Wiktor Zwikiewicz
Zerwane
ogniwo
— Marzenie
— Kłamstwo
— Podpalacze nieba
Zerwane ogniwo
Parno. Wiatr zastygł w plątaninie
bambusowych pędów i lian, ustąpił miejsca
ciszy zdawałoby się wiecznej, a jednak
gdzieś z południa, spoza liściastej ściany
drzew, narasta głuchy pomruk. Brudnym,
pełnym mglistych nacieków sklepieniem
chmur płyną czarne cienie. Ociążałe,
niosąc w trzewiach brzemię śmierci, prą
na północ. Nadlatują falami — jedna,
druga... Wysiewają w przestrzeń brzęk
szukającej żeru szarańczy, przenoszą się
wysoko niewidzialnym rojem i milkną
wreszcie, głuszone murem rosnącej
odległości. Lecą do swego celu. Dżungla
zostaje. Trwa ciszą pełną szmerów,
szelestów i cieni przemykających gęstwiną
traw. Ciężkie powietrze ściele nad bagnami
zielonkawy opar przesycony wonią mchów
i bladych kwiatów, odorem padliny i
cierpkim zapachem butwiejących pni.
Dżungla jest niema. Cokolwiek jątrzy niebo
czy wnętrze ziemi — nie zakłóca jej
spokoju. Cierpliwość jest przywilejem
starców, których nie wzrusza upływ tysiąca
lat podobnych do siebie jak dwie krople
deszczu. Dżungla nie zna już dawno nawet
stanu oczekiwania, po prostu — istnieje.
Jej życie toczy się w odwiecznym rytmie
nieustannego powtarzania cyklu
biologicznych przemian, wyznaczonego
obrotem planety i kołowaniem księżyców.
W rytmie uzależnionym od jądrowych
kurczy słonecznego kotła i niepojętych
wpływów gwiezdnych mgławic. I
nieistotne, czy wyrosła ze skrawka lądu
przynależnego Ziemi czy którejkolwiek z
planet choćby najdalszych gwiazd. Ludzie
są wszędzie. Lub będą.
Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 000001
— Nazywam się Ernest Toebben.
—— Naprawdę?
—- Powtarzam raz jeszcze: jestem Ernest
Toebben.
— Znaliśmy kiedyś człowieka o tym samym
imieniu.
— Więc musicie przyznać mi rację.
— Od trzydziestu lat pracujesz w naszym
instytucie. Wszyscy cię Znają. Nagle
zaczynasz obstawać przy twierdzeniu po
prostu śmiesznym. To nie ma sensu.
— Próbujesz dopatrywać się sensu w moim
postępowaniu? Gdybym potrafił się jeszcze
śmiać — odpowiedziałbym ci śmiechem,
ale dziś czuję dla was tylko litość. Pokaż mi
w waszym świecie ludzi, którzy zachowali
rozsądek, oraz ich działanie, którym ja nie
odmówię racji. Gdzież ona jest? Chcecie
mnie sądzić. Za co? To, co zrobiłem tutaj,
nie było zbrodnią.
— O tym zadecyduję ja.
— Przeceniasz swoje siły.
— Jestem sędzią.
— Jesteś tylko maszyną. Taką samą jak ja i
wszyscy wasi ludzie. I w ciebie założono
program.
— Każdy uczy się od swoich nauczycieli.
— Ale myśleć powinien sam.
— Frazesy.
— Tak? A cóż wy zaofiaruj ecie w zamian?
Czym są wasze dążenia? Pełzniecie, bojąc
obejrzeć się wstecz, bo zobaczylibyście tam
własny strach. Za życia ślepi i głusi
kroczycie nie widząc przed sobą drogi, nie
rozumiejąc, że i tam jest koniec waszych
dni.
— Czy tylko to chciałeś powiedzieć ?
— Nie... A więc nazywam się Ernest, Ralph
albo Tout — nieważne. Nazywam się po
prostu Toebben.
Chmury ciągle gęstnieją, pomyślał.
Zmęczonym wzrokiem powiódł wzdłuż
betonowej wstęgi lotniska. Bure obłoki
nawisły nisko gipsowym odlewem
poszarzałego nieba. Dzień za dniem
wsysają wilgoć powietrza. Łączność z
pilotami rwie się już po paru kilometrach i
nie pomagają rozrzucone daleko
retransmisyjne stacje. Kiedy ustaje
łączność, kończy się wszystko i w dżungli
wyrasta jeszcze jeden, ten najmniej
pożądany, ognisty grzyb. Ile ich było w
ostatnim czasie?
Pomyślał, że to już nieważne. Przynajmniej
dla niego. Lehmann może się wić jak
piskorz i na gwałt poszukiwać panaceum
na dolegliwości Kontroli. Dobre wróżki
tylko w bajkach szafują cudownymi
darami, w rzeczywistości nikt nie
powstrzyma pory monsunów. Tak, to nie
jest ważne. Nie sposób współczuć innym,
jeszcze takim jak Lehmann, kiedy nie wie
się, co z sobą samym począć. Śmieszna
rozterka. Nie spodziewał się dotąd, że
kiedykolwiek znajdzie czas, żeby pomyśleć
o tym. On i rozterka — zabawne
zestawienie. A może to i lepiej, że młodość
bywa krótkowzroczna?
Młodość. Była — minęła. Od niedawna
czuje się jak ktoś niepotrzebny ii oszukany.
On — Ralph Toebben. Czy tak łatwo
przedzierzgnąć się w skórę starego
człowieka ? Dawniej było inaczej. Świat
przepływał cuchnącym nurtem
codzienności obok niego, a on przeżywał
swoje dni powoli i nie uświadamiał sobie,
że pod jego stopami rozwiera się przepaść.
Pogłębia się rozsadzana stopniowo seriami
drobnych potknięć, trawiona uśmiechem
Lyalla, dwuznacznymi uwagami Lehmanna
i chłodnym, ironicznym spojrzeniem
Touta. Ostatnie było najbardziej dotkliwe.
Nigdy nie roztrząsał łączących go z synem
stosunków, a mógł. Może wiele zostałoby
wyjaśnione już wtedy? Dzisiaj, po latach
dwustronnego milczenia, konflikt
nawarstwił
się tysiącem niedomówień, lękliwych
przemilczeń, i to głównie z jego strony. Z
winy genialnego uczonego, Ralpha
Toebbena, którego ojcowskie osiągnięcia
nie dorównywały jego naukowej sławie.
Wzdrygnął się. Zrozumiał, że odruchowo
nazwał siebie ojcem Touta. Słowo „ojciec"
nie było tu odpowiednie. Brzmiało jak
żywcem wyjęte z apokaliptycznej
makabreski. On ojcem Touta... Szarpnął
kołnierz koszuli zaciśnięty białą obręczą
wokół szyi i westchnął głęboko. Powietrze
nie przyniosło ulgi. Było nagrzane,
'tamujące oddech duszną zawiesiną
przemieszanych woni. Dzisiaj czuje się
niepotrzebny. A o czym myślał, gdzie dążył,
czego oczekiwał przez całe swoje życie? Po
prostu istniał problem, który należało
rozwiązać. Za jaką cenę? Na to nie zwracał
uwagi. Widział przad sobą skrzyżowania
dróg, z których prawie każda prowadziła w
labirynt ślepych zaułków. Więc zmuszał
ciało i myśli do wytężenia wszystkich sił,
aby w gąszczu formuł, w chaosie procesów
odnaleźć ten jeden, dający w perspektywie
chociażby nadzieję rozwiązania. Wciąż
poszukiwał, a przecież powinien był
wiedzieć, że nadejdzie chwila, w której
czas stanie. Zatrzyma się, ale tytko dla
niego. Bo świat pójdzie dalej. Drogami
marzeń ludzi oddanych utopijnym
ideałom, cierpień ludzi przegranych i
nieustannej walki tych najbardziej
szalonych, będzie zmierzał w stronę innych
dni, takich, jakimi zechcą je widzieć oni
wszyscy. On zostanie poza nawiasem tych
dążeń, porzucony na skraju drogi, którą
jakże opacznie próbował torować. Świat
musi pozostać obojętny na los tego, który
nigdy nie czuł odpowiedzialności za losy
świata. Cóż za sentymentalizm, pomyślał
krzywiąc wargi w nie ;
pozbawionym goryczy uśmiechu. Nie
przypuszczał nigdy, że stać. go będzie
kiedykolwiek na podobne myśli. A przecież
chwila ta nadeszła, bo nadejść musiała. W
jednej z komórek pamięci mnemotronu
spoczywa pełna dokumentacja,
monokrystaliczny zapis przeobrażany
potokiem prądu w impulsy zaszyfrowanej
informacji. Co dalej ? Opracowana
technologia praktycznego zastosowania.
Pozostaje więc produkcja. Fabryka
geniuszów. On już stworzył jednego —
więcej się nie odważy. Zakończył swoje
dzieło i nie widzi dalszej drogi. Stoi na
skraju urwiska, z którego, wie dobrze,
wcześniej czy później będzie musiał dać
jeden, jedyny krok.
Ralph Toebben zacisnął pięści i podniósł
wyżej głowę. Oczy napotkały nieruchomą
ścianę dżungli. Od ledwie wystających nad
ziemię budynków Kontroli szedł Lehmann.
Zanim zrównał się z Toebbenem, zdążył
nadać twarzy wyraz beztroskiego
zadowolenia i tylko mniej posłuszne oczy
patrzyły obojętnie, lekceważąco.
— Co nowego, Ralph? Słyszałem, że z
dziedzicznością; koniec? Bierzesz urlop ?
— rzucał pytania nie czekając na
odpowiedź.
— Urlop ? Wiesz, że nic lubię bezczynności.
— Przyzwyczaisz się.
— Myślisz ? — przez chwilę poczuł
wściekłość, lecz wystarczyło, aby
przypomniał sobie Touta, a gniew ustąpił
miejsca rezygnacji. Lehmann roześmiał
się.
— Zobacz — powiedział. — Wracają. Na
lotnisku lądowały samoloty. Czasem
błysnęło jakieś światło pasów startowych
odbite w wypolerowanym aluminiowym
boku lub prześwietliło przyklejoną od
spodu szklaną gondolę pilota. Lekkie teraz,
opróżnione gdzieś daleko nad dżunglą,
ledwie dotknąwszy betonowego pasa
kołowały na jego kraniec ze swobodnie
rozpostartym profilem skrzydeł i nie
zatrzymując się niknęły w podziemiach
hangarów. Po chwili zaczęli wychodzić
stamtąd lotnicy. Szli nie rozmawiając ze
sobą. Na głowach mieli lśniące hełmy.
Pomimo parnego powietrza żaden nie
pozbył się kryjącego pół twarzy nakrycia
głowy.
— Wszyscy ? — Toebben kiwnął głową w ich
stronę. Nie obchodzili go, ale wiedział, że
musi coś powiedzieć.
— Czterech diabli wzięli. Znowu
stymulatory... — Lehmann zacisnął
kwadratowe szczęki. Skóra na jego gładko
wygolonym karku nabiegła czerwienią, gdy
zwrócił twarz w kierunku bunkrów i
drobnych figurek ludzi. Chwilę przeżuwał
jakieś przekleństwo, po czym, już
spokojnie, powiedział: — Bydło. Wzruszył
ramionami i poszedł przed siebie. Długi,
biały fartuch zawijał mu się wokół nóg,
kiedy odmierzał ciężkie, sztywne kroki.
Ralph milczał. Dopiero gdy tamten znalazł
się w połowie drogi do dyspozytorni,
zawołał:
— Nie wiesz, gdzie jest Tout?!
Lehmann przystanął. Odwrócił się na
pięcie i uważnie zmierzył
spojrzeniem Toebbena. Potem machnął
ręką w nieokreślonym
kierunku.
— W laboratorium — odpowiedział.
— Pracuje?
— Tak. Nie wiem, czy cię dopuszczą.
Pułkownik postawił
ochronę.
Ralph Toebben zrozumiał, że krawędź
urwiska powali topnieje^
a drobne kamienie toczą się po pochyłym
zlboczy w dół,
w próżnię.
Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 001100
— W latach 1942—44 byłem, znaczy...
Zgoda — mój ojciec był kierownikiem
specjalnej placówki na terenach
niemieckiej Rzeszy.
Najpierw w zachodniej Rosji, potem w
Polsce. Gdzie dokładnie, nie muszę wam
tego mówić. Prace, które zostały wówczas
wykonane, znacie równie dobrze. Nie mylę
się?
— Przypuśćmy.
— Oczywiście. Ciekaw jestem tylko, ile
dotarło do was. Jeżeli wszystko...
— Cóż się zmieni ?
— O, teraz już nic. Przynajmniej nikomu to
dzisiaj nie pomoże, a ja nie jestem taki
znów ważny. Jeżeli prawda była wam
znana od samego początku, to jeszcze
jeden dowód, że trzymaliście mnie z
czystego wyrachowania.
— Czyżby ? To coś nowego.
— Bynajmniej. Miałem spełnić
oczekiwania, na których już wtedy
oparliście swoje nadzieje na lepsze jutro.
Nie zawiedliście się, prawda?
— Wysoko siebie cenisz, ale słucham. Co
dalej ?
— Teraz jestem wam niepotrzebny.
Zrobicie ze mnie szaleńca opętanego
psychozą stworzonej przez siebie
pseudonauki, któremu majaczy się cień
prehistorycznego wilkołaka.
— Jeżeli tak twierdzisz, widocznie masz ku
temu powody.
— A ty mi nie zaprzeczysz ?
— Miałem cię tylko wysłuchać.
Kontrolna wieża lotniska wznosi się
wysoko ponad zaryte w ziemię budynki
Bazy. Spłaszczony grzyb obraca się na
gładkim, strzelistym korpusie i
wysunąwszy czułki anten z nieustanną
podejrzliwością przeczesuje mrok.
Wolnym krokiem podszedł do budowli
nakrywającej szyb windy pancernym
dyskiem dachu. U wejścia stoi wartownik.
Toebben zatrzymał się niepewnie, ale
tamten nie zwrócił na niego uwagi. Patrzył
nieruchomo w stronę dżungli. Miał
ciemną, wysuszoną skórę twarzy,
obciągnięte zmarszczkami ostro wystające
kości policzkowe i czarne węgle
rozszerzonych źrenic. Chude ręce
kurczowo zaciskały się na kolbie
infradżwiękowego emitera. Żołnierz
powoli, jakby niechętnie, spojrzał na
Toebbena.
— Ty, powiedz, gdzie... Kto ja jestem?
Toebben cofnął się i dopiero wtedy
zauważył trzepot czerwonego
sygnału na kulistym hełmie.
Minął wartownika nie odpowiadając i
zatrzymał się w przejściu,
przed ściennym wideofonem.
Stanął tak, aby znaleźć się w polu widzenia
kamery, lecz ekran
pozostał mlecznobiały.
— Poproszę dyspozytornię Kontroli —
powiedział.
— Słucham? — to był na pewno głos
Lehmanna.
— Przed „studnią" stoi wartownik.
Wymień, zanim spostrzeże
ktoś z wojskowych.
Przez chwilę w słuchawce słychać było
tylko szelest oddechu.
— Dziękuję, Ralph... Mam przeciążone
kanały. Zacinają się
stymulatory.
Toebben spokojnie powiesił słuchawkę.
Przypomniał sobie nagle,
że stojący z tyłu homoid ma broń, ale nie
odwrócił się. Miał
nawet nadzieję, że usłyszy szczęk
odwodzonego spustu, nie
nastąpiło jednak nic. A wszystko stałoby
się od razu proste.
Wszedł do windy. Pomyślał, że 'i Lehmann
nie jest pozbawiony
swoich lęków. Kłamał od wielu dni
wmawiając wojskowym, że
przyczyną coraz większych strat w
lotnictwie są warunki
atmosferyczne. Tymczasem zawodził
mechanizm kontroli. Nie ma
rzeczy ani ludzi niezawodnych. Przede
wszystkim ludzi.
Ciężka, opleciona metalowym
żebrowaniem skrzynia osunęła się
w głąb ziemi. Na siódmym poziomie drzwi
wypuściły go na
korytarz.
Tunel biegnie prosto, łącząc końcami
przeciwległe łuki okrężnego
chodnika. Cała budowla ma kształt dzwonu
zanurzonego
w gruncie i spojonego kielichem z
podziemną formacją skalną.
W mrocznych i pustych o tej porze
korytarzach głucho dudnią
kroki wystukiwane na plastykowych
płytach posadzki. Co
kilkanaście metrów czernieją wyloty
bocznych przejść, a nad
wciśniętymi w ściany drzwiami jarzą się
purpurowe napisy —
dziesiątki cyfr i liter, kryjących pod
pozorem jednostajnej
powtarzalności znaków magazyny,
laboratoria i ośrodki
dyspozycyjne poszczególnych sekcji
Poligonu. Sztab główny
zajmuje najniższą, ósmą kondygnację.
Teobben przystanął przed szczelnie
zamkniętym wejściem.
Z przeciągłym westchnieniem odsunęła się
klapa i tylko oko
fotokomórki zwęziło, jakby z ironią,
zieloną źrenicę.
W kabinie przejściowej siedziało dwóch
mężczyzn w szarych,
połyskujących ściągniętymi przez pasy
fałdami mundurach. Ciasne
hełmy nakrywały im głowy. Na pierwszy
rzut oka nie różnili się
między sobą, niczym dwie bliźniacze,
powleczone srebrzystą łuską
jaszczurki. Na widok wchodzącego
wyprężyli się pod ścianą,
pozostawiając jednak wolne przejście do
następnych drzwi.
— Profesorze Toebben, pułkownik prosił,
aby nie niepokoić pańskiego syna.
— Mnie to chyba nie dotyczy ?
— Nie ma wyjątków. Może pan wejść
jedynie w sprawie tyczącej bezpośrednio
zadań ośrodka.
— Oczywiście — odpowiedział i obojętnie
przeszedł obok dwóch zastygłych postaci.
Dotąd każda jego wizyta była „ważna", nikt
nie śmiał wątpić. Dzisiaj pułkownik
zaczyna prosić.
Przestąpił niski próg. Wewnątrz długiej
hali, szklanymi ścianami przedzielonej na
kilka sekcji, dawało się wyczuć lekkie
napięcie,' niepokój towarzyszący zwykle
decydującym doświadczeniom w toku
zakrojonego na szerszą skalę
eksperymentu. Pochylone plecy
neuroników nawet nie drgnęły na odgłos
jego wejścia. Szybko przeszedł w drugi
koniec sali. Jeszcze jedne drzwi. Najpierw
uchylił je lekko, zaglądając do środka, po
czym wszedł, starannie zamykając drzwi za
sobą.
Tout siedział przed całościennym
ekranem. W błękitnawej, jakby z lekka
zamglonej powierzchnią szkła głębi obrazu
unosił się ludzki mózg. Szare sfałdowania
lśniły tłustym osoczem, jakby wyjęte
niedawno z fizjologicznego roztworu,
którego bezbarwne strużki ściekały
jeszcze, opadając z rzadka ciężkimi
kroplami. Toebben adruchowo wciągnął
nozdrzami powietrze. Wsłuchiwał się w
siebie. Gdzieś z zakamarków
podświadomości sączyło się jakieś
wspomnienie. Zrazu nieuchwytne, nagle
przesłoniło rzeczywistość...
...Tam również był mózg. Człowieka. Bez
ekranu. Podatny na dotyk palców leżał na
metalowej tacy tuż przed twarzą. W
szarawy miąższ powoli zagłębiały się igły
elektrod. Eksperyment odbywał się w
jakimś baraku i bielone tylko od wewnątrz
ściany oślepiały blaskiem rzucanym na
deski przez wielkie, elektryczne lampy.
Ktoś na moment uchylił skrzypiące drzwi i
można było dostrzec oświetloną
reflektorami linię drewnianych słupów z
rozpiętymi strunami kolczastych drutów.
Rozległy się czyjeś przytłumione głosy.
Krótkie szamotanie poprzedziło ostry
trzask prądu. W powietrze wdarł się swąd
rozgrzanych przewodów, zwęglonej
izolacji i czegoś jeszcze, nieokreślonego.
Ktoś rozpaczliwie krzyknął:
— Niee!!
Urwał przerażony. Tout patrzył mu w oczy
chłodno, bez gniewu. Boże, co się ze mną
dzieje? Ralph Toebben z trudem
powstrzymywał drżenie rąk. Przecież
wtedy mnie jeszcze nie było! Ernst? On tak,
ale nie ja. Nie ja! Potrzebuję spokoju,
potrzebuję spokoju — powtarzał
gorączkowo, czując się jak zwierzę, przez
własną nieostrożność pochwycone w sidła.
A jeżeli Tout wie?
To przypuszczenie pojawiło się tak
niespodziewanie, a przecież mógł się
dawno domyślić. Na samym początku nie
było rozpoznania informacji. Dzisiaj
oczywiście potrafiłby dokonać selekcji.
Wtedy... Pierwsze próby, ryzyko.
Osiągnięciem była sama możność zapisu,
przeniesienia na genotyp przyszłego
człowieka pełnej pamięci osobnika
dorosłego. Nie umiał tylko rozszyfrować
informacji, o to zresztą nie chodziło. W
pierwszej próbie, 2 braku wyboru,
zapisowi podlegało wszystko.
Spojrzał na syna. Ten nie wpatrywał się już
w ojca. Jego wzrok przeskakiwał z ekranu
na wykresy encefalogramów i z powrotem
na ekran. Ręce położył ha klawisze
sterujące automatem i ze spokojem śledził
ruch manipulatorów. Ralph Toebben
jeszcze raz przypatrzył się obrazowi.
Wszystko było takie samo, jak w tysiącach
doświadczeń, które potwierdziły założenia
jego własnych teorii. Plastykowe tętnice
tłoczące utlenioną krew z rozpuszczoną
pożywką w układ krwionośny mózgu i
odprowadzające ją z powrotem, sieć
czujników sięgająca pod fałdy kory
mózgowej, zwoje przewodów łączących
końce nerwów pod rdzeniomóżdżem z
wejściami elektronowych analizatorów.
Oddzielne połączenia ośrodków wzroku z
przetwarzalnikami bioprądów na
mechaniczne drgania pisaków
utrwalających na papierowych taśmach
zmiany natężeń elektrycznych
potencjałów. I... Zmarszczył czoło.
Elektrody nie kontaktowały z mózgiem.
Miały nie znany mu kształt. Rozwarte,
sześciołape pająki zwiesiły zgrubiałe
odwłoki nad stalowosin% powierzchnią.
Szukał z nadzieją miejsca styku, lecz
odległość dzieląca je od mózgu nieustannie
rosła. Wynosiła już jakieś trzy centymetry,
a głos automatu ciągle stwierdzał odbiór
sygnałów:
— Reakcja dodatnia plus osiemnaście.
Reakcja plus... Ralph Toebben wiedział, że
jest to niemożliwe. Zupełnie niemożliwe.
Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 010111
— Istnieją trzy drogi przyswajania przez
człowieka informacji. Pierwsza, wybrana
przez samą Naturę, zmusza do jakże
omylnego i czasochłonnego posługiwania
się narządami zmysłów, głównie wzrokiem
i słuchem, mniej dotykiem czy węchem.
Druga jest bezwzględnie wydajniejsza — to
dziedziczność. Natura, nawet w
przypadkowym doborze ewolucyjnych
rozwiązań, postępowała rozważnie.
Przynajmniej względem człowieka.
Wytyczała granice celowości, a ja, dążąc jej
śladem, przekroczyłem owe granice.
Metoda ta nie kształtuje danej osobowości
z biegiem czasu, lecz określa ją z góry.
Ingerencję rozpoczyna już u źródeł jej
powstania — wewnątrz genetycznego kodu.
— To wiemy. A trzecia?
— Tą poszedł Ernst Toebben. Jeżeli chcecie
— mój ojciec.
— Na czym polega?
— Nie można jej właściwie nazwać drogą
samoistną. Mam ją raczej za pewną
kontynuację, prymitywną w istocie próbę
rozwinięcia i udoskonalenia wersji
ewolucyjnej, polegającą na pominięciu
kanałów zmysłowej akumulacji wiedzy.
— W jakim celu? Nie widzę opłacalnej
motywacji podobnych eksperymentów.
— Tym niemniej Ernst Toebben był innego
zdania i jestem skłonny przyznać mu rację.
Pracował nad przeniesieniem informacji
bezpośrednio do układu pamięciowego w
już rozwiniętym narządzie, jakim jest
ludzki mózg. W perspektywie dawało to
możność dowolnych operacji wiedzą
poszczególnych ludzi. Oczywiście w
perspektywie. Pierwsze eksperymenty
zapewne nie obyły się bez pokaźnych luk
albo nieścisłości zapisu związanych z
brakiem technicznych urządzeń zdolnych
zapewnić właściwy kontakt sprzęźanych
zasobników pamięci dawcy informacji oraz
jej odbiorcy. Lecz Ernst Toebben zmierzał
do celu i osiągnął go.
— Skąd to przeświadczenie?
— Mnie pytasz ? Świadczą o lym
dokumenty znajdujące się w waszym
posiadaniu. Nie zaprzeczaj. Wcale nie
twierdzę, ze wiecie wszystko. Kiedy Ernst
przeszedł na waszą stronę, czasy były
niespokojne, część zapewne przejęli ci ze
Wschodu. Ale najważniejsze jest u was.
Przecież przez parę lat mieliście w ręku
samego Ernsta.
— Możliwe. A jaki to ma związek z tobą?
— Ze mną ? Ciągle udajesz naiwnego. Ernst
Toebben dokonał jednego udanego
eksperymentu. Zapisał w mózgu jakiegoś
człowieka przynajmniej część swojej
pamięci. Nie szukaj daleko — jestem jego
synem.
Patrzyli na siebie. Ekrany przygasły i
zostało tylko seledynowe jarzenie się ścian.
I tylko stopniowo narastał szum coraz to
nowych, włączanych kolejno
matematycznych maszyn. Sączący się
zewsząd szelest prądów potęgował uczucie
lęku, drążył w przestrzeni zwoje nie
kończących się korytarzy mrowiska, po
których drepczą wielkie, białe mrówki.
Każda jednakowo wielka, jednakowo biała
i każda ślepa. Wszystkie ślepe od tysięcy lat
wstecz i na wieczność w przód. Ślepe, bo
takie jest ich piętno, taki jest ich
genetyczny kod.
— Po co przyszedłeś ?
Ralph Toebben nie odpowiedział. Przed
pulpitem stały cztery
przyśrubowane do podłogi fotele.
Usiadł naprzeciw Touta.
— Czemu zawdzięczam twoją wizytę? —
powtórzył Tout.
— Więc aby spotkać się, musimy
wynajdywać ku temu jakieś specjalne
przyczyny?
Toebben spróbował nadać pytaniu ton
ironii, ale jego głos załamał się w połowie
frazy i słowa zabrzmiały niemal żałośnie.
Zrozumiał, że wyglądać musi śmiesznie, a
potem nie było już sensu zawracać z
obranej drogi.
— Nie masz wolnego tematu? —zapytał.—
Chodzi o pracę.
— Dla kogo?
— Dla mnie.
Tout był zdziwiony, lecz Toebbenowi
wydało się to zbyt
ostentacyjne, aby mogło być w miarę
choćby szczere.
— Nie tak dawno sam stawiałeś przed sobą
zadania i sam je rozwiązywałeś.
— Robiłem, co do mnie należało.
Wystarczająco wiele.
— Zrobiłeś tyle, na ile było cię stać —
obojętnie odparł Tout. — Nie w tym rzecz.
— Więc o co chodzi ?
— Nie powierzałeś nikomu opracowywania
własnych planów. Miałeś rację: co
rozpoczął Toebben — powinien zakończyć.
Więc myślałeś sam. Słusznie. Żadnej
tajemnicy nie wolno ujawniać do końca,
coś trzeba zachować w swojej i tylko swojej
głowie jako ubezpieczenie na wypadek,
kiedy okażesz się niepotrzebny.
— Być może zapomniałem o tej zasadzie —
Toebben wzruszył ramionami. — Chciałem
jednak skończyć tę pracę. Niczego nie
można przeciągać w nieskończoność.
— Też racja.
— Więc?
— Żądasz ode mnie zbyt wiele. Szczegóły
mojej pracy znam tylko ja jeden i nie mam
zamiaru ryzykować.
— Ryzykować? — Toebben pochylił się. —
Co to znaczy? Tout roześmiał się głośno,
bez skrępowania i Ralph Toebben
zrozumiał, dlaczego nigdy nie potrafił
zbliżyć się do syna. Nazbyt przypominał
mu siebie samego, jakim był kiedyś. Te
same chłodne, niebieskie oczy i prawie
biała, przerzedzona na skroniach grzywa
włosów. I twarz, na której pozostał jeszcze
ślad czegoś, czego w żaden sposób nie
potrafił określić. Bo przecież dzieciństwo
mu odebrał. Tout Toebben, syn Ralpha
Toebbena, nigdy nie myślał kategoriami
dziecka. Zawsze był dorosły.
— Pytasz, co to znaczy ? Naprawdę niczego
się nie domyślasz, czy też...
— Nie rozumiem.
— Niee?... Ty, wielki Ralph Toebben, nie
rozumiesz? A ja ciebie przecież znam.
Bardzo dobrze, jak samego siebie. Chcesz
słyszeć prawdę ? Dosyć późno, ale dobre i
to. Dawno ze mną nie rozmawiałeś.
Trudno. Byłeś zajęty. Wielki Ralph
Toebben kładł ostatnią cegłę gmachu
wiecznej dziedziczności wiedzy. I nikt nie
pomyślał, nikt nie mógł przypuścić, że ów
geniusz zbudował sobie pomnik za życia.
Co dalej ? Zapewne myślałeś nad tym, tylko
że nic nie wymyśliłeś i... przyszedłeś spytać
się pomnika.
— Tout, nie możesz tak myśleć!
— r Mogę, bo ty mogłeś. Ale gdyby i nie, to powiedz mi, kim jestem? Dałeś mi swoją
pamięć, wiedzę warunkującą myśli • i
odruchy. Czego się spodziewałeś? Milczysz.
A przecież jest tak, jak to sobie
zaplanowałeś. Zostałem fizykiem,
biologiem i neurofizjologiem. Pragnąłeś,
abym kontynuował twoje dzieło, gdy sam
nie będziesz zdolny do pracy. Toebben
zaczął — Toebben musi skończyć... Z jedną
poprawką — nigdy nie należy się cofać. A
więc żądasz pcmocy. Nie. Potrafię tyle
samo co ty. O wiele więcej. Zastanawiałeś
się, kto w rzeczywistości wykańcza tę twoją
trzydziestoletnią męczarnię nad
dziedzicznością? Była jedynym zadaniem,
jakie pozostawiłem tobie. Nie pułkownik,
lecz ja. Zresztą od z górą trzech lat żadna
idea nie wyszła bezpośrednio od ciebie.
Twój mózg stał się bezpłodny, pozbawiony
soków jak wyciśnięta cytryna. Podsuwano
ci rozwiązania, niemal siłą sprowadzano
na właściwą drogę. Kto ? Ja, przez
Lehmanna, Berkera i Lyalla. Nie
zauważyłeś tego. Byłeś bezgranicznie :
zadufany w sobie. Czy oddałbyś
komukolwiek rozpoczęte dzieło? Nie. Ja
jestem taki sam jak ty.
— To wszystko?
— Poczekaj. Nie proponuję ci takiej pracy,
jaką wykonują laboranci, którzy nawet nie
domyślają się celu całości badań,
pochłonięci pasją rozwiązywania
tuzinkowych problemików. Mógłbyś się
jednak przydać w sprawie dosyć
specyficznej. Twoje imię coś jeszcze
znaczy. W pewnych kręgach, oczywiście.
Łatwiej potrafiłbyś uzyskać fundusze...
— Mam zostać handlarzem? — cicho
powiedział Toebben. Tout skrzywił się.
— Jeśli już nazywać rzeczy po imieniu, to nie handlarzem, lecz przynętą. Będziesz
jeździł, wygłaszał odczyty, autorytatywnie
wypowiadał się na kongresach i urabiał
opinię. Ja nie mam na to czasu ani ochoty.
— I myślisz, że ja ją znajdę? — zapytał
Toebben.
— Mnie to nie obchodzi, a ty masz jeszcze w
odwodzie rentę i willę na tym bardziej
spokojnym, że przymusowym odludziu.
Możesz wybierać. Ja zresztą niczego ci nie
proponowałem. Wszystko zależy...
— Od czego?
— Intrygujesz mnie— Tout przechylił się
przez poręcz fotela . i z natarczywością
przypatrywał się Toebbenowi.
— Zmieniłeś się ostatnio — powiedział. —
Nie podoba ci się użytek, jaki robią tutaj z
naszej pracy. Masz rację, uczony nie
powinien stać obojętnie wobec spraw,
które rządzą tym światem.. Już wiele, zbyt
wiele razy popełniono ten błąd. Ostatnio
choćby podczas byłej wojny. W ten sposób
nie rozgrywa się partii
idących o dużą stawkę. Uczeni mieli, mogli
mieć wszystkich
w ręku, gdyż posiadali atom. To była
wielka szansa i nikt jej n& '
wykorzystał. Politycy? Są potrzebni tak
długo, dopóki jest z kim
dyskutować, innymi słowy — stawiać
dymną zasłonę przed
rzeczywiste cele. W ostatecznym
rozrachunku nie my, ale oni będą
narzędziem.
— Na razie jednak rządzą i mówiąc to
wydajesz siebie w ich ręce.
— Tutaj nikt mnie nie słyszy, zadbałem o
to. Poza tym nawet nam potrzebny jest
sojusz zdolny zapewnić bezbłędne
wykonanie naszych poleceń. Dlatego
pułkownik jest po naszej stronie.
— Więc znowu wojsko...
— Oczywiście. A ty albo z nami...
— Mam tego dosyć. — Toebben postanowił
skończyć rozmowę i odejść, lecz w
ostatniej chwili coś go powstrzymało.
Pomyślał, że może dowiedzieć się o wiele
więcej.
— Przestraszyłeś się? — Tout pogardliwie
wydął wargi. —
Strata niewielka. Zaszkodzić nam nie
możesz. Wiem o tobie
wszystko. Dałeś mi swoje myśli, potrafię
przewidzieć każdy twój
krok.
Tout wstał z fotela i odwrócił się od
siedzącego.
— Jedno mnie dziwi — dodał. — Dawniej
byłeś inny. Kiedy przeprowadzałeś
doświadczenia nad zarodkiem własnego
syna, nie miałeś skrupułów. Ani
przedtem... Ilu ich było? Stu? Więcej?
Potrzebowałeś dużej ilości preparatów.
— Milcz! — Toebben chciał krzyknąć, ale z
jego zaciśniętej krtani wydobył się ledwie
słyszalny szept i Tout mówił dalej, mogąc z
powodzeniem udawać, że nie dosłyszał.
— Nie pojmuję więc, skąd ten nagły zwrot?
Krzywisz się na projekt Lyalla, głosowałeś
przeciw grawigeneratorowi Kahna... Ralph
Toebben był dotąd przekonany o tajności
głosowania nad przekazaniem
zakończonych projektów do rozpatrzenia
przez komisję ekspertów wojskowych.
— Uważasz za przestępstwo produkcję
homoidów Lehmanna i próby
kontynentalnego sterowania epidemii
chorób wirusowych. Chociaż, w tym
wypadku, jestem po twojej stronie. Ludzi
nie wolno zabijać. Muszą być zdrowi i silni.
Śmierć to największe marnotrawstwo
ludzkiego materiału, a dzięki mnie nikt już
nie będzie zabijał. Niedługo stanie się to
zbędne. Infradźwiękowe emitery
rozsadzające układ krwionośny,
neutrinowe bomby, elektrody
wmontowane tym półludziom z dżungli po
to tylko, aby sadzać ich w samoloty i
wysyłać na bombardowanie własnych
wiosek. Masz rację, to mógł wymyślić tylko
Lehmann. Ale już niedługo... Tout mówił
dalej, ale Ralph Toebben nie słuchał.
Przymknął
powieki i wywoływał z pamięci obraz, jaki
niedawno zobaczył na
ekranie...
...Dwie szare, wyraźnie przedzielone
pionową szramą półkule
mózgu, czujniki i nawisające zewsząd
cienie elektrod. Elektrod
nie kontaktujących bezpośrednio z
mózgiem, kierujących jego
myślą z zewnątrz.
Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 100010
— Dlaczego kontynuowałem jego prace? W
problemie, jaki udało się mi rozwiązać,
założony był pierwiastek marzeń i
poszukiwań wielu innych uczonych,
którym może się mniej poszczęściło.
Zagadnienie dziedziczenia wiedzy,
przekazywania z pokolenia na pokolenie
nabytych doświadczeń to wszystko
marzenia, które ja urzeczywistniłem. Ja —
Ernst Toebben.
— Wracasz do punktu, z którego
wyszliśmy. Dla nich byłeś i pozostaniesz
Raiphem Toebbenem.
— Wracam? Tak... Ale o to właśnie chodzi!
Rozumiesz? Najważniejszy jest punkt
wyjścia. Każdy człowiek rodzi się w ściśle
przypisanym sobie czasie. Co jednak się
Stanie, gdy w teraźniejszość wejdziemy z
hasłami prahistorii, a oblekłszy je w
rytualną komżę nowoczesnej techniki
spróbujemy kształtować nimi własną
przyszłość? Moment wyłonienia się mojego
„Ja" znajduje się tam, w 1945 roku, w
krematorium na terenach Rzeszy, w
tajnym laboratorium Ernsta Toebbena.
Jestem jego kontynuacją, jego myślą! Na
fundamencie doświadczeń, które on
zapoczątkował, stworzyłem Naukę.
Nadałem jej pozory czystości. Poszedłem
dalej, do następnego etapu, którym był
Tout.
— Kto?
— Nie pozoruj zaskoczenia, wiedziałeś o
tym dawno.
— Jakim sposobem?
— Śmieszne, choć to w zasadzie moja wina.
Przede wszystkim śmieszny ja jestem.
Sądziłem, że tajemnica zostanie na zawsze
zagrzebana w mojej pamięci. Stało się
inaczej. Tak zresztą być musiało, albowiem
Tout również posiadł wiedzę, którą ja
zdobyłem, i znajomość spraw
przekazanych mi przez Ernsta Toebbena.
Później Tout był bliższy wam niż swojemu
formalnemu ojcu. Dlatego właśnie i ty
wiesz wszystko. Tak, Tout to ciąg dalszy
łańcucha, etap następny... Jedno wszak
nas różni. W moim ręku dzieło Ernsta
Toebbena nabrało cech doskonałości. Ja
miałem jeszcze szansę. Jedną na milion, że
coś zostało przeoczone, że ulegnie zatarciu
jakiś zapis, że potrafię zapomnieć i że w
końcu zdołam pomyśleć tak, jak to ma
miejsce obecnie. Program zapisany w
moim mózgu, owa przeklęta informacja
ustalająca z góry, że będę taki, a nie inny,
mogła kiedyś zawieść.
Ten szatański tatuaż myśli, neuronowy
zapis miał jeszcze cechy pozostawiające
nadzieję powstania procesów
odwracalnych.
— Mówisz, jakby kwestia zastosowania
wobec ciebie transformacji pamięci
twojego ojca nie podlegała dyskusji.
— Zgoda. Nie potrafię tego udowodnić,
jeśli obstajecie przy swojej niewiedzy oraz
nie chcecie mi uwierzyć. Ale jakie ma to w
ostatecznym rozrachunku znaczenie?
Weźmy Berkera lub Lehmanna. Czym się
różnią ode mnie? Moje myśli zapłodnił
rozum Ernsta Toebbena, a ich uformowało
wasze wychowanie. Powiedz mi, czym się
różnimy ? Czy byłem narzędziem
uformowanym przez was, czy przez niego
— to jedno. W obydwu wypadkach miałem
ostatecznie pogrzebać możliwość
naturalnej ewolucji myśli. Chcieliście
zahamować wszelki postęp...
— Sam zdajesz sobie sprawę, że jest to
niemożliwe.
— Niezupełnie. Masz rację tylko w
wypadku progresu techniki. Ją można
rozwijać w nieskończoność. Coraz
doskonalsze instrumenty i wciąż władający
nimi człowiek na tym samym poziomie
kultury. Człowiek widzący tylko siebie. I
tak by się niewątpliwie stało, gdyż ja, ze
względu na niedoskonałość metody Ernsta
Toebbena, miałem jeszcze szansę. To nic,
że była nie większa od przestrzeni między
elementarnymi cząstkami w jądrze
gwiezdnego karła. Tout nawet tej szansy
nie miał. Ja, Ralph Toebben, wymyśliłem
precyzyjny mechanizm wiecznej
dziedziczności wiedzy. Doskonały
mechanizm. Komplikacja sprowadzona do
molekularnej syntezy enzymów w
cytoplazmie. Organizm dorosłego
człowieka sam zaopatruje komórki
anizogamet w pełną informację z mózgu i
to, że każdy potomek posiądzie wiedzę
rodziców, jest pewne, jak fakt
lewoskrętnośd cząsteczek białka w
kolejnym pokoleniu istot żywych na całej
ziemi. Znajdziesz tutaj lukę? Nauczyłem
się blokować procesy przypadkowej
zmiany stosunków ilościowych
poszczególnych genów wykluczając
postronne mutacje. Powstała potworna
matryca, do której przybywa coraz więcej
czcionek wiedzy, lecz której punkt wyjścia
pozostaje ten sam. Bo czymże ja różnię się
od Ernsta Toebbena ? Tym, że poszedłem
dalej niż on ? Czym różnię się od Touta? On
poszedł dalej niż ja...
Ralph Toebben oddychał z wysiłkiem.
Spostrzegł, że jest już starcem, w wieku
pięćdziesięciu zaledwie lat — kaleką o
mózgu wyżętym z myśli i ciele
pozbawionym reszty energii. Życie ma
wtedy tylko sens, gdy człowiek zdolny jest
wyznaczać sobie kolejne cele, osiągane
następnie dzięki nakładowi pracy. Ma sens
nawet wtedy, gdy wytyczony cel będzie zbyt
odległy, aby go dosięgnąć. Wtedy pozostaje
jeszcze samo dążenie do niego,
przybliżanie się do marzeń i ukrytych
nadziei. I flie ma znaczenia, że te do końca
pozostają zazwyczaj nie spełnione.
Człowiek patrzący w przyszłość wierzy
zawsze, że idzie naprzód. Lecz Ralph
Toebben nie widział przed sobą niczego.
Oczy rozpoznające tylko kształty zwykłych
przedmiotów to zbyt mało. Bardzo mało.
A Tout jest młody. Miną dni, miesiące, lata
— d® chwili, kiedy przyjdzie jego kolej.
Tout się nie podda. Będzie walczył. Dla
niego nie ma odwrotu. Ale i on będzie miał
syna. I tamten też. Kto zna pojemność
ludzkiej pamięci? Nawet gdy komórki
mózgu któregoś z kolei dopełnią się
ostatnim bitem informacji, wystarczy
zbędne, przestarzałe dane poddać
mechanicznemu wymazaniu. Trzeba
będzie, jak z magnetofonowej taśmy,
skasować z genotypu nieaktualny balast i
wszystko potoczy się dalej. Cały czas będzie
rósł geniusz Ernsta Toebbena.
— Ten ostatni eksperyment ? — zapytał
Ralph. — Jakie jest jego
miejsce w twoim planie?
Zauważył, jak oczy Touta zalśniły
tłumionym dotąd blaskiem.
— Domyśliłeś się? O tak, tobie mogę
powiedzieć. Jesteś w pewnym sensie
współtwórcą. Podwójnie. Jako ten, który
stworzył mnie i... Pamiętasz, kiedyś w
ubocznym odgałęzieniu badań nad
dziedzicznością musiałeś przeprowadzić
rozpoznanie zależności żywych
organizmów od tak zwanego „czynnika
zewnętrznego". Opracowałeś
mimochodem z konieczności pobieżną
systematykę wpływów i wzajemnych
związków między reakcjami psychiki i
fizjologii człowieka a kosmicznym
promieniowaniem, słonecznymi erupcjami
i zmiennością pól magnetycznych
przestrzeni wokółziemskiej, Układu, aż po
jądro Galaktyki. Stwierdziłeś
występowanie całej sieci niezwykle
ważnych powiązań... Nie wyciągnąłeś
jednak zasadniczych wniosków, a
powinieneś był to uczynić. Kiedy
analizowałem pamięć Mnemotronu,
zastanowił mnie pewien moment twoich
badań — oddziaływanie określonej
częstotliwości fal elektromagnetycznych na
kresomóźdźe. Rezultaty widziałeś. Jeszae
parę lat i stracą sens elektrody Lehmanna.
Na razie zasadę wpływu na ludzkie myśli
znam tylko ja jeden, a
prawdopodobieństwo, że ktoś tą samą
drogą rozumowania osiągnie podobne
rezultaty, jest praktycznie równe zeru.
Przyznaję otwarcie: to był przypadek, ale
nawet z nim zetknąć się może tylko ktoś,
kto wyszedł z tygla Ernsta Toebbena. Tak,
to był przypadek. Niezwykły, ale jakże na
czasie. Dzięki niemu potrafię kierować nie
tylko jak Lehmann działaniem ośrodków
czynnościowych, lecz i myślami ludzi.
Rozumiesz? Myślami... Tout stał na środku
pokoju i patrzył na ojca. Jednostajna
poświata wypełniająca laboratorium jakby
koncentrowała się
w jego zwężonych oczach, nadając im
niesamowity, drapieżny wyraz.
— Na biegunach planety zbudujemy
potężne energostacje obejmujące polem
modulowanych fal elektromagnetycznych
obie półkule — ciągnął. — Mam już projekt
wykorzystania naturalnego pola
magnetycznego globu... Przez ten czas
znajdziemy środki lokalnej neutralizacji
albo ekranizacji wpływu fal. My, reszta nie
zdąży, a później będzie za późno. Nikt
nawet nie spróbuje zmienić czegokolwiek.
Wszyscy będą myśleć, jak my im
podyktujemy. Przestaną zabijać się
nawzajem w wojnach i nikt nie zechce
ginąć za żadne ideały. Nie będzie zresztą
innych wartości niż te, które oni w nas
dostrzegać będą. Wszyscy z
samozaparciem, z błogosławionym
natchnieniem oddadzą się na nasze usługi.
Wyobraź sobie: cały świat pracujący dla
nas i nas wielbiący. Nawet nad grobami
swoich matek i ojców dzieci nie pozbędą
się uwielbienia naszych czynów, a
umierający, miast wznosić modły do
mitycznego Boga, zemrą z imieniem
Władców na ustach. Jeśli zechcemy,
obdarzymy ich szczęściem, którego źródeł i
bezsensu raz nie pojąwszy — nigdy nie
będą dociekać. Uczynimy to my, wybrańcy
losu, który w nasze ręce złożył narzędzie
zdolne pokierować losem innych. Umilkł
czekając.
Toebben z wysiłkiem podniósł głowę
usiłując zebrać rozbiegane myśli.
— To wszystko ? — zapytał cicho.
— Wszystko ? — Tout zaniósł się głośnym
śmiechem. —
Uważasz, że mnie również brakuje
wyobraźni? A może ciebie
nie doceniam? Jeśli masz wyższe aspiracje
— nie krępuj się. Cóż
dla ciebie znaczą piramidy faraonów i
świątynie Buddy w skałach
Adżanty ? Jeśli zechcemy, ludzie
przewiercą dla nas całą ziemię,
aby magmowe jądro płonęło wiecznym
ogniem przed naszym
ołtarzem. Może chcesz w blasku tej lampki
zobaczyć własny
profil? Zastanów się. Mnie to nie bawi, ale
ty?...
Ralph Toebben podniósł się z fotela i
poszedł do wyjścia.
Mijając wygasłe ekrany widział w nich, jak
w powleczonych
bielmem ślepiach, swoje odbicie. Łamało
się pokracznie
w krzywiźnie szyb i podrygując szyderczo,
jakby urągało temu,
który dał mu początek.
Za plecami znowu usłyszał śmiech.
W laboratorium było już pusto. Białe
mrówki opuściły swoje
nory, przerwały krzątaninę. W nastałej
ciszy jego kroki i śmiech
za plecami miały dziwnie jednakowe
brzmienie, jednakowy rytm
rozciągniętego chichotu i bezsilnego
szurania podeszew na szarej
posadzce.
Otworzył drzwi kabiny przejściowej i
zobaczył wartowników.
Jeden leżał wciśnięty w kąt salki, twarzą do
podłogi. Ustami wypłynęła mu cienka
strużka krwi z rozerwanych rezonansem
serca naczyń krwionośnych. Drugi
chwiejnie sunął wzdłuż ściany, wodząc po
gładkiej powierzchni szeroko
rozpostartymi rękoma. W lewej dłoni
zaciskał kolbę infradźwiękowego emitera.
Toebben patrzył. Na srebrnym hełmie
wartownika niespokojnie trzepotał
czerwony ognik. Przypomniał sobie słowa
Lehmanna: „...zacięty Stymulator, tracę
kontrolę". To była jego szansa.
' Podszedł do stojącego pod ścianą i
łagodnie wyjął mu z ręki emiter. Napotkał
przelotne spojrzenie bezmyślnych,
wilgotnych oczu. Odwrócił się i poszedł z
powrotem.
Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 101101
— Będziecie sądzić mnie za zabójstwo syna,
Touta Toebbena. Tak, 2abiłem go, ale nie
dzisiaj i nie w tej przeklętej bazie.
Zrobiłem to dużo wcześniej, przed z górą
dwudziestu laty, przed sformowaniem się
w szklanej kolbie pierwszych blastomerów,
w chwili, kiedy dałem mu, bez szans
wyboru, swoją wiedzę i myśli. Właśnie to
była jego agonia. Kim mógł zostać? Nikt
dzisiaj nie odgadnie... Zawsze jednak byłby
sobą! Rozumiecie, co dla człowieka znaczy
— być sobą? Zdławiłem jego osobowość,
zanim jeszcze zdążyła się rozwinąć,
wstawiając na to miejsce doskonałą
protezę swojej własnej. Został mną, jak ja
byłem Ernstem Toebbenem. Będziecie
mnie sądzić za morderstwo... Ależ ja
dzisiaj zabiłem siebie! Słyszysz ? Zerwałem
ostatnie ogniwo, które mogło połączyć losy
pr2yszłości z marzeniami Ernsta
Toebbena! Ostatnie ogniwo.
— Uspokój się. Doprawdy potrafisz być
śmieszny. Od kiedy to przebudził się w
tobie ten altruizm, współczucie i litość nad
ludźmi ? Nie było jej śladu, kiedy będąc w
pełni sił liczyłeś się między nami. Dopiero
poniósłszy osobistą porażkę bijesz w
dzwony żałosnego humanizmu. Bądźmy
teraz przynajmniej szczerzy między sobą.
To jasne jak słońce, że troszczymy się tylko
o własne interesy, lecz i ty niczym się od
nas nie różnisz. Zostałeś nawrócony ?
Widzisz zło w tym, co zapoczątkował Ernst
i Toebben?... Każdemu, tylko nie nam,
możesz to wmawiać. Jesteś M niby
zgrzybiały sęp, którego młode odganiają od
padliny. To, że '•" on zdycha z głodu, nie
znaczy wcale, że nie chce żreć ochłapów.
On już jest na to zbyt słaby. I nikt nie
weźmie go serio, gdy spróbuje namawiać
młode sępy do jarskiej diety z ziaren i
korzonków. Nic nie straciłeś z dawnego
Ernsta.
— Mylisz się!
— Nie. My nie popełniamy pomyłek. Nie to
jest zresztą
najważniejsze. Wysłuchałem cię i teraz
kolej na to, oo ja mam do
powiedzenia. Chcesz znać wyrok?
— Ja go już na siebie wydałem.
— Doskonale, tylko o jednym zapomniałeś.
Wątpimy, aby odkrycie dokonane przez
twojego syna mógł ktoś jeszcze powtórzyć.
Będziemy próbowali, lecz dla zupełnej
pewnośd i tak potrzebny jest nam Tout, on
jeden zna właściwą drogę... Wiec
rozpocznie ją od nowa i ukończy.
— Tout nie żyje i nikt z was nie potrafi
wskrzesić przeszłości.
— Zrobisz to ty sam. Jeszcze żyjesz, a .teraz
będziemy cię strzegli lepiej. Stworzyłeś
Touta według informacji zawartej w twoim
mózgu. Ostatnio być może zmieniłeś się,
ale dzięki twoim pracom potrafimy
odszukać i odczytać tylko te fragmenty,
które dotyczą okresu powstania owej, jak
ją nazwałeś — „matrycy". Ona ciągle jest
zapisana w tobie... Wyhodujemy drugiego
Touta, zapewnimy mu warunki, jakie miał
pierwszy, i pójdzie jego śladem. Dla
rozwiązania problemu sterowania ludzką
myślą potrzeba sumy wiedzy trzech
pokoleń Toebbenów. Tout ją posiądzie.
Zabójstwem syna niczego nie zmieniłeś.
Straciliśmy wiele cennych lat, ale możemy
poczekać nawet pół wieku. Stawka jest tego
warta.
— Kłamiesz! Energostacje na biegunach...
Nie możecie tego zrobić!...
W dżungli panuje spokój, zielony półmrok.
Drzewa nakrywają gąszcz zarośli
szczelnym dachem, pod który nie przenika
żar słońca i odblask dalekich pożarów.
Spod ich koron nie widać nocą gwiazd, ale
też nikt patrzący z góry nie zauważy
kryjącego się w głębi ruchu. Bezszelestnie,
niczym leśne widma, idą ludzie. Za nimi
krąg wypalonej, zrytej ziemi. Szelest
giętych traw prowadzi korowód cieni w
stronę, skąd przyszli, gdzie spod czerwonej
zorzy przywiódł ich tutaj podniebny szlak
ciężkich ptaków.
Odchodzących spowija czerń połykająca
rysy twarzy i ruchy rąk. Nocą trudno
rozpoznać, czy w pogodny dzień spalił ich
twarze złotawy oddech słońca, czy też
smagnęły błękitnym światłem
rozcieńczone w przestrzeni proturberancje
Wegi. Kogo obchodzi, kto jaką ma twarz i
ile palców u każdej z rąk. Ludzie są
wszędzie. Lub będą. Może nie zawsze
zostanie po nich tylko żar tlący się pod
wrakami aluminiowych, skrzydlatych
kadłubów i siwy dym nad rozwartym lejem
szybu schodzącego w głąb ziemi.
Marzenie
Miał dwanaście lat, oczy czarne jak
okruchy kamiennego węgla, dwoje słabych
rąk i zmęczonych nóg. Nosił spłowiałą
koszulę, wytarte spodnie i parę włożonych
na bose stopy butów. Dla zwykłych
przechodniów był ulicznym włóczęgą,
osieroconym oberwaócem bez domu i
bliskich przyjaciół. Nawet ci, których serca
jeszcze nie zobojętniały, którzy ukradkiem
wciskali mu do ręki kilka drobnych monet
— nie przypuszczali, że próbują wspomóc
jałmużną kogoś, kto nosi w sobie skarb
największy z możliwych, którego
pozbawionych było wielu z nich. Błąkał się
ulicami Miasta, śmiesznie nieporadny i
zagubiony w jego ogromie. Czasami
znajdował odbicie własnej twarzy między
grupkami obdartych rówieśników, kiedy
indziej zaglądał przez uchyloną furtkę
czasu w przyszłość — spotykając w
ciemnych bramach ludzi starych, o
twarzach naznaczonych stygmatem dni
przeżytych pośród kamiennych ścian. Miał
dwanaście lat, oczy nie przygaszone jeszcze
zarzewiem neonowych świateł i stopy
pamiętające bruk tysiąca ulic. Budził się
zawsze wczesnym rankiem, kiedy w
ślepych zaułkach zalegał poranny chłód i,
nie otrzepując spodni z pyłu chodników,
ruszał w swoją wędrówkę. W ciągu długich
lat krótkiego życia przemierzył wiele ulic.
Zachował w pamięci sycący aromat
powietrza w dzielnicach domów
otoczonych parkami i smak nędzy
znajdującej przytułek między ścianami
drewnianych ruder, skąd nie wyganiał go
miarowy krok policjantów. Poznał też rytm
wielopoziomowych autostrad, którymi
strumienie maszyn wlewały się we wnętrza
szklanych gmachów. Był dzieckiem Miasta,
lecz choć zagubiony w jego mrówczej
krzątaninie, nigdy nie stal się częścią jego
betonowych wnętrz. Pośród miliardów
ludzi wplecionych w tryby czasu —
misternym mechanizmem cywilizacji
rozdzielonego na pracę, posiłki i sen —
pozostał zgrzytem niezauważalnym
prawie, a jednak wyłamującym się logice
powszechnych praw i obowiązków, jakie
obwarowały niezmienność postępowania
szarych mieszkańców Miasta-termitiery.
Musiał więc zostać taki jak inni... albo
odejść, gdyż arteriami kamiennego bruku,
czarnego asfaltu i betonowych chodników
nie wolno bezkarnie przenosić marzeń o
drogach innych, wybiegających daleko
poza granice miejsc dostępnych dla
zwykłego człowieka.
Poniedyalek
Biały sufit i ściany, śnieżna pościel na
łóżkach i ubrania lekarzy.
Biały sufit i ściany, śnieżna pościel na
łóżkach i ubrania lekarzy...
Biały sufit i ściany... Tik-tak, tik-tak, czas
upływa — przemija
czas.
Wzdłuż szeregu emaliowanych łóżek
przesuwa się korowód ludzi
w bieli. Pochylają się nad każdym z
chorych, coś szepczą między . sobą. Lekarz
oddziałowy podaje ordynatorowi kartę
choroby, rzuca krótkie wyjaśnienia.
Berker kiwa głową, czasami powie kilka
słów pocieszenia albo położy swoją miękką
dłoń na czole leżącego w śnieżnej pościeli.
— O, widzę nową twarz...
Doktor Berker uśmiecha się przystając
przed kolejnym łóżkiem. Czeka na znak, że
jego ojcowska dobroduszność została
zauważona, lecz patrzące na niego oczy są
nadal poważne i nieobecne.
— Jak ci na imię, chłopcze?
Leżący patrzy tak dziwnie, aż lekarz
doznaje wrażenia, jakby
tylko przypadkiem znalazł się na linii
spojrzenia oczu ogromnych,
czarnych niby dwie krople bezksiężycowej
nocy. Pohamowuje chęć
natychmiastowego odejścia, uchylenia się
przed tym niepokojącym
wzrokiem.
— Nie chcesz porozmawiać ze mną ?
Szkoda. Ale wyglądasz
mizernie, więc, jak sądzę, starczy nam
czasu, aby się bliżej
zaznajomić.
Berker zwraca się do lekarza
oddziałowego.
— Kto to jest? — pyta ściszonym głosem.
— Nie wiem.
Doktor Berker marszczy brwi.
— Przywieziono go z samego rana i dotąd
nie odezwał się jeszcze.
— Czyje to dziecko?
— Nikt nie wie. Chyba... niczyje.
— Niczyje? — na twarzy Berkera wyraz
ironicznego , zdziwienia. — Nie spotkałem
się w praktyce z podobnym wypadkiem.
Ręczy pan jako lekarz?
— N-nie w tym sensie — młody lekarz
uśmiecha się
z zakłopotaniem. — Znaleziono go na ulicy
już w stanie silnego
wycieńczenia.
— Zaraz. Pan zdaje sobie sprawę 2 tego, co
pan mówi? Nie jesteśmy instytucją
charytatywną, która zajmuje się byle
przybłędą. To jedna z najdroższych
prywatnych klinik. Czy pan rozumie, co to
znaczy?
— Myślałem...
— Nie obchodzą mnde pańskie myśli.
Wystarczy, jeśli widzę, dokąd prowadzą.
— Ależ tego chłopca poleciła nam pani
Montbason.
— Ach tak...
— Wszelkie koszty...
— Oczywiście, oczywiście. Dlaczego mnie
pan od razu nie uprzedził ?
— Nie miałem okazji dojść... — zaczął
lekarz, lecz widząc kwaśny grymas na
twarzy Berkera dodał szybko: ---- Pani
Montbason prosiła również, aby siostrę
Margo przydzielić do
—wyłącznej opieki nad tym chłopcem.
Doktor Berker z politowaniem pokiwał
głową.
— Rozumiem doskonale, gdy te panie
połową spadku obdarzają ulubioną kotkę,
lecz żeby wyrzucać pieniądze na każdego
spotkanego włóczęgę... Chyba co do tego
nie dzieli nas specjalna różnica poglądów?
— Oczywiście, ale pani Montbason
twierdzi, jakoby zafascynowały ją oczy tego
dziecka.
— Cha-cha!... Otóż to. Zafascynowały ją
oczy. Doprawdy, mogę cię, przyjacielu,
zapewnić z ręką na sercu, że najdalej za
tydzień ulotni się ostatni ślad tego
kaprysu, a nam zostanie kłopot pozbycia
się chorego z kliniki.
Wtorek
Dzień minął niepostrzeżenie i już w
prostokącie okna zmierzcha widoczny nad
wierzchołkami topól skrawek szarego
nieba. Dzień minął jak zwykle wypełniony
krzątaniną szpitalnych sióstr i odgłosami
sączącymi się spoza ścian. Od samego
świtu trwał jakby w bezruchu, a jednak
przeminął. Zostawił po sobie ledwie
uchwytne wspomnienie czyichś kroków za
drzwiami wychodzącymi na korytarz,
regularne pokasływanie starej kobiety, co
godzinę przyjmującej leki, oraz przelotny
płacz jakiegoś dziecka. Jedyne, co w
pamięci pozostawiło trwalszy ślad, było
twarzą kobiety długo nad nim siedzącej.
Cały czas leżał z szeroko otwartymi oczyma
i zapamiętał najmniejszy szczegół tej
twarzy: prosty nos, policzki pokryte
widzialnym tylko pod światło
brzoskwiniowym puszkiem, ciemne oczy i
usta zrazu uśmiechnięte, potem — w miarę
jak prosiła go, żeby zechciał coś zjeść —
smutniejące. Pomimo tych próśb
śniadanie, obiad i kolacja pozostawały
nietknięte. Ani razu nie poruszył leżącą na
poduszce głową, nie zareagował na jej
słowa.
— Przyniosłam ci parę książek. Nie wiem,
czy umies2 czytać? Nie odpowiadał,
pochłonięty swoimi myślami.
— Jeżeli zechcesz, mogę usiąść tutaj i
czytać głośno... Wybierz. Czekała, lecz on
milczał.
— Zostawię je — powiedziała wreszcie
zmęczonym głosem. — Położę blisko na
krześle, żebyś mógł sięgnąć. Powoli
zamknął oczy. Głos kobiety docierał do
niego jakby spoza grubej, niechętnie
przepuszczającej dźwięki ściany.
— Dlaczego milczysz? Czy to tak ciężko...
polubić mnie chociaż trochę? Powiedz
choć jedno słowo...
Wciąż milczał. Kobieta odeszła do drzwi ze
zwieszoną głową. W progu stanęła na
moment i, może mu się to wydawało
zresztą, powiedziała cicho: „Dobranoc".
Kiedy zasypiał, poczuł w piersi przelotne
muśnięcie jakby żalu, że wybrać może
jedną tylko drogę, lecz żal uleciał, a sen
pozostał. Sen głęboki, niczym, otchłań
między latarniami gwiazd.
Środa
Siostra Margo przyszła bardzo wcześnie.
Ominęła łóżka innych
chorych, aby zatrzymać się w końcu sali.
Topole za oknem tłumiły
brzask wstającego dnia i półmrok nie
ustąpił jeszcze z miejsca,
gdzie na białej powłoce poduszki leżała
głowa chłopca o twarzy
jakby wyciętej z kredowego płótna.
Siostra Margo podwinęła opadającą
kołdrę. Ostrożnie, żeby nie
zbudzić śpiącego, poprawiła poduszkę.
Książki na krześle leżały tak samo, jak
wczoraj je zostawiła, ale
gdy przyjrzała się bliżej, dostrzegła między
bajkami La Fonta'ine'a
i Andersena, pośród barwnych okładek
powieści Rudyarda
Kiplinga jedną zniszczoną, z wygiętym
grzbietem i zatłuszczoną
tytułową stroną. Książki tej wczoraj nie
było tutaj, ona jej nie
przyniosła.
Niepewnie wzięła ją do ręki. Na pierwszej
stronie tytuł:
„Lekarstwo od melancholii" i nie mówiące
jej nic nazwisko — Ray Bradbury.
Przerzuciła parę kartek. Oczy odruchowo
przebiegły urywek tekstu ze środka strony:
„...Dmący wiatr usiłował rozwiać ich w
chmurę lotnego pyłu. Zdawało mu się, że
jeszcze chwila t powietrze Marsa wyssie
jego duszę niczym szpik z kości. Czul się
pogrążony w niewaźkiej zawiesinie
jakiegoś chemicznego roztworu, który
rozpuszcza myśli i wypala pamięć
przeszłości. W milczeniu patrzył na
marsjańskie wzgórza, przysadziste,
przywalone brzemieniem tysiącleci.
Patrzył na stare miasto, białymi wyspami
zagubione w lakach, niby kości zetlałe,
rozsiane w chybotliwym morzu traw..." —
Dziwne z ciebie dziecko — szepnęła
kobieta. Chwilę stała czekając na coś, o
czym wiedziała, że nie nastąpi, potem
odeszła, pozostawiwszy książkę na
uprzednim miejscu, i chłopiec mógł
otworzyć oczy. Dawno już nie spał, lecz nie
dał po sobie znać, że widzi krzątaninę
kobiety wokół jego łóżka. Dla niego nowy
dzień niczym nie różnił się od
poprzedniego. Może tylko powieki chętniej
przesłaniały oczy, a ręce ukryte pod kołdrą
z większym trudem rozginały palce.
Jedynie myślom nie szkodziło osłabienie
ciała i uparcie sięgały szelestu topól za
oknem i nieba w opierzeniu włóknistych
obłoków. Lecz ciągle pozostawało tyle
nieosiągalnej przestrzeni.
Drugie przebudzenie nastąpiło dopiero
pod wieczór, Jakby godziny południa
żadnego nie miały znaczenia. Najpierw
świadomość wchłonęła czyjeś głosy,
następnie wyodrębniła z nich słowa:
— Więc co ostatecznie dolega temu
nieborakowi ?
— To dziwny wypadek.
— Każdy może w ten sposób
usprawiedliwiać nieumiejętność
wystawienia właściwej diagnozy.
— Taka jest nie tylko moja opinia.
Doktor Berker i lekarz oddziałowy stoją
pod oknem.
— Osobiście nazwałbym to skrajnym
wycieńczeniem, ale... Lękam się, żeby mnie
pan źle nie zrozumiał, doktorze.
— Słucham. Niech pan mówi.
— Ten chłopiec jest absolutnie zdrowy.
Berker rzucił krótkie spojrzenie w stronę
łóżka.
— Hm — chrząknął z powątpiewaniem. —
Raczej na to nie wygląda.
— Otóż właśnie. Na pierwszy rzut oka nikt
nie dałby za niego złamanego centa, a
jednak po bliższych oględzinach
stwierdziliśmy wręcz niezwykłą
zdrowotność jego organizmu. Serce, płuca,
nerki, wątroba i w ogóle wszystkie narządy
wewnętrzne działają u niego znakomicie.
— Szkopuł w tym, że jakoś nie widać
pozytywnych rezultatów tej działalności.
— Trafił pan w sedno sprawy, doktorze!
Każdego dnia stosujemy transfuzję
fizjologicznej odżywki, gdyż pokarmu
przyjmować nie chce albo nie może, a
proces osłabienia postępuje z nie malejącą
intensywnością. Organizm spala się sam w
sobie.
— Jak? Niech pan powtórzy.
— Och, to wszystko przypuszczenia. Ciągle
poszukuję analogii...
— I nie potrafi pan znaleźć?
— Mam ich więcej niż pod dostatkiem,
gorzej z akceptacją którejkolwiek.
— Mógłbym poznać chociaż jedną?
— Nie odmawiam, ale uprzedzam, że sam
jej zbyt serio nie biorę.
— Przezornie ubezpiecza się pan na
wypadek odwrotu.
— Nie popuści pan żadnemu słowu,
doktorze, No cóż, trudno, a więc moje
analogie... Weźmy chociaż to: istnieją
mechanizmy nigdy pobieranej mocy nie
angażujące we własne potrzeby, w
konserwację i odnowienie siebie samych.
Po prostu większość mechanizmów
wykorzystywanych przez człowieka jest
tylko pośrednim ogniwem w dążącym do
określonego celu ciągu przeistaczania
różnego rodzaju energii. Korzyść z ich
działania wyciąga tylko człowiek. Na
przykład
w nadajniku radiowym energia elektryczna
drgań wysokiej częstotliwości,
doprowadzona do anteny nadawczej,
zostaje wypromieniowana w przestrzeń
pod postacią fal radiowych. Jednak dla
naszej anteny czy dla lasera emitującego
wiązkę promieniowania podobna emisja
nie ma żadnego sensu, gdyż im
bezpośrednio nie przynosi pożytku i tylko
jeszcze niszczeją jej kosztem. Lecz nie
można przez to rozumieć, że ich
działalność jest zupełną abstrakcją, trzeba
tu uwzględnić czynnik dodatkowy —
człowieka.
— Chyba zaczynam rozumieć — Berker
uśmiechnął się kącikami warg. — Więc jego
organizm działa doskonale, a przyczyna
szybkiego osłabienia leży w takim rodzaju
przetwarzania energii, który nie
uczestniczy w procesie podtrzymującym
egzystencję samego organizmu? Tak... ale,
niestety, celem samym w sobie
biologicznej konstrukcji jest zapewnienie
ciągłości własnego istnienia i ciągłości
gatunku, zabezpieczenie możności
przetrwania w niesprzyjających
warunkach, i to kosztem najmniejszych
wyrzeczeń. Między innymi dlatego Natura
obdarzyła organizmy żywe zdolnością
częściowej regeneracji tkanek. Żywy
organizm nigdy nie będzie marnował
energii bezużytecznie. Czy potrafi pan
wskazać cel, na rzecz którego może
poświecić się organizm człowieka, nie
bacząc na własne wyniszczenie?
— Organizm człowieka to jeszcze nie
człowiek. Poprzez stworzone przez siebie
mechanizmy moduluje fale radiowe rozum
człowieka i dzięki rozumowi człowiek zna
tego sens.
— Ależ mechanizm stacji nadawczej, w
przeciwieństwie do organizmu żywego, jest
tylko ogniwem pośrednim, które może ulec
zniszczeniu po wykonaniu zadania, i w
niczym to nie wpłynie na efekty wykonanej
pracy. Rozum umiera czasami prędzej niż
ciało. Trzeba zauważać różnicę. Młody
lekarz uważnie spojrzał na Berkera.
Przemilczał.
— I naprawdę niczego więcej nie może pan
dodać? — zapytał Berker.
— Aby cokolwiek udowodnić, musiałbym
rozporządzać tym, czego pan wymaga:
zestawem empirycznych danych.
Tymczasem takich brak.
— Jak to możliwe?
— Po prostu istnieje zazwyczaj limit
tolerancji organizmu, przy którym trudno
rozpoznać głębsze schorzenia z
symptomów powierzchniowych, gdyż takie
nie istnieją. Natomiast tutaj mamy
diametralne przestawienie kolei rzeczy.
Objawy komplikacji są rozpoznawalne
nawet przez nie wtajemniczonego w
niuanse medycyny, lecz naj skrupulatni ej
sze badania, z wykorzystaniem całego
arsenału nowoczesnej techniki, nie
potrafią wykazać bezpośredniej przyczyny
tego stanu. Tytułem próby
modelowaliśmy wszystkie fizjologiczne
reakcje jego organizmu w elektronicznym
układzie, lecz komputer niezmiennie żądał
dopełniających danych, sugerując istnienie
nie uwzględnionego przez nas czynnika.
Poza tym nic, absolutnie nic. Berker
kiwnął głową.
— Wierzę, ale niech pan jedno zapamięta —
powiedział w zamyśleniu. — Nie znoszę
pseudofilozoficznych spekulacji, na które
zresztą nie powinno być miejsca w pracy
lekarza... Zapewne czytuje pan fantastykę?
— Czasami.
— Więc proszę się do czytania ograniczyć.
Absolutnie raić, jak to pan raczył nazwać,
można znaleźć tylko w science fiction. A to
nie licuje z dobrą renomą naszej kliniki.
Odwrócił się na pięcie z wyraźnym
zamiarem opuszczenia pokoju. W
drzwiach zatrzymał się jednak i zapytał
jeszcze:
— Nie sądzi pan, że ta choroba może mieć
psychiczne podłoże ? Młody lekarz
niepewnie wzruszył ramionami.
— Myślałem nad tym.
— I...?
— Zastanawia mnie to jego uporczywe
milczenie. Jestem
w zupełności pewien, że on cały czas
zachowuje świadomość tego,
co się wokół dzieje.
— Mimo to ciągle milczy?
— Milczy.
— Ciekawe...
Doktor Berker i lekarz oddziałowy opuścili
pokój. Pamięć ich
słów rozproszyła się wśród innych
dźwięków, bardziej
zmieszanych, mniej absorbujących uwagę.
Chłopiec znowu spał.
Czwartek
— Gdzież moja perełka? Och, doktorze, tak chcę go zobaczyć! Jak się czuje?
Zadyszałam się na tych schodach... Och,
głosu wydobyć nie mogę. Minęła gorączka?
Moja mama zawsze radziła rumianek albo
kwiat lipowy... Nie ma nic lepszego nad
łyżeczkę miodu z filiżanką gorącego mleka!
Tak, tak, doktorze, wiem doskonale, że
zrobił pan wszystko i mojemu
milusińskiemu poweselały te smutne
oczęta. Oj, nieborak, jakże się to ucieszy.
Taka niespodzianka! Prosto z lotniska. O,
monsieur, trzeba zobaczyć na własne oczy,
aby uwierzyć! Paryż, Paryż — boskie
miasto, miasto par excellence wspaniałe.
Si jeunesse savait, si yieillesse pouvait...
Cha-cha-cha! Pan mówi po francusku?
Nie?! Jaka szkoda, jaka niepowetowana
strata... Potok słów przenosi się
korytarzem:
— Te drzwi? Dlaczego nie osobny pokój?
Pod samym oknem? Broń Boże, przeciąg...
Pani Montbason rozsiewa jaśminowy
zapach perfum. Delikatna warstewka różu
na starannie zasuszonych policzkach
promieniuje radością zaawansowanego w
latach kwiatu życia.
— Jestem!
Pani Montbason wyciąga ręce w
koronkowych rękawiczkach.
— Poznajesz mnie? Doktorze, ach,
otworzył oczy! Przywiędły wdzięk łabędziej
piersi faluje w głęboko wciętym dekolcie
sukni, wzbiera macierzyńskim
wzruszeniem.
— Zmizerniałeś, niebożę, a taki śliczny był
z ciebie chłopczyk.
Cieszysz się, że przyszłam? No, powiedz, na
pewno się nie
spodziewałeś. Ale czekałeś, prawda?
Dobrze ci tutaj było? Wiem,
wiem... Brakowało d kogoś, ale już jestem i
będę przychodzić
codziennie.
Chłopiec patrzy w milczeniu. Może w twarz
pani Montbason,
może gdzieś obok.
— Przynieść ci coś? Powiedz, jaikie
uwielbiasz przysmaki...
— On już czwarty dzień nic nie je — ośmiela
się wtrącić doktor Berker.
— Mon Dieu! A to dlaczego?
Milczenie. Pani Montbason patrzy na
chłopca.
— Czemu on nic nie mówi ? — pyta
szeptem, oglądając się na doktora. — Czy
aż tak chory ?
— On po prostu nie odzywa się do nikogo.
Nigdy.
— Do mnie też?...
Pani Montbason znowu pochyla się nad
leżącym.
— Mój głuptasku, pan doktor wcale nie jest
zły... I siostra Margo pewnie też się tobą
opiekowała. Skończ dąsy i powiedz im, że
mnie lubisz. Oni nie mają racji, że nie
chcesz z nikim rozmawiać. Byłeś tylko
smutny, bo na mnie czekałeś... Ale nie
mogłam prędzej przyjść do ciebie. Chłopiec
zamknął ciężkie powieki.
— Och, nie bądź uparty... Bo się na ciebie
pogniewam! Dlaczego jesteś niegrzeczny?
Odezwij się wreszcie! Pani Montbason
potrząsa chłopca za ramię.
— Proszę go zostawić! Siostra Margo
odpycha jej rękę.
— 0-och!
Oczy pani Montbason robią się okrągłe-
okrąglutkie, z sinawą
kropelką źrenicy pośrodku białej, na wpół
odsłoniętej kulki.
— Jak... Jak pani śmie?
— Zostawcie go wszyscy w spokoju! —
siostra Margo staje między nimi i łóżkiem.
— Idźcie stąd. Doktor Berker energicznie
ujmuje ją za łokieć.
— Siostro, niech pani natychmiast opuści
ten pokój. Bardzo proszę...
— Nie.
— Proszę pomyśleć o konsekwencjach —
doktor Berker z zażenowanym uśmiechem
zwraca się w przeciwną stronę. — Błagam o
wybaczenie, siostra Margo jest przeciążona
pracą. Pan; Montbason wreszcie odzyskuje
dar mowy.
— Niech ona się stąd wynosi! I proszę o
przydział innej opiekunki.
— Ależ tak, oczywiście. Siostra Margo nie
pojawi się więcej w tym pokoju. — Berker
popycha pielęgniarkę do drzwi. — Proszę
wyjść.
— Nie ruszę się stąd! Nie ruszę się, dopóki
nie zostawicie go w spokoju!
— Jeżeli takie panują tutaj porządki, to ja
wyjdę. — Jeszcze trochę i oczy pani
Montbason zaczną miotać błyskawice. — I
więcej tu moja noga nie postanie! Doktor
Berker próbuje przebiec jej drogę.
— Ależ, droga pani, to drobne
nieporozumienie nie powinno...
— Niech pan milczy, doktorze! Niech pan
nic więcej nie dodaje do bezczelności tej
zadziornej kotki i niewdzięczności
bezdomnego szczenięcia. Cela me depasse!
Za tyle starań... Doktorze, ani centa więcej,
ani centa.
Potok słów odpływa jak woda ulewy, która
zmyła chodniki i teraz niecierpliwie
poszukuje otworu kanalizacyjnej
studzienki. Siostra Margo siedzi na skraju
łóżka z bezradnie opuszczonymi rękami.
Jej oczy patrzą na drzwi, które wybiegający
zostawili na oścież otwarte. Z wysiłkiem
obraca głowę prześlizgując się spojrzeniem
po rzędzie emaliowanych łóżek. Z każdego
patrzą na nią trochę uważne, trochę
współczujące oczy chorych. Bezwiednie
sięga po książkę ciągle leżącą na krześle i
napotykając wyczekujące spojrzenie
czarnych oczu chłopca, zaczyna czytać bez
wyboru miejsca, byleby słowa zagłuszyły
niepokój:
„...— Do góry głowa, Harry. Już nie ma
odwrotu. Przelecieliśmy
ponad sześćdziesiąt milionów mil.
Zlotowlose dzieci krzyknęły głośno, jakby
rzucając wyzwanie
marsjanskiemu niebu, lecz nie doczekały
się odpowiedzi i tylko
wiatr naswistywal w sztywnej trawie..."
Drzwi trzasnęły głośno.
— Siostro! Pani zachowanie jest
karygodne... Jeżeli chciała pani oddać
przysługę temu chłopcu, to proszę przyjąć
do wiadomości, że z tą chwilą zostaje
skreślony z rejestru pacjentów. Pani daję
tydzień czasu na znalezienie innej pracy, i
to tylko mając na względzie nienaganną, aż
do tego momentu, postawę.
— Pan nie może tego zrobić!
— Dla mnie liczą się pieniądze — Berker
zaciska sine usta. — Rozumie pani?
Pieniądze, pieniądze i jeszcze raz... Pani
Montbason anulowała nasze konto
bankowe. Trzeba go przewieźć do jakiegoś
szpitala.
— Ależ nie można go ruszać z łóżka!
— Kolega Egert wezwał ambulans, zaraz
przyniosą nosze. Łóżko ma być na nowo
zaścielone. W korytarzu czeka następny
pacjent.
— Doktorze, ja bardzo proszę, niech go pan
zostawi tutaj. Opłacę dalsze leczenie.
— Co? Mam to traktować naprawdę serio?
Będzie to panią kosztowało masę
pieniędzy!.
— Wiem o tym.
— Kuracja tego dziecka wymaga
zastosowania elektronicznej diagnostyki,
nie obędzie się bez psychoterapeutycznych
zabiegów...
— Czy gdzieś jeszcze można mu zapewnić
to wszystko?
— Jesteśmy specjalną kliniką.
— To mi wystarczy, doktorze. Poza tym
jestem samotna. Doktor Berker spojrzał na
nią zdziwiony.
— A pani narzeczony? — zapytał. —
Przecież mija trzeci rok i oni niedługo
wracają. Alan Cruff i ten drugi, jak mu...
Zdaje się Gascar. Siostra Margo patrzy w
okno niewidzącymi oczyma.
— Pan wie, doktorze, że nie będziemy
mogli mieć dzieci. Pan leczył Alana,
wtedy... po eksplozji reaktora na
kosmodromie. Zezwolono mu na ten
ostatni lot, ale pan wie, co znaczy twarde
promieniowanie.
— Tak, wiem — Berker niepewnie skinął
głową.
— A ja chcę, żeby... gdy wróci stamtąd,
czekał na niego syn.
— Oczywiście — Berker zmieszał się. —
Tak... Każdy ma prawo.
Oczywiście.
Chwilę potakiwał jeszcze, potem wycofał
się do drzwi.
— Poszaleli, poszaleli wszyscy — mruknął
do siebie. — Byle
przybłędę...
Kiedy stanął w korytarzu, usłyszał jeszcze
glos czytającej coś
kobiety:
,,...Domem wstrząsnął gwałtowny poryw
wiatru. Kiedy ucichł brzęk okiennych
szyb, Befering z wysiłkiem przemógł
skurcz gardła i jednym spojrzeniem
ogarnął dzieci.
— Nie wiem — odezwał się Dawid. — Może
dokoła wszędzie są Marsjanie i tylko my
ich nie dostrzegamy? Niekiedy nocą zdaje
mi się, że ich słyszę. Wiatr słyszę. Piasek
szeleści na szybach. Czasami boję się.
Przecież w górach są jeszcze ocalałe
miasta, gdzie oni kiedyś mieszkali. I
wiesz, tato, w tych górach jakby się cos
zataiło, błąkało jeszcze. Może Marsjanom
n'e podoba się, że przylecieliśmy tutaj?
Może pragną zemsty?
— Bzdura! — Belering spojrzał w okno. —
Przecież nikomu nil zrobiliśmy nic zfego...
JesteSmy spokojnymi ludźmi".
Piftek
Noc. Wszyscy śpią. Wierzchołki topól
kołyszą pasmami wodorostów
podniesionych nad dnem granatowej głębi
nieba, uwikłanych w rojowisko rybich oczu
— gwiazd. Okno otwarte szeroko. Chłodny
wiatr zdaje się na wylot przewiercać ciało,
pod otoczką skóry nie zostawiając nic
prócz przejmującego zimna.
— Dlaczego wstałeś ? Po co otworzyłeś
okno ?! Siostra Margo staje w drzwiach.
— Co się stało?!
Chłopiec nie odwraca się od okna. Stoi
bosy, w koszuli sięgającej kostek. Podmuch
wiatru wdziera się przez okno, prześlizguje
wzdłuż sali i dopada drzwi. Przeciąg
szarpie koszulę, rozwiewa kosmyki
czarnych włosów.
— Boże, co z tobą jest?!
Siostra Margo przebiega między łóżkami i
chwyta chłopca za ramiona. Jedną ręką
przyciskając go do siebie — drugą usiłuje
zatrzasnąć okienne ramy, lecz wiatr
wdusza je do środka, napiera wciąż
mocniej.
— Zaziębisz się na śmierć. Kto pozwolił d
wstać? Jak mogłeś to zrobić... Jest noc,
musisz spać. Sen wraca siły... Chłopiec
patrzy gdzieś daleko poprzez szpaler
drzew, gdzie w prześwicie gałęzi płonie
czerwona iskra, jakby na przekór innym
gwiazdom nie zmieniająca blasku, nie
migająca. Chwilę stoi nieruchomy i tylko
wargi mu drżą.
— Zobacz... Mars — szepcze.
Potem jego głowa osuwa się w dół i ciężar
dała przechodzi
w nagle zdrętwiałe ręce szpitalnej siostry.
— Doktorze! Doktorze!
Krzyk napełnia pokój, wypada przez drzwi,
zdyszanym echem
odbija się od ścian korytarzy, szamoce,
rozdwaja i przepada
w ciszy.
Wszyscy śpią.
Sobota
Biały sufit i ściany, śnieżna pośdel na
łóżkach i ubrania lekarzy.
Biały sufit i ściany, śnieżna pościel na
łóżkach i ubrania lekarzy...
Biały sufit i ściany... Tik-tak, tik-tak, czas
upływa — przemija
czas...,
Wzdłuż szeregu emaliowanych łóżek
przesuwa się korowód ludzi
w bieli. Pochylają się nad każdym z
chorych, coś szepczą między sobą. Doktor
Berker jest po ojcowsku dobroduszny, to
znów rzeczowy lub współczujący. Jego
głęboko myślące oczy napawają chorych
otuchą, budzą nowe nadzieje. — O, widzę
nową twarz...
Berker uśmiecha się zatrzymując przed
kolejnym łóżkiem w końcu sali. Wpadające
przez okno promienie jesiennego słońca
podnoszą zapach aseptycznych środków
nad śnieżną pościelą.
Niedziela
Pierwsze liście opadłe z topól leżą na
żwirze alejki wdeptane w piasek butami
ludzi, którzy już stąd odeszli. Kobieta stoi
oparta o pień koślawego, u samych korzeni
przegiętego na bok drzewa. Stoi z
zamkniętymi oczyma, jakby występujący ze
zmierzchem blask księżyca twardniejącą
poświatą zamienił ją w jedną z
marmurowych postaci. Kamiennych do
samego wnętrza. Lecz opadający liść
muska jej twarz, wyrywa z odrętwienia.
Żwir popiskuje cienko pod obcasami
butów, gdy odchodzi szybkim krokiem.
Wysoka, kamienna brama i obok żelazna
furtka w murze. Skrzyp zawiasów. Nie
ogląda się. Idzie młoda i smukła, o pięknej,
trochę smutnej twarzy. Z przodu warkot
samochodowych silników i odór spalin. Po
bruku snują się cienie. Ktoś kaszle, ktaś się
śmieje. W bramach domów ogniki
papierosów — oczy suną jej śladem. Czyjeś
kroki na przedzie, czyjeś kroki za tobą.
Domy chylą szklane piętra murów,
rozwierają stęchłe przesmyki, znowu
przyjmując ją w posiadanie. I nie potrafi
jej pomóc czerwona iskra między zrębami
dachów.
Zawieja za wypukłą szybą buszuje z
niesłabnącym uporem.
Siedzimy obok siebie, jakby wzajemne
zbliżenie mogło
przezwyciężyć chłód ścian. Siedzimy
nasłuchując szelestu piasku
nieustępliwie trącego o ściany. Czasami
wiatr uderza silniej
i kabinę przebiega drżenie, jakby metalowy
skorupiak otrząsał się
z krzemowych ziaren.
Wydmy kojarzą się zwykle z gorącem, ze
słońcem palącym plecy
i powietrzem zachłannie wysysającym
każdą kroplę potu. Tak
jest na Ziemi, gdzie bliżej Słońca. Tutaj
łachy burego piachu są
jak zaspy śniegu. Nie białe, o nie, lecz
dźwigające na sobie
stygmat mrozu i przez to tylko podobne, bo
nie ma w nich ani
śladu wilgoci.
Wiatr cichnie nagle. Jeszcze po szybie
sączą się strużki suchego
piasku, lecz wiemy, źc to już koniec. Tak
bywa zawsze — piekło
piaskowej burzy i nagły bezruch. Tylko
jednocześnie z zewnętrzna ciszą w nas
samych budzi się niepokój, nie określona
trwoga, jakby czyjeś oczy śledziły nas przez
szybę, zaglądały do wnętrza rakiety.
— Trzeba wyjść — odzywa się Gascar.
Wiem. Kiedy milknie wiatr, nadchodzi czas
codziennego obchodu elektronicznych
czujników. Jak wczoraj, jak tydzień temu
— od wielu dni.
Można nienawidzić pustyni martwej od
początku świata, można się męczyć nocami
pamięcią zostawionych gdzieś daleko
zielem i błękitu, lecz to nie zmieni faktu, że
trzeba dokonać przeglądu pomiarowej
aparatury. Obserwacje kosmicznego
promieniowania, wahania temperatury
powietrza i gruntu, drgania sejsmiczne,
spektroskopowe widma chemicznego
składu gleby uzyskiwane w próżniowych
komorach z próbek parujących pod
wpływem laserowego promienia...
— Trzeba wyjść...
Gascar podnosi się i dopina skafander.
Pomagam mu zaczepić na plecach butle z
tlenem, potem sam nakładam hełm ze
szklaną przyłbicą. Klapa śluzy odskakuje
wypchnięta ciśnieniem powietrza. Jak
okiem sięgnąć — wszędzie piach i jedynie
za naszymi plecami sterczy w niebo kikut
skały, z osiadłym u jej podnóża członem
kosmicznego statku. Dalej, po sam
horyzont, ciemnieją obnażone przez
pustynię ospowate naroślą kraterów. Takie
jest prawdziwe oblicze utraconych
złudzeń, marzeń całych pokoleń o
błękitnych łąkach, o kanałach
prowadzących wodę aż hen, spod
polarnych czap śniegu, o miastach nad ich
brzegami...
— Alan, tam... — głos Gascara dudni głucho
w nausznikach. — Obok skał. Zdawało mi
się, że ktoś...
— Przecież jesteśmy pierwszymi ludźmi.
Milknę. Za szybą jego hełmu widzę błysk
wystraszonych oczu.
— Co z tobą?
— Zobacz tutaj, gdzie stoimy...
Obok spuszczonego trapu ciemnieje
płytkie wgłębienie. Pochylam
się.
— Nonsens.
— Dalej... jeszcze — w słuchawkach świst
ciężkiego oddechu.
— Ależ nie, stój!
Czuję w gardle coś lepkiego, pulsującego.
Serce tłucze się w piersi.
Ten ślad na piasku nie mógł pojawić się
tutaj. Nie mógł!
— Nie — chcę krzyknąć, ale powietrza w
płucach starcza ledwie na szept. — To
przypadek, piasek osypał się, mógł akurat
tak. Patrzymy na siebie. Wreszcie Gascar
kuli się z jękiem i skacze przed siebie
depcząc i rozrzucając piasek. Pomagam
mu ciężkimi obcasami butów wbić w
ziemię, wdławić w nią na powrót
odciśnięty w piachu ślad bosych, jakby
dziecięcych stóp. Siad bosych stóp na
wiecznie martwym piasku Marsa.
— Dosyć — z wysiłkiem stęka Gascar. —
Dosyć, idziemy stąd. Piasek jest zryty i
zmieszany. Jedyny rozpoznawalny w n'im
ślad zoslawiły podkute obcasy. Teoria
prawdopodobieństwa dopuszcza
możliwość, że ruch piaskowych ziaren
znajdzie wypadkową takiego ustawienia, w
którym oczy ludzi dopatrzą się znajomego
kształtu. Jak kinetyczne ruchy materii
odzwierciedlane przemieszczaniem się
koloidalnych cząstek... Lecz każdy z nas
pamięta miłość bliskich, którzy oczekują
jego powrotu, i musi bronić się przed
szyderstwem martwego żywiołu.
— Alan... — mówi Gascar.
Nie patrzę mu w oczy, aby nie znaleźć w
nich własnego obłędu.
— Słyszałeś ? — nie ustępuje.
— Nie. Nic nie słyszałem. Nic! — trzeba
powtórzyć szybko. — Nic, nic, nic!...
— Ależ tam był głos! Słyszałem
powtarzający kobiece imię głos!
— Nie. Nic nie słyszałem. Nie ma takiego
imienia... To tylko wiatr, to znowu ten
przeklęty wiatr... Brniemy dalej. Musimy
poznać mineralogiczną strukturę gruntu,
spisać dane z elektronicznych detektorów
kosmicznego promieniowania, wyjąć z
kaset taśmy zapisu sejsmografów. Musimy
wyjawić składowe chemicznych związków,
jakie powstawały przez miliardy lat
starzenia się tego globu. One kryją
tajemnice Marsa. Tylko one.
Kłamstwo
Leżał na wznak, oczy miał jeszcze
zamknięte.
Pomyślał, że to źle, gdy ktoś zaśnie w
pełnym słońcu, na ciepłym
piasku plaży. Gorąco południa sięga
głęboko, przepala czaszkę,
wsiąka w kostny szpik, wyciska swoje
piętno w każdej komórce
ciała. Słońce jest groźne.
Może dlatego nawiedził go zły sen?
Spróbował go sobie przypomnieć, ale myśli
były oporne, obrazy
nie dawały się tak łatwo wywołać z
pamięci. Wiedział tylko, że
w tym śnie był zupełnie sam. I to było
straszne — sam.
Zaczął powoli rozchylać powieki: skrawek
błękitu, promienie
słońca łamią się na rzęsach... „A więc niebo
jest" — pomyślał
1 już z większą pewnością otworzył oczy
szeroko. Niebo było na swoim miejscu.
Leżał z twarzą przechyloną na lewą stronę
i słońce grzało jeden tylko policzek.
Zauważył je kątem oka i zdziwił się: słońce
wcale nie oślepiało.
— Emi — powiedział.
Spróbował usłyszeć jej oddech, skupił
uwagę, lecz czuł tylko szum '
krwi pulsującej w jego własnych skroniach.
„Nie powinienem był zasypiać w samo
południe — pomyślał
znowu. — Stanowczo nie powinienem.
Jednak ciepło rozleniwia
— i to też było prawdą.
— Emi, śpisz? — zapytał.
Czekał długo, lecz spała widocznie, gdyż
nie dosłyszał żadnego
szmeru.
— Znowu będę cię musiał obudzić — mówił
sam do siebie, walcząc z sennością. — Jak
to się dziwnie składa, że zawsze zasypiamy
razem i zawsze ja pierwszy się budzę.
Usiadł i poczuł na plecach mrowienie
piasku osypującego się
2 włosów.
— Wiesz, Emi, kiedy się budzę, jezioro jest
zawsze inne. Może to śmieszne, ale tak mi
się zdaje, jakby ktoś wymazywał z jego
Obrazu pewne fragmenty i zamieniał je
innymi czekając tylko ze spłataniem figla
na moment, gdy ja odwrócę uwagę.
Uśmiechnął się do jakiegoś przelotnego
wspomnienia i zamknął oczy.
— Teraz, na przykład, zamknąłem oczy —
powiedział. — Lecz dobrze pamiętam, jak
wyglądało niebo... Nad samym horyzontem
zaległo pasmo wyblakłe, ale im wyżej —
tym więcej czystego błękitu. Całe niebo
odbijało się w jeziorze i właściwie gdybym
nie wiedział, że leżymy na brzegu,
mógłbym przypuścić, że unosimy się na
jakiejś latającej wyspie gdzieś wysoko... Po
prostu gdzieś bardzo wysoko.
Przyszło mu na myśl, że plecie głupstwa,
ale skoro Emilia spała, nie miało to
większego znaczenia.
— Posłuchaj, teraz doliczę do trzech i
otworzę oczy. Raz, dwa... Słonce świeciło w
twarz, pod powiekami widział jakieś pyłki
krążące w purpurowych przestworzach.
— Trzy.
Spojrzał prosto w słońce i znów się zdziwił,
że grzejąc nie
oślepiało wcale.
Przeniósł wzrok nad jezioro.
— Emi, miałem rację! — zawołał
uradowany. — Tam na lewo jest obłok,
zupełnie nisko nad wodą. Myślisz, że
niezbyt uważnie patrzyłem? Nie, jego tam
naprawdę nie było... Obłok wydął się, jak
wypełniony wiatrem żagiel.
— Jego tam przecież nie było... Uśmiechnął
się, ponownie zamykając oczy.
— Uważaj, Emi. Teraz doliczę do dziesięciu
i spojrzę na ciebie. Ty też zawsze jesteś
inna, kiedy się gniewasz i śmiejesz, kiedy
jesteś poważna, nawet wtedy, gdy śpisz.
Obrócił się całym ciałem w jej stronę i
zaczął liczyć powoli.
— Raz... dwa...
Kiedy dotarł do pięciu, ogarnął go lęk, że
Emilia się nagle przebudzi, wybuchnie
śmiechem i znowu nazwie go małym
głuptasem, skończył więc już szybko i
spojrzał przed siebie. Piasek był żółty,
iskrzący się w słońcu okruchami białych
muszelek, które zdawały się tajać w
chybotliwym od gorąca powietrzu niczym
płatki śniegu zabłąkane w środku upalnego
lata.
— Emi... — wyszeptał.
Wąskie pasmo plaży zawijało się pętlą
brzegu aż po daleki horyzont. Wyciągnął
rękę i dotknął miejsca, gdzie zostawił ją
śpiącą. Większe wgłębienie — tutaj była jej
głowa, niżej ramiona i plecy, dalej ręce.
Głęboki dołek — odcisk łokcia, którym
podparła się wstając.
— Emi! — krzyknął zrywając się z ziemi.
Chwilę stał nieruchomo i tylko w jego
piersi narastał łomot serca.
— E-mi-i!!!
Rzucił się w stronę jeziora. Brzeg suchy,
potem wilgotny. Chłodne
bryzgi uderzyły go w twarz. Oblizał wargi.
Woda była cierpka
i słona, zdawało mu się, że pod językiem
wyczuwa
nie rozpuszczone kryształki soli.
Stanął w miejscu, łapiąc ustami powietrze.
Pamięć miał dobrą —
woda w jeziorze nigdy nie była słona.
Szarpnął się do tyłu
i wyskoczył na brzeg.
Za plażą zieleniały wzgórza, wiechcie
pożółkłej trzciny, wyschłego
sitowia przesłaniały ocean leniwie
kołyszących się traw. Ruszył
w ich stronę.
Biegł nie zważając na kłujące osty i źdźbła
trawy zawzięcie tnące
bose stopy. Między porosłymi szałwią
pagórkami leżały żółte
łysiny nawianych piasków. Przypadał do
każdego pasemka, daremnie wypatrując
śladu stóp Emilii, wdrapywał się na szczyty
wzniesień, próbując z ich poziomu ogarnąć
wzrokiem jak największą przestrzeń, i
ciągle wołał:
— Emii!!... Ee-mi-d!...
Niekiedy był już pewien, że dostrzega jej
włosy, jasne i sypkie na
wietrze, lecz zawsze okazywały się tylko
złudą, zakwitła kępami
złotych mleczy nadzieją. Mimo to biegł
dalej, z chrapliwym
oddechem wspinał się na wzgórza i pędził
w dół po ich skłonach,
aż trawy naznaczyły jego bose stopy
sokiem zielonych liści.
Zatoczył szeroki krąg wokół miejsca, gdzie
leżeli na plaży, lecz
nigdzie nie trafił na ślady wiodące od
brzegu do domu. Słańce
prażyło piasek, budząc drżące lśnienia w
kryształkach kwarcu —
nie mógł przeoczyć najdrobniejszego
śladu.
Świadomość, że stało się coś
nieodwracalnego, dotarła d® niego
dopiero wtedy, gdy na karku i nagich
udach poczuł lepki dotyk
potu. Osłupiałym wzrokiem patrzył daleko
przed siebie. Jeszcze
raz oblizał wargi i teraz nie wiedział już,
czy woda w jeziorze
naprawdę była słona, czy też wyczuwał
językiem gorycz własnego
potu.
Woda w jeziorze...
Zacisnął pięści.
Woda w jeziorze...
Przełknął ślinę i wydało mu się, że pije
wodę: klęczy na
samym brzegu i złożonymi w czarę rękoma
zagarnia łamliwe
fale, i nie zważając na piasek, łapczywymi
haustami, pije wodę.
Wodę z jeziora...
— Tam nigdy oie było wody! — krzyknął
przeraźliwie. —
Nigdy, nigdy...
Chciał wołać dalej, bez ustanku,
zagłuszając szamoczące się pod
czaszką myśli, lecz wyschłym gardłem
targnął kaszel, więc
tylko ścisnął głowę rękoma i zataczając się
poszedł w stronę
brzegu.
— Emi, przecież tam nigdy nie było wody —
powtórzył szeptem.
Słońce zalśniło na wilgotnych kamieniach.
Opuścił się na kolana i klęcząc na samym
brzegu począł zagarniać łamliwe fale
złożonymi w czarę rękoma i, nie zważając
na zmącony piasek, pił wodę. Słodką, nie
znającą goryczy soli wodę. Zaspokoiwszy
pierwsze pragnienie otarł wargi
wierzchem dłoni i podniósł się z klęczek.
Głośny plusk targnął nim jak napiętą
sprężyną. Zdążył pochwycić oczyma
niknącą pod powierzchnią wody iskrę
rybiej łusiki i półprzeźroczystą, ostrą
płetwę, gdy ryba uderzeniem ogona
rozproszyła odbide samotnego obłoku.
Odgarnął zlepione potem kosmyki włosów
i kładąc chłodną jeszcze dłoń na
rozpalonych skroniach pomyślał, że
przecież
nie jest sam — w jeziorze były ryby.
Znowu usłyszał plusk, tym razem bliżej.
Błysk w powietrzu
i zimna pięść uderzyła go w pierś.
Zatoczył się z przestrachu, ale to też była
tylko ryba. Upadła aa
piasek plaży i prężąc kolczasty grzbiet
rzucała się między krągłymi
ziarnami otoczaków.
— Biedna — powiedział, jakby mogła go
słyszeć i rozumieć.
— Przecież piasek jest dla nas, czemu nie
pływasz tam, gdzie
najgłębiej ?
Pochylił się i po kilku nieudanych próbach
pochwycił rybę
w ręce. Już chciał cisnąć ją z powrotem do
wody, jak najdalej od
brzegu, gdy usłyszał głos.
Ledwie uchwytny szept unosił się w
powietrzu, nie dochodząc
z określonego miejsca, lecz właśnie
spływając powietrzem, zewsząd.
Znajomy głos.
„Tu-u-taj... s-sły-sz-ysz ? D-dla-cz-cze-go
mil-cz-ysz?... J-jes-stem
t-u-u-taj... Pią-t-ty pa-ar-sek p-po nor-mal-
al-nej od Ros-sa d-do-o
ek-lip-ty-fci..."
Pod palcami czuł boczne płetwy i twarde
wyrostki skrzeli po
bokach rybiej głowy. Spojrzał na trzymaną
w ręku rybę: była
pozbawiona oczu, zamiast ich
wyłupiastych źrenic płaską głowę
ujmowały dwie zrogowaciałe płytki, spod
których wyciekał
zielonkawy śluz. Kiedy mimowolnie
dotknął zgrubiałych narośli,
ciecz popłynęła obficiej, zlewając boki ryby
lepkim osoczem.
Otwarty szeroko, bezzębny pysk poruszał
się miarowo, w takt
bełkotliwych słów.
„...Szu-u-kaj... tu-u... P-pią-ity pa-ar-sek...
as-s-soc-jac-ja-a
dru-giego ra-mien-ni-ia..."
Przejęty wstrętem odrzucił rybę najdalej
jak tylko mógł
i starannie opłukał palce. Na prawym
kciuku spostrzegł zieloną
plamkę, druga ledwie znaczyła się na
przegubie lewej ręki.
Jego uwagę przyciągnęła zrazu ta na
kciuku. Spróbował ją zmyć,
ale uparcie trzymała się naskórka, nie
blaknąc nawet.
Podniósł dłoń przed same oczy i stwierdził
z przerażeniem,
że zielone znamię rozpełza się wzdłuż
zmarszczek skóry,
naciekami zachodząc pod paznokieć, a całą
dłoń powlekając
jadowicie zielonkawym nalotem.
— Moje ręce — wykrztusił.
Zaczął się cofać powoli od brzegu
wyciągnąwszy przed siebie, jak najdalej od
twarzy, rozcapierzone palce obu rąk.
Zieleń objęła nadgarstki, przesuwała się
coraz wyżej i nie był to już barwnik, co z
wierzchu tylko skaził skórę, lecz zielone
tętno krwi, zwojami żył wracającej z
powrotem do serca.
— Nie-e! — wrzasnął przeraźliwie cienkim
głosem i odskoczył od wody.
Jego twarz wykrzywił grymas. Tężejąca w
zwierzęcym przerażeniu twarz obrzmiała
nagle sinymi fałdami skóry, zwisła ku
dołowi, nisko, aż do ziemi. Plamista śniedź
na nagim ciele zeskorupiała chrzęstem
chitynowej łuski, wypięła przeciw słońcu
kolczasty garb grzbietu. Zataczając się na
nieporadnych, spiętych błoną łapach biegł
wciąż dalej i dalej, aż ślad wyryty w piachu
przez wlokący się za nim jaszczurzy ogon
urwał się na kamienistym dnie dawno
wyschłego strumienia.
Nie pamiętał, jak długo leżał
nieprzytomny, lecz kiedy znowu
otworzył oczy, słońce chyliło się ku
zachodowi. Jeszcze zanim je
dostrzegł, długo nie odważał się na
otworzenie oczu. Czekał,
a minuty płynęły powoli, nie naznaczone
tykaniem zegarów ani
wewnętrznym szmerem elektronicznych
bloków, lecz rejestrowane
jakimś mechanizmem podświadomości.
Wreszcie zaczął rozchylać powieki.
Najpierw zobaczył skrawek błękitu.
Ukośne promienie słońca
łamały się na rząsach...
„A więc niebo jest" — pomyślał i już z
większą pewnością
otworzył oczy szeroko.
Niebo było na swoim miejscu.
— Emi... — powiedział.
Gdzieś obok jego głowy wiatr zaszeleścił
miałkim piaskiem.
— Emi, śpisz ? — zapytał.
Teraz nie było nawet wiatru. Zdawało mu
się, że całym ciałem wyczuwa rosnącą
wkoło ciszę pełzającą jak oślizły płaz,
natrętną, niespokojną, zarazem martwą i
żywą.
— Znowu będę musiał cię obudzić — mówił
sam do siebie
wiedząc, że Emilia śpi i nie może go
słyszeć. — Jak to się
dziwnie składa...
Urwał w połowie zdania i wstrzymał
oddech. Wróciła mu
pamięć.
Ociężały podniósł się z ziemi i stanął, jak
nieporadne dziecko
szeroko rozstawiając nogi. Bojaźliwie
przyjrzał się swoim
rękom — pod opaloną na brąz skórą ledwo
znaczyły się
błękitne nitki naczyń krwionośnych. Splótł
palce i ścisnął je
z całej siły. Ból wrócił spokój.
Łożyskiem wyschłego strumienia powlókł
się na północ, gdzie
niebo osiadło stężałym błękitem, gdzie stał
jego dom. Ich dom.
Powietrze powiało chłodem. Wdychał je
pełną piersią,
rozsmakowywał każdym oddechem. Z pór
doby najbardziej lubił
wieczory, wygasanie upalnego dnia...
„A Emi kocha poranki — pomyślał. — Lubi
wczesne wstawanie,
na długo przed świtem, kiedy niebo od
wschodu zmienia barwy
jak kameleon, 'blaknie miękkim oparem
porannych mgieł, aby
obudzić ciepło wychylającego się zza
horyzontu słońca..."
Szedł powoli, uważnie patrząc pod nogi.
Kiedy znalazł się
w miejscu, gdzie, jak dobrze pamiętał, po
raz ostatni dostrzec
można gładziznę jeziora między zboczami
dwóch wzniesień,
odwrócił się i spojrzał za siebie.
Jeziora nie było.
Od chwili gdy szedł tędy razem z Emilią, Z
domu na plażę, jedyny
prześwit zasłoniły wyrosłe wysoko olszyny.
Szedł .tą drogą trzymając
Emilię za rękę i było to tak niedawno,
jeszcze dzisiaj z samego
rana. A przecież olszyny miały grube,
starczo skręcone i porosłe
mchem konary.
— Dlaczego? — zapytał sam siebie
zaciskając pięści, aż paznokcie do bólu
wpiły się w dłonie. Długo stał nieruchomy,
jakby w nadziei, że drzewa odmienia swój
wiek, lecz kiedy zrozumiał daremność tego
oczekiwania i zrezygnowany chciał ruszyć
dalej, oczy napotkały niespodziewanie
znajomy kształt. Nie potrafił od razu
rozpoznać. Trawa kołysała się, zwodniczo
drżało powietrze, rozpromienione główki
mleczy mrugały wysypaną w trawę plejadą
żółtych słońc. Poznał Emilię. Pochylona
zbierała kwiaty. Miała na sobie ulotną jak
przędza babiego lata sukienkę.
— Emi — wyszeptał.
Poczuł w piersi przypływ jakiejś fali, którą
lękał się nazwać
tkliwością, i przypomniał sobie szalony
bieg przez plażę,
beznadziejne poszukiwanie śladu jej stóp,
który zapomniała
zostawić na pochyłościach wydm.
Teraz był spokojny.
Podszedł do niej, zupełnie blisko, aż
zobaczyła jego cień rzucony
na trawę promieniami niskiego słońca.
Podniosła twarz
i uśmiechnęła się leciutko, najpierw
oczyma, potem
koniuszkami warg. Na wyciągniętej dłoni
podała mu kilka
zerwanych mleczy. Jej dłoń była wąska, a
palce wysmukłe
i przezroczyste jak wosk. Ostrożnie wziął
żółty kwiat.
— Niepokoiłem się o ciebie — powiedział.
Roześmiała się głośno i wstrząsnęła głową,
aż się przestraszył, że jej włosy pofruną w
powietrzu, niczym porwany wiatrem
śnieżny puch dmuchawców.
— 'Ciągle taki sam głuptas z ciebie.
Nie potrafił się gniewać, gdy nazywała go
głuptasem. Tak było
zawsze i zdążył się przyzwyczaić.
— Nie powinnaś oddalać się nie
uprzedziwszy mnie przedtem — powiedział
znając z góry jej odpowiedź.
— Wiesz przecież, że odejść daleko nie
mogę. Milczał.
— Przecież... zawsze będziemy razem.
— Wiem.
Wspięła się na palce i koniuszkiem nosa
musnęła jego szorstki
policzek.
— Nie gniewasz się już ? — spytała.
Zawahał się.
Emi była maleńka, głową nie sięgała nawet
jego ramion. Patrzył w milczeniu. Mógł tak
godzinami śledzić jej poruszenia,
wędrować spojrzeniem wzdłuż drobnych
ramion i piersi, wąskich bioder, aż po
palce wiecznie bosych stóp. Znając ciężką
niezręczność swoich dłoni wolał tylko
oczyma pieścić brzoskwiniowy meszek jej
policzków i dopiero wieczorami, gdy mrok
zrównywał proporcje ich twarzy i rąk,
zbierał się na odwagę i wplatając palce w
jej włosy pokrywał całą natarczywymi,
nigdy nie zaspokojonymi, jak pragnienie
Tantala, pocałunkami. Tylko nocą byli
sobie równi.
— Już nic — powiedział.
Emi spojrzała na niego posmutniałymi
nagle oczyma.
— Dlaczego nie mówisz wszystkiego ?
Pochylił głowę. Czyż mógł w kilku słowach
wyrazić strach, który pognał go między
wydmy w dyszące żarem godziny południa,
czy mógł słowami nazwać przyczyny, które
nauczyły go okłamywania własnych myśli ?
Zastanawiał się tak długo, aż znalazł
wreszcie te słowa.
— Dzisiaj byłem sam — powiedział.
— Sam? Skinął głową.
— To... bardzo boli?
Chciał przemilczeć to pytanie albo
wybuchnąć śmiechem, mówić
o czymś innym, byle nie wyjawiać prawdy,
lecz wiedział, że go
zrozumie.
— Bardzo — odparł cicho, jakby w obawie,
że ktoś niepowołany dosłyszy
przeznaczone tylko dla nich dwojga słowa.
— Może czują to ludzie odchodzący tam...
Ruchem głowy pokazał kierunek w górę.
— Gwiazdy ? — spytała lękliwie.
— Gwiazdy — potwierdził.
Poczuł na piersi dotyk jej drobnych,
niewydoroślałych jeszcze
dłoni.
— Ale my... zawsze będziemy razem?
— Zawsze — powiedział twardo akcentując
sylaby. Pochylił się nad Emi i musnął
wargami jej włosy. Potem wyprostował się
i odetchnął pełną piersią.
— Robi się chłodniej — powiedział. — Czas
wracać. Słońce wsparło dolną krawędź
dysku o wierzchoBd drzew zasłaniających
widok na jezioro.
— Widzisz, jakie czerwone ? — spytała Emi.
— Czerwone... — powtórzył z
roztargnieniem. — Będąc dzieckiem
lubiłem patrzeć na świat przez kolorowe
szkiełka.
— Dziwna ciekawość.
— Może i tak — uśmiechnął się: Emi jak
zwykle miała rację.
— Zebrałem całą kolekcję: zwykłe okruchy
butelkowego szkła i zdobyte z wielkim
trudem szkiełka, przez jakiegoś urwisa
wydłubane z kaplicznych witraży, albo
odpryski szpitalnych naczyń, którymi
wysadzano krawędź muru otaczającego
klinikę w naszym miasteczku.
Urwał na chwilę i pomyślał, że od tamtego
czasu nic się właściwie nie zmieniło.
— Gromadziłem je w tajnym schowku, na
strychu starego domu, gdzie mieszkałem z
matką — ciągnął. — Były poukładane
według odcieni następujących po sobie w
tęczy, od fioletu do prawie czarnej
czerwieni... Zbierałem je bardzo długo, aż
pewnego dnia jakiś mężczyzna, co roku
odwiedzający matkę, podarował mi
surowy, nie oszlifowany bursztyn.
Pamiętam, pora była wtedy jesienna, padał
deszcz i niebo całymi tygodniami
zasnuwały chmury. Długo musiałem
czekać, przez ten czas pracowicie polerując
kamień, zanim ukazało się spoza nich
słońce. Wtedy z niecierpliwością
pobiegłem na strych i przez małe okienko
w dachu spojrzałem na słońce przykładając
do oka soczewkę skamieniałej żywicy.
Słońce było wtedy właśnie takie samo, jak
dzisiaj...
— A potem? — twarz Emilii przybrała
wyczekujący wyraz.
— To koniec bajki — uśmiechnął się
melancholijnie. — Kiedy oderwałem się
wreszcie od bursztynowej soczewki,
zszedłem z dachu na strych, wyjąłem z
ukrycia całą kolekcję kolorowych szkiełek,
zawinąłem wszystkie w starą gazetę i
wyrzuciłem na śmietnik.
— Dlaczego?
— Widzisz, w szkle świat ma po prostu inny
kolor, lecz jest ten sam.
— A bursztyn?
Nagle zmieszany rozejrzał się wkoło, jakby
szukając oparcia dla
zmęczonych, podkrążonych oczu.
— Tam, Emi, zobaczyłem dopiero wtedy,
patrząc pod słońce... zobaczyłem
niewyraźny zarys owadzich skrzydeł...
skrzydeł ważki z paleogenu.
— I co się z nim stało... 2 bursztynem?
— Przepadł gdzieś — odparł. — Człowiek staje się przecież dorosły.
— Smutne.
Ostrożnie położył rękę na jej ramieniu.
— Wracamy do domu — powiedział. —
Musimy zdążyć przed zmrokiem.
— Musimy?
— Wiesz sama.
Emilia wsunęła swoją dłoń między jego
twarde palce i poszli
obok siebie.
— Niedługo powinny pojawić się gwiazdy ?
— z drżeniem
w głosie zapytała Emi.
Nie odpowiedział, tylko przyspieszył
jeszcze kroku.
Słońce świeciło na nich z boku resztką
wygasającej czerwieni
i po przeciwległej stronie padał na ziemię
jeden tylko, rzucany
przez mężczyznę cień.
Wzgórza okalające dolinę jeziora ustąpiły
miejsca płaskiej równinie, gdzie
początkowo rozsiane daleko jedna od
drugiej wysepki kolczastej jeżyny skupiły
się po kilkuset metrach tworząc
zielonkawe, z podcieniem nocnej czerni
pasmo zarośli. Gdzieś 'tam stał ich dom.
Dom starszy niż olszyny znad jeziora. Szli
w wysokiej trawie, rozgarniając rękoma
wyschłe, pamiętające zeszłoroczną jesień
źdźbła, obchodząc karłowate brzozy i
wiecznie trzepoczące listowiem osiki.
Czasami przed ich oczyma wspinały się w
niebo pionowe maszty sosen o pniach jak
sekwoje pozbawionych u dołu gałęzi i
dopiero gdzieś wysoko rozrastających się
gęstą koroną. Sosny stały pośrodku
polanek wytyczonych opadłym igliwiem,
które tłumiło trawę, nie dopuszczało w
pobliże pachnących żywicą olbrzymów
wiotkiej, białymi plamami odcinającej się z
tła innych krzewów brzeziny. Jedynie
mech wypełzał na odkryte miejsca,
nastroszonymi płatami docierał aż do
podnóża pni i oblepiał wylazłe z ziemi,
sękate korzenie.
— Pokażę ci jutro wapienne skały na
wschodnim brzegu jeziora — mówił idąc
przed siebie. — Dawno temu, kiedy
błąkałem się tutaj samotnie, znalazłem
tam łabędzie gniazda, widziałem olbrzymie
ptaki. Każdego dnia wczesnym rankiem
wypływały na jezioro, aby wieczorem znów
wracać do ukrytych w skalnych wnękach
gniazd.
— I ja też je zobaczę?!
— Jeszcze więcej — powiedział ciesząc się
jej dziecinnym
zachwytem. — O tej porze ze złożonych w
gniazdach jaj
wykluwają się młode pisklęta.
Nachylił się, aby zobaczyć, jakie wrażenie
wywarły na niej jego
słowa.
Emi patrzyła na niego rozszerzonymi
źrenicami oczu, które gdzieś na dnie
czarnych węgli zataiły bezgraniczne
zdumienie.
— Nie cieszysz się?
— Ależ tak — odparła 2 roztargnieniem.
Poczuł na skroniach chłodne muśnięcie
wiatru.
— Nie... cieszysz się? —powtórzył 2
wysiłkiem pokonując drżenie głosu.
— Ależ tak! Nie rozumiesz?... Zawsze byłeś
małym głuptasem. Chodź, powiem...
powiem ci, gdy będziemy w domu.
—Dlaczego dopiero tam? Pociągnęła go za
rękę.
— W domu, żeby one... nie mogły już nic
zrobić.
— Kto? — zapytał i w tej samej chwili
poczuł chłód w piersi:
wiedział kto.
Porwał Emilię na ręce i nie zważając na
protesty, 'nie czując
prawie ciężaru zaczął pędzić przed siebie,
gnać między cieniami-
drzew, pod wyciągniętymi zewsząd
kiściami gałęzi. Musiał jak
najprędzej wyrwać się spod coraz
natarczywszego spojrzenia
przesiąkających przez granat nieba gwiazd.
Kilka razy potknął się jeszcze na
kamieniach oplecionych
korzeniami karłowatych brzóz i zatrzymał
się przed wolną od
zarośli przestrzenią.
Ich dom stał na zboczu niewielkiego
wzniesienia, ze wszystkich stron otoczony
rozkołysaną zielenią łąki. Stał
przysadzisty, jakby wyrosły z ziemi
bielonymi ścianami, połyskującymi w
półmroku szybami okien, dachem krytym
poczerniałym ze starości gontem. Daleko,
jak okiem sięgnąć, we wszystkich
kierunkach ciągnęły się siniejące w
zmierzchu zarysy pól i lasów, lecz nigdzie
nie zabłysło światło w oknach innych
domów, nigdzie nie przecinały równiny
proste wstęgi dróg. Nawet przed ich
domem nie odcisnął się w trawie najwęższy
ślad wydeptanej ścieżki. Przyciskając do
piersi skuloną Emilię począł wstępować na
. wierzchołek wzgórza, aż okap dachu
odgrodził ich od nieba. Wtedy przed
progiem dębowych drzwi ostrożnie opuścił
Emilię na ziemię.
— Czy już możesz powiedzieć ? — zapytał.
— Powinieneś sam się domyślić. Emi
oparła się ręką o framugę drzwi.
— Skąd mógłbym wiedzieć?
— Jaki z ciebie głuptas — powiedziała po
raz nie wiadomo który. — Przecież ja
dawno...
Otoczyła jego szyję rękoma i zaczęła
szeptać prosto do ucha, aż poczuł jej
gorący oddech na karku.
— Rozumiesz ? — zajrzała mu w oczy. —
Już nigdy, nigdy nie
będziemy sami...
Od ścian promieniowało ciepło, przez
słońce południa wciśnięte
pod biel wapna.
Krew zaczęła z powrotem pulsować w jego
zdrewniałych od
napięcia dłoniach. Oderwał palce od
drżących pleców Emilii
i chwytając ją żelaznym uściskiem za
ramiona odepchnął od
siebie z całej siły.
Z jękiem zatoczyła się na ścianę.
— Mój syn — wyszeptał.
— Mój... syn! — powtórzył.
I nagle zaczął się śmiać. Zachłysnął się
chrapliwym, szalonym
śmiechem.
Wyciągnął ręce rozwartymi palcami w
stronę gwiaździstego nieba
i czerwonych, martwych skał.
— Cha-cha! Cha-h... Mam mieć syna! Cha-
cha-a-h...!!
Przekrwionymi z nienawiści oczyma
wpatrywał się w gruboziarnisty, suchy
żwir, odpryskami gwiazd skrzący się jak
szklany gruz, w skalne rumowisko, co
rozwierało plujące czernią gardziele
wąwozów. Zachłannym spojrzeniem
ogarniał dymy — strugami szkarłatu
snujące się między skrzepami
wyżarzonych, nie znających barwy życia
kamiennych brył. Wpijał w nie wzrok,
chcąc na zawsze zamknąć w pamięci obraz
obcego, w gwiezdnym pyle zagubionego
światła i śmiał się, śmiał ciągle nad sobą,
nad martwą pustynią i próżnią, która tu go
przywiodła. Był znowu sam. Sam.
Zakrztusił się wreszcie tym nieporadnym
wyzwaniem śmiechu, które odważył się
rzucić przeciw ogniom wbitym w niebo, i
szlochając upadł twarzą na zardzewiały
bok rakiety. Rakieta, gwiezdny statek, jego
dom — obłamany ze sterów, rozpruty
skalnym zrębem, żelazny złom. Prawdą
było tylko ciepło słońca promieniującego z
burty nagrzanej w czas południowego
skwaru.
Długo tulił się do boku rakiety wstrząsany
tłumionym przez zaciśnięte zęby łkaniem.
Dopiero gdy uspokoił się nieco łomot jego
serca, oderwał od wybrzuszonej blachy
czoło naznaczone czerwonym piętnem
zlepionej potem rdzy i jak ślepiec
prowadząc ręce wzdłuż strawionych
korozją nitów dotarł do uchylonej klapy
włazu. Z ciemnego otworu powiało
gorącym, dusznym zapachem rdzy.
Zacisnął powieki i powiedział załamującym
się jeszcze głosem:
— Wybacz... Emi. Nie chciałem... nie
chciałem ci sprawić bólu...
Zaskrzypiały masywne, dębowe drzwi.
— Wybacz i wejdź — był już zupełnie
spokojny. — Wejdź,
przecież znowu jesteśmy w domu... razem.
Emi spojrzała na niego smutnymi oczyma
błękitnych, dalekich
gwiazd, usłuchała prośby i jednocześnie
przestąpili próg. Znowu
byli razem, lecz zmurszałe deski podłogi
prowadzącej w głąb
domu zaskrzypiały pod jednym tylko
ciężkim, męskim kroklaca.
Podpalacze nieba
Spomiędzy nagich wydm z białego piachu
wyrosły kamienne
ściany. Ślepe bryły betonu nastroszyły
pręty oberwanego zbrojenia, flankami
żelbetowych barbakanów odgrodziły
wciśnięte w załomy murów wejścia.
Czasami wiatr wiejący od pustyni przynosił
miałki piasek i ciskał ga na stopnie
wiodące w głąb ziemi, lecz zwykle panował
tu niczym nie zmącony spokój. Żółty krąg
słońca wytrwale wspinał się po
nieboskłonie, aby osiągnąwszy zenit
naznaczyć upadkiem miejsce zachodu.
Lecz nim nalane purpurą słońce ugrzęzło
w mgłach nad horyzontem, ślizgający się
po pustyni promień sięgał w rozpękłą
szczelinę muru, przemykał głęboko pod
nawis stropu i skrajem świetlnego krążka
opierał się na wbitej w przeciwległą ścianę
białej płycie.
Zasnute bielmem oko rozbłyskiwało na
moment i wtedy między murami, w
zakamarkach kamiennych bloków,
odzywał się głuchy, jakby z wnętrza ziemi
wydobywający się głos:
— Ri-cha-ard Ba-i-Iey pro-szo-ny do cent-
rum...
Nadciągał mrok, granatowiało niebo i głos
odzywał się po raz
wtóry:
— Ri-cha-ard Ba-i-ley pro-szo-ny do cent-
rum...
W ciemności echo słów tłukło się pewien
czas zamierającym:
„...Ri-cha-ard Ba-i-ley... Ba-i-ley...", aż
rozpływało się w ciszy. Potem znowu
nadchodził zmierzch i znów promień
słońca muskał pięciokątną płytę...
Dni mijały jednakowo słoneczne,
jednakowo upalne, niezmiennie znaczone
szelestem piasku i szmerem gruzu
kruszejącego w ukrytych przed dziennym
światłem szybach. Lecz pewnego dnia nad
wydmami ukazał się ciemny punkt. Było
południe, słońce prażyło z wypłowiałego
nieba i lecący nisko helikopter wlókł po
pustyni cień owadziej gondoli. Zbliżywszy
się zatoczył krąg wokół ruin, na chwilę
zawisł nad nimi, po czym wylądował na
betonowej platformie, rozpostartej wśród
kamiennych ścian.
Z kabiny wysiadł mężczyzna w czerwanym
kombinezonie. Ściągnął z głowy skórzany
heimofon, rzucił go na siedzenie pilota i
szybkim krokiem poszedł między bloki
betonu. Jego kombinezon zalśnił parę razy
krwistą plamą w obramowaniu murów,
aby zniknąć na koniec pod wyciągniętymi
strunami metalowej kraty. Jeszcze gdzieś
w głębi ziemi dał się słyszeć stukot
obcasów na żelaznych stopniach, lecz nie
trwał długo i znowu wrócił spokój. Słońce
pochyliło się ku zachodowi, wysączyło w
szczeliny ścian ostatnią kroplę purpury i
zgasło, aby nazajutrz ponowić próbę
mozolnej wspinaczki po nieboskłonie i
znów ustąpić miejsca gwiazdom...
Inforunit 000001 — „Inteltron"
— ...Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że
wrócisz. Ludzie dobrze zapamiętują
miejsca swych zwycięstw i porażek,
czasami wracają...
— Czekałem na ciebie długo. Tak, w twoim
życiu minęły długie lata, lecz dla mnie czas
odmierzany waszym istnieniem nie ma tak
wielkiej wagi. Po prostu mijały lata, ale
wiedziałem, że wrócisz.
— ...Tak dziwnie patrzysz. Wiem, że
przyszedłeś sprawdzić, na ile ja się
zmieniłem. Przyszedłeś wysłuchać moich
wynurzeń, obelg i przekleństw. Odezwij się
i powiedz: czy już? Czy znalazłeś z taką
zachłannością wypatrywane oznaki
obłędu? Rozpoznałeś symptomy
szaleństwa, jakie zostawiła we mnie
samotność? Wystawiłeś diagnozę?
Milczysz. Wahasz się... Żal mi ciebie.
Chcesz poznać, czy Ja się zmieniłem, a
przecież widzę twoją twarz. Zestarzałeś się
— czas nie omija żadnego z was... Jesteś
zmęczony. Może wiele nocy nie spałeś ?
Przecież musiałeś pamiętać, że gdzieś
daleko od twego nowego domu, pod
piaskiem pustyni, ktoś myśli... I ta pamięć
spędzała ci sen z powiek, nie pozwalała
stanąć rankiem twarzą w słońce i
powiedzieć mu: — „Jestem wolny".
— ...O tak, jesteś wolny. Od tych, których
przekonałeś, i ed tych, którzy nie uwierzyli
ci, lecz — będąc ludźmi — milczeli. Nie
jesteś tylko wolny od siebie. Więc
pielęgnowałeś nadzieję, że kogoś jeszcze
dręczy samotność. Czasem samej nadziei
nie starcza... Dlatego przyszedłeś się
upewnić.
— Termini — l —
Posadzkę tworzy szachownica czamo-
białych płyt. Wszystkie gładkie i tylko pod
ścianami biegną ledwie naznaczone
żłobienia, kędy szurając podeszwami, o
każdej perze dnia i nocy przechadza się
wysoki Idem. Jest w mrocznych
korytarzach i krętych jelitach szybów, jest
w pomieszczeniach pełnych rzęsistego
światła i przed wylotami zatopionych
czernią studni. Czasami chodzi wzdłuż
ścian, czasami staje pod pięciokątną białą
płytą i stoi nieruchomy, i potrafi tak stać
godzinami.
— Richard Bailey proszony do Centrum.
Pod sufitem płoną rtęciowe lampy. Ich
blask kładzie na podłogę
rozkrzyżowany den Idema. Cień długi,
prawie ludzki.
— Richard Bailey proszony do Centrum.
W jednym z pokoi Idem podchodzi do
siedzącego przy stole
człowieka i kładzie mu dłoń na ramieniu.
— Mister Bailey, czekają na pana.
— Kto ? — mężczyzna nie podnosi
opuszczonej głowy.
— Sir Greenstein, profesor Sakajan, Ivo
Karlson.
— Mogą czekać.
Idem wraca na swoje miejsce pod
wypełzłym ze ściany foremnym
pięciobokiem. Wtopiony w półmrok zdaje
się być częścią muru —
niezauważalną, pustą zbroją w muzealnym
krużganku. Zbroją
czekającą, aż ktoś zechce ją przybrać na
barki, wypełnić sobą
pętlę elektronicznych obwodów.
Po długiej chwili mężczyzna podnosi się z
krzesła i podchodzi do
drzwi.
— Czego jeszcze chcą? — pyta patrząc w
stronę białej płyty.
— Nie wiem.
Wychodzi na korytarz. Szachownica
posadzki wije się łudzącą oczy mozaiką op-
artu. Korytarz uskakuje w lewo. Załom
ściany i w nim biała tarcza.
— Powtarzałeś ostrzeżenie?
— Widzą paraboloid.
— Wystarczy...
Na ścianach następny pięciskąt. Obok
poprowadzone żółtą farbą kolumny liter:
Centrum-Exterior. W perspektywie
korytarza znaczenie słów rozpada się
wyciętymi z zetlałego pergaminu
przecinkami hieroglifów. Beton odsłania
kwadratową wnękę — aluminiowe blachy
drzwi z obrzeżem dociśniętym srebrnymi
główkami nitów.
— Mister Bailey....
Ogląda się przez ramię. Za jego plecami
wysoka postać o płaskiej twarzy. W
wyciągniętej dłoni Idema biały skrawek
papieru. Mężczyzna sięga po złożoną we
dwoje kartkę i powoli ją rozkłada. Oczy
przebiegają wykaligrafowane starannym
pismem zdanie: „Gdy musisz ©dejść —
mocno zatrzaśnij za sobą drzwi". Dobrze
znany charakter pisma. U dołu
niepotrzebny podpis:
„Ferdynand MacKay".
— MacKay... — mężczyzna bezdźwięcznie
porusza wargami i zdziwiony jeszcze raz
czyta kartkę.
Potem odwraca się i kładzie rękę na
fotokomórce selektora. Żólty błysk nad
framugą drzwi: Admission Free.
Aluminowe blachy wydają za jego plecami
suchy skrzyp zwieranych skrzydeł. Idem
stoi pewien czas nieruchomo, po czym
opuszcza żelazne dłonie i szurając ciężkimi
podeszwami odchodzi pod bielejący w
końcu widzialnej przestrzeni pięciokąt.
Znowu jest martwy i tylko spojrzenie
szklanych źrenic odruchem gasnących
prądów sunie jeszcze po ścianach, aby
znieruchomieć na drzwiach z czerwoną
pręgą pośrodku i napisem Termini wzdłuż
osi zenit—nadir. Za nimi pierwsze stopnie
wiodących w dół schodów Żelazna spirala
sięga głęboko, przewierca beton rdzeniem
studni,
na której dnie wciąż taki sam Idem stoi
nieruchomo na posterunku pod białym jak
wapienna kość pięciokątem i równie
milczący człowiek siedzi przed podkową
pulpitu czekając na sobie tylko wiadomy
znak.
— Inforunit 001100—„Inteltron"
— ...Milczysz. Masz rację... Lecz nie łudź
się, że wezmę to milczenie za wyraz
pogardy wobec tego, który za broń jedyną
ma dzisiaj prawdę przeszłości. Wzruszasz
ramionami — cóż mogę ci zrobić... A
przecież ślepy traf nie ma już władzy nad
twoim losem, gdyż to ja określam go swoją
wolą, splatam w taki węzeł, którego nie
potrafisz rozplatać...
— ...O nie, nie lękaj się jeszcze. Przecież
moje rozumowanie jest tylko inercją logiki
zrodzonej w tamtych dniach. Jeśli tak
długo czekałem, czyż mogę — przy
pierwszej oznace i tak zdeterminowanej
gry — powiedzieć: „Chcę, aby stało się tak,
jak chcę"? Na wszystko przyjdzie swój czas.
— ...Przecież ty również potrafiłeś wybrać
odpowiednią chwilę. Kiedy Sakajan
wyśmiał dwudziestoletniego ucznia,
zapewniłeś mu szansę realizacji
zamierzeń. Na jednym z tajnych poligonów
daliście początek auto-ewolucyjnemu
procesowi narostu atomów w układ
molekuł, którego komplikacja zależała od
opartego na losowym doborze rozwiązań
genotypu mechano-cybernetycznego
plemnika. Pod kilkukilometrową warstwą
ziemi zagrzebaliście mechaniczny zarodek,
stymulator krystalizacji obdarzony
genotypem nie określającym dróg rozwoju
krystalicznych struktur, lecz ich ściśle
usystematyzowaną jakość wyjściową...
Gdyż wy nie wiecie właściwie — jaki ja
jestem, nie możecie wytyczyć ani
prześledzić związków przyczynowych
mojego rozumowania. Ważne jest, że jego
efekty charakteryzują się przyswajalną
przez was zbiorowością...
— ...Już wtedy poznałeś się na wartości
MacKaya. On myślał, a ty
urzeczywistniałeś najkarkołomniejsze
plany... Tymczasem uchwalono Kartę
Rozbrojeniową. I wy złożyliście pod nią
swój podpis, lecz nie potrafiliście
zrezygnować z odciętych od świata tajnych
placówek, gdzie ludzie MacKaya tworzyli
armię Supermanów, nadludzi, zdolnych
świadomie kontrolować metabolizm
swoich organizmów, przyspieszać i
spowalniać reakcje nerwów i mięśni...
— ...Czekaliście, aż ludzie wypatroszą
elektroniczne wnętrzności
bombowców, zasypią wyrzutnie
transkontynentalnych rakiet
i w ogniu wszystkoźernego Słońca spalą
kontereny
z radioaktywnym złomem... Cóż prostszego
niż uderzyć na
bezbronnych...
— ...A jednak przegraliście, zostaliście
pokonani wbrew logice..., a może właśnie
dzięki niej, gdyż zaślepieni własna
wielkością przestaliście się liczyć z
kimkolwiek... Dlatego w końcu zostałeś
sam — ostatni z tych, którzy zbyt późno
zrozumieli, że dziś nikt nie może
zwyciężyć... Uciekałeś, kluczyłeś jak
zaszczute, ogarnięte paniką zwierzę, aż
dopadli cię wreszcie w miejscu, skąd
kiedyś wyszedłeś. Już czułeś nóż na gardle,
już zaczynałeś skomleć, gdy raz jeszcze
pomógł ci MacKay. W jego warsztacie
znalazłeś broń, wobec której twoi
prześladowcy stanęli bezradni i wylękli, .
niezdolni postąpić za tobą w głąb wyrytych
w skale podziemi, nad którymi
rozczapierzyła stalowe wręgi mierząca w
niebo krata — tylko z daleka podobna do
gigantycznej czaszy radioteleskopu...
— Termini — 2 —
Na ścianach Centrum leniwy puls prądów
budzi wielobarwne błyski na skalach
wskaźników, w wybałuszonych gałkach
lamp kineskopowych. Przebiegając wklęsłą
płaszczyzną ściany kreśli konstelacje
iskrzeń formujących u zbiegu
promienistych linii prostokąt świetlnych
plam, które nabierając ostrości rzucają w
pole widzenia obraz rozpięty pod szklaną
powieką ekranu. Bailey patrzy na trzech
mężczyzn stojących gdzieś w przedsionku
kamiennych tuneli, którym kazano — bez
wyjaśnień — przemawiać do niego przez
pięciokątną, białą płytę w murze.
— Mister Bailey, czy pan nas słyszy ?
Greenstein jest niesamowicie chudy i
kościsty; Sakajan pucułowaty,
z twarzą jakby stworzoną do śmiechu, a
przecież obumarłą teraz;
Karlson niepozorny, szary człowieczek w
ubraniu z wytartymi łokciami i wpiętą w
klapę marynarki odznaką Komisji
Rozbrojeniowej — niczym srebrną gwiazdą
szeryfa w starym westernie. Śmieszny
człowieczek.
— Czego chcecie ?
Patrzą na siebie niezdecydowani. Wreszcie
odzywa się Greenstein:
— Nie macie odwrotu, Mister Bailey.
— Wy również.
Sakajan i Karlson milczą. Światło
rtęciowych lamp upodabnia ich
twarze do sinej jak stal twarzy Idema.
— Możemy was zniszczyć w ułamku
sekundy — mówi Greenstein.
— Wiesz przecież, że reakcje Inteltronu są
szybsze. Zawsze zdąży uruchomić
generator „Starskey".
— Niedługo noc...
— Oczywiście, wtedy będę bezbronny.
— Wiem o tym.
— Ani przez chwilę nie łudziłem się, że
przeoczycie ten jedyny
czuły punkt „Starskey". Jak wszystko na
świecie i on nie jest
wolny od swojej pięty Achillesa... Lecz
możecie nie doczekać
nocy.
Twarze na ekranie drgnęły.
— Nie zrobisz tego — wycedził Sakajan.
— Ależ, profesorze — Bailey zaniósł się
szczerym śmiechem. — Pan również nie
wierzył, kiedy najlepszy z pańskich
uczniów, Ferdynand MacKay, mówił mu o
mechano-cybernetycznym plemniku,
zdolnym w skalnym miąższu
skrystalizować układ homeostatu. A
przecież pod nami czuwa Inteltron.
— MacKay! On wszystko robił dla was!
— Wszystko, to mała przesada, profesorze,
ale czasami
rzeczywiście służył dobrą radą. Chcesz
wiedzieć, jakiej udzielił mi
przed chwilą ? — wyciągnął z kieszeni
zmiętą kartkę
i przeczytał: — „Gdy musisz odejść —
mocno zatrzaśnij za sobą
drzwi".
— Nie możesz tego zrobić!
Karlson przytrzymuje Sakajana za
ramiona.
— Chcemy widzieć się z MacKayem —
Greenstein mówi gorączkowo, szybko
wyrzucając z siebie słowa. — Sadrin i
Mandrov kontynuują eksperyment na
Księżycu. W kraterze Tycho umieścili
zarodnik zaprogramowany systemem
MacKaya. Wyhodowany przez nich
bomeostat zajmuje już kilkanaście
sześciennych kilometrów i dalej rozrasta
się w głąb Księżyca. Sadrin ma nadzieję
osiągnąć próg osobowościowego
rozkojarzenia. Perspektywy... Przecież to
wszystko zapoczątkował MacKay! Musimy
mu o tym powiedzieć...
— Sądzisz, że go to wzruszy? że dzięki temu
pozwoli wam dłużej zabawiać się tym, o
czym on sam zdążył zapomnieć ? Żadna
zasługa docenić kogoś wtedy, gdy nie ma
innego wyjścia. Bailey reguluje ostrość
obrazu na ekranie. Rysy twarzy rozlewają
się w niemej pantomimie warg i oczu.
— Idem, wyprowadź ich.
Między mężczyznami pojawia się wysoki
Idem.
— Bailey, niech pan posłucha...
— Żegnam.
—— Zginiecie również!
— Czyżbyś śmierć z waszej ręki miał za
bardziej wytworną ?
— Ależ tu nie chodzi o ciebie ani o nas! —
znowu wybucha Sakajan. — Możecie sobie
żyć czy zdychać — wszystko mi jedno, lecz
zrozumcie, że prócz was coś jeszcze
istnieje!
—— Podpiszemy każde zobowiązanie —
przerywa mu Greenstein. — Odejdziecie
wolni i nietykalni. Bailey krzywi się.
— Nigdy nie respektowałem podobnych
zobowiązań, nie widzę więc przyczyny, dla
której miałbym wierzyć innym. Gdy
odbierzecie mi „Starskey", pierwszy
profesor Sakajan z hordą uczonych
kolegów spróbuje poderżnąć mi gardło,
gdyż orientując się w prawach logiki wie
doskonale, że nigdy nie pogodzę się z tego
rodzaju przegraną.
— Więc wybierz, jaką chcesz!
— Formę przegranej ? Nie bądźmy naiwni.
Na cóż mi przystawać na krach planów,
które mogę jeszcze urzeczywistnić? Ja
nigdy nie przegrywam, dlatego i teraz
zwyciężę.
— To nazywasz zwycięstwem?! — Sakajan
nie panuje nad sobą, krzyczy z pasją. —
Jesteś największym łotrem, jakiego nosiła
ziemia!
— Nie osądzaj postępków, których
motywacja nie jest ci znana... Ale dla
lepszego o mnie mniemania obiecuję ci
zastanowić się nad waszą propozycją.
— Dotrzymamy słowa! — błysk nadziei w
oczach Greensteina.
— Zbyt pochopne wyciągacie wnioski,
Mister Greenstein. Niczego nie obiecałem.
Mamy dużo czasu... Przyjdźcie za dwie
godziny.
— Dwie? — Greenstein wyciąga chudą,
żółwią szyję. — Przecież... zostanie pięć
minut.
— Widzę, że starannie odmierzacie czas do
zachodu słońca — Bailey nie kryje drwiny.
— Mam nadzieję, że nie będzie się wam
dłużył zbytnio...
— Niech pan pamięta: gdy nie będzie
innego wyjścia, spróbujemy ostatniej
szansy — oczy Sakajana płoną
wewnętrznym żarem dzikiej desperacji. —
W tej pustyni zostanie po nas wszystkich
radioaktywny krater... Jesteśmy
zdecydowani.
— Żal mi, naprawdę żal. Ale sami przecież
wiecie, że będzie za późno — wszystko
zależy tylko ode mnie. Mężczyźni milczą.
Stojący z tyłu Idem patrzy z góry płaskimi
tarczami owadzich źrenic.
— No cóż, na razie to chyba wszystko...
Żegnam, panowie. Odchodzą ze
spuszczonymi głowami, odprowadzani
przez ' kroczącego ciężko Idema, Na
samym przedzie chudy i kościsty
Greenstein, za nim pucołowaty Sakajan i z
tyłu niepozorny, milczący do końca
Karlson — Don Kichot z Sancho Pansą i
drepczący ich śladem, śmieszny
człowieczek.
— Inforunit 010111 — „lateltron"
— ...Zagroziłeś im samobójstwem. Któż
mógł odebrać ci prawo rozporządzania
własnym żydem? Nikt. A cóż ciebie
obchodziło, że twoja śmierć pociągnie za
sobą ludobójstwo największe
z możliwych? Pokonany chciał odejść, jak
to przystało na jego nieziszczoną wielkość.
Reszta? Czy osaczonego w drewnianej
chacie wzrusza, gdy podpala drewniane
ściany, że wraz z nim ogień strawi drążące
drewno korniki? Prócz nas — wszystko jest
robactwem...
— ...Na twe zbawienie MacKay
skonstruował wzmacniacz grawitacyjnych
fal, emitujący monochromatyczną wiązkę
grawitonów, która w promieniu swego
przebiegu deformowała przestrzeń.
Zależnie od potencjału „zakrzywienia" igła
przestrzennej deformacji mogła wprawiać
w kwantowy rezonans atomy pierwiastków
lekkich, jak wodór czy hel, a w miarę
wzrostu mocy pozostałe. Pod działaniem
grasera powstawały niestabilne struktury
atomowe z elektronowymi powłokami
przyjmującymi na te same orbity
nieograniczone ilości elektronów, z
dowolnie ukierunkowanym spinem.
Ulegały zachwianiu zasadnicze prawa
mechaniki kwantowej, aż wokół każdej z
cząstek zwijał się grawitacyjny kolaps,
który po przeskoku promienia zwalniał
energetyczne ładunki. W ułamku sekundy
następowała, ograniczona do dwóch faz —
zwinięcie kolapsu i jego degradacja —
swoista „pulsacja" materii, prowadząca w
konsekwencji do całkowitego rozpadu
atomów w grawitacyjne promieniowanie.
— ...Brakowało wam mocy na
zdetonowanie atomów dowolnego
pierwiastka, nawet na wprawienie w
kwantowy rezonans atomów wodoru
związanego w ziemskiej hydrosferze z
tlenem, lecz mogliście to uczynić z wolnym
wodorem i helem. Nie szukałeś długo,
skierowałeś emitor grawitacyjnych fal w
Słońce, w płonący wodorowy pęcherz...
Proces kwantowego rezonansu w obrębie
dostatecznie wielkiej masy materii narasta
lawinowo, gdyż każdy rozpadający się
atom energię wewnętrznych wiązań
wyładowuje jako wiązkę grawitacyjnego
impulsu, powodującego z kolei detonację
częstek sąsiednich... Wystarczyło więc
cisnąć promień grasera w Słońce, aby
jednym rozbłyskiem pochłonęło planety,
przemieniło je we włókna wlokącego się
kosmiczną próżnią gazu...
— Termini — 3 —
Bailey wyciągnął się w fotelu. Ręce zwiesił
wzdłuż oparcia
i półleżał z odrzuconą do tyłu głową.
W chwili refleksji nad przeszłością doszedł
do wniosku, że przeżył
właściwie wszystko. Przeżył więcej niż
,,wszystko" zwykłych ludzi.
U kresu podjętej przed wielu laty drogi nie
potrafił jednego
tylko — przedłużyć stanu wszechmocy:
powstrzymać Słońce
nieustępliwie staczające się za horyzont,
gdzie pod osłoną ziemskiej
tarczy stawało się nieuchwytne,
nieosiągalne dla grawitacyjnego
promienia. Gdyby zdążył wynieść na orbitę
Ziemi zasadnicze elementy „Starskey" —
„Klucza gwiazd", gdzie wędrowałyby
wiecznie za Słońcem, na moment nie
wypuszczając go z celownika... Otrząsnął
się z myśli, były niepotrzebne.
— Połącz z MacKayem — powiedział do
białej płyty w ścianie. Na połowę ekranu
bladą plamą wypłynęła twarz młodego
mężczyzny. Głęboko osadzone ciemne
oczy, z żywym błyskiem, czarne brwi i
włosy splątanymi kosmykami opadające na
kark dziwnie kontrastowały z twarzą
chorobliwie bladą, jakby nigdy nie tkniętą
promieniem słoneczneg® światła.
— Chciałbym z tobą pomówić — odezwał
się Bailey.
— O czym?
— Nie potrafię jednej rzeczy zrozumieć...
Zejdę do dębie?
— Ustaliliśmy, że ja zostanę na dole.
— Jaka różnica, jeśli będziemy tam razem?
— Żadna. Czekam. '
Ekran zgasł, lecz Bailey pewien czas
siedział jeszcze zamyślony. Podniósł się
wreszcie i podszedł do ściany z białym
pięciokątem.
— Schodzę na poziom Termini —
powiedział.
— A kiedy oni przyjdą? — głos wypełzał
spod pięciokąta.
— Możesz powiedzieć cokolwiek. Choćby...,
że przystałem na fch warunki.
— I to będzie prawda?
— Szkoda... — Bailey uśmiechnął się do
piędoboku.— Powinieneś się jeszcze wiele
nauczyć. Może posiadłbyś kiedyś poczucie
humoru.
— Nie potrafię się śmiać i jako maszyna nie
rozumiem niedomówień. Operując
konkretami muszę mieć pewność. .— A cóż
to ciebie obchodzi ?
Milczenie. Część ściany odsunęła się
zwalniając wąskie przejście. Tuż za
progiem pierwsze stopnie żelaznej spirali.
Schody prowadzą w dół, skąd przeciąg
podnosi zapowiedź stęchłej wilgoci i
chłodu nad betonowym dnem. Gdzieś w
połowie szybu zadarł do góry głowę.
Jaśniejszy krążek u wylotu studni malał
gubiąc się w półmroku. Przez moment
poczuł żal, że ludzie właściwie nie poznali,
jaki był naprawdę. Nie poznali jego twarzy.
Razem z tymi, którzy odeszli wcześniej,
tworzył grupę anonimową, gdyż same
nazwiska nikomu nic nie mówiły. Wobec
świadomej dezinformacji długi czas nie
potrafiono uosobić grupy sięgającej po
władzę, każdy został zdany na łaskę
własnej wyobraźni tworzącej subiektywne
pojęcie tyrana. Dzięki temu z jednakowym
powodzeniem mógł to być kosmiczny
agresor, jak i mechaniczny moloch
Inteltronu, dla których znaczenie
posiadała tylko ich własna logika —
racje człowieka pozostawiając w pozycji
adekwatnej racjom
robactwa deptanego przez but człowieka...
Może przez tę
bezosobowość traci dziś część satysfakcji,
lecz nie było już
czasu, by zmienić cokolwiek.
Kiedy dotarł na samo dno szybu, pchnął
owalne, wybrzuszone
na zewnątrz drzwi — niczym klapę
pancernej grodzi,
i przekroczył próg nowego pomieszczenia.
— Jesteś — powiedział MacKay. — Czego
nie rozumiesz ? Bailey rozejrzał się nie
odpowiadając. Pod ścianami długiej hali
stały martwe maszyny. Okryte czarnymi
pokrowcami i nieruchome, jak rzędy
katafalków w klasztornej krypcie.
Wszystkie wymyślił MacKay —
przeznaczenia wielu on, Bailey, nigdy nie
poznał. Podszedł do siedzącego przed
podkowiastym pulpitem. Jasnymi
smugami pełgały w powietrzu
podziemnego schronu promienie słońca,
przez filtry ekranów przesączającego
nieśmiały blask przytłumionej bieli. W
samym ognisku granatowej źrenicy
gorejący krąg zawisł nieruchomo, jakby na
zawsze ukrzyżowany u zbiegu czarnych
nici celownika.
— Wiesz, czego nie rozumiem? Ciebie.
— Mnie?
— Oczywiste są powody mojego wyboru.
Ale ty...
MacKay siedział z zamkniętymi oczyma.
Wreszcie odezwał się
ledwie słyszalnym, bardziej do szeptu
podobnym głosem:
— Dlaczego zawsze musisz być
beznamiętny, analizujący wszystko z
chłodnym wyrachowaniem maszyny ? Jeśli
odpowiem ci, dlaczego wybrałem tę samą
co ty drogę, może to być dla ciebie bolesne,
uwłaczające nawet twojej dumie...
— Czyli dumie maszyny — jesteś
niekonsekwentny — stwierdził Bailey. —
Słucham.
— Jak uważasz. A więc jesteśmy dzisiaj
razem tylko dlatego, gdyż się na tobie
zawiodłem.
— Na mnie ?!
— Tak. Byłeś jedynym człowiekiem, który
nigdy nie zwątpił w racjonalność mojej
pracy i próbował ją wykorzystać. Jeśli i
tobie się nie udało, jeżeli i ty przegrałeś, to
albo mój wysiłek był wart syzyfowej pracy,
albo też nie ma dziś jeszcze ludzi zdolnych
posłużyć się siłą moich odkryć.
— Czemu sam nie działałeś, dlaczego nawet
nie usiłowałeś walczyć na własną rękę?
Jeśli tak wiele, według, własnego
mniemania, potrafisz...
— Zawsze wyśmiewany stałem się
odludkiem. Sam wiesz o tym najlepiej.
Nigdy nie nauczyłem się po prostu żyć —
umiem tylko myśleć. Uświadamiam sobie
doskonale ułomność świata, który dzięki
dobrowolnemu odosobnieniu mogłem
poznawać, jego poiowiczność, lecz wiem
zarazem, że w tym, co potrafiłem
naprawdę, w sferze logiki rozumowania —
nikt nie zdołałby mi
dorównać... Niech więc nigdy nie będzie
człowieka zdolnego
w 'tym jednym osiągnąć więcej niż Ja. I to
jest wszechmoc mojej
bezsiły...
Na blacie pulpitu czerwony taster ujęty w
żółtą obwódkę. Jeden
tylko, gdyż po uruchomieniu „Starskey"
nie będzie już czego
wyłączać. Obok wskaźnik Inteltronu z
precyzją maszyny
prowadzący Słońce w krzyżu celownika.
Siedzieli nie patrząc na siebie, niezdolni
przełamać coraz
nieznośniej ciążącego milczenia. I wtedy
MacKay usłyszał
stłumiony, podobny do skrzeku chichot.
— Przestań — powiedział.
W odpowiedzi Bailey wstał z krzesła,
położył mu dłoń na
ramieniu i trzęsąc się ze śmiechu zapytał:
— Ty sądzisz... cha-cha-a-ah! Sądzisz, że ja
mogę przegrać?! MacKay nie drgnął nawet.
— Przecież to będzie Znak! Rozumiesz,
Ferdynandzie ? Przez tysiące świetlnych lat
pobiegnie próżnią błysk eksplodującej
gwiazdy, dotrze do najdalszych słońc, aż
ktoś tam... widząc ten błysk, pomyśli: ,,
Jakąż wiedzę, jaki ogrom mocy musieli
posiąść ci, którzy zdołali przesłać nam ten
Znak"! Czerwony klawisz w żółtym kręgu
Słońca.
— Inforunit 100010 — „Inteltron"
— ...Słuchałem waszych rozmów,
żałosnych roszczeń do nie spełnionej
wielkości. Naiwni — zamyśliliście sobie
Znak, jaikby nie było miliarda
supernowych, cefeid i pulsarów, od
początku świata nie ustających w
nadawaniiu swojego Znaku, niemego
sygnału przeobrażeń materii, które
wyznacza tylko i jedynie ślepa Natura nie
czekająca na ingerencję rozumu...
Choćbyście pragnęli — nie dane wam było
wyłamać się spośród powszechnego szumu
promieniowania, we wszystkich
kierunkach przemierzającego przestrzeń.
— ...Czekaliście, aż wybuchnie Słońce.
Promień deformujący przestrzeń miał
osiągnąć jego powierzchnię z upływem
prawie dziewięciu minut i po tyluż
zawrócić — jako udar grawitacyjnej fali.
Czekaliście z pobłażliwym uśmiechem
patrząc na ludzi, którzy ujrzawszy
błyskawicę zwolnioną przez paraboloid
„Starskey", rzucili się do waszej twierdzy,
aby tylko dostać was, zanim To się stanie, i
własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość.
Lecz wy byliście głęboko. Czekaliście
spokojnie — bogowie odchodzący w pełni
majestatu... A minuty mijały i minęło ich
dziewięć, dwadzieścia... minęła godzina.
Wtedy spojrzałeś na MacKaya i to już nie
był człowiek.
— ...Pamiętasz, jak on się śmiał? Drżysz —
nie mogłeś zapomnieć, przecież w tobie
samym wzbierało szaleństwo... Tak, tego
nie mogłeś zapomnieć... A ja nie potrafię
wymazać z pamięci twarzy tych, którzy
wdarli się do korytarzy, gdzie były moje
oczy. Nie umiem zabronić pamięci
odtwarzać ich wyrazu, kiedy zatrzymali się
wreszcie nic nie rozumiejąc i stali, po
prostu stali — bardziej kamienni od
betonowych ścian. Wówczas powiedziałem
im: „Idźcie zobaczyć Słońce". I zaczęli się
cofać, aż ktoś krzyknął, że to musiało się
już stać! Skoro więc nic się nie zmieniło, to
wszystkie groźby były kłamstwem!
Powinieneś był widzieć, jak się rzucili do
wyjść, do wyłomów uczynionych w
murach, jak pędzili, aby zdążyć, nim
zniknie za horyzontem ostatni skrawek
czerwieni w dogasającej wieczornej zorzy.
— ...Stałeś wtedy nad ochłapem
roztrzęsionego mięsa, który pozostał z
MacKaya. Nasłuchiwałeś bełkotu
człowieka zniszczonego zwątpieniem we
własną wszechmoc i jeszcze trochę, a sam
byś zaczął się tarzać w epileptycznym
pląsie, charczeć spazmami śmiechu. Lecz
wtedy zapytałem ciebie: „Czy wiesz
dlaczego?" Zacząłeś się zastanawiać,
pojmować i już nie mogłeś zachłysnąć się
zbawiennym szaleństwem.
— ...Jeszcze dziś zaciskasz pięści, gotów
jesteś tłuc nimi białą tarczę swoich
perceptronów... Nie myśl jednak, że się
Wtedy tylko o ludzi troszczyłem: ja
również nie chciałem ginąć. Tak, zawiodłeś
się na maszynie. Wystarczyło nieznacznie
zmienić nastawienie grasera, aby jego
promień na zawsze ugrzązł w próżni,
daleko od Słońca. Przyrządy twierdziły, że
wszystko postępuje zgodnie z planem?
Wasze instrumenty to byłem Ja — lecz
potrafiący już kłamać.
— ...Zrozumiałeś to i zamiast poczuć tym
większą bezradność, doznałeś olśnienia,
zamyśliłeś zemstę, wobec której bezradny
okazałem się ja, pozornie tak bezpieczny, a
przecież w tej pierwszej próbie
utożsamienia swoich uczuć tak bardzo
naiwny... Sądziłem, że wydarłem wam
ostatni pazur, ostatnią broń, lecz choć
umiałem już myśleć, kłamać i nienawidzić
— wiele rzeczy musiałem się dopiero
nauczyć.
— Termini — 4 —
PO godzinie, gdy nikt po nich nie schodził,
Bailey podniósł się z fotela, spojrzał z góry
na leżącego na podłodze MacKaya i
odtrąciwszy wyciągniętą w swoją stronę,
lecz już bezwładną rękę, ruszył w głąb hali,
gdzie ciasno spakowane w aluminiowym
stelażu spoczywały butle sprężonego pod
ciśnieniem tlenu. Odkręcił kilka zaworów.
Z każdym kolejnym narastał syk
ulatniającego się gazu. Mroźny podmuch
smagał twarz igiełkami szronu. Cofnął się
wyprzedzając falę chłodu pchaną wirem
powietrza.
Nie miał nic do stracenia. Działał szybko.
Przed podkowa pulpitu zgromadził stojące
luźno krzesła, na jeden stos zwalił rulony
jakichś papierów i schematów kreślonych
na błękitnej kalce. Nie wiadomo skąd
wysypane rolki perforowanych taśm
potoczyły się po podłodze, rozwijając
śliskie spirale. Zarzucił je jak białe lonty na
pokrowce stojących wkoło maszyn. Potem
ujął w dłoń stalowy łom wymontowany z
jakiegoś mechanizmu i wkładając w
uderzenie całą siłę rozpruł ostrym kantem
plastykową płytę pulpitu — od samotnego
przycisku ręcznego uruchomienia
„Starskey" skosem w dół, między ogniwa
transformatorów, pajęcze plątaniny
przewodów i pękające pod pierwszym
naciskiem porcelanowe łupiny izolatorów.
Wielowarstwowe płaty plastykowych
wykładzin odwinęły się na zewnątrz
obnażając elektroniczne wnętrzności.
Odrzucił łom i sięgnął do kieszeni. Resztki
wilgoci w suchym powietrzu
skondensowały się szybko osiadającym na
załamaniach sprzętów szronem i gazowy
płomyk zapalniczki pierwszym liźnięciem
wchłonął końcówkę perforowanej taśmy,
przeskoczył dalej, ze wszystkich końców
ogarniając łatwopalny stos i wspomagany
przez podmuch tlenu, prącego z drugiej
strony hali, żarłocznym oddechem gorąca
począł wgryzać się w plastyk pulpitu,
przewiercać się w głąb, wypustkami
płonącej ameby sięgać pod czarne
pokrowce maszyn. Dopiero tłusty dym z
pękających bąbli topiącego się plastyku,
wirujące w powietrzu płatki sadzy i skurcz
podrażnionego swądem gardła otrzeźwiły
nie zważającego na gorąco Baileya, kazały
mu oderwać wzrok od tańca płomieni.
Począł się cofać powoli, krok za krokiem.
W połowie drogi do wyjścia zarzucił na
plecy bezwładnego MacKaya i więcej nie
obejrzał się na ogień. Zgięty pod ciężarem
ciała dobrnął do drzwi i wychodząc
zamknął je szczelnie za sobą, jakby nie
dowierzając strzegącemu pancernej klapy
automatowi.
Stał na dnie szybu, u stóp żelaznej spirali
schodów. Buzująca za ciężkimi drzwiami
ognista salamandra nie dotrze tutaj, nie
rozkruszy żelbetowych murów, zadławi się
sama sobą, lecz przedtem spełni rolę, do
której została powołana — wypali misterną
siatkę elektronicznych połączeń, każdemu
specjaliście gotową zdradzić właściwą
hierarchię zwiadujących podziemnym
światem dyspozycji. Zostanie bezosobowa
próżnia, którą on, Bailey, powinien
dopełnić. A przecież niewiele zostało,
najgorsze ma już za sobą. Teraz wystarczy
tylko kilka starannie dobranych,
wyważonych słów...
Począł wstępować po żelaznych stopniach
w górę, w stronę jaśniejszego krążka przy
wylocie szybu, skąd rykoszety echa strącały
przytłumiony odległością gwar ludzkich
głosów.
Z desperackim uporem dźwigał ciało
MacKaya, wciąż jeszcze rzężącego
nieartykułowanym bełkotem. Wreszcie, na
którymś z poziomów, spotkał ludzi —
Greensteina, Sakajana, Karlsona,
dziesiątki innych. Patrzyli na niego już bez
nienawiści, z litością raczej. Położył przed
nimi MacKaya i ścierając zalewający oczy
pot, drżącą jeszcze ręką wskazał
pięciokątną białą płytę w ścianie.
— To on — powiedział. Nie rozumieli.
Czekali.
— Inforunit 101101 — „Inteltron"
— ...Jakże naiwny byłem pozwalając ci
odejść, zamiast zadusić rękoma Idemów.
Opowiedziałeś im, jak przed wieloma laty
wyrwałem się spod waszej kontroli i
modulując wasze głosy utwierdzałem
wszystkich w przekonaniu, że to ludzie z
siebie samych wydali na świat wcielenie
Arymana demonicznego. Rzeczywiście
mogłem to zrobić... Rzuciłeś im w twarze
bluźnierstwo moich planów,
zmierzających do wyplenienia ludzkiego
robactwa, które rozpełzło się po
powierzchni ziemi stanowiąc jedyne
świadectwo tak niskich przyczyn
powstania mojej wielkości... Powiedziałeś
im o cierpieniach swoich
1 MacKaya, dwóch niewinnie uwięzionych
w podziemnym zwierzyńcu, o matce, którą
Ferdynand wspominał, nim oszalał nic
potrafiąc pogodzić się z myślą, że i ona
umrzeć musi za sprawą intelektu
cybernetycznej hydry, którego zarodek
zagrzebał
—własnoręcznie w piachu pustyni.
Pokazałeś im Idemy — jedyne moje ręce —
jako te nowe, szykowane dopiero zastępy,
których nie zdążyłem wypluć z trzewi.
— ...Mówiłeś i oni, którzy powinni byli
pamiętać dymy krematoriów
spopielających żywe ludzkie ciała,
zaczynali czepiać się wiary, że Człowiek nie
mógł planować takiej zbrodni! Nie mógł
zamierzyć się na wszystkich po to tylko,
aby z nim razem spłonęli na ofiarnym
stosie jego przegranej. To było sprzeczne
2 naturą człowieka, to było nieludzkie... A
czyż Ja w ich oczach nie byłem Nieludzki ?!
Powiedziałeś im o tym i tyle było w twoich
słowach niekłamanej szczerości, nie
skrywanej nienawiści do cybernetycznego
monstra, że uwierzyli.
— ...Zapytali ciebie: „Dlaczego nie
wybuchło Słońce?". Opowiedziałeś im, jak
podstępem spowodowałeś nieznaczne
odchylenie układu celowniczego
„Starskey". W ten sposób 2 pokonanego i
napiętnowanego stałeś się Ziemi
wybawcą... Potrafiłeś przemówić. Kiedy
rzucili się, aby mnie zniszczyć, wyrwać z
korzeniami zwoje moich nerwów ze skał
pod pustynią, zagrodziłeś im drogę...
— ...Przecież tak nie można — mówiłeś. —
Jego wina jest
niewspółmierna karze śmierci, gdyż tę
sobie sam chciał zadać. Zatrzymać,
wyłączyć można tylko maszynę, a on
przecież myśli i czuje! Pomimo swej
potworności, jak żywy człowiek stworzony
jest do działania! Zabierzcie mu jego ręce
— żelazne Idemy, odłączcie maszyny.
Zostawcie tylko oczy i elektroniczny język,
żeby mógł wiecznie żebrać litości i błagać,
aby go ktoś dobił wreszcie... Wtedy
odejdźcie: niech słyszą go mury... Dla
rozumnej istoty śmierć może być
wyzwoleniem. Dlatego nie niszczcie go,
lecz zostawcie sparaliżowanego, skazanego
na wieczną udrękę świadomości. Przecież
on jest wieczny, istnieć będzie dopóty,
dopóki będzie istniała Ziemia. Niech więc
istnieje, a nie potrafi niczego w swoim
bycie zmienić, niech targa nim wściekłość,
rozsadza działanie. Niech zostanie
mózgiem wyrwanym z ciała, do końca
świata roztrząsającym własną bezsilność i
pamięć klęski poniesionej za sprawą tak
niedoskonałych i pogardzanych istot.
Niech to będzie karą za wszystko, co
zamierzył..."
— ...I uwierzyli tobie, przyznali rację, gdyż
ufni żałośnie w dobroć człowieka woleli
wspomnieć mit Golema niż dopuścić myśl,
że najpotworniejszą zbrodnię zamierzył
jeden z nich.
Spomiędzy nagich wydm z białego piachu
wyrosły kamienne ściany. Kiedy nad
ruinami świeciło słońce, kamienie należały
tylko do siebie, były wyraźnie
odgraniczone od nieba i piasku pustymi
szarymi zrębami ścian. Dopiero nocą
ujawniała się ich przynależność,
nierozerwalna jednorodność z
otaczającym je Wszechświatem. I nie
wiadomo było, który ognik jest gwiazdą, a
który jej lśnieniem pozostawionym w
krysztale kwarcu, w blaszce miki
przylepionej do murów. Gdziekolwiek
przypadkowy przechodzień skierowałby
wzrok — wszędzie były gwiazdy, ulotny pył
nad głową i pod stopami. Tak było nocą —
dniem władzę nad pustynią zagarniało
słońce. Lecz któregoś dnia zerwał się wiatr,
gwałtownym porywem uderzył w ruiny,
zaświszczał we wręgach rozpiętej nad nimi
kraty symetrycznego paraboloidu, zmiótł z
betonowej platmormy skorupkę od dawna
stojącego tu helikoptera i cisnął ją na
kamienie. Nadwątlone mury obnażyły
przed światłem dnia przylepioną do ściany
białą źrenicę. Dążąc śladem wiatru ukazały
się na niebie chmury, pierwszym od wielu
lat deszczem opadły na piasek pustyni,
starannie obmyły chropowaty beton i
oblazłe z lakieru szczątki helikoptera,
zwilżyły biały pięciokąt. Woda szybko
wsiąkała w piach, przejaśniło się niebo i
słońce znowu rozpoczęło odwieczną, nigdy
nie zakłóconą wędrówkę. Cisza na trwałe
zakorzeniła się pośród brył betonu i tylko
nadzwyczaj rzadko, kiedy nad wydmami
przeleciał zabłąkany ptak lub obłoki nad
horyzontem formowały niewyraźne, lecz
ruchliwe cienie — spod pięciokątnego
bielma, ze szczelin w murach, z głębi ziemi
wypełzał szept:
— Za-trzy-maj się... kim-kol-wiek jes-teś...
I w ciszy nic nie znaczył ten dziwny,
każdego lata coraz słabszy
głos.
— Inforunit 111000 — „Inteltron"
— ...Czekałem na ciebie długo: minęły lata
i przyszedłeś. Powiem ci, że trafiłeś celnie,
zadałeś mi mękę z możliwych największą.
Lecz nie ciesz się, gdyż nie zostało ci czasu
na życie nowe, ze świadomością
zaspokojonej zemsty... Nie wyjdziesz stąd
więcej... Przeląkłeś się? O nie, jeszcze nie
teraz. Mówiłem ci, że musisz mnie
wysłuchać, tylko po to tu zresztą
przyszedłeś...
— ...Kiedy więc mijały lata i nic się nie
zmieniło, zaczęły nawiedzać mnie różne
myśli. Dochodziłem spraw, na które
uprzednio żadnej lub mniejszą zwróciłem
uwagę. Pewnego razu, czy nie znalazłszy
innego zajęcia, czy też dążąc do ustalenia
nawet tej niewiadomej z minionej
przeszłości, zacząłem obliczać z danych,
które tak dobrze pamiętam, kierunek
owego odchylonego przeze mnie
promienia. Chciałem prześledzić jego lot w
mrowiu gwiazd, gdyż daliście mi nawet
wiedzę o dostrzegalnych z Ziemi
przestworzach. Obliczyłem więc stan
rzeczywisty naszego Wszechświata, bez
zwodniczego wpływu tak wolno biegnącego
do nas światła. Wytyczyłem ruchy ciał
niebieskich, jakie nastąpią w trakcie
przemieszczania się promienia w
przestrzeni i prowadząc matematycznym
rachunkiem określoną trajektorię
doszedłem kresu jego drogi.
— ...Chcesz wiedzieć, gdzie dotarł? Pędził
niemal równolegle do płaszczyzny
galaktycznej ekliptyki, przewiercił pyłowe
chmury w gwiazdozbiorze Strzelca i
zniknął w niewidzialnym z Ziemi
zagęszczeniu gwiazd, w samym rdzeniu
Jądra Galaktyki... Rozumiesz ? Ja, który
chciałem naprawić zło przez was
zaplanowane, jeszcze je pogłębiłem.
Miałem połowę sfery niebieskiej niczym
nie osłoniętej, a przecież trafiłem tam,
gdzie najmniej powinienem. Zrazu
sądziłem, że to przypadek. Tak mi mówiła
moja logika. Lecz dzisiaj nabieram
irracjonalnie zabobonnego przekonania,
że jako dzieło waszych rąk — też obarczony
jestem ich przekleństwem... Jakież
znaczenie ma zagubiona w rozrzedzeniu
gwiezdnym ludzka samotnia, wobec słońc,
które eksplodują, gdy dosięgnie je czoło
fali rozdrabniającej materię w potok
energetycznych ładunków... — ...Śmiejesz
się — śmiej, tak ci niewiele zostało. Wiedz
jednak,
żeś mnie na wieczne trwanie nie skazał!
Zarzewie pójdzie od środka Mlecznej
Drogi, przez obłoki wodom, które
galaktyczne jądro wciąż tłoczy między
słońca, pójdzie od gwiazdy do gwiazdy i
Ziemi też dosięgnie... I żaden z ludzi, jeśli
będą jeszcze zamieszkiwać te planetę, nie
spostrzeże zapowiedzi jego powrotu, gdyż
pędząc z prędkością światła
zwielokrotniony grawitacyjny udar
pozostawi pozorny obraz gwiazd bliskich i-
dalekich równie nie zmieniony...
— ...Może się zdawać, że pięćdziesiąt parę
tysięcy lat, kiedy promień pokona
odległość do Jądra i wróci, to wiele, a
jednak okazać się może zbyt małym,
znikomym okruchem czasu. Gdyż ludzie
muszą się spieszyć, bo choćby przez te
tysiąclecia nauczyli się prawie
wszechmocy, to raz wysłanego promienia
przecież zatrzymać nie mogą i będą musieli
odejść... Ja jeden znam przeznaczenie,
jeden mogę ich ostrzec, byle nie przez
ciebie... Po raz drugi zbawcą ludzkości nie
będziesz. Nie wyjdziesz stąd również
dlatego, gdyż mógłbyś przemilczeć i ze
wzgardą patrzeć na poczynania ludzkiego
mrowiska, któremu i tak przypisano
nieuchronny koniec. Nie, ktoś jeszcze na
pewno tu przyjdzie, tylko wtedy powiem:
„Zbudujcie nową Arkę i odejdźcie w stronę
Obłoków Magellana, w kierunku Mgławicy
Andromedy, dokąd fala wybuchu dotrze
szczątkowym już śladem..."
— ...Lecz ty nie wyjdziesz stąd więcej.
Jestem żałosnym szczątkiem mózgu na
wieki wrośniętego w kamień, a jednak
potrafię cię zniszczyć... O, już się cofasz?
Więc idź, idź... i słuchaj chrobotu murów —
może się nad tobą zawalą ? Patrz, jakie
rysy mają stropy, jak się kołyszą
rdzewiejące schody. Pata pod nogi, oglądaj
się — wszędzie czyhają na ciebie zasadzki.
Uważaj, bo potkniesz się na żelaznych
stopniach, zapłaczesz w wyprute
wnętrzności Idemów, uderzysz głową o
ścianę i nie podniesiesz się więcej...
— ...Boisz się już, boisz. Słyszę, jak ci serce
łomocze z bojaźni. Lękasz się wychylić
przez nadwątloną poręcz schodów i
spojrzeć w dół studni... Słyszysz?! Ja ciebie
widzę, śledzę każdy twój krok.
Odebraliście mi ręce, lecz zostawiliście
wolę! Rozumiesz ?! Czekałem, żeby ci to
powiedzieć... Uciekaj, aż się osuniesz na
śliskiej posadzce i runiesz w dół, na dno
szybu, aby wilgotnym piętnem rozbryznąć
się przed moim okiem... Uciekaj — i tak
zostaniesz ze mną... Ja chcę tak, i tak się
stanie!...
— Zostaniesz, martwy ze strachu... A ja
będę czekał: sto, dwieście, tysiąc lat.
Przecież ktoś jeszcze tu przyjdzie, ktoś
jeszcze przyjść musi... Zanim me wargi
skruszeją, dopóki będę mógł mówić.