NORA ROBERTS
Miłość i paragraf
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Merle T. Johnson siedział na podartym
skajowym siedzisku stoika w kafejce „U
Annie”, osiem kilometrów na północ od
Friendly. Popijał ciepłe piwo korzenne i
jednym uchem słuchał trzeszczącego
kawałka w stylu country, dobiegającego
z przenośnego radyjka Annie. „Kobieta
rodzi się, by cierpieć”, lamentowała
najnowsza wschodząca gwiazdka
Nashville. Merle nie wiedział o
kobietach dostatecznie dużo, aby się z
tym nie zgodzić.
Wracał do Friendly z jednego z
okolicznych rancz, którego właściciel
niedawno złożył skargę.
Kradzież owiec, pomyślał z
obrzydzeniem, przełykając kolejny łyk
piwa. Gdyby chociaż coś się za nią
kryło. A zresztą Potts tak się posunął w
latach, że już sam nie pamięta, ile
właściwie miał tych owiec. Szeryf od
razu wiedział, że ta sprawa będzie
nudna jak flaki z olejem, rozmyślał
posępnie Merle. No i w konsekwencji
teraz, w obskurnej małej kafejce,
otoczony powietrzem ciężkim od
zapachu hamburgerów i smażonej
cebuli, bolał nad niesprawiedliwością
tego świata.
Największą atrakcją w miasteczku
Friendly w Nowym Teksasie był stary
Silas, który co sobota upijał się i
zaczynał rozrabiać, tak że trzeba go było
holować do miejscowego aresztu. Merle
T. Johnson urodził się za późno. Gdyby
to były lata osiemdziesiąte
dziewiętnastego wieku, a nie
osiemdziesiąte wieku dwudziestego,
ścigałby desperados, uczestniczył w
konnych pościgach i
pojedynkował się z rewolwerowcami -
innymi słowy robiłby to, co zastępca
szeryfa robić powinien.
A tu proszę - ma już prawie dwadzieścia
cztery lata, a najbardziej spektakularne
aresztowanie, jakiego udało mu się
dokonać, to zgarnięcie bliźniaków
Kramer, którzy zdemolowali salę
bilardową.
Merle podrapał się po górnej wardze,
nad którą bez większego powodzenia
usiłował wyhodować przyzwoicie
wyglądające wąsy, które dodałyby mu
powagi. Tak, najlepsze lata ma już za
sobą, pomyślał fatalistycznie. Do końca
swoich dni będzie zastępcą szeryfa w
zapomnianym przez Boga i ludzi małym
miasteczku, gdzie głównym zajęciem jest
uganianie się za nieistniejącymi
złodziejami owiec.
Gdyby chociaż raz ktoś napadł na bank.
Rozmarzony wyobraził sobie szaleńczy
pościg i strzelaninę, rzecz jasna, z jego
udziałem. O tak, to już by było coś.
W gazecie ukazałoby się jego zdjęcie,
może z jakąś powierzchowną raną
ramienia. Ten pomysł bardzo przypadł
mu do gustu. Przez kilka dni musiałby
chodzić z ręką na temblaku. Gdyby tylko
szeryf pozwolił mu nosić broń…
- Merle, zapłacisz wreszcie za to piwo
czy będziesz tu przesiadywał przez cały
dzień i marzył o niebieskich migdałach?
Merle zerwał się na równe nogi. Annie
stała, opierając dłonie na krągłych
biodrach, i świdrowała go wzrokiem.
Miała małe ciemne oczy,
zaczerwienioną skórę i szopę
niesamowitych, wściekle rudych
włosów, niemalże w odcieniu
truskawki.
- Muszę wracać - wymamrotał,
nerwowo szukając portfela. -Szeryf
czeka na mój raport.
Annie prychnęła pogardliwie i
wyciągnęła rękę. Zaledwie zmięty
banknot znalazł się w jej spoconej dłoni,
Merle wyszedł, nie prosząc o wydanie
reszty, i odruchowo zmrużył oczy.
Rozjarzone i oślepiające słońce zastygło
wysoko na niebie. Nieruchome
rozpalone powietrze miało smak pyłu -
zdawało się falować nad jezdnią niczym
połyskliwa ciecz. Droga była równa i
prosta niczym wstęga, a po jej bokach
nic tylko skały, piach i kilka
spłachetków szorstkiej trawy.
Ani jedna chmurka nie przełamywała
surowego, twardego błękitu nieba, nie
łagodziła bieli słonecznego światła.
Merle nasunął na czoło rondo kapelusza
i ruszył w stronę samochodu, żałując, że
jednak nie poprosił o tę resztę. Kiedy
chciał otworzyć drzwi, jego koszula
była mokra od potu i kleiła się do ciała.
Słońce odbijało się od przedniej szyby i
chromów samochodu, który nadjeżdżał z
naprzeciwka. Musi być jakiś kilometr
stąd, ocenił Merle i szukając w kieszeni
kluczyków, z roztargnieniem patrzył, jak
auto zbliża się długą prostą drogą.
Nagle oczy mu się rozszerzyły.
Ale bryka! Z podziwu niemal gwizdnął.
Jedno z tych wymyślnych zagranicznych
cacek, czerwone i krzykliwe. Śmignęło
koło niego, nawet nie zwalniając, a
Merle obejrzał się za nim i wtedy
gwizdnął, uśmiechając się szeroko.
Marzenie! Dla takiego auta sto, sto
dwadzieścia kilometrów na godzinę to
pestka. Pewnie ma taką sprytną deskę
rozdzielczą z…
Moment, moment! Ponad sto na
godzinę?!
Wskakując do samochodu, Merle
wetknął kluczyki do stacyjki, wystawił
koguta na dach i ruszył, wzniecając
fontanny żwiru i paląc gumy.
Był w siódmym niebie.
Phil nie schodził poniżej stu trzydziestu
kilometrów na godzinę. Na początku
podróży odbył nerwową rozmowę
telefoniczną z producentem z Los
Angeles, był rozdrażniony i zmęczony.
Zakurzony pejzaż i niekończąca się,
prosta jak drut droga rozdrażniły go
jeszcze bardziej. Jak dotąd wyjazd
okazał się kompletną stratą czasu. Phil
zdążył rozejrzeć się w pięciu
miasteczkach południowo-zachodniego
Nowego Meksyku, ale żadne się nie
nadawało. Jeśli w końcu mu się nie
poszczęści, będą musieli mimo wszystko
zbudować plan, a to zupełnie nie w jego
stylu.
Kiedy Phillip Kincaid reżyseruje film,
maniakalnie pilnuje, aby nie brakowało
mu autentyzmu. Obecnie szukał małego
zakurzonego miasteczka, które już
dawno zapomniało o lepszych latach.
Marzyła mu się łuszcząca farba i trochę
brudu, ot, taka dziura zabita dechami, z
której wszyscy zamierzają się wyrwać i
ani im się śni kiedykolwiek wracać.
Szukał przez trzy długie upalne dni, ale
nic mu się nie podobało. Owszem,
znalazł parę miasteczek wrośniętych w
piach, trochę wyblakłych, trochę
podniszczonych, ale czuł, że to nie to.
Jako reżyser
- odnoszący rozliczne sukcesy reżyser
amerykańskich filmów - Phillip Kincaid
zawsze polegał na intuicji. Potrzebuje
miasteczka, którego widok zwali go z
nóg. A czasu ma coraz mniej.
Hoffman, jego producent, już zachowuje
się tak, jak gdyby go mrówki oblazły,
domaga się, by ruszyli z kręceniem scen
w studiu. Mijając kafejkę Annie, Phil
przeklinał swoją głupotę. Sam powinien
był podjąć się produkcji. Zdołał odwlec
początek zdjęć o kolejny tydzień, ale
jeśli wkrótce nie znajdzie miasteczka,
które wyglądałoby tak, jak ma wyglądać
New Chance - Nowa Szansa - będzie
musiał zdać się na miejscowego
kierownika produkcji.
Ściągnął brwi, patrząc na bezkres drogi.
O wszystkim decydował sam, co do
najmniejszego szczegółu. I właśnie to -
oraz bezdyskusyjny talent - pozwoliły
mu odnieść sukces w wieku trzydziestu
czterech lat. Był twardy, cyniczny i
wybuchowy, ale każdy ze swoich
filmów traktował jak ukochane dziecko,
wymagające ciągłej opieki i bezbrzeżnej
cierpliwości.
Wycie syreny przyjął z nikłym
zainteresowaniem. Zerknął w lusterko i
zobaczył brudny, poobijany wóz
policyjny, który mógł niegdyś być biały.
Doganiał go w piorunującym tempie.
Phil zaklął, zastanowił się przelotnie,
czy nie wdepnąć gazu do dechy i nie
zostawić tego uprzykrzonego pojazdu
daleko za sobą, w chmurze spalin i
kurzu, a potem zrezygnowany zjechał na
pobocze.
Żar, który aż buchnął do kabiny,
zaledwie uchylił szybę w oknie, nie
poprawił mu humoru. Ohydne miejsce,
pomyślał, gasząc silnik. Brudna,
zakurzona dziura. Marzył o swoim
basenie imitującym lagunę i o zimnym
drinku w wysokiej szklance.
Merle radośnie wyskoczył z samochodu,
dzierżąc w dłoni bloczek z mandatami.
O kurczę, pomyślał, ale auto!
Najbardziej rasowa fura, jaką widział w
życiu, nie licząc tych w telewizji.
Mercedes… czyli francuska marka,
uznał po namyśle. Kurka wodna,
pomyślał zachwycony sobą. Właśnie
zatrzymał drogą francuską brykę niecałe
trzy kilometry od miasteczka.
Wieczorem będzie miał o czym
opowiadać przy piwie.
Kierowca trochę go rozczarował. Nie
wyglądał na cudzoziemca ani nawet na
bogacza. Merle był taki pochłonięty
oglądaniem jego dżinsów i zwykłej
bawełnianej koszulki, że jego uwadze
umknął złoty szwajcarski zegarek, a
nawet gdyby go zauważył, to Merle i tak
nie miał pojęcia o jego wartości.
Może to, jak mu tam, ekscentryk, uznał w
końcu. Albo najzwyczajniej rąbnął
komuś ten wózek. Na samą myśl o tym
zastępca szeryfa dostał wypieków.
Przeniósł wzrok na twarz kierowcy.
Była pociągła i lekko arystokratyczna, o
wyrazistych rysach i o długim prostym
nosie. Usta nie uśmiechały się, raczej
zastygły w grymasie znudzenia.
Mężczyzna był gładko ogolony, więc nic
nie maskowało pierwszych zmarszczek.
Jego włosy miały odcień zgaszonego
brązu, były dość długie i kręciły się na
skroniach. Jednak w tej opalonej twarzy
od razu uwagę przykuwały oczy:
przejrzyste i błękitne jak woda w
strumieniu. Malowały się w nich
zarazem znudzenie, rozdrażnienie oraz
chłodna obojętność. Gdyby Merle znał
to słowo, zapewne określiłby mężczyznę
jako zblazowanego. W każdym razie nie
odpowiadał jego wyobrażeniu
zdesperowanego złodzieja
zagranicznych aut.
- Tak? - spytał mężczyzna lodowato.
- Prawo jazdy i dowód rejestracyjny -
zażądał Merle, a kiedy Phil sięgnął do
skrytki, zajrzał przez okno. - O raju, ale
deska rozdzielcza! Czego tu nie ma? Jest
wszystko i jeszcze więcej. Telefon,
najprawdziwszy telefon. Ci Francuzi to
łebscy goście.
Phil rzucił mu obojętne spojrzenie.
- Niemcy - poprawił, wyciągając dowód
rejestracyjny.
- Niemcy? - Merle zmarszczył czoło. -
Jest pan pewny?
- Tak. - Phil czekał, aż zastępca szeryfa
weźmie prawo jazdy.
Merle założyłby się, że mercedes to
jednak francuskie auto.
- To pański wózek? - spytał
podejrzliwie.
- Wystarczy sprawdzić, czyje nazwisko
widnieje w dowodzie rejestracyjnym -
odparł chłodno Phil.
Powoli tracił cierpliwość. A Merle jak
to Merle: czytał słowo po słowie.
- Jechał pan jak ostatni war… - Urwał,
przypominając sobie, że szeryf nie
pochwała przeklinania na służbie. -
Przekroczył pan prędkość. Grzał pan sto
piętnaście na godzinę, wiem, bo
zmierzyłem. Założę się, że w tej bryce
nawet pan tego nie poczuł.
- Tak się składa, że rzeczywiście nie
poczułem.
- Może gdyby nie był taki wściekły,
gdyby na dworze nie było tak cholernie
gorąco, Phil rozegrałby to całkiem
inaczej. Oczy mu się zwęziły. - A skąd
mam wiedzieć, czy naprawdę pan
cokolwiek zmierzył?
- Akurat wychodziłem od Annie, kiedy
śmignął pan ulicą -odparł pogodnie
Merle, marszcząc czoło i mozolnie
stawiając kolejne litery. - Gdybym
poczekał na resztę, nawet bym pana nie
zobaczył. Proszę się podpisać - dodał,
oddzierając mandat z bloczka. - Grzywn
ę może pan zapłacić w najbliższym
mieście.
Phil wysiadł z samochodu. Słońce
wydobyło z jego włosów czerwonawy
odcień i patrząc na nie, Merle pomyślał
o mahoniowej serwantce matki.
Przez chwilę stali twarzą w twarz,
dwóch wysokich mężczyzn, jeden chudy
i ze skłonnością do garbienia się, drugi
szczupły, muskularny i wyprostowany.
- Nie - oznajmił stanowczo Phil.
- Nie? - Merle zamrugał, patrząc pod
słońce. - Ale co „nie”?
- Nie podpiszę.
- Nie podpisze pan? - Merle zerknął na
mandat.
- Ale pan musi podpisać.
- Nie, nie muszę. - Phil poczuł, jak
strumyczek potu spływa mu po plecach, i
rozzłościło go to jeszcze bardziej. - Nie
podpiszę tego świstka i nie dam ani
pensa jakiemuś zaściankowemu
sędziemu, który
napycha własne konto pieniędzmi, jakie
z porządnych ludzi zdziera drogówka.
- Zdziera? - Merle był nie tyle urażony,
ile zaskoczony. - Panie! Miałeś pan
grubo ponad sto dziesięć na liczniku, a
ograniczenie jest do dziewięćdziesięciu.
Każdy to wie. Na znaku ma pan czarno
na białym: dziewi ęćdziesiąt.
- A kto mówi, że jechałem szybciej?
- Sam mierzyłem.
- Pańskie słowo przeciw mojemu -
odparł zimno Phil. - Ma pan świadków?
Merle rozdziawił usta.
- No, niby nie, ale… - Zsunął kapelusz z
czoła. -Słuchaj pan, ja nie potrzebuję
świadków, jestem zastępcą szeryfa.
Niech pan podpisze i cześć.
Phil nie miał pojęcia, z jaką prędkością
wtedy jechał, i specjalnie go to nie
obchodziło. Droga była prosta i
opustoszała, myślami był w Los
Angeles, wciąż jednak ani mu się śniło
sięgnąć po popękany długopis, który
podawał mu zastępca szeryfa.
- Nie.
- Człowieku, ale ja już wypisałem
mandat. - Merle spojrzał na zaciętą
twarz Phila i zmienił ton: - W takim
razie zabieram pana do aresztu.
Szeryfowi to się nie spodoba.
Phil uśmiechnął się pogardliwie i
wyciągnął przed siebie ręce. Merle
wpatrywał się w nie przez chwilę,a
potem bezradnie patrzył to na jeden, to
na drugi samochód. Philowi niemal było
go żal.
- Pojedzie pan za mną - oznajmił Merle,
chowając do kieszeni jego prawo jazdy.
- A jeśli odmówię?
- Cóż - odparł przyjaźnie Merle -
pojedzie pan ze mną, a to cacuszko tu
sobie zostanie. Może będzie w jednym
kawałku, kiedy podjedzie po nie laweta,
ale kto to wie…
Chcąc nie chcąc, Phil wrócił do
swojego samochodu, a Merle wskoczył
za kierownicę radiowozu, wyobrażając
sobie, jak fajnie będzie jechać przez
miasteczko przed taką fantastyczną
czerwoną bryką.
Dotarli do Friendly w sennym tempie.
Co pewien czas mijali jakichś ludzi,
którzy zamierali wpatrzeni w czerwone
auto jadące za policyjnym wozem, a
Merle pozdrawiał ich dostojnym
skinieniem głowy. W końcu wystawił
rękę za okno i zahamował przed biurem
szeryfa.
- No dobrze, zapraszam do środka. -
Merle, nagle oficjalny, wyprostował się
sztywno. - Szeryf pewnie zechce z
panem porozmawiać. - Otworzył drzwi i
czekał, aż więzień sam wejdzie do
środka.
Phil zobaczył niewielkie pomieszczenie
z dwiema celami, tablicą ogłoszeń,
paroma rachitycznymi krzesłami i starym
obdrapanym biurkiem. Pod sufitem
obracał się wiatrak i skrzypiąc, powoli
bełtał gorące wilgotne powietrze. Na
podłodze leżała kupa burego futra, która
okazała się śpiącym psem. Na biurku
zawalonym książkami i sterami
papierów stały dwa kubki z kawą.
Nad tym bałaganem pochylała się
ciemnowłosa kobieta i pisała coś w
notatniku z żółtymi kartkami. Podniosła
wzrok.
Phil osłupiał. Była taka piękna, że bez
wahania mógłby ją obsadzić w trzech
różnych filmach. Jej twarz miała
klasyczny owalny kształt, kości
policzkowe lekko rysowały się pod
skórą o odcieniu miodu. Nos miała mały
i delikatny, usta dość szerokie, o pełnych
wargach, niesamowicie zmysłowych.
Rozpuszczone czarne włosy spływały
swobodnie na plecy miękkimi lśniącymi
falami. Spod uniesionych brwi patrzyły
na niego ciemnozielone oczy okolone
siecią rzęs. I lekko rozbawione.
- Merle?
Głos miała gardłowy, leniwy i
seksowny. Jak czarny jedwab, pomyślał.
Znał mnóstwo aktorek, które dałyby się
zabić za taką barwę. Jeśli tylko nie
sztywnieje na widok kamery i jeśli ciało
ma równie piękne jak twarz…
Opuścił wzrok na jej piersi i
zafascynowany wpatrzył się w małą
metalową odznakę.
- Przekroczenie prędkości na
siedemnastce, szeryfie.
- Oo? - Z lekkim uśmiechem czekała, aż
spojrzenie Phila na powrót powędruje
ku jej twarzy. - Nie miałeś długopisu,
Merle?
- Długopisu? - Zdziwiony zajrzał do
kieszeni.
- Nie chciałem podpisać mandatu - Phil
podszedł do biurka, by przyjrzeć się
twarzy kobiety - pani szeryf.
Można by ją filmować z każdego
możliwego kąta i zawsze wyglądałaby
cudownie, podsumował w duchu. Chciał
jeszcze raz posłuchać jej głosu.
Spokojnie odwzajemniła jego
spojrzenie.
- Rozumiem. Z jaką prędkością jechał,
Merle?
- Sto szesnaście na godzinę. Tory,
musisz zobaczyć jego auto! -zapomniał
się Merle.
Patrząc na Phila, wyciągnęła rękę, a
zastępca szybko podał jej mandat.
Miała piękne dłonie, długie, wąskie i
eleganckie. Paznokcie miała
pomalowane lakierem o odcieniu
pudrowego różu. Co ona tutaj robi, do
cholery? - zastanawiał się Phil, któremu
łatwiej byłoby ją sobie wyobrazić w
Beverly Hills.
- Cóż, wygląda na to, że wszystko się
zgadza, panie… Kincaid. -Kiedy
podniosła na niego wzrok, zauważył, że
oczy ma podkreślone konturówką, rzęsy
muśnięte tuszem, ale poza tym nic, ani
pudru, ani szminki. Pożałował, że nie ma
pod ręką aparatu fotograficznego i paru
oświetlaczy. - Należy się czterdzieści
dolarów - powiedziała leniwie. -
Gotówką.
- Nie zamierzam płacić. Zacisnęła usta,
a po chwili oznajmiła:
- Albo czterdzieści dni. Sądzę, że
mniejszą niedogodnością dla pana
byłoby zapłacić mandat. Nasze warunki
lokalowe nie przypadną panu do gustu.
Chłodne rozbawienie w jej tonie
podziałało na niego jak płachta na byka.
- Nie zapłacę. Ani mi się śni. - Oparł
dłonie na biurku i pochylił się w jej
stronę. Poczuł nikłą woń subtelnych,
drogich perfum. -Myślałaś, że
uwierzę,że jesteś szeryfem? Co za numer
próbujecie mi wykręcić z tym typkiem?
Merle chciał odpowiedzieć, ale
zaledwie zerknął na Tory, zamknął usta.
Kobieta podniosła się powoli, dzięki
czemu Phil mógł się przekonać, że jest
wysoka i bardzo szczupła. Ma ciało
modelki, pomyślał, smukłe i wiotkie jak
trzcina. Zwykłe dżinsy i kraciasta
koszula wyglądały na nim jak
ekskluzywna kreacja, Phil zaś nie mógł
się nie zastanawiać, jakie cuda się pod
nimi kryją.
- Każdy ma prawo do swoich przekonań,
panie Kincaid. Zechce pan opróżnić
kieszenie.
- Nie ma mowy - obruszył się.
- Stawianie oporu podczas
aresztowania. - Tory uniosła brwi. -
Będziemy musieli pana zamknąć na
sześćdziesiąt dni.
Phil warknął coś półgłosem, ale Tory
tylko się uśmiechnęła.
- Do celi z nim, Merle.
- Chwila, moment, do ciężkiej cholery…
- Lepiej jej nie denerwuj - szepnął
Merle, popychając go lekko. -Potrafi
być naprawdę wredna.
- Jeśli pan nie chce, żebyśmy
odholowali pański samochód, i to na
pański koszt - dodała - odda pan
Merle’owi kluczyki. Merle, odczytaj mu
jego prawa.
- Znam swoje prawa, psiakrew! -
Pogardliwie strącił z siebie dłoń
zastępcy. - Chcę zadzwonić.
- Oczywiście. - Tory uśmiechnęła się
czarująco. - Jak tylko odda pan kluczyki.
- Niech mnie pani… - zawahał się -
szeryf posłucha. Chyba nie myśli pani,
że nabiorę się na taką starą sztuczkę?
Ten tutaj - wskazał kciukiem Merle’a -
czatuje na kierowców spoza miasta, a
jak się jakiś trafi, usiłuje wyrwać z
niego czterdzieści dolców. Na takie
numery jest paragraf.
Tory słuchała go z zainteresowaniem.
- Przyjmie pan mandat, panie Kincaid?
- Nie. - Oczy mu się zwęziły.
- W takim razie przez pewien czas
będzie pan naszym gościem.
- Skazywać to może sędzia… - zaczął
gniewnie Phil, ale Tory wpadła mu w
słowo.
- Sędzia pokoju - oznajmiła, stukając
różowym paznokciem w certyfikat
oprawiony w ramki.
Phil odczytał nazwisko: Victoria L.
Ashton. Posłał jej przeciągłe, oschłe
spojrzenie.
- To pani?
- Tak. Bardzo to praktyczne, nie uważa
pan?
- Przechyliła głowę. - Sześćdziesiąt dni
aresztu, panie Kincaid, albo dwieście
pięćdziesiąt dolarów.
- Ile?!
- Kaucja wynosi pięćset dolarów. Życzy
pan sobie skorzystać z takiej
możliwości?
- Telefon - wycedził przez zęby.
- Kluczyki - odparła pogodnie.
Klnąc pod nosem, rzucił jej kluczyki.
Złapała je w locie.
- Ma pan prawo do jednej rozmowy
miejscowej, panie Kincaid.
- To będzie zamiejscowa. Mam kartę
kredytową. Wskazała mu aparat na
biurku i podeszła do Merle’a.
- Dwieście pięćdziesiąt? - szepnął ze
zgrozą. - Nie jesteś dla niego zbyt
surowa?
Tory prychnęła jak kotka.
- Pan Gwiazdor z Hollywood potrzebuje
porządnego kopniaka w ego - odparła
półgłosem. - Dobrze mu zrobi, jak
trochę się pokisi w ciasnej celi.
Odprowadź jego samochód do warsztatu
Bestlera.
- Ja? Mam odprowadzić jego auto?
- Zamknij je i wróć z kluczykami -
dodała Tory. - Tylko niczego nie
dotykaj.
- O rany, Tory! - jęknął.
- O rany, Merle - powtórzyła i
odprowadziła go pełnym sympatii
spojrzeniem.
Phil niecierpliwie czekał przy telefonie.
W końcu się doczekał.
- Przyjmuję wiadomości dla panów
Shermana, Millera oraz Steina.
Słucham?
- A gdzie Lou, do cholery? - warknął.
- Pana Shermana nie ma w biurze do
poniedziałku - odparła sucho
operatorka. - Pańska godność, j jeśli
można?
- Phillip Kincaid. Dzwoń do Lou i
powiedz mu, że utknąłem w…
- Rzucił Tory gniewne spojrzenie.
- Witamy we Friendly w Nowym
Meksyku - podpowiedziała uczynnie.
- We Friendly w Nowym Meksyku. W
areszcie, niech to szlag, pod jakimś
wymyślonym zarzutem. Niech łapie
walizkę i wskakuje do samolotu, byle
szybko.
- Tak, panie Kincaid. Spróbuję jakoś się
z nim skontaktować.
- Nie próbuj, tylko się skontaktuj -
wycedził przez ściśnięte gardło i
odłożył słuchawkę.
Kiedy wybierał następny numer, Tory
podeszła i spokojnie rozłączyła
rozmowę.
- Jeden telefon - przypomniała.
- Cholera, dodzwoniłem się tylko do
sekretarki.
- A to pech. - Posłała mu olśniewający
uśmiech, który w tym samym stopniu
urzekł go, co i rozwścieczył. - Pański
apartament już czeka, panie Kincaid.
Phil odłożył słuchawkę.
- Nie umieści mnie pani w tej celi.
Zatrzepotała rzęsami.
- Nie?
- Nie.
Przez chwilę wyglądała na
skonsternowaną. Potem podeszła do
niego z uroczym, zmysłowym
westchnieniem.
- Po co pan wszystko utrudnia? Chyba
nie sądzi pan, że wepchnę tam pana na
siłę. Nawet gdybym chciała, jest pan
takim postawnym mężczyzną…
Ta nagła zmiana tonu wydała mu się
najzupełniej zrozumiała.
- Pani Ashton… - zaczął.
- Pani szeryf - poprawiła, wyjmując z
szuflady czterdziestkę piątkę. Wciąż
promiennie uśmiechnięta, spojrzała na
Phila, który nie odrywał wzroku od
dużego, masywnego pistoletu. - Jeśli nie
chce pan mieć na koncie kolejnego
zarzutu dotyczącego stawiania oporu
władzy, grzecznie przejdzie pan do
tamtej celi. Czeka na pana świeża
pościel.
Phil był zaskoczony, ale i rozbawiony.
- Chyba pani nie sądzi, że uwierzę, że
byłaby pani w stanie tego
użyć.
- Już panu mówiłam. Ja nikomu nie
odmawiam prawa do własnych
przekonań. - Nie mierzyła do niego, ale
odbezpieczyła broń.
Wpatrywał się w nią przez dobrą
minutę. Jej spojrzenie było przenikliwe i
aż nazbyt spokojne. I już nie wątpił, że
równie spokojnie wpakowałaby w niego
kulkę - w część ciała, którą uznałaby za
mało istotną, on zaś był do wszystkich
jednakowo przywiązany.
- Jeszcze mnie popamiętasz -
wymamrotał, kierując się do celi.
Śmiech też miała piękny. Phil aż się
odwrócił. Pomyślał, że
gdyby nie ten pistolet, chętnie by się z
nią trochę posiłował, a potem, wściekły
na siebie, maszerował za kraty.
- Sądziłam, że ta kwestia brzmi: „Niech
ja się ino wyrwę z tej puszki, szeryfie.
Świat jest zbyt mały dla nas obojga”.
Tory zdjęła z kołka pęk kluczy i
zatrzasnęła drzwi, aż zadźwięczało. Phil
krążył po celi, usiłując się nie
uśmiechnąć. Usiadł na pryczy i rzucił
kobiecie cierpkie spojrzenie.
- Może być i blaszany kubek, byle była
w nim kawa.
- Kawa jest gratis, Kincaid. Masz we
Friendly darmowe lokum, wikt i
opierunek.
Patrzył, jak podchodzi od biurka i
chowa pistolet. Sposób, w jaki się
poruszała, i widok jej długich nóg
przyjemnie podniósł mu ciśnienie.
Zaproponowała cukier i śmietankę, ale
odmówił. Nalała mu kawy, świadoma,
że aresztant ją obserwuje. Gardziła tym
typem mężczyzn, playboyami zepsutymi
do szpiku kości i rozkochanymi w
wielkomiejskim blichtrze, lecz Kincaid
równocześnie i bawił ją, i intrygował.
Nie próbował niczego na niej wymóc,
podpierając się nazwiskiem czy opinią,
nie dał upustu złości, przez którą trafił
do tej celi.
Jest po prostu za bogaty, zbytnio
popularny i zbyt przystojny, ot co. A
może i zbyt utalentowany. Kręci
błyskotliwe filmy. Ciekawe, skąd
czerpie inspirację? Cóż, może będzie
miała okazję się tego dowiedzieć, zanim
„gość” opuści te skromne progi.
- Czarna, zgodnie z zamówieniem -
oznajmiła, podchodząc do celi z dwoma
kubkami.
Obserwował sposób, w jaki się
poruszała, leciuteńko kołysząc biodrami.
W innych okolicznościach uznałby ją za
wspaniałą kobietę, lecz teraz była dla
niego przede wszystkim jednym wielkim
źródłem
irytacji. Milcząc, wstał z pryczy i
sięgnął po kubek, który podała mu
między prętami krat. Ich palce spotkały
się na chwilę.
- Jesteś piękną kobietą, Victorio L.
Ashton - powiedział półgłosem. - I
męczącą jak cholera.
Kiedy przytaknęła mu z uśmiechem,
roześmiał się rozbawiony.
- Co ty tu robisz, u diabła? Po co ta
zabawa w szeryfa?
Do biura wpadł rozradowany Merle.
- Kurczę blade, panie Kincaid, to nie
auto, to marzenie! - Rzucił szefowej
kluczyki i oparł się o kratę.
- Jak słowo daję, cały dzień mógłbym w
nim przesiedzieć. Bestlerowi mało gały
z orbit nie wyskoczyły, jak wjechałem
do warsztatu.
Phil wydał zdławiony pomruk i obrócił
się w stronę małego zakratowanego
okna. Patrzył na miasteczko, gniewnie
marszcząc brwi. Co za dziura, pomyślał
zrezygnowany. Zakurzone małe nic.
Wszystkie kolory jak sprane. Albo
raczej wyblakłe od słońca, poprawił się
w myślach, gdy po plecach spłynęła mu
kolejna strużka potu.
Jak okiem sięgnąć, tylko bury brąz -
nielicznych wyschłych płaskowyżów w
oddali i suchego jak pieprz piachu.
Brązowe były budynki, każdy w innym
odcieniu, ale wszystkie spłowiałe, jak
gdyby od zawsze prażyły się w
bezlitosnym słońcu. W tej cholernej
dziurze wciąż mają drewniane chodniki.
Za to ani jednego sklepiku, którego
fronton nie straszyłby wieloma
warstwami popękanej, łuszczącej się na
potęgę farby.
Miasteczko wyglądało na potwornie
zmęczone, jak gdyby właśnie po raz
ostatni zaczerpnęło tchu i już tylko
czekało, aż nadejdzie koniec.
Było szorstkie i beznadziejnie smutne,
jednak miało charakter, którego nie
zdołała ukryć gruba warstwa kurzu i
apatii, miejsce, w jakim zostają jedynie
ci, którzy nie mają się gdzie podziać,
albo ci, którzy wiedzą, że w
zewnętrznym świecie nic na nich nie
czeka.
Wracają do niego, gdy już stracą
nadzieję na lepszy los. A on utknął tutaj,
w dusznej małej celi… I nagle go
olśniło.
Wpatrując się w zmęczone wystawy
sklepów i chodniki z wklęśniętych
desek, nagle zobaczył to wszystko jak w
obiektywie kamery. Zacisnął palce
jednej ręki na kracie okna i wyobrażał
sobie kolejne sceny. Gdyby nie był taki
wściekły, zauważyłby to od razu.
Oto Next Chance.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przez dwadzieścia minut Tory nie
zwracała uwagi na więźnia, który stał
wpatrzony w okno, ściskając w dłoni
kubek ze stygnącą kawą. Robił wrażenie
całkiem zadowolonego. Tory odesłała
Merle’a do domu i zabrała się do pracy.
Była inteligentna, rzeczowa i uparta - i
właśnie te cechy pomogły jej zdobyć tak
dobre wykształcenie. Zawsze dostawała
najlepsze stopnie, jednak nie zawsze
była lubiana przez nauczycieli i
wykładowców. Jej ulubione pytanie
brzmiało: „Dlaczego?”. Z
dociekliwością w parze szedł
charakterek, który z potulnej dziewczyny
zmieniał ją czasem w zielonooką furię,
przez co uważano ją za „trudną”
uczennicę, a potem studentkę. Niektórzy
ze współpracowników uważali ją za
przeraźliwą męczyduszę - z reguły
wtedy, kiedy znaleźli się w sądzie po
przeciwnej stronie. W wieku dwudziestu
siedmiu lat Victoria L. Ashton była
bowiem bardzo przebiegłą i
powszechnie cenioną adwokatką.
W Albuquerque miała małe skromne
biuro w olbrzymiej starej kamienicy ze
szwankującą kanalizacją. Dzieliła je z
księgowym, pośrednikiem w obrocie
nieruchomościami oraz prywatnym
detektywem. Przez prawie pięć lat
mieszkała na drugim piętrze w dwóch
wielkich jak stodoły pokojach nad
biurem. To rozwiązanie było tak
wygodne, że Tory nie miała zamiaru
przeprowadzić się gdziekolwiek indziej,
nawet kiedy już było ją na to stać.
W pracy lubiła wyzwania i konieczność
zapanowania nad wszystkim, aż po
najmniejsze szczegóły. W życiu
prywatnym była znacznie mniej
przedsiębiorcza. Nikt nie określiłby jej
jako osoby leniwej, jednak krótką
drzemkę zawsze przedkładała nad małą
przebieżkę dla zdrowia. Cała jej energia
znajdowała ujście w biurze albo w sali
sądowej - oraz, przejściowo, w
gabinecie szeryfa w miasteczku Friendly
w Nowym Meksyku.
Dorastała w tym miasteczku i
odpowiadał jej jego senny rytm.
Po ojcu odziedziczyła poczucie
sprawiedliwości, które skłoniło ją do
podjęcia studiów prawniczych. Jednak
nie marzyła o pracy w którejś z
prestiżowych kancelarii adwokackich na
jednym czy drugim wybrzeżu ani też o
zamieszkaniu w którymś z wielkich
miast między nimi.
Chciała być niezależna, więc założyła
własną firmę.
Niebotyczne honoraria nigdy jej nie
nęciły. Wcześnie nauczyła się
gospodarować pieniędzmi, tak aby na
wszystko jej wystarczyło -umiejętność tę
przekazała jej matka. Interesowali ją
ludzie oraz to, jak prawo może służyć na
ich korzyść bądź niekorzyść.
Pochylona nad biurkiem w swoim
gabinecie we Friendly, pisała wstępną
wersję umowy między dwoma
tekściarzami. Niełatwo jest prowadzić
sprawę na odległość, ale dała im słowo.
Jesienią wróci do Albuquerque i
odznakę zamieni na wypchaną aktówkę.
Tymczasem powoli zbliża się weekend.
I wyplata.
Tory uśmiechnęła się lekko: w sobotnie
wieczory Friendly nieco się ożywia.
Miejscowi wypijają o jedno piwo wi
ęcej niż zazwyczaj. W
warsztacie Bestlera mają spotkać się
pokerzyści, o czym oficjalnie nie miała
pojęcia. Tory miała wyczucie,
wiedziała, na co można przymknąć oko.
Jak by powiedział jej ojciec, każdy
potrzebuje odrobiny rozrywki.
Odchyliła się na krześle i oparła o
biurko stopę obleczoną w kowbojski
but. Kiedy czytała, nawijając na palec
kruczoczarny loczek, który ciągle opadał
jej na oko, więzień nagle ocknął się z
letargu.
- Muszę zadzwonić! - wykrzyknął
przejęty, doskakując do zakratowanych
drzwi.
Tory doczytała do końca akapit, a potem
niespiesznie podniosła wzrok.
- Już pan dzwonił, panie Kincaid. Niech
pan odpoczywa. Może warto wziąć
przykład z Dynamita?
- Pomachała w kierunku rozłożonego na
podłodze psa.
- Uciąć sobie drzemkę?
Phil potrząsnął kratami.
- Kobieto, ja muszę skorzystać z
telefonu. To ważna sprawa.
- Jak zawsze - mruknęła Tory i znowu
pochyliła się nad dokumentem.
Phil warknął gniewnie.
- Proszę mnie posłuchać, ja już podpiszę
ten mandat. Tylko niech mnie pani
wypuści.
- Mandat może pan podpisać - odparła
uprzejmie - ale o wyjściu nie ma mowy.
Stawiał pan opór podczas aresztowania.
- Och, ty nadęta, zadufana…
- Mogłabym panu dorzucić zarzut
zakłócania porządku publicznego -
zastanawiała się głośno, a potem
uśmiechnięta zerknęła na aresztanta.
Stał sztywno wyprostowany, usta miał
zaciśnięte, oczy mu płonęły. Patrząc na
niego, nieoczekiwanie poczuła dziwne
drgnienie w dole brzucha. O tak, od razu
widać, dlaczego jego nazwisko wiązano
z nazwiskami najatrakcyjniejszych
kobiet świata. Tory nigdy nie widziała
przystojniejszego faceta. Ten jego
arystokratyczny chłód w połączeniu z
uderzającą urodą i gwałtownym
usposobieniem tworzą zabójczą
mieszankę.
Przez chwilę patrzyli na siebie w
milczeniu. Jego spojrzenie było
kamienne, jej pełne spokoju.
- No dobrze - mruknął. - Ile?
- Proponujesz mi łapówkę, Kincaid? -
Uniosła brwi.
- Nie. Mówię o mandacie… pani szeryf.
- Dwieście pięćdziesiąt dolarów. -
Przerzuciła włosy z pleców na jedno
ramię. - Ewentualnie może pan uiścić
kaucję. Pięćset dolarów.
Piorunując ją wzrokiem, sięgnął po
pieniądze. Niech tylko stąd wyjdę,
pomyślał z groźbą, już ja się rozliczę z
tą ślicznotką. Zajrzał do portfela i
zaklął: do kaucji brakowało mu grubo
ponad setkę. Tory czekała cierpliwie,
uśmiechnięta. Mógłby ją udusić gołymi
rękami, ale tylko zmienił taktykę.
Jeszcze się taka nie urodziła, która
oparłaby się jego urokowi.
- Pozwoliłem się ponieść emocjom, pani
szeryf - zaczął posyłając jej uśmiech, z
którego zdążył zasłynąć: jeden kącik ust
był uniesiony odrobinę wyżej niż drugi.
- Przepraszam za to. Jestem w trasie od
kilku dni, a pani zastępca potrafi grać
człowiekowi na nerwach. - Tory wciąż
się uśmiechała. - Jeśli powiedziałem
coś niestosownego, proszę mi
wybaczyć. Po prostu nie wygląda pani
na małomiasteczkowego stróża prawa i
porządku. - Uśmiechnął się czarująco,
wypisz wymaluj Tomek Sawyer
przyłapany z obiema rękami w
cukiernicy.
Tory uniosła drugą nogę i skrzyżowała
ją z tą opartą o blat biurka.
- Trochę ci brakuje, co, Kincaid?
Phil zacisnął usta, żeby czegoś nie
odburknąć.
- Wolę nie nosić przy sobie zbyt dużej
kwoty, zwłaszcza w trasie.
- Bardzo mądrze. Ale kart kredytowych
niestety nie przyjmujemy.
- Cholera jasna, ja muszę się stąd
wydostać! Tory obserwowała go
beznamiętnie.
- Na klaustrofobię się nie nabiorę.
Czytałam, jak wcisnąłeś się do
półmetrowej rury, żeby sprawdzić, czy
kamera jest ustawiona pod dobrym
kątem. Na planie „Nocy rozpaczy”
bodajże.
- To wcale nie była… - Oczy mu się
zwęziły. - To ty mnie znasz?
- Och, zdarza mi się pójść do kina, raz
czy dwa razy w roku -odparła beztrosko.
- Jeśli to próba wymuszenia czegoś na
mnie… - zaczął, ale przerwał mu jej
gardłowy śmiech.
- Widać, jaki z ciebie bufon. - Wstając,
zobaczyła jego zdumioną minę i znowu
się roześmiała. - Kincaid, nie obchodzi
mnie, kim jesteś
i z czego żyjesz. Dla mnie jesteś
awanturnikiem, który złamał prawo i
wszystkim się naprzykrza. - Podeszła do
celi, a Phil znowu poczuł subtelną woń
perfum. - Moim obowiązkiem jest
przypomnieć ci, gdzie jest twoje miejsce
w szeregu.
Wobec jej urody na chwilę zapomniał o
złości.
- Boże, ta twoja twarz. Mógłbym jej
poświ ęcić, cholera, cały
film.
Tory zdawała sobie sprawę, że jest
atrakcyjna. Słyszała tysiące
komplementów, lecz to nie był zwykły
komplement. Coś w jego tonie, w jego
oczach, sprawiło, że przebiegł ją dziwny
dreszcz. Nie zaprotestowała, kiedy
wyciągnął rękę przez kraty i przesiał
przez palce grube pasmo jej włosów,
nie odrywając spojrzenia od jej twarzy.
Zrobiło jej się gorąco, jak gdyby z
chłodnego, mrocznego pomieszczenia
wyszła prosto w słońce. Stała
nieruchomo i chłonęła jego ciepło.
W jego oczach błysnęło pożądanie.
Potem usta mu drgnęły jak do uśmiechu.
- Kotku - powiedział, uśmiechając się
szeroko.
- Mógłbym zrobić z ciebie gwiazdę.
Cel osiągnął: Tory znowu się
roześmiała.
- Och, panie Kincaid - wyszeptała
drżącym głosem - czy naprawdę mogę
przyjść na zdjęcia próbne?
Nieoczekiwanie, z wielką dramaturgią,
niemalże rzuciła się na dzielące ich
kraty i powiedziała ochryple:
- Będę na ciebie czekała, Johnny. - Usta
jej drżały, w oczach lśniły łzy. - Choćby
i do końca świata.
- Objęła go kurczowo. - Będę do ciebie
pisać - przysięgała łamiącym się
głosem. - Każdego dnia. Każdej nocy
będę o tobie śniła. Och, Johnny… -
Kruczoczarne rzęsy zatrzepotały. -
Pocałuj mnie na pożegnanie!
Zafascynowany Phil chciał skwapliwie
przychylić się do tej prośby, lecz zanim
zdążył bodaj musnąć jej usta, odsunęła
się i parsknęła śmiechem.
- I jak mi poszło, panie Hollywood?
Dostanę rolę? Spojrzał na nią z
rozbawieniem. Szkoda tylko, że nie
zdążył skosztować tych słodkich
usteczek.
- Trochę przedobrzyłaś, ale jak na
amatorkę całkiem nieźle.
Tory zachichotała i oparła się
ramieniem o kraty.
- Zwariowałeś.
- Tak? A próbowałaś trochę posiedzieć
w takiej klatce? -zirytował się Phil.
- Tak się akurat składa, że miałam tę
przyjemność.
- Uśmiechnęła się swobodnie. - W
znacznie mniej sympatycznych
okolicznościach. Zrelaksuj się, Kincaid.
Twój kolega przyjedzie, to cię stąd
wykupi.
- Burmistrz - oznajmił Phil w
natchnieniu. - Chcę mówić z
burmistrzem. Mam dla niego propozycję.
- Och. - Tory zastanawiała się. - Cóż,
wątpię, żeby w sobotę cię wysłuchał. W
soboty zwykle jeździ na ryby. Może
mnie o niej opowiesz?
- Nie.
- W porządku. A zmieniając temat, to za
ostatni film powinieneś dostać Oscara.
W życiu nie widziałam czegoś równie
pięknego.
Zbity z tropu, przyglądał się jej twarzy,
lecz wyczytał w niej jedynie szczerość.
- Dzięki.
- Taki mądry, prawdziwy i pełen emocji
film. Kto by się tego po tobie
spodziewał?
Zaśmiał się bez przekonania i przegarnął
włosy.
- To też miał być komplement?
- Niekoniecznie. Po prostu wyglądasz na
kogoś, kto non stop holuje za sobą harem
biuściastych gwiazdeczek. Jak
znajdujesz czas na pracę?
- Ja? Jakoś sobie radzę - odparł
mrukliwie.
- Musi cię to kosztować mnóstwo
energii.
- Co? - Uśmiechnął się. - Filmy czy
biuściaste gwiazdeczki?
- Chyba sam to wiesz najlepiej. Aha,
tylko nie mów Merle’owi, że jesteś
reżyserem. - Posłała mu kolejny
olśniewający uśmiech. -Zacznie chodzić
jak John Wayne i doprowadzać nas do
szału.
Przez chwilę patrzyli na siebie nieufnie.
- Szeryfie - zagadnął przyjaźnie Phil -
tylko jeden telefon. Okaż miłosierdzie.
Uśmiechnęła się. W tej samej chwili
drzwi otworzyły się na oścież.
- Szeryfie!!
- Tu jestem, panie Hollister. - Przeniosła
wzrok z krępego, czerwonego ze złości
jegomościa na chudego, przerażonego
nastolatka, którego holował za kołnierz.
- Co się stało?
Wróciła do biurka.
- Te smarkacze… - zaczął zasapany. -
Czy ja nie ostrzegałem, że tak będzie?
- Bliźniaki Kramer? — Tory usiadła na
biurku i spojrzała na tłuste paluchy
wbijające się w kościste ramię. - Może
pan usiądzie, panie Hollister? A ty -
spojrzała na chłopaka - jesteś Tod,
zgadza się?
Przełknął ślinę.
- Tak, pani szeryf. Tod Swanson.
- Przynieś panu szklankę wody, Tod.
- Wymknie się tylnymi drzwiami, zanim
zdąży pani splunąć -oznajmił zaperzony
Hollister, ocierając czoło kraciastą
chusteczką.
- Nigdzie się nie wymknie - odparła
spokojnie Tory, przysuwając mężczyźnie
krzesło. - Proszę spocząć. Niechże się
pan tak nie unosi, jeszcze się pan
rozchoruje z tych nerwów.
Kiedy chłopak pobiegł po wodę,
Hollister ciężko opadł na krzesło.
- Rozchoruje?! Ja już jestem chory.
Przez tych… przez tych gnojków.
Czekała cierpliwie, aż skończy długi i
dość mętny wywód na temat dzisiejszej
młodzieży. Phillip zaś robił w tym
czasie to, do czego miał przyrodzony
talent: obserwował.
Hollistera ocenił jako zapalczywego
starego bigota z niechęcią do młodych
ludzi. Pomstował na nich,pocąc się
obficie i ocierając chusteczką spocone
czoło i kark. Koszulę miał spłowiała i
„przyozdobioną” kilkoma starymi
plamami. Był czerwony jak burak, otyły
i męczący. Tory zachowywała się
wobec niego z szacunkiem, ale z
rozdrażnieniem popukiwała w kolano
palcem wskazującym.
Chłopak wrócił z wodą - i z dwiema
szkarłatnymi plamami na policzkach.
Minę miał taką, jak gdyby rzeczywiście
marzył tylko o wymknięciu się tylnymi
drzwiami. Wyglądał na trzynaście lat i
ewidentnie umierał ze strachu. Miał
gładką ładną twarz, strzechę ciemnych
włosów i olbrzymie brązowe oczy.
Kiedy podawał Tory szklankę drżącą
rękę, uścisnęła ją, krótko, ale mocno.
Phil pomyślał, że zaczyna ją lubić.
- Proszę. - Tory podała szklankę
Hollisterowi. -Niech się pan napije, a
potem opowie mi, co się stało.
Hollister przełknął zawartość dwoma
gigantycznymi łykami.
- Te smarkacze znowu kręciły się za
moim sklepem. Przeganiałem ich
stamtąd już dziesiątki razy. Włażą do
środka i kradną, co tylko im pod łapy
podejdzie.
- Bracia Kramer? A co takiego
przeskrobali tym razem?
- Wytłukli mi kamieniem szybę. -
Poczerwieniał wręcz niepokojąco. - Ten
tutaj też z nimi był, ale najwolniej biega.
- Rozumiem. - Spojrzała na Toda, który
wpatrywał się w czubki swoich
tenisówek. - Kto rzucił kamieniem?
- Nie widziałem, ale tylko jego udało mi
się złapać. - Hollister wstał i wetknął
mokrą chustkę do kieszeni. - Zamierzam
wnieść oskarżenie.
Chłopak zbladł. Tory wciąż patrzyła na
Hollistera, ale jej dłoń nagle znalazła
się na ramieniu Toda.
- Posiedź w drugim pokoju, Tod. -
Kiedy zamknęły się za nim drzwi,
powiedziała: - Dobrze pan zrobił,
przyprowadzając go tutaj, panie
Hollister. -Uśmiechnęła się. - I
napędzając mu takiego stracha.
- Powinien trafić za kratki! - zagrzmiał
mężczyzna.
- Och, ale pańska szyba jak była zbita,
tak dalej będzie zbita -tłumaczyła
spokojnie. - A ten mały stanie się dla
Kramerów bohaterem.
- W moich czasach…
- Pan z moim tatą to pewnie nigdy szyby
nie zbili - zauważyła niewinnie,
uśmiechając ją się serdecznie.
Hollister spąsowiał i prychnął jak stary
kocur.
- Momencik, Tory…
- Proszę mi zaufać, panie Hollister. Już
ja się tym zajmę. -Ściszyła głos. -
Przecież mógł uciec.
Hollister przestępował z nogi na nogę.
- Nawet nie próbował. Stał jak ten
kołek. Ale moje okno…
- Ile pan potrzebuje na wstawienie
nowej szyby? Ściągnął brwi i
posapywał gniewnie.
- Dwadzieścia pięć dolarów powinno
załatwić sprawę.
Tory odliczyła żądaną sumę i podała ją
Hollisterowi.
- Ma pan moje słowo: już ja się nim
zajmę. Kramerami też.
- Jakbym widział twojego staruszka -
mruknął i niezręcznie poklepał ją po
głowie. - Ci Kramerowie mają się nie
plątać przy moim sklepie.
- Dopilnuję tego. Kiwnął głową i
wyszedł.
Tory skrzywiła się, wpatrzona w swój
lewy but. Wcale nie jest taka jak ojciec,
pomyślała. On zawsze wszystko
wiedział najlepiej, a ona składa się z
samych wątpliwości. Phil słyszał jej
ciche, zmartwione westchnienie.
- Tod? - zawołała.
Wszedł blady, zerkając ze zgrozą w
kierunku pustego krzesła, a potem
podniósł przerażone oczy na Tory. Serce
jej miękło, gdy na niego patrzyła, ale
odezwała się dość cierpkim tonem:
- Nie spytam, kto wybił tę szybę. Czemu
nie uciekałeś?
- Ja nie… nie mogłem. - Przygryzł usta. -
Byłem za bardzo przestraszony.
- Ile masz lat, Tod? - Miała ochotę
odgarnąć mu włosy z czoła.
- Czternaście, pani szeryf. - Spojrzał na
nią, a potem znowu uciekł wzrokiem w
bok. - Skończyłem w zeszłym miesiącu.
- Kramerowie mają po szesnaście -
stwierdziła łagodnie. - Nie masz
kolegów w swoim wieku?
Wzruszył ramionami.
- Muszę odwieźć cię do domu i
porozmawiać z ojcem.
Spojrzał na nią z taką paniką w oczach,
że darowała sobie
umoralniające wykłady.
- Błagam - szepnął ledwie słyszalnie.
- Tod, boisz się ojca? - Przełknął ślinę. -
Bije cię? - Zaczął się trząść. - Tod. -
Głos Tory stał się jeszcze bardziej
łagodny. - Mnie możesz powiedzieć. Ja
ci pomogę.
- On… - wykrztusił chłopak, a potem
pokręcił głową. - Nie, proszę pani.
Tory widziała nieme błaganie w jego
oczach.
- No cóż. To twoje pierwsze
wykroczenie, więc może zostać między
nami.
- M-może, psze pani?
- Tod, zostałeś zatrzymany pod zarzutem
umyślnego niszczenia mienia. Czy
rozumiesz istotę zarzutu?
- Tak, pani szeryf. - Grdyka zaczęła mu
podrygiwać.
- Zasądzam odszkodowanie na rzecz
pana Hollistera w wysokości
dwudziestu pięciu dolarów, które
odpracujesz po szkole i w weekendy.
Stawka dwa dolary za godzinę. Przez
okres sześciu miesięcy pozostawać
będziesz na zwolnieniu warunkowym, w
którym to czasie masz trzymać się z
daleka od kobiet lekkich obyczajów,
mocnych trunków i bliźniaków Kramer.
Raz w tygodniu będziesz się stawiać ze
sprawozdaniem u poręczyciela, czyli u
mnie.
Tod gapił się na nią, jak gdyby nie był
pewny, czy dobrze ją zrozumiał.
- To pani… nie powie ojcu?
Tory wstała i oparła mu dłoń na
ramieniu.
- Nie. Tylko mnie nie zawiedź. - Miała
ochotę go przytulić, gdy tak stal,
przełykając łzy. - Czekam na ciebie jutro
rano. Znajdę ci coś do roboty.
- Tak. Tak, pani szeryf. - Wycofywał się
ku drzwiom, zanim zdążyłaby zmienić
zdanie. - Przyjdę na pewno. Dziękuję
pani. - I jak strzała śmignął na dwór.
- No, no, pani szeryf. Niesamowita z
pani kobieta.
Obejrzała się gwałtownie i po raz
pierwszy spojrzała prosto w
przejrzyście błękitne oczy więźnia.
Dziwnie zdeprymowana wróciła za
biurko.
- Podobało cię patrzenie, jak
sprawiedliwości staje się zadość,
Kincaid?
- Nawet bardzo - odparł takim
poważnym tonem, że znowu spojrzała w
jego stronę. - Dobrze zrobiłaś.
Tory przyglądała mu się przez chwilę, a
potem wydała przeciągłe Westchnienie.
- Czy aby na pewno? Myślisz, że jutro
przyjdzie? Widziałeś kiedyś
maltretowanego dzieciaka, Kincaid?
Założę się o półtora tysiąca, jakie
zainwestowałeś w ten swój zegarek, że
ten mały regularnie bierze w skórę. A ja
jestem cholernie bezsilna.
- Od tego jest prawo - odparł,
przysuwając się do kraty.
- Tak, ale prawo bywa ślepe. -
Westchnęła i zerknęła na drzwi. -Merle,
dobrze, że jesteś. Zastąp mnie, muszę
podjechać do Kramerów.
- Znowu bliźniaki?
- A któż by inny. - Sięgnęła po czarny
kapelusz z płaskim rondem. - Zjem po
drodze, a przy okazji przywiozę coś dla
naszego gościa. Gulasz?
- Stek, średnio wysmażony. Sałatka
szefa kuchni, z oliwą i octem, oraz
przyzwoite bordeaux.
- Nie rób takiej wystraszonej miny,
Merle - dodała na odchodnym. - Nie
słuchaj tego francuskiego pieska.
- Jeden telefon! - zawołał za nią Phil.
Z ciężkim westchnieniem wyjrzała zza
drzwi.
- Merle T., pozwól biedaczkowi
skorzystać z telefonu. Raz -dodała
stanowczo i zniknęła.
Wróciła po półtorej godzinie z dużym
wiklinowym koszem. Phil siedział na
pryczy i palił papierosa. Merle siedział
rozwalony na krześle, z nogami na
biurku i z kapeluszem nasuniętym na
twarz. Pochrapywał cichutko.
- Już po przyjęciu? - odezwała się Tory.
Phil spojrzał na nią wilkiem, a ona,
chichocąc, podeszła do zastępcy i
szturchnęła go w ramię. Zerwał się z
krzesła, zgrzytając obcasami
kowbojskich butów o blat biurka.
- Oj, Tory - wymamrotał i podniósł z
ziemi swój kapelusz.
- Jakieś kłopoty z tym smutnym panem? -
spytała. Merle posłał jej szkliste
spojrzenie i uśmiechnął się głupawo.
- Oj przestań, Tory.
- Idź coś zjeść, a potem zmykaj do domu.
Po drodze zajrzyj do baru Hernandeza i
do sali bilardowej.
- Do warsztatu Bestlera też? - zapytał,
wkładając kapelusz.
- Nie - odparła, myśląc o nielegalnej
partyjce pokera. Merle z pewnością
poczułby się w obowiązku rozgonić
wszystkich do domów.
- Już tam dzisiaj byłam.
- No dobra… - Stał, szurając butami i
kątem oka zerkając na Phila. - Któreś z
nas powinno zostać tu na noc.
- Ja zostanę. - Wzięła klucze i podeszła
do celi.
- Mam ubrania na zmianę, leżą na
zapleczu.
- Niby tak, Tory, ale… - Chciał tylko
powiedzieć, że ona bądź co bądź jest
kobietą, a więzień posyła jej
podejrzanie przeciągłe spojrzenia.
- Tak?
- Nic - mruknął, czerwieniąc się, i
wyszedł.
- Czy on nie jest uroczy? - odezwała się
półgłosem. - Martwi się
o moją cześć.
Spojrzała cierpko na Phila, który
parsknął śmiechem.
- Nie wie o spluwie z szuflady?
- Oczywiście, że wie. - Tory otworzyła
celę.
- Mówiłam mu, że jeśli spróbuje się nią
bawić, osobiście połamię mu palce.
Głodny?
Phil spojrzał sceptycznie na wiklinowy
koszyk.
- Jeszcze nie wiem.
- Och, nos do góry. Chciałeś zadzwonić
i zadzwoniłeś, prawda? -spytała takim
tonem, jakim przemawia się do małych
dzieci.
Phil nie zdołał powściągnąć uśmiechu.
- Prawda. - Rozmowa z producentem
przebiegła pomyślnie, więc był w nieco
lepszym humorze. I bardzo głodny. - Co
tam masz?
- Średnio krwisty stek, sałatkę, pieczone
ziemniaki…
- Żartujesz? - Zerwał się z pryczy i
zajrzał do koszyka.
- Z mężczyznami nigdy nie żartuję na
temat jedzenia, Kincaid. Jestem
humanitarna.
- Już ja ci powiem, jaka jesteś, ale
najpierw coś zjem. - Zabrał się za
mięso.
- Nie zażyczyłeś sobie konkretnego
deseru, więc wzięłam szarlotkę.
- Może jednak zmienię zdanie na twój
temat - wymamrotał z pełnymi ustami.
- Niczego nie rób pochopnie.
- Powiedz mi coś, szeryfie. - Przełknął
kęs, a potem wskazał widelcem
pochrapującego psa. - Czy to coś nigdy
się nie rusza?
- O ile może tego uniknąć, to nie.
- Ale żyje?
- Kiedy ostatnio sprawdzałam, jeszcze
zipał - odparła pogodnie.
- No, przepraszam za brak bordeaux. To
wbrew regulaminowi. Będzie ci musiał
wystarczyć dr pepper.
- Jaki znowu doktor?
- Bierzesz czy nie? - Pokiwała butelką
gazowanego napoju.
Phil z wahaniem wyciągnął rękę.
- Co z burmistrzem?
- Zostawiłam mu wiadomość.
Prawdopodobnie jutro się z tobą
zobaczy.
Phil otworzył butelkę i zmarszczył
czoło.
- Chyba nie zamierzasz mnie tu
przetrzymywać przez całą noc?
- Masz dziwny stosunek do prawa,
Kincaid. Twoim zdaniem powinnam ci
opłacić pokój w hotelu?
- Twarda z ciebie sztuka, pani szeryf.
- Się wie. - Uśmiechnęła się szeroko i
usiadła na skraju pryczy. -Smakuje?
- Tak. Chcesz trochę?
- Nie, jestem już po kolacji. - Przez
chwilę przyglądali się sobie nieufnie. -
Co Phillip C. Kincaid, genialnie dziecko
kinematografii, robi we Friendly w
Nowym Meksyku?
- Tylko tędy przejeżdżałem - odparł
oględnie. Miał przeczucie, że jego plany
nie przypadłyby Tory do gustu.
- Sto piętnaście kilometrów na godzinę.
- No może.
Zaśmiała się i oparła plecami o ścianę.
Phil patrzył, jak włosy miękko opadają
jej na pierś, i pomyślał, że tylko
szaleniec zadzierałby z taką kobietą. A
on wciąż był przy zdrowych zmysłach.
- A co we Friendly w Nowym Meksyku
robi Victoria L.Ashton?
I to z odznaką?
- Wywiązuję się z tego, do czego się
zobowiązałam - odparła cicho.
- Nie pasujesz mi do tej roli. - Phil
patrzył na nią krytycznie. - A
rozmawiasz ze specem od obsadzania
ról.
- Dlaczego tak uważasz? - Z
roztargnieniem głaskała się po kolanie.
- Masz zbyt wypielęgnowane ręce. Może
nie aż takie delikatne, jak się
spodziewałem, kiedy zobaczyłem twoją
twarz, ale jednak.
- Szeryf nie pracuje rękami - zauważyła
Tory.
- Podobnie jak nie używa perfum,
których najmniejszy flakonik kosztuje sto
pięćdziesiąt dolarów. Perfum
stworzonych po to, żeby doprowadzać
mężczyzn do szaleństwa.
Uniosła brwi i zamyślona przygryzła
usta.
- To po to je stworzono?
- Mało który szeryf wygląda tak - mówił
dalej -jak gdyby zszedł z okładki
„Harper’s Bazaar”, zastępcę traktuje jak
młodszego brata i z własnej kieszeni
płaci za szybę, którą zbił jakiś chłopak.
- Ojej, ojej - rzekła powoli Tory - aleś
ty przenikliwy. Słucham, to w jakiej roli
byś mnie obsadził?
Phil wzruszył ramionami.
- Kilka chodziło mi po głowie, ale teraz
sam już nie wiem. Nie jesteś delikatnym
kwiatem pustyni. -Widząc jej uśmiech,
dodał szybko: - Mogłabyś nim być,
gdybyś chciała, ale najwyraźniej nie
chcesz. Światową femme fatale też nie.
Chociaż to także twój wybór. -Wziął
szarlotkę i usiadł obok niej. - Wiesz, że
niejedna kobieta
marzyłaby o tym, żeby mnie uwięzić i
móc opowiadać o swoim życiu przed
taką wdzięczną publicznością jak ja?
- Wierzę, że niejedna - przytaknęła
sucho. - Może nawet trzy. Albo i cztery.
- Ranisz moje ego, pani szeryf. -
Spróbował szarlotki, a następny kęs
podał Tory.
Otworzyła usta i pozwoliła, by ją
nakarmił; nadzienie było kwaskowate,
pachnące cynamonem i wciąż ciepłe.
- Co chcesz wiedzieć? - zapytała.
- Czemu wtrącasz mężczyzn do
więzienia, zamiast łamać im serca?
Roześmiała się srebrzyście, ale i chwilę
zawahała. Minęło tyle czasu, odkąd
może po prostu z kimś porozmawiać. Z
mężczyzną. Phil wydał jej się
interesujący - i chwilowo nieszkodliwy.
- Tu się urodziłam - powiedziała, jak
gdyby to wszystko tłumaczyło.
- Ale stąd wyjechałaś.
Podał jej następny kęs ciasta i nagle
przyłapał się na tym, że od dawna nie
przebywał w towarzystwie kobiety,
która niczego od niego nie chce.
- Nie brakuje ci ogłady, Victorio. A we
Friendly z pewnością jej nie nabyłaś.
- Skończyłam prawo na Harvardzie.
- Ach. - Z uznaniem pokiwał głową. - To
mi do ciebie pasuje.
Już cię z widzę ze skórzaną aktówką, w
prążkowanym kostiumie. Czemu nie
praktykujesz?
- Praktykuję. Mam biuro w
Albuquerque. - Ściągnęła brwi. - W
prążkowanym kostiumie?
- Gołębim, szalenie dyskretnym. Jak
możesz praktykować w Albuquerque i
szeryfować we Friendly? -Bezwiednym
gestem odgarnął jej włosy z ramienia.
- Chwilowo nie biorę nowych spraw,
więc nie powiem, żebym się
przepracowywała. Głównie siedzę nad
aktami, a raz na jakiś czas robię krótki
wypad do biura.
- Jesteś dobrą prawniczką? Uśmiechnęła
się figlarnie.
- Jestem fantastycznym adwokatem,
Kincaid, ale ciebie nie mogę
reprezentować. To byłoby nieetycznie.
Podał jej następny kęs szarlotki.
- No to co robisz we Friendly?
- Zawsze jesteś taki wścibski?
- Tak.
Parsknęła śmiechem.
- Mój ojciec był tu szeryfem przez
długie lata. - Nie zdołała ukryć smutku. -
Sądzę, że na swój skromny sposób
sprawiał, że nasze miasteczko było
takie, jakie było. Kiedy zmarł, nie
wiedzieliśmy, co robić. Wiem, że to
brzmi dziwnie, ale w miejscu, gdzie żyje
zaledwie garstka ludzi, jeden może
wiele zmienić, a on… był wyjątkowym
człowiekiem.
Nie spytał, ile czasu minęło od jego
śmierci; ta rana jeszcze się nie zagoiła.
- Burmistrz spytał, czy nie zastąpiłabym
go, dopóki sytuacja się nie uspokoi, a ja
i tak miałam tu kilka spraw do
załatwienia, więc się zgodziłam. Nikt
oprócz Merle’a nie chciał tego stołka, a
Merle… -Zaśmiała się łagodnie. - On
jeszcze nie jest gotowy. Ja znam prawo i
znam to miasteczko. Starczy?
Jej skóra nawet w ostrym świetle
żyrandola była nieskazitelna, oczy
zielone jak szmaragdy. Phil przyłapał się
na tym, że znowu próbuje dotknąć jej
włosów.
- Nie - odparł cicho, wciąż na nią
patrząc, a Tory poczuła, że nagle
zasycha jej w ustach.
Wstała.
- A powinno - odparła lekko, zbierając
puste talerze. - Jutro chętnie wysłucham
historii twojego życia. - Zatrzymał ją,
opierając dłoń na jej ramieniu.
Spojrzała na jego palce, a potem powoli
przeniosła wzrok na jego twarz. -
Kincaid, jeszcze ci mało kłopotów?
- Przecież drugi raz nie wsadzisz mnie
do więzienia - zauważył, obracając ją,
tak aby stała przodem do niego.
- Ale spokojnie mogę przedłużyć ci
wyrok.
- Ile mi grozi za kochanie się z
szeryfem? - spytał, obejmując ją
ramionami.
- Kara jest bardzo bolesna, o czym
przekonasz się, jeśli zaraz mnie nie
puścisz.
- Trudno, Tory - rzeki półgłosem,
gładząc ją po plecach. - Mimo wszystko
zaryzykuję.
Przechyliła głowę, pogardliwie unosząc
brwi.
- Pierwszy raz dostajesz kosza, Kincaid?
- spytała, siląc się na opanowanie.
W jego oczach błysnął gniew. Czuła
jego uda tuż przy swoich, twarde
mięśnie ramion, szczelnie opasujących
jej własne. Na chwilę zamknął oczy,
potem puścił ją i odsunął się o krok.
- Nie teraz - powiedział cicho. - Nie
tutaj. Ale wrócimy do tego.
Z udawanym spokojem zebrała resztę
naczyń.
- I znowu dostaniesz kosza.
- Akurat.
Obejrzała się rozdrażniona. Przyglądał
się jej, kiwając się na piętach, udając
zrelaksowanego, ale nie dała się zwieść.
- Lepiej trzymaj się swoich głupiutkich
blondynek - poradziła chłodno. - Tak
ładnie wychodzą na zdjęciach,
uczepione twojego ramienia.
- Odpinasz czasem tę odznakę? - spytał
nagle.
- Okazjonalnie.
- Kiedy? - spytał, zawieszając wzrok na
małej gwieździe na jej piersi.
- A co to ma do rzeczy?
- Dam ci powód, żeby ją zdjąć. Nawet
kilka razy.
- Głupi. Myślisz, że żadna ci się nie
oprze?
- Zgadłaś. - Uśmiechał się wesoło. -
Uważasz, że się mylę?
- Uważam, że jesteś próżny i
zarozumiały. Poczuł się urażony, ale nie
przestał się uśmiechać.
- Tak? Wypowiadasz się jako
prawniczka czy jako osoba prywatna?
- Prywatnie uważam cię za…
Uciszył ją mocnym, niemal brutalnym
pocałunkiem. Nie broniła się - najpierw
była zbyt zaskoczona, potem zbyt
pochłonięta doznaniami, które
przypominały jazdę kolejką górską.
Pocałunek zmieniał się ciągle, to
łagodniał, to znowu nabierał tempa, jego
usta uwodziły, to delikatnie, to władczo.
Tory poczuła dotyk jego języka i w
zapamiętaniu odwzajemniła pieszczotę.
Chciała poznać wszystkie tajemnice jego
ust, lecz nie zdążyła, znowu bowiem
przejął kontrolę nad tym, co się działo.
Chciał czuć, jak słabnie w jego
ramionach, całkowicie podbita,
zwyciężona.
Kiedy ją puścił, nie była w stanie się
ruszyć. Patrzyła na niego oszołomionym
wzrokiem.
- Przyznaję się do winy, wysoki sądzie -
rzekł przeciągle i ciężko usiadł na
pryczy. - Zrobiłem to, ale było warto.
Ogarnęła ją wściekłość. Doskoczyła do
niego i złapała go za koszulę. Phil nie
bronił się. Uśmiechając się bezczelnie,
rzucił tylko:
- Przemoc wobec uwięzionego?
Nieładnie. Obrzuciła go wyzwiskami,
kwieciście i ze swadą.
Gdy przerwała, aby nabrać tchu, spytał
tonem pełnym podziwu:
- Na Harvardzie cię tego nauczyli?
Tory puściła go gwałtownie, chwyciła
kosz i wypadła z celi, trzaskając
drzwiami. Po chwili huknęły drugie
drzwi.
Phil wciąż się uśmiechał. Położył się na
pryczy i zapalił papierosa. Może
wygrała pierwszą rundę, ale druga
zdecydowanie należała do niego.
Leniwie wydmuchując siwą smużkę
dymu, myślał o dalszym ciągu tego
niecodziennego meczu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Kiedy budzik zaczął dzwonić, Tory
niecierpliwie strząsnęła go ze stolika.
Zagrzechotał o podłogę i dalej
wrzeszczał, a Tory wcisnęła głowę pod
poduszkę. Nie obudziła się w
najlepszym humorze. Budzik hałasował i
hałasował, dopóki nie pacnęła go dłonią
i nie wyłączyła alarmu. Po spokojnie
przespanej nocy bywała marudna. Po
bezsennej była niebezpieczna.
A tej nocy głównie przekręcała się z
boku na bok, rozpamiętując wybryk
Phila. Najbardziej rozwścieczała ją
myśl, iż jego pocałunek sprawił jej
autentyczną przyjemność. Przewróciła
się na plecy i przycisnęła poduszkę do
twarzy, osłaniając się przed natrętnym
słońcem. Źle się stało, że pozwoliła
Philowi takie poufałości.
Owszem, miło rozmawia się z
inteligentnym mężczyzną, ale to nie jest
wytłumaczenie. Zapomniała o swoich
obowiązkach. Zdegustowana cisnęła
poduszkę w kąt pokoju i zmrużyła oczy,
oślepiona ostrym słonecznym światłem.
W jeszcze gorszym humorze wstała i
zaczęła się ubierać.
Phil obudził się obolały. Wyprostował
nogi i aż jęknął, pełny pretensji do Tory,
jak gdyby to ona wyprodukowała
guzowaty materac specjalnie z myślą o
nim. Ostrożnie otworzył jedno oko i
wpatrzył się w potwornie chrapiącego
mężczyznę z drugiej celi. Sąsiad spał w
najlepsze od wczorajszego wieczoru,
kiedy Tory wciągnęła go na pryczę. Nie
lada zadanie, zważywszy że był od niej
dwukrotnie cięższy i zalany w pestkę.
Tytułował ją „poczciwą starą Tory”, a
ona
złościła się dobrodusznie, wpychając go
do celi. Po trzydziestu minutach jego
chrapania, poczucie humoru zaczęło
Phila zawodzić.
Nie odezwała się do niego słowem.
Phil obserwował jej zmagania z
pijakiem, udając obojętność. Jednak z
przyjemnością odnotował, że wciąż jest
podminowana. Do północy wracała i
wychodziła kilkakrotnie, a potem w
milczeniu zamknęła od wewnątrz drzwi
biura. Popełnił wtedy fatalny błąd: kiedy
poszła się położyć w pokoiku na
zapleczu, obserwował jej cień na
ścianie, kiedy się rozbierała. Ta tortura
w połączeniu z koszmarnie
niewygodnym materacem oraz
chrapaniem sąsiada sprawiły, że noc nie
była dla Phila szczególnie udana. Nie
obudził się rozszczebiotany jak
skowronek.
Usiadł na pryczy i przyjrzał się
śpiącemu pijakowi. Miał dość szeroką,
zaczerwienioną twarz pucołowatego
cherubinka, okoloną pierścieniem
włosów o odcieniu blond. Phil powiódł
dłonią po policzku i westchnął, czując
szorstki zarost. Tęsknił za brzytwą,
gorącym prysznicem i czystymi
ubraniami. Wstał i podszedł do kraty.
- Tory! - zawołał tonem kogoś, kto jest
przyzwyczajony do posłuchu, ale
odpowiedziała mu cisza. -Do cholery,
Tory, chodź tutaj!
- Zagrzechotał kratami, żałując, że nie
może narobić gorszego hałasu; może
przy okazji obudziłby tego cholernego
pijaczka. - Tory, wyłaź z łóżka i rusz się
tutaj! - Zaklął pod nosem.
- Jak stąd wyjdę…
Przyszła z garnkiem wody.
- Stul dziób, Kincaid!
- Słuchaj, chcę się wykąpać, ogolić i
przebrać. Jeśli zaraz…
- Jeśli się nie zamkniesz i nie dasz mi
spokojnie wypić kawy, zaliczysz
prysznic, nie ruszając się z celi.
- Uniosła garnek. - Umyjesz się, jak
wróci Merle.
Zajęła się parzeniem kawy.
- Ależ jesteś jędzowata, kiedy trzymasz
kogoś pod kluczem.
- Zawsze jestem jędzowata. Dobrze ci
radzę, Kincaid, nie awanturuj się,
dopóki nie skończę drugiego kubka.
Rano potrafię być niemiła.
- Ostrzegam cię. Pożałujesz, że mnie tu
zamknęłaś - powiedział z groźbą.
Spojrzała na niego po raz pierwszy tego
ranka. Ubranie miał wymięte, włosy w
nieładzie. Arystokratyczne rysy twarzy
przesłonił cień zarostu. Z jego chłodnych
błękitnych oczu i z całej postawy
wyzierał gniew, ale wyglądał lepiej niż
kiedykolwiek.
- Będę żałowała, jak przyjdzie mi ciebie
wypuścić - mruknęła. -Chcesz kawy?
Wypijesz czy będziesz próbował mnie
oblać?
Pomysł wydał mu się kuszący, jednak
nie aż tak jak aromat kawy. Tory wypiła
pół kubka, zanim pofatygowała się do
Phila.
- Co chcesz na śniadanie? - spytała,
podając mu kawę.
Posłał jej gniewny grymas.
- Prysznic i młotek na tego tutaj.
- Silas obudzi się za pół godziny,
świeżutki i wesoły jak szczygiełek -
odparła, zaglądając do sąsiedniej celi. -
Nie dał ci spać?
- On i to bajeczne łoże, na którym
leżałem.
- Przestępstwo nie popłaca.
- Uduszę cię, kiedy stąd wyjdę. Powoli i
z wielką przyjemnością
- oznajmił.
- Tak prysznica sobie nie załatwisz. -
Obróciła się i spojrzała na Toda, który
właśnie stanął w drzwiach. Zmieszany
schował ręce do kieszeni. - Dzień dobry.
- Zaprosiła go gestem i uśmiechnęła się.
- Wcześnie przyszedłeś.
- Nie mówiła pani, o której. - Wszedł,
zerkając na Silasa i na Phila. - Ma pani
więźniów.
- Mam. Ten tam - kciukiem wskazała
Phila - ma paskudny charakterek.
- Za co siedzi?
- Za tragiczną arogancję.
- Ale chyba nikogo nie zabił?
- Jeszcze nie - mruknął Phil, a widząc,
że chłopakowi zabłysły oczy, dodał: -
Wrobili mnie.
- Każdy tak mówi, prawda, pani szeryf?
- skomentował Tod.
- Jasne. - Chciała zmierzwić mu włosy,
ale odskoczył jak oparzony. - No to
bierz się do roboty. Na zapleczu
znajdziesz miotłę. Na początek zamieć
podłogę. Jadłeś śniadanie?
- Nie, ale…
- Przyniosę ci coś, jak skończę z tym
tutaj. Przypilnujesz wszystkiego?
Dzieciak aż rozdziawił usta.
- Tak, psze pani!
- W porządku, teraz ty tu dowodzisz. -
Od drzwi dodała jeszcze:
- Gdyby Silas się obudził, możesz go
wypuścić. Ten drugi zostaje.
Zrozumiano?
- Jasna sprawa, pani szeryf! - Rzucił
Philowi chłodne spojrzenie.
- Mnie nie wywinie żadnego numeru.
Tory starała się nie roześmiać.
Zrezygnowany Phil oparł się o kraty i
sączył kawę, patrząc, jak chłopak
zabiera się za sprzątanie, co pewien
czas rzucając ukradkowe spojrzenie w
jego kierunku.
- Jesteś tutejszy? - zagadnął Phil. Tod
zmierzył go nieufnym wzrokiem.
- Nie.
- Mieszkasz na ranczu?
Znowu zaczął zamiatać podłogę, ale już
nieco wolniej.
- Aha.
- Macie konie?
- Kilka. - Ostrożnie zbliżał się do celi. -
Pan nie stąd?
- Nie. Jestem z Kalifornii.
- Serio? - Tod przyjrzał mu się uważnie.
- Nie wygląda pan na złego człowieka.
- Dzięki.
- No to co pan robi w więzieniu?
- Płacę za wybuch złości - odparł
szczerze Phil. Tod parsknął śmiechem.
- Za to nie wsadzają za kratki. Mój tatko
ciągle się wścieka.
- Czasami wsadzają. Zwłaszcza jeśli
ten, kto się wścieka, kogoś krzywdzi.
Chłopak zamiatał mechanicznie.
- Pan kogoś skrzywdził?
- Tylko samego siebie - wyznał smętnie
Phil. -Podpadłem pani szeryf.
- Zac Kramer mówi, że baba szeryf to
nie szeryf. Phil zaśmiał się cicho.
- Coś mi się wydaje, że ten Zac nie jest
zbyt bystry.
- Podobno szeryf wczoraj u nich była.
Kramerowie muszą umyć panu
Hollisterowi wszystkie okna, od
wewnątrz i od zewnątrz. Za darmo.
W tej samej chwili wróciła Tory.
- Śniadanko - oznajmiła pogodnie,
stawiając na stole talerz dla Toda. -
Naprzykrzał ci się?
- Nie, psze pani. - Tęsknie zerkał na
jedzenie, ale nie przerwał pracy.
- To dobrze. A teraz siadaj i wcinaj.
- Ja? - Spojrzał na nią z
niedowierzaniem.
- Tak, ty. - Wzięła drugi talerz i poszła
po klucze do celi. -Potem odniesiesz
naczynia do hotelu. - Otworzyła drzwi.
Phil patrzył na twarz Toda.
- Pani szeryf - powiedział cicho, biorąc
ją za rękę - jest pani kobietą z klasą.
Przyciągnął do ust jej dłoń i ucałował ją
delikatnie.
- Phil - odparła z westchnieniem. -
Zajmij się swoim śniadaniem. Merle
niedługo wpadnie tutaj z twoimi
ciuchami.
Chciała wyjść z celi, ale ją zatrzymał.
- Tory, nie dokończyliśmy tamtej
rozmowy - powiedział cicho.
- Nie ma się co kończyć, bo nic się nie
zaczęło -poprawiła, zabierając dłoń.
Zamknęła celę i spojrzała na Toda, który
właśnie kończył porcję jajek na bekonie.
- Ty nie jesz? - spytał Phil, sięgając po
widelec.
- Nigdy nie zrozumiem, jak można
cokolwiek w siebie wmusić o tej porze -
mruknęła Tory i upiła łyk kawy. - Tod,
radiowóz jest brudny aż strach. Zajmiesz
się tym?
- Jasna sprawa. - Od razu zerwałby się z
krzesła, gdyby nie zatrzymała go, kładąc
mu dłoń na ramieniu.
- Najpierw dokończ śniadanie -
oznajmiła rozbawiona. -Skończysz
zamiatać, umyjesz auto i na dzisiaj
wystarczy. - Usiadła na biurku i
patrzyła, jak je z apetytem. - Rodzice
wiedzą, gdzie jesteś?
- Wszystko, co miałem do zrobienia,
zrobiłem przed wyjściem -odpowiedział
z pełnymi ustami.
- Hm.
Szczęknęły drzwi. Spojrzała w ich
stronę, pewna, że zobaczy Merle’a, i
osłupiała.
- Lou! - Phil zerwał się na równe nogi. -
Co tak długo?!
- Wiesz co, Phil? Pasujesz do tej
scenerii.
Lou Sherman, pomyślała Tory z
nabożnym podziwem. Jeden z
najlepszych prawników w kraju.
Śledziła sprawy, które prowadził,
podziwiała jego styl, opierała się na
precedensach, które przedstawiał w
sądach.
Olbrzymi mężczyzna na żywo wyglądał
równie imponująco jak na zdjęciach w
gazetach i w kolorowych czasopismach.
Miał ponad metr dziewięćdziesiąt
wzrostu, potężną budowę ciała i
rozwichrzoną strzechę siwych włosów.
Jego głos rozbrzmiewał w salach
sądowych od ponad czterdziestu lat. Był
nieustępliwy, ekscentryczny i groźny.
Tory mogła tylko patrzeć, jak wchodzi
do jej biura, odziany w nieskazitelny
perłowoszary garnitur i koszulę w
cukierkowym różowym kolorze.
Phil powitał go niecenzuralnym
określeniem, wywołując salwę
tubalnego śmiechu.
- Z szacunkiem, mój synu, jeśli chcesz
stąd wyjść.
- Mecenas spojrzał na talerz, który stał
przed Philem.
- Skończ to, a ja tymczasem pogawędzę
sobie z szeryfem. -Obrócił się i z
uroczystą miną spojrzał na Tory i na
Toda. - Z kim mam rozmawiać?
Tory jeszcze nie odzyskała mowy. Tod
wskazał ją wzrokiem.
- Z nią - podpowiedział z pełnymi
ustami.
Lou zawiesił wzrok na odznace.
- Pani szeryf - podchwycił serdecznym
tonem i uśmiechnął się szeroko. - I,
proszę mi wybaczyć śmiałość,
najładniejsza przedstawicielko prawa,
jaką kiedykolwiek widziały moje oczy.
Tory wstała i podała mu rękę.
- Victoria Ashton. Miło mi pana poznać,
panie Sherman.
- Cała przyjemność po mojej stronie,
szeryf Ashton - zapewnił z wdziękiem. -
Zechce mi pani zdradzić, co tym razem
przeskrobał ten młody człowiek?
- Lou - zaczął gniewnie Phil, ale
mecenas z roztargnieniem machnął ręką i
oznajmił surowo:
- Jedz tę swoją jajecznicę.
Zrezygnowałem z obiecującej partyjki
golfa, żeby tu przylecieć. Pani szeryf? -
zwrócił się do Tory, pytająco unosząc
brwi.
- Pan Kincaid został zatrzymany na
siedemnastce za jazdę z nadmierną
prędkością - zaczęła. - Odmówił przyj
ęcia mandatu, w związku z czym mój
zastępca był zmuszony doprowadzić go
tutaj. -Ignorując bolesne westchnienie
Lou, mówiła dalej: - Przykro mi, ale pan
Kincaid był wyjątkowo nieskory do
współpracy.
- Cały on - westchnął z ubolewaniem
Lou.
- Cholera, Lou, nie możesz mnie po
prostu stąd wyciągnąć?
- Wszystko w swoim czasie - obiecał
mecenas, nie patrząc na niego. - Ciążą
na nim inne zarzuty, pani szeryf?
- Stawianie oporu podczas aresztowania
- stwierdziła, nie starając się ukryć
uśmiechu. - Grzywna wynosi dwieście
pięćdziesiąt dolarów, kaucja pięćset.
Kiedy pan Kincaid w końcu zrobił się
bardziej skory do współpracy, okazało
się, że brakuje mu funduszy.
Lou pomasował podbródek. Rubin w
sygnecie, który nosił na małym palcu,
zalśnił efektownie.
- Nie po raz pierwszy - podsumował.
Wściekły, że ci dwoje go ignorują i
szkalują jednocześnie, Phil wtrącił
cierpko:
- Groziła mi bronią!
Mecenas skwitował tę informację
kolejną salwą śmiechu.
- Niech to licho, a mnie przy tym nie
było i nie widziałem jego
miny!
- Warta była co najmniej tyle, na ile
opiewał mandat - przyznała rozbawiona
Tory.
Phil miał ochotę kląć na czym świat stoi,
ale przypomniał sobie
o obecności chłopaka - który
przysłuchiwał się chciwie ich każdemu
słowu - i ostatecznie tylko zazgrzytał
zębami.
- Lou - wycedził - wyciągniesz mnie
stąd czy będziesz tu stał i gadał o niczym
przez cały boży dzień? Nie kąpałem się
od wczoraj.
- Straszny maruda - westchnął Lou. - Ma
to po ojcu. Jego też raz czy dwa
musiałem wyciągać z tarapatów. W
stanie New Jersey jest takie małe
miasteczko… ale to już całkiem inna
historia. Chciałbym pomówić z
klientem, szeryf Ashton.
- Oczywiście. - Tory przyniosła klucze
do celi.
- Ashton - powtórzył półgłosem Lou i na
moment zamknął oczy.
- Victoria Ashton. To nazwisko wydaje
mi się dziwnie znajome. -Pogładził się
po podbródku. - Od dawna jest pani
szeryfem?
- Nie, tylko tymczasowo - wyjaśniła,
otwierając celę.
- Jest prawniczką. Adwokatką - wtrącił
z obrzydzeniem Phil.
- Już wiem! - Lou spojrzał na nią z
satysfakcją. -Wiedziałem, że gdzieś
słyszałem to nazwisko. Sprawa
Dunbartona. Fantastycznie się pani
spisała.
- Dziękuję.
- Sędzia Withers był na panią cięty -
przypomniał sobie Lou. -Obraza sądu.
Jak go pani nazwała?
- Pompatycznym kabotynem. Lou
zachichotał zachwycony.
- Piękny dobór słów.
- Kosztował mnie noc w areszcie.
- Ale sprawę pani wygrała.
- Szczęśliwie sędzia Withers nie żywił
do mnie urazy.
- Wygrała pani dzięki umiejętnościom i
ciężkiej pracy - poprawił Lou. - Gdzie
pani studiowała?
- Na Harvardzie.
- Słuchajcie no - odezwał się gniewnie
Phil. - Poplotkować to sobie możecie,
ale później, przy drinkach.
- Gdzie twoje maniery, Phil? - Lou
uśmiechnął się do Tory. -Proszę nam
wybaczyć, szeryf Ashton. Phil, poczęstuj
mnie muffinem i opowiedz o kłopotach.
Tory zostawiła ich samych. Zanim Merle
zdążył wnieść do biura walizkę Phila,
do pomieszczenia wpadł
Dynamit, ułożył się na swoim ulubionym
miejscu na podłodze i natychmiast
zasnął.
- Postaw to przy biurku, Merle -
odezwała się Tory. - Załatwię sprawę z
Kincaidem i pójdę do domu. Przez dwie
godziny będę nieosiągalna.
- Okay. - Zerknął na pochrapującego
Silasa. -Mam go stąd wykopsać?
- Kiedy się obudzi. - Spojrzała na Toda.
- Tod umyje mój samochód.
Wpychając do ust ostatni kęs, chłopak
zerwał się z krzesła i pobiegł do drzwi.
- Zaraz to zrobię.
Tory patrzyła za nim, marszcząc brwi.
- Merle, co wiesz o jego ojcu?
Zastępca wzruszył ramionami i podrapał
się po mizernym wąsie.
- Swanson to odludek, hoduje bydło na
ranczu kilka kilometrów na północ od
miasteczka. Zaliczył ze dwie bójki, ale
nic poważnego.
- A jego żona?
- Cicha kobitka. Czasem dorabia sobie
sprzątaniem w hotelu. Pamiętasz jej
starszego syna? Wywiało go stąd kilka
lat temu i ślad po nim zaginął.
Tory w zamyśleniu pokiwała głową.
- Miej go na oku pod moją nieobecność,
dobrze?
- Jasne. Wpakował się w kłopoty?
- Nie jestem pewna. Po prostu miej oczy
szeroko otwarte, Merle T. - dodała,
uśmiechając się z sympatią. -
Sprawdzisz, czy znalazł
jakieś wiadro? Chyba nie musiałbyś go
długo przekonywać, żeby wypucował i
twoje auto.
Merle zniknął za drzwiami.
- Pani szeryf? - Obejrzała się w chwili,
gdy Lou wyłonił się z celi. - Mój klient
wspomniał, że jest pani także sędzią
pokoju?
- Zgadza się, panie Sherman.
- W takim razie chciałbym złożyć w
imieniu mojego klienta wniosek o
orzeczenie przejściowej
niepoczytalności.
- Czarodziej z ciebie, Lou - mruknął Phil
i dodał, wskazując swą walizkę. - Czy
już mogę się wykąpać?
- Na zapleczu - odparła Tory i
uśmiechnęła się słodko. - Tylko nie
zapomnij się ogolić.
Poszedł po walizkę, posyłając jej
przeciągłe spojrzenie.
- Kiedy to się skończy, spokojnie sobie
porozmawiamy, pani szeryf.
- Tylko nie poderżnij sobie gardła,
Kincaid - odpowiedziała, unosząc do ust
kubek z kawą.
- To dobry chłopak - odezwał się Lou z
ojcowskim westchnieniem, kiedy Phil
zniknął na zapleczu.
Tory parsknęła śmiechem.
- Może nie do końca chłopak i może nie
do końca dobry.
- Cóż, skoro tak pani nie podejdę, to
spróbuję inaczej. -Wzruszył ramionami,
nie przestając uśmiechać się ujmująco, i
rozsiadł się na krześle. - Co do zarzutu
stawiania oporu podczas aresztowania -
zaczął. - Naprawdę nie chciałbym, aby
coś takiego
znalazło się w jego aktach. Noc w
więzieniu była dla niego prawdziwym
szokiem kulturowym, Victorio.
- Racja. - Uśmiechnęła się. -
Przypuszczam, że ten zarzut mogłabym
oddalić, gdyby pan Kincaid zapłacił
mandat za przekroczenie prędkości.
- Doradziłem mu to - odparł Lou,
wyciągając grube cygaro. - Nie był
zachwycony, ale jestem… - popatrzył na
cygaro rozkochanym wzrokiem - dość
przekonujący. Podobnie jak pani. Co to
była za broń?
Tory skromnie splotła dłonie.
- Kaliber czterdzieści pięć. Lou
roześmiał się serdecznie.
- Opowiedz mi o sprawie Dunbartona,
Victorio. O ile mogę się tak do pani
zwracać…?
Koń posłusznie przeszedł do galopu,
wzniecając chmurę brązowego pyłu.
Tory czuła pęd gorącego powietrza,
suchego jak ziemia pod jego kopytami.
Kapelusz zsunął jej się na plecy i
zapomniany powiewał na wietrze.
Ruchy Tory były idealnie zestrojone z
ruchami wierzchowca, tak iż nie musiała
zastanawiać się nad tym, co robi.
Zamierzała wszystko sobie przemyśleć,
lecz najpierw chciała oczyścić umysł, a
jazda konna od dzieciństwa pomagała
jej w tym najlepiej.
Sport nigdy jej nie nęcił. Nie widziała
sensu w odbijaniu piłki albo uganianiu
się za nią po korcie czy boisku. Zwykła
strata energii. Owszem, czasem lubiła
trochę popływać, ale wolała leżeć na
płynącej tratwie. Pocenie się w siłowni
uważała za śmiechu warte, natomiast
jazda konna to zupełnie co innego. Tory
nie postrzegała jej ani jako ćwiczenie,
ani jako wysiłek. Dla niej była zajęciem,
które na krótki czas pozwala uciec przed
własnymi myślami.
Przez pół godziny jeździła bez celu,
zwalniając stopniowo i przestając
ściskać lejce. Wiedziała, że koń sam
zawróci w kierunku rancza.
Phillip Kincaid, pomyślała. Miała
szczerą nadzieję, że jest już w drodze do
Los Angeles. Musiała niechętnie
przyznać, że ją zaintrygował. I pomimo
jego kłótliwości oraz arogancji
naprawdę jej się podobał. Okazał się
interesujący, dowcipny i zabawny.
Trudno nie lubić kogoś, kto potrafi
śmiać się z samego siebie. Jeśli teraz
wyjedzie, będzie po sprawie.
Czując, jak bezlitosne słońce praży jej
głowę, z roztargnieniem założyła
kapelusz. Tak, lepiej żeby wyjechał.
Kiedy ją obejmował, zapomniała o
bożym świecie. Myślała o nim pół nocy.
Westchnęła ciężko i ściągając brwi,
patrzyła na surowy kamienisty krajobraz.
Na domiar złego wciąż o nim myśli, a
kobieta w jej wieku nie rozpamiętuje
godzinami byle pocałunku.
Ma dość do zrobienia podczas krótkiego
pobytu we Friendly, by nie zawracać
sobie głowy jakimś typkiem z
Hollywood. Obiecała, że pomoże
mieszkańcom przywyknąć do zmiany
szeryfa. Musi zająć się Todem. I matką,
pomyślała, przymykając oczy.
Tak wiele słów padło po śmierci ojca.
Tylu rzeczy wciąż jeszcze sobie nie
powiedziały. Dopóki ojciec żył, był
buforem między Tory a matką. Kiedy go
zabrakło i zostały same, zrozumiała, że
matka jest
równie zagubiona jak ona sama.
Napięcie między nimi zamiast zelżeć,
narastało i stawały się sobie coraz
bardziej obce, ale cóż. Za kilka miesięcy
Tory wróci do Albuquerque i na tym
sprawa się zakończy. Będzie żyć
własnym życiem, a matka swoim.
Najmądrzej będzie tę samą taktykę obrać
również wobec Phillipa Kincaida.
Najprawdopodobniej więcej się nie
zobaczą. I wcale tego nie żałowała.
Wróżył kłopoty. Potrafił być bardzo
czarujący, jeśli chciał, a z jakiegoś
powodu-czy z przekory, czy też po
prostu wpadła mu w oko - gdyby miał
więcej czasu, z pewnością spróbowałby
ją uwieść.
- Im szybciej wróci do Hollywood, tym
lepiej -mruknęła pod nosem i dźgnęła
konia piętami.
Koń przeszedł do galopu.
Phil zatrzymał samochód i rozejrzał się.
Po prawej stronie w niewielkiej
odległości od zagrody stał niewielki
biały dom, skromny dwupoziomowy
budyneczek z szeroką drewnianą
werandą. Z boku rozpięty był sznur, na
którym suszyło się kilka sztuk odzieży.
Kilka barwnych plam okazało się
doniczkowymi kwiatami ustawionymi po
obu stronach schodów. Trawa była
krótko ścięta i sucha jak wiór.
Moskitiera w jednym z okien była
podarta, na podwórku za domem widać
było kilka budynków gospodarczych i
zaczątek ogrodu warzywnego. Auto pani
szeryf stało przed domem, świeżo umyte,
lecz już przykryte warstewką kurzu.
Całość miała w sobie coś urzekającego.
Co za odludne, ciche i spokojne miejsce.
Bez tego auta dom wyglądałby jak
przeniesiony
żywcem z ubiegłego wieku. Widać było,
że właściciel o niego dba, lecz nigdy nie
zmieni go w rezydencję. Przy
odpowiednim oświetleniu obraz byłby
bardzo wymowny. Phil wysiadł z auta,
by obejrzeć posesję pod innym kątem.
Gdy usłyszał głuche dudnienie kopyt,
obejrzał się i zobaczył Tory.
Z miejsca zapomniał o scenerii i zaklął
wściekły, że nie ma pod ręką aparatu.
Jechała na koniu palomino; złotożółta
sierść zwierzęcia stanowiła idealny
kontrast z jej karnacją. Włosy miała
rozpuszczone, siedziała prosto, jej ruchy
były perfekcyjnie zgrane z ruchami
potężnego zwierzęcia. Phil zmrużył oczy
i wyobraził sobie tę scenę w
zwolnionym tempie.
Właśnie tak by to nakręcił - jej włosy
unoszą się, na ułamek sekundy zawisają
w powietrzu, a potem miękko opadają
na ramiona, mięśnie zaś wierzchowca
grają, silne nogi wzniecają tumany
kurzu. Uosabiali siłę, piękno i władzę
człowieka nad zwierzęciem. Phil
żałował tylko, że nie widzi jej dłoni.
Wiedział, kiedy go zauważyła; mięśnie
jej ramion napięły się ledwie
zauważalnie. Widząc to, aż się
uśmiechnął. O nie, jeszcze nie
skończyliśmy rozmawiać, pomyślał.
Oparł się o ogrodzenie i czekał.
Tory zatrzymała się i wciąż siedząc w
siodle, rzuciła Philowi przeciągle
spojrzenie. Z nonszalancką miną sięgnął
po okulary przeciwsłoneczne i założył
je, co najwyraźniej ją zirytowało.
- Kincaid - odezwała się chłodno. -
Jakiś problem?
- Nie sądzę. - Uśmiechnął się leniwie.
- Sądziłam, że jesteś już w pół drogi do
Los Angeles.
- Tak?
Zniecierpliwiona zeskoczyła z konia i
zmierzyła mężczyznę wzrokiem.
- Zakładam, że mandat już zapłaciłeś.
Pozostałe zarzuty zostały oddalone.
- Wiem.
- I co?
- I nic - odparł uprzejmie, rozbawiony
gniewnymi błyskami, które pojawiły się
w jej oczach.
- Pan Sherman wyjechał? - spytała,
rozmyślnie odwracając się do niego
plecami.
- Nie, dyskutuje z burmistrzem o
muchach i przynętach. -Uśmiechnął się
szeroko. - Lou jest zapalonym
wędkarzem.
- Rozumiem. - Tory powiesiła siodło na
ogrodzeniu. - Swoją sprawę też zdążyłeś
omówić z burmistrzem?
- Doszliśmy do porozumienia w nader
sympatycznej atmosferze
- odparł, patrząc, jak Tory wyjmuje
koniowi wędzidło z pyska. - On poda ci
szczegóły.
Tory klepnęła ogiera w bok, a kiedy
zwierzę wbiegło do zagrody, zamknęła
ją na skobel.
- Po co miałby to robić?
- Powinnaś znać harmonogram i tak
dalej, zanim zaczniemy kręcić.
- Wybacz, ale chyba się przesłyszałam.
- Przyjechałem do Nowego Meksyku,
żeby znaleźć zapyziałe miasteczko na
pustkowiu, w którym mógłbym nakręcić
nowy film.
- I je znalazłeś - podsumowała głucho.
- Dzięki tobie. - Uśmiechnął się z
wdzięcznością. - Zaczynamy w
przyszłym miesiącu.
- Nie podoba mi się to.
- Tego się spodziewałem. - Podszedł do
niej. - Ale będziesz musiała jakoś się
przemęczyć prawie do jesieni.
- Przywieziesz tu kamery, ludzi i chaos -
zaczęła gniewnie. -Friendly ma swój
rytm, a ty pchasz się tutaj ze swoim
stylem życia, którego miejscowi nawet
sobie nie wyobrażają.
- Będziemy urządzać bardzo cichutkie
orgie - zażartował i roześmiał się,
widząc w jej oczach furię.
- Tory, nie bądź głupia. Przyjeżdżamy tu
pracować, a nie balować. Jak się
potrzyma aktora przez dziesięć ujęć na
takim słońcu, to wieczorem nie będzie
rozrabiał. Będzie spał jak nieżywy. -
Owinął wokół palca kosmyk jej
włosów. - Wierzysz we wszystko, co
wyczytasz w brukowcach?
Odsunęła jego dłoń rozdrażnionym
gestem.
- Wiem o Hollywood więcej niż ty o
Friendly. Spędziłam trochę czasu w Los
Angeles, broniłam scenarzystę
oskarżonego o napaść. I doprowadziłam
do jego uniewinnienia - dodała
kwaśnym tonem.
- Kilka lat temu umawiałam się z jednym
aktorem, byłam też na kilku przyjęciach.
- Potrząsnęła głową.
- Może i w pismach plotkarskich jest
sporo przesady, ale co do systemu
wartości i stylu życia się nie mylą. To
moje miasteczko. Odpowiadam za jego
mieszkańców i za ich spokój. I
ostrzegam: jeśli ktokolwiek z twoich
ludzi coś przeskrobie, na pewno trafi do
więzienia.
Oczy mu się zwęziły.
- Mamy własną ochronę.
- Która podlega mnie - odparowała. -
Lepiej o tym pamiętaj.
Przez moment w milczeniu piorunowali
się wzrokiem. Koń, na
którym przyjechała, niespokojnie biegał
po zagrodzie, na chwilę zerwał się
wiatr, który poruszył rozpalonym
powietrzem i wzniecił kurz.
- Umówmy się tak - odezwał się Phil -
że dopóki będziesz schodziła mi z drogi,
ja będę schodził z drogi tobie.
- Idealnie - odparła Tory i chciała
odejść, ale Phil złapał ją za ramię.
- Mówimy o płaszczyźnie zawodowej.
Kiedy podniosła na niego zimny wzrok,
uśmiechnął się.
- Teraz nie masz odznaki - zauważył,
zdejmując okulary. - Jest coś, czego nie
skończyliśmy.
- Kincaid…
- Mów mi Phil - poprawił, obejmując ją
powoli.
- Myślałem o tobie, leżąc w tamtej
przeklętej celi. I coś sobie obiecałem.
Tory oparła dłonie na jego piersi i
zesztywniała, ale nie próbowała się
bronić. Wiedziała, że jest o niebo
silniejszy.
- Twoje przemyślenia i twoje obietnice
to nie mój problem. Bez odznaki też
jestem szeryfem, a ty działasz mi na
nerwy. A kiedy się zdenerwuję, potrafię
być naprawdę niemiła.
- Założę się, że tak - przyznał półgłosem,
zawieszając wzrok na jej ustach. - Będę
cię miał, Victorio
- dodał miękko. - Obiecuję ci, a ja
zawsze dotrzymuję słowa.
- Chyba też mam w tej materii coś do
powiedzenia.
- Powiedz: „nie” - szepnął i zanim
zdążyła się odsunąć, pocałował ją w
usta.
Jego wargi były delikatne i
uwodzicielskie. Całował ją, czując bicie
jej serca, dopóki nie westchnęła i nie
zacisnęła palców na materiale jego
koszuli.
Pachniał mydłem, świeżo i czysto.
Wdychając ten zapach, objęła go za
szyję i przylgnęła do niego całym
ciałem, poddając się przyjemności.
Usłyszała, jak jęknął cicho, a potem
przycisnął usta do jej szyi. Szepcząc coś
niezrozumiale, całował ją z gorączkową
niecierpliwością.
Pochyliła się, szukając jego ust, i
delikatnie je przygryzła. Gdy
przyciągnął jej biodra do swoich, oboje
wiedzieli, że pocałunki im nie
wystarczą. Powiódł dłońmi po jej ciele,
a gdy musnął jej piersi, pogłębiła
pocałunek, dopraszając się o jeszcze.
Czuła miękkość jego koszuli, ciepło jego
ust, jego serce tuż przy swoim.
Phil nie spodziewał się, że może tak
bardzo jej pragnąć, gorączkowo, do
bólu. Nie tak to zaplanował, nie tego
chciał, lecz nie był w stanie się
powstrzymać. Ta kobieta zawładnęła
jego umysłem i jego zmysłami, urzekła
go swoim smukłym ciałem, ustami
spragnionymi pocałunków. Pozwolił
sobie na jeszcze jedno dotknięcie,
jeszcze jeden gorączkowy pocałunek,
nim w końcu się od niej oderwał.
Oboje byli wstrząśnięci, ale żadne z
nich nie zamierzało się do tego
przyznawać. Tory serce łomotało w
piersi, nogi miała jak z waty. Phil musiał
odczekać chwilę, by odzyskać głos. Gdy
trochę ochłonął, założył okulary.
- Nie powiedziałaś „nie” -
skomentował.
- „Tak” też nie powiedziałam.
- Nie musiałaś. - Uśmiechnął się. -
Wrócę tutaj -dodał i poszedł do
samochodu.
Kiedy ruszał, zerknął we wsteczne
lusterko: stała tam, gdzie ją zostawił.
Gdy wcisnął samochodową zapalniczkę,
zauważył, że ręka mu drży. Runda
trzecia, pomyślał, zaciągając się
papierosem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ CZWARTY
Tory wciąż stała przed domem, gdy
opadł kurz spod opon samochodu Phila.
Sądziła dotąd, że wie, czym jest
namiętność, tęsknota, podniecenie, lecz
nagle słowa te nabrały dla niej nowego
znaczenia. Pierwszy raz w życiu działo
się z nią coś, nad czym nie była w stanie
zapanować.
Potrząsnęła głową i odwróciła się od
drogi. Nie poznawała samej siebie,
zupełnie jak gdyby na chwilę stała się
kimś innym, kogo słabości i mocne
strony Phil doskonale znał i potrafił
wykorzystać.
Wzięła siodło i popchnąwszy ciężkie
drzwi, weszła do stajni. W środku było
nieco chłodniej niż na dworze,
powietrze przesycał zapach zwierząt i
siana - zapach jej dzieciństwa, który
ledwie zauważała.
Odłożyła uprząż na miejsce i zaczęła
chodzić w tę i we w tę po kamiennej
posadzce, zastanawiając się, co się z nią
dzieje.
Wszystko przez Phillipa Kincaida, tego,
jak na nią działa, oraz faktu, że wcale
nie wyjeżdża z miasteczka. Fascynacja,
jaką w niej budził, była czymś nowym,
lecz nie takim znowu dziwnym, uznała w
końcu. To sympatyczny, inteligentny i
zabawny mężczyzna. Nawet jego wady
nie są pozbawione swoistego uroku.
Okoliczności, w jakich się poznali, też
nie są bez znaczenia.
Może właśnie te niecodzienne
okoliczności uczyniły go w jej oczach
atrakcyjniejszym. Ponadto jest coś
pociągającego w mężczyźnie, który nie
przyjmuje do wiadomości słowa „nie”.
To
irytujące, czasami nawet bardzo, ale i
podniecające, Tory zaś była szeryfem i
absolwentką Harvardu, lecz przede
wszystkim kobietą. A jeśli mężczyzna na
dodatek całuje jak Phillip Kincaid, to
jeszcze lepiej, pomyślała.
Mrużąc oczy, wyszła na słońce i ruszyła
w kierunku domu. Po drodze zajrzała do
kurnika; nioski drzemały na grzędach,
kryjąc łebki pod skrzydłami.
Najgorsze, że on tu wróci. Będzie
musiała sobie z nim poradzić -i z jego
małym skrawkiem Hollywood, który ze
sobą przywiezie. Cholera, że też
wcześniej nie wiedziała o jego planach.
Mogłaby pomówić z burmistrzem i…
Roześmiała się samokrytycznie. To
niczego by nie zmieniło.
Bud Toomey i tak zachłysnąłby się
prestiżem, jaki przyniesie miasteczku
hollywoodzka produkcja. A jako
właściciel jedynego hotelu we
Friendly już zapewne słyszy brzęk
hotelowej kasy, do której za moment
zaczną wpadać hollywoodzkie dolary.
I nic dziwnego. Jej własne obiekcje były
dość osobistej natury. Aktor, z którym
kiedyś się umawiała, okazał się
hedonistą i niepoprawnym
kobieciarzem. Była bardzo młoda, kiedy
pokazał jej Hollywood od strony kulis.
Przede wszystkim jednak pojawienie się
ekipy filmowej we Friendly zakłóciłoby
tutejszy rytm życia i odcisnęło swoje
piętno na mieszkańcach.
Jak postąpiłby jej ojciec? - zastanawiała
się, wchodząc do domu.
I natychmiast otoczyły ją wspomnienia
jego donośnego dźwięcznego
głosu, jego śmiechu, jego prostej i
trzeźwej logiki. Jego obecność wyryła
trwałe piętno na tym domu.
Dom swój obecny wygląd zawdzięczał
matce: czyste białe ściany w salonie,
sofę z wielokrotnie wymienianym
obiciem, tym razem w schludny
kwiatowy wzorek. Dywaniki były czyste
i świeże, obrazy równo powieszone;
nawet i one dobrane były tak, aby
wtapiać się w tło. Na parapecie stała
kolekcja kaktusów, w powietrzu zapach
rozsiewało skomponowane przez nią
potpourri. Podłogi i meble były sterylnie
czyste, czasopisma pochowane. W
smukłym wazonie na szydełkowej
serwecie stała łodyżka geranium. Matka
dbała o dom, jednak to o ojcu myślała
Tory, przekraczając ten próg w latach
swojego dzieciństwa. Zawsze liczył się
tylko on.
Jednak ojciec już nigdy nie zejdzie po
tych schodach, nie porwie jej w
niedźwiedziowate objęcia i nie ucałuje
hałaśliwie. Umarł tak młodo, pomyślała
Tory, rozglądając się ze smutkiem. Na
udar umierają starzy i schorowani
ludzie, nie mężczyźni jak dęby, w sile
wieku. Jakie to niesprawiedliwe,
pomyślała w bezsilnym gniewie.
Powinien żyć, może wciąż by żył,
gdyby… Z rozważań wyrwał ją cichy
szmer dobiegający z kuchni.
Stanęła w progu i patrzyła, jak Helen
wykłada półki czystym papierem.
Zamiłowanie matki do czystości było
powodem wielu nieprzyjemnych spięć w
domu, odkąd Tory zaczęła dorastać.
Helen była filigranową blondynką i nie
wyglądała na swoje pięćdziesiąt lat.
Miała na sobie różową podomkę,
uprasowaną i lekko nakrochmaloną.
Pachniała mydłem.
Fizycznie Tory niemal wcale jej nie
przypominała, bo wygląd i temperament
odziedziczyła po ojcu. Nie widziała
podobieństwa do kobiety cierpliwie
wykładającej półki papierem w wesołe
kolorowe paski. Mieszkały pod jednym
dachem, lecz były sobie obce, a
wzajemna nieufność z czasem narastała.
Tory wynajęła pokój w hotelu z tego
samego powodu, dla którego jej wizyty
u matki były krótkie - ich spotkania z
reguły źle się kończyły.
- Mamo?
Helen obróciła się zaskoczona.
Popatrzyła na Tory spokojnie, unosząc
jedną brązową brew.
- Tory. Słyszałam jakiś samochód.
Myślałam, że już pojechałaś.
- To był ktoś inny.
- Widziałam, jak wyprowadzasz konia
ze stajni. - Helen metodycznie
wygładzała papier. - W lodówce jest
lemoniada. Strasznie dziś sucho. Co u
ciebie, Tory?
- Świetnie - odparła chłodno.
Nalewając lemoniadę z dzbanka w żółte
aksamitki, przypomniała sobie noc,
kiedy zmarł ojciec, złe słowa, które
wtedy padły, złe emocje, o których nie
potrafiła zapomnieć. Nigdy się z matką
nie rozumiały, nigdy nie były sobie
bliskie, a tamta noc dzieliła je niczym
przepaść, która z biegiem dni tylko się
pogłębiała.
- Co wiesz o Swansonach? - odezwała
się, by przerwać niezręczną ciszę.
- O Swansonach? - powtórzyła Helen
tonem bez wyrazu; sama nigdy nie
zadałaby takiego bezpośredniego
pytania. - Od dwudziestu lat mieszkają
pod miastem. Z nikim się nie zadają,
chociaż ona kilka razy pokazała się w
kościele. On z trudem wiąże koniec z
końcem. Z ich starszego syna był
całkiem przystojny chłopak. Wyjechał
stąd, kiedy miał jakieś szesnaście lat. -
Helen włożyła do szafki zastawę „na co
dzień” i zamknęła drzwiczki. - Około
pięciu lat temu. Młodszy wydaje się
całkiem sympatyczny i strasznie
nieśmiały.
- Tod.
- Tak. - Helen słyszała troskę w jej
głosie, ale nie miała pojęcia, jak się
zachować. - Słyszałam o oknie pana
Hollistera.
Tory spojrzała na nią przelotnie.
Ciemnobrązowe oczy matki wyrażały
spokój.
- Bracia Kramer.
- A któż by inny. - Na ustach matki
pojawił się cień uśmiechu.
- Wiadomo, czemu ten chłopak
wyjechał?
- Podobno pan Swanson jest porywczy.
Ale to tylko plotka.
- Plotki często opierają się na faktach -
stwierdziła Tory.
Milczały, co zdarzało im się często
podczas podobnych spotkań.
Lodówka wydała donośny dźwięk,
podobny do pstryknięcia, i zaczęła
buczeć. Helen starannie wytarła mokry
ślad po szklance.
- Wygląda na to, że Friendly zostanie
uwiecznione na filmie -zaczęła Tory. -
Przymknęłam na noc niejakiego Phillipa
C. Kincaida, a rano słyszę, że zamierza
nakręcić tutaj ileś scen do swojego
najnowszego dzieła.
- Kincaid? - powtórzyła Helen, szukając
czegoś w pamięci. -Ach, to syn
Marshalla Kincaida.
Tory uśmiechnęła się wbrew sobie.
Philowi nie spodobałoby się, że jest
rozpoznawany jako syn swojego ojca,
pomyślała i równocześnie zdała sobie
sprawę, że zapewne walczy z taką
etykietką, odkąd tylko zaczął karierę
zawodową.
- Tak - przyznała. - Jest świetnym
reżyserem, nakręcił wiele kasowych
przebojów. Trzykrotnie nominowano go
do Oscara.
- Czy ja dobrze słyszałam?
Powiedziałaś, że go przymknęłaś? -
zainteresowała się matka.
Tory uśmiechnęła się pod nosem.
- Owszem. Za wykroczenie drogowe -
dodała,
wzruszając ramionami. - Zrobiła się z
tego większa sprawa… W każdym razie
on zamierza tu wrócić.
- Żeby nakręcić film? - dopytywała się
Helen, zafrapowana rozbawioną miną
córki.
- Słucham? A, tak - odparła szybko
Tory, starając się nie myśleć
o jego ustach. - Tak, chcą tu nakręcić
część materiału, szczegółów jeszcze nie
znam. Najwyraźniej rano uzgodnił
wszystko z burmistrzem.
Ale z tobą nie, pomyślała Helen, lecz
powiedziała tylko:
- Ciekawe.
- Zobaczymy - mruknęła Tory i nagle
niespokojna, wstała i podeszła do
zlewu.
Piaszczysty krajobraz za oknem miał w
sobie coś fascynującego. Ojciec kochał
tę ziemię taką, jaka była: surowa i
smutna.
Patrząc na córkę, Helen przypomniała
sobie, jak jej mąż stawał przy tym
samym oknie i wpatrywał się w nie z
identyczną miną. Poczuła falę
niewyobrażalnego bólu i tęsknoty, ale
ukryła je przed Tory.
- We Friendly wreszcie zacznie się coś
dziać -powiedziała szybko.
- Oj, będzie się działo, to akurat pewne -
mruknęła Tory.
- Przewidujesz kłopoty?
- Nic, z czym bym sobie nie poradziła.
- Zawsze jesteś taka pewna siebie.
Ramiona Tory zesztywniały.
- Czyżby, mamo? - Odwróciła się i
spojrzała prosto w spokojne oczy Helen.
Miały identyczny wyraz, kiedy matka
mówiła Tory, że poprosiła lekarzy o
odłączenie ojca od respiratora. Tory na
próżno szukała w nich smutku, żalu czy
niepewności. Twarz, na którą patrzyła,
była apatyczna, a słowa, które padły,
suche i rzeczowe. I tego Tory nie
zdołała jej wybaczyć.
Patrząc na siebie w skąpanej słońcem
kuchni, myślały o sterylnie białej
poczekalni śmierdzącej nieprzyjemnie
potem i papierosami, o monotonnym
szmerze klimatyzacji i stukocie butów o
wyłożoną terakotą posadzkę w
korytarzu.
- Nie! - wyszeptała wtedy Tory, a potem
zaczęła krzyczeć: - Nie! Nie możesz mu
tego zrobić! Nie możesz pozwolić, żeby
umarł!
- On już odszedł, Tory - tłumaczyła
głucho Helen. - Musisz się z tym
pogodzić.
- Nie!
Po wielu tygodniach patrzenia, jak
aparatura wpompowuje tlen w
nieruchome ciało ojca, Tory szalała z
rozpaczy i ze strachu. Daleka była od
pogodzenia się ze straszną prawdą.
Patrzyła, jak matka spokojnie siedzi przy
jego łóżku, podczas gdy ona sama
miotała się po cichej salce; widziała,
jak matka powoli sączy herbatę, a jej
przewracało się w żołądku na samą myśl
o przełknięciu czegokolwiek. „Śmierć
kliniczna” - na dźwięk tych słów
szarpały nią mdłości. Szlochała
niepohamowanie przy łóżku ojca, a
Helen patrzyła na to suchymi oczami.
- On nic cię nie obchodzi! - oskarżyła ją
wtedy Tory. - Tak ci po prostu łatwiej.
Wrócisz do swoich ukochanych zajęć i
już nikt nie będzie ci przeszkadzał.
Helen spojrzała na wykrzywioną twarz
córki i kiwnęła głową.
- Tak naprawdę trzeba.
- Nie pozwolę ci na to. - Zrozpaczona
Tory chwyciła się za głowę, próbując
zebrać myśli. - Są sposoby, aby cię
powstrzymać. Wystaram się o nakaz
sądowy i…
- Już jest po wszystkim - powiedziała
cicho Helen. Krew uciekła Tory z
twarzy. Zrobiło jej się słabo: ojciec
umarł. Wystarczyło nacisnąć jeden
guziczek, aby odszedł. I matka ten
guziczek nacisnęła.
- Zabiłaś go.
Helen nie wzdrygnęła się, nie skuliła.
- Przecież mnie znasz, Tory.
- Gdybyś go kochała… Gdybyś go
kochała, nie zrobiłabyś mu
tego!
- A ty z miłości pozwoliłabyś, żeby
dalej tak leżał, bezradny i nieobecny,
podłączony do tej całej maszynerii.
- Ale żywy! - wykrzyczała z nienawiścią
Tory. -Niech cię diabli! Wciąż by żył!
- Odszedł wiele dni temu - odparła
Helen, nie podnosząc głosu. -Całe
tygodnie temu. Pora, żebyś się z tym
pogodziła.
- Dla ciebie to bardzo łatwe, co? Nikt
ani nic nie zdołało sprawić, żebyś coś
poczuła. Nawet on.
- Istnieją różne rodzaje miłości, Tory -
odparła sucho Helen. -Nigdy nie
rozumiałaś, że nie wszyscy są tacy jak
ty.
- Ty mi mówisz o miłości? - Tory
splotła ręce, by jej nie uderzyć. - Nigdy
nie widziałam, żebyś komukolwiek
okazała bodaj cień uczucia. Tato nie
żyje, ale ty nie płaczesz. Nie obchodzisz
żałoby. Wrócisz do domu i rozwiesisz
pranie, bo jak mi Bóg świadkiem, nic
nie może zakłócić twojego ukochanego
uporządkowanego życia.
Helen stała wyprostowana i milcząca.
- Nie zamierzam przepraszać za to, że
jestem, jaka jestem. Podobnie jak nie
oczekuję tego od ciebie. Ale powiem ci
jedno: za bardzo go kochałaś. I za to cię
przepraszam.
Tory objęła się ramionami.
- Och, jakie to było zimne - wyszeptała.
- Jaka ty jesteś zimna. Pozbawiona
uczuć. - Rozpaczliwie potrzebowała
pociechy, ciepłego słowa, ramienia,
które by ją objęło, dodało jej sił. Jednak
ani Helen nie umiała być komuś
wsparciem, ani Tory nie umiała o nie
poprosić.
- To twoja wina. Odebrałaś mi go. I
nigdy ci tego nie wybaczę.
Helen kiwnęła głową.
- Pewnie nie. Zawsze wierzyłaś tylko w
swoją prawdę, Tory.
Śmierć człowieka, który był mężem
jednej, a ojcem drugiej,
wciąż je dzieliła. Obu cisnęły się na usta
gorzkie, złe słowa.
- Muszę wracać - odezwała się Tory i
wyszła z domu.
Helen przez chwilę patrzyła za nią w
milczeniu, nim na powrót zajęła się
porządkowaniem kuchennych szafek.
Basen miał kształt półksiężyca, woda w
nim była niemal granatowa. Palmy
kołysały się łagodnie na wieczornym
wietrze. W powietrzu unosiła się woń
kwiatów, niemal jak w tropikach.
Chłodny zakątek osłonięty był drzewami
i kwitnącymi krzewami. Wzdłuż brzegu
basenu ciągnął się wąski taras wyłożony
mozaiką lśniącą w świetle księżyca.
Głośniki ukryto, tak iż muzyka
Debussy’ego zdawała się napływać
znikąd. Na szklanym blacie stolika na
patio leżał telefon, obok zaś stała
wysoka wąska szklanka z dużą ilością
jamajskiego rumu z lodem.
Phil, mokry po niedawnej kąpieli,
wyciągnął się na leżaku. Usiłował
zebrać myśli. Cały dzień spędził w
studiu, kręcąc dwie najważniejsze sceny
filmu. Miał trochę kłopotów z Samem
Dresslerem, odtwórcą głównej roli.
I nic dziwnego: Dressier nie słynął z
anielskiego charakteru ani z genialnej
współpracy z reżyserami, lecz z tego, że
był świetnym aktorem. Phil zaś nie
marzył o przyjaźni na całe życie, lecz o
udanym filmie. Mimo to starcia na tak
wczesnym etapie produkcji uważał za
zły omen.
Przynajmniej z ekipą nie będzie
problemów. Bicks, operator, był
najlepszy w branży-na tyle twórczy, aby
wnosić coś nowego, lecz zarazem
dostatecznie pragmatyczny, by nie
upierać się, że każde ujęcie musi
stanowić odrębny przekaz. Asystent
Phila był jak koń roboczy i rozumiał
jego artystyczne wizje. Phil ze
wszystkimi już kiedyś pracował i
każdego znał, aż po szefa elektryków i
oświetleniowców. A kiedy przeniosą się
w plener…
Jego myśli znowu powędrowały ku
Tory. Nie będzie zachwycona inwazją
filmowców, jednak Phil musiał
niechętnie przyznać, że nie ma nic
przeciwko temu, aby piękna pani szeryf
zawsze była w pobliżu. Jeśli dobrze
sobie wszystko zaplanuje, ich drogi
będą często się krzyżować. O tak,
zamierzał porządnie zaleźć szeryf
Ashton za skórę.
A skórę ma cudowną, pomyślał i
przypomniał mu się zapach jej perfum,
ciężki, mroczny i zmysłowy, pasujący
raczej do haremu sułtana niż do
strażniczki prawa w małym miasteczku
Nowego Meksyku. Wyobraził ją sobie
całą w jedwabiach, w szykownej
śmiałej kreacji okrywającej szczupłe
nagie ciało.
Rozdrażniony nieoczekiwanym
przebłyskiem pożądania, jednym
haustem wypił połowę drinka. Znał się
na kobietach, umiał je zadowolić,
oczarować. Wiedział również, jak
uniknąć komplikacji, jakie wynikają z
zadurzenia się w jednej konkretnej
kobiecie. Są niegroźne, dopóki jest ich
wiele - tak brzmiała jego maksyma.
Lubił towarzystwo kobiet. Z wieloma
pięknościami, z którymi miał go
rzekomo łączyć romans, w
rzeczywistości jedynie się przyjaźnił.
Fakt, iż przypisywano mu tak wiele
podbojów, szczerze go bawił. Kiedy
miałby pracować, gdyby większość
czasu spędzał w cudzych sypialniach?
Wprawdzie romansów i tak miał na
koncie więcej niż statystyczny
mężczyzna, jednak zawsze dbał o to, aby
były one niezobowiązujące i oparte na
czytelnych zasadach. I właśnie takie
plany miał wobec Tory.
To prawda, że zrobiła na nim większe
wrażenie niż jakakolwiek inna kobieta
do tej pory, ale to dlatego, iż poznali się
w dosyć niecodziennych
okolicznościach.
Skrzywił się na wspomnienie małej
dusznej celi. Jeszcze nie zrewanżował
się Tory za tę przyjemność, a
poprzysiągł sobie, że to zrobi. Nie lubił
nikomu się podporządkowywać.
Przywykł do tego, że wszyscy traktują go
niemal czołobitnie, z szacunkiem, który
początkowo zawdzięczał rodzicom, a
potem własnemu talentowi. Z
pieniędzmi nigdy zbytnio się nie liczył,
niemniej fakt, że nie mógł się wykupić z
tamtej celi, doprowadzał go do szału.
Był przyzwyczajony do tego, że wszyscy
go słuchają, Tory zaś puszczała jego
prośby i groźby mimo uszu.
I nie miał tu znaczenia fakt, iż wcale nie
lubił, kiedy wszyscy wokół niego
skakali. Był do tego przyzwyczajony, a
ona traktowała go niemal pogardliwie.
Komplementowała jego pracę, a potem
się z niego śmiała.
Chciał więcej o niej wiedzieć. Przez
wiele dni bił się z myślami, czy nie
kazać komuś zebrać informacji na temat
pięknej pani mecenas.
Powstrzymał go nie tylko szacunek dla
jej prywatności, ale i pragnienie, by
samemu dokonywać takich odkryć. Kim
jest kobieta
o twarzy Madonny, o głosie jak whisky z
miodem i z czterdziestką piątką w
szufladzie biurka? Phil zamierzał się
tego dowiedzieć, nawet jeśli zajmie mu
to całe lato.
Popatrzył na niebo. Był zaproszony na
przyjęcie, ale wykręcił się, tłumacząc,
że musi popracować nad sceną, którą
zamierza nakręcić z samego rana. Teraz
zamiast o filmie myślał o Tory i
kompletnie stracił
poczucie czasu. Powinien wybić ją
sobie z głowy, ale nie potrafił. Od
powrotu z Friendly nie zadzwonił do
żadnej z przyjaciółek. Może oszukiwać
cały świat, ale nie samego siebie: w tej
chwili pragnął tylko jej.
Chciał ją pocałować i przekonać się,
czy znowu poczuje to, co wtedy. Nie
zamierzał wymazywać tego
wspomnienia, wpadając w ramiona
innej kobiety. Trochę go to niepokoiło,
ale powtarzał sobie, że przelotny romans
z Tory wyleczy go z obsesji na jej
punkcie. Gorsze było to, że chciał z nią
rozmawiać. Po prostu rozmawiać.
Podniósł się z leżaka. Jest zmęczony, to
wszystko. A przed snem musi jeszcze
przejrzeć zmiany w scenariuszu. Wszedł
do domu przeszklonymi drzwiami i
wsłuchał się w ciszę. Nawet się nie
zorientował, kiedy umilkła muzyka.
W salonie czuło się zapach cytrynowego
olejku. Kasztanowa terakota lśniła
czystością. Na przepastnej miękkiej
sofie rozrzucono dekoracyjne poduszki z
nie-dbałością, w której było coś
zapraszającego i kojarzącego się z
przepychem. We wnętrzu dominowały
odcienie błękitu, zieleni oraz kości
słoniowej, wybrane osobiście przez
Phila, podobnie jak jedyny obraz, który
zdobił ścianę salonu, dzieło któregoś z
impresjonistów. Lustra i duża ilość
przeszkleń stwarzała wrażenie
przestrzeni. Salon nie miał nic
wspólnego z wybujałym przepychem
rezydencji z jego dzieciństwa, lecz
mimo to roztaczał taką samą atmosferę:
pieniędzy i sukcesu.
Phil podszedł do łukowatych schodów
prowadzących na piętro. Nie miały
barierek, stopni nie wyłożono
wykładziną. Wchodząc na górę, myślał o
tym, co przyniósł dzień.
Phil był zadowolony, podobnie jak
Huffman, którego zachowanie wyraźnie
się zmieniło. Rzadziej pomrukiwał o
ubezpieczycielach i przekroczeniu
budżetu. Poza tym ewidentnie spodobał
mu się pomysł kręcenia większej części
filmu w plenerze. Zawarł korzystną
umowę z burmistrzem Friendly, a nic
szybciej nie wywoływało uśmiechu na
jego twarzy jak wizja zarobku, pomyślał
kwaśno Phil, idąc do łazienki.
Była olbrzymia. Po części to właśnie
ona skłoniła Phila do zakupu samotnego
domu wysoko na wzgórzach. Jedną
ścianę zajmował prysznic z dwiema
dyszami rozpylającymi wodę w postaci
drobnej mgiełki. Kiedy lustra zaczęły
zachodzić parą, Phil zdjął kąpielówki i
wszedł pod wodę, przypominając sobie,
jak mył się tamtego upalnego ranka we
Friendly.
Tory kąpała się chwilę wcześniej;
mydło wciąż było mokre. Przedziwnie
się czuł, namydlając się śliską kostką,
która tak niedawno
dotykała jej skóry. Zanim zdążył się
opłukać, skończyła się ciepła woda.
Wściekły wyskoczył wtedy z kabiny,
przeklinając Tory i jej pragnąc.
Teraz instynktownie sięgnął po
słuchawkę.
- Proszę mnie połączyć z Friendly w
Nowym Meksyku -powiedział
operatorce. - Z biurem szeryfa. - Czekał
w kłębach białej pary; telefon buczał i
brzęczał, aż wreszcie w słuchawce
odezwał się damski głos:
- Biuro szeryfa, słucham.
- Pani szeryf. - Słysząc ją, aż się
uśmiechnął. Tory zmarszczyła czoło.
- Tak?
- Phil Kincaid.
W słuchawce zapadła cisza. Tory
poczuła przyjemny dreszczyk i
wyprostowała plecy, zła na siebie za tę
dziecinną reakcję.
- Co się stało? Zapomniałeś szczoteczki
do zębów? -zażartowała.
- Nie. - Brakowało mu słów.
Gorączkowo szukał w myśli czegoś, co
tłumaczyłoby telefon o tak później porze.
- Wszystko idzie zgodnie z
harmonogramem. W przyszłym tygodniu
będziemy we Friendly. Wolałem cię
uprzedzić, żeby nie było problemów.
- Kierownik planu jest w kontakcie ze
mną i z burmistrzem. Macie wszystkie
zezwolenia. Zarezerwowaliście pokoje
w hotelu. Musiałam walczyć o ten, w
którym mieszkam. Kilka osób
prywatnych wywraca do góry nogami
swoje domy, żeby przyjąć was pod swój
dach. - Nie musiała dodawać, że ten
pomysł nie przypadł jej do gustu; jej ton
mówił sam za siebie.
- Dalej się boisz, że zarazimy twoje
miasteczko rozpasaniem? -spytał,
uśmiechając się pod nosem.
- Ty i twoi ludzie nie będziecie robić
żadnych numerów, chyba że chcesz
znowu odwiedzić swój dawny pokój w
moim biurze, Kincaid.
- Jestem wzruszony, że wciąż na mnie
czeka. A ty?
- Czy na ciebie czekam? - Parsknęła
śmiechem. - Z utęsknieniem, jak
Egipcjanie na kolejną plagę.
- Ach, Victorio, masz niecodzienne
poczucie humoru.
Tory ściągnęła brwi, wsłuchując się w
dziwny szmer w
słuchawce.
- Co to za hałas?
- Jaki znowu hałas?
- Jakbym słyszała wodę.
- Bo słyszysz. Jestem pod prysznicem.
Na dobrych dziesięć sekund zapadła
cisza, potem usłyszał salwę śmiechu.
- Phil, czemu dzwonisz do mnie spod
prysznica?
- Bo akurat o tobie pomyślałem. Oparła
się o biurko.
- Och?
- Przypomniałem sobie, jak kąpałem się
w twojej gościnnej łazience i w połowie
skończyła mi się ciepła woda. -
Odgarnął włosy z oczu. - Wtedy nie
byłem w nastroju, żeby składać oficjalną
skargę.
- Mam rozumieć, że robisz to teraz?
Przekażę ją komu trzeba. -Uśmiechnęła
się. - Nie spodziewajcie się, że w hotelu
będzie bardziej luksusowo. Nie ma
obsługi hotelowej ani aparatu w
łazience.
- Jakoś przeżyjemy.
- To się jeszcze zobaczy - odparła
sucho. - Twoja świta może przeżyć
prawdziwy szok, kiedy okaże się, że nie
ma jacuzzi.
- Naprawdę uważasz nas za takich
mięczaków? -Rozdrażniony przełożył
słuchawkę do drugiej ręki. - Może tego
lata nauczysz się czegoś o filmowcach,
Victorio. Chętnie będę twoim
nauczycielem.
- Niczego nie chcę się od ciebie uczyć.
- A szkoda, bo dobrze by ci to zrobiło. -
Uśmiechnął się, wyobrażając sobie
gniewne błyski w jej oczach.
- Przestrzegajcie zasad, to nie będzie
żadnych problemów.
- Przyjdzie taki czas, Tory, kiedy to ja
będę ustalał reguły -wyszeptał w
słuchawkę. - No i wciąż muszę
dotrzymać obietnicy, którą ci dałem.
- Tylko nie zapomnij umyć uszu -
odparła złośliwym tonem i odłożyła
słuchawkę.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kiedy przyjechali, Tory była w biurze.
Skończyła wypełniać formularz i wstała
zza biurka. Oczywi ście wcale nie
śpieszyło jej się, by znowu zobaczyć
Phila, lecz musiała w końcu
dopilnować, by najazd ważniaków z
Hollywood przebiegał we względnym
porządku. Zanim zdążyła podejść do
drzwi, wpadł przez nie Tod z oczami jak
talerze i z wypiekami na twarzy.
- Tory, oni już tu są! Przed hotelem!
Mnóstwo ludzi! Są samochody,
półciężarówki i wszystko!
Uśmiechnęła się. Zapominał się i
zwracał do niej po imieniu tylko wtedy,
kiedy był czymś wyjątkowo przejęty.
Podeszła do niego, a kiedy oparła mu
dłoń na ramieniu, nawet się nie skulił.
- Chodźmy to zobaczyć.
- Tory… Pani szeryf - poprawił się
szybko - myśli pani, że ten facet pozwoli
mi patrzeć, jak będą kręcić ten film? No
wie pani, ten, którego pani wtedy
zamknęła?
- Wiem. Czemu miałby nie pozwolić? -
odparła z roztargnieniem.
To, co działo się przed hotelem, tak
dziwnie wyglądało w sennym Friendly,
że Tory omal się nie roześmiała.
Wszędzie stały samochody, kręcili się
jacyś ludzie. Na chodniku stał burmistrz
i rozmawiał ze wszystkimi naraz.
Kalifornyczycy rozglądali się z
zaciekawieniem, identyczne miny mieli
przyglądający się im mieszkańcy
miasteczka.
Dwa różne światy, pomyślała Tory i
uśmiechnęła się, lecz uśmiech spełzł jej
z ust, zaledwie zobaczyła Phila.
Był ubrany dość skromnie, podobnie jak
reszta ekipy, lecz nie sposób było nie
zauważyć, że to on o wszystkim
decyduje. Nawet wtedy, gdy wydawał
się pilnie słuchać słów burmistrza,
wydawał polecenia, natychmiast
wykonywane przez jego ludzi. Odnosili
się do niego z sympatią i szacunkiem.
- No, no! Ale sprzęcior! A w tych
pudłach to na bank są kamery. Może mi
dadzą popatrzeć.
- Uhm - mruknęła Tory, patrząc, jak Phil
się śmieje.
A potem ją zauważył.
Jego uśmiech zmienił się nieznacznie.
Przez pewien czas mierzyli się
wzrokiem, podczas gdy filmowcy kręcili
się przy sprzęcie, a miejscowi
przyglądali im się i szeptali. Tory stała
wyprostowana, obejmując Toda, Phil
zaś stwierdził, że dzieje się z nim coś
dziwnego: patrzenie na nią sprawiało
mu ból.
Wydawała się chłodna, zdystansowana,
i patrzyła w jego kierunku. Na jej piersi
połyskiwała metalowa odznaka. W ten
upalny suchy dzień była jak mocne wino
- kuszące i niebezpieczne. Ktoś z ekipy
mówił coś do niego, lecz Phil
zareagował dopiero za drugim razem.
- Co…? - Nie odrywał wzroku od Tory.
- Huffman prosi cię do telefonu.
- Powiedz mu, że do niego oddzwonię -
mruknął, ruszając w jej stronę.
Ścisnęła ramieniem Toda, który spojrzał
na nią pytająco i zmarszczył brwi.
Phil zatrzymał się tuż przy chodniku.
- Szeryf Ashton.
- Kincaid - odparła chłodno. Phil
uśmiechnął się do chłopaka.
- Cześć, Tod. Jak leci?
- W porządku. - Nastolatek wpatrywał
się w niego spod szopy potarganych
włosów. - Czy mógłbym… - zaczął,
nerwowo przestępując z nogi na nogę. -
Myśli pan, że mógłbym obejrzeć wasz
sprzęt?
- Jasne. - Phil uśmiechnął się przelotnie.
- Podejdź do nich i spytaj o Bicksa.
Niech ci pokaże kamerę, powiedz mu, że
ci pozwoliłem.
- Serio? - Przez chwilę wpatrywał się w
Phila uszczęśliwiony, a potem
niepewnie spojrzał na Tory.
Uśmiechnęła się i uściskała go lekko.
Oho, pomyślał
Phil, patrząc, jak zmienia się wyraz jego
oczu, jak policzki mu czerwienieją, a
potem stają się pąsowe.
- Śmigaj - zachęciła.
Phil odprowadził nastolatka
spojrzeniem, zanim przeniósł wzrok na
Tory.
- Widzę, że dokonałaś kolejnego
podboju. Jestem pełny podziwu dla jego
gustu. - Kiedy wpatrzyła się w niego bez
wyrazu, potrząsnął głową. - Boże drogi,
Tory, nie widzisz, że ten dzieciak jest w
tobie zakochany?
- Nie bądź śmieszny. To jeszcze
dziecko.
- Nie powiedziałbym. Jest dostatecznie
duży, żeby zadurzyć się w pięknej
kobiecie. - Uśmiechnął się, widząc jej
zmartwioną minę. -Ja też miałem kiedyś
naście lat. Byłem młody i niewinny.
Zirytowana, że sama wcześniej tego nie
zauważyła, spojrzała na niego gniewnie.
- Młody? Być może. Ale z pewnością
nie taki niewinny.
- To prawda - przytaknął zgodnie. -
Cieszę się z naszego ponownego
spotkania, pani szeryf.
- Czyżby? - spytała przeciągle.
- Mówię szczerze. Byłem ciekawy, czy
naprawdę jesteś taka piękna, czy tylko to
sobie wyobraziłem.
- Przyjechałeś z grupą - stwierdziła,
puszczając tę uwagę mimo uszu. -
Rozumiem, że to jeszcze nie wszyscy?
- Dojedzie kilka osób. Ktoś musi
sfilmować miasteczko i okolicę. A za
jakieś dwa dni pojawią się aktorzy.
Kiwnęła głową.
- Samochody odstawcie do Bestlera.
Jeśli planujecie wykorzystać do zdjęć
czyjś dom albo sklep, najpierw
dogadajcie się z właścicielem. W
zwykle dni bar Hernandeza jest czynny
do jedenastej, w soboty do pierwszej.
Picie alkoholu w miejscach publicznych
podlega grzywnie w wysokości
pięćdziesięciu dolarów. Odpowiecie za
ewentualnie uszkodzenie własności
prywatnej. Wszelkie zmiany, jakich
wymaga scenariusz, uzgadniajcie
indywidualnie z właścicielami mienia,
którego owe zmiany mają
dotyczyć. Każdy, kto po dwunastej
spróbuje zakłócać spokój w hotelu czy
na ulicy, zostanie ukarany grzywn ą i
aresztem. To twoje małpy i twój cyrk,
Kincaid, i to ty odpowiadasz za to, żeby
nikt z twoich ludzi nie naruszył żadnej z
zasad.
Słuchał tego wywodu z pozornym
zainteresowaniem.
- Umów się ze mną na kolację. Z trudem
powstrzymała uśmiech.
- Nie ma mowy. - Chciała pójść dalej,
ale ją zatrzymał.
Nie strząsnęła jego ręki, ale spojrzenie,
które mu rzuciła, nie było zbyt
serdeczne.
- Phil, każde z nas ma pracę. Nie
komplikujmy sprawy.
- Święta racja.
Zastanawiał się, co by się stało, gdyby
znowu ją pocałował, tu i teraz. Chciał
tego bardziej niż czegokolwiek innego
od lat, ale wiedział, że nie byłoby to
najmądrzejszym posunięciem.
- A gdybyśmy to nazwali służbową
kolacją?
Tory roześmiała się.
- Nie lepiej nazywać rzeczy po imieniu?
- Nie, bo wtedy się nie zgodzisz, a ja
naprawdę chcę z tobą porozmawiać.
- O czym?
- O kilku sprawach. - Palce aż go
świerzbiły, by dotknąć jej twarzy,
poczuć jedwabistą gładkość skóry. -
Między innymi o moim przedsięwzięciu
w twoim miasteczku. Czy nam obojgu
nie byłoby łatwiej, gdybyśmy ustalili
między sobą kilka spraw?
- Być może.
- Umówmy się na kolację w moim
pokoju - zaproponował, a kiedy tylko
uniosła brwi, dodał szybko: - Który
chwilowo jest również moim gabinetem.
Wolałbym nakręcić ten film w spokojnej
atmosferze. Jeśli mamy się kłócić, pani
szeryf, róbmy to na osobności.
- Niech będzie. Siódma?
- Zgoda. Jeszcze jedno, pani szeryf… -
Uśmiechnął się szeroko. -Pistolet niech
zostanie w szufladzie, dobrze? Może nie
straciłbym życia, ale apetyt na pewno.
Parsknęła śmiechem.
- I bez niego dam sobie z tobą radę.
Tory przeglądała zawartość szafy.
Początkowo zamierzała pójść na tę
kolację w służbowym stroju, z odznaką
szeryfa na piersi, ale doszła do wniosku,
że to nie w jej stylu. Czubkiem palca
dotknęła sukienki ze szmaragdowego
jedwabiu. Miała prosty krój: była
wąska, zapinana z przodu na guziki,
których rządek kończył się na wysokości
talii, i miała stójkę, więc nie była
wydekoltowana. Odpowiednia i zarazem
ładna.
W miasteczku było cicho i spokojnie. I
oby to się nie zmieniło, zwłaszcza że
tego wieczoru miał ją zastąpić Merle.
Ludzie siedzą pewnie po domach albo w
barze i dyskutują o nowym filmie, który
od tygodni stanowi w miasteczku temat
numer jeden, przebijając upał, brak
deszczu i wybryki braci Kramer. O tak,
pomyślała Tory, każdy potrzebuje
odrobiny rozrywki, a pojawienie się
filmowców jest największym
wydarzeniem we Friendly od wielu lat.
Będzie musiała to tolerować.
Przynajmniej do pewnego stopnia.
Włożyła sukienkę, czując, jak jedwab
zmysłowo muska jej ciało. We Friendly
nie musiała się zastanawiać nad
wyborem stroju. W Albuquerque bardzo
dbała o wygląd - w sali sądowej to, jak
się wygląda, jest niemal równie ważne
jak to, co się mówi, zwłaszcza kiedy
proces odbywa się z udziałem ławy
przysięgłych.
Sukienka podkreślała jej figurę, nie
krępując ruchów. Tory przejrzała się w
lustrze toaletki, potem wspięła się na
palce i obróciła, niezadowolona, że nie
może zobaczyć się cala.
Machinalnie spryskała się perfumami,
poniewczasie przypominając sobie, co o
ich zapachu mówił Phil. Zrezygnowana
odstawiła flakon na toaletkę. Usiadła na
łóżku i wzięła do ręki pantofel. Z Philem
sobie poradzi, to akurat nie problem.
Tory nie należała do kobiet, które łatwo
uwieść czy oczarować,szczególnie
takiemu mężczyźnie jak Phil Kincaid.
Rozpieszczonemu. Zbyt afektowanemu
jak na jej gust.
Dorastał w cieplarnianych warunkach,
w świecie blichtru. Był przyzwyczajony,
że zawsze dostaje, czego chce. I
dotyczyło to także kobiet.
Tory dorastała w domu, w którym
szanowało się każdego dolara, w
świecie zwykłych ludzi i zwykłych
problemów. Ona także wierzyła, że
będzie tak, jak ona chce - o ile
wcześniej sama się o to postara. Ta
kolacja może mimo wszystko okazać się
całkiem ciekawa, pomyślała.
Wiedziała, że Phil z rozmysłem poprosił
o sąsiedni pokój, ale nie zamierzała o
tym wspominać. Zapukała i czekała na
reakcję.
Zaledwie Phil otworzył drzwi,
zapomniał, co chciał powiedzieć. Chciał
zobaczyć ją w jedwabiach i zobaczył -
no i dosłownie zaniemówił.
Zjawiskowa, pomyślał, nie mogąc
wydobyć z siebie głosu.
I zrozumiał, że musi ją mieć, albo do
końca swoich dni będzie miał obsesję na
jej punkcie.
- Victorio…
Wyraz jego oczu, jego ochrypły głos
sprawiły, że serce zaczęło jej bić
mocniej, ale uśmiechnęła się cierpko i
powiedziała:
- Phillipie, wpuścisz mnie czy mam jeść
na korytarzu?
Ocknął się, wziął ją za rękę i
wprowadził do pokoju, a potem
zamknął drzwi na klucz.
Tory rozglądała się po małym
pomieszczeniu zastawionym
niepasującymi do siebie meblami. Na
biurku piętrzyły się stosy papierów,
obok leżała krótkofalówka.
Okna były zasłonięte, a całe wnętrze
skąpane w blasku świec. Tory zerknęła
w kierunku składanego stolika nakrytego
hotelowym obrusem i uniosła brwi.
Podeszła i ujęła otwartą butelkę wina,
by przyjrzeć się etykiecie.
- Chateau haut-brion blanc - przeczytała
nienaganną francuszczyzną. - U nas
takiego trunku raczej nie kupiłeś.
- Kiedy jadę w plener, zawsze wożę ze
sobą kilka takich drobiazgów.
Uprzyjemniają życie.
- A świece?
- Kupiłem tutaj.
- Na służbową kolację?
- Kaprys reżysera - odparł, napełniając
winem dwa kieliszki. -My zawsze
myślimy o scenerii. Choroba zawodowa.
- Podał jej jeden
i wzniósł toast. - Za sympatyczną
znajomość, pani szeryf.
- Współpracę - poprawiła i upiła łyk. -
Bardzo dobre.
Omiotła Phila spojrzeniem. Miał na
sobie nieskazitelnie skrojone luźne
spodnie i rozpiętą pod szyją kremową
koszulę. W świetle świec w jego
ciemnych włosach pojawiły się rdzawe
błyski.
- Teraz bardziej wyglądasz na reżysera
niż wtedy, kiedy cię poznałam -
skomentowała.
- Z tobą jest odwrotnie. Teraz znacznie
trudniej uwierzyć, że jesteś szeryfem.
- Doprawdy?
Przeszła się po niewielkim
pomieszczeniu: dywanik był miejscami
przetarty do osnowy, wezgłowie
łóżka było porysowane, szafka nocna
była trochę koślawa.
- Jak ci się podoba twoje nowe lokum,
Kincaid?
- Ujdzie w tłoku.
Zaśmiała się, unosząc kieliszek do ust.
- Poczekaj, aż zaczną się upały.
- To to jeszcze nie jest upał?
- Naiwny.
Z wysiłkiem oderwał wzrok od
smukłego ciała pod jedwabną sukienką.
- Chcesz zobaczyć, jak ludzie z
Hollywood rozpływają się w słońcu?
- Nie - odparła, obracając się i patrząc
na jego uśmiechniętą twarz - wolę
trzymać kciuki, żebyś mimo wszystko się
nie rozpłynął. Lubię twoje filmy.
- Nawet jeśli nie zawsze zachwycają cię
okoliczności, w jakich powstają, tak?
- Być może - przyznała. - Czym
zamierzasz mnie nakarmić?
Milczał przez chwilę, szukając w jej
oczach drwiny, lecz
wypatrzył tylko rozbawienie.
- Menu jest dość skromne.
- Pieczeń rzymska? - spytała z
powątpiewaniem, wiedząc, że właśnie
to danie stanowi specjalność hotelowej
restauracji.
- Uchowaj Bóg. Kurczak z kluseczkami.
- W takim razie zostaję. - Usiadła przy
stoliku. -Porozmawiamy
o interesach, Kincaid, a może boisz się,
że przyprawi ę cię o niestrawność?
Roześmiał się i wziął ją za rękę.
- Niesamowita z ciebie kobieta, Tory.
Tylko czemu nigdy nie zwracasz się do
mnie po imieniu? Boisz się?
- Czego miałabym się bać? - odparła z
wahaniem.
- Czyli po prostu nie chcesz?
- Nieważne. - Delikatnie zabrała rękę. -
Informowano mnie, że zdjęcia mają
trwać około sześciu tygodni. To pewne?
- Zdaniem naszych gwarantów tak -
mruknął Phil, sięgając po kieliszek.
- Gwarantów?
- Tyco Incorporated, towarzystwo
ubezpieczeniowe, które dało nam
gwarancję ukończeniową.
- Ach, tak. - Tory dźgała widelcem
kawałek kurczaka. -Słyszałam o tym.
Taka firma, która odpowiada za to, żeby
produkcja skończyła się w terminie, a
wydatki zmieściły w budżecie, a w razie
czego sama ponosi wszystkie dodatkowe
koszty. I zdaje się, że może cię nawet
zwolnić.
- Mnie, producenta, obsadę, wszystkich
- przyznał Phil.
- Rozsądne podejście.
- Ze szkodą dla filmu - odparł z irytacją.
- Z twojego punktu widzenia zapewne -
powiedziała zamyślona.
- Ale z perspektywy inwestorów bardzo
sensowne. Twórcom często trzeba
przypominać, że istnieją pewne granice.
- Granice często okazują się dość
elastyczne -rzekł z uśmiechem.
- Wrócimy do tego, kiedy przyjdzie do
kręcenia nocnych ujęć, przy których
będę potrzebował twojej pomocy.
Wracając do samej produkcji,
mieszkańcy Friendly mogą przyglądać
się naszej pracy, byle się nie wtrącali i
nie plątali pod nogami. Aha,
przywieźliśmy trochę bardzo drogiego i
delikatnego sprzętu. Mamy ochronę, ale
pomyślałem, że jako szeryf mogłabyś
wszystkich uprzedzić, żeby trzymali się
od niego jak najdalej.
- Twój sprzęt to twój problem, ale
wydam stosowne zarządzenie. Zanim
przymierzysz się do tych nocnych zdjęć,
zgłoś się do mojego biura.
- Po co? - spytał, zerkając na nią spod
oka.
- Skoro zamierzasz pracować w środku
nocy w środku miasteczka, muszę
wiedzieć o tym z wyprzedzeniem.
- Kilka razy będę musiał prosić o
zablokowanie ulicy i usunięcie z niej
samochodów i sprzętów.
- Podeślij mi notatkę - odparła. - Z datą
i godzinami. Życie we Friendly nie
stanie w miejscu dla twojej wygody.
- I tak niewiele mu do tego brakuje.
- Żyjemy, jak jeździmy: powoli. Chyba
już zdążyłeś się o tym przekonać.
Uśmiechnął się lekko.
- Będę też potrzebował statystów i kilku
osób do epizodycznych
rólek.
Tory przewróciła oczami.
- Boże, sam się prosisz się o kłopoty.
Śmiało. -Wzruszyła ramionami. - Urządź
casting, ale lepiej znajdź jakieś zajęcie
każdemu, kto się zgłosi.
- Zainteresowana? - rzucił pozornie
lekkim tonem.
- Hmm?
- Ty byłabyś zainteresowana?
Śmiejąc się, podsunęła mu pusty
kieliszek.
- Nie.
- Mówię serio, Tory. Chciałbym, żebyś
wystąpiła w moim filmie.
- Nie mam na to czasu ani ochoty.
- Ale masz odpowiedni wygląd i, mam
nadzieję, talent.
Uśmiechnęła się rozbawiona.
- Phil, jestem prawniczką. To mój
wymarzony zawód.
- Czemu?
To pytanie zbiło ją z tropu. Przez chwilę
wpatrywała się w niego milcząco.
- Bo prawo mnie fascynuje - odparła w
końcu. -Bo je szanuję.
Bo pochlebiam sobie, że odgrywam
pewną rolę w tym, aby sprawiedliwości
zawsze stawało się zadość. Ciężko
pracowałam, żeby dostać się na
Harvard, a odkąd go skończyłam,
pracuję jeszcze ciężej. To dla mnie
bardzo ważne.
- Mimo to na pół roku zrezygnowałaś z
zawodu.
- Nie całkiem. - Zmarszczyła czoło. -
Zrobiłam, co musiałam, ale po moim
powrocie nie zabraknie spraw do
poprowadzenia.
- Chciałbym cię zobaczyć w sali
sądowej - powiedział półgłosem,
patrząc, jak oczy jej błyszczą w blasku
świec. - Założę się, że jesteś
fantastyczna.
- Wyjątkowa - przyznała i uśmiechnęła
się do niego. - Asystent prokuratora
okręgowego szczerze mnie nienawidzi.
A ty? Czemu wolałeś reżyserować niż
grać?
- Aktorstwo nigdy mnie nie kręciło. -
Phil pomyślał, że mógłby na nią patrzeć
bez końca, wdychać zapach jej perfum,
wsłuchiwać się w jej kojący głos. - I
chyba zawsze wolałem wydawać
rozkazy, niż je wykonywać. Reżyser
może zmienić całą scenę, nastrój, ustala
tempo, w jakim toczy się akcja. Aktor
ma tylko swoją rolę, choćby i
najbardziej skomplikowaną.
- Rodziców nie obsadziłeś w żadnym ze
swoich filmów -zauważyła.
Kiedy się uśmiechnął, przyłapała się na
tym, że chce dotknąć jego twarzy.
- Nie. - Dolał sobie wina. - Chociaż
media oszalałyby ze szczęścia, nie
sądzisz? Cała nasza trójka pracująca
przy jednym filmie. Rodzice rozwiedli
się ćwierć wieku temu, ale kolorowe
pisma wciąż za nimi szaleją.
- Mógłbyś nakręcić dwa filmy.
- To prawda. Gdyby trafiły się
odpowiednie scenariusze… -Nagle
potrząsnął głową. - Zastanawiałem się
nad tym, nawet miałem dwie
propozycje, ale nie jestem pewny, czy to
dobry pomysł. Niecodzienna z nich para.
- Uśmiechnął się krzywo. - Oboje z
temperamentem, wybuchowi, a przy tym
najlepsi aktorzy dramatyczni ostatnich
pięćdziesięciu lat.
- Zawsze ich podziwiałam - wyznała
Tory. - Najbardziej kiedy grywali
razem. Aż iskrzyło między nimi na
ekranie.
- Poza nim też - odparł półgłosem Phil. -
Zawsze mnie zdumiewa, jak wytrzymali
ze sobą niemal dziesięć lat. Ich
wcześniejsze małżeństwa miały znacznie
krótszy żywot. Problem polegał na tym,
że nieustannie ze sobą rywalizowali. Do
filmów wnosiło to emocje, za to w domu
rodziło kłopoty. Trudno z kimś żyć,
bojąc się, że ten ktoś okaże się odrobinę
lepszy.
- Są ci bardzo bliscy, prawda? To
widać.
- Bardzo, ale im nie dowierzam. Oboje
potrafią być straszni. Nie raz i nie dwa
doprowadzili przy kolacji jakiegoś
biednego producenta do płaczu. Mój
ojciec wcielał się w każdą graną przez
siebie postać. Kiedy grał
psychotycznego furiata, bałem się wejść
do łazienki.
- „Obsesja”. Tysiąc dziewięćset
pięćdziesiąty siódmy -powiedziała z
uznaniem Tory.
- Brawo. Jesteś fanką moich rodziców?
- No pewnie. Po raz pierwszy
pocałował mnie chłopak, kiedy
oglądałam Marshalla Kincaida w
„Podróży bez końca”. Ten film
zapamiętałam na dłużej.
- Kiedy on powstawał, ty łapałaś
równowagę na nocniku -zażartował.
- A wiesz, co to jest powtórka? W nocy
często puszczają stare filmy.
- O tej porze młode dziewczęta już
dawno powinny być w łóżkach.
Tłumiąc śmiech, podparła twarz dłońmi.
- A młodzi chłopcy?
- Rzadziej pakowaliby się wtedy w
kłopoty - dokończył.
- Akurat. Jeśli pamięć mnie nie myli, ty
rozpocząłeś podboje w dość wczesnym
wieku. Jak się nazywała ta aktoreczka, z
którą
widywano cię, kiedy miałeś szesnaście
lat? Ona była po dwudziestce, jeśli
dobrze pamiętam…
- Może jeszcze wina? - Phil próbował
zmienić temat.
- Potem była córka aktora
komediowego. A może kabareciarza?
- Ona była dla mnie jak kuzynka.
- Czyżby? - Spojrzała na niego z
powątpiewaniem. - Potem była jedna
tancerka… Ach tak: Nicki Clark.
- Fantastycznie się poruszała - odparł
Phil, uśmiechając się szeroko. - Mam
wrażenie, że pilniej śledzisz moje…
podboje niż ja sam. Na studiach w
każdej wolnej chwili wertowałaś
czasopisma filmowe?
- Moja współlokatorka miał kręćka na
punkcie kina. Była na teatrologii i miała
specjalizację z aktorstwa. Czasem
widuję ją w reklamach. Potem poznałam
kogoś z branży filmowej. Twoje
nazwisko często wymieniano na
przyjęciach.
- Tego aktora, z którym się umawiałaś.
- Fenomenalna pamięć - stwierdziła
nieco skrępowana. -Zdumiewasz mnie.
- W moim fachu dobra pamięć to
konieczność. Jak się nazywał?
Tory przez chwilę przyglądała się
zawartości kieliszka.
- Chad Billings.
- Billings? - Niemile zaskoczony Phil
zmarszczył czoło. -Podrzędny aktorzyna
i pasożyt. Nie sądziłem, że ktoś taki
może być w twoim guście.
- Nie? - Popatrzyła mu prosto w oczy. -
Był zabawny i… można się było dużo
przy nim nauczyć.
- Czego? Jak zdradzać żonę?
Wzruszyła ramionami.
- Jeśli patrzysz na branżę jego oczami, to
aż dziwię się, że nie postawiłaś blokad
drogowych, żeby uniemożliwić nam
przyjazd do miasteczka.
- Przemknęło mi to przez myśl -
zażartowała i uśmiechnęła się.
Jednak Phil wciąż przyglądał jej się ze
zmarszczonym czołem.
- Skrzywdził cię? - spytał tylko.
- Nie - odparła zaskoczona. - Chociaż
pewnie skrzywdziłby, gdybym na to
pozwoliła. Prowadziłam w Los Angeles
jedną sprawę.
- Czemu masz biuro akurat w
Albuquerque? - zastanawiał się głośno
Phil. - Lou nie może się ciebie
nachwalić, a na nim trudno zrobić
wrażenie. Powinnaś pracować w
Nowym Jorku, mieć piękne biuro w
szklanym wieżowcu, skórzane meble…
- Nie znoszę korków - odparła, patrząc,
jak wino wiruje w kieliszku. - I
pośpiechu.
- A Los Angeles?
- Nie gram w tenisa. Parsknął śmiechem.
- Umiesz człowieka rozbawić. A co
robisz, kiedy nie stoisz na straży prawa?
- Głównie to, na co mam ochotę. Sportu
nie lubię, ale bardzo lubię spać.
- Ale konno jeździsz, sam widziałem.
- To zupełnie co innego. - Wino
poprawiło jej nastrój; nawet nie
zauważyła, że świece powoli się
dopalają. - Jazda pomaga mi się
zrelaksować. Przestać myśleć.
- Czemu mieszkasz w hotelu, skoro masz
dom pod miastem?
Odrobinę mocniej ścisnęła kieliszek.
- Tak jest wygodniej. A ty co robisz,
kiedy akurat nie kręcisz filmu?
- Czytam scenariusze. Oglądam filmy.
- Chadzasz na przyjęcia - dodała
domyślnie Tory.
- To też. Tak wypada.
- Nie jest ci ciężko? Żyć w wielkim
mieście, gdzie jest tyle obłudy…
Wstała i podeszła do okna. Podniosła
roletę i zobaczyła, że słońce zdążyło już
zajść. Za horyzontem znikały ostatnie
czerwone promienie, niebo czerniało,
pojawiały się pierwsze gwiazdy.
- Merle robi obchód - powiedziała
nagle. - Znowu ma tę swoją urzędową
minę. Założę się, że marzy o karierze
filmowej. Nie może być nieustraszonym
szeryfem z ubiegłego wieku, ale
wystarczyłoby mu, gdyby mógł go
zagrać. - Rozległ się pisk hamulców. - O
Boże, znowu bliźniaki! - westchnęła,
patrząc, jak Merle zawraca i rusza w
kierunku samochodu braci Kramer, który
zatrzymał się przed salonem
bilardowym. - Nie ma spokoju w tym
mieście, odkąd tych dwóch dostało
prawa jazdy. Chyba powinnam się do
nich przejść i trochę ostudzić ich
temperamenty.
- Merle nie da sobie rady z dwójką
dzieciaków? Tory zaśmiała się pod
nosem.
- Nie znasz Kramerów. Merle właśnie
prawi im kolejne kazanie.
- Umyli te okna w sklepie Hollistera? -
spytał Phil, podchodząc do okna.
- Skąd o tym wiesz? - zdziwiła się.
- Tod mi mówił. - Wyjrzał przez okno:
bracia Kramer byli do siebie bliźniaczo
podobni, lecz poza tym wydawali się
całkiem nieszkodliwi. - Który to Zac?
- Och, ten po prawej… Chyba. A czemu
pytasz?
- „Zac Kramer mówi, że baba szeryf to
nie szeryf - zacytował
Toda.
Tory uśmiechnęła się pod nosem.
- Tak mówi?
- Słowo w słowo. - Dotknął jej włosów.
- Jak widać, chłopak nie jest zbyt bystry.
- Okazał się dostatecznie bystry, żeby
nie zapomnieć o umyciu okien w
sklepiku Hollistera - poprawiła Tory z
rozbawieniem. - I żeby raz nazwać mnie
„seksiastą lasencją”, kiedy myślał, że
nie usłyszę. Chyba że to był Zeke.
- Seksiastą lasencją? - powtórzył Phil.
- Bardzo seksiastą. W jego wydaniu to
wyraz największego uznania.
- Łatwo ci zawrócić w głowie -
oznajmił. - A gdybym powiedział, że
masz twarz jak z obrazów Rafaela?
- Powiedziałabym, że naginasz prawdę -
odparła z rozbawieniem.
- A twoje włosy są jak noc… Jak upalna
letnia noc, kiedy nie można zasnąć i
tylko leży się, myśli i pragnie.
Kiedy zatopił w nich palce, odwróciła
się. Roleta opadła na swoje miejsce,
odcinając ich od świata.
- Phil… - szepnęła, ale nawet jej nie
słyszał.
- Twoja skóra jest jak jedwab… -
szeptał, muskając ustami jej policzek, a
kiedy go objęła, spytał cicho: -Wiesz,
jak często o tobie myślałem?
- Nie. - Nie opierała się; chciała znowu
poczuć słodycz jego pocałunków. - Nie -
powtórzyła i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Piekielnie często. Za często - szepnął i
nie dał jej dłużej czekać. Zawładnęła
nimi gorączkowa, gwałtowna
namiętność.
Serce biło jej jak oszalałe, krew
szybciej krążyła w żyłach, przez jej
umysł przewijały się tysiące myśli. Gdy
z jękiem odchyliła głowę, zaczął
całować ją po szyi. Zapach jej skóry i
zmysłowa woń perfum doprowadzały go
do szaleństwa. Zaczął mocować się z
obciągniętymi jedwabiem guzikami,
chcąc jak najszybciej dotknąć jej
nagiego ciała. A potem wsunął dłoń pod
jej sukienkę.
Jędrna pierś idealnie mieściła mu się w
dłoni. Tory wsunęła mu palce we włosy
i przyciągnęła go do siebie, pozwalając,
by niecierpliwymi dłońmi poznawał jej
ciało. Czuła na skórze jego oddech i
domyśliła się, że coś szepcze, lecz
słyszała go jak przez mgłę. Miała
wrażenie, że w pokoju robi się coraz
goręcej i marzyła o tym, aby zrzucić z
siebie sukienkę i poczuć ulgę… oraz
rozkosz.
Przygarnął ją do siebie. Gdy znowu
pocałował ją w usta, oboje zrozumieli,
że to dopiero wstęp. Phil od początku
liczył na taki finał kolacji, ale nie
przypuszczał, że może czuć taką
desperacką żądzę. Chciał przyjemności,
a nie pożądania, które sprawia fizyczny
ból. Pocałunek miał być zaledwie
preludium, a nie niszczącą siłą.
- Tory… - Oderwał się od jej ust. -
Chodź do łóżka. Pragnę cię. Poczuła się
tak, jak gdyby stała na krawędzi
urwiska. Chciała z
niego skoczyć, chciała polecieć, ale
wiedziała, że na to jeszcze za wcześnie.
- Phil? - Odsunęła się od niego, drżąca, i
oparła o parapet. - Ja…
nie…
- Tak - szepnął, przyciągając ją do
siebie. - Nie udawaj, że nie pragniesz
mnie równie mocno jak ja ciebie.
- Nie. - Odepchnęła go. - Nie udaję. Ale
nie robię wszystkiego, na co mam
ochotę. To jedna z większych różnic
między nami.
Spojrzał na jej rozpiętą sukienkę.
- Ale jest coś, co nas łączy.
- Nie - powtórzyła, szybko zapinając
guziki. - To się nie powinno było stać.
Nie chciałam tego.
- Ja chciałem. Ale wyobrażałem to sobie
zupełnie inaczej. Spojrzała mu w oczy,
doskonale wiedząc, co miał na myśli: że
on także nie spodziewał się takiej
obezwładniającej namiętności.
- To będzie długie lato - westchnęła.
- Prędzej czy później będziemy razem,
Tory - powiedział i podszedł do stolika,
żeby napić się wina. -Nie zamierzam
odpuścić.
- Dla mnie to za wcześnie.
- Potrafię być bardzo cierpliwy, kiedy to
konieczne. Najchętniej siłą zaciągnąłby
ją do łóżka. Sięgnął po papierosa,
powtarzając sobie w myślach, że jest
człowiekiem cywilizowanym.
- Skoncentrujmy się na pracy, dobrze? -
stwierdziła chłodniejszym tonem. - No
to do zobaczenia, Kincaid.
- Żebyś wiedziała, że jeszcze się
zobaczymy, do cholery -mruknął
bezgłośnie, kiedy szła do drzwi.
- Unikaj kłopotów - dodała od progu,
uśmiechając się lekko, i zamknęła drzwi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Phil siedział przy operatorze na
„kranie”, jak filmowcy nazywają
potężne ramię kamerowe, które uniosło
ich na wysokość pięciu metrów.
Świtało. Ulice były puste, niemniej przy
metalowym żurawiu zebrał się spory
tłum gapiów. Phil załatwił, aby drogi do
Friendly zostały zablokowane, tak aby
jakiś przejezdny nie zepsuł mu ujęcia.
Chciał, by oddawało smutek i zmęczenie
budzącego się dnia.
Zerknął na Bicksa, który sprawdzał
oświetlenie i kąt kamery. Duże spoty
były ustawione tak, aby doświetlać
scenerię. Phil przemyślał wszystko,
nawet to, gdzie i jak mają padać cienie.
Do tego ujęcia zamierzał wystąpić w
roli pierwszego asystenta operatora i
samodzielnie ustawić kompozycję kadru.
Przeniósł uwagę na opustoszałą ulicę.
Chciał ją sfilmować w momencie, kiedy
zacznie wschodzić słońce, tak aby
uchwycić jak najwięcej naturalnego
światła. Spojrzał w obiektyw i zmienił
fokus. Najpierw widzowie zobaczą
ujęcie horyzontu i wschodzącego słońca,
potem odjazd kamery i cała główna
uliczka ukaże się w planie ogólnym.
Chciał pokazać szarą, rzeczywistość
Friendly, kurz na oknach wystawowych
sklepów.
Zadowolony Phil zaznaczył kawałkiem
taśmy kąt ujęcia kamery
i dał znak asystentowi.
- Cisza na planie.
- „New Chance”, scena trzecia, ujęcie
pierwsze.
- Akcja! - rzucił Phil i czekał, mrużąc
oczy i wyobrażając sobie, co widzi w
obiektywie operator.
Światło jest idealne, pomyślał. Chciał
nakręcić co najmniej trzy ujęcia, zanim
się zmieni, żeby nie bawić się w
zakładanie filtrów.
Czuł, jak ramię kamery odjeżdża powoli
w linii prostej: widzowie zobaczą serce
miasteczka w jednym długim ujęciu:
łuszczącą się farbę, wypaczone deski
chodników, podarte moskitiery. Potem
cięcie, a na etapie post-produkcji doda
się scenę z głównym bohaterem
wychodzącym z dworca kolejowego.
Wraca do Friendly, bo nie ma dokąd iść.
I zastaje miasteczko takie samo, jakie
było przed dwudziestu laty, kiedy je
opuszczał.
- Cięcie i przechodzimy do kolejnego
ujęcia. Odjazd kamery z tą samą
prędkością.
Tory przyglądała się temu zza tłumu
gapiów. Nie była zachwycona, że przez
filmowców musiała zerwać się z łóżka o
świcie, ale przeważyło poczucie
obowiązku i po części ciekawość.
Phil komenderował całym sztabem ludzi
i było widać, że czuje się w tej roli
całkiem swobodnie. Z drugiej strony
jego praca nie wydawała się taka znowu
trudna. Tory przesunęła się nieco i
usiłowała przyjrzeć się scenie, którą
filmowała kamera. Horyzont pysznił się
odcieniami różu i złota, ale na ulicy i
budynkach kładła się szara mgła.
Miasteczko wydaje się zmęczone,
pomyślała, z niepewnością wita nowy
dzień.
To był pierwszy dzień zdjęć w samym
miasteczku. Dotąd Phil filmował tylko
okoliczne krajobrazy,o czym Tory
dowiadywała się na bieżąco z
niezliczonych raportów Merle’a,
rozentuzjazmowanego
i szczęśliwego, że wreszcie ma coś do
roboty.
Od służbowej kolacji przy świecach
minęło wiele dni - i wiele długich nocy.
By uniknąć spotkania z Philem, Tory
pracowała sumienniej niż kiedykolwiek,
jednak dzisiaj pokusa zobaczenia go
okazała się zbyt silna.
Na znak Phila ramię kamery się
obniżyło, tłum wokół Tory zaczął
brzęczeć niczym chmara pszczół. Jakieś
dzieci narzekały, że muszą iść do szkoły.
Tory zauważyła Toda, uśmiechnęła się i
przywołała go gestem.
- Ale czad, nie? - westchnął, stając przy
niej. -Chciałem się tym przejechać, ale
pan Kincaid mówił coś o ubezpieczeniu.
Za to Steve pozwolił mi popatrzeć w
kamerę. Używają taśmy, która ma
trzydzieści pięć milimetrów, i różnych
bajeranckich obiektywów.
- Steve?
- To ten facet, który siedział obok pana
Kincaida. Operator. Jest super, no nie?
- Steve? - spytała z uśmiechem Tory.
- No tak, on też, ale chodziło mi o pana
Kincaida. - Aż westchnął. - Jest taki
mądry. Na wszystkim się zna. 1 kurczę
blade, jak oni go słuchają. Tylko coś
powie, to zaraz lecą. No i słyszałem, jak
pan Bicks mówił do Steve’a, że nie
wyobraża sobie pracy z żadnym innym
reżyserem, chociaż twardy z niego
skurczy… - Urwał i zaczerwienił się. -
Znaczy się, mówił, że jest twardy, ale
najlepszy w branży.
Spojrzała na Phila, który pochłonięty
rozmową z operatorem, gestykulował
zamaszyście. Wreszcie może mu się
przyjrzeć - jest taki zaabsorbowany
pracą, że nie dostrzega tłumu ludzi
wlepiających w niego wzrok i
rozmawiających szeptem za barierką.
Był ubrany w dżinsy i bladoniebieski
bawełniany podkoszulek. Przy pasku
miał futerał z okularami
przeciwsłonecznymi i krótkofalówkę.
Pracował w skupieniu, mówił szybko,
podkreślając słowa gestami. Raz czy
dwa przerwał w pół zdania, by wydać
polecenie oświetlaczom.
Perfekcjonista, pomyślała bez
zaskoczenia. W końcu we wszystkich
jego filmach wyczuwało się dbałość o
szczegóły. Kiedy podszedł do niego
jakiś tęgi mężczyzna w bejsbolówce,
żujący wielką gumę do żucia, i zaczął
coś mówić, Tod wyjaśnił nabożnym
szeptem:
- To pan Bicks. Operator obrazu. Dostał
dwa Oscary.
Phil go wysłuchał i pokręcił głową.
Bicks przekonywał go przez chwilę, a
potem wzruszył ramionami i
szturchnąwszy go w bark, ruszył dalej.
Twardy skurczybyk? Najwyraźniej.
Z roztargnieniem zmierzwiła Todowi
włosy.
- Lepiej biegnij do szkoły.
- Ale…
- Żadnych ale. Niedługo zaczynają się
wakacje. Oni jeszcze tu
będą.
Burknął coś pod nosem, ale kiedy na nią
spojrzał, wzrok miał maślany. Oho,
pomyślała. Jak mogła wcześniej tego nie
zauważyć? Będzie musiała dyskretnie
zainteresować go kimś w jego wieku.
- Przyjdę po szkole - powiedział,
uśmiechając się promiennie, i zniknął,
pozostawiając ją niewesołym
rozważaniom.
- Szeryf Ashton.
Okręciła się gwałtownie i stanęła
twarzą w twarz z Philem. Uśmiechnął
się przeciągle, zakładając okulary.
Irytowało ją to, że nie widzi jego oczu.
- Jak idzie, Kincaid?
- Dobrze. Tutejsi są bardzo mili.
- Twoja ekipa też - przyznała łaskawie.
- Przynajmniej na razie.
Znowu błysnął zębami w uśmiechu.
- Po południu spodziewamy się
przyjazdu obsady. Kierownik produkcji
uzgodniła z tobą sprawę parkingu dla
przyczep i tak dalej?
- Jest bardzo operatywna. Wszystko
układa się po twojej myśli?
- Jeśli chodzi o film, to tak - odparł po
namyśle, po czym dotknął jej odznaki. -
Ostatnio jesteś bardzo zapracowana.
- Ty też.
- Nie aż tak, żeby nie zostawić ci kilku
wiadomości.
- Wiem.
- Kiedy się ze mną zobaczysz?
- Teraz się widzimy - odparła, unosząc
brwi, a kiedy zbliżył się i oparł dłoń na
jej karku, spojrzała na niego chłodno. -
Kincaid, takie
sceny możesz robić, ale na planie. Za
napaść na funkcjonariusza trafisz do
celi, a stamtąd trudno reżyserować film.
- Odznaka cię przede mną nie obroni,
Victorio -powiedział półgłosem.
Była pewna, że zaraz ją puści, lecz on
znienacka ją pocałował. Kiedy się
odsunął, jej zielone oczy płonęły.
- Do zobaczenia, pani szeryf-rzucił
wesoło i wrócił do ekipy. Tory zaszyła
się w swoim biurze, wściekła. Co
pewien czas
słyszała głos Phila i wiedząc, że filmuje
teraz poszczególne budynki, trzymała się
z dala od okna. Musi wziąć się do pracy.
Poza tym ten film wcale jej nie
interesuje.
Powinnam była go aresztować,
pomyślała, upijając łyk zimnej już kawy,
i skrzywiła się z niesmakiem. Zaklęła i
poszła po świeżą.
Zerknęła w kierunku okna. Za moskitierą
znowu coś się działo, słyszała szmer
rozmów, które milkły, zaledwie kamera
poszła w ruch. Niedawno minęło
południe i panował piekielny skwar.
Phil pracował już od wielu godzin i
Tory musiała przyznać z niechętnym
szacunkiem, że to człowiek, który pracę
traktuje bardzo serio. Wróciła za biurko
i zajęła się swoją robotą.
Dwie godziny później do biura wpadł
Merle. Zgrzana, zmęczona i
rozdrażniona, że jej przeszkadza, chciała
go zbesztać, ale nie zdążyła.
- Już tu są! - wykrzyknął.
- Bomba - wymamrotała, opuszczając
wzrok na swoje notatki. -
Kto?
- Aktorzy. Z lotniska przywiozły ich
długie czarne limuzyny. Widziałem też
pięć czy sześć wielkich samochodów
kempingowych, w których mają być
przebieralnie i tak dalej. A w środku?
Telefony, telewizory, wszystko. Musisz
to zobaczyć.
- Widzę, że nie próżnowałeś, Merle T. -
wtrąciła z ironią, ale nawet jej nie
usłyszał.
- Sam Dressier - mówił dalej, drepcząc
tam i z powrotem. - Sam Dressier, tu,
we Friendly. Widziałem wszystkie
filmy, w jakich grał. Uścisnął mi rękę -
dodał, z niedowierzaniem patrząc na
swoją spoconą dłoń. - Wziął mnie za
szeryfa. - Zerknął na Tory. - Oczywiście
wyjaśniłem mu, że jestem tylko zastępcą.
- Oczywiście - powtórzyła rozbawiona;
nie umiała złościć się na Merle’a. - Jak
wyglądał?
- Jak na filmach - zachwycał się Merle. -
Męski, opalony, a na palcu sygnet z
brylantem, że aż człowieka oślepia.
Rozdawał autografy każdemu, kto
poprosił.
- Ty poprosiłeś?
- Jasna sprawa. - Uśmiechnął się i
wyciągnął z kieszeni bloczek
mandatowy. - Tylko to miałem pod ręką.
- Bardzo pomysłowo. - Zerknęła na
autograf i zauważyła drugi. -Marlie
Summers - przeczytała i przywołała
obraz ociekającej erotyzmem aktorki.
- Najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu
widziałem - oświadczył cicho Merle.
Gdyby powiedział to ktokolwiek inny,
nie zwróciłaby na to uwagi. Spojrzała na
Merle’a, którego mina aż nazbyt żywo
przypominała jej wyraz twarzy Toda,
kiedy na nią patrzył.
- Naprawdę? - zapytała ostrożnie.
- Jest taka drobniutka - mówił Merle,
wpatrzony w elegancki autograf. - Jasne
włosy, różowe ciuszki. Jak laleczka. Ma
olbrzymie błękitne oczy i najdłuższe
rzęsy, jakie… - Urwał i zazdrośnie
schował bloczek do kieszeni.
Tory powtarzała sobie, że jest
niepoważna. Żadna hollywoodzka
księżniczka nie spojrzy nawet na
Merle’a T. Johnsona.
- Cóż, ciekawe, kogo będzie grała -
powiedziała lekko.
- Opowie mi o tym wieczorem. - Merle
poprawił kapelusz.
- Co?
Z szelmowskim uśmiechem przyklepał
kapelusz i przygładził mizerny wąs.
- Umówiliśmy się na randkę.
- Na randkę? - powtórzyła po jego
wyjściu Tory, patrząc na drzwi
osłupiałym wzrokiem.
W tej samej chwili rozdzwonił się
telefon.
- O co znowu chodzi? - spytała ze
złością.
- Tory… Szeryf Ashton? Mówi
burmistrz Toomey.
- Tak, Bud?
- Zapraszam do mojego gabinetu, pani
szeryf. Jest u mnie kilka osób z obsady.
Pan Kincaid uważa, że powinna ich pani
poznać.
- Z obsady? - powtórzyła, myśląc o
Marlie Summers. - Bardzo chętnie się z
nimi przywitam.
Odłożyła słuchawkę i pełna czarnych
myśli, opuściła biuro i przeszła na drugą
stronę ulicy. Dopóki ona tu jest, żadna
pusta hollywoodzka gwiazdeczka nie
złamie serca Merle’owi. I da jej to jasno
do zrozumienia.
Wpadła do hotelu, rzucając ołowiane
spojrzenia ludziom z ekipy Phila, którzy
odpoczywali w holu. Bicks uniósł
daszek bejsbolówki takim gestem, jakim
uchyla się kapelusza, i uśmiechnął się do
niej.
- Moje uszanowanie.
Uśmiechnęła się zdawkowo i pobiegła
do gabinetu burmistrza. Za jej plecami
Bicks wzniósł oczy do nieba i przycisnął
czapkę do piersi. Kiedy wchodziła do
gabinetu, padło jeszcze kilka komentarzy
na temat korzyści, jakie płyną z łamania
prawa akurat we Friendly.
Malutki gabinet pękał w szwach,
klimatyzator okienny pracował pełną
parą, lecz na nic to się nie zdało.
Ignorując fakt, iż wszyscy wlepiają w
nią wzrok, odszukała spojrzeniem
Marlie. Aktorka przysiadła na poręczy
fotela, na którym siedział Phil. Była
ubrana w różowe spodnie i skąpy topik
zawiązany na szyi, idealnie
podkreślający jej godne
pozazdroszczenia kształty. Włosy miała
w malowniczym nieładzie, piękną
intrygującą twarz, rzęsy jak firany i usta
pomalowane cukierkową różową
szminką. Wyglądała bardzo młodo,
niemal jak nastolatka, którą zaprasza się
na colę i lody.
Tory spojrzała prosto w jej błękitne
oczy - z taką miną, że Phil uśmiechnął
się pod nosem. Pochlebiał sobie, że jest
o niego odrobinę zazdrosna.
- Pani szeryf! - Burmistrz natychmiast
wszedł w rolę gospodarza. - Spotkał nas
nie lada zaszczyt. Oczywiście poznaje
pani pana Dresslera.
- Bardzo mi miło - odezwał się aktor
aksamitnym tonem, ujmując jej dłoń w
obie ręce. - Cóż za nieoczekiwana
przyjemność -dodał, błądząc wzrokiem
po jej twarzy.
- Podziwiam pańską grę, panie Dressier.
- Uśmiechnęła się szczerze.
- Proszę mi mówić Sam. - Nadal miał
piękny, młodzieńczy głos.
- Pani ma na imię Victoria, prawda?
- Tak - odparła z sympatią i znowu się
uśmiechnęła.
- Dzięki Budowi czujemy się tu jak w
domu - mówił Dressier, poklepując
burmistrza po ramieniu. -Może
dołączysz do nas? Napijesz się drinka?
- Wystarczy mi napój imbirowy.
- Pani szeryf jest na służbie - odezwał
się Phil. -A ona pracę traktuje bardzo
poważnie. - Dotknął odsłoniętego
ramienia Marlie. -Victoria Ashton,
Marlie Summers, poznajcie się.
- Witam, pani szeryf. - Marlie posłała
jej olśniewający uśmiech, a na jej
policzkach pojawiły się maleńkie
dołeczki. - Phil uprzedzał, że jest pani
wyjątkowa. I jak widzę, znowu miał
rację.
- Doprawdy? - Tory obejrzała ją
uważnie. Marlie, przyzwyczajona do
przeciągłych męskich spojrzeń i
kobiecego chłodu, spokojnie wytrzymała
jej wzrok.
- Doprawdy. Zdążyłam poznać pani
zastępcę.
- Słyszałam.
Więc to tak, pomyślała Marlie, sącząc
powoli sangrię z lodem.
Bud przedstawił Tory resztę obsady, od
naturszczyków po ekranowych
weteranów. Była dziewczyna, którą
Tory kojarzyła z kilku reklam, wiekowy
mężczyzna, który grywał jeszcze w
czarnobiałych filmach, gogusiowaty
aktor, może dwudziestokilkuletni, jak
stworzony do pojawiania się na
plakatach i łamania dziewczęcych serc.
Tory zachowywała się uprzejmie,
odsiedziała tyle, ile musiała, żeby
burmistrz się nie obraził, a potem
dyskretnie się wymknęła. Zaledwie
wyszła na dwór, poczuła, jak ktoś
kładzie dłoń na jej ramieniu.
- Szeryf Ashton nie lubi przyjęć? Powoli
obróciła się w stronę
Phila.
- Nie wtedy, kiedy jestem na służbie.
Wyglądał na rozanielonego. Koszulę i
włosy na skroniach miał mokre od potu,
lecz mimo to nie wyglądał na
zmęczonego.
- Napracowałeś się dzisiaj - zauważyła
cicho.
- Podobnie jak ty. Co powiesz na małą
przejażdżkę?
- Nie mogę, mam inne zajęcia. - Chciała
zmienić temat. - Twoja Marlie zrobiła
wielkie wrażenie na Merle’u.
Phil zaśmiał się.
- Marlie na każdym robi wrażenie.
- Z Merle’em to zupełnie inna historia -
odparła poważnym tonem.
- To duży chłopiec, Tory.
- Ale wciąż chłopiec. Nigdy nie widział
kogoś takiego jak twoja przyjaciółka.
Nie pozwolę, żeby cierpiał.
Phil westchnął ciężko.
- W skład obowiązków szeryfa wchodzi
udzielanie porad zakochanym? Zostaw
chłopaka w spokoju. Traktujesz go jak
głupiutkie szczenię, które nie reaguje na
tresurę.
- Nieprawda. To słodki chłopak,
który…
- To mężczyzna - poprawił cicho Phil. -
Nie rób z niego maminsynka.
- Nie wiem, o czym mówisz - odparła z
irytacją.
- Doskonale wiesz, do diabła. Nie
możesz mu matkować jak Todowi.
- Znam Merle’a od dziecka -
powiedziała gniewnie. - Po prostu
trzymaj tego swojego cukiereczka jak
najdalej od niego, Kincaid.
- Jakaż ty jesteś pewna siebie. Zawsze
wszystko wiesz najlepiej?
Krew odpłynęła jej z twarzy. Spojrzała
na niego z takim bólem,
że bezwiednie dotknął jej ramienia.
- Tory…?
- Zostaw mnie. - Strząsnęła jego rękę. -
Po prostu… zostaw mnie w spokoju.
Odwróciła się i poszła prosto do
służbowego samochodu. Phil zaklął,
zawracając w stronę hotelu, a potem
zaklął jeszcze raz i ruszył za nią. Tory
jechała już na północ.
Miała mętlik w głowie. Była wzburzona
i chciała z kimś porozmawiać, lecz
jedyny człowiek, który naprawdę ją
rozumiał, odszedł na zawsze.
Boże, ona i pewność siebie? Czuła się
odpowiedzialna za tyle osób, za Toda,
za Merle’a, za braci Kramer, za pana
Hollistera. Za swoją matkę. Chciała
spokoju, czasu, żeby uporać się z
własnym życiem i z tym, co zaczynała
czuć do Phila.
Dopiero gdy zatrzymała samochód,
zobaczyła, że dotarła do cmentarza.
Westchnęła i oparła głowę o
kierownicę. Pora tam pójść, pora
pogodzić się z tym, o czym nie chciała
myśleć od owej nocy w szpitalu.
Wysiadła i ruszyła po suchej trawie w
kierunku grobu ojca.
Dziwne, że tutaj wieje wiatr, pomyślała,
patrząc na dalekie góry i wielką pustą
przestrzeń, na wszystko, byle nie na
ziemię. Powinni tu posadzić jakieś
drzewa, żeby był cień, pomyślała,
obejmując się ramionami. Powinnam
była przynieść kwiaty, pomyślała i
spojrzała w dół.
WILLIAM H. ASHTON
Z jej ust wyrwał się cichy szloch. - Och,
tato.
To niesprawiedliwe. To po prostu
niesprawiedliwe. Leży w ciemnościach,
on, który tak bardzo kochał słońce?
- Nie, nie - powtarzała szeptem, walcząc
ze łzami. - Nie wiem, co robić. Nie
radzę sobie z tym wszystkim. Wciąż cię
potrzebuję, tato.
Phil zatrzymał się za jej samochodem i
cicho wysiadł. Stała między grobami,
taka samotna i zagubiona. Chciał do niej
podejść, pocieszyć ją, ale nie śmiał. Stal
przy niskiej bramie z kutego żelaza i
czekał.
Tak wiele chciała ojcu powiedzieć,
zadać mu tyle pytań, lecz nie zdążyła.
Gdy umarł, w jednej chwili runął jej
świat. To takie niesprawiedliwe,
pomyślała z głuchą furią. Był taki młody,
taki dobry.
- Tak bardzo za tobą tęsknię - szeptała. -
Za naszymi rozmowami i cichymi
wieczorami na werandzie. Zawsze
kopciłeś te swoje okropne cygara na
dworze, żeby matka się nie złościła.
Zawsze byłam z ciebie taka dumna. Nie
jestem godna nosić tej odznaki. Ale nie
chcę popełnić błędu, dopóki ją noszę, bo
była twoja. - Zacisnęła na niej palce.
Poczuła się przeraźliwie samotna,
bezradna, opuszczona. Już nie czuła
gniewu, ale wciąż nie pogodziła się ze
śmiercią ojca. Jednak skoro płacze, to
chyba zrobiła już pierwszy krok ku
temu?
Ze smutkiem wpatrywała się w napis
wyryty w granicie.
- Chciałabym, żebyś żył - wyszeptała. -
Nienawidzę tego, że nic nie mogę
zrobić.
Z posępną miną odwróciła się od grobu.
Doszła do połowy cmentarza, gdy
zauważyła Phila. Zatrzymała się w pół
kroku i patrzyła, jak do niej podchodzi.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie.
Usta jej zadrżały, a potem bezradnie
pokręciła głową. Phil objął ją bez
słowa, a ona zadrżała, a potem ukryła
twarz w jego koszuli.
- Och, Phil, ja tego nie wytrzymam… - I
rozszlochała się po raz pierwszy od
dnia, kiedy zmarł jej ojciec.
Tulił ją w milczeniu, przepełniony
czułością, jakiej nigdy dotąd nie
doświadczył. Głaskał ją po głowie,
pocieszał bez słów. Widok jej
cierpienia sprawiał mu ból. Objął ją
mocniej i czekał, aż się uspokoi.
W końcu ucichła, ale dalej stała z twarzą
przytuloną do jego piersi. Słaba, ale z
dziwnym poczuciem ulgi, pozwoliła
podprowadzić się do małej kamiennej
ławeczki. Phil usiadł obok niej i objął ją
opiekuńczym gestem.
- Dasz radę o tym porozmawiać? -
spytał łagodnie.
- Kochałam go. Matka twierdzi, że za
bardzo. -W gardle znowu jej zaschło. -
Był takim dobrym człowiekiem. I takim
mądrym. Nauczył mnie, że oprócz czerni
i bieli są jeszcze tysiące odcieni
szarości. -Oparła głowę na jego
ramieniu. - On zawsze wiedział, co
robić. Był dla nas opoką. Dla mnie też,
kiedy chodziłam do college’u, kiedy
przeprowadziłam się do Albuquerque…
Zawsze wiedziałam, że mogę na niego
liczyć.
Pocałował ją w skroń.
- Jak umarł?
- Miał masywny udar mózgu. Nic go nie
zapowiadało. Nie pamiętam, żeby
kiedykolwiek chorował. Kiedy
przyjechałam, był w śpiączce.
Wszystko… - Głos jej się załamał. -
Wszystko inne też się posypało. Jego
serce po prostu… przestało bić.
Podłączyli go do respiratora.
Tygodniami oddychała za niego ta
cholerna maszyneria. A potem moja
matka kazała ją wyłączyć.
- Musiało jej być bardzo ciężko.
- Nie - odparła Tory głucho. - Nie
wahała się, nie płakała.
Podjęła tę decyzję sama. Dowiedziałam
się o wszystkim, kiedy to już się stało.
- Tory. - Phil obrócił ją w ramionach,
żeby na niego spojrzała. -Nie powiem
ci, czy postąpiła dobrze, czy źle, bo tego
nie da się rozstrzygnąć. Ale wiem, że w
życiu każdego człowieka nadchodzi taki
moment, kiedy trzeba pogodzić się z
czymś, co wydaje się nie do
zaakceptowania.
- Gdybym tylko mogła wierzyć, że
zrobiła to z miłości, a nie… dla
wygody-powiedziała i poprosiła
szeptem, by ją objął. - Ostatniej nocy w
szpitalu powiedziałyśmy sobie z matką
wiele gorzkich słów. Wiem, że ojciec
bolałby nad tym, że się kłócimy, ale nie
mogłam się powstrzymać. Wciąż tego
nie potrafię.
- Potrzebujesz czasu. - Pocałował ją w
czubek głowy. - Wiem, że to brzmi
banalnie, ale to prawda.
- Czasami dopada mnie paniczny strach -
wyznała półgłosem.
- Ciebie? - spytał zaskoczony.
- Każdy myśli, że skoro jestem córką
Willa Ash-tona, to ze wszystkim sobie
poradzę. A sprawiedliwość nie jest
czarnobiała.
- Jesteś świetna w tym, co robisz.
- Jestem dobrą prawniczką.
- I dobrym szeryfem. - Uśmiechnął się
do niej.
- Mówi ci to ktoś, kogo sama wsadziłaś
za kratki. Oczywiście przy ludziach tego
nie powtórzę.
- Phil, czasem potrafisz być bardzo miły.
- To cię dziwi?
- Może trochę - przyznała cicho i
odsunęła się z westchnieniem.
- Czas wracać do pracy.
Wstali oboje.
- Odwiozę cię. Przyślemy kogoś po twój
samochód.
- Nie trzeba, już mi lepiej. - Musnęła
ustami jego usta. -Dziękuję ci.
Potrzebowałam takiej rozmowy.
- Przyjdziesz do mnie, jeśli znowu
będzie ci ciężko?
- Nie wiem - odrzekła po dłuższym
namyśle. Phil puścił ją i patrzył, jak
powoli odchodzi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Operator zrobił zbliżenie Sama i Marlie.
Phil chciał skontrastować młodość z
dojrzałością, niezadowolenie z
akceptacją. To była kluczowa scena,
pełna napięcia i powściąganego
erotyzmu. Kręcili ją w barze „U
Hernandeza”, gdzie postać grana przez
Marlie pracowała jako kelnerka. Phil
nie wprowadził w sali niemal żadnych
zmian. Blat baru był porysowany, lustro
za nim u dołu pęknięte. W powietrzu
unosiła się woń potu i zwietrzałego
piwa. Phil chciał przenieść ten zapach
do filmu za pośrednictwem obrazu.
Okna były przysłonięte papierem, który
nie przepuszczał promieni słońca, a przy
okazji uniemożliwiał cyrkulację
powietrza. Lampy grzały się
niemiłosiernie i w barze panowała taka
duchota, że na twarzy Sama perliły się
krople potu, które powstały bez pomocy
charakteryzatorki. Kręcili szóste ujęcie i
atmosfera robiła się nerwowa.
Sam pomylił tekst i zaklął siarczyście.
- Cięcie. - Phil otarł przedramieniem
spocone czoło, starając się trzymać
nerwy na wodzy.
- Słuchaj, Phil. - Sam zdarł z głowy
wyświechtanego stetsona i cisnął go na
podłogę. - Nic z tego nie będzie.
- Wiem. Wyłączyć lampy - rzucił. - A ty
leć po piwo dla pana Dresslera - polecił
człowiekowi z obsługi, zatrudnionemu
specjalnie po to, aby usługiwać
kapryśnemu gwiazdorowi. - Usiądź na
chwilę,
Sam. Ochłońmy. - Poczekał, aż Sam
usiądzie z piwem przy przenośnym
wentylatorze, i wyjął puszkę dla siebie.
- Ale gorąco - zauważyła Marlie,
opierając się o bar.
Phil zauważył smużkę potu znikającą w
dekolcie jej obcisłej bluzki. Podał
aktorce schłodzone piwo.
- Dobrze sobie radzisz.
- To piekielnie trudna rola - stwierdziła,
upijając łyk. - Od dawna na taką
czekałam.
- Wracając do ujęcia… -Phil zmrużył
oczy. -Kiedy mówisz ten kawałek o
pocie i kurzu, złap go za koszulę i
przyciągnij do siebie.
Marlie zastanowiła się i odstawiła
puszkę.
- O tak? „W tej dziurze nie ma nic” - w
jej głosie brzmiało rozgoryczenie i
gniew - „nic oprócz potu i kurzu”. -
Chwyciła go za koszulę. - „Zakurzone są
nawet marzenia”.
- Dobrze.
Marlie uśmiechnęła się do niego.
- Lepiej uprzedź Sama. On nie lubi
improwizacji.
- Ej, Phil! - zawołał od drzwi Steve. -
Ten mały czeka przed barem z panią
szeryf. Pyta, czy mogą popatrzeć.
- Mogą usiąść z tyłu sali.
Minęły dwa dni od ich spotkania na
cmentarzu, ale na następne albo nie
pozwalały jej obowiązki, albo
najzwyczajniej go unikała. Wchodząc,
powitała go skinieniem i usiadła z
Todem przy stoliku pod ścianą.
- Strażniczka prawa tej ziemi - odezwała
się Marlie takim tonem, że Phil aż się na
nią obejrzał. - Niezwykła osoba, nie
uważasz?
- Owszem.
Marlie uśmiechnęła się przekornie.
- Zdaniem Merle’a ta kobieta to
największe cudo od czasów
wynalezienia krojonego chleba.
Phil wyjął papierosa.
- Ostatnio dosyć często widujesz się z
zastępcą szeryfa. To chyba nie w twoim
stylu?
- To miły facet - odparła i roześmiała
się. - Za to jego szefowa najchętniej
przegnałaby mnie stąd na cztery wiatry.
- Jest opiekuńcza.
Marlie mruknęła coś pod nosem i
przegarnęła palcami potargane włosy.
- Z początku byłam pewna, że coś ich
łączy. -Kiedy Phil parsknął śmiechem,
uniosła cienkie, podkreślone ołówkiem
brwi. -Oczywiście to było, zanim
zobaczyłam, jak na nią patrzysz.
Teraz to ona się zaśmiała, rozbawiona
obojętną miną rozmówcy.
- Niech cię diabli, Phil, czasami
wyglądasz zupełnie jak twój ojciec. -
Odstawiła pustą puszkę. - Poprawka
makijażu!
- Mają po cztery kilowaty mocy -
opowiadał Tory Tod, wskazując lampy.
- Okna muszą zakrywać tymi papierami,
żeby światło słoneczne nie popsuło
ujęcia. Do ujęć studyjnych, takich jak to,
potrzebują oświetlenia o natężeniu około
tysiąca ośmiuset, tysiąca dziewięciuset
luksów.
- Zaczynasz gadać jak fachowiec.
- Steve pozwolił mi nakręcić krótką
sekwencję, a pan Kincaid dał ją do
wywołania w przewoźnym
laboratorium. Powiedział, że dobrze mi
poszło. Że są szkoły, w których
mógłbym się uczyć o kręceniu filmów.
Zerknęła na Phila.
- Ostatnio spędzasz z nim sporo czasu.
- O ile akurat nie pracuje. Chyba mu nie
przeszkadzam?
- Jestem pewna, że nie. - Uścisnęła jego
rękę. Tod odpowiedział jej tym samym.
- Wołałbym spędzać czas z tobą -
powiedział cicho.
- Tod… - zaczęła Tory.
- Cisza na planie!
Z westchnieniem spojrzała w stronę
baru. Przyszła tutaj wyłącznie na prośbę
Toda. Uważała, że zainteresowanie
sprawami technicznymi wyjdzie mu na
dobre. Od kilku dni obserwowała go
dyskretnie. Nie wydawało się, by któryś
z filmowców miał coś przeciwko jego
obecności czy odpowiadaniu na jego
pytania. Przeciwnie, traktowali go
trochę jak maskotkę. Szybko zaczął
używać żargonu filmowego - jak gąbka
chłonął fachową terminologię.
Interesowała go sama produkcja, a nie
profity płynące z przynależności do
branży filmowej.
Zresztą mocno przereklamowanej,
pomyślała kwaśno. Praca w dusznym
parnym pomieszczeniu, w powietrzu
przegrzanym od lamp i cuchnącym tanim
piwem, wszędzie pełno sprzętu, lamp,
kamer. Jak ci dwoje mogą grać w takich
warunkach?
Postać grana przez Marlie dręczyła tę, w
którą wcielił się Sam, ironizowała, że
wraca do miasta jako człowiek
przegrany, kpiła z niego. Emanowała z
niej szorstka siła: robiła wrażenie
kobiety, która wpadła w pułapkę
okoliczności, ale za wszelką cenę
zamierza się z niej wyrwać. Sprawiała,
że różnica wieku między nimi stawała
się nieistotna. Widzowie poczują do niej
szacunek, potem sympatię, a zanim się
obejrzą, będą trzymać za nią kciuki.
Ciekawe, czy Dressier wie, że w tej
scenie to nie on będzie prawdziwą
gwiazdą.
Jest świetna, pomyślała Tory. Daje
swojej postaci siłę, charakter i zarazem
rozbrajającą bezradność.
- Cięcie! - zawołał Phil. - Dobra robota.
Piękna aktorka westchnęła z ulgą.
- Machnijmy jeszcze kilka przebitek,
Marlie. Kiedy wszystko było gotowe,
spojrzał w kamerę,kazał aktorce się
przesunąć, spojrzał jeszcze raz i kiwnął
głową.
- Kamera, klaps!
Pracowali przez kolejne pól godziny.
Tory miała okazję przekonać się, że sam
talent to za mało, że nakręcenie filmu
wymaga znajomości całego mnóstwa
technicznych niuansów oraz nużących
powtórzeń. Kiedy Phil zarządzał dubel,
nikt nie narzekał, nikt o nic nie pytał.
Wszyscy myśleli tylko o efekcie
końcowym: o filmie. Może dlatego, że
wiedzą, iż wciąż będzie istniał, kiedy
ich już zabraknie. Da im względną
nieśmiertelność.
- Cięcie i… - zerknął na zegarek -
dwugodzinna przerwa, potem plan do
sceny sześćdziesiątej trzeciej.
Zaledwie zgasły lampy, w barze zrobiło
się chłodniej.
- Zobaczę, co robi pan Bicks - odezwał
się Tod i popędził w stronę operatora.
- Pani szeryf?
Spojrzała na Marlie, która podeszła do
jej stolika.
- Właśnie podziwiałam pani grę. Robi
wrażenie.
- Dzięki. - Marlie dosiadła się, nie
czekając na zaproszenie. -Teraz
przydałby mi się trzygodzinny prysznic i
będę jak nowa. - Przez chwilę patrzyły
na siebie w milczeniu. Aktorka
odezwała się pierwsza. - Ma pani
niesamowitą twarz. Gdybym taką miała,
nie musiałabym walczyć o ambitne role.
Niestety moja wygląda jak landrynka.
Tory zaśmiała się.
- Panno Summers, jako szeryf muszę
pani przypomnieć, że kradzież jest
przestępstwem. A w tej scenie
całkowicie przyćmiła pani Sama i
skradła serca widzów.
- Jest pani niezwykle przenikliwa, już
rozumiem,czemu Merle uważa panią za
ósmy cud świata - odparła rozbawiona
Marlie.
Tory spojrzała na nią chłodno.
- Merle to bardzo naiwny i bardzo
wrażliwy młody człowiek.
- To prawda. - Marlie odstawiła
szklankę. - Lubię go. Proszę posłuchać,
obie jesteśmy atrakcyjne. Nie pochlebia
pani, kiedy mężczyzna lubi z panią
rozmawiać, pani słuchać?
- Oczywiście, że tak. Chociaż prawdę
powiedziawszy, nie wyobrażam sobie,
czym Merle mógłby panią
zainteresować.
Marlie parsknęła śmiechem.
- Nie docenia go pani. Zaczęłam robić
karierę, mając osiemnaście lat.
Poznałam wielu mężczyzn, ale Merle
jest inny.
- Jeśli się w pani zakocha, będzie
cierpiał.
- Nie zakocha się - odparła w końcu
Marlie. - Co najwyżej zadurzy. A potem
oboje będziemy milo to wspominać. -
Zauważyła Phila. - Wszyscy
potrzebujemy czasem czyjejś bliskości,
nieprawdaż?
Tory podążyła za jej wzrokiem i
spojrzała prosto w oczy Phila.
- Tak, to prawda.
- Pójdę się wykąpać. - Marlie wstała. -
To dobry człowiek.
Tory nie musiała pytać, kogo ma na
myśli.
- Chyba tak.
- Tory? - Phil oparł dłoń na jej ramieniu.
- Co słychać?
- W porządku. - Uśmiechnęła się ciepło.
- Jesteś twardszy, niż myślałam,
Kincaid. Wytrzymałeś w takim gorącu.
- To pewnie jest komplement? -
Odwzajemnił uśmiech, rozbawiony.
- Tylko niech ci nie uderzy do głowy.
Jesteś spocony jak mysz.
- Poważnie? - odparł cierpko. - Nie
zauważyłem.
- Wiesz co, wyobrażałam sobie, że
reżyser ma znacznie mniej roboty na
planie.
- To mój film - powiedział tylko,
chwytając ją za rękę. - Tory, chcę się z
tobą spotkać, sam na sam.
- Ty masz swój film, a ja sprawę do
załatwienia.
- Wieczorem - nalegał. - Weź wolne.
- Dobrze. Jeśli tylko będę mogła. Znam
pewien uroczy zakątek -dodała z
uśmiechem. - Półtora kilometra na
południe stąd. Kiedy byłam mała,
chodziliśmy się tam kąpać.
- O zachodzie słońca?
- Niczego nie obiecuję - odparła, po
czym zawołała Toda.
- Czy to nie jest super, Tory? Normalnie
nie do pobicia!
Gdybym mógł, zabrałbym się z nimi,
kiedy będą wyjeżdżać. -Spojrzał na nią.
- Ty nie chciałabyś wyjechać, Tory?
- Do Hollywood? Och, to nie w moim
stylu. Poza tym niedługo wracam do
Albuquerque.
- Chcę jechać z tobą - powiedział
jednym tchem.
- Tod… - zaczęła łagodnie, kładąc dłoń
na jego policzku.
- Ja ciebie kocham. Mógłbym…
- Tod, nie tutaj. - Kiedy weszli do jej
biura,popatrzyła na niego poważnie. -
Ja… Och, Tod, nie wiem, co ci
powiedzieć.
- Jesteś mądra i piękna. Kocham cię,
Tory. Kocham cię jak nikogo na
świecie.
- Ja też ciebie kocham - odparła, biorąc
go za ręce. - Ale musisz zrozumieć, że
istnieją różne rodzaje miłości.
- Wiem tylko, co do ciebie czuję.
- Tod, ja rozumiem, że to dla ciebie
trudne, ale czasem po prostu ludzie nie
są dla siebie stworzeni.
- Tylko dlatego, że jestem młodszy? -
oburzył się.
- Po części tak - przyznała. - Wiem, że
czujesz się jak mężczyzna, ale wciąż
jesteś chłopcem. Tak wiele musisz
jeszcze doświadczyć, tyle się nauczyć.
Dorosnąć.
- Ale kiedy już dorosnę…
- Twoje uczucia do mnie się zmienią -
przerwała mu łagodnie.
- Wcale nie! - Chwycił ją za ramiona. -
Nie zmienią się, bo ja tego nie chcę.
Poczekam na ciebie, jeśli muszę.
Kocham cię, Tory.
- Wiem. Naprawdę ci wierzę. Wiek nie
ma dla serca żadnego znaczenia. I ty też
jesteś mi wyjątkowo bliski. Stałeś się
ważną częścią mojego życia.
- Ale mnie nie kochasz. - Głos drżał mu
z gniewu i z rozczarowania.
- Nie w tym sensie, w jakim byś chciał.
- Ciebie to bawi - zauważył z pretensją
w glosie.
- Nie. To było wzruszające. Pochlebiło
mi, bo wiem, na jakiego człowieka
wyrośniesz. I zasmuciło mnie, bo
cierpisz.
- Ty nic nie rozumiesz. Nic cię nie
obchodzę.
- Rozumiem. Tod, proszę…
- Nie. - Zatrzymał ją pełnym furii
spojrzeniem. - Nie rozumiesz.
I wyszedł z godnością, która rozdzierała
jej serce.
Zachodziło słońce. Tory usiadła na
wyschniętej trawie nad
wodą. Przyciągnęła kolana do piersi i
patrzyła, jak płonąca tarcza skrywa się
za horyzont. Na ciemniejącym niebie
dogasały strzępy gorących barw.
Tory miała mętlik w głowie. Najchętniej
skreśliłaby i zapomniała cały dzisiejszy
dzień. Po rozmowie z Todem czuła się
zmęczona i rozdrażniona. W efekcie nie
przykładała się do pracy tak, jak to
miała w zwyczaju. A przed wyj ściem z
biura zdążyła jeszcze ofuknąć Merle’a.
Gdy patrzyła na swoją odznakę, miała
ochotę ją zerwać i cisnąć do wody.
Problem w tym, pomyślała z bladym
uśmiechem, że od kilku tygodni po
prostu nie była w stanie się
zrelaksować. Pora zacząć na nowo
doceniać uroki błogiego lenistwa,
pomyślała, wyciągnęła się na plecach,
zamknęła oczy i niemal natychmiast
zapadła w sen.
Obudziła się, kiedy ktoś delikatnie
dotknął jej policzka. Westchnęła sennie i
zastanawiała się, czy otworzyć oczy.
Uniosła powieki i spojrzała w niebo:
nic, ani chmur, ani gwiazd, tylko wielki
bezkresny baldachim nieba, które miało
głęboki odcień granatu. Chciała się
przeciągnąć, gdy nagle ktoś chwycił ją
za rękę i ucałował. Obróciła się i
zobaczyła, że obok siedzi Phil.
- Cześć.
- Patrzyłem, jak się budzisz - powiedział
cicho.
- Nawet kiedy śpisz, jesteś
seksowniejsza od wszystkich kobiet,
które oglądałem już po przebudzeniu.
Zaśmiała się sennie.
- W spaniu zawsze byłam świetna.
Długo tu siedzisz?
- Niedługo. Zdjęcia trochę się
przeciągnęły. - Wyprostował plecy i
uśmiechnął się. - Jak ci minął dzień?
- Fatalnie. - Usiadła z westchnieniem. -
Po południu rozmawiałam z Todem. Nie
przyjął tego najlepiej . Cholera. Nie
chciałam go zranić.
- Tory, to było nieuniknione. - Pogłaskał
ją po głowie. -Dzieciaki są twardsze,
niż myślisz. Pozbiera się, zobaczysz.
- Wiem, ale to taki wrażliwy chłopak.
Znienawidzi mnie. Zresztą może tak
będzie najlepiej.
- Nie znienawidzi cię. Zbyt wiele dla
niego znaczysz - zapewnił Phil. - Z
czasem nabierze do tego dystansu. Ale
pewnie na zawsze pozostaniesz jego
pierwszą miłością.
- Próbowałam mu to wytłumaczyć, ale
chyba mi nie uwierzył. Ale na tym nie
koniec - dodała. - Potem jeszcze
nawarczałam na jednego z poczciwszych
ludzi w tym miasteczku, wydarłam się na
jednego farmera i powiedziałam kilka
przykrych słów Merle’owi. -Zaklęła pod
nosem. - Wiedziałam, że zaraz zacznę
się nad sobą użalać, więc wolałam
położyć się spać.
- Mądry wybór. Ja omal nie udusiłem
mojego ekonoma.
- Ekonoma? Ach, mówisz o tej firmie
ubezpieczeniowej? - Tory zaśmiała się.
- Czyli oboje mieliśmy uroczy dzień.
- Wypijmy za to. - Phil sięgnął po
butelkę szampana.
- No, no. - Tory zerknęła na etykietę. - U
ciebie wszystko musi być pierwsza
klasa, Kincaid?
- Bezwzględnie. - Napełnił dwa
kieliszki musującym trunkiem. -Za
koniec dnia.
- Za koniec dnia! - Upiła łyk i z lubości
aż przymknęła oczy. -Dobry. Znakomity.
Popijali szampana w przyjaznej ciszy,
dopóki nie zapadł mrok. Na niebie
zabłysły pierwsze gwiazdy, księżyc
rozpoczął swoją powolną wędrówkę.
Noc była upalna, sucha i bezwietrzna,
tafla wody nieruchoma i płaska jak stół.
Phil podparł się łokciem, podziwiając
profil Tory.
- O czym myślisz?
- Cieszę się, że wzięłam wolne. -
Uśmiechnęła się, zwracając ku niemu
twarz. Srebrzyste światło księżyca
podkreślało piękno jej rysów.
- Tory - szepnął ledwie słyszalnie -
muszę mieć twoją twarz na filmie.
Roześmiała się radośnie.
- No to sfilmuj mnie amatorską kamerą,
Kincaid.
- Pozwoliłabyś mi?
Napełniła szampanem oba kieliszki.
- To już jakaś obsesja - oznajmiła
poważnym tonem.
- Fakt, nie mogę przestać o tym myśleć. -
Milczał chwilę. - Nie byłem pewny, czy
przyjdziesz.
- Ja też. - Popatrzyła na swojego
szampana. - Jeszcze jeden kieliszek, a
może przyznam, że miło spędzać z tobą
czas.
- Zostało pół butelki.
- Nie tak szybko. - Wzruszyła
ramionami. - Z drugiej strony chyba coś
już się między nami zaczęło.
- To cię martwi? - spytał, gładząc
wierzch jej ręki. Zaśmiała się smutno.
- Powiedzmy, że czuję, się niezbyt
komfortowo. Usiadł i objął ją lekko.
- Lubię noc. Tylko wtedy mam czas,
żeby wszystko sobie przemyśleć. -
Pozwolił, by oparła głowę na jego
ramieniu. - Za dnia tyle się dzieje, że
nawet myśli się w biegu.
- Zabawne. - Splotła palce z jego
palcami. - W Albuquerque najlepiej mi
się myślało właśnie w nocy przed
rozprawą. - Musnęła ustami jego usta. -
Naprawdę miło mi z tobą.
Odwzajemnił pocałunek.
- Niepotrzebnie przyniosłem tego
szampana?
- Cóż. Z pewnością nie zaszkodził. -
Kiedy się zaśmiał, znowu ułożyła głowę
na jego ramieniu. - Zawsze uwielbiałam
to miejsce. W naszych stronach trudno o
wodę, więc ta sadzawka to taki nasz
mały skarb. Nie jest duża, ale miejscami
jest naprawdę głęboka. Tutejsi nazywają
ją jeziorem. Kiedy byłam mała,
przychodziliśmy tu czasem w wyjątkowo
gorące dni. Rozbieraliśmy się i
wskakiwaliśmy do wody. Oczywiście,
kiedy mieliśmy po kilkanaście lat,
dorośli krzywo na to patrzyli, ale my i
tak robiliśmy swoje.
- Ach, ta nasza dekadencka młodzież.
- To była zwykła zabawa, nic
nieprzyzwoitego, Kincaid.
- Ach, tak? Może mi zademonstrujesz?
Widząc w jego oczach wyzwanie,
uśmiechnęła się szeroko.
- Chcesz się ścigać? Proszę bardzo. -
Zaczęła zdejmować buty. -Kto ostatni w
wodzie, przegrywa.
Zaczął ściągać koszulę. Kiedy mocował
się z pierwszym butem, Tory biegła w
stronę sadzawki bez ubrania. Światło
księżyca srebrzyło jej skórę i włosy,
które opadały na plecy lśniącą kaskadą.
Phil zatrzymał się jak wryty, nie mogąc
oderwać od niej wzroku. Okazała się
jeszcze piękniejsza, niż sobie
wyobrażał. Dopiero kiedy zanurkowała,
stojąc w wodzie po talię, otrząsnął się z
transu i ruszył za nią, rozbierając się po
drodze.
Woda była cudownie chłodna. Phil aż
westchnął, zanurzając się po ramiona.
Kąpiel w małym jeziorku na środku
pustkowia była wspanialsza niż w
najlepszym jacuzzi, gdyż obok była
Tory. Mokre włosy przylgnęły do jej
głowy, krople wody na jej twarzy
połyskiwały srebrzyście. Syrena,
pomyślał z zachwytem, gdy otworzyła
oczy. Były szmaragdowe i lśniły w
półmroku jak kocie ślepia.
- Aleś ty powolny, Kincaid.
Pożądanie, które w nim budziła,
sprawiało mu fizyczny ból, lecz nie
chciał niczego popsuć zbytnim
pośpiechem.
- Nie miałem pojęcia, że możesz być
taka szybka - odparł lekko, idąc w jej
stronę.
- Oszczędzam energię. - Utrzymywała
się na powierzchni lekkimi ruchami nóg.
- Czyli następne wyścigi odpadają?
Posłała mu przeciągłe spojrzenie.
- Chyba żartujesz.
- Nie sądzę, żeby trudno było cię
pokonać, ty chudzielcu.
- Wcale nie jestem chuda. - Ochlapała
go wodą.
- Kilka miesięcy w siłowni i może
dorobiłabyś się jakiejś muskulatury. -
Uśmiechając się, wytarł mokre oczy.
- Wystarczy mi taka, jaką mam.
Odwróciła się i zaczęła płynąć ku
brzegowi, ochlapując go potężną
fontanną wody. Phil uśmiechnął się i
ruszył za nią. Dopłynęła pierwsza i
czekała na niego przy brzegu, śmiejąc
się i wyciskając wodę z włosów.
- Lepiej sam się wybierz do siłowni,
Kincaid.
- Oszukiwałaś.
- Wygrałam. Tylko to się liczy.
Patrzył na nią, rozbawiony i zdziwiony,
że nawet się nie zasapała.
- Takie słowa z ust kobiety, która stoi na
straży prawa?
- W tej chwili nie noszę odznaki szeryfa.
- Zauważyłem.
Tory znowu się zaśmiała i leniwie
wróciła na środek jeziorka.
- W sumie też jesteś w nie najgorszej
formie… jak na reżysera z Hollywood.
- Co ty powiesz? - Podpłynął do niej,
obserwując jej leniwe, spokojne ruchy.
- Nie masz piwnego brzuszyska. Na
razie - dodała roześmiana.
Phil oparł dłoń na jej głowie i na chwilę
wepchnął ją pod wodę.
- Takie sztuczki ci w głowie? - mruknęła
i zanim się obejrzał, udami
unieruchomiła jego nogi i lekko uderzyła
go w pierś.
Zaskoczony przewrócił się do tyłu i
wylądował pod wodą. Wynurzył się i
odgarnął włosy z oczu. Tory zdążyła
oddalić się o kilka metrów i śmiejąc się,
płynęła dalej.
- Podstawy samoobrony, technika sto
pierwsza -wyjaśniła rzeczowo. - Tylko
trzeba uwzględnić fakt, że woda
amortyzuje upadek.
Tym razem Phil popłynął szybciej.
Zanim Tory znalazła się przy drugim
brzegu, chwycił ją za kostkę. Szarpnął,
przyciągając ją do siebie pod wodą.
Wynurzyła się już w jego ramionach.
Usiłowała się uwolnić, ale tylko
przyciągnął ją bliżej. Gdy przestał się
uśmiechać, milczała, czując mocne bicie
jego serca.
Powoli pocałował ją w usta, a ona bez
wahania odwzajemniła pocałunek.
Podtrzymywał ją, tak że stopami nie
dotykała piaszczystego dna. Czuła się
podniecająco lekka, niemal bezcielesna.
Dotykał jej twarzy, całował mokre
policzki, obracając się z nią w
ramionach, dopóki woda wokół nich nie
zaczęła falować i cicho szemrać. Tory
uwolniła ręce i zarzuciła mu je na szyję.
Przylgnęła do niego i w nagrodę
usłyszała zdławione westchnienie,
poczuła, jak przebiega go dreszcz. Już
nie był w stanie dłużej hamować
niecierpliwości. Pocałował ją mocno,
obejmując ją w talii ramieniem, drugą
ręką wodząc po jej śliskim ciele.
Gdy otarła się o niego zmysłowo,
zanurzyli się pod wodę, spleceni w
uścisku. Wynurzyli się, wciąż się
całując, a potem
zaczerpnęli powietrza. Potem Tory
wsunęła palce w jego włosy i jeszcze
tęskniej, z jeszcze większym
pośpiechem, przyciągnęła go do siebie.
Phil gwałtownie przechylił ją do tyłu,
tak że jej włosy dotknęły tafli wody, i
nakrył dłonią jej pierś. Jej jęki rozpaliły
go jeszcze bardziej. Przyciągnął ją do
siebie i zaczął ją całować, dopóki
drżąca nie chwyciła go za ramiona. Była
taka rozpalona, że nogi się pod nim
ugięły. Ona też nie czuła zimna, zatraciła
się w doznaniach, których źródłem była
jego bliskość. Słyszała echo swojego
oddechu, pragnęła wykrzyczeć, aby
wziął ją tu i teraz, lecz głos odmawiał
jej posłuszeństwa. Oplotła go udami. Aż
się zachwiał, a potem kurczowo chwycił
ją za biodra, przyjmując jej zaproszenie.
W głowie jej szumiało, jak gdyby nagle
zerwał się wiatr. Kiedy skończyli,
miękko osunęli się do wody.
- Lepiej wyjdźmy na brzeg, bo się
potopimy -rzekł zdławionym głosem,
tuląc ją do siebie.
- Czemu nie? - odparła, opierając głowę
na jego ramieniu.
Z drżącym śmiechem wziął ją na ręce i
wyniósł na brzeg.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Położył ją na trawie i wyciągnął się przy
niej na plecach. Przez pewien czas ciszę
zakłócał jedynie szmer ich oddechów.
Gwiazdy świeciły jasno, księżyc stał
wysoko na niebie. Zbliżała się pełnia.
- Mówiłaś chyba, że woda nie jest
twoim żywiołem - odezwał się Phil.
Tory zaśmiała się, najpierw cicho,
potem pełną piersią.
- Mogłam się mylić.
Phil zamknął oczy, a ona westchnęła i
przeciągnęła się błogo.
- To było cudowne.
- Zimno ci? - spytał, przygarniając ją do
siebie.
- Nie.
- Ta trawa…
- Wiem, jest okropna. - Śmiejąc się,
wdrapała się na niego. Leniwie gładząc
ją po plecach, wpatrywał się w jej
twarz. Włosy
otulały jej głowę, jej skóra była
nieskazitelnie gładka i jasna niczym
marmur. Na jej rzęsach wciąż
połyskiwały kropelki wody.
- Pięknie wyglądasz, kiedy jesteś mokra
- powiedział i pocałował ją już bez
pośpiechu, czule.
- Ty też. - Kiedy zaśmiał się, powiodła
palcem po jego policzku.
- Podoba mi się twoja twarz. Te
arystokratyczne rysy masz po ojcu. Nic
dziwnego, że był fenomenalny w rolach
amantów, których grywał na początku
kariery. - Zmrużyła oczy. - Nie
przeszkadza mi nawet, kiedy robisz tę
swoją wyniosłą minę.
- Wyniosłą? - Przyklepał źdźbło trawy,
które kłuło go w bark.
- Świetnie ci to wychodzi. A twoje oczy
mają wtedy taki wyraz, jak gdybyś
chciał powiedzieć: „najmocniej
przepraszam”, a myślał: „idź do diabła”.
Łatwo to zauważyć, zwłaszcza kiedy
rozmawiasz z tym niskim facecikiem w
małych okularkach.
- Tremaine - mruknął Phil. -
Współproducent i wyjątkowo
upierdliwy człowiek.
Tory zachichotała i pocałowała go w
brodę.
- Nie lubisz, kiedy ktoś się wtrąca do
twojego filmu?
- Jestem egoistą. Co moje, to moje. -
Chciał tylko musnąć ustami jej usta, lecz
skończyło się gorącym pocałunkiem.
Kiedy się odsunął, ich spojrzenia się
spotkały, potem Tory opuściła głowę.
- Chyba oboje wiedzieliśmy, że prędzej
czy później do tego dojdzie.
- Chyba tak.
- Tylko żeby to niczego nie
skomplikowało - dodała, przygryzając
usta.
Leżeli w milczeniu i patrzyli na
gwiazdy. Usiłowali uporać się ze
smutkiem i z poczuciem straty. Jesteśmy
dorośli, rozmyślała Tory. Podobamy się
sobie. Niemożliwe, żeby to było coś
poważniejszego. Niemożliwe.
- Cóż - odezwała się pogodnie. - No to
opowiedz mi, co z twoim filmem.
Dzisiejsza scena była genialna.
Phil uśmiechnął się z przymusem.
- Widziałaś ostatnie ujęcie - odparł
sucho. -Wcześniejsze szły jak krew z
nosa.
Tory sięgnęła po szampana.
- Na moje oko Marlie Summers wybiła
się na pierwszy plan -zauważyła,
napełniając kieliszki.
- To świetna aktorka.
- Tak, ja też tak uważam, ale wolałabym,
żeby trzymała się z dala od Merle’a.
- Boisz się o jego cnotę, Tory? - spytał
cierpko. Rzuciła mu poirytowane
spojrzenie.
- Będzie cierpiał.
- Czemu? Bo piękna kobieta chce z nim
spędzić trochę czasu? Posłuchaj mnie, ty
go widzisz na swój sposób, ale jest
możliwe, że ktoś inny postrzega go
inaczej.
- Pomyśl, jak będzie się czuł po jej
wyjeździe. -Upiła następny
łyk.
- To już jego problem i on będzie musiał
się z nim uporać -stwierdził cicho Phil. -
On dobrze wie, jak to się skończy.
Ich spojrzenia spotkały się, lecz Tory
natychmiast uciekła wzrokiem w bok. To
zupełnie co innego, pomyślała. Dla niej i
dla Phila istnieją ważniejsze rzeczy.
Kiedy się rozstaną, nie będą niczego
żałować, nie będą cierpieć.
- Z czymś takim niełatwo się pogodzić -
szepnęła, chcąc wierzyć, że wciąż mówi
o Merle’u.
- Obu stronom. Wpatrywał się w nią
uważnie.
- Sądzę, że tak będzie najlepiej… dla
wszystkich. - Uśmiechnęła się blado. -
Wiesz, jak się wszyscy cieszą na te
zdjęcia ze statystami? Kramerowie od
całego tygodnia nic nie przeskrobali.
- Jeden pytał, czy w filmie nie mogłoby
się znaleźć jego zbliżenie.
- Który?
- A kto ich tam wie? Ten, który łaził za
Marlie. Tory parsknęła śmiechem, omal
nie ochlapując go szampanem, który
miała w ustach.
- Jak nic Zac. Jest nieznośny. I co,
zrobisz mu to zbliżenie?
- Zrobię mu na czterech literach siniak w
kształcie mojego buta, jeśli jeszcze raz
spróbuje majstrować przy „kranie” -
mruknął Phil.
- Oho. O tym nie słyszałam. Phil
wzruszył ramionami.
- Uznałem, że napuszczanie na niego
policji nie jest konieczne.
- Nie aresztowałabym go, chociaż nie
ukrywam, że pomysł jest dość kuszący -
odparła rozbawiona. - Trzymanie w
ryzach braci Kramer urosło we Friendly
do rangi sztuki.
- Poprosiłem jednego z naszych
ochroniarzy, żeby napełnił go duchem
bojaźni bożej - zażartował bez humoru. -
Najwyraźniej poskutkowało.
- Słuchaj, Phil, jeśli ktoś z miasteczka
wam przeszkadza, chcę być o tym
informowana.
Z westchnieniem wyjął jej z ręki źdźbło
trawy i rzuciwszy je na bok, przetoczył
się na nią.
- Dzisiaj szeryf ma wolny wieczór. Nie
będziemy o tym teraz rozmawiać.
- Poważnie? - Objęła go za szyj ę. - To
o czym?
- W ogóle nie chcę rozmawiać, do
cholery - powiedział kategorycznym
tonem, pochylając się nad nią.
Jej usta miały smak szampana, skóra
była ciepła i sucha, włosy wciąż miała
wilgotne i przyjemnie chłodne po
niedawnej kąpieli. Tym razem,
pomyślał, nie będzie pośpiechu. Chciał
się nią nasycić, jej smukłym szczupłym
ciałem, jego jedwabistą gładkością,
smakiem.
Powiódł wargami po jej szyi, głaszcząc
ją, muskając piersi. Już był gotowy, lecz
zapanował nad pożądaniem, chcąc dalej
poznawać jej ciało. Wygięła plecy w
łuk, próbując przygarnąć go do siebie,
zachwycona jego powolnymi
zmysłowymi pocałunkami. Drżała na
całym ciele, jękliwie powtarzała jego
imię, ponaglała.
Stopniowo przesuwał się coraz niżej.
Zaczęła
gładzić napięte mięśnie jego ramion,
jego plecy, a on zadrżał i z jękiem
sięgnął ku jej ustom. Aż wstrzymał
oddech, kiedy go dotknęła, lecz
wyszeptał tylko:
- Jeszcze nie. Jeszcze nie teraz.
Powiódł ustami po jej ciele, wdychając
zapach skóry. Tory nie czuła już
szorstkości trawy pod plecami, liczyły
się tylko jego niecierpliwe usta i dłonie.
A potem poczuła pierwsze dotknięcie
jego języka i jęknęła, znowu wyginając
plecy w łuk. Jej ciało stało się ciężkie,
w głowie miała pustkę. Bezradnie
chwytała się suchej trawy, drżała, choć
noc była upalna. I znowu doprowadził ją
na skraj rozkoszy.
- Phil… - wyszeptała. - Ja ciebie…
chcę.
Wiedział, że będzie gorąco, lecz mimo
to, szykując się do kolejnych zdjęć w
plenerze, przeklinał bezlitosne słońce.
Oświetlacze rozstawili zastawki -
stalowe ramy obciągnięte czarnym
materiałem -żeby zrobić trochę cienia.
Operator stał pod olbrzymim
pomarańczowo-białym parasolem i
pocił się niemiłosiernie. Aktorzy mogli
co pewien czas na chwilę schronić się w
cieniu, lecz Phil niemal nie schodził z
palącego słońca, sprawdzając kierunek
ujęć, oświetlenie, kąt padania cienia. Na
miejscu były ekrany odbłyśnikowe,
odbijające promienie słoneczne, oraz
lampy wyładowcze wypełniające tło.
Rozebrany do pasa technik zakładał na
lampę niebieski filtr żelowy. Phil liczył
na taki bezchmurny słoneczny dzień, lecz
wcale nie czyniło to jego pracy
przyjemniejszą.
Zarządził początek następnego ujęcia. O
dziwo, Dressier znosił upał lepiej niż
młodsi członkowie ekipy. I ku
zadowoleniu Phila, im bardziej
rywalizował z resztą obsady,
szczególnie z Marlie, tym lepiej grał.
O tak, pomyślał Phil, gdy Dressier
obrócił się przodem do młodszego
aktora, który grał jego alter ego. Swoje
kwestie wypowiadał powoli. Gdyby
mówił odrobinę wolniej, można by mu
zarzucić, że w filmie będą dłużyzny.
Wyglądał jak ktoś, kto jest zmęczony
życiem i udziela rad niechętnie, bez
przekonania, że ktoś się do nich
zastosuje czy bodaj ich wysłucha.
Niemal tak, jak gdyby mówił sam do
siebie.
Phil na chwilę zapomniał o męczącym
upale, pełen podziwu dla
doświadczonego aktora, który doskonale
uchwycił istotę granej przez
siebie postaci - starzejącego się
człowieka, którego już nic nie obchodzi,
który chce tylko spokoju i wie, że nigdy
go nie zazna. Jego pięć minut
przeminęło, zostało rozgoryczenie i
litość dla młodszego mężczyzny, w
którym widział siebie samego sprzed lat.
W końcu Dressier odwrócił się i
odszedł. Kamera śledziła go przez całe
trzydzieści sekund.
- Cięcie! Idealnie! - oznajmił Phil i
oparł dłoń na ramieniu młodszego
aktora. - Zmykaj z tego słońca. Za pół
godziny zrobimy dokrętki. - Podszedł do
Sama. - Piekielnie dobra robota.
Sam uśmiechnął się i otarł czoło.
- Ktoś musi pokazać tym małolatom, jak
to się robi. Scena miłosna z Marlie też
będzie interesująca. Ciągle myślę o niej,
że jest w wieku mojej córki.
- Łatwiej wczujesz się w rolę.
Sam zaśmiał się, przegarniając
szpakowate włosy.
- Cóż, ta dziewczyna to już
doświadczona aktorka. Ten film da jej
sławę. A nam po Oscarze. - Poklepał
Phila po ramieniu. - Nie patrz na mnie
takim wzrokiem, synu. Rozmawiasz z
kimś, komu ta cholerna statuetka kilka
razy przeszła koło nosa. Możesz się
zarzekać, że nagrody nic dla ciebie nie
znaczą… ale to nieprawda. A ja chcę
tego cholernego Oscara nie mniej niż ty.
- Pogłaskał się po brzuchu. -Teraz
napiję się piwka i trochę odpocznę.
Phil odprowadził go wzrokiem. Dressier
trafił w dziesiątkę. Istotnie marzył o
Oscarze. Chciał robić dobre filmy,
doceniane przez krytyków oraz
widownię, i zgarnąć małą złotą
statuetkę, będącą największym
wyróżnieniem dla każdego reżysera.
Dressier grał w filmach, jeszcze zanim
Phil się urodził, lecz wciąż czekał na
swojego Oscara. Philowi ani się śniło
czekać następnych trzydzieści pięć lat.
- Ej, Phil? - Bicks przyczłapał bliżej,
wycierając spoconą twarz. -Słuchaj,
musisz coś zrobić z tą kobietą.
- Z którą? - spytał, wyjmując papierosa.
- Z panią szeryf. - Bick wepchnął do ust
następną gumę do żucia.
- Seksowna babka. Chodzi tak, że nie
sposób nie gapić się na jej… -Urwał,
widząc minę Phila. - Tak sobie gadam.
- I co ja mam poradzić na to, jak ona
chodzi, Bicks?
- Nic, a broń cię Boże. Człowiek musi
czasem nacieszyć oko.
Ale do cholery, wlepiła mi mandat i
dwieście pięćdziesiąt dolców grzywny.
Phil westchnął ciężko.
- Za co?
- Za śmiecenie.
- Za śmiecenie? - Parsknął śmiechem.
- Dwie i pół stówy za to, że rzuciłem na
ulicę papierek po gumie.
- Bicksa wcale to nie bawiło. - Nie dało
się z nią gadać. Przecież podniósłbym i
przeprosił. Dwie i pół stówy za
papierek po gumie,
Phil. Chryste.
- Dobrze, dobrze, porozmawiam z nią. -
Zerknął na zegarek. -Zaczynamy za
dwadzieścia minut.
Tory siedziała przy biurku z nogami
opartymi o blat, usiłując odczytać raport
Merle’a. Kiedy wszedł Phil, spojrzała
na niego z uśmiechem.
- Wyglądasz na ugotowanego.
- Bo jestem ugotowany. - Spojrzał na
skrzypiący wiatrak pod sufitem. - Czemu
tego nie naprawisz?
- Biuro straciłoby swój klimat.
Phil przestąpił nad śpiącym psem i
usiadł na rogu blatu.
- Będziemy kręcić sceny ze statystami.
Przyjdziesz popatrzyć?
- Jasne.
- Co powiesz na mały występ gościnny?
- Uśmiechnął się szeroko.
- Nie, dzięki.
- A na kolację w moim pokoju?
Pozwoliła się pocałować i
odwzajemniła uśmiech.
- A będą świece?
- Ile tylko chcesz.
- Umiesz przekonać kobietę. -
Przyciągnęła jego twarz i znowu się
pocałowali.
- Tory, pozwoliłabyś, żebym któregoś
razu sfilmował cię, jak jeździsz konno?
- Phil, na litość boską…
- Amatorską kamerą.
- Skoro to dla ciebie takie ważne -
skapitulowała z westchnieniem.
- Jasne. - Wyjął papierosa. - Słuchaj,
podobno ukarałaś Bicksa za śmiecenie.
- Zgadza się. - Przerwała, żeby odebrać
telefon. Phil zauważył, że jej ton uległ
subtelnej zmianie.
Słuchając lawiny prawniczego żargonu,
zaczął myśleć o jej życiu w
Albuquerque. Takie kobiety nie spędzają
samotnie każdego wieczoru, a co
dopiero nocy.
- Phil?
Wyrwał się z niewesołych myśli i
spojrzał na nią.
- Tak?
- Wspomniałeś coś o Bicksie.
- Ach, tak… Bicks.
- No i co z nim?
- Dwieście pięćdziesiąt dolarów za
zaśmiecanie ulicy.
- Tak, tyle wynosi grzywna.
- Tory, bądź rozsądna.
- Rozsądna, Kincaid? - Zmrużyła oczy.
- To dość wygórowana kwota jak za
zwykłą gumę do żucia.
Wzruszyła ramionami.
- My tu nie uzależniamy wysokości
grzywny od rodzaju śmieci. Za puszkę
kawioru zapłaciłby tyle samo.
- Słuchaj no, pani szeryf… - zaczął,
dotknięty do żywego.
- Skoro już mówimy o śmieceniu, to
uprzedź swoich ludzi, że jeśli nie zaczną
po sobie dokładniej sprzątać, to posypią
się kolejne grzywny. - Uśmiechnęła się
lekko. - Niech we Friendly będzie
chociaż czysto.
- Nie będziesz prześladowała moich
ludzi.
- Nie będziecie mi tu śmiecili.
W tym momencie otworzyły się drzwi.
Tory tylko spojrzała na wielki siniec na
skroni Toda i w bezsilnej furii aż
zacisnęła pięści. Podeszła do niego i
delikatnie ujęła jego twarz w obie
dłonie.
- Skąd to masz? - spytała.
Wzruszył ramionami, ale dalej unikał jej
spojrzenia.
- To nic.
- Ojciec ci to zrobił? Pokręcił głową.
- Przyszedłem pozamiatać - powiedział
cicho i próbował się odsunąć, ale
złapała go za ramiona.
- Tod, popatrz na mnie.
- Mam jeszcze pięć dolarów do
odpracowania -odparł zdławionym
głosem.
- Ojciec nabił ci tego siniaka - rzekła, a
kiedy tylko opuścił wzrok, potrząsnęła
nim szorstko. - Odpowiadaj.
- Rozzłościł się, bo ja znowu… - Skulił
się, widząc wyraz wściekłości na jej
twarzy.
Odsunęła go i ruszyła w stronę drzwi.
- A ty dokąd? - odezwał się Phil, stając
u jej boku.
- Do Swansonów.
- Nie! - krzyknął przeraźliwie Tod. - Nie
idź! On się wścieknie!
- Porozmawiam z twoim ojcem -
oświadczyła spokojniej Tory. -
Wytłumaczę mu, że nie ma prawa cię
bić.
- Bije tylko jak się rozzłości. - Uczepił
się jej ręki. - On nie jest złym
człowiekiem. Nie chcę, żeby poszedł do
więzienia.
- Tylko z nim porozmawiam.
- Wpadnie w szał. Nie chcę, żeby tobie
też zrobił krzywdę.
- Nic mi nie zrobi, nie martw się. -
Uśmiechnęła się do niego. -Bierz się za
to zamiatanie. Niedługo wrócę.
- Tory, proszę…
- Śmigaj.
Kiedy zniknął na zapleczu, Phil oznajmił
krótko:
- Nigdzie nie idziesz.
Tory rzuciła mu zimne spojrzenie i
otworzyła drzwi. Zatrzymał ją i
odwrócił.
- Powiedziałem: nigdzie nie idziesz.
- Prawo to prawo. Nie wtrącaj się,
Kincaid.
- Pal diabli prawo! - Rozwścieczony
przyparł ją do ściany. — Jeśli myślisz,
że cię puszczę, to chyba zwariowałaś!
- Jestem szeryfem, a Tod Swanson
mieszka w moim miasteczku
- wycedziła.
- Ktoś, kto bije dzieciaka, nie zawaha
się uderzyć i ciebie. Nie uchroni cię ten
kawałek blachy.
- To co mam zrobić? Udać, że niczego
nie widziałam?
Phil zaklął głucho.
- Ja pójdę.
Spokojnie odwzajemniła jego
spojrzenie.
- Nie jesteś przedstawicielem prawa. Ty
nawet nie jesteś stąd.
- To poślij Merle’a.
- Baba szeryf to nie szeryf, Kincaid?
- Do cholery, Tory. To nie są żarty.
- Oczywiście. To moja praca. Puść mnie
już, Phil. Patrzył wściekły, jak
podchodzi do samochodu.
- Tory? - zawołał za nią. - Jeśli cię
tknie, to go zabiję!
Odjechała, nie oglądając się za siebie.
Jechała wolno, chcąc się uspokoić,
zanim zacznie rozmawiać ze
Swansonami. Musi być obiektywna,
pomyślała, ściskając kierownicę tak
mocno, że palce jej zbielały.
A jeśli źle to rozegra? - pomyślała
bliska paniki. Jeśli jej interwencja
poskutkuje dla Toda dodatkowymi
kłopotami? Jednak zaledwie zobaczyła
przed sobą dom, zaczęła się uspokajać.
Od dziecka wierzyła, że wszystkie
krzywdy można naprawić, trzeba tylko
być cierpliwym i przestrzegać prawa.
Nie godziła się z myślą, że może być
inaczej.
Zaparkowała samochód przy
poobijanym pikapie Swansona i
wysiadła. Pies, który drzemał na
werandzie, zaczął zanosić się
ochrypłym, groźnym ujadaniem. Tory
przyjrzała mu się, czujna, jednak
najwyraźniej nie zamierzał ruszyć się z
koślawej werandy. Psisko wyglądało na
stare i zaniedbane, zupełnie jak dom,
którego pilnowało.
Rozejrzała się pełna współczucia dla
Toda. Było widać, że jego rodzina żyje
na skraju nędzy. Rodzina Tory także
musiała zaciskać pasa, lecz w ich domu
zawsze było czysto i schludnie, a ranczo
miało swój urok. Tutaj czuło się tylko
smutek i beznadzieję. Nikt nie posadził
kwiatów, nie poustawiał doniczek. Spod
łuszczącej się farby przeświecało nagie
drewno. Na werandzie nie było nawet
najzwyczajniejszego krzesła, niczego, co
wskazywałoby na to, że ktoś z
domowników ma czas albo ochotę
posiedzieć na dworze i podziwiać
widok.
Pies szczekał, ale nikt nie podszedł do
drzwi. W końcu zza domu napłynął
gniewny krzyk i pies przestał ujadać,
poprzestając na głuchym powarkiwaniu.
Tory poszła w kierunku, z którego
dobiegał głos.
Swanson naprawiał ogrodzenie pustej
zagrody. Koszulę na plecach miał mokrą
od potu, kapelusz nasunął na twarz, by
nie oślepiało go słońce. Był niski i
krępy, miał umięśnione ramiona
człowieka pracującego fizycznie. Tory
pomyślała, że Tod i posturę, i charakter
musiał odziedziczyć po matce.
- Panie Swanson?
Obejrzał się gwałtownie. Młotek,
którym przybijał brakującą deskę,
zawisł w powietrzu. Mężczyzna miał
szorstką, porysowaną zmarszczkami
twarz człowieka, który większość życia
spędza na dworze. Zmrużył oczy i
podejrzliwie zerknął na jej odznakę.
- Szeryf Ashton - mruknął, wbijając
gwóźdź.
- Chcę z panem porozmawiać.
- Taa? - Ze starej puszki po kawie wyj
ął następny gwóźdź. - A o czym?
- O Todzie.
- Wpadł w tarapaty?
- Najwyraźniej - odparła uprzejmie.
- Już ja mu przemówię do rozumu. Co
przeskrobał?
- On? Nic, panie Swanson.
- No to przeskrobał coś czy nie? -
Swanson wbił w deskę kolejny gwoźdź.
- Bo nie mam czasu na gadanie po
próżnicy.
- Znajdzie pan czas, panie Swanson -
odparła spokojnie. -Porozmawiamy tutaj
albo w moim biurze.
- Czego pani chce? - rzucił, mierząc ją
nieufnym spojrzeniem.
- Chcę z panem pomówić o siniaku na
twarzy pańskiego syna. -Patrzyła, jak
serdelkowate paluchy zaciśnięte na
rękojeści młotka bieleją.
- Nic pani do tego. To mój dzieciak.
- Jest pan jego ojcem, ale to nie daje
panu prawa, żeby się nad nim znęcać.
- Nie mam pojęcia, do czego pani pije,
psiakrew.
- Jego twarz niepokojąco się
zaczerwieniła.
- Doskonale wiem, że już wcześniej
zdarzało się panu podnieść na niego rękę
- powiedziała chłodno.
- Prawo bardzo szczegółowo precyzuje
kroki, jakie mogę podjąć, aby chronić
dziecko przed takim traktowaniem. Jeśli
nie są panu znane, radzę skonsultować
się z adwokatem.
- A na czorta mi jakiś cholerny
adwokat… - zaczął podniesionym
głosem, gestykulując ręką, w której
wciąż ściskał młotek.
- Będzie panu potrzebny, jeśli zaraz pan
tego nie odłoży -odparła. - Napaść na
funkcjonariusza to poważne
przestępstwo.
Spojrzał na młotek i cisnął go na ziemię.
- Baby bym nie uderzył - mruknął.
- Tylko dzieci?
Łypnął na nią łzawiącymi od słońca
oczami.
- Mam prawo dać mu czasem w skórę.
Muszę myśleć o moim ranczu. -
Muskularnym ramieniem wskazał
żałosny spłachetek ziemi.
- A on znika Bóg wie gdzie, jak tylko na
chwilę spuszczę go z oka.
- Powody mnie nie interesują. Obchodzą
mnie tylko skutki pańskich działań.
Podszedł do niej z twarzą wykrzywioną
ze wściekłości, ale się nie cofnęła.
- Lepiej wskakuj do samochodu i
zabieraj się stąd
- wycedził. - Nikt mi nie będzie mówił,
jak mam wychowywać własnego
dzieciaka.
- Mogę się postarać, żeby stracił pan
prawa rodzicielskie.
- Nie odbierzesz mi mojego syna.
- Nie? - Popatrzyła na niego spod
uniesionych brwi.
- Mam swoje prawa - powiedział
zaperzony.
- Podobnie jak Tod.
Odwrócił się i podniósł z ziemi młotek i
gwoździe.
- Nie oddam mojego dziecka.
Coś w jego tonie sprawiło, że zmiękła.
- Nikt go nie chce zabierać -
powiedziała ciszej.
- Syn uważa pana za dobrego człowieka,
prosił, żebym pana nie zamykała. Pan go
bije, a on wciąż pana kocha.
Zesztywniał. Młotek wypadł mu z ręki,
gwoździe rozsypały się po suchej
trawie.
- Ja nie chciałem go zbić. Cholerny
smarkacz, powinien był naprawić płot,
jak mu kazałem. - Ukrył twarz w
dłoniach. - Nie chciałem go uderzyć. -
Podniósł na nią wzrok. - Niech się pani
rozejrzy. Haruję od rana do nocy, żeby
związać koniec z końcem, a niczego się
nie dorobiłem. To ranczo to wszystko,
co mam, a od Toda słyszę tylko, że chce
stąd wyjechać, chce pójść do szkoły,
ciągle tylko „chcę” i „chcę”, zupełnie
jakbym słyszał…
- Jego brata?
Twarz Swansona skamieniała.
- Nie chcę o nim gadać.
- Panie Swanson, ja wiem, jak to jest,
kiedy mieszka się na ranczu. Ale pański
gniew, pańskie zawiedzione ambicje to
nie powód, żeby maltretować syna.
- Musi się wszystkiego ode mnie
nauczyć.
- I tak go pan uczy? Pięściami?
- Przecież mówiłem, że nie chciałem. -
Obrócił się wściekły. -Nie chciałem go
bić jak mnie kiedyś mój stary. Wiem, że
tak nie można, ale kiedy mnie
sprowokuje… Więcej tego nie zrobię.
- Wcześniej obiecywał pan sobie to
samo, prawda? I jestem pewna, że
szczerze pan chciał przestać. Panie
Swanson, nie jest pan jedynym
rodzicem, który ma problem z
panowaniem nad sobą. Są grupy
wsparcia, instytucje, które mogą panu
pomóc.
- Nie pójdę do psychiatry.
- Mówię o ludziach takich jak pan.
- Nie będę prał brudów przy obcych.
Sam sobie poradzę.
- Nie, panie Swanson, nie poradzi sobie
pan. I nie ma pan wyboru. Albo straci
pan drugiego syna, albo zgłosi się po
pomoc dla siebie i dla syna, który tak
pana kocha. Niech się pan zastanowi, co
dla pana ważniejsze: duma czy syn.
Swanson wpatrywał się w pustą
zagrodę.
- Jego matka nie przeżyłaby, gdyby on
też wyjechał.
- Podam panu numer do kogoś, z kim
powinien pan porozmawiać, kto pana
wysłucha. Zapiszę go Todowi na kartce.
Wzruszył ramionami.
- Nie lubię stawiać ludzi pod ścianą, ale
jeśli Tod codziennie się u mnie nie
pokaże, przyjadę do pana. I uprzedzam,
panie Swanson, jeśli zobaczę na nim
choćby jednego sinika, aresztuję pana, a
Tod trafi pod kuratelę sądu.
Mężczyzna zmierzył ją uważnym
spojrzeniem i kiwnął głową.
- Ma pani wiele ze swojego ojca.
Tory uśmiechnęła się po raz pierwszy,
odkąd tu przyjechała.
- Dziękuję.
Odwróciła się i ruszyła w stronę
samochodu. Dopiero kiedy zniknęła mu z
oczu, odważyła się wytrzeć o dżinsy
mokre od potu dłonie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Zatrzymała się przed blokadą, zgasiła
silnik i wysiadła, widząc, że w jej
stronę idzie jeden z ochroniarzy Phila.
- Przykro mi, pani szeryf, ale główna
ulica jest nieprzejezdna. Trwają zdjęcia.
Wzruszyła ramionami i oparła się o
maskę samochodu.
- Nic nie szkodzi. Poczekam.
Stojąc przy samochodzie, widziała
filmowców i ludzi z miasteczka,
debiutujących dziś w roli statystów. Aż
się uśmiechnęła, patrząc, jak Hollister
przechodzi za dwójką aktorów; będzie
się przechwalał przez całe lata.
Kilkunastu innych mieszkańców Friendly
kręciło się po ulicy albo czekało na
chwilę, gdy będą mogli przemknąć przed
kamerą. Phil filmował ujęcie za ujęciem.
Miała nadzieję, że ich spotkanie nie
skończy się kolejną kłótnią. Zostało im
tak mało czasu. Chciała go wykorzystać
jak najlepiej, to dla niej ważne. Może
zbyt ważne, pomyślała. Przy Philu
przestawała logicznie myśleć,
przyszłość rysowała się mgliście,
liczyła się tylko teraźniejszość.
A na to nie mogła sobie pozwolić. Nie
tak się umawiali. Mają tylko to lato, a
potem się rozstaną. Przecież oboje tego
chcą.
- Szeryf… ee, szeryf Ashton? Tory
wpatrzyła się w ochroniarza.
- Co…? Tak?
- Pomyślałem, że dobrze to pani zrobi -
odezwał się mężczyzna, podając jej
puszkę schłodzonego napoju
gazowanego.
- Dzięki. - Otworzyła napój. - Długo to
jeszcze potrwa?
- Niii. Pracują nad tą sceną od ponad
godziny.
- Niech mi pan powie, panie… -
zawahała się.
- Benson. Chuck Benson.
- No to jak, panie Benson, miał pan
jakieś kłopoty z miejscowymi? - spytała
z uśmiechem.
- Nic, o czym warto by mówić - odparł,
opierając się o maskę jej samochodu. -
Dwóch dzieciaków trochę się
naprzykrzało. Bliźniaków.
- No tak - przyznała ze zrozumieniem.
- Chcieli, żebym dał im się przejechać
na kranie kamerowym. A jakie głupoty
opowiadali! - Zaśmiał się pobłażliwie. -
Sam mam dwójkę takich urwisów.
- Jestem pewna, że świetnie pan sobie
radzi. - Posłała mu olśniewający
uśmiech. - Mimo to proszę mnie
informować, gdyby ktokolwiek utrudniał
panom pracę. Zwłaszcza gdyby chodziło
o Kramerów.
Benson zachichotał.
- Z tymi dwoma pewnie się pani nie
nudzi.
- Czasami mam z nimi tyle zajęć, że
starczyłoby na cały etat. A pańska
dwójka? Opowie mi pan o nich?
Kiedy Phil skończył zdjęcia, miał pracy
z amatorami po dziurki nosie. Niemniej
z każdym zamienił parę słów, zanim
odprawił ostatniego do domu. Chciał
nakręcić jeszcze jedną scenę i już wydał
odpowiednie instrukcje. Zmiana
scenografii zajmie godzinę, ale przy
odrobinie szczęścia powinni zdążyć,
zanim zmieni się światło.
Zniecierpliwiony przytknął do ucha
krótkofalówkę i burknął:
- Kincaid, słucham?
- Tu Benson. Jest przy mnie szeryf.
Mogę ją przepuścić?
Phil wyłowi ł spojrzeniem postać Tory.
- Niech jedzie. - Już wiedział, że nic jej
się nie stało, i najchętniej udusiłby ją
gołymi rękami.
Kiedy zaparkowała przed biurem, ruszył
w jej kierunku. Był w połowie drogi,
gdy z biura wybiegł Tod.
- Nie… Nie aresztowałaś go? - spytał
niespokojnie.
- Nie. - Oparła mu dłonie na ramionach i
poczuła, że aż się trzęsie.
- Nie rozzłościł się na ciebie ani nie… -
Popatrzył na nią bezradnie.
- Tylko porozmawialiśmy. Wie, że nie
ma prawa cię krzywdzić.
I chce przestać.
- Bałem się o ciebie, ale pan Kincaid
mówił, że wiesz, co robisz, i że
wszystko będzie dobrze.
- Tak ci powiedział? - Popatrzyła na
Phila, którego mina nie wróżyła
najlepiej. - Cóż. Miał rację. -Uścisnęła
Toda i dodała: -Wejdź na chwilę.
Zapiszę ci numer telefonu, który dasz
ojcu. Napijesz się kawy, Kincaid?
- Niech będzie kawa.
Podeszła do biurka i wyjąwszy
elegancką, oprawioną w skórę
książeczkę adresową, która dziwnie nie
pasowała do skromnego biura,
przepisała numer.
- Idź do domu i porozmawiaj z ojcem,
Tod. Musi wiedzieć, że go kochasz.
Złożyła kartkę i włożyła mu ją do
kieszeni. Chłopak wlepił wzrok w blat
biurka.
- Dziękuję. Aha… I przepraszam za to,
co wtedy mówiłem. No wiesz za co… -
wymamrotał.
- Nie przepraszaj, Tod. Nie ma za co. -
Poczekała, aż odwzajemni jej
spojrzenie. - Już dobrze?
- Aha. Dobrze. - Zaczerwienił się i
zebrawszy się na odwagę, cmoknął ją w
policzek i wybiegł na ulicę.
Zaśmiała się, dotykając policzka.
- Jak słowo daję, gdyby był chociaż o
piętnaście lat starszy…
Phil złapał ją za ramiona.
- Nic ci nie jest?
- Wyglądam, jak gdyby coś mi było? -
fuknęła.
- Do cholery, Tory!
- Phil. - Ujęła jego twarz w stulone
dłonie i krótko, mocno pocałowała go w
usta. - Niepotrzebnie się martwiłeś.
Todowi mówiłeś, że wszystko będzie
dobrze?
- Bo był przerażony. - I nie on jeden,
dodał w myśli, porywając ją w ramiona.
- Co się tam działo?
- Rozmawialiśmy. To biedny człowiek,
z problemami. Chciałam czuć do niego
nienawiść, ale nie byłam w stanie.
- A gdyby podniósł na ciebie rękę?
- Poradziłabym sobie.
- Nie możesz tak ryzy…
- Phil - przerwała mu stanowczo - ja
ciebie nie pouczam. Nie ucz
i ty mnie.
Potrząsnął nią szorstko.
- Tylko że mnie nikt nie uderzy.
- Nawet jeśli wkurzysz jakiegoś aktora?
Oczy mu pociemniały.
- Nie rób sobie żartów,
- Lepiej żartować, niż się kłócić -
odparła. Podszedł do okna.
- Zależy mi…
Tory wpatrywała się w jego plecy.
- Wiem - powiedziała w końcu. - Mnie
też. Odwrócił się powoli. Przez moment
patrzyli na siebie w ciszy, którą
zakłócało jedynie skrzypienie wiatraka
pod sufitem.
- Muszę wracać. - Wsadził ręce do
kieszeni, żeby jej nie dotknąć. -
Kolacja?
- Jasne. - Chciała się uśmiechnąć, lecz
jej usta wcale nie chciały ułożyć się do
uśmiechu. - Może koło ósmej?
- Dobrze. To do zobaczenia.
- Pa.
Kiedy drzwi się za nim zamknęły,
westchnęła ciężko. No to pięknie,
pomyślała. Czuła, że ziemia ucieka jej
spod nóg. Przecież nie może się w nim
zakochać. Wszystko tylko nie to. Nie
chciała zobowiązań.
Wstała i włączyła czajnik elektryczny.
Może kiedy zrobi sobie kawy i usiądzie
do pracy, wreszcie przestanie dumać o
niebieskich migdałach.
Phil długo nie wychodził spod
prysznica. Miał za sobą dwanaście
godzin harówki. Wprawdzie był
przyzwyczajony do pracy w
najdziwniejszych godzinach i zwykle nie
robiło to na nim wrażenia, ale nie tym
razem.
Gorąca woda jakoś nie chciała
złagodzić napięcia, które czuł, odkąd
Tory ruszyła w kierunku rancza
Swansonów. A jeszcze gorzej czuł się
od tamtej rozmowy w jej biurze.
Miała rację, pomyślał, zamykając oczy.
Nie powinien wtrącać się do jej pracy,
podobnie jak do żadnego innego aspektu
jej życia.
Nie mają wobec siebie żadnych
zobowiązań i podobnie jak ona, wcale
mieć ich nie chciał. Po prostu musi
spojrzeć na swoją znajomość z Tory z
innego punktu widzenia.
Komu powinno to przyjść łatwiej niż
reżyserowi? - pomyślał kwaśno,
zakręcając kran nadgarstkiem. Pozwolił,
aby scena zrobiła się zbyt
melodramatyczna, pora na dubla, uznał,
łapiąc ręcznik. Jakimś cudem zapomniał
o podstawowych zasadach: nie
komplikować sprawy, dbać o lekki ton.
Komuś z jego doświadczeniem powinno
to przychodzić bez trudu.
Owinął się w pasie i sięgnął po drugi
ręcznik, żeby wytrzeć włosy. Tory nie
oczekuje od niego deklaracji, nie szuka
trwałego związku, miłości, małżeństwa.
Oboje mieli dostatecznie dużo rozsądku,
żeby trzymać się od nich jak najdalej.
O nie, wykluczone. Nie jest w niej
zakochany i nie zakocha się, nie ma
mowy. Oczywiście obchodzi go jej los,
bo to wyjątkowa kobieta, silna, piękna,
inteligentna, niezależna. I taka urocza…
Z rozważań wyrwało go pukanie do
drzwi.
- Kto tam?
- Obsługa hotelowa.
Uśmiechnął się, rozpoznając głos Tory.
- No cześć - odezwała się, gdy otworzył.
- Nie odebrałeś zamówienia, Kincaid.
- Straciłem rachubę czasu. - Spojrzał na
tacę, którą przyniosła. -To nasza
kolacja?
- Buck dzwonił, że nie odebrałeś, a że
umieram z głodu, postanowiłam
przyśpieszyć sprawy.
Odstawiła tacę i objęła go w pasie.
- Mmm, ale jesteś spięty. Ciężki dzień?
Pachniał świeżo -mydłem, szamponem i
wodą kolońską. Kolacja nagle wyleciała
jej z głowy - jemu najwyraźniej też.
- Połóż się - szepnęła.
- Szybka jesteś.
- Zrobię ci masaż - oznajmiła. - A ty mi
opowiesz, jak ci paskudni aktorzy nie
potrafią poznać się na twoim geniuszu.
- Pokazać ci, jak się traktuje takie
mądrale u nas na wybrzeżu?
- Na łóżko, Kincaid.
- No cóż. - Wyszczerzył zęby w
uśmiechu. - Skoro nalegasz.
- Kładź się na brzuchu - poleciła, kiedy
próbował pociągnąć ją za sobą.
- W chłodziarce czeka butelka wina. - Z
westchnieniem wyciągnął się na łóżku. -
Chryste, co za miejsce na
pięćdziesięcioletniego burgunda.
- Nie bądź snobem. No, dużo dziś
zdziałałeś?
- Nie tyle, ile powinienem. - Aż
zamruczał, kiedy zaczęła ugniatać
mięśnie jego ramion. - Cudownie.
- W salonie masażu chłopaki zawsze
prosili o Tory. Podniósł głowę.
- Co?
- Sprawdzałam tylko, czy mnie słuchasz.
Leżeć, Kincaid. -Zaśmiała się cicho. -
Miałeś problemy ze sprzętem czy z
charakterkiem?
- I to, i to. - Zamknął oczy. - Uszkodzone
dwu-kolorowe filtry szklane, ale nowe
powinni przysłać jutro. Jak coś miało
się schrzanić, to głównie podczas scen
grupowych. Tutejsi lubią szczerzyć się
do kamery - dodał sucho. - Myślałem, że
jeden zaraz zacznie machać.
Uklękła na łóżku, podnosząc dół
sukienki, dzięki czemu Phil mógł zerknąć
na jej udo.
- Nie zdziwiłabym się, gdyby burmistrz
postanowił zbudować kino tylko po to,
żebyśmy mogli obejrzeć twój film.
Pomyśl, o ile zwiększy ci się widownia.
- Merle przeparadował przed kamerą
takim krokiem, jak gdyby ostatni miesiąc
spędził w siodle.
- Merle wciąż się umawia z Marlie
Summers.
- Tory.
- Ja tylko staram się podtrzymać
rozmowę - odparła lekkim tonem,
ugniatając jego mięśnie odrobinę
energiczniej.
- Au!
- Nie bądź mięczakiem, Kincaid. -
Zaśmiała się i pocałowała go w plecy. -
Na razie wszystko zgodnie z planem?
- Jak na zdjęcia w plenerze, to idzie nam
po prostu świetnie. Za jakieś cztery
tygodnie powinno być po wszystkim.
Umilkli, nagle przygnębieni.
- Przynajmniej nie musisz martwić się o
gwaranta - zauważyła.
- Będzie mi wiercił dziurę w brzuchu,
dopóki nie skończę tego filmu - mruknął
Phil. - Trochę bardziej w prawo, o tu…
- Szkoda, że nie masz kosztownych
wonności ani olejków. Rozczarowałeś
mnie, Kincaid. Sądziłam, że ważniacy z
Hollywood zawsze mają przy sobie cały
zapas.
- Uhm.
Nie odpowiedział, zbytnio rozpraszał go
dotyk jej chłodnych palców, bliskość
nóg w cienkich pończochach. Czuł
zapach jej włosów, gdy pochylała się
nad nim, było mu ciepło i dobrze: zbyt
dobrze, by miał siłę się ruszyć. Na
dworze zachodziło słońce, wypełniając
pokój złotym blaskiem.
Tory wodziła dłońmi po jego plecach,
przekonana, że zasnął. Ma takie piękne
ciało, pomyślała, umięśnione i opalone.
Gdy się przesunęła, skraj sukienki
powędrował w górę po jej biodrach.
Westchnęła rozdrażniona i ściągnęła ją
przez głowę; w halce będzie znacznie
wygodniej.
Podobało jej się, że jest taki umięśniony.
Stopniowo schodziła coraz niżej, ku
biodrom, pośladkom okrytym
ręcznikiem, udom i łydkom, a on leżał w
błogim milczeniu, niezdolny się
poruszyć i coraz bardziej podniecony.
Z westchnieniem oparła policzek o jego
bark. Pragnęła go; serce biło jej jak
oszalałe, po jej ciele rozlała się fala
ciepła.
- Phil? - szepnęła mu do ucha. - Pragnę
cię. Przez chwilę potulnie pozwalał się
pieścić, a potem objął ją ramieniem i
przygarnął do siebie, wyciskając jej
powietrze z płuc. Zanim ochłonęła, już
się całowali, a on całym ciężarem
przyciskał ją do łóżka. Milczała
odurzona dotykiem jego ciepłych,
miękkich warg, ciężarem jego ciała, gdy
nagle podniósł głowę i spojrzał jej w
oczy.
- Moja kolej - szepnął.
Zaczął ją rozbierać. W ślad za jego
palcami podążały ciepłe usta, znacząc
ognisty szlak na jej nagiej skórze. Gdy
dotarły poniżej pępka, Tory poczuła się
tak, jak gdyby znalazła się w oku
cyklonu. Pieszcząc jej uda, powoli
zsunął z niej pończochy. Z jękiem zgięła
nogę w kolanie. Przez jedną upojną
chwilę całował ją po udzie, a potem
czubkiem języka utorował sobie drogę
pod skraj jedwabnych majteczek. Gdy
owiał ją jego oddech, bezwiednie
wygięła plecy w łuk, lecz nie pocałował
jej tam, gdzie płonęła. Niecierpliwie
sięgnął ku jej ustom, a ona
odwzajemniła pocałunek i przyciągnęła
go do siebie, wijąc się z rozkoszy.
Pocałował ją w szyję i spojrzał na jej
piersi. Językiem musnął stwardniałe
sutki, wsłuchany w jej urywany oddech.
Nawet nie zauważyła, kiedy zdjął z niej
halkę. Do pokoju wpadały ostatnie
promienie słońca, wnętrze zdawało się
tonąć w czerwonej mgle. Zachwycony
egzotycznym odcieniem, którego nabrała
jej skóra, powoli zdejmował z niej
majteczki.
Aż przestał oddychać, kiedy go dotknęła.
Poczuła, jak przebiega go dreszcz.
- Jeszcze - szepnął, pochylając się nad
nią.
- Teraz. - Uniosła biodra, gotowa na
jego przyjęcie.
Wyczerpani leżeli w milczeniu, gdy do
pokoju wpadły pierwsze
promienie księżyca. Phil wiedział, że
powinien się ruszyć, przestać ją
przygniatać, lecz tak dobrze było z nią
leżeć, z ustami przyciśniętymi do jej
piersi, z placami w jej włosach, móc
głaskać ją z tą senną, leniwą
łagodnością. Mijały kolejne sekundy,
kolejne minuty, a oni milczeli, nie czując
potrzeby, by przerwać kojącą ciszę. Jej
serce biło coraz spokojniej i bardziej
miarowo. Leniwie musnął językiem jej
pierś.
- Phil - jęknęła słabo. Zaśmiał się cicho.
- Zmęczona? - spytał, pieszcząc ją
delikatnie.
- Tak - jęknęła. - Phil, nie mogę.
Nie słuchał jej. Chciał ją tylko
pocałować, zanim położy się obok niej,
lecz zanim się obejrzeli, w obojgu
namiętność odżyła z nową siłą.
- Robimy dubla - wymruczał.
Wziął ją szybko, a potem jeszcze długo
tulili się spoceni i zdyszani w pokoju,
którego ściany srebrzył milczący
księżyc.
- I co mi powiesz? - odezwał się
znacznie później.
- Zadziwiasz mnie.
Roześmiał się i ucałował ją w skroń.
- Ty mnie też. Cóż, kolację raczej
będziemy jedli zimną.
- Uhm. A co zamówiłeś?
- Nie pamiętam.
Ziewnęła i przytuliła się mocniej.
- Nie pamiętam? To dobrze, bo to na
zimno znacznie lepsze.
- Nie jesteś głodna?
Kiedy powiódł dłonią po jej plecach,
przeciągnęła się niczym głaskana kotka.
- Musisz wcześnie wstać? - zapytała.
- O szóstej.
Jęknęła i zamknęła oczy.
- Rozwiewasz moje złudzenia -
powiedziała z wyrzutem. -Żaden
szanujący się casanowa z Hollywood
nie zrywa się z łóżka o szóstej rano.
Parsknął śmiechem.
- Jeśli akurat kręci film, to musi.
- Po powrocie też pewnie będziesz
musiał się nad nim porządnie
napracować?
Mieli identyczne miny: zmarszczone
czoła, poważne oczy.
- Jest sporo do nakręcenia w studiu,
potem montaż. Żałuję, że nie mam
więcej czasu.
Wiedziała, co miał na myśli.
- Od początku wiedzieliśmy, że tak
będzie. Wyjeżdżam stąd raptem kilka
tygodni po tobie. W Albuquerque mam
mnóstwo zaległości.
- Na szczęście taki układ nam obojgu
odpowiada. - Phil wpatrywał się w sufit
i bawił się kosmykiem jej włosów. -
Byłoby gorzej, gdybyśmy się w sobie
zakochali.
- Tak - przyznała Tory, otwierając oczy.
- Żadne z nas nie ma na to czasu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Tory zaparkowała samochód przed
domem. Jej wzrok przykuło geranium
matki: rośliny o kwiatach białych albo
różowych były rozdzielone bardziej
pospolitymi, kwitnącymi na czerwono,
w taki sposób, iż całość przypominała
ładny, przemyślnie utkany kolorowy
kobierzec. Na podartej moskitierze
pojawiła się cera, a z boku budynku, jak
zawsze, suszyło się pranie. Tory wcale
nie miała ochoty wejść do środka.
Poczucie obowiązku było silniejsze. Co
najmniej raz w tygodniu spędzała z
matką męczące pół godziny. Od
przyjazdu ekipy filmowej matka tylko
dwa razy pokazała się w miasteczku. Za
każdym razem zaglądała do Tory, lecz
były to krótkie i dla obu kobiet
krępujące wizyty. Czas, zamiast zbliżać
je do siebie, jeszcze bardziej je
rozdzielał.
Zazwyczaj Tory odwiedzała ją w
niedzielne popołudnia. Tym razem
postanowiła pojechać o dzień wcześniej
ze względu na Phila. Na samą myśl o
nim usta rozciągnęły jej się w uśmiechu.
W końcu zgodziła się na występ w jego
„amatorskim filmie”. Miał wpaść na
ranczo z jedną z zapasowych kamer. Nie
rozumiała, czemu tak bardzo mu na tym
zależy, ale uznała to za nieszkodliwy
kaprys. Poza tym inaczej nie przestałby
wiercić jej dziury w brzuchu, pomyślała
kwaśno. Niech się nacieszy swoim
nagraniem, a ona jazdą.
Widząc Tory, izabelowaty ogier zaczął
niespokojnie rżeć. Darł kopytami ziemię
i stawał dęba. Gdyby się zniecierpliwił,
z łatwością przeskoczyłby ogrodzenie.
Kiedy wierzgnął, roześmiała się.
- Nie gorączkuj się tak, Kodeks. Zaraz
wystąpisz w filmie.
Z westchnieniem ruszyła w stronę domu.
Wchodząc, poczuła nikłą woń
pszczelego wosku i cytryny; matka
musiała niedawno wypastować podłogi.
Przypomniała sobie dzień, gdy ojciec
przyniósł matce elektryczną polerkę -
matka ucieszyła się jak z bezcennych
brylantów. Odtąd szyby w oknach lśniły.
Jak ona to robi? - zastanawiała się Tory,
błądząc spojrzeniem po nieskazitelnie
utrzymanym wnętrzu. Czy treścią życia
może być wycieranie kurzu? Czy
naprawdę matka nie oczekuje nic
więcej?
Jeśli chciała czegoś dla siebie, to tylko
nowych pokrowców na meble albo
materiału na zasłonki. Może byłoby jej
łatwiej, gdyby córka ją rozumiała - albo
ona córkę. Tory pokręciła głową i
zajrzała do kuchni, przekonana, że
zobaczy matkę przy kuchence.
Jednak kuchnia była pusta. W mocnym
dziennym świetle białe sprzęty aż lśniły,
w powietrzu unosił się zapach świeżo
pieczonego chleba. Dla kogo matka go
piekła? Już nikt nie pochwali jego
smaku, nie odłamie sobie dużego
kawałka, ściągając na siebie jej gniewne
mknięcie. Do diabła, czy ona w ogóle
rozumie, że wszystko się zmieniło?
Tory okręciła się na pięcie i wyszła na
korytarz.
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że w
domu panuje niezwykła cisza. Helen
musi gdzieś tu być, przecież widziała jej
małe stare auto. Tory doszła do
wniosku, że matka jest pewnie w
którymś z budynków gospodarczych,
lecz jeśli tak, czemu nie pokazała się,
kiedy usłyszała jej samochód? Tknięta
niepokojem, spojrzała w kierunku
schodów. Chciała zawołać matkę, lecz
nagle zmieniła zdanie i na palcach
weszła na górę.
Na piętrze przystanęła na chwilę w
korytarzu: miała wrażenie, że z sypialni
rodziców dobiega jakiś dźwięk. Drzwi
były uchylone. Tory pchnęła je lekko i
weszła do środka.
Na łóżku siedziała Helen w świeżo
uprasowanej żółtej podomce. Włosy
miała zebrane w kucyk i przewiązane
chustką. W rękach ściskała jedną z
roboczych koszul ojca, jego ulubioną,
niebieską, spłowiała od słońca, o
wystrzępionych rękawach. Helen
powtarzała, że nadaje się tylko na
szmaty. Teraz tuliła ją do piersi,
kołysząc się łagodnie i szlochając z taką
cichą rozpaczą, iż Tory nie była w stanie
dobyć głosu.
Mogła się tylko wpatrywać. Nigdy nie
widziała matki płaczącej. To ojcu
zwilgotniały oczy, kiedy kończyła szkołę
średnią i college. To on płakał jak
dziecko, kiedy zdechł pies, którego
miała od szczeniaka. Matka smutki i
radości przyjmowała z takim samym
spokojem.
Jednak w twarzy kobiety, na którą Tory
teraz patrzyła, nie było spokoju. Był
bezdenny żal, rozpacz, która czyniła ją
ślepą i głuchą na wszystko prócz jej
własnej żałoby.
Zniknął gniew, żal, wzajemne urazy.
Serce Tory przepełniło współczucie i
zrozumienie.
- Mamo…
Helen podniosła na nią szkliste,
zaczerwienione oczy i pokręciła głową,
próbując stłumić szloch.
- Nie. - Tory podbiegła do niej i
otoczyła ją ramionami. - Nie zamykaj się
przede mną.
Helen zesztywniała, lecz Tory tylko
objęła ją mocniej. I nagle Helen poddała
się: oparła głowę na ramieniu córki i
rozszlochała się niepohamowanie.
- Och, Tory, Tory, czemu nie mogłam
być pierwsza? Nie Will, nie mój Will.
To ja powinnam była umrzeć.
- Nie mów tak. - Gorące łzy płynęły po
jej twarzy. - Nie możesz tak nawet
myśleć. Tato by tego nie chciał.
- Przez tyle tygodni, przez tyle
koszmarnych tygodni modliłam się o
cud. - Objęła córkę kurczowo. -
Powiedzieli, że nie ma nadziei. Żadnej
nadziei. Boże, jak ja chciałam krzyczeć.
On nie mógł umrzeć… beze mnie.
Tamtej nocy w szpitalu, zanim…
wróciłam do jego sali. Błagałam, żeby
do mnie wrócił, pokazał im, że się mylą,
ale… on już odszedł. - Jęknęła;
osunęłaby się, gdyby Tory jej nie
podtrzymała. -Już mnie opuścił. Nie
mogłam go tak zostawić, podłączonego
do tej strasznej maszyny. Nie mogłam
tego zrobić, nie jemu, nie mojemu
Willowi.
- Och, mamo. - Kołysały się nawzajem. -
Tak mi przykro. Nie wiedziałam.
Myślałam, że… Tak mi przykro.
Helen wydała długie, urywane
westchnienie. Powoli zaczynała się
uspokajać.
- Nie wiedziałam, jak ci powiedzieć, jak
wytłumaczyć. Nie jestem najlepsza w
mówieniu o uczuciach. Wiedziałam, jak
bardzo kochasz ojca, ale było we mnie
za dużo żalu, za dużo bólu, żeby dzielić
go z tobą. Chyba chciałam, żebyś mnie
atakowała. Wtedy łatwiej mi było
znaleźć siłę, mimo że wiedziałam, że cię
krzywdzę.
- To już nieważne.
- Tory…
- Naprawdę, mamo. - Objęła ją i
spojrzała w jej mokre od łez oczy. -
Tamtej nocy żadna z nas nie próbowała
zrozumieć drugiej. I obie postąpiłyśmy
źle, ale już za to zapłaciłyśmy.
- Tak bardzo go kochałam - wyszeptała
Helen drżącym głosem i wpatrzyła się w
pomiętą koszulę. -Nie mogę uwierzyć,
że już nigdy nie przejdzie przez te drzwi.
- Wiem. Szukam go zawsze, kiedy
wchodzę do domu.
- Tak bardzo go przypominasz. - Helen z
wahaniem dotknęła jej policzka. -
Czasami… patrzenie na ciebie rozdziera
mi serce. Zawsze byłaś bardziej jego niż
moja, odkąd zaczęłaś dorastać. Z mojej
winy -dodała szybko. - Zawsze mnie
trochę przerażałaś.
- Ja? Ciebie? - Tory zdobyła się na
blady uśmiech.
- Byłaś taka mądra i wymagająca.
Tory… - Wzięła ją za ręce. -Nigdy nie
próbowałam się do ciebie zbliżyć. To
nie leży w mojej naturze.
- Wiem.
- Ale to nie znaczy, że cię nie kocham.
Tory uścisnęła jej dłonie.
- To też wiem. Ale dla nas obu to on
zawsze był najważniejszy.
- Tak. - Helen przygładziła koszulę. -
Myślałam, że już się z tym uporałam.
Chciałam posprzątać w szafie,
znalazłam to i… On tak bardzo ją lubił.
Wciąż widać na niej dziurki w miejscu,
gdzie przypinał odznakę.
- Mamo, pora, żebyś zaczęła wychodzić,
spotykać się z ludźmi. -Kiedy Helen
pokręciła głową, mocniej uścisnęła jej
ręce. - Zacznij znowu żyć.
Matka uśmiechnęła się przez łzy.
- Może pomieszkasz u mnie przez jakiś
czas po moim powrocie do
Albuquerque?
- Och, Tory, sama nie wiem.
- Zastanów się nad tym. Może byłoby
miło popatrzeć, jak twoja córka
doprowadza opornego świadka do
płaczu?
Helen zaśmiała się, ocierając oczy.
- Może i tak. Obrazisz się, jeśli powiem,
że czasami martwię się, że jesteś sama?
- Nie. - Poczuła się przeraźliwie
samotna. - Każdy potrzebuje czegoś
innego do szczęścia.
- Każdy potrzebuje drugiego człowieka,
Tory - poprawiła Helen.
- Nawet ty.
Tory popatrzyła jej w oczy i odwróciła
wzrok.
- Wiem, ale czasami ten drugi
człowiek… - Urwała, znowu myśląc o
Philu. - Jeszcze mam na to czas. Chcę
jeszcze wiele zrobić, zanim się… z kimś
zwiążę.
Helen czuła, że ten „ktoś” ma bardzo
konkretne imię, ale nie chciała być
natarczywa. Poklepała córkę po ręce.
- Nie czekaj zbyt długo - powiedziała. -
Życie mija zadziwiająco szybko.
Wstała i podeszła do otwartej szafy; nie
umiała znieść bezczynności.
- Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj.
Wybierasz się na przejażdżkę?
- Tak. Prawdę mówiąc, to na prośbę
reżysera filmu. - Podeszła do okna. -
Koniecznie chce mnie sfilmować na
Kodeksie. Odmówiłam wystąpienia jako
statystka, ale zgodziłam się na kilka
ujęć, kiedy jeżdżę konno.
- Musi być bardzo przekonujący. Tory
zaśmiała się cicho.
- O tak, wyjątkowo.
- Ten reżyser to syn Marshalla Kincaida
- stwierdziła Helen. -Jest podobny do
ojca?
Tory uśmiechnęła się, myśląc, że matkę
bardziej interesuje Kincaid ojciec niż
Kincaid syn.
- A wiesz, że tak? Takie arystokratyczne
rysy, chłodne niebieskie oczy. - Tory
wypatrzyła na drodze samochód. - Już tu
jedzie, więc jeślibyś chciała go
poznać…
- Och, ja… - Helen dotknęła
napuchniętych oczu.
- Nie jestem w formie, żeby się komuś
pokazywać.
- Jak uważasz - odparła Tory,
podchodząc do drzwi. Od progu spytała:
- Już ci lepiej?
- O tak. Tory? - Podeszła do córki i
ucałowała ją w policzek. -Cieszę się, że
porozmawiałyśmy. Naprawdę bardzo
się cieszę.
Phil zaparkował samochód przed
zagrodą. Koń przygalopował do
ogrodzenia i wyciągnął łeb. Phil
podszedł do niego i poklepał go po
silnej, złocistej szyi. Zauważył, że ogier
jest wyraźnie zainteresowany
zawartością kieszeni jego koszuli.
- Hej! - Zaśmiewając się, odsunął się od
zagrody.
- Tego szuka - oznajmiła Tory, schodząc
po schodach i pokazując okazałą
marchew.
- Twój przyjaciel powinien trafić do
aresztu. To kieszonkowiec -oznajmił na
jej widok Phil. - Tory…
- Złapał ją za ramiona. - Płakałaś.
- Nic mi nie jest. - Odwróciła się i
uniosła rękę, pozwalając, by koń wyjął z
niej marchewkę.
- Co się stało? - nalegał, przyciągając ją
do siebie.
- Co ci jest?
- Moja matka…
- Jest chora? - wpadł jej w słowo.
- Nie. - Uśmiechnęła się blado. - Po
prostu rozmawiałyśmy. Tak od serca.
Wydawała się taka krucha i smutna jak
tamtego dnia na cmentarzu. Bez słowa
otoczył ją ramionami.
- Wszystko w porządku?
- Tak, w najlepszym. - Z westchnieniem
oparła głowę na jego ramieniu. -
Naprawdę. Teraz będzie mi znacznie
łatwiej.
- Cieszę się. - Pocałował ją czule. -
Jeśli nie masz ochoty na to
filmowanie…
- Nic z tego, Kincaid. - Uśmiechnęła się
weselej. - Obiecywałeś, że mnie
unieśmiertelnisz, to unieśmiertelniaj.
- Najpierw idź poprawić makijaż, a ja
wszystko przygotuję. Zanim weszła do
domu, zawołał:
- Ale uprzedzam, żadnych dubli! Ma być
perfekcyjnie za pierwszym razem!
Słuchając jej śmiechu, poszedł do
samochodu po kamerę i rejestrator
dźwięku.
Tory skrzywi ła się, zobaczywszy to po
chwili.
- Miał być film. O dźwięku nie było
mowy.
- To jeszcze nie film, tylko taśma.
Osiodłaj wreszcie tego konia -mruknął.
- Jesteś piekielnie arogancki, kiedy
stajesz za kamerą, Kincaid. Szybko i
sprawnie włożyła koniowi wędzidło do
pyska i
założyła mu siodło.
Urodzona aktorka, pomyślał Phil.
Zachowuje się naturalnie przed kamerą,
żadnych nerwów, żadnych przesadnych
gestów. Obchodząc ją powoli, szukał
idealnego kąta.
- Umówisz się ze mną na kolację?
- Nie wiem. Zimny stek, którym mnie
wczoraj częstowałeś, nie był zbyt
apetyczny.
- Dzisiaj zamówię półmisek zimnych
mięs i piwo -zaproponował. - Nie
będziemy musieli się martwić, że
wystygnie.
Tory uśmiechnęła się do niego.
- Umowa stoi.
- Zapowiada się na tanią randkę -
zażartował.
- Aha, akurat. - Objęła konia za szyję. -
Liczę na butelkę francuskiego szampana.
Może teraz dla odmiany dałbyś mi się
trochę pobawić kamerą?
- Wsiadaj.
Tory pokręciła głową.
- Uparty z ciebie człowiek, Kincaid. -
Jednym płynnym ruchem wskoczyła na
konia. - Co teraz?
- Pojedź kawałek w kierunku, z którego
wtedy wracałaś, ale niezbyt daleko.
Wróć galopem. Ignoruj kamerę, po
prostu jedź.
- Ty tu jesteś szefem - odparła zgodnie. -
Przynajmniej w tej chwili.
Dźgnęła konia piętami i popędziła przed
siebie.
Natychmiast poczuła się szczęśliwa.
Koń chciał się wybiegać, a ona
pozwalała mu na to, czując, jak owiewa
ją gorące powietrze. Tak jak ostatnio
kierowała się ku górom, jednak tym
razem przed niczym nie uciekała.
Rozkoszowała się pędem.
Robiąc zbliżenie, Phil pomyślał, że Tory
jeździ z niewymuszoną gracją, bez
brawury, ze spokojną pewnością siebie.
Koń galopował, lecz jej ciało wydawało
się niemal nie poruszać.
Kiedy zawróciła, ogier przez chwilę
tańczył w miejscu, a potem, potrząsając
łbem, stanął dęba. W rozpalonym
nieruchomym powietrzu nagle
rozbrzmiał jej śmiech.
Jest wspaniała, pomyślał, robiąc
maksymalne zbliżenie. Nie patrzyła w
jego stronę, chyba naprawdę zapomniała
o obecności kamery. Twarz miała
zwróconą ku niebu. Chwilę później koń
płynnie przeszedł do galopu, wzniecając
tumany pyłu.
W tle widać było tylko suchą kamienistą
ziemię i ostre kontury gór w oddali. Oto
Ewa, pomyślał Phil. Jedyna kobieta na
świecie. Może jej raj był srogim i
samotnym miejscem, lecz ona panowała
w nim niepodzielnie.
Tylko raz, zupełnie jak gdyby
zapomniała o jego obecności, spojrzała
prosto w obiektyw i uśmiechnęła się —
jej twarz wypełniała niemal cały kadr.
Phil poczuł, że pocą mu się dłonie. Ktoś,
kto miałby taką kobietę, nie pragnąłby
niczego innego. Jedyną kobietę na
świecie.
Nagłym ruchem ściągnęła lejce i
zatrzymała się w miejscu. Machinalnym
gestem poklepała konia po szyi.
- I jak, panie Hollywoodzki? Phil wciąż
ją filmował.
- Tylko na tyle cię stać?
- A o czym myślałeś?
- Nie zrobisz jakiejś sztuczki? - spytał,
filmując ją pod innym kątem.
Tory posiała mu rozbawione spojrzenie.
- Jeśli chcesz zobaczyć, jak ktoś stoi na
siodle na jednej nodze, lepiej wybierz
się do cyrku.
- Wystarczyłoby mi kilka niewysokich
skoków… o ile się odważysz.
Parsknęła śmiechem, mierzwiąc jasną
grzywę ogiera.
- Miała być jazda, a nie woltyżerka -
wypomniała z uśmiechem i zawróciła
konia. - Ale niech ci będzie.
Koń jednym długim susem przesadził
ogrodzenie.
- Może być? - zawołała, wracając.
- Jeszcze raz - polecił Phil, przyklękając
na kolano.
Tory wzruszyła ramionami i ponownie
podprowadziła konia do zagrody.
- Skoro jest taki skoczny, to co go trzyma
w zagrodzie? - spytał, opuszczając
kamerę i osłaniając oczy przed słońcem.
- Wie, że nigdzie nie będzie mu lepiej -
stwierdziła, pozwalając ogierowi trochę
podreptać w miejscu, i znowu poklepała
go po szyi. -Popisuje się przed kamerą.
Starczy ci, Kincaid?
- Nie masz już nic ciekawego do
pokazania? -spytał, unosząc kamerę.
- Cóż. - Tory zastanawiała się przez
chwilę, potem uśmiechnęła się
przeciągle. - A co powiesz na to?
Jedną ręką trzymając wodze, drugą
zaczęła rozpinać bluzkę.
- Podoba mi się. Poprzestała na trzech
guzikach.
- Nie chciałeś filmu tylko dla dorosłych,
prawda? - zażartowała, przesuwając
nogę nad siodłem, i zsunęła się na
ziemię.
- To moje prywatne nagranie -
przypomniał. -Cenzorzy nigdy go nie
zobaczą.
Zaśmiała się.
- Odłóż tę zabawkę, Kincaid -
powiedziała, gdy ją okrążał, wciąż z
kamerą.
- Popatrz na mnie. - Uśmiechnął się
lekko. - Boże, jaka ty jesteś piękna.
Musisz zagrać w moim filmie.
- Nie ma mowy. Chyba że zaczniesz
filmować rozprawy sądowe.
- Potrafię być bardzo stanowczy.
- Raczej uparty. - Wpuściła konia do
zagrody. Phil odniósł sprzęt do auta i
wrócił do Tory. Objęli
się bez słowa i pocałowali.
- Gdybyśmy mogli wymknąć się stąd
choć na kilka dni, tylko we dwoje -
zamruczał.
- Obowiązki, Phil - odparła cicho. -
Każde z nas ma swoje obowiązki, swoją
pracę.
Chciał powiedzieć: pal sześć pracę, nie
jest najważniejsza, ale nie śmiał. Nie tak
się umawiali.
- Gdybym do ciebie zadzwonił, do
Albuquerque, spotkałabyś się ze mną?
Zawahała się.
- Tak-odparła, uświadamiając sobie, że
czuje ból. - Phil, pocałuj
mnie.
Dotyk jego ust pomógł stępić cierpienie.
Wciąż mają tych kilka tygodni,
pocieszała się w myślach, zarzucając mu
ramiona na szyję. Wciąż mają czas,
zanim… Z jękiem przylgnęła do niego,
chcąc o wszystkim zapomnieć.
- Muszę odłożyć uprząż - odezwała się
po chwili, odetchnęła głęboko i
odsuwając się od niego, uśmiechnęła się
drżąco. - A może zachowasz się jak
prawdziwy macho i poniesiesz siodło?
- Reżyserzy nie są od noszenia sprzętu -
zażartował, próbując przyciągnąć ją do
siebie.
- Łap się za to siodło, Kincaid -
odparła, podając mu lejce. -Wytęż te
swoje wielkie muskuły.
- Wielkie, powiadasz? - Uśmiechnięty
wziął siodło i ruszył za nią do stajni,
myśląc, że Bicks miał rację: kiedy szła,
było na czym zawiesić oko.
- Tu je połóż. - Powiesiła lejce na
drewnianym kołku.
Phil pozbył się siodła i rozejrzał się.
Stajnia była duża,
przyjemnie chłodna, drewniany strop był
wysoko nad ich głowami.
- A gdzie zwierzęta? - spytał,
podchodząc do pustego boksu.
- Matka ma tylko kilka sztuk bydła -
wyjaśniła Tory. - Teraz się pasą. Kiedyś
mieliśmy więcej koni, ale matka rzadko
jeździ. Kodeks ma całą stajnię
praktycznie do swojej dyspozycji.
- Nigdy nie byłem w stajni.
- Biedaczek. Obejrzał się zdziwiony.
- Nie sądziłem, że tu będzie tak czysto.
Roześmiała się, a potem jej śmiech
podchwyciło echo.
- Moja matka wypowiedziała prywatną
wojnę brudowi - odparła rozbawiona;
przyjemnie było myśleć o Helen bez
goryczy. - Gdyby ojciec jej pozwolił,
nawet w oknach na strychu wisiałyby
zasłonki.
Phil zatrzymał się przy drabinie i
sprawdził, czy utrzyma jego ciężar.
- Co jest na górze?
- Siano. Wiesz, co to jest? - spytała
sucho Tory.
- Nie bądź taka zadowolona z siebie. -
Zafascynowany wdrapał się na strych. -
Niesamowity widok - powiedział, stając
w miejscu, z którego można było
podziwiać całą okolicę.
- Kiedyś często tu przychodziłam. -
Stanęła za nim i wyjrzała zza jego
ramienia.
- Po co?
- Patrzyłam na świat albo spałam.
Zaśmiał się cicho i obrócił w jej stronę.
- Tylko ty potrafisz zrobić ze spania
dziedzinę sztuki.
- Poświęciłam temu sporą część życia -
przyznała, biorąc go za
rękę.
Wciągnął ją w ciemny kąt.
- Zawsze chciałem zrobić na strychu
jedną rzecz - oznajmił.
- Phil, w domu jest moja matka.
- Tutaj jej nie widzę. - Złapał ją za
bluzkę i przyciągnął do siebie.
- Phil…
Popchnął ją lekko, tak iż wylądowała na
stercie siana.
- Ej, czekaj no chwilę - protestowała,
podnosząc się na łokciach.
- Ta sceneria ma w sobie coś
podniecającego. -Przycisnął ją własnym
ciałem. - Gdybym reżyserował tę scenę,
zaczęłaby się tak. -Pocałował ją, mocno,
gorąco, aż jęknęła. - Oświetlenie
ustawiłbym tam, żeby wyglądało tak, jak
gdyby promień słońca padał właśnie
tutaj. - Powiódł palcem po jej szyi. -
Wszystko inne miałoby matowy odcień
złota, zupełnie jak twoja skóra.
Trzymała go na wyciągnięcie ramion,
chociaż jej serce także zaczęło bić
szybciej.
- Phil, to nie jest właściwy moment.
Lekko ucałował kąciki jej ust.
Podniecała go myśl, że musi ją
przekonywać. Jego dłoń ostrożnie
wśliznęła się pod rąbek jej bluzki i
odnalazła ciepłą pierś. Oczy jej
pociemniały, dłonie, które opierały się
na jego ramionach, przestały go
odpychać.
- Uwielbiam patrzeć, jak reagujesz na
mój dotyk - powiedział. -To
doprowadza mnie do szaleństwa.
Wiedział, że nie byłby w stanie niczego
jej odmówić. Nie był w stanie przestać
o niej myśleć. Nie potrafił zapanować
nad drżeniem rąk, ilekroć jej dotykał.
Teraz też drżą, choć to przecież nie jest
pierwszy raz, kiedy się kochają. Sądził,
że przestanie jej tak rozpaczliwie
pragnąć, a za każdym razem pożądanie
stawało się coraz silniejsze, narastało,
dopóki całkowicie się w niej nie
zatracił.
Czuł woń siana, subtelny i podniecający
zapach jej perfum, słyszał jej cichy
szept, gdy ściągała z niego koszulę. Nie
czuł słońca,
które padało na jego nagie plecy, liczyły
się tylko niecierpliwe dotknięcia jej rąk.
Całując ją, zaczął mocować się z
zapięciem dżinsów. Ona była naga, jeśli
nie liczyć małego skrawka materiału
trzymającego się nisko na biodrach
dzięki dwóm wąskim paseczkom. Zaczął
zsuwać z niej majteczki, centymetr po
centymetrze, składając pocałunki na jej
rozpalonej skórze.
Niemalże zdarła z niego spodnie i
usiadła na nim, całując go po szyi.
Chwycił ją za biodra i uniósł lekko.
Krzyknęła, gdy w nią wszedł, i odchyliła
głowę do tyłu. Kiedy doszła, na jej
skórze połyskiwały kropelki potu. W
gorączkowym pośpiechu przewrócił ją
na plecy i przygniatając ją swoim
ciężarem, dał jej nową rozkosz,
silniejszą niż za pierwszym razem.
Gdy leżeli przytuleni, mokrzy, z trudem
łapiąc oddech, było jej tak dobrze, że
łzy zakręciły jej się w oczach.
Zamrugała i pocałowała go w ramię.
- Okazuje się, że na strychu można nie
tylko spać.
Phil zaśmiał się miękko. Przewrócił się
na plecy i przyciągnął Tory mocno, by
jeszcze przez chwilę mieć ją tylko dla
siebie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Jedną z ostatnich scen w filmie miała
być pełna napięcia sekwencja przed
barem Hernandeza. Phil wolał kręcić w
nocy raczej niż za dnia, przy użyciu
filtrów - aktorom łatwiej będzie wczuć
się w atmosferę, a film zachowa
brutalny realizm, na którym mu zależało.
Od samego początku wszystko szło nie
tak.
Dwa razy dźwiękowcom popsuł się
sprzęt. Doświadczona aktorka
drugoplanowa notorycznie myliła tekst,
aż wreszcie zeszła z planu, klnąc pod
nosem. W lampie wybuchła żarówka,
zasiewając plan okruchami szkła, które
trzeba było dokładnie wyzbierać. A z
Marlie po prostu nie sposób się było
dogadać.
- Słuchaj - powiedział w końcu Phil. -
Co się z tobą dzieje, do cholery?
- Nic mi nie wychodzi - stwierdziła
wściekła, kopiąc jakiś kamyk. - Niech to
szlag, coś mi tu nie pasuje.
- Mordujemy się od ponad dwóch
godzin. Wszyscy powoli mają
serdecznie dość tej sceny.
Jego cierpliwość także była już na
wyczerpaniu. Najpóźniej za dwa dni
musi wracać do Kalifornii. Powinien się
cieszyć, że film będzie już na
ukończeniu, a był spięty, rozdrażniony i
tylko szukał kogoś, na kim będzie mógł
wyładowa ć swoją złość.
- Weź się w garść i zrób to jak należy -
oznajmił cierpko.
- Chwila, moment! Nie narzekam na
cholerne duble, na ten parszywy
śmierdzący bar, na tę dziurę, do której
mnie zawlokłeś, bo
wierzę w ten scenariusz. Haruję jak koń
pociągowy, bo wiem, że mnie
potrzebujesz. Ta rola jest dla mnie
przepustką do pierwszej ligi, ja to po
prostu czuję.
- Chcesz przepustki? - odparł gniewnie
Phil. - To na nią zapracuj.
- Już na nią zapracowałam - oznajmiła
podniesionym głosem. Kilka osób
obejrzało się, ale nikt nie odważył się
podejść. - Nie zamierzam tolerować
twoich fochów tylko dlatego, że masz
problemy osobiste.
Oczy mu się zwęziły.
- Będziesz musiała je tolerować.
- Coś ci powiem, Kincaid. - Dźgnęła go
palcem w pierś. - Ja nic nie muszę, bo
wnoszę do tego filmu co najmniej tyle co
ty. Ludzie mają gdzieś to, czyje
nazwisko pojawi się pierwsze. Gwiazdą
tego filmu jest
Kate Lohman, a Kate Lohman to ja. Nie
zapominaj o tym i nie odstawiaj mi tutaj
takiego ważniaka.
Kiedy chciała odejść, Phil chwycił ją za
ramiona. Jego oczy stały się zimne jak
lód. Przez chwilę patrzył na jej zaciętą
twarz i złagodniał.
- A niech cię, Marlie - westchnął. - Aleś
się wczuła w rolę. No dobrze, słucham,
co ci nie pasuje?
Uśmiechnęła się lekko.
- Chciałam z tobą pracować, bo nie
znam lepszego reżysera. Nie sądziłam,
że w dodatku cię polubię. No dobrze -
spoważniała - kiedy
Sam wychodzi za mną z baru i łapie
mnie, przestaje nad sobą panować. Jest
wściekły, ostro i szorstko mówi
wszystko, co dusił w sobie przez lata.
- Nie dajesz mu żyć, odkąd wrócił do
miasteczka - przypomniał Phil. - Ma
tego dość. W następnej scenie idzie za
tobą do twojego pokoju i kochacie się.
Więc wygrałaś.
- Czyżby? - zastanowiła się Marlie. -
Kate to twarda kobieta. I nie bez
powodu. Ale na pewno nie jest
popychadłem.
- No i co z tego?
- No a to, że on przyłazi za mną, wyzywa
mnie od najgorszych, od zimnych,
wyrachowanych dziwek, jeśli dobrze
pamiętam, a ja siedzę jak to cielę i
ocieram zapłakane oczęta.
Phil uśmiechnął się wreszcie.
- A jak byś zareagowała?
- Dałabym palantowi w gębę. Roześmiał
się dźwięcznie.
- Tak, jestem skłonny w to uwierzyć.
- Rozumiem łzy, ale i złość. Jego słowa
są niebezpiecznie blisko prawdy. Kate
nienawidzi siebie samej i jego za to, że
jej to wytyka.
Phil już obmyślał, jak wprowadzić
zmiany. Zawołał Sama i wyjaśnił mu, o
co chodzi.
- Nie poniesie cię? - zwrócił się Sam do
Marlie. - Nie ukatrupisz mnie na
miejscu?
- Postaram się. - Uśmiechnęła się z
cieniem triumfu.
- Kiedy cię uderzy - wtrącił Phil - macie
patrzeć na siebie w kamiennym
milczeniu przez dobre dziesięć sekund.
Potem wycierasz usta wierzchem dłoni,
wolno, nie przerywając kontaktu
wzrokowego. Zacznijmy od ujęcia,
kiedy Marlie wychodzi z baru. Biiicks!
- Cisza… Wszyscy na miejsca… Klaps!
Phil stał przy operatorze i śledził rozwój
sceny.
Marlie wychodzi na ulicę, sztywno
wyprostowana, oczy jej płoną. Idzie
chodnikiem. Kiedy Sam ją łapie, obraca
się i staje z nim twarzą w twarz. Jej
ogień musiał widocznie udzielić się
Samowi, bowiem jego kwestie brzmią
jeszcze brutalniej, jeszcze więcej w nich
emocji. Wcześniej ta scena sprowadzała
się do ukazania męskiego gniewu, teraz
zauważało się także postać kobiecą.
Całość była przesycona erotyzmem.
Kiedy Marlie uderzyła Sama, wszyscy
na planie aż wstrzymali oddech - ten
gest był taki nieoczekiwany, a zarazem
idealnie pasował do postaci Kate
Lohman. Było widać, że partner chce jej
się zrewanżować tym samym, lecz po
prostu nie jest w stanie. Kate go
prowokuje, ale równocześnie widać, jak
nerwowo przełyka ślinę. On wyciera
usta, nie odrywając od niej oczu.
- Cięcie! - Phil zaklął z podziwu,
podbiegając do Marlie i chwytając ją za
ramiona. Pocałował ją mocno. -
Fantastycznie. -Pocałował ją jeszcze
raz. -Fantastycznie!
Roześmiany spojrzał na Sama.
- Precz ode mnie z tymi ustami - ostrzegł
Sam, pocierając wargi.
- Piekielnie ciężką rękę ma ta
dziewczyna. Słyszałaś kiedyś o
markowaniu ciosów? No wiesz, to
jednak jest showbiznes.
- Trochę mnie poniosło.
- Miałem ochotę ci oddać.
- Wiem. - Śmiejąc się, odgarnęła włosy
z twarzy.
- Okej, no to lecimy dalej. - Phil wrócił
do operatora. - Wszyscy na miejsca.
- Nie możemy zrobić dubla tego ciosu? -
zażartowała Marlie. -Łatwiej byłoby się
wczuć.
- Żądam dublera! - ryknął Sam.
W biurze Tory zajęła się czytaniem
długiego, szczegółowego pisma od
prokuratora. List napisany był
kwiecistym stylem i pełen prawniczego
żargonu, lecz przesłanie było jasne:
sprawa stanie na wokandzie. Może da
się odwlec rozprawę o kolejne dwa
miesiące, ale do ugody nie dojdzie. Tory
poczuła przyjemny dreszczyk. Stęskniła
się za pracą, poza tym miała przeczucie,
że po powrocie do Albuquerque będzie
potrzebowała jakiegoś
skomplikowanego i czasochłonnego
zajęcia.
Czyli już za jakiś miesiąc. Nie,
poprawiła się w myślach. Pierwszy
wyjedzie Phil, jutro, najpóźniej pojutrze.
Już teraz była sobie w stanie wyobrazić,
jak trudno będzie zapełnić pustkę, która
pojawi się w jej życiu. Musiała sobie
przypomnieć, że na samym początku
ustalili reguły gry. Wciąż ma swoją
pracę, swoje życie. I swoją samotność,
pomyślała, potrząsnęła głową i zaczęła
czytać pismo od początku.
Merle chodził nerwowo w tę i z
powrotem, rzucając szefowej
ukradkowe spojrzenia. Umówił się z
Marlie, żeby przyszła do niego po pracy.
Nie przewidział, że Tory może się tak
zasiedzieć nad
papierami. Nie miał pojęcia, jak
taktownie pozbyć się szefowej. Kiedy
po raz tysięczny wyjrzał przez okno,
zobaczył, że lampy rozstawione przez
filmowców kolejno gasną. Pochrząkując
i przestępując z nogi na nogę, zagadnął
Tory:
- Pewnie padasz z nóg.
- U-hm.
- Wieczór taki spokojny, nic się nie
dzieje - spróbował jeszcze raz,
nerwowo bawiąc się guzikami koszuli.
- Aha.
Wniósł oczy ku sufitowi.
- Może dasz sobie spokój i pojedziesz
do domu? Tory w dalszym ciągu robiła
jakieś notatki.
- Chcesz się mnie pozbyć, Merle T.?
- Ee, nie. No coś ty. - Wlepił wzrok w
zakurzone noski butów.
- Umówiłeś się na randkę? - spytała
łagodnie, nie odrywając się od pracy.
- Coś w tym guście. Tak, chodzi o
randkę.
- No to zmykaj, śmiało.
- Ale… - Urwał i gniewnym ruchem
wepchnął ręce do kieszeni.
Podniosła wzrok znad dokumentów i
przyjrzała mu się uważnie.
Wreszcie doczekał się tych swoich
wąsów. Może nie były to wąsiska jego
marzeń, ale rzeczywiście przydawały
dojrzałości twarzy, która zawsze
przypominała jej mordkę pluszowego
misia. Wciąż się garbił i rumienił, ale
już nie uciekał wzrokiem jak kiedyś. W
jego spojrzeniu wyczytała
zniecierpliwienie i zakłopotanie.
- Z Marlie? - spytała łagodnie.
- Aha.
- Jak będziesz się czuł, kiedy ona
wyjedzie? Merle wzruszył ramionami i
spojrzał w okno.
- Będzie mi jej brakowało. To
wspaniała kobieta. - W jego głosie nie
brzmiała rozpacz, lecz spokój, jak gdyby
już dawno pogodził się z myślą o
rozstaniu.
Dziwne, pomyślała. Zupełnie jak gdyby
zamienili się z Merle’em charakterami.
- Nie musisz tu siedzieć, Merle -
powiedziała lekkim tonem. -Jeśli
umówiliście się na późną kolację, to
możesz śmiało…
- Owszem, umówiliśmy się - przerwał. -
Tutaj.
- Och. Już rozumiem. - Nie zdołała ukryć
uśmiechu. - Wygląda na to, że komuś
przeszkadzam.
Przestąpił z nogi na nogę.
- Oj, Tory… - jęknął.
- Nic nie szkodzi. - Wstała zza biurka i
powiedziała z udawanym wyrzutem: -
Wiem, kiedy jestem niemile widziana.
Pójdę do mojego pokoju i sama to
wszystko dokończę.
Merle był rozdarty.
- Może zjadłabyś z nami? -
zaproponował w końcu. Tory odłożyła
stertę papierów, podeszła do niego i
opierając dłonie na jego ramionach,
ucałowała go w oba policzki.
- Merle T. - powiedziała miękko -
prawdziwy z ciebie skarb.
Gdy uśmiechnął się, mile połechtany,
otworzyły się drzwi.
- A nie mówiłam, Phil? - odezwała się
Marlie. - Merle nie może się opędzić od
pięknych kobiet. Musi pani stanąć w
kolejce, pani szeryf. - Podeszła do
Merle’a i wzięła go pod rękę. - Dzisiaj
ja byłam pierwsza.
- To może ja się nią zajmę? - wtrącił
Phil, który wszedł tuż za nią. - Chociaż
tak mogę ci się odwdzięczyć za to, jak
dzisiaj zagrałaś.
- Prawdziwy altruista - westchnęła
Marlie. - Zawsze gotowy do poświęceń.
Tory parsknęła jak kotka.
- Może pozwolę, żeby postawił mi
drinka - powiedziała, pakując
dokumenty do skórzanej aktówki, potem
oparła się o rant biurka. - I kolację.
- Może coś na zimno? - zaproponował
półgłosem Phil.
Roześmiała się. W tej samej chwili
zadzwonił telefon.
- Biuro szeryfa, słucham? - Westchnęła.
- Tak, panie Potts. -Merle jęknął i
przewrócił oczami. - Rozumiem. I co to
za hałasy? -Milczała chwilę. - Drzwi i
okna pan pozamykał? Nie, panie Potts,
nie chcę, żeby wziął pan strzelbę i
wyszedł na dwór. Tak, zdaję sobie
sprawę, że mężczyzna musi bronić
swojej własności.
- Spojrzała groźnie na Merle’a, który
parsknął sarkastycznie. -Już ja się tym
zajmę. Będę u pana za dziesięć minut.
Nie, nie będę hałasować, proszę
siedzieć w domu i czekać.
- Złodzieje owiec? - mruknął Merle.
- Włamywacze - poprawiła, wyjmując
broń z szuflady.
- I co zamierzasz z tym zrobić, jeśli
łaska? - odezwał się Phil.
- Oby nic. - Spokojnie włożyła naboje
do magazynka.
- No po co… Chwileczkę: mam
rozumieć, że ta broń nie była
naładowana?
- Oczywiście. Nikt rozsądny nie trzyma
naładowanego pistoletu w otwartej
szufladzie biurka.
- Zagoniłaś mnie do celi, grożąc mi
pistoletem bez nabojów? Uśmiechnęła
się leniwie, wsuwając broń do kabury.
- Żałuj, że nie widziałeś swojej miny.
Wyglądałeś przesłodko.
- A gdybym nie ustąpił? - spytał,
podchodząc do niej.
- Coś bym wymyśliła. Merle, miej oko
na wszystko, zanim wrócę.
- Szkoda twojego czasu.
- To część mojej pracy, Merle.
- Skoro to strata czasu, to po co
zabierasz broń?
- spytał Phil.
- Bo wygląda imponująco.
- Tory, nigdzie nie pojedziesz z tą flintą
u boku.
- To nie flinta, nie jestem myśliwym,
tylko szeryfem.
- Tory, bądź poważna! - Wściekły
próbował nie dopuścić jej do
samochodu.
- Słuchaj, mówiłam Pottsowi, że będę u
niego za dziesięć minut.
I tak będę musiała jechać jak wariatka.
Ani drgnął.
- A jeśli to naprawdę włamywacze?
- Właśnie dlatego tam się wybieram.
- Jadę z tobą.
- Phil, nie mam na to czasu.
- Jadę i koniec dyskusji.
Widząc jego nieugiętą minę, poddała
się.
- Okej, chwilowo mianuję cię moim
zastępcą. Wsiadaj i rób, co mówię.
Wśliznął się do samochodu.
- Nie dostanę odznaki? - spytał, gdy
włączała silnik.
- Użyj wyobraźni - zażartowała.
Ruszyli. Wkrótce opuścili teren
zabudowany i choć pewnie trzymała
kierownicę, Phil z coraz większym
niepokojem zerkał na prędkościomierz.
- A jeśli będziesz musiała użyć tego
żelastwa? -spytał nagle.
- Zrobię, co będę musiała.
- Ile ci zostało tej zabawy w szeryfa?
Spojrzała na niego, ale nie oderwał
wzroku odjezdni.
- Trzy tygodnie.
- W Albuquerque będzie ci lepiej - rzekł
półgłosem, w duchu dodając:
bezpieczniej.
Tory pomyślała o kliencie, który omal
nie udusił jej gołymi rękami, zanim
oderwali go od niej strażnicy więzienni,
ale się nie odezwała. Niemal nie
zwalniając, skręciła w wąską,
pożłobioną koleinami drogę. Phil zaklął,
uderzając bokiem o drzwi.
- Powinieneś zapiąć pasy - zauważyła z
roztargnieniem.
Jego odpowiedź była krótka i
zdecydowanie nieuprzejma.
Malutki domek na ranczu jarzył się
światłami. Tory zahamowała przed nim
z piskiem opon.
- Myślisz, że już uciekli? - zagadnął
cicho Phil, masując obolałe ramię.
- Najwyżej powyłapuję ich, wracając.
Tory wchodziła już po schodkach
prowadzących na ganek. Zapukała i
przedstawiła się przez zamknięte drzwi.
Kiedy Phil do niej dołączył, drzwi
uchyliły się o kilka centymetrów.
- Panie Potts - zaczęła.
- A ten to co za jeden? - spytał
niespokojnie pan domu.
- Mój nowy zastępca - skłamała gładko.
- Sprawdzimy, co się dzieje na posesji.
Potts uchylił drzwi o kolejnych kilka
centymetrów. Z głębi domu wychynęła
stareńka, poorana zmarszczkami twarz i
lśniąca, czarna lufa strzelby.
- Słyszałem ich. Schowali się w tamtych
krzakach.
- Zajmiemy się tym, panie Potts. -
Dotknęła strzelby. - Może ja j ą wezmę?
Potts ani myślał rozstać się z bronią.
- Muszę się czymś bronić.
- Owszem, ale w domu nikogo nie ma,
prawda? A mnie ta strzelba naprawdę
by się teraz przydała.
Niechętnie oddał broń.
- Ale w razie czego wal pani do nich z
obu luf! Drzwi się zatrzasnęły, potem
szczęknęły zasuwy
w trzech kolejnych zamkach.
- Uroczy staruszek - mruknął Phil. Tory
wyj ęła naboje ze strzelby.
- Za długo jest sam - powiedziała. -
Chodźmy się rozejrzeć.
- Dorwij ich, szefowo. Parsknęła
śmiechem.
- Tylko nie plącz mi się pod nogami,
Kincaid.
Była bardzo skrupulatna. Z nienabitą
strzelbą w jednej ręce i z latarką w
drugiej zajrzała za każde drzwi i przez
każde okno. Phil tak się w nią zapatrzył,
że wszedł prosto na stos pustych puszek
po farbie. Narobił okropnego hałasu i
zaklął pod nosem. Tory poświeciła na
niego latarką.
- Poruszasz się jak kot, Kincaid -
powiedziała z podziwem.
- Ten facet zabarykadował się tonami
śmieci. Włamywacze nie mają szans.
Tory zachichotała i ruszyła dalej.
Obeszli dom, przedzierając się przez
ustawione przez gospodarza zasieki ze
starych części samochodowych,
wypaczonych desek i pordzewiałych
narzędzi. Nabrawszy pewności, że nikt
nie próbował włamać się do tego
domostwa co najmniej od
ćwierćwiecza, zaczęła sprawdzać resztę
posesji.
- Szkoda twojego czasu - mruknął Phil.
- Jak coś robić, to porządnie.
Szła dalej, świecąc sobie latarką.
Zrezygnowany Phil podążał za nią,
myśląc, że zna przyjemniejsze sposoby
spędzania z kobietą ciepłej letniej nocy.
W dodatku była pełnia, księżyc
wydawał się
zupełnie biały. Phil chciał się z nią
kochać pod takim spokojnym milczącym
księżycem, w nieruchomym rozgrzanym
powietrzu.
- Tory - wyszeptał, opierając dłoń na jej
ramieniu.
- Ciii!
Zesztywniała wpatrzona w usychający
krzak dokładnie przed nimi. W tej samej
chwili Phil zauważył, że coś się za nim
poruszyło, i odruchowo zasłonił ją
własnym ciałem.
Usłyszeli jakiś dźwięk, zaledwie
cichutki szelest, jak gdyby ktoś stąpał po
suchych liściach. Tory sięgnęła do
kieszeni i wsunęła dwa naboje do
strzelby, potem ją przeładowała. Czarny
metal połyskiwał srebrzyście. Gdy Phil
czekał, gotowy do ataku, Tory
wycelowała strzelbę w księżyc i
wypaliła. Nocnym niebem targnął huk.
Zza krzaka wyłoniła się brudna
skołtuniona owca i becząc przeraźliwie,
znikła w ciemnościach.
- Kolejny zdesperowany przestępca
ucieka stróżom prawa -stwierdziła
sucho Tory.
Phil ryknął śmiechem. Śmiał się, dopóki
nie poczuł, że uchodzi z niego całe
napięcie.
- I to owczym pędem - zażartował.
- Bardzo śmieszne. - Opuściła broń.
Ręce jej drżały, w gardle zaschło. - Cóż,
wracajmy powiedzieć Pottsowi, że jego
dom jest bezpieczny. A potem poproszę
o tego obiecywanego drinka.
Phil oparł dłonie na jej ramionach.
- Wszystko w porządku?
- Jasne.
- Drżysz.
- To nie ja. To ty - odparła i
uśmiechnęła się do niego.
- Napędziła ci niezłego stracha -
stwierdził.
- No pewnie. - Patrzyła mu prosto w
oczy, uśmiechając się coraz pogodniej. -
Ty się nie bałeś?
- I to jak! - Zaśmiał się i pocałował ją w
usta. - Raczej nie nadaję się na zastępcę
szeryfa.
- No nie wiem. Już pierwszego dnia
wykurzyłeś z ukrycia owcę.
- Oddaj temu szurniętemu staruszkowi
jego broń i wynośmy się
stąd.
Potrzeba było dziesięciu minut i
wielkiej dyplomacji, zanim Potts dał się
przekonać, że niebezpieczeństwo zostało
zażegnane. Ucieszony, iż jego strzelba
okazała się użyteczna - bardziej niż z
tego, iż intruzem okazała się owca -
zamknął się w domu.
Tory ruszyła w kierunku miasteczka.
- Tak sobie myślę, że to idealne
zwieńczenie mojego pobytu we Friendly
- zauważył Phil. - Niebezpieczeństwo i
emocje ostatniej nocy przed moim
wyjazdem.
Tory mocniej zacisnęła palce na
kierownicy.
- Jutro wyjeżdżasz.
Doszukiwał się żalu w jej głosie, lecz na
próżno. W dalszym ciągu wpatrując się
w widok za oknem, dodał, siląc się na
równie obojętny ton:
- Skończyliśmy zdjęcia na dzień przed
planowanym terminem. Jutro wracam.
Chcę być przy Huffmanie, kiedy będzie
oglądał ten film.
- Zrozumiałe. - Czuła rozdzierający ból.
- Pewnie masz jeszcze dużo roboty,
zanim będzie skończony.
- Zostały mi jeszcze sceny w studiu -
przyznał, usiłując nie okazać smutku. -
Potem montaż, edycja dźwięku… Ty
pewnie też będziesz miała prawdziwe
urwanie głowy, kiedy wrócisz do
Albuquerque.
- Na to wygląda. - Wpatrywała się w
snopy światła omiatające szosę. -
Zastanawiam się, czy nie zatrudnić
dodatkowego pracownika.
- To sensowny pomysł. - Czuł dziwne
ściskanie w żołądku, ale wmawiał
sobie, że to tylko głód. -Pewnie masz
zaległości i niełatwo je będzie odrobić.
- To fakt, czeka mnie pół roku harówki,
zanim nad wszystkim zapanuję. A ty
pewnie zaraz zabierzesz się za nowy
film.
- Casting już trwa - przyznał półgłosem.
- Tym razem będę również producentem.
Tory uśmiechnęła się.
- Nikt ci nie będzie wisiał nad głową.
Phil odwzajemnił uśmiech.
- Pożyjemy, zobaczymy.
W milczeniu pokonali kolejny kilometr.
Nagle Tory zwolniła i skręciła w
węższą boczną drogę. Kiedy samochód
się zatrzymał, Phil rozejrzał się wokół,
potem spojrzał na Tory.
- Co tu robimy?
- Postój. - Odwróciła się i zarzuciła mu
ręce na szyję.
- Nie ma jakiegoś paragrafu na osoby
wykorzystujące służbowy samochód do
nieprzyzwoitych celów? - Już szukał
ustami jej ust.
- Rano zapłacę grzywnę. - Uciszyła go
długim, namiętnym pocałunkiem.
A potem, zupełnie jak gdyby to było
wcześniej ustalone, zwolnili tempo.
Całowali się coraz bardziej podnieceni,
niemal się nie dotykając. Tory miała
cudowne usta, delikatne i słodkie jak
miód. Chciał się nimi nacieszyć,
wiedząc, że nigdy nie zapomni ich
smaku.
Tory wodziła wargami po jego twarzy.
Znała ją lepiej niż własną, kształt
policzków, podbródka, każdą
zmarszczkę. Miała ją przed oczami,
nawet kiedy przymrużyła powieki i
wiedziała, że wystarczy tylko zamknąć
oczy, by za rok, za dziesięć lat, mogła
znowu przywołać jego obraz. Powiodła
koniuszkiem języka po jego szyi, chcąc
zapamiętać jej słonawy smak. Dłońmi
już szukała guzików u jego koszuli.
Rozpięła ją i przycisnęła dłonie do jego
torsu, unosząc twarz i czekając na
następny pocałunek.
Jej palce znaczyły ognisty szlak na jego
skórze. Od jej pocałunków kręciło mu
się w głowie. Oddech miał
przyśpieszony. Poruszył się, przeklął
pod nosem ciasnotę panującą w
samochodzie i przyciągnął ją do siebie.
Przycisnął usta do jej szyi i całował ją,
dopóki nie zaczęła pojękiwać. Przez
chwilę trzymał dłoń na jej piersi, a
potem zaczął powoli rozpinać kolejne
guziki u jej bluzki, opuszkami palców
gładząc obnażoną skórę.
Poddawała się jego gorączkowym
pieszczotom, czując, jak mocuje się z
zapięciem jej dżinsów. Jęknęła, gdy
ciepłe palce odnalazły najintymniejszy
zakątek jej ciała. Była podniecona i
sfrustrowana, że każe jej tyle czekać. A
on pieścił ją, sam nie pozwalając się
dotykać. To była ich ostatnia wspólna
noc. Oboje chcieli, by trwała wiecznie.
Serce waliło mu jak oszalałe, puls
rozsadzał skronie. A gdy Tory przestała
drżeć i znieruchomiała, wsłuchana w
swoje ciało, pomyślał, że nikt nie
odbierze mu tej chwili, poczucia, że ona
należy tylko do niego. Nie chciała jego
miłości, ale mógł nasycić jej pożądanie.
I nagle przestał się zastanawiać, przestał
analizować. Wiedział tylko, że musi ją
mieć, natychmiast, zanim przeminie ten
magiczny moment. I nie chodziło o
księżycowy blask, który wlewał się
przez otwarte okna, ani o dziwną,
nieziemską ciszę, która ich spowiła.
Prawdziwą magią było uczucie, przed
którym się bronili, którego nie śmieli
nazwać po imieniu.
W gorączkowym pośpiechu zaczął
rozbierać i ją, i siebie, a potem wziął ją
na siedzeniu samochodu jak podniecony
nastolatek.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Czas płynął sennie i leniwie. Światło
księżyca muskało jej zamknięte powieki,
chłodne nocne powietrze owiewało nagą
skórę.
Tory błądziła gdzieś między jawą a
snem, wiedząc, że spoczywa w
ramionach Phila, czując, jak owiewa jej
szyję oddechem.
Mieli do wyboru dwa względnie
wygodne łóżka. Mogli spędzić tę
ostatnią wspólną noc w hotelu, lecz
woleli przespać się w samochodzie, na
szorstkich fotelach ze skaju. Gdy
zasypiali, ranek wciąż wydawał się
bardzo daleki.
Otworzyła oczy i spojrzała na Phila. W
świetle księżyca wydawał się bardzo
blady. Zanim zdążył się odezwać, Tory
zamknęła mu usta pocałunkiem i kochali
się jeszcze raz, cicho, bez pośpiechu i
czulej niż kiedykolwiek.
A potem znowu trochę podrzemali, nie
chcąc przyznać, że noc powoli dobiega
końca. Kiedy Tory się obudziła, niebo
zaczynało szarzeć.
Jeszcze kilka godzin i wszystko się
skończy, pomyślała.
Siedziała nieruchomo, nie chcąc go
obudzić, i patrzyła, jak spokojnie
oddycha. Nic nie powstrzyma wschodu
słońca ani jej kochanka przed wyjazdem.
Po prostu to drugie musi przyjmować
równie naturalnie jak to pierwsze.
Zamknęła oczy, a Phil poruszył się
nerwowo.
Śniło mu się, że chodzi po swoim domu
na wzgórzach i zagląda do kolejnych
pomieszczeń, szukając czegoś
nieokreślonego i nie mogąc tego czegoś
odnaleźć. Wszystko było takie swojskie:
kolory, meble, bibeloty, które sam
kupował, lecz wciąż mu czegoś
brakowało. Coś mu ukradziono? Coś
zgubił? Szedł dalej, wsłuchany w głuche
echo swoich kroków, bezradny,
wściekły, bliski paniki.
Tory usłyszała, jak niewyraźnie
powtarza jej imię, i przylgnęła do niego
szczelniej. Obudził się natychmiast,
zdezorientowany. Pamiętał, że coś mu
się śniło, lecz nie mógł sobie
przypomnieć co.
- Już prawie świta - powiedziała cicho.
Spojrzał na niebo. Horyzont zaczynał już
jaśnieć odcieniami bladego różu. Zbliżał
się dzień, a z nim koniec ich ostatniej
nocy.
- Kochaj się ze mną - wyszeptała Tory. -
Jeszcze raz, zanim nadejdzie ranek.
Popatrzył na jej błyszczące podkrążone
oczy i na sekundę zatrzymał w myśli ten
obraz, by móc go przywołać, gdy inne
wspomnienia zdążą w jego pamięci
zetleć. Pochylił się i złożył na jej ustach
słodki, choć zaprawiony goryczą
pożegnalny pocałunek.
Niebo spłowiało i stało się niebieskie.
Nad horyzontem rozbłysła feeria barw,
nieboskłon jarzył się odcieniami złota i
szkarłatu.
Wstawał świt, gdy kochali się po raz
ostatni. Nowy dzień zastał ich
splecionych ramionami, udających, że
noc jeszcze nie dobiegła kresu.
Gdy skończyli, słońce stało już wysoko
na niebie. Prawie się nie odzywając,
ubrali się i wrócili do miasteczka.
Tory zatrzymała samochód przed
hotelem i uśmiechnęła się do
Phila.
- Wyspani to my dzisiaj nie będziemy.
Zaśmiał się i pocałował ją w policzek.
- Było warto.
- Przypomnij sobie te słowa, kiedy
będziesz jechał do Los Angeles i jęczał,
że marzy ci się gorąca kąpiel.
Wysiedli z samochodu i wzięli się za
ręce.
- Będę o tobie myślał - powiedział
cicho Phil, gdy weszli i ruszyli w stronę
schodów.
- Będziesz zapracowany.
- Nie aż tak zapracowany. - Zatrzymał
się na piętrze. - Nie aż tak, Tory.
Uśmiechnęła się do niego.
- Cieszę się. Ja też będę o tobie myślała.
- A gdybym do ciebie zadzwonił…
- Mój numer jest w książce telefonicznej
- przerwała. - No, trzymaj się z dala od
kłopotów, Kincaid -dodała pogodnie,
przekręcając klucz w zamku.
- Tory.
Chciał wejść za nią, ale zatrzymała się
w drzwiach.
- Teraz się pożegnajmy. - Dotknęła jego
policzka. - Tak będzie łatwiej. Poza tym
powinnam się trochę przespać.
Phil także się uśmiechał.
- Jak wolisz.
- Życzę ci dużo szczęścia, Phil -
powiedziała i zamknęła za sobą drzwi.
Trzymała się dopóty, dopóki nie
położyła się na łóżku, a potem skulona
szlochała, aż wreszcie zmorzył ją sen.
Gdy się obudziła, było już po południu.
Pękala jej głowa. Poszła do łazienki i
przez chwilę oglądała swoje odbicie w
lustrze.
Wyglądała jak zmora: blada, oczy
czerwone, powieki napuchnięte.
Ochlapała twarz lodowatą wodą i
weszła pod prysznic, zastanawiając się,
czy nie wziąć aspiryny.
Po aspirynie przestałaby ją boleć głowa
i zaczęłaby myśleć, a tego nie chciała.
Phil wyjechał, wrócił do swojego życia,
a ona musi zrobić to samo. A że się w
nim zakochała? Cóż, zwykły pech.
Phil, powiedziała bezgłośnie, zmieńmy
naszą umowę, bo wszystko się zmieniło:
zdążyłam się w tobie zakochać.
Westchnęła ciężko. Niby co miałaby
zrobić? Uczepić się jego rękawa i ze
łzami w oczach powtarzać, żeby jej nie
opuszczał?
Tak jest lepiej, pomyślała, ubierając się
i przypinając odznakę. Rozstali się jak
ludzie cywilizowani, najwyższy czas
wracać do Albuquerque.
Usiłowała wykrzesać z siebie entuzjazm
na myśl o pracy, lecz wciąż czuła się
rozbita i nieszczęśliwa. Wróciła do
łazienki, umalowała się starannie i
uczesała włosy. Najpierw rozmowa z
burmistrzem. Im szybciej załatwi tę
sprawę, tym lepiej.
Minęło pół godziny, zanim przekonała
burmistrza, że nie żartuje, i kolejny
kwadrans, zanim uwierzył, iż Merle
podoła obowiązkom szeryfa do
następnych wyborów.
- Wiesz, Tory - powiedział w końcu Bud
- przykro nam się będzie z tobą
rozstawać. Chyba wszyscy mieliśmy
cichą nadzieję, że zmienisz zdanie i
zostaniesz. Byłaś dobrym szeryfem.
Równie dobrym jak twój ojciec.
Podziękowała wzruszona i uścisnęła mu
rękę.
- Podejrzewam, że przez jakiś czas
niewiele będzie się u nas działo.
Filmowcy też już się zwinęli -dodał z
żalem. - Cóż, wpadnij do mnie przed
samym wyjazdem.
Rzeczywiście, z miasteczka zniknęły
samochody i przyczepy, scenografia i
lampy. Friendly powróciło do swojego
sennego rytmu, jak gdyby ostatnie
tygodnie w ogóle się nie zdarzyły. Tory
chciała przejść na drugą stronę ulicy,
gdy nagłe zatrzymał się przy niej
samochód. Osłoniła oczy przed słońcem
i zobaczyła, że wysiada z niego Tod.
- Pani szeryf, szukałem pani!
- Stało się coś złego?
- Nie. - Uśmiechnął się promiennie. -
Same dobre rzeczy, chciałem, żeby pani
o tym wiedziała. Mój tata… dużo
rozmawialiśmy i w końcu pojechaliśmy
do tych ludzi, których numer nam pani
dała.
- I jak było?
- Jedziemy na następne spotkanie. I
mama też.
- Bardzo się cieszę. - Lekko pogłaskała
jego policzek. Podniósł na nią szeroko
otwarte oczy.
- On… naprawdę mnie kocha. Nigdy o
tym nie wiedziałem. A moja mama
pytała, czy nie odwiedziłaby nas pani
kiedyś. Chce pani podziękować.
- Zobaczymy. - Milczała chwilę. -
Niedługo wyjeżdżam. Za parę
dni.
Mina mu zrzedła.
- Na zawsze?
- Tu mieszka moja matka, tu leży mój
ojciec. Będę czasem wracała z wizytą.
- Ale nie na zawsze?
- Nie. Nie na zawsze - powtórzyła
łagodnie. Tod opuścił wzrok.
- Wiedziałem, że kiedyś stąd
wyjedziesz, Tory. Wiem, że strasznie się
wygłupiłem, ale…
- Nie wygłupiłeś się. To, co mi
powiedziałeś, wiele dla mnie znaczy.
- Ja wciąż cię kocham, tylko nie bądź na
mnie zła.
- Och. - Tory objęła go mocno, czując,
że łzy kręcą jej się w oczach. - Będę za
tobą tęskniła jak wariatka. Pomyślisz, że
jestem głupia, jeśli powiem, że
chciałabym teraz mieć czternaście lat?
Uśmiechnął się, podbudowany.
- Gdybyś miała czternaście lat,
pocałowałbym cię na pożegnanie.
Tory zaśmiała się i leciutko ucałowała
go w usta.
- No, zmykaj stąd. Szeryf nie może
płakać na środku ulicy, bo straci
autorytet.
- A będziesz do mnie pisała?
- Tak, tak. Obiecuję.
Odprowadziła go spojrzeniem i
poważniejąc, skierowała się w stronę
biura. Gdy była o metr od drzwi,
wychynął zza nich Merle.
- Cześć - powiedział z głupią miną,
zerkając to na nią, to na coś za
drzwiami.
- Cześć. Awansowało się, co?
- Tory, jest sprawa… Hę?
- Jesteś niebywale wymowny - zaśmiała
się. -Złożyłam rezygnację. Do wyborów
to ty będziesz szeryfem.
- Rezygnację? - powtórzył, patrząc na
nią zbaraniałym wzrokiem. - Ale, ale…
Jak to?
- Muszę wracać do mojej praktyki.
Merle wziął ją za rękę i spojrzał jej w
oczy.
- Tory, coś cię martwi?
- Po prostu się wzruszyłam. Przed
chwilą rozmawiałam z Todem.
- Pewnie już wiesz, że filmowcy
wyjechali - powiedział ostrożnie.
- Tak, wiem. - Nagle złagodniała. -
Podejrzewam, że niełatwo było ci się
pożegnać z Marlie.
- Będzie mi jej trochę brakowało -
przyznał spokojnie. - Świetnie się razem
bawiliśmy.
- Bałam się, że się w niej zakochasz.
- Ja? - Zaniósł się gromkim śmiechem. -
Kurczę blade, jeszcze do tego nie
dojrzałem.
- Czasami to nie jest kwestia dojrzałości
- mruknęła Tory. - Cóż, skoro nie
wypłakujesz oczu nad kuflem piwa, to
może zrobimy odprawę? Chcę być w
Albuquerque przed końcem tego
tygodnia.
- Aha, jasne, tylko muszę na chwilę
podejść do hotelu -oznajmił. - Zaraz
wracam.
Popatrzyła za nim zirytowana i
postanowi ła spakować swoje rzeczy.
Weszła do biura i oniemiała.
Przy biurku siedział Phil Kincaid i
niedbale oglądał jej pistolet.
- Pani szeryf - odezwał się kurtuazyjnym
tonem.
- Phil. - Z trudem wydobyła głos. - Co ty
tu robisz?
Oparł stopy na blacie biurka.
- Czegoś zapomniałem. A ty, jak widzę,
zapomniałaś rozładować
broń.
Nawet na nią nie spojrzała.
- Byłam pewna, że wyjechałeś przed
wieloma godzinami.
- Tak? I miałaś rację, ale wróciłem.
Cudem zdobyła się na uśmiech.
- To o czym zapomniałeś? Wskazał lufą
bliższą celę.
- Jestem ci coś winien - odparł. Tory nie
była zbyt rozbawiona.
- Powiedzmy, że jesteśmy kwita.
- Nic z tego - rzekł uprzejmym tonem. -
Obróć się, szeryfie.
- Słuchaj, Phil… - zaczęła rozdrażniona
i nieszczęśliwa.
- Marsz do celi.
- Oszalałeś. Chcesz zrobić komuś
krzywdę?
- Mam ci coś do powiedzenia, ale tam.
Marsz do celi.
Oparła dłonie na biodrach.
- Uważaj, Kincaid. Wciąż jestem
szeryfem. Za napaść na przedstawiciela
władzy grozi ci…
- Bądźże cicho i właź do tej celi -
rozkazał.
- Najlepiej weź ten pistolet i wsadź go
sobie… -Urwała, gdy chwycił ją za
ramię i wciągnął do celi, potem wszedł
za nią i zatrzasnął drzwi.
- Ty idioto! - Bezsilnie potrząsnęła
solidną metalową kratą. -I jak my się
teraz stąd wydostaniemy, do cholery?
Phil wyciągnął się na pryczy i
opuszczając broń, podparł głowę
łokciem, zadowolony, że blef mu się
udał.
- Mnie tu całkiem dobrze.
- O co ci chodzi, Kincaid? Powinieneś
być w drodze do Los Angeles, a nie
grozić mi bronią jak zwykły oprych…
- A ja się cieszyłem, że robię to z taką
finezją -westchnął obłudnie. -
Oczywiście wolałbym mieć bardziej
stylową spluwę.
Może taką z rękojeścią z macicy
perłowej.
- Musisz się zachowywać jak ostatni
głupek?
- Widocznie muszę.
- Posiedzisz tu sobie długie miesiące, a
jak się uda, to i całe lata, niech tylko
stąd wyjdę.
- To na nic - zauważył pogodnie, gdy
znowu potrząsnęła kratami. - Ja
dzwoniłem nimi jak wariat i nic nie
wskórałem.
Udając, że go nie słyszy, podeszła do
okna - na ulicy nie było żywej duszy.
Zapomniała o dumie i zaczęła wzywać
pomocy. No
pięknie, pomyślała zasępiona. Pani
szeryf błaga, żeby wypuścić ją z własnej
celi.
- No dobra, Kincaid - wycedziła. - Wal
prosto z mostu. Po co wróciłeś i po
jakiego czorta nas tu zatrzasnąłeś?
Ostrożnie ułożył broń na skraju pryczy.
- Wróciłem - odparł innym tonem -
ponieważ znalazłem się w sytuacji nie
do zniesienia.
- Och - odezwała się niepewnie,
gratulując sobie błyskotliwej
odpowiedzi.
- „Och”? - Phil zerwał się na równe
nogi. - Tylko tyle masz mi do
powiedzenia? Byłem już trzydzieści
kilometrów stąd i powtarzałem sobie, że
to koniec. Ty chciałaś przelotnego
romansu, ja też. Żadnych komplikacji.
Było nam ze sobą dobrze, ale się
skończyło.
- Owszem, tak się umawialiśmy -
przyznała cicho.
- Do diabła z tym, jak się umawialiśmy!
- Chwycił ją za ramiona
i gniewnie nią potrząsnął. - Wszystko się
skomplikowało. Bardziej już nie mogło.
Puścił ją i zaczął chodzić od ściany do
ściany.
- Ujechałem trzydzieści kilometrów, ale
nie dałem rady. Jeszcze wczoraj
wierzyłem, że tak będzie najlepiej, ty
ruszysz w swoją stronę, ja w swoją.
Zachowamy piękne wspomnienia.
Psiakrew, kobieto, mnie wspomnienia
nie wystarczą. Chcę więcej. Wiem, że
właśnie tego chciałaś uniknąć, ja zresztą
też, przynajmniej tak wtedy myślałem,
ale ja już nic nie wiem. Może to się
stało, kiedy zobaczyłem cię po raz
pierwszy. Może tamtego dnia na
cmentarzu. Może wtedy nad jeziorem,
sam nie wiem. Ale wiem, że cię kocham.
I nie mogę cię zostawić. Próbowałem,
ale po prostu nie jestem w stanie.
Tory westchnęła i oparła głowę o kraty.
Jeszcze do niej nie docierało, że
naprawdę to powiedział.
- Wiem, że masz swoje życie w
Albuquerque -mówił Phil, tracąc
nadzieję. - Wiem, że kariera jest dla
ciebie ważna. Ale nie każę ci wybierać.
Wszystko można jakoś pogodzić, jeśli
tylko naprawdę się czegoś chce. To ja
złamałem zasady, więc oto co
proponuję. Przeniosę się do
Albuquerque. Ale nie przestanę robić
filmów.
- A studio…?
- Kupię samolot i jakoś to będzie. Wielu
reżyserów tak robi.
- Samolot. - Zaśmiała się cichutko. -
Samolot.
- Tak, do cholery. Samolot -powtórzył
niepewnie, a potem dodał defensywnym
tonem: - Nie chciałaś, żebym wyjeżdżał.
Płakałaś, przecież widzę.
Odwróciła się w jego stronę, już nieco
spokojniejsza.
- To prawda. Płakałam. Nie chciałam,
żebyś wyjechał. Ale sądziłam, że tak
będzie dla nas najlepiej.
- Czemu?
- Niełatwo będzie pogodzić twoją pracę
z moją i z dbaniem o związek.
- O małżeństwo - poprawił. - Chcę
wszystkiego, ślubu, dzieci. Chcę mieć z
tobą dzieci, Tory. Kocham cię. -
Potrząsnął nią znowu. -Muszę wiedzieć,
co do mnie czujesz.
Przez moment patrzyła mu prosto w
oczy. Naprawdę ją kocha? Tak,
pomyślała i serce się w niej
rozśpiewało. Wątpliwości nagle się
rozwiały.
- Ja jestem w takiej sytuacji, odkąd
Merle cię tu przyholował -powiedziała
cicho.
- Jesteś pewna?
- Że cię kocham? - Na jej ustach pojawił
się cień uśmiechu. -Wiem na pewno, że
kiedy wyjechałeś, myślałam, że umrę. Że
pozwoliłam ci odjechać tylko dlatego,
że byłam równie głupia jak ty.
- Głupia? - Chwycił ją za włosy i
przyciągnął do siebie.
- On ma swoje życie. Umówiliśmy się,
że nie będziemy sobie tego utrudniać.
Znienawidziłby mnie, gdybym błagała,
żeby został. -Uśmiechnęła się weselej. -
Brzmi znajomo?
- Tylko zamiast „on” trzeba by wstawić
„ona” -przyznał, biorąc ją w ramiona. -
Och, Tory, ostatnia noc była taka
cudowna… i taka straszna.
- Wiem: bo ostatnia. Ale od pewnego
czasu noszę się z pewnym pomysłem -
wyszeptała.
- Jakim?
- Och, czy nie przeprowadzić się na
wybrzeże. Phil ujął jej twarz w obie
dłonie.
- Nie musisz tego robić. Mówiłem ci, że
mogę…
- Kupić samolot - dokończyła ze
śmiechem. - Jestem pewna, że cię na to
stać. Ale ostatnio coraz częściej myślę o
przeprowadzce. Czemu nie do
Kalifornii?
- Później coś ustalimy.
- Później - przytaknęła, zamykając oczy i
czekając na pocałunek.
- Tory. - Spojrzał na nią poważnie. -
Wyjdziesz za mnie?
Udała, że się zastanawia.
- Może to i dobry pomysł, skoro mamy
mieć te dzieci.
- Kiedy?
- Z reguły trwa to dziewięć miesięcy -
odrzekła roześmiana.
- Mówię o ślubie!
- Cóż, jak już odsiedzisz cały wyrok…
Czyli za jakieś trzy miesiące.
- Wyrok?
- Nielegalne posiadanie broni palnej,
napaść na sędziego, oddawanie się
czynom lubieżnym na terenie aresztu… -
Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się
jak samo słońce. - Uwzględniając
możliwość warunkowego zwolnienia w
nagrodę za dobre zachowanie, wyjdziesz
z więzienia, zanim się obejrzysz.
Pamiętaj, to ja jestem szeryfem, Kincaid.
- O nie! - Zerwał jej z piersi odznakę i
wyrzucił ją za zakratowane okno. - I kto
ci teraz uwierzy?