BEVERLY BARTON
Pułapka
Tytuł oryginału:
The Tender Trap
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Adam Wyatt był najbardziej seksownym mężczyzną
na świecie. Blythe doszła do tego wniosku już przy pier-
wszym ich spotkaniu, przed dwoma laty. Na jego wi-
dok zawsze czuła nerwowe skurcze żołądka i nie mogła
przestać się zastanawiać, jak by to było, gdyby właśnie
on został jej pierwszym kochankiem.
Patrzyła teraz na niego, stojąc w drzwiach prowa-
dzą-
cych na patio z widokiem na rzekę Tennessee. Adam
sprawdzał przed domem, czy personel restauracji wszy-
stko uprzątnął. Był już bez marynarki i krawata, pod
śnieżnobiałą koszulą napinały się mięśnie szerokich ra-
mion. Gęste, czarne włosy miał mocno posrebrzone na
skroniach. Był wielkim, silnym i przystojnym mężczy-
zną, miał niski głos i ciemne, skośne oczy. Na jego wi-
dok kobietom miękły kolana.
Blythe westchnęła, odsuwając się w głąb pokoju.
Większość kobiet nie byłaby w stanie oprzeć się Adamo-
wi, ona jednak robiła to już od dwóch lat i miała szczery
zamiar zachowywać się tak dalej. Choć Adam był nie-
przyzwoicie przystojny, czarujący i bogaty, a w dodatku
został milionerem dzięki własnej pracy, nie był odpo-
wiednim mężczyzną dla niej.
R
S
Poznali się na przyjęciu zaręczynowym, które Adam
wydał dla swojego prawnika, Craiga Simpsona. Wybran-
ką Craiga była najlepsza przyjaciółka Blythe, Joy Da-
niels. Od pierwszej chwili traktowali się wrogo. Blythe
była nowoczesną kobietą, Adam zaś miał staroświeckie
poglądy. Może właśnie ta różnica tak ją do niego przy-
ciągała. Był typem Tarzana, uosobieniem wszystkiego,
czego zawsze starała się unikać. Przypominał jej domi-
nującego ojczyma, ona zaś już dawno przysięgła sobie,
że nigdy nie zakocha się w mężczyźnie, który próbował-
by ją zdominować.
Prawdę mówiąc, Adam wcale jej się nie narzu-
cał. W gruncie rzeczy było odwrotnie. Od pierwszego
spotkania, kiedy to obydwoje poczuli, że coś między
nimi zaiskrzyło, wyraźnie starał się jej unikać. Całe
szczęście, pomyślała. Gdyby spędzali razem zbyt wiele
czasu, niewykluczone, że w końcu porzuciłaby ostroż-
ność i wydała się na łup prymitywnych kobiecych in-
stynktów.
Odstawiła dwa puste kieliszki po szampanie na sre-
brną tacę i zaniosła ją do barku, po czym bezmyślnie
zabrała się do zbierania brudnych talerzy i pomię-
tych papierowych serwetek, którymi zaśmiecony był ca-
ły salon.
- Zostaw to - powiedział Adam, wchodząc do po-
koju przez rozsuwane szklane drzwi. - Gosposia po-
sprząta tu rano.
Podniosła na niego wzrok.
R
S
- Rzeczywiście. Tak się przyzwyczaiłam do
sprzątania po przyjęciach we własnym mieszkaniu, że
nie przyszło mi to do głowy.
- Chyba wszystko poszło dobrze, jak myślisz? - za-
pytał. - Dla mnie to było nowe doświadczenie. Nigdy
jeszcze nie urządzałem chrzcin.
- Mogliśmy zrobić przyjęcie u mnie - odrzekła Bly-
the. Jako matka chrzestna proponowała to wcześniej, ale
Adam uparł się, by przyjęcie odbyło się w jego miesz-
kaniu. Oczywiście musiał postawić na swoim.
- U ciebie, w tym pudełku od zapałek? - zaśmiał się
teraz. - Przecież tam by się nie zmieściło nawet dziesięć
osób, a co dopiero trzydzieści. Rozmawialiśmy o tym
wcześniej. - Opadł na fotel pokryty granatową skórą,
wyciągnął przed siebie nogi i założył ramiona za głowę.
- Fakt, zgodziłam się, żeby chrzciny odbyły się tu-
taj. Chciałam, żeby wszystko wypadło jak najlepiej. W
końcu Joy jest moją najbliższą przyjaciółką, a Melissa
chrzestną córką. - Blythe zacisnęła zęby i zmierzyła
Adama groźnym wzrokiem. - Dobrze wiesz, jak mi za-
leżało, żeby wszystko odbyło się dokładnie tak, jak było
zaplanowane.
- Wiedziałem, że gdy znajdziemy się sami, natych-
miast zrobisz mi awanturę - uśmiechnął się Adam. -
W końcu wprowadziłem tylko kilka drobnych zmian,
żeby wszystko uprościć...
- Rzeczywiście, drobnych! - wybuchnęła Blythe. -
Po pierwsze, wynająłeś inną firmę do obsługi przyjęcia.
Po drugie, zmieniłeś wszystkie kolory. Po trzecie...
R
S
Adam podniósł ręce do góry w geście poddania.
- Dość już, kobieto! Wystarczy!
- Jasne, że wystarczy - warknęła Blythe i zacisnęła
mocno usta, żeby nie powiedzieć za dużo.
- Posłuchaj, jestem właścicielem wielkiej firmy bu-
dowlanej i w przeciwieństwie do ciebie mam do dyspo-
zycji cały tłum ludzi. Ty nie masz za wiele wolnego
czasu, więc wydawało mi się, że będzie prościej, je-
śli zlecę dopilnowanie wszystkich szczegółów mojej se-
kretarce.
Blythe z rozmachem rzuciła w niego garścią brud-
nych serwetek.
- Masz! Przynajmniej twoja gospodyni będzie
miała na co narzekać! Obsługa, którą ja chciałam zamó-
wić, posprzątałaby wszystko!
- Pearl nigdy nie narzeka - uśmiechnął się Adam. -
W przeciwieństwie do pewnej mojej znajomej, której
nigdy nic się nie podoba.
Ta mała jednocześnie irytowała go i bawiła. Przypo-
minała mu rozzłoszczonego, drapiącego na oślep kocia-
ka. Wciąż próbowała się przed czymś bronić, była spięta
i nieustannie miała się na baczności.
- Mam cię przeprosić? - spytał pojednawczo.
- A co mi to da? Chcesz się lepiej poczuć? Przepro-
siny niczego nie zmienią. Przeszedłeś po mnie jak walec
drogowy, zlekceważyłeś wszystko, co mówiłam, chociaż
wiedziałeś, jak ważny jest dla mnie ten dzień.
- Wydaje mi się, że wszystko poszło świetnie.
- Nie dziwię się. Wszystko odbyło się tak, jak ty
R
S
sobie życzyłeś - wysapała ze złością.
Adam skrzyżował ramiona za głową, wzdychając
ciężko. Za każdym razem, gdy znajdował się w pobliżu
Blythe, już po dwóch minutach miał ochotę ją udusić.
A może pocałować. Sam nie był tego pewien. Nie mógł
zrozumieć, dlaczego ona tak bardzo stara się go unikać.
Wiedział, że Blythe spotyka się z innymi mężczyznami,
jego jednak wyraźnie nie lubiła. Bardzo go to irytowało.
Za bardzo. Nie miał pojęcia, jakie są przyczyny jej nie-
chęci; nie zrobił jej przecież nic złego.
Otworzył oczy. Blythe stała tuż przed nim.
- Posłuchaj, przykro mi, że ta niewielka zmiana
planów tak cię zdenerwowała - rzekł łagodząco. - Na-
prawdę wydaje mi się, że nie powinnaś mieć nic prze
ciwko. ..
Blythe westchnęła z desperacją.
- Pogódźmy się z tym, że różnimy się w poglądach,
i lepiej zmieńmy temat, zanim naprawdę się zdenerwuję.
- Dobrze - zgodził się Adam i znów przymknął
oczy. Nie chciał się z nią kłócić, w każdym razie nie
dzisiaj.
Blythe zebrała porozrzucane serwetki i położyła je
na stole. Chciała zakończyć ten dzień możliwie przy-
jemną nutą.
- Jest mi ogromnie miło, że Joy i Craig nazwali
swoją córeczkę Melissa Blythe, po babci Joy i po mnie.
- Wybór imienia dla małej ogromnieją wzruszył; pod-
czas ceremonii chrztu nie potrafiła powstrzymać łez.
- No cóż, trudno wymagać, by nazwali ją Adam
R
S
Tobias Maximillian Wyatt - rzekł cierpko Adam.
Blythe wpatrzyła się w niego, usiłując powstrzymać
wybuch śmiechu.
- Rany boskie, naprawdę tak się nazywasz?
Na widok wyrazu jej twarzy Adam jęknął, zerwał się
z fotela i pochwycił ją za ramiona.
- Po co ja to powiedziałem! Proszę, zapomnij o tym
na zawsze, dobrze?
Blythe zatrzęsła się od śmiechu. Była drobna, znacz-
nie niższa od Adama; czubek jej głowy znajdował się na
wysokości jego piersi. Gdyby chciał ją pocałować, mu-
siałby ją podnieść. Ale właściwie co mu przyszło do
głowy?
Odsunął się o krok. Blythe powstrzymała westchnie-
nie. Naraz w pełnej napięcia ciszy rozległ się głęboki
grzmot i zachmurzone, szare niebo przeciął zygzak bły-
skawicy.
- Skoro nie potrzebujesz pomocy przy sprzątaniu,
to lepiej już pójdę - powiedziała Blythe, ale w tej samej
chwili do pokoju wpadł podmuch silnego wiatru i na
patio zadudniły pierwsze wielkie krople deszczu. Adam
szybko zamknął drzwi.
- Może poczekasz, aż burza przejdzie - zapropono-
wał. - To pewnie nie potrwa długo.
Blythe nie miała ochoty zostawać tu ani chwili dłu-
żej. Nie chciała być sama z Adamem. Znała jego repu-
tację kobieciarza. Za każdym razem widziała go z nową
zdobyczą uwieszoną na ramieniu. Na podstawie obser-
wacji doszła do wniosku, że Adamowi najbardziej po-
R
S
dobają się wysokie pięknotki z wielkim biustem, bezrad-
ne i pozbawione mózgu, absolutnie niepodobne do niej
samej. Deszcz jednak przybierał na sile.
- Masz rację - mruknęła niechętnie. - Nie będę
mokła.
Przycupnęła na brzeżku skórzanej sofy.
- Napijesz się czegoś? - zapytał Adam, podchodząc
do barku. - Ja chyba mam ochotę na coś mocniejszego
od szampana.
- Nie, dziękuję - odrzekła, wyglądając przez okno.
Deszcz lał się z nieba strumieniami. Naraz rozległ się
grzmot. Blythe zadrżała.
- Boisz się burzy? - zapytał Adam z butelką bour-
bona w ręku.
- Właściwie nie. Po prostu nie lubię, kiedy grzmi.
Nie cierpiała burz, ale to nie była jego sprawa. Lęk
przed burzą należał do kanonu typowych kobiecych sła-
bości. Jej ojczym zawsze wykpiwał matkę, która tak-
że bała się burzy. Raymond Harold był wysokim, przy-
stojnym mężczyzną, z którego emanowała brutalna si-
ła. Patrząc na niego Blythe nauczyła się, że nigdy nie
należy wierzyć mężczyznom, szczególnie takim, którzy
uwielbiają opiekować się kobietami. Obserwowała,
jak jej urocza, inteligentna matka stopniowo poddaje
się dominacji i manipulacjom męża, i przysięgła so-
bie, że ona sama nigdy nie podda się niczyjej wła-
dzy. Żaden mężczyzna nie zmieni jej w małą kobiet-
kę ani nie przekona, że nie potrafi sama podejmować
decyzji.
R
S
Adam przyniósł sobie szklankę bourbona i usiadł na
sofie obok Blythe. Odsunęła się jak najdalej od niego.
- Czy myślisz, że mam zamiar rzucić się na ciebie?
- zapytał, potrząsając szklanką.
- Zdaje się, że taką właśnie masz opinię - odrzek-
ła gniewnie, nie zdając sobie sprawy, co właściwie
mówi.
Adam odstawił drinka i zwrócił się twarzą do niej.
- Panno Elliot, nie musi się pani o nic martwić.
Kiedy wybieram sobie kobietę, to chcę, żeby była wła-
śnie tym - kobietą. I ona też musi tego chcieć.
Blythe poczuła, że oblewa się rumieńcem. A niech
to. Nie jest przecież pierwszą lepszą gęsią. Spotykała się
z wszystkimi chyba wolnymi mężczyznami w stanie
Alabama i przekonała się, że każdemu z nich czegoś
brakuje. Żaden nie chciał się przyznać, że nie udało mu
się zaciągnąć jej do łóżka, toteż nikt z wyjątkiem Joy nie
wiedział, że Blythe Alana Elliot była dwudziesto ośmio-
letnią dziewicą.
- Nigdy w życiu nie zrozumiem, dlaczego Joy wy-
brała cię na ojca chrzestnego Melissy - odcięła się
gniewnie. - Gdyby coś się stało jej i Craigowi, byłbyś
najgorszym zastępczym ojcem na świecie.
- A ty pewnie byłabyś znakomitą matką?
Blythe wbiła pomalowane na fioletowo paznokcie
w skórzaną poręcz sofy.
- Na pewno starałabym się być dobrą matką. Nie
jestem zamężna, więc nigdy nie zastanawiałam się zbyt
R
S
wiele nad macierzyństwem... dopóki Joy nie zaszła
w ciążę. Uwielbiam Missy. Nigdy nie zabraknie jej mo-
jej miłości i uwagi.
- Wierz mi, że ja też od czasu rozwodu nie zastana-
wiałem się nad ojcostwem, ale gdyby się kiedyś miało
okazać, że jestem potrzebny tej małej, zrobię dla niej
wszystko, co tylko będzie w mojej mocy.
- Ktoś taki jak ty nie powinien wychowywać
dziewczynki! - oburzyła się Blythe. Zeskoczyła z sofy i
poszła do sypialni po torebkę.
Adam ruszył w ślad za nią. Blythe zatrzymała się
w progu sypialni.
- Czego chcesz? - zapytała.
- Za kogo ty mnie właściwie uważasz?
Na dźwięk jego pytania Blythe obróciła się powoli.
Przeszył ją dreszcz, gdy zauważyła jego poważną twarz
i pochmurny wyraz oczu.
- Uważam cię za wielkiego, gruboskórnego macho,
który bez pytania bierze sobie wszystko, czego chce.
Wydaje ci się, że kobiety mają w życiu tylko jeden cel.
Chciałbyś widzieć nas wszystkie boso i w ciąży.
Adam poczuł, że robi mu się gorąco. Jak ta mała
ośmiela się tak o nim myśleć? Co ona właściwie o nim
wie? Sam nie wiedział, dlaczego słowa Blythe ubodły
go tak boleśnie. Może dlatego, że kiedyś rozpaczliwie
pragnął mieć dziecko. Obydwoje z Lynn starali się o to
przez pięć lat trwania ich małżeństwa. Jego żona nie
zaszła jednak w ciążę. Gdy w końcu postanowili poszu-
kać pomocy medycznej, odkrył, że żona nie była mu
R
S
wierna. Zerwała z tym mężczyzną, ale potem wyszła za
innego, skończyła studia prawnicze i teraz prowadziła
praktykę adwokacką w Birmingham.
Chyba kiedyś ją kochał. Gdy się pobrali, sądził, że
Lynn niczego nie pragnie bardziej niż być jego żoną
i matką ich dzieci. Jej jednak nie wystarczało wygodne
życie, które wiodła, podczas gdy on ciężko pracował.
Porażkę ich małżeństwa można było wyjaśnić w
prosty sposób: stawali się sobie coraz bardziej obcy,
rozwijali się w różnych kierunkach. Ale z punktu widze-
nia Adama wyglądało to tak, że nieustannie ustępował
wobec pragnień i żądań Lynn. Poświęcił dla niej swoje
ideały, pogodził się z tym, że chciała robić karierę za-
wodową, wspierał ją w wysiłkach. Robił, co mógł, by
uratować ich związek, ale co do jednej sprawy - wierno-
ści - nie zgadzał się na żaden kompromis. Lynn zaś zna-
lazła sobie kochanka; nigdy jej tego nie wybaczył.
- O co ci chodzi? - zapytał, podchodząc do Blythe.
- Nigdy nic ci nie zrobiłem, a ty mnie atakujesz przy
każdej okazji.
- Znam takich jak ty. Wszyscy jesteście jednako-
wi. Wszyscy. Kobieta ma być posłuszna. Trzeba jej
powiedzieć, co może robić, a czego nie. Trzeba za
nią podejmować wszystkie decyzje, rzekomo w imię
miłości. Myślę, że twoja żona rozwiodła się z tobą,
bo nie mogła znieść twojej dominacji. - Mówiąc to
Blythe krok po kroku wycofywała się do sypialni, pra-
gnąc się znaleźć jak najdalej od tego wielkiego mężczy-
zny, który był niebezpiecznie blisko. - Zabiorę tylko
R
S
torebkę i już idę. Czasami takie typy mnie bawią, ale
nie dzisiaj. Za bardzo jestem zmęczona, żeby się z tobą
kłócić.
Adam zastąpił jej drogę. Zatrzymała się, uwięziona
tuż przy wielkim łóżku. Kolana lekko jej drżały. Naraz
rozległ się dźwięk grzmotu i szyby w oknach zabrzęcza-
ły. Blythe krzyknęła i poczuła wzbierające pod powie-
kami łzy. Adam potrząsnął ją za ramiona.
- Kto ci nagadał takich bzdur o mojej żonie i o
mnie?
- Sama to wymyśliłam - odrzekła, wyrywając się
z uścisku. - Puść mnie. Mam już dość na dzisiaj. Chcę
wrócić do domu.
- Uspokój się. Nie możesz wyjść na taki deszcz,
zapłakana i zdenerwowana. Jeszcze zdarzy ci się jakiś
wypadek.
Blythe przełknęła łzy i próbowała się odsunąć, ale
tuż za plecami miała wielkie łóżko z czarnego metalu.
- Blythe? - zapytał Adam głębokim barytonem. Za-
drżała, gdy położył dłonie na jej ramionach i powoli
obrócił ją twarzą do siebie. Zwiesiła głowę, unikając
spojrzenia mu w oczy.
- Dlaczego tak nie lubisz wszystkich mężczyzn,
a szczególnie mnie?
- Nie wszystkich, tylko takich dominujących face-
tów jak ty. Mój ojczym zmienił moją matkę w niewol-
nicę. Nie pozwalał jej pracować. Nie miała własnego
życia, pieniędzy, żadnego sposobu, żeby od niego uciec.
Zupełnie ją od siebie uzależnił i był zachwycony, kiedy
R
S
musiała go błagać o każdy... - Otarła załzawione oczy.
- Raymond to był kawał sukinsyna!
Adam delikatnie dotknął jej policzków czubkami
palców.
- I ja ci go przypominam?
- Tak! - Blythe potrząsnęła głową. - Nie, właściwie
nie. Tylko że jesteś wielki i bardzo męski, bardzo przy-
stojny... Kobiety cię uwielbiają. I masz staroświeckie
poglądy. Raymond był właśnie taki.
- Nie myl mnie ze swoim ojczymem. Nie każdy
mężczyzna jest draniem. Na pewno sama się już o tym
przekonałaś. Przecież w twoim życiu byli... Przerwał mu
huk kolejnego grzmotu. Blythe zacisnęła powieki, po-
chwyciła Adama wpół i przywarła do niego. Pogładził ją
po krótkich, ciemnorudych włosach.
- Wszystko w porządku. Jestem tu. Zaopiekuję się
tobą.
Zastygła, gdy to usłyszała. Gwałtownie podniosła
głowę i gniewnie wpatrzyła się w jego twarz.
- Nie potrzebuję, żeby ktokolwiek się mną opie-
kował!
- Wszyscy tego potrzebujemy - odrzekł Adam. -
Kobiety potrzebują mężczyzn, mężczyźni kobiet. To nie
jest słabość. Prawdziwa kobieta potrafi brać i dawać.
Jedna jego dłoń wsunęła się w jej włosy, druga po-
wędrowała po szyi. Zajrzał w piwne, cętkowane oczy i
poczuł, że tonie w ich głębi. Na jej gęstych, brązowych
rzęsach lśniły łzy, pełne usta rozchylały się lekko przy
oddechu. Nos miała pokryty małymi, brązowymi piega-
mi.
R
S
Blythe Elliot była wręcz nieprzyzwoicie czarująca.
Zdumiała go ta myśl. Odsunął się od Blythe i ruszył
do drzwi.
- Odwiozę cię do domu. Jutro rano ktoś odprowa-
dzi twój samochód.
Skinęła głową. Gdy się od niej odsunął, poczuła się
niezmiernie samotna. Przez chwilę stała nieruchomo
w miejscu, potem wzięła torebkę z łóżka, przewiesiła ją
przez ramię i wyszła za nim do holu.
- Mogę sama pojechać.
- Jeśli pojedziesz sama, będę się o ciebie martwił
- usłyszała w odpowiedzi.
Zbliżyli się do drzwi wyjściowych. Adam zgasił
światło. Dokoła zapanował półmrok rozświetlony tylko
blaskiem świetlówki nad barem. Otworzył drzwi i odsu-
nął się na bok, przepuszczając ją przodem. Blythe prze-
szła kilka kroków i zatrzymała się przy bramie z kutego
żelaza, za którą znajdował się podjazd. Adam położył
dłoń na jej plecach.
Za późno uświadomił sobie, że nie powinien był jej
dotykać. Nie chciał, żeby jechała. Pragnął, żeby została
tutaj i spędziła tę noc w jego ramionach.
- Wiesz, że nie musisz wracać do domu. Możesz tu
zostać.
Powoli odwróciła się i spojrzała mu w twarz.
- Chcesz, żebym została?
- Tak, chcę - odrzekł cicho.
Przełknęła ślinę, zastanawiając się, czy zupełnie już
zwariowała.
- To najgłupszy pomysł na świecie. Chyba oby-
R
S
dwoje zwariowaliśmy. Ja... ja też chcę zostać.
Pochwycił ją w ramiona i pocałował. Oddała mu po-
całunek. Zaprowadził ją z powrotem do domu, zamknął
drzwi i zaniósł ją na rękach do sypialni. Przez wielkie
okno wpadało do środka słabe, szare światło. Cienie
przesuwały się po kremowych ścianach i narzucie w zło-
te i czarne pasy. Adam położył ją na łóżku, a sam stanął
obok, wpatrzony w jej twarz. Naraz Blythe poczuła się
mała i bezbronna.
- Adamie, poczekaj. Może nie... - Chciała powie-
dzieć, że być może popełniają wielki błąd, ale nie udało
jej się skończyć zdania; poczuła jego usta na swoich
wargach. Oddała mu pocałunek i zarzuciła ramiona na
szyję, przyciągając go bliżej do siebie. Choć nigdy jesz-
cze nie kochała się z mężczyzną, miała jednak pewne
doświadczenie. Wiedziała, czym jest namiętność i co
znaczy pragnąć mężczyzny, ale nie była przygotowana
na to, co czuła teraz.
Całował ją tak długo, że zaparło jej dech. Wsunął
dłoń
pod jej plecy i odnalazł zamek błyskawiczny lnianej su-
kienki w lawendowym kolorze. Gdy poczuła jego dotyk
na nagim biodrze, jęknęła z twarzą przyciśniętą do jego
szyi.
Adam przysunął jej dłoń do swojej piersi. Powoli,
z wahaniem zaczęła rozpinać guziki jego koszuli.
- Jesteś taka mała, kochanie. Taka delikatna i kru-
cha. Nie chcę cię skrzywdzić.
Rzuciła jego koszulę na podłogę i wstrzymując od-
dech spojrzała na nagą, szeroką pierś. Ciało miał mocno
R
S
umięśnione, pokryte ciemnymi włosami.
- Jesteś piękny - szepnęła.
Teraz z kolei Adam wstrzymał oddech. Podniósł się
nieco i zrzucił resztę swojej garderoby.
Blythe nigdy jeszcze nie widziała w pełni podnieco-
nego mężczyzny, sądziła jednak, że nie wszyscy wyglą-
dają tak jak Adam Wyatt. Był potężnie zbudowany, moc-
no opalony, przytłaczająco męski. Przez chwilę zastana-
wiała się, czy jest dla niego odpowiednią partnerką, ale
wszystkie wątpliwości znikły, gdy położył się obok niej
i wziął ją w ramiona.
- Chcę na ciebie patrzeć - rzekł, rozpinając jej biu-
stonosz. Skinęła głową, żałując, że ma tak mało doświad-
czenia. Ciekawe, kiedy Adam się zorientuje, że dla niej
to jest pierwszy raz? Czy to go powstrzyma? Wydawało
jej się, że nie zniosłaby tego.
- Śliczne - powiedział, wpatrując się w jej drobne
piersi.
Zadrżała. Adam nakrył jedną jej pierś ustami, a dru-
gą pieścił dłonią. Objęła go mocno. Leżeli mocno w sie-
bie wtuleni, badając swoje ciała dłońmi i ustami.
- Nie wytrzymam już dłużej, muszę w tobie być -
wydyszał Adam z ustami przy jej piersi. - Następnym
razem zrobimy to wolniej. Obiecuję.
Blythe czuła w całym ciele tak rozdzierające pra-
gnienie, że nie protestowała, gdy Adam nakrył jej ciało
swoim. Była wilgotna i chętna, z całej siły przyciskała go
do siebie, a jednak, gdy próbował w nią wejść, jej ciało
stawiło mu opór. On zaś był bliski eksplozji. Tak bardzo
pragnął znaleźć się w niej, że nie potrafił myśleć o ni-
R
S
czym innym. Sądził, że jest doświadczona, że miała
przed nim wielu kochanków. Uniósł jej biodra wyżej,
wbił się w nią z całej siły i dopiero teraz dotarła do niego
prawda.
Wycofał się nieco.
- Kochanie, dlaczego mi nie powiedziałaś?
Blythe czuła przenikliwy ból, od którego łzy napły-
nęły jej do oczu. Ale to nie miało znaczenia; nic nie
miało znaczenia oprócz tego, że kochała się z Adamem.
Przygryzła wargę, przełykając łzy.
- Bo chciałam być tu z tobą, i bałam się, że jeśli się
dowiesz...
Uciszył ją pocałunkiem i znów wtargnął w jej ciało.
Jęknęła cicho, pragnąc, żeby ból już minął, ale nie chcia-
ła, żeby Adam zupełnie się wycofywał.
Nie trwało to długo. Tym razem Adam nie dostar-
czył jej pełni rozkoszy. Wziął ją szybko, oszalały z po-
żądania, i wkrótce poczuł, że w jego umyśle wybucha
oślepiające światło. Gdy wszystko się uspokoiło, przytu-
lił ją i delikatnie pocałował.
- Następny raz będzie dla ciebie - obiecał. - Za bar-
dzo cię pragnąłem, dlatego teraz nie wyszło tak, jak bym
chciał.
Gładził jej biodra, myśląc o wszystkich cudownych
rzeczach, które miał zamiar robić z nią w przyszłości.
Naraz drgnął i usiadł wyprostowany na łóżku. Uświado-
mił sobie, że nie użył prezerwatywy. Jak mógł do tego
stopnia stracić głowę? Zawsze przecież pamiętał o środ-
kach ostrożności. Od czasu rozwodu ani razu nie kochał
R
S
się z żadną kobietą bez zabezpieczenia.
Blythe położyła dłoń na jego plecach.
- Co się stało?
- Nic się nie stało - odrzekł, znów kładąc się obok
niej. - Wszystko w porządku.
Pomyślał, że gdy znów będzie się z nią kochał -
a miał zamiar robić to przez całą noc - dopilnuje, by nie
było żadnego ryzyka.
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
- Panie Wyatt, jakaś pani Blythe Elliott chce się z
panem zobaczyć - oznajmiła Sandra Pennington, szacow-
na kobieta w średnim wieku, która od dziesięciu lat była
sekretarką Adama. Ton głosu miała przy tym tak dziwny,
że Adam podniósł głowę i spojrzał na nią uważnie. -
Upiera się, że musi z panem natychmiast porozmawiać.
Blythe Elliott? Tutaj? W jego biurze? Koniecznie
chce się z nim zobaczyć? O co tu może chodzić? Adam
poczuł ściskanie w żołądku. Nie widział Blythe od
ponad dwóch miesięcy, od owej pamiętnej nocy. Gdy się
obudził następnego ranka, Blythe już nie było. Pozostał
po niej tylko słaby zapach w łóżku. Próbował potem
porozmawiać z nią przez telefon, ale za każdym razem
odkładała słuchawkę. Pojechał do niej - zatrzasnęła mu
drzwi przed nosem. Gdy wreszcie dopadł ją w kwiaciar-
ni, której była właścicielką, usłyszał, że Blythe go nie-
nawidzi i nie chce widzieć na oczy.
W końcu musiał przyjąć do wiadomości, że to, co
zdarzyło się wieczorem po chrzcinach Melissy Simpson,
było tylko przelotną, jednodniową przygodą. Pogodził
się z tym i zajął się własnym życiem. W każdym razie
R
S
próbował. W ciągu tych dwóch miesięcy zaprosił na
kolację kilka uroczych kobiet, ale za każdym razem, gdy
atmosfera zaczynała się podgrzewać, pamięć przywodzi-
ła mu wspomnienia wielkich piwnych oczu, dźwięków,
które Blythe wydawała, gdy się kochali, drobnego mięk-
kiego ciała, które pieścił przez tę jedną noc.
- Proszę powiedzieć pani Elliott, że może wejść.
Czy powinien wstać, czy siedzieć, zachowywać się
po przyjacielsku czy nonszalancko, zapytać, po co przy-
szła, czy po prostu powiedzieć, że miło znów ją widzieć?
Zdecydował, że nie będzie wstawał. Pochylił się nad
biurkiem, opierając przed sobą splecione dłonie.
Blythe wpadła do gabinetu z torebką przyciśniętą do
boku i wojowniczo wysuniętym podbródkiem, wyraźnie
nastawiona na konfrontację. Była jeszcze ładniejsza niż
w jego wspomnieniach, mocno opalona, z krótkimi,
lśniącymi włosami, ubrana w żółtą minispódniczkę
i bluzkę w żółte i różowe kropki. W uszach miała złote
kółka.
- Przepraszam, jeśli w czymś przeszkadzam, ale nie
przyszłabym tu bez ważnego powodu.
- Usiądź, Blythe, i powiedz, co się stało.
Ściskając w ręku torebkę, jakby to było koło ratun-
kowe, przycupnęła sztywno na brzeżku chromowanego
krzesła wyściełanego białą skórą. Adam zastanawiał się,
dlaczego jest taka zdenerwowana.
- Napijesz się kawy? A może herbaty albo czegoś
zimnego?
- Nie, dziękuję.
R
S
- Co u ciebie słychać?
- Wszystko w porządku. A u ciebie?
- Nie narzekam. Posłuchaj, miło mi cię zobaczyć,
ale przyznaję, że to dla mnie niespodzianka. Dwa mie-
siące temu nie chciałaś mnie widzieć na oczy. Ciekaw
jestem, co cię tu sprowadza.
Blythe pomyślała, że ta rozmowa może być trudniej-
sza, niż sądziła. Adam był dla niej miły. Po tym, jak go
potraktowała, miał prawo w ogóle z nią nie rozmawiać.
Ale nie miała wyjścia.
- Chcę ci powiedzieć, że nie uważam, by to była
twoja wina. - Opuściła wzrok. - To ja zawiniłam. Po-
winnam być mądrzejsza. Tylko że to było zbyt silne.
Adam odsunął krzesło i wstał.
- Po co do tego wracać? Minęły już dwa miesiące.
Blythe zmusiła się, by spojrzeć mu w twarz.
- Nie przyszłam tu rozmawiać o tym, co zdarzyło
się przed dwoma miesiącami. Chociaż właściwie w pe-
wien sposób tak. To znaczy, chciałam ci powiedzieć, że
po tym, jak... jak.
- Poszliśmy do łóżka - podpowiedział jej Adam.
- No właśnie, po tym, jak poszliśmy do łóżka, wie-
działam, że będziesz tego żałował tak samo jak ja, i
uświadomiłam sobie, że będziesz się czuł odpowiedzial-
ny, nawet winny, dlatego, że ja... że ja byłam... - znów
się zacięła.
- Dziewicą, kochanie. Byłaś dziewicą.
- No właśnie, więc pomyślałam, że nie ma sensu
obwiniać się o coś, co nie było ani twoją winą, ani moją.
R
S
To się po prostu stało.
- Nawet trzy razy - wtrącił Adam, zanim zdążył
ugryźć się w język.
Blythe zakryła twarz dłońmi.
- Posłuchaj, to wcale nie jest dla mnie łatwe. Mu-
siałam się zebrać na odwagę, żeby tu przyjść i ci po-
wiedzieć.
- Co? Że nie winisz mnie za tamtą noc?
- Winię tylko siebie. - Blythe odjęła dłonie od twa-
rzy i zwinęła je w pięści. - Niczego od ciebie nie ocze-
kuję. I o nic nie proszę. Tylko uważam, że masz prawo
wiedzieć.
Adam wpatrywał się w nią, niezupełnie jeszcze ro-
zumiejąc, o czym ona mówi, chociaż już zaczynał coś
prze-
czuwać.
- O czym mam prawo wiedzieć?
- Jestem w ciąży! - No wreszcie, udało jej się to
wydusić. Najgorsze było już za nią.
- Co takiego?! - wykrzyknął Adam, obchodząc
biurko tak szybko, że Blythe nie zdążyła się odsunąć. Po-
chwycił ją za ramiona, wpatrując się intensywnie w jej
twarz.
- Co takiego? - powtórzył.
- Jestem w ciąży.
Przesunął dłońmi po jej ramionach i objął palcami
przeguby rąk.
- Przykro mi, Blythe, nie sądziłem, że tak się sta-
nie. Wzruszyła ramionami, przechyliła głowę na bok i na
R
S
jej ustach pojawił się lekki uśmieszek.
- Wiem. Powiedziałam ci przecież, że cię nie winię.
- A powinnaś! - Puścił ją i z całej siły uderzył pię-
ściami w blat biurka. - Przez te wszystkie lata po roz-
wodzie nigdy nie kochałem się z żadną kobietą bez za-
bezpieczenia. Ani razu. Aż do tej nocy z tobą.
- Ja też się nie zabezpieczyłam. To znaczy, nie bra-
łam pigułek ani nie użyłam niczego innego.
Adam oparł się całym ciężarem ciała o biurko.
- No cóż, nie możemy cofnąć czasu i zmienić tego,
co już się stało. Chciałbym, ale to niemożliwe. Musimy
jakoś sobie poradzić z konsekwencjami. Trzeba zdecy-
dować, co z tym wszystkim zrobimy.
Blythe sama nie była pewna, czego właściwie od
niego oczekiwała. Czy spodziewała się, że on wyprze się
ojcostwa, powie, że to jej problem? A może w skrytości
ducha miała nadzieję, że będzie uszczęśliwiony, porwie
ją w ramiona, pocałuje i wyzna, że ją kocha i z całego
serca pragnie ich dziecka?
- Przypuszczam, że rozważyłaś już wszystkie moż-
liwości - stwierdził Adam, zastanawiając się, co zrobi,
jeśli Blythe mu powie, że chce usunąć ciążę.
- Tak, rozmawiałam z moim lekarzem i z Joy.
- Powiedziałaś Joy? Obydwoje z Craigiem już
wiedzą?
- Powiedziałam jej wczoraj. To ona mnie namówi-
ła, żebym tu przyszła. Obiecała, że nie powie nic Cra-
igowi, dopóki nie porozmawiam z tobą.
- Czy podjęłaś już jakąś decyzję? — zapytał Adam.
On sam już wiedział, co zrobi. Nie wymagało to długie-
R
S
go namysłu. Blythe była z nim w ciąży. Nosiła jego
dziecko. Musiał się z nią ożenić. Było to jedyne hono-
rowe wyjście z sytuacji.
- Nie usunę ciąży.
Adam odetchnął z ulgą.
- To dobrze. Nie chciałbym tego.
- Rozmawiałam z lekarzem o możliwości oddania
dziecka do adopcji.
Właściwie to doktor Meyers sugerował tę możli-
wość; Blythe ani przez chwilę nie brała jej pod uwagę.
Adam zdumiał się. Czyżby chciała oddać ich dziec-
ko obcym ludziom? Nie miał zamiaru jej na to po-
zwolić! Pomyślał, że jeśli będzie musiał, to sam je wy-
chowa.
- Adopcja? Nawet o tym nie myśl - rzekł krótko.
- Nie myślę o tym. Chcę ją urodzić i wychować -
zapewniła go Blythe. W głębi ducha była przekonana, że
jej dziecko musi być dziewczynką. Nie potrafiła sobie
wyobrazić siebie w roli matki chłopca - niesfornego,
nieposłusznego, czarnookiego chłopca podobnego do
Adama.
- Chcesz mieć to dziecko?
- Przyszłam, żeby ci o tym powiedzieć, bo Joy
przekonała mnie, że jako ojciec, masz prawo wiedzieć. -
Sięgnęła po torebkę, unikając jego wzroku. - Ale nie
oczekuję od ciebie żadnego zaangażowania. Nie przy-
szłam prosić o jakąkolwiek pomoc.
Adam znów pochwycił ją za ramię.
- Co to ma właściwie znaczyć? Wpadasz tu jak bu-
R
S
rza i mówisz, że będziesz miała ze mną dziecko, ale nie
oczekujesz ode mnie żadnego zaangażowania. Zastanów
się, co mówisz. W końcu to także moje dziecko.
Blythe nie wierzyła własnym uszom.
- Chcesz się w to zaangażować? - zapytała ze zdu-
mieniem.
- Oczywiście, że tak!
- Ale jak sobie to wyobrażasz? W jaki sposób ma-
my się podzielić dzieckiem?
- Trzeba wymyślić jakiś sposób, prawda?
Wstrzymała oddech, gdy położył rękę na jej brzuchu.
- Za... za siedem miesięcy, tak? - nasze dziecko
przyjdzie na świat. Wydaje mi się, że nie powinniśmy
tracić czasu na organizowanie hucznej imprezy, zgodzisz
się chyba? Wystarczy skromna, choć elegancka uroczy-
stość. Craig może być świadkiem z mojej strony, a Joy
z twojej.
Co takiego? Blythe znów odniosła wrażenie, że się
przesłyszała.
- Chcesz, żebym za ciebie wyszła?
- Oczywiście, że tak. Nasze dziecko nie może się
urodzić jako nieślubne.
- Ale... ale my nie możemy wziąć ślubu.
- Dlaczego?
- Nie kochamy się. Nawet się za bardzo nie lubimy.
Aż do tamtej nocy... za każdym razem, kiedy się spoty-
kaliśmy, natychmiast zaczynaliśmy się kłócić.
- Nie kłócimy się, kiedy jesteśmy w łóżku. Wtedy
tylko...
R
S
- Nie mów tego! Wiem, co się zdarzyło tamtej no-
cy.
Obydwoje zwariowaliśmy, ale teraz jestem przy
zdrowych zmysłach i wiem, że nie mogę za ciebie wyjść.
To byłby wielki błąd!
- Jeszcze większym błędem byłoby, gdybyśmy nie
wzięli ślubu. Nie rozumiesz tego? Może się nie kocha-
my, może jesteśmy zupełnie różni, ale będziemy mieli
dziecko i musimy wziąć ślub. W końcu Decatur to sta-
roświeckie miasteczko na Południu i obydwoje powin-
niśmy dbać o swoją opinię. Prowadzisz dziewczęcą dru-
żynę piłki ręcznej, tak? A ja jestem w komitecie do
spraw edukacji.
- Nie lubię mężczyzn w twoim typie, Adamie. Na-
wet gdybyśmy obydwoje mieli stracić dobrą reputację,
lepsze to niż mieszkanie razem. Bardzo szybko pozabija-
libyśmy się nawzajem.
- Nie czułaś do mnie niechęci tamtej nocy, gdy po-
częliśmy nasze dziecko. Odnosiłem wtedy wrażenie, że
wszystko ci się we mnie podoba - zaśmiał się Adam.
Blythe wstrzymała oddech.
- Nie musisz mi przypominać, jaka byłam głupia.
Ale tamtego wieczoru poddałam się emocjom. Zostałam
matką chrzestną. Joy nazwała dziecko moim imieniem,
więc byłam bardzo wzruszona i w ogóle... A potem roz-
pętała się ta burza i... i...
- I zaczęłaś się zachowywać jak prawdziwa kobie-
ta.
- I popełniłam błąd! Byłeś... nie potrafiłam ci się
oprzeć. Po raz pierwszy do tego stopnia poddałam się
R
S
emocjom. I sam widzisz, jak to się skończyło! - Zacis-
nęła zęby, postanawiając twardo, że nie będzie płakać.
Adam wyciągnął rękę, ale Blythe cofnęła się o krok.
- Chcesz, żebym wziął winę na siebie? - zapytał.
- Dobrze, przyznaję, że to ja zawiniłem. Nie powi-
nienem był się z tobą kochać. Wiedziałem, że jesteś
zdenerwowana i bardzo poruszona. Ale niech mnie dia-
bli, Blythe, nie miałem pojęcia, że nigdy wcześniej nie
byłaś z mężczyzną. Myślałem, że sypiałaś z tymi
wszystkimi kretynami, z którymi się spotykałaś.
- Nie sypiałam z nimi. I nigdy nie pojmę, dlaczego
nie potrafiłam ci się wtedy oprzeć.
Adam uśmiechnął się szeroko. Widząc to Blythe
rzuciła w niego torebką. Torebka odbiła się od jego piersi
i upadła na podłogę. Adam podniósł ją i podał właści-
cielce.
- Nasze małżeństwo na pewno nie będzie nudne.
Będziemy się kłócić w dzień, a kochać w nocy.
Blythe wyrwała mu torebkę.
- Nie mam zamiaru brać z tobą ślubu!
Adam uświadomił sobie, że jeśli nie opanuje sytu-
acji, to Blythe za chwilę wyjdzie z jego biura, na zawsze
zabierając ze sobą jego dziecko.
- Nie martw się, nie proponuję ci małżeństwa z mi-
łości. Chodzi mi tylko o to, żeby dziecko nie urodziło
się jako nieślubne. Będzie miało dwoje rodziców, a my
ocalimy swoją opinię. Zbyt wiele mamy do stracenia.
- Zauważył, że Blythe zaczyna go słuchać uważniej.
- Jeśli chcesz, to po ślubie możemy mieć oddzielne
sypialnie.
R
S
- Co to byłoby za małżeństwo?
- Papierowe. Ze względu na dziecko. Gdy ona...
albo on... gdy dziecko już się urodzi, możemy się roz-
wieść w przyjaźni i wychowywać je na zmianę. Nie po-
winno być z tym problemów.
- Nie, raczej nie - wymamrotała. - Ale czy wszyscy
by wiedzieli... to znaczy, czy musielibyśmy powiedzieć
wszystkim, że...
- Nikt nie musi wiedzieć, jak wyglądają nasze oso-
biste sprawy. Jeśli chcesz, możesz powiedzieć Joy. Nie
mam nic przeciwko temu.
- Sama nie wiem. Nie spodziewałam się propozycji
małżeństwa.
- Pomyśl o tym. Porozmawiaj z Joy. - Adam zerk-
nął na zegarek. - Jest wpół do jedenastej. Daję ci na to
cały dzień. Zabiorę cię wieczorem na kolację i wtedy
wszystko ustalimy.
- Dobrze, wpadnij po mnie o siódmej - zgodziła się
Blythe. W końcu co jej szkodzi zastanowić się nad tą
propozycją?
Ruszyła do wyjścia. Adam wyprzedził ją i zatrzymał
tuż przed drzwiami.
- Kto jest twoim lekarzem?
- Doktor Meyers. Dlaczego pytasz?
- Pomyślałem sobie, że zadzwonię do niego i...
- I sprawdzisz, czy naprawdę jestem w ciąży? -
Miała ochotę dać mu w twarz.
- Zapytam go, co mogę zrobić, żeby ułatwić ci cią-
żę - wyjaśnił spokojnie.
R
S
- Och - szepnęła Blythe, odrobinę speszona. - Do-
ktor Meyers. Tutaj, w Decatur. Mam pójść na kontrolę
za miesiąc.
Adam ujął ją dłonią pod brodę.
- Zobaczymy się wieczorem. A do tego czasu dbaj
o siebie i o moją córeczkę.
Szybko pocałował ją w usta. Nie oddała pocałunku,
ale też nie usiłowała się bronić.
- Do wieczora - wymamrotała.
- Zaproponował ci małżeństwo! - wykrzyknęła
Joy Simpson ze zdumieniem. Klęczała na podłodze
i rozkładała właśnie karuzelę z pozytywką dla swojej
córeczki.
- Sama nie wiem, czego się spodziewałam - rzekła
Blythe, kładąc torebkę na biurku na zapleczu kwiaciarni.
- Ale na pewno nie oświadczyn.
Joy otarła usta Melissy i nakręciła karuzelę. Pozyty-
wka zaczęła grać melodię kołysanki. Melissa zamknęła
oczy.
- No cóż, zawsze uważałam Adama za człowieka
honoru...
- Ha! Gdyby zachował się jak człowiek honoru
tamtej nocy, po chrzcinach Melissy, nie byłabym teraz
w ciąży.
Joy położyła rękę na ramieniu Blythe.
- Wiesz, do tego potrzeba dwojga.
Blythe prychnęła, zamknęła oczy i potrząsnęła gło-
wą.
R
S
- Nie mogę za niego wyjść.
- Chyba nie powinnaś podejmować tej decyzji zbyt
pochopnie - odrzekła Joy. - Miałaś jeszcze za mało cza-
su, żeby sobie wszystko przemyśleć.
- Nie muszę się nad niczym zastanawiać. Nie wyj-
dę za niego. Popełniliśmy już jeden głupi błąd, nie nale-
ży teraz popełniać drugiego.
- A dlaczego małżeństwo z Adamem miałoby być
głupim błędem?
- Jak możesz mnie o to pytać? - Blythe wzięła do
ręki stertę listów i otworzyła pierwszą kopertę. - Wiesz,
co o sobie myślimy, co myśleliśmy od pierwszego na-
szego spotkania. On nie akceptuje kobiet w moim typie,
a ja nie akceptuję takich mężczyzn, jak on. Krótko mó-
wiąc, nie mamy ze sobą nic wspólnego. Możemy się
tylko wzajemnie unieszczęśliwić.
- Przyznaję, że zawsze między wami iskrzyło.
Adam jest jednym z najbardziej staroświeckich męż-
czyzn, jakich znam, a ty z pewnością zaliczasz się do
nowoczesnych kobiet. Ale w każdym razie macie teraz
coś wspólnego.
- Co?
- Dziecko.
- Och, tak - westchnęła Blythe. - Ale i tak nie mogę
ża niego wyjść. Jeszcze nawet nie zdecydowaliśmy się
na małżeństwo, a on już próbuje mną rządzić. Przez całe
dorosłe życie starałam się trzymać jak najdalej od nean-
dertalczyków, którzy próbowaliby zrobić ze mnie swoją
niewolnicę. Chyba rozumiesz, dlaczego nie mogę się na
to zgodzić?
R
S
- Rozumiem twoje motywy i zgadzam się, że mał-
żeństwo bez miłości najczęściej bywa błędem, ale prze-
cież jesteś w ciąży.
- I co z tego? - wzruszyła ramionami Blythe. Otwo-
rzyła następną kopertę, rzuciła okiem na wyjętą z niej
kartkę papieru i cisnęła ją do kosza na śmiecie. - W tym
kraju jest wiele kobiet, które samotnie wychowują dzie-
ci. Ja też mogę być jedną z nich. W końcu jestem do-
rosła, mam dwadzieścia osiem lat, dobrze prosperującą
firmę, a moja najlepsza przyjaciółka będzie mnie wspie-
rać na duchu przez okres całej ciąży. Czy to nie wy-
starczy?
- No tak, oczywiście, ale co będzie później, gdy
dziecko już się urodzi? - zauważyła Joy. - Craig i ja
wspólnie opiekujemy się Missy.
- Potrafię się zająć dzieckiem. Nie potrzebuj ę do
tego męża.
- Nie zapominaj, że ja przychodzę tu teraz tylko na
dwa dni w tygodniu. Kto zajmie się twoim dzieckiem,
gdy ty będziesz w pracy? Możesz je ze sobą przynosić,
tak jak ja przynoszę Missy, ale gdybyś chciała robić to
co dzień, będzie ci ciężko. Czy możesz sobie pozwolić
na dobrą niańkę?
- Pomyślę o tym w odpowiednim czasie. Na pewno
znajdę jakieś wyjście.
- Zapominasz o kilku innych ważnych sprawach.
- O jakich? - zdziwiła się Blythe.
- Pamiętaj o tym, gdzie mieszkasz i kim jesteś. To
nie jest Nowy Jork ani Los Angeles, tylko Decatur
R
S
w Alabamie. Mieszkamy w małym miasteczku. Wię-
kszość klientów twojej kwiaciarni nie odnosi się z sym-
patią do matek nieślubnych dzieci.
- Wiem - zachmurzyła się Blythe. - Adam też o
tym wspominał.
- Adam to kolejna ważna sprawa, której nie wzięłaś
pod uwagę. Będzie chciał uczestniczyć w życiu dziecka.
To, że nie jesteś jego żoną, nie umniejsza jego praw
ojcowskich.
- Więc co mi radzisz? - zapytała Blythe, opasując
plik rachunków gumką.
- Zgódź się na małżeństwo dla samej formalności,
tylko do czasu urodzenia dziecka. Potem możecie się
rozwieść. Niech Adam da dziecku swoje nazwisko. Usta-
licie sobie kwestie finansowe i prawa do odwiedzin. Je-
śli uda wam się jakoś dogadać, to będzie najlepszy pre-
zent, jaki możecie dać waszemu dziecku.
- Adam proponował właśnie takie rozwiązanie. Ale
może dałoby się jakoś uniknąć tego małżeństwa. Jeśli
weźmiemy ślub, on będzie chciał, żebym się zmieniła,
a ja z kolei będę chciała zmieniać jego. Każde z nas
będzie próbowało dopasować to drugie do swojego ide-
ału. Poza tym nie wiem, czy potrafilibyśmy wytrzymać
ze sobą, mieszkając pod jednym dachem.
- Moim zdaniem udowodniliście już, że potraficie
ze sobą wytrzymać - uśmiechnęła się Joy. - W każdym
razie przez jedną noc.
- Joy!
- A czy stałoby się coś złego, gdybyście obydwoje
R
S
trochę się zmienili? Wiem, że Adam ma staroświeckie
poglądy, ale przy odrobinie wysiłku na pewno uda ci się
go trochę zmodernizować.
- Szczerze wątpię - mruknęła Blythe. Wzięła z
biurka dwie sterty kopert i podała jedną przyjaciółce, a
drugą zaniosła na zaplecze. Joy poszła za nią, przerzuca-
jąc koperty.
- Skoro już podjęłaś decyzję, to nie rozumiem, po
co zgodziłaś się na tę kolację.
- Nie byłam w stanie logicznie myśleć, kiedy usły-
szałam propozycję małżeństwa. Zaskoczył mnie. Nie
spodziewałam się, że przyjmie na siebie winę za to, co
się stało. Nawet mi nie przyszło do głowy, że zechce
zabawić się w ojca.
Joy westchnęła, potrząsając głową.
- Tak naprawdę zupełnie go nie znasz. Tylko dla-
tego, że jest wysoki, przystojny, bardzo męski i opie-
kuńczy, zawsze ci się kojarzył z twoim ojczymem. Nigdy
nie dałaś mu żadnej szansy. Na pewno tamtej nocy zro-
zumiałaś, że on nie jest taki jak Raymond.
Blythe rzuciła plik rachunków na biurko, obok kal-
kulatora i drukarki komputerowej.
- Wiem, że Adam nie jest dokładnie taki, jak Ray-
mond. Jestem pewna, że nigdy nie obrażałby swojej
żony ani nie zdominowałby jej do tego stopnia, żeby nie
potrafiła myśleć za siebie, ale...
- Ale co?
- Ale Adam i ja to przeciwieństwo. On na pewno
chciałby, żebym co wieczór przygotowywała mu kola^-
R
S
cję, prała koszule i tak dalej. To małżeństwo byłoby
jedną wielką pomyłką.
- Jesteś tego pewna? - zapytała Joy.
- Absolutnie pewna. W żaden sposób nie mogę się
zgodzić na ślub.
- Blythe jest w ciąży, a ty jesteś ojcem? - zdumiał
się Craig Simpson i kilka razy odkaszlnął, próbując po-
wstrzymać śmiech.
- A co w tym takiego zabawnego? - wzruszył ra-
mionami Adam, krążący po biurze jak tygrys w klatce. -
Zrobiłem dziecko. I to nie byle komu, ale Blythe Elliott.
Jedynej kobiecie w tym kraju, która nienawidzi mnie do
szpiku kości! - zawołał, wznosząc oczy do nieba.
- Tamtej nocy chyba cię nie nienawidziła - zauwa-
żył Craig.
- Nie mam pojęcia, co wtedy do mnie czuła. Zasta-
nawiałem się nad tym tysiące razy. Kłóciliśmy się, jak
zwykle, a potem zaczęła się burza. Blythe dużo płakała
tego dnia. Chciałem ją pocieszyć, i...
- I sytuacja wymknęła się spod kontroli?
- Coś w tym rodzaju.
- Moim zdaniem ciągnęło was do siebie już od
pierwszego spotkania, tylko że żadne z was nie chciało
się do tego przyznać. Obydwoje próbowaliście z tym
walczyć.
- Blythe nie jest w moim typie. Wolę kobiety, które
nie przyjmują przez cały czas postawy obronnej i chcą,
żeby mężczyzna był mężczyzną. Kobiety, dla których
kariera nie jest ważniejsza od małżeństwa. - Adam cięż-
R
S
ko opadł na krzesło. - Zresztą ja też nie jestem w jej
typie. Za bardzo przypominam jej ojczyma, którego nie-
nawidzi.
- To znaczy, że małżeństwo nie wchodzi w grę?
- Niekoniecznie - mruknął Adam. - Myślę, że po-
winniśmy wziąć ślub ze względu na dziecko. I po to,
żeby nie stracić dobrej opinii. Obydwoje prowadzimy
interesy i jesteśmy zaangażowani w życie tutejszej spo-
łeczności. To małżeństwo będzie czystą formalnością.
Rozwiedziemy się, gdy dziecko się urodzi, i będziemy
je wychowywać na zmianę.
- Czy Blythe się na to zgodziła?
- Jeszcze nie, ale na pewno się zgodzi. W końcu to
dobry układ dla niej. Dam dziecku nazwisko, miłość
i finansowe wsparcie na resztę życia. I zaopiekuję się
Blythe w czasie ciąży.
- Blythe nie należy do kobiet, które lubią, by męż-
czyźni się nimi opiekowali - zaśmiał się Craig. - Jest na
to zbyt niezależna. Joy mówiła mi, że gdy Blythe wy-
prowadziła się od matki i ojczyma, niczego od nich nie
chciała. A Raymond Harold nie był biedakiem. Już
w college'u zarabiała na siebie. Utrzymuje się sama od
czasu, gdy skończyła osiemnaście lat.
- Przecież nie proponuję, że będę ją utrzymywał do
końca życia. Sporządzisz dla mnie dokumenty. Ustalimy
wszystko czarno na białym, żeby nie było żadnych nie-
porozumień.
- Brzmi to bardzo romantycznie - mruknął Craig,
wpatrując się w sufit.
R
S
- Wiesz dobrze, że w moim związku z Blythe nie ma
nic romantycznego. Jestem ojcem jej dziecka, więc mu-
szę się nią zająć.
- O ile dobrze pamiętam, powiedziałeś mi kiedyś,
że po tym, co zrobiła ci Lynn, nie chcesz się nigdy wię-
cej żenić.
- To prawda, ale nie zamierzałem też mieć dzieci.
- A jeśli Blythe odrzuci twoją wspaniałomyślną
ofertę? - zapytał Craig. - Może dojść do wniosku, że da
sobie radę bez ciebie i bez twoich pieniędzy.
- Och, wyjdzie za mnie i zgodzi się na wszystkie
warunki. Nie zostawię jej żadnego wyboru.
- Zdaje się, że nie znasz jej zbyt dobrze - mruknął
Craig. - Blythe nie należy do kobiet, które potulnie wy-
konują rozkazy, zwłaszcza mężczyzn.
- Ale ja jestem ojcem jej dziecka. Mam chyba ja-
kieś prawa?
- Proponuję, żebyś nie groził Blythe swoimi prawa-
mi, kiedy zabierzesz ją wieczorem na kolację.
- Nie mam zamiaru jej grozić, jeśli tylko okaże się
rozsądna. W końcu małżeństwo ze mną leży w jej inte-
resie.
- Pozostaje tylko pytanie, czy ona też tak sądzi?
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
Blythe podniosła do ust pierwszy kęs jedzenia i po-
czuła, że robi jej się niedobrze. Okazało się, że popełniła
błąd zamawiając rybę, ale była to jedna z jej ulubionych
potraw. Straciła już nadzieję, że kiedykolwiek przywy-
knie do ataków mdłości, które chwytały ją niespodzie-
wanie o różnych porach dnia i nocy.
- Przepraszam - wyjąkała, po czym zerwała się
z miejsca i rzuciła pędem między pogrążonymi w pół-
mroku stolikami. W połowie drogi uświadomiła sobie
nagle, że nie wie, gdzie znajdują się toalety. Piekący
smak w gardle narastał. Pochwyciła za ramię przecho-
dzącego obok kelnera.
- Za rogiem, na prawo - usłyszała.
Adam dogonił ją przy wahadłowych drzwiach z na-
pisem „Dla pań".
- Co się dzieje? - zapytał ze zdumieniem.
Nie miała czasu na wyjaśnienia. Wbiegła do środka,
zatrzaskując mu drzwi tuż przed nosem.
Zadudnił w nie pięściami.
- Blythe, czy dobrze się czujesz?
Co się mogło stać? Jedli znakomitą kolację i rozma-
R
S
wiali o muzyce. Okazało się, że obydwoje lubią dobry
jazz. Potem nagle na twarzy Blythe pojawił się dziwny,
zielonkawy odcień i odbiegła od stolika, jakby ścigało
ją stado demonów.
- Blythe! Odezwij się! - wołał przerażony Adam.
Odpowiedziało mu milczenie.
Po chwili, która wydawała mu się wiecznością, z sali
restauracyjnej wyszła atrakcyjna brunetka.
- Przepraszam panią - odezwał się Adam.
Brunetka uśmiechnęła się, obrzucając go zaciekawionym
spojrzeniem.
- Tak?
- Zdaje się, że moja przyjaciółka źle się poczuła.
Jest tam w środku. Chciałbym sprawdzić, czy nie po-
trzebuje mojej pomocy.
Kobieta roześmiała się.
- Ach, tak. Proszę mi powiedzieć, jak ona wygląda.
Wejdę tam i zobaczę.
- Drobna, niewysoka, rude włosy. Ubrana w czar-
no-białą sukienkę.
Brunetka weszła do toalety. Adam odczekał jeszcze
chwilę. Czoło miał spocone. Zastanawiał się, czy takie
zachowanie jest normalne u kobiet w ciąży. Słyszał
oczywiście o porannych mdłościach, ale przecież była
ósma wieczór!
Brunetka uchyliła drzwi i skinęła na niego.
- Jak ona się czuje? - zapytał.
- Okropnie wymiotowała. Dałam jej mokry papie-
rowy ręcznik, ale wygląda, jakby miała za chwilę ze-
R
S
mdleć.
Nie zastanawiając się ani chwili Adam wyminął bru-
netkę i wszedł do toalety. Blythe stała przy środkowej
umywalce, nadal wstrząsana torsjami. Adam wyjął z jej
ręki papierowy ręcznik i otarł jej twarz.
- Poranne mdłości o tej porze? Boże drogi, Blythe,
czy ty zawsze musisz robie wszystko na odwrót?
Wdychając powietrze wielkimi haustami, uderzyła
go w ramię, którym ją obejmował.
- Zostaw mnie w spokoju.
- Zabiorę cię do domu i zadzwonimy po doktora
Meyersa.
- Nic mi nie jest. Już mi przeszło. Chyba nie będę
więcej wymiotować.
- Chodź - rzekł Adam, biorąc ją na ręce. - Okropnie
mnie przestraszyłaś, kiedy tak nagle wybiegłaś z sali.
- Na litość boską, puść mnie - szepnęła. - Czyś ty
zwariował!
Brunetka rzuciła im uśmiech. W korytarzu natknęli
się na dwóch kelnerów i kierownika restauracji.
- Czy coś się stało, panie Wyatt? - zapytał kierow-
nik. - Czy moglibyśmy jakoś pomóc?
- Proszę rozliczyć rachunek razem z napiwkiem
z mojej karty kredytowej. Pani Elliott źle się poczuła.
Zabieram j ą do domu.
- Mam nadzieję, że to nie z powodu jedzenia? -
zmartwił się kierownik.
- Oczywiście, że nie - powiedział Adam, niosąc
Blythe w stronę wyjścia. Trzej mężczyźni szli krok w
krok za nimi. - Moja narzeczona spodziewa się dziecka.
R
S
To zwykła niedyspozycja żołądkowa o nietypowej porze
doby.
- Och! - wykrzyknęli mężczyźni jednogłośnie.
Adam wyniósł Blythe na zewnątrz i zatrzymał się,
czekając, aż chłopiec parkingowy podprowadzi jego sa-
mochód. Blythe wyrywała się, mamrocząc pod nosem
rozmaite groźby pod adresem Adama. Świeże powietrze
pomogło jej dojść do siebie.
- Po co to zrobiłeś? - syknęła z wściekłością.
- Co? - zapytał Adam niewinnie.
- Ogłosiłeś całemu światu, że będziemy mieli
dziecko! Ty i ja!
- Bo będziemy je mieli - uśmiechnął się. - Ty i ja.
- Nie musiałeś od razu informować o tym wszy-
stkich dokoła!
- Wstydzisz się tego, że jesteś ze mną w ciąży?
- Tak! Nie! Niczego się nie wstydzę, tylko poczu-
łam się zażenowana, kiedy wyniosłeś mnie stamtąd na
oczach całej sali i wszyscy usłyszeli, że jestem w ciąży.
A tak bardzo martwiłeś się o naszą opinię!
- Przecież jesteś w ciąży. Za kilka miesięcy wszy-
scy i tak się o tym dowiedzą. - Chłopiec przyprowadził
samochód i otworzył przed nimi drzwi. Adam posadził
Blythe w fotelu, a sam usiadł za kierownicą. - Poza tym
nie chciałem, żeby pan Dennison martwił się, że rozcho-
rowałaś się po jego znakomitej kolacji. I przecież powie-
działem im, że jesteś moją przyszłą żoną.
- Dla ścisłości powinnam ci wyjaśnić, że „poranne
mdłości” to tylko taka tradycyjna nazwa. Mogą się przy-
trafić o każdej porze dnia i nocy. - Uderzyła go w rękę,
R
S
gdy po raz drugi sprawdzał, czy ma dobrze zapięty pas.
-I nie jestem twoją przyszłą żoną! Jeszcze się nie
zgodziłam za ciebie wyjść.
- Czy mogłabyś przestać mnie bić? Za każdym ra-
zem, kiedy próbuję ci pomóc, dostaję po łapach - rzekł
Adam przekręcając kluczyk w stacyjce.
- To przestań mi pomagać - warknęła Blythe, krzy-
żując ramiona na piersiach, po czym zapadła w ponure
milczenie. Kolacja z Adamem okazała się pomyłką. Ża-
łowała, że kiedy po nią przyjechał, nie powiedziała mu
od razu, iż za niego nie wyjdzie. Oszczędziłaby im oby-
dwojgu tej nieprzyjemnej sceny w toalecie.
Po drodze żadne z nich nie odezwało się ani sło-
wem: Blythe mieszkała na drugim piętrze schludnego,
choć niezbyt nowoczesnego budynku w południo-
wo-zachodniej części miasta. Adam zatrzymał samochód
przed domem. Zanim zdążył wysiąść i otworzyć drzwi
po stronie pasażera, Blythe stała już na chodniku z klu-
czem do mieszkania w ręku.
A tak, znowu zapomniał, że ona nie życzy sobie, by
jej otwierał drzwi, składał za nią zamówienie w restaus
racji czy robił cokolwiek innego, czego wymagały sta-
roświeckie dobre maniery.
Naraz Blythe wydała dziwny jęk i pochwyciła
krawędź drzwiczek. Miała wrażenie, że nocne niebo wi-
ruje dokoła jej głowy.
- Och, nie - wymamrotała. - Znowu to samo
Spróbowała uczynić krok do przodu, ale zachwiała
się. Adam jednym skokiem znalazł się przy niej i pod?
R
S
trzymał ją.
- Kręci ci się w głowie? - zapytał.
- Trochę - przyznała. - Poczekaj chwilę, zaraz mi
przejdzie.
- Powinnaś pójść do domu i się położyć.
Nie zważając na jej protesty, wziął ją na ręce i za-
niósł na górę. Wyjął jej z ręki klucz do mieszkania,
otworzył drzwi i zapalił światło. Znajdowali się w salo-
nie. Adam skierował się w stronę kanapy pokrytej rusty-
kalnym obiciem w brązowe i beżowe paseczki, zarzuco-
nej stertą poduszek w kratkę, kwiatki i paski. Adam bez-
ceremonialnie odsunął na bok stary dębowy stolik i po-
łożył Blythe na kanapie. Sięgnął po narzutę, chcąc ją
przykryć, ale spojrzała na niego groźnie.
- Adamie, jest wrzesień. Nie musisz mnie niczym
przykrywać.
Usiadł obok niej w wielkim wiklinowym fotelu.
- Chcesz się czegoś napić? Wody? Coli? Whisky?
- Od zwykłej wody poczuję się jeszcze gorzej - od-
powiedziała, poprawiając poduszkę pod plecami. -I nie
mam w domu whisky. Alkohol nie jest wskazany dla
kobiet w ciąży. Ostatnio pijam wodę gazowaną.
- Jest w lodówce, czy mam wyjść do sklepu?
- Jest w lodówce ale nie chcę, żebyś mnie obsłu-
giwał.
Spróbowała się podnieść, Adam jednak lekko po-
pchnął ją z powrotem na kanapę.
- Przyniosę ci. Ty nosisz dziecko. Przynajmniej ty-
le mogę dla ciebie zrobić.
R
S
- Nie potrzebuję niczyjej opieki. Jestem dorosła i po-
trafię sama o siebie zadbać - powiedziała zaczepnie,
krzyżując ramiona na piersiach. Ten gest zaczynał coraz
bardziej irytować Adama.
- Mam nadzieję, że nie będziesz się tak zachowywać
przez najbliższe siedem miesięcy - powiedział. - Bo je-
śli tak, to nasze małżeństwo stanie się udręką dla nas
obydwojga.
Niechcący potrącił duży, drewniany domek dla lalek
stojący na niskim stoliku przy drzwiach do kuchni i za-
klął pod nosem.
- Nie musisz się martwić o to, czy nasze małżeństwo
będzie przyjemne, czy nie - mówiła właśnie Blythe. -
Bo nie będzie żadnego...
Nigdy jeszcze nie był w jej kuchni i zaskoczyło go
to, co zobaczył. Szafki pomalowane były na jaskrawe,
rustykalne kolory: czerwony, niebieski i złoty. Dokoła
drewnianego stolika nakrytego obrusem w kwiaty stały
cztery różne krzesła.
Znalazł w lodówce butelkę wody mineralnej o smaku
brzoskwiniowym, wrócił do salonu i uklęknął przy Blyr
the, podając jej szklankę.
- Dzięki - usłyszał.
- Co mówiłaś, kiedy byłem w kuchni?
Wypiła trochę wody i zerknęła na niego. Uśmiechał
się szeroko. Musiała mu odpowiedzieć uśmiechem.
- Nie mogę za ciebie wyjść.
Przez dłuższą chwilę patrzył na nią z dziwnym wy-
razem twarzy, potem podniósł się i zaczął chodzić po
R
S
pokoju.
- Mam zamiar być przy tobie podczas ciąży i ucze-
stniczyć w życiu mojego dziecka, niezależnie od tego,
czy weźmiemy ślub, czy nie. Małżeństwo leży bardziej
w twoim interesie niż w moim.
Blythe usiadła wyprostowana.
- Co masz na myśli?
- Będziesz mężatką w ciąży, a nie panną w ciąży.
- Wielkie rzeczy - wzruszyła ramionami. - Jest ko-
niec dwudziestego wieku, a nie lata pięćdziesiąte. Nie-
ślubne dzieci nie są niczym nadzwyczajnym.
- Ale nie moje. I nie tutaj, w Alabamie.
- Czy chcesz się ze mną ożenić tylko dlatego, że
twój honor tego wymaga? - zapytała, a gdy nie odpowie-
dział, wybuchnęła gniewem: - Jesteś przeżytkiem z cza-
sów, gdy mężczyźni żelazną ręką rządzili małymi ko-
bietkami, które nie potrafiły same o siebie zadbać.
Adam zwinął dłonie w pięści.
- Do diabła, Blythe, nie przypisuj mi takich poglą-
dów. Dlaczego z góry zakładasz, że wiesz, kim jestem
i co myślę?
- Moja córeczka nie potrzebuje ojca, który bę-
dzie uważał ją za słabą, bezradną istotę i nigdy nie po-
zwoli jej poczuć się pełnym człowiekiem - odrzekła
ostro.
- Mylisz mnie chyba z kimś innym. Moja córka nie
będzie słaba i bezradna, a ja nigdy nie będę próbował
umniejszać jej wartości. Będzie wiedziała, że jest wyjąt-
kowa i że zrobiłbym dla niej wszystko.
R
S
- Moja córka nie będzie potrzebowała mężczyzny,
który musiałby się nią opiekować! - zawołała Blythe
z gniewem.
- Czy ty słyszysz, co mówisz? Zachowujesz się zu-
pełnie nierozsądnie. Nasze dziecko, wszystko jedno, on
czy ona, będzie potrzebowało opieki nas obydwojga.
Wszystkie dzieci potrzebują troski!
Blythe przeklęła w duchu własną głupotę. Oczywi-
ście, że dzieci potrzebują opieki. Adam po prostu nie
rozumiał, o co jej chodzi. Typowy mężczyzna!
- To małżeństwo nie przyniosłoby niczego dobrego
- powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. - Gdybym
wiedziała, że będziesz próbował zająć się mną i mo-
im dzieckiem, w ogóle bym ci nie mówiła, że jestem
w ciąży.
- Ale powiedziałaś, i bardzo się z tego cieszę. -
Adam postąpił o krok do przodu, ale zatrzymał się, gdy
zauważył, że Blythe zaczyna się cofać. - Teraz obydwo-
je musimy myśleć przede wszystkim o tym, co będzie
najlepsze dla dziecka.
- A co twoim zdaniem będzie dla niego najlepsze?
- Powinno mieć rodziców, którzy będą małżeń-
stwem, gdy się urodzi. Rodziców, którzy będą potrafili
rozsądnie podzielić się opieką nad nim. Dziecku potrzeb-
na jest matka, która nie opowiada mu najgorszych rzeczy
o ojcu, oraz ojciec, który szanuje matkę.
W teorii Blythe zgadzała się z nim, ale nie była
pewna, czy on sam rzeczywiście wierzy w to, co mówi,
czy też mówi to tylko dlatego, że jego zdaniem Blythe
R
S
właśnie to chciałaby usłyszeć.
- Rozumiem - mruknęła.
- Naprawdę? Czy rzeczywiście to rozumiesz?
Adam obszedł dokoła stolik i nie zważając na wyraź-
ną niechęć Blythe ujął mocno jej dłonie w swoje.
- Wydaje mi się, że nie możemy mieszkać pod jed-
nym dachem. Będziemy się ciągle kłócić, a to na pewno
nie jest dobre dla dziecka. - Spróbowała wyszarpnąć
dłonie. - Puść mnie.
- To będzie małżeństwo tylko na papierze - perswa-
dował Adam. - Będę z tobą chodził na zajęcia do szkoły
rodzenia. Chcę być przy porodzie. A potem, gdy już
dojdziesz do siebie, rozwiedziemy się. Będę wspomagał
nasze dziecko finansowo. Zbuduję wam dom.
- To bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony. A
co ty będziesz z tego miał?
- Przejdę przez całe doświadczenie ojcostwa.
- I?
- Chcę części praw do wychowywania dziecka.
- Co dokładnie przez to rozumiesz?
- Dziecko będzie mieszkało na przemian ze mną i
z tobą. Możemy ustalić to tak, żeby było najlepiej dla
niego.
Blythe znów spojrzała na swoje dłonie. Adam
wreszcie je puścił.
- Nie chcę za ciebie wychodzić, a gdybyś potrafił
zdobyć się wobec siebie na szczerość, to przyznałbyś, że
ty też nie chcesz się ze mną żenić. Tak naprawdę nawet
się nie lubimy, chociaż spędziliśmy ze sobą noc.
R
S
- Może potrafilibyśmy się polubić, gdybyśmy tylko
dali sobie na to szansę. Może moglibyśmy zostać przy-
jaciółmi.
- Wątpię, czy kiedykolwiek się tak stanie.
- Dlaczego? - uśmiechnął się Adam. - Przed kilko-
ma miesiącami żadne z nas by nie uwierzyło, że kiedy-
kolwiek będziemy kochankami, no i sama widzisz, co
się stało.
Blythe jęknęła.
- Mogę ci obiecać tylko tyle, że zastanowię się nad
tym.
- Jak długo chcesz się zastanawiać? Wiesz, że nie
mamy za wiele czasu. Nie chcę, żebyśmy brali ślub
w drodze na porodówkę.
- Nie pozwolę, żebyś mną rządził i podejmował za
mnie decyzje. I nie będę z tobą sypiać.
- Czy wyjdziesz za mnie, jeśli się zgodzę na te wa-
runki?
- Nie wiem. Muszę się zastanowić.
- Daję ci czas do sobotniego wieczoru. W sobotę
zabiorę cię na kolację i ustalimy datę ślubu. - Adam
podszedł do drzwi wyjściowych, otworzył je i obejrzał
się jeszcze, stojąc w progu. - Ja też mam kilka warun-
ków. Nie pozwolę się wykluczyć z niczego, co dotyczy
naszego dziecka, i nie będziesz mogła spotykać się
z żadnym innym mężczyzną w czasie trwania naszego
małżeństwa.
Blythe otworzyła usta ze zdumienia.
- Mam się z nikim nie spotykać? - Zaśmiała się, po-
R
S
trząsając głową. - Za kilka miesięcy będę wyglądała jak
volkswagen garbus, a ty się boisz, żebym ci nie przypra-
wiała rogów!
Adam wziął głęboki oddech.
- Moja pierwsza żona zrobiła ze mnie idiotę. Nawet
jeśli nie będzie to prawdziwe małżeństwo, nie chciałbym
znów znaleźć się w podobnej sytuacji.
- A ty? To znaczy... ponieważ nie będziemy ze sobą
sypiać, czy będziesz się spotykał z kimś innym?
- Chyba uda mi się żyć w celibacie przez sześć czy
siedem miesięcy - rzekł Adam bohatersko, chociaż skó-
ra mu cierpła na tę myśl. Miał tylko nadzieję, że Blythe
nie będzie się szczególnie upierać przy tym akurat wa-
runku.
- Jednym słowem, obydwoje zgadzamy się na to, że
w czasie trwania naszego małżeństwa nie będziemy mie-
li żadnych innych partnerów, tak?
Adam powściągnął uśmiech, zastanawiając się, czy
Blythe zdaje sobie sprawę, co powiedziała. „Innych"
partnerów - to znaczy, że jednak nie wykluczała myśli
o sypianiu z nim.
- Tak - potwierdził.
- Dobrze. Zastanowię się nad twoją propozycją, ale
nie obiecuję odpowiedzi wcześniej niż w sobotę wie-
czorem.
Adam zamknął drzwi, wyszedł na zewnątrz, wsiadł
do samochodu i ruszył, przez cały czas pogwizdując.
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nadszedł dzień ślubu. Blythe była w trzecim miesią-
cu ciąży i figura już zaczynała jej się zmieniać. Choć
nikt tego nie zauważał, ona sama uświadamiała sobie te
zmiany aż za dobrze. Niegdyś płaski brzuch wystawał
nieco, piersi stały się pełniejsze, a twarz lekko się za-
okrągliła.
Adam obiecał pokryć koszty ślubu, który miał się
odbyć zgodnie z życzeniami Blythe. Powiedział, że jeśli
ma ją to uszczęśliwić, może sobie zafundować nawet
białą suknię z trenem i tuzin druhen. Propozycja była
kusząca, Blythe jednak uznała, że skoro nie będzie to
prawdziwe małżeństwo, ślub powinien być skromny, i
Adam proponował jej także podróż poślubną w do-
wolne miejsce na świecie, ale odrzuciła i tę ofertę. Mio-
dowe miesiące są dla zakochanych.
W końcu ustalili, że skromna uroczystość odbędzie
się w domu ojca Joy w dzielnicy Delano Park. Joy i Cra-
ig mieli być świadkami. Blythe nie miała rodziny od
czasu, gdy jej matka zginęła w katastrofie samolotowej
przed sześciu laty. Nie chciała też zapraszać nikogo ze
swych przyjaciół ani znajomych. Adam także zgodził się
R
S
nie zapraszać swoich przyjaciół ani partnerów w intere-
sach, stwierdził jednak, że będzie musiał wydać dla nich
osobne przyjęcie w ciągu najbliższych tygodni. Blythe
zgodziła się na to, aczkolwiek niechętnie.
- Gotowa? - zapytała Joy podając jej bukiet blado-
różowych róż. Blythe wzięła go do ręki z wymuszonym
uśmiechem. W kącikach jej oczu zebrały się łzy.
- Proszę, powiedz mi, że nie popełniam drugiego
największego błędu w życiu.
- Moim zdaniem to najlepsza rzecz, jaka mogła ci się
przytrafić. Ale jeśli będziesz się spodziewać najgorszego
po Adamie, to nigdy nie zdobędziesz się na to, żeby mu
zaufać. Będziesz czyhać na każdy jego błąd, choćby
najmniejszy. Jeśli chcecie żyć w przyjaźni dla dobra
dziecka, musicie się nauczyć ufać sobie nawzajem.
Z salonu rozległa się muzyka. Blythe prosiła Joy
o wybranie czegoś stosownego. Marsz weselny był ab-
solutnie wykluczony. Okazało się, że Jóy wynajęła har-
fistkęi wiolonczelistę. Blythe odniosła wrażenie, że jest
to nieco zbyt romantyczny zestaw jak na tego rodzaju
ślub.
Joy, ubrana w lawendową sukienkę i z bukiecikiem
fiołków w ręku, poszła przodem. Adam i Craig, oby-
dwaj w czarnych garniturach, czekali już w salonie.
W klapę marynarki Adama wpięty był pączek róży. Bly-
the utkwiła wzrok w Biblii trzymanej przez pastora.
Muzycy zaczęli grać „Ave Maria". Blythe poczuła
ściskanie w gardle. Podała Joy swój bukiet. Adam ujął
R
S
jej dłoń i podniósł do ust.
- Obiecuję, że wszystko będzie w porządku - sze-
pnął jej do ucha.
Lekko skinęła głową i zwróciła się twarzą do pastora.
Gdy było już po wszystkim, niczego prawie nie pa-
miętała z całego ślubu oprócz pocałunku Adama. Spo-
dziewała się szybkiego muśnięcia ust, on jednak pod-
niósł ją do góry i pocałował długo i namiętnie.
Gdy Joy wprowadziła ich do eleganckiej jadalni swe-
go ojca, Blythe zaparło dech z wrażenia na widok wiel-
kiego tortu o wysokości półtora metra, udekorowanego
białym lukrem i pączkami różowych róż.
- Joy, coś ty zrobiła? - zapytała ze zdumieniem.
- To tylko tort i szampan. Ale panna młoda dostanie
napój imbirowy.
Joy wyglądała na uszczęśliwioną i Blythe nie miała
serca jej łajać.
- Masz aparat, tato? - zawołała tymczasem jej przy-
jaciółka i skinęła na nowożeńców: - Chodźcie tu, musi-
cie pokroić tort! Blythe, masz nakarmić Adama, a potem
on ciebie. Tato, ty rób zdjęcia.
Franklin zastosował się do poleceń córki, choć pod
nosem narzekał, że Joy powinna była wynająć profesjo-'
nalnego fotografa. Joy uciszyła go, wyjaśniając szeptem,
że Blythe jej tego zabroniła.
- Chodź tu, kochanie - rzekł Adam, podając żonie
srebrny nóż. Nakrył jej dłoń swoją i dodał: - Nie psuj
Joy radości. Bardzo się starała, żeby ten dzień był dla
nas szczególny.
R
S
- Wiem - uśmiechnęła się Blythe.
Wspólnie pokroili tort i nakarmili się wzajemnie.
- Czy zaplanowaliście już podróż poślubną? - zapy-
tał Franklin.
- Niezupełnie - odpowiedział Adam.
- Nie - zaprzeczyła jednocześnie Blythe.
- Mówiłam ci przecież, tato - wtrąciła Joy - że
Adam i Blythe nie jadą w podróż poślubną. Wolą zostać
w domu i od razu rozpocząć wspólne życie.
Blythe zadrżała, wyobrażając sobie wspólne życie
z Adamem. Jak uda im się dogadać w codziennych spra-
wach? Nie miała ochoty wyprowadzać się ze swojego
mieszkania. Urządzenie trzypokojowego wnętrza zajęło
jej kilka lat. Adam prosił, żeby przeprowadziła się do
niego, ale myśl o zamieszkaniu w sterylnych pomiesz-
czeniach pełnych szkła i chromu absolutnie do niej nie
przemawiała. Wiedziała zresztą, że to mieszkanie będzie
im się nieustannie kojarzyło ze wspólnie spędzoną nocą.
Zaproponowała, żeby mieszkali oddzielnie, ale na to
z kolei Adam nie chciał się zgodzić. Powiedział stanow-
czo, że nie ma zamiaru tracić ani chwili z okresu jej
ciąży. Musieli więc zawrzeć tymczasowy kompromis.
Postanowili, że zamieszkają w domu, który kiedyś nale-
żał do ojca Adama. Był to niewielki budynek położony
na przedmieściu Decatur, oddalony tylko o kilka kilo-
metrów od nowej, eleganckiej dzielnicy, w której mie-
szkali Joy i Craig. W domu były trzy sypialnie. Co pra-
wda Adam miał stąd daleko do swojego biura, ale kwia-
ciarnia Blythe znajdowała się w pobliżu.
R
S
Jej praca była kolejnym punktem spornym. Adam
upierał się, że nie powinna pracować, będąc w ciąży.
Blythe jednak przypomniała mu, że nie jest zwykłym
pracownikiem, ale właścicielką Petals Plus. Niektóre
sprawy wciąż pozostawały nie rozwiązane, ale w końcu
osiągnęli pewien kompromis. Blythe obiecała zatrudnić
dwie dodatkowe osoby, które przychodziłyby do kwia-
ciarni w dni, kiedy Joy miała wolne.
Adam rozejrzał się dokoła i zauważył, że wszyscy
patrzą na nich wyczekująco. Pochwycił Blythe za rękę.
- Chyba powinniśmy zatańczyć.
- Co? - zdumiała się, ale on pociągnął ją za sobą.
- Tylko jeden taniec, żeby zrobić przyjemność Joy,
a potem może uda nam się wymknąć.
Blythe pozwoliła się poprowadzić do powolnego tań-
ca. Ramiona Adama obejmowały ją mocno. Zadrżała. Za
każdym razem, gdy znajdowała się blisko niego, jej ciało
przypominało sobie tamtą namiętną noc i zaczynało
drżeć z pożądania.
Poruszali się powoli. Na twarzy Adama widniał
uśmiech, jakby nie ożenił się przed chwilą z kobietą,
która nie chciała zostać jego żoną. Wiedział, że dla Bly-
the ta uroczystość była trudniejsza do zniesienia niż dla
niego. Gdyby nie upierała się tak bardzo, by trzymać go
na dystans, ich tymczasowe małżeństwo mogłoby się
okazać całkiem przyjemne. Ponieważ jednak jego świe-
żo poślubiona żona uparła się, że go nie polubi, czekało
go co najmniej siedem miesięcy celibatu w związku,
który z łatwością mógł przeistoczyć się w piekło.
R
S
No cóż, człowiek robi to, co musi. A Adam był zde-
cydowany jak najbardziej ułatwić Blythe życie podczas
tych siedmiu miesięcy. Miał tylko nadzieję, że spotkają
się w pół drogi.
Blythe i Adam stali na werandzie. Ojciec mówił kie-
dyś Adamowi, że kupił ten dom dla matki w kilka lat po
ślubie. Adam otworzył drzwi i wziął Blythe na ręce.
- Co ty wyrabiasz? - zawołała, chmurząc się.
- Chcę przenieść pannę młodą przez próg - rzekł,
wnosząc ją do salonu.
- Śmieszne - prychnęła. - Za bardzo się przejąłeś
tym głupim weselem, które urządziła nam Joy. Puść
mnie!
Postawił ją powoli, ocierając zmysłowo o siebie. Od-
skoczyła od niego jak oparzona.
Zapalił światło. Salon i przylegająca do niego jadalnia
urządzone były w kolorach ciepłego brązu i błękitu. Na
stole stał bukiet różowych róż i butelka gazowanego
soku jabłkowego.
- Przypuszczam, że to też robota Joy - rzekła Blythe,
rozglądając się dokoła.
- Chodzi ci o róże i o sok? - zapytał Adam, - Nie,
to był mój pomysł.
- Och.
- Twoje rzeczy są w największej sypialni, po lewej
stronie. Masz tam osobną łazienkę - wyjaśnił Adam.
Zdjął marynarkę i krawat i rzucił je na sofę.
R
S
- Dziękuję. Chyba pójdę się przebrać w jakieś dżinsy
- mruknęła Blythe. Weszła do sypialni i z wrażenia za-
parło jej dech. Co się tu stało? Widziała ten pokój przed
rokiem, gdy mieszkali tu Craig i Joy, zanim ukończo-
no ich nowy dom. Wówczas sypialnia urządzona była
w kolorach brązu i zieleni. Cały wystrój wnętrza ema-
nował męskością. Może pomyliła pokoje. Ale nie;
w otwartej szafie wisiały jej ubrania, a na stoliku leżały
kosmetyki.
Ściany przemalowano na jej ulubiony jasnoróżowy
kolor. Wstawiono także nowe meble - mahoniowe anty-
ki. Na wielkim łóżku leżała różnobarwna narzuta i sterta
koronkowych poduszek.
Blythe przygryzła wargę i w jej oczach zebrały się łzy.
A niech to! Dlaczego Adam zrobił coś tak romanty-
cznego? Zupełnie zmienił wystrój pokoju - specjalnie
dla niej.
Otarła oczy, wygrzebała z szafy stare dżinsy oraz ba-
wełniany sweter z krótkimi rękawami i z westchnieniem
zrzuciła buty. Niestety, dżinsy nie chciały się zapiąć
w pasie. Właśnie walczyła z opornym guzikiem, gdy
z salonu dobiegły ją dźwięki „Summertime". Poczuła,
że jej ciało pokrywa się gęsią skórką.
Nie, nic z tych rzeczy. Nie wolno się poddawać ro-
mantycznemu nastrojowi i okazywać słabości. Już raz
pozwoliła sobie na to i właśnie dlatego teraz musiała
brać ślub. Adam Wyatt słusznie miał opinię kobieciarza.
Wciągnęła oddech i jeszcze raz spróbowała dopiąć
dżinsy. W tej samej chwili usłyszała pukanie do drzwi.
R
S
W progu stanął Adam. Spojrzał na jej wysiłki z szero-
kim uśmiechem.
- Zdaje się, że niedługo trzeba ci będzie kupić ubra-
nia ciążowe.
Blythe obciągnęła sweter.
- Nieprawda. Te dżinsy zawsze były trochę za cia-
sne.
- Dobrze w nich wyglądasz. Ładnie cię opinają.
Oparła dłonie na biodrach, spoglądając na niego
groźnie.
- Chciałeś czegoś? Dlaczego wszedłeś tu bez py-
tania?
Czy chciał czegoś? Owszem, nocy poślubnej. Po co
wszedł do jej pokoju? Bo miał nadzieję, że usłyszy po-
dziękowanie za zmianę wystroju.
- A czy potrzebuję pozwolenia, żeby wejść do twojej
sypialni?
- Oczywiście, i dobrze o tym wiesz! Jeśli mamy ra-
zem mieszkać, to musisz się nauczyć szanować moją
prywatność.
Adam westchnął ciężko. Już się zaczyna! Czy tak
będzie przez całe siedem miesięcy?
- Nigdy więcej nie wejdę tu bez zaproszenia. Chcia-
łem ci tylko powiedzieć, że nastawiłem muzykę i przy-
gotowałem sok. Może moglibyśmy przez chwilę posie-
dzieć razem i porozmawiać.
- O czym?
- O wszystkim - wzruszył ramionami. - Możemy
sobie ustalić jakieś zasady współżycia, jak na przy-
kład to, że mam nie wchodzić do twojej sypialni nie-
R
S
proszony.
- Dobrze - zgodziła się Blythe, żałując swojego wy-
buchu. - Chyba musimy się umówić, jak mamy się
zachowywać, żeby jak najmniej denerwować się wza-
jemnie.
Boso poszła za nim do salonu i usiadła na sofie.
Adam podał jej kieliszek do szampana wypełniony mu-
sującym sokiem jabłkowym.
- Może wzniesiemy toast?
Skinęła głową.
- Za wzajemną tolerancję przez najbliższe siedem
miesięcy i za to, żebyśmy zostali przyjaciółmi dla dobra
naszego dziecka.
Blythe z namysłem sączyła sok.
- Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam. Po
prostu nie chcę...
- Blythe, nie musisz się mnie bać. Nie mam za-
miaru uwieść cię podstępnie, jeśli tego właśnie się oba-
wiasz. To, co się zdarzyło między nami po chrzcinach
Melissy jest dla mnie taką samą zagadką jak dla ciebie.
Blythe poczuła, że po jej policzkach rozpełza się
zdradziecki rumieniec.
- Gdy Joy zaszła w ciążę, uświadomiłam sobie, że ja
też bardzo chcę mieć dziecko. Ale ponieważ nie plano-
wałam małżeństwa, zakładałam, że nigdy nie będę w
ciąży. Boże, ależ się pomyliłam.
- Nie my pierwsi i nie ostatni złapaliśmy się w tę
pułapkę - odrzekł Adam, siadając obok niej.
- Nasze dziecko nie może się dowiedzieć, że stało
się dla nas pułapką - rzekła Blythe ze łzami w oczach. -
R
S
Musi się czuć kochane i upragnione.
- Nie martw się. Chcę tylko jego dobra - zapewnił
ją Adam. - Przecież po to wzięliśmy ten ślub.
- Oczywiście - uśmiechnęła się Blythe. - Skoro ma-
my mieszkać razem przez kilka miesięcy, to powinniśmy
ustalić jakieś zasady.
- Nie musisz się zajmować sprzątaniem - rzekł
Adam. - Pearl może to robić.
- To nie jest konieczne. Nigdy nie miałam pokojów-
ki i teraz też jej nie potrzebuję. Nie sądzisz, że poradzi-
my sobie sami z prowadzeniem domu? Czy może uwa-
żasz, że to jest zajęcie wyłącznie dla kobiet?
- Wolałbym, żeby Pearl się tym zajmowała, ale jeśli
nie chcesz, to możemy pójść na kompromis. Pearl będzie
tu przychodziła tylko raz w tygodniu, do cięższych prac.
Blythe spojrzała na niego z dezaprobatą.
- Niech będzie. A co z gotowaniem? Jeśli nie masz
nic przeciwko temu, proponuję, żebyśmy gotowali na
zmiany.
- Nie jestem najlepszym kucharzem - odrzekł
Adam. - Miałem nadzieję, że ty się tym zajmiesz.
Umiesz chyba gotować?
- Umiem. - A zanim to małżeństwo dobiegnie koń-
ca, ty też będziesz umiał, pomyślała.
- W takim razie liczę na to, że codziennie dostanę
domową kolację.
Blythe uśmiechnęła się fałszywie. Właśnie tego się
spodziewała. Adam oczekiwał, że żoneczka będzie go
co wieczór witała z kolacją.
R
S
- Chętnie przygotuję kolację co drugi dzień - powie-
działa. - Na zmianę z tobą. Nie martw się, nie musisz
sam gotować, jeśli nie chcesz. Zadowolę się jedzeniem
z restauracji.
Adam skrzywił się, ale skinął głową. Blythe chciała
ustalić jeszcze kilka szczegółów.
- Ja nie będę wchodziła do twojej sypialni bez zapro-
szenia, a ty do mojej.
- Zgoda.
- Zwykle wychodzę do pracy około dziewiątej.
Wstaję o siódmej. Jeśli chcesz, możemy jeść śniada-
nia razem. Oczywiście zdarzają się dni, kiedy nic nie
jadam.
- Chcesz powiedzieć, że poranne mdłości rzeczywi-
ście czasami przytrafiają ci się rano? - zaśmiał się.
- Doktor Meyers mówi, że to powinno już niedługo
minąć.
- Następnym razem pójdę z tobą do niego.
- To będzie dopiero za kilka tygodni.
- Chcę się upewnić, czy rzeczywiście robię dla cie-
bie wszystko, co możliwe.
- Chciałabym mieć poród rodzinny - powiedziała
Blythe, obserwując Adama uważnie. - Jeśli nie zechcesz
przy tym być, poproszę Joy. Ona na pewno chętnie to
dla mnie zrobi.
- Nie musisz jej prosić. Będę z tobą.
- To na pewno jeszcze nie wszystko. Pewne rzeczy
będziemy musieli ustalać na bieżąco - powiedziała Bly-
the. - Jeszcze nigdy nie mieszkałam z mężczyzną. To
R
S
znaczy...
- Rozumiem - zapewnił Adam. - To, że mieszkamy
w jednym domu, nie oznacza jeszcze, że naprawdę je-
steśmy razem. Nie musisz mi o tym przypominać.
- Masz rację. Przepraszam. - Blythe podniosła się.
- Chyba się pożegnam. To był wyczerpujący dzień i je-
stem już zmęczona.
- Do zobaczenia rano.
Patrzył za nią, gdy odchodziła do swojej sypialni. Jej
sypialnia. Zwykle tam spał, gdy zatrzymywał się w tym
domu. Teraz wynajął dekoratora wnętrz, by zupełnie
zmienić wystrój. Dla niej.
Dla siebie wybrał pokój gościnny. Kiedyś, wiele lat
temu, był to jego pokój. Ojciec Adama mieszkał tu aż
do śmierci. Zmarł przed dwunastu laty na atak serca.
Adam nigdy nie przyprowadził żadnej kobiety do domu
ojca, ale teraz zamieszkał tu ze swoją żoną.
Żoną!
Rozebrał się, zrzucając ubranie na podłogę, i wszedł
do łazienki. Stanął pod prysznicem i odkręcił strumień
ciepłej wody. Postanowił, że ogoli się rano. Ciemny
zarost na brodzie tym razem nikomu nie będzie prze-
szkadzał.
Zgasił światło i wszedł do łóżka. Mijały jednak mi-
nuty, potem godziny, a on wciąż nie mógł zasnąć, prze-
śladowany wizjami Blythe, która znajdowała się tak bli-
sko. Zastanawiał się, czy gdyby mógł się z nią dzi-
siaj kochać, byłoby im równie dobrze jak za pierwszym
razem.
R
S
Wreszcie zapadł w niespokojną drzemkę pełną niejas-
nych majaków. Obudził się nagle, rozdrażniony i spoco-
ny. Chciało mu się pić. Narzucił szlafrok i cicho wyszedł
z sypialni.
Na korytarzu usłyszał jakiś dźwięk. Stłumiony
szloch.
Blythe? Blythe płakała.
Sięgnął do klamki jej drzwi, ale w porę przypomniał
sobie, że nie wolno mu tam wejść bez pytania. Przyłożył
ucho do drzwi i zastukał cicho. Żadnej odpowiedzi.
Szloch ustał. Zastukał odrobinę mocniej.
- Tak?
Głos Blythe brzmiał po dziecinnemu.
- Mogę wejść?
- Nie, ja... Czego chcesz?
- Usłyszałem, że płaczesz. Chcę tylko sprawdzić,
czy wszystko w porządku.
- Wszystko w porządku! - zawołała głośno i sta-
nowczo.
- Mam ci uwierzyć na słowo?
- No dobrze, wejdź i sam się przekonaj.
Otworzył drzwi. Przez koronkowe firanki do sypialni
wpadało światło księżyca. Blythe siedziała na łóżku
z kolanami podciągniętymi pod brodę. Włosy miała po-
targane, oczy zapuchnięte, nos zaczerwieniony.
- Co ci jest, kochanie? Dlaczego płakałaś? - zapytał,
podchodząc bliżej.
- Jak możesz pytać? - wyjąkała, ściskając kurczowo
prześcieradło. - Jestem w ciąży i jestem twoją żoną! -
R
S
zawołała.
Adam wzruszył ramionami.
- Brzmi to tak, jakby nic gorszego nie mogło cię
spotkać w życiu.
- Wiem, że powinnam się cieszyć. Joy tak uważa.
W końcu jesteś najlepszą partią w Alabamie, a mnie
udało się złapać cię na męża. - Znów zaszlochała. - To
moja noc poślubna, a ja potrafię myśleć tylko o tym,
że...
- O czym, Blythe? - zapytał Adam. Nie wiedział, jak
ma się zachować. Jego żona siedziała tu już Bóg jeden
wie jak długo, wypłakując sobie oczy dlatego, że za
niego wyszła.
- Że noc poślubna powinna wyglądać inaczej.
- A jak?
Strugi łez spływały po jej policzkach. Puściła prze-
ścieradło i otarła twarz czubkami palców.
- Szczęśliwa… - załkała. - Noc poślubna powinna
być... szczęśliwa.
Adam chwycił ją w ramiona. Nie protestowała, choć
ciało miała sztywne jak kawał drewna.
- A co mogę zrobić, żebyś poczuła się szczęśliwa?
Spojrzała mu w twarz, drżąc na całym ciele.
- Nie mam zamiaru się z tobą kochać. Żadnego se-
ksu. Tak się umawialiśmy - wyjąkała.
- Dobrze, seks nie wchodzi w grę. W takim razie co
mogę zrobić innego? - uśmiechnął się.
Odsunęła się gwałtownie i mocno uderzyła go w
ramię.
- To nie jest zabawne!
R
S
- Au! - Roztarł ramię i szybko pocałował ją w nos.
- Naprawdę nie wydaje ci się to zabawne? Mnie tak.
Nie minęły jeszcze nawet dwadzieścia cztery godziny,
odkąd jesteśmy małżeństwem, i jeśli nie liczyć godziny,
którą przepłakałaś, cały ten czas spędziliśmy, kłócąc się.
Chcę cię uszczęśliwić, kochając się z tobą, a ty odma-
wiasz, ale nie mówisz mi, co mogę zrobić innego.
- Nic nie możesz zrobić. Zostaw mnie w spokoju.
- Nie mogę tak po prostu wyjść i zostawić cię w ta-
kim stanie.
- Dlaczego?
- Twoje zdenerwowanie nie jest dobre dla dziecka
- wyjaśnił, wiedząc, że Blythe będzie musiała przyjąć
ten argument bez dyskusji.
- Och - wyjąkała.
- Więc co mogę dla ciebie zrobić? - powtórzył.
- Możesz przygotować trochę popcornu, otworzyć
jeszcze jedną butelkę tego soku jabłkowego i prze-
siedzieć ze mną resztę nocy, oglądając maraton fil-
mów o Draculi w telewizji - powiedziała zastanawiając
się, co ją podkusiło, żeby wymyślać takie idiotyzmy.
Oczywiście, to właśnie robiłaby, gdyby była teraz sama
w domu.
- Lubisz horrory? - zapytał Adam.
- Uwielbiam!
- Ja też.
- Chyba żartujesz? - zdumiała się Blythe.
- Chodź, skarbie, zrobię z ciebie szczęśliwą kobietę
- zaśmiał się, wyciągając do niej rękę.
R
S
Gdy na niebie pojawił się pierwszy brzask, Blythe
spała spokojnie w ramionach Adama. Siedzieli w salo-
nie na sofie, obok na stoliku stało pudełko z popcornem
i dwie puste szklanki, a na ekranie telewizora Dracula
uwodził młodą, niewinną ofiarę.
Adam gładził Blythe po ramieniu, w duchu przekli-
nając swoją głupotę. Wpadł we własne sidła i tylko sie-
bie mógł za to winić.
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Blythe, gdzie są moje brązowe skarpetki? - zawo-
łał Adam, przetrząsając szufladę. - Zdaje się, że prałaś
wczoraj ciemne rzeczy?
Niech to diabli, nie przywykł do takiego życia. Nig-
dy jeszcze nie był zdany na łaskę kobiety, która jest
kiepską gospodynią. Od czasu rozwodu praniem, zaku-
pami i innymi codziennymi obowiązkami zajmowała się
gosposia, Pearl.
- Poszukaj na suszarce - odkrzyknęła Blythe ze
swojej sypialni. - Nie miałam czasu poskładać bielizny.
Mamrocząc coś pod nosem, poszedł boso do pomie-
szczenia służącego za pralnię. Na suszarce stał wielki
wiklinowy kosz pełen upranych ręczników i ubrań.
Obok leżała sterta skarpetek. Przerzucił je i natrafił na
te, których szukał.
Trzy tygodnie małżeńskiego szczęścia zupełnie go
wykończyły. Ale czego właściwie mógł się spodziewać?
Był żonatym mężczyzną, który musiał zrezygnować ze
swojego mieszkania, gosposi i życia seksualnego.
I w imię czego? Wszystko dla tej nadwrażliwej, rudej
istoty, która nie chciała z nim sypiać, rzadko podawała
R
S
mu kolację, gdy wracał z pracy, i nie zawracała sobie
głowy odkładaniem na miejsce skarpetek!
Zatrzymał się w drzwiach sypialni i ujrzał Blythe,
która właśnie usiłowała ułożyć gęste rude włosy
w schludną fryzurę.
- Masz jakieś problemy? - zapytał.
Znieruchomiała, patrząc na niego.
- Znalazłeś skarpetki?
Pokiwał głową.
- Nie musisz się zajmować praniem. Zgódź się po
prostu, żeby Pearl to robiła.
- Umawialiśmy się inaczej. Powinniśmy się wspól-
nie zająć wszystkimi obowiązkami domowymi. To nie
będzie sprawiedliwe, jeśli Pearl zacznie cię wyręczać.
- Mogłaby się zająć też i twoimi obowiązkami.
Obydwoje wiemy, że nie jesteś najlepszą gospodynią, po
co więc mamy się męczyć z moim gotowaniem i twoim
brakiem zainteresowania utrzymaniem porządku?
- Bardzo ci dziękuję. Ja gotuję co drugi dzień - od-
parła Blythe, wkładając buty. - Uprzedzałam cię prze-
cież, że nie jestem kurą domową i nie stanę się nią nawet
na tych kilka miesięcy.
- Czy rzeczywiście za dużo wymagam, jeśli chcę
mieć poskładane skarpetki i przyzwoitą kolację co drugi
dzień? Chyba to nie są przesadne żądania!
Blythe oparła dłonie na biodrach i spojrzała na niego
groźnie.
- Przecież przygotowuję przyzwoite kolacje! Co ci
R
S
się nie podobało we wczorajszej?
- Po pierwsze, nie była gotowa, kiedy wróciłem do
domu. A po drugie, składała się z odrobiny potrawki
z kurczaka podgrzanej w mikrofalówce i kilku ciaste-
czek z czekoladą.
- No i co z tego?
- Może dotychczas nie zauważyłaś, ale jestem dość
dużym mężczyzną z wielkim apetytem. Mała porcyjka
z mikrofalówki i kilka zeschniętych ciastek nie wystar-
czy mi nawet na przekąskę, co dopiero na całą kolację.
- Ciastka nie były zeschnięte.
- Wszystkie te problemy dałoby się rozwiązać za
jednym zamachem, gdybyś tylko okazała trochę rozsąd-
ku i pozwoliła, żeby Pearl przychodziła tu codziennie.
Płacę jej teraz wyłącznie za ścieranie kurzu w moim
mieszkaniu.
- Ten dom nie jest wielki i mieszkamy tu tylko we
dwoje. Nie potrzebujemy pomocy. Gdybyś tylko zgodził
się pójść na kompromis...
- Chcesz, żebym dopasował całe swoje życie do
twoich wymagań.
- Powiedziałabym, że jest odwrotnie - oburzyła się
Blythe, wychodząc na korytarz. - Dzisiaj moja kolej na
zrobienie śniadania. Mam nadzieję, że wystarczy ci mi-
ska płatków, banan i kawa. Kawa jest bez kofeiny. Jeśli
ci to nie odpowiada, możesz wypić rozpuszczalną.
Adam jęknął w duchu, ale nic nie powiedział. No
cóż, zaproponowane przez nią śniadanie na pewno było
bardziej odżywcze niż jajka na boczku i herbatniki, które
R
S
on by wolał. Zaciskał więc zęby i zjadał tę zdrową żyw-
ność, a potem wychodził z pracy na lunch i opychał się
tym, co lubił.
Mimo wszystko miał nadzieję, że Blythe bardziej
będzie się interesować prowadzeniem domu niż swoją
kwiaciarnią. Pomylił się. Już przy pierwszym spotkaniu
ocenił ją właściwie, zaliczając do tej samej kategorii
kobiet, co swoją matkę i byłą żonę.
Od wczesnego dzieciństwa Adam codziennie wysłu-
chiwał kłótni rodziców. Przyczyna zawsze była ta sama:
matka za mało interesowała się domem, poświęcając
zbyt wiele uwagi swojej pracy. Była sekretarką, potem
awansowała na kierownicze stanowisko i wyszła za
swojego szefa, bez żadnych skrupułów porzucając męża
i dziesięcioletniego syna.
Adam dobrze pamiętał nieustanne żale ojca. „Zaha-
rowuję się na śmierć, żeby rozwinąć firmę i zapewnić
tobie i Adamowi przyzwoite życie, i co dostaję w za-
mian? Kanapki zamiast gorącego obiadu. Mój syn wraca
do pustego domu. Pralnia jest po sam sufit zapchana
brudnymi rzeczami. Moja matka pracowała w polu,
zbierała bawełnę, prała na tarze i do tego jeszcze potra-
fiła zadbać o ojca i piątkę dzieci. Codziennie gotowała
dwa gorące posiłki. Więc nie opowiadaj mi, że nie masz
czasu na prowadzenie domu, bo jesteś zajęta pracą za-
wodową!"
Adam kurczył się wewnętrznie, przypominając so-
bie, jak źle dobrani byli jego rodzice i jak bardzo niere-
alistyczne były ich wzajemne oczekiwania.
R
S
Gdy ożenił się z Lynn, była ona miłą dziewczyną,
która bardzo podobała się jego ojcu. Słodka, posłuszna,
wręcz uległa. Ale miała wtedy zaledwie osiemnaście lat
i całe dotychczasowe życie spędziła na farmie w Chero-
kee. Dostatnie życie, jakie zapewniły jej pieniądze Ada-
ma, zmieniło ją. Adam ustępował krok po kroku, próbu-
jąc być kochającym, wspierającym mężem. Zdecydowa-
ny był ocalić to małżeństwo i zaakceptować prawo swej
żony do kariery zawodowej, ale nie godził się na żadne
kompromisy w kwestii wierności.
Skończył się ubierać i poszedł do kuchni. Blythe na-
kryła już do stołu. Obok jego miseczki płatków leżał
banan.
- Jeśli to za mało, mogę ci zrobić grzankę - zapro-
ponowała.
- Byłbym ci bardzo wdzięczny. Poproszę cztery ka-
wałki, z masłem i dżemem.
Blythe sięgnęła do lodówki. Powinna była uświado-
mić sobie wcześniej, że Adamowi nie wystarczą niewiel-
kie porcje, do jakich przywykła ona sama. Chciała, by
to tymczasowe małżeństwo funkcjonowało jak najlepiej,
ale czasami Adam irytował ją tak, że traciła kontrolę nad
sobą. Oczywiście zauważała, że on także się stara.
W milczeniu zjadała jego spalone kotlety, on zaś nie
protestował, gdy dostawał kolejne danie z mikrofalów-
ki. Śmiała się, gdy przy pierwszej próbie uruchomienia
pralki zniszczył całe pranie; nie oddzielił rzeczy jasnych
od ciemnych i w rezultacie wszystkie białe ubrania przy-
brały dziwny, brązoworóżowy kolor. On z kolei nie ko-
R
S
mentował jej braku wprawy w utrzymywaniu czystości.
Tylko raz, w pierwszym tygodniu małżeństwa, pal-
cem wypisał jej imię na zakurzonym stoliku do kawy.
Położyła grzanki na talerzu i podsunęła je Adamowi.
- Naprawdę nie musisz jechać ze mną do lekarza
- powiedziała. - Dzisiaj nie będzie się działo nic waż-
nego. USG będzie dopiero za miesiąc.
- Wtedy dowiemy się, czy to chłopiec, czy dziew-
czynka, tak? - zapytał Adam pochłaniając łapczywie
grzankę.
- Jeśli będziemy chcieli to wiedzieć.
- A chcesz?
- Chyba tak. Zwłaszcza gdyby trzeba było przygoto-
wać pokój dziecinny.
- Możesz przecież wykorzystać trzecią sypialnię.
Przyślę kogoś, żeby wyniósł stamtąd meble. Urządzisz
go, jak zechcesz.
- To tylko strata czasu i pieniędzy, bo przecież
i tak... i tak nie będziemy tu mieszkać.
- Myślę, że powinnaś zostać tutaj z dzieckiem po...
- Adam przełknął ślinę - po rozwodzie. Dopóki nie zbu-
duję wam nowego domu.
- To nie jest konieczne.
- Owszem, jest. Taka była umowa.
- Dobrze. - Blythe zastanawiała się, czy na świecie
jest oprócz nich jeszcze jakaś para nowożeńców, która
przy śniadaniu planuje szczegóły rozwodu.
W milczeniu skończyli śniadanie. Blythe włożyła
naczynia do zmywarki i razem wyszli z domu.
R
S
Tylko nie zacznij krzyczeć, powtarzała sobie Blythe.
Zachowaj spokój. Pozwól, żeby Adam otworzył ci drzwi
i pomógł wsiąść do samochodu.
Gdy już siedziała w środku, Adam wrzucił na tylne
siedzenie plik broszur, sprawdził, czy Blythe ma zapięty
pas, i pogładził ją po brzuchu.
- Doktor Meyers martwi się, że nie odzyskałaś
jeszcze wagi, którą straciłaś na początku ciąży. To nie-
dobrze dla ciebie i dla dziecka.
Zacisnęła zęby, powstrzymując się, by nie uderzyć
go torebką w głowę. W gabinecie lekarza zachowy-
wał się jak zupełny idiota. Zadawał tyle pytań, że na-
wet doktor Meyers wydawał się nieco poirytowany. Ru-
tynowe badanie przekształciło się w trwające godzi-
nę przesłuchanie lekarza i sześćdziesiąt minut stresu
dla niej.
Adam wycofał samochód z parkingu.
- Zabiorę cię na wczesny lunch i przypilnuję, żebyś
zjadła porządny posiłek. Dokąd chcesz pójść?
- Chcę, żebyś mnie zawiózł do kwiaciarni - powie-
działa powoli i wyraźnie, zmuszając się do opanowania.
- Joy wychodzi do domu o dwunastej, a na popołudnie
jestem umówiona z kandydatami do pracy. Zapomnia-
łeś? Przecież to był twój pomysł, nie mój. Ja uważam,
że poradzę sobie bez dodatkowej pomocy jeszcze przez
miesiąc, aż do Bożego Narodzenia.
- Zadzwonię do Joy i zapytam, czy może zostać go-
dzinę dłużej. Jeśli chcesz, to mogę też zająć się tymi
R
S
rozmowami. Ty powinnaś pojechać do domu i odpocząć.
Doktor Meyers mówił, że kobiety w ciąży powinny
dużo odpoczywać.
- Odpoczywam wystarczająco dużo - rzekła Blythe,
patrząc prosto przed siebie. Obawiała się, że jeśli spojrzy
na Adama, to może powiedzieć coś, czego będzie póź-
niej żałować, - Wolę też sama zadecydować, kogo przy-
jmę do pracy. Ty przecież nie masz pojęcia o prowadze-
niu kwiaciarni.
- Jesteś na mnie zła, prawda?
Zacisnęła zęby.
- Nie jestem zła - odrzekła dobitnie. - Może tylko
trochę zirytowana.
- Posłuchaj, może rzeczywiście trochę przesadziłem
z tymi pytaniami, ale...
- Trochę? Dobre sobie!
- ...ale doktor Meyers na pewno zrozumiał, że jestem
po prostu zatroskanym ojcem, który chce jak najpełniej
uczestniczyć we wszystkim, co dotyczy przebiegu ciąży.
- Przecież w niej uczestniczysz! Patrzysz podejrzli-
wie na każdy kęs, który biorę do ust! Sprawdzasz po dwa
razy, czy wzięłam witaminy! Kupiłeś wszystkie książki
o ciąży i porodzie, jakie tylko były w mieście, i w do-
datku mnie też każesz je czytać!
- Uspokój się. Niepotrzebnie robisz burzę w szklan-
ce wody. - Zerknął na nią i zauważył, że ma zaczerwie-
nione policzki. - Zrobimy, jak zechcesz. Zawiozę cię do
Petals Plus, a kiedy Joy pójdzie do domu, wyskoczę na
chwilę i przyniosę coś do jedzenia. Lubisz ryż z krewet-
R
S
kami, prawda?
Blythe westchnęła. Jak mogła się na niego gniewać,
skoro on tak bardzo starał się ją zadowolić?
- Nie musisz jeść ze mną lunchu. I tak już zmarno-
wałeś całe przedpołudnie.
- Chcę, żebyśmy zjedli razem. Omówimy szczegóły
przyjęcia.
- Czy to przyjęcie jest naprawdę konieczne? - jęk-
nęła Blythe.
- Dziwne byłoby, gdybyśmy go nie wydali. Wszyscy
moi pracownicy i partnerzy się tego spodziewają. Twoi
na pewno też. Ponieważ ślub był bardzo skromny, nie-
którzy ludzie poczują się zlekceważeni, jeśli nie zapro-
simy ich na przyjęcie.
- To ma być w następnym tygodniu, tak?
- Wszystko już ustalone. Moja sekretarka wysłała
zaproszenia. Mówiłem ci przecież.
- Pamiętam - mruknęła, dodając w duchu: choć wo-
lałabym o tym zapomnieć.
- Jak się czuje mama i dziecko? - zapytała Joy, wi-
dząc ich w drzwiach kwiaciarni.
- My dobrze - odrzekła Blythe. - Gorzej z tatusiem!
- Oho, a co się stało? - Joy przeniosła wzrok z Bly-
the na Adama. - Chyba już wiem - zwróciła się do nie-
go. - Poszedłeś z Blythe do lekarza i wypytałeś dokład-
nie o wszystko, co dotyczy ciąży.
- Właśnie - potwierdziła Blythe. - Zapytaj go, jak
wygląda płód w końcu trzeciego miesiąca. - Narzuci-
R
S
ła na siebie różowy roboczy fartuch, skrzyżowała ramio-
na na piersi i stała, niecierpliwie postukując stopą o po-
dłogę.
Adam spojrzał błagalnie na Joy.
- Uspokój ją jakoś. Jest na mnie zdenerwowana, bo
zachowałem się jak opiekuńczy mąż i ojciec.
Joy uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- No, dobrze. Powiedz mi, Adamie, co wiesz o swo-
im dziecku?
- Ma około pięciu centymetrów długości i waży
niecałe trzydzieści gramów, ale ma już - zerknął nie-
śmiało na Blythe, która nadal stała nieruchomo z rękami
wbitymi w kieszenie - ma już paznokcie u rąk i nóg, ko-
ści zaczynają wapnieć, rozwijają się narządy płciowe i
zawiązki zębów. Mięśnie...
- Wystarczy - parsknęła Blythe. - Widzisz, Joy?
Ten człowiek to chodząca encyklopedia ciąży. Wie o
tym więcej niż ja!
Adam spojrzał na Joy z komicznym wyrazem twa-
rzy.
- Mam zamiar pójść do restauracji i przynieść coś
do jedzenia. Zostaniesz z nami na lunch?
- Moja opiekunka do dziecka pracuje dzisiaj tylko
do wpół do pierwszej. Muszę wracać do domu.
- Trudno - odrzekł Adam. - W takim razie ja teraz
wyjdę. Czy mogłabyś tymczasem porozmawiać z moją
żoną i przekonać ją, że zachowuję się zupełnie normalnie
jak na świeżo upieczonego ojca?
- Spróbuję - uśmiechnęła się Joy.
R
S
- Dzięki. - Adam przeniósł wzrok na Blythe. - Masz
ochotę na krewetki z rusztu?
- Dobrze - zgodziła się, nie patrząc na niego. -
I przynieś mi kawałek nowojorskiego sernika.
- To chyba nie jest dla ciebie zbyt odpowiednie cia-
sto. Może powinnaś wybrać inne...
Joy chrząknęła głośno. Adam wstrzymał oddech i
skinął jej głową, sygnalizując, że zrozumiał.
- Przyniosę sernik dla nas obydwojga - rzucił i
zniknął.
Blythe westchnęła i opadła bezwładnie na stołek
przy ladzie. Joy poklepała ją po plecach.
- Zachowuje się zupełnie normalnie, czekając na
pierwsze dziecko. Craig też szalał przez cały czas, gdy
byłam w ciąży. Mężczyźni, którzy naprawdę chcą być
ojcami, czasami trochę przesadzają.
- Pewnie robię burzę w szklance wody - przyznała
Blythe. - Ale nie przywykłam do tego, żeby ktoś mnie
przez cały czas kontrolował.
- Nie jesteś obiektywna - zauważyła Joy. - Adam też
nie przywykł do kompromisów. Zawsze mówił Craigo-
wi, że nie zamierza powtórnie się żenić. Jemu też na
pewno jest trudno.
- Pewnie skarżył się też, że musi żyć w celibacie.
- Craig nic o tym nie wspominał - zdziwiła się Joy.
- No cóż, Adam się zgodził... obydwoje zgodzili-
śmy się, że nie będziemy mieli żadnych innych partne-
rów, dopóki jesteśmy małżeństwem.
- Jestem pewna, że Adam dotrzyma słowa. Ale ko-
muś z tak dużym temperamentem musi być trudno mie-
R
S
szkać w jednym domu z kobietą, która jest jego żoną,
i nie móc jej nawet dotknąć. Prawdę mówiąc, nie rozu-
miem też, jak ty możesz żyć z takim wspaniałym męż-
czyzną i nie skorzystać z okazji, by spać co noc w jego
łóżku. W końcu jest twoim mężem.
- Tylko chwilowo - odrzekła Blythe. - W sześć
tygodni po porodzie mamy zamiar się rozwieść.
- Do tego czasu wiele się jeszcze może zdarzyć - za-
uważyła Joy.
- Na przykład co? - zapytała Blythe, przymrużając
oczy.
- Na przykład możecie odkryć, że zupełnie dobrze
do siebie pasujecie i żadne z was nie musi się drastycz-
nie zmieniać, żeby małżeństwo było udane.
- Bardzo w to wątpię.
- Czego tak się boisz? - zapytała Joy.
- Niczego się nie boję.
- Nie okłamiesz mnie. Jestem twoją przyjaciółką. Za
dobrze cię znam.
- Nie mam zamiaru zakochać się w Adamie - powie-
działa Blythe szeptem.
R
S
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Blythe przestępowała z nogi na nogę, zastanawiając
się, czy ten korowód nigdy się nie skończy. Uśmiechnęła
się z trudem, gdy Adam przedstawiał ją kolejnemu ze
swych partnerów w interesach i jego przysadzistej żonie
w średnim wieku, która omiotła ją wzrokiem od stóp do
głów, zatrzymując dłużej wzrok na wypukłości brzucha.
Blythe usiłowała wciągać brzuch, ale przy jej wzroście
i w czwartym miesiącu ciąży nic to nie dawało.
- Miło mi cię poznać, kochanie - powiedziała kobie-
ta, podnosząc wzrok na twarz Blythe. - Już straciliśmy
nadzieję, że Adam kiedykolwiek się ożeni. Musisz być
wyjątkowa, skoro udało ci się zdobyć tak zatwardziałego
kawalera. Masz szczęście!
Adam opiekuńczo otoczył Blythe ramieniem.
- Blythe jest najbardziej wyjątkową kobietą, jaką
znam. To ja mam szczęście, Wylodean, że została moją
żoną.
- Zgadzam się z tobą - włączył się mąż Wylodean,
Chester McCorkle, wpatrując się z upodobaniem
R
S
w Blythe. - Mam nadzieję, że będziecie równie szczę-
śliwi jak my.
McCorkle'owie odeszli, a po nich zbliżała się już na-
stępna para z życzeniami wszystkiego najlepszego.
Blythe bolały już nogi. Uparła się, by włożyć buty
na wysokich obcasach, chociaż Adam jej to odradzał.
Chciała wyglądać jak najlepiej. W innych butach sięga-
łaby mu zaledwie do ramienia. Wszyscy znajomi Adama
byli bogatymi, wpływowymi ludźmi i wiedziała, że to
przyjęcie jest dla niego bardzo ważne. Uznała, że po
wszystkich jego staraniach jest mu to winna.
Odetchnęła z ulgą na widok Joy i Craiga. Za nimi
szło kilku jej współpracowników ze Stowarzyszenia
Handlowego Decatur. W końcu będzie mogła porozma-
wiać z kimś znajomym.
Joy zarzuciła jej ręce na szyję.
- Wyglądasz wspaniale. Jesteś jedyną rudowłosą
osobą, jaką znam, której jest dobrze w różowym. Ta
sukienka musiała kosztować fortunę!
- Adam nalegał, żebym nie oszczędzała - szepnęła
Blythe. - Na szczęście nie musiałam jeszcze kupować
sukienki ciążowej.
- Zatrzymujecie kolejkę - odezwał się Craig. -
Chodź, Joy. Porozmawiacie sobie z Blythe później.
- Nie przejmuj się, nic nie widać - rzuciła Joy na
odchodnym, ściskając dłoń Blythe.
Adam zerknął na żonę i w jego sercu zagościła duma.
Blythe była śliczną, czarującą kobietą i rzeczywiście tego
wieczoru wyglądała wspaniale. Naprawdę dobrze jej
było w trzyczęściowej różowej sukience. Jej oczy wy-
R
S
dawały się bardziej zielone, a włosy przybrały odcień
mahoniu. Pod koronkowym kardiganem miała bluzkę
z dużym dekoltem. Drobne piersi Blythe wyraźnie się już
powiększyły. Marszczona spódnica, ukrywająca na-
brzmiały brzuch, też była z koronki w kwiatowy wzór.
Kończyła się o pięć centymetrów nad kolanami, ukazując
zgrabne nogi. Adam przełknął ślinę i odwrócił wzrok.
Spojrzał na kolejkę i westchnął z ulgą, widząc, że
zbliża się koniec przedstawienia. Bogu dzięki. Naraz
zauważył Angelę. Jak ona się tu, do diabła, dostała?
Przecież nie było jej na liście zaproszonych gości. Spo-
tykał się z nią przez kilka miesięcy. Jeszcze przed chrzci-
nami Missy postanowił zerwać tę znajomość i oznajmił
to Angeli wkrótce potem. Angela była niezadowolona
z takiego obrotu spraw. Jak na gust Adama, stawała się
zbyt zaborcza. Wiedział, że chciała od niego więcej, niż
potrafił jej dać, a najbardziej zależało jej na jego koncie
bankowym.
Blythe także zauważyła olśniewającą blondynkę
w obcisłej sukience odkrywającej ramiona. Duży dekolt
ukazywał większą część piersi, które wyglądały jak
z rozkładówki „Playboya". Blythe zastanawiała się, kim
jest ta kobieta. Na pewno nie należała do grona jej zna-
jomych, a w takim razie musiała być jedną z dawnych
przyjaciółek Adama.
- Adamie, skarbie! - wykrzyknęła blondynka, zarzu-
cając mu ramiona na szyję i całując gorąco w usta. Bly-
the poczuła się jak na diabelskim młynie; żołądek pod-
chodził jej do gardła. Zwinęła dłonie w pięści, żeby nie
oderwać blondynki siłą od Adama.
R
S
Adam próbował odepchnąć Angelę, ona jednak
przywarta do niego mocno, pocierając policzkiem o jego
policzek.
- Ależ z ciebie niegrzeczny chłopiec. Kto to widział,
żenić się tak po kryjomu. Przecież przysięgałeś, że nigdy
tego nie zrobisz!
Boże! Adam zamknął oczy i zaczął się modlić w du-
chu, żeby Angela nie zrobiła mu sceny. Nie chciał
psuć Blythe tego wieczoru. Zrobił wszystko, żeby jej
udowodnić, jak bardzo jest dumny, mogąc pokazać ją
światu.
- Zmieniłem zdanie, gdy spotkałem odpowiednią ko-
bietę - odrzekł, odpychając Angelę od siebie.
- Musisz nas poznać ze sobą. Umieram z ciekawości,
kim jest ta, która złapała cię w sidła. - Spojrzała bystro
na Blythe. - Czy to ona? Mój Boże, spodziewałam się
czegoś zupełnie innego.
- Angelo... - rzekł Adam ostrzegawczo.
- Jak widzisz, gust Adama trochę się zmienił - wtrą-
ciła Blythe z lekceważącym uśmiechem na ustach. - Na
lepsze.
Adam zesztywniał i kilka razy odkaszlnął.
Blythe wyciągnęła rękę do Angeli.
- Zdaje się, że Adamowi na chwilę odjęło mowę,
pozwól więc, że sama się przedstawię. Jestem Blythe
Elliott, jego żona. A ty?...
Angela z uśmiechem potrząsnęła jej dłonią.
- A ja jestem przyjaciółką twojego męża. Musisz mi
R
S
wyznać swój sekret, skarbie. Jak ci się udało wrobić tego
faceta w małżeństwo, skoro lepsze od ciebie próbowały
bez żadnego skutku?
Adam poczerwieniał jak burak. Dokoła nich zapadła
grobowa cisza.
Blythe odciągnęła dłoń Angeli od piersi Adama.
- Nie będę zaprzeczać, że złapałam go w pułapkę.
Ty też pewnie próbowałaś to zrobić, ale widzisz, moja
pułapka była zupełnie nowa, nie używana... a poza tym
zwyciężyłam tylko dlatego, że miałam pełną współpracę
Adama.
Adam stał z otwartymi ustami. Angela zachichotała
nerwowo.
- Wojownicza ta mała, prawda?
Blythe stanęła między nimi, przytuliła się do Adama
i zwróciła się gniewnie do Angeli:
- Tak, a poza tym zaborcza i zazdrosna. Co moje, to
moje. Nie mam zwyczaju dzielić się z innymi.
Angela rozejrzała się po tłumie gapiów.
- Zdaje się, że nie masz nic przeciwko zrobieniu
Adamowi sceny w obecności jego przyjaciół, prawda?
Adam otoczył Blythe ramieniem i oparł podbródek
na jej głowie.
- Wcale nie jestem zażenowany - zapewnił. Blythe
znów wzięła głęboki oddech i wyciągnęła przed siebie
lewą rękę.
- Dopóki ta obrączka jest na moim palcu, Adam Wy-
att należy do mnie. Rozumiesz?
- Nieważne, czy Angela rozumie - odezwał się
R
S
Adam. - Ja rozumiem.
Angela obróciła się na pięcie i pomaszerowała do
wyjścia, nie zatrzymując się ani razu.
Wylodean McCorkle z twarzą pokrytą jaskrawoczer-
wonymi plamami poklepała drżącą Blythe po ramieniu.
- Coś takiego! Cóż za żenujący spektakl! Dobra ro-
bota, kochanie! Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby żo-
na tak gładko spławiła kłopotliwą przyjaciółkę męża.
- Przyjrzała się Adamowi, mrużąc powieki. - Miałeś ra-
cję. To ty jesteś szczęściarzem.
- Byłą przyjaciółkę - poprawił Adam.
- Jak to? - zdziwiła się Wylodean.
- Zakończyłem znajomość z Angela przed ślubem
z Blythe.
- I dobrze zrobiłeś - stwierdziła pani McCorkle.
Naraz Blythe poczuła, że kręci jej się w głowie.
Różnych rzeczy mogła się spodziewać tego wieczoru, ale
nawet jej się nie śniło, że czeka ją konfrontacja z byłą
przyjaciółką Adama.
- Blythe, dobrze się czujesz? - zapytała Joy, odsu-
wając panią McCorkle. - Słowo daję, gdybym miała
pistolet, to zastrzeliłabym tę babę. Tylko że na nią po-
trzebny byłby grubszy kaliber.
Blythe zaśmiała się niepewnie.
- Chyba mi niedobrze - oznajmiła.
- Co takiego? - zaniepokoił się Adam. - Myśla-
łem, że poranne mdłości skończyły się już w zeszłym
miesiącu!
- ak śmiałeś zaprosić tu tę kobietę? - syknęła Bly-
R
S
the przez zaciśnięte zęby.
- Ja nie...
- Jeśli ją jeszcze kiedyś zobaczę, to...
- Obiecuję ci, że...
- Jeśli ją gdzieś spotkasz, to musisz przejść na dru-
gą stronę ulicy! Czy wyrażam się jasno?
- Zupełnie jasno, pani Wyatt - rzekł Adam z szero-
kim uśmiechem.
- Przestań się tak idiotycznie uśmiechać, ty szym-
pansie! - zawołała Blythe ze łzami w oczach i wybiegła.
Joy znalazła ją w łazience.
- Dobrze się czujesz? - zapytała, obejmując przy-
jaciółkę.
- Zrobiłam z siebie idiotkę z powodu mężczyzny,
który mnie nie kocha! - szlochała Blythe.
- Nic podobnego. Zrobiłaś to, co powinna zrobić
każda szanująca się kobieta. Odpędziłaś bezczelną babę.
Pokazałaś jej, że nie jesteś potulną żonką, która będzie
tolerować to, że ona uwodzi twojego męża.
- Jak Adam mógł zaprosić tu tę kobietę?
- Myślę, że jej nie zapraszał. Angelę Wright stać
na to, by się pojawić na każdym przyjęciu bez zapro-
szenia.
Blythe otarła oczy i westchnęła gwałtownie.
- Znasz ją?
- Widziałam ją kilka razy, gdy Adam się z nią spo-
tykał.
- Czy to było coś poważnego?
- Nie bardziej niż wszystkie inne związki Adama.
R
S
Angela była ładną ozdobą i chętną partnerką do łóżka,
ale Adam mówił Craigowi jeszcze przed chrzcinami
Missy, że zamierza z nią zerwać.
- Jest naprawdę piękna, prawda? - Blythe zerknęła
w lustro i jęknęła na widok rozmazanego makijażu. -
Jaki mężczyzna zadowoli się tyra - wskazała na własne
odbicie - skoro może mieć ją?
- Ten brak pewności siebie zupełnie do ciebie nie
pasuje - stwierdziła Joy. - Jesteś jedną z najbardziej po-
zbawionych kompleksów osób, jakie znam. Coś tu nie
gra. O co chodzi? Przyznaj się!
- Nie rozumiem, o czym mówisz.
- Oczywiście, że rozumiesz. Zakochałaś się w Ada-
mie. Ta scena zazdrości nie była udawana.
- Zwariowałaś!
- Wcale nie zwariowałam. Jesteś w nim zakochana.
Adam uznał, że nigdy nie zrozumie kobiet, a szcze-
gólnie Blythe. Joy wyjaśniła jej wybuch hormonalną
nierównowagą spowodowaną przez ciążę. Musiał przy-
znać jej rację, bowiem jego żona wróciła z łazienki
z promiennym uśmiechem na twarzy. Oczarowała wszy-
stkich jego przyjaciół inteligencją i urokiem. Omal nie
pękł z dumy.
W skrytości ducha miał nadzieję, że tego wieczoru
małżeński celibat dobiegnie końca. Jednak wszystkie
jego nadzieje prysły, gdy znaleźli się w samochodzie.
- Dlaczego ją zaprosiłeś? - zapytała krótko Blythe.
Przez dziesięć minut próbował ją przekonać, że An-
R
S
gela przyszła na przyjęcie bez zaproszenia albo też w to-
warzystwie kogoś, kto je otrzymał. Do Blythe jednak nic
nie docierało. W końcu musiał się poddać. Dojechali do
domu w kamiennym milczeniu. Ledwie zatrzymał sa-
mochód, Blythe wyskoczyła z niego jak oparzona i po-
pędziła do drzwi. Adam nie śpieszył się. Klnąc pod
nosem zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby, gdyby wró-
cił do miasta i przenocował w swoim mieszkaniu. Nie
był pewien, czego może się spodziewać, przekraczając
próg domu: milczenia czy też kolejnych fałszywych
oskarżeń.
Nie mógł jednak uciec. Zawarli umowę i musiał te-
raz tkwić w tym małżeństwie aż do końca.
Salon był pusty. Zdjął marynarkę, muszkę, rozpiął
guziki koszuli i ruszył do swojej sypialni. Gdy prze-
chodził korytarzem, drzwi do pokoju Blythe otworzyły
się i jego żona stanęła w progu z rękami opartymi na
biodrach.
- Wierzę w to, że jej nie zaprosiłeś - rzekła ostro, po
czym z trzaskiem zamknęła drzwi.
- A niech to szlag trafi! - zaśmiał się Adam. Chwycił
za klamkę, zreflektował się jednak i najpierw głośno
zastukał.
- Co się stało? - zapytała Blythe.
- Mogę wejść?
- Jest późno, a ja jestem zmęczona. Porozmawiamy
rano.
- Blythe, jeśli chcesz, to opowiem ci o Angeli.
R
S
Cisza. Absolutna cisza.
- Blythe?
Drzwi znów się otworzyły. Blythe stała na progu
z płonącymi oczami i mocno zaciśniętymi ustami.
Adam wszedł do środka i pogładził ją po policzku.
Przymknęła oczy i westchnęła.
- Spotykałem się z Angela przez kilka miesięcy -
powiedział. - Mieliśmy przelotny romans i...
- Och - rzekła Blythe, otwierając oczy i cofając się
o krok.
Adam lekko przyciągnął ją do siebie.
- Angeli zależało na moich pieniądzach. To było
oczywiste. A ja już na samym początku wyraźnie dałem
jej do zrozumienia, że nie interesuje mnie stały związek,
a już na pewno nie małżeństwo.
- Czy byłeś z nią jeszcze wtedy, gdy ty i ja... po
tamtej nocy?
- Postanowiłem zakończyć tę znajomość już wcześ-
niej, ale powiedziałem jej o tym dopiero w kilka dni po
chrzcinach Missy.
- Czy widywałeś się z nią w ciągu tych dwóch mie-
sięcy, zanim ci powiedziałam, że jestem w ciąży?
- Tak, spotkałem się z nią raz. - Adam uniósł wy-
żej twarz Blythe. - Powiedziałem jej wtedy, że z nią
zrywam.
- Ona uważa, że ma do ciebie jakieś prawa.
- Ty jesteś jedyną kobietą, która ma do mnie jakie-
kolwiek prawa.
Blythe położyła rękę na brzuchu.
- Wyłącznie ze względu na dziecko.
R
S
Wziął ją w ramiona - swoją żonę, matkę jego dziecka
- podniósł do góry i pocałował z czułością. Nie wypu-
szczając jej z objęć, usiadł na łóżku i posadził ją sobie
na kolanach.
- W ciągu tych dwóch miesięcy po nocy, którą spę-
dziliśmy razem, umawiałem się chyba z dziesięcioma
różnymi kobietami - przyznał.
Blythe poruszyła się niespokojnie na jego kolanach,
odwracając twarz.
- Tak myślałam.
- Ale nie wiesz o tym, że choć spotykałem się z tylo-
ma ładnymi i chętnymi kobietami, z żadną z nich nie
poszedłem do łóżka.
Blythe wyprostowała się i wpatrzyła w niego z nie-
dowierzaniem.
- Ja... ja... nie? A dlaczego?
- Nie mam pojęcia - przyznał Adam. - Jakoś po to-
bie nie miałem ochoty na żadną inną.
- Chyba żartujesz? - zachichotała.
- Co w tym takiego zabawnego?
- Taka byłam dobra, co? I pomyśleć tylko, że nie
miałam zielonego pojęcia o tym, co robię. Po prostu
zdałam się na instynkt.
Przytuliła się do niego. Adam z szerokim uśmie-
chem pchnął ją na łóżko.
- Usidliłaś mnie na dobre. Pomyśl tylko, co by się
działo, gdybyś miała choć odrobinę doświadczenia.
- Hej, zaraz, poczekaj chwilę. - Odepchnęła go, ale
on przytrzymał ją za przeguby rąk i potarł nosem o jej
R
S
nos.
- Dlaczego nie chcesz przyznać, że tamta noc dała ci
tyle samo przyjemności, co mnie?
- Nigdy nie zaprzeczałam, że... że było... że byłam. ..
Och, wiesz przecież, co chcę powiedzieć.
Zsunął sweter z jej ramion i całował piegi pokrywa-
jące jasną skórę jak brokat.
- Powiedz, Blythe, powiedz to, co chcesz powie-
dzieć. Ubierz swoje uczucia w słowa. Wyspowiadaj się,
tak jak ja to zrobiłem.
- A na czym polegała twoja spowiedź?
- Od tamtej nocy z tobą nie byłem z żadną kobietą.
Pochylił się nad nią i pocałował ją namiętnie. Po dłuż-
szej chwili podniósł głowę, z trudem łapiąc oddech.
- Gdybyś wiedziała, jak cię pragnę. Za każdym ra-
zem, gdy na ciebie patrzę, mam ochotę zerwać z ciebie
ubranie. Czy wiesz, że przy śniadaniu wyobrażam sobie,
że kładę cię na stole w kuchni i tam się z tobą kocham?
Blythe miała wrażenie, że powietrze rozsadza jej płu-
ca. Gardło miała ściśnięte, a całe ciało płonęło z pożą-
dania.
- Proszę, nie rób mi tego. Obydwoje wiemy, że nie
ma dla nas żadnej przyszłości.
- Do diabła, Blythe, po prostu przyznaj szczerze, że
jest nam dobrze razem! Jest nam wspaniale! Jesteś moją
żoną. Chcę ciebie.
Bezskutecznie próbowała go odepchnąć.
- Nie jestem twoją prawdziwą żoną. Łączy nas tylko
kontrakt. Nic więcej.
R
S
- Och, łączy nas o wiele więcej, i dobrze o tym
wiesz. - Podniósł się i usiadł na brzegu łóżka. - Dziś
wieczorem, na tym przyjęciu, miałem wrażenie, że wre-
szcie udało mi się zobaczyć prawdziwą Blythe Elliott
- prawdziwą kobietę, silną i zaborczą, którą niełatwo
przestraszyć.
Blythe oddychała z trudem. Leżała na plecach, pa-
trząc w sufit.
- Dlaczego nie możesz się pogodzić z faktem, że nie
jestem ani nigdy nie będę prawdziwą kobietą, którą bę-
dziesz podziwiał? Nie potrafisz mnie zaakceptować ta-
kiej, jaką jestem, a ja nie mam zamiaru zmieniać swoich
ideałów ani rezygnować ze swojej osobowości po to,
żeby cię zadowolić.
Z kącika jej oczu wypłynęła łza.
- Nie proszę cię o to, żebyś rezygnowała ze swojej
osobowości - odrzekł Adam, nie patrząc na nią. - I niech
Bóg broni, żebyś miała robić cokolwiek tylko po to, by
mnie zadowolić. Zresztą przecież i tak nic dla ciebie nie
znaczę!
Miała ochotę wykrzyknąć: to nieprawda! Znaczysz
dla mnie o wiele za dużo. Coraz bardziej się w tobie
zakochuję i jeśli nie będę się przed tym bronić, to zła-
miesz mi serce.
Adam przeszedł przez pokój i zatrzymał się w pro-
gu. - Powiedz mi tylko jedno. Czy dzisiaj na przyjęciu
tylko udawałaś zazdrosną żonę?
Blythe chciała się odezwać, ale łzy dławiły ją w gar-
dle. Adam wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.
R
S
Ukryła twarz w poduszce. Szlochała aż do zupełnego
wyczerpania, a potem zwinęła się w kłębek i zamknęła
oczy. O niczym bardziej nie marzyła niż o tym, by po-
biec do sypialni Adama i rzucić się w jego ramiona. Ale
nie mogła tego zrobić. Adam jej nie kochał, nie chciał
spędzić z nią całego życia. Pragnął tylko, by zostali ko-
chankami na krótki okres trwania ich małżeństwa. On
po prostu potrzebował kobiety. Dla Blythe wchodziła tu
w grę potrzeba miłości i akceptacji.
R
S
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Blythe poczuła, że dziecko poruszyło się w jej brzu-
chu. Zacisnęła dłoń na szklance z sokiem pomarańczo-
wym i powoli postawiła ją na stole.
- Czy coś się stało? - zapytał Adam, zerkając na nią
znad porannej gazety.
- Nic - odrzekła. Powinna mu powiedzieć, że dziec-
ko się rusza, położyć jego rękę na swoim brzuchu, by on
także mógł poczuć ten cud, ale nie byłaby w stanie
znieść jego dotyku. Wyczuła pierwsze ruchy już przed
dziesięcioma dniami, dotychczas jednak nie powiedziała
o tym nikomu, nawet Joy.
- Jesteś blada - zauważył Adam, odkładając gazetę.
- Na pewno nic ci nie jest?
- Powiedziałam przecież, że nic! Przepraszam- zre-
flektowała się natychmiast. - Chyba jestem trochę zde-
nerwowana przed wizytą u lekarza.
- Przecież doktor Meyers powiedział, że USG nie
jest niebezpieczne - przypomniał jej Adam. - W ciągu
dwudziestu pięciu lat nie stwierdzono żadnych zagrożeń.
- Nie martwię się z powodu USG, tylko ciekawa je-
stem, co zobaczymy.
R
S
- Może weźmiesz sobie dziś urlop i odpoczniesz
przed południem?
- Nie mogę. Jest grudzień. W grudniu w kwiaciarni
zawsze jest duży ruch.
- Gdybyś zatrudniła dodatkową osobę, jak ci to pro-
ponowałem, to mogłabyś od czasu do czasu wziąć sobie
wolny dzień.
- Nie znalazłam nikogo odpowiedniego.
- Przez ostatnie trzy tygodnie nawet nie próbowałaś
nikogo szukać. Nie powinnaś czekać z tym do ostatniej
chwili - rzekł Adam. Blythe upierała się, żeby prowa-
dzić firmę bez niczyjej pomocy. Zastanawiał się, co ona
próbuje udowodnić i komu.
Miał dla niej niespodziankę. Nie był pewien, czy jej
się to spodoba, ale z pewnością było to coś, czego po-
trzebowała. Spodziewał się, że zrobi mu awanturę, a po-
tem przez dzień lub dwa nie będzie się do niego odzy-
wać, postanowił jednak, że po prostu to przeczeka. Mu-
siał kierować się przede wszystkim dobrem Blythe
i dziecka.
- Czy przystąpiłeś już do konkursu na wykona-
nie projektu River Walk? - zapytała Blythe, obierając
banana.
- Co takiego?
- Wczoraj wieczorem mówiłeś mi, że w rejonie De-
catur powstają nowe inwestycje budowlane Hwoja firma
ma szansę działać tutaj, na miejscu.
Adam cieszył się, że może rozmawiać z Blythe
R
S
o sprawach swojej firmy. Większość kobiet, z którymi
spotykał się wcześniej, nie interesowała się tym w naj-
mniejszym stopniu. Rozmowy o firmie uważały za
śmiertelnie nudne. Blythe rozumiała jego oddanie pracy
i podniecenie nowym projektem, może dlatego, że sama
też prowadziła firmę. Gdy po raz pierwszy poddała mu
kilka sugestii, zignorował je, potem jednak zastanowił
się i stwierdził, że jego żona ma w tych sprawach niezłe
wyczucie.
- Budownictwo w naszym rejonie szybko się rozwija
- powiedział teraz. - Nie chodzi tylko o projekt zago-
spodarowania terenów nad rzeką. Są plany zbudowania
nowej oczyszczalni ścieków, mostu na Tennessee, a
w dalszej przyszłości ma dojść do powstania centrum
administracji i przebudowy starej przystani.
- Jedna firma na pewno nie da sobie z tym wszy-
stkim rady - zauważyła Blythe. - Posłuchaj, gdyby uda-
ło ci się wygrać konkurs na zabudowę terenów nad rze-
ką, czy zechciałbyś mnie zatrudnić jako podwykonawcę?
- A czym ty mogłabyś się zająć?
- Zagospodarowaniem krajobrazu - wyjaśniła. -
Wiem prawie wszystko o roślinach, kwiatach, krzewach,
drzewach, trawie. I zawsze chciałam rozbudować fir-
mę, założyć szkółkę roślin i filię kwiaciarni w centrum
miasta.
- Jak znajdziesz czas na prowadzenie dwóch firm
i wychowywanie dziecka?
Blythe poczuła się tak, jakby Adam uderzył ją w
twarz. Nigdy jeszcze nie zwierzyła się z tych marzeń
R
S
nikomu oprócz Joy. Niepotrzebnie teraz powiedziała
o tym Adamowi. Sądziła, że on to zrozumie, może nawet
okaże jej wsparcie. Gorzko się rozczarowała.
Adam poznał po wyrazie jej twarzy, że zrobił coś nie
tak. Zdumiony był tylko, że Blythe nie wybuchnęła od
razu. Siedziała nieruchomo, patrząc na niego i zaciska-
jąc zęby. Zauważył już, że Blythe jest o wiele bardziej
niebezpieczna, gdy milczy, niż wtedy, gdy wybucha.
- Co tym razem masz ochotę ze mną zrobić? - za-
pytał. - Chcesz mnie wrzucić do wrzącego oleju czy do
oceanu, na pożarcie rekinom?
- O czym ty mówisz?
- Nie udawaj. Zawsze, gdy masz taki wyraz twarzy,
wyobrażasz sobie, jak mogłabyś mnie zamordować.
Usta Blythe drgnęły leciutko. A niech go! Potrafił ją
rozzłościć, ale także rozbawić.
- Chyba lepiej, żebyś o tym nie wiedział. Nie będę
ci nigdy więcej mówić o swoich marzeniach.
Adam sięgnął przez stół i wziął ją za rękę. Zesztyw-
niała, ale nie próbowała się wyrywać.
- Chciałbym poznać wszystkie twoje marzenia,
szczególnie jeśli mają jakiś związek ze mną.
- Właśnie próbowałam powiedzieć ci o jednym
z nich, a ty...
- Zakwestionowałem twoją umiejętność poradzenia
sobie jednocześnie z rolą matki i kobiety interesu. -
Podniósł jej dłoń do ust. - Kochanie, bardzo się staram
nie być takim męskim szowinistą, ale czasami mi się nie
udaje.
R
S
- Jeśli ty możesz prowadzić wielką firmę i jedno-
cześnie być dobrym ojcem, to dlaczego ja nie miałabym
prowadzić kwiaciarni i szkółki roślin i być przy tym
dobrą matką?
- Masz rację - odrzekł.
- Co takiego? Czy to znaczy, że zgadzasz się ze
mną?
- Oczywiście. Jeśli chcemy być dobrymi rodzicami,
obydwoje musimy z czegoś zrezygnować. Czasem trze-
ba będzie przedłożyć dobro dziecka nad sprawy zawo-
dowe. Moje, a także twoje.
- Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym, w jaki sposób
podzielimy się opieką nad... - Dziecko znów się poru-
szyło. Blythe powstrzymała się, by nie położyć ręki na
brzuchu. - To znaczy... Jak możemy podzielić się opie-
ką nad nim w ciągu pierwszego pół roku czy roku, skoro
mam zamiar karmić je piersią?
Adam nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Blythe
nic wcześniej nie wspominała o karmieniu piersią. Spoj-
rzał na jej nabrzmiałe piersi i przełknął ślinę.
- Naprawdę chcesz to robić?
- Tak. Doktor Meyers uważa, że to o wiele zdrow-
sze dla mnie i dla dziecka. Naprawdę chcę to robić.
- To cudownie. Ale nie sądziłem, że będziesz
chciała. Większość kobiet już chyba tego nie robi?
- Niektóre karmią piersią, i niekoniecznie są to te
słodkie, posłuszne i staroświeckie. - Blythe odsunęła
krzesło i wstała. - Niezależne, inteligentne kobiety tak-
że karmią piersią. To, że potrafię samodzielnie myśleć,
R
S
mam własną firmę i pewne ideały, nie znaczy jeszcze,
że nie ma we mnie żadnych uczuć macierzyńskich!
Chciała wyjść z kuchni, ale Adam przytrzymał ją za
ramię.
- Dziecko będzie mieszkało z tobą przez cały pier-
wszy rok życia. - Pochylił głowę i szepnął jej do ucha:
- Chcę was codziennie odwiedzać i może nawet popa-
trzeć, jak je karmisz.
Wyobraziła sobie tę scenę - Adam stoi obok buja-
nego fotela, na którym ona karmi dziecko piersią - i
przeszył ją dreszcz. Przymknęła oczy. Adam objął ją
mocno. Chciał się z nią kochać, tu i teraz. Na stojąco.
Była tak mała, że bez trudu mógłby ją podnieść do góry.
- Ja... ja muszę iść do pracy, a ty... też - wyjąkała
Blythe.
Położył lewą dłoń na jej brzuchu, a prawą na piersi.
- Moglibyśmy obydwoje trochę się dzisiaj spóź-
nić...
- Nie. - Mocno zacisnęła powieki i zebrała całą siłę
woli, żeby nie ulec pokusie. -I tak bierzemy sobie wol-
ne po południu. Nie. Proszę cię, nie.
Adam puścił ją niechętnie. Przez chwilę obydwoje
stali nieruchomo, o krok od siebie, usiłując opanować
drżenie.
- Nie zapomnij, że musisz dużo pić - powiedział
zdumiewająco opanowanym głosem. - Ucisk pełnego
pęcherza sprawi, że dziecko będzie bardziej ruchliwe.
- Pamiętam. Będę gotowa o drugiej. O pierwszej
przychodzi Joy - powiedziała Blythe i wybiegła z kuch-
ni, obawiając się, że jeśli zostanie jeszcze chwilę dłużej,
R
S
zapomni o wszystkim, co sobie obiecywała.
Nie mogła uwierzyć, że Adam był w stanie zrobić
coś takiego! Tym razem naprawdę przesadził. I to wła-
śnie teraz, kiedy wydawało jej się, że jej tymczasowy
mąż zaczyna się zmieniać, gdy ujawnił przed nią bardziej
otwartą, wyrozumiałą stronę swojego charakteru!
Patrzyła na dwie stojące przed nią kobiety, które naj-
wyraźniej czekały na jej instrukcje, i zastanawiała się,
co z tym wszystkim zrobić. Starsza z kobiet mogła mieć
około pięćdziesiątki. Ubrana była w spodnie i sweter,
jasne włosy miała krótko obcięte. Martha Jean. Tak mia-
ła na imię, ale Blythe za żadne skarby nie potrafiłaby
sobie przypomnieć jej nazwiska. Młodsza była pulchną
brunetką z wielkimi brązowymi oczami i zadartym no-
sem. Cindy Burns.
- Przykro mi, ale nie spodziewałam się nikogo i nie
jestem pewna, co powinnam zrobić - powiedziała Bly-
the, zmuszając się do uśmiechu.
Obie kobiety czekały tu na nią, gdy przed dziesięcio-
ma minutami pojawiła się w Petals Plus. Przedstawiły
się i powiedziały, że jej mąż zatrudnił je wczoraj i kazał
dzisiaj przyjść do pracy. Blythe spokojnie zaprosiła je
do środka i nastawiła ekspres do kawy.
- Rozumiemy sytuację, pani Wyatt - powiedziała
Cindy. - Pan Wyatt wyjaśnił nam, że to ma być dla
pani niespodzianka. Zatrudnił nas dlatego, że jest pani
w ciąży.
- Tak. Tak. Rozumiem - kiwała głową Blythe. –
R
S
Mój mąż ciągle mnie zaskakuje.
- Myślę, że to wspaniale mieć takiego męża - rzekła
Martha Jean rozmarzonym głosem. - Przez cały czas
mówił tylko o pani. Że pracuje pani za ciężko i że mar-
twi się o panią, bo ruch przed Bożym Narodzeniem jest
bardzo duży.
-Wyraźnie zaznaczył, że pracujemy dla pani, nie dla
niego - wtrąciła Cindy. -I że powinnyśmy się starać jak
najbardziej panią odciążyć.
- No cóż, skoro ja tu jestem szefem... - Miała ochotę
powiedzieć im, że nie potrzebuje nikogo i mogą poszu-
kać sobie innej pracy, ale na ich twarzach malował się
tak szczery entuzjazm, że nie miała serca tego zrobić.
- Czy Adam... to znaczy pan Wyatt... powiedział
wam, że praca jest tylko tymczasowa, a ponadto na go-
dziny? - Blythe zauważyła na ich twarzach zdziwienie.
- Przykro mi, jeśli tego nie zrobił, ale to mała firma i nie
mogę sobie pozwolić na zatrudnienie dwóch osób na
pełnym etacie.
- Och - zaśmiała się Martha Jean. - Już zaczęłam się
niepokoić. Nie musi się pani o to martwić. Pan Wyatt
powiedział, że to on będzie nam płacił. Posłaniec będzie
nam co tydzień przynosił czeki. Ja mam dla pani praco-
wać przez pięć dni w tygodniu, szczególnie w soboty,
żeby mogła pani spędzić trochę czasu z mężem, a Cindy
będzie przychodzić na godziny, wtedy, kiedy będzie po-
trzebna. Pan Wyatt powiedział, że pani wyznaczy nam
wolne dni.
Jak to miło, pomyślała Blythe, że Adam pozosta-
wił jej przynajmniej odrobinę swobody. W myślach
R
S
miała chaos, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć,
odezwał się dzwonek oznajmiający, że do kwiaciarni
ktoś wszedł. Wszystkie trzy kobiety zwróciły głowy
w stronę wejścia. W progu stała Joy. Przyjrzała się ob-
cym twarzom, a potem przeniosła pytający wzrok na
Blythe.
- Wejdź, Joy. To są Martha Jean i Cindy, moje nowe
pracownice. Adam zatrudnił je wczoraj.
- Oho - mruknęła Joy ze sztucznym uśmiechem. -
Miło mi was poznać.
- Cindy, może ubierzesz choinkę na wystawie - po-
wiedziała Blythe. - Ozdoby są w złotych pudełkach
na zapleczu. Martho Jean, ty możesz odbierać telefony
i zająć się klientami. Ja muszę porozmawiać z panią
Simpson.
Pociągnęła Joy do małej łazienki na zapleczu, za-
mknęła drzwi i usiadła na szafce.
- I co ja mam teraz zrobić? Nie mogę ich wyrzucić.
Są miłe, chętne do pracy i zachwycone, że ją znalazły.
- Powinnaś wcześniej sama kogoś zatrudnić - od-
rzekła Joy. - Obiecałaś to Adamowi już dawno.
- Czy ty jesteś jego sojuszniczką? - zapytała Blythe
groźnie. - Po tym wszystkim, co mi zrobił?
- Nie jestem niczyją sojuszniczką, tylko ci mówię,
że gdybyś dotrzymała obietnicy, to Adam nie musiałby
się w to włączać.
- A jednak jesteś po jego stronie!
- I tak będziesz potrzebowała kogoś na pełny etat,
kiedy dziecko się urodzi, więc lepiej przyuczyć te kobie-
R
S
ty już teraz!
- Joy, co ty tu właściwie robisz? - zapytała Blythe
podejrzliwie.
- Jak to? Przecież sama mnie zaciągnęłaś do tej ła-
zienki.
- Nie udawaj głupiej. Adam cię tu przysłał, tak?
- Przyszłam, bo chciałam wybrać sobie coś zielone-
go do dekoracji kominka - wyrecytowała Joy z niewin-
nym uśmiechem. - Może te małe kokardki z czerwone-
go aksamitu. Albo z satyny w kratkę...
- Adam wiedział, że będę wściekła, i przysłał cię,
żebyś mnie uspokoiła, tak?
Joy otoczyła ją ramieniem.
- Nie denerwuj się, dobrze? Powinnaś się rozluźnić
przed tym USG.
Blythe opuściła ramiona, ale wzrokiem nadal omija-
ła twarz przyjaciółki.
- Naprawdę nie widzisz nic złego w tym, co Adam
zrobił?
- Zgadzam się, że powinien najpierw porozmawiać
z tobą, zanim je zatrudnił. Ale właśnie dlatego do mnie
zadzwonił. Uświadomił sobie, że być może popełnił
błąd, i martwił się, jak zareagujesz.
- Chyba nie sądził, że je zastrzelę?
- Chyba raczej podejrzewał, że będziesz chciała za-
strzelić jego, gdy po ciebie przyjedzie.
- Dobrze. Zadzwoń do niego i powiedz, że jest bez-
pieczny. Rzeczywiście potrzebuję teraz pomocy.
- Wreszcie zaczynasz mówić rozsądnie - ucieszyła
R
S
się Joy. - Zadzwoń i sama mu to powiedz.
- Nie mogę. Mam zamiar nie odzywać się do niego
przynajmniej przez tydzień. Może nawet dłużej.
Joy wybuchnęła śmiechem.
- Czy zastanawiałaś się kiedykolwiek, dlaczego wła-
ściwie Adam z tobą wytrzymuje?
Adam nie odważył się dotknąć Blythe, gdy pielęgniar-
ka prowadziła ich do gabinetu USG. Miał ochotę otoczyć
ją opiekuńczo ramieniem, ale wiedział, że lepiej nie
próbować. Od chwili gdy przyjechał do kwiaciarni, Bly-
the nie odezwała się do niego ani słowem. Joy dzwoni-
ła do niego wcześniej, nie był więc szczególnie za-
skoczony.
- Proszę, wejdźcie - uśmiechnął się doktor Meyers
i wskazał na młodą kobietę siedzącą po drugiej stronie
pokoju. - To jest Whitney Lawrence, która obsługuje
aparat.
Pielęgniarka włożyła do aparatu kasetę wideo, którą
Blythe przyniosła ze sobą.
- Proszę się położyć, pani Wyatt.
- Pan może usiąść tutaj - doktor Meyers wskazał
Adamowi krzesło - i trzymać Blythe za rękę. Powiedz-
cie mi teraz, czy chcecie znać płeć dziecka?
- Tak - odrzekli jednogłośnie.
Doktor Meyers uśmiechnął się.
- Macie nadzieję na dziewczynkę czy na chłopca?
- Na dziewczynkę - powiedziała Blythe.
- To nie ma znaczenia - stwierdził jednocześnie
R
S
Adam.
Whitney Lawrence podciągnęła bluzkę Blythe do
góry i odsunęła spódnicę niżej na biodra. Adam patrzył
na brzuch żony z fascynacją.
- Ten żel jest trochę zimny - uprzedziła Whitney,
smarując skórę brzucha Blythe przezroczystą substancją.
- Wzmacnia przewodzenie dźwięku.
- Dzisiaj sprawdzimy, czy wielkość dziecka zgadza
się z wyliczoną przez nas datą porodu - wyjaśnił doktor
Meyers. - Zobaczymy, jak dziecko się rozwija i czy jest
tylko jedno.
- A może być więcej niż jedno? - przeraziła się
Blythe. Whitney uspokajająco poklepała ją po ramieniu.
- Badanie zajmie tylko pięć do dziesięciu minut i
jest zupełnie bezbolesne. Teraz będę przesuwać to urzą-
dzenie po brzuchu. Proszę patrzeć w monitor.
- Och, zobacz - westchnęła po chwili Blythe.
- Widzi pani, jak mu serce bije? - zapytał doktor
Meyers.
Blythe wpatrywała się w czarno-biały obraz na mo-
nitorze. Adam podniósł wzrok i poczuł, że z wrażenia
brakuje mu tchu. Doktor Meyers wskazywał im główkę
dziecka, ramiona, nogi i łuk kręgosłupa.
- Zdaje się, że lubi ssać kciuk - odezwała się Whit-
ney Lawrence.
- Jak to? - zdumiał się Adam, wpatrując się w czar-
no-białe plamy. Po chwili i on to zauważył. Dziecko
rzeczywiście ssało kciuk!
- Ojej - wzruszyła się Blythe, nie próbując na-
R
S
wet ukrywać łez. Zerknęła na Adama, który wpatry-
wał się w ekran jak zahipnotyzowany, i wzięła go za
rękę.
- Ona naprawdę tam jest, Adamie. Popatrz tylko.
Doktor Meyers zaśmiał się cicho. Whitney zakaszlała.
- O co chodzi? - zdziwiła się Blythe, odrywając na
chwilę wzrok od monitora.
- Sądząc z tego, co tu widać - uśmiechnęła się
Whitney - raczej nie powinniście kupować sukienek z
falbankami.
Doktor Meyers wskazał na ekran.
- Przyjrzyjcie się. Tutaj widać, że to chłopiec.
- Chłopiec? - powtórzył Adam ze ściśniętym gard-
łem. Chłopiec. Jego syn. Jeszcze przez chwilę patrzył na
ekran, po czym przeniósł wzrok na Blythe.
- Moje dziecko to chłopiec? - zdumiała się. - Na
pewno nie dziewczynka?
- Nie mamy stuprocentowej pewności, ale jeśli
przepowiadamy chłopca, rzadko zdarzają się pomyłki -
odrzekł lekarz. - Myślę, że w tym wypadku nie ma wię-
kszych wątpliwości. To jest chłopiec.
- Właściwie to już wszystko - powiedziała Whitney.
- Przygotuję kasetę z nagraniem i kilka czarno-białych
odbitek. Będziecie mogli obejrzeć sobie to wszystko
jeszcze raz w domu.
Doktor Meyers ujął Adama za ramię.
- Może pan sobie oprawić w ramki pierwsze zdjęcie
syna i postawić na biurku.
- Pierwsze zdjęcie syna - uśmiechnął się Adam. -
R
S
Rzeczywiście.
Uścisnął dłoń Blythe.
- Czy bardzo jesteś rozczarowana? Wiem, że miałaś
nadzieję na dziewczynkę.
- Nie jestem rozczarowana. Zdziwiona, ale...
Naraz dziecko znów się poruszyło. Adam wzmocnił
uścisk na dłoni Blythe.
- Co ci jest?
- Czy jeszcze nie przywykła pani do ruchów dzie-
cka? - zapytała Whitney. - Przypuszczam, że czuje je
pani już od kilku tygodni, prawda?
- Dziecko się rusza? - Adam naraz puścił dłoń Bly-
the, wstał i wpatrzył się w jej odkryty brzuch. - Wtedy
też to czułaś?
- Tak - przyznała. - Po raz pierwszy poczułam to
jakieś dziesięć dni temu.
- Dziesięć dni - powtórzył Adam cicho. Nic mu nie
powiedziała! Ani słowa! Dlaczego? Umówili się prze-
cież, że będą przeżywać wszystko wspólnie! Czuł się
zraniony, zdradzony.
Wyszli z gabinetu lekarza z taśmą wideo, stertą czar-
no-białych fotografii i wspomnieniem dziecka ssącego
kciuk. Adam nie odzywał się ani słowem. Pomógł Blythe
wsiąść do samochodu i ruszył w stronę domu, nawet na
nią nie patrząc.
Dopiero gdy znaleźli się w salonie, podniósł głowę
i napotkał jej wzrok.
- Chcę tylko wiedzieć, dlaczego, Blythe. Dlaczego
mi nie powiedziałaś?
R
S
- Nikomu nie powiedziałam, nawet Joy.
- Joy nie jest ojcem tego dziecka. Umówiliśmy się,
że przeżyjemy wszystko wspólnie!
- Przepraszam. Nie sądziłam, że tak cię to poruszy.
Nie jestem pewna, czy potrafię ci to wyjaśnić.
- Czy czujesz do mnie aż tak wielką niechęć? - za-
pytał. - Wydawało mi się, że trochę już zmieniliśmy
opinię o sobie nawzajem. Czyżbym się mylił?
- Nie mylisz się.
- Więc o co chodzi?
- Nie chciałam... Gdybym ci powiedziała, że dziec-
ko się porusza, to ty chciałbyś... Nie mogłabym znieść...
- Nie mogłabyś znieść mojego dotyku? To właśnie
chcesz powiedzieć? - Adam zacisnął zęby i zwinął dło-
nie w pięści. - Czy to byłoby dla ciebie aż tak przykre?
Blythe zbliżyła się do niego.
- To nie tak. Źle mnie zrozumiałeś. To nie byłoby
przykre, raczej odwrotnie. Rozumiesz? Dlatego właśnie
nie chcę, żebyś mnie dotykał.
Patrzył na nią nieruchomo, niepewny, czy dobrze zro-
zumiał. Po chwili jęknął cicho.
- Blythe?
- Zawarliśmy to małżeństwo tylko na jakiś czas, dla-
tego, że ja zaszłam w ciążę, a nie dlatego, że się kocha-
my. Za kilka miesięcy mamy się rozwieść. Po prostu
myślę, że zbyt trudno byłoby mi znieść chwilowy ro-
mans z tobą.
Adam patrzył na nią jak ogłuszony. Treść jej słów
docierała do niego powoli, a potem ciało przejęło nad
R
S
nim kontrolę, mówiąc mu, że ta kobieta, która od pięciu
długich miesięcy wystawiała go na pokusę, wreszcie
należy do niego.
Blythe zbliżyła się o krok, wzięła go za rękę i wsu-
nęła sobie pod bluzkę. Jej brzuch był ciepły, jednocze-
śnie miękki i twardy. Adam poczuł zapach jaśminu.
- Wiesz, on nie rusza się przez cały czas. Nie
wiem, kiedy znów to poczuję - wyjaśniła, przykrywając
jego dłoń swoją.
- Mogę poczekać. Nie mam nic przeciwko temu, że-
by spędzić kilka najbliższych godzin nie robiąc nic in-
nego, tylko cię dotykając.
Nie zdejmując ręki z jej brzucha, drugą dłonią ujął ją
pod brodę, spojrzał jej w oczy i pocałował w usta.
R
S
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Właśnie tego się obawiałam - szepnęła Blythe, kła
dąc dłoń na jego piersi.
Adam jedną rękę położył na jej karku, a drugą wsu-
nął za elastyczny pasek spodni.
- Właśnie tego chciałaś. Obydwoje tego chcieliśmy.
Na dźwięk jego głosu Blythe zadrżała. Brzmiały
w nim niskie, zmysłowe wibracje. Chciała zaprzeczyć,
ale nie była w stanie. Nigdy jeszcze nie pragnęła nikogo
tak mocno.
- Będziemy tego żałować - opierała się, niezupełnie
pewna, czy próbuje przekonać jego, czy siebie. - Tak
jak poprzednim razem.
Adam wsunął rękę między jej uda i poczuł, że Blythe
jest równie podniecona jak on.
- Będziemy żałować, jeśli tego nie zrobimy.
Blythe poczuła, jak zalewa ją fala gorąca, docierająca
do wszystkich zakamarków ciała. Adam pochylił głowę
i znów ją pocałował. Przywarła do jego ramion. Trzy-
mając ją mocno, przesunął się o kilka kroków, aż jej
pośladki oparły się o ścianę, po czym szybko rozpiął jej
R
S
bluzkę i objął dłonią nabrzmiałą pierś. Blythe wykrzyk-
nęła. Adam zastygł w bezruchu.
- Boli?
- Nie - westchnęła.
Znów sięgnął do jej piersi. Blythe z jękiem przy-
mknęła oczy i oparta o ścianę poddała się obezwładnia-
jącej przyjemności. Adam ściągnął jej spodnie, rozpiął
swoje, podłożył dłonie pod jej pośladki i wsunął się
w nią. Nie był w stanie się pohamować ani kontrolować
sytuacji. Zbyt długo czekał na tę chwilę, by teraz zacho-
wywać się jak delikatny kochanek. Blythe dyszała cięż-
ko, wstrząsana dreszczami.
- Jesteś wspaniała w środku - wydyszał Adam
w ekstazie. - Nie chcę ci zrobić krzywdy, ale bardzo
tego potrzebuję. Potrzebuję ciebie.
Splotła nogi za jego plecami i zarzuciła mu ręce na
szyję, kryjąc twarz na jego ramieniu.
- Nic mnie nie boli. Naprawdę - szepnęła z uśmie-
chem, odrzucając głowę do tyłu. - Wypełniasz mnie po
brzegi. To wspaniałe uczucie.
Jej wyznanie rozpaliło go do białości. Wbijał się w nią
coraz szybciej i mocniej, aż nadeszła ulga, a wtedy po-
został w niej jeszcze przez chwilę, smakując rozkosz do
końca. Blythe drżała wraz z nim.
Przez długi czas nie odrywali się od siebie. Zdysza-
ni, mokrzy od potu, z mocno bijącymi sercami obejmo-
wali się kurczowo. Wreszcie Adam zaniósł Blythe przez
korytarz i sypialnię do łazienki. Postawił ją na nogi
R
S
i uśmiechnął się widząc, że kolana jej drżą. Szybko po-
całował ją w nos i odkręcił kurki nad wanną z masażem
wodnym.
Rozebrał ją powoli, gładząc jej piersi, dwa razy wię-
ksze niż wtedy, gdy dotykał ich po raz pierwszy. Zrzucił
z siebie ubranie i znów poczuł podniecenie. Nie potrafił
nasycić się Blythe. Było w niej coś, czego nie znalazł
dotychczas w żadnej kobiecie. Adam zawsze lubił seks.
Stracił dziewictwo jako szesnastolatek, z doświadczoną,
starszą od siebie, osiemnastoletnią studentką college'u,
i w jego życiu było wiele kobiet, ale to, czego doświad-
czał z Blythe i co do niej czuł, było dla niego zupełną
nowością. Odezwała się w nim zaborczość. Gdyby
mógł, wytatuowałby na jej ciele napis: „Własność Ada-
ma Wyatta".
Zaśmiał się głęboko. Blythe wpadłaby we wście-
kłość, gdyby mogła poznać jego myśli. Chyba miała ra-
cję, uznając jego poglądy za staroświeckie. Przyznawał,
że to prawda, ale nic nie potrafił na to poradzić.
- Czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy pomoczyli
się trochę w gorącej wodzie, a potem poszli do łóżka?
- zapytał.
- Czy to wszystko, co będziemy robić? Tylko się
pomoczymy? - zaśmiała się, ocierając się o niego.
- Na początek - obiecał. Wciągnął ją do wanny i po-
sadził przed sobą, między swoimi nogami. Mieściła się
tu bez trudu. Położył ręce na jej piersiach, a ona oparła
się o niego całym ciałem.
Naraz wyprostowała się i położyła jego dłoń na swo-
R
S
im brzuchu.
- Adamie, on się rusza!
Adam wstrzymał oddech, gdy wyczuł nieznaczne po-
ruszenie pod skórą.
- Boże!
Zaczął masować jej brzuch łagodnymi, kolistymi ru-
chami.
- Hej, mały, to ja, twój tatuś. O co ci chodzi? Mam
nadzieję, że nie uszkodziliśmy cię? Czy chcesz nam
powiedzieć, żebyśmy traktowali cię trochę delikatniej?
Blythe zachichotała.
- Chyba jest jeszcze trochę za mały, żeby z nim roz-
mawiać o kwiatkach i pszczółkach.
- Mam nadzieję, że nie zrobiłem mu krzywdy? - za-
niepokoił się Adam. - Kochanie, nie chciałem, żeby to
się odbyło tak szybko. Mówię szczerze. Tylko że gdy już
zaczęliśmy, trochę straciłem kontrolę.
Blythe odwróciła się na tyle, by spojrzeć mu w
twarz.
- Nie martw się - uspokoiła go. - Ani mnie, ani
dziecku nic się nie stało. Jestem młoda, zdrowa, silna
i seks nie wyrządzi mi żadnej krzywdy.
- Skoro tak... - mruknął Adam. Obrócił Blythe
przodem do siebie i wszedł w nią jednym ruchem.
Następnego ranka na wpół rozbudzony Adam wy-
ciągnął rękę szukając na łóżku Blythe, a gdy jej nie
znalazł, z trudem otworzył oczy. Druga połowa łóżka
była pusta.
R
S
- Blythe? - Nasłuchiwał dźwięku wody lecącej
z prysznica, ale w domu panowała cisza przerywana je-
dynie tykaniem budzika. Było wpół do siódmej. O tej
porze Blythe na pewno nie wyszła jeszcze do pracy.
Pomyślał, że może jest w kuchni i przygotowuje śniada-
nie dla nich obydwojga. Poprzedniego wieczoru przy-
rządzili razem kolację, a potem wrócili do łóżka i znów
się kochali.
Adam z westchnieniem wyciągnął się na całą dłu-
gość łóżka. Co za noc! Na samo wspomnienie znów sta-
wał się podniecony.
- Blythe?
Żadnej odpowiedzi.
Wstał z łóżka i powędrował do kuchni. Pusto. W zle-
wie nie było żadnych brudnych naczyń. Przeszedł przez
cały dom; Blythe nigdzie nie było. Wrócił do sypialni,
włożył spodnie i wyjrzał na podjazd. Samochód Blythe
zniknął.
- Do diabła! Dokąd ona tym razem uciekła? - zaklął.
No cóż, nie było sensu stać pośrodku podjazdu i za-
stanawiać się, dlaczego Blythe tak go zostawiła. Miał
zamiar ją znaleźć i dowiedzieć się, o co jej chodzi. A je-
śli nie będzie chciała z nim rozmawiać - to co? Uśmie-
chnął się. Zgodnie z umową mieli pozostać małżeń-
stwem i mieszkać razem przez cały czas trwania ciąży.
Nie uda jej się od tego wykręcić. Nie teraz. Nie po tym,
co zaszło ostatniej nocy.
Wziął prysznic, ogolił się, ubrał, wypił szklankę soku
pomarańczowego, wsiadł do samochodu i ruszył w stro-
nę Decatur. Po drodze odbył kilka rozmów telefonicz-
R
S
nych. Za trzecim razem trafił. Blythe była u Joy.
- Tak, jest tutaj. Przyjechała przed godziną. Wy-
ciągnęła nas z łóżka - szeptał Craig. - Joy wypędziła
mnie do kuchni. Podejdź do tylnych drzwi. Zrobię ci
mocną kawę.
Adam zaparkował samochód tuż za autem Blythe, na
wszelki wypadek blokując jej wyjazd. Zgodnie z instru-
kcjami Craiga podszedł do kuchennych drzwi. Craig
otworzył mu, trzymając córkę na biodrze.
- Wejdź. Missy szaleje. Obudziła się głodna. Będę
musiał tam wejść i przerwać ten sabat.
Adam pogładził dziewczynkę po policzku.
- Cześć, ślicznotko.
Mała na chwilę przestała płakać i wetknęła sobie
pięść do buzi.
- Czy ty rozumiesz swoją żonę? - zapytał Adam
swego najlepszego przyjaciela.
- Czasami - przyznał Craig. - Ale ona jest kobietą,
a ja mężczyzną, co wyklucza możliwość pełnego zrozu-
mienia z obu stron.
Adam jęknął.
- Chciałbym jak najszybciej mieć z głowy tę rozmo-
wę. Słowo daję, jeśli Blythe znów będzie chciała ucie-
kać, to ją zwiążę.
Craig zastukał do zamkniętych drzwi sypialni.
- Tak? O co chodzi, Craig? - zapytała Joy ze środka.
- Twoja córka jest głodna.
Drzwi otworzyły się. Stojąca za nimi Joy zaczęła już
rozsuwać poły szlafroka, ale zastygła na widok Adama.
R
S
- Cześć, Adamie - powitała go niepewnie, zabierając
Missy z rąk Craiga.
Blythe, siedząca na kanapie, wpatrywała się w niego
szeroko otwartymi oczami, w których malował się nie-
zwykły wyraz. Adam uświadomił sobie ze zdumieniem,
że ona się go boi!
- Czy mogę porozmawiać z tobą sam na sam? - za-
pytał.
- Zajmij się małą - powiedziała Blythe do Joy. - Ja
muszę porozmawiać z Adamem.
- Gdybyś mnie potrzebowała...
- Myślę, kochanie, że oni poradzą sobie bez ciebie
- wtrącił się Craig, odciągając żonę w inną część domu.
- Mogę usiąść? - zapytał Adam. Blythe skinęła gło-
wą, ale gdy Adam usiadł obok niej na kanapie, odsunęła
się od niego.
- Co się stało, kochanie? Dlaczego uciekłaś?
Nawet nie chciała na niego spojrzeć. Siedziała sztyw-
no wyprostowana.
- Nie możemy już mieszkać razem.
- Co to znaczy? Dlaczego?
- To chyba oczywiste, po tym, co się zdarzyło ostat-
niej nocy.
- Obawiam się, że nie rozumiem - rzekł Adam. - Ale
to nic nowego.
- Zawarliśmy układ. Obiecaliśmy sobie nawzajem,
że będziemy przestrzegać pewnych reguł. Między inny-
mi mieliśmy ze sobą nie sypiać. Ostatniej nocy złamali-
śmy umowę. Nie sądzisz, że to wszystko zmienia?
- Nie.
R
S
- Twoim zdaniem ta noc nie zmienia niczego w na-
szym związku? - powtórzyła, patrząc na niego z na-
pięciem.
- Nie musi niczego zmieniać - odrzekł Adam ostroż-
nie - jeśli tego nie chcesz.
- A ty? - zapytała. - Czy, twoim zdaniem, coś się
zmieniło?
Co właściwie powinien powiedzieć? Gdyby tylko
mógł odczytać jej myśli... Owszem, dla niego ta noc
zmieniła ich związek - na lepsze. Gdyby mógł być zu-
pełnie szczery, powiedziałby jej, że pragnie jej teraz
bardziej niż kiedykolwiek i myśl o rozwodzie zupełnie
mu się nie podoba. Tylko jak ona by na to zareagowała?
Najwyraźniej obawiała się wszelkich trwałych zmian.
- Posłuchaj - powiedział z trudem - wiem, że kobie-
ty czasami przywiązują zbyt wielkie znaczenie do takich
rzeczy. Może zbyt mocno zareagowałaś na coś, co prze-
cież musiało się w końcu stać.
- Tak, chyba tak - odrzekła. Usłyszała to, co spo-
dziewała się usłyszeć. Dla niego nic się nie zmieniło,
choć dla niej zmieniło się wszystko. Adam pragnął tylko,
by stali się kochankami na czas trwania ich małżeństwa.
Nic więcej. Dla niego był to tylko seks - dla niej miłość.
Adam wyciągnął rękę i przesunął palcami po jej po-
liczku.
- Zawarliśmy układ - powiedział. -I obydwoje po-
winniśmy go respektować. Oprócz tego punktu o seksie,
który zresztą i tak nie miał większego sensu.
Blythe otworzyła oczy i odsunęła jego dłoń od swojej
R
S
twarzy.
- Wyjaśnijmy sobie kilka spraw. To, że zostaliśmy
kochankami, niczego nie zmienia w naszym pierwot-
nym układzie, tak?
- Tak.
- I chcesz, żebyśmy nadal nimi byli, ponieważ oby-
dwoje siebie pragniemy?
- Dlaczego mielibyśmy z tym walczyć? Co w tym
złego, jeśli będziemy ze sobą sypiać, dopóki jesteśmy
małżeństwem?
- A po rozwodzie obydwoje będziemy mieli prawo
znaleźć sobie innych partnerów. Tak?
- Tak. Oczywiście. Po rozwodzie - powtórzył z o-
porem.
- Nie jestem pewna, czy mogę się zgodzić na... na
seks z tobą.
Ujął jej dłonie.
- Wróć ze mną teraz do domu i obiecaj, że nie bę-
dziesz próbowała więcej uciekać. A ja obiecuję, że nie
będę się przy niczym upierał. Zdarzy się to, co ma się
zdarzyć.
- Co to znaczy?
- Nie zakładam z góry, że nadal będziemy ze sobą
sypiać, ale jeśli się tak stanie, to nie będziemy się obwi-
niać. Czy możesz się na to zgodzić?
Blythe zastanawiała się przez chwilę. Mogła odejść
od Adama. Mogła też z nim zostać, ale nie zgadzać się
na seks. Była jeszcze inna możliwość - mogła do niego
wrócić i pozwolić sobie na przyjemność sypiania z nim
R
S
- aż do rozwodu.
- Wrócę do domu - powiedziała. - Dzisiaj po pracy.
Ale chcę mieć kilka dni do namysłu, zanim zgodzę się
na cokolwiek. Daj mi trochę czasu. I nie dotykaj mnie,
bo wtedy nie jestem w stanie logicznie myśleć.
Adam uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do niej
rękę.
- A więc znów jesteśmy przyjaciółmi, a może bę-
dziemy też kochankami?
Blythe zmusiła się do uśmiechu.
- Przyjaciółmi? Tak. Kochankami? Nie wiem.
Nie odważyła się dotknąć jego ręki.
R
S
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Adam znów spojrzał na zegarek. Przez cały ranek
siedział jak na rozżarzonych węglach i liczył minuty do
przyjścia Blythe. Umówił się z nią na lunch. Stosunki
między nimi wróciły do normy - o ile można nazwać
normą sypianie w osobnych pokojach i unikanie choćby
najlżejszego dotyku.
Adam nie chciał naciskać na Blythe zbyt ostro. Za-
prosił ją dzisiaj na lunch i zakupy. Zgodziła się chętnie.
Przyznała, że powinna już kupić ciążowe ubrania, a tak-
że niektóre rzeczy dla dziecka. Prosiła go także, by po-
mógł jej wieczorem w Petals Plus. Martha Jean miała
wolny dzień, a zbliżał się sezon świąteczny i w kwiaciar-
ni było dużo pracy. Adam przystał i na to.
Postanowił uwieść własną żonę.
- To już ostatnia - sapnął Adam, podając Blythe
czerwoną aksamitną kokardę. Wstał ze stołka i przeciąg-
nął się. - Teraz mogę się zająć tą pizzą.
Blythe także podniosła się, cała obolała. Obydwoje
R
S
od trzech godzin przygotowywali dużą partię świątecz-
nych wieńców, które zamówił miejscowy kościół.
- Chodź, kochanie, pomasuję ci plecy - zapropono-
wał Adam. - Nie miałem pojęcia, że twoja praca jest tak
męcząca. Prawdę mówiąc, niewiele wiedziałem o pracy
w kwiaciarni. Myślałem, że polega to tylko na układaniu
bukietów.
- Tak było kiedyś - przyznała Blythe, poruszając ra-
mionami pod wpływem jego dotyku. - Ale teraz, oprócz
układania i doręczania kwiatów, sprzedaję jeszcze sztu-
czne kwiaty z jedwabiu i wykonuję dekoracje wnętrz.
Poza tym mam też różne rzeczy do domu i do ogrodu.
- Czy naprawdę chcesz jeszcze założyć szkółkę? -
zapytał Adam, wsuwając rękę pod jej ciemnozieloną
bluzkę ciążową, którą kupili tego popołudnia. Jego dłoń
natrafiła na ciepłe, miękkie ciało.
Blythe westchnęła.
- Och, jakie to przyjemne. Owszem, kiedy dziecko
trochę podrośnie, chciałabym kupić kawałek ziemi i za-
łożyć szkółkę.
- Gdybyś chciała, mógłbym ci kupić tę ziemię - za-
proponował Adam, masując jej plecy.
- Nie. I tak dużo chcesz dla mnie zrobić po... po
rozwodzie. Chcesz nam zbudować dom, płacisz pensję
moim pracownicom i...
- Kochanie, jestem bogatym człowiekiem. Wię-
kszość kobiet na twoim miejscu starałaby się to wyko-
rzystać.
- Nie jestem większością kobiet - rzekła, przechyla-
jąc głowę.
R
S
Zanim zdążyła się zorientować, co się dzieje, Adam
stanął przed nią i pocałował ją w usta.
- Za co to? - zapytała.
- Za to, że jesteś sobą, a nie większością kobiet.
- Och - uśmiechnęła się. - Podoba mi się ta odpo-
wiedź. Możesz mnie jeszcze trochę pomasować. To też
mi się podoba.
Adam ze śmiechem przyciągnął ją bliżej do siebie
i objął jej biodra. Odsunęła się szybko.
- Czas na pizzę.
Poszedł za nią na zaplecze.
- Skarbie, nie ma sensu uciekać. Na nic ci się to nie
przyda.
- Nie uciekam - skłamała, ale nie spojrzała na niego.
- Po prostu jestem głodna. Elliott też.
- Elliott?
Blythe odwróciła się powoli.
- Czy miałbyś coś przeciwko temu, żebyśmy tak go
nazwali? Byłam jedynaczką, a ojciec z pewnością ma-
rzył o synu. O kimś, kto będzie nosił jego nazwisko.
- Nie wiem, kochanie. Elliott brzmi tak...
- Jak?
- Sztywno.
- Nieprawda! Brzmi bardzo elegancko.
- Elliott, tak?
- Elliott Adam Wyatt - zaproponowała.
Adam poczuł przyjemne ciepło w sercu.
- Jeśli Elliott Adam jest głodny, to trzeba go nakar-
mić - powiedział. - Czy masz papierowe talerzyki, ser-
R
S
wetki i coś do picia?
- Zdaje się, że jeśli Elliott Adam będzie podobny do
ojca, to przez cały pierwszy rok jego życia nie będę robić
niczego innego, tylko go karmić i zmieniać mu pieluchy.
- Na początku nie będę mógł ci pomóc w karmieniu,
ale mogę mu zmieniać pieluchy, jeśli mi pokażesz, jak
się to robi.
Miała ochotę zapytać Adama, czy będzie spędzał z ni-
mi wystarczająco wiele czasu, by się podjąć obowiązku
zmieniania pieluch, ale nie chciała psuć nastroju.
Wyciągnęła spod lady torbę z plastikowymi kubkami
i papierowymi talerzykami.
- Ja się tym zajmę. Ty możesz wyjąć colę z lodówki.
- Nie powinnaś pić coli - zauważył Adam. - W niej
jest kofeina.
- Piję bezkofeinową - zapewniła go.
Adam wyjął z lodówki dwie puszki i postawił je na
stoliku, na którym spoczywała już pizza z pepperoni,
czarnymi oliwkami i grzybami. Obydwoje byli zdziwie-
ni, gdy się okazało, że lubią to samo.
Rozmawiali o różnych rzeczach, przede wszystkim
o miesiącach, które pozostały do urodzenia dziecka.
Adam tylko po części słyszał, co mówi Blythe, chociaż
odpowiadał na jej pytania, a nawet sam je zadawał. Zda-
rzały się jednak chwile, kiedy po prostu patrzył na nią
zastanawiając się, co w niej jest takiego, że nie potrafi się
jej oprzeć.
Gdy zjedli, pozbierał brudne naczynia i wrzucił je do
plastikowej torby. Blythe zaprotestowała, twierdząc, że
plastikowe kubki można umyć.
R
S
- Po co chcesz je myć? - zdumiał się Adam.
- Bo jestem skąpa.
- Kupię ci nowe, a te wyrzucę.
- Jak chcesz. Muszę teraz przesadzić kaktusy, które
Cindy przypadkiem zrzuciła z półki.
- Pomogę ci, tylko powiedz, co mam robić - rzekł
Adam. Wystawił torbę ze śmieciami za drzwi i wrócił do
kwiaciarni.
- Weź tę torbę z ziemią - Blythe wskazała pod ladę
- i połóż ją tutaj.
- Co teraz?
- Jesteś pewien, że chcesz mi pomagać? Pobrudzisz
sobie ręce - zakpiła, kątem oka zerkając na jego nieska-
zitelnie białą koszulę. Sięgnęła do torby i wyjęła z niej
garść czarnej ziemi.
- To, że jestem szefem Wyatt Construction, nie o-
znacza jeszcze, że nie mogę sobie od czasu do czasu
pobrudzić rąk - mruknął. Patrzył, jak Blythe ugnia-
ta garść ziemi w kulę, i zastanawiał się, po co to robi,
- Gdy byłem dzieckiem, pracowałem razem z robot-
nikami w firmie ojca. Wykonywałem wszystkie naj-
brudniejsze prace. Nigdy się nie bałem pobrudzić sobie
rąk.
- Jesteś pewien? - zaśmiała się i wycelowała w nie-
go kulę błota. Trafiła go w pierś. Czarna ziemia rozprys-
nęła się po białej koszuli.
Adam zerwał się ze stołka.
- Chcesz się pobawić?
Blythe schroniła się za ladą.
- Czy wiesz, że nigdy jeszcze nie widziałam cię
R
S
brudnego?
- Naprawdę? - Adam wsunął rękę do torby i wyciąg-
nął garść ziemi. - Właściwie ja ciebie też nie.
- Zastanów się najpierw, co robisz - ostrzegła, cofa-
jąc się. - Jestem w ciąży!
- Wiem o tym - odrzekł okrążając ladę.
- Adamie...
Rzucił kulę ziemi w jej ramię. Ziemia rozsypała się
po jej szyi i włosach. Blythe potrząsnęła głową i rzuciła
sie w kierunku torby. Zanim Adam zdążył ją powstrzy-
mać, cisnęła w niego jeszcze jedną garść. Tym razem
trafiła w skroń.
- Zdaje się, że rozpoczęliśmy prawdziwą wojnę. -
Adam wziął do ręki torbę i zbliżył się do Blythe. - Brałaś
kiedyś błotne kąpiele?
Uciekła z piskiem na zaplecze, ale nie zdążyła
zamknąć za sobą drzwi. Adam był szybszy. Pochwycił
ją wpół, podniósł worek z ziemią do góry i wysypał
jego zawartość na ich głowy. Trzy czwarte ziemi zna-
lazło się na głowie Blythe, reszta obsypała jego samego.
Rzucił pustą torbę na podłogę i spojrzał na Blythe.
Twarz miała pokrytą czarnymi smugami. Patrzyła na
niego, śmiejąc się głośno. Chwycił ją w ramiona.
- Czy wiesz, że jesteś piękna, kiedy jesteś brudna?
- Ty też - odrzekła, zarzucając mu ramiona na szyję.
- Po co wysypałeś całą torbę?
- Bo pomyślałem sobie, że jeśli bardzo się pobrudzi-
my, to będziemy musieli pojechać do domu i wejść ra-
zem do wanny.
R
S
- Ach, tak? A gdybym ci powiedziała, że wolę tu
zostać i pobawić się z tobą w błocie?
- Kochanie, nigdy nie kuś mężczyzny, jeśli nie masz
zamiaru dotrzymać obietnicy.
Blythe zerknęła na wydzieloną parawanem część
sklepu.
- Słyszałam, że kochać można się wszędzie, w każ-
dych warunkach.
Adam pocałował ją mocno, wziął na ręce i oplótł jej
nogi dokoła swoich bioder. Podtrzymując ją pod poślad-
kami, zaniósł ją na ladę i, nie odrywając ust od jej warg,
posadził ją i rozpiął suwak jej bluzki.
Guziki jego koszuli rozprysnęły się na boki. Nie
miał cierpliwości, by je rozpinać. Pośpiesznie ściągnął
ubranie z Blythe i przywarł ustami do jej piersi. Jedno-
cześnie ona rozpinała mu pasek i ściągała spodnie.
Pragnęła go. Teraz. Tutaj. Właśnie tak. Przesunęła
dłońmi po jego piersi. Adam wstrzymał oddech. Pozbyli
się resztek ubrania i zwarli ze sobą w szaleńczym po-
śpiechu. Nic nie miało znaczenia, oprócz palącego po-
żądania.
W kilka godzin później Blythe leżała na swoim łóż-
ku. Adam spał obok. Po raz tysięczny zastanawiała się
nad sytuacją, nad przyszłością swoją i małego Elliotta.
R
S
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Adam po raz ostatni spojrzał na szkice domu Blythe,
zwinął je w rulon i wsunął do kartonowej tuby. Miał
zamiar zabrać je wieczorem do domu i pokazać żonie,
na wypadek, gdyby chciała wprowadzić jakieś zmiany
w projekcie.
Plany domu marzeń. Domu, który obiecał jej zbudo-
wać i w którym miała zamieszkać po rozwodzie wraz
z jego synem.
Gdy brali ślub, Adam traktował rozwód jako oczy-
wistą część umowy. Teraz jednak przyłapał się na tym,
że usiłuje wymyślić jakiś sposób, by jak najbardziej od-
wlec ten moment. Może na przykład udałoby się prze-
konać Blythe, by poczekała z rozwodem do pierwszych
urodzin Elliotta Adama. W końcu pierwszy rok życia
dziecka jest bardzo ważny. Przez ten pierwszy rok mo-
gliby nadal mieszkać razem i wspólnie otaczać syna mi-
łością.
W ciągu ostatnich tygodni, odkąd znów zaczęli żyć
ze sobą jak mąż i żona, Adam kilkakrotnie napomykał,
że nie śpieszy mu się do rozwodu. Ale Blythe albo nie
zauważała tych aluzji, albo też celowo je ignorowała.
R
S
Adam otworzył drzwi domu, trzymając pod pachą
tubę z projektem.
- Blythe? Hej, kochanie, gdzie jesteś?
Nie wyczuł żadnych zapachów kolacji, to znaczy, że
nie było Blythe w kuchni. Nic nie szkodzi. Mogą potem
zamówić coś z restauracji i zjeść przed kominkiem.
- Blythe? - Położył tubę na stole w jadalni i ruszył
w głąb domu. Po drodze zajrzał do sypialni, którą przy-
gotowali dla małego Elliotta. Przyszło mu do głowy, że
Blythe może siedzieć w białym bujanym fotelu, gdzie
często odpoczywała po powrocie z kwiaciarni.
Wszedł do swojej sypialni i rzucił marynarkę na
łóżko.
- Blythe?
Gdzie ona była? Wiedział, że nigdzie nie pojechała.
Jej samochód stał w garażu.
Otworzył drzwi do łazienki. Blythe siedziała na
stołku przed lustrem, drżąc od płaczu. Adam rzucił się w
jej stronę, przyklęknął na jedno kolano i otoczył ją ra-
mionami. Spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami.
Twarz miała zapuchniętą.
- Kochanie, co się stało? Jesteś chora? Czy coś
z dzieckiem? Czy...
- Z Elliottem wszystko w porządku. Nie jestem
chora - wyjąkała.
- Ale coś się stało. Powiedz mi, co takiego! Masz
jakieś problemy w pracy?
Otarła twarz wierzchem ręki, wciągnęła głęboki od-
R
S
dech i spojrzała na niego pochmurnie.
- Nigdy nie wracałeś o tej porze.
- Wyszedłem wcześniej z pracy - wyjaśnił. - Przy-
niosłem plany twojego domu. Wiedziałem, że będziesz
chciała je zobaczyć. Na pewno ci się spodoba. Jest tam
wszystko, czego sobie życzyłaś.
Na te słowa Blythe znów zalała się łzami. Adam
próbował ją uspokoić, ona jednak wyrywała się z jego
objęć, płacząc coraz gwałtowniej.
- Blythe, przerażasz mnie. Czy powiesz mi w końcu,
co się stało?
Potrząsnęła przecząco głową i skrzyżowała ramiona
na wydatnym brzuchu.
- Powiedz - prosił Adam. - Wiesz przecież, że jeśli
stało się coś złego, będę próbował jakoś temu zaradzić.
Powiedz tylko, co mogę zrobić.
Próbował ją pocałować, ale pisnęła i odepchnęła go,
aż usiadł z rozmachem na podłodze, po czym wybiegła
z łazienki. Adam przez chwilę siedział nieruchomo, pró-
bując zrozumieć, co się właściwie dzieje. Po raz ty-
sięczny przyszło mu do głowy, że nie rozumie kobiet,
a szczególnie własnej żony. Wiedział, że kobieta w ciąży
jest podatna na zmienne emocje i ekstremalne zmiany
nastroju. Mówił mu o tym lekarz, ostrzegali Joy i Craig.
Ale Blythe tym razem pobiła wszelkie rekordy.
W końcu podniósł się i poszedł do sypialni. Siedziała
pośrodku łóżka skulona w kłębek, obejmując ramionami
brzuch.
Usiadł obok niej i uśmiechnął się. Zachmurzyła się
jeszcze bardziej. Wówczas on też się zachmurzył. Po
R
S
chwili mrugnął do niej porozumiewawczo.
- Czyżbyś sobie ze mnie kpił? - zapytała drżącym
głosem.
Chciał ją objąć, ale uchyliła się.
- Nigdy bym się nie ośmielił z ciebie kpić, kochanie.
- Pewnie śmiesznie wyglądam. Jestem gruba jak
świnia. Twarz mam jak balon, a palce tak spuchnięte, że
nie mogę zdjąć pierścionka, i... Jestem wielka i brzyd-
ka...
- Z jej oczu znów potoczyły się łzy.
Aha, więc o to chodzi, pomyślał Adam. Blythe czuje
się nieatrakcyjna. Przybrała na wadze tylko o dwa kilo-
gramy więcej, niż zalecał doktor Meyers, ale ponieważ
była niska, było to bardzo widoczne. Jej szczupła twarz
wypełniła się, pojawiło się nawet coś w rodzaju drugiego
podbródka. Ramiona i nogi nadal miała szczupłe, przez
co brzuch wydawał się jeszcze większy.
Ujął ją za ramiona i zmusił, by na niego spojrzała.
- Nie masz pojęcia, jaka jesteś piękna.
Posadził ją sobie na kolanach i rozchylił poły jej ró-
żowego szlafroka, odsłaniając brzuch i powiększone
piersi. Wzburzona Blythe próbowała się zasłonić, ale
Adam jej nie pozwolił.
- Nie próbuj ukrywać przede mną swojego ciała.
Uwielbiam na nie patrzeć.
- To niemożliwe! Jestem wielka, gruba i...
- Tylko nie próbuj dodawać, że jesteś brzydka.
- Zsunął szlafrok z jej ramion i zaczął gładzić jej
brzuch i piersi. - Jesteś piękna. Te zmiany wcale cię
R
S
nie oszpecają. Masz w sobie naszego syna. Kiedy męż-
czyzna patrzy na kobietę, która nosi w sobie jego
dziecko, jest to dla niego najpiękniejszy widok na
świecie.
Blythe zarzuciła mu ramiona na szyję, ukryła twarz
na jego ramieniu i płakała cicho.
- Jesteś taki staroświecki - wyjąkała. - Wiesz o tym,
prawda? Jesteś jak rycerz w lśniącej zbroi. Zawsze pró-
bujesz mnie chronić, bronić i ratować... czy tego chcę,
czy nie.
- Próbuję się przed tym powstrzymywać - rzekł spe-
szony i pocałował ją w ucho. - Poważnie mówię. Na-
prawdę się staram.
- Tylko nie przepraszaj za to, że jesteś dla mnie taki
cudowny! - Objęła go mocno, przycisnęła swój brzuch
do jego brzucha i zaczęła go gorąco całować.
Adam położył ją na łóżku i pochylił się nad nią, pa-
trząc na nią płonącymi oczami.
- esteś najbardziej podniecającą, godną pożądania
kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Pozwól mi cię
kochać, Blythe. Pokażę ci, jaka jesteś dla mnie piękna.
Poddała się rozkoszy jego dotyku. Jego usta odnajdy-
wały najwrażliwsze zakamarki jej ciała, język kreślił
gorące wzory na jej skórze. Blythe poczuła, jak z głębi
jej ciała wzrasta cudowna spirala dzikiego szczęścia.
Adam postawił tacę z resztkami kolacji na gzymsie
kominka, w którym płonął ogień, i usiadł na sofie obok
Blythe. Oparła głowę na jego piersi. Uwielbiała te wie-
czory spędzane z nim w domu i po raz któryś pożałowa-
R
S
ła, że ich małżeństwo nie może trwać do końca życia.
- Jak ci się podobają plany domu? - zapytał.
Wzięła do ręki arkusze kalki technicznej i rozłożyła
je sobie na kolanach.
- Ten dom jest o wiele za duży dla mnie i Elliotta.
To prawdziwa rezydencja. Prawie pięćset metrów kwa-
dratowych.
- Nie podoba ci się?
- Oczywiście, że mi się podoba! Jest fantastyczny.
Mój dom marzeń. Tyle okien, tyle przestrzeni, na górze
i na dole. Ale to będzie kosztowało fortunę.
- Pozwól, że o to ja się będę martwił. Nic nie jest
zbyt dobre dla ciebie... i dla Elliotta.
- Gdy obiecałeś, że zbudujesz mi dom, nigdy nie
spodziewałam się czegoś takiego.
- Więc podoba ci się?
- Jest wspaniały!
- Przejrzyj te plany i zobacz, czy chciałabyś coś
zmienić - rzekł Adam. - Chcę, żeby ten dom był dosko-
nały. Zasługujesz na to.
- Gdy Elliott podrośnie i zacznie spędzać więcej cza-
su z tobą, będę się czuła samotnie w takim wielkim do-
mu - rzekła, kładąc dłoń na jego dłoni. - Będę słyszała
tylko echo własnych słów.
- Do tego czasu minie jeszcze wiele lat. - Adam
przechylił głowę i dotknął policzkiem do jej policzka.
- Dopóki Elliott będzie mały, będzie przebywał głów-
nie z tobą. Chciałbym, żebyś mi pozwoliła odwiedzać
was codziennie. Może czasem moglibyśmy zjeść razem
R
S
kolację.
- Możesz wpadać, kiedy tylko zechcesz. - Dzisiej-
szy wieczór był taki piękny, że Blythe nie chciała my-
śleć o przyszłości, żeby nie zepsuć nastroju. Jednak ko-
niec ich małżeństwa był już całkiem niedaleko. Roz-
sądek nakazywał poczynić jakieś plany. - Zawsze, kie-
dy tylko zechcesz nas odwiedzić, będziesz mile
widziany. Nie musisz wcześniej dzwonić, żeby się zapo-
wiedzieć.
- Być może zmienisz zdanie, kiedy... - Adam zdła-
wił gniew i frustrację - kiedy znowu zaczniesz się z kimś
spotykać.
Ta myśl wydała się Blythe zupełnie absurdalna. Jak
mogłaby kiedykolwiek zapragnąć innego mężczyzny?
- Do tego jeszcze daleka droga. Na razie będę za
bardzo zajęta Elliottem, żeby o tym myśleć. Oczywiście
po naszym rozwodzie ty znów staniesz się najlepszą
partią w całym stanie.
Kiedyś, dawno temu, Adamowi odpowiadał status
wolnego człowieka, ale od jakiegoś czasu zmienił zda-
nie. Chociaż Błythe nie była najlepszą gospodynią,
stworzyła dom, do którego chciało się wracać. Doszło
nawet do tego, że Adam polubił ich kłótnie. Może dla-
tego, że zazwyczaj godzili się w łóżku.
- Mnie też nie śpieszy się do innych kobiet - przy-
znał. - Chciałbym spędzać jak najwięcej czasu z moim
synem. Nie chcę, żeby coś mnie ominęło. - Zwinął plany
domu w rulon i rzucił je na stół. - Blythe, czy miałabyś
coś przeciwko temu, gdybym po rozwodzie chciał cza-
R
S
sem zostać z Elliottem na noc?
- Nie... - szepnęła. - Nie, oczywiście, że nie mam
nic przeciwko temu.
- I gdybyś potrzebowała opieki do dziecka, zawsze
mogę przyjść. Jeśli na przykład będziesz musiała dłużej
pracować...
Obróciła się w jego ramionach, położyła palec na jego
ustach i uśmiechnęła się.
- Będziemy wychowywać Elliotta razem. Przecież
od samego początku zgadzaliśmy się, że nasze dziecko
nie może cierpieć przez to, że ma rozwiedzionych ro-
dziców.
- Wiesz, że miałem pewne wątpliwości, gdy brali-
śmy ślub. Zastanawiałem się, czy uda nam się dogadać. –
Adam pocałował ją w nos. - Ale teraz jednego jestem
pewien. Gdy to małżeństwo się Skończy, zostaniemy
dobrymi przyjaciółmi, i będziemy też dobrymi rodzica-
mi, niezależnie od tego, czy się rozwiedziemy, czy też
nie.
- Czy też nie?
- Zapomnij, że to powiedziałem. Przejęzyczyłem się.
Wiem, że żadne z nas nie chce pozostawać w tym mał-
żeństwie wyłącznie dla dobra dziecka.
- Och. Oczywiście, masz rację - odrzekła Blythe,
gorzko rozczarowana. Ale właściwie czego mogła się
spodziewać? Miała szacunek Adama, jego oddanie
i przyjaźń - oraz radość czerpaną z jego ciała. Miała to
wszystko na jakiś czas. Nie mogła prosić o nic więcej.
R
S
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Adam Wyatt na zajęciach szkoły rodzenia! Szkoda,
że nie mogę tego zobaczyć! - Joy poprawiła ułożenie
żółtego goździka w bukiecie. - Największy playboy
w tym stanie będzie pomagał swojej żonie sapać i dy-
szeć podczas porodu. O, jakże nisko upadają wielcy!
- Przestań denerwować Blythe - zaśmiała się Martha
Jean, kładąc na ladzie stertę czerwonych róż. - Zawsze
słyszałam, że nawróceni playboye to najlepsi mężowie.
Podobnie jak nawróceni grzesznicy stają się największy-
mi fanatykami religijnymi.
- On naprawdę próbuje hamować swój entuzjazm
- rzekła Blythe. - Ale nie za bardzo mu to wychodzi.
Zachowuje się, jakbym była jedyną kobietą na świecie,
która kiedykolwiek miała urodzić dziecko.
- To musi być cudownie być tak rozpieszczaną jak
Blythe - powiedziała Martha Jean. - Widać od razu, że
pan Wyatt jest szaleńczo zakochany. Za każdym ra-
zem, kiedy patrzy na Blythe, ma taki promienny wyraz
twarzy.
R
S
Blythe zauważyła współczucie w oczach Joy. Jedynie
ona i Craig znali prawdę o tym małżeństwie i wiedzieli,
że za kilka miesięcy ma nastąpić rozwód.
- Jestem bardzo głodna - powiedziała Blythe. - Mu-
szę zrobić sobie przerwę i coś zjeść.
Pobiegła na zaplecze, powstrzymując łzy aż do
chwili, gdy bezpiecznie zamknęła się w łazience. Pochy-
liła się nad umywalką, zmoczyła papierowy ręcznik i
zdumiała się na widok własnej pobladłej twarzy w lu-
strze.
Była nieszczęśliwa, chociaż na zewnątrz wydawało
się, że jest najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Miała
męża, który sprawiał wrażenie, jakby chciał całować
ślady jej stóp. Za dwa miesiące miała urodzić upragnione
dziecko, a potem wprowadzić się do wymarzonego do-
mu, który jej mąż budował dla niej, nie licząc się z ko-
sztami.
Miała wszystko oprócz jednej rzeczy, której pragnęła
najbardziej - miłości Adama.
Gdyby przed ośmioma miesiącami ktoś jej powie-
dział, że przeżyje namiętną noc z Adamem Wyattem,
zajdzie z nim w ciążę, weźmie z nim ślub, a potem za-
kocha się w nim po same uszy, uznałaby to za idiotyczny
żart. Jej życie zmieniło się dramatycznie w bardzo krót-
kim czasie, a czekały ją jeszcze większe zmiany.
Czasami miała ochotę powiedzieć Adamowi, że nie
chce rozwodu, woli, by pozostali małżeństwem i razem
wychowywali Elliotta, ale potem uświadamiała sobie, że
on może się zgodzić, a wówczas musiałaby spędzić re-
R
S
sztę życia w małżeństwie z człowiekiem, który jej nie
kocha.
Znów zaburczało jej w brzuchu i naraz poczuła spły-
wającą po nogach ciepłą strugę. Wstrzymała oddech,
zacisnęła mocno uda i złapała się za brzuch. Boże, to
chyba nie mogły być wody płodowe! Do terminu porodu
brakowało jeszcze dwóch miesięcy.
Z trudem podeszła do szafki, usiadła i podciągnęła
sukienkę. Uda miała czerwone od krwi. Otworzyła usta,
ale głos zamarł jej w gardle. Co się dzieje? Czyżby miała
stracić dziecko? Dlaczego krwawi, choć nie czuje żad-
nego bólu?
- Joy! - udało jej się wreszcie zawołać. - Joy, chodź
tu szybko!
Drzwi otworzyły się z rozmachem i do środka wpa-
dła Joy, a tuż za nią Martha Jean.
- Co się dzieje? - zapytały jednogłośnie.
- Krwawię.
Joy pochwyciła ją za ramię.
- Bez paniki. Uspokój się. - Spojrzała na Marthę
Jean. - Zadzwoń do doktora Meyersa i powiedz mu, że
Blythe mocno krwawi i że wiozę ją do szpitala. Potem
zadzwoń do Adama i powiedz, żeby tam przyjechał. Ale
spróbuj go nie przestraszyć.
- Czy mam ci pomóc doprowadzić Blythe do samo-
chodu?
- Nie, dam sobie radę. Idź po telefon. - Joy otoczyła
Blythe ramieniem i pomogła jej wstać. - Czy możesz
iść?
- Tak, nic mnie nie boli. Tylko to krwawienie. - Bly-
R
S
the spojrzała na pobladłą z lęku twarz przyjaciółki. -
Nie mogę stracić tego dziecka. Nie masz pojęcia, ile
ono dla nas znaczy. Dla mnie - i dla Adama.
Joy wyprowadziła ją z łazienki. Martha Jean, z bez-
przewodowym telefonem w ręku, wyszła z nimi na ze-
wnątrz na chłodny lutowy poranek.
- Tak, dobrze. Powiem jej. - Oderwała się od słu-
chawki i zwróciła do Blythe, siedzącej już na fotelu pasa-
żera: - Doktor Meyers będzie na was czekał w szpitalu.
- Zadzwoń teraz do Adama - poprosiła Blythe.
Martha Jean wystukała numer Wyatt Construction.
Telefon odebrała sekretarka Adama.
- Proszę powtórzyć panu Wyattowi, żeby jak naj-
szybciej przyjechał do szpitala Decatur General. Jest tam
jego żona.
Adam wpadł do szpitala jak barbarzyńca, warcząc,
pokrzykując i potrącając wszystko, co stanęło mu na
drodze. Na korytarzu zauważył Joy z twarzą pokrytą
śladami łez.
- Jak się czuje Blythe? - wydyszał.
- Na razie dobrze.
- Gdzie ona jest?
Joy wskazała wzrokiem najbliższe drzwi i widząc,
że Adam chce tam od razu wtargnąć, pochwyciła go za
rękę.
- Jest tam teraz doktor Meyers.
- Muszę ją zobaczyć.
- Uspokój się. W niczym nie pomożesz Blythe, jeśli
R
S
wejdziesz tam w takim stanie.
- Co się, do diabła, stało? Przecież dobrze się czuła,
nie było żadnych problemów - jęknął Adam, opierając
się całym ciałem o framugę drzwi.
Joy pogładziła go po ramieniu.
- Nie mam pojęcia. Po prostu zaczęła krwawić.
Adam gwałtownie podniósł głowę i napotkał jej
wzrok.
- Bardzo krwawiła?
- Dość mocno - przyznała Joy.
Adam pochwycił ją za ramię.
- Nie mogę tu tak po prostu stać i czekać, nie wie-
dząc, co się dzieje.
Chwycił za klamkę i otworzył drzwi. Najpierw zoba-
czył doktora Meyersa, który stal u stóp łóżka i zasłaniał
mu Blythe.
- Proszę wejść - powiedział lekarz do Adama. - Jest
pan jedyną osobą, którą ona chce widzieć.
Adam szybko podszedł do łóżka.
- Kochanie, jestem tutaj - rzekł, biorąc żonę za rękę.
Na tle pościeli wydawała się drobna i blada. Makijaż
miała rozmazany.
- Tak się bałam - uścisnęła jego dłoń. - Bałam się,
że stracę Elliotta. Nie mogę...
- Cicho, kochanie. Cicho. Nawet o tym nie myśl. Nic
złego nie stanie się ani tobie, ani jemu.
- U Blythe rozwinęło się przodujące łożysko - rzekł
doktor Meyers, zwracając się do Adama. - Wiem, że to
brzmi jak nazwa strasznej choroby, ale nie jest tak źle.
R
S
Rzecz w tym, że na tym etapie ciąży łożysko powinno
się już odsunąć od szyjki macicy, ono jednak nadal tam
jest i zasłania wyjście. Prawdę mówiąc, dotyka szyjki
i stąd właśnie wzięło się krwawienie.
- Czy to coś poważnego? - zapytała Blythe. - Czy
El... naszemu dziecku coś grozi?
- To już trzydziesty drugi tydzień ciąży, więc gdyby
konieczne było cięcie cesarskie, dziecko prawdopodob-
nie by przeżyło - wyjaśnił doktor Meyers. - Ale zrobi-
my wszystko, co możliwe, by tego uniknąć. Niech jesz-
cze trochę podrośnie.
- Co można zrobić w tej sytuacji? - szepnęła Blythe,
przytulając się do Adama i czerpiąc pociechę z jego
mocnych ramion.
- Będziesz musiała zostać w szpitalu przez kilka dni.
Musisz leżeć. Dostaniesz porcję żelaza i witaminę C.
Będziemy uważnie obserwować sytuację. Jeśli zajdzie
taka konieczność... jeśli krwawienie będzie się utrzymy-
wać, zrobimy transfuzję.
Blythe skinęła głową.
- Zgadzam się na wszystko, co będzie konieczne dla
dziecka.
- Czy istnieje tu jakieś niebezpieczeństwo dla Bly-
the? - zapytał Adam, gładząc żonę po plecach.
- W obecnych czasach dziewięćdziesiąt dziewięć
procent kobiet, u których rozwinęło się przodujące łoży-
sko, wychodzi z tego bez szwanku. Ich dzieci też -
uspokoił go lekarz. - Będziemy się dobrze opiekowali
Blythe i jeśli jej stan się poprawi, wypuścimy ją do domu
R
S
za jakiś tydzień. Oczywiście ma leżeć w łóżku. Ktoś
będzie musiał się nią opiekować przez dwadzieścia czte-
ry godziny na dobę.
- Jeśli będzie mogła przebywać w domu, to ja się nią
zaopiekuję - stwierdził Adam.
- Jak chcesz to zrobić? - zdziwiła się Blythe. - Prze-
cież musisz bywać w firmie. Możemy wynająć pielęg-
niarkę.
- Jeśli będzie trzeba, mogę zarządzać firmą z domu.
Wynajmę całodobowe pielęgniarki, ale nie zostawię cię
samej nawet na chwilę. Nic nie jest dla mnie ważniejsze
niż ty i Elliott.
Blythe przymknęła oczy i wtuliła twarz w poduszkę.
Doktor Meyers wyszedł na korytarz. Adam poszedł
za nim, chcąc się upewnić, czy rzeczywiście Blythe nic
nie grozi.
- Byłem z panem zupełnie szczery - usłyszał. - Zro-
bimy wszystko, co możliwe, by Blythe donosiła dziecko,
ale jeśli jej stan się pogorszy, będziemy musieli wykonać
cesarskie cięcie.
- Czy mogę do niej wejść? - zapytała Joy.
- Proszę bardzo - odrzekł lekarz i znów zwrócił się
do Adama. - Gdyby chciał pan zostać z nią na noc, mogę
to załatwić.
- Dopóki Blythe tu jest, będę zostawał codziennie.
Doktor Meyers roześmiał się.
- Gdyby nie to, że pana znam, powiedziałbym, że to
niemożliwe. Ale wiem, że przegrałbym zakład. Niech
R
S
pan tylko stara się nie zniechęcić do siebie całego perso-
nelu.
Adam dobrze wiedział, że cały personel szpitala De-
catur General ma go już serdecznie dość. W ciągu ostat-
nich dwóch tygodni, od dnia, gdy przyjęto tu Blythe,
w ogóle od niej nie odchodził. Jadł razem z nią, brał
prysznic i golił się w jej łazience, kazał sobie założyć
osobną linię telefoniczną, przez którą kierował firmą,
i doglądał wszystkiego, co dotyczyło opieki nad jego
żoną. Nikt nie był w stanie go namówić, by wyszedł,
nawet Craig i Joy. Nie zadziałały także subtelne groźby
doktora Meyersa. Odmówił nawet Blythe, która błagała
go, by poszedł do domu.
A teraz cieszył się, że nie dał się przekonać. Gdyby
sobie poszedł i zostawił ją tu, to mogłoby się zdarzyć,
że w chwili gdy Blythe zaczęła mocno krwawić i odwie-
ziono ją na salę operacyjną, on znajdowałby się na bu-
dowie odległej o wiele kilometrów.
Był to trzydziesty czwarty tydzień ciąży. Doktor Me-
yers nie przewidywał żadnych komplikacji, ale na wszel-
ki wypadek przygotowano miejsce na oddziale inten-
sywnej terapii.
Joy i Craig znaleźli Adama w poczekalni. Siedział
sam, z opuszczoną głową, ręce miał zwieszone między
kolanami. Usiedli po obydwu jego stronach.
- Czy już coś wiadomo? - zapytał Craig.
Adam nie podniósł głowy.
- Jeszcze nie.
- Wszystko będzie dobrze - pocieszyła go Joy. -
Doktor Meyers jest jednym z najlepszych lekarzy w ca-
R
S
łej Alabamie.
- Jeśli cokolwiek jej się stanie... - wymruczał
Adam.
Joy poklepała go po plecach.
- Przyniosę kawę.
Gdy znikła za drzwiami poczekalni, Craig chrząknął.
Adam nie zareagował. Craig zakaszlał.
- Wszystko w porządku - powiedział Adam. - Nie
musisz mnie pocieszać.
- Wiem, jak się czujesz - mruknął Craig, wbijając
ręce w kieszenie. - Gdyby to Joy była tam w środku, do
tej pory już pewnie bym oszalał.
- Nie mam pojęcia, jak to się stało i kiedy, ale zako-
chałem się w tej kobiecie.
Craig zaśmiał się cicho.
- Dopiero teraz sobie to uświadomiłeś? Człowieku,
wszyscy o tym wiedzieli już od kilku miesięcy.
- Jak to wszyscy?
- Ja. Joy. Martha Jean. Sandra. Doktor Meyers.
Cały personel tego szpitala.
- Czy to aż tak widać?
- Tak. Widzą to wszyscy oprócz twojej żony. Nie
powiedziałeś jej o tym, prawda?
- Cholera, nie. Pojechała na salę operacyjną, nie wie-
dząc, co naprawdę do niej czuję. Nie przyznawałem się
do tego nawet przed sobą, aż do chwili, gdy... Nie dam
jej rozwodu. Wszystko mi jedno, jak ona na to zareaguje.
Nie pozwolę jej odejść.
Naraz usłyszeli głos pielęgniarki.
R
S
- Pan Wyatt?
Adam poderwał się z miejsca.
- Doktor Meyers chciałby się z. panem zobaczyć.
Proszę pójść za mną.
- Czy coś się stało? Czy Blythe dobrze się czuje?
- dopytywał się Adam gorączkowo. Jeszcze nigdy w ży-
ciu nie czuł takiego lęku. Gdyby Blythe coś się stało, nie
miał pojęcia, jak potrafiłby dalej żyć.
R
S
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Pielęgniarka uśmiechnęła się.
- Panie Wyatt, pańska żona czuje się dobrze.
Adam wypuścił wstrzymywany oddech i naraz zakrę-
ciło mu się w głowie.
- Doktor Meyers sądził, że zechce pan wejść na salę
operacyjną i zobaczyć narodziny pańskiego syna.
- Jak to? Czy to możliwe? Moja żona ma cesarkę.
- Wiem, ale doktor Meyers nie ma nic przeciwko
pańskiej obecności. Musimy się pośpieszyć. Pańska żona
dostała już epidural.
Po chwili Adam ubrany w sterylny fartuch wszedł
do sali operacyjnej. Blythe leżała na stole operacyjnym.
Prawie całe ciało przykryte miała chustami chirurgicz-
nymi, tylko brzuch odsłonięty.
- Jestem już, kochanie - powiedział Adam, siadając
obok niej i biorąc ją za rękę.
- Powiedziałam doktorowi Meyersowi, że nie urodzę
tego dziecka bez ciebie. Umawialiśmy się, że przeżyje-
my to wszystko razem.
- Dziękuję - szepnął jej do ucha.
Operacja trwała około dziesięciu minut. Tuż przed
R
S
tym, zanim wyjęto Elliotta Adama z jej ciała, Blythe
poprosiła, by usunięto ekran zasłaniający jej brzuch.
Obydwoje z Adamem chcieli zobaczyć tę chwilę.
Adam przyglądał się, jak pielęgniarka odśluzowu-
je chłopcu nos i usta. Gdy Elliott wydał z siebie głoś-
ny krzyk, poczuł, że serce na chwilę przestało mu bić.
Nic nie widział przez łzy. Blythe mocniej uścisnęła jego
rękę.
Gdy pielęgniarka wykonywała rutynowe czynności
przy noworodku, doktor Meyers zajmował się Blythe.
Obydwoje z Adamem nie mogli oderwać wzroku od
syna.
- Czy mogę go potrzymać? - zapytała Blythe. Do-
ktor Meyers skinął na pielęgniarkę.
- Proszę dać Elliotta ojcu. Możecie go przez chwi-
lę potrzymać, a potem musimy go zabrać na oddział
wcześniaków.
- Dlaczego? Czy Elliott...
- Wydaje mi się, że Elliott jest w znakomitej formie,
szczególnie jak na ośmiomiesięcznego wcześniaka - od-
rzekł lekarz. - Ale musi przejść przez standardową pro-
cedurę.
Pielęgniarka podała im dziecko owinięte w błękitny
kocyk. Adam wpatrzył się w twarzyczkę syna. Z oczu
płynęły mu łzy. Włożył zawiniątko w ramiona leżącej
obok Blythe. Podniosła wzrok na twarz męża.
- Jest piękny, prawda?
Adam dotknął główki dziecka.
- Ma twoje włosy. Miedzianorude.
R
S
Pielęgniarka zabrała Elliotta.
- Teraz proszę odpocząć, pani Wyatt. Przyniesiemy
go pani później do pokoju.
Sala szpitalna Blythe wyglądała jak kwiaciarnia.
Adam otaczał żonę wszelkimi luksusami. W ciągu trzech
dni, jakie upłynęły od narodzin Elliotta, prawie od niej
nie odchodził. Raz dziennie wpadał do domu, brał pry-
sznic, golił się, przebierał i dzwonił do firmy. Blythe
wiedziała, że Adam będzie zaborczy w stosunku do El-
liotta, ale nie przypuszczała, że będzie poświęcał tyle
uwagi również i jej.
Szybko dochodziła do siebie. Doktor Meyers był
zdziwiony, że Elliott przy urodzeniu ważył prawie trzy
kilogramy, i powiedział Blythe, że gdyby chłopiec uro-
dził się w terminie, mógłby ważyć aż cztery i pół. Po-
nieważ obydwoje czuli się dobrze, tego popołudnia po-
zwolono im wrócić do domu.
Do domu. Z Adamem. Na kilka tygodni.
Blythe odsuwała od siebie myśl o tym, że ich mał-
żeństwo wkrótce się zakończy i obydwoje z synem prze-
niosą się do pięknego, nowego domu. Gdyby mogła zo-
stać z Adamem, byłaby szczęśliwa nawet w dwupoko-
jowej chacie.
Pielęgniarka pomogła jej ubrać Elliotta w biało-nie-
bieskie ubranko, które kupili mu kiedyś z myślą o tym
właśnie dniu. Adam czekał w drzwiach, niecierpliwie
przestępując z nogi na nogę.
Od samego rana Blythe zauważyła w nim dziwne
R
S
podenerwowanie. Coś było nie tak. Adam nigdy się nie
denerwował. Bywał podniecony lub rozgniewany, ale
zwyczajne zdenerwowanie zupełnie do niego nie pa-
sowało.
Na pewno nie chodziło o Elliotta. Doktor Wilson,
pediatra, którego Adam wybrał dla ich dziecka, stwier-
dził, że z małym wszystko jest w porządku. Cięcie ce-
sarskie odbyło się bez żadnych komplikacji. Doktor Me-
yers zapewniał Blythe, że jeśli będzie dbała o siebie
i stosowała się do jego wskazówek, bardzo szybko od-
zyska pełnię sił. A skoro nie chodziło ani o nią, ani o El-
liotta, to znaczy, że Adam miał jakiś problem. Może
chciał porozmawiać o rozwodzie, ale nie miał ochoty
denerwować jej tak od razu.
W drodze do domu Adam był niezwykle cichy. Bly-
the próbowała wciągnąć go w rozmowę o dziecku, o fir-
mie, nawet o pogodzie - o wszystkim oprócz ich mał-
żeństwa.
Adam kupił nowego mercedesa, w którym bez pro-
blemu mieścił się fotelik dziecinny, i wynajął pielęgniar-
kę, panią Hobart. Spotkali ją na podjeździe przed do-
mem. Zabrała Elliotta i zaniosła go do domu. Adam
wyszedł z samochodu i pomógł wysiąść Blythe.
- Nie zimno ci? - zapytał patrząc na jej wełnianą
kurtkę. Nie pozwoliła, by kupił jej futro. - Może okryję
cię kocem?
- Nie, jest mi zupełnie ciepło - zapewniła go.
Zaniósł ją do domu, prosto do sypialni, pełnej różo-
wych róż. Jej ulubione kwiaty. Położył ją na łóżku i po-
R
S
mógł zdjąć kurtkę.
Rozejrzała się dokoła. Obok łóżka stała dziecinna
kołyska. Choć Adam uparł się, by wynająć pielęgniarkę
do pomocy, Blythe miała zamiar zabierać syna do siebie
na noc.
- Chcę, żeby przyniesiono tu teraz Elliotta - po-
wiedziała.
- Pani Hobart zaraz go przyniesie. Jednak najpierw
muszę z tobą porozmawiać.
Blythe poczuła, że serce przestaje jej bić. Nadeszła
ta chwila, pomyślała, pewna, że Adam zaraz każe jej
podpisać papiery rozwodowe.
Jak to możliwe, by był do tego stopnia pozbawiony
uczuć, by kazać jej to robić właśnie dzisiaj? Obawiała
się, że zaraz wybuchnie płaczem.
- O czym chcesz rozmawiać? - zapytała, nie patrząc
na niego.
Adam przyklęknął na jedno kolano, zdjął jej buty,
podniósł się i przesunął ją na środek łóżka.
- Wygodnie ci?
- Tak. O czym chcesz rozmawiać?
Adam otworzył walizkę na dokumenty i wyjął z niej
plik papierów.
- O naszym rozwodzie.
Blythe zesztywniała. A więc jednak!
- Umawialiśmy się, że nastąpi to nie wcześniej niż
w sześć tygodni po urodzeniu Elliotta.
Adam usiadł na łóżku obok niej.
- Tak się umawialiśmy przed ślubem. Ale od tego
R
S
czasu zmieniłem zdanie na temat wielu spraw.
W oczach Blythe błysnęły łzy rozczarowania.
Czyżby opiekuńczość i troska Adama były kłamstwem?
Dlaczego tak mu zależało na natychmiastowym rozwo-
dzie? Czy już teraz chciał jej odebrać Elliotta? Po co
wynajął pielęgniarkę?
- Powinnam była wiedzieć - powiedziała cicho,
przełykając łzy.
Adam spojrzał na nią i zauważył bladą twarz, drżące
ręce, łzy lśniące na rzęsach.
- Blythe... kochanie... co się stało? Co cię tak zde-
nerwowało?
Rzuciła mu ponure spojrzenie.
- Przestań być dla mnie taki miły! Chcesz rozwodu?
Dobrze, daj te cholerne papiery, to je podpiszę! Będziesz
miał rozwód, ale nie odbierzesz mi Elliotta. Nie teraz.
Nawet gdybyś wynajął dla niego tuzin pielęgniarek.
Obiecałeś, że pierwszy rok spędzi ze mną. Tak się uma-
wialiśmy!
Adam uśmiechnął się i niespodziewanie w jego ser-
cu zagościła nadzieja. Blythe zrobiła mu awanturę, bo
myślała, że on chce się z nią natychmiast rozwieść!
Ujął ją za ramiona.
- Nie mam zamiaru odbierać ci Elliotta.
Spojrzała w jego ciemne oczy, niepewna, czy może
uwierzyć w to, co tam zobaczyła.
- Czy to ma znaczyć, że nie chcesz naprzemiennej
opieki?
- Chcę powiedzieć, że... Nie będzie żadnego rozwo-
R
S
du. Nie pozwolę ci odejść. Nawet jeśli ci się wydaje, że
z naszego małżeństwa nic nie wyjdzie, udowodnię ci, że
się mylisz. Elliott nie musi mieszkać na przemian z mat-
ką i z ojcem. Będzie się wychowywał w domu z oby-
dwojgiem rodziców.
Blythe przez kilka sekund wpatrywała się w niego
nieruchomo.
- Chcesz, żebyśmy zostali małżeństwem ze względu
na Elliotta? Ale dla niego nie będzie dobrze, jeśli je-
go rodzice będą usiłowali mieszkać razem i u-
trzymać małżeństwo, nie kochając się. To się nie może
udać.
- Nawet jeśli teraz mnie nie kochasz, to może kiedyś
pokochasz. - Położył rękę na jej dłoni. - Wiem, że nie
jestem twoim ideałem mężczyzny, ale będę się starał nie
doprowadzać cię do szału swoim zachowaniem. Mamy
więcej wspólnego, niż sobie wcześniej uświadamiali-
śmy. I nie chodzi tylko o Elliotta.
Przyciągnął jej głowę do swojej i z ustami tuż przy
jej ustach dodał:
- A seks między nami jest niewiarygodny. Więk-
szość ludzi jest tego pozbawiona.
Pokusa była wielka.
- Och, Adamie - odrzekła Blythe całując go lekko.
- Ale jak możemy spędzić razem resztę życia, nie ko-
chając się?
- Naprawdę myślisz, że nigdy ci się nie uda mnie
pokochać?
- Mnie? - powtórzyła oszołomiona. - Ciebie? Och,
R
S
Adamie!
Puścił ją i odwrócił się.
- Tak, pewnie mam zbyt wielkie nadzieje.
- Co takiego? - Nie zważając na ból szwów, Blythe
przesunęła się na łóżku tak, by dosięgnąć jego ręki.
- Czy możesz powtórzyć to, co powiedziałeś?
- Głupi byłem zakochując się w tobie, skoro wie-
działem przecież, że ty...
- Ale ja cię kocham, Adamie - wyjąkała, przyciska-
jąc twarz do jego pleców. - Zakochałam się w tobie
niedługo po naszym ślubie.
Obrócił się na pięcie i wpatrzył w jej piwne oczy.
- Ty mnie kochasz?
- Tak, ty głupcze - uśmiechnęła się przez łzy. - Nie
mogę uwierzyć, że dotychczas tego nie zauważyłeś.
Przecież za każdym razem, kiedy mnie dotykasz, rozpa-
dam się na kawałki.
- Myślałem, że to tylko seks - rzekł oszołomiony. -
W każdym razie powtarzałem sobie, że to tylko seks.
- A kiedy sobie uświadomiłeś, że to coś więcej?
- Kobieto, gdyby nie to, że jesteś świeżo po operacji,
to bym ci pokazał... kochałbym się z tobą dzień i noc.
- Objął dłońmi jej twarz. - Zrozumiałem to już daw-
no.
Tego dnia, kiedy Joy zawiozła cię do szpitala. Uświado-
miłem sobie wtedy, że moje życie bez ciebie nic nie
byłoby warte.
Pochylił się i ułożył Blythe na poduszkach, po czym
zaczął ją delikatnie całować.
R
S
- Oszaleję, zanim lekarz znowu pozwoli nam się ko-
chać.
- To jeszcze kilka tygodni - uśmiechnęła się Blythe,
przytulając się do niego.
- Nie mam ochoty czekać tak długo, ale jakoś wy-
trzymam. Mogę przecież każdej nocy spać obok ciebie,
trzymać cię w ramionach i całować. Będę ci też pomagał
opiekować się naszym synem. Na razie to mi wystarczy.
- Kłamiesz - zaśmiała się Blythe radośnie. - Ale ko-
cham cię za to.
- Ja też cię kocham. Bardziej niż cokolwiek innego.
Usnęli w swoich ramionach. W godzinę później obu-
dziła ich pani Hobart.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale Elliott jest
głodny i bardzo krzyczy.
Blythe rozpięła aksamitną bluzkę i wyciągnęła ramio-
na po chłopca. Pielęgniarka pomogła jej przystawić ma-
łego do piersi, po czym wyszła z pokoju.
Adam patrzył zafascynowany, jak chłopiec ssie
pierś. Ogarnęło go zupełnie nowe uczucie, szczęście,
które chciałby zatrzymać na zawsze.
- Mamy wszystko, Adamie - powiedziała Blythe. -
Wszystko co naprawdę jest ważne.
R
S
EPILOG
- Przyjęcia urodzinowe u Wyattów można porównać
jedynie z cyrkiem - uśmiechnęła się Joy, rozdając lizaki
dzieciom biegającym po wielkim patio eleganckiego ce-
glanego domu, który Adam zbudował dla Blythe przed
ponad ośmiu laty.
- Nie mieliby takiego problemu, gdyby byli rozsądni
i poprzestali na dwójce, tak jak my - zauważył Craig.
- Dzieci nie są żadnym problemem. - Blythe uśmie-
chnęła się do Craiga, mocniej obejmując swoją roczną
córeczkę. - Problemem jest to, jak Adam ma znaleźć
czas na prowadzenie firmy, a ja dwóch, skoro jednocześ-
nie chcemy być dobrymi rodzicami. Bogu dzięki, że
Martha Jean daje sobie sama radę w Petals Plus, a dzieci
bardzo lubią chodzić ze mną do szkółki roślin.
- Joy i Craig uważają chyba, że mamy za dużo dzie-
ci, kochanie. A ty co o tym myślisz? - zapytał Adam,
wyciągając ręce po swoją najmłodszą córeczkę. - Chodź
do tatusia, jubilatko.
- Gdyby Adam nie uparł się, żeby mieć córkę, może
R
S
zadowolilibyśmy się bliźniakami - rzekła Blythe, poda-
jąc mężowi Rachel Alanę. - Toby i Max nieźle dali nam
w kość, ale kiedy skończyli cztery lata, postanowiliśmy
spróbować jeszcze raz.
- Bogu dzięki, że tym razem urodziła się wam
dziewczynka - zaśmiała się Joy. - Bo w innym przypadku
mogłoby się skończyć na drużynie baseballowej.
Adam ucałował nosek córeczki. Rachel zaśmiała się,
potrząsając czarnymi lokami. Oczy miała identyczne jak
ojciec.
- Tak, gdybyście najpierw mieli dziewczynkę, to
może udałoby się wam uniknąć perspektywy wysłania
czworga dzieci na studia. - Craig Simpson ze śmiechem
uderzył swego przyjaciela w ramię. - Całe szczęście, że
jesteś milionerem.
- Całe szczęście, że mam Blythe - odparł Adam, ota-
czając żonę ramieniem. Razem patrzyli na swoich trzech
synów, którzy gonili dziewięcioletnią Missy Simpson.
Jej młodszy brat usiłował za nimi nadążyć.
- Obydwaj mamy szczęście - przyznał Craig. - Do-
stały nam się piękne, kochające żony i zdrowe, szczęśli-
we dzieci.
- Aha, właśnie. A teraz popatrzcie, co się dostało Joy
i mnie - przerwała mu Blythe. - Dwóch męskich szo-
winistów!
Zaśmiali się wszyscy, w myślach dziękując Bogu za
wszystkie błogosławieństwa.
R
S