James Patterson
James Patterson
Żegnaj, Szkoło - Na Zawsze
Żegnaj, Szkoło - Na Zawsze
Maximum Ride Tom II
Ostrzeżenie
Jeżeli odważysz się to przeczytać, weźmiesz udział w
Eksperymencie. Wiem, że brzmi to trochę tajemniczo, ale na razie
mogę powiedzieć tylko tyle.
Max
Część I
ZERO RODZICOW, ZERO SZKOŁY, ZERO ZASAD
1
Szybowanie, śmiganie, szusowanie, swobodny lot, fantastyczne jazdy na
prądach powietrznych - nie ma nic lepszego. Jak okiem sięgnąć, byliśmy
jedynymi żywymi duszami w promieniu wielu kilometrów na tym bezkresnym,
przejrzystym błękicie nieba. Chcecie, żeby wam skoczyła adrenalina? Złóżcie
skrzydła i zapikujcie pionowo w dół, tak przez jakieś dwa kilometry, a potem
szszu! Rozłóżcie skrzydła, wczepcie się w prąd powietrzny i prujcie przed
siebie. Boże, nie ma nic lepszego, fajniejszego, bardziej podniecającego.
Dobra, jesteśmy mutantami, odmieńcami, ale słuchajcie, fruwanie... No, nie
bez powodu się o nim śni.
- Jejuniu! - wrzasnął Gazownik z przejęciem. - UFO!
Policzyłam do dziesięciu. Tam, gdzie wskazywał, nie było niczego. Jak
zwykle.
- Przez pierwsze pięćdziesiąt razy było zabawnie - wycedziłam. - A teraz to
już sama nie wiem...
Gazik zachichotał, odskoczywszy na bezpieczną odległość. Nie ma to jak
poczucie humoru ośmiolatka.
- Max! Daleko do Waszyngtonu? - spytała Kuks, doganiając mnie.
Była zmęczona - mieliśmy za sobą długi, przykry dzień. Kolejny długi,
przykry dzień z szeregu długich, przykrych dni. Gdyby mi się trafił dobry,
przyjemny dzień, pewnie bym padła z wrażenia.
- Za godzinę... może półtorej - oceniłam.
Kuks nie odpowiedziała. Rzuciłam okiem na resztę stada. Kieł, Iggy i ja
trzymaliśmy się, ale mamy kondycję. Młodsi też mają, zwłaszcza w porównaniu
ze słabowitymi niezmutowanymi ludźmi, ale nawet oni w końcu się męczą.
Sytuacja wygląda tak - mówię to do tych, którzy do nas dopiero dołączyli.
Jest nas sześcioro: Angela, która ma sześć lat, ośmioletni Gazownik, Iggy, ślepy
czternastolatek, jedenastoletnia Kuks, Kieł i ja (Max) - oboje też mamy po
czternaście lat. Uciekliśmy z laboratorium, w którym nas wychowano, dano
skrzydła i rozmaite umiejętności. Chcą nas odzyskać - za wszelką cenę. Ale my
nie wrócimy. Nigdy.
Wzięłam Totala pod drugą pachę, dziękując niebiosom, że nie waży więcej
niż dziesięć kilo. Rozejrzał się sennie, ułożył mi się na ręce i znowu zasnął.
Wiatr rozwiewał mu czarną sierść. Czy chciałam pieska? Nie. Czy
potrzebowałam pieska? Znowu nie. Uciekamy w szóstkę, ratujemy własne
życie, nie wiemy, kiedy trafi nam się jedzenie. Czy stać nas na karmienie psa?
Jak wam się wydaje? Nie.
- W porządku? - rzucił Kieł, zrównując się ze mną.
Jego skrzydła były czarne i poruszały się prawie bezszelestnie, jak on sam.
- Z czym? - spytałam. Bo miałam problem z migreną, z chipem, z
nieustannie nawijającym mi w głowie Głosem, z gojącą się raną postrzałową... -
Możesz uściślić?
- Ze śmiercią Ariego.
Oddech uwiązł mi w gardle. Tylko Kieł mógł mi to powiedzieć w oczy.
Tylko Kieł znał mnie na tyle dobrze i mógł sobie na to pozwolić.
Podczas ucieczki z Instytutu w Nowym Jorku oczywiście zjawili się
Likwidatorzy i fartuchy. Niech Bóg broni, żeby nam się coś czasem udało zrobić
bez wysiłku. Likwidatorzy, o ile jeszcze nie wiecie, to wilkopodobne stwory,
które ścigają nas nieustannie od chwili naszej ucieczki z laboratorium - albo
Szkoły, jak je nazywaliśmy. Jednym z nich był Ari. Stoczyliśmy walkę, jak
wiele razy przedtem, i nagle, ni stąd, ni zowąd, okazało się, że siedzę mu na
piersi i patrzę w jego martwe oczy, a on ma skręcony kark i głowę odchyloną
pod nieprawdopodobnym kątem.
To wszystko wydarzyło się dwadzieścia cztery godziny temu.
- Tylko jedno z was mogło przeżyć: ty albo on - powiedział spokojnie Kieł. -
Cieszę się, że wybrałaś siebie.
Odetchnęłam głęboko. Z Likwidatorami jest łatwo: zabicie kogoś to dla nich
nie problem, więc lepiej się z nimi nie cackać. Ale Ari był inny. Znałam go,
pamiętałam jako małego chłopca ze Szkoły.
No i jeszcze chodziło o ten ostatni, straszny krzyk ojca Ariego, Jeda,
ścigający mnie, gdy frunęłam tunelami:
„Zabiłaś własnego brata!".
2
Oczywiście Jed jest kłamcą, oszustem i manipulatorem, więc dlaczego
miałby powiedzieć prawdę. Ale jego ból wydawał się prawdziwy. I choć
nienawidziłam Jeda i pogardzałam nim, ciągle czułam się, jakbym miała w
piersi kamień.
Musiałaś, Max. Ciągle walczysz o wyższe dobro. I nic nie może ci w tym
przeszkodzić. Nic nie może ci przeszkodzić w misji ratowania świata.
Wciągnęłam powietrze przez zaciśnięte szczęki. Rany, Głos. Niedługo mi
wyjawi, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.
Westchnęłam. Tak, słyszę Głos - inny niż te prawdziwe. Przypuszczam, że
jeśli otworzycie słownik na słowie „świr", to znajdziecie moje zdjęcie. Kolejna
zabawna umiejętność, którą mutanty dostają w ramach pakietu.
- Mam go wziąć? - spytała Angela, wskazując psa.
- Nie, w porządku - mruknęłam. Waga Totala wynosiła pewnie dwie trzecie
ciężaru Angeli - nie mam pojęcia, jak małej udało się go dodźwigać aż tak
daleko. - Wiem - dodałam z promiennym uśmiechem. - Kieł go poniesie.
Załopotałam skrzydłami i zrównałam się z nim.
- Masz - powiedziałam, wyciągając rękę z Totalem. - Potrzymaj sobie.
Total, wielkością i wyglądem podobny nieco do teriera, trochę się powiercił,
ale szybko znowu się umościł. Polizał lekko Kła, który zrobił taką minę, że
musiałam zagryźć wargi, żeby nie zarechotać.
Przyspieszyłam, wysunęłam się na czoło stada. Zapomniałam o zmęczeniu i
mrocznym ciężarze tego, co się zdarzyło. Zmierzaliśmy na nowe terytorium - i
tym razem mogliśmy nawet znaleźć naszych rodziców. Uciekliśmy
Likwidatorom i fartuchom - naszym byłym „właścicielom". Byliśmy razem i
nikt nie odniósł poważnych ran. Przez krótką chwilę poczułam się wolna i silna,
jakby wszystko zaczęło się na nowo. Znajdziemy rodziców - czuję to.
Czułam... Zastanowiłam się, szukając nazwy na to uczucie.
Jakby optymizm. Mimo wszystko.
Optymizm jest przereklamowany, odezwał się Głos. Lepiej zmierzyć się z
rzeczywistością.
Ciekawe, czy Głos widział ze środka mojej głowy, że przewróciłam oczami.
3
Godzinę temu zapadł zmierzch. Już powinien dostać wiadomości. Zaczął
krążyć po polanie i nagle skrzywił się, bo w jego uchu eksplodowały trzaski.
Przycisnął słuchawkę i zaczął słuchać.
To, co usłyszał, wywołało jego uśmiech, choć czuł się marnie - mimo że
płonęła w nim furia tak wściekła, jakby miała go zwęglić od środka.
Jeden z jego Likwidatorów zobaczył wyraz jego twarzy i dał znak innym,
żeby się uciszyli. A on sam skinął głową, powiedział: „Zrozumiałem" i wyłączył
nadajnik.
Spojrzał na swój oddział.
- Mamy współrzędne - oznajmił. Mimo woli radośnie zatarł ręce. - Zmierzają
na południe, na południowy zachód. Pół godziny temu minęli Filadelfię.
Dyrektor ma rację - lecą do Waszyngtonu.
- To pewna informacja? - spytał któryś z Likwidatorów.
- Na mur-beton - odparł, robiąc przegląd swojego sprzętu.
Przypiął jeden nóż do kostki, a drugi wsunął za pas na plecach. Podwinął
rękawy, skrzywił się i wziął kolejną tabletkę przeciwbólową.
- Gdzie jest beton? - nie zrozumiał inny Likwidator, nakładając na oko
noktowizor.
- Powiedzmy, że to wiadomość od naszego wewnętrznego informatora -
rzucił dowódca Likwidatorów.
Usłyszał radość we własnym głosie. Serce zabiło mu mocniej, palce go
zaświerzbiły, tak bardzo chciały się zamknąć wokół chudej ptasiej szyjki. Potem
zaczął się przekształcać.
Cienką ludzką skórę jego dłoni wkrótce pokryła gęsta sierść, z czubków
palców przebiły się zakrzywione pazury. Początkowo bolało - wilcze DNA nie
wtopiło się gładko w jego komórki, jak to było z innymi Likwidatorami. Dlatego
musiał przetrzymać trudne, bolesne chwile transformacji.
Ale nie narzekał. Wszystko by oddał za ten moment, kiedy dostanie Max w
swoje łapy i wydusi z niej życie. Wyobraził sobie jej zaskoczenie, jej opór.
Potem będzie patrzył, jak w jej pięknych brązowych oczach powoli gaśnie
światło. Wtedy przestanie już być taka harda. Nie będzie patrzeć na niego z
wyższością albo gorzej, w ogóle omijać go wzrokiem. Uważała go za nic tylko
dlatego, że nie był takim zmutowanym potworem jak ona. Obchodziło ją tylko
stado. Jego ojca Jeda także.
Kiedy Max umrze, wszystko się zmieni.
A on, Ari, stanie się najważniejszy. Po to powstał z martwych.
4
Pokonaliśmy wielką część Pensylwanii i zobaczyliśmy w dole kręte pasmo
oceanu między New Jersey i Delaware.
- Spójrzcie na to w ten sposób: uczymy się geografii! - krzyknął Kieł, niby to
z entuzjazmem.
Ponieważ nigdy nie chodziliśmy do szkoły, uczymy się głównie z telewizji i
internetu. A ostatnio od wszystkowiedzącego Głosu w mojej głowie. Jeszcze
czterdzieści minut i znajdziemy się nad Waszyngtonem. Na tym mój plan się
kończył. Interesowało mnie tylko zdobycie jedzenia i nocleg, jutro znajdę jakiś
sposób, żeby rozszyfrować dane, które wynieśliśmy z Instytutu. Niesamowite,
że udało nam się włamać do ich komputerów. Na ekranie pojawiły się strony
dotyczące naszych prawdziwych rodziców. Zdążyłam je wydrukować, zanim
nam przerwano.
Kto wie - może jutro o tej porze będziemy już pukać do czyichś drzwi, żeby
za chwilę spotkać się z rodzicami, którzy utracili nas dawno temu. Aż mnie
przeszedł dreszcz.
Byłam zmęczona. Jak my wszyscy. Kiedy więc odruchowo rozejrzałam się i
zobaczyłam szybko nadciągającą czarną chmurę, jęknęłam przeciągle, z głębi
serca.
- Kieł! Co to jest? Za nami, na dziesiątej?
Kieł zmarszczył brwi.
- Za szybko się porusza jak na chmurę burzową. Za małe i za ciche na
helikopter. To nie ptaki... za pękate. - Spojrzał na mnie. - Poddaję się. Co to?
- Kłopoty - odparłam ponuro. - Angela, zejdź z drogi. Wszyscy, patrzeć w
górę! Mamy towarzystwo!
Odwróciliśmy się w stronę tego czegoś, co zbliżało się do nas baaardzo
szybko.
- Latające małpy? - rzucił Gazownik dla draki. - Jak w Czarnoksiężniku z
krainy Oz.
Wtedy mi zaświtało.
- Nie - mruknęłam cierpko. - Gorzej. Latający Likwidatorzy.
5
Otóż to. Latający Likwidatorzy. Mieli skrzydła, co stanowiło nowe i
rewolucyjne osiągnięcie na froncie produkcji Likwidatorów. Pół wilki, pół
ludzie, a teraz jeszcze pół-ptaki? Co za miks. Pruli na nas z prędkością stu
pięćdziesięciu na godzinę.
- Likwidatorzy, wersja 6.5 - mruknął Kieł.
Spadajcie stąd, Max. Myśl przestrzennie, odezwał się mój Głos.
- Spadamy! - rozkazałam. - Kuks! Gazik! Na dziewiątą! Angela, w górę.
Ruchy! Iggy i Kieł, osłaniać mnie z dołu! Kieł, rzuć psa!
- Nieeeee! - pisnęła Angela.
Likwidatorzy zwolnili i rozproszyli się; ich gigantyczne, masywne skrzydła
łopotały na wietrze. Było ciemno jak w piekle, zero księżyca i świateł miasta. A
jednak widziałam ich zęby, ostre kły, rozgorączkowane uśmiechy. Byli na
polowaniu - dla nich to impreza!
No to jazda, pomyślałam. Adrenalina zatętniła mi w żyłach. Rzuciłam się na
największego, biorąc zamach nogą, żeby kopnąć go w pierś. Odrzuciło go do
tyłu, ale odzyskał równowagę i skoczył na mnie z pazurami.
Zrobiłam unik, a jego łapa śmignęła tuż koło mojej twarzy. Odwróciłam się
gwałtownie w chwili, gdy twarda, włochata pięść grzmotnęła mnie w głowę.
Spadłam trzy metry w dół, ale szybko wróciłam.
Kątem oka widziałam Kła, który obiema rękami uderzył mocno w kudłate
uszy Likwidatora. Ten wrzasnął, chwycił się za głowę i zaczął tracić wysokość.
Kieł niósł Totala w plecaku. Uskoczył w bok, a ja zajęłam jego miejsce i
kopnęłam innego Likwidatora w pysk.
Chwyciłam go za rękę i mocno mu ją wykręciłam. W powietrzu walka była
trudniejsza, ale i tak usłyszałam głośny trzask.
Likwidator zawył i spadł, koziołkując w powietrzu. W końcu odzyskał
równowagę i niezdarnie odfrunął z bezwładnie zwisającą ręką.
Nade mną jakiś Likwidator rzucił się na Kuks, ale umknęła mu z drogi.
Max? Rozmiary nie są najważniejsze, powiedział Głos.
6
No jasne! Likwidatorzy byli więksi i ciężsi, a ich skrzydła miały prawie
dwukrotnie większą rozpiętość, ale w powietrzu te cechy działały na ich
niekorzyść.
Zdyszana uskoczyłam przed czarnym buciorem Likwidatora celującym w
mój bok; czubek buta musnął mi żebra, ale niegroźnie.
Śmignęłam do niego i zdzieliłam go pięścią, że aż mu głowa odskoczyła, po
czym uciekłam.
W porównaniu z Likwidatorami byliśmy zwinni jak osy, a oni ociężali i
niezdarni jak latające krowy.
Dwaj runęli na mnie z obu stron, ale śmignęłam w górę jak strzała, a tamci
nie wyhamowali w porę i wpadli na siebie.
Parsknęłam śmiechem. Gazik zrobił beczkę w powietrzu i kopnął
Likwidatora w brodę. Ten zdzielił go pięścią w udo; Gazownik skrzywił się i
wierzgnął, trafiając go w dłoń.
Ilu ich tu było? Nie mogłam się doliczyć, wszystko działo się jednocześnie.
Dziesięciu?
Kuks, odezwał się Głos. I jednocześnie usłyszałam jej krzyk.
Likwidator trzymał ją mocno; rozdziawiona paszcza zawisła nad jej gardłem.
Już miał zadrasnąć jej skórę, kiedy skoczyłam na niego z góry. Jedną rękę
zarzuciłam mu na szyję i mocno szarpnęłam, aż się zakrztusił. Drugą złapałam
za nadgarstek pierwszej i pociągnęłam mocniej. Wypuścił Kuks.
- Pryskaj! - rzuciłam. Krztusząc się, szybko odfrunęła. Mój Likwidator nadal
walczył, ale tracił siły. - Lepiej zabierajcie się stąd - warknęłam mu do ucha - bo
skopiemy wam te kudłate tyłki.
- Teraz spadniesz - powiedziała Angela normalnym głosem.
Odwróciłam głowę i zobaczyłam, jak poważnie wpatruje się w Likwidatora,
który wydawał się sparaliżowany i kompletnie ogłupiały. Angela przeniosła
spojrzenie na mroczną wodę w dole. W oczach Likwidatora pojawił się strach.
Skrzydła same mu się złożyły i spadł jak kamień.
- Robisz się przerażająca, wiesz o tym? - rzuciłam do Angeli, właściwie
wcale nie żartem.
Ludzie! Likwidator złożył skrzydła i spadł do wody - bo tak mu kazała.
Matko.
I Iggy, odezwał się Głos. Rzuciłam się na pomoc Iggy’emu, który siłował się
z Likwidatorem.
- Ig! - wrzasnęłam, gdy chwycił Likwidatora za koszulę.
- Max, uciekaj! - ryknął, puszczając tamtego i odskakując szybko na sporą
odległość.
Zdążyłam jeszcze pomyśleć „oho" i mały ładunek wybuchowy, który Iggy
wrzucił Likwidatorowi za koszulę, eksplodował, wyrywając paskudną, ziejącą
dziurę.
Likwidator z wyciem runął w dół.
W jaki sposób Iggy zdołał ukryć na sobie najwyraźniej niewyczerpany zapas
materiałów wybuchowych, i to tak, że nawet nie zauważyłam? Zagadka.
- Jesteś... jak... skrzydlata... lodówka - wysapał Kieł, przy każdym słowie
zadając cios Likwidatorowi. - A... my... jak... baletnice...
Weź głęboki wdech, poradził Głos. Posłuchałam bez zastanowienia.
W tej samej chwili poczułam uderzenie w plecy, między skrzydłami.
Powietrze ze mnie uszło, a ja fiknęłam koziołka w powietrzu, zużywając tlen,
który przed chwilą przyswoiłam, i walcząc o następny oddech. Wirując, obiema
stopami walnęłam ze wszystkich sił w twarz Likwidatora i wytrzeszczyłam oczy
ze zdumienia. Ari!
Odrzuciło go w tył, a ja umknęłam, rzężąc, chrypiąc i modląc się, żeby nie
stracić przytomności. Ari! Przecież on nie żyje! Przecież go zabiłam. Prawda?
Ari rzucił się na Kła w tej samej chwili, gdy wrzasnęłam „Kieł!". Udało mu
się dziabnąć go pazurami w bok. Rozdarł mu kurtkę.
Odskoczyłam, ledwie zipiąc, i oceniłam sytuację. Paru ocalałych
Likwidatorów już się wycofywało. W dole zauważyłam biały rozbryzg - to
jeden wpadł do oceanu. Musiało zaboleć.
Został tylko Ari. Rozejrzał się i też wycofał się bliżej swoich.
Nasza szóstka powoli się przegrupowała; Ari oddalił się niezdarnie, z
wysiłkiem łopocząc skrzydłami, żeby utrzymać w powietrzu swoje ciężkie ciało.
Jego oddział otoczył go - stado wielkich, włochatych, niewydarzonych wron.
- Jeszcze wrócimy! - warknął.
No, to był naprawdę głos Ariego.
- Gość wraca jak bumerang. Zakochał się czy co? - odezwał się Kieł.
7
Przez parę minut unosiliśmy się w jednym miejscu na wypadek, gdyby
Likwidatorzy nas znowu zaatakowali. Wyszło na to, że na razie jest spokojnie,
więc zrobiłam spis strat. Kieł poruszał się jakoś niezdarnie, z ramieniem
przyciśniętym do boku.
- Przeżyję - rzucił krótko, pochwyciwszy moje spojrzenie.
- Angela? Gazik? Kuks? Raportować - rozkazałam.
- Noga mnie boli, ale będzie dobrze - zameldował Gazownik.
- Nic mi nie jest - oznajmiła Angela. - Totalowi i Celestynie też. - Celestyna
to mały misiaczek-aniołek, którego Angela... powiedzmy, że dostała w
nowojorskim sklepie z zabawkami.
- W porządku - odezwała Kuks, ale głos miała znękany.
- Nos - mruknął Iggy, tamując krwotok. - Nic takiego.
- No to pięknie - powiedziałam. - Jesteśmy prawie w Waszyngtonie. W
dużym mieście łatwiej będzie nie rzucać się w oczy. Możemy ruszać?
Wszyscy pokiwali głowami i ładnym, precyzyjnym łukiem wróciliśmy na
szlak.
- Tak... To o co chodzi z tymi latającymi Likwidatorami? - odezwał się Iggy
po paru minutach.
- Domyślam się, że to prototyp - powiedziałam. - Ale, kurczę, nieudany.
Strasznie trudno im było latać i walczyć jednocześnie.
- Jakby niedawno nauczyli się latać, nie? - zauważyła Kuks. - No wiecie,
przy myszołowach wyglądamy jak pokraki. Ale w porównaniu z tymi
hipopotamami jesteśmy jak latająca poezja.
Uśmiechnęłam się pod nosem, dyskretnie sprawdzając własne kontuzje.
- Źle latają - dodała Angela. - A w głowach mieli nie: „Zabić mutantów", jak
zwykle, tylko: „Machać skrzydłami!".
Parsknęłam śmiechem, bo mała naśladowała basowy, warczący głos
Likwidatora.
- Zauważyłaś coś jeszcze? - spytałam.
- Oprócz tego, że Ari zmartwychwstał? - wtrącił nieco złośliwie Gazik.
- Aha - mruknęłam.
W tej samej chwili trafiłam na ciepły prąd wznoszący i przez chwilę
szybowałam na nim, pławiąc się w błogiej rozkoszy.
- No... żadnego nie znam - oznajmiła Angela po namyśle.
Sześciolatka umiejąca czytać w myślach bardzo się przydaje. Czasami
żałuję, że Angela nie potrafi być bardziej precyzyjna i że nie czyta w myślach
wtedy, gdy jest nam to potrzebne. Może zdołałaby nas ostrzec, gdy jakiś
Likwidator zechce do nas wpaść z wizytą. Ale czasami się jej boję. Zaczęła
panować siłą umysłu nad ludźmi - nie tylko Likwidatorami - i nie jestem pewna,
kiedy przekroczy granicę... no, na przykład... czarnoksięstwa.
Nieco później uświadomiłam sobie, że Kieł się gdzieś zapodział.
Rozejrzałam się i zobaczyłam go w dole, jakieś sześć metrów pod nami.
Milczał, co w jego przypadku nie jest niczym wyjątkowym, ale poruszał się z
wysiłkiem i chwiejnie. Pobladł i mocno zaciskał usta.
Zbliżyłam się do niego.
- Co jest? - spytałam tonem, który wyklucza wygłupy. Na Kła co prawda to
nie działało, ale człowiek musi mieć nadzieję.
- Nic - burknął.
Głos miał ochrypły i napięty. A to znaczyło, że łże jak pies.
- Kieł... - zaczęłam i raptem dostrzegłam, że ta ręka, którą przyciskał do
boku, jest mokra. Krew! - Twoja ręka!
- Mmm... moja - wymamrotał.
Raptem powieki mu opadły i runął w dół.
Jak kamień.
8
- Iggy! - wrzasnęłam spanikowana. Tylko nie Kieł! Błagam, niech nic mu
nie będzie. - Do mnie!
Iggy i ja wsunęliśmy się pod Kła, podtrzymując go. Czułam na sobie jego
ciężkie jak kamień ciało, widziałam zamknięte oczy i nagle zaczęłam się dusić.
- Lądujmy, sprawdźmy, co się dzieje! - rzuciłam do Iggy’ego, który skinął
głową.
Jak najszybciej pofrunęliśmy w stronę wąskiego paska kamienistej plaży nad
czarnym oceanem. Wylądowaliśmy niezdarnie, trzymając między sobą
bezwładnego Kła. Młodsi podlecieli, żeby pomóc nam go dowlec na względnie
płaskie, piaszczyste miejsce.
Zatamuj krwotok, odezwał się Głos.
- Co mu się stało? - spytała Kuks, przyklękając obok.
Obejrzałam Kła. Jego koszula i kurtka były całe we krwi. Aż od niej lśniły. Z
trudem się opanowałam.
- Zobaczmy, w czym rzecz - odezwałam się spokojnie i szybko rozpięłam
jego koszulę.
Była podarta na strzępy - podobnie jak ciało Kła. Ari jednak zdążył zrobić
to... to świństwo!
Kuks jęknęła. Podniosłam głowę.
- Bierz Gazika i Angelę i podrzyjcie jakąś koszulę czy coś. Zróbcie bandaże.
Kuks gapiła się na Kła jak zahipnotyzowana.
- Kuks! - rzuciłam ostrzej i wreszcie się ocknęła.
- Eee... aha... Chodźcie, mam tu zapasową koszulę... i nóż...
Odeszli, a wrażliwe dłonie Iggy’ego muskały ciało Kła jak motyle.
- Kiepsko. Bardzo kiepsko - szepnął Iggy. - Dużo stracił krwi?
- Mnóstwo - mruknęłam ponuro.
Nawet dżinsy miał nią przesiąknięte.
- Nnnic takiego - wymamrotał Kieł, usiłując otworzyć oczy.
- Cśśśś! - syknęłam. - Powinieneś nam powiedzieć, że jesteś ranny!
Zatrzymaj krwotok, powtórzył Głos.
- Jak? - zawyłam z rozpaczy.
- Co „jak"? - zdziwił się Iggy, ale tylko potrząsnęłam niecierpliwie głową.
Uciśnij ranę, poradził Głos. Przykryj ją szmatką i naprzyj obiema rękami.
Unieś mu stopy.
- Iggy - rzuciłam - unieś mu stopy. Hej tam, bandaże gotowe?
Gazik podał mi kłąb szmatek. Szybko złożyłam je i przycisnęłam do
rozszarpanych ran na brzuchu Kła. Wyglądało to, jakbym chciała naprawić
cieknącą rurę, wkładając w nią palec, ale skoro tylko tym dysponowałam, nie
mogłam wybrzydzać. Przycisnęłam gałgan obiema rękami.
Piasek pod ciałem Kła zabarwił się na czerwono.
- Ktoś się zbliża - oznajmiła Angela.
Likwidatorzy? Podniosłam głowę i ujrzałam biegnącego po plaży
mężczyznę. Prawie świtało, mewy zaczynały krzyczeć i kołować nad wodą.
Na nasz widok mężczyzna zwolnił. Wyglądał zwyczajnie, ale pozory mogą
mylić i na ogół mylą.
- Dzieci, co tu robicie tak wcześnie? - zawołał. - Coś się stało?
Na widok Kła wytrzeszczył oczy, a kiedy do niego dotarło, co oznacza ta
ciemna plama, wyraźnie się przeraził.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, wyszarpnął z kieszeni komórkę i
zadzwonił na pogotowie.
9
Zerknęłam na Kła, a potem na zesztywniałego ze strachu Iggy’ego. W
sekundę dotarło do mnie, że trzeba to znieść - Kieł był ciężko ranny.
Potrzebowaliśmy pomocy z zewnątrz. Z całego serca chciałam złapać Kła,
zawołać stado i spadać stamtąd w podskokach, byle dalej od obcych ludzi,
lekarzy i szpitali. Ale wtedy Kieł by umarł.
- Max... - W głosie Gazika słychać było strach.
Nieznośne wycie syreny ambulansu stawało się z każdą chwilą głośniejsze.
- Kuks - rzuciłam szybko. - Bierz Gazika i Angelę i znajdźcie jakąś
kryjówkę. My pojedziemy do szpitala. Nie ruszajcie się stamtąd, wrócę, kiedy
się da. Szybko, zanim przyjedzie karetka.
- Nie - odpowiedział Gazownik, nie spuszczając z oczu Kła.
Myślałam, że źle słyszę.
- Coś ty powiedział?
- Nie - powtórzył z uporem. - Nie zostawimy was.
- Że co proszę? - zgrzytnęłam stalowym głosem. Krew Kła przemoczyła mi
ubranie i skapywała z palców. - Mówię wam, że macie stąd spadać - dodałam
lodowato.
- Nie - zaprotestował Gazik. - Nieważne, co będzie. Nie damy się znowu
zostawić.
- Właśnie - poparła go Kuks, zakładając ręce na chudej piersi.
Angela pokiwała głową. Nawet Total siedzący u jej stóp jakby przytakiwał.
Otworzyłam usta, ale nie zdołałam wydobyć z nich głosu. Byłam ogłuszona -
jeszcze nigdy dotąd nie odmówili wykonania rozkazu.
Miałam ochotę na nich nawrzeszczeć, ale było już za późno: przez plażę
biegli do nas dwaj sanitariusze z noszami. Migające koguty ambulansu rzucały
nam na twarze różowe pasy.
- Achtenga - wysyczałam w tajnym języku, który wymyśliliśmy w
laboratorium. Używaliśmy go w chwilach wyjątkowego niebezpieczeństwa,
kiedy nie chcieliśmy, żeby inni nas zrozumieli. - Ewak. Todo ustedes. Fruw.
- Nie - oznajmił Gazownik, a usta zaczęły mu drżeć. - Neckerchu.
- Co się dzieje? - Sanitariusz przykląkł przy Kle, wyjmując stetoskop.
- Wypadek - powiedziałam, łypiąc strasznym wzrokiem na Gazika, Kuks i
Angelę.
Niechętnie oderwałam ręce od przemoczonego opatrunku. Kieł był blady,
leżał bez ruchu.
- Wypadek? - powtórzył sanitariusz, gapiąc się na rany. - Co, niedźwiedź go
napadł?
- Tak jakby - wymamrotałam.
Drugi sanitariusz zaświecił Kłowi w oczy latarką. Dotarło do mnie, że Kieł
naprawdę stracił przytomność. Omal nie oszalałam ze strachu: nie tylko
mieliśmy się znaleźć w szpitalu, co wszystkich nas doprowadza do panicznego
lęku, ale być może okaże się, że to poświęcenie pójdzie na marne.
Bo Kieł i tak umrze.
10
W karetce czułam się jak w więzieniu na kółkach. Od zapachu środków
dezynfekujących żołądek mi się skręcał. Od razu wróciły koszmary ze Szkoły.
Trzymałam zimną rękę Kła z wkłutą kroplówką. Nie mogłam rozmawiać ze
stadem - nie w obecności sanitariuszy - a zresztą byłam zbyt zdenerwowana,
przerażona i wściekła, żeby wydusić z siebie coś rozsądnego.
Czy Kieł wyzdrowieje? - zwróciłam się w myślach do Głosu. Choć
oczywiście nigdy mi nie odpowiedział na żadne pytanie. Teraz też nie raczył.
- Cholera, migotanie komór - rzucił z niepokojem jeden z sanitariuszy.
Wskazał na przenośne EKG, które wskazywało bardzo szybkie bicie serca.
- Bierz elektrody!
- Nie! - wrzasnęłam, aż wszyscy podskoczyli. Sanitariusz z elektrodami sam
omal nie dostał zawału. - Jego serce zawsze tak szybko bije. Takie już jest. To u
niego normalne.
Nie wiem, czy i tak by go nie porazili, ale akurat wjechaliśmy na teren
szpitala i zrobiło się piekło. Przybiegli ludzie z wózkiem, sanitariusze w
ekspresowym tempie przekazywali pielęgniarce informacje o Kle i zaraz go
gdzieś zabrali.
Chciałam za nimi biec, ale pielęgniarka mnie zatrzymała.
- Najpierw zbadają go lekarze - powiedziała, przewracając stronę w notesie.
- Możesz mi podać parę informacji? Jak on się nazywa? To twój chłopak?
- Nazywa się... Nick - skłamałam nerwowo. - Nick... eee... Ride. Jest moim
bratem.
Pielęgniarka przyjrzała się moim jasnym włosom i skórze i dałabym głowę,
że w myślach porównuje mnie z Kłem, który ma czarne włosy, ciemne oczy i
oliwkową skórę.
- To nasz wszystkich brat - powiedziała Kuks niegramatycznie.
Pielęgniarka przyjrzała się z kolei jej - Kuks jest ciemnoskóra - a potem
reszcie. Wykazujemy zerowe podobieństwo do siebie, z wyjątkiem Angeli i
Gazika, którzy są prawdziwym rodzeństwem.
- Zostaliśmy adoptowani - błysnęłam inteligencją. - Nasi rodzice są...
misjonarzami.
Brawo! W duchu zaczęłam składać sobie gratulacje. Genialnie! Misjonarze!
- Wyjechali... w krótką misję. Ja się nimi opiekuję.
Podbiegł do nas lekarz w zielonym uniformie. Obrzucił wzrokiem mnie, a
potem resztę.
- Czy ktoś z was może ze mną pójść?
- Myślisz, że już zauważył skrzydła? - wymamrotał ledwie dosłyszalnie
Iggy.
Puknęłam go dwa razy w wierzch dłoni. To znaczyło: „Do mojego powrotu
ty tu rządzisz". Skinął głową. Powlokłam się za lekarzem jak na ścięcie.
11
Idący szybko lekarz zerknął na mnie tym dość znanym mi spojrzeniem typu
„Ale cudak". Zrobiło mi się zimno.
Wszystkie moje najgorsze lęki zaczęły się urzeczywistniać. Już widziałam
świat przez kraty psiego transportera. Cholerni Likwidatorzy! Jak ja ich
nienawidzę! Zawsze nas doganiają i wszystko niszczą.
Musisz szanować swojego wroga, odezwał się Głos. Nigdy go nie lekceważ.
Kiedy to zrobisz, wróg cię zniszczy. Bądź mądra. Szanuj jego zdolności, nawet
jeśli on nie szanuje twoich.
Przełknęłam ślinę. Gadanie.
Weszliśmy przez ciężkie podwójne drzwi i znaleźliśmy się w małym,
wykładanym kafelkami, bardzo nieprzyjemnym pokoiku. Kieł leżał na stole.
W gardle miał rurkę, a inne rurki były przytwierdzone do jego rąk.
Przycisnęłam dłonie do ust. Nie pękam łatwo, ale przed oczami znowu stanęły
mi niewyraźne, bolesne wspomnienia eksperymentów, które robiono na nas w
Szkole. Szkoda, że Głos nie zaczął teraz gadać. Może by mnie wkurzył i
odwrócił moją uwagę.
Przy Kle stały lekarka i pielęgniarka. Rozcięły mu koszulę i kurtkę. Straszne,
poszarpane rany w jego boku nadal krwawiły.
Lekarz wyglądał, jakby nie miał pomysłu, co mi powiedzieć.
- Czy... on... wyzdrowieje? - spytałam, lekko się dławiąc.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić życia bez Kła.
- Nie wiemy - odparł z niepokojem lekarz.
Lekarka wskazała Kła.
- Znasz go?
- To mój brat.
- Jesteś... jak on?
- Tak.
Zacisnęłam zęby, nie odwracając oczu od Kła. Czułam, że sztywnieję, a
nowa, niechciana fala adrenaliny pełznie mi lodowatym strumieniem przez żyły.
Dobra, najpierw pchnę ten wózek na pielęgniarkę...
- A więc możesz nam pomóc - powiedział lekarz z wyraźną ulgą. - Bo nie
umiemy sobie poradzić. Co z jego sercem?
Spojrzałam na EKG. Zygzaki biegły szybko i nieregularnie.
- Powinno bić płynniej - odparłam. - I szybciej.
Parę razy strzeliłam palcami, żeby zademonstrować tempo.
- Czy mogę...? - spytał lekarz, wyciągając ku mnie stetoskop.
Niechętnie skinęłam głową.
Zaczął się przysłuchiwać mojemu sercu, zdziwiony jak nie wiem co.
Potem przyłożył stetoskop w paru miejscach do mojego brzucha.
- Dlaczego słyszę tam powietrze? - spytał.
- Mamy worki powietrzne - wyjaśniłam cicho, z zaciśniętym gardłem. Pięści
same mi się zacisnęły. - Mamy płuca, ale także mniejsze worki powietrzne. I...
inne żołądki. I kości. I krew. - Rety, dużo tego.
- I macie... skrzydła? - spytała cicho lekarka.
Skinęłam głową.
- Jesteś hybrydą, skrzyżowaniem ptaka i człowieka.
- Można tak powiedzieć - oznajmiłam zimno. Lepsze to niż na przykład
zmutowany odmieniec. - Wolę nazywać siebie Awioamerykanką.
Zerknęłam na pielęgniarkę, która wyglądała, jakby chciała stąd uciec na
koniec świata. Jak ja ją rozumiałam.
Lekarka nagle zaczęła się zachowywać bardzo rzeczowo.
- Podajemy mu sól fizjologiczną, żeby złagodzić wstrząs, ale potrzebuje
krwi.
- Nie możecie mu podać ludz... zwykłej - powiedziałam. Przypomniało mi
się wszystko, czego ukradkiem nauczyłam się przez lata eksperymentów. -
Nasze czerwone krwinki mają jądra. Jak u ptaków.
Lekarka pokiwała głową.
- Przygotuj się do transfuzji - poleciła krótko.
12
Dwadzieścia minut później byłam lżejsza o litr krwi i ogłupiała jak ptak
dodo. Nie powinnam oddawać aż tyle, ale to i tak było mało wobec potrzeb Kła.
Teraz przewieźli go na salę operacyjną.
Poszłam do poczekalni, gdzie było pełno ludzi - ale nie zobaczyłam żadnych
dzieciaków ze skrzydłami.
Szybko obeszłam salę, na wypadek gdyby stado schowało się pod krzesłami
czy coś w tym stylu. Ani śladu.
Zataczając się, bo w głowie mi wirowało, przemierzyłam parę korytarzy.
Byłam osłabiona i lekko mnie mdliło, a na myśl o tym, że może zgubiłam stado,
byłam gotowa w każdej chwili puścić efektownego pawia.
- Są tam - odezwała się niska pielęgniarka o ciemnych włosach.
Z trudem skupiłam na niej wzrok.
Podała mi plastikową buteleczkę z sokiem jabłkowym i mufinkę.
- Zjedz - powiedziała. - Przestanie ci się kręcić w głowie. Twoje...
rodzeństwo jest w sali siódmej. - Wskazała kierunek.
- Dzięki - wymamrotałam niepewnie.
Sala numer siedem miała solidne drzwi. Otworzyłam je bez pukania.
Spojrzały na mnie cztery pary zmartwionych oczu dzieci-ptaków. Od ulgi - choć
przelotnej - ugięły mi się kolana.
- Ty pewnie jesteś Max - odezwał się jakiś głos.
No i po sprawie, pomyślałam, przyglądając się szaremu garniturowi,
przepisowo krótkim włosom, niemal niewidocznej słuchawce w uchu.
Likwidator? Z każdą nową generacją coraz trudniej było ich rozpoznać. Facet
nie miał tego morderczego błysku w oku, ale nie zamierzałam tracić czujności.
- Proszę, usiądź - odezwał się drugi głos.
13
Było ich troje, dwaj mężczyźni i kobieta. Bardzo urzędowi. Nawet siedzieli
przy stole konferencyjnym, choć był ze sklejki.
Iggy, Kuks, Gazik i Angela siedzieli obok nich. Przed nimi stały plastikowe
tace z jedzeniem. Zauważyłam, że go nawet nie tknęli, choć pewnie umierali z
głodu. Byłam z nich taka dumna, że omal się nie poryczałam.
- Kim jesteście? - spytałam.
Jakimś cudem mój głos był spokojny i chłodny. Punkt dla mnie.
- Jesteśmy z FBI - oznajmił mężczyzna, podając mi wizytówkę, z pieczątką i
wszystkim. Akurat dużo mi to mówiło. - I jesteśmy po waszej stronie. Właśnie
dowiedzieliśmy się, że macie kłopoty, i chcemy sprawdzić, czy moglibyśmy
wam pomóc.
Prawie mu uwierzyłam.
- Jak miło - mruknęłam i osunęłam się na krzesło. Jeszcze trochę i bym
zemdlała. - Ale chyba wszyscy ludzie w szpitalu mają kłopoty? Wątpię, żeby
FBI każdego odwiedzało. Więc czego od nas chcecie?
Jeden agent stłumił uśmieszek. Zerknęli na siebie.
Ten pierwszy, Dean Mickelson, jeśli wierzyć wizytówce, uśmiechnął się ze
zrozumieniem.
- Wiele przeszłaś, Max. I bardzo nam przykro, że... Nick... jest ranny.
Znaleźliście się w tarapatach, a my możemy wam pomóc.
Byłam okropnie zmęczona i musiałam się zastanowić. Stado gapiło się na
mnie. Czułam zapach ich śniadania.
- Angela - zwróciłam się do niej - daj Totalowi trochę jedzenia i zobaczymy,
czy wyżyje. Jeśli tak, możecie jeść.
Total, jakby wiedział, że o niego chodzi, wskoczył na krzesło obok Angeli i
pomerdał ogonkiem. Mała się zawahała - nie chciała ryzykować.
- Patrz - odezwała się agentka.
Wstała i zjadła trochę jajecznicy Angeli.
Agenci poszli w jej ślady. Skosztowali po trochu z każdej tacy. W tej samej
chwili ktoś zapukał do drzwi i pojawił się młodszy agent z piątą tacą - dla mnie.
Zjadł odrobinę z mojego talerza i postawił tacę na stole.
- W porządku? - spytał.
Przyglądaliśmy się im z zainteresowaniem, czekając na chwilę, gdy złapią
się za gardło i padną w konwulsjach na podłogę.
Nic z tego.
- Dobra, zajadać - pozwoliłam i stado rzuciło się na jedzenie jak... no,
niestety, Likwidatorzy.
Gazik skończył pierwszy - wciągał jak mały odkurzacz.
- Mogę prosić jeszcze dwie takie tace? - spytał.
Zaskoczony Dean pokiwał głową i poszedł załatwić dokładkę.
- A więc chcecie nam pomóc? - wybełkotałam z pełnymi ustami. - Skąd
wiedzieliście, że tu będziemy?
- Odpowiemy na wszystkie pytania - oznajmił agent - ale wy też musicie
nam na parę odpowiedzieć. Uważamy, że łatwiej będzie nam rozmawiać w
cztery oczy - to sprzyja skupieniu. Jeśli już skończyliście, to przeniesiemy się
tam.
Otworzył drzwi prowadzące do większej sali konferencyjnej. Kręciło się w
niej paru innych agentów. Na nasz widok zamilkli.
- Nie rozdzielicie nas - warknęłam.
- Nie, chodzi tylko o oddzielne stoliki - wyjaśniła agentka. - W tym samym
pomieszczeniu, widzisz?
Jęknęłam w duchu. Kiedy ostatnio spaliśmy? Czy zaledwie dwa dni temu
uciekaliśmy kanałami Nowego Jorku? A teraz Kieł poszedł pod nóż, a nas
osaczyli nie wiadomo co za ludzie. Nie miałam pojęcia, jak z tego wybrnąć.
Musielibyśmy zostawić Kła, a to nie wchodziło w grę.
Westchnęłam, odsunęłam pustą tacę i dałam znak pozostałym.
Zaczynajmy przesłuchanie.
14
- A więc jak się nazywasz, kochanie?
- Ariel - oznajmiła Angela.
- Dobrze, Ariel. Czy słyszałaś kiedyś o człowieku, który nazywa się Jed
Batchelder?
Agentka uniosła zdjęcie. Znajoma twarz Jeda spojrzała na Angelę, której
serce zabiło boleśnie.
- Nie.
- Hm, no dobrze... Czy możesz mi powiedzieć, co cię łączy z Max?
- Jest moją siostrą. Wie pani, to przez misjonarzy. Naszych rodziców.
- Aha, rozumiem. A skąd masz tego pieska?
- Znalazłam w parku.
Angela poruszyła się niespokojnie i zerknęła na Max. Pomyślała: dobrze, to
wystarczy. Możesz odejść.
Agentka zamilkła i tępo spojrzała w notatki.
- Eee... to chyba wystarczy - wyjąkała lekko oszołomiona. - Możesz odejść.
- Dziękuję - powiedziała słodko Angela.
Strzeliła palcami na Totala, który podreptał za nią.
- Jak to się pisze? - spytał agent.
- Kapitan, jak kapitan statku - wyjaśnił Gazownik. - I Terror, no, wie pan, T-
E-R-R-O-R.
- Nazywasz się Kapitan Terror.
- Właśnie - potwierdził z zadowoleniem Gazownik. Zerknął na Max, która
bardzo cicho rozmawiała ze swoim agentem. - Pan naprawdę jest z FBI?
Agent uśmiechnął się przelotnie.
- Tak. Ile masz lat?
- Osiem. A pan?
Agent jakby się zdziwił.
- E... jesteś dość wysoki jak na ośmiolatka, co?
- No. Wszyscy jesteśmy wysocy. I chudzi. I dużo jemy. Jeśli się trafi.
- Aha, rozumiem. Powiedz mi... kapitanie... widziałeś kiedyś coś takiego? -
Agent pokazał mu niewyraźne czarno-białe zdjęcie na wpół przekształconego
Likwidatora.
- Rety, nie - odparł Gazownik, szeroko otwierając oczka. - Co to takiego?
Agent wyglądał, jakby zabrakło mu słów.
- Jesteś niewidomy?
- No - przyznał Iggy, siląc się na znudzony ton.
- Taki się urodziłeś?
- Nie.
- W jaki sposób straciłeś wzrok, eee... Jeff, tak?
- Tak. Jeff. Spojrzałem prosto w słońce, no, wie pan, a mówią, że tak nie
wolno. Szkoda, że nie posłuchałem.
- A potem zjadłam trzy cheeseburgery, ale jakie, no w kosmos! A te smażone
placuszki! Z jabłkami! No super. Jadła pani? - Kuks spojrzała z nadzieją na
kobietę za stołem.
- Nie sądzę. Mogłabyś przeliterować swoje imię, kochanie?
- Nie ma sprawy. K-R-Y-S-T-A-L. Ekstra, co? Ładne imię. A pani jak ma na
imię?
- Sarah. Sarah McCauley.
- Hm. No tak. Też ładnie. Nie chciałaby go pani zmienić? Ja czasem myślę,
że chciałabym mieć jakieś fajniejsze imię, na przykład Kleopatra. Albo Maria
Zofia Teresa. Wie pani, że królowa Anglii ma sześć imion? Elizabeth Alexandra
Mary. A na nazwisko Windsor. Ale jest taka sławna, że podpisuje się tylko
„Elizabeth R" i wszyscy wiedzą, o kogo chodzi. Też będę kiedyś sławna. I będę
się podpisywać „Krystal".
Agentka milczała przez chwilę, jakby usiłowała dojść do siebie.
- Słyszałaś kiedyś o miejscu zwanym Szkołą? - spytała.
- Uważamy, że znajduje się w Kalifornii. Byłaś kiedyś w Kalifornii?
Kuks z namysłem popatrzyła w sufit.
- Kalifornia... To tam, gdzie są surferzy, gwiazdy i trzęsienia ziemi? Nie. Ale
chciałabym tam pojechać. Ładnie tam? - Wielkie brązowe oczy spojrzały
niewinnie na agentkę.
- Możesz się do mnie zwracać „panie Mickelson" - powiedział z uśmiechem.
- A ty? Max to skrót? Od Maxine?
- Nie, Dean. Po prostu Max.
Drgnął, ale zaraz skupił się na notatkach.
- Rozumiem. A zatem... Max... Oboje wiemy, że wasi rodzice nie są
misjonarzami.
Szeroko otworzyłam oczy.
- Nie? Rany boskie, to im o tym nie mów. Byliby zdruzgotani. Myśleli, że
służą Bogu i tak dalej.
Dean spojrzał na mnie jak... no nie wiem, jak na chomika, który na niego
warknął. Spróbował z innej strony.
- Szukamy mężczyzny, który nazywa się Jed Batchelder. Może wiesz, gdzie
teraz może być?
Pokazał mi zdjęcie Jeda. Serce zabiło mi mocniej. Przez chwilę nie
wiedziałam, co robić: wydać tego podłego oszusta FBI, co byłoby zabawne, czy
milczeć na każdy ważny temat, co byłoby mądre.
Z ubolewaniem pokręciłam głową.
- Pierwszy raz go widzę.
- Byłaś kiedyś w Kolorado?
Zmarszczyłam brwi.
- To ten kanciasty stan w środku kraju?
Dean bardzo powoli nabrał powietrza w płuca.
Obrzuciłam salę szybkim spojrzeniem. Angela siedziała na podłodze przy
drzwiach, zajadając moją mufinkę do spółki z Totalem. Agenci Iggy’ego i Kuks
naradzali się szeptem nad jakimiś dokumentami, a Iggy i Kuks wypoczywali.
Kuks rozglądała się dokoła. Miałam nadzieję, że przypomina sobie drogę
ucieczki. Gazownik wstał, rzucił radosne „cześć" swojemu agentowi i podszedł
do Angeli.
- Max, chcemy wam pomóc - powiedział cicho Dean. - Ale wy też musicie
nam pomóc. Sprawiedliwość musi być.
Wlepiłam w niego wzrok. Od dawna nikt mnie tak nie rozbawił.
- Żartujesz, tak? Błagam cię, powiedz mi, że masz silniejszą motywację niż
„sprawiedliwość musi być". Życie nie jest sprawiedliwe, Dean. - Pochyliłam się
i rzuciłam prosto w obojętną twarz agenta: - Sprawiedliwość nie istnieje. W
życiu nie słyszałam większej głupoty. Mam ci pomóc, bo sprawiedliwość musi
być? A może: „Masz mi pomóc, bo wyrwę ci kręgosłup i zatłukę cię nim na
śmierć"? To by mnie mogło przekonać. Ewentualnie.
Dean zacisnął zęby, a na jego twarzy wystąpiły dwie różowe plamy.
Odniosłam wrażenie, że jest bardziej wściekły na siebie niż na mnie.
- Max... - zaczął z wysiłkiem, ale nie było mu dane dokończyć.
- Dziękuję ci, Dean - odezwała się jakaś kobieta. - Ja się tym zajmę.
15
Dean wyprostował się i opanował. Kobieta uśmiechnęła się do niego
przyjaźnie.
Była blondynką, nie wiem, w jakim wieku. Profesjonalna i uprzejma jak
spikerka z publicznej telewizji. I nawet ładna.
Dean pozbierał notatki, kiwnął głową i poszedł naradzić się z innym
agentem. Kobieta usiadła naprzeciwko mnie.
- Nadęci jak ropuchy - szepnęła, osłaniając usta dłonią.
Wzięła mnie z zaskoczenia. Więc mimo woli uśmiechnęłam się.
Wyciągnęła do mnie rękę.
- Nazywam się Anne Walker. Tak, jestem jedną z NICH. Wzywają mnie,
kiedy wszystko zaczyna się sypać.
- Czy wszystko zaczyna się sypać? - spytałam uprzejmie.
Parsknęła śmiechem.
- No oczywiście - powiedziała tonem typu „a jak". - Kiedy dostajemy ze
szpitala informację o dwóch, a być może sześciu nieznanych dotąd istotach ze
zrekombinowanym DNA, przy czym jednej ciężko rannej, wówczas - owszem -
uważam, że z całym przekonaniem możemy stwierdzić, iż wszystko sypie się
jak lawina.
- Ojeju - przejęłam się. - To my jesteśmy tacy ważni?
Kącik jej ust lekko zadrgał.
- Aha. Skąd to zdziwienie? Nikt nigdy ci o tym nie mówił?
Jed. To jedno słowo wystarczyło, żebym się rozkleiła; założyłam sobie
umysłową blokadę, żeby nie rozryczeć się jak rozhisteryzowana, częściowo
ludzka istota ze zrekombinowanym DNA. Jed sprawiał kiedyś, że czułam się
ważna. Mądra, silna, zdolna, wyjątkowa, ważna... do wyboru. Ale ostatnio, gdy
myślałam o nim, ogarniała mnie głównie ślepa furia i przeraźliwe poczucie
zdrady.
- Posłuchaj - odezwałam się chłodno. - Znaleźliśmy się w trudnym
położeniu. Ja to wiem i ty też. Jeden z mojego sta... Mój brat jest ranny i
potrzebujemy pomocy. Powiedz, co mam zrobić, żeby tę pomoc otrzymać, i
sprawa załatwiona.
Zerknęłam na stado. Siedzieli razem, jedząc bajgle i mnie obserwując. Gazik
wesoło podniósł jeden, żebym wiedziała, że zachował go dla mnie.
Anne patrzyła na mnie z takim współczuciem, że omal nie zgrzytnęłam
zębami. Pochyliła się w moją stronę.
- Max, nie zamierzam ci wciskać kitu - szepnęła, znowu mnie zaskakując. -
Takiego jak ta gadka, że twoi rodzice są misjonarzami. Obie wiemy, że nie. I
obie wiemy, że FBI nie pomaga ludziom dlatego, że są wspaniali i wyjątkowi.
Układ jest taki: słyszeliśmy o was. W naszym środowisku od lat krążą plotki o
ukrytym laboratorium produkującym zdolne do życia rekombinanty. Ale te
plotki nigdy nie zostały potwierdzone i wszyscy uważają, że to taka miejska
legenda. Oczywiście sama możliwość, że to prawda... Krótko mówiąc,
utworzyliśmy cały zespół, który ma odnajdywać i katalogować informacje,
pogłoski i domysły na wasz temat.
Och, gdybym jej opowiedziała o Likwidatorach...
Anne nabrała tchu i wyprostowała się, nie spuszczając ze mnie oczu.
- A więc sama widzisz, że jesteście dla nas ważni. Chcielibyśmy wiedzieć o
was wszystko. Ale co ważniejsze, jeśli te opowieści są prawdziwe, to
bezpieczeństwo całego kraju może być zagrożone - o ile wasza tak zwana
rodzina dostanie się w niepowołane ręce. Nie znacie własnych możliwości.
Zrobiła pauzę, żeby to do mnie dotarło, i uśmiechnęła się blado.
- To może handel wymienny? Ty pozwolisz nam dowiedzieć się o sobie jak
najwięcej - w bezbolesny, nieinwazyjny sposób - a my zapewnimy Nickowi
najlepszą możliwą opiekę medyczną, a reszcie - bezpieczne schronienie.
Będziecie wypoczywać, dobrze się odżywiać, Nick dojdzie do siebie i wtedy
zastanowicie się, co dalej.
Czułam się jak zagłodzona mysz przed ogromnym kawałem sera.
W ogromnej pułapce.
Przybrałam uprzejmie obojętny wyraz twarzy.
- A mam w to uwierzyć, bo...
- Chciałabym ci dać gwarancję - powiedziała Anne - ale nie mogę. Nie
dysponuję niczym, w co byś uwierzyła. No proszę cię. - Wzruszyła ramionami. -
Co cię uspokoi, umowa na piśmie? Słowo honoru? Najświętsza przysięga
dyrektora FBI?
Obie parsknęłyśmy śmiechem. Świrowaci agenci.
- Po prostu... nie masz wyboru. Niestety.
Wbiłam wzrok w blat stołu i zaczęłam się zastanawiać. Straszne, ale miała
rację. Kieł był w kiepskim stanie, a to nas totalnie uziemiło. Mogłam tylko
przyjąć jej propozycję dachu nad głową i opieki dla Kła, grać na zwłokę i
obmyślać sposób ucieczki. Po cichu powiedziałam parę bardzo brzydkich słów.
Potem podniosłam głowę.
- No dobrze. Przypuśćmy, że się zgodzę. Co to za bezpieczne schronienie,
którym mnie tu kusisz?
Anne spojrzała na mnie. Jeśli ją zaskoczyłam, to tego nie okazała.
- Mój dom.
16
Operacja Kła skończyła się prawie dwie godziny później. Czekałam przed
salą, tak spięta, że bardziej nie można.
Lekarz, z którym poprzednio rozmawiałam, wyszedł z sali, jeszcze w tym
zielonym uniformie. Miałam ochotę złapać go za fraki, przydusić do ściany i
wydrzeć z niego wszystko, co wie - ale starałam się zachowywać dorośle.
- Aha. Max, prawda?
- Prawda. Max - mruknęłam i czekałam w napięciu.
Jeśli wydarzyło się najgorsze, złapię małych i fruwamy stąd.
- Twój brat... Nick... Przez jakiś czas było bardzo groźnie. Daliśmy mu parę
jednostek preparatu krwiozastępczego i jego ciśnienie podniosło się do
bezpiecznego poziomu.
Stałam, zaciskając pięści. Byłam zdolna tylko słuchać.
- Nie doszło do zatrzymania akcji serca - ciągnął lekarz. - Zdołaliśmy mu
zaszyć rany, powstrzymać upływ krwi. Główna tętnica została rozerwana,
podobnie jak... worek powietrzny.
- Jak się teraz czuje?
Siłą woli zmusiłam się do oddychania w normalnym tempie. Gdybym
mogła, uciekłabym stąd jak na skrzydłach. Właściwie w moim przypadku: na
skrzydłach.
- Jest stabilny - powiedział doktor, zmęczony i oszołomiony. - Jeśli wszystko
będzie dobrze, powinien w pełni dojść do zdrowia. Musi się oszczędzać przez
jakieś trzy tygodnie.
Co, biorąc pod uwagę nasze niewiarygodnie szybkie tempo regeneracji,
oznaczało pewnie sześć dni.
Ale i tak, matko! Sześć dni to wieczność.
- Mogę go zobaczyć?
- Dopiero kiedy opuści salę pooperacyjną. Może za czterdzieści minut. Teraz
mam nadzieję, że wyjaśnisz mi niektóre fizjologiczne sprawy. Zauważyłem...
- Dziękuję panu, doktorze - odezwała się Anne Walker, stając raptem za
moimi plecami.
- Chciałem tylko wiedzieć... - zaczął lekarz, patrząc na mnie.
- Przykro mi - przerwała mu Anne. - Te dzieci są zmęczone i muszą
odpocząć. Któryś z moich kolegów chętnie odpowie panu na wszelkie pytania.
- Przepraszam, ale twoi koledzy akurat niewiele o nas wiedzą -
przypomniałam jej przez zaciśnięte zęby.
Lekarz nie był zadowolony, ale skinął głową i odszedł.
Anne uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo.
- Staramy się nie rozgłaszać waszego istnienia - powiedziała. - Dopóki nie
będziemy mieli pewności, że nic wam nie grozi. Świetnie, że Nick z tego
wyjdzie.
Przeszłyśmy do poczekalni. Na mój widok stado zerwało się na równe nogi.
Uśmiechnęłam się, że wszystko gra. Kuks pisnęła i przybiła piątkę Gazikowi,
Angela podbiegła do mnie i wyściskała mnie ze wszystkich sił. Podniosłam ją i
też uścisnęłam.
- Wszystko będzie z nim dobrze - potwierdziłam.
- Możemy go zobaczyć? - spytał Iggy.
- Ig, mówię ci to z prawdziwą przykrością, ale jesteś ślepy - powiadomiłam
go. Czułam taką ulgę, że zachciało mi się żartować. - Ale za chwilę możesz
posłuchać, jak oddycha, i ewentualnie z nim pogadać.
Iggy zrobił tę swoją minę: trochę uśmiech, trochę wredną gębę. Bardzo
dobrze mu to wychodzi.
- Cześć, wszyscy - odezwała się Anne. Zapomniałam, że stoi za moimi
plecami. - Max pewnie wam o mnie mówiła. Jestem Anne Walker z FBI. Czy
Max powiedziała wam o naszej umowie?
Cwane: jeśli dotąd im nie powiedziałam, to właśnie ona to zrobiła.
- Tak - potwierdziła Angela. - Zostaniemy w pani domu na chwileczkę.
- Zgadza się - uśmiechnęła się Anne.
- I Total też - dla porządku upewniła się Angela.
- Total?
- Mój piesek.
Angela wskazała Totala, który leżał pod krzesłem, zwinięty w kłębuszek, z
łebkiem ładnie ułożonym na łapkach.
- Jak wam się udało go przemycić? - zdumiała się Anne.
Nie chciało mi się tego wyjaśniać.
- Właśnie! Czyli jak tylko K... Nick będzie bardziej na chodzie,
przeniesiemy się do domu Anne, wypoczniemy, a Nick dojdzie do formy. Super,
nie?
Pokiwali głowami z różnym stopniem entuzjazmu.
- Knick? - mruknął Iggy z wrednym uśmieszkiem.
Zlekceważyłam go.
- Nick nie będzie mógł się ruszać co najmniej przez tydzień - oznajmiła
Anne. - A zatem dziś idziemy wszyscy do mojego domu, a on dołączy do nas,
kiedy poczuje się lepiej.
Gazik zamrugał szybko oczami, a Kuks zmarszczyła brwi.
- Nie - zaprotestowałam. - Nie na to się zgodziłam. Nie zostawimy tu Nicka
samego.
- Będą z nim lekarze, pielęgniarki i dwaj agenci przy drzwiach. Dwadzieścia
cztery godziny na dobę - obiecała Anne.
Splotłam ręce na piersi.
- Nie. Tych waszych dwóch agentów Likwidatorzy zjedzą jak dwa chipsy.
Anne nie poznała się na moim żarcie. Nic dziwnego, bo pewnie nie miała
pojęcia, o czym mówię.
- W moim domu będzie wam wygodnie - powiedziała. - To dla was
najlepsze.
- Ale nie dla Nicka - warknęłam.
- Ale... Nicka nie można przenieść. Chcecie spać w jego pokoju?
17
Dziewczyny będą spać w łóżku - zarządził Gazik - a Iggy i ja na podłodze.
- Słucham, ty męski szowinistyczny prosiaczku? - Uniosłam brwi. - A może
dwoje najmniejszych będzie spać w łóżku z tej prostej przyczyny, że się tam
zmieszczą. Mowa o tobie i Angeli.
- Aha - wtrąciła Kuks, groźnie mrużąc oczy. - Jestem taka delikatna, że nie
mogę spać na podłodze?
Gazik zrobił tę swoją upartą minę, więc zostawiłam go, nie dając się
wciągnąć z kłótnię. Kieł leżał w dwójce i drugie łóżko było wolne. Dwoje
małych mogło się na nim umościć, a reszta musiała jakoś przeżyć.
- Oczywiście jaśnie pan rozwala się na łóżku w pojedynkę - zwróciłam się
do Kła.
- Zgadza się - odpowiedział niewyraźnie. - Jaśnie pan ma dziurę w brzuchu.
Nadal wyglądał jak śmierć na chorągwi - był prawie zupełnie biały i ledwie
coś kojarzył. Nie mógł jeść, więc dali mu kroplówkę. Iggy oddal mu kolejne pół
litra ludzko-ptasiej krwi i to go postawiło na nogi.
- No wiesz, już cię zaszyli - powiedziałam. - Dziura w brzuchu należy już do
przeszłości.
- Kiedy mogę stąd spadać?
- Powiedzieli, że za tydzień.
- Czyli jutro?
- Tak myślę.
- Słuchaj, Knick, mogę zmienić kanał? - spytał Iggy. - Leci mecz.
- Ależ proszę, Kiggy - mruknął Kieł.
Poszliśmy spać wcześnie i spaliśmy jak zabici. Nic dziwnego, po tym, co
przeżyliśmy przez ostatnią dobę! O dziewiątej wieczorem słyszałam już wokół
siebie tylko oddechy śpiącego stada. Agenci skombinowali jakieś maty, jak do
jogi, i nie było tak źle. Zwłaszcza gdy człowiek sypiał na kamieniach w
jaskiniach i na betonie w tunelu metra.
Zrobiło się cicho. Usiłowałam wyłączyć mózg. Głosie, chcesz się ze mną
podzielić jakimiś przemyśleniami, zanim walnę w kimono?
Postanowiłaś zostać z Kłem.
A to niespodzianka, pomyślałam. Gazik powiedział wtedy na plaży coś
takiego... i miał świętą rację. Nie powinniśmy się znowu rozdzielać, nawet jeśli
tak wydaje się bezpieczniej. Najlepiej działaliśmy w zespole. W rodzinie.
Rodzina jest bardzo ważna, odezwał się Głos. Tak mi powiedziałaś,
pamiętasz?
Tak, pomyślałam. Właśnie dlatego odszukamy naszych rodziców, jak tylko
się stąd wyrwiemy.
Odetchnęłam głęboko, usiłując się rozluźnić. Byłam kompletnie wyczerpana,
ale mózg nadal pracował mi na najwyższych obrotach. Kiedy zamykałam oczy,
wyświetlały mi się najróżniejsze obrazki - wybuchające budynki, chmura w
kształcie grzyba, kaczki uwięzione w rozlanej ropie, góry śmieci, elektrownie
atomowe. Koszmary na jawie.
Usiadłam i otworzyłam oczy, ale lepiej mi się od tego nie zrobiło. Już
wcześniej czułam się źle, chociaż nikomu nie mówiłam. Bolała mnie głowa.
Może nie była to migrena typu eksplozja, kiedy miałam wrażenie, że mózg mi
się rozprysnął po całej czaszce, ale i tak było kiepsko. Na szczęście te
eksplodujące migreny zdarzały mi się coraz rzadziej. Sądziłam, że mój mózg
przyzwyczaił się do dzielenia miejsca z nieproszonym i niemiłym gościem:
Głosem. W każdym razie byłam niesłychanie szczęśliwa, że ostatnio migreny
trochę ustały.
Ten ból był inny. Czułam się rozpalona, skóra mi płonęła. W żyłach miałam
chyba czystą adrenalinę, bo byłam tak rozedrgana, że nie mogłam wytrzymać
sama ze sobą.
Czy Likwidatorzy namierzają nas dzięki temu chipowi w mojej ręce, który
zobaczyłam na rentgenie u doktor Martinez, tak dawno temu? Jak nas znajdują?
Odwieczne pytanie.
Zerknęłam na Totala, który spał na łóżku z Angelą i Gazikiem. Leżał na
grzbiecie, z łapkami w powietrzu. Jego też zachipowali? I namierzają go?
Uch! Byłam rozpalona, rozedrgana i chora. Miałam ochotę położyć się w
śniegu, jeść śnieg, nacierać się nim. Wyobraziłam sobie, że otwieram okno i
skaczę w chłodną noc. Że wracam do doktor Martinez i jej córki Elli, jedynych
moich przyjaciółek wśród ludzi. Doktor Martinez wiedziałaby, co zrobić. Serce
łomotało mi jak werbel.
Wstałam i cicho przeszłam nad śpiącymi do malej umywalki. Odkręciłam
zimną wodę i opłukałam dłonie. Pochyliłam się i ochlapałam twarz. Poczułam
się lepiej. Miałam ochotę stanąć pod lodowatym prysznicem. Obym tylko nie
zachorowała, pomyślałam błagalnie. Nie mogę zachorować. Nie mogę zarazić
Kła.
Nie wiem, jak długo stałam nad umywalką, polewając sobie kark wodą. W
końcu uznałam, że może dam radę zasnąć, i wyprostowałam się. I omal nie
wrzasnęłam.
Odwróciłam się, ale w pokoju było cicho. Znowu spojrzałam w lustro. Nadal
tam był. Likwidator.
Zamrugałam powiekami. Co jest, do jasnej ciasnej?
Likwidator w lustrze także zamrugał.
Ten Likwidator był mną.
18
Zimny pot wystąpił mi na czoło i kark.
Z wysiłkiem przełknęłam ślinę. Likwidator Max zrobiła to samo.
Otworzyłam usta i zobaczyłam długie, ostre kły. Ale kiedy dotknęłam zębów
palcem, wydawały się małe, gładkie, normalne. Dotknęłam twarzy i poczułam
gładką skórę, choć w lustrze widziałam siebie kompletnie przemienioną.
Przypomniałam sobie, że czułam się źle, chora, rozpalona. Boże. Więc to o
to chodziło? Czyżbym właśnie odkryła nowy „talent", tak jak Angela ma talent
do czytania w myślach, Gazik do naśladowania każdego głosu, a Iggy do
rozpoznawania ludzi po odciskach palców? Czy właśnie się okazało, że umiem
się zmieniać w Likwidatora, naszego najgorszego wroga?
Zrobiło mi się niedobrze z obrzydzenia i strachu. Obejrzałam się ukradkiem,
czy nikt mnie nie widzi w takim stanie. Nie wiedziałam, co mogliby zobaczyć,
gdyby się obudzili. W dotyku byłam normalna, z wyglądu stałam się
Likwidatorem. Troszkę milszym, bardziej jasnowłosym Likwidatorem, któremu
bliżej było do pekińczyka niż do wilczura.
Szanuj swoich wrogów, powiedział Głos. Zawsze. Musisz dobrze znać
przyjaciół, a jeszcze lepiej wrogów.
Błagam, pomyślałam. Niech to będzie tylko obrzydliwa lekcja, a nie
rzeczywistość. Obiecuję na wszystkie świętości, że będę lepiej poznawać
swoich wrogów. Tylko niech już zniknie ta morda.
Twoją największą siłą jest twoja największa słabość, Max, znów odezwał się
Głos.
Wytrzeszczyłam na siebie oczy w lustrze. Że co?
Twoja nienawiść do Likwidatorów daje ci siłę, by walczyć do upadłego. Ale
ta nienawiść także cię zaślepia. Nie widzisz ich, siebie, całego swojego życia.
Hm. Zastanowię się i oddzwonię do ciebie, dobrze?
Au. Skrzywiłam się i przycisnęłam palce do skroni. Może zdołam
rozmasować ten ból. Po raz ostatni dotknęłam swojej twarzy, żeby się upewnić,
że jest gładka, a potem spojrzałam na Kła.
Spokojnie przez sen. Wyglądał już lepiej. Mniej przypominał trupa.
Wszystko będzie dobrze. Westchnęłam, usiłując pozbyć się bólu i strachu, i
zwinęłam się w kłębek obok Kuks. Zamknęłam oczy, ale szansa na sen była
mizerna.
Leżałam w ciemnościach. Pocieszały mnie tylko równe, regularne, spokojne
oddechy mojego stada.
19
Nie rozumiem tego - powiedział lekarz, przyglądając się ranom Kła.
Co ja na to poradzę, pomyślałam. Tak to już jest z rekombinantami.
Lekarz przyszedł dziś rano zmienić bandaże i zobaczył, że rany prawie się
zagoiły. Zostały po nich różowe blizny.
- Mogę już stąd wyjść - oznajmił Kieł, usiłując się podnieść.
Byłam szczęśliwa, że jest przytomny i całkiem przypomina dawnego siebie.
Tak okropnie się bałam - co bym bez niego zrobiła?
- Zaraz! - odezwała się Anne Walker. - Nie możesz jeszcze wstawać, a tym
bardziej wychodzić. Proszę cię, połóż się i wypocznij.
Kieł zmierzył ją zimnym spojrzeniem. Uśmiechnęłam się pod nosem. Jeśli
Anne uważała, że ja jestem niechętna do współpracy, to zobaczymy, jak sobie
poradzi z Kłem.
- Teraz czujesz się troszkę lepiej, więc może przekonasz swoje rodzeństwo,
żeby ze mną poszło - powiedziała Anne. - Zaproponowałam wam wszystkim,
byście zamieszkali w moim domu. Możecie wypocząć i przegrupować szyki. -
Uśmiechnęła się lekko. - Max oświadczyła, że bez ciebie nie pójdą, ale na
pewno sam widzisz, że nie ma sensu, żeby się tu męczyli w takich warunkach. A
ty dołączysz do nas za jakiś tydzień.
Kieł tylko patrzył na nią bez słowa.
Oparłam się o ścianę i splotłam ręce na piersi.
- Więc co ty na to, Nick?
Dziś rano zapoznałam go z sytuacją. Obudziliśmy się o szóstej, ponieważ
właśnie wtedy pielęgniarce zachciało się zmierzyć temperaturę Kłowi. Kieł
spojrzał mi w oczy. Opuściłam kącik ust.
- Będzie tak, jak mówi Max - oznajmił spokojnie. - Ona tu dowodzi.
Uśmiechnęłam się promiennie. Tego mogę słuchać godzinami.
Anne spojrzała na mnie.
- Nie mogę zostawić Nicka - powiedziałam z ubolewaniem.
- Jeśli zostaniecie wszyscy, może mógłbym zbadać... - zaczął lekarz i Anne
odwróciła się do niego.
- Dziękuję panu - rzuciła. - Doceniam pańską pomoc. To był rozkaz
odmarszu i lekarz jakoś się nie ucieszył, ale wyszedł.
- Dochodzimy do siebie bardzo szybko - wyjaśniłam Anne.
Wczoraj w nocy Kieł wyglądał kiepsko. Ja też, pomyślałam, przypominając
sobie to straszliwe odbicie w lustrze. Ale dziś znowu czułam się sobą, a Kieł też
był bardziej podobny do siebie. I właśnie usiadł.
- Co trzeba zrobić w tym lokalu, żeby dostać coś do jedzenia?
- Masz jeszcze kroplówkę - zaczęła Anne. - Lekarze nie pozwolą ci jeść
stałych pokarmów... - urwała, bo Kieł spojrzał na nią wyjątkowo niemiłym
wzrokiem.
- Skombinowało się coś dla ciebie - powiedziałam. Salowy przyniósł nam
śniadanie, a my odłożyliśmy po trochu wszystkiego.
Anne miała minę, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale się powstrzymała.
Muszę przyznać, że dobrze zrobiła.
Podałam Kłowi tacę, a on zabrał się do jedzenia szybko i precyzyjnie.
- Muszę stąd spadać - rzucił z pełnymi ustami. - Przez ten szpitalny smród
prawie chodzę po ścianach.
Dobrze go rozumiałam. Każde z nas tak reaguje. Wszystko, co pachnie
środkami antyseptycznymi, szpitalem, laboratorium, przywołuje złe
wspomnienia. Spojrzałam na Anne.
- Uważam, że K... Nick może już z nami iść.
Popatrzyła na mnie, najwyraźniej rozważając wszystkie za i przeciw.
- No, dobrze - zgodziła się w końcu. Nie pokazałam po sobie, że mnie
zaskoczyła. - Tylko muszę się uporać z dokumentami. Do mojego domu
będziemy jechać jakieś półtorej godziny. Mieszkam w północnej Wirginii. Może
być?
- Tak - powiedziałam.
Anne wyszła, a ja powiodłam wzrokiem po stadzie.
- Nie wiem, co się szykuje, ale lepiej miejcie oczy dokoła głowy. -
Zerknęłam na Kła. - Na pewno możesz chodzić?
Wzruszył ramionami. Znowu wyglądał na zmęczonego. Odsunął tacę.
- Jasne.
Położył się i zamknął oczy.
- Przecież Knick jest Supermanem - mruknął Iggy.
- Zamknij się, Jeff - zgasiłam go, ale się uśmiechałam.
Podniosłam rękę Iggy’ego i dotknęłam nią mojej twarzy, żeby to wiedział.
20
- Ale pięęękna ta Wirginia - powiedziałam do Gazownika, który się
uśmiechnął.
Naprawdę była piękna. Masa pagórków, takich falujących, kilometry drzew
w płomiennych jesiennych kolorach i bujne zielone pastwiska, a na nich od
czasu do czasu żywy, najprawdziwszy koń. Było fantastycznie.
Wszyscy zmieściliśmy się do ogromnego chevroleta suburbana Anne. Kieł
większość drogi przeleżał. Obserwowałam go i zauważyłam, że na wybojach
zaciska zęby, ale nie narzekał.
Kolejna kropla goryczy w tym miodzie: znowu czułam fale gorąca i
łomotanie serca, tak jak w nocy. Oddychałam szybko i wszystko mnie
swędziało, jakby oblazły mnie robaki.
Total siedział na moich kolanach, gapiąc się w okno. Spojrzał na mnie
lśniącymi czarnymi ślepkami. Potem ostentacyjnie wstał i przeszedł po kolanach
Kła do Angeli, jakby mi mówił: jeśli dalej będziesz taka rozpalona, zapomnij.
- Rety, patrzcie - powiedziała Kuks, wskazując coś za oknem. - Ten koń jest
zupełnie biały. Jak koński anioł. A co to są te wielkie bele?
- Siano - odezwała się Anne zza kierownicy. - Teraz je zwijają, zamiast
układać w sterty.
- Ale tu ładnie - ciągnęła Kuks, niemal podskakując z radości. - Podobają mi
się te pagórki. Co to za drzewa z takimi rozcapierzonymi liśćmi, całe kolorowe?
- Klony - wyjaśniła Anne. - Zwykle są najbardziej kolorowe.
- Jaki jest twój dom? - dopytywała się Kuks. - Biały, z dużymi kolumnami?
Jak Tara? Widziałaś ten film?
- Przeminęło z wiatrem. Nie, niestety, mój dom wcale nie przypomina Tary.
To stary wiejski domek. Ale za to stoi na pięćdziesięciu akrach ziemi. Masa
miejsca do biegania. Prawie dojechaliśmy.
Dwadzieścia minut później Anne wjechała na podjazd i wyciągnęła taki
elektroniczny gadżecik. Brama z kutego żelaza rozchyliła się przed nami.
Wjechaliśmy, a brama się zamknęła, co od razu ustawiło moje zmysły w
stanie gotowości.
Do domu jechaliśmy jeszcze prawie minutę. Podjazd był wysypany
kawałkami muszelek i wił się wśród pięknych drzew. Czerwone i żółte liście
spływały powoli na samochód.
- No to jesteśmy - powiedziała Anne, skręcając. - Mam nadzieję, że wam się
spodoba.
Oczy mało nam nie wyszły na wierzch. Dom Anne wyglądał jak z obrazka.
Na dole miał okrągłe kamienie, na górze deski, a z przodu wielki ganek, który
ciągnął się wzdłuż całej ściany frontowej. Wokół podwórka rosły ogromne
krzewy; na niektórych jeszcze zostały kwiaty hortensji.
- Z tyłu jest staw - powiedziała Anne, manewrując kierownicą. - Bardzo
płytki, więc po południu, jak się ociepli, można będzie w nim pływać. No,
wysiadka.
Wysiedliśmy, bardzo zadowoleni, że znowu jesteśmy na otwartej
przestrzeni.
- Powietrze pachnie inaczej - oznajmiła Kuks, marszcząc nos. - Fajnie.
Dom stał na niskim wzgórzu. Na jego skłonach widzieliśmy przestronne
trawniki i sad. A na drzewach wisiały najprawdziwsze jabłka. Ptaki świergotały
i śpiewały. Nie słyszałam warkotu samochodów ani ulicznego gwaru, nie
czułam zapachu smoły i asfaltu.
Anne otworzyła drzwi.
- No, co tak stoicie? - roześmiała się. - Obejrzyjcie swoje pokoje.
Pokiwałam głową. Angela i Kuks ruszyły do domu, a za nimi Gazik.
Iggy stał obok mnie.
- Jak to wygląda? - spytał cicho.
- Jak raj, Jeff - odpowiedział Kieł.
21
Twarde kawałki kory raniły mu nogi, ale Ari nie zwracał na to uwagi.
Po bólu, jaki mu zadano, dodając skrzydła, coś takiego wydawało się
dziecinną zabawą. Uśmiechnął się do siebie. Właściwie wszystko, co robił, było
dziecinną zabawą: miał tylko siedem lat. W kwietniu skończy osiem. Choć to
bez znaczenia. Nie dostanie prezentów ani tortu. Ojciec pewnie w ogóle nie
pamięta.
Znowu przyłożył do oczu lornetkę i zacisnął zęby. Mutanty wysiadały z
samochodu. Już tam był, zajrzał do domu przez okna. Będzie im się milutko
mieszkało. Przynajmniej na razie.
To niesprawiedliwe. Brak słów na to, jak bardzo niesprawiedliwe. Chwycił
gałąź tak mocno, że pękła, a długa, cienka drzazga wbiła mu się w ciało.
Spojrzał na nią, czekając, aż sygnał bólu powoli dotrze do mózgu. Wokół
drzazgi pojawiły się krople jasnoczerwonej krwi. Wyszarpnął drzazgę, zanim do
mózgu dotarło, że to boli.
Co on tu robi?
Siedzi na drzewie i gapi się na mutanty przez lornetkę. Powinien być na
dole. Powinien stuknąć Max w ramię, poczekać, aż się odwróci, i walnąć ją
pięścią w twarz.
Ale nie. Max przechadza się po tym pięknym domu i uważa się za najlepszą
na świecie, lepszą od wszystkich, lepszą od niego.
Przez te czterdzieści osiem godzin tylko jedno go rozbawiło: jej mina, kiedy
się okazało, że Ari żyje. Była wstrząśnięta. Wstrząśnięta i przerażona, pomyślał
z dumą Ari. Chciał, żeby zawsze miała taką minę na jego widok.
No dobrze, świetnie. Wypoczywaj sobie, Maximum, regeneruj się, pomyślał
jadowicie. Twój czas się kończy. Będę na ciebie czekał. Nie odstąpię cię na
krok.
Nienawiść skręcała mu żołądek, zaciskała wnętrzności. Poczuł, że się
przekształca: kości jego twarzy wydłużały się, ramiona się garbiły. Patrzył, jak
jego ręce porastają szorstką sierścią, jak z czubków palców przebijają się
zakrzywione szpony. Miał ochotę przeorać tymi szponami twarz Max, tę
doskonałą twarz...
Żal ścisnął go za gardło, przed oczami zrobiło mu się ciemno i bez
zastanowienia wbił kły we własne ramię. Zacisnął mocno szczęki i zaczekał na
fizyczny ból. W końcu, zziajany, usiadł prosto. Usta ociekały mu krwią, ramię
było zdrętwiałe z bólu jak z zimna. No. Od razu lepiej.
Część II
RAJ CZY WIĘZIENIE?
22
Zgadnijcie, ile sypialni było w małej wiejskiej chatce Anne. Siedem. Jedna
dla niej, po jednej dla każdego ptasiego mutanta. A ile łazienek? Pięć. Pięć
łazienek w jednym domu.
- Max! - Gazownik załomotał do mojego pokoju.
Otworzyłam. Włosy miałam jeszcze mokre po długim, niesamowicie
gorącym prysznicu.
- Mogę wyjść na dwór?
- Rany, zapomniałam, jaki masz kolor skóry - powiedziałam. - Byłam
pewna, że ten brud to śniadość.
Uśmiechnął się nawet z pewną dumą.
- To kamuflaż. Mogę wyjść?
- No. Wyjdźmy wszyscy, niech Iggy zorientuje się w terenie.
- Co to? Hangar? - spytała Kuks.
Z okien domu nie było widać ukrytego za zagajnikiem budynku z czerwonej
cegły, ale podczas rekonesansu odkrywaliśmy najróżniejsze rzeczy.
- Stajnia - wyjaśnił Kieł.
Przyglądałam mu się uważnie. Zamierzałam go wysłać do domu, kiedy tylko
zacznie zdradzać oznaki zmęczenia.
- Z konikami? - ucieszyła się Angela.
W tej samej chwili Total zaczął szczekać, jakby coś poczuł.
- Aha, na to wygląda - mruknęłam, biorąc go na ręce. - Słuchaj no -
zapowiedziałam mu. - Koniec szczekania. Jeszcze kogoś wystraszysz.
Total spojrzał na mnie z wyraźną urazą, ale nawet nie pisnął, dopóki
znajdował się w moich ramionach.
- Ten pierwszy to Sugar - odezwała się Anne, stając za nami.
Dała nam czas na swobodne zwiedzanie okolicy.
Staliśmy w otwartych drzwiach stajni i patrzyliśmy na Sugara, jasnego
siwka, który rewanżował nam się zaciekawionym spojrzeniem.
- Piękny - szepnęła Kuks.
- Duży - dodał Gazik.
- Wielki i słodki - powiedziała Anne, otworzyła skrzynię i wyjęła z niej
marchewkę. Podała ją Kuks i głową wskazała konia. - Śmiało. Lubi marchewki,
połóż ją na dłoni.
Kuks wzięła marchewkę i podeszła ostrożnie. Mówimy o dziewczynce, która
potrafi precyzyjnym kopniakiem połamać żebra dorosłemu mężczyźnie. Ale
kiedy zbliżała się do konia, prawie dygotała.
Sugar bardzo delikatnie zgarnął wargami marchew i z zadowoleniem ją
schrupał.
Kuks spojrzała na mnie rozpromieniona. Serce podeszło mi do gardła.
Całkiem jakbyśmy w ramach pomocy społecznej dla biednych dzieci z miasta
po raz pierwszy w życiu pojechali na wieś. Otaczały nas piękne krajobrazy, było
świeże powietrze, były zwierzęta i...
- Macie jeszcze pół godziny - oznajmiła Anne, wychodząc ze stajni. -
Kolacja jest o szóstej.
I, chciałam powiedzieć, mnóstwo jedzenia. Nie do wiary.
Gdzie tu jest haczyk? Bo musi być. Zawsze jest.
23
- Ja nie mogę! - ucieszył się Gazownik, patrząc na staw.
- Już tam jestem!
Staw Anne był wielki jak stadion futbolowy. Otaczała go kamienista plaża
porośnięta liliami i pałkami wodnymi.
Patrzyłam podejrzliwie, jakby z głębiny miał się wynurzyć potwór z bagien.
No dobrze, może jestem smutnym przypadkiem paranoi, ale wszystko tu
wyglądało tak sielsko, że dostałam gęsiej skórki. Moja sypialnia była czarująca.
Czarująca! Czy ja się znam na czarowaniu? Pierwszy raz w życiu użyłam tego
słowa.
A teraz jeszcze ten staw jak z pocztówki. Czy to jakiś chory test?
- Na razie nie mamy na to czasu - oznajmiłam, dławiąc w sobie narastające
lęki. - Ale może jutro pójdziemy popływać.
- Jak tu pięknie - powiedziała Kuks, spoglądając z zachwytem na te
niewiarygodnie falujące pagórki, mroczny, tajemniczy sad, staw (patrz wyżej) i
mały strumyk, który do niego wpadał. - Jak w raju.
- Aha, i jak to się wtedy skończyło? - mruknęłam pod nosem.
- Patrzcie, tam są inne zwierzątka - odezwała się Angela.
Bez wątpienia czyściutkie, pachnące, z rodowodem, w szykownych
zagrodach.
- Dobrze, zajrzymy do nich w drodze do domu. Nie wiem, jak wy, ale ja
umieram z głodu.
Zerknęłam na Kła, który trochę pobladł. Po kolacji spróbuję go namówić,
żeby położył się na jednej z tych zbyt wygodnych kanap przy
nieprawdopodobnie uroczym kominku.
- Owce! - wrzasnęła Angela na widok kawałka brązowego runa.
- Anne jest chyba miłośniczką zwierząt - zauważył Kieł, idąc za Angelą. -
Konie, owce, kozy, kury, świnie...
- Aha - mruknęłam. - Które będzie na kolację?
Kieł rzucił mi uśmiech, który nieczęsto gości na jego twarzy, i poczułam się,
jakby nagle zaświeciło słońce. Policzki zaczęły mnie palić, więc ruszyłam
szybciej.
- Patrzcie, świnki! - zawołał Gazownik. - Chodź tutaj, Ig.
Poprowadził jego rękę i Iggy podrapał za uchem małą brązową świnkę,
doprowadzając ją do stanu bliskiego ekstazy.
- Świnie to mają szczęście - powiedział Gazownik.
Nikogo nie obchodzi, że są brudne i mieszkają w chlewie.
- Bo są świniami - zauważyłam, nie mogąc się pozbyć wizji skwierczącego
bekonu. W tej samej chwili Total wyskoczył mi z objęć, drasnąwszy mnie
pazurkiem. - No co! - wrzasnęłam i dopiero wtedy zobaczyłam wielkiego
czarno-białego psa, podobnego do owczarka.
Total znieruchomiał na sztywnych łapach i szczeknął głośno. Tamten
odpowiedział.
- Total! - krzyknęłam i klasnęłam w ręce. - Przestań! To jego teren. Angela!
Angela już nadbiegała. Chwyciła Totala za obrożę.
- Od kiedy to on ma obrożę? - spytałam.
- Już spokojnie, kochanie, spokojnie - powiedziała Angela, głaszcząc go po
łbie.
Total przestał szczekać, z niesmakiem pokręcił łebkiem i powiedział:
- Wieśniak.
Otworzyłam usta ze zdumienia - a potem zobaczyłam, że nadchodzi Gazik, z
rękami w kieszeniach, pogwizdując. Nie miałam zamiaru dać mu tej satysfakcji
i znowu nabrać się na jego naśladownictwo głosów, więc udałam, że nic się nie
stało.
- Dobra, zbieramy się - zarządziłam. - Żarcie czeka.
24
- Dobrze, co my tu mamy... - wymamrotałam.
Siedzieliśmy wszyscy w „moim" pokoju. Notatki, które zdobyliśmy w
nowojorskim Instytucie, leżały na moim łóżku. Kiedy znaleźliśmy pliki w
komputerze i wydrukowaliśmy je, część dała się odczytać. Teraz te strony
znikły i zostały tylko szeregi szyfrów numerycznych. Co się stało? Nie wiem.
Może to kolejny test?
A więc mieliśmy przed sobą szeregi cyfr. Tylko od czasu do czasu trafiało
się jakieś słowo. Niektóre z tych prawdziwych słów dotyczyły nas, naszych
imion. Gdzieś na tych stronach znajdowały się informacje o naszych rodzicach.
- Niech każdy weźmie po dwie strony i dobrze im się przyjrzy -
zaproponowałam. - Wysilcie mózgi. Może któreś cyfry będą wam się z czymś
kojarzyć albo zauważycie jakąś prawidłowość.
- Dobry plan - przyznał Iggy. - Tylko że beze mnie.
- Ja ci przeczytam cyfry - powiedział Kieł.
Rozdałam strony. Kieł zaczął czytać cicho Iggy’emu, który skupiony, od
czasu do czasu kiwał głową.
Ja wzięłam swoje kartki i usiadłam z nimi przy biurku. Przez następną
godzinę wypróbowaliśmy wszystkie podstawowe techniki łamania szyfrów.
Szukaliśmy powtarzalnych schematów, ale nic nie znaleźliśmy.
Godzinę później złapałam się za głowę.
- Na nic! - odezwałam się, prawie krzycząc ze zdenerwowania. - To pewnie
jakiś komputerowy szyfr. Jeśli tak, nigdy go nie złamiemy.
- Ale przecież wszystko jest próbą, tak? - zauważył Gazownik. Buzię miał
zmęczoną. Dochodziła dziesiąta, od dawna powinni już spać. - Jed powiedział,
że wszystko jest próbą... Pamiętasz, w Szkole, kiedy ratowaliśmy Angelę? A to
znaczy, że jakoś możemy to odszyfrować.
- Myślałam o tym - mruknęłam. - Dlatego tak mnie to wścieka.
Wypróbowałam wszystko, co mi przyszło do głowy. Zdaje się, że tę próbę
zawaliłam.
Ktoś zapukał do drzwi. Uchyliły się i Anne zajrzała do środka.
- Cześć - powiedziała z uśmiechem. - Jeszcze nie śpicie? Krystal? Chcesz iść
do łóżka?
- Tak - westchnęła Kuks. - Jestem skonana.
Gazik spojrzał na mnie. Skinęłam głową.
- Tak - zwrócił się do Anne. - Już walimy w kimono.
- Dobrze - powiedziała miło. - Ktoś czegoś potrzebuje? Zanim walniecie w
kimono?
- Nie, mamy wszystko - odparła Angela, idąc za nią.
Po chwili z korytarza dobiegł mnie głos Anne:
- Ariel, może jeszcze przed nocą wypuścimy Totala?
- Dobrze - zgodziła się mała.
Stałam w pokoju i czułam się jakoś dziwnie. Ktoś inny zaopiekował się
moim stadem.
25
Witajcie w następnym dniu w Obozie Agentów!
Na początek pożywne śniadanie, które zrobiłam razem z Iggym. To dlatego,
że pierwszego dnia przekonaliśmy się, iż singielka Anne Walker uważa
proteinowy batonik i napój energetyzujący o smaku pomarańczowym za
pierwszorzędny posiłek.
Mogłoby tak być, gdybyśmy ryli w śmietniku albo kradli w supermarkecie.
Ale ponieważ zamieszkaliśmy w siedmiopokojowym wiejskim zameczku z
zaawansowaną technologicznie lodówką i profesjonalnym sprzętem kuchennym,
nie daliśmy się oszukać.
Każdy zatem dostał potężną porcję jajecznicy, bekonu, tostów i tym
podobnych.
Następnie należało się zająć trywialnymi domowymi sprawami. Anne
przydzieliła każdemu z nas zadanie sprzątnięcia swojego pokoju tak, żeby
można go było pokazać w gazecie. Wiecie, co mnie wkurzyło? Wszyscy się z
tego wywiązali.
Ile razy prosiłam ich, żeby sprzątali swoje pokoje w domu - kiedy go jeszcze
mieliśmy? No. A robili to? Nie. Za to tutaj o mało nie wyskoczyli ze skóry, tak
im się spieszyło, żeby posłać łóżka i poustawiać buty. Dla obcej osoby! Lizusy.
Następnie pokrzepiające ćwiczenia na świeżym wiejskim powietrzu. Latanie,
walka, zabawa, pływanie, jazda konna.
Obiad. Anne podniosła szlachetną sztukę robienia kanapek do rangi nauki
ścisłej.
Poobiedni wypoczynek, zabawa... Anne od czasu do czasu brała jedno z nas
na bok i rozmawiała. A my pokazywaliśmy jej, co umiemy. Spodobało jej się,
że umiemy latać - dzięki czemu czuliśmy się jak gwiazdy.
Mogła nam się przyglądać godzinami - przez lornetkę - a jej zdumioną i
zachwyconą minę widać było na kilometr.
Kolacja. Anne naprawdę się starała. Ale ta kobieta odżywia się głównie
odgrzewanymi w mikrofali gotowymi daniami. Po pierwszym dniu poszła na
zakupy i przywlokła do domu jakieś piętnaście toreb różności oraz książkę
kucharską. Efekt - dyskusyjny.
Ale wiecie co? Jedzenie było gorące, ktoś je przyrządził specjalnie dla nas,
więc według mnie było bajeczne.
Po tym pierwszym dniu usiłowałam zapędzić stado do łóżek, zanim Anne to
zrobi. Zaniepokoiło mnie jej zachowanie. Przejmowała moją rolę. To ja tu
rządziłam. Wkrótce Anne i jej wygodny dom staną się wspomnieniem. Tak jak
Jed. Jak doktor Martinez i Ella. Jak wszystko w naszym wędrownym życiu.
Mieszkaliśmy tam już dwa tygodnie, kiedy pewnego wieczoru leżałam w
łóżku, słuchając mojego ulubionego, tak naprawdę ulubionego, wokalisty Liama
Rooneya. I aam, jesteś moim natchnieniem. Młodsi już spali. Usłyszałam
cichutkie pukanie do drzwi.
- No?
Do środka wszedł Kieł.
- Co jest?
- Patrz. - Położył mi na kolanach zakodowane kartki z Instytutu, a na łóżko
rzucił wielki notatnik. Otworzył go. - Patrzyłem na to tak długo, aż powoli
dostawałem świra... i nagle przyszło mi do głowy, że to wygląda jak
współrzędne na mapie.
Lekko się zachłysnęłam. Kiedy to powiedział, i ja to dostrzegłam.
- To szczegółowe mapy Waszyngtonu - dodał Kieł. - Wziąłem z samochodu
Anne. Patrz, każda strona ma numer, każda mapa też i każda kreska na mapie... I
patrz na te przy imieniu Gazika. Dwadzieścia siedem, osiem, G dziewięć.
Otworzyłem na stronie dwudziestej siódmej i widzę część miasta, nie?
- Tak - szepnęłam.
- W tej części jest dwanaście mniejszych map. Patrzę na mapę ósmą. -
Odwrócił stronę. - To powiększony fragment tej dzielnicy. Idę do kolumny G i
patrzę, gdzie przecina się z kolumną dziewiątą. - Jego palec przesunął się powoli
po mapie. - I widzę śliczną plątaninę uliczek.
Wytrzeszczyłam na niego oczy jak żaba na piorun.
- O rany. Spróbowałeś z innymi?
Pokiwał głową.
- Z tymi przy nazwisku Kuks. To samo - znalazłem prawdziwe miejsce.
- Jesteś genialny - oznajmiłam z przekonaniem. Wzruszył ramionami, prawie
zawstydzony, tylko że on nigdy się nie wstydzi. - Ale myślałam, że Kuks
znalazła rodziców w Arizonie - dodałam.
Znowu wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Tamta kobieta była czarna, ale Kuks nie wyglądała jak jej ksero.
Myślisz, że warto sprawdzić?
- Zdecydowanie. - Spuściłam nogi z łóżka. - Wszyscy śpią?
- Aha. Włącznie z tą Barcie.
- Super. Daj mi chwilę, niech się wbiję w jakieś dżinsy.
26
- Hmmm - powiedziałam tylko.
Kieł oparł atlas o hydrant przeciwpożarowy i przytrzymał kolanem. Wyjął
stronę z szyfrem, a ja poświeciłam mu małą latarką. Jeszcze raz sprawdził
współrzędne i pokazał mi je. Przyjrzałam się tabliczkom z nazwami ulic.
- No tak, masz rację - przyznałam. - To tutaj. Jeśli to są współrzędne z mapy,
to jesteśmy na miejscu.
Spojrzeliśmy na budynek naprzeciwko. Nie był to słodki domek z białym
płotkiem, gdzie można przynieść niemowlę, które później stanie się mutantem
stworzonym przez szalonych naukowców. Nie, mieliśmy przed sobą pizzerię.
Na tej ulicy znajdowała się myjnia samochodowa, bank, pizzeria i pralnia.
Po drugiej stronie ciągnął się park. Nie było domków jednorodzinnych, bloków,
żadnych miejsc zamieszkanych przez ludzi.
- Cóż, skucha - podsumował Kieł.
- Nie zgadzam się z kolegą - powiedziałam, przechodząc przez ulicę. - Może
stał tu kiedyś blok, ale go zburzono.
Zatrzymaliśmy się przed ciemnym oknem pizzerii, starając się zajrzeć do
środka. Na ścianie wisiała czarnobiała fotografia jakichś ludzi przed nową,
lśniącą wersją tego samego budynku. „Jesteśmy z wami od 1954 roku", głosił
napis pod zdjęciem.
- Tyle na ten temat - mruknął Kieł.
- Chcesz to powiedzieć czy mogę ja? - spytałam.
- Ależ proszę - pozwolił Kieł, chowając kartkę do kieszeni.
- Cóż, skucha. Dobra. Spróbujmy następny. Może nam się poszczęści.
I poszczęściło się - o tyle, że pod następnym adresem znaleźliśmy
prawdziwy dom.
Niestety, był to opuszczony blok w zakazanej dzielnicy zamieszkanej przez
margines społeczny. Parę ciemnych typków załatwiało akurat interesy. Była
druga rano.
- Ale sprawdźmy - uparłam się, odlatując dalej, by ukryć się w cieniu.
Wylądowaliśmy na krytym papą dachu budynku nieopodal. Odczekaliśmy
pół godziny tylko po to, żeby się przekonać, że w tej ruinie mieszka co najmniej
dwóch, a może i więcej dzikich lokatorów.
Kiedy drugi wyszedł i nie wracał przez dwadzieścia minut, wstałam.
- Gotowy?
- Gotowy - odpowiedział Kieł i przeskoczyliśmy na następny dach.
27
- Gdzie byś bardziej nie chciał być? - szepnęłam do Kła.
- W kanałach Nowego Jorku czy w opuszczonej ruderze, zamieszkanej przez
narkomanów?
Kieł zastanowił się uczciwie. Szliśmy przez pokój, unikając plam
księżycowego światła, wpadającego przez wybite okna.
- Wybieram kanały - odszepnął.
Zaczęliśmy od piętra i przeszukiwaliśmy systematycznie dom, otwierając
drzwi, zaglądając do kominków, stukając w ściany w poszukiwaniu ukrytych
schowków.
Dwie godziny później otarłam czoło lepką ręką.
- Nic. Do bani.
- Tak - westchnął Kieł. - Sprawdźmy tę ostatnią szafę i rozdzielmy się.
Skinęłam głową i otworzyłam szafę w korytarzu. Była pusta, a spod
kruszącego się gipsu na jej ścianach wyglądały gołe deski.
Już miałam zamknąć drzwi, kiedy mój wzrok przykuł jakiś pasek bieli.
Zaświeciłam latarką, zmarszczyłam brwi, pochyliłam się. Pod deską coś tkwiło.
- Co? - spytał cicho Kieł.
- Pewnie nic - odszepnęłam. - Ale jednak sprawdzę...
Podważyłam deseczkę paznokciami i wyciągnęłam sztywny kartonik.
Odwróciłam go i aż mi zabrakło tchu.
To było zdjęcie.
Kieł zajrzał mi przez ramię. Poświeciłam na fotografię. Przedstawiała
kobietę z niemowlęciem na rękach. Dziecko było pulchne, jasnowłose,
błękitnookie... Wypisz, wymaluj Gazownik - włącznie z loczkiem na czole i całą
resztą.
28
- O, do jasnej ciasnej - wykrztusiłam.
W tej samej chwili za drzwiami frontowymi rozległy się ciężkie kroki.
- Wrócili - szepnął Kieł. - Na górę!
Śmignęliśmy po schodach. Światło księżyca wpadające przez okna rzuciło
nasze cienie na stopnie.
Drzwi frontowe trzasnęły.
- E! - ryknął ktoś.
Na schodach zatupotały ciężkie, niezborne kroki i coś mi się wydało, że ktoś
walnął w ścianę kijem baseballowym. Usłyszeliśmy głuche łupnięcie i szmer
osypującego się tynku.
- To twój łeb! - wrzasnął któryś. - Tak skończysz!
Dotarłam na szczyt schodów i popędziłam na prawo, w tym kierunku, skąd
przyszliśmy. Minęłam kilka pokoi, zanim się zorientowałam, że Kła ze mną nie
ma. Zahamowałam z poślizgiem i zauważyłam go na końcu korytarza.
Zaczęłam na niego machać, ale kiedy do mnie ruszył, dwóch ćpunów
wytoczyło się na korytarz między nami.
Jeden uderzył kijem w otwartą dłoń. Niemiło to zabrzmiało. Drugi trzymał
za szyjkę zbitą butelkę.
- Co jest? - warknął jeden. - Montujecie się do nas?
- Słucham?
Zatrzymali się, a potem uśmiechnęli się szerzej. Obleśniej.
- To laska! - skojarzył jeden.
Ten z butelką wyjął zza paska dość efektowny nóż. Światło księżyca zalśniło
na nim.
Kieł! Możesz wkroczyć, kiedy tylko zechcesz. Nie krępuj się, pomyślałam w
panice. Gdzie się podziałeś?
- Nieważne, czyja jesteś - powiedział jeden. - Bo przez następną godzinę
będziesz nasza.
I obaj wyszczerzyli się w zupełnie makabryczny sposób, ukazując dziury
tam, gdzie normalny człowiek ma zęby.
- Słucham? - spytałam lodowato. - Panowie seksiści?
Nie zdążyli mi odpowiedzieć.
- Chłopcy!!! Bóg was nie lubi - zagrzmiał Kieł.
Eeeeee??? - pomyślałam ogłupiała.
- Ee? - wyjąkali tamci i odwrócili się.
W tej samej chwili Kieł rozłożył swoje wielkie skrzydła i oświetlił twarz z
dołu latarką, tak że zrobiły mu się czarne oczodoły. Usta same mi się otworzyły:
wyglądał jak anioł śmierci.
Jego ciemne skrzydła wypełniły cały korytarz, od ściany do ściany, prawie
po sufit. A on jeszcze nimi załopotał.
- Bóg nie lubi złych ludzi - powiedział bardzo dziwnym, niskim głosem.
- Eeee... yyy... - wybełkotał ćpun. Oczy wylazły mu z orbit. - Ale mam
jazdę.
- Ja też - szepnął drugi.
Wtedy ja również rozpostarłam skrzydła. Jak szaleć, to szaleć. Zaczęło mnie
to bawić.
- To była próba - powiedziałam upiornym głosem. - I wiecie, co?
Zawaliliście.
Oba ćpuny skamieniały, zdjęte zgrozą i zdumieniem.
I wtedy Kieł zrobił coś niesamowitego.
- Rrraaurrr! - ryknął.
Zrobił krok do przodu, łopocząc skrzydłami. Wypisz, wymaluj, demon
zemsty. Omal nie padłam z wrażenia. Ale co, miałam być gorsza?
- Rrraurr! - dołączyłam do niego, trzepocząc skrzydłami.
- Aaaa! - wrzasnęli tamci i rzucili się do ucieczki.
Niestety, stali na szczycie schodów.
Polecieli na łby, czepiając się siebie i wrzeszcząc wniebogłosy.
Kieł i ja przybiliśmy piątkę i prysnęliśmy w ekstraszybkim tempie.
Wtedy w mojej głowie odezwał się Głos.
Miło, że się dobrze bawisz. A tymczasem świat płonie.
29
Wypowiem się w imieniu całego świata i cywilizacji: gorący prysznic to
świetny wynalazek.
Niechętnie wyłączyłam wodę i wyszłam z brodzika, otulając się własnym,
prywatnym ręcznikiem z zapachem alpejskiej łąki. Ale cywilizacja wyznacza
dziwne wymagania: trzeba się czesać, codziennie wkładać inne ubranie - detale,
do których nie jestem przyzwyczajona.
Ale jakoś dawałam radę.
- Max! - zawołał pod drzwiami Iggy. - Mogę wejść? Muszę umyć zęby.
- Nie! Jestem w ręczniku! - wrzasnęłam.
- A ja jestem ślepy!
- No co ty? Serio? Na pewno? - Chwyciłam grzebień, wytarłam zaparowane
lusterko i zdławiłam paniczny krzyk. Max-Likwidator wróciła.
- Bardzo śmieszne - burknął Iggy. - Wyjdźże wreszcie! I tak piękniejsza nie
będziesz.
Odszedł, a ja nadal patrzyłam na siebie, nie mogąc złapać tchu.
W końcu przełknęłam ślinę, wyciągnęłam drżącą rękę i dotknęłam policzka.
Gładka skóra. Lustro pokazywało mi włochatą łapę z krzywymi pazurami oraz,
niestety, mordę.
- Jak to się stało? - szepnęłam ze zgrozą.
Max w lustrze uśmiechnęła się do mnie.
- Nie różnimy się aż tak bardzo - powiedziała. - Wszystko się łączy. Jestem
tobą. Jesteś mną. Możemy sobie pomóc.
- Nie jesteś mną - szepnęłam. - Nie mogłabym być taka jak ty.
- Max, Max... - powiedziała z politowaniem tamta z lustra. - Przecież już
jesteś.
Odwróciłam się i wypadłam z łazienki, jakby mnie ktoś gonił. Dobiegłam do
swojego pokoju i zatrzasnęłam drzwi, zanim ktoś mógłby mnie zobaczyć.
Usiadłam na łóżku, cała dygocząc. Raz po raz dotykałam twarzy, żeby
przekonać się, że jestem sobą.
- No. Czyli wreszcie zwariowałam - szepnęłam.
30
Ktoś cicho zapukał do drzwi. Podskoczyłam, a każde włókienko moich
mięśni skurczyło się ze strachu. To pewnie Iggy.
- Wyszłam z łazienki! - ryknęłam.
Głos mi się trochę trząsł.
- Fakt - odezwał się Kieł. - Zorientowałem się, bo słyszę cię tutaj.
- Czego chcesz?
- Mogę wejść?
- Nie!
No więc oczywiście otworzył drzwi. Oparł się o framugę. Przyjrzał mi się,
bladej, wystraszonej, roztrzęsionej. Odruchowo dotknęłam twarzy, spojrzałam
na ręce. Nadal były normalne, bez kłaków.
Kieł uniósł ciemną brew, wszedł i zamknął drzwi.
- Co jest? - spytał.
- Nie wiem - szepnęłam. - Coś się ze mną dzieje, ale nie wiem co.
Odczekał chwilę, usiadł obok mnie na łóżku i łagodnie mnie objął.
Siedziałam skulona, w mokrym ręczniku, tak nieszczęśliwa i przerażona, jak już
dawno mi się nie zdarzyło. Co najmniej od paru dni.
- Będzie dobrze - powiedział.
- Skąd wiesz?
- Bo wszystko wiem, o czym ciągle ci przypominam.
Byłam zbyt nieszczęśliwa, żeby się uśmiechnąć.
- Słuchaj - dodał - nie wiem, o co chodzi, ale damy radę. Zawsze tak było.
Przełknęłam ślinę. Strasznie chciałam mu opowiedzieć, co zobaczyłam w
lustrze, ale za bardzo się bałam i wstydziłam.
- Kieł... Jeśli się zmienię, jeśli się stanę czymś... niedobrym... poradzisz
sobie?
Kieł milczał i tylko na mnie patrzył.
Nabrałam tchu.
- Jeśli się zmienię w Likwidatora - powiedziałam głośniej - opanujesz
sytuację? Dla dobra innych?
Popatrzyliśmy sobie w oczy. Wiedział, o co go proszę. Jeśli zmienię się w
Likwidatora, to będzie musiał mnie zabić.
Spuścił wzrok, a potem znów na mnie spojrzał.
- Tak. Zrobię, co będzie trzeba.
Odetchnęłam.
- Dziękuję - szepnęłam.
Kieł wstał i uścisnął moje ramię.
- Będzie dobrze - powtórzył. Pochylił się i szybko pocałował mnie w czoło. -
Daję słowo.
Wyszedł, a ja zostałam z jeszcze większym mętlikiem w głowie.
31
- Bomba leci! - ryknął Gazownik nad moją głową.
Przestraszyłam się, spojrzałam w górę i ujrzałam Gazika szybującego nisko
nad stawem. Schował skrzydła, zwinął się w kłębek i spadł, zaśmiewając się jak
szaleniec. Skrzywiłam się, bo chlupnął w wodę, wzniecając fontanny pod niebo.
Po chwili jego jasna głowa wyłoniła się na powierzchnię.
- Widziałaś? - wrzasnął, szczerząc się od ucha do ucha. - Bomba! Zaraz to
powtórzę!
- Dobra, dobra - mruknęłam z uśmiechem. - Tylko nie zrób sobie krzywdy.
- I mnie! - krzyknęła Kuks, kiedy Gazik gramolił się z wody. - Patrz, gdzie
skaczesz! Spadłeś mi prawie na głowę!
- Sorki - rzucił Gazik.
Dobrze, że oboje niezbyt się zmartwili niepowodzeniem. Kieł i ja
opowiedzieliśmy im o bezowocnym poszukiwaniu rodziców w mieście. Kolejny
fałszywy trop.
Wklepałam następne polecenie i osłoniłam ekran, żeby je odczytać. Tak jest,
leżałam nad prywatnym stawem i buszowałam w internecie. Tu był
bezprzewodowy. Przytargałam na plażę leżak, pożyczyłam od Anne laptopa,
postawiłam obok lemoniadę... Życie nie jest łatwe, ale trzeba sobie jakoś radzić.
Na ekranie pojawiły się wyniki wyszukiwania. Spojrzałam na nie i
zmarszczyłam brwi.
W okolicach Waszyngtonu przez ostatnie cztery miesiące zaginęło
dziesięcioro dzieci. Czy zabrały je fartuchy, żeby wykorzystać do
eksperymentów? Mogłam sobie tylko wyobrażać, co przeżywają ich rodziny. Co
się działo, kiedy my zaginęliśmy? Nasi rodzice chyba nas lubili? Chyba tęsknili
za nami?
Hmmm. Nowy pomysł. Wklepałam następne słowo.
Z wody wyłoniła się głowa Angeli.
- Max!
Nurkowała przez dziesięć minut. Wiedziałam, że umie oddychać pod wodą,
ale i tak wiele mnie kosztowało, żeby nie skakać do stawu za każdym razem,
kiedy znikała.
- Tak, skarbie?
- Jak najlepiej złapać rybę?
Przemyślałam temat.
- No, to zależy od rodzaju ryby.
- Nie, jak najlepiej złapać rybę? - spytała znowu. Oho.
- Nie wiem - odparłam z rezerwą.
- Kiedy ktoś nią w ciebie rzuci! - wrzasnęła i zaczęła się zaśmiewać.
Jęknęłam, a siedzący obok mnie Total zachichotał.
- A to dobre - powiedział.
Przewróciłam oczami i rozejrzałam się za niepoprawnym Gazownikiem.
Tak, tylko że Gazik był w powietrzu i właśnie znowu spadał do stawu.
Total oddalił się z godnością, udając że poluje na króliki. Popatrzyłam na
Angelę.
- Angela!
- Tak?
Spojrzała na mnie błękitnymi oczami wcielonej niewinności. Czułam się jak
głupia, ale...
- Czy Total... hm, umie mówić?
- No - przyznała bez emocji, wykręcając mokre włosy.
Wytrzeszczyłam oczy.
- Total umie mówić. Umie mówić, a ty nie pisnęłaś o tym ani słowa?
- No... - Angela rozejrzała się. Total był dość daleko, ale i tak zniżyła głos. -
Nie mów, że to powiedziałam, ale właściwie nie jest bardzo interesujący.
Poczułam się jak ogłuszona. Szczęka sama mi zjechała na ziemię.
Zamknęłam ją, żeby się o nią nie potknąć. Obejrzałam się na pieska, beztrosko
truchtającego wśród kwiatków.
- Total! - krzyknęłam. Podniósł czujnie łeb i podbiegł z wywieszonym
różowym języczkiem. - Total - powtórzyłam. - Czy ty mówisz?
Usiadł na trawie, lekko zziajany.
- No. A co?
Matko kochana. Zmutowane dzieci to dla mnie nic nowego, ale pies?
Gadający?
- To dlaczego nic nie mówiłeś? - spytałam słabo.
- No przecież was nie okłamałem - obraził się Total i podrapał się tylną łapą
za uchem. - Tak między nami, mnie też trudno się przyzwyczaić, że latacie.
32
Tej nocy leżałam w „moim" łóżku, nie mogąc zasnąć. Przyglądałam się, jak
księżyc rzuca cienie na ściany „mojego" pokoju i dlatego usłyszałam, że
otwierają się drzwi, niemal bezgłośnie.
- Max? - Szept Angeli był ledwie dosłyszalny.
Usiadłam.
- Tak, kochanie?
- Nie mogę zasnąć. Mogę trochę polatać?
Zerknęłam na zegarek. Dochodziła północ. W domu panowała cisza. I tylko
na korytarzu słychać było ciche kroki.
Gazownik zajrzał do mojego pokoju.
- Max? Nie mogę zasnąć.
- Dobra. Ubierajcie się. Skorzystamy z wiejskiego powietrza.
W końcu wszyscy wybraliśmy się polatać, włącznie z Totalem.
- Kocham latać! - powiedział, wskakując Iggy’emu w ramiona. - Tylko mnie
nie upuść.
Było wspaniale. Nie widzieliśmy żadnych świateł, samolotów i, na razie,
Likwidatorów.
Powietrze było chłodne i rześkie, około pięciu stopni. Wydawało mi się, że
oddycham czystym tlenem. Zataczałam szerokie łuki, łapałam powietrzne prądy,
unosiłam się na nich, jakbym nic nie ważyła. Chwilami czułam się prawie
normalna. Jak gdybym była zwyczajną istotą i pasowała do tego świata.
Pasujesz, Max, odezwał się Głos. Jesteś częścią wszechświata, wszechświat
jest w tobie. Wszystko powinno się uzupełniać. Im bardziej się opierasz, tym
bardziej cierpisz. Im bardziej poddajesz się prądowi, tym bardziej się
wzbogacasz.
Zmarszczyłam brwi. Co to jest, kurs pozytywnego myślenia?
Nie opieraj się, Max, powiedział Głos. Płyń z prądem.
Ponieważ nie miałam najbledszego pojęcia, o co mu znowu chodzi,
postanowiłam płynąć na powietrznym prądzie i dobrze się bawić.
- Patrzcie, nietoperze! - zawołała Kuks.
33
Faktycznie, ledwie spojrzałam, zobaczyłam setki, jeśli nie tysiące
nietoperzy. Trzepotały na oślep w drzewach, dziwne małe czarne cudzysłowy na
tle granatowego nocnego nieba. Lataliśmy już w towarzystwie myszołowów, ale
nie - nietoperzy.
- No co, to ssaki, jak my - powiedziałam. - Czy różnią się od nas bardziej niż
ptaki? Z wyjątkiem tego jedzenia owadów.
- Uszy mnie bolą - poskarżył się Total.
- To ich radary - wyjaśnił Iggy. - Fajne. Siedź cicho, usiłuję się skupić.
Total prychnął i zamilkł.
Kuks, Angela i ja zatoczyłyśmy krąg, muskając się koniuszkami skrzydeł.
Krążyłyśmy jak pierzaste szprychy koła.
Gazik zbliżył się i skrzydłem klepnął Kuks w plecy.
- Berek! - wrzasnął i uciekł.
Kieł był wysoko, zataczał w pionie kręgi, ćwicząc technikę, której nauczył
się od myszołowów. Z trudem go dostrzegałam - tylko wtedy, gdy przemykał w
tle księżyca.
A potem raptem poczułam zbyt dobrze znaną falę gorąca i ogień na twarzy.
Zaczęłam szybko oddychać; adrenalina rozsadzała mi serce. Zasłoniłam twarz
rękami w nadziei, że nie zmieniłam się na oczach wszystkich w Likwidatora.
I raptem śmignęłam przez niebo jak rakieta. Moje włosy zatrzepotały za
mną, wiatr uderzył mnie w oczy. Leciałam niewiarygodnie szybko, ale prawie
nie czułam ruchów skrzydeł. Boże, co znowu? - pomyślałam. Ziemia coraz
bardziej mi się rozmazywała.
Nasze stado może osiągać bez wysiłku prędkość stu trzydziestu kilometrów
na godzinę, a jeśli się przyłożymy, to wyciągamy dwieście. Pikując,
dochodzimy prawie do trzystu.
Teraz leciałam o wiele szybciej.
Było niesamowicie.
Wybuchła we mnie obłąkana radość, ale śmiech został za mną daleko w tyle.
Prułam w noc jak pocisk. Stopniowo odzyskałam panowanie nad sobą i
zwolniłam.
Nawet nie byłam zdyszana. Znowu się roześmiałam, zawróciłam i ruszyłam
w stronę domu Anne. Zdaje się, że przeleciałam tak... pięćdziesiąt kilometrów.
Stado czekało tam, gdzie je zostawiłam. Zobaczyłam je dużo wcześniej, niż
ono zobaczyło mnie.
Wyhamowałam tuż przed nimi. Pięć par oczu spojrzało na mnie pytająco.
Sześć, jeśli liczyć Totala.
Pierwszy odezwał się Gazownik.
- Przekroczyłaś granicę dźwięku - powiedział słabo.
- Chcę latać z tobą! - odezwał się Total, wyrywając się z ramion Iggy'ego.
Roześmiałam się, wyciągnęłam ręce, a on w nie skoczył. Z wrażenia polizał
mnie w szyję, co mógł sobie darować, ale cóż.
- Co to było? - spytała Angela, szeroko otwierając oczy.
- Właśnie odkryłam nową umiejętność - oznajmiłam z szerokim uśmiechem.
34
A masz! Trzask. Masz! Trzask. Max! Trzask.
Potrafi latać z prędkością światła? Uch! Ari skoczył, zdzielając przeciwnika
kijem bó. Ciężki drewniany drąg, sięgający mu nad głowę i gruby jak jego
nadgarstek, spadał z głuchym łoskotem.
Likwidator upadł na matę i znieruchomiał, skomląc żałośnie.
- Następny! - warknął Ari.
Kolejny członek jego oddziału przekształcił się i wskoczył do kręgu z bronią
w gotowości. Ari zaatakował; wibracje uderzeń ciężkiego kija rozchodziły się
boleśnie po ramionach.
Zmierzył, z jaką prędkością leciała Max: ponad trzysta pięćdziesiąt na
godzinę. Widział także ten jej zachwyt, widział włosy falujące wokół jej twarzy
jak aureola.
Jed ciągle ofiarował im coraz to nowe dary. A co dał jemu? Nienaturalne,
sprawiające ból, ciężkie skrzydła. Wydawało mu się, że Ari chce latać,
przypominać tych ze stada. Ale wszczepienie skrzydeł ciału Likwidatora w
niczym nie upodobniło go do stada. Gorycz podeszła Ariemu do gardła; z
rykiem spuścił bó na głowę Likwidatora.
Tak samo zrobię z Max, pomyślał. Miała czternaście lat, a on tylko siedem,
ale był od niej trzy razy większy. Miał rozbudowane mięśnie i siłę wilka - a
także wilczą naturę.
Jed powiedział, że tak musi być. Powiedział, żeby mu zaufać. I proszę, co na
tym zyskał. Wielkie, sprawiające ból skrzydła. A Max dalej się z niego śmiała.
No, to już przeszłość.
Wkrótce to on będzie pieszczoszkiem, a Max bladym wspomnieniem
nieudanego eksperymentu.
Góra wydała zgodę.
Sprawa była przesądzona.
- Następna ofiara!
35
Pierwsze dwa adresy w Waszyngtonie okazały się mylnym tropem, ale nie
wpadliśmy na lepszy pomysł niż te zakodowane współrzędne. I w drugim domu
znaleźliśmy zdjęcie Gazownika. Przynajmniej byłam prawie pewna, że to
Gazownik. Może więc jednak nie była to kompletna porażka.
W każdym razie zostały nam do sprawdzenia jeszcze dwa adresy. O mnie ani
moich ewentualnych rodzicach nadal nie znaleźliśmy żadnej informacji.
Usiłowałam się nie przejmować.
- Total, czekaj! - rzuciłam, wkładając nową kurtkę.
Miała wielkie ukryte rozcięcia na skrzydła. Ciekawe, gdzie Anne ją
skombinowała. W sklepie dla skrzydlatych dzieci? Total nieustannie skakał mi
w ramiona. Postanowił, że nie da się zostawić.
- Total, a może byś jednak został? - spytałam, zapinając suwak. - Wiesz,
żeby strzec domu i tak dalej.
Total znieruchomiał i spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Jaki protekcjonalny ton - zauważył.
Angela objęła go ramieniem.
- Ona chciała powiedzieć, że jesteś taki, wiesz, straszny i tak dalej, i masz
świetny słuch, no i te wielkie zęby - pocieszyła go.
W duchu przewróciłam oczami.
- Właśnie. A nie dlatego, że jesteś psem czy co tam.
Total usiadł. Był tak samo uparty jak czasami Gazik.
- Ale ja chcę!
Kieł rzucił mi uśmieszek nad jego łebkiem. Westchnęłam ciężko.
- Proszę bardzo - wycedziłam.
Total skoczył mi w ramiona i polizał w policzek. Będę musiała z nim o tym
porozmawiać.
Pięć minut później lecieliśmy już do Waszyngtonu.
- Hej, Angela - zawołałam. Mała szybowała w mroku; z tymi rozciągającymi
się na dwa i pół metra białymi skrzydłami wyglądała jak gołąb. - Przechwyciłaś
coś od Anne? Cokolwiek?
- Właściwie nie - odparła z namysłem. - Mnie się zdaje, że ona nie pracuje
dla FBI. Naprawdę nas lubi i chce, żebyśmy byli szczęśliwi. I myśli, że chłopcy
są niechlujni jak prosiaki.
- Jestem ślepy - zirytował się Iggy. - Jak mam sprzątać?
- Tak, biedna kaleka - rzuciłam sarkastycznie. - Albo mi się wydaje, albo to
ty robisz bomby, gotujesz i wygrywasz w monopol. I rozpoznajesz nas
dotykiem.
Gazik zachichotał, a Iggy coś mruknął, ale na szczęście niewyraźnie.
Spojrzałam na Angelę.
- Coś jeszcze?
- Czegoś nam nie mówi - powiedziała powoli. - Nie wiem czego. To jakieś
mgliste nawet w jej myślach. To coś, co się wydarzy.
Wszystkie moje zmysły przeszły w stan pogotowia.
- Na przykład? Że odda nas fartuchom?
- Nie wiem, czy ona w ogóle wie, że fartuchy istnieją - odpowiedziała
Angela. - Nie wiem, czy to coś złego. Może na przykład chce nas zabrać do
cyrku czy coś.
- Bomba, nie? - mruknął Kieł.
- Hmmm. Tak - odmruknęłam. - Wiem, że jest nam tu miło, ale nie traćmy
czujności, dobrze?
- Dobrze - zgodziła się Angela.
- Zimno mi - pożalił się Total.
Łypnęłam na niego.
Angela uśmiechnęła się do mnie.
- Masz futro - zauważyłam.
- Zimno tu na górze.
Zgrzytnęłam zębami, rozpięłam kurtkę, wsadziłam go pod nią i usiłowałam
nie zwracać uwagi na chichoty chłopaków. Total wystawił łebek przez rozpięcie
kurtki.
- O wiele lepiej - oznajmił z zadowoleniem.
- E, pierwszy adres jest tam - odezwał się Kieł. - Zaczynamy!
36
- Może jej tata był fryzjerem? - wpadła na pomysł Kuks.
Obejrzałam się na Kła. Ten adres był najbliższy jego nazwiska - tu podobno
mieszkała jego mama. Uważaliśmy, że nie miała męża, była nastolatką i oddała
Kła do adopcji. Ale tak jak w przypadku dwóch pierwszych adresów, znowu nie
trafiliśmy - w tym miejscu, w cieniu biurowca, znajdował się salon fryzjerski.
Kieł wzruszył ramionami, niby to obojętnie. Znałam go i widziałam to
zaciśnięcie zębów.
- Szkoda - westchnęłam.
Przez chwilkę nasze spojrzenia się spotkały i zobaczyłam, co czuje. Potem
jego oczy znowu stały się chłodne.
- Iii tam. I tak nie sądziłem, że się uda - powiedział. - Pewnie tylko
marnujemy czas, ale może powinniśmy sprawdzić ten ostatni?
- Tak - odezwał się Iggy.
Ten adres był przy jego nazwisku.
- No to w drogę - zarządził Kieł i wzbił się w powietrze, nie sprawdzając
nawet, czy za nim lecimy.
- Zdenerwował się - szepnęła Angela.
Kuks i Gazik skoczyli w powietrze.
- Wiem, skarbie - odszepnęłam.
- Mnie nie obchodzi, skąd się wzięłam - powiedziała z przejęciem, patrząc
mi w oczy. - Nie chcę tam wracać. Jeśli ciebie tam nie będzie.
Pocałowałam ją w czoło.
- Kiedy - i jeśli - do tego dojdzie, damy sobie z tym radę. Na razie gońmy
ich.
- Momencik - odezwał się Total i potruchtał do hydrantu. - Przerwa na
siuśnięcie.
37
- Czy nad tymi sklepami są mieszkania? - spytał Iggy.
Wszystkie uczucia wyraźnie malowały mu się na twarzy.
- Nie - westchnęłam ciężko.
Zakodowany adres zaprowadził nas do azjatyckiej knajpki w małym pasażu
handlowym.
- A co jest po drugiej stronie ulicy? - spytał Iggy.
- Salon używanych samochodów. Przykro mi, Ig.
- To moja wina - odezwał się Kieł. - Myślałem, że złamałem szyfr, ale
najwyraźniej nie.
- No, jeśli się pomyliłeś - powiedziała Kuks - to nie musimy być
rozczarowani, prawda? To znaczy tylko tyle, że na razie nic nie wiemy.
- Właśnie - potwierdziłam z ulgą, że tak dobrze to zniosła.
- Do bani! - wrzasnął nagle Iggy, aż zadzwoniły szyby wystawowe.
Walnął pięścią w słupek z telefonem i trafił precyzyjnie. Skrzywił się.
Widziałam otartą skórę i zakrwawione kostki.
- Przykro mi... - zaczęłam.
- Mam gdzieś, czy jest ci przykro! - rzucił się na mnie. - Wszystkim jest
przykro! I co z tego? Liczy się tylko to, czy wiemy, skąd pochodzimy! - Odszedł
wściekle, kopiąc żwir na parkingu. - Mam dość! - ryknął, machając rękami.
Ruszył z powrotem do nas. - Chcę się wreszcie dowiedzieć! Nie możemy się
włóczyć po całym świecie i wiecznie uciekać, jak zwierzyna... - Głos mu się
załamał.
Wszyscy gapiliśmy się na niego ze zgrozą. Iggy prawie nigdy nie płakał.
Podeszłam i usiłowałam go objąć, ale mnie odepchnął.
- Wszyscy chcemy się dowiedzieć - szepnęłam. - Wszyscy czasami czujemy
się zagubieni. Ale... musimy się trzymać razem. Nie przestaniemy szukać
twoich rodziców, przysięgam.
- Z tobą jest inaczej - powiedział Iggy ciszej, ale z większą goryczą. - Ty nie
wiesz, jak to jest. Tak, żartuję sobie, że jestem ślepy i tak dalej, ale... nie
rozumiesz? Za każdym razem kiedy ruszamy w drogę, czuję się niepewnie.
Wam jest łatwiej! Nawet jak się zgubicie, to dla was nie jest takie straszne jak
dla mnie!
Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby Iggy przyznał się do strachu.
- My jesteśmy twoimi oczami - powiedział Gazik cichym, przerażonym
głosikiem. - Nie musisz widzieć, bo masz nas.
- Tak, ale nie zawsze będę was miał! - zdenerwował się Iggy i po chwili
znowu krzyczał. - A jak zginiecie? Muszę widzieć, idioto! Pamiętam, jak to jest!
Wiem, jak to jest! A teraz nie widzę i nigdy nie będę widział! A pewnego dnia
was stracę, wszystkich... A kiedy to się stanie... będę stracony.
Pochylił się, przesunął rękami po ziemi i podniósł kamień. Zrobił zamach i
cisnął go w szybę wystawową, która rozleciała się z trzaskiem. I natychmiast
włączył się alarm.
- O rany - mruknął Iggy.
- Rozdzielamy się - zarządził Kieł.
Angela, Gazownik i Kuks skoczyli w powietrze. Total rzucił mi się w
ramiona. Schowałam go pod kurtką.
- Nie - odezwał się Iggy.
Wyhamowałam gwałtownie.
- Co? Daj spokój. Włączył się alarm.
- Wiem. Głuchy nie jestem - warknął. - Mam to gdzieś. Niech mnie znajdą i
zabiorą. To bez znaczenia. Nic nie ma znaczenia.
I ku mojemu przerażeniu usiadł na krawężniku. W oddali rozległy się syreny
policyjne.
- Iggy, wstawaj, lecimy - powiedział Kieł.
- Daj mi jeden powód - odburknął Iggy i schował twarz w dłoniach.
Rzuciłam Kłowi Totala, który zaskomlał przestraszony.
- Lećcie, chłopaki - rozkazałam.
Kieł wzbił się w powietrze; stado nie oddaliło się od nas za bardzo. Unosiło
się w powietrzu, czekając. Syreny były coraz bliżej.
Pochyliłam się.
- Słuchaj, Iggy - rzuciłam ostro. - Przepraszam za dzisiaj. Wiem, że jesteś
rozczarowany. Jak my wszyscy. I przykro mi, że jesteś ślepy. Pamiętam, że
kiedyś nie byłeś, i nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy się to
straci. Przykro mi, że jesteśmy mutantami, przykro mi, że nie mamy rodziców,
przykro mi, że Likwidatorzy i inni non stop nas prześladują. Ale jeśli myślisz, że
pozwolę ci się na nas wypiąć, to weź się puknij w ten głupi arbuz! Tak, jesteś
ślepym mutantem, ale moim ślepym mutantem i lecisz ze mną, w tej chwili,
lecisz w tej chwili z nami albo tak cię kopnę w ten chudy tyłek, że się ockniesz
w przyszłym tygodniu!
Iggy podniósł głowę. Błyski świateł wskazywały, że gliniarze są tuż-tuż.
- Iggy, jesteś mi potrzebny - powiedziałam gorączkowo. - Kocham cię.
Potrzebuję was wszystkich, całej piątki, żeby czuć się sobą. Więc wstawaj,
draniu, bo cię zabiję.
Iggy wstał.
- No, skoro tak...
Chwyciłam go za rękę i uciekliśmy na tyły pasażu, a tam wreszcie wzbiliśmy
się nad mroczny parking. Zatrzymaliśmy się wysoko. Na dole podjechały dwa
radiowozy.
Wszyscy zawróciliśmy w kierunku domu Anne. Leciałam tak blisko
Iggy’ego, żeby przy każdym ruchu skrzydeł muskać go czubkami piór.
- Jesteśmy twoją rodziną - powiedziałam z naciskiem. - Zawsze będziemy.
- Wiem.
Iggy pociągnął nosem i otarł niewidzące oczy.
- Polecimy szybko? - spytał Total z nadzieją.
38
- Co to jest? - spytałam bezmyślnie. - Znaczy... ładnie wygląda. I pachnie. -
Usiadłam przy stole i podałam Anne talerze. - To brokuły? Mniam.
Anne nałożyła mi wielką łychę czegoś w rodzaju zapiekanki. Rozróżniłam
zielony groszek, hipotetyczną marchewkę i coś brązowawego, co mogło być
sugestią mięsa.
Wzięłam widelec i zaprezentowałam sympatyczny uśmiech.
- Dzięki za kolację - powiedziałam z pełnymi ustami.
- Hm - mruknęła bez przekonania Anne. - Przynajmniej jest dużo. Uczę się.
- Smaczne - zapewniłam ją, machając widelcem. - Pyszne.
Kieł podał Iggy’emu talerz i stuknął w stół koło jego widelca. Iggy
precyzyjnie chwycił widelec i zaczął jeść zapiekankę. Od wczoraj miałam na
niego oko, ale wyglądał dość normalnie. Przynajmniej niczego nie wysadził w
powietrze ani nie podpalił, co jest dobrym znakiem.
Zjedliśmy wszyściutko. Po dwie porcje. Zbyt często bywaliśmy głodni, żeby
wybrzydzać.
Potem, żeby obrazek był idylliczny do końca, Anne przyniosła szarlotkę.
- Uwielbiam szarlotkę! - powiedziała Kuks z zachwytem.
- Zrobiłaś dwie? - zaniepokoił się Gazik, który najwyraźniej już dzielił ciasto
w myślach.
Anne przyniosła drugą.
- Mówiłam, że się uczę. Chciałabym - dodała, krojąc ciasto - porozmawiać z
wami. Jak w rodzinie.
Zesztywniałam. Ciekawe, o jakiej rodzinie mowa.
- Wspaniale sobie radzicie - ciągnęła Anne, siadając. - Przystosowaliście się
lepiej, niż sądziłam. I podoba mi się to bardziej, niż się spodziewałam.
Opanowało mnie bardzo niedobre przeczucie. Oby teraz nie powiedziała
czegoś strasznego, na przykład, że chce nas adoptować. Nie mam pojęcia, co
bym wtedy zrobiła.
- Uważam, że dojrzeliśmy do następnego kroku - oznajmiła, wodząc po nas
wzrokiem.
Nieee, nieee...
- No więc zapisałam was do szkoły. Co?!
Kieł zaczął się śmiać.
- Prawie się nabrałem.
- Nie żartuję - odparła spokojnie Anne. - W pobliżu znajduje się doskonała
szkoła. Jest w niej zupełnie bezpiecznie. Spotkacie rówieśników, nawiążecie z
nimi kontakty. I bądźmy szczerzy: wasza edukacja jest w najlepszym razie
chaotyczna.
A w najgorszym zerowa, dodałam w myślach.
- Szkoła - powtórzyła Kuks. - To znaczy normalna szkoła?
Znowu to słowo.
- Mamy chodzić do prawdziwej szkoły, z innymi? - zaniepokoiła się Angela.
- Psiakość - mruknął spod stołu Total.
- Zaczynacie w poniedziałek - dodała energicznie Anne i zaczęła zbierać
puste talerze. - Jutro dam wam mundurki.
Mundurki?!
39
Bez słowa odsunęłam krzesło i pomaszerowałam do tylnych drzwi.
Otworzyłam je i zeskoczyłam ze schodków.
Zrobiłam rozbieg i rozłożyłam skrzydła, czując, jak wiatr muska mi pióra.
Parę mocnych ruchów i już byłam w powietrzu, nad jabłonkami, nad stajnią.
Dopiero tam wyładowałam swój gniew. Nabrałam tchu, spróbowałam sobie
przypomnieć, jak się lata z tą super - szybkością - i niemal natychmiast już
leciałam. Moje skrzydła poruszały się jakby same.
Sprawdźmy, jak szybko potrafię stąd zwiać, pomyślałam ponuro i dodałam
gazu.
Ucieczka nigdy nie pomaga, odezwał się Głos.
Aha, ale latanie bardzo. Bardzo!
Kieł czekał na mnie przy otwartym oknie. Podał mi szklankę wody, którą
wypiłam jednym haustem.
- Długo cię nie było - zauważył. - Daleko doleciałaś? Do Botswany?
Uśmiechnęłam się krzywo.
- Wpadłam tam tylko na chwilkę, bo musiałam wracać. Pozdrawiają cię.
- Jak myślisz, ile wyciągasz?
- Ponad trzysta. Trzysta pięćdziesiąt? Trzysta osiemdziesiąt?
Pokiwał głową.
- Tutaj wszystko dobrze?
Ruszyłam do mojego pokoju, zrzucając po drodze buty. W domu było
ciemno i cicho. Zegarek wskazywał wpół do drugiej.
- Aha. Zawlokłem Gazika pod prysznic. Total też się załapał. Musiałem
obsztorcować Angelę, bo zmanipulowała Kuks, w myślach każąc jej przeczytać
inną książkę, niż ta chciała.
Spojrzałam na niego.
- Nad wszystkim panujesz.
- Daję radę.
W milczeniu usiadłam na łóżku.
Kieł usiadł obok mnie.
- Chciałaś odlecieć? I nie wracać?
Nabrałam tchu.
- Tak - szepnęłam.
- Anne nigdy cię nie zastąpi - powiedział, rzucając mi spojrzenie swoich
ciemnych oczu.
Wzruszyłam ramionami, nie patrząc na niego.
- Anne jest tylko... zaopatrzeniowcem. - Ostatnio Kieł zaczął się
zachowywać wobec mnie bardziej, no... swobodnie. - Możemy wypoczywać,
jeść, bawić się, a jednocześnie planować następny ruch. Mali o tym wiedzą.
Tak, są zadowoleni, że nie muszą uciekać i sypiać w tunelach metra. I że co noc
śpią w tym samym łóżku. Ja też. I ty. Anne była dla nich - dla nas - miła i to też
jest fajne. Nieczęsto trafiają nam się takie spokojne dni, kiedy można ochłonąć.
Im się to bardzo podoba. A gdyby się nie podobało, toby byli tak pokręceni, że
nie do odratowania.
- Wiem - szepnęłam.
- Ale pamiętają, kto im ratował kupry tyle razy, że szkoda gadać. Kto ich
karmił, ubierał i odpędzał koszmary. Jed nas uratował z klatek, ale to dzięki
tobie do nich nie wróciliśmy.
Część III
WITAJ, SZKOŁO (NORMALNA)
40
Niektóre dzieci bardzo się cieszą w pierwszym dniu szkoły, bo dostają
mundurki, nowe pudełka na drugie śniadanie i inne takie. Żałosne półgłówki.
- Może wagary? - mruknął Iggy, robiąc jajecznicę.
- Nie wiem dlaczego, ale podejrzewam, że to by ich wkurzyło -
odpowiedziałam, dokładając kromek do tostera. - Pewnie zadzwoniliby do
Anne.
- Wyglądam jak Barbie w zerówce - jęknęła Kuks, wchodząc do kuchni.
Spojrzała na mnie, także w mundurku, i zrobiła wielkie oczy.
- Nie, ty wyglądasz jak Barbie. A ja jak jej koleżanka.
Łypnęłam na nią spode łba.
Możemy schować skrzydła, tak że ściśle przylegają do pleców, ale nie
powiem, żeby wyglądało to normalnie. W najlepszym razie można nas było
uznać za rodzinę olimpijskich pływaków.
Zjawiła się Angela, przesłodka, w kraciastej spódniczce i białej bluzeczce,
ale ona wyglądałaby słodko nawet w worku na śmieci. Nałożyła na talerz
jajecznicę z bekonem, urwała kawałek chleba i postawiła to wszystko na stole.
Total wskoczył na stołek i zabrał się do jedzenia. Zachowywał się niemal jak
normalny pies.
- Hau! - powiedział i zachichotał pod nosem.
- Posłuchaj, Angela - zaczęłam, stawiając przed nią kubek kawy. Zniżyłam
głos. - Żadnego manipulowania nauczycielami, jasne?
Mała spojrzała na mnie niewinnie.
- Oczywiście - zgodziła się i zjadła kawałek bekonu. Nie spuszczałam z niej
oczu. - Tylko w razie konieczności - dodała.
- Angela, ja cię bardzo proszę - westchnęłam, klękając przy niej. - Bez
żadnych wygłupów. Nie chcemy się wyróżniać, prawda? Grajmy według ich
reguł. - Wstałam i zwróciłam się do wszystkich: - To dotyczy każdego. Starajcie
się wtopić w otoczenie. Nie dajcie im powodów, żeby zatruli nam życie.
Zgodzili się, choć z różnym stopniem entuzjazmu.
- O rety, wszyscy już na nogach? - zdziwiła się Anne, wchodząc do kuchni.
Przyjrzała się naszej spożywczej linii produkcyjnej i nam, opychającym się
jak maszyny. Uśmiechnęła się smętnie.
- To lepsze niż mrożone wafle. Dzięki, Jeff. Aha, zapomniałam ci
powiedzieć. Będziesz z Nickiem w tej samej klasie. Żebyś się lepiej orientował.
Iggy poczerwieniał.
- Możemy wziąć Totala? - spytała Angela.
Anne poprawiła jej kołnierzyk.
- Nie.
I poszła nalać sobie kawy.
- Zajmę się czymś. Będę dusić kaczki w stawie - szepnął Total, a Angela
pogłaskała go po łebku.
- Ten mundurek jest obciachowy - zgłosiła zażalenie Kuks.
- Wiem. Na szczęście będziecie w otoczeniu innych obciachowych
mundurków - odparła Anne. Zmarszczyła brwi. - Ariel, pijesz kawę?
- Aha - mruknęła Angela, biorąc wielki haust. - Muszę się rozkręcić.
Poczułam wwiercające się we mnie spojrzenie czarnych oczu Totala.
Westchnęłam, wzięłam miseczkę i nalałam do niej kawy z mlekiem i dwiema
łyżeczkami cukru. Zaczął radośnie chłeptać.
Anne przyglądała nam się takim wzrokiem, jakby zamierzała zaprowadzić
porządek - ale na szczęście odpuściła.
- Dobrze - powiedziała, wstawiając kubek do zlewu. - Wyprowadzę
samochód. Włóżcie kurtki, dziś jest chłodno.
41
Podróż do szkoły była krótka i ponura - tak sobie wyobrażam drogę na
cmentarz.
Kiedy stanęliśmy przed budynkiem, uświadomiłam sobie, że widzieliśmy go
z góry. Wyglądał jak wielki prywatny dom z kremowego kamienia. Jedną ścianę
porastał bluszcz, a całym terenem zajmował się chyba jakiś maniak czystości.
Wszędzie panował idealny porządek.
Anne wjechała na podjazd.
- No, dobrze - powiedziała. - Już na was czekają. Sprawy papierkowe są
załatwione. - Obejrzała się na nas, siedzących sztywno z tyłu. Z nerwów czułam
skurcze w żołądku, a skrzydła ściskałam tak mocno, aż mnie rozbolały. - Wiem,
że wygląda to strasznie - ciągnęła łagodnie - ale będzie dobrze, naprawdę. Tylko
spróbujcie. A dziś po południu przygotuję dla was ucztę. Wiecie, jak wrócić do
domu?
Skinęłam głową. Wszystko się we mnie skręcało, jakbym była jedną wielką
sprężyną. Wrócimy do domu via Bermudy.
- To dziesięć minut marszu - powiedziała Anne z naciskiem. - No, jesteśmy.
Zatrzymała samochód. Wysiedliśmy po kolei. Wzięłam głęboki oddech i
spojrzałam na te biedne dzieci, jak lemingi sunące szeregiem przez wielkie
podwójne drzwi.
- No to idziemy - mruknęła leming Max i wzięła za ręce Kuks i Angelę.
Weszliśmy do szkoły.
42
- Weszli - powiedział Ari do mikrofonu, przypiętego do kołnierza. Poprawił
ostrość lornetki, ale znienawidzone mutanty już znikły w budynku.
Będzie musiał przełączyć się na czujnik ciepła, swoją ulubioną zabawkę.
Założył okulary. Wnętrze szkoły wyglądało jak czerwona zupa; ciepłe ludzkie
ciała sunęły wszystkimi korytarzami.
- Jest - szepnął na widok sześciu pomarańczowożółtych sylwetek,
włączających się w czerwony nurt. Wyszczerzył zęby. Mutanty mają wyższą
temperaturę niż ludzie i Likwidatorzy. Łatwo je namierzyć.
- Chcesz popatrzeć? - Zdjął okulary i wręczył je swojej sąsiadce.
Założyła je.
- Super - powiedziała. - Widziałeś te beznadziejne mundurki? Matko, czy
będę musiała w takim chodzić?!
- Niewykluczone. Co o nich sądzisz? - spytał Ari.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, jej włosy zafalowały.
- Niczego się nie spodziewają. No, ale to dopiero początek.
Ari obnażył w uśmiechu kły.
- Początek końca - powiedział.
Dziewczyna odwzajemniła uśmiech i przybili piątkę. W cichym lesie odgłos
klaśnięcia zabrzmiał głośno jak strzał.
- Będzie świetnie - powiedziała Max II i włożyła do ust kawałek gumy. -
Zrobi się podwójnie ciekawie.
43
Wyraźny brak zapachu antyseptyków był pewnym plusem tej sytuacji. A ta
szkoła w ogóle nie przypominała tamtej, naszego dawnego więzienia.
- Zefir? - zagadnęła nas z niepewnym uśmiechem pani w tweedach, otoczona
aurą pedagogiczną.
Przedstawiła się jako pani Cuelbar.
- Tak? - zareagował Gazik. - To ja.
Nauczycielka uśmiechnęła się szerzej.
- Chodź ze mną - powiedziała, wyciągając do niego rękę.
Skinęłam dyskretnie głową, więc poszedł. Wiedział, co ma robić: zapamiętać
drogi ucieczki, ocenić, ile osób znajduje się w okolicy, jakie mają zamiary i czy
mogą być groźnymi przeciwnikami. Jeśli dostanie sygnał, ma wyskoczyć przez
okno i zmywać się w ciągu czterech sekund.
- Przynajmniej już nie jest Kapitanem Terrorem - mruknęłam do Kła.
- Tak, Zefir to duży krok naprzód - zgodził się.
- Nick? Jeff? Jestem pani Cheatham. Witajcie w naszej szkole. Chodźcie ze
mną, pokażę wam klasę - zaćwierkała radośnie inna nauczycielka.
Dwa razy puknęłam Iggy'ego w dłoń. Jakoś dziwnie mi było, kiedy
odchodził z Kłem. Potem zjawili się nauczyciele po Angelę i Kuks i zostałam
sama, walcząc z nieodpartym pragnieniem ucieczki.
Ci nauczyciele wydawali się w porządku. Nie wyglądali na ewentualnych
Likwidatorów - byli zbyt starzy, za mało muskularni. Likwidatorzy rzadko żyją
dłużej niż pięć, sześć lat, a kiedy nie zaczynają się przekształcać, wyglądają jak
dwudziestoletni modele.
- Max. Jestem pani Segerdahl. Będziesz chodziła do mojej klasy.
Wyglądała dość przyzwoicie. Nieszkodliwa? Chyba. Pod tym sweterkiem i
spódniczką nie zdołałaby ukryć broni.
Zmusiłam się do uśmiechu, ona też się uśmiechnęła. I tak zaczęła się szkoła.
44
- Czy ktoś pamięta, jak się nazywa ten rejon?
Angela podniosła rękę. Uznała, że pora zabłysnąć.
- Tak, Ariel?
- To Jukatan. Część Meksyku.
- Bardzo dobrze. Czy wiesz coś o Jukatanie? - spytała pani Solowski.
- Jest tam Cancun, miasto popularne wśród turystów, oraz ruiny miasta
Majów. Na półwyspie leży również Belize. Porty tego państwa najbliżej
sąsiadują z Ameryką, dlatego to przez nie przemytnicy narkotyków najchętniej
przewożą towar z Ameryki Południowej do Teksasu, Luizjany i na Florydę.
Nauczycielka otworzyła usta i powoli je zamknęła.
- Eee... tak - powiedziała słabo, cofając się do mapy świata. Odchrząknęła. -
Porozmawiajmy o ruinach miasta Majów.
- Tiffany.
- Tiffany? - zdziwiła się nauczycielka. - Myślałam, że nazywasz się Krystal.
- No... Tiffany-Krystal. - Kuks nakreśliła palcem myślnik w powietrzu.
- Dobrze, Tiffany-Krystal. Na naukach lingwistycznych zajmowaliśmy się
pisownią niektórych słów dotyczących multimediów. - Nauczycielka wskazała
wypisaną na tablicy listę wyrazów. - O tych mówiliśmy w zeszłym tygodniu.
Dziś zrobimy szybki test, żeby sprawdzić, kto ile zapamiętał, a nad czym
musimy jeszcze popracować.
- No dobrze - przyzwoliła łaskawie Kuks. Machnęła ręką. - Niech pani
zasuwa. Ale tak dla porządku, z ortografii jestem cienki Bolek.
- Wiesz, gdzie są słowniki?
Kieł obejrzał się na dziewczynę, która to powiedziała.
- Co?
- Nasza biblioteka jest tam - wskazała. - Możemy w niej odrabiać lekcje.
Jeśli musisz coś sprawdzić, znajdziesz tam komputery i podręczniki.
- Aha. W porządku. Dzięki.
- Nie ma sprawy. - Dziewczyna przełknęła ślinę i zrobiła krok w stronę Kła.
Była niższa od Max i miała długie ciemnorude włosy, jasnozielone oczy i piegi
na nosie. - Jestem Lissa - przedstawiła się. - A ty jesteś Nick, tak?
Czego ona chce?
- Aha - mruknął nieufnie Kieł.
- Cieszę się, że chodzisz do naszej klasy.
- He? Dlaczego?
Zrobiła jeszcze jeden krok i Kieł poczuł zapach lawendowego mydła.
- A jak myślisz? - spytała z zalotnym uśmiechem.
- Patrzcie! Latam!
Gazownik obejrzał się z zainteresowaniem. Jakiś konus z jego klasy stał
chwiejnie na metalowych drabinkach, rozkładając ręce jak skrzydła.
Mam nadzieję, że do latania ma nie tylko ręce, pomyślał Gazownik. Może
faktycznie gdzieś schował skrzydła. Przecież na świecie jest więcej dzieci takich
jak oni. Trudno to sprawdzić. To kolejna zagadka, którą trzeba rozwiązać.
- Tak? - odezwał się, osłaniając oczy przed słońcem. - Pokaż.
Dzieciak lekko się speszył, ale zacisnął zęby. Przykucnął i skoczył z
drabinek.
Oczywiście latać nie umiał. Natychmiast rąbnął na ziemię. Przez chwilę
milczał w osłupieniu, a potem zaczął ryczeć.
- Moja ręka! - zawył.
Natychmiast podbiegła opiekunka, złapała go i zaprowadziła do pielęgniarki.
Gazik wrócił do zbierania ładnych, sporych kamyków. W razie czego przydadzą
się jako broń.
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytał ktoś z pretensją.
Gazik podniósł głowę.
- Co?
Nad nim pochylał się rozeźlony większy chłopak.
- Słuchaj, szczeniaku, kiedy jakiś świr ci mówi, że będzie latać, trzeba mu
odpowiedzieć: „Złaź w tej chwili!", a nie: „Pokaż". Co ci odbiło?
Gazownik wzruszył ramionami, ale poczuł się urażony.
- Nie wiedziałem.
- Co, wychowałeś się w piwnicy?
- Nie. Po prostu nie wiedziałem.
Chłopak spojrzał na niego z niesmakiem i odwrócił się.
- Tak, nie wiedział. Bo nie jest stąd, tylko z planety Głąb - mruknął przez
ramię.
Gazik zmrużył oczy i zacisnął małe, ale niebezpiecznie silne pięści.
- Gdzie sobie robisz włosy? - spytał ktoś.
Odwróciłam się i ujrzałam uśmiechniętą bladą, chudą dziewczynę. Pchnęłam
tacę po stołówkowym blacie.
- W łazience?
To szyfr? Nie miałam pojęcia, o co jej chodziło. Powracający motyw mojego
życia.
Dziewczyna roześmiała się i położyła na tacy zielone jabłko.
- Nie, chodziło mi o te jasne pasemka. Są świetne. Zrobili ci w
Waszyngtonie?
O! To ja mam pasemka? Coś takiego.
- Przypuszczam, że to od słońca - odpowiedziałam niepewnie.
- Ale masz szczęście. O, patrz, bananowy pudding. Polecam!
- Dzięki. - Wzięłam trochę, tak z uprzejmości.
- Nazywam się J.J. - przedstawiła się dziewczyna, zupełnie swobodnie. Mnie
pociły się ręce. - To skrót od Jennifer Joy. Co tym moim starym przyszło do
głowy!
Roześmiałam się, zaskoczona, że zwierzyła mi się z czegoś takiego.
- Max to fajne imię - dodała J.J. - Sportowe. Bajer.
- Cała ja - mruknęłam, a ona znowu się roześmiała.
W kącikach oczu zrobiły się jej kurze łapki.
- Tam są wolne miejsca - powiedziała, wskazując pusty stolik. - W
przeciwnym razie będziemy musiały usiąść obok Chari i jej paczki. - Zniżyła
głos. - Nie zaczynaj z nimi.
Zjadłam prawie połowę obiadu, kiedy dotarło do mnie, że przegadałam z J.J.
pół godziny i najwyraźniej nie uważa mnie za takie dziwadło, żeby uciekać z
krzykiem.
Znalazłam koleżankę. Drugą w ciągu czternastu lat. Olimpijskie tempo.
45
- Stolica Paragwaju? - spytała nauczycielka.
Asuncion, powiedział Głos. Zamieszkana głównie przez Indian Guarani.
Odkryta przez Europejczyków w 1518 roku. Paragwaj jest śródlądowym
państwem Ameryki Południowej. Populacja sześć milionów z kawałkiem.
Podniosłam rękę.
- Asuncion?
- Tak, bardzo dobrze. Dziś chcę, żebyście wszyscy przeczytali o Paragwaju,
rozdział ósmy w podręczniku geografii. A teraz wyjmijcie ćwiczenia do
biologii.
Czując się jak pracowita pszczółka, wyjęłam książkę z ćwiczeniami. Jakie
jeszcze niespodzianki będzie miał dla mnie Głos? Na razie okazał się bardzo
pomocny we wszystkich przedmiotach nauczanych w dziewiątej klasie. Przydał
się. Chociaż raz.
Kiedy zapoznawałam się z budową kostną żaby, ktoś zapukał do drzwi
klasy. Nauczycielka wyszła i przez chwilę z kimś szeptała, a potem obejrzała się
na mnie. Co jest?
- Max, jesteś na chwilę proszona do dyrektora.
Uśmiechnęła się krzepiąco, co jakoś mnie wcale nie pokrzepiło.
Powoli wstałam i podeszłam do drzwi. Co jest? Już się zaczyna? Czy zaraz
ktoś się zmieni w Likwidatora? Oddech mi przyspieszył, dłonie zacisnęły się w
pięści.
A może nie. Może coś się nie zgadza w dokumentach. Coś zwyczajnego.
- Tutaj. - Sekretarka otworzyła drzwi do małej poczekalni.
Siedzieli w niej Iggy i Gazownik. Gazik łypnął na mnie i uśmiechnął się
nerwowo.
No, nie.
- Co, już? - szepnęłam, a on wzruszył ramionami.
- Dyrektor was wzywa - powiedziała sekretarka, otwierając kolejne drzwi. -
Natychmiast.
46
Dyrektor William Pruitt, jak przeczytałam na złotej plakietce na jego biurku,
nie ucieszył się na nasz widok. Szczerze mówiąc, wyglądał, jakby za chwilę
miał pęknąć. Ledwie na niego spojrzałam, nie miałam wyjścia, musiałam go
znienawidzić. Twarz miał czerwoną z wściekłości, usta duże i wilgotne, w
brzydkim odcieniu ciemnego różu. Wokół łysiny chwiały mu się kępy rzadkich
włosków.
Miałam złe przeczucie, że paskudna powierzchowność gościa doskonale
odpowiada jego wrednemu charakterowi, i natychmiast stanęłam w gotowości
bojowej.
- Jesteś Maxine Ride? - spytał z tym urągliwym brytyjskim akcentem, od
którego jeżą mi się włosy na karku.
- Jestem Max - powiedziałam, z trudem powstrzymując chęć założenia rąk
na piersi i łypnięcia na niego spode łba.
- To twoi bracia, Jeff i... - spojrzał w notatki. - ... Zefir?
- Tak.
- Twoi bracia zdetonowali cuchnącą bombę w umywalni chłopców na
piętrze - oznajmił dyrektor.
Rozparł się w fotelu, splatając czerwone serdelkowate paluchy, a jego czarne
świńskie oczka przewiercały mnie na wylot.
Zrobiłam wielkie oczy. Starałam się nie patrzeć na Iggy’ego i Gazika.
- To niemożliwe - odparłam ze spokojem.
To fakt. Choćby dlatego, że nie mieli czasu na zgromadzenie materiałów.
- Czyżby? - rzucił nieprzyjemnym tonem Pruitt. - A to dlaczego?
- Bo nie są niegrzeczni - odpowiedziałam z całym przekonaniem. - Nie
zrobiliby czegoś takiego.
- Tak twierdzą. Kłamią - oznajmił sucho dyrektor.
Te brwi warto by mu przystrzyc. A włosy w nosie... Fuj!
Obraziłam się.
- Moi bracia nie kłamią!
Oczywiście w razie potrzeby wszyscy kłamiemy jak najęci, ale tego nie
zamierzałam mu mówić.
- Wszystkie dzieci kłamią - wysyczał pan Pruitt. - Dzieci rodzą się z
umiejętnością kłamania. Są nieuczciwe, nieposłuszne, jak niewytresowane
zwierzęta. Chyba że się za nie weźmiemy.
Powinien się zastanowić, czy nie zmienić zawodu. Ładną szkołę dla nas
wybrała Anne. Rany boskie!
Podniosłam głowę.
- Nie moi bracia. Nasi rodzice są misjonarzami. Służą Bogu. Nigdy byśmy
nie skłamali.
To nieco skonsternowało pana Pruitta i znowu pogratulowałam sobie
genialnej przykrywki, którą dla nas wymyśliłam.
- Czy ktoś widział, jak detonują cuchnącą bombę? - dodałam.
- A w ogóle co to jest cuchnąca bomba? - spytał Gazik, szeroko otwierając
swoje niewinne błękitne oczęta.
- No proszę - dobiłam dyrektora. - Nawet nie wiedzą, co to jest.
Pruitt jeszcze bardziej zmrużył oczka.
- Nie oszukasz mnie - syknął jadowicie. - Wiem, że twoi bracia są winni.
Wiem, że ich osłaniasz. I wiem coś jeszcze: po raz ostatni coś ci się upiekło w
tej szkole. Czy wyrażam się jasno?
Właściwie nie bardzo, ale odpuściłam.
- Tak - powiedziałam krótko i dałam znak Gazikowi, żeby wstał. Iggy go
usłyszał i też się podniósł. Ruszyłam zdecydowanym krokiem do drzwi. -
Dziękuję - dodałam i wyszłam.
Pomaszerowaliśmy do klas.
- Później się rozmówimy - wycedziłam.
Odstawiłam Iggy’ego do klasy i uświadomiłam sobie, że znowu mam
migrenę. Ale taką zwykłą, jaką powoduje duże napięcie, a nie na przykład chip
lub Głos czy też tortury jakiegoś obłąkanego naukowca. Zawsze to pewna
odmiana.
47
- Wy małe, ograniczone dzikusy - wysyczał Gazik, nadymając się i
krzywiąc.
Jak zwykle genialne naśladownictwo. Miałam ochotę się obejrzeć i
sprawdzić, czy to jednak nie dyrektor.
Angela i Kuks zaśmiewały się, gdy Gazik odstawiał im całe zajście.
- Wy złośliwe małe szatany - dodał i ja też zachichotałam. - Ale, panie
dyrektorze - ciągnął Gazik moim głosem. - Nasi rodzice są misjonarzami.
Kłamstwo to złamanie dziesiątego przykazania. Oni są niewinni! Co to jest
cuchnąca bomba?
Teraz nawet Kieł zaczął się śmiać, aż mu się trzęsły ramiona. W białej
koszuli był prawie nie do poznania.
- To naprawdę dziesiąte przykazanie? - spytał Iggy.
- Pojęcia nie mam - mruknęłam. - Chodźmy przez las, od tej drogi dostaję
dreszczy.
Szliśmy drogą, dopóki można nas było zobaczyć ze szkoły. Teraz weszliśmy
w las łączący się z sadem Anne.
- To kto naprawdę zdetonował tę bombę? - spytała Kuks.
Przewróciłam oczami.
- Oczywiście, że oni. - Łypnęłam wściekle na Gazika. Niestety, ten numer w
przypadku Iggy’ego nie wchodził w grę. - Nie wiem jak, nie wiem po co. Ale
wiem, że to zrobili.
- No tak - przyznał Gazik z minimalnym zawstydzeniem. - Ten chłopak
wrednie mnie potraktował na boisku, a Iggy’emu ktoś przyczepił na plecach
kartkę z napisem: „Kopnij mnie".
- Powiedziałem ci, że ja się tym zajmę. - Westchnęłam. - Słuchajcie,
będziecie na każdym kroku spotykać palantów. Przez całe życie. - Choćby nie
trwało długo. - Ale nie możecie się wygłupiać z bombami... przynajmniej nie
teraz. Musimy się wtopić w otoczenie, pamiętacie? Staramy się nie zwracać na
siebie uwagi, nie wyróżniać się. A więc skonstruowanie śmierdzącej bomby, jej
zdetonowanie i to, że daliście się przyłapać, jest błędem.
- Przepraszam - powiedział Gazik niemal szczerze.
Właściwie rozumiałam, dlaczego to zrobili. Ale to nie miało sensu. I było
niebezpieczne.
- Słuchajcie no - dodałam surowo, wchodząc na wzgórze, na którym
zaczynała się posiadłość Anne. - Naraziliście nas na ryzyko. Od tej pory macie
się zachowywać w tej głupiej szkole jak anioły albo będziecie mieli ze mną do
czynienia. Jasne?
- Jasne - wymamrotał Gazik.
- Taaa, jasne - mruknął niechętnie Iggy. - Na przyszłość będziemy bardziej
durni i bezmyślni. Żeby się wtopić w otoczenie.
- Świetnie.
48
Anne powitała nas bez zachwytu.
- Dzwoniono do mnie ze szkoły - powiedziała, ledwie powiesiliśmy kurtki w
korytarzu. - Pewnie dopiero się przyzwyczajacie. No cóż. Chodźcie do kuchni.
Jest gorąca czekolada z ciastkami.
Piękna nagroda dla łobuzów. Bardzo pedagogicznie. Wykorzystałam
nadarzającą się okazję, żeby znowu spiorunować Gazika spojrzeniem. Skulił się.
- Powiem tylko, że bardzo mnie rozczarowaliście - oznajmiła Anne,
nalewając gorącą czekoladę.
Wrzuciła do mojej dwie pianki. Usiłowałam nie myśleć o tym, że Jed nie tak
dawno robił to samo.
Otworzyła paczkę ciasteczek z czekoladą i wysypała je na talerz. Zabraliśmy
się do nich energicznie - obiad był całe wieki temu, no i dostaliśmy tylko po
jednej porcji.
- Mogłabym cię nauczyć, jak się piecze ciastka - zaproponowałam i omal nie
udławiłam się z wrażenia. Czy ja to naprawdę powiedziałam? Wszyscy inni też
wytrzeszczyli na mnie oczy, aż mnie to wkurzyło. No co, nigdy nie byłam miła
dla Anne? - Na paczce jest przepis - wymamrotałam, biorąc następne ciastko.
- Chętnie, Max. Dziękuję. - Anne uśmiechnęła się do mnie miło i stanęła
przy zlewie.
- Śmierdząca bomba - prychnął Total z pyskiem pełnym ciastek. - Że mnie to
ominęło!
49
Nie. Większe boisko. Angela spojrzała nauczycielce w oczy i łagodnie
wsunęła jej tę myśl do głowy. Mieli iść na przerwie na boisko dla młodszych
dzieci, ale Angela potrzebowała więcej przestrzeni. Dlaczego nie mieliby się
pobawić na większym placu?
- Właściwie dlaczego nie mielibyście się pobawić na większym placu? -
powiedziała wolno nauczycielka.
- Hurra! - ucieszyło się jakieś dziecko.
Wszyscy rzucili się biegiem na duże boisko.
- Ariel! Chodź się pobawić!
Angela dołączyła do Meredith, Kayli i Courtney.
- Pobawimy się w Jezioro Łabędzie? - spytała.
Nauczycielka właśnie opowiedziała im tę historię i Angela była zachwycona.
Całe jej życie było jak Jezioro Łabędzie. Ona była łabędziem. Kieł i Max
jastrzębiami, wielkimi i drapieżnymi. Iggy był wielkim białym morskim
ptakiem, na przykład albatrosem. Kuks to mały bażant, gładki, brązowy i
śliczny. Gazik - coś małego i krzepkiego... Sowa?
A ona była łabędziem. Przynajmniej dzisiaj.
- Tak! Pobawmy się w Jezioro Łabędzie!
- Ja jestem Odetta! - zawołała Angela, podnosząc rękę.
- A ja drugi łabędź - dodała Kayla.
- A ja najmniejsze łabędziątko - pisnęła Meredith i ujęła w dwa palce
spódniczkę, żeby bardziej przypominała baletową paczkę.
Angela przymknęła oczy i usiłowała poczuć się łabędziem. Kiedy je
otworzyła, cały świat stał się sceną, a ona była najpiękniejszą primabaleriną
świta. Zaczęła pląsać wdzięcznie wokół dzieci. Skakała wysoko i daleko, z
gracją, jak najdłużej utrzymując się w powietrzu. Kiedy wylądowała, uniosła
ręce nad głową i zawirowała wokół własnej osi.
Pozostałe dziewczynki też tańczyły na paluszkach po zeschłej trawie,
kołysząc rękami, jakby to były skrzydła. Angela znowu skoczyła lekko w
powietrze, kręcąc piruety i czując się jak Odetta zaklęta w łabędzia przez
czarnoksiężnika.
Jeszcze jeden piruet, arabeska i skok, kiedy wydawało się, że na kilka chwil
zawisła w powietrzu. Strasznie chciała rozłożyć skrzydła i odtańczyć Jezioro
Łabędzie jak należy, ale wiedziała, że nie powinna. Nie teraz. Nie tutaj. Może
jak już Max uratuje świat. A jak uratuje, to normalnych ludzi prawie nie będzie.
Tak miesiąc temu, kiedy znowu trafiła do Szkoły, powiedział jej Jed. Takie
mutanty jak oni mają większe szanse przetrwania. A więc może kiedy zwykli
ludzie już znikną, Angela będzie mogła swobodnie latać i bawić się w Odettę,
kiedy tylko zechce.
Już się nie mogła doczekać.
50
Najbardziej lubiłam salę biblioteczną. W szkole była wielka biblioteka z
niezliczonym mnóstwem książek i sześcioma komputerami do użytku uczniów.
Bibliotekarz był miły, inteligentny i nazywał się Michael Lazzara. Wszyscy
bardzo lubili pana Lazzarę, nawet ja. Przynajmniej na razie.
Dziś miałam ochotę poszukać informacji. Może jeśli uda mi się natrafić na
jakieś strony o łamaniu szyfrów, zdołam odkryć inny sposób znalezienia
naszych rodziców.
Wszystkie komputery były zajęte. Stałam przez chwilę, zastanawiając się,
jak niepostrzeżenie wykopać któregoś szczeniaka z krzesła.
- Hej, nie muszę z niego korzystać.
Obejrzałam się.
- Co?
Chłopak, który się do mnie odezwał, wstał i zabrał książki.
- Nie potrzebuję komputera. Możesz siadać.
- O, super. Dzięki.
- Jesteś nowa - powiedział. - Widziałem cię na zajęciach z nauk
lingwistycznych.
- Aha - mruknęłam. Rozpoznałam go: lata paranoicznych lęków nauczyły
mnie zapamiętywać twarze. - Jestem Max.
- Wiem. Jestem Sam. - Uśmiechnął się ciepło.
Aż się zdziwiłam - był fajny. Nigdy dotąd nie mogłam sobie pozwolić na
luksus dostrzegania czyjejś fajności lub niefajności. Na ogół zadowalam się
wychwytywaniem morderczych cech.
- Skąd pochodzisz?
- Z... eee... Missouri.
- O, to daleko. Pewnie trudno ci się przystosować.
- No.
- Odrabiasz lekcje czy to prywatny projekt? - Skinął głową w stronę
komputera.
Miałam ochotę warknąć: po co te pytania, ale potem przyszło mi do głowy,
że może on mnie wcale nie przesłuchuje. Może tak właśnie ludzie się ze sobą
komunikują. Poznają się. Wymieniają informacje.
- Eee... raczej projekt prywatny - wyjąkałam.
Znowu się uśmiechnął.
- Tak jak ja. Sprawdzałem ten kajak, który chcę kupić. Mam nadzieję, że na
Gwiazdkę dostanę dosyć pieniędzy.
Uśmiechnęłam się, jakbym wiedziała, dlaczego na tę jakąś Gwiazdkę daje
się pieniądze. Głosie, może jakaś podpowiedź? Głos siedział cicho. Przejrzałam
listę możliwych odpowiedzi i wybrałam:
- Super.
- No to siadaj - powiedział, choć wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś
innego.
Zaczekałam, ale nie powiedział - tylko zabrał swoje rzeczy i odszedł.
Czułam się jak Marsjanin badający dziwne ludzkie obyczaje.
Westchnęłam i usiadłam przy komputerze. Nigdy tu nie będę pasować.
Nigdy. Ani tu, ani nigdzie.
51
Kieł i ja sprawdziliśmy to, co uważaliśmy za współrzędne na
zaszyfrowanych stronach z Instytutu. Ale było na nich także parę słów, obok
naszych imion. Misja dnia: wrzucić je do Google'a. Wpisałam dwa pierwsze, nic
nieznaczące słowa, które wyglądały jak pomyłka w druku: ter Borcht.
Mój wzrok przykuło jakieś zamieszanie na dworze; spojrzałam w okno
akurat w chwili, gdy Angela dosłownie uniosła się nad boiskiem. Razem z
koleżankami pląsała jak baletnica, ale tylko ona skakała na trzy metry w
powietrze i zastygała w bezruchu, jak zawieszona na drucie.
Zgrzytnęłam zębami. O rany, czego oni nie zrozumieli, kiedy dałam rozkaz
„wtopić się w otoczenie"? Ręce opadają.
Na ekranie pojawiła się lista wyników. Dziwne. Najwyraźniej „ter Borcht" to
nie zbitka liter bez znaczenia. Kliknęłam pierwszy link.
Ter Borcht, Roland. Genetyk. Cofnięcie licencji lekarskiej w 2001 roku. W
2002 roku - pobyt w więzieniu za przestępcze eksperymenty genetyczne na
ludziach. Kontrowersyjna postać na polu badań genetycznych, przez wiele lat
uważany za geniusza i wiodącego badacza w dziedzinie genetyki. Jednak w
2002 roku, po oskarżeniu o przestępcze eksperymenty na ludziach, ter Borcht
został uznany za chorego psychicznie. Obecnie przebywa w strzeżonym
zakładzie zamkniętym w Niderlandach.
Rany boskie. To dopiero daje do myślenia. Usiłowałam sobie przypomnieć
inne słowa na zaszyfrowanej kartce.
- Wyprostować się! - warknął ktoś.
Odwróciłam się i ujrzałam dyrektora-dyktatora, pana Pruitta, który pochylał
się nad jakimś zastraszonym dzieckiem siedzącym przy stole. Dzieciak
wyprostował się. Pan Lazzara przewrócił oczami. Nawet on nie lubił Pruitta.
Dyrektor uderzył laską w nogę stołu, aż wszyscy podskoczyli.
- Tu nie sypialnia - powiedział wrednie. - Nie będziecie się rozwalać jak
leniwe trutnie, którymi niewątpliwie jesteście w domu. W tej szkole wszyscy
będą siedzieć prosto, jakby faktycznie mieli kręgosłupy.
Nawijał dalej, ale ja bardzo cicho zebrałam swoje książki i wyśliznęłam się z
biblioteki.
Na dziś miałam dość jadu.
52
Szłam korytarzem najszybciej, jak mogłam bez robienia hałasu.
Ter Borcht - zły naukowiec genetyk. Rany, ktoś z rodziny. Czy kiedyś
słyszałam jego nazwisko? Bez wątpienia musiał mieć coś wspólnego z Jedem,
Szkołą, fartuchami. Bo ilu może być na tym świecie niezależnych szalonych
naukowców? Na pewno utrzymują ze sobą kontakt, wymieniają się notatkami,
razem tworzą mutanty...
To ogromny przełom w naszych poszukiwaniach albo kolejny straszliwie
rozczarowujący ślepy zaułek. Nieważne, musiałam o tym pogadać ze stadem. W
chwili gdy mijałam pustą klasę, zauważyłam Kła. Wspaniale - do następnych
zajęć zostało mi pięć minut. Już miałam wejść, kiedy dotarło do mnie, że nie jest
sam. Siedziała z nim dziewczyna. Mówiła coś do niego, bardzo przejęta. Kieł
stał obojętnie, a ona tokowała, potrząsając długimi ciemnorudymi włosami.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Biedny Kieł. Ciekawe, do czego go namawia.
Żeby wstąpił do kółka szachowego?
W tej samej chwili dziewczyna położyła mu ręce na piersi i pchnęła go na
ścianę. Ruszyłam ostro do przodu, wyciągnęłam dłoń do klamki. Nawet jeśli to
Likwidator, razem z Kłem zrobimy z niej siekankę.
Ale raptem zastygłam w miejscu. To nie był atak. Dziewczyna przywarła do
Kła jak magnes do lodówki, stanęła na palcach i pocałowała go prosto w usta!
Kieł przez chwilę stał nieruchomo. Potem objął ją w talii. Myślałam, że ją
odsunie, i miałam nadzieję, że zrobi to delikatnie, żeby nie zranić jej uczuć.
A tymczasem on wolno powiódł rękami po jej plecach i przyciągnął ją do
siebie. Przechylił głowę, żeby mu się lepiej całowało.
Cofnęłam się o krok. Nie mogłam oddychać. Czułam się, jakbym miała
zwymiotować.
Boże.
Odwróciłam się na pięcie i popędziłam do łazienki.
Zabarykadowałam się w kabinie. Usiadłam na zamkniętej muszli. Na czoło
wystąpił mi zimny pot. Byłam roztrzęsiona i zlodowaciała, jakbym właśnie
stoczyła walkę o życie. Ciągle widziałam, jak Kieł przygarnia tę dziewczynę,
przechyla głowę. Zamknęłam oczy, ale nic mi to nie pomogło.
Dobra. Weź się w garść. Boże. Co ty wyprawiasz?
Oddychałam coraz szybciej, a gniew kipiał mi w żołądku jak kwas.
No nie, spokojnie, spokojnie.
Zmusiłam się do kilku głębokich oddechów: wdech, wydech, wdech,
wydech.
Dobrze. Spokój. No więc kogoś pocałował. Wielkie mi co. Dlaczego mnie to
w ogóle obchodzi? Niech obcałowuje wszystkie dziewczyny w szkole. Przecież
to jakby... mój brat. No, w gruncie rzeczy nie brat, nie prawdziwy, ale jak brat.
Tak. Właśnie. Dałam się zaskoczyć, ale już po wszystkim. Doszłam do siebie.
Wstałam, wyszłam z kabiny i opłukałam twarz zimną wodą. Czułam się
świetnie. Dlaczego miałoby mnie to obchodzić?
Może coś do niego czujesz, powiedział Głos.
Nieeee! Jak go potrzebuję, to milczy, a jak sytuacja jest delikatna, to mi się
w nią ładuje nieproszony? Poszedł!
A może nie, pomyślałam jadowicie.
Nie możecie być wiecznie dziećmi, powiedział Głos z lekką kpiną. Ludzie
dorastają, mają własne dzieci. Pomyśl o tym.
Stłumiłam wycie. Mocno chwyciłam się umywalki, żeby nie walnąć głową
w ścianę. Tak jakbym mogła myśleć o czymkolwiek innym.
53
- Są tam.
Ari spojrzał przez lornetkę na małą grupkę na drodze, jakieś pół kilometra
dalej. Wracają z uroczej szkoły do uroczego domku. Pieszczochy! Zajrzał na tył
furgonetki. Sześciu Likwidatorów, już przekształconych i gotowych do akcji,
tylko czekało na jego znak. Nowa Max siedziała razem z nimi, ze słuchawkami
w uszach.
- Znowu przemawia - odezwała się.
Ari prychnął. Max - ta prawdziwa - strasznie się rządziła! Poganiała te dzieci
jak swoich niewolników.
Niewolnicy. Fajny pomysł. Myśl o mutancie w roli jego niewolnika
rozweseliła Ariego. Usługiwaliby mu we wszystkim. Przynosiliby mu jedzenie,
przypominali, żeby brał pigułki, a Max masowałaby mu ramiona tam, gdzie
uwierają go skrzydła. Byłoby świetnie. Rozdzwonił się dzwonek-przypominacz.
Ari przełknął garść pigułek i nastawił dzwonek na kolejną godzinę.
Niestety, nie zrobi z nich swoich niewolników. Ale na szczęście będzie mógł
ich zabić.
- Jak słowo daję, ta dziewczyna wiecznie narzeka - odezwała się z
niesmakiem nowa Max.
- Dajmy jej prawdziwy powód do narzekań - powiedział Ari i wcisnął pedał
gazu.
Serce zaczęło mu bić mocniej. Nienawidził Max, ale uwielbiał z nią
walczyć. Nikt inny nie był dla niego tak ekscytującym wyzwaniem - nawet Kieł.
A kiedy walczyli, ciągle uczył się nowych sposobów obrony. Pewnego dnia to
on zada ostateczny cios i zobaczy zdumienie na jej twarzy...
Po paru sekundach furgonetka dogoniła grupę.
- Podwieźć was, dzieci? - spytał Likwidator siedzący obok kierowcy.
Jeszcze się nie przekształcił.
- A cukierka nie dostaniemy? - warknęła oryginalna Max.
Potem jej spojrzenie spoczęło na Arim.
Z gardła wyrwał mu się śmiech. Cudownie! Zobaczył w jej oczach
nienawiść i strach. Wcisnął hamulec.
- Jazda! - krzyknął. - Max jest moja!
Likwidatorzy wyskoczyli z furgonetki, zanim jeszcze się zatrzymała.
Pora się zabawić!
54
- Czyli Ari żyje? I wrócił? Zastanowię się nad tym później.
- Zadowolona? - mruknął Kieł.
Łypnęłam na niego spode łba, po czym rzuciłam się na najbliższego
Likwidatora.
Najgorsze, że naprawdę byłam zadowolona. No, nie całkiem - ale poczułam,
że stoję na twardym gruncie. Gada do mnie kolega z klasy? Kompletna porażka.
Spuszczam manto Likwidatorowi, zwłaszcza żałosnemu, niezdarnemu
Likwidatorowi ze zbyt wielkimi skrzydłami? To już bardziej do mnie pasuje.
Po paru chwilach mocnym kopniakiem roztrzaskałam Likwidatorowi rzepkę
kolanową. Zwalił się na ziemię. Bardzo pocieszające. Uważaj! - odezwał się
Głos i zaraz potem oberwałam w szczękę, aż mi wykręciło głowę. Płyń z
prądem. Proszę bardzo. Wykorzystałam impet ciosu, odwróciłam się i z
rozmachem zdzieliłam Likwidatora w pysk. Zawył z bólu i upadł na kolana,
trzymając się za twarz. Ale zaraz podskoczył wściekły, z oczami nabiegłymi
krwią - i tym razem Gazik walnął go obiema dłońmi w uszy, rozwalając mu
bębenki. Likwidator z krzykiem znowu runął na ziemię.
Kieł jednego znokautował i teraz brał się do Ariego. Zauważyłam, że Angela
walczy z Likwidatorką. Kazała jej wpaść głową na drzewo, i to z rozbiegu. Auu.
Potem rzuciła mi anielski uśmiech i znowu przypomniało mi się, że musimy
odbyć poważną rozmowę o etyce.
Max, skup się! Potężny cios w plecy pozbawił mnie powietrza w płucach.
Ledwie zipiąc, odwróciłam się i ujrzałam Ariego, który z uśmiechem zamierzał
się do następnego ciosu. Uskoczyłam, odwróciłam się i z całej siły kopnęłam go
z półobrotu, prawie go przewracając. Wszyscy Likwidatorzy byli już
unieszkodliwieni, zostaliśmy tylko my dwoje. Powoli okrążaliśmy się, Ari
szczerzył zęby, a mną miotała furia, od której mąciło mi się w głowie. Kątem
oka zauważyłam, że Kieł zagania młodszych do lasu, a potem wzbija się z nimi
w powietrze.
- Ładny mundurek - zakpił Ari, obnażając ostre kły. - Do twarzy ci.
- Skąd masz te skrzydła? - odpaliłam. - Z supermarketu?
Krążyliśmy wokół siebie jak dwa tygrysy. Inni Likwidatorzy pakowali się
już na tył furgonetki. Wyglądali jak cyrkowe klauny.
- Raczej nie dzisiaj - zawołał do nich Ari. - Następnym razem możecie zjeść
tę małą. Podobno takie smakują jak kurczaki.
Angela.
Ryknęłam i rzuciłam się na niego. Odskoczył, zamachnął się, ale bez trudu
zrobiłam unik. Wściekłość dodawała mi sił. Wzięłam rozbieg i kopniakiem z
obu nóg grzmotnęłam go prosto w żebra. Gruchnął na ziemię, uderzając głową o
asfalt.
Wbiłam mu stopę w gardło i pochyliłam się nad nim.
- Ile razy mam cię zabijać? - warknęłam. - Tak z grubsza?
Zobaczyłam w jego oczach nienawiść i wtedy wreszcie do mnie dotarło: to
już nie jest Ari, ten chłopczyk, który w Szkole przyglądał nam się z daleka.
Własny ojciec zmienił go w potwora i wszystko to, co mogło jeszcze zostać, już
się wypaliło. Na tę myśl zrobiło mi się słabo. Cofnęłam nogę i odsunęłam się.
Ari usiadł, ciężko dysząc.
- Tym razem punkt dla ciebie - wychrypiał, masując gardło. - Ale nie masz
szans na wygraną. - Poderwał się na nogi. - Tylko się z tobą bawię, jak kot z
myszą.
Już się wycofywałam do lasu i rozkładałam skrzydła, gotowa do lotu.
- Jasne - powiedziałam głosem ociekającym wrogością. - Niezdarny
kluchowaty kocur Frankenstein kontra drapieżna, agresywna, niepokonana,
dobrze zaprojektowana mysz.
Warknął i znowu na mnie skoczył, ale już wzbiłam się w górę i zawisłam
pięć metrów nad ziemią. Uniosłam się jeszcze wyżej i patrzyłam, jak Ari wlecze
się do furgonetki i włazi do środka. W samochodzie mignęły mi czyjeś jasne
włosy.
Żaden Likwidator nie ma jasnych włosów.
55
- Co się stało? - krzyknęła Anne.
Weszliśmy do domu i odruchowo powiesiliśmy kurtki, prawie wszystkie
zbryzgane krwią. Total plątał nam się pod nogami, węsząc i warcząc. Angela
przytuliła go, szepcząc mu coś do ucha. Usłyszałam jego ledwie dosłyszalne
mruknięcie:
- A to gnojki.
- Likwidatorzy - wyjaśnił Gazownik. - Głodny jestem. Dostanę coś do
jedzenia?
- Kto to są Likwidatorzy? - spytała Anne z autentycznym zdziwieniem.
Jak mogła nie wiedzieć? A może nie znała tej naszej prywatnej, fachowej
ksywki.
- My jesteśmy skrzyżowaniem ludzi i ptaków - wytłumaczyłam jej, idąc do
kuchni. Poczułam zapach popcornu. - A Likwidatorzy - ludzi i wilków.
- Popcorn! I sok jabłkowy! - zawołał z radością Gazik.
- Umyj ręce - rzuciła odruchowo Anne, a potem obejrzała go dokładnie.
Miał parę siniaków, ale poza tym prezentował się dobrze. Angela i Kuks w
ogóle nie ucierpiały, Iggy miał rozciętą wargę, Kłowi leciała krew z nosa. Nagle
przypomniałam sobie, jak się całował z tamtą dziewczyną, ale szybko
odsunęłam tę wizję.
- Umyjcie się - nakazała Anne. - Ja przyniosę bandaże. Czy ktoś jest
poważnie ranny?
- Nie - mruknęła Kuks z buzią pełną popcornu. - Ale Likwidator podarł mi
sweter. Bydlę.
- Jest i mleko - powiedziała Anne.
Wyjęła z lodówki butelkę, postawiła ją na stole i poszła po apteczkę.
Nalałam Angeli szklankę mleka i zauważyłam, że to jakaś inna marka niż
poprzednio. Tamto było w kartonie. W kartonie ze zdjęciem zaginionego
dziecka. Na tej butelce nie było żadnego dziecka, tylko uśmiechnięta krowa.
Hmmm.
Później usiadłam do odrabiania lekcji, co jest innym określeniem tortur
obmyślonych przez dorosłych, lecz zadawanych sobie przez samą ofiarę. Tak
uważam. Anne usiadła obok mnie.
- Zatem Likwidatorzy to ludzie-wilki. - I zaatakowali was? Czy to zdarzyło
się już kiedyś wcześniej? Skąd się wzięli? Skąd wiedzieli, gdzie jesteście?
Spojrzałam na nią.
- Nie ma tego w raportach? - spytałam. - W aktach? Jasne, że nas
zaatakowali. Jak zwykle. Są wszędzie. Stworzono ich jako... no, jakby broń. W
Szkole byli strażnikami, ochroniarzami. Katami. Od czasu naszej ucieczki
ścigają nas. Nawet się dziwiłam, co ich tak nie ma i nie ma. Jeszcze nigdy
odnalezienie nas nie zajęło im tyle czasu.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Na twarzy Anne odmalowało się
strapienie.
Pokręciłam głową.
- Naprawdę myślałam, że wiesz. Wiesz o nas masę rzeczy. Przecież nie
ukrywam prawdy o Likwidatorach.
Anne westchnęła ciężko.
- Docierały do nas tylko mgliste plotki. Wydawały się tak fantastyczne, że
nie uwierzyliśmy w nie. Mówisz, że ci Likwidatorzy ciągle was dopadają? Ale
jak to możliwe?
Pewnie przez ten mój chip. Ten, co mi go ktoś wszczepił w rękę.
Wzruszyłam ramionami i zabrałam się do geografii.
Tak przypuszczam, że to przez mój chip. Pewności nie mam, ale to
najbardziej sensowna wersja. Trafiała się dobra okazja, żeby powiedzieć o tym
Anne. Może dzięki możliwościom FBI da się to draństwo ze mnie wydłubać.
Ale coś mnie powstrzymywało. Jakoś nie mogłam jej zaufać. Może za pięć lat,
jeśli nadal będziemy żyć. Boże, co za dołująca myśl.
Ostatnio zaczęłam się zastanawiać, czy to nie przez coś innego. Może na
przykład Total jest zachipowany. Albo ktoś inny. Angela? Nie wiedzieliśmy.
Anne wstała.
- Zadzwonię w parę miejsc - oznajmiła zdecydowanie. - Nigdy więcej nie
zobaczycie Likwidatorów.
Wzruszyła mnie do łez ta jej naiwność.
56
- Dobranoc, Tiffany-Krystal - powiedziałam, szczerząc zęby.
Kuks uśmiechnęła się. Ustawiłyśmy pięści w piramidkę i przyklepałyśmy
drugimi dłońmi.
- Dobranoc - powiedziała Kuks, kładąc się na miękkich poduszkach. - Max...
Zostaniemy tu trochę, prawda? Nie musimy uciekać zaraz jutro?
- Nie - odparłam cicho. - Nie zaraz jutro. Na razie... nie wychylać się i
wtopić się w otoczenie, zgoda?
- Zgoda. Bardzo dobrze się wtapiam - pochwaliła się Kuks. - Mam trzy
przyjaciółki i razem siedzimy w stołówce. Moja nauczycielka chyba mnie lubi.
- No pewnie, że cię lubi. Kto by cię nie lubił? Pocałowałam ją w czoło i
poszłam ułożyć Angelę do snu. Otworzyłam drzwi jej pokoju i zobaczyłam
Anne, która właśnie opatulała Angelę kołdrą.
- Dużo się dziś działo, skarbie - mówiła, odgarniając małej włosy z buzi. -
Wyśpij się.
- Dobrze - zgodziła się Angela.
- I posłuchaj, Ariel... Nie wpuszczaj Totala do łóżka. Ma własne posłanie.
- Aha - mruknęła potulnie Angela.
Przewróciłam oczami. Total wskoczy na łóżko, zanim Anne oddali się stąd
na pięć kroków.
- Dobranoc, pchły na noc - powiedziała Anne, prostując się.
- Karaluchy do poduchy - odpowiedziała zgodnie Angela.
Anne wyszła z uśmiechem.
Total wskoczył na łóżko. Angela wpuściła go pod kołdrę, gdzie się umościł z
łebkiem na poduszce. Opatuliłam oboje.
- Coś by się stało, gdyby podkręciła ogrzewanie? - wymamrotał Total przez
sen. - Zimno jak w psiarni.
Angela i ja uśmiechnęłyśmy się do siebie.
- Jak tam? - spytałam.
Machnęła ręką.
- Strasznie mi było, kiedy zobaczyłam znowu Likwidatorów.
- A mnie! Ten Ari jest makabryczny. Odbierasz jakieś jego myśli?
Angela zastanowiła się.
- Mroczne. Czerwone. Złe. Rozdarte. Zagubione. Nienawidzi nas.
Niepięknie przedstawiał się widoczek z głowy Ariego.
- A ciebie kocha - dodała Angela. - Bardzo.
57
Wyszłam z pokoju Angeli, starając się nie zdradzać swojego zaszokowania.
Matko! Ari mnie kocha? Jak mały chłopczyk? Jak wielki Likwidator? I dlatego
ciągle chce mnie zabić? Powinien sobie poczytać o wysyłaniu jasnych
sygnałów.
Usłyszałam za plecami jakiś dźwięk i odwróciłam się tak szybko, że omal
nie wbiłam w ścianę Kła.
- Śpią?
Skinęłam głową.
- Są wykończeni. Szkoła ich wyczerpuje. No i oczywiście Likwidatorzy.
- No.
Anne wyszła z pokoju Kuks. Uśmiechnęła się, powiedziała nam bezgłośnie
„dobranoc" i ruszyła na dół. Pomyślałam, że to ją ostatnią Kuks zobaczyła przed
snem, i zęby same mi zgrzytnęły.
- Niech się cieszą, póki mogą - powiedział Kieł, odczytując moją minę jak
zwykle, niestety, bezbłędnie.
- Ona zajmuje moje miejsce - wyrwało mi się.
Kieł wzruszył ramionami.
- Jesteś wojowniczką, nie mamą.
Prawie zatkało mnie z oburzenia.
- A nie mogę być tym i tym? Myślisz, że jestem do bani jako matka? Bo co,
za mało jestem dziewczyną, tak? - Naprawdę mnie wkurzył. Napięcie całego
dnia zaczęło się ze mnie uwalniać. - Nie tak jak ta ruda, co się w ciebie
praktycznie wgryzła!
Ręka sama mi się uniosła i pchnęłam mocno Kła.
Ponieważ był to Kieł, nie przyjął tego jak dżentelmen. Natychmiast też mnie
pchnął, że prawie wleciałam na ścianę. Byłam przerażona - nie tylko dlatego, że
napadłam na mojego najlepszego przyjaciela, ale też dlatego, że zachowywałam
się jak zazdrosna idiotka. Którą nie byłam. Jasne?
Stałam zdyszana, z policzkami płonącymi z upokorzenia i gniewu.
Zaciskałam pięści i ogólnie miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
Czułam na sobie spojrzenie jego ciemnych oczu i czekałam tylko, kiedy
zacznie kpić, że tak mnie wkurzyła ta jego ruda bogini.
Kieł podszedł tak blisko, że dzieliło nas tylko parę centymetrów. Dawniej
zawsze byliśmy tego samego wzrostu, ale w ciągu ostatnich dwóch lat mnie
przerósł. Miałam oczy na wysokości jego ramion.
- Jesteś dziewczyną - powiedział cicho. - O ile pamiętam.
Omal się nie spaliłam ze wstydu. Chodziło mu o to, że kiedyś na plaży,
dawno temu, pocałowałam go. Kurczę, dziewczyny po prostu się na niego
rzucają.
Zacisnęłam zęby, nie mówiąc ani słowa.
- I byłabyś świetną mamą. Ale masz dopiero czternaście lat i nie powinnaś
jeszcze mieć dzieci. Daj sobie z dziesięć lat.
Minął mnie, muskając moje ramię, a ja stałam jak kamienna rzeźba. Mówił,
że mogę być prawdziwą mamą, z własnymi dziećmi. Z całą pewnością
uważałam stado za swoje dzieci, ale jemu chodziło o dzieci, które sama
wyprodukuję. Tak jak powiedział niedawno Głos.
Znienawidziłam moje życie w całkiem nowy, ożywczy sposób.
- Nawiasem mówiąc - rzucił Kieł, odchodząc - piszę blog. Na komputerze w
szkole. Oczywiście wbrew zasadom. Blog Kła. - Zachichotał, jak tylko on
potrafi. - Poczytaj sobie czasem... mamo.
58
Noc była chłodna, ale nowa Max tego nie czuła. Siedziała na gałęzi, oparta
plecami o szorstki pień. Pasek ciężkiej lornetki wrzynał się jej w szyję.
Podciągnęła kolana, objęła je, a z oka spłynęła jej ciepła łza. Przyglądała się
nieustannie tamtej Max, uczyła się jej. Było to trudne. I bolesne.
- Och, Max - szepnęła, przyglądając się tamtej, za oknem domu Anne. -
Wiem, co czujesz. Obie jesteśmy zawsze samotne, choć otacza nas tłum.
59
Następnego ranka przed szkołą powitał nas widok kilku wielkich
wycieczkowych autobusów, zajmujących praktycznie cały parking. Dostrzegłam
moją nową przyjaciółkę J.J. , która mi pomachała i podeszła do mnie. Reszta
stada wmieszała się w tłum.
- Ale nam się udało - powiedziała radośnie J.J. - Wycieczka edukacyjna!
- Edukacyjna? - Wyobraziłam sobie, jak wszyscy wkuwamy w autobusie.
- No. Cała szkoła jedzie do Białego Domu, siedziby naszego ukochanego
prezydenta. A to znaczy, że nie będzie lekcji i pewnie także pracy domowej.
Uśmiechnęłam się. Lubiłam styl J.J. Na luzie i bez napinki. W
przeciwieństwie do mnie.
- No to pięknie - powiedziałam. - Jedziemy!
- Nasza klasa jest tam - odezwał się dziewczęcy głos.
Iggy zmarszczył brwi. Skupiał się na dźwiękach, nasłuchiwał szurania butów
Kła na chodniku. Jeszcze przed chwilą brzmiało wyraźnie, a teraz raptem
Iggy’ego otoczyło morze głosów, których nie potrafił rozróżnić.
Jakaś ręka delikatnie dotknęła jego ramienia.
- Nasza klasa jest tam - powtórzył głos.
Iggy rozpoznał go: ta dziewczyna siedziała w klasie trzy metry od niego, na
północny wschód.
Co za wstyd. Stoi tu jak ślepy idiota i nie wie, dokąd iść.
- Nasza nauczycielka zmieniła nagle kierunek - wyjaśniła dziewczyna.
Przypomniał sobie, że na imię ma Tess.
- Aha - mruknął. Szedł tam, dokąd go łagodnie prowadziła. - Dzięki.
- Nie ma sprawy - rzuciła lekko Tess. - Wiesz, ulżyło mi, że będziesz chodził
do naszej klasy. Teraz aż tak się nie wyróżniam.
A co, też jesteś ślepym mutantem? - pomyślał Iggy.
- No wiesz, jestem wyrośnięta, jak ty. Ludzie zawsze mówią, że to dobrze,
bo mogę być koszykarką, modelką i tak dalej. Ale jeśli jest się dziewczyną, ma
się czternaście lat i metr osiemdziesiąt, to do bani z takimi pocieszeniami. Ale
teraz nie jestem sama. Pasujemy do siebie.
Iggy parsknął śmiechem. Po chwili usłyszał kroki Kła i poczuł jego lekkie
muśnięcie, którym Kieł dawał mu znać, gdzie się znajduje.
- Tess! - zawołała nauczycielka.
- Muszę lecieć, jestem gospodynią klasy - powiedziała Tess. - Jeszcze
pogadamy, dobra?
- Dobra - mruknął Iggy w oszołomieniu.
Lekkie kroki Tess oddaliły się. Co to było? Miał wrażenie, jakby zderzył się
z tirem.
- Stary, opędzić się nie możesz - rzucił Kieł.
- Oczywiście w Waszyngtonie jest zbyt wiele do obejrzenia, żeby zmieścić
to w jednym dniu - powiedziała nauczycielka stojąca z przodu autobusu. Mówiła
głośno, żeby przekrzyczeć warkot silnika. - Dziś zwiedzimy Kapitol, Izbę
Reprezentantów i siedzibę Senatu. Potem poświęcimy pół godziny na obejrzenie
pomnika Vietnam Memorial. Po obiedzie pójdziemy do Białego Domu.
Dziewczynka siedząca obok Angeli, Caralyn, westchnęła z zachwytem.
- Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć Biały Dom - odezwała się Angela.
Caralyn pokiwała głową.
- Chciałabym pójść do Muzeum Historii Naturalnej - powiedziała. - Byłaś
tam?
- Nie.
- Jest super. Są szkielety dinozaurów i wielki wypchany wieloryb pod
sufitem, i meteoryty, i brylanty.
- Ekstra - mruknęła Angela.
Może Anne ich tam zabierze? A może zmusić nauczycielkę, żeby zrobiła
odstępstwo od planu? Nie, lepiej nie. Jeśli Max się dowie, będzie wściekła.
Angela pogłaskała Celestynę, wsunęła ją za pasek kraciastej szkolnej spódniczki
i uznała, że będzie postępować zgodnie z programem. Na razie.
60
Jeśli doskwiera wam niedobór białych mężczyzn w średnim wieku, to
wpadnijcie do Kapitolu. Do Izby Reprezentantów już nie, bo tam jest więcej
kolorów, no i więcej kobiet, ale w Senacie - rany. Największe zagłębie
testosteronu w kraju.
W budynku Kapitolu obejrzeliśmy krótki film o Ojcach Założycielach,
którzy usiłowali stworzyć doskonały system rządów. Byli strasznie
zaangażowani, z tym „idealnym przymierzem" i że „wszyscy ludzie są sobie
równi". Oczywiście z wyjątkiem tych ludzi, którzy byli ich własnością. Ale nie
narzekajmy.
Mimo to, kiedy usłyszałam te słowa, zobaczyłam Konstytucję i
dowiedziałam się, co właściwie chcieli osiągnąć... No, trzeba przyznać, że się
starali. W innych krajach ani przedtem, ani potem tak nie było.
Krótko mówiąc: demokracja to fajna rzecz.
Pomnik Vietnam Memorial jest straszny. Ogromny, gładki monolit z granitu,
pokryty nazwiskami tych, którzy zginęli podczas wojny. Dołujące. Kuks
popełniła ten błąd, że go dotknęła. Mało się nie przewróciła - jej umiejętność
wyczuwania ludzi i ich emocji dzięki resztkom ich wibracji musiała jej nieźle
dokopać. Na szczęście nowe koleżanki ją podtrzymały. Pogadamy o tym
później.
A potem Biały Dom.
Hm. Powiem tak: to wielka, wypasiona hacjenda. Nie zamek. Bez tych
fidrygałek jak w Taj Mahal czy Gracelandzie. Ale i tak robi wrażenie.
W Białym Domu - wśród niewidocznych zabezpieczeń najwyższej
światowej klasy, jak również wyjątkowo widocznych uzbrojonych strażników -
poczułam się tak bezpieczna jak chyba nigdy. Gdyby ktoś chciał nas dopaść,
najpierw musiałby się przedrzeć przez strażników. Co było bardzo pocieszającą
myślą.
Zobaczyliśmy „papuzie" pokoje (czerwony, niebieski, zielony), jak również
wielgachną jadalnię. Biblioteka wydawała się jakaś mikra jak na bibliotekę. Był
jeden pokój przeznaczony wyłącznie na porcelanę, co mnie rozbawiło. Co
jeszcze? Prezydencka spiżarnia?
Po chwili te różnobarwne pokoje zaczęły mi się mieszać - za małe
zabytkowe meble, fikuśne zasłony, słynne obrazy sławnych ludzi, które czasami
rozpoznawałam. Kiedy pomyślałam, co się działo tu, gdzie teraz stoję, przeszedł
mnie nawet jakby dreszcz. A może było tylko zimno.
Rozbawiło mnie, że ja, Maximum Ride, wybrałam się na szkolną wycieczkę.
No nie odlot? Nigdy wcześniej nie chodziłam do szkoły. Wychowałam się w
psim transporterze. Miałam skrzydła, do diabła! A tu proszę, spaceruję sobie
spokojniutko i udaję normalną. Czasami sama siebie podziwiam.
W końcu przewodnik zatrzymał się przed kioskiem z pamiątkami.
- Chodź, mamy dziesięć minut na kupowanie prezentów - powiedziała J.J.,
ciągnąc mnie do wystawy.
Nie miałam komu kupić upominku: nie zbieramy gratów. Za bardzo
przeszkadzają w locie.
Kuks i Gazik wertowali książki.
- Super, nie? - spytała nieprzytomna z wrażenia Kuks. - Nie do wiaty!
Jesteśmy w Białym Domu! Pewnego dnia zostanę prezydentem.
- A ja wice - dodał Gazownik.
- Będziecie świetni - powiedziałam uprzejmie.
Tak, na pewno zostaną wybrani z ramienia partii mutantów. Zero problemu.
Ameryka jest na to gotowa.
Obejrzałam się i zobaczyłam Kła. Oczywiście rude cudo przyssało się do
niego, co mnie wkurzyło, jak nie wiem. Jak on mógł z nią wytrzymać, taką
słodką do obrzydliwości? Nic nie rozumiałam. Iggy też rozmawiał z dziewczyną
- oglądała jedwabne szaliczki i śmiała się razem z nim. Oby była miła. Oby nie
była Likwidatorem.
Ale gdzie jest nasza anielska i przerażająca Angela?
Wodziłam wzrokiem po tłumie. Obok naszej grupy kręcili się pojedynczy
turyści, dalej inna grupa i... nigdzie nie było Angeli. Nigdzie! Ta mała ma talent
do znikania.
- Kuks, gdzie Angela?
Kuks rozejrzała się.
- Nie widzę. Może w łazience?
Już maszerowałam w stronę Kła.
- Przepraszam - warknęłam, przerywając szczebiot rudego cuda. - Nie widzę
An... Ariel.
Kieł rozglądał się w tłumie. Rude cudo uśmiechnęło się do mnie.
- Jesteś siostrą Nicka?
Trzymajcie mnie, bo jak jej odpowiem...
- No.
Kieł spojrzał na mnie.
- Poszukam.
Poszłam za nim w stronę drzwi, przez które tu weszliśmy. Jeszcze tego mi
brakowało. Mieliśmy się wtopić w otoczenie, nie wyróżniać się, a ona wzięła i
się zgubiła w tym cholernym Białym Domu. Gdzie czyjeś zgubienie się z całą
pewnością powoduje krzyk jak nie wiem co. Mam powiedzieć jej nauczycielce?
Powiadomić strażnika? Może się zgubiła, a może porwali ją Likwidatorzy.
Znowu. Tyle na temat poczucia bezpieczeństwa. Mogę je sobie...
Nagle tłum zafalował, rozległ się ożywiony pomruk... Byłam wyższa od
większości dzieciaków, więc szybko zorientowałam się w sytuacji. Tłum się
rozstąpił i oto ujrzałam uśmiechniętą anielsko Angelę. W jednej rączce trzymała
Celestynę - zauważyłam mimo woli, że ten misiek musi jak najszybciej zaliczyć
pranie z podwójnym płukaniem.
Potem przeniosłam wzrok na osobę, która trzymała Angelę za drugą rękę.
Prezydent. Albo jego sobowtór.
Szczęka sama mi opadła. Do sali zaraz wleciało kilku facetów w czerni, ze
słuchawkami w uszach. Nie byli zadowoleni.
- Cześć, Max - zaświergotała Angela. - Zgubiłam się. Pan Danning mnie
przyprowadził.
- Cześć... Ariel - powiedziałam słabo, przyglądając się jej uważnie.
Zerknęłam na prezydenta. Wyglądał jak żywy, prawie jak w telewizji.
- Dziękuję... panu.
Uśmiechnął się życzliwie.
- Nie ma sprawy. Twoja siostra wiedziała, że będziesz się martwić. To
wyjątkowa mała panienka.
Tak? Dlatego, że ma skrzydła? Czy dlatego, że majstruje w ludzkich
głowach? Boże, miałam złe przeczucie. Przyglądałam się Angeli, ale jak zwykle
wyglądała na wcielenie niewinności. Co o niczym nie świadczy.
- O, wiem - powiedziałam. - Dziękuję, że pan ją znalazł. I przyprowadził.
Nauczycielka Angeli omal nie wyskoczyła ze skóry, ściskając rękę
prezydenta, dziękując mu i jednocześnie go przepraszając.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Prezydent - autentyczny prezydent
Stanów Zjednoczonych - pochylił się z uśmiechem nad Angelą. - Uważaj na
siebie - dodał. - I już się nie zgub.
- Nie zgubię się - obiecała. - Dzięki, że mnie pan znalazł.
Pogłaskał ją po jasnych kędziorkach, które sprężyście podskoczyły,
pomachał tłumowi i wyszedł.
Faceci w czerni popędzili za nim jak mrówki na speedzie.
Wszyscy obecni w sali gapili się na nas. Przykucnęłam przed Angelą i
starając się uśmiechać, wysyczałam przez zaciśnięte zęby:
- Własnym oczom nie wierzę. Wszystko dobrze?
Angela pokiwała głową.
- Przestraszyłam się, bo nagle moja klasa gdzieś zniknęła, więc poszłam
jednym korytarzem, potem drugim korytarzem, a potem spotkał mnie prezydent.
Ale nie zdarzyło się nic dziwnego. Tamci nie zmienili się w Likwidatorów ani
nic.
- W porządku - powiedziałam. Serce nadal mi łomotało. - Od tej pory
trzymaj się nas. Nie chcę cię znowu zgubić.
- Dobrze - obiecała poważnie Angela, biorąc mnie za rękę.
Nie chciałam także, żeby manipulowała umysłem przywódcy wolnego
świata, ale ten temat zostawiłam na później.
61
- Zrób najazd. - Jed pochylił się nad czarno-białym ekranem.
Ari bez słowa przewinął nagranie. I znowu ujrzeli tłum przepływający jak
ławica ryb. Uśmiechnięty prezydent znowu ukazał się w górnym lewym rogu
ekranu. Ari zrobił najazd na prezydenta z jasnowłosym dzieckiem u boku.
Jed uważnie oglądał nagranie, dotykając ekranu, jakby mógł przez niego
poczuć ciała. Jego oczy skupiły się na Angeli, Max, prezydencie. Ari patrzył na
niego ze ściśniętym żołądkiem. Co musiałby zrobić, żeby Jed tak się nim
zainteresował? Kiedy był zwykłym chłopcem, Jed w ogóle nie zwracał na niego
uwagi. Teraz zmieniono go w mutanta, tak jak te latające dzieci. A jego ojciec
nadal nie ma dla niego czasu. Nie interesuje się nim. No to co miałby zrobić?
Nawet umieranie nie pomogło, choć - spójrzmy prawdzie w oczy - trudno o
mocniejszy argument.
Pora. Od dawna pora, żeby zlikwidować tych odmieńców. Kiedy znikną i
zostaną po nich tylko przypisy w tekście naukowym, Jed będzie musiał sobie
uświadomić, jak ważny jest Ari.
Na ekranie Max zrobiła wielkie oczy. W tych mundurkach prawie nie było
widać, że to mutanty. Ari wiedział, że on sam rzuca się w oczy. Jego skrzydła
były zbyt wielkie, żeby mógł je złożyć na plecach. Od ciągłych zmian skóra
zrobiła mu się szorstka. A rysy... Nie potrafił tego określić, ale jego rysy były
jakieś dziwne. Może to dlatego, że twarz siedmiolatka rozciągnięto, by ją
dopasować do dorosłego ciała.
Max nerwowo uśmiechnęła się do prezydenta. Nawet na tym małym czarno-
białym ekranie była cudowna. Wysoka, szczupła, z jasnymi włosami. Wiedział,
że jej ramiona są twarde jak stal, silne. Jeszcze czuł jej ostatni kopniak w żebra.
Zachmurzył się.
A jego ojciec wpatruje się w ekran jak w święty obraz. Jakby to oni byli jego
dziećmi, nie Ari. Jakby był z nich dumny i marzył o ich powrocie.
Ale ich nie dostanie. Nigdy. Ari tego dopilnuje. Już opracował plan.
Uruchomił machinę. Początkowo Jed będzie się gniewał, ale ochłonie.
Ari zasłonił ręką usta, by ukryć uśmiech.
62
- Max
W progu mojego pokoju zobaczyłam bardzo przejętą Kuks, niecierpliwie
przestępującą z nogi na nogę.
- Co?
- Chyba złamałam szyfr.
- To mów - powiedziałam, kiedy wszyscy zebraliśmy się w jej pokoju.
- Myślę, że to z książki - zaczęła. - No wiesz, jasne, to może być szyfr
komputerowy i wtedy nigdy go nie złamiemy. Ale moim zdaniem oni chcą,
żebyśmy go złamali... żebyś ty go złamała, bo to też jest test.
- Aha. To go nie zaliczyłam.
- Na razie. Nie wypróbowaliśmy jeszcze paru rzeczy. Na przykład, że te
cyfry mogą mieć związek z książką.
- Jaką książką? - spytał Iggy.
- Dużą, z wieloma słowami, którą łatwo jest znaleźć - oznajmiła Kuks. - Coś
takiego, co jest wszędzie, co ma wielu ludzi.
- Kod Leonarda da Vinci? - podsunął Gazownik.
Iggy zrobił zbolałą minę.
- Nie. Biblia, młotku. Jest wszędzie. W hotelach, domach, szkołach. Max
może ją bez trudu znaleźć. Tak?
- Tak - zgodziła się Kuks.
- Nie rozumiem - odezwała się Angela.
- Słuchaj, tam są szeregi cyfr, prawda? - zaczęła Kuks. - Tak jak Kieł
próbował z mapą. Ale teraz jedna cyfra oznacza księgę, druga rozdział, trzecia
wers, a czwarta literę w tym wersie. Potem zapisujesz słowa i sprawdzasz, co ci
wychodzi.
- Hm - mruknęłam. - Jest tu jakaś Biblia?
Kuks pokazała mi grubaśny tom.
- Anne miała na dole. Pożyczyłam. Zacieśniam związki z Bogiem.
Po czterech godzinach czułam się, jakby w mózgu przepaliły mi się
wszystkie bezpieczniki. Anne położyła młodszych do łóżek. Iggy, Kieł i ja nadal
walczyliśmy z biblijnym tekstem. Ale choć staraliśmy się jak wariaci, nic się nie
układało.
- Może to niewłaściwa wersja Biblii - odezwał się zmęczony Kieł. - Bo są
różne.
- To Biblia Króla Jakuba - opowiedział Iggy, pocierając czoło. -
Najpopularniejsza w Ameryce.
- I co nam wyszło? - Rozmasowałam ramiona i poruszyłam głową.
Kieł spojrzał w notatki.
- „Na cię. Postny. Wokoło. Wszędy. Saul. Zamieszka. Owoc. Żyć będziesz.
Jako. Rozkosze". I znowu „zamieszka".
Pokręciłam głową ze zniechęceniem.
- Nie, to jest bez sensu. Świetny pomysł był z tą Biblią. Może coś robimy nie
tak?
- Czyli możemy pożegnać się z tym światem - odezwał się Kieł po chwili.
Łypnęłam na niego.
- Baaardzo śmieszne. Aleś ty dowcipny.
Uśmiechnął się nieznacznie, ale z zadowoleniem.
- Paniom się to podoba.
Iggy parsknął śmiechem, ale ja z oburzeniem gapiłam się na Kła. Jak mógł
żartować z czegoś takiego? Czasem wydawało mi się, że wcale go nie znam.
Wstałam. Kartki posypały się na podłogę.
- Jestem wykończona. Do jutra. - Wyszłam, nie patrząc za siebie.
- Pewnie jeszcze nie zajrzałaś do mojego bloga? - zawołał za mną Kieł.
Nie raczyłam odpowiedzieć... że zajrzałam. Był fajny. Ten chłopak ma
talent.
63
- Super - powiedział Gazownik. - Dobrze, że na ciebie wpadłem.
Opływała ich potężna fala głosów - uczniowie przechodzili z klasy do klasy.
Do obiadu zostało jeszcze trochę czasu. Iggy szedł właśnie do biblioteki, gdy
Gazik dotknął jego ramienia.
- Będziemy musieli zapamiętać, że obaj mamy okienko w... Co to za dzień?
Głosy oddaliły się i ucichły, gdy skręcili za róg.
- Piątek. Chodź, zajrzyjmy.
Iggy usłyszał otwieranie drzwi. Sądząc po echu, było to wielkie
pomieszczenie ze schodami w dół.
- Co to, piwnica?
- No. Chciałem sobie tu trochę pomyszkować.
- Super.
Gazik dotknął dłoni Iggy’ego, który skupił się na ledwie słyszalnych
dźwiękach wokół niego. Na dole schodów prądy powietrzne i szmery
świadczyły o tym, że pomieszczenie jest duże i względnie puste.
- Jak tu jest? - spytał cicho.
- Duże to - odpowiedział Gazik. - Piwniczne. Są drzwi. Zobaczmy, co jest za
nimi.
Iggy usłyszał odgłos poruszania klamką i poczuł ruch powietrza, gdy Gazik
uchylił drzwi.
- Aha, magazyn - odezwał się Gazownik i zrobił parę kroków dalej.
Zatrzymał się i Iggy usłyszał otwieranie następnych drzwi.
- Sprzęt sportowy.
- Coś fajnego?
- Za duże, żeby wziąć, nie da się ukryć. Chyba że mielibyśmy plecaki.
- Następnym razem.
- Właśnie.
Iggy dotknął nagle ramienia Gazika. Uniósł palec do ust i wytężył słuch.
Tak: kroki.
- Ktoś schodzi - szepnął prawie bezgłośnie.
Gazik chwycił go za rękaw i szybko, bezszelestnie ruszyli przed siebie.
Otworzył drzwi i wciągnął Iggy’ego do środka. Drzwi zamknęły się z cichutkim
kliknięciem.
- Gdzie jesteśmy? - szepnął Iggy.
- Wszędzie są katalogi. Schowajmy się za szafkami, na wszelki wypadek.
Iggy poszedł za nim w głąb pomieszczenia. Wyczuwał po obu stronach
wysokie przedmioty. Poczuł, że Gazik przykucnął, więc poszedł w jego ślady.
W tej samej chwili usłyszeli zbliżające się głosy.
- Ale co miałabym zrobić? - dobiegł ich wzburzony głos sekretarki.
- Ma pani dopilnować, żeby te akta zginęły bez śladu - powiedział pan Pruitt
straszliwym, szyderczym głosem. - Nie możemy ich zniszczyć, ale nie możemy
też pozwolić, żeby je znaleziono. Czy to przerasta pani zdolność pojmowania?
- Nie, nie, ale...
- Nie ma żadnego ale! - warknął dyrektor. - Chyba poradzi sobie pani z tak
prostym zadaniem. Proszę schować akta tam, gdzie nie znajdzie ich nikt oprócz
pani. Czy to może dla pani zbyt trudne, pani Cox?
Iggy pokręcił głową. Ten dyrektor bił rekordy podłości. Ktoś powinien dać
mu nauczkę.
- Nie - powiedziała znękana kobieta. - Dam radę.
- Świetnie.
Dyrektor odszedł, a pani Cox westchnęła ciężko tuż pod drzwiami
pomieszczenia z katalogami. Otworzyła drzwi. Iggy usłyszał bzyczenie
zapalających się świetlówek. Wyczuł nerwowe napięcie Gazika.
Otwieranie metalowej szuflady. Szelest papierów. Zamykanie szuflady. No
wyjdź już, pomyślał Iggy, ale kroki zaczęły się zbliżać w ich kierunku. Nie,
odwróć się, wyjdź, zaklinał ją Iggy. Gdyby tylko umiał kontrolować cudzy
umysł tak jak Angela! Gazik wstrzymywał oddech, żeby nie zdradzić swojej
obecności. Gdyby pani Cox ich znalazła, byłoby bardzo źle.
Pstryknął wyłącznik. Kroki się oddaliły, drzwi znowu zostały zamknięte.
Gazownik w końcu odetchnął.
- Mało brakowało - szepnął. Iggy bez słowa skinął głową, czując, że ma
zupełnie sucho w ustach. - Rozdzielmy się.
Byli już prawie przy schodach, kiedy drzwi znowu się otworzyły. Zastygli.
Iggy wytężał słuch, usiłując się zorientować w sytuacji. Po chwili usłyszeli
głosy, zbliżające się z drugiego końca korytarza. Znaleźli się w potrzasku: z obu
stron nadchodzili ludzie!
- Cholera! - szepnął Gazik.
- Masz to? - spytał z napięciem Iggy.
- Tak. Ale Max powiedziała...
- Złapią nas! - przerwał mu Iggy. - Dawaj
64
- Dobra. Przerażasz mnie - powiedziałam do Kuks.
Byłyśmy w bibliotece, a ona sprawiała wrażenie, jakby wchłaniała
wiadomości z komputera przez osmozę. Nie potrzebowałyśmy nawet pomocy
pana Lazzary. Po pierwsze, przeczytałyśmy blog Kła i okazało się, że
codziennie coś do niego dodaje - swój punkt widzenia na wszystko, co nas dotąd
spotkało. Teraz dorzucił też rysunki. Po drugie, kazałam Kuks znaleźć więcej
wzmianek o ter Borchcie, jak również o zaginionych niemowlętach w latach,
kiedy przyszliśmy na świat. Nie mogliśmy określić dokładnie miesięcy, ale lat
byliśmy dość pewni.
- Czyli... czternaście lat temu - powiedziała Kuks, wpatrzona w ekran. -
Może mamy szczęście, bo jest was troje. - Przewinęła ekran w dół. - Ale jedno z
was urodziło się na jesieni jednego roku, a pozostali na wiosnę następnego.
Ogólnie uważam, że...
- Czy to ma coś wspólnego ze szkołą? - Ten zimny, nienawistny, drżący od
powstrzymywanej furii głos mógł należeć tylko do... dyktatora.
- Szukamy artykułów z gazety - odparła niewinnie Kuks. - Na wychowanie
obywatelskie.
Moja krew. Umiejętność kłamania bez mrugnięcia okiem.
- Czyżby? - syknął pan Pruitt, wydymając usta. - A dokładnie która część...
Bum!
Cała biblioteka zadrżała w posadach. Pan Pruitt i ja spojrzeliśmy na siebie
zaskoczeni, a potem on zmarszczył swoje włochate brwi. Zaraz potem
rozdzwonił się alarm, podrywając wszystkich na równe nogi.
Przez chwilę tylko staliśmy, osłupiali i niezdolni do reakcji. Potem w górze
rozległ się głośny syk. Spojrzałam w górę akurat w chwili, kiedy spod sufitu
lunęła lodowata woda z systemu przeciwpożarowego.
- Co? - krzyknął Pruitt. - Co to ma znaczyć?
Moim zdaniem oznaczało to, że Iggy i Gazownik właśnie zajęli pierwsze
miejsce na liście „kompletnie przerąbane", ale nic nie powiedziałam.
Wszyscy runęli do drzwi, wrzeszcząc i popychając się nawzajem.
Pan Lazarra osłonił usta rękami i krzyknął:
- Proszę spokojnie! Po kolei! Dzieci!
Pan Pruitt popędził do drzwi, niemal tratując dzieci, żeby jak najszybciej
uciec spod zraszaczy.
Kuks wyszczerzyła zęby. Woda skapywała z jej kędzierzawych włosów.
- Nie miałam pojęcia, że w szkole jest tak fajnie - powiedziała.
65
- To powód do wydalenia ze szkoły! - ryknął pan Pruitt, aż żyły nabrzmiały
mu na czole. Przyglądałam mu się z naukowym zainteresowaniem. Obliczałam
jego szanse na zawał serca w ciągu najbliższych pięciu minut. Wyszło mi jakieś
sześćdziesiąt do sześćdziesięciu pięciu procent.
Cała nasza szóstka stała w jego gabinecie, ociekając wodą. Pół godziny temu
odjechał ostatni wóz strażacki. Pruitt uparł się, żebyśmy stawili się wszyscy.
Byliśmy zziębnięci i przemoczeni do suchej nitki i nade wszystko chcieliśmy
dowlec się do domu.
Ale nie. Najpierw musieliśmy się poddać rozszarpaniu na strzępy.
Oczywiście rozszarpanie na strzępy przez dyrektora nie jest tak straszne jak
rozszarpanie na strzępy przez Likwidatorów, ale i tak psuje humor.
- Cuchnąca bomba była wystarczającym powodem! - darł się pan Pruitt. -
Ale ja bezmyślnie dałem wam szansę! Bandyci! Robactwo!
Zaimponował mi, bo jeszcze nikt nigdy nie nazwał mnie robactwem, a
słyszałam już wiele, od arogantki po żmiję.
Pan Pruitt zamilkł, żeby nabrać powietrza, a ja to wykorzystałam.
- Moi bracia nie zrobili bomby! Nigdy pan tego nie udowodnił. Teraz znowu
oskarża nas pan, nie mając dowodów! Jakie to... nieamerykańskie!
Przestraszyłam się, że dyktatorowi pęknie jakaś żyłka, tak poczerwieniał.
Ale chwycił ręce Gazownika i podniósł je do góry.
Serce mi się ścisnęło, bo zobaczyłam na skórze smugi prochu powstałe
podczas wybuchu.
- To za mało - wybełkotałam.
Dyktator znowu się nadął, ale w tej samej chwili sekretarka wprowadziła do
gabinetu Anne.
Od razu widać było, że Anne pracuje w FBI - zdołała jakoś uspokoić
dyktatora i zagoniła nas do samochodu.
Przez pół kilometra w samochodzie było bardzo cicho. Potem się zaczęło.
- To była dla was wielka szansa, dzieci - odezwała się. - Miałam nadzieję...
Było jeszcze więcej, ale się wyłączyłam. Spoglądałam przez okno na
pożółkłe jesienne liście. Od czasu do czasu coś do mnie docierało: szlaban,
wielki kłopot, rozczarowana, zdenerwowana, koniec telewizji. I tak dalej.
Nikt nic nie mówił. Od lat nie musieliśmy słuchać dorosłych. Nie
zamierzaliśmy się cofać w rozwoju.
66
Anne nie rozumiała, że zaledwie parę tygodni temu sypialiśmy w tunelach
metra i żywiliśmy się odpadkami. A więc w naszym przypadku szlaban na
telewizję czy co tam jeszcze był totalnie bez znaczenia.
- Ciągle mamy ten dom - szepnęła Kuks. - Masa książek, gier i jedzenia.
- Ale bez deseru - zauważył ponuro Total. - A ja jestem niewinny!
- Właśnie, nie będzie deseru - powiedział z urazą Gazownik.
Spojrzałam na niego w bardzo niemiły sposób.
- A czyja to wina, Einsteinie? Znowu daliście ciała! Na miłość boską, po
prostu przestańcie przynosić bomby do szkoły!
- Słyszeliśmy, że dyktator kazał pani Cox schować jakieś akta - przypomniał
Gazownik. - Jeśli je znajdziemy, może będzie w nich coś, co go obciąży.
Westchnęłam.
- A może przestaniecie się rzucać w oczy, dopóki stąd nie odejdziemy? Nie
szukajcie zemsty, nic nie róbcie. Po cichu dotrwajcie do końca odsiadki.
- A długa ona będzie? Kiedy chcesz odejść? - spytała Angela.
- Dwa tygodnie - odpowiedziałam sucho.
- Może zostaniemy do Święta Dziękczynienia? - poprosiła Kuks. - Nigdy nie
jedliśmy świątecznego obiadu. Dobrze?
Pokiwałam niechętnie głową.
- Jeśli nikt znowu nie da ciała, to może się uda. Ruszyłam na górę do siebie.
Kiedy mijałam otwarte drzwi pokoju Anne, dobiegł mnie głos telewizyjnego
spikera. Słowa „zaginione dzieci" zwróciły moją uwagę, więc przystanęłam,
nasłuchując.
„Tak, niedawne zniknięcie z okolicy kilkorga dzieci przywołało bolesne
wspomnienia innych rodziców, którzy także przeżyli podobną tragedię.
Rozmawiamy z państwem Griffithsami, których jedyny syn został porwany ze
szpitala tuż po narodzinach".
Znieruchomiałam. Griffiths to nazwisko Iggy’ego - przynajmniej tak
uważaliśmy. Tyle zapamiętałam z dokumentów, które znaleźliśmy w
nowojorskim Instytucie - zanim nam zginęły. Ale w dokumentach z Instytutu
było napisane, że ojciec Iggy’ego nie żyje. A więc ci ludzie nie mogli być jego
rodzicami, prawda? Poruszona, na paluszkach zbliżyłam się do uchylonych
drzwi, żeby spojrzeć na ekran telewizora. Anne była w łazience. Słyszałam, jak
myje zęby.
„Można by pomyśleć, że czternaście lat ukoi ból - powiedziała kobieta ze
smutkiem. - Ale to nieprawda. Jest równie silny jak pierwszego dnia".
Serce podeszło mi do gardła. Czternaście lat, Griffiths... Reporterka znikła z
ekranu i kamera pokazała mężczyznę obejmującego swoją żonę. Oboje byli
smutni.
I jeszcze jedno.
Kobieta wyglądała dokładnie tak jak Iggy.
67
Kieł przyglądał mi się uważnie przez pasma włosów zawsze spadających mu
na oczy.
- Stali przed domem. Widziałam go na tyle dobrze, że rozpoznałabym go -
mówiłam gorączkowym szeptem. Było późno i wszyscy już spali. Odczekałam
aż do tej chwili, żeby przekazać Kłowi tę rewelację. - Nazywają się
Griffithsowie. Ich dziecko znikło czternaście lat temu. A ta kobieta była wypisz,
wymaluj jak Iggy.
Kieł powoli, w zamyśleniu, kręcił głową.
- Nie do wiary, że akurat to zobaczyłaś.
- Wiem. Ale czy to mógł być podstęp? Przecież nawet nie wolno nam dzisiaj
oglądać telewizji. Ja tylko... uważam, że musimy to sprawdzić.
Kieł znowu pokręcił głową.
- Ile takich domków jest w Waszyngtonie?
- Za tym stał wielki, ciemny kościół. Staroświecki, z wysoką wieżą. Ile ich
może być?
Kieł westchnął.
- Milion?
- Kieł! To wielki przełom! Musimy to sprawdzić!
- Przecież mamy szlaban - powiedział ze śmiertelną powagą.
Przez chwilę gapiłam się na niego, jakby oszalał. Potem oboje
wybuchnęliśmy śmiechem.
68
- Co się dzieje?
Kieł przez całą noc był dziwnie rozkojarzony. Teraz, gdy lecieliśmy wysoko
nad światłami Waszyngtonu, ciągle ocierał czoło i poruszał ramionami.
- Gorąco mi - mruknął. - Ale nie jestem chory. Tylko... rozpalony.
- Jak ja? - Uniosłam brwi. - Hm. Odczekaj tydzień, będziesz pruł jak
odrzutowiec. Albo to znaczy, że umierasz. - Uśmiechnęłam się, ale on był
poważny. - Co? Naprawdę źle się czujesz?
- Nie. Ale właśnie coś mi przyszło do głowy. Dałaś mi swoją krew.
Spojrzałam na niego zaskoczona. Jego ciemne skrzydła falowały płynnie w
nocnym powietrzu.
- I co z tego? To zwykła krew.
Pokręcił głową.
- Nie, nasza. Nasza ma DNA w czerwonych krwinkach, pamiętasz?
Dostałem transfuzję twojego DNA.
Zastanowiłam się nad tym.
- I co?
Wzruszył ramionami.
- Może dlatego to się dzieje. Może u mnie to się nie powinno wydarzyć.
- Hmmm - zadumałam się. - I nie wiemy, czy to dobrze, czy źle.
- Ale się dowiemy - dodał Kieł.
Okazuje się, że w Waszyngtonie są setki kościołów z cholernie wysokimi
wieżami. Znalezienie tego właściwego w jedną noc wydawało się zupełnie
nieprawdopodobne, ale i tak krążyliśmy po niebie, wypatrując znajomego
budynku na przedmieściu. Pikowaliśmy w dół z tuzin razy, ale zaraz potem
znowu wzbijaliśmy się wyżej.
Po trzech godzinach takich ćwiczeń byliśmy głodni i zmęczeni. Nie
musieliśmy nawet rozmawiać - spojrzeliśmy na siebie, wzruszyliśmy ramionami
i zawróciliśmy do domu Anne.
Dotarliśmy tam około trzeciej nad ranem. Skierowaliśmy się do okna, które
zostawiliśmy otwarte - w mało używanym składziku na piętrze.
- Kieł.
Obejrzał się na mnie, a ja wskazałam dom.
W oknie swojego pokoju stała Anne. Nie spała. Wypatrywała nas o trzeciej
nad ranem. Czy ta kobieta nie potrzebuje snu?
Może jest szpiegiem? Z FBI czy innym?
Nagle ogarnęło mnie zmęczenie. Wylądowaliśmy przy domu, w ostatniej
chwili chowając skrzydła, i wpadliśmy przez okno. Zrobiliśmy piramidę z
pięści, przyklepaliśmy ją i każde poszło do swojego pokoju. Zrzuciłam buty i
zwaliłam się w ubraniu na łóżko. Nie przypuszczałam, żeby Anne do mnie
przyszła.
Widziała już wszystko, co chciała zobaczyć.
69
Parę następnych tygodni należało do najbardziej surrealistycznych w moim
życiu, a to o czymś świadczy, ponieważ przebiło dorastanie w klatce, ucieczkę,
znalezienie innych mutantów w podziemnych laboratorium w Nowym Jorku i,
no tak, posiadanie skrzydeł.
Teraz było o wiele dziwniej.
Bo nie zdarzyło się nic strasznego.
Wróciliśmy do szkoły, było jak zwykle, tyle że Gazik i Iggy jakimś cudem
nie wysadzili niczego w powietrze. Rzadki przypadek.
Dyktator nie wchodził nam w drogę - może dla własnego dobra. Unikał
ataku apopleksji.
Nauczycielka Angeli zachowywała się dość normalnie - to znaczy, że nie
zaprowadziła nagle klasy do sklepu z zabawkami i nie nakupowała wszystkim
prezentów. To byłby niepokojący sygnał.
Kuks dostała zaproszenie na urodziny. Na urodziny niemutanta. Anne
obiecała, że znajdzie dla niej strój, który całkowicie ukryje jej skrzydła, tak że
będzie wyglądała całkiem normalnie.
- I - trzymajcie się. Najlepsze i najgorsze zostawiłam na koniec. Ten cały
Sam zaprosił mnie na randkę.
- Że co? - wybuchnął Iggy.
- Zaprosił mnie na randkę - powtórzyłam, nakładając sobie na talerz górę
tłuczonych ziemniaków.
- Och! Max! - zachwyciła się Kuks.
- Chyba żartujesz - wymamrotał Gazik z pełnymi ustami. Roześmiał się,
usiłując nie pluć. - Frajer! I co powiedział, kiedy odmówiłaś?
Energicznie zajęłam się stekiem.
- Zgodziłaś się, prawda? - spytała z nadzieją Kuks.
- O Boże - westchnął tragicznie Iggy. - Max na randce. Myślałem, że
staramy się unikać łez, przemocy i pogromu.
Kolejny irytujący przykład, kiedy mordercze spojrzenie nie działa na
Iggy’ego.
- Moim zdaniem to świetnie - oznajmiła Angela. - Max jest piękna. Powinna
chodzić na randki.
- W co się ubierzesz? - spytała z uśmiechem Anne.
- Nie wiem - wymamrotałam, cała czerwona.
A zauważyliście, kto nie odezwał się ani słowem?
Właśnie.
70
Pomyśl, że idziesz na rekonesans. Kieł opierał się o framugę drzwi mojego
pokoju, a ja stałam, gapiąc się na siebie w lustro.
- Co jest? - rzuciłam wrogo. - Czuję się doskonale.
Dopięłam koszulę i włożyłam za dużą aksamitną bluzę z kapturem, w której
nie widać było moich skrzydeł. Taką miałam nadzieję.
- Aha. Na ogół jak masz taką minę, to zaraz puszczasz pawia.
- Nic mi nie jest - warknęłam, usiłując nie wpaść w panikę.
Co ja wyprawiam? Co mnie podkusiło? Może powinnam zadzwonić i
odwołać randkę. Powiem, że jestem chora, że...
Rozległ się dzwonek do drzwi. Kieł uśmiechnął się wrednie i zszedł na dół.
- Rany, pięcioro rodzeństwa - westchnął Sam.
- Właśnie. A ty?
Czekaliśmy w kolejce do kasy w kinie.
- Trzy starsze siostry - powiedział. - Żyję w piekle. Na szczęście dwie
najstarsze poszły już na studia.
Uśmiechnęłam się. Gadało mi się z nim nadspodziewanie łatwo. A przez
następne dwie godziny w ogóle nie będziemy musieli rozmawiać.
Film okazał się niewiarygodnie brutalny, z mnóstwem wojska i szpiegów,
całkiem jak te filmy w telewizji, które oglądałam w dzieciństwie. Siedziałam w
ciemnościach, analizowałam sceny walk i modliłam się, żeby Sam nie wziął
mnie za rękę. A jeśli spocą mi się dłonie? Nerwowo wytarłam je o dżinsy.
Po filmie postanowiliśmy iść na lody do małej lodziarni na rogu. Akurat
usiłowałam wymyślić coś sensownego, kiedy Sam wziął mnie za rękę.
Tak po prostu. Trzymaliśmy się za ręce.
Nie było to nieprzyjemne.
W „Lodziarni Babuni" złożyliśmy zamówienie i usiedliśmy przy małym
stoliku z marmurowym blatem. Zaczęłam się zastanawiać, jak daleko
rzuciłabym tym stołem w razie, gdyby to było konieczne.
- Co robisz w Święto Dziękczynienia? - spytał nagle Sam.
- Pewnie jem obiad z Anne.
- Szkoda, że nie możesz być z rodzicami.
- Fakt.
Pokiwałam głową i zabrałam się do deseru lodowego.
- Mnie czeka piekielne spotkanie z krewnymi - powiedział Sam. Podniósł
wisienkę maraskino. - Chcesz?
- Aha. - Położył ją na moim deserze. Uśmiechnął się, no to i ja się
uśmiechnęłam. - Dlaczego będzie piekielne?
Skrzywił się niechętnie.
- Wrócą moje dwie starsze siostry. Znowu będą zajmować łazienkę, wisieć
na telefonie i oglądać telewizję. Wuj Ted zacznie nawijać non stop o swojej
pracy, czyli o ubezpieczeniach.
Pokiwałam głową ze współczuciem.
- Mama będzie usiłowała odciągnąć ciocię Phyllis od butelki, ale bez skutku.
Tata będzie chciał obejrzeć mecz, więc zacznie krzyczeć i rozsypie popcorn na
dywan. - Wzruszył ramionami.
Spodobało mi się, że kasztanowe włosy tak mu jakoś spadają na czoło. I miał
ładne oczy. W kolorze orzechów laskowych. Albo szylkretu.
- Makabra - przyznałam.
Czy tak jest zawsze na Święto Dziękczynienia? Nie miałam pojęcia. Wiem
tylko, co widziałam w telewizji. Jak spędzają je moje przyjaciółki, Ella i doktor
Martinez?
Sam znowu wzruszył ramionami.
- Jest strasznie. Ale mija i mam cztery tygodnie, żeby przygotować się do
Gwiazdki.
Roześmiałam się, on też się uśmiechnął. Coś poruszyło się za jego plecami.
Sam siedział tyłem do wielkiego przyciemnianego okna, za którym ktoś właśnie
przeszedł. Nie. Ktoś tam stał.
Uśmiech zamarł mi na ustach. Serce jakby skuła mi bryła lodu.
Za oknem stał Ari, uśmiechając się drapieżnie i podnosząc do góry kciuki.
71
W samym środku randki, cholera.
Szybko rozejrzałam się po salce. Za ladą znajdowało się drugie wyjście.
Mogłam przewrócić stolik, żeby utrudnić Ariemu pościg...
- Max? W porządku?
- Aha - mruknęłam z roztargnieniem, nie spuszczając oczu z Ariego.
Znowu się do mnie uśmiechnął i ruszył dalej. Obok niego dostrzegłam błysk
jasnych włosów z pasemkami, a potem własne odbicie w oknie.
Sam obejrzał się, żeby sprawdzić, na co patrzę. W tej samej chwili Ari
zniknął.
Siedziałam jak skamieniała, czekając, kiedy Likwidatorzy wpadną przez
okna, zaatakują z sufitu.
Sam spoglądał na mnie pytająco.
- W porządku? - spytał znowu.
- Aha. - Usiłowałam wyglądać jak normalna istota ludzka. - Coś mi się
przywidziało.
Wierz w to, co wiesz, nie w to, co widzisz, odezwał się Głos.
Pięknie. Nie tylko Likwidatorzy przeszkadzają mi w życiu osobistym, ale
jeszcze Głos gada do mnie podczas randki. Was by to nie wkurzyło? Mnie
bardzo wkurzyło. I w ogóle co to ma znaczyć? Przecież wiem, że Ari żyje.
- Max?
Przypomniałam sobie o istnieniu Sama.
- Przepraszam... zamyśliłam się.
Uśmiechnęłam się do niego przepraszająco. Byłam gotowa walczyć, rzucić
się do akcji, uciekać, ale nic się nie działo.
- Podoba mi się, że zjadłaś cały deser - powiedział Sam. - Niektóre
dziewczyny zamówiłyby, no wiesz, jedną odtłuszczoną gałkę bez dodatków. Ale
ty sobie nie żałujesz.
Roześmiałam się zaskoczona. Ciekawe, czy powinnam się tego wstydzić.
- Nie przejmuję się tym, co jem.
Tylko czy mam co jeść.
- To mi się podoba - powtórzył Sam.
A mnie podobasz się ty, pomyślałam.
72
Przyjechaliśmy do domu Anne z najmłodszą siostrą Sama, która właśnie
dostała prawo jazdy. Sam odprowadził mnie na ganek.
- Dzięki - powiedziałam, znowu głupiejąc. - Fajnie się bawiłam.
- Ja też. Różnisz się od innych dziewczyn.
Stary, masz sto procent racji.
- To dobrze czy źle? - spytałam.
- Dobrze. Zdecydowanie dobrze.
Sam naprawdę ładnie się uśmiechał. Podszedł bliżej, położył mi rękę na
ramieniu, a drugą wziął mnie pod brodę. Kiedy mnie pocałował, zrobiłam
wielkie oczy. Byliśmy niemal tego samego wzrostu, a on nie był tak chudy i
kościsty jak Kieł. Znowu mnie pocałował, przechylając głowę w drugą stronę, i
objął mnie w talii.
Wiecie co? Nawet nie pomyślałam o skrzydłach. Zamknęłam oczy i
poddałam się sytuacji. O rany, całowanie.
Płyń z prądem, Max.
Po raz pierwszy Głos powiedział coś godnego usłyszenia.
Rozległo się wściekłe trąbienie klaksonu - siostra Sama chciała już wracać.
Odsunęliśmy się od siebie, oboje przejęci i trochę rozbawieni.
- No - powiedział Sam, a ja pokiwałam głową.
- Lepiej już idź. Ale dzięki za wszystko. Było świetnie.
- Aha.
Sam wyglądał, jakby chciał mnie znowu pocałować, ale jego siostra
powtórnie wcisnęła klakson i sądząc po dźwięku - chyba pięścią. Z
przepraszającym spojrzeniem odwrócił się i ruszył mrocznym podjazdem.
- Pogadamy jutro - zawołał przez ramię.
- Dobrze.
Odjechali, a ja zostałam sama, z uczuciami, których nawet nie potrafiłam
nazwać.
73
Anne czekała w domu.
- Jak było? - spytała z uśmiechem.
- Fajnie - mruknęłam. - To dobranoc.
Nie zatrzymując się, ruszyłam na górę. Nie zamierzałam być niegrzeczna,
choć na ogół nie zawracam sobie tym głowy. Po prostu nie chciałam z nią
rozmawiać na żaden ważny temat. Weszłam do swojego pokoju i usiadłam na
łóżku, jeszcze raz przeżywając to, co się zdarzyło przez ostatnie dziesięć minut.
Drzwi uchyliły się lekko i Kieł zajrzał do środka. Wszedł, osłaniając oczy
dłonią.
- No, no - powiedział. - Aż lśnisz. Łuna bije.
Przewróciłam oczami i zdjęłam bluzę. Poruszyłam ramionami i lekko
rozłożyłam skrzydła. Aaaa. Co za ulga. Przez cały wieczór je ściskałam.
Ciekawe, czy Sam je poczuł. Nie uciekł w popłochu i z krzykiem, więc pewnie
nie.
Kieł zamknął drzwi.
- Chcieli na ciebie zaczekać, ale Anne zmusiła ich, żeby poszli spać.
- Dobrze zrobiła.
- No i? Jak było?
Kieł oparł się o moje biurko i splótł ręce na piersi. Głos miał jakiś dziwny.
Spojrzałam na niego uważnie. Jak zwykle wydawał się kompletnie obojętny, ale
znałam go na tyle dobrze, że zauważyłam to ledwie dostrzegalne drganie mięśni
szczęki, nieznaczne napięcie wokół oczu.
- Widziałem, że... jak to się mówi? A, prawda: przyssał się do ciebie jak
pijawka. I pewnie ci się to podoba.
Kieł czekał na moją reakcję, a ja usiłowałam pojąć, co się dzieje w jego
głowie.
- Tak - powiedziałam w końcu. - Często się to ostatnio widuje w okolicy.
Trochę się speszył. Zrzuciłam z nóg trampki. Kieł usiadł przy mnie, oparł się
o wezgłowie.
- A więc go lubisz. Nie muszę go zabić. - Głos miał napięty.
Wzruszyłam ramionami.
- No. Był bardzo miły. Fajnie się bawiliśmy.
- Ale...?
Potarłam skronie.
- Ale co z tego? Może to najmilszy facet na świecie, ale to niczego nie
zmienia. Dalej jestem mutantem. Dalej tkwimy w sytuacji, której z każdym
dniem nienawidzę coraz bardziej. Nikomu nie możemy ufać. Nie potrafimy
złamać szyfru. Nie możemy znaleźć swoich rodziców - a gdybyśmy znaleźli, też
by to nic nie zmieniło.
Kieł milczał.
- Widziałam dziś Ariego - oznajmiłam i dopiero wtedy na mnie spojrzał. -
Stał przed lodziarnią. Uśmiechał się do mnie. I był z nim ktoś jeszcze... -
Urwałam, przypomniawszy sobie te jasne włosy. - Widziałam...
I nagle mnie olśniło. Wydawało mi się, że zobaczyłam swoje odbicie w
oknie, ale to nie było to.
Powoli odwróciłam się do Kła.
- Ari był ze mną. Za oknem byłam ja. - Żołądek dziwnie mi się skręcił.
Kieł zamrugał, co u niego było wyrazem kompletnego zaskoczenia.
- W furgonetce, kiedy nas zaatakowali, mignęły mi przez chwilę czyjeś jasne
włosy - ciągnęłam. - I dziś też. Myślałam, że to moje odbicie w szybie. Ale to
nie było odbicie. To byłam druga ja.
Nawet nie spytał, czy jestem pewna. Wiedział, że nie musi.
- Jasna cholera - mruknął, usiłując jakoś przetrawić to, co usłyszał. - Max po
stronie zła. Najgorsze, co mogłoby mi przyjść do głowy. Rany. Druga Max. Zła
Max. Cholera.
- Ale to nie wszystko - powiedziałam powoli. - Pamiętasz, jak ci mówiłam,
że jeśli stanę się zła, chcę, żebyś... zrobił co trzeba, żeby inni byli bezpieczni?
Zerknął na mnie nieufnie.
- Tak.
- Poprosiłam cię o to, bo... - Głęboko nabrałam powietrza i odwróciłam
wzrok. - Parę razy, kiedy spojrzałam w lustro, zobaczyłam, że zmieniam się w
Likwidatora.
Kieł milczał.
- Dotykałam twarzy i wydawała mi się niezmieniona. Ludzka, gładka. Ale w
lustrze widziałam Likwidatora.
Spuściłam wzrok. Nie do wiary, że wyznałam to głośno.
Zapadła ciężka cisza. Sekundy wlokły się jak godziny.
- Pewnie wyglądałaś jak pekińczyk - powiedział w końcu Kieł.
Poderwałam gwałtownie głowę. Był bardzo spokojny, opanowany jak
zawsze, choć przed chwilą usłyszał coś takiego.
- Co?!
- Pewnie byłaś słodkim psiaczkiem.
Wyszczerzył na mnie zęby, zawarczał cienko jak ratlerek i skoczył na mnie.
Walnęłam go w łeb. Uchylił się ze śmiechem, ale ja zerwałam się, gotowa do
walki. Uniósł obie ręce w obronnym geście, z trudem dusząc śmiech.
- Słuchaj - powiedział, usiłując spoważnieć. - Dla mnie to jasne, że nie jesteś
Likwidatorem. Nie wiem, dlaczego zobaczyłaś w lustrze coś takiego, i nie
wiem, kim jest ta druga Max, ale znam cię na wylot. Nie jesteś Likwidatorem. A
nawet gdybym zobaczył cię w takiej postaci, też bym cię rozpoznał. Wiem, że
nie jesteś zła, choćbyś wyglądała nie wiadomo jak paskudnie.
Przypomniał mi się Głos, który kazał mi wierzyć w to, co wiem, nie w to, co
widzę. Do oczu napłynęły mi łzy. Usiadłam na łóżku. Chciałam już tylko zasnąć
i nie myśleć o niczym.
- Dzięki - powiedziałam załamującym się głosem.
Kieł wstał i pogłaskał mnie po głowie.
- Nic ci nie jest - powiedział cicho.
- Tylko nie waż się o tym pisać na blogu - ostrzegłam. - Nie myśl o tym
nawet przez milisekundę.
- Nie pochlebiaj sobie - prychnął i wyszedł.
Część IV
NIE MA JAK W DOMU
74
- Proszę.
- Jeszcze nie pora, Ari.
Jed nie spojrzał na Ariego. Przeglądał wydruki raportów.
- Nigdy nie jest pora! - wybuchł Ari, krążąc wściekle po pokoju. - Ciągle mi
powtarzasz, że już prawie pora, ale nigdy mi nie pozwalasz ich zlikwidować. Na
co czekasz?
Skrzydła bolały go i paliły w miejscach, gdzie stykały się z ciałem. Sięgnął
do kieszeni po pigułki. Przełknął cztery na sucho i znowu spojrzał na ojca.
- Cierpliwości - powiedział Jed. - Wiesz, że musimy trzymać się planu. -
Zmierzył Ariego badawczym spojrzeniem. - Za bardzo kierujesz się emocjami.
To niedobrze. Rozmawialiśmy już o tym.
- Ja kieruję się emocjami?! - wrzasnął Ari. - A co z tobą? Wiesz, dlaczego
nie chcesz jej zlikwidować? Bo owinęła sobie ciebie wokół palca! Kochasz
Max! Kochasz Max najbardziej na świecie! Dlatego nie pozwalasz jej zabić.
Jed nie odpowiedział. Przyglądał się Ariemu w milczeniu. Ari widział, że
Jed jest wściekły i usiłuje to ukryć. Chociaż raz chciałby zobaczyć, jak Jed
okazuje taką samą miłość i podziw jemu. Kiedy Jed patrzył na Max, nawet na jej
zdjęcia, twarz mu łagodniała, a oczy stawały się zamglone. A na Ariego patrzył
jak na wszystkich innych.
Nie bez powodu Jed nie cierpiał tej nowej Max. Nie mógł znieść jej
obecności - wszyscy to widzieli. Dlatego Ari bardzo się starał pokazywać z nią
przy każdej okazji. Byle tylko dokuczyć Jedowi, byle go zauważył.
- Nie wiesz, o czym mówisz - odezwał się w końcu Jed. - Nie ogarniasz
sytuacji. Masz rolę do odegrania, ale musisz mi być posłuszny. Jeśli tego nie
potrafisz, znajdę kogoś na twoje miejsce.
Wściekłość zagotowała się w Arim. Zacisnął pięści, żeby nie rzucić się
Jedowi do gardła. Miał ochotę wydusić z niego życie - prawie do końca. Dopóki
Jed nie uświadomi sobie, że kocha Ariego i powinien go bardziej szanować.
Ale na razie musiał stąd wyjść. Odwrócił się na pięcie i wypadł przez drzwi,
zatrzaskując je za sobą. Na dworze z rozpędu zeskoczył z dachu przyczepy -
nadal nie za dobrze szło mu startowanie z ziemi. Niezdarnie, boleśnie, wzbił się
w powietrze i pofrunął do swojej ulubionej kryjówki - na szczyt wielkiego
drzewa.
Wylądował ciężko na gałęzi i przytrzymał się pnia. Do oczu napłynęły mu
łzy wściekłości. Zamknął powieki, oparł się o gładką plamistą korę. Za dużo
bólu. Skrzydła, miłość Jeda do Max, to, że Max go nie dostrzega...
Przypomniał sobie, jak się uśmiechała do tego bladego cherlaka w lodziarni.
Kto to w ogóle jest? Nikt. Ludzki słabeusz. Ari mógłby go rozedrzeć w sekundę.
Z gardła wydobyło mu się ciche warknięcie, gdy pomyślał, że Max
pocałowała tego wymoczka. Max go pocałowała! Jakby była normalną
dziewczyną! Gdyby ten frajer wiedział... nie zbliżyłby się do Max i za milion
lat.
A może? Może pokochałby Max nawet, gdyby okazała się mutantem. Pod
tym względem Max była wyjątkowa. Ludzie ją lubili. Chłopcy ją kochali. Była
silna... silna, piękna i żarliwa.
Wyrwał mu się zdławiony szloch. Po policzkach pociekły strumienie łez.
Zasłonił twarz ręką, wytarł łzy rękawem.
Jeszcze raz chlipnął i nagle nie wytrzymał. Poczuł, że przekształca się w
Likwidatora, że otwierają mu się potężne szczęki. Czując łzy na sierści, zdławił
szloch i wbił sobie zęby w ramię. Zamknął oczy i zacisnął szczęki, starając się
nie wydawać żadnych dźwięków. Kły przeszyły kurtkę, wbiły się jak kolce w
skórę i mięśnie. Poczuł smak krwi, ale nie puszczał.
Bo tak było lepiej.
75
- To jest to. Jestem, kurczę, genialna. Mamy! - Po raz kolejny wyjrzałam zza
krzaka cisu na ulicę. - Nic dziwnego, że mnie uwielbiacie.
Najwyraźniej otrząsnęłam się już z niewyraźnego nastroju, jaki miałam
wczoraj wieczorem. Fajne takie wahania hormonalne u czternastoletniej
mutantki, nie?
Kieł rzucił mi znękane i niezbyt uwielbiające spojrzenie, po czym popatrzył
uważnie na podmiejski domek z cegły. Był skromny i staroświecki, ale
ponieważ znajdował się tak blisko Waszyngtonu, pewnie był wart z pół miliona
dolarów. Zapamiętaj: zainwestuj w nieruchomości w Waszyngtonie. Odkładaj
tygodniówkę.
- Naprawdę? A to jest ten kościół w tle?
Przytaknęłam.
- Aha. Co teraz?
- Ty tu dowodzisz.
Łypnęłam na niego, złapałam go za ramię i pomaszerowaliśmy przez ulicę.
Wcisnęłam dzwonek, nie dając dojść do głosu mojemu wkurzającemu
rozsądkowi.
Czekaliśmy. W końcu usłyszeliśmy zbliżające się kroki. Drzwi się otworzyły
i oboje stanęliśmy oko w oko z panią, która mogła, ale nie musiała być matką
Iggy’ego, choć była do niego bardzo podobna.
- Tak? - spytała, wycierając ręce w ścierkę.
Tylko to sobie wyobraźcie! Jak prawdziwa mama. Była wysoka i szczupła, z
bardzo jasnymi włosami, bladą skórą i piegami. Oczy miała w odcieniu jasnego
błękitu, jak Iggy, tylko że jej oczy widziały, bo nie pracowali nad nimi szaleni
naukowcy. - W czym mogę pomóc?
- Sprzedajemy subskrypcję „Wall Street Journal" - oznajmił Kieł z kamienną
miną.
Rozpogodziła się.
- Ach, dziękuję. Już prenumerujemy „Posta".
- Trudno - powiedział Kieł, odwróciliśmy i daliśmy nogę.
Zdecydowanie, z całą pewnością mogła być mamą Iggy’ego. Co dalej?
76
Nadal pachnie ładunkiem wybuchowym - mruknął Iggy do Gazownika.
Ten pociągnął nosem.
- No. Podoba mi się. Zapach przygody.
- O rany, trzeba było użyć tego więcej - dodał Iggy.
Gazik szedł niemal bezgłośnie po twardej betonowej podłodze, ale Iggy
podążał za nim bez trudu. Nawet bez niego z pamięci odnalazłby drogę do
katalogów. Pewnie trafiłby i do Instytutu, gdyby ktoś zostawił go w tunelu
nowojorskiego metra. To mu prawie wynagradzało snucie się po tym świecie po
omacku.
Cha, cha.
- Jest.
Gazik bezszelestnie otworzył drzwi pokoju z katalogami. Iggy usłyszał
pstryknięcie włącznika światła. Teraz pozostało mu tylko tkwić w miejscu jak
kołek, podczas gdy Gazik odwalał całą robotę.
- Położyła te akta gdzieś bliżej drzwi - przypomniał Gazownikowi. - Po
prawej stronie. Jest tam metalowa szafka?
- Wszystkie są metalowe - mruknął Gazik. Otworzył jedną, przejrzał
dokumenty, zamknął. - Nawet nie wiem, czego szukam. Wszystkie dokumenty
wyglądają podobnie.
- Na żadnym nie ma stempla „Ściśle tajne"?
- Nie.
Iggy przysłuchiwał się otwieraniu i zamykaniu kolejnych szuflad.
- Hej, a to co? - odezwał się Gazik. - Ha. Tu coś jest. Parę teczek spiętych
razem gumką. Mają inny kolor i wyglądają na starsze, bardziej zniszczone.
- No to czytaj.
Pstryknięcie zdejmowanej gumki. Szelest kartek.
- Uuuu.
- Jakie „uuu"?
Takie rzeczy doprowadzały Iggy’ego do szaleństwa: wszyscy szybciej
zdobywali informacje, bo widzieli! A on musiał czekać, aż ktoś mu wyjaśni, co
się dzieje. Nienawidził tego!
- To akta jakby... pacjentów - powiedział Gazownik. - Nie uczniów szkoły.
To pacjenci z... - Zakładu dla Nieuleczalnie Chorych.
- Co to jest? Brzmi bardzo niefajnie.
Gazik zaczął czytać. Iggy z trudem zachowywał spokój.
- Czekaj... - zaczął Gazik, na co Iggy pomyślał: „Jakbym miał jakiś wybór".
- To dziwne. Bo wiesz, coś mi się zdaje, że w tej szkole jeszcze dwa lata temu
był jakby... dom wariatów. To akta pacjentów, którzy tu kiedyś przebywali. Ale
dlaczego dyktator je zachował?
- Może ma coś z nimi wspólnego? Może prowadził dom wariatów? Może
sam był pacjentem, wymordował wszystkich i założył szkołę...
- Trudno stwierdzić. Dużo tego. Za dużo, żeby wszystko przeczytać.
Pokażmy to Max. Schowam pod bluzą.
- Super. Lepiej wracajmy.
- Aha.
Iggy poszedł za Gazikiem na schody. Niedługo przerwa obiadowa. Ciekawe,
gdzie dziś usiądzie Tess... Raptem Gazik zatrzymał się, a Iggy prawie na niego
wpadł.
- Śmieszne - mruknął Gazik. - Tych drzwi dotąd nie zauważyłem.
Iggy usłyszał kroki i skrzyp zawiasów. Owiało go wilgotne, zimne
powietrze.
- No, i co tam jest?
- Tunel - powiedział Gazik dziwnym głosem. - Długi, ciemny tunel,
biegnący dalej niż sięgam wzrokiem. Pod szkołą.
77
Trochę bałam się spotkać z Samem w szkole. Może mnie oleje? Powie
wszystkim, że się całowaliśmy? Zacznie się ze mnie nabijać i będę musiała mu
skopać tyłek?
Było dobrze. Zobaczyłam go w klasie, a on uśmiechnął się do mnie
dyskretnie, ale w taki szczególny sposób. Nikt nie gapił się na mnie ani na
niego. Podczas przerwy usiedliśmy przy stole, gadaliśmy, czytaliśmy, uczyliśmy
się i nawet dyktator się nas nie czepiał.
Było świetnie. Prawie przez cały dzień wydawało mi się, że życie nie jest do
bani. I tak było aż do powrotu do domu Anne. Od tego miejsca zaczyna się
zupełnie inna historia.
- Tunel? - Zaskoczona spojrzałam na Gazika i Iggy’ego. - Dlaczego pod
szkołą biegnie tunel?
- Znakomite pytanie - powiedział Gazownik, mądrze kiwając głową. - I
jeszcze te tajne akta.
Znowu przejrzałam kartki.
- Kuks? Sprawdź szkołę. Chyba czytałam, że jest tu od... nie wiem...
dwudziestu lat?
- Tak piszą we wszystkich broszurach - potwierdził Kieł. - A w głównym
korytarzu jest tabliczka z napisem: „Założona w 1985 roku".
Kuks włączyła laptopa Anne, którego w pewnym sensie sobie
przywłaszczyliśmy. Ja ciągle przeglądałam dokumenty dotyczące pacjentów,
których zamknięto w szpitalu i nigdy nie wypuszczono. Najstarsze pochodziły
sprzed piętnastu lat, najnowsze - sprzed dwóch. Dla innych ludzi wylądowanie
w szkole, która niegdyś była szpitalem psychiatrycznym z prywatnym tunelem,
mogłoby być bardzo interesujące, lecz całkowicie przypadkowe.
W naszym życiu było to wielkie czerwone światło ostrzegawcze.
- Ha - odezwała się Kuks. - Na internetowej stronie szkoły piszą, że szkoła
mieści się w tym budynku od 1985 roku. Ale kiedy wrzuciłam ją do Google'a,
pojawiły się tylko dane sprzed dwóch lat.
- Może zmieniła nazwę? - podsunął Iggy.
Kieł pokręcił głową.
- Nie sądzę. Nigdzie o tym nie wspomniano.
Jeszcze raz przejrzałam tajemnicze akta.
- Zakład był pod tym samym adresem. I spójrzcie na ten papier - jest na nim
mały rysunek budynku.
Pokazałam go innym. Budynek wyglądał dokładnie jak nasza szkoła.
Spojrzałam na stado.
- To nic dobrego - oznajmiłam, jak zwykle przenikliwie.
- Mamy powiedzieć o tym Anne? - spytał Iggy.
Kieł i ja zerknęliśmy na siebie. Leciutko pokręcił głową.
- Po co? - spytałam. - Albo o tym wie i w tym siedzi, a wtedy lepiej jej nie
zdradzać, że wiemy, albo wie tylko to, co jej powiedzieli, a wtedy i tak nie może
nam pomóc.
Przez chwilę siedzieliśmy cicho, namyślając się. Usłyszeliśmy, że w kuchni
Anne włączyła telewizor. Następnie wyjęła garnki i otworzyła lodówkę. Leciał
dziennik, mówili o nadciągającej fali chłodów i podawali wyniki meczu. Potem
spiker powiedział: „Wiadomości ze stolicy: prezydent wydał niespodziewane
oświadczenie, które zaskoczyło wielu polityków. Zaledwie na trzy dni przed
zamknięciem tegorocznego budżetu prezydent Danning ogłosił niezwykłą
poprawkę: niemal miliard dolarów przeznaczonych na wojsko trafi do resortu
edukacji publicznej, jak również na schroniska dla bezdomnych kobiet i dzieci".
Zlodowaciałam.
Spojrzałam na podobnie zbaraniałego Kła, a potem powoli przeniosłam
wzrok na Angelę. Promieniała. Usłyszałam rechocik Totala, który przybił małej
piątkę. W jego przypadku - czwórkę.
Spuściłam głowę i potarłam skronie, w których nagle załomotało. Musimy
spadać z miasta. Ani się obejrzę, a Angela zmusi prezydenta, żeby zabronił
zadawania prac domowych albo wymyśli jeszcze coś innego.
78
Tego wieczoru, dokładnie pięć po jedenastej, na drugim piętrze domu Anne
otworzyło się sześć okien. Kolejno wyskoczyliśmy ze swoich pokoi,
zanurkowaliśmy w dół na jakieś dwa i pół metra, rozwinęliśmy skrzydła i
śmignęliśmy w górę.
Noc była ciemna i chłodna, niebo bezchmurne, a księżyc świecił tak jasno,
że drzewa rzucały długie cienie.
Jaskinia nietoperzy wyglądała jak z horroru. Kieł odkrył ją już dawno.
Znajdowała się w górskim łańcuchu parę kilometrów od domu. Wejście było
zarośnięte pnączami, już wyschniętymi. Wlecieliśmy do środka, uważając, żeby
się nie zaplątać, i wyhamowaliśmy w środku. W jaskini było pełno stalaktytów
zwisających z sufitu jak kły. Gdzieś z ciemności dobiegało upiorne kapanie
wody. Jakieś trzydzieści metrów dalej robiło się aż gęsto od zapachu guana,
więc trzymaliśmy się blisko wejścia.
- Pewnie nigdy nie postała tu ludzka noga - odezwał się Gazik, siadając po
turecku. - Trzeba by się tu wspinać po skałach.
- Szkoda, że nie widzimy, co jest w głębi - dodała Kuks.
- Też żałuję - wtrącił pogodnie Iggy.
- Dobra, słuchajcie - powiedziałam. - Zastanawiałam się nad tym i uważam,
że pora działać. To był wspaniały wypoczynek, ale już się zregenerowaliśmy,
nabraliśmy sił i powinniśmy znowu zniknąć.
Nie było konfetti i okrzyków zachwytu.
- Zrozumcie - ciągnęłam w coraz cięższym milczeniu. - Ari wie, że jesteśmy
blisko. Zaatakował nas w drodze ze szkoły i pewnie obserwuje dom Anne.
Dyktator zawziął się na nas. Teraz te dziwne akta ze szkoły, tajemniczy tunel -
wszystko razem składa się na brzydki obrazek. - Nie wspominając już o tym, że
Angela manipuluje przywódcą wolnego świata. Rzuciłam małej surowe
spojrzenie na wypadek, gdyby słuchała moich myśli. Odpowiedziała anielskim
uśmiechem. - Spadajmy, zanim ugrzęźniemy w tym interesie.
Kuks i Gazik spojrzeli na siebie. Angela oparła głowę o ramię Iggy’ego.
Pogłaskał ją. Cisza.
- Może to wszystko jest po to, żebyśmy nauczyli się przewidywać, uprzedzać
kolejne ruchy graczy, zamiast dawać się gryźć w tyłek.
A może to po to, żebyś nauczyła się zostać na miejscu i pracować nad
związkiem, odezwał się Głos.
Wściekłam się. To nie jest żaden związek, Głosie. To pułapka albo test, albo
w najlepszym razie surrealistyczny odcinek podróży, od której tylko mózg mi
się lasuje.
- Ale... - zaczęła Kuks, patrząc na Gazika. Pokiwał zachęcająco głową. - No
wiesz, w czwartek jest Święto Dziękczynienia. W środę będzie tylko połowa
lekcji, a potem święto.
- Jeszcze nigdy nie jedliśmy prawdziwego świątecznego obiadu - dodała
Angela. - Anne zrobi indyka i ciasto dyniowe.
Z desperacji zrobiłam się wredna, co leży w moim uroczym zwyczaju.
- Tak, warto dla tego zostać... kuchnia Anne!
Młodsi byli urażeni, a ja poczułam się jak idiotka. Psułam im zabawę.
- Po prostu... bardzo się niepokoję - wyjaśniłam ostrożnie. - Jestem
rozdygotana, zdenerwowana i mam ochotę krzyczeć, rozumiecie?
- Rozumiemy - powiedziała przepraszająco Kuks. - Ale... ona zrobi słodkie
ziemniaki z rodzynkami i małymi piankami.
Zagryzłam mocno wargi, żeby nie palnąć: „Warto poświęcić wolność dla
kartofli!".
Zmusiłam się do uśmiechu, który nieciekawie mi wyszedł, i odwróciłam się
na chwilę, jakbym nagle zapragnęła podziwiać nocne niebo. Przez splątane
pnącza. Kiedy doszłam trochę do siebie, znowu na nich spojrzałam.
- Dobrze, zostaniemy na Święto Dziękczynienia - powiedziałam niechętnie.
Rozpromienili się, a mnie serce zaciążyło jak kawał ołowiu. - Oby te słodkie
ziemniaki były smaczne.
79
- Strzeliło już? - Anne niespokojnie zajrzała ponad z moim ramieniem do
piekarnika.
- Jeszcze nie - powiedziałam. - Ale dobrze mu idzie. - Porównałam indyka w
piecyku do obrazka na opakowaniu. - Widzisz? Ten sam kolor.
- Jak strzeli, to znaczy, że jest gotowy.
- Wiem - zapewniłam.
Powiedziała to już ze sto pięćdziesiąt razy.
- A jeśli jest wadliwy? - spytała Anne, bliska rwania włosów z głowy. - A
jeśli nie strzeli? A jeśli mój pierwszy indyk i wasze pierwsze Święto
Dziękczynienia się nie udadzą i będzie okropnie, i strasznie, i wszyscy będą
nieszczęśliwi?
- To będzie symbol naszego życia - odrzekłam poważnie i zrobiłam śmieszną
minę, żeby zrozumiała, że żartuję. - Słuchaj, a może sprawdzisz, czy ten, no...
Zefir dobrze nakrył do stołu? Trochę się biedak pogubił z tymi
nadprogramowymi sztućcami.
Anne spojrzała na mnie, skinęła głową, jeszcze raz zerknęła na piekarnik i
poszła do jadalni.
- Co słychać z nadzieniem? - spytałam.
- W porządasku - zameldowała Kuks, mieszając je dużym drewnianym
widelcem do sałatek. Jeszcze raz przeczytała przepis. - Chyba gotowe.
- Wygląda smacznie. Odstaw je na bok. W życiu nie wyrobimy się z tym
wszystkim jednocześnie.
- Sos żurawinowy gotowy - odezwał się Iggy, potrząsając puszką. -
Mógłbym sam go zrobić.
- Wiem. - Zniżyłam głos. - Jesteś tu jedyną osobą, która umie gotować. Ale
postępujmy zgodnie z planem.
- Ja chcę udko - powiedział Total, z dołu.
- Ustaw się w kolejce - mruknęłam i podeszłam do Kła. Przez chwilę mu się
przyglądałam. Rzucił mi spojrzenie typu: „Tylko spróbuj coś powiedzieć". -
Jesteś artystą - wydusiłam z siebie.
Odwrócił się do mnie plecami i ocenił równe rzędy pianek na zapiekance z
tłuczonych słodkich ziemniaków.
- Każdy musi dźwigać swój krzyż - powiedział i zabrał się do roboty.
Znowu pochyliłam się nad piekarnikiem.
- Anne, to małe białe coś strzeliło. Już gotowy.
- Boże! - Anne wpadła do kuchni i w popłochu chwyciła rękawice. -
Strzeliło? - Już wyciągała rękę do drzwiczek piecyka, ale nagle coś ją tknęło. -
A jeśli to coś strzelające jest wadliwe? Jeśli jeszcze się nie upiekł?
Spojrzałam na nią nieruchomym wzrokiem.
- Wyjmij to stworzenie z piekarnika.
Anne wzięła głęboki wdech.
- Tak. No dobrze.
Dorośli!
80
Kwadrans później siedzieliśmy już w jadalni. Wszystko wyglądało bardzo
przepięknie. Był biały obrus i serwetki. I świece. Jedzenie stało na stole i
wyglądało dokładnie jak na zdjęciach z opakowań.
Gazik trzymał widelec i nóż w gotowości bojowej. Zmierzyłam go surowym
spojrzeniem i pokręciłam głową. Odłożył sztućce.
- Może każdy po kolei powie, za co jest wdzięczny - zaproponowała Anne. -
Ariel, ty pierwsza, dobrze?
- Eee... - Angela spojrzała na mnie.
Uśmiechnęłam się sztucznie.
Postaraj się, jak umiesz, skarbie, i nie wygadaj się. Skinęła lekko głową.
- Jestem wdzięczna, że mam rodzinę. - Wskazała na nas. - Jestem wdzięczna,
że mam psa. Jestem wdzięczna, że Max się mną opiekuje. - I jakby dopiero teraz
zauważyła też Anne, dodała: - I jestem wdzięczna, że razem jest nam miło.
Bardzo mi się tu podoba.
Anne uśmiechnęła się do niej.
- Dziękuję. Zefir?
- Ha. Jestem wdzięczny za jedzenie - wypowiedział się Gazik. - No i ten... za
rodzinę. I że tu jestem.
- Krystal?
- Jestem wdzięczna za jedzenie i moich braci i siostry - zaczęła Kuks. - I że
mam wielkie brązowe oczy i długie rzęsy. I że możemy tu trochę pomieszkać. I
jestem wdzięczna za MTV. I za żelki-dżdżownice.
- W porządku - mruknęła Anne. - Jeff?
- Ee... ja to samo co Zefir. - Iggy zabębnił palcami w stół. - Teraz Knick.
Kieł miał minę, jakby wolał borowanie zęba bez znieczulenia.
- Ja to samo. Jedzenie, rodzina. Dach nad głową.
Jego ciemne oczy spojrzały na mnie i znowu się zarumienił, jakby miał
następny atak gorąca.
Moja kolej. Naprawdę byłam wdzięczna za wiele rzeczy - ale nie życzyłam
sobie publicznie się z tego spowiadać. Po cichu podziękowałam, że wszyscy
jesteśmy razem i nic nam nie dolega. Że odzyskaliśmy Angelę, że jesteśmy
wolni i nie siedzimy w Szkole. Byłam wdzięczna, że nie atakują nas teraz
Likwidatorzy. Wszystko złe, co nam się przydarzyło, może wydarzyć się znowu,
ale nie w tej chwili. Nie byłam taka głupia, żeby wierzyć, że taki stan potrwa
dłużej.
- Eee... jestem wdzięczna, że tu zamieszkaliśmy - powiedziałam. - Było
świetnie. No i ten... jestem wdzięczna za rodzinę i dużo jedzenia.
Anne odczekała chwilę, jakby sprawdzała, czy ktoś się jeszcze wypowie.
- A więc moja kolej. Dziękuję wam wszystkim za pomoc w przygotowaniu
świątecznego obiadu. Sama nigdy bym sobie nie poradziła.
Amen, pomyślałam.
- Dla mnie najważniejsze jest to, że pracowaliśmy razem - ciągnęła Anne. -
Nie mam dzieci, nigdy nie czułam takiej bliskości. Ale te tygodnie z wami...
zrozumiałam, czego mi brakuje. Podoba mi się, że moje życie kręci się wokół
was. Dziwne, ale lubię mieć dom pełen dzieci.
Total pod stołem polizał mnie w nogę. Omal nie wrzasnęłam. Usłyszałam
jego cichy chichocik.
- Moje życie stało się chaotyczne, mam mnóstwo pracy, wydaję pieniądze,
wzywają mnie do szkoły, co wieczór padam na łóżko kompletnie wykończona i
wiem, że od rana zacznie się to samo. - Spojrzała na nas rozpromieniona. - I za
nic bym z tego nie zrezygnowała.
Jak na przemowę, ta była niezła. Trzeba to przyznać.
- I mam gorącą nadzieję, że to Święto Dziękczynienia jest dopiero
pierwszym z wielu, które nas czekają. - Jeszcze raz uśmiechnęła się do nas. Jej
wzrok zatrzymał się dłużej na Angeli. - Bo chciałabym was adoptować.
81
- No rzeczywiście. Okażemy wdzięczność za to, co mamy, zostawiając to
wszystko - mruknął Gazownik.
- Gazik, mówiłam ci: nie musisz z nami iść - powiedziałam.
- Oczywiście, że muszę - burknął, sznurując trampki, nowe, od Anne.
- Nie do wiary - odezwała się Angela, podskakując na moim łóżku.
- Na to wszyscy czekaliśmy - powiedziała tęsknie Kuks. Zerknęła na
Iggy’ego. - Cieszę się, że to spotkało ciebie. Byłoby fajnie, gdyby spotkało
wszystkich, ale skoro jesteś pierwszy, to bardzo się cieszę, że... - urwała, jakby
dotarło do niej, że się rozpaplała.
- Dzięki.
Iggy, cały spięty, siedział w butach i kurtce. Twarz miał zarumienioną, a
długimi, smukłymi palcami nerwowo bębnił w kolana.
Wczoraj wieczorem, kiedy trochę ochłonęliśmy po dziękczynnej gorączce,
Kieł i ja oznajmiliśmy pozostałym, że być może znaleźliśmy rodziców Iggy’ego.
Ale mieli miny!
- Chcesz się z nimi spotkać? - spytałam Iggy’ego.
- No pewnie - powiedział od razu, a potem zmarszczył brwi. - Nie wiem.
- Co?! - wrzasnęła Kuks. - Jakie „nie wiem”?
- Już o tym rozmawialiśmy - mruknął z zakłopotaniem Iggy. - Jestem ślepy,
nie? Mam skrzydła. Jestem cudaczną zmutowaną hybrydą, a oni nigdy czegoś
takiego nie widzieli. Może chcieliby odzyskać dawnego mnie, całkiem
ludzkiego, ale...
Dokładnie coś takiego chodziło mi po głowie. Co do mnie, stwierdziłam, że
nawet gdybyśmy znaleźli adres moich rodziców, raczej nie chciałabym zapukać
do ich drzwi. A oni pewnie też nie chcieliby mnie zobaczyć.
- Rozumiem - powiedziałam. - Ale ty decydujesz. Będziemy ci pomagać,
cokolwiek postanowisz.
- Chcę się z tym przespać - oznajmił Iggy.
- Nie ma sprawy.
No i się przespał, a potem postanowił, że chce się spotkać z rodzicami, no i
tak dotarliśmy do tej chwili.
Kieł szeroko otworzył okno w moim pokoju. Kuks wdrapała się na parapet i
skoczyła w powietrze. Słońce zalśniło na jej brązowych skrzydłach; trafiła na
prąd powietrzny i uniosła się w niebo. Za nią podążyła reszta, ja na końcu.
Dziwnie było latać w środku dnia, ale to była wyjątkowa okazja. Iggy miał
się spotkać z rodzicami, prawdziwymi rodzicami.
Nie miałam pojęcia, co się wydarzy. Mogło być niesamowicie cudownie
albo totalnie dołująco. Nawet gdyby dla Iggy’ego skończyłoby się szczęśliwie,
reszta z nas miałaby złamane serca. Bo to by było pożegnanie. Rzecz zbyt
bolesna, żebym mogła o niej myśleć.
Nie rozmawialiśmy o tym, co Anne powiedziała o adopcji. Moim zdaniem
nie warto się było nad tym zastanawiać. Ciekawe, czy młodsi mieli inny pogląd.
Pewnie wcześniej czy później się o tym dowiem. Raczej wcześniej.
Po dwudziestu minutach lotu znaleźliśmy się na ulicy, na której Kieł i ja
czatowaliśmy przed paroma dniami. Święto Dziękczynienia było wczoraj, więc
mieliśmy nadzieję, że zastaniemy w domu oboje rodziców.
- Gotowy? - spytałam Iggy’ego, chwytając go za rękę.
Mogłam to przetrwać, tylko nie myśląc. Jakoś to będzie.
Iggy skinął nerwowo głową. Jego ślepe oczy wpatrywały się w dal, jakby
myślał, że jeśli się skupi, to zobaczy dom rodziców. Pochylił się nad moim
uchem.
- Boję się.
Ścisnęłam jego dłoń.
- Gdybyś się nie bał, miałabym pewność, że ześwirowałeś. Ale jeśli tego nie
zrobisz, nigdy nie da ci to spokoju.
- Wiem. Wiem, że muszę to zrobić. Ale...
Nie musiał mówić nic więcej. Czternaście lat temu jego rodzice stracili
idealnie zdrowe niemowlę. Teraz Iggy miał prawie dwa metry wzrostu, był
ślepy, a określenie „genetyczna hybryda" w jego przypadku brzmiało bardzo
oględnie.
Iggy potrząsnął głową i wyprostował się.
- Zróbmy to.
Cała nasza szóstka przeszła przez ulicę. Trochę się zachmurzyło, wiatr był
zimny. Postawiłam Angeli kołnierz i otuliłam ją dokładniej szalikiem. Spojrzała
na mnie poważnie. Jej błękitne oczy wyrażały te same nadzieje i lęki, które
czuliśmy wszyscy.
Zadzwoniłam do drzwi. Byliśmy tak spięci, że dzwonek zabrzmiał nam w
uszach niczym gong. Po chwili drzwi się otworzyły i w progu stanęła ta sama
kobieta co poprzednio. Lekko zmarszczyła brwi, jakby przypomniała sobie moją
twarz, ale nie wiedziała, skąd mnie zna.
- Eee... Dzień dobry - zaczęłam tym przymilnym tonem domokrążcy, który
załatwia prawie wszystko. - Widziałam panią w telewizji. Mówiła pani, że
straciła syna?
Przez jej twarz przemknął cień smutku.
- Tak?
Odstąpiłam na bok, odsłaniając Iggy'ego.
- To chyba on.
Delikatność nie jest moją największą zaletą.
Kobieta znów zmarszczyła brwi, jakby za chwilę miała się rozgniewać za
dręczenie jej bez potrzeby, ale potem spojrzała na Iggy’ego i jej irytacja
zmieniła się w zdziwienie.
Kiedy stali tak naprzeciwko siebie, ich podobieństwo jeszcze bardziej
rzucało się w oczy. Mieli taką samą karnację, sylwetkę, takie same kości
policzkowe i brodę. Kobieta zamrugała powiekami. Otworzyła usta, ale nie
wydobył się z nich żaden dźwięk. Przyłożyła rękę do piersi i spojrzała na
Iggy’ego. Jeszcze raz ścisnęłam jego dłoń - nie miał pojęcia, co się dzieje, i
musiał czekać w bolesnej niepewności.
Potem pojawił się mężczyzna. Kobieta odsunęła się i bez słowa wskazała na
Iggy’ego. I choć był bardzo do niej podobny, z tym mężczyzną też łączyło go
parę cech. Mieli taki sam nos, taki sam kształt ust. Mężczyzna długo wpatrywał
się w Iggy’ego, a potem spojrzał na nas.
- Co... - zaczął, wyraźnie oszołomiony.
- Widzieliśmy państwa w telewizji - znowu wyjaśniłam. - Pomyśleliśmy, że
to może być państwa syn, zaginiony czternaście lat temu. - Objęłam Iggy’ego i
lekko pchnęłam go naprzód. - Nazywamy go Iggy, ale sądzę, że na nazwisko ma
Griffiths, tak jak państwo.
Jasna twarz Iggy’ego poczerwieniała. Spuścił głowę. Dosłownie czułam
łomot jego serca.
- James? - szepnęła kobieta, wyciągając rękę do Iggy’ego. Zatrzymała ją w
powietrzu i obejrzała się na męża. - Tom... czy to jest James?
Mężczyzna z wysiłkiem przełknął ślinę. Ustąpił na bok.
- Proszę, wejdźcie.
Chciałam odmówić - nigdy nie wchodzimy do obcych miejsc, gdzie można
nas uwięzić lub złapać, ale uświadomiłam sobie, że Iggy może tu zostać na
zawsze, więc jeśli byłaby to pułapka, lepiej się upewnić i spadać.
Ja też przełknęłam ślinę.
- Dobrze - powiedziałam.
Kiedy wchodziliśmy do domu, zerknęłam na Angelę, sprawdzając, czy
wyczuwa coś podejrzanego. Ale zwyczajnie weszła, więc ze ściśniętym sercem
ruszyłam za nią.
Dom był ładny, ale nie taki wypasiony ani wielki jak pałac Anne.
Rozejrzałam się, myśląc: może Iggy będzie tu mieszkał. Będzie jadał obiady
przy tym stole i wsłuchiwał się w odgłosy z tego telewizora. Zaczęłam się czuć,
jakbyśmy wpadli do króliczej nory, jeśli mnie rozumiecie. Gonią nas podobne
do wilków mutanty? Absolutnie prawdopodobne. Iggy mógłby żyć normalnie?
Absolutne szaleństwo.
- Eee... siadaj - zwróciła się kobieta do Iggy’ego.
Zawahał się, ale kiedy poczuł, że ja też siadam, za chwilę zajął miejsce obok
mnie.
- Nie wiem, co powiedzieć... - wyjąkała kobieta.
Usiadła po drugiej stronie Iggy’ego. W końcu zaczęło do niej docierać, że
jego oczy są nieruchome.
- No więc... jestem ślepy - rąbnął Iggy, nerwowo skubiąc bluzę. - Zrobili
mi... to znaczy nic nie widzę.
- Och, jej... - szepnęła kobieta ze zgrozą.
Mężczyzna usiadł naprzeciwko nas, wyraźnie znękany.
- Nie wiemy, co się wydarzyło... - Pochylił się do przodu. - Zabrali nam
ciebie... naszego syna... z tego domu czternaście lat temu. Miałeś... miał
zaledwie cztery miesiące. Zniknął bez śladu. Wynająłem detektywów. I... -
urwał, jakby wspomnienia były zbyt bolesne.
- To długa, dziwna historia - powiedziałam. - I nie mamy stuprocentowej
pewności. Ale naprawdę wygląda na to, że Iggy jest tym zaginionym dzieckiem.
Kobieta skinęła głową i wzięła Iggy’ego za rękę.
- Tak czuję. Ty może nie masz pewności, ale ja tak. Czuję to. Jesteś moim
synem.
Nie wierzyłam własnym oczom. Ile razy o tym marzyliśmy? A teraz się
spełnia. Iggy’emu.
- Muszę przyznać... masz rację. - Mężczyzna odchrząknął. - On naprawdę...
To śmiesznie zabrzmi, ale on naprawdę wygląda tak samo jak w dzieciństwie.
W innych okolicznościach Gazik i Kieł nie przepuściliby takiej okazji.
Dręczyliby Iggy’ego bez litości. Ale teraz siedzieli jak skamieniali. Zaczęło do
nich docierać, co się dzieje... Co się za chwilę stanie.
- Wiem! - Pani Griffiths wyprostowała się nagle. - James miał na boku,
prawie na plecach, małe czerwone znamię. Spytałam o to doktora, ale mówił, że
to nic takiego.
- Iggy ma znamię - powiedziałam wolno.
Widziałam je setki razy.
Iggy bez słowa podciągnął koszulę z lewej strony. Pani Griffiths natychmiast
zobaczyła znak. Jęknęła i zasłoniła usta ręką.
- Boże! - szepnęła. Po policzkach popłynęły jej strumienie łez. - Boże,
James! To James!
Chwyciła Iggy’ego w objęcia, mocno go przytulając. Jedną ręką głaskała
jego prawie białe włosy. Oczy miała zamknięte, a jej łzy zostawiały mokrą
plamę na ramieniu Iggy'ego.
- James, James - szeptała. - Moje dziecko.
Gardło mi się ścisnęło. Zobaczyłam, że Angela i Kuks walczą ze łzami.
Rany. Zaraz zacznie się prawdziwa orgia łez.
Odchrząknęłam.
- A więc uważają państwo, że to jest James, zaginiony syn?
Mężczyzna, który też miał łzy w oczach, przytaknął.
- To mój syn - oznajmił łamiącym się głosem.
No, nienawidzę takich sytuacji. Wszyscy zaczynają przeżywać i zalewają się
łzami, robi się potop i w ogóle. Uch!
- Kim... kim jesteście? - spytał pan Griffiths, wskazując na nas wszystkich.
Jego żona przestała obściskiwać Iggy’ego i odsunęła go od siebie, żeby się
mu przyjrzeć.
- Przyjaciółmi - wyjaśniłam zwięźle. - Nas też porwano. Są państwo
pierwszymi rodzicami, których znaleźliśmy.
Tego nie chciałam powiedzieć. Co się ze mną dzieje? Na ogół nie mam
takiego długiego jęzora.
Państwo Griffiths jeszcze bardziej zdziwili się i zmartwili.
- No to co teraz? - spytałam energicznie, wycierając dłonie o dżinsy.
Zerknęli szybko na siebie. Pan Griffiths dyskretnie skinął głową, a jego żona
odwróciła się do nas.
- James jest nasz - powiedziała zdecydowanie. - Myślałam, że straciliśmy go
na zawsze, ale skoro tu jest, już go nie puszczę. Jasne?
Wyraźnie była gotowa na wszystko, więc uniosłam ręce w uniwersalnym
geście typu „wstrzymaj konie".
- Nikt nie ma nic przeciwko temu. James też. Ale wie pani, że jest ślepy?
- Nic mnie to nie obchodzi - odparła pani Griffiths, spoglądając na Iggy’ego
z miłością. - Nie obchodzi mnie, jakie ma problemy. Damy sobie radę ze
wszystkim, skoro jest z nami.
No dobrze. To może załatwiać drobny problem skrzydeł...
- Iggy... Chcesz zostać? - spytałam.
Znowu się zaczerwienił, ale widziałam, że pod tą jego maską opanowania
pojawia się ślad niedowierzającego szczęścia. Serce ścisnęło mi się boleśnie.
Tracę go, pomyślałam.
Iggy wolno pokiwał głową.
- Tu jest moje miejsce.
Poklepałam go po ramieniu.
- Tak - szepnęłam.
- Masz... jakieś rzeczy? - spytała pani Griffiths. - Wstawimy większe łóżko
do twojego dawnego pokoju. Nic tam nie zmieniłam... na wypadek, gdybyś
kiedyś wrócił. - Delikatnie dotknęła jego twarzy. - To cud. Nie mogę wprost
uwierzyć. Jeśli to sen, mam nadzieję, że się nie obudzę.
Iggy uśmiechnął się blado.
- Za dużo to ja nie mam - odparł.
Podniósł mały plecak, w który spakowaliśmy parę podstawowych
przedmiotów z domu Anne.
- Świetnie - powiedziała pani Griffiths. - Kupimy ci wszystko, czego
potrzebujesz.
Oto słowa prawdziwej matki.
82
I tak jedno z nas znalazło prawdziwych rodziców. Nie będę was zamęczać
rozdzierającą sceną pożegnania. Wystarczy powiedzieć, że popłynęły strumienie
łez. Tyle na temat opłakiwania. Naprawdę nie chcę się w to zagłębiać.
Ale jedno wam powiem. Dorastałam z Iggym. Znałam go przez całe moje
krótkie i okropne życie. Znałam go, kiedy jeszcze widział, uczyłam go latać. Był
mniej nieznośny od Kła, cichszy od Kuks i gotował lepiej od nas wszystkich.
Był najlepszym przyjacielem Gazownika. Tak, przyjaciele odchodzą, to smutne,
ale trzeba się z tym pogodzić. Tylko że na tym całym cholernym świecie mogę
ufać tylko pięciu osobom i właśnie jedną z nich straciłam. Musiałam odejść,
wiedząc, że Iggy stoi w progu, jakby nas odprowadzał wzrokiem - jakby patrzył,
jak zostawiamy go na zawsze.
Krótko mówiąc, czułam się, jak gdyby ktoś zatańczył na moim sercu w
butach z kolcami.
Ale dość o mnie. Powiedziałam, że nie chcę o tym gadać.
83
Anne zachowywała się jak spanikowana kwoka, która straciła jedno z
piskląt. Zwłaszcza że nic jej nie wyjaśniliśmy.
Przez cały weekend wykonywała histeryczne telefony i napadała na nas, na
zmianę błagając, perswadując, płacząc i grożąc. Ale my powtarzaliśmy tylko, że
zostawiliśmy go w bezpiecznym miejscu, ponieważ tego chciał. Koniec
dyskusji.
Tyle że Anne nie pojmowała koncepcji końca dyskusji. Koniec dyskusji
oznacza, że druga osoba ma się zamknąć. Ale nie Anne.
W poniedziałek rano wszyscy byliśmy na skraju załamania nerwowego. Po
stracie Iggy'ego czułam się, jakby ktoś mi odrąbał lewą rękę. Dwa razy
przyłapałam Kuks, jak chlipie w swoim pokoju, a pozbawiony wspólnika
zbrodni Gazik zachowywał się jak lunatyk. Angela nawet nie siliła się na
udawanie spokoju. Z rykiem rzuciła mi się na kolana. Total natychmiast się
podłączył.
- Jestem miękki - zalewał się łzami, które skapywały mu z sierści.
Sporo trzeba, żeby zmusić nas do płaczu. Utrata Iggy’ego spełniała
wszystkie wymagania. A z powodu tych szlochów, cierpienia, bezsenności i
nękającej mnie Anne, która nieustannie dopytywała się, gdzie jest Iggy, w
poniedziałek rano byłam na prostej drodze do wariatkowa.
Dla ścisłości wyjaśniam: cieszyłam się ze względu na Iggy’ego. Bardzo. Ale
ze względu na resztę byłam smutna. I wiedziałam, że to się powtórzy, że kolejno
będą odchodzić. Czułam się, jakbym stała na pokładzie „Titanica", który pruje
prosto na górę lodową.
- Powiadomię szkołę o zniknięciu Jeffa - powiedziała Anne, kiedy
wsiadaliśmy do samochodu.
- Dobrze - zgodziłam się ze znużeniem.
Wiedziałam, że to nic nie da. Wszyscy wsiedliśmy do jej chevroleta; Anne
siedziała za kierownicą sztywno jak skamieniała.
- Powiadomię też policję - dodała, patrząc na mnie w lusterku.
- A niech tam - warknęłam, bliska furii. - Może zamieścisz jego zdjęcie na
kartonie z mlekiem? Jest jednym z wielu zaginionych dzieci, nie? Dużo ich tu.
W lusterku zobaczyłam jej dziwny wyraz twarzy. Prawie jakby... strach?
Interesujące. No i zaraz porzuciła ten temat.
A to znaczyło, że...?
84
- Zrozumiano? - warknął Ari. Poruszył ramionami okrytymi kurtką z czarnej
skóry. Jeden Likwidator siedział za kierownicą, dwunastu innych tłoczyło się z
tyłu furgonetki. - Wchodzimy, łapiemy mutanty, wychodzimy. Precyzyjnie,
jasne?
- Jasne - mruknęło paru Likwidatorów.
Brać mutanty żywcem, przypomniał mu Głos.
- Pamiętajcie, brać mutanty żywcem - powiedział Ari. Wyszczerzył zęby.
Już się cieszył na myśl o tym, co się stanie. - I z daleka od Max! Jest moja.
Był ciekaw, czy Głos się wtrąci z nowymi radami, ale nie.
Zatarł ręce. Świerzbiły go do walki z Max. Tata kazał przyprowadzić Max
żywą - chciał się o niej dowiedzieć jeszcze paru rzeczy. Ale Ari był ciekaw
tylko jednej: w jakiej trumnie ją położą. Już postanowił: wbrew rozkazom jeden
Likwidator „wpadnie w szał" i zacznie mordować wszystkich, którzy się do
niego zbliżą. Zanim Ari zdąży go powstrzymać, ten rozerwie już gardło Max.
Potem Jed zabije tego Likwidatora, Max będzie martwa, a Ari szczęśliwy.
Sytuacja pozbawiona minusów.
A jeśli... jeśli Max „zniknie"? Jeśli Ari porwie Max i ukryje ją gdzieś, gdzie
jej nikt nie znajdzie, skąd nie ma ucieczki? Uważał, ze zna takie miejsce. Jeśli
Max będzie uwięziona, bez szansy ucieczki, i jeśli tylko Ari będzie jej
dostarczać jedzenie i wodę, to wtedy na pewno w końcu do niego przywyknie,
prawda? Nawet będzie mu wdzięczna. Pozostanie jej tylko on. I nikt nie będzie
im rozkazywać. Zaprzyjaźnią się. Max go polubi. Będą grać w karty. Mogłaby
mu czytać książki. I bawić się z nim na dworze.
Coraz bardziej przekonywał się do tego pomysłu. I wiedział, gdzie może ją
ukryć. Stamtąd nie ucieknie. Jak tylko Ari obetnie jej skrzydła.
85
- Mam ogłoszenie - oznajmił pan Pruitt, spoglądając zbolałym wzrokiem na
zebranych uczniów.
Był poniedziałkowy ranek i wszystkich nas spędzono do audytorium, żeby
dyktator mógł w nas strzelać jadem. Przynajmniej robił to sprawiedliwie na
wszystkich, nie tylko na nasze stado. Na razie wyjawił nam, jakie uczucia budzi
w nim widok bałaganu, który zostawiamy w stołówce, oraz podzielił się swoimi
przemyśleniami na temat małych złodziejaszków, które kradną pomoce szkolne,
i niewiarą w naszą zdolność do cywilizowanego zachowania w łazience.
Facet ma ciężkie życie.
- Jeden z uczniów zaginął - obwieścił pan Pruitt i przeszył mnie stalowym
wzrokiem.
Odpowiedziałam spojrzeniem anielskiej niewinności.
- Jeff Walker - ciągnął dyktator. - Z dziewiątej klasy. Choć jest nowy, z
pewnością wszyscy wiecie, o kim mowa. Powiadomimy specjalne organy
ścigania. - Tu spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. Bardzo się starałam
zachować kamienną twarz. - Ale jeśli ktokolwiek z was go widział albo coś wie,
cokolwiek, niech się do mnie zgłosi. Jeżeli później dowiemy się, że zatailiście
jakąś informację, wyciągniemy bardzo poważne konsekwencje. Czy wyrażam
się jasno?
Ogólne kiwanie głowami.
Wielu uczniów obejrzało się na mnie, Kła i resztę stada, bo byliśmy
„rodzeństwem" Iggy’ego. Dotarło do mnie, że powinnam być zmartwiona i
zdenerwowana, więc spróbowałam przybrać stosowną minę.
- Możecie odejść - warknął dyktator, jakby odsyłał nas na dożywocie.
Poderwałam się z miejsca, chcąc jak najszybciej uciec z zatłoczonego
audytorium. J. J. dogoniła mnie na korytarzu.
- Bardzo mi przykro - powiedziała z troską. - Jak to się stało?
Trudno uwierzyć, ale nie przygotowałam sobie żadnego tekstu. W moim
pokręconym mutanckim świecie ludzie codziennie pojawiają się znikąd i znikają
w niebycie i nikogo to nie dziwi. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że zniknięcie
Iggy’ego może zaniepokoić kogoś poza Anne.
No dobra. To była skucha. Przyznaję.
- Eee... - zaczęłam, gorączkowo się namyślając. Nie miałam czasu
zastanowić się, czy w ewentualnej bajeczce nie ma luk albo pułapek, które mnie
zgubią. Parę osób zatrzymało się przy nas. - Nie mogę o tym mówić - palnęłam.
I nagle, na myśl o Iggym, w oczach stanęły mi prawdziwe, szczere łzy. - To
znaczy... no... na razie nie mogę o tym mówić.
Dorzuciłam jeszcze ciche chlipnięcie i w odpowiedzi otrzymałam spojrzenia
pełne współczucia.
- Dobra, ludzie - zawołała J.J., machając rękami. - Ona nie może o tym
mówić. Cofnijcie się, dajcie jej oddychać.
- Dzięki - szepnęłam. - Nadal nie wierzę, że go nie ma.
Szczera prawda.
- Bardzo mi przykro - powiedziała J.J. - Szkoda, że zamiast niego nie zabrali
mojego brata.
Rozbawiła mnie. Jak prawdziwa przyjaciółka.
- To na razie - dodała, idąc w stronę szafki. - Jeśli będziesz czegoś
potrzebowała, daj mi znać.
Pokiwałam głową.
- Dzięki.
Inni nadal się na mnie gapili. Paranoja zaczęła mi jeżyć włosy na głowie. To
zatłoczone audytorium, uczniowie łażący za mną i wypytujący - byłam zbyt
rozedrgana, żeby opanować sytuację.
Odwróciłam się i pomaszerowałam w przeciwnym kierunku. Ale w
następnym korytarzu też stali uczniowie; spojrzeli na siebie i ruszyli do mnie.
Potem zza zakrętu wyłonił się dyktator. Jeszcze chwila, a znajdę się w jego
pazurach. Było niedobrze.
Szybko zmieniłam kierunek i weszłam w trzeci korytarz, gdzie ujrzałam
drzwi z napisem „Pokój nauczycielski". Jeszcze nigdy tu nie byłam. Weszłam
ostrożnie, od razu przygotowując sobie tekst, że się zgubiłam.
Nie podnosząc głowy, wypuściłam z płuc wstrzymywany oddech. Do tej
chwili wcale nie wiedziałam, że go wstrzymuję. Potem się wyprostowałam,
gotowa podlizać się ewentualnym nauczycielom.
Było ich niewielu, co zauważyłam ze sporym zaskoczeniem. Oraz grupa,
której nigdy dotąd nie widziałam. Jeden stał na środku, jakby coś opowiadał,
inni przy stołach. Obrzuciłam ich spojrzeniem, szukając znajomych twarzy. O,
dobrze, pan Lazzara.
Tylko... serce zabiło mi mocniej i całkiem stanęło.
To jest pokój nauczycielski. Są w nim nauczyciele. Niby w porządku. Ale
dlaczego trzej z nich wyjmują paralizatory?
86
Dlatego, że to fartuchy z laboratorium i chcą złapać mutanta? Tak tylko
zgaduję.
W ułamku sekundy otworzyłam drzwi i rzuciłam się do ucieczki...
...by zderzyć się z dyktatorem.
Na jego brzydkiej twarzy pojawił się jeszcze brzydszy uśmiech. Znalazłam
się w żelaznym uchwycie.
- Uciekasz? Tak szybko? Chyba nie masz dość tego domu wariatów? -
warknął.
Wciągnął mnie do pokoju nauczycielskiego.
- Dlaczego? Co się dzieje? - spytał zdziwiony pan Lazzara.
- Z drogi! - burknął na niego inny nauczyciel.
Zaparłam się w miejscu; zrezygnowana, choć wcale niezaskoczona ujrzałam,
jak dyktator wyciąga z kieszeni plastikową opaskę, niewątpliwie przeznaczoną
do związania mi rąk.
- Zawsze wiedziałam, że nienawidzę cię nie bez powodu - oznajmiłam
zimno. - I nie mówię tu o twoim paskudnym charakterze.
Skoczyłam w powietrze, celując stopą w jego głowę. Przykopałam mu tak,
że mało nie gruchnął na ziemię, ale odzyskał równowagę i rzucił się na mnie.
Dałam susa na stół, chwyciłam się żyrandola i rozkołysałam się, obdzielając
kopniakami wszystkich, którzy się do mnie zbliżali.
Wiesz co, Głosie? - pomyślałam. Tym razem wierzę w to, co widzę.
Dyktator znowu do mnie doskoczył.
- Nic z tego, ty mały wstrętny bąblu - wysyczał. - Jesteś moja, jesteś moją
nagrodą za to, że dzień po dniu znosiłem te głupie, tępe małe gnojki.
- Ja też opowiadam się za wcześniejszą emeryturą dla nauczycieli -
prychnęłam i zrobiłam unik, przy okazji zdzielając go kopniakiem.
Upadł i przejechał z rozpędu po podłodze, przewracając paru nauczycieli,
między innymi tych z paralizatorami.
Zapamiętaj: jak będzie po wszystkim, pęknij ze śmiechu.
Niektórzy nauczyciele siedzieli skuleni pod ścianą, przerażeni. Michael
Lazzara miał taką minę, jakby zamierzał rzucić się do walki po stronie dobrych.
Ale źli nacierali na mnie ze wszystkich stron, mierząc z paralizatorów. Nie
wiedziałam, co to za jedni i dla kogo pracują, ale z zasady unikam ludzi z bronią
elektryczną.
Potężnym skokiem przeleciałam nad paroma nauczycielami i wylądowałam
za drzwiami na korytarzu. Nie miałam pojęcia, w których salach siedzą moi,
więc ruszyłam galopem przed siebie, drąc się na całe gardło:
- Bandada! Laram! Zuga! Ruchy, ruchy, ruchy!
87
Wrzeszcząc tak, biegłam sprintem przez korytarz. Kuks i Kieł wypadli z
klas. Byłam jednocześnie przerażona i niewiarygodnie wściekła: oto był dowód,
którego potrzebowałam, aby przekonać ich, że musimy się zwijać.
Inne dzieci także wybiegły na korytarz, chcąc się dowiedzieć, co to za
zamieszanie. Angela! Chwała Bogu, jest i ona, wyprysnęła z klasy, którą
właśnie mijałam. Obejrzała się, skinęła głową i ruszyła ekspresem do wyjścia.
- Max! Tutaj! - Sam stał trzy metry dalej, w drzwiach otwartej pustej klasy.
Dawał mi gorączkowe znaki. - Chodź! Tędy!
Ale czyżby zaczął wyglądać mi trochę po likwidatorsku - odrobinkę za
długie zęby, włosy minimalnie gęstsze? Nie byłam pewna i nie zamierzałam się
upewniać.
- Możesz mi zaufać! - dodał.
Gazownik wyleciał z klasy, niemal wpadając na Kuks.
Sam zrobił krok, jakby chciał mnie złapać, ale wtedy podjęłam jedną ze
swoich przesławnych błyskawicznych decyzji. Staranowałam go, przewracając
na ziemię.
- Rzecz w tym - rzuciłam - że nikomu nie mogę zaufać!
- Max! - krzyknął Kieł stojący w drzwiach wyjściowych.
Cała nasza czwórka popędziła do niego. Pognaliśmy na parking. W szkole
zapanowało istne piekło - dzieci kłębiły się na korytarzach, a wszyscy
wrzeszczeli, darli się, miotali.
Żegnaj, szkoło, pomyślałam.
- W górę! - ryknęłam.
Dobiegł mnie warkot silnika. Stado skoczyło w powietrze w chwili, gdy
uświadomiłam sobie, że wypasiony wóz dyktatora pruje na pełnym gazie w
moim kierunku. Zamierzał mnie rozjechać.
A niedoczekanie.
Puściłam się pędem na niego i na chwilę przed zderzeniem skoczyłam w
powietrze. Moje skrzydła chwyciły wiatr, a ja wierzgnęłam mocno, rozbijając
szybę. I spojrzałam w dół z wysokości trzech, czterech, sześciu metrów.
W parę sekund dyktator stracił panowanie nad samochodem, który wpadł z
piskiem opon na inne zaparkowane pojazdy.
- Ekstra - powiedział z uznaniem Gazownik.
Pruitt wygrzebał się z wraku, niemal siny z obłąkanej wściekłości.
- To jeszcze nie koniec! - wrzasnął, wygrażając mi pięścią w sposób, do
którego już przywykłam. - Zostanie z was plama powypadkowa! Jeszcze was
dorwiemy!
- Ach, gdybym dostawała centa za każdym razem, gdy to usłyszę -
westchnęłam z ubolewaniem.
Wzbiliśmy się wyżej; nauczyciele wybiegli ze szkoły, odpędzając
rozkrzyczane dzieci, które kuliły się ze strachu, usiłując gdzieś się schować.
Niektórzy najwyraźniej pracowali dla Pruitta, inni byli przerażeni i
zdezorientowani.
Potem zobaczyłam zbyt dobrze znaną mi szarą furgonetkę wpadającą z
rozpędem na parking. Zakręt pokonała na dwóch kołach, bryzgając żwirem.
Jeszcze mi tu byli potrzebni Likwidatorzy! Im więcej, tym weselej! Zwąchali się
z Pruittem czy po prostu chcieli dołączyć do zabawy?
- Jazda! - rzuciłam do stada i wzbiliśmy się jeszcze wyżej.
Ari i niektórzy inni Likwidatorzy umieją latać, ale mieliśmy nad nimi
przewagę. Ari wyskoczył z furgonetki, rzucając rozkazy, klnąc i bezsilnie
patrząc na naszą ucieczkę.
- Innym razem - mruknęłam i wznieśliśmy się ku blademu jesiennemu
słońcu.
88
- Teraz dokąd? - spytał Gazownik.
Unosiliśmy się w powietrzu, łopocząc rytmicznie skrzydłami. Patrzyliśmy
dokoła, ale na razie nikt nas nie gonił.
- Musimy wracać do Anne - powiedziała Angela.
- Aha, ale szybko, po rzeczy - zgodziła się Kuks.
- Szczerze mówiąc, parę dni temu ukryłam nasze plecaki w jaskini
nietoperzy - oznajmiłam. - Na wypadek, gdyby doszło do czegoś takiego. I nie
zapomniałam zwędzić tego - dodałam, machając im przed nosami jedną z
niezliczonych kart kredytowych Anne. - Nigdy się nie zorientuje, że jej zginęła.
- Świetnie. - Gazownik odetchnął z ulgą. - To było bardzo mądre.
- Za to mi płacą te krocie - mruknęłam.
Ze wszystkich sił starałam się nie wrzasnąć: „A nie mówiłam?". Teraz nie
było na to czasu. Później, kiedy będziemy bezpieczni, dam im popalić.
- Ale i tak musimy wrócić do Anne - oświadczyła stanowczo Angela.
- Aniołku, nie możemy ryzykować tylko po to, żeby się pożegnać.
- Nie o to chodzi. Tam jest Total.
O w pysk. Poświęciłam dwie sekundy na oszacowanie prawdopodobieństwa,
że Angela zgodzi się zostawić Totala. Było zerowe. Kieł i ja spojrzeliśmy na
siebie z westchnieniem.
- Spróbujemy - powiedziałam.
- Och, dziękuję - rozpromieniła się Angela. - Wyrobimy się szybciutko, daję
słowo.
Po trzech minutach byliśmy już nad wielką, komfortową posiadłością Anne,
gdzie mieszkaliśmy prawie dwa miesiące. Przynajmniej niektórzy z nas czuli się
tu względnie szczęśliwi i spokojni.
Po całym terenie, w sadach, stajni, domu, kręciło się co najmniej trzydziestu
Likwidatorów.
Rany, szybcy są.
Tymczasem Angela z góry uważnie lustrowała podwórko i zaglądała między
drzewa w sadzie.
Błagam, tylko niech Total nie drzemie przed kominkiem, pomyślałam. Niech
będzie czujny.
- Jest! - zawołała Angela, wskazując staw.
I rzeczywiście, mały czarny kształt pędził wokół stawu. Gonił go
Likwidator, ale Total miał niesamowitą parę w tych swoich krótkich łapkach.
Angela złożyła skrzydła i zapikowała.
- Kieł! - wrzasnęłam.
Natychmiast za nią poleciał.
Odwróciłam się, słysząc warkot silnika. Furgonetka Ariego wjeżdżała w
wyścigowym tempie na długi podjazd. Angela pruła w dół. Likwidatorzy zaczęli
wzywać wsparcie i ruszyli ku niej. Kieł leciał tuż za nią, w razie potrzeby
gotowy zaatakować.
- Total! - krzyknęła Angela. - Chodź!
Natychmiast do niej pomknął, a kiedy nabrał rozpędu, spiął te swoje małe
mięśnie i ze wszystkich sił skoczył w powietrze. Wyprysnął w górę jak
wystrzelony z procy, wyżej niż jakikolwiek pies. Przeleciał trzy i pół metra,
sześć, prawie dziewięć. Mógłby wskoczyć na dach dwupiętrowego budynku.
Angela śmignęła w dół, chwyciła go w ramiona i wzbiła się do góry. Jej piękne,
nieskazitelnie białe skrzydła pracowały z bezbłędną, płynną precyzją.
Likwidatorzy ryknęli z wściekłością. Kieł odebrał Angeli Totala, krzywiąc
się, kiedy ten go polizał z radości. Oboje dołączyli do mnie, Kuks i Gazownika.
- W samą porę - oznajmił Total z pewną urazą, wiercąc się w objęciach Kła.
- Już myślałem, że będę zmuszony pokąsać parę kostek!
89
- No, dobra, fruwamy stąd.
Od dawna chciałam to powiedzieć.
- Czekaj... - zaczęła Kuks, wpatrując się w podwórko Anne.
- Nie, musimy lecieć - powtórzyłam z większą mocą. - Ari i reszta zaraz
zaczną nas ścigać. Musimy mieć przewagę.
Chociaż raz.
- Zobacz, tam jest Anne - powiedziała Kuks, wskazując palcem.
Rzeczywiście, Anne szła przez trawnik w stronę Likwidatora. Zachowanie
nietypowe dla większości istot ludzkich. Krzyknęła na Ariego, machnęła z
gniewem rękami. Wcale się go nie bała.
Nieoznakowany czarny sedan zatrzymał się przy domu. Czarny sedan. Co za
banał, pomyślałam jadowicie.
Z samochodu wysiadł Jed Batchelder. Cudownie. Jego przybycie dodało tej
odrobiny bólu, której tak bardzo mi tu brakowało.
Jed podszedł do Ariego, który z kolei wrzeszczał na Anne.
Anne, uciekaj, pomyślałam, nie potrafiąc oderwać wzroku od tej sceny.
Szczerze mówiąc, nie przepadałam za nią do szaleństwa, ale nie uważałam, że
zasłużyła na rozerwanie gardła. Nie dawała się, a nawet dziabnęła Ariego
palcem w pierś. Warknął głośno, chwycił ją za rękę i wykręcił. Jed odtrącił go
na bok. Anne odsunęła się, rozcierając przegub. Aż trzęsła się z furii.
Jed odepchnął Ariego, który wyglądał jak obłąkany z wściekłości. Kłapał
szczękami, a małe czerwone oczka mu płonęły. Ciągle na nas wskazywał, w
powietrze, i chyba kłócił się z Jedem. Byłam rozdarta - chciałam stąd pryskać,
jak najdalej od Likwidatorów, ale jak zwykle na widok Jeda zaczęły mną
szarpać najróżniejsze mieszane uczucia. Najsilniejszym był gniew.
Jed, Anne, Likwidatorzy, Pruitt, inni nauczyciele. Wszyscy odgrywali tu
jakąś rolę, ale na razie sytuacja wyglądała jak malowidło pijanej małpy - nic nie
miało sensu.
- Słuchajcie, naprawdę musimy lecieć - zaczęłam i w tej samej chwili ktoś
powiedział za naszymi plecami:
- Hejka. Jeśli się zastanawiacie, czy w powietrzu można podskoczyć, to tak.
Wrzasnęłam, złapałam się za serce, odwróciłam się i dopiero wtedy
zaliczyłam poważne zdziwienie.
- Ja nie mogę! Iggy!
90
- Iggy! Iggy!
Wszyscy razem rzuciliśmy się na niego. Iggy skrzywił się po swojemu, co
zinterpretowałam jako głębokie wzruszenie na nasz widok. Usiłowałam go
uścisnąć tak, żeby nie poplątały nam się skrzydła. Udało nam się wykonać coś w
rodzaju pocałunku na odległość. Chłopcy przybili piątkę, a Kuks i Angela też go
pocałowały.
- Zajrzałem do szkoły - oznajmił. - Kiepski dzień tam mają.
Parsknęłam cichym śmieszkiem.
- No, można to tak określić.
- Czyżbym słyszał odgłosy jakiegoś zamieszania? - spytał uprzejmie.
- W rzeczy samej - powiedziałam i dopiero wtedy do mnie dotarło, że on tu
jest naprawdę. - O, nie. Iggy. Co się stało?
- No, wiecie - zaczął dość niewesoło. - Wcale nie przestraszyli się moich
skrzydeł. Nawet byli nimi zachwyceni. Zwłaszcza że osiem różnych gazet
zaczęło się licytować o wyłączność na moją historię, wraz ze zdjęciami i
wywiadami z samym monstrum.
Nie potrafię opisać, ile goryczy było w jego głosie.
- No, nie - szepnęłam. - Chcieli powiedzieć ludziom?
- Chcieli ze mnie zrobić cyrkowe dziwowisko. Bardzo publiczne.
Zdusiłam radość z jego powrotu i wykrzesałam z siebie trochę współczucia.
- Bardzo mi przykro... - Poklepałam go po ramieniu.
- Myślałam, że są prawdziwymi rodzicami.
- Mało mnie to obchodzi - rzucił, a przez twarz przemknął mu cień gniewu. -
Może i byli. Nie wiem. Nie znam się. Ale wyglądali całkiem prawdziwie i
prawdziwie chcieli na mnie zarobić.
Nic na to nie poradzę, znowu musiałam go poklepać.
- Bardzo mi przykro, Iggy, naprawdę. Ale ogromnie się cieszę, że wróciłeś.
- Świetnie, później wszyscy padniemy sobie w ramiona - przerwał Kieł - a
na razie może spojrzycie, co się dzieje na dole.
A, prawda. Na ziemi, daleko w dole, Jed, Ari i Anne ciągle na siebie
wrzeszczeli. Oddziały Likwidatorów zaczęły wracać, ponieważ nas nie znalazły.
Paru z nich osłoniło oczy i patrzyło na nas, zawieszonych sto pięćdziesiąt
metrów wyżej.
- Hmm - odezwałam się. - Czegoś tam brakuje. Ważnego kawałka układanki.
A, wiem: mnie. Czekajcie!
Złożyłam skrzydła i zapikowałam w dół.
91
Prułam ku ziemi ponad trzysta kilometrów na godzinę. Błysk, ułamek
sekundy i już hamowałam, rozkładając skrzydła. Zanim dotknęłam stopami
ziemi, już biegłam. Zatrzymałam się pięć metrów przed Straszną Trójką.
Podeszłam do nich, doskonale wiedząc, że Likwidatorzy czają się za moim
plecami.
- Hej, witam wszystkich - odezwałam się, zakładając ręce na piersi. - Anne,
to jest Jed. Jed, to jest Anne. O, przepraszam... wy się już chyba znacie!
- Cześć, kochanie - powiedział Jed, wpatrując się we mnie, jakbym była
ósmym cudem świata.
A, prawda, byłam.
- Nie jestem żadnym twoim kochaniem - warknęłam.
- Nie, jesteś moja - rzucił Ari, robiąc krok w moim kierunku.
- W twoich najgorszych snach - odparłam ze znudzeniem.
Skoczył na mnie, warcząc, Jed chwycił go i przytrzymał. Anne patrzyła na
mnie z troską.
- Wszystko dobrze? - spytała. - Dzwonili do mnie ze szkoły...
- Nie wątpię - mruknęłam. - Plan zajęć dodatkowych im nie wypalił. Ale i
tak nie był zbyt dopracowany. - Spojrzałam na Jeda. - Czego ty ode mnie
chcesz? Jak tylko się pojawiasz, moje życie zalicza kolejnego doła. A wierz mi,
już zjechało bardzo nisko.
- Fakt - warknął Ari.
- Morda w kaganiec - zniecierpliwiłam się.
Żal mi było skrzywdzonego siedmioletniego chłopca. To stworzenie nim nie
było.
- Max, jak zwykle chcę pomóc - powiedział Jed, wręcz promieniując
szczerością. - Ten... eksperyment się nie udał. Chcę ci pomóc przejść do
następnej fazy.
- Nie masz tu żadnych praw - rzuciła Anne gniewnie. - Ja tu rządzę.
- Nie masz pojęcia, co robisz - rozzłościł się Jed. - Max jest precyzyjnym
instrumentem wartym wiele miliardów dolarów. Prawie ją zepsułaś! To nie
piesek salonowy, tylko wojownik, najlepszy, jaki istnieje. To ja ją stworzyłem i
nie pozwolę ci jej zniszczyć.
- Momencik - wtrąciłam. - Zaczynacie nieco świrować, nawet jak na moje
standardy. Mam pomysł: może całą trójką rzucicie się w przepaść? To by
rozwiązało problemy wszystkich tu obecnych.
- Mnie to pasuje - warknął Ari. - Bylibyśmy tylko ty i ja.
- Zlituj się. Z tymi skrzydłami? Będzie cię można zmieść na szufelkę.
Znowu na mnie skoczył. Tym razem powstrzymali go oboje.
- Zmywam się - oznajmiłam. - I zamierzam nie wracać. Jeśli kiedykolwiek
zobaczę któreś z was - zlikwiduję. Mówiąc eufemistycznie.
Jed westchnął i potrząsnął głową.
- Max, to nie takie proste. Nie masz dokąd uciekać. Cala ta planeta jest
jednym wielkim labiryntem, a ty jesteś szczurem, który po nim biega.
Zmrużyłam oczy.
- To tobie się tak wydaje. Akt trzeci rozegrasz sam ze swoimi świrami w
białych fartuchach. Jak dla mnie ten eksperyment, ten trening, dobiegł końca.
Już dawno. Nie dzwoń do mnie. Mówię serio.
- Niestety, nie ty podejmujesz decyzje - odparł cierpliwie Jed. - Ale nie
musisz mi wierzyć. Możesz spytać mojego szefa, tego, który pociąga za
wszystkie sznurki.
- Jed... - zaczęła Anne ostrzegawczo.
- Jasne - parsknęłam. - Zadzwoń do niego z komórki. Poczekam.
- Nie muszę. To ona nim jest - powiedział Jed z łagodnym uśmiechem.
No cóż. Jedyna „ona" oprócz mnie to była Anne.
To ona była jego szefową. Ona tu wszystkim rządziła.
Mną też.
92
Że też się nie domyśliłam.
A może w głębi duszy wiedziałam. Może dlatego nigdy nie potrafiłam jej
całkowicie zaufać. A może po prostu po raz kolejny przydała mi się moja
pięknie rozkwitła, bujna paranoja.
- Ty tu jesteś szefową? - spytałam, kręcąc głową. - Nie, nawet nie będę
udawać zdziwienia. Wy mnie już niczym nie zaskoczycie.
- A spróbujmy - warknął Ari.
Był napięty jak struna, oczy miał przekrwione, pazurzaste łapy mu się
zaciskały.
- Leżeć - rzuciłam z premedytacją, spodziewając się, że w końcu nie
wytrzyma.
- To nie tak - powiedziała Anne szczerze i z troską. - Chciałam mieć udział
w twoim rozwoju. Nie jesteś tylko eksperymentem. Ja traktuję cię niemal jak
córkę.
Spojrzenie miała ciepłe, proszące. Pomyślałam o tym, ile razy okrywała nas
kołdrą do snu, ile razy podejmowała kolejny zakończony porażką wysiłek, by
postawić na stole gorący obiad. Jak kupowała nam ubrania, książki, kredki.
Przytulała Kuks, kiedy płakała, opatrywała otarte kolana Gazika.
Wiecie co? Ja też to robiłam. I byłam w tym lepsza. I jeszcze dodatek gratis:
nie stałam po stronie zła.
- Z naciskiem na „niemal" - powiedziałam. - Udział w moim rozwoju?
Gratulacje. Rozwinęłaś we mnie totalne wkurzenie. - Uświadomiłam sobie, że
Gazik, Kuks i Angela będą zrozpaczeni, kiedy się dowiedzą, że Anne siedzi w
tym bagnie jeszcze głębiej niż ten wysłannik piekieł, Jed. Nagle dotarło do
mnie, że mam tego dość, powyżej uszu. Potrząsnęłam głową, dyskretnie
rozluźniając mięśnie skrzydeł. - Nawet ciastek nie umiesz upiec - dobiłam ją i
skoczyłam pionowo w powietrze, tak jak wiele razy przedtem.
Jednym skokiem znalazłam się nad ich głowami, rozłożyłam skrzydła i
załopotałam ze wszystkich sił. Omal ich przy okazji nie zdzieliłam - moje
skrzydła mają rozpiętość czterech metrów. Uniosłam się w górę, do czekającego
stada.
- Spadalscy - rzuciłam. - Ci ludzie nadają się tylko do tego, żeby od nich
uciec.
93
To oczywiście byłoby zbyt proste.
Po paru sekundach Ari nie wytrzymał. Prując w górę, słyszałam, jak rzuca
rozkazy. Obejrzałam się przez ramię; w niebo wzbijała się ciemna chmura
ociężałych, niezdarnych Likwidatorów. Tylko że - oho! - nie byli ociężali.
- Ej! - krzyknęłam do swoich. - To nowa wersja! Potrafią latać! Zjeżdżamy!
- Przez las! - odkrzyknął Kieł.
Skinęłam głową.
- Spotkanie przy jaskini nietoperzy. I żeby was nie śledzili!
Cała nasza szóstka zanurkowała między drzewami, bez trudu omijając
gałęzie i pnie. Ćwiczyliśmy to setki razy i było fantastycznie, jak w grze wideo,
tylko naprawdę. Kilku Likwidatorów już źle oceniło rozpiętość swoich skrzydeł
i omal ich sobie nie powyrywali przy zderzeniach z nieustępliwymi drzewami.
Było nawet śmiesznie.
- Ręce precz od Max! Jest moja! - wrzasnął Ari.
O, bracie, pomyślałam. Rozdzieliliśmy się. Każde z nas pociągnęło za sobą
oddział Likwidatorów w szaloną, zygzakowatą trasę. Iggy i Gazik, znowu
frunęli razem; Iggy naśladował ruchy Gazika z opóźnieniem ułamka sekundy.
Angela wyglądała jak białe migotanie wśród zieleni i brązów lasu. Wiedziałam,
że Kieł trzyma Totala. Oby mu to za bardzo nie krępowało ruchów.
- To już koniec - warknął Ari, zaskakująco blisko mnie.
Poświęciłam cenny ułamek sekundy, by się obejrzeć. Był zaledwie dziesięć
metrów dalej. Dobra, pora przejść w nadprzestrzeń. Nabrałam tchu i ruszyłam z
nową prędkością.
I prawie się zabiłam, bo drzewa wyrastały mi na drodze szybciej niż
kiedykolwiek. Weź się w garść, Maximum, powiedziałam sobie surowo. Reaguj
szybciej. Potrafisz.
Skupiłam się z całych sił i poprułam jak pocisk między gęstymi drzewami i
chaszczami. Wszystkie odgłosy ucichły, gdy skoncentrowałam się wyłącznie na
znajdowaniu drogi. Raz po raz przechylałam się w bok, prześlizgując się przez
niemożliwie wąskie szczeliny. Parę razy otarłam się o coś czubkami skrzydeł, a
nawet straciłam parę piór.
Ari nie mógł mnie dogonić przy tej prędkości. W życiu. Kiepsko się
posługiwał tym przyłatanymi skrzydłami. Zwolniłam i razem ze mną zwolnił
czas. Znowu dotarły do mnie dźwięki - byłam daleko od wszystkich. Cholera, za
daleko. Zawróciłam.
Bezszelestnie znalazłam się za plecami siedzącego na gałęzi Ariego.
- Nie! Mówiłem, jest moja! - wrzeszczał do słuchawki. - Tym razem nikt
mnie nie powstrzyma. Ty zajmij się tamtymi, ja znajdę Max.
Wyłączył sprzęt i wyjął małą wojskową lornetkę. Zaczął przez nią lustrować
okolicę. Ledwo powstrzymałam śmiech. W końcu odwrócił się i spojrzał na
mnie - pewnie wypełniłam mu całe pole widzenia.
- A! - krzyknął i upuścił lornetkę.
Dopiero wtedy się roześmiałam.
- To co chcesz ze mną zrobić, psiuńciu?
Spodziewałam się, że jak zwykle warknie i rzuci się na mnie. Ale on siedział
tylko na gałęzi i patrzył, niemal spokojny i bardzo bliski zdrowych zmysłów.
- Nie chcę cię zabić - powiedział. - Ale zabiję, jeśli będę musiał. Jeśli nie
będziesz współpracować.
- Współpracować? Do mnie mówisz?
Ari sięgnął za siebie i wyjął z plecaka wielki, groźnie wyglądający nóż.
- Poproszę tylko raz. To, co będzie potem, zależy wyłącznie od ciebie.
Co on knuje?
- Dobra. Proś śmiało.
- Pójdziesz ze mną. Oboje znikniemy. Nigdy więcej nie będziemy mieli do
czynienia z Jedem ani fartuchami.
- Gdzie znikniemy?
Jak to mówią: ciekawość to pierwszy stopień do klatki w laboratorium. Ale
nie mogłam się powstrzymać.
- W znanym mi miejscu.
- I nie będę mogła stamtąd odejść? A ty będziesz moim strażnikiem? Muszę
ci powiedzieć, że nie jest to oferta mojego życia.
- Nie będę strażnikiem, tylko przyjacielem.
- Ty i ja!
Aż mnie zemdliło. A potem przypomniałam sobie, że Angela wyczuła jego
miłość do mnie. Chorą i nienawistną, rzecz jasna.
- Tak. To twoja jedyna szansa.
- Aha. - Za nic nie zgadłabym, o co mu chodzi. Chyba, że... błe! - Ari, nie
mogę zostawić stada - powiedziałam szczerze. - Ani dla ciebie, ani dla Jeda, ani
dla nikogo.
- Przykro mi to słyszeć - odparł Ari spokojnie i skoczył na mnie z nożem.
Odchyliłam się, spadłam na plecy z gałęzi, fiknęłam koziołka w powietrzu i
rozwinęłam skrzydła. Nawet nie obejrzałam się za siebie, znowu prując przez
las w stronę miejsca, gdzie rozdzieliłam się ze stadem. Było mi żal Ariego. A
przynajmniej byłoby mi żal, gdyby w końcu przestał na mnie dybać.
94
- Max! - krzyknął Kieł.
Natychmiast śmignęłam w górę i przebiłam się przez leśne sklepienie na
otwartą przestrzeń. Kieł walczył z trzema Likwidatorami jednocześnie.
Znalazłam się tuż przy nich i zdzieliłam jednego w bark między szyją a
ramieniem. Krzyknął, a ja złapałam go za skrzydła i mocno zderzyłam je ze
sobą. Wrzasnął z bólu i runął w dół jak kamień. Sztuczka, której się
nauczyliśmy, gdy tylko zaczęliśmy latać. Surowo zakazałam stadu robić to sobie
wzajemnie.
Likwidator wpadł z trzaskiem w gałęzie drzew i zniknął nam z oczu.
- Gdzie reszta? - krzyknęłam do Kła.
- Uciekli, Total też - dodał. - Tylko ci zostali.
Zatoczył łuk, przechylił się i spadł w dół, lądując z rozpędem na skrzydle
Likwidatora. Mieli cięższe skrzydła od naszych, ale nie tak doskonale
zintegrowane z ciałami. Ten także poleciał niezdarnie w dół. Usiłował znowu
wzbić się w górę, ale kiedy rozłożył skrzydła, zderzył się z koronami drzew. Z
wrzaskiem runął na ziemię.
- To musiało zaboleć - ocenił Kieł.
- Może... - zaczęłam, ale w tej samej chwili z lasu wyprysnął Ari i
staranował Kła.
Z zaskakującą szybkością zatoczył koło i uniósł się w powietrzu przed nami.
- Teraz z tym skończymy - warknął.
- Zgoda - cicho i strasznie powiedział Kieł, a potem skoczył na Ariego.
Pamiętając, co się stało, kiedy walczyli na plaży, tylko czekałam na
odpowiednią chwilę, żeby rzucić się między nich, ale Kieł zaatakował jak
jastrząb i zdołał kopnąć Ariego w pierś tak mocno, że ten się rozkaszlał. Zanim
zdążyłam powiedzieć: „Ekstra", Kieł zrobił obrót i kantem dłoni uderzył Ariego
w kark. Ari spadł jakieś trzy metry w dół, bo przez chwilę zapomniał poruszać
skrzydłami, ale potem zacisnął zęby i wzbił się w powietrze. Jego skrzydła
rozpościerały się na ponad pięć metrów, jak przystało na całkiem dojrzałego
Likwidatora. Mogłam sobie tylko wyobrażać, ile wysiłku kosztuje go
utrzymanie się w powietrzu.
Kieł krążył wokół niego jak drapieżny ptak. Zaatakował tak szybko, że Ari
nie zdążył zareagować. Trzasnął Ariego pięścią w twarz; aż temu krew pociekła
z nosa. Coś mi się zdaje, że Kieł też wspominał incydent na plaży.
Ari ryknął i z płonącymi oczami rzucił się na Kła, siekąc pazurami i
obnażając kły. Na jego korzyść działała siła, nienawiść i masywne ciało. Ale
Kieł był szybki i zwinny i miał sto tysięcy powodów, by pragnąć zemsty.
A zatem szanse były wyrównane.
Miałam ochotę włączyć się i pomóc, ale coś mi mówiło, że to jedna z tych
męskich spraw i powinnam się trzymać z daleka, chyba że Kieł zacząłby
dostawać okropnego łupnia. Unosiłam się więc nieopodal, sprawdzając
horyzont, i miałam nadzieję, że reszta stada siedzi bezpiecznie w jaskini. Inni
Likwidatorzy jakoś się nie pojawiali - cud - i nie widać było niespodziewanych
helikopterów. Klasyczny pojedynek mutanta z mutantem.
Kieł chyba wygrywał. Powiedzmy to głośno: żądza zemsty to wielka rzecz.
Ari był prawdopodobnie silniejszy, ale Kieł był szybki i strasznie, przestrasznie
wkurzony.
Skrzywiłam się, słysząc trzask pięści Kła. Od ciosu Ariemu odwróciła się
głowa, a Kieł wzmocnił uderzenie kopniakiem w żebra. Ari skrzywił się i
miałam nadzieję, że to już koniec.
Kieł znowu zadał silny cios pięścią. Ari odwrócił się w ostatniej chwili i
oberwał prosto w twarz. Z paszczy pociekła mu krew.
- Przestań... - stęknął Kieł, atakując go z pięści - wreszcie... - Ari usiłował się
cofnąć, ale kiepsko mu szło latanie i spadł parę metrów. Kieł się z nim zrównał i
precyzyjnie wbił pięść pod żebra Ariego. Usłyszałam świst uchodzącego
oddechu. - nas... - W końcu Kieł się cofnął, załopotał skrzydłami i śmignął przed
siebie jak taran, stopami naprzód. Wbił je w brzuch Ariego, który zaczął rzęzić.
- napadać! - zakończył Kieł, aplikując Ariemu cios w brodę tak silny, że
odrzuciło go do tyłu.
Ari fiknął koziołka. A potem drugiego. Spadał, kręcąc młynki, prosto w
gałęzie drzew dwadzieścia metrów niżej. Mignęła mi jego poobijana, wściekła
twarz. Usiłował odzyskać równowagę, machał skrzydłami, ale było za późno.
Runął w zieleń; usłyszeliśmy trzask łamanych gałęzi.
Kieł wyszedł z bójki niemal bez draśnięcia.
Spojrzałam na niego. Zdyszany, spocony, przyglądał się upadkowi Ariego z
zimną satysfakcją.
- I co... wyjaśniliście sobie parę spraw? - spytałam.
Obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem.
- Poszukajmy reszty.
95
W drodze do jaskini Kieł i ja usiłowaliśmy zmylić ewentualną pogoń. Nie
mogliśmy stwierdzić, czy ktoś obserwuje nas przez teleskop albo coś innego, ale
frunęliśmy skomplikowaną trasą, unikając otwartych przestrzeni. Błyskawicznie
wlecieliśmy przez pnącza w wejściu do pieczary.
- Max! - Kuks poderwała się i chwyciła mnie w objęcia.
Wszyscy padliśmy sobie w ramiona. Total podskakiwał i piszczał z radości.
- Odeszli? - spytał Gazik.
- Na razie - odparłam. - Kieł skopał Ariego.
- Super!
Iggy podniósł pięść. Kieł uderzył w nią swoją, usiłując nie puszyć się
zanadto.
- Problem z samooceną - mruknęła Kuks pod nosem.
Parsknęłam śmiechem.
- Dobra, słuchajcie - odezwałam się. - Zmiana planów. Zapomnijcie o
szukaniu rodziców. To ślepy zaułek. Poza tym nie dam rady rozstać się z
którymkolwiek z was. Może raczej zajmiemy się ratowaniem świata?
- Tak, spadajmy stąd - powiedział Total, wznosząc ku mnie łebek.
- Ale dokąd? - spytała Kuks.
- Zastanawiałam się... - zaczęłam.
- Floryda - palnęła Angela.
- Co? Dlaczego?
- Po prostu czuję, że powinniśmy lecieć na Florydę - oznajmiła Angela,
wzruszając ramionami. - No i wiecie, Disney World.
- Tak! Disney World! - ucieszył się Gazik.
- Baseny, słońce... bomba pomysł - zgodził się Total.
Spojrzałam na Kła. Wzruszył ramionami. A ja właściwie nie miałam innego
planu.
Poddaj się nurtowi, Max. Płyń z prądem.
Po tej szczerozłotej radzie mojego Głosu, który raptem zajął się problemami
wodnymi, powiedziałam:
- No, to świetnie. Floryda. Łapcie plecaki.
Część V
ZNOWU RATUJEMY ŚWIAT
96
- Rozumiem. Miałeś plan. - Jed nalał sobie kawy.
- Tak - burknął ponuro Ari.
Nie wiedział, czy Jed jest na niego zły. Czasami nie wydawał się taki, a
potem okazywało się, że jednak jest. Ari tego nie znosił.
- Zamierzałeś zabrać Max dla siebie.
- Tak.
Jed pociągnął łyk kawy.
- A dlaczego?
Ari wzruszył ramionami.
- Chciałem ją mieć tylko dla siebie i już. Mam dość ścigania tamtych. Nie
obchodzą mnie.
- Ale Max cię obchodzi. Ile masz lat?
- Siedem. - To inna rzecz. Jed nigdy nie pamiętał o jego urodzinach. - Ale
jestem już duży. Większy od ciebie.
- Tak - powiedział Jed takim tonem, jakby to nie miało najmniejszego
znaczenia. - Ari, jestem z ciebie dumny.
- C... co?
Jed spojrzał na niego z uśmiechem.
- Jestem z ciebie dumny, synu. Zaimponowałeś mi. Sam opracowałeś plan i
wybrałeś Max.
Ari poczuł się, jakby na ramiona padły mu ciepłe promienie słońca. Ale...
może to pułapka? Spojrzał nieufnie na Jeda.
- Tak?
- Tak. Masz dopiero siedem lat, a myślisz jak dorosły. To niewiarygodnie
interesujące. Coś ci powiem... Chcę się przekonać, dokąd nas to zaprowadzi.
Namierzymy stado, a wtedy wprowadzisz swój plan w życie.
- Mój plan?
- Tak, plan uprowadzenia Max. Pomogę ci go zrealizować. Zgarniemy resztę
stada, ale ty weźmiesz Max. Gdzie ją umieścisz?
- Gdzieś.
- Później porozmawiamy o szczegółach. Na razie wypocznij, zjedz coś. Moi
ludzie już śledzą stado.
Ari wstał powoli i wyszedł. Jeśli to prawda... eksplodowała w nim niemal
bolesna radość. Tata mu pomoże. Tata powiedział, że jest z niego dumny. Da
mu Max na własność. Jakby jednocześnie nastała Gwiazdka z prezentami i
urodziny ze smakołykami, dwa w jednym.
97
Czy kiedyś zdarzyło się wam... Nie, pewnie nie. Jeśli nigdy nie lataliście z
jastrzębiami, to nie zrozumiecie, jak to jest. Może gdybyście pływali z rekinami
czy coś w tym stylu, ale nie w oceanarium, tylko w prawdziwym oceanie. To
pewnie dość podobne uczucie.
Spojrzałam na Kuks. Twarz miała spokojną, kędzierzawe włosy rozwiewały
się na wietrze. Właśnie przelecieliśmy nad granicą Wirginii i Karoliny
Północnej. Przed nami wznosiły się Appalachy, nie tak wysokie i spiczaste jak
Góry Skaliste. To starszy łańcuch górski, z czasem się wykruszył. Widzicie?
Jednak przydały się te lekcje geografii.
Byliśmy wysoko, naprawdę wysoko, tam gdzie powietrze jest już bardzo
rozrzedzone. Słońce grzało nas w plecy i skrzydła, a wokół nas jak okiem
sięgnąć rozpościerało się tylko otwarte niebo. A najlepsze ze wszystkiego było
to, że spotkaliśmy stado myszołowów i przyłączyliśmy się do niego.
Początkowo rozpierzchły się, zaskoczone widokiem wielkich, brzydkich
drapieżników, ale potem ostrożnie wróciły. Teraz lecieliśmy wśród nich w
luźnej formacji, nas sześcioro, ich pewnie tuzin. Syknęłam do Totala, żeby
siedział cichutko i ani pisnął. Skulił się w ramionach Iggy’ego. Nozdrza mu
drgały i poruszał nerwowo łapkami - pewnie wyobrażał sobie, że poluje.
- Niewiarygodne - odezwał się Gazownik, przechylając jedno skrzydło w
dół, by okrążyć nas wielkim łukiem.
Uśmiechnęłam się do niego. Niespełna dwie godziny temu uciekaliśmy z
podwórka Anne, a Likwidatorzy wysypywali się z furgonetek. Teraz byliśmy
wolni, oddychaliśmy rzadkim, czystym powietrzem, a otaczały nas stworzenia,
na których mogliśmy się wzorować: drapieżnie i dumnie piękne, pełne gracji,
silne i tolerancyjne wobec istot tak bardzo od nich różnych.
Wielka odmiana w porównaniu z takimi Likwidatorami, którzy na ogół
pokazywali nam, że nie należy być niezdarnymi, agresywnymi idiotami. I za nią
byłam wdzięczna.
- Może powinniśmy z nimi zamieszkać - powiedziała tęsknie Kuks.
- Jasne - mruknął Gazik. - Bo uwielbiasz jeść surowe wiewiórki, węże i inne
takie.
- Błe! O tym zapomniałam.
- Nie możemy z nimi zamieszkać - odezwałam się, przyjmując rolę
wiecznego mordercy dobrej zabawy. - Musimy lecieć dalej.
- Ja chcę na Florydę. Obiecałaś! - wtrącił Total.
Myszołowy niechętnie akceptowały naszą mowę, ale kiedy Total się
odezwał, uświadomiły sobie, że jest żywym stworzeniem. Kilka oddaliło się od
stada, bez wysiłku kierując parę piór w dół, by zmienić całą pozycję ciała na
prądzie powietrznym. Zrobiły to idealnie precyzyjnie. Sama też tak
spróbowałam.
Opuściliśmy terytorium myszołowów, które pożegnały nas ochrypłymi
krzykami. Kolejno odrywaliśmy się od stada wielkimi, symetrycznymi łukami, a
potem znowu do niego wracaliśmy.
- Jak pływanie synchroniczne - powiedział z zadowoleniem Gazik.
- Nie, jak pokaz lotniczy - poprawił go Iggy. - Jak samoloty Thunderbird.
Szkoda, że nie możemy zostawiać za sobą pasm kolorowego dymu.
- Oooo! - ożywił się Gazik. - Moglibyśmy na przykład skombinować siarkę
i...
- I to nam pomoże nie zwracać na siebie uwagi? - otrzeźwiłam go.
- No tak - mruknął Iggy.
- Może kiedyś - dodałam. Żal mi było patrzeć na ich zawiedzione miny. - A
na razie zróbmy wieżę! - zarządziłam.
Kieł ustawił się dokładnie pode mną, unikając moich stóp, bo akurat na tym
tle ma uraz. Iggy był pod nim, potem Gazik, Kuks i na samym końcu Angela,
biała jak chmury, w których frunęliśmy. Sześcioro skrzydlatych dzieci lecących
zwartym szykiem i rzucających na chmury tylko jeden cień. Było super.
Ale wszędzie panowała dość niesamowita cisza. Podejrzana cisza. Przecież
nie mogłam się nią rozkoszować dłużej niż dwie sekundy, prawda?
Oczywiście, że nie.
I raptem Gazik wpadł na Iggy’ego, chcąc pozbawić go równowagi.
Robiliśmy tak parę milionów razy. Byłoby w porządku, nawet śmiesznie, chyba
żeby Iggy trzymał w objęciach, powiedzmy... zmutowanego gadającego psa. Na
przykład.
A właśnie trzymał. I kiedy Gazik na niego wpadł, wytrącił mu z objęć
Totala. Ten pisnął z przerażenia i spadł jak kawałek węgła prosto w chmury,
znikając nam z oczu.
98
Angela usiłowała złapać przelatującego obok Totala, ale tylko musnęła jego
sierść.
- Nie! - krzyknęła, a Total runął w dół, szczekając i skomląc.
- O, w pysk - mruknęłam i wyminęłam Kła. - Jeśli nie wrócę za dwie minuty,
nie pozwól Angeli na następne zwierzątko.
Złożyłam skrzydła i zapikowałam w dół.
- Max! Złap Totala! - krzyknęła za mną spanikowana Angela.
- No co ty? Pikuję przez chmury dla sportu - mruknęłam pod nosem.
Wiem, że ludzie często marzą o dryfowaniu na chmurach, chodzeniu po
chmurach, lądowaniu na chmurach. Rzecz w tym, że chmury są mokre. Mokre i
przeważnie lodowate. I nic w nich nie widać. A więc te wygłupy w chmurach
nie znajdują się tak wysoko na skali radochy, jak mogłoby się wydawać.
Kierowałam się na wycie Totala. Nagle mgła znikła i ujrzałam pod sobą
ziemię, zieloną i brązową. I dwa białe...
- Aaa! - wrzasnęłam, wypadając z chmury prawie prosto na szybowiec.
Stopami niemal musnęłam jego cienki kadłub. Podciągnęłam kolana i
gwałtownie się przechyliłam. Lekko dotknęłam prawego skrzydła samolotu,
zanim zdołałam się odsunąć i unieść parę metrów do góry.
Szybowce są dosłownie bezszelestne. Oto dzisiejsza lekcja. Byłam tak
blisko, że słyszałam świst wiatru na gładkiej powierzchni samolotu, a jego
samego nie słyszałam. Mało brakowało. Gdybym spadła przed niego...
Wycie Totala ucichło. Cholera! Rozejrzałam się gorączkowo. Znowu
złożyłam skrzydła i runęłam w dół jak rakieta. Zamiast spadać swobodnie,
włączyłam tę moją nadprzyrodzoną prędkość i prułam ku ziemi ze wszystkich
sił. Raptem znowu dostrzegłam Totala i zaczęłam się do niego zbliżać.
Skomlał żałośnie. Nie miałam czasu wyhamować, więc śmignęłam ku
niemu, zgarnęłam go w ramiona i gwałtownie ruszyłam do góry na jakieś
pięćdziesiąt metrów przed łańcuchem górskim. Uniosłam twarz ku słońcu i
wystrzeliłam w górę, choć skrzydła ciążyły mi jak kamień. Rozejrzałam się,
sprawdzając, czy nic nade mną nie leci, i w końcu zerknęłam na Totala.
Płakał. Po jego czarnej mordce toczyły się wielkie łzy.
- Uratowałaś mnie - wykrztusił. - Nie umiem latać. Spadałem. Ale mnie
złapałaś.
- No pewnie. Nie mogłam cię zostawić - powiedziałam i podrapałam go za
uszami.
Nadal płacząc, polizał mnie z wdzięcznością po policzku. Zacisnęłam zęby.
Reszta stada krążyła nad nami - Kieł kazał Angeli się nie oddalać.
Niespokojnie spoglądała w dół, a na mój widok rzuciła się do mnie.
- Masz go! - krzyknęła z radością. - Uratowałaś go!
Total wiercił się mi w ramionach, więc oddałam go Angeli. Ważył niemal
połowę tego co ona i nie utrzymałaby go długo, ale na razie popłakali sobie
wzajemnie w objęciach. Niech. Niech ją oblizuje. Wytarłam policzek rękawem
bluzy.
Uświadomiłam sobie, że Angela płacze. Prawie nigdy się jej to nie zdarzało -
nikt z nas sobie na to nie pozwala, a Angela zachowuje nienaturalny stoicyzm
jak na sześciolatkę. Fakt, że płacze, bo prawie straciła Totala, świadczył o tym,
że była do niego ogromnie przywiązana. Niedobrze. No, ja też lubiłam Totala i
w ogóle, ale niewiele o nim wiedzieliśmy. Nie byłam stuprocentowo pewna, czy
możemy mu ufać.
Mnie raczej nie. Mojemu chipowi.
- Och, Total! - łkała Angela, zraszając łzami jego głowę. - Tak się bałam!
- Ty się bałaś? - wrzasnął Total, wciskając się mocniej w jej ramiona. -
Myślałem, że się rozpaćkam!
- Dobra, lepiej go przejmę - odezwał się Kieł, wyciągając ręce.
Total ostrożnie przeniósł się do Kła i umościł w zgięciu jego łokcia.
- Ja chcę skrzydła - oznajmił, pociągając nosem. - Własne. Wtedy by do tego
nie doszło.
Tak, jeszcze tego nam brakuje. Gadającego, latającego psa mutanta.
99
- Wreszcie, wreszcie!
Ari przekroczył próg supermarketu. Czuł się wielki i wspaniały. Tata
pozwolił mu wziąć Max. Będzie tylko jego! Tata weźmie innych. Ari przekona
Max, żeby go lubiła. Pamiętał, jak walczyli w nowojorskim kanale. Było źle.
Zachowywała się, jakby go nienawidziła. Ale teraz będą przyjaciółmi. Niedługo.
Bardzo niedługo.
Supermarket był zatłoczony. Atlanta to duże miasto. Ari wraz z paroma
Likwidatorami zadekował się w tanim hotelu przy autostradzie. Czekał na
zapadnięcie zmroku. A na razie postanowił uczcić zwycięstwo.
Rozejrzał się po sklepie. Był wielki. Zbyt dobrze oświetlony, zbyt hałaśliwy.
Rozgrzany, pełen ludzi. Ari chciałby wrzucić tu bombę i przyglądać się, jak cały
budynek płonie niczym ognisko. Mógł to zrobić - ale pewnie wpakowałby się w
kłopoty. Znowu. I musiałby wysłuchać wykładu o tym, że nie wolno zwracać na
siebie uwagi. Znowu. Miał ochotę wrzasnąć: Ludzieee! Mam skrzydła!
Zmieniam się w wilka! Wtopienie się w tłum odpada!
Ale w sklepie było mnóstwo fajnych rzeczy. Ari zasłużył na coś bardzo
fajnego. O, dział z ubraniami.
Nuuuda. AGD. Nuuuda.
Dział samochodowy, co brzmiało interesująco, ale to też była nuda,
ponieważ sprzedawali tam tylko płyn do wycieraczek i olej.
Uuuu. Ohyda, dział z bielizną. Jedna pani trzyma stanik! Wszyscy widzą! Co
ona, zwariowała? Ari odwrócił się i odszedł bardzo szybkim krokiem.
I wreszcie, w głębi hali: elektronika. Serce Ariego zabiło mocniej na widok
rzędów telewizorów, nastawionych na ten sam program. Pewnie ze trzydzieści.
Niesamowite. Mógłby je oglądać cały dzień. Ale to nie wszystko. Były jeszcze
radia, superkomórki, walkmany, MP3! Fajnie byłoby słuchać świetnej muzyki.
Potem wreszcie ją zobaczył: ogromną konsolę Game Boy. Na półce leżało
ich osiem, każdy w innym kolorze, przywiązane kablem do półki. Obok nich
telewizor, a na ekranie wideo ze wszystkich Game Boyów. Przygody! Niebieski
był o surfingu, czerwony usiłował uciec z telewizora, a srebrny miał tatuaż. Ari
nigdy w życiu nie widział nic fajniejszego. Stał i patrzył jak zahipnotyzowany.
- Słucham pana?
Obok czekał sprzedawca w czerwonej kamizelce. - W czym mogę pomóc?
Świetny sprzęt. Idzie jak woda. Zechce pan obejrzeć?
- Tak.
Szorstki, zdarty głos Ariego przestraszył sprzedawcę, który jednak opanował
się i nawet uśmiechnął.
- Oczywiście. - Wyciągnął z kieszeni dzwoniący pęk kluczy. - Jaki kolor pan
woli? Każdy ma swoje zalety.
- Czerwony. - Ten, który usiłuje uciec z telewizora.
- Ja też go lubię. - Sprzedawca odpiął czerwonego Game Boya i podał go
Ariemu. - Przekona się pan, że ma zaawansowane opcje, w tym... Hej, zaraz!
Ari ruszył szybkim krokiem do wyjścia.
- Proszę pana! Nie może go pan wynieść! Jeśli życzy go pan sobie, muszę go
sprowadzić!
Głos sprzedawcy brzmiał jak cienkie brzęczenie komara. Ari otworzył Game
Boya i wcisnął guzik. Ekran ożył.
Sprzedawca dogonił Ariego i złapał go za ramię. Ari odepchnął go bez trudu.
Przejrzał menu i wybrał grę. Przed nim stanął inny mężczyzna, większy, z
rękami założonymi na piersi.
- Nie może pan... - zaczął, ale Ari, nawet na niego nie patrząc, zdzielił go w
brzuch.
Mężczyzna zgiął się w pół.
Ari wyszedł ze sklepu. Rozdzwoniły się syreny. Blaszany głos oznajmił:
„System alarmowy został uruchomiony...". Tylko tyle dotarło do Ariego, który
był już na parkingu. Zaczął kciukami przyciskać klawisze. To był dobry dzień.
Do głowy przyszła mu ulubiona piosenka i zaczął cicho podśpiewywać o
„chłopcu, który nie chciał szanować dorosłych".
Miał Game Boya, który był niesamowicie świetny! I sam go sobie zdobył.
Nie potrzebował, żeby inni mu coś dawali.
Ledwie sobie uświadamiał, że za jego plecami powstało zamieszanie.
Obejrzał się i zobaczył nieuzbrojonego niby to policjanta z kijem baseballowym
oraz czterech sprzedawców w kamizelkach prawie tak czerwonych jak ich
twarze. Westchnął. Zawsze muszą być jakieś komplikacje. Ale znał sposób,
żeby szybko załatwić sprawę.
Odwrócił się i zaczął się zmieniać. Jak zawsze, było mu niewygodnie - to
uczucie rozciągania we wszystkich kierunkach aż do strzelania stawów. Szczęka
mu się wydłużyła, oczy pożółkły, z dziąseł przebiły się długie, ostre kły. Uniósł
wysoko włochate, pazurzaste łapy - w jednej niezdarnie trzymał Game Boya.
- Aaaaa!
Przećwiczył to przed lustrem: uniesione łapy, wyszczerzone zęby, wściekła
mina, ryk. Wszystko razem dawało przerażający, groteskowy efekt i działało jak
trzeba: tamci zatrzymali się jak wryci i stracili mowę.
Ari uśmiechnął się, wiedząc, że po przemianie nawet jego uśmiech jest
przerażający. Wyglądał jak koszmar, jak najgorszy nocny majak.
- Grrr! - ryknął znowu i wyżej podniósł łapy.
Udało się. Pracownicy uciekli, a niby-gliniarz przyłożył rękę do piersi i
pobladł.
Ari roześmiał się i pobiegł przed siebie. Dopiero gdy zniknął wszystkim z
oczu, rozłożył ciężkie, niezdarne skrzydła i wzbił się w powietrze.
Uwielbiał swojego Game Boya.
100
Tej nocy spaliśmy w parku narodowym nieopodal Douglas w stanie Georgia.
Kieł i ja zrobiliśmy krótki rekonesans i znaleźliśmy płytką rozpadlinę w
wapiennej skale.
- Nie jest to jaskinia, ale wystarczy - ocenił Kieł.
Przyjrzałam się i skinęłam głową.
- Osłoni przed wiatrem, a padać raczej nie będzie. Niebo dość pogodne.
Odwróciłam się, żeby iść po innych, ale Kieł położył mi rękę na ramieniu.
- Wszystko gra? - spytał. - Co się wydarzyło u Anne?
Raptem to do mnie wróciło. Cały dzień. Uwięzienie w szkole z wrogami,
nauczycielami... Pruittem... Podejrzenie, że Sam był Likwidatorem.
Opuszczenie domu Anne ze świadomością, że to ona odpowiada za większość
naszych kłopotów.
Poczułam się bardzo zmęczona.
- Właściwie to co zawsze - odparłam.
I tak wyglądała smutna prawda.
- Co jest na Florydzie? Dlaczego Angela chce tam polecieć?
- Nie wiem. Może tylko dlatego, że jest tam Disney World? - Spojrzałam na
niego. - Myślisz, że chodzi o coś więcej?
Zastanowił się i pokręcił głową. Zauważyłam, że włosy już mu odrosły. Po
tej ekstrafryzurze z Nowego Jorku nie zostało ani śladu. Wydawało się, że w
Nowym Jorku byliśmy sto lat temu.
- Nie wiem, co mam myśleć - powiedział. - Mam już dość myślenia,
rozumiesz?
- Bardzo dobrze rozumiem - mruknęłam, masując skronie. - Szukanie
rodziców, te sprawy z fartuchami... ratowanie świata w moim wykonaniu i tak
dalej. Mam już tego dość.
Kieł odwrócił głowę.
- Jestem gotowy zapomnieć o wszystkim. Patrz, co się stało z Iggym. Już
nawet nie chcę się dowiedzieć. Chcę tylko przestać uciekać. I brakuje mi
komputera, żeby robić wpisy na blogu. Serio.
- Zastanowimy się nad tym. Zobaczymy, co da się zrobić. Z Florydy można
przelecieć nad oceanem. Może znajdziemy jakąś opuszczoną wyspę.
Rozejrzymy się.
Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej wydawało mi się, że to świetny
pomysł. Będziemy bezpieczni. Wypoczniemy. Będziemy się wylegiwać na
plaży i zajadać kokosy, a Angela będzie namawiała ryby do popełniania
samobójstwa, żebyśmy mieli obiad. Życie jak w raju.
Fakt, że w ogóle o tym myślałam, dowodzi, w jak rozpaczliwej desperacji się
znalazłam. I jak bardzo straciłam kontakt z rzeczywistością.
101
- Jeszcze tylko raz - napraszał się Iggy.
- Nie - burknął Gazownik.
- Malutki.
- Nie. To żadna zabawa. Zawsze wygrywasz po dwóch sekundach.
Kieł i ja przewróciliśmy oczami. Tak było przez cały ranek.
- Iggy już chyba doszedł do siebie - mruknęłam półgębkiem.
Kieł pokiwał głową. Z nas wszystkich Iggy miał ostatnio najgorzej. Znalazł
rodziców, prawdziwych, rodzonych rodziców, którzy okazali się zdrajcami.
Wszystkie jego marzenia o tym, jak pewnego razu znajdzie rodziców, którym
będzie obojętne, że jest ślepą, zmutowaną genetycznie formą życia, ziściły się. I
przepadły.
Było mu gorzej niż nam, bo my nawet nie zbliżyliśmy się do realizacji
marzeń.
Od powrotu Iggy był milczący i znękany, ale najwyraźniej doszedł do siebie
na tyle, żeby zmienić Gazikowi życie w piekło. Czyli sytuacja zaczęła się
normować. Chwyciłam Totala mocniej i rozmasowałam barki.
- Daleko jeszcze do tej Florydy? - spytała Kuks. - Naprawdę pójdziemy do
Disney Worldu? Myślisz, że spotkamy jakąś gwiazdę? Ja chcę do domku na
drzewie szwajcarskich Robinsonów. I chcę zobaczyć Piękną i Bestię, i dostać
ich autografy. I zobaczyć Drzewo Życia...
Uniosłam rękę.
- Dobra, moment. Mam nadzieję, że dotrzemy do Disney Worldu, ale
najpierw musimy dolecieć na miejsce i sprawdzić wszystko. Dopiero
przekroczyliśmy granicę Georgii i Florydy, więc...
- Ocean! - krzyknął Gazik. Daleko na wschodzie dostrzegliśmy ciemny,
szaroniebieski pasek wody. - Pójdziemy na plażę? Co? Co? Tylko na
chwileczkę?
Zastanowiłam się. Na plaży różnie już bywało, bardzo dobrze i bardzo źle.
- Przecież to prawie zima... - zaczęłam.
- Ale woda na pewno jest ciepła - przerwał mi Iggy.
Spojrzałam na Kła. Pomocnie wzruszył ramionami: moja decyzja.
Max, musisz się skupić na celu.
Otóż i Głos. Jestem... dość skupiona, pomyślałam.
Prawie usłyszałam westchnienie.
Jeśli wybieracie się na Florydę, to lećcie na Florydę, powiedział Głos.
Obierzcie cel i dążcie do niego. Podczas ratowania świata nie robi się przerw na
reklamę.
To załatwiło sprawę.
- E, wy, chcecie na plażę? - zawołałam.
- Tak! - wrzasnął radośnie Gazik.
- Tak, tak - ucieszyła się Angela.
- Jestem za - odezwał się Total z objęć Kła.
Kuks i Iggy zaczęli wiwatować.
- Zatem plaża - oznajmiłam i eleganckim łukiem ruszyłam na wschód.
Max, zachowujesz się jak dziecko, odezwał się Głos. Stać cię na więcej niż
bunt przeciwko losowi dla samego buntu. Masz spotkanie z przeznaczeniem.
Nie spóźnij się.
Odgarnęłam włosy z oczu. To cytat z filmu? Czy prawdziwa randka? Bo nie
pamiętam, żeby przeznaczenie mnie zaprosiło. Nie dawałam mu numeru mojej
komórki.
Głos nigdy nie zdradzał emocji, więc tę wymuszoną cierpliwość, którą
usłyszałam, chyba sobie wyobraziłam.
Max, wcześniej czy później musisz zacząć traktować to poważnie. Gdyby
chodziło tylko o ciebie, nikt by się nie zainteresował, czy się tym przejmujesz.
Ale my tu mówimy o ratowaniu ludzkiego życia.
Z jakiegoś powodu mocno mnie to zabolało. Zacisnęłam zęby. Zamknij się!
Mam cię dość! Oraz mojego tak zwanego przeznaczenia! Zachowuję się jak
dziecko, bo jestem dzieckiem! Daj mi spokój, do cholery!
Do oczu drażnionych przez nieustanny wiatr napłynęły mi łzy. Miałam już
serdecznie dość. Był to jeden z rzadko spotykanych w naszym życiu znośnych
dni, a Głos mi wszystko popsuł, znowu zrzucając na moje barki los całego
świata.
- E!
Obejrzałam się na Kła, który przyglądał mi się uważnie.
- Co tam? Migrena?
Skinęłam głową i otarłam oczy. Czułam się, jakbym miałam eksplodować.
- Aha - burknęłam. - Wielka, durna, niewiarygodna migrena!
Ostatnie słowo prawie wykrzyczałam. Wszyscy popatrzyli na mnie.
Musiałam stąd spadać jak najszybciej. A dzięki mojej naddźwiękowej prędkości
załatwiłam to naprawdę bardzo szybko.
102
- Do zobaczenia na plaży - mruknęłam do Kła, spięłam się i dodałam gazu.
W ciągu paru sekund zostawiłam stado za sobą. Od wiatru oczy jeszcze
bardziej mi łzawiły. Śmieszne, ale przy tej prędkości niemal chciało mi się
wyciągnąć ręce jak Superman, jakbym potrafiła rozszczepiać powietrze czy coś
w tym guście.
A, co tam. Nikt mnie nie widział. Wyciągnęłam ręce, wyprężyłam się jak
strzała, jak włócznia prująca przez niebo.
Na plaży znalazłam się po czterech minutach. Wyhamowałam, zwolniłam,
ale nie zanadto, i w końcu musiałam tak szybko galopować po plaży, że
wywaliłam się na twarz. Pozbierałam się, wyplułam piasek i z grubsza się
ogarnęłam. Było mi gorąco; zdjęłam bluzę.
Reszty spodziewałam się za dwadzieścia minut. Ruszyłam spacerkiem po
plaży, nie chowając skrzydeł, żeby ostygły. Czułam się zdesperowana,
wystraszona i zła.
- Nawet nie wiem, jak się ratuje świat - powiedziałam głośno, choć to
żałosne.
Samym istnieniem, odpowiedział Głos. Siłą. Przetrwaniem.
- Cicho! - ryknęłam i kopnęłam kawałek wyrzuconego przez morze drewna
tak mocno, że poleciało w siną dal.
Miałam dość, kompletnie dość. Koniec. Pobiegłam nad wodę i spojrzałam w
piasek. Po chwili znalazłam to, o co chodziło - kawałek ostrej muszli.
Pora pozbyć się chipa. Głos pojawił się razem z nim. Nie ma chipa, nie ma
Głosu, przed którym nie da się uciec. Zacisnęłam mocno usta i zaczęłam ciąć
ramię tam, gdzie na zdjęciu rentgenowskim w gabinecie doktor Martinez
zobaczyłam chip. Wydawało się, że było to trzy tysiące lat temu.
Po pierwszym cięciu pojawiła się krew i zaskakująco silny ból. Mocniej
zacisnęłam zęby i cięłam dalej. Krew spływała mi po ramieniu. Musiałam się
przebić przez ścięgna, mięśnie i żyły, żeby dotrzeć do chipa. Doktor Martinez
powiedziała, że jeśli spróbuję go usunąć, mogę stracić władzę w ręce.
Mówi się trudno.
Usłyszałam odgłos hamowania, tupot biegnących stóp i zaraz potem nade
mną stanął zziajany Kieł.
- Co robisz, do cholery? - krzyknął, chwycił mnie za przegub i uderzył w
dłoń, żeby mi wytrącić muszlę. - Odbiło ci?
Łypnęłam na niego złym wzrokiem i zobaczyłam z wolna zbliżające się
stado. Uświadomiłam sobie, co zobaczyli: ja, klęcząca na piasku zbryzganym
krwią. Nawet nie mogłam się na nich wściekać.
- Chcę wyjąć chip - powiedziałam ochryple.
Spuściłam wzrok. Czułam się, jakbym miała tysiąc lat. Zaledwie tydzień
temu byłam czternastolatką na pierwszej randce, po pierwszym pocałunku.
Teraz znowu stałam się sobą - odmieńcem i mutantem uciekającym przed
losem, który zaciskał się wokół mnie jak sieć.
- Patrz, gdzie tniesz! - warknął Kieł. - Wykrwawisz się na śmierć, idiotko!
Puścił moją rękę i zdjął plecak. Już po chwili oblewał moją ranę środkiem
antyseptycznym. Skrzywiłam się.
Kuks przysiadła na piasku obok mnie.
- Max... - Szepnęła. Oczy zrobiły się jej ogromne. - Co robisz?
Była przerażona, wstrząśnięta.
- Chciałam wyjąć chip - odszepnęłam.
- Zapomnij! - warknął Kieł, bandażując mi ramię. - Chip zostaje. Nie
wykręcisz się tak łatwo! Umrzesz razem z nami!
Podniosłam na niego wzrok. Był blady z gniewu, zaciskał zęby.
Przestraszyłam go. Ich wszystkich. Miałam rozwiązywać problemy, nie ich
przysparzać. Nie powinnam pogarszać sytuacji.
- Przepraszam - zdołałam wykrztusić, a potem jakby tego było mało,
poryczałam się.
103
Mogłabym policzyć na jednej ręce, ile razy stado widziało moje łzy.
Nauczyłam się tłumić uczucia, bo chcieli, żebym była silna. Niepokonana Max.
Wybawicielka całego świata. Przez pierwsze sześć lat życia Angela nie widziała
mnie płaczącej. A od paru miesięcy jestem jak fontanna.
Nie miałam nawet siły, żeby uciec i ukryć się z moim rykiem. Uklękłam
tylko i zasłoniłam rękami twarz. Rana bolała mnie jak diabli.
Potem objęły mnie silne ramiona i czyjaś dłoń przytuliła mnie do żylastego,
twardego jak kamień ramienia. Kieł. Schowałam skrzydła, oparłam się o niego i
rozryczałam się na dobre. Wkrótce poczułam inne, nieśmiałe rączki głaszczące
mnie po plecach i głowie. Ktoś powiedział: ćśśś, ćśś. Kuks.
- Już dobrze - odezwał się Iggy, wyraźnie wstrząśnięty. - Wszystko będzie
dobrze.
W naszym świecie nic nie było dobrze. Z wyjątkiem tego, że mieliśmy siebie
nawzajem. Pokiwałam głową wtuloną w ramię Kła.
Nie wiem, jak długo trwała ta wzruszająca scena, ale moje szlochy w końcu
ustały. Koszula Kła była przemoczona na wylot.
Ale głupio się czułam! To ja byłam tu szefową, a rozkleiłam się jak dziecko.
Czy mogłam im rozkazywać, jeśli okazałam się taka słaba? Chlipnęłam i
usiadłam. Pewnie wyglądałam jak upiór. Kieł puścił mnie bez słowa. Powoli
podniosłam wzrok i odwróciłam się do stada. Byłam zbyt zawstydzona, żeby
spojrzeć na Kła.
- Przepraszam - wychrypiałam.
Total położył łebek na mojej nodze, patrząc na mnie ze współczuciem.
Gazownik był ledwie żywy ze strachu.
- Wcale nie musieliśmy lecieć na tę plażę.
Wyrwał mi się zduszony śmiech. Zmierzwiłam mu włosy.
- Nie o to chodziło. Tylko o coś innego.
- Na przykład? - spytał Iggy.
Westchnęłam ciężko i otarłam oczy.
- O różne takie. Głos w mojej głowie. Wszyscy nas ścigają. Szkoła. Anne.
Ari. Jed. Ciągle mi powtarzają, że mam uratować świat, ale nie wiem jak i przed
czym.
Angela poklepała mnie po kolanie.
- Przed tym, że wszystko, no wiesz, wyleci w powietrze i ludzkość prawie
wyginie. Jesteśmy silniejsi i potrafimy latać, więc uciekniemy z tych
wybuchniętych stron i znajdziemy sobie ładny teren niewybuchnięty i niezaka...
nieska...
- Nieskażony? - podpowiedział Iggy.
Angela pokiwała głową.
- Aha. Właśnie. I będziemy mogli sobie żyć, choć ludzi prawie nie będzie.
104
Zapadła cisza jak po eksplozji. Gapiłam się na Angelę i miałam pustkę w
głowie.
- E... gdzie to usłyszałaś, skarbie? - spytałam. Angela przykucnęła i
przesunęła palcami po zimnym piasku.
- W Szkole. To znaczy nie usłyszałam, ale tak myśleli - oznajmiła bez
emocji i zaczęła budować zamek z piasku.
- Kto zniszczy świat? - spytał ze wzburzeniem Gazik.
Angela wzruszyła ramionami.
- Wiele osób może to zrobić. Mają wielkie bomby. Całe państwa. Ale ludzie
ze Szkoły ciągle myśleli o jednej firmie. Uważają, że to ona zniszczy świat.
Prawie cały. Może nawet przez przypadek.
A to dopiero interesujący obrót zdarzeń.
- I cóż to za firma? - spytałam.
Angela ze skupieniem zapatrzyła się w dal.
- Nie pamiętam - powiedziała. - Był taki gad. Dinozaur. Możemy popływać?
- Jasne - mruknęłam słabo.
Angela radośnie wyciągnęła z plecaka kostium kąpielowy i popędziła z
Totalem do wody. Po chwili Total wrócił, otrząsając się energicznie.
- Lodowata woda! - oznajmił.
Uniósł nos, powęszył i ruszył, by przeprowadzić dochodzenie w sprawie
paru kamieni.
Gazik spojrzał na mnie, a kiedy kiwnęłam głową, także popędził się
wykąpać, po drodze zdzierając z siebie ciuchy. Kuks i Iggy usiedli na dużym
kamieniu. Wygrzebali z plecaków proteinowe batony.
- No? - odezwałam się do Kła, kiedy znaleźliśmy się sami.
Pokręcił głową, wkładając do plecaka resztę bandaży.
- No. Niespodzianka.
- Jak długo to ukrywała? Dlaczego nie powiedziała wcześniej?
- Bo ma sześć lat i bardziej ją interesują pluszowy miś i pies? Zresztą nie
wiem. Poza tym wcale nie mamy pewności, czy dobrze zrozumiała. Możliwe, że
coś jej się pomieszało.
Przez chwilę się zastanawiałam.
- Nawet jeśli pomyliła szczegóły, to wątpię, żeby mogła nie zrozumieć
generalnej idei zagłady świata. Oraz tego, że zostaliśmy zaprojektowani, żeby
przetrwać katastrofę. To by pasowało do tego, co ciągle powtarza mi Jed.
Kieł westchnął.
- To co teraz?
- Nie wiem. Trzeba pomyśleć.
Przez chwilę milczeliśmy. Ręka mnie bolała.
- I po co to było? - odezwał się w końcu Kieł.
Nie mogłam udawać, że nie rozumiem, o co mu chodzi.
- Bo... mam dość. Ten Głos mi ględził o przeznaczeniu i o tym, że muszę się
skupić na ratowaniu świata. Czasami to mnie przerasta. - Jeszcze nigdy nie
przyznałam się do tego głośno. Jasne, mogę im mówić, że jestem zmęczona, ale
że bezradna? Nigdy. - Ciągnęłam na adrenalinie, ale nie mam planu. Codziennie
chodzi tylko o to, żeby stado było bezpieczne i razem. Ale teraz wszystko się na
mnie wali, różne informacje nie składają się w spójny obraz i to jest ponad moje
siły.
- Na przykład Ari, Jed, Anne i Głos?
- No. Wszystko. Wszystko, co się stało, odkąd odeszliśmy z domu. Nie
wiem, co robić, i nie potrafię już nawet udawać, że wiem.
- Uciekajmy - zaproponował Kieł. - Znajdziemy tę wyspę. Znikniemy.
- Bardzo fajnie - odrzekłam powoli. - Ale mamy jeszcze tamtych. Jestem
pewna, że młodsi nadal chcą znaleźć rodziców. A ja chcę się dowiedzieć, o
jakiej firmie mówiła Angela. A może... może na przykład ty rozejrzysz się za
wyspą, a ja skupię się na reszcie?
Jeszcze nigdy do tego stopnia nie podzieliłam się z nikim władzą. Nie było
to takie straszne.
- Super - powiedział Kieł.
Przez parę chwil przyglądaliśmy się, jak Angela i Gazownik pluskają się w
płytkiej wodzie. Zdumiewające, że nie marzli. Iggy i Kuks spacerowali plażą.
Kuks wkładała w dłonie Iggy’ego muszelki o różnych kształtach, żeby mógł je
zbadać. Dobrze by było zatrzymać czas w tej chwili. Na zawsze.
Musiałam powiedzieć coś jeszcze.
- Przepraszam. Za to.
Kieł zerknął na mnie z ukosa swoimi ciemnymi i jak zawsze
nieprzeniknionymi oczami. Spojrzał na wodę. Nie spodziewałam się innej
reakcji. Kieł nigdy...
- Omal nie dostałem zawału - odezwał się cicho. - Zobaczyłem ciebie, tę
krew... - Z całej siły rzucił kamykiem.
- Przepraszam.
- Nie rób mi tego więcej.
Przełknęłam ślinę.
- Dobrze.
W tej chwili coś się zmieniło, ale nie wiedziałam co.
- Hej! - zawołała Angela, stojąc po kolana w wodzie. - Umiem rozmawiać z
rybkami!
Nie to.
105
- Co, przepraszam, umiesz? - zawołałam, idąc w stronę morza.
- Rozmawiać z rybkami! - powtórzyła radośnie Angela.
Woda spływała z jej strzelistego, chudego ciała.
- Zaproś jakąś na obiad - zaproponował Kieł. Gazownik potrząsnął głową jak
mokry pies.
- A nieprawda!
- A prawda! - Angela zanurkowała. Kuks i Iggy dołączyli do nas.
- Co, teraz znowu gada z rybami? - spytał Iggy.
Raptem, bez ostrzeżenia, dwa metry od Gazika wyłonił się rekin z otwartą
paszczą. Żadne z nas nie krzyknęło - nauczyliśmy się bezgłośnie reagować w
chwili zagrożenia. Ale jestem pewna, że wewnętrznie wszyscy darliśmy się jak
opętani. Wskoczyłam do wody, chwyciłam Gazika za rękę i powlokłam go ku
brzegowi. Zesztywniał ze strachu i ciążył mi jak ołów. W każdej chwili
spodziewałam się poczuć zęby rekina na nodze.
Angela wynurzyła się z wody, sięgającej jej do piersi. Zaczęłam gwałtownie
gestykulować, żeby wzbiła się w powietrze. Tylko się zaśmiała.
- Rozmawiam z rybką! - krzyknęła. - Pozdrawia was!
Rekin zatoczył krąg i ruszył wprost na nią. Serce podeszło mi do gardła - a
jeśli jej się tylko wydaje, że rozmawia z rybami?
- A może im pomachasz? - powiedziała Angela do rekina.
Spięłam się, gotowa po nią skoczyć.
Tymczasem rekin obrócił się na bok, nieco wychylił się z wody i lekko
pomachał płetwą.
- Jasna cho... - zaczął Gazownik, ale syknęłam na niego.
- Czy ktoś mnie łaskawie powiadomi, co tu się, do diabła, wyprawia? -
spytał Iggy.
- Angela właśnie namówiła rekina, żeby pomachał nam płetwą - szepnęła
Kuks zdławionym głosem.
- Yyyy... he?
Potem na płyciźnie wokół Angeli pojawiły się jeszcze trzy rekiny. Po chwili
cała czwórka leżała na boku i machała płetwami.
Angela zaśmiewała się radośnie.
- Ale fajnie, co?
Total przygalopował do nas, sypiąc piaskiem.
- Niesamowite! Niech tak zrobią jeszcze raz!
Nogi mi się ugięły. Poczułam, że muszę usiąść.
- To fajne, kochanie - powiedziałam, siląc się na spokój. - A teraz poproś
rekiny, żeby odpłynęły, dobrze?
Angela wzruszyła ramionami i znowu rozmówiła się ze swoimi nowymi
przyjaciółmi. Rekiny zawróciły powoli i ruszyły w otwarte morze.
- To było okropnie niesamowite - oznajmił Total. Angela ruszyła z
chlupotem do nas. Total polizał jej nogę i splunął. - A fuj! Słone.
- Czyli Angela rozmawia z rybami, tak? - spytał ostrożnie Iggy. - A jaki
mamy z tego pożytek?
106
Musieliśmy ruszać dalej. Wkrótce miało się ściemnić, a nie znaleźliśmy
jeszcze noclegu. Na ogół ludzie w moim wieku chodzą nabzdyczeni z powodu
kolejnego testu z matematyki albo dlatego, że rodzice zabraniają im gadać przez
telefon. Ja martwiłam się o schronienie, jedzenie, wodę. Drobne życiowe
luksusy.
Byliśmy na północnej Florydzie. Na wybrzeżu widzieliśmy miliony
migoczących światełek w domach, sklepach i samochodach sunących
strumieniami jak krwinki w żyłach. Oczywiście gdyby krwinki miały maciupcie
reflektorki.
Ale pod nami rozciągał się ogromny nieoświetlony teren. Na ogół ciemność
równa się brak ludzi. Obejrzałam się na Kła, który skinął głową. Zaczęliśmy
podchodzić do lądowania.
Po krótkim zwiadzie okazało się, że jesteśmy w parku narodowym Ocala.
Wyglądał zachęcająco, więc zeszliśmy w dół, celując starannie w małe szczeliny
w sklepieniu lasu. I wylądowaliśmy w wodzie.
- Błe!
Stałam po łydki w bagnie, otaczały mnie korzenie oddechowe cyprysów i
wysokie sosny. Rozejrzałam się; parę metrów dalej zauważyłam brzeg i
poczłapałam do niego.
- W lewo! - krzyknęłam na widok pikujących Kuks i Iggy’ego. - No, nieźle -
stwierdziłam, rozglądając się w szybko gęstniejących ciemnościach. - Łatwo
stąd uciec, prosto w górę, i nikt nas nie wyśledzi z ziemi.
- Nie ma jak w bagnie - zgodził się Gazownik.
Nie minęła godzina, a siedzieliśmy przy niewielkim ognisku, na którym
piekły się różności. Jestem tak przyzwyczajona do tego rodzaju jedzenia, że
gdybym była dorosła i robiła śniadanie dla moich hipotetycznych dzieci, pewnie
bym nabijała chleb na kijek i piekła go nad ogniem.
Kieł zdjął z patyka dymiący kawałek mięsa i zsunął go na pustą foliową
torebkę, która służyła Kuks jako talerz.
- Jeszcze kawałek szopa?
Kuks zamarła w połowie kęsa.
- Nieprawda! Poszedłeś do sklepu. Tak? To na pewno nie szop. - Popatrzyła
krytycznie na mięso.
Kieł wzruszył ramionami. Rzuciłam mu wymowne spojrzenie.
- No, może masz rację - przyznał poważnie. - Może szopa mam tutaj, a tobie
dałem oposa.
Kuks zakrztusiła się i zaczęła kaszleć.
- Przestań - zgromiłam go, klepiąc Kuks po plecach.
Kieł spojrzał na mnie niewinnie.
- Kuks, on cię nabiera - powiedział Gazownik. - O ile mi wiadomo, w hot
dogach nie podają wiewiórek. - Podniósł puste opakowanie, a Kuks odetchnęła i
przełknęła kęs.
Właśnie usiłowałam stłumić chichot, gdy raptem poczułam, że jeżą mi się
włosy na karku. Spojrzałam dokoła - wszyscy siedzieliśmy przy ogniu. Czułam
jednak, że ktoś nas obserwuje. W ciemnościach widzę zadziwiająco dobrze, ale
ogień mnie oślepiał. Może mi się tylko wydawało.
Siedząca obok mnie Angela wyprostowała się nagle.
- Ktoś tu jest - szepnęła.
A może nie.
107
Cóż. Minął cały dzień, a Likwidatorzy dotąd nie zwalili nam się na głowę -
dosłownie - więc można było się tego spodziewać.
Strzeliłam cicho palcami. Pięć głów odwróciło się ku mnie, czujnie, z
napięciem.
- Ktoś tu jest - powtórzyła cicho Angela.
Kieł nadal obracał jedzenie na ogniu, ale cały się naprężył. Wiedziałam, że
rozważa różne plany ucieczki.
- Coś wyczuwasz? - spytałam szeptem Angelę.
Zastanowiła się; jej jasne loczki lśniły w świetle ognia.
- To nie Likwidatorzy. - Przechyliła głowę w skupieniu. - Dzieci? - zdziwiła
się.
Powoli wstałam, wodząc wzrokiem w ciemnościach dokoła. Dotarłam poza
krąg ognia i spojrzałam w las. Wtedy je zobaczyłam. Dwie małe, chude
postacie, powolutku skradające się do ogniska. O wiele za małe na
Likwidatorów. Ludzie, nie zwierzęta.
- Kto tu jest? - spytałam głośno.
Wyprostowałam się, żeby wyglądać na większą.
Kieł stanął obok mnie.
Małe sylwetki zbliżyły się do nas trochę szybciej.
- Kim jesteście? - spytałam groźnie. - Pokażcie no się.
Weszły w krąg światła - dwoje brudnych, chudych, przerażonych dzieci,
chłopiec i dziewczynka. My jesteśmy wysocy i bardzo szczupli w porównaniu z
rówieśnikami, ale kości nam nie sterczą. A im sterczały.
Patrzyli na nas nieufnie, ale jakby ich zafascynował ogień i zapach jedzenia.
Jedno z nich nawet się oblizało.
Hmmm. Nie wydawali mi się najgroźniejszymi stworzeniami świata.
Pochyliłam się, ułożyłam na papierowej torbie parę hot dogów i podsunęłam im.
Rany. Myślałam, że to Gazik i Iggy biją rekordy żarłoczności. Odnotowałam
w pamięci, żeby nigdy nie morzyć ich głodem. Te dzieci rzuciły się na hot dogi i
dosłownie pożarły je jednym kłapnięciem szczęk. Przypomniałam sobie
program w telewizji, w którym hieny rozszarpywały swoją zdobycz.
Położyłam przed nimi dwa kawałki chleba i jeszcze dwa, i jeszcze dwa, i
znowu dwa hot dogi. Wszystko znikło w ułamku chwili. Potem dałam im
batoniki, a oni zrobili wielkie oczy, jakbym obdarowała ich, no nie wiem...
batonikami na progu śmierci głodowej. W końcu zwolnili tempo. Zaczęli
smakować każdy kęs. Kieł podał im manierkę z wodą. Wypili całą.
Przybliżyli się do ognia i usiedli, senni i ufni, jakby zgadzali się, żebyśmy
ich teraz zabili, skoro nie są już głodni.
- No to opowiadajcie - odezwałam się, chcąc z nich wyrwać jakieś
informacje, zanim zasną.
- Porwali nas - powiedziała dziewczynka.
Ogień odbijał się w jej ciemnych oczach.
No dobra. Tego się nie spodziewałam.
- Porwali?
Chłopczyk sennie pokiwał głową.
- W południowym Jersey. Z dwóch różnych domów Nie jesteśmy
spokrewnieni.
- Tylko zamieszkaliśmy razem - dodała dziewczynka, ziewając.
- A gdzie mianowicie?
- Tutaj - wyjaśnił chłopiec. - Uciekaliśmy dwa razy. Nawet dobiegliśmy na
policję.
- Ale oni już tam byli. Niby zgłaszali zaginięcie dziecka. I nas znaleźli,
bardzo łatwo.
Dziewczynka ziewnęła rozdzierająco i położyła się na ziemi, zwinięta w
kościsty kłębuszek. Wyglądało na to, że dzisiaj nie wydrzemy z nich żadnych
sensownych odpowiedzi.
- Kto was porwał? - spróbował Kieł.
- Jakby doktorzy - mruknął chłopiec, także się kładąc. - W białych
fartuchach.
Zamknął oczy i po paru sekundach oboje już spali.
A my siedzieliśmy, sztywno wyprostowani, zmrożeni strachem, gapiąc się
na nich jak na nosicieli zarazy.
108
Kieł wziął pierwszą wartę, więc skuliłam się przy ogniu i usiłowałam
odpocząć. Równie prawdopodobne jak zamarznięcie Florydy. Angela przytuliła
się do mnie, Total położył się obok niej.
- I co wyczuwasz? - spytałam szeptem, głaszcząc ją po plecach.
- Dziwne obrazki - odszepnęła. - Nie takie jak u normalnych dzieci, tych ze
szkoły. Raczej mgnienia dorosłych, ciemności i wody.
- To ma sens, jeśli ich porwano i robiono na nich eksperymenty -
powiedziałam cicho.
Oparłam się na łokciu i spojrzałam na Kła. Na migi kazałam mu uważać na
obcych. Na migi odpowiedział: „co ty powiesz". Pokazałam mu język.
Uśmiechnął się.
- Myślisz, że to mutanty? - spytałam Angelę, znowu się kładąc. - Wyglądają
jak ludzie.
Wzruszyła ramionami.
- To nie Likwidatorzy. Ale i nie normalne dzieci. Nie wiem.
- Dobrze. - Może jutro to rozwikłamy. - Spróbuj zasnąć. Total już chrapie.
Angela uśmiechnęła się słodko i przytuliła psa do siebie. Kochała go i tyle.
Ja miałam trzecią wartę, od czwartej do siódmej rano albo do pobudki.
Nigdy nie przeszkadzały mi nocne wachty. Nasze zegary biologicznie są stale
zwichrowane, więc nie potrzebowałam tych czterdziestu minut fazy REM.
Obudziłam się natychmiast, gdy Iggy dotknął mojego ramienia. Może spytacie,
dlaczego stawiamy ślepego na warcie? Dlatego że bez jego wiedzy nawet
karaluch nie zdołałby się zbliżyć do nas na dziesięć metrów. Kiedy Iggy stał na
warcie, mogłam się odprężyć - przynajmniej tak jak normalnie. Czyli, fakt, nie
za bardzo.
O piątej dołożyłam patyków do naszego małego ogniska. Smużka dymu
odstraszała moskity - na Florydzie spodziewam się ich nawet w listopadzie.
Potem obeszłam mroczny las wokół naszego obozowiska. Wszystko wyglądało
dobrze.
Świt zastał mnie, jak siedziałam oparta o sosnę, tutaj chyba bardziej
popularne drzewo niż w lasach Kolorado. Patrzyłam dokoła i po prostu byłam.
Warta polega na tym, że nie jest to czas na rozwiązywanie własnych problemów
ani pisanie wierszy. Wtedy nie zwraca się uwagi na otoczenie. Trzeba siedzieć i
być, być czujnym na wszystko, co się dzieje. Jakby medytacja, jak pragnę
zdrowia.
No i tak. Siedziałam, medytowałam, gdy nagle jedno z nieznajomych dzieci
poruszyło się i usiadło. Natychmiast zamknęłam oczy - ale podglądałam - i
zaczęłam oddychać ciężko i miarowo, jakbym spała. Podstępna ze mnie bestia.
Dziewczynka usiadła i spojrzała na nas: Gazownik leżał rozwalony na ziemi,
z ręką na plecaku, Kieł ułożył się w zdyscyplinowanej pozie na boku, Kuks i
Angela otaczały Totala, tak że ich ciała tworzyły wokół niego kształt serca.
Dziewczynka bardzo cicho dotknęła ramienia chłopca, który także się
obudził, od razu przytomny i czujny. Kiedy dzieci tak się budzą, to oznacza coś
złego. Też się rozejrzał. Wyglądałam na tak głęboko śpiącą, że sama bym
uwierzyła. Ale widziałam, że oboje wykradają się w las tak bezszelestnie, że
nawet Iggy się nie poruszył.
Odczekałam parę chwil, bo na pewno sprawdzali, czy nikt za nimi nie idzie.
Potem, równie bezgłośnie, wstałam i ruszyłam za nimi.
Skradałam się od drzewa do drzewa, a choć obejrzeli się parę razy, nie
dostrzegli mnie. Jakieś trzysta metrów od obozu przykucnęli. Dziewczynka
wyjęła coś z brudnej kieszeni podartych dżinsów. Wyglądało jak pióro - tylko że
zaczęła do niego mówić. Nadajnik.
Dopadłam ich w sekundę, paroma wielkimi susami. Patrzyli na mnie
osłupiali i przerażeni. Wyrwałam pióro z ręki dziewczynki, chwyciłam ją za
koszulę i podniosłam.
- Zamawiasz pizzę? - warknęłam.
109
Ludzie są tak różni, aż dziwne. Gdyby to mnie ktoś zapytał takim wrednym
tonem: „Zamawiasz pizzę?", bez namysłu palnęłabym: „Tak. Chcesz z
pepperoni?".
Ale nie ona. Spojrzała na mnie z przerażeniem i natychmiast się rozryczała,
osłaniając twarz rękami. Chłopiec padł na kolana i także zaczął płakać, nawet
nie próbując tego ukryć.
- Przepraszam! Przepraszam! - chlipała dziewczynka.
Przygięłam ją do ziemi, po czym założyłam ręce na piersi i groźnie
spojrzałam na nią z góry.
- Za co? Konkretnie.
Dziewczynka wskazała nadajnik migający na ziemi.
- Ja nie chciałam! - załkała. - Zmusili nas! Kazali! Podniosłam nadajnik i
wrzuciłam w bagno. Od razu zatonął.
- Kto? - spytałam, doskonale wiedząc, że czasu mam coraz mniej.
Dzieci przez jakiś czas tylko łkały. Trąciłam dziewczynkę czubkiem buta.
- No!
Wiem, wiem. Jestem potworem. Nie żeby nie było mi ich żal. Było. Ale
ceniłam nasze życie bardziej niż ich. Wiem, że teraz wiele osób powie: ależ
każde życie jest bezcenne, każde jest tak samo ważne. I może jest. W jakiejś
baśniowej krainie. Ale tu był świat realny, moje stado i ja byliśmy ściganą
zwierzyną, a te gnojki na nas doniosły. Prosta sprawa. Zdziwilibyście się, jak
często w moim życiu liczą się tylko proste sprawy.
- Oni - z płaczem wykrztusiła dziewczynka.
Te hałasy obudziły innych, którzy już szli w naszą stronę.
Przyklękłam przy dziewczynce, żeby jej spojrzeć w oczy, i wzięłam ją za
rękę.
- Mów. Jacy. Oni. - Lekko ścisnęłam jej nadgarstek.
Przeraziła się.
- Oni - powtórzyła i dostała czkawki. - Ci ludzie... ci, co nas porwali.
Trzymali nas miesiącami. Mnie zabrali w sierpniu.
- Mnie też - odezwał się chłopiec. Łzy wyżłobiły ścieżki w brudzie na jego
twarzy i wyglądał jak zebra. - Oni... kazali nam was znaleźć. Nie dawali nam
jeść przez dwa dni, więc bardzo się staraliśmy. I znaleźliśmy. I daliście nam
jeść. - Znowu się rozpłakał.
- Powiedzieli, że jeśli was nie znajdziemy, nigdy po nas nie przyjdą.
Zgubimy się na tych bagnach i zginiemy. - Dziewczynka dygotała. Była już
trochę spokojniejsza, ale łzy nadal skapywały jej z brody. - Przepraszam.
Musiałam. - Buzia znowu jej się wykrzywiła.
Rozumiałam ją. Walczyli o przetrwanie, tak jak my. Wybrali własne życie, a
ja zrobiłam dokładnie to samo.
Obejrzałam się na Kła.
- Bierz rzeczy. Spadamy.
Stado rzuciło się likwidować nasz prowizoryczny obóz. Wzięłam
dziewczynkę pod brodę i zmusiłam ją, żeby na mnie popatrzyła.
- Rozumiem - powiedziałam spokojnie. - Nadajnik sprowadzi ich tutaj i was
znajdą. Ale nas już nie będzie, a wy nie zdołacie im wiele powiedzieć. Teraz
poproszę po raz ostatni: podajcie nam jakieś nazwisko, miejsce, nazwę,
cokolwiek. Jeśli nie, ci, co się po was zjawią, zabiorą wasze zwłoki. Jasne?
Oczy znowu rozszerzyły jej się ze strachu. Po chwili słabo skinęła głową.
Rzuciła spojrzenie chłopcu; także kiwnął głową.
- Itex - szepnęła i skuliła się na mokrej ziemi. - Na firmie jest wielki napis
„Itex". Nic więcej nie wiem.
Szybko wstałam. Bez wątpienia tamci już do nas jechali, namierzając sygnał
z nadajnika. Musieliśmy się błyskawicznie zwijać. Dzieci, brudne i wyczerpane,
leżały na ziemi jak ciała w Pompejach. Sięgnęłam do kieszeni i rzuciłam na
ziemię koło ich głów parę batoników proteinowych i landrynek. Spojrzeli na
mnie ze zdziwieniem, ale ja już mknęłam przez las. Dołączyłam do stada i
razem wzbiliśmy się w powietrze.
Znowu uciekaliśmy.
110
W godzinę zrobiliśmy prawie dwieście kilometrów.
Nie miałam pojęcia, co będzie z tamtymi dziećmi.
- A więc Itex - zwróciłam się do Kła.
- Mówiłam, że to jak dinozaur - odezwała się Angela.
- Nie, to T.rex - sprostowała Kuks.
- Obojętne - oznajmiła Angela.
- Nic mi to nie mówi - powiedział Kieł.
- Tyranozaur, dwunożny dinozaur - wyjaśniła Kuks.
- Nie, ten Itex. Mówili, że to wielka firma, ale nigdy o niej nie słyszałem. Co
o niczym nie świadczy.
- Tak, nasze wykształcenie nie jest zbyt gruntowne - odezwałam się.
Nie licząc dwóch zeszłych miesięcy, nikt z nas nigdy nie chodził do
prawdziwej szkoły. Dzięki Bogu istnieje telewizja.
- Może gdzieś ją znajdziemy? - spytał Iggy. - Na przykład w bibliotece?
Jesteśmy blisko miasta?
Spojrzałam na niewiarygodnie płaską równinę w dole. Zobaczyłam malutkie
budyneczki miasta, jakieś piętnaście minut drogi stąd.
- Aha. Świetny plan. Dwanaście stopni na zachód.
No więc okazało się, że Itex jest posiadaczem połowy świata. To nie była
zwyczajna firma, ale gigantyczny międzynarodowy, wielobranżowy koncern,
który ma udziały w dosłownie wszystkich dziedzinach biznesu, między innymi
w przemyśle spożywczym i farmaceutycznym, w handlu nieruchomościami,
komputerach, przemyśle wytwórczym i nawet w wydawnictwach - więc uwaga,
ci, którzy to czytacie.
Im więcej informacji znajdowaliśmy w internecie, tym lepiej przypominałam
sobie logo Iteksu. Teraz uświadomiłam sobie, że widziałam je na milionie
przedmiotów, nawet w Szkole, gdzie zostaliśmy stworzeni. Na probówkach,
buteleczkach z pigułkami, sprzęcie laboratoryjnym - do wyboru, do koloru.
Wylogowałam się i wstałam.
- Spadajmy stąd.
Dość już zobaczyłam.
111
- Nie.
- Proszę cię - jęknęła Kuks.
Lecieliśmy na południe. W internecie znaleźliśmy adres centrali Iteksu.
Znajdowała się z grubsza między Miami a parkiem narodowym Everglades.
- Mowy nie ma. Zbyt ryzykowne. Wszystko tam jest ogrodzone. Miliony
ludzi. Będziemy w tłumie.
- Kieł? - jęknęła Kuks.
Kieł wzruszył ramionami, na tyle, na ile to możliwe podczas lotu. Uniósł
ręce, jakby mówił: „Pogadaj z szefową, ja tu tylko sprzątam".
Drań.
- Max, proooooooszę - dodał Gazownik jego głosem.
Wpatrywałam się stoicko przed siebie, nie zgadzając się spojrzeć na wysoką
wieżę z mysimi uszami. To jasne, że musieliśmy przelecieć dokładnie nad
Orlando.
- Max? - odezwała się Kuks.
Nie zareagowałam. Wiedziałam, co knuje.
- No nie - włączył się Total trzymany przez Iggy’ego.
- Nie zobaczymy Magicznego Królestwa? Beznadzieja!
Spiorunowałam go wzrokiem. Wcale się nie przejął.
- Tylko parę razy na karuzeli - szepnęła tęsknie Angela. - I na kolejce
wodnej...
- Maaaax - powtórzyła Kuks.
Popełniłam ten błąd, że na nią spojrzałam. A niech to. Skrzywiłam się i
odwróciłam oczy, ale było za późno. Znokautowała mnie tym wzrokiem Bambi.
No i było po ptakach.
Zgrzytnęłam zębami.
- Świetnie. Parę przejażdżek, wata cukrowa i spadamy.
Wszyscy wrzasnęli z radości. Kieł rzucił mi spojrzenie mówiące: miękka
jesteś.
- Kto pozwolił komuś na tego cholernego psa? - odcięłam się.
Zachichotał.
I ruszyliśmy do Krainy Myszy.
112
- Disney World? - Ari był na krawędzi eksplozji mózgu. - Disney World?!!!
- wrzasnął ochryple. - Co jest, wakacje sobie zrobili? Mają uciekać! Ratować
życie! Śmierć ściga ich jak pocisk, a oni się wożą na karuzeli?
Kłapnął zębami tak mocno, że omal ich sobie nie połamał.
To koniec.
Teraz im pokaże, jaki to mały świat. Chaos i zniszczenie spadną na główną
ulicę Disney Worldu.
113
Disney World. Pewnie znacie. Zakładam, że prawie cała amerykańska
populacja tam była, i to tego samego dnia co my. Wszyscy jednocześnie.
Brama otworzyła się i wraz z resztą tłumu wylegliśmy na główną ulicę.
Była, no cóż, urocza. Przyznaję to uczciwie. Staroświeckie sklepiki, lodziarnia,
na środku linia tramwajowa - wszystko w jaskrawych, wesołych kolorach.
Wszystko nieskazitelne, w idealnym stanie.
- Chcę iść do wszystkich sklepów - powiedziała Kuks z zachwytem. - Chcę
zobaczyć wszystko.
- Dlaczego ci ludzie nie siedzą w pracy? - mruknął Kieł. - A bachory w
szkole?
Zignorowałam go. Gdyby mi pomógł, nie byłoby nas tutaj.
- Musimy się zdecydować na najważniejsze rzeczy - oznajmiłam, idąc w
stronę zamku Kopciuszka. - Na wypadek gdybyśmy nie mogli zostać długo.
- Ja głosuję za Piratami z Karaibów - odezwał się Total.
Miał na sobie małą skórzaną uprząż i specjalną kamizelkę oznaczającą: „Pies
przewodnik przy pracy, nie głaskać, dziękuję". Kupiliśmy Iggy’emu ciemne
okulary i razem wyglądali zawodowo.
- Ooo, domek szwajcarskich Robinsonów! - wrzasnął Gazownik.
- No! - zgodziła się z nim Angela.
Kuks stanęła, zapatrzona w zamek.
- Ale... piękny...
- Tak - przyznałam z uśmiechem.
Oczywiście w środku wszystko mi się skręcało jak sprężyna. Ten tłum...
byliśmy straszliwie bezbronni, otoczeni tą masą ludzi, więc trzęsłam się jak
kropla wody na gorącej patelni.
Ruszyliśmy do Adventurelandu, omijając najgorszy ścisk.
- Ha! Piraci z Karaibów! - ucieszył się Total.
Gdyby mógł, uniósłby pięść.
Znalezienie się w ciemnej zamkniętej przestrzeni z grupą obcych ludzi było
dla mnie osobiście koszmarem, ale jak zwykle znalazłam się w mniejszości.
Stanęliśmy w kolejce i nawet całkiem szybko zajęliśmy miejsca w łodzi. Bardzo
starałam się wziąć w garść ze względu na małych, ale serce mi łomotało, a na
czoło wystąpił pot. Zerknęłam na Kła; był tak samo zdenerwowany jak ja.
Ponieważ tylko my zachowaliśmy odrobinę rozumu.
Błagam, pomyślałam, błagam, niech swojej ostatniej chwili na ziemi nie
spędzę w małej łódce w ciemnościach, wśród mechanicznych śpiewających
piratów.
To by było okrucieństwo, odezwał się wrednie Głos.
Zlekceważyłam go.
114
Chciałbym mieć taki domek na drzewie - oznajmił Gazik zza chmury waty
cukrowej. - To znaczy dla nas wszystkich. Fajnie by było, nie?
- Bardzo, bardzo fajnie - zgodziła się Angela, trzymając loda, który kapał jej
na rękę. - Pójdziemy tam jeszcze raz?
Podałam jej serwetkę.
- Może po obiedzie.
Ugryzłam lodową kanapkę i rozejrzałam się dokoła. Zero Likwidatorów. Nie
mogłam ocenić, czy jesteśmy jedynymi mutantami w okolicy, no bo Disney
World jest, jaki jest. Ale na razie nikt się nie zmienił na naszych oczach.
- Moglibyśmy go mieć - odezwał się Iggy. - Znajdziemy gigantyczne drzewo
i zbudujemy na nim domek.
- Tak! - ucieszył się Gazik, ładując do ust kłąb waty. - Tak zrobimy! Uda się!
Poklepałam go po ramieniu.
- Dobrze, wpiszę to na listę spraw do załatwienia. Nie objadaj się za bardzo
tym paskudztwem, co? Nie chciałabym, żeby cię zemdliło w kolejce.
Gazik uśmiechnął się beztrosko, jak zwyczajne dziecko. Serce mi się
ścisnęło. Tak. Gdyby to było możliwe.
- Tędy do Świata Dzikiego Zachodu - powiedział Kieł, wskazując znak.
Znowu przyjrzałam się tłumowi, a potem mapie.
- Najpierw Dziki Zachód, a potem... Na Placu Wolności ciekawy jest tylko
Nawiedzony Dom. - Ja chcę do Domku Myszki Miki - oznajmiła Angela.
- Jest na Rynku w Mieście Kreskówek - powiedziałam.
- Najpierw będziemy musieli przejść przez inne miejsca. Ale pójdziemy.
Rzuciła mi piękny, niewinny uśmiech. Usiłowałam nie myśleć o rządzie
naszego kraju.
- Wiecie, co jest straszne? - odezwała się Kuks, zajadając popcorn z
karmelem. - Wiewiórka tej wielkości.
- Wskazała na wiewiórkę wzrostu dorosłego człowieka, która machała do
ludzi, przechadzając się w tłumie.
- Kto to? - spytał Total. - Chip? Czy Dale?
- Nie wiem - mruknęłam. - Dopóki się nie zmieni w wielkiego wiewiórczego
Likwidatora, nic mnie to nie obchodzi.
- E, patrzcie. Jest wodna kolejka. Nawet nie trzeba będzie długo stać w
ogonku.
- Czy wasz pies mówi?
Odwróciłam się. Opalona dziewczynka przyglądała się podejrzliwie
Totalowi. Parsknęłam śmiechem.
- Nasz pies? Nie. A co? Twój mówi? - Uśmiechnęłam się do niej
pobłażliwie.
- Wydawało mi się, że coś powiedział - mruknęła, nie spuszczając oczu z
Totala.
- Jason - odezwałam się do Gazika - znowu ćwiczyłeś brzuchomówstwo?
Gazik wzruszył ramionami, odpowiednio zawstydzony, i przytaknął.
- O - zrozumiała dziewczynka i odwróciła się.
Łypnęłam na Totala, który wyszczerzył zęby w zakłopotanym, przymilnym
uśmiechu.
Nie byłam rozbawiona. Zerknęłam na Kła. Uśmiechnął się promiennie i
podsunął mi torebkę popcornu.
115
Już ich miał. Ari ugryzł lodowy batonik. Cienka warstwa czekolady
chrupnęła mu między zębami.
Widział, jak weszli do kolejki wodnej. Siedział na ławce, czekając, aż wyjdą.
Długo ich szukał. Nie mógł tutaj latać i nie mógł wpuścić tu grupy
Likwidatorów, żeby przeczesali okolicę. Zrobiłoby się za duże zamieszanie.
Ale już ich miał i byli jego. Zaraz wyjdą. Wezwał sześć oddziałów wsparcia,
które znajdowały się o pięć minut drogi stąd. Uśmiechnął się. Słońce świeci,
pogoda piękna, on zajada lody, a jego marzenia zaraz się spełnią.
Niewielka grupa przeszła szybko między nim a wyjściem z kolejki. Ari
przesunął się, żeby mieć lepszy widok. Wiedział, że ludzie gapią się na niego.
Wyróżniał się. Nawet na tle innych Likwidatorów. Nie był taki... udany. Nie
wyglądał jak człowiek nawet bez przemiany. Właściwie non stop wyglądał,
jakby był w jej trakcie. Nie widział swojej zwykłej twarzy od... dawna.
- Ja cię znam.
Ari prawie podskoczył - nie zauważył chłopca, który cichutko usiadł na
ławce obok niego.
Łypnął na małą, ufną buzię.
- Czego? - burknął.
Mali chłopcy przeważnie po czymś takim uciekali, gdzie pieprz rośnie.
Skutkowało za każdym razem.
Chłopiec uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Ja cię znam - powtórzył.
Ari tylko warknął.
Chłopiec aż pisnął ze szczęścia.
- Jesteś Wolverine!
Ari wytrzeszczył oczy.
- Stary, wyglądasz super - mówił chłopiec. - Ciebie lubię najbardziej. Jesteś
z nich najsilniejszy i najfajniejszy. Chciałbym być taki jak ty.
Ari omal się nie zakrztusił. Jeszcze nigdy nikt nie powiedział mu nic
podobnego. Przez całe życie nikt go nie zauważał. Kiedy był mały, uwielbiał
dzieci-ptaki, ale one go lekceważyły. Kochał Max, ale ona prawie nie wiedziała
o jego istnieniu. Kiedy znikli, mogło być świetnie, ale jego ojciec także zniknął.
Ari nadal pamiętał gorzki smak w ustach, kiedy uświadomił sobie, że ojciec
wybrał ich. A on został z obcymi.
Wtedy zaczęli go przerabiać. Początkowo był zadowolony - miał się stać
Likwidatorem, należeć do paczki. Ale ułożyło się inaczej. Był zbyt odmienny,
zbyt nieudany. Innych uczyniono Likwidatorami jeszcze w fazie embrionalnej.
Kiedy byli ludźmi, wyglądali jak ludzie. Kiedy byli wilkami, wyglądali jak
wilki. Ale nie Ari. On utknął w stanie pośrednim, niecałkowicie człowiek i nie
do końca wilk. Wyglądał dziwnie. Brzydko. Nigdzie nie pasował.
- Jesteś gwiazdą - nawijał chłopiec. - Kogo obchodzi Bob Kanciastoporty?
Siedzę z Wolverinem!
Ari uśmiechnął się niepewnie. Nieważne, że ten mały wziął go za kogoś
innego. Lubił Ariego. Chciał być taki jak on. Chciał go naśladować.
Miłe uczucie. Niezwykłe.
- A dałbyś mi autograf? - ciągnął chłopiec, rozglądając się za kawałkiem
papieru. - Mama chciała, żebym wziął autograf od Goofyego. Też coś! Goofy!
Ale ty... słuchaj, podpiszesz mi się na koszulce?
Wyjął czarny mazak i naciągnął podkoszulek.
Ari zawahał się.
Chłopiec się speszył.
- Ale... przepraszam, nie chciałem ci się naprzykrzać. Wiem, że jesteś
sławny, a ja jestem tylko dzieckiem. - Jego uśmiech przygasł.
- Nie, w porządku, mały. Oby mama cię nie skrzyczała - warknął Ari.
Wziął mazak w podobną do łapy rękę i podpisał się zamaszyście:
„Wolverine".
Chłopiec był zachwycony i przejęty.
- Rany, dziękuję. Nigdy nie upiorę tej koszulki. Jesteś najlepszy. Niech ja
tylko wrócę do szkoły i opowiem wszystkim, że Wolverine dał mi autograf na
koszulce! To najcudowniejszy dzień w moim życiu!
Gardło zacisnęło się Ariemu boleśnie, w nosie go zakręciło. Przesunął ręką
po oczach.
- Nie ma sprawy. Lepiej wracaj do rodziców.
- Dobrze. Jeszcze raz dzięki! Jesteś najlepszy!
Chłopiec uciekł, triumfalnie wymachując ręką.
Ari przez chwilę siedział oszołomiony emocjami. Nagle wyprostował się
czujnie. Stado! Max! Gdzie się podziali? Przesunął wzrokiem po wyłaniających
się z wyjścia ludziach. Dzieci-ptaków nigdzie nie było widać. Minęło sześć
minut - pewnie już wyszli. Przegapił ich!
Niech go diabli! A to głupi bachor!
Nie wolno ci się rozpraszać, Ari, powiedział Głos. Nie spuszczaj łupu z
oczu.
Ari poczłapał do swoich oddziałów, które pojawiły się w zasięgu wzroku.
Jasne, wiedział, że musi być skupiony. Zachowywał się strasznie oficjalnie.
Ale w duchu nadal się uśmiechał, bo wypełniało go ciepłe, upragnione
uczucie.
116
- Boże, jestem przemoczona - jęknęłam, odklejając mokrą bluzę od skóry.
Odrzuciłam włosy z oczu, bryzgając wodą na wszystkie strony.
- Było świetnie - rozpromienił się Gazownik.
- Cudownie mokra ta wodna kolejka - powiedziała Kuks, lekko podskakując.
- Nie podobało mi się - burknął Total z urazą.
A przecież prawie wcale się nie zamoczył.
- Ja chcę jeszcze raz! - oznajmił Gazik.
Byliśmy już prawie przy wyjściu, kiedy go zobaczyłam: Ari siedział na
ławce, a jakiś dzieciak z przejęciem coś do niego mówił. Znieruchomiałam;
pozostali wpadli na mnie.
- W tył zwrot - rzuciłam cicho. - Bandada, nejszepej.
- Nie... no, nie - szepnął Gazik. - Nie do wiary. Nie teraz!
Ale już ciągnęłam ich przez tłum do tyłu, pod prąd.
- Przykro mi, dzieci - powiedział mężczyzna z obsługi. - Można przechodzić
tylko w jednym kierunku.
- Nie, nie - rzuciłam gwałtownie. - Zostawiliśmy aparat cyfrowy! Mama nas
zabije! Pobiegniemy i zaraz wracamy...
Mężczyzna się zawahał i w tej samej chwili przepchnęłam się obok niego.
- Przepraszam, przepraszam, idziemy!
Znaleźliśmy się na terenie kolejki. Wzdłuż ściany prowadził chodnik, niemal
ukryty za sztucznymi głazami. Pobiegliśmy nim, słysząc nawoływania
mężczyzny z obsługi.
- Tutaj! - zawołał Kieł, zatrzymując się nagle.
O mało co nie przegapiłam tych drzwi - były właściwie niewidoczne.
Szybko przemknęliśmy przez nie i trafiliśmy do długiego, mrocznego korytarza.
Łatwizna. Po paru sekundach wydostaliśmy się na zewnątrz. Znaleźliśmy się za
jakimiś wielkimi krzakami.
- Chodźcie - rzuciłam ponuro. - Za tę sztuczną górę, a potem fruwamy.
Trzy minuty później już lecieliśmy w zachodzące słońce, zostawiając Disney
World daleko za sobą. Po policzkach Kuks płynęły łzy, a twarze Gazika i Angeli
wyrażały gorzkie uczucie zawodu.
- Szkoda... - zaczął Gazownik.
- Co? - Lekko przechyliłam skrzydło i zbliżyłam się do niego.
- Szkoda, że nie poszliśmy do Nawiedzonego Domu - powiedział. - Podobno
jest świetny.
Westchnęłam.
- Wiem.
Wszyscy lecieli, miarowo poruszając skrzydłami, ale ich twarze wyrażały
rozczarowanie i żal.
- Ja też chciałam zrobić parę rzeczy. - Tych parę rzeczy miało wiele
wspólnego z zobaczeniem cholernych mysich uszu w lusterku wstecznym.
Gdybym je miała. - Ale wiecie, że musieliśmy uciekać. Jeden zero dla stada.
- Nienawidzę tego głupiego Ariego - odezwał się Gazik. Wierzgnął ze złości,
machnął pięścią w powietrzu.
- Zawsze wszystko psuje. Dlaczego nas tak nie cierpi? To nie nasza wina, że
zmienili go w Likwidatora!
- To nie takie proste, skarbie - powiedziałam.
- Ojciec go porzucił - dodał Iggy. - Tak jak nas porzucono. Potem przerobili
go na Likwidatora. To chodząca bomba zegarowa.
- Jak to możliwe, że tak łatwo nas znajduje? - spytała Angela.
Jeszcze niedawno na widok Zamku Kopciuszka rozpromieniła się jak
słoneczko. Była na tyle mała, żeby się nabrać na tę gigantyczną marketingową
manipulację.
- Nie wiem - mruknęłam.
Pytanie za dziesięć tysięcy dolarów.
Krajobraz pod nami był soczyście zielony, same czubki drzew. Potem
raptem się skończyły i ujrzeliśmy wielkie rafinerie czy jakieś oczyszczalnie
ścieków.
Ciche bzyczenie usłyszałam zaledwie na chwilę przed tym, jak zza drzew
wyłonił się podobny do owada helikopter. Był lekko od nas odwrócony, ale
niemal natychmiast zmienił położenie i ruszył ku nam.
- Dobra, rozpraszamy się i chodu - rzuciłam szybko. - Spotykamy się za
piętnaście minut, ten sam kierunek.
Gwałtownie przechyliłam skrzydła i skręciłam. Kątem oka widziałam, jak
stado się rozpierzcha na wszystkie strony.
Helikopter zawisł nieruchomo w powietrzu. Na boku miał namalowany
napis: „Wiadomości Floryda". Może to nie była jednostka Likwidatorów, tylko
reporterski helikopter do monitorowania korków na drogach.
Ale nas zobaczyli. Wygięłam się w łuk i zapikowałam z przerażającą
szybkością. Prułam ku ziemi z prędkością trzystu kilometrów na godzinę, co
oznaczało, że za niespełna minutę muszę znowu wyprysnąć w górę, jeśli nie
chcę się rozmazać jak komar na przedniej szybie świata.
Kto powiedział, że nie ma już poetów?
Kiedy się w końcu obejrzałam, helikoptera nigdzie nie było widać. Po paru
chwilach na niebie pojawiło się kilka plamek w różnych rozmiarach. Moje
stado.
Pierwszy podleciał do mnie Kieł.
- Lądujemy - oznajmiłam.
117
- Czarny Komandos do Pióra Jeden - odezwał się cicho Total. - Teren czysty.
Zgłoś się, Pióro Jeden.
- Total, ja tutaj jestem - szepnęłam. - Nawet nie mamy krótkofalówek.
- Ale powinniśmy mieć - odszepnął. - Ja na pewno powinienem i
moglibyśmy...
Zakryłam mu pysk ręką i rozejrzałam się po górach zardzewiałego metalu,
starodawnych urządzeń i pustych samochodowych karoserii, ciągnących się
wokół nas jak okiem sięgnąć. Dałam znak ręką; Kieł, Gazik i Kuks przemknęli
obok mnie i przykucnęli za stertą lodówek bez drzwi.
Był tu tylko jeden strażnik, który wyglądał, jakby nie potrafił upilnować
nawet papierowej torby. Stał przy ogniu palącym się w metalowej beczce po
drugiej stronie tego ogromnego złomowiska. Pewnie sprzedawało się tu na lewo
części samochodowe, bo w budynku wielkości hangaru stało podejrzanie dużo
względnie nowoczesnych samochodów.
Tam właśnie się kierowaliśmy.
- Dobra, ale kiedy ostatnio jechaliśmy... - szepnął mi Kieł do ucha.
- To co innego - zniecierpliwiłam się. - Zresztą nie ukradniemy furgonetki.
- Tylko co? - zainteresował się Iggy. - Mogę poprowadzić.
- Cha, cha, cha - rzuciłam zimno.
Iggy zdusił chichot.
- Ten - szepnęłam, wskazując niski, smukły sportowy wozik.
Który okazał się pozbawiony silnika.
Szczerze mówiąc, każdy z tych głupich samochodów miał jakiś poważny
defekt: albo brak kierownicy, albo kół, albo deski rozdzielczej, albo foteli.
Godzinę później byłam gotowa rozwalić coś na kawałki.
- Co teraz? - spytał Kieł, skulony obok mnie. - Transport publiczny?
Spojrzałam na niego bez zachwytu.
- Max? - odezwała się Kuks, jak na nią dziwnie cichym głosem. Odgarnęła z
twarzy długie kędziorki. - Tak się zastanawiałam...
No i się zaczyna, pomyślałam ze znużeniem.
- Jeśli weźmiemy siedzenia z camry, koła z garbusa, akumulator z cadillaca i
kierownicę z accorda, a potem wsadzimy ten silnik do echo i dodamy nowy filtr
powietrza, to możemy pojechać echo. - Spojrzała na mnie niespokojnie wielkimi
brązowymi oczami. - Nie sądzisz?
- No, no - mruknął Total, siadając.
- Hm... - wypowiedziałam się.
- Na tym stole leży filtr powietrza - dodała uczynnie.
- Od kiedy się na tym znasz? - spytałam ze zdumieniem.
- Lubię samochody. Zawsze czytałam o samochodach w gazetach Jeda,
pamiętasz?
- Ha. No to chyba mamy plan - powiedziałam. - Wszyscy wiedzą, co robić?
Nawet ten niewydarzony strażnik usłyszałby ryk silnika, więc musieliśmy
wypchnąć naszego składaka przez bramę złomowiska i przetoczyć go parę ulic
dalej, zanim mogliśmy sprawdzić, czy nam się udało.
Kiedy znaleźliśmy się dość daleko, Kieł usiadł za kierownicą, a ja popisałam
się talentem do ruszania na styki.
I silnik zapalił! Serio! Jasne, trochę kaszlał i parę razy strzeliło z gaźnika, ale
ruszyliśmy!
- Wszyscy wsiadać! - zarządziłam.
I wtedy odkryliśmy ostateczny problem.
Małe samochody echo nie zostały zaprojektowane na sześcioro nieco
nietypowych dzieci.
Ze skrzydłami.
I psem.
- Cyrk na kółkach - burknął Total siedzący na moich kolanach.
- Dlaczego pies może siedzieć ci na kolanach, a dziecko nie może? - spytał z
pretensją Gazik, kiedy pruliśmy z łoskotem przez ciemne uliczki.
- Ach. Pies. Bardzo miło - obraził się Total.
- Bo nie wolno brać dziecka na kolana, kiedy siedzi się z przodu. To
niebezpieczne - wyjaśniłam. - Gdyby zobaczył nas policjant, na pewno by nas
zatrzymał. A co, chcesz wziąć Totala?
Wszyscy siedzący z tyłu wrzasnęli jednocześnie: „nie!"
- Jeszcze trochę cierpliwości - powiedziałam. - Zaraz znajdziemy jakiś
nocleg.
- Pies - mruknął Total, nadal wkurzony.
- Cśśś - syknęłam na niego.
- Twierdzisz, że nie jesteś psem? - spytał Gazownik.
Był zmęczony. Wszyscy byliśmy zmęczeni, głodni i rozdrażnieni.
- Dobrze, wy dwaj - odezwałam się surowo. - Dość! Wszyscy siedzą cicho,
jasne? Szukamy noclegu. Uspokójcie się.
Kieł spojrzał w lusterko wsteczne.
- A może pośpiewamy?
- Nie! - wrzasnęli wszyscy.
118
Tego wieczoru ukryliśmy samochód w chaszczach na opuszczonej farmie i
spaliśmy na drzewach, lekko kołyszących się na przyjemnym wietrzyku. Było
spokojnie, nikt nas nie atakował ani nie dręczył.
Rano znowu wsiedliśmy do naszego samochodziku - bardzo małego
samochodziku.
- Jest za mało pasów - poskarżył się Gazik z tyłu.
Cała czwórka była ściśnięta jak sardynki.
- A przecież zawsze tak paranoicznie dbamy o bezpieczeństwo - mruknęłam,
przyglądając się mapie.
- Tylko tak powiedziałem - prychnął Gazik. - E! Kieł!
Nawet Kieł skrzywił się przy ostatniej zmianie biegów.
Zagryzłam wargę, żeby nie uśmiechnąć się wrednie, i spojrzałam na niego
niewinnie. Owszem, powstrzymałam się od wszelkich złośliwych komentarzy
na temat jego stylu jazdy, w przeciwieństwie do Kła, który swobodnie mnie
nimi raczył, kiedy to ja prowadziłam. To po prostu dlatego, że jestem lepszym
człowiekiem. Jeśli chodzi o cudze uczucia, możecie do mnie mówić „wasza
miłościwość".
- Ty, kudłaty - rzuciłam do Totala. - Zabieraj łapy z Everglades.
Total lekko się odsunął, żebym mogła odczytać mapę. Kieł znowu ze
zgrzytem zmienił biegi i ruszyliśmy w stronę naszego celu: centrali Iteksu.
Zakładając, że informacje Angeli były ścisłe, nadeszła pora dowiedzieć się,
jak do cholery mam powstrzymać zagładę świata. Zmęczyło mnie uciekanie
przed tematem. Zmęczyło mnie dopytywanie się, co robić. Byłam gotowa się
tego dowiedzieć.
119
Trudno uwierzyć, ale jeśli drogówka zobaczy prującego autostradą dziwnego
gruchota z karoserią toyoty echo, a we wnętrzu tego niewielkiego samochodu
siedzi mniej więcej połowa małego kraju, może się zdarzyć, że zostanie on
zatrzymany.
To tak do waszej informacji.
Nasza szóstka na ogół woli unikać przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości.
Zwłaszcza że nie wiemy, czy są prawdziwi, czy też nagle zmienią się w
Likwidatorów, co jest całkiem możliwe w tym pokręconym teście
laboratoryjnym, który nazywamy naszym życiem.
- Będziemy pryskać? - spytał Kieł, obserwując we wstecznym lusterku
migające światła.
- Chyba tak. - Potarłam czoło, usiłując wykrzesać z siebie odpowiednią
energię, potrzebną w tej sytuacji. Obejrzałam się na pozostałych. - Zatrzymamy
się, a jak się zrobi dziwnie, fruwamy, dobrze?
Wszyscy poważnie przytaknęli.
- Ja z Iggym - oświadczył Total, skacząc na tylne siedzenie.
Kieł niezdarnie zjechał na pobocze w kłębach pyłu i kurzu. Wymieniliśmy
spojrzenia, kiedy kobieta w policyjnym mundurze wysiadła z radiowozu i
ruszyła do nas. Otworzyliśmy drzwi i spięliśmy się, gotowi do ucieczki.
Policjantka pochyliła się nad oknem od strony Kła. Kapelusz z szerokim
rondem rzucał cień na jej twarz.
- Dzień dobry - odezwała się nieprzyjaznym tonem. - Czy wie pan, z jaką
prędkością pan jechał?
Kieł spojrzał na szybkościomierz, który nie drgnął od chwili, gdy wczoraj
wypchnęliśmy samochód ze złomowiska.
- Nie - powiedział zgodnie z prawdą.
- Sto dwadzieścia kilometrów na godzinę - oznajmiła policjantka, wyjmując
notes.
Gwizdnęłam z podziwem.
- Fantastycznie! Nie miałam pojęcia, że da się tyle wyciągnąć!
Kieł rzucił mi wściekłe spojrzenie. Zamknęłam gębę.
- Poproszę prawo jazdy i dowód rejestracji wozu - powiedziała policjantka
bardzo urzędowym tonem.
Byliśmy ugotowani. Musieliśmy pryskać, co oznaczało utratę naszego
składaka i pokazanie skrzydeł policjantce, która prawdopodobnie
powiadomiłaby najróżniejsze agencje rządowe, tym samym zmieniając nam
życie w piekło. Piekielnie piekielne piekło.
- Dzień dobry - odezwała się Angela z tylnego siedzenia.
Policjantka spojrzała na nią. Dopiero wtedy dotarło do niej, ile nas tam jest i
że nie jedzie z nami żaden dorosły. Przyjrzała się uważniej Kłowi, który nawet
nie wyglądał na osobę, która może mieć prawo jazdy.
- Pani jest z Florydy? Strasznie tu płasko, co? - zaszczebiotała Angela, na
chwilę przyciągając uwagę policjantki.
- Zechce pan wysiąść z samochodu - zarządziła policjantka.
- Bardzo tu ciepło jak na jesień - nie odpuszczała Angela. - Pewnie można
się kąpać.
Policjantka raz jeszcze spojrzała na Angelę, ale tym razem coś nie pozwoliło
jej się odwrócić. Nie miałam odwagi zerknąć na małą. Znów stanęłam wobec
problemu zrobienia czegoś złego z dobrych pobudek i nie wiedziałam, jak
zareagować.
Zdecydowałam, że pozwolę jej to zrobić, a potem ją obsztorcuję. Rozsądny
kompromis.
- Bardzo nam się spieszy - powiedziała sympatycznie Angela.
- Spieszy wam się - powtórzyła policjantka.
Oczy miała trochę błędne.
- Może nas pani puści? - ciągnęła Angela. - I tak jakby pani zapomni, że nas
widziała.
- Mogłabym was puścić - wymamrotała policjantka.
Włos się mi zjeżył na głowie.
- Nigdy nie widziała pani nas ani tego samochodu - tłumaczyła Angela. -
Musi pani już jechać do wezwania.
Policjantka obejrzała się na radiowóz.
- Muszę jechać - powiedziała. - Mam wezwanie.
- Dobrze - pochwaliła Angela. - Dziękuję.
I ruszyliśmy dalej. Jazda kradzionym samochodem w towarzystwie
sześciolatki manipulującej umysłami. Niewiele ma to wspólnego z komfortem.
Przejechaliśmy parę kilometrów, kiedy Angela odezwała się znowu:
- No, nie wiem, ale może to ja powinnam być szefową?
- A ja zastępcą! - zaoferował się Total.
- Jasne, będziesz świetny - prychnął Gazik. - Dopóki nie zobaczysz królika.
- E! - obraził się Total.
- Spokój - rzuciłam ze znużeniem. - Mała, jesteś kochana, ale na razie ja
rządzę, dobrze? Nie musisz się o to martwić.
- No, może - mruknęła Angela, marszcząc brwi.
Nie przekonałam jej na sto procent.
Co się z nią działo?
120
Pewnie już wspomniałam, że taka jazda w porównaniu z lotem jest
przerażająca. W powietrzu nie ma świateł i zaskakująco rzadko spotyka się inne
latające mutanty. No, ale w samochodzie byliśmy względnie niezauważalni.
- Ha - odezwał się Kieł, patrząc na wielką bramę.
- Właśnie - przyznałam.
Po niespełna trzech godzinach zachowawczo powolnej, ale szarpiącej
wnętrznościami podróży, z krótkim postojem na obiad, dotarliśmy do siedziby
Iteksu. Kierując się czystym instynktem i wyjątkowym darem dedukcji,
dotarliśmy do miejsca, gdzie mogliśmy uzyskać interesujące nas informacje.
Wyjątkowy dar dedukcji, czyli umiejętność odczytywania drogowskazów
przy autostradzie. Na przykład: „Itex - zjazd 398".
Teraz gapiliśmy się na wysoką żelazną bramę i fachowo utrzymane tereny
zielone.
- Nie ma drutu kolczastego - mruknął Kieł.
- Ani uzbrojonych strażników - dodała Kuks. - A ta mała stróżówka jest
urocza.
Wyglądało to dość nietypowo, co od razu zapaliło mi w mózgu czerwoną
lampkę. To tutaj można uratować świat? Tutaj dokona się moje przeznaczenie?
W tej samej chwili ze stróżówki wyszedł uśmiechnięty mężczyzna. O ile
dobrze widziałam, nie miał przy sobie żadnej broni.
- Wy na zwiedzanie? - spytał sympatycznie.
- Eeee, tak - potwierdził Kieł, zaciskając dłonie na kierownicy.
- Przykro mi, ostatnia tura była o czwartej - powiedział strażnik. - Ale
przyjedźcie jutro. Zwiedzanie co godzina. Początek trasy w głównym holu. -
Wskazał jeden z większych budynków.
- Dobrze - mruknął Kieł, cofając samochód. - Dziękuję.
Oddaliliśmy się, nie spuszczając strażnika z oczu. Nie rozmawiał z nikim ani
nie łączył się przez krótkofalówkę. Dziwne. Znowu przygniótł mnie ciężar
nienazwanego strachu. Nie jestem głupia. Te dzieci były przysłane. Miały nas
ściągnąć do Iteksu. Wcześniej czy później dowiemy się, co tu dla nas
zaplanowano, i jakoś mi się zdawało, że to nic dobrego.
Głos na razie się nie odzywał, a ja prawie - prawie - za nim zatęskniłam.
Mógłby mi chociaż podsunąć jakieś wskazówki, co my tu właściwie robimy.
Ale nie zamierzałam go pytać. W życiu!
121
- Dobra, twoja kolej - powiedziałam, wciskając Iggy’emu buteleczkę
szamponu. - Nieważne, że nie widzisz brudu, masz go zmyć.
Iggy wziął szampon, a Gazik zaprowadził go do łazienki.
Włosy miałam mokre, woda skapywała mi na podkoszulek. W Wieczornej
Gospodzie byliśmy raczej pozbawieni luksusów. To takie miejsce, gdzie w
każdym pokoju ubija się jakieś ciemne interesy. Ale nie kąpaliśmy się, odkąd
opuściliśmy dom Anne, a Wieczorna Gospoda miała ten plus, że można tu było
skorzystać z pralni. Właśnie wróciłam z ostatnim naręczem czystych, ciepłych,
suchych ubrań, które rzuciłam na jeden z tapczanów.
Poczułam się niemal jak istota ludzka.
Numer, nie?
Kuks, Gazik, Angela i Total leżeli na jednym łóżku, oglądając telewizję.
Dzieci wyciągnęły skrzydła, żeby je wysuszyć. Usiadłam i rzuciłam w Kła
ubraniami.
- No więc Itex - odezwał się, zaczynając je składać.
- Tak. Zgadnij, kto wyprodukował proszek do prania. Kto jest właścicielem
tej stacji benzynowej, na której się zatrzymaliśmy? Zgadnij, w czyjej fabryce
produkują ten napój, który pijecie.
Teraz, kiedy zaczęłam zwracać na to uwagę, wszędzie widziałam logo
Iteksu. To niewiarygodne - ta firma miała wpływ niemal na każdy aspekt
naszego życia. Ale nigdy przedtem o tym nie myślałam, nie dostrzegałam tego.
Kieł bez słowa uniósł dżinsy Gazika. Na wszywce widniała nazwa Itex.
- Niedobrze - powiedziałam cicho.
- Idioto! - ryknął Total do telewizora. - Czerwony! Czerwony!
- Tak, są wszędzie - przyznałam. - Najgorsze jest to, że im dłużej o tym
myślę, tym bardziej sobie przypominam, że widziałam tę firmę przez całe życie.
Pamiętam, jak Angela piła mleko dla niemowląt Iteksu z butelki Iteksu i nosiła
pieluchy Iteksu. Tak jakby cichcem przejęli władzę nad światem.
- Nie takim znowu cichcem - odparł powoli Kieł, składając koszulę Iggy'ego.
- Ktoś w Szkole zauważył to co najmniej czternaście lat temu. I stworzył ciebie,
żebyś ich powstrzymała.
I znowu moje przeznaczenie zdzieliło mnie pięścią w nos.
- Nas stworzył.
- Głównie ciebie. Jestem prawie pewny, że reszta z nas jest zbędna.
Kieł mówił rzeczowo, ale ten pomysł mnie zaniepokoił.
- Mnie jesteście niezbędni - powiedziałam, wkładając szorty do plecaka.
Kieł uśmiechnął się, co rzadko mu się zdarza.
Wcześnie zgasiliśmy światło. Długo leżałam bezsennie na posłaniu na
podłodze, rozmyślając o Iteksie, firmie mogącej zniszczyć świat. Moją misją
było uratowanie tego świata. A więc muszę się jakoś rozprawić z tym Iteksem,
coś zrobić, czegoś się dowiedzieć, nie pozwolić im robić tego czegoś, co robią.
Jak na przeznaczenie coś mi to mgliście wyglądało. Tak jakbym miała
wspiąć się na Mount Everest bez mapy i sprzętu, odpowiadając za los pięciu
osób. To wszystko mnie przytłaczało, czułam się dziwnie osamotniona, choć
otaczało mnie stado. Zasnęłam z nadzieją, że jutro na pewno coś wymyślę.
Jak się okazało, moje „jutro" zaczęłam w nieprzeniknionych ciemnościach,
związana jak baleron, z ustami zaklejonymi taśmą.
122
Uwolnić się! Mój mózg w jednej chwili przeszedł ze stanu uśpienia do
ekstremalnej, ogłupiającej paniki. Wygięłam się, jak tylko mogłam, próbując
poderwać się z podłogi. Jednocześnie ze wszystkich sił starałam się rozluźnić
więzy, które ani drgnęły. Myśl, Max, myśl! Potrafisz z tego wybrnąć! Nie
dostaną cię tak łatwo!
Taśma tłumiła moje krzyki. Czołgałam się po podłodze, usiłując wpaść na
kogoś ze stada albo przewrócić jakiś przedmiot i narobić hałasu. Nie do wiary,
że inni spali - na ogół budził nas najmniejszy odgłos. Może coś im się stało?
Dwa wielkie, ciemne kształty pochyliły się nade mną, chcąc mnie podnieść,
ale szarpnęłam się z całej siły. Udało mi się walnąć jednego kolanem w brzuch,
ale nie na wiele się to zdało. Potem drugi po prostu usiadł na mnie, wyciskając
ze mnie powietrze. Jak oszalała zaczęłam oddychać przez nos, ale miałam
wrażenie, że się duszę.
Już dawno nie czułam się tak kompletnie bezsilna i mało od tego nie
zwariowałam. Z głowy uciekły mi wszystkie myśli, został tylko dziki zwierzęcy
instynkt walki o życie, pragnienie, by zabić przeciwników, zrobić wszystko,
byle przetrwać.
Serce mi łomotało, krzyczałam bezgłośnie, plastikowe więzy wrzynały mi
się w kostki i przeguby. I wciąż byłam bezradna.
Nie mogłam uciec przed czarnym kapturem, który mi zarzucono na głowę,
nie mogłam nie odetchnąć tym słodko-mdlącym zapachem, nie mogłam nie
odpłynąć w głęboką, zimną czerń, tam gdzie nie ma bólu ani strachu, jest tylko
nicość.
Aha, i coś jeszcze. Coś bardzo złego. Kiedy mnie wynosili, dostrzegłam w
pokoju tę drugą Max.
I sądzę, że została ze stadem.
123
Kiedy Likwidatorzy wynieśli tę gorszą Max, szybko położyłam się na jej
posłaniu i przykryłam się kocem. Zamknęłam oczy, pewna, że nie zasnę ani na
chwilę.
Byłam nakręcona tym wszystkim, co się wreszcie stało. Nie zasnęłabym...
Dawna Max odeszła, przyszła nowa, udoskonalona. Wszystko zgodnie z
planem.
- Aaaa! - obudziłam się, wymachując rękami.
Śniło mi się, że Obcy myją mnie gąbkami.
Uderzyłam w coś ciepłego i kosmatego. To coś odskoczyło. Potem sobie
przypomniałam: mieli psa. To pewnie on mnie lizał. Błe!
Zamrugałam oczami, rozejrzałam się. Lichy pokój motelowy wyglądał za
dnia jeszcze paskudniej niż w środku nocy.
- Max?
Podniosłam głowę i zobaczyłam nad sobą małego jasnowłosego chłopca -
Gazownika... Co za imię.
- Eee... co?
- Jestem głodny.
Wybiła godzina. Teraz się zorientujemy, czy umiem odegrać Maximum
Ride.
- Jasne - mruknęłam, wstając. Byłam cała sztywna od spania na podłodze.
Teraz, gdy widziałam wszystkich z bliska, trudno mi było się na nich nie gapić.
Całkowicie różnili się od Likwidatorów, od Ariego. Nie wiem, jak potrafili ze
sobą wytrzymać. - Tak, śniadanie - powiedziałam, usiłując sobie przypomnieć
zasady. - Ten... e... pies nie powinien wyjść?
- Już wyszliśmy - odezwała się najmniejsza, Angela.
Przechyliła głowę na bok, przyglądając mi się. Uśmiechnęłam się do niej.
Małe dziwadło. Nie miałam pojęcia, dlaczego Max trzymała z tymi ofermami.
Samej byłoby jej o wiele lepiej. Każde z nich było dla niej kulą u nogi. Powinna
rzucić ich już dawno. Ale to właśnie jedna z jej słabości - potrzebowała
widowni, fanów. Kogoś, kto by ją trzymał za rękę i mówił, jaka jest wspaniała.
Nieważne. W kącie pokoju stała kuchenka. Postawiłam na niej patelnię.
- Dobra, może jajka? - spytałam, zaglądając do małej lodówki.
- Ty zrobisz?
Odwróciłam się i ujrzałam Kła, tego najstarszego, z ciemnymi włosami.
- Nie jesteś głodny?
- Nie do tego stopnia - mruknął Gazownik.
Nie zrozumiałam. Drugi chłopiec, ten jasnowłosy, wstał i podszedł do
kuchenki.
- Ja się tym zajmę. Gazik, nalej sok. Kuks, przynieś papierowe talerze.
- Przecież jesteś ślepy - powiedziałam.
Nie mógł gotować. A może to jakiś żart?
- No coś ty, serio? - rzucił sarkastycznie chłopak. Iggy. Włączył palnik. - Kto
chce jajecznicę?
- Ja - podniosła rękę Kuks.
Wyjęła papierowe talerze i położyła je na tandetnym stole.
Ha. Może nie muszę gotować, ponieważ jestem szefową. No, ale powinnam
się czymś zająć, żeby wyglądać na zwierzchniczkę.
- Kuks? Chodź tutaj, uczeszę cię. - Zaczęłam szukać grzebienia w plecaku. -
Może zrobimy ci kucyki albo co, żeby włosy nie wpadały ci do oczu.
Kuks - następne głupie imię - przyjrzała mi się uważnie.
- Chcesz mnie uczesać?
- Tak.
Boże, co ta Max robiła po całych dniach? Nie gotowała, nie czesała...
Siedziała na tyłku i wydawała rozkazy?
- E, ty... Z łóżka! - Strzeliłam palcami na psa, który tylko na mnie spojrzał.
- Dlaczego nie może siedzieć na łóżku? - spytała Angela.
- Bo tak powiedziałam - oznajmiłam, czesząc Kuks.
W pokoju zapadło milczenie. Obejrzałam się; cała czwórka mutantów
wpatrywała się we mnie. No, ten ślepy się nie wpatrywał, choć twarz miał
odwróconą w moją stronę, co wyglądało upiornie.
- No co? - zdziwiłam się.
124
Moim ostatnim wspomnieniem było porwanie z motelu. Nie, widok tej
drugiej Max. Co się stało? Czy zajęła moje miejsce? Dlaczego?
Nawet nie wiedziałam, czy jestem przytomna, czy tylko śnię, żyję czy
umarłam. Znowu zamrugałam, ale otaczały mnie nieprzeniknione ciemności:
żadnych cieni, niewyraźnych postaci, ani odrobinki światła. Wszyscy z
wyjątkiem Iggy’ego widzimy w ciemnościach wyjątkowo dobrze, więc teraz,
nie widząc dosłownie nic, przeraziłam się śmiertelnie.
Czy oślepłam, jak Iggy? Eksperymentowali z moimi oczami? Gdzie ja
jestem? Przypomniałam sobie, że mnie związali i zakneblowali. I że zemdlałam.
A teraz byłam tutaj, tylko że nie miałam pojęcia, gdzie jest to „tutaj".
Gdzie stado? Nikt się nie obudził, kiedy mnie zabierali. Podali im narkotyki?
Zrobili coś gorszego? Co z nimi? Usiłowałam usiąść, ale byłam jakby
zawieszona w powietrzu - nie mogłam postawić stóp na ziemi, nie mogłam się
od niczego odepchnąć. Za to czułam wilgoć. Zdołałam dotknąć twarzy. Włosy
miałam mokre. Wyciągnęłam ręce, ale natrafiłam na pustkę. Otaczała mnie
woda albo inny płyn, ale niezwykły - nie mogłam zatonąć.
Przełknęłam ślinę i znowu zamrugałam. Ogarniała mnie panika. Gdzie moje
stado? Gdzie jestem? Co się dzieje? Czy ja umarłam? Jeśli umarłam, to zaraz się
niewiarygodnie wkurzę, bo nie zdołam wytrzymać w tym zawieszeniu nawet
przez godzinę, nie mówiąc o wieczności. Nikt mnie nie uprzedził, że śmierć jest
taka nudna.
Serce mi łomotało, oddech stał się szybki i płytki, czułam mrowienie skóry,
bo krew napłynęła mi do kończyn i najważniejszych organów. Instynkt walki i
ucieczki. A to mi o czymś przypomniało. Rozłożyłam skrzydła i niczego nie
poczułam! W panice sięgnęłam do tyłu. Moje mocne mięśnie skrzydeł,
zgrubienia, tam gdzie skrzydła zrastały się z ramionami, były na miejscu. A
więc je miałam, tylko ich nie czułam.
Podali mi narkozę? Przeszłam operację? Ze wszystkich sił rzuciłam się w
ciemnościach, ale nadal niczego nie czułam.
Bardzo zła wiadomość.
Gdzie ja, do diabła, jestem?
Postaraj się uspokoić. Spokojnie. Zastanów się. Jak umarłaś, to umarłaś i nic
nie poradzisz. A jak nie umarłaś, musisz się zastanowić, uciec, uratować
tamtych, skopać zad temu draniowi, który cię tu umieścił...
Byłam całkiem sama. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mi się to zdarzyło.
Gdybym leżała w hamaku na plaży, popijała drinka z parasolką i wiedziała, że
stado jest zdrowe i szczęśliwe, byłabym w siódmym niebie. Samotność, brak
zajęć, możliwość odpoczynku - spełnienie marzeń.
Ale ja byłam sama w ciemnościach, przerażona i niepewna. Więc gdzie ja
jestem? Może nie chcesz wiedzieć.
Głos.
Więc jednak nie byłam zupełnie sama. Głos przy mnie został.
- Wiesz, gdzie jestem? - spytałam głośno, z trudem chrypiąc.
Tak.
- No to powiedz!
Na pewno chcesz wiedzieć?
- A skąd, uwielbiam tkwić w niewiedzy! - warknęłam. - Dlatego nie chcę z
tobą rozmawiać! Mów, idioto!
Jesteś w komorze do deprywacji sensorycznej. Nie wiem, gdzie dokładnie.
- Boże. Masz rację! Faktycznie, nie chcę wiedzieć.
Deprywacja sensoryczna. Sama, samiuteńka, tylko moja maksymalnie
pokręcona świadomość i Głos. Mogłam to znosić przez jakieś góra dziesięć
minut, zanim zwariuję ostatecznie i na amen.
Znając fartuchy, pewnie zamierzają mnie tu potrzymać parę lat, żeby
poczynić obserwacje, zobaczyć, co się ze mną stanie.
Muszę umrzeć teraz, zaraz, natychmiast.
125
Ale przecież jestem Maximum Ride. Nie będzie tak łatwo, prawda?
Oczywiście. Moje życie nigdy nie uwzględniało konwencjonalnych,
bezbolesnych rozwiązań, skoro możliwe było rozciągnięcie problemu w
niekończącą się mękę i niepewność.
Nie wiem, jak długo byłam w komorze. Może dziesięć minut, może dziesięć
lat. Całe życie. Może spałam. Na pewno miałam halucynacje. Raz po raz
„budziłam się" i znowu byłam ze stadem w domu w Kolorado, w tunelu metra w
Nowym Jorku albo w Wieczornej Gospodzie. Znowu widziałam Ellę Martinez i
jej mamę, uśmiechające się i machające do mnie.
Niewykluczone, że trochę płakałam.
Przez głowę przeleciały mi chyba wszystkie myśli, jakich kiedykolwiek
doświadczyłam, jedna po drugiej, jak serie z karabinu. Mój rozgorączkowany
umysł odtworzył każde wspomnienie, kolor, smak, wrażenie, niekończące się
pętle myśli, wspomnień, snów, nadziei, powtarzających się raz po raz, aż
straciłam rozeznanie, co wydarzyło się naprawdę, a co było moimi marzeniami,
scenami z filmów albo książek. Nie wiedziałam już, czy naprawdę byłam sobą,
czy miałam skrzydła i czy w mojej rodzinie były inne skrzydlate dzieci. Nic nie
wydawało się prawdziwe - tylko ta komora. A może i ona też nie.
Przez jakiś czas śpiewałam. Mówiłam do siebie. W końcu zabrakło mi głosu.
Dziwne, ale nie byłam głodna ani spragniona. Nic mnie nie bolało, nic nie
sprawiało przyjemności.
Kiedy więc komorę w końcu otwarto i do środka wpadło światło, wydawało
mi się, że to najgorsza, najboleśniejsza rzecz, jaka mnie kiedykolwiek spotkała.
126
Krzyknęłam, ale mój głos brzmiał rozdzierająco, ranił mi uszy, więc
natychmiast się zamknęłam. Zacisnęłam powieki, broniąc się przed rażącym
światłem, i zwinęłam się w kłębek. Wielkie ręce chwyciły mnie i wyciągnęły;
sam ich dotyk po tak długiej nicości wystraszył mnie do obłędu.
Położyli mnie na łóżku i przykryli kocem. Najlżejszy dotyk był dla mnie
torturą. Skuliłam się i znieruchomiałam na bardzo długo.
W końcu uświadomiłam sobie, że ból nie jest już tak dojmujący. Usiłowałam
rozkleić jedną powiekę. Światło było zbyt jasne, ale nie miałam już wrażenia, że
wypala mi siatkówkę.
- Max?
Ledwie słyszalny szept znowu szarpnął moimi nerwami. Nieznośnie bolesne
dreszcze przeszyły mnie do szpiku kości. Zastygłam, zamknęłam oczy. Nie
umiałam już biec, uciekać, walczyć.
Chciałam wrócić do komory, w błogosławione ciemności, ciszę i nicość.
- Max, jak się czujesz?
Bosko, pomyślałam histerycznie. Tryskam radością życia. Okaz zdrowia i
urody.
- Max, potrzebujesz czegoś?
Pytanie było tak idiotyczne, że aż się uśmiechnęłam.
- Muszę cię o coś spytać - szepnął głos. - Muszę wiedzieć, dokąd zmierza
stado. Co się stało w Wirginii?
Zgłupiałam. Parę synaps w mózgu w końcu mi się połączyło. Wyjrzałam
spod koca i rozkleiłam oczy.
- Wiesz, co się stało - wychrypiałam. Głos miałam zardzewiały, skrzypiący
jak zawiasy. - Byłeś tam.
- Tylko pod koniec, kochanie - powiedział Jed bardzo cicho. Klęczał obok
mojej pryczy. - Nie wiem, co zaszło wcześniej. Nie wiem, dokąd zmierza stado
ani co zamierzacie.
Poczułam się w dziesięciu procentach sobą.
- Przykro mi, będziesz się musiał nauczyć żyć w niewiedzy - zachichotałam.
Zabrzmiało to, jakby ktoś dusił kota.
- Oto moja Max - odezwał się czule Jed. - Twarda do końca. Po tym
wszystkim nadal jesteś w zadziwiająco dobrej kondycji, ale muszę ci
powiedzieć, że powinnaś się pospieszyć z tym ratowaniem świata.
- Zanotuję sobie - zgrzytnęłam.
Czułam się prawie na tyle sobą, żeby się wkurzyć.
Jed przysunął się do mnie. Otworzyłam oczy i spojrzałam mu prosto w
twarz, w tę znajomą twarz, która kiedyś była dla mnie symbolem wszystkiego,
co dobre. A teraz wszystkiego, co złe.
- Proszę cię - szepnął. - Zgódź się. Oni chcą cię zlikwidować. Uważają, że
jesteś straconym przypadkiem.
A to sensacja.
- Kto?
- Itex. Chcą cię tu zatrzymać do czasu, aż wypróbują najnowszy,
najwspanialszy wynalazek. Chcieli, żebyś kierowała się głową, nie sercem.
Usiłowałem cię tego nauczyć, ale chyba poniosłem klęskę. Usiłują odebrać ci
serce, trzymając cię tutaj. Ale ty nie jesteś obojętna wobec spraw i ludzi. Na
przykład wobec mnie. Proszę, nie dopuść do tego, żeby wszystko, co się
wydarzyło do tej chwili, okazało się bez znaczenia. Nie dawaj im powodu, żeby
mieli cię zlikwidować i zastąpić kimś innym. Pokaż im, że źle cię ocenili. Że
masz wszystko, czego trzeba.
- Pokażę im, że mam wszystko, czego trzeba, żeby wyrwać ci śledzionę
przez nos - zapowiedziałam słabo.
- Batchelder! - rozległ się niski głos. - Nie masz prawa tu przebywać.
Potem światło znowu znikło, zabrano mi koc i wrzucono z powrotem do tej
makabrycznej komory.
127
W ciemnościach prowadziłam pięcioro mutantów w stronę Iteksu.
- Tutaj.
Rozgarnęłam krzaki i dałam znak, żeby weszli. Wreszcie zapadł zmierzch.
Myślałam, że spędzanie całych dni na przyglądaniu się, jak banda Likwidatorów
rżnie w pokera, to nuda. Dzisiejszy dzień bił to na głowę!
Nie rozumiem, jak oryginalna Max mogła to wytrzymać. Sama już nie wiem,
ile razy miałam ochotę wrzasnąć, żeby się zamknęli i dali mi święty spokój. Ta
Kuks jazgotała bez przerwy, Angela i Gazownik wdawali się w dyskusje,
dlaczego niebo jest niebieskie i jaki to dzień tygodnia. Nie znalazłam żadnych
szczelin w zbroi Kła, ale to tylko kwestia czasu. Angela mnie po prostu
przerażała - nie wiadomo, czego się po niej spodziewać. Może jest trochę
nienormalna. Powiem im to, kiedy wrócę. Gazownik wydawał się naiwnym
idiotą, a Iggy, o ile rozumiałam, był dla nich jedynie kulą u nogi. Tyle że umiał
gotować, nie wiadomo jakim cudem. I jeszcze wszyscy gadali do psa jak do
człowieka, pytali, czy chce tego lub owego. To przecież tylko pies!
Ale w końcu się ściemniło. Tego dnia poszliśmy zwiedzać Itex, a ja
ostentacyjnie rozglądałam się, niby to szukając słabych punktów budynku.
Teraz mieliśmy się „włamać". Usiłowałam zachowywać ostrożność, udawać, że
jestem bardzo czujna.
Muszę przyznać, że szło mi świetnie. Niczego nie podejrzewali. Moje
szkolenie, lekcje, ćwiczenia - wszystko się opłaciło. Ku mojej satysfakcji było
oczywiste, że jestem nową, udoskonaloną wersją. Aż dziwne, jak chętnie te
cudaki za mną chodziły, wykonywały moje rozkazy. Powiedziałam im, że
włamiemy się do Iteksu i wszyscy rzucili się do działania. Nawet ten głupi pies.
Kiedy opuszczaliśmy hotel, usiłowałam go zamknąć w pokoju, ale Kuks
otworzyła mu drzwi.
- Bierzemy psa na akcję? - spytałam, unosząc brwi.
- No pewnie! - Kuks wyglądała na zdziwioną. - Jak zawsze.
Dooobra, pomyślałam. Zaczynam rozumieć, dlaczego idziecie na odstrzał.
Nieważne. Przynajmniej wykonywali rozkazy. Zaprowadziłam ich na szczyt
trawiastego wzgórza, rozglądając się - niby że ktoś nas może złapać. Przy
głównym budynku znajdowała się wielka skrzynia klimatyzatora.
Odśrubowaliśmy wieko, zablokowałam kijem ogromny wentylator i wszyscy
szybko weszliśmy. Wyszarpnęłam kij, wiatrak znowu zaczął się obracać i
byliśmy w środku.
- Dobry pomysł - odezwał się Kieł.
Przez cały dzień nie słyszałam od niego takiego potoku słów.
Wzruszyłam ramionami. Wiem, że Max zadziera nosa, ale ja nie musiałam.
Ruszyliśmy korytarzami systemu wentylacyjnego.
Ciągle zapominałam, że mam się denerwować, rozglądać, jakbym nie
wiedziała, w którą stronę iść. Czasami zatrzymywałam wszystkich i
przykładałam palec do ust, że niby kogoś słyszę. Mało nie pękłam ze śmiechu.
Kiedy dotarliśmy do głównego korytarza, udałam, że się waham, po czym
skierowałam się do odnogi prowadzącej do piwnicy. Jeszcze tylko parę minut,
kilkaset metrów i sprawa będzie załatwiona.
Oni też.
128
Powrót do komory po spotkaniu z Jedem był wielką ulgą - przez jakieś dwie
milisekundy. Potem zaczęłam się zastanawiać nad tym, co mi powiedział.
Przypomniałam sobie, że stado na mnie liczy. Przypomniałam sobie, że jestem
Niezwyciężoną Max, a fartuchy, które każą mi biegać w labiryncie, to banda
platfusów.
A to stawiało mnie przed pytaniem: jak się stąd wydostać?
Nie mogłam usiąść, nic nie czułam. Znowu straciłam przytomność i miałam
halucynacje - trudno było mi się skupić, przypomnieć sobie, co robię, zamiast
odpłynąć w niebyt.
Myśl, Max!
Wtedy przypomniałam sobie, że mam własny, prywatny Głos. Głosie, masz
jakiś pomysł?
Czego oni od ciebie chcą? - odezwał się, doprowadzając mnie do stanu
przedzawałowego.
Jeszcze nigdy, przenigdy nie odpowiedział na moje pytanie. Przynajmniej w
tamtej chwili czegoś takiego nie pamiętałam.
Hm. Czego oni chcą? Żebym tu była, żeby mogli na mnie eksperymentować,
zmuszać mnie do skakania przez płonące obręcze, żebym stała się ich królikiem
doświadczalnym.
Co by się stało, gdybyś im to odebrała?
Zastanowiłam się. Bardzo by się wkurzyli?
Uśmiechnęłam się. Ale jak mogę im to odebrać? Już ustaliłam, że nie mogę
uciec z tej puszki.
Zastanów się nad tym...
A kiedy rzeczywiście się nad tym zastanowiłam, uświadomiłam sobie, jak
bardzo ograniczone mam możliwości, i zaczęłam lekko świrować z przerażenia.
Oto sytuacja, w której cała moja siła fizyczna, szybkość, przebiegłość były na
nic.
Oszaleć można.
Gdybym tak totalnie nie odleciała, pewnie bym wpadła w panikę.
A tak czułam się dziwnie daleka od problemu. Przestraszona, ale
zdystansowana. Traciłam rozum. Traciłam siebie.
Tracić siebie... Stracić mnie. Wkurzyliby się, gdyby mnie stracili. Bo nie
mieliby na kim robić eksperymentów. Ale ponieważ nie mogłam się ruszać,
zgubienie się było właściwie niewykonalne.
Chyba że...
Był jeszcze jeden sposób na to, żeby mnie stracili. Musiałabym umrzeć.
Ale wtedy ja też bym przegrała, nie tylko oni. Hm... A może wmówić im, że
umarłam?
Na pewno mają tu jakieś monitory. Kiedy wpuszczasz szczura do labiryntu,
sterczysz nad nim i przyglądasz się, jak sobie radzi. Pewnie nagrywają moje
obłąkane wrzaski i płacze.
Dobrze. Więc jak umrzeć?
Położyłam się na falującym płynie. Podtrzymywał moje ciało - nie musiałam
unosić głowy ani nic. Zaczęłam oddychać coraz wolniej i wolniej, wdech,
wydech, raz, dwa, trzy, cztery... Rozluźniłam wszystkie mięśnie. I jak gdybym...
weszła w głąb siebie. Tak jakbym była maszyną i powoli wyłączała swoje
systemy. Siłą woli zmuszałam swoje ciało, by spowolniło wszystkie akcje.
W głuchej ciszy komory moje serce biło coraz wolniej i wolniej. Oczy same
mi się zamknęły. Wszystko nieruchomiało i cichło. Może będę leżeć w tym
wodnym grobie do końca świata.
Czas przestał istnieć. Znikły myśli, nie było ruchu.
Miałam szczerą nadzieję, że nie umarłam naprawdę.
To by mi wyjątkowo utrudniło znalezienie rodziców i uratowanie świata.
129
Nie widzę potrzeby wdawania się w nudne szczegóły, ale trafiliśmy do sali z
komputerami. Na razie wszystko działo się zgodnie z planem.
Zagoniłam wszystkich w najciemniejszy kąt pomieszczenia, a oni mnie, nie
do wiary, posłuchali. Odpaliłam jeden z komputerów, który ruszył bezgłośnie.
Powiedzieli mi, że Kuks radzi sobie z komputerami, więc skinęłam na nią.
- Zobaczmy, co znajdziesz o Iteksie - szepnęłam. - Ale szybko, nie wiem, ile
mamy czasu.
Mieliśmy dokładnie sześć minut i czterdzieści siedem sekund, o ile mój
zegarek chodził dobrze.
- Jasne - odszepnęła Kuks.
Usiadła i natychmiast otworzyła listę programów. Stamtąd od razu przeszła
do pisania w języku C. Na ekranie pojawiły się szeregi bezsensownych słów.
Westchnęłam w duchu. Oczekiwałam, że lada chwila utknie, a ja będę
musiała wkroczyć. Nauczyli mnie wszystkiego, żebym mogła ich zaprowadzić
tam gdzie trzeba.
- O, tutaj - wskazała Kuks.
Zaskoczona spojrzałam na ekran, na którym pojawiały się kolejne strony
informacji z nagłówkiem: „Ściśle tajne". Hmmm. Może ten mutant był bardziej
inteligentny, niż na to wyglądał. Może jakimś cudem coś się im czasem udaje.
- Dobrze, to czytajmy - powiedziałam, zaglądając jej przez ramię.
Czas tych odmieńców już się kończył.
130
Ja, Maximum Ride, umarłam i nikt tego nie zauważył. Może naprawdę
umarłam. Jakoś przestało mnie to ruszać.
W końcu, nareszcie, moi prześladowcy pojęli, że zamiast interesującego
królika doświadczalnego mają o wiele mniej interesujące, niechętne do
współpracy zwłoki.
Pogrążona w transie miałam tylko pół sekundy, żeby się przygotować, i
raptem poraziło mnie wypalające siatkówkę światło, gdy zdarto pokrywę
kapsuły. Pozostanie w bezruchu okazało się najtrudniejszym zadaniem mojego
życia.
- Co się stało? Kto ją nadzorował? Ktoś za to odpowie!
Znowu czyjeś ręce złapały mnie i wywlokły na zewnątrz. Znowu była to
najgorsza, najbardziej bolesna rzecz, jaką można sobie wyobrazić. Ale tym
razem z wysiłkiem otworzyłam oczy, stanęłam na ziemi i ryknęłam!
Kolana się pode mną ugięły, ale rozłożyłam skrzydła, otrząsnęłam je z
wilgoci, na ile mogłam - przez chwilę widziałam zdumione, a potem wściekłe
twarze - i z kolejnym ochrypłym, rozdygotanym rykiem, nawet w przybliżeniu
nie tak przerażającym, jak chciałam, rzuciłam się do ucieczki.
Przede mną mgliście majaczyło okno. Pobiegłam w jego stronę, z trudem
utrzymując się na miękkich nogach. Jakieś ręce chwyciły mnie za mokre ubranie
i skrzydła - i wtedy skoczyłam w okno.
Oby tylko szyby nie były ze zbrojonego szkła, pomodliłam się w ostatniej
chwili. Chyba nie były, bo przebiłam się przez nie, a każda komórka mojego
ciała odebrała to jak zderzenie z tirem. Wrzeszcząc z bólu, poczułam na
policzkach wilgotne powietrze i zaczęłam spadać.
Usiłowałam poruszyć skrzydłami, przypomnieć sobie to znajome doznanie
wiatru pod nimi: lekkie, wspaniałe żagle z mięśni, piór i kości. Ale czułam tylko
drętwotę, otępienie, jakby mnie wykąpano w nowokainie.
Ruszać się, do diabła, ruszać! - pomyślałam, mając przed oczami wizję
siebie rozpłaszczonej na ziemi pięć pięter niżej.
Na dworze było ciemno; przynajmniej oczy mnie tak nie bolały. Otworzyłam
je i zobaczyłam zbyt szybko zbliżającą się ziemię. Jeszcze raz rozpostarłam
skrzydła, zaklinając je w myślach, żeby mnie uniosły, poderwały w powietrze.
I tak się stało - w chwili gdy musnęłam bosymi stopami trawę. Wzbiłam się
chwiejnie do góry, usiłując sobie przypomnieć, jak się lata, jak się porusza
mięśniami, jak się rozsuwa łopatki, żeby mieć większą swobodę ruchów.
Śmignęłam koło wybitego okna, w którym dostrzegłam wściekłe twarze.
Jedna nie była wściekła. Jed. Wyciągnął rękę i pokazał mi uniesiony kciuk.
- Do zobaczenia wkrótce, kochanie! - krzyknął.
Poszybowałam wyżej, a wiatr odgarnął mi z twarzy mokre włosy.
O co mu chodziło?
131
- Jeju, ale tego dużo - szepnął Gazik, czytając Kuks przez z ramię.
Bez żartów, pomyślałam. Nie spodziewałam się takiej masy informacji o
Iteksie. Zastanawiałam się, czy w ogóle brali pod uwagę, że ta mała się do nich
włamie.
Kuks szybko przewijała strony. Spoglądałam na zegarek, gotowa pogonić
wszystkich do etapu drugiego naszej zgadywanki.
- Ciekawe - odezwała się Kuks, nagle przestając pisać i nieruchomiejąc. -
Ciekawe, czy Jed tutaj był. Coś czuję.
Rany, pomyślałam. Robi się upiornie.
- Co by tu robił Jed? - warknęłam. - Nie ma nic wspólnego z Iteksem.
- Max, czuję jego wibracje. On tu był. Może w dokumentach Iteksu jest coś
o nim albo o nas.
Jej palce śmignęły po klawiaturze.
- Co robisz? - szepnęłam. - Żadnej improwizacji. Trzymaj się planu!
Zerknęłam z irytacją na resztę. Gazownik i Iggy stali za kontuarem;
Gazownik przyglądał się czemuś. Kieł trzymał wartę przy drzwiach.
Angela i ten jej kundel siedzieli nieruchomo w pobliżu Kła. Angela miała
zamknięte oczy, co zauważyłam ze złością. Znalazła sobie porę na drzemkę! W
tej samej chwili otworzyła oczy i spojrzała prosto na mnie. Rzuciłam jej
krzepiący uśmiech i odwróciłam się do Kuks.
- O rany - szepnęła, kiedy nagle na ekranie znowu pojawił się tekst. -
Patrzcie, patrzcie!
Zmarszczyłam brwi. Przed nami wyświetlały się pliki dokumentów.
Pierwszy zawierał zdjęcie niemowlęcia. Miało białą szpitalną bransoletkę z
napisem: „Jestem dziewczynką! Nazywam się Monique". „Monique" było
wypisane ręcznie.
- To ja, jako niemowlę - powiedziała Kuks z przejęciem.
Nie miałam pojęcia, dlaczego tak pomyślała, ale co tam. Zaczęła przewijać
strony i dotarła do sporej części zawierającej jakby plany budynków czy
schematy techniczne. Przyjrzałam się uważniej i zmarszczyłam brwi. To były
schematy rekombinacji ludzkiego DNA, wszczepiania ptasiego DNA w komórki
macierzyste.
- Max, Max, popatrz - szepnęła Kuks, wskazując coś na ekranie. Na dole
długiego formularza medycznego widniał podpis Jeda Batcheldera. - O rany.
Max, uwierzysz? Kieł?
Kieł zbliżył się bezszelestnie i spojrzał jej przez ramię. Oczy mu się zwęziły.
Nic nie rozumiałam. Skąd Jed Batchelder wziął się w aktach Iteksu? Mieliśmy
znaleźć tu dowody na nikczemność Iteksu, a nie materiały o naukowcach ze
Szkoły.
Kuks kliknęła w link; wyskoczyło małe okienko playera. Było opatrzone
podpisem: „Rodzice, dwa dni później".
Ruszył nieostry film. Ciemnoskóra kobieta płakała, mężczyzna obok niej
miał bolesny, skamieniały wyraz twarzy, jakby przed chwilą był świadkiem
strasznego wypadku. Kobieta powtarzała: „Moje dziecko! Kto zabrał moje
dziecko? Nazywa się Monique! Jeśli ktokolwiek wie, gdzie jest moja córeczka,
błagam, niech mi ją odda. Jest dla mnie wszystkim!". Tu zaczęła szlochać i nie
mogła dalej mówić.
Nie to mieliśmy oglądać. Powinniśmy czytać kolejne pliki o tym, jak to Itex
zatruwa planetę, niszczy złoża naturalne i zmusza dzieci do pracy. Wbrew samej
sobie zaciekawiłam się znaleziskiem Kuks.
- To bez sensu - powiedziałam. - Parę stron dalej widzieliśmy zgodę na
leczenie.
Kuks pociągnęła nosem i wróciła do formularza. Na dole widniały podpisy
rodziców Monique, którzy wyrażali zgodę, by jakiś Roland ter Borcht „leczył"
ich dziecko.
Ale teraz, kiedy się przyjrzeliśmy lepiej, podpisy rodziców wydawały się
złożone tą samą ręką, która napisała nazwisko Jeda Batcheldera.
Nie wiedziałam, co myśleć. Nic nie zgadzało się z tym, co mi powiedziano.
W co mam wierzyć? Kuks, płacząc cicho, dalej przewijała strony. Na ekranie
pojawiła się następna fotografia ciemnoskórej kobiety. Była starsza i
niewiarygodnie smutna. Na zdjęciu widniał czerwony stempel: „Zlikwidowano".
Nagle Iggy wyjrzał spod biurka. Trzymał jakieś druty.
- Ktoś nadchodzi - powiedział.
132
Co wolność, to wolność, nawet jeśli człowiek ocieka wodą, jest na krawędzi
szaleństwa i ma kłopoty z nakłonieniem mięśni do współpracy.
Pierwszy przystanek: Wieczorna Gospoda. Sprawdziłam dokładnie teren, ale
wydawało się, że jest bezpiecznie. Nasza toyota echo nadal stała na parkingu. W
pokoju nikogo nie było, choć nasze rzeczy zostały. Czy stado wyruszyło mnie
szukać?
Złapałam coś do jedzenia i czym prędzej pożarłam, a potem jak najszybciej
spakowałam cały nasz dobytek. Chwyciłam wszystko i ruszyłam biegiem przez
parking. Skoczyłam w powietrze, szeroko rozkładając skrzydła.
Wszędzie wypatrywałam latających Likwidatorów, ale wokół było pusto.
Plecaki za bardzo mi ciążyły - musiałam się ich pozbyć i uwolnić ręce.
Ukryłam nasze rzeczy na szczycie sosny. Następny przystanek: tam, skąd
właśnie uciekłam. Im bardziej odzyskiwałam swoje ja, tym bardziej to ja
stawało się wściekłym, żądnym krwi szaleńcem. Prułam przez nocne niebo, a
furia gotowała się we mnie tak, że para buchała mi uszami. Przez całe moje
życie ci z laboratorium robili mi - nam wszystkim - niezliczone ohydne,
nieludzkie, niewybaczalne świństwa. Porwali Angelę. Ale teraz naprawdę
przegięli.
Wsadzili mnie do tej cholernej komory!
Zdumiewające, że po tym wszystkim potrafiłam jeszcze latać i myśleć.
Starałam się nie rzucać w oczy, przemykając między koronami drzew.
Kiedy wyprysnęłam z lasu, bardzo szybko okrążyłam cały kompleks Iteksu -
siedem wielkich budynków. Wróciłam w miejsce startu, szukając wybitego
okna. I znalazłam je. Potrzebowałam tylko potwierdzenia, że naprawdę tu mnie
trzymali, że stał za tym ten koncern. Że Jed ma związek z Iteksem.
Teraz znaleźć stado.
Pofrunęłam do lasu i ostro wyhamowałam na skraju mrocznej gęstwiny.
Opadłam lekko na ziemię, otrząsnęłam skrzydła. Czułam się dobrze. Jakbym
przeszła grypę, ale już wyzdrowiałam. Pięści same mi się zaciskały. Tęskniłam
za widokiem Likwidatorów. Byłam gotowa rozerwać kogoś na strzępy.
Złożyłam skrzydła i w ciemnościach zakradłam się do głównego budynku.
Czaiłam się tuż przy ziemi, nie spuszczając oczu z oświetlonych okien
gmachu. Coś musnęło mi rękę; odruchowo nią strzepnęłam. Dotknęłam czegoś
gładkiego, chłodnego i żywego.
Zdusiłam pisk i cofnęłam rękę. A po chwili coś ciężko na mnie spadło. Wąż!
Omal nie wrzasnęłam. Wyrwało mi się tylko przerażone kwiknięcie.
133
Potem wszędzie zaroiło się od węży. Czarne, długie na dwa, trzy metry
spadały na mnie, pełzły mi po nogach, oplatały mnie, wysuwały języki.
Otrząsałam się z nich, pląsałam jak wariatka, wirowałam, usiłowałam się ich
pozbyć. Ale było ich coraz więcej.
Mało brakowało, a dostałabym świra. Jeżeli czegoś nienawidzę bardziej od
ciasnych, zamkniętych pomieszczeń, to są to właśnie te cholerne gady!
- Boże, Boże, Boże - dyszałam, strząsając z siebie węże.
Ogarniała mnie coraz większa histeria.
Przykucnęłam, napięłam mięśnie i skoczyłam w powietrze. Rozpostarłam
skrzydła z rozmachem, potrząsnęłam nimi, jakbym czuła w nich pełzające węże.
Boże, ratunku, ratunku! W powietrzu zmieniłam biegi i przeszłam na prędkość
naddźwiękową. Węże zaczęły ode mnie odpadać, zsuwać się w ciemność.
Dygotałam tak bardzo, że z trudem leciałam. W końcu pozbyłam się ostatniego.
Węże! Ohyda! Skąd się wzięły? Nienawidziłam, o rany, jak ja
nienawidziłam węży!
Boisz się ich, odezwał się Głos, jak zwykle chłodny i niewzruszony.
Serio?! - wrzasnęłam w myślach.
Strach jest twoją słabością. Musisz pokonać wszystkie swoje słabości.
Byłam tak przerażona i wściekła, że omal nie puściłam pawia. Co to ma być,
następny test? Czy to halucynacje? Żołądek mi się skręcał, adrenalina tętniła we
krwi. Głowa mi pękała.
Stado. Muszę odbić stado.
Dobrze, Max. Nie trać z oczu misji.
- Goń się, Głosie.
Wyprostowałam się, zacisnęłam zęby i zawróciłam do Iteksu.
Doskonale, Max. Czasami mnie zadziwiasz.
134
Skąd ten ślepy Iggy wiedział, że ktoś się zbliża? Jakiś nietoperz! Może
wszczepili mu DNA nietoperza i...
Trzask!
Do sali komputerowej wpadł Ari.
- Rozproszyć się! - ryknął Kieł, skacząc na niego. Co ten młotek tu robi? -
pomyślałam. Spodziewałam się profesjonalnego oddziału likwidacyjnego, a nie
bandy niewydarzonych wilków. Gdzie żołnierze? Spojrzałam na zegarek i
postanowiłam popatrzeć, jak dwa mutanty rozszarpują się w bójce.
Ale wtedy Gazownik wrzasnął:
- Pająki!
Ogromna chmara pająków wsypała się do sali, czarny ruchomy dywan,
sunący ku nam jak lawa.
Ari nagle oderwał się od Kła i rozejrzał za innymi kandydatami do rozdarcia.
- Tutaj! - Chwyciłam Angelę za chude ramiona i przytrzymałam ją.
Usiłowała mnie pociągnąć do wyjścia, ale zaparłam się w miejscu.
Ari wyszczerzył zęby, skoczył i wyszarpnął kawałek ciała z ramienia Angeli.
Krzyknęła rozdzierająco, aż się skrzywiłam.
- Nieeee! - ryknął Kieł i w tej samej chwili, nie wiadomo skąd, spadła na
niego klatka.
- Szczury! Szczury! - wrzasnęła Kuks, dając susa na kontuar.
Przeskakiwała ze stołu na stół, kierując się w stronę drzwi, ale ścigały ją
tabuny piszczących szczurów o różowych ogonach, a kilka gryzoni wczepiło jej
się w dżinsy.
Wtedy zaczęła krzyczeć, zasłaniając twarz rękami.
W końcu wszyscy darli się jak obdzierani ze skóry. Dom wariatów. Każde z
nich - z wyjątkiem mnie - przeżywało swój najgorszy koszmar, mierzyło się ze
swoim największym lękiem. Nawet ten pies. Stał pod stołem, gapiąc się ze
zgrozą w miskę zwykłego psiego żarcia.
Nadal przytrzymywałam Angelę, która szarpała się o wiele mocniej, niż się
spodziewałam. Usiłowała kopać mnie i Ariego, choć z ogromnej, ziejącej rany
na jej ramieniu lała się krew, która spływała mi na ręce.
Mimo woli się uśmiechnęłam - a to zadziorny mały mutant!
Kątem oka widziałam wpatrującego się we mnie ze zdumieniem Kła, który
rzucał się na pręty swojej klatki.
- Słuchajcie! - krzyknął. Udało mu się przebić przez ogólny wrzask. - To nie
może się dziać naprawdę! To nieprawda!
Chciałbyś, odmieńcu, pomyślałam.
135
Nie zgadniecie: czułam ich zapach. Nie wiem, czy to był mój nowy talent,
czy po prostu się nie wykąpali, ale szłam dokładnie po śladach stada, kierując
się jego wonią.
Przedostali się do budynku przez przewody wentylacyjne. Szłam ich tropem,
parę razy zawracając, tak jak oni. W końcu zrozumiałam, że są już blisko, a
kiedy się skupiłam, usłyszałam ich szeptane rozmowy. Znalazłam szyb
wychodzący na salę komputerową w piwnicy, dość podobną do tej w Instytucie.
Tak jakby istniał specjalny dekorator wnętrz dla obłąkanych naukowców.
Zobaczyłam Kła! Pilnował drzwi. Angela uciszała Totala. Wychyliłam się i
spojrzałam w głąb pomieszczenia. Kuks siedziała przy komputerze, coś czytała.
Policzki miała mokre od łez, aż serce mi się ścisnęło. A potem zobaczyłam... ją.
Siebie.
- Max, Max, patrz - zwróciła się do niej Kuks.
Zrobiło mi się zimno.
Ona wyglądała dokładnie jak ja. Odrzuciła niecierpliwie włosy, dokładnie
moim gestem.
Nowa furia zagotowała się we mnie, utrudniając mi oddychanie. Zrobili
kopię Max i podstawili ją zamiast mnie!
W diabolicznej skali od jednego do dziesięciu dałam im najmniej
siedemnaście!
Postanowiłam zabić tą drugą Max. A moje stado? Jak mogli się nie
zorientować? Czy była aż tak doskonałą kopią? Przysięgam, jakbym widziała
hologram, moje nagranie reagujące na słowa Kuks.
Znowu się rozejrzałam - i natrafiłam wzrok Angeli patrzącej prosto na mnie.
Gwałtownie się cofnęłam, nie chcąc, żeby mnie wydała. Przyszła mi do
głowy straszna myśl: a gdyby Angela uznała mnie za nieprawdziwą Max? A
jeśli fałszywa Max zamąciła im w głowach?
Boże, musiałam z tym natychmiast skończyć.
Zaczęłam odkręcać śruby mocujące sufit. Raptem, w dole, do sali
komputerowej wpadł mój ulubiony sparringpartner. Ari. Tym razem zajmę się
nim jak należy.
A przy okazji także moim największym wrogiem: mną.
136
W samym środku tego chaosu i wrzasku rozległ się nad nami rumor i
wszyscy spojrzeliśmy do góry. Niewiarygodne, ale przez kanał wentylacyjny w
suficie do pokoju wleciała dawna Max, Maximum Ride. A ta skąd się tu wzięła?
Podobno mieli się nią zająć?
A jednak była tutaj, i to baaaardzo wkurzona.
- Zaproszenie chyba zginęło na poczcie - powiedziała jadowicie - ale nie
gniewacie się, że wpadłam, prawda?
W tej samej chwili szczury, pająki i klatka znikły. Wszyscy rozglądali się
ogłupiali - przy czym słowo „głupi" zyskało nowy wymiar - a ja klęłam pod
nosem. W dobrej chwili zepsuł się ten supertajny najnowszy holograficzny
system rzeczywistości wirtualnej! To - jak również niezapowiedziane przybycie
mojej uroczej poprzedniczki - miało mi nieco utrudnić zadanie.
- Max? - wyjąkał Ari, gapiąc się na tę drugą.
- Max! - krzyknęła Kuks.
- Tak - odpowiedziałyśmy obie.
Druga Max spojrzała na mnie spod zmrużonych powiek.
- Podobno naśladownictwo jest najszczerszym pochlebstwem - odezwała się
wrednie. - A więc ty podlizujesz się na maksa.
- Kim jesteś? - przeraziłam się, szeroko otwierając oczy.
- Oszustka!
- Nieprawda - odezwała się ta mała kosmitka, świdrując mnie wzrokiem.
Ręka, w którą ugryzł ją Ari, nadal krwawiła. - Ty jesteś oszustką.
Zdusiłam gniew. Za kogo ona się uważa, ona i ten głupi pies? Uśmiechnęłam
się z troską.
- Ależ, Angela - powiedziałam z maksymalną szczerością. - Jak możesz?
Wiesz, kim jestem.
- Uważam się za Angelę, a mój pies nie jest głupi. Ty jesteś głupia, jeśli
chciałaś nas oszukać. Umiem czytać w myślach, idiotko.
137
Żołądek skręcił mi się jak precelek. O tym nikt mnie nie uprzedził.
- Właśnie, idiotko - powiedział pies.
Wybałuszyłam oczy. Czy on się do mnie odezwał? To jakaś sztuczka?
Maximum Ride sprawdzała stan mutantów, jednego po drugim. Przytulali się
do niej, a ja gotowałam się z wściekłości. Nie do wiary! Wróciła! Wszystko
zepsuła.
- Dobra, teraz rozwiążemy ten kryzys tożsamości - warknęła, odwracając się
do mnie.
Twarz miała całkiem białą, a pięści zaciśnięte.
- Miałam powiedzieć to samo - odwarknęłam, gotowa do walki. - Ręce precz
od mojego stada!
- O, świetnie. Już się poznałyście.
Obie odwróciłyśmy się jednocześnie. W drzwiach stali naukowcy w białych
fartuchach.
- Max, wszystko dobrze? - spytał Jed Batchelder. Miałam odpowiedzieć, ale
nie patrzył na mnie. Chodziło mu o tę drugą, to o nią się martwił. Ja byłam
zbędna.
Ogarnęła mnie furia. Wyglądałam dokładnie jak ona, byłam nią, byłam od
niej lepsza pod każdym względem. Ale wszyscy tutaj traktowali mnie jak
powietrze. Byłam niczym. Nikim.
Jeden naukowiec zrobił krok naprzód i odezwał się basowym głosem:
- Zlikwiduj starą wersję. Jest do niczego. Jej czas przydatności się skończył.
Zwracał się do mnie. To mnie przypadł ten zaszczyt.
Bez namysłu rzuciłam się na drugą Max, szczupakiem skoczyłam na nią nad
stołem.
Druga Max była przygotowana na atak, ale mnie wściekła zazdrość
dodawała sił. Zderzyłam się z nią i przycisnęłam ją do ściany. Natychmiast
odzyskała równowagę i odepchnęła mnie.
- Nie chcesz tego robić - powiedziała cicho. - Nie chcesz być mną.
- Mylisz się! - parsknęłam z nienawiścią.
- Max... - odezwał się Gazownik. - Powinnaś coś...
- Milcz! - warknęłam i znowu rzuciłam się na Maximum Ride.
Naukowcy i Jed schodzili nam z drogi, kiedy przewalałyśmy się po stołach,
zwarte w śmiertelnym chwycie. Udało jej się uderzyć mnie pięścią w głowę.
Wydarł mi się krzyk.
Ja kopnęłam ją w brzuch i z satysfakcją usłyszałam jej stęknięcie.
Siły były wyrównane - zbyt idealnie. Szalałyśmy po sali jak wir, młócąc
pięściami i kopiąc z obrotu.
- Może być tylko jedna Max - powiedział cicho Jed.
- No, ta prawdziwa - dodał Ari.
Naukowiec z basowym głosem założył ręce na piersi.
- Zobaczymy, czy miałeś co do niej rację, Batchelder.
Wrzasnęłam i znowu rzuciłam się na Max. Przewróciłam ją. Chwyciła mnie
za włosy i zdzieliła mnie głową tak mocno, że pokazały mi się gwiazdy, ale nie
puściłam jej. Walnęłam ją pięścią w bok: raz, dwa, trzy... Przy trzecim
usłyszałam trzask żebra. Baaaardzo miłe.
- Same zdecydujecie, która z was przeżyje - oznajmił Jed. - Niech wygra
silniejsza Max.
138
- Zamknij się, palancie! - warknęła na niego Maximum Ride w chwili, gdy
sama zamierzałam to zrobić.
Zerwałyśmy się i znów stanęłyśmy naprzeciwko siebie. Jakbym patrzyła w
lustro. Dziwne.
Ale musiałam ją zlikwidować. Było o jedną Max za dużo. Rzuciłam się z
rykiem na nią i kopniakiem przewróciłam ją na podłogę. Usiadłam na niej i
walnęłam ją pięścią w nos. Skrzywiła się i odwróciła głowę, bluzgając krwią.
- Wydaje ci się, że jesteś taka wspaniała - syknęłam.
Szarpała się pode mną, ale kolanami mocno przycisnęłam jej ręce do ciała i
sięgnęłam do jej gardła.
Tylko tak mogło się to skończyć: moim zwycięstwem. Zostałam stworzona
do wygrywania. To moje przeznaczenie - pokonać wszystkich słabszych
poprzedników. Tylko na tym mi zależało. Max była słaba, ponieważ wszystkim
się przejmowała: swoim głupim stadem, głupimi rodzicami, zdradą Jeda,
wszystkim, tylko nie tym, czym naprawdę powinna się zająć.
Roześmiałam się głośno. Była żałosna. Mogłam już ją zabić.
Ale nagle wygięła się gwałtownie i zrzuciła mnie z siebie. Znowu się
zerwała, kopnęła mnie w brodę; głowa odskoczyła mi do tylu tak gwałtownie, że
omal nie zemdlałam. Potem ta druga Max usiadła na mnie, jak przed chwilą ja
na niej. Chwyciła mnie obiema rękami za gardło i zaczęła mnie dusić. Z krwią
płynącą z nosa wyglądała jak maszyna do zabijania. Jedno oko miała
zapuchnięte tak bardzo, że się nie otwierało, ale dusiła mnie żelaznym chwytem.
Czepiałam się jej ramion, usiłowałam je rozgiąć i nie miałam siły.
- Max? - odezwał się znowu Gazownik. Obie go zlekceważyłyśmy. - To w
sumie ważne...
O, Boże, pomyślałam trochę zdziwiona, walcząc. Ona wygra. Nigdy,
przenigdy nie przyszło mi to do głowy. W każdym ćwiczonym scenariuszu,
każdym manewrze zawsze wygrywałam. A tu proszę, nagle zaczęłam widzieć
przed sobą tunel, a świat gasł powoli. Ze wszystkich sił starałam się ją zrzucić,
ale była ode mnie silniejsza.
- Może być tylko jedna Max - dobiegł mnie niewyraźny głos Jeda.
Dochodził z daleka, wysoko nade mną.
To... już... to... - pomyślałam mętnie. To... już... koniec.
Nagle nacisk na moje gardło ustąpił.
Powietrze wlało mi się do płuc ogromną falą. Zakrztusiłam się,
zachłysnęłam, łykając je wielkimi haustami.
Dawna Max zeszła ze mnie. Zaczęłam kasłać, trzymając się za gardło.
Trudno mi było nawet się podnieść.
- Jestem silniejsza! - wrzasnęła do naukowców. - Od was! Bo nie zabiję tej
dziewczyny dlatego, że tak chcecie. Nie zniżę się do waszego żałosnego
poziomu.
139
- Max... - W głosie Jeda brzmiało zdziwienie. - Nie może być dwóch Max.
Spojrzałam na tę fałszywą, która leżała na podłodze, łapiąc powietrze jak
ryba. Jej źrenice zmniejszyły się jak łebki od szpilek, wiedziałam, że niewiele
jej brakuje. Ale ten szczur postanowił wyskoczyć z labiryntu.
- No to nie powinieneś był robić dwóch - odpowiedziałam zimno. - Teraz to
twój problem.
- Nie rozumiesz - odezwał się inny naukowiec. - Tylko jedna z was może
wypełnić misję, przeznaczenie.
Pompatyczny idiota. Nie spuszczając oczu z fałszywej Max, podeszłam do
stada, gotowa do walki lub ucieczki.
- Wiesz co? - zwróciłam się do niego. - Coś mi się wydaje, że sobie tego
dobrze nie przemyśleliście. Zrobiliście z nas równanie i przewidzieliście wynik.
Ale coś ci powiem, jełopie. - Spojrzałam na naukowców, Jeda, Ariego. Nadal
jechałam na adrenalinie, nos mi krwawił i miałam ochotę skopać kogoś jeszcze.
- W tym waszym równaniu jesteśmy zmiennymi! Musimy się zmieniać! -
syczałam, prawie wypluwając każde słowo. - Nie dociera do was, wy chore
świry, że jestem prawdziwym człowiekiem? - Wskazałam na drugą Max, która
usiłowała się podnieść z ziemi. - Ona też. To człowiek. Jak my wszyscy! I dość
mam wykonywania waszych rozkazów. Może sobie wmawiacie, że robicie to,
żeby ratować świat, ale tak naprawdę jesteście bandą popaprańców, których
pewnie w szkole nikt nie zapraszał na randki!
Miotałam się, nakręcona do obłędu. Pot spływał mi po czole i drażnił ranę na
policzku.
Nie wiadomo skąd, rozległ się alarm. Za chwilę usłyszeliśmy jakieś wrzaski
i tupot.
Jed i fartuchy spojrzeli na siebie. Na razie nic z tego nie rozumiałam.
Pracowali dla Iteksu czy nie?
- Max? - odezwał się znowu Gazownik.
- Trzeba spadać - rzuciłam niecierpliwie, rozglądając się w poszukiwaniu
ewentualnej trasy ucieczki.
Potem sobie przypomniałam: jesteśmy pod ziemią. Rany. Teraz to naprawdę
mamy przerąbane.
Jed i inne fartuchy przysunęli się do Likwidatorów. Fałszywa Max
wyglądała na zagubioną, jakby nie wiedziała, po czyjej stronie stanąć. Prawie
było mi jej żal.
- Max, ale naprawdę...
- Co? - warknęłam, odwracając się wściekle do Gazika. - Trochę się
porobiło, nie widzisz? Co jest tak ważne?
Spojrzał na mnie z przejęciem wielkimi błękitnymi oczami, takimi jak oczy
Angeli.
- Padnij.
140
W ułamku sekundy przypadłam do podłogi. Wtoczyłam się pod stół i
zakryłam uszy rękami. Kiedy normalny ośmiolatek mówi „padnij", na ogół
grozi ci najwyżej salwa z pistoletu na wodę. Kiedy mówi to Gazik, należy się
przygotować na koniec świata, i to cholernie szybko.
GRUCH!
Bębenki w uszach prawie pękły mi od grzmotu. W ustach natychmiast
poczułam kurz, włókna wykładziny i coś mokrego, czego nie chciałam
rozpoznawać. Odrzuciło mnie na dwa metry, nadal zwiniętą w kłębek, a potem
coś na mnie spadło, wyduszając ze mnie oddech. Fala uderzeniowa i znacznie
cichsze gruchnięcie zwinęły mnie w jeszcze ciaśniejszy kłębek, ale ledwie
sytuacja się uspokoiła, wyprostowałam się i ze stęknięciem zwaliłam z siebie
gruz.
- Raportować! - wrzasnęłam, kaszląc pyłem.
Spadł ze mnie wielki kawał biurka albo sufitu. Cud, jeśli nie miałam
połamanych kości. Czułam się, jakby średni traktor przejechał się po mnie wte i
wewte.
Niezdarnie, ciągle kaszląc, pozbierałam się z podłogi.
- Raportować! - ryknęłam jak oszalała.
141
W sali kłębiły się pył i trociny. Migały czerwone światła alarmowe, rzucając
na wszystkich upiorną, krwawą poświatę.
Na razie nikt się nie odezwał. Wrzasnęłam jeszcze głośniej:
- Raportować!
Zaczęłam przedzierać się przez gruz. Okazało się, że parę fartuchów stało w
pechowym miejscu - teraz leżeli nieprzytomni na podłodze. Nigdzie nie
widziałam Ariego, ale spod kawałów tynku wystawało parę stóp. Żadnych
znajomych.
Jed z wolna wygrzebywał się spod gruzu, szary od pyłu, z krwią spływającą
po brodzie.
- Jestem! - odezwała się Angela.
Poczułam pierwsze drgnienie nadziei.
- Tutaj! - wychrypiała Kuks i rozkaszlała się.
Wypełzła spod roztrzaskanego biurka.
- Jestem - pisnął Total zza przewróconego krzesła. Odsunęłam je
kopniakiem. Total był cały szary, błyskały tylko jego oczy. - I wcale nie jestem
szczęśliwy, możesz mi wierzyć - dodał zgryźliwie.
- Jestem - powiedział Kieł spokojnym, cichym głosem, wygrzebując się z
zagłębienia, które jego ciało wytłoczyło w ścianie. Aaa, to pewnie bolało.
- Było fantastycznie! - wrzasnął Gazik, zrywając się z podłogi.
Osypały się z niego kawałki sufitu i biurka.
- Daję mocną dziesiątkę - oznajmił Iggy, wytaczając się zza czegoś, co było
kiedyś biurkiem. - Za sam efekt dźwiękowy.
Przez minutę po wybuchu panowała upiorna cisza, ale na korytarzu już
rozległy się nowe głosy. Znowu usłyszeliśmy rozkazy, szczęk broni, tupot. Ale
tym razem był to tupot mniej pewny. Spod gruzu rozległ się jęk.
Szybki przegląd upewnił mnie, że stado jest zdrowe, całe i gotowe do lotu.
Jak również...
Że w ścianie piwnicy jest wielka dziura prowadząca bezpośrednio na
zewnątrz.
- O, fantastycznie - ucieszyła się Kuks.
Uśmiechnęłam się przez łzy. Raz jeszcze stado ocalało. Żyliśmy od
katastrofy do katastrofy. Oni raz po raz usiłowali nas pokonać, my raz po raz
pokazywaliśmy im, że nie ma tak łatwo. Byłam bardzo dumna, wściekła, a kiedy
zaczęłam się nad tym zastanawiać, to i obolała.
- Słusznie - powiedziałam, niezwłocznie rzucając się w stronę dziury. Przy
Gaziku zatrzymałam się na chwilę. - Stary, bomba! - Przybiliśmy piątkę.
- Max - odezwała się Angela.
Wyglądała jak obtoczona w szarej mące.
- Tak, skarbie?
- Już stąd idziemy?
- O, tak. Fruwamy...
- ...z tego lokalu! - wrzasnęło ze mną stado.
- Total! - klasnęłam w ręce i wyciągnęłam ramiona.
Piesek skoczył w nie z rozpędu. Wystawił język, żeby mnie polizać radośnie,
ale zobaczył moją minę i zmienił zdanie.
A potem nasza szóstka - siódemka - rzuciła się do dziury w ścianie i wzbiła
się w niebo lotem, który był jak poezja.
EPILOG
142
Nie muszę chyba mówić, że potem nastąpiło ogólne padanie sobie w
ramiona, opowieści, oględziny obrażeń i ponowne wściekanie się na to
wszystko, co nas spotkało.
Zabraliśmy graty i aż do wschodu słońca lecieliśmy na południe.
Wylądowaliśmy w Everglades i znaleźliśmy kawałek względnie suchego gruntu,
żeby się przespać. Byliśmy wykończeni, wymęczeni, a jednak do głębi
szczęśliwi, że znowu jesteśmy razem. Że znowu wygraliśmy.
Iggy, młodsi i Total zasnęli natychmiast. Zwinęli się w kłębuszek jak
szczeniaki, brudni i obdarci, a ja byłam tak szczęśliwa, że są w jednym kawałku,
aż łzy stanęły mi w oczach i popłynęły po posiniaczonej twarzy.
Kieł usiadł obok mnie i podzieliliśmy się jedną z ostatnich puszek coli.
- Śniadanie mistrzów - powiedział, unosząc ciepłą colę.
- Widziałeś, co się stało z drugą Max? - spytałam.
- Jakoś nie - mruknął. - Ale może uciekła.
Piłam musujący płyn, który spływał mi wysuszonym gardłem. „Nigdy" to i
tak za szybko na spotkanie z drugą Max. Ale nie mogłam jej zabić. To tak
jakbym zabiła tę Likwidatorkę, która czasami spoglądała na mnie z lustra. Poza
tym byłoby to po prostu złe.
Czułam się wykończona, bardziej niż wykończona, ale kiedy ostatnio
zasnęłam, obudziłam się z zaklejonymi ustami, a potem wylądowałam w
komorze deprywacyjnej. Dlatego na razie nie miałam zamiaru zamykać oczu.
Komora. Zadrżałam na samą myśl.
- Było źle? - spytał Kieł, nie patrząc na mnie.
- No - mruknęłam, też nie patrząc na niego, i pociągnęłam kolejny łyk coli.
Słońce wspięło się wyżej, było duszno, ciepło i coraz cieplej. Grudzień.
Uciekaliśmy już od wieków. Nie wiedziałam, jak długo to jeszcze potrwa.
Byłam skonana, a przez tę komorę i Głos wydawało mi się, że tracę rozum.
Nadal nie miałam pewności, jak Likwidatorzy nas znajdują. Pamiętałam aluzje
Angeli, że to ona powinna kierować grupą, i nie wiedziałam, co o tym myśleć.
- Poznaliście, że to nie ja, ta druga Max? - spytałam.
- Jasne.
- Kiedy?
- Od razu.
- Ale jak? Wyglądamy identycznie. Miała nawet identyczne blizny i
zadrapania. Nosiła moje ubrania. Skąd wiedzieliście?
Uśmiechnął się i zrobiło się jakoś jaśniej.
- Chciała nam zrobić śniadanie.
Zaczęliśmy się śmiać tak strasznie, aż się popłakałam. Oparci o siebie
chichotaliśmy jak wariaci, niezdolni wykrztusić słowa, i bardzo, bardzo długo
nie mogliśmy przestać.
www.maximumride.pl