Patterson James [Maximum Ride 01] Eksperyment ''Anioł'' (rozdz 1 48)


James Patterson

MAXIMUM RIDE

EKSPERYMENT „ANIOŁ”

OSTRZEŻENIE

Jeśli odważysz się to przeczytać, weźmiesz udział

w Eksperymencie. Wiem, że brzmi to trochę

tajemniczo, ale na razie mogę powiedzieć tylko tyle.

Max

PROLOG

Gratulacje. Skoro to czytasz, zrobiłeś wielki krok ku temu, by przeżyć do swoich

następnych urodzin. Tak, ty, który stoisz i kartkujesz tę książkę. Nie odkładaj jej.

Mówię śmiertelnie poważnie - być może od tego zależy twoje życie.

To jest moja historia, historia mojej rodziny, ale równie dobrze może stać się twoją. Wierz mi tkwimy w tym wszyscy.

Pierwszy raz to robię, więc zacznę od razu, a ty staraj się nadążyć.

No dobrze. Jestem Max. Mam czternaście lat. Mieszkam z rodziną, czyli pięciorgiem dzieci nie spokrewnionych ze mną , ale to i tak moja rodzina.

Jesteśmy … powiedzmy, że wyjątkowi. Nie odwaliło mi na własny temat, ale gwarantuję, że nigdy nie spotkałeś nikogo takiego jak my.

Zasadniczo jesteśmy w porządku, fajni, niegłupi - ale w każdym razie nieprzeciętni. Cała szóstka - ja, Kieł, Iggy, Kuks, Gazownik i Angela - zostaliśmy stworzeni przez tak pokręconych, chorych „naukowców”, że sobie nie wyobrażasz.

Stworzyli nas w ramach eksperymentu. Eksperymentu, w wyniku którego jesteśmy ludźmi tylko w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach. Te dwa pozostałe robią różnicę, uwierzcie mi.

Wychowaliśmy się w laboratorium - więzieniu, które nazywano Szkołą. W klatkach, jak króliki doświadczalne. Cud, że w ogóle umiemy myśleć i mówić. Ale umiemy - nawet, ale dużo więcej.

W Szkole był jeszcze jeden eksperyment, który przetrwał wiek niemowlęcy. Pół ludzie, pół wilki, w sumie drapieżniki. Nazywają ich Likwidatorami. Są twardzi, inteligentni i trudni do opanowania. Wyglądają jak ludzie, ale kiedy zechcą, mogą się przekształcić w wilkołaki, z futrem, kłami i pazurami. W Szkole służą jako strażnicy, policjanci i … kaci.

Dla nich jesteśmy szóstką ruchomych celów - zwierzyną łowną, na tyle inteligentną, że fajnie się ją tropi. Mają jeden zasadniczy cel: powyrywać nam tchawice. I drugi: żeby świat się o nas nie dowiedział.

Ale na razie jakoś sobie radzę. I ostrzegam cię.

Ta historia mogłaby opowiadać o tobie - albo o twoich dzieciach. Jak nie dziś, to wkrótce. A więc bardzo, bardzo proszę, potraktuj ją serio. Opowiadając ci ją, ryzykuje wszystko, co się dla mnie liczy - ale musisz się o tym dowiedzieć.

Czytaj dalej - nie pozwól, by ktoś ci przerwał.

Max. I moja rodzina: Kieł, Iggy, Kuks, Gazownik i Angela.

Witaj w naszym koszmarze.

0x08 graphic

Część Pierwsza

SPŁOSZONE

STADO

1

W spoglądaniu śmierci w oczy najśmieszniejsze jest to, że człowiek błyskawicznie zyskuje właściwą perspektywę. Jak na przykład w tej chwili.

Biegnij! No biegnij! Przecież możesz.

Zachłysnęłam się powietrzem. Mój mózg działał na przyśpieszonych obrotach. To była walka o życie. Myślałam tylko o ucieczce. Nie liczyło się nic więcej.

Jeżynowe chaszcze poszarpią mi ręce na strzępy?

Iiiii tam.

Bosymi stopami trafiam na każdy ostry kamień, korzeń, patyk w okolicy? Nie ma sprawy.

Płuca mi płoną z braku powietrza? Dam radę.

Dopóki dzieli mnie jak największa odległość od Likwidatorów.

Tak jest. Likwidatorzy. Mutanty: pół ludzie, pół wilki, zwykle uzbrojeni, zawsze spragnieni krwi. W tej chwili ścigają właśnie mnie. Rozumiecie? I od razu wiadomo,

co jest w życiu ważne.

Biegnij. Jesteś od nich szybsza. Potrafisz prześcignąć każdego.

Jeszcze nigdy tak się nie oddaliłam od Szkoły. Kompletnie się zgubiłam. Ale biegłam, przedzierałam się przez zarośla, przeszywałam wzrokiem półmrok. Prześcigną ich. Znajdę polankę na tyle dużą, żeby...

O, nie. O, nie. Wśród drzew rozległo się upiorne ujadanie ogarów, które schwyciły trop. Zrobiło mi się słabo. Mogę prześcignąć człowieka - jak my wszyscy, nawet Angela, która ma dopiero sześć lat. Ale żadne z nas nie ucieknie dużemu psu.

A podobno pies to najlepszy przyjaciel człowieka.

Było coraz bliżej. Między drzewami przede mną majaczyło coś jasnego - polana? Oby, oby...

Wpadłam spomiędzy drzew, zdyszana, z cienką warstwą zimnego potu na skórze.

Tak!

Nie! O, nie!

Wyhamowałam z poślizgiem - machając rękami, zaryłam stopami w skalistą ziemię.

To nie była polana. Przede mną znajdowało się urwisko, stroma kamienna ściana, a za jej krawędzią - kilkudziesięciometrowa przepaść bez dna.

W lesie za plecami miałam krwiożercze psy i psychopatycznych uzbrojonych Likwidatorów.

Obie opcje były do bani.

Psy skomlały z podniecenia. Znalazły zwierzynę, mianowicie mnie.

Spojrzałam w przepaść.

W sumie nie miałam wyboru. Na moim miejscu też byście to zrobili.

Zamknęłam oczy, wyciągnęłam ręce... i runęłam w dół.

Likwidatorzy wrzeszczeli, wściekli jak nie wiem, psy ujadały histerycznie , a potem słyszałam tylko świst powietrza.

Przez sekundę zrobiło mi się cholernie błogo. Uśmiechnęłam się.

Potem nabrałam powietrza i rozłożyłam skrzydła najszybciej i najmocniej, jak się dało.

Czterometrowe, jasnobrązowe w białe smugi i brązowe plamy jak piegi, trafiły na prąd powietrzny i nagle gwałtownie szarpnęło mnie do góry, jakby otworzył się nade mną spadochron. Aaa!

Zapamiętaj: żadnych gwałtownych ruchów przy otwieraniu.

Skrzywiłam się, z całej siły poruszyłam skrzydłami w dół, w górę, znów w dół.

Ale czad, frunęłam - tak jak we śnie.

Tonące w mroku dno przepaści oddaliło się. Ze śmiechem śmignęłam w górę, czując opór mięśni, wiatr świszczący w lotkach, podmuch osuszający pot na twarzy.

Wznosiłam się ponad krawędź przepaści, nad ogłupiałe psy i wściekłych Likwidatorów.

Jeden - z włochatym pyskiem i ociekającymi krwią kłami - wycelował we mnie broń. Na mojej podartej nocnej koszuli pojawiło się czerwone światełko. Nie dzisiaj, leszczu, pomyślałam i ostro skręciłam na zachód , żeby słońce raziło go w te oszalałe z nienawiści ślepia.

Dziś nie umrę.

2

Usiadłam gwałtownie na łóżku , zdyszana, trzymając się za serce.

Mimo woli spojrzałam na koszulę. Zero laserowych światełek. Zero dziur po kulach. Padłam na pościel, osłabła z ulgi.

Boże, jak ja nienawidzę tego snu. Zawsze taki sam: uciekam za Szkoły , Likwidatorzy i psy mnie ścigają, spadam z urwiska i nagle szszu, skrzydła, lot, ucieczka. Zawsze budzę się na sekundę przed śmiercią.

Zapamiętaj: pogadaj z podświadomością na temat lepszych snów.

Było lodowato, ale jakoś się wygrzebałam z ciepłego łóżeczka. Włożyłam czysty dres - cud, Kuks zrobiła wczoraj pranie.

Reszta spała: miałam dla siebie parę minut ciszy i spokoju, żeby przygotować się do ataku na nowy dzień.

Po drodze do kuchni zerknęłam przez okno w korytarzu. Poranne słońce wyglądało zza gór, pogodne niebo, głębokie cienie, ani żywej duszy.

Znajdowaliśmy się wysoko w górach, bezpieczni. Tylko ja i moja rodzina.

Nasz dom był zbudowany w kształcie stojącej grzbietem do góry litery E. Poprzeczki E wspierały się na palach, wysoko nad stromym kanionem, więc kiedy wyjrzałam przez okno, miałam wrażenie, że unoszę się w powietrzu. W skali fajności od jednego do dziesięciu ten dom leciutko osiągał piętnaście.

Tu moja rodzina i ja możemy być sobą. Tu możemy żyć swobodnie. Dosłownie na swobodzie, znaczy nie w klatkach.

Długa historia. Później opowiem.

I oczywiście najlepsze: tu nie ma dorosłych. Kiedy się tutaj przenieśliśmy, Jed Batchelder dbał o nas jak ojciec. Uratował naszą szóstkę. Żadne z nas nie ma rodziców, ale Jed wspaniale ich zastępował.

Dwa lata temu zniknął. Wiem, że nie żyje, wszyscy wiemy, ale o tym nie rozmawiamy. Od tej pory jesteśmy zdani na siebie.

Jasne, że nikt nam nie rozkazuje, co mamy robić, co jeść, kiedy iść spać. Znaczy oprócz mnie. Ja jestem najstarsza, więc staram się , jak mogę, żeby ten interes się nie rozleciał. Robota jest ciężka i niewdzięczna, ale ktoś ją musi wykonywać.

Nie chodzimy też do szkoły, więc dzięki Bogu za Internet, bo inaczej bylibyśmy durni, że matko. Ale nie mamy szkoły, nie chodzimy do lekarza, do naszych drzwi nie puka opieka społeczna. Proste: dopóki nikt o nas nie wie, żyjemy.

Właśnie rozglądam się po kuchni za czymś do jedzenia, kiedy usłyszałam człapanie.

3

Cześć, Gazik - powiedziałam do zaspanego ośmiolatka, który ciężko klapnął na krzesło przy stole.

Pogłaskałam go po plecach i cmoknęłam w głowę. Od małego jest dla nas Gazownikiem. Co mogę powiedzieć? Dzieciak ma jakąś usterkę w układzie trawiennym. Dobra rada: trzymajcie się od zawietrznej.

Gazownik łypnął na mnie fantastycznie niebieskimi ślepkami, okrągłymi i ufnymi.

Delikatne jasne włosy układały mu się w wicherki na głowie. Dzięki temu wyglądał jak pisklak.

Serce mi stopniało. Słodki, przesłodki dzieciak, podobnie jak jego siostrzyczka. Tylko on i sześcioletnia Angela są ze sobą spokrewnieni, ale i tak wszyscy jesteśmy jedną rodziną.

Iggy, wysoki i blady, przywlókł się do kuchni. Z zamkniętymi oczami padł na naszą sponiewieraną sofę, trafiając bezbłędnie. Jego ślepota przeszkadzała nam tylko wtedy, Kiedy ktoś z nas o niej zapomni i przestawi jakiś mebel lub coś w tym rodzaju.

Zajrzałam naiwnie do lodówki - może odwiedziła nas spożywcza wróżka - i poczułam ciarki na plecach. Szybko wyprostowałam się i obejrzałam.

Kieł zawsze zjawiał się tak bezszelestnie, nie wiadomo skąd, jak żywy cień. Przyjrzał mi się spokojnie, ubrany, czujny, z długimi ciemnymi włosami spływającymi na plecy. Był ode mnie cztery miesiące młodszy, ale już przewyższał mnie o dziesięć centymetrów.

Przewróciłam oczami.

Iggy podniósł się ze stęknięciem.

Pewnie gdybym miała w sobie więcej z fembota, byłabym zła, że ślepy, młodszy ode mnie o pół roku smarkacz gotuje lepiej niż ode mnie.

Ale nie mam. A więc nie byłam zła.

Rozejrzałam się po kuchni. Śniadanie przygotowywało się aż miło.

Dziewczynki zajmowały najmniejszą sypialnię. Otworzyłam drzwi; jedenastoletnia Kuks spała, okręcona kołdrą. Z zamkniętymi ustami jest nierozpoznawalna, pomyślałam wrednie. Kiedy nie śpi, nazywamy ją Radiostacja Kuks - bo nadaje non stop, bez chwili przerwy.

Kuks zamrugała, z trudem skupiając na mnie spojrzenie brązowych oczy.

Kuks z jękiem dźwignęła się do pokręconej, ale zasadniczo wyprostowanej pozycji.

Kąt po drugiej stronie pokoju oddzielała cienka zasłona. Angela zawsze lubiła małe, przytulne zakątki. Jej łóżeczko wyglądało jak gniazdko. - pełne pluszaków , książek, prawie wszystkich jej ubrań. Z uśmiechem rozsunęłam kotary.

Nigdy nie mówiłam tego innym, ale po prostu kocham, kocham, kocham Angelę. Może dlatego , że właściwie zajmuje się nią, od kiedy była niemowlęciem. A może dlatego, że jest niewiarygodnie słodka i pełna miłości.

Zarzuciła mi na szyję chude ramionka i cmoknęła mnie w policzek trochę lepkimi ustami. Przytuliłam ją mocno. No tak - to jej kolejna wyjątkowa cecha. Angela czyta w myślach.

4

Chcę dziś zbierać poziomki - oznajmiła Angela zdecydowanie, nabierając na widelec jajecznicę.

I jednocześnie przytrafił mu się kolejny wypadek, co go rozbawiło.

Na dworze było cudownie, jasno i słonecznie, pierwsze prawdziwe majowe uprawy. Wzięliśmy ze sobą wiaderka i koszyki, a Angela zaprowadziła na wielką polanę pełną poziomek.

Chwyciła mnie za rękę.

Podskoczyłam jak ukłuta.

Iggy roześmiał się i gwałtownie zamachał rękami.

Kuks zdusiła chichot, nawet Kieł się uśmiechnął, a Gazownik wyglądał... jak kot. Który zeżarł kanarka.

Wyszczerzył zęby i wzruszył ramionami, bardzo się starając nie wyglądać na zbyt dumnego. Gazownik miał jakieś trzy latka, kiedy zorientowałam się, że potrafi dokładnie naśladować wszystkie dźwięki i głosy. Nawet nie wiem, ile razy Iggy i Kieł omal się nie pobili o to, co Gazik powiedział ich głosami. Niebezpieczny talent, a Gazownik posługuje się nim bez skrupułów.

Po prostu, kolejny dziwny dat - większość z nas jakiś ma. I cokolwiek to jest, życie z takim darem jest ciekawsze.

Angela stanęła jak wryta i krzyknęła.

Spojrzałam na nią zaskoczona, a sekundę później z nieba spuścili się jak pająki ludzie z wilczymi pyskami i ogromnymi kłami, o czerwonych, płonących oczach.

Likwidatorzy! I tym razem to nie był sen.

5

Nie było czasu się zastanawiać. Jed nauczył nas tego, żeby wówczas tylko działać. Rzuciłam się na Likwidatora, podskoczyłam i z obrotu kopnęłam jego pękatą klatkę piersiową. Powietrze z niego uszła - ufff - i rozszedł się straszny smród, jakby szambo rozlała się i upadł.

Potem wszystko potoczyło się jak w filmie - sceny jedna za drugą, aż nie do wiary. Walnęłam jeszcze raz, potem jakiś Likwidator zdzielił mnie pięścią tak mocno, że głowa mi odskoczyła, a z ust bluznęła krew. Kątem oka zobaczyłam Kła broniącego się przed innym Likwidatorem. A potem rzucili się na niego dwaj następni i upadł pod ciosami pazurzastych łap.

Iggy jeszcze stał, ale jedno oko tak mu spuchło, że nie mógł go otworzyć.

Pozbierałam się z ziemi, odrętwiała z szoku, i zobaczyłam nieprzytomnego Gazownika leżącego twarzą do ziem.

Skoczyłam do niego, ale Likwidatorzy znowu mnie zaatakowali. Dwaj wykręcili mi ręce na plecach. Trzeci pochylił się - czerwone oczy błyszczały mu dziko, twarz całkowicie przekształciła się w pysk. Zamachnął się i zdzielił mnie pięścią w brzuch. Przeszył mnie niewiarygodny ból. Zgięłam się wpół i padłam na ziemię jak kłoda.

Resztką świadomości zarejestrowałam krzyk Angeli i płacz Kuks.

Wstawaj, powiedziałam sobie, usiłując zaczerpnąć powietrza. Wstawaj!

Jesteśmy odmieńcami, mutantami, o wiele, wiele silniejszymi niż normalni dorośli ludzie. Ale Likwidatorzy nie są normalnymi dorosłymi ludźmi i mieli przewagę liczebną. Mogli nas zjeść na śniadanie. Z wysiłkiem dźwignęłam się na kolana, usiłując nie puścić pawia.

Wstałam z żądzą mordu w oczach, gotowa zabijać. Dwóch Likwidatorów trzymało Kuks za ręce i nogi. Rozhuśtali ją i puścili; uderzyła głową w drzewo. Usłyszałam jej

zduszony, bolesny krzyk; skuliła się wśród sosnowych igieł.

Z ochrypłem, bulgoczącym krwią wrzaskiem rzuciłam się na Likwidatora i walnęłam go obiema rękami w kudłate uszy. Bębenki mu pękły, zawył, upadł na kolana.

Odwróciłam się. Likwidator trzymał ja za ramiona.

Puściłam się pędem, przeskoczyłam Iggy'ego, który leżał nieprzytomny. Dwaj Likwidatorzy dopadli mnie, przewrócili, jeden wgniótł mi w pierś ciężki kolano. Z trudem oddychając, próbowałam się wyrwać, ale on mocno uderzył mnie w twarz i rozdarł mi policzek zakrzywionymi pazurami.

Zakręciło mi się w głowie i osunęłam się na ziemię. Tamci dwaj mnie przygnietli i z niewypowiedzianym przerażeniem ujrzałam, jak trzej inni wpychają Angelę, moje maleństwo, do brudnego worka. Krzyczała i płakała, a jeden ją uderzył.

Szarpałam się gorączkowo, usiłując krzyczeć, ale zdołałam wydać z siebie tylko zachrypły, zdławiony szloch.

Jeden pochylił się nade mną z ohydnym uśmiechem.

Gdzieś w samym środku mojego jestestwa poczułam lodowate zimno.

Likwidator wyszczerzył długie kły. Ledwie mieściły mu się w ustach.

Nagle zrozumiałam i oczy prawie wyszły mi z głowy.

Potem wstał. Zobaczyłam jeszcze zbliżający się do mnie wielki, czarny bucior, kopniak odwrócił mi głowę na bok i zapadła ciemność.

W ostatniej chwili zdążyłam się zdziwić: Ari był synem Jeda. Zrobili z niego Likwidatora. Miał siedem lat.

6

-Max? - głosik Gazownika był bardzo dziecinny, bardzo wystraszony.

Usłyszałam okropny, chrapliwy jęk, a potem dotarło do mnie, że wyrwał się z mojego gardła.

Gazownik i Kieł pochylali się nade mną i patrzyli z niepokojem. Sami mieli posiniaczone, zakrwawione twarze.

Kieł nie patrzył mi w oczy.

Omal znowu nie zemdlałam. Przypomniało mi się, jak w wieku dziewięciu lat wyglądałam przez zakratowane okno laboratorium, patrząc w półmroku na Likwidatorów. Jeden biały fartuch wypuścił na teren Szkoły szympansy i poszczuł na nie nowo zrobionych Likwidatorów. Chodziło o naukę polowania.

Ciągle słyszę te przerażone i bolesne krzyki małp.

I właśnie oni mają Angelę.

Ogarnęła mnie wściekłość - dlaczego nie wzięli mnie? Po co im kruche dziecko? Może ja miałabym szansę...

Może.

Wstałam rozdygotana. W głowie mi się kręciło i musiałam się oprzeć na ramieniu Kła, rozdrażniona swoją słabością.

Przyjrzałam się całej czwórce. Wyglądali, jakby wpadli do szatkownicy.

Gazownik skinął poważnie głową.

Straszne, ale na chwilę w oczach stanęły mi gorące łzy. Otarłam je i skupiłam się na wściekłości, żeby nie rozpaść się na kawałki.

Iggy lekko przechylił głowę. To był dla mnie znak, żeby nadstawić ucha. Wtedy i ja to usłyszałam: cichy warkot silnika.

Ruszyliśmy w piątkę - sztywno, niezdarnie - w stronę, skąd dochodził dźwięk. Po stu metrach przedzierania się przez las dotarliśmy do urwiska nad starą, nieużywaną szosą - ze trzydzieści metrów w dole.

I zobaczyłam to: czarna terenówka, zakurzona i ubłocona, podskakiwała na bitej drodze. Serce mi załomotało. Od razu, bez pudła, wiedziałam, że w środku jest moje maleństwo, moja Angela. Wieźli ją tam, gdzie śmierć wydaje się błogosławieństwem.

Po moim trupie.

Zaczęłam spadać.

Rozłożyłam skrzydła - szybko - chwytając powietrzny prąd.

I pofrunęłam.

7

Jak widać, moje senne koszmary są nie do odróżnienia od prawdziwego życia. Naprawdę mieszkaliśmy w śmierdzącej wylęgarni zła zwanej Szkołą. Stworzyli nas naukowcy, „fartuchy”, którzy wszczepili nam do ludzkiego genomu ptasie DNA. Jed był kiedyś fartuchem, ale zrobiło mu się nas żal, serce mu zmiękło i wywiózł nas stamtąd.

Jesteśmy dziećmi ptakami, sześcioosobowym stadem. A Likwidatorzy chcą nas zabić. Teraz mają sześcioletnią Angelę.

Moje mięśnie ramion naprężyły się, poruszały w górę i w dół czterometrowymi skrzydłami.

Przechyliłam się ostro na jedną stronę, pędząc za terenówką. Zerknęłam za siebie; Kuks już skoczyła, a za nią Iggy, Gazownik i Kieł. W ścisłym szyku spłynęliśmy w dół ku samochodowi. Kieł w locie ułamał z drzewa suchą gałąź. Zapikował i walnął nią w przednią szybę.

Terenówka gwałtownie szarpnęła, jedno okno się otworzyło i ze środka wychyliła się lufa. Wokół mnie z drzew posypały się gałązki roztrzaskane kulami. W powietrzu rozszedł się zapach nagrzanego metalu i prochu. Schowałam się za drzewami, nieustannie podążając za samochodem. Kieł znowu walnął w przednią szybę. Z kilku okien świsnęły pociski. Kieł rozsądnie odfrunął.

Jakieś dwieście metrów przed nami znajdowała się polana. Widziałam przez drzewa zielonkawą sylwetkę helikoptera. Terenówka podskakiwała na wyboistej drodze. Spojrzałam Kłowi w oczy; skinął głową. Mieliśmy szansę przejąć Angelę, kiedy będą ją przenosić z samochodu do helikoptera.

Ale wszystko potoczyło się bardzo szybko. Terenówka zahamowała niezgrabnie, z poślizgiem, w błocie. Drzwi otworzyły się z rozmachem. Z samochodu wyskoczył Likwidator. Kieł spadł na niego, ale cofnął się z krzykiem. Z ręki bluznęła mu krew. Likwidator popędził do helikoptera i dał susa w otwarty właz. Drugi szczerząc wielkie żółte zęby, wyprysnął z samochodu i rzucił coś w powietrze. Kuks z krzykiem chwyciła Iggy'ego za rękę i szybko się wycofali; granat wybuchł tuż przed nimi, bryzgając na wszystkie strony odłamkami metalu i korą z drzew.

Wirnik helikoptera śmigał coraz szybciej; wypadłam spomiędzy drzew. Nie zabiorą mi mojego maleństwa! Nie zabiorą jej w tamto miejsce!

Ari wyskoczył z samochodu. Niósł worek z Angelą.

Runęłam na helikopter; ze strachu i z wściekłości szumiało mi w uszach. Ari cisnął worek w otwarty właz helikoptera. Skoczył za nim, niesamowicie zwinnie.

Z rykiem furii rzuciłam się za nim i chwyciłam płozę śmigłowca w chwili, gdy oderwał się od ziemi. Metalowy pręt był rozpalony od słońca i zbyt szeroki, żeby go objąć dłonią. Zaczepiłam o niego ramieniem, usiłując zachować równowagę.

Potężny podmuch powietrza od wirnika omal nie złamał mi skrzydeł. Wyciągnęłam je, a Likwidatorzy ze śmiechem wytykali mnie palcami, zamykając szklany właz. Widziałam Ariego. Podniósł karabin i wycelował we mnie.

Ari położył pazur na spuście. Zrobi to. A martwa na nic się nikomu nie przydam.

Z łamiącym się sercem puściłam płozę i spadłam; w tej samej chwili zobaczyłam małą, rozczochraną blond główkę, wyswobadzającą się z worka.

Moje maleństwo odleciało na spotkanie ze śmiercią.

I wierzcie mi, czymś o wiele gorszym od śmierci.

8

Wszyscy mamy świetny wzrok - sokoli po prostu. Dlatego bolesne odprowadzanie wzrokiem helikoptera z Angelą trwało w naszym przypadku o wiele dłużej. Gardło ściskało mi się od płaczu. Angela, którą opiekowałam się, gdy była jeszcze niemowlakiem, ze śmiesznymi kurczęcymi skrzydełkami! Czułam się, jakby ktoś mi odrąbał prawe skrzydło, po którym została ziejąca, krwawa rana.

Zawsze strasznie starał się być twardzielem, ale miał tylko osiem lat i przed chwilą zobaczył, jak jego siostrę porywają psy z piekła rodem. Uderzył pięścią w ziemię; Kieł ukląkł przy nim, obejmując go za ramiona.

zakrwawiona. Niespokojnie zaciskała pięści. - Porwali Angelę.

Nagle poczułam , że zaraz się załamię. Wzbiłam się w powietrze, rozłożyłam skrzydła i odleciałam najszybciej, jak umiałam.

Odleciałam poza zasięg ich wzroku i słuchu. Przed sobą zobaczyłam wielki świerk; wylądowałam niezgrabnie na jednej z wyższych gałęzi, jakieś pięćdziesiąt metrów nad ziemią, rozpaczliwie usiłując się uchwycić gałęzi, ponieważ trochę nie wycelowałam. Zdyszana, przylgnęłam do drzewa.

Dobra, Max, myśl. Myśl! Zrób coś! Znajdź jakieś rozwiązanie.

W mojej głowie kotłowało się zbyt wiele: myśli, emocje, rozterki, wściekłość, ból. Musiałam się wziąć w garść.

Ale nie mogłam.

Czułam się, jakbym straciła młodszą siostrę.

Rycząc na całe gardło, pięściami bębniłam w grubą korę sosny, raz po raz, aż w końcu do mojej rozgorączkowanej świadomości przedarła się informacja o bólu. Spojrzałam na kostki palców, zobaczyłam krew, zdartą skórę, drzazgi.

Ból fizyczny sprawia o wiele mniejsze cierpienie niż ten psychiczny.

Moja Angela, moje maleństwo! Zabrali ją. Była z drapieżnymi mutantami, pół ludźmi, pół wilkami, spragnionymi jej krwi. Zabiorą ją do tych obleśnych świrów z laboratorium, którzy rozłożą ją na części. Dosłownie.

I nagle się rozpłakałam, wczepiona w to drzewo jak w szalupę z „Titanica”. Łkałam i łkałam, aż zrobiło mi się niedobrze. Powoli szlochy przeszły w dygot. Otarłam twarz rękawem, rozmazując krew.

Siedziałam na drzewie, aż oddech mi się uspokoił, a mózg znowu ruszył pełną parą. Ale ręce bolały jak cholera.

Zapamiętaj: przestań boksować się z przedmiotami nieożywionymi.

Dobra. Pora zejść na ziemię, być silną, zorganizować wszystkich i wymyślić plan awaryjny.

I jeszcze jedno: w głowie nieustannie łomotały mi ostatnie słowa Ariego: „To my jesteśmy ci dobrzy”

9

Nawet nie pamiętam lotu do domu. Byłam zrozpaczona i odrętwiała, a kiedy weszliśmy do kuchni, pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to talerz Angeli na stole.

Iggy zawył i jednym ruchem ręki zmiótł z kuchennego blatu kubek, który śmignąl w powietrze i uderzył Kła w skroń.

Potem zdał sobie sprawę, co powiedział, zacisnął zęby i spojrzał na mnie bezsilnie.

Po moich policzkach płynęły strumienie łez. Sól wżerała mi się w rany po pazurach Likwidatora. Automatycznie poszłam po apteczkę i zaczęłam dezynfekować Gazownikowi ranki i otarcia. Rozejrzałam się. Z policzka Kuks ciekła krew; widać drasnął ją odłamek. Przynajmniej raz przestała gadać - skuliła się na kanapie i płakała.

Gazownik zerknął na mnie.

Jak mogłaś do tego dopuścić?

Sama zadawałam sobie to pytanie.

Jasne, jestem tu szefową, jestem Max. Niezwyciężona - ale jestem też czternastoletnim dzieckiem. I od czasu do czasu, na przykład kiedy do mnie dotrze, że Jed nie wróci, że jesteśmy zdani na siebie, że pozostali zależą ode mnie i nie wolno ich zawieść, no, to wtedy zaliczam doła. Nagle staję się małym dzieckiem, które pragnie, żeby Jed do nas wrócił, albo nawet, kurczę, żebym była normalna! Albo miała rodziców.

I co jeszcze.

Przyklepałam plaster Gazownikowi i zaczęłam krążyć po kuchni.

To nie ich wina, że nasza misja ratunkowa zakończyła się totalną porażką. To nie ich wina, że porwano Angelę. Ale ich wina, że kuchnia sprawiała wrażenie, jakby należała do rodziny wychowanych na śmietniku szakali. Z tym postanowiłam rozprawić się później. Kiedy takie sprawy znowu staną się ważne. Jeśli w ogóle.

Iggy podszedł do sofy i prawie przygniótł Kuks. Zdążyła się przetoczyć na bok, a kiedy usiadł, położyła mu głowę na ramieniu. Pogładził ją po włosach.

Znowu omal się nie poryczałam. Pozwoliłam porwać jego siostrę, nie zdołałam jej ocalić, a on się o mnie martwi!

Kieł zapadł w ponure milczenie. Nie spuszczał ze mnie oczu, otwierając grubo obandażowaną ręką puszkę ravioli i biorąc widelec.

Jego ślepe oczy były zaczerwienione od niewypłakanych łez.

I te słowa, jak pewnie sobie wyobrażacie, zaciążyły nam jak tona cegieł.

10

Kuks zasłoniła usta ręką i szeroko otworzyła oczy. Gazownik wystraszył się, ale próbował to ukryć.

Iggy zesztywniał i pobladł jak śmierć. W szkole próbowali mu chirurgicznie udoskonalić nocne widzenie. I oślepili go na trwałe. Ups.

Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Ze niby co z oczu, to z serca. Nie, raczej jakbyśmy usiłowali wyrzucić z pamięci to, że byliśmy na łasce i niełasce sadystycznych bliskich krewniaków diabła w miejscu, które stanowi kompletną, piekielną obrazę boską i można z nim zrobić tylko jedno: zbombardować. Tak, raczej tak.

Kieł wstał i wyszedł, a po chwili wrócił ze stertą pożółkłych, spłowiałych dokumentów. Ich brzegi były jakby obgryzione, a spomiędzy kartek wypadło parę mysich bobków.

Były to stare dokumenty Jeda. Gdy zniknął, zawartość jego biurka wepchnęliśmy w najgłębszy kąt szafy, żeby nie musieć ciągle tego oglądać.

Rozłożyliśmy dokumenty na kuchennym stole. Od samego patrzenia na nie włosy jeżyły mi się na karku. Jeszcze ta porażająca woń mysich pachnideł. Wszystko było lepsze od tego.

Kieł zaczął przeglądać stertę. Znalazł wielką kopertę zapieczętowaną kroplą wosku. Spojrzał na mnie, a gdy skinęłam głową, podważył grudkę paznokciem.

11

Iggy stał się jeszcze bledszy niż zwykle, o ile to w ogóle możliwe.

Zakrywam jej usta ręką. Wyzwoliła się.

Zapadła głucha cisza.

Z nerwów rozbolał mnie żołądek. Nie miałam czasu na takie rzeczy. Nie - to Angela nie miała czasu.

Iggy, z twarzą wykrzywioną gniewem, otworzył usta, ale nie zdążył się odezwać.

Zacisnęłam usta. Postępowałam, jak umiałam najlepiej.

- Może i tak. Nigdy się nie dowiemy. Jed nie żyje. Dobra zbierajcie się.

0x08 graphic

Część Druga

HOTEL

KALIFORNIA

- TAK JAKBY

12

- Wszyscy zrozumieli plan B? - spytałam podniesionym głosem, żeby przekrzyczeć ryk wiatru.

Lecieliśmy prosto w stronę słońca, na południe - południowy zachód. Za nami zostały góry Sangrie de Cristo, a my pruliśmy w stałym tępię stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Gdybyśmy trafili na dobry prąd powietrzny, moglibyśmy zwiększyć prędkość o jakieś trzydzieści kilometrów. Wspaniały lot!

Kieł skinął głową. Och, jej. Silny, milczący typ!

- Aha - odezwała się Kuks.- Gdyby coś nas rozdzieliło… choć nie wiem co, chyba żeby któreś się zgubiło w chmurach czy coś takiego… Myślisz, że to jest możliwe? Nigdy nie byłam w chmurach. Na pewno jest ohydnie. W chmurze niczego się nie widzi…

Łypnęłam na nią. Urwała, apotem szybko dokończyła:

- Spotkamy się na najbardziej wysuniętym na północ brzegu jeziora Mead.

Przytaknęłam.

- A gdzie jest Szkoła?

- W Dolinie Śmierci, piętnaście kilometrów na północ od Złej Wody.

Już otwierała usta, żeby coś dodać, ale uniosłam brew.

Kocham Kuks, jest super, ale od tego jej nadawania nawet Matka Teresa stałaby się psychopatyczną morderczynią.

- Wszystko jasne - powiedziałam. - Dobra robota.

Słyszeliście? Czy Szkoła mogłaby się znajdować w bardziej stosownym miejscu? Dolina Śmierci. Nad Złą Wodą. To tak jakbyśmy wylądowali na drodze wybrukowanej dobrymi chęciami, nad brzegiem rzeki Styks.

Wcale by mnie to nie zdziwiło.

Wiatr rozplatał mi warkocz; długie pasma włosów smagały po twarzy, co było okropnie denerwujące.

Zapamiętaj: zetnij włosy.

Gazownik i Iggy nie pożegnali nas radośnie, ale moim zdaniem podjęłam właściwą decyzję. Na tym polega problem bycia szefem. Nie dostaje się instrukcji obsługi. Ale ponieważ Angelę spotkało to, co spotkało, ich zadowolenie spadło na ostatnią pozycję moich priorytetów.

Zerknęłam na Kła. Twarz miał odprężoną, niemal… no, nie szczęśliwą. Kieł nigdy nie jest szczęśliwy, ale… absolutnie spokojną. Zbliżyłam się do niego.

- Plusem tej sytuacji jest to, że fantastycznie się frunie - odezwał się i spojrzała na mnie porozumiewawczo.

Jego ciemne skrzydła łopotały energicznie, połyskując w słońcu ciemnym fioletem. Wiatr świstał nam w uszach, widzieliśmy teren w promieniu wielu kilometrów.

Przypuszczam, że tak pewnie czuje się Bóg.

No, powiedzmy.

- A minusem, że jesteśmy zmutowanymi dziwolągami, które nigdy nie będą mogły żyć normalnie.

Kieł wzruszył ramionami.

- Coś za coś.

Byłam zbyt zdenerwowana, żeby się roześmiać, ale uśmiechnęłam się półgębkiem i spojrzałam na Kuks. Jak my wszyscy, jest wysoka jak na swój wiek - i chuda. Pewnie waży nie więcej niż trzydzieści kilo - dzięki mocnym, lekkim ptasim kościom.

Sto pięćdziesiąt na godzinę - mało. :Naukowcy” ze Szkoły potrafią zrobić wiele złego przez siedem godzin. Poza tym w drodze będziemy musieli robić postoje. Jeśli mamy coś zdziałać, to powinniśmy być wypoczęci i najedzeni.

Spojrzałam na zegarek - lecieliśmy dobre dwie godziny. Już czułam się głodna i było mi trochę słabo. W powietrzu spala się energię jak nigdzie, a po długim locie mogłabym pożreć konia z kopytami. Bez soli. Nawet w tej sytuacji nie mogliśmy zapomnieć o podstawowej konieczności jedzenia.

- Max? - Kuks spojrzała na mnie wielkimi oczami w tym samym płowordzawym odcieniu, jak jej skrzydła.

- Tak się zastanawiam…

Zaczyna się.

- Wiesz, Max, zanim wystartowaliśmy… Tak trochę zerknęłam w dokumenty Jeda, wiesz? I niektóre były o nas. O mnie. Zobaczyłam moje imię, prawdziwe, Monique, a potem nazwisko jakiś ludzi i.. Tipisco w Arizonie. Tipisco jest na granicy Arizony z Kalifornią, sprawdziłam na mapie. Wygląda na malutkie miasteczko. No więc tak się zastanawiam… Żadne z nas nie zna swoich prawdziwych rodziców i, no wiesz, zawsze się zastanawialiśmy, a przynajmniej ja się zastanawiałam, czy oddali nas tak jakby dobrowolnie, czy…

- Rozumiem, co czujesz, Kuks, ale te nazwiska mogą nie mieć związku z tobą. Nie wiemy, czy jesteśmy dziećmi z probówki, czy nie. Zlituj się. Myśl tylko o ratowaniu Angeli.

Zapadła cisza.

- Kuks?

- Tak, jasne. Zamyśliłam się.

Oczywiści, ten temat jeszcze wróci, żeby mnie ugryźć znienacka w tyłek.

13

W ustach miała straszną suchość. Bolała ją głowa - i wszystko inne też. Zamrugała parę razy, usiłując oprzytomnieć. Nad sobą widziała sufit z ciemnobrązowego plastiku. Klatka. Psia buda. Taka ze sklepu, na psy średniej wielkości.

Angela usiadła z wysiłkiem; w głowie zakotłowały się jej mgliste myśli. Wiedziała, gdzie jest - wszędzie rozpoznała by ten chemiczny zapach środka dezynfekującego. Znalazła się w Szkole.

Nowa - nowa - skrzydła - i - nowa - nowa- skrzydła - dziewczynka - nowa

Szybko odwróciła się w stronę, z której dochodziły myśli.

W klatce obok siedziało dwoje młodszych od niej dzieci. Ich oczy, zbyt wielkie w wygłodzonych buziach, uporczywie się w nią wpatrywały.

- Cześć - szepnęła.

Nie wyczuwała w pobliżu fartuchów - czuła tylko te chaotyczne, niezborne dziecięce myśli.

Usta - dźwięk - dziewczynka - skrzydła - nowa - nowa

Dzieci patrzyły, nie odpowiadając. Siląc się na uśmiech, Angela przyjrzała im się uważniej. To chyba byli dwaj chłopcy. Jeden miał szorstką, łuskowatą skórę - jakby pokrytą rybimi łuskami, ale tylko miejscami. Nie wyglądało to ładnie.

Drugi wyglądał jak… bubel. Miał za dużo palców u rąk i nóg, za to szyi nie miał prawie wcale. Ogromne oczy wychodziły mu z orbit, a spomiędzy rzadkich włosów przeświecała łysa skóra głowy. Serce bolało os samego patrzenia.

- Jestem Angela - szepnęła znowu. - Macie imiona?

Dźwięk - dźwięk - zły - dziewczynka - skrzydła - zły - dźwięk

Obaj chłopcy, chyba przestraszeni, odsunęli się od niej w najdalszy kąt klatki.

Angela z trudem przełknęła ślinę. Już się nie odzywała. Co się stało z Max i pozo-

stałymi? Czy też są w klatkach?

Drzwi otworzyły się i rozległy się kroki na linoleum. Angela wyczuła, że chłopcy w klatce dygoczą ze przerażenia; w ich głowach wirowały oszalałe ze strachu myśli. Wtulili się w siebie. Ale dwa fartuchy zatrzymały się przed klatką Angeli.

- Boże… Harrisom miał rację - powiedział jeden, przykucając, by przyjrzeć się Angeli przez kratkę w drzwiach.

- Złapali ją! Ty wiesz, jak długo czekałem na to, żeby dostać ją w swoje ręce? - Spojrzał z ożywieniem na towarzyszkę. - Czytałaś raport Dyrektora o tej grupie rekombinantów?

- Tak, ale nie bardzo uwierzyłam - odpowiedziała - To ma być Obiekt Jedenasty? Ta dziewczynka?

Pierwszy zatarł radośnie ręce.

- We własnej osobie. - Pochylił się i otworzył drzwiczki. - Chodź, malutka. Jesteś potrzebna w laboratorium siódmym.

- Nareszcie! Niech no tylko otworzę jej mózg…

Angela skrzywiła się, gdy brutalnie wywleczono ją na zewnątrz.

Chłopcy odetchnęli z żałosną ulgą, bo fartuch przyszedł po nią, a nie po nich.

Angela wcale nie miała im tego za złe.

14

- Max, konam z głodu.

Od pół godziny usiłowałam nie zwracać uwagi na moje zaciekle burczące wnętrzności. Na pewno nie złamię się pierwsza, nie dam Kłowi tej satysfakcji. W życiu. Ale jako szefowa byłam zobowiązana dbać o Kuks. I choć nie chciałam tracić czasu na postoje, trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy.

- Dobrze, dobrze. Musimy znaleźć żarcie. - Genialna przywódcza decyzja, nie?

- Kieł! Przystanek na tankowanie. Jakieś pomysły?

Kieł zamyślił się głęboko. Zawsze mnie zadziwia, że potrafi być taki spokojny w najgorszej z najgorszych sytuacji. Czasami zachowuje się jak android - albo robot. Kieł R2-D2.

Pod nami ciągnęły się góry - łańcuch San Francisco, jak podawała mapa.

Zerknęliśmy na siebie - to upiorne, ale przeważnie znamy swoje myśli.

- Trasy narciarskie - powiedziałam, a on przytaknął. - Poza sezonem. Puste domki letniskowe.

- Z jedzeniem? - spytała Kuks.

- To się zaraz okaże - mruknęłam.

Zatoczyliśmy wielkie koło nad górami. U ich stóp rozsiane były miasteczka, które w zimie tętniły życiem. Ominęłam je szerokim łukiem, kierując się tam, gdzie między drzewami dostrzegłam parę domków, jak atrapy z kolejki elektrycznej. Jeden był oddalony. Nie zauważyłam stojącego przed nim samochodu, z komina nie unosił się dym. Nie ma gospodarza? Przechyliłam się na bok, zwolniłam, lekko zgięłam skrzydła i zaczęłam spływać w dół.

Wylądowaliśmy jakieś sto metrów od domu. Jak zwykle po wielu godzinach lotu nogi trochę się pode mną ugięły. Potrząsnęłam najpierw jedną, potem drugą, a na koniec ułożyłam ciepłe skrzydła ściśle przy ciele.

Kuks i Kieł zrobili to samo.

Szliśmy cicho przez las. Nigdzie śladu żywej duszy. Ganek zasypany był sosnowymi igłami, na podjeździe nikt nie parkował, żywopłot wybujał i zarósł.

Podniosłam kciuk do góry, a Kuks uśmiechnęła się, choć - cud! - nic nie powiedziała. Kochane dziecko.

Szybka akcja zwiadowcza upewniła mnie, że w domu nie ma systemu alarmowego. Nie widziałam migających czerwonych światełek czujników ruchu. Nie była to wielka, wypasiona hacjenda, w której warto zakładać takie cuda, tylko letnia chatka, malutka jak pudełko.

Scyzorykiem przecięłam siatkę w oknie i otworzyłam zasuwkę. Siatkowy ekran dał się łatwo odczepić. Starannie odstawiłam go pod ścianę. Ale ze mnie dobrze wychowany włamywacz.

Potem razem z Kłem zaczęliśmy trząść starą okienną framugą, aż zamek na górze się otworzył. Pierwszy wszedł Kieł, ja podsadziłam Kuks, wgramoliłam się do środka i zamknęłam okno.

Wszystko pokrywała warstwa kurzu. Lodówka był wyłączona i otwarta. Zaczęłam przetrząsać kuchenne szafki.

- Bingo - powiedziałam, wyjmując zakurzoną puszkę z zupą. - Ho, ho! Żyła złota! - Puszka z fasolą, owocami, skondensowanym mlekiem i innymi paskudztwami. No i nieśmiertelne ravioli. - Żyjemy!

Kieł znalazł zakurzone butelki oranżady, no to je otworzyliśmy. I wierzcie mi - nie bez powodu podaje się ją schłodzoną.

Pół godziny później rozwaliliśmy się na kanapach trochę zalatujących pleśnią. Przysypialiśmy, obżarci do niemożliwości.

- Uuuuch - jęknęła Kuks. - Jestem jak… jak… beton.

- Zróbmy sobie dziesięć minut przerwy, przekimajmy się - powiedział Kieł, przymykając oczy. Położył się, krzyżując długie nogi. - Jak to strawimy, lepiej się poczujemy.

- Popieram - mruknęłam.

Powieki mi opadły. Już po ciebie idziemy Angela. Za minutkę.

15

- Wrzućmy ich rzeczy do przepaści - rzucił wściekle Iggy i walnął pięścią we framugę drzwi.

Słychać, jak reszta odlatuje, i siedzieć bezczynnie, bo się jest ślepym - to było ponad jego siły.

- Nawet ich łóżka zmieszczą się przez okno w korytarzu.

Gazownik łypnął na niego spode łba.

- Ale że nie pozwolili mi ratować własnej siostry…!

Kopnął czerwony znoszony trampek, który odbił się od kuchennego stołu. Dom był strasznie pusty i zbyt cichy. Gazownik nieustannie nasłuchiwał głosu Anhelli, czekał, aż zacznie cicho nucić albo mówić do pluszowych zwierzątek. Przełknął ślinę. To była jego siostrzyczka. A on był za nią odpowiedzialny.

Na stole leżała otwarta torba płatków. Nabrał garść i schrupał. Nagle chwycił całą torbę rzucił nią o ścianę. Rozdarła się i bryznęła na wszystkie strony kolorowymi drobinkami.

- Dno! - ryknął.

- A co, dopiero do ciebie dotarło? - rzucił sarkastycznie Iggy. - Nikt nie oszuka Gazownika. Może nie od razu chwyta, ale…

- Zamknij się - warknął Gazownik. Iggy ze zdziwieniem uniósł brew. - Słuchaj. Jest dennie. Max nas zostawiła, bo myślała, że im nie dorównamy.

Iggy zesztywniał.

- Ale czy przyszło jej do głowy, co się stanie, jeśli Likwidatorzy tu znowu przyjdą? Może uwięzili Angelę gdzieś niedaleko. Przecież widzieli nas wszystkich. Czyli wiedzą, że musimy tu gdzieś być. Dlaczego mieli by po nas nie wróci?

- Hm - mruknął Iggy w zamyśleniu. - No, trudno było by im znaleźć to miejsce i jeszcze trudniej tu dotrzeć.

- Nie, jeśli mają helikopter - zauważył Gazownik. - A mają.

- Hm - mruknął Iggy, a Gazownik był dumny, że pomyślał o tym wszystkim przed nim, choć Iggy był starszy - tak dorosły jak Max i Kieł. Prawie zgrzybiały.

- To będziemy tu siedzieć i czekać, aż to się stanie? - Gazownik walnął pięścią w blat. - Nie! Nie musimy czekać, aż Likwidatorzy po nas przyjdą! Możemy działać. Możemy obmyślić plan. Przecież nie jesteśmy do niczego, choć Max uważa inaczej.

- Fakt - pokiwał głową Iggy. Podszedł do Gazownika - płatki chrzęściły mu pod nogami - i usiadł obok niego przy stole. - Teraz widzę, o co ci chodzi. Że tak powiem.

- Chodzi mi o to, że nie jesteśmy głupi! Jesteśmy twardzi jak kamienie! Max nie pomyślała o bezpieczeństwie obozu, ale my i tak możemy o nie zadbać.

- No dobra, racja. Eeee… ale jak?

- Możemy zrobić pułapki! Zasadzki! Bomby! - Gazownik zatarł ręce.

Iggy się rozpromienił.

- Bomby, fajnie. Kocham bomby. Pamiętasz tamtą na jesieni? Omal nie spowodowałem lawiny.

- Wtedy chciałeś zrobić drogę w lesie. W porządku. To był powód. Max się zgodziła.

Gazownik zaczął ryć w stertach starych gazet, śmieciach, starych skarpetach, przy okazji odkrywając zapomnianą miskę, w której kiedyś znajdowało się coś jadalnego - ups - aż w końcu dokopał się do nieco zatłuszczonego notesu.

- Wiedziałem, że gdzieś tu jest - mruknął, wyrywając zapisane strony. Po chwili nowych poszukiwań odnalazł ołówek. - No, więc potrzebny nam świetny plan. Jakie mamy cele?

Iggy jęknął.

- O, nie. Lata życia pod wpływem Max zrobiły z ciebie potwora. Mówisz jak ona. Jesteś jak jej… maxotka. Jak Maxenstein. Jak… jak…

Gazownik łypnął na niego złym wzrokiem, nie przestając pisać.

- Jeden: zrobić bomby, tylko i wyłącznie dla naszej ochrony. Dwa: wysadzić w powietrze diabelskich Likwidatorów, kiedy wrócą. - Odczytał notatkę i uśmiechnął się. - No fajnie. Wreszcie do czegoś zmierzamy. To dla ciebie, Angela!

16

Angela zrozumiała, że dłużej nie wytrzyma.

Płuca zaczęły ją palić już godzinę temu; jeszcze wcześniej straciła czucie w nogach. Ale kiedy przestawała biec, ten sadystyczny fartuch - Reilly - porażał ją czymś w rodzaju pałki. Przeszywał ją elektryczny prąd, aż podrywała się z piskiem. Miała już cztery oparzenia, bardzo, bardzo bolesne. A jeszcze gorsze było to, że wyczuwała jego niecierpliwe wyczekiwanie - on lubi sprawiać ból.

Teraz może ją porazić tysiąc milionów razy, jeśli tak mu się podobało. Nie miała już sił.

Rezygnacja przyniosła jej ulgę. Cały świat się skurczył i stał się niewyraźnym wąskim korytarzykiem, a potem zupełnie poszarzał. Poczuła, że spada w przepaść; jej nogi zaplątały się w ruchomą taśmę bieżni. Znowu przeszył ją ładunek elektryczny: raz, dwa razy, trzy, ale był jakiś daleki, raczej jak nieprzyjemne ukłucie niż prawdziwy ból. Pojawiła się Max. Głaskała ją po przepoconych włosach i płakała.

Angela oczywiście wiedziała, że to sen, ponieważ Max nigdy nie płakała. Max była najsilniejszą osobą, jaką Angela znała. Choć właściwie nie znała aż tak wielu osób.

Odgłos darcia, a potem nowy przeszywający ból kazał jej się podnieść. Zamrugała; w oczy raziło ją białe światło. Światło szpitalne, światło więzienne. Dobiegł ją ten straszny smród; omal nie zwymiotowała. Jakieś ręce oddzierały wszystkie przyklejone do jej skóry elektrody, trach, trach, trach.

- Boże, trzy i pół godziny - mamrotał Reilly. - A puls przyśpieszył zaledwie o siedemnaście procent. Dopiero pod koniec, przez ostatnie dwadzieścia minut, było niedotlenione.

Było! - pomyślała Angela. Chciało się jej krzyczeć. - Nie mów o mnie „to”!

- Nie do wiary, że mamy szansę zbadać Obiekt Jedenasty. Od czterech lat pragnę zrobić sekcję tego rekombinanta - odezwał się inny cichy głos. - Interesujący poziom inteligencji. Chciałabym jak najszybciej zdobyć próbki jego mózgu.

Angela czuła ich podziw, obleśny zachwyt. Podobało im się wszystko to, co było z nią nie tak, wszystko, co było nienormalne. Te głupie długie słowa złożyły się w jeden wniosek: Angela była eksperymentem. Dla tych fartuchów była częścią wyposażenia laboratorium, jak probówka. Była przedmiotem.

Ktoś wsunął jej w usta słomkę. Woda. Zaczęła szybko pić - była spragniona, jakby najadła się piasku. Potem fartuch wziął ją na ręce. Była zbyt zmęczona, żeby się opierać

Muszę wymyślić, jak stąd uciec, powtarzała sobie, ale jakoś trudno było jej pozbierać myśli.

Ktoś otworzył psią klatkę i wrzucił Angelę do środka. Znieruchomiała tam, gdzie upadła - przynajmniej leżała. Musiała się trochę przespać. Potem spróbuje uciec.

Dźwignęła ciężkie powieki i ujrzała gapiącego się na nią chłopca rybę. Ten drugi zniknął. Biedny mały. Zabrali go rano i jeszcze nie wrócił. Może już nie wróci.

Ale nie ja, pomyślała Angela. Ja będę walczyć. Tylko… niech… odpocznę…

17

- Uchchchch…

Okropne łóżko! Co się stało z łóżkiem?

Ze złością uklepałam poduszkę w wygodniejszy kształt i raptem zaczęłam histerycznie kichać, bo w nos buchnęła mi chmura kurzu.

- A, a, a… PSIK!

Chwyciłam się za nos, żeby nie wyleciał mi cały mózg, ale ten nagły ruch sprawił, że straciłam równowagę i raptownie gruchnęłam na podłogę. Ryms!

- Auu! Ożeż ty w… - Pozbierałam się niezdarnie. Namacałam szorstką tapicerkę i krawędź stołu. Dobra, nic nie rozumiem. Otworzyłam przekrwione oczy i popatrzyła dokoła. - Co się…

Gdzie ja jestem? Rozejrzałam się w popłochu. To jakaś… chatka. Chatka! Aaaaa. Chatka. Jasne, jasne.

Było wpół do… świtu - całkiem ciemno.

Zerwałam się na równe nogi, omiotłam wzrokiem pokój i nie dostrzegłam nic niepokojącego. Z wyjątkiem faktu, że najwyraźniej zmarnowaliśmy bezcenne godziny na sen!

O mój Boże. Podbiegłam do rozwalonej na kanapie Kuks.

- Kuks! Kuks! Budź się! O rany…

Rzuciłam się na Kła, ale on już wstał. Kichnął i potrząsnął głową.

- Która godzina? - spytał spokojnie.

- Prawie rano! - wrzasnęłam w panice. - Następnego dnia!

Kieł ruszył do kuchni. W szafie znalazł stary, poplamiony plecak i zaczął metodycznie pakować do niego puszki tuńczyka, paczki krakersów, torebki orzeszków.

- Ssoest? - wybełkotała półprzytomnie Kuks.

- Zaspaliśmy! - oznajmiłam, chwytając ją za ramiona i sadzając. - Jazda! Musimy lecieć!

Na czworakach wygrzebałam spod sofy swoje buty i zdmuchnęłam z nich kurz.

- Kieł, nie uniesiesz tego wszystkiego - rzuciłam. - Będzie ci za ciężko. Puszki okropnie dużo ważą.

Kieł wzruszył ramionami i założył plecak.

Uparta bestia. Bezszelestnie przeszedł przez pokój i wymknął się przez okno jak cień.

Wbiłam buty na nogi Kuks i poklepałam ją po plecach, żeby oprzytomniała. Zawsze baaardzo powoli się budzi. Normalnie cenię kobieto jej poranne otępienie, bo wtedy nie gada, ale dziś musieliśmy się ruszać, ruszać, ruszać!

Prawie wypchnęłam Kuks przez okno, potem sama się wymknęłam i jak umiałam, przymocowałam siatkowy ekran na miejsce.

Szybki bieg drogą i wystartowaliśmy, wzbijając się w powietrze.

Przepraszam, Angela. Przepraszam, przepraszam, przepraszam, dziecinko.

18

- No dobra. Choć wschód słońca był tuż-tuż, gdy tylko wzbiliśmy się na czubki drzew, poczułam się lepiej.

No, nie! Co ze mnie za idiotka! Co za życiowa porażka! Dlaczego pozwoliłam wszystkim zasnąć w samym środku akcji ratowniczej? Pomyślałam o czekającej na nas Angeli i serce mi się ścisnęło. Przechyliłam się na jedno skrzydło i skierowałam się dwanaście stopni na południowy zachód.

Strach dodawał mi sił; musiałam pamiętać, żeby znajdować dobre prądy powietrzne i dryfować na nich, Kidy to tylko było możliwe.

- Musieliśmy odpocząć - odezwał się Kieł, zbliżając się do mnie z tyłu.

Zerknęłam na niego z irytacją.

- Dziesięć godzin?

- Dziś mamy przed sobą cztery godziny lotu, może trochę więcej - odparł. - Nie mogliśmy przefrunąć całego dystansu za jednym podejściem. Wyruszyliśmy późno. I tak będziemy musieli zrobić jeszcze jeden przystanek, zanim dotrzemy na miejsce, i znowu zatankować.

Nie ma nic bardziej wkurzającego niż zimna logika i rozumowanie, kiedy człowieka ochotę trochę popanikować.

Kieł miał oczywiście rację - niech go - i oczywiście musieliśmy zrobić następny przystanek. Na razie nie dotarliśmy nawet do granicy Kalifornii. Byliśmy jeszcze daleko.

- Napadniemy na nich czy jak? - spytał Kieł godzinę później.

-Właśnie. Tak się zastanawiam, jaki masz plan - dodała Kuks, zrównując się ze nami. -Jest nas tylko trójka, a ich cała masa. Poza tym Likwidatorzy mają broń. Może byśmy staranowali bramę ciężarówką? I drzwi budynku? Albo może zaczekamy do zmroku, włamiemy się i wykradniemy Angelę, zanim nas zauważą.

Ta wariacka myśl jakoś ją rozweseliła. Ja milczałam - nie miałam serca jej powiedzieć, że to tak samo prawdopodobne , jak to, że dolecimy na Księżyc. Ale gdyby doszło do najgorszego, miałam tajny plan C. Gdyby się udał, wszyscy by uciekli i odzyskali wolność. Z wyjątkiem mnie. I dobrze.

19

Choć niepokoiłam się coraz bardziej, lot był cudowny. Niewiele ptaków fruwa na takiej wysokości - tylko niektóre sokoły, jastrzębie i inne drapieżniki. Od czasu do czasu jakiś nam się przyglądał, myśląc pewnie: „ Ja nie mogę, cholernie brzydkie te ptaki”.

Z tej wysokości ziemia wyglądała jak kołdra z pozszywanych kawałków w kolorze zielonym i brązowym, jak ciuszki Robin Hooda. Samochody sunęły niby pracowite mróweczki. Od czasu do czasu znajdowałam sobie jakiś punkcik i wyostrzałam wzrok. Niesamowite, jak takie maleństwa - basen, traktor i różne inne - nagle stawały się wyraźne. Dobrze, że świry ze Szkoły nie miały czasu „udoskonalić” mi wzroku tak jak Iggy'emu.

-Kurczę, ciekawe, co robią Iggy i Gazownik - trajkotała Kuks. - Może naprawili telewizor? Mam nadzieję, że nie obrazili się za bardzo. Byłoby… to znaczy łatwiej jest, kiedy siedzą w domu. Ale na pewno nie sprzątają, nie rąbią drewna ani w ogóle nie robią niczego, co do nich należy.

Byłam gotowa się założyć, że przeklinają mnie od rana do nocy. Ale przynajmniej są bezpieczni. Z roztargnieniem wybrałam sobie niewyraźny kształt w dole i skupiłam na nim wzrok. Mała kropka zmieniła się w ludzi, dostrzegłam twarze, ubrania, różne cechy charakterystyczne. To była grypka dzieci, może w moim wieku, może starszych. Tak niepodobnych do mnie, jak to tylko możliwe.

No i co z tego, pomyślałam. To zwykłe, nudne dzieci, przykute do ziemi, z lekcjami do odrobienia. Z porą snu i milionem dorosłych, którzy mówią im, co robić, jak robić i tak dalej. Budziki, szkoła, praca po południu. Biedne łebki. A my jesteśmy wolni, wolni, wolni. Śmigamy w powietrzu jak rakiety. Niesie nas wiatr. Robimy, co chcemy i kiedy chcemy.

Fajnie, co? Prawie uwierzyłam.

Znowu spojrzałam w dół i wyostrzyłam wzrok. I zaraz się skrzywiłam. To, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak banda nudnych ziemskich dzieciaków człapiących do szkoły, po dokładniejszej obserwacji zmieniło się w kilkoro większych wokół jednego, o wiele mniejszego. Dobra, może mam paranoje, wszędzie widzę wrogów, ale dałabym głowę, że te duże dzieciaki zastraszały mniejszego.

Dużymi byli sami chłopcy. Mniejszym - dziewczynka.

Zbieg okoliczności? Nie sądzę.

Nawet nie zaczynajcie z chromosomem Y. Mieszkam z trzema chłopakami, pamiętacie? Są w porządku, a jednak nie do zniesienia.

Podjęłam jedną z moich słynnych błyskawicznych decyzji - z tych, które później pamięta się jako najdurniejszy wygłup świata albo też cudowną zmianę na lepsze. Częściej słyszę to pierwsze. To się nazywa wdzięczność.

Odwróciłam się do Kła, ale nie zdążyłam otworzyć ust.

- Nie - powiedział.

Zmrużyłam oczy. Znowu otworzyłam usta.

- Nie!

- Spotkamy się na północnym brzegu jeziora Mead - oznajmiłam.

- Co? Co ty mówisz? - wtrąciła Kuks - Robimy postój? Znowu zgłodniałam.

- Max chce się zabawić w latającą eskadrę ratunkową - powiedział Kieł z wyraźnym rozdrażnieniem.

- O… - Kuks spojrzała w dół, marszcząc brwi, jakby wszystko stało się jasne.

Zaczęłam zataczać szeroki krąg, by wrócić do tej dziewczynki w dole. W głowie tłukła mi się jedna myśl: a jeśli ta dziewczynami kłopoty, jak Angela, i nikt się nie zatrzyma, żeby jej pomóc?

- Och, Max, pamiętasz, jak uratowałaś tego króliczka przed lisem i jak go trzymaliśmy w pudełku w kuchni, a jak wydobrzał, to go wypuściłaś? Fajne to było.

- Kuks wpatrywała się w dół. - Znowu zobaczyłaś króliczka?

- Mniej więcej - mruknęłam. Moja cierpliwość była na wyczerpaniu. - To zajmie dwie sekundy. Dołączę do was, zanim zrobicie pięćdziesiąt kilometrów - rzuciłam do Kła. - Tylko nie schodźcie z kursu, a jak się coś skomplikuje po drodze, spotkamy się nad jeziorem Mead.

Kieł gapił się przed siebie, z włosami łopoczącymi na wietrze. Był wściekły, czułam to.

No tak. Wszystkim się nie dogodzi.

- Dobra - rzuciłam wesoło. - To na razie.

20

Jeśli chodzi o Iggy'ego, to rzecz w tym, że czasami… jakby to powiedzieć… potrafi rozumować jak prawdziwy naukowiec. Jest niesłychanie, a nawet przerażająco mądry.

- Mamy chlor? - spytał Gazownik. - Zmieszany z innymi takimi tam robi się wybuchowy.

Iggy zmarszczył brwi.

- Z jakimi innymi, z twoimi skarpetami? Nie, nie mamy chloru. Nie mamy basenu. Jakiego koloru jest ten kabelek?

Gazownik pochylił się i spojrzał na splątane wnętrzności stereo leżące na kuchennym stole.

- Wygląda, jakby robot tu zwymiotował - zauważył. - Kabelek jest żółty.

- Dobrze. Idź za nim. To bardzo ważne. Nie pomyl się go z czerwonym.

Gazownik przyjrzał się schematowi, który znalazł w Internecie. Tego ranka Iggy uruchomił wentylator na CPU i komputer przestał się histerycznie zawieszać co dziesięć minut. Po prostu naprawił komputer, ot tak.

- Doooobra - mruknął Gazownik, przeglądając strony. - Teraz musimy mieć jakiś licznik.

Iggy zastanowił się przez chwilę. Uśmiechnął się. Nawet jego oczy jakby się uśmiechnęły.

- Ooo… to był złowieszczy uśmiech - zauważył niespokojnie Gazujący.

- Idź po budzik, Max. Ten z Myszką Miki.

21

Wylądowałam dość ciężko i musiałam przebiec parę metrów, żeby nie zaryć nosem w glebę. Byłam idziesz w Arizonie, w chaszczach na tyłach jakiegoś pustego magazynu. Wciągnęłam skrzydła - poczułam, jak się składają, rozgrzane po wysiłku, w ścisłą harmonijkę po obu stronach kręgosłupa. Zawiązałam sznurek kurtki na szyi. I proszę. Chodząca normalność.

Wyszłam zza magazynu i zobaczyłam trzech chłopaków, może piętnasto-, może szesnastoletnich. Dziewczynka wyglądała na młodszą. Mogła mieć dwanaście lat.

- Uprzedzałem, żebyś nikomu nie mówiła o Ortizie - wrzeszczał na nią jeden z chłopaków. -Nie twój interes. Musiałem go nauczyć!

Dziewczynka zagryzła wargę, zła i przestraszona.

- Biciem? Wygląda, jakby go potrącił samochód. I nic ci nie zrobił - powiedziała, a ja pomyślałam: tak trzymaj, dziewczyno.

- Zrobił. Odszczekuje się. Żyje! Oddycha moim powietrzem - powiedział chłopak, a jego durne kolesie zarechotały.

Boże, co za gnojki. W dodatku uzbrojone. Jeden trzymał w zgięciu ręki strzelbę. Ameryka, prawo do posiadania broni, ple, ple, ple. Ile lat miały te przygłupy? Czy ich rodzice wiedzą, że synalki mają broń?

To się robi nudne - ciągle słabsi wyżywają się na młodszych. Taka jest historia mojego życia - dosłownie - i chyba w ogóle całego świata. Miałam tego dość, dość takich chłopaków, głupich i agresywnych.

Wyszłam zza rogu. Dziewczynka zobaczyła mnie i w jej oczach zamigotało zdziwienie. Wystarczyło. Chłopaki odwróciły się w moją stronę.

To tylko głupia dziewczyna, pomyśleli z ulgą. Ich wzrok na chwilę zatrzymał się na mojej podrapanej twarzy i podbitym oku, ale nie przyjrzeli mi się uważnej. Pierwszy błąd.

- To jak się wytłumaczysz, Ella? - prychnął ten najważniejszy. - I czy z jakiegoś powodu nie powinienem dać też nauczki tobie?

- Trzech przeciwko jednej dziewczynce. Można powiedzieć, wyrównane siły - odezwałam się podchodząc.

Z trudem hamowałam furię. Krew pulsowała mi w skroniach.

- Zamknij się - warknął jeden z nich. - Lepiej spadaj, jeśli wiesz, co dobre.

- Nie mogę - odparłam i stanęłam obok dziewczynki, którą nazywali Ellą. Spojrzała na mnie przerażona - Bo uważam, że dobry to będzie łomot, który wam spuszczę.

Roześmiali się. Drugi błąd.

Jak reszta mojego stada, jestem o wiele silniejsza od najsilniejszego nawet mężczyzny - efekt inżynierii genetycznej. A Jed nauczył nas wszystkich samoobrony. Znam różne chwyty. Do wczoraj nie musiałam ich używać. Gdybym mogła stąd uciec z Ellą…

- Brać ją - zarządził ten najważniejszy i dwaj pozostali obstąpili mnie z obu stron.

To był trzeci błąd. Bach, i po wszystkim.

Pojęcia nie macie, jak szybko zadziałałam. Bez ostrzeżenia kopnęłam tego głównego w pierś. Od ciosy, po którym Kieł najwyżej straciłby oddech, tamtemu chyba pękło żebro, bo coś trzasnęło. Zakrztusił się, wybałuszył na mnie oczy w totalnym szoku i upadł na plecy.

Pozostali rzucili się na mnie jednocześnie. Obróciłam się i wyrwałam jednemu strzelbę. Trzymając ją za lufę, z rozmachem walnęłam jej właściciela w skroń. Trzask! Ogłuszony zatoczył się do tyły, a z głowy popłynęła mu jaskrawoczerwona struga.

Zerknęłam z ukosa; Ella stała przerażona. Miałam nadzieję, że się mnie nie boi.

- Uciekaj! - krzyknęłam na nią. - Spadaj stąd!

Po chwili wahania odwróciła się i uciekła, zostawiając za sobą chmurę czerwonego pyłu.

Trzeci chłopak chwycił mnie za rękę; wydarłam się, zamachnęłam i zdzieliłam go pięścią. Celowałam w brodę, ale trafiłam w nos. Skrzywiłam się - ups! - bo poczułam pękającą kość. Potem nastąpiła bardzo długa sekunda, jak na zwolnionym filmie, aż w końcu bluznęła krew. O matko - z ludźmi trzeba delikatnie jak z jajkiem.

Gnojki zdrowo oberwały, ale wstały skrzywione z wściekłości i upokorzenia. Jeden chwycił broń i wycelował we mnie.

- Gorzko tego pożałujesz - zapowiedział, spluwając krwią. Ruszył w moją stronę.

- Zakład, że nie? - rzuciłam, obróciłam się na pięcie i zwiałam do lasu, aż się zakurzyło.

22

Oczywiście, gdybym pofrunęła, byłabym już mała kropeczką na niebie, ale nie mogłam pokazać tym głupkom moich skrzydeł. Zresztą po paru sekundach i tak byłam w lesie.

Pędziłam przez zarośla, roztrącając gałęzie na boki. Bardzo się cieszyłam, że mam dobre buty. Nie miałam pojęcia, dokąd pędzę.

Za moimi plecami słyszałam wrzaski tych kretynów. Przeklinali i wyliczali, co też mi zrobią, jak mnie złapią. Miałam ochotę się roześmiać, ale szkoda mi było czasu. Coraz bardziej się od nich oddalałam.

I raptem rozległo się głośne „bum!”, kora posypała mi się na głowę. Ta głupia broń!

Myślicie to, co mi się wydaje? Zastanawiacie się, czy dostrzegłam podobieństwo z sytuacją ze snu? A i owszem. Nie jestem opóźniona. Ale zdecydowałam, że będę się zastanawiać potem.

Sekundę później znowu rozległ się strzał i prawie jednocześnie ramię przeszył mi nagły ból. Krzyknęłam i zobaczyłam, że na rękawie rozrasta mi się plama krwi. Ten idiota mnie trafił!

Potem - to była już czysta złośliwość losu - potknęłam się o korzeń, upadłam na zranioną rękę i jeszcze w dodatku ześliznęłam się po stromym zboczu, przez zarośla, krzaki, pnącza, i co tam jeszcze. Usiłowałam przytrzymać się czegoś, ale lewa ręka nie zadziałała jak trzeba, a prawą nic nie chwyciłam.

W końcu znieruchomiałam na dnie zarośniętego chwastami wąwozu. Podniosłam głowę i zobaczyłam nad sobą tylko zieleń; przykryły mnie pnącza i krzaki.

Leżałam nieruchomo, usiłując złapać oddech, i starałam się coś wymyślić. Wysoko w górze słyszałam wrzaski tych świrów i znowu strzały. Przedzierali się przez zarośla, hałasując jak słonie. Przebiegli niedaleko mnie, ale byłam cicho.

Czułam się, jakby ogr pobił mnie maczugą. Ledwie mogłam poruszać lewą ręką; palił jak ogniem. Spróbowałam wyciągnąć skrzydło i mało nie zawyłam, bo okazało się, że ono także jest zranione. Nie za dobrze je widziałam, ale przeszywający ból mówił sam za siebie.

Byłam cała podrapana, zgubiłam kurtkę i, o ile się nie myliłam, , usiadłam w pokrzywach.

Wstałam powoli, tłumiąc okrzyk bólu. Musiałam stąd spadać. Spojrzałam na słońce i ruszyłam na południe. Zdławiłam jęk, uświadomiwszy sobie, że Kuks i Kieł pewnie się już o mnie niepokoją.

Centralnie spaprałam sprawę. Angela też na mnie czekała - o ile jeszcze żyła. Wszystkich zawiodłam.

A w dodatku byłam ranna i miałam na karku ścigających mnie uzbrojonych świrów. Cholera.

Sklęłam samą siebie. W mojej naturze leży ujmowanie się za skrzywdzonymi. Jed zawsze powtarzał, że to mnie zgubi.

I miał rację.

23

- Wiesz, Kieł, jestem bardzo głodna.

Od rozstania z Max minęła prawie godzina, a Kuks jeszcze nie pojęła, co się wydarzyło.

Kieł skinął głową i wskazał coś przed nimi. Pofrunęli w tamtą stronę.

Dotarli do prążkowanych skał o ściętych, płaskich szczytach. Kieł skierował się ku cienistej rozpadlinie. Kuks zaczęła przebierać nogami, żeby zwolnić. Z bliska okazało się, że rozpadlina jest raczej szeroką, płytką grotą. Kuks wylądowała w niej, pochylając głowę.

Kieł niemal bezszelestnie spłynął na ziemię.

Grota miała jakieś pięć metrów głębokości i sześć szerokości. Po obu stronach się zwężała. Grunt był w niej piaszczysty i suchy. Kuks usiadła z ulgą.

Kieł zdjął plecak i zaczął wyjmować z jedzenie.

- Och, tak , tak - ucieszyła się Kuks, rozrywając paczkę suszonych owoców.

Kieł pomachał jej przed nosem czekoladą, na widok której pisnęła ze szczęścia.

- Och, gdzie ją znalazłeś/ Musiałeś ją ukrywać…Nie pisnąłeś ani słówka, a cały czas miałeś czekoladę! O Boże, jaka dobra…

Kieł uśmiechnął się blado i usiadł. Ugryzł swój kawałek czekolady i przez chwilę przeżuwał powoli, przymknąwszy ciemne oczy.

- No, to gdzie jest Max? - spytała Kuks parę minut później. - Dlaczego tam wylądowała? I chyba powinna już wrócić? Przecież musimy dotrzeć aż do jeziora Mead? Co zrobimy, jeśli zaraz nie wróci… - urwała, bo Kieł podniósł rękę.

- Max zobaczyła, że ktoś ma kłopoty, i chciała pomóc - powiedział jak zwykle cicho, starannie dobierając słowa. - Tu na nią zaczekamy; jezioro Mead jest dokładnie pod nami.

Kuks zaczęła się niepokoić. Każda sekunda była droga, więc dlaczego tu utknęli?

Co wydało się Max ważniejsze od Angeli? Dojadła suszone morele i rozejrzała się.

No dobrze, skoro Kieł o tym wspomniał, rzeczywiście - po lewej stronie widać było błękitny skrawek jeziora. Kuks wstała, prawie dotykając głową sklepienia. P bokach groty znajdowały się dość szerokie skalne występy; stanęła za tym po lewej stronie, żeby popatrzeć na jezioro.

- Hm… Kieł…

24

Kieł stanął obok Kuks i skamieniał. Skalny występ wznosił się ku szczytowi skały. Rosły na nim rzadkie rosochate rośliny, a z ubitej gliny sterczały skały.

Wśród głazów i roślin znajdowały się wielkie gniazda. Każde miało pół metra średnicy. W większości siedziały duże puchate pisklęta, przeważnie w towarzystwie większych, rdzawych rodziców, którzy wpatrywali się w Kuks i Kła zimnymi oczami drapieżników.

- Co to? - szepnęła Kuks kątem ust.

- Myszołowy królewskie - odszepnął Kieł. - Największe drapieżniki w Stanach. Usiądź… bardzo powoli. Żadnych gwałtownych ruchów albo oboje staniemy się ptasią karmą.

Piiięęęęknie, pomyślała Kuks, płynnie osuwając się na ziemię. Miała ochotę odwrócić się i uciec, ale przypuszczała, że wtedy ptaki by ją zaatakowały. Szpony, które widziała, nie wróżyły nic dobrego. Nie wspominając już o ostrych, zakrzywionych jak haki, śmiercionośnych dziobach.

- Myślisz… - zaczęła cicho, ale Kił dał jej znak, żeby siedział cicho. Bardzo cicho.

Przysiadł obok niej, nie spuszczając oczu z ptaków. Jeden myszołów trzymał w dziobie rozdartego świstaka. Pisklęta głośno domagały się jedzenia.

Po paru chwilach Kuks poczuła, że zaraz zacznie krzyczeć. Nie znosiła milczenia, miała milion pytań, nie wiedziała, ile czasu jeszcze zdoła tak wytrwać.

Kątem oka zarejestrowała jakiś ruch. Kieł bardzo powoli rozpościerał jedno skrzydło.

Myszołowy jednocześnie odwróciły się w jego stronę; ich oczy jak lasery wbiły się w chłopca.

- Chcę, żeby oswoiły się z moim zapachem - wymamrotał Kieł, ledwie poruszając wargami.

Po chwili długiej jak rok ptaki trochę się uspokoiły. Były ogromne, lodowato spokojne i silne, a ich rozpostarte skrzydła miały niemal półtora metra. Pióra z wierzchu były przeważnie brązowe z rdzawymi smugami i pasami bieli pod spodem. Prawie jak skrzydła Kuks, ale jej były o wiele większe - pewnie ze dwa razy.

Niektóre myszołowy wróciły do karmienia hałaśliwych pisklaków, inne wyruszyły na polowanie, jeszcze inne wracały z kolacją.

- A fu - szepnęła Kuks, kiedy jeden z ptaków nadleciał z wężem, jeszcze wijącym mu się w dziobie. Na jego widok pisklęta wręcz oszalały i zaczęły się nawzajem tratować, byle tylko zdobyć pierwszy kęs. - Fu, fu.

Kieł powoli odwrócił głowę i wyszczerzył zęby. Kuks była taka zaskoczona, że odpowiedziała uśmiechem.

Faktycznie było fajnie. Strasznie się jej spieszył, żeby ruszać dalej, ponaglała w myślach Max, żałowała, że nie mają więcej jedzenia, ale i tak cudownie było siedzieć w słońcu, wśród tych wielkich, pięknych ptaków, rozłożywszy własne skrzydła, i odpocząć. Uznała, że nie zawadzi porozkoszować się tym jeszcze chwilkę.

25

- Ale nie aż tak długo. Angela na nas czeka - odezwała się po jakimś czasie. - Przecież to nasza siostrzyczka.

Otrzepała się z kamiennego pyłu i tak zakurzone opalone nogi i spochmurniała. Zaczęła skubać strup na kolanie.

- W nocy, kiedy miałyśmy spać, ja i Angela gadałyśmy o różnych rzeczach i opowiadałyśmy sobie kawały. - Spojrzała na Kła wielkimi brązowymi oczami. - Mam teraz spać w tym pokoju sama? Max musi wrócić. Nie zostawiła by tak Angeli, prawda?

- Prawda - przytaknął Kieł. - Ona nie zostawi Angeli. Patrz… widzisz, jak ten wielki, ten z ciemnym pasem po bokach… widzisz, jak porusza jednym skrzydłem szybciej, kiedy się przechylał? W ten sposób wychodzi mu to zgrabnie i płynnie. My też powinniśmy spróbować.

Kuks zerknęła na niego. Chyba jeszcze nigdy się tak nie rozgadał.

Przyjrzała się ptakowi.

- Aha. Rozumiem…

Ale nie zdążyła skończyć, gdy Kieł wstał, lekko podbiegł na skraj przepaści i skoczył. Jego wielkie, mocne ciemne skrzydła schwyciły prąd powietrza i poniosły go w górę. Zbliżył się do myszołowów zataczając kręgi jak w jakimś ptasim balecie.

Kuks westchnęła. Bardzo, bardzo chciała, żeby Max już tu była. Czy coś się jej stało? Czy powinni po nią wrócić? Spyta Kła, kiedy znudzi mu się latanie.

W tej samej chwili Kieł śmignął obok niej, obniżając lot.

- Chodź! - zawołał. -Spróbuj! Będziesz lepiej fruwać.

Kuks znowu westchnęła i strzepnęła z koszuli czekoladowe okruszki. Czy on się nie martwi o Angelę? Nawet jeśli, to pewnie by tego nie okazał. Ale wiedziała, że Kieł kocha Angelę - czytał jej książeczki, zanim sama nauczyła się czytać, i uspokajał ją , gdy się czymś zdenerwowała.

No, może ja też powinnam poćwiczyć, pomyślała. Lepsze to niż bezczynne siedzenie. Zeskoczyła ze skalnego zrębu; wbrew samej sobie poczuła to gorzko-słodkie szczęście, które zalało jej serce. To było takie… piękne - unosić się w powietrzu, poruszać mocno skrzydłami i swobodnie śmigać nad ziemią.

Leciała obok Kła, który pokazał jej, jak powinna wykonywać manewr. Przyjrzała się i powtórzyła. Faktycznie, był skuteczny.

Zatoczyła parę wielkich kręgów, ćwicząc ruchy. Zbliżyła się do myszołowów, które tolerowały jej obecność. Byle tylko nie myśleć o Max i Angeli, a wszystko będzie dobrze.

Wieczorem położyła się na brzuchu, i patrzyła, jak rodzice czyszczą piórka swoim młodym. Bardzo delikatnie, uważnie. Te drapieżne, silne ptaki czule muskały nakrapiane białe piórka pisklaków, karmiły je, pomagały im wygramolić się z gniazda na naukę fruwania.

Gardło jej się ścisnęło. Pociągnęła nosem.

- Co? - spytał Kieł.

- Te ptaki - mruknęła, wycierając oczy. Było jej wstyd. - No wiesz, głupi myszołów zna swoją mamę, a ja nie. Ci rodzice zajmują się swoimi dziećmi. A mną, kto się zajmował? No, z wyjątkiem Max. Ale ona nie jest mamą.

- Aha. Jasne. - Kieł nie patrzył na nią. W jego głosie zabrzmiał niemal smutek.

Słońce zaszło i myszołowy umościły się w gniazdach. W końcu wrzaskliwe pisklęta umilkły. Jakąś godzinę po zapadnięciu zmroku Kieł zbliżył się do Kuks i wyciągnął pięść. Kuks spojrzała na niego, a potem położyła na jego swoją. Ich stado robiło ten gest przed pójściem spać.

Ale nie wtedy, kiedy zasnęli w chatce. A teraz zostało ich tylko dwoje.

Kuks klepnęła na jego pięść drugą rękę, a on powtórzył jej gest.

- Dobranoc - szepnęła.

Czuła się, jakby odebrano jej wszystko, na czym jej zależało. Zwinęła się w kłębuszek pod ścianą groty.

- Dobranoc, Kuks - odpowiedział cicho Kieł.

26

Nie. Zdecydowanie nie był to najlepszy dzień w moim życiu. Ramię ciągle mi trochę krwawiło, choć uciskałam je od paru godzin. Za każdym razem kiedy nim poruszałam, między palcami przesączała mi się ciepła krew.

Nie spotkałam już więcej tych uzbrojonych debili, ale ciągle ich słyszałam. Szerokim łukiem zmierzałam na północ, usiłując jak najbardziej zmylić trop, gdyby nadal mnie ścigali. Kiedy tylko dobiegały mnie ścigali. Kiedy tylko dobiegały mnie ich głosy, zastygałam na nieskończenie długie minuty, usiłując się stopić z chaszczami.

Potem zesztywniała i odrętwiała, brnęłam z mozołem dalej. Na wypadek gdyby przyprowadzili psy, cztery razy przechodziłam przez strumień i, wierzcie mi, balansowanie na omszałych głazach w lodowatej wodzie, kiedy ma się zranione ramię, wcale nie jest takie fajne.

Obmacałam bark i skrzydło. Wyglądało na to, że kula drasnęła mi skórę, ale nie utknęła w ciele. Mimo to ręka i skrzydło były nie do użytku i okropnie bolały.

Robiło się późno. Od porwania minęło wiele godzin. Angela jest pewnie poddawana Bóg wie jakim okropieństwom i zastanawia się, dlaczego mnie jeszcze nie ma. Zacisnęłam wargi, usiłując nie płakać. Nie mogłam frunąć, nie mogłam dogonić Kła i Kuks, którzy pewnie się na mnie wściekali. Ale co miałam zrobić, zadzwonić do nich?

Sytuacja była autentycznie beznadziejna, i to w stu procentach z mojej winy, a od tego było mi jeszcze gorzej.

Następnie, ma się rozumieć, zaczął padać deszcz.

No więc przedzierałam się przez mokry las, mokre poszycie, brnęłam w czerwonej grząskiej glinie, deszcz zalewał mi oczy i przenikał chłodem, a ja byłam coraz bardziej znękana, głodna i wariacko wściekła na siebie.

Nie słyszałam tamtych od dawna - może wrócili do domu, żeby nie zmoknąć.

Po chwili zamrugałam oczami i otarłam je. Wytężyłam wzrok. Dostrzegłam przed sobą światło.

Jeśli to jakiś magazyn albo szopa, mogłam zaczekać, aż wszyscy wyjdą, i przenocować pod dachem. Podkradłam się na dziesięć metrów, przyczajona w ciemnościach, i wyjrzałam spomiędzy ociekających drzew. Zobaczyłam dom.

Jakaś postać przeszła na tle okna. Brwi same mi się uniosły. To była ta dziewczynka, Ella. Chyba tu mieszkała.

Zagryzłam wargę. Pewnie dzieli ten dom z dwojgiem troskliwych rodziców i jeden koma sześć rodzeństwa. Miło. No cóż, dobrze, że bezpiecznie dotarła do domu. Mimo wszystko nigdy bym sobie nie wybaczyła, że pozwoliłam tym gnojkom ją pobić.

Zadygotałam gwałtownie ; lodowaty dreszcz spłynął mi po plecach. Czułam, że za chwilę upadnę. Co tu robić? Wymyśl coś…

Ciągle czekałam na natchnienie, kiedy boczne drzwi domu się otworzyły i na zewnątrz wyszła Ella z wielkim parasolem. U jej stóp poruszał się jakiś cień. Pies, tłusty, z niskim zawieszeniem.

- No, Magnolia - zawołała Ella. - Pośpiesz się, bo przemokniesz.

Pies zaczął węszyć na skraju podwórka, rył pyskiem w chwastach, nie zwracając uwagi na wilgoć. Ella zaczęła spacerować, kręcąc parasolem i rozglądając się po ogródku. Była odwrócona do mnie plecami.

Rozpaczliwa sytuacja usprawiedliwia rozpaczliwe postępowanie. Nie wiem, kto to wymyślił, ale miał łeb. Nabrałam głęboki haust powietrza i bardzo, bardzo cicho ruszyłam w stronę Elli.

27

- Dobrze jeszcze dwie próbki krwi i krzywa glukozy będzie gotowa. Potem zrobimy EEG.

Dlaczego jeszcze nie koniec? Gdzie jesteś, Max? - pomyślała Angela ze smutkiem, patrząc na zbliżającego się laboranta. Drzwi psiej klatki stanęły otworem, a tamten ukląkł spoglądając na nią. Ze wszystkich sił wtuliła się w ścianę.

Wyciągnął rękę, by chwycić jej ramię tam, gdzie założono cewnik, i przypadkiem spojrzał na jej twarz.

Odwrócił się.

- Co mu zrobiliście?

- Ugryzł Reilly'ego - odpowiedział ktoś - No to je uderzył.

Angela usiłowała się zwinąć w jak najmniejsze kłębuszek. Cała lewa strona jej twarzy pulsowała od bólu. Ale dobrze, że go ugryzła. Nienawidziła ich wszystkich.

- Głupi Reilly. Powinien pracować w myjni. Jeśli zniszczy ten okaz, zabiję go.

- Nie dociera do niego, jaki to cenny egzemplarz? - spytał gniewnie fartuch. - Przecież to Obiekt Jedenasty! Nie wie, jak długo go szukaliśmy? Powiedz Reilly'emu, żeby nie niszczył własności laboratorium.

Sięgnął do klatki, znowu usiłując schwycić rękę Angeli.

Angela nie wiedziała, co powinna zrobić. Ręka bolała ją po założeniu wenflonu; przytuliła ją do piersi. Przez cały dzień nie dostała nic do jedzenia ani picia, za to wmusili w nią jakiś ohydny, mdląco słodki, pomarańczowy płyn. Pobierali jej krew z ramienia, al. opierała się i ugryzła tamtego. No to założyli jej wenflon na wierzchu dłoni, żeby sobie ułatwić sprawę. Pobrali jej krew już trzy razy.

Była bliska łez, ale zacisnęła zęby.

Rozluźniła powoli mięśnie i zbliżyła się do drzwi. Wyciągnęła rękę do laboranta.

- O, tak - powiedział łagodnie i wyjął igłę połączoną z probówką. Otworzył wenflon i wsunął do środka igłę. - Nie będzie bolało. Naprawdę.

Angela odwróciła się od niego, wyciągając rękę jak najdalej.

Nie trwało to długo i nie bolało. Może to doby fartuch - jak Jed. A może gruszki rosną na wierzbach.

28

- Dobra - powiedział Iggy. - Maksymalna ostrożność. Tak? Gazik? Maksymalna ostrożność?

- Jest - mruknął Gazownik, klepiąc ładunek wybuchowy, który nazwali Dużym Chłopcem.

- Gwoździe?

Gazownik potrząsnął słoikiem.

- Są.

- Brezent? Olej?

- Są. - Gazownik pokiwał głową. - Geniusze jesteśmy. Ci Likwidatorzy nawet się nie połapią, o co chodzi. Gdybyśmy tylko mieli czas wykopać wilczy dół…

- Tak, i napuścić do środka jadowitych żmij - mruknął Iggy. - Ale i tak jest dobrze. Teraz musimy stąd pryskać, nie pokazywać się i sprawdzić drogi i ewentualne obozowiska Likwidatorów.

- Dobrze. Potem możemy zasypać jezdnię gwoździami i rozłożyć brezent z olejem. - Gazownik wyszczerzył zęby. - I nie dać się złapać.

- Właśnie. Głupio by było - przyznał Iggy śmiertelnie poważnie. - No, jest już noc?

- Prawie. Znalazłem ci ciemne ubranie. - Gazownik wcisnął Igg'emu koszulę i spodnie. - I sobie też. Gotowy?

Miał nadzieję, że Iggy nie wyczuje jego zdenerwowania. To był świetny plan, musieli go wykonać - ale gdyby się nie udał, nastąpiłaby katastrofa. Prawdopodobnie zakończona ich śmiercią.

- Tak. Biorę Dużego Chłopca tak na wszelki wypadek. - Iggy przebrał się, po czym zapakował bombę domowego wyrobu do plecaka, który zarzucił na ramię.

- Nie martw się - dodał, jakby widział minę Gazownika.

- Nie wybuchnie, dopóki nie nastawię licznika. Do tego czasu jest to stuprocentowo bezpieczna bomba.

Gazownik usiłował się uśmiechnąć. Otworzył okno w korytarzu na całą szerokość i wspiął się na parapet. Dłonie mu się pociły, a żołądek wyczyniał dziwne harce. Ale nie było wyboru - to wszystko dla Angeli. Żeby pokazać tamtym, co się dzieje, kiedy zadzierają z rodziną.

Przełknął ślinę i skoczył w mrok. Zdumiewające uczucie - rozłożyć skrzydła i pofrunąć. Wspaniale! Poczuł wiatr na twarzy i od razu poweselał. Stał się silny i niebezpieczny. Nie był już ośmioletnim mutantem.

29

- Hm, hm… Ella…

Dziewczynka podskoczyła.

Wychyliłam się z zarośli, żeby zobaczyła moją twarz.

- To ja - dodałam, czując się jeszcze głupiej. - Ta, co wtedy.

Zmierzchało i ciągle padał deszcz. Miałam nadzieję, że mimo to Ella mnie rozpozna. Pies przytruchtał do nas, zobaczył mnie i szczeknął bez przekonania.

- A, tak. Właśnie, dzięki… że mi pomogłaś - powiedziała Ella, wytężając wzrok, żeby zobaczyć mnie przez zasłonę deszczu. - Wszystko dobrze? Co tu robisz?

Była przestraszona; rozejrzała się, jakby podejrzewała, że od ostatniego spotkania przeszłam na stronę Zła.

- Wszystko dobrze - mruknęłam nie przekonywująco. - No właściwie to chyba potrzebuje pomocy.

Pierwszy raz w życiu powiedziałam coś takiego. Dobrze, że Jed nie widzi , jak się upokarzam.

- O… - szepnęła Ella. - Rany. No tak. Czy tamci…

- Jeden do mnie strzelił, uwierzysz?

Podeszłam bliżej.

Ella jęknęła i zasłoniła usta ręką.

- O, nie! Dlaczego od razu nie powiedziałaś? Jesteś ranna. Dlaczego nie poszłaś do szpitala? Jejku, wejdź do domu!

Odstąpiła na bok i odpędziła ode mnie Magnolię, która przyczłapała do nas i z zainteresowaniem obwąchiwała moje mokre ubrania.

I wiecie co? Zawahałam się. Nadeszła decydująca chwila. Dopóki nie wejdę do tego domu, mogę jeszcze uciec. A kiedy wejdę, zrobi się o wiele trudniej. Może to skaza na moim skądinąd idealnym charakterze, ale mam tendencję do panikowania, jeśli poczuję się gdzieś uwięziona. Wszyscy tak mamy - to znaczy wszyscy w stadzie. Tak to już jest, kiedy pierwszy lata życia spędzisz w klatce.

Ale byłam na tyle uczciwa, żeby sobie powiedzieć: długo tak nie pociągnę. Byłam przemoczona, wyziębiona, głodna i osłabiona z powodu utraty krwi. Musiałam schować dumę do kieszeni i przyjąć pomoc. Od obcych.

- Twoi rodzice są w domu? - spytałam.

- Tylko mama. Nie mam taty. Chodź, wejdź. Mama ci pomoże. Magnolia, idziemy, malutka. - Ella ruszyła energicznie do domu. Wbiegła po drewnianych schodkach, odwróciła się i spojrzała na mnie. - Możesz iść?

- Mhm.

Powoli weszłam do domu Elli, ciepłego i jasnego. Miałam zawroty głowy i zaczęła mnie ogarniać panika. Być może to ostatni na długiej liście potężnych błędów, które dzisiaj popełniłam.

Ranną rękę trzymałam w drugiej.

- O Boże… Czy to krew? - spytała Ella, wpatrując się w moją błękitną bluzę. - O, nie, wejdź, musimy się tobą szybko zająć! - Mamo! Mamo! -Ta dziewczynka potrzebuje pomocy!

Zamarłam. Zostać czy uciekać? Zostać czy uciekać? Zostać?

30

- Myślisz, że ten drut wytrzyma? - szepnął Gazownik.

Iggy skinął głową, ze zmarszczonymi brwiami skręcając dwa przewody za pomocą szczypców. Oparł się o sosnę, żeby nie stracić równowagi, a kiedy drut się naprężył, założył na niego zacisk.

- Wytrzyma przez jakiś czas - odszepnął. - Aż pewien hummer wejdzie w niego z całą prędkością.

Gazownik ponuro pokiwał głową. Co za noc. Tyle już zrobili - Max nie spisała by się lepiej. Miał nadzieję, że już uratowała Angelę. I że nic się nie skomplikowało. Jeśli fartuchy wciąż mają Angelę… Przez ułamek sekundy zobaczył ją, bladą i martwą, na zimnym stalowym stole, a nad nią fartuchy bredzące o jej niezwykłej budowie kostnej. Przełknął ślinę i odpędził od siebie ten straszny obraz. Znowu rozejrzał się, nasłuchując.

- Do domu? - spytał cicho Iggy.

- Aha.

Gazownik wystartował, trzymając się blisko drzew. Podążał za cieniem Iggy'ego, frunąc na zachód, w stronę domu. Z góry nie widział efektów swojej pracy - i dobrze. Nie chcieli, żeby Likwidatorzy zobaczyli z helikoptera brezent czy drut - zanim będzie za późno.

- Zabezpieczyliśmy drogi dojazdowe - odezwał się do Iggy'ego, kiedy znaleźli się odpowiednio wysoko. - Olej poślizgowy, gwoździe na jezdni, drut. To powinno wystarczyć.

Iggy pokiwał głową.

- Wkurza mnie, że nie mogliśmy wykorzystać Dużego Chłopca, ale nie chciałem go zmarnować. Najpierw musimy ich zobaczyć. To znaczy ty.

- Może jutro - pocieszył go Gazownik. - Wyjdziemy i sprawdzimy jakie posadziliśmy zniszczenie.

- Posialiśmy - mruknął Iggy.

- Wszystko jedno.

Gazownik głęboko odetchnął chłodnym nocnym powietrzem. No, niech tylko Max się dowie, jacy byli świetni.

31

Ciemnowłosa kobieta o zatroskanych oczach otworzyła drzwi szerzej.

- Co? Co się stało?

- Mamo, to jest… - Ella zamarła z ręką w powietrzu.

- Max. - wypaliłam.

Dlaczego nie podałam zmyślonego imienia? Bo mi to do łba nie przyszło.

- Moja przyjaciółka Max. Opowiadałam ci o niej, to ona uratowała mnie przed José, Dwayne'em i resztą. Uratowała mnie, a tamci ją postrzelili.

- O, nie! - wykrzyknęła mama Elli. - Proszę, Max, wejdź. Mam zadzwonić do twoich rodziców?

Stałam na wycieraczce, żeby nie nanieść do domu błota i krwi.

- Eee…

Wtedy mama Elli zobaczyła moją zakrwawioną bluzę i przyjrzała się mojej twarzy. Byłam podrapana i miałam podbite oko. Sytuacja zmieniła się w mgnieniu oka.

- Przyniosę rzeczy - powiedziała łagodnie mama Elli. - zdejmij buty i idź z Ellą do łazienki.

Poczłapałam korytarzem w przemoczonych skarpetkach.

- Jakie rzeczy przyniesie? - spytałam szeptem.

Ella włączyła światło i zaprosiła mnie do staroświeckiej łazienki z zielonymi kafelkami i umywalką z zardzewiałym kółkiem wokół odpływu.

- Lekarskie - odszepnęła. - Jest weterynarzem, więc zna się na ranach. Nawet ludzkich.

Weterynarz! Zaczęłam się delikatnie śmiać i aż musiałam usiąść na brzegu wanny. Weterynarz. Zaraz się przekona, że trafiła na właściwego pacjenta.

Mama Elli zjawiła się z plastikową apteczką.

- Ella, może przyniesiesz Max jakiś sok czy coś. Pewnie potrzebuje cukru i płynów.

- Sok, świetnie - przytaknęłam z entuzjazmem.

Ella skinęła głową i pobiegła korytarzem.

- Rozumiem, że nie chcesz, żebym dzwoniła do twoich rodziców? - spytała cicho mama Elli, zaczynając rozcinać kołnierz mojej bluzy.

- Eee… nie.

Halo, laboratorium? Czy mogę mówić z probówką?

- Z policją pewnie też nie?

- Nie ma potrzeby ich mieszać - odparłam i syknęłam, gdy delikatnie zbadała mi ranę na barku. - Zdaje się, że kula tylko mnie drasnęła.

- Tak, chyba masz rację, ale rana jest dość głęboka i poszarpana, a tutaj…

Siedziałam jak skamieniała, gapiąc się przed siebie. Wszystkie moje zmysły zamarły. Zdecydowałam się na gigantyczne ryzyko. Nie macie pojęcia jakie. Nigdy, przenigdy nie pokazałam moich skrzydeł nikomu spoza stada. Ale teraz była wyjątkowa sytuacja, z którą nie potrafiłam sobie poradzić. Strasznie mi się to nie podobało.

Mama Elli lekko zmarszczyła brwi. Rozcięła do końca kołnierz bluzy, zdjęła ją, a ja zostałam w samym topie. Siedziałam jak posąg, zmrożona do szpiku kości chłodem, który nie miał nic wspólnego z przemoczeniem.

- Proszę - powiedziała Ella i podała mi wielką szklankę soku pomarańczowego.

Omal się nie udławiłam, usiłując go wypić jednym haustem. Boże, jaki był dobry.

- Co… - zaczęła mama Elli, muskając skraj mojego skrzydła w miejscu, gdzie złożone wtulało się w zagłębienie wzdłuż kręgosłupa, od barku po talię.

Pochyliła się, żeby lepiej je obejrzeć.

Wpatrywałam się w mokre skarpetki, kuląc palce u stóp.

Mama Elli odwróciła mnie delikatnie do siebie. Nie opierałam się.

- Max. - Jej brązowe oczy były zatroskane, zmęczone i zdenerwowane, wszystko naraz. - Ma, co to jest? - spytała łagodnie, dotykając ledwie widocznych piór.

Przełknęłam z trudem ślinę. W tym momencie strasznie chciałam wszelką szansę na normalne porozumienie z Ellą i jej mamą. Przypomniałam sobie rozkład domu: w prawo korytarzem, zaraz potem w lewo i drzwi wyjściowe. Może jeszcze zdążę po drodze chwycić buty.

- To… skrzydło - szepnęłam. Kątem oka widziałam minę Elli. - Moje… hm, skrzydło. - Cisza. - Też jest zranione.

Wzięłam głęboki wdech, jakbym miała rzucić piłką, i pokonując ból, rozprostowałam skrzydło, tylko troszkę, żeby pokazać mamie Elli, gdzie trafiła mnie kula.

Obie zrobiły wielkie oczy. I jeszcze większe. I jeszcze większe. Zaczęłam się bać, że wypadną im z głów.

- Cc… co…- zaczęła Ella.

Jej mama pochyliła się i zbadała mnie dokładniej. Niesamowite, ale usiłowała się zachowywać normalnie, wiecie: aha, jasne, masz skrzydło, dobrze, wszystko w porządku.

Zaczęło mi się kręcić w głowie, a świat powoli zmieniał się w tunel ze światełkiem na końcu.

- Tak, skrzydło też jest zranione - mruknęła mama Elli, delikatnie je rozprostowując. - Zdaje się, że kula odłupała kawałeczek kości. - Wyprostowała się i spojrzała na mnie.

Gapiłam się w podłogę. Czułam na sobie ich spojrzenia. Nie do wiary, że władowałam się w taką sytuację. Kieł mnie zamorduje. A jak już będę martwa, to mnie zabije jeszcze raz.

I dobrze mi tak.

Mama Elli zrobiła głęboki wdech i wydech.

- Dobrze, Max - odezwała się spokojnym, opanowanym głosem. - Najpierw musimy oczyścić rany i zatamować krwotok. Kiedy ostatnio miałaś zastrzyk przeciwtężcowy?

Spojrzałam jej prosto w oczy. Ta kobita była rozsądna i … niewiarygodnie troskliwa. Wobec mnie. Ostatnio zrobiłam się straszną płaksą, więc nawet mnie nie zdziwiło, że świat znowu rozpływał mi się w łzach.

- Hm. Nigdy.

- Dobrze. Tym też się zajmę.

32

- No już, już - dyszał Gazownik.

Trzymał się sosnowej gałęzi tak kurczowo, że stracił czucie w palcach.

- Co się dzieje? - spytał niecierpliwie Iggy. - Mów natychmiast!

Był wczesny ranek; obaj siedzieli niemal na samym czubku starej sosny z doskonałym widokiem na jedną z opuszczonych dróg, którymi wywożono ścięte drzewa. Gazownik miał rację: co najmniej dwóch, a może i więcej Likwidatorów robiło prowizoryczne obozowisko niedaleko miejsca, w którym wylądował helikopter. Wydawało się jasne, że szukają reszty stada. Nieważne, czy zamierzali ich zabić, czy tylko porwać: trafienie do niewoli nie wchodziło w grę.

Gazownik nadal miewał koszmary, w których powracał do Szkoły. Śniło mu się, że fartuchy pobierają mu krew, robią zastrzyki z różnych substancji, żeby sprawdzić jego reakcje, każą mu biegać, skakać i połykać radioaktywne markery, żeby zbadać jego krążenie. Niezliczone dni, tygodnie, lata mdłości, wymiotów, wyczerpania, uwięzienia w klatce. Prędzej umrze, niż tam znowu wróci. Angela na pewno także wolałaby umrzeć - ale nie dano jej wyboru.

- Zbliża się hummer - syknął Gazownik.

- Właściwą drogą?

- Mhm. I jadą zbyt szybko. - Gazownik uśmiechnął się z fałszywą troską.

- Nie dbają o bezpieczeństwo. Cóż. Szkoda.

- Dobra, są blisko - mruknął Gazownik. - Sześć kilometrów.

- Widzisz brezent?

- Nie.

Gazownik patrzył z natężeniem na zabłoconą czarną terenówkę pędzącą po bitej drodze.

- Już zaraz - szepnął do Iggy'ego, który prawie dygotał z napięcia.

- Miejmy nadzieję, że zapieli pasy. Albo nie.

I stało się.

Było jak na filmie. Kanciasty czarny pojazd pędził drogą i raptem gwałtownie rzuciło nim w lewo. Pisnęły hamulce. Samochód wpadł w powolną, niezdarną serię raptownych obrotów, po czym niespodziewanie wjechał na drzewa na poboczu. Zderzył się z pniem, wyprysnął w powietrze, przeleciał jakieś pięć metrów kołami do góry i spadł z głośnym zgrzytem miażdżonej blachy.

- Noooo - westchnął Gazownik. - To było niewiarygodne.

- Masz dwie sekundy, żeby mi to opisać. - rzucił ze złością Iggy.

- Najechał na olej, a jak. Obrócił się, wpadł na drzewo i dachował - powiedział zwięźle Gazownik. - I leży jak wielki, brzydki, zdechły żuk.

- Ha! - Iggy podskoczył, a gałąź się zakołysała. - Jakieś oznaki życia?

- E… a, tak. - Tak, jeden właśnie wybił okno. Teraz wyłażą. Rany, ale są wściekli. Idą, więc nic im nie jest.

Gazownik wolałby pozbyć się Likwidatorów i więcej się nimi nie przejmować. A jednocześnie nie wiedział, co by poczuł, gdyby zginęli.

Potem przypomniało mu się, że to oni porwali Angelę.

Doszedł do wniosku, że nie żałowałby ich, gdyby zginęli w wypadku.

- Niech to! - Iggy był zawiedziony. - Jest sens zrzucić na nich Dużego Chłopca?

Gazownik pokręcił głową, ale przypomniał sobie, że Iggy nie widzi, i powiedział:

- Nie sądzę. Gadają przez walkie-talkie. Teraz idą prosto do lasu. Pewnie spowodowalibyśmy wielki pożar albo coś w tym guście.

- Hmmm - zamyślił się Iggy. - Dobrze. Musimy się przeorganizować i przystąpić do Fazy Drugiej. Może chwilę posiedzimy w chacie?

- Super. Chodźmy. - Dość już zrobiliśmy jak na jeden dzień.

33

Osiemdziesiąt lat wcześniej w tej prowizorycznej chacie mieszkali drwale podczas wyrębu. Potem budynek, porzucony na trzydzieści lat, zmienił się w ruinę. Co oznaczało, że stanowi wymarzoną siedzibę stada.

- Zatem zamknęliśmy Fazę Pierwszą - oznajmił Iggy, siadając na połamanym plastikowym fotelu. Pociągnął nosem. - Nie byliśmy tutaj od wieków.

- Mhm. - Gazownik rozglądał się dookoła. - Jeśli się to ciekawi, to nadal jest tu straszny śmietnik.

- Jak zawsze. Dlatego nam się tu podoba.

- Człowieku, no nie mogę! Ten brezent z olejem totalnie wykończył Hammera! - zachwycał się Gazownik. - To było aż… straszne! Naprawdę się udało.

Iggy otworzył plecak i wyjął z niego Dużego Chłopca. Przesunął swoimi wrażliwymi palcami po zegarze przyklejonym taśmą do ładunku wybuchowego.

- Musimy wyeliminować Likwidatorów - mruknął. - Żeby nigdy więcej nie zrobili nam krzywdy.

- Żeby nigdy więcej nie porwali Angeli - dodał Gazownik, mrużąc oczy. - Wysadźmy helikopter, co?

Iggy skinął głową i wstał.

- Dobra. Słuchaj, spadajmy stąd, wracajmy do domu, obmyślmy nowy plan.

W tej samej chwili lekkie drgania desek podłogi sprawiło, że znieruchomiał. Gazownik zerknął na niego: niewidzące oczy Iggy'ego spoglądały na wszystkie strony.

- Słyszałeś? - szepnął Gazownik. Iggy przytaknął, unosząc rękę. - Może to szop…
- Nie za dnia - odpowiedział Iggy bezgłośnie, samym ruchem warg.

Ciche drapanie w drzwi zmroziło Gazownikowi krew w żyłach. To na pewno tylko zwierzę, jakaś wiewiórka lub…

- Świnki, świnki, wpuśćcie mnie. - szept, anielsko słodki, napłynął do środka jak trujący dym.

Był to głos Likwidatora, głos, który potrafił skłonić człowieka do skoku w przepaść.

Gazownik z łomoczącym sercem rozejrzał się szybko po chatce. Drzwi. Dwa okna, jedno w dużym pokoju, drugie, maleńkie w łazience. Wątpił, żeby zdołał się zmieścić w tym drugim, nie mówiąc już o Iggym.

Likwidator znowu zaskrobał w drzwi; Gazownikowi zjeżyły się włoski na karku. No dobrze, zatem to większe okno. Zaczął się do niego skradać, wiedząc, że Iggy podąży za najcichszym nawet odgłosem.

Trzask! Drzwi otworzył się gwałtownie, drzazgi śmignęły w powietrzu jak strzałki.

- Na ósmej! - szepnął Gazownik, kierując Iggy'ego do okna.

W progu stanął potężny Likwidator. Gazownik spiął się do skoku - ale w oknie niespodziewanie pojawiła się wielka wyszczerzona paszcza.

- Witaj świnko, świnko, świnko - zaszydził drugi Likwidator za zakurzoną szybą.

Lata treningu pod kierunkiem Max zaowocowały u Gazownika nagłym przypływem adrenaliny. Drzwi zatarasowane. Okno też. Byli otoczeni, pozbawieni drogi ucieczki. Będzie walka, uświadomił sobie i już zaczął się przygotowywać.

Najprawdopodobniej walka na śmierć i życie.

34

Kuks budziła się cztery razy, zanim w końcu rozkleiła powieki i wstała.

Dopiero świtało. Kieł zniknął. Najpierw Angela, potem Max - teraz Kieł.

Zniknął! Kuks rozejrzała się, podpełzła na czworakach do wyjścia z groty. Nic nie budzi lepiej niż panika - od razu wszystkie zmysły ruszają z kopyta. Kuks w ułamku sekundy stała się czujna, przerażona, napięta. W jej głowie zakotłowały się tabuny myśli.

Kątem oka zauważyła jakiś ruch; odwróciła się w stronę luźnego szyku myszołowów krążących na tle zimnego, jasnobłękitnego nieba. Były piękne, silne, pełne wdzięku, połączone z niebem, ziemią i skałami.

Jednym z nich był Kieł.

Kuks wstała szybko, omal nie rozbijając sobie głowy o niskie sklepienie groty. Bez wahania zeskoczyła ze skalnej półki i poszybowała w niebo. Rozłożyła skrzydła, które chwyciły wiatr jak żagle, i nagle stała się brązową łódeczką na nieskończonym oceanie błękitu.

Zbliżyła się do myszołowów, które obrzuciły ją ostrym, przenikliwym spojrzeniem, po czym się rozsunęły, wpuszczając ją do szyku. Kieł przyglądał się jej; ze zdumieniem zauważyła, że jego twarz jest wyjątkowo ożywiona i… spokojna. Kieł zawsze był jakiś spięty, naprężony jak cięciwa. Teraz wydawał się spokojny i pełen życia.

- Cześć - rzucił.

- Jestem głodna - powiedziała Kuks.

Skinął głową.

- Miasto jest trzy minuty stąd. Leć za mną.

Przechylił ciało jakimś nowym ruchem, dzięki któremu nie musiał używać skrzydeł. Wyglądał fajnie, jak samolot. Kuks też chciała spróbować, ale nie za dobrze jej wyszło. Jeszcze poćwiczy.

Pod nimi ciągnęła się wąska dwupasmówka, a po obu jej stronach było widać ostatnie nieliczne sklepiki; dalej droga prowadziła na pustynię. Kieł wskazał głową: za Fast fordem znajdował się wielki kubeł na śmieci. Nawet z tej wysokości Kuks dostrzegła pracownika wyrzucającego kartonowe pudełka z jedzeniem.

Przez chwilę krążyli na niebie, a potem, upewniwszy się, że pracownik już nie wyjdzie , złożyli skrzydła i zapikowali ostro w dół, tylko czubkami lotek regulując lot. Jakieś dziesięć metrów nad celem znowu rozłożyli skrzydła, gwałtownie hamując, i wylądowali - niemal bezszelestnie - na skraju pojemnika na śmieci.

- Nirwana - odezwał się Kieł, przeglądając jedzenie, jeszcze dobre, ale nie nadające się do sprzedania. - Burgera?

Kuks zastanowiła się i pokręciła głową.

- No, nie wiem… Napatrzyłam się, jak myszołowy rozdzierają zwierzęta… O, patrz, są sałatki. I szarlotka! Niespodzianka!

Zacisnęli w talii sznurki kurtek i zabrali się do roboty. Szybko pakowali za pazuchę wszystko, co nadawało się do transportu. Po trzech minutach znowu znaleźli się w powietrzu, obładowani i uśmiechnięci.

Zdumiewające, jak bardzo Kuks rozpogodziła się po posiłku. Westchnęła i usiadła po turecku u wejścia do groty, przyglądając się latającym myszołowom.

Kieł dojadł piątego cienkiego hamburgera i wytarł palce o dżinsy.

- Wiesz, zdaje mi się, że kiedy te myszołowy nurkują i tak dalej, przesyłają w ten sposób wiadomość innym.

Na przykład, gdzie widzą zwierzynę albo dokąd lecą. Rozumiesz. Na razie nie całkiem to rozgryzłem, ale rozgryzę.

- Hm. - Kuks przysiadła w kucki i rozłożyła skrzydła. Słońce przyjemnie ogrzewało jej pióra. Usiłowała milczeć i nie przeszkadzać Kłowi, ale po pięciu minutach omal nie pękła. - Kieł? Musimy znaleźć Max - powiedziała. - A może sami uratujemy Angelę?

Kieł z trudem oderwał wzrok od myszołowów.

- Musimy się cofać, zataczając kręgi, żeby znaleźć Max. Pewnie… na coś się natknęła.

Kuks pokiwała poważnie głową. Nie potrafiła wymyślić, co takiego mogło zatrzymać Max. I nie chciała się nad tym zastanawiać.

Kieł wstał, wysoki i mroczny na tle zwietrzałego piaskowca. Spojrzał na nią spokojnie i cierpliwie. Jego oczy nie odbijały światła.

- Gotowa?

Kuks zerwała się na równe nogi, otrzepując się z piasku.

- Zdecydowanie. Jak myślisz, gdzie…

Ale Kieł już wystartował, porwany przez wiatr, uniesiony prądem powietrznym znad przepaści.

Kuks rozpędziła się i skoczyła ze skalnego występu.

- Tarzan! - wrzasnęła.

Cokolwiek to miało znaczyć.

35

Obudziłam się w cieple i suchości, zabandażowana i… całkowicie bezpieczna.

Czułam się jakbym umarła.

Jak zawsze po oprzytomnieniu zaliczyłam sekundę paniki, nie wiedząc, gdzie jestem. Mój mózg z niepokojem zarejestrował widok tapety w kwiatki. Miękkie, ciepłe łóżko pachniało płynem do pukania. Spojrzałam na siebie. Miałam na sobie ogromy podkoszulek z jakąś nie znaną mi postacią z kreskówki.

Byłam w domu Elli. Miałam ratować Angelę - o ile jeszcze żyła. Kieł i Kuks pewnie już nakłuwają moją lalkę igłami. Nie mam do nich pretensji.

Wraz ze świadomością powrócił ból ramienia i skrzydła, ostry, promieniujący we wszystkie strony. Uch. Przypomniałam sobie, jak raz, podczas bójki z Kłem , wybiłam sobie bark. Strasznie bolała; łaziłam, trzymając się za ramię i cicho piszcząc. Jed uspokoił mnie, zagadał, odwrócił moją uwagę i kiedy się tego nie spodziewałam, nastawił mi rękę. Ból zniknął w ułamku sekundy. Jed uśmiechnął się, odgarnął mi z czoła przepocone włosy i przyrządził lemoniadę. A ja pomyślałam „ Tak zrobiłby ojciec. Nie, nawet ojciec nie postąpił by tak fajnie”.

Nadal tęsknię za Jedem. Tak, że aż mnie w gardle ściska.

Nagle znieruchomiałam, bo drzwi sypialni zaczęły się bardzo, bardzo powoli otwierać.

Uciekaj! - wrzasnęło mi w głowie. Ręce same zacisnęły się na pościeli. Fruń!

Brązowe oczy Elli, ciekawe i wesołe, zajrzały przez szczelinę.

- Chyba się obudziła - usłyszałam.

W progu stanęła mama Elli.

- Cześć, Max. Jesteś głodna? Lubisz naleśniki?

- I małe żaróweczki? - dorzuciła Ella.- I owoce, i wszystko?

Miałam nadzieję, że tylko mi się wydaje, że się ślinię.

Pokiwałam głową. Obie uśmiechnęły się, wyszły i dopiero wtedy zobaczyłam, że na łóżku leżą ubrania. Moje dżinsy i skarpetki były uprane, a obok niech leżała lawendowa bluza z wielkimi rozcięciami na plecach.

Mama Elli zaopiekowała się mną zupełnie jak Jed.

Nie wiedziałam, jak się zachować, co powiedzieć.

Można by się do tego przyzwyczaić.

36

Gazownik był pewien, że choćby Likwidatorzy zabili ich bardzo szybko, dla niego będzie się to ciągnąć w nieskończoność.

- W górę! - szepnął Iggy, robiąc nieznaczny kroczek w jego stronę.

W górę? Gazownik zmarszczył brwi. Iggy chyba żartuje. Przez dach?

Trzask! Gazownik podskoczył nerwowo; okno za jego plecami rozpadło się w eksplozji szklanych odłamków i drzazg. Wyszczerzony w uśmiechu Likwidator przeciskał się przez wybitą szybę.

- Wiecie co? - zagadnął pierwszy Likwidator sympatycznym tonem. - Mamy małą, was nie potrzebujemy.

Obaj ryknęli śmiechem, ogłuszającym jak bicie wielkiego dzwonu, a potem ich twarze zaczęły się przekształcać. Gazownik skrzywił się mimo woli, widząc, jak się zmieniają, upodobniają do wilków. Usta wydłużyły się w pyski, zęby wystawały jak ostrza noży.

- Chłopcy, chłopcy - odezwał się Likwidator głosem niemal podobnym do mruczenia. - Czy nikt wam nie mówił? Możecie uciekać, ale się nie ukryjecie.

Jego lśniące ciemne włosy gęstniały, a dłonie i ramiona pokryły się groteskowymi kępkami sierści. Likwidator oblizał się i zatarł wielki kudłate łapy, jakby naśladował jakąś postać z kreskówki.

- Gotowy?

Głos Iggy'ego zabrzmiał tak cicho, jego usta poruszały się tak nieznacznie, że Gazownik nie był pewien, czy coś usłyszał. Każda sekunda dziwnie się ciągnęła. Gazownik zacisnął pięści. Był gotowy. Pewnie.

- Ten odmieniec jest ślepy - odezwał się Likwidator, wskazując na Iggy'ego. - Nie martw się, mały. Zaraz będzie po wszystkim i ślepota przestanie ci przeszkadzać. Ale szkoda, że nie dali ci nowych oczu - jak moje.

Gazownik spojrzał na niego i omal nie zwymiotował. W oczodołach Likwidatora tkwiły metalowe kule. Lśniły laserową czerwienią, przez co wyglądały jak zalane krwią. Likwidator wyszczerzył zęby i zwrócił oczy na Gazownika. Na koszuli chłopca pojawiła się czerwona plamka i z wolna zaczęła przepalać materiał.

Likwidatorzy parsknęli śmiechem.

- Odszedłeś, zanim zdążyli cię wyposażyć w najnowszy wynalazek - powiedział jeden. - Twoja strata.

No nie mów, pomyślał Gazownik z obrzydzeniem.

- Co wy na to, świnki? - spytał pierwszy Likwidator. - Chcecie jeszcze uciekać? Kto wie, może wam się poszczęści. Przez chwilkę.

Obaj ruszyli na nich, krwiożerczo szczerząc zęby.

- Na trzy.

I znowu Gazownik nie był pewien, czy naprawdę usłyszał głos Iggy'ego, czy tylko go sobie wyobraził.

- Raz.

Gazownik podkulił palce u stóp.

- Dwa.

Kiedy Iggy krzyknął „Trzy” , Gazownik wyprysnął w powietrze, rozwinąwszy skrzydła z głośnym szelestem. Likwidator ryknął wściekle i chwycił go za stopę. Iggy przebił się przez przegniły dach chatki, prosto w niebo. Gazownik wyszarpał się z łap Likwidatora.

Przepchnął się przez dziurę, przyciskając skrzydła do siebie. Na zewnątrz wylądował zbyt gwałtownie i niezdarnie na rozchwianej belce. Ześliznął się, po drodze chwytając dachówki, które kruszyły mu się w palcach.

Iggy wrzasnął z góry:

- Gazik! Ruchy!

W chwili gdy Gazwonik zsunął się na skraj dachu, rozłożył skrzydła i załopotał nimi ze wszystkich sił. Dołączył do Iggy'ego, który zrzucił ładunek na chatkę.

- Ruchy, ruchy, ruchy! - ryknął Iggy, łopocząc skrzydłami jak szalony.

Po paru sekundach byli już sto metrów dalej.

Bum! Nie, raczej : łubu-duuuuuuuuuuu!

Fala uderzeniowa odrzuciła ich daleko. Gazownik z trudem odzyskał równowagę i wielkimi oczami spojrzał na rozkwitający w miejscu chatki kłąb ognia, o średnicy chyba dziesięciu metrów.

Chłopcom odebrało mowę.

Kiedy kłąb rozpełzł się na boki, chatka zaczęła się palić jak oblana benzyną. Stare, spróchniałe drewno było idealną pożywką dla ognia. Płomienie sięgały do nieba, lizały zielone drzewa nieopodal, sunęły po ziemi, zapalając suche sosnowe igiełki.

Jeny, to było piękne.

- No - odezwał się Iggy po długiej chwili. - to ich załatwiło.

Gazownik pokiwał głową. Było mu niedobrze. Wybuch wyrzucił w powietrze jedno ciemne ciało, które padło na ziemię jak rozżarzony węgiel. Drugi Likwidator odczołgał się parę metrów od chatki - płonąca sylwetka, która runęła na ziemię w otoczeniu płomieni.

- Chyba że uciekli - dodał Iggy.

No, ale on przecież nic nie widział. Gazownik odchrząknął.

- Nie - powiedział. - Nie żyją.

Było mu dziwnie, czuł się winny i brudny. Potem przypomniał sobie Angelę, jak trzy dni temu podzieliła się z nim ostatkiem lodów. Była taka miła, a Bóg jeden wie, jakie straszne rzeczy teraz z nią wyprawiają. Zacisnął zęby.

- Bobrze wam tak - mruknął. - To za moją siostrę, za Angelę, wy szambojady.

Potem zobaczył czarnego hummera z pogiętym dachem, jadącego szybko w stronę płonącej chaty. Likwidator wychylał się z okna obok kierowcy, spoglądając przez lornetkę.

- Jazda, Iggy - powiedział Gazownik. - Spadamy stąd.

37

Dzwonek zajazgotał przeraźliwie i czyjeś ręce brutalnie pchnęły Angelę. Potknęła się i ledwie zdołała odzyskać równowagę. - w ostatniej chwili przed upadkiem na zwoje kolczastego drutu.

Chciało jej się płakać. Robiła to przez cały dzień - a był już wieczór.

Była strasznie głodna , kręciło jej się w głowie, bolały ją wszystkie mięśnie - a oni ciągle zmuszali ją do biegu.

To był labirynt.

Zbudowali go w ogromnej sali gimnastycznej w głównym budynku Szkoły. Uruchamiali dzwonek i popychali ją, a potem musiała biec ile sił. Za każdym razem labirynt się zmieniał, wyjście znajdowało się gdzie indziej. Jeśli zwalniała, raził ją impuls elektryczny - tak mocny, że w głowie jej się mieszało. Albo porażali ją rozpalonymi do czerwoności przewodami w podłodze. Z oczami rozognionymi od łez biegła więc na oślep, miotając się tu i tam, aż wreszcie docierała do wyjścia.

Potem dawali jej łyk wody, pozwalali odetchnąć przez pięć minut i zmieniali labirynt.

Pociągnęła nosem, usiłując zachować spokój. To wstrętne! Gdyby tylko wiedziała wcześniej - gdyby mogła to przewidzieć, przyśpieszyłaby i nie zdołali by jej ani porazić, ani sparzyć.

Wyprostowała się w napięciu, po plecach przebiegł jej dreszcz. Przymknęła oczy i spróbowała przechwycić myśli fartuchów.

Jeden chciał wpuścić do labiryntu Likwidatora, żeby z nią walczył. Wtedy przekonaliby się, jaka jest silna. Inny myślał, że powinni zwiększyć liczbę rozgrzanych przewodów, żeby zawsze musiała na nie wbiegać, czy zwalniała, czy nie. Wtedy zbadaliby wpływ stresu na poziom adrenaliny.

Życzyła im, żeby wszyscy przez wieczność płonęli w piekle.

Następny już projektował nowy labirynt. To był ten obleśny.

Angela skupiła się; miała nadzieję, że wygląda, jakby odpoczywała. Ktoś podał jej łyk wody, którą szybko przełknęła. Widziała schematyczny plan labiryntu! Pojawił się w jej głowie, ponieważ był w głowie fartucha. Oddychała, udając zmęczenie, ale poczuła nowy przypływ nadziei.

Już wiedziała. Wiedziała, jak będzie wyglądać nowy labirynt. Zamrugała ospale, usiadła, tępo gapiąc się w pustkę. A oczami wyobraźni śledziła schemat labiryntu: skręt w prawo , potem w lewo, ominąć następne trzy korytarze po prawej i wybrać czwarty... i tak dalej, aż ujrzała wyjście.

Widziała wszystkie pułapki, ślepe zaułki, ścieżki prowadzące donikąd.

Już się nie mogła doczekać. Ale się zdziwią! Będzie fajnie!

Fartuch chwycił ją, postawił przed wejściem do następnego labiryntu.

Dzwonek zajazgotał.

Ktoś ją popchnął.

Ruszyła. Ruszyła jak najszybciej, na wypadek, gdyby wszystkie przewody były rozpalone, skręciła w prawo, w prawo, w lewo i tak dalej. Pędziła z rekordową prędkością, bez wahania. Ani razu jej nie porazili, ani razu nie poczuła pod stopami rozgrzanego przewodu.

Wypadła z labiryntu i runęła na chłodną drewnianą posadzkę.

Mijał czas.

Dochodziły do niej słowa: zdumiewające. Zdolności poznawcze. Umiejętność interpretacji. Twórcze rozwiązywanie problemów. Sekcja mózgu. Zachować organy. Wyizolować DNA.

Jakiś głos powiedział:

Ten głos... Słyszała go w bajce czy czymś podobnym, w nocy, w domu, z Max...

Zatrzepotała powiekami, oprzytomniała. Na swoje nieszczęście spojrzała w górę. Stał nad nią starszy pan w drucianych okularach. Uśmiechnął się do niej. Nie potrafiła wychwycić żadnej jego myśli. Wyglądał jak...

38

Kuks nie wiedziała, co właściwie Kieł spodziewał się zobaczyć. Lecącą do nich Max? Max stojącą na ziemi i machającą rękami? Ciało Max, bezwładne... tę myśl zdusiła. Musiała czekać. Kieł był starszy i bardzo mądry. Max mu ufała. Kuks też.

Jak dawno Max oddaliła się od nich? Kuks nie mogła sobie przypomnieć. Od wielu godzin zataczali coraz szersze kręgi. Skąd mieli wiedzieć, że nie rozminęli się z Max, która teraz czeka na nich nad jeziorem Mead?

Chwila milczenia.

Trudno było rozdzielić te misje. Najpierw Angela, teraz Max, potem znowu Anglela.

Kieł przechylił się w lewo, pod ostrzejszym kątem, tak jak podpatrzył u myszołowów. Kuks poszła za jego przykładem. Ziemia w dole wydawała się spieczona; tylko od czasu do czasu pojawiały się drogi, kaktusy, krzaki.

Kuks słuchała go z otwartą buzią.

- A jeśli Max się spóźniła, bo jest czymś zajęta, to nasze przybycie niczego nie przyśpieszy - sama wróci, kiedy będzie gotowa. Czyli na razie robimy ogólne rozpoznanie terenu. Ale nie zawracamy.

Kuks usłyszała głos Max : „ Zastanów się, zanim coś powiesz”. Zamknęła usta i zaczęła się zastanawiać. Nie miała pojęcia, dlaczego Kieł nie chce wracać po Max, nawet jeśli to znaczy, że sami mogliby zostać złapani albo zostać ranni.

Przecież podczas ratowania Angeli może ich spotkać to samo, prawda? Dlaczego Max mieliby traktować inaczej niż Angelę? Max jest nawet ważniejsza, pomyślała Kuks z poczuciem winy. Opiekuje się nami, dba o nas.

Zerknęła ukradkiem na Kła. Kieł jest dobry, choć nie bardzo czuły i nie lubi się przytulać. Jest silny, przystojny i zaradny. Ale czy zadbałby o wszystkich, gdyby zabrakło Max?

Nagle w oczach stanęły jej łzy, gardło się ścisnęło, nos zapchał. Boże. Jeśli Max zniknie, ona tego nie wytrzyma. Zamrugała powiekami, żeby odzyskać ostrość widzenia, i usiłowała myśleć o czymś innym. W dole zobaczyła białą ciężarówkę i skupiła na niej uwagę, zmuszając się do zastanowienia, jakie towary się w niej znajdują i skąd pochodzą. Jakby to miało znaczenie.

Parę razy zaczerpnęła powietrza i zatrzymała je w płucach. Nie rozpłacze się w obecności Kła. Może wkrótce będzie musiała stać się bardzo silna. Lepiej od razu się wprawiać.

Ciężarówka dojechała do skrzyżowania, przy którym stały tablice drogowe. Kuks zamrugała i wytężyła wzrok, aż napisy się wyostrzyły. Na jednej tablicy przeczytała: Kalifornia Welcom Center 30 km. Na drugim: Las Vegas, 158 km. Na trzecim - Tipisco, 5 km.

Tipisco! Tipisco w Arizonie! To samo, z którego pochodzi! W którym mieszkali jej rodzice! O, Boże - może ich odnajdzie? Może zechcą ją przyjąć? Czy stęsknili się za nią przez te wszystkie lata?

- Kieł! - krzyknęła, już spływając w dół. - Tam jest Tipisco! Lecę!

- Nigdy w życiu - odezwał się Kieł, podlatując do niej. - Nie rozpraszaj się. Zostań ze mną.

- Nie! - rzuciła. Czuła się nieulękła, zdesperowana i odważna. Zgarbiła się, schowała głowę w ramiona i zaczęła schodzić w dół. - Muszę odnaleźć rodziców! Jeśli Max nie wróci, muszę sobie kogoś znaleźć.

Ciemne oczy Kła rozszerzyły się z zaskoczenia.

- Co? Zwariowałaś? Daj spokój, pogadajmy. Usiądziemy, odpoczniemy…

- Nie! - powtórzyła. Łzy znowu napłynęły jej do oczu. - Schodzę! Nie zatrzymasz mnie!

39

Jesteśmy bezpieczni, chyba że Likwidatorzy wywęszą nasz trop - szepnął Gazownik do Iggy'ego.

Schowali się w wąskiej rozpadlinie skalnej, wysoko w górach. Rosochate krzaki zakrywały wejście. Likwidatorzy musieliby się wspinać po skałach, żeby do nich dotrzeć - albo skorzystać z helikoptera.

Iggy oparł ręce na kolanach.

- Totalna załamka - burknął. - Myślałem, że skoro skasowaliśmy tamtych dwóch, mamy spokój, przynajmniej na chwilę. Chyba wezwali posiłki, zanim zaatakowali chatę.

Gazownik przesiewał piasek między palcami.

- Przynajmniej o dwóch mniej.

Zastanawiał się, czy Iggy też się czuje tak dziwnie i niefajnie. Trudno było poznać.

- No, tak ale co teraz? Utknęliśmy tu, jak palec w nosie - powiedział Iggy. - Nie możemy wrócić do domu, tamci pewnie są już wszędzie. Gdzie się podziejemy? A jeśli Max i reszta trafią prosto w zasadzkę?

- Nie wiem - jęknął Gazownik bezsilnie. - Nie myślałem o niczym poza tym, żeby ich wysadzić w cholerę. Może ty byś coś wymyślił.

Siedzieli w półmroku i duchocie. Gazownikowi zaburczało w brzuchu.

- Co ty powiesz - mruknął Iggy, opierając głowę na kolanach.

- Wiem - odezwał się nagle Gazownik. - Mam pomysł. Ryzykowny, a jak Max się dowie, to nas pozabija.

Iggy podniósł głowę.

- Już mi się podoba.

40

Przez czternaście długich lat mojego życia jeszcze nigdy nie poczułam się jak normalny człowiek - z wyjątkiem tego dnia, który spędziłam z Ellą i jej mamą, doktor Martinez. Najpierw zjadłyśmy razem prawdziwe śniadanie przy stole. Na talerzach, z widelcami, nożami i serwetkami. Nie hot doga na szpikulcu, spalonego na węgiel nad ogniem. Nie płatki bez mleka. Nie masło orzechowe wyjadane nożem ze słoika. Ani parówki z puszki.

Potem Ella musiała iść do szkoły. Martwiłam się, że znowu ją dopadną te gnojki, ale powiedziała, że nauczycielka dobrze wszystkich pilnuje i kierowca szkolnego autobusu też. Szkolny autobus! Prawdziwy! Jak w telewizji.

I tak zostałam tylko z doktor Martinem.

- A więc- odezwała się, wyjmując talerze ze zmywarki.

Zesztywniałam.

- Chcesz porozmawiać… o czymkolwiek?

Spojrzałam na nią. Jej opalona twarz była serdeczna, oczy ciepłe i pełne zrozumienia. Ale gdybym zaczęła mówić, nie potrafiłabym przestać. Załamałabym się, zaczęłabym ryczeć. I świrować. I przestałabym bym być Max, nie mogłabym funkcjonować, opiekować się innymi, być szefową. Uratować Angeli. O ile już nie jest za późno.

- Raczej nie - mruknęłam.

Mama Elli pokiwała głową i zaczęła układać czyste talerze. Wyobrażałam sobie, że mogłabym się przyjaźnić z Ellą i jej mamą nawet wtedy, kiedy wrócę do domu. Odwiedzałabym je czasami… Tak, mogłybyśmy jeździć na pikniki, wysyłać sobie kartki na święta. Jasne. Zaczęłam tracić kontakt z rzeczywistością. Musiałam się stamtąd zbierać.

Doktor Martinem schowała czyste talerze, a brudne włożyła do zmywarki.

- Masz jakieś nazwisko?

Zastanowiłam się. Ponieważ oficjalnie nie istniałam, nie mogła nic zrobić z tą informacją. Potarłam skronie - od śniadania czułam zbliżającą się migrenę.

- Tak - odparłam w końcu. Wzruszyłam ramionami. - Sama je wymyśliłam.

W dniu jedenastych urodzin ( też go sobie sama wyobrażałam) spytałam Jeda o moje nazwisko. Chyba miałam nadzieję usłyszeć: „ Nazywasz się Batchelder, jak ja”. Ale nic z tego. Jed powiedział: „ Powinnaś je sobie sama wybrać”.

No to zaczęłam myśleć. Że potrafię latać. I kim jestem.

- Nazywam się Ride - powiedziałam do mamy Elli. - Jak Sally Ride, ta astronautka. Maximum Ride.

Skinęła głową.

- Ładnie. Czy są jeszcze inni tacy jak ty?

Zacisnęła usta i odwróciłam wzrok. Głowę rozsadzał mi ból. Najgorsze było to, że chciałam jej powiedzieć. Coś mnie kusił, żeby wszystko z siebie wyrzucić. Ale nie mogłam. Jed latami wbijał mi do głowy, żeby nigdy nikomu nie ufać.

- Potrzebujesz pomocy?

Zerknęłam na nią.

- Max… czy te skrzydła…czy naprawdę potrafisz latać?

- No tak - palnęłam, bo mnie zaskoczyła.

Cała ja: maksymalnie milcząca Max. Na torturach bym nic nie wygadała. Rany! Tak już mam, jak mnie przenocują w ciepłym łóżku i nakarmią domowym jedzeniem.

- Naprawdę? Naprawdę potrafisz latać? - Była zafascynowana, lekko wystraszona i chyba troszkę zazdrosna.

Skinęłam głową.

- Moje kości są lekkie…cienki - zaczęłam, zła na siebie. Zamknij się, Max! - Cienkie i lekkie. Mam dodatkowe mięśnie. I większe płuca. I serce. Bardziej wydajne. Ale muszę mnóstwo jeść. To trudne.

Ugryzłam się w język, a na policzki wstąpił mi palący rumieniec. Ludzie, w życiu nie powiedziałam tyle komuś spoza stada. Ale jak już sypię, to na całego! Równie dobrze mogłabym wynająć samolot z transparentem: „ Jestem zmutowanym odmieńcem!”, żeby zrobił parę rundek po niebie.

- Jak do tego doszło? - spytała cicho mama Elli.

Oczy mi się zamknęły. Gdybym była teraz sama, zatkałabym uszy i zwinęła się w kłębek na podłodze. Wyrywkowe obrazy, fragmenty wspomnień, strach, ból - wszystko to zakotłowało mi się w głowie. Wydaje się wam, że dorastanie jest bolesne? Spróbujcie dorastać z obcym DNA, które nawet nie należy do ssaka!

- Nie pamiętam - mruknęłam.

Nie była to prawda.

41

Doktor Martinem była wyraźnie zaniepokojona.

- Max, może jednak potrzebowałabyś mojej pomocy?

Pokręciłam głową, zła na siebie i na nią, że to wszystko wywlokła.

- Nie. Zresztą już po wszystkim. Stało się. Ale… Muszę stąd odejść. Przyjaciele na mnie czekają. To bardzo ważne.

- Ale jak do nich dołączysz? Podwieźć cię?

- Nie - rzuciłam z grymasem. Potarłam zranione ramię. - Muszę, eee… polecieć. Ale na razie jeszcze nie mogę.

Doktor Martinem zmarszczyła brwi w zamyśleniu.

- Jeśli będziesz forsować ranną rękę, to się może źle skończyć. Nie wiem, jak poważne są twoje obrażenia. Ale mogłabym się zorientować, gdybyśmy miały wynik rentgena.

Spojrzałam na nią poważnie.

- Ma pani rentgen w oczach?

Roześmiała się zaskoczona. Ja też mimo woli się uśmiechnęłam. Kurczę, Ella ma tak na co dzień. Prawdziwa mama.

- Nie. Nie wszyscy mamy nadludzkie zdolności - powiedziała żartobliwie. - Choć niektórzy mają dostęp do aparatów rentgenowskich.

Okazało się, że doktor Martinez wraz z innym lekarzem prowadzi lecznicę weterynaryjną. Dziś miała wolne, ale była pewna, że nikt się nie zdziwi, kiedy się tam pojawimy. Dała mi kurtkę, żebym przykryła ramiona, a ja mało nie ześwirowałam z wrażenia na widok obcych ludzi.

- Część- odezwała się doktor Martinem, kiedy weszłyśmy do lecznicy. - To koleżanka Elli. Pisze wypracowanie o zawodzie weterynarza, więc przyprowadziłam ją na krótkie zwiedzanie.

Trzy osoby za kontuarem uśmiechnęły się i pokiwały głowami, jakby uwierzyły. Może i tak. Skąd mam wiedzieć?

Dwie sekundy po wejściu zamarłam w progu. Policzki mi zapłonęły, zdjął mnie ślepy strach.

Tam był mężczyzna.

W białym fartuchu.

Doktor Martinem zerknęła na mnie.

- Max?

Gapiłam się na nią bez słowa. Delikatnie wzięła mnie za ramię i poprowadziła do gabinetu.

- Tak, tutaj badamy naszych pacjentów - powiedziała wesoło, zamykając za nami drzwi. Potem dodała ciszej:

- Co się stało? Coś złego?

Z wysiłkiem odetchnęłam parę razy, głęboko i powoli. Zmusiłam się do rozprostowania palców zaciśniętych w pięści.

- Ten zapach - szepnęłam zawstydzona. - Chemiczny, jak w laboratorium. Facet w białym fartuchu. Muszę stąd spadać. Możemy wyjść natychmiast, od razu?

Rozejrzałam się za jakąś drogą ucieczki, oknem, czymkolwiek.

Pogłaskała mnie po plecach.

- Gwarantuję, że jesteś tu bezpieczna. Może zostaniemy chwilę, żebym zrobiła ci szybkie prześwietlenie? Potem od razu wyjdziemy.

Usiłowałam przełknąć ślinę, ale w ustach miałam sucho. Serce mi tak łomotało, że poczułam szum w uszach.

- Proszę cię, Max.

Z trudem skinęłam głową. Doktor Martinem sprawdziła, czy nie mam biżuterii - biżuterii, też coś! - i pokazała mi, jaką pozycję mam zająć na leżance. Nade mną zawisła maszyna. Omal nie puściły mi nerwy.

Doktor Martinez wyszła, usłyszałam ciche „bzz” i było po wszystkim.

Dwie minuty później pokazała mi wielkie, ciemne zdjęcie moich kości barku, ramienia i części skrzydła zaznaczonego na biało. Przyczepiła je do szklanego ekranu na ścianie i włączyła światło. Zdjęcie zrobiło się wyraźne.

- Patrz - powiedziała, obwodząc palcem moją łopatkę. - Ta kość jest nietknięta. Tylko mięśnie ucierpiały - widzisz rozdartą tkankę tutaj i tutaj?

Skinęłam głową.

- A kości skrzydła - dodała, nieświadomie ściszając głos - są chyba całe. To dobrze. Niestety, mięśnie goją się dłużej niż kości. Choć muszę przyznać, że regenerujesz się zadziwiająco szybko.

W zamyśleniu przyjrzała się zdjęciu, stukając w nie palcem.

- Twoje kości są bardzo cienkie i lekkie- powiedziała cicho, jakby do siebie. - Piękne. A tu… hm. Co to takiego?

Wskazała wyraźny biały kwadracik dwucentymetrowej szerokości, wbity w sam środek mojego przedramienia.

- To nie jest biżuteria, prawda? - zerknęła na mnie. - Może suwak kurtki?

- Nie, zdjęłam ją.

Spojrzała na zdjęcie z bliska, mrużąc oczy.

- To… wygląda, jak…

- Jak co/ - nie wytrzymałam.

Wyraz jej twarzy wytrącił mnie z równowagi.

- To mikrochip - odparła z wahaniem. - Wszczepiamy podobne zwierzętom. Żeby je zidentyfikować, gdyby się zgubiły. Twój wygląda jak te, które zakłada się bardzo drogim rasom, psom wystawowym i tak dalej. W razie, gdyby zostały skradzione, można je namierzyć. Znaleźć wszędzie, choćby zawędrowały nie wiem jak daleko.

42

Wyraz pogłębiającej się zgrozy na mojej twarzy zaniepokoił ją.

- Nie twierdzę, że to na pewno to - zastrzegła szybko. - Tylko tak wygląda.

- Niech mi to pani wyjmie - rzuciłam ochryple. Wyciągnęłam do niej rękę, podwinęłam rękaw. - Proszę. Natychmiast.

Znowu przyjrzała się zdjęciu, zastanawiając się przez parę minut, a ja usiłowałam nie wyskoczyć ze skóry.

- Przykro mi - powiedziała w końcu. - Moim zdaniem nie da się tego usunąć chirurgicznie. Najwyraźniej wszczepiono ci to dawno temu, Kidy miałaś o wiele mniejsze ramię. Teraz wokół mikrochipa narosły mięśnie, nerwy i naczynia krwionośne i tak go oplotły, że gdybym ci go usunęła, prawdopodobnie straciłabyś władzę w ręce.

Może wam się wydaje, że przyzwyczaiłam się do tego przewlekłego koszmaru, który uchodzi za moje życie, ale tak się składa, że kompletnie i żałośnie zaskoczyło mnie, iż te demoniczne istoty ze Szkoły nadal mogą mnie gnębić - po tylu latach i na odległość.

Ale dlaczego ja się dziwię, pomyślałam gorzko. Przecież dwa dni temu tego dowiedli. Znowu zobaczyłam Angelę, jej słodką, uśmiechniętą buzię, promieniującą miłością. Przełknęłam ślinę i głęboko nabrałam powietrza.

W tej samej chwili obie usłyszałyśmy głosy w poczekalni - głosy mężczyzn, miłe, uwodzicielskie, pytające.

Znowu zesztywniałam, jak jeleń gapiący się w reflektory samochodu.

Doktor Martinez spojrzała na mnie i zaczęła nasłuchiwać.

- Max, to na pewno nic złego - powiedziała spokojnie. - Ale może na chwilę tu wejdziesz?

Małe drzwi w korytarzyku prowadziły do magazynu leków. W środku wisiało parę długich białych fartuchów; schowałam się za nimi, przywierając do ściany.

Tak, dociera do mnie ironia sytuacji, dzięki, że pytacie.

Doktor Martinez wyłączyła światło i zamknęła drzwi. Nie minęło dwadzieścia sekund, a w sali, w której przed chwilą byłam, rozległy się głosy.

- Co się tu dzieję? - spytała doktor Martinz ostro i z oburzeniem. - To gabinet lekarski!

- Bardzo panią przepraszamy - rozległ się głos tak mdląco słodki, jakby ociekał miodem.

Serce mi załomotało.

- Jestem doktorem - warknęła mama Elli.

- Przepraszamy, pani doktor - odezwał się drugi głos. Kojący, uspakajający, przepraszający. - Proszę wybaczyć, że przeszkadzamy. Nie ma powodu do niepokoju. Jesteśmy z miejscowych sił porządkowych.

- Chcemy zapytać, czy nie zauważyła pani niczego dziwnego - dodał pierwszy głos. - Wzglądy bezpieczeństwa. Niestety, nie mogę wyjaśnić więcej.

Sugerował, że to waga sprawy państwowej. Może i była.

Zapadła cisza. Czy doktor Martinez dała się nabrać na ten słodki ton? Nie byłaby pierwsza. O Boże…

Nagle przypomniałam sobie o moim zdjęciu na podświetlanym ekranie i zasłoniłam usta ręką. Żołądek mi się ścisnął. Za chwilę będę walczyć o życie. Było za ciemno, żeby rozejrzeć się za bronią. Myśl, myśl…

- Pod jakim względem dziwnego? - spytała jadowicie doktor Martinez. - Na przykład podwójną tęczę? Benzynę za mniej niż dolara pięćdziesiąt? Smaczną colę light?

Po prostu musiałam się uśmiechnąć. Dobra była. I wydawała się nieczuła na urok Likwidatorów, co już samo w sobie było niezłe.

- Nie - powiedział drugi głos po chwili milczenia. - Chodzi o na przykład jakieś dziwne osoby. Obcych. Dzieci i nastolatki, których pani nie zna albo które wyglądają podejrzanie. A nawet dziwne zwierzęta.

- Jestem weterynarzem - wycedziła doktor Martinez lodowato. - Szczerze mówiąc, na ogół nie przyglądam się właścicielom moich pacjentów. I nie widziałam żadnych obcych w okolicy. Co do dziwnych zwierząt, w zeszłym tygodniu leczyłam krowę z macicą dwurożną. W każdej części miała zdrowe cielę. Czy panom pomogłam?

Cisza. Strasznie bym nie chciała narazić się mamie Elli.

- Eee… - rozległo się.

- Jeśli panowie wybaczą, mam pracę. - Jej słowa były najeżone lodowymi soplami. - Wyjście jest tam.

- Jeśli zobaczy pani lub usłyszy coś dziwnego, proszę zadzwonić pod ten numer. Dziękuję, że poświęciła nam pani czas. Przepraszamy za kłopot.

Ciężki kroki oddaliły się i ucichły. Po chwili usłyszałam trzaśnięcie drzwi frontowych lecznicy.

- Jeśli znowu zobaczysz tych dwóch, dzwoń po policję - rzuciła doktor Martinez do recepcjonistki.

Wypuściła mnie i poważnie mi się przyjrzała.

- Ci ludzie oznaczają kłopoty - powiedziała. - Tak?

Potwierdziłam.

- Lepiej od razu odejdę.

Pokręciła głową.

- Najwcześniej jutro rano. Musisz wypocząć przez jeszcze jedną noc. Obiecaj mi to.

Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale usłyszałam własny głos mówiący:

- Dobrze, obiecuję.

43

Kuks, ostatni raz się proszę, daj spokój. To zły pomysł - powiedział Kieł. - Okropny.

Kuks w głębi duszy dziwiła się, że Kieł jeszcze przy niej jest. Już parę razy groził, że ją zostawi, ale kiedy przekonał się, że jest nieugięta, zapadł w gniewne milczenie.

Znaleźli się na obrzeżach dzielnicy mieszkalnej przyczep. Kuks pamiętała adres, a Tipisco okazało się tak małe, że nietrudno było je obejść i znaleźć właściwą ulicę.

Nie wiedziała w gruncie rzeczy, czego się spodziewała, ale na pewno nie tego.

Dzielnica przyczep była pełna krętych uliczek, na ogół opatrzonych prowizorycznymi drewnianymi tabliczkami, na których wypisano nazwy: Roadrunner Lane, Serugo Street i tak dalej.

- Chodź - odezwał się cicho Kieł. - Widzę , Serugo Court.

Ruszyli slalomem między dzikimi wiśniami, krzakami jałowca, porzuconymi sprzętami domowego użytku i szkieletami samochodów. To nie była dzielnica białych płotków.

Na ostatniej przyczepie w rzędzie Kuks dostrzegła numer 4625. Przełknęła ślinę. Tam mogą być jej rodzice! Rozgarnęła na boki puszki po farbie w sprayu i razem z Kłem przykucnęła za rdzewiejącym, pokrytym graffiti samochodem.

- A jeśli się przeprowadzili? - spytał Kieł po raz kolejny. - A jeśli źle zrozumiałaś to, co było w dokumentach i ci ludzie w ogóle nie są z tobą spokrewnieni? - I, z okropną delikatnością, dodał: - Kuks, nawet, jeśli nie jesteś dzieckiem z probówki… choć pewnie jesteś… to może oddali cię nie bez powodu? Może nie zechcą cię przyjąć.

- Myślisz, że o tym nie pomyślałam? - odszepnęła, zła jak nigdy. - Ja to wszystko wiem! Ale muszę spróbować. Bo jeśli istniej chociaż cień szansy… Ty byś nie spróbował?

- Nie wiem - odpowiedział po chwili.

- Bo nie potrzebujesz niczego ani nikogo - mruknęła i znowu wpatrzyła się w przyczepę.- Ale ja jestem inna. Potrzebują ludzi.

Kieł zamilkł.

Ukryci między samochodem a kępą rachitycznych sosenek byli prawie niewidoczni. Kuks denerwowała się tak bardzo, że zaczęła dygotać.

Kieł nagle skamieniał i wtedy ona też usłyszała skrzyp otwieranych drzwi. Wstrzymała oddech, gdy z przyczepy wyszła jakaś kobieta. Kuks szybko zerknęła na swoje ramię, sprawdzając, czy kolor się zgadza. Mniej więcej. Trudno było stwierdzić. Kobieta zeszła po schodkach na trawnik zasypany suchymi sosnowymi szpilkami i usiadła w cieniu na tanim krzesełku.

Włosy miała mokry i nawinięte na wałki, na ramiona narzuciła ręcznik. Oparła się wygodnie, zapaliła papierosa i otworzyła puszkę napoju.

- Cola. Nie tylko na śniadanie - szepnął Kieł.

Kuks trąciła go łokciem.

Hmmm. Przysiadła na piętach. Dziwna sytuacja. Właściwie trochę liczyła na to, że to jednak nie jej mama. Lepiej by było, gdyby kobieta na przykład postawiła na parapecie tacę ciasteczek albo pracowała w ogródku, albo coś w tym rodzaju. Gdyby robiła to, co zazwyczaj robią mamusie. Ale Kuks trochę też chciała, żeby to była jej mama, bo tak naprawdę, każda mama jest lepsza od braku matki.

Teraz należało tylko wstać, podejść i zapytać: „ Przepraszam, czy jakieś dziesięć, jedenaście lat temu nie straciła pani córki o imieniu Monique?”. Aha, dokładnie tak Kuks powinna zapytać. A wtedy kobieta odpowiedziałaby…

- Szukacie czegoś, odmieńce? To już znaleźliście.

Nie było wątpliwości: piękny, melodyjny śmiech Likwidatora zabrzmiał tuż za ich plecami.

44

Kuks zerwała się na równe nogi. Było ich trzech i już się zaczęli przekształcać. Na początku wyglądali jak modele, ale potem ich twarze wydłużyły się im w obrzydliwe pyski, z krwawych dziąseł przebiły się kły, a z opuszków palców - pazury.

- Ari - powiedział spokojnie Kieł.

Kuks zmarszczyła brwi. Przyjrzała się uważniej ich przywódcy.

- Ari! - zdziwiła się. - Przecież byłeś taki mały.

Ari uśmiechnął się i rozprostował pazurzaste dłonie.

- A teraz jestem wielkim, dorosłym Likwidatorem - odparł. Żartobliwie kłapnął zębami, aż zgrzytnęły głośno. - A ty jesteś małym brązowym prosiaczkiem. Mniam.

- Co oni ci zrobili? - spytała cicho Kuks. - Biedny Ari.

- Litość zachowaj dla siebie. Jestem dokładnie tym, kim chciałem być. I mam dla was wieści. - Podwinął rękawy, ukazując muskularne, owłosione i żylaste ramiona.

- Wasza kryjówka w górach zmieniła się w kupę popiołu. Wasi przyjaciele mieli różne nieprzyjemne wypadki. Już tylko wy zostaliście przy życiu - i właśnie was dopadliśmy.

Likwidatorzy zaczęli rechotać, aż im się trzęsły ramiona. Kuks miała mętlik w głowie. Tylko oni przeżyli? Inni zginęli? Ich dom się spalił/

Wybuchnęła płaczem. Nakazywała sobie przestać, ale nie mogła. I rozszlochała się jak dziecko.

Niespokojnie zerknęła na Kła, ale on patrzył na Arieto, zaciskając zęby i pięści.

- Wiatrak - mruknął kątem ust.

Ari zmarszczył brwi. Najwyraźniej zastanawiał się, co znaczy „wiatrak”. Zmrużył wielkie, piękne oczy.

- Najpierw kaktus - odmruknęła Kuks.

Sama nie wierzyła, że zachowuje się tak odważnie, prawie jak Kieł. Reszta stada nie żyje? Niemożliwe. Po prostu niemożliwe.

- Na trzy - rzucił spokojnie Kieł.

Co miało znaczyć „na trzy”.

Ari pochylił się i błyskawicznie uderzył go w ramię.

- Milcz!

- Raz - powiedział Kieł, odzyskując równowagę.

Kuks natychmiast skoczyła, ze wszystkich sił uderzając drugiego Likwidatora w pierś. Ten, zaskoczony, zatoczył się do tyłu, prosto na najeżony ostrymi igłami kaktus. Zaklął, zamachnął rękami, ale nadział się na ośmiocentymetrowe kolce. Zawył przeraźliwie jak syrena okrętowa - głośna, melodyjna syrena. Sekundę później Kuks skoczyła w górę, modląc się, żeby kieł zdążył ją złapać.

Zdążył. Chwycił ją za ręce i wykorzystując jej rozpęd, obrócił nią w powietrzu. Wierzgnęła, trafiając Arieto w kark. Niemal natychmiast upadł, krztusząc się i dławiąc.

Wtedy Kieł rozhuśtał ją ze wszystkich sił, podrzucił, o ona rozwinęła skrzydła i załopotała nimi tak szybko, że pozostała w górze.

- Zginiesz, mutancie - warknął Ari, skacząc do wzbijającego się w górę Kła.

Chwycił go za nogi i obaj ciężko gruchnęli na ziemię. Ari usiadł na piersi Kła i walnął go pięścią. Kuks jęknęła i zakryła usta dłonią, widząc krew tryskającą z nosa Kła. Drugi Likwidator kopnął go w pierś, mocno, a potem znowu, łup, łup.

Kuks oszalała ze strachu - to była prawdziwa katastrofa. Mieszkańcy przyczep zaraz ją zobaczą nad tymi drzewami. Kieł znowu oberwał, aż głowa odskoczyła mu w bok - i raptem splunął strumieniem krwawej śliny prosto w twarz Arieto. Ari ryknął i oburącz uderzył Kła w pierś tak mocno, że mógłby mu złamać żebra. Kuks usłyszała syk powietrza ulatującego z płuc Kła.

Co robić? Jeśli wyląduje, będzie już po niej, a Kłowi nie pomoże. Gdyby tylko mogła…

Przypomniała sobie o puszkach po farbie w sprayu. Może były puste. A może nie.

W ułamku sekundy obniżyła lot, chwyciła najbliższą i znów śmignęła go góry, poza zasięg Likwidatorów. Mocno potrząsnęła puszką, zapikowała w dół i wycelowała ją w twarz Arieto. Przez dramatyczną chwilę rozległo się tylko charczenie, a potem trysnęła zielna farba. Ari wrzasnął i zerwał się na równe nogi, wycierając oczy pazurzastymi dłońmi.

Kieł skoczył w górę tak szybko, jak jeszcze nigdy dotąd. Kuks zdołała strzyknąć w twarz drugiemu Likwidatorowi, a potem farba się skończyła. Rzuciła w głowę Arieto puszką, która odbiła się od jego zdrowych, gęstych, teraz zielonych włosów.

A potem oboje pofrunęli wysoko nad głowami Likwidatorów. Ari nadal stał, ale jego kumpel wił się na ziemi, klnąc i usiłując oczyścić oczy. Ten, który wreszcie odczepił się od kaktusa, był strasznie pokuty. Czerwona krew, zielona farba - wyglądali bardzo bożonarodzeniowo.

- Już nie żyjecie, odmieńce! - warknął Ari, któremu z oczy płynęły strumienie łez. Długie, pożółkłe kły wydawały się zbyt wielkie dla jego ust.

- A ty kto jesteś? - rzuciła złośliwie Kuks. - Spójrz w lustro, burku!

Ari pogmerał pod kurtką i wyjął broń. Kuks i Kieł błyskawicznie śmignęli przed siebie. Kula świsnęła koło ucha Kuks. Mało brakowało.

Kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości, Kuks rzuciła bez tchu:

- Przepraszam. Przeze mnie cię pobili.

Kieł splunął krwią i przyjrzał się, jak kropla spada, spada i spada.

- Nie twoja wina - odezwał się w końcu. - Jesteś tylko dzieckiem.

- Wracajmy do domu.

- Przecież powiedzieli, że jest spalony - mruknął, wycierając zakrwawione wargi.

- Nie. Do domu u myszołowów.

45

Angela wpatrywała się w Jeda Batcheldera. Długo. Długo. Bardzo długo.

Znała go. Kiedy go widziała po raz ostatni, miała tylko cztery lata, ale i tak poznała jego twarz, jego uśmiech. Pamiętała, jak zawiązywał jej buty, jak bawił się z nią w ciuciubabkę, jak jej rozbił popcorn. Pamiętała, jak raz ją przytulił, kiedy się skaleczyła. Max opowiadała, jaki był dobry, jak uratował ich przed złymi ludźmi ze Szkoły. A potem zniknął i uznali, że nie żyje.

Ale żył! Był tutaj! Wrócił, żeby znowu ją uratować! Nadzieja wypełniła ją jak ciepłe światło. Omal nie rzuciła mu się w ramiona.

Czekaj. Zastanów się. Coś tu jest nie tak.

Nie potrafiła wydobyć z jego głowy ani jednej myśli - szara pustka. Dotąd nigdy jej się to nie zdarzyło. A Jed miał na sobie biały fartuch. Pachniał środkiem antyseptycznym. No i w ogóle był tutaj. Jej mózg działał jednocześnie na wysokich obrotach i ospale; parę razy mrugnęła, usiłując to pojąć.

Jed ukląkł przed nią. Fartuchy, które obsługiwały labirynt, cofnęły się w cień. Jed sięgnął za siebie i coś jej podał.

Spojrzała tępo.

Wpatrywała się w tacę z jedzeniem, mnóstwo pyszności, gorących, aż leciała para. Pachniały tak cudownie, że z gardła Angeli wydarł się pisk.

Wpatrywała się w tacę, mózg pękał jej od nowych informacji i nagle doszła do kilku wniosków naraz.

Po pierwsze, Jed wyglądał, jakby był po stronie tamtych. Wrogów stada, innych fartuchów ze Szkoły.

Po drugie, niech tylko Max się o tym dowie. Będzie, no, będzie strasznie wściekła, zraniona i tak się zdenerwuje, że Angela nawet nie umiała sobie tego wyobrazić. I nie chciała. Nie chciała, żeby Max tak się czuła.

- Chyba jesteś głodna? Nie dawali ci nic do jedzenia, prawda? - Jed przyglądał się jej z troską. - Kiedy mi powiedzieli, czym cię karmili… skarbie, oni nie rozumieją. Nie wiedzą, jaki masz apetyt. - Roześmiał się cicho, kręcąc głową. - Pamiętam, jak raz jedliśmy hot dogi. Każdy zjadł po dwa, ale ty… ty spałaszowałaś cztery! - Znowu się roześmiał i spojrzał na nią z podziwem, jakby to było jakieś osiągnięcie. - Miałaś trzy latka. Cztery hot dogi!

Pochylił się i delikatnie podsunął jej tacę pod sam nos.

- Rzecz w tym, że przy twoim metabolizmie i w tym wieku powinnaś dziennie otrzymywać około trzech tysięcy kalorii. Na pewno nie wyciągasz nawet tysiąca. - Pokręcił głową. - Ale skoro tu jestem, to się zmieni. Dopilnuję, żeby dobrze cię traktowali, tak?

Spojrzała na niego spod przymkniętych powiek. To pułapka. Właśnie przed tym ostrzegała ich Max. Ale nie przewidziała, że zagrożenie nadejdzie ze strony Jeda.

Angela usiadła bez słowa, założyła ręce na piersi i spojrzała na niego jak Max na Kła, kiedy się kłócili, a Max wygrywała. Angela zabroniła sobie patrzeć na jedzenie, nawet wdychać jego zapach. Widok Jeda tak ją przeraził, że żołądek i tak się jej skręcił. A ponieważ nie słyszała jego myśli, wydawał jej się dziwny i martwy.

Jed uśmiechnął się krzywo i poklepał ją po kolanie.

- Wszystko w porządku. Śmiało, jedz. Przecież musisz. Chcę, żebyś się lepiej poczuła.

Starała się nawet nie mrugać, by nie zdradzić, jaka jest zdenerwowana.

Jed westchnął i rozwinął białą papierową serwetkę, wyjął z niej widelec i położył go na talerzu. Wystarczyłoby tylko sięgnąć… i będzie po niej?

- Wiem, że to wszystko jest dziwne - powiedział Jed łagodnie. - Nie mogę teraz tego wyjaśnić. Ale wkrótce zrozumiesz.

- Jasssne. - Włożyła w to słowo cały ból, który sprawił jej swoją zdradą.

- Po prostu - ciągnął poważnie - samo życie jest próbą. Wszystko jest próbą. Czasami musisz przez nią przejść, a potem wszystko zaczyna się wydawać bardziej sensowne. Sama zobaczysz. No więc śmiało, jedz. Daję ci słowo, że nic ci nie grozi. Daję słowo.

Jakby jego słowo coś dla niej znaczyło.

- Nienawidzę cię - powiedziała.

Nie zdziwił się. Może trochę posmutniał.

- Nie szkodzi, kochanie. Nic nie szkodzi.

46

Jestem… w… niebie… - powiedziałam, wciągając powietrze w płuca.

Doktor Martinez parsknęła śmiechem.

- Nie patrz na ciastka, bo nigdy się nie upieką - zażartowała.

Żeby moje bajkowe wakacje stały się już zupełnie idealne, po kolacji upiekłyśmy w trójkę ciasteczka z czekoladą - prawdziwe, domowe.

Najadłam się surowego ciasta po dziurki w nosie, a potem zapach piekących się ciasteczek wprowadził mnie w stan nirwany. Przez szybę piekarnika widziałam rozpływającą się czekoladę.

Zapamiętaj: pokaż Kuks i Angeli, jak się piecze ciasteczka z czekoladą.

Jeśli jeszcze spotkam Angelę.

Mama Elli wyjęła z piekarnika pierwszą blachę z ciasteczkami i wsunęła drugą. Nie mogąc się doczekać, aż wystygną, porwałam jedno, ugryzłam i prawie spaliłam sobie język.

Z pomrukiem rozkoszy zaczęłam powoli jeść, smakując każdy kęs. Ella i jej mama patrzyły na mnie z identycznymi uśmiechami.

- Można by pomyśleć, że nigdy dotąd nie próbowałaś domowych ciasteczek - powiedziała Ella.

- Bo nie - wybełkotałam, przełykając.

W życiu nie jadłam czegoś tak pysznego. Smakowało domem.

- To zjedz jeszcze - zachęciła mnie doktor Martinez.

- Jutro muszę spadać - powiedziałam do Elli wieczorem, kiedy szykowałyśmy się do snu.

- Nie! - jęknęła. - Tak mi z tobą dobrze. Jesteś jak kuzynka. Albo siostra.

Śmieszne, ale od takich słów może się zrobić ciężej na sercu.

- Ludzie na mnie liczą. To bardzo ważne.

- Odwiedzisz nas jeszcze kiedyś? Kiedykolwiek?

Spojrzałam na nią bezradnie. Pierwszy raz zdarzyło mi się poznać człowieka spoza stada - z wyjątkiem Jeda.

I było fajni. Po prostu super.

A jej mama była niesamowita. W pewnych sprawach ogromnie zasadnicza - nie rozrzucać skarpetek - ale w innych nie tak bardzo. Na przykład w sprawie wezwania glin. W przeciwieństwie do innych znanych mi rodziców nie wypytywała mnie o szczegóły, nie pouczała i wierzyła we wszystko, co mówiłam. Naprawdę mnie akceptowała. Tak jak akceptowała Ellę - taką, jaka była.

Już to samo wystarczało, żebym się załamała… gdybym pozwoliła sobie na rozmyślanie.

- Pewnie nie - powiedziałam, z przykrością patrząc na zawiedzioną twarz Elli. - Nie sądzę… żebym dała radę. Zrobiłabym to gdybym mogła, ale…

Odwróciłam się i zaczęłam myć zęby. Jed zawsze mówił, żeby myśleć mózgiem, nie sercem. Jak zwykle miał rację. A więc schowałam serce do pudełka i zamknęła na klucz.

47

Kuks nadal nie mogła pogodzić się z myślą, że Max i pozostali nie żyją. To było niemożliwe - nie potrafiła w to uwierzyć - więc zmusiła się do myślenia o czymś innym.

Musiała przyznać: to smutne, że teraz ta skała na środku pustyni wydaje jej się przytulna i wygodna. Położyła się na plecach, z nogami na ścianie groty, i przyglądała się gamie odcieni litego kamienia nad głową: kremowy, brązowy, różowy, brzoskwiniowy. Słońce prażyło, ale w jaskini było chłodnie i przewiewnie.

Tak to już jest, pomyślała. Sądzisz, że potrzebujesz tych wszystkich rzeczy, ulubionego kubka, najlepszego koca, rodziców - a potem dociera do ciebie, że potrzebujesz tylko jednego: żeby Likwidatorzy cię nie dopadli.

Nie mogła przeboleć tego, co się stało z Arim. Kiedy ostatnio się wiedzieli, był dzieckiem. Pamiętała, jak grał Max na nerwach , bo wiecznie się za nią włóczył. Teraz był dojrzałym Likwidatorem, najgorszym ze wszystkich. I to wszystko stało się w ciągu zaledwie czterech lat? Jak to możliwe?

Pół godziny temu usłyszeli bardzo wyraźny warkot helikoptera. Błyskawicznie wrócili do groty i przylgnęli do chłodnej skały. Po dwudziestu minutach Kieł uznał, że jest już bezpiecznie. Wyszedł poszukać jedzenia. Miała nadzieję, że wkrótce wróci.

Ich dom spłonął na popiół. Wszyscy przyjaciele - z wyjątkiem Kła - zginęli. Teraz ona i Kieł byli zdani wyłącznie na siebie. I może tak będzie już zawsze.

W końcu przyfrunął i niemal bezgłośnie wylądował na skalnej półce. Kuks poczuła ciepłą falę ulgi.

- Masz ochotę na kawałek pustynnego szczura na surowo? - spytał, klepiąc się po kieszeni.

- Nie - jęknęła ze zgrozą.

Kieł zdjął kurtkę i otrzepał czarny podkoszulek. Włożył coś do ust, przeżuł i połknął.

- Świeżutki - dodał zachęcająco.

- Fuj! - Kuks wzdrygnęła się i odwróciła.

Szczur! Latać jak myszołów to jedno, ale żywić się jak myszołów? O, nie!

- No to trudno - skwitował Kieł. - A co powiesz na kebab? Możesz zjeść same warzywa.

Kuks aż podskoczyła, gdy Kieł rozpakował owiniętą folią paczkę. Napłynął ku niej dymny zapach wołowiny z warzywami.

- Kebab! - ucieszyła się i podbiegła. - Skąd masz? Nie zdążyłeś polecieć aż do miasta. O rany, jaki gorący!

- Powiem tak: na pewnym biwaku ktoś zaliczy zdziwienie - rzucił sucho Kieł, odgarniając mięso na jedną stronę, a cebulę i paprykę na drugą.

Kuks zjadła kawałek papryki. Była ciepła, delikatna, słodkawa - niebo w gębie.

- Teraz musimy postanowić, czy dalej szukamy Max, czy ratujemy Angelę - oznajmił Kieł, zajadając wołowinę.

- Ale Likwidatorzy powiedzieli, że wszyscy nie żyją. To Angela i Max chyba też? - mruknęła Kuks.

Smutek znowu ją przygniótł jak kamień.

- Trudno stwierdzić. Faktem jest, że Max Tu nie ma, ale czy dlatego, że nie żyje? Jak mogli ją znaleźć? Angela…- Urwał. - No, wiemy, że złapali Angelę. Teraz jest już pewnie po wszystkim.

Kuks oparła głowę na dłoniach.

- Nie mogę o tym myśleć.

- Wiem, ale co…- urwał i zmrużył powieki, wpatrując się w coś w oddali.

Kuks osłoniła oczy ręką i także spojrzała. Bardzo daleko na niebie dostrzegła dwie plamki. I co z tego? Myszołowy.

Wyprostowała się i powoli zjadła ostatni kawałki papryki. Wylizała folię. Kieł musi obmyślić plan - tylko tyle im zostało.

Ale Kieł nadal wpatrywał się w niebo.

Zmarszczył brwi. Dwie czarne plamki stały się większe. Bardzo duże myszołowy. Może nawet orły!

Kieł wstał nagle i sięgnął do kieszeni po małe metalowe lusterko. Wyciągną rękę, złapał ostatnie promienie zachodzącego słońca i odbił je.

Lusterko zamigotało, zgasło, zamigotało, zgasło.

Myszołowy stawały się coraz większe. Spływały spiralnie ku nim.

Niech to tylko nie będą latający Likwidatorzy, pomyślała Kuks w nagłej panice. Uświadomiła sobie, że obie sylwetki są zbyt wielkie i niezdarne, by mogły być prawdziwymi ptakami.

I nagle otworzyła usta. Pół minuty później na skalnym występie wylądowali niezgrabnie, wzbijając kłęby pyłu i sypiąc kamieniami, Iggy i Gazownik. Kuks gapiła się na nich tak szczęśliwa, że aż odebrało jej mowę.

- Nie jesteście martwi - wykrztusiła wreszcie.

- Nie. Ty też nie - rzucił Iggy z irytacją. - A gdzie się podziało tradycyjne „cześć”?

- Cześć - powiedział Gazownik, otrzepując zakurzone włosy. - Nie mogliśmy zostać w domu - w górach jest pełno Likwidatorów. No to postanowiliśmy przylecieć do was. Gniewacie się?

48

Rankiem następnego dnia włożyłam moją nową bluzę. Spróbowałam poruszyć skrzydłem. Działało, choć było niewiarygodnie sztywne i obolałe.

Z ulgą myślałam, że znowu polecę. Wiedziałam, że Kieł i Kuks mnie zabiją, jak tylko się pojawię. Wiedziałam, że zawiodłam Angelę. Ale przecież nie mogłam nie zrobić tego, co zrobiłam. Nie byłabym sobą.

Szczerze mówiąc, bycie nie-sobą ma czasami swój urok.

Doktor Martinez dała mi mały plecak.

- Jest stary, i tak go nie używam - rzuciła szybko, jakby wiedziała, że nie będę chciała go przyjąć. - Weź go, proszę.

- No skoro pani prosi - mruknęłam, a ona się roześmiała.

Ella stała ze wzrokiem wbitym w ziemię, zgarbiona. Usiłowałam na nią nie patrzeć.

- Jeśli kiedyś będziesz czegokolwiek potrzebować - czegokolwiek - zadzwoń do nas, proszę - dodała jej mama. - Włożyłam kartkę z naszym numerem telefonu do plecaka.

Skinęłam głową, choć wiedziałam, że nigdy z tego nie skorzystam. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć, ale musiałam spróbować.

- Pomogłyście mi - odezwałam się z trudem - a nawet mnie nie znacie. Byłoby źle, gdyby nie wy…

Wymowna jestem, co? Dukałam jak Tarzan.

- To ty mi pomogłaś - odparła Ella. - I nawet mnie nie znałaś. I przeze mnie byłaś ranna.

Wzruszyłam ramionami, jak zwykle urocza.

- No, co tam. Dziękuję. Za wszystko. Jestem wam naprawdę wdzięczna.

- Nie ma za co - powiedziała mama Elli, uśmiechając się przyjaźnie. - Zrobiłyśmy to z radością. I powodzenia… w tym, co chcesz zrobić.

Skinęłam głową i wtedy - wyobraźcie sobie - obie chwyciły mnie w objęcia, z obu stron, na kanapkę. I znowu poczułam się przerażająco blisko łez. Szybko to stłumiłam, ale pozwoliłam się ściskać, i nawet poklepałam Ellę po łokciu, bo tylko tam mogłam dosięgnąć. I nie będę kłamać - było fajnie. I jednocześnie okropnie. Bo czy jest coś gorszego niż świadomość, że czegoś chcesz - oprócz świadomości, że tego nie dostaniesz?

Łagodnie wyplątałam się z ich objęć i otworzyłam drzwi. Było słonecznie i ciepło. Skinęłam lekko ręką - miałam nadzieję, że wyszło to dziarsko i wesoło - i wyszłam na podwórko. Postanowiłam, że dam im coś w rodzaju prezentu. Uznałam, że zasługują.

Czy pomyślą, że wyglądam głupio? Jak właściwie wyglądamy - my, stado - w oczach innych? Nie miałam pojęcia i nie było czasu się nad tym zastanawiać.

Poprawiłam bluzę i plecak. Odwróciłam się. Ella i jej mama patrzyły na mnie wielkimi, zaciekawionymi oczami.

Przebiegłam parę kroków i skoczyłam w górę, rozwijając skrzydła. Poczułam, że chwytają wiatr, i skrzywiłam się lekko z bólu. Moje rozłożone skrzydła mierzą prawie cztery metry i mają brązowe plamki i białe łaty.

Mocny ruch w dół, aua, w górę, aua, w dół. Znajomy rytm. Ella wpatrywała się we mnie z zachwytem i zdumieniem, złożywszy ręce. Doktor Martinez przecierała oczy. Wargi jej drżały.

Po chwili byłam już wysoko, domek Elli stał się malutki, a dwie postacie przy nim machały do mnie ze wszystkich sił. Też im pomachałam i pofrunęłam dalej, rozkoszując się znajomą radością lotu, wolności, pędu. Szybowałam ku horyzontowi, na północny zachód, tam gdzie umówiłam się z Kuks i Kłem. Miałam nadzieję, że jakimś cudem jeszcze tam czekają.

Dzięki, Ella, pomyślałam, odpędzając smutek. Dzięki wam obu, za wszystko.

Angela. Wreszcie do ciebie lecę.

0x08 graphic

Część Trzecia

SZKOŁA

- CZY JEST COŚ

STRASZNIEJSZEGO?

49

Wkrótce 

ebook by katia113 ( www. chomikuj.pl/katia113)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Patterson James [Maximum Ride 01] Eksperyment Anioł (rozdz 1 33)
Patterson James Maximum Ride 02 Żegnaj szkoło, na zawsze
Patterson James Maximum Ride 04 Globalne Ocieplenie, Ostatnie Ostrzeżenie (tłum nieof)
Patterson James Maximum Ride 03 Ratowanie świata i inne sporty ekstremalne
Patterson James Maximum Ride 02 Żegnaj szkoło, na zawsze 2
Patterson James & Ledwidge Michael Michael Bennett 01 Negocjator
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 01 Ty umrzesz pierwszy
Cykl Kobiecy Klub Zbrodni 01 Patterson James Ty umrzesz pierwszy
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 01 Ty umrzesz pierwszy
Patterson James Alex Cross 07 Fiolki sa niebieskie
Patterson, James Run For Your Life
Patterson James & De Jonge Peter Droga przy plaży
Patterson James & Ledwidge Michael Szybki numer
Patterson James Listy pisane miłością

więcej podobnych podstron