Tadeusz Twarogowski
Stało się jutro 3
1- Klęska dyktatora
2- Tajemnica zaginionego lądu
3- Typ spod ciemnej gwiazdy
Klęska dyktatora
Nocna wizyta
Helikopter zaczął gwałtownie wytracać
prędkość. Pablo odczuł to natychmiast,
mimo że trwał w tępym odrętwieniu.
Uniósł wspartą na dłoniach głowę i
powiódł pytającym wzrokiem po twarzach
towarzyszących mu osobników. Malowała
się na nich przeraźliwa obojętność, pod
którą czaiła się jednak skupiona czujność.
Pablo odczytał ją wyraźnie w czarnych
oczach generała, siedzącego na wprost w
głębokim, wygodnym fotelu. W kabinie
panowała c'sza, mącona jedynie szumem
rytmicznie pracującego silnika. Nagle z
przodu pyreksowe szyby rozbłysły
jaskrawym światłem. W nieprzeniknioną
ciemność wystrzeliły oślepiające kolorowe
smugi. Skrzyżowały się hen w górze w
stożkowaty namiot, którego wierzchołek
począł się zniżać, aż wreszcie obramował
szeroki plac-lądowisko.
Pilot osadził maszynę pośrodku betonowej
płyty, okolonej balustradą wysokich
kolumn.
- Wysiadamy - rzucił rozkazująco milczący
dotąd generał.
- Proszę się spieszyć, nie mamy chwili do
stracenia. Każda minuta jest na wagę
złota.
Pablo chciał coś powiedzieć, jednakże
generał nakazał mu władczym ruchem
dłoni milczenie. Łączył się w tej chwili z
kimś odległym, kto najwidoczniej
oczekiwał jego przybycia. Nastawiał
bowiem na ręcznym telezystorze długość
fali, regulował odbiór i śledził
miniaturowy ekran, który połyskiwał jak
fosforyzowana tarcza zegarka. Rozległo się
cichutkie brzęczenie. Pablo nie mógł
jednak usłyszeć rozmowy, gdyż w tej chwili
ktoś z zewnątrz otworzył drzwi kabiny.
Trzeba było wysiadać.
Pablo czuł lęk. Mimo to opuścił kabinę
pozornie opanowany i spokojny. Udawał,
że jest mu zupełnie obojętne, dokąd go
wiodą, choć pożerała go ciekawość
zaprawiona obawą o najbliższą przyszłość.
Towarzyszący mu od kilku godzin
oficerowie nie zdradzali w dalszym ciągu
chęci do nawiązania rozmowy. Milczeli
uparcie, wykonując jak bezduszne
mechanizmy ciche i krótkie rozkazy
generała. Pablo jakby dla nich nie istniał. I
to było szczególnie denerwujące. Pablo nie
daruje im tego. Myśl ta przeradzała się w
nagłą decyzję. Gdyby wiedzieli, że z
postanowień swych nie rezygnuje nigdy,
na pewno nie byliby tak spokojni, tak
butni i tak pewni siebie. Upokorzyli go,
zdeptali jego dumę i godność. Przypomni
im to kiedyś niezawodnie. Zapłaci im za to.
Wywlekli go o północy z domu. Jego, Pabla
Millero, docenta sławnego uniwersytetu!
Jutro na całe Gracias
gruchnie wieść o porwaniu doktora
Millero, uczonego, którym się chlubi
wydział lekarski uczelni, o uwięzieniu
znakomitego lekarza, którym szczyci się
całe Wybrzeże Moskitowe od cudnego
Gracias aż po San Juan del Norte. Nie, tego
darować nie można. A czyż można
darować wtargnięcie tej uzbrojonej
watahy do jego ustronia, do jego pięknej
villa bianca.
Villa bianca! - wspomnienia cisną się
gwałtownie. Czyż zobaczy ją jeszcze? Była
jego dumą, jego wymarzonym dziełem.
Architekt zrealizował w gładkim
marmurze jego najskrytsze idee:
szlachetną prostotę, lekkość, komfort. Z
tarasu okalającego budowlę rozciągał się
widok na wiecznie zielone palmy
kokosowe i gładkie wody zacisznej zatoki.
Pablo lubił odpoczywać tu i chłonąć
wzrokiem białe płachty żagli na jachtach.
Lubił też zbiegać schodami w dół, aż nad
sam brzeg, gdzie woda liże uparcie żółty
piasek, i obserwować gramolące się
niezdarnie wielkie żółwie. Tego
wszystkiego pozbawiała go czyjaś
przemoc. - Racja stanu wymaga pańskiej
obecności w stolicy, doktorze - powiedział
mu ów wysoki generał, o twarzy bladej i
zimnej, nie rozjaśnionej żadnym chyba
uczuciem. To było wszystko, co mu na
wyspie zakomunikowano. Na pytania,
które rzucał gorączkowo, nie otrzymał
odpowiedzi. Zaczął go opanowywać lęk.
Kilka uzbrojonych postaci, tajemnicze
miny, wydawane szeptem polecenia,
ciemna noc, szum palm za oknami -
wszystko to składało się na atmosferę
naładowaną niebezpieczeństwem.
Wiedział, a raczej wyczuwał, że na nic zda
się tu opór, że ludziom, którzy zburzyli
jego spokój, musi być posłuszny, że musi
bez sprzeciwu podporządkować się ich
woli. Żył przecież w dziwnym i
niespokojnym kraju. Bunty wojska, pucze,
zamachy, rewolty zmiatały rządy i
dyktatorów. Ci, którzy wczoraj byli u
steru, przed którymi drżał lud, następnego
dnia wędrowali do więzień, ginęli lub
ratowali się ucieczką, by obmyślać nowe
zamachy i snuć plany zemsty. Małe
państwo od lat pławiło się we krwi. Naród,
rozdarty pomiędzy kilka skłóconych
stronnictw politycznych, cierpiał nędzę.
Kopalnie złota przeszły w ręce obcych
właścicieli, upadł przemysł i rolnictwo,
zmarniała prawie zupełnie wspaniała
kiedyś hodowla bydła, zdewastowano
sławne plantacje palm kokosowych. Każdy
z szybko zmieniających się dyktatorów
rządził metodą terroru. Sprzeciw karano
bezlitośnie. Nikt z obywateli nie był pewny
dnia ani godziny. Czarna milicja obecnego
dyktatora Salvatore siała trwogę i śmierć.
Nic więc dziwnego, że Pablo na widok
czarnych mundurów
swych nocnych gości stracił pewność
siebie, że opuściła go
nagle zwykła dzielność i odwaga. Bez
słowa ubrał się
i wyszedł w ciemną gorącą noc.
Wyprowadzono go nad zatokę. Słyszał
monotonny szum
przypływu. Pod nogami chrzęścił piasek
plaży. Na jego tle
srebrzył się długi kadłub helikoptera.
- Proszę zająć miejsce - posłyszał głos
generała, i bez
sprzeciwu wszedł w otwarte drzwi kabiny.
Po chwili rozległ się warkot silnika.
Maszyna poderwała się
z ziemi i popłynęła na zachód.
Salvatore
Dyktator dogorywał. Leżał blady, szeroko
otwartymi oczami wpatrując się w sufit.
Wychudłą, żółtą twarz szpecił grymas
zaciśniętych warg i głębokie bruzdy
przecinające zapadłe policzki. Z ust
chwilami wyrywał się cichy jęk. Wtedy do
szerokiego łoża podbiegał lekarz. Leżącego
obserwował z niepokojem minister Diego,
prawa ręka dyktatora. Diego zawdzięczał
dyktatorowi wszystko: godność ministra,
stopień generała, bogactwo. Salvatore
dźwignął go z upadku i wyniósł wbrew
opinii wysoko. Zresztą nie tylko do Diega
uśmiechnęło się szczęście. Nowemu
dyktatorowi potrzebni byli właśnie tacy
ludzie. Im powierzył urzędy, im zaufał i na
nich oparł swe rządy. On zawdzięczał im
wiele, a oni jemu wszystko. Stanęło między
nimi porozumienie, sojusz silny i trwały,
którego n'c nie mogło zerwać. Im
konieczny był jego geniusz organizacyjny,
odwaga nie znająca gramc, siła płynąca z
bezwzględności i wola łamiąca przeszkody,
jemu - ich służalcze posłuszeństwo,
oddanie. Wyszukał ich w tłumie, wybrał
ich z mierzwy ludzkiej. Salvatore miał przy
tym niezawodne oko. Oceniał ludzi
bezbłędnie. Nie zawiódł się na wiernej
kohorcie. Dotrzymywała mu kroku w
zwycięskim pochodzie do władzy. Zmiotła
w ciągu trzech dni przeciwników i
wprowadziła Salvatore do rezydencji
byłego dyktatora, który ratował się
ucieczką.
Diego jest zdenerwowany do najwyższych
granic. Trzykrotnie już łączył się
telezystorem z generałem Coiba, którego
wysłał po doktora Pabla Millero. Nie mógł
doczekać się ich przybycia. Minuty
wydłużają się w godziny, godziny w wieki.
Lęk opanowywał ministra, że doktor Pablo
się spóźni, że jego pomoc może się okazać
zbyteczna. Salvatore bowiem gonił resztką
sił. Lekarz wróżył mu tylko
godziny życia. Co się stanie w przypadku
jego śmierci? Diego wyrzuca sobie, że zbyt
późno zdecydował się wezwać doktora
Pabla. Chorobę dyktatora utrzymywano w
tajemnicy. Sam Salvatore tego żądał.
„Dowie się Rodriguez, podniosą łby
przeciwnicy" - syczał zaciskając z bólu
usta. Jednakże z miesiąca na miesiąc stan
zdrowia dyktatora stale się pogarszał.
Przyboczny lekarz, człowiek bezgranicznie
oddany, był bezradny.
- Jedyny ratunek - rzekł któregoś wieczora
złamanym głosem - to wezwać docenta
Millero.
- Ależ to niemożliwe! - wykrzyknął
minister Diego.
- Leczenie musi się odbyć w tajemnicy. Czy
pan o tym zapomniał? Nikt nie powinien
dowiedzieć się o chorobie dyktatora. Musi
pan, doktorze, zmobilizować całą swą
wiedzę i za wszelką cenę przywrócić
choremu zdrowie.
- Robię, ekscelencjo, wszystko, co mogę.
Niestety, medycyna nie zna środka na
dolegliwości dyktatora.
- A któż to jest ów cuda czyniący Millero?
- Pablo Millero, ekscelencjo, jest
człowiekiem godnym ze wszech miar
zaufania, a przy tym sławą w świecie
naukowym. Ostatnie jego prace zjednały
mu szeroki rozgłos poza granicami
naszego kraju. Szczególnie zdumiewające
wyniki osiągnął w dziedzinie elektroniki w
zastosowaniu do medycyny. Do jego villa
bianca, położonej na Wybrzeżu
Moskitowym niedaleko Gracias, ciągną
pielgrzymki chorych z najodleglejszych
wsi i miast. Ekscelencjo, proszę mi
wierzyć! Wyczerpałem wszystkie środki,
którymi dysponuje klasyczna medycyna.
Jestem bezradny. Proszę więc pana
usilnie, niech pan sprowadzi Pabla
Millero. I proszę się spieszyć, gdyż lada
chwila nastąpić może katastrofa. Proszę .
nie zwlekać, ekscelencjo!
Rozmowa ta zdecydowała o losie docenta
Pabla Millero. Na rozkaz ministra Diego
wyruszył do villa bianca generał Coiba,
adiutant dyktatora Salvatore. Wyruszył
nocą w asyście oficerów czarnej policji na
pokładzie helikoptera. Po kilku godzinach
wrócił do stolicy.
W patacu dyktatora
Ciężkie drzwi otworzyły się bezszelestnie.
Długi korytarz tonął w potokach światła,
mieniącego się bajecznymi odblaskami w
kryształach, złoceniach i okuciach. „Jak w
bajce" - przemknęło przez myśl doktora. -
Proszę za mną - Pablo usłyszał głos
idącego przed nim generała Coiba. -
Czekają na nas.
Znowu drzwi. Uchyla się ciężka,
zasłaniająca je kotara i Pablo staje przed
ministrem Diego. Poznał go natychmiast.
Ileż razy widział tę twarz na szpaltach
gazet, tygodników ilustrowanych, na
ekranach telewizorów. Prawa ręka
dyktatora Salvatore, wszechmocny
minister! Teraz wpatrywał się bacznie w
bladą twarz doktora, jakby chcąc
zapamiętać każdy jej szczegół, każdy
najdrobniejszy rys.
- Bardzo pana, doktorze, przepraszam -
odezwał się wreszcie przyciszonym
głosem. - Przepraszam, że pozwoliłem
sobie zaprosić pana o tej porze i w tak
niezwykłych okolicznościach. Sądzę, że
wybaczy mi to pan, gdy zrozumie powody,
które skłoniły mnie do tego kroku. Jestem
panu winien wytłumaczenie. Przedtem
jednak, doktorze, mała prośba. To, o czym
będziemy w tym gabinecie mówili, to, co
pan następnie zobaczy, i to, co pan będzie
musiał czynić, powinno zostać tajemnicą.
Pablo skłonił się lekko na znak, że przyjął
życzenie ministra do wiadomości.
- Proszę siadać, doktorze - Diego wskazał
zielony fotel. -Porozmawiamy. Słyszałem o
panu bardzo pochlebne opinie.
Podziwiałem pańskie sukcesy naukowe.
Cieszyłem się n'mi, byłem jako minister
tego kraju dumny z pana. I zawsze moim
życzeniem było poznać tak wybitnego
człowieka osobiście.
Pablo słuchał potoku słów ministra z coraz
większym zadowoleniem. „Nie musi być ze
mną źle, skoro groźny Diego rozmawia tak
łagodnie i sypie wdzięcznymi
pochlebstwami" - mówił sobie w duchu.
Poczuł się raźniej. Twarzy nadał wyraz
skupienia i wytężonej uwagi.
- Niestety, chęciom moim, doktorze -
ciągnął minister -stawał zawsze na
przeszkodzie nawał prac, obowiązki.
Rozumie pan. Ale będę się streszczał.
Powiedziawszy to, podszedł do siedzącego,
oparł dłonie na jego barkach i wpatrując
się w twarz uczonego, wyszeptał:
- Wezwałem pana do ciężko chorego
człowieka. Być może jego godziny są
policzone. Pan jeden może go wyleczyć.
Jeżeli się to uda, czeka pana wspaniała
przyszłość. Żadna nagroda, na jaką się
może zdobyć nasz kraj, nie będzie za
wysoka. Jednakże, doktorze, jeszcze raz
uprzedzam, że liczę na pańską dyskrecję.
Liczę na nią, doktorze - powtórzył Diego z
naciskiem. - A teraz proszę za mną. Pablo
uniósł się z fotela i podążył za ministrem.
Minęli kilka urządzonych z przepychem
pokoi i znaleźli się wreszcie w sypialni.
- Teraz kolej na pana, doktorze! - usłyszał
głos ministra.
Cudotwórcza terapia
- Diagnoza kolegi Soyela, ekscelencjo, jest
najzupełniej słuszna. Stan chorego jest
bardzo ciężki. Kompletne wyczerpanie
fizyczne uniemożliwia zastosowanie
radykalnych środków zapobiegawczych.
Jednakże...
- Co chce pan przez to powiedzieć,
doktorze Millero? Czyżby istniała
nadzieja?
- Tak jest, ekscelencjo. Jednakże leczenie
pot -wa długo. Nie mogę dać pełnej
gwarancji. Mogę wszakże zapewnić, że
sprawa nie jest beznadziejna. Mimo
zniszczenia, które choroba poczyniła w
organizmie, dyktator zadziwia
żywotnością...
Rozmowa ta odbywała się w gabinecie,
który opuścili przed godziną. Pod
wpływem słów doktora twarz ministra
Diego, niedawno tak pochmurną i
zatroskaną, rozjaśnił błysk nadziei.
- Proszę tylko, ekscelencjo - podjął na
nowo Pablo -zwrócić uwagę, że wyleczyć
dyktatora Salvatore może tylko jeden
człowiek.
- Tym człowiekiem jest pan, doktorze -
wtrącił minister.
- Czy dobrze zrozumiałem?
- Tak, ekscelencjo. Jednakże nie mogę się
tego podjąć.
- Dlaczego?
- Z tej prostej przyczyny, że nie mam do
dyspozycji odpowiedniej aparatury,
szeregu skomplikowanych urządzeń
zapewniających skuteczne stosowanie
odpowiedniej terapii. Chory musi być
przez pewien ściśle określony czas
umieszczony w polu elektrycznym i
poddany wpływowi impulsów drgań
elektromagnetycznych. Bez koniecznych
urządzeń, ekscelencjo, nie będę mógł
podjąć się leczenia dyktatora Salvatore.
- Ależ, kochany doktorze, to żadna
przeszkoda. Proszę o trochę cierpliwości.
Przekona się pan za chwilę, że wszystko, o
czym pan wspomniał, znajdziemy tu, na
miejscu.
- To niemożliwe, ekscelencjo.
- Możliwe, możliwe, doktorze. Byliśmy na
tyle przewidujący, że urządziliśmy panu
wspaniały gabinet, wyposażony we
wszystko, co potrzeba. Nawiasem mówiąc
- tu Diego uśmiechnął się - gabinet ten
przywieźliśmy z villa bianca. Pablo
poderwał się z miejsca.
- Proszę mnie tam zaprowadzić. Obawiam
się, że ten pośpieszny transport mógł
poważnie zaszkodzić moim aparatom. Nie
będę miał, ekscelencjo, chwili spokoju,
dopóki nie sprawdzę, że wszystko działa
jak należy.
Diego nacisnął jeden z kolorowych
guzików na białej płycie
biurka. Prawie natychmiast uchyliły się
drzwi i na progu stanął wysoki oficer w
czarnym mundurze. - Proszę zaprowadzić
doktora do jego gabinetu. Jest pan,
majorze, przydzielony do osoby doktora
Pabla Millero. Proszę pamiętać, by
naszemu wielkiemu uczonemu na niczym
nie zbywało.
Powiedziawszy to, Diego skłonił się
doktorowi i znikł za ciężką, brązową
kotarą.
Pablo udał się za majorem. Zrozumiał
doskonale polecenie ministra. Wiedział, że
od tej chwili każdy jego krok będzie
śledzony, każdy gest obserwowany, każde
słowo nagrane na taśmę. Nie przejmował
się tym jednak zbytnio. Wręcz przeciwnie.
Jakiś tajemniczy głos szeptał mu do ucha,
że nadarza się wspaniała okazja, że los
zsyła mu wielką szansę, której nie wolno
przegapić. Nie wiedział jeszcze, jakie z tego
wyciągnie korzyści, ale wyczuwał, że w
życiu jego następuje gwałtowna i
decydująca zmiana. Był na tyle bystrym
obserwatorem, że tych kilka godzin
wystarczyło, by spostrzegł ogólne
podniecenie, graniczący z paniką stan
zdenerwowania, przestrach malujący się
na twarzach czarno umundurowanych
dygnitarzy, oficerów i służby. Pojął
momentalnie, że stan ten wywołała ciężka
choroba dyktatora Salvatore. Pojął
również to, że on, doktor Pablo Millero,
los tych wszystkich ludzi trzyma w swych
rękach. Jeżeli pozwoli zginąć dyktatorowi,
zginą ministrowie i generałowie, zginie
utrzymana geniuszem i wolą Salvatore
czarna kohorta, siła, na której wsparte są
urzędy i stanowiska. Jeżeli uratuje
złożonego chorobą starca, uratuje również
ministra Diego, generała Coiba i innych
groźnych władców tego kraju. Jak więc
postąpić? Co począć? Jaką podjąć decyzję?
Myśli kłębią się w głowie don Pablo. Nagle
rodzi się decyzja śmiała i ryzykowna. Jest
szansa, jest okazja, jedyna, być może -
niepowtarzalna. Trzeba ją chwycić, trzeba
ją koniecznie wykorzystać! „Wyleczę don
Salvatore! Wyleczę go, przywrócę do sił i
postawię na czele tej zgrai. Ale za cenę,
którą im wyznaczę".
- Oto pański gabinet, doktorze - rozległ się
głos oficera. Don Pablo natychmiast
ochłonął. Rzucił się do poustawianych
wzdłuż ścian aparatów. Dotykał ich
dłońmi, gładził pieszczotliwie, oczyszczał z
kurzu.
- Jeżeli miałbym być panu w czym
pomocny, oto moja
fala: „O. X. 85", Proszę zanotować,
doktorze - odezwał się
major.
- Pańskie nazwisko, majorze?
- Gonzales.
- Jeszcze jedno, majorze Gonzales, zanim
mnie pan pożegna. Proszę mi powiedzieć,
czy gabinet ten przylega do sypialni
ekscelencji Salvatore i czy można
wchodzić do niej stąd bezpośrednio.
- Tak. Tu są drzwi. - Mówiąc to major
nacisnął niklową dźwigienkę. W tej samej
chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, ściana rozsunęła się
bezszelestnie, tworząc szerokie przejście,
przez które widać było leżącego na
szerokiej sofie dyktatora.
- Doskonale - szepnął don Pablo -
doskonale, drogi majorze. Natychmiast
zastosujemy elektrosen.
- Sądzę, doktorze, że moja obecność jest
teraz zbyteczna. Pozwoli pan, że go
pożegnam. Życzę powodzenia. Po wyjściu
Gonzalesa Pablo zaczął montować
aparaturę, której trzon stanowiły cztery
generatory. Trwało to zaledwie kilka
minut. Zdecydował się początkowo
zastosować impulsy prądu elektrycznego
w kształcie prostokątnym, by wywołać u
chorego stan elektrosnu.
- Zaczynamy zatem leczenie, doktorze
Millero!
Pablo odwrócił się. Z tyłu stał minister
Diego i obserwował
z zainteresowaniem czynności lekarza.
Wszedł do gabinetu
niepostrzeżenie.
- Tak jest, ekscelencjo. Zastosowałem ze
względu na stan chorego natężenie
zaledwie około stu mikroamperów. To w
zupełności wystarcza. Zresztą, proszę
sprawdzić. Don Salvatore śpi. Sen
regeneruje jego siły. Z kolei zastosujemy
elektrostymulację mięśnia sercowego. To
będzie następna faza leczenia. Oczywiście
zabieg ten przeprowadźmy z doktorem
Soyela przy zastosowaniu elektronarkozy.
Trzecią fazą, gdy zaistnieje konieczność,
będzie operacja.
- Zadziwiające - wyszeptał minister Diego.
- Nic w tym nadzwyczajnego, ekscelencjo.
Umieścimy po prostu chorego w polu
elektromagnetycznym, którego fale
przebiegają w kształcie zębów piły. Zresztą
podobne pole wytwarza się i w tej chwili,
tylko częstotliwość impulsów jest inna, a
wykres prądu układa się, jak ekscelencja
widzi na tym ekranie, w kształcie spiral. -
Udzielając tych wyjaśnień don Pablo
uśmiechnął się z zadowoleniem. Czuł, że
imponuje prostackiemu ministrowi.
Cieszył się w duchu, że może go wprawić w
podziw i zdumienie. A przecież pokazał
mu tak mało.
Przecież nie zademonstrował mu
złożonego działania ulepszonych
elektroencefalografów. rejestrujących na
odległość najskrytsze myśli znajdujących
się w pobliżu ludzi, hipnotyzerów
elektronowych kierujących procesem
myślowym i czynami człowieka, którego
poddano by działaniu tych aparatów,
elektromiografów. automatycznych
rejestratorów i liczników wykreślających
stan napięć duchowych oraz innych
przyrządów, których części mieściły się w
skrzyniach ustawionych wzdłuż ścian
gabinetu.
Plany don Pabla
Od przybycia don Pabla do pałacu
dyktatora Salvatore upłynęło kilka dni.
Uczony miał pełne ręce roboty. Od
wczesnych godzin rannych do późna w noc
był bez przerwy na nogach. Sił jego nie
wyczerpywały jednak ani wielogodzinne
dyżury u łoża chorego, ani stała praca przy
montowaniu i ulepszaniu skomplikowanej
aparatury elektroleczniczej. ani wreszcie
ciągłe napięcie myślowe. Nic nie zdołało
osłabić jego energii. Chciał bowiem jak
najszybciej przystąpić do realizacji ^wych
zamierzeń, które straciły już początkową
mglistość. Doktor obmyślił w
najdrobniejszych szczegółach plan
działania. Aparaty skonstruowane w
cichym ustroniu villa bianca, które służyć
miały człowiekowi, których zadaniem
miało być zwalczanie ludzkich cierpień,
postanowił wykorzystać dla uchwycenia
wład/y. D/ięki nim dokona rewolucji
pałacowej. Wystarczy tylko, gdy wzmocni
zasięg działania systemu połączonych
urządzeń elektronicznych.
Zacznie niebawem. Wszystko w zasadzie
ma do akcji przygotowane. Aparatura jest
już zmontowana. Ustawione generatory
wytworzą prądy o żądanych kształtach, na
ekranach rejestratory i animomctry
wykreślą kolorowymi liniami myślowe
procesy każdego, kogo on, doktor Pablo,
zechce poddać eksperymentowi.
Specjalny, podłożony pod linie alfabet przy
naciśnięciu niebieskiego kontaktu
przemieni się na płycie w dźwięki, w
słowa, w /dania. zdradzające najtajniejsze
zamiary, najskrytsze myśli i pragnienia
każdego, kto tylko znajduje się w pałacu.
Lecz nie koniec na tym. Oto podłużna
skrzynia z tubą wykonaną z materiału
migocącego jak kryształ skomplikowanymi
nacięciami. Wystarczy przesunąć wzdłuż
czerwonej strzałki przełącznik, by tuba
wysłała w przestrzeń niewidzialne fale
hipnotyzujące. Fale dyktujące zgodnie /
wolą operatora nakazy, polecenia, którym
nikt nie może
się oprzeć. Skrzynia ta to duma dokiora
Pabla. Skuteczność tego przyrządu
sprawdził już wiele razy w villa bianca.
Doktor Pablo postanawia zacząć jutro.
Leżąc obmyśla jeszcze raz całą akcję. Ufa
swoim aparatom. Wierzy w ich precyzję, w
nieomylność działania. Upaja się wizją
zwycięstwa. On, przed kilkoma zaledwie
dniami docent uniwersytetu, cichy, choć
pełen ambicji młody uczony, staje dziś do
walki z systemem dyktatora Salvatore.
Przedtem ani mu się śniło, by przyrządy
swe wykorzystać do tego celu. Dopiero tu,
w pałacu, zrodziła się ta idea. Dopiero tu,
widząc ludzi, którzy trzęśli państwem,
którzy decydowali o losie kilku milionów
obywateli, powstało pytanie: dlaczego
Salvatore, Diego, Coiba, a nie on jest
rządcą tego kraju. Czym oni zasłużyli na
ten przywilej ? Czyż są od niego lepsi,
mądrzejsi? Już jutro pytanie to zacznie się
rozstrzygać. Już jutro okaże się, kto
silniejszy.
Zacznie działać ostrożnie. Cały pałac
znajdzie się w polu elektromagnetycznym.
Ludzie przebywający w jego zasięgu
zostaną poddani wpływowi impulsów.
Zaczną więc wykonywać jego wolę.
Oczywiście nie będzie działał gwałtownie,
nie będzie żądał od swych przyrządów
natychmiastowych rezultatów. Ma czas.
Mieszkańcy pałacu nie mogą spostrzec, że
działają, postępują i myślą tak, jak chce
tego doktor Pablo. To byłaby katastrofa.
Trzeba działać nadzwyczaj ostrożnie. Nikt
nie może zauważyć zmian w swym
sposobie myślenia, zachowania się,
reakcji. A to jest przecież łatwe.
Wystarczy, że znajdzie się poza zasięgiem
pola. Doktor Pablo wie o tym doskonale.
Jest ponadto człowiekiem przewidującym.
Jest uczonym, którego cechuje rozwaga.
To prawda. Ale ponad tę rozwagę wybijać
się zaczęła inna cecha jego charakteru, z
której nie zdawał sobie dotąd sprawy. Jest
nią żądza władzy, podporządkowania
sobie milionów ludzi, rozkazywania,
decydowania o losach państwa i narodu.
To dopiero mogło zaspokoić jego ambicję,
która jeszcze niedawno była jedynie
ambicją uczonego dążącego do uzyskania
sukcesów w dziedzinie nauki. Żądza ta
jednak zrodzić się mogła u człowieka
próżnego i pozbawionego skrupułów. I
takim w istocie był don Pablo Millero.
Zwycięstwo
Dyktator Salvatore czuł się na tyle dobrze,
że zaczął załatwiać niektóre sprawy
państwowe i przyjmować ministrów oraz
posłów zagranicznych, składających mu
gratulacje z powodu tak szybkiego
powrotu do zdrowia. W czasie oficjalnych
audiencji Salvatore przedstawał gościom
doktora Pabla, nazywając go swym
wybawcą, najlepszym przyjacielem,
największym lekarzem wszystkich czasów.
Don Millero chodził w glorii sławy.
Otrzymał najwyższe odznaczenie
państwowe - Order Złotego Kondora,
katedrę elektrolecznictwa na
uniwersytecie stołecznym oraz nagrodę
państwową pierwszego stopnia za
działalność szczególnie ważną dla dobra
republiki. Nagroda ta prócz najwyższego
wyróżnienia stanowiła niemałą korzyść
materialną: don Pablo stał się
właścicielem książeczki czekowej,
uwalniającej go na całe życie od wszelkich
kłopotów materialnych.
„Warto leczyć dyktatorów" - pomyślał, gdy
książeczkę tę wręczył mu minister Diego.
Te wszystkie wyróżnienia, nagrody i
wyrazy wdzięczności, którymi go tak
szczodrze w pałacu dyktatora darzono, już
mu wszakże nie wystarczyły. Nie
wystarczało mu nawet to, że Salvatore
wprowadził go do rady przybocznej, że
uczynił go równym ministrowi Diego,
generałowi Coiba, generalnemu
dyrektorowi finansów i ministrowi spraw
wojskowych. Nie wystarczyło mu, że
wszechmocny Salvatore mianował go
ministrem - doradcą nadzwyczajnym,
Ambicje don Millero sięgały dalej. Dawny
docent pragnął większych zaszczytów.
Ambasadorowie i posłowie akredytowani
przy rządzie dyktatora w lot pojęli, że
Pablo jest nową, wschodzącą gwiazdą, że
warto zyskać jego przychylność, że jest to
człowiek o coraz to większych wpływach.
Nikt jednak z ludzi obserwujących jego
zawrotną karierę nie wiedział naprawdę,
dzięki czemu piął się on z każdym dniem
coraz wyżej. Uważano powszechnie, że
dzieje się tak wskutek wdzięczności
Salvatore... Tymczasem don Pablo
wszystkie honory i zaszczyty zawdzięczał
wyłącznie swym wspaniałym przyrządom.
Od rana do nocy, od chwili budzenia się
życia w pałacu aż do momentu udania s'ę
na spoczynek don Salvatore, doktor
Millero czuwał nad pracą aparatury.
Wyłączał ją tylko w czasie swej
nieobecności w pracowni, gdy musiał brać
udział w posiedzeniach rady lub
towarzyszyć w czasie spacerów
dyktatorowi.
W pierwszych dniach pobytu w stolicy
doktor otoczony był ścisłym nadzorem. Z
biegiem czasu jednak inwigilacja stawała
się mniej ścisła. I wreszcie doszło do tego,
że doktora nie śledzono zupełnie. Rola
Gonzalesa ograniczyła
się do ochrony don Pablo jako członka
rządu przed możliwością napadu lub
zamachu ze strony przeciwników
Salvatore.
Don Pablo miał więc zupełnie wolne ręce.
Mógł bez obawy przeprowadzać swe
doświadczenia. Zresztą miał pewność, że
nikt w pałacu nie rozumie pracy maszyn i
aparatów, zapełniających jego
laboratorium. Nic więc mu nie groziło.
Przebywanie w pracowni, obserwowanie
pracy posłusznych jego woli aparatów,
wsłuchiwanie się w głosy, sączące się z
mikromegatbnów, śledzenie błysków
pojawiających się na ekranach w postaci
kolorowych punktów, których znaczenie
on jeden tylko rozumiał, stanowiło dla
doktora Pabla najwyższą rozkosz.
Szczególnie lubił wsłuchiwać się w
plątaninę cudzych myśli odtwarzanych w
postaci dźwięków za pomocą aparatury
fonicznej. Z nich odczytywał zamiary
przeciwników, ich plany, zanim zyskały
ostateczny kształt decyzji. Jeśli chciał,
mógł je w każdej chwil" pokrzyżować lub
zdusić w zarodku. Wystarczyło, by rzucił
jedno polecenie do membrany
hipnotyzera. Wiele już razy uciekał się don
Pablo do jego pomocy, po raz pierwszy zaś
po przesileniu się choroby dyktatora.
Pewnego dnia wkrótce po swym
wyzdrowieniu don Salvatore w rozmowie z
ministrem Diego i generałem Coiba
wysunął sprawę lekarza Pabla Millero.
Całe szczęście, że doktor znajdował się w
swej pracowni i że nastawiona była
aparatura odbiorcza. Usłyszał więc całą
rozmowę dokładnie.
- Panowie - chrypiał w membranie starczy
glos dyktatora.
- Panowie, czuję się tak zdrowy jak nigdy
przedtem. Wróciły mi siły. Starczy ich.
mój Diego, na długie jeszcze lata.
- Ekscelencjo - don Pablo poznał głos
generała Coiba -cały naród składa za to
dzięki opatrzności. Rozpogodziły się czoła
i znowu błoga radość zapanuje w naszym
kraju.
- Hę! Hę! Hę! Nie przesadzaj, generale, nie
przesadzaj. Powiedz raczej, co porabia
mój wybawca, cudotwórczy don Pablo
Millero.
Doktor przekręcił gałkę regulacji
dźwiękowej, by uchwycić najmniejsze
drgnienie głosu.
- Millero. ekscelencjo, powinien być
zadowolony. Zyskał światowy rozgłos.
Leczył przecież z powodzeniem
największego w historii naszego kraju
męża. Powinien to sobie uświadomić.
- Nie wiem. drogi Diego, czy to mu
"wystarczy. Czy to jest dostateczna
satysfakcja. Don Pablo wytężył uwagę.
- Wobec tego, ekscelencjo, w jaki sposób
należałoby doktora Millero
usatysfakcjonować? - zapytał Coiba.
- Pomyślcie, panowie. Pomyślcie. Jestem
przecież doktorowi szczególnie
zobowiązany.
- Tak, to prawda, ekscelencjo - zaczął
minister Diego. -Dlatego też sądzę, że...
Santa Monica... Doktorowi zjeżyły się
włosy na głowie. Te dwa krótkie słowa
zawierały straszną treść. Santa Monica
była więzieniem o okrutnej sławie. Ten,
kto dostał się za jej stalowe bramy, ginął
dla świata i ludzi. Ginęła o nim również
pamięć.
- Sądzę, że to jest dobra myśl - zasyczał
generał Coiba.
- Minister Diego, ekscelencjo, podał
właściwe rozwiązanie.
- Proponujecie więc, panowie, Santa
Monica - zaczął na
nowo Salvatore. - Hm, no dobrze. Niech
tak będzie.
Don Pablo opanował zdenerwowanie. Był
spokojny, zimny.
- Proszę, generale Coiba, jeszcze dziś
sprawę tę załatwić!
- Nie, nie, nie! - rzucił doktor w
membranę hipnotyzera. To wystarczyło.
Spiskująca trójka znalazła się natychmiast
w zasięgu działania aparatu. Don Pablo był
uratowany. Jednakże od owego dnia
doktor starał się przebywać, szczególnie w
początkowym okresie walki, stale w
pracowni. Później, gdy niebezpieczeństwo
nie było już tak groźne, pozwalał sobie na
mniejszą czujność. Zresztą małe
usprawnienie w aparaturze zwalniało
uczonego z ustawicznej kontroli otoczenia.
Don Pablo wprowadził do rejestratorów
samoczynne zapisywacze i wywoływacze
chwyconych myśli i rozmów. Teraz mógł
spokojnie opuszczać pracownię, bo po
powrocie rozwijająca się taśma
magnetofonowa odtwarzała wiernie to
wszystko, co zaszło podczas jego
nieobecności.
Tak więc don Pablo mógł wpływać nie
tylko na procesy myślowe swych
niedoszłych zabójców, ale również na ich
postępowanie. Początkowo sączył w ich
świadomość za pomocą hipnotyzera
przekonanie, że on, Pablo, jest
człowiekiem opatrznościowym,
największym uczonym tej części świata,
chlubą narodu. Z kolei spowodował, że
zarówno Salvatore, jak i wszyscy z jego
otoczenia zaczęli zasięgać jego rad w
zakresie zagadnień państwowych.
Pozbawił cały gabinet dyktatora inicjatywy
w myśleniu i działaniu. Wreszcie doszło do
tego, że bez zezwolenia don Pabla nie
przeprowadzano żadnej akcji, nie podjęto
żadnej decyzji. Stawał się przez to
faktycznym i prawie absolutnym rządcą
kraju, wszechmocną szarą eminencją.
Wreszcie zapragnął czarnego munduru
dyktatora. Salvatore był stary, Salvatore o
osłabionej woli przestał być
groźnym lwem, przed którym drżała
stolica, kraj, przeciwnicy. ,,Salvatore musi
odejść" - postanowił któregoś wieczoru
don Pablo. Sytuacja dojrzała. Aparaty
zaczęły pracować ze wzmożoną siłą.
Hipnotyzer obezwładniał dyktatora coraz
bardziej. Po tygodniu stało się to, czego
don Pablo z niecierpliwością oczekiwał. Do
sali recepcyjnej w pałacu dyktatora
wezwani zostali ministrowie,
gubernatorowie prowincji, wyżsi
oficerowie oraz przedstawiciele państw
obcych. Wszyscy oczekiwali w podnieceniu
na wejście dyktatora. Wreszcie w
drzwiach, prowadzących do
apartamentów prywatnych, ukazał się w
pełnej gali stary Salvatore. Szedł
wspierając się na ramieniu don Pabla
Millero.
- Panowie! - wyszeptał pobladłymi,
starczymi ustami. -Panowie! - powtórzył
głośniej. - Pozwoliłem sobie wezwać
panów dziś, gdyż pragnę zakomunikować
im swoją nieodwołalną decyzję. Od jutra,
panowie, wszelkie funkcje związane ze
stanowiskiem głowy państwa przejmuje -
tu Salvatore zatrzymał się na chwilę, żuł
jakieś słowa, wreszcie podniesionym
głosem powiedział: - przejmuje don Pablo
Millero, wielki polityk, mąż stanu,
człowiek godny tego urzędu. Panowie,
jestem szczęśliwy, że złożyć mogę moją
godność i odpowiedzialność za losy
państwa w jego ręce. Jestem stary, pragnę
odpocząć po trudach rządzenia. Zastąpi
mnie człowiek młody o wielkim geniuszu...
Don Pablo stał spokojny i zimnym
wzrokiem mierzył zgromadzonych na sali
dostojników.
W gabinecie profesora Rosario
W zielonym Gracias, mieście tak zawsze
cichym i spokojnym, panowało od kilku
dni niezwykłe ożywienie. Codziennie przed
olbrzymimi ekranami telewizorów.
ustawionymi w najruchliwszych punktach
miasta, gromadziły się niezliczone tłumy.
Spragnieni wiadomości ludzie z napięciem
obserwowali uroczystości, które odbywały
się w stolicy w związku z przejmowaniem
władzy przez nowego dyktatora, i z
zapartym tchem słuchali jego
lakonicznych przemówień. Gdy gasły
ekrany, rzucano się na dzienniki
miejscowe. Połykano treść komunikatów
donoszących o zmianach na czołowych
stanowiskach w armii i rządzie.
Rozchwytywano rozsiewane z
helikopterów i olbrzymich latających
platform ulotki i odezwy. Każdego, kto w
tych dniach przybywał ze stolicy,
zmuszano do szczegółowych radiowych
relacji. Do miasta ściągali plantatorzy,
hodowcy
bydła, robotnicy z zakładów garbarskich,
górnicy i wrzaskliwi łowcy żółwi. Zaludniły
się ulice, zatłoczyły hotele, kawiarnie i
bary. Wszędzie prowadzono gorączkowe
rozmowy, namiętne dyskusje. W rojne jak
nigdy ulice Gracias spadała jedna wieść za
drugą, a każda ważna, rozpłomieniająca
nadzieje, wyzwalająca skryte do niedawna
urazy, protestująca przeciwko krzywdzie i
samowoli wczorajszych władców. Ze
szczególną radością przyjęli mieszkańcy
miasta wiadomość o podaniu się do
dymisji ministra Diego, prawej ręki
starego dyktatora. Z uczuciem ulgi
dowiedziano się o przejściu w stan
spoczynku generała Coiba, krwawego
Coiba, sławnego z bezlitosnego tłumienia
buntów. Entuzjazm ogarnął tłum, gdy
olbrzymie tuby magnetofonów
rozbrzmiewały wieścią, że don Pablo
polecił otworzyć bramy zamku Santa Lucia
i więzienia Santa Monica i wypuścić na
wolność wszystkich więźniów
politycznych, przeciwników dawnego
dyktatora. Milczący dotąd ludzie otworzyli
usta. Ze szczególną pasją atakowano don
Salvatore. - Niech wraca, skąd przyszedł! -
rozległy się okrzyki na ulicach stolicy. -
Odejdzie on. zniknie z Wybrzeża
Moskitowego niepokój i zbrodnia. W
okrzykach tych tętniła tęsknota za dn'em,
w którym nie trzeba będzie lękać się o
życie. Ludzie marzyli, by wyjeżdżać ze
śpiewem na dalekie wody karaibskie,
zrywać owoce z palm, cieszyć się życiem,
śmiać się i tańczyć na zakończenie zbiorów
trzciny cukrowej. Dlatego też zmiany w
stolicy przyjęli wszyscy z uczuciem
prawdziwej ulgi i głębokim zadowoleniem.
Wszystkim wydało się nagle, że jakaś
cudowna ręka zdjęła z ich grzbietów
gniotący ciężar. Prostowały się plecy,
radością pałały twarze, śmiały się oczy. Ale
nade wszystko górowało uczucie dumy.
Obywatele Gracias dumni byli z don Pabla.
Szczycili się, że najwyższym dostojnikiem
w kraju, głową państwa jest człowiek,
który chodził ulicami ich miasta, który
rósł, działał i pracował na ich oczach.
Wielu mieszkańców Gracias odwiedzało
nieraz zatopioną w gaju palm kokosowych
villa bianca, wielu z nich ściskało dłoń
wysokiego, przystojnego doktora,
dziękując mu za porady lekarskie, wielu
spotykało go na dalekich, pieszych
wędrówkach za miastem. Równie żywo i
gorąco, równie namiętnie przeżywał
zmiany, jakie nastąpiły w stolicy, stary
uniwersytet. W korytarzach i w salach
wykładowych, w aulach i gabinetach,
wśród młodzieży akademickiej i
profesorów trwały nie kończące się
rozmowy, urząd dyktatora objął przecież
jeden z wykładowców, niedawny kolega,
chluba fakultetu.
- Znam go od dziecka - mówił cicho,
smutnie zwiesiwszy głowę, profesor
Rosario. - Znałem jego ojca, który
przywędrował tu do nas z dalekiej Europy.
Uciekł z Niemiec, z kraju, który przegrał
wojnę. Musiał opuścić ojczyznę, bo groził
mu sąd za jakieś przewinienia. Przyjęliśmy
go, nie pytając o nic. Ożenił się z
dziewczyną z naszego miasta. Pablo był
jego jedynym synem. Jakżeż go lubiłem.
Często przybiegał do mnie. Był nadzwyczaj
rozwinięty, miał fantastyczną pamięć. Ten
zdumiewający chłopak zachwycał
zdolnościami, niepokoił jednak
chorobliwą wprost ambicją, która
przeszkadzała mu w stosunkach z
kolegami i nie zjednywała przyjaciół. Był
niezmiernie trudnym dzieckiem, o czym
przekonałem się sam, gdy ojciec jego
umierając prosił mnie o dalszą opiekę nad
synem.
Pablo zdradzał od najwcześniejszych lat
zainteresowanie techniką. Nie
sprzeciwiałem się więc, gdy postanowił
studiować na politechnice. Później, gdy
został inżynierem elektrotechnikiem,
opanowała go nieprzeparta chęć
poświęcenia się naukom medycznym. I tu
nie stałem mu na przeszkodzie,
aczkolwiek nie rozumiałem tej nagłej
zmiany zainteresowań. Później pojąłem to
dokładnie. Zdałem sobie sprawę z ogromu
zamierzeń, które kłębiły się w
niespokojnej głowie Pabla. Zapragnął
zrewolucjonizować medycynę. Uważał, że
dotychczasowe osiągnięcia w tej dziedzinie
to jedynie kontynuacja, to podążanie
utartymi drogami. „Leczyć należy nie
środkami chemicznymi - głosił uparcie
Pablo. - Tu powinna wstąpić
elektryczność, elektronika". Realizacja
tego zamierzenia stała się jego idee fixe.
Nie rozumiem więc zupełnie tego, co się
stało. Przecież Pablo nie interesował się
zupełnie polityką. Poza nauką i
eksperymentowaniem, w które
wtajemniczał tylko niewielu spośród nas,
nic dla niego nie istniało. Skąd więc ten
nagły zwrot! I jakie siły wysunęły go na to
wysokie stanowisko?
- Czyżbyś nie był zadowolony? - spytał
profesora kolega uniwersytecki, dziekan
wydziału. Juarez.
- Nie jestem zadowolony, drogi Juarezie.
nie jestem. Pablo powinien znajdować się
wśród nas. Miał tu wspaniałe warunki
pracy. Obawiam się, że w stolicy, otoczony
pochlebcami, zabrnie w machinacje
polityczne i prędzej czy później skończy
tak, jak jego poprzednicy. W ciągu
ostatnich piętnastu lat mieliśmy przecież
aż ośmiu dyktatorów. Czyż może go czekać
inny los? Przyjaciele długo jeszcze
rozmawiali. Profesor Rosario był
niepocieszony. Gdy opuszczał gmach
uniwersytetu, zapadał
już zmrok. Szybko nadchodziła noc. Od
morza nióst się daleki poszum. Don
Rosario zwiesiwszy głowę zdążał głęboko
zamyślony w kierunku dzielnicy
profesorskiej. Raptem przystanął. -
Czyżby? - wyszeptał.
Gdyby ktoś obserwował starego uczonego
z boku, spostrzegłby, że jego smutna twarz
pokryła się bladością. Nagle profesor
ruszył, przyśpieszając kroku, w kierunku
morza. Przypomniał sobie, że kiedyś don
Pablo demonstrował mu działanie jednego
ze swych przyrządów. Przed oczyma starca
ukazał się wtedy niezapomniany widok. W
małym pokoju, przedzielonym szybą
lustrzaną, Rosario zobaczył nagiego,
chudego człowieka. „Profesorze -
powiedział wówczas Pablo - proszę
spojrzeć! Ten człowiek zacznie za chwilę
tańczyć. O, proszę" - don Pablo nacisnął
jeden z guzików na czarnej tarczy
przyrządu i po upływie kilku sekund
pacjent zaczął wykonywać ruchy
przypominające sambę. ,,Zaręczam panu,
że nigdy w życiu człowiek ten nie tańczył
samby. A teraz zacznie skakać." I znowu
przyciśnięcie jakiejś gałki spowodowało,
że nagi człowiek począł wykonywać długie
susy. „To jest elektrogimnastyka,
profesorze. Przyrząd ten powoduje, że
poddany jego działaniu osobnik zmuszony
jest do wykonywania najprzeróżniejszych
czynności" - w głosie don Pabla tętniła
duma i chełpliwość. Stary profesor idąc
wśród ciemności przypomniał sobie ze
wszystkimi szczegółami tę odrażającą
scenę. Pamiętał, co mówił mu wtedy
Pablo: ,,Aparat, profesorze, jest sprzężony
z elektroencefalografem. W umyśle
badanego powoduje on procesy myślowe,
które ten uważa za własne. Ulega po
prostu sugestii. I absolutnie nie zdaje
sobie sprawy, że to, co robi, jest co
najmniej dziwne. Można więc, jak pan
widzi, zmusić człowieka do wykonywania
nie tylko określonych czynności, ale
nakazać mu, by w odpowiedni sposób
myślał". Profesor był wstrząśnięty.
„Pablo - powiedział wtedy - zbudował rzecz
wielką, ale i zarazem straszną. W rękach
lekarza jest to wspaniała zdobycz. Ale w
rękach złoczyńcy... nie, nie chcę nawet
myśleć".
Profesor Rosario znalazł się w gaju
palmowym. Znał tu każde drzewo. Szedł
pewnie. Tak, tu powinien być podjazd.
Zaskrzypiał żwir pod nogami. Wokół
panowała pustka. Villa bianca. Wszedł
ostrożnie po schodach, pchnął drzwi
i nacisnął kontakt. Światło elektryczne
ukazało wnętrze domu. Wszędzie panował
nieład. Pootwierane drzwi, w pośpiechu
wypróżnione skrzynie w laboratorium.
Ani jednego przyrządu.
Profesor był wstrząśnięty. Zrozumiał
wszystko w jednej chwili. Don Pablo
Millero zdobył władz? dzięki swemu
wynalazkowi.
Stary profesor stał dłuższą chwilę blady.
Opuścił ramiona. Przybyło mu wiele lat.
Wzbudzał litość. Stał jak nad grobem
ukochanej istoty, której powrót jest
niemożliwy.
Tymczasem w stolicy...
Tymczasem w stolicy nowy dyktator Pablo
Millero coraz energiczniej przystępował
do pełnienia swych obowiązków. Z miejsca
pojął, że aby rządzić tym krajem, trzeba
nie lada siły. pomysłowości i woli. Trzeba
przede wszystkim postępować ostrożnie,
wymierzać każdy krok. ważyć każde słowo.
Nikomu nie mógł ufać. Nadskakująca
gorliwość, przymilne uśmiechy,
grzeczność uprzedzająca każde życzenie -
wszystko to wydawało mu się
nienaturalne. Był pewny, że gdyby osłabił
czujność lub gdyby aparatura uległa
uszkodzeniu, panowanie jego w tym kraju
nie trwałoby długo. Ale nie chciał o tym
myśleć. Władza upajała go, przenosząc w
królestwo przeżyć dotąd nie znanych.
Nikomu nie podlegał. Rozkosz
rozkazywania, świadomość, że jedno jego
skinienie stanowi o życiu lub śmierci
ludzkiej - była źródłem nie znanego dotąd
szczęścia. Nie chciałby za nic utracić
zdobytej władzy. Pragnął dzierżyć ją aż do
końca swoich dni. Ale w tym
niespokojnym kraju, tak rozdzieranym
namiętnościami, tak skłóconym, jakżeż
łatwo ó bunt, rewoltę, przewrót. Sam
przecież doskonale wie, jak zastraszająco
łatwe było usunięcie Salvatore. Przecież
może narodzić się i jego przeciwnik.
Należy więc ugruntować władzę. Należy
podporządkować sobie wszystkich. Wybić
przeto trzeba przeciwnikom z głów chęć
oporu, zniszczyć w zarodku każdy,
najmniejszy nawet przejaw wrogości.
Łatwo to zrobić z poszczególnymi ludźmi.
Zresztą don Pablo już to uczynił. Usunął
ministrów, generałów. podporządkował
sobie wyższych urzędników. Tych miał pod
ręką. w pałacu, w którym mieściły się
poszczególne resorty, najwyższe urzędy,
znajdowali się w zasięgu działania
aparatów, byli więc pozbawieni własnej
woli. Sam dyktował ich myśli, decydował o
ich zachowaniu. Ale jak postąpić z całym
narodem, z odległymi miastami, z
instytucjami
w dalekich prowincjach, urzędami,
ośrodkami fabrycznymi, gdzie nie dociera
wpływ i działanie jego aparatury? Don
Pablo znalazł i na to sposób. Był to pomysł
dość skomplikowany, jednakże jego
realizacja usuwała na zawsze groźbę
przewrotu, gruntowała władzę dyktatora,
zabezpieczała ją przed wszelkimi
niespodziankami. Sprawa polegała na tym,
by całe państwo, najdalsze ośrodki,
wszystkie miasta znalazły się w polu
elektromagnetycznym. Zatem cały kraj
pokryć należało siecią specjalnych
urządzeń.
Krotka narada
- Panowie, przystępujemy do olbrzymiego
dzieła, które położy kres wszelkiej niedoli
narodu. Liczę na panów współpracę -
kończył don Pablo. - Liczę, że oddacie tej
sprawie swe siły, zdolność, talent. Każdy z
was obdarzony jest moim zaufaniem i
wszelkimi pełnomocnictwami. Proszę po
powrocie do swych zakładów pracy
przystąpić niezwłocznie do działania.
Oczekuję jak najszybszego zrealizowania
poruszonych na tej konferencji
problemów... Na sali rozległy się oklaski,
zgotowano głośną owację na cześć
dyktatora. Mimo że końcowy fragment
przemówienia don Pabla utrzymany był w
tonie kurtuazyjnym, brzmiał w nim
rozkaz, któremu nikt nie mógł się
sprzeciwić. Dyktator przemawiał z trybuny
górującej znacznie ponad audytorium.
Każdy jego gest, każde poruszenie śledziły
dziesiątki wpatrzonych w niego oczu. Ze
wszystkich wyzierało służalcze oddanie.
Pablo śledził zebranych z natężoną uwagą.
Inżynierowie, kierownicy zakładów
przemysłowych, fabryk siedzieli w
fotelach, w które wmontowano aparaty
elektrosugestii. Wiedział, że poddani
działaniu tych aparatów ludzie będą bez
szmeru i sprzeciwu wykonywać polecenia
dyktatora przez określony czas. Czas ten
wynosi dokładnie 3 miesiące. Po upływie
tego czasu należy ich znowu zebrać i
ponownie „naładować". Konferencja
trwała przez cztery dni. W olbrzymiej sali
strzeżonej przez policję ciągnęły się długie
narady. Don Pablo szkicował na dużej
tablicy wykresy, które kopiowali zebrani
inżynierowie. Wiedział również, że dla
zachowania tajemnicy należy później
wszystkich uczestników poddać innemu
eksperymentowi, w którego wyniku
popadną w stan amnezji. Utracą pamięć.
Wszystko więc będzie w porządku. Gdy
wykonają polecenia, do których w tej
chwili są psychicznie i umysłowo
zmobilizowani, zgromadzi ich tu znowu i
odbierze im pamięć. Nie będą nawet
wiedzieli, że
sami stan&wili narzędzie działające
przeciwko sobie. Owacje trwały długo.
Don Pablo stał przy pulpicie i naciskając to
ten, to inny guzik wywoływał zamierzone
reakcje tłumu. Śmiał się w duchu z
poważnych, szczerych, doświadczonych
pracowników nauki i techniki, którzy
zachowywali się jak dzieci. Sprawdzał w
ten sposób jeszcze raz już po wielokroć
sprawdzony system. Impulsy pola
elektromagnetycznego zmuszały
zebranych do wykonywania odpowiednich
ruchów, gestów, okrzyków. Upewniał się,
że wszystko pójdzie torem wytyczonym
przez jego geniusz. Stał i uśmiechał się do
wiwatującego tłumu, a zarazem pogardzał
nim. Byli mali, bezsilni, a on, wielki
dyktator, panował nad nimi
wszechwładnie.
Gdy gasną światła
Gdy gasną światła w stolicy, don Pablo nie
przerywa swej pracy. Zewsząd napływają
meldunki. Prace postępują zgodnie z
planem. Ale to dopiero połowa dzieła,
dopiero połowa drogi don Pabla. Ileż
wysiłku i trudu! Nikt nie przypuszcza, że
dyktator śpi zaledwie po dwie, trzy
godziny na dobę, że spieszy się z
uruchomieniem aparatury, której
działanie obejmie cały rozległy kraj. Don
Pablo siedzi w swym gabinecie, w którym
krząta się kilkunastu ludzi. Rozstawiają
oni wzdłuż ścian wysokie tablice
sterownicze. Dyktator sam dozoruje.
Kieruje montażem. Nad ranem praca jest
skończona. Don Pablo prosi swych
pracowników do przyległego apartamentu.
- Proszę za mną - odzywa się zmęczonym
głosem. -Zasłużyliśmy sobie na
odpoczynek i kieliszek dobrego wina.
Weszli do olbrzymiego pokoju, którego
środek zajmował wielki stół. Naokoło stołu
krzesła. Spodziewano się, że za chwilę
służba poda posiłek. Jakież jednak było
zdziwienie zebranych, gdy natychmiast po
zajęciu miejsc z wnętrza stołu jak z
zaczarowanej kuchni zaczęły się wyłaniać
coraz to inne przysmaki. Don Pablo
obserwował zdumienie malujące się na
twarzach zebranych.
- To nic nadzwyczajnego, proszę panów.
Jest to stół elektronowy. Działa on na
prostej zasadzie. Wystarczy, że wypowiem
żądanie. Membrana odbiera fale głosowe i
przekazuje treść żądania do aparatury
elektronowej, sterującej zespołem
urządzeń elektromechanicznych
znajdujących się wewnątrz tego stołu. Tam
znajduje się swego rodzaju kuchnia,
przygotowująca owe potrawy, które mam
nadzieję, panom smakują.
Gdy dyktator wymawiał te słowa, nad
stołem zapaliło się
niebieskie światełko.
- Przepraszam - wzywają mnie.
Po chwili był w sąsiednim gabinecie. Nikt
go nie wzywał. Podszedł do małego
ekranu, na którym odbijał się obraz.
Widać było siedzących przy stole gości.
Uśmiechając się włączył podobny do
archaicznego budzika aparat. Rozległo się
ciche brzęczenie. Pablo wpatrywał się
uważnie w ekran. Goście zgromadzeni
przy stole zaczęli nagle zasypiać. Po chwili
pogrążeni byli w głębokim śnie. Strzałka
przesuwała się wolno w kierunku cyfry 15.
Gdy ją osiągnęła, włączył inny aparat.
Goście zaczęli przecierać oczy i spoglądać
na siebie ze zdumieniem, nie rozumiejąc,
skąd się tu wzięli.
- Trzeba do nich wyjść - wyszeptał Pablo. -
Trzeba im coś powiedzieć. Nie pamiętają,
co przez całą noc robili. Muszą więc
wiedzieć, dlaczego tu się znajdują.
- Trochę za mocne wino, prawda, proszę
panów. Napracowaliśmy się solidnie.
Byliśmy zmęczeni i trunek na niektórych z
panów podziałał. Ale obicia, które
założyliście, są wspaniałe. Remont sali
udał się znakomicie. Bardzo panom
dziękuję. Intendent pałacu wypłaci
odpowiednie wynagrodzenie. Żegnam
panów.
Departamenty
Don Pablo wkroczył do olbrzymiej,
wyłożonej białymi taflami sali. Była to
raczej długa hala z mnóstwem pulpitów,
oszklonych gablot, ekranów, rur
przypominających teleskopy
astronomiczne lub przywodzących na myśl
muzealne gramofony, zegarów o
nieruchomych wahadłach i wielu czarnych
tablic, na których ukazywały się kolorowe
linie punktowane co chwila mknącym
szeregiem światełek. Twarz don Pabla
pałała zadowoleniem. Szedł powoli,
splótłszy ręce na piersiach, z głową
dumnie wzniesioną. Wzrok jego
zatrzymywał się na tarczach zegarów, na
wykresach i wahaniach wskazówek.
Dyktator stanął na małej w szachownicę
ułożonej platformie, która uniosła go
natychmiast na wysokość około 3 metrów,
po czym przesunęła się w kierunku małej
stalowej balustrady okalającej wyłożoną
puszystym dywanem galeryjkę. Stąd
roztaczał się widok na całą halę. Było to
ulubione miejsce don Pabla. Tu spędzał po
kilka godzin dziennie. Stąd rządził swym
państwem i upajał się władzą. Dwa lata
minęły od chwili objęcia władzy. Don
Pablo nie ma czasu na wspomnienia. Nie
było w jego państwie
kronikarza, który zanotowałby dla
potomności wszystkie fakty i zdarzenia z
tego okresu. A przecież stało się tak wiele.
Reforma szła za reformą. Zarządzenie za
zarządzeniem. Zlikwidowano policję i
straż więzienną, rozpuszczono do domu
wojsko, zwolniono ze służby oficerów,
rozwiązano sądy, zniesiono wysokie
urzędy, departamenty i ministerstwa.
Początkowo decyzje te wywoływały
zdumienie i niepokój. Sądzono, że
wzrośnie przestępczość, że na kraj
napadną wrogie armie, że obywatele nie
będą płacić podatków, że przeciwnicy
dyktatora podniosą głowy. Nic się jednak
takiego nie stało. Wypuszczeni z więzień
przestępcy nie powrócili do swego
procederu. Dwa razy tylko za rządów don
Pabla wtargnęły na terytorium kraju
wojska północnego sąsiada. Jednakże w
pierwszym przypadku już po jednym dniu
złożyły broń i oddały się w niewolę,
aczkolwiek "przeciwko nim nie stanął
żaden żołnierz don Pabla. Na wieść o
napadzie dyktator w gronie kilku tylko
osób wyjechał na pole bitwy. Tam czekał
na niego pancerny helikopter. Unosząc się
w nim nad pozycjami wroga Pablo
skierował przeciwko nieprzyjacielowi swe
aparaty. Hipnotyzory i animatory wygrały
bitwę. Zmusiły wojska przeciwników do
złożenia broni. Don Pablo był dla nich
pobłażliwy. Odbył tylko triumfalny powrót
do stolicy na czele armii jeńców, po czym
rozpuścił ją do domów. Tak. don Pablo nie
boi się niczego. Nie wie. co to niepokój.
Jest pewny swej władzy. Panuje nad
czynami i wolą kilku milionów ludzi,
rządzi ich działaniem i myślą, włada ich
świadomością, a nawet snem. Włada
poprzez zespół genialnych przyrządów
zapełniających tę salę, poprzez aparaturę
obejmującą cały kraj. Tu w tej dużej sali
znajduje się urządzenie sterujące
skomplikowaną aparaturą wytwarzającą
odpowiednie pole elektromagnetyczne.
Urządzenie to nazywa don Pablo
imperorem generalnym. Imperor dzieli się
z kolei na szereg departamentów
działających we wzajemnych
powiązaniach. Wszystkie stanowią jak
gdyby obwód zamknięty, w którym
działanie jednego departamentu
warunkuje czynności pozostałych. Oto
podstawowe z tych departamentów:
departament spraw wewnętrznych,
departament psychologii,
departament wojny i departament
finansów. K-ażdy z nich
samoczynnie, automatycznie, bez udziału
człowieka spełnia
odpowiednie funkcje. Wszystkie
urządzenia działają
z największą precyzją, niezawodnie.
Oto na przykład, w jaki sposób działa
departament spraw
wewnętrznych. Mieści się on w przedniej
części hali,
oddzielony od następnego z
departamentów zieloną liną. Całe
urządzenie składa się z trzech olbrzymich
tablic i jednego kwadratowego ekranu z
wyskalowanym układem współrzędnych.
W tablice wmurowane są aparaty-
rejestratory nastrojów panujących w
społeczeństwie, sądów, opinii, stanu
napięć duchowych. Ilość tych zegarów
odpowiada ilości obwodów
administracyjnych, na które zostało
podzielone całe państwo. Zegary te
przekazują dane do tak zwanego
przelicznika cnót i wad, w którym zostaje
wykalkulowana przeciętna stanu
moralnego narodu, ukazująca się na
ekranie w postaci czerwonej lini'
przebiegającej odpowiednio w układzie
współrzędnych. Jeżeli linia ta, będąca
graficznym obrazem nastrojów
społeczeństwa, osiągnie punkt
kulminacyjny, to znaczy dozwoloną przez
wolę wynalazcy granicę, momentalnie
zaczyna działać aparatura departamentu
psychologii. Departament ten to zespół
hipnotyzerów o dalekim zasięgu,
animatorów oraz dyspozytorów, którym
podporządkowane są baterie
hipnotyzerów i animatorów rozsiane po
całym państwie. . W praktyce wygląda to
mniej więcej tak. Oto w dalekim Tamalan
lub Piraca ludzie zaczynają sarkać, że w
kraju panuje nadal głód, że wzrasta liczba
bezrobotnych, że fabryki budują
tajemnicze przyrządy i aparaty zamiast
rzeczy ułatwiających życie. Zresztą
niekoniecznie ludzie muszą o tym
wszystkim mówić, wystarczy, że pomyślą.
Natychmiast, ponieważ znajdują się w
zasięgu rejestratorów
encefalograficznych, myśli ich zostaną
uchwycone i przekazane do centrali
departamentu spraw wewnętrznych. Tu,
jeżeli sprawa jest poważna i wymaga
natychmiastowej interwencji, zapada
decyzja, jakich użyć środków. Z
departamentu spraw wewnętrznych
przebiega błyskawicznie polecenie do
departamentu psychologii. Dyspozytory
zostają wprawione w ruch. We wszystkich
kierunkach biegną fale radiowe. Do
najodleglejszych zakątków kraju, jeżeli
zachodzi potrzeba, lub też tylko w
żądanym kierunku, gdzie istnieje groźba
wybuchu. Tam natychmiast zaczynają
działać hipnotyzory. Rejon zagrożony
objęty zostaje polem
elektromagnetycznym. Drgania impulsów
układające się w kształt rombów
przywracają wiarę w wielkiego dyktatora.
Jeśli zajdzie potrzeba, drgania przybierają
postać specjalnych spiral. Wówczas
wzmaga się w kraju entuzjazm, chęć do
największych poświęceń, uczucia
patriotyczne. Jeżeli konieczne są nastroje
wrogości w stosunku do przeciwników,
impulsy układają się elipsoidalnie.
Na podobnych zasadach działa również
departament wojny. Aczkolwiek państwo
don Pabla nie ma ani jednego żołnierza
pod bronią, jest dobrze strzeżone.
Przekonali się o tym niespokojni i
zaborczy sąsiedzi.
Wzdłuż granic od strony lądu i morza
ustawione są jak baterie dział
przeciwlotniczych dobrze zabezpieczone
defenzory wytwarzające szeroki pas
nieprzerwanego pola
elektromagnetycznego. Defenzory
normalnie są nieczynne. Wystarczy
jednak, że właściwy rejestrator w
departamencie bezpieczeństwa odbierze
sygnał alarmu, a z centrali, z imperora
popłynie rozkaz, który natychmiast
uruchomi mechanizmy defenzorów.
Wytworzy się w tej samej chwili pole
elektromagnetyczne o specjalnych
właściwościach. Nieprzyjaciel, który by
znalazł się w jego zasięgu, rzuci broń i
odda się do niewoli. O skuteczności tego
systemu obrony przekonał się kilka
miesięcy temu po raz wtóry północny
sąsiad państwa don Pabla. Oto
dowiedziawszy się, że granice nie są
strzeżone, wyruszył kilkoma korpusami
pancernymi, sforsował rzeki i rozlał się
szeroką falą po okolicznych polach. Stolica
święciła wtedy wielką uroczystość urodzin
dyktatora. Wiem przed wiwatującymi
tłumami ukazał się na balkonie pałacu don
Pablo Millero.
- Rodacy! - rozległ się nagle jego głos,
spotęgowany tubami megafonów. - Muszę
zakomunikować wam smutną wiadomość.
Oto wróg pogwałcił nietykalność naszych
granic. Ale drogo za to zapłaci...
Gdy dyktator wymawiał te słowa, nad jego
głową czyjeś niewidzialne ręce rozpięły
biały ekran telewizora.
- Za chwilę - ciągnął don Pablo - armia
awanturników przestanie być groźna.
Spójrzcie! - zawołał wskazując ręką
czworokąt ekranu.
Zgromadzeni zobaczyli krótki film. Trwał
on zaledwie parę minut. Przez pola sunęły
czołgi, ciągnęły długie kolumny artylerii,
maszerowała zmęczona piechota. Raptem
wszystko się zatrzymało. Zamarł wszelki
ruch, uczyniło się cicho i... tysiące rąk
wyciągnęły się w górę.
- W tej chwili rzucą broń! - zawołał don
Pablo. Rzeczywiście! Karabiny legły z
chrzęstem pod nogami piechoty.
- Za chwilę podpalą czołgi i działa - brzmiał
głos dyktatora
- po czym rozwiną białe flagi na znak
poddania się i pod dowództwem swych
oficerów ruszą do niewoli. Tak się stało!
-"' Wielki jest nasz dyktator! Wielki jest
don Pablo! Niech żyje nasz wódz!
W odpowiedzi na te okrzyki don Pablo
przesłał tłumom radosny uśmiech. Cieszył
się nie tyle z uznania i zwycięstwa, ile z
poczucia swej siły, swej wielkości, swej
mocy, której nic nie zdoła pokonać i której
nic nie potrafi się oprzeć. Gdy don Pablo
przebywa w sali departamentów, w
genialnie skonstruowanej galerii
przyrządów, duma rozpiera jego serce. Tu
popada w stan błogiej kontemplacji,
niczym nie zmąconego zadowolenia. Ciche
brzęczenie aparatów, błyski zegarów,
kolorowe linie na ekranach zdradzają
potężną pracę wielkiego mózgu
mechanicznego, kierującego samodzielnie
życiem państwa.
Jakżeż chętnie podzieliłby się don Pablo
swą radością z kimś bliskim, z kimś, kto by
go rozumiał. Jakżeż byłby zadowolony,
gdyby w zawieszonej nad halą imperatora
loży znalazł się stary, dobry profesor - don
Rosario. Radość zyskuje dopiero wtedy
pełny kształt, gdy można ją z kimś dzielić
lub choćby wtedy, gdy wzbudza zazdrość
innych. Don Pablo mimo swych genialnych
zdolności był człowiekiem próżnym.
Chciał być podziwiany. Mógł to oczywiście
uczynić, posługując się odpowiednią
aparaturą, ale byłoby to graniem komedii
przed samym sobą.
- Wyruszy pan do Gracias - zwrócił się
pewnego dnia dyktator do swego
adiutanta, komandora Albedo. -Wyruszy
pan jeszcze dziś i odnajdzie tam profesora
don Rosario, aby wręczyć mu list oraz
maleńką paczkę. Misję tę proszę traktować
jako zadanie niezwykle ważne, zadanie
natury państwowej.
- A jeśli profesora Rosario w Gracias nie
zastanę?
- Jest pan oficerem, komandorze.
Otrzymuje pan rozkaz:
stawić się z profesorem Rosario w stolicy
w ciągu miesiąca. Rozkaz musi być
wykonany. Liczę na pana, komandorze.
Daleko od brzegu
- Jaki jest zasięg stacji w Rewila Cigedo? -
spytał Albano Rosario profesora Bolize.
- Stacja hipnotyzerów, don Rosario, która
wznosi się na wzgórzu w pobliżu Rewila
Cigedo, nie może mieć większego zasięgu
niż 150 mil.
- Jesteśmy bezpieczni.
- Oczywiście, profesorze. Naszą wyspę
dzieli od wybrzeży kraju ponad tysiąc mil.
- Tak, rzeczywiście, drogi przyjacielu - w
głosie don Rosario czuć było
przygnębienie. Ten czerstwy jeszcze
niedawno człowiek miał wygląd steranego
życiem starca.
Gorący patriota oddany bez reszty nauce,
szlachetny i skromny, bolał nad losami
swej ojczyzny, bolał również nad losem
swego wychowanka don Pabla Millero.
Dręczyły go wyrzuty sumienia. Ojciec
Pabla powierzył mu los swego dziecka.
Tymczasem dziecko to stało się hańbą jego
życia. Dlaczego nie umiał wychować go na
szlachetnego człowieka? „To moja wina" -
po wielekroć powtarzał sobie profesor. W
jeszcze większym stopniu niepokoiły go
wieści, które napływały z ojczyzny. Przed
oczyma stoją mu stale czerwone rzędy liter
artykułu jednego z dziennikarzy
zagranicznych, który zwiedzał ojczyznę
profesora w kilka miesięcy po objęciu
władzy przez don Pabla Millero. ..Sytuacja
materialna ludności jest wprost
beznadziejna. Inwestycje, które
przeprowadza i zamierza przeprowadzić
dyktator, pożerają olbrzymie sumy. Naród
cierpi nędzę. Oddaje bez szemrania plony
swoich pól, pracę swych rąk, oszczędności,
wszystko, co ma, dyktatorowi. Żyje jak
gdyby w narkozie, w stanie ogłupienia.
Wzbudza dla siebie litość, a nienawiść do
człowieka o chorobliwej żądzy panowania.
W ojczyźnie Don Pabla mieszka parę
milionów biednych,
jakże biednych ludzi."
- Narodowi naszemu - przerywa
rozmyślania don Rosario -grozi zagłada.
Grozi, profesorze, śmierć umysłowa.
Należy temu położyć kres. Każda chwila
zwłoki to krzywda, która spotyka naszych
braci i siostry. Krzywda niezawiniona!
- To prawda, drogi Rosario. Ale co my
poczniemy? Co należy w tej sytuacji robić?
Jakie podjąć kroki? Zapanowało
milczenie. Starcy pochylili głowy,
pogrążając si? w rozmyślaniu. W pewnej
chwili zostało ono przerwane. Do gabinetu
wszedł młody asystent profesora Rosario.
- Ktoś do pana, profesorze, w pilnej
sprawie. Czy 'noże go
pan przyjąć?
- Któż to jest?
- Mówi, że chce się koniecznie z panem
widzieć, że przybył
tu od dyktatora don Millero.
- Co? Od docenta Millero? - profesor
Rosario poderwał
się z fotela. - Czego chce?
- Uspokój się, przyjacielu! Trzeba go
przyjąć - odezwał się
profesor Bolize. - Ciekawe, z czym
przybywa.
- Dobrze zatem, niech wejdzie.
Po chwili profesor Albano Rosario
drżącymi rękami
rozrywał kopertę, w której znajdował się
list dyktatora.
„Kochany profesorze - zaczął czytać don
Rosario. -
Uprzejmie proszę o wnikliwe przeczytanie
tego listu
i przychylne ustosunkowanie się do
prośby, z którą zwraca
się do Pana jego uczeń i wychowanek.
Zapraszam Pana gorąco do odwiedzenia
mnie w stolicy naszego kraju. Pragnę
podzielić się z Panem wieloma projektami
i ideami, które służyć mogą ojczyźnie.
Wiem, że może mieć Pan wiele zastrzeżeń,
jeśli chodzi o system, który zastosowałem
w organizacji państwa. Chciałbym się
przed Panem wytłumaczyć. Wiem
również, że może Pan nie popierać metod,
do których się uciekłem, by uchwycić
władzę. Sądzę jednak, że mój Profesor
łatwo mnie zrozumie i wytłumaczy przed
samym sobą. Zapraszam Pana gorąco,
proszę przyjechać. Oddawca tego listu
wręczyć ma Panu mały aparacik, który
zabezpieczy Pana całkowicie przed
działaniem pól. Jest to tak zwany
niwelator, zbudowany na zasadzie
interferencji. W promieniu kilkudziesięciu
metrów wytwarza się wokół aparatu strefa
neutralna, której nie zdoła przeniknąć
żadna fala elektromagnetyczna. Musiałem
go zbudować,by uniezależnić się od
wpływu aparatury, którą stworzyłem.
Profesorze, nie obawiam się aparatu tego
przesłać Panu, gdyż wiem, że nie
wykorzysta go Pan przeciwko mnie.
Zresztą nie zdoła tego uczynić nikt, gdyż
jestem przygotowany na każdą
ewentualność. Po prostu niwelator działa
na takich półprzewodnikach, których nikt
poza mną nie potrafi wytworzyć.
Kochany Profesorze, jeśli przesyłam Panu
niwelator, czynię to dlatego, by Pan
zrozumiał, że mam jak najlepsze intencje.
Pragnę, żeby zobaczył Pan wszystko, czego
tu dokonałem, i ocenił obiektywnie moją
najlepszą wolę i chęci. Będzie Pan gościem
uprzywilejowanym i z niecierpliwością
oczekiwanym. Gdyby pobyt w stolicy
państwa Panu nie odpowiadał, będzie Pan
mógł ją w każdej chwili bez przeszkód
opuścić. Zaręczam to słowem oraz
wdzięcznością, którą jestem Panu winien.
Liczę, Drogi Profesorze, godziny, które
mnie dzielą od spotkania z Panem.
Oczekuję Pana z niecierpliwością
zawsze ten sam Pablo Millero".
- I cóż, drogi przyjacielu - wyszeptał don
Rosario składając list. - Cóż o tym sądzisz?
- Trzeba się zastanowić - odparł don
Bolize.
- Drogi panie - profesor zwrócił się do
wysłannika dyktatora. - Zechce pan
odpocząć po podróży. Jutro dam panu
odpowiedź. Dobrej nocy.
- Zdecydowałem się jechać, może uda mi
się zapobiec złu. Może zdołam przekonać
don Millero, by zaprzestał swych niecnych
praktyk - mówił profesor Rosario w kilka
godzin po przybyciu wysłannika dyktatora.
- Nie sądzę, przyjacielu - odparł don
Bolize. - W każdym razie podróż ta będzie
pożyteczna, jeśli oczywiście nic się
panu nie stanie.
- Jestem stary, bardzo stary. Niewiele już
dni przede mną.
Ryzyko więc niewielkie. Pojadę.
W rok później
- Każdy z was, przyjaciele, otrzymał szkic
sytuacyjny oraz plan działania. „La
Managua" podnosi za godzinę kotwicę i
bierze kurs ku zachodnim brzegom naszej
ojczyzny. Przestudiujcie plan tak, by znać
na pamięć każdy jego punkt. Jesteście
młodzi i śmiali. Nie dajcie się jednak
ponieść temperamentowi. Działajcie
rozważnie. Od tego zależeć będzie los
naszego narodu. Żałuję, że starość nie
pozwala mi być razem z wami. Żegnajcie,
młodzi przyjaciele! Życzę
wam powodzenia.
Don Rosario skończył. Otarł pot z czoła, po
czym zaczął ściskać dłonie spiskowców,
życząc im powodzenia. Minęło pół roku od
chwili, gdy wrócił ze stolicy. Dyktator nie
stawiał mu przeszkód. Namawiał jedynie
do pozostania, prosił, nalegał.
Bezskutecznie. Profesor czuł się w pałacu
don Pabla jak w klatce. Obserwował ludzi,
stosunki, sytuacje. Ubolewał nad dolą
nieszczęsnego kraju. Smucił go los
obywateli. Nie poznawał również swego
ucznia. Don Pablo upojony władzą zatracił
całkowicie poczucie godności. Opanowała
go chorobliwa ambicja i egoizm. Nie
widział nędzy, w której pogrążył się kraj.
Nie trafiały do jego świadomości żadne
argumenty. Ponad rozsądek wyrastała
maniacka pycha i buta.
Profesor Rosario próbował zawrócić
dyktatora z drogi
występku. Wszelkie jego argumenty
trafiały jednak na
przeszkodę nie do przezwyciężenia: don
Pablo był
przekonany, że to, co robi, jest jedynie
słuszne.
Don Rosario postanowił więc powrócić na
wyspę. Gdy przy
pożegnaniu chciał niwelator zwrócić
dyktatorowi, ten
odezwał się:
- Proszę, profesorze, zatrzymać go przy
sobie.
- Dlaczego?
- Przyda się panu w przypadku, gdyby
przyszła panu chęć
kiedyś mnie odwiedzić.
- To bardzo ryzykowne — rzucił profesor.
- Przypuszcza pan, że można go użyć
przeciwko mnie?
- Tak.
- Absolutnie się tego nie obawiam. Jest to
urządzenie proste,
łatwe do wykonania, jednakże zawiera
pewną tajemnicę,
której nikt z żyjących nie zdoła
odszyfrować.
W głosie dyktatora tętniła chełpliwa
pewność siebie.
- Gdyby ktoś zdołał tę tajemnicę odkryć -
ciągnął - byłby godzien zająć moje miejsce.
Ale, profesorze, taki człowiek jeszcze się
nie narodził. Tu potrzebna jest olbrzymia
wiedza oraz geniusz wynalazcy.
Profesor słuchał tych słów ze spuszczoną
głową. „Cóż za brak skromności u tego
awanturnika - pomyślał. - Czyż zapomniał
on, że wiedzę, którą zdobył, ma do
zawdzięczenia staremu uniwersytetowi w
Gracias? Jakżeż można tak lekceważąco
traktować innych?"
- Żegnam ekscelencję - wyszeptał. - Żałuję,
że spotkaliśmy się w takich
okolicznościach. Życzę panu opamiętania.
I im szybciej to nastąpi, tym lepiej.
Profesor wrócił na wyspę.
Mylił się don Pablo, przypuszczając, że
żaden z żyjących uczonych nie zdoła
odkryć tajemnicy niwelatora. Człowiek
taki się znalazł. Był nim stary przyjaciel
profesora Albano Rosario, sędziwy don
Bolize.
- Mogę umierać w spokoju - powiedział
przed tygodniem do profesora Rosario. -
Mamy w tej chwili broń, z którą możemy
śmiało wystąpić przeciwko dyktatorowi.
Rzecz w zasadzie nie była tak trudna. Jak
sądził don Pablo. Rozwiązanie zagadki
sprowadzało się do wytworzenia
analogicznego półprzewodnika w
aparacie. Udało się nam to w stosunkowo
krótkim czasie. Obecnie możemy mieć
dowolną ilość niwelatorów. Pewność i
zarozumiałość don Pabla stanie się jego
zgubą.
- Dziękuję, przyjacielu - odparł don
Rosario. - Powiedz, co należy czynić dalej,
ażeby położyć kres niedoli naszego ludu.
- Sądzę, że znajdzie się dość młodych ludzi,
gotowych do działania.
Bolize nie mylił się. Wkrótce na pokład
statku „La Managua", będącego bazą
profesora Rosario, zgłaszać się zaczęli
ochotnicy. Z nich właśnie uformował się
oddział operacyjny, który po gruntownym
przeszkoleniu miał udać się do kraju i
stoczyć walkę z dyktatorem. W tej właśnie
chwili odpływał w kierunku oddalonego o
tysiąc mil kraju. Dowódca oddziału stał
oparty o stół i wpatrując się w wąski pasek
papieru utrwalał w pamięci zapisane na
nim słowa:
„l. Na granicy zasięgu pola
elektromagnetycznego, na 14°21'
geograficznej szerokości północnej, opuści
pokład pierwsza grupa desantowa
zaopatrzona w cichobieżne pontony
motorowe.
2. Na 10° szerokości geograficznej opuści
pokład druga
grupa desantowa.
3. Po osiągnięciu brzegów grupy rozdzielą
się i ich członkowie pojedynczo,
zachowując wszelkie środki ostrożności,
przenikną do stolicy.
4. Po rozpoznaniu rejonu pałacu dyktatora
jedna z grup opanuje podziemia pałacu, w
których znajdują się urządzenia zasilające
w energię aparaturę departamentów.
5. Druga grupa opanuje wyższe
kondygnacje pałacu w tym momencie,
kiedy Pablo Millero uda się na spoczynek i
kiedy wyłączony zostanie dopływ energii
do halii przyrządów.
6. Don Pabla należy ująć i internować w
miejscu, gdzie byłby zabezpieczony przed
zemstą tłumów.
7. Grupy komunikują się za pomocą
telezystorów, pracujących na jednej fali
M.23.0.Z.
A mogło być ioaczej
W brudny żagiel dął zachodni wiatr. Pchał
starą łódź coraz dalej od brzegów
niknącego w oddali lądu. Na zbutwiałej
ławeczce spinającej burty łodzi siedział
człowiek. Oparł na rękach głowę i trwał
bez ruchu nie zważając na trzeszczący
maszt i głośne pluski rzucających się ryb.
Wreszcie westchnął głęboko, rozprostował
barki i spojrzał w kierunku lądu
znaczącego się gdzieś daleko siną linią.
Patrzył dość długo, wreszcie uniósł rękę i
grożąc niewidocznemu przeciwnikowi,
wykrzyknął przekleństwo w jakimś obcym
języku. Człowiekiem tym był niedawny
dyktator, absolutny władca państwa,
wielki don Pablo. Uchodził ze swego kraju.
Umykał przed zemstą ludu. Miał mimo
wszystko szczęście. Pamiętać będzie te
chwile do śmierci. Kładł się właśnie spać,
gdy w jego sypialni zgasła lampa
sygnalizatora. Był to znak, że coś się stało.
Szybko ubrał się i zbiegł do hali imperora.
Niestety, za późno. Aparatura nie działała.
Gdy ruszył w kierunku siłowni, bo tam
jedynie tkwiła przyczyna unieruchomienia
urządzeń, drogę zabiegło mu kilka postaci.
Zaczął uciekać. Uratowało go jedynie to, że
napastnicy niezbyt dokładnie orientowali
się w rozkładzie pałacu. Początkowo chciał
dotrzeć do siłowni, by uruchomić
aparaturę i obezwładnić wrogów. Nie
udało się. W siłowni byli obcy ludzie. Pojął
natychmiast, że wszystko stracone, że
jedyny ratunek - to ucieczka. Dostał się
jakoś nad brzeg morza, trafił na
opuszczoną łódź i nie czekając powierzył
jej swój los.
Tajemnica zaginionego lądu
Gdy profesor Jarosław Bielica ocknął się z
zamroczenia, znajdował się już w
odległości prawie dwu tysięcy kilometrów
nad powierzchnią Ziemi. Świadomość
utracił wskutek gwałtownego zwiększenia
się przyśpieszenia rakiety. Jak długo to
trwało, nie wiedział - zresztą mało go to w
tej pełnej napięcia chwili obchodziło.
Uwagę jego pochłaniał widok globu
ziemskiego opasanego welonami chmur,
mieniących się najprzeróżniejszymi
barwami. Ziemia obserwowana z rakiety
przez okrągły otwór iluminatora wydawała
się profesorowi olbrzymią tarczą, jakimś
gigantycznym, wypukłym dyskiem
pokrytym przedziwną płaskorzeźbą lądów
i mórz. Dysk ten malał w oczach, gdyż
statek pokonywał już barierę pierwszej
prędkości kosmicznej. Gdzieś tam w dole,
na oddalającej się planecie, była równina,
na niej zaś aerodrom - „Piazza
Astronautica" -niewielki spłacheć
apulijskiej plaży nadmorskiej - jeszcze
przed paru minutami falował jak wielkie
mrowisko. Stutysięczny tłum żegnał
pierwszą w dziejach ludzkości wyprawę
rekonesansową na Marsa. Żegnał grupę
śmiałków, którzy odważyli się sięgnąć po
tajemnice kryjące się w pustce^ Układu
Słonecznego. Do nich należał profesor
Jarosław Bielica, jedyny z Polaków,
któremu udało się dostać na pokład
lśniącej „Eterry". Zaledwie przed kilkoma
dniami siedział w zacisznej pracowni
Instytutu Archeologii, nie przypuszczając
nawet, by wyrażone przed rokiem na
zjeździe paryskim życzenie stało się
faktem... A jednak leci... Leci na spotkanie
wielkiej tajemnicy, na spotkanie
pasjonującej zagadki. Czy lot ten
potwierdzi jego przypuszczenia? A może
brutalnie przekreśli przez tyle lat
budowaną hipotezę? Profesor przymknął
oczy i pogrążył się w głębokim zamyśleniu.
Trwało to jednak krótko, gdyż z głośnika
zawieszonego u sufitu kabiny rozległ się
dobrze znany głos kierownika wyprawy
akademika Smagina, który zawiadamiał,
że „Eterra" wchodzi już na orbitę
„Columbii" i za chwilę znajdzie się na
największym z krążących wokół Ziemi
satelitów, będącym stacją przesiadkową w
komunikacji na linii Ziemia - Księżyc. Stąd
„Eterra" wróci na „Piazza Astronautica",
oni zaś po krótkim
wypoczynku i zwiedzeniu stacji ruszą w
kilkutygodniową podróż na Marsa.
„Columbia" była pierwszym kamieniem
milowym na drodze do gwiazd, drodze do
Marsa, do nie tkniętej jeszcze stopą
współczesnego człowieka planety. Bielica
nie spodziewał się, że stacja przesiadkowa,
będąca tryumfem współczesnej
techniki, jest konstrukcją tak olbrzymią i
skomplikowaną. Stanowiła ona
zagmatwany labirynt składów,
pomieszczeń, laboratoriów naukowych,
obserwatoriów, wszelkiego rodzaju
warsztatów i urządzeń technicznych.
Przypominała gigantyczne rzucone w
przestrzeń kosmiczną koło od wozu, które
obracając się wokół swej osi zakreślało
pełną elipsę koło Ziemi. Ruch obrotowy
,,Columbii" wywołujący wielką siłę
odśrodkową powodował, że w
pomieszczeniach znajdujących się wzdłuż
ściany zewnętrznej pierścienia panowało
takie ciążenie jak w warunkach ziemskich.
To napawało optymizmem. Człowiek
bowiem czuł się pewniej. Odzyskał
ważkość swego ciała i świadomość, że nie
jest igraszką potężnych sił kosmosu.
Satelita obiegał Ziemię w ciągu zaledwie
dwu godzin. Gdy Bielica wraz z innymi
członkami wyprawy znalazł się w
komfortowo umeblowanym salonie stacji.
Ziemia była olbrzymim, rozpiętym na
połowie nieba sierpem, który rósł w
oczach. Po kilkunastu zaledwie minutach
glob znalazł się już w pełni, a po upływie
dalszych dwóch kwadransów -w następnej
fazie. W ciągu dwu godzin, w czasie
których „Columbia" zdołała przebyć swą
okołoziemską drogę, Ziemia przeszła
przez wszystkie cztery fazy. Bielica, jak
urzeczony, śledził przesuwające się za
oknem oblicze Ziemi, która na tle czarnej
aksamitnej nocy wydała mu się szczególnie
bliska. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, że
jest z nią tak silnie związany. Upłynęło
dopiero kilka godzin, a opanowywać go
zaczęła nostalgia. Nie chcąc poddać się
temu uczuciu, zaczął przysłuchiwać się
głośnej rozmowie zebranych w salonie
astronautów. Jednak myśl o Ziemi wracała
uparcie i nie dawała spokoju. Nawet
wyprawa na Marsa, o której marzył od lat i
która spełniała się właśnie teraz, była
ściśle związana z Ziemią...
Zaczęło się właściwie od Egiptu przed z
górą dwudziestu laty. Bielica wracał wtedy
z pierwszej swej wyprawy naukowej z
centrum Afryki. Zatrzymał się w drodze
powrotnej w rejonie Aleksandrii, by
spotkać przebywającą tam ekspedycję
egiptologiczną Polskiej Akademii Nauk.
- Mamy coś dla ciebie, Jarek! - odezwał się
na wstępie kierownik ekspedycji. -
Popatrz! Był to zwój pożółkłego papirusu,
znaleziony w grobowcu Heta, kapłana
boga Ammona.
- Czy znacie już treść papirusu?
- Zachował się doskonale! Pomyśl, te
hieroglify mają na
pewno ponad trzy tysiące lat. I są zupełnie
czytelne.
- Oczywiście! - Kierownik ekspedycji zaczął
czytać:
„W pierwszej połowie miesiąca Tobi, kiedy
księżyc ukazał część swej twarzy, przed
oblicze dostojnego Otoesa doprowadzono
nędznego kupca z miasta Sochem, który
ośmielił się twierdzić, że odbył daleką
drogę morzem i odkrył w głębi wód
olbrzymi ląd, rozciągający się tam, gdzie
zachodzi słońce. Kupiec ów uparcie
wmawiał dostojnemu Otoesowi, że ląd ów,
do którego ruszył w miesiącu Farmoti, a
dotarł w miesiącu Paofi, jest większy od
Egiptu, państwa Faraona. Czcigodny Otoes
wysłuchiwał spokojnie bluźnierczych słów
kupca z Sochem, po czym rozkazał
oćwiczyć go i wrzucić do ciemnicy. Gdy to
się stało, dostojny Otoes zwrócił swe
łaskawe słowa do mnie, nędznego sługi
boga Ammona. Powiedział: kapłanie Het,
Egipt jest jeden, a kupiec z Sochem zginie,
gdyż oczy jego nie widziały tego, o czym
mówiły jego kłamliwe usta. Nie dziwiły
mnie te słowa. W starych papirusach
wielkiej świątyni boga Ammona jest
napisane: Najpierw brzegi Egiptu oblewają
wody morza mniejszego, które rozciąga się
daleko na zachód i przez wąskie wrota
łączy się z morzem niezmierzonym. Na
morzu tym rozciągał się kiedyś wielki ląd,
zamieszkany przez ludy wyklęte,
znienawidzone przez bogów..."
Na tym kończyła się relacja kapłana Heta.
Niestety, dalszego jej ciągu, który spisany
był zapewne na innym papirusie, mimo
dokładnych poszukiwań, nie odnaleziono.
- To by się zgadzało - mruknął Bielica.
- Nie rozumiem, co masz na myśli - odparł
kierownik ekspedycji wykopaliskowej.
- Zaraz ci to dokładniej wytłumaczę -
zaczął Bielica. -Papirus Heta wspomina
niewątpliwie o Atlantydzie. Jest to więc
dokument niezmiernej wagi. Dzięki niemu
w innym zupełnie świetle przedstawia się
sprawa Solona i Platona, których przekazy
traktowano dotychczas jako legendy.
- Znowu nie rozumiem - wtrącił kierownik.
- Mówisz zbyt tajemniczo.
- Czyżby? Mnie się wydaje, że sprawa jest
zupełnie jasna. W VI wieku przed naszą
erą kapłani egipscy przekazali jakoby
Solonowi wiadomość, że według zapisków
istniał kiedyś za słupami Heraklesa, to jest
za Cieśniną Gibraltarską, tajemniczy ląd
zamieszkany przez wojownicze plemiona.
Pisze o tym filozof grecki Platon,
powołując się właśnie na owe zapiski
egipskie. Ląd ów Platon nazywa Atlantydą,
jego mieszkańców zaś - Atlantydami.
Egipcjanie
utrzymywali, że z Atlantydy, większej od
ówcześnie znanych krajów, dostrzec
można szereg wysp leżących na drodze do
olbrzymiego lądu ograniczającego
Atlantyk od zachodu, to jest do dzisiejszej
Ameryki. Czy Atlantydzi docierali do
owego leżącego za morzem lądu? Być
może. gdyż Egipcjanie o tym wspominają.
Wspominają również, jak wynika z
informacji udzielonych Solonowi, że
zbrojne oddziały Atlantydów przybijały
także do brzegów Afryki, wdzierały się na
terytorium Libii i podchodziły do granic
ówczesnego Egiptu, godząc w jego
.interesy. W związku z tym zupełnie
zrozumiały jest zwrot w papirusie Heta,
określający Atlantydów mianem „ludu
wyklętego, znienawidzonego przez
bogów". Atlantydzi musieli być ludem
niezwykle wojowniczym, skoro mimo
wielkich posiadłości na oceanie, w
Ameryce i w Afryce podbili jakoby tereny
dzisiejszej Hiszpanii i Francji oraz
uderzyli w końcu na Egipt oraz Półwysep
Bałkański. Te ostatnie wyprawy
zakończyły się ich klęską. Atlantyda - jak
pisze Platon w oparciu o owe informacje -
znikła w ciągu doby wskutek trzęsienia
ziemi...
- Wydaje się - ciągnął Bielica - że
potwierdzeniem informacji egipskiej,
jakoby Atlantydzi dotarli do Ameryki, są
pieśni i podania niektórych plemion
indiańskich. Otóż według tych podań
przodkowie Indian przybyli zza morza, z
tej strony, z której wychodzi słońce.
Przeczy to oczywiście ogólnie przyjętemu
mniemaniu, jakoby zaludnienie Ameryki
postępowało z zachodu, z Azji, przez
Cieśninę Beringa. Dlatego leż legenda o
przybyciu przodków Indian ze wschodu
nie była brana poważnie. Obecnie
jednakże sprawa przedstawia się zgoła
inaczej. Niedawno bowiem odkryto w
rejonie Los Angeles szczątki człowieka,
który żył tam przed około 24 tysiącami lat.
Fakt ten jest oczywistym dowodem, że
człowiek zamieszkujący wówczas Amerykę
przybyć mógł również ze wschodu,
ponieważ przed 24 tysiącami lat cała
północ Ameryki okryta była pokrywą
lodową, uniemożliwiającą wszelką podróż
przy użyciu ówczesnych prymitywnych
środków. Fakt ten wskazuje również
pośrednio na możliwość istnienia
Atlantydy jako pomostu między Europą i
Północną Ameryką.
- Ale czy taka przeprawa przez Atlantyk
była wtedy możliwa?
- wyraził wątpliwość któryś z członków
ekspedycji.
- Udowodnił to przecież przed
kilkudziesięciu laty odważny Norweg Thor
Heyerdahl, przepływając Pacyfik na Kon-
Tiki - odparował Bielica.
- Tak, to prawda.
- Oczywiście - podjął Bielica - ani podania
Platona, ani też legend i pieśni plemion
indiańskich nie można traktować jako
wystarczających dowodów naukowych.
Zbieżność jednak jest tu zastanawiająca.
Gdyby istniały zapiski egipskie w formie
oryginalnych papirusów, zagadnienie
Atlantydy nabrałoby innego wyrazu,
aczkolwiek i bez nich to, co napisał Platon,
chociażby ze względu na jego autorytet,
nie może być bez znaczenia. Dlatego też
sądzę, że znaleziony przez was papirus
Heta posiada olbrzymią wartość. Myślę, że
takich papirusów musieli Egipcjanie
pozostawić więcej. Na pewno znajdowały
się one w sławnej ongiś Bibliotece
Aleksandryjskiej.
- Tak, być może - wtrącił kolega Bielicy. -
Ale niestety, ze zbiorów aleksandryjskich
nic nie udało się ocalić. Pożar, który
strawił w 391 roku bibliotekę, spopielił
wszystko.
- Czy wiadomo, profesorze, kiedy
nastąpił ów kataklizm, w wyniku którego
Atlantyda znikła w wodach Atlantyku?
- zapytał jeden z członków ekspedycji
archeologicznej.
- Według Platona stać się to musiało jakieś
dziewięć tysięcy pięćset lat przed nim, a
więc licząc od dziś, przed około
dwunastoma tysiącami lat. Jeśli zaś chodzi
o przyczyny zniknięcia Atlantydy, uczeni,
którzy zajmowali się tym zagadnieniem,
podają kilka ewentualności. Szczególnie
atrakcyjna wydaje się hipoteza, według
której ląd Atlantydy zniknął wskutek
zbombardowania jej przez olbrzymich
rozmiarów meteoryt. Za hipotezą tą
przemawiają ostatnie badania dotyczące
pochodzenia rojów planetoid, krążących
między orbitami Marsa i Jowisza, oraz
badania ruchu systemu słonecznego w
galaktyce. Według tych badań ustalono
mianowicie, że padające na Ziemię
meteoryty są szczątkami istniejącej
niegdyś planety, która krążyła między
Marsem i Jowiszem. Planeta ta rozpadła
się prawdopodobnie przed trzema
przeszło miliardami lat na rój krążących
,:^, planetoid. Niektóre z nich mają 40, a
nawet 80 km średnicy^
:;,; Przed kilkudziesięciu laty jeden z
uczonych obliczył, jaką y,' energię
kinetyczną mogłyby posiadać meteoryty o
takich „s/,
i rozmiarach, gdyby dostały się do
atmosfery naszej planety. ^;. Otóż energia
kinetyczna meteorytu o średnicy 10 km
przy yg minimalnej prędkości spadania
wynoszącej 4 km/sek równałaby się
energii bomb atomowych o wadze 74500
ton. Gdyby meteoryt miał średnicę 100
km, energia jego byłaby jeszcze większa,
równałaby się energii bomb atomowych o
ogólnej wadze 74,5 miliona ton.
Jeśli przyjmiemy, że na Ziemię spadały,
podobnie jak na Księżyc, meteoryty tej
wielkości, to w przypadku trafienia
w morze musiały one wyrzucić kolosalne
masy wody, które mogły zatopić najwyżej
nawet położone kontynenty bądź też zmyć
je lub przenieść na znaczne odległości...
Podobnie stać się mogło z Atlantydą -
podjął po chwili profesor Bielica. - Za
hipotezą tą przemawiają podania ustne
niektórych plemion indiańskich,
zamieszkujących Amerykę, szczególnie zaś
Majów, którzy uważali się za potomków
ludu przybyłego ze wschodu, z morza.
Podania te wspominają między innymi o
głazach lecących z góry, o potopie i o
deszczu ognistym, który spadł z nieba i
zniszczył jakoby ląd praprzodków Majów.
Upłynęły dwa lata. Legendarny ląd
Atlantydy bez przerwy zaprzątał uwagę
profesora Bielicy. Zagadka była zbyt
intrygująca, by nie podjąć się jej
rozwiązania. Kryła ją głębia Oceanu
Atlantyckiego. Kto wie, czy na jego dnie
nie znajdowały się ruiny budowli
wzniesionych przed tysiącami lat przez
Atlantydów, kto wie, czy nie tam właśnie
należało szukać początków
najwcześniejszego okręgu kultury
człowieka. To, co przekazał Platon, oraz
legendy stanowiły jedyny trop, nikły
zaledwie ślad, po którym należało pójść,
ażeby odkryć wielką tajemnicę. Profesor
Bielica postanowił podjąć się tego zadania.
Dalsze ślady
Zbadanie dna oceanu to sprawa niezwykle
skomplikowana. Wymagała czasu i przede
wszystkim odpowiedniego sprzętu,
wymagała długich przygotowań i środków.
Dotychczasowe metody i sposoby nie
gwarantowały pożądanych wyników. Do
zadania należało zabrać się w sposób
pionierski, trzeba było opracować nowy
system pomiarów głębinowych, wynaleźć
nowe, doskonalsze aparaty, przeszkolić
ludzi, przede wszystkim zaś stworzyć
odpowiednią, doskonale wyposażoną bazę
pływającą. Bielica należał jednak do ludzi,
którzy niełatwo ustępują z raz obranej
drogi. Cechował go upór prawdziwego
uczonego, nie zrażał się niepowodzeniami,
ponadto był optymistą. Te cechy ułatwiały
mu pracę, zjednywały szacunek i sympatię.
Wierząc w powodzenie swych zamierzeń,
nakreślił szczegółowy plan pracy
związanej z badaniami i przedstawił do
zatwierdzenia władzom
naukowym.
Należało czekać. Nie chcąc jednak tracić
czasu, profesor
postanowił przeprowadzić dodatkowe
poszukiwania
badawcze w Ameryce Środkowej i
Południowej. Meksyk, Jukatan, Peru - to
były zasadnicze etapy jego podróży. Zajęła
mu ona wiele długich miesięcy. Przez ten
czas przebywał wśród dziewiczych lasów,
prymitywnych ludzi, zadziwiających
zjawisk. Żył jak w zaczarowanej krainie.
Przebiegał z przewodnikiem jukatańskie
puszcze, wspinał się na rozwaliska
przedziwnych budowli, zbierał legendy,
pieśni, rozmawiał ze starcami, gromadził
spostrzeżenia, notował je i wyciągał
wnioski. Każdy swój krok, każdą rozmowę
z tubylcami, każde badanie
podporządkowywał głównemu celowi swej
podróży, którym było gromadzenie
dowodów, że istniała Atlantyda.
Wychodząc z założenia, że ląd ten stanowił
pomost między Europą i Ameryką, sądził,
że właśnie w Meksyku oraz w państwach
Środkowej i Południowej Ameryki
znajdzie ślady przenikania tu wpływów z
Atlantydy, że tu właśnie dowie się znacznie
więcej o tym tajemniczym lądzie niż z
legend europejskich. Wreszcie w umyśle
uczonego poczęły się zarysowywać
pierwsze kontury dowodów. Jednym z
podstawowych była przede wszystkim
zadziwiającą zbieżność między .
poszczególnymi zjawiskami
występującymi po obu stronach Atlantyku.
Bielica stwierdził na przykład, że u wielu
plemion indiańskich Ameryki Północnej i
u przodków dzisiejszych Meksykanów oraz
mieszkańców Antyli istniał zwyczaj
sztucznego spłaszczania czaszek. Zwyczaj
taki istniał też swego czasu w południowej
Europie, o czym wspominają w swoich
dziełach niektórzy pisarze greccy i
rzymscy. Ktoś zatem ten zwyczaj musiał
przynieść. Albo z półkuli wschodniej
przeniknął on na półkulę zachodnią, albo
odwrotnie. Niewykluczona była również
trzecia ewentualność, ale wówczas istnieć
musiałaby Atlantyda, z której mieszkańcy
przedostawaliby się zarówno na wschód -
do Europy i Afryki, jak też na zachód - do
Ameryki. Inną przesłanką, którą należało
uwzględnić przy rozpatrywaniu
zagadnienia Atlantydy, była zgodność
kalendarza egipskiego z meksykańskim.
Rok według tych kalendarzy liczył 365 dni
i składał się z 12 jednakowych miesięcy i 4
dni dopełniających.
Bielica szukając dalszych dowodów
istnienia legendarnego lądu Atlantydy
ustalił ponadto niezmiernie ważną - jak
mu się wydawało - zbieżność dwóch
zdarzeń. Otóż studiując historię Morza
Karaibskiego stwierdził, że w rejon tego
morza z Atlantyku dwukrotnie
przełamywał się prąd ciepły - Golfstrom.
Pierwszy raz nastąpiło to przed około
dwunastoma, drugi zaś raz przed trzema
lub pięcioma
tysiącami lat. Pierwsza data zbiega się
dokładnie z datą pogrążenia się Atlantydy
w wodach oceanu. Jaki stąd można było
wyciągnąć wniosek? Atlantyda - ląd
rozciągający się na. Atlantyku - stanowiła
naturalną przeszkodę dla prądu ciepłego z
Zatoki Meksykańskiej. Gdy znikła, prąd
ten mógł płynąć w kierunku północno-
wschodnim, w kierunku Europy i dalej aż
do Morza Karskiego.
Jeślibyśmy przyjęli - rozumował uczony -
że Atlantyda nie istniała, to w jaki sposób
wyjaśnić, dlaczego data zniknięcia tego
lądu, podana przez Platona, dokładnie
zgadza się z datą zakończenia ostatniego
okresu lodowcowego w Europie i
Północnej Ameryce? I dalej. Jak wyjaśnić
fakt, że w samym centrum Północnej
Ameryki żyli ,,biali Indianie", którzy
kolorem skóry, włosów i oczu
przypominali Europejczyków. Skąd wzięła
się u nich legenda o przybyciu ze wschodu,
a równocześnie dlaczego ich obyczaje
religijne nie mają nic wspólnego z
obyczajami dawnych ludów europejskich?
Na pytania te łatwo odpowiedzieć - ale
wtedy przyjąć trzeba
możliwość istnienia Atlantydy.
Bielica szukał jednak dalej. O wyspach i
lądzie leżącym na Atlantyku pisał w
starożytności nie tylko Platon. Wzmianki o
tym znalazł profesor również u Plutarcha,
który wspomina o wyspach znajdujących
się ,,tysiące stadiów za słupami
Heraklesa", oraz u Diodora, którego opis
tych wysp zgadza się bardzo z opisem
podanym przez Platona. Jeśli zaś chodzi o
starożytność, profesora zastanawiał
ponadto jeszcze taki fakt. Jednym z
najdawniejszych bóstw greckich był Pan,
żoną zaś jego - Maja. Otóż boga tego
czczono w całym Meksyku i w Środkowej
Ameryce. Bielica stwierdził również, że
Pan i Maja często występują w słownictwie
Majów. Od Mai pochodzi także nazwa tego
plemienia, a z połączenia Maja i Pan
nazwa miasta -Mayapan. Były to zatem
stwierdzenia zastanawiające. Profesor
wytłumaczył je w następujący sposób.
Bóstwa te cieszyły się szerokim kultem na
Atlantydzie i właśnie Atlantydzi przynieśli
go do Grecji, gdy wdzierali się tam
zbrojnie, oraz do Ameryki.
Platon w swej legendzie o Atlantydzie
opisuje bardzo dokładnie Miasto Złotych
Wrót, składające się z szeregu regularnych
pierścieni poprzedzielanych pasmami
głębokiej wody. W środku znajdowała się
wyspa, na której mieściły się pałace i
świątynie, wśród nich zaś najwspanialsza -
świątynia Posejdona.
I otóż Bielica przebywając w Peru
stwierdził ponad wszelką
wątpliwość, że świątynie Słońca i Księżyca
do złudzenia
przypominały ową opisaną przez Platona
świątynię w Mieście Złotych Wrót. Czyż
podobieństwo to było tylko przypadkowe?
Na pewno nie! Stanowiło ono widomy
przykład wpływu Atlantydy na dalekie
Peru, przykład, który przetrwał
dotychczas.
A dalej - skąd się wzięła nazwa Atlantyk?
Niektórzy twierdzą - że od położonych w
Afryce gór Atlas, A nazwa tych gór?
Właśnie. ,,Atlas" i „Atlantyk", biorąc rzecz etymologicznie, nie mają źródłosłowu w
żadnym ze znanych języków europejskich.
Natomiast w języku Azteków istnieje słowo
,,atl" oznaczające wodę lub wojnę oraz
„tlan" -wśród wody. Gdy Kolumb przybył
w 1492 roku do Ameryki, spotkał w
zalewie Uraba miasto Atlan, a więc w
tłumaczeniu na język polski - ,,Miasto
Wśród Wody". Tak więc mamy: góry Atlas
na brzegu Afryki, miasto Atlan na brzegu
Ameryki, Atlantydów żyjących kiedyś na
północnym i zachodnim wybrzeżu Afryki -
o czym wspomina Herodot, naród
Azteków z Aztlanu w Środkowej Ameryce,
Ocean Atlantycki i stare podanie o
Atlantydzie. Czyżby była to tylko zwykła
przypadkowość? Profesor Bielica o
spostrzeżeniach swych oraz wynikach
badań donosił wielu pismom naukowym.
Niektóre z nich zaczęły drukować
obserwacje uczonego. Początkowo
wzbudzały one duże zainteresowanie,
później zaś, gdy stawały się coraz śmielsze,
wywoływać zaczęły sprzeciw. Kiedyś po
otrzymaniu korespondencji Bielica
pokazując jednemu z przyjaciół atakujący
go artykuł, powiedział:
- Zarzucają mi, że jestem fantastą, że
naciągam fakty. Dobrze. Wobec tego
przypuśćmy, że nie było Atlantydy, że nie
było w owych zamierzchłych czasach
łączności między Afryką i Ameryką, która
umożliwiałaby przenikanie kultury. W
takim razie, jak wytłumaczyć wielkie
podobieństwo systemu urbanistycznego
stolicy Atlantydy z systemem
urbanistycznym stolicy azteckiego
państwa Tenochtitlanu, miasta
położonego na wyspie pośrodku jeziora,
otoczonego koncentrycznymi kanałami i
połączonego z wybrzeżem szeregiem
grobli? Przecież miasto to do złudzenia
przypomina opisane przez Platona Miasto
Złotych Wrót. Ponadto trzeba pamiętać, że
według jednej z legend Tenochtitlan
zbudowany został na wzór stolicy
praojczyzny Azteków - Aztlanu. Albo jak
wytłumaczyć, że bursztyn występujący
tylko nad Bałtykiem znaleziono w
egipskich grobowcach faraonów piątej
dynastii i w Ameryce? Widocznie ci sami
kupcy przewoź'!! go • tu, i tu. Jak
wytłumaczyć legendę, że pokryte rzeźbami
ruiny Guamanga
w Peru stanowiły pozostałość miasta
wzniesionego na wiele wieków przed
Inkami przez białych, brodatych ludzi?
Dziełem tych ludzi są również nie
dokończone budowle, pałace i świątynie w
pobliżu Tiaguanako. Według dawnych
legend peruwiańskich budowle te są
,,starsze od słońca" i powstały jakoby w
czasie wielkiego potopu i straszliwego
kamiennego deszczu. Wskutek właśnie
tego budowniczowie nie ukończyli pracy,
siedli bowiem na kanoe i uciekli. Wreszcie
jak wytłumaczyć - jeśli Atlantydy nie było -
przedziwną zbieżność między legendą
Platona a tym, co rzeczywiście istnieje w
przyrodzie? Platon zapewnia, że
Atlantydzi budowali mury forteczne z
bloków i płyt ciosanych z białego, czarnego
i czerwonego kamienia. Skały o podobnych
barwach występują na Wyspach
Azorskich. Platon w swoim podaniu
wspomina o istnieniu w państwie
Atlantydów gorących i zimnych źródeł.
Źródła takie wytryskają właśnie znowu na
Azorach. Czyż zatem Azory nie stanowią
szczątków olbrzymiego, kiedyś
rozciągającego się w tym rejonie Atlantyku
lądu? I czyż nie tu należy szukać śladów
dawnych ludów?
Na dnie oceanu
Po opuszczeniu bazy na Azorach „Mewa"
znalazła się setki mil morskich na zachód
od ich wybrzeży. Bielica uważnie śledził
czarną linię wykresu radiosondy.
Równocześnie wpatrywał się uważnie w
obraz dna, który przesuwał się na ekranie
telewizora. Radiosonda rejestrowała stale
rosnące} głębokość, telewizja natomiast
ukazywała szarą, zamgloną panoramę
znanego, widzianego już kiedyś
krajobrazu. Gdyby właśnie nie owa
szarość, spowodowana obecnością wody,
obraz można by uważać za normalne
zdjęcie podgórskiej okolicy.
- Profesorze! - zawołał jeden z asystentów
Bielicy. - Ten krajobraz przypomina do
złudzenia góry!
- Tak jest. I nic w tym dziwnego. Dno
Atlantyku mogło się przecież po prostu
osunąć, nie zmieniając przy tym zupełnie
swego ukształtowania, swej rzeźby.
Jeżelibyśmy zaś przyjęli, że dno to
wystawało kiedyś ponad powierzchnię
wody i że zapadając się w otchłań nie
zmieniło swej powierzchni, to znaleźć tam
powinniśmy również pozostałości dzieł
człowieka, których woda nie zdążyła
jeszcze zniszczyć. I pozostałości te, jestem
pewny - musimy znaleźć. Oto dlaczego
przydzielony profesorów Bielicy statek
oceanograficzny „Mewa" znajdował się od
dłuższego czasu
na wodach Atlantyku. Uczony otrzymał go
do swej dyspozycji zaraz po przyjeździe z
Ameryki. Profesor promieniał z
zadowolenia. Statek był bowiem
nowocześnie wyposażony, posiadał w
kabinach i na -pokładzie wszystko, czego
może sobie życzyć najbardziej
wymagający kapitan: sprawnie pracujące
maszyny, komfortowe i wygodne
pomieszczenia, doskonałą aparaturę.
Bielica szczególnie jednak cieszył się z
potężnej, zdalnie sterowanej batysfery-
robota.
Była to wielka kula o własnym napędzie, z
wysuwanymi łapami, które mogły unosić
ciężary, drążyć doły, usuwać rumowiska,
piasek i muł. Podobna była do olbrzymiej
meduzy, z której co chwila wysuwają się
na dowolną długość chwytliwe macki.
Rozmieszczone pośrodku wielkie ślepia -*
lampy reflektorów - błyskały polerowanym
szkłem. W batysferze Bielica pokładał,
jeśli chodzi o poszukiwania na dnie
oceanu, wielkie nadzieje. Była ona bowiem
urządzeniem nadzwyczaj pomysłowym.
Obserwując na ekranie telewizora jej ruch
po zanurzeniu, można było kierować ją
zarówno na dowolną głębokość, jak też
dowolne miejsce, ponadto polecać
wykonywanie najprzeróżniejszych
czynności. Poszukiwania postanowił
uczony przeprowadzić w rejonie Wysp
Azorskich. Okrążył je już dwukrotnie,
otrzymując na podstawie radiosondażu
kilka interesujących wykresów dna. Nie
dawały one wszakże tak plastycznego
obrazu rejonów podwodnych jak obrazy
telewizyjne naniesione na taśmę
magnetyczną, dzięki której profesor mógł
odtwarzać dowolną ilość razy obraz
uzyskany w kamerze telewizyjnej i
dokładnie badać poszczególne wycinki dna
morskiego. Początkowo przedstawiało ono
zniżającą się pochyłość w kierunku
zachodnim, później jednak nastąpił
gwałtowny spad, postrzępione złomami
skał zbocze i obszerna -wydawałoby się -
jak okiem sięgnąć płaszczyzna. Rejon ten
wzbudził żywe zainteresowanie profesora.
Po stromych szczytach, rozpadlinach,
wąwozach, żlebach i uskokach, tworzących
typowo górski obraz dna, nagle
rozpostarła się olbrzymia równina.
Jednakże o ile dno oceanu w innych
okolicach rysowało się na ekranie dość
wyraźną linią, o tyle tu było szarawe i jak
gdyby porosłe gęstą chwiejącą się na
wietrze turzycą. Profesor z wypiekami na
twarzy wpatrywał się w ten smutny, a
zarazem tak tajemniczy krajobraz. Raptem
spostrzegł na mglistym tle ciemniejsze
kręgi. Widziane z wysokości dwóch
kilometrów dno podobne było do
olbrzymiej tarczy strzeleckiej z szeregiem
białych i czarnych koncentrycznych kół.
- Proszę dokładnie określić współrzędne
tego rejonu -polecił Bielica, w którego
głosie drżało podniecenie - potem
zmieniamy kurs. Trzeba poszukać również
w kierunku południowo-zachodnim.
Profesor spodziewał się odszukać
podobnych miejsc więcej. Rzeczywiście w
odległości kilkuset mil morskich od linii
brzegowej Azorów, prawie równolegle do
niej. znaleziono jeszcze kilkanaście
płaszczyzn dna morskiego, na którym
widoczne były owe charakterystyczne
ciemne i jasne koliste smugi wodne.
Różniły się one jedynie rozmiarami lub
regularnością. Rzecz charakterystyczna,
że rozmieszczone były wokół Wysp
Azorskich również pierścieniowato.
- Sądzę - powiedział profesor do
otaczających go asystentów i załogi statku -
że rozrzucone wokół Azorów koła
zdradzają system budowy osiedli
atlantyckich. Ciemne stanowią pasy, na
których wznosiły się budowle
mieszkańców, jasne zaś są fosami. Tak
samo zupełnie jak w opisanym przez
Platona Mieście Złotych Wrót. Obecnie
czeka nas. przyjaciele, duża praca, która
zapoczątkowuje nowy dział nauki -
atlantoarcheologię. A teraz, kapitanie -do
Miasta Złotych Wrót. Zaczniemy od stolicy
Atlantydów.
- Przecież nie wiemy, profesorze, gdzie to
jest.
- Tam gdzie znajduje się największa tarcza
- odpowiedział
Bielica.
Wszystkie miejsca w olbrzymiej sali
wykładowej Pałacu Nauki były zajęte.
Tysiące par oczu wpatrywały się w rozpięte
wysoko płótno ekranu. Z głośnika płynął
spokojny równy glos spikera. - Proszę
państwa, profesor Jarosław Bielica
dokonał zadziwiających odkryć
podmorskich, które rozsławiły szeroko
imię nauki polskiej. ,,Mewa" znajduje się
w tej chwili na terenie, gdzie prowadzone
są badania atlantoarcheologiczne. Na
pokładzie profesor Bielica wydaje ostatnie
polecenia przed opuszczeniem na dno
baterii batysfer. Widzą je państwo przy
prawej burcie okrętu. Te olbrzymie roboty
za chwilę spiyną, kierowane falami
radiowymi, w głębiny oceanu.
Słowom spikera zawtórował plusk
opadających z pokładu kuł. Chybotały się
przez kilka chwil na spokojnej
powierzchni wody, po czym zaczęły dzięki
własnemu napędowi odpływać od okrętu
na pełne morze. Po kilkunastu minutach
batysfery ustawiły się w regularne koło,
następnie zniknęły pod powierzchnią
wody. Pozostały po nich duże regularne
kręgi rozchodzące się wokół fali. Na
ekranie widać było, jak batysfery spływają
ze znaczną prędkością w dół. Podobne były
z daleka do małych, srebrzystych,
mieniących się pereł, nanizanych na
niewidoczny, poziomo rzucony sznur.
Schodziły coraz głębiej - tysiąc, tysiąc
pięćset, dwa tysiące metrów -informował
głos spikera. I nagle pod batysferą ukazała
się olbrzymia tarcza z ciemnymi i jasnymi
pierścieniami.
- To pole Miasta Złotych Wrót - płynęły z
głośnika objaśnienia spikera. Tu opadają
batysfery i tu rozpoczną się prace
archeologiczne.
Tymczasem batysfery osiadły na ciemnym
kolistym pasie. Z ich pokryw wysunęły się
długie, zakończone czerpakami
ramiona, które nabierały wielkie porcje
mułu i wysypywały go opodal.
- Roboty - wyjaśnił spiker - usuwają
wierzchnią warstwę mułu, powstałego z
rozmaitych skał i roślinności, która przed
dziesiątkami tysięcy lat pokrywała ten ląd,
gdy wznosił się on ponad powierzchnią
wód. Spod warstwy tej ukazać się powinny
ruiny stolicy potężnego państwa
Atlantydów -Miasta Złotych Wrót.
Po chwili oczom zdumionych widzów
ukazał się - zgodnie z zapowiedzią spikera
- baśniowy obraz zatopionego miasta,
wynik pracy batysfer. Na całym przeszło
trzy kilometry liczącym w obwodzie
pierścieniu wznosiły się budowle. Niektóre
z nich, ozdobione smukłymi kolumnami,
podobne były do greckich świątyń,
niektóre miały kształt piramidy, inne
wreszcie zwykłych, potężnych sześcianów.
Pośrodku pierścienia ciągnęła się szeroka
ulica wykładana kwadratowymi płytami
kamiennymi. Co kilkanaście metrów
wystawały z niej wysokie słupy.
- To latarnie uliczne - dał się słyszeć głos
spikera. - Te zaś prostopadłe do głównej
ulicy pasy są wyjściami w kierunku fosy.
Istniały tu prawdopodobnie mosty
spinające pierścień z sąsiednimi, jeszcze
nie odkopanymi dzielnicami miasta.
Zawaliły się one podczas kataklizmu i ich
szczątki leżą zapewne na dnie głębokiego
kanału. W tej chwili, proszę państwa,
batysfery pracują przy oczyszczaniu
drugiego pierścienia. Profesor Bielica
komunikuje, że prace archeologiczne na
dnie Atlantyku zostaną ukończone nie
wcześniej jak za sześć miesięcy. Wtedy
dopiero odsłoni się cały obraz owego do
niedawna legendarnego miasta. W każdym
razie już to, co państwo zobaczył', stanowi
niezaprzeczalny dowód, że Atlantyda
istniała. Uczonych
czeka jeszcze wiele trudu i badań, zanim
ustalą historię tego zaginionego lądu i
odczytają dzieje ludu, który tu mieszkał.
Praca to niezwykle mozolna i trudna.
Miast takich, jak Miasto Złotych Wrót,
choć nie tak rozległych, w kraju
Atlantydów jest więcej...
Hipoteza profesora Bielicy
Wieść o odkryciu przez polskiego
archeologa miasta Atlantydów obiegła
lotem błyskawicy cały świat. Ze wszystkich
stron kuli ziemskiej wyruszyły w rejon
Azorów wyprawy badawcze. Ocean zaroił
się tam od pływających stacji
archeologicznych. Cały obszar dna
morskiego wokół archipelagu podzielony
został na szereg sektorów, na których
działać miały ekspedycje poszczególnych
krajów. Dzięki tej organizacji praca
postępowała szybko i każdy miesiąc
przynosił nowe, rewelacyjne odkrycia.
Ekspedycja polska pod kierunkiem
profesora Bielicy pracowała na terenie
Miasta Złotych Wrót, tak bowiem przyjęto
za Platonem nazywać stolicę Atlantydy.
Wreszcie po kilku latach kopania zostały
ukończone. Wtedy na międzynarodowym
zjeździe archeologów profesor Bielica
wystąpił z fantastyczną hipotezą-Oto
wyjątek z jego referatu:
„Szczątki znalezionych maszyn,
szczególnie zaś instrumenty
astronomiczne, dowodzą, że tysiące lat
przed nami istniał w Atlantydzie wysoko
rozwinięty przemysł. Zadziwiający jest
przede wszystkim fakt, że prawie w
każdym z odkrytych przez nas miast
wznosiło się doskonale wyposażone
obserwatorium. Dowodzi to, że nauka
astronomii wśród Atlantydów była
niezwykle popularna i stać musiała na
bardzo wysokim poziomie. Niestety, jak
dotychczas nie udało się żadnej ekspedycji
trafić na ślad jakiejkolwiek biblioteki lub
książki. Pismo pozostawione w formie
znaków wyrytych na ścianach budowli,
obeliskach i pomnikach, nie zostało dotąd
odczytane. Kto wie, czy pod owymi liniami
i kropkami, będącymi tajemniczym
alfabetem Atlantydów, nie kryje się
historia osiągnięć i zamierzeń tego ludu.
Materiał dowodowy, którym dysponujemy
w tej chwili, pozwala jednak na wysunięcie
wiele mówiących wniosków. Wiemy już
bez żadnych wątpliwości, że Atlantydzi byli
ludźmi niezwykle przedsiębiorczymi.
Wiemy, że docierali na swych okrętach do
Europy i Ameryki. Wiemy, że pozostawili
ślady swej bytności w Europie, Grecji,
Hiszpanii i Anglii, jak również w Peru i
Meksyku. Wydaje się. że interesować ich
musiał także świat pozaziemski, świat
Układu Słonecznego. Świadczą o tym tak
licznie rozsiane na dnie Atlantyku
obserwatoria astronomiczne. Jeżeli
przyjmiemy, że dysponowali ponadto
wysoko rozwiniętą techniką, jeżeli
wynaleźli pojazdy mechaniczne, jeżeli, na
co istnieje wiele dowodów, znali
elektryczność, to nie będzie dziwne, gdy
założymy możliwość dokonywania przez
Atlantydów prób lotów kosmicznych. Nie
jest wykluczone, że wyprawa na Marsa,
którą uczeni doby obecnej planują, będzie
nie pierwszą, lecz jedną z wielu już dawno
przed nami urzeczywistnionych. Kto wie,
czy w tej chwili na Marsie nie istnieje
druga Atlantyda, i kto wie, czy tam,
podobnie jak tu, nie zamierzają ludzie
dalekich wypraw kosmicznych. Kto wie,
czy potomkowie dawnych odważnych
Atlantydów nie wybierają się z wizytą do
nas"... Referat Bielicy wywołał burzę.
Profesora zaatakowali najwybitniejsi
uczeni. Zarzucono mu, że nie liczy się ż
obiektywnymi wynikami badań
naukowych. Na Marsie według ich opinii
nie może istnieć życie w tych formach, w
jakich się ono rozwija na powierzchni
Ziemi. Nie ma tam bowiem odpowiednich
warunków dla egzystencji istot wysoko
rozwiniętych. Poza tym, gdyby istnieli
Atlantydzi na tej planecie, musieliby już
skomunikować się z Ziemią. Profesor
Bielica mimo autorytetu, jakim się cieszył
w świecie naukowym, był w swych
rewelacyjnych przewidywaniach
osamotniony. Życzliwością darzył go
jedynie organizator pierwszej ekspedycji
na Marsa - akademik Smagin. Tylko jemu
zawdzięczał swój udział w ekspedycji.
Spotkanie
Statek kosmiczny „Alfa" oderwał się lekko
od platformy startowej, wyszedł z orbity
„Columbii" i skierował się na długie ramię
paraboli prowadzące na odległego Marsa.
Uczestnicy ekspedycji czekali na tę chwilę
dość długo. Chodziło bowiem o to, by
droga na planetę była możliwie jak
najkrótsza, by „Alfa" wylądowała wtedy,
gdy Mars znajdzie się w opozycji i jego
odległość od Ziemi wyniesie zaledwie
około 56 milionów kilometrów. Gdyby
przegapiono ten moment, na podobną
okazję trzeba by czekać od piętnastu do
siedemnastu lat, to znaczy do chwili
ponownej wielkiej opozycji Marsa.
Profesor Bielica siedział w głębokim,
wygodnym fotelu, wspominając etapy swej
długiej pracy związanej z Atlantydą. W tej
samej kabinie podobnej do olbrzymiej kuli
przebywali również inni członkowie
wyprawy. Od czasu
do czasu przez niewidzialne głośniki
nadawano komunikaty z kabiny
nawigacyjnej, która znajdowała się w
drugiej sferze statku kosmicznego. Tu,
gdzie się znajdowali, nie dochodził szum
silników, łagodnie jarzyło się światło, było
cicho, ciepło, przytulnie; poza tym nie
odczuwało się absolutnie prędkości, z
którą „Alfa" płynęła w przestworzach.
Profesor, który tak źle zniósł start z Ziemi,
tu czuł się zupełnie dobrze. Nawet wtedy
gdy „Alfa" na podobieństwo olbrzymich
hantli oderwała się od orbity stacji i kiedy
z każdą sekundą wzrastało przyspieszenie
jej ruchu, nawet wtedy nic nie zmąciło jego
przytomności. Cały czas kontrolował swe
samopoczucie, odczuwając głęboką
rozkosz unoszenia się i nieważkości. Nigdy
nie przypuszczał, że dawać to może tyle
zadowolenia. Zapomniał nawet o
cierpkich, aczkolwiek utrzymanych w
kulturalnej formie, wypowiedziach
niektórych z członków wyprawy. Kryła się
w tych wypowiedziach zaprawiona ironią
kpina. Bielica wiedział, że wszelka
dyskusja nic tu nie wyjaśni.
- Poczekajmy kilka tygodni - odpowiadał
na zaczepki.
- Oczywiście, nic nam lepszego nie
pozostało. Sądzimy, że to są ostatnie dni
żywota pańskiej, profesorze, hipotezy.
- Być może, być może - uśmiechał się
Bielica.
Czas mijał powoli. „Alfa" przebywała w
przestrzeni
kosmicznej prawie miesiąc. Odległość od
Ziemi rosła
w zawrotnym tempie. Statek minął już
półmetek
i z prędkością pięćdziesięciu tysięcy
kilometrów na godzinę
zmierzał w kierunku Marsa.
W kabinie panował gwar. Kilku
astronautów grało
w szachy, kilku ze słuchawkami na uszach
prowadziło
rozmowy z Ziemią, reszta zatopiona była w
lekturze.
Raptem dał się słyszeć głos akademika
Smagina:
- Uwaga, uwaga! Z kierunku Marsa zbliża
się tajemniczy pojazd kosmiczny. Staramy
się nawiązać z nim łączność. Proszę
profesora Bielicę do kabiny nawigacyjnej!
Uczony podniósł się z fotela i wolno ruszył
w stronę korytarza. Wszystkie głowy
zwróciły się w jego kierunku. W oczach
astronautów jarzyło się podniecenie i
ciekawość.
- Czyżby ktoś przed nami wylądował na
Marsie i teraz wraca na Ziemię? - padło
pytanie.
- Wykluczone! Absolutnie wykluczone!
- W takim razie...
- W takim razie wydaje się, że hipoteza
Bielicy już się sprawdziła. Sprawdziła się.
zanim wylądowaliśmy na Marsie.
Typ spod ciemnej gwiazdy
Gdzie jest profesor Tarnów?
- Upłynęło już - rozpoczął redaktor
Regnard - szesnaście miesięcy od chwili,
gdy wyjechał do Meksyku. I jak dotychczas
wszelkie poszukiwania są bezskuteczne.
Pan, panie Hoff, jako przyjaciel doktora
Tarnowa, powinien wiedzieć, po co się tam
profesor wybrał. Przecież on był fizykiem.
- Tak, tak, panie Regnard - podjął na nowo
adwokat Hoff.
- Ma pan rację. Profesor Tarnów był
fizykiem. Zanim udał się na Jukatan, aby
poszukiwać śladów starych kultur,
pracował w instytucie. Badał promienie.
Państwowe subsydia pozwalały mu
prowadzić prace na szeroką skalę. Dniami
i nocami przesiadywał w laboratorium.
Dokonał wielkiego dzieła i zdobył sławę.
Udało mu się uchwycić promienie
świetlne, które przed wiekami odbiła w
przestrzeń kosmiczną Ziemia. Wybaczcie,
panowie, jeżeli wyrażam się niezbyt ściśle i
mało fachowo. W tej dziedzinie nie jestem
mocny. Poza tym profesor Tarnów tak
mało o swym wynalazku mówił. Może
sądził, że my, profani, mało się na tym
rozumiemy. Kto wie? Prac nad
wynalazkiem profesor nie dokończył -
podjął po chwili cichym głosem Hoff. -
Wstrzymano subsydia. Co prawda,
urządził sobie skromną pracownię w
domu, ale badania nie miały już tego
rozmachu, co przedtem. Przypominacie
sobie, panowie, jaką niespodzianką była
dla nas wiadomość o wyjeździe Tarnowa.
- Wtedy chciałem wydostać dla pisma
trochę informacji. Pragnąłem wyjaśnić
przyczyny, które skłoniły profesora do
zainteresowania się nagle archeologią.
Jednakże nie jestem z siebie zadowolony.
Zresztą, moi panowie, nawet doktor Tor,
aczkolwiek był asystentem profesora,
nawet on -
powtarzam - nie zna właściwych powodów
tej nieszczęśliwej w skutkach decyzji
Tarnowa.
- Profesor popłynął z doktorem Torem
statkiem linii Holandia-Ameryka -
przerwał redaktorowi adwokat Hoff.
- Wyruszył z Rotterdamu przez Hawanę
do Vera Cruz. Tu poczynił przygotowania
do ekspedycji, której celem był Jukatan, a
ściślej, pewien rejon w pobliżu północnej
granicy Hondurasu. By opłynąć półwysep,
profesor wynajął łódź motorową oraz
zwerbował załogę. Po przybyciu do
wyznaczonego punktu drogą morską
należało z kolei zapuścić się w dżunglę.
Tutaj, w dziewiczych lasach, w odległości
około pięćdziesięciu kilometrów od
morza, wyprawa dotarła do miasta ruin,
celu ekspedycji profesora Tarnowa. O
istnieniu tego miasta nie wiedział nawet
rząd
meksykański. Być może profesor w czasie
doświadczeń widział na ekranie swego
cudownego aparatu to nrasto w jego
pierwotnym kształcie, miasto pełne
wspaniałych pałaców, rojne, wielkie. Być
może widział również zagładę tego miasta.
Kto wie, czy nie to właśnie było głównym
powodem zwrotu jego dotychczasowych
zainteresowań w kierunku archeologii.
Profesor Tarnów rozpoczął poszukiwania
według sporządzonego przez siebie szkicu.
Prace postępowały co prawda powoli,
jednakże wyniki były doskonałe. Raptem
tragedia. Profesor, który miał zwyczaj
chodzić wśród ruin samotnie, z jednej ze
swych wędrówek nie wrócił. Wszelkie
wysiłki doktora Tora, by odszukać
zaginionego, nie dały wyniku. Nie można
było znaleźć najmniejszego śladu. Po dwu
miesiącach wyprawa zwinęła obóz i
ruszyła w kierunku zatoki, w której stała
zakotwiczona łódź... To wszystko, co mi
wiadomo o losie profesora... Poszukiwania
podjęło następnie kilka jeszcze ekspedycji,
lecz wszystkie wysiłki - jak panowie
pamiętacie -były bezskuteczne. Doktor Tor
wrócił, by prowadzić dalej prace profesora
Tarnowa. Udało mu się nawet przejąć na
własność pracownię swego byłego szefa.
- A co się stało z wynalazkiem? - zapytał
doktor Berger.
- Pracuje nad nim Tor.
- Dlaczego nie syn? Doktor Piotr Tarnów
jest przecież
również fizykiem - rzucił Regnard.
- Piotr Tarnów - odpowiedział Hoff -
pomagał kiedyś ojcu, obecnie zaś pracuje
intensywnie nad własnym wynalazkiem,
ponadto warunki zmusiły zarówno Piotra,
jak i jego matkę, panią Tarnów, do
sprzedania wszystkiego byłemu
asystentowi.- Hoff przerwał na chwilę, by
zapalić cygaro, po czym podjął na nowo. -
Piotr Tarnów ma pewien plan. Chce
mianowicie po zakończeniu swoich prac,
może już za dwa-trzy miesiące, wyruszyć
do Meksyku, aby podjąć na nowo
poszukiwania. Jest zdania, że Tor nie
uczynił wszystkiego, by odnaleźć
profesora. Szkoda, że nie przyszedł tu
dzisiaj, na pewno dowiedzielibyśmy się
czegoś
więcej.
Spojrzenie w przeszłość
Doktor Tor ukłonił się i powiedział:
- Witam państwa serdecznie i dziękuję za
zainteresowanie,
które okazujecie mojej pracy. Szczególną
jednak przyjemność sprawia mi fakt, że
mogę zademonstrować aparat przed panią
Tarnów, gdyż właśnie nad tym
aparatem pracował przez długi czas jej
mąż, a mój profesor. Z kolei doktor Tor
zwrócił się do Piotra.
- Panu, panie doktorze Tarnów, na pewno
sprawi satysfakcję, że prace badawcze
pańskiego czcigodnego ojca
doprowadzone zostały do końca.
Uważałem za swój obowiązek zaprosić
również pana, panie Hoff, jako
długoletniego przyjaciela profesora. Pana,
panie Regnard, proszę o odpowiednią
publikację w pańskim poczytnym piśmie.
W przekonaniu, że wynalazek znajdzie
zastosowanie w dziedzinie historii
powszechnej i geografii, zaprosiłem pana,
profesorze Czechin z Europejskiego
Towarzystwa Geograficznego, oraz pana,
panie profesorze Decker z uniwersytetu w
Leyden.
Po tym wstępie Tor przystąpił do
rzeczowych wyjaśnień:
- Jeżeli światło pada na jakiś przedmiot, to
zostaje ono przez ten przedmiot częściowo
pochłonięte i zamienione na ciepło, po
części zaś odbite. Właśnie dzięki temu
odbitemu światłu możemy przedmiot ów
widzieć. Od milionów lat promienie Słońca
padają na powierzchnię Ziemi. Od
milionów lat Ziemia odbija te promienie w
przestrzeń kosmiczną. Znaczy to, że od
milionów lat obrazy powierzchni Ziemi,
wszystkie wydarzenia historyczne,
wszystkie zjawiska przyrody, obrazy fauny
i flory z różnych epok znajdują się w
przestrzeni międzygwiezdnej. Regnard nie
powstrzymał się, aby wtrącić:
- Wszechświat, kosmos, jest przecież
nieskończony. Jak pan chce zatem te
odbite promienie, niosące z sobą obrazy,
znowu sprowadzić na Ziemię?
Doktor Tor uśmiechnął się i podniósł ze
stołu gumowy balon.
- Proszę sobie wyobrazić - powiedział - że
po tym balonie biegnie mrówka. Dla niej
droga nie ma końca, a jednak balon jest
ograniczony. Ograniczony jest również
mimo swej nieskończoności wszechświat.
W tym nieskończonym, a jednak
ograniczonym wszechświecie światło
odbite przez Ziemię przebiega w każdej
sekundzie przestrzeń długości około 300
000 km. W ciągu roku światło to przebywa
w swej nie kończącej się wędrówce około
9,5 biliona kilometrów. Jest to znana
jednostka astronomiczna, rok świetlny. A
oto kilka przykładów liczbowych, które
dają dobry pogląd, jeżeli chodzi o
odległości astronomiczne. Światło
potrzebuje na przykład 5,5 godziny, aby
dotrzeć do granicy naszego systemu
słonecznego, ale 35 tysięcy lat, aby
osiągnąć centrum Drogi Mlecznej.
Najbliżej Ziemi położona gwiazda. Alfa
Centauri, jest oddalona od nas o cztery
lata
świetlne. Jej światło, które trafia teraz na
Ziemię, wysłane zostało przed czterema
laty. Światło zaś gwiazd z konstelacji
Oriona przed 400 laty, a więc wtedy, gdy w
Niemczech szalały wojny chłopskie, gdy w
Polsce panował ostatni z dynastii
Jagiellonów Zygmunt August. Jeszcze
wcześniej wysłały swe światło gwiazdy z
Tarczy Sobieskiego lub mgławica
Andromedy. Pierwsze - gdy w Egipcie
wznoszono olbrzymie piramidy, drugie
zaś, gdy ziemie Europy pokrywał lodowiec.
Redaktor Regnard robił szybko zapiski.
- Światło odbite od Ziemi staje się na swej
drodze coraz
słabsze - ciągnął doktor Tor. - Kiedy po
wielu latach
wraca na Ziemię, jest tak słabe, że nie
można go dostrzec.
Trzeba potężnych wzmacniaczy, aby stało
się znowu
widoczne.
Po tym dość ogólnym wstępie prelegent
przeszedł do opisu
wynalazku.
- Pierwsze prace profesora Tamowa
obejmowały budowę aparatu odbiorczego i
wzmacniacza tych nadzwyczaj słabych
promieni świetlnych. Profesor zbudował
na dachu tego domu wielką instalację
zwierciadeł wklęsłych, obracających się we
wszystkich kierunkach. Instalacja ta przez
szczególny układ zwierciadeł wyłącza
aktualną widoczność światła Słońca,
Księżyca oraz gwiazd i planet. Ponadto jest
ona zdalnie sterowana. Nieco później
udała się konstrukcja specjalnego
wzmacniacza dla promieni świetlnych,
których siła, mówiąc obrazowo, wystarcza
jeszcze do uwidocznienia światła odbitego
od Ziemi przed 5000-6000 lat. Najnowszy
wzmacniacz pozwala już na odbiór światła,
którego fale odbiła Ziemia przed 20 000
lat. Obrazy z czasów jeszcze odleglejszych
są niestety zamglone. Aby móc na przykład
śledzić epoki geologiczne, które trwały
miliony lat, należy zainstalować nowy
wzmacniacz, bardziej precyzyjny, bardziej
skomplikowany i o większej mocy.
Niestety, możliwości techniczne naszego
przemysłu są jak dotychczas pod tym
względem ograniczone. Być może w
niedalekiej przyszłości i ta trudność będzie
pokonana. Tor zrobił małą pauzę. Dwaj
zaproszeni uczeni spoglądali na niego jak
na maga. Jedynie Piotr Tarnów siedział
nieporuszony.
- Mankamentem mego aparatu - podjął na
nowo doktor Tor - jest również to, że nie
potrafi on rejestrować na swym ekranie
obrazów z okresu po 1200 roku naszej ery.
Zło, że tak powiem, polega na tym, iż
światło, biegnąc po najkrótszej krzywej,
zużywa 800 lat, by wrócić na Ziemię.
- Jeżeli pana dobrze zrozumiałem - wtrącił
profesor Decker
- aparat pański nie uwidoczni na przykład
walk Flandrii o wolność w 1302 roku.
- Tak, to się zgadza. Podkreślam raz
jeszcze, że zdarzenia
po 1200 roku, aż do naszych czasów, nie
mogą być
uchwycone.
Profesor Decker skinął głową.
- Szczególną trudność konstrukcyjną -
ciągnął dalej Tor -sprawiała budowa
odpowiedniego wykrywacza kontynentów.
Bez niego bowiem byłoby niemożliwe
uzyskanie na ekranie telewizyjnym
określonego terytorium. Dzięki zaś
wykrywaczowi każdy dowolny wycinek
powierzchni Ziemi może być powiększony
lub zmniejszony przez proste przekręcenie
odpowiedniej gałki. Największa
powierzchnia, którą aparat może objąć,
odpowiada mniej więcej wielkości
kontynentu Północnej Ameryki.
- Po prostu niepojęte - wykrzyknął
profesor Czechin.
- Teraz państwo pozwolą do laboratorium.
- Mówiąc to doktor Tor otworzył duże
szklane drzwi, które prowadziły do
okrągłego pokoju, zastawionego
mnóstwem aparatów, tablic rozdzielczych,
zegarów i błyszczących różnokolorowym
światłem lamp. Naprzeciwko wejścia
rzucał się w oczy matowy ekran
telewizora.
Gdy goście zajęli miejsca w ustawionych w
półkole fotelach, doktor Tor zbliżył się do
pulpitu sterowego i wykonał kilka
manipulacji na przełącznikach i
dźwigniach. W pracowni rozległo się ciche
brzęczenie, równocześnie zaś na ekranie
telewizora ukazały się dziwnych kształtów
chmury. Kłębiły się i przelewały jak
podczas burzy. Wreszcie zarysowywać się
zaczęły kontury lądu. Wśród ciszy rozległ
się nagle głos Tora:
- Jest to półwysep Jukatan. W tej chwili
widać już wyraźnie ten ląd w szczegółach.
Oto miasto, jego ulice, ludzie. Oto co
skłoniło Tarnowa do zorganizowania
ekspedycji archeologicznej i poszukiwania
wykopalisk. W naprężeniu i ciszy oczy
widzów śledziły przesuwające się obrazy,
które stawały się coraz ostrzejsze. Widać
było pełne zatok wybrzeże morskie. Jak
srebrna wstęga wiła się wśród zielonej
dżungli rzeka. Z lewej strony, na końcu
ekranu, wyłaniały się z mgły Kordyliery.
Doktor Tor przybliżył się z boku do
telewizora i zakreślając linijką koło na
ekranie, powiedział:
- Tę część kraju pokażę teraz w wycinku
powiększonym. Po chwili rozległy się
trzaski, po czym zamigotały na ekranie
kolorowe ognie, wreszcie przesuwać się
począł
krajobraz wybrzeża Jukatanu. Raptem
całą płaszczyznę ekranu wypełnił obraz
miasta.
- Tu, w tym mieście, zaginął profesor
Tarnów - powiedział' stłumionym głosem
Tor. - To znaczy w ruinach tego miasta -
poprawił się po chwili i wyłączył aparat.
Profesor Czechin poprosił jednak, by Tor
pokazał jakiś kraj europejski, Włochy lub
Grecję.
Były asystent profesora Tarnowa zaczął
manipulować przy pulpicie sterowym.
- Trudno jest o tej porze roku pokazać
Europę, spróbuję
jednak.
Znowu ukazały się chmury. Niekiedy
błysnęła gładka płaszczyzna,
prawdopodobnie morze; wtem wyłoniły
się z mgły trzy wyspy, a u brzegów
największej cztery okręty.
- Przecież to fregaty! - zawołał zdumiony
profesor Decker. Dalsze jego słowa
zagłuszył trzask. Doktor Tor potrącił jedną
z dźwigni i obraz znikł.
- To niemożliwe! Pan się pomylił, panie
profesorze! Aparat nie mógł tego pokazać!
Przed 1200 rokiem, jak pan wie, nie było
tego rodzaju okrętów - odparł szybko Tor.
W zatoce jednak okręty były. Widzieli je
wszyscy. Piotr Tarnów uważnie
przypatrywał się byłemu asystentowi
swego ojca. Głęboka zmarszczka
przecinała czoło syna. Zamyślenie jego
przerwał głos adwokata Hoffa:
- Proszę, panie doktorze, włączyć jeszcze
raz aparat, a sprawa się wyjaśni.
- To, niestety, niemożliwe, moi panowie.
Uległa przez moją nieuwagę uszkodzeniu
jedna z lamp. Z chwilą gdy otrzymam
nową, seans możemy powtórzyć. Proszę
mi jednak wierzyć, że profesor Decker się
pomylił. Okrętów na pewno nie było.
Ciemna Gwiazda
- Tu widzi pan dokumentację najnowszego
urządzenia astroradarowego. Dzięki
niemu, panie doktorze Tarnów,
zdołaliśmy zlokalizować i zmierzyć
ogromne, ciemne
gwiazdy.
Doktor Felsztyński udzielał informacji z
wyraźnym
zadowoleniem. Był dumny z osiągnięć
swego instytutu.
- Czy pan, panie doktorze, już opublikował
wyniki swych badań? - zapytał Tarnów.
- Nie. Dotychczas jeszcze nie. Należy pan
do niewielu ludzi, którzy dane te ode mnie
uzyskali.
- Jestem panu bardzo wdzięczny za
informacje. Wizyta w pańskim instytucie
ma dla mnie szczególne znaczenie.
Dlatego też jeszcze raz dziękuję panu za
życzliwość. Doktor Felsztyński spojrzał
pytająco na swego gościa.
- Bawię się w Sherlocka Holmesa.
Interesują mnie ciemni. panowie i ciemne
gwiazdy - zagadkowo rzucił Tarnów.
- Czy mógłby mi pan, doktorze, podać, w
jakiej odległości znajdują się te gwiazdy od
Ziemi?
- Najbliższa leży w konstelacji Oriona i
oddalona jest od nas o dwie trzecie roku
świetlnego.
- Co, dwie trzecie? - wykrzyknął Tarnów. -
To przecież osiem miesięcy!
- Naturalnie. Cóż w tym dziwnego, panie
Tarnów?
- To czyni razem szesnaście miesięcy.
- Co to ma znaczyć?
- Wszystko proste, proste, proste -
powtarzał Piotr Tarnów
nie zważając na gospodarza. - Światło, by
przebyć drogę od
Ziemi do pańskiej ciemnej gwiazdy,
potrzebuje 8 miesięcy
i na drogę powrotną, by wrócić na Ziemię,
również
8 miesięcy.
Felsztyński nie rozumiał zachowania
swego gościa.
- Może chce pan pomierzyć gwiazdę
radarem? No, to życzę powodzenia. Musi
pan jednak czekać 16 miesięcy, aż pan coś
odbierze.
Tarnów jednak nie słyszał ironicznej
uwagi Felsztyńskiego. Siedział w głębokim
fotelu i patrzył gdzieś w dal, szepcąc cicho:
- Szesnaście miesięcy, szesnaście miesięcy.
Gdyby doktor Felsztyński wiedział, że
prawie tyle czasu mija od tajemniczego
zniknięcia profesora Tarnowa, nie
dziwiłby się z pewnością zachowaniu
gościa.
- Kochany przyjacielu - ocknął się wreszcie
Tarnów -
proszę mi podać dokładnie położenie
pańskiej ciemnej
gwiazdy z konstelacji Oriona.
Felsztyński sięgnął po notatnik i
podyktował kilka liczb.
Piotr szybko notował. Gdy skończył,
spojrzał na zegarek
i prawie bez pożegnania wybiegł z
instytutu.
Doktor Felsztyński patrzył za nim długo i
kiwał głową.
- Jak on się zmienił. Nie ten sam chłopak.
Nocny gość
Piotr obejrzawszy się, czy nikt go nie
obserwuje, podciągnął się wysoko na
rękach, przerzucił nogi na drugą stronę
parkanu i opuścił się lekko na ziemię.
Nasłuchiwał jakiś czas, po czym zaczął się
skradać ku domowi. Zatrzymał si? w
cieniu drzewa.
Na parterze świeciło się w dwu pokojach.
Na wzorzystych
firankach rysował się cień ludzkiej
postaci. Tarnów rzucił się w kierunku
bramy. Powoli nacisnął lśniącą klamkę
drzwi, które ustąpiły pod naporem jego
ramienia. Znalazł się w ciemnym hallu. Na
lewo od wejścia przez wąską szparę padała
smuga światła. Tam znajdowały się drzwi
do gabinetu. Otworzył je gwałtownie i
stanął w progu.
- Dobry wieczór, panie Tor.
Zagadnięty odwrócił się gwałtownie od
okna. Zbladł.
- Jak pan się tu dostał? - odezwał się po
chwili.
- Widzi pan przecież, przez te drzwi - padła
ironiczna odpowiedź.
- To jest bezczelność! Czego pan chce?
- Porozmawiać z panem, doktorze. -
Mówiąc to Piotr ruszył w głąb pokoju.
Prawą rękę trzymał w kieszeni płaszcza.
Tor śledził każdy jego krok.
Panie doktorze Tor - brzmiał głos
Tarnowa - panie doktorze Tor, obwiniam
pana o morderstwo. Pan zamordował
mego ojca.
- Pan chyba oszalał!
- Nie, doktorze. I nie rzucam słów na
wiatr.
Były asystent profesora Tarnowa poderwał
się błyskawicznie
z krzesła i wrzasnął przeraźliwie:
- Precz! Wynosić się stąd natychmiast!
Piotr cofnął się ku drzwiom.
Równocześnie błysnęła lufa
pistoletu.
- Tor, porzuć pan tę grę - powiedział. -
Złapałem pana w porę, zanim zdołał pan
uciec z aparatem za granicę. Asystent
usiadł znowu na krześle.
- Co zrobię ze swoim aparatem, to pana nie
powinno obchodzić. A to - wskazał ręką na
pistolet - będzie pana jeszcze drogo
kosztowało. I proszę mi wyraźnie
powiedzieć, czego pan ode mnie żąda?
- Drobiazgu - odpowiedział Tarnów. - Po
prostu drobiazgu. Proszę mi aparatem,
który - jak widzę - jest jeszcze nie
zdekompletowany, ujawnić ostatnie
wypadki w mieście ruin. Chcę wiedzieć, co
się stało z moim ojcem.
- Przecież pan wie, że aparat nie obejmuje
tego okresu.
- Ach, co pan powie - ironizował Piotr. -
Twierdzi pan, że aparat wyświetla tylko
obrazy z okresu do 1200 roku. Otóż, panie
Tor, gdy wczorajszej nocy pan smacznie
chrapał, zakradłem się do pańskiego
laboratorium i zbadałem, że aparat ma
urządzenie dodatkowe, którym można
odtworzyć obrazy z przeszłości prawie
bezpośredniej. Dzięki zastosowaniu
specjalnych filtrów uzyskuje się - jak pan
doskonale wie - odbicie promieni
podczerwonych wysłanych z wielkich,
ciemnych gwiazd. Promienie te odbiły się
swego czasu od powierzchni Ziemi,
następnie w swej wędrówce w przestrzeni
trafiły na ciemne gwiazdy, by znowu się od
nich odbić i wrócić do punktu wyjścia. Nie
muszę dodawać, że promienie te niosą z
sobą obrazy aktualnych zdarzeń, faktów i
sytuacji. A więc może pan ujawnić
wszystko, co się stało z moim ojcem. To
jasne. Tor zacisnął kurczowo ręce na
oparciu krzesła.
- Pańskie wiadomości - rzucił - na nic się
nie zdadzą. Aparat nie funkcjonuje. Brak
ważnej lampy.
- Nie opowiadaj pan głupstw. Ta gra na
zwłokę nie ma sensu. Albo włączysz,
morderco, aparat, albo... Złowieszcza cisza
zapanowała w pracowni. Tor był trupio
blady. Krople potu perliły się na jego czole.
Zrozumiał, że Piotr jest zdecydowany na
wszystko. Podniósł się ociężale z krzesła i
podszedł zgarbiony do pulpitu sterowego.
- Na co mam nastawiać? - zapytał.
- Wie pan zupełnie dokładnie, którą z
gwiazd mam na myśli. Nastaw pan
odbiornik na Oriona. Oto dane. Tu są
dokładne wartości pozycyjne - wskazał na
kartkę z szeregiem liczb, które podał mu
doktor Felsztyński. Tor ujął mechanicznie
kartkę i patrzył na nią przez kilka sekund.
Oddychając ciężko, włączył aparat.
Tarnów nie ruszał się z miejsca. Stał
chłodny i stanowczy na wprost swego
przeciwnika, obserwując każdy jego ruch.
W pokoju rozległo się charakterystyczne
brzęczenie. Aparat zaczął pracować. Na
ekranie ukazały się potargane obłoki,
które po chwili ułożyły się w zarysy lądu.
Piotr poznał wielką zatokę morską. Na
prawo wrzynała się w morze podobna do
wielkiego przecinka Floryda, na lewo zaś
wysuwał się obraz Jukatanu.
Półwysep stawał się coraz większy, aż
wypełnił całkowicie płaszczyznę ekranu.
Piotr miał wrażenie, że obserwuje
przesuwający się krajobraz z góry, jak z
samolotu. Pod sobą miał zbitą masę
drzew. Dżungla. Nagle las przerzedził się i
oczom Piotra ukazało się dziko porośnięte
rumowisko, z którego wystawała ogromna
piramida schodowa. Leżała pośrodku
miasta ruin. Wzdłuż piramidy rozciągało
się jak szeroka wstęga pasmo wolne od
gruzów. Była to ulica. Na jej krańcu widać
było jasny punkt. Piotr rozkazał nastawić
aparat na to miejsce. Wkrótce punkt
przybrał kształt białego namiotu,
rozpiętego tuż obok budowli. Za bramą w
pobliżu namiotu krzątał się człowiek. Był
to profesor Tarnów, ojciec Piotra.
Profesor z aparatem fotograficznym w
ręku zmierzał
w kierunku bramy. Obok wejścia do
namiotu stał asystent
profesora, doktor Tor. Nachylał się nad
małym stołem,
na którym leżały różne przedmioty. Wtem
Tor podniósł
błyszczący posążek. Odbijały się od niego
promienie słońca.
Był ze szczerego złota.
Piotr chciał już zapytać asystenta o ten
przedmiot, gdy
raptem spadł na niego wymierzony z dołu
cios. Atakujący
wyłączył błyskawicznie aparat i jednym
susem znalazł się
w hallu. W pracowni zaległa ciemność.
Gdy Piotr odzyskał przytomność, po
asystencie nie było
śladu.
W następnych godzinach
Trzej mężczyźni w zamyśleniu spoglądali
na siebie. Relacja Piotra Tarnowa o
wypadkach ubiegłego wieczoru, które
rozegrały się w pracowni doktora Tora,
wzburzyła wszystkich do głębi.
- Od wczoraj wieczór jest już dla mnie
zupełnie jasne -ciągnął Piotr - dlaczego Tor
usunął mego ojca. Nie wiem, czy
przypominacie sobie - zwróć'} się do
Regnarda i Hoffa
- że mój ojciec wspominał w jednym ze
swych listów o znalezionych w ruinach
cennych przedmiotach. I me tylko, moi
panowie, były to przedmioty cenne pod
względem archeologicznym. Przekonałem
się o tym wczoraj. Ojciec mój znalazł w
ruinach złoty skarb, który asystent
zapragnął posiąść. Dlatego też profesor
Tarnów musiał zginąć.
- Można się z tym zgodzić, doktorze
Tarnów - zabrał głos Regnard. - Tak,
można się z tym zgodzić. Ale to trzeba
udowodnić. Przecież na ekranie telewizora
nie widział pan, że doktor Tor był sprawcą
zabójstwa, że dokonał go na osob'e
pańskiego ojca. Cały materiał, którym pan
w tej chwili dysponuje, to w zasadzie
poszlaki. A te nie stanowią jeszcze
dostatecznego dowodu winy.
- Zgadzam się z panem, panie Regnard -
odparł Piotr. -Ale zaręczam, że ostateczny
materiał będę miał, być może za dwa, trzy
dni.
- A to w jaki sposób? - spytał adwokat
HofT.
- Aparat od wczoraj rejestruje cały
przebieg ekspedycji. Po ucieczce doktora
Tora w laboratorium dyżuruje stale mój
asystent albo ja sam. Całe szczęście, że
zdecydowałem się na wczorajszy krok.
Gdybym nie wtargnął brutalnie do
pracowni Tora we właściwym czasie,
musiałbym czekać na
podobną okazję nie wiadomo jak długo.
Gwiazda w następnych godzinach zdradzi
sprawcę. Jeśli przepuścimy tę okazję, to
wydarzenie na półwyspie Jukatan mogłoby
być odtworzone za pomocą aparatu
dopiero po wielu stuleciach. Czy wobec
tego mogą mnie panowie rozgrzeszyć z
owego najścia na dom doktora Tora?
- Tak, to była jedyna słuszna droga -
potwierdził Hoff.
- Aparat jest stale w ruchu - podjął Piotr. -
Stale obserwuje się ekspedycję, jej
poczynania i prace. Gdy nadejdzie chwila
krytyczna, proszę panów, jako moich i
mego ojca przyjaciół, by byli łaskawi udać
się do laboratorium.
- Oczywiście, oczywiście, panie doktorze -
odparł Regnard.
Los profesora Tarnowa
Doktor Dolega, kolega uniwersytecki
Piotra Tarnowa, nastawił przy pomocy
jednego ze studentów kamerę filmową
przed telewizorem. Zaproponował
sfilmowanie seansu. Była godzina ósma
rano. Redaktor siedział tuż obok
adwokata. Nieco z boku stał Piotr. Wszyscy
obserwowali ekran telewizora.
Znowu ukazał się namiot. Profesor
Tarnów stał z doktorem Torem przy
stoliku polowym, na którym leżała mapa
lub plan miasta ruin. Coś omawiali, bo
profesor wskazywał palcem na mapę.
Nieco z tyłu pracowało kilku tubylców.
Usuwali gruzy sprzed bramy, wycinali
krzewy. W pewnej chwili Tor wszedł do
namiotu, profesor zaś ruszył poprzez
ruiny. Przedzierał się wśród zarośli, by w
końcu dostać się do wysokiej ściany.
Zatrzymał się przed otworem, obok
którego stały oparte o mur kilof i łopata.
- Patrzcie, panowie, oto Tor! - wybuchnął
adwokat Hoff Rzeczywiście, za
profesorem, oglądając się na wszystkie
strony, przemykał się asystent. Nie chciał,
by go ktoś spostrzegł. Biegł schylony,
przyczajał się za bryłami gruzów, wreszcie
dopadł krzewów, które tworzyły wokół
miejsca pracy profesora gęstą barierę.
Profesor tymczasem zaczął poszerzać
otwór w murze. Tor znajdował się tuż za
nim, zaledwie dwa, trzy kroki. W ręce
trzymał grubą pałkę. Profesor był tak
zajęty pracą, że zupełnie nie wyczuwał
obecności asystenta. Piotr, blady, trzymał
się kurczowo pulpitu. Przeczuwał, że teraz
stanie się rzecz najstraszniejsza.
Rzeczywiście, Tor wyskoczył z krzaków i z
całej siły wymierzył cios w głowę
nachylonego profesora. Napadnięty
zachwiał się, uniósł ręce i runął na ziemię.
Kapelusz
potoczył się kilka metrów w dół pagórka i
zatrzymał się na
krzaku.
Tor obserwował przez chwilę leżącego,
następnie chwycił kilof i zaczął
pośpiesznie rozszerzać szczelinę w murze.
W krótkim czasie była ona na tyle duża, że
Tor mógł zmieścić w niej ciało zabitego. Z
kolei morderca zasypał szczelinę, oparł
kilof i łopatę o ścianę i wycofał się z
powrotem w gąszcza.
Adwokat HofT uniósł się z fotela i podszedł
do Piotra, który blady jak płótno
wpatrywał się w ekran telewizora. Doktor
Dolega dał znak swemu pomocnikowi, by
wyłączył kamerę. W tej chwili jednak
okrzyk redaktora Regnarda skierował
znowu uwagę obecnych na ekran. Oto z
gąszczy, tuż obok pryzmy gruzów, wysunął
się Indianin. Jego ruch, sposób posuwania
się, czujność, elestyczność przypominały
bohaterów powieści Maya. Stąpał tak
lekko, że nie drgnęła żadna gałązka. Sunął
bezgłośnie w kierunku zasypanej
szczeliny. W kilka minut odgrzebał ciało
profesora Tarnowa. Pochylił się nad nim i
przyłożył ucho do jego piersi. Badał, czy
żyje. Nagle chwycił łopatę i zasypał gruzem
otwór, z kolei podniósł bez wysiłku ciało
profesora, zarzucił je sobie na plecy ' znikł
w gąszczu jukatańskiej dżungli. W miejscu
gdzie popełniono zbrodnię, znowu
zapanował spokój. Żaden szczegół nie
zdradzał, że przed paroma minutami
rozegrał się tu wstrząsający dramat. Kilof i
łopata stały oparte o mur starodawnej
bramy miasta. Słońce rzucało jaskrawe
błyski na rude rumowisko. W pracowni
słychać było tylko przyśpieszone oddechy
kilku mężczyzn.
Powrót profesora Tarnowa
Na dworcu pani Tarnów oraz kilku
przyjaciół rodziny witało powracającego z
Meksyku profesora. O dniu przyjazdu
zawiadomił ich Piotr. Przed kilkoma
dniami pisał do adwokata Hoffa. List był
wysłany z z meksykańskiego miasta
Reales. W tej to miejscowości młody
Tarnów zetknął się z przewodnikiem-
tubylcem Maro Perucho, Indianinem,
który wyratował pogrzebanego w gruzach
profesora. Przewodnik ten poprowadził
Piotra w głąb dziewiczych lasów.
,,Morderca - relacjonował w swym liście
Piotr rozmowę z Indianinem - zagrzebał
pańskiego ojca i oddalił się od miejsca
zbrodni w przekonaniu, że nie miał
żadnego świadka. Według mnie ojciec
pański na skutek uderzenia
mógł być tylko ogłuszony. Gdy go
odgrzebałem, stwierdziłem, że moje
przypuszczenie było słuszne. Jeszcze żył.
Zabrałem go do moich przyjaciół w lesie.
Rana na głowie zagoiła się szybko, ale
umysł jego ulotnił się. Sam siebie nie
poznaje. Nic nie pamięta". Sądziłem - pisał
Piotr - że ojciec, gdy mnie zobaczy,
odzyska pamięć. Niestety... W liście swym
donosił również Piotr o losie, jaki spotkał
doktora Tora. Otóż asystent profesora po
ucieczce z Europy wrócił na miejsce
zbrodni. Działał szybko. Pragnął, zanim
czyn jego stanie się głośny, dostać się do
miasta ruin, zrabować ukryte tam jeszcze
skarby i ulotnić się przed ewentualnym
pościgiem. Nie miał jednak szczęścia.
Natknął się na owego Indianina, który
rozpoznał w nim sprawcę zamachu na
życie Tarnowa. Reszty dokonała już
meksykańska policja...