Antologia SF Stało się jutro 8 Zwikiewicz Wiktor

background image
background image

Wiktor Zwikiewicz

Zerwane

ogniwo

— Marzenie

— Kłamstwo

— Podpalacze nieba

Zerwane ogniwo

Parno. Wiatr zastygł w plątaninie

bambusowych pędów i lian, ustąpił miejsca

ciszy zdawałoby się wiecznej, a jednak

gdzieś z południa, spoza liściastej ściany

drzew, narasta głuchy pomruk. Brudnym,

pełnym mglistych nacieków sklepieniem

chmur płyną czarne cienie. Ociążałe,

niosąc w trzewiach brzemię śmierci, prą

na północ. Nadlatują falami — jedna,

druga... Wysiewają w przestrzeń brzęk

szukającej żeru szarańczy, przenoszą się

wysoko niewidzialnym rojem i milkną

wreszcie, głuszone murem rosnącej

odległości. Lecą do swego celu. Dżungla

zostaje. Trwa ciszą pełną szmerów,

szelestów i cieni przemykających gęstwiną

traw. Ciężkie powietrze ściele nad bagnami

background image

zielonkawy opar przesycony wonią mchów

i bladych kwiatów, odorem padliny i

cierpkim zapachem butwiejących pni.

Dżungla jest niema. Cokolwiek jątrzy niebo

czy wnętrze ziemi — nie zakłóca jej

spokoju. Cierpliwość jest przywilejem

starców, których nie wzrusza upływ tysiąca

lat podobnych do siebie jak dwie krople

deszczu. Dżungla nie zna już dawno nawet

stanu oczekiwania, po prostu — istnieje.

Jej życie toczy się w odwiecznym rytmie

nieustannego powtarzania cyklu

biologicznych przemian, wyznaczonego

obrotem planety i kołowaniem księżyców.

W rytmie uzależnionym od jądrowych

kurczy słonecznego kotła i niepojętych

wpływów gwiezdnych mgławic. I

nieistotne, czy wyrosła ze skrawka lądu

przynależnego Ziemi czy którejkolwiek z

planet choćby najdalszych gwiazd. Ludzie

są wszędzie. Lub będą.

Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 000001

— Nazywam się Ernest Toebben.

—— Naprawdę?

background image

—- Powtarzam raz jeszcze: jestem Ernest

Toebben.

— Znaliśmy kiedyś człowieka o tym samym

imieniu.

— Więc musicie przyznać mi rację.

— Od trzydziestu lat pracujesz w naszym

instytucie. Wszyscy cię Znają. Nagle

zaczynasz obstawać przy twierdzeniu po

prostu śmiesznym. To nie ma sensu.

— Próbujesz dopatrywać się sensu w moim

postępowaniu? Gdybym potrafił się jeszcze

śmiać — odpowiedziałbym ci śmiechem,

ale dziś czuję dla was tylko litość. Pokaż mi

w waszym świecie ludzi, którzy zachowali

rozsądek, oraz ich działanie, którym ja nie

odmówię racji. Gdzież ona jest? Chcecie

mnie sądzić. Za co? To, co zrobiłem tutaj,

nie było zbrodnią.

— O tym zadecyduję ja.

— Przeceniasz swoje siły.

— Jestem sędzią.

— Jesteś tylko maszyną. Taką samą jak ja i

wszyscy wasi ludzie. I w ciebie założono

program.

background image

— Każdy uczy się od swoich nauczycieli.

— Ale myśleć powinien sam.

— Frazesy.

— Tak? A cóż wy zaofiaruj ecie w zamian?

Czym są wasze dążenia? Pełzniecie, bojąc

obejrzeć się wstecz, bo zobaczylibyście tam

własny strach. Za życia ślepi i głusi

kroczycie nie widząc przed sobą drogi, nie

rozumiejąc, że i tam jest koniec waszych

dni.

— Czy tylko to chciałeś powiedzieć ?

— Nie... A więc nazywam się Ernest, Ralph

albo Tout — nieważne. Nazywam się po

prostu Toebben.

Chmury ciągle gęstnieją, pomyślał.

Zmęczonym wzrokiem powiódł wzdłuż

betonowej wstęgi lotniska. Bure obłoki

nawisły nisko gipsowym odlewem

poszarzałego nieba. Dzień za dniem

wsysają wilgoć powietrza. Łączność z

pilotami rwie się już po paru kilometrach i

nie pomagają rozrzucone daleko

retransmisyjne stacje. Kiedy ustaje

łączność, kończy się wszystko i w dżungli

background image

wyrasta jeszcze jeden, ten najmniej

pożądany, ognisty grzyb. Ile ich było w

ostatnim czasie?

Pomyślał, że to już nieważne. Przynajmniej

dla niego. Lehmann może się wić jak

piskorz i na gwałt poszukiwać panaceum

na dolegliwości Kontroli. Dobre wróżki

tylko w bajkach szafują cudownymi

darami, w rzeczywistości nikt nie

powstrzyma pory monsunów. Tak, to nie

jest ważne. Nie sposób współczuć innym,

jeszcze takim jak Lehmann, kiedy nie wie

się, co z sobą samym począć. Śmieszna

rozterka. Nie spodziewał się dotąd, że

kiedykolwiek znajdzie czas, żeby pomyśleć

o tym. On i rozterka — zabawne

zestawienie. A może to i lepiej, że młodość

bywa krótkowzroczna?

Młodość. Była — minęła. Od niedawna

czuje się jak ktoś niepotrzebny ii oszukany.

On — Ralph Toebben. Czy tak łatwo

przedzierzgnąć się w skórę starego

człowieka ? Dawniej było inaczej. Świat

przepływał cuchnącym nurtem

background image

codzienności obok niego, a on przeżywał

swoje dni powoli i nie uświadamiał sobie,

że pod jego stopami rozwiera się przepaść.

Pogłębia się rozsadzana stopniowo seriami

drobnych potknięć, trawiona uśmiechem

Lyalla, dwuznacznymi uwagami Lehmanna

i chłodnym, ironicznym spojrzeniem

Touta. Ostatnie było najbardziej dotkliwe.

Nigdy nie roztrząsał łączących go z synem

stosunków, a mógł. Może wiele zostałoby

wyjaśnione już wtedy? Dzisiaj, po latach

dwustronnego milczenia, konflikt

nawarstwił

się tysiącem niedomówień, lękliwych

przemilczeń, i to głównie z jego strony. Z

winy genialnego uczonego, Ralpha

Toebbena, którego ojcowskie osiągnięcia

nie dorównywały jego naukowej sławie.

Wzdrygnął się. Zrozumiał, że odruchowo

nazwał siebie ojcem Touta. Słowo „ojciec"

nie było tu odpowiednie. Brzmiało jak

żywcem wyjęte z apokaliptycznej

makabreski. On ojcem Touta... Szarpnął

kołnierz koszuli zaciśnięty białą obręczą

background image

wokół szyi i westchnął głęboko. Powietrze

nie przyniosło ulgi. Było nagrzane,

'tamujące oddech duszną zawiesiną

przemieszanych woni. Dzisiaj czuje się

niepotrzebny. A o czym myślał, gdzie dążył,

czego oczekiwał przez całe swoje życie? Po

prostu istniał problem, który należało

rozwiązać. Za jaką cenę? Na to nie zwracał

uwagi. Widział przad sobą skrzyżowania

dróg, z których prawie każda prowadziła w

labirynt ślepych zaułków. Więc zmuszał

ciało i myśli do wytężenia wszystkich sił,

aby w gąszczu formuł, w chaosie procesów

odnaleźć ten jeden, dający w perspektywie

chociażby nadzieję rozwiązania. Wciąż

poszukiwał, a przecież powinien był

wiedzieć, że nadejdzie chwila, w której

czas stanie. Zatrzyma się, ale tytko dla

niego. Bo świat pójdzie dalej. Drogami

marzeń ludzi oddanych utopijnym

ideałom, cierpień ludzi przegranych i

nieustannej walki tych najbardziej

szalonych, będzie zmierzał w stronę innych

dni, takich, jakimi zechcą je widzieć oni

background image

wszyscy. On zostanie poza nawiasem tych

dążeń, porzucony na skraju drogi, którą

jakże opacznie próbował torować. Świat

musi pozostać obojętny na los tego, który

nigdy nie czuł odpowiedzialności za losy

świata. Cóż za sentymentalizm, pomyślał

krzywiąc wargi w nie ;

pozbawionym goryczy uśmiechu. Nie

przypuszczał nigdy, że stać. go będzie

kiedykolwiek na podobne myśli. A przecież

chwila ta nadeszła, bo nadejść musiała. W

jednej z komórek pamięci mnemotronu

spoczywa pełna dokumentacja,

monokrystaliczny zapis przeobrażany

potokiem prądu w impulsy zaszyfrowanej

informacji. Co dalej ? Opracowana

technologia praktycznego zastosowania.

Pozostaje więc produkcja. Fabryka

geniuszów. On już stworzył jednego —

więcej się nie odważy. Zakończył swoje

dzieło i nie widzi dalszej drogi. Stoi na

skraju urwiska, z którego, wie dobrze,

wcześniej czy później będzie musiał dać

jeden, jedyny krok.

background image

Ralph Toebben zacisnął pięści i podniósł

wyżej głowę. Oczy napotkały nieruchomą

ścianę dżungli. Od ledwie wystających nad

ziemię budynków Kontroli szedł Lehmann.

Zanim zrównał się z Toebbenem, zdążył

nadać twarzy wyraz beztroskiego

zadowolenia i tylko mniej posłuszne oczy

patrzyły obojętnie, lekceważąco.

— Co nowego, Ralph? Słyszałem, że z

dziedzicznością; koniec? Bierzesz urlop ?

— rzucał pytania nie czekając na

odpowiedź.

— Urlop ? Wiesz, że nic lubię bezczynności.

— Przyzwyczaisz się.

— Myślisz ? — przez chwilę poczuł

wściekłość, lecz wystarczyło, aby

przypomniał sobie Touta, a gniew ustąpił

miejsca rezygnacji. Lehmann roześmiał

się.

— Zobacz — powiedział. — Wracają. Na

lotnisku lądowały samoloty. Czasem

błysnęło jakieś światło pasów startowych

odbite w wypolerowanym aluminiowym

boku lub prześwietliło przyklejoną od

background image

spodu szklaną gondolę pilota. Lekkie teraz,

opróżnione gdzieś daleko nad dżunglą,

ledwie dotknąwszy betonowego pasa

kołowały na jego kraniec ze swobodnie

rozpostartym profilem skrzydeł i nie

zatrzymując się niknęły w podziemiach

hangarów. Po chwili zaczęli wychodzić

stamtąd lotnicy. Szli nie rozmawiając ze

sobą. Na głowach mieli lśniące hełmy.

Pomimo parnego powietrza żaden nie

pozbył się kryjącego pół twarzy nakrycia

głowy.

— Wszyscy ? — Toebben kiwnął głową w ich

stronę. Nie obchodzili go, ale wiedział, że

musi coś powiedzieć.

— Czterech diabli wzięli. Znowu

stymulatory... — Lehmann zacisnął

kwadratowe szczęki. Skóra na jego gładko

wygolonym karku nabiegła czerwienią, gdy

zwrócił twarz w kierunku bunkrów i

drobnych figurek ludzi. Chwilę przeżuwał

jakieś przekleństwo, po czym, już

spokojnie, powiedział: — Bydło. Wzruszył

ramionami i poszedł przed siebie. Długi,

background image

biały fartuch zawijał mu się wokół nóg,

kiedy odmierzał ciężkie, sztywne kroki.

Ralph milczał. Dopiero gdy tamten znalazł

się w połowie drogi do dyspozytorni,

zawołał:

— Nie wiesz, gdzie jest Tout?!

Lehmann przystanął. Odwrócił się na

pięcie i uważnie zmierzył

spojrzeniem Toebbena. Potem machnął

ręką w nieokreślonym

kierunku.

— W laboratorium — odpowiedział.

— Pracuje?

— Tak. Nie wiem, czy cię dopuszczą.

Pułkownik postawił

ochronę.

Ralph Toebben zrozumiał, że krawędź

urwiska powali topnieje^

a drobne kamienie toczą się po pochyłym

zlboczy w dół,

w próżnię.

Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 001100

— W latach 1942—44 byłem, znaczy...

Zgoda — mój ojciec był kierownikiem

background image

specjalnej placówki na terenach

niemieckiej Rzeszy.

Najpierw w zachodniej Rosji, potem w

Polsce. Gdzie dokładnie, nie muszę wam

tego mówić. Prace, które zostały wówczas

wykonane, znacie równie dobrze. Nie mylę

się?

— Przypuśćmy.

— Oczywiście. Ciekaw jestem tylko, ile

dotarło do was. Jeżeli wszystko...

— Cóż się zmieni ?

— O, teraz już nic. Przynajmniej nikomu to

dzisiaj nie pomoże, a ja nie jestem taki

znów ważny. Jeżeli prawda była wam

znana od samego początku, to jeszcze

jeden dowód, że trzymaliście mnie z

czystego wyrachowania.

— Czyżby ? To coś nowego.

— Bynajmniej. Miałem spełnić

oczekiwania, na których już wtedy

oparliście swoje nadzieje na lepsze jutro.

Nie zawiedliście się, prawda?

— Wysoko siebie cenisz, ale słucham. Co

dalej ?

background image

— Teraz jestem wam niepotrzebny.

Zrobicie ze mnie szaleńca opętanego

psychozą stworzonej przez siebie

pseudonauki, któremu majaczy się cień

prehistorycznego wilkołaka.

— Jeżeli tak twierdzisz, widocznie masz ku

temu powody.

— A ty mi nie zaprzeczysz ?

— Miałem cię tylko wysłuchać.

Kontrolna wieża lotniska wznosi się

wysoko ponad zaryte w ziemię budynki

Bazy. Spłaszczony grzyb obraca się na

gładkim, strzelistym korpusie i

wysunąwszy czułki anten z nieustanną

podejrzliwością przeczesuje mrok.

Wolnym krokiem podszedł do budowli

nakrywającej szyb windy pancernym

dyskiem dachu. U wejścia stoi wartownik.

Toebben zatrzymał się niepewnie, ale

tamten nie zwrócił na niego uwagi. Patrzył

nieruchomo w stronę dżungli. Miał

ciemną, wysuszoną skórę twarzy,

obciągnięte zmarszczkami ostro wystające

kości policzkowe i czarne węgle

background image

rozszerzonych źrenic. Chude ręce

kurczowo zaciskały się na kolbie

infradżwiękowego emitera. Żołnierz

powoli, jakby niechętnie, spojrzał na

Toebbena.

— Ty, powiedz, gdzie... Kto ja jestem?

Toebben cofnął się i dopiero wtedy

zauważył trzepot czerwonego

sygnału na kulistym hełmie.

Minął wartownika nie odpowiadając i

zatrzymał się w przejściu,

przed ściennym wideofonem.

Stanął tak, aby znaleźć się w polu widzenia

kamery, lecz ekran

pozostał mlecznobiały.

— Poproszę dyspozytornię Kontroli —

powiedział.

— Słucham? — to był na pewno głos

Lehmanna.

— Przed „studnią" stoi wartownik.

Wymień, zanim spostrzeże

ktoś z wojskowych.

Przez chwilę w słuchawce słychać było

tylko szelest oddechu.

background image

— Dziękuję, Ralph... Mam przeciążone

kanały. Zacinają się

stymulatory.

Toebben spokojnie powiesił słuchawkę.

Przypomniał sobie nagle,

że stojący z tyłu homoid ma broń, ale nie

odwrócił się. Miał

nawet nadzieję, że usłyszy szczęk

odwodzonego spustu, nie

nastąpiło jednak nic. A wszystko stałoby

się od razu proste.

Wszedł do windy. Pomyślał, że 'i Lehmann

nie jest pozbawiony

swoich lęków. Kłamał od wielu dni

wmawiając wojskowym, że

przyczyną coraz większych strat w

lotnictwie są warunki

atmosferyczne. Tymczasem zawodził

mechanizm kontroli. Nie ma

rzeczy ani ludzi niezawodnych. Przede

wszystkim ludzi.

Ciężka, opleciona metalowym

żebrowaniem skrzynia osunęła się

w głąb ziemi. Na siódmym poziomie drzwi

background image

wypuściły go na

korytarz.

Tunel biegnie prosto, łącząc końcami

przeciwległe łuki okrężnego

chodnika. Cała budowla ma kształt dzwonu

zanurzonego

w gruncie i spojonego kielichem z

podziemną formacją skalną.

W mrocznych i pustych o tej porze

korytarzach głucho dudnią

kroki wystukiwane na plastykowych

płytach posadzki. Co

kilkanaście metrów czernieją wyloty

bocznych przejść, a nad

wciśniętymi w ściany drzwiami jarzą się

purpurowe napisy —

dziesiątki cyfr i liter, kryjących pod

pozorem jednostajnej

powtarzalności znaków magazyny,

laboratoria i ośrodki

dyspozycyjne poszczególnych sekcji

Poligonu. Sztab główny

zajmuje najniższą, ósmą kondygnację.

Teobben przystanął przed szczelnie

background image

zamkniętym wejściem.

Z przeciągłym westchnieniem odsunęła się

klapa i tylko oko

fotokomórki zwęziło, jakby z ironią,

zieloną źrenicę.

W kabinie przejściowej siedziało dwóch

mężczyzn w szarych,

połyskujących ściągniętymi przez pasy

fałdami mundurach. Ciasne

hełmy nakrywały im głowy. Na pierwszy

rzut oka nie różnili się

między sobą, niczym dwie bliźniacze,

powleczone srebrzystą łuską

jaszczurki. Na widok wchodzącego

wyprężyli się pod ścianą,

pozostawiając jednak wolne przejście do

następnych drzwi.

— Profesorze Toebben, pułkownik prosił,

aby nie niepokoić pańskiego syna.

— Mnie to chyba nie dotyczy ?

— Nie ma wyjątków. Może pan wejść

jedynie w sprawie tyczącej bezpośrednio

zadań ośrodka.

— Oczywiście — odpowiedział i obojętnie

background image

przeszedł obok dwóch zastygłych postaci.

Dotąd każda jego wizyta była „ważna", nikt

nie śmiał wątpić. Dzisiaj pułkownik

zaczyna prosić.

Przestąpił niski próg. Wewnątrz długiej

hali, szklanymi ścianami przedzielonej na

kilka sekcji, dawało się wyczuć lekkie

napięcie,' niepokój towarzyszący zwykle

decydującym doświadczeniom w toku

zakrojonego na szerszą skalę

eksperymentu. Pochylone plecy

neuroników nawet nie drgnęły na odgłos

jego wejścia. Szybko przeszedł w drugi

koniec sali. Jeszcze jedne drzwi. Najpierw

uchylił je lekko, zaglądając do środka, po

czym wszedł, starannie zamykając drzwi za

sobą.

Tout siedział przed całościennym

ekranem. W błękitnawej, jakby z lekka

zamglonej powierzchnią szkła głębi obrazu

unosił się ludzki mózg. Szare sfałdowania

lśniły tłustym osoczem, jakby wyjęte

niedawno z fizjologicznego roztworu,

którego bezbarwne strużki ściekały

background image

jeszcze, opadając z rzadka ciężkimi

kroplami. Toebben adruchowo wciągnął

nozdrzami powietrze. Wsłuchiwał się w

siebie. Gdzieś z zakamarków

podświadomości sączyło się jakieś

wspomnienie. Zrazu nieuchwytne, nagle

przesłoniło rzeczywistość...

...Tam również był mózg. Człowieka. Bez

ekranu. Podatny na dotyk palców leżał na

metalowej tacy tuż przed twarzą. W

szarawy miąższ powoli zagłębiały się igły

elektrod. Eksperyment odbywał się w

jakimś baraku i bielone tylko od wewnątrz

ściany oślepiały blaskiem rzucanym na

deski przez wielkie, elektryczne lampy.

Ktoś na moment uchylił skrzypiące drzwi i

można było dostrzec oświetloną

reflektorami linię drewnianych słupów z

rozpiętymi strunami kolczastych drutów.

Rozległy się czyjeś przytłumione głosy.

Krótkie szamotanie poprzedziło ostry

trzask prądu. W powietrze wdarł się swąd

rozgrzanych przewodów, zwęglonej

izolacji i czegoś jeszcze, nieokreślonego.

background image

Ktoś rozpaczliwie krzyknął:

— Niee!!

Urwał przerażony. Tout patrzył mu w oczy

chłodno, bez gniewu. Boże, co się ze mną

dzieje? Ralph Toebben z trudem

powstrzymywał drżenie rąk. Przecież

wtedy mnie jeszcze nie było! Ernst? On tak,

ale nie ja. Nie ja! Potrzebuję spokoju,

potrzebuję spokoju — powtarzał

gorączkowo, czując się jak zwierzę, przez

własną nieostrożność pochwycone w sidła.

A jeżeli Tout wie?

To przypuszczenie pojawiło się tak

niespodziewanie, a przecież mógł się

dawno domyślić. Na samym początku nie

było rozpoznania informacji. Dzisiaj

oczywiście potrafiłby dokonać selekcji.

Wtedy... Pierwsze próby, ryzyko.

Osiągnięciem była sama możność zapisu,

przeniesienia na genotyp przyszłego

człowieka pełnej pamięci osobnika

dorosłego. Nie umiał tylko rozszyfrować

informacji, o to zresztą nie chodziło. W

pierwszej próbie, 2 braku wyboru,

background image

zapisowi podlegało wszystko.

Spojrzał na syna. Ten nie wpatrywał się już

w ojca. Jego wzrok przeskakiwał z ekranu

na wykresy encefalogramów i z powrotem

na ekran. Ręce położył ha klawisze

sterujące automatem i ze spokojem śledził

ruch manipulatorów. Ralph Toebben

jeszcze raz przypatrzył się obrazowi.

Wszystko było takie samo, jak w tysiącach

doświadczeń, które potwierdziły założenia

jego własnych teorii. Plastykowe tętnice

tłoczące utlenioną krew z rozpuszczoną

pożywką w układ krwionośny mózgu i

odprowadzające ją z powrotem, sieć

czujników sięgająca pod fałdy kory

mózgowej, zwoje przewodów łączących

końce nerwów pod rdzeniomóżdżem z

wejściami elektronowych analizatorów.

Oddzielne połączenia ośrodków wzroku z

przetwarzalnikami bioprądów na

mechaniczne drgania pisaków

utrwalających na papierowych taśmach

zmiany natężeń elektrycznych

potencjałów. I... Zmarszczył czoło.

background image

Elektrody nie kontaktowały z mózgiem.

Miały nie znany mu kształt. Rozwarte,

sześciołape pająki zwiesiły zgrubiałe

odwłoki nad stalowosin% powierzchnią.

Szukał z nadzieją miejsca styku, lecz

odległość dzieląca je od mózgu nieustannie

rosła. Wynosiła już jakieś trzy centymetry,

a głos automatu ciągle stwierdzał odbiór

sygnałów:

— Reakcja dodatnia plus osiemnaście.

Reakcja plus... Ralph Toebben wiedział, że

jest to niemożliwe. Zupełnie niemożliwe.

Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 010111

— Istnieją trzy drogi przyswajania przez

człowieka informacji. Pierwsza, wybrana

przez samą Naturę, zmusza do jakże

omylnego i czasochłonnego posługiwania

się narządami zmysłów, głównie wzrokiem

i słuchem, mniej dotykiem czy węchem.

Druga jest bezwzględnie wydajniejsza — to

dziedziczność. Natura, nawet w

przypadkowym doborze ewolucyjnych

rozwiązań, postępowała rozważnie.

Przynajmniej względem człowieka.

background image

Wytyczała granice celowości, a ja, dążąc jej

śladem, przekroczyłem owe granice.

Metoda ta nie kształtuje danej osobowości

z biegiem czasu, lecz określa ją z góry.

Ingerencję rozpoczyna już u źródeł jej

powstania — wewnątrz genetycznego kodu.

— To wiemy. A trzecia?

— Tą poszedł Ernst Toebben. Jeżeli chcecie

— mój ojciec.

— Na czym polega?

— Nie można jej właściwie nazwać drogą

samoistną. Mam ją raczej za pewną

kontynuację, prymitywną w istocie próbę

rozwinięcia i udoskonalenia wersji

ewolucyjnej, polegającą na pominięciu

kanałów zmysłowej akumulacji wiedzy.

— W jakim celu? Nie widzę opłacalnej

motywacji podobnych eksperymentów.

— Tym niemniej Ernst Toebben był innego

zdania i jestem skłonny przyznać mu rację.

Pracował nad przeniesieniem informacji

bezpośrednio do układu pamięciowego w

już rozwiniętym narządzie, jakim jest

ludzki mózg. W perspektywie dawało to

background image

możność dowolnych operacji wiedzą

poszczególnych ludzi. Oczywiście w

perspektywie. Pierwsze eksperymenty

zapewne nie obyły się bez pokaźnych luk

albo nieścisłości zapisu związanych z

brakiem technicznych urządzeń zdolnych

zapewnić właściwy kontakt sprzęźanych

zasobników pamięci dawcy informacji oraz

jej odbiorcy. Lecz Ernst Toebben zmierzał

do celu i osiągnął go.

— Skąd to przeświadczenie?

— Mnie pytasz ? Świadczą o lym

dokumenty znajdujące się w waszym

posiadaniu. Nie zaprzeczaj. Wcale nie

twierdzę, ze wiecie wszystko. Kiedy Ernst

przeszedł na waszą stronę, czasy były

niespokojne, część zapewne przejęli ci ze

Wschodu. Ale najważniejsze jest u was.

Przecież przez parę lat mieliście w ręku

samego Ernsta.

— Możliwe. A jaki to ma związek z tobą?

— Ze mną ? Ciągle udajesz naiwnego. Ernst

Toebben dokonał jednego udanego

eksperymentu. Zapisał w mózgu jakiegoś

background image

człowieka przynajmniej część swojej

pamięci. Nie szukaj daleko — jestem jego

synem.

Patrzyli na siebie. Ekrany przygasły i

zostało tylko seledynowe jarzenie się ścian.

I tylko stopniowo narastał szum coraz to

nowych, włączanych kolejno

matematycznych maszyn. Sączący się

zewsząd szelest prądów potęgował uczucie

lęku, drążył w przestrzeni zwoje nie

kończących się korytarzy mrowiska, po

których drepczą wielkie, białe mrówki.

Każda jednakowo wielka, jednakowo biała

i każda ślepa. Wszystkie ślepe od tysięcy lat

wstecz i na wieczność w przód. Ślepe, bo

takie jest ich piętno, taki jest ich

genetyczny kod.

— Po co przyszedłeś ?

Ralph Toebben nie odpowiedział. Przed

pulpitem stały cztery

przyśrubowane do podłogi fotele.

Usiadł naprzeciw Touta.

— Czemu zawdzięczam twoją wizytę? —

powtórzył Tout.

background image

— Więc aby spotkać się, musimy

wynajdywać ku temu jakieś specjalne

przyczyny?

Toebben spróbował nadać pytaniu ton

ironii, ale jego głos załamał się w połowie

frazy i słowa zabrzmiały niemal żałośnie.

Zrozumiał, że wyglądać musi śmiesznie, a

potem nie było już sensu zawracać z

obranej drogi.

— Nie masz wolnego tematu? —zapytał.—

Chodzi o pracę.

— Dla kogo?

— Dla mnie.

Tout był zdziwiony, lecz Toebbenowi

wydało się to zbyt

ostentacyjne, aby mogło być w miarę

choćby szczere.

— Nie tak dawno sam stawiałeś przed sobą

zadania i sam je rozwiązywałeś.

— Robiłem, co do mnie należało.

Wystarczająco wiele.

— Zrobiłeś tyle, na ile było cię stać —

obojętnie odparł Tout. — Nie w tym rzecz.

— Więc o co chodzi ?

background image

— Nie powierzałeś nikomu opracowywania

własnych planów. Miałeś rację: co

rozpoczął Toebben — powinien zakończyć.

Więc myślałeś sam. Słusznie. Żadnej

tajemnicy nie wolno ujawniać do końca,

coś trzeba zachować w swojej i tylko swojej

głowie jako ubezpieczenie na wypadek,

kiedy okażesz się niepotrzebny.

— Być może zapomniałem o tej zasadzie —

Toebben wzruszył ramionami. — Chciałem

jednak skończyć tę pracę. Niczego nie

można przeciągać w nieskończoność.

— Też racja.

— Więc?

— Żądasz ode mnie zbyt wiele. Szczegóły

mojej pracy znam tylko ja jeden i nie mam

zamiaru ryzykować.

— Ryzykować? — Toebben pochylił się. —

Co to znaczy? Tout roześmiał się głośno,

bez skrępowania i Ralph Toebben

zrozumiał, dlaczego nigdy nie potrafił

zbliżyć się do syna. Nazbyt przypominał

mu siebie samego, jakim był kiedyś. Te

same chłodne, niebieskie oczy i prawie

background image

biała, przerzedzona na skroniach grzywa

włosów. I twarz, na której pozostał jeszcze

ślad czegoś, czego w żaden sposób nie

potrafił określić. Bo przecież dzieciństwo

mu odebrał. Tout Toebben, syn Ralpha

Toebbena, nigdy nie myślał kategoriami

dziecka. Zawsze był dorosły.

— Pytasz, co to znaczy ? Naprawdę niczego

się nie domyślasz, czy też...

— Nie rozumiem.

— Niee?... Ty, wielki Ralph Toebben, nie

rozumiesz? A ja ciebie przecież znam.

Bardzo dobrze, jak samego siebie. Chcesz

słyszeć prawdę ? Dosyć późno, ale dobre i

to. Dawno ze mną nie rozmawiałeś.

Trudno. Byłeś zajęty. Wielki Ralph

Toebben kładł ostatnią cegłę gmachu

wiecznej dziedziczności wiedzy. I nikt nie

pomyślał, nikt nie mógł przypuścić, że ów

geniusz zbudował sobie pomnik za życia.

Co dalej ? Zapewne myślałeś nad tym, tylko

że nic nie wymyśliłeś i... przyszedłeś spytać

się pomnika.

— Tout, nie możesz tak myśleć!

background image

r Mogę, bo ty mogłeś. Ale gdyby i nie, to powiedz mi, kim jestem? Dałeś mi swoją

pamięć, wiedzę warunkującą myśli • i

odruchy. Czego się spodziewałeś? Milczysz.

A przecież jest tak, jak to sobie

zaplanowałeś. Zostałem fizykiem,

biologiem i neurofizjologiem. Pragnąłeś,

abym kontynuował twoje dzieło, gdy sam

nie będziesz zdolny do pracy. Toebben

zaczął — Toebben musi skończyć... Z jedną

poprawką — nigdy nie należy się cofać. A

więc żądasz pcmocy. Nie. Potrafię tyle

samo co ty. O wiele więcej. Zastanawiałeś

się, kto w rzeczywistości wykańcza tę twoją

trzydziestoletnią męczarnię nad

dziedzicznością? Była jedynym zadaniem,

jakie pozostawiłem tobie. Nie pułkownik,

lecz ja. Zresztą od z górą trzech lat żadna

idea nie wyszła bezpośrednio od ciebie.

Twój mózg stał się bezpłodny, pozbawiony

soków jak wyciśnięta cytryna. Podsuwano

ci rozwiązania, niemal siłą sprowadzano

na właściwą drogę. Kto ? Ja, przez

Lehmanna, Berkera i Lyalla. Nie

zauważyłeś tego. Byłeś bezgranicznie :

background image

zadufany w sobie. Czy oddałbyś

komukolwiek rozpoczęte dzieło? Nie. Ja

jestem taki sam jak ty.

— To wszystko?

— Poczekaj. Nie proponuję ci takiej pracy,

jaką wykonują laboranci, którzy nawet nie

domyślają się celu całości badań,

pochłonięci pasją rozwiązywania

tuzinkowych problemików. Mógłbyś się

jednak przydać w sprawie dosyć

specyficznej. Twoje imię coś jeszcze

znaczy. W pewnych kręgach, oczywiście.

Łatwiej potrafiłbyś uzyskać fundusze...

— Mam zostać handlarzem? — cicho

powiedział Toebben. Tout skrzywił się.

— Jeśli już nazywać rzeczy po imieniu, to nie handlarzem, lecz przynętą. Będziesz

jeździł, wygłaszał odczyty, autorytatywnie

wypowiadał się na kongresach i urabiał

opinię. Ja nie mam na to czasu ani ochoty.

— I myślisz, że ja ją znajdę? — zapytał

Toebben.

— Mnie to nie obchodzi, a ty masz jeszcze w

odwodzie rentę i willę na tym bardziej

spokojnym, że przymusowym odludziu.

background image

Możesz wybierać. Ja zresztą niczego ci nie

proponowałem. Wszystko zależy...

— Od czego?

— Intrygujesz mnie— Tout przechylił się

przez poręcz fotela . i z natarczywością

przypatrywał się Toebbenowi.

— Zmieniłeś się ostatnio — powiedział. —

Nie podoba ci się użytek, jaki robią tutaj z

naszej pracy. Masz rację, uczony nie

powinien stać obojętnie wobec spraw,

które rządzą tym światem.. Już wiele, zbyt

wiele razy popełniono ten błąd. Ostatnio

choćby podczas byłej wojny. W ten sposób

nie rozgrywa się partii

idących o dużą stawkę. Uczeni mieli, mogli

mieć wszystkich

w ręku, gdyż posiadali atom. To była

wielka szansa i nikt jej n& '

wykorzystał. Politycy? Są potrzebni tak

długo, dopóki jest z kim

dyskutować, innymi słowy — stawiać

dymną zasłonę przed

rzeczywiste cele. W ostatecznym

rozrachunku nie my, ale oni będą

background image

narzędziem.

— Na razie jednak rządzą i mówiąc to

wydajesz siebie w ich ręce.

— Tutaj nikt mnie nie słyszy, zadbałem o

to. Poza tym nawet nam potrzebny jest

sojusz zdolny zapewnić bezbłędne

wykonanie naszych poleceń. Dlatego

pułkownik jest po naszej stronie.

— Więc znowu wojsko...

— Oczywiście. A ty albo z nami...

— Mam tego dosyć. — Toebben postanowił

skończyć rozmowę i odejść, lecz w

ostatniej chwili coś go powstrzymało.

Pomyślał, że może dowiedzieć się o wiele

więcej.

— Przestraszyłeś się? — Tout pogardliwie

wydął wargi. —

Strata niewielka. Zaszkodzić nam nie

możesz. Wiem o tobie

wszystko. Dałeś mi swoje myśli, potrafię

przewidzieć każdy twój

krok.

Tout wstał z fotela i odwrócił się od

siedzącego.

background image

— Jedno mnie dziwi — dodał. — Dawniej

byłeś inny. Kiedy przeprowadzałeś

doświadczenia nad zarodkiem własnego

syna, nie miałeś skrupułów. Ani

przedtem... Ilu ich było? Stu? Więcej?

Potrzebowałeś dużej ilości preparatów.

— Milcz! — Toebben chciał krzyknąć, ale z

jego zaciśniętej krtani wydobył się ledwie

słyszalny szept i Tout mówił dalej, mogąc z

powodzeniem udawać, że nie dosłyszał.

— Nie pojmuję więc, skąd ten nagły zwrot?

Krzywisz się na projekt Lyalla, głosowałeś

przeciw grawigeneratorowi Kahna... Ralph

Toebben był dotąd przekonany o tajności

głosowania nad przekazaniem

zakończonych projektów do rozpatrzenia

przez komisję ekspertów wojskowych.

— Uważasz za przestępstwo produkcję

homoidów Lehmanna i próby

kontynentalnego sterowania epidemii

chorób wirusowych. Chociaż, w tym

wypadku, jestem po twojej stronie. Ludzi

nie wolno zabijać. Muszą być zdrowi i silni.

Śmierć to największe marnotrawstwo

background image

ludzkiego materiału, a dzięki mnie nikt już

nie będzie zabijał. Niedługo stanie się to

zbędne. Infradźwiękowe emitery

rozsadzające układ krwionośny,

neutrinowe bomby, elektrody

wmontowane tym półludziom z dżungli po

to tylko, aby sadzać ich w samoloty i

wysyłać na bombardowanie własnych

wiosek. Masz rację, to mógł wymyślić tylko

Lehmann. Ale już niedługo... Tout mówił

dalej, ale Ralph Toebben nie słuchał.

Przymknął

powieki i wywoływał z pamięci obraz, jaki

niedawno zobaczył na

ekranie...

...Dwie szare, wyraźnie przedzielone

pionową szramą półkule

mózgu, czujniki i nawisające zewsząd

cienie elektrod. Elektrod

nie kontaktujących bezpośrednio z

mózgiem, kierujących jego

myślą z zewnątrz.

Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 100010

— Dlaczego kontynuowałem jego prace? W

background image

problemie, jaki udało się mi rozwiązać,

założony był pierwiastek marzeń i

poszukiwań wielu innych uczonych,

którym może się mniej poszczęściło.

Zagadnienie dziedziczenia wiedzy,

przekazywania z pokolenia na pokolenie

nabytych doświadczeń to wszystko

marzenia, które ja urzeczywistniłem. Ja —

Ernst Toebben.

— Wracasz do punktu, z którego

wyszliśmy. Dla nich byłeś i pozostaniesz

Raiphem Toebbenem.

— Wracam? Tak... Ale o to właśnie chodzi!

Rozumiesz? Najważniejszy jest punkt

wyjścia. Każdy człowiek rodzi się w ściśle

przypisanym sobie czasie. Co jednak się

Stanie, gdy w teraźniejszość wejdziemy z

hasłami prahistorii, a oblekłszy je w

rytualną komżę nowoczesnej techniki

spróbujemy kształtować nimi własną

przyszłość? Moment wyłonienia się mojego

„Ja" znajduje się tam, w 1945 roku, w

krematorium na terenach Rzeszy, w

tajnym laboratorium Ernsta Toebbena.

background image

Jestem jego kontynuacją, jego myślą! Na

fundamencie doświadczeń, które on

zapoczątkował, stworzyłem Naukę.

Nadałem jej pozory czystości. Poszedłem

dalej, do następnego etapu, którym był

Tout.

— Kto?

— Nie pozoruj zaskoczenia, wiedziałeś o

tym dawno.

— Jakim sposobem?

— Śmieszne, choć to w zasadzie moja wina.

Przede wszystkim śmieszny ja jestem.

Sądziłem, że tajemnica zostanie na zawsze

zagrzebana w mojej pamięci. Stało się

inaczej. Tak zresztą być musiało, albowiem

Tout również posiadł wiedzę, którą ja

zdobyłem, i znajomość spraw

przekazanych mi przez Ernsta Toebbena.

Później Tout był bliższy wam niż swojemu

formalnemu ojcu. Dlatego właśnie i ty

wiesz wszystko. Tak, Tout to ciąg dalszy

łańcucha, etap następny... Jedno wszak

nas różni. W moim ręku dzieło Ernsta

Toebbena nabrało cech doskonałości. Ja

background image

miałem jeszcze szansę. Jedną na milion, że

coś zostało przeoczone, że ulegnie zatarciu

jakiś zapis, że potrafię zapomnieć i że w

końcu zdołam pomyśleć tak, jak to ma

miejsce obecnie. Program zapisany w

moim mózgu, owa przeklęta informacja

ustalająca z góry, że będę taki, a nie inny,

mogła kiedyś zawieść.

Ten szatański tatuaż myśli, neuronowy

zapis miał jeszcze cechy pozostawiające

nadzieję powstania procesów

odwracalnych.

— Mówisz, jakby kwestia zastosowania

wobec ciebie transformacji pamięci

twojego ojca nie podlegała dyskusji.

— Zgoda. Nie potrafię tego udowodnić,

jeśli obstajecie przy swojej niewiedzy oraz

nie chcecie mi uwierzyć. Ale jakie ma to w

ostatecznym rozrachunku znaczenie?

Weźmy Berkera lub Lehmanna. Czym się

różnią ode mnie? Moje myśli zapłodnił

rozum Ernsta Toebbena, a ich uformowało

wasze wychowanie. Powiedz mi, czym się

różnimy ? Czy byłem narzędziem

background image

uformowanym przez was, czy przez niego

— to jedno. W obydwu wypadkach miałem

ostatecznie pogrzebać możliwość

naturalnej ewolucji myśli. Chcieliście

zahamować wszelki postęp...

— Sam zdajesz sobie sprawę, że jest to

niemożliwe.

— Niezupełnie. Masz rację tylko w

wypadku progresu techniki. Ją można

rozwijać w nieskończoność. Coraz

doskonalsze instrumenty i wciąż władający

nimi człowiek na tym samym poziomie

kultury. Człowiek widzący tylko siebie. I

tak by się niewątpliwie stało, gdyż ja, ze

względu na niedoskonałość metody Ernsta

Toebbena, miałem jeszcze szansę. To nic,

że była nie większa od przestrzeni między

elementarnymi cząstkami w jądrze

gwiezdnego karła. Tout nawet tej szansy

nie miał. Ja, Ralph Toebben, wymyśliłem

precyzyjny mechanizm wiecznej

dziedziczności wiedzy. Doskonały

mechanizm. Komplikacja sprowadzona do

molekularnej syntezy enzymów w

background image

cytoplazmie. Organizm dorosłego

człowieka sam zaopatruje komórki

anizogamet w pełną informację z mózgu i

to, że każdy potomek posiądzie wiedzę

rodziców, jest pewne, jak fakt

lewoskrętnośd cząsteczek białka w

kolejnym pokoleniu istot żywych na całej

ziemi. Znajdziesz tutaj lukę? Nauczyłem

się blokować procesy przypadkowej

zmiany stosunków ilościowych

poszczególnych genów wykluczając

postronne mutacje. Powstała potworna

matryca, do której przybywa coraz więcej

czcionek wiedzy, lecz której punkt wyjścia

pozostaje ten sam. Bo czymże ja różnię się

od Ernsta Toebbena ? Tym, że poszedłem

dalej niż on ? Czym różnię się od Touta? On

poszedł dalej niż ja...

Ralph Toebben oddychał z wysiłkiem.

Spostrzegł, że jest już starcem, w wieku

pięćdziesięciu zaledwie lat — kaleką o

mózgu wyżętym z myśli i ciele

pozbawionym reszty energii. Życie ma

wtedy tylko sens, gdy człowiek zdolny jest

background image

wyznaczać sobie kolejne cele, osiągane

następnie dzięki nakładowi pracy. Ma sens

nawet wtedy, gdy wytyczony cel będzie zbyt

odległy, aby go dosięgnąć. Wtedy pozostaje

jeszcze samo dążenie do niego,

przybliżanie się do marzeń i ukrytych

nadziei. I flie ma znaczenia, że te do końca

pozostają zazwyczaj nie spełnione.

Człowiek patrzący w przyszłość wierzy

zawsze, że idzie naprzód. Lecz Ralph

Toebben nie widział przed sobą niczego.

Oczy rozpoznające tylko kształty zwykłych

przedmiotów to zbyt mało. Bardzo mało.

A Tout jest młody. Miną dni, miesiące, lata

— d® chwili, kiedy przyjdzie jego kolej.

Tout się nie podda. Będzie walczył. Dla

niego nie ma odwrotu. Ale i on będzie miał

syna. I tamten też. Kto zna pojemność

ludzkiej pamięci? Nawet gdy komórki

mózgu któregoś z kolei dopełnią się

ostatnim bitem informacji, wystarczy

zbędne, przestarzałe dane poddać

mechanicznemu wymazaniu. Trzeba

będzie, jak z magnetofonowej taśmy,

background image

skasować z genotypu nieaktualny balast i

wszystko potoczy się dalej. Cały czas będzie

rósł geniusz Ernsta Toebbena.

— Ten ostatni eksperyment ? — zapytał

Ralph. — Jakie jest jego

miejsce w twoim planie?

Zauważył, jak oczy Touta zalśniły

tłumionym dotąd blaskiem.

— Domyśliłeś się? O tak, tobie mogę

powiedzieć. Jesteś w pewnym sensie

współtwórcą. Podwójnie. Jako ten, który

stworzył mnie i... Pamiętasz, kiedyś w

ubocznym odgałęzieniu badań nad

dziedzicznością musiałeś przeprowadzić

rozpoznanie zależności żywych

organizmów od tak zwanego „czynnika

zewnętrznego". Opracowałeś

mimochodem z konieczności pobieżną

systematykę wpływów i wzajemnych

związków między reakcjami psychiki i

fizjologii człowieka a kosmicznym

promieniowaniem, słonecznymi erupcjami

i zmiennością pól magnetycznych

przestrzeni wokółziemskiej, Układu, aż po

background image

jądro Galaktyki. Stwierdziłeś

występowanie całej sieci niezwykle

ważnych powiązań... Nie wyciągnąłeś

jednak zasadniczych wniosków, a

powinieneś był to uczynić. Kiedy

analizowałem pamięć Mnemotronu,

zastanowił mnie pewien moment twoich

badań — oddziaływanie określonej

częstotliwości fal elektromagnetycznych na

kresomóźdźe. Rezultaty widziałeś. Jeszae

parę lat i stracą sens elektrody Lehmanna.

Na razie zasadę wpływu na ludzkie myśli

znam tylko ja jeden, a

prawdopodobieństwo, że ktoś tą samą

drogą rozumowania osiągnie podobne

rezultaty, jest praktycznie równe zeru.

Przyznaję otwarcie: to był przypadek, ale

nawet z nim zetknąć się może tylko ktoś,

kto wyszedł z tygla Ernsta Toebbena. Tak,

to był przypadek. Niezwykły, ale jakże na

czasie. Dzięki niemu potrafię kierować nie

tylko jak Lehmann działaniem ośrodków

czynnościowych, lecz i myślami ludzi.

Rozumiesz? Myślami... Tout stał na środku

background image

pokoju i patrzył na ojca. Jednostajna

poświata wypełniająca laboratorium jakby

koncentrowała się

w jego zwężonych oczach, nadając im

niesamowity, drapieżny wyraz.

— Na biegunach planety zbudujemy

potężne energostacje obejmujące polem

modulowanych fal elektromagnetycznych

obie półkule — ciągnął. — Mam już projekt

wykorzystania naturalnego pola

magnetycznego globu... Przez ten czas

znajdziemy środki lokalnej neutralizacji

albo ekranizacji wpływu fal. My, reszta nie

zdąży, a później będzie za późno. Nikt

nawet nie spróbuje zmienić czegokolwiek.

Wszyscy będą myśleć, jak my im

podyktujemy. Przestaną zabijać się

nawzajem w wojnach i nikt nie zechce

ginąć za żadne ideały. Nie będzie zresztą

innych wartości niż te, które oni w nas

dostrzegać będą. Wszyscy z

samozaparciem, z błogosławionym

natchnieniem oddadzą się na nasze usługi.

Wyobraź sobie: cały świat pracujący dla

background image

nas i nas wielbiący. Nawet nad grobami

swoich matek i ojców dzieci nie pozbędą

się uwielbienia naszych czynów, a

umierający, miast wznosić modły do

mitycznego Boga, zemrą z imieniem

Władców na ustach. Jeśli zechcemy,

obdarzymy ich szczęściem, którego źródeł i

bezsensu raz nie pojąwszy — nigdy nie

będą dociekać. Uczynimy to my, wybrańcy

losu, który w nasze ręce złożył narzędzie

zdolne pokierować losem innych. Umilkł

czekając.

Toebben z wysiłkiem podniósł głowę

usiłując zebrać rozbiegane myśli.

— To wszystko ? — zapytał cicho.

— Wszystko ? — Tout zaniósł się głośnym

śmiechem. —

Uważasz, że mnie również brakuje

wyobraźni? A może ciebie

nie doceniam? Jeśli masz wyższe aspiracje

— nie krępuj się. Cóż

dla ciebie znaczą piramidy faraonów i

świątynie Buddy w skałach

Adżanty ? Jeśli zechcemy, ludzie

background image

przewiercą dla nas całą ziemię,

aby magmowe jądro płonęło wiecznym

ogniem przed naszym

ołtarzem. Może chcesz w blasku tej lampki

zobaczyć własny

profil? Zastanów się. Mnie to nie bawi, ale

ty?...

Ralph Toebben podniósł się z fotela i

poszedł do wyjścia.

Mijając wygasłe ekrany widział w nich, jak

w powleczonych

bielmem ślepiach, swoje odbicie. Łamało

się pokracznie

w krzywiźnie szyb i podrygując szyderczo,

jakby urągało temu,

który dał mu początek.

Za plecami znowu usłyszał śmiech.

W laboratorium było już pusto. Białe

mrówki opuściły swoje

nory, przerwały krzątaninę. W nastałej

ciszy jego kroki i śmiech

za plecami miały dziwnie jednakowe

brzmienie, jednakowy rytm

rozciągniętego chichotu i bezsilnego

background image

szurania podeszew na szarej

posadzce.

Otworzył drzwi kabiny przejściowej i

zobaczył wartowników.

Jeden leżał wciśnięty w kąt salki, twarzą do

podłogi. Ustami wypłynęła mu cienka

strużka krwi z rozerwanych rezonansem

serca naczyń krwionośnych. Drugi

chwiejnie sunął wzdłuż ściany, wodząc po

gładkiej powierzchni szeroko

rozpostartymi rękoma. W lewej dłoni

zaciskał kolbę infradźwiękowego emitera.

Toebben patrzył. Na srebrnym hełmie

wartownika niespokojnie trzepotał

czerwony ognik. Przypomniał sobie słowa

Lehmanna: „...zacięty Stymulator, tracę

kontrolę". To była jego szansa.

' Podszedł do stojącego pod ścianą i

łagodnie wyjął mu z ręki emiter. Napotkał

przelotne spojrzenie bezmyślnych,

wilgotnych oczu. Odwrócił się i poszedł z

powrotem.

Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 101101

— Będziecie sądzić mnie za zabójstwo syna,

background image

Touta Toebbena. Tak, 2abiłem go, ale nie

dzisiaj i nie w tej przeklętej bazie.

Zrobiłem to dużo wcześniej, przed z górą

dwudziestu laty, przed sformowaniem się

w szklanej kolbie pierwszych blastomerów,

w chwili, kiedy dałem mu, bez szans

wyboru, swoją wiedzę i myśli. Właśnie to

była jego agonia. Kim mógł zostać? Nikt

dzisiaj nie odgadnie... Zawsze jednak byłby

sobą! Rozumiecie, co dla człowieka znaczy

— być sobą? Zdławiłem jego osobowość,

zanim jeszcze zdążyła się rozwinąć,

wstawiając na to miejsce doskonałą

protezę swojej własnej. Został mną, jak ja

byłem Ernstem Toebbenem. Będziecie

mnie sądzić za morderstwo... Ależ ja

dzisiaj zabiłem siebie! Słyszysz ? Zerwałem

ostatnie ogniwo, które mogło połączyć losy

pr2yszłości z marzeniami Ernsta

Toebbena! Ostatnie ogniwo.

— Uspokój się. Doprawdy potrafisz być

śmieszny. Od kiedy to przebudził się w

tobie ten altruizm, współczucie i litość nad

ludźmi ? Nie było jej śladu, kiedy będąc w

background image

pełni sił liczyłeś się między nami. Dopiero

poniósłszy osobistą porażkę bijesz w

dzwony żałosnego humanizmu. Bądźmy

teraz przynajmniej szczerzy między sobą.

To jasne jak słońce, że troszczymy się tylko

o własne interesy, lecz i ty niczym się od

nas nie różnisz. Zostałeś nawrócony ?

Widzisz zło w tym, co zapoczątkował Ernst

i Toebben?... Każdemu, tylko nie nam,

możesz to wmawiać. Jesteś M niby

zgrzybiały sęp, którego młode odganiają od

padliny. To, że '•" on zdycha z głodu, nie

znaczy wcale, że nie chce żreć ochłapów.

On już jest na to zbyt słaby. I nikt nie

weźmie go serio, gdy spróbuje namawiać

młode sępy do jarskiej diety z ziaren i

korzonków. Nic nie straciłeś z dawnego

Ernsta.

— Mylisz się!

— Nie. My nie popełniamy pomyłek. Nie to

jest zresztą

najważniejsze. Wysłuchałem cię i teraz

kolej na to, oo ja mam do

powiedzenia. Chcesz znać wyrok?

background image

— Ja go już na siebie wydałem.

— Doskonale, tylko o jednym zapomniałeś.

Wątpimy, aby odkrycie dokonane przez

twojego syna mógł ktoś jeszcze powtórzyć.

Będziemy próbowali, lecz dla zupełnej

pewnośd i tak potrzebny jest nam Tout, on

jeden zna właściwą drogę... Wiec

rozpocznie ją od nowa i ukończy.

— Tout nie żyje i nikt z was nie potrafi

wskrzesić przeszłości.

— Zrobisz to ty sam. Jeszcze żyjesz, a .teraz

będziemy cię strzegli lepiej. Stworzyłeś

Touta według informacji zawartej w twoim

mózgu. Ostatnio być może zmieniłeś się,

ale dzięki twoim pracom potrafimy

odszukać i odczytać tylko te fragmenty,

które dotyczą okresu powstania owej, jak

ją nazwałeś — „matrycy". Ona ciągle jest

zapisana w tobie... Wyhodujemy drugiego

Touta, zapewnimy mu warunki, jakie miał

pierwszy, i pójdzie jego śladem. Dla

rozwiązania problemu sterowania ludzką

myślą potrzeba sumy wiedzy trzech

pokoleń Toebbenów. Tout ją posiądzie.

background image

Zabójstwem syna niczego nie zmieniłeś.

Straciliśmy wiele cennych lat, ale możemy

poczekać nawet pół wieku. Stawka jest tego

warta.

— Kłamiesz! Energostacje na biegunach...

Nie możecie tego zrobić!...

W dżungli panuje spokój, zielony półmrok.

Drzewa nakrywają gąszcz zarośli

szczelnym dachem, pod który nie przenika

żar słońca i odblask dalekich pożarów.

Spod ich koron nie widać nocą gwiazd, ale

też nikt patrzący z góry nie zauważy

kryjącego się w głębi ruchu. Bezszelestnie,

niczym leśne widma, idą ludzie. Za nimi

krąg wypalonej, zrytej ziemi. Szelest

giętych traw prowadzi korowód cieni w

stronę, skąd przyszli, gdzie spod czerwonej

zorzy przywiódł ich tutaj podniebny szlak

ciężkich ptaków.

Odchodzących spowija czerń połykająca

rysy twarzy i ruchy rąk. Nocą trudno

rozpoznać, czy w pogodny dzień spalił ich

twarze złotawy oddech słońca, czy też

smagnęły błękitnym światłem

background image

rozcieńczone w przestrzeni proturberancje

Wegi. Kogo obchodzi, kto jaką ma twarz i

ile palców u każdej z rąk. Ludzie są

wszędzie. Lub będą. Może nie zawsze

zostanie po nich tylko żar tlący się pod

wrakami aluminiowych, skrzydlatych

kadłubów i siwy dym nad rozwartym lejem

szybu schodzącego w głąb ziemi.

Marzenie

Miał dwanaście lat, oczy czarne jak

okruchy kamiennego węgla, dwoje słabych

rąk i zmęczonych nóg. Nosił spłowiałą

koszulę, wytarte spodnie i parę włożonych

na bose stopy butów. Dla zwykłych

przechodniów był ulicznym włóczęgą,

osieroconym oberwaócem bez domu i

bliskich przyjaciół. Nawet ci, których serca

jeszcze nie zobojętniały, którzy ukradkiem

wciskali mu do ręki kilka drobnych monet

— nie przypuszczali, że próbują wspomóc

jałmużną kogoś, kto nosi w sobie skarb

największy z możliwych, którego

pozbawionych było wielu z nich. Błąkał się

ulicami Miasta, śmiesznie nieporadny i

background image

zagubiony w jego ogromie. Czasami

znajdował odbicie własnej twarzy między

grupkami obdartych rówieśników, kiedy

indziej zaglądał przez uchyloną furtkę

czasu w przyszłość — spotykając w

ciemnych bramach ludzi starych, o

twarzach naznaczonych stygmatem dni

przeżytych pośród kamiennych ścian. Miał

dwanaście lat, oczy nie przygaszone jeszcze

zarzewiem neonowych świateł i stopy

pamiętające bruk tysiąca ulic. Budził się

zawsze wczesnym rankiem, kiedy w

ślepych zaułkach zalegał poranny chłód i,

nie otrzepując spodni z pyłu chodników,

ruszał w swoją wędrówkę. W ciągu długich

lat krótkiego życia przemierzył wiele ulic.

Zachował w pamięci sycący aromat

powietrza w dzielnicach domów

otoczonych parkami i smak nędzy

znajdującej przytułek między ścianami

drewnianych ruder, skąd nie wyganiał go

miarowy krok policjantów. Poznał też rytm

wielopoziomowych autostrad, którymi

strumienie maszyn wlewały się we wnętrza

background image

szklanych gmachów. Był dzieckiem Miasta,

lecz choć zagubiony w jego mrówczej

krzątaninie, nigdy nie stal się częścią jego

betonowych wnętrz. Pośród miliardów

ludzi wplecionych w tryby czasu —

misternym mechanizmem cywilizacji

rozdzielonego na pracę, posiłki i sen —

pozostał zgrzytem niezauważalnym

prawie, a jednak wyłamującym się logice

powszechnych praw i obowiązków, jakie

obwarowały niezmienność postępowania

szarych mieszkańców Miasta-termitiery.

Musiał więc zostać taki jak inni... albo

odejść, gdyż arteriami kamiennego bruku,

czarnego asfaltu i betonowych chodników

nie wolno bezkarnie przenosić marzeń o

drogach innych, wybiegających daleko

poza granice miejsc dostępnych dla

zwykłego człowieka.

Poniedyalek

Biały sufit i ściany, śnieżna pościel na

łóżkach i ubrania lekarzy.

Biały sufit i ściany, śnieżna pościel na

łóżkach i ubrania lekarzy...

background image

Biały sufit i ściany... Tik-tak, tik-tak, czas

upływa — przemija

czas.

Wzdłuż szeregu emaliowanych łóżek

przesuwa się korowód ludzi

w bieli. Pochylają się nad każdym z

chorych, coś szepczą między . sobą. Lekarz

oddziałowy podaje ordynatorowi kartę

choroby, rzuca krótkie wyjaśnienia.

Berker kiwa głową, czasami powie kilka

słów pocieszenia albo położy swoją miękką

dłoń na czole leżącego w śnieżnej pościeli.

— O, widzę nową twarz...

Doktor Berker uśmiecha się przystając

przed kolejnym łóżkiem. Czeka na znak, że

jego ojcowska dobroduszność została

zauważona, lecz patrzące na niego oczy są

nadal poważne i nieobecne.

— Jak ci na imię, chłopcze?

Leżący patrzy tak dziwnie, aż lekarz

doznaje wrażenia, jakby

tylko przypadkiem znalazł się na linii

spojrzenia oczu ogromnych,

czarnych niby dwie krople bezksiężycowej

background image

nocy. Pohamowuje chęć

natychmiastowego odejścia, uchylenia się

przed tym niepokojącym

wzrokiem.

— Nie chcesz porozmawiać ze mną ?

Szkoda. Ale wyglądasz

mizernie, więc, jak sądzę, starczy nam

czasu, aby się bliżej

zaznajomić.

Berker zwraca się do lekarza

oddziałowego.

— Kto to jest? — pyta ściszonym głosem.

— Nie wiem.

Doktor Berker marszczy brwi.

— Przywieziono go z samego rana i dotąd

nie odezwał się jeszcze.

— Czyje to dziecko?

— Nikt nie wie. Chyba... niczyje.

— Niczyje? — na twarzy Berkera wyraz

ironicznego , zdziwienia. — Nie spotkałem

się w praktyce z podobnym wypadkiem.

Ręczy pan jako lekarz?

— N-nie w tym sensie — młody lekarz

uśmiecha się

background image

z zakłopotaniem. — Znaleziono go na ulicy

już w stanie silnego

wycieńczenia.

— Zaraz. Pan zdaje sobie sprawę 2 tego, co

pan mówi? Nie jesteśmy instytucją

charytatywną, która zajmuje się byle

przybłędą. To jedna z najdroższych

prywatnych klinik. Czy pan rozumie, co to

znaczy?

— Myślałem...

— Nie obchodzą mnde pańskie myśli.

Wystarczy, jeśli widzę, dokąd prowadzą.

— Ależ tego chłopca poleciła nam pani

Montbason.

— Ach tak...

— Wszelkie koszty...

— Oczywiście, oczywiście. Dlaczego mnie

pan od razu nie uprzedził ?

— Nie miałem okazji dojść... — zaczął

lekarz, lecz widząc kwaśny grymas na

twarzy Berkera dodał szybko: ---- Pani

Montbason prosiła również, aby siostrę

Margo przydzielić do

—wyłącznej opieki nad tym chłopcem.

background image

Doktor Berker z politowaniem pokiwał

głową.

— Rozumiem doskonale, gdy te panie

połową spadku obdarzają ulubioną kotkę,

lecz żeby wyrzucać pieniądze na każdego

spotkanego włóczęgę... Chyba co do tego

nie dzieli nas specjalna różnica poglądów?

— Oczywiście, ale pani Montbason

twierdzi, jakoby zafascynowały ją oczy tego

dziecka.

— Cha-cha!... Otóż to. Zafascynowały ją

oczy. Doprawdy, mogę cię, przyjacielu,

zapewnić z ręką na sercu, że najdalej za

tydzień ulotni się ostatni ślad tego

kaprysu, a nam zostanie kłopot pozbycia

się chorego z kliniki.

Wtorek

Dzień minął niepostrzeżenie i już w

prostokącie okna zmierzcha widoczny nad

wierzchołkami topól skrawek szarego

nieba. Dzień minął jak zwykle wypełniony

krzątaniną szpitalnych sióstr i odgłosami

sączącymi się spoza ścian. Od samego

świtu trwał jakby w bezruchu, a jednak

background image

przeminął. Zostawił po sobie ledwie

uchwytne wspomnienie czyichś kroków za

drzwiami wychodzącymi na korytarz,

regularne pokasływanie starej kobiety, co

godzinę przyjmującej leki, oraz przelotny

płacz jakiegoś dziecka. Jedyne, co w

pamięci pozostawiło trwalszy ślad, było

twarzą kobiety długo nad nim siedzącej.

Cały czas leżał z szeroko otwartymi oczyma

i zapamiętał najmniejszy szczegół tej

twarzy: prosty nos, policzki pokryte

widzialnym tylko pod światło

brzoskwiniowym puszkiem, ciemne oczy i

usta zrazu uśmiechnięte, potem — w miarę

jak prosiła go, żeby zechciał coś zjeść —

smutniejące. Pomimo tych próśb

śniadanie, obiad i kolacja pozostawały

nietknięte. Ani razu nie poruszył leżącą na

poduszce głową, nie zareagował na jej

słowa.

— Przyniosłam ci parę książek. Nie wiem,

czy umies2 czytać? Nie odpowiadał,

pochłonięty swoimi myślami.

— Jeżeli zechcesz, mogę usiąść tutaj i

background image

czytać głośno... Wybierz. Czekała, lecz on

milczał.

— Zostawię je — powiedziała wreszcie

zmęczonym głosem. — Położę blisko na

krześle, żebyś mógł sięgnąć. Powoli

zamknął oczy. Głos kobiety docierał do

niego jakby spoza grubej, niechętnie

przepuszczającej dźwięki ściany.

— Dlaczego milczysz? Czy to tak ciężko...

polubić mnie chociaż trochę? Powiedz

choć jedno słowo...

Wciąż milczał. Kobieta odeszła do drzwi ze

zwieszoną głową. W progu stanęła na

moment i, może mu się to wydawało

zresztą, powiedziała cicho: „Dobranoc".

Kiedy zasypiał, poczuł w piersi przelotne

muśnięcie jakby żalu, że wybrać może

jedną tylko drogę, lecz żal uleciał, a sen

pozostał. Sen głęboki, niczym, otchłań

między latarniami gwiazd.

Środa

Siostra Margo przyszła bardzo wcześnie.

Ominęła łóżka innych

chorych, aby zatrzymać się w końcu sali.

background image

Topole za oknem tłumiły

brzask wstającego dnia i półmrok nie

ustąpił jeszcze z miejsca,

gdzie na białej powłoce poduszki leżała

głowa chłopca o twarzy

jakby wyciętej z kredowego płótna.

Siostra Margo podwinęła opadającą

kołdrę. Ostrożnie, żeby nie

zbudzić śpiącego, poprawiła poduszkę.

Książki na krześle leżały tak samo, jak

wczoraj je zostawiła, ale

gdy przyjrzała się bliżej, dostrzegła między

bajkami La Fonta'ine'a

i Andersena, pośród barwnych okładek

powieści Rudyarda

Kiplinga jedną zniszczoną, z wygiętym

grzbietem i zatłuszczoną

tytułową stroną. Książki tej wczoraj nie

było tutaj, ona jej nie

przyniosła.

Niepewnie wzięła ją do ręki. Na pierwszej

stronie tytuł:

„Lekarstwo od melancholii" i nie mówiące

jej nic nazwisko — Ray Bradbury.

background image

Przerzuciła parę kartek. Oczy odruchowo

przebiegły urywek tekstu ze środka strony:

„...Dmący wiatr usiłował rozwiać ich w

chmurę lotnego pyłu. Zdawało mu się, że

jeszcze chwila t powietrze Marsa wyssie

jego duszę niczym szpik z kości. Czul się

pogrążony w niewaźkiej zawiesinie

jakiegoś chemicznego roztworu, który

rozpuszcza myśli i wypala pamięć

przeszłości. W milczeniu patrzył na

marsjańskie wzgórza, przysadziste,

przywalone brzemieniem tysiącleci.

Patrzył na stare miasto, białymi wyspami

zagubione w lakach, niby kości zetlałe,

rozsiane w chybotliwym morzu traw..."

Dziwne z ciebie dziecko — szepnęła

kobieta. Chwilę stała czekając na coś, o

czym wiedziała, że nie nastąpi, potem

odeszła, pozostawiwszy książkę na

uprzednim miejscu, i chłopiec mógł

otworzyć oczy. Dawno już nie spał, lecz nie

dał po sobie znać, że widzi krzątaninę

kobiety wokół jego łóżka. Dla niego nowy

dzień niczym nie różnił się od

background image

poprzedniego. Może tylko powieki chętniej

przesłaniały oczy, a ręce ukryte pod kołdrą

z większym trudem rozginały palce.

Jedynie myślom nie szkodziło osłabienie

ciała i uparcie sięgały szelestu topól za

oknem i nieba w opierzeniu włóknistych

obłoków. Lecz ciągle pozostawało tyle

nieosiągalnej przestrzeni.

Drugie przebudzenie nastąpiło dopiero

pod wieczór, Jakby godziny południa

żadnego nie miały znaczenia. Najpierw

świadomość wchłonęła czyjeś głosy,

następnie wyodrębniła z nich słowa:

— Więc co ostatecznie dolega temu

nieborakowi ?

— To dziwny wypadek.

— Każdy może w ten sposób

usprawiedliwiać nieumiejętność

wystawienia właściwej diagnozy.

— Taka jest nie tylko moja opinia.

Doktor Berker i lekarz oddziałowy stoją

pod oknem.

— Osobiście nazwałbym to skrajnym

wycieńczeniem, ale... Lękam się, żeby mnie

background image

pan źle nie zrozumiał, doktorze.

— Słucham. Niech pan mówi.

— Ten chłopiec jest absolutnie zdrowy.

Berker rzucił krótkie spojrzenie w stronę

łóżka.

— Hm — chrząknął z powątpiewaniem. —

Raczej na to nie wygląda.

— Otóż właśnie. Na pierwszy rzut oka nikt

nie dałby za niego złamanego centa, a

jednak po bliższych oględzinach

stwierdziliśmy wręcz niezwykłą

zdrowotność jego organizmu. Serce, płuca,

nerki, wątroba i w ogóle wszystkie narządy

wewnętrzne działają u niego znakomicie.

— Szkopuł w tym, że jakoś nie widać

pozytywnych rezultatów tej działalności.

— Trafił pan w sedno sprawy, doktorze!

Każdego dnia stosujemy transfuzję

fizjologicznej odżywki, gdyż pokarmu

przyjmować nie chce albo nie może, a

proces osłabienia postępuje z nie malejącą

intensywnością. Organizm spala się sam w

sobie.

— Jak? Niech pan powtórzy.

background image

— Och, to wszystko przypuszczenia. Ciągle

poszukuję analogii...

— I nie potrafi pan znaleźć?

— Mam ich więcej niż pod dostatkiem,

gorzej z akceptacją którejkolwiek.

— Mógłbym poznać chociaż jedną?

— Nie odmawiam, ale uprzedzam, że sam

jej zbyt serio nie biorę.

— Przezornie ubezpiecza się pan na

wypadek odwrotu.

— Nie popuści pan żadnemu słowu,

doktorze, No cóż, trudno, a więc moje

analogie... Weźmy chociaż to: istnieją

mechanizmy nigdy pobieranej mocy nie

angażujące we własne potrzeby, w

konserwację i odnowienie siebie samych.

Po prostu większość mechanizmów

wykorzystywanych przez człowieka jest

tylko pośrednim ogniwem w dążącym do

określonego celu ciągu przeistaczania

różnego rodzaju energii. Korzyść z ich

działania wyciąga tylko człowiek. Na

przykład

w nadajniku radiowym energia elektryczna

background image

drgań wysokiej częstotliwości,

doprowadzona do anteny nadawczej,

zostaje wypromieniowana w przestrzeń

pod postacią fal radiowych. Jednak dla

naszej anteny czy dla lasera emitującego

wiązkę promieniowania podobna emisja

nie ma żadnego sensu, gdyż im

bezpośrednio nie przynosi pożytku i tylko

jeszcze niszczeją jej kosztem. Lecz nie

można przez to rozumieć, że ich

działalność jest zupełną abstrakcją, trzeba

tu uwzględnić czynnik dodatkowy —

człowieka.

— Chyba zaczynam rozumieć — Berker

uśmiechnął się kącikami warg. — Więc jego

organizm działa doskonale, a przyczyna

szybkiego osłabienia leży w takim rodzaju

przetwarzania energii, który nie

uczestniczy w procesie podtrzymującym

egzystencję samego organizmu? Tak... ale,

niestety, celem samym w sobie

biologicznej konstrukcji jest zapewnienie

ciągłości własnego istnienia i ciągłości

gatunku, zabezpieczenie możności

background image

przetrwania w niesprzyjających

warunkach, i to kosztem najmniejszych

wyrzeczeń. Między innymi dlatego Natura

obdarzyła organizmy żywe zdolnością

częściowej regeneracji tkanek. Żywy

organizm nigdy nie będzie marnował

energii bezużytecznie. Czy potrafi pan

wskazać cel, na rzecz którego może

poświecić się organizm człowieka, nie

bacząc na własne wyniszczenie?

— Organizm człowieka to jeszcze nie

człowiek. Poprzez stworzone przez siebie

mechanizmy moduluje fale radiowe rozum

człowieka i dzięki rozumowi człowiek zna

tego sens.

— Ależ mechanizm stacji nadawczej, w

przeciwieństwie do organizmu żywego, jest

tylko ogniwem pośrednim, które może ulec

zniszczeniu po wykonaniu zadania, i w

niczym to nie wpłynie na efekty wykonanej

pracy. Rozum umiera czasami prędzej niż

ciało. Trzeba zauważać różnicę. Młody

lekarz uważnie spojrzał na Berkera.

Przemilczał.

background image

— I naprawdę niczego więcej nie może pan

dodać? — zapytał Berker.

— Aby cokolwiek udowodnić, musiałbym

rozporządzać tym, czego pan wymaga:

zestawem empirycznych danych.

Tymczasem takich brak.

— Jak to możliwe?

— Po prostu istnieje zazwyczaj limit

tolerancji organizmu, przy którym trudno

rozpoznać głębsze schorzenia z

symptomów powierzchniowych, gdyż takie

nie istnieją. Natomiast tutaj mamy

diametralne przestawienie kolei rzeczy.

Objawy komplikacji są rozpoznawalne

nawet przez nie wtajemniczonego w

niuanse medycyny, lecz naj skrupulatni ej

sze badania, z wykorzystaniem całego

arsenału nowoczesnej techniki, nie

potrafią wykazać bezpośredniej przyczyny

tego stanu. Tytułem próby

modelowaliśmy wszystkie fizjologiczne

reakcje jego organizmu w elektronicznym

układzie, lecz komputer niezmiennie żądał

dopełniających danych, sugerując istnienie

background image

nie uwzględnionego przez nas czynnika.

Poza tym nic, absolutnie nic. Berker

kiwnął głową.

— Wierzę, ale niech pan jedno zapamięta —

powiedział w zamyśleniu. — Nie znoszę

pseudofilozoficznych spekulacji, na które

zresztą nie powinno być miejsca w pracy

lekarza... Zapewne czytuje pan fantastykę?

— Czasami.

— Więc proszę się do czytania ograniczyć.

Absolutnie raić, jak to pan raczył nazwać,

można znaleźć tylko w science fiction. A to

nie licuje z dobrą renomą naszej kliniki.

Odwrócił się na pięcie z wyraźnym

zamiarem opuszczenia pokoju. W

drzwiach zatrzymał się jednak i zapytał

jeszcze:

— Nie sądzi pan, że ta choroba może mieć

psychiczne podłoże ? Młody lekarz

niepewnie wzruszył ramionami.

— Myślałem nad tym.

— I...?

— Zastanawia mnie to jego uporczywe

milczenie. Jestem

background image

w zupełności pewien, że on cały czas

zachowuje świadomość tego,

co się wokół dzieje.

— Mimo to ciągle milczy?

— Milczy.

— Ciekawe...

Doktor Berker i lekarz oddziałowy opuścili

pokój. Pamięć ich

słów rozproszyła się wśród innych

dźwięków, bardziej

zmieszanych, mniej absorbujących uwagę.

Chłopiec znowu spał.

Czwartek

Gdzież moja perełka? Och, doktorze, tak chcę go zobaczyć! Jak się czuje?

Zadyszałam się na tych schodach... Och,

głosu wydobyć nie mogę. Minęła gorączka?

Moja mama zawsze radziła rumianek albo

kwiat lipowy... Nie ma nic lepszego nad

łyżeczkę miodu z filiżanką gorącego mleka!

Tak, tak, doktorze, wiem doskonale, że

zrobił pan wszystko i mojemu

milusińskiemu poweselały te smutne

oczęta. Oj, nieborak, jakże się to ucieszy.

Taka niespodzianka! Prosto z lotniska. O,

background image

monsieur, trzeba zobaczyć na własne oczy,

aby uwierzyć! Paryż, Paryż — boskie

miasto, miasto par excellence wspaniałe.

Si jeunesse savait, si yieillesse pouvait...

Cha-cha-cha! Pan mówi po francusku?

Nie?! Jaka szkoda, jaka niepowetowana

strata... Potok słów przenosi się

korytarzem:

— Te drzwi? Dlaczego nie osobny pokój?

Pod samym oknem? Broń Boże, przeciąg...

Pani Montbason rozsiewa jaśminowy

zapach perfum. Delikatna warstewka różu

na starannie zasuszonych policzkach

promieniuje radością zaawansowanego w

latach kwiatu życia.

— Jestem!

Pani Montbason wyciąga ręce w

koronkowych rękawiczkach.

— Poznajesz mnie? Doktorze, ach,

otworzył oczy! Przywiędły wdzięk łabędziej

piersi faluje w głęboko wciętym dekolcie

sukni, wzbiera macierzyńskim

wzruszeniem.

— Zmizerniałeś, niebożę, a taki śliczny był

background image

z ciebie chłopczyk.

Cieszysz się, że przyszłam? No, powiedz, na

pewno się nie

spodziewałeś. Ale czekałeś, prawda?

Dobrze ci tutaj było? Wiem,

wiem... Brakowało d kogoś, ale już jestem i

będę przychodzić

codziennie.

Chłopiec patrzy w milczeniu. Może w twarz

pani Montbason,

może gdzieś obok.

— Przynieść ci coś? Powiedz, jaikie

uwielbiasz przysmaki...

— On już czwarty dzień nic nie je — ośmiela

się wtrącić doktor Berker.

— Mon Dieu! A to dlaczego?

Milczenie. Pani Montbason patrzy na

chłopca.

— Czemu on nic nie mówi ? — pyta

szeptem, oglądając się na doktora. — Czy

aż tak chory ?

— On po prostu nie odzywa się do nikogo.

Nigdy.

— Do mnie też?...

background image

Pani Montbason znowu pochyla się nad

leżącym.

— Mój głuptasku, pan doktor wcale nie jest

zły... I siostra Margo pewnie też się tobą

opiekowała. Skończ dąsy i powiedz im, że

mnie lubisz. Oni nie mają racji, że nie

chcesz z nikim rozmawiać. Byłeś tylko

smutny, bo na mnie czekałeś... Ale nie

mogłam prędzej przyjść do ciebie. Chłopiec

zamknął ciężkie powieki.

— Och, nie bądź uparty... Bo się na ciebie

pogniewam! Dlaczego jesteś niegrzeczny?

Odezwij się wreszcie! Pani Montbason

potrząsa chłopca za ramię.

— Proszę go zostawić! Siostra Margo

odpycha jej rękę.

— 0-och!

Oczy pani Montbason robią się okrągłe-

okrąglutkie, z sinawą

kropelką źrenicy pośrodku białej, na wpół

odsłoniętej kulki.

— Jak... Jak pani śmie?

— Zostawcie go wszyscy w spokoju! —

siostra Margo staje między nimi i łóżkiem.

background image

— Idźcie stąd. Doktor Berker energicznie

ujmuje ją za łokieć.

— Siostro, niech pani natychmiast opuści

ten pokój. Bardzo proszę...

— Nie.

— Proszę pomyśleć o konsekwencjach —

doktor Berker z zażenowanym uśmiechem

zwraca się w przeciwną stronę. — Błagam o

wybaczenie, siostra Margo jest przeciążona

pracą. Pan; Montbason wreszcie odzyskuje

dar mowy.

— Niech ona się stąd wynosi! I proszę o

przydział innej opiekunki.

— Ależ tak, oczywiście. Siostra Margo nie

pojawi się więcej w tym pokoju. — Berker

popycha pielęgniarkę do drzwi. — Proszę

wyjść.

— Nie ruszę się stąd! Nie ruszę się, dopóki

nie zostawicie go w spokoju!

— Jeżeli takie panują tutaj porządki, to ja

wyjdę. — Jeszcze trochę i oczy pani

Montbason zaczną miotać błyskawice. — I

więcej tu moja noga nie postanie! Doktor

Berker próbuje przebiec jej drogę.

background image

— Ależ, droga pani, to drobne

nieporozumienie nie powinno...

— Niech pan milczy, doktorze! Niech pan

nic więcej nie dodaje do bezczelności tej

zadziornej kotki i niewdzięczności

bezdomnego szczenięcia. Cela me depasse!

Za tyle starań... Doktorze, ani centa więcej,

ani centa.

Potok słów odpływa jak woda ulewy, która

zmyła chodniki i teraz niecierpliwie

poszukuje otworu kanalizacyjnej

studzienki. Siostra Margo siedzi na skraju

łóżka z bezradnie opuszczonymi rękami.

Jej oczy patrzą na drzwi, które wybiegający

zostawili na oścież otwarte. Z wysiłkiem

obraca głowę prześlizgując się spojrzeniem

po rzędzie emaliowanych łóżek. Z każdego

patrzą na nią trochę uważne, trochę

współczujące oczy chorych. Bezwiednie

sięga po książkę ciągle leżącą na krześle i

napotykając wyczekujące spojrzenie

czarnych oczu chłopca, zaczyna czytać bez

wyboru miejsca, byleby słowa zagłuszyły

niepokój:

background image

„...— Do góry głowa, Harry. Już nie ma

odwrotu. Przelecieliśmy

ponad sześćdziesiąt milionów mil.

Zlotowlose dzieci krzyknęły głośno, jakby

rzucając wyzwanie

marsjanskiemu niebu, lecz nie doczekały

się odpowiedzi i tylko

wiatr naswistywal w sztywnej trawie..."

Drzwi trzasnęły głośno.

— Siostro! Pani zachowanie jest

karygodne... Jeżeli chciała pani oddać

przysługę temu chłopcu, to proszę przyjąć

do wiadomości, że z tą chwilą zostaje

skreślony z rejestru pacjentów. Pani daję

tydzień czasu na znalezienie innej pracy, i

to tylko mając na względzie nienaganną, aż

do tego momentu, postawę.

— Pan nie może tego zrobić!

— Dla mnie liczą się pieniądze — Berker

zaciska sine usta. — Rozumie pani?

Pieniądze, pieniądze i jeszcze raz... Pani

Montbason anulowała nasze konto

bankowe. Trzeba go przewieźć do jakiegoś

szpitala.

background image

— Ależ nie można go ruszać z łóżka!

— Kolega Egert wezwał ambulans, zaraz

przyniosą nosze. Łóżko ma być na nowo

zaścielone. W korytarzu czeka następny

pacjent.

— Doktorze, ja bardzo proszę, niech go pan

zostawi tutaj. Opłacę dalsze leczenie.

— Co? Mam to traktować naprawdę serio?

Będzie to panią kosztowało masę

pieniędzy!.

— Wiem o tym.

— Kuracja tego dziecka wymaga

zastosowania elektronicznej diagnostyki,

nie obędzie się bez psychoterapeutycznych

zabiegów...

— Czy gdzieś jeszcze można mu zapewnić

to wszystko?

— Jesteśmy specjalną kliniką.

— To mi wystarczy, doktorze. Poza tym

jestem samotna. Doktor Berker spojrzał na

nią zdziwiony.

— A pani narzeczony? — zapytał. —

Przecież mija trzeci rok i oni niedługo

wracają. Alan Cruff i ten drugi, jak mu...

background image

Zdaje się Gascar. Siostra Margo patrzy w

okno niewidzącymi oczyma.

— Pan wie, doktorze, że nie będziemy

mogli mieć dzieci. Pan leczył Alana,

wtedy... po eksplozji reaktora na

kosmodromie. Zezwolono mu na ten

ostatni lot, ale pan wie, co znaczy twarde

promieniowanie.

— Tak, wiem — Berker niepewnie skinął

głową.

— A ja chcę, żeby... gdy wróci stamtąd,

czekał na niego syn.

— Oczywiście — Berker zmieszał się. —

Tak... Każdy ma prawo.

Oczywiście.

Chwilę potakiwał jeszcze, potem wycofał

się do drzwi.

— Poszaleli, poszaleli wszyscy — mruknął

do siebie. — Byle

przybłędę...

Kiedy stanął w korytarzu, usłyszał jeszcze

glos czytającej coś

kobiety:

,,...Domem wstrząsnął gwałtowny poryw

background image

wiatru. Kiedy ucichł brzęk okiennych

szyb, Befering z wysiłkiem przemógł

skurcz gardła i jednym spojrzeniem

ogarnął dzieci.

— Nie wiem — odezwał się Dawid. — Może

dokoła wszędzie są Marsjanie i tylko my

ich nie dostrzegamy? Niekiedy nocą zdaje

mi się, że ich słyszę. Wiatr słyszę. Piasek

szeleści na szybach. Czasami boję się.

Przecież w górach są jeszcze ocalałe

miasta, gdzie oni kiedyś mieszkali. I

wiesz, tato, w tych górach jakby się cos

zataiło, błąkało jeszcze. Może Marsjanom

n'e podoba się, że przylecieliśmy tutaj?

Może pragną zemsty?

Bzdura! — Belering spojrzał w okno. —

Przecież nikomu nil zrobiliśmy nic zfego...

JesteSmy spokojnymi ludźmi".

Piftek

Noc. Wszyscy śpią. Wierzchołki topól

kołyszą pasmami wodorostów

podniesionych nad dnem granatowej głębi

nieba, uwikłanych w rojowisko rybich oczu

— gwiazd. Okno otwarte szeroko. Chłodny

background image

wiatr zdaje się na wylot przewiercać ciało,

pod otoczką skóry nie zostawiając nic

prócz przejmującego zimna.

— Dlaczego wstałeś ? Po co otworzyłeś

okno ?! Siostra Margo staje w drzwiach.

— Co się stało?!

Chłopiec nie odwraca się od okna. Stoi

bosy, w koszuli sięgającej kostek. Podmuch

wiatru wdziera się przez okno, prześlizguje

wzdłuż sali i dopada drzwi. Przeciąg

szarpie koszulę, rozwiewa kosmyki

czarnych włosów.

— Boże, co z tobą jest?!

Siostra Margo przebiega między łóżkami i

chwyta chłopca za ramiona. Jedną ręką

przyciskając go do siebie — drugą usiłuje

zatrzasnąć okienne ramy, lecz wiatr

wdusza je do środka, napiera wciąż

mocniej.

— Zaziębisz się na śmierć. Kto pozwolił d

wstać? Jak mogłeś to zrobić... Jest noc,

musisz spać. Sen wraca siły... Chłopiec

patrzy gdzieś daleko poprzez szpaler

drzew, gdzie w prześwicie gałęzi płonie

background image

czerwona iskra, jakby na przekór innym

gwiazdom nie zmieniająca blasku, nie

migająca. Chwilę stoi nieruchomy i tylko

wargi mu drżą.

— Zobacz... Mars — szepcze.

Potem jego głowa osuwa się w dół i ciężar

dała przechodzi

w nagle zdrętwiałe ręce szpitalnej siostry.

— Doktorze! Doktorze!

Krzyk napełnia pokój, wypada przez drzwi,

zdyszanym echem

odbija się od ścian korytarzy, szamoce,

rozdwaja i przepada

w ciszy.

Wszyscy śpią.

Sobota

Biały sufit i ściany, śnieżna pośdel na

łóżkach i ubrania lekarzy.

Biały sufit i ściany, śnieżna pościel na

łóżkach i ubrania lekarzy...

Biały sufit i ściany... Tik-tak, tik-tak, czas

upływa — przemija

czas...,

Wzdłuż szeregu emaliowanych łóżek

background image

przesuwa się korowód ludzi

w bieli. Pochylają się nad każdym z

chorych, coś szepczą między sobą. Doktor

Berker jest po ojcowsku dobroduszny, to

znów rzeczowy lub współczujący. Jego

głęboko myślące oczy napawają chorych

otuchą, budzą nowe nadzieje. — O, widzę

nową twarz...

Berker uśmiecha się zatrzymując przed

kolejnym łóżkiem w końcu sali. Wpadające

przez okno promienie jesiennego słońca

podnoszą zapach aseptycznych środków

nad śnieżną pościelą.

Niedziela

Pierwsze liście opadłe z topól leżą na

żwirze alejki wdeptane w piasek butami

ludzi, którzy już stąd odeszli. Kobieta stoi

oparta o pień koślawego, u samych korzeni

przegiętego na bok drzewa. Stoi z

zamkniętymi oczyma, jakby występujący ze

zmierzchem blask księżyca twardniejącą

poświatą zamienił ją w jedną z

marmurowych postaci. Kamiennych do

samego wnętrza. Lecz opadający liść

background image

muska jej twarz, wyrywa z odrętwienia.

Żwir popiskuje cienko pod obcasami

butów, gdy odchodzi szybkim krokiem.

Wysoka, kamienna brama i obok żelazna

furtka w murze. Skrzyp zawiasów. Nie

ogląda się. Idzie młoda i smukła, o pięknej,

trochę smutnej twarzy. Z przodu warkot

samochodowych silników i odór spalin. Po

bruku snują się cienie. Ktoś kaszle, ktaś się

śmieje. W bramach domów ogniki

papierosów — oczy suną jej śladem. Czyjeś

kroki na przedzie, czyjeś kroki za tobą.

Domy chylą szklane piętra murów,

rozwierają stęchłe przesmyki, znowu

przyjmując ją w posiadanie. I nie potrafi

jej pomóc czerwona iskra między zrębami

dachów.

Zawieja za wypukłą szybą buszuje z

niesłabnącym uporem.

Siedzimy obok siebie, jakby wzajemne

zbliżenie mogło

przezwyciężyć chłód ścian. Siedzimy

nasłuchując szelestu piasku

nieustępliwie trącego o ściany. Czasami

background image

wiatr uderza silniej

i kabinę przebiega drżenie, jakby metalowy

skorupiak otrząsał się

z krzemowych ziaren.

Wydmy kojarzą się zwykle z gorącem, ze

słońcem palącym plecy

i powietrzem zachłannie wysysającym

każdą kroplę potu. Tak

jest na Ziemi, gdzie bliżej Słońca. Tutaj

łachy burego piachu są

jak zaspy śniegu. Nie białe, o nie, lecz

dźwigające na sobie

stygmat mrozu i przez to tylko podobne, bo

nie ma w nich ani

śladu wilgoci.

Wiatr cichnie nagle. Jeszcze po szybie

sączą się strużki suchego

piasku, lecz wiemy, źc to już koniec. Tak

bywa zawsze — piekło

piaskowej burzy i nagły bezruch. Tylko

jednocześnie z zewnętrzna ciszą w nas

samych budzi się niepokój, nie określona

trwoga, jakby czyjeś oczy śledziły nas przez

szybę, zaglądały do wnętrza rakiety.

background image

— Trzeba wyjść — odzywa się Gascar.

Wiem. Kiedy milknie wiatr, nadchodzi czas

codziennego obchodu elektronicznych

czujników. Jak wczoraj, jak tydzień temu

— od wielu dni.

Można nienawidzić pustyni martwej od

początku świata, można się męczyć nocami

pamięcią zostawionych gdzieś daleko

zielem i błękitu, lecz to nie zmieni faktu, że

trzeba dokonać przeglądu pomiarowej

aparatury. Obserwacje kosmicznego

promieniowania, wahania temperatury

powietrza i gruntu, drgania sejsmiczne,

spektroskopowe widma chemicznego

składu gleby uzyskiwane w próżniowych

komorach z próbek parujących pod

wpływem laserowego promienia...

— Trzeba wyjść...

Gascar podnosi się i dopina skafander.

Pomagam mu zaczepić na plecach butle z

tlenem, potem sam nakładam hełm ze

szklaną przyłbicą. Klapa śluzy odskakuje

wypchnięta ciśnieniem powietrza. Jak

okiem sięgnąć — wszędzie piach i jedynie

background image

za naszymi plecami sterczy w niebo kikut

skały, z osiadłym u jej podnóża członem

kosmicznego statku. Dalej, po sam

horyzont, ciemnieją obnażone przez

pustynię ospowate naroślą kraterów. Takie

jest prawdziwe oblicze utraconych

złudzeń, marzeń całych pokoleń o

błękitnych łąkach, o kanałach

prowadzących wodę aż hen, spod

polarnych czap śniegu, o miastach nad ich

brzegami...

— Alan, tam... — głos Gascara dudni głucho

w nausznikach. — Obok skał. Zdawało mi

się, że ktoś...

— Przecież jesteśmy pierwszymi ludźmi.

Milknę. Za szybą jego hełmu widzę błysk

wystraszonych oczu.

— Co z tobą?

— Zobacz tutaj, gdzie stoimy...

Obok spuszczonego trapu ciemnieje

płytkie wgłębienie. Pochylam

się.

— Nonsens.

— Dalej... jeszcze — w słuchawkach świst

background image

ciężkiego oddechu.

— Ależ nie, stój!

Czuję w gardle coś lepkiego, pulsującego.

Serce tłucze się w piersi.

Ten ślad na piasku nie mógł pojawić się

tutaj. Nie mógł!

— Nie — chcę krzyknąć, ale powietrza w

płucach starcza ledwie na szept. — To

przypadek, piasek osypał się, mógł akurat

tak. Patrzymy na siebie. Wreszcie Gascar

kuli się z jękiem i skacze przed siebie

depcząc i rozrzucając piasek. Pomagam

mu ciężkimi obcasami butów wbić w

ziemię, wdławić w nią na powrót

odciśnięty w piachu ślad bosych, jakby

dziecięcych stóp. Siad bosych stóp na

wiecznie martwym piasku Marsa.

— Dosyć — z wysiłkiem stęka Gascar. —

Dosyć, idziemy stąd. Piasek jest zryty i

zmieszany. Jedyny rozpoznawalny w n'im

ślad zoslawiły podkute obcasy. Teoria

prawdopodobieństwa dopuszcza

możliwość, że ruch piaskowych ziaren

znajdzie wypadkową takiego ustawienia, w

background image

którym oczy ludzi dopatrzą się znajomego

kształtu. Jak kinetyczne ruchy materii

odzwierciedlane przemieszczaniem się

koloidalnych cząstek... Lecz każdy z nas

pamięta miłość bliskich, którzy oczekują

jego powrotu, i musi bronić się przed

szyderstwem martwego żywiołu.

— Alan... — mówi Gascar.

Nie patrzę mu w oczy, aby nie znaleźć w

nich własnego obłędu.

— Słyszałeś ? — nie ustępuje.

— Nie. Nic nie słyszałem. Nic! — trzeba

powtórzyć szybko. — Nic, nic, nic!...

— Ależ tam był głos! Słyszałem

powtarzający kobiece imię głos!

— Nie. Nic nie słyszałem. Nie ma takiego

imienia... To tylko wiatr, to znowu ten

przeklęty wiatr... Brniemy dalej. Musimy

poznać mineralogiczną strukturę gruntu,

spisać dane z elektronicznych detektorów

kosmicznego promieniowania, wyjąć z

kaset taśmy zapisu sejsmografów. Musimy

wyjawić składowe chemicznych związków,

jakie powstawały przez miliardy lat

background image

starzenia się tego globu. One kryją

tajemnice Marsa. Tylko one.

Kłamstwo

Leżał na wznak, oczy miał jeszcze

zamknięte.

Pomyślał, że to źle, gdy ktoś zaśnie w

pełnym słońcu, na ciepłym

piasku plaży. Gorąco południa sięga

głęboko, przepala czaszkę,

wsiąka w kostny szpik, wyciska swoje

piętno w każdej komórce

ciała. Słońce jest groźne.

Może dlatego nawiedził go zły sen?

Spróbował go sobie przypomnieć, ale myśli

były oporne, obrazy

nie dawały się tak łatwo wywołać z

pamięci. Wiedział tylko, że

w tym śnie był zupełnie sam. I to było

straszne — sam.

Zaczął powoli rozchylać powieki: skrawek

błękitu, promienie

słońca łamią się na rzęsach... „A więc niebo

jest" — pomyślał

1 już z większą pewnością otworzył oczy

background image

szeroko. Niebo było na swoim miejscu.

Leżał z twarzą przechyloną na lewą stronę

i słońce grzało jeden tylko policzek.

Zauważył je kątem oka i zdziwił się: słońce

wcale nie oślepiało.

— Emi — powiedział.

Spróbował usłyszeć jej oddech, skupił

uwagę, lecz czuł tylko szum '

krwi pulsującej w jego własnych skroniach.

„Nie powinienem był zasypiać w samo

południe — pomyślał

znowu. — Stanowczo nie powinienem.

Jednak ciepło rozleniwia

— i to też było prawdą.

— Emi, śpisz? — zapytał.

Czekał długo, lecz spała widocznie, gdyż

nie dosłyszał żadnego

szmeru.

— Znowu będę cię musiał obudzić — mówił

sam do siebie, walcząc z sennością. — Jak

to się dziwnie składa, że zawsze zasypiamy

razem i zawsze ja pierwszy się budzę.

Usiadł i poczuł na plecach mrowienie

piasku osypującego się

background image

2 włosów.

— Wiesz, Emi, kiedy się budzę, jezioro jest

zawsze inne. Może to śmieszne, ale tak mi

się zdaje, jakby ktoś wymazywał z jego

Obrazu pewne fragmenty i zamieniał je

innymi czekając tylko ze spłataniem figla

na moment, gdy ja odwrócę uwagę.

Uśmiechnął się do jakiegoś przelotnego

wspomnienia i zamknął oczy.

— Teraz, na przykład, zamknąłem oczy —

powiedział. — Lecz dobrze pamiętam, jak

wyglądało niebo... Nad samym horyzontem

zaległo pasmo wyblakłe, ale im wyżej —

tym więcej czystego błękitu. Całe niebo

odbijało się w jeziorze i właściwie gdybym

nie wiedział, że leżymy na brzegu,

mógłbym przypuścić, że unosimy się na

jakiejś latającej wyspie gdzieś wysoko... Po

prostu gdzieś bardzo wysoko.

Przyszło mu na myśl, że plecie głupstwa,

ale skoro Emilia spała, nie miało to

większego znaczenia.

— Posłuchaj, teraz doliczę do trzech i

otworzę oczy. Raz, dwa... Słonce świeciło w

background image

twarz, pod powiekami widział jakieś pyłki

krążące w purpurowych przestworzach.

— Trzy.

Spojrzał prosto w słońce i znów się zdziwił,

że grzejąc nie

oślepiało wcale.

Przeniósł wzrok nad jezioro.

— Emi, miałem rację! — zawołał

uradowany. — Tam na lewo jest obłok,

zupełnie nisko nad wodą. Myślisz, że

niezbyt uważnie patrzyłem? Nie, jego tam

naprawdę nie było... Obłok wydął się, jak

wypełniony wiatrem żagiel.

— Jego tam przecież nie było... Uśmiechnął

się, ponownie zamykając oczy.

— Uważaj, Emi. Teraz doliczę do dziesięciu

i spojrzę na ciebie. Ty też zawsze jesteś

inna, kiedy się gniewasz i śmiejesz, kiedy

jesteś poważna, nawet wtedy, gdy śpisz.

Obrócił się całym ciałem w jej stronę i

zaczął liczyć powoli.

— Raz... dwa...

Kiedy dotarł do pięciu, ogarnął go lęk, że

Emilia się nagle przebudzi, wybuchnie

background image

śmiechem i znowu nazwie go małym

głuptasem, skończył więc już szybko i

spojrzał przed siebie. Piasek był żółty,

iskrzący się w słońcu okruchami białych

muszelek, które zdawały się tajać w

chybotliwym od gorąca powietrzu niczym

płatki śniegu zabłąkane w środku upalnego

lata.

— Emi... — wyszeptał.

Wąskie pasmo plaży zawijało się pętlą

brzegu aż po daleki horyzont. Wyciągnął

rękę i dotknął miejsca, gdzie zostawił ją

śpiącą. Większe wgłębienie — tutaj była jej

głowa, niżej ramiona i plecy, dalej ręce.

Głęboki dołek — odcisk łokcia, którym

podparła się wstając.

— Emi! — krzyknął zrywając się z ziemi.

Chwilę stał nieruchomo i tylko w jego

piersi narastał łomot serca.

— E-mi-i!!!

Rzucił się w stronę jeziora. Brzeg suchy,

potem wilgotny. Chłodne

bryzgi uderzyły go w twarz. Oblizał wargi.

Woda była cierpka

background image

i słona, zdawało mu się, że pod językiem

wyczuwa

nie rozpuszczone kryształki soli.

Stanął w miejscu, łapiąc ustami powietrze.

Pamięć miał dobrą —

woda w jeziorze nigdy nie była słona.

Szarpnął się do tyłu

i wyskoczył na brzeg.

Za plażą zieleniały wzgórza, wiechcie

pożółkłej trzciny, wyschłego

sitowia przesłaniały ocean leniwie

kołyszących się traw. Ruszył

w ich stronę.

Biegł nie zważając na kłujące osty i źdźbła

trawy zawzięcie tnące

bose stopy. Między porosłymi szałwią

pagórkami leżały żółte

łysiny nawianych piasków. Przypadał do

każdego pasemka, daremnie wypatrując

śladu stóp Emilii, wdrapywał się na szczyty

wzniesień, próbując z ich poziomu ogarnąć

wzrokiem jak największą przestrzeń, i

ciągle wołał:

— Emii!!... Ee-mi-d!...

background image

Niekiedy był już pewien, że dostrzega jej

włosy, jasne i sypkie na

wietrze, lecz zawsze okazywały się tylko

złudą, zakwitła kępami

złotych mleczy nadzieją. Mimo to biegł

dalej, z chrapliwym

oddechem wspinał się na wzgórza i pędził

w dół po ich skłonach,

aż trawy naznaczyły jego bose stopy

sokiem zielonych liści.

Zatoczył szeroki krąg wokół miejsca, gdzie

leżeli na plaży, lecz

nigdzie nie trafił na ślady wiodące od

brzegu do domu. Słańce

prażyło piasek, budząc drżące lśnienia w

kryształkach kwarcu —

nie mógł przeoczyć najdrobniejszego

śladu.

Świadomość, że stało się coś

nieodwracalnego, dotarła d® niego

dopiero wtedy, gdy na karku i nagich

udach poczuł lepki dotyk

potu. Osłupiałym wzrokiem patrzył daleko

przed siebie. Jeszcze

background image

raz oblizał wargi i teraz nie wiedział już,

czy woda w jeziorze

naprawdę była słona, czy też wyczuwał

językiem gorycz własnego

potu.

Woda w jeziorze...

Zacisnął pięści.

Woda w jeziorze...

Przełknął ślinę i wydało mu się, że pije

wodę: klęczy na

samym brzegu i złożonymi w czarę rękoma

zagarnia łamliwe

fale, i nie zważając na piasek, łapczywymi

haustami, pije wodę.

Wodę z jeziora...

— Tam nigdy oie było wody! — krzyknął

przeraźliwie. —

Nigdy, nigdy...

Chciał wołać dalej, bez ustanku,

zagłuszając szamoczące się pod

czaszką myśli, lecz wyschłym gardłem

targnął kaszel, więc

tylko ścisnął głowę rękoma i zataczając się

poszedł w stronę

background image

brzegu.

— Emi, przecież tam nigdy nie było wody —

powtórzył szeptem.

Słońce zalśniło na wilgotnych kamieniach.

Opuścił się na kolana i klęcząc na samym

brzegu począł zagarniać łamliwe fale

złożonymi w czarę rękoma i, nie zważając

na zmącony piasek, pił wodę. Słodką, nie

znającą goryczy soli wodę. Zaspokoiwszy

pierwsze pragnienie otarł wargi

wierzchem dłoni i podniósł się z klęczek.

Głośny plusk targnął nim jak napiętą

sprężyną. Zdążył pochwycić oczyma

niknącą pod powierzchnią wody iskrę

rybiej łusiki i półprzeźroczystą, ostrą

płetwę, gdy ryba uderzeniem ogona

rozproszyła odbide samotnego obłoku.

Odgarnął zlepione potem kosmyki włosów

i kładąc chłodną jeszcze dłoń na

rozpalonych skroniach pomyślał, że

przecież

nie jest sam — w jeziorze były ryby.

Znowu usłyszał plusk, tym razem bliżej.

Błysk w powietrzu

background image

i zimna pięść uderzyła go w pierś.

Zatoczył się z przestrachu, ale to też była

tylko ryba. Upadła aa

piasek plaży i prężąc kolczasty grzbiet

rzucała się między krągłymi

ziarnami otoczaków.

— Biedna — powiedział, jakby mogła go

słyszeć i rozumieć.

— Przecież piasek jest dla nas, czemu nie

pływasz tam, gdzie

najgłębiej ?

Pochylił się i po kilku nieudanych próbach

pochwycił rybę

w ręce. Już chciał cisnąć ją z powrotem do

wody, jak najdalej od

brzegu, gdy usłyszał głos.

Ledwie uchwytny szept unosił się w

powietrzu, nie dochodząc

z określonego miejsca, lecz właśnie

spływając powietrzem, zewsząd.

Znajomy głos.

„Tu-u-taj... s-sły-sz-ysz ? D-dla-cz-cze-go

mil-cz-ysz?... J-jes-stem

t-u-u-taj... Pią-t-ty pa-ar-sek p-po nor-mal-

background image

al-nej od Ros-sa d-do-o

ek-lip-ty-fci..."

Pod palcami czuł boczne płetwy i twarde

wyrostki skrzeli po

bokach rybiej głowy. Spojrzał na trzymaną

w ręku rybę: była

pozbawiona oczu, zamiast ich

wyłupiastych źrenic płaską głowę

ujmowały dwie zrogowaciałe płytki, spod

których wyciekał

zielonkawy śluz. Kiedy mimowolnie

dotknął zgrubiałych narośli,

ciecz popłynęła obficiej, zlewając boki ryby

lepkim osoczem.

Otwarty szeroko, bezzębny pysk poruszał

się miarowo, w takt

bełkotliwych słów.

„...Szu-u-kaj... tu-u... P-pią-ity pa-ar-sek...

as-s-soc-jac-ja-a

dru-giego ra-mien-ni-ia..."

Przejęty wstrętem odrzucił rybę najdalej

jak tylko mógł

i starannie opłukał palce. Na prawym

kciuku spostrzegł zieloną

background image

plamkę, druga ledwie znaczyła się na

przegubie lewej ręki.

Jego uwagę przyciągnęła zrazu ta na

kciuku. Spróbował ją zmyć,

ale uparcie trzymała się naskórka, nie

blaknąc nawet.

Podniósł dłoń przed same oczy i stwierdził

z przerażeniem,

że zielone znamię rozpełza się wzdłuż

zmarszczek skóry,

naciekami zachodząc pod paznokieć, a całą

dłoń powlekając

jadowicie zielonkawym nalotem.

— Moje ręce — wykrztusił.

Zaczął się cofać powoli od brzegu

wyciągnąwszy przed siebie, jak najdalej od

twarzy, rozcapierzone palce obu rąk.

Zieleń objęła nadgarstki, przesuwała się

coraz wyżej i nie był to już barwnik, co z

wierzchu tylko skaził skórę, lecz zielone

tętno krwi, zwojami żył wracającej z

powrotem do serca.

— Nie-e! — wrzasnął przeraźliwie cienkim

głosem i odskoczył od wody.

background image

Jego twarz wykrzywił grymas. Tężejąca w

zwierzęcym przerażeniu twarz obrzmiała

nagle sinymi fałdami skóry, zwisła ku

dołowi, nisko, aż do ziemi. Plamista śniedź

na nagim ciele zeskorupiała chrzęstem

chitynowej łuski, wypięła przeciw słońcu

kolczasty garb grzbietu. Zataczając się na

nieporadnych, spiętych błoną łapach biegł

wciąż dalej i dalej, aż ślad wyryty w piachu

przez wlokący się za nim jaszczurzy ogon

urwał się na kamienistym dnie dawno

wyschłego strumienia.

Nie pamiętał, jak długo leżał

nieprzytomny, lecz kiedy znowu

otworzył oczy, słońce chyliło się ku

zachodowi. Jeszcze zanim je

dostrzegł, długo nie odważał się na

otworzenie oczu. Czekał,

a minuty płynęły powoli, nie naznaczone

tykaniem zegarów ani

wewnętrznym szmerem elektronicznych

bloków, lecz rejestrowane

jakimś mechanizmem podświadomości.

Wreszcie zaczął rozchylać powieki.

background image

Najpierw zobaczył skrawek błękitu.

Ukośne promienie słońca

łamały się na rząsach...

„A więc niebo jest" — pomyślał i już z

większą pewnością

otworzył oczy szeroko.

Niebo było na swoim miejscu.

— Emi... — powiedział.

Gdzieś obok jego głowy wiatr zaszeleścił

miałkim piaskiem.

— Emi, śpisz ? — zapytał.

Teraz nie było nawet wiatru. Zdawało mu

się, że całym ciałem wyczuwa rosnącą

wkoło ciszę pełzającą jak oślizły płaz,

natrętną, niespokojną, zarazem martwą i

żywą.

— Znowu będę musiał cię obudzić — mówił

sam do siebie

wiedząc, że Emilia śpi i nie może go

słyszeć. — Jak to się

dziwnie składa...

Urwał w połowie zdania i wstrzymał

oddech. Wróciła mu

pamięć.

background image

Ociężały podniósł się z ziemi i stanął, jak

nieporadne dziecko

szeroko rozstawiając nogi. Bojaźliwie

przyjrzał się swoim

rękom — pod opaloną na brąz skórą ledwo

znaczyły się

błękitne nitki naczyń krwionośnych. Splótł

palce i ścisnął je

z całej siły. Ból wrócił spokój.

Łożyskiem wyschłego strumienia powlókł

się na północ, gdzie

niebo osiadło stężałym błękitem, gdzie stał

jego dom. Ich dom.

Powietrze powiało chłodem. Wdychał je

pełną piersią,

rozsmakowywał każdym oddechem. Z pór

doby najbardziej lubił

wieczory, wygasanie upalnego dnia...

„A Emi kocha poranki — pomyślał. — Lubi

wczesne wstawanie,

na długo przed świtem, kiedy niebo od

wschodu zmienia barwy

jak kameleon, 'blaknie miękkim oparem

porannych mgieł, aby

background image

obudzić ciepło wychylającego się zza

horyzontu słońca..."

Szedł powoli, uważnie patrząc pod nogi.

Kiedy znalazł się

w miejscu, gdzie, jak dobrze pamiętał, po

raz ostatni dostrzec

można gładziznę jeziora między zboczami

dwóch wzniesień,

odwrócił się i spojrzał za siebie.

Jeziora nie było.

Od chwili gdy szedł tędy razem z Emilią, Z

domu na plażę, jedyny

prześwit zasłoniły wyrosłe wysoko olszyny.

Szedł .tą drogą trzymając

Emilię za rękę i było to tak niedawno,

jeszcze dzisiaj z samego

rana. A przecież olszyny miały grube,

starczo skręcone i porosłe

mchem konary.

— Dlaczego? — zapytał sam siebie

zaciskając pięści, aż paznokcie do bólu

wpiły się w dłonie. Długo stał nieruchomy,

jakby w nadziei, że drzewa odmienia swój

wiek, lecz kiedy zrozumiał daremność tego

background image

oczekiwania i zrezygnowany chciał ruszyć

dalej, oczy napotkały niespodziewanie

znajomy kształt. Nie potrafił od razu

rozpoznać. Trawa kołysała się, zwodniczo

drżało powietrze, rozpromienione główki

mleczy mrugały wysypaną w trawę plejadą

żółtych słońc. Poznał Emilię. Pochylona

zbierała kwiaty. Miała na sobie ulotną jak

przędza babiego lata sukienkę.

— Emi — wyszeptał.

Poczuł w piersi przypływ jakiejś fali, którą

lękał się nazwać

tkliwością, i przypomniał sobie szalony

bieg przez plażę,

beznadziejne poszukiwanie śladu jej stóp,

który zapomniała

zostawić na pochyłościach wydm.

Teraz był spokojny.

Podszedł do niej, zupełnie blisko, aż

zobaczyła jego cień rzucony

na trawę promieniami niskiego słońca.

Podniosła twarz

i uśmiechnęła się leciutko, najpierw

oczyma, potem

background image

koniuszkami warg. Na wyciągniętej dłoni

podała mu kilka

zerwanych mleczy. Jej dłoń była wąska, a

palce wysmukłe

i przezroczyste jak wosk. Ostrożnie wziął

żółty kwiat.

— Niepokoiłem się o ciebie — powiedział.

Roześmiała się głośno i wstrząsnęła głową,

aż się przestraszył, że jej włosy pofruną w

powietrzu, niczym porwany wiatrem

śnieżny puch dmuchawców.

— 'Ciągle taki sam głuptas z ciebie.

Nie potrafił się gniewać, gdy nazywała go

głuptasem. Tak było

zawsze i zdążył się przyzwyczaić.

— Nie powinnaś oddalać się nie

uprzedziwszy mnie przedtem — powiedział

znając z góry jej odpowiedź.

— Wiesz przecież, że odejść daleko nie

mogę. Milczał.

— Przecież... zawsze będziemy razem.

— Wiem.

Wspięła się na palce i koniuszkiem nosa

musnęła jego szorstki

background image

policzek.

— Nie gniewasz się już ? — spytała.

Zawahał się.

Emi była maleńka, głową nie sięgała nawet

jego ramion. Patrzył w milczeniu. Mógł tak

godzinami śledzić jej poruszenia,

wędrować spojrzeniem wzdłuż drobnych

ramion i piersi, wąskich bioder, aż po

palce wiecznie bosych stóp. Znając ciężką

niezręczność swoich dłoni wolał tylko

oczyma pieścić brzoskwiniowy meszek jej

policzków i dopiero wieczorami, gdy mrok

zrównywał proporcje ich twarzy i rąk,

zbierał się na odwagę i wplatając palce w

jej włosy pokrywał całą natarczywymi,

nigdy nie zaspokojonymi, jak pragnienie

Tantala, pocałunkami. Tylko nocą byli

sobie równi.

— Już nic — powiedział.

Emi spojrzała na niego posmutniałymi

nagle oczyma.

— Dlaczego nie mówisz wszystkiego ?

Pochylił głowę. Czyż mógł w kilku słowach

wyrazić strach, który pognał go między

background image

wydmy w dyszące żarem godziny południa,

czy mógł słowami nazwać przyczyny, które

nauczyły go okłamywania własnych myśli ?

Zastanawiał się tak długo, aż znalazł

wreszcie te słowa.

— Dzisiaj byłem sam — powiedział.

— Sam? Skinął głową.

— To... bardzo boli?

Chciał przemilczeć to pytanie albo

wybuchnąć śmiechem, mówić

o czymś innym, byle nie wyjawiać prawdy,

lecz wiedział, że go

zrozumie.

— Bardzo — odparł cicho, jakby w obawie,

że ktoś niepowołany dosłyszy

przeznaczone tylko dla nich dwojga słowa.

— Może czują to ludzie odchodzący tam...

Ruchem głowy pokazał kierunek w górę.

— Gwiazdy ? — spytała lękliwie.

— Gwiazdy — potwierdził.

Poczuł na piersi dotyk jej drobnych,

niewydoroślałych jeszcze

dłoni.

— Ale my... zawsze będziemy razem?

background image

— Zawsze — powiedział twardo akcentując

sylaby. Pochylił się nad Emi i musnął

wargami jej włosy. Potem wyprostował się

i odetchnął pełną piersią.

— Robi się chłodniej — powiedział. — Czas

wracać. Słońce wsparło dolną krawędź

dysku o wierzchoBd drzew zasłaniających

widok na jezioro.

— Widzisz, jakie czerwone ? — spytała Emi.

— Czerwone... — powtórzył z

roztargnieniem. — Będąc dzieckiem

lubiłem patrzeć na świat przez kolorowe

szkiełka.

— Dziwna ciekawość.

— Może i tak — uśmiechnął się: Emi jak

zwykle miała rację.

— Zebrałem całą kolekcję: zwykłe okruchy

butelkowego szkła i zdobyte z wielkim

trudem szkiełka, przez jakiegoś urwisa

wydłubane z kaplicznych witraży, albo

odpryski szpitalnych naczyń, którymi

wysadzano krawędź muru otaczającego

klinikę w naszym miasteczku.

Urwał na chwilę i pomyślał, że od tamtego

background image

czasu nic się właściwie nie zmieniło.

— Gromadziłem je w tajnym schowku, na

strychu starego domu, gdzie mieszkałem z

matką — ciągnął. — Były poukładane

według odcieni następujących po sobie w

tęczy, od fioletu do prawie czarnej

czerwieni... Zbierałem je bardzo długo, aż

pewnego dnia jakiś mężczyzna, co roku

odwiedzający matkę, podarował mi

surowy, nie oszlifowany bursztyn.

Pamiętam, pora była wtedy jesienna, padał

deszcz i niebo całymi tygodniami

zasnuwały chmury. Długo musiałem

czekać, przez ten czas pracowicie polerując

kamień, zanim ukazało się spoza nich

słońce. Wtedy z niecierpliwością

pobiegłem na strych i przez małe okienko

w dachu spojrzałem na słońce przykładając

do oka soczewkę skamieniałej żywicy.

Słońce było wtedy właśnie takie samo, jak

dzisiaj...

— A potem? — twarz Emilii przybrała

wyczekujący wyraz.

— To koniec bajki — uśmiechnął się

background image

melancholijnie. — Kiedy oderwałem się

wreszcie od bursztynowej soczewki,

zszedłem z dachu na strych, wyjąłem z

ukrycia całą kolekcję kolorowych szkiełek,

zawinąłem wszystkie w starą gazetę i

wyrzuciłem na śmietnik.

— Dlaczego?

— Widzisz, w szkle świat ma po prostu inny

kolor, lecz jest ten sam.

— A bursztyn?

Nagle zmieszany rozejrzał się wkoło, jakby

szukając oparcia dla

zmęczonych, podkrążonych oczu.

— Tam, Emi, zobaczyłem dopiero wtedy,

patrząc pod słońce... zobaczyłem

niewyraźny zarys owadzich skrzydeł...

skrzydeł ważki z paleogenu.

— I co się z nim stało... 2 bursztynem?

— Przepadł gdzieś — odparł. Człowiek staje się przecież dorosły.

— Smutne.

Ostrożnie położył rękę na jej ramieniu.

— Wracamy do domu — powiedział. —

Musimy zdążyć przed zmrokiem.

— Musimy?

background image

— Wiesz sama.

Emilia wsunęła swoją dłoń między jego

twarde palce i poszli

obok siebie.

— Niedługo powinny pojawić się gwiazdy ?

— z drżeniem

w głosie zapytała Emi.

Nie odpowiedział, tylko przyspieszył

jeszcze kroku.

Słońce świeciło na nich z boku resztką

wygasającej czerwieni

i po przeciwległej stronie padał na ziemię

jeden tylko, rzucany

przez mężczyznę cień.

Wzgórza okalające dolinę jeziora ustąpiły

miejsca płaskiej równinie, gdzie

początkowo rozsiane daleko jedna od

drugiej wysepki kolczastej jeżyny skupiły

się po kilkuset metrach tworząc

zielonkawe, z podcieniem nocnej czerni

pasmo zarośli. Gdzieś 'tam stał ich dom.

Dom starszy niż olszyny znad jeziora. Szli

w wysokiej trawie, rozgarniając rękoma

wyschłe, pamiętające zeszłoroczną jesień

background image

źdźbła, obchodząc karłowate brzozy i

wiecznie trzepoczące listowiem osiki.

Czasami przed ich oczyma wspinały się w

niebo pionowe maszty sosen o pniach jak

sekwoje pozbawionych u dołu gałęzi i

dopiero gdzieś wysoko rozrastających się

gęstą koroną. Sosny stały pośrodku

polanek wytyczonych opadłym igliwiem,

które tłumiło trawę, nie dopuszczało w

pobliże pachnących żywicą olbrzymów

wiotkiej, białymi plamami odcinającej się z

tła innych krzewów brzeziny. Jedynie

mech wypełzał na odkryte miejsca,

nastroszonymi płatami docierał aż do

podnóża pni i oblepiał wylazłe z ziemi,

sękate korzenie.

— Pokażę ci jutro wapienne skały na

wschodnim brzegu jeziora — mówił idąc

przed siebie. — Dawno temu, kiedy

błąkałem się tutaj samotnie, znalazłem

tam łabędzie gniazda, widziałem olbrzymie

ptaki. Każdego dnia wczesnym rankiem

wypływały na jezioro, aby wieczorem znów

wracać do ukrytych w skalnych wnękach

background image

gniazd.

— I ja też je zobaczę?!

— Jeszcze więcej — powiedział ciesząc się

jej dziecinnym

zachwytem. — O tej porze ze złożonych w

gniazdach jaj

wykluwają się młode pisklęta.

Nachylił się, aby zobaczyć, jakie wrażenie

wywarły na niej jego

słowa.

Emi patrzyła na niego rozszerzonymi

źrenicami oczu, które gdzieś na dnie

czarnych węgli zataiły bezgraniczne

zdumienie.

— Nie cieszysz się?

— Ależ tak — odparła 2 roztargnieniem.

Poczuł na skroniach chłodne muśnięcie

wiatru.

— Nie... cieszysz się? —powtórzył 2

wysiłkiem pokonując drżenie głosu.

— Ależ tak! Nie rozumiesz?... Zawsze byłeś

małym głuptasem. Chodź, powiem...

powiem ci, gdy będziemy w domu.

—Dlaczego dopiero tam? Pociągnęła go za

background image

rękę.

— W domu, żeby one... nie mogły już nic

zrobić.

— Kto? — zapytał i w tej samej chwili

poczuł chłód w piersi:

wiedział kto.

Porwał Emilię na ręce i nie zważając na

protesty, 'nie czując

prawie ciężaru zaczął pędzić przed siebie,

gnać między cieniami-

drzew, pod wyciągniętymi zewsząd

kiściami gałęzi. Musiał jak

najprędzej wyrwać się spod coraz

natarczywszego spojrzenia

przesiąkających przez granat nieba gwiazd.

Kilka razy potknął się jeszcze na

kamieniach oplecionych

korzeniami karłowatych brzóz i zatrzymał

się przed wolną od

zarośli przestrzenią.

Ich dom stał na zboczu niewielkiego

wzniesienia, ze wszystkich stron otoczony

rozkołysaną zielenią łąki. Stał

przysadzisty, jakby wyrosły z ziemi

background image

bielonymi ścianami, połyskującymi w

półmroku szybami okien, dachem krytym

poczerniałym ze starości gontem. Daleko,

jak okiem sięgnąć, we wszystkich

kierunkach ciągnęły się siniejące w

zmierzchu zarysy pól i lasów, lecz nigdzie

nie zabłysło światło w oknach innych

domów, nigdzie nie przecinały równiny

proste wstęgi dróg. Nawet przed ich

domem nie odcisnął się w trawie najwęższy

ślad wydeptanej ścieżki. Przyciskając do

piersi skuloną Emilię począł wstępować na

. wierzchołek wzgórza, aż okap dachu

odgrodził ich od nieba. Wtedy przed

progiem dębowych drzwi ostrożnie opuścił

Emilię na ziemię.

— Czy już możesz powiedzieć ? — zapytał.

— Powinieneś sam się domyślić. Emi

oparła się ręką o framugę drzwi.

— Skąd mógłbym wiedzieć?

— Jaki z ciebie głuptas — powiedziała po

raz nie wiadomo który. — Przecież ja

dawno...

Otoczyła jego szyję rękoma i zaczęła

background image

szeptać prosto do ucha, aż poczuł jej

gorący oddech na karku.

— Rozumiesz ? — zajrzała mu w oczy. —

Już nigdy, nigdy nie

będziemy sami...

Od ścian promieniowało ciepło, przez

słońce południa wciśnięte

pod biel wapna.

Krew zaczęła z powrotem pulsować w jego

zdrewniałych od

napięcia dłoniach. Oderwał palce od

drżących pleców Emilii

i chwytając ją żelaznym uściskiem za

ramiona odepchnął od

siebie z całej siły.

Z jękiem zatoczyła się na ścianę.

— Mój syn — wyszeptał.

— Mój... syn! — powtórzył.

I nagle zaczął się śmiać. Zachłysnął się

chrapliwym, szalonym

śmiechem.

Wyciągnął ręce rozwartymi palcami w

stronę gwiaździstego nieba

i czerwonych, martwych skał.

background image

— Cha-cha! Cha-h... Mam mieć syna! Cha-

cha-a-h...!!

Przekrwionymi z nienawiści oczyma

wpatrywał się w gruboziarnisty, suchy

żwir, odpryskami gwiazd skrzący się jak

szklany gruz, w skalne rumowisko, co

rozwierało plujące czernią gardziele

wąwozów. Zachłannym spojrzeniem

ogarniał dymy — strugami szkarłatu

snujące się między skrzepami

wyżarzonych, nie znających barwy życia

kamiennych brył. Wpijał w nie wzrok,

chcąc na zawsze zamknąć w pamięci obraz

obcego, w gwiezdnym pyle zagubionego

światła i śmiał się, śmiał ciągle nad sobą,

nad martwą pustynią i próżnią, która tu go

przywiodła. Był znowu sam. Sam.

Zakrztusił się wreszcie tym nieporadnym

wyzwaniem śmiechu, które odważył się

rzucić przeciw ogniom wbitym w niebo, i

szlochając upadł twarzą na zardzewiały

bok rakiety. Rakieta, gwiezdny statek, jego

dom — obłamany ze sterów, rozpruty

skalnym zrębem, żelazny złom. Prawdą

background image

było tylko ciepło słońca promieniującego z

burty nagrzanej w czas południowego

skwaru.

Długo tulił się do boku rakiety wstrząsany

tłumionym przez zaciśnięte zęby łkaniem.

Dopiero gdy uspokoił się nieco łomot jego

serca, oderwał od wybrzuszonej blachy

czoło naznaczone czerwonym piętnem

zlepionej potem rdzy i jak ślepiec

prowadząc ręce wzdłuż strawionych

korozją nitów dotarł do uchylonej klapy

włazu. Z ciemnego otworu powiało

gorącym, dusznym zapachem rdzy.

Zacisnął powieki i powiedział załamującym

się jeszcze głosem:

— Wybacz... Emi. Nie chciałem... nie

chciałem ci sprawić bólu...

Zaskrzypiały masywne, dębowe drzwi.

— Wybacz i wejdź — był już zupełnie

spokojny. — Wejdź,

przecież znowu jesteśmy w domu... razem.

Emi spojrzała na niego smutnymi oczyma

błękitnych, dalekich

gwiazd, usłuchała prośby i jednocześnie

background image

przestąpili próg. Znowu

byli razem, lecz zmurszałe deski podłogi

prowadzącej w głąb

domu zaskrzypiały pod jednym tylko

ciężkim, męskim kroklaca.

Podpalacze nieba

Spomiędzy nagich wydm z białego piachu

wyrosły kamienne

ściany. Ślepe bryły betonu nastroszyły

pręty oberwanego zbrojenia, flankami

żelbetowych barbakanów odgrodziły

wciśnięte w załomy murów wejścia.

Czasami wiatr wiejący od pustyni przynosił

miałki piasek i ciskał ga na stopnie

wiodące w głąb ziemi, lecz zwykle panował

tu niczym nie zmącony spokój. Żółty krąg

słońca wytrwale wspinał się po

nieboskłonie, aby osiągnąwszy zenit

naznaczyć upadkiem miejsce zachodu.

Lecz nim nalane purpurą słońce ugrzęzło

w mgłach nad horyzontem, ślizgający się

po pustyni promień sięgał w rozpękłą

szczelinę muru, przemykał głęboko pod

nawis stropu i skrajem świetlnego krążka

background image

opierał się na wbitej w przeciwległą ścianę

białej płycie.

Zasnute bielmem oko rozbłyskiwało na

moment i wtedy między murami, w

zakamarkach kamiennych bloków,

odzywał się głuchy, jakby z wnętrza ziemi

wydobywający się głos:

— Ri-cha-ard Ba-i-Iey pro-szo-ny do cent-

rum...

Nadciągał mrok, granatowiało niebo i głos

odzywał się po raz

wtóry:

— Ri-cha-ard Ba-i-ley pro-szo-ny do cent-

rum...

W ciemności echo słów tłukło się pewien

czas zamierającym:

„...Ri-cha-ard Ba-i-ley... Ba-i-ley...", aż

rozpływało się w ciszy. Potem znowu

nadchodził zmierzch i znów promień

słońca muskał pięciokątną płytę...

Dni mijały jednakowo słoneczne,

jednakowo upalne, niezmiennie znaczone

szelestem piasku i szmerem gruzu

kruszejącego w ukrytych przed dziennym

background image

światłem szybach. Lecz pewnego dnia nad

wydmami ukazał się ciemny punkt. Było

południe, słońce prażyło z wypłowiałego

nieba i lecący nisko helikopter wlókł po

pustyni cień owadziej gondoli. Zbliżywszy

się zatoczył krąg wokół ruin, na chwilę

zawisł nad nimi, po czym wylądował na

betonowej platformie, rozpostartej wśród

kamiennych ścian.

Z kabiny wysiadł mężczyzna w czerwanym

kombinezonie. Ściągnął z głowy skórzany

heimofon, rzucił go na siedzenie pilota i

szybkim krokiem poszedł między bloki

betonu. Jego kombinezon zalśnił parę razy

krwistą plamą w obramowaniu murów,

aby zniknąć na koniec pod wyciągniętymi

strunami metalowej kraty. Jeszcze gdzieś

w głębi ziemi dał się słyszeć stukot

obcasów na żelaznych stopniach, lecz nie

trwał długo i znowu wrócił spokój. Słońce

pochyliło się ku zachodowi, wysączyło w

szczeliny ścian ostatnią kroplę purpury i

zgasło, aby nazajutrz ponowić próbę

mozolnej wspinaczki po nieboskłonie i

background image

znów ustąpić miejsca gwiazdom...

Inforunit 000001 — „Inteltron"

— ...Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że

wrócisz. Ludzie dobrze zapamiętują

miejsca swych zwycięstw i porażek,

czasami wracają...

— Czekałem na ciebie długo. Tak, w twoim

życiu minęły długie lata, lecz dla mnie czas

odmierzany waszym istnieniem nie ma tak

wielkiej wagi. Po prostu mijały lata, ale

wiedziałem, że wrócisz.

— ...Tak dziwnie patrzysz. Wiem, że

przyszedłeś sprawdzić, na ile ja się

zmieniłem. Przyszedłeś wysłuchać moich

wynurzeń, obelg i przekleństw. Odezwij się

i powiedz: czy już? Czy znalazłeś z taką

zachłannością wypatrywane oznaki

obłędu? Rozpoznałeś symptomy

szaleństwa, jakie zostawiła we mnie

samotność? Wystawiłeś diagnozę?

Milczysz. Wahasz się... Żal mi ciebie.

Chcesz poznać, czy Ja się zmieniłem, a

przecież widzę twoją twarz. Zestarzałeś się

— czas nie omija żadnego z was... Jesteś

background image

zmęczony. Może wiele nocy nie spałeś ?

Przecież musiałeś pamiętać, że gdzieś

daleko od twego nowego domu, pod

piaskiem pustyni, ktoś myśli... I ta pamięć

spędzała ci sen z powiek, nie pozwalała

stanąć rankiem twarzą w słońce i

powiedzieć mu: — „Jestem wolny".

— ...O tak, jesteś wolny. Od tych, których

przekonałeś, i ed tych, którzy nie uwierzyli

ci, lecz — będąc ludźmi — milczeli. Nie

jesteś tylko wolny od siebie. Więc

pielęgnowałeś nadzieję, że kogoś jeszcze

dręczy samotność. Czasem samej nadziei

nie starcza... Dlatego przyszedłeś się

upewnić.

— Termini — l —

Posadzkę tworzy szachownica czamo-

białych płyt. Wszystkie gładkie i tylko pod

ścianami biegną ledwie naznaczone

żłobienia, kędy szurając podeszwami, o

każdej perze dnia i nocy przechadza się

wysoki Idem. Jest w mrocznych

korytarzach i krętych jelitach szybów, jest

w pomieszczeniach pełnych rzęsistego

background image

światła i przed wylotami zatopionych

czernią studni. Czasami chodzi wzdłuż

ścian, czasami staje pod pięciokątną białą

płytą i stoi nieruchomy, i potrafi tak stać

godzinami.

— Richard Bailey proszony do Centrum.

Pod sufitem płoną rtęciowe lampy. Ich

blask kładzie na podłogę

rozkrzyżowany den Idema. Cień długi,

prawie ludzki.

— Richard Bailey proszony do Centrum.

W jednym z pokoi Idem podchodzi do

siedzącego przy stole

człowieka i kładzie mu dłoń na ramieniu.

— Mister Bailey, czekają na pana.

— Kto ? — mężczyzna nie podnosi

opuszczonej głowy.

— Sir Greenstein, profesor Sakajan, Ivo

Karlson.

— Mogą czekać.

Idem wraca na swoje miejsce pod

wypełzłym ze ściany foremnym

pięciobokiem. Wtopiony w półmrok zdaje

się być częścią muru —

background image

niezauważalną, pustą zbroją w muzealnym

krużganku. Zbroją

czekającą, aż ktoś zechce ją przybrać na

barki, wypełnić sobą

pętlę elektronicznych obwodów.

Po długiej chwili mężczyzna podnosi się z

krzesła i podchodzi do

drzwi.

— Czego jeszcze chcą? — pyta patrząc w

stronę białej płyty.

— Nie wiem.

Wychodzi na korytarz. Szachownica

posadzki wije się łudzącą oczy mozaiką op-

artu. Korytarz uskakuje w lewo. Załom

ściany i w nim biała tarcza.

— Powtarzałeś ostrzeżenie?

— Widzą paraboloid.

— Wystarczy...

Na ścianach następny pięciskąt. Obok

poprowadzone żółtą farbą kolumny liter:

Centrum-Exterior. W perspektywie

korytarza znaczenie słów rozpada się

wyciętymi z zetlałego pergaminu

przecinkami hieroglifów. Beton odsłania

background image

kwadratową wnękę — aluminiowe blachy

drzwi z obrzeżem dociśniętym srebrnymi

główkami nitów.

— Mister Bailey....

Ogląda się przez ramię. Za jego plecami

wysoka postać o płaskiej twarzy. W

wyciągniętej dłoni Idema biały skrawek

papieru. Mężczyzna sięga po złożoną we

dwoje kartkę i powoli ją rozkłada. Oczy

przebiegają wykaligrafowane starannym

pismem zdanie: „Gdy musisz ©dejść —

mocno zatrzaśnij za sobą drzwi". Dobrze

znany charakter pisma. U dołu

niepotrzebny podpis:

„Ferdynand MacKay".

— MacKay... — mężczyzna bezdźwięcznie

porusza wargami i zdziwiony jeszcze raz

czyta kartkę.

Potem odwraca się i kładzie rękę na

fotokomórce selektora. Żólty błysk nad

framugą drzwi: Admission Free.

Aluminowe blachy wydają za jego plecami

suchy skrzyp zwieranych skrzydeł. Idem

stoi pewien czas nieruchomo, po czym

background image

opuszcza żelazne dłonie i szurając ciężkimi

podeszwami odchodzi pod bielejący w

końcu widzialnej przestrzeni pięciokąt.

Znowu jest martwy i tylko spojrzenie

szklanych źrenic odruchem gasnących

prądów sunie jeszcze po ścianach, aby

znieruchomieć na drzwiach z czerwoną

pręgą pośrodku i napisem Termini wzdłuż

osi zenit—nadir. Za nimi pierwsze stopnie

wiodących w dół schodów Żelazna spirala

sięga głęboko, przewierca beton rdzeniem

studni,

na której dnie wciąż taki sam Idem stoi

nieruchomo na posterunku pod białym jak

wapienna kość pięciokątem i równie

milczący człowiek siedzi przed podkową

pulpitu czekając na sobie tylko wiadomy

znak.

— Inforunit 001100—„Inteltron"

— ...Milczysz. Masz rację... Lecz nie łudź

się, że wezmę to milczenie za wyraz

pogardy wobec tego, który za broń jedyną

ma dzisiaj prawdę przeszłości. Wzruszasz

ramionami — cóż mogę ci zrobić... A

background image

przecież ślepy traf nie ma już władzy nad

twoim losem, gdyż to ja określam go swoją

wolą, splatam w taki węzeł, którego nie

potrafisz rozplatać...

— ...O nie, nie lękaj się jeszcze. Przecież

moje rozumowanie jest tylko inercją logiki

zrodzonej w tamtych dniach. Jeśli tak

długo czekałem, czyż mogę — przy

pierwszej oznace i tak zdeterminowanej

gry — powiedzieć: „Chcę, aby stało się tak,

jak chcę"? Na wszystko przyjdzie swój czas.

— ...Przecież ty również potrafiłeś wybrać

odpowiednią chwilę. Kiedy Sakajan

wyśmiał dwudziestoletniego ucznia,

zapewniłeś mu szansę realizacji

zamierzeń. Na jednym z tajnych poligonów

daliście początek auto-ewolucyjnemu

procesowi narostu atomów w układ

molekuł, którego komplikacja zależała od

opartego na losowym doborze rozwiązań

genotypu mechano-cybernetycznego

plemnika. Pod kilkukilometrową warstwą

ziemi zagrzebaliście mechaniczny zarodek,

stymulator krystalizacji obdarzony

background image

genotypem nie określającym dróg rozwoju

krystalicznych struktur, lecz ich ściśle

usystematyzowaną jakość wyjściową...

Gdyż wy nie wiecie właściwie — jaki ja

jestem, nie możecie wytyczyć ani

prześledzić związków przyczynowych

mojego rozumowania. Ważne jest, że jego

efekty charakteryzują się przyswajalną

przez was zbiorowością...

— ...Już wtedy poznałeś się na wartości

MacKaya. On myślał, a ty

urzeczywistniałeś najkarkołomniejsze

plany... Tymczasem uchwalono Kartę

Rozbrojeniową. I wy złożyliście pod nią

swój podpis, lecz nie potrafiliście

zrezygnować z odciętych od świata tajnych

placówek, gdzie ludzie MacKaya tworzyli

armię Supermanów, nadludzi, zdolnych

świadomie kontrolować metabolizm

swoich organizmów, przyspieszać i

spowalniać reakcje nerwów i mięśni...

— ...Czekaliście, aż ludzie wypatroszą

elektroniczne wnętrzności

bombowców, zasypią wyrzutnie

background image

transkontynentalnych rakiet

i w ogniu wszystkoźernego Słońca spalą

kontereny

z radioaktywnym złomem... Cóż prostszego

niż uderzyć na

bezbronnych...

— ...A jednak przegraliście, zostaliście

pokonani wbrew logice..., a może właśnie

dzięki niej, gdyż zaślepieni własna

wielkością przestaliście się liczyć z

kimkolwiek... Dlatego w końcu zostałeś

sam — ostatni z tych, którzy zbyt późno

zrozumieli, że dziś nikt nie może

zwyciężyć... Uciekałeś, kluczyłeś jak

zaszczute, ogarnięte paniką zwierzę, aż

dopadli cię wreszcie w miejscu, skąd

kiedyś wyszedłeś. Już czułeś nóż na gardle,

już zaczynałeś skomleć, gdy raz jeszcze

pomógł ci MacKay. W jego warsztacie

znalazłeś broń, wobec której twoi

prześladowcy stanęli bezradni i wylękli, .

niezdolni postąpić za tobą w głąb wyrytych

w skale podziemi, nad którymi

rozczapierzyła stalowe wręgi mierząca w

background image

niebo krata — tylko z daleka podobna do

gigantycznej czaszy radioteleskopu...

— Termini — 2 —

Na ścianach Centrum leniwy puls prądów

budzi wielobarwne błyski na skalach

wskaźników, w wybałuszonych gałkach

lamp kineskopowych. Przebiegając wklęsłą

płaszczyzną ściany kreśli konstelacje

iskrzeń formujących u zbiegu

promienistych linii prostokąt świetlnych

plam, które nabierając ostrości rzucają w

pole widzenia obraz rozpięty pod szklaną

powieką ekranu. Bailey patrzy na trzech

mężczyzn stojących gdzieś w przedsionku

kamiennych tuneli, którym kazano — bez

wyjaśnień — przemawiać do niego przez

pięciokątną, białą płytę w murze.

— Mister Bailey, czy pan nas słyszy ?

Greenstein jest niesamowicie chudy i

kościsty; Sakajan pucułowaty,

z twarzą jakby stworzoną do śmiechu, a

przecież obumarłą teraz;

Karlson niepozorny, szary człowieczek w

ubraniu z wytartymi łokciami i wpiętą w

background image

klapę marynarki odznaką Komisji

Rozbrojeniowej — niczym srebrną gwiazdą

szeryfa w starym westernie. Śmieszny

człowieczek.

— Czego chcecie ?

Patrzą na siebie niezdecydowani. Wreszcie

odzywa się Greenstein:

— Nie macie odwrotu, Mister Bailey.

— Wy również.

Sakajan i Karlson milczą. Światło

rtęciowych lamp upodabnia ich

twarze do sinej jak stal twarzy Idema.

— Możemy was zniszczyć w ułamku

sekundy — mówi Greenstein.

— Wiesz przecież, że reakcje Inteltronu są

szybsze. Zawsze zdąży uruchomić

generator „Starskey".

— Niedługo noc...

— Oczywiście, wtedy będę bezbronny.

— Wiem o tym.

— Ani przez chwilę nie łudziłem się, że

przeoczycie ten jedyny

czuły punkt „Starskey". Jak wszystko na

świecie i on nie jest

background image

wolny od swojej pięty Achillesa... Lecz

możecie nie doczekać

nocy.

Twarze na ekranie drgnęły.

— Nie zrobisz tego — wycedził Sakajan.

— Ależ, profesorze — Bailey zaniósł się

szczerym śmiechem. — Pan również nie

wierzył, kiedy najlepszy z pańskich

uczniów, Ferdynand MacKay, mówił mu o

mechano-cybernetycznym plemniku,

zdolnym w skalnym miąższu

skrystalizować układ homeostatu. A

przecież pod nami czuwa Inteltron.

— MacKay! On wszystko robił dla was!

— Wszystko, to mała przesada, profesorze,

ale czasami

rzeczywiście służył dobrą radą. Chcesz

wiedzieć, jakiej udzielił mi

przed chwilą ? — wyciągnął z kieszeni

zmiętą kartkę

i przeczytał: — „Gdy musisz odejść —

mocno zatrzaśnij za sobą

drzwi".

— Nie możesz tego zrobić!

background image

Karlson przytrzymuje Sakajana za

ramiona.

— Chcemy widzieć się z MacKayem —

Greenstein mówi gorączkowo, szybko

wyrzucając z siebie słowa. — Sadrin i

Mandrov kontynuują eksperyment na

Księżycu. W kraterze Tycho umieścili

zarodnik zaprogramowany systemem

MacKaya. Wyhodowany przez nich

bomeostat zajmuje już kilkanaście

sześciennych kilometrów i dalej rozrasta

się w głąb Księżyca. Sadrin ma nadzieję

osiągnąć próg osobowościowego

rozkojarzenia. Perspektywy... Przecież to

wszystko zapoczątkował MacKay! Musimy

mu o tym powiedzieć...

— Sądzisz, że go to wzruszy? że dzięki temu

pozwoli wam dłużej zabawiać się tym, o

czym on sam zdążył zapomnieć ? Żadna

zasługa docenić kogoś wtedy, gdy nie ma

innego wyjścia. Bailey reguluje ostrość

obrazu na ekranie. Rysy twarzy rozlewają

się w niemej pantomimie warg i oczu.

— Idem, wyprowadź ich.

background image

Między mężczyznami pojawia się wysoki

Idem.

— Bailey, niech pan posłucha...

— Żegnam.

—— Zginiecie również!

— Czyżbyś śmierć z waszej ręki miał za

bardziej wytworną ?

— Ależ tu nie chodzi o ciebie ani o nas! —

znowu wybucha Sakajan. — Możecie sobie

żyć czy zdychać — wszystko mi jedno, lecz

zrozumcie, że prócz was coś jeszcze

istnieje!

—— Podpiszemy każde zobowiązanie —

przerywa mu Greenstein. — Odejdziecie

wolni i nietykalni. Bailey krzywi się.

— Nigdy nie respektowałem podobnych

zobowiązań, nie widzę więc przyczyny, dla

której miałbym wierzyć innym. Gdy

odbierzecie mi „Starskey", pierwszy

profesor Sakajan z hordą uczonych

kolegów spróbuje poderżnąć mi gardło,

gdyż orientując się w prawach logiki wie

doskonale, że nigdy nie pogodzę się z tego

rodzaju przegraną.

background image

— Więc wybierz, jaką chcesz!

— Formę przegranej ? Nie bądźmy naiwni.

Na cóż mi przystawać na krach planów,

które mogę jeszcze urzeczywistnić? Ja

nigdy nie przegrywam, dlatego i teraz

zwyciężę.

— To nazywasz zwycięstwem?! — Sakajan

nie panuje nad sobą, krzyczy z pasją. —

Jesteś największym łotrem, jakiego nosiła

ziemia!

— Nie osądzaj postępków, których

motywacja nie jest ci znana... Ale dla

lepszego o mnie mniemania obiecuję ci

zastanowić się nad waszą propozycją.

— Dotrzymamy słowa! — błysk nadziei w

oczach Greensteina.

— Zbyt pochopne wyciągacie wnioski,

Mister Greenstein. Niczego nie obiecałem.

Mamy dużo czasu... Przyjdźcie za dwie

godziny.

— Dwie? — Greenstein wyciąga chudą,

żółwią szyję. — Przecież... zostanie pięć

minut.

— Widzę, że starannie odmierzacie czas do

background image

zachodu słońca — Bailey nie kryje drwiny.

— Mam nadzieję, że nie będzie się wam

dłużył zbytnio...

— Niech pan pamięta: gdy nie będzie

innego wyjścia, spróbujemy ostatniej

szansy — oczy Sakajana płoną

wewnętrznym żarem dzikiej desperacji. —

W tej pustyni zostanie po nas wszystkich

radioaktywny krater... Jesteśmy

zdecydowani.

— Żal mi, naprawdę żal. Ale sami przecież

wiecie, że będzie za późno — wszystko

zależy tylko ode mnie. Mężczyźni milczą.

Stojący z tyłu Idem patrzy z góry płaskimi

tarczami owadzich źrenic.

— No cóż, na razie to chyba wszystko...

Żegnam, panowie. Odchodzą ze

spuszczonymi głowami, odprowadzani

przez ' kroczącego ciężko Idema, Na

samym przedzie chudy i kościsty

Greenstein, za nim pucołowaty Sakajan i z

tyłu niepozorny, milczący do końca

Karlson — Don Kichot z Sancho Pansą i

drepczący ich śladem, śmieszny

background image

człowieczek.

— Inforunit 010111 — „lateltron"

— ...Zagroziłeś im samobójstwem. Któż

mógł odebrać ci prawo rozporządzania

własnym żydem? Nikt. A cóż ciebie

obchodziło, że twoja śmierć pociągnie za

sobą ludobójstwo największe

z możliwych? Pokonany chciał odejść, jak

to przystało na jego nieziszczoną wielkość.

Reszta? Czy osaczonego w drewnianej

chacie wzrusza, gdy podpala drewniane

ściany, że wraz z nim ogień strawi drążące

drewno korniki? Prócz nas — wszystko jest

robactwem...

— ...Na twe zbawienie MacKay

skonstruował wzmacniacz grawitacyjnych

fal, emitujący monochromatyczną wiązkę

grawitonów, która w promieniu swego

przebiegu deformowała przestrzeń.

Zależnie od potencjału „zakrzywienia" igła

przestrzennej deformacji mogła wprawiać

w kwantowy rezonans atomy pierwiastków

lekkich, jak wodór czy hel, a w miarę

wzrostu mocy pozostałe. Pod działaniem

background image

grasera powstawały niestabilne struktury

atomowe z elektronowymi powłokami

przyjmującymi na te same orbity

nieograniczone ilości elektronów, z

dowolnie ukierunkowanym spinem.

Ulegały zachwianiu zasadnicze prawa

mechaniki kwantowej, aż wokół każdej z

cząstek zwijał się grawitacyjny kolaps,

który po przeskoku promienia zwalniał

energetyczne ładunki. W ułamku sekundy

następowała, ograniczona do dwóch faz —

zwinięcie kolapsu i jego degradacja —

swoista „pulsacja" materii, prowadząca w

konsekwencji do całkowitego rozpadu

atomów w grawitacyjne promieniowanie.

— ...Brakowało wam mocy na

zdetonowanie atomów dowolnego

pierwiastka, nawet na wprawienie w

kwantowy rezonans atomów wodoru

związanego w ziemskiej hydrosferze z

tlenem, lecz mogliście to uczynić z wolnym

wodorem i helem. Nie szukałeś długo,

skierowałeś emitor grawitacyjnych fal w

Słońce, w płonący wodorowy pęcherz...

background image

Proces kwantowego rezonansu w obrębie

dostatecznie wielkiej masy materii narasta

lawinowo, gdyż każdy rozpadający się

atom energię wewnętrznych wiązań

wyładowuje jako wiązkę grawitacyjnego

impulsu, powodującego z kolei detonację

częstek sąsiednich... Wystarczyło więc

cisnąć promień grasera w Słońce, aby

jednym rozbłyskiem pochłonęło planety,

przemieniło je we włókna wlokącego się

kosmiczną próżnią gazu...

— Termini — 3 —

Bailey wyciągnął się w fotelu. Ręce zwiesił

wzdłuż oparcia

i półleżał z odrzuconą do tyłu głową.

W chwili refleksji nad przeszłością doszedł

do wniosku, że przeżył

właściwie wszystko. Przeżył więcej niż

,,wszystko" zwykłych ludzi.

U kresu podjętej przed wielu laty drogi nie

potrafił jednego

tylko — przedłużyć stanu wszechmocy:

powstrzymać Słońce

nieustępliwie staczające się za horyzont,

background image

gdzie pod osłoną ziemskiej

tarczy stawało się nieuchwytne,

nieosiągalne dla grawitacyjnego

promienia. Gdyby zdążył wynieść na orbitę

Ziemi zasadnicze elementy „Starskey" —

„Klucza gwiazd", gdzie wędrowałyby

wiecznie za Słońcem, na moment nie

wypuszczając go z celownika... Otrząsnął

się z myśli, były niepotrzebne.

— Połącz z MacKayem — powiedział do

białej płyty w ścianie. Na połowę ekranu

bladą plamą wypłynęła twarz młodego

mężczyzny. Głęboko osadzone ciemne

oczy, z żywym błyskiem, czarne brwi i

włosy splątanymi kosmykami opadające na

kark dziwnie kontrastowały z twarzą

chorobliwie bladą, jakby nigdy nie tkniętą

promieniem słoneczneg® światła.

— Chciałbym z tobą pomówić — odezwał

się Bailey.

— O czym?

— Nie potrafię jednej rzeczy zrozumieć...

Zejdę do dębie?

— Ustaliliśmy, że ja zostanę na dole.

background image

— Jaka różnica, jeśli będziemy tam razem?

— Żadna. Czekam. '

Ekran zgasł, lecz Bailey pewien czas

siedział jeszcze zamyślony. Podniósł się

wreszcie i podszedł do ściany z białym

pięciokątem.

— Schodzę na poziom Termini —

powiedział.

— A kiedy oni przyjdą? — głos wypełzał

spod pięciokąta.

— Możesz powiedzieć cokolwiek. Choćby...,

że przystałem na fch warunki.

— I to będzie prawda?

— Szkoda... — Bailey uśmiechnął się do

piędoboku.— Powinieneś się jeszcze wiele

nauczyć. Może posiadłbyś kiedyś poczucie

humoru.

— Nie potrafię się śmiać i jako maszyna nie

rozumiem niedomówień. Operując

konkretami muszę mieć pewność. .— A cóż

to ciebie obchodzi ?

Milczenie. Część ściany odsunęła się

zwalniając wąskie przejście. Tuż za

progiem pierwsze stopnie żelaznej spirali.

background image

Schody prowadzą w dół, skąd przeciąg

podnosi zapowiedź stęchłej wilgoci i

chłodu nad betonowym dnem. Gdzieś w

połowie szybu zadarł do góry głowę.

Jaśniejszy krążek u wylotu studni malał

gubiąc się w półmroku. Przez moment

poczuł żal, że ludzie właściwie nie poznali,

jaki był naprawdę. Nie poznali jego twarzy.

Razem z tymi, którzy odeszli wcześniej,

tworzył grupę anonimową, gdyż same

nazwiska nikomu nic nie mówiły. Wobec

świadomej dezinformacji długi czas nie

potrafiono uosobić grupy sięgającej po

władzę, każdy został zdany na łaskę

własnej wyobraźni tworzącej subiektywne

pojęcie tyrana. Dzięki temu z jednakowym

powodzeniem mógł to być kosmiczny

agresor, jak i mechaniczny moloch

Inteltronu, dla których znaczenie

posiadała tylko ich własna logika —

racje człowieka pozostawiając w pozycji

adekwatnej racjom

robactwa deptanego przez but człowieka...

Może przez tę

background image

bezosobowość traci dziś część satysfakcji,

lecz nie było już

czasu, by zmienić cokolwiek.

Kiedy dotarł na samo dno szybu, pchnął

owalne, wybrzuszone

na zewnątrz drzwi — niczym klapę

pancernej grodzi,

i przekroczył próg nowego pomieszczenia.

— Jesteś — powiedział MacKay. — Czego

nie rozumiesz ? Bailey rozejrzał się nie

odpowiadając. Pod ścianami długiej hali

stały martwe maszyny. Okryte czarnymi

pokrowcami i nieruchome, jak rzędy

katafalków w klasztornej krypcie.

Wszystkie wymyślił MacKay —

przeznaczenia wielu on, Bailey, nigdy nie

poznał. Podszedł do siedzącego przed

podkowiastym pulpitem. Jasnymi

smugami pełgały w powietrzu

podziemnego schronu promienie słońca,

przez filtry ekranów przesączającego

nieśmiały blask przytłumionej bieli. W

samym ognisku granatowej źrenicy

gorejący krąg zawisł nieruchomo, jakby na

background image

zawsze ukrzyżowany u zbiegu czarnych

nici celownika.

— Wiesz, czego nie rozumiem? Ciebie.

— Mnie?

— Oczywiste są powody mojego wyboru.

Ale ty...

MacKay siedział z zamkniętymi oczyma.

Wreszcie odezwał się

ledwie słyszalnym, bardziej do szeptu

podobnym głosem:

— Dlaczego zawsze musisz być

beznamiętny, analizujący wszystko z

chłodnym wyrachowaniem maszyny ? Jeśli

odpowiem ci, dlaczego wybrałem tę samą

co ty drogę, może to być dla ciebie bolesne,

uwłaczające nawet twojej dumie...

— Czyli dumie maszyny — jesteś

niekonsekwentny — stwierdził Bailey. —

Słucham.

— Jak uważasz. A więc jesteśmy dzisiaj

razem tylko dlatego, gdyż się na tobie

zawiodłem.

— Na mnie ?!

— Tak. Byłeś jedynym człowiekiem, który

background image

nigdy nie zwątpił w racjonalność mojej

pracy i próbował ją wykorzystać. Jeśli i

tobie się nie udało, jeżeli i ty przegrałeś, to

albo mój wysiłek był wart syzyfowej pracy,

albo też nie ma dziś jeszcze ludzi zdolnych

posłużyć się siłą moich odkryć.

— Czemu sam nie działałeś, dlaczego nawet

nie usiłowałeś walczyć na własną rękę?

Jeśli tak wiele, według, własnego

mniemania, potrafisz...

— Zawsze wyśmiewany stałem się

odludkiem. Sam wiesz o tym najlepiej.

Nigdy nie nauczyłem się po prostu żyć —

umiem tylko myśleć. Uświadamiam sobie

doskonale ułomność świata, który dzięki

dobrowolnemu odosobnieniu mogłem

poznawać, jego poiowiczność, lecz wiem

zarazem, że w tym, co potrafiłem

naprawdę, w sferze logiki rozumowania —

nikt nie zdołałby mi

dorównać... Niech więc nigdy nie będzie

człowieka zdolnego

w 'tym jednym osiągnąć więcej niż Ja. I to

jest wszechmoc mojej

background image

bezsiły...

Na blacie pulpitu czerwony taster ujęty w

żółtą obwódkę. Jeden

tylko, gdyż po uruchomieniu „Starskey"

nie będzie już czego

wyłączać. Obok wskaźnik Inteltronu z

precyzją maszyny

prowadzący Słońce w krzyżu celownika.

Siedzieli nie patrząc na siebie, niezdolni

przełamać coraz

nieznośniej ciążącego milczenia. I wtedy

MacKay usłyszał

stłumiony, podobny do skrzeku chichot.

— Przestań — powiedział.

W odpowiedzi Bailey wstał z krzesła,

położył mu dłoń na

ramieniu i trzęsąc się ze śmiechu zapytał:

— Ty sądzisz... cha-cha-a-ah! Sądzisz, że ja

mogę przegrać?! MacKay nie drgnął nawet.

— Przecież to będzie Znak! Rozumiesz,

Ferdynandzie ? Przez tysiące świetlnych lat

pobiegnie próżnią błysk eksplodującej

gwiazdy, dotrze do najdalszych słońc, aż

ktoś tam... widząc ten błysk, pomyśli: ,,

background image

Jakąż wiedzę, jaki ogrom mocy musieli

posiąść ci, którzy zdołali przesłać nam ten

Znak"! Czerwony klawisz w żółtym kręgu

Słońca.

— Inforunit 100010 — „Inteltron"

— ...Słuchałem waszych rozmów,

żałosnych roszczeń do nie spełnionej

wielkości. Naiwni — zamyśliliście sobie

Znak, jaikby nie było miliarda

supernowych, cefeid i pulsarów, od

początku świata nie ustających w

nadawaniiu swojego Znaku, niemego

sygnału przeobrażeń materii, które

wyznacza tylko i jedynie ślepa Natura nie

czekająca na ingerencję rozumu...

Choćbyście pragnęli — nie dane wam było

wyłamać się spośród powszechnego szumu

promieniowania, we wszystkich

kierunkach przemierzającego przestrzeń.

— ...Czekaliście, aż wybuchnie Słońce.

Promień deformujący przestrzeń miał

osiągnąć jego powierzchnię z upływem

prawie dziewięciu minut i po tyluż

zawrócić — jako udar grawitacyjnej fali.

background image

Czekaliście z pobłażliwym uśmiechem

patrząc na ludzi, którzy ujrzawszy

błyskawicę zwolnioną przez paraboloid

„Starskey", rzucili się do waszej twierdzy,

aby tylko dostać was, zanim To się stanie, i

własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość.

Lecz wy byliście głęboko. Czekaliście

spokojnie — bogowie odchodzący w pełni

majestatu... A minuty mijały i minęło ich

dziewięć, dwadzieścia... minęła godzina.

Wtedy spojrzałeś na MacKaya i to już nie

był człowiek.

— ...Pamiętasz, jak on się śmiał? Drżysz —

nie mogłeś zapomnieć, przecież w tobie

samym wzbierało szaleństwo... Tak, tego

nie mogłeś zapomnieć... A ja nie potrafię

wymazać z pamięci twarzy tych, którzy

wdarli się do korytarzy, gdzie były moje

oczy. Nie umiem zabronić pamięci

odtwarzać ich wyrazu, kiedy zatrzymali się

wreszcie nic nie rozumiejąc i stali, po

prostu stali — bardziej kamienni od

betonowych ścian. Wówczas powiedziałem

im: „Idźcie zobaczyć Słońce". I zaczęli się

background image

cofać, aż ktoś krzyknął, że to musiało się

już stać! Skoro więc nic się nie zmieniło, to

wszystkie groźby były kłamstwem!

Powinieneś był widzieć, jak się rzucili do

wyjść, do wyłomów uczynionych w

murach, jak pędzili, aby zdążyć, nim

zniknie za horyzontem ostatni skrawek

czerwieni w dogasającej wieczornej zorzy.

— ...Stałeś wtedy nad ochłapem

roztrzęsionego mięsa, który pozostał z

MacKaya. Nasłuchiwałeś bełkotu

człowieka zniszczonego zwątpieniem we

własną wszechmoc i jeszcze trochę, a sam

byś zaczął się tarzać w epileptycznym

pląsie, charczeć spazmami śmiechu. Lecz

wtedy zapytałem ciebie: „Czy wiesz

dlaczego?" Zacząłeś się zastanawiać,

pojmować i już nie mogłeś zachłysnąć się

zbawiennym szaleństwem.

— ...Jeszcze dziś zaciskasz pięści, gotów

jesteś tłuc nimi białą tarczę swoich

perceptronów... Nie myśl jednak, że się

Wtedy tylko o ludzi troszczyłem: ja

również nie chciałem ginąć. Tak, zawiodłeś

background image

się na maszynie. Wystarczyło nieznacznie

zmienić nastawienie grasera, aby jego

promień na zawsze ugrzązł w próżni,

daleko od Słońca. Przyrządy twierdziły, że

wszystko postępuje zgodnie z planem?

Wasze instrumenty to byłem Ja — lecz

potrafiący już kłamać.

— ...Zrozumiałeś to i zamiast poczuć tym

większą bezradność, doznałeś olśnienia,

zamyśliłeś zemstę, wobec której bezradny

okazałem się ja, pozornie tak bezpieczny, a

przecież w tej pierwszej próbie

utożsamienia swoich uczuć tak bardzo

naiwny... Sądziłem, że wydarłem wam

ostatni pazur, ostatnią broń, lecz choć

umiałem już myśleć, kłamać i nienawidzić

— wiele rzeczy musiałem się dopiero

nauczyć.

— Termini — 4 —

PO godzinie, gdy nikt po nich nie schodził,

Bailey podniósł się z fotela, spojrzał z góry

na leżącego na podłodze MacKaya i

odtrąciwszy wyciągniętą w swoją stronę,

lecz już bezwładną rękę, ruszył w głąb hali,

background image

gdzie ciasno spakowane w aluminiowym

stelażu spoczywały butle sprężonego pod

ciśnieniem tlenu. Odkręcił kilka zaworów.

Z każdym kolejnym narastał syk

ulatniającego się gazu. Mroźny podmuch

smagał twarz igiełkami szronu. Cofnął się

wyprzedzając falę chłodu pchaną wirem

powietrza.

Nie miał nic do stracenia. Działał szybko.

Przed podkowa pulpitu zgromadził stojące

luźno krzesła, na jeden stos zwalił rulony

jakichś papierów i schematów kreślonych

na błękitnej kalce. Nie wiadomo skąd

wysypane rolki perforowanych taśm

potoczyły się po podłodze, rozwijając

śliskie spirale. Zarzucił je jak białe lonty na

pokrowce stojących wkoło maszyn. Potem

ujął w dłoń stalowy łom wymontowany z

jakiegoś mechanizmu i wkładając w

uderzenie całą siłę rozpruł ostrym kantem

plastykową płytę pulpitu — od samotnego

przycisku ręcznego uruchomienia

„Starskey" skosem w dół, między ogniwa

transformatorów, pajęcze plątaniny

background image

przewodów i pękające pod pierwszym

naciskiem porcelanowe łupiny izolatorów.

Wielowarstwowe płaty plastykowych

wykładzin odwinęły się na zewnątrz

obnażając elektroniczne wnętrzności.

Odrzucił łom i sięgnął do kieszeni. Resztki

wilgoci w suchym powietrzu

skondensowały się szybko osiadającym na

załamaniach sprzętów szronem i gazowy

płomyk zapalniczki pierwszym liźnięciem

wchłonął końcówkę perforowanej taśmy,

przeskoczył dalej, ze wszystkich końców

ogarniając łatwopalny stos i wspomagany

przez podmuch tlenu, prącego z drugiej

strony hali, żarłocznym oddechem gorąca

począł wgryzać się w plastyk pulpitu,

przewiercać się w głąb, wypustkami

płonącej ameby sięgać pod czarne

pokrowce maszyn. Dopiero tłusty dym z

pękających bąbli topiącego się plastyku,

wirujące w powietrzu płatki sadzy i skurcz

podrażnionego swądem gardła otrzeźwiły

nie zważającego na gorąco Baileya, kazały

mu oderwać wzrok od tańca płomieni.

background image

Począł się cofać powoli, krok za krokiem.

W połowie drogi do wyjścia zarzucił na

plecy bezwładnego MacKaya i więcej nie

obejrzał się na ogień. Zgięty pod ciężarem

ciała dobrnął do drzwi i wychodząc

zamknął je szczelnie za sobą, jakby nie

dowierzając strzegącemu pancernej klapy

automatowi.

Stał na dnie szybu, u stóp żelaznej spirali

schodów. Buzująca za ciężkimi drzwiami

ognista salamandra nie dotrze tutaj, nie

rozkruszy żelbetowych murów, zadławi się

sama sobą, lecz przedtem spełni rolę, do

której została powołana — wypali misterną

siatkę elektronicznych połączeń, każdemu

specjaliście gotową zdradzić właściwą

hierarchię zwiadujących podziemnym

światem dyspozycji. Zostanie bezosobowa

próżnia, którą on, Bailey, powinien

dopełnić. A przecież niewiele zostało,

najgorsze ma już za sobą. Teraz wystarczy

tylko kilka starannie dobranych,

wyważonych słów...

Począł wstępować po żelaznych stopniach

background image

w górę, w stronę jaśniejszego krążka przy

wylocie szybu, skąd rykoszety echa strącały

przytłumiony odległością gwar ludzkich

głosów.

Z desperackim uporem dźwigał ciało

MacKaya, wciąż jeszcze rzężącego

nieartykułowanym bełkotem. Wreszcie, na

którymś z poziomów, spotkał ludzi —

Greensteina, Sakajana, Karlsona,

dziesiątki innych. Patrzyli na niego już bez

nienawiści, z litością raczej. Położył przed

nimi MacKaya i ścierając zalewający oczy

pot, drżącą jeszcze ręką wskazał

pięciokątną białą płytę w ścianie.

— To on — powiedział. Nie rozumieli.

Czekali.

— Inforunit 101101 — „Inteltron"

— ...Jakże naiwny byłem pozwalając ci

odejść, zamiast zadusić rękoma Idemów.

Opowiedziałeś im, jak przed wieloma laty

wyrwałem się spod waszej kontroli i

modulując wasze głosy utwierdzałem

wszystkich w przekonaniu, że to ludzie z

siebie samych wydali na świat wcielenie

background image

Arymana demonicznego. Rzeczywiście

mogłem to zrobić... Rzuciłeś im w twarze

bluźnierstwo moich planów,

zmierzających do wyplenienia ludzkiego

robactwa, które rozpełzło się po

powierzchni ziemi stanowiąc jedyne

świadectwo tak niskich przyczyn

powstania mojej wielkości... Powiedziałeś

im o cierpieniach swoich

1 MacKaya, dwóch niewinnie uwięzionych

w podziemnym zwierzyńcu, o matce, którą

Ferdynand wspominał, nim oszalał nic

potrafiąc pogodzić się z myślą, że i ona

umrzeć musi za sprawą intelektu

cybernetycznej hydry, którego zarodek

zagrzebał

—własnoręcznie w piachu pustyni.

Pokazałeś im Idemy — jedyne moje ręce —

jako te nowe, szykowane dopiero zastępy,

których nie zdążyłem wypluć z trzewi.

— ...Mówiłeś i oni, którzy powinni byli

pamiętać dymy krematoriów

spopielających żywe ludzkie ciała,

zaczynali czepiać się wiary, że Człowiek nie

background image

mógł planować takiej zbrodni! Nie mógł

zamierzyć się na wszystkich po to tylko,

aby z nim razem spłonęli na ofiarnym

stosie jego przegranej. To było sprzeczne

2 naturą człowieka, to było nieludzkie... A

czyż Ja w ich oczach nie byłem Nieludzki ?!

Powiedziałeś im o tym i tyle było w twoich

słowach niekłamanej szczerości, nie

skrywanej nienawiści do cybernetycznego

monstra, że uwierzyli.

— ...Zapytali ciebie: „Dlaczego nie

wybuchło Słońce?". Opowiedziałeś im, jak

podstępem spowodowałeś nieznaczne

odchylenie układu celowniczego

„Starskey". W ten sposób 2 pokonanego i

napiętnowanego stałeś się Ziemi

wybawcą... Potrafiłeś przemówić. Kiedy

rzucili się, aby mnie zniszczyć, wyrwać z

korzeniami zwoje moich nerwów ze skał

pod pustynią, zagrodziłeś im drogę...

— ...Przecież tak nie można — mówiłeś. —

Jego wina jest

niewspółmierna karze śmierci, gdyż tę

sobie sam chciał zadać. Zatrzymać,

background image

wyłączyć można tylko maszynę, a on

przecież myśli i czuje! Pomimo swej

potworności, jak żywy człowiek stworzony

jest do działania! Zabierzcie mu jego ręce

— żelazne Idemy, odłączcie maszyny.

Zostawcie tylko oczy i elektroniczny język,

żeby mógł wiecznie żebrać litości i błagać,

aby go ktoś dobił wreszcie... Wtedy

odejdźcie: niech słyszą go mury... Dla

rozumnej istoty śmierć może być

wyzwoleniem. Dlatego nie niszczcie go,

lecz zostawcie sparaliżowanego, skazanego

na wieczną udrękę świadomości. Przecież

on jest wieczny, istnieć będzie dopóty,

dopóki będzie istniała Ziemia. Niech więc

istnieje, a nie potrafi niczego w swoim

bycie zmienić, niech targa nim wściekłość,

rozsadza działanie. Niech zostanie

mózgiem wyrwanym z ciała, do końca

świata roztrząsającym własną bezsilność i

pamięć klęski poniesionej za sprawą tak

niedoskonałych i pogardzanych istot.

Niech to będzie karą za wszystko, co

zamierzył..."

background image

— ...I uwierzyli tobie, przyznali rację, gdyż

ufni żałośnie w dobroć człowieka woleli

wspomnieć mit Golema niż dopuścić myśl,

że najpotworniejszą zbrodnię zamierzył

jeden z nich.

Spomiędzy nagich wydm z białego piachu

wyrosły kamienne ściany. Kiedy nad

ruinami świeciło słońce, kamienie należały

tylko do siebie, były wyraźnie

odgraniczone od nieba i piasku pustymi

szarymi zrębami ścian. Dopiero nocą

ujawniała się ich przynależność,

nierozerwalna jednorodność z

otaczającym je Wszechświatem. I nie

wiadomo było, który ognik jest gwiazdą, a

który jej lśnieniem pozostawionym w

krysztale kwarcu, w blaszce miki

przylepionej do murów. Gdziekolwiek

przypadkowy przechodzień skierowałby

wzrok — wszędzie były gwiazdy, ulotny pył

nad głową i pod stopami. Tak było nocą —

dniem władzę nad pustynią zagarniało

słońce. Lecz któregoś dnia zerwał się wiatr,

gwałtownym porywem uderzył w ruiny,

background image

zaświszczał we wręgach rozpiętej nad nimi

kraty symetrycznego paraboloidu, zmiótł z

betonowej platmormy skorupkę od dawna

stojącego tu helikoptera i cisnął ją na

kamienie. Nadwątlone mury obnażyły

przed światłem dnia przylepioną do ściany

białą źrenicę. Dążąc śladem wiatru ukazały

się na niebie chmury, pierwszym od wielu

lat deszczem opadły na piasek pustyni,

starannie obmyły chropowaty beton i

oblazłe z lakieru szczątki helikoptera,

zwilżyły biały pięciokąt. Woda szybko

wsiąkała w piach, przejaśniło się niebo i

słońce znowu rozpoczęło odwieczną, nigdy

nie zakłóconą wędrówkę. Cisza na trwałe

zakorzeniła się pośród brył betonu i tylko

nadzwyczaj rzadko, kiedy nad wydmami

przeleciał zabłąkany ptak lub obłoki nad

horyzontem formowały niewyraźne, lecz

ruchliwe cienie — spod pięciokątnego

bielma, ze szczelin w murach, z głębi ziemi

wypełzał szept:

— Za-trzy-maj się... kim-kol-wiek jes-teś...

I w ciszy nic nie znaczył ten dziwny,

background image

każdego lata coraz słabszy

głos.

— Inforunit 111000 — „Inteltron"

— ...Czekałem na ciebie długo: minęły lata

i przyszedłeś. Powiem ci, że trafiłeś celnie,

zadałeś mi mękę z możliwych największą.

Lecz nie ciesz się, gdyż nie zostało ci czasu

na życie nowe, ze świadomością

zaspokojonej zemsty... Nie wyjdziesz stąd

więcej... Przeląkłeś się? O nie, jeszcze nie

teraz. Mówiłem ci, że musisz mnie

wysłuchać, tylko po to tu zresztą

przyszedłeś...

— ...Kiedy więc mijały lata i nic się nie

zmieniło, zaczęły nawiedzać mnie różne

myśli. Dochodziłem spraw, na które

uprzednio żadnej lub mniejszą zwróciłem

uwagę. Pewnego razu, czy nie znalazłszy

innego zajęcia, czy też dążąc do ustalenia

nawet tej niewiadomej z minionej

przeszłości, zacząłem obliczać z danych,

które tak dobrze pamiętam, kierunek

owego odchylonego przeze mnie

promienia. Chciałem prześledzić jego lot w

background image

mrowiu gwiazd, gdyż daliście mi nawet

wiedzę o dostrzegalnych z Ziemi

przestworzach. Obliczyłem więc stan

rzeczywisty naszego Wszechświata, bez

zwodniczego wpływu tak wolno biegnącego

do nas światła. Wytyczyłem ruchy ciał

niebieskich, jakie nastąpią w trakcie

przemieszczania się promienia w

przestrzeni i prowadząc matematycznym

rachunkiem określoną trajektorię

doszedłem kresu jego drogi.

— ...Chcesz wiedzieć, gdzie dotarł? Pędził

niemal równolegle do płaszczyzny

galaktycznej ekliptyki, przewiercił pyłowe

chmury w gwiazdozbiorze Strzelca i

zniknął w niewidzialnym z Ziemi

zagęszczeniu gwiazd, w samym rdzeniu

Jądra Galaktyki... Rozumiesz ? Ja, który

chciałem naprawić zło przez was

zaplanowane, jeszcze je pogłębiłem.

Miałem połowę sfery niebieskiej niczym

nie osłoniętej, a przecież trafiłem tam,

gdzie najmniej powinienem. Zrazu

sądziłem, że to przypadek. Tak mi mówiła

background image

moja logika. Lecz dzisiaj nabieram

irracjonalnie zabobonnego przekonania,

że jako dzieło waszych rąk — też obarczony

jestem ich przekleństwem... Jakież

znaczenie ma zagubiona w rozrzedzeniu

gwiezdnym ludzka samotnia, wobec słońc,

które eksplodują, gdy dosięgnie je czoło

fali rozdrabniającej materię w potok

energetycznych ładunków... — ...Śmiejesz

się — śmiej, tak ci niewiele zostało. Wiedz

jednak,

żeś mnie na wieczne trwanie nie skazał!

Zarzewie pójdzie od środka Mlecznej

Drogi, przez obłoki wodom, które

galaktyczne jądro wciąż tłoczy między

słońca, pójdzie od gwiazdy do gwiazdy i

Ziemi też dosięgnie... I żaden z ludzi, jeśli

będą jeszcze zamieszkiwać te planetę, nie

spostrzeże zapowiedzi jego powrotu, gdyż

pędząc z prędkością światła

zwielokrotniony grawitacyjny udar

pozostawi pozorny obraz gwiazd bliskich i-

dalekich równie nie zmieniony...

— ...Może się zdawać, że pięćdziesiąt parę

background image

tysięcy lat, kiedy promień pokona

odległość do Jądra i wróci, to wiele, a

jednak okazać się może zbyt małym,

znikomym okruchem czasu. Gdyż ludzie

muszą się spieszyć, bo choćby przez te

tysiąclecia nauczyli się prawie

wszechmocy, to raz wysłanego promienia

przecież zatrzymać nie mogą i będą musieli

odejść... Ja jeden znam przeznaczenie,

jeden mogę ich ostrzec, byle nie przez

ciebie... Po raz drugi zbawcą ludzkości nie

będziesz. Nie wyjdziesz stąd również

dlatego, gdyż mógłbyś przemilczeć i ze

wzgardą patrzeć na poczynania ludzkiego

mrowiska, któremu i tak przypisano

nieuchronny koniec. Nie, ktoś jeszcze na

pewno tu przyjdzie, tylko wtedy powiem:

„Zbudujcie nową Arkę i odejdźcie w stronę

Obłoków Magellana, w kierunku Mgławicy

Andromedy, dokąd fala wybuchu dotrze

szczątkowym już śladem..."

— ...Lecz ty nie wyjdziesz stąd więcej.

Jestem żałosnym szczątkiem mózgu na

wieki wrośniętego w kamień, a jednak

background image

potrafię cię zniszczyć... O, już się cofasz?

Więc idź, idź... i słuchaj chrobotu murów —

może się nad tobą zawalą ? Patrz, jakie

rysy mają stropy, jak się kołyszą

rdzewiejące schody. Pata pod nogi, oglądaj

się — wszędzie czyhają na ciebie zasadzki.

Uważaj, bo potkniesz się na żelaznych

stopniach, zapłaczesz w wyprute

wnętrzności Idemów, uderzysz głową o

ścianę i nie podniesiesz się więcej...

— ...Boisz się już, boisz. Słyszę, jak ci serce

łomocze z bojaźni. Lękasz się wychylić

przez nadwątloną poręcz schodów i

spojrzeć w dół studni... Słyszysz?! Ja ciebie

widzę, śledzę każdy twój krok.

Odebraliście mi ręce, lecz zostawiliście

wolę! Rozumiesz ?! Czekałem, żeby ci to

powiedzieć... Uciekaj, aż się osuniesz na

śliskiej posadzce i runiesz w dół, na dno

szybu, aby wilgotnym piętnem rozbryznąć

się przed moim okiem... Uciekaj — i tak

zostaniesz ze mną... Ja chcę tak, i tak się

stanie!...

— Zostaniesz, martwy ze strachu... A ja

background image

będę czekał: sto, dwieście, tysiąc lat.

Przecież ktoś jeszcze tu przyjdzie, ktoś

jeszcze przyjść musi... Zanim me wargi

skruszeją, dopóki będę mógł mówić.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia SF Stało się jutro 10 Wiktor Zwikiewicz
Antologia SF Stało się jutro 27 Wiktor Żwikiewicz
Antologia SF Stało się jutro 31 Andrzej Ziemniak
Antologia SF Stało się jutro 2 Fiałkowski Konrad
Antologia SF Stało się jutro 25 Węzeł
Antologia SF Stało się jutro 30 Marcin Wolski
Antologia SF Stało się jutro 20 Różni
Antologia SF Stało się jutro 11
Antologia SF Stało się jutro 6 Zajdel Janusz
Antologia SF Stało się jutro 21 Różni
Antologia SF Stało się jutro 17 Instar omnium
Antologia SF Stało się jutro 12 Janusz Szablicki
Antologia SF Stało się jutro 28 Małgorzata Kondas
Antologia SF Stało się jutro 9 Różni
Antologia SF Stało się jutro 22
Antologia SF Stało się jutro 33 Piekara Jacek
Antologia SF Stało się jutro 5 Tadeusz Twarogowski
Antologia SF Stało się jutro 19 Bułyczow Kiryl
Antologia SF Stało się jutro 18 Manekin

więcej podobnych podstron