Antologia SF Stało się jutro 2 Fiałkowski Konrad

background image
background image

Konrad Fiałkowski

STAŁO SIĘ JUTRO 2

(zbiór drugi)

CZŁOWIEK Z AUREOLĄ

...Tak, to ciekawe... Uważa więc pan, profesorze, że pana złota klatka

jest tyle warta co dziurawy garnek, że po ogrodzie przy pana laboratorium, po

ogrodzie, przeznaczonym do rozmyślań o przestrzeni zakrzywionej, w tę lub

tamtą stronę snują się podejrzani osobnicy. - Pułkownik przerwał swój spacer

po gabinecie i stanął przy oknie.

- Powiedziałem nieznani. - Zza swego biurka profesor widział jego

sylwetkę na tle dalekich, fioletowych, oświetlonych wieczornym słońcem gór.

- Obojętne, nieznani znaczy podejrzani. - Pułkownik chwilę jeszcze stał

nieruchomo, a potem podszedł do kontaktu i zapalił światło.

Dopiero teraz profesor spostrzegł rozpięty guzik munduru pod szyją

pułkownika.

- W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że to nowy pomocnik

background image

ogrodnika.

- Wykluczone. Moi pracownicy są zdyscyplinowani. Pilnują pana w

sposób niedostrzegalny i nigdy nie pozwoliliby sobie na tego rodzaju nietakt,

by swoim widokiem zakłócać pana twórcze rozważania.

W tej chwili znowu profesor Trot zdał sobie sprawę, jak bardzo nie

cierpi pułkownika.

Odpowiedział jednak spokojnie:

- Jak zwykle ma pan rację, pułkowniku. To nie był pomocnik ogrodnika

ani ogrodnik, ani żaden z pana korpulentnych sprzątaczy. Nikt z personelu

background image

mego laboratorium.

- Przepraszam, profesorze - Trot spostrzegł, że pułkownik przygląda mu

się badawczo: - Jeżeli dobrze pamiętam, był wtedy świt, szarawy świt.

Wyszedł pan na taras, a on stał w odległości około piętnastu metrów pod

krzakiem róży "Ramzes".

- Podziwiam pana pamięć, pułkowniku Hogan.

- W każdym razie nie mógł pan widzieć jego twarzy. Personel

laboratorium jest stale zmieniany, nie zna więc pan tych ludzi.

- Chce pan wiedzieć, dlaczego twierdzę, że to był człowiek z zewnątrz?

Czy tak?

- To by mnie interesowało - pułkownik uśmiechnął się.

Powiem mu, powiem mu, chociaż i tak zapewne mi nie uwierzy, ale

wreszcie pójdzie do diabła i będę miał spokój - pomyślał Trot i zrobiło mu się

weselej, gdy wyobraził sobie minę pułkownika.

- Widzi pan - Trot mówił teraz cicho, tak cicho, że słychać było szmer

wentylatora wirującego na biurku. - Otóż ani moi asystenci, ani pana ludzie

nie mają aureoli.

- Przepraszam, czego ?

- Aureoli.

- Nie rozumiem. - Pułkownik był całkowicie zdezorientowany.

- Można to określić jako świetlisty krąg wokół głowy. Subtelna świetlista

background image

otoczka.

- Pan żartuje, profesorze.

A teraz jest zły, naprawdę zły - pomyślał Trot i sprawiło mu to wyraźną

satysfakcję.

- Ja, pułkowniku, nie żartuję nigdy, prawie nigdy. - Nie patrzył już na

pułkownika, lecz w okno na góry, które szarzały w przedwieczornym

background image

zmierzchu.

- To niemożliwe, profesorze. Ludzie nie mają aureoli.

- Przynajmniej większość ludzi - poprawił Trot i pomyślał, że teraz

właśnie pułkownik wreszcie wyjdzie z gabinetu. Jednak Hogan nie wyszedł.

Stał chwilę milcząc, a potem podszedł do biurka i patrząc z góry na profesora

zapytał:

- I co pan wtedy zrobił?

Trot zawahał się przez moment.

- Krzyknąłem: "Niech pan chwilę zaczeka", i wszedłem do laboratorium,

by wziąć ze stołu aparat fotograficzny.

- Tak. Rzeczywiście. Usłyszał to jeden z moich... powiedzmy, z naszych

pracowników. I co dalej ?

- Niestety, nic. Gdy wróciłem z aparatem, w ogrodzie nikogo już nie

było.

Dopiero teraz Trot spostrzegł, że Hogan poczerwieniał.

- Tam w ogóle nikogo nie było, profesorze. Pan sobie żartuje.

Zamieszanie, raport do władz. - Głos jego stawał się coraz bardziej zduszony. -

Laboratorium jest tak strzeżone, że to, co pan mówi, jest wykluczone,

absolutnie niemożliwe. Tam nie mogło być nikogo ! I jeszcze ta aureola...

- Próbuje mnie pan przekonać, pułkowniku?- Jeszcze trochę i będę go

mógł wyrzucić z gabinetu - pomyślał Trot.

- Ależ, profesorze. Niech pan pomyśli: aureola! To przecież dziecinne. -

Hogan siadł w fotelu i ujął głowę w dłonie.

background image

Gladiator, gladiator, któremu kazano myśleć. Trot spojrzał na Hogana

beznamiętnie jak na aktora w ekranie telewizora.

- To typowe - powiedział. - Pan jest typowym dwudziestowiecznym

racjonalistą, pułkowniku Hogan. Jest pan przekonany, że wszystko, co na tym

świecie było do wyjaśnienia, zostało wyjaśnione, a reszta to bajki.

- Ależ, profesorze.

- Tak. Dokładnie tak. Ale na takich ludziach jak pan opiera się nasza

cywilizacja - dodał ciszej Trot, a potem siedział jeszcze nieruchomo za

biurkiem, gdy kroki Hogana ucichły już na korytarzu.

I wtedy zauważył że w rogu pokoju, tuż koło biblioteki, stoi człowiek z

aureolą.

Lizi przyszła jak zwykle w południe. Trot czekał na nią zawsze ze śladem

niepewności. Wiedział, że kiedyś nie przyjdzie, przypuszczał jednak, że

prawdopodobieństwo tego jest jeszcze znikomo małe. Pracował trochę rano i

jego biurko zarzucone było papierami. Lizi pozbierała fragmenty obliczeń

rozrzucone po dywanie i wtedy dopiero siadła naprzeciw niego. Nacisnęła

klawisz radia, a gdy głośnik przekazywał już dźwięki skrzypiec z pełnym

natężeniem, powiedziała cicho:

- Porwano Topsa i Minera.

- Skąd wiesz? - zapytał po chwili równie cicho.

- Od człowieka Hogana.

- Sądzisz, że teraz na mnie kolej ?

- Niewykluczone - powiedziała zupełnie spokojnie i Trot miał jej to za

złe.

background image

Dźwięki skrzypiec stawały się coraz głośniejsze, nie do wytrzymania.

Słuchał ich bawiąc się bezmyślnie ołówkiem.

- Zastanawiasz się, czy był sens zaczynać to wszystko? zapytała.

- Nie, ta decyzja jest już poza mną. Podjąłem ją wtedy, gdy pierwszy raz

rozmawiałem z tobą. Pamiętasz...

- Tak, tak sądzę. A co do nowej partii wzorów włożyłam je, jak zwykle, w

drugi tom "Dzieł zebranych" Einsteina. Będziesz pamiętał ?

- Tak, oczywiście.

- Musisz zdążyć. To najważniejsze. Te wzory prowadzą już bezpośrednio

do syntezy antymaterii. Słyszysz?

- Tak.

- No, to świetnie - uśmiechnęła się. - Gdy je opracujesz, nasze dzieło

zostanie zakończone.

- Nasze dzieło... Czy jesteś pewna, Lizi, że to jest właśnie... że o to nam

chodziło?

- Nie rozumiem cię. Skąd nagle te wątpliwości? Przecież wiesz, mówiłam

ci wielokrotnie, że antymateria to klucz do prawdziwie nowoczesnej techniki.

- Oczywiście, ale na przykład Hogan...

- Co Hogan ?

- On i antymateria. Wyobrażasz to sobie?

- Niezupełnie ciebie rozumiem. Dobrze, niech będzie Hogan. W końcu

taki jak wielu innych. Nawet dość przystojny.

- Och, Lizi. żyjesz tu już tyle lat, a mimo to mam niekiedy wrażenie,

jakbyś przyjechała dzisiaj... - przerwał i zaczął słuchać uważnie komunikatu,

background image

który zastąpił w radiu skrzypce.

... a teraz podajemy komentarze prasy. Przekazana dzisiaj rano przez

agencję wiadomość o zniknięciu w ciągu ostatniej doby pięciu fizyków

atomowych wzbudziła niepokój opinii publicznej. Joachim Reed omawiając tę

sprawę na łamach "Up and Down" stwierdza, że mimo starannych

poszukiwań nie natrafiono na najmniejszy ślad zaginionych. Szczególnie

sensacyjna wydaje się sprawa doktora Topsa. Tops zniknął w czasie pracy ze

swego strzeżonego gabinetu. Funkcjonariusz Dowel, który pierwszy zauważył

nieobecność doktora i przeszukał gabinet, twierdzi, że spostrzegł na biurku

dymiącą jeszcze fajkę oraz rozrzucone notatki. Gdy wrócił do gabinetu z

wezwanym szefem ochrony, fajki ani papierosów już nie było...

- Wyłączę to - powiedziała Lizi i nacisnęła klawisz wyłącznika. - Pięciu, i

to jednego dnia, to dużo. Musieli zdobyć jakieś nowe informacje. - Spojrzała

na Trota. - Nie przejmuj się tym aż tak bardzo. W najgorszym wypadku na

dorocznym zjeździe atomistów w Toropa brać będą udział sami emeryci.

Pojadę tam jako... hm... wdowa po tobie.

- Bez głupich kawałów, Lizi.

- Nie lubisz prawdy w formie bezpośredniej. To dla twego wieku

background image

charakterystyczne.

- Nie żartuj. Wiesz o tym, że teraz już moja kolej. - Dopiero gdy

przekażesz wzory. Pamiętaj o tym.

- A reszta nieważna. Co dalej będzie, to cię nie interesuje? - zapytał i

wiedział, że to jej rzeczywiście nie interesuje.

Wzruszyła ramionami.

- Cóż chcesz, mój drogi. W ciągu dwu lat stałeś się jednym z

najwybitniejszych uczonych na tym kontynencie. To chyba warte jest tej ceny.

Nie sądzisz?

- Przestań !

- W każdym razie znasz spakowaną walizeczkę w swoim gabinecie. Kilka

koszul, sweter, skarpetki. Ostatnio dołożyłam ci spinki do mankietów. Staram

się być dobrą żoną, a ty tego nie zauważasz. Nie wiem tylko, czy pozwolą ci to

wszystko zabrać. Chociaż jeśli Topsowi pozwolili zabrać fajkę...

Trot patrzył w jej twarz, wielkie szarawe oczy i wystające kości

policzkowe. "Muszę być spokojny - powtarzał sobie. - Teraz i tak niczego już

nie zmienię" - i w pewnej chwili poczuł, że jest już spokojny.

- Obawiam się - powiedział - że Tops będzie miał kłopot z tytoniem.

Przepadał za dobrym tytoniem.

A gdy spostrzegł, że Lizi patrzy nań badawczo, dodał: - Wiesz, poproszę

tu Hogana. Porozmawiamy sobie trochę na interesujące go tematy.

- Czy nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdyby te wzory...

- Daj mi spokój ze wzorami. Na to też przyjdzie czas. Jesteś niecierpliwa

background image

jak... zwyczajna kobieta.

Trot wcisnął klawisz wizofonu.

- Z pułkownikiem Hoganem... - powiedział.

- Jestem, profesorze - twarz Hogana wypełniła cały ekran.

- I co pan na to?

- Jest pan zaniepokojony, profesorze?

- Zaniepokojony? Skądże. Chciałbym jednak zobaczyć się z panem, tu u

background image

mnie.

- Dobrze, profesorze. Już idę. - Ekran zszarzał.

- Zaraz tu będzie. Porozmawiamy sobie. - Trot powiedział to z pewną

satysfakcją.

- Może przekaż przez niego wzory. To może być ostatnia szansa. -

Przesadzasz, Lizi. Oni nie są wszechwiedzący.

- Ale są systematyczni, śmiertelnie systematyczni. To chyba ich

background image

najbardziej charakterystyczna cecha.

W drzwiach stanął Hogan.

- Jestem, profesorze. O, pani Lizi?!

- Od kiedy odizolowaliście go w sposób niemal absolutny, muszę go tutaj

odwiedzać.

- Przykro nam, lecz to konieczne dla bezpieczeństwa profesora. - Tak,

oczywiście. Obawiam się tylko, że za kilka dni przestaniecie mnie tu

wpuszczać. Czy nigdy nie wydawałam się panu podejrzana?

Hogan uśmiechnął się i był to uśmiech przeznaczony dla Lizi. "Ma

atawistycznie rozwinięte kły" - pomyślał profesor.

- Szczerze mówiąc - Hogan uśmiechał się dalej - pani przeszłość nie jest

background image

przejrzysta.

- Ależ, pułkowniku...

- Oczywiście. Źle się wyraziłem. Pani przeszłość jest po prostu nie do

udokumentowania. Od urodzenia towarzyszy pani mniej dokumentów niż

statystycznemu obywatelowi tego kraju. Ale w naszym demokratycznym

państwie jest to dopuszczalne.

- Widzisz, mówiłam. Pewnego dnia nie wpuszczą mnie do ciebie. -

Oczywiście żartuję. Poznała pani profesora, zanim stał się dla nas tak

niezwykle cenny. To w pewnym sensie stawia panią poza sferą naszych

zainteresowań.

- A może - Lizi spojrzała na Trota - może dzięki mnie znalazł się on w tej

pana sferze?

"Patrzy na mnie jak na tresowaną małpę" - pomyślał Trot i wtedy odczuł

satysfakcję z tego, co się zdarzyło wieczorem, z drugiego spotkania z

człowiekiem z aureolą.

- Oczywiście, była pani profesorowi natchnieniem w jego twórczości.

- W pewnym sensie. Prawda, profesorze?

Teraz wiedział już, że postąpił słusznie. "Ona nigdy, nigdy nie

traktowała mnie poważnie. Byłem zawsze dla niej... zabytkiem" pomyślał.

- Lizi - powiedział - mamy z pułkownikiem poważne sprawy do

omówienia.

- Nie przeszkadzam. Mam nadzieję, że zobaczymy się jutro. Ja przyjdę

na pewno. - Ostatnie zdanie zaakcentowała i Trot zrozumiał, że Lizi nie

background image

spodziewa się już jutro ujrzeć go w tym gabinecie.

Obejrzała się jeszcze przez ramię i wyszła.

- Zainteresowałem się aureolami - powiedział Hogan.

- Pan? hartuje pan, pułkowniku.

- Mówię poważnie. Nie tylko pan, profesorze, widział człowieka z

aureolą.

- A więc wierzy mi pan teraz ?

- Czy to istotne? Ma pan rację. Miałem wątpliwości. Ale to już u mnie w

background image

pewnym stopniu skrzywienie zawodowe.

- I pozbył się pan tych wątpliwości ?

- Tak.

- No i... ?

- Cóż, przestudiowałem zagadnienie. O aureoli nie napisano zbyt wiele.

W sztuce chrześcijańskiej pojawiła się gdzieś w czwartym wieku. Sam pomysł

pochodzi z buddyzmu. To chyba wszystko.

- Ma pan zadziwiające wiadomości.

- Staramy się być wszechstronni.

- Tak, ja też się nad tym zastanawiałem. Oczywiście po amatorsku, bez

wiadomości źródłowych. Nad panem mam może tę przewagę, że ja widziałem

człowieka z aureolą.

- I jakie pana wnioski?

- Na najstarszych obrazach aureola występuje w postaci krążka, bez

względu na położenie głowy, obojętne, czy twarz jest z profilu, czy en face.

Wniosek jest oczywisty. Teraz Hogan spojrzał na profesora badawczo. "Ten

gladiator nie jest taki głupi" - pomyślał Trot.

- Ciekawe - Hogan mówił teraz powoli. - To fakt, że aureolę miewali

ludzie co najmniej niezwykli, dlatego później kojarzono ją ze świętymi.

- Pan sprawnie myśli, Hogan - pochwalił go profesor. Specjalnie pana w

to wszystko wprowadziłem, żeby się pan mógł osobiście o wszystkim

przekonać.

- Nie rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzieć, że pan, profesorze,

background image

wie... - Hogan cofnął się ku drzwiom.

- Teraz przepadło. Pan wie i oni wiedzą o tym. Nie wyjdzie pan już stąd.

Wciągnąłem w to pana i z tego nie ma wyjścia.

- Wolne żarty, profesorze - Hogan odwrócił się w kierunku drzwi, lecz w

drzwiach stał człowiek, niski mały człowiek w szarym kombinezonie i z głową,

która wyglądała na nieco zdeformowaną.

- Kto... kto pan jest? - Hogan wyszarpnął z kieszeni mały, czarny

rewolwer. Wyszarpnięte z rewolwerem przedmioty: jakiś kalendarz i duża

biała chustka, upadły na dywan.

- Schowaj, Hogan, tę spluwę - powiedział człowieczek. Będę ją musiał

rozwalić i przypadkiem mogę ci rękę uciąć. No!

- Ręce na kark, bo strzelam! - Hogan powiedział to spokojnie i Trot

pomyślał o nim, że ma zdrowe nerwy. Mały człowieczek wysunął z rękawa

bluzy coś, co nie było ręką. Jego ruch był szybki, zbyt szybki jak na człowieka.

Hogan nie zdążył nawet nacisnąć spustu, gdy niewidoczna siła wytrąciła mu

rewolwer z dłoni. Cios był tak silny, że Hogan zachwiał się.

- Spokojnie, Hogan. Tylko bez wygłupów. Widzisz, że są lepsi od ciebie.

- Ma pan świetnie opanowany język współczesny - powiedział Trot.

- Uczyłem się go z waszych książek. Powiedz temu Hoganowi, że nagły

skok do drzwi nic mu nie da, tak samo jak próba zwalenia mnie z nóg. Niech

zrozumie, że wsiąkł.

- On ma rację, pułkowniku - spojrzał na Hogana, który spokojnie

masował swoją prawą dłoń.

- Jesteś wściekle przedsiębiorczy facet - człowieczek mówił teraz do

background image

Hogana - ale nie masz się po co gimnastykować. Kapujesz?

- Jak ten kryminalista się tu dostał? Jak pan myśli, profesorze?

- Normalnie. Przez piąty wymiar - człowieczek odpowiedział

background image

natychmiast.

- O czym on mówi ?

- Słuchaj, Trot, ten facet jest zupełnie zielony.

- On jest, pułkowniku, z przyszłości. Rzeczywiście nie przypuszczam,

żeby mógł pan coś na to wszystko poradzić.

- Zawołam ludzi !

- Ta przestrzeń jest w poślizgu czasowym i stąd nie wypryśniesz -

człowieczek mówił to z wyraźną satysfakcją.

- Przypuszczam, pułkowniku, że on mówi prawdę. Jednakże zastanawia

mnie brak aureoli u tego osobnika.

- Nie ma pan większych zmartwień, profesorze?

- W każdym razie to zastanawiające.

- No, spływamy stąd - człowieczek przerwał profesorowi w pół zdania. -

Uwaga, rozpinam pole. Nie ruszać się.

Coś brzęknęło jak tłuczona szklanka i wtedy Trot zobaczył Lizi. Stała

background image

przy drzwiach.

- Android, stop ! Wymazuj pamięć - powiedziała Lizi i człowieczek

znieruchomiał.

- Zgłaszam stały program zamknięty. Jestem specjalizowany.

- Polecam: wymazuj ! - powtórzyła.

- Wykonuję - odpowiedział człowieczek i Trot usłyszał delikatny szum,

background image

szum podobny do szumu mrowiska.

- Coś ty mu zrobiła? - zapytał.

- Nic wielkiego. Wymazałam mu pamięć. To tylko automat.

- Jak.., jak pani to zrobiła...? Pani... pani jest stamtąd...

- Teraz już pan wie, pułkowniku.

- Zaraz... ja... - Hogan podszedł do drzwi.

- Nie wyjdzie pan stąd. Jesteśmy dalej w poślizgu czasu. Nie przekazałeś

mu jeszcze wzorów? - spojrzała na Trota uważnie. - Nie - odpowiedział Trot po

background image

sekundzie wahania.

- To świetnie. Wyślę go w przyszłość za ciebie.

- Nie rozumiem.

- Przeprogramuję automat i on zabierze Hogana. Musisz zinterpretować

background image

te wzory.

- Nie... ja protestuję, nie chcę. Nie dam się stąd zabrać!

- Przeniesie się pan w przyszłość, bez względu na to, czy chce pan, czy

nie. W dwudziesty piąty wiek. To zresztą pana obowiązek bronić profesora z

narażeniem życia. A pan nie zginie, pan będzie żył. W przyszłości są specjalne

rezerwaty dla ludzi z wcześniejszych epok. Polowanie, jazda konna. radnych

trosk. Te rezerwaty są wspólne dla ludzi z pierwszych dwudziestu wieków.

- Ja z jaskiniowcami z pierwszych wieków?!

- Pochodzi pan z okresu, w którym ludzie atakowali swój gatunek. Nic

na to nie poradzę. Zresztą tam nie jest tak źle. Automaty likwidują większość

konfliktów. Pozostawia się ich tylko tyle, by nie zatracić atmosfery i kolorytu

tamtych czasów. - Lizi uśmiechnęła się pogodnie.

Wtedy Hogan skoczył. Skoczył ku Lizi, ale android był szybszy.

Uderzenie zbiło go z nóg i zwalił się twarzą w puszysty dywan.

- Słuchaj, Lizi, czy to wszystko ma sens ? Przecież oni i tak w końcu mnie

znajdą.

- Nie znajdą. Zrezygnujesz z wszelkiej działalności. A jeśli nawet...

Wtedy antymateria będzie już własnością ludzkości. No i ja... ja zostanę z tobą

background image

w tych czasach.

Trot chciał coś powiedzieć, lecz Lizi przerwała mu:

- Potem. Teraz muszę przeprogramować androida - podeszła do

automatu i mocnym szarpnięciem odsłoniła jego szarawy pancerz. Android

jednym ruchem rąk usunął pancerz i zamarł w nienaturalnej pozie.

-

In-struk-cja

sie-dem-dzie-siąt

pięć

-

wysylabizował.

,w

Trans-tem-po-ry-za.cja czło-wie-ka dwu-dzies-to-wlecz-ne-go... Trot patrzył

na Lizi i androida. Nagle poczuł cios w głowę. - Uważaj, Liz! - krzyknął, ale

Hogan był szybszy. Znieruchomiały automat z otwartym pancerzem potoczył

się pod ścianę...

- Nie ruszać się ! - Hogan celował do nich ze swego małego rewolweru.

Trot podniósł się wolno. "Działając pod wpływem strachu ten gladiator gotów

jest nas zastrzelić" - pomyślał i nagle zdał sobie sprawę z tego, że jest mu to

obojętne.

- Pod ścianę. Ty też, profesorze. Słuchaj, dziewczyno, ja nie żartuję. Nie

background image

mam nic do stracenia.

Lizi podeszła do Trota.

- jak się nazywa ten andro...

- Milcz ! - Hogan krzyczał prawie histerycznie. Leżący pod ścianą

android monotonnie sylabizował:

- I-den-ty-fi-kac-ja o-sob-ni-ka w pa-mię-ci do-dat-ko-wej. Lo-ka-li-zac-ja

prze-strzen-na we-dług roz-po-zna-nia ko-or-dy-na-to-ra. Mo-je has-ło...

Wtedy Hogan strzelił do androida mierząc w czarny otwór wyjętego

pancerza. Trot zauważył jeszcze małe błyszczące kryształki wypadające na

zewnątrz, odłupane uderzeniem kul. Android zaczął bełkotać.

- Uszkodziłeś automat!

- Chciał podać swoje hasło, a to było ci potrzebne do czegoś, nieprawdaż

? Nie ruszaj się !

- Prymityw - powiedziała Lizi.

Hogan, patrząc na nią uważnie, zaczął się wycofywać ku drzwiom. Nagle

Trat spostrzegł, że noga Hogana została sprężyście odrzucona niewidzialną

siłą. Hogan zachwiał się.

- Co to jest?! - zawołał i Trot zrozumiał, że Hogan boi się coraz bardziej.

- Poślizg czasowy, i co ty na to, pułkowniku?

- Zlikwiduj to !

- Ani myślę.

- Nie żartuj, bo...

- Zastrzelisz mnie?

background image

Hogan zastanowił się przez moment. - Nie, zabiję profesora.

"Zabije mnie" - pomyślał Trot.

- Liczę do pięciu. Raz... dwa...

- Czekaj, muszę zobaczyć, co z automatem - Lizi zrobiła krok naprzód.

- Stój ! Sam zobaczę. Powiedz, co mam robić.

Lizi chciała odpowiedzieć i wtedy Trot usłyszał wysoki dźwięk podobny

do dźwięku pękającej szklanki. Hogan krzyknął i zaczął znikać w białym,

owijającym go kokonie. Po chwili widoczne były je tylko jego nogi, potem i one

zniknęły. Kokon drgnął dwa razy podrzucany skurczami swego wnętrza i

znieruchomiał.

- I widzisz, Lizjocjo, do czego zdolni są ci osobnicy.

Człowiek, który wypowiedział te słowa, stał pośrodku gabinetu. Był

wysoki, w szarym opiętym kombinezonie, a przezroczysty subtelny hełm

wokół jego głowy świecił aureolą.

Lizi milczała chwilę, a potem zapytała:

- Co zrobisz z nami?

- Odpowiedz najpierw: dlaczego nie nosisz hełmu? Wiesz, że to

niedozwolone. Chcesz umrzeć na jedną z chorób tych wieków? - Nie martw

się, nie umrę. Chcesz nas zabrać w XXV wiek?

- Tak. To nie będzie dla ciebie miłe.

- Przypuszczam, ale to nieważne. I tak ja mam rację.

- Twierdzisz to nadal, nawet po doświadczeniach z Hoganem?

- To jest jednostka. Zresztą przyspieszenie rozwoju cywilizacji

zmieniłoby ich.

background image

- Wątpię. Przekazanie im technologii wytwarzania antymaterii

spowodowałoby znaczne komplikacje. Jesteś historykiem-utopistą. -

Chciałam spróbować w rezerwatach. Nie pozwoliliście mi prowadzić tam

eksperymentów.

- Ale to jeszcze nie powód, by przenosić się w przeszłość i podpowiadać

dwudziestowiecznym fizykom wzory prowadzące do syntezy antymaterii.

Trudno to nazwać głupotą. To zbrodnia, Lizjocjo! Na szczęście ci się to nie

udało.

- Nieprawda. Wzory są już w tych czasach!

- Nie, Lizjocjo. Mam je tutaj. - Człowiek z aureolą wyjął z fałdów

kombinezonu kilka kartek papieru i pokazał je Lizi. Trot wiedział, że to są te

właśnie kartki.

- Skąd je masz? Skąd wiedziałeś, gdzie ich szukać?

- Po prostu niektórzy ludzie dwudziestowieczni podzielają nasz pogląd

background image

w sprawie antymaterii.

- Trot? Niemożliwe - Lizi spojrzała na profesora.

- Tak, Trot. Może bez ciebie nie byłby geniuszem, ale to prawdziwy

naukowiec, odpowiedzialny za swoje odkrycia.

- Jak mogłeś? - teraz Lizi zwróciła się wprost do profesora.

- Przekonał mnie. Wierz mi, Lizi, to nie jest bezpieczne. Podał prosty

sposób konstruowania pocisków zawierających antymaterię. Ty mówiłaś, że

to nie jest możliwe.

- Nikt ich nigdy nie konstruował.

Trot chciał odpowiedzieć, lecz człowiek z aureolą przerwał mu:

- Na szczęście my wiemy, że mogłoby się zdarzyć inaczej. - Nieprawda.

Nie wierzę w to. Nie doceniacie ludzi.

- Nie masz racji, Lizjocjo. Doceniamy ich pracę i możliwości. Wiemy, że

za sto lat uzyskają antymaterię sami. Aha... a co do Hogana, zmieniłem

decyzję. Zostanie umieszczony w rezerwacie ludzi przedhistorycznych. Myślę,

że są tam warunki, w których z łatwością się zaaklimatyzuje.

STEFAN WEINFELD

background image

ZDARZENIE W KRAHWINKEL

Krahwinkel jest małą wioską położoną u stóp gór, tuż nad granicą.

Ludzie tu są prości i życzliwi, choć na obcego patrzą nieufnie. Nic dziwnego,

przybysze rzadko tu zaglądają. Krahwinkel leży z dala od szlaków

turystycznych, klimat ma niezbyt przyjemny, bo wiatr z gór daje się we znaki

nawet tubylcom - kogóż więc może przyciągnąć? Nie ma tu przemysłu, nie ma

nawet rzemiosła artystycznego. Ludzie utrzymują się przeważnie z

ogrodnictwa, hodowli drobiu i pasterstwa: kurczaki są pulchne, jak nigdzie w

okolicy, a tłuste i bogate w sole mineralne mleko tutejszych krów bardzo jest

cenione w mleczarni, która niestety znajduje się aż w miasteczku. Zabiera

więc mleko od wszystkich mleczarz Piotr, poczciwa dusza, choć znany

wszystkim plotkarz; odwozi je następnie do mleczarni jedyną - przyznajmy,

nie najlepszą drogą, która łączy Krahwinkel ze światem zewnętrznym. To

chyba najważniejsze, co można, by powiedzieć o Krahwinkel - oprócz tego, co

zostanie opowiedziane niżej. Aha! Nie szukajmy tej wioski w atlasie. Może są

inne miejscowości o tej samej nazwie na szerokim świecie, ale nasze

Krahwinkel jest tak małe, że nie ma go nawet na żadnej mapie. Zresztą czy nie

jest obojętne, jak nazywają się góry widniejące na horyzoncie - Alpy, Apeniny

czy Andy? To, o czym opowiem, mogło się zdarzyć wszędzie.

I może się jeszcze zdarzyć w przyszłości - gdzie indziej. Pierwszy

zobaczył to mleczarz Piotr, prowadząc jak co dzień za uzdę starą klacz

zaprzężoną do wózka. Słońce jeszcze nie wzeszło i w szarym półmroku widać

było zaledwie zarysy białej plamy, która pokrywała centralną część

background image

najładniejszego klombu Mariesa, ogrodnika. Piotr zatrzymał konia i

przyglądał się chwilę. "Wygląda na to - pomyślał - że ktoś Mariesowi spłatał

paskudnego figla. To chyba wapno. Spali ostatnie jesienne kwiaty. Stary się

wścieknie". Ruszył dalej, gwiżdżąc ulubionego marsza.

- Dzień dobry, Piotrze, spóźniłeś się dzisiaj. Oto bańki, czekam na ciebie

od dobrych kilku minut. Czy stało się coś w mleczarni? - Wdowa Feresowa nie

byłaby sobą, gdyby nie wietrzyła we wszystkim czegoś nowego.

- U mnie nic, ale Mariesowi ktoś wylał wapno na klomb z różami.

Wścieknie się, kiedy wróci do domu - powtórzył mleczarz swoją myśl. I

popatrzył w ślad za Feresową, która mruknąwszy coś w rodzaju "a no!"

pobiegła do Czukadów. - Za pół godziny cała wieś już będzie o tym wiedziała

mruknął. "Ale swoją drogą - to świństwo. Można Mariesa nie lubić, to

choleryk i każdemu powie coś złośliwego, ale co komu kwiaty winne?"

Kiedy w godzinę później rozległ się na drodze terkot starej furgonetki

Mariesa, przy ogrodzeniu jego domu stało już kilka kobiet i kilkunastu

podrostków. Maries zatrzymał wóz.

-Co to za zgromadzenie, nie macie innych zajęć - wyskoczył na drogę i

doszedł do bramy. Przez poranną mgiełkę zaczęło już przebijać się słońce,

zaostrzając kontury zrujnowanego kwietnika. - Psia... - zaklął i zwracając się

do ludzi zapytał:

- Kto to zrobił ? No kto ? Nie macie odwagi powiedzieć ? Bydlęta, nie

ludzie! Bydlęta...

Nie zajmując się pozostawioną na drodze furgonetką, poszedł do

szklarni, skąd po chwili wrócił z dużą szuflą. Oznaczył miejsce na pożółkłym

background image

już trawniku i ostrożnie, starannie nabrał na szuflę białej mazi, pokrywającej

klomb. Zaledwie jednak uniósł szuflę, zawartość jej wylała się z powrotem na

klomb. Z rozmachem powtórzył tę czynność - z tym samym wynikiem. W

gromadzie zebranych gapiów ktoś zachichotał. Maries zdjął marynarkę i

rzucił ją na ziemię, a ująwszy łopatę spojrzał ze złością na ludzi.

- Czego się gapicie? Co tu ciekawego? Nie macie swoich zajęć? Tamci

jednak nie myśleli nawet o tym, aby pozbawić się tak ciekawego widowiska.

Maries, mrucząc półgębkiem przekleństwa, machał zawzięcie szuflą, bez

rezultatu starając się zgarnąć na nią pokrywającą klomb substancję. Widzów

tymczasem, choć to był dzień powszedni, przybywało, a stłumione chichoty

przerodziły się w gromkie wybuchy śmiechu. Maries, nie posiadając się już z

wściekłości, porzucił szuflę i wytaszczył z garażu mały kombajn ogrodniczy.

Przymocował mechaniczną łopatę i zapuścił silnik. Potem usadowił się na

siodełku i ruszył w kierunku plamy.

- Cóż to, ma zamiar wykopać cały klomb? - zauważyła ze zdziwieniem

jedna z kobiet. Ramię łopaty uniosło się w górę i opuściło w samym środku

plamy. A potem zaczęły się dziać rzeczy dziwne i tak szybko po sobie

następujące, że nikt nie był w stanie uchwycić wszystkich szczegółów.

Zgadzano się jednak później co do ogólnego przebiegu wypadków. Stalowa

łopata opuszczana na plamę zmiękła nagle, jak mięknie plastelinowa figurka

na gorącym piecu, i zwisła bezwładnie na zdeformowanym ramieniu

kombajnu. Maź pociekła w kierunku maszyny i oblepiła stalowy płaskownik,

na którym umocowane było siodełko. Maries, wyjąc nieludzko, stoczył się na

ziemię, zerwał na nogi, przebiegł kilkanaście kroków i upadł jak kłoda. Maź

background image

zaś skurczyła się jak gdyby i powróciła do swoich pierwotnych granic. Gdyby

nie zniekształcony kombajn i nieruchome ciało Mariesa, można by przysiąc,

że to tylko kupa wapna, wylana przez kogoś złośliwego na najładniejszy klomb

background image

ogrodnika.

- Tak... tak... tak... - komendant posterunku z niechęcią położył

mikrofon na widełki. Był już w wieku, w którym myśli się o emeryturze i o

domku z ogródkiem. Właśnie dlatego z proponowanych mu miejscowości

wybrał tę właśnie, jak mu się wydawało, spokojną wioskę. Trzy miesiące

pobytu tu wystarczały jednak, by rozproszyć złudzenia. Prawda, ludzie tu

uczciwi, nie było kradzieży, tym bardziej napadów; pech jednak, który go od

kilku lat nie opuszczał, dosięgnął go i tutaj. Najpierw bójka, podpalenie,

wypadek z niewypałem. Teraz ta plama, która jakoby zabija ludzi. Trzeba tam

pojechać. Cóż to może być? Pewnie pozostałość wojny, jakiś gaz bojowy, który

nie wiadomo jak rozlał się czy też został umyślnie rozlany na kwietniku

Mariesa. Stary nie cieszył się sympatią mieszkańców wioski, może miał

wrogów? Trzeba będzie przeprowadzić śledztwo, a niezależnie od tego

wezwać kogoś z miasta, no i oczywiście zabezpieczyć teren do przybycia

saperów. Zastanawiał się chwilę, czy dla większego prestiżu pojechać jeepem,

czy też ograniczyć się do roweru. Nie, nie samochód: rower. Nie można tej

sprawie nadawać rozgłosu, nie można wzbudzać paniki. Jest jeszcze wiele

pozostałości wojny w okolicy. Zrozumiałe, że dla tutejszych to wielki wstrząs,

ale on przecież był świadkiem niejednego wypadku spowodowanego różnymi

niewypałami. Zresztą nawet jadąc rowerem dotrze na miejsce w ciągu 10

background image

minut.

Dom Mariesa otaczała już ogromna gromada milczących ludzi. Był i

lekarz, który krzątał się przy ułożonym na polowym łóżku ogrodniku.

Komendant postawił rower przy słupie telegraficznym i przecisnął się przez

ciżbę, ogarniając wzrokiem sytuację.

- Żyje?

- Żyje - odpowiedział lekarz - ale mało mu chyba brakowało, aby się

przeniósł na tamten świat.

Komendant wyjął chusteczkę i, przyciskając ją do nosa, zbliżył się

ostrożnie do klombu.

- Pięciu, na ochotnika, do mnie. Trzeba wyciosać kołki i wbić tak, aby

można to było otoczyć sznurem. Nikt nie powinien do tego podchodzić bliżej

niż na dwadzieścia metrów.

Odwrócił się, by przecisnąć się do swego roweru, gdy wstrzymały go

krzyki ludzi. Spojrzał ponownie. Przede wszystkim rzuciła mu się w oczy

blada jak ściana twarz lekarza, który nieruchomy jak słup soli stał, wpatrując

się w klomb. Od klombu powoli, ale wyraźnie toczyła się ku niemu maź. Było

to tym dziwniejsze, że klomb znajdował się niżej od miejsca, w którym stał

lekarz. Maź wyraźnie pięła się w górę.

- Uciekaj! - wrzasnął ktoś z tłumu.

- Uciekaj, uciekaj ! - podjęło kilka głosów.

Lekarz pobiegł kilka kroków, ale zatrzymał się i powoli powrócił do

łóżka, na którym leżał Maries. Maź zbliżała się nieustannie.

background image

- Pomóżcie mu, czego stoicie? - wrzasnęła histerycznie któraś z kobiet.

Inna zaczęła głośno płakać. Jakiś chłopak wyprysnął spod nóg tłoczących się i

dopadł łóżka, ujmując je u wezgłowia.

Lekarz chwycił je również i obaj jak mogli najszybciej posuwali się z

bezwładnym Mariesem w bezpieczną stronę. Nie było to junak już potrzebne.

Maź skręciła i ruszyła w kierunku okien inspektowych. położonych w głębi

posiadłości ogrodnika. Jej cienki początkowo strumień rozszerzył się w

ogromną białą kałużę, która przelewała się z miejsca na miejsce. Po kilku

minutach i plama majaczyła z dala na wzgórku koło inspektów, na klombie

zaś pozostała jedynie uszkodzona maszyna. Co dziwniejsze, kwiaty nie były

background image

zniszczone.

- Cofnąć się - rozkazał policjant nieswoim głosem. - I nie wchodzić na

teren! Trzeba wezwać wojsko.

We wsi stacjonowała kompania wojsk chemicznych. Kilkunastu

żołnierzy w maskach, wyposażonych w przenośne urządzenia odkażające,

kręciło się po ogrodzie Mariesa. Obok rozbito namiot, w którym umieszczono

laboratorium chemiczne. W największym we wsi domu, u Telesów,

rozlokował się sztab.

Komendant, którego wezwano do sztabu, zastał tam, oprócz dowódcy

kompanii chemicznej, kilku wyższych oficerów. - Siadajcie tutaj ! - powiedział

background image

jeden z nich.

Nie było to przyjemne. Nikomu nie jest przyjemnie, gdy kto mu we

własnym domu wydaje polecenia. Komendant czuł się głową wsi, najwyższą tu

władzą. Ale co zrobić, gdy najwyższa władza musi wezwać na pomoc obcych?

- Słuchajcie uważnie: zaszły pewne okoliczności, które zmusiły nas do

podjęcia kroków wyjątkowych. W porozumieniu ze stolicą... rozumiecie? W

porozumieniu ze stolicą wprowadzamy w tej wsi stan zagrożenia. Nikt nie

może się stąd oddalać i nikogo obcego nie należy do wsi wpuszczać. Łączność

telefoniczna zostaje na razie przerwana, wszelkie połączenia muszą być z

nami uzgodnione. Nie chcemy jednak robić paniki, dlatego potrzebujemy

waszej pomocy. Dużo macie ludzi pod sobą?

- Jeden... jednego posterunkowego.

- Rozkażcie więc mu, aby ogłosił, że w związku z ważnymi ćwiczeniami

wojskowymi ludzie powinni pozostać w swoich domach. Dostawę żywności do

sklepu zorganizujemy sami, sprzedaż prowadzona będzie pomiędzy godziną

dwunastą a drugą. Rząd przeznaczył już pewną kwotę na odszkodowania za

przerwę w zajęciach. Jeszcze jedno: czy były ostatnio u was przeprowadzone

jakieś masowe badania lekarskie? Macie we wsi lekarza?

- Mamy... - wyjąkał komendant.

- Powiedzcie mu, żeby się do nas zgłosił. Możecie odejść. Komendant

podniósł się, skłonił i wyszedł. Towarzyszyło mu milczenie. Przerwał je oficer

ze złoconymi dystynkcjami.

- Mówcie dalej, kapitanie. Więc nie udało się przeprowadzić analizy

background image

chemicznej tej substancji?

- Nie. Do tej pory nie wiemy, co to jest. Niszczy szkło, metal, gumę. Nie

sposób ująć jej w cokolwiek. Nie umiemy sobie z tym poradzić. Pierwszy raz

się z czymś takim spotykam.

- Zachowaliście należyte środki ostrożności ?

- Tak, nie było jeszcze żadnego wypadku.

- To mało. Nie wiecie, co będzie dalej. Pamiętajcie o maskach i

kombinezonach. Dozymetryści wezwani ?

- Mają przybyć za godzinę. Rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę wejść - odezwał się major.

- Panowie mnie wzywali?

- Pana nazwisko?

- Pati, jestem lekarzem...

- Niech pan usiądzie, panie doktorze. Pan zdaje się udzielił pomory

porażonemu ogrodnikowi?

- Matiesowi? Tak, ale co do przyczyny wypadku mają panowie nieścisłe

background image

informacje...

- Mianowicie?

- Wydaje mi się... oczywiście, cała ta sprawa jest bardzo dziwna, ale

wydaje mi się, że to był zwykły atak serca. - Czy Maties leczył się kiedyś u

pana?

- Nie, nigdy. To chłop zdrowy jak tur. - Więc skąd u niego atak serca?

- Nie wiem, sam nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.

- Niech pan posłucha! - odezwał się oficer z pozłacanymi dystynkcjami. -

Mamy podstawy do przypuszczenia, że substancja, która znalazła się na

waszym terenie, jest nowym rodzajem broni przeciwko ludności cywilnej.

- Nasz komendant przypuszcza, że jakiś niewypał z okresu wojny -

wtrącił lekarz.

- Bzdura, to dywersja, wiemy, komu na tym może zależeć, zresztą nie

pora teraz na politykę. Doktorze, za kilka godzin przybędzie tu ekipa

sanitarna, aby przebadać wszystkich, którzy znaleźli się w pobliżu tajemniczej

substancji. Wie pan, analiza krwi i wszystkie te wasze rzeczy, pan się lepiej na

tym zna. Oni też. byczylibyśmy sobie tylko od pana współdziałania... mam na

myśli pana uczestnictwo w badaniach. I niech pan wymyśli jakiś pretekst.

Zależy nam na tym, aby uniknąć paniki.

- To wymaga zgody władz służby zdrowia - zastrzegł się Pati. - To już jest

załatwione.

- A może badania nie są potrzebne? - nie dawał za wygraną lekarz. - Nasi

chłopi dostarczają do miasta mleko i nabiał; mogą stracić klientelę, jeśli prasa

background image

napisze o badaniach.

- Bez obawy, żaden dziennikarz się tu nie dostanie. Podjęliśmy już

background image

odpowiednie kroki.

- Jak pan się tu dostał ? Pytanie zwrócone było do młodego człowieka z

rozwichrzoną czupryną, który swobodnie rozsiadł się na krześle na wprost

oficera z pozłacanymi dystynkcjami.

- Przyjechałem rowerem. Wasi żołnierze dostali rozkaz zatrzymywania

wszystkich samochodów, ale o rowerze nie było mowy.

- Ma pan natychmiast opuścić ten teren. Kapitan osobiście tego

background image

dopilnuje.

- Na jakiej podstawie wydaje mi pan rozkazy?

- W tej wsi ogłoszony został stan zagrożenia i wszyscy, którzy się tu

znajdują, podlegają moim rozkazom.

- Zgoda, wyjadę. A jak pan sobie poradzi z kilkudziesięcioma moimi

kolegami, którzy przyjadą tu jeszcze dziś wieczorem, gdy tylko przeczytają w

popołudniówce moją relację? Niewiele będę miał do powiedzenia, ale tytuł

będzie fascynujący: "Tajemnica strefy zagrożenia". Podoba się panu?

Oficer z pozłacanymi dystynkcjami kaszlnął.

- Niech pan posłucha, redaktorze. Nie możemy zabronić panu

publikowania informacji... na razie przynajmniej. Zależy nam jednak na tym,

aby pan się z tym wstrzymał. Chcemy dwudziestu czterech godzin zwłoki... po

prostu, aby wyjaśnić pewne okoliczności. Zgoda?

- Zgoda, jeśli przez te dwadzieścia cztery godziny pozostanę na miejscu i

dowiem się wszystkiego, na czym mi zależy.

Oficer zawahał się. Młody człowiek pochylił się ku niemu i dodał: -

Niczym, panowie, nie ryzykujecie. Jeśli okoliczności, o których pan

wspomniał, będą dostatecznie poważne, i tak nie uzyskam akceptacji na

opublikowanie zebranych wiadomości. Jeśli nie, mój artykuł w niczym panu

background image

nie zaszkodzi.

- Dobrze więc. Chcę tylko uprzedzić pana, że przed upływem doby nie

będzie panu wolno opuścić wsi - i że połączenia telefoniczne są przerwane. To

background image

wszystko.

- Jeszcze jedno, jeśli pan pozwoli. Czy zanim zwrócę się do tutejszych

mieszkańców, mogę bezpośrednio od pana uzyskać wyjaśnienie tego, co się tu

dzieje?

- W tej wsi znaleziono dziwną, podejrzaną substancję, której

pochodzenie i właściwości usiłują ustalić nasi specjaliści. To są właśnie

okoliczności, które staramy się wyjaśnić.

- A co będzie, jeśli się to nie uda?

- Z uwagi na bezpieczeństwo ludności jutro w południe, bez względu na

wynik, substancję tę zniszczymy.

- Jeszcze jedna kolejka piwa dla wszystkich!

"To już siódme piwo, pełen jestem jak beczka, w głowie szumi jak na

pełnym morzu w czasie sztormu i wciąż jeszcze nie rozumiem, o co tu chodzi"

- pomyślał młody człowiek. We wnętrzu gospody panował niezwykły przed

południem gwar.

- Powoli, panowie, tu nie wszystko się klei. Powiedzieliście, że Maries

nie mógł nabrać na szuflę tej mazi, bo wyciekła, tak?

- Ano tak - stwierdziło kilka głosów.

- A co się z tą szuflą stało?

- Co się ta miało stać? Leży chyba jeszcze przy klombie, czy tak,

Marcinie?

- A leży - przytaknął Marcin.

- Cała, nie zepsuta? - dopytywał się dziennikarz. - Calusieńka, zupełnie

background image

jak nowa.

- Jak więc to się stało, że blaszana szufla jest cała, a stalowa koparka

stopiona i zniszczona?

- Diabelska sprawka! - stwierdził któryś z obecnych.

- A jak to było z Mariesem? Jak myślicie, panowie, czy to był atak serca,

jak powiada doktor Pati?

- Panie, Maries chłop zdrowy był i jest. Leży w łóżku, bo go doktor na

krok nie puszcza, ale niejednemu by jeszcze łeb ukręcił.

- Co mu się więc mogło stać?

- Nic. Nic nie pamięta. Powiada, że wracał z miasta swoją taksą, a tu

kupa ludzi przed domem. Zanim się spostrzegł, patrzy, a tu leży w izbie na

łóżku i doktor przy nim.

- A czy ktoś ze wsi źle się czuje? Może głowa kogo boli albo słaby? Nie

słyszeliście, panowie?

- Wszyscy są zdrowi, jak byli.

Dziennikarz zapalił papierosa. Nie sposób dojść do sedna sprawy. Może

to złuda, zbiorowy omam, halucynacja tłumu? Słyszał już o takich

background image

przypadkach.

- Panowie, a nie zdarzyło się we wsi od wtorku coś niezwykłego? Może

słyszeliście jakieś strzały, może jakiś szum silników, jakieś samoloty?

background image

Obecni spojrzeli po sobie.

- Co to, to nie - powiedział wreszcie ten, który siedział naprzeciw

dziennikarza - tylko że coś się z radiem stało.

- Z radiem?

Teraz zaczęli mówić jeden przez drugiego, jak gdyby wyrzucając z siebie

to, co im na sercu leżało:

- Buczy i huczy, niczego nie słychać.

- U jednego to może by się i zepsuło, ale to u wszystkich tak naraz.

- To panowie wojskowi. Telefony odłączyli, to i radio zagłuszyli.

- A jęczy, jak chore.

- Jak jęczy? - zainteresował się dziennikarz.

- Ano tak: U, U-U-U, U-U-U-U-U, i tak w kółko. Albo inaczej: U, U-U,

U-U-U-U, U-U-U-U-U-U-U-U, i znowu od początku.

- I panowie to dokładnie zapamiętali ?

- A jakże, panie, co się nastawi, to stale tak samo, zapamięta się

dokładnie jak wiersz.

- Powtórzcie, panowie, jeszcze raz - poprosił.

Powtarzali chórem. A on podniósł się blady, z kroplami potu na czole i

liczył: "jeden, trzy, pięć... jeden, dwa, cztery, osiem..." Jak gdyby wtórując

zebranym zegar wiszący zaczął bić: raz, dwa, trzy.... dwanaście.

...jutro w południe, bez względu na wynik, substancję tę zniszczymy".

Kto to powiedział? Ach... żeby nie było za późno... Zerwał się i wybiegł.

- Dokąd pan tak biegnie? Czemu pan taki blady? - Doktorze, czy pan też

background image

słyszał? To przez radio? - Ten szum? Słyszałem. A czemu pan pyta?

- Przecież to początek szeregu liczb pierwszych ! Początek szeregu

kwadratów! O dwunastej mieli zniszczyć! Wyrzucał z siebie słowa w biegu, w

którym towarzyszył mu zasapany lekarz.

Z daleka widzieli ogień, tryskający z miotaczy płomieni. Gdy przybyli,

było już po wszystkim. kołnierze chowali sprzęt, spaloną i dymiącą ziemię

pokrywał szklisty, biały osad. Dziennikarz, bez tchu, wskazał na zgliszcza.

- Za późno, za późno... już nie udało mi się go uratować... - Kogo ? -

zapytał lekarz.

- Jego, gościa z dalekich światów... z innej gwiazdy, a może z innej

galaktyki, czy ja wiem?

- Sądzi pan, że "to" było czymś żywym?

- Czy sądzę? Jestem pewny tego! My, ludzie, zawsze wyobrażamy sobie

życie w formach takich, jakie znamy z naszego ziemskiego doświadczenia. Ale

czy koniecznie istoty z innych światów muszą mieć dwie nogi, dwie ręce, nos

pośrodku pary oczu? Ta galareta była istotą żyjącą, czującą, rozumną.

- Jeśli to był gość z innych światów, czego tu chciał?

- Kto może wiedzieć?... Przybył na Ziemię może celowo, może

przypadkiem... może wyczerpany długą podróżą u kresu sił... bronił się,

starając się nie wyrządzić nam krzywdy. Na nieszczęście nie słyszeliśmy go... a

ci, co go słyszeli, nie rozumieli... Wybacz, nieznany przybyszu!

Usiadł, wyczerpany, na ziemi, ale po chwili podniósł się, zerwał różę z

krzaka i rzucił na szkliste popioły.

background image

RYSZARD SAWWA

LOT DALEKOSIĘŻNY

Był piękny, wiosenny dzień, pełen słońca, i jak zwykle Centrum Badań

Kosmicznych przy obserwatorium w Wynnejack zapełniało się ludźmi. Jensen

i Hollitz pracowali razem u profesora Kilseya. Kiedy ten opracował słynną już

metodę poszukiwania kontaktu z innymi cywilizacjami, chętnych do pracy

nad tym tematem było bardzo wielu, ale profesor tak zżył się ze swoimi

starymi pracownikami, że nie zmieniał personelu pracowni.

Tego dnia zaraz po przyjściu obydwaj zameldowali się u profesora.

- Panie profesorze. Wspólnie z Hollitzem wpadliśmy na pewien pomysł.

Mamy propozycję... - zaczął nieśmiało Jensen.

- Proszę, mów, Bobby! - Profesor zawsze traktował ich trochę jak dzieci.

- Zgadzamy się, panie profesorze, że pańska metodyka jest optymalna.

Ale znajdując się na brzegu Galaktyki mamy i tak bardzo małe szanse na

szybkie osiągnięcie kontaktu. Wydaje mi się, że te sygnały, które wysyłamy, są

zbyt narażone na zakłócenia i zniekształcenia.

Profesor uśmiechnął się.

- No tak, mój drogi, ale nic na to nie poradzimy.

- A właśnie - ożywił się Jensen - doszliśmy z Hollitzem do wniosku, że po

pół roku wysyłania dotychczasowych stałych sygnałów można by spróbować i

czegoś innego.

Na dobrodusznej twarzy Kilseya odbiło się zaciekawienie.

- Proponujemy wysyłać sygnały zmienne co 2 minuty, oparte na trzeciej

background image

logice Weymanna z grupą sygnałów stochastycznie zmiennych - wyjaśnił

Hollitz. - Opracowaliśmy specjalny układ z widmem minimalnie podatnym na

zakłócenia kosmiczne. Podejmujemy się opracować taśmy do nadajnika w

ciągu kilku dni. Potrzebujemy tylko pańskiej zgody na eksperyment.

Kilsey zamyślił się.

- Właściwie - powiedział powoli - nie mam na razie żadnych zastrzeżeń

co do tej propozycji. Róbcie taśmy. Tylko jedno: chciałbym, żeby nasze stare

sygnały również były nadawane przez kilka godzin dziennie.

Jensen i Hollitz poderwali się z krzeseł.

- Dobrze, panie profesorze, za trzy dni przystąpimy do wysyłania

nowych sygnałów.

Jasne, nocne niebo zaczęło szarzeć, czerwony świt przytłumił już blask

miliardów gwiazd na niebie. Rubinowy brzeg pierwszego słońca wynurzył się

background image

zza horyzontu.

"Tu, w centrum Galaktyki, noc jednak nigdy nie jest tak piękna i ciemna

jak na jej brzegu" - pomyślał Alf obserwując wschód na ojczystej planecie.

Spojrzał jeszcze raz na podobiznę młodej, dziewczęcej twarzy na obelisku z

szarego marmuru. Posąg Britt stał na Placu Pamięci w grupie pomników

pilotów solarnych i galaktycznych.

Wiele razy już zastał go przed posagiem i mimo że minął rok od

katastrofy, nie potrafił w pełni wrócić do zwykłego życia. Poprawił bukiet

żywych, złotych kwiatów u stóp pomnika i ciężkimi krokami zaczął się oddalać

w stronę wyjścia.

Hollitz przywitał się z Jensenem i usiadł przy pulpicie.

- No, to zaczynamy, Bob. Puścimy naszą nową muzykę dla kolegów po

background image

fachu.

Przyszedł Kilsey. Jensen krótko objaśnił:

- W części stochastycznej daliśmy echo radiogwiazd centrum i środka

drugiej najbliższej naszego układu spirali Galaktyki. Powiązaliśmy je logiką

Weymanna z adresem naszej Ziemi i jesteśmy gotowi do eksperymentu.

Kilsey przejrzał taśmy na ekranie czytnika sygnałów i oddał je

background image

Jensenowi.

- No cóż, chłopcy, nawet podoba mi się ta wasza nowa oda do Księżyca.

Nadawajcie, może wreszcie do kogoś trafimy.

Hollitz założył taśmy do czytnika i włączył antenę i nadajnik.

Alf wsiadł już do terralotu, kiedy zapaliła się lampka cerebrofonu.

Włączył wzmacniacz informacyjny i skupił się na odbiorze. Mimo że istoty

cywilizacji, do której należał, łatwo mogły się porozumiewać także przy

pomocy myśli, ważniejsze wiadomości przekazywano poprzez wzmacniacze

informacyjne. Szybko przyjmował nadawane myśli komendanta Admiralicji:

-

Krótki

komunikat

background image

do

pilotów

dalekosiężnych.

background image

Nasza

przesyłka-informer do cywilizacji z drugiej spirali zboczyła z toru i zaczyna się

oddalać od brzegu Galaktyki. Za 5 dni dokonamy dalekosiężnego lotu

pościgowego. Rada Naczelna Admiralicji prosi o Wasze zgłoszenia.

Alf już dawno czekał na jakieś poważne zadanie. Nie zastanawiał się ani

chwili. Nacisnął sygnał zgłoszenia i pomyślał: "Zgłaszam swoją kandydaturę

bez warunków dodatkowych".

Komendant Admiralicji był kolega Alfa z czasu jego studiów w szkole

pilotażu. Po jednej z tragicznych wypraw, podczas której tylko przypadkowo

uratował życie, musiał zwrócić licencję pilota ze względów zdrowotnych.

Odpowiedział Alfowi:

"Przyjdź jutro do mnie rano, ochotnicy dostanę pełną informację o locie

i nastąpi wybór kandydata".

Alf z niecierpliwością oczekiwał następnego dnia.

Cztery dni po nadaniu pierwszych sygnałów metodą Jensena-Hollitza

do obserwatorium w Wynnejack nadszedł komunikat z Głównego

Obserwatorium w Norton. Kilsey przeczytał i powtórzył:

- W Norton złapali obiekt radiowy. Nazwali go X. Ogromnie daleko i

bardzo mały. To chyba nie jest radiogwiazda, bo nawet szperacze neutrinowe

nie mogą ustalić parametrów ruchu. Zauważyli tylko, że przypadkowo

znajduje się na linii naszego nadajnika. Jeśli jest to odpowiedź na nasze

sygnały, to będziecie chyba, chłopcy; ojcami chrzestnymi tej kruszyny.

- To chyba niemożliwe, panie profesorze, niech pan z nas nie kpi. Po

background image

czterech dniach nadawania? Kiedy pół roku nic nie dało? - Jensen nie był

pewny, czy profesor mówi poważnie.

- Rzeczywiście, mało prawdopodobne - zgodził się Kilsey.

W informacyjnej sali Admiralicji zebrało się kilkunastu pilotów

dalekosiężnych, członkowie Rady Naczelnej i komendant Admiralicji. Po

przywitaniu się ze wszystkimi zabrał glos komendant:

- Wiemy wszyscy, że od czasu, kiedy udało się nam zrealizować przejście

przez barierę świetlną do przestrzeni informacyjnej, możemy nawiązać

łączność z cywilizacjami rozmieszczonymi dalej od centrum Galaktyki. Od

dawna już korespondujemy z innymi ośrodkami cywilizacyjnymi i Zrzeszenie

Galaktyczne ma już 6000 członków, nie licząc niższych kultur, które

zaprosimy prawdopodobnie za kilka tysięcy lat. Ostatnio wymianę

korespondencji prowadzimy, jak zapewne wiecie, przy pomocy ulepszonych,

automatycznych informerów-liniowców, które po zbliżeniu się do adresata

automatycznie wywołują się i cała w nich zawarta informacja w postaci pola

informacyjnego zostaje przyjęta przez odbiorców. Muszę tu wspomnieć, a

dlaczego, za chwilę zrozumiecie moje intencje, o początkach naszych

kontaktów i powstaniu paragrafu 2 Kodeksu Galaktycznego.

Otóż jeden z naszych pilotów nawiązał samodzielnie kontakt z

cywilizację klasy A-3. Jest to klasa cywilizacyjno-techniczna na etapie wojen i

podbojów. W rezultacie próbowano wykorzystać pokładowy nadajnik

informacyjny naszego liniowca do porachunków wewnątrz tej cywilizacji.

Oczywiście pilot zginął. Musieliśmy zastosować blokadę informacyjną i

wymazać z ich pamięci świadomość naszego istnienia. Kontakt ponowny z tą

background image

cywilizacją nawiązaliśmy później i bardzo jesteśmy z niego zadowoleni.

Prowadzimy wspólnie z nimi poważne i cenne badania naukowe. Ale od tego

czasu wprowadzono paragraf 2, który absolutnie zabrania nawiązywania

kontaktu z cywilizacjami technicznymi klasy poniżej i równej A-3.

Tydzień temu wystany został automatyczny liniowiec informacyjny do

środka drugiej spirali galaktycznej. jest to świeży kontakt i wystaliśmy im

wiadomości wstępne o naszej kulturze i cywilizacji z instrukcją o sposobie od

powiedzi. Tymczasem informer z niewiadomych początkowo przyczyn

zmienił gwałtownie kierunek lotu i zaczął się poruszać w kierunku brzegu

Galaktyki. Dopiero sieć satelitarnych stacji nasłuchowych przy pomocy

penetratorów informacyjnych o dużej czułości wykryła, że informer dostał

jakieś sygnały radiowe w naszym kodzie intersolarnym z adresem odbiorcy i

skierował się pod nowy adres. Penetratory określiły na podstawie analizy

rozkładu i charakteru pól informacyjnych, że cywilizacja ta mieści się

niedaleko brzegu Galaktyki, jest młoda, klasy A-3, i że przypadkowe sygnały

radiowe przez nią wysyłane zmieniły adres informera. Informer po podejściu

do nich wywoła się i wyrzuci cały ładunek informacyjny, zamieniając go w

bardzo silne pole, które natychmiast przekaże cały nasz list do ich

świadomości.

Otóż nie wolno nam do tego dopuścić. lnformer zawiera zbyt poważne

wiadomości. Nie są one przeznaczone dla A-3 z ich wrogimi ugrupowaniami i

rozbudowanym aparatem wojennym. Informer nie może przekazać swej

zawartości: Unikamy stosowania blokady informacyjnej, bo blokada taka jest

to akt ingerencji. Zadaniem naszym jest odholowanie informera od A-3 i

background image

przełączenie go na adres właściwy. Na akcję mamy bardzo mało czasu. Na

wszelki wypadek, gdyby informer zaczął się wcześniej wywoływać, liniowiec

pościgowy będzie dysponował ładunkiem bomby entropijnej dla anihilacji

zawartości in formera. Muszę podkreślić, że misja zawiera około 10% ryzyka,

a więc jest bardzo niebezpieczna. To jest ogromnie daleko. Możemy tylko

przyjmować informacje, ale komend dla zewnętrznego sterowania pościgiem

przekazać już nie będziemy mogli. A teraz proszę pilotów o zabranie głosu.

Żonaci i ojcowie rodzin są proszeni o zrezygnowanie z lotu.

Komendant skończył i usiadł obok Alfa. Dyskusja ciągnęła się około

godziny, ale innego, lepszego rozwiązania nie udało się znaleźć. Alf ponownie

zgłosił swoją kandydaturę. Razem z nim pozostało jeszcze trzech innych,

młodych chłopców, którzy niedawno opuścili akademię. Pozostali wszyscy

mieli rodziny. Komendant z członkami Rady Naczelnej wyszli z sali na kilka

minut. Po powrocie komendant ogłosił decyzję:

- Przyjmujemy kandydaturę Alfa, jeśli będą protesty, rozpatrzymy je od

background image

razu.

Wtedy Alf wstał.

- Koledzy, wierzcie mi; że ja muszę dostać. to zadanie. Bardzo was

proszę, nie zgłaszajcie protestów:

Młodzi piloci wpatrzeni byli w Alfa, którego znali jeszcze z Akademii,

jako wykładowcę pilotażu, a także z podręczników. Na początku rozdziału o

przestrzeni informacyjnej było przecież jego zdjęcie jako pierwszego, który

wrócił z przestrzeni informacyjnej. I wtedy właśnie wyjaśniono trudności

powrotów i loty w przestrzeni informacyjnej stały się normalną praktyką. A1f

usiadł i czekał. Wszyscy wiedzieli o katastrofie Britt i rozumieli, że Alf musi

mieć dalekie i trudne loty, żeby powrócić do równowagi psychicznej.

Protestów nie było.

Następnego dnia po komunikacie o obiekcie X, Kilsey z samego rana

sam zadzwonił do Obserwatorium w Norton.

- Zobaczymy, chłopcy, co u nich nowego. Jednak ich urządzenia są

trochę nowocześniejsze.

Długo trzymał słuchawkę. Kilka razy przerywał:

- Ile mówicie? Ile? Setki razy? W końcu odłożył słuchawkę i przez chwilę

milczał. Ciszę przerwał Hollitz:

- Co się stało, panie profesorze? Kilsey powoli odpowiedział:

- Musimy to sprawdzić. Ci z Norton twierdzą, że X zbliża się z szybkością

100 razy przewyższającą prędkość światła. To przecież niemożliwe. Nadaje

stale jednakowe sygnały. Impulsy o stałej częstotliwości. Czyżby to był... -

background image

Gwiazdolot - dokończył Jensen.

- Tak, gwiazdolot - powtórzył Kilsey.

Podał Jensenowi poranny telex z Norton ze współrzędnymi. Hollitz

ustawił analizator.

- Mam go, jest w siatce celownika radiowego.

- No, a teraz zmierzcie szybkość - powiedział Kilsey. Hollitz włączył

dalmierz grawitacyjny i zaczął mierzyć. Plamka świetlna wyskoczyła poza

skalę.

- Tak, panowie - rzekł profesor - z odchylenia plamki poza skalę

logarytmiczną widać, że szybkość X jest rzędu 100 c. Jensen nie mógł

ochłonąć ze zdumienia:

- Jak to możliwe? Jakim sposobem dostajemy normalne sygnały

radiowe ?

- Nie wiem, chłopcy, nie wiem jak - odparł Kilsey - i nie wiem, w jaki

sposób sygnały są wysyłane. Ale tu nie ma pomyłki. W Norton też najpierw

myśleli, że mają zepsuty blok pomiaru prędkości... Tylko, proszę was, nie

rozgłaszajmy tego faktu, bo nas wyśmieją. Koledzy z Norton też na razie

milczą. Poczekamy, aż X się przybliży.

Alf wszedł do kabiny liniowca dalekiego zasięgu. Zamknął luk i

zameldował gotowość do startu. Otrzymał rozkaz: "Włącz rozbieg", i później

już cieplej: "Do zobaczenia, Alf". Z ekranu zniknęła twarz komendanta i

pokazał się schemat drogi startowej. Po włączeniu rozbiegu stacje startowe w

układzie solarnym automatycznie przejmują akcelerację aż poza granice

układu nadając liniowcowi ogromną prędkość, która pozwala mu przejść do

background image

przestrzeni informacyjnej. Alf przekręcił przełącznik "start" i pogrążył się w

fotelu. Akceleratory antygrawitacyjne zaczną działać za kilka minut. Za

godzinę liniowiec przejdzie przez barierę i wynurzy się x przestrzeni

informacyjnej bezpośrednio przy informerze. "Britt" - pomyślał Alf, ale

liniowiec już zaczął nabierać prędkości i włączył się automat usypiający.

Ekran z niebieskim, poruszającym się ognikiem na schemacie drogi startowej

rozpłynął mu się przed oczami.

Ktoś z Norton jednak wypaplał, bo nazajutrz rano gazety przyniosły

krótki komunikat o nieprawdopodobnym fakcie astronomicznym. Było to

podane w sosie nowego fałszywego alarmu naszych szanownych astronomów.

Kiedy Hollitz zmierzył szybkość X około południa, szybkość ta znacznie

zmalała.

- Czuję, że to jakaś bzdura, nabieramy się pewnie na nieznane

zakłócenia obserwacyjne - powiedział do profesora, który teraz stale

przebywał w pracowni.

Kilsey był jednak innego zdania:

- A mnie się wydaje, że nie. Nie tracę nadziei, że po 30 latach, od kiedy

Ziemia w ogóle zaczęła wysyłać sygnały, będziemy mieli gości.

- Czy potrafimy ich przyjąć? - zapytał Jensen.

- No, jeśli przyjęli nasze sygnały, to na pewno nas zrozumieją. - Nie o

tym myślę, profesorze. Gdzie oni wylądują? U nas czy u tamtych ?

- Ach, ty o tym. Rzeczywiście, o tym nie pomyślałem.

- Sądzę, że nie będą na tyle naiwni, żeby się nie zorientować w naszych

stosuneczkach na Ziemi - wtrącił Hollitz. Obserwujący ekran profesor

background image

przerwał dyskusję:

- Patrzcie, X wyraźnie hamuje. W takim tempie będzie w Układzie

Słonecznym w ciągu 2 dni.

Automat obudził Alfa w zadanym czasie. Na ekranie widniał informer

zbliżający się na małej .szybkości do Układu Słonecznego z jednym Słońcem i

dziewięcioma planetami. Zmniejszył szybkość na podświetlną i nastawił lot na

trajektorię spotkania z informerem. Punkt spotkania wypadł niedaleko od

środka układu. Alf skierował pokładowy inforlokator na trzecią planetę. Nie

było wątpliwości. To była właśnie cywilizacja klasy A-3. "Niestety, zakaz

kontaktu obowiązuje" - pomyślał. W chwilę później niespodziewanie włączyła

się ochrona liniowca. Zajarzyło się światło silnego pola informacyjnego. Po

kilku sekundach alarm się wyłączył. Centralny analizator zameldował, że

informer ma przeciek i w każdej chwili może zacząć się rozładowywać.

Alf zaczął analizować położenie. Nie było ani chwili do stracenia. Nie

można się zbliżyć do informera i wyholować go z Układu Słonecznego. Pole

informacyjne z przecieku jest zbyt silne i może zakłócić centralne sterowanie

liniowca. Alfowi została jedyna możliwość: bomba entropijna. Włączył

dźwignię przygotowania ładunku entropijnego i zaczął celować.

Hollitz, niewyspany, po nocnym dyżurze, krótko zameldował Kilseyowi

- Telefony w nocy się urywały, panie profesorze. W Centrum Badań

Kosmicznych szykują rakietę sondę z pilotem, jeśli X wejdzie na orbitę

ziemską. Dopiero wczoraj uwierzyli, że to statek kosmiczny, ale na razie

zabronili cokolwiek ogłaszać dziennikarzom.

- Dobrze, Hollitz, poczekajmy, aż sprawa się wyjaśni. Niech Jensen

background image

przejmie obserwację, a ty idź spać.

Hollitz odmówił:

- Nie, panie profesorze. Zostanę tutaj. Jensen wpadł z "Morning

Telegraph" w ręku.

- Proszę tylko spojrzeć, co się dzieje - powiedział i pokazał dziennik.

Na pierwszej stronie tłustym drukiem wybity był tytuł artykułu: "Panika

na wybrzeżu atlantyckim!"

W artykule korespondenci z wybrzeża donosili, że od kilkunastu godzin

zgłaszają się ludzie do policji i do lekarzy stwierdzając, że nagle wiedzą jakieś

dziwne rzeczy. Po bliższych wyjaśnieniach przeprowadzonych przez władze

okazało się, że w tym samym czasie wiele ludzi zaczęło nagle wiedzieć o

istnieniu jakiejś cywilizacji na bardzo wysokim poziomie. Nie rozumieją, ale

pamiętają urywki informacji o jakichś maszynach, urządzeniach i znają

dziwne

wzory

background image

matematyczne.

Niestety,

wiadomości

background image

te

background image

tak

nieuporządkowane, tak źle przekazywane, że dotychczas nie udało się

wyjaśnić istoty zjawiska. Część lekarzy przypuszcza, że to wskutek

wczorajszego sugestywnego programu telewizyjnego, opartego na plotkach

prasy na temat prac profesora Kilseya w związku z próbami nawiązania

kontaktu z kosmicznymi braćmi, masa słuchaczy uległa zbyt silnej emocji.

Jednakże chodzą słuchy, że osoby nie oglądające programu też mają podobne

halucynacje., Drobna grupka fantastów upiera się znowu przy twierdzeniu, że

halucynacje nie mają nic wspólnego z audycją i że dziwny obiekt

obserwowany przez profesora Kilseya to statek kosmiczny, i że w ten sposób

są przeprowadzane próby porozumienia się z nimi. Kiedy Kilsey przeczytał

artykuł, Jensen zapytał:

- Co pan o tym wszystkim myśli, panie profesorze?

- Myślę, że nie taka byłaby próba porozumienia się z nami. Zupełnie

background image

tego nie rozumiem.

Jensen spojrzał w analizator i wykrzyknął:

- X podzielił się na dwa! Są bardzo blisko siebie. Jeden z nich jakby

manewruje. Wchodzą chyba na bardzo daleką orbitę okołoziemską.

- Sprawdź to jeszcze raz, Jensen, i nie przestawaj obserwować rzucił

Kilsey. - To na pewno są statki kosmiczne. Aha - dodał po chwili - zupełnie o

tym zapomniałem, Hollitz, natychmiast wyłącz nadawanie naszych sygnałów

na głównej antenie.

Hollitz podbiegł do sterowania anteną, żeby wyłączyć zasilanie

nadajnika. W dziesięć minut później do pokoju weszło dwóch przedstawicieli

Centrum Badań Kosmicznych. Jeden z nich poprosił Kilseya o kilkanaście

minut rozmowy. Kilsey zaprosił obu do swego gabinetu obok. Wszyscy trzej

wyszli, trzasnęły drzwi i w pracowni zostali Jensen z Hollitzem.

Wykonał już prawie pełny obrót; kiedy znów włączył się alarm

informacyjny. Analizator zameldował, że wskutek ciągłych sygnałów z planety

informer zaczyna się rozładowywać.

W sekundę później doniósł, że sygnały przestały przychodzić. ale już

było za późno. Natężenie pola informacyjnego emitowanego przez informer

zaczyna rosnąć. Teraz przez kilka obrotów planety dookoła Słońca informer

automatycznie będzie przekazywał całą informację w kierunku planety. Nie

było .sekundy do stracenia.

Alf nacisnął spust bomby entropijnej. Ale nie było lekkiego wstrząsu

charakterystycznego dla odpalenia. Włączył się brzęczyk awaryjny wyrzutni.

background image

Jak przez watę usłyszał beznamiętny głos analizatora:

- Celownik automatyczny zakłócony przez pole informera.

Zmusił się do spokoju. Pozostało albo zrezygnowanie z zamierzonego

zniszczenia informera, albo naprowadzenie ręczne. O tym ostatnim w szkole

pilotów mówiono zawsze najmniej.

Alf we wszystkich swoich lotach realizował zadania do końca. Od razu

wiedział, co zrobć, i wiedział, że zrobi to nieodwołalnie. Wyłączył celownik i

przeszedł na sterowanie ręczne. Osiągnie informer w ciągu 15 sekund. Zaczął

naprowadzać przód liniowca na informer. Myślał bardzo szybko i sprawnie.

Teraz już był zupełnie spokojny. Opuściło go zupełnie podniecenie

towarzyszące zawsze niszczeniu nieposłusznych automatów. Kazał sterowni

pokładowej przygotować meldunek z akcji wraz z pełnym tekstem swoich

myśli i wystać na 5 sekund przed osiągnięciem informera. Nie był tylko

pewny, jaki ładunek entropii przygotowali w Bazie. "Czy przewidzieli każde

wykonanie zadania? Czy ładunku entropii wystarczy tylko na anihilację

ładunku informacyjnego?"

Do informera zostało kilkaset metrów. Szczęknął zawór śluzy

nadawczej. Zapaliła się i zgasła czerwona lampka z napisem: "Depesza do

Bazy".

"To już załatwione. Dostaną pełną informację. Szperacze Bazy wykryją

gwałtowny zanik informacji zawartej w informerze jako zakłócenie pola.

Myśli emanowane już po wystaniu depeszy dojdą bardzo zniekształcone, ale

dopełnią obrazu. Będą wiedzieli, jak zadanie zostało wykonane" - pomyślał

background image

Alf.

Na trzy sekundy przed osiągnięciem informera analizator doniósł, że z

trzeciej planety startuje rakieta na paliwo chemiczne. Alf pomyślał: "Szkoda,

że paragraf 2 jest taki ostry". Chciałby zobaczyć mimowolnych sprawców

swego lotu. Chyba już niedługo wejdą do grupy A-2. Następny pilot w ten

zakątek Galaktyki poleci już zapewne w locie zapoznawczym... Poczuł wstrząs

zetknięcia się liniowca z informerem. To już koniec misji.

Z pamięci wypłynęła najdroższa twarz. Pamiętał Britt przed jej startem

do ostatniego lotu. W tym samym momencie nacisnął dźwignię "Wyzwolenie

ładunku entropijnego". Błysk nie był duży. Największa część energii

wydzieliła się w postaci promieniowania korpuskularnego. Ułamek sekundy

później

szperacze

background image

Bazy

przyjęły

zakłócenia

pola

background image

informacyjnego

spowodowanego anihilacją informera.

Kiedy Kilsey i goście wrócili do pokoju obserwacyjnego, Jensen, blady i

przejęty, zameldował:

- Te dwa obiekty zetknęły się około 20 minut temu i od tego momentu

już nic nie rozumiemy. X zaczął zachowywać się jak mały, słabo odbijający

światło promieniotwórczy meteor. Żadnego ruchu, zmiany orbity, żadnych

sygnałów radiowych. Kilsey i goście wysłuchali go w milczeniu. Potem jeden z

gości powiedział:

- Właśnie przed chwilą dostaliśmy radiogram od pilota z rakiety sondy.

Po wejściu na orbitę dokonał zdjęć obiektu, co pozwoliło na pierwsze wnioski.

Wstępnie zanalizowano te zdjęcia pod względem widma i okazało się, że

rzeczywiście jest to zwykły meteor z dużą zawartością żelaza, jakich wiele

spotyka się w Kosmosie w okolicach Ziemi. Wydaje się, że tak tę sprawę

potraktujemy. Przede wszystkim musimy się liczyć z faktami. O takiej mniej

więcej treści ukaże się chyba nasz wspólny komunikat w prasie.

Kilsey twierdząco skinął głową, a gość po chwili jeszcze dodał: - Myślę,

że nie będzie dla panów czymś zaskakującym, że na meteorze były także

proste związki organiczne. Ostatecznie to już się zdarzyło kilka razy. Jeszcze

nie wiemy, jakiego pochodzenia mogą być związki organiczne na meteorach.

Gdy przedstawiciele Centrum Badań Kosmicznych opuścili pracownię,

Hollitz i Jensen natychmiast podbiegli do Kilseya:

- Panie profesorze, co pan naprawdę o tym wszystkim sądzi? - Co to było

background image

z tą prędkością nadświetlną?

- A jak wytłumaczyć manewr i połączenie się dwóch obiektów? Kilsey

cicho i w zamyśleniu odpowiedział:

- Myślę, że rzeczywiście najsensowniej jest liczyć się z faktami.

Komunikat będzie taki, jak mówiliśmy...

Chociaż wielu rzeczy nie rozumiem - dodał po chwili - to jeśli

przyjdziecie dziś do mnie do domu na kawę, powiem wam, co naprawdę o tym

wszystkim myślę. Ale to już jak najbardziej prywatnie... Wydaje mi się jednak,

że już teraz powinniśmy uczcić Kogoś, z Kim nie mogliśmy się spotkać, a Kto

poświęcił dla nas życie...

Komunikat Admiralicji był zwięzły i krótki:

"Mimo pewnych niedociągnięć, które usuniemy w przyszłości, cel

ostatniego lotu dalekosiężnego został osiągnięty. Pilot Alf zginął przy

wykonywaniu zadania w imię dobra istot rozumnych na niższym etapie

rozwoju. Rada postanowiła wpisać Go do Wielkiej Księgi Lotów. jak zawsze,

na Placu Pamięci zostanie wzniesiony pomnik pilota".

Kilka dni później na Placu Pamięci stanął jeszcze jeden strzelisty obelisk

z kometą na szczycie. Uśmiechnięta twarz Alfa, z jego ostatniej chwili,

patrzyła na Britt w kombinezonie kosmicznym uwiecznioną w kamieniu.

Znowu byli razem, i teraz już na zawsze.

background image

RYSZARD SAWWA

DRUGI ŚWIADEK OBRONY

Ray zaczął schodzić w dolinę, kiedy już wtargnął do niej wieczorny

chłód górski. Poszedł szybciej, żeby się rozgrzać. Chciał przy tym zdążyć na

kolację w schronisku. Spojrzał na zegarek. Była już 18.00. Nowy dowódca

grupy kontrwywiadu pułkownik Alain Bradford był bardzo wymagający, jeśli

chodzi o punktualność. Właściwie wszyscy rozumieli, że sprawy zaszły już za

daleko, żeby pokpiwać sobie z jego metod działania, ale te zakazy rozmów na

temat startów sond i skrupulatna "opieka" nad wszystkimi pięcioma

członkami Zespołu Startowego były trudne do zniesienia.

Minął ostatni zakręt w lewo i doszedł do znaku kilometrowego. Jeszcze

pół godziny drogi i będzie w schronisku.

Jutrzejszy dzień musi rozstrzygnąć o dalszym planie badania sektora

10. Start będzie o 9.33. Taki czas ustalono dopiero w ostatniej chwili. O starcie

poinformował go sam Bradford. Pułkownik wprowadził zresztą bardzo

osobliwą metodę powiadamiania o momencie startu. Już wielokrotnie

terminy były zmieniane i nie ma żadnej pewności, że i ten jest prawdziwy. Ray

uśmiechnął się. Nie wierzył, aby to coś pomogło. Jeśli rzeczywiście chodzi o

sabotaż, to ci, którzy go przeprowadzają, mają ogromne możliwości. Był

przekonany, iż NOL-e pojawiające się od czasu do czasu były dostatecznym

dowodem na to, że ktoś sobie nie życzy rakiet w sektorze 10 i że trzeba w

końcu przestać wysyłać sondy kosmiczne w ten rejon. Bradford nie dawał się

jednak przekonać i twierdził, że musi zdobyć dowody zamierzonej akcji, a nie

background image

będzie opierał się li tylko na hipotezach. Spojrzał na zegarek. Jeszcze

kwadrans marszu. Regularna praca mechanizmu działała uspokajająco.

Wszyscy członkowie zespołu byli już na granicy wytrzymałości. psychicznej.

Właściwie wiadomo było, że jutrzejszy eksperyment, w razie niepowodzenia,

musi być dla tej grupy ludzi ostatnim przed dłuższym urlopem.

Ray przypomniał sobie poprzednią wycieczkę w to miejsce z całym

zespołem. Było to w dwa dni po nieoczekiwanej anihilacji pierwszej sondy

niedaleko sektora 10. Ustawiono na kosmodromie następną sondę, a zespół

dostał zezwolenie na niedaleką wycieczkę. Wszyscy zauważyli wtedy ten

Nierozpoznany Obiekt Latający. Był to niewielki dysk z błyszczącego

materiału, który uniósł się z odległości około 2 km od nich i bardzo szybko

zniknął w obłokach. Dyskusje na temat pochodzenia NOL-i odwróciły

natychmiast zainteresowanie przyjaciół od Raya i jego zegarka. Ray znalazł go

przy ścieżce prowadzącej na szczyt. Musiał go ktoś zgubić co najmniej kilka

dni temu, bo był nie nakręcony. Nikt z obecnych jeszcze w schronisku nie

przyznał się do zguby i było jasne, że nie ma sensu dalej szukać właściciela.

Zegarek spisywał się nieźle i Ray był z niego zadowolony. Idąc

uświadomił sobie, że wraz ze zbliżającym się terminem startu zaczyna się

denerwować. Już cztery sondy przy starcie rozpadły się na pył metalowy bez

jakiegokolwiek wybuchu, bez żadnych śladów jakiegokolwiek działania.

Wysyłane do innych rejonów Galaktyki z tego samego kosmodromu

startowały normalnie i już od kilku lat nadchodzą od nich informacje o

przebytych trasach. Sondy kosmiczne, bezzałogowe, szybkie statki fotonowe

miały za zadanie nawiązać łączność z przypuszczalnymi innymi istotami

background image

myślącymi i przełączyć kontakt na Ziemię. Wysyłano je w ramach programu

odpowiedzi po wychwyceniu z szumów Kosmosu wyraźnych sygnałów

background image

sztucznych.

Światło w schronisku już się paliło, kiedy wszedł i zrzucił plecak. W

jadalni za stołem siedziała tylko jedna osoba. Chciał usiąść przy innym

stoliku, ale zorientował się, że ten krótko ostrzyżony, siwy mężczyzna w

sportowym ubraniu - to Bradford. Nie spodziewał się go tutaj. Mimo woli

poczuł, że zasycha mu w gardle.

Podszedł do stolika Bradforda i zauważył, że ten też musiał przed chwilą

wrócić z gór.

Bradford uśmiechnął się i zaprosił Raya do stolika.

- Dobry wieczór panu, nie spodziewał się mnie pan tutaj, prawda ?

Ray był zawsze szczery w stosunku do Bradforda.

- Tak, ma pan rację, panie pułkowniku, nie sądziłem, że jestem

szczególnie przez pana wyróżniony. Nie bardzo łatwo bym uwierzył, że akurat

dzisiaj chciał pan w tym samym miejscu zażywać świeżego powietrza.

Bradford zareagował spokojnie.

- No cóż, wie pan, że mam swoje plany działania. Wolałbym takie, byśmy

współpracowali w innym układzie zadań, ale sytuacja wymaga ode mnie

specjalnych kroków. Musi pan zrozumieć, że sondy są bardzo drogie i rząd

wymaga od nas wykrycia sprawców dywersji.

- I dlatego pewno szedł pan za mną i śledził mnie? Tylko nie rozumiem,

jaki to miałoby sens.

- Widzi pan, mogę powiedzieć panu, że jutrzejszy dzień będzie

decydujący w śledztwie przez nas prowadzonym. Mogę również zapewnić

background image

pana, że nie szedłem za panem i nie śledziłem. Mój cel przybycia tutaj był

inny. A jaki - możliwe, że wyjaśnię panu później. Na razie chciałbym jeszcze

raz pana prosić, aby dla dobra śledztwa nie czynił pan prób kontaktowania się

z kimkolwiek do jutra do godziny 9.33. Niech pan nie sądzi, że jest pan, jak to

pan powiedział, "szczególnie wyróżniony".

Nie. Inni członkowie zespołu też będą absolutnie skutecznie

background image

odseparowani od otoczenia.

Po kolacji okazało się, że będą spali z Bradfordem w jednym pokoju.

Ray był zmęczony wspinaczką i z przyjemnością wyciągnął się na

tapczanie. Zasypiał szybko i zapamiętał tylko, że Bradford mówił coś jeszcze o

śledztwie. Ostatnie słowa dotarły do niego prawie wyprane z sensu. Słyszał je,

ale były to tylko słowa. Mógłby je podrzucać, jak żongler na arenie podrzuca

jednakowe szare piłeczki, spadające bez dźwięku na podłogę i podskakujące

do jego rąk, i znowu podrzucane do góry.

- ... Wie pan, Ray, sądzę, że ktoś z zespołu bierze w tym udział. Ale kto? I

jakim cudem? Przecież znamy każdy krok członków zespołu. Ten ktoś musi

przekazywać czasy startu w jakiś bardzo dowcipny sposób...

Piłeczki skakały coraz prędzej i rosła ich ilość. Ray czuł, że są coraz

cięższe i że nie może ich podrzucać. To one zaczynają podbijać mu ręce. Jest

ich coraz więcej i w końcu unoszą go nad Ziemię i oddalają coraz dalej i dalej.

Znikają światła miast. I Ziemia staje się też małą, szarą piłeczką. A dokoła

rozciąga się bezkresna, czarna pustka...

Ryk lądującego helikoptera był doskonałym budzikiem. Bradford był już

ubrany w swój mundur służbowy i zamykał walizkę, kiedy Ray zdecydował się

wstać.

- Dzień dobry panu, Ray, szybciutko jemy śniadanko i do pracy. Już

background image

godzina 6.

Na kosmodromie wylądowali w godzinę później. Podziemne stanowisko

dowodzenia lotem było już przygotowane do startu. O godzinie 8, jak zwykle

w dniu startu, rozpoczęła się odprawa u kierownika programu, profesora

background image

Jeansa.

Ray usiadł blisko kolegów z zespołu. Każdy miał obok siebie "anioła

stróża". Wszyscy "aniołowie" byli w mundurach żandarmerii kosmicznej, co

oznaczało, że są na służbie, i podkreślało wagę dnia. Tak było pierwszy raz.

Ray widział wyraźnie niepokój na twarzach kolegów. Każdy myślał o tym

samym. Co przyniesie dzisiejszy start? I co przyniesie śledztwo Bradforda?

Patrzyli ukradkiem jeden na drugiego, łowiąc spojrzenia kolegów.

Jeans mówił krótko i zwięźle:

- Proszę kolegów! Dzisiejszy start z wielu względów będzie decydujący,

jeśli chodzi o dalszy program badania sektora 10, i może być bardzo ważki dla

nas jako dla konkretnego zespołu ludzi. Wszyscy wiemy, że prowadzone jest

śledztwo w sprawie przyczyn poprzednich nieudanych startów. Chociaż ja

osobiście mam swoje poglądy na tę sprawę, z materiałów zebranych przez

kolegę Bradforda wynika, że niewykluczone jest współdziałanie kogoś z

obecnych tu na sali w sabotażu. Sprawę tę stawiam otwarcie z dwóch

powodów. Po pierwsze - to jest ostatnia szansa dla przypuszczalnego

przestępcy: ma jeszcze możność wycofania się z góry. I po drugie - jeżeli się

nie wycofa, to będzie dzisiaj zidentyfikowany. Wtedy nie będzie dla niego

litości. Poniesie surową karę za zdradę ludzkości. Apeluję więc do niego, by

wykorzystał szansę. Jeżeli już przekazał czas startu, może się zgłosić do mnie i

zmienimy program dnia, dla uniemożliwienia sabotażu. Na prośbę

pułkownika Bradforda od godziny 8.30 zarządzam pełną gotowość startową

na cały dzień. Czas startu będzie ogłoszony całej załodze kosmodromu na pół

background image

godziny przed rozpoczęciem odliczania i startem. W tej chwili czas startu zna

tylko Zespół Startowy w składzie 5 osób. Proszę o godz. 8.30 o zajęcie

stanowisk. Dziękuję.

Tak żywych komentarzy nie było jeszcze nigdy, nigdy przecież

dotychczas nie mówiło się o sabotażystach.

Bradford spojrzał na Raya i rzekł z uśmiechem:

- Niech pan się uspokoi, przecież to chyba nie pan nas zdradza, prawda ?

Ray nie odpowiedział. Wsiedli obaj do windy i pojechali do sterowni.

O 8.20 Ray usiadł przy ekranie pulpitu sterowania silnikiem.

O 8.30 zapaliły się przy stanowiskach czerwone napisy "Gotowość

startowa". Rozpoczęło się czekanie. Ray zarządził sprawdzenie układów

sterowania i siłowych silnika. Przez godzinę zdążył zrobić to 2 razy. Program

sprawdzania znał na pamięć.

Zbliżał się start. Zgodnie z planem o godz. 9.00 niski głos syreny i

pulsujące napisy "Operacja startowa" ogłosiły początek eksperymentu. Ray

poprawił się w fotelu i spojrzał na stanowiska pozostałych członków zespołu.

Wydawało mu się, że widział na ich twarzach zdziwienie. Czyżby nie znali

prawdziwego momentu startu? Przycisnął dźwignię "Paliwo". Wiedział, że

zaczyna się pompowanie płynnego deuteru do olbrzymich zbiorników sondy.

Po dziesięciu minutach na drukarce automatu kontrolującego wyskoczył

napis "Pompowanie zakończone". Włączył rozruch. Teraz zaczyna działać

uranowy zapłon. Nie było żadnych zakłóceń. Ogłosił alarm startowy. Nikt nie

ma prawa wychodzić z bunkrów kosmodromu. Otworzył zawór zasilacza i

deuter zaczął się sączyć w ognisko reakcji rozszczepiania jąder uranu.

background image

Gwałtowny wzrost jasności w przyciemnionych szybach kontrolnych ze szkła

ołowiowego Potwierdził wskazania przyrządów. Silnik fotonowy zaczął

działać.

Cyfrowy wskaźnik czasu zbliżał się do stanu zerowego. Setne części

sekund migały zielonkawym światłem. Kiedy naciskał klawisz "Start",

zamknął oczy. Teraz pompy na pełnych obrotach powinny wtłoczyć deuter do

dyszy i sonda powinna oderwać się od płyty startowej. Ogromna moc silnika

wyrzuci ją daleko poza Układ Słoneczny.

Kiedy obejrzał się, zobaczył, że za nim stał Bradford i przez szyby

ochronne patrzył na stanowisko startowe. Rayowi drżały ręce. Wstał i

wiedział już, co zobaczy na starcie. Zamiast ryku startującej rakiety na

kosmodromie panowała cisza.

Nawet nie zakładał kombinezonu ochronnego. Po awariach sondy nigdy

nie było śladu promieniowania radioaktywnego. Pierwszy dobiegł do tego, co

było przed chwilą sondą kosmiczną, potężnym statkiem o masie kilkuset ton,

a teraz przedstawiało sobą widok, który wywoływał po prostu wesołość. Nie

mógł się powstrzymać od głośnego śmiechu. Widział, że twarz

Bradforda poczerwieniała z wściekłości, ale pułkownik się szybko

opanował i po chwili też się zaczął śmiać. Na miejscu sondy była niewielka

piramidka metalowego pyłu. Nie było nawet co analizować.

Bradford zwrócił się do członków zespołu: - Proszę panów. Bardzo

proszę ze mną.

W gabinecie profesora Jeansa już znajdowało się kilku oficerów w

mundurach. Bradford przedstawił im pięciu członków Zespołu Startowego.

background image

Zabrał głos jeden z oficerów - generalny prokurator ministerstwa:

- Panowie! Rozpoczniemy teraz posiedzenie sądu. Mam nadzieję, że

rozstrzygną się na nim i wyjaśnią pewne sprawy związane z dywersją, której

ostatni przykład przed chwilą obserwowaliśmy. Oddaję głos pułkownikowi

Bradfordowi, który od dłuższego czasu prowadził śledztwo w tej sprawie.

Bradford wstał z krzesła, podszedł do Jeansa, poprosił go o klucze i wrócił z

wyjętą z kasy pancernej teczką pełną dokumentów.

- Śledztwo w sprawie sabotażu rozpoczęliśmy rok temu po anihilacji

sondy w pobliżu sektora 10. Od tego czasu zebraliśmy pewne dane o faktach,

które obciążają jednego z tu obecnych. Chciałbym, żeby nam wyjaśnił te fakty,

i jeżeli to mu się uda, pomógł nam stwierdzić swoją niewinność. Uznaliśmy,

że obrońcą może być tylko osoba fachowo pozostająca na tym samym lub

wyższym niż on poziomie. Obrony podjął się profesor Jeans. Ale przejdźmy do

background image

sprawy.

Ray był pewien, że to niedorzeczne oskarżenie nie może się opierać na

solidnych podstawach. Ale niepokój udzielił się i jemu, i jego kolegom.

Wiedział, że to, co tu się rozgrywa, zapamiętają na długo.

Bradford kontynuował:

- Po pierwsze, grupa specjalistów z Instytutu Fizyki Teoretycznej

stwierdziła, że zniszczenie sond nie było rezultatem znanego nam na Ziemi

procesu fizycznego i że nie mogło być rezultatem pracy silnika fotonowego. To

stwierdzenie nie ulega najmniejszej wątpliwości. Czy panowie się z tym

zgadzają?

To było oczywiste i Ray też kiwnął głową.

- Z tego wniosek, że mamy do czynienia z siłami obcymi, niweczącymi

nasz wysiłek eksploracji sektora 10, a jest możliwe, że mającymi również inne,

bardziej groźne plany. Tego z góry nie można przewidzieć. Po drugie,

Dowództwo Obrony kosmicznej stwierdziło pojawienie się NOL-i zawsze

bezpośrednio przed startem sondy do sektora 10. Są na to dowody. Mam

zdjęcia NOL-i z odpowiednimi datami. Proszę, oto one.

Ray zobaczył na zdjęciach znane z pamiętnej wycieczki w góry kształty

nie rozpoznanych obiektów. Nie ulegało wątpliwości, że zdjęcia były

background image

autentyczne.

- Czy panowie zgadzają się na stwierdzenie, że Oni musieli być

informowani o każdym starcie sondy do sektora 10?

Ray poczuł, że Bradford zbliża się do momentu decydującego. Wtedy

zamknie sieć, z której już ofiara nie będzie się zdolna wydostać.

Logika faktów była niepodważalna. Tym niemniej czuł, że gdzieś musi

tkwić błąd w koncepcjach Bradforda. Ale fakty kazały odpowiedzieć "tak".

- A teraz przechodzę do meritum sprawy. - Bradford zaczął mówić

wolniej. - Czy panowie zauważyli, że prowadziliśmy pięć prób sond, nie licząc

anihilacji pierwszej sondy poza granicami Układu Słonecznego, i że ta liczba

zgadza się z ilością członków Zespołu Startowego?

Ray zaczynał rozumieć, dlaczego zabroniono im wszelkich dyskusji i

wymiany poglądów i informacji na temat startów. Bradford kontynuował:

- Tak, proszę panów, to nas kosztowało bardzo drogo, ale musieliśmy

zdobyć nieodparte dowody.

Ray czuł, że Bradford już zaczął zaciskać pętlę. Ale na czyjej szyi ?

Popatrzył na twarze kolegów. Znał ich od dawna. To niemożliwe, żeby któryś z

nich popełnił zdradę. Był tego absolutnie pewien i w tej chwili. Był ich pewien,

jak był pewien siebie. Już teraz wiedział, że za chwilę padną słowa oskarżenia,

wiedział, że oskarżony nie zdoła wyrwać się z zastawionej pułapki, i wiedział,

że znów Bradford miał rację, sądząc, że najlepszym obrońcą może być Jeans.

To był jedyny możliwy świadek obrony. Wielekroć zauważył, jak profesor

zbijał wspaniale wyglądające hipotezy w kilku zdaniach wypowiedzianych

background image

krótko i zwięźle, tym miłym, cichym i ciepłym głosem. Nawet jego przeciwnicy

naukowi odnosili się do niego z ogromnym szacunkiem. Teraz Jeans

przeglądał szczegółowe zeznania członków zespołu, zebrane przed kilkoma

background image

dniami przez Bradforda.

Pułkownik wyjął następny dokument.

- Otóż przy kolejnych startach niektórzy z was znali prawdziwe czasy

startów sond, a inni fałszywe i dopiero na kilka godzin przed startem

dowiadywali się o czasie prawdziwym. Ray czuł, jak krew zaczyna mu

pulsować w skroniach. Rozumiał teraz obecność Bradforda w schronisku. To

dlatego był tak dobrze pilnowany. Bradford zwrócił się do niego:

- Tylko jeden z was, pan Ray Miller, znał dokładne czasy startów sond do

sektora 10 we wszystkich pięciu przypadkach. Tylko pan mógł informować o

najlepszym momencie dokonania zniszczenia sond przy starcie. Oskarżam

pana o zdradę. Czy pan przyznaje się do winy?

Ray nie widział szansy ratunku. Wstał z miejsca. Czuł na sobie wzrok

swoich przyjaciół. Widział ich zdumienie i przede wszystkim niedowierzanie.

To mu dodało odwagi. Nigdy nie był mówcą. Jąkając się i czerwieniąc

powiedział tylko to, co mógł. Prawdę.

- Jestem zaskoczony tym oskarżeniem. Przysięgam, że nie miałem i nie

mam nic wspólnego z informowaniem tych, którzy niszczą sondy. Nie

przyznaję się do winy, bo winny nie jestem. Kiedy skończył, nogi już mu

odmawiały posłuszeństwa. Siadł ciężko na fotel.

Znów zaczął mówić Bradford:

- Wobec tak jawnych dowodów winy wnoszę, by sąd, niezależnie od

wyparcia się oskarżonego, uznał go za winnego. Ray słyszał jak przez watę

głos generalnego prokuratora.

background image

- Udzielam głosu profesorowi Jeansowi, który występuje jako świadek

obrony. Czy pan się zgadza, panie Miller, na kandydaturę profesora Jeansa?

Ray nie poznał własnego głosu, kiedy odparł:

- Tak jest, panie prokuratorze.

- Czy pan chce coś powiedzieć w obronie oskarżonego, profesorze

Jeans?

Profesor skinął głową i patrząc w okno zaczął:

- Panie Bradford, pańska metoda wykrycia przestępcy zawiera błąd

logiczny. Dlaczego pan nie dopuszcza myśli, że niekoniecznie członek Zespołu

Startowego informował obcych? Przy takim założeniu nie powinien pan

podawać nikomu z członków zespołu Startowego prawdziwego terminu i

gdyby wtedy sabotaż się nie udał, miałby pan dopiero prawo wyciągnąć te

wnioski, które pan wyciągnął. Ale gdyby się udał? Zresztą w tych obu

przypadkach byłaby podejrzana jeszcze jedna osoba.

Bradford zerwał się z fotela.

- Co pan ma na myśli, panie profesorze? Wypraszam sobie tego rodzaju

insynuacje. To przecież śmieszne podejrzewać mnie. - Proszę siadać, panie

pułkowniku. Pan profesor rozumuje zupełnie poprawnie.

Prokurator generalny odebrał głos Bradfordowi i poprosił Jeansa, aby

ten kontynuował.

- Jak pan widzi, panie pułkowniku, pańska pułapka na zdrajcę nie była

background image

absolutnie szczelna.

Ray odetchnął z ulgą. Widział wesołość na twarzy przyjaciół. Jeans

jeszcze raz dowiódł swych możliwości. Ale to nie był koniec.

- Zresztą, panie Bradford, ja pana nie podejrzewam. Twierdzę, że nikt z

nas tu obecnych nie dopuścił się zdrady. Chciałem tylko wykazać, że mylił się

pan w założeniach i niesłusznie oskarżył mojego pracownika. Na pewno go

pan jeszcze dzisiaj przeprosi. Mam pewną hipotezę na temat wydarzeń

związanych z sondami do sektora 10. Powstała ona podczas przeglądania

zeznań, które zebrał pan Bradford. Dziękuję mu za dokładną robotę. Jeżeli

hipoteza będzie słuszna, a mam nadzieję; że uda nam się to udowodnić, to

przede wszystkim będzie to zasługa pułkownika Bradforda.

Raya ubawił widok uspokajającego się Bradforda. Jeans wiedział, jak

pozyskać sobie pułkownika, grając na jego poczuciu dumy zawodowej.

- Proszę panów - ciągnął profesor - wyobraźcie sobie na moment, że

przez sektor 10 przebiega jakiś ważny szlak teletransmisyjny lub łączności

międzygalaktycznej. To oczywiście jest moja fantazja, ale pomoże nam w

zrozumieniu sensu wydarzeń. I nagle okazuje się, że pojawia się tam rakieta

fotonowa, znakomicie zakłócająca transmisję chmurą pozostawionej za sobą

energii elektromagnetycznej. Służba łączności stwierdza zakłócenia.

Stwierdza, że rakieta nie słucha rozkazów powrotu wydanych w języku

poglądowym. Stwierdza, że jest bez istot żywych. Nie ma czasu na jej

odholowanie. Co wtedy byście, panowie, zrobili? Pamiętajcie, że może to być

bardzo ważne łącze. A właśnie. To samo, co zrobili Oni. Po prostu

background image

zlikwidowali zakłócenie na łączu. Ale Oni wiedzą, że będziemy na pewno

wysyłali rakiety dalej, nie domyślając się powodu ich zniszczenia. Co zatem

robią? Po prostu zostawiają informatora, który ich zawiadamia o każdym

następnym starcie, i niszczą rakiety, rozumiejąc, że w końcu domyślimy się, iż

nie należy im przeszkadzać, i przestaniemy wysyłać sondy do sektora 10. A

teraz pytanie, jak zdobywali informację o startach?

- Panie profesorze - przerwał prokurator generalny - zbyt dobrze pana

znam i zbyt pana szanuję, by uważać za śmieszne to, co pan mówi. Ale widzę,

że kolega Bradford jest wyraźnie wesoły. Czy ma pan choćby najmniejsze

poszlaki, nie mówię już o dowodach, że hipoteza może być prawdziwa?

- Panie prokuratorze, jeżeli to, co powiedziałem, nie jest na razie

możliwe do sprawdzenia, to to, co chcę powiedzieć, ma duże szanse

background image

potwierdzenia faktami.

Ray widział, że wszyscy słuchają profesora w największym napięciu.

- Proszę o pozwolenie zadania kilku pytań panu Millerowi. - Bardzo

proszę, profesorze - odparł prokurator.

- Ray, czy przypominasz sobie dobrze swoją wycieczkę w góry po

anihilacji pierwszej sondy w sektorze 10?

- Tak jest, panie profesorze.

- Czy widziałeś, wracając, NOL-a!

- Tak, widziałem bardzo dobrze. Startował, kiedy wracałem do

background image

schroniska.

- Czy wydarzyło ci się podczas wycieczki coś niezwykłego?

- Nie, nic takiego sobie nie przypominam.

- Ray, czy wróciłeś z tym samym wyposażeniem, z którym wyszedłeś ?

Ray zastanawiał się przez chwilę, przebiegł w myślach całą trasę

wycieczki. Jedynym faktem, który sobie przypomniał, było znalezienie

zegarka, ale przecież nie o to chodzi profesorowi.

- Panie profesorze, mogę dodać tylko, że znalazłem zegarek. Wyciągnął

rękę i pokazał go profesorowi oraz prokuratorowi. - Szukałem właściciela w

schronisku, ale musiał wyjechać wcześniej i nie wiedział, że znalazłem zgubę.

- Bardzo dziękuję, Ray, wierzę, że nic innego ci się nie wydarzyło. A

teraz, proszę panów, proszę słuchać uważnie. Czy wszyscy zgadzają się z

moim twierdzeniem, że NOL-e pojawiające się przed startem mogą mieć coś

wspólnego z niszczeniem rakiet? Dziękuję. Ja też myślę, że mogą. Poza tym

twierdzę, że musieli mieć czas na anihilację sond. A przecież myśmy widzieli,

że przy starcie nikt nic przy sondach nie robił. Nie było na płycie startowej

nikogo. Długo się zastanawiałem, jak to wyjaśnić. Jedyne wytłumaczenie,

znów trochę fantastyczne, będzie takie. Twierdzę, że w momencie startu

zatrzymywali czas na kosmodromie. Nasz czas biologiczny i przyrządowy.

Zapewne panowie sobie przypominają zakłócenia naszych chronometrów i

ich opóźnienie o około 20 minut po każdym sabotażu? Twierdzę, że ich

informator musiał mieć czas synchroniczny z nimi. Ray, proszę, chłopcze,

powiedz, która jest u ciebie godzina?

background image

A jednak pytanie Jeansa nie rozśmieszyło nikogo. Ray nagle

przypomniał sobie, że to było za każdym razem. Tak. Na pewno.

- Na moim zegarku, panie profesorze, jest 10.42.

- Dziękuję, mój drogi. Na zegarku, który masz na ręce, jest 10.42. A

która jest godzina u panów? - profesor zwrócił się do pozostałych obecnych.

Na pozostałych zegarkach była godzina 10.22.

- Dziękuję panom. Sądzę, że 20 minut im wystarczyło. Rzucili granat

grawitacyjny. Zatrzymali nasz czas i anihilowali sondę.

Ray już wiedział. Zawsze dziwił się, że po awariach sond zegarki

kolegów i chronometr synchronizujący pokazywały czas niezgodny z

radiowym o około 20 minut. Jego zegarek nie wykazywał tej różnicy. Jego

zegarek? Wstał z miejsca, zdjął go z ręki i podał profesorowi. Ten położył

zegarek na stole i znów zaczął mówić:

- Proszę sądu i tu obecnych. Zupełnie oficjalnie, po uzgodnieniu z

Rządem oświadczam, że zawieszamy próby z sondami do sektora l0. Co się

zaś tyczy zakończenia śledztwa, to myślę, że nam pomoże drugi świadek

background image

obrony.

Profesor wskazał leżący na stole zegarek.

- Twierdzę, że to jest ich informator. I sądzę, że mamy na to dowód.

Dziękuję panu prokuratorowi za udzielenie mi głosu. Prokurator ogłosił

zakończenie posiedzenia, wszyscy skierowali się do stołu. Jeans miał rację.

Dowód był znacznie wcześniej. Na stole, zamiast zegarka, leżało trochę

metalowego pyłu. Jeans nachylił się nad stołem i zdmuchnął pył.

Kiedy jeszcze raz sprawdzono zegarki z czasem radiowym, okazało się,

że na zniszczenie informatora tym razem wystarczyło NOL-om już tylko 6

background image

minut.

DANUTA OWADOWSKA

background image

OPOWIADAJ DAG

Niebieskie światła wskaźników rozjaśniały nieco półmrok panujący w

rozdzielni. Na zewnątrz automaty łączyły stalową konstrukcję i ostre błyski

łukowych wyładowań wyławiały z mroku twarze załogi statku kosmicznego

"Stella". Wysoki mężczyzna o włosach złotych jak len przysunął czworokątne

pudełko do kobiety siedzącej naprzeciwko.

- Zaczynaj, Dag, tylko pamiętaj, to nie jest raport. Dziennik podróży

wyślemy swoją drogą. Opowiadaj, Dag, przeżywaj wszystko jeszcze raz, to jest

twoja ostatnia opowieść, list do tych, którzy przybędą.

Kobieta splotła dłonie na kolanach, przeniosła wzrok na stojący przed

nią fonograf. Zaczęła mówić:

- Wszystko jest przygotowane, czekam na swoją kolej. Fizyk, Ino, ja.

Historyk i Pierwszy. Przy pulpicie rozdzielczym leży metalowy kabłąk

zakończony dwiema płytkami. Coś mi to przypomina. Już wiem, wycieczkę do

muzeum starożytności, obły, srebrzysty kształt wysadzany lśniącymi

kamieniami - diadem. Ino podchodzi teraz do mnie i ujmuje mnie za ramię.

Mam mało czasu, muszę się śpieszyć...

A więc kiedy schodziliśmy do lądowania, byliśmy podnieceni, to jasne.

Ale to nie był strach przed Nieznanym. Zresztą projekcja filmów zrobionych

przez rakiety zwiadowcze, gdy krążyliśmy po orbicie dokoła planety,

wykazała, że nie ma na niej istot rozumnych. Przepraszam, istot mogących

stworzyć cywilizację. O żadnym kontakcie nie mogło być mowy.

Wylądowaliśmy na rozległej równinie, rozciągającej się aż po sam horyzont.

background image

Jak okiem sięgnąć, biegła jej pofałdowana powierzchnia, tylko z lewej strony

ciemniało pasemko skał. Dla nas najważniejsze było to, że atmosfera planety

miała wystarczającą zawartość tlenu. Można było poruszać się bez

skafandrów.

Bezpośrednio po wylądowaniu "Stelli" automaty zaczęły budować

Stację. Praca była obliczona na 36 godzin, nie wymagała koordynacji,

zebraliśmy się więc w sali Pierwszego. Odprawa była krótka, ustalono skład

osobowy zwiadowczej wycieczki. Pojechać mieli: Fizyk, Historyk i ja. Ino był

wyraźnie niezadowolony, ale wiedzieliśmy, że Pierwszy nie zmienia decyzji.

Fizyk zajął się roztrząsaniem pewnych drobnych anomalii grawitacyjnych,

jakie dały się zauważyć podczas wstępnych pomiarów, do mnie należało

kierowanie zespołem automatów zdejmujących tytanową osłonę z pancerza.

Wtedy jeszcze mogliśmy odlecieć. Osiem godzin potem było już za późno... O

awarii stosu zawiadomił Pierwszy Fizyka.

- Wskaźnik aktywności wskazuje zero - powiedział - ale to nie jest

zwykła awaria. Wygląda na to, że ktoś rozmontował stos.

Fizyk był wyraźnie przerażony i mimo pozornie spokojnej relacji nie

potrafił tego ukryć.

- Cybernetyk - zwrócił się do mnie Pierwszy - proszę wezwać Zespół

background image

Naprawczy.

I wtedy Historyk zawołał nas do siebie. Tytan był już zdjęty, mogliśmy

widzieć bezpośrednio, co się dzieje przed statkiem. Automaty krzątały się koło

konstrukcji, która w niczym nie przypominała Stacji. Zamiast znajomego

kopulastego kształtu, wznosiły nieforemny graniastosłup. Poza tym wszystkie

były na zewnątrz, a przecież, oprócz Zespołu Budowniczych, reszta winna

znajdować się w statku. Nie reagowały na rozkazy, pulpit sterowniczy milczał,

a kontrola łączności nie wykazała uszkodzeń. To było tak niesamowite, że

patrzyliśmy po sobie, nie mówiąc ani słowa.

Najbardziej boimy się zjawisk, których nie rozumiemy. Odczuwamy lęk,

widząc skutki, a nie znając przyczyny. Cała nasza wiedza, cała ziemska

cywilizacja opiera się na pewnych kanonach, prawach, które niekiedy można

adoptować czy rozciągnąć na nowe zjawiska, ale których nie można

przekreślać. To, co się działo przed naszymi oczami, było zaprzeczeniem

ludzkiej wiedzy, zaprzeczeniem cybernetyki w ogóle. Automaty nie mogą

przejawiać inwencji, maszyny nie mogą działać samodzielnie.

- Bunt automatów! - zawołał Fizyk. - Ziściły się marzenia autorów

fantastycznych powieści ! Jedno z tych bydląt musiało wejść do siłowni i

rozmontować stos. Dawka promieniowania rozregulowała mu układ sterujący

i już stamtąd nie wyszedł. Zresztą, na nasze szczęście.

- Niemożliwe - próbowałam zaprzeczyć. - Automaty nie mogą pracować

według własnego programu.

- A to? - Fizyk pokazał ręką na budowlę. - Czy to o niczym nie świadczy?

background image

- W każdym razie nie o buncie automatów - odpowiedział mu Pierwszy,

opuszczając zasłonę na iluminator. - W żadnym wypadku - dodał - nie wolno

nam stawiać hipotez w oparciu o zjawiska, których nie możemy pojąć.

- Wobec tego jakie jest inne wytłumaczenie? - zapytał Fizyk.

- Chwilowo brak w ogóle wytłumaczenia...

...Czas upływa, widzę, że Pierwszy przygotowuje do rozruchu awaryjną

prądnicę. Niedługo będzie już po wszystkim. Koło mnie siedzi Ino, głaszcze

mnie po policzkach, jeszcze mokrych od łez. Wstydzę się płaczu, ale łzy same

płyną mi po twarzy, nikt tego nie widzi oprócz Ino. Fizyk siedzi z twarzą

ukrytą w dłoniach, a Historyk, wpatrzony w punkt gdzieś za naszymi plecami,

nie zauważa obecnych. Mam bardzo mało czasu... 53

...Kiedy dwóch kroczących weszło do sali, siedzieliśmy chyba tak samo

jak teraz. Historyk był najbliżej wejścia i może właśnie dlatego na niego padł

wybór. Jeden z automatów wziął go za ramię i pociągnął za sobą. Przez chwilę

siedzieliśmy jak sparaliżowani. Potem Ino zerwał się, ale drugi automat

zagrodził mu przejście. Historyk nie bronił się, wyszli w zupełnej ciszy i

dopiero gdy umilkł stukot kroków na korytarzu, Ino rzucił się do wyjścia.

Osadził go w miejscu głos Pierwszego:

- Zostaw! Powinniśmy wcześniej pomyśleć o obronie! - Czym? Całe

wyposażenie jest już na zewnątrz!

- Co one z nim zrobią? - zapytałam, bo to było dla mnie najważniejsze.

- Jak to co? - Fizyk wzruszył ramionami. - Rozbiorą na części, żeby

zobaczyć, jak człowiek może się poruszać bez sprzęgieł, półprzewodników i

akumulatorów.

background image

I znowu była cisza, tylko Pierwszy chodził z rękami założonymi do tyłu,

background image

tam i z powrotem...

Historyk wrócił po trzech godzinach, sam. Kroczący odprowadził go do

wejścia, ale tym razem nie wszedł do środka. Historyk nie miał nam dużo do

powiedzenia. Automaty posadziły go na czymś w rodzaju fotela i siedział tak

nieruchomo, podczas gdy one obsługiwały jakąś aparaturę. Nie umiał

powiedzieć nic konkretnego. Rozkładał bezradnie ręce.

- Nie moja branża, gdyby tak któryś z was...

Poczułam głupią satysfakcję. Jednak nie zrobiły mu nic złego. Czułam

się za nie odpowiedzialna, to były moje automaty. - Bardzo się bałeś ? -

zapytałam, żeby coś powiedzieć. Kiwnął głową.

- Bardzo. Potem zamknąłem oczy i myślałem o tych dawnych, dobrych

czasach, kiedy ludzie nie uganiali się jeszcze po Kosmosie, a poruszali się po

staruszce Ziemi w przyzwoitych pojazdach, takich jak na przykład karety,

samochody... Tymczasem na zewnątrz trwała gorączkowa praca. Słyszeliśmy

charakterystyczny syk aparatów Collega, używanych do łączenia najbardziej

precyzyjnych zestawów. Tkwiliśmy przy iluminatorach, obserwowaliśmy

rozmazane przez półprzezroczyste płyty krzemonu sylwetki poruszających się

bezustannie automatów. Gdy praca ustała, statek nasz opasywała pętla z

podwójnych metalowych płaskowników. Początek i koniec miała w środku

owego graniastosłupa, który wzniosły automaty. Stamtąd też wybiegały

przewody umieszczone na wspornikach ponad pętlą. W pewnej chwili

rozległo się dzwonienie, potem wysoki, przeraźliwy ton, zupełnie inny od

otaczających nas na co dzień dźwięków, wreszcie zgrzytanie, potężny łoskot i z

background image

graniastosłupa wytoczyło się sześcienne pudło na kołach. Z przewodem

biegnącym u góry połączone było skomplikowanym systemem metalowych

rurek ułożonych w kształcie rombu. W miejscu styku raz po raz pojawiał się

snop wyładowań elektrycznych. Całość posuwała się po metalowych szynach

zgrzytając i piszcząc przy każdym obrocie kół.

Z osłupienia wyrwał nas śmiech Historyka.

- Przecież to tramwaj! One zrobiły tramwaj !

- Co?

- Środek lokomocji używany prawie do końca XX wieku wyjaśnił.

- Ale po co ?

- Nie wiem. I skąd ten pomysł?

- Ty im powiedziałeś ! - Pierwszy miał twarz zadowoloną, tak nie

pasującą do otaczającej nas rzeczywistości, że zrobiło mi się przykro. -

Nieznane przestało być nieznanym ciągnął, siadając za stołem - wszystko

wiąże się w logiczną całość. Należało tylko trzymać się jednego pewnika:

"Automaty nie mogą pracować bez programu". Jeżeli więc wypowiedziały

nam posłuszeństwo, nie znaczy to wcale, że uzyskały samodzielność. Zawiesił

na chwilę głos. - Steruje nimi kto inny!

Widząc, że chcę coś powiedzieć, podniósł rękę.

- Za chwilę, jeszcze nie skończyłem. Powiedzmy więc, że na planecie

znajduje się genialny Mózg. Ale Mózg bez organów wykonawczych. I, co

najważniejsze, Mózg bez własnej koncepcji. Co przez to rozumiem? Tak jak są

pisarze, którym trzeba pomysłów, tak to jest Geniusz, który może rozwinąć i

opracować każdy problem, ale który sam sobie problemu postawić nie umie.

background image

Nigdy się chyba nie dowiemy, w jaki sposób opanował nasze automaty, jaką

drogą przesyła im polecenia. Osobiście mam wrażenie, że dysponuje nie

znanym nam rodzajem energii. Historyka wziął po prostu na przesłuchanie,

zwróćcie uwagę - Historyk cały czas myślał o przeszłości. Obraz tramwaju

utrwalony w zwojach kory mózgowej, sama koncepcja takiego pojazdu

wystarczyła Mu na opracowanie napędu i ogólnych zasad ruchu. Traktuje nas

jak rodzaj biblioteki, coś na kształt zbioru zadań i problemów.

Dziwne, ale zrobiło mi się lżej. Choć wyjaśnienia Pierwszego w niczym

nie poprawiły naszej sytuacji, nie było już we mnie tego dygocącego lęku.

Uznane wielkości nie ulegały dewaluacji, dwa razy dwa znowu równało się

background image

cztery.

Nie było buntu automatów. Pierwszy popatrzył po nas:

- Pracowałeś nad teorią pola siłowego i antygrawitacji? zwrócił się do

Ino. - On to dokończy za ciebie! Ty, Dag, dostarczysz Mu nowych wspaniałych

automatów. Ja zapoznam Go ogólnie z teorią rozkładu plazmy i z wyrzutniami

fotonowym; W obecnym stanie daleko im do doskonałości, ale nie wątpię, że

On potrafi uczynić z tego doskonałą broń. Właśnie broń!.., Przerwał na

chwilę, zamyślił się, a potem podjął znowu:

- Za dziesięć ziemskich lat ma tu przybyć następna wyprawa. Jak

myślicie, czym przywita ją Mózg, sądząc, zresztą słusznie, że przybysze

zagrażać będą Jego niezależności? I jakimi środkami będzie dysponował?

Praktycznie rzecz biorąc - będzie wszechmocny!

Długie milczenie przeciął Historyk. Stał oparty ramieniem o metalowy

background image

brzeg markografu.

- Kiedy jeden z królów angielskich powróciwszy do kraju zastał

rodzinne miasto zburzone i zrównane z ziemią przez wrogów, zwrócił się do

swojego Boga słowami: "Zabrałeś mi to, co umiłowałem najbardziej, w takim

razie ja odbiorę ci wszystko, co we mnie cenisz". I począwszy od tego czasu

wyzbył się wszystkich cnót swoich. Rozmyślnie użyłem archaicznego języka,

ale konkluzja jest chyba jasna - musimy odebrać Mu naszą pamięć !

- To pomysł, a realizacja? - zapytał Ino.

- Możliwa nawet w naszych warunkach - ożywił się nagle zamyślony

Fizyk. - Całość jest stosunkowo prosta, sprowadza się do udarowego

oddziaływania impulsami określonego kształtu na ośrodki pamięci. Po prostu

kasowanie zapisu. Analogicznemu zabiegowi poddano członków wyprawy na

VII planetę. Po powrocie stamtąd byli psychicznie wykończeni. Wówczas

zastosowano częściową kasację, ale to tylko kwestia odpowiedniego

background image

zmodulowania.

- Czy po tym nic się nie pamięta? - zapytałam.

- Jesteś jak noworodek, uczysz się wszystkiego od nowa, od nowa

poznajesz świat.

- Co prawda, w tych warunkach nie będzie się od kogo uczyć. - To

powiedział Pierwszy. Potem podszedł do pulpitu. Odwrócony tyłem

manipulował coś przy przełącznikach.

- Na wschodniej stronie planety są obszary pokryte bujną roślinnością.

Chyba tam będziemy - zawahał się i dokończył wegetować.

- To trochę tak, jak umrzeć - szepnął Ino.

- Nie! - Historyk pokręcił przecząco głową. - Śmierć to znaczy niebyt,

nicość. A my, chociaż pozbawieni wszystkiego, co dała nam cywilizacja,

chociaż pozbawieni pamięci, zostaniemy jednak gatunkiem Homo Sapiens.

Gatunkiem myślących. Nie przestaniemy rozumować. Od nowa zaczniemy

zapisywać białe karty naszego doświadczenia.

- A On? - spytał Fizyk.

- On? - Pierwszy zwrócił się do mnie. - Czy Zespół Budowniczych ma

układ regeneracyjny?

- Nie ma. Mamy przecież, to jest mieliśmy - poprawiłam się - Centralną

Siłownię.

- Ile mogą pracować twoje automaty bez ładowania? - Około 2000

background image

godzin.

- Tyle czasu będzie trwało Jego panowanie na tej planecie. Gdyby to

przewidział, ciebie pierwszą wziąłby na "rozmowę" i z pewnością

skonstruowałby niezniszczalny automat. Bez wykonawców będzie niczym.

Dalej już poszło szybko. Spieszyliśmy się, bo nie wiadomo było, czy On

za chwilę w jakiś sposób nie pokrzyżuje naszych planów. I teraz czekam na

swoją kolej. Fizyk ma już na głowie ten metalowy kabłąk-diadem, pozostaje

jeszcze umieścić na orbicie rakietkę z dziennikiem podróży i tym zapisem.

żegnajcie!

Statek kosmiczny średniego zasięgu "Galat" już trzecią dobę krążył po

orbicie wokół planety. W kabinie sternika czterej mężczyźni siedzieli

wsłuchani w głos kobiety wydobywający się z fonografu: ..."pozostaje jeszcze

umieścić na orbicie rakietkę z dziennikiem podróży i tym zapisem.

Żegnajcie!"

Kobiecy głos umilkł. Siedzieli chwilę w milczeniu, potem jeden z nich

przekręcił wyłącznik.

- Słucham tego po raz czwarty - powiedział - i za każdym razem

zastanawiam się, jak ja bym postąpił.

Chciał coś dodać, ale przerwał mu suchy trzask z głośnika: - W sali

narad odbędzie się projekcja filmów wykonanych przez grupę zwiadowczą

Amegi, która okrążyła planetę po węższej orbicie. Zainteresowani proszeni są

background image

o przybycie.

Szary ekran wideo rozjaśnił się. Zamigotały jakieś cienie i nagle na

pierwszym planie ukazał się muskularny mężczyzna. Stał nieco przygarbiony,

ociosując trzymanym w ręku kamieniem dziwacznie powykręcany konar.

Długie, białe włosy spadały mu na plecy. Potem perspektywa wydłużyła się,

widocznie operator zmienił ogniskową. Zebrani w sali projekcyjnej widzieli

teraz prymitywną osadę, pół-domki, pół-szałasy ustawione na palach

tkwiących w ziemi. Przed jednym z nich krzątało się troje ludzi zasłaniając

sobą przedmiot stojący za nimi. W pewnym momencie jeden z nich odszedł,

kamera znowu zrobiła skok i na ekranie ukazała się kobieta łącząca

poprzeczną żerdzią dwie obręcze. Trwało to chwilę, obraz zmienił się, na

ekranie wyrosły pokraczne krzewy o fioletowych pniach, ale nikt już nie

patrzył. Ze szmeru rozmów wybił się głos:

- Koło! Oni już wymyślili koło!

ANDRZEJ CZECHOWSKI

background image

WIECZORNE NIEBO

- Dobry wieczór !

Pani Ferguson drgnęła i podniosła oczy znal robótki.

- Ach, to pani. Proszę, nich pani usiądzie. Mamy dziś piękny wieczór,

prawda?

- O, tak - powiedziała pani Pheltie. Usiadła na krześle naprzeciw pani

background image

Ferguson.

- Pani ma przynajmniej zajęcie - westchnęła. - Nigdy nie potrafiłam

nauczyć się robić na drutach. Mąż i Johnny wyjechali przed wieczorem,

jestem sama w domu. To dziwne, ale już od roku nie pamiętam, żeby mąż był

background image

w domu wieczorem.

Pani Ferguson uniosła brwi do góry.

- On i Johnny - wyjaśniła śpiesznie pani Pheltie. - Odkąd ma nowy wóz,

zawsze wieczorami wozi Johnnyègo do miasta. W dzień, oczywiście, nie ma

background image

czasu.

- Tak - powiedziała pani Ferguson.

- Zresztą, dawniej było tyle roboty - kontynuowała pani Pheltie. - A

teraz, cóż, automaty. Wszystko robi się samo, można by pomyśleć, że te

maszyny są żywe. Wystarczy powiedzieć jedno słowo. Po prostu wierzyć się

nie chce. Dwa lata temu nawet nie pomyślałabym, że coś takiego jest możliwe.

Pani Ferguson milczała.

- Uważam, że rząd zrobił bardzo mądrze, że dogadał się wreszcie z

Uranidami - rzekła pani Pheltie. - Mówiono o Nich tyle bzdur, a okazuje się, że

nie są wcale straszni. Jeżeli chcą sprzedawać nam maszyny, tym lepiej dla

nas. Cóż znaczy, że nie my produkujemy te rzeczy? Przecież płaci się Im nie

złotem, ale zwyczajnym węglem.

- Właśnie - powiedziała pani Fetguson.

- Gdyby takie roboty były naszej produkcji, kosztowałyby sto razy

więcej, nieprawdaż? Albo samochody; teraz kosztują tylko sto dolarów. I to

jakie samochody! Mój mąż powiada, że jeżdżą po prostu same. Nawet w nocy.

Pani Ferguson spojrzała w okno.

- Mój mąż powinien już wrócić - powiedziała. - Nie mam pojęcia, co go

zatrzymało. Miał wrócić przed ósmą. Och, niech pani popatrzy, pani Pheltie.

Znowu Oni. Te okropne latające talerze.

- Coraz ich więcej - rzekła pani Pheltie. - Prawda?

Pani Ferguson przyznała, że tak.

- Kiedyś, kilka lat temu, widziałam latający talerz - rzekła pani Pheltie -

background image

ale nikt nie chciał w to wierzyć. A teraz nie ma nocy, by nie pokazały się na

background image

niebie. Od czasu podpisania umowy.

- Kiedy je widzę - rzekła pani Ferguson - mam takie dziwne uczucie.

- Ja również - podchwyciła pani Pheltie. - Oni ciągle na nas patrzą. Jak

gdyby nas obserwowali. Nie można wyjść na ulicę wieczorem, żeby kilka tych

świateł nie zawisło nad tobą. Oni są wszędzie. Chyba tylko pod ziemią moim

się przed nimi ukryć. Ale po co?

- Na szczęście nie trzeba - powiedziała pani Ferguson. Chwila milczenia.

- Jakie to dziwne - powiedziała pani Pheltie.

- Co takiego? - ocknęła się pani Ferguson.

- No, Oni, Uranidzi.

- Niedawno były Ich fotografie. W "Life". Wyglądają po prostu okropnie.

- Johnny się Nimi bardzo interesuje - z dumą oznajmiła pani Pheltie. -

Przyniósł do domu książkę "Uranidzi" i musiałam ją całą przeczytać. Ale w

ogóle niewiele o Nich wiadomo.

- Skąd Oni przylecieli?

- Nie wiem - powiedziała pani Pheltie niepewnie. - Johnny mówi, że z

jakiejś gwiazdy. Z daleka.

Pani Ferguson wzdrygnęła się.

- Te Ich macki. Wyglądają niesamowicie. Nie mogę przyzwyczaić się do

myśli, że Oni są ludźmi.

- Ba - powiedziała pani Pheltie. - Są znacznie mądrzejsi od ludzi.

- No, tak. Oczywiście.

- Ich maszyny są niezwykłe - przyznała pani Pheltie. Johnny zaglądał do

background image

silnika samochodu, zresztą wbrew instrukcji, i mówi, że tam są zupełnie inne

urządzenia. Niczego nie mógł zrozumieć. Gdy dotknął jednej rurki, oparzył

background image

sobie palec.

Pani Ferguson ożywiła się.

- Albo Pomocnicy - rzekła. - Te Ich najnowsze automaty, po piętnaście

dolarów. Umieją prawie wszystko i są bardzo inteligentne. Nigdy nie miałam

tak pojętnej służącej. Ale ich wygląd ! Jak ogromne kraby. Myślę, że mogliby

wyprodukować model podobniejszy do człowieka.

- Ale kupiła pani ?

- Tak. To przecież naprawdę niedrogie.

- Ja również.

Po chwili milczenia odezwała się pani Pheltie:

- Niedawno zamknięto fabrykę w Monthrole. Mój kuzyn Slick pracował

w tej fabryce. Dostaje teraz od rządu dwieście pięćdziesiąt dolarów

miesięcznie. To całkiem ładna sumka, ale gdyby był zwykłym robotnikiem,

miałby tylko sto pięćdziesiąt dolarów.

- To także wystarczy.

- No, owszem.

- Trudno - rzekła pani Ferguson. - Muszą zamykać fabryki. Kto będzie

kupował nasze wyroby? Nawet Ameryka Łacińska nie zechce, odkąd już tam

jest misja Uranidów.

- Mąż mówi, że tylko przemysł zbrojeniowy pracuje normalnie. - Och

-rzekła pani Ferguson. - Jak zwykle.

- Ale Uranidzi nie chcą nam sprzedawać broni. Ja myślę, że to dobrze,

ale mój kuzyn George upiera się, że Ziemia przez to nie jest Ich równym

background image

partnerem. Uważa, że to niesprawiedliwe z Ich strony.

- On jest pułkownikiem, prawda?

- Tak.

Znowu zapadło milczenie. Pani Ferguson wydawała się całkowicie

zaabsorbowana robotą na drutach. Na korytarzu rozległ się odgłos stąpania.

- Kto to ?

- Och, nikt - powiedziała pani Ferguson. - Pomocnik. Czasami włóczy się

po różnych miejscach, kiedy nie ma nic do roboty. Wydaje się, że jest ciekawy.

Zupełnie jak żywy.

- To niesamowite - rzekła pani Pheltie. - U mnie jest zupełnie tak samo.

Automatyczne lodówki włóczą się po domu. Pomocnik manipuluje radiem.

Samochód sam jeździ dokoła podwórza. Nigdy nie można przewidzieć, co im

przyjdzie na myśl. Gdyby nie to, że są takie pożyteczne...

- Właśnie.

Stąpanie oddaliło się w stronę drzwi. Szczęknął zamek i drzwi się

zatrzasnęły.

- Johnny mówił - odezwała się pani Pheltie - że Uranidzi mieli

współpracować z naszymi uczonymi. Ale uczeni nie potrafili Ich zrozumieć.

Podobno trzeba uczyć się przez tysiąc lat, żeby dać sobie radę z Ich nauką.

-Po co?

- Właśnie. Przecież i tak dostajemy, czego nam trzeba. Ale uczeni są już

tacy, rozumie pani.

- Mniejsza o to - powiedziała pani Ferguson. Pani Pheltie stłumiła

ziewnięcie.

background image

- Telewizja jest coraz gorsza.

- O tak. Okropny program. Same rakiety i meteory, aż strach patrzeć. A

do tego te okropne zakłócenia.

- To niezupełnie zakłócenia - wtrąciła pani Pheltie. Johnny twierdzi, że

to robią Uranidzi. Może jest to po prostu Ich telewizja.

- Wczoraj to samo było z radiem. Przez trzy godziny nie można było

słuchać.

Pani Pheltie niespokojnie poruszyła się na krześle.

- George...

- Cóż George?

Pani Pheltie zdecydowała się:

- Był wczoraj wściekły. Mówił, że Uranidzi dezor... że dezorganizują

system obronny kraju przez te zakłócenia. Baza w Compton nie mogła

pracować przez trzy godziny. George powiedział, że gdyby ktoś wtedy

zaatakował, to by był koniec.

- Okropne - powiedziała pani Ferguson. - Znów latające talerze. Ileż ich

jest? Nigdy nie widziałam tylu naraz.

- Dziwne.

- Na pewno - dość niecierpliwie powiedziała pani Ferguson. - Nie to

miałam na myśli - godnie rzekła pani Pheltie. Przez cały czas nie widziałam

żadnego samochodu na autostradzie. Dopiero teraz przyszło mi to do głowy.

Zwykle jest ich mnóstwo, szczególnie wieczorem. Teraz przez całą godzinę nie

przejechał tędy żaden.

- Może... - zaczęła pani Ferguson.

background image

- Co?

- Nie wiem. Mąż powinien już dawno wrócić. Nie chciałam, żeby

wyjeżdżał, ale powiedział, że ma bardzo pilny interes. Mieszkamy tak daleko

background image

od miasta...

Pani Pheltie wstała i odeszła od okna.

- Nie - powiedziała. - To nie ma sensu. Nie ma. Na pewno. - Och -

powiedziała pani Pheltie nerwowo. - Johnny opowiadał mi wczoraj takie

background image

dziwne rzeczy.

- O Uranidach ?

- Tak. I o ludziach, w ogóle. Ale to naprawdę makabryczne.

- Cóż to szkodzi ? Przecież to nieprawda.

- Dobrze - rzekła pani Pheltie. - Więc Johnny powiedział, że wie,

dlaczego Uranidzi sprzedają nam za bezcen swoje maszyny. Chcą, aby każdy

człowiek miał na własność chociaż jedną. Ale każdy człowiek, bez wyjątku.

- No? - rzuciła pani Ferguson niecierpliwie.

- Oni chcą zdobyć Ziemię - powiedziała pani Pheltie. Oczywiście, to

nieprawda. Ale Johnny mówił, źe chcą to zrobić nie stosując żadnych bomb

ani gazów. Bomby zniszczyłyby wszystko, promienie i gazy zatrułyby

atmosferę. Uranidzi nie mogliby osiedlić się na takiej planecie.

- Ciekawe - potwierdziła pani Ferguson.

- Naturalnie, że to bzdura - spróbowała się uśmiechnąć pani Pheltie.

- Więc mówił Johnny, że Oni nie mogą zrobić otwartej wojny, chociaż

zwyciężyliby na pewno. Więc stosują podstęp. Coś w rodzaju konia

trojańskiego.

Pani Ferguson skinęła głową.

- Zatem - ciągnęła pani Pheltie - Oni sprzedają nam swoje urządzenia,

których działania ludzie nie rozumieją. Jak na przykład samochody. Albo

automaty kuchenne. Johnny wymyślił, że każda z tych maszyn na jakiś sygnał

z Ich latających talerzy może, no,. może zabić człowieka, który ją posiada. W

ten sposób, jeżeli to się stanie jednocześnie...

background image

- Bzdura - powiedziała pani Ferguson ostro.

Pani Pheltie roześmiała się.

- Oczywiście, że bzdura. Powiedziałam Johnny'emu, żeby napisał o tym

opowiadanie fantastyczne. Zarobi kilkadziesiąt dolarów.

Za oknem rozległy się kroki, ostrożne stąpanie sztywnych nóg. Tuż pod

oknem szelest zamarł.

- Te latające talerze - powiedziała pani Ferguson. - Nigdy dotąd nie latały

background image

tak nisko...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia SF Stało się jutro 15 Konrad Fiałkowski
Antologia SF Stało się jutro 1 Konrad Fiałkowski
Antologia SF Stało się jutro 31 Andrzej Ziemniak
Antologia SF Stało się jutro 25 Węzeł
Antologia SF Stało się jutro 30 Marcin Wolski
Antologia SF Stało się jutro 8 Zwikiewicz Wiktor
Antologia SF Stało się jutro 20 Różni
Antologia SF Stało się jutro 11
Antologia SF Stało się jutro 6 Zajdel Janusz
Antologia SF Stało się jutro 21 Różni
Antologia SF Stało się jutro 17 Instar omnium
Antologia SF Stało się jutro 12 Janusz Szablicki
Antologia SF Stało się jutro 28 Małgorzata Kondas
Antologia SF Stało się jutro 9 Różni
Antologia SF Stało się jutro 22
Antologia SF Stało się jutro 33 Piekara Jacek
Antologia SF Stało się jutro 5 Tadeusz Twarogowski
Antologia SF Stało się jutro 19 Bułyczow Kiryl
Antologia SF Stało się jutro 18 Manekin

więcej podobnych podstron