James Patterson
MAXIMUM RIDE
EKSPERYMENT „ANIOŁ”
OSTRZEŻENIE
Jeśli odważysz się to przeczytać, weźmiesz udział
w Eksperymencie. Wiem, że brzmi to trochę
tajemniczo, ale na razie mogę powiedzieć tylko tyle.
Max
PROLOG
Gratulacje. Skoro to czytasz, zrobiłeś wielki krok ku temu, by przeżyć do swoich
następnych urodzin. Tak, ty, który stoisz i kartkujesz tę książkę. Nie odkładaj jej.
Mówię śmiertelnie poważnie – być może od tego zależy twoje życie.
To jest moja historia, historia mojej rodziny, ale równie dobrze może stać się
twoją. Wierz mi tkwimy w tym wszyscy.
Pierwszy raz to robię, więc zacznę od razu, a ty staraj się nadążyć.
No dobrze. Jestem Max. Mam czternaście lat. Mieszkam z rodziną, czyli
pięciorgiem dzieci nie spokrewnionych ze mną , ale to i tak moja rodzina.
Jesteśmy … powiedzmy, że wyjątkowi. Nie odwaliło mi na własny temat, ale
gwarantuję, że nigdy nie spotkałeś nikogo takiego jak my.
Zasadniczo jesteśmy w porządku, fajni, niegłupi – ale w każdym razie
nieprzeciętni. Cała szóstka – ja, Kieł, Iggy, Kuks, Gazownik i Angela – zostaliśmy
stworzeni przez tak pokręconych, chorych „naukowców”, że sobie nie wyobrażasz.
Stworzyli nas w ramach eksperymentu. Eksperymentu, w wyniku którego jesteśmy
ludźmi tylko w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach. Te dwa pozostałe robią
różnicę, uwierzcie mi.
Wychowaliśmy się w laboratorium – więzieniu, które nazywano Szkołą. W
klatkach, jak króliki doświadczalne. Cud, że w ogóle umiemy myśleć i mówić. Ale
umiemy – nawet, ale dużo więcej.
W Szkole był jeszcze jeden eksperyment, który przetrwał wiek niemowlęcy. Pół
ludzie, pół wilki, w sumie drapieżniki. Nazywają ich Likwidatorami. Są twardzi,
inteligentni i trudni do opanowania. Wyglądają jak ludzie, ale kiedy zechcą, mogą
się przekształcić w wilkołaki, z futrem, kłami i pazurami. W Szkole służą jako
strażnicy, policjanci i … kaci.
Dla nich jesteśmy szóstką ruchomych celów – zwierzyną łowną, na tyle
inteligentną, że fajnie się ją tropi. Mają jeden zasadniczy cel: powyrywać nam
tchawice. I drugi: żeby świat się o nas nie dowiedział.
Ale na razie jakoś sobie radzę. I ostrzegam cię.
Ta historia mogłaby opowiadać o tobie – albo o twoich dzieciach. Jak nie dziś, to
wkrótce. A więc bardzo, bardzo proszę, potraktuj ją serio. Opowiadając ci ją,
ryzykuje wszystko, co się dla mnie liczy – ale musisz się o tym dowiedzieć.
Czytaj dalej – nie pozwól, by ktoś ci przerwał.
Max. I moja rodzina: Kieł, Iggy, Kuks, Gazownik i Angela.
Witaj w naszym koszmarze.
Część Pierwsza
SPŁOSZONE
STADO
1
W spoglądaniu śmierci w oczy najśmieszniejsze jest to, że człowiek błyskawicznie
zyskuje właściwą perspektywę. Jak na przykład w tej chwili.
Biegnij! No biegnij! Przecież możesz.
Zachłysnęłam się powietrzem. Mój mózg działał na przyśpieszonych obrotach. To
była walka o życie. Myślałam tylko o ucieczce. Nie liczyło się nic więcej.
Jeżynowe chaszcze poszarpią mi ręce na strzępy?
Iiiii tam.
Bosymi stopami trafiam na każdy ostry kamień, korzeń, patyk w okolicy? Nie ma
sprawy.
Płuca mi płoną z braku powietrza? Dam radę.
Dopóki dzieli mnie jak największa odległość od Likwidatorów.
Tak jest. Likwidatorzy. Mutanty: pół ludzie, pół wilki, zwykle uzbrojeni, zawsze
spragnieni krwi. W tej chwili ścigają właśnie mnie. Rozumiecie? I od razu wiadomo,
co jest w życiu ważne.
Biegnij. Jesteś od nich szybsza. Potrafisz prześcignąć każdego.
Jeszcze nigdy tak się nie oddaliłam od Szkoły. Kompletnie się zgubiłam. Ale
biegłam, przedzierałam się przez zarośla, przeszywałam wzrokiem półmrok.
Prześcigną ich. Znajdę polankę na tyle dużą, żeby...
O, nie. O, nie. Wśród drzew rozległo się upiorne ujadanie ogarów, które schwyciły
trop. Zrobiło mi się słabo. Mogę prześcignąć człowieka – jak my wszyscy, nawet
Angela, która ma dopiero sześć lat. Ale żadne z nas nie ucieknie dużemu psu.
A podobno pies to najlepszy przyjaciel człowieka.
Było coraz bliżej. Między drzewami przede mną majaczyło coś jasnego – polana?
Oby, oby...
Wpadłam spomiędzy drzew, zdyszana, z cienką warstwą zimnego potu na
skórze.
Tak!
Nie! O, nie!
Wyhamowałam z poślizgiem – machając rękami, zaryłam stopami w skalistą
ziemię.
To nie była polana. Przede mną znajdowało się urwisko, stroma kamienna ściana,
a za jej krawędzią – kilkudziesięciometrowa przepaść bez dna.
W lesie za plecami miałam krwiożercze psy i psychopatycznych uzbrojonych
Likwidatorów.
Obie opcje były do bani.
Psy skomlały z podniecenia. Znalazły zwierzynę, mianowicie mnie.
Spojrzałam w przepaść.
W sumie nie miałam wyboru. Na moim miejscu też byście to zrobili.
Zamknęłam oczy, wyciągnęłam ręce... i runęłam w dół.
Likwidatorzy wrzeszczeli, wściekli jak nie wiem, psy ujadały histerycznie , a
potem słyszałam tylko świst powietrza.
Przez sekundę zrobiło mi się cholernie błogo. Uśmiechnęłam się.
Potem nabrałam powietrza i rozłożyłam skrzydła najszybciej i najmocniej, jak się
dało.
Czterometrowe, jasnobrązowe w białe smugi i brązowe plamy jak piegi, trafiły na
prąd powietrzny i nagle gwałtownie szarpnęło mnie do góry, jakby otworzył się nade
mną spadochron. Aaa!
Zapamiętaj: żadnych gwałtownych ruchów przy otwieraniu.
Skrzywiłam się, z całej siły poruszyłam skrzydłami w dół, w górę, znów w dół.
Ale czad, frunęłam – tak jak we śnie.
Tonące w mroku dno przepaści oddaliło się. Ze śmiechem śmignęłam w górę,
czując opór mięśni, wiatr świszczący w lotkach, podmuch osuszający pot na twarzy.
Wznosiłam się ponad krawędź przepaści, nad ogłupiałe psy i wściekłych
Likwidatorów.
Jeden – z włochatym pyskiem i ociekającymi krwią kłami – wycelował we mnie
broń. Na mojej podartej nocnej koszuli pojawiło się czerwone światełko. Nie dzisiaj,
leszczu, pomyślałam i ostro skręciłam na zachód , żeby słońce raziło go w te
oszalałe z nienawiści ślepia.
Dziś nie umrę.
2
Usiadłam gwałtownie na łóżku , zdyszana, trzymając się za serce.
Mimo woli spojrzałam na koszulę. Zero laserowych światełek. Zero dziur po
kulach. Padłam na pościel, osłabła z ulgi.
Boże, jak ja nienawidzę tego snu. Zawsze taki sam: uciekam za Szkoły ,
Likwidatorzy i psy mnie ścigają, spadam z urwiska i nagle szszu, skrzydła, lot,
ucieczka. Zawsze budzę się na sekundę przed śmiercią.
Zapamiętaj: pogadaj z podświadomością na temat lepszych snów.
Było lodowato, ale jakoś się wygrzebałam z ciepłego łóżeczka. Włożyłam czysty
dres – cud, Kuks zrobiła wczoraj pranie.
Reszta spała: miałam dla siebie parę minut ciszy i spokoju, żeby przygotować się
do ataku na nowy dzień.
Po drodze do kuchni zerknęłam przez okno w korytarzu. Poranne słońce
wyglądało zza gór, pogodne niebo, głębokie cienie, ani żywej duszy.
Znajdowaliśmy się wysoko w górach, bezpieczni. Tylko ja i moja rodzina.
Nasz dom był zbudowany w kształcie stojącej grzbietem do góry litery E.
Poprzeczki E wspierały się na palach, wysoko nad stromym kanionem, więc kiedy
wyjrzałam przez okno, miałam wrażenie, że unoszę się w powietrzu. W skali
fajności od jednego do dziesięciu ten dom leciutko osiągał piętnaście.
Tu moja rodzina i ja możemy być sobą. Tu możemy żyć swobodnie. Dosłownie na
swobodzie, znaczy nie w klatkach.
Długa historia. Później opowiem.
I oczywiście najlepsze: tu nie ma dorosłych. Kiedy się tutaj przenieśliśmy, Jed
Batchelder dbał o nas jak ojciec. Uratował naszą szóstkę. Żadne z nas nie ma
rodziców, ale Jed wspaniale ich zastępował.
Dwa lata temu zniknął. Wiem, że nie żyje, wszyscy wiemy, ale o tym nie
rozmawiamy. Od tej pory jesteśmy zdani na siebie.
Jasne, że nikt nam nie rozkazuje, co mamy robić, co jeść, kiedy iść spać. Znaczy
oprócz mnie. Ja jestem najstarsza, więc staram się , jak mogę, żeby ten interes się
nie rozleciał. Robota jest ciężka i niewdzięczna, ale ktoś ją musi wykonywać.
Nie chodzimy też do szkoły, więc dzięki Bogu za Internet, bo inaczej bylibyśmy
durni, że matko. Ale nie mamy szkoły, nie chodzimy do lekarza, do naszych drzwi
nie puka opieka społeczna. Proste: dopóki nikt o nas nie wie, żyjemy.
Właśnie rozglądam się po kuchni za czymś do jedzenia, kiedy usłyszałam
człapanie.
−
Cześć, Max.
3
Cześć, Gazik – powiedziałam do zaspanego ośmiolatka, który ciężko klapnął na
krzesło przy stole.
Pogłaskałam go po plecach i cmoknęłam w głowę. Od małego jest dla nas
Gazownikiem. Co mogę powiedzieć? Dzieciak ma jakąś usterkę w układzie
trawiennym. Dobra rada: trzymajcie się od zawietrznej.
Gazownik łypnął na mnie fantastycznie niebieskimi ślepkami, okrągłymi i ufnymi.
−
Co na śniadanie? - spytał, prostując się.
Delikatne jasne włosy układały mu się w wicherki na głowie. Dzięki temu wyglądał
jak pisklak.
−
Eee... niespodzianka – wykazałam się pomysłem, bo nie miałam pojęcia, co
jest w domu.
−
Naleję soku – podskoczył Gazownik.
Serce mi stopniało. Słodki, przesłodki dzieciak, podobnie jak jego siostrzyczka.
Tylko on i sześcioletnia Angela są ze sobą spokrewnieni, ale i tak wszyscy jesteśmy
jedną rodziną.
Iggy, wysoki i blady, przywlókł się do kuchni. Z zamkniętymi oczami padł na naszą
sponiewieraną sofę, trafiając bezbłędnie. Jego ślepota przeszkadzała nam tylko
wtedy, Kiedy ktoś z nas o niej zapomni i przestawi jakiś mebel lub coś w tym
rodzaju.
−
Cześć, Ig, słoneczko ty moje – powiedziałam
−
Weź się ugryź – wymamrotał przez sen.
−
Proszę bardzo. Przepadnie ci śniadanie.
Zajrzałam naiwnie do lodówki – może odwiedziła nas spożywcza wróżka –
i poczułam ciarki na plecach. Szybko wyprostowałam się i obejrzałam.
−
Przestań, dobra?
Kieł zawsze zjawiał się tak bezszelestnie, nie wiadomo skąd, jak żywy cień.
Przyjrzał mi się spokojnie, ubrany, czujny, z długimi ciemnymi włosami
spływającymi na plecy. Był ode mnie cztery miesiące młodszy, ale już przewyższał
mnie o dziesięć centymetrów.
−
Co mam przestać? - spytał spokojnie. - Oddychać?
Przewróciłam oczami.
−
Już ty wiesz co.
Iggy podniósł się ze stęknięciem.
−
Zrobię jajka – oznajmił.
Pewnie gdybym miała w sobie więcej z fembota, byłabym zła, że ślepy, młodszy
ode mnie o pół roku smarkacz gotuje lepiej niż ode mnie.
Ale nie mam. A więc nie byłam zła.
Rozejrzałam się po kuchni. Śniadanie przygotowywało się aż miło.
−
Kieł, nakryj do stołu. Pójdę po Kuks i Angelę.
Dziewczynki zajmowały najmniejszą sypialnię. Otworzyłam drzwi; jedenastoletnia
Kuks spała, okręcona kołdrą. Z zamkniętymi ustami jest nierozpoznawalna,
pomyślałam wrednie. Kiedy nie śpi, nazywamy ją Radiostacja Kuks – bo nadaje
non stop, bez chwili przerwy.
−
Cześć, skarbie, wstajemy – powiedziałam łagodnie potrząsając ją za ramię. -
Śniadanie za dziesięć minut.
Kuks zamrugała, z trudem skupiając na mnie spojrzenie brązowych oczy.
−
Sssso...?- Wymamrotała.
−
Nowy dzionek – obwieściłam. -Wstawaj i do boje.
Kuks z jękiem dźwignęła się do pokręconej, ale zasadniczo wyprostowanej
pozycji.
Kąt po drugiej stronie pokoju oddzielała cienka zasłona. Angela zawsze lubiła
małe, przytulne zakątki. Jej łóżeczko wyglądało jak gniazdko. - pełne pluszaków ,
książek, prawie wszystkich jej ubrań. Z uśmiechem rozsunęłam kotary.
−
Hej, Już się ubrałaś? - spytałam, obejmując ją.
−
Cześć, Max – powiedziała Angela, wyciągając jasne kędziorki zza kołnierza. -
Możesz mi zapiąć?
−
Jasne. - Odwróciłam ją i zaczęłam zapinać guziki.
Nigdy nie mówiłam tego innym, ale po prostu kocham, kocham, kocham Angelę.
Może dlatego , że właściwie zajmuje się nią, od kiedy była niemowlęciem. A może
dlatego, że jest niewiarygodnie słodka i pełna miłości.
−
A może dlatego, że jestem twoją małą córeczką – odezwała się Angela ,
zerkając na mnie prze ramię. - Ale nie martw się, nikomu nie powiem. Poza
tym ja też ciebie kocham najbardziej.
Zarzuciła mi na szyję chude ramionka i cmoknęła mnie w policzek trochę lepkimi
ustami. Przytuliłam ją mocno. No tak – to jej kolejna wyjątkowa cecha. Angela czyta
w myślach.
4
Chcę dziś zbierać poziomki – oznajmiła Angela zdecydowanie, nabierając na
widelec jajecznicę.
−
Już dojrzały.
−
To dobrze, bo ja też – ucieszył się Gazownik.
I jednocześnie przytrafił mu się kolejny wypadek, co go rozbawiło.
−
Rany, Gazik – powiedziałam karcąco.
−
Atak gazowy! - wyrzęził Iggy, chwytając się za gardło i udając, że się dusi.
−
Już skończyłem – oznajmił Kieł, szybko wstał i zaniósł talerz do zlewu.
−
Przepraszam – pokajał się rutynowo Gazownik, ale jadł dalej.
−
Masz rację, Angela – odezwała się Kuks. - Świeże powietrze wszystkim nam
dobrze zrobi. Ja też pójdę.
−
Wszyscy pójdziemy – zdecydowałam.
Na dworze było cudownie, jasno i słonecznie, pierwsze prawdziwe majowe
uprawy. Wzięliśmy ze sobą wiaderka i koszyki, a Angela zaprowadziła na wielką
polanę pełną poziomek.
Chwyciła mnie za rękę.
−
Jeśli zrobisz ciasto, upiekę babeczki z poziomkami – oznajmiła radośnie.
−
Aha, chciałbym zobaczyć, jak Max robi ciasto – usłyszałam głos Iggy'ego.- Ja
zrobię.
Podskoczyłam jak ukłuta.
−
Wielkie dzięki! - warknęłam. - Dobra, może nie jestem genialną kucharką,
ale jak ci skopię tyłek, to długo nie zapomnisz!
Iggy roześmiał się i gwałtownie zamachał rękami.
Kuks zdusiła chichot, nawet Kieł się uśmiechnął, a Gazownik wyglądał... jak kot.
Który zeżarł kanarka.
−
To byłeś ty? - spytałam go.
Wyszczerzył zęby i wzruszył ramionami, bardzo się starając nie wyglądać na zbyt
dumnego. Gazownik miał jakieś trzy latka, kiedy zorientowałam się, że potrafi
dokładnie naśladować wszystkie dźwięki i głosy. Nawet nie wiem, ile razy Iggy i Kieł
omal się nie pobili o to, co Gazik powiedział ich głosami. Niebezpieczny talent, a
Gazownik posługuje się nim bez skrupułów.
Po prostu, kolejny dziwny dat – większość z nas jakiś ma. I cokolwiek to jest,
życie z takim darem jest ciekawsze.
Angela stanęła jak wryta i krzyknęła.
Spojrzałam na nią zaskoczona, a sekundę później z nieba spuścili się jak pająki
ludzie z wilczymi pyskami i ogromnymi kłami, o czerwonych, płonących oczach.
Likwidatorzy! I tym razem to nie był sen.
5
Nie było czasu się zastanawiać. Jed nauczył nas tego, żeby wówczas tylko
działać. Rzuciłam się na Likwidatora, podskoczyłam i z obrotu kopnęłam jego
pękatą klatkę piersiową. Powietrze z niego uszła – ufff – i rozszedł się straszny
smród, jakby szambo rozlała się i upadł.
Potem wszystko potoczyło się jak w filmie – sceny jedna za drugą, aż nie do
wiary. Walnęłam jeszcze raz, potem jakiś Likwidator zdzielił mnie pięścią tak
mocno, że głowa mi odskoczyła, a z ust bluznęła krew. Kątem oka zobaczyłam Kła
broniącego się przed innym Likwidatorem. A potem rzucili się na niego dwaj
następni i upadł pod ciosami pazurzastych łap.
Iggy jeszcze stał, ale jedno oko tak mu spuchło, że nie mógł go otworzyć.
Pozbierałam się z ziemi, odrętwiała z szoku, i zobaczyłam nieprzytomnego
Gazownika leżącego twarzą do ziem.
Skoczyłam do niego, ale Likwidatorzy znowu mnie zaatakowali. Dwaj wykręcili mi
ręce na plecach. Trzeci pochylił się – czerwone oczy błyszczały mu dziko, twarz
całkowicie przekształciła się w pysk. Zamachnął się i zdzielił mnie pięścią w brzuch.
Przeszył mnie niewiarygodny ból. Zgięłam się wpół i padłam na ziemię jak kłoda.
Resztką świadomości zarejestrowałam krzyk Angeli i płacz Kuks.
Wstawaj, powiedziałam sobie, usiłując zaczerpnąć powietrza. Wstawaj!
Jesteśmy odmieńcami, mutantami, o wiele, wiele silniejszymi niż normalni dorośli
ludzie. Ale Likwidatorzy nie są normalnymi dorosłymi ludźmi i mieli przewagę
liczebną. Mogli nas zjeść na śniadanie. Z wysiłkiem dźwignęłam się na kolana,
usiłując nie puścić pawia.
Wstałam z żądzą mordu w oczach, gotowa zabijać. Dwóch Likwidatorów trzymało
Kuks za ręce i nogi. Rozhuśtali ją i puścili; uderzyła głową w drzewo. Usłyszałam jej
zduszony, bolesny krzyk; skuliła się wśród sosnowych igieł.
Z ochrypłem, bulgoczącym krwią wrzaskiem rzuciłam się na Likwidatora i
walnęłam go obiema rękami w kudłate uszy. Bębenki mu pękły, zawył, upadł na
kolana.
−
Max! - pisnęła z przerażeniem Angela.
Odwróciłam się. Likwidator trzymał ja za ramiona.
Puściłam się pędem, przeskoczyłam Iggy'ego, który leżał nieprzytomny. Dwaj
Likwidatorzy dopadli mnie, przewrócili, jeden wgniótł mi w pierś ciężki kolano. Z
trudem oddychając, próbowałam się wyrwać, ale on mocno uderzył mnie w twarz i
rozdarł mi policzek zakrzywionymi pazurami.
Zakręciło mi się w głowie i osunęłam się na ziemię. Tamci dwaj mnie przygnietli i
z niewypowiedzianym przerażeniem ujrzałam, jak trzej inni wpychają Angelę, moje
maleństwo, do brudnego worka. Krzyczała i płakała, a jeden ją uderzył.
Szarpałam się gorączkowo, usiłując krzyczeć, ale zdołałam wydać z siebie tylko
zachrypły, zdławiony szloch.
−
Puszczaj, ty głupi, obleśny... - wyrzęziłam i znowu mnie przygnietli.
Jeden pochylił się nade mną z ohydnym uśmiechem.
−
Max – powiedział. Żołądek mi się ścisnął; czy ja go znam?
−
Miło cię znowu spotkać – dodał, jakbyśmy się sobie gawędzili. - Wyglądasz
jak szmata. Zawsze strasznie zadzierałaś nosa, więc bardzo mnie to cieszy.
−
Kim jesteś? - wydyszałam.
Gdzieś w samym środku mojego jestestwa poczułam lodowate zimno.
Likwidator wyszczerzył długie kły. Ledwie mieściły mu się w ustach.
−
Nie poznajesz mnie? Chyba trochę wyrosłem.
Nagle zrozumiałam i oczy prawie wyszły mi z głowy.
−
Ari – szepnęłam, a on roześmiał się jak szalony.
Potem wstał. Zobaczyłam jeszcze zbliżający się do mnie wielki, czarny bucior,
kopniak odwrócił mi głowę na bok i zapadła ciemność.
W ostatniej chwili zdążyłam się zdziwić: Ari był synem Jeda. Zrobili z niego
Likwidatora. Miał siedem lat.
6
-Max? - głosik Gazownika był bardzo dziecinny, bardzo wystraszony.
Usłyszałam okropny, chrapliwy jęk, a potem dotarło do mnie, że wyrwał się z
mojego gardła.
Gazownik i Kieł pochylali się nade mną i patrzyli z niepokojem. Sami mieli
posiniaczone, zakrwawione twarze.
−
Jestem cała – wychrypiałam, choć wcale nie miałam tej pewności. Wróciły do
mnie wspomnienie i usiłowałam się podnieść. - Gdzie Angela?
Kieł nie patrzył mi w oczy.
−
Zabrali ją.
Omal znowu nie zemdlałam. Przypomniało mi się, jak w wieku dziewięciu lat
wyglądałam przez zakratowane okno laboratorium, patrząc w półmroku na
Likwidatorów. Jeden biały fartuch wypuścił na teren Szkoły szympansy i poszczuł
na nie nowo zrobionych Likwidatorów. Chodziło o naukę polowania.
Ciągle słyszę te przerażone i bolesne krzyki małp.
I właśnie oni mają Angelę.
Ogarnęła mnie wściekłość – dlaczego nie wzięli mnie? Po co im kruche dziecko?
Może ja miałabym szansę...
Może.
Wstałam rozdygotana. W głowie mi się kręciło i musiałam się oprzeć na ramieniu
Kła, rozdrażniona swoją słabością.
−
Musimy ją odbić – powiedziałam gwałtownie, usiłując nie upaść. - Musimy ją
odbić zanim... - Przed oczami mignęły mi straszne sceny; Angela ścigana,
kaleczona, zabijana. Przełknęłam ślinę i wyłączyłam te obrazy. - Dobra,
weźcie się w garść. Gotowi do pościgu?
Przyjrzałam się całej czwórce. Wyglądali, jakby wpadli do szatkownicy.
−
Tak – potwierdziła Kuks ze łzami w oczach.
−
Ja też – dodał Iggy, niewyraźnie, zapewne z powodu pękniętej wargi.
Gazownik skinął poważnie głową.
Straszne, ale na chwilę w oczach stanęły mi gorące łzy. Otarłam je i skupiłam się
na wściekłości, żeby nie rozpaść się na kawałki.
Iggy lekko przechylił głowę. To był dla mnie znak, żeby nadstawić ucha. Wtedy i ja
to usłyszałam: cichy warkot silnika.
−
Tam! - rzucił Iggy, wskazując palcem.
Ruszyliśmy w piątkę – sztywno, niezdarnie - w stronę, skąd dochodził dźwięk. Po
stu metrach przedzierania się przez las dotarliśmy do urwiska nad starą,
nieużywaną szosą – ze trzydzieści metrów w dole.
I zobaczyłam to: czarna terenówka, zakurzona i ubłocona, podskakiwała na bitej
drodze. Serce mi załomotało. Od razu, bez pudła, wiedziałam, że w środku jest
moje maleństwo, moja Angela. Wieźli ją tam, gdzie śmierć wydaje się
błogosławieństwem.
Po moim trupie.
−
Za nią! - krzyknęłam, po czym cofnęłam się o jakieś dziesięć kroków
-pozostali ustąpili mi drogi – wzięłam rozbieg, popędziłam na skraj przepaści
i zwyczajnie skoczyłam w powietrze.
Zaczęłam spadać.
Rozłożyłam skrzydła – szybko – chwytając powietrzny prąd.
I pofrunęłam.
7
Jak widać, moje senne koszmary są nie do odróżnienia od prawdziwego życia.
Naprawdę mieszkaliśmy w śmierdzącej wylęgarni zła zwanej Szkołą. Stworzyli nas
naukowcy, „fartuchy”, którzy wszczepili nam do ludzkiego genomu ptasie DNA. Jed
był kiedyś fartuchem, ale zrobiło mu się nas żal, serce mu zmiękło i wywiózł nas
stamtąd.
Jesteśmy dziećmi ptakami, sześcioosobowym stadem. A Likwidatorzy chcą nas
zabić. Teraz mają sześcioletnią Angelę.
Moje mięśnie ramion naprężyły się, poruszały w górę i w dół czterometrowymi
skrzydłami.
Przechyliłam się ostro na jedną stronę, pędząc za terenówką. Zerknęłam za
siebie; Kuks już skoczyła, a za nią Iggy, Gazownik i Kieł. W ścisłym szyku
spłynęliśmy w dół ku samochodowi. Kieł w locie ułamał z drzewa suchą gałąź.
Zapikował i walnął nią w przednią szybę.
Terenówka gwałtownie szarpnęła, jedno okno się otworzyło i ze środka wychyliła
się lufa. Wokół mnie z drzew posypały się gałązki roztrzaskane kulami. W powietrzu
rozszedł się zapach nagrzanego metalu i prochu. Schowałam się za drzewami,
nieustannie podążając za samochodem. Kieł znowu walnął w przednią szybę. Z
kilku okien świsnęły pociski. Kieł rozsądnie odfrunął.
−
Angela! - wrzasnęłam. - Jesteśmy! Idziemy po ciebie!
−
Przed nami! - wrzasnął Kieł.
Jakieś dwieście metrów przed nami znajdowała się polana. Widziałam przez
drzewa zielonkawą sylwetkę helikoptera. Terenówka podskakiwała na wyboistej
drodze. Spojrzałam Kłowi w oczy; skinął głową. Mieliśmy szansę przejąć Angelę,
kiedy będą ją przenosić z samochodu do helikoptera.
Ale wszystko potoczyło się bardzo szybko. Terenówka zahamowała niezgrabnie,
z poślizgiem, w błocie. Drzwi otworzyły się z rozmachem. Z samochodu wyskoczył
Likwidator. Kieł spadł na niego, ale cofnął się z krzykiem. Z ręki bluznęła mu krew.
Likwidator popędził do helikoptera i dał susa w otwarty właz. Drugi szczerząc
wielkie żółte zęby, wyprysnął z samochodu i rzucił coś w powietrze. Kuks z
krzykiem chwyciła Iggy'ego za rękę i szybko się wycofali; granat wybuchł tuż przed
nimi, bryzgając na wszystkie strony odłamkami metalu i korą z drzew.
Wirnik helikoptera śmigał coraz szybciej; wypadłam spomiędzy drzew. Nie
zabiorą mi mojego maleństwa! Nie zabiorą jej w tamto miejsce!
Ari wyskoczył z samochodu. Niósł worek z Angelą.
Runęłam na helikopter; ze strachu i z wściekłości szumiało mi w uszach. Ari
cisnął worek w otwarty właz helikoptera. Skoczył za nim, niesamowicie zwinnie.
Z rykiem furii rzuciłam się za nim i chwyciłam płozę śmigłowca w chwili, gdy
oderwał się od ziemi. Metalowy pręt był rozpalony od słońca i zbyt szeroki, żeby go
objąć dłonią. Zaczepiłam o niego ramieniem, usiłując zachować równowagę.
Potężny podmuch powietrza od wirnika omal nie złamał mi skrzydeł.
Wyciągnęłam je, a Likwidatorzy ze śmiechem wytykali mnie palcami, zamykając
szklany właz. Widziałam Ariego. Podniósł karabin i wycelował we mnie.
−
Zdradzę ci tajemnicę, staruszko! - wrzasnął. - Wszystko ci się pomyliło. To
my jesteśmy ci dobrzy!
−
Angela – szepnęłam, bliska łez.
Ari położył pazur na spuście. Zrobi to. A martwa na nic się nikomu nie przydam.
Z łamiącym się sercem puściłam płozę i spadłam; w tej samej chwili zobaczyłam
małą, rozczochraną blond główkę, wyswobadzającą się z worka.
Moje maleństwo odleciało na spotkanie ze śmiercią.
I wierzcie mi, czymś o wiele gorszym od śmierci.
8
Wszyscy mamy świetny wzrok – sokoli po prostu. Dlatego bolesne
odprowadzanie wzrokiem helikoptera z Angelą trwało w naszym przypadku o wiele
dłużej. Gardło ściskało mi się od płaczu. Angela, którą opiekowałam się, gdy była
jeszcze niemowlakiem, ze śmiesznymi kurczęcymi skrzydełkami! Czułam się, jakby
ktoś mi odrąbał prawe skrzydło, po którym została ziejąca, krwawa rana.
−
Mają moją siostrę! - zawył Gazownik, rzucając się na ziemię.
Zawsze strasznie starał się być twardzielem, ale miał tylko osiem lat i przed
chwilą zobaczył, jak jego siostrę porywają psy z piekła rodem. Uderzył pięścią w
ziemię; Kieł ukląkł przy nim, obejmując go za ramiona.
−
Max, co zrobimy? - w oczach Kuks kręciły się łzy. Była cała posiniaczona i
zakrwawiona. Niespokojnie zaciskała pięści. - Porwali Angelę.
Nagle poczułam , że zaraz się załamię. Wzbiłam się w powietrze, rozłożyłam
skrzydła i odleciałam najszybciej, jak umiałam.
Odleciałam poza zasięg ich wzroku i słuchu. Przed sobą zobaczyłam wielki
świerk; wylądowałam niezgrabnie na jednej z wyższych gałęzi, jakieś pięćdziesiąt
metrów nad ziemią, rozpaczliwie usiłując się uchwycić gałęzi, ponieważ trochę nie
wycelowałam. Zdyszana, przylgnęłam do drzewa.
Dobra, Max, myśl. Myśl! Zrób coś! Znajdź jakieś rozwiązanie.
W mojej głowie kotłowało się zbyt wiele: myśli, emocje, rozterki, wściekłość, ból.
Musiałam się wziąć w garść.
Ale nie mogłam.
Czułam się, jakbym straciła młodszą siostrę.
−
O Boże! Angela, Angela, Angela!
Rycząc na całe gardło, pięściami bębniłam w grubą korę sosny, raz po raz, aż w
końcu do mojej rozgorączkowanej świadomości przedarła się informacja o bólu.
Spojrzałam na kostki palców, zobaczyłam krew, zdartą skórę, drzazgi.
Ból fizyczny sprawia o wiele mniejsze cierpienie niż ten psychiczny.
Moja Angela, moje maleństwo! Zabrali ją. Była z drapieżnymi mutantami, pół
ludźmi, pół wilkami, spragnionymi jej krwi. Zabiorą ją do tych obleśnych świrów z
laboratorium, którzy rozłożą ją na części. Dosłownie.
I nagle się rozpłakałam, wczepiona w to drzewo jak w szalupę z „Titanica”.
Łkałam i łkałam, aż zrobiło mi się niedobrze. Powoli szlochy przeszły w dygot.
Otarłam twarz rękawem, rozmazując krew.
Siedziałam na drzewie, aż oddech mi się uspokoił, a mózg znowu ruszył pełną
parą. Ale ręce bolały jak cholera.
Zapamiętaj: przestań boksować się z przedmiotami nieożywionymi.
Dobra. Pora zejść na ziemię, być silną, zorganizować wszystkich i wymyślić plan
awaryjny.
I jeszcze jedno: w głowie nieustannie łomotały mi ostatnie słowa Ariego: „To my
jesteśmy ci dobrzy”
9
Nawet nie pamiętam lotu do domu. Byłam zrozpaczona i odrętwiała, a kiedy
weszliśmy do kuchni, pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to talerz Angeli na stole.
Iggy zawył i jednym ruchem ręki zmiótł z kuchennego blatu kubek, który śmignąl
w powietrze i uderzył Kła w skroń.
−
Oczu nie masz idioto?! - ryknął Kieł z furią.
Potem zdał sobie sprawę, co powiedział, zacisnął zęby i spojrzał na mnie
bezsilnie.
Po moich policzkach płynęły strumienie łez. Sól wżerała mi się w rany po
pazurach Likwidatora. Automatycznie poszłam po apteczkę i zaczęłam
dezynfekować Gazownikowi ranki i otarcia. Rozejrzałam się. Z policzka Kuks ciekła
krew; widać drasnął ją odłamek. Przynajmniej raz przestała gadać – skuliła się na
kanapie i płakała.
Gazownik zerknął na mnie.
Jak mogłaś do tego dopuścić?
Sama zadawałam sobie to pytanie.
Jasne, jestem tu szefową, jestem Max. Niezwyciężona – ale jestem też
czternastoletnim dzieckiem. I od czasu do czasu, na przykład kiedy do mnie dotrze,
że Jed nie wróci, że jesteśmy zdani na siebie, że pozostali zależą ode mnie i nie
wolno ich zawieść, no, to wtedy zaliczam doła. Nagle staję się małym dzieckiem,
które pragnie, żeby Jed do nas wrócił, albo nawet, kurczę, żebym była normalna!
Albo miała rodziców.
I co jeszcze.
−
Sam nie masz oczu! - wrzasnął Iggy na Kła. - Co się stało? Przecież wy
wszyscy widzicie, nie? Dlaczego nie mogliście odbić Angeli?
−
Bo mieli helikopter! - wrzasnął Gazownik, wyszarpując mi się z rąk. - I broń!
Nie jesteśmy kuloodporni!
−
Hej! Hej! - włączyłam się. - Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. Ale nie
jesteśmy wrogami! Nie my, tylko tamci!
Przyklepałam plaster Gazownikowi i zaczęłam krążyć po kuchni.
−
Zamknijcie się na chwilę i dajcie pomyśleć – dodałam spokojniej.
To nie ich wina, że nasza misja ratunkowa zakończyła się totalną porażką. To nie
ich wina, że porwano Angelę. Ale ich wina, że kuchnia sprawiała wrażenie, jakby
należała do rodziny wychowanych na śmietniku szakali. Z tym postanowiłam
rozprawić się później. Kiedy takie sprawy znowu staną się ważne. Jeśli w ogóle.
Iggy podszedł do sofy i prawie przygniótł Kuks. Zdążyła się przetoczyć na bok, a
kiedy usiadł, położyła mu głowę na ramieniu. Pogładził ją po włosach.
−
Oddychaj głęboko – poradził mi Gazownik, bardzo zatroskany.
Znowu omal się nie poryczałam. Pozwoliłam porwać jego siostrę, nie zdołałam jej
ocalić, a on się o mnie martwi!
Kieł zapadł w ponure milczenie. Nie spuszczał ze mnie oczu, otwierając grubo
obandażowaną ręką puszkę ravioli i biorąc widelec.
−
Wiesz, gdyby chcieli zabić ją albo nas, to by to zrobili – odezwała się Kuks
rozdygotanym głosem. - Mieli broń. Z jakiegoś powodu Angela była im
potrzebna żywa .I nie obchodzi ich, czy my żyjemy. Nie pofatygowali się
sprawdzić, by sprawdzić, czy nas na pewno zabili. Rozumiecie, co chcę
powiedzieć. Dlatego uważam, że jeszcze zdążymy uratować Angelę.
−
- Ale oni mieli helikopter – przypomniał Gazownik. - Zrobili kawał drogi.
Mogą być wszędzie. - Wargi mu zadrżały. Zacisnął zęby. - Na przykład w
Chinach czy gdzieś.
−
Nie sądzę, żeby zabrali ją do Chin.
−
Wiemy, dokąd ją wzięli. - Spokojne słowa Kła padły jak kamienie. Jego
widelec zazgrzytał o dno puszki.
−
Czyli? - spytał Iggy, unosząc głowę.
Jego ślepe oczy były zaczerwienione od niewypłakanych łez.
−
Do Szkoły – odpowiedzieliśmy jednocześnie Kieł i ja.
I te słowa, jak pewnie sobie wyobrażacie, zaciążyły nam jak tona cegieł.
10
Kuks zasłoniła usta ręką i szeroko otworzyła oczy. Gazownik wystraszył się, ale
próbował to ukryć.
Iggy zesztywniał i pobladł jak śmierć. W szkole próbowali mu chirurgicznie
udoskonalić nocne widzenie. I oślepili go na trwałe. Ups.
−
Zabrali Angelę do Szkoły? - powtórzył ze zdziwieniem Gazownik.
−
Tak uważam – odpowiedziałam, usiłując zachowywać się spokojnie i bojowo,
jakbym w środku nie wrzeszczała ze strachu.
−
Dlaczego? - szepnęła Kuks. - Po czterech latach... Myślałam, że
zapomnieli...
−
Chcą nas odzyskać – odezwał się Kieł.
Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Ze niby co z oczu, to z serca. Nie, raczej
jakbyśmy usiłowali wyrzucić z pamięci to, że byliśmy na łasce i niełasce
sadystycznych bliskich krewniaków diabła w miejscu, które stanowi kompletną,
piekielną obrazę boską i można z nim zrobić tylko jedno: zbombardować. Tak,
raczej tak.
−
Nigdy o nas nie zapomną. Jedowi nie wolno było nas tu zabrać –
uprzytomniłam Gazownika.
−
Jed wiedział, że tamci za wszelką cenę będą chcieli sprowadzić nas z
powrotem. Gdyby ktokolwiek odkrył, co nam zrobili, to byłby koniec Szkoły. -
wytłumaczył Kieł.
−
To dlaczego im nie powiemy? - spytała Kuks. - Chodźmy do jakiejś telewizji i
powiedzmy wszystko, coś w rodzaju „ Patrzcie, wyhodowali nam skrzydła, a
przecież jesteśmy tylko dziećmi i ...”
−
Tak, to by ich załatwiło – przerwał Iggy – ale my wylądowalibyśmy w zoo.
−
To co robimy? - Gazownik najwyraźniej zaczął panikować.
Kieł wstał i wyszedł, a po chwili wrócił ze stertą pożółkłych, spłowiałych
dokumentów. Ich brzegi były jakby obgryzione, a spomiędzy kartek wypadło parę
mysich bobków.
−
Fuj – jęknęła Kuks, wycierając nos rękawem. - Fuj! Czy to...
−
Zobacz- powiedział Kieł, wciskając mi papiery.
Były to stare dokumenty Jeda. Gdy zniknął, zawartość jego biurka wepchnęliśmy
w najgłębszy kąt szafy, żeby nie musieć ciągle tego oglądać.
Rozłożyliśmy dokumenty na kuchennym stole. Od samego patrzenia na nie włosy
jeżyły mi się na karku. Jeszcze ta porażająca woń mysich pachnideł. Wszystko było
lepsze od tego.
Kieł zaczął przeglądać stertę. Znalazł wielką kopertę zapieczętowaną kroplą
wosku. Spojrzał na mnie, a gdy skinęłam głową, podważył grudkę paznokciem.
−
Co to? - spytał Gazownik.
−
Mapa – mruknął Kieł, rozkładając spłowiały szkic.
−
Mapa czego? - Kuks zajrzała mu przez ramię.
−
Mapa tajnego budynku – odpowiedziałam z zaciśniętym żołądkiem. Miałam
nadzieję, że nigdy więcej tego nie zobaczę, nigdy nie złamię woskowej
pieczęci. - W Kalifornii. To Szkoła.
11
−
Co? - kwiknął Gazownik.
Iggy stał się jeszcze bledszy niż zwykle, o ile to w ogóle możliwe.
−
Tam zabrali Angelę – wyjaśniam. - I tam musimy się dostać, żeby ją odbić.
−
O – mruknęła Kuks. Mózg wyraźnie pracował jej na szybszych obrotach. -
Tak. Musimy odbić Angelę. Nie możemy jej zostawić... z nimi. To potwory.
Zrobią jej coś strasznego. I zamkną w klatce. Skrzywdzą. Ale nas jest
pięcioro. Czyli reszta będzie musiała wziąć gmmmb...
Zakrywam jej usta ręką. Wyzwoliła się.
−
Daleko to?
−
Z tysiąc kilometrów, mniej więcej – powiedział Kieł. - Lot co najmniej
siedmiogodzinny, bez postojów.
−
Możemy to przedyskutować? - spytał Iggy, nie odwracając głowy. - Jest nas
za mało.
−
Nie. - Oglądam mapę, już teraz obmyślając trasy, postoje i plany awaryjne.
−
A może już teraz zagłosujemy? Oni mają broń! I helikopter. - w głosie
Iggy'ego zabrzmiało zdenerwowanie.
−
Iggy, tu nie ma demokracji – warknęłam. Rozumiałam, że się boi, ale nic na
to nie mogłam poradzić. - Tu jest maxokracja. Wiesz, że musimy odbić
Angelę. Nie możesz dopuszczać myśli, że powinniśmy im ją oddać.
Opiekujemy się sobą nawzajem – choćby nie wiadomo co. Nikt z nas nie
będzie więcej żył w klatce, póki żyję. - Nabrałam powietrza w płuca. - Ale
skoro o tym mowa, po Angelę wyruszymy Kuks, Kieł i ja. Ty i Gazownik,
macie tu zostać. Bronić frontu. Na wypadek nikłej szansy, że Angela ucieknie
i wróci do domu.
Zapadła głucha cisza.
−
Akurat! - Iggy odwrócił się do mnie. - Nie dlatego nas nie chcesz zabrać.
Mów.
Z nerwów rozbolał mnie żołądek. Nie miałam czasu na takie rzeczy. Nie – to
Angela nie miała czasu.
−
Dobrze – powiedziałam, siląc się na pojednawczy ton.
−
- Rzeczywiście, nie chcę was zabrać. Prawda wygląda tak, że jesteś ślepy i
choć świetnie latasz tu, gdzie znasz wszystko, nie chcę się o ciebie martwić
w trakcie strzelaniny z Likwidatorami.
Iggy, z twarzą wykrzywioną gniewem, otworzył usta, ale nie zdążył się odezwać.
−
A ja? - pisnął Gazownik. - Nieważne, że mają broń, helikoptery i
Likwidatorów. To moja siostra!
−
Właśnie. A skoro tak im na niej zależało, to może zacznie zależeć i na tobie –
zauważyłam. - Poza tym świetnie latasz, ale masz osiem lat, a my będziemy
w drodze wiele godzin.
−
Jed nigdy by nas tu nie zostawił – rzucił gniewnie Iggy. - Nigdy. Przenigdy.
Zacisnęłam usta. Postępowałam, jak umiałam najlepiej.
- Może i tak. Nigdy się nie dowiemy. Jed nie żyje. Dobra zbierajcie się.
Część Druga
HOTEL
KALIFORNIA
- TAK JAKBY
12
- Wszyscy zrozumieli plan B? – spytałam podniesionym głosem, żeby
przekrzyczeć ryk wiatru.
Lecieliśmy prosto w stronę słońca, na południe – południowy zachód. Za nami
zostały góry Sangrie de Cristo, a my pruliśmy w stałym tępię stu pięćdziesięciu
kilometrów na godzinę. Gdybyśmy trafili na dobry prąd powietrzny, moglibyśmy
zwiększyć prędkość o jakieś trzydzieści kilometrów. Wspaniały lot!
Kieł skinął głową. Och, jej. Silny, milczący typ!
- Aha – odezwała się Kuks.- Gdyby coś nas rozdzieliło… choć nie wiem co, chyba
żeby któreś się zgubiło w chmurach czy coś takiego… Myślisz, że to jest możliwe?
Nigdy nie byłam w chmurach. Na pewno jest ohydnie. W chmurze niczego się nie
widzi…
Łypnęłam na nią. Urwała, apotem szybko dokończyła:
- Spotkamy się na najbardziej wysuniętym na północ brzegu jeziora Mead.
Przytaknęłam.
- A gdzie jest Szkoła?
- W Dolinie Śmierci, piętnaście kilometrów na północ od Złej Wody.
Już otwierała usta, żeby coś dodać, ale uniosłam brew.
Kocham Kuks, jest super, ale od tego jej nadawania nawet Matka Teresa stałaby
się psychopatyczną morderczynią.
- Wszystko jasne – powiedziałam. – Dobra robota.
Słyszeliście? Czy Szkoła mogłaby się znajdować w bardziej stosownym miejscu?
Dolina Śmierci. Nad Złą Wodą. To tak jakbyśmy wylądowali na drodze
wybrukowanej dobrymi chęciami, nad brzegiem rzeki Styks.
Wcale by mnie to nie zdziwiło.
Wiatr rozplatał mi warkocz; długie pasma włosów smagały po twarzy, co było
okropnie denerwujące.
Zapamiętaj: zetnij włosy.
Gazownik i Iggy nie pożegnali nas radośnie, ale moim zdaniem podjęłam
właściwą decyzję. Na tym polega problem bycia szefem. Nie dostaje się instrukcji
obsługi. Ale ponieważ Angelę spotkało to, co spotkało, ich zadowolenie spadło na
ostatnią pozycję moich priorytetów.
Zerknęłam na Kła. Twarz miał odprężoną, niemal… no, nie szczęśliwą. Kieł nigdy
nie jest szczęśliwy, ale… absolutnie spokojną. Zbliżyłam się do niego.
- Plusem tej sytuacji jest to, że fantastycznie się frunie – odezwał się i spojrzała na
mnie porozumiewawczo.
Jego ciemne skrzydła łopotały energicznie, połyskując w słońcu ciemnym
fioletem. Wiatr świstał nam w uszach, widzieliśmy teren w promieniu wielu
kilometrów.
Przypuszczam, że tak pewnie czuje się Bóg.
No, powiedzmy.
- A minusem, że jesteśmy zmutowanymi dziwolągami, które nigdy nie będą mogły
żyć normalnie.
Kieł wzruszył ramionami.
- Coś za coś.
Byłam zbyt zdenerwowana, żeby się roześmiać, ale uśmiechnęłam się
półgębkiem i spojrzałam na Kuks. Jak my wszyscy, jest wysoka jak na swój wiek – i
chuda. Pewnie waży nie więcej niż trzydzieści kilo – dzięki mocnym, lekkim ptasim
kościom.
Sto pięćdziesiąt na godzinę – mało. :Naukowcy” ze Szkoły potrafią zrobić wiele
złego przez siedem godzin. Poza tym w drodze będziemy musieli robić postoje.
Jeśli mamy coś zdziałać, to powinniśmy być wypoczęci i najedzeni.
Spojrzałam na zegarek – lecieliśmy dobre dwie godziny. Już czułam się głodna i
było mi trochę słabo. W powietrzu spala się energię jak nigdzie, a po długim locie
mogłabym pożreć konia z kopytami. Bez soli. Nawet w tej sytuacji nie mogliśmy
zapomnieć o podstawowej konieczności jedzenia.
- Max? – Kuks spojrzała na mnie wielkimi oczami w tym samym płowordzawym
odcieniu, jak jej skrzydła.
- Tak się zastanawiam…
Zaczyna się.
- Wiesz, Max, zanim wystartowaliśmy… Tak trochę zerknęłam w dokumenty Jeda,
wiesz? I niektóre były o nas. O mnie. Zobaczyłam moje imię, prawdziwe, Monique,
a potem nazwisko jakiś ludzi i.. Tipisco w Arizonie. Tipisco jest na granicy Arizony z
Kalifornią, sprawdziłam na mapie. Wygląda na malutkie miasteczko. No więc tak
się zastanawiam… Żadne z nas nie zna swoich prawdziwych rodziców i, no wiesz,
zawsze się zastanawialiśmy, a przynajmniej ja się zastanawiałam, czy oddali nas
tak jakby dobrowolnie, czy…
- Rozumiem, co czujesz, Kuks, ale te nazwiska mogą nie mieć związku z tobą. Nie
wiemy, czy jesteśmy dziećmi z probówki, czy nie. Zlituj się. Myśl tylko o ratowaniu
Angeli.
Zapadła cisza.
- Kuks?
- Tak, jasne. Zamyśliłam się.
Oczywiści, ten temat jeszcze wróci, żeby mnie ugryźć znienacka w tyłek.
13
W ustach miała straszną suchość. Bolała ją głowa – i wszystko inne też.
Zamrugała parę razy, usiłując oprzytomnieć. Nad sobą widziała sufit z
ciemnobrązowego plastiku. Klatka. Psia buda. Taka ze sklepu, na psy średniej
wielkości.
Angela usiadła z wysiłkiem; w głowie zakotłowały się jej mgliste myśli. Wiedziała,
gdzie jest – wszędzie rozpoznała by ten chemiczny zapach środka
dezynfekującego. Znalazła się w Szkole.
Nowa – nowa – skrzydła – i – nowa – nowa- skrzydła – dziewczynka – nowa
Szybko odwróciła się w stronę, z której dochodziły myśli.
W klatce obok siedziało dwoje młodszych od niej dzieci. Ich oczy, zbyt wielkie w
wygłodzonych buziach, uporczywie się w nią wpatrywały.
- Cześć – szepnęła.
Nie wyczuwała w pobliżu fartuchów – czuła tylko te chaotyczne, niezborne
dziecięce myśli.
Usta – dźwięk – dziewczynka – skrzydła – nowa – nowa
Dzieci patrzyły, nie odpowiadając. Siląc się na uśmiech, Angela przyjrzała im się
uważniej. To chyba byli dwaj chłopcy. Jeden miał szorstką, łuskowatą skórę – jakby
pokrytą rybimi łuskami, ale tylko miejscami. Nie wyglądało to ładnie.
Drugi wyglądał jak… bubel. Miał za dużo palców u rąk i nóg, za to szyi nie miał
prawie wcale. Ogromne oczy wychodziły mu z orbit, a spomiędzy rzadkich włosów
przeświecała łysa skóra głowy. Serce bolało os samego patrzenia.
- Jestem Angela – szepnęła znowu. – Macie imiona?
Dźwięk – dźwięk – zły – dziewczynka – skrzydła – zły – dźwięk
Obaj chłopcy, chyba przestraszeni, odsunęli się od niej w najdalszy kąt klatki.
Angela z trudem przełknęła ślinę. Już się nie odzywała. Co się stało z Max i pozo-
stałymi? Czy też są w klatkach?
Drzwi otworzyły się i rozległy się kroki na linoleum. Angela wyczuła, że chłopcy w
klatce dygoczą ze przerażenia; w ich głowach wirowały oszalałe ze strachu myśli.
Wtulili się w siebie. Ale dwa fartuchy zatrzymały się przed klatką Angeli.
- Boże… Harrisom miał rację – powiedział jeden, przykucając, by przyjrzeć się
Angeli przez kratkę w drzwiach.
- Złapali ją! Ty wiesz, jak długo czekałem na to, żeby dostać ją w swoje ręce? –
Spojrzał z ożywieniem na towarzyszkę. – Czytałaś raport Dyrektora o tej grupie
rekombinantów?
- Tak, ale nie bardzo uwierzyłam – odpowiedziała – To ma być Obiekt Jedenasty?
Ta dziewczynka?
Pierwszy zatarł radośnie ręce.
- We własnej osobie. – Pochylił się i otworzył drzwiczki. – Chodź, malutka. Jesteś
potrzebna w laboratorium siódmym.
- Nareszcie! Niech no tylko otworzę jej mózg…
Angela skrzywiła się, gdy brutalnie wywleczono ją na zewnątrz.
Chłopcy odetchnęli z żałosną ulgą, bo fartuch przyszedł po nią, a nie po nich.
Angela wcale nie miała im tego za złe.
14
- Max, konam z głodu.
Od pół godziny usiłowałam nie zwracać uwagi na moje zaciekle burczące
wnętrzności. Na pewno nie złamię się pierwsza, nie dam Kłowi tej satysfakcji. W
życiu. Ale jako szefowa byłam zobowiązana dbać o Kuks. I choć nie chciałam tracić
czasu na postoje, trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy.
- Dobrze, dobrze. Musimy znaleźć żarcie. – Genialna przywódcza decyzja, nie?
- Kieł! Przystanek na tankowanie. Jakieś pomysły?
Kieł zamyślił się głęboko. Zawsze mnie zadziwia, że potrafi być taki spokojny w
najgorszej z najgorszych sytuacji. Czasami zachowuje się jak android - albo robot.
Kieł R2-D2.
Pod nami ciągnęły się góry – łańcuch San Francisco, jak podawała mapa.
Zerknęliśmy na siebie – to upiorne, ale przeważnie znamy swoje myśli.
- Trasy narciarskie – powiedziałam, a on przytaknął. – Poza sezonem. Puste
domki letniskowe.
- Z jedzeniem? – spytała Kuks.
- To się zaraz okaże – mruknęłam.
Zatoczyliśmy wielkie koło nad górami. U ich stóp rozsiane były miasteczka, które
w zimie tętniły życiem. Ominęłam je szerokim łukiem, kierując się tam, gdzie
między drzewami dostrzegłam parę domków, jak atrapy z kolejki elektrycznej.
Jeden był oddalony. Nie zauważyłam stojącego przed nim samochodu, z komina
nie unosił się dym. Nie ma gospodarza? Przechyliłam się na bok, zwolniłam, lekko
zgięłam skrzydła i zaczęłam spływać w dół.
Wylądowaliśmy jakieś sto metrów od domu. Jak zwykle po wielu godzinach lotu
nogi trochę się pode mną ugięły. Potrząsnęłam najpierw jedną, potem drugą, a na
koniec ułożyłam ciepłe skrzydła ściśle przy ciele.
Kuks i Kieł zrobili to samo.
Szliśmy cicho przez las. Nigdzie śladu żywej duszy. Ganek zasypany był
sosnowymi igłami, na podjeździe nikt nie parkował, żywopłot wybujał i zarósł.
Podniosłam kciuk do góry, a Kuks uśmiechnęła się, choć – cud! – nic nie
powiedziała. Kochane dziecko.
Szybka akcja zwiadowcza upewniła mnie, że w domu nie ma systemu
alarmowego. Nie widziałam migających czerwonych światełek czujników ruchu. Nie
była to wielka, wypasiona hacjenda, w której warto zakładać takie cuda, tylko letnia
chatka, malutka jak pudełko.
Scyzorykiem przecięłam siatkę w oknie i otworzyłam zasuwkę. Siatkowy ekran
dał się łatwo odczepić. Starannie odstawiłam go pod ścianę. Ale ze mnie dobrze
wychowany włamywacz.
Potem razem z Kłem zaczęliśmy trząść starą okienną framugą, aż zamek na
górze się otworzył. Pierwszy wszedł Kieł, ja podsadziłam Kuks, wgramoliłam się do
środka i zamknęłam okno.
Wszystko pokrywała warstwa kurzu. Lodówka był wyłączona i otwarta. Zaczęłam
przetrząsać kuchenne szafki.
- Bingo – powiedziałam, wyjmując zakurzoną puszkę z zupą. – Ho, ho! Żyła złota!
– Puszka z fasolą, owocami, skondensowanym mlekiem i innymi paskudztwami. No
i nieśmiertelne ravioli. – Żyjemy!
Kieł znalazł zakurzone butelki oranżady, no to je otworzyliśmy. I wierzcie mi – nie
bez powodu podaje się ją schłodzoną.
Pół godziny później rozwaliliśmy się na kanapach trochę zalatujących pleśnią.
Przysypialiśmy, obżarci do niemożliwości.
- Uuuuch – jęknęła Kuks. – Jestem jak… jak… beton.
- Zróbmy sobie dziesięć minut przerwy, przekimajmy się – powiedział Kieł,
przymykając oczy. Położył się, krzyżując długie nogi. – Jak to strawimy, lepiej się
poczujemy.
- Popieram – mruknęłam.
Powieki mi opadły. Już po ciebie idziemy Angela. Za minutkę.
15
- Wrzućmy ich rzeczy do przepaści – rzucił wściekle Iggy i walnął pięścią we
framugę drzwi.
Słychać, jak reszta odlatuje, i siedzieć bezczynnie, bo się jest ślepym – to było
ponad jego siły.
- Nawet ich łóżka zmieszczą się przez okno w korytarzu.
Gazownik łypnął na niego spode łba.
- Ale że nie pozwolili mi ratować własnej siostry…!
Kopnął czerwony znoszony trampek, który odbił się od kuchennego stołu. Dom
był strasznie pusty i zbyt cichy. Gazownik nieustannie nasłuchiwał głosu Anhelli,
czekał, aż zacznie cicho nucić albo mówić do pluszowych zwierzątek. Przełknął
ślinę. To była jego siostrzyczka. A on był za nią odpowiedzialny.
Na stole leżała otwarta torba płatków. Nabrał garść i schrupał. Nagle chwycił całą
torbę rzucił nią o ścianę. Rozdarła się i bryznęła na wszystkie strony kolorowymi
drobinkami.
- Dno! – ryknął.
- A co, dopiero do ciebie dotarło? – rzucił sarkastycznie Iggy. – Nikt nie oszuka
Gazownika. Może nie od razu chwyta, ale…
- Zamknij się – warknął Gazownik. Iggy ze zdziwieniem uniósł brew. – Słuchaj.
Jest dennie. Max nas zostawiła, bo myślała, że im nie dorównamy.
Iggy zesztywniał.
- Ale czy przyszło jej do głowy, co się stanie, jeśli Likwidatorzy tu znowu przyjdą?
Może uwięzili Angelę gdzieś niedaleko. Przecież widzieli nas wszystkich. Czyli
wiedzą, że musimy tu gdzieś być. Dlaczego mieli by po nas nie wróci?
- Hm – mruknął Iggy w zamyśleniu. – No, trudno było by im znaleźć to miejsce i
jeszcze trudniej tu dotrzeć.
- Nie, jeśli mają helikopter – zauważył Gazownik. – A mają.
- Hm – mruknął Iggy, a Gazownik był dumny, że pomyślał o tym wszystkim przed
nim, choć Iggy był starszy – tak dorosły jak Max i Kieł. Prawie zgrzybiały.
- To będziemy tu siedzieć i czekać, aż to się stanie? – Gazownik walnął pięścią w
blat. – Nie! Nie musimy czekać, aż Likwidatorzy po nas przyjdą! Możemy działać.
Możemy obmyślić plan. Przecież nie jesteśmy do niczego, choć Max uważa
inaczej.
- Fakt – pokiwał głową Iggy. Podszedł do Gazownika – płatki chrzęściły mu pod
nogami – i usiadł obok niego przy stole. – Teraz widzę, o co ci chodzi. Że tak
powiem.
- Chodzi mi o to, że nie jesteśmy głupi! Jesteśmy twardzi jak kamienie! Max nie
pomyślała o bezpieczeństwie obozu, ale my i tak możemy o nie zadbać.
- No dobra, racja. Eeee… ale jak?
- Możemy zrobić pułapki! Zasadzki! Bomby! – Gazownik zatarł ręce.
Iggy się rozpromienił.
- Bomby, fajnie. Kocham bomby. Pamiętasz tamtą na jesieni? Omal nie
spowodowałem lawiny.
- Wtedy chciałeś zrobić drogę w lesie. W porządku. To był powód. Max się
zgodziła.
Gazownik zaczął ryć w stertach starych gazet, śmieciach, starych skarpetach,
przy okazji odkrywając zapomnianą miskę, w której kiedyś znajdowało się coś
jadalnego – ups – aż w końcu dokopał się do nieco zatłuszczonego notesu.
- Wiedziałem, że gdzieś tu jest – mruknął, wyrywając zapisane strony. Po chwili
nowych poszukiwań odnalazł ołówek. – No, więc potrzebny nam świetny plan.
Jakie mamy cele?
Iggy jęknął.
- O, nie. Lata życia pod wpływem Max zrobiły z ciebie potwora. Mówisz jak ona.
Jesteś jak jej… maxotka. Jak Maxenstein. Jak… jak…
Gazownik łypnął na niego złym wzrokiem, nie przestając pisać.
- Jeden: zrobić bomby, tylko i wyłącznie dla naszej ochrony. Dwa: wysadzić w
powietrze diabelskich Likwidatorów, kiedy wrócą. – Odczytał notatkę i uśmiechnął
się. – No fajnie. Wreszcie do czegoś zmierzamy. To dla ciebie, Angela!
16
Angela zrozumiała, że dłużej nie wytrzyma.
Płuca zaczęły ją palić już godzinę temu; jeszcze wcześniej straciła czucie w
nogach. Ale kiedy przestawała biec, ten sadystyczny fartuch – Reilly – porażał ją
czymś w rodzaju pałki. Przeszywał ją elektryczny prąd, aż podrywała się z piskiem.
Miała już cztery oparzenia, bardzo, bardzo bolesne. A jeszcze gorsze było to, że
wyczuwała jego niecierpliwe wyczekiwanie – on lubi sprawiać ból.
Teraz może ją porazić tysiąc milionów razy, jeśli tak mu się podobało. Nie miała
już sił.
Rezygnacja przyniosła jej ulgę. Cały świat się skurczył i stał się niewyraźnym
wąskim korytarzykiem, a potem zupełnie poszarzał. Poczuła, że spada w przepaść;
jej nogi zaplątały się w ruchomą taśmę bieżni. Znowu przeszył ją ładunek
elektryczny: raz, dwa razy, trzy, ale był jakiś daleki, raczej jak nieprzyjemne ukłucie
niż prawdziwy ból. Pojawiła się Max. Głaskała ją po przepoconych włosach i
płakała.
Angela oczywiście wiedziała, że to sen, ponieważ Max nigdy nie płakała. Max
była najsilniejszą osobą, jaką Angela znała. Choć właściwie nie znała aż tak wielu
osób.
Odgłos darcia, a potem nowy przeszywający ból kazał jej się podnieść.
Zamrugała; w oczy raziło ją białe światło. Światło szpitalne, światło więzienne.
Dobiegł ją ten straszny smród; omal nie zwymiotowała. Jakieś ręce oddzierały
wszystkie przyklejone do jej skóry elektrody, trach, trach, trach.
- Boże, trzy i pół godziny – mamrotał Reilly. – A puls przyśpieszył zaledwie o
siedemnaście procent. Dopiero pod koniec, przez ostatnie dwadzieścia minut, było
niedotlenione.
Było! – pomyślała Angela. Chciało się jej krzyczeć. – Nie mów o mnie „to”!
- Nie do wiary, że mamy szansę zbadać Obiekt Jedenasty. Od czterech lat pragnę
zrobić sekcję tego rekombinanta – odezwał się inny cichy głos. - Interesujący
poziom inteligencji. Chciałabym jak najszybciej zdobyć próbki jego mózgu.
Angela czuła ich podziw, obleśny zachwyt. Podobało im się wszystko to, co było z
nią nie tak, wszystko, co było nienormalne. Te głupie długie słowa złożyły się w
jeden wniosek: Angela była eksperymentem. Dla tych fartuchów była częścią
wyposażenia laboratorium, jak probówka. Była przedmiotem.
Ktoś wsunął jej w usta słomkę. Woda. Zaczęła szybko pić – była spragniona,
jakby najadła się piasku. Potem fartuch wziął ją na ręce. Była zbyt zmęczona, żeby
się opierać
Muszę wymyślić, jak stąd uciec, powtarzała sobie, ale jakoś trudno było jej
pozbierać myśli.
Ktoś otworzył psią klatkę i wrzucił Angelę do środka. Znieruchomiała tam, gdzie
upadła – przynajmniej leżała. Musiała się trochę przespać. Potem spróbuje uciec.
Dźwignęła ciężkie powieki i ujrzała gapiącego się na nią chłopca rybę. Ten drugi
zniknął. Biedny mały. Zabrali go rano i jeszcze nie wrócił. Może już nie wróci.
Ale nie ja, pomyślała Angela. Ja będę walczyć. Tylko… niech… odpocznę…
17
- Uchchchch…
Okropne łóżko! Co się stało z łóżkiem?
Ze złością uklepałam poduszkę w wygodniejszy kształt i raptem zaczęłam
histerycznie kichać, bo w nos buchnęła mi chmura kurzu.
- A, a, a… PSIK!
Chwyciłam się za nos, żeby nie wyleciał mi cały mózg, ale ten nagły ruch sprawił,
że straciłam równowagę i raptownie gruchnęłam na podłogę. Ryms!
- Auu! Ożeż ty w… - Pozbierałam się niezdarnie. Namacałam szorstką tapicerkę i
krawędź stołu. Dobra, nic nie rozumiem. Otworzyłam przekrwione oczy i popatrzyła
dokoła. – Co się…
Gdzie ja jestem? Rozejrzałam się w popłochu. To jakaś… chatka. Chatka! Aaaaa.
Chatka. Jasne, jasne.
Było wpół do… świtu – całkiem ciemno.
Zerwałam się na równe nogi, omiotłam wzrokiem pokój i nie dostrzegłam nic
niepokojącego. Z wyjątkiem faktu, że najwyraźniej zmarnowaliśmy bezcenne
godziny na sen!
O mój Boże. Podbiegłam do rozwalonej na kanapie Kuks.
- Kuks! Kuks! Budź się! O rany…
Rzuciłam się na Kła, ale on już wstał. Kichnął i potrząsnął głową.
- Która godzina? – spytał spokojnie.
- Prawie rano! – wrzasnęłam w panice. – Następnego dnia!
Kieł ruszył do kuchni. W szafie znalazł stary, poplamiony plecak i zaczął
metodycznie pakować do niego puszki tuńczyka, paczki krakersów, torebki
orzeszków.
- Ssoest? – wybełkotała półprzytomnie Kuks.
- Zaspaliśmy! – oznajmiłam, chwytając ją za ramiona i sadzając. – Jazda! Musimy
lecieć!
Na czworakach wygrzebałam spod sofy swoje buty i zdmuchnęłam z nich kurz.
- Kieł, nie uniesiesz tego wszystkiego – rzuciłam. – Będzie ci za ciężko. Puszki
okropnie dużo ważą.
Kieł wzruszył ramionami i założył plecak.
Uparta bestia. Bezszelestnie przeszedł przez pokój i wymknął się przez okno jak
cień.
Wbiłam buty na nogi Kuks i poklepałam ją po plecach, żeby oprzytomniała.
Zawsze baaardzo powoli się budzi. Normalnie cenię kobieto jej poranne otępienie,
bo wtedy nie gada, ale dziś musieliśmy się ruszać, ruszać, ruszać!
Prawie wypchnęłam Kuks przez okno, potem sama się wymknęłam i jak umiałam,
przymocowałam siatkowy ekran na miejsce.
Szybki bieg drogą i wystartowaliśmy, wzbijając się w powietrze.
Przepraszam, Angela. Przepraszam, przepraszam, przepraszam, dziecinko.
18
- No dobra. Choć wschód słońca był tuż-tuż, gdy tylko wzbiliśmy się na czubki
drzew, poczułam się lepiej.
No, nie! Co ze mnie za idiotka! Co za życiowa porażka! Dlaczego pozwoliłam
wszystkim zasnąć w samym środku akcji ratowniczej? Pomyślałam o czekającej na
nas Angeli i serce mi się ścisnęło. Przechyliłam się na jedno skrzydło i skierowałam
się dwanaście stopni na południowy zachód.
Strach dodawał mi sił; musiałam pamiętać, żeby znajdować dobre prądy powietrzne
i dryfować na nich, Kidy to tylko było możliwe.
- Musieliśmy odpocząć – odezwał się Kieł, zbliżając się do mnie z tyłu.
Zerknęłam na niego z irytacją.
- Dziesięć godzin?
- Dziś mamy przed sobą cztery godziny lotu, może trochę więcej – odparł. – Nie
mogliśmy przefrunąć całego dystansu za jednym podejściem. Wyruszyliśmy późno.
I tak będziemy musieli zrobić jeszcze jeden przystanek, zanim dotrzemy na
miejsce, i znowu zatankować.
Nie ma nic bardziej wkurzającego niż zimna logika i rozumowanie, kiedy
człowieka ochotę trochę popanikować.
Kieł miał oczywiście rację – niech go – i oczywiście musieliśmy zrobić następny
przystanek. Na razie nie dotarliśmy nawet do granicy Kalifornii. Byliśmy jeszcze
daleko.
- Napadniemy na nich czy jak? – spytał Kieł godzinę później.
-Właśnie. Tak się zastanawiam, jaki masz plan – dodała Kuks, zrównując się ze
nami. –Jest nas tylko trójka, a ich cała masa. Poza tym Likwidatorzy mają broń.
Może byśmy staranowali bramę ciężarówką? I drzwi budynku? Albo może
zaczekamy do zmroku, włamiemy się i wykradniemy Angelę, zanim nas zauważą.
Ta wariacka myśl jakoś ją rozweseliła. Ja milczałam – nie miałam serca jej
powiedzieć, że to tak samo prawdopodobne , jak to, że dolecimy na Księżyc. Ale
gdyby doszło do najgorszego, miałam tajny plan C. Gdyby się udał, wszyscy by
uciekli i odzyskali wolność. Z wyjątkiem mnie. I dobrze.
19
Choć niepokoiłam się coraz bardziej, lot był cudowny. Niewiele ptaków fruwa na
takiej wysokości – tylko niektóre sokoły, jastrzębie i inne drapieżniki. Od czasu do
czasu jakiś nam się przyglądał, myśląc pewnie: „ Ja nie mogę, cholernie brzydkie te
ptaki”.
Z tej wysokości ziemia wyglądała jak kołdra z pozszywanych kawałków w kolorze
zielonym i brązowym, jak ciuszki Robin Hooda. Samochody sunęły niby pracowite
mróweczki. Od czasu do czasu znajdowałam sobie jakiś punkcik i wyostrzałam
wzrok. Niesamowite, jak takie maleństwa – basen, traktor i różne inne – nagle
stawały się wyraźne. Dobrze, że świry ze Szkoły nie miały czasu „udoskonalić” mi
wzroku tak jak Iggy’emu.
-Kurczę, ciekawe, co robią Iggy i Gazownik – trajkotała Kuks. – Może naprawili
telewizor? Mam nadzieję, że nie obrazili się za bardzo. Byłoby… to znaczy łatwiej
jest, kiedy siedzą w domu. Ale na pewno nie sprzątają, nie rąbią drewna ani w
ogóle nie robią niczego, co do nich należy.
Byłam gotowa się założyć, że przeklinają mnie od rana do nocy. Ale przynajmniej
są bezpieczni. Z roztargnieniem wybrałam sobie niewyraźny kształt w dole i
skupiłam na nim wzrok. Mała kropka zmieniła się w ludzi, dostrzegłam twarze,
ubrania, różne cechy charakterystyczne. To była grypka dzieci, może w moim
wieku, może starszych. Tak niepodobnych do mnie, jak to tylko możliwe.
No i co z tego, pomyślałam. To zwykłe, nudne dzieci, przykute do ziemi, z
lekcjami do odrobienia. Z porą snu i milionem dorosłych, którzy mówią im, co robić,
jak robić i tak dalej. Budziki, szkoła, praca po południu. Biedne łebki. A my jesteśmy
wolni, wolni, wolni. Śmigamy w powietrzu jak rakiety. Niesie nas wiatr. Robimy, co
chcemy i kiedy chcemy.
Fajnie, co? Prawie uwierzyłam.
Znowu spojrzałam w dół i wyostrzyłam wzrok. I zaraz się skrzywiłam. To, co na
pierwszy rzut oka wyglądało jak banda nudnych ziemskich dzieciaków człapiących
do szkoły, po dokładniejszej obserwacji zmieniło się w kilkoro większych wokół
jednego, o wiele mniejszego. Dobra, może mam paranoje, wszędzie widzę wrogów,
ale dałabym głowę, że te duże dzieciaki zastraszały mniejszego.
Dużymi byli sami chłopcy. Mniejszym – dziewczynka.
Zbieg okoliczności? Nie sądzę.
Nawet nie zaczynajcie z chromosomem Y. Mieszkam z trzema chłopakami,
pamiętacie? Są w porządku, a jednak nie do zniesienia.
Podjęłam jedną z moich słynnych błyskawicznych decyzji – z tych, które później
pamięta się jako najdurniejszy wygłup świata albo też cudowną zmianę na lepsze.
Częściej słyszę to pierwsze. To się nazywa wdzięczność.
Odwróciłam się do Kła, ale nie zdążyłam otworzyć ust.
- Nie – powiedział.
Zmrużyłam oczy. Znowu otworzyłam usta.
- Nie!
- Spotkamy się na północnym brzegu jeziora Mead – oznajmiłam.
- Co? Co ty mówisz? – wtrąciła Kuks – Robimy postój? Znowu zgłodniałam.
- Max chce się zabawić w latającą eskadrę ratunkową – powiedział Kieł z
wyraźnym rozdrażnieniem.
- O… - Kuks spojrzała w dół, marszcząc brwi, jakby wszystko stało się jasne.
Zaczęłam zataczać szeroki krąg, by wrócić do tej dziewczynki w dole. W głowie
tłukła mi się jedna myśl: a jeśli ta dziewczynami kłopoty, jak Angela, i nikt się nie
zatrzyma, żeby jej pomóc?
- Och, Max, pamiętasz, jak uratowałaś tego króliczka przed lisem i jak go
trzymaliśmy w pudełku w kuchni, a jak wydobrzał, to go wypuściłaś? Fajne to było.
- Kuks wpatrywała się w dół. – Znowu zobaczyłaś króliczka?
- Mniej więcej – mruknęłam. Moja cierpliwość była na wyczerpaniu. – To zajmie
dwie sekundy. Dołączę do was, zanim zrobicie pięćdziesiąt kilometrów – rzuciłam
do Kła. – Tylko nie schodźcie z kursu, a jak się coś skomplikuje po drodze,
spotkamy się nad jeziorem Mead.
Kieł gapił się przed siebie, z włosami łopoczącymi na wietrze. Był wściekły,
czułam to.
No tak. Wszystkim się nie dogodzi.
- Dobra – rzuciłam wesoło. – To na razie.
20
Jeśli chodzi o Iggy’ego, to rzecz w tym, że czasami… jakby to powiedzieć…
potrafi rozumować jak prawdziwy naukowiec. Jest niesłychanie, a nawet
przerażająco mądry.
- Mamy chlor? – spytał Gazownik. – Zmieszany z innymi takimi tam robi się
wybuchowy.
Iggy zmarszczył brwi.
- Z jakimi innymi, z twoimi skarpetami? Nie, nie mamy chloru. Nie mamy basenu.
Jakiego koloru jest ten kabelek?
Gazownik pochylił się i spojrzał na splątane wnętrzności stereo leżące na
kuchennym stole.
- Wygląda, jakby robot tu zwymiotował – zauważył. – Kabelek jest żółty.
- Dobrze. Idź za nim. To bardzo ważne. Nie pomyl się go z czerwonym.
Gazownik przyjrzał się schematowi, który znalazł w Internecie. Tego ranka Iggy
uruchomił wentylator na CPU i komputer przestał się histerycznie zawieszać co
dziesięć minut. Po prostu naprawił komputer, ot tak.
- Doooobra – mruknął Gazownik, przeglądając strony. – Teraz musimy mieć jakiś
licznik.
Iggy zastanowił się przez chwilę. Uśmiechnął się. Nawet jego oczy jakby się
uśmiechnęły.
- Ooo… to był złowieszczy uśmiech – zauważył niespokojnie Gazujący.
- Idź po budzik, Max. Ten z Myszką Miki.
21
Wylądowałam dość ciężko i musiałam przebiec parę metrów, żeby nie zaryć
nosem w glebę. Byłam idziesz w Arizonie, w chaszczach na tyłach jakiegoś
pustego magazynu. Wciągnęłam skrzydła – poczułam, jak się składają, rozgrzane
po wysiłku, w ścisłą harmonijkę po obu stronach kręgosłupa. Zawiązałam sznurek
kurtki na szyi. I proszę. Chodząca normalność.
Wyszłam zza magazynu i zobaczyłam trzech chłopaków, może piętnasto-, może
szesnastoletnich. Dziewczynka wyglądała na młodszą. Mogła mieć dwanaście lat.
- Uprzedzałem, żebyś nikomu nie mówiła o Ortizie – wrzeszczał na nią jeden z
chłopaków. –Nie twój interes. Musiałem go nauczyć!
Dziewczynka zagryzła wargę, zła i przestraszona.
- Biciem? Wygląda, jakby go potrącił samochód. I nic ci nie zrobił – powiedziała, a
ja pomyślałam: tak trzymaj, dziewczyno.
- Zrobił. Odszczekuje się. Żyje! Oddycha moim powietrzem – powiedział chłopak,
a jego durne kolesie zarechotały.
Boże, co za gnojki. W dodatku uzbrojone. Jeden trzymał w zgięciu ręki strzelbę.
Ameryka, prawo do posiadania broni, ple, ple, ple. Ile lat miały te przygłupy? Czy
ich rodzice wiedzą, że synalki mają broń?
To się robi nudne – ciągle słabsi wyżywają się na młodszych. Taka jest historia
mojego życia – dosłownie – i chyba w ogóle całego świata. Miałam tego dość, dość
takich chłopaków, głupich i agresywnych.
Wyszłam zza rogu. Dziewczynka zobaczyła mnie i w jej oczach zamigotało
zdziwienie. Wystarczyło. Chłopaki odwróciły się w moją stronę.
To tylko głupia dziewczyna, pomyśleli z ulgą. Ich wzrok na chwilę zatrzymał się na
mojej podrapanej twarzy i podbitym oku, ale nie przyjrzeli mi się uważnej. Pierwszy
błąd.
- To jak się wytłumaczysz, Ella? – prychnął ten najważniejszy. – I czy z jakiegoś
powodu nie powinienem dać też nauczki tobie?
- Trzech przeciwko jednej dziewczynce. Można powiedzieć, wyrównane siły –
odezwałam się podchodząc.
Z trudem hamowałam furię. Krew pulsowała mi w skroniach.
- Zamknij się – warknął jeden z nich. – Lepiej spadaj, jeśli wiesz, co dobre.
- Nie mogę – odparłam i stanęłam obok dziewczynki, którą nazywali Ellą.
Spojrzała na mnie przerażona – Bo uważam, że dobry to będzie łomot, który wam
spuszczę.
Roześmiali się. Drugi błąd.
Jak reszta mojego stada, jestem o wiele silniejsza od najsilniejszego nawet
mężczyzny – efekt inżynierii genetycznej. A Jed nauczył nas wszystkich
samoobrony. Znam różne chwyty. Do wczoraj nie musiałam ich używać. Gdybym
mogła stąd uciec z Ellą…
- Brać ją – zarządził ten najważniejszy i dwaj pozostali obstąpili mnie z obu stron.
To był trzeci błąd. Bach, i po wszystkim.
Pojęcia nie macie, jak szybko zadziałałam. Bez ostrzeżenia kopnęłam tego
głównego w pierś. Od ciosy, po którym Kieł najwyżej straciłby oddech, tamtemu
chyba pękło żebro, bo coś trzasnęło. Zakrztusił się, wybałuszył na mnie oczy w
totalnym szoku i upadł na plecy.
Pozostali rzucili się na mnie jednocześnie. Obróciłam się i wyrwałam jednemu
strzelbę. Trzymając ją za lufę, z rozmachem walnęłam jej właściciela w skroń.
Trzask! Ogłuszony zatoczył się do tyły, a z głowy popłynęła mu jaskrawoczerwona
struga.
Zerknęłam z ukosa; Ella stała przerażona. Miałam nadzieję, że się mnie nie boi.
- Uciekaj! – krzyknęłam na nią. – Spadaj stąd!
Po chwili wahania odwróciła się i uciekła, zostawiając za sobą chmurę
czerwonego pyłu.
Trzeci chłopak chwycił mnie za rękę; wydarłam się, zamachnęłam i zdzieliłam go
pięścią. Celowałam w brodę, ale trafiłam w nos. Skrzywiłam się – ups! – bo
poczułam pękającą kość. Potem nastąpiła bardzo długa sekunda, jak na
zwolnionym filmie, aż w końcu bluznęła krew. O matko – z ludźmi trzeba delikatnie
jak z jajkiem.
Gnojki zdrowo oberwały, ale wstały skrzywione z wściekłości i upokorzenia.
Jeden chwycił broń i wycelował we mnie.
- Gorzko tego pożałujesz – zapowiedział, spluwając krwią. Ruszył w moją stronę.
- Zakład, że nie? – rzuciłam, obróciłam się na pięcie i zwiałam do lasu, aż się
zakurzyło.
22
Oczywiście, gdybym pofrunęła, byłabym już mała kropeczką na niebie, ale nie
mogłam pokazać tym głupkom moich skrzydeł. Zresztą po paru sekundach i tak
byłam w lesie.
Pędziłam przez zarośla, roztrącając gałęzie na boki. Bardzo się cieszyłam, że
mam dobre buty. Nie miałam pojęcia, dokąd pędzę.
Za moimi plecami słyszałam wrzaski tych kretynów. Przeklinali i wyliczali, co też
mi zrobią, jak mnie złapią. Miałam ochotę się roześmiać, ale szkoda mi było czasu.
Coraz bardziej się od nich oddalałam.
I raptem rozległo się głośne „bum!”, kora posypała mi się na głowę. Ta głupia
broń!
Myślicie to, co mi się wydaje? Zastanawiacie się, czy dostrzegłam podobieństwo
z sytuacją ze snu? A i owszem. Nie jestem opóźniona. Ale zdecydowałam, że będę
się zastanawiać potem.
Sekundę później znowu rozległ się strzał i prawie jednocześnie ramię przeszył mi
nagły ból. Krzyknęłam i zobaczyłam, że na rękawie rozrasta mi się plama krwi. Ten
idiota mnie trafił!
Potem – to była już czysta złośliwość losu – potknęłam się o korzeń, upadłam na
zranioną rękę i jeszcze w dodatku ześliznęłam się po stromym zboczu, przez
zarośla, krzaki, pnącza, i co tam jeszcze. Usiłowałam przytrzymać się czegoś, ale
lewa ręka nie zadziałała jak trzeba, a prawą nic nie chwyciłam.
W końcu znieruchomiałam na dnie zarośniętego chwastami wąwozu. Podniosłam
głowę i zobaczyłam nad sobą tylko zieleń; przykryły mnie pnącza i krzaki.
Leżałam nieruchomo, usiłując złapać oddech, i starałam się coś wymyślić.
Wysoko w górze słyszałam wrzaski tych świrów i znowu strzały. Przedzierali się
przez zarośla, hałasując jak słonie. Przebiegli niedaleko mnie, ale byłam cicho.
Czułam się, jakby ogr pobił mnie maczugą. Ledwie mogłam poruszać lewą ręką;
palił jak ogniem. Spróbowałam wyciągnąć skrzydło i mało nie zawyłam, bo okazało
się, że ono także jest zranione. Nie za dobrze je widziałam, ale przeszywający ból
mówił sam za siebie.
Byłam cała podrapana, zgubiłam kurtkę i, o ile się nie myliłam, , usiadłam w
pokrzywach.
Wstałam powoli, tłumiąc okrzyk bólu. Musiałam stąd spadać. Spojrzałam na
słońce i ruszyłam na południe. Zdławiłam jęk, uświadomiwszy sobie, że Kuks i Kieł
pewnie się już o mnie niepokoją.
Centralnie spaprałam sprawę. Angela też na mnie czekała – o ile jeszcze żyła.
Wszystkich zawiodłam.
A w dodatku byłam ranna i miałam na karku ścigających mnie uzbrojonych
świrów. Cholera.
Sklęłam samą siebie. W mojej naturze leży ujmowanie się za skrzywdzonymi. Jed
zawsze powtarzał, że to mnie zgubi.
I miał rację.
23
- Wiesz, Kieł, jestem bardzo głodna.
Od rozstania z Max minęła prawie godzina, a Kuks jeszcze nie pojęła, co się
wydarzyło.
Kieł skinął głową i wskazał coś przed nimi. Pofrunęli w tamtą stronę.
Dotarli do prążkowanych skał o ściętych, płaskich szczytach. Kieł skierował się ku
cienistej rozpadlinie. Kuks zaczęła przebierać nogami, żeby zwolnić. Z bliska
okazało się, że rozpadlina jest raczej szeroką, płytką grotą. Kuks wylądowała w
niej, pochylając głowę.
Kieł niemal bezszelestnie spłynął na ziemię.
Grota miała jakieś pięć metrów głębokości i sześć szerokości. Po obu stronach
się zwężała. Grunt był w niej piaszczysty i suchy. Kuks usiadła z ulgą.
Kieł zdjął plecak i zaczął wyjmować z jedzenie.
- Och, tak , tak – ucieszyła się Kuks, rozrywając paczkę suszonych owoców.
Kieł pomachał jej przed nosem czekoladą, na widok której pisnęła ze szczęścia.
- Och, gdzie ją znalazłeś/ Musiałeś ją ukrywać…Nie pisnąłeś ani słówka, a cały
czas miałeś czekoladę! O Boże, jaka dobra…
Kieł uśmiechnął się blado i usiadł. Ugryzł swój kawałek czekolady i przez chwilę
przeżuwał powoli, przymknąwszy ciemne oczy.
- No, to gdzie jest Max? – spytała Kuks parę minut później. – Dlaczego tam
wylądowała? I chyba powinna już wrócić? Przecież musimy dotrzeć aż do jeziora
Mead? Co zrobimy, jeśli zaraz nie wróci… - urwała, bo Kieł podniósł rękę.
- Max zobaczyła, że ktoś ma kłopoty, i chciała pomóc – powiedział jak zwykle
cicho, starannie dobierając słowa. – Tu na nią zaczekamy; jezioro Mead jest
dokładnie pod nami.
Kuks zaczęła się niepokoić. Każda sekunda była droga, więc dlaczego tu utknęli?
Co wydało się Max ważniejsze od Angeli? Dojadła suszone morele i rozejrzała się.
No dobrze, skoro Kieł o tym wspomniał, rzeczywiście – po lewej stronie widać
było błękitny skrawek jeziora. Kuks wstała, prawie dotykając głową sklepienia. P
bokach groty znajdowały się dość szerokie skalne występy; stanęła za tym po lewej
stronie, żeby popatrzeć na jezioro.
- Hm… Kieł…
24
Kieł stanął obok Kuks i skamieniał. Skalny występ wznosił się ku szczytowi skały.
Rosły na nim rzadkie rosochate rośliny, a z ubitej gliny sterczały skały.
Wśród głazów i roślin znajdowały się wielkie gniazda. Każde miało pół metra
średnicy. W większości siedziały duże puchate pisklęta, przeważnie w towarzystwie
większych, rdzawych rodziców, którzy wpatrywali się w Kuks i Kła zimnymi oczami
drapieżników.
- Co to? – szepnęła Kuks kątem ust.
- Myszołowy królewskie – odszepnął Kieł. – Największe drapieżniki w Stanach.
Usiądź… bardzo powoli. Żadnych gwałtownych ruchów albo oboje staniemy się
ptasią karmą.
Piiięęęęknie, pomyślała Kuks, płynnie osuwając się na ziemię. Miała ochotę
odwrócić się i uciec, ale przypuszczała, że wtedy ptaki by ją zaatakowały. Szpony,
które widziała, nie wróżyły nic dobrego. Nie wspominając już o ostrych,
zakrzywionych jak haki, śmiercionośnych dziobach.
- Myślisz… - zaczęła cicho, ale Kił dał jej znak, żeby siedział cicho. Bardzo cicho.
Przysiadł obok niej, nie spuszczając oczu z ptaków. Jeden myszołów trzymał w
dziobie rozdartego świstaka. Pisklęta głośno domagały się jedzenia.
Po paru chwilach Kuks poczuła, że zaraz zacznie krzyczeć. Nie znosiła milczenia,
miała milion pytań, nie wiedziała, ile czasu jeszcze zdoła tak wytrwać.
Kątem oka zarejestrowała jakiś ruch. Kieł bardzo powoli rozpościerał jedno
skrzydło.
Myszołowy jednocześnie odwróciły się w jego stronę; ich oczy jak lasery wbiły się
w chłopca.
- Chcę, żeby oswoiły się z moim zapachem – wymamrotał Kieł, ledwie poruszając
wargami.
Po chwili długiej jak rok ptaki trochę się uspokoiły. Były ogromne, lodowato
spokojne i silne, a ich rozpostarte skrzydła miały niemal półtora metra. Pióra z
wierzchu były przeważnie brązowe z rdzawymi smugami i pasami bieli pod
spodem. Prawie jak skrzydła Kuks, ale jej były o wiele większe – pewnie ze dwa
razy.
Niektóre myszołowy wróciły do karmienia hałaśliwych pisklaków, inne wyruszyły na
polowanie, jeszcze inne wracały z kolacją.
- A fu – szepnęła Kuks, kiedy jeden z ptaków nadleciał z wężem, jeszcze wijącym
mu się w dziobie. Na jego widok pisklęta wręcz oszalały i zaczęły się nawzajem
tratować, byle tylko zdobyć pierwszy kęs. – Fu, fu.
Kieł powoli odwrócił głowę i wyszczerzył zęby. Kuks była taka zaskoczona, że
odpowiedziała uśmiechem.
Faktycznie było fajnie. Strasznie się jej spieszył, żeby ruszać dalej, ponaglała w
myślach Max, żałowała, że nie mają więcej jedzenia, ale i tak cudownie było
siedzieć w słońcu, wśród tych wielkich, pięknych ptaków, rozłożywszy własne
skrzydła, i odpocząć. Uznała, że nie zawadzi porozkoszować się tym jeszcze
chwilkę.
25
- Ale nie aż tak długo. Angela na nas czeka – odezwała się po jakimś czasie. –
Przecież to nasza siostrzyczka.
Otrzepała się z kamiennego pyłu i tak zakurzone opalone nogi i spochmurniała.
Zaczęła skubać strup na kolanie.
- W nocy, kiedy miałyśmy spać, ja i Angela gadałyśmy o różnych rzeczach i
opowiadałyśmy sobie kawały. – Spojrzała na Kła wielkimi brązowymi oczami. –
Mam teraz spać w tym pokoju sama? Max musi wrócić. Nie zostawiła by tak Angeli,
prawda?
- Prawda – przytaknął Kieł. – Ona nie zostawi Angeli. Patrz… widzisz, jak ten
wielki, ten z ciemnym pasem po bokach… widzisz, jak porusza jednym skrzydłem
szybciej, kiedy się przechylał? W ten sposób wychodzi mu to zgrabnie i płynnie. My
też powinniśmy spróbować.
Kuks zerknęła na niego. Chyba jeszcze nigdy się tak nie rozgadał.
Przyjrzała się ptakowi.
- Aha. Rozumiem…
Ale nie zdążyła skończyć, gdy Kieł wstał, lekko podbiegł na skraj przepaści i
skoczył. Jego wielkie, mocne ciemne skrzydła schwyciły prąd powietrza i poniosły
go w górę. Zbliżył się do myszołowów zataczając kręgi jak w jakimś ptasim balecie.
Kuks westchnęła. Bardzo, bardzo chciała, żeby Max już tu była. Czy coś się jej
stało? Czy powinni po nią wrócić? Spyta Kła, kiedy znudzi mu się latanie.
W tej samej chwili Kieł śmignął obok niej, obniżając lot.
- Chodź! – zawołał. –Spróbuj! Będziesz lepiej fruwać.
Kuks znowu westchnęła i strzepnęła z koszuli czekoladowe okruszki. Czy on się
nie martwi o Angelę? Nawet jeśli, to pewnie by tego nie okazał. Ale wiedziała, że
Kieł kocha Angelę – czytał jej książeczki, zanim sama nauczyła się czytać, i
uspokajał ją , gdy się czymś zdenerwowała.
No, może ja też powinnam poćwiczyć, pomyślała. Lepsze to niż bezczynne
siedzenie. Zeskoczyła ze skalnego zrębu; wbrew samej sobie poczuła to gorzko-
słodkie szczęście, które zalało jej serce. To było takie… piękne – unosić się w
powietrzu, poruszać mocno skrzydłami i swobodnie śmigać nad ziemią.
Leciała obok Kła, który pokazał jej, jak powinna wykonywać manewr. Przyjrzała
się i powtórzyła. Faktycznie, był skuteczny.
Zatoczyła parę wielkich kręgów, ćwicząc ruchy. Zbliżyła się do myszołowów, które
tolerowały jej obecność. Byle tylko nie myśleć o Max i Angeli, a wszystko będzie
dobrze.
Wieczorem położyła się na brzuchu, i patrzyła, jak rodzice czyszczą piórka swoim
młodym. Bardzo delikatnie, uważnie. Te drapieżne, silne ptaki czule muskały
nakrapiane białe piórka pisklaków, karmiły je, pomagały im wygramolić się z
gniazda na naukę fruwania.
Gardło jej się ścisnęło. Pociągnęła nosem.
- Co? – spytał Kieł.
- Te ptaki – mruknęła, wycierając oczy. Było jej wstyd. – No wiesz, głupi myszołów
zna swoją mamę, a ja nie. Ci rodzice zajmują się swoimi dziećmi. A mną, kto się
zajmował? No, z wyjątkiem Max. Ale ona nie jest mamą.
- Aha. Jasne. – Kieł nie patrzył na nią. W jego głosie zabrzmiał niemal smutek.
Słońce zaszło i myszołowy umościły się w gniazdach. W końcu wrzaskliwe
pisklęta umilkły. Jakąś godzinę po zapadnięciu zmroku Kieł zbliżył się do Kuks i
wyciągnął pięść. Kuks spojrzała na niego, a potem położyła na jego swoją. Ich
stado robiło ten gest przed pójściem spać.
Ale nie wtedy, kiedy zasnęli w chatce. A teraz zostało ich tylko dwoje.
Kuks klepnęła na jego pięść drugą rękę, a on powtórzył jej gest.
- Dobranoc – szepnęła.
Czuła się, jakby odebrano jej wszystko, na czym jej zależało. Zwinęła się w
kłębuszek pod ścianą groty.
- Dobranoc, Kuks – odpowiedział cicho Kieł.
26
Nie. Zdecydowanie nie był to najlepszy dzień w moim życiu. Ramię ciągle mi
trochę krwawiło, choć uciskałam je od paru godzin. Za każdym razem kiedy nim
poruszałam, między palcami przesączała mi się ciepła krew.
Nie spotkałam już więcej tych uzbrojonych debili, ale ciągle ich słyszałam.
Szerokim łukiem zmierzałam na północ, usiłując jak najbardziej zmylić trop, gdyby
nadal mnie ścigali. Kiedy tylko dobiegały mnie ścigali. Kiedy tylko dobiegały mnie
ich głosy, zastygałam na nieskończenie długie minuty, usiłując się stopić z
chaszczami.
Potem zesztywniała i odrętwiała, brnęłam z mozołem dalej. Na wypadek gdyby
przyprowadzili psy, cztery razy przechodziłam przez strumień i, wierzcie mi,
balansowanie na omszałych głazach w lodowatej wodzie, kiedy ma się zranione
ramię, wcale nie jest takie fajne.
Obmacałam bark i skrzydło. Wyglądało na to, że kula drasnęła mi skórę, ale nie
utknęła w ciele. Mimo to ręka i skrzydło były nie do użytku i okropnie bolały.
Robiło się późno. Od porwania minęło wiele godzin. Angela jest pewnie
poddawana Bóg wie jakim okropieństwom i zastanawia się, dlaczego mnie jeszcze
nie ma. Zacisnęłam wargi, usiłując nie płakać. Nie mogłam frunąć, nie mogłam
dogonić Kła i Kuks, którzy pewnie się na mnie wściekali. Ale co miałam zrobić,
zadzwonić do nich?
Sytuacja była autentycznie beznadziejna, i to w stu procentach z mojej winy, a od
tego było mi jeszcze gorzej.
Następnie, ma się rozumieć, zaczął padać deszcz.
No więc przedzierałam się przez mokry las, mokre poszycie, brnęłam w
czerwonej grząskiej glinie, deszcz zalewał mi oczy i przenikał chłodem, a ja byłam
coraz bardziej znękana, głodna i wariacko wściekła na siebie.
Nie słyszałam tamtych od dawna – może wrócili do domu, żeby nie zmoknąć.
Po chwili zamrugałam oczami i otarłam je. Wytężyłam wzrok. Dostrzegłam przed
sobą światło.
Jeśli to jakiś magazyn albo szopa, mogłam zaczekać, aż wszyscy wyjdą, i
przenocować pod dachem. Podkradłam się na dziesięć metrów, przyczajona w
ciemnościach, i wyjrzałam spomiędzy ociekających drzew. Zobaczyłam dom.
Jakaś postać przeszła na tle okna. Brwi same mi się uniosły. To była ta
dziewczynka, Ella. Chyba tu mieszkała.
Zagryzłam wargę. Pewnie dzieli ten dom z dwojgiem troskliwych rodziców i jeden
koma sześć rodzeństwa. Miło. No cóż, dobrze, że bezpiecznie dotarła do domu.
Mimo wszystko nigdy bym sobie nie wybaczyła, że pozwoliłam tym gnojkom ją
pobić.
Zadygotałam gwałtownie ; lodowaty dreszcz spłynął mi po plecach. Czułam, że
za chwilę upadnę. Co tu robić? Wymyśl coś…
Ciągle czekałam na natchnienie, kiedy boczne drzwi domu się otworzyły i na
zewnątrz wyszła Ella z wielkim parasolem. U jej stóp poruszał się jakiś cień. Pies,
tłusty, z niskim zawieszeniem.
- No, Magnolia – zawołała Ella. – Pośpiesz się, bo przemokniesz.
Pies zaczął węszyć na skraju podwórka, rył pyskiem w chwastach, nie zwracając
uwagi na wilgoć. Ella zaczęła spacerować, kręcąc parasolem i rozglądając się po
ogródku. Była odwrócona do mnie plecami.
Rozpaczliwa sytuacja usprawiedliwia rozpaczliwe postępowanie. Nie wiem, kto to
wymyślił, ale miał łeb. Nabrałam głęboki haust powietrza i bardzo, bardzo cicho
ruszyłam w stronę Elli.
27
- Dobrze jeszcze dwie próbki krwi i krzywa glukozy będzie gotowa. Potem zrobimy
EEG.
Dlaczego jeszcze nie koniec? Gdzie jesteś, Max? – pomyślała Angela ze
smutkiem, patrząc na zbliżającego się laboranta. Drzwi psiej klatki stanęły
otworem, a tamten ukląkł spoglądając na nią. Ze wszystkich sił wtuliła się w ścianę.
Wyciągnął rękę, by chwycić jej ramię tam, gdzie założono cewnik, i przypadkiem
spojrzał na jej twarz.
Odwrócił się.
- Co mu zrobiliście?
- Ugryzł Reilly’ego – odpowiedział ktoś – No to je uderzył.
Angela usiłowała się zwinąć w jak najmniejsze kłębuszek. Cała lewa strona jej
twarzy pulsowała od bólu. Ale dobrze, że go ugryzła. Nienawidziła ich wszystkich.
- Głupi Reilly. Powinien pracować w myjni. Jeśli zniszczy ten okaz, zabiję go.
- Nie dociera do niego, jaki to cenny egzemplarz? – spytał gniewnie fartuch. –
Przecież to Obiekt Jedenasty! Nie wie, jak długo go szukaliśmy? Powiedz
Reilly’emu, żeby nie niszczył własności laboratorium.
Sięgnął do klatki, znowu usiłując schwycić rękę Angeli.
Angela nie wiedziała, co powinna zrobić. Ręka bolała ją po założeniu wenflonu;
przytuliła ją do piersi. Przez cały dzień nie dostała nic do jedzenia ani picia, za to
wmusili w nią jakiś ohydny, mdląco słodki, pomarańczowy płyn. Pobierali jej krew z
ramienia, al. opierała się i ugryzła tamtego. No to założyli jej wenflon na wierzchu
dłoni, żeby sobie ułatwić sprawę. Pobrali jej krew już trzy razy.
Była bliska łez, ale zacisnęła zęby.
Rozluźniła powoli mięsnie i zbliżyła się do drzwi. Wyciągnęła rękę do laboranta.
- O, tak – powiedział łagodnie i wyjął igłę połączoną z probówką. Otworzył wenflon
i wsunął do środka igłę. – Nie będzie bolało. Naprawdę.
Angela odwróciła się od niego, wyciągając rękę jak najdalej.
Nie trwało to długo i nie bolało. Może to doby fartuch – jak Jed. A może gruszki
rosną na wierzbach.
28
- Dobra – powiedział Iggy. – Maksymalna ostrożność. Tak? Gazik? Maksymalna
ostrożność?
- Jest – mruknął Gazownik, klepiąc ładunek wybuchowy, który nazwali Dużym
Chłopcem.
- Gwoździe?
Gazownik potrząsnął słoikiem.
- Są.
- Brezent? Olej?
- Są. – Gazownik pokiwał głową. – Geniusze jesteśmy. Ci Likwidatorzy nawet się
nie połapią, o co chodzi. Gdybyśmy tylko mieli czas wykopać wilczy dół…
- Tak, i napuścić do środka jadowitych żmij – mruknął Iggy. – Ale i tak jest dobrze.
Teraz musimy stąd pryskać, nie pokazywać się i sprawdzić drogi i ewentualne
obozowiska Likwidatorów.
- Dobrze. Potem możemy zasypać jezdnię gwoździami i rozłożyć brezent z
olejem. – Gazownik wyszczerzył zęby. – I nie dać się złapać.
- Właśnie. Głupio by było – przyznał Iggy śmiertelnie poważnie. – No, jest już noc?
- Prawie. Znalazłem ci ciemne ubranie. – Gazownik wcisnął Igg’emu koszulę i
spodnie. – I sobie też. Gotowy?
Miał nadzieję, że Iggy nie wyczuje jego zdenerwowania. To był świetny plan,
musieli go wykonać – ale gdyby się nie udał, nastąpiłaby katastrofa.
Prawdopodobnie zakończona ich śmiercią.
- Tak. Biorę Dużego Chłopca tak na wszelki wypadek. – Iggy przebrał się, po czym
zapakował bombę domowego wyrobu do plecaka, który zarzucił na ramię.
- Nie martw się – dodał, jakby widział minę Gazownika.
- Nie wybuchnie, dopóki nie nastawię licznika. Do tego czasu jest to
stuprocentowo bezpieczna bomba.
Gazownik usiłował się uśmiechnąć. Otworzył okno w korytarzu na całą szerokość
i wspiął się na parapet. Dłonie mu się pociły, a żołądek wyczyniał dziwne harce. Ale
nie było wyboru – to wszystko dla Angeli. Żeby pokazać tamtym, co się dzieje,
kiedy zadzierają z rodziną.
Przełknął ślinę i skoczył w mrok. Zdumiewające uczucie – rozłożyć skrzydła i
pofrunąć. Wspaniale! Poczuł wiatr na twarzy i od razu poweselał. Stał się silny i
niebezpieczny. Nie był już ośmioletnim mutantem.
29
- Hm, hm… Ella…
Dziewczynka podskoczyła.
Wychyliłam się z zarośli, żeby zobaczyła moją twarz.
- To ja – dodałam, czując się jeszcze głupiej. – Ta, co wtedy.
Zmierzchało i ciągle padał deszcz. Miałam nadzieję, że mimo to Ella mnie
rozpozna. Pies przytruchtał do nas, zobaczył mnie i szczeknął bez przekonania.
- A, tak. Właśnie, dzięki… że mi pomogłaś – powiedziała Ella, wytężając wzrok,
żeby zobaczyć mnie przez zasłonę deszczu. – Wszystko dobrze? Co tu robisz?
Była przestraszona; rozejrzała się, jakby podejrzewała, że od ostatniego
spotkania przeszłam na stronę Zła.
- Wszystko dobrze – mruknęłam nieprzekonywująco. – No właściwie to chyba
potrzebuje pomocy.
Pierwszy raz w życiu powiedziałam coś takiego. Dobrze, że Jed nie widzi , jak się
upokarzam.
- O… - szepnęła Ella. – Rany. No tak. Czy tamci…
- Jeden do mnie strzelił, uwierzysz?
Podeszłam bliżej.
Ella jęknęła i zasłoniła usta ręką.
- O, nie! Dlaczego od razu nie powiedziałaś? Jesteś ranna. Dlaczego nie poszłaś
do szpitala? Jejku, wejdź do domu!
Odstąpiła na bok i odpędziła ode mnie Magnolię, która przyczłapała do nas i z
zainteresowaniem obwąchiwała moje mokre ubrania.
I wiecie co? Zawahałam się. Nadeszła decydująca chwila. Dopóki nie wejdę do
tego domu, mogę jeszcze uciec. A kiedy wejdę, zrobi się o wiele trudniej. Może to
skaza na moim skądinąd idealnym charakterze, ale mam tendencję do
panikowania, jeśli poczuję się gdzieś uwięziona. Wszyscy tak mamy – to znaczy
wszyscy w stadzie. Tak to już jest, kiedy pierwszy lata życia spędzisz w klatce.
Ale byłam na tyle uczciwa, żeby sobie powiedzieć: długo tak nie pociągnę. Byłam
przemoczona, wyziębiona, głodna i osłabiona z powodu utraty krwi. Musiałam
schować dumę do kieszeni i przyjąć pomoc. Od obcych.
- Twoi rodzice są w domu? – spytałam.
- Tylko mama. Nie mam taty. Chodź, wejdź. Mama ci pomoże. Magnolia, idziemy,
malutka. – Ella ruszyła energicznie do domu. Wbiegła po drewnianych schodkach,
odwróciła się i spojrzała na mnie. – Możesz iść?
- Mhm.
Powoli weszłam do domu Elli, ciepłego i jasnego. Miałam zawroty głowy i zaczęła
mnie ogarniać panika. Być może to ostatni na długiej liście potężnych błędów, które
dzisiaj popełniłam.
Ranną rękę trzymałam w drugiej.
- O Boże… Czy to krew? – spytała Ella, wpatrując się w moją błękitną bluzę. – O,
nie, wejdź, musimy się tobą szybko zająć! – Mamo! Mamo! –Ta dziewczynka
potrzebuje pomocy!
Zamarłam. Zostać czy uciekać? Zostać czy uciekać? Zostać?
30
- Myślisz, że ten drut wytrzyma? – szepnął Gazownik.
Iggy skinął głową, ze zmarszczonymi brwiami skręcając dwa przewody za
pomocą szczypców. Oparł się o sosnę, żeby nie stracić równowagi, a kiedy drut się
naprężył, założył na niego zacisk.
- Wytrzyma przez jakiś czas – odszepnął. – Aż pewien hummer wejdzie w niego z
całą prędkością.
Gazownik ponuro pokiwał głową. Co za noc. Tyle już zrobili – Max nie spisała by
się lepiej. Miał nadzieję, że już uratowała Angelę. I że nic się nie skomplikowało.
Jeśli fartuchy wciąż mają Angelę… Przez ułamek sekundy zobaczył ją, bladą i
martwą, na zimnym stalowym stole, a nad nią fartuchy bredzące o jej niezwykłej
budowie kostnej. Przełknął ślinę i odpędził od siebie ten straszny obraz. Znowu
rozejrzał się, nasłuchując.
- Do domu? – spytał cicho Iggy.
- Aha.
Gazownik wystartował, trzymając się blisko drzew. Podążał za cieniem Iggy’ego,
frunąc na zachód, w stronę domu. Z góry nie widział efektów swojej pracy – i
dobrze. Nie chcieli, żeby Likwidatorzy zobaczyli z helikoptera brezent czy drut –
zanim będzie za późno.
- Zabezpieczyliśmy drogi dojazdowe – odezwał się do Iggy’ego, kiedy znaleźli się
odpowiednio wysoko. – Olej poślizgowy, gwoździe na jezdni, drut. To powinno
wystarczyć.
Iggy pokiwał głową.
- Wkurza mnie, że nie mogliśmy wykorzystać Dużego Chłopca, ale nie chciałem
go zmarnować. Najpierw musimy ich zobaczyć. To znaczy ty.
- Może jutro - pocieszył go Gazownik. – Wyjdziemy i sprawdzimy jakie
posadziliśmy zniszczenie.
- Posialiśmy – mruknął Iggy.
- Wszystko jedno.
Gazownik głęboko odetchnął chłodnym nocnym powietrzem. No, niech tylko Max
się dowie, jacy byli świetni.
31
Ciemnowłosa kobieta o zatroskanych oczach otworzyła drzwi szerzej.
- Co? Co się stało?
- Mamo, to jest… - Ella zamarła z ręką w powietrzu.
- Max. – wypaliłam.
Dlaczego nie podałam zmyślonego imienia? Bo mi to do łba nie przyszło.
- Moja przyjaciółka Max. Opowiadałam ci o niej, to ona uratowała mnie przed
José, Dwayne’em i resztą. Uratowała mnie, a tamci ją postrzelili.
- O, nie! – wykrzyknęła mama Elli. – Proszę, Max, wejdź. Mam zadzwonić do
twoich rodziców?
Stałam na wycieraczce, żeby nie nanieść do domu błota i krwi.
- Eee…
Wtedy mama Elli zobaczyła moją zakrwawioną bluzę i przyjrzała się mojej twarzy.
Byłam podrapana i miałam podbite oko. Sytuacja zmieniła się w mgnieniu oka.
- Przyniosę rzeczy – powiedziała łagodnie mama Elli. – zdejmij buty i idź z Ellą do
łazienki.
Poczłapałam korytarzem w przemoczonych skarpetkach.
- Jakie rzeczy przyniesie? – spytałam szeptem.
Ella włączyła światło i zaprosiła mnie do staroświeckiej łazienki z zielonymi
kafelkami i umywalką z zardzewiałym kółkiem wokół odpływu.
- Lekarskie – odszepnęła. – Jest weterynarzem, więc zna się na ranach. Nawet
ludzkich.
Weterynarz! Zaczęłam się delikatnie śmiać i aż musiałam usiąść na brzegu
wanny. Weterynarz. Zaraz się przekona, że trafiła na właściwego pacjenta.
Mama Elli zjawiła się z plastikową apteczką.
- Ella, może przyniesiesz Max jakiś sok czy coś. Pewnie potrzebuje cukru i
płynów.
- Sok, świetnie – przytaknęłam z entuzjazmem.
Ella skinęła głową i pobiegła korytarzem.
- Rozumiem, że nie chcesz, żebym dzwoniła do twoich rodziców? – spytała cicho
mama Elli, zaczynając rozcinać kołnierz mojej bluzy.
- Eee… nie.
Halo, laboratorium? Czy mogę mówić z probówką?
- Z policją pewnie też nie?
- Nie ma potrzeby ich mieszać – odparłam i syknęłam, gdy delikatnie zbadała mi
ranę na barku. – Zdaje się, że kula tylko mnie drasnęła.
- Tak, chyba masz rację, ale rana jest dość głęboka i poszarpana, a tutaj…
Siedziałam jak skamieniała, gapiąc się przed siebie. Wszystkie moje zmysły
zamarły. Zdecydowałam się na gigantyczne ryzyko. Nie macie pojęcia jakie. Nigdy,
przenigdy nie pokazałam moich skrzydeł nikomu spoza stada. Ale teraz była
wyjątkowa sytuacja, z którą nie potrafiłam sobie poradzić. Strasznie mi się to nie
podobało.
Mama Elli lekko zmarszczyła brwi. Rozcięła do końca kołnierz bluzy, zdjęła ją, a
ja zostałam w samym topie. Siedziałam jak posąg, zmrożona do szpiku kości
chłodem, który nie miał nic wspólnego z przemoczeniem.
- Proszę – powiedziała Ella i podała mi wielką szklankę soku pomarańczowego.
Omal się nie udławiłam, usiłując go wypić jednym haustem. Boże, jaki był dobry.
- Co… - zaczęła mama Elli, muskając skraj mojego skrzydła w miejscu, gdzie
złożone wtulało się w zagłębienie wzdłuż kręgosłupa, od barku po talię.
Pochyliła się, żeby lepiej je obejrzeć.
Wpatrywałam się w mokre skarpetki, kuląc palce u stóp.
Mama Elli odwróciła mnie delikatnie do siebie. Nie opierałam się.
- Max. – Jej brązowe oczy były zatroskane, zmęczone i zdenerwowane, wszystko
naraz. – Ma, co to jest? – spytała łagodnie, dotykając ledwie widocznych piór.
Przełknęłam z trudem ślinę. W tym momencie strasznie chciałam wszelką szansę
na normalne porozumienie z Ellą i jej mamą. Przypomniałam sobie rozkład domu:
w prawo korytarzem, zaraz potem w lewo i drzwi wyjściowe. Może jeszcze zdążę
po drodze chwycić buty.
- To… skrzydło – szepnęłam. Kątem oka widziałam minę Elli. – Moje… hm,
skrzydło. – Cisza. – Też jest zranione.
Wzięłam głęboki wdech, jakbym miała rzucić piłką, i pokonując ból, rozprostowałam
skrzydło, tylko troszkę, żeby pokazać mamie Elli, gdzie trafiła mnie kula.
Obie zrobiły wielkie oczy. I jeszcze większe. I jeszcze większe. Zaczęłam się bać,
że wypadną im z głów.
- Cc… co…- zaczęła Ella.
Jej mama pochyliła się i zbadała mnie dokładniej. Niesamowite, ale usiłowała się
zachowywać normalnie, wiecie: aha, jasne, masz skrzydło, dobrze, wszystko w
porządku.
Zaczęło mi się kręcić w głowie, a świat powoli zmieniał się w tunel ze światełkiem
na końcu.
- Tak, skrzydło też jest zranione – mruknęła mama Elli, delikatnie je
rozprostowując. – Zdaje się, że kula odłupała kawałeczek kości. – Wyprostowała
się i spojrzała na mnie.
Gapiłam się w podłogę. Czułam na sobie ich spojrzenia. Nie do wiary, że
władowałam się w taką sytuację. Kieł mnie zamorduje. A jak już będę martwa, to
mnie zabije jeszcze raz.
I dobrze mi tak.
Mama Elli zrobiła głęboki wdech i wydech.
- Dobrze, Max – odezwała się spokojnym, opanowanym głosem. – Najpierw
musimy oczyścić rany i zatamować krwotok. Kiedy ostatnio miałaś zastrzyk
przeciwtężcowy?
Spojrzałam jej prosto w oczy. Ta kobita była rozsądna i … niewiarygodnie
troskliwa. Wobec mnie. Ostatnio zrobiłam się straszną płaksą, więc nawet mnie nie
zdziwiło, że świat znowu rozpływał mi się w łzach.
- Hm. Nigdy.
- Dobrze. Tym też się zajmę.
32
- No już, już – dyszał Gazownik.
Trzymał się sosnowej gałęzi tak kurczowo, że stracił czucie w palcach.
- Co się dzieje? – spytał niecierpliwie Iggy. – Mów natychmiast!
Był wczesny ranek; obaj siedzieli niemal na samym czubku starej sosny z
doskonałym widokiem na jedną z opuszczonych dróg, którymi wywożono ścięte
drzewa. Gazownik miał rację: co najmniej dwóch, a może i więcej Likwidatorów
robiło prowizoryczne obozowisko niedaleko miejsca, w którym wylądował
helikopter. Wydawało się jasne, że szukają reszty stada. Nieważne, czy zamierzali
ich zabić, czy tylko porwać: trafienie do niewoli nie wchodziło w grę.
Gazownik nadal miewał koszmary, w których powracał do Szkoły. Śniło mu się, że
fartuchy pobierają mu krew, robią zastrzyki z różnych substancji, żeby sprawdzić
jego reakcje, każą mu biegać, skakać i połykać radioaktywne markery, żeby zbadać
jego krążenie. Niezliczone dni, tygodnie, lata mdłości, wymiotów, wyczerpania,
uwięzienia w klatce. Prędzej umrze, niż tam znowu wróci. Angela na pewno także
wolałaby umrzeć – ale nie dano jej wyboru.
- Zbliża się hummer – syknął Gazownik.
- Właściwą drogą?
- Mhm. I jadą zbyt szybko. – Gazownik uśmiechnął się z fałszywą troską.
- Nie dbają o bezpieczeństwo. Cóż. Szkoda.
- Dobra, są blisko – mruknął Gazownik. – Sześć kilometrów.
- Widzisz brezent?
- Nie.
Gazownik patrzył z natężeniem na zabłoconą czarną terenówkę pędzącą po bitej
drodze.
- Już zaraz – szepnął do Iggy’ego, który prawie dygotał z napięcia.
- Miejmy nadzieję, że zapieli pasy. Albo nie.
I stało się.
Było jak na filmie. Kanciasty czarny pojazd pędził drogą i raptem gwałtownie
rzuciło nim w lewo. Pisnęły hamulce. Samochód wpadł w powolną, niezdarną serię
raptownych obrotów, po czym niespodziewanie wjechał na drzewa na poboczu.
Zderzył się z pniem, wyprysnął w powietrze, przeleciał jakieś pięć metrów kołami do
góry i spadł z głośnym zgrzytem miażdżonej blachy.
- Noooo – westchnął Gazownik. – To było niewiarygodne.
- Masz dwie sekundy, żeby mi to opisać. – rzucił ze złością Iggy.
- Najechał na olej, a jak. Obrócił się, wpadł na drzewo i dachował – powiedział
zwięźle Gazownik. – I leży jak wielki, brzydki, zdechły żuk.
- Ha! – Iggy podskoczył, a gałąź się zakołysała. – Jakieś oznaki życia?
- E… a, tak. – Tak, jeden właśnie wybił okno. Teraz wyłażą. Rany, ale są wściekli.
Idą, więc nic im nie jest.
Gazownik wolałby pozbyć się Likwidatorów i więcej się nimi nie przejmować. A
jednocześnie nie wiedział, co by poczuł, gdyby zginęli.
Potem przypomniało mu się, że to oni porwali Angelę.
Doszedł do wniosku, że nie żałowałby ich, gdyby zginęli w wypadku.
- Niech to! – Iggy był zawiedziony. – Jest sens zrzucić na nich Dużego Chłopca?
Gazownik pokręcił głową, ale przypomniał sobie, że Iggy nie widzi, i powiedział:
- Nie sądzę. Gadają przez walkie-talkie. Teraz idą prosto do lasu. Pewnie
spowodowalibyśmy wielki pożar albo coś w tym guście.
- Hmmm – zamyślił się Iggy. – Dobrze. Musimy się przeorganizować i przystąpić
do Fazy Drugiej. Może chwilę posiedzimy w chacie?
- Super. Chodźmy. – Dość już zrobiliśmy jak na jeden dzień.
33
Osiemdziesiąt lat wcześniej w tej prowizorycznej chacie mieszkali drwale
podczas wyrębu. Potem budynek, porzucony na trzydzieści lat, zmienił się w ruinę.
Co oznaczało, że stanowi wymarzoną siedzibę stada.
- Zatem zamknęliśmy Fazę Pierwszą – oznajmił Iggy, siadając na połamanym
plastikowym fotelu. Pociągnął nosem. – Nie byliśmy tutaj od wieków.
- Mhm. – Gazownik rozglądał się dookoła. – Jeśli się to ciekawi, to nadal jest tu
straszny śmietnik.
- Jak zawsze. Dlatego nam się tu podoba.
- Człowieku, no nie mogę! Ten brezent z olejem totalnie wykończył Hammera! –
zachwycał się Gazownik. – To było aż… straszne! Naprawdę się udało.
Iggy otworzył plecak i wyjął z niego Dużego Chłopca. Przesunął swoimi
wrażliwymi palcami po zegarze przyklejonym taśmą do ładunku wybuchowego.
- Musimy wyeliminować Likwidatorów – mruknął. – Żeby nigdy więcej nie zrobili
nam krzywdy.
- Żeby nigdy więcej nie porwali Angeli – dodał Gazownik, mrużąc oczy. –
Wysadźmy helikopter, co?
Iggy skinął głową i wstał.
- Dobra. Słuchaj, spadajmy stąd, wracajmy do domu, obmyślmy nowy plan.
W tej samej chwili lekkie drgania desek podłogi sprawiło, że znieruchomiał.
Gazownik zerknął na niego: niewidzące oczy Iggy’ego spoglądały na wszystkie
strony.
- Słyszałeś? – szepnął Gazownik. Iggy przytaknął, unosząc rękę. – Może to
szop…
- Nie za dnia – odpowiedział Iggy bezgłośnie, samym ruchem warg.
Ciche drapanie w drzwi zmroziło Gazownikowi krew w żyłach. To na pewno tylko
zwierzę, jakaś wiewiórka lub…
- Świnki, świnki, wpuśćcie mnie. – szept, anielsko słodki, napłynął do środka jak
trujący dym.
Był to głos Likwidatora, głos, który potrafił skłonić człowieka do skoku w przepaść.
Gazownik z łomoczącym sercem rozejrzał się szybko po chatce. Drzwi. Dwa
okna, jedno w dużym pokoju, drugie, maleńkie w łazience. Wątpił, żeby zdołał się
zmieścić w tym drugim, nie mówiąc już o Iggym.
Likwidator znowu zaskrobał w drzwi; Gazownikowi zjeżyły się włoski na karku. No
dobrze, zatem to większe okno. Zaczął się do niego skradać, wiedząc, że Iggy
podąży za najcichszym nawet odgłosem.
Trzask! Drzwi otworzył się gwałtownie, drzazgi śmignęły w powietrzu jak strzałki.
- Na ósmej! – szepnął Gazownik, kierując Iggy’ego do okna.
W progu stanął potężny Likwidator. Gazownik spiął się do skoku – ale w oknie
niespodziewanie pojawiła się wielka wyszczerzona paszcza.
- Witaj świnko, świnko, świnko – zaszydził drugi Likwidator za zakurzoną szybą.
Lata treningu pod kierunkiem Max zaowocowały u Gazownika nagłym
przypływem adrenaliny. Drzwi zatarasowane. Okno też. Byli otoczeni, pozbawieni
drogi ucieczki. Będzie walka, uświadomił sobie i już zaczął się przygotowywać.
Najprawdopodobniej walka na śmierć i życie.
ebook by katia113 ( www. chomikuj.pl/katia113)