworzy drog dla sił, które były nam
potrzebne. Ci gn li my losy.
- I ty wygrałe .
- Wygrałem? Przegrałem?- Wzruszył ramionami. - Co to ma za znaczenie?
Nie wszystko poszło tak, jak planowali my. Jestem teraz innym człowiekiem ni
wtedy.
- Zabiłe go?
- Co?
- Czy zabiłe Martina, syna Randoma? Czy umarł wskutek ran, jakie mu
zadałe ?
Rozło ył r ce.
- Nie mam poj cia - wyznał. - Je li nie, to nie dlatego, e nie próbowałem. Nie
musisz szuka dalej. Znalazłe winnego. A skoro ju go masz, co zrobisz dalej?
Pokr ciłem głow .
- Ja? Nic. O ile wiem, chłopak mo e jeszcze yje.
- Wi c przejd my do powa niejszych problemów. Od jak dawna wiesz o
istnieniu prawdziwego Wzorca?
- Wystarczaj co dawno. O jego pochodzeniu, jego funkcji, o działaniu na
niego krwi Amberu... dostatecznie dawno. Uwa niej słuchałem Dworkina, ni
mógłby s dzi . Jednak nie dostrzegłem adnych korzy ci płyn cych z naruszania
samej osnowy istnienia. Dlatego przez bardzo, bardzo długi czas wolałem nie
budzi licha. Zreszt do chwili naszego niedawnego spotkania nie przyszło mi
nawet do głowy, e czarna droga mo e mie jaki zwi zek z tak bezmy lno ci .
53
Kiedy pojechałem skontrolowa Wzorzec, znalazłem Atut Martina i cał reszt .
- Nie miałem poj cia, e znasz Mamina.
- Nigdy w yciu nie widziałem go na oczy.
- Wi c sk d wiedziałe , e to on został przedstawiony na Atucie?
- Nie byłem sam w owym miejscu.
- A z kim?
U miechn łem si .
- Nie, Brandzie. To wci twoja kolej. Podczas naszej ostatniej rozmowy
powiedziałe , e nasi wrogowie przybyli a od Dworców Chaosu, e mieli dost p
do naszej dziedziny poprzez co , co stworzyli cie ty, Bleys i Fiona, kiedy mieli cie
jeszcze wspólne pogl dy na optymalne metody zdobycia tronu. Teraz ju wiem,
co zrobili cie. Jednak e Benedykt pilnuje czarnej drogi, a ja sam niedawno
spogl dałem na Dworce Chaosu. I nie dostrzegli my adnego grupowania wojsk,
adnych ruchów na czarnej drodze. Wiem, e czas płynie tam inaczej. Powinni
bez adnych problemów przygotowa kolejny atak. Chc wiedzie , co ich
powstrzymuje. Dlaczego nie ruszyli? Na co czekaj , Brandzie?
- dasz informacji, których nie posiadam.
- Nie s dz . Jeste uznanym ekspertem w tej dziedzinie. Prowadziłe z nimi
rozmowy. Ten Atut jest dowodem, e nie wyznałe mi wszystkiego. Nie próbuj
kluczy , tylko mów.
- Dworce... - powtórzył. - Nie traciłe czasu. Eryk był durniem, e nie kazał
zabi ci od razu... o ile zdawał sobie spraw z twojej wiedzy.
- Eryk był durniem - zgodziłem si . - Ale ty nie jeste . Wi c mów.
- Ale jestem - o wiadczył. - W dodatku sentymentalnym durniem. Czy
pami tasz nasz ostatni kłótni , tu w Amberze, dawno temu?
- Mniej wi cej.
- Siedziałem wtedy na łó ku. Ty stałe przy biurku. Kiedy si odwróciłe i
podszedłe do drzwi, postanowiłem ci zabi . Si gn łem pod łó ko, gdzie zawsze
trzymam naci gni t kusz ze strzał . Miałem j ju w r ku i chciałem
wymierzy , gdy zauwa yłem co , co mnie powstrzymało.
Urwał.
- Co to było? - zapytałem.
- Spójrz tam, koło drzwi.
Spojrzałem, ale nie dostrzegłem niczego szczególnego. Pokr ciłem głow , a on
dodał:
- Na podłodze.
Wtedy zrozumiałem: rdzawy, oliwkowy, zielony, w drobny, geometryczny
dese .
Przytakn ł.
- Stałe na moim ulubionym dywanie. Nie chciałem poplami go krwi .
Pó niej gniew min ł. Tak wi c, jak sam widzisz, ja równie jestem niewolnikiem
emocji i okoliczno ci.
- Wzruszaj ca historia... - zacz łem. - Ale teraz wolałby , ebym przeszedł do
tematu.
- Ale ja wcale nie zmieniłem tematu. Próbowałem przeprowadzi porównanie.
Wszyscy yjemy dzi ki czyjej tolerancji i szcz liwym przypadkom. Chc
54
zaproponowa odło enie na bok tej tolerancji i eliminacj mo liwych
przypadków w kilku niezwykle wa nych kwestiach. Najpierw jednak postaram
si odpowiedzie na twoje pytanie. Nie wiem wprawdzie, co ich powstrzymuje, ale
mog chyba zaryzykowa pewne hipotezy, moim zdaniem prawdopodobne. Bleys
zebrał wielkie siły, maj ce zaatakowa Amber. Na pewno daleko im do skali tej
inwazji, w której sam wzi łe udział. Liczy jednak na reakcj warunkowan
wspomnieniami z tamtej bitwy. Przypuszczam, e przed natarciem spróbuj
zamordowa ciebie i Benedykta. Cały ten manewr posłu y jednak tylko
odwróceniu uwagi. S dz , e Fiona nawi zała kontakt z Dworcami Chaosu, mo e
nawet przebywa tam w tej chwili i przygotowała ich do prawdziwego ataku.
Mo na go oczekiwa w ka dej chwili, po zbrojnej wycieczce Bleysa. Zatem...
- Mówisz, e to prawdopodobna hipoteza - przerwałem. - Ale przecie nie
wiemy nawet, czy Bleys jeszcze yje.
- Bleys yje - o wiadczył. - Za pomoc Atutu zdołałem si o tym przekona . A
nawet uzyska krótki wgl d w jego działania, zanim wyczuł moj obecno i
zablokował poł czenie. Jest bardzo wyczulony na tak inwigilacj . Widziałem go
w polu, w ród ołnierzy, których chce u y przeciw Amberowi.
- A Fiona?
- Nie. Wolałem unika eksperymentów z jej Atutem, i tobie te je odradzam.
Jest wyj tkowo gro na; nie chciałem si otwiera na jej wpływy. Domysły na
temat jej aktualnej sytuacji opieram raczej na dedukcji ni na bezpo redniej
wiedzy. Chocia skłonny jestem na nich polega .
- Rozumiem.
- Mam pewien plan.
- Mów.
- Uwolniłe mnie z wi zienia niezwykle chytrym sposobem: poł czyłe moc
koncentracji wszystkich obecnych. Mo emy jeszcze raz u y tej samej techniki,
cho w innym celu. Taka pot ga bez trudu przełamie bariery ochronne jednego
człowieka... Nawet kogo takiego jak Fiona. Pod warunkiem, e zostanie
wła ciwie pokierowana.
- Inaczej mówi c: pokierowana przez ciebie?
- Oczywi cie. Proponuj zebra cał rodzin i przeforsowa kontakt z Fion i
Bleysem, gdziekolwiek si znajduj . Przytrzymamy ich, zablokujemy fizycznie.
Wystarczy na chwil . ebym tylko zd ył uderzy .
- Tak jak z Martinem?
- Wierz , e lepiej. Martin wyrwał si w ostatniej chwili. Tym razem, gdy
wszyscy b dziecie mi pomaga , powinni my tego unikn . Przypuszczam, e
wystarczy nawet troje albo czworo.
- Naprawd s dzisz, e przeprowadzisz wszystko bez problemów?
- Wiem, e nale y próbowa . Czas ucieka. B dziesz jednym z tych, którzy
zostan zlikwidowani zaraz po zdobyciu Amberu. Ja zreszt te . Co ty na to?
- Je li mnie przekonasz, e to naprawd konieczne; wtedy nie b d miał
innego wyj cia, jak tylko wyrazi zgod .
- Uwierz mi, to konieczne. Nast pna sprawa: b d potrzebował Klejnotu
Wszechmocy.
- Po co?
55
- Je li Fiona rzeczywi cie przebywa w Dworcach Chaosu, sam Atut nie
wystarczy, eby jej dosi gn i przytrzyma ... Nawet gdyby my wszyscy
próbowali. W jej przypadku Klejnot jest niezb dny, by zogniskowa nasz
energi .
- S dz , e to si da załatwi .
- Im szybciej zaczniemy, tym lepiej. Mo esz zorganizowa wszystko na dzi
wieczór? Czuj si całkiem dobrze i potrafi wykona swoje zadanie.
- Nie, do diabła - odparłem wstaj c.
- Co znaczy: nie? - Zacisn ł palce na por czach fotela i uniósł si lekko. -
Dlaczego?
- Powiedziałem przecie : zgodz si , je li mnie przekonasz, e to konieczne.
Sam przyznałe , e wi ksza cz twoich wywodów to hipotezy. Cho by to samo
wystarczy, ebym nie był przekonany.
- Wi c zapomnij o przekonaniach. Czy mo esz sobie pozwoli na ryzyko?
Nast pny atak, Corwinie, b dzie o wiele silniejszy od poprzedniego. Wiedz ju o
twojej nowej broni. Uwzgl dni j w swoich planach.
- Nawet gdybym si z tob zgodził, Brandzie, to z pewno ci nie przekonam
pozostałych, e egzekucje s konieczne.
- Nie przekonasz? Po prostu im powiedz! Trzymasz ich teraz za gardło,
Corwinie. Jeste na szczycie. Chcesz chyba tam pozosta ?
U miechn łem si i podszedłem do drzwi.
- I pozostan - zapewniłem. - Załatwiaj c sprawy po swojemu. Zachowam w
pami ci twoje sugestie.
- Po twojemu b dziesz trupem. Szybciej, ni my lisz.
- Znowu stoj na twoim dywanie - zauwa yłem.
Wybuchn ł miechem.
- Bardzo dobrze. Ale nie próbowałem ci grozi . Wiesz dobrze, o co mi chodzi.
Jeste odpowiedzialny za cały Amber. Nie mo esz popełni bł du.
- Ty tak e wiesz, o co mi chodzi. Nie zabij kolejnej dwójki rodze stwa
jedynie z powodu twoich podejrze . Potrzebuj czego wi cej.
- Kiedy to dostaniesz, mo e by za pó no.
Wzruszyłem ramionami.
- Zobaczymy.
Chwyciłem za klamk .
- Co teraz zrobisz?
Pokr ciłem glow .
- Nie opowiadam wszystkim dookoła tego, co wiem, Brandzie. To rodzaj
ubezpieczenia.
- Doceniam to. Mam tylko nadziej , e wiesz wystarczaj co du o.
- A mo e si boisz, e wiem za du o?
Przez sekund błysn ła w jego oczach czujno . Potem si u miechn ł.
- Nie boj si ciebie, bracie - oznajmił.
- To dobrze, gdy kto nie ma powodów do l ku - odparłem.
Otworzyłem drzwi.
- Zaczekaj - rzucił.
- Tak?
56
- Nie powiedziałe , kto był z tob , kiedy znalazłe Atut Martina w miejscu,
gdzie go zostawiłem.
- Ach... to Random.
- Rozumiem. Czy jest wiadom wszystkich szczegółów?
- To znaczy, czy wie, e pchn łe no em jego syna? Odpowied brzmi: nie.
Jeszcze nie.
- Rozumiem. A co z now r k Benedykta? Słyszałem, e jako wyniosłe j z
Tir-na Nog'th. Chciałbym dowiedzie si czego wi cej na ten temat.
- Nie teraz - powiedziałem. - Zostawmy co na nasze nast pne spotkanie.
Przecie to ju niedługo.
Wyszedłem i zamkn łem za sob drzwi, dzi kuj c w my lach dywanowi.
57
Rozdział 8
Odwiedziłem kuchni , starannie przygotowałem gigantyczny posiłek i
zniszczyłem go doszcz tnie. Potem ruszyłem do stajni, gdzie wyszukałem
pi knego, młodego gniadosza. Dawniej nale ał do Eryka. Mimo to
zaprzyja nili my si szybko i wkrótce pod ali my szlakiem prowadz cym w dół
Kolviru, do obozu moich oddziałów z Cienia. Jechałem, trawiłem i próbowałem
uło y w my lach wszystkie zdarzenia i fakty ostatnich kilku godzin. Je eli
Amber istotnie powstał w wyniku aktu buntu Dworkina w Dworcach Chaosu, to
wszyscy byli my spokrewnieni z siłami, które nam zagra ały.
Oczywi cie, trudno oceni , w jakiej mierze słowa starca zasługuj na zaufanie.
Jednak e czarna droga biegła wprost do Dworców Chaosu i najwyra niej
pojawiła si w rezultacie rytuału Branda, który z kolei opierał si na zasadach
przekazanych przez szalonego maga. Szcz liwie te fragmenty opowie ci, w które
najtrudniej było uwierzy , z czysto praktycznego punktu widzenia nie miały
istotnego znaczenia. Chocia ywiłem do mieszane uczucia dla teorii o swoim
pochodzeniu od Jednoro ca...
- Corwinie!
ci gn łem wodze. Otworzyłem umysł na przesłanie i pojawił si obraz
Ganelona.
- Tu jestem - powiedziałem. - Jak zdobyłe komplet Atutów? I jak nauczyłe
si ich u ywa ?
- Zabrałem jedn tali z biblioteki. Ju do dawno. Pomy lałem, e dobrze
b dzie dysponowa jakim rodkiem ł czno ci w nagłych wypadkach. Co do
u ywania, to wła nie zrobiłem to, co chyba wy wszyscy: popatrzyłem na Atut,
pomy lałem o nim, skupiłem si na kontakcie z przedstawion osob .
- Sam powinienem da ci komplet. Zapomniałem o tym i ciesz si , e
naprawiłe to przeoczenie. Wypróbowujesz je teraz, czy co si stało?
- Stało si - odpowiedział. - Gdzie jeste ?
- Zupełnie przypadkiem jad wła nie, eby si z tob zobaczy .
- Nic ci nie jest?
- Nie.
- To dobrze. W takim razie zaczekam. Wol na razie nie próbowa
przeci gania ci przez to cudo, tak jak wy to robicie. Sprawa nie jest a tak pilna.
Spotkamy si wkrótce.
- W porz dku.
Przerwał kontakt, a ja spi łem konia i ruszyłem dalej.
Przez chwil byłem zirytowany, e zwyczajnie nie poprosił mnie o Atuty.
Potem przypomniałem sobie, e byłem nieobecny prawie tydzie czasu Amberu.
Pewnie si o mnie martwił, a wolał nie zwraca si do innych z tak pro b . Mo e
i słusznie.
Zjazd min ł szybko, podobnie jak pozostała cz drogi. Ko , który,
nawiasem mówi c, nazywał si Werbel, był szcz liwy, e mo e si przejecha ;
przy ka dej okazji przejawiał skłonno do przechodzenia w galop. W pewnym
momencie pozwoliłem mu na to, eby si troch zm czył. Po chwili dostrzegłem
obóz.
58
Mniej wi cej w tym samym czasie zdałem sobic spraw , e t skni za
Gwiazd .
Kiedy wjechałem do obozu, zogniskowałem na sobie wszystkie spojrzenia.
Ludzie salutowali. Gdzie przeje d ałem, robiło si cicho i ustawała wszelka
praca.
Zastanawiałem si , czy wierz , e przybyłem wysła ich do bitwy.
Zanim zeskoczyłem z siodła, w otworze namiotu stan ł Ganelon.
- Szybko - zauwa ył, ciskaj c mi prawic . - Pi kny ko .
- Owszem - przyznałem, rzucaj c wodze jego ordynansowi. - Co nowego?
- No... - mrukn ł. - Rozmawiałem z Benedyktem...
- Co si dzieje na czarnej drodze?
- Nie, nic podobnego. Przyjechał do mnie, kiedy wrócił od tych swoich
przyjaciół, tych Tecysów. Powiedział, e u Randoma wszystko w porz dku i
pod a jakim ladem pozostawionym przez Martina. Potem zacz li my gada o
innych sprawach i w ko cu poprosił, ebym mu opowiedział wszystko, co wiem o
Darze. Random mu mówił, jak przeszła Wzorzec, i uznał, e zbyt wielu ludzi
potwierdza jej istnienie.
- I co mu powiedziałe ?
- Wszystko.
- O domysłach i spekulacjach... po Tir-na Nog'th?
- Wła nie tak.
- Rozumiem. Jak to przyj ł?
- Chyba si ucieszył. Nawet był szcz liwy. Zreszt sam z nim pogadaj.
Skin łem głow , a on podszedł do namiotu, odchylił klap i stan ł z boku.
Wszedłem.
Benedykt siedział na niskim stołku przy skrzyni, na której le ała rozło ona
mapa. Przesuwał po niej długim, metalowym palcem l ni cej, szkieletowej dłoni,
tkwi cej na ko cu mierciono nego, okablowanego srebrem i ł czonego
płomieniem mechaniczego ramienia, umocowanego do kikuta prawej r ki troch
poni ej punktu, gdzie został odci ty r kaw br zowej koszuli. Ten widok sprawił,
e zadr ałem: tak bardzo przypominał ducha spotkanego w mie cie na niebie.
Podniósł głow i spojrzał mi w oczy. Potem skin ł r k na powitanie - lekkim,
perfekcyjnie wykonanym gestem. Na jego twarzy dostrzegłem najszerszy
u miech, jaki widziałem w yciu.
- Corwinie! - powiedział, po czym wstał i wyci gn ł t r k .
Zmusiłem si , by u cisn aparat, który omal mnie nie zabił. Jednak
Benedykt sprawiał wra enie przychylniej do mnie nastawionego, ni był
przedtem. Potrz sn łem now dłoni . Ucisk palców był idealny. Próbowałem nie
zwraca uwagi na jej chłód i kanciasto ; prawie mi si udało. Byłem zdumiony,
e tak szybko zdołał opanowa urz dzenie.
- Jestem ci winien przeprosiny - powiedział, - le ci oceniłem. Przepraszam.
- Drobiazg. Rozumiem.
U cisn ł mnie, a moj wiar , e mi dzy nami nareszcie zapanowała zgoda,
przy miewał jedynie dotyk tych precyzyjnych, morderczych palców na ramieniu.
Ganelon parskn ł miechem i wniósł dodatkowy stołek, który ustawił po
przeciwnej stronie skrzyni.
59
Z pocz tku byłem zły, e poruszył temat, którego wolałem unika niezale nie
od okoliczno ci. Jednak wobec efektów tej niedyskrecji gniew min ł: nie
pami tam, ebym widział Benedykta w lepszym nastroju.
Ganelon był wyra nie zadowolony, e doprowadził do zako czenia naszych
sporów. U miechn łem si tak e. Odpi łem pas, zawiesiłem Grayswandira na
maszcie namiotu i przyj łem podsuni ty stołek. Ganelon wyj ł trzy kielichy i
butelk wina.
- W podzi kowaniu za go cin w twoim namiocie - powiedział nalewaj c. -
Tamtej nocy, w Avalonie.
Z cichutkim stukiem Benedykt uj ł kielich.
- W tym namiocie jest wi cej swobody - zauwa ył. - Prawda, Corwinie?
Przytakn łem i uniosłem kielich.
- Wypijmy za t swobod . Oby trwała zawsze.
- Po raz pierwszy od bardzo dawna - powiedział - miałem okazj do szczerej
rozmowy z Randomem. Zmienił si troch .
- To prawda.
- Bardziej jestem teraz skłonny mu zaufa , ni za dawnych dni. Kiedy
opu cili my Tecysów, mieli my do czasu na dyskusje.
- Dok d zmierzali cie?
- Pewne uwagi, jakie Martin wypowiedział w obecno ci swoich gospodarzy,
sugerowały, e ruszył do pewnego znanego mi miejsca w gł bi Cienia: do
blokowego miasta Heerat. Dotarli my tam i stwierdzili my, e odgadli my
prawidłowo. Przeje d ał tamt dy.
- Nie słyszałem o Heerat - wyznałem.
- To skupisko cegieł i kamieni, centrum handlowe na skrzy owaniu kilku
szlaków kupieckich. Random uzyskał tam informacje, które poprowadziły go na
wschód i zapewne jeszcze dalej w Cie . Rozstali my si w Heerat, gdy nie
chciałem na tak długo opuszcza Amberu. Była te pewna sprawa natury
osobistej, któr chciałem zbada . Random opowiadał, e widział, jak w dniu
bitwy Dara przeszła Wzorzec.
- Zgadza si - potwierdziłem. - Przeszła. Te tam byłem.
Skin ł głow .
- Wspomniałem ju , jakie wra enie wywarł na mnie Random. Wierzyłem, e
mówi prawd . Je li tak, to mo e i ty nie kłamałe . W tej sgtuacji musiałem zaj
si t dziewczyn . Ty byłe nieosi galny, wi c odwiedziłem Ganelona. Przybyłem
par dni temu i skłoniłem do opowiedzenia wszystkiego, co wiedział o Darze.
Spojrzałem na Ganelona, który lekko pochylił głow .
- Zatem wierzysz teraz, e odkryłe now krewn - stwierdziłem. - Kłamliw z
natury, i mo liwe, e nasz nieprzyjaciółk , ale jednak krewn . Co teraz zrobisz?
Poci gn ł łyk wina.
- Chciałbym wierzy w nasze pokrewie stwo. Sama idea wydaje si
interesuj ca. Dlatego zale y mi na całkowitej pewno ci. Gdyby si okazało, e
naprawd jeste my rodzin , chciałbym z kolei zrozumie motywy jej
post powania. I dlaczego nigdy nie dała mi zna o swym istnieniu.
Odstawił kielich, podniósł now dło i rozprostował palce.
- Zaczn wi c - ci gn ł - od spytania o twoje prze ycia w Tir-na Nog'th,
60
maj ce zwi zek ze mn i z Dar . Ciekaw te jestem, sk d wzi ła si ta r ka, która
jest jakby specjalnie dla mnie stworzona. Nie słyszałem jeszcze o obiekcie
fizycznym, przyniesionym z miasta na niebie.
Zacisn ł palce w pi , rozprostował je, obrócił dło , wyci gn ł r k , podniósł
i opu cił delikatnie na kolano.
- Random wykonał niezwykle udan operacj , nie s dzisz? - zako czył.
- Niezwykle - zgodziłem si .
- Wi c opowiesz mi wszystko?
Kiwn łem głow i wypiłem łyk wina.
- Wszystko zdarzyło si w pałacu na niebie - zacz łem. - Otaczały mnie
zmienne, atramentowe cienie. Czułem, e musz dotrze do sali tronowej.
Uczyniłem to, a kiedy cienie si rozst piły, dostrzegłem ciebie, stoj cego po
prawej stronie tronu. Miałe t r k . Kiedy wszystko jeszcze bardziej poja niało,
zobaczyłem Dar na tronie. Podszedłem i dotkn łem jej Grayswandirem, dzi ki
czemu stałem si dla niej widzialny. O wiadczyła, e jestem martwy od wieków i
nakazała powrót do grobu. Za dałem, by wyznała swe pochodzenie.
Powiedziała, e jest potomkiem twoim i diablicy Lintry.
Benedykt odetchn ł gło no, ale milczał.
- Czas, mówiła, płynie w miejscu jej narodzin w tempie tak ró nym od
naszego, e przemin ło tam ju kilka pokole . Ona była pierwsz , która posiadła
wszystkie ludzkie atrybuty. Raz jeszcze nakazała mi odej . Ty przez ten czas
studiowałe kling Grayswandira. Potem uderzyłe , by oddali od niej
niebezpiecze stwo. Walczyli my. Moje ostrze mogło ciebie dosi gn , twoja r ka
mogła dosi gn mnie. To wszystko. Poza tym był to pojedynek duchów. Kiedy
zacz ło wschodzi sło ce i miasto zanikało, pochwyciłe mnie t dłoni .
Odr bałem j Grayswandirem i uciekłem. Zabrałem j ze sob , poniewa jej
palce były wbite w moje rami .
- Ciekawe - mrukn ł Benedykt. - Wiedziałem, e mo na tam uzyska fałszywe
przepowiednie, obrazuj ce raczej l ki i ukryte pragnienia przybysza, ni
prawdziwy obraz rzeczy przyszłych. Jednak Tir-na Nog'th czasem zdradza tak e
nieznane wcze niej fakty. I jak zwykle trudno jest oddzieli od plew to, co
warto ciowe. Jak odczytujesz te zdarzenia?
- Benedykcie - powiedziałem. - W zasadzie wierz w opowie o jej
pochodzeniu. Ty nigdy jej nie widziałe , ale ja tak. Jest do ciebie troch podobna.
Co do reszty... to dokładnie tak, jak powiedziałe : resztki, które pozostaj , kiedy
oddzielimy prawd .
Wolno skin ł głow i widziałem, e nie jest przekonany. Wolałem jednak
zako czy t rozmow . Równie dobrze jak ja zdawał sobie spraw , co implikuj
owe resztki. Gdyby zdecydował si za da tronu i gdyby go zdobył, pewnego
dnia rzeczywi cie mógłby ust pi na korzy swego jedynego potomka.
- Co zrobisz? - spytałem.
- Co zrobi ? A co teraz robi Random z powodu Martina? B d jej szukał,
znajd , wysłucham tej historii z jej własnych ust, a potem zdecyduj . To wszystko
musi jednak poczeka , dopóki nie rozwi emy problemu czarnej drogi. Jest
jeszcze jedna sprawa, któr chciałbym z tob omówi .
- O co chodzi?
61
- Je eli w ich twierdzy upływ czasu jest tylekro szybszy, mieli go a nadto, by
przygotowa kolejny atak. Nie mam ochoty czeka i spotyka ich tylko w
potyczkach, które o niczym nie rozstrzygaj . My l , by pod y czarn drog a
do jej pocz tków i uderzy na ich własnym terenie. Wolałbym zrobi to z twoj
zgod .
- Benedykcie - powiedziałem. - Czy patrzyłe kiedy na Dworce Chaosu?
Uniósł głow i spojrzał na lep cian namiotu.
- Całe wieki temu, kiedy byłem młody - odparł. - Dotarłem w piekielnym
rajdzie tak daleko, jak tylko zdołałem. Tam, pod rozdzielonym niebem,
zobaczyłem przera aj c otchła . Nie wiem, czy tam le y mój cel ani czy czarna
droga biegnie tak daleko, ale gdyby tak wła nie było, gotów jestem wyruszy
znowu.
- Tak wła nie jest.
- Sk d masz t pewno ?
- Dopiero co powróciłem z tej krainy. Tam unosi si czarna cytadela. Do niej
prowadzi droga.
- Czy trudno jest tam dotrze ?
- Spójrz na to - wydobyłem Atut i podałem mu. - Nale ał do Dworkina.
Znalazłem go w jego rzeczach. I wła nie wypróbowałem. Przeniósł mnie. Czas
płynie tam bardzo szybko. Zostałem zaatakowany przez je d ca na dryfuj cej
cie ce, której nie przedstawiono na rysunku. Kontakt przez Atuty jest
utrudniony, by mo e z powodu ró nicy czasów. Gerard ci gn ł mnie z
powrotem.
Przygl dał si karcie.
- To chyba to samo miejsce, które wtedy widziałem - mrukn ł. - To by
rozwi zywało problemy logistyczne. Je li staniemy po obu stronach Atutu,
mo emy przerzuci ołnierzy w taki sam sposób, jak z Kolviru do Garnath w
dniu bitwy.
Przytakn łem.
- To jeden z powodów, dla których pokazałem ci t kart : by ci przekona , e
działam w dobrej wierze. Istnieje mo e sposób mniej ryzykowny od marszu
naszych wojsk w nieznane. Zaczekaj ze swoim planem, póki nie zbadam
dokładniej innych mo liwo ci.
- I tak musiałbym czeka , a zbior jakie dane na temat tego miejsca. Nie
wiemy nawet, czy twoja bro b dzie tam działała. Prawda?
- Nie, nie wzi łem ze sob egzemplarza.
Zacisn ł wargi.
- Uwa am, e powiniene o tym pomy le , zabra cho jedn sztuk i
sprawdzi .
- Okoliczno ci mojego odjazdu nie pozwoliły na takie przygotowania.
- Okoliczno ci?
- Innym razem. To teraz niewa ne. Wspomniałe o pod eniu czarn drog a
do jej pocz tku...
- Owszem...
- To nie jest jej prawdziwy pocz tek. Jej ródło le y w prawdziwym Amberze,
w defekcie pierwotnego Wzorca.
62
- Tak, słyszałem. I Random, i Ganelon opisali mi wasz drog do miejsca,
gdzie le y prawdziwy Wzorzec. A tak e jego uszkodzenie, jakie tam odkryli cie.
Dostrzegam analogi i mo liwy zwi zek...
- Pami tasz moj ucieczk z Avalonu i twój po cig?
W odpowiedzi tylko u miechn ł si lekko.
- Jeden raz przecinali my czarn drog . Przypominasz sobie?
Zmru ył oczy.
- Tak - przyznał. - Przebiłe przez ni cie k , wiat wrócił tam do normy.
Zapomniałem o tym.
- Wzorzec tak na ni podziałał - wyja niłem. - Uwa am, e mo na
wykorzysta ten efekt na szersz skal .
- Jak szersz ?
- eby zetrze cał drog .
Odchylił si do tyłu i obserwował moj twarz.
- Dlaczego wi c nie zajmujesz si tym?
- Musz najpierw podj pewne przygotowania.
- Ile czasu to potrwa?
- Niewiele. Mo e tylko par dni. Mo e kilka tygodni.
- Czemu wcze niej nic nie mówiłe ?
- Dopiero niedawno si dowiedziałem, jak mo na to zrobi .
- A jak mo na to zrobi ?
- W zasadzie rzecz sprowadza si do naprawienia Wzorca.
- No, dobrze - westchn ł. - Powiedzmy, e ci si uda. Nieprzyjaciel wci tam
b dzie. - Skin ł r k w stron Garnath i czarnej drogi. - Kto ju raz otworzył im
przej cie.
- Nieprzyjaciel zawsze tam był - zauwa yłem. - I nasz spraw b dzie
dopilnowa , by znowu nie otworzono im przej cia... A mo na to osi gn przez
odpowiednie potraktowanie tych, którzy zrobili to za pierwszym razem.
- Zgadzam si z tob - o wiadczył. - Ale nie to miałem na my li. Trzeba
udzieli im lekcji, Corwinie. Chc ich nauczy szacunku dla Amberu, by nawet w
przypadku ponownego otwarcia drogi bali si z niej skorzysta . O to mi chodzi.
To konieczne.
- Nie zdajesz sobie sprawy, czym b dzie walka w tamtym miejscu, Benedykcie.
To... dosłownie... nie do opisania.
U miechn ł si , wstaj c.
- W takim razie, chyba najlepiej sam wszystko obejrz . Zatrzymam kart na
pewien czas, je li nie masz nic przeciw temu.
- Nie mam.
- To dobrze. Zatem, Corwinie, ty zajmiesz si spraw Wzorca, a ja swoimi
sprawami. Ja równie potrzebuj czasu. A teraz, na okres mojej nieobecno ci,
musz wyda oficerom rozkazy. Zawrzyjmy umow , e aden z nas nie
przedsi we mie niczego ostatecznego bez porozumienia z drugim.
- Zgoda.
Dopili my resztk wina.
- Wkrótce ja tak e ruszam w drog - oznajmiłem. - Zatem: powodzenia.
- I tobie - u miechn ł si znowu. - Wszystko wygl da lepiej - dodał i
63
wychodz c u cisn ł mnie za rami .
Pod yli my za nim na zewn trz.
- Przyprowad konia Benedykta - polecił Ganelon ordynansowi, który stał
pod drzewem. Potem odwrócił si i wyci gn ł r k do Benedykta. - Ja tak e
chciałbym ci yczy powodzenia.
Benedykt skin ł głow i u cisn ł mu dło .
- Dzi ki, Ganelonie. Za wiele rzeczy.
Wyj ł swoje Atuty.
- Zanim doprowadz mi konia - stwierdzii - mog przekaza Gerardowi
ostatnie wie ci.
Przerzucił karty, wybrał jedn i spojrzał na ni w skupieniu.
- Jak chcesz naprawi Wzorzec? - zapytał Ganelon.
- Musz najpierw odzyska Klejnot Wszechmocy - wyja niłem. - Z jego
pomoc zdołam ponownie wyrysowa uszkodzony fragment.
- Czy to niebezpieczne?
- Tak.
- A gdzie jest Klejnot?
- Na cieniu - Ziemi, gdzie go ukryłem.
- A czemu go tam zostawiłe ?
- Bałem si , e mnie zabije.
Wykrzywił twarz w niesamowitym grymasie.
- Nie podoba mi si to wszystko, Corwinie. Musi by jaki inny sposób.
- Gdybym znał lepszy, na pewno bym go wypróbował.
- A gdyby zwyczajnie post pi zgodnie z planem Benedykta i pobi ich
wszystkich? Sam mówiłe , e w Cieniu mo na zwerbowa ogromn armi . A poza
tym na polu bitwy nie ma równego sobie.
- Jednak uszkodzenie pozostałoby na Wzorcu i kto inny by si zjawił, by je
wypełni . W tej chwili to nie wrogowie s wa ni, ale nasza własna, wewn trzna
słabo . Je eli jej nie usuniemy, to ju jeste my pokonani, cho aden obcy
zdobywca nie stan ł jeszcze w naszych murach.
Odwrócił si .
- Trudno si z tob spiera . Lepiej znasz własn dziedzin . Uwa am jednak,
e mo esz popełni tragiczny bł d, nara aj c si w zb dnym, by mo e,
przedsi wzi ciu i to w chwili, gdy jeste tak bardzo potrzebny.
Parskn łem miechem, poniewa - gdy Vialle wypowiedziała to słowo - nie
chciałem jej przyzna racji.
- To mój obowi zek - o wiadczyłem.
Nie odpowiedział.
Dziesi kroków od nas Benedykt najwyra niej poł czył si z Gerardem, gdy
na przemian mruczał co i słuchał.
Czekali my, a sko czy rozmow i b dziemy mogli go po egna .
- ...Tak, jest teraz tutaj - słyszałem, jak mówi. - Nie, bardzo w tpi . Ale...
Spojrzał na mnie uwa nie i pokr cił głow .
- Nie, nie s dz - stwierdził. I po chwili: - No dobrze, przechod .
Wyci gn ł sw now r k i Gerard pojawił si nagle, ciskaj c j . Odwrócił
głow , dostrzegł mnie i natychmiast ruszył w moj stron .
64
Przez chwil badał mnie wzrokiem od góry do dołu, jakby czego szukał.
- O co chodzi? - zdziwiłem si .
- O Branda. Nie ma go w jego komnatach. A przynajmniej jego wi kszej
cz ci. Zostawił tyłko troch krwi. Cały pokój jest tak zdemolowany, e wygl da,
jakby odbyła si tam jaka walka.
- Szukałe ladów krwi? - spytałem, ogl daj c swoj koszul i spodnie. - Jak
widzisz, mam na sobie te same rzeczy, co przedtem. S mo e troch brudne i
pomi te, ale nic wi cej.
- To niczego nie dowodzi - o wiadczył.
- Sam zacz łe szuka ladów. To twój pomysł, nie mój. Dlaczego s dzisz, e...
- Byłe ostatnim człowiekiem, który go widział.
- Oprócz osoby, z któr walczył... o ile naprawd walczył.
- Co to ma znaczy?
- Znasz jego temperament i nastroje. Troch si pokłócili my. Kiedy
wyszedłem, mógł zacz ł łama meble, mógł si skaleczy , zdenerwowa i
wyatutowa , by zmieni okolic ... Czekaj! Jego dywan! Czy były plamy krwi na
takim małym, zabawnym dywanie przed drzwiami?
- Nie jestem pewien... Nie, chyba nie. Czemu pytasz?
- To po redni dowód, e sam to zrobił. Bardzo lubił ten dywan. Nie chciał go
poplami .
- To do mnie nie przemawia - oznajmił Gerard. - A mier Caine'a nadał
wygl da podejrzanie... I sług Benedykta, którzy mogli odkry , e szukasz prochu.
A teraz Brand...
- To mo e by kolejna próba rzucenia na mnie podejrze - stwierdziłem. -
Zwłaszcza teraz, kiedy moje stosunki z Benedyktem znacznie si poprawiły.
Gerard spojrzał na Benedykta, który nie ruszył si nawet i nadał stał o
dziesi kroków od nas, przygl dał si oboj tnie i słuchał.
- Czy wytłumaczył tamte morderstwa? - spytał Gerard.
- Nie bezpo rednio - odparł Benedykt. - Ale wi ksza cz jego opowie ci
wygl da na prawdziw . Inaczej mówi c, skłonny byłbym mu uwierzy .
Gerard pokr cił głow i zmierzył mnie wrogim spojrzeniem.
- Czyli wci nie wiadomo - o wiadczył. - O co si kłócili cie z Brandem?
- Gerardzie, to nasza sprawa, dopóki Brand i ja nie postanowimy inaczej.
- Ja wyci gn łem go z ran i ja go pilnowałem, Corwinie. Nie po to, eby zgin ł
w jakiej sprzeczce.
- Pomy l chwil . Czyj to był pomysł, eby go szuka tak metod ? eby go
sprowadzi ?
- Czego od niego chciałe . I dostałe w ko cu. Potem stał si tylko
przeszkod .
- Nie. Ale nawet gdyby tak było, czy zrobiłbym to w taki sposób, by wszystko
wskazywało na mnie? Je li zgin ł, to z tych samych przyczyn, co Caine: eby
mnie obci y .
- Tego samego argumentu u yłe w przypadku Caine'a. Mam wra enie, e to
tylko wybieg. A ty jeste dobry w wybiegach.
- Mówili my ju o tym, Gerardzie...
- I pami tasz, co ci wtedy powiedziałem.
65
- Trudno by było zapomnie .
Wyci gn ł r k i chwycił mnie za rami . Natychmiast wbiłem mu praw pi
w oł dek i odskoczyłem. Pomy lałem wtedy, e mo e powinienem mu
powiedzie , o czym rozmawiali my z Brandem. Ale nie podobał mi si jego
sposób zadawania pyta .
Zbli ył si znowu. Trafiłem go lewym sierpowym przy prawym oku. Potem
wymierzałem pojedyncze ciosy, głównie eby nie mógł pochyli głowy. Nie byłem
w formie i nie chciałem znowu z nim walczy . Grayswandir został w namiocie, a
nie miałem adnej innej broni.
Okr ałem go. Rana w boku bolała, kiedy wyprowadzałem kopni cia lew
nog . Raz doszedłem praw do uda, ale byłem zbyt wolny i brakowało mi
równowagi, eby wykorzysta trafienie. Nadal go tylko poszturchiwałem.
W ko cu zablokował cios z lewej i zdołał zacisn palce na moim bicepsie.
Powinienem odskoczy , ale był całkiem odsłoni ty. Wszedłem w zwarcie z
mocnym prawym w oł dek. Wło yłem w to uderzenie wszystkie siły. Sapn ł i
zgi ł si w przód, ale nadal trzymał mnie mocno za rami . Lew zablokował
dolny sierpowy, przesun ł r k wy ej i grzbietem dłoni waln ł mnie w pier .
Równocze nie szarpn ł moim ramieniem w tył i w bok tak mocno, e run łem na
ziemi . Gdyby mnie wtedy przycisn ł, to koniec.
Przykl kn ł i si gn ł mi do gardła.
66
Rozdział 9
Próbowałem zablokowa jego r k , ale nagle zatrzymala si w pół drogi.
Odwróciwszy głow dostrzegłem czyj dło , która opadła na rami Gerarda i
powstrzymała cios.
Przetoczyłem si . Kiedy spojrzałem znowu, zobaczyłem, e to Ganelon go
trzyma. Gerard szarpn ł ramieniem, ale nie zdołał si uwolni .
- Nie mieszaj si do tego, Ganelonie - ostrzegł.
- Ruszaj, Corwinie! - krzykn ł Ganelon. - Znajd Klejnot!
Gerard zaczynał ju wstawa . Ganelon trafił go lewym sierpowym w szcz k .
Gerard padł jak długi. Ganelon wyprowadził kopni cie w nerki, ale Gerard
chwycił go za stop i przewrócił na plecy. Podniosłem si z trudem, opieraj c na
jednej r ce.
Gerard zerwał si i zaatakował Ganelona, który wła nie wstawał na nogi. Ju
miał go dopa , gdy ten obur cz wymierzył mu cios w splot słoneczny. Gerard
stan ł jak wryty, a pi ci Ganelona zacz ły pracowa jak tłoki, atakuj c oł dek
przeciwnika. Przez kilka chwil Gerard był zbyt oszołomiony, by my le o
obronie.
Kiedy si w ko cu pochylił i uniósł r ce, Ganelon trafił prawym w szcz k i
Gerard zatoczył si do tyłu. Ganelon natychmiast to wykorzystał: obj ł go mocno,
wysun ł praw stop i pchn ł. Gerard upadł, Ganelon za nim. Przycisn ł go do
ziemi i zadał pot ny cios praw w szcz k . Głowa Gerarda odskoczyła, a
Ganelon poprawił z lewej.
Benedykt chciał interweniowa , ale wtedy wła nie Ganelon wstał. Gerard
le ał nieprzytomny; z ust i z nosa ciekła mu krew.
Wstałem niepewnie i otrzepałem ubranie.
Ganelon wyszczerzył z by.
- Lepiej st d znikaj - poradził. - Nie wiem, jak mi pójdzie w rewan u. Jed
szuka wiecidełka.
Benedykt skin ł głow , gdy spojrzałem na niego pytaj co. Wróciłem do
namiotu po Grayswandira. Kiedy wyszedłem, Gerard nadał le ał nieruchomo, ale
przede mn stan ł Benedykt.
- Pami taj - powiedział. - Masz mój Atut, a ja mam twój. Nic decyduj cego
bez wcze niejszej narady.
Kiwn łem głow . Chciałem spyta , dlaczego odniosłem wra enie, e wolałby
pomóc raczej Gerardowi ni mnie. Po namy le jednak postanowiłem nie psu
naszej wie o odnowionej przyja ni.
- W porz dku.
Ruszyłem po konia. Ganelon cisn ł mnie za rami , kiedy stan łem obok
niego.
- Powodzenia. Pojechałbym z tob , ale b d potrzebny tutaj. Zwłaszcza e
Benedykt chce si wyatutowa do Chaosu.
- Niezła walka - pochwaliłem. - Nie spodziewam si adnych kłopotów. Nie
martw si .
Poszedłem na wybieg. Wkrótce potem siedziałem ju w siodle. Ganelon
zasalutował na po egnanie, gdy przeje d ałem. Benedykt kl czał przy Gerardzie.
67
Kierowałem si ku najbli szej cie ce do Ardenu. Za plecami miałem morze,
po lewej Garnath i czarn drog , a Kolvir po prawej. Musiałem odjecha
kawałek, zanim zaczn manipulowa materi Cienia. Dzie był pi kny; kilka
wzniesie i dolinek dalej straciłem Garnath z oczu.
Trafiłem na szlak i pod yłem długim łukiem mi dzy drzewa, gdzie wilgotne
cienie i odłegły wiergot ptaków przypominały o pami tanych z dawnych lat
długich okresach spokoju... i o jedwabistej, l ni cej postaci macierzystego
Jednoro ca.
Ból znikał wolno w rytmie jazdy. Wróciłem my lami do niedawnego
spotkania. Nietrudno zrozumie Gerarda; uprzedził mnie o swych podejrzeniach
i udzielił ostrze enia. Jednak cokolwiek przydarzyło si Brandowi, nast piło w
tak nieodpowiedniej chwili, e musiała to by kolejna próba opó nienia lub wr cz
uniemo liwienia moich działa . Na szcz cie Ganelon był pod r k i w dobrej
formie, by przyło y pi ci we wła ciwe miejsca we wła ciwych momentach.
Ciekawe, co zrobiłby Benedykt, gdyby my znale li si tam tylko we trójk ?
Miałem wra enie, e zaczekałby i interweniował dopiero w ostatniej chwili,
tak by Gerard mnie nie zabił. Nasze stosunki dalekie były od ideału, cho i tak
uległy zdecydowanej poprawie.
Wróciłem do problemu, co si stało z Brandem. Czy Fiona i Bleys w ko cu go
dostali? Czy mo e próbował samodzielnie wykona planowane morderstwa,
napotkał kontratak i został potem przeci gni ty przez Atut niedoszłej ofiary?
Albo dawni sprzymierze cy z Dworców Chaosu jako do niego dotarli? Lub
znalazł go jeden z tych grzebienior kich stra ników wie y? A mo e było tak, jak
mówiłem Gerardowi: przypadkowe zranienie w ataku szału, a potem ucieczka z
Amberu, by rozmy la i snu intrygi w jakim innym miejscu?
Gdy jedno zdarzenie rodzi tak wiele pyta , rzadko kiedy mo na znale
odpowied posługuj c si wył cznie logik . Musiałem jednak rozwa y wszystkie
mo liwo ci, by mie sk d czerpa , gdy pojawi si nowe dane. Na razie
przemy lałem dokładnie wszystko, co mi powiedział, w wietle obecnie posiadanej
wiedzy. Z jednym wyj tkiem nie w tpiłem w przedstawione fakty. Budował je
zbyt starannie, by cała konstrukcja run ła tak po prostu - ale miał te mnóstwo
czasu, eby to sobie wymy li . Nie, Co raczej sposób prezentacji zdarze miał
mnie wprowadzi w bł d. Ostatnia propozycja upewniła mnie co do tego.
Stary szlak kluczył, to si poszerzał, to zw ał, wreszcie skr cił na północny
zachód i w dół, do lasu. Puszcza prawie si nie zmieniła. Wydawało si , e t sam
cie k całe wieki temu je dził pewien młody człowiek, o ile nie zboczył akurat w
Cie ; je dził dla czystej przyjemno ci, by zbada ogromn , zielon dziedzin ,
pokrywaj c wi ksz cz kontynentu. Dobrze byłoby ruszy znowu, bez
adnych innych powodów.
Po godzinie znalazłem si w gł bi puszczy, gdzie drzewa były ciemnymi
wie ami, a promienie sło ca jak gniazda feniksów l niły na najwy szych
gał ziach, roz wietlaj c wiecznie wilgotn , mroczn mi kko , łagodz c kontury
pni, konarów, korzeni i omszałych głazów.
Jele przeskoczył cie k , nie ufaj c idealnej kryjówce w g szczu po prawej
stronie. Wokół rozbrzmiewały głosy ptaków - nigdy zbyt blisko. Od czasu do
czasu widziałem lady innych je d ców, niektóre całkiem wie e. Niedługo jednak
68
pozostawali na szlaku. Kolvir ju dawno znikn ł z oczu.
cie ka wiodła pod gór i wiedziałem, e wkrótce osi gn szczyt niewielkiego
grzbietu, przejad mi dzy skałami i znów pod
w dół. Drzewa rosły troch
mniej g sto i wreszcie zobaczyłem skrawek nieba. Rósł, gdy jechałem, a kiedy
stan łem na szczycie, usłyszałem daleki krzyk drapie nego ptaka.
Podniosłem głow . Wysoko nade mn zataczał kr gi wielki, czarny cie .
Wjechałem mi dzy głazy i potrz sn łem uzd , by ruszy galopem, gdy tylko
droga b dzie wolna. P dziłem, chc c jak najszybciej wróci pod osłon drzew.
Ptak krzykn ł, kiedy tak gnałem, ale bez kłopotów dotarłem do cienia i
półmroku. Zwolniłem troch i nasłuchiwałem, lecz powietrze nie niosło adnych
podejrzanych odgłosów. Ta cz lasu nie ró niła si prawie od tamtej, któr
zostawiłem za grzbietem. Płyn ł tu tylko niewielki strumie . Przez jaki czas
pod ałem równolegle do niego, by wreszcie przekroczy płytki bród. Szlak si
rozszerzał; przez jakie pół mili troch wi cej wiatła s czyło si przez li cie i
płyn ło ze mn .
Dotarłem wystarczaj co daleko, by spróbowa drobnych manewrów z
Cieniem, które miały mnie wprowadzi na drog powrotn do cienia-Ziemi
mojego wygnania. Jednak tutaj byłoby to do trudne; lepiej poczeka jeszcze
troch . Postanowiłem oszcz dzi wysiłku sobie i wierzchowcowi, jad c dalej, do
lepszego punktu startowego. Nie zdarzyło si wła ciwie nic gro nego. Ten ptak
był pewnie zwykłym dzikim łowc .
Jedna my l tylko nie dawała mi spokoju.
Julian...
Arden był domen Juliana, patrolowany przez jego łowców, zawsze kryj cy
liczne obozy jego ołnierzy - wewn trznej stra y granicznej Amberu, strzeg cej
zarówno przed naturalnymi intruzami, jak i przed stworami, jakie mog si
pojawia na skraju Cienia.
Dok d odjechał Julian, znikaj c nagle z pałacu tamtej nocy, gdy kto
próbował zasztyletowa Branda? Je li chciał tylko si ukry , nie musiał jecha
dalej ni tutaj. Tu czuł si pewnie, miał swoich ludzi, poruszał si po terenie,
który znał lepiej ni ktokolwiek z nas. Całkiem mo liwe, e w tej chwili znajdował
si bardzo blisko.
A przy tym lubił polowania. Miał swoje piekielne psy, miał swoje sokoły...
Kilometr, dwa...
Wtedy wła nie usłyszałem głos, którego l kałem si najbardziej. Poprzez
ziele i mrok napłyn ł d wi k my liwskiego rogu. Dobiegał gdzie z tyłu, chyba z
lewej strony szlaku.
Pop dziłem konia do galopu. Drzewa po obu stronach zmieniły si w
rozmazane pasma. Szlak był równy, bez zakr tów. Wykorzystałem ten fakt.
Potem usłyszałem ryk, rodzaj gł bokiego charkotu czy warczenia,
wzmacnianego przez rezonans pot nych płuc. Nie wiedziałem, co wydało ten
d wi k, ale z pewno ci nie pies. Nawet bestie Juliana tak nie warczały.
Obejrzałem si , ale nie dostrzegłem niczego. Jechałem wi c pochylony i
uspokajałem Werbla.
Po dłu szej chwili usłyszałem trzask w ród drzew po prawej stronie. Ryk si
nie powtórzył. Spojrzałem znowu, nawet kilka razy, ale wci nie widziałem, co
69
wywołuje te hałasy. Wkrótce zagrał róg, ju o wiele bli ej, i teraz odpowiedziały
mu szczekanie i warkot, których nie mogłem pomyli z niczym innym.
Nadbiegały piekielne psy - szybkie, pot ne, drapie ne bestie, wyszukane przez
Juliana w jakim cieniu i wytresowane do polowania.
Uznałem, e pora spróbowa przeskoku. Amber wci był silnie obecny wokół
mnie, lecz pochwyciłem Cie najlepiej jak umiałem i rozpocz łem przej cie.
Szlak skr cił w lewo, a gdy p dzili my, drzewa zmalały nagle i odskoczyły na
boki. Kolejny skr t i droga wprowadziła nas na polan rednicy mniej wi cej
dwustu metrów. Spojrzałem w niebo i zobaczyłem, e ten przekl ty ptak wci
tam kr y, dostatecznie blisko, eby my poci gn li go za sob przez Cie .
Rzecz była bardziej skomplikowana, ni s dziłem. Potrzebowałem otwartej
przestrzeni, gdzie mógłbym zawróci konia i zamachn si mieczem, gdyby ju
przyszło co do czego. A takie miejsce zdradzało moj pozycj ptakowi, którego -
jak si okazało - niełatwo b dzie zgubi .
No dobrze. Zbli yli my si do niewysokiego pagórka, wjechali my na szczyt,
ruszyli my w dół, mijaj c samotne, rozszczepione piorunem drzewo. Na gał zi
siedział jastrz b, szary, srebrny i czarny. Gwizdn łem przeje d aj c, a on z
dzikim bojowym krzykiem wzniósł si w niebo.
Całkiem wyra nie rozró niałem ju pojedyncze głosy psów i t tent ko skich
kopyt. Wmieszane w te d wi ki było jeszcze co : jakby wibracja i dr enie gruntu.
Obejrzałem si , ale nikt ze cigaj cych nie dotarł jeszcze do szczytu pagórka.
Si gn łem my l w przód i chmury zakryły sło ce. Niezwykłe kwiaty wyrosły
wzdłu szlaku: zielone, ółte, fioletowe. Nadpłyn ł łoskot odległych gromów.
Polana poszerzyła si , wydłu yła i stała si zupełnie płaska.
Znów usłyszałem głos rogu. Odwróciłem głow , by spojrze raz jeszcze.
Wskoczyła w pole widzenia i w jednej chwili poj łem, e nie ja jestem
obiektem polowania, e je d cy, psy i ptak cigaj besti biegn c za mn .
Oczywi cie, ró nica była raczej akademickiej natury, jako e to ja byłem z
przodu i prawdopodobnie ona wła nie na mnie polowała. Pochyliłem si ,
krzykn łem do Werbla, wbiłem kolana w jego boki. Natychmiast zrozumiałem, e
to paskudztwo potrafi biec szybciej od nas. Zareagowałem panicznie.
cigała mnie manticora.
Ostatni raz widziałem je na dzie przed bitw , w której zgin ł Eryk.
Prowadziłem swoich ołnierzy po stokach Kolviru, a jedna z nich zjawiła si
nagle i rozdarła na cz ci człowieka imieniem Rall. Załatwili my j z karabinów.
Miała cztery metry długo ci i, podobnie jak ta tutaj, ludzk twarz na barkach i
tułowiu lwa. Miała te par orlich skrzydeł i długi, ostry ogon skorpiona, wygi ty
nad grzbietem. Kilka sztuk przybł kało si jako z Cienia, by n ka nas, gdy
szli my do bitwy. Nie było podstaw, by wierzy , e pozbyli my si wszystkich.
Ale nikt ich potem nie widział, nie znalazł te adnych ladów ich działalno ci
w okolicy Amberu. Najwyra niej ta jedna zaw drowała do Ardenu i od tamtego
dnia yła w lesie.
Jeszcze raz spojrzałem za siebie. Wiedziałem, e je li nie zaczn si broni , za
moment ci gnie mnie z siodła. Dostrzegłem te ciemn ław psów p dz cych ze
wzgórza.
Nie znam si na inteligencji ani psychologii manticory.
70
Na ogół uciekaj ce zwierz nie zatrzyma si , by zaatakowa co , co nie staje
mu na drodze. Instynkt samozachowawczy gra tu kluczow rol . Z drugiej strony
nie byłem pewien, czy manticora u wiadamia sobie, e jest cigana. Mogła biec
moim tropem, gdy psy Juliana pochwyciły jej zapach. Mogła my le tylko o
jednym.
Nie miałem czasu, eby rozwa a wszystkie mo liwo ci. Wyj łem
Grayswandira i szarpn łem konia w lewo, ci gaj c wodze, gdy tylko zako czył
obrót.
Werbel zar ał i stan ł d ba. Poczułem, e si zsuwam, wi c zeskoczyłem i
odst piłem na bok. Zapomniałem jednak, jak szybkie s ogary burzy, z jak
łatwo ci dop dziły kiedy mnie i Randoma w mercedesie Flory. Nie pami tałem,
e w przeciwie stwie do zwykłych, goni cych za samochodami psów, te zacz ły
rozrywa wóz na kawałki.
Nagle znalazły si przy manticorze - tuzin alba i wi cej psów, skacz cych i
gryz cych ze wszystkich stron. Bestia uniosła głow i wydała kolejny ryk.
Machn ła silnym ogonem, odrzucaj c jednego, ogłuszaj c lub zabijaj c dwa
inne. Stan ła d ba, odwróciła si i opadła, uderzaj c przednimi łapami.
Jeden z psów zd ył ju wgry si w lew przedni łap , dwa nast pne w
tylne, a jeden wskoczył na grzbiet, szarpi c bark i szyj . Pozostałe kr yły
dookoła. Gdy tylko rzucała si na jednego, pozostałe atakowały.
W ko cu zabiła dłem skorpiona tego na grzbiecie, wypruła flaki z wisz cego
u łapy. Krwawiła jednak z kilkudziesi ciu ran. Szybko stało si jasne, e noga
sprawia jej kłopot: nie mogła ni uderza ani oprze si pewnie, gdy walczyła z
trzema pozostałymi. Po chwili kolejny pies znalazł si na jej grzbiecie i rozrywał
szyj .
Jako nie mogła si go pozby . Inny doskoczył z boku i rozdarł ucho. Jeszcze
dwa gryzły tylne łapy, a kiedy stan ła d ba, nast pny uderzył w brzuch.
Warczenie i jazgot te chyba troch j rozpraszały. Na o lep uderzała w ruchliwe,
szare cienie.
Pochwyciłem Werbla za uzd . Próbowałem uspokoi go tak, by wskoczy na
siodło i jak najszybciej si st d wynie . Wci jednak stawał d ba i próbował
ucieka . Samo utrzymanie go w miejscu wymagało wielkiego trudu.
Manticora zawyła rozpaczliwie. Uderzyła na lepo w psa na grzbiecie i wbiła
dło we własny bark. Ogary wykorzystały okazj i zaatakowały ze wszystkich
stron, szarpi c i gryz c.
Jestem pewien, e by j w ko cu zagryzły, ale wtedy wła nie je d cy zjechali
ze wzgórza. Było ich pi ciu, z Julianem na czele. Miał na sobie swoj biał ,
łuskow zbroj , a na szyi my liwski róg. Dosiadał gigantycznego wierzchowca,
Morgensterna; ta bestia zawsze mnie nienawidziła. Uniósł dług lanc i
zasalutował w moj stron . Potem opu cił j i krzykn ł co do psów.
Niech tnie porzuciły zdobycz. Nawet ten na grzbiecie manticory rozlu nił
chwyt i zeskoczył na ziemi . Cofn ły si wszystkie, gdy Julian mocniej pochwycił
lanc i dotkn ł ostrogami boków Morgensterna.
Bestia spojrzała na niego, rykn ła z ostatecznym wyzwaniem i skoczyła do
przodu, odsłaniaj c kły.
Zderzyli si i bark Morgensterna na moment przesłonił mi widok. Po chwili
71
jednak z zachowania zwierz cia poznałem, e cios doszedł celu.
Obrót - i zobaczyłem besti rozci gni t na ziemi.
Strumienie krwi tryskały z jej piersi i kwitły wokół ciemnego drzewca lancy.
Julian zeskoczył z konia. Rzucił pozostałym jaki rozkaz, którego nie
dosłyszałem. Nie ruszyli si z siodeł. Przez chwil obserwował drgaj c jeszcze
manticor , po czym z u miechem spojrzał na mnie. Podszedł do powalonego
zwierz cia, oparł mu stop o pier , jedn r k chwycił lanc i wyrwas ze cierwa.
Wbił j w ziemi i przywi zał Morgensterna do drzewca. Poklepał go, znowu
spojrzał na mnie. Wreszcie podszedł.
- Szkoda, e zabiłe Bel - powiedział, staj c przede mn .
- Bel ?
Podniósł głow . Pod yłem za jego wzrokiem. Nie dostrzegłem adnego z
ptaków.
- To jeden z moich ulubionych.
- Przepraszam. Nie rozumiałem, co si dzieje.
Skin ł głow .
- Zdarza si . Wy wiadczyłem ci przysług . Teraz ty mo esz mi opowiedzie , co
zaszło, kiedy opu ciłem pałac. Brand wyszedł z tego?
- Tak - potwierdziłem. - I nie jeste ju podejrzany. Brand stwierdził, e to
Fiona chciała go zabi . A jej nie było, eby to zakwestionowa . Te znikn ła tej
nocy. Dziwi si , e nie wpadli cie na siebie.
- Mogłem si tego domy li - mrukn ł z u miechem.
- Czemu uciekłe w tak podejrzanych okoliczno ciach? To ustawiło ci w nie
najlepszym wietle.
Wzruszył ramionami.
- Nie pierwszy raz byłbym fałszywie oskar ony czy podejrzewany. Zreszt ,
gdyby zamiary miały si liczy , to jestem równie winien, jak nasza mała
siostrzyczka. Gdybym mógł, zrobiłbym to samo. Miałem nawet przygotowany
sztylet, ale odepchn li mnie na bok.
- Ale dlaczego? - zdziwiłem si .
- Dlaczego? Boj si tego drania. Dlatego. Przez długi czas s dziłem, e nie
yje... tak przynajmniej miałem nadziej : e wreszcie porwały go ciemne siły, z
którymi wchodził w układy. Ile wła ciwie o nim wiesz, Corwinie?
- Długo rozmawiali my.
- I...?
- Przyznał, e on, Bleys i Fiona opracowali plan przej cia tronu. Chcieli
koronowa Bleysa, ale wszyscy troje mieli dzieli władz . Wykorzystali siły, o
których wspomniałe , by zagwarantowa sobie nieobecno taty. Brand twierdził,
e próbował skaptowa Caine'a, ale on opowiedział wszystko tobie i Erykowi.
Wasza trójka realizowała podobn intryg : przej władz , zanim oni zd
to
zrobi . W tym celu osadzili cie na tronie Eryka.
Pokiwał głow .
- Fakty si zgadzaj , ale nie przyczyny. Nie chcieli my tronu, przynajmniej
nie tak szybko i nie w owej chwili. Stworzyli my nasz grup , by si
przeciwstawi ich grupie, poniewa kto musiał to uczyni , aby obroni tron. Z
pocz tku zdołali my jedynie nakłoni Eryka, by obj ł Protektorat. Bał si , e
72
długo nie po yje, je li pozwoli si koronowa w takich okoliczno ciach. Wtedy ty
si zjawiłe ze swoimi całkiem słusznymi pretensjami. Nie mogli my ci w takim
momencie pozwoli na działanie: grupa Branda groziła wojn totaln . Uznali my,
e gdyby tron był ju zaj ty, zawahaliby si przed wykonaniem ruchu. Nie
mogli my ciebie na nim posadzi , gdy nie zechciałby by tylko marionetk . A
tak rol musiałby gra , jako e rozgrywka trwała ju dłu szy czas i o zbyt wielu
sprawach nie miałe poj cia. Przekonali my wi c Eryka, by zaryzykował i
przystał na koronacj . Tak si to wszystko odbyło.
- Wi c dlatego, kiedy przybyłem, wypalił mi oczy i dla artu wrzucił do lochu?
Julian odwrócił si i spojrzał na martw manticor .
- Jeste durniem - rzekł w ko cu. - Od samego pocz tku byłe tylko
narz dziem. Wykorzystali ci , by zmusi nas do działania. Przegrywałe w
ka dym przypadku. Gdyby udał si ten idiotyczny szturm Bleysa, nie zd yłby
nawet gł biej odetchn . Gdyby został odparty, jak został, Bleys miał znikn ,
jak znikn ł, pozostawiaj c ci , by zapłacił yciem za prób uzurpacji.
Spełniłe swoje zadanie i musiałe umrze . Nie pozostawili nam wielkiego
wyboru. Zgodnie z prawem powinni my ci zabi . Wiesz o tym.
Przygryzłem warg . Wiele rzeczy mogłem teraz powiedzie . Ale je li jego
słowa były cho troch zbli one do prawdy, to trudno było odmówi im racji. No i
chciałem usłysze co wi cej.
- Eryk zało ył - ci gn ł - e po pewnym czasie mo esz odzyska wzrok.
Wiedział przecie , jakie mamy zdołno ci do regeneracji. Sytuacja była niezwykle
delikatna. Gdyby tata wrócił, Eryk mógłby ust pi i wytłumaczy rozs dnie
wszystkie swoje działania... z wyj tkiem twojej mierci. To posuni cie w zbyt
oczywisty sposób miałoby na celu zapewnienie mu trwałej władzy, dłu szej ni
chwilowa nieobecno taty. Powiem ci szczerze, e chciał po prostu uwi zi ci i
zapomnie .
- Wi c kto wymy lił o lepienie?
Zamilkł na chwil . Kiedy si odezwał, mówił bardzo cicho, niemal szeptem.
- Wysłuchaj mnie, prosz . To był mój pomysł i mo e ocalił ci ycie. Wyrok na
ciebie musiał by praktycznie równowa ny mierci. Inaczej tamci spróbowaliby
sami to załatwi . Nie byłe im ju potrzebny, ale potencjalnie mogłe okaza si
niebezpieczny. Mogli u y twojego Atutu, eby ci zabi albo eby ci uwolni i
po wi ci w kolejnym posuni ciu przeciwko Erykowi. Niewidomy, mogłe y
dalej i nie mogli ci wykorzysta do swoich planów. Ocaliło ci to, poniewa na
pewien czas znikn łe ze sceny, a nam pozwoliło unikn bardziej drastycznych
decyzji, które pewnego dnia mogłyby zosta u yte przeciwko nam. Z naszego
punktu widzenia nie mieli my wyboru. To było jedyne mo liwe wyj cie. Nie
mogli my okaza pobła ania, gdy podejrzewaliby, e to my chcemy ci jako
wykorzysta . A gdyby nabrał pozornej cho by warto ci, byłby trupem. Jedyne,
co nam pozostało, to patrze w inn stron , gdy Lord Rein usiłował uprzyjemni
ci ycie. To wszystko.
- Teraz to widz .
- Owszem - przyznał. - Przejrzałe za szybko. Nikt nie przypuszczał, e w tak
krótkim czasie odzyskasz wzrok ani e zdołasz uciec. Jak ci si to udało?
- Czy chłopcy Macy'ego zwierzaj si chłopcom Gimbela?
73
- Słucham?
- Powiedziałem... mniejsza z tym. Co wiesz na temat uwi zienia Branda?
Przyjrzał mi si uwa nie.
- Tyle tylko, e nast pił jaki rozłam w jego grupie. Nie znam szczegółów. Z
jakich powodów Bleys i Fiona bali si go zabi i bali wypu ci na swobod . Kiedy
wyci gn li my go z tego kompromisowego wi zienia, najwyra niej Fiona bardziej
si bała Branda na wolno ci.
- A ty sam powiedziałe , e bałe si go tak, by szykowa zamach. Dlaczego po
tak długim czasie, gdy wszystko to jest ju histori , a władza znowu przeszła w
inne r ce? Był słaby, praktycznie bezradny. Co mógłby zrobi ?
Westchn ł.
- Nie rozumiem jego mocy, ale jest znaczna. Wiem, e potrafi podró owa w
Cieniu swoim umysłem, e mo e siedz c w fotelu, zlokalizowa w Cieniu to, czego
potrzebuje, i ci gn aktem woli, nie wstaj c z miejsca. W podobny sposób mo e
w drowa po Cieniu fizycznie. Koncentruje umysł na miejscu, które chce
odwiedzi , tworzy rodzaj psychicznej bramy i zwyczajnie przechodzi. Nawiasem
mówi c, mam wra enie, e wie niekiedy, co ludzie my l . Zupełnie jakby stał si
czym w rodzaju ywego Atutu. Wiem o tym, gdy widziałem, jak robi te rzeczy.
Pod koniec, kiedy był pod stałym nadzorem, t metod wymkn ł si z pałacu.
Dotarł wtedy do cienia--Ziemi i kazał ci umie ci w Bedlam. Kiedy znów go
schwytali my, przez cały czas kto z nas mu towarzyszył.
Nie wiedzieli my jednak, e potrafi ci ga ró ne rzeczy z Cienia. Gdy si
przekonał, e uciekłe z wi zienia, przywołał straszliw besti , która zaatakowała
Caine'a, pełni cego akurat stra . Potem znowu ruszył za tob . Bleys i Fiona
dopadli go chyba wkrótce potem. Zd yli przed nami. Zobaczyłem go znowu
dopiero w bibliotece, kiedy sprowadziłe go z powrotem. Boj si , gdy dysponuje
miertelnie gro n sił , której nie rozumiem.
- W takim razie dziwi si , e w ogóle zdołali go jako uwi zi .
- Fiona ma podobn moc, a s dz , e i Bleys j miał. We dwoje zdołali jako
zredukowa pot g Branda. Potem stworzyli miejsce, w którym nie mógł z niej
korzysta .
- Niezupełnie - zauwa yłem. - Przekazał wiadomo Randomowi. Ze mn
równie nawi zał kontakt, chocia bardzo słaby.
- Czyli niezupełnie - przyznał. - Ale wystarczaj co. Dopóki nie przebili my ich
osłony.
- Co wiesz o tej ich ubocznej zabawie ze mn : uwi zieniu, próbie zabójstwa,
ocaleniu?
- Tego nie pojmuj . Był to element wewn trznej próby sił. Nast pił rozłam i
jedna lub druga strona chciała ci jako wykorzysta . Tak wi c, gdy jedni
próbowali ci zabi , drudzy starali si chroni . W ko cu najbardziej skorzystał
na tym Bleys, któremu pomagałe w ataku na Amber.
- Ale to on chciał mnie zabi na cieniu-Ziemi - zdziwiłem si . - On wła nie
przestrzelił mi opony.
- Tak?
- Brand tak twierdzi, ale znalazłem sporo dowodów po rednich.
Wzruszył ramionami.
74
- Nie mog ci pomóc - o wiadczył. - Zwyczajnie, nie mam poj cia, co wtedy
zaszło mi dzy nimi.
- Ale popierasz Fion w Amberze - zauwa yłem. - Jeste bardziej serdeczny,
ni wymaga tego dobre wychowanie.
- Oczywi cie - przyznał z u miechem. - Zawsze bardzo lubiłem Fion . Jest bez
w tpienia najpi kniejsz , najbardziej cywilizowa z nas wszystkich. Szkoda, e
tata był przeciwny mał e stwom w rodzinie. Martwiłem si , e przez tak długi
czas musimy walczy przeciwko sobie. Stosunki unormowały si po mierci
Bleysa, twoim uwi zieniu i koronacji Eryka. Z wdzi kiem uznała swoj pora k .
Najwyra niej nie mniej ni ja bała si powrotu Branda
- Brand inaczej wszystko przedstawił - mrukn łem. - Ale trudno si dziwi .
Twierdzi, e Bleys jeszcze yje. Wytropił go poprzez Atut i wie, e ukrył si w
Cieniu, by przygotowa armi do kolejnego ataku na Amber.
- Niewykluczone. Ale teraz jeste my przygotowani.
- Jego zdaniem atak ma tylko odwróci uwag - mówiłem dalej. - Prawdziwy
szturm nast pi bezpo rednio z Dworców Chaosu, przez czarn drog . Powiedział,
e Fiona wyruszyła, by wszystko przygotowa .
Zmarszczył czoło.
- Mam nadziej , e kłamał - stwierdził. - Nie chciałbym, eby ich grupa
zebrała si znowu i ruszyła na nas, tym razem z pomoc ciemnej strony. I nie
chciałbym, eby Fiona była w to zamieszana.
- Brand zapewniał, e porzucił ich, gdy zrozumiał, e le post puje... i takie
tam wyznania skruchy.
- Ha! Raczej zaufałbym tej bestii, któr wła nie zabiłem, ni uwierzył słowu
Branda. Mam nadziej , e trzymasz go pod dobr stra ... chocia nie na wiele si
przyda, je li odzyskał sw dawn moc.
- Ale jakie ma teraz zamiary?
- Albo odtworzył dawny triumwirat, chocia nie podoba mi si ten pomysł,
albo realizuje własny plan. Moim zdaniem to drugie. Nigdy nie satysfakcjonowała
go rola widza. Zawsze intrygował. Przysi głbym, e spiskuje nawet przez sen.
- Mo e masz racj . Widzisz, sytuacja uległa zmianie, nie wiem jeszcze, na
dobre czy na złe. Niedawno biłem si z Gerardem. Uwa a, e wyrz dziłem
Brandowi jak krzywd . To nieprawda, ale nie miałem szans, by udowodni
swoj niewinno . O ile wiem, byłem ostatni osob , która widziała dzisiaj
Branda. Gerard zajrzał do niego jaki czas temu. Mówi, e pokój jest
zdemolowany, w kilku miejscach znalazł lady krwi, a Brand znikn ł. Nie wiem,
co o tym my le .
- Ja te nie. Ale mam nadziej , e tym razem kto załatwił spraw na dobre.
- Bo e - westchn łem. - Sprawy si całkiem popl tały. Szkoda, e wcze niej
tego wszystkiego nie wiedziałem.
- Nie było czasu, eby ci powiedzie . Dopiero teraz. Nie mogli my wtedy, kiedy
siedziałe w lochu i wci mo na ci było dosi gn , a potem znikn łe na dłu ej.
Wróciłe z armi i now broni , ale nie byłem pewien twoich intencji. Sprawy
toczyły si szybko i wkrótce wrócił Brand. Musiałem znika , eby ratowa skór .
Tu, w Ardenie, jestem silny. Tutaj odepr ka dy jego atak. Rozsyłałem patrole w
pełnej obsadzie bojowej i czekałem na wiadomo o mierci Branda. Chciałem
75
spyta które z was, ale nie wiedziałem, do kogo si zwróci . Gdyby umarł,
byłbym jednym z głównych podejrzanych. Gdybym si jednak dowiedział, e
yje, miałem zamiar sam go zlikwidowa . A teraz taka... sytuacja... Co planujesz,
Corwinie?
- Jad zabra Klejnot Wszechmocy z miejsca, gdzie go ukryłem w Cieniu.
Istnieje sposób wykorzystania go dla zniszczenia czarnej drogi. Chc spróbowa .
- Jak tego dokona?
- To zbyt długa historia, jako e wła nie przyszła mi do głowy straszna my l.
- To znaczy?
- Brand chce Klejnotu. Pytał o niego, a teraz... chodzi o t moc znajdywania
przedmiotów w Cieniu i sprowadzania do siebie. Czy zawsze jest skuteczna?
- Brand nie jest wszechwiedz cy, je li o to ci chodzi - mrukn ł w zamy leniu. -
Ka dy z nas mo e znale w Cieniu, co tylko zechce, zupełnie zwyczajnie: musi po
to pojecha . Według Fiony on po prostu oszcz dza sobie wysiłku podró y.
Przyci ga zatem nie konkretny, ale jaki obiekt. Poza tym z tego, co mówił mi
Eryk, wynika, e Klejnot jest wyj tkowym obiektem. S dz , e Brand wybierze
si po niego osobi cie, gdy tylko wykryje, gdzie go schowałe .
- W takim razie ruszam w piekielny rajd. Musz go wyprzedzi .
- Widz , e dosiadasz Werbla - zauwa ył. - To dobre i wytrzymałe zwierz .
Ma za sob wiele takich rajdów.
- Miło to słysze - stwierdziłem. - A co ty zamierzasz?
- Skontaktuj si z kim w Amberze i spróbuj wypyta o wszystko, o czym
nie zd yli my porozmawia . Najpewniej z Benedyktem.
- Nic z tego. Nie dosi gniesz go. Wyruszył do Dworców Chaosu. Spróbuj z
Gerardem, a przy okazji postaraj si go przekona , e jestem człowiekiem
honorowym.
- Tylko rudowłosi w naszej rodzinie s czarodziejami, ale spróbuj ... Czy
naprawd powiedziałe : Dworce Chaosu?
- Tak, ale niestety, czas jest zbyt cenny. - Naturalnie. Jed wi c. Pó niej
znajdziemy woln chwil ... mam nadziej .
U cisn ł mnie za rami . Spojrzałem na manticor i kr g siedz cych wokół
psów.
- Dzi ki, Julianie. Ja... Trudno ci zrozumie .
- Wcale nie. My l , e Corwin, którego nienawidziłem, umarł całe wieki temu.
Jed teraz, chłopie! Je li Brand si tu poka e, przybij jego skór do drzewa.
Krzykn ł na psy, gdy wskoczyłem na siodło. Rzuciły si na cierwo manticory,
rozchlapywały krew, wyrywały wielkie kawały i pasy mi sa. Przeje d aj c obok
dziwnej, masywnej, niemal ludzkiej twarzy spostrzegłem, e ma wci otwarte,
cho zaszklone oczy. Były niebieskie i mier nie pozbawiła ich pewnej
nadnaturalnej niewinno ci. Albo to, albo ich spojrzenie było ostatnim darem
mierci - bezsensown demonstracj ironii.
Skierowałem Werbla na szlak i rozpocz łem piekielny rajd.
76
Rozdział 10
Spokojnym krokiem idziemy wzdłu szlaku, chmury zaciemniaj niebo, a
Werbel r y z niepokoju lub z niecierpliwo ci... Zakr t w lewo i pod gór ... Ziemia
jest brunatna, ółta, znowu brunatna... Drzewa pokurczone, dalej od siebie...
Trawy faluj mi dzy nimi w podmuchach chłodnego, coraz silniejszego wiatru...
Nagły płomie na niebie... Huk gromu strz sa krople deszczu...
Stromo i skali cie... Wiatr szarpie mój płaszcz... Wy ej.... Wy ej, gdzie
srebrzyste pasy l ni na skałach, a drzewa wytyczaj lini frontu... Trawy, zielone
ognie, gasn w deszczu... Wy ej, ku poszarpanym, l ni cym, zmywanym ulew
szczytom, gdzie chmury p dz jak rzeka nios ca zwały błota w powodziowej
fali... Deszcz dli jak gruby rut, a wiatr odchrz kuje, by za piewa ...
Wy ej i wy ej, a w polu widzenia pojawia si grzebie niby głowa
zaskoczonego byka, a rogi strzeg szlaku...
Błyskawice ta cz wokół ich czubków, przeskakuj mi dzy nimi... Zapach
ozonu, gdy docieramy na miejsce i p dzimy dalej w wozem; deszcz nagle
powstrzymany, wiatr odepchni ty...
Wyje d amy po drugiej stronie... Nie pada tu deszcz, powietrze jest
nieruchome, niebo gładkie i zaciemnione do odpowiedniej, rozgwie d onej
czerni... Meteory rozcinaj j i płon , rozcinaj i płon , wypalaj c blizny
powidoków, gin ce, nikn ce... Ksi yce, rozrzucone jak gar monet... Trzy
l ni ce dziesi tki, matowa wiartka i para centów, jeden wyszczerbiony i
poszarzały... W dół zatem, dług i kr t drog ... Stuk kopyt, czysty i metaliczny w
nocnym powietrzu... Gdzie tam kocie parskni cie... Ciemny kształt przecina
mniejszy ksi yc, postrz piony i szybki...
Ni ej... Grunt opada po obu stronach... W dole ciemno ... Jedziemy szczytem
niesko czenie wysokiego, zakrzywionego muru, a sama droga ja nieje w
ksi ycowym blasku... Szlak zakr ca, wygina si , staje przezroczysty... Wkrótce
płynie włóknami mgły; gwiazdy l ni w dole tak, jak w górze... Gwiazdy pod
nami, z obu stron... Nie ma ziemi... Noc i cienki, półprzejrzysty szlak, którym
musz spróbowa przejecha , nauczy si , co wtedy czuj , by wykorzysta w
przyszło ci...
Panuje absolutna cisza, a iluzja powolno ci stapia si z ka dym ruchem... Po
chwili szlak znika i poruszamy si , jakby my płyn li pod wod na ogromnej
gł boko ci, a gwiazdy to połyskliwe ryby... To jest wolno , to pot ga piekielnego
rajdu, co sprowadza uniesienie, podobne, a przecie inne od zapomnienia, które
przychodzi czasem w bitwie, do brawury ryzykownego czynu, do napływu emocji
po odnalezieniu wła ciwego słowa w wierszu... Jest tym wszystkim i jeszcze sam
perspektyw , i jazd , jazd , jazd , by mo e znik d donik d, poprzez i pomi dzy
minerałami i ogniami pustki, uwolnieni od ziemi, powietrza i wody...
cigamy wielki meteor, dotykamy jego bryły... P dzimy przez zryt
powierzchni , w dół, dookoła, potem znowu w gór ... Rozci ga si w szerok
równin , rozja nia, ółknie...
To piasek, piasek jest teraz pod nami... Gwiazdy bledn , a wit pełen
słonecznego blasku rozcie cza ciemno ... Przed nami pokosy cienia, a w nich
pustynne drzewa... P dzimy w mrok... Przebijamy si ... Jasne ptaki podrywaj si
77
do lotu, skar si , opadaj na powrót...
W ród g ciej rosn cych drzew... Ciemniejszy grunt i w sza droga... Li cie
palm malej do rozmiarów dłoni, czerniej pnie... Skr t w prawo i szlak si
rozszerza... Nasze kopyta krzesaj iskry na bruku... Droga wci szersza, zmienia
si w zadrzewion ulic ... Mijamy niewielkie domki... Jasne okiennice,
marmurowe stopnie, malowane drzwi za brukowanymi podjazdami... Mijamy
konny wóz, wyładowany wie ymi jarzynami... Ludzcy przechodnie zatrzymuj
si , by popatrze ... Cichy szum głosów...
Dalej... Przeje d amy pod mostem... Wzdłu strumienia, a zmieni si w
rzek , i dalej do morza... Dudnimy po pla y, pod cytrynowym niebem, gdzie
mkn niebieskie chmury... piasek, wrak, muszle i gład drzewa wyrzuconego
przez fale... Biała mgiełka nad morzem koloru limony...
Galopem do miejsca, gdzie bezmiar wód ko czy si tarasami... Wspinamy si ,
a ka dy stopie kruszy si i zapada z hukiem, zł czony z rykiem przyboju... W
gór , coraz wy ej, na płaski szczyt, poro ni t drzewami równin ; złociste miasto
migocze jak mira na jej kra cu...
Miasto ro nie, ciemnieje pod parasolem cienia, szare wie e si gaj nieba,
szkło i metal iskrami blasku przebijaj mrok... Wie e zaczynaj si kołysa ...
Miasto zapada si w siebie bezgło nie, gdy przeje d amy... Padaj wie e, kł bi
si kurz, unosi zaró owiony blaskiem z dołu... Delikatny syk jakby zgaszonej
wiecy... Burza piaskowa ustaje szybko, ust puj c miejsca mgłe... Słyszymy w niej
d wi k klaksonów... Odpływ, krótkie rozst pienie, przerwa w szarobiałym,
perłowobiałym falowaniu... Odciski naszych kopyt na poboczu autostrady... Po
prawej stronie niesko czone rz dy nieruchomych pojazdów... I znów
perłowobiałe, szarobiałe falowanie...
Bezkierunkowe wrzaski i wycia... Przypadkowe rozbłyski wiatła...
Znowu pod gór ... Mgła opada, odpływa... Trawa, trawa, trawa... Niebo lekko
bł kitne... Sło ce p dz ce ku zachodowi... Ptaki... Krowa na ł ce: uje, patrzy i
uje...
Skok nad drewnianym parkanem, by stan na wiejskiej drodze... Nagły
chłód za szczytem pagórka... Trawa jest sucha i nieg le y na ziemi... Chata z
blaszanym dachem na zboczu, a nad ni kł b dymu...
Dalej... Wzgórza coraz wy sze, sło ce toczy si w dół ci gn c za sob
ciemno ... Migotanie gwiazd... Dom stoj cy daleko od drogi... Nast pny; długi
podjazd kluczy mi dzy starymi drzewami... Reflektory... Na bok, na pobocze...
ci gn wodze, niech nas wyminie...
Otarłem czoło, strzepn łem kurz z gorsu i r kawów.
Poklepałem Werbla po szyi. Nadje d aj cy samochód zwolnił, zbli aj c si do
mnie i widziałem, e kierowca patrzy zdumiony. Lekko poruszyłem uzd i
Werbel ruszył przed siebie. Wóz zahamował, a kierowca krzykn ł co do mnie,
ale jechałem dalej. Po chwili usłyszałem, e rusza.
Przez jaki czas pod ałem w sk drog . Jechałem w spokojnym tempie i
mijaj c znajome punkty orientacyjne wspominałem dawne czasy. Kilka
kilometrów dalej dotarłem do innej drogi, szerszej i lepszej.
Skr ciłem w ni , trzymaj c si prawego pobocza.
Temperatura wci spadała, ale chłodne powietrze smakowało czysto ci .
78
Rozci ty ksi yc l nił nad wzgórzami po lewej stronie. Kilka niedu ych chmur
przepływało mi nad głow , by delikatnym, przymglonym blaskiem dotkn
wiartki ksi yca. Prawie nie było wiatru; czasem tylko lekko zadr ały gał zie,
nic wi cej.
Po pewnym czasie dotarłem do ci gu wzniesie na drodze i wiedziałem, e
jestem prawie na miejscu.
Zakr t, jeszcze kilka wzniesie ... Dostrzegłem głaz przy podje dzie.
Odczytałem na nim swój adres.
Szarpn łem wodze i spojrzałem w gór . Na podje dzie stała furgonetka, a w
domu paliło si wiatło. Skierowałem Werbla w bok od drogi, przez pole, do k py
drzew.
Tam uwi załem go za dwoma choinkami, pogłaskałem po szyi i obiecałem, e
niedługo wróc .
Powróciłem na drog : adnego samochodu w polu widzenia. Przeszedłem na
drug stron i ruszyłem wzdłu podjazdu, kryj c si za furgonetk . wiatło paliło
si tylko w salonie na prawo. Okr yłem dom z lewej strony. Stan łem, gdy
dotarłem do patio. Rozejrzałem si .
Co tu nie pasowało.
Podwórze si zmieniło. Znikn ła para przegniłych, ogrodowych foteli,
opartych o rozpadaj cy si kurnik, którego jako nigdy nie miałem czasu usun .
Zreszt kurnik te znikn ł. A przecie były tu, kiedy ostatnio odwiedziłem to
miejsce. Kto wyniósł wszystkie suche gał zie, rozrzucone dawniej po całym
podwórzu, jak równie gnij cy stos drewna, które kiedy zebrałem na opał.
Znikn ła pryzma kompostu.
Podszedłem do miejsca, gdzie le ała kiedy . Pozostała tylko nieregularna łata
nagiej ziemi mniej wi cej kształtu pryzmy.
Dostrajaj c si do Klejnotu odkryłem, e potrafi wyczu jego obecno .
Zamkn łem na chwil oczy i spróbowałem to uczyni .
Nic.
Rozejrzałem si znowu, bardzo uwa nie, ale nigdzie nie dostrzegłem
znajomego błysku. Zreszt tak naprawd nie oczekiwałem, e co znajd , skoro
nic nie wyczułem w pobli u.
O wietlony pokój nie miał zasłon w oknach. adne okno w całym domu nie
było zasłoni te. Zatem...
Obszedłem dom z drugiej strony. Zbli ywszy si do pierwszego o wietlonego
okna, szybko zajrzałem do rodka. Ochronne pokrowce zasłaniały wi ksz cz
podłogi. M czyzna w czapeczce i kombinezonie malował cian .
Naturalnie.
Prosiłem Billa, eby sprzedał posiadło . Podpisałem niezb dne papiery, le c
jako pacjent w pobliskim szpitalu, kiedy zostałem przeniesiony do mojego starego
domu - zapewne w wyniku działania Klejnotu - zaraz po tym, jak kto pchn ł
mnie sztyletem. To pewnie kilka tygodni czasu lokalnego, je li uwzgl dni
współczynnik konwersji Amberu w stosunku do cienia-Ziemi, mniej wi cej, dwa i
pół do jednego i doliczaj c osiem dni, które w Amberze kosztowały mnie Dworce
Chaosu. Oczywi cie, Bill starał si spełni moj pro b .
Ale dom był w fatalnym stanie, porzucony i nie zamieszkany przez kilka lat,
79
zniszczony przez wandali...
Potrzebował nowych szyb, nowego dachu, rynien, malowania, czyszczenia i
polerowania. Zostało te mnóstwo przeró nych mieci, nie tylko wewn trz, ale i
na dworze...
Odwróciłem si i odszedłem zboczem a do drogi.
Wspominałem, jak szedłem t dy poprzednim razem, półprzytomny, na
czworakach, krwawi c z rany w boku.
Tamta noc była o wiele zimniejsza, a nieg le ał na ziemi i padał z góry.
Min łem punkt, gdzie usiadłem i próbowałem poszewk poduszki zatrzymywa
samochody. Wspomnienia stawały si niewyra ne, ale wci nie zapomniałem
tych, które wtedy przejechały obok mnie.
Przeszedłem przez drog i brn c polem dotarłem do k py drzew. Odwi załem
Werbla i wskoczyłem na siodło.
- Musimy jeszcze kawałek podjecha - powiedziałem mu. - Tym razem
niedaleko.
Wrócili my na drog i ruszyli my dalej, mijaj c mój dawny dom. Gdybym nie
prosił Billa, eby go sprzedał, pryzma kompostu wci byłaby na miejscu. Klejnot
byłby wci na miejscu. Mógłbym ju wraca do Amberu z krwistym kamieniem
na szyi, gotów spróbowa tego, co musi zosta zrobione. A teraz... teraz musiałem
go szuka . I miałem wra enie, e czas znowu zaczyna si liczy .
Przynajmniej miałem korzystny współczynnik wzgl dem jego upływu w
Amberze. Cmokn łem na Werbla i potrz sn łem wodzami. Mimo wszystko nie
warto go marnowa .
Po półgodzinie wjechałem do miasteczka, na cich uliczk w dzielnicy
willowej. Dookoła stały domy. U Billa paliło si wiatło. Skr ciłem na jego
podjazd. Zostawiłem Werbla na tyłach.
Zastukałem. Drzwi otworzyła Alice. Patrzyła przez chwil zdziwiona, wreszcie
wykrzykn ła:
- Mój Bo e! Carl!
Po kilku minutach siedziałem ju z Billem w salonie, a na stoliku stał mój
drink. Alice wyszła do kuchni.
Popełniła bł d: spytała, czy nie jestem głodny.
Bill obserwował mnie uwa nie, zapalaj c fajk .
- Sposób, w jaki pojawiasz si i odchodzisz, wci jest niezwykle barwny -
zauwa ył.
U miechn łem si .
- To tylko własna wygoda - stwierdziłem.
- Ta piel gniarka w szpitalu... Mało kto jej uwierzył.
- Mało kto?
- Ta mniejszo , o której wspomniałem, to oczywi cie ja.
- Co mówiła?
- Powiedziała, e wyszedłe na rodek pokoju, stałe si dwuwymiarowy i po
prostu si rozwiałe jak stary ołnierz, którym zreszt jeste , przy
akompaniamencie t czy.
- Jaskra powoduje czasem efekt t czowego widzenia. Ta piel gniarka powinna
i do okulisty.
80
- Była - odparł. - Nic jej nie jest.
- Och, to niedobrze. Nast pna przyczyna, jaka przychodzi mi do głowy, jest
raczej neurologiczna.
- Daj spokój, Carl. Ona jest zdrowa. Wiesz o tym.
U miechn łem si i łykn łem alkoholu.
- A ty - dodał - wygl dasz jak pewna karta do gry. Kompletna, razem z
mieczem. Co si dzieje, Carl?
- To wci bardzo skomplikowane - wyja niłem. - Nawet bardziej ni podczas
naszej ostatniej rozmowy.
- Co oznacza, e niczego mi jeszcze nie powies ?
Pokr ciłem głow .
- Zasłu yie na darmowe wakacje w moich ojczystych stronach, kiedy to
wszystko ju si sko czy... o ile b d jeszcze miał ojczyste strony. W tej chwili
czas wyczynia potworne rzeczy.
- Jak mógłbym ci pomóc?
- Informacj . Mój stary dom. Kim jest ten facet, który go remontuje?
- Ed Wellen. Miejscowy przedsi biorca. Chyba go znasz. Nie montował ci
kiedy prysznica czy czego takiego?
- A tak, rzeczywi cie... przypominam sobie.
- Rozwin ł firm . Kupił troch sprz tu, zatrudnił kilku ludzi. Prowadziłem
jego sprawy.
- Czy wiesz, kto pracuje u mnie w tej chwili?
- Nie wiem. Ale zaraz mog sprawdzi . - Poło ył dło na słuchawce telefonu. -
Mam do niego zadzwoni ?
- Tak. Ale jest jeszcze co . Interesuje mnie tylko jedna rzecz. Na podwórzu
stała pryzma kompostu. W ka dym razie była, kiedy ostatnio tamt dy
przechodziłem. Teraz znikn ła. Chc wiedzie , co si z ni stało.
Pochylił głow i u miechn ł si , nie wypuszczaj c fajki z ust.
- Mówisz powa nie? - zapytał w ko cu.
- Powa nie, jak sama mier - zapewniłem. - Schowałem co w tej pryzmie,
kiedy przeczołgiwałem si obok, dekoruj c nieg moimi cennymi płynami
ustrojowymi. I musz natychmiast odzyska to co .
- A co to jest?
- Rubinowy wisior.
- Bezcenny, jak przypuszczam?
- Zgadza si .
Wolno kiwn ł głow .
- Gdyby chodziło o kogo innego, pomy lałbym, e to głupi dowcip -
stwierdził. - Skarb w pryzmie kompostu... Rodzinna pami tka?
- Tak. Czterdzie ci, mo e pi dziesi t karatów. Prosta oprawa. Ci ki
ła cuch.
Wyj ł fajk z ust i gwizdn ł cicho.
- Mog spyta , po co go tam schowałe ?
- Gdyby nie to, byłbym ju trupem.
- Rozs dny powód.
Znów si gn ł do telefonu.
81
- Kto ju pytał o ten dom - zauwa ył. - Całkiem nie le, je li wzi pod uwag ,
e jeszcze nie dałem ogłoszenia. Facet słyszał od kogo , kto słyszał od kogo .
Zabrałem go tam dzi rano. Zastanawia si . Mo liwe, e trzeba b dzie si
spieszy .
Zacz ł wykr ca numer.
- Czekaj - rzuciłem. - Opowiedz mi o nim.
Odło ył słuchawk i spojrzał na mnie.
- Szczupły - powiedział. - Rudowłosy. Z brod . Twierdzi, e jest artyst i
szuka jakiego mieszkania za miastem.
- Niech to szlag! - mrukn łem dokładnie w chwili, gdy Alice wniosła tac z
jedzeniem.
Sykn ła cicho i u miechn ła si , stawiaj c j na stoliku.
- To tylko dwa hamburgery i troch sałatki z obiadu - stwierdziła. - Nie ma si
czym podnieca . Smacznego.
- Dzi ki. Za chwil zjadłbym własnego konia, a potem byłoby mi przykro.
- On te pewnie by si zbytnio nie ucieszył - powiedziała wracaj c do kuchni.
- Czy pryzma kompostu jeszcze tam była, kiedy pokazywałe mu dom? -
spytałem.
Przymkn ł oczy i zmarszczył czoło.
- Nie - o wiadczył po chwili. - Podwórze było ju wysprz tane.
- To ju co - odetchn łem i wzi łem si do jedzenia.
Zadzwonił i rozmawiał przez kilka minut. Rozumiałem mniej wi cej, co si
dzieje, słuchaj c tylko jego wypowiedzi, ale potem powtórzył mi wszystko
dokładnie. Tymczasem sko czyłem je i spłukałem gardło tym, co jeszcze zostało
w szklance.
- Nie chciał marnowa dobrego kompostu - wyja nił Bill. - Dlatego wczoraj
załadował pryzm na furgonetk i wywiózł na swoj farm . Zwalił w miejsce,
które chce uprawia , ale nie miał czasu rozrzuci .
Twierdzi, e nie zauwa ył adnej bi uterii. Oczywi cie łatwo mógł przeoczy
taki drobiazg.
Przytakn łem.
- Je li po yczysz mi latark , to zaczn si zbiera .
- Pewnie. Podwioz ci .
- W danej chwili wolałbym nie rozstawa si z moim koniem.
- Ale b dziesz pewnie potrzebował grabi i łopaty albo wideł. Wezm je i
spotkamy si na miejscu, je li wiesz, gdzie to jest.
- Wiem, gdzie jest farma Eda. I on na pewno ma wszystkie narz dzia.
Bill z u miechem wzruszył ramionami.
- No, dobrze - ust piłem. - Skocz jeszcze do toalety, a potem ruszamy.
- Odniosłem wra enie, e znasz potencjalnego nabywc .
Odsun łem tac i wstałem.
- Ostatnio słyszałe o nim jako Brandonie Coreyu.
- Ten, który udawał twojego brata i wsadził ci do szpitala?
- "Udawał", niech go diabli! On jest moim bratem. Ale to nie moja wina.
Przepraszam na moment.
- On tam był.
82
- Gdzie?
- U Eda, dzi po południu. A w ka dym razie jaki rudowłosy brodacz.
- I czego chciał?
- Powiedział, e jest malarzem. Pytał, czy mo e ustawi sztalugi na polu.
- I Ed mu pozwolił?
- Naturalnie. Uznał, e to znakomity pomysł. Dlatego wła nie mi o tym
powiedział: chciał si pochwali .
- Bierz narz dzia. Spotkamy si na miejscu.
- Dobrze.
Drug rzecz , jak wyj łem w toalecie, była talia Atutów. Musiałem jak
najszybciej porozmawia z kim w Amberze, kim dostatecznie silnym, by go
powstrzymał. Ale z kim? Benedykt wyruszył do Dworców Chaosu, Random
szukał syna, a niedawno rozstałem si z Gerardem i to w nie całkiem przyjaznych
stosunkach. ałowałem, e nie mam Atutu Ganelona.
Uznałem, e musz spróbowa z Gerardem.
Wyj łem jego kart , wykonałem niezb dne manewry psychiczne i po chwili
nast pił kontakt.
- Corwin!
- Posłuchaj, Gerardzie! Brand yje, je li ma ci to pocieszy . Jestem tego
pewien. Mam wa n spraw . To kwestia ycia i mierci. Musisz co zrobi , i to
szybko.
Wyraz jego twarzy zmieniał si w miar , jak mówiłem: gniew, zaskoczenie,
ciekawo ...
- Słucham - powiedział.
- Brand mo e niedługo wróci . Mo e nawet ju jest w Amberze. Nie widziałe
go jeszcze?
- Nie.
- Nie mo na pozwoli , aby przeszedł Wzorzec.
- Nie rozumiem. Ale mog postawi stra nika przed komor Wzorca.
- Postaw stra wewn trz. Brand wykorzystuje ostatnio niezwykłe metody
pojawiania si i znikania. A je li przejdzie Wzorzec, mog si zdarzy straszne
rzeczy.
- Wi c b d pilnował osobi cie. Co si dzieje?
- Nie ma czasu na wyja nienia. Nast pne pytanie: czy Llewella wróciła do
Rebmy?
- Tak.
- Poł cz si z ni przez Atut. Musi uprzedzi Moire, e nale y strzec tak e
Wzorca w Rebmie.
- To a tak powa na sprawa, Corwinie?
- To mo e by koniec wszystkiego - zapewniłem. - Teraz musz ju i .
Przerwałem kontakt i ruszyłem do kuchni. Wyszedłem tylnymi drzwiami
zatrzymuj c si tylko na chwil , by podzi kowa Alice i yczy dobrej nocy. Je eli
Brand zdobył Klejnot i dostroił si do niego... nie wiedziałem, co zrobi, ale
miałem nieprzyjemne przeczucia.
Dosiadłem Werbla i ruszyłem w stron szosy. Bill cofał ju wóz na podje dzie.
83
Rozdział 11
Skracałem sobie drog przez pola, wi c nie straciłem zbyt wiele do Billa.
Kiedy podjechałem, rozmawiał z Edem, który wskazywał r k na południowy
zachód.
Gdy zeskoczyłem z siodła, Ed przyjrzał si Werblowi.
- Pi kny ko - ocenił.
- Dzi ki.
- Dawno pana nie było.
- To fakt.
Podali my sobie r ce.
- Miło znowu pana zobaczy . Wła nie mówiłem Billowi, e wła ciwie nie
wiem, jak długo ten malarz tu siedział. Pomy lałem, e pójdzie sobie, kiedy zrobi
si ciemno, i nie zwracałem na niego uwagi. Ale je eli rzeczywi cie czego szukał i
wiedział o tej pryzmie kompostu, to mo e ci gle jeszcze tu jest. Mo e zabior
strzelb i pójd z wami?
- Nie - odparłem. - Dzi kuj . Chyba wiem, co to za jeden. Bro nie b dzie
potrzebna. Po prostu pójdziemy tam i pogrzebiemy troch .
- Jak chcecie - zgodził si . - Przejd si z wami i pomog .
- Nie musi pan tego robi .
- To mo e zajm si koniem? Dam mu co do jedzenia i picia, wyczyszcz
troch ?
- Na pewno b dzie wdzi czny. Ja bym był.
- Jak ma na imi ?
- Werbel.
Podszedł do zwierz cia i spróbował si z nim zaprzyja ni .
- W porz dku - rzucił przez rami . - B d w stodole. Gdyby cie czego
potrzebowali, krzyczcie.
- Dzi kuj .
Wyj łem z samochodu Billa narz dzia, a on wzi ł latark i poprowadził mnie
na południowy zachód, gdzie wskazywał Ed.
Przeszli my przez pole. Spogl dałem wzdłu promienia wiatła, wypatruj c
pryzmy. Westchn łem gł boko, gdy dostrzegłem co , co przypominało jej resztki.
Kto musiał tu grzeba . Grudy były porozrzucane; nie mogły w ten sposób spa
z ci arówki.
Jednak... z faktu, e kto szukał, nie wynikało jeszcze, e znalazł.
- Co o tym my lisz? - zapytał Bill.
- Sam nie wiem. - Uło yłem narz dzia na ziemi i podszedłem do najwi kszego
stosu. - Po wie tutaj.
Przyjrzałem si uwa nie temu, co pozostało z pryzmy.
Potem chwyciłem grabie i wzi łem si do pracy. Rozbijałem ka d grud i
rozrzucałem po ziemi, przeczesuj c stalowymi z bami. Po chwili Bill uło ył
latark pod odpowiednim k tem i zacz ł mi pomaga .
- Mam takie zabawne przeczucie... - zacz ł.
- Ja te .
- ... e chyba si spó nili my.
84
Poczułem znajomy dreszcz czyjej obecno ci. Wyprostowałem si i czekałem.
Kontakt nast pit po kilku sekundach.
- Corwinie!
- Jestem, Gerardzie.
- Co mówisz? - zdziwił si Bill.
Uniosłem dło nakazuj c milczenie i skoncentrowałem uwag na Gerardzie.
Wsparty na swym wielkim mieczu stał w półmroku obok l ni cego Wzorca.
- Miałe racj - o wiadczył. - Brand rzeczywi cie pokazał si tu przed chwil .
Nie wiem, jak wszedł. Nagle wynurzył si z cieni, tam, po lewej - wskazał r k . -
Przygl dał mi si przez chwil , potem zawrócił i znikn ł w mroku. Nie
odpowiadał, kiedy go wołałem. Odwróciłem latarni , ale nigdzie go nie było.
Rozpłyn ł si . Co mam teraz robi ?
- Czy nosił Klejnot Wszechmocy?
- Trudno powiedzie . Widziałem go tylko przez moment, w marnym
o wietleniu.
- Czy pilnuj Wzorca w Rebmie?
- Tak. Llewella ich uprzedziła.
- To dobrze. Zosta na stra y. Odezw si .
- Dobrze. Corwinie... to, co si zdarzyło...
- Nie ma o czym mówi .
- Dzi ki. Ale ten Ganelon to twardy zawodnik.
- To fakt - przyznałem. - Nie za nij tylko.
Wizerunek znikł, gdy przerwałem kontakt, lecz zdarzyło si co dziwnego.
Wra enie kontaktu, cie ka, pozostało, bezkierunkowe i otwarte, jak wł czone
radio nie nastrojone na adn stacj .
Bill przygl dał mi si z uwag .
- Carl, co si dzieje?
- Nie wiem. Zaczekaj chwil .
Nagle znowu nast piło poł czenie, chocia nie z Gerardem. Musiała próbowa
mnie dosi gn , gdy byłem zaj ty rozmow .
- Corwinie, to wa ne.
- Mów, Fi.
- Nie znajdziesz tego, czego tam szukasz. Brand to ma.
- Wła nie zaczynałem to podejrzewa .
- Musimy go powstrzyma . Nie mam poj cia, ile ju wiesz...
- W tej chwili ja te nie mam - odparłem. - Ale kazałem postawi stra e przy
Wzorcu w Amberze i w Rebmie. Przed chwil Gerard powiedział, e Brand
zjawił si przy tym w Amberze, ale si przestraszył.
Skin ła głow o drobnej twarzyczce o delikatnych rysach. Rude loki miała
mocno spl tane. Wygl dała na zm czon .
- Wiem o tym - oznajmiła. - Obserwuj jego działania. Ale zapomniałe o
jeszcze jednej mo liwo ci.
- Nie - zaprotestowałem. - Według moich wylicze , Tir-na Nog'th jest jeszcze
nieosi galne...
- Nie o to mi chodzi. On si kieruje do pierwotnego Wzorca.
- Chce dostroi Klejnot?
85
- Przynajmniej za pierwszym razem.
- eby przej , musi min uszkodzone obszary. Jak rozumiem, jest to do
trudne.
- Wi c wiesz - mrukn ła. - Dobrze. Zaoszcz dzi mi to tłumacze . Te ciemne
obszary nie sprawi mu takich problemów jak komukolwiek z nas. Zawarł ugod
z ciemno ci . Musimy go powstrzyma , natychmiast.
- Znasz jak krótsz drog do tamtego miejsca?
- Tak. Chod do mnie. Zabior ci tam.
- Chwileczk . Chciałbym zabra Werbla.
- Po co?
- Trudno powiedzie . Wła nie dlatego nie chc si z nim rozstawa .
- W porz dku. Wi c ty mnie przerzu . Równie dobrze mo emy wyruszy
stamt d, jak st d.
Wyci gn łem r k . Po chwili trzymałem jej dło . Zrobiła krok do przodu.
- Bo e! - j kn ł Bill i cofn ł si nieco. - Wiesz, Carl, miałem w tpliwo ci co do
twojego zdrowia psychicznego, ale teraz martwi si o własne. Ona... ona była na
jednej z kart, prawda?
- Tak. Bill, poznaj moj siostr Fion . Fiono, to jest Bill Roth, bardzo dobry
przyjaciel.
Fi z u miechem podała mu dło . Zostawiłem ich, a sam poszedłem po Werbla.
Po kilku minutach byłem ju z powrotem.
- Bill - zacz łem. - Przepraszam, e przeze mnie straciłe tyle czasu. Mój brat
ma ten przedmiot. Teraz ruszamy za nim. Dzi kuj za pomoc.
U cisn łem mu dło .
- Corwinie - powiedział i u miechn ł si .
- Tak, to moje imi .
- Rozmawiałem z twoj siostr . Niewiele mo na si dowiedzie w tak krótkim
czasie, ale wiem, e to niebezpieczna misja. Zatem: powodzenia. Nadal chciałbym
kiedy usłysze cał t histori .
- Dzi ki. Postaram si to załatwi .
Wskoczyłem na siodło i posadziłem Fion przed sob .
- Dobranoc, panie Roth - rzuciła. Potem zwróciła si do mnie: - Ruszaj powoli,
przez pole.
Posłuchałem.
- Brand mówił, e to ty próbowała go zabi - zacz łem, gdy odjechali my ju
do daleko.
- To prawda.
- Dlaczego?
- eby unikn tego wszystkiego.
- Odbyłem z nim dług rozmow . Powiedział, e na pocz tku ty, Bleys i on
planowali cie przej cie władzy.
- Zgadza si .
- Powiedział te , e rozmawiał z Caine'em i próbował go przeci gn na wasz
stron , ale Caine nie chciał nawet o tym słysze . Powtórzył wszystko Erykowi i
Julianowi. To spowodowało, e utworzyli własn grup , by zablokowa wam
drog do tronu.
86
- W ogólnych zarysach tak wła nie było. Caine miał własne ambicje,
wprawdzie na dalek przyszło , ale jednak ambicje. Nie miał jednak mo liwo ci
ich realizacji. Uznał wi c, e je li przeznaczono mu ni sze stanowiska, to woli je
sprawowa pod Erykiem ni pod Bleysem. Potrafi go zrozumie .
- Twierdził te , e wasza trójka zawarła układ z siłami na ko cu czarnej
drogi, w Dworcach Chaosu.
- Tak - przyznała. - Był taki układ.
- U yła czasu przeszłego.
- Dla mnie i dla Bleysa to przeszło .
- Brand mówił co innego.
- Nie dziwi si .
- Powiedział, e ty i Bleys nadał wykorzystujecie to przymierze, ale e on
zmienił pogl dy. Z tego powodu zwrócili cie si przeciw niemu i uwi zili cie w tej
wie y.
- Czemu go zwyczajnie nie zabili my?
- Poddaj si . Wyja nij.
- Był zbyt niebezpieczny, by pozostawi go na wolno ci, ale nie mogli my go
zabi , gdy miał co niezwykle cennego.
- Co?
- Po mierci Dworkina tylko Brand wiedział, jak odtworzy pierwotny
Wzorzec, który uszkodził.
- Mieli cie du o czasu, eby wydoby z niego t informacj .
- Dysponuje niesamowitymi rezerwami.
- Wi c czemu próbowała go zasztyletowa ?
- Powtarzam: eby unikn tego wszystkiego. Kiedy doszło do wyboru mi dzy
jego wolno ci a mierci , lepiej było, eby umarł. Musieliby my zaryzykowa i
spróbowa bez niego znale sposób naprawy Wzorca.
- W takim razie czemu nam pomagała , kiedy chcieli my sprowadzi go z
powrotem?
- Po pierwsze, wcale nie pomagałam. Starałam si przeciwdziała . Ale było
was zbyt wielu i zbyt mocno si starali cie. Przedostali cie si mimo moich
wysiłków. Po drugie, musiałam by na miejscu, eby go zabi , gdyby si wam
udało. Niedobrze, e wszystko poszło tak, jak poszło.
- Mówiła , e ty i Bleys mieli cie opory wobec tego przymierza, a Brand nie?
- Tak.
- A jak te wasze opory wpłyn ły na ch zdobycia tronu?
- Uznali my, e poradzimy sobie bez dodatkowej pomocy.
- Rozumiem.
- Wierzysz mi?
- Obawiam si , e zaczynam wierzy .
- Skr tutaj.
Wjechałem w szczelin na zboczu. Przejazd był w ski i bardzo ciemny. Tylko
kilka gwiazd l niło nam nad głowami. Fiona przekształcała Cie podczas
rozmowy, prowadz c nas z pola Eda w dół, na mgliste mokradła, potem znów w
gór , na otwarty szlak mi dzy górami.
Teraz, w mrocznym w wozie, poczułem, e znów pracuje nad Cieniem.
87
Powietrze było chłodne, ale nie mro ne.
Po lewej i prawej stronie zalegała absolutna czer , budz ca złudzenie
straszliwej gł bi raczej ni okrytej cieniem skalnej ciany. Wra enie to pot gował
jeszcze fakt, który nagle sobie u wiadomiłem: e stuk kopyt Werbla nie wywołuje
adnego echa, pogłosu, szumu...
- Co mog zrobi , by zyska twoje zaufanie? - spytała.
- Prosisz o wiele.
Za miała si .
- Mo e inaczej to sformułuj . Co mog zrobi , by ci przekona , e mówi
prawd ?
- Odpowiedz na jedno pytanie.
- Jakie?
- Kto mi przestrzelił opony?
Znów si roze miała.
- Przecie sam si domy liłe .
- Mo e. Ale powiedz.
- Brand - stwierdziła. - Nie zdołał trwale uszkodzi ci pami ci, wi c postanowił
załatwi t spraw w sposób ostateczny.
- Według znanej mi wersji strzelał Bleys, który zostawił mnie w jeziorze, a
Brand przybył w sam por , eby mnie wyci gn i uratowa . Policyjny raport
sugerował co takiego.
- Kto wezwał policj ? - spytała.
- Maj to zapisane jako anonimowy telefon, ale...
- Bleys ich wezwał. Kiedy zrozumiał, co si dzieje, nie mógł ju dotrze na
czas, eby ci uratowa . Miał nadziej , e im si uda. I rzeczywi cie.
- Nie rozumiem.
- Brand nie wyci gn ł ci z samochodu. Sam tego dokonałe . Czekał w
pobli u, by si upewni , e nie yjesz. A ty wypłyn łe na powierzchni i
wyczołgałe si na brzeg. Zszedł wi c na dół. Chciał ci obejrze i zdecydowa ,
czy umrzesz, je li ci zwyczajnie zostawi, czy mo e powinien wrzuci ci z
powrotem. Mniej wi cej wtedy przyjechała policja i musiał znika . Dogonili my
go wkrótce potem. Udało si nam go pokona i uwi zi w wie y. Potem
skontaktowałam si z Erykiem i opowiedziałam, co zaszło. Polecił Florze umie ci
ci w tym drugim szpitalu i dopilnowa , eby tam został a do jego koronacji.
- To by si zgadzało - mrukn łem. - Dzi ki.
- Co by si zgadzało?
- W czasach mniej skomplikowanych byłem tylko zwykłym konowałem i
rzadko miałem do czynienia z przypadkami psychiatrycznymi. Ale wiem, e dla
przywrócenia pami ci nie aplikuje si elektrowstrz sów. Na ogół wywołuj
przeciwny efekt: kasuj pewne krótkotrwałe wspomnienia. Kiedy si
dowiedziałem; co Brand ze mn zrobił, zacz łem co podejrzewa . W ko cu
stworzyłem własn hipotez . Wypadek samochodowy nie przywrócił mi pami ci,
tak samo jak elektrowstrz sy. Zacz łem j odzyskiwa w sposób naturalny, a nie
w rezultacie jakiego szczególnego szoku. Musiałem zrobi albo powiedzie co ,
co wskazywało, e taki proces si rozpocz ł. Brand si jako dowiedział i uznał, e
w danej chwili to mu nie odpowiada. Wybrał si zatem do mojego cienia, zamkn ł
88
mnie w szpitalu i poddał terapii, która powinna zatrze to, co sobie ostatnio
przypomniałem. Nie udało mu si : jedynym trwałym efektem było zatarcie
wspomnie z kilku dni przed i po sesji terapeutycznej. Wypadek te miał w tym
swój udział. Ale kiedy uciekłem z Portera i prze yłem jego zamach na mnie,
proces przywracania pami ci trwał nadal, kiedy obudziłem si w Greenwood i
kiedy ich opu ciłem. Kiedy mieszkałem u Flory, przypominałem sobie coraz
wi cej. Rekonwalescencj przyspieszył Random, zabieraj c mnie do Rebmy,
gdzie przeszedłem Wzorzec. Jestem jednak przekonany, e nawet gdyby to nie
nast piło, w ko cu odzyskałbym wszystkie wspomnienia. Potrwałoby to pewnie
troch dłu ej, ale przełamałem pewn barier i przypominanie było procesem
ci głym i coraz szybszym. Dlatego doszedłem do wniosku, e Brand próbował mi
przeszkodzi i to wła nie pasuje do twojej wersji.
Pasmo gwiazd nad nami zw ziło si i wreszcie znikn ło. Jechali my przez co ,
co sprawiaio wra enie ciemnego tunelu z niezwykle delikatnym l nieniem gdzie
daleko w przodzie.
- Tak - odezwała si z ciemno ci przede mn . - Prawidłowo odgadłe . Brand
bał si ciebie. Twierdził, e pewnej nocy w Tir-na Nog'th widział twój powrót i to,
jak wniwecz obracasz wszystkie nasze plany. Wtedy nie zwróciłam na to uwagi,
bo nie wiedziałam nawet, e yjesz. Zapewne wtedy tak e postanowił ci
odszuka . Czy odgadł miejsce twego pobytu jakimi magicznymi sposobami, czy
po prostu wyczytał je z umysłu Eryka, tego nie wiem. Pewnie to drugie. Czasami
jest zdolny do takich wyczynów. W ka dym razie ci znalazł. Reszt ju znasz.
- To obecno Flory w tym cieniu i jej podejrzane zwi zki z Erykiem
wzbudziły jego podejrzliwo . Tak przynajmniej twierdził. Zreszt teraz to bez
znaczenia. Co proponujesz z nim zrobi , je li wpadnie nam w r ce?
Parskn ła.
- Masz przecie swój miecz.
- Brand powiedział mi niedawno, e Bleys wci yje. Czy to prawda?
- Tak.
- Wi c czemu ja tu jestem zamiast niego?
- Bleys nie jest dostrojony do Klejnotu. Ty jeste .
Reagujecie na siebie na bliskie odległo ci. W razie bezpo redniego zagro enia
Klejnot spróbuje ratowa ci ycie. Ryzyko zatem nie jest zbyt du e - wyja niła.
Po chwili namysłu dodaia: - Ale nie b d za pewny. Szybkie ci cie mo e
wyprzedzi reakcj . Czyli mo esz zgin w jego obecno ci.
wiatło przed nami urosło i poja niało, ale wci nie dochodziły z tamtej
strony adne zapachy, powiewy czy d wi ki. Pomy lałem o kolejnych poziomach
wyja nie , na jakie natrafiałem od chwili swego powrotu, a ka de z własnym,
skomplikowanym zestawem motywacji i usprawiedliwie wszystkiego, co zaszło,
gdy byłem daleko, co zaszło potem i co działo si teraz. Emocje, plany, uczucia i
cele dostrzegałem jako wiry w wodnej fali, płyn cej przez miasto faktów, wolno
budowane na grobie dawnego ja. Akt jest aktem, w najlepszej, steinowskiej
tradycji, lecz ka da załamuj ca si nade mn fala interpretacji przemieszczała
jeden lub wi cej obiektów, które uwa ałem za bezpiecznie zakotwiczone. To z
kolei wprowadzało zmiany w cało ci, a wreszcie samo ycie wydało mi si
niemal e zmienn gr Cienia wokół Amberu nieosi galnej prawdy. Musiałem
89
jednak przyzna , e wiem teraz wi cej ni kilka lat temu, e jestem bli ej sedna
spraw, e cała akcja, która porwała mnie od momentu powrotu, zmierza chyba w
stron jakiego ostatecznego rozwi zania. Czego chciałem? Szansy, by odkry , co
jest słuszne, i działa zgodnie z tym odkryciem. Roze miałem si . Czy
komukolwiek udało si kiedy osiagn to pierwsze, nie mówi c ju o drugim? W
takim razie szukałem mo e aproksymacji prawdy, na której mógłbym si oprze .
To by wystarczyło... I jeszcze szansa, by kilka razy machn kling we wła ciwym
kierunku: najwy sze zado uczynienie, jakie mo e ofiarowa wiat godziny
pierwszej za zmiany dokonane od południa. Roze miałem si znowu i
sprawdziłem, czy ostrze lekko wychodzi z pochwy.
- Brand mówił, e Bleys organizuje kolejn armi ... - zacz łem.
- Pó niej - przerwała mi. - Pó niej. Nie mamy ju czasu.
Miała racj . wiatło rozrosło si i przekształciło w okr gły otwór. Zbli ało si
w tempie zupełnie nieproporcjonalnym do szybko ci naszego ruchu, jak gdyby
sam tunel ulegał skróceniu. Miałem wra enie, e to dzienne wiatło wpada przez
co , co postanowiłem uzna za wyj cie z jaskini.
- Jak chcesz - powiedziałem, a po chwili dotarli my do otworu i wyjechali my
na zewn trz.
Zamrugałem. Po lewej stronie było morze, które zlewało si z niebem tej
samej barwy. Złote sło ce płyn ło/wisiało nad/w ród niego, na wszystkie strony
posyłaj c promienie blasku. Za plecami miałem teraz ju tylko skał . Przej cie
wiod ce do tego miejsca znikn ło bez ladu. Niezbyt daleko z przodu i w dole -
mo e jakie trzydzie ci metrów - le ał pierwotny Wzorzec. Jaki człowiek kroczył
po drugim z zewn trznych łuków, tak pochłoni ty marszem, e najwyra niej nie
dostrzegł jeszcze naszego przybycia. Błysk czerwieni, gdy zakr cał: Klejnot,
zwisaj cy z jego szyi, jak wcze niej zwisał z mojej, z Eryka, z taty. Tym
człowiekiem był naturalnie Brand.
Zeskoczyłem z siodła. Spojrzałem na Fion , drobn i strapion , po czym
wsun łem wodze w jej dło .
- Masz jaki pomysł oprócz tego, eby i za nim?
Pokr ciła głow .
Odwracaj c si , dobyłem Grayswandira i ruszyłem przed siebie.
- Powodzenia - rzuciła cicho.
Id c w stron Wzorca, dostrzegłem długi ła cuch biegn cy od otworu jaskini
do nieruchomego teraz gryfa Wixera. Głowa Wixera le ała na ziemi, kilka
kroków na lewo od ciała. Z tułowia i szyi ciekła na kamienie zwykła, czerwona
krew.
Staj c przy pocz tku drogi, dokonałem szybkich oblicze . Brand min ł ju
kilka zakr tów głównej spirali. Pokonał mniej wi cej dwa i pół okr enia. Gdyby
rozdzielał nas tylko jeden zwój, mógłbym dosi gn go mieczem z pozycji
równoległej do niego. Jednak e im dalej si zagł biał, tym trudniejsza była droga.
W rezultacie Brand poruszał si coraz wolniej. Krótko mówi c, miałem szanse.
Nie musz go dogania . Wystarczy, e nadrobi półtora okr enia i wejd na
pozycj obok niego.
Postawiłem stop na Wzorcu i ruszyłem tak szybko, jak tylko potrafiłem.
Bł kitne iskry zapłon ły wokół moich stóp, gdy walcz c z rosn cym oporem
90
prawie biegiem pokonywałem pierwsz krzyw . Si gały coraz wy ej. Włosy
stawały mi d ba, gdy dotarłem do Pierwszej Zasłony, i wyra nie słyszałem trzask
wyładowa . Napierałem na Zasłon my l c, czy Brand mnie ju zauwa ył. W tej
chwili nie mogłem sobie pozwoli na rzut oka w jego stron . Wyt yłem siły, by
pokona opór, i po kilku krokach przebiłem Pierwsz Zasłon . Poruszanie stało
si łatwiejsze.
Uniosłem głow . Brand wła nie si wynurzał ze strasznej Drugiej Zasłony, a
bł kitne iskry si gały mu do piersi. Przebił si i z tryumfalnym u miechem
wykonał krok do przodu. I wtedy mnie zauwa ył.
U miech znikn ł. Zawahał si - punkt dla mnie. Je li to tylko mo liwe, na
Wzorcu nie wolno si zatrzymywa . Traci si mas energii, by znowu ruszy z
miejsca.
- Spó niłe si ! - zawołał.
Nie odpowiadałem. Po prostu szedłem. Bł kitne iskry strzelały z rysunku
Wzorca na ostrze Grayswandira.
- Nie przejdziesz przez czer - oznajmił.
Nadał szedłem. Ciemny obszar był tu przede mn .
Cieszyłem si , e przynajmniej na tym okr eniu nie wypadł na którym z
trudniejszych fragmentów Wzorca.
Brand ruszył powoli w kierunku Wielkiego Łuku. Gdybym tam wła nie go
dopadł, nie byłoby adnej walki: nie miałby sił, by si broni .
Zbli ałem si do uszkodzonego fragmentu Wzorca.
Wspomniałem sposób, dzi ki któremu wraz z Ganelonem przejechali my
przez czarn drog podczas ucieczki z Avalonu. Złamałem jej moc, przywołuj c
w my lach obraz Wzorca. Teraz, oczywi cie, Wzorzec rozci gał si wokół mnie, a
odległo była o wiele mniejsza. Z pocz tku pomy lałem, e Brand chce mnie
tylko przestraszy , teraz jednak przyszło mi do głowy, e moc czarnego obszaru
mo e by znacznie wi ksza tutaj, u jego ródła.
Kiedy si zbli yłem, Grayswandir zaja niał nagłym blaskiem,
przewy szaj cym poprzednie l nienie. Pod wpływem impulsu przytkn łem jego
ostrze do kraw dzi czerni w miejscu, gdzie urywał si Wzorzec.
Grayswandir przylgn ł do powierzchni i nie dał si oderwa . Szedłem dalej, a
ostrze wycinało drog przede mn , lizgaj c si po linii zbli onej do oryginalnego
rysunku. Pod ałem za nim. Sło ce pociemniało, gdy stan łem na czarnym
fragmencie. Nagle usłyszałem bicie własnego serca, a pot zrosił mi czoło. Szary
cie ogarn ł wszystko. wiat był przymglony, a Wzorzec zbladł.
Miałem wra enie, e łatwo byłoby o fałszywy krok, a nie byłem pewien, czy
rezultat byłby podobny, jak po bł dzie na nie naruszonej cz ci Wzorca. Wolałem
nie sprawdza . Nie odrywałem wzroku od linii, jak kre lił przede mn
Grayswandir. Bł kitny płomie ostrza był jedyn rzecz , która w tym wiecie
zachowała kolor. Prawa stopa, lewa stopa..:
I nagle wyszedłem, czer si sko czyła i znowu mogłem swobodnie porusza
mieczem. Ognie przygasły, czy to przez kontrast z ponownie jasnym tłem, czy z
innych, nie znanych mi powodów. Rozejrzałem si . Brand dochodził do Wielkiego
Łuku.
Ja zbli ałem si do Drugiej Zasłony. Za kilka minut obaj skoncentrujemy si
91
na wysiłku, jakiego wymagały te przeszkody. Jednak Wielki Łuk jest trudniejszy,
dłu szy od Drugiej Zasłony. Powinienem by wolny i ruszy szybciej, zanim on
pokona swoj barier . Potem znów musz przekroczy uszkodzony obszar. On
pewnie ju si uwolni, ale b dzie szedł wolniej ni ja, poniewa wkroczy w
odcinek, gdzie marsz jest jeszcze trudniejszy. Równornieme trzaski rozlegały si
przy ka dym moim kroku, a uczucie mrowienia ogarn ło całe ciało. Iskry si gały
ju połowy uda. Miałem wra enie, e id polem elektrycznej pszenicy. Włosy
miałem zje one, przynajmniej cz ciowo. Czułem, jak wibruj . Obejrzałem si ,
by spojrze na Fion : siedziała w siodle, nieruchoma i czujna...
Natarłem na Drug Zasłon .
K ty... krótkie, ostre zakr ty... Opór narastał, a wreszcie cał uwag i
wszystkie sity skoncentrowałem na walce. Znowu napłyn ło znajome uczucie
bezczasowo ci, jak gdyby to wła nie było wszystkim, czego kiedykolwiek
dokonałem i czego dokonam. I wola... koncentracja pragnienia o takiej
intensywno ci, e wył czała wszystko inne... Branda, Fion , Amber, własn
to samo ... Iskry uniosły si jeszcze wy j, a ja napierałem, skr całem,
walczyłem o ka dy krok, a ka dy nast pny wymagał wi kszego wysiłku ni
poprzedni.
Przebiłem si . Wprost na czarny obszar. Odruchowo wyci gn łem kling
Grayswandira przed siebie i w dół, jak poprzednio. I znowu szaro ,
monochromatyczna mgła rozcinana bł kitem ostrza otwieraj cego mi drog jak
chirurgiczne naci cie.
Gdy wróciłem do normalnego o wietlenia, poszukałem wzrokiem Branda.
Wci był w zachodniej wiartce i przebijał si przez Wielki Łuk. Dotarł mniej
wi cej do dwóch trzecich długo ci. Gdybym zwi kszył tempo, mógłbym go
dogoni tu przy wyj ciu. Wkładaj c w to wszystkie siły, ruszyłem najszybciej,
jak potrafiłem. Kiedy dotarłem do północnej cz ci Wzorca i na krzyw
prowadz c z powrotem, u wiadomiłem sobie, co wła ciwie chc zrobi .
Miałem zamiar znowu splami Wzorzec krwi . Gdyby chodziło o wybór
mi dzy jego dalszym uszkodzeniem a całkowitym zniszczeniem przez Branda,
wiedziałbym, co jest moim obowi zkiem. Czułem jednak, e musi by inna
mo liwo . Tak...
Zwolniłem odrobin . Wszystko było kwesti trafienia w odpowiedni moment.
W tej chwili jemu było o wiele trudniej ni mnie, dysponowałem wi c pewn
rezerw . Cała moja strategia polegała na doprowadzeniu do spotkania w
odpowiednim punkcie. Z ironi wspomniałem trosk Branda o dywan.
Utrzymanie czysto ci Wzorca b dzie jednako wiele bardziej skomplikowane.
Zbli ał si ju do ko ca Wielkiego Łuku, a ja cigałem go oceniaj c odległo
do czerni. Postanowiłem, e pozwol mu krwawi na uszkodzonym ju obszarze.
Jedynym minusem tego planu było, e znajd si po prawej r ce Branda. Aby
zmniejszy przewag , jak dzi ki temu uzyska, gdy skrzy ujemy klingi, musz
pozosta troch z tyłu.
Brand zmagał si i parł do przodu, poruszaj c si jakby w zwolnionym
tempie. Ja tak e walczyłem, lecz nie tak ci ko. Utrzymywałem tempo. My lałem
o Klejnocie, o moim z nim pokrewie stwie, jakie narodziło si w chwili
dostrojenia. Wyczuwałem jego obecno , po lewej stronie i z przodu, cho w tej
92
chwili nie mogłem go dostrzec na piersi Branda. Czy naprawd spróbuje mnie
ratowa , gdyby Brand zwyci ał w nadchodz cym starciu? Wierzyłem niemal, e
zadziała. Ju raz uratował mnie przed zamachem i odszukał jako w moich
wspomnieniach tradycyjnie bezpieczn kryjówk : moje własne łó ko. Przeniósł
mnie tam. Teraz go czułem, niemal widziałem poprzez niego drog przed
Brandem. Byłem prawie pewien, e raz jeszcze spróbuje działa w mojej obronie.
Pami taj c słowa Fiony, postanowiłem jednak za bardzo na to nie liczy .
Rozwa ałem jednak inne jego funkcje i zastanawiałem si , czy potrafiłbym nim
operowa bez fizycznego kontaktu.
Brand prawie pokonał Wielki Łuk. Si gn łem ku niemu z jakiego poziomu
mojej istoty i nawi załem kontakt z Klejnotem. Przekazuj c mu sw wol ,
wezwałem burz typu czerwonego cyklonu, który unicestwił Iago. Nie miałem
poj cia, czy potrafi zapanowa nad tak szczególnym zjawiskiem w tym
szczególnym miejscu, ale mimo to go przywołałem i skierowałem przeciw
Brandowi. Na razie nic si nie działo, cho czułem, e Klejnot zacz ł
funkcjonowa . Brand dotarł do ko ca; jeszcze jeden wysiłek i zszedł z Wielkiego
Łuku.
Byłem tu za nim.
Jako si tego domy lił. Wyci gn ł miecz w chwili, gdy zmalał opór, przebył
kolejny metr szybciej, ni uwa ałem to za mo liwe, wysun ł do przodu lew
stop , odwrócił si i spojrzał mi w oczy ponad lini naszych kling.
- Niech to diabli, udało ci si - powiedział, dotykaj c ostrzem czubka
Grayswandira. - Ale nigdy tu by nie dotarł tak szybko, gdyby nie ta dziwka na
koniu.
- Ładnie si wyra asz o naszej siostrze - odparłem, zaatakowałem i patrzyłem,
jak odparowuje cios. aden z nas nie miał swobody ruchu, aden nie mógł
zaatakowa nie opuszczaj c cie ki Wzorca. Mnie dodatkowo ograniczał fakt, e
na razie nie chciałem przelewa jego krwi. Zamarkowałem pchni cie blokuj ce, a
on cofn ł si , przesuwaj c lew stop do tyłu wzdłu linii Wzorca. Potem
podci gn ł praw i bez ostrze enia spróbował ataku na głow . Niech to!
Odparowałem i zripostowałem czysto instynktownie. Nie chciałem trafi go w
pier , ale ostrze Grayswandira wykre liło łuk pod jego mostkiem. W powietrzu
nad nami rozległo si głuche brz czenie. Nie mogłem jednak oderwa wzroku od
Branda. On spojrzał w dół i cofn ł si jeszcze o krok.
Doskonale. Czerwona linia ozdabiała mu gors w miejscu, gdzie przejechała
klinga. Na razie materiał koszuli wchłaniał krew. Wysun łem nog , zrobiłem
zwód, pchn łem, odparowałem ripost , poszedłem do zwarcia, cofn łem kling -
wszystko, co tylko mogłem wymy li , eby go zmusi do ruchu w tył.
Dysponowałem psychologiczn przewag : wiedział, e mam wi kszy zasi g
ramion, e dzi ki temu potrafi zrobi wi cej i szybciej.
Zbli ał si ju do czarnego obszaru. Jeszcze tylko kilka kroków... Usłyszałem
d wi k podobny do pojedynczego uderzenia dzwonu, a potem gło ny ryk. Nagle
padł na nas cie , jak gdyby chmura przesłoniła sło ce.
Brand podniósł głow . Chyba mogłem go wtedy załatwi , ale wci stał za
daleko od powierzchni docelowej.
Natychmiast si opanował i spojrzał na mnie z w ciekło ci .
93
- Niech ci diabli porw , Corwinie! To twoje dzieło! - krzykn ł i natarł,
zapominaj c o ostro no ci.
Na nieszcz cie znajdowałem si w nie najlepszej pozycji, gdy wła nie
podchodziłem, by spróbowa odepchn go jeszcze troch . Byłem odsłoni ty i
stałem niezbyt pewnie. Ju paruj c atak zrozumiałem, e to nie wystarczy.
Skr ciłem tułów i padłem do tyłu. Przewracaj c si usiłowałem trzyma stopy na
linii.
Upadłem na prawy łokie i lew dło . Zakl łem, gdy ból był zbyt silny, łokie
zsun ł si na bok i wyl dowałem na prawym ramieniu.
Jednak pchni cie przeszło nade mn , a otoczone bł kitn aureol stopy
pozostały na cie ce. Znalazłem si poza zasi giem miertelnego ciosu Branda,
cho mógł atakowa moje nogi. Zasłoniłem si praw r k , z której nie
wypu ciłem Grayswandira. Próbowałem usi
. Dostrzegłem czerwon formacj
chmur, ółtych przy kraw dziach, wiruj c dokładnie nad Brandem. Trzaskała
iskrami i małymi błyskawicami; ryk zmienił si w wycie.
Brand chwycił miecz za kling i uniósł jak włóczni . Wiedziałem, e nie
zdołam go odbi ani si odsun . Si gn łem my l do Klejnotu, a poprzez niego
do zjawiska na niebie...
Nast pił jaskrawy błysk, a palec błyskawicy dotkn ł jego miecza.
Bro wypadła mu z r ki, a dło odruchowo skoczyła do ust. Zamkn ł w lewej
Klejnot Wszechmocy, jak gdyby rozumiał, co robi , i zasłaniaj c kamie
próbował mi przeszkodzi . Ss c palce spojrzał w gór ; w ciekło odpłyn ła z
jego twarzy, zast piona wyrazem bliskiego grozy przera enia. Lej zaczynał
opada . Odwrócił si wtedy, wst pił na poczerniały obszar, stan ł twarz w
kierunku południa, uniósł ramiona i wykrzykn ł co , czego nie dosłyszałem w
ogłuszaj cym wyciu.
Lej si gał ku niemu, ale on stawał si jakby dwuwymiarowy. Kontury
zafalowały. Zacz ł si zmniejsza , ale nie było to rezultatem zmiany wymiarów, a
raczej wzrostu odległo ci. Stawał si wci mni jszy - a znikn ł wreszcie, na
mgnienie oka przed tym, jak lej przesun ł si przez miejsce, w którym stał.
Wraz z nim znikn ł Klejnot i nie miałem ju adnej mo liwo ci
kontrolowania zjawiska nad głow . Nie wiedziałem, czy lepiej trzyma si nisko,
czy raczej przyj normaln na Wzorcu pozycj . Wybrałem to drugie, gdy wir
atakował chyba to, co naruszało zwykły ci g zdarze . Usiadłem, po czym
przesun łem si wolno do linii. Potem spróbowałem przykucn , lecz lej ju si
podnosił. Wycie cichło. Zgasły bł kitne ognie wokół moich butów. Obejrzałem si
na Fion . Dawała mi znaki, bym wstawał i szedł dalej.
Wstałem wi c powoli widz c, e wir rozprasza si nade mn . Wkraczaj c na
obszar, gdzie jeszcze niedawno stał Brand, raz jeszcze u yłem Grayswandira, by
mnie poprowadził. Poskr cane resztki miecza Branda le ały po drugiej stronie
czarnej plamy.
ałowałem, e nie ma jakiej łatwiejszej drogi - zej cia z Wzorca. Nie
widziałem sensu pokonywania reszty trasy. Ale gdy postawiłem stop na Wzorcu,
nie było ju odwrotu, a nie miałem specjalnej ochoty próbowa wyj cia czarnym
szlakiem. Dlatego ruszyłem w stron Wielkiego Łuku. Zastanawiałem si , gdzie
odszedł Brand. Gdybym wiedział, mógłbym rozkaza Wzorcowi, by przeniósł
94
mnie za nim, kiedy ju dojd do rodka. Mo e Fiona ma jaki pomysł. Z drugiej
strony, prawdopodobnie wybrał miejsce, gdzie ma sprzymierze ców. Niem drze
byłoby ciga go samotnie.
Przynajmniej nie dopu ciłem do dostrojenia, pocieszyłem si .
I wszedłem na Wielki Łuk. Iskry strzeliły wokół mnie.
95
Rozdział 12
Pó ne popołudnie na zboczu góry: zachodz ce sło ce wieciło pełnym
blaskiem na głazy po lewej stronie i wycinało długie cienie tym po prawej; s czyło
si przez li cie nad moim grobem; w pewnym stopniu chroniło przed chłodnymi
wiatrami Kolviru. Pu ciłem dło Randoma i spojrzałem z uwag na m czyzn
siedz cego na ławie przed mauzoleum.
Miał twarz młodzika z przebitego sztyletem Atutu. Wokół ust pojawiły si
zmarszczki, pociemniały brwi; ogólne zm czenie widoczne w oczach i uło eniu
szcz ki, na karcie nie było tak wyra ne.
Poznałem go wi c, zanim Random oznajmił:
- To mój syn, Martin.
Martin wstał i u cisn ł mi r k .
- Wuju Corwinie - powiedział.
Wyraz jego twarzy zmienił si tylko minimalnie. Przygl dał mi si badawczo.
Był o kilka centymetrów wy szy od Randoma, ale tej samej, drobnej budowy.
Podbródek i ko ci policzkowe miały identyczny wykrój, a włosy podobn barw .
U miechn łem si .
- Długo ci nie było - stwierdziłem. - Mnie te .
Skin ł głow .
- Ale ja nigdy nie widziałem Amberu - zauwa ył. - Dorastałem w Rebmie... i w
innych micjscach.
- Wi c pozwól, e ci powitam, bratanku. Przybyłe w ciekawym czasie.
Random na pewno ci o tym opowiedział.
- Tak. Dlatego prosiłem o spotkanie tutaj, nie tam.
Spojrzałem na Randoma.
- Ostatnim wujem, jakiego spotkał, był Brand - wyja nił. - I odbyło si to w
wyj tkowo nieprzyjemnych okoliczno ciach. Dziwisz mu si ?
- Raczej nie. Sam wpadłem na Branda jaki czas temu. Nie było to najmilsze
spotkanie.
- Wpadłe na niego? Nie rozumiem.
- Opu cił Amber i ma ze sob Klejnot Wszechmocy. Gdybym wcze niej
wiedział to, co wiem teraz, nadal siedziałby w wie y. To człowiek, którego
szukali my. Jest bardzo niebezpieczny.
Random przytakn ł.
- Wiem o tym. Martin potwierdził wszystkie nasze podejrzenia w kwestii
zamachu: to był Brand. Ale co to za sprawa z Klejnotem?
- Wyprzedził mnie w miejscu, gdzie zostawiłem kamie na cieniu-Ziemi.
Musiał jednak przej Wzorzec i dokona projekcji siebie przez Klejnot, by si
dostroi i móc z niego korzysta . Wła nie mu to udaremniłem na pierwotnym
Wzorcu w prawdziwym Amberze. Zdołał mi uciec. Byłem tu za gór , z
Gerardem. Wysłali my oddział stra y do Fiony, która tam została. Maj nie
dopu ci , eby wrócił i spróbował znowu. Nasz własny Wzorzec i ten w Rebmie
tak e s strze one.
- Dlaczego tak mu zale y na dostrojeniu? eby wywoła par burz? Do licha,
mo e si przej w Cieniu i znale tak pogod , o jakiej tylko zamarzy.
96
- Człowiek dostrojony do Klejnotu mo e go wykorzysta , by zniszczy
Wzorzec.
- Naprawd ? I co si wtedy stanie?
- wiat, jaki znamy, przestanie istnie .
- Naprawd ? - powtórzył Random. - Sk d o tym wiesz, do diabła?
- To długa historia, a my nie mamy czasu, ale słyszałem j od Dworkina i
wierz w wi ksz cz tego, co mówił.
- Wci jeszcze yje?
- Kiedy indziej, Randomie.
- Jak chcesz. Ale Brand musi by szale cem, eby próbowa czego takiego.
Kiwn łem głow .
- Moim zdaniem uwa a, e potrafi wykre li nowy Wzorzec, przebudowa
wszech wiat na nowy, z sob w roli głównej.
- To mo liwe?
- Teoretycznie tak. Ale nawet Dworkin miał pewne w tpliwo ci, czy da si
powtórzy ten wyczyn. Układ czynników był wyj tkowy... Tak, Brand musi by
troch szalony. Kiedy przypominam go sobie przez te wszystkie lata, te jego
zmiany osobowo ci, cykle nastrojów, mam wra enie, e dostrzegam jaki
syndrom schizoidalny. Nie wiem, czy układ z nieprzyjacielem ostatecznie pchn ł
go w obł d czy nie. To bez znaczenia. Chciałbym, eby znów siedział w wie y.
Albo eby Gerard był gorszym lekarzem.
- Wiesz, kto go pchn ł?
- Fiona. Ale sama ci wszystko opowie.
Oparł si o moje epitafium i pokr cił głow .
- Brand - mrukn ł. - Niech go szlag trafi. Ka dy z nas mógł go zabi i to przy
wielu okazjach... za dawnych lat. Ale kiedy doprowadzał ci ju do szału, nagle
si zmieniał. Po pewnym czasie zaczynałe my le , e nie jest taki zły. Szkoda, e
nie zirytował którego z nas troch bardziej i w odpowiedniej chwili...
- Jak rozumiem, jest teraz uczciw zdobycz ? - wtr cił Martin.
Popatrzyłem na niego. Mi nie szcz k st ały, zmru ył oczy. W jednej chwili
po jego obliczu przepłyn ły nasze twarze, jakby tasował tali rodzinnych kart.
Cały nasz egoizm, nienawi , zazdro , pycha i buta przemkn ły w ci gu
sekundy, a przecie jeszcze nie postawił nogi w Amberze. Co we mnie p kło.
Chwyciłem go za ramiona.
- Masz wszelkie powody, by go nienawidzi - zacz łem. - A odpowied na
twoje pytanie brzmi: tak. Sezon polowa został otwarty. Nie widz innego
sposobu rozstrzygni cia tej sprawy ni jego mier . Sam nienawidziłem go od
dawna, cho był wtedy dla mnie abstrakcj . Ale teraz.., co si zmieniło. Tak,
trzeba go zabi . Ale nie pozwól, by nienawi była dla ciebie chrztem bojowym i
wprowadziła w nasze towarzystwo. Zbyt wiele jej było mi dzy nami. Spogl dam
na twoj twarz... nie wiem... Przykro mi, Martinie. Za du o si dzieje wła nie
teraz. Jeste młody. Wi cej widziałem ni ty. Cz tego niepokoi mnie... w inny
sposób. To wszystko.
Zwolniłem u cisk i odst piłem.
- Opowiedz mi o sobie.
- Przez długi czas bałem si Amberu - zacz ł. - I chyba nadal si boj . Odk d
97
Brand mnie zaatakował, wci my lałem, czy znowu mnie nie dopadnie. Przez
całe lata stale ogl dałem si za siebie. Przypuszczam, e bałem si was. Znałem
wi kszo z portretów na kartach... i ze złej reputacji. Mówiłem Randomowi...
tacie... e nie chciałbym spotka was wszystkich jednocze nie. Zaproponował,
ebym najpierw zobaczył si z tob . Nie wiedzieli my wtedy, e jeste szczególnie
zainteresowany pewnymi informacjami, które posiadam. Gdy jednak o nich
napomkn łem, tata uznał, e musz si z tob spotka jak najszybciej. Opowiadał
mi, co si tu działo i... widzisz, wiem co na ten temat.
- Miałem przeczucie, e b dziesz wiedział... kiedy niedawno usłyszałem pewn
nazw .
- Tecysowie? - spytał Random.
- Ci sami.
- Nie bardzo wiem, od czego zacz - powiedział Martin.
- Wiem, e dorastałe w Rebmie, przeszedłe Wzorzec, potem wykorzystała
władz nad Cieniem, by odwiedzi Benedykta w Avalonie. Benedykt opowiedział
ci dokładniej o Amberze, nauczył posługiwa si Atutami i u ywa broni. Pó niej
odjechałe , by samodzielnie podró owa w Cieniu. Wiem, co ci zrobił Brand. I to
ju wszystko.
Skin ł głow i spojrzał ku zachodowi.
- Kiedy rozstałem si z Benedyktem, przez długi czas w drowałem w Cieniu -
zacz ł. - To były moje najszcz liwsze lata. Przygody, emocje, nieznane rzeczy do
zobaczenia, do zrobienia... Gdzie w gł bi mózgu zawsze tkwiła my l, e kiedy
b d m drzejszy, twardszy, bardziej do wiadczony, wybior si do Amberu i
poznam swoich krewnych. Potem odnalazł mnie Brand. Obozowałem na małym
wzgórku, odpoczywałem po długiej je dzie i jadłem lunch w drodze do moich
przyjaciół Tecysów. Brand nawi zał kontakt. Ł czyłem si ju z Benedyktem
przez jego Atut, kiedy mnie uczył, jak si nimi posługiwa . Kilka razy nawet
przerzucił mnie t drog . Dlatego wiedziałem, jakie to uczucie, i zrozumiałem, co
si dzieje. Przez chwil my lałem nawet, e to Benedykt mnie wzywa. Ale nie. To
był Brand... znałem go z portretu w talii. Stał w samym centrum czego , co
wygl dało jak Wzorzec. Zaciekawiło mnie to. Nie wiedziałem, jak do mnie dotarł.
Przecie nie istniał mój Atut. Mówił przez minut . Nie pami tam ju , co
powiedział. A kiedy wszystko ju było jasne, wtedy... wtedy zadał mi cios.
Odepchn łem go i wyrwałem si . Jako utrzymał kontakt. Trudno mi było go
zerwa ... a kiedy wreszcie si udało, znowu próbował mnie dosi gn . Ale
umiałem to zablokowa . Benedykt mnie nauczył. Próbował kilka razy, ale ci gle
blokowałem. Wreszcie przestał. Miałem ju niedaleko do Tecysów.
Zdołałem jako dosi
konia i dojecha do nich. Bałem si ju , e umr , bo
nigdy jeszcze nie byłem tak ci ko ranny. Ale po pewnym czasie zacz łem wraca
do zdrowia. I wtedy znowu zacz łem si ba : e Brand mnie odnajdzie i doko czy
to, co zacz ł.
- Dlaczego nie wezwałe Benedykta? - zapytałem. - I nie opowiedziałe o tym,
co zaszło i o swoich obawach?
- My lałem o tym - przyznał. - Ale pomy lałem te , e Brand wierzy, e mu si
udało. I e nie yj . Nie wiedziałem, jakie siły walcz ze sob w Amberze, ale
uznałem, e zamach na moje ycie jest zapewne elementem takiej konfrontacji.
98
Benedykt opowiedział mi dostatecznie du o, by była to pierwsza rzecz, jaka mi
przyszła do głowy. Uznałem wi c, e lepiej pozosta martwym. Opu ciłem
Tecysów, zanim jeszcze do ko ca wyzdrowiałem. I odjechałem, by skry si w
Cieniu.
- Natrafiłem wtedy na niezwykłe zjawisko - podj ł po chwili przerwy. - Co ,
czego jeszcze nigdy nie spotkałem, ale co teraz zdawało si praktycznie
wszechobecne: w prawie wszystkich cieniach, które mijałem, istniała w tej czy
innej formie niezwykła czarna droga. Nie rozumiałem, czym jest, ale
zainteresowała mnie, gdy była jedynym napotkanym obiektem, który przecinał
sam Cie . Postanowiłem pod y wzdłu niej i dowiedzie si czego wi cej. Była
niebezpieczna. Pr dko si nauczyłem, by na ni nie wje d a . Dziwne rzeczy
podró owały tamt dy po zmroku. Zwykłe stworzenia, które na ni trafiły,
chorowały i gin ły. Dlatego byłem ostro ny. Jechałem nie bli ej ni to konieczne,
by nie traci jej z oczu. Pod ałem za ni przez ró ne okolice. Przekonałem si , e
gdziekolwiek prowadziła, tam zawsze nadci gała mier , zniszczenie albo inne
kłopoty. Nie wiedziałem, co o tym my le .
Umilkł.
- Nie odzyskałem jeszcze sił - podj ł po chwili. - Popełniłem bł d: zanadto si
zm czyłem, za du odległo próbowałem pokona za dnia, jechałem zbyt
szybko. Wieczorem zachorowałem. Przez cał noc i wi ksz cz nast pnego
dnia dygotałem pod kocem. Traciłem i odzyskiwałem przytomno , wi c nie
wiem, kiedy dokładnie si zjawiła. Przez dłu szy czas s dziłem, e jest cz ci snu.
Młoda dziewczyna. Ładna. Opiekowała si mn , a wróciłem do zdrowia. Miała
na imi Dara. Rozmawiali my bez ko ca. To było miłe. Wreszcie znalazł si kto ,
z kim mog porozmawia . Musiałem jej opowiedzie o całym swoim yciu. Potem
ona mówiła troch o sobie. Nie pochodziła z tej okolicy. Twierdziła, e
podró owała przez Cie . Nie potraciła jeszcze chodzi w ród cieni tak jak my, ale
uwa ała, e mo e si tego nauczy . Twierdziła, e pochodzi z Rodu Amber, ze
strony Benedykta. Szczerze mówi c, bardzo jej zale ało na tej umiej tno ci. Do
podró y wykorzystywała sam czarn drog . Nie odczuwała jej szkodliwego
wpływu, gdy była spokrewniona równie z mieszka cami jej przeciwnego ko ca,
Dworców Chaosu. Chciała jednak pozna nasze sposoby, wi c starałem si jej
przekaza wszystko, co wiem. Powiedziałem o Wzorcu, nawet go dla niej
naszkicowałem, pokazałem moje Atuty - Benedykt dał mi tali - eby mogła
pozna krewnych. Twoja karta interesowała j szczególnie.
- Zaczynam rozumie - mrukn łem. - Mów dalej.
- Wytłumaczyła mi, e Amber, zanurzony w otchłani zepsucia i arogancji,
zakłócił rodzaj metafizycznej równowagi pomi dzy nim a Dworcami Chaosu. I
teraz oni musz podj dzieło naprawy poprzez zniszczenie Amberu. Ich
ojczyzna nie jest cieniem Amberu, ale trwałym zjawiskiem, istniej cym na
własnych prawach. Tymczasem wszystkie cienie cierpi z powodu czarnej drogi.
Wiedz c o Amberze to, co wiedziałem, raczej nie mogłem protestowa . Z
pocz tku wierzyłem we wszystko, co mówiła. Szczególnie Brand dobrze pasował
do jej opisów zła panuj cego w Amberze. Ale kiedy o nim wspomniałem,
zaprzeczyła. Tam, sk d przybyła, był czym w rodzaju bohatera. Nie była pewna,
z jakiego powodu, ale nie przejmowała si tym specjalnie. Wtedy zacz łem
99
dostrzega , e jest zbyt pewna swoich przekona . W tym, co mówiła,
wyczuwałem cie fanatyzmu. Niemal wbrew własnej woli zacz łem broni
Amberu. My lałem o Llewelli, o Benedykcie... i o Gerardzie, którego spotkałem
kilka razy. Odkryłem, e ch tnie słucha o Benedykcie. Okazał si jej słabym
punktem. Mogłem mówi o tym, co znałem, a ona skłonna była wierzy w dobre
rzeczy, które miałem do powiedzenia. Nie wiem, jaki był ostateczny rezultat tych
rozmów, tyle e pod koniec stała si chyba troch mniej pewna siebie.
- Pod koniec? - powtórzyłem. - Co masz na my li? Jak długo była przy tobie?
- Prawie tydzie . Obiecała, e b dzie si mn opiekowa , póki nie wróc do
zdrowia. I dotrzymała słowa. Została nawet par dni dłu ej. Twierdziła, e chce
si upewni , ale przypuszczam, e pragn ła raczej kontynuowa nasze dyskusje.
W ko cu jednak o wiadczyła, e musi jecha dalej. Prosiłem, eby została ze
mn , ale odmówiła. Zaproponowałem, e z ni pojad , ale te odmówiła. Pewnie
si domy liła, e zamierzam ruszy za ni , bo wymkn ła si noc . Nie mogłem
ciga jej czarn drog , a nie miałem poj cia, do jakiego cienia pod y w drodze
do Amberu. Kiedy obudziłem si rano i stwierdziłem, e znikn ła, my lałem, eby
samemu odwiedzi Amber. Ale ci gle jeszcze si bałem. Mo e pewne sprawy, o
których opowiadała, zwi kszyły mój l k. W ka dym razie postanowiłem zosta
jeszcze w Cieniu. Ruszyłem w drog . Ogl dałem nowe rzeczy, nowych rzeczy
próbowałem si uczy ... a znalazł mnie Random i powiedział, e chce, bym
wrócił do domu. Najpierw jednak sprowadził mnie tutaj, eby przed innymi
wysłuchał mojej opowie ci. Mówił, e znasz Dar i chcesz dowiedzie si o niej
czego wi cej. Mam nadziej , e ci pomogłem.
- Tak - przyznałem. - Dzi kuj ci.
- Rozumiem, e w ko cu przeszła Wzorzec.
- Tak, udało jej si .
- A potem zadeklarowała si jako wróg Amberu?
- Istotnie.
- Mam nadziej - dodał - e nie stanie jej si krzywda. Była dla mnie dobra.
- Chyba potrafi o siebie zadba - odparłem. - Ale... tak, to sympatyczna
dziewczyna. Nie mog ci niczego obieca w kwestii jej bezpiecze stwa, poniewa
wci zbyt mało wiem o niej i o jej roli we wszystkim, co si teraz dzieje. Jednak
to, co mi powiedziałe , b dzie bardzo pomocne. Sprawia, e b d si starał
tłumaczy wszelkie w tpliwo ci na jej korzy .
U miechn ł si .
- Miło mi to słysze .
Wzruszyłem ramionami.
- Co masz zamiar robi dalej? - spytałem.
- Zabieram go, eby poznał Vialle - wtr cił Random. - A potem pozostałych,
je li czas i okazja pozwoli. Chyba e wynikn ły jakie nowe okoliczno ci i jestem
ci potrzebny ju teraz.
- Wynikn ły nowe okoliczno ci - przyznałem. - Ale na razie nie jeste mi
potrzebny. Lepiej jednak, ebym wprowadził ci w sytuacj . Mam jeszcze troch
czasu.
Kiedy streszczałem Randomowi to, co si wydarzyło pod jego nieobecno ,
my lałem o Martinie. Je li o mnie chodzi, wci pozostawał niewiadom . Jego
100
opowie mogła by absolutnie prawdziwa. Szczerze mówi c czułem, e jest. Z
drugiej jednak strony miałem wra enie, e nie jest kompletna, e wiadomie co
pomin ł. Mo e co nieszkodliwego. A mo e nie. Nie miał powodów, eby nas
kocha . Wr cz przeciwnie. I mo e Random wprowadza do domu konia
troja skiego? Prawdopodobnie si myl . Po prostu nie mam w zwyczaju
komukolwiek ufa , je li istniej inne mo liwo ci.
Zreszt niewiele z tego, co mówiłem Randomowi, mo na by u y przeciwko
nam, a miałem powa ne w tpliwo ci, czy Martin potrafiłby nam zaszkodzi ,
nawet gdyby miał taki zamiar. Nie, raczej był zwyczajnie ostro ny, jak my
wszyscy, i z tych samych powodów: strachu i ch ci przetrwania. Pod wpływem
nagłego impulsu zapytałem:
- Czy spotkałe jeszcze kiedy Dar ?
Zarumienił si .
- Nie - odpowiedział zbyt szybko. - Tylko ten jeden raz.
- Rozumiem.
Random był zbyt dobrym pokerzyst , by tego nie zauwa y . Tym samym
uzyskałem drobne zabezpieczenie za niewielk cen podejrzliwo ci ojca wobec
dawno utraconego syna.
Szybko skierowałem rozmow na Branda. Porównywali my wła nie nasze
dane z psychopatologii, kiedy poczułem znajome mrowienie i wra enie czyjej
obecno ci, zwiastuj ce poł czenie przez Atut. Uniosłem dło i odwróciłem si .
Po chwili nast pił kontakt. Ganelon i ja spojrzeli my na siebie.
- Corwinie - zacz ł. - Uznałem, e powinienem sprawdzi . Do tej pory albo ty
masz Klejnot, albo Brand ma Klejnot, albo obaj jeszcze szukacie. Jak jest?
- Brand ma Klejnot.
- To niedobrze. Opowiedz mi o tym.
Opowiedziałem.
- Wi c Gerard powtórzył prawidłowo - stwierdził.
- Ju zd ył?
- Bez szczegółów - odparł Ganelon. - I chciałem si upewni , e dobrze
zrozumiałem. Rozmawiałem z nim przed chwil .
Spojrzał w gór .
- Je li dobre pami tam pory wschodu ksi yca, to chyba powiniene jus
rusza .
Kiwn łem głow .
- Masz racj . Za chwil odje d am do schodów. To niedaleko.
- Dobrze. Oto, co powiniene zrobi ...
- Wiem, co powinienem zrobi - przerwałem. - Musz wej do Tir-na Nog'th,
zanim Brand tam dotrze, i zablokowa mu drog do Wzorca. Je li mi si nie uda,
musz znowu go ciga .
- To nie jest najlepszy sposób - stwierdził.
- A znasz lepszy?
- Owszem. Masz przy sobie Atuty?
- Tak.
- wietnie. Po pierwsze, nie dostaniesz si tam tak szybko, by nie dopu ci go
do Wzorca...
101
- Dlaczego nie?
- Musisz wej po stopniach, potem doj do pałacu i przedosta si do
podziemi, do Wzorca. To zajmuje czas, nawet w Tir-na Nog'th.., zwłaszcza w Tir-
na Nog'th, gdzie czas robi ró ne sztuczki. Nie wiesz przecie , czy pod wiadomie
nie pragniesz mierci, a to wydłu y drog . Ja te nie wiem. W ka dym razie,
zanim tam dotrzesz, on rozpocznie przej cie. Mo e b dzie ju za daleko, eby go
dogonił.
- Prawdopodobnie b dzie zm czony. To go przyhamuje.
- Nie. Postaw si na jego miejscu. Gdyby był Brandem, czy nie wybrałby si
do jakiego cienia, gdzie czas płynie inaczej? Zamiast jednego popołudnia,
miałby nawet kilka dni wypoczynku przed dzisiejsz prób . Bezpieczniej b dzie
zało y , e jest w dobrej formie.
- Masz racj - przyznałem. - Nie mog liczy na jego zm czenie. W porz dku.
Istnieje inna mo liwo , któr rozwa ałem, cho wolałbym nie próbowa , je li da
si tego unikn . Mog go zabi na odległo . Zabra ze sob kusz albo jeden z
naszych karabinów i po prostu go zastrzeli w centrum Wzorca. Niepokoi mnie
tylko działanie naszej krwi. Mo e szkodzi tylko pierwotnemu Wzorcowi, ale nie
wiem na pewno.
- Zgadza si . Nie wiesz - stwierdził. - W dodatku tam, na górze, nie
polegałbym zbytnio na normalnej broni. To niezwykłe miejsce. Sam mówiłe , e
to dziwny skrawek Cienia płyn cy po niebie. Wymy liłe sposób, by karabin
strzelał w Amberze, ale tam mog obowi zywa inne reguły.
- To rzeczywi cie ryzyko - przytakn łem.
- Co do kuszy... Powiedzmy, e nagły podmuch wiatru odchyli ka d strzał ,
któr wypu cis ?
- Nie rozumiem.
- Klejnot. Przeszedł z nim przynajmniej cz pierwotnego Wzorca i miał do
czasu na eksperymenty. Jak my lisz, czy to mo liwe, by był ju cz ciowo
dostrojony?
- Nie mam poj cia. Nie jestem pewien, jak przebiega ten proces.
- Chciałem ci tylko zwróci uwag , e je li przebiega wła nie tak, on mo e to
wykorzysta , by si broni . Klejnot mo e mie wła ciwo ci, o których nie masz
poj cia. A wi c nie liczyłbym na to, e zdołam go zabi na odległo . Nie
radziłbym ci nawet polega znowu na tej sztuczce z Klejnotem, je eli on potrafi
go w pewnym stopniu kontrolowa .
- Prezentujesz sytuacj bardziej ponuro, ni j sobie wyobra ałem.
- Ale mo e bardziej realistycznie - zauwa ył.
- Przyznaj . Mów dalej. Podobno masz jaki plan.
- To prawda. Moim zdaniem nie mo na dopu ci , by Brand w ogóle osi gn ł
Wzorzec. Kiedy ju postawi na nim stop , ryzyko katastrofy gwałtownie wzrasta.
- I s dzisz, e nie zdołam dotrze tam przed nim?
- Nie, je li naprawd potrafi przenosi si z miejsca na miejsce prawie
natychmiast, a ty musisz i piechot . Uwa am, e czeka na wschód ksi yca, a
gdy tylko miasto si pojawi, b dzie ju wewn trz, od razu obok Wzorca.
- Dostrzegam problem, ale nie widz rozwi zania.
- Rozwi zanie polega na tym, e nie pójdziesz dzi wieczór do Tir-na Nog'th.
102
- Zaraz, chwileczk !
- Ciszej, do diabła. Sprowadziłe sobie wybitnego stratega, to lepiej słuchaj, co
ma do powiedzenia.
- Dobrze, słucham.
- Przyznałe , e prawdopodobnie nie potrafisz dotrze na miejsce o czasie. Ale
kto inny potrafi.
- Kto i w jaki sposób?
- Ju mówi . Skontaktowałem si z Benedyktem. Wrócił. W tej chwili jest w
Amberze, w sali Wzorca. Powinien ju go przej ; pewnie stoi teraz w samym
rodku i czeka. Ty ruszasz do stóp schodów prowadz cych do miasta na niebie.
Tam oczekujesz wschodu ksi yca. Gdy tylko pojawi si Tir-na Nog'th, przez
Atut nawi esz kontakt z Benedyktem. Powiesz, e wszystko gotowe, a on u yje
mocy Wzorca i przeniesie si do Tir-na Nog'th. Niewa ne, jak szybko podró uje
Brand. Nie mo e go wyprzedzi .
- Twój plan ma same zalety - pochwaliłem. - To najszybszy sposób dotarcia na
gór , a Benedykt jest z pewno ci odpowiednim człowiekiem. Nie powinien mie
kłopotów z Brandem.
- Naprawd s dzisz, e Brand nie poczyni adnych przygotowa ? - zapytał
Ganelon. - Z tego, co słyszałem, jest sprytny, chocia szalony. Mógł przewidzie
co takiego.
- Mo liwe. Domy lasz si , co mo e zrobi ?
Zatoczył r k kr g, uderzył si w szyj i u miechn ł.
- Komar - wyja nił. - Przepraszam. Zło liwe stworzonka.
- Nadal uwa asz...
- Uwa am, e powiniene utrzymywa kontakt z Benedyktem przez cały czas,
gdy b dzie na górze. Oto, co uwa am. Je li Brand zacznie zwyci a , b dziesz
musiał ci gn go z powrotem jak najszybciej, by ocali mu ycie.
- Naturalnie. Ale wtedy...
- Wtedy przegramy rund . Przyznaj . Ale nie walk . Nawet z całkowicie
dostrojonym Klejnotem b dzie musiał si dosta do pierwotnego Wzorca, eby
powa nie nam zaszkodzi . A przy pierwotnym Wzorcu postawiłe stra e.
- Tak - mrukn łem. - Przemy lałe wszystko. Zaskoczyłe mnie tym tempem.
- Miałem ostatnio sporo wolnego czasu, a to niedobrze... chyba e zu yje si go
na my lenie. I tak zrobiłem. A teraz s dz , e powiniene rusza jak najpr dzej.
Dzie nie robi si coraz dłu szy.
- Tak. Dzi ki za dobr rad .
- Zachowaj swoje podzi kowania, dopóki si nie przekonamy, co z tego
wyjdzie - powiedział i przerwał kontakt.
- To chyba było co wa nego - stwierdził Random. - Co si dzieje?
- Rozs dne pytanie - odparłem. - Ale nie mam ju czasu. Na odpowied musisz
poczeka do rana.
- Czy mog ci w czym pomóc?
- Wła ciwie mo esz - przyznałem. - Je eli pojedziecie na jednym koniu albo
wrócicie do Amberu przez Atut. Potrzebuj Gwiazdy.
- Jasne - zgodził si Random. - Nie ma sprawy.
To wszystko?
103
- Tak. najwa niejszy jest po piech.
Podeszli my do koni.
Poklepałem Gwiazd po grzbiecie i wskoczyłem na siodło.
- Spotkamy si w Amberze! - zawołał Random. - Powodzenia.
- W Amberze - przytakn łem. - Dzi ki.
Zawróciłem i pod yłem do stopni. Po drodze przeci łem cie mojego grobu,
wydłu aj cy si ku wschodowi.
104
Rozdział 13
Na najwy szej grani Kolviru jest skała, przypominaj ca kształtem trzy
stopnie. Usiadłem na najni szym i czekałem, a pojawi si ich wi cej. Trzeba do
tego nocy i ksi yca, wi c połowa warunków została ju spełniona.
Na zachodzie i północnym wschodzie zbierały si chmury. Troch mnie
niepokoiły. Je li były dostatecznie g ste, by całkiem przesłoni wiatło ksi yca,
Tir-na Nog'th rozpływało si w nico . Dlatego wła nie zawsze nale y mie na
dole pomocnika, który wyatutuje ci w bezpieczne miejsce, gdyby miasto nagle
znikn ło.
Niebo nad głow było jednak całkiem czyste, pełne znajomych gwiazd. Gdy
wzejdzie ksi yc, a jego promienie padn na kamie , na którym siedziakem,
pojawi si schody na niebie, si gaj ce wysoko w gór , a do Tir-na Nog'th,
obrazu Amberu płyn cego przez nocne niebo.
Byłem zm czony. Zbyt wiele si zdarzyło w tak krótkim czasie. Wypoczynek,
zdj cie butów i rozmasowanie stóp, oparcie głowy nawet o kamie było luksusem,
czysto zwierz c rozkosz . Szczelniej okryłem si płaszczem, by powstrzyma
chłód wieczoru. Gor ca k piel, solidny posiłek i łó ko bardzo by mi si przydały.
Lecz spogl dałem na nie jak na mistyczne niemal obiekty.
W tej chwili wystarczał mi w zupełno ci odpoczynek, jaki tu znalazłem. My li
płyn ły wolno, wracaj c do zdarze minionego dnia.
Tak wiele ich było... Ale teraz znałem przynajmniej niektóre odpowiedzi na
dr cz ce mnie pytania. Na pewno nie wszystkie. Ale dosy , by zaspokoi pierwszy
głód umysłu. Nareszcie wiedziałem, co zaszło podczas mojej nieobecno ci,
rozumiałem, co dzieje si teraz, co trzeba zrobi i co musz zrobi ja sam. I
miałem wra enie, e wiedziałem wi cej, ni zdawałem sobie z tego spraw ,
wiedziałem, e trzymam ju elementy pasuj ce do rosn cego przede mn obrazu,
musz tylko dopasowa je, odwróci , ustawi wła ciwie. Tempo wydarze ,
zwłaszcza dzisiejszych, nie pozwalało nawet na chwil zastanowienia. Teraz
jednak niektóre kawałki zdawały si układa pod dziwnymi k tami.
Moj uwag zwróciło jakie dr enie za plecami, nagle rozja nienie powietrza.
Obejrzałem si , potem wstałem i spojrzałem na horyzont. Przygotowawczy blask
zal nił ponad morzem w miejscu, gdzie miał wzej ksi yc.
Kiedy patrzyłem, pojawił si male ki skrawek wiatła. Chmury tak e
przesun ły si kawałek, lecz nie tyle, by budzi niepokój. Podniosłem głow , ale
niebieski fenomen jeszcze nie wyst pił. Mimo to wyj łem Atuty, przejrzałem je i
wybrałem kart Benedykta.
Zapominaj c o niedawnej apatii obserwowałem ksi yc rosn cy nad wodami,
rzucaj cy na fale wietln cie k . Wysoko w górze, na progu widziałno ci,
zamigotały mgliste kształty. Blask nabierał mocy; tu i tam zaja niała iskra. Ponad
głazem pojawiły si pierwsze linie, delikatne jak paj cze sieci. Wpatrzony w kart
Benedykta spróbowałem nawi za kontakt.
Zimny wizerunek nabrał ycia. Zobaczyłem go w komorze Wzorca, stoj cego
w samym centrum obrazu. Zapalona latarnia l niła przy jego lewej stopie.
Spostrzegł moj obecno .
- Corwinie - odezwał si . - Czy ju czas?
105
- Niezupełnie - odpowiedziałem. - Ksi yc wschodzi. Miasto zaczyna dopiero
nabiera kształtów. To ju nie potrwa długo. Chciałem si tylko upewni , czy
jeste gotów.
- Jestem gotów.
- To dobrze, e wróciłe akurat teraz. Odkryłe co interesuj cego?
- Ganelon mnie wezwał - wyja nił. - Kiedy tylko si dowiedział, co zaszło. Jego
plan był dobry i dlatego tu jestem. A co do Dworców Chaosu, to owszem. Chyba
odkryłem kilka rzeczy...
- Chwileczk - przerwałem.
Pasma ksi ycowych promieni nabrały bardziej materialnego aspektu. Miasto
nad głow miało ju zupełnie wyra ne kształty. Schody były widoczne w cało ci,
cho w niektórych miejscach słabiej. Wyci gn łem dło ponad drugim stopniem,
ponad trzecim... Spokojnie i lekko dotkn łem czwartego stopnia. Miałem
wra enie, e ust puje pod naciskiem.
- Prawie - powiedziałem Benedyktowi. - Sprawdz schody.
Skin ł głow .
Wspi łem si na pierwszy, drugi, trzeci stopie . Uniosłem stop i opu ciłem j
na czwarty, widmowy. Poddał si lekko. Bałem si podnie drug nog , wi c
czekałem, obserwuj c ksi yc. Odetchn łem chłodnym powietrzem, kiedy
narastała jasno i poszerzała si cie ka przez wody. W górze Tir-na Nog'th
utraciło cz swej przejrzysto ci. Gwiazdy przesłoniła mgiełka. Gdy to nast piło,
stopie stwardniał pod moj nog . Cała elastyczno znikn ła. Poczułem, e
uniesie mój ci ar.
Pod yłem wzrokiem w gór schodów i zobaczyłem je wszystkie, tu
półprzejrzyste, tam przezroczyste, migotliwe, ale prowadz ce nieprzerwanie a
do milcz cego miasta, szybuj cego ponad morzem. Uniosłem nog i stan łem na
czwartym stopniu. Gdybym zechciał, kilka kroków posłałoby mnie tym
niebia skim eskalatorem do miejsca, gdzie sny staj si rzeczywisto ci , gdzie
spaceruj neurozy i w tpliwe proroctwa, do ksi ycowego miasta dwuznacznego
spełniania ycze , zwichrowanego czasu i bladego pi kna. Zst piłem ni ej i
rzuciłem okiem w stron ksi yca, zawieszonego teraz ponad mokr kraw dzi
wiata. Potem, w srebrzystym błasku, spojrzałem na Atut Benedykta.
- Stopnie s twarde, ksi yc w górze.
- W porz dku. Id .
Patrzyłem na niego. Lew r k podniósł latarni i przez chwil stał
nieruchomo. W nast pnym momencie znikn ł, a wraz z nim Wzorzec. Jeszcze
moment i stał w podobnej komorze, tym razem na zewn trz Wzorca, niedaleko
punktu, gdzie zaczynała si cie ka. Uniósł wysoko latarni i rozejrzał si
uwa nie. Był sam.
Podszedł do ciany, postawił latarni . Jego cie si gn ł Wzorca i zmienił
kształt, gdy Benedykt odwrócił si na pi cie, wracaj c na poprzednie miejsce.
Zauwa yłem, e ten Wzorzec l nił bledszym wiatłem ni tamten w Amberze:
srebrzystobiałym, ale bez znajomego bł kitnego odcienia. Konfiguracja była
identyczna, lecz widmowe miasto wyczyniało ró ne sztuczki z perspektyw .
Powstawały zniekształcenia: zw enia i rozszerzenia zdawały si przemieszcza
po powierzchni bez widocznych powodów, jak gdybym patrzył przez krzyw
106
szyb , a nie przez Atut Benedykta.
Zszedłem na dół i znowu usiadłem na najni szym stopniu. Obserwowałem.
Benedykt poluzował miecz w pochwie.
- Wiesz, jaki efekt mo e wywrze krew na Wzorcu? - zapytałem.
- Tak. Ganelon mi mówił.
- Czy podejrzewałe kiedy... co takiego?
- Nigdy nie ufałem Brandowi - odparł.
- A co z twoj wypraw do Dworców Chaosu?
Czego si dowiedziałe ?
- Pó niej, Corwinie. On mo e si zjawi w ka dej chwili.
- Mam nadziej , e nie pojawi si adne rozpraszaj ce wizje - mrukn łem,
wspominaj c własny pobyt w Tir-na Nog'th i jego rol w mojej ko cowej
przygodzie.
Wzruszył ramionami.
- Dajesz im sił zwracaj c na nie uwag . Moja uwaga jest dzi zarezerwowana
tylko dla jednej sprawy.
Rozejrzał si po komorze, pilnie obserwuj c wszystkie zakamarki. Gdy
sko czył, stan ł nieruchomo.
- Ciekawe, czy wie, e tam jeste ? - zastanowiłem si .
- Mo liwe. To bez znaczenia.
Przytakn łem. Je li si nie poka e, zyskamy jeszcze jeden dzie . Stra e b d
pilnowa innych Wzorców, a Fiona mo e zademonstrowa swe umiej tno ci w
sprawach tajemnych, odnajduj c dla nas Branda. Wtedy mo emy go ciga . Ona
i Bleys potrafili go kiedy powstrzyma . Czy zdoła dokona tego samotnie? Czy
b dzie musiała odszuka Bleysa i przekona go, by nam pomógł? Czy Brand
znalazł Bleysa? A w ogółe, to po diabła Brandowi taka moc? Pragnienie zdobycia
tronu mogłem zrozumie , ale... Ten człowiek był obł kany i tyle. Szkoda, ale nic
nie mo na poradzi . Dziedziczenie czy wpływ rodowiska, zastanawiałem si
ponuro. Wszyscy byli my w pewnym stopniu szaleni. Trzeba uczciwie przyzna ,
e to musi by jaka forma obł du, by mie tak wiele i tak zapalczywie walczy o
odrobin wi cej, o minimaln przewag nad innymi. On po prostu doprowadził t
skłonno do ekstremalnych wymiarów. Był karykatur manii obecnej w ka dym
z nas. A w takim razie czy to naprawd istotne, które z nas jest zdrajc ?
Owszem, istotne. To on zacz ł działa . Szalony czy nie, posun ł si za daleko.
Popełnił czyny, których nie popełniłby Eryk, Julian ani ja. Bleys i Fiona w ko cu
wycofali si z coraz bardziej niebezpiecznego spisku.
Gerard i Benedykt stali o stopie wy ej ni pozostali - pod wzgl dem
moralno ci, dojrzało ci, czegokolwiek - poniewa zrezygnowali z tej gry sił o
sumie zerowej. Random bardzo si zmienił w ostatnich latach. Czy to mo liwe, e
dzieci Jednoro ca potrzebowały stuleci, by dorosn ? e post puj cy z wolna
proces jako omin ł Branda? A mo e swymi czynami Brand wywołał go u nas?
Jak zwykle przy takich pytaniach, korzy płyn ła z ich stawiania, nie z
odpowiedzi. Byli my dostatecznie podobni do Branda, bym poznał ten szczególny
rodzaj l ku, którego nic wi cej nie mo e wywoła . Ale tak, to było istotne.
Niewa ne z jakich powodów, to on działał.
Ksi yc stał teraz wy ej, a jego wizja nakładała si na mój wewn trzny obraz
107
komory Wzorca. Chmury sun ły po niebie i kł biły si coraz bli ej ksi yca.
Pomy lałem, czy nie ostrzec Benedykta, ale to by go tylko rozproszyło.
Tir-na Nog'th płyn ło nade mn jak nadnaturalna arka po morzach nocy.
I nagle Brand ju tam był.
Dło odruchowo si gn ła do r koje ci Grayswandira, mimo i wiedziałem, e
Brand stoi naprzeciw Benedykta, po przeciwnej stronie Wzorca, w mrocznej
komorze na niebie.
Opu ciłem r k . Benedykt natychmiast zauwa ył obecno intruza i odwrócił
si , by stan z nim twarz w twarz. Nie próbowai si ga po bro . Po prostu
przygl dał si naszemu bratu ponad Wzorcem.
Najbardziej si bałem, e Brand znajdzie sposób, by zjawi si tu za
Benedyktem i wbije mu sztylet w plecy.
Ja wolałbym tego nie próbowa , gdy nawet w chwili mierci odruchy
Benedykta mog wystarczy , by zlikwidowa napastnika. Najwyra niej Brand
nie był a tak szalony.
U miechn ł si .
- Benedykt - mrukn ł. - Zabawne... Ty... Tutaj...
Klejnot Wszechmocy płon ł mu na piersi.
- Brandzie - powiedział Benedykt. - Nie próbuj tego.
Nie przestaj c si u miecha , Brand odpi ł pas z mieczem i pozwolił, by bro
upadla na podłog .
- Nie jestem durniem, Benedykcie - stwierdził, gdy ucichły echa. - Nie urodził
si jeszcze człowiek, który mógłby ci stawi czoło z mieczem w r ku.
- Nie potrzebuj miecza, Brandzie.
Brand ruszył wołno wzdłu brzegu Wzorca.
- A jednak nosisz go jako sługa tronu, gdy mógłby by królem.
- Ta funkcja nigdy nie zajmowała wysokiego miejsca na li cie moich ambicji.
- To prawda. - Zatrzymał si w pół drogi. - Lojalny, nie dbaj cy o własne
korzy ci... Nic si nie zmieniłe . Szkoda, e tata tak dobrze ci uwarunkował.
Mógłby zaj wysoko.
- Mam wszystko, czego chc - odparł Benedykt.
- Tak wcze nie zostałe przyci ty, zduszony.
- Nie przekonasz mnie, Brandzie. Nie zmuszaj mnie, bym ci skrzywdził.
Wci z u miechem na twarzy Brand ruszył znowu Powoli. Co próbował
osi gn ? Nie rozumiałem jego strategii.
- Wiesz, e potrafi robi to, czego inni nie mog - o wiadczył. - Je li jest co ,
czego zawsze pragn łe i s dziłe , e nie mo esz zdoby , teraz masz szans .
Powiedz, co to, a przekonasz si , e byłe w bł dzie. Nauczyłem si rzeczy, w które
by nie uwierzył, Benedykt u miechn ł si , co było raczej rzadko ci .
- Wybrałe złe podej cie - zauwa ył. - Zawsze mog przej do tego, czego
pragn .
- Cienie! - parskn ł Brand i znów si zatrzymał. - Ka dy z nas potrafi
schwyci widmo! Ja mówi o rzeczywisto ci! Amber! Władza! Chaos! To nie
zmaterializowane sny! Nie drugi gatunek!
- Gdybym chciał czego wi cej, ni mam, wiedziałbym, co robi . Nie robi
tego.
108
Brand za miał si . Znów podj ł marsz. Przebył ju wier obwodu Wzorca.
Jego głos huczał. Klejnot zapłon ł ja niej.
- Jeste głupcem, je li z własnej woli nosisz ła cuchy! Ale je li przedmioty nie
budz w tobie ch ci posiadania, je li nie poci ga ci władza, to mo e wiedza? Do
ko ca poznałem sztuk Dworkina. Od tego czasu poszedłem dalej i drogo
zapłaciłem za wgl d w mechanizmy wszech wiata. Mo esz go mie za darmo.
- B dzie miał swoj cen - stwierdził Benedykt. - Cen , której nie chc płaci .
Brand potrz sn ł głow i odgarn ł włosy. Obraz Wzorca zafalował lekko, gdy
strz p chmury przesłonił ksi yc. Tir-na Nog'th przyblakło, by po chwili
zogniskowa si ponownie.
- Ty naprawd tak my lisz - Brand widocznie nie dostrzegł chwilowego
przygaszenia. - Nie b d wi cej wystawiał ci na prób . Musiałem jednak
sprawdzi . - Zatrzymał si znowu i spojrzał. - Jeste zbyt dobrym człowiekiem, by
si marnowa w tym bałaganie, broni czego , co ju si rozpada. Ja zwyci
,
Benedykcie. Zetr Amber i zbuduj go na nowo. Wyma stary Wzorzec i
nakre l własny. Mo esz mi pomóc. Chc , by stan ł przy moim boku.
Zamier am stworzy doskonalszy wiat, z łatwiejszym dost pem do Cienia.
Zamierzam poł czy Amber z Dworcami Ch osu. Zamierzam rozci gn t
dziedzin na cały Cie . B dziesz dowodził naszymi legionami, najwi ksz pot g
militarn , jaka kiedykolwiek powstała. Mógłby ...
- Je li twój nowy wiat ma by tak doskonały, jak twierdzisz, nie b dzie
potrzebował legionów. Je li natomiast ma by odbiciem duszy swego stwórcy,
trudno go uzna za doskonalszy od obecnego. Dzi ki za propozycj , ale raczej
zostan przy Amberze, który ju istnieje.
- Jeste głupcem, Benedykcie. Masz dobre ch ci, ale jeste głupcem.
Znowu ruszył przed siebie, jakby mimochodem. Był ju pi tna cie metrów od
Benedykta. Dziesi ... Szedł dalej. Wreszcie stan ł, jakie sze metrów od niego,
zaczepił kciuki o pas i patrzył. Benedykt wytrzymał jego wzrok. Sprawdziłem
poło enie chmur. Skł biona masa wci sun ła w stron ksi yca. Jednak e
mogłem ci gn Benedykta w ka dej chwili. Nie warto mu teraz przeszkadza .
- Wi c czemu nie podejdziesz i nie zabijesz mnie? - spytał w ko cu Brand. -
Jestem bez broni, wi c nie sprawi kłopotów. Co prawda w naszych yłach płynie
ta sama krew, ale to chyba nie robi ci adnej ró nicy? Na co czekasz?
- Powiedziałem ju , e nie chc ci skrzywdzi - odparł Benedykt.
- Lecz nie zawahasz si , je li spróbuj przej obok ciebie?
Benedykt skin ł tylko głow .
- Przyznaj, e si mnie boisz, Benedykcie. Nawet kiedy podchodz nie
uzbrojony, co ciska ci wn trzno ci. Dostrzegasz moj pewno siebie i nie
pojmujesz jej. Musisz si l ka .
Benedykt nie odpowiedział.
- Boisz si mojej krwi na swych r kach - mówił dalej Brand. - I mojej
miertelnej kl twy.
- A czy ty bałe si krwi Martina na swoich? - spytał Benedykt.
- To szczeniak i b kart! - warkn ł Brand. - Nie był naprawd jednym z nas.
Był tylko narz dziem.
- Brandzie, nie mam ochoty zabija brata. Oddaj t błyskotk , któr nosisz na
109
szyi, i wró ze mn do Amberu. Nie jest jeszcze za pó no, by wszystko naprawi .
Brand odchylił głow do tyłu i wybuchn ł miechem.
- Co za szlachetne słowa, Benedykcie! Prawdziwego władcy tej ziemi. Twoja
prawo mnie zawstydza. A jaki jest główny cel tego wszystkiego? - Pogładził
palcem Klejnot Wszechmocy. - To? - Znów si roze miał i zrobił kilka kroków do
przodu. - Ta zabawka? Je li j oddam, czy kupi nam pokój, przyja i ład? Czy
b dzie dostateczn zapłat za moje ycie?
Znów si zatrzymał, nie wi cej ni trzy metry od Benedykta. Uniósł Klejnot w
palcach i spojrzał na niego. - Czy zdajesz sobie spraw z pot gi tego kamienia? -
zapytał.
- Do te... - zacz ł Benedykt i głos uwi zł mu w gardle.
Brand zrobił kolejny krok. Klejnot płon ł jasnym błaskiem. Dło Benedykta
poruszyła si w stron r koje ci miecza, lecz nie dotkn ła jej. Stał sztywno, jak
gdyby nagle zmienił si w pos g. Wtedy zacz łem pojmowa , ale było ju za
pó no.
Nic, co powiedział Brand, nie miało naprawd znaczenia. Po prostu gadał
cokolwiek, by odwróci uwag , gdy szukał odpowiedniej odległo ci. Rzeczywi cie
był cz ciowo dostrojony do Klejnotu, zyskał nad nim cz ciow kontrol , lecz to
wystarczyło, by wywoła pewne efekty. Nie s dziłem, e takie efekty s mo liwe,
ale on wiedział o nich od samego pocz tku. Brand starannie wybrał miejsce
przybycia. Stan ł do daleko, spróbował Klejnotu, podszedł bli ej, spróbował,
znów podszedł, a wreszcie znalazł punkt, sk d mógł oddziaływa na system
nerwowy Benedykta.
- Benedykcie - odezwałem si . - Lepiej b dzie, je li zejdziesz do mnie
natychmiast.
Wyt yłem wol , ale on nawet nie drgn ł ani nie odpowiedział. Jego Atut
wci działał, wyczuwalem jego obecno , widziałem, co si dzieje, ale nie mogłem
go dosi gn . Najwyra niej Klejnot działał nie tylko na system motoryczny.
Spojrzałem na chmury. Były coraz g ciejsze, si gały ju ksi yca. Zdawało
si , e wkrótce go przesłoni . Gdy to nast pi, a ja nie zdołam ci gn Benedykta,
spadnie do morza, kiedy tylko zga nie ksi ycowy błask i rozwieje si miasto.
Brand! Gdyby wiedział, co si dzieje, mógłby u y Klejnotu, by rozproszy
chmury. Ale zapewne wtedy musiałby uwolni Benedykta. Nie wierzyłem, by si
na to zdecydował. A jednak... Chmury chyba troch zwolniły. Wszystkie
przemy lenia mogły si okaza zb dne.
Na wszelki wypadek odszukałem Atut Branda i odło yłem na bok.
- Benedykcie, Benedykcie - Brand u miechał si z pobła aniem. - Jaki po ytek
z najlepszego szermierza, je li nie potrafi doby miecza? Mówiłem, e jeste
głupcem. Czy s dzisz, e z własnej woli dałbym si zabi ? Powiniene zaufa
l kowi, który z pewno ci odczuwałe . Powiniene wiedzie , e nie przyb d tu
bezbronny. Nie artowałem mówi c, e zwyci
. Chocia słusznie wybrali
wła nie ciebie. Jeste najlepszy. Naprawd wolałbym, eby przyj ł moj
propozycj . Teraz to ju niewa ne. Nie mo na mnie powstrzyma . Nikt z
pozostałych nie ma najmniejszej szansy, a bez ciebie wszystko b dzie o wiele
łatwiejsze.
Si gn ł pod płaszcz i wyj ł sztylet.
110
- Przeci gnij mnie, Benedykcie! - krzykn łem, cho bez nadziei. Nie było
adnej reakcji, adnej energii, by przeatutowa mnie na gór .
Chwyciłem kart Branda. Przypomniałem sobie stoczon przez Atuty bitw z
Erykiem. Gdybym potrafił uderzy Branda do mocno, mógłbym odwróci jego
uwag , a Benedykt zdołałby si uwolni . Cał sił woli skierowałem na kart ,
przygotowuj c pot ny atak psychiczny.
Nic z tego. Droga pozostała lodowata i ciemna. Zapewne był tak
skoncentrowany na tym, co robił, tak całkowicie zł czony umysłem z Klejnotem,
e po prostu nie mogłem go dosi gn . Na ka dym zakr cie blokował mi drog .
Nagle schody pobladły; nerwowo spojrzałem na ksi yc. Macka cumulusa
przesłoniła cz tarczy. Niech to diabli!
Wróciłem do Atutu Benedykta. Reagował powoli, ale odzyskałem kontakt. Co
dowodziło, e gdzie tam, wewn trz tego wszystkiego, Benedykt zachował
wiadomo . Brand zbli ył si o krok i wci drwił z niego.
Klejnot na ci kim ła cuchu płon ł blaskiem swej mocy.
Stali mo e trzy kroki od siebie. Brand bawił si sztyletem.
- Tak, Benedykcie - mówił. - Zapewne wołałby zgin w bitwie. Z drugiej
strony mo esz to potraktowa jako zaszczyt... i symbol. Twoja mier b dzie
pocz tkiem nowego ładu...
Wzorzec za nimi rozmył si na moment. Nie mogłem oderwa oczu od tej
sceny, by popatrze na ksi yc.
W ród cieni i migotliwego blasku, stoj c plecami do Wzorca, Brand niczego
chyba nie zauwa ył. Zrobił kolejny krok.
- Do ju - oznajmił. - S sprawy, które musz załatwi , a noc nie staje si
dłu sza.
Zbli ył si o krok i opu cił kling .
- Dobranoc, słodki ksi
- powiedział i zamachn ł si .
W tym wła nie momencie dziwne, mechaniczne rami Benedykta, wyrwane z
tego miejsca cieni, srebra i ksi ycowego blasku, poruszyło si z szybko ci
atakuj cej kobry. Aparat z połyskliwych, metalicznych płaszczyzn jak fasety
klejnotu, nadgarstek cudownego splotu srebrzystego kabla nakrapianego igłami
płomieni, stylizowana, szkieletowa szwajcarska zabawka, mechaniczny owad,
funkcjonalny, mierciono ny, pi kny na swój sposób, wystrzelił do przodu z
pr dko ci , za któr nie nad ał wzrok, podczas gdy całe ciało pozostało w
bezruchu jak pos g.
Mechaniczne palce schwyciły ła cuch Klejnotu. Rami natychmiast
przesun ło si w gór , unosz c Branda nad podłog . Wypu cił sztylet i dwoma
r kami si gn ł do gardła.
Za jego plecami Wzorzec znów znikn ł na chwil i powrócił o wiele bledszy.
W blasku latarni twarz Branda zmieniła si w upiorn , wykrzywion mask .
Benedykt stał skamieniały i trzymał go w górze, jak nieruchoma, ludzka
szubienica. Wzorzec był coraz słabiej widoczny. Nade mn zaczynały znika
stopnie. Chmury zasłoniły ju połow ksi ycowej tarczy.
Wij c si , Brand wyci gn ł r ce za głow i pochwycił ła cuch po obu stronach
trzymaj cej go mechanicznej dłoni. Był silny; wszyscy jeste my silni. Widziałem,
jak nabrzmiewaj i twardniej mu mi nie. Twarz miał sin , a szyja była mas
111
napr onych ci gien. Przygryzł warg ; krew spływała na brod , gdy szarpał za
ła cuch.
Co trzasn ło ostro, potem brz kn ło, ła cuch p kł i Brand dysz c ci ko
run ł na podłog . Przetoczył si , obiema r kami obejmuj c szyj . Powoli, bardzo
powoli Benedykt opu cił niezwykłe rami . Wci trzymał ła cuch i Klejnot.
Zacisn ł palce drugiej r ki. Odetchn ł gł boko.
Wzorzec zbladł jeszcze bardziej. Nade mn Tir-na Nog'th było ju
przezroczyste. Ksi yc znikł nienud zupełnie.
- Benedykcie! - krzykn łem. - Słyszysz mnie?
- Tak - odpowiedział cicho i zacz ł si zapada .
- Miasto zanika! Musisz natychmiast wraca !
Wyci gn łem r k .
- Brand... - Obejrzał si .
Lecz Brand tak e si zapadał i widziałem, e Benedykt nie zdoła go dosi gn .
Chwyciłem go za lewe rami i poci gn łem. Obaj padli my na ziemi obok głazu.
Pomogłem mu wsta . Potem razem usiedli my na skale. Przez dług chwil
aden z nas nie odzywał si ani słowem.
Spojrzeli my jeszcze raz: Tir-na Nog'th znikn ło.
Przebiegłem my lami to, co tak szybko, tak nagle zdarzyło si dzisiejszego
dnia. Czułem ogromny ci ar zm czenia i wiedziałem, e moja energia jest ju na
wyczerpaniu, e wkrótce zasn . Nie mogłem zebra my li. Zbyt wiele działo si
ostatnio. Oparłem głow na kamieniu, obserwuj c chmury i gwiazdy. Klocki
łamigłówki... kawałki, które powinny pasowa , je li tylko zamieni je,
poprzestawiam, uło we wła ciwy sposób.
Ju teraz zamieniały si miejscami, przesuwały i odwracały, jakby z własnej
woli.
- Zgin ł? Jak my lisz? - zapytał Benedykt, wyrywaj c mnie z zadumy.
- Prawdopodobnie. Był w fatalnym stanie, kiedy wszystko si rozpadło.
- Miał dług drog w dół. Mo e zd ył znale jaki sposób ratunku, podobny
do metody przybycia.
- W tej chwili to ju bez znaczenia - odparłem. - Wyrwałe mu kły.
Benedykt westchn ł. Wci trzymał Klejnot, o wiele ciemniejszy ni przed
chwil .
- To prawda - przyznał w ko cu. - Wzorzec jest bezpieczny... Chciałbym, by
kiedy , przed laty, nie powiedziano czego , co zostało powiedziane, albo nie
uczyniono tego, co uczyniono. Czego , o czym nie wiedzieli my, a co pozwoliłoby
mu dorosn inaczej, sprawiło, e byłby kim innym ni ten zgorzkniały, złamany
człowiek, jakiego spotkałem tam, w górze. Lepiej, e zgin ł. Ale to strata czego ,
czym mógł si sta .
Nie odpowiedziałem. To, o czym mówił, mogło, ale nie musiało by prawd .
To bez znaczenia. Brand mógł by skrajnym przypadkiem choroby psychicznej,
cokolwiek to oznacza, ale nie musiał. Zawsze s jakie powody.
Kiedy co si zapaskudzi, kiedy nast pi co obrzydliwego, na pewno istnieje
przyczyna. Wci jednak trzeba sobie jako radzi z zapaskudzon , obrzydliw
sytuacj , a wytłumaczenie, sk d si wzi ła, nie pomaga ani odrobin . Je li kto
post pi naprawd wrednie, zawsze istnieje tego przyczyna. Mo esz jej szuka ,
112
je li masz ochot , a dowiesz si , dlaczego taki z niego sukinsyn.
Problem w tym, e nie zmienia to faktów. Brand działał. Po miertna
psychoanaliza niczego nie zmieniała. Bli ni os dzaj nas według czynów i ich
konsekwencji. Przy innych kryteriach zyskujesz tylko tanie poczucie moralnej
wy szo ci my l c, e ty na jego miejscu post piłby ładniej. Dlatego zostawiam te
kwestie niebiosom. Nie mam dostatecznych kwalifikacji.
- Lepiej wracajmy do Amberu - rzekł Benedykt. - Jest jeszcze wiełe spraw,
których trzeba dopilnowa .
- Zaczekaj - powstrzymałem go.
- Na co?
- Zastanawiałem si .
A kiedy nie powiedziałem nic wi cej, zapytał:
- I?
Przerzuciłem swoje Atuty, schowałem jego, schowałem Branda.
- Nie my lałe kiedy, sk d si wzi ło twoje nowe rami ? - spytałem.
- Oczywi cie. Zdobyłe je w Tir-na Nog'th, w do niezwykłych
okoliczno ciach. Pasuje. Działa. Dzisiaj wykazało swoj przydatno .
- Dokładnie. Czy to nie za wielki ci ar, by zrzuca go na czysty przypadek?
Jedyna bro , jaka tam, w górze, dawała ci szans w starciu z Klejnotem. I akurat
ona była cz ci ciebie. A ty akurat byłe t osob , która czekała tam, by jej u y .
Prze led wstecz wszystkie fakty. Czy nie nazbyt niezwykły... nie, raczej
absurdalny ci g zdarze doprowadził do takiej sytuacji?
- Je eli tak na to spojrze ...
- Ja spojrzałem. I rozumiesz pewnie równie dobrze jak ja, e to co wi cej ni
zbieg okoliczno ci.
- No, dobrze. Zgoda. Ale jak? Jak tego dokonano?
- Nie mam poj cia - odparłem wyjmuj c kart , na któr nie patrzyłem ju od
dawna. Czułem pod palcami jej chłód i twardo . - Ale nie metoda jest wa na.
Zadała niewła ciwe pytanie.
- A o co powinienem spyta ?
- Nie "jak?", ale "kto?"
- My lisz, e to ludzki czynnik był przyczyn ci gu zdarze , prowadz cych do
odzyskania Klejnotu?
- Tego nie wiem. Co znaczy: ludzki? Ale my l , e kto , kogo dobrze znamy,
powrócił i stoi za tym wszystkim.
- No, dobrze. Kto?
Pokazałem mu Atut.
- Tata? To mieszne! Na pewno ju nie yje. To ju tak długo.
- Wiesz, e potrafiłby tego dokona . Jest wystarczaj co przebiegły. Nigdy do
ko ca nie rozumieli my jego mocy.
Benedykt wstał. Przeci gn ł si . Pokr cił głow .
- Chyba za długo siedziałe na zimnie, Corwinie. Wracajmy do domu.
- Bez sprawdzenia? Daj spokój. To adna zabawa. Siadaj i daj mi jedn
minut . Spróbujmy jego Atutu.
- Na pewno do tej pory ju by si z kim skontaktował.
- Nie s dz . A nawet... No, Benedykcie. Zrób mi przyjemno . Co mamy do
113
stracenia?
- Zgoda. Czemu nie?
Usiadł przy mnie. Trzymałem Atut tak, eby my obaj go widzieli.
Patrzyli my. Oczy ciłem umysł i spróbowałem kontaktu. Nast pił prawie
natychmiast.
Przygl dał si nam z u miechem.
- Dobry wieczór. To była dobra robota - powiedział Ganelon. - Ciesz si , e
przynie li cie moje wiecidełko. Ju wkrótce b dzie mi potrzebne.