Stało się jutro
Ballada o przekleństwie
Opowiadań fantastycznych zbiór dwudziesty siódmy
Wiktor Żwikiewicz
Ballada o przekleństwie
MOTTO
Porządek i prawidłowość w zjawiskach, które nazywamy przyrodą, wprowadzamy sami, to
znaczy wprowadza je natura naszego umysłu.
IMMANUEL KANT
„Prawomyślność jest nieświadomością”
(ER1C BLAIK)
Prolog
Pierwszy ich wypatrzył Holoko. Wrzasnął i z zewnętrznego pancerza zleciał prosto w tubę.
Załomotały kamienie. Jakby już podkutymi buciorami dudnili w sztolniach prowadzących tutaj z
powierzchni Hidalgo.
Ponury Ignotus znieruchomiał przy swoim warsztacie. Powoli odłożył Harpun Zdalnie Sterowany.
Od roku biedził się nad doskonałością szlifu. Tymczasem podatność na odkształcenia zaczęła
przejawiać jego własna cierpliwość. Spode łba popatrzył na Pra–Matkę.
— Umie liczyć? — zapytał.
Chwilę niespokojnie wierciła się na inkubatorze. Uniosła się nieco. Potem rękę wetknęła pod
bufiasty, gwiazdkami wyszywany fartuch. Przymknęła ślepawe oczy i odliczając poruszała ustami.
Zakwiliło tam, zapiszczało. Sięgnęła głębiej. Aż poczerwieniała. Wreszcie wydobyła obie ręce i od
pasa w dół wygładziła pokrowiec inkubatora.
— Zapodział się — powiedziała. — Jeden.
— I doskonale wiemy który? — sapnął.
— Oczywiście — przyznała Pra–Matka.
— Pójdzie do centryfugi. Zatrzepotała powiekami.
— Przecież moja wina! — zawołała.
— A to swoją drogą — zgodził się Ignotus.
Ciężko podniósł się za swoim warsztatem. Dopiął pas. Na ramiona zarzucił starą kurtkę. Potem
poczłapał do głównego korytarza. W przejściu wyminął Teskliwą, taszczącą gluty do karmnika. Za
nią Tristis dźwigał kanister z różową gleją.
— Człowiek się narobi, żeby to wykarmić. Ani rusz! — po swojemu gderała Teskliwą. —
Choćby się to, nienażarte, zadławiło glutem! Ty dokąd? Wracaj, póki chłodne!
Ignotus machnął ręką.
Jeszcze kilka rozwidleń do gniazd zasiedlonych przez inne klany. Zrobiło się chłodno i para mu
buchała z gęby.
Mroczno tu było. I zapyliło się od tego czasu, kiedy ostatni raz odwiedził biednego Luke. Pod
stropem jasnymi kapturkami pączkowało kilka małych glutów. Przynajmniej nie trzeba macać rękami
po ścianach. Zatrzymał się jednak i przysłuchał uważnie. Coś mu szeleściło, bełkotało w półmrocznej
odnodze. Pożałował, że nie zabrał ze sobą Harpuna. Można wypróbować, zanim będzie okazja
skoczyć do gardła parszywym konungom. Ale to nie był truchlak. Nawet nie bzykuny ani glejowate
źródełko tryskające z rury. Już mu się wydawało, że rozróżnia słowa:
,,…Niech mu oczy pozamyka
Authos, autho–os!
Ani ręki, ani nogi
Cyfra praży, dusza pali — aortoo…”
Zbliżył się na palcach. Zobaczył, jak coś pląsa w mroku, potrząsa kudłami i drepcze przed
zatrzaśniętym włazem. I podśpiewuje cicho:
„… Tobie patia programowa
Tobie noxio — lobotomia
Ani utok, ani szatra
Co by chociaż reszta chciała
Bay–och! — bay
Gloy–och. i —gloy!
Trochę duszy, trochę ciała…”
Nagle wyciągnął rękę i —jak capnie z góry! Za kark! Tylko mu się zakręciła pod ręką.
Zapiszczała ze strachu. W bok skoczyła. Stamtąd łypnęła różowymi oczami.
— Czego?! — warknął. — Won poszła! Znowu skuli? Drepcze, drepcze, wydeptuje — ani kogo
ruszy, ani przyhołubi. Tfu! Poszła won! Won, Różoucha!
Tupnął ze złości. Zagrzmiało pod metalicznym sklepieniem. Jednocześnie chrupnęło mu pod
stopą. Pochylił się. Coś tam się walało, na pół rozkruszone, na pół zdepnięte, z miękkim odciskiem
obcasa. Gliniany ulepiec. Ujął to w palce. Położył na dłoni. Przemyślnie uformowany, guzowaty łeb z
wytrzeszczonymi oczami i wytkniętym jęzorem — brunatny, jakby mu krew uderzyła do twarzy i tak
zakrzepła, kiedy go nadepnął. Jedną rękę i nogę odkruszył. W dwóch miejscach tkwiły wbite w tułów
srebrne pręciki — jakby szpilki wetknięte w glinianą, na kształt człowieka uformowaną poduszeczkę.
Ignotus zatrząsł się z gniewu. Trzymanym w ręku truchełkiem rąbnął o ziemię. I jeszcze dobił
obcasem. Od wstrząsu z góry posypało się próchno starych glutów. Spojrzała na niego smętnymi
oczami. Pisnęła. Zakręciła się — cała rumiana, z turkoczącymi wstążeczkami przy warkoczykach.
Widział w rzadkim świetle, jak umyka do swojej przytulni. Blaszany łomot gonił za nią, aż się
Ignotus spostrzegł, że sam niewiele widzi od tych przytupów. Bach! Bach! Zakręciło mu w nosie i
kichnął potężnie. Jakby odkurzył truchlaka. Ledwie ręką zmacał klamkę włazu. Naparł ramieniem i
poleciał do przodu. Za sobą szybko drzwi zatrzasnął i oparł się o nie plecami. Jeszcze odkaszlnął,
splunął, przetarł oczy zaprószone rdzą i siwą plemnią. Wreszcie się otrząsnął.
— Hej! — powiedział.
Łuka krzątał się dalej. Przewracał swoje papierki, coś po nich mazał fosforycznym pisakiem.
Ostatnimi czasy do reszty zdziwaczał. Włosy mu z czoła odjechały na kark, jakby ogromny łeb
wycisnęło spod zmierzwionej peruki. Nigdy sobie nie pozwolił wstawić sprawniejszych oczu, więc
dalej na jego nosie tkwiły archaiczne okularki. Oczy mu tańczyły za wypukłymi soczewkami. Nosem
węszył po kartkach. Utył znowu. Koszulę miał popękaną na grzbiecie. Nosem co rusz siąkał w rękaw.
I tylko chichotał po staremu, jakby za młodu dał sobie wszczepić mechaniczną łaskotkę, która teraz
przymilała się gdzieś pod siódmym żebrem.
Wesoło mu tutaj, pomyślał Ignotus. Potrafi doglądać cyferek. Przynajmniej raz dziennie mógłby
zmienić Pra–Matkę. Ta ledwie daje radę z drobiazgiem. Łuka zawsze miał do nich dobre podejście.
Poza tym same do niego ciągną. Jak bzykuny do słodkiego mamidła. Aż nie sposób trzymać ich w
inkubatorze.
— Hej! — powtórzył Ignotus. – Spłoszyłem twoją Gudrun. Jeszcze jej nie przeszło?
Łuka ruszył perkatym nosem. Ręką pomachał przy uchu. Może się opędzał przed glejowym
bzykunem. Dalej szeptał . do siebie, pomrukiwał, wzdychał. Coś mu strzeliło spod pisaka, którym
gryzmolił po kartkach. Zawirowało — może wypadło z rękawa. Zawsze był z niego kuglarz. Teraz
się zaczaił. Nosem pobiegł po kartce za tym czymś połyskliwym i szybkim. Sięgnął jedną łapką i
pochwycił zręcznie. W palcach przytrzymał. Popatrzył z lubością. Mlasnął. Westchnął, jak do
szczególnie smakowitego gluta. Jeszcze rękawem przetarł perełkę dla lepszego połysku. Chuchnął.
Znowu potarł. Potem zerwał się raptownie, zakręcił połami koszuli i wyfrunął na środek
Dyspozytorni.
Teraz dopiero Ignotus miał okazję rozejrzeć się nieco uważniej. W ciemnej niecce Dyspozytorni,
zewsząd otoczonej dymnomleczną mozaiką ekranów, w samym jej centrum wyrósł czarny postument.
Dawniej go tu nie było. Półtora kroku na półtora i gdzieś do pasa wysoki. Pewnie mu Pochlebnik
wytaszczył rdzeń węglowy ze starych aktywizatorów białka — pomyślał Ignotus. Albo Bishop
wydłubał rodzynek ze skał Hidalga. Cokolwiek to było — coś na tym stało.
Łuka zasłonił sobą. Wzrostu nigdy mu nie dostawało, za to szerokości starczało nie do takich
zaćmień. Wreszcie przeleciał na drugą stronę. Tam przysiadł i od dołu zajrzał w szklany sześcian.
Gęba mu się przy tym rozjechała na boki. Brwi skoczyły do góry. Na twarzy malowały się
jednocześnie błogość i zdumienie. Ignotus tymczasem wcale się nie dziwił, że przedtem tylko czarny
postument wpadł mu w oczy. Stojący na nim sześcian, niby–szklany, podobny był do niezbyt ostrego,
holowizyjnego widma.
Raptem Łuka wydobył zza ucha zatknięty tam szklany pręcik. Nadział na niego kulkę zaciskaną
dotąd mocno w drugiej ręce. Potem czarodziejską pałeczką z namaszczeniem dotknął połyskliwej
cegły. Zakołysała się niespodziewanie. Wszystkie jej krawędzie falowały zgodnie, jakby lodowy
brykiet wahał się przed ostatecznym przeistoczeniem w wielgachną kroplę wody. Trwało to tak
długo, aż Łuka cofnął swój pręcik. W mig wszystko znowu się zeszkliło. Krawędzie tak się
wyostrzyły, aż strach było tknąć palcem. Prawdziwy kryształ o krawędziach jak szable.
Kryształ tak ogromny, że Łuka zmieściłby w nim swój łeb razem z uszami Gudrun Różouchej.
Na szklanym pręciku zabrakło kulki–wydmuszki.
— Ej, Łuka! — westchnął Ignotus. — Do reszty ci się zabełtało. Aj, jak żal takiej głowy. Nijak
nie powiesz klonom, że ten sam Łuka dawał wycisk parszywym konungom. Co my dzisiaj bez ciebie.
Możemy klepać i strugać. Podszedł bliżej i zajrzał w kryształowy sześcian. Niemal doskonale
przezroczysta bryła. Widać na wylot, ale tylko wtedy, kiedy się patrzy na wprost. Odchylone ścianki
połyskują jak lustra. W środku więcej tych kulek. Nie większych niż paznokieć. Poza tym trochę
drobiazgu — jakby garścią sypnąć białej kaszki ze sproszkowanych brylantów.
— Pokazałbyś to Różouchej — powiedział Ignotus. — Trochę by ją podniosło na duchu. Zawsze
to jakaś pociecha, że nie jesteś zupełnie do niczego.
Łuka popatrzył na niego z niezbyt mądrą miną. Pewnie dopiero zauważył gościa. Szklanym
pręcikiem podłubał w uchu. Raptem się roześmiał, jakby tam połaskotał szare komórki.
— A prawda! — przypomniał sobie Ignotus. — Przecież ja do ciebie ze sprawą.
Łuka do reszty się rozpromienił. Aż mu się w oczach zapaliły gwiazdki i na policzkach
zaznaczyły dwa śmieszki–dołeczki. Nachylił się konspiracyjnie. Nagle między ich twarze
wprowadził wskazujący paluch. Przesunął nim od podbródka w górę, wzdłuż nosa i między oczami.
Wreszcie całym ramieniem strzelił w zenit.
— Właśnie — potwierdził Ignotus.
Gdzieś tam zachrobotało w tubie.
Łuka zakrzątnął się żwawo. Najpierw skoczył do kąta, wetknął paluch w ścianę. Coś zamruczało
rozkosznie i zatrzeszczało, jakby się przeciągnęło z porannym ziewnięciem. Czarny postument spłynął
pod posadzkę.
W ekranach kilka tęcz mrugnęło posłusznie.
— Ech, Łuka! — znowu westchnął Ignotus. — Żebyś tak miał poukładane we własnej głowie.
Teraz z podłogi wyłonił się rozłożysty fotel. Unosił się coraz wyżej. Naokoło był opasany
pierścieniem jakby porcelanowym, z mnóstwem przycisków i sensorów. Z jednej strony prowadziły
do niego szklane schodki. Można tam było wleźć, usadowić się wygodnie i czekać, aż oko dotknie
okularu jednocześnie opuszczającego się z zaklęsłej misy stropu. Czarna tarcza, stanowiąca spód
teleskopu już zjechała na wysokość nosa.
— Nie! Nie! — zaprotestował Ignotus. — Tam nie chcę zaglądać! Niech ich szlag! Tylko ręka
świerzbi. Dawaj samą tubę.
Ignotus odetchnął, kiedy gniazdo Głównego Stratega z powrotem zapadło się pod posadzkę.
Tymczasem centralna część stropu zaczęła się odchylać na magnetycznym zawiasie. Wyglądało to jak
ogromny właz. Ignotus szczęśliwie odsunął się na bok, zanim coś posypało się zza uchylonej płyty.
Zobaczył wewnętrzną powierzchnię zwierciadła.
Równocześnie pod nogi grzmotnęły mu większe odłamki skały i skruszonego pancerza. Łuka aż
pisnął z uciechy.
Skoczył do przodu i już podnosił z podłogi coś czterołape, umorusane, ubrane cudacznie.
Uściskali się radośnie.
— Dosyć! — Ignotus przerwał te poufałości. — A my porozmawiamy sobie. Patrz mi w oczy.
Kiedy go Łuka puścił, Holoko klapnął na siedzenie. Wyglądał rozpaczliwie. Wszystkie kurze w
tubie powycierał włosami. Krew mu ciekła z policzka. Szykując się do tej eskapady namalował na
twarzy wojenne barwy — teraz to wszystko rozmazało się w tęczowe plamy. Na dodatek obcisły
skafander pokryły brunatne zakwity sinic. Wszystko wskazywało, że przesiedział na zewnątrz
dobrych parę godzin. I jeszcze się szczerzył. I patrzył bezczelnie ogromnymi oczami. Nawet nie
wypluł giętkiej rurki, połączonej z walającym się opodal przyrdzewiałym bukłaczkiem.
— Proszę bardzo — żachnął się Ignotus. — Zaopatrzony w powietrze! Pewnie zaplanował
zdobycie promienników. Czego się gapi? Baczność!
Holoko zerwał się z kupki gruzu, który razem z nim zleciał z powierzchni Hidalgo.
— Starszy Zwiadowca melduje się na rozkaz! — wykrztusił; swoją rurkę dalej ściskał w zębach.
— Ja ci pokażę Zwiadowcę! — wybuchnął Ignotus. — Niziołek! Klon! Karakan taki! Ile razy
mówiłem, żeby nosa nie wytykał z gniazda! Trzyma się kiecki Pra–Matki! Jeszcze sobie zmajstrował
przystawkę do oddychania. Czego trzyma w zębach? Chce treningu? Co? A dobrze! Powiedziałem —
do centryfugi! Aż odwiruje temperamencik.
Ignotus byłby go złapał za ucho, kiedy Łuka osłonił klona własnym brzuchem.
— Ty czego? — warknął Ignotus.
Holoko przełknął głowę pod ramieniem Łuki.
— Tam! — upaćkanym paluchem wskazał puste wnętrze tuby. —Widziałem!
Ignotus odruchowo spojrzał w górę.
Zmroziło go w jednej chwili. Dno tuby było zaklęsłym lustrem, ściany doskonale czarne. W
górze, w ognisku większego, na trzech metalowych nitkach wisiało mniejsze lusterko. Teleskopem to
było może dla Łuki. Karakany co rusz wpadały w podstępną zapadnię. Tam właśnie, w kręgu nieco
szczerbatym, gdzie się Holoko powinęła noga, gwiazdy jasno świeciły na prawie czarnym niebie.
Atmosfera trzymała się powierzchni Hidalgo warstwą nie grubszą nad kilkanaście metrów. Tylko
promienniki wystawały ponad tę rozrzedzoną mini–atmosferę, którą planetoida gubiła pomimo
sztucznej grawitacji.
— Łuka! — szepnął Ignotus. — Widzisz to samo?
Ledwie potrafił oderwać wzrok od miejsca, gdzie w osypisku Mlecznej Drogi objawił mu się
skafos konungów, wyraźnie większy od starboltów, jakimi kiedykolwiek rozporządzała Flota Strefy
Systemu. Zdawało się, że nadlatuje prosto w otwartą gardziel tuby. Nawet Łuka posiniał na twarzy.
Gotów był się rozchlipać.
— Zamykaj, Łuka! Zamykaj! — jęknął Ignotus.
Potem za kark chwycił Holoko, który gotów był przesmyknąć się do drzwi między jego
rozstawionymi nogami.
— Gdzie niesie? — syknął Ignotus. — Zostawił ślady?
Holoko gwałtownie potrząsnął głową.
— Melduję, zacierałem ślady! — zapewnił gorąco.
Ignotus poczuł, jak mu opadają ręce.
— Głupiś — powiedział. — Jak każdy karakan.
Tymczasem Łuka docisnął dolne zwierciadło. Potem znowu wystawił fotel, wdrapał się po
schodkach i usadowił przed okularem teleskopu.
— Chodźmy — powiedział Ignotus. Holoko bez ponaglania znurkował w korytarzu wiodącym do
gniazda. Tuż za progiem pod stopą Ignotusa strzeliły skorupki pozostałe z ulepca Gudrun Różouchej.
Kiedy dotarł do głównego rozwidlenia, już tam warowały klony z klanu Tien–tsy i białowłose
karakany Ljungberga. Pewnie ich skrzyknął pędzący przodem Holoko.
— Czego? — ponuro zapytał Ignotus, kiedy nie zamierzali zejść mu z drogi.
— Łącznicy meldują gotowość! — oświadczył czarnowłosy, bystrooki pędrak, pewnie z klanu
Tien–tsy.
— Diabli was! Też się urwali z inkubatorów? Powiedzcie swoim, jeśli dadzą wam dojść do
głosu przed trzepaniem tyłków, że będzie wizytacja.
— Konungi! —jęknęła pryszczata latorośl Ljungberga.
— Rozkaz! — wrzasnęli chórem i tyle ich widział.
Kiedy dotarł do swojego gniazda, wszędzie zapadła grobowa cisza. Konung musiałby przyłożyć
ucho do pancernej tarczy planetoidy, żeby stwierdzić, że ktoś jeszcze dycha we wnętrzu Hidalgo.
Ignotus przelotnie spojrzał na inkubator. Pod kloszem walało się trochę rupieci — wszystko, co
zostało z zabawek przynoszonych przez Bishopa. Klony siedziały wokół karmnika. Wystraszone
jakieś. Tylko Holoko niecierpliwie wiercił się na kolanach Pra–Matki. Obok przybrańcy, Teskliwa i
Tristis, skrzyżowali na Ignotusie te same żałobne spojrzenia. Bez słowa podszedł do swojego
warsztatu. Popatrzył na niedokończony Harpun Zdalnie Sterowany. I nagle poczuł w sobie przypływ
czarnej, gorącej i gorzkiej fali. Gotów był rozpłakać się jak Teskliwa. Tylko się wysmarkał. Rękę
wytarł o spodnie i usiadł przy warsztacie. Palce jeszcze mu drżały, kiedy ujął brzeszczot oszlifowany
do przezroczystości. Zabawka — pomyślał. W sam raz dla karakanów, żeby z powietrza strącać bzy
kuny. Ignotus sam czuł jedynie ogromną żałość. I bezradność.
— Zjedz coś — gderliwie odezwała się Teskliwa.
Też wyglądała na zrezygnowaną. Wielkim nożem zaczęła płatać białkowe gluty. Po jednej porcji
kładła przed każdym klonem. Bez zwykłej wrzaskliwości oglądały się na Ignotusa.
— Jedzcie beze mnie — powiedział.
Błyskawicznie każdy chwycił swoją porcję. Teraz przeżuwali zawzięcie. Nawet Tristis i
Teskliwa. Jakby im ktoś mógł wyrwać ten ostatni w życiu kęs. Tylko Pra–Matka spokojnie trzymała
za jeden koniec porcję Holoko — wyraźnie miał zamiar połknąć całość i znowu gdzieś czmychnąć.
Ignotus zgarbił się i zaczął szlifować Harpun. W jednym miejscu zbyt mocno przydusił, aż się
odłupało kryształowe ostrze. Szpetnie zaklął pod nosem. Równocześnie usłyszał łomot kroków w
korytarzu. Wzdrygnął się. Ale to tylko Bishop rudą brodę wetknął do gniazda.
— Można? — zapytał od progu.
Ciężko władował się do środka. Ogromny był, przygarbiony, srebrzysty. Ignotus poczuł, że go coś
chłodną ręką chwyta za serce. Bishop ubrał się w prawdziwy, chociaż stary skafander. Teraz poczuł
na sobie ich wzrok, gdyż przestąpił z nogi na nogę, jakby się zmieszał.
— Zabrałem kogoś po drodze — powiedział gromowym basem. — Słyszę: beczy w kącie.
Myślałem — karakan jakiś. Lepiej niech się sama nie szwęda. Dajcie jej coś przegryźć.
— Zapraszamy i ciebie — powiedziała Teskliwa. — Wystarczy.
— At! — machnął ręką. — Też mi do jadła!
Okazało się, że drugie ramię ciągle trzymał za drzwiami. Teraz pociągnął coś jeszcze; szersze to
od niego, chociaż o połowę niższe, pstrokate całe, roztrzęsione. Teskliwa aż się poderwała z ławy —
zawsze wniebowzięta, żeby się użalić nad kimś jeszcze mniej udanym.
— Chodź! Moja! No i czego chlipie? — fartuchem otarła łzy na jednocześnie rumianej i
zmarszczonej buzi. — Przysiądź, moja. Serdecznie prosimy…
Gudrun Różoucha klapnęła na podsunięty stołek. Ubrana była kolorowo, cała w pstrokatych
łatkach. Zupełnie jak na Święto Perihelium. Nawet w setkę warkoczyków wplotła barwne wstążki.
Usztywnione tym sposobem stroszyły się we wszystkie strony. Niewiele spod nich było widać
twarzy. Uszy za to sterczały po dawnemu — ogromne, jaśniejące różowością naprawdę świetlistą,
niby mięsiste płatki egzotycznego kwiatu wetknięte we włosy. Nawet Tristisowi nieco rozmroziło
gębę. Klony zachichotały wokół karmnika. Tylko Teskliwa wczuwała się w rolę.
— Biedna moja. Nie potrafią docenić twojego serduszka? — sama gotowa była rozpłakać się. —
A ty na niego pluń, moja! Co, niby admirał? Tfu! Akurat jego upatrzyła. Minęły czasy, kochanieńka,
kiedy był z niego chłop na schwał. Uch! Zachciało im się wojny! Teraz tylko szpera, do czego głowę
podłączyć, żeby wymyśleć coś jeszcze. Przez takich jak on…
— Milcz, głupia! — szepnął Tristis.
— A co! — pierś Teskliwej wezbrała i znowu przywiędła, kiedy zerknęła na Ignotusa; dalej
ciągnęła ściszonym głosem:
— Mogli sobie wyliczyć, że trafią na jakieś paskudztwo. Co nam teraz zostało? Siedzieć jak
trusia na ostatnim ogryzku, którego parszywym konungom nie chciało się ruszać. Musimy tkwić w tym
bunkrze i zdychać. Tyle nam zostało. A takim, jak Łuka, to nawet wszystkich klepek zabrakło. No, no,
już dobrze. Niech nie chlipie. Z niego już żaden facet. Biedna moja! Sam by przygarnął, pocieszył —
miałby co jeść i nie obrastał brudem. Głupi! No, masz… Jedz, moja… A ty taka śliczna. Wypłaczesz
oczęta… Bishop zwalił się na stołek obok warsztatu Ignotusa.
— Co majstrujesz? — zapytał.
Ignotus wszystko zgarnął do szuflady. Głupio mu było. Jak takiemu powiedzieć: Zdalnie
Sterowany Harpun!
— Co za czasy! — westchnął Bishop. — Ty się nie złość. Teskliwa ma rację. Wszyscy my jak
myszy pod miotłą. Byłem u Łuki. Widziałem. To naprawdę skafos konungów. Holoko ich namierzył?
Dzielnego będziesz miał syna.
— Swoich ucz dzielności — warknął Ignotus. — Mój ma siedzieć w inkubatorze. Aż dorośnie.
Czort wie, ile zostawili śladów tacy jak on dzielni. Można było zamknąć na cztery spusty i udawać
trupa. A jeszcze pewniej — wszystkich w stare zamrażalniki i spuścić powietrze.
— Wiesz dobrze, że to nic nie da — odparł Bishop. — Kiedy tu byli ostatni raz, żadnemu nie
chciało się nawet zajrzeć do środka. I tak doskonale wiedzą, że nas szlag nie trafił i jakoś żyjemy.
Pewnie wiedzą, ilu nas jest i co pozwala nam przeżyć.
— Skąd niby mają wiedzieć? — zapytał Ignotus.
— A jak myślisz, czemu zawszę wiedzieli, gdzie warto zapuścić rękę? Taki ich talent. Poza tym
łatwo wyliczyć z trajektorii Hidalgo, że daliśmy sobie radę z grawigeneratorami. Przynajmniej na
tyle, żeby nam krew ciekła zgodnie z ziemskim ciążeniem.
— Jeśli dowiedzieli się, że działa nam grawitacja, mogą się zdecydować — zauważył Ignotus.
— Na co? — Bishop uniósł ryże brwi.
— Żeby i na tym postawić krzyżyk.
— E! Co im zależy.
Ignotus popatrzył na Bishopa zdumionymi oczami.
— Mówisz, jakbyś ich nie znał — powiedział. — Dogadałeś się z Pochlebnikiem?
— Dalej słuchaj Teskliwej, sam zaczniesz gadać od rzeczy — rozgniewał się Bishop. —
Przyszedłem do ciebie popytać, co mamy teraz robić? Trzeba się naradzić.
— Co tu jest do radzenia — Ignotus wzruszył ramionami.
— Zwołam starszych klanów — powiedział Bishop.
— Zbierajcie się. Radźcie. Ubierajcie odkurzone mundurki. Nie mamy tu nic do gadania. Będzie,
jak oni zechcą. Bishop ciężko podniósł się ze stołka.
— Myślałem, że z tobą można… — powiedział i machnął ręką. — Starzejemy się, Ignotus.
Ignotus siedział zgarbiony, z pięściami złożonymi na pulpit warsztatu.
— Kolejno miękną nam karki — od progu powiedział Bishop. — Niby nikt od nas niczego nie
chce, nikt się specjalnie nie czepia, na resztę zębów nie zakłada kagańca. A jednak… starzejemy się.
— Karakany — warknął za nim Ignotus.
— W nich nadzieja — w zamyśleniu powiedział Bishop, potem uważniej popatrzył na Ignotusa.
— A ty czego się ich znowu czepiasz?
— Zbieraj się z kim chcesz — niechętnie powiedział Ignotus. — Nie obchodzi mnie, co
uradzicie. Tylko klony pochowajcie w inkubatory. Nie muszą wiedzieć, na ile nas jeszcze stać.
— Niech nie patrzą, jak się starzy rozmieniają na drobne, chciałeś powiedzieć? — cierpko
uśmiechnął się Bishop. Chwilę zastanawiał się przed uchylonymi drzwiami. Wreszcie skinął głową.
Zmiął w garści swoją ryżą brodę i szarpnął, jakby mu gardło opalił prawdziwy płomień.
— Fakt — powiedział. — Też zadbaj o swoje. Bywajcie.
Drzwi trzasnęły za nim. Od razu pusto zrobiło się w gnieździe.
Nawet Teskliwa przycichła. Tristis rozlewał gleję z kanistra prosto w kubki. Pierwszy z
posiłkiem uwinął się Holoko. Teraz zerkał na drzwi. Tam coś poskrobywało. Pewnie na dalsze
łazęgi umówił się z klonami Bishopa, Tien–tsy i Ljungberga. Dobrze przynajmniej, że nie zadaje się z
pomiotem Pochlebnika.
— Wracać! — warknął Ignotus, kiedy Holoko sprytnie zeskoczył z kolan Pra–Matki i niby
bokiem dreptał do drzwi, gdzie już ucichły kroki Bishopa.
— Proszę — wybąkał Holoko. — Łuka da popatrzeć przez tubę. To takie straszne… i ciekawe!
— Siedzieć! — uciął Ignotus. — Znaleźli Kumpla. Oj, Łuka, Łuka…
Raz jeszcze otworzył szufladę pod blatem warsztatu. Wyjął płaski brzeszczot. W połowie Harpun
błyszczał doskonałą gładzizną. Resztę bocznej powierzchni pokrywały drobne wgłębienia od płytkich
odłupań. Na razie grot Zdalnie Sterowanego Harpuna wyglądał na zwyczajny nóż z obsydianu.
— Na co nam przyszło — westchnął Ignotus; bardziej przy tym wspominał Luke, niż się użalał
nad sobą. Tristis przyniósł mu kubek z gleją.
— Wypij — zaproponował. — Póki zimne.
— Dziękuję.
Chwilę przyglądał się, jak Tristis wraca do boku Teskliwej. Pomyślał, że kiedyś był z niego
sensowny chłopak. Wiadomo — z klanu Ljungbergów. I jeszcze spokrewniony z klanem Deograciasa.
Czy to moja wina, pomyślał Ignotus, że mam siostrę, której na imię Teskliwa? Przy niej z Bishopa
zostałby wymoczek. Trudno się dziwić, że Tristisa nie stać na założenie własnego klanu.
Klony przy karmniku zaczynały rozrabiać. Pokrajane gluty też potrafią na deser zrobić niejedną
niespodziankę. Któryś z brzdąców aż syknął, kiedy mu w dłoniach wychuchany kąsek
niespodziewanie sparzył palce. Rzucił ulepca na blat karmnika. Elastyczny płat podskoczył i oklapł
pośrodku. Chwilę tak leżał, aż któryś z kubka chlapnął na niego gleją. Zapachniało jakby
przypieczonym mięsem. Ignotus sięgnął po kubek przyniesiony przez Tristisa. Pociągnął łyk.
Smaczne. Aż wargi parzy. Jeszcze trochę i mógłbyś tylko powąchać. Zapach ambrozji. To trzeba
oddać Teskliwej — wie, gdzie zbierać gluty i z czego wyciskać gleję. Tylko swojego Tristisa nie
potrafi utuczyć.
Ignotus przechylił kubek i wysiorbał do końca. Przyjemne ciepło zaczęło zstępować w niższe
partie ciała. Za godzinę jeden taki łyk mógłby przelecieć na wylot i zostawić po sobie dodatkowy
przełyk o zwęglonych krawędziach. Gluty psują się jeszcze prędzej. Klony właśnie skupiły
zafascynowane twarze wokół czegoś, co świeciło jaskrawo. Kawałek przygryzionego gluta aż
potrzaskiwał iskrami. Za plecami Teskliwej Holoko zwędził ostatni większy kawałek — zawsze coś
trzymała na boku dla niespodziewanych gości. Potem różowiejący płat rzucił przed Gudrun
Różoucha.
— Ulepisz nam? — zapytał.
Niespodziewanie chętnie sięgnęła po nadliczbową porcję mięsiwa. Gudrun miała zręczne ręce.
Tylko Łuka tego nie doceniał.
Teraz niepewnie gniotła w palcach elastyczną masę.
— Zrób nam Ucho! — zapiszczał któryś z młodszych klonów.
Reszta zachichotała. Uszy Gudrun jeszcze poróżowiały.
— Spokój! — rozkazał Holoko. — Potrafisz konunga?
Gudrun twierdząco potrząsnęła warkoczykami. Usadowiła się wygodniej. W obie ręce ujęła
kawał gluta. Palce jej nagle zamigotały. Widać było, jak coś rośnie między jej rękami, płynnie
zmienia kształt, właściwie — szuka kształtu, wydłuża się, rozwarstwia. Wreszcie drgnęło, jakby
niezależnie od palców Gudrun. Aż Ignotus uniósł się ze swojej ławy. Gudrun też popatrzyła na niego.
Wypuściła z rąk ulepca. Zmieszała się. Coś po swojemu zabełkotała. Zerwała się raptem — ogromna
bania na tłustych łydkach. Drzwi tylko raz klasnęły — jakby ją przeciąg porwał za sobą. Zawsze z
niej była wiedźma, pomyślał Ignotus. Łuka nie jest taki głupi.
— Wracać! — wrzasnął i tuż przed drzwiami osadził Holoko. — Precz od drzwi! I zamknij! O
tak. A teraz…
— Och! —jęknął Holoko. — Oni niedługo będą tutaj!
— Tam masz — powiedział Ignotus. — Zobacz, tam stoi twój konung. Dziękuj Bogu, jeśli nie
zobaczysz innego. Jeden Holoko wolałby zobaczyć żywego konunga; reszta z fascynacją oglądała
ulepca Gudrun Różouchej. Stał wysoki, strojny i jednocześnie pokraczny taką monstrualnością, jakiej
nie sposób zapomnieć, jeśli się kiedykolwiek coś takiego zaobserwowało w naturze.
Jeden klon z niewiarą dotknął palcem figurki konunga. Syknął z bólu i jeszcze go Teskliwa
zdzieliła po ręku. Sama aż pobladła i na konunga popatrywała wzrokiem jednocześnie przerażonym i
omdlewającym. Konung urósł nieco. Gluty zawsze puchną przed wejściem w ostatnią fazę przemiany
materii. Ten dopiero zaczynał świecić. Piękny się zrobił, migotliwy, jakby po nim z wierzchu pełgały
złote płomyki. Pierś wypiął i rozłożył ramiona — gotów wszystkich objąć braterskim uściskiem.
— On naprawdę też świeci? — zapytał Holoko.
Znowu wgramolił się na kolana Pra–Matki. Tej też się nie spieszyło wracać na inkubator. Ignotus
zrozumiał, że bezwiednie pieści palcami brzeszczot Zdalnie Sterowanego Harpuna. Gotów był cisnąć
nim, żeby rozchlastać tamten maszkaron, któremu reszta przyglądała się w nabożnym skupieniu.
Ledwie się powstrzymał przed głośnym przekleństwem. Niech się karakany oswajają, pomyślał.
Czort wie, co ich czeka.
Nawet nie zdążył zmontować Zdalnego Sterowania do swojego Harpuna.
— I taki gorący? — Holoko nie dawał za wygraną.
— Gorzej, szkarłupniu, gorzej — skrzekliwie zaciągnęła Pra–Matka. — Och! Biedna Gudrun
miałaby co opowiadać. Tylko się jej ze szczętem pomieszało w głowie. Trzymaj się, synku, z dala od
takiego… Gorący, powiadasz? I czy świeci? To nic, synku. Gdyby tylko tyle, nie bylibyśmy dzisiaj
sami na tym świecie.
— Opowiedz, opowiedz! — zapiszczały wszystkie klony. Jeden Holoko z palcem w gębie
zastanawiał się chwilę.
— Opowiedz, jak Czterdziesta Trzecia Transgalaktyczna natknęła się na czerwonego olbrzyma —
zaproponował.
— Opowiedz o Domu Na Jeziorze! — domagał się inny.
— I o Czarnym Statku!
— O niby–starboltach!
— O pierwszym konungu!
— I o Imperium Czerwonej Gwiazdy!
— O pierwszej Bitwie Podprzestrzennej!
— I o dziewiątej!
— Dziewiątej już nie będzie — łagodnie powiedziała Pra–Matka i suchą ręką pogłaskała ich
główki garnące się do’ niej.
— W takim razie opowiedz o obronie Oberona!
— Nie — zdecydowanie sprzeciwił się Holoko. — Zawsze obiecywałaś, że kiedyś zdradzisz
nam tajemnicę admirała Adaojamy. I kim dla niego była piękna Czikometa. Wszyscy zamilkli nagle.
Klony w napięciu zataiły oddech. Teskliwa aż głowę wciągnęła między ramiona. Gotowa była
schronić się pod pachę Tristisa. Pra–Matka niespokojnie zerknęła na Ignotusa. Ten podniósł się
powoli. Ujął brzeszczot Harpuna i przyłożył do dłoni. Czuł potrzebę, żeby się zamachnąć i wreszcie
dokonać próby — cisnąć Zdalnie Sterowanym Harpunem. To nic, że wytoczył tylko ostrze. Więcej
nie zdąży. Przynajmniej to trzeba wypróbować — nauczyć lotu i cięcia powietrza.
Zabrał ze sobą Harpun i wyszedł z gniazda. Pra–Matka długo patrzyła za nim. Klony wierciły się
niespokojnie.
— Masz rację, Holoko — powiedziała wreszcie. — Może to ostatnia okazja. Ale przedtem
pognaj resztę do kołyski. Hop! Holoko też! Kto podziękuje Teskliwej za dobry posiłek? O tak! Każdy
w oba policzki. I Tristisowi też się należy. Prawda? No, już dosyć. Dosyć! Dajcie im odetchnąć! Do
kołyski!
Klony zatupotały bosymi piętami. Wielki klosz inkubatora uniósł się na moment. Jeden za drugim
wśliznęły się pod osłonę. Tam już nie zostało śladu po zabawkach i innych rupieciach. Dno
inkubatora pogłębiło siedem bruzd — niby siedmioramienna rozgwiazda. Każdy płatek przyjął w
siebie jednego klona. I zwinął się w przytulną tulejkę. Tylko siódmy czekał rozprostowany. Holoko
oparł ręce na kloszu i raptem mocno docisnął go do podstawy. Sapnęło miękko.
— Co to znaczy, Holoko? — zmarszczyła się Pra–Matka. — Dalej, do reszty.
— O nie — zaprotestował. — Nie będziemy się znowu czarować. Zarzucisz fartuch, zrobisz noc i
— cześć! Albo nas załatwisz nasenną fatamorganą. Żeby było pięknie i spokojnie. Znam te sposoby.
Dzisiaj ktoś musi cię przypilnować. Nie chcę spać. Ja ich naprawdę widziałem.
— To długa opowieść — zmartwiła się Pra–Matka.
— Poza tym ma być, wiesz: bez popularyzacji — uśmiechnął się chytrze. — Dokładnie tak, jak
było.
Pra–Matka chwyciła go za ucho, chociaż próbował się wywinąć. Potargała go, ale nie za mocno.
Potem uśmiechnęła się.
— Oj ty, Holoko! — westchnęła. — Same z tobą kłopoty. Ale jak skończę, pójdziesz spać?
Holoko chwilę rozważał propozycję. Jego mina świadczyła dobitnie, że obliczał szansę: długa
opowieść — wszystko może się zmienić. Na razie można obiecać, byle starą Pra–Matkę pociągnąć za
język.
— Słowo klona! — zapewnił i odsalutował.
Potem Pra–Matkę chwycił za rękę i pociągnął do inkubatora. Protestowała rozbawiona. Inne
klony z inkubatora popierały go chóralnym piskiem. Były pewne, że przy okazji też skorzystają.
Wreszcie Holoko zmusił ją, żeby przysiadła na szklanym kloszu. Pomógł jej na wszystkie strony
rozłożyć metaliczne poły fartucha — ciemnogranatowe, wyszywane fosforycznymi gwiazdami. Klony
w środku trochę protestowały. Na co im noc, jeżeli nie będą spały. Tylko im pokazał język przez
ostatnią szparę. Ostatecznie zasunął kurtynę. Wygładził fałdki. Wreszcie sam się wgramolił na kolana
Pra–Matki. Pozwolił się objąć. Sam skulił się chętnie, ułożył wygodnie i bystrymi oczami zajrzał w
twarz Pra–Matki.
Długo tak trwali. Ona sprawiała wrażenie, jakby się z latam) zupełnie oduczyła oddychać. Siwe
włosy miała, jak zawsze, zaczesane na tył głowy i spięte w ogromny węzeł. Jej twarz była sucha i
stara. Trudno się w tym było doszukać minionej piękności. Tylko oczy miała dobre, tak samo jak
ręce. Jedną dłoń położyła na czole Holoko. Potem sama przymknęła oczy. Jej twarz zrobiła się biała i
przezroczysta. Siedziała nieruchomo, jakby skamieniała.
Teskliwa i Tristis cichcem wymknęli się z gniazda. Na blacie karmnika pozostał ulepiec. Niby–
maszkaron, niby–człowiek. Zaróżowił się jeszcze mocniej. Świecił mocnym światłem, jakby się
wystroił w szkarłatne, złotem tkane szaty. Już płonął prawdziwym ogniem. Jego postać jeszcze
urosła, a przecież w migotliwym świetle wydawała się mniej realna, jakby widmowa. Pewnie
dopiero teraz wzbudziłaby grozę, gdyby potrafiła przyciągnąć do siebie czyjeś jeszcze oczy.
Tymczasem twarz Holoko też straciła wszelkie kolory. Może je wypalił tamten ogień. Szkliste
oczy klona wpatrywały się w twarz Pra–Matki. Nic już nie widział poza nią. Powieki powoli opadły
mu na oczy, lecz twarz nie odzyskała spokoju. Wyglądał tak, jakby cały czas był zasłuchany, z
napięciem w coś wpatrzony; już nie tylko oczami — całym sobą. Szmery ucichły pod kloszem. Noc
tam zapadła — najdłuższa z nocy.
Pierwsza pieśń — O źródle
Trzeciego dnia transferu docelowego krążownik uchwycił grawitacyjny kontakt z czerwonym
olbrzymem. Synchromat zarządził gotowość modułów reanimacyjnych. Wreszcie obudził załogę.
Zebrali się w nawigatomi.
Przed nimi rozwinęła się komora ekranów holowizyjnych. Mieli wrażenie, jakby ich statek
otworzył się naprzeciw ogromnej, czerwonej gwiazdy.
— Do diabła! — zaklął Short. — Nadęło jak balon! Gotowe nam trzasnąć w oczy.
— Nie jest to nierealne — zauważył Blish.
— Lubisz straszyć? — uśmiechnął się Short. — Czerwone olbrzymy to gwiezdne trupy. Stać
takiego, żeby w nas zionąć jakimś duchem? Roześmiał się, ubawiony grą słów.
— Czemu nie? — zapytał Blish. — Czerwone olbrzymy powstają z niezbyt masywnych gwiazd,
mniej więcej rzędu 1,5 masy Słońca. Trwanie ich w tej fazie jest bardzo krótkie w porównaniu z
trwaniem gwiazd ewoluujących w głównym ciągu. Rozdział ewolucji zostaje zamknięty wraz z tak
zwanym „błyskiem helowym”, kiedy to w jądrze gwiazdy, gdzie już wypalił się wodór, rozpoczyna
się reakcja 3a; przekształcanie helu w węgiel. Po pewnym czasie jądro czerwonego olbrzyma tylko z
wierzchu pokrywają cienkie warstwy helu i nie wypalonego wodoru; większość masy — w wyniku
helowych reakcji jądrowych — zostaje przekształcona w węgiel, tlen albo neon.
— Tu się zaczyna żywot białego karła? — grzecznie zapytał Short.
— Masz na myśli, że ten czerwony olbrzym jest bliski eksplozji? — włączył się do rozmowy
Kenan.
Dowódca siedział w swoim fotelu, pod uniesionym teraz kołpakiem tranzytywizatora,
sprzęgającego zmysły pilota z Synchromatem.
— Świetnie! — zawołał Short. — Przecież Iv ma siódmy zmysł! Popatrzcie, jak węszy! Pewnie
jego wewnętrzny chronometr odmierza ostatnie sekundy przed fajerwerkiem!
Rzeczywiście, Iven Mahon wyszedł naprzeciw holowizyjnej projekcji. Przyjął przy tym zabawną
postawę, jakby chciał własną piersią stawić opór tej płonącej kuli. Jednocześnie oczami chłonął
krwawe światło.
— Czerwony olbrzym nie eksploduje przed wejściem jądra w fazę białego karła — Blish
pokręcił głową. — Macie pojęcie, jaka jest budowa tego olbrzyma? Short rozłożył ręce w geście
wyrażającym niezrozumienie, że ktoś dopuszcza istnienie na tym padole rzeczy jemu niewiadomych.
Z drugiej strony mogło to oznaczać, że możesz mu wszystko wcisnąć, jeżeli jesteś specjalistą.
— Wal — powiedział.
— Moglibyśmy poprosić Synchromat o lekcję poglądową — zauważył Blish. — Ale będzie
krócej, jak sam to spopularyzuję. Zgoda? A więc: ta gwiazda ma jądro ogromnej gęstości. Wodór już
się tam wypalił i przekształcił w hel. Temperatura sięga 40 milionów stopni, co nie wystarcza jednak
na uruchomienie helowej reakcji jądrowej. Przy stałej temperaturze mamy więc do czynienia z
jądrem izotermicznym, którego wymiary sięgają najwyżej 0,001 promienia całej gwiazdy. W tej
minimalnej objętości zawiera się jedna czwarta całkowitej masy gwiazdy.
— Witaj, pierwszy szczeblu drabiny jakubowej — powiedział Short.—Co dalej?
— Wokół tego zdegenerowanego jądra znajduje się cienka otoczka, gdzie zachodzą reakcje
termojądrowe cyklu węglowo–azotowego. Grubość tej warstwy jest mniejsza od promienia jądra
izotermicznego. Tutaj temperatura spada do 25 milionów stopni. Gęstość materii jest również kilka
tysięcy razy mniejsza niż w jądrze gwiazdy.
— Uf! — odsapnął Short. — Mamy za sobą drugi szczebel.
— Dalej następuje warstwa przenoszenia energii przez promieniowanie — ciągnął Blish. — W
tym miejscu odmierzamy dopiero 0,1 promienia całej gwiazdy.
— Z głowy trzeci szczebelek — Short kontynuował gimnastykę języka.
— Teraz dopiero zaczyna się zasadnicza, objętościowo, warstwa czerwonego olbrzyma. Energia
przenoszona jest tędy dzięki konwekcji, czyli przez mieszanie gazu nagrzanego w pobliżu jądra i
ochładzanego przy powierzchni gwiazdy, gdzie zaczyna się właściwe wypromieniowanie energii w
przestrzeń kosmiczną.
— Piąty stopień wtajemniczenia — podsumował Short. — Teraz będzie egzamin?
— W danej chwili interesuje nas wyłącznie zewnętrzna powłoka czerwonego olbrzyma — nie
zrażał się Blish; przynajmniej Kenan słuchał go uważnie. — Powierzchniowa–temperatura
czerwonego olbrzyma ledwie dochodzi do 3000°. Średnia gęstość całości wynosi 0,0002 g/cm
3
, a
więc jest dobre 10000 razy mniejsza od gęstości ziemskiego powietrza! Pamiętajmy przy tym, że
wliczyliśmy czwartą część masy skoncentrowaną w jądrze, a więc realne wielkości będą jeszcze
mniejsze. Prawdopodobnie przed odrzuceniem zewnętrznej powłoki, czyli przed rozdziałem
czerwonego olbrzyma na białego karła i zewnętrzną mgławicę planetarną, średnia gęstość może
obniżyć się do 0,000009 g/cm
3
.
— Cyferki, cyferki! — parsknął Short. — Spoza ich mgiełki byłbym zapomniał, że nie miało być
żadnej eksplozji.
— I słusznie — przyznał Blish. — Odrzucenie zewnętrznej otoczki czerwonego olbrzyma nie
następuje katastroficznie. Odbywa się to powoli i bardzo płynnie. Po prostu zostaje naruszona więź
grawitacyjna zewnętrznych gazowych powłok czerwonego olbrzyma z jądrem gwiazdy na rzecz
ciśnienia promieniowania odśrodkowego, które odpycha rozrzedzone gazy. O tym, że proces
przebiega łagodnie, może świadczyć wygląd mgławic planetarnych. Porównajmy to z gazowymi
obłokami odrzuconymi przez supernowe. Dla przykładu postrzępione i skotłowane mgławice
ekspandujące po eksplozjach gwiazd w rodzaju GK Persei czy supernowej w mgławicy Krab.
Tymczasem mgławice planetarne samym kształtem dobitnie świadczą o płynnym odejściu
zewnętrznej otoczki gwiazdy–rodzicielki. Weźmy dla przykładu mgławicę NGC 7293 w
gwiazdozbiorze Lutni albo NGC 6853.
— Nie znam się na astrofizyce — odezwał się Kenan. — Tym niemniej coś mi w tym nie gra.
Mówiąc to ponurym wzrokiem patrzył na Mahona.
— Jestem do dyspozycji — powiedział Blish.
— Ciekawa propozycja! — zarechotał Short.
Jeden Iv Mahon nie odzywał się. Stał naprzeciw ogromnej, czerwonej kuli. Holowizja zawsze
dawała efekt rozłupania się statku naprzeciw kosmicznej przestrzeni. Teraz ich krążownik znalazł się
tak blisko gwiezdnej tarczy, aż ta zatracała swoje pierwotne wybrzuszenie, zdawała się ich ogarniać
ze wszystkich stron.
— No więc? — przypomniał o sobie Blish. Dowódca zastanawiał się intensywnie. Jednocześnie
nie przestawał wodzić wzrokiem od gwiazdy do Mahona, który stał z uniesioną, skamieniałą twarzą i
z rękami skrzyżowanymi na piersi.
— Synchromat miał wyraźne dyspozycje — powoli powiedział Kenan. — Powinien
podprowadzać krążownik wyłącznie w pobliże gwiazd posiadających system planetarny.
Short aż gwizdnął przez zęby.
— Rozumiem — Blish zmarszczył brwi.
— Jaki układ planetarny? — parsknął Short. — Jak słyszałem, tutaj dopiero ma powstać
mgławica planetarna.
Blish pokręcił głową.
— Mylisz pojęcia. Odziedziczyliśmy niezręczną nazwę. Mgławica planetarna nie ma nic
wspólnego z tworzeniem się planet. Ale Ken ma rację — obejrzał się na dowódcę. — Pytałeś
Synchromat?
— Ledwie przetarłem oczy — odparł Kenan.
— Mogę się mylić — w zamyśleniu zaczął Blish. — Ale jest jedna możliwość. Podejrzewam, że
Synchromat miał podstawy, żeby nas ściągnąć akurat tutaj.
— O tak! — potwierdził Short. — Ma przecież zaprogramowane poczucie humoru.
— Ta gwiazda ma planety — powiedział Blish.
— Nic nie znaleźliśmy — zauważył Kenan.
— Źle szukamy.
— To znaczy?
— Synchromat dokonuje analizy grawitacyjnych anomalii systemu. Z nich dedukuje istnienie
planet obracających się wraz z centralną gwiazdą wokół wspólnego środka ciężkości.
Short zrobił wielkie oczy.
— Tam?! — zawołał. — Nie dziwne, że się Iv tak zapatrzył.
Palcem tknął brzuch gwiazdy obrzmiały czerwoną gorączką.
— Owszem — przyznał Blish. — To nie wina Synchromatu, że te planety znalazły się poza
barierą światła dostępnego naszym oczom.
— Bzdura! — słabo protestował Short. — We wnętrzu takiej gwiazdy każdą planetę dawno
powinien trafić szlag!
— Zależy, pod jakim względem. A już zupełnie nie we wnętrzu „takiej” gwiazdy — powiedział
Blish. — Wspomniałem o gęstości gazu stanowiącego tę warstwę naszego czerwonego olbrzyma,
która ogarnęła ewentualny system planetarny. W takim rozrzedzeniu materii masy planet nie tak łatwo
wyhamowują swój bieg wokół wspólnego z jądrem środka ciężkości. One ciągle tam krążą.
Ogarnięte pożarem, rozpłomienione w ogniu kule materii — płyną we wnętrzu czerwonego olbrzyma,
mieszają w nim, same topnieją, ale wciąż jeszcze — być może — lecą dalej, nawet gdy ich orbity
uległy pewnemu zachwianiu.
Teraz już wszyscy: Mahon, Kenan, Blish i Short patrzyli prosto w ponurą tarczę czerwonego
olbrzyma.
Short wzdrygnął się.
— Czuję się… — wyciągnął rękę i powoli rozcapierzone palce zwinął w pięść. — Jakby i mnie
tak zdusiło w garści.
— To tylko rozmiary— powiedział Blish. — Właściwa gęstość…
— Ba! — westchnął Short. — Ile ich jest, tych planet? Może na nich istniało żyde. Na każdej
odmienne. Teraz ogarnęła je wspólna gorączka. Wspaniały przykład niwelowania odmienności na
kosmiczną skalę. Pod znakiem ognia. Ileś tam planet, zjednoczonych w jedno Imperium Czerwonej
Gwiazdy.
— Nad tym przynajmniej nie musimy się rozczulać — cicho powiedział Blish. — Nawet, jeśli
tam kiedyś istniało życie. Zostały ogniste kule drążące wnętrze, jak ty to nazwałeś — Imperium
Czerwonej Gwiazdy. Teraz to tylko gwiezdna maszyna. Nic więcej.
Short roześmiał się nerwowo.
— Pocieszasz mnie — powiedział. — Tym niemniej mam uczucie, jakby to mnie ktoś potężną
stopą nadepnął na pierś.
Jeszcze się śmiał, kiedy zatrzymał wzrok na Mahonie. Ten skurczył się jakby, cały zapadł w
sobie. Twarz mu przy tym zbielała i dygotał z rękami wczepionymi w żołądek. Nagle zachwiał się.
Byłby upadł, gdyby nie Blish, który go powstrzymał przed lotem twarzą na wprost monstrualnego
widma.
Short jęknął i też sam siebie chwycił za gardło.
Kenan pochylił się nad Mahonem.
Ten leżał na wznak i rękami rwał na sobie skafander. Przez zaciśnięte zęby nie wykrztusił ani
jednego słowa. Jego oczy zrobiły się nagle puste, jakby się wszystko w nich zwęgliło od piekielnej
gorączki.
Short chwycił Kenana za ramię.
— Posłuchaj, Ken — wychrypiał. — Czujesz? Nie… Nie!
Nagle zrobił zdziwioną minę. Łzy mu zabłysły w oczach, był znowu bezbronnym chłopcem,
któremu ktoś — stokrotnie potężniejszy — chce sprawić ból, jakby już mu się stała jakaś
niezasłużona i niepowetowana krzywda. Rozciągnięty na podłodze Mahon drgnął wzdłuż całego ciała
i nogami uderzył w posadzkę.
— Boże mój, Ken! — Short odstępował przed czerwonym obrzękiem przestrzeni. — Precz! Precz
stąd!
Kenan już skoczył w stronę stanowiska dowódcy. Kołpak sprzężenia z Synchromatem połknął mu
głowę aż do ramion.
Mahon wił się na podłodze, wierzgał nogami. Blish próbował go przytrzymać. Jemu też oczy
czerniały. Short zatoczył się w fotel nawigatora. Ustami rozpaczliwie łapał powietrze. Nie wiedział,
nie pojmował, co się z nim dzieje.
Kenan w sprzężeniu z Synchromatem zadygotał prawie jak Iv Mahon. Czuł sobą cały statek. I
rozpaczliwy wysiłek — swój i ogromnego statku, który próbował wyrwać się z domeny Czerwonej
Gwiazdy. Istnieją więzy twardsze od grawitacji — czuł więc, że nigdy odtąd, choćby zostawili za
sobą przestrzeń mierzoną tysiącami lat biegu światła — nie uda im się zerwać tej pępowiny.
Druga pieśń — O bólu
Bonner był partenogenistą Domu Na Jeziorze. Od kiedy został sam, miał dużo wolnego czasu.
Tym brzemieniem gotów się był podzielić z kimkolwiek. Brakowało chętnych. Najpierw jego
zachwyt budziły zaćmienia siedmiu słońc, potem poddał się zwyczajnemu lenistwu, gdyż
niepodobieństwem było rozgryźć cykliczność odsłon, w których malachitowe zaćmienia ustępowały
miejsca koincydencji żółci i błękitu, dawały wolną rękę karminowemu obrzękowi nieba, to znów
zezwalały, żeby neutronowy karzeł przeczesywał przestrzeń najtwardszym promieniowaniem.
Stroboskopowy efekt ultrafioletu przenikającego płaszcz atmosfery potrafił powalić na ziemię
wszystko, co żyje, nawet dimorfodonty zwykle kołujące w powietrzu na błoniastych skrzydłach.
Nawet pnie drzew — niespodziewanie giętkie, niby maszty podczas potwornego sztormu. W takich
chwilach chciało się z kimś dzielić nie tylko czas, ale i samego siebie, żeby co najmniej na dwoje
rozłożyć mękę ciała smaganego laserowym pejczem. W takich chwilach wszelkie kształty
rozsypywały się w piaszczystą szarość. Potem trzeba było znowu po szyję zanurzać się w Jeziorze,
nurkować głębiej, żeby ciśnienie wody zebrało wokół szkieletu rozkojarzoną cielesność. Drzewa z
chrzęstem rozchylały zaskorupiałe gałęzie, żeby wodnej pary nałykać się sparzonymi liśćmi. Czasami
całe Jezioro wynosiło się w chmury, żeby znów zwolnić ich upust, by się dopełnił puchar dna i
osłonił szklane słupy, na których wzniesiono platformę Domu Na Jeziorze.
Budowniczowie tej wyspy, nawet bez zwodzonych mostów, zostawili po sobie kilka automatów
remontowych i wraki maszyn budowlanych, z roku na rok rdzewiejące na dnie Jeziora.
Poza tym został po nich Bonner. A przynajmniej oddychał jeszcze i nie wyzbył się pragnień.
Na początku jego obecność była niezbędna. Potem nastąpił rozruch pierwszego i jedynego
inkubatora. Wtedy mógł się tylko przyglądać. Wreszcie urodziła się Silla i znowu poczuł się
potrzebny. Niczego nie musiał doglądać, a przecież przychodził codziennie i pochylał się nad
kołyską. Czasami przed jego wzrokiem rozchylał się biały oprzęd i mógł do woli pieścić spojrzeniem
jej różowe ciałko. Uśmiechał się do niej i wtedy wyciągała do niego maleńkie rączki. Tłuste paluszki
z ochotą pakowała mu w oczy. Za dużo się wtedy napatrzył. Nazbyt mu utkwił w pamięci tamten
pierwszy obraz — różowy pączek w białych płatkach, cały pachnący niewinnością i radośnie otwarty
przed jego wzrokiem. Może byłoby dla nich lepiej, gdyby jej nigdy nie widział takiej właśnie.
Ani się spostrzegł, kiedy wyrosła z kołyski i mógł z nią wychodzić na spacery. Oprowadzał ją po
całym Domu, chociaż najchętniej biegła prosto do balustrady ograniczającej platformę.
Mnemoniczny system Domu Na Jeziorze nauczył ją więcej, niż on, Bonner, potrafiłby przez całe
życie; zdawało się więc, że powinna wiedzieć i rozumieć dużo więcej, a przecież, pamiętał, kiedy po
raz pierwszy wyszła na zewnątrz, popatrzyła na niego nagle wielkimi oczami i zapytała zadzierając
głowę:
— Powiedz mi, co to jest nad nami: kolorowe takie? O! Widzisz? Przed chwilą było błękitne,
teraz błyszczy, jak ze złota?
— To jest niebo — powiedział wtedy. — Niebo jest ogromne. Zawiera w sobie całą planetę.
Poza nim są gwiazdy. Najbliżej tych siedem, które zmieniają barwy dnia. Jeszcze dalej jest cały
Wszechświat.
— A to, tam, tak się srebrzy daleko? Tam niżej.
— To jest rzeka. Może początek bierze u źródła bijącego z dna jeziora. Zwykle rzeki szukają
ujścia z gór, potem płyną przez niziny, aż do jakiegoś morza albo oceanu, który bywa większy od tego
jeziora. Czasami jest taki prawie jak niebo.
— Och, to naprawdę śliczne! — zawołała. — A tam, na brzegu. Szumi i pachnie czasami, kiedy
wiatr powieje. Zielone takie. Czy to jest miękkie jak włosy?
— To puszcza — wyjaśniał cierpliwie. — Wszystkie lądy porastają trawy i drzewa. Miękkie?
Czasami. To, co żywe, łatwiej mięknie w ręku człowieka niż zwyczajny kamień.
Wyciągnęła rękę i z zamkniętymi oczami zdawała się opuszkami palców muskać to coś zielonego,
dalekiego, tak delikatnego.
— Och! — powiedziała, kiedy odprowadzał ją do inkubatora. — Wytłumacz mi, dlaczego, jeśli
cały świat jest taki piękny, taki wspaniały, dlaczego muszę mieszkać w czymś… takim?
To mówiąc rozejrzała się po szklanych krużgankach, zewsząd ograniczonych lustrzaną
płaszczyzną jeziora. Pomyślał o budowniczych, którzy z samozaparciem wznosili ten dom.
— To twoja ojczyzna — powiedział.
Sam gotów był śmiechem skwitować tę puentę.
— Kiedyś i ty może tam dotrzesz. Albo ktoś, komu przekażesz swoją ciekawość — wyjaśnił i
dodał, kiedy już nie mogła go słyszeć: — Tylko mnie już nie będzie.
Mylił się wtedy. Mylił się prawie zawsze.
Innym razem podbiegła do balustrady ograniczającej platformę i zajrzała tam, gdzie pod
powierzchnią wody otwierała się krystaliczna głębia jeziora. Razem poszukiwali w niej srebrnych
iskier, w których rozkładzie uczył ją rozpoznawać konstelacje podobne do gwiazdozbiorów, jakich
nie było jej dane dostrzec nawet z najwyższych pięter Domu Na Jeziorze. Z powierzchni tej planety,
pozbawionej nocy, nie można było dostrzec prawdziwych gwiazd.
Nieoczekiwanie, kiedy zaglądał w przezroczystą toń jeziora, sam zaczynał wierzyć, że potrafi
rozpoznać tam, płasko złożony na dnie, ogromny dysk Galaktyki o ramionach rozkręconych szeroko,
zapuszczonych pod muły przybrzeżne, gdzie chmury kosmicznego pyłu, miecione nad dnem jeziora,
przygaszają poszczególne gwiazdy i widać tylko pasma rzadkiej fosforescencji.
Coraz częściej, kiedy ją odprowadzał do inkubatora, odwracał wzrok od szklanego słoja, w
którym enzymatyczna kąpiel zdejmowała z niej delikatną osłonę, żeby się mogła przed nim ujawnić w
pełni swojej nagości. Starał się nie zauważać, jak zawrotne tempo przeistoczeń zbliża do niego tę
chwilę, kiedy nie potrafi dłużej ojcowską miłością usprawiedliwiać się przed samym sobą. Jeszcze
mu ulgę przynosił obraz trwale zakodowany w pamięci; kiedy leżała przed nim maleńka, pyzata,
uśmiechająca się radośnie i gaworząca, zanim — tak przerażająco szybko — nauczyła się układać
słowa. Po kilku dniach — zdania. Tamten obraz był coraz smutniejszym echem, które nakładało się
na rzeczywistość pełniej objawioną przed jego zdumionymi oczami, kiedy z dnia na dzień śledził
pączkowanie jej różowiutkich piersi, coraz bardziej spiczastych. Już zerkał tylko z ukosa, jakby ktoś
mógł go przyłapać na gorącym uczynku, kiedy ukradkiem pochyla się nad jej ciałem, coraz mniej
dziewczęcym. Wreszcie, w kolejnej odsłonie enzymatycznej kąpieli, wypatrzył brzoskwiniową
omszałość, pierwsze znamię tej dojrzałości, która pozwalała jej uwolnić się od inkubatora i dać
życie sobie podobnym. Kiedy to wreszcie uświadomił sobie — przestał ją odprowadzać do wnętrza
Domu Na Jeziorze. Wtedy też postanowił stąd odejść. Łatwiej było podjąć decyzję, niż opuścić
planetę siedmiu słońc. A przecież czekali na niego. Ktoś gdzieś postawił własną głowę, kto inny
zaręczył autorytetem i teraz na niego czekali, żeby wreszcie przyleciał i swój podpis złożył pod ich
wariantem kolonizacji planet.
Tamtego dnia opuścił jednak Dom Na Jeziorze. Spakował wszystko, co mogło mu się przydać. Z
nadwodnego hangaru zabrał im jeden ślizg — przezroczysty płat ze sztucznego tworzywa. Władował
na niego podręczny zestaw kolonizatora, dobrał jeden blaster z arsenału. Odchodząc opieczętował
zbrojownię miała być odtąd niedostępna dla nikogo przez parę najbliższych lat. A przynajmniej do
tego czasu, kiedy nowi mieszkańcy Domu Na Jeziorze zechcą jego śladów poszukać na brzegu. Żeby
na jak najdłużej odgrodzić się przed ich wzrokiem, wybrał małą zatoczkę od strony jeziora osłoniętą
wysokim murem roślinności.
Mijały dni, miesiące całe. Zwykle wysiadywał przy małym ognisku, rozpalanym pod osłoną
drzew i tylko w porę granatowego zaćmienia, kiedy dym nie mógł zdradzić mieszkańcom Domu Na
Jeziorze czyjejś jeszcze bytności na planecie. Poza tym chodził na polowania i zbierał w puszczy
jadalne owoce. Odkrył ich więcej, niż to wynikało z raportów zestawionych przez mechaniczne
bioszperacze, które cały kontynent przeczesały podczas pierwszego lądowania na planecie siedmiu
słońc. Kilkakrotnie upolował dziwne zwierzęta, podobne do bezskrzydłej i zminiaturyzowanej
odmiany dimorfodonta. Zjadał wszystko, co nie przyprawiało go o gorączkę czy mdłości. Smaku
prawie nie czuł. Nie bardzo też obchodziła go słodycz najpiękniejszych owoców, których mu nie
żałowała puszcza. Przy każdej okazji wychodził na brzeg jeziora poza zatoczką. Stamtąd wpatrywał
się w kryształową piramidę Domu Na Jeziorze. Początkowo obiecywał sobie, że ostatecznie odejdzie
stąd, kiedy nabierze pewności, że ta, której tak długo pragnął, nie jest już sama w ogromnym domu.
Kierowany elektromagnetycznym pelengatorem odszukał studnię starbolta ukrytego w puszczy.
Sprawdził gotowość startową wszystkich mechanizmów i wrócił do swojego szałasu.
Tymczasem w Domu Na Jeziorze mijały lata. Długie lata, które wyznaczał nieuchwytny dla
człowieka cykl obrotu siedmiu słońc wokół planety znajdującej się we wspólnym środku ciężkości
ich systemu. Powoli też coraz więcej świateł rozbłyskiwało za szklanymi ścianami Domu Na
Jeziorze. Czasami jawił mu się prawdziwy kryształowy pałac. Unosił się nad wodami niby w jeden
węzeł zawiązana tęcza. Wtedy milkły ptaki. Nawet robactwo zastygało w próchnie, żeby przetrawić
ciało puszczy albo przynajmniej przełknąć. Do maleńkiej zatoczki docierały wtedy dziwne dźwięki,
jakby pobrzękiwania srebrnych dzwoneczków albo naszyjników z pereł, które przyozdabiają coraz
więcej ramion — przejrzystych do białej głębi albo smagłych z wierzchu.
Słyszał też czyjeś kroki albo mu się to wszystko roiło w nieznośnej samotności. Gotów był
przysiąc, że po niezmiennie gładkiej powierzchni jeziora echo przesyła mu czyjeś głosy,
westchnienia, śmiechy perlące się niby coraz bliższy grzbiet niewidzialnej fali.
Nie wytrzymał wreszcie. Wyczekał szczególnego zmierzchu, kiedy fioletowe słońce ledwie
przebijało przez zasłonę mgieł.
Nie brał ślizgu, żeby go nikt nie mógł dostrzec. Po prostu rozebrał się i wszedł do wody. Po
kilkunastu minutach nie bardzo wiedział, czy jeszcze piersią pruje wodę jeziora, czy już ramionami
wiosłuje we mgle tak gęstej, aż można w niej płynąć i unosić się coraz wyżej. Za pomocą płetw,
zamiast skrzydeł — wyżej! Aż jakaś fala spłynie po twarzy i można będzie zachłysnąć się kosmiczną
przestrzenią. Tymczasem leciał w chmurnej pianie. Coś zamigotało w prześwicie mlecznych kłębów.
Platforma osadzona na palach wbitych w dno jeziora. W dno? Szklane słupy, niby puste studnie,
przenikały w rozgwieżdżenia barwnego planktonu. Na tych kolumnach posadowiony został ogromny
dom o kondygnacjach przenikających się nawzajem. Wszystkich ich Bonner nigdy nie przemierzył.
Wtedy były dla niego dziwnie pustym gniazdem os, utkanym z płaszczyzn rozwarstwionych pokrętną
topologią. Był partenogenistą, nie budowniczym, może dlatego jawiły mu się pierścienie Möbiusa
przenikające piramidę mydlanych baniek, to znów czuł się jak w butli Kleina, gdzie tunele jednoczą
mnogie dna z wylotami skierowanymi we wszystkie strony świata. Dopiero teraz, patrząc z boku,
Bonner zastanowił się, czy może istnieć taka istota, która by za jednego życia potrafiła przemierzyć
wszystkie korytarze w tym ogromnym domu.
Kiedy stąd odszedł, życie Domu Na Jeziorze potoczyło się według własnych praw. A przecież
teraz — płynąc albo frunąc we mgle — miał znowu wrażenie, że wtedy powiedział sam do siebie:
„Tutaj jest twoja ojczyzna”. Tymczasem wystarczył jeden nalot, nawet niezbyt blisko kryształowych
ścian, żeby się przekonał, że ten świat żyje własnym życiem; w pełni przesycony gwarem, jakby
poklaskiwaniem bosych stóp, naszeptywaniem, mrowieniem cieni na graniach kryształów. Pełen
życia kielich z fluorytu. Nagrzany w porę gorącego słońca odbarwia się do mlecznej
przezroczystości. Rentgenowska gwiazda wraca mu właściwy koloryt — od wewnątrz rozbłyskuje
zielonkawo; znowu odbite światło kładzie na nim płaszczyzny niebieskie, jakby się szczególnie
przywiązały do jednej z mnogości odmian tutejszego nieba. W półmroku znowu — intensywnie
fluoryzuje.
Przez szlify ścian zdążył dostrzec, jakby mu potrzebne było to potwierdzenie, tysiące postaci
poruszających się wewnątrz szkatułki z fluorytu. Zastanowił się — czy ktokolwiek pamięta tego,
który towarzyszył pierwszemu poczęciu? Mają tam własne problemy, nową mitologię i kosmogonie.
Może zgodnie z ustalonymi rytuałami poddają się w czasie snu seansom mnemoteki, żeby potem
dyskutować między sobą — ze zdziwieniem odnajdując prawdy innego świata. Może już tworzą
własny kodeks dobra i zła. Pewnie się kochają. Na swój sposób. Pieszczą swoje ciała, jakby palce
potrafiły deformować ku doskonałości to coś, co zostało poczęte w ułomnej wyobraźni. Sam poczuł
żar oblewający mu twarz, kiedy pomyślał o ich pieszczotach. Zaraz potem skulił się i prosto z
platformy runął w wodną toń. Nie zważał, że mogą usłyszeć plusk, że wybiegną na pomost i będą
nasłuchiwać tego dźwięku, z którym tajemnicę połknęła przed nimi mgła i barwna zmienność nieba.
Na nic nie zważał. Gwałtownymi wyrzutami ramion rozganiał już nie mgłę nawet. Przebijał się przez
coś gęstszego od wody, stawiającego opór niby koloid, gotowy go w sobie osadzić jak ogromną
ważkę, która poszła na lep tak długo przezroczystej toni — teraz lepkiej, pachnącej, ciepłej niby
drugie ciało, które obejmowało go ze wszystkich stron naraz i ciągnęło do własnego dna.
Ledwie wtedy wypełzł na brzeg.
Wiele dni później stał na tym samym brzegu w pełnym słońcu, ufny w maskującą skarpę puszczy.
Nagle kątem oka pochwycił srebrną rysę na powierzchni jeziora. Zrozumiał.
Dom Na Jeziorze otworzył podwoje. Może nie po raz pierwszy. Tylko on nie miał okazji
zaobserwować, kiedy zstąpili na powierzchnię wody. Znaczyło to przede wszystkim, że populacja
może już sobie pozwolić na ewentualne poświęcenie jednostek.
Długo przyglądał się wtedy, sam niewidoczny na tle zwartej roślinności, jak ich nagie ciała
polatują nad powierzchnią wody, coraz pewniej utrzymują równowagę na deskach ślizgów. Szybko
zabliźniające się rysy na powierzchni wody zataczały kręgi, za każdym razem bliższe brzegu.
Pewnego dnia, kiedy fioletowy półmrok rozpraszało samotne słońce tuż nad horyzontem, nagle
zerwał się wiatr, jakiego Bonner nie pamiętał od pierwszych dni pobytu na planecie siedmiu słońc.
Pojawiły się zwarte masywy burych, rozpędzonych chmur. Akurat przestrzeń nad jeziorem upatrzyły
sobie na piekielny sabat. Fale burzowych chmur uderzyły w Dom Na Jeziorze niby w potężny dzwon.
Zagrzmiało. Ciemności rozproszył upiorny blask, jakby spod wody wyłoniło się kolejne, ósme,
tak długo zamaskowane słońce. Bonner drzemał wtedy w swoim szałasie. Przebudził się nagle. Z
senności nie zostało śladu. Wypadł przed szałas i — sam nie wiedząc czemu — pobiegł przed siebie.
Co rusz gubił ścieżkę. Przedzierał się przez las. Kiedy stanął na brzegu jeziora, zobaczył pierwsze
fale, prawdziwe bałwany sunące już po piasku plaży. Przez ich łoskot, przez grzmoty i wyjący wiatr
Bonner zaczął nasłuchiwać tego, co go wezwało.
Zdawało mu się, że słyszy krzyk.
Próbował zlokalizować kierunek. Znowu jakby pisk dimorfodonta dał się słyszeć w odstępie
między łoskotem kolejnych fal. Bonner skoczył do swojej zatoczki. Szum deszczu wzbierał w
gęstwinie gałęzi — jeszcze gdzieś wysoko, nie docierał do ziemi. Bonner od razu trafił w miejsce,
gdzie pod narzuconymi z wierzchu gałęziami ukrył swój ślizg. Potaszczył go na plażę. Woda w
zatoczce była nieco spokojniejsza. Wskoczył na chybotliwą deskę. Tylko mu zawibrowała pod
stopami. Spostrzegł jeszcze, jak napięcie powierzchniowe wygładza przed nim wodę i pociąga ślizg.
Kiedy się obejrzał — brzeg uciekał we fioletowy zmierzch i zapadał się w deszcz. Przeleciał przez
wąski korytarz łączący zatokę z jeziorem. Deszcz zacinał w twarz i ograniczał widoczność, kiedy
prowadził ślizg wiedziony raczej instynktem niż jakimkolwiek zmysłem. Przed nim zapadały się fale,
spłaszczone wibracją ślizgu. Za nim syczał tor białej piany. Grzmoty przycichły, od kiedy chmury
strząsnęły z siebie deszcz. Pewien był, że daremnie wpatruje się w rozłamy fosforycznych fal.
Pamiętał również, że nie wolno mu innych mierzyć własną, ludzką miarą.
Zatoczył już szeroki łuk, kiedy białe ramię wychynęło nagle spomiędzy gwiazd przelatujących
pod nim — kiedy się ślizgał po szybie, za którą kołuje cały Wszechświat. Wykonał gwałtowny
nawrót. Pochylił się i raptem zapuścił w wodę jedno ramię. Jakby mu się wokół palców owinęła
kępa wodorostów. Ślizg okręcił się prawie w miejscu, a on już trzymał w ramionach ociekające
wodą ciało.
Znowu pędził między falami. Przy sobie czuł nagie ciało, tak długo i tak bardzo pożądane. Nawet
teraz, kiedy je tulił do piersi, sam przytłoczony rykiem wiatru i oślepiony deszczem. Rękoma
wyczuwał jednocześnie miękkość i teraz omdlałą sprężystość — młodość, której jego ręce, zdawało
się, zostały pozbawione na zawsze. W pierwszym porywie zapragnął skierować ślizg do swojej
zatoczki. Jednocześnie pamięć przywołała obraz tej, którą własnoręcznie wyjął z inkubatora. Była
wtedy niemowlęciem, chociaż patrzyła absurdalnie rozumnymi oczami. Tylko zacisnął zęby i
balansem ciała poprowadził ślizg z powrotem na jezioro, aż się przebił i zobaczył Dom Na Jeziorze
tkwiący w oku cyklonu — w martwej ciszy, otoczonej jakby atolem raf bryzgających pianą.
Przywitał go czyjś wielogłosy krzyk. Refleks zareagował sprawniej niż mózg. W jednej chwili
ślizg sypnął fosforycznymi bryzgami i osłonił go przed ciekawością niepowołanych oczu. Kiedy
opadły krople, on znowu był wewnątrz deszczowej ściany. Znowu niedostrzegalny, chociaż na samym
skraju spienionych odmętów. Może w Domu Na Jeziorze czyjeś ręce przecierają oczy —
niespodziewaną zjawę złożą na karb złudzenia.
Bonner osunął się w wodę. Jednocześnie bezwładne ciało ułożył wzdłuż deski ślizgu. Ostatni raz
popatrzył na to nagie ciało, które wydarł mgławicom planktonu. Aż go coś chwyciło za serce — żal i
pogarda dla samego siebie, kiedy zdobył się na jedyną pieszczotę, jaka mu została — nie odważył się
ruszyć ręką — tylko ucho przyłożył do piersi i w niej szukał oddechu. Sparzyło go w policzek.
Wzrokiem poprowadził od jej białych włosów, końcami zanurzonych w wodzie, przez miękki profil
twarzy o wargach świecących ciemną czerwienią, ponad nieruchomą piersią — dalej, gdzie woda
jeszcze spływa z pochyłości brzucha białego jak u ryby trzymającej się dna, gdzie krople wody
fosforyzują, misternie wprawione w złote runo. Wzrokiem dotknął białego uda. Potem pchnął ślizg.
Ten chwilę płynął poddany sile bezwładności, jakby wyczekiwał balansu ciała, które czuł na
sobie. Nie doczekawszy się nowych dyspozycji posłuchał wreszcie rozkazu ręki, która mu nadała
kierunek. Począł nabierać prędkości. Wreszcie strzelił przed siebie i pomknął na wprost Domu Na
Jeziorze.
Bonner położył się płasko na wodzie. Deszcz chłodniejszy od wód jeziora obmył mu twarz.
Wreszcie wyciągnął ramiona wzdłuż ciała i popłynął — spokojnie wiosłując stopami — w
przeciwną stronę.
Następnego dnia, kiedy wrócił w to samo miejsce na plaży, gdzie wylądował kilkanaście godzin
temu, pogoda była słoneczna. Długo przyglądał się Domowi Na Jeziorze.
Rozróżnił kilka postaci stojących na pomoście. Zdawało mu się, że spoglądają w jego stronę,
chociaż ukrył się za pniem drzewa podmytego przez sztormową falę i wstecz od jeziora odchylonego
pod naporem wiatru. Tymczasem jakiś cień, niby spóźniona chmura, napłynął nad Dom Na Jeziorze.
Bonner uniósł wzrok i wysoko w niebie zobaczył ciemną, skrzydlatą sylwetkę. Dimorfodont kołował
pewien czas. Ciekawie przyglądał się tajemniczej rafie, gdzie coś się poruszało niby kłąb robactwa,
który jeszcze nie doświadczył uderzenia dziobem.
Nagle olbrzymi ptak zwinął skórzaste skrzydła i runął w dół.
Bonner krzyknął i odruchowo wyskoczył na środek plaży.
Stojący na platformie rozsunęli się nieco z głowami zadartymi do góry. Ptak był jeszcze w
połowie swojego pikowania, kiedy rubinowy błysk pobiegł z dołu, niby iskra krótkiego spięcia
między niebem i Domem Na Jeziorze.
Dimorfodont skręcił się w locie. Biały rozbryzg na nieskazitelnym lustrze jeziora naznaczył
miejsce upadku Ikara.
Bonner zrozumiał, że mieszkańcy Domu Na Jeziorze znaleźli dostęp do arsenału.
Czas na mnie — pomyślał wtedy; po raz pierwszy naprawdę poważnie. Nie zauważony wycofał
się z plaży i ruszył w głąb lasu. Tymczasem na jeziorze, kiedy po raz ostatni obejrzał się przez ramię,
kilka ślizgów już śmigało wokół padliny rozpostartej na wodzie. Z pomostu rzucono liny.
Odchodzący Bonner miał wrażenie, że do przezroczystych ścian Domu Na Jeziorze przylgnęło tysiące
nowych twarzy, wiedzionych tą samą ciekawością.
Bonner powoli odstępował w puszczę. Nie wysilał się zbytnio przy samej plaży, dokąd w czasie
burzy sięgnęły fale i porywisty wiatr. W lesie jednak starannie zacierał za sobą ślady. Na dzień
następny odłożył zamaskowanie ścieżki, którą wydeptał między szałasem a zatoczką. Nocą jednak nie
potrafił zasnąć. Nigdy nie czuł się dobrze pod niebem siejącym malachitowy brzask. Poza tym trapiły
go dziwne sny. Nigdy nie miewał snów równie kolorowych, pełnych światła i jednocześnie cienia
podszytego szeptami, tajemniczymi zapachami, ledwie wyczuwalnymi muśnięciami wiatru albo liści.
Miał wrażenie, że przez sen dotykają go dziesiątki delikatnych paluszków, błądzą po całym jego ciele
zafascynowane własną pomysłowością w zaspokajaniu ciekawości. Słyszał też dziwne głosy. Coś mu
szeptały do ucha. Próbował im odpowiedzieć, przynajmniej zapytać, skąd się tu wzięły, w gęstej
puszczy. Musiał bredzić we śnie. Obudził go dźwięk własnego głosu. Zerwał się z posłania
moszczonego zeschłymi liśćmi. Zdawało mu się, że pośród gałęzi drzew ucieka niepokojący śmiech,
jakby chichot małpiego plemienia przeskakiwał z gałęzi na gałąź i oddalał się od samotnego szałasu,
gdzie właśnie przebudził się jedyny prawdziwy człowiek planety siedmiu słońc.
Od tamtej nocy Bonner przez wiele dni nie ruszał się ze swojego barłogu. Czuł w sobie chorobę,
jakby ta ziemia, której tyle poświęcił, chciała go jeszcze doświadczyć właśnie wtedy, gdy
zdecydował się od niej odstąpić. Coś chciało go obezwładnić, jakby pogrzebać rozum i wolę w jego
własnym ciele. Tak się czuł — pogrzebany w sobie. Potrzebował wiele trudu i cierpliwości, żeby się
potem doszukać utraconych tropów między swoją wolą i zmysłami, między dotykiem i rękami, żeby
na nowo powiązać język i pragnienie, stopy z poczuciem ziemi. Sam w sobie wydeptywał te
wszystkie ścieżki, które zatarł w lecie albo które zarosły podczas jego choroby. Nie pamiętał też, czy
coś jadł przez te dni, których rachubę utracił. Wystarczyło pójść do starbolta i poradzić się jego
zegarów. Nie spieszył się tam. Nie garnął się do mechanizmów odliczających czas nie tego świata.
Stwierdził tylko, że z zapasów nagromadzonych w szałasie do ostatniej kropli wypił wodę z
plastykowych bukłaków. Poza tym musiał kilka regeneracyjnych pastylek upuścić obok wezgłowia z
liści — trochę puszystej pleśni wyrosło tam zielonymi grzybkami.
W sobie czuł się tak samo — jakby na nogach trzymał się tylko dzięki pleśni, która nową
parenchymą wypełniła jego ciało. Przeszłość wypróchniała ze szczętem i pusty kształt dopełnił się
nowym życiem — po wsze czasy zależnym od nowej ziemi.
Słaniając się wyszedł przed szałas. Niebo krwawiło spomiędzy chmur nałożonych niby
ciemnogranatowe płaty kory. Zatoczył się nad krawędź studni bogato obrośniętej bursztynowym
bluszczem. Świeże pędy ześlizgiwały się po szklanym kołnierzu otaczającym wyrzutnię starbolta.
Wystarczyło dać im trochę czasu i na zawsze pogrzebią ostatnią szansę powrotu w kosmiczną
przestrzeń. Wzruszył ramionami i poszukał wzrokiem ścieżki wiodącej stąd do zatoki. Kilka tylko
gałęzi, rozchylonych kiedyś, nie zdążyło się z powrotem złożyć. Ruszył w tym kierunku.
Przy dawno nie uczęszczanej ścieżce znalazł dziwne drzewo. Wyrosło przez tych kilka dni, kiedy
majaczył w gorączce. Kilka dni? Może tygodni. Drzewo było wyższe od dorosłego człowieka.
Czarny pień mógł ująć w dłonie. Wyżej gałęzie matowiały, stawały się wręcz przezroczyste. Błękitne
listki szeleściły niby na wiotkich gałązkach osiki. Wyciągnął rękę i wetknął między listowie.
Wszędzie panowała bezwietrzna cisza, tylko gałęzie tego drzewa drżały ledwie uchwytnie.
Pod palcami wyczuł coś krągłego i ciepłego. Zerwał i na dzienne światło wydobył owoc
zawierający w sobie wszystkie kolory tęczy — dary siedmiu słońc, złożone tej ziemi i jemu,
Bonnerowi. Przecież to drzewo wyrosło na mojej drodze — pomyślał i już bez wahania spróbował
owoc. Gorąca zawartość trysnęła na język — perlista słodycz z odrobiną goryczy. Reszta tęczowej
świetlistości spłynęła mu po palcach i zapachniało czymś nieporównanie wonnym. Może go napoiły
soki, może sam aromat, jaki wchłonął jednym głębokim westchnieniem, dopełniły go siłą i otuchą.
Przypomniał sobie legendę bioszperaczy, według której każdy las na każdej planecie ma swoje
serce — jedno drzewo, którego niepodobna znaleźć, choćby się pień po pniu wycięło cały las; jest
tylko jeden sposób — trzeba zamieszkać pośród drzew i stać się jednym z nich, wtedy bez trudu
usłyszy się bicie własnego serca. Roześmiał się i ruszył dalej, gdzie pośród zarośli odnajdywał
dawne odciski własnych stóp. W ziemi rozmiękłej od deszczów zakwitły poduszki szklistego mchu,
wyraźnie odwzorowujące ślad jego butów. Zabawne — pomyślał;. na jak niewiele zdały się próby
zatarcia śladu jego wędrówek od studni starbolta do brzegu jeziora.
Między drzewami dostrzegł już połyskliwość wody.
Chłodny, przyjemny cień zalegał w zatoczce. Dopiero między dwoma cyplami jezioro iskrzyło się
na lekkim wietrze. Uśmiechnął się do siebie. Miał czas. Odtąd naprawdę nie musiał się nigdzie
spieszyć. Po prostu przysiadł na środku plaży. Nawet się nie pochylił przedtem, żeby ręką zaczerpnąć
wody i zaspokoić pragnienie. Miał w sobie wilgotność powietrza. Z każdym oddechem pogłębiała
się jedność jego ciała z otaczającą go przestrzenią. Nad nim błękitne i złote słońce zajęły miejsce
ogromnej, fioletowej tarczy. Od strony jeziora wiatr posłał mu kilka łagodnych fal — załamały się na
płyciźnie i cienkimi taflami lizały piasek, łasiły mu się do stóp.
Siedział ze skrzyżowanymi nogami i rękami złożonymi na kolana. Pod sobą miał wilgotną ziemię,
membranę piasku naciągniętą między lądem i wodą. Przez tę membranę całym ciałem wyczuwał swój
związek z lasem zakorzenionym w ziemi i z niebem odbijającym się w zwierciadle jeziora. Wiatr go
przenikał na wylot — nie musiał oddychać. Liść twarzy ogniskował w sobie energię wszystkich
słońc. Mógłby się unieść i w lustrze wody poszukać własnej twarzy. Nawet się nie poruszył. Widział
tam wędrówkę chmur, kiedy zwątpienie znajdowało dostęp do jego serca, to znów rozpogadzało się
niebo, kiedy bez reszty poddawał się kojącej ciszy planety siedmiu słońc. Kiedy niebo rozjaśniło się
najczystszym z możliwych błękitów, pomyślał nagle, że mógłby wstać i odejść stąd na zawsze.
Pomyślał o Strefie Systemu, skąd przybył, żeby zasiedlić Dom Na Jeziorze.
Więc wyobraził sobie, że wraca jedyną w tym świecie ścieżką, opuszcza wzrok przed Drzewem i
przechodzi obok, potem pochyla się nad studnią, gdzie z westchnieniem ulgi otwiera się przed nim
szklana głowica starbolta. Potem ręce zakorzeniają się w tulejach sterów, aż sprzężenie zwrotne
wszelkie jego zmysły zjednoczy ze zmysłami starbolta. Wtedy spręży się w sobie i pod stopami
poczuje ogień zawiązany w kielichach dysz zwieszonych nad dnem studni. Plazmowe kule niby
pioruny rozsadzą ziemię i — nim reszta świata zapadnie się w płomienny krater — wystrzelą go w
niebo. Między obłoki, przez coraz szybsze roszady słońc — w przestrzeń!
Jeszcze w sobie utwierdzał bezsens gwiazd, kiedy ciemność narosła poza jego zamkniętymi
oczami. Skołtunione chmury zderzyły się mocą ołowianych piersi. Upiorna fosforescencja ogarnęła
przestrzeń. Zygzaki elektrycznych wyładowań uderzyły w drzewa i zarysowały lustrzaną
powierzchnię jeziora. Jęk przeszył gęstwinę i wody uniosły kryształowe szyje, jakby tysiącami
wirów zasysane w niebo. Bicze z piasku pląsały między wodą a ziemią, biegały wokół niego, wabiły
tańcem brzuchów opasłych od wiatru i krzemowego miału. Z mokradeł i ze struchlałych leśnych
pogorzelisk pędziły mgły niby sfora psów, zawinęły mu głowę w mleczny turban, aż oślepł i jezioru
oddał wizję gwiazd. Dokoła siebie i w samym sobie słyszał jednostajny grzmot, ryk wiatru i łoskot
fal przelewających się przez płaskie brzegi jeziora.
Nagle uniósł rękę i odgarnął z czoła mgłę. Roześmiał się głośno. Wreszcie znalazł prawdziwy
dom, taką ziemię, która go nosi z radością i kiedyś pochowa w sobie albo nauczy trwania poza
zwierzo–roślinną zmiennością.
Postanowił nigdy więcej nawet myślą nie zdradzać swojej nowej ojczyzny. Jakże często —
pomyślał — nie wystarcza odwagi, żeby się otworzyć, na oścież — dotykiem, węchem, wzrokiem,
całą duszą, żeby każda odmiana świata znalazła do ciebie dostęp i żebyś stał się ogniskiem w jego
tajemnym sanktuarium. Jesteś gospodarzem — pomyślał. Możesz kogoś jeszcze zaprosić do swojego
serca jak do własnego domu.
Poszukał wzrokiem. Dwa cyple ograniczające zatokę schodziły się niby dwa ogromne, zielone
palce, między którymi tkwił kryształ Domu Na Jeziorze.
Biała rysa pobiegła w stronę brzegu.
Z pewnym zdziwieniem obserwował szczupłą postać w czarnym, połyskliwym kombinezonie.
Długie włosy rozwiały się od pędu powietrza. Błysnęły bose stopy i szeroko rozłożone dłonie, kiedy
zjawa lekko podała się w tył na ugiętych nogach — ślizg posłusznie zawinął ciasny łuk, wytracił
prędkość i płynnie osiadł na piasku plaży nie opodal Bonnera.
— Hej! — powiedziała dziewczyna, kiedy stopy pierwszego mieszkańca Domu Na Jeziorze
dotknęły prawdziwej ziemi. — Długo na mnie czekałeś?
W duchu pomyślał — Silla! Zwrócił oczy w jej stronę.
Nie była podobna do tamtej dziewczynki, którą oprowadzał po pustych wnętrzach Domu Na
Jeziorze i uczył umiłowania tej planety, którego w sobie samym nie podejrzewał jeszcze. Poszukał
jej podobieństwa z białowłosą dziewczyną, którą wyłowił z jeziora w porę wielkiej burzy.
Pomyślał, że wystarczy przymknąć oczy i wyciągnąć rękę, a drżące palce ulegną złudzeniu, że
dotykają tego samego ciała, które zapamiętały, gdy dojrzewało w inkubatorze, albo tamto drugie —
nagle nagie w jego objęciach. Dziwna wspólnota ciał, pomyślał. Ostatecznie, od kiedy opuścił Dom
Na Jeziorze, przybyło tam kilka pokoleń.
Dziewczyna podeszła do niego i pochyliła się nad nim, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Poczuł zapach jej młodego, rozgrzanego ciała — a przecież wydawało mu się przedtem, że
posiadł wszelkie zapachy planety siedmiu słońc.
— Nie udawaj, że mnie nie słyszysz — powiedziała.
— Wiedziałyście — szepnął do siebie.
— Zawsze — potwierdziła z nietajoną radością. — Kiedy po raz pierwszy ujrzałam ten świat,
wiedziałam, że gdzieś jesteś. Kiedyś zapytałam jednej z tych, które na ten świat przyszły przede mną,
gdzie trzeba ciebie szukać. Pamiętam, powiedziała wtedy: „Widzisz tamten daleki brzeg? On tam
jest. Spójrz w niebo. Widzisz obłoki i wędrówkę siedmiu słońc? On jest między nimi. Nachyl się i
zajrzyj w głębię wody. Widzisz ten srebrzysty wir, trwający w wiecznym bezruchu? On to nazywał
gwiazdami. Poszukaj go między nimi. On jest wszędzie”.
Wreszcie trzeźwym wzrokiem przyjrzał się jej zarumienionej, podnieconej twarzy.
— Nie rozumiem — przyznał.
Roześmiała się dźwięcznie.
— Nie doceniasz nas. Wiele nauczyłyśmy się od czasu, gdy nas zostawiłeś, żebyśmy uczyły się
samodzielności — powiedziała. — Kiedy postanowiłam wyruszyć do ciebie, starsze siostry mówiły
mi — nie znajdziesz. Może już opuścił ten świat i wrócił do swojego domu…
— Mój dom jest tutaj — powiedział.
Energicznie skinęła głową.
— Wiem o tym. Powiedziałam moim siostrom: Nie będę go szukać. Udam się w dowolną stronę.
Nie wierzycie? Śmiały się. Wtedy zamknęłam oczy i obróciłam się dokoła siebie. Potem wskazałam
ręką ten brzeg i popłynęłam prosto tutaj. I nie omyliłam się. Jesteś.
— Przypadek — powiedział do siebie.
— Nie — zaprzeczyła za niego. — Przecież czekałeś na mnie wszędzie, dokądkolwiek bym
skierowała ślizg.
— Mówisz, że na ciebie czekałem…
— Każdemu czegoś brakuje.
Tylko skinął głową.
— A ty, dlaczego mnie szukałaś? — zapytał.
Rozejrzała się bystro. Jej uwadze nie uszedł ciasny rozłam między drzewami, kędy przebiegał
trop wydeptanej przez niego ścieżki.
— Zaprosisz mnie do siebie? — zapytała.
Zadrżał. Kimkolwiek była — kruczowłosa, zgrabna, uśmiechnięta — była tak piękna, jak tego
nigdy nie potrafił nawet wyobrazić sobie.
— Podobno wszędzie jestem u siebie — uśmiechnął się do własnych myśli. — Jak ci na imię?
Niespodziewanie ona również się roześmiała.
— Było nas siedem, dlatego nazwano nas Czikomekoatl — wyjaśniła. — Podobno w
archaicznym języku znaczy to Siedmiokrotny Kłos. Moje siostry dojrzewały szybciej. Ja nie
doczekałam się jeszcze młodszej siostry.
— Dlaczego? — zapytał odruchowo.
— Nie zastanawiałam się nad tym. Może… zawsze mi brakowało czasu, żeby się skupić i
zastanowić nad sobą. Nosi mnie… — popatrzyła na niego z takim wyrazem oczu, jakby ślad jakiegoś
instynktu nauczył ją kokieterii. — Rozumiesz? Starsze siostry zawsze mówiły, że od przyjścia na
świat nie potrafię usiedzieć w miejscu. Dlatego przezwały mnie niezależnie od pozostałych sióstr.
Możesz mi mówić Czikometa.
Powtórzył w myślach to imię powstałe z zabawnej gry słów.
— Jestem Bonner — powiedział.
Tym razem ona spojrzała na niego wyraźnie zaskoczona.
— O! — złożyła usta jak do pocałunku. — Ty też masz imię?
— A jak to sobie wyobrażałaś?
— Nie przypuszczałam, że ktoś, kto jest sam, musi sobie wymyślać imię.
— Nie zawsze byłem sam — powiedział.
— Wiem. Ale myślałam, że przestałeś tęsknić do swoich braci.
— Braci? — uniósł brwi.
— O tak. Starsze siostry opowiadały, że kiedyś było tutaj więcej takich jak ty. Wszyscy odlecieli,
zostawiając ciebie, żebyś się opiekował tym światem.
Pochylił głowę i w zadumie wpatrywał się w piasek.
— Trochę to jednak wygląda inaczej — powiedział wreszcie. Nie ja tym światem, to on
zaopiekował się mną.
— Jesteś skromny — przyznała. — Bez ciebie nas by nie było.
— O tak — tym razem on się uśmiechnął. — Byłem pierwszym i ostatnim partenogenistą tej
planety. Ale dzisiaj potraficie się obejść beze mnie. I bez takich jak ja. Dzisiaj możemy być dla was
tylko, jak to nazwałaś… braćmi.
Jej oczy rozbłysły i zaprotestowała gwałtownie.
— O nie! Potrzebujemy ciebie!
— Po co?
— Czy masz zamiar opuścić ten świat?
— Niewiele przeżyłem dni naprawdę szczęśliwych — powiedział. — Większość zawdzięczam
temu światu. Myślę, że winienem mu za to przynajmniej własne kości. Zresztą, nie bardzo mam dokąd
i… do kogo lecieć.
Niespodziewanie potrząsnęła głową i klasnęła w ręce. Wyciągnęła do niego rękę.
— Chodź ze mną — powiedziała.
Nie wierzył własnym uszom.
— No chodź! — śmiała się.
Nieoczekiwanie wiele wysiłku sprawiło mu podniesienie się z ziemi. Ona już była między
drzewami. Skinęła na niego ręką. Przygarbił się, lecz postąpił za nią. Słyszał jej śmiech. W różowej
migotliwości białego i czerwonego słońca dostrzegał jej postać przemykającą między rozkołysanymi
pniami drzew. Tyle razy tędy przechodził i nie zauważył, jak giętkie potrafią być drzewa. Może od
niego — jedynej istoty rozumnej, z jaką przestawały, uczyły się niezłomności. Teraz w mgnieniu oka
przejęły gibkość jej młodego ciała. Zalotna pociągała go dalej, w głąb puszczy, tą samą ścieżką,
którą wydeptał w samotności. Zostawiała za sobą ślad, po którym dotarłby wszędzie z zamkniętymi
oczami — wdychał jej zapach. Potrafił go już wyróżnić z tysiąca innych.
Przyspieszył kroku, kiedy ona zwolniła i obejrzała się za nim. Niespodziewanie skoczył przed
siebie. Chwycił ją w objęcia. Jakby się twarzą zapadł w nieprzeniknioną ciemność. Zesztywniał
cały.
Jeszcze ją obejmował, gorącymi, suchymi rękami lgnął do jej gładkich boków. Czarne włosy
zarzuciła mu na twarz niby kaptur osłaniający oczy. Znieruchomiał, oślepiony nie tylko ciemnością.
Zdawało mu się, że trzyma w objęciach coś bardzo bliskiego. Wystarczy nadgryźć i język odnajdzie
znajomą cielistość, zebraną w owoc słodycz drzewa, które raz już wyrosło przy jego drodze.
Szarpnął się, żeby wyzwolić twarz z sypkiej zamieci. Jednocześnie to coś, co tak żarliwie próbował
ogarnąć nie tylko rękoma — nagle skręciło się w jego ramionach. Zatoczył się do przodu i —
przejrzał. Stał z rękami obejmującymi pień przydrożnego drzewa. Ona też była obok. Poczuł na sobie
spojrzenie jej wielkich, nagle bezgranicznie zdumionych oczu. Czarne włosy wczepiły się w
rozwichrzone gałęzie drzew, między błękitne listki — jakby tym razem drzewo zaowocowało nie dla
zaspokojenia jego pragnienia.
Dziewczyna patrzyła na niego ptasimi oczami. Wzburzony oddech kołysał jej piersią i liliowy
rumieniec rozpłomieniał twarz. Nagle zmierzyła go z góry na dół; jakby jej mogło przyjść na myśl,
czego — tak naprawdę — chciał od niej. Wzruszyła ramionami. Potem przemogła się.
Wyciągnęła rękę i samymi koniuszkami palców przesunęła tuż przy jego rozpalonej skroni.
— Co z tobą? — zapytała.
Próbował zamknąć oczy z nadzieją, że wtedy będzie mógł raz jeszcze ścisnąć ją w ramionach z
taką siłą, aż jej zabraknie oddechu i zrozumie, czego chce od niej.
— Źle się czujesz? — zapytała.
Ramiona mu zwisły wzdłuż ciała. Przygarbił się jeszcze .mocniej. Jego własne, długie włosy
osypały mu się po bokach twarzy. Po raz pierwszy dostrzegł ich końce i zdziwił się — były prawie
białe.
— Czas odbiera siły — powiedział raczej sam do siebie. — Wróć do swoich sióstr.
— Za późno — stwierdziła poważnie. — Trzeba było wznieść nasz dom na takim jeziorze, gdzie
znikąd nie widać brzegu, nawet gdy na nim stoisz. Może wtedy nie chciałybyśmy dopłynąć gdzieś
jeszcze. Nawet tam, skąd ty przyszedłeś.
Zaskoczony wyciągnął rękę, żeby ją zatrzymać. Odwróciła się szybko i poszła dalej wydeptaną
przez niego ścieżką. On długo jeszcze stał pod drzewem, które nakarmiło go tylko jeden raz —
nieśmiertelnością tej planety. Poza tym, tego był już pewien, nigdy nie znajdzie w sobie tej
prawdziwej pełni, bez której zwierzę stanie się najwyżej rozumnym zwierzęciem, jak drzewa tego
lasu pozostaną lasem, choćby nauczyły się chodzić.
Kiedy wreszcie dowlókł się tam, dokąd właściwie nie miał po co iść, zastał dziewczynę — jak
się już spodziewał — nad otwartą głowicą starbolta.
— Wiedziałam! — zawołała rozpromieniona, kiedy zatrzymał się opodal. — Zawsze
wiedziałam, że będzie mój! Przecież nie mogli ciebie zostawić samego. Co innego my.
Ostatnie zdanie dodała z nagłą zaciętością w twarzy.
— Twój? — zapytał drewnianym głosem.
— Zawsze był mój! — potwierdziła energicznie. — Tyle razy śniłam, że będę tam mogła usiąść
obok ciebie… Wskazała dwa gniazda amortyzacyjne we wnętrzu rozchylonej, szklanej kuli.
— Razem ze mną? — zdziwił się.
— Wtedy myślałam, że czekasz na kogoś, kto do ciebie przyjdzie. Nie wiedziałam jeszcze, że on
już nie jest ci potrzebny.
— Teraz już wiesz?
— Zrozumiałam, że jesteś wszędzie, więc nikt ci nie jest potrzebny. I nie potrzebujesz starbolta.
Uśmiechnął się, wreszcie rozbrojony jej logiką.
— Beze mnie starbolt to zwykły złom — powiedział.
— Mylisz się. Twoi bracia dobrze wiedzieli, że stąd nie odlecisz. Dlatego właśnie zostałeś
partenogenistą Domu Na Jeziorze. Dlatego również w mnemonicznym systemie złożyli pełną
dokumentację starbolta. Widocznie przypuszczali, że przynajmniej na to nas będzie stać, żeby wyjść
w przestrzeń. Mieli tylko nadzieję, że ciebie do tego czasu nie będzie.
— Każdy się w czymś przelicza — powiedział i opuścił głowę. — Uczciwie mówiąc czuję się
tak, jakby mnie już nie było.
— Dlatego sama dam sobie radę — podchwyciła żywo. — Czuję każdy jego nerw, każde
sprzężenie. Rozumiesz? W czasie mnemonicznych seansów wiele razy siedziałam za tymi sterami.
Dlatego wiem, naprawdę wiem, że jesteśmy stworzeni dla siebie.
Uśmiechnął się w duchu. Przypomniał sobie, jak sam mozolnie uczył się zrastać z mechanizmami
starbolta tylko po to, żeby się poczuć istotą rzeczywiście przynależną kosmicznej przestrzeni. Jak
niewiele potrzeba było czasu, żeby zrozumieć, że i tam nie ma wolności, że przestrzeń również
potrafi być więzieniem — tym najokrutniejszym, w którym serce nie ciąży do żadnej ziemi.
— Do czego ci jest potrzebny starbolt? — zapytał.
— Nigdy nie widziałam prawdziwych gwiazd — odparła. — Chociaż wiele o nich wiem. Kiedyś
długo wpatrywałam się w głębię wody między palami, na których został wzniesiony Dom Na
Jeziorze. Zdawało mi się, że widzę tam dysk Galaktyki położony na dnie. To było takie realne, aż
poczułam zawrót głowy i wydało mi się, że spadam tam, głową w dół. Czułam, że coś mnie wzywa z
nieprawdopodobną siłą… Nie wiem, jak to się wtedy skończyło. Starsze siostry przeniosły mnie,
nieprzytomną, do inkubatora. Kiedy odzyskałam świadomość, wiedziałam, że muszę tam dotrzeć.
Rozumiesz? Muszę.
— Po co?
— Nie wiem —jej oczy wyrażały bezradność. — Pamiętam dno jeziora i miliardy iskier, jakby
osadzonych w krysztale.
— Czy twoje siostry wiedzą o tym? — zapytał.
— One są szczęśliwe tutaj – potrząsnęła głową.
— Ciebie nic tu nie trzyma?
— Nie wiem — powiedziała w zamyśleniu. — Lubię Dom Na Jeziorze. I, tak naprawdę,
fascynuje mnie… twój las. Ale czasami boję się. Bywają chwile, kiedy wydaje mi się, że tam jest
coś… strasznego. W tych gwiazdach. Boję się ich.
Popatrzył na nią zdezorientowany. Zrozumiała go.
— Czasami ktoś musi wybrać drogę, która przejmuje lękiem — powiedziała. — Żeby uratować
to, z czym inni nie potrafią się rozstać.
Bonner pomyślał, że ta dziewczyna ma wiele racji. Może i on powinien otwarcie udać się do
Domu Na Jeziorze i zerwać z samotnością. Aby ocalić w sobie człowieka, powinien popłynąć nad
lustrem zawierającym w sobie gwiazdy. Żeby ocalić w sobie człowieka, powinien zapomnieć, że jest
mężczyzną. Już nadszedł ten czas. Więcej nie wyciągnie ręki po owoc, który na jego planecie został
zakazany dla tych, którzy przybyli ze Strefy Systemu.
— Żegnaj więc — powiedział.
Chciał się odwrócić i odejść stąd jak najszybciej, kiedy niespodziewanie skoczyła w jego stronę.
Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w oba policzki.
Odchodził w kierunku tego brzegu, gdzie dziewczyna z Domu Na Jeziorze zostawiła swój ślizg.
Był już w połowie drogi. Mijał drzewo będące sercem jego lasu, kiedy pod stopami usłyszał
dudnienie ziemi. Nagle do głębi przeniknął go paniczny strach. Zrozumiał, że to ostatnia chwila,
kiedy mógłby zawrócić. Nad cembrowinę studni niby kolumna wynurzała się głowica starbolta,
oparta na ognisku plazmy pęczniejącej we wnętrzu wyrzutni. Mógłby pomachać ręką, dać jakiś znak
— tam zawsze były dwa miejsca, dla dwóch ludzi. Elektromagnetyczny czerpak starbolta mógłby go
jeszcze zgarnąć z ziemi.
Potknął się na swojej ścieżce. Miał wrażenie, że czyjeś potężne ramię, zbrojne w żelazną pięść,
nagle zdzieliło go, przez grzbiet. Czuł, jak mu krew uderza w oczy. Szarpnął się i obejrzał.
Zdziwił się. Starbolt nie wystartował jeszcze. Ogromny, smukły, zeszklony przy wierzchołku,
powoli dobywał się z ziemi pękającej dokoła.
Tam się nie dopełniło wniebowstąpienie, tymczasem Bonner czuł, jakby to jego ołowianym
brzemieniem przywaliły chmury i nie pozwalały rozwinąć skrzydeł. Przejęty zabobonnym lękiem
spojrzał w górę. Nigdy nie widział takiego nieba.
Bonner stał z zadartą głową i otwartymi ustami. Znowu poczuł uderzenie, tym razem prosto w
czoło. Nogi się pod nim ugięły — aż przysiadł. Zrozumiał jednocześnie, że ogarnia wzrokiem więcej
przestrzeni, niż mogły na to pozwolić zwyczajne ludzkie oczy. Puszcza razem z nim nagięła się do
ziemi. Wszystko się waliło pokotem — tysiące pni, które czuł niby własne żebra miażdżone z
potwornym hukiem. Jedno drzewo oparło się powszechnemu zniszczeniu. Jego drzewo. Czarny pień
nadął się, pulsował, jakby tam jeszcze trzepotało się serce całej puszczy. Bonner przypadł czołem do
tego pnia. Objął go ramionami. Czuł tylko, jak to ogromne drzewo karleje w jego uścisku. Zwiędłe
liście zatrzepotały na wiotkich gałęziach. Bezsilnymi rękami próbował powstrzymać przed upadkiem
to, z czego życie wyszło jak powietrze.
Całym sobą, jeszcze pochylonym, Bonner czuł otwartą przestrzeń. Zdawało mu się, że jest tym
samym drzewem, które dopiero co skonało u jego stóp. Umierając przekazało mu swoje jedyne
dziedzictwo, jakby powiedziało: Bądź tego świata sercem. Więc szukał w sobie siły, którą by mógł
natchnąć ten świat, ginący dokoła w potwornej meczami. Potrafił jedynie zogniskować w sobie jego
ból.
Ten, któremu kiedyś było na imię Bonner, już nie oddychał. Przyprószony siwym popiołem stał z
rozwianymi, białymi włosami i twarzą zmarszczoną od spękanej kory. Tylko nad sobą rozcapierzył
brunatne sęki rąk. Rozdziawił dziuplę gęby, w której między zębami zdechł język niby ostatni ptak.
Jeszcze mu para oczu gorzała w martwej twarzy — spod kory powiek wybałuszone dwie krople
żywicy z ostatkiem świadomości w pęcherzykach źrenic.
Ten, który był kiedyś Bonnerem, czuł swoje ręce owinięte wokół planety — wszędzie pełne
ognia. Czuł też, jak się w nim zagotowują ostatnie chłodne wody i jak mu na twarz padają płaty
popiołu — ptaki z opalonymi skrzydłami. Poczuł się nagi wobec tej mocy, która go obdzierała z
resztek żywego mięsa.
Wiatr zdmuchnął kotarę chmur ciążącą nad martwym światem i po raz pierwszy nad planetą
siedmiu słońc otworzyło się niebo pełne gwiazd — czarne jednocześnie ze wszystkich stron. Jakby
przed tą ciemnością siedem słońc uciekło poza horyzont zdarzeń.
We wnętrzu Kosmosu pojawiło się coś jeszcze czarniejszego od międzygwiezdnych przestworzy.
Jednocześnie czarne i wypełnione wewnętrznym pożarem.
Ten, który już zapomniał swoje imię, był twarzą rozległą po horyzont, uniesioną do gwiezdnego
nieba. Widział bez oczu. Widział, jak ponad jego czołem — jeziorem, nad mierzwą lasów pokotem
złożonych na skroniach, nad ustami zakneblowanymi garścią martwej gleby — coś się przesuwa,
ogromne, mroczne, ostatni dimorfodont spotworniały w kuźni Kosmosu — olbrzymi międzygwiezdny
statek.
Jeszcze trochę i cień widmowego statku przesłoni niebo. Wszędzie ziemia pękała do magmowego
wnętrza.
Ten, któremu świadomość obezwładniło powszechne cierpienie, zebrał się w sobie i odnalazł
rękę zaciśniętą na sterach starbolta. Wąskie palce rozpaczliwie szukały właściwych sprzężeń.
Martwe obwody dopełnił resztką własnej energii i — wystrzelił! Z własnej piersi pchnął w niebo
starbolta, z siebie samego katapultował ostatnią szalupę ratunkową. Niepostrzeżenie przemknęła
przed ogromem nadlatującym z kosmicznej przestrzeni.
W dole pozostał ten, któremu nie było dane przetrwać powtórnej samotności. Nawet się nie
zdążył nauczyć swojego nowego imienia. Jeszcze tkwił w sercu martwej równiny. Skóra mu się
złuszczyła z guzowatego czoła, wiatr go posypał popiołem. Dwie wysuszone oczne gałki poruszyły
się w ciemnych oczodołach. Zmartwiałe usta nie potrafiły wyartykułować jednego słowa. Dopiero
wiatr zaświszczał między zębami. Za uciekającym starboltem rzucił spóźnione „po–omśści–ij!”.
Jednocześnie ze szklanym jękiem pękł dzwon Domu Na Jeziorze.
Nad równiną potężniał grzmot i monstrualny statek odcinał tę ziemię od gwiazd — czarny był,
wewnątrz obrzmiały wiśniowym światłem. Dopiero go lepiła kuźnica Kosmosu — jeszcze
zewnętrzna forma nie w pełni okryła żar Czerwonej Gwiazdy.
Trzecia pieśń — O bezradności
„Tellus Mater” przełamał lokalny promień Schwarzschilda we względnej koincydencji Lwa i
Sekstansa, przy ciemnej gwieździe Wolf 359. W świecie ograniczonym barierą światła objawił się
jako ogromna kula energii, która natychmiast zrzuciła z siebie kolejne słoje promieniowania, coraz
słabszym rezonansem deformujące trójwymiarowość. Jeszcze wrastał w pole grawitacyjne Galaktyki,
kiedy jego nieskazitelna powierzchnia ujawniła podskórną kostropatość.
Setki kraterów rozwarło się na mgnienie, każdy splunął srebrnym pociskiem i zabliźnił się
natychmiast.
Groty starboltów rozeszły się szerokim wachlarzem. Zwiad wchodzący w system planetarny
Wolfa 359 napotkał pierścień wraków między szóstą i piątą planetą. Pierwszy dostrzegł ich Zocher.
Natychmiast zameldował gotowość bio–łącza.
Admirał Adaojama podjął łączność z serca samego „Tellus Mater”. Masywny kołpak
tranzytywizatora osunął mu się na ramiona. Patrzył oczami Zochera.
Widział, jak między wrakami starboltów odchodzą w przestrzeń maleńkie, pomarszczone, do cna
wyssane z wilgoci ziarna. Nagłe zbliżenie pozwoliło mu jedno z nich rozpoznać wyraźnie. Widział
kulę hełmu, niby perłę wrośniętą w wydłubane z muszli i zeschnięte w próżni ciało małża. Pod
rozprutymi fałdami skafandra podkurczyły się niby–nogi i niby–ręce. Perła hełmu nie zdołała
otrząsnąć się ze zbędnego przylepca. Kolejne zbliżenie pozwoliło Adaojamie zajrzeć do jej wnętrza.
Było czarne; choćby do łez wysilać wzrok — pęcherz wypełniony czernią, bez oczu rozwartych
przerażeniem i bez ust wydających ostatni Jęk.
Jeszcze patrzył oczami Zochera, kiedy kolejny meldunek odwrócił jego uwagę we właściwym
kierunku, dokąd zmierzały podstawowe eskadry.
— Pazgrat melduje gotowość bio–łącza — usłyszał Adaojama. — Za późno. Nigdy nie
widziałem takiej planety.
— Przyjmuję kontakt — zdecydował Adaojama i spojrzał przed siebie oczami Pazgrata.
Zobaczył żółtawą powierzchnię planety. Miejscami marszczyła się miękko, jakby na owalną
twarz przed milionem lat narzucono śmiertelny całun, teraz zetlały nie mniej od tego, co okrył sobą.
Widział starbolty, jeden za drugim nurkujące w przejrzystej atmosferze. Pomykały nad żółtym
rozłogiem pustyni. Były jak srebrne igły wbite w ciało zbyt długo martwe, żeby zebrać jakieś strzępy
i zeszyć na nowo.
Poza spojrzeniem Pazgrata odezwał się trzeci głos.
— Melduje Daun. Trzeci klucz Eskadry Lewantu. Znaleźliśmy Moduł Eksploracyjny.
— Żyje ktoś? — automatycznie zapytał Adaojama.
— Trzy starbolty zeszły na tarczę kosmodromu. Czekają na zezwolenie rekonensansu. Gotowość
bio–łączy podejmują komandosi Lizuraj, Specht i Marmaross.
— Najpierw ty — rozkazał admirał Adaojama.
— Jestem gotów.
Starbolt Dauna wisiał w powietrzu, unieruchomiony w elektromagnetycznej kołysce. W dole, jak
okiem sięgnąć, rozciągała się ta sama pustynia. Wszystko tam było puchowe, lotne, chociaż w
bezwietrznej pogodzie zalegające nisko przy ziemi. Ponad tę pylną zawiesinę wypiętrzył się
metaliczny płaskowyż o stromych ścianach. Z wierzchu masyw pokrywała nie tknięta korozją blacha.
Tytaniczny garb wydymał się tysiące metrów nad powierzchnię tego globu. Zdawało się, że wysysa z
niego wszelką metaliczność, jakby pod kapturem monstrualnego grzyba korzenie szybów wrosły w
najtwardszą skałę i przez tysiąclecia dobywały z nich wszelki metal, aż do wygasłego jądra.
Wszystko to dla jednego stwórcy, który założył tutaj mechaniczny embrion, żeby kiedyś zgłosić się po
odbiór — kiedy Moduł Eksploracyjny w pełni przeistoczy się w kosmiczny okręt, potężniejszy od
„Tellus Mater”. Zdążyła się uformować tylko gigantyczna tarcza, służąca jednocześnie jako
kosmodrom i stanowiąca osłonę przed deszczami meteorów, gdy statek niby górski masyw wypiętrzył
się ponad zgęszczone warstwy atmosfery. Ten ogrom zdawał się być obezwładniony teraz, jakby w
nim obumarły wszelkie nerwy, wygasła energia i zaciął się deszyfrator Programu, warunkującego
proces molekularnego wzrostu. Niedawno wokół tej metalicznej rafy pieniło się życie tak bujne, jak
nigdy dotąd przez miliardy lat ewolucji. Po raz pierwszy nie musiało własnymi korzeniami wgryzać
się w ziemię, uzdatniać ją sobą dla przyszłych pokoleń. Nareszcie biogeneza miała się czym pożywić
w skali całej planety. Więc żarło, burzyło się, musowało orgiastycznym przepychem form. Żywe fale
zbiegały się centrycznie i odchodziły od ścian metalicznego masywu, o który rozbijały się kolejne
zielone przypływy — zachłannie łykające to, co im wydalił Eksploracyjny Moduł — miazgę skał,
podziemne soki i powietrze, jakiego przedtem brakowało na półmartwej planecie.
Adaojama próbował wyobrazić sobie, pojąć ogrom tego, co pod nim legło w gruzach. Tylko
Daun poruszył się w amortyzacyjnym pęcherzu swojego starbolta. Przetarł oczy. Przez moment
przywidziało mu się, że w dole widzi metaliczną płytę kosmodromu ledwie wypiętrzoną nad
ruchliwy kożuch czegoś szeleszczącego liśćmi i kotłującego się białymi nitkami korzeni. Zielony
płaszcz okrył cały glob i ogromny kołnierz odłożył od metalowego czerepu, dopiero wynurzającego
się z wnętrza ziemi. Tymczasem w zielonej tkance coś się mrowi, wędruje przez mgłę wydychaną
nad rozłamy w dżungli, przez gejzery soków bijące z głębszych warstw, przez wodospady żywej
wody, którą na zewnątrz dopompowywał nit coraz potężniej wgryzający się w skorupę globu.
Pilot Daun, mimo zamkniętych oczu, majaczył żywym golfstromem, ponad którego rozkręconą falę
próbował się wybić metaliczny masyw.
Nad innym punktem globu pilot Pazgrat też zwątpił we własne zmysły. Wydało mu się, że na
powierzchni planety zakołysała się żółta zadymka. Wewnętrzna luminescencja spróbowała poruszyć
szlam zalegający we wgłębieniach , gruntu. Już się z mgielnego oparu podnosiły chwiejnie całe stada
wiatronogich stworów, ze wszystkich stron świata już pędziły do Źródła Życia, żeby się przy nim
napoić, nakarmić, zachłysnąć energią i ustąpić miejsca tym, którzy narodzą się z nowym pragnieniem.
Tymczasem dalej jeszcze, w kosmicznej przestrzeni, pilot Zocher bezradnie tkwił w
amortyzacyjnej kołysce swojego starbolta i osłupiałym wzrokiem śledził ten sam strzęp skafandra
frunący w kosmicznej przestrzeni. Był prawie pewien, że w czarnym wnętrzu hełmu–perły zawiązało
się kilka luźnych zmarszczek. Powoli zbiegły się do siebie, w paru miejscach rozchyliły fałdki i —
zadrżał, przejęty zabobonnym lękiem — w jego stronę błysnęła para żywych oczu, jednakowo
wypełnionych bolesnym obłędem.
Wszystko to trwało ułamek sekundy.
Admirał Adaojama potrząsnął głową i ogniwa jego zmysłów otrząsnęły się również z jego lęków.
— Lizuraj, Marmaross i Specht — w myślach wezwał Adaojama.
Meldowali się kolejno. Każdy formułę meldunku zamykał rutynowym ,,gotowość bio–łącza”.
— Zezwalam na rekonesans — powiedział Adaojama. — Daun?
— Jestem — natychmiast zgłosił się pilot, którego oczami admirał Adaojama obserwował, jak
trzy postacie wyskoczyły z trzech starboltów osadzonych na tarczy kosmodromu.
— Jest styk — głośno powiedział Daun.
— Widzę — pomyślał Adaojama.
— Tu Specht — odezwał się nowy głos. — Jesteśmy przy śluzie. Brak wewnętrznej energii.
Właz dociśnięty bezwładem.
— Można otworzyć?
— Trzeba zdetonować ładunek wybuchowy — wyjaśnił Specht.
Adaojama widział z góry, jak trzy postacie pochyliły się nad owalną tarczą, ledwie zarysowaną
w metalicznej powierzchni kosmodromu. Jeden z nich uniósł głowę i popatrzył w stronę starboltu
Dauna. Pewnie to był Specht.
— Wykonać — rozkazał Adaojama.
Trzy postacie zgrupowały się na moment, potem rozbiegły w przeciwnych kierunkach i przypadły
do srebrzystej powierzchni. Nagle błysnęło i w rozrzedzoną atmosferę strzelił biały pierścień, niby
rozjarzona aureola. Za sobą zostawiła ogromny metaliczny płat, który podskoczył na kilkadziesiąt
metrów i odpadł na bok. Teraz dopiero odgłos eksplozji dotarł do uszu Dauna.
Trzej komandosi już stali nad krawędzią szybu prowadzącego do wnętrza żelaznej góry.
— Schodzić — powiedział Adaojama.
Zniknęli, jakby ich wiatr strącił ze śliskiej powierzchni.
— A my? — zapytał Daun.
Zdawało mu się, że usłyszał w sobie ciężkie westchnienie.
— Masz ochotę zejść na powierzchnię? — admirał zapytał Dauna.
— Czekam na rozkazy — odparł pilot.
— Daj spokój — usłyszał w odpowiedzi. — Nie mam nastroju do rozkazywania.
— Stało się coś? — zdziwił się Daun.
— Miałeś kiedyś nóż na gardle? — cicho zapytał Adaojama.
— Nie rozumiem — przyznał Daun, pomyślał chwilę i dodał: — To nie jest moja pierwsza
planeta. Taka planeta.
— To znaczy?
— Miałem szczęście spóźnić się na alert Floty Krzyża Południa. Tam po raz pierwszy nie został
kamień na kamieniu. Grawitacyjne perturbacje trójwymiarowości odchyliły przeskok mojego
starbolta i spóźniłem się parę godzin.
— Wszyscy się spóźniamy — jakby do siebie powiedział Adaojama. — Jest to zarazem
błogosławieństwem dla każdego z osobna i przekleństwem dla tych, którzy próbują przetrwać.
— To znaczy? — tym razem powiedział to Daun.
— Potrzeba mi kogoś, kto to przeżył i nie dostał pomieszania zmysłów… Ale nie dlatego, że się
spóźnił na rzeź.
Milczeli chwilę. Oczy Dauna próbowały w ciemnej studni odnaleźć tych, którzy nie mieli
żadnych szans, jeśliby przyszło natychmiast startować.
— Mówiłeś, że tam też była planeta — przypomniał Adaojama.
— Mniejsza, za to przy jaśniejszej gwieździe. Wtedy nie potrafiono zaprogramować autokreacji
statku klasy „Tellus Mater”. Tam było zwyczajne miasto i kilkaset tysięcy kolonistów. Sztab Floty
zbierał się w centralnym psychodromie kolonii, reszta starboltów formowała eskadry na orbicie
wokół planety. Wiem, że się przekomarzali wymyślając nazwy eskadr. Miałem należeć do Eskadry
Lewantu. To stąd…
Daun zamilkł speszony.
— Zawracam wam głowę — powiedział; — Wiecie lepiej ode mnie, jak tam naprawdę było.
— Myślisz, że coś wynika z tego, co wiem? — cicho zapytał Adaojama. — Będąc szczeniakiem
słuchałem kiedyś wykładów starego stratega eksploracji przestrzeni, takiego z czasów pierwszych
transgalaktycznych. Pamiętam, powiedział mi kiedyś: ,,Diabli twoje mapy, programy, prognozy i inne
obliczenia szans i bezsensów. Piękhie tO wygląda — rozrysowane od Achemar do Aldebarana, z
relatywizmem czasu w tę i w drugą stronę. Tylko gdzie masz w tym swojego żołnierza? Pytam?!
Wezwij chociaż jednego, jeśli sam nie masz ochoty ruszyć tyłka ze sztabu, każ mu przyjść i, kiedy
stanie przed tobą, dobrze mu zajrzy w oczy. Rozumiesz? Tylko tam znajdziesz pełny wymiar tego, na
co cię stać, jako stratega”. Tak mi wtedy powiedział.
— To dlatego pan ze mną rozmawia? — domyślił się Daun.
— Nie tylko — stwierdził Adaojama. — Chciałbym porozmawiać z tym, co przetrwało tam, w
dole.
— Tam? — Daun jeszcze raz zajrzał w puste gardło szybu.
— Mówię ogólnie. Tam polegli nie tylko nasi ludzie.
— Rozumiem — powoli powiedział Daun. — Mamwylądować?
— Jak uważasz.
Daun wzruszył ramionami. Potem głębiej zapadł się w amortyzacyjny kokon. Poprowadził
swojego starbolta w bok od tarczy kosmodromu, a następnie rzucił nim w dół, wzdłuż pionowej,
srebrzystej ściany. Tam, gdzie wylądował, podstawa masywu tonęła w żółtawej mgiełce i nieco w
bok odchodził cień coraz dłuższy, w miarę jak słabe słońce ześlizgiwało się za horyzont.
Daun w milczeniu zaprogramował automatyczny start, na wypadek, jeśli sam nie wróci. Potem
nałożył szklany hełm. Potem był krótki lot przez elektromagnetyczny szyb. W międzyczasie obrót o sto
osiemdziesiąt stopni. Błysk neodymowych laserów w komorze sterylizacji i został wyrzucony na
zewnątrz. Miał zamiar miękko wylądować na podkurczonych nogach. Rzeczywista powierzchnia
gruntu leżała nieco głębiej, niż to przyjął, poniżej płasko rozciągniętej chmury żółtego pyłu. Rzuciło
go na kolana. W sobie poczuł ciężkie westchnienie Adaojamy.
Daun rozejrzał się. Może od strony Kosmosu ten ogrom, u którego podstawy przyklęknął,
sprawiał jeszcze wrażenie Modułu Eksploracyjnego. Dopiero stając twarzą w twarz naprzeciw
własnego odbicia w lustrzanym urwisku można było wyczuć prawdziwy ogrom całego masywu i
docenić siłę powolnego wypiętrzania, która próbowała wydobyć z tej ziemi statek potężniejszy od
samego „Tellus Mater”. Próbował wydźwignąć się z materii. Coś go powstrzymało w pół drogi do
nieba. Daun uniósł głowę. Naprzeciw odbicie w lustrzanym urwisku powtórzyło ten ruch i gest ręki
zatrzymany na wysokości twarzy osłoniętej szybą — jakby chciał przetrzeć oczy albo dotknąć czoła
nagle zroszonego potem. Czuł w sobie dziwną, nie swoją słabość. Rozejrzał się w poszukiwaniu
kamienia, na którym mógłby przysiąść i odczekać, aż się uspokoi w nim łomot nie tylko jego serca.
Równocześnie dotarł do niego głos przygłuszony raczej jakąś ogromną masą niż odległością:
— „Tellus Mater”! Odezwij się, „Tellus Mater”! Tu Specht! Jesteśmy w Dyspozytorni. Mamy
ważny meldunek. Ocalał ostatni zapis. Znaleźliśmy kryształ tranzytywizatora. Marmaross gotów do
retransmisji…
Zaraz potem, przygłuszone jeszcze mocniej, odezwało się:
„Marmaross melduje gotowość bio–łącza. Marmaross…”
— Zaczekasz na mnie? — Daun usłyszał w sobie głos admirała.
— Nie mam się dokąd spieszyć.
— Nie rozumiem — Adaojama myślał już o czymś innym.
— Jestem gotów.
Miał wrażenie, że gdzieś daleko — w samym sercu „Tellus Mater”, admirał Adaojama wzruszył
ramionami i mruknął do siebie: „Jeszcze porozmawiamy o tym”. Potem na zbiorczym pulpicie wybrał
ogniwo z migocącym napisem: marmaross.
Daun pozostał sam. Pochylił się i przyjrzał ziemi. Zdawało mu się, że widzi wyraźny wzór w
prochu zebranym w gęstą kołdrę na powierzchni gruntu. Nawet nie kształty — przez tysiące lat
zdawały się tutaj nawarstwiać ich odciski, niematerialny osad z tego, co niebotycznym kłębowiskiem
piętrzyło się kiedyś wokół metalicznej ściany. Po wszystkim, co kiedykolwiek żyło, pozostał ten
sypki, żółty cień.
Wyciągnął rękę i palcami poruszył w tym próchnie. Zakołysało się. Daunowi zakręciło się w
głowie. Aż przysiadł w tym prochu. Zamącony pył skłębił się i uniósł nieco. Żółte powietrze sięgnęło
jego piersi. Tym razem poczuł strach. Tylko zacisnął zęby. Zamknął oczy. Słuchał głosów
szemrzących daleko poza nim.
Gdzieś tam admirał Adaojama odezwał się ustami Marmarossy:
— Co znaleźliście? — zapytał.
Nad nim pochylił się chudy mężczyzna o twarzy błękitnej pod osłoną hełmu.
— Jestem Lizuraj — powiedział. — To właśnie to.
Lizuraj uniósł rękę. Coś mu błysnęło między palcami. Srebrny łańcuszek z przezroczystą płytką.
Rozpoznawczy znak. W nim czerwone iskierki. Przeczytał: berzewiczy.
— Tylko to zostało — wyjaśnił Lizuraj. — I zapis.
Adaojama czuł ogromne, masywne ciało Marmarossy, na pozór bezwładnie spoczywające z
głową odrzuconą na oparcie fotela, gdzie nawisał kołpak tranzytywizatora. Tak samo, w tym samym
fotelu spoczywał kiedyś komodor Berzewiczy, który miał być dowódcą największego statku w tarczy
Strefy Systemu. Tymczasem mógł tylko patrzeć oczami pilotów, którzy poza atmosferą rzucili łupiny
swoich starboltów przeciw czemuś, co się jawiło z najmroczniejszych zapadni Kosmosu. Może
próbował synchronizować ich beznadziejną szarżę. Może od razu zrozumiał, że powinien
przynajmniej ich śmierć zapisać w krysztale tranzytywizatora jako testament dla tych, którzy kiedyś
trafią na to pobojowisko. Jeżeli trafią.
Adaojama rozejrzał się oczami Marmarossy. Nieoczekiwanie zobaczył przed sobą zwyczajne,
drewniane biurko. Za nim stał fotel z rzeźbionym oparciem. Siedział tam mężczyzna z ponurą miną.
Sprawiał wrażenie człowieka, który o czymś intensywnie myśli. Poza tym biurkiem i fotelem
pomieszczenie okazało się wnętrzem ogromnej, białej kuli — na zawsze oślepłej, gdyż nigdy nie
dane jej było zajrzeć w gwiazdy jako Dyspozytorni statku potężniejszego od „Tellus Mater”.
— Berzewiczy założył kołpak tranzytywizatora i zapisał W tym wszystko, co zobaczyli i przeżyli
jego podkomendni. — Lizuraj obrócił w palcach bezbarwny, heksagonalny kryształ. — Pierwszy
Specht poddał się próbie. Wytrzymał trzydzieści sekund.
— Tyle trwa zapis? — zapytał Adaojama.
— Tyle wytrzymał Specht — wyjaśnił Lizuraj.
— Najwyżej tyle wytrzyma każdy człowiek — odezwał się mężczyzna za biurkiem.
— Trzydzieści sekund — w myślach powtórzył Adaojama.
— Wytrzymam więcej — powiedział Marmaross.
Specht odchylił się na oparcie fotela i pokręcił głową, ale z jego nieobecnego wzroku można było
sądzić, że nie przeczy Marmarossie.
— A więc? — zapytał Lizuraj i zawiesił ramię w pół drogi przed czytnikiem tranzytywizatora.
— Jestem gotów — Marmaross wyręczył Adaojamę.
Nagle spojrzenie Adaojamy skoczyło w mrok. Czuł sobą pęd, chociaż gwiazdy tkwiły twardo
osadzone w odległych przestrzeniach. Tam się jawiło coś niedostrzegalnego dla zwyczajnych
zmysłów. Tę wszechogarniającą obecność czułeś własnym wnętrzem — kimkolwiek byłeś:
strategiem o tysiącu rąk i zaślepionych bólem oczu czy starym komodorem Berzewiczy, który modlił
się w duchu, żeby mu jeszcze przez chwilę serce nie utknęło w gardle. Jeszcze moment. Coś się
poruszyło między gwiazdami. Rezonans wzbierał w korpusach starboltów. Pierwszy eksplodował tuż
za orbitą piątej planety. Ubyło oczu — nie zmniejszyło bólu. Niematerialna moc dopełniła realny
kształt. Ogromny cień przesłonił gwiazdy. Naprzeciw tej masy pobiegła nitka plazmy pchająca przed
sobą samotny starbolt. Wysforował się daleko przed pełne eskadry. Zdawało się — wystarczy
chwila, lecz igła starbolta nieprawdopodobnie długo zmierzała w stronę czarnej delty.
Prawie się zatraciła przy końcu napiętej pajęczyny odrzutu.
Wreszcie jakby ziarenko piasku skrzesało iskrę w centrum czarnej sylwetki. Jednocześnie wzrok
dotarł w to samo miejsce — w centrum eksplozji. Jakby istniały oczy, które przetrwały ten rozbłysk.
Dalej posłały nie wzrok, lecz światło — odbiło się od metalicznej tarczy, wyświetliło na niej łuskę
termicznych osłon z ceramicznych splotów i szklane trapy biegnące wzdłuż głębokich, wypełnionych
srebrem rozłamów powierzchni. Resztka światła wpadła w miedziane kręgi biegnące wzdłuż płaskiej
burty — gdzie tkwiły czarne soczewki. Światło wniknęło w te studnie — wytyczyło kierunek, za sobą
pociągnęło resztę — cokolwiek jeszcze tkwiło w nadlatujących starboltach i dalej, aż pod osłoną
atmosfery — głębiej! — z krzykiem wyrwanym z tysiąca gardeł — z rezonansem serc — aż do tego,
które pompuje krew w ogromne ciało Marmarossy — głębiej! — tylko przełamać instynkt
samoobrony…
Ten przedostatni wyrwał głowę z kołpaka tranzytywizatora. Sam skoczył na równe nogi i
oddychał ciężko, i toczył wokoło nieprzytomnym wzrokiem.
Specht siedział z łokciami wspartymi o blat biurka i głową zaciśniętą w dłoniach; teraz uniósł
twarz i niecierpliwie zajrzał w oczy Marmarossy.
— Nigdy więcej — wychrypiał Marmaross.
— Materia jest wieczna! Energia jest wieczna! I wieczna jest przestrzeń — parsknął Lizuraj i
roześmiał się nieprzyjemnie. — Tam, gdzie zaczyna się śmierć, tam zawsze można wyciągnąć
braterską dłoń.
— Zawsze wiedziałem — cicho powiedział Specht.
— Jeszcze wam coś powiem — ciągnął Lizuraj z tym samym ironicznie chytrym wyrazem twarzy.
— Zawsze sobie wyobrażałem, że wszystko we Wszechświecie musi być jakoś równoważone.
Nawet rozum. Niepodobna ekspansywnej cywilizacji rozwijać w nieskończoność. Istnieje jakaś
bariera. Jedyną barierą dla czasu jest inny czas. Przestrzeń określają inne wymiary. Tamą dla jednej
energii jest inna energia. Nowe doświadczenia zabijają starą pamięć. Tak samo rozum. We
Wszechświecie barierą dla rozwoju jednej cywilizacji nigdy nie będą prawa natury, lecz inna
cywilizacja. Równie dynamiczna, równie potężna, równie zaborcza. Choćby się nam roiła samotność
na miarę Wszechświata i posłannictwo w dopełnianiu go naszym rozumem, prędzej czy później
musimy stanąć naprzeciw takich samych jak my. To wariant optymistyczny. Istnieje jeszcze
ewentualność rozumu dynamiczniejszego, potężniejszego, bardziej zaborczego.
Lizuraj coś jeszcze mówił, nikt go nie słuchał. Wreszcie przerwał mu Specht.
— Pamiętacie, jak wyglądał ten statek? — zapytał.
— Potwornie ogromny — jeszcze przez zęby wycedził Marmaross.
— Nie o to chodzi — Specht pokręcił głową. — Nic was nie zastanowiło? Miałem wrażenie…
— O! — westchnął Marmaross. — Ja też. I na razie mato dosyć wrażeń. Czuję się jak w trumnie.
— Wracamy — zadecydował Adaojama. — Lizuraj, zabierz kryształ i dostarcz do Synchromatu
na „Tellus Mater”. Coś jeszcze?
Ostatnie pytanie Adaojama skierował wyłącznie do Marmarossy. Ten już postąpił krok w stronę
wyjścia, kiedy go coś osadziło w miejscu. Spojrzał na Spechta, potem uniósł rękę i przyjrzał się
ogromnej dłoni. Wrażenie było takie, jakby rękawica zabrała gdzieś cieniutką warstwę żółtego kurzu.
— Byłbym przysiągł… — coś dalej gnębiło Spechta.
Marmaross obejrzał się na fotel pod kołpakiem tranzytywizatora. Zaklął głośno.
— Co znowu? — zapytał Specht.
— Spójrz na siebie — poradził mu Marmaross.
Specht spojrzał po sobie i wzruszył ramionami. Ręką sięgnął jednak na plecy powyżej bioder. Na
swoją rękę spojrzał tak, jak przed chwilą Marmaross.
Marmaross skrzywił twarz w grymasie mającym wyobrażać uśmiech.
— Dane ci było coś zrozumieć, lecz podeptałeś prochy wielkiego człowieka — powiedział. —
Niech to wszyscy diabli!
— Nie rozumiem? — zdziwił się Specht.
— Sancta sancte — mruknął Lizuraj.
— On tutaj siedział — wyjaśnił Marmaross. — Przede mną i przed tobą.
Specht zbladł.
Lizuraj zważył na dłoni kryształ wyjęty z czytnika tranzytywizatora.
— A jednak to był gość — powiedział.
Admirał Adaojama raz jeszcze uniósł rękę Marmarossy i zajrzał mu w dłoń. To wyglądało, jakby
palce przed chwilą grzebały w popielnicy z czyimiś prochami.
Na peryferiach świadomości Adaojamy majaczył inny jeszcze obraz. Tam się Daun zapatrzył w
miękko kołyszącą się wydmę. Widział jakby maureskę ze splecionych motywów roślinnych albo
misternie tkany gobelin — z pyłu, z prochu, z przejrzystych nabłonków, które jeszcze zachowały
obrys kwiatu lotosu i liści akantu, żyłkowanie łodygi ostu i skruszałe ramiona monstrualnych
ośmiornic albo wachlarzowato rozłożonych meduz. Wszystko w płaszczyźnie żółtego dywanu,
lotniejszego, niż gdyby go usypał pyłek zdjęty z motylich skrzydeł.
Daun spokojnie siedział w tym prochu, z rękami złożonymi na kolana skrzyżowanych nóg.
— Jesteś — powiedział i nie było w tym znaku zapytania. Adaojama dziwnie odczuł bezwład
jego ciała, jakby ten człowiek, stworzony na pilota bojowego starbolta, nieoczekiwanie pogodził się
z czymś nieuniknionym.
— To straszne — powiedział Adaojama szukając wzrokiem znajomych kształtów w kobiercu
ścielącym się u stóp.
— Chciałeś porozmawiać z takim, jak ten, światem — powiedział Daun.
— Chciałbym zrozumieć, co innym zagraża — odparł Adaojama ciągle zaprzątnięty własnymi
myślami.
— To pomoże? — zapytał Daun.
— To konieczne.
— Dobrze — powiedział Daun.
Niespodziewanie uniósł ręce. Chwilę manipulował u podstawy hełmu. Coś strzeliło, zasyczało
powietrze i Adaojama poczuł, jakby to jego płuca zatchnęły się innym powietrzem.
— Nie! — krzyknął. — Daun!
Szarpnął się. Próbował sobie podporządkować tamte nieposłuszne ręce. Kula hełmu wypadła ze
zgrabiałych dłoni i potoczyła się w żółtym pyle. Daun zaczerpnął w płuca czystego powietrza obcej
planety. Tak czyste, aż puste — jakby się zatchnął próżnią — doskonale jałowe, martwe. Jeden łyk
powietrza i coś jakby drżące, suche palce zaczęły mu błądzić po twarzy, ciekawie obmacywały
policzki i nos, dotykały szyi.
— Daun! — szepnął Adaojama.
Dotyk suchych palców i nagły pocałunek, w środek czoła — spierzchniętymi i gorącymi ustami.
Piekielny ogień zachłystuje jaźń, jakby to w tobie wschodziła monstrualna gwiazda, obrzmiała
pąsowym pożarem. I jęk — już nie w ustach tego, który się nie podniesie więcej — złożył z siebie
ofiarę. Tylko ta reszta, trzepocząca się na grani obłędu — pod bielmem — jeszcze trochę i do niej
dosięgnie — natchnionym szeptem, językiem, węchem — chudą ręką śmierci ciekawej wszystkiego
— dosięgnie przez przestrzeń w to odległe miejsce, w serce ogromnego statku — powoli, po nitce
bio–lącza, żeby nie uciekła — tam inni tacy sami — stoją — patrzą zdumionymi oczami — już drży,
jego dało kurczy się pod metalicznym hełmem — walczy!— walcz! — szarpie na sobie srebrny
pokrowiec…
— Nie–e–e–e! — nie krzyk, raczej pisk cienki, wibrujący przeniknął w olbrzymie wnętrza
„Tellus Mater”.
Zbiegli się do niego. Rękami chwycili go za nogi. Zadygotali sami — szarpnęli i już go wyrwali
spod masywnej czaszy. Zobaczyli jego straszną twarz — obrzękła i drgająca we wszystkie strony.
Jeszcze się rzucał, kopał, kiedy go rozciągnęli na podłodze i rzucili się na niego ciężarem wielu
znających swoje rzemiosło, muskularnych ciał — choćby im w rękach skręcał się najwyższy rangą —
skafander srebrny trzeszczał na nim, on sam zgrzytał zębami. Nagle obmiękł. Pozwolił się przygnieść
do posadzki. Tylko mu oczy omal wyskoczyły z orbit. Ogromne.. I straszne.
Długo tak leżał. Aż go zaczęli puszczać i podnosili się kolejno. Sam został na białej posadzce. Z
góry patrzyli na niego. Byli gotowi wykonać każdy rozkaz tego człowieka. Nawet ostatni. Lecz jego
oczy wyrażały jedynie bezradność.
Długo tak nad nim stali. Potem przenieśli go do specjalnej sali, gdzie Synchromat przeniknął
każdą komórkę jego ciała, prześledził bioprądy, które dalej niefrasobliwie wędrowały wewnątrz
jego ciała, zebrał elektrostatyczne ładunki z każdego centymetra skóry, nawet się do niego podłączył
kwantowym mózgiem. Nie znalazł nic i nie zrozumiał. Oddał im to już spokojne ciało. Wtedy po raz
pierwszy zobaczyli wysrebrzoną głowę admirała Adaojamy. Jeszcze nad nim stali, nie bardzo
wiedząc, co począć — nad jedynym człowiekiem, który naprawdę przeżył śmierć — kiedy do doków
w „Tellus Mater” zaczęły napływać starbolty. Jeden z pilotów żądał natychmiastowego widzenia się
z admirałem. Na nic nie zważał, nikt też za bardzo go nie powstrzymywał. Wreszcie wdarł się do
kamery reanimacyjnej.
Drogę zagrodził mu Koloman, Strateg Prawdopodobieństwa.
— Nie możesz się widzieć z admirałem — powiedział. — Jest chory.
Specht roześmiał się nerwowo.
— Nie ma takiej choroby, żeby nie chciał wiedzieć tego, co mam mu do powiedzenia.
— Nie gorączkuj się — Koloman spokojnie położył mu rękę na ramieniu. — O co chodzi?
— Męczyło mnie to cały czas. Porównałem z kartoteką Synchromatu. Ten statek, który zniszczył
flotę komodora Berzewiczy, był większy tysiące razy, dlatego nie potrafiliśmy skojarzyć…
— Od czego większy? — zainteresował się Koloman.
— Nieprawdopodobne rozmiary, ale sylwetka dokładnie taka sama, jaką miały nasze dawne
statki, pierwsze z wypraw transgalaktycznych…
Koloman popatrzył na niego, jakby im przybył kolejny pacjent. Wahał się chwilę. Potem ustąpił z
przejścia i przepuścił Spechta. Ten gwałtownie postąpił do przodu i stanął nad szklanym kloszem,
skąd białowłosy admirał Adaojama nieobecnym wzrokiem zdawał się przenikać cały „Tellus Mater”.
— Spróbuj — dziwnym głosem powiedział Koloman. — Może ciebie usłyszy.
Specht poczuł skurcz w gardle.
— To… — zaciął się. — Kiedy zginął Daun?
— Tak.
— Jest jakaś nadzieja?
Koloman zastanowił się.
— Powiedziałeś: sylwetka pierwszych transgalaktycznych? — zapytał. — To ja ciebie mógłbym
zapytać, czy my wszyscy mamy jakąkolwiek nadzieję.
Czwarta pieśń — O nienawiści
Synchromat sprzężony ze Strategiem Prawdopodobieństwa wyliczył pozycję pośród gwiazd. Z
niewiele mniejszym prawdopodobieństwem mogliby czekać w każdym innym miejscu. Jednak
decyzja należała do Synchromatu, który już nie był wyłącznie mnemonicznym systemem i do admirała
Adaojamy, który był nie w pełni człowiekiem. W tym czasie Synchromat odebrał meldunki o
zaginięciu trzech ostatnich statków klasy ..Tellus Mater”. W szczękach Strefy Systemu pozostał jeden
kieł, w dodatku z uszkodzonym nerwem tak to przynajmniej określił zgryźliwy Lizuraj.
Wypadli więc poza trójwymiarowość w takim punkcie przestrzeni, gdzie – zgodnie z teorią
prawdopodobieństwa — istniała szansa bezpośredniego starcia. Tylko oko jednego starbolta,
wystawione poza kolaps „Tellus Mater”, uważnie śledziło obroty siedmiu słońc i planet
poruszających się po absurdalnych orbitach, przechwytywanych przez jedną, to znów drugą gwiazdę,
podawanych sobie nawzajem z płynnością wypracowaną pewnie przez miliardy lat.
Może dziesiątki takich planet rozsypało się w proch, zanim z ich strzępów grawitacja na nowo
utoczyła kule nie poddające się pływom.
W zapaści, gdzie przywarował „Tellus Mater”, nie istniał żaden kształt, dźwięk, barwa ani
zapach. Nie istniało nic, oprócz energii związanej w monstrualny węzeł. Energii nacechowanej
informacją warunkującą trwanie świadomości i motywującą ewentualne poczęcie materii. W tym
kwantowym węźle, zaciśniętym w punkt poza trójwymiarowością, informacja określająca miniony i
przyszły obraz admirała Adaojamy trwała w ścisłej interferencji z kwantowym fenotypem Kolomana,
Lizuraja i Spechta. I dalej — poprzez kolejne transformacje dokonujące się wzdłuż nerwu skręconej
przestrzeni — z forpocztem starbolta pozostawionego w trójwymiarowości, a pilotowanego przez
Pazgrata i Marmarossę.
Chociaż więc w realnej przestrzeni istniał tylko ten jeden starbolt, to jednak poza nim, w pułapce
kwantowej homeostazy, toczyła się gra informacji, nieustająca ewolucja Programu, który dopisywał
kolejne kadry świadomości — na przykład tej w oczach Kolomana, kiedy pochylił się nad
przezroczystym kloszem, osłaniającym ciało Adaojamy. To nagie i obrzękłe, blade ciało zdawało się
być bez życia. Brzuch nieco wzdęty, mięśnie sflaczałe, za to łydki i biodra uwydatnione podkładką
tłuszczu. Poza tym skronie wygolone dla sprzężeń z Synchromatem, teraz migotały świetlnymi
planami.
— Jak się czujesz? — zapytał Koloman.
Nieco poruszyły się spieczone usta.
— Tak, słucham — powiedział Koloman.
— Diabli was! – głos admirała Adaojamy nagle zagrzmiał nad nimi. — Zdejmijcie wieko tej
trumny!
Siedzący opodal Specht i Lizuraj zerwali się na równe nogi. Specht w postawie „baczność” aż
strzelił obcasami. Lizuraj popatrzył na niego spode łba, zaklął pod nosem. Potem pochylił się do
Spechta i szepnął mu na ucho: „To Synchromat. Idiota przesadził z interpretacją. Za dużo ekspresji. Z
admirała wyszedł major do szkolenia rekrutów”. Obaj wzruszyli ramionami i usiedli z powrotem. W
tej samej chwili głos Adaojamy ponownie ryknął za pośrednictwem Synchromatu:
— Wy dwaj! — tylko jego spuchnięta twarz nawet nie drgnęła. — Czego się snują, gdzie ich nikt
nie prosił?! Nie wybałuszaj oczu! Tak, ty! Jak ci na imię?
— Specht — bąknął pilot.
— A, rozumiem — głos nieco spuścił z tonu. — A ten drugi?
— Porucznik Lizuraj melduje się na rozkaz — tym razem Lizuraj przybił obcasami.
— Jaki rozkaz?! — wrzasnął Adaojama. — Niech was padlinożercy! Zostać, jak już przygnało.
— Admirale… — zaczął Specht.
— Czego?! — warknął głos Adaojamy. — Co miałeś do powiedzenia, powiedziałeś
Kolomanowi. Synchromat słyszał. Ja wiem. Tylko co z tego wynika?
Raptem bladoskóre, obrzękłe ciało drgnęło pod kloszem, jakby je przeniknęła elektryczność.
— Koloma–an! — nieswoim głosem wrzasnął Adaojama. — Podnoś ten czaprak, mówię! Żeby
ciebie też tylko Synchromat aż do śmierci łaskotał! Odblokuj mi ręce! To rozkaz!
— Każdy inny będzie święty — spokojnie powiedział Koloman.
— Nie zrobisz tego?
— Nie.
Głos Adaojamy zaklął szpetnie. Coś zgrzytnęło, jakby miażdżył własne zęby. Potem głębokie
westchnienie zdawało się wysysać powietrze z Dyspozytorni.
— Wiem — coś stęknęło. — Zmarniała mi doczesność. Ale dobrze to wymyśliłeś, Koloman. Nie
twoja wina, że się nie dźwignę z tego katafalku. A przynajmniej nie o zdrowych zmysłach. Wystarczy
zdjąć kaganiec Synchromatu i zacznę przed wami pląsać. Mam na zawsze pozostać przystawką?
— Trudno powiedzieć — Koloman rozłożył ręce. — Może potrzeba czasu. Synchromat oddziela
i potęguje, że tak powiem — racjonalny pierwiastek twojej osobowości. Może kiedyś podreguluje
resztę.
— To cholernie uwiera — westchnął Adaojama.
— Nie przesadzaj — Koloman uśmiechnął się blado. — Rozpatrując historię twojej kariery…
— Nigdy nie cierpiałem munduru! — prawie krzyknął Adaojama.
— O, to coś nowego! — zdziwił się Koloman. — Tym niemniej dzisiaj, bez tego, jak to
określiłeś, „munduru”…
— Wiem: zidiocieję — dokończył Adaojama. — Cholerny Daun.
— Może z czasem — znowu głos Kolomana nie rokował większych nadziei.
— Akurat czasu nam niewiele zostało — uciął Adaojama.
Powiedział to tak, że nikomu z obecnych nie pozostawił wątpliwości. Spojrzeli po sobie. Specht
pobladł najmocniej.
— Miałeś rację, Koloman — znowu odezwał się Adaojama.
— Są?
Koloman przypominał raczej pilota–oblatywacza, niż Stratega Prawdopodobieństwa. Kiedyś był
zresztą pilotem starbolta. Została mu po tym szczególna ekspresja ruchów. Poza tym przygarbił się,
chociaż szerokie ramiona pewnie dźwigały łeb ogromny i nieprawdopodobnie okrągły, z płasko do
czaszki przylegającymi uszami, ze spłaszczonym nosem, za to z oczami nieco wyłupiastymi, co w
efekcie dawało prawie doskonałą kulę. Sam admirał Adaojama rozpowszechniał kiedyś dykteryjkę,
według której Koloman urodził się w skafandrze i podrastał tak długo, aż mu głowa wypełniła hełm.
Potem, co prawda, szkło pękło i pojemnik na szare komórki nadął się mocniej, lecz twarz zachowała
wyraz ograniczenia. Zawsze miał więc taką minę, jakby coś go zaciskało, nie pozwalało oddychać i
mówić, oczom i ustom rozchylić się szerzej ani całkowicie domknąć, a na dodatek właściciel tej
fizjonomii cierpiał na ustawiczną klaustrofobię.
— Diabli wiedzą, co to jest — powiedział Adaojama. — Pazgrat i Marmaross zlokalizowali
niezidentyfikowany obiekt poruszający się w trójwymiarowości. Jest dużo mniejszy od tamtego
widma, które zarejestrował Berzewiczy. Poza tym leci od strony tych siedmiu słońc.
— Prosto na nas? — zduszonym głosem zapytał Koloman.
— Prosto, jak strzelił — przyznał Adaojama.
— Można się połączyć z Pazgratem albo Marmarossą? — zapytał Koloman.
Niespodziewanie nagie ciało admirała Adaojamy wzdrygnęło się znowu.
— Beze mnie — powiedział nieomal ze wstrętem. — Niech który sam wtyka głowę w
tranzytywipozytywkę. Mnie mdli na samą myśl…
— Nawet wyłącznie przy fonii i wizji? — zdziwił się Koloman.
— Jest gorzej, niż myślałeś — drwina zabrzmiała w głosie Adaojamy. — Nie mam zamiaru raz
jeszcze znaleźć się w czyjejkolwiek skórze.
Lizuraj znowu pochylił się do ucha Spechta i szepnął: „Fakt, Synchromat nie ma skóry”.
Adaojama musiał dosłyszeć, gdyż roześmiał się głośno i nieprzyjemnie.
— A więc tylko radiostacja? — zapytał Koloman.
— Twoja sprawa.
Adaojama wydał jednak własne dyspozycje Synchromatowi, gdyż prawie natychmiast usłyszeli
głos pilota dowodzącego starboltem w przestrzeni.
— Pazgrat melduje gotowość bio–łącza…
— Bez kontaktu — powiedział Koloman.
— Nie będzie bio–łącza? — zdziwił się Pazgrat. — Tym lepiej. Nigdy nie lubiłem, jeśli ktoś
pcha się w nie swoje sprawy.
Lizuraj zachichotał.
— Poza tym to najzwyklejszy starbolt nie tylko pod tym słońcem — dalej meldował Pazgrat. —
Idziemy na zbliżenie.
— Albo to ma tysiąc lat, albo ktoś dostał mocno w kość — to był głos Marmarossy. —
Zaklejone, zaspawane, jakby się przebiło przez jądro neutronowej. Trzeba będzie ciąć, żeby wleźć
do środka.
— Przejdź na podczerwień — zaproponował głos Pazgrata.
— Diabli nadali! Energia!
Chwilę panowała cisza.
— Jest energia — komunikował Marmaross. — Sprawne generatory. Tam jest ciepło. Pazgrat,
przyjrzyj się głowicy. Jest?!
— Jest.
— Marmaross melduje dla „Tellus Mater”. Tam ktoś jest.
— Żywy?! — zawołał Specht.
— Ta stopiona skorupa deformuje podgląd. Jedna plama zdecydowanie promieniuje
podczerwienią. Może być druga.
— Jedna na pewno — potwierdził Pazgrat. — Porusza się.
— Jest styk!
— Obwodowy nawiert.
— Jest łącze tunelowe.
— Jest powietrze!
— Schodzimy!…
— Pazgrat zostaje — odezwał się Adaojama. — Niech idzie tylko Marmaross.
— Idę sam — potwierdził Marmaross.
Zaszeleściło, a potem pociągnęło ostry dźwięk, niby świst materiału skafandra po czymś
szklistym i śliskim.
— Pazgrat… — odezwał się głuchy głos Marmarossy.
— Co się tam dzieje?! — warknął Adaojama. — Dajcie mi tranzytywizator!
Nikt wewnątrz „Tellus Mater” nie ruszył się z miejsca.
— Hej, Pazgrat! — znowu odezwał się Marmaross.
— Tak, co u ciebie?
— Może to ty?
— Co ja? — pytał podenerwowany Pazgrat. — O co chodzi?
— Umawiałeś się może?
— Na co?
— Mówi się: z kim.
— Nie rozumiem.
— Więc nie ty. Ja też sobie nie przypominam. Cholera! Hej tam, na „Tellus Mater”! Nikt się nie
przyznaje?
— Marmaross! — wrzasnął Adaojama. — Przestań z siebie robić wariata!
— Ba! — westchnął Marmaross. — A więc fonia pokrywa się z aparycją.
— O czym on gada?! — wściekł się Adaojama.
— Takimi oczami można patrzeć tylko na idiotę. A zawsze myślałem, że robię lepsze wrażenie.
— Marma–a–aross!!!
— Już dobrze, dobrze, admirale — uspokajającym głosem powiedział Marmaross. — Chciałbym
was widzieć na moim miejscu. Co trzeba zrobić? Przedstawić się? Tylko jak? Człowiek
przyzwyczaił się do wyżymaczek ze Strefy Systemu…
— Marmaross! — tym razem Pazgrat z powodzeniem zastąpił admirała.
— Ba! — westchnął Marmaross. — Dawno nie byłem w sytuacji sam na sam z nieznajomą. W
dodatku rasową pięknością. Mam nadzieję, że istnieje prawo pierwszej nocy. Dobrze już, dobrze…
Nazywają mnie Marmaross. Niech pani tak na mnie nie patrzy. Rozumiem, że długa samotność
idealizuje każdą męskość, niestety — nie jesteśmy sami. Mam za sobą ogon. Pani wybaczy, ogon z
przegubem, któremu na imię Pazgrat, i dalej, do „Tellus Mater”. W takich warunkach trudno o
intymność. Usłyszeli szeleszczący, przyduszony śmiech Marmarossy.
— Co to znaczy?! Marmaross! — bezsilnie westchnął Adaojama.
— Na mój gust, to kobieta.
— Kto?! —jęknął admirał.
— Stuprocentowa seksbomba.
— Marmaross! — wołał Pazgrat. — Melduj, co tam jest!
— Ma przepyszne, czarne włosy i żółte oczy. Żółte? Raczej różowe. Przepraszam… Zresztą to
nie ma znaczenia; chyba mi się mieni w oczach.
— Pazgrat! — zagrzmiał głos Adaojamy. — Zejdź do niego i sprowadź za kark.
— Rozkaz!
Znowu przeciągły świst poprzedził głuche westchnienie Pazgrata.
— On mówił prawdę — odezwał się drugi pilot.
— To znaczy?! — ponaglał Adaojama.
— To kobieta. Dziewczyna…
— Dziewczyna?!
— Możecie polegać na moim wyczuciu — wtrącił Marmaross.
— Ona żyje?!
— Nie wiem, jak zareaguje, kiedy to sprawdzę na dotyk — zaśmiał się Marmaross.
— Trudno określić wiek — podjął Pazgrat. — Nigdy nie widziałem takiej. Nawet sobie nie
wyobrażałem…
— Czego?! — wrzasnął Adaojama, jakby tłumik Synchromatu nie wystarczał na zabezpieczenie
przed białą gorączką.
— Że takie mogą być — dokończył Pazgrat.
— Do jasnej cholery, przestańcie tam wybałuszać ślepia! Czort z tym — facet czy baba!
Zapytajcie, skąd się tu wzięła. Chyba nie jest niemową ani mumią! Wtedy usłyszeli głos, który
bezsprzecznie mógł należeć tylko do pięknej kobiety.
— Na imię mi Czikomekoatl — powiedziała. — Jestem z Domu Na Jeziorze. Tam nic nie
zostało. Kim wy jesteście?
— Pilot Pazgrat. To Marmaross. Z nami jest „Tellus Mater”.
— Co to jest?
— Nie wiesz, co to jest? — Pazgrat był wyraźnie zdeprymowany. — Subwymiarowiec.
Przylecieliśmy tutaj…
— Po co?
— Serce ciągnęło przez próżnię — śpiewnie zaciągnął Marmaross.
— Przestań — przerwał mu Pazgrat. — Mówisz, że jesteś z Domu Na Jeziorze; gdzie to jest?
— To było na planecie siedmiu słońc. Tam, w samym środku systemu.
— Kolonia?
— Nie rozumiem.
— Ilu was tam jest?
— Powiedziałam już. Tam nie ma niczego i nikogo.
— A ty?
— Ja zdążyłam.
Usłyszeli jęk Adaojamy. Nawet blade ciało poruszyło się pod nałożoną z wierzchu szklaną misą.
— Spóźniliśmy się — powiedział Adaojama. Słyszeli, jak gdzieś niewyobrażalnie daleko
Pazgrat dalej prowadzi rozmowę z dziewczyną, która ocalała z takiego miejsca, nad którym
monstrualny cień przesunął się zanim jeszcze „Tellus Mater” przywarował w pobliżu — zwiódł ich
kalejdoskop siedmiu wielobarwnych gwiazd. Nawet Lizuraj to zrozumiał, kiedy powiedział cicho:
„Tylko starożytnym astrologom dane było w pozornym spokoju niebieskich ciał odczytywać
dramaty bliższe ziemi”.
— Pazgrat! — jeszcze raz wezwał Adaojama. — Wracać i dostarczyć ją tutaj… Kimkolwiek
jest.
— Ona mówi, że leciała trzy lata — powiedział Pazgrat. — Jej starbolt uległ awarii i nie potrafi
zredukować trójwymiarowości…
— Dostarczyć ją do mnie — uciął Adaojama. — Natychmiast.
Specht i Lizuraj popatrzyli po sobie. Koloman ze zmarszczonym czołem pochylił się nad ciałem
Adaojamy. Ten jęknął.
— Jak się czujesz? — zapytał go Koloman.
— A jak się czuje ktoś, kto się umawiał ze śmiercią, a trafił na randkę z piękną nieznajomą —
ledwie słyszalnie odezwał się Adaojama. — Skąd ona się tu wzięła? Wiesz coś o kolonii o nazwie
Dom Na Jeziorze?
— Nic — powiedział Koloman. — Sprawdzę, co mogę. Koloman westchnął, zrobił przy tym
minę pełną wyrzutu wobec Adaojamy, który na tyle przywykł do wyręczania się podwładnymi, że mu
się nie chce szperać w mnemotece, mimo aktualnie najbliższych koligacji z Synchromatem. Tym
niemniej Koloman odszedł na bok, gdzie usiadł w fotelu umieszczonym bezpośrednio pod kołpakiem
tranzytywizatora. Ogromny hełm połknął go aż do połowy piersi.
Specht i Lizuraj nasłuchiwali, jakby którymś zmysłem potrafili dotrzeć tam, gdzie cieniutka nitka
skręconej przestrzeni, wystawiona poza matrycę „Tellus Mater”, niby kurcząca się wypustka wlecze
do wspólnego kotła starbolt Pazgrata i Marmarossy, złączony ze starboltem ledwie rozpoznawalnym
pod żylastą skorupą granatowego szkliwa.
— Mam dla pana niespodziankę, admirale — powiedział Marmaross.
Specht i Lizuraj odwrócili się gwałtownie, a jemu twarz się rozpromieniła, jakby się szykował z
kolejną błazenadą.
— Co powiecie na to, że nasza ślicznotka z natury uwielbia duety? — zapytał.
Za nim zobaczyli najpierw niewysoką, zgrabną postać w czarnym kombinezonie, który nie tyle
okrywał, co uwypuklał kształty jednocześnie sprężyste i dziwnie kontrastujące z kanciastą sylwetką
Marmarossy. Specht gwizdnął przez zęby. Lizuraj aż cmoknął i szykował się z komentarzem na temat
błyskotliwego zjawiska, kiedy napotkał spojrzenie ogromnych, ciemnogranatowych oczu — tylko
zagryzł wargi. Specht też zmarszczył brwi i chwilę przyglądał się jej twarzy. Rzeczywiście była
nieprawdopodobnie piękna, lecz poza tym miała w sobie coś, czego niepodobna powielić, coś, czego
nie potrafił zrozumieć. Jeszcze w jej czarnych włosach dostrzegł odchodzące od skroni pasma siwych
włosów. Spojrzał w bok, gdzie Adaojama spoczywał pod kloszem. Nagle wydało mu się, że jest
jednak sposób, żeby powielić to, co tkwiło w jej spokojnej, jakby martwej twarzy.
— Jestem Czikomekoatl — powiedziała. — Po prostu: Czikometa.
— Co to znaczy? — odezwał się głuchy głos Adaojamy. — Kto jeszcze?
Najpierw Specht zobaczył Pazgrata, który postąpił do przodu z niezbyt wyraźną miną. Specht też
opuścił wzrok. Osłupiał,
Tuż przy czarnowłosej dziewczynie, chowając się z tyłu — dopiero Pazgrat lekko posunął to do
przodu — stało coś grubiutkie, pucołowate, przestępujące z nogi na nogę. Lizuraj jakby się zakrztusił.
To coś popatrzyło na nich oczami równie pięknymi jak u Czikomety. Tylko oczy były identyczne.
Ledwie się można było w tym domyślić kilkuletniej dziewczynki. Miała na sobie nieforemne
wdzianko, jakby przycięte z różowej, osmotycznej podkładki próżniowego skafandra. Spod tego
wystawały krótkie, tłuste nóżki. Takie same rączki objęły udo Czikomety nieco powyżej kolana.
Specht wzdrygnął się znowu. Twarzyczka dziecka znów mu przypominała obrzmiałą twarz
Adaojamy. Tylko ta twarz była rumiana i oczy z niej patrzyły żywo. Poza tym ledwie można było coś
rozróżnić pod kopiastym zwichrzeniem czarnych, sztywnych jak druty włosów. Jedynie po bokach
wyłaniały się z nich ogromne, mięsiste, najczystszą różowością rozświetlone uszy.
— Kto to? — prawie jęknął Adaojama.
— Najpierw myśleliśmy, że jest sama — wybąkał Pazgrat.
— I jak to się wam podoba? — z satysfakcją zapytał Marmaross.
— Mówiłaś, że twój świat nie istnieje — powiedział Adaojama. — I uratowałaś się tylko ty.
— Tylko ja.
Marmaross przykucnął i ogromnym paluchem połaskotał dziecko przy uchu. Roześmiało się
bezdźwięcznie.
— A to? — zapytał Adaojama.
— Moja młodsza siostra — wyjaśniła Czikometa. — Jej wtedy nie było.
— Znaczy, twoja córka? — upewnił się Adaojama.
— Młodsza siostra — powtórzyła Czikometa.
— Kretyn ze mnie — odezwał się z boku Koloman. Kołpak tranzytywizatora jeszcze się nad nim
odsuwał w górę, kiedy wzruszył ramionami, jakby się pozbył rzeczywiście ogromnego ciężaru.
— W tym systemie nigdy nie zakładano typowej kolonii — powiedział. — Penetracji układu
dokonała Czterdziesta Trzecia Transgalaktyczna. Jedna z planet miała idealne warunki do życia.
Wybrano ją do eksperymentu noszącego kryptonim LACERTA SAXICOLA. Ekipa ustanowienia
odleciała w stronę 70 Wężowmka. Pozostał główny partenogenista. Nazywał się James Bonner.
— Kiedy to było? — zapytał Adaojama.
— Względem trójwymiarowości minęło dokładnie dziewięćset lat — wyjaśnił Koloman.
— Zbliż się — powiedział Adaojama do dziewczyny.
Czikometa rozejrzała się zdezorientowana. Potem spojrzała tam, gdzie wszyscy skierowali
wzrok. Po raz pierwszy – zobaczyła Adaojamę. Nie poruszył się, ani nie osłonił rękami. Leżał nagi,
siny i rozdęty.
Niespodziewanie odważnie postąpiła w jego stronę. Jej oczy przez moment mieniły się barwami
tęczy, jakby się w nich przewinęły wszystkie odmiany nieba z planety siedmiu słońc. Specht upewnił
się raz jeszcze — jej twarz była nieprawdopodobnie piękna, a jednocześnie dziwnie ściągnięta,
zawzięta.
Adaojama nie musiał otwierać oczu, żeby się jej przyjrzeć.
— Piękna jesteś — powiedział. — I mówisz, że to twoja młodsza siostra? Tak. Wiesz, kim
jesteśmy?
— Domyślam się.
— Widziałaś kiedyś takich jak my?
— Taki był ten, który zbudował Dom Na Jeziorze.
— Zachowałyście pamięć o nim? — zdziwił się Adaojama.
— Znałam go — po prostu powiedziała Czikometa.
— Nie mogłaś go znać.
— Mówiłam już. Mój świat przestał istnieć trzy lata temu.
— Posłuchaj, Bonner nie mógł zginąć dopiero przed trzema laty.
— Umarł trzy lata temu.
— Koloman, powiedz jej, ile ten facet miałby lat. Możesz?
— Oczywiście. Kiedy tu przyleciał miał trzydzieści trzy lata; do tego dodać dziewięćset i odjąć
trzy, to razem dziewięćset trzydzieści lat.
Na stronie Lizuraj szepnął do Spechta: „W sam raz jak na kogoś z Matuzalemem w rodowodzie”.
— Sama widzisz — podjął Adaojama. — Żaden człowiek nie osiągnie takiego wieku.
Przynajmniej nie w trójwymiarowości.
— On nie był człowiekiem — stwierdziła Czikometa. — To był jego starbolt. Myślałam, że
potrafię nim sterować. Ale to nie ja go uruchomiłam. On mi dopomógł. Czułam, jak wszystko, poza
mną, skręca się z bólu. Nie rozumiałam, dlaczego. I nie rozumiem do dzisiaj… Słyszałam jednak, jak
on wołał za mną. Nawet, gdy mnie wreszcie przeraziły gwiazdy, słyszałam, jak wołał za mną:
„Pomścij!”. Nie nauczył mnie wspaniałomyślności. Dlatego tu jestem. Wiedziałam, że muszę dotrzeć
do takich jak wy. Choćby to miało trwać setki lat. Choćby dotarła do was siostra mojej młodszej
siostry. Traf sprawił, że trwało to krótko. Może on wiedział o tym. Może on tak chciał. To był mój
świat. Niespodziewanie pochyliła się i przyłożyła policzek do klosza, pod którym bielała wypięta
pierś Adaojamy. I zaczęła coś szeptać, jakby to było coś przeznaczone wyłącznie dla jego uszu.
Tylko gwałtowny, rwący się szept docierał do pozostałych mężczyzn. Jej oczy płonęły nad martwym
ciałem Adaojamy — ich wszystkich odpychała wzrokiem, jakby to wszystko, co się w niej zebrało,
chciała bez reszty przelać w jedno ciało, jakby miała nadzieję, że ono zmartwychwstanie za sprawą
jej głosu.
Niczego nie potrafili zrozumieć z jej gwałtownego szeptu.
Wreszcie Specht nachylił się do Kolomana i zapytał półgłosem:
— Co oznacza kryptonim LACERTA SAXICOLA?
— Tak kiedyś nazywano jaszczurkę skalną żyjącą na Ziemi. Była pierwszym dowodem istnienia
naturalnej dzieworodności pośród wyższych kręgowców — powiedział Koloman.
Specht zobaczył, jak Lizuraj wyszczerzył się w jego kierunku. Też usłyszał odpowiedź Kolomana.
Obydwaj spojrzeli w stronę Marmarossy roześmianego od ucha do ucha i Pazgrata, który z niepewną
miną trzymał za rękę małe, tłuściutkie dziecko. Właśnie przestało ssać palec wolnej ręki i gruby
paluszek wyśliznął się z półotwartych ust, za sobą pociągnął nitkę śliny, jakby ślimak wypadł z
różowej muszelki.
Specht przymknął oczy. Jednocześnie odezwał się Adaojama:
— Wyjdźcie stąd — powiedział.
— Kto? — zapytał Koloman.
— Wszyscy.
— Admirale! — zaprotestował Koloman.
— Precz stąd! Nic mi nie zaszkodzi. Może tylko pomóc. Chcę zostać tylko z nią. Chcę
porozmawiać. Wyjdźcie stąd!
Koloman wzruszył ramionami i pierwszy skierował się do wyjścia. Za nim ruszył Marmaross,
tylko pod nosem mruknął na odchodne: „Poderwał szeregowy, nie wiedział, dureń, że dla oficera”.
Pazgrat niezdecydowanie trzymał dziecko za rączkę.
— Ją też zostaw! — warknął Adaojama. — I idźcie do diabła!
Specht jako ostatni obejrzał się przez ramię. Wydało mu się, że błękitnawa twarz Adaojamy
drgnęła i spojrzała w sufit wodnistymi oczami. Ledwie się za wychodzącymi zabliźniła przesłona,
kiedy Czikometa błyskawicznie uniosła szklany klosz znad porcelanowej misy, w której spoczywało
ciało Adaojamy. Tę pokrywę odrzuciła za siebie, sama wtuliła twarz bezpośrednio w napuchniętą
pierś Adaojamy.
— Nie potrafię — powiedział.
— Musisz! — szepnęła.
— Nie warto — jakby się z lekceważeniem sam nad sobą uśmiechnął głosem Synchromatu. —
Każdy kiedyś odchodzi. Tego truchła nie da się zebrać w całość. Tylko Synchromat trzyma w ryzach
moje szare komórki. Bez niego jestem trupem.
— Nie! —zaprzeczyła gorąco. — Musisz spróbować!
— Po co? — tym razem naprawdę zdziwił się jej uporem.
— Nie wiem — wyznała. — Nic nie wiem! Tym niemniej musisz wstać! Tak samo wtedy
wiedziałam, że muszę się wyrwać stamtąd. Musiałam! I tak się stało. Może właśnie po to, żebym
mogła być przy tobie? Potrzebujesz mnie.
— Ja? — zdziwił się. — Jesteś piękna i młoda.
— O! Jestem starsza od każdego z was! — wybuchnęła. — Twój świat jest coraz mniejszy, ale
istnieję. Mojego już nie ma.
— Mojego też nie będzie — powiedział apatycznie. — Na cóż podnosić te zwłoki?
— Żeby się zemścić! — zawołała gwałtownie.
— Zemsta — powiedział spokojnie. — Komu ona potrzebna? Sama mówisz: twój świat nie
istnieje, mój diabli biorą. Komu potrzebna nasza zemsta? Nawet gdyby była możliwa, jak z nią trafić
do tych, którzy ujawniają się tylko tam, gdzie sami zechcą?
— Ja ich znajdę — powiedziała z niezachwianą pewnością.
— Jak?
— Zostawisz mi „Tellus Mater” i swoich ludzi. Ja ich poprowadzę.
— Dokąd? Jeśli w przeciwną stronę — masz moją rękę. Ocal przynajmniej tych, których ja
mógłbym poprowadzić tylko na pewną śmierć.
Poderwała się nagle i stanęła nad nim z nagłą wściekłością w oczach; dopiero gniew nieco
ożywił jej twarz.
— Wstań! — zawołała ostrym głosem. — Na tobie i na mnie nie kończą się istoty, które potrafią
kochać i cierpieć! Na moim i twoim świecie nie kończy się Wszechświat! Tyle wiem, ja, chociaż
gwiazdy zobaczyłam dopiero z trumny starbolta. Cóż ty takiego przeżyłeś, że ciebie złożyło w to
szklane koryto? Czyjąś śmierć?! Choćbyś przeżył własną! Trzeba przetrwać tych, których się
najbardziej kochało, trzeba poczuć, jak oprócz ciebie umiera cały żywy świat! Dopiero wtedy,
gdybyś to przeżył, mógłbyś powiedzieć coś na ten temat!
— Nie rozumiesz mnie — spokojnym głosem powiedział Adaojama. — Słyszysz mnie i myślisz,
że potrafię być taki, gdy zdołam wstać. To Synchromat kwantowymi paluchami grzebie w mojej
pamięci i formuje myśli. Bez niego byłbym zapewne zupełnym kretynem.
— Nie! Nie! Nie! — zawzięcie tupnęła stopa w podłogę. — Bądź zupełnym idiotą, ale nie bądź
trupem! Adaojama milczał długo, a ona stała nad nim z zaciśniętymi pięściami i oddychała ciężko.
— Po co? — zapytał wreszcie.
— Nie wiem! — jęknęła. — Chcę, żebyś był człowiekiem. Z krwi i kości. Nie chcę rozmawiać z
duchem! Jesteś mi potrzebny!
— Po co? — powtórzył bezlitośnie.
— Nie wiem! — zawołała w zupełnej desperacji. — Pomóż mi! Musisz się na nowo nauczyć
myśleć i mówić! Na nowo musisz się nauczyć chodzić! Wszystkiego musisz się nauczyć.
— To niemożliwe — powiedział.
— Ja ci pomogę.
— Ale dlaczego? Dlaczego to robisz?
— Tu popatrz! — raptem pociągnęła za ramię dziecko tępo patrzące na półtrupa w
porcelanowym korycie. — Przyjrzyj się uważnie, gdziekolwiek masz oczy! Tam zginął nie tylko mój
świat! Coś jeszcze zostało zabite — we mnie! Rozumiesz! To bardziej boli, niż gdyby zabiło mnie
samą! Adaojama milczał jeszcze dłużej. Wreszcie odezwał się głosem ledwie słyszalnym:
— Jeśli mam wstać o własnych siłach, nie będę niczym więcej.
— Będziesz człowiekiem. Kiedyś byłeś człowiekiem. Może ty przynajmniej pomożesz temu, kto
nigdy nim nie był, kto od razu urodził się poza tym światem. Ciało Adaojamy jakby się nieco zapadło
w sobie.
— Synchromat! — wezwał ledwie poruszając wargami. — Powiedz im, że oddaję jej
dowództwo nad „Tellus Mater”… Zbladł jeszcze bardziej. Pochyliła się szybko i przyłożyła ucho do
jego ust. Poczuła ledwie tchnienie na policzku — ostatni i pierwszy pocałunek. I wydało jej się, że
usłyszała jedno tylko słowo: „Żegnaj!”.
— To nie tak! — zawołała. — Jestem z tobą!
Złote cekiny zmatowiały na jego czole. Czikometa pochyliła się i ramionami objęła ciało
Adaojamy. Dźwignęła je najpierw do pozycji siedzącej. Potem przeciągnęła jego nogi poza krawędź
porcelanowej misy. Zachwiał się, kiedy próbowała go ustawić pionowo. Guzowata głowa kiwnęła
mu się parę razy we wszystkie strony. Potoczył wkoło spojrzeniem przymglonych oczu. Nagle uniósł
rękę i całą położył na twarzy Czikomety. Chwilę przebierał po niej palcami, zupełnie jak ślepiec.
Nagle złamał się we dwoje, chociaż go podtrzymywała, i przysiadł na skraju inkubatora.
— Spokojnie — powiedziała. — Ostrożnie.
Ciało na nim zwisło. Siedział z opuszczoną głową i trząsł się. Wreszcie zachichotał. Uniósł rękę i
wskazującym palcem tknął siebie w pierś.
— Łuk–ka — wykrztusił.
Potem niepewnie popatrzył na Czikometę.
— T–ty? — sieknął.
Objęła go, przytuliła się twarzą do jego policzka i tak chwilę trwała.
— Jestem z tobą — powiedziała odsuwając się.
Wtedy czegoś jeszcze poszukał wodząc wkoło bladoniebieskimi oczami. Czikometa pchnęła w
jego stronę pyzatą dziewczynkę. Ta wykonała kilka koślawych kroków i tłustymi rączkami wsparła
się o jego wydęty, między kolana zwieszony brzuch.
— Gud–run — podkreślając sylaby powiedziała Czikometa.
— Gud–run — powtórzył.
Nagle zaśmiał się znowu. Szybko, nim zdążyła przechwycić jego rękę, wyciągnął ramię i dwoma
palcami chwycił ucho odstające od twarzy dziewczynki.
— R–różo–och–ucha! — zapiał radośnie.
Niespodziewanie dziecko zawtórowało mu chichotem. Czikometa chwilę stała nad nimi z
zamkniętymi oczami. Potem pogłaskała dziewczynkę po głowie, po czym uwolniła różowe ucho z
jego półprzeźroczystych palców. Znowu się pochyliła nad nim i wzięła go pod pachy.
— Jeszcze parę kroków — zaproponowała.
Posłusznie poddał się jej mocnym rękom. Chwilę sam stał.
Nawet kilka kroków postąpił przed siebie.
— Ostrożnie — łagodnie powiedziała Czikometa. — Kto by pomyślał, że potrafisz być taki
dzielny, admirale. Twarz jej nie drgnęła, chociaż cień uśmiechu pojawił się w głosie. Podprowadziła
Adaojamę do najbliższego fotela i pomogła mu usiąść. Natychmiast uniósł głowę i skierował w jej
stronę łagodnie uśmiechniętą, ufną twarz idioty. Potem znowu stuknął się w pierś i powtórzył
wyraźnie: „Łuk–ka!”
— Dobrze już — powiedziała. — Odpocznij. Powoli nauczymy się wszystkiego.
Sama przysiadła z boku na poręczy fotela. Jedną ręką przygarnęła do siebie dziewczynkę, która
nie chciała zauroczonych oczu oderwać od tego, który z chwilą przejścia do cywila kazał na siebie
mówić po prostu Łuka. Drugą rękę Czikometa położyła na jego czole. Przymknął oczy z błogim
wyrazem twarzy.
Długo tak siedzieli — on znowu bezwładny, lecz już nie w kołysce inkubatora; one przyglądały
się jego twarzy porowatej, jakby podskórnie mączystej. Śledziły uważnie, jak coś drga pod napiętą
skórą, coś się przesuwa, układa niezależnie od świadomości.
Adaojama uśmiechnął się — może przez sen. Może przez sen poruszył wargami. I może siedzącej
przy nim kobiecie wydało się tylko, że słyszy: „Mów!”. Zaczęła mu opowiadać głosem
szeleszczącym, trwającym gdzieś na granicy słyszalności — jakby zbędne były uszy, żeby głęboko
zapadł w pamięci; jemu i tej, którą tuliła do siebie, opowiadała o sobie i swoim życiu. Potem
mówiła o tym świecie, którego nigdzie nie ma, poza jej pamięcią. I wspominała Dom Na Jeziorze.
Powoli, nie spiesząc się opisywała, jak Bonner po raz pierwszy — kiedy była małą dziewczynką —
wyprowadził ją na pomost platformy. Wtedy zobaczyła tam, odbitą w lustrze wody, swoją twarz z
czarnymi włosami, niby nitkami pajęczyny rozwianej na wietrze, wrastającej w coś głębsze niż dno
jeziora, w czarną przestrzeń, gdzie się iskrzyły miriady srebrnych punktów — żywy plankton; a jej
wzrok potrafił przeniknąć głębiej, niż szklane słupy wnikające do wnętrza tej jednej planety —
jeszcze dalej; jej wzrok skupiał się w soczewce planety, biegł dalej i tak naprawdę ogniskował
dopiero w ogromnym krysztale, w którym gwiazdy zostały osadzone twardo — stamtąd nie było
dokąd dalej pobiec wzrokiem, chyba, żeby wrócić do wnętrza siebie samej.
Urwała w pół słowa. Jej oczy sczerniały, jakby pod powiekami ledwie się mieściły same
źrenice. Wydała z siebie zdławiony okrzyk. Równocześnie z trzaskiem pękła membrana ściany i do
Dyspozytorni wpadł Koloman.
— Admirale! — zawołał i wtedy dopiero zobaczył Adaojamę słodko pochrapującego w fotelu.
— Tak? — powiedziała Czikometa.
Koloman zmierzył ją niezbyt przytomnym spojrzeniem.
— Admirał Adaojama postanowił spróbować raz jeszcze — powiedziała.
— Boże! — Koloman chwycił się za okrągłą głowę, miał przy tym minę zbitego psa. — Dlaczego
teraz?! Akurat teraz!
— Na to nigdy nie jest za wcześnie. Mogło być tylko za późno — powiedziała Czikometa. —
Poza tym admirał Adaojama przekazał dowodzenie. Kolomatt z góry popatrzył na nią nieprzytomnym
wzrokiem.
— Kto? — jęknął.
— Ja.
Coś w jej głosie jakby smagnęło Kolomana przez twarz.
— Co to znaczy? — zapytał chrapliwie.
— Synchromat potwierdza podporządkowanie — odezwał się głos Synchromatu.
Znowu strzeliła membrana i ogromny Marmaross zatrzymał się w progu. Chciał coś wykrzyknąć
— tylko mu twarz zbielała na widok Czikomety.
Odstąpił przed nią na krok.
— Słucham — powiedziała.
Marmaross skurczył się, wzrokiem szukając oparcia u Kolomana.
— W takim razie ja powiem — zdecydowała się. — Byłam przynętą. Pozwolono mi wydostać
się poza planetę siedmiu słońc. Mnie jednej. Przepuszczono mój starbolt. Potem posłano za mną.
Żeby po nitce trafić do kłębka. Mam rację?
Koloman wytrzeszczył oczy.
— Wiedziałaś o tym?!
— Teraz wiem. Zgadza się?
Koloman tylko kiwnął głową.
Marmaross wykonał ruch, jakby chciał z przysiadu skoczyć przez membranę prosto w wylot
elektromagnetycznego szybu, który łączył Dyspozytornię z wyrzutniami starboltów.
Coś mu się przewinęło pod ramieniem. Poczuł, jakby go ogromna siła okręciła wokół osi.
Zachwiał się, lecz obiema rękami chwycił to, co próbowało przed nim przemknąć do szybu, gdzie
Pazgrat odliczał ostatnie sekundy gotowości bojowej starbolta. Byłby to coś zgniótł w dłoniach,
kiedy poczuł potężne uderzenie w podbrzusze — stęknął, jakby Wszechświat eksplodował pod nim i
przez nadprzewodliwość rdzenia kręgowego uderzył w mózg.
Czikometa obejrzała się ponad leżącym Marmarossą.
— Nie mamy czasu na dyskusje — powiedziała do Kolomana. — Zaopiekuj się wszystkimi.
Goły Adaojama rozwalił się w fotelu z błogim zadowoleniem w twarzy. Pewnie mu się śniły
bladoskóre dziewczyny z Domu Na Jeziorze. Gudrun ssała palec i patrzyła za starszą siostrą.
— Tym też — dodała Czikometa i stopą trąciła Marmarossę. — Zawsze chciał się sprawdzić
jako mężczyzna.
Jeszcze jej Koloman szukał osłupiałym wzrokiem, kiedy przechyliła się wstecz i znurkowała w
elektromagnetycznym tunelu. Zamigotało w przelocie, obróciło ją w ciemnym przełyku i wbiło prosto
w amortyzacyjny pęcherz drugiego pilota.
— Gotowość bojowa — odezwał się Pazgrat wtopiony w amortyzacyjny pęcherz po lewej
stronie.
— Świetnie — uśmiechnęła się do siebie samej.
Pazgrat szarpnął się na dźwięk jej głosu.
— Przejmuję sterowanie — powiedziała i palce obu rąk zapuściła w tuleje sterów.
— Synchromat! — zdążył krzyknąć Pazgrat.
— Synchromat, zabezpieczyć Pazgrata — poleciła.
Pazgrat posiniał na twarzy, jakby zębami odgryzł sprzed siebie zbyt wielki kęs zgęstniałego
powietrza.
Węzeł energii poza trójwymiarowością wysupłał z siebie program kreujący porcję materii.
Pępowina skręconej przestrzeni, odchodząca poza kolaps, pociągnęła ten modelujący się zgęstek i
poddała go napięciu przestrzennemu, aż wyskoczyli prosto w objęcia Kosmosu. Zewsząd otoczyły
ich gwiazdy. Tylko śladem starbolta pewien czas wiła się w próżni jasnobłękitna, drgająca nić, niby
tętnica jeszcze łącząca z czymś, co istnieje poza realną przestrzenią. Przez moment też falowały
gwiazdy, zanim się ostatecznie wyrównał potencjał przestrzennej deformacji w ramach
grawitacyjnego pola galaktyki.
— „Tellus Mater”! — wezwała Czikometa.
— Synchromat zgłasza gotowość — odezwał się ciepły głos.
— Daj mi Kolomana.
— Jestem.
— Koloman, przejmujesz dowodzenie „Tellus Mater”.
Ktoś jakby się zakrztusił w sterowni ogromnego statku.
— Synchromat, potwierdzić podporządkowanie — rozkazała Czikometa.
Synchromat odbębnił swoją formułkę.
— Teraz słuchaj, Koloman — odezwała się Czikometa. — Jestem w przestrzeni z Pazgratem. Za
kilkanaście minut wejdziemy w kontakt. Cokolwiek się z nami stanie, nie wolno „Tellus Mater”
wyciągać w przestrzeń. Nie czekajcie na nas. Rozumiesz? Natychmiast wracajcie do Strefy Systemu.
— Nie możemy was zostawić samych! — głos Kolomana rwał się i coraz bardziej rozciągał.
— Zdałam dowództwo. Zrobisz, co chcesz. To moja prośba: musisz ocalić Gudrun i Adaojamę.
Słyszysz mnie, Koloman?! Odprowadź ich do Strefy Systemu! Potem możesz iść do diabła! Teraz
startujcie! Natychmiast!
— Oni już nie słyszą — zauważył Pazgrat.
Czikometa spojrzała na niego. Osunął się w amortyzacyjnym kokonie. W momencie zerwania
łączności Synchromat musiał go wypuścić z garści. Nawet nie sięgnął po broń, chociaż świecąca
rękojeść wystawała z olstra przy sterach.
Za rufą starbolta zniknęła błękitna błyskawica i gwiazdy przestały falować w zawichrowaniach
przestrzeni.
— Najwyższy czas — powiedziała Czikometa. — Patrz tam.
Niczego nie dostrzegł na wprost starbolta. Milczały dalmierze i detektory. Pytająco spojrzał na
Czikometę. Siedziała z przymkniętymi oczami. Jej twarz pobladła. Tylko ręce drgały w kontaktach
sterów — pewnie prowadziła starbolta.
— Patrz przed siebie — powtórzyła z naciskiem.
Przeciążenie sprawiło, że amortyzacyjny pęcherz automatycznie nadął się wokół niego. Kiedy
znowu spojrzał przed siebie — widział tylko przez ułamek sekundy. Ciężka fala podeszła mu do
gardła. Znowu stracił wzrok, jakby twarzą uwiązł w czymś gęstym i lepkim, bezpośrednio w mózg
przenikającym czerwonym światłem. Nie wiedział, jak długo to trwało. Z wysiłkiem otworzył oczy.
Tuż przed nimi w kosmicznej przestrzeni, nieruchomy wobec gwiazd, wisiał najprawdziwszy
starbolt. Niezupełnie taki, jakim w to miejsce dotarła Czikometa. Ten był idealnie błyszczący, ze
szklaną głowicą niby wypolerowany pęcherz szklany. Reszta modułu też pewnie nigdy nie rozpaliła
się do czerwoności w atmosferze jakiejkolwiek planety. Pazgrat zauważył, jak lasery łączności
zagrały świetlną akupunkturą na lustrzanej głowicy tamtego starbolta.
— Standardowy — słabym głosem odezwał się Pazgrat. Usłyszał dziwny, ostry śmiech
Czikomety.
— Spójrz na dalmierz i wielkość kątową — zaproponowała mu.
Zrobił to. Przeliczył w pamięci. Tamten starbolt był przynajmniej trzy razy większy od
normalnego.
— Tak samo, jak w testamencie komodora Berzewiczy — powiedział zduszonym głosem. —
Tamten był jeszcze większy, tysiące razy większy. Zgadza się. Ten jest nowocześniejszy.
Przełączył kamery starbolta na podczerwień. Sprawdził kolejno wszystkie pasma
promieniowania. W najlepszym wypadku ogromna głowica była pąsowym pęcherzem równomiernie
rozłożonej temperatury, w której ostro zarysowały się tylko cienkie nitki, jakby pajęczyny skłębionej
wokół sterów.
— Tam nie ma nikogo — powiedział Pazgrat. — Energia jest, ale poza tym…
— Jest — niesamowitym głosem powiedziała Czikometa.
— Skąd wiesz?
Dziewczyna roześmiała się znowu.
— Wiesz, co to nienawiść? — zapytała nieoczekiwanie.
— Nigdy nie miałem wrogów — powiedział Pazgrat. — Może dlatego, gdyż nigdy mnie nie
zaślepiała nienawiść.
— Nienawiść zaślepia? — powtórzyła do siebie. — Nigdy nie straciłeś niczego, co naprawdę
kochałeś. I nigdy w tobie nie zabito niczego, co było warte pamięci. Mówisz, że nienawiść zaślepia?
Ta, którą ja czuję, dopiero mi pozwala widzieć. Z zamkniętymi oczami. To mój radar. Moja
echosonda. Mój najpewniejszy detektor. Przed tym nie potrafi się zamaskować nic, co mnie
przejmuje wstrętem. Ja wiem, że to jest. I wiem, gdzie jest. Adaojama mi uwierzył. Dla was
wszystkich Wszechświat jest ciemnością, po której poruszacie się po omacku i nie wiecie skąd ani
kiedy spadnie na was cios. Tylko ja nie wiem. Czuję, rozumiesz? Zabierz mi oczy, język, uszy, węch,
zabierz ręce. Resztę podłącz do sterów starbolta i pozwól nim pokierować. Znajdę cel.
Widzę tam, w ciemności, jakby gwiazdę ogromną. I widzę, jak się w przestrzeni poruszają
legiony jej odprysków zacieśniających szeregi wokół Strefy Systemu. Wyobraź sobie, że czujesz
odprysk szkła boleśnie tkwiący w twoim oku. Taki odprysk tkwi w tamtym starbolcie, który nie jest
starboltem. A kierunek, skąd przybywa, znajdę z każdego miejsca Wszechświata, choćbyś mnie
wyprowadził poza horyzont zdarzeń. Trafię tam.
Nieruchomo tkwiła przy sterach i drewnianym głosem ciągnęła ten monolog o nienawiści, poza
którą nie zostało w niej żadnego ciepła, tylko ten wszystko pożerający ogień — nienawiść, jakby się
w niej zogniskowało przedzgonne posłanie planety siedmiu słońc, gdyż tamten ginący świat obdarzył
ją nadprzyrodzonym zmysłem, dał jej kompas określający kierunek nawet w nieprzeniknionych
ciemnościach. Ten świat nauczył ją, jak trzeba tropić Ślad. Mógł więc zawołać za nią „POMŚCIJ!”.
— Wybacz, cokolwiek się stanie — nieoczekiwanie odezwała się do Pazgrata. — Nie był to
najlepszy sposób nawiązywania znajomości.
— Dlaczego? — zdziwił się.
— Nie miałeś wyboru — odparła. — Powinnam być tu sama.
Popatrzył na nią zdezorientowany. Znowu coś uświadomił sobie, o czym byłby prawie
zapomniał: była nieprawdopodobnie piękna.
— Co chcesz zrobić? — zapytał.
— Możemy próbować zniszczyć tamten statek — powiedziała. — W każdej chwili my również
możemy przestać istnieć. Dla tych, którzy będą umierali po nas, ma to jednakowe znaczenie.
— Co chcesz zrobić? — powtórzył.
— Muszę się tam dostać.
Tym razem on przejął stery. Nie sprzeciwiała się.
Pazgrat miał jedną pewność: gdyby on był tutaj sam albo z Marmarossą, z kimkolwiek, tylko nie z
tą dziewczyną — wyładowałby do oporu cały arsenał starbolta, a potem wczepiłby się w stery
własnymi zębami — choćby po drodze żebra mu pękały od przeciążeń — i wiałby przed siebie, byle
dalej. A potem poza trójwymiarowość. Choćby na zawsze. Starboltem zakołysało miękko, kiedy
elektromagnetyczną stopą przylgnął do tamtego ogromu.
— Jest styk — powiedział.
Sprawdził sprzężenie elektromagnetycznych tuneli przesyłowych. Potwierdził zdolność
bezpośredniego przerzutu. Ręka zadrżała mu dopiero wtedy, gdy sięgał po blaster. Czikometa
popatrzyła na niego przelotnie. Nagle zrozumiał, że ona jest bez skafandra i ma na sobie ten sam, w
którym ją znaleźli, czarny uniform. Odruchowo spojrzał na czytniki detektorów ze strefy styku. W
tamtym statku było powietrze. Normalne powietrze. Poczuł, jak mu lodowacieje serce. Czikometa
lunatycznym ruchem uniosła się ponad amortyzacyjny pęcherz i ruszyła do przepustu śluzy.
Pazgrat przechylił swoje stanowisko i poddał ciało mocnemu pchnięciu, które wyrzuciło go
prosto w tunel, o kilka kroków przed Czikometa.
Skoczył i już był wewnątrz tamtej głowicy — ogromnej, od środka przezroczystej. Gwiazdy tu
zaglądały jakby wyolbrzymione w wypukłej soczewce. Wszystko tu było skonstruowane na miarę
olbrzymów. Po bokach dwie kule amortyzacyjnych pęcherzy, w centrum gigantyczny kielich
ogniskujący w sobie bioenergetyczne kontakty, które sprzęgają pilotów z mechanizmami i modułem
napędowym starbolta.
Wszystko tu było dokładną kopią starbolta, który opuścili. Tylko wielokrotnie większe.
Poza tym — nikogo tutaj nie było.
Cisza i spokój. A przecież Pazgrat czuł, jak mu włosy stają dęba. Aż się zatoczył oślepiony
przepływem nagłego bólu. Posłusznie postąpił krok przed siebie. Jeszcze jeden. Wyszedł do przodu,
przed dwie monstrualne muszle amortyzacyjnych pęcherzy. Przez mgnienie łudził się, że będą puste.
Ich wewnętrzna powierzchnia była matowa, pokryta żylastymi guzami i zgrubieniami, niby muszle
dwóch szkarłatników, ogromnych mięczaków, które wwierciły się w metaliczny rdzeń starbolta i na
zewnątrz pozostawiły swoje domy; po ich ścianach jeszcze ciekną purpurowe żylaki. Za sobą Pazgrat
usłyszał okrzyk zdumienia i obrzydzenia. Coś się snuło po wewnętrznych ścianach amortyzacyjnych
pęcherzy. Było białawe, w osnowie szkarłatnych nitek. Poszczególne pasemka rozchodziły się
promieniście i splatały w kłębki, to znów pięły się w górę kłączami grubymi niby męskie ramię.
Bladoróżowe korzonki sprawiały wrażenie bezlistnego powojnika, który krzewi się i rozpełza po
wewnętrznych ścianach amortyzacyjnego pęcherza. Pazgrat nawet nie musiał przykładać ucha do tej
muszli — całym sobą słyszał jej głos, tajemniczy szum — coś tam falowało bez ruchu, kołysało się
hipnotycznie. Gotów był rozłożyć ręce, wytrzeszczyć oczy, cały się na oścież rozchełstać, żeby ta fala
znalazła dostęp do najtajniejszych zakamarków jego ciała — nadprzenikliwa fala, która szorstkim
językiem — wytkniętym z pustej urny — jednym liźnięciem zdrapuje skafander, zdziera naskórek,
wysysa tłuszczową tkankę i każdy mięsień obiera warstwa po warstwie, aż do kości — i gorącym
oddechem pieści napięte nitki nerwów, uczy się ich kształtu, zapamiętuje każdą serię biochemicznych
i bioelektrycznych impulsów, które biegną w tobie od stóp wbitych w podłogę, od zmartwiałych rąk i
z kiszek skręconych w bolesny węzeł.
Pazgrat coś wreszcie zrozumiał. Bladoróżowa pleśń czterema zasadniczymi pasmami odchodziła
od wspólnego rdzenia, jakby nerwy ruchowe zapuszczała w niewidzialne rękawy rąk i nóg. Wokół
rdzenia rozpleniało się kilka zagęszczeń; tam nerwy obwodowe sięgały w pustkę serca, wątroby,
nerek i w krzaki nieistniejących płuc. Dwa pasma korzeni–nerwów przerastały przez krawędź
otwartego amortyzacyjnego pęcherza i nieruchomymi koronkami wrastały w dół, prosto w
elektroniczne spusty dział laserowych i wyrzutni neutrino. Podobnie dwa rzadko plecione warkocze
pieniły się po wewnętrznej stronie muszli, żeby poza jej krawędziami objąć powietrze i struny
srebrzystych pajęczyn przeciągnąć prosto do sterów. Tam wokół pięciokanałowych tulei nawijały się
ogromne dłonie — same uzwojenia nerwów.
Powodowany bezlitosnym wezwaniem Pazgrat począł unosić głowę. Oczy prowadził wzdłuż pnia
nerwu rdzeniowego. Wyżej, przez kłęby śliskich pędów, gdzie nervus vagus unerwia jamę brzuszną,
przez płasko na wnętrze muszli rzutowaną klatkę piersiową. Wreszcie zadarł głowę, gdzie nawisała
nad nim górna krawędź amortyzacyjnego pęcherza.
Pazgrat poczuł na sobie wzrok badawczy, spokojny, pogardliwy trochę. Coś tam nawisało, niby
węźlasty narost grzybni podklejonej do szklistej powały. Ogromny pęcherz był pobrużdżony cały,
podobny do szarej, starczej twarzy — w labiryncie głębokich bruzd gubił się wzrok, zapadał się w
ciemne kanały, z których żadnej świadomości nie uda się wyplątać do skończenia świata — zostaje
upiorne błądzenie, wędrówka przez nieskończoność w poszukiwaniu drogi powrotnej do własnego
ciała — przez ból, bezradność i nienawiść, wobec owego labiryntu, który pochłonął wszystkie twoje
myśli.
Jesteś w nim. Jesteś czymś małym, bezradnym, ledwie drepczącym poprzez ogromne kazamaty, w
rozwidlenia ciemności coraz głębszej — zachłystujesz się przeraźliwym lękiem — biec — biec —
szukać wyjścia — może istnieje — przez kręte kanały, gdzie wzrok ledwie znajduje w górze wąskie
rozłamy. Aż tu zaglądają gwiazdy — przez szczeliny ostatnie. Już się zabliźniły i świadomością nie
sięgniesz żadnej innej przestrzeni — bieg — bieg — teraz stań posłuszniej — i znowu podejmij
wędrówkę obłędną.
A w nicości przed sobą słyszysz czyjeś kroki. I za sobą — jeszcze. I obok przebiegają —
niewidzialne. Odtąd się nawzajem będziecie ocierać zziajanym oddechem — i znikąd wyciągniętej
ręki — szybciej — aż się obwody nerwów rozgrzeją niby żelazne druty od przepływu energii — aż
do białej gorączki, aż do zaślepienia, aż ci — biegnący obok — nauczą się chóralnego jęku — pieśń
nadświadomości sklecona z osobniczego obłędu — i w stadnym galopie — prosto w widmo gwiazdy
ogromnej; oto się staje w każdym — naraz i z osobna — Imperium Czerwonej Gwiazdy —
zachłyśnijcie się wszyscy piekielnym krzykiem wyrwanym z miliardów gardeł — rozdmuchujcie
wspólne ognisko, aż wybuchnie płomieniem — żar potwornej Gwiazdy ogarnia wszystkie planety
Strefy Systemu. Od dzisiaj uczcie się pełnego zachwytu — Tak! Tak! Tak! — I jeszcze! — miliony
rąk, miliony serc! — myśl nasza promiennym blaskiem — Razem! razem! — Potężniej i goręcej — i
w bój ostatni, w jeden chór — Niech spełni się cud! Tu zdrada — cnotą, podłość — chlubą, tu
kłamstwo — prawem! Tu strach znajduje nowy wymiar i świat wypełnia grzmotem — AVE
IMPERIUM!
Ale ty ciągle w suterenach, gubisz się w racjach stanu — coś w tobie szarpie, rwie i ryczy —
wciąż krzyczysz innym głosem; nie zdołasz dzisiaj, nie dostąpisz, po ciebie trzeba przyjść inaczej.
I tylko krzyczysz w pustą muszlę.
I ramionami robisz wiatr. Rwiesz! Rwiesz!
Ktoś obok ciebie — jej oczy przerażone i obrzydzenie w twarzy — i ręce rwą! Nie widzieć nic,
nie patrzeć, jak palce miażdżą ścięgna i szarpią białe korzenie. Mocniej! Aż do stóp zleci pęcherz
mózgowia. Teraz deptać, dobijać obcasami, aż nowy rytm zagłuszy echo tamtych kroków, przez puste
labirynty — znów będziesz wolny — miecz o miecz — nienawiść przeciw nienawiści — udało się
— odparłeś pierwszy cios — szykuj pierś pod następny…
Pazgrat otrząsnął ręce z lepkiej przędzy. Po udach mu spełzły strzępy wyrwane z pustego
pęcherza. Słyszał swój spazmatyczny oddech. Odstąpił krok. Przestąpił pleśń.
Byłby się pośliznął w cieknącej śluzem miazdze.
Poczuł czyjąś rękę. Chciała pomóc — tylko mu się obsunęła po ramieniu.
Napotkał oczy Czikomety — wąskie szparki — wewnątrz śmiertelnie szare. Spojrzał na swoje
ręce. Nie pamiętał kiedy i gdzie podział blaster — palcami rwali to, co mógł spopielić za jednym
naciśnięciem spustu.
Jeszcze jeden krok odstąpił od olbrzymiego, amortyzacyjnego pęcherza. Zaczęli się wycofywać
ramię przy ramieniu, jakby jeszcze musieli sobie nawzajem dodawać odwagi.
Tam, skąd odstępowali, zostały dwa szare, nitkowate kłęby, mętnie rozmazane po szklanej
posadzce. Sprawiały wrażenie nerwów wyrwanych z niewidzialnego mięsa. Żaden nie drgnął. Nie
dlatego, że był martwy. Nigdy przedtem żaden z nich też nie potrafił ruszyć się z foteli pilotów.
Znaleźli sprzężenie z elektronicznymi obwodami starboltów, zanim porośli w mięso i nauczyli się w
nim naprężać mięśnie.
Żaden z nich nie postąpił przed siebie jednego kroku, chociaż potrafili już przemierzać
przestrzeń.
Pazgrat raz jeszcze obejrzał się.
Nic nie znaczy, pomyślał, że tamtych dwóch poległo w pierwszym szeregu. Spełnili swoje
posłannictwo. Śmierć nie zamyka drogi, ona toruje ją dla innych.
Piąta pieśń — O świadomości
Białe słońce eksplodowało za starboltem Pazgrata i Czikomety. Duszę energii oddali przestrzeni,
jakby z nięj chcieli wymazać to, co im przekazało własną nienawiść. Ledwie zgasło to słońce, kiedy
tuż obok wyskoczyły w przestrzeń dwa nowe starbolty. Pazgrat zadrżał. Spojrzał na Czikometę —
siedziała przy sterach z twarzą szarą, ale spokojną. Prawie natychmiast też usłyszeli znajomy głos:
„Melduje się Specht! Otrzymaliśmy rozkaz dotrzymania ci kroku, Czikometa! Mam nadzieję, że
Pazgrat nie dostał przy tobie zadyszki. Ze mną jest Lizuraj. Trzecią parę prowadzi Zocher. Nie
najgorszy klucz”. Pazgrat odetchnął i z zadowoleniem popatrzył na Czikometę.
Po chwili Specht odezwał się znowu: „Mam dla was niespodziankę! — zawołał. — Zgadnijcie,
komu powozi Zocher? Nie zgadniecie. Zapraszam na fonię”. Natychmiast odezwał się znajomy głos:
„Melduję się Koloman. Towarzystwo dobrało się tak zwane z ikrą. Pomyślałem — przyda się jedna
głowa. Marmaross jeszcze się nie pozbierał, a ja byłem pod ręką. To wszystko”. Czikometa
zmarszczyła brwi: „Rozkazałam ci odprowadzić »Tellus Mater«.”
„Prosiłaś — poprawił ją Koloman. — Przedtem zdałaś dowództwo. Decyzja należała do mnie.
Nie martw się o »Tellus Mater«. Już po nim ślad przestygł nawet poza trójwymiarowością.
Marmaross lepiej ode mnie doprowadaa go do Strefy Systemu. Poza tym przysyła d serdeczne
pozdrowienia”. Pazgrat roześmiał się. Czikometa też odetchnęła. Wtedy Pazgrat zwrócił się do niej
tak, żeby go wszyscy słyszeli: „Mówiłaś, że trafisz do nich z zamkniętymi oczami. Prowadź!”
Każda masa, odchodząca poza trójwymiarowość, musi znaleźć się w przepisowej odległości od
każdej innej masy, żeby jej nie pociągnąć za sobą. Klucz trzech starboltów jednocześnie wypadł więc
poza przestrzeń, gdzie wszelki ruch staje się trwaniem niby najgłębsza medytacja, a bezruch znajduje
siłę przebicia poza czas i przestrzeń.
Tam wszystko związane w jeden węzeł — mechanizmy i kwantomatyka trzech starboltów — ich
pięć ciał — i jej białe ciało, jeden drgający nerw, zakładający w energię przerzutu wektor
ponownych narodzin, w innym punkcie przestrzeni i czasu, gdzie się praatom na nowo rozpadnie
triadą starboltów. I sześć dał odnajdzie własną niezależność. Każdy odetchnie w swoim
amortyzacyjnym pęcherzu.
Pazgrat, jeszcze zaglądający w twarz Czikomety, nagle znalazł w tym miejscu jakby maskę,
świeżo wypaloną z czerwonej gliny. Tylko pąsowe usta zakwitły w niej jeszcze mocniej i ciemne
oczodoły wpatrywały się w przestrzeń.
Pazgrat spojrzał w kierunku lotu starbolta.
Jakby się razem z nimi gwiazda ogromna wynurzyła z piekła. Trzy starbolty mknęły w coraz
potężniej puchnący pęcherz. Gwiazda była spokojna, gdyż wypaliła się przed tysiącleciami — tylko
świeciła im w oczy czerwonym światłem i była coraz bliższa.
— Czerwony olbrzym w ostatnim stadium ewolucji — powiedział Koloman. — Wewnątrz już się
ukształtował biały karzeł.
— Vita brevis, ars longa — bez związku wtrącił Lizuraj.
— Mam jeszcze niespodziankę — podjął Koloman. — Z moich obliczeń wynika, że wewnątrz
gazowej otoczki tej gwiazdy istnieje pięć niezależnych mas, poruszających się po własnych orbitach.
Kiedyś, prawdopodobnie, były planetami obracającymi się wokół centralnej gwiazdy.
— Prawdziwe Imperium Czerwonej Gwiazdy! — zachwycił się Lizuraj.
— Koloman — odezwała się Czikometa. — Jeżeli kiedyś w układzie tych pięciu planet istniała
wysoko rozwinięta cywilizacja…
— Rozumiem. Interesuje cię, czy mogła przetrwać włączenie systemu planetarnego w obręb
gwiezdnej chromosfery? Przy założeniu, oczywiście, że nie podjęła próby exodusu w stronę
gwiazd… Trudno mi to sobie wyobrazić. Zresztą; przecież „Tellus Mater” i nasze starbolty potrafią
pewien czas przebijać się przez wnętrza gwiazd setki razy gorętszych od tego olbrzyma. Poza tym
aktualnie temperatura na jego powierzchni ledwie sięga tysiąca stopni. Sam biały karzeł jest
potwornie gorący, ale ta rozrzedzona atmosfera…
— Nie musimy rozpatrywać istnienia rozumu wyłącznie w sprzężeniu z materią organiczną —
wtrącił Specht.
— Od razu rozum! — parsknął Lizuraj. — Zawsze byłem zadowolony, jeśli materia organiczna
dysponowała przynajmniej urodą.
— Nie zwracajcie na niego uwagi — powiedział Specht. — On tylko wypełnia niszę
ekologiczną, którą opuścił Marmaross.
— Zdrajco! —jęknął Lizuraj.
— Poza tym — ciągnął Specht — najwyższy stopień wesołości osiąga wtedy, gdy ledwie żyje ze
strachu. Tym razem usłyszeli tylko czyjeś głębokie westchnienie.
— Trudno coś więcej dodać — podjął Koloman. — Zastanawia mnie jednak, dlaczego pozwolili
nam dotrzeć aż tutaj. Z tego, co nam opowiadałaś, Czikometo, oraz po tym, co doświadczył
Adaojama i czego nie przeżył Berzewiczy, można wywnioskować, że w pierwszej fazie wszystko, co
żywe, umierało w kontakcie z nimi. Nie wiadomo dlaczego, ale umierało. Teraz natomiast…
— Może się wyczerpała bateryjka? — zapytał Specht.
— Broń Boże! — ocknął się Lizuraj. — Po prostu, co my wiemy o śmierci? Sobie podobnych
traktujemy na wiarę, że ducha oddają tak, jak i nam pisane. Ale już zwierzę nie umiera. Zwierzę
zdycha.
— Może oni, ze swojej strony, zaczęli rozgrywać jakąś nową partię — z namysłem powiedział
Koloman.
— Jestem za tym — odezwał się Pazgrat. — To samo wrażenie miałem, kiedy z Czikometa
dostaliśmy się na pokład ich starbolta. Jakby nam pozwolili na te odwiedziny. Więcej — chcieli
tego.
— Mam! — zawołał Specht. — Ciągle mnie to męczyło. Czikometa opowiedziała swoje;
Berzewiczy zapisał nam w testamencie obraz kosmicznego statku, który sylwetką do złudzenia
przypomina kosmoloty pierwszych transgalaktycznych. Teraz nauczyli się budować statki na wzór
naszych starboltów. Skala nie na naszą miarę, ale… Nie macie wrażenia, że oni się uczą?
— Hej, Czikometa! — szeptem odezwał się Lizuraj. — Nie lepiej wziąć nogi za pas?
Tymczasem gwiazda urosła, już zasłoniła przed nimi połowę nieba. Sprawiało to wrażenie, że
nie oni mkną naprzeciw czerwonej powierzchni, lecz w ich stronę zbliża się krwią nabiegłe oko —
tylko po to tu przyszli, żeby zaspokoić jego pierwotną ciekawość, dzięki której potęga tej gwiazdy —
jej Moc, zrazu pozbawiona postaci — nauczyła się z własnej materii lepić statki podobne do tych,
jakie cywilizacja homo sapiens wydała na świat dzięki milionom lat ewolucji.
— Jeżeli tutaj od nas nie dostaną, czego im potrzeba — odezwała się Czikometa — sami przyjdą,
gdzie zechcą, i wezmą, co zechcą. Jeżeli my mamy coś zrozumieć, to tylko tu, u źródła.
— Poza tym czasami lepiej doprowadzić do zwarcia, niż ustawicznie pozostawać w zasięgu
miecza — na głos pocieszał się Lizuraj. — Nasza nadzieja w pazurach i zębach.
— Rzecz nie w tym, żeby im wysadzić jeszcze parę starboltów — powiedział Specht. —
Podejrzewam, że teraz przyjdzie ruszyć głową.
— Znaczy się: Kolomanem — chętnie zgodził się Lizuraj, Czuli na twarzach coraz potężniejszy
żar gwiazdy. Ich starbolty automatycznie owijały się w elektromagnetyczne ekrany.
— Próbujemy więc? — upewniła się Czikometa.
— Masz przyjemniejszą propozycję? — zapytał Lizuraj. — Och! Pójdę za tobą w każdy ogień!
— Przypominam więc, jeżeli nikomu z nas nie uda się wrócić do Strefy Systemu, to będzie
znaczyło, że przegraliśmy — powiedziała Czikometa. Trzy starbolty przeistoczyły się nagle w
wysmukłe, lustrzane krople.
— Sprzężenie bio–łączy — Czikometa wydała ostatnią komendę.
Sześć amortyzacyjnych pęcherzy otworzyło się za plecami pilotów. Automatyczne podajniki
wydobyły z osłony sześć tranzytywizatorów. Ogromne kaski nasunęły się na głowy pięciu mężczyzn i
jednej kobiety. Przez moment każdy trwał w jedynej prawdziwej ciemności, zanim dopełnił się
kontakt ze zmysłami starboltów.
— Jest Czikometa — zameldował się Pierwszy Komponent.
— Jest Pazgrat.
— Jest Zocher.
— Jest Koloman.
— Jest Lizuraj.
— Jest Specht.
— JESTEM — pomyślał ten, który nie lękał się jednej śmierci.
Jeszcze chwilę trzy starbolty wisiały w przestrzeni, niby rtęciowe krople podwieszone do
sklepienia lawowej kopuły, która zamknęła się nad kraterem wulkanu wypełnionego piekielnym
ogniem. Nagle je coś wymazało spomiędzy gwiazd. Prostopadle pod miejscem,. gdzie tkwiły przed
chwilą, na powierzchni czerwonego olbrzyma pojawiły się trzy ciemne plamy, jakby ktoś w
rozżarzone węgle dźgnął zmrożonym żelaznym prętem.
Ten, który widział więcej, niż dostrzegają zmysły jednego człowieka, i potrafiący więcej, niż trzy
razem wzięte starbolty — spokojny był, jak żaden z tych, którzy zawiązali jedność jego oczu i rąk.
Każdy z nich — osobno — skręcił się w amortyzacyjnym pęcherzu. Gdyby mógł — zasłoniłby oczy,
twarz wtulił w dłonie i głowę zakleszczył między kolanami, a potem wyłby z bólu — chociaż żar
bezsilnie spełzał z elektromagnetycznych ekranów. Przeraźliwy ból nie zdzierał skóry, nie łamał
karku, nie zostawiał blizn — największego bólu przysparza pamięć i wyobraźnia.
Tymczasem starbolty już przekroczyły granicę Imperium Czerwonej Gwiazdy. Jej wnętrze
wydało się ciemniejsze niż powierzchnia — we wszystkie strony wypełnione jednostajnym
wiśniowym pożarem. Tam objawiła się pierwsza kula materii, za sobą wlokąca ogon niby głownia
komety, mieszająca we wnętrzu gwiezdnego olbrzyma. Planeta Charon. Co z niej wykipieć miało —
wyparowało i zjednoczyło się z gwiezdną atmosferą. Ogromny glob płonął równomiernie rozłożonym
światłem. Był jakby przezroczysty, chociaż nie w pełni płynny — ogromne połacie bazaltowej kry
leżały oprawione w rozjarzone złoto, beryl i nikiel. Świat doskonałej równowagi, napiętnowany
jeziorami płynnej lawy — bez jednej zmarszczki. Dopiero ich przelot pociągnął za sobą wiry
rozżarzonego gazu, jakby po magmowej powierzchni przejechał zgrzebłem o trzech twardych
palcach. Zawirowało za nimi, grom wzruszył senność na wpół płynną, na poły kamienną, aż ten świat
raz jeszcze się wzdrygnął — trup porażony prądem. Coś nad pustynią owinęło się w całun ciała
ulepionego z krzemu i z bryzgów płynnego ołowiu. Ktoś podniósł się z płaskiej równiny — ogromny,
nagi, podobny do Hektora albo Eneasza. Uniósł potężne ramię i osłonił oczy, twardym wzrokiem
odprowadził lot trzech starboltów.
Długo jeszcze ponad horyzontem sterczała głowa przydana temu ciału, niezmordowanemu w
ogniu — niby wysoki łeb Sokratesa. Spojrzał za nimi i uśmiechnął się.
Byli już w przestrzeni, poza pierwszym kręgiem piekła, kiedy ten, który ich wszystkich miał w
sobie, pomyślał nagle, że gdzieś już widział tę twarz i głowę ogromną, niby okrągły księżyc wstającą
nad horyzontem. Ten ktoś popatrzył za nimi wzrokiem Kolomana i powiedział jego głosem, nie
poruszając wargami zapiekłymi od ognia: „Spotkamy się jeszcze i rozliczymy między sobą”, a potem
dodał: „Skoro dusza zdaje się być nieśmiertelna, to chyba nie masz w niej ucieczki od zła ani innego
zbawienia, chyba to jedno: stać się jak najlepszą i najrozumniejszą. Bo ona pójdzie do Hadesu, nic
innego ze sobą nie biorąc, prócz kultury… Przemyśl to sobie, Koloman!”
I znów starbolty poszły tropem komety.
Planeta Minos — dociskająca drugi wewnętrzny Krąg. Zaskowyczało w niej na granicy ognia,
który jest już tylko ciemnością. Planeta w nieustającym huraganie, chociaż i w niej się wszystko
wypaliło, i wycierpiało. Tylko w bulgoczących potokach złota uniosły się widma z rozpalonego do
białości żelaza, na gorąco kute z palladu i skandu — jeszcze nie spłynęły w temperaturze ledwie
tysiąca pięciuset stopni, wnętrze planety wyciskało z siebie pionowe sople, prężyło ramiona
splatające się nawzajem, niby w miłosnym szale tworzenia zatraceni Parys i Tristan, Semiramis i
Kleopatra; i w ich obopólnym uścisku cała równina pokryta dygocącymi grzbietami, ociekającymi
magmową pianą; i zady parujące jak bąble z wrzącego złota, lędźwie ze srebra — trące o boki tych,
którzy próbują się wyłonić z tygla. I gdzieś tam — w świetlnym przeźroczu — rozłam ziemi, do
której przypadł rycerz w pancerzu albo w skafandrze z palladu — elektromagnetyczną furią
rozgrzanym do czerwoności. W tej ziemi złożył pocałunek, na jej pąsowych wargach, spuchniętych,
wrzących od miliarda plugawych pocałunków — do tych ust przypadł bez pamięci. Po raz ostatni
uniósł twarz do nieba. Nie uchylał przyłbicy — pocałunek ją przepalił na wylot.
Ich oczy spotkały się przelotnie. Ten w dole niczego nie zauważył, tak był swoją miłością pijany.
Jeszcze mu w oczach zatrzepotała pamięć kosmicznej przestrzeni. Z lotu ptaka Lizuraj zajrzał w twarz
Lizuraja, olbrzymiego jak góra. Poznał siebie. Nawet się nie zdziwił. Urna amortyzacyjnego pęcherza
szczelnie zamknęła się wokół pierwszego trupa.
Ten, który w sobie poczuł nieco pustki — poza tym nie spostrzegł niczego.
Chwila wytchnienia. I już z zamglenia jawi się trzecia kometa. Planeta Cerber. Z cyrkonu, z
platyny, z tytanu. Cała się spierzchła na ich powitanie. Zmarszczki pobiegły po lustrzanych
równinach. Rozkruszyły się zastałe strupy — kry ceramiczne, góry z pumeksu zakołysały się w
srebrnej rzece. Kontynent z palladu otworzył oczy kaprawe naciekami żelaza, zakołysał rzęsami
tytanowymi prętami. Gęba potworna, chciwa i nienasycona, rozwarła paszczę z płonącymi zębami i
horyzont zawinął się w jej stronę, niby dwie ogromne dłonie — zagarnął nimi żeliwne błoto, aż w
gardle zagulgotało złotem i czknęło erupcją wulkanu. Nieco się wygładziła twarz płaska, pokryta
łuszczycą tlenków, lecz dziąsła zaognione, trawione płomiennym szkorbutem — tylko Zocher jęknął i
ostatnie tchnienie oddał tamtemu pragnieniu.
Przed trzema starboltami czwarty krąg dopełniał się planetą jeszcze potężniejszą. Plutus im z
radości zacharczał prosto w twarze: „Pape Satan, Pape Satan, aleppe!”. Nie dłonie horyzontów, lecz
Scylla i Charybda obydwóch biegunów — klasnęły o siebie tarczami z chromu i wanadu —
spragnione więcej, niż ludzkiego ciała — wszystkiego, co się z ludzkich rąk w trwałe kształty
jednoczy. Westchnęła krtań z molibdenu. Tylko w pułapce amortyzacyjnego pęcherza ciało Pazgrata
zatrzepotało rozpaczliwie — ręką nie sięgnął sterów ani dziewczyny oślepłej z bólu w sąsiednim
fotelu.
Długa, bezrozumna chwila zdumienia — zanim Krąg Piąty dopełnił się planetą Flegias.
Rzeka tam mknie w tantalowym korycie, owija się wokół globu niby głęboka fosa. W niej ołów
się pławi — z najemnych żołnierzy. Wyżej monolit warownego miasta; brama i mury z wolframu,
smukłe wieże, iskrzy się w okratowanych oknach — niżej domy–grzyby, kopuły z metalu zeszklonego
od żaru — nie trzeba krat wstawiać w okna. Ulice ociekają ogniem, w rynsztokach pełgają dymy i
połacie żaru nad tym labiryntem turkoczą żwawo, niby flagi łopoczące ponad tych ulic pogromem,
nad zaułkami pełnymi takiej krwi, od której się nawet piekło jeszcze zarumieni — miasto dla
olbrzymów i dla ich Idei — jeśli się narodzi. Miasto gotowe każdego przyjąć żelaznym uściskiem —
już się tacy rodzą w zewnętrznych kręgach, już pochodami ciągną do serca Imperium, do nich dołączą
ci z rynsztoków — i pięść zaciśniętą nad sobą — już niosą — jak sztandar.
Specht krzyknął. Dłonie mu zagrały w sterach. Obok kości Lizuraja klekoczą w wiązaniu
amortyzacyjnych ścięgien. Specht chwilę się czepiał własnej samotności, opierał się zaproszeniu —
żeby sobą to miasto zasiedlił.
Pierwszy starbolt wyłamał się z klucza. Poszedł w dół — w czerwone serce tego miasta, nad
którym żar łopotał krwawą szmatą. Tylko błysnęło.
Dwa srebrne starbolty zmierzały dalej.
W nich tylko dwa ciała. Dwie bólem karbowane półkule — każda w swojej pancernej skorupie.
W jednej ciało dziewczyny o spopielałych włosach, z oczami mieszczącymi wszystkie siedem słońc
naraz — aż na wylot przepala. W drugiej Koloman z ogromną głową złożoną między fałdy
amortyzacyjnych pasów — żeby mu nie pękł kręgosłup i żeby mógł doczekać tego, który na planecie
Charon zostawił mu nieco czasu.
Tylko dwie półkule. Ostatnie bio–łącze.
— Słyszysz mnie? — jęknął Koloman.
Jego starbolt wysforował się nieco. Tam już przez mroczną czerwień świeciło się prawdziwe
słońce — biały karzeł. Imperium Czerwonej Gwiazdy to jego natchnienie i jego idea. Lot w Studnię
Gigantów — aż na jej dnie pojawią się zdrajcy Najwyższego Majestatu, na śmierć zakleszczeni w
szczękach grawitacji.
— Jesteś jeszcze — sam do siebie szepnął Koloman.
— Jestem — poruszyła wargami.
— Musisz stąd odejść — wyszeptał.
— To ty zawrócisz, Koloman — powiedziała przez zęby. Nagle on się roześmiał, a jej ciało
zadrżało, jakby w niej ten śmiech się odezwał.
— Wybacz, Czikometo, jestem mężczyzną — powiedział.
— Jakie to ma znaczenie? — zdziwiła się szczerze. Przez długą chwilę zdawało im się, że słyszą
tylko własne chrapliwe oddechy. Wreszcie Koloman odezwał się głosem, który nie potrzebuje warg i
języka; słyszała go niby daleki, słaby szept:
— Wychowałaś się w innym świecie — powiedział. — Z konieczności jesteś, jaka jesteś.
Podporządkowałaś się ekspansywnemu modelowi pamięci, który z bezwzględnością dąży do
przyswajania nowej informacji. Ten archetyp decydował o rozwoju mojej cywilizacji. Jestem jej
nieodrodnym synem. Ja również nie lubiłem oglądać się. Nie umiem zawracać z raz obranej drogi,
żeby w jakimś punkcie zaczynać na nowo. Może dlatego nie mam dzisiaj do czego wracać. Mój świat
legł w gruzach. I nie potrafię mu pomóc. Nie potrafię nic nadto, czego mnie nauczyło życie, a
nauczyło mnie — iść do przodu. Tymczasem dzisiaj, żeby cokolwiek zrozumieć, trzeba przynajmniej
się zatrzymać, jeśli nie obejrzeć wstecz. Tego nie potrafię. I nie mam szans, żeby się nauczyć.
— Czym się różnimy? — zapytała.
— Jesteś kobietą — powiedział. — Tam, gdzie zawodzi dynamika cywilizacji, tam trzeba
znaleźć równowagę. Nie potrafię tego. Jestem biegaczem, który pada za linią mety. Czegoś naprawdę
nauczy mnie może własna śmierć. Lecz ktoś, kto tajemnicy życia dostępuje dopiero wraz z osobniczą
śmiercią — cóż wart jest dla bliźnich, którzy zostają? Nikomu nie jestem potrzebny, Czikometo. I to
jest właściwa odpowiedź na twoje pytanie, czym się różnimy. Może miałbym jedno pragnienie —
tobie być potrzebnym. Ale i to się w moim życiu nie spełni. Taki jestem — człowiek niedokończony.
To tak, jakby chodzić z rozpostartymi ramionami i nigdy nie trafić na tego, którego mógłbyś objąć i
przycisnąć do serca, żeby stał się z tobą jednością w dwóch osobach. Albo tymi samymi ramionami
obejmować Kosmos; choćby wzrok sięgał daleko, a wyobraźnia jeszcze dalej — tymi rękami niczego
nie obejmiesz, nawet próżni. Przecieka między palcami. Potrzebne było to jego wyznanie, żeby w
niej poruszyło coś, co zawsze tam tkwiło, chociaż nieuświadomione.
— Chciałbym, żebyś to ty chciała być ze mną — ciągnął. — Lecz nie należysz do mnie. Masz do
kogo wracać. Nie tylko do młodszej siostry. Zostawiłaś tam swojego mężczyznę…
— O czym ty mówisz?! — zdziwiła się.
— Może to i lepiej — powiedział. — Żegnaj i nie żałuj mnie. Brakuje mi wiary nawet w to, że
spełnienie moich pragnień potrafiłoby dorównać wyobrażeniom. Zostaw mnie z tym moim
niespełnieniem. Niech tam się dopełni… Widzisz? Jakby się otwierało oko cyklopa. Tam dostąpię
wtajemniczenia, które za życia nie jest dane żadnemu człowiekowi. Tyle potrafię — swoje ciało
złożyć w to mauzoleum. W serce Czerwonego Olbrzyma. Lecz kiedy się obudzę, po tamtej stronie —
przecież ci nie opowiem… Więc będę mówił, aż się świadomość ze śmiercią zjednoczy. On
przyszedł po mnie.
— Kto?! — zawołała Czikometa.
W gęstych od żaru przestworzach rozjaśniło się jądro Czerwonej Gwiazdy. Szprychy promieni
rozchodziły się od niego w przestrzeń, w granicach Imperium trzymały na smyczach pięć planet — i
dalej — każdego rzucą na kolana, choćby się otoczył tarczą Strefy Systemu i odbijał ciosy sztychami
„Tellus Mater”.
— Zatrzymaj się — powiedział Koloman. — Niczego dla siebie nie znajdziesz tutaj. Wracaj.
Pomyśl nad tym, co ci powiedziałem. Masz w sobie coś, co trzyma przy życiu. Dlatego przetrwasz.
Potrafisz się stąd wyrwać. Masz dokąd, po co i dla kogo.
— Koloman!
Dwa tonące w czerwonym zarzewiu starbolty rozdzieliły się nagle. Jeden pozostał w tyle. Drugi
znurkował prosto w jasne światło. Tylko się wokół niego poruszyły gęste’ firany, zakołysały się,
jakby do niego twarz ogromna uśmiechnęła się fałdami zmarszczek, starcza i przepełniona mądrością,
która równać się może tylko z wszechogarniającą śmiercią. W niej Koloman znalazł odbicie własnej
pamięci i w oczach Sokratesa, patrzących z prehistorii, dopełniła się pętla jego świadomości.
Ten, który znurkował do serca własnej świadomości, próbował coś jednak zostawić za sobą,
choćby to były słowa nikomu niepotrzebne, choćby nie dogoniły Czikomety.
— Nie wiem, nic nie wiem — słyszała jednak spoza kurtyny, która opadła za jego starboltem. —
Jeżeli istnieje we Wszechświecie echo Wielkiego Wybuchu, musi też istnieć echo tamtej
elementarnej mocy, która kiedyś Wszechświat potrafiła utrzymać w karbach, a potem sama wcieliła
się w światło, w atomy, w czas i przestrzeń. Każdy przedmiot martwy i żywy jest więc składnicą tej
siły, również my — ciałem i duszą partycypujący w sacrum Wszechświata; i wszystko, co w naszej
realności jawi się jako dynamiczne, twórcze, wbrew entropii zmierzające do doskonałości. Może w
systemie tych pięciu planet istniała kiedyś cywilizacja FAZY ABSOLUTU, w której świadomość i
mądrość na nowo zatracają się w naturze Wszechrzeczy. Może to istoty w obliczu zagłady nauczyły
materię tej gwiazdy i pięciu planet, jak kumulować w sobie tę moc, która — znowu poczęta z
pierwotnego ognia — przejawi się w zjawiskach słonecznego wiatru, w grzmotach na nowo
przenikających atmosfery planet, w wichrach i drzewach, w roślinach i ptakach, w zwierzętach
wreszcie, które spróbują wsłuchać się w to dalekie echo, zdawałoby się — na zawsze zagubione w
kształtach; i udoskonalą jedyne narzędzie, zdolne to osiągnąć — nowy rozum…
Coś zaszumiało, zafalowało, gdy ciało Kolomana wreszcie poczuło w sobie tchnienie gorąca.
— A może nigdy tutaj nikogo nie było — ciągnął. — Może ta Moc, która dzisiaj ustanowiła
Imperium Czerwonej Gwiazdy, istniała zawsze, jako zebrany w tym miejscu czasu i przestrzeni
ułamek tamtej Mocy, sprzed Wielkiej Eksplozji. Ułamek Mocy, która razem z całym Wszechświatem
nie wstąpiła na ścieżki Ewolucji. Tak trwała, jednocześnie martwa i gotowa sprzyjać tworzeniu —
ciągle jednak bez kształtu, bez dynamiki myśli i bez świadomości. Tak trwała — niby pozorna
gwiazda, zawierająca w sobie zalążki planet; przecież z oddali tylko gwiazd potrafiła się nauczyć od
otaczającego ją Wszechświata.
Aż pewnego dnia, niczym się jeszcze nie różniącego od ciągu nieskończoności, w pobliże tej
ogromnej niby–gwiazdy zabłąkał się kosmiczny statek. Jeden z pierwszych transgalaktycznych. Nagle
ta gwiazda, jak ślepiec drzemiąca przez miliardolecia, po raz pierwszy przejrzała — nauczyła się
ruchu i dążenia — od gwiazdy do gwiazdy. Lecz nie zdążyła stworzyć świadomości, która by w niej
zapisała wiedzę, że — stając się czymś — ta moc zabiła po raz pierwszy. Nauczyła się tylko
pierwszego zarysu, jakby odbicia rozmytego w lustrze — kształtu kosmicznego statku
zwielokrotnionego w krzywym zwierciadle gwiazdy–olbrzyma. Pierwszy ruch i kształt. Tą swoją
dłoń, jeszcze wypełnioną ogniem — wysłała w stronę innych gwiazd. Spragniona zmian dalej nie
posiadała wiedzy, że — cokolwiek dotknie — musi się rozsypać, żeby coś na nowo zdołała złożyć w
sobie. Tak na swej drodze spotkała człowieka — jedyny obiekt Wszechświata, potrafiący istnieć
jednocześnie w zgodzie i przeciw prawom natury. Więc, żeby to zjawisko uczynić częścią siebie, ta
Moc zaczęła w sobie lepić ludzi z krwi i kości. Moc jest z natury najbliższa Myśli, więc z Myślą
człowieka zetknęła się najpierw, lecz rozpoznała tylko jej zewnętrzną formę. Więc swoich ludzi lepi
od środka, od rdzenia nerwowego — jeszcze nie wie, że świadomość zaczyna się tam, gdzie istnieje
sprzężenie rozumu z ciałem… Na razie więc tworzy pustych ludzi. Nie wprowadzonych w misterium
rozumu. Muszą się dopiero nauczyć myślenia. Może to będzie trwało tysiące lat. Lecz nie sądź źle
tych, którzy dążą przed siebie. Ich dynamika tysiące razy przerasta to, do czego kiedykolwiek zdolna
była cywilizacja człowieka. Masz rację, Czikometo — dzisiaj to barbarzyńcy. Lecz do nich należy
przyszłość. Strefa Systemu jest ich poligonem, na którym wyćwiczą swój rozum. Jest Miastem,
będącym jednocześnie labiryntem i biblioteką, z której będą się uczyć — jak my uczyliśmy się często,
stąpając po trupach tych, którzy byli przed nami. Więc będą się uczyć. I kiedyś pojmą nas. Ale już
będzie za późno — dla nas. Będziemy ich prehistorią. Tymczasem będą szli przed siebie. I będą
burzyli wszystko, co im stanie na drodze. Jeszcze nie pojmują, że nie istnieją domy bez murów,
orzech bez skorupy i człowiek bez ciała. To, co dzisiaj roznieca pożogę na waszych planetach, co
morduje i gwałci, co zostawia ruiny i zgliszcza — to ich poszukiwanie prawdy, ich pogoń za
objawieniem. Jesteście ich księgą, z której uczą się czytać, chociaż nie nauczyli się szanować stron
raz przeczytanych — za sobą wszystko rwą na strzępy i odrzucają; jeszcze im brak świadomości, że
w żadnej pamięci i w żadnej bibliotece nie ma takiej książki, którą wystarczy raz przebiec wzrokiem.
Prawdziwej świadomości nie ma bez szansy powrotu.
Może kiedyś i oni się zatrzymają — bezradni.
I w nagłym objawieniu ogarną wszystko, co ominęli w swoim pochodzie. Jak okiem sięgnąć i
pamięcią — zobaczą wokół siebie zgliszcza. Tylko oni zostaną — jedyni obywatele Wszechświata. I
nic poza nimi. I nic innego od nich. Wtedy dopiero zacznie się prawdziwa śmierć Wszechświata.
Na razie uczą się was. Niedawno nie mieli kształtu — już się uczą waszego języka. I waszej
kultury — wszystkiego, co stworzyła cywilizacja człowieka.
To jeszcze prymitywna siła; gdzie zacznie się jej rozum — tam nie ma dla was miejsca.
Tobie pozwalam odejść. Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić.
Lecz kiedy mnie nie będzie — wtedy strzeż się!
Powiedz tym, do których zdążysz — niech umierają w pokoju. To jedyny prawdziwy Sąd
Ostateczny. Wobec tej Mocy wasze serca stoją otwarte na oścież. I do każdego przyjdzie jego anioł. I
uczyni sobą.
Szósta pieśń — O miłości
Coś się zakręciło i potężną protuberancją splunęło w kosmiczną przestrzeń. Z czerwonej tarczy
wyrwał się jeden starbolt. Za nim eksplodował pęcherz plazmy, kiedy zrzucił elektromagnetyczną
osłonę pancerza.
Czikometa ocknęła się i odruchowo spojrzała za siebie. Obok inne iskry sypnęły z wnętrza
Czerwonego Olbrzyma. Głownie rozpalonej materii, zamiast z powrotem zapaść się w płomienne
morze, aż się wyciągnęły w pędzie. Jeszcze się zagęściły i w przestrzeni gwałtownie chłonęły z
gorączki. Już się zeszkliły głowice starboltów — puste skorupy, wewnątrz wypełnione kłębami
ognia. Były ich tysiące — jakby je wysiał w przestrzeń kosmiczny okręt, tysiące razy większy od
„Tellus Mater”.
Zanim wzrok spełzł po lustrach głowic wydało się jej, że już dostrzega tam kolosy siedzące przy
sterach, postacie ogromne w skafandrach i hełmach opuszczonych na czoła. Patrzyły za nią twarze
dziwne i straszne. Nie pojmowała, co budzi w niej taką grozę, kiedy zrozumiała — najbliższy miał w
sobie coś z Kolomana i Spechta, drugi połowę twarzy miał Pazgrata, połowę Zochera; dalej jawiły
się monstra mieszczące w sobie zarazem Lizuraja, Pazgrata i Spechta.
Wzdrygnęła się. Przynajmniej Pazgrat pozostał przy niej. Kątem oka dostrzegła cień jego ciała
skręcony w półprzeźroczystym amortyzacyjnym pęcherzu. Wyglądał, jakby go najpierw potworny ból
poraził, a potem elastyczny kokon zwinął się szczelnie wokół trupa, na zewnątrz odessał powietrze i
tak zostawił mumię z rękami wczepionymi w kiszki. Może i do niego dotarł przed śmiercią szept
Kolomana: „Czujesz ten strach? Czujesz ten ból? Jesteś księgą otwartą wobec gwiazd. Jesteś ich
powieścią. W tobie została zapisana ewolucja całej biosfery i genealogia twojej własnej
osobowości. Pełen byłeś tej pamięci stanowiącej o tobie samym i o historii twojego gatunku; lecz
czujesz ból, jakbyś się dostał w nieporadne ręce. Ktoś w tobie wertuje stronę po stronie, sylabizuje
literę po literze.
Chce się ciebie nauczyć, lecz — kiedy się ocknie — dla ciebie będzie za późno. To ostatni
rozdział twojej pamięci; czujesz, jak ktoś po tobie drapie, zachłannie szarpie strony, nadrywa coraz
luźniejsze kartki i sapie nad tobą z wysilenia, ślini się, gotów chwycić zębami i szarpać ze złości, że
się nie może z tobą uporać. Nie miej mu tego za złe. Ma w sobie prymitywną Moc, pragnienie
poznania — jeszcze bez zrozumienia samego siebie. On nie wie, że w tym tkwi twoja świadomość.
On dopiero zdejmuje z ciebie kolejne warstwy. Cierp, lecz nie miej mu tego za złe…”
Świadomość obecności obok martwego towarzysza na moment rozproszyła uwagę Czikomety.
Ogromne starbolty już ją dopędzały. Cały czas były zbyt blisko, żeby się odważyła odskoczyć poza
trójwymiarowość. Rozejrzała się szybko. Naciskali ostro i zachodzili ze wszystkich stron. Widocznie
nie zamierzali zniszczyć jej z dystansu. O co im chodziło? Przecież nie o to chyba, żeby ją wziąć
żywcem. Nie zastanawiała się dłużej. Musiała oczyścić miejsce w przestrzeni, żeby ta przestrzeń,
kiedy się zawinie, któregoś z nich nie zatrzasnęła w sobie. Aż się wzdrygnęła na myśl o tym, jak się
pamięć jej dała jednoczy w węzeł z ich Mocą.
Czikometa zdecydowała się natychmiast. Nie miała szansy w bezpośrednim starciu. Mogła
próbować tylko tego, co nie wstrzymuje ucieczki. Ich starbolty napraszały się same. Podeszły bardzo
blisko. Prawdę powiedział Koloman, pomyślała — muszą się jeszcze wiele nauczyć.
Sprawdziła wszystkie biołącza sprzęgające ją ze starboltem. Poczuła, jak amortyzacyjny pęcherz
obejmuje ją nieco ciaśniej w elastycznej garści. Sam starbolt przeczuł manewr. Dłużej nie czekała.
Potworne przeciążenie na moment pozbawiło ją świadomości. Grawigeneratory indukowały kolaps,
lecz nie zawinęły do końca. Raptownie zwolnione ugięcie przestrzeni podziałało niby sprężyna.
Jeszcze wzbudzone promieniowanie smagnęło przez otaczające ją starbolty. Kilka najbliższych
eksplodowało, niby gazowe granaty — dymne kule wyrosły w próżni, rozwinęły się i od centrum
pękniętego kolapsu zaczęły oddalać się jak przezroczyste, wydęte żagielki. Wkoło powoli
przestawały falować gwiazdy.
Czikometa była już daleko poza ogniskiem tamtych dymnych strzępów. Nieco odskoczyła od
reszty ścigających starboltów. Wczuła się w dalmierze — przeliczyły odległość na radiant ugięcia.
Zagryzła usta. Byli jeszcze za blisko — na granicy ryzyka. Trzymali się jak tresowane psy, które —
raz poszczute — pójdą tropem. I nie zawrócą. Prędzej zdechną.
Ich ogromne starbolty były jednak szybsze. Kilka z nich zaczęło się zbliżać.
Zerknęła na zwinięty szczelnie amortyzacyjny pęcherz drugiego pilota. Wahała się chwilę.
Wreszcie katapulta wystrzeliła tę kulę poza głowicę starbolta. W próżni tajał zgubiony po drodze
pęcherzyk powietrza. W nim opalizowała półprzeźroczysta perła. Czikometa śledziła jej oddalające
się wirowanie. Zbiegło się z nitką plazmy wysnutej z akceleratorów.
Zareagowali, jak przewidywała. Nagle rozpierzchli się, kiedy przed nimi pojawił się
niezidentyfikowany obiekt. Może im się wydało, przez moment, że zrzuciła za sobą minę z
opóźnionym zapłonem.
Uśmiechnęła się w duchu.
W jednej chwili wokół niej przepadły gwiazdy. Żaden zmysł jej nie został — nawet poczucie
ciała. Gdyby się mogła odezwać do kogoś, upewnić we własnym istnieniu — była zupełnie sama. A
tak naprawdę — nie było nikogo, tylko czyjaś samotność. Samotność w takim miejscu, skąd tylko
rękę podać do każdego punktu Wszechświata. Lecz brak świadomości, która by wybrała kierunek.
Brak mechanizmów, które samorzutnie potrafiłyby powtórną materializację starbolta podjąć w takim
miejscu trójwymiarowości, dokąd wzrok przetyczył drogę przez kosmiczną przestrzeń. Samotność
jest pustym dzwonem, choćby został skręcony z potężnej energii. Jest dzwonem bez poczucia serca —
a jednak, coś się w nim odzywa dalekim echem, pociąga — jak przedtem uczucie ślepej nienawiści.
Czyjaś samotność odzywa się na wezwanie. Nagle zwolniły się pęta grawitacji. Poza przestrzenią
pogrzebane ziarno wykluło się w trójwymiarowości, w świetle nowego słońca. Rozwinęły się
skrzydła starbolta.
Czikometa chciała unieść znad czoła kołpak tranzytywizatora, kiedy usłyszała Jego głos.
Najbardziej zdumiało ją to, ile radości na ten głos odezwało się w niej samej.
— Wita cię Hidalgo! — zawołał. — Wiedziałem, że wrócisz!
— Jesteś — westchnęła.
— Starałem się — powiedział i, była pewna, uśmiechnął się do niej.
— Gudrun jest z tobą? — zapytała.
— Wszyscy tu jesteśmy razem, chociaż niewielu nas zostało. Ty wracasz sama?
Nie bardzo wiedziała, o co pyta. Nagle poczuła zmieszanie, jakby zrozumiała, że istnieje coś,
przed czym trudniej uciec niż przed Imperium Czerwonej Gwiazdy. A najdziwniejsze, że nigdy dotąd
nie było jej potrzebne. Była kobietą wychowaną wśród kobiet. Nie był jej potrzebny ten, który siebie
nazywał mężczyzną. Pomyślała o tym i wtedy przypomniała sobie pierwszego z nich. Nazywał się
Bonner z planety siedmiu słońc. Przypomniała sobie jego oczy, jakimi na nią patrzył, kiedy stanęła
przed nim po raz pierwszy. Ogromne, zachłanne oczy — trochę w rozterce między jej ciałem i
Drzewem.
Nie rozumiała wtedy. I nie dano jej czasu.
— Sama wracasz? — admirał Adaojama powtórzył pytanie.
— Sama.
— Dobrze, że wróciłaś — powiedział.
— Myślę, że gdyby nie było ciebie… —jeszcze się nie potrafiła zdobyć na to wyznanie. —
Byliśmy strasznie daleko. Oni tam wszyscy zostali.
— Znaleźliście?
— Lizuraj nazwał to Imperium Czerwonej Gwiazdy. Mam zapisany w krysztale testament
Kolomana. Może zrozumiesz więcej niż ja… Mam złe przeczucia.
— Przyzwyczaiłem się nie tracić nadziei — powiedział Adaojama. — Przecież doczekałem się
twojego powrotu. Poza tym i ja mam dla ciebie niespodziankę. Ostatnio miałem dużo czasu na
rozmyślanie. Pamiętasz, kiedy odchodziłem od zmysłów po śmierci Dauna, opowiadałaś mi wtedy
legendę Domu Na Jeziorze. Mówiłaś, jak pierwszy raz zajrzałaś pod powierzchnię wody i
zobaczyłaś tam miliardy gwiazd, niby atomy twardo osadzone w strukturze kryształu…
Więcej nie zdążyła usłyszeć. Poczuła potworny wstrząs i jakby czarna krew uderzyła jej do
głowy. Odczuła ból, który pierwszą falą dotknął ją na planecie siedmiu słońc. Odruchowo mocniej
wbiła palce w tuleje sterów. Miała wrażenie, że igły mikrokontaktów wchodzą jej pod paznokcie, a
ona dalej — nie potrafi znaleźć sprzężenia z mechanizmami starbolta. Nie słuchały jej stery. Jakby ją
dosięgła salwa protuberancji od strony Czerwonej Gwiazdy. Siłą bezwładności jej starbolt zmierzał
dalej, nieco w bok od Słońca, dokąd skierował go przedtem automatyczny pilot — zgodnie z
namiarem wysłanym z bazy admirała Adaojamy.
Bezradnie rozejrzała się w przestrzeni.
Wtedy tuż obok niej jakieś cienie przemknęły nagle. Skurczyła się znowu, kiedy w przelocie
gorąca ręka chwyciła ją za wnętrzności. To już nie były starbolty, lecz jakieś dziwne, guzowate statki
— niby ciśnięte w przestrzeń maczugi. Siłą rozpędu przeleciały daleko, w mgnieniu oka zmieniły się
w ledwie dostrzegalne punkty. Zrozumiała, że zawracają. Dostali ją wreszcie. Jej tropem trafili
prosto do Strefy Systemu. Ogarnęła ją wściekłość i rozpacz, że stało się to przez nią, która przedtem
nawet nie widziała tego słońca. Zacisnęła dłonie na spustach akceleratorów i stopami szukała
kontaktu z baterią laserów — zupełny luz, jakby nawet z grawigeneratorów wyłuskało wszelką
energię. Błagalnie spojrzała na gwiazdę przed sobą.
Po raz pierwszy poczuła w oczach łzy. Równocześnie usłyszała Jego wołanie. Ból ją oślepiał i
ogłuszał. Ledwie do niej dotarło, że nie jej imię wywoływał z ciemności. Admirał Adaojama
rozpaczliwym, niesamowitym głosem wzywał: „Marmaross! Marmaross!!!”
Tylko co usłyszała ten krzyk, kiedy coś zapłonęło tam, gdzie w jej stronę zawracały dwie czarne
maczugi. Ogromna kula, przedtem ukryta poza trójwymiarowością, nagle wdarła się w przestrzeń.
„Tellus Mater” zajaśniał pełnym światłem i z powrotem zapadł się poza przestrzeń. Wkoło
rozpaczliwie zafalował obraz dalekich gwiazd. Nigdzie nie było śladu czarnych maczug. Zrozumiała,
że wszystkich ich pochłonął jeden kolaps.
Z przerażenia nie próbowała wyobrazić sobie, co dzieje się tam, dokąd nie sięgną już oczy
żadnego człowieka, gdzie we wspólnym węźle energii i jaźni toczą bitwę najeźdźcy z ostatnim
strażnikiem Strefy Systemu.
Czikometa spojrzała tam, dokąd ją prowadziły oczy. Obezwładniony starbolt siłą inercji podążał
przed siebie. Na jego drodze pojawiła się srebrzysta iskra, jakby nieforemna, nieco wydłużona.
Czikometa nigdy nie była Strategiem Prawdopodobieństwa — może dlatego miała pewność.
Patrzyła na zbliżającą się powoli bryłę planetoidy. Przypomniała sobie wesoły głos Adaojamy,
kiedy zawołał do niej: „Wita cię Hidalgo!”. Zaczynała rozpoznawać szczegóły powierzchni. Skalna
bryła była martwa, jak jej starbolt bezwładna w wędrówce po eliptycznej orbicie wokół Słońca. Coś
jednak błysnęło nagle, gdy promienie Słońca odbiły się w szybie iluminatora albo w wyłupiastej
soczewce teleskopu. Zobaczyła jeszcze jakieś ogromne konstrukcje, również wtopione w grunt.
Czikometa powoli odsunęła nad czoło kołpak tranzytywizatora. Zawierał w sobie kryształ z
testamentem Kolomana i zapis jej własnych myśli od czasu, kiedy zajęła miejsce obok Pazgrata.
Reszty wolała oszczędzić temu, który spróbuje przesłuchać kryształ. Jeżeli ktoś go znajdzie.
Tymczasem ogromnymi oczami patrzyła przed siebie. Widziała, jak gwałtownie rośnie przed nią
Hidalgo. Wyobraziła sobie, że jest sama, sama w całym Wszechświecie i zupełnie nikomu
niepotrzebna. Myślała, że to jej pomoże. A przecież — chociaż zdjęła z głowy hełm, w którym mogło
odezwać się echo Jego głosu — ten głos poczuła w sobie. Nawet nie głos — obecność raczej, jakby
pierwszą i jedyną pieszczotę, jaką jej mógł dać. Czuła w sobie odrobinę dobra, okruch ciepła — w
sam raz, żeby trzymać oczy szeroko otwarte.
Aż do złączenia.
Wstrząs przeniknął bryłę planetoidy i admirał Adaojama oszalał po raz ostatni.
Siódma pieśń — O przetrwaniu
Wibrujące echa długo trwały w zewnętrznym pancerzu i między skalnymi rozłamami. Długo
wędrowało dudnienie, tam i z powrotem, ponad głowami ludzi zmartwiałych w kamiennym
labiryncie. Czasami zdawało się, że już wrócił spokój, ale to uparte echo zbiegało się w punkcie
wyjścia i podejmowało nową wędrówkę. Mimo wytrwałości przecież się zagubiło wreszcie, ale nikt
z tych, którzy słuchali w głębi, długo w to nie wierzył. I chociaż minęło wiele dni, a potem długich
lat, ludzie przystawali czasami w pustych korytarzach i nasłuchiwali, czy nie odezwie się kamienny
dzwon.
Przedtem jednak, kiedy jeszcze grom budził pierwsze klony zasypiające w inkubatorach, nad
ciemnią jednego z włazów odsunęła się pancerna płyta. Na zewnątrz wyszedł człowiek, który nigdy
nie znał dziewczyny o imieniu Czikometa albo Siedmiokrotny Kłos.
Ten człowiek miał na imię Ignotus. Ubrany był w szary skafander, którego barwa czyniła jego
postać prawie niewidzialną na powierzchni planetoidy. Ignotus nie był odważny bardziej od innych.
Po prostu nigdy za bardzo nie orientował się w tym, czego się trzeba wystrzegać. Wszystko i
wszystkich traktował ze stoickim spokojem. Nigdzie się zwykle nie spieszył, ale też rzadko z
czymkolwiek długo zwlekał.
Kiedy więc ostrożnie przemierzał powierzchnię Hidalgo, nie zerkał w kosmiczną przestrzeń, nie
rozglądał się i nie wtulał głowy między ramiona. Patrzył prosto przed siebie, gdzie porwany grunt —
zrazu tylko skruszały siateczką gęstych pęknięć — coraz to szerzej rozwierał szczeliny, aż rozłamy
zbiegły się w jeden gigantyczny krater. Tam jeszcze perlił się metal, jakby przeistoczony w rtęć.
Trochę też dymiło. Białe smużki snuły się z głębokiej niecki, niby długie, siwe włosy kołyszące się w
rzadkiej atmosferze. Kiedy podszedł bliżej, zobaczył, jak z boku zagotowuje się płynny tlen i paruje,
dopełnia ubogą gazową otoczkę, której skalny odłam nie gubi w przestrzeni dzięki grawigeneratorom
podtrzymującym ziemskie ciążenie. W miejscu, gdzie wyciekł tlen, rozdarte blachy już porosły
sumiastym szronem. Igiełki śniegu migotały też w rzadkim powietrzu. Opodal coś się żarzyło i sypało
iskrami, to znów pojękiwało, jakby stygło w głębi, pod nawałem złomu i szklanych okruchów.
Ignotus spokojnie zorientował się w sytuacji. Wybrał właściwe miejsce i jakoś się tam przedostał.
Po drodze wystające pręty i sztywne światłowody zagrały mu o kolana i łokcie. Wreszcie przysiadł i
przymierzał długo, jedną ręką grzebiąc wkoło. Cały czas mruczał pod nosem. Potem z olstra przy
biodrze wydobył laserowy palnik. Najpierw podciął parę prętów i usunął końcówki zawadzających
mu kabli. Promień zostawił czerwone blizny na wzdętych blachach. Wreszcie odłożył palnik i
oburącz chwycił jeden płat blachy. Mocował się długo. Sapał i warczał do siebie. Żyły mu
nabrzmiały na czole jednocześnie ze złości i z wysiłku. Udało mu się odgiąć jeden płat. Przystąpił do
drugiego. Z poszerzonego rozłamu, ciągle posapując, wydostał ogromną, lekko zaklęsła soczewkę
albo odłamek jakiegoś naczynia. Dźwignął to i odrzucił na bok. Jeszcze wygrzebał masywną rurę,
wewnątrz wypełnioną sypkim, rubinowym śrutem. Większość mu się osypała na kolana — byle jak
otrzepał skafander i pracował dalej. Wytrwale poszerzał otwór.
Wreszcie zanurzył tam ramiona, zaparł się, stęknął i wydostał ogromny, pogięty hełm. Chwilę
majstrował przy nim, aż mu wielki kryształ wyskoczył na rękę. Jakby diament błysnął w jego palcach
i tęczą zagrał na ponurej, ziemistej gębie. Schował go do ładownicy przy pasie. Na chwilę
przykucnął na krawędzi nieforemnego otworu, jaki wydłubał między szklanymi wręgami i
szarozielonymi blachami. Jeszcze kilka razy przymierzał z laserowego palnika, aż zaczęło
potrzaskiwać w dole i sypać szkliwnymi okruchami. Potem położył się na brzuchu i tylko ramiona
zapuścił w otwór. Aż cały zawibrował, kiedy odginał na bok blachę z wtopionymi w nią
ceramicznymi płytkami. Nagle szarpnął się i po raz pierwszy zaklął szpetnie. Z rozciętej rękawicy
syknęło powietrze, potem pociekła krew. Druga rękawica nie wytrzymała dłużej. Wreszcie zostały
mu na dłoniach metaliczne strzępy. Na nic nie zwracał uwagi. Kilkoma garściami sypnął w górę
szklane odłamki, potem rwał paprochy ze szklanej waty. Krew obficie ciekła mu z rąk, kiedy
wreszcie zaprzestał pracy. Chwilę tak wisiał, brzuchem wsparty o szklaną szynę i z głową
zwieszoną, zdawałoby się — do dna krateru. Niewiele tam znalazł. Jego krew ściekała w tę samą
nieckę. Obolałymi palcami wyskrobał nieco brunatnej miazgi, z białymi drzazgami jakby kościanych
ozdób wbitych w mięso. Zaczerpnął w garście trochę tej gliny, jakby z niej można było coś jeszcze
ulepić.
Potem podniósł się i stąpając ostrożnie, między szkliwnymi odpryskami i potężnymi brzytwami
blach, zaczął się wycofywać tą samą drogą, jaką zszedł na dno krateru. Tylko dłonie trzymał przed
sobą złożone, jakby się modlił. Coś nawet szeptał po drodze, ale też pilnie baczył, żeby mu wszystko
nie przeciekło pomiędzy palcami.
Tak dotarł do pancernego włazu. Kilku mężczyzn pomogło mu zejść do wnętrza studni. Wszyscy
niespokojnie popatrywali za siebie, w gwiazdy. Jednak śluza zasunęła się bez przeszkód. Znowu
skalny odłam z zewnątrz wyglądał jak martwy.
Tylko w podziemnych korytarzach Bishop ujął Ignotusa pod ramię i zaprowadził do wolnego
inkubatora. Przedtem, kiedy szli przez metaliczne tunele, raz jeden Ignotus uniósł głowę — zdawało
mu się, że słyszy czyjś obłędny śmiech. Zaraz potem był inkubator. Ignotus przyklęknął i złożył tam
odrobinę ciała, żeby ponowić cudowne narodziny. Pożądał jej Bonner, pragnął Koloman, naprawdę
kochał Adaojama; z własną krwią Ignotus dawał jej syna.
Epilog
Śmiertelna cisza panowała we wnętrzu Hidalgo, kiedy odnaleźli właz i zeszli do systemu
wewnętrznych pomieszczeń. Niewiele im zostało nadprzyrodzonej postury, o jakiej legendy krążyły
w świecie wydrążonej planetoidy. W sam raz ubyło im tyle, żeby teraz — garbiąc trochę plecy —
zmieścić się w co większym tunelu.
Ich kroki głucho dudniły w podziemiu.
Pierwszy był wyższy, drugi znacznie przerastał go objętością. Obydwaj mogli z góry spoglądać
na najwyższego z ludzi.
Na głowie wyższego przyklapł pilśniowy kapelusz z przełamanym rondem i okrągłą szybką
wstawioną nad czołem, jakby stamtąd popatrywał zapasowym okiem. Twarz miał z jednej strony
pryszczatą, z drugiej zupełnie czarną. Cały był z jednej strony jakby nadwęglony. Nosił skórzaną
kurtkę z nadwyżką kieszonek. Jeden jej rękaw, a niżej nogawka spodni, były z czarnej i połyskliwej
folii. Druga połowa spodni raziła bielą i u dołu podszytą koronką. Czarną nogę obuł w bucior okuty
stalowym noskiem, na prawej nosił mokasyn, niby kolczuga pleciony z metalicznych kółek. Poza tym
przez ramię, podwiązany na sznurku, przewiesił potężny karabin maszynowy z nasadką infrafizjera,
mocno przerdzewiały, jakby z nim — nie oliwiąc — latami przechadzał się na mżawce. Twarz tego
konunga miała coś wroniego w sobie. Czarne włosy za uszami sterczały jak skrzydła, chociaż kark
mu osłaniał prawidłowy harcap, z warkoczem w pomarańczowym harbajtlu i ze starannie zawiązaną
kokardą. W jego dziobatej twarzy blizna ust szła od ucha do ucha, a krzaczaste brwi kołysały się w
górę i w dół przy każdym kroku — szczęściem nie często uśmiechał się przy takiej gębie.
Sam kiedyś przezwał siebie Czarnobrew i tak zostało, przynajmniej gdy rozmawiali między sobą.
Najmocniej ich łączyła wspólnota oczu. Właściwie były to dwie pary czarnych, niesamowitych,
pustych oczodołów.
Swego towarzysza Czarnobrew przechrzcił imieniem Ryżowąs, pewnie przez wzgląd na ryże
wiechcie zwisające poniżej ust. Ryżowąs, w porównaniu z Czarnobrewym, był przysadzisty, wręcz
otyły. Twarz miał rumianą i łysą czaszkę, ze srebrną blachą niby łatą wstawioną w skroń po lewej
stronie. Nad uszami wiły mu się czerwone kędziory, ust pod wąsami jakby wcale nie było, za to
tłusty podbródek raz miewał połysk gładkolicy, to znów iskrzył się złotą szczeciną — szczególnie
wtedy, gdy konung rżał rubasznym śmiechem, a spod wąsów wyskakiwały zdrowe, żółte zęby.
Ubrany był w obszerną, stalowoszarą koszulę. Głowę, bez szyi osadzoną na masywnym torsie, niżej
podbródka kilka razy owijał fioletowy światłowód. Jego końce w świetlisty supeł wiązały się
poniżej brzucha, ale po drodze brzęczał na piersi prawdziwy naszyjnik z cudacznych rekwizytów,
podwieszonych każdy na innym supełku; była tam stara blaszana menażka i długa elektryczna latarka z
wybitym szkiełkiem, za to z brylantem zamiast żarówki, obok wisiała para srebrnych widelców i
bogato zdobiona złota łycha, nowizną błyszczał elektroniczny fluordetektor, poza tym — obok siebie
— wielgachny budzik i stary licznik Geigera; do tego na różne tony pobrzękiwało mnóstwo innych
breloczków. Uzbrojenie Ryżowąsa stanowił prawdziwy ray–guns z potężną lufą i z laserowym
dalmierzem. Nosił go w skórzanym olstrze zapiętym na prawym przedramieniu.
Każdemu krokowi Ryżowąsa towarzyszyło niebezpieczne wahnięcie brzucha — wszystko
dyndało na nim, od wąsów po breloczki; a on już robił krok następny, z grzmotem podkutych
buciorów przestawiał słupowate nogi. Potrafił zachować marsowość twarzy i tors czasem trzymał
sztywno, tylko pod nim ta dolna połowa pływała — trochę to wyglądało, jakby mu się nogi same
rwały do tańca. Obydwaj przemierzyli już kilkaset metrów podziemnego królestwa, kiedy ktoś im
wyszedł naprzeciw. Był blady, skurczony i plamisty jakiś, pleśnią podpalany. Widzieli na zewnątrz,
jak na skalnej piersi Hidalgo takimi piętnami zakwitają brunatnoszare sinice.
— J–je–estem — wystękał i zęby mu zagrały o zęby.
Czarnobrew poczekał na przysadzistego Ryżowąsa, potem szkiełko w kapeluszu skierował w
jego srebrne ciemię. Kiedy się odezwał, jego szept siłą gromu rozbił powszechną ciszę.
— Zawsze się znajdzie jakaś kanalia — powiedział. — Pytaj go, Horatio.
Ryżowąs z góry ciemieniem łypnął na tę ludzką ruinę, ze strachu pobladłą, podobną do widma.
Sam wypiął pierś i zadeklamował nagle:
— Kim jesteś, który skradłeś nocy czas ten,
A z nim powlokę piękną i waleczną,
W jakiej zwykł występować majestat
Pognębionej Ziemi? Klnę cię, na niebiosa, Przemów!
Ten do reszty zapadł się w sobie, zaczął mamrotać niezbornie.
— Jest obrażony — westchnął Ryżowąs.
— Przerażony raczej — zauważył Czarnobrew.
— I tak diabli wzięli scenę pierwszą i cały akt pierwszy — z żalem rzekł Ryżowąs i towarzysza
zganił srebrnym błyskiem ciemienia.
— Wybacz, Marcellusie — skrzywił się Czarnobrew. — Ale jak już poszło, to i duch…
Nagle uniósł ogromną nogę i tupnął buciorem ze stalowym noskiem. Łupnęło. Pochlebnik jakby
się pod ziemię zapadł.
— Widzisz? Duch odszedł.
Poszli za nim. Widzieli jego ślady — ciepłe placki, jakie zostawiał na metalicznych posadzkach.
Przecież był usłużny i chciał przydać się na coś.
Wreszcie Czarnobrew wniuchał się sinym nosem.
— No cóż — powiedział. — Jesteśmy w domu.
Z boku, pod ścianą, ktoś nasypał kolorowego śmiecia. Czarnobrew zdjął broń z ramienia i kolbą
automatu rozgarnął ten śmietnik. Na koniec chuchnął i do połysku oczyścił klapę okrągłego włazu.
Dwoma palcami chwycił stalową klamrę i pociągnął. Zamki się same wewnątrz ściany rozjechały
dziwnie miękko.
Wetknął głowę w otwór, a tam w płytkiej dziurze ledwie się mieścił szklany pęcherz. W nim
przycichło stadko karakanów – wszystkie zupełnie maleńkie, skośnookie, z płaskimi i żółtymi
twarzyczkami.
— Popatrz! — Czarnobrew wezwał towarzysza. — Kto by pomyślał! Znaleźli sposób, żeby się
pomnożyć!
— Klony? — zapytał Ryżowąs.
— Klony — potwierdził Czarnobrew i zarżał głośno. — Tylko to im zostało, żeby zwiększyć
wydajność.
Ryżowąs rozejrzał się chytrze i tłustymi paluchami zagrał werbla na brzuchu.
— Pomożemy? — zapytał obleśnie.
— Tfu! — Czarnobrew splunął przed siebie.
Szybko się wyprostował i nogą właz zatrzasnął. Ledwie postąpił dalej kilka kroków, kiedy
zauważył, że w przelocie ciemnego tunelu stanęły mu na drodze jakieś trzy postacie. Jeden był
wysoki, jak na ludzkie plemię. Brodę miał ryżą, jakby chciał nią uzupełnić ozdobę Ryżowąsa. Ubrany
był w stary, na kolanach zupełnie wyświechtany skafander. Przy nim, nieco z tyłu, trzymały się dwa
karły — jeden o żółtawej, pomarszczonej twarzy, drugi bladolicy i z jasnym, wypukłym czołem, ale
za to garbaty.
Ryżowąs jeszcze posapywał w tyle, więc Czarnobrew na tych trzech popatrzył swoją szybką i
przemówił uprzejmym głosem:
— Nie uchodźcie, miłościwy panie, nie obawiajcie się, aby się wam tu jakaś ujma stać miała.
Nie jest to bowiem zgodnie z prawami galautenii i zakonu rycerskiego, do którego mam zaszczyt
należeć, aby komukolwiek uwłaczać, zwłaszcza zaś dziewicom tak dostojnym, o czym wnioskować
można po samym już wdzięcznym wyglądzie…
Mężczyzna, stojący z przodu, pobladł strasznie.
— Oni potrafią… — zająknął się — naszą mową…
Czarnobrew obejrzał się na chichoczącego z tyłu Ryżowąsa.
— Ich mową? — zdziwił się. — Czego on chce? Co znaczy… ich mowa?
— Och! — Ryżowąs machnął ręką. — Nogi tupią, ręce klaszczą, gęba obraca językiem!
— O właśnie! Uczymy się, jak widzisz — Czarnobrew znowu zwrócił się do mężczyzny, który o
dwie głowy przerastał swoich przybocznych karłów. — Ty się, na przykład, nazywasz Bishop. Ten
garbaty to Deogracias. A Tien–tsy przybiegł za tobą sprawdzić, czy w dobrej norze schował swoje
pędraki.
Skośnooki zadrżał i zrobił minę, aż żal było patrzeć.
— Jak widzisz, wasze problemy nie są nam obce — podjął Czarnobrew. — Tylko co masz na
myśli twierdząc, że posługujemy się waszą mową?
— To znaczy — głos Bishopa znowu się załamał — że potrafimy się zrozumieć.
— O! W rzeczy samej. Wasz admirał stracił flotę, gdyż tylko siłę przeciwstawił sile. A my… no
cóż, możemy sobie porozmawiać. Tylko… o czym?
Mężczyzna patrzył na niego spode łba. Zastanawiał się długo. Wreszcie szepnął do siebie albo do
swoich karłów: „Boże! Aż trudno uwierzyć! Oni się… prawie… upodobnili do nas!”
— Nazwij to inaczej — Czarnobrew po raz pierwszy uśmiechnął się od ucha do ucha. — Tak
naprawdę barbarzyńcy wyższą cywilizację podbijają przejmując jej kulturę. Jeśli nie chcą pozostać
barbarzyńcami. Sami za to, od siebie, tym osiągnięciom myśli dodają nieco animuszu. Zrobiliście
swoje. Czas na nas.
— Satis est satius — z tyłu westchnął Ryżowąs.
Mężczyzna patrzył na nich z coraz bardziej zdezorientowanym wyrazem twarzy.
— Nie rozumiesz? — zapytał Czarnobrew. — A widzisz. Wielu rzeczy już nie rozumiesz. Ani ty,
ani twoi przyboczni. Jeszcze mniej będą pamiętały klony… Cóż wam zostało. Ochłap Hidalgo.
Klatka na myszy. Scamnum asinorum, jak mawiali Rzymianie. Też nie kojarzysz! I owszem, był taki
naród w waszej Strefie. Dawno temu. Mówisz, że posługujemy się waszą mową? O nie, przyjacielu.
To do was dociera pobrzękiwanie naszego języka. Teraz też, mówimy dużo więcej, niż do ciebie
dociera. Choćbyś wytężał uszy. I wiemy dużo więcej. Oczywiście z tego, co kiedyś było wasze. To
był dobry pomysł, ta Strefa Systemu. Tylko ręką sięgnąć, a wkoło cały Wszechświat! Och–och!
Wszystko wasze! Byłby pewien problem, gdyby się objawił Rozum od waszego potężniejszy. Więc
popatrywaliście bystro, przelatując z gwiazdki na gwiazdkę, czy gdzieś nie widać innych rozumnych
istot. Tak się zdawało, że nikt inny i nic innego nie powstrzyma was w podboju czasu i przestrzeni.
Błąd, przyjacielu. Przyszłość Wszechświata nie należy do Rozumu, choćby na kosmiczną skalę, lecz
do takiej Mocy, która w nim wszystko na powrót zjednoczy. Czarnobrew wyciągnął ramię i ogromną
dłoń zawinął w pięść tuż przed twarzą Bishopa.
— Żaden z nas nie jest osobną istotą — powiedział. — Jesteśmy Mocą zjednoczoną w tym, co
nazywacie Imperium Czerwonej Gwiazdy. Nie patrz inaczej na mnie i na tego, który stoi za mną.
Jesteśmy jednością. Ten sam nas wypełnia ogień, z którego został poczęty Wszechświat i w jakim
odnajdzie utraconą doskonałość. Tymczasem wy szukaliście w Kosmosie innych rozumnych ras.
Jakby to Rozum był objawieniem wyższej organizacji materii. Poza tym — znikąd zagrożenia. Jeden z
tych, o których niewiele pamiętasz, napisał kiedyś…
Czarnobrew w pół obrotu pstryknął palcami na niecierpliwie podtańcowującego Ryżowąsa.
— Cytuj — powiedział.
Ten ruszył wąsami i zaczął z miną natchnioną:
— Bądź lwiego serca, pyszny, nie dbaj zgolą
O gniewy, zdradą i spiski dokoła,
Bowiem Macbetha mocy nic nie skruszy,
Póki Birmański wielki Las nie ruszy
Ku wzgórzu Dunsinane, żeby nań uderzyć…
— Oto masz! — przerwał mu Czarnobrew.
Sam pięść otworzył i przed nosem Bishopa zatrzepotał paluchami.
Obok Ryżowąs podskoczył, przytupał, breloczki na nim brzęknęły, złota łycha zadyndała poniżej
brzucha, aż się przebudził srebrny budzik i zaterkotał cienko — tylko po nim klepnął ręką i na piersi
rozpłaszczył srebrny order, który pobrzękiwał dalej.
— I co? Widzisz? Słyszysz? Coś dociera? — troszczył się Czarnobrew i ciągle przebierał w
powietrzu długimi palcami. — Listki szeleszczą! Gałązki trzeszczą! Korzonki drepczą! Tyle widzisz!
Las ruszył naprzeciw tobie, już całą twoją ziemię zdeptał, a ty wciąż się ślepisz i widzisz… listki! A
co za nimi? Byłbyś uwierzył, gdyby tam inny Rozum knował, dla niepoznaki przybrany w wasze
szatki. Miałbyś nadzieję. Z innym rozumem można powalczyć. Ale jak walczyć z czymś, o czym się
nie wie — czym jest, gdyż tym się nie jest?
— Po co więc tu przyszliście? — ponuro zapytał Bishop.
— Ty ułamałeś pierwszą gałąź? Nie. Ty obłupałeś pierwszy kamień? Ba! Ty zniewoliłeś ogień?
Ty oswoiłeś inne zwierzę? Ty zbudowałeś piramidy i wymyśliłeś hieroglify? Może skonstruowałeś
pierwsze skrzydła? Albo na barykadach tobie pierwszemu przyśniła się wolność? Jest coś, w czym
byłeś pierwszy? Cokolwiek zostało dokonane — stało się przed tobą. A jednak — przyjmujesz za
własne. I byłbyś zdumiony, gdyby ci ktoś odmawiał czegoś. Nikt ci też nie odmawia. Lecz i ty nie
żałuj innym.
— To wy przyszliście do nas — głucho powiedział Bishop. — I już zabraliście wszystko.
Czarnobrew nieco przekrzywił ptasią głowę i chwilę w milczeniu popatrzył okrągłą szybką.
Wreszcie westchnął ciężko.
— Posłuchaj uważnie — zaproponował. — Przed miliardami lat martwy kamień leżał sobie na
planecie, którą nazwaliście Ziemia. Kamień, jak kamień — porażony bezwładem martwej materii.
Wiatr go owiewał, deszcz zraszał i nagrzewało słońce. Tak naprawdę tylko czas go potrafił
wyszczerbić i przeistoczyć w glebę. Lecz oto, niezależnie od tego kamienia, narodziło się życie. Ono
powołało do bytu siłę zawartą w ramieniu pierwotnego człowieka. Ten wreszcie schylił się po
kamień i zwielokrotnił nim siłę swojej pięści. Ze współdziałania tej siły i kamienia uformował się
Rozum człowieka. Ten Rozum, który stał się dostrzegalny w ramach całego Kosmosu. I każdy inny
rozum wobec waszego, w tym Kosmosie, byłby jedynie bytem kamienia wobec jemu podobnych
głazów. Dlatego więc, niezależnie od Rozumu, we Wszechświecie narodziła się Moc, która swoje
ramię wyciągnęła po ten Rozum, żeby go podjąć z Ziemi; jak ręka małpoluda wyciągnięta po tamten
kamień… Wiem, wiem, powiesz mi o agresji. I będziesz widział groby swojego narodu. Spójrz na to
inaczej. Oto odpryski kamienia, jakim nowa Moc próbuje skrzesać nowy ogień. Potem z krzemiennej
buły odłupie zbędne warstwy i z kamienia uczyni doskonałe narzędzie…
— Narzędzie! — powiedział Bishop.
— Wobec rozumu istota kamienia jest tylko narzędziem. Wobec Mocy, Uosobionej w Imperium
Czerwonej Gwiazdy, czymże innym jest rozum? Bez Mocy pozostaje kamieniem, dzięki niej — być
może — uda się go przekuć w potężny młot.
— Jakim prawem! — zawołał Bishop.
— Prawem Wszechświata. Bo my reprezentujemy jego Prawo. Każde prawo, kształtując się,
musi zabijać. Wstępna dynamika Imperium kazała wam ponieść wiele ofiar. Dzisiaj to nie jest
niezbędne. Wszystko, co osiągnęliście, jest w nas…
— A przy okazji nas wybito do nogi — powiedział Bishop. Konung swoją czarną i kostropatą
twarz zniżył do twarzy Bishopa. Aż tamten się cofnął o krok.
— Wybornie! — chrapliwie zaśmiał się Czarnobrew. — Czyżbyś zapomniał, że człowieka też
częściej stać było na miłosierdzie dla psa niż dla drugiego człowieka? Myśmy wam zostawili
przynajmniej to gniazdko wydłubane w skorupie Hidalgo. Jakby to powiedział ten, o którym
zapomnieliście…
Za nim Ryżowąs podjął chętnie:
— Oto ów szałas, panie. Wejdź tam, panie.
Przemoc tej nocy jest nazbyt gwałtowna,
Aby natura ludzka mogła znieść ją,
Będąc bezdomną.
Bishop bezradnie potrząsnął głową.
— Po co przyszliście dzisiaj — zapytał głosem nie spodziewającym się odpowiedzi. — Jeżeli
dostało się wam wszystko, co można nam było zabrać, dlaczego teraz nie dacie nam wytchnąć?
Czarnobrew obejrzał się na Ryżowąsa.
— Powiemy mu? — zapytał.
— Do czegoś musi służyć gęba — zachichotał tamten.
Czarnobrew zastanawiał się chwilę.
— Zrozum nas, przyjacielu — powiedział wreszcie. — Wasza archeologia pozwoliła wam wiele
nauczyć się ze skorupek. Stąd była prawie cała wiedza wasza o tym, czego dokonali wasi
przodkowie… Rozumiesz: różne są skorupki. Czy jednak zawsze wystarczą skorupki, żeby
zrozumieć, jak tego dokonali?
— Powiem prościej — wtrącił Ryżowąs. — Osobiście gustuję w różnych odmianach waszego
Szekspira. Mój towarzysz woli gadać za Cervantesem… Zaproponujcie mu, żeby powiedział coś od
siebie. Bishop zmarszczył brwi.
— Piękna była jego przypowieść o Rozumie i o Kamieniu — powiedział niepewnie.
— Bzdura! — parsknął Ryżowąs. — Tyle to sobie uświadomił niejaki Koloman. Mogę ci dodać
jeszcze kilka anegdotek, jakie na temat naszej Mocy wymyśliły najświetniejsze umysły Strefy
Systemu… zanim je rozebrało na czynniki pierwsze.
— W tym sęk — zgodził się Czarnobrew. — Nie wszystko da się wydedukować z trupa.
— Czego jeszcze szukacie? — nastawał Bishop. — Może gdybym wiedział…
— Pewnych rzeczy nie sposób sprzedać — uśmiechał się Czarnobrew. — Gdybyś ty potrafił
sprzedać, to ja bym umiał zabrać. Chcemy się rozejrzeć trochę. Formę nam uczłowieczyło, może się
zżyjemy.
Bishop obejrzał się na swoich karłów. Obydwa miały płaczliwe miny. Widać było po nim, że
zdaje sobie sprawę, że od niego tylko zależy, czy będą jeszcze ciągnąć tę rozmowę, czy należy od
razu zdać się na wszystko, co może po niej nastąpić. Postanowił zwlekać. Nawet nabrał powietrza,
kiedy konung o czarniawym pysku tylko machnął ręką, jakby go przejrzał na wylot.
— Dajmy sobie spokój z polityką — powiedział. — Nie rozmawiajmy też o etyce. Postawmy
sprawę jasno. My jesteśmy tu władzą. Do nas należy prawo. Wy rozumiecie, że brak wam siły, która
by potrafiła ten stan rzeczy zmienić. Obydwie strony mają jasność?
— Co nam zostaje… — ponurym głosem powiedział Bishop.
— Więcej, niż nam! — Czarnobrew potrząsnął automatem zaciśniętym w garści. — Władzę
ogranicza prawo! Tylko istoty niewolne potrafią umykać prawu. Na przykład… uciekając w
szaleństwo. Mogą się również przeciwstawić władzy. Mogą się śmiać, wyszydzać, dopuszczać się
obrazy majestatu. Mogą też przeklinać. To wasza racja stanu i jedyna siła. Wolnym niewolnikiem
potrafi być tylko błazen. Takich nam trzeba. Więc — dajemy wam szansę. Róbcie swoje.
Zabawiajcie się po swojemu. My skorzystamy przy was. Zagrajmy w otwarte karty; jest coś, co
chcielibyśmy podpatrzyć. Mamy zamiar dowiedzieć się, co to jest… Rozumiesz?… interesuje nas
ŚWIADOMOŚĆ. Bishop dostał oczu, jakby dopiero teraz zobaczył przed sobą prawdziwą zjawę.
— Powtórz — wystękał.
— Chcemy wiedzieć, co to jest ŚWIADOMOŚĆ.
— Przecież rozmawiasz ze mną — ledwo mamrotał Bishop, a jego oczy robiły się szklane i tak
prawie puste, jak oczy tych, którym wyszedł naprzeciw.
— Słowa, słowa… — westchnął Ryżowąs.
— W tym rzecz — potwierdził Czarnobrew. — Wiemy, co to rozum. Wiemy, co to pamięć.
Emocje też nie są nam obce. Zapewne to, czego szukamy jeszcze, dla owej Mocy, która nas określa,
okaże się zbędne, nie rokujące żadnych nadziei. Tym niemniej Hidalgo daje szansę obejrzenia was w
naturalnym środowisku. Wysłano nas po to, żebyśmy zamieszkali w waszym gniazdku. Żebyśmy się
trochę zżyli, aż odkryjemy to, czego — jak wszystkie znaki na niebie wskazują — nie ma tam, gdzie
was nie ma. Znam na pamięć, na przykład, wszystkie książki, jakie dotrwały do waszych czasów.
Tam bardzo często występuje słowo „ŚWIADOMOŚĆ”. Potrafisz mi jednak wytłumaczyć, czy w
samej książce, która przecież zawiera wszystko, istnieje owa świadomość, w oderwaniu od słowa?
Bishop gapił się na niego z rozdziawioną gębą. Całą garścią zaczął szarpać brodę, a twarz mu przy
tym purpurowiała, jakby go wewnątrz jednocześnie rozpierał gniew i śmiech. Wreszcie wykrztusił —
do tych, którzy stali za jego plecami:
— Wielki Boże! Ty jeden wiesz, co to świadomość! Ale ja mu odpowiem, chociaż niewiele
pamiętam z tego, co jest w całości dobrem jego Imperium. Rzekłeś, że twój towarzysz lubi Szekspira.
Pewnie więc pamięta przypowieść król Leara: „Człowiek bez oczu też może widzieć, jak się świat
toczy. Popatrz uszami: widzisz, jak sędzia poniewiera nędznym złodziejaszkiem. Radzę ci na ucho,
każ im zamienić się miejscami i zgaduj, który z nich jest sędzią, a który złodziejem. Widziałeś, jak
chłopski pies szczeka na żebraka? I jak ten ucieka przed kundlem? Oto dostrzegłeś wielki
wizerunek władzy: Nawet pies budzi posłuch na urzędzie”.
Skończył mówić, a twarz dalej mu drgała. Chwilę tak stał, raptem obrócił się na pięcie i
odmaszerował w ciemność. Jego karły cichcem czmychnęły za nim. Tylko skośnooki oglądał się —
cały czas niepewny. Czarnobrew popatrzył za nimi. Wzruszył ramionami i ziewnął przeciągle. Potem
powiedział — jak przedtem Bishop, do nikogo specjalnie, po prostu — przed siebie:
— Ustawy rycerskie nakazują wprzód słowa dotrzymać, nim się swej przyjemności pofolguje. Z
jednej strony ponagla mnie i dręczy pragnienie najrychlejszego ujrzenia pani mojej, z drugiej
wzywa mnie obowiązek dotrzymania słowa i sława, którą w tej znamienitej zdobędę imprezie…
— Jedno nie miesza drugiemu — podchwycił Ryżowąs.
— Tak sądzisz?
— Często ćwiczenie ciała ćwiczy umysł — powiedział Ryżowąs i frywolnie uśmiechnął się do
Czamobrewa. — Tak samo intelektualne rozrywki czasami budzą do czynu… Jeszcze dopowiadał te
słowa, kiedy w nim samym coś tąpnęło. Brzęknęły breloczki. Pierś się zaróżowiła, jakby pękała od
nadmiaru energii. Raptem — pod ziemię się zapadł. Czarnobrew zawołał za nim:
— Oto schodzisz, o waleczności zapamiętała, o serce ze stali i ramię z brązu! Niech cię
Stwórca świata powróci zdrowym i całym i pozwoli raz jeszcze oglądać światłość tego życia, którą
porzucasz, aby się zakopać w bezdennej ciemności!
Zaraz potem sam się pochylił do przodu. Zachichotał radośnie i runął przed siebie — nagle długi,
wyciągnięty w powietrzu. Jedną ręką przytrzymał kapelusz, a głowę w locie przekrzywiał raz w
jedną, to znów w drugą stronę — czarnym policzkiem na wprost powietrza rozgrzanego tarciem,
dziobatym — kiedy się przebijał przez ziarnistą materię. Ktoś mu się nawinął po drodze — skręcił
się w ciemności — tylko buchnął smród palonego mięsa. On dalej parł do przodu. Przed nim
trzaskały szklane przepierzenia. Blachę przenikał jak rezonans. Włazy topniały jak soczewki, które
światło skupiały w sobie samych; ledwie trafiał w ognisko po jednej stronie — już z rechotem jawił
się po przeciwnej.
Coś świergotało wkoło i jego ciało dopełniało energią, to znów zastrzykiem zwyczajnej, ludzkiej
żądzy. Pławił się w rykoszetach echa i płynął przed siebie — nagle ciekawości pełen. Łykał z tych
pęcherzyków, jakie mu się trafiały po drodze, czasem gdzieś spojrzał pustym, wszystkożrącym
wzrokiem, to znów jemu coś zachrzęściło pod obcasem. Słyszał ich — szukał — zrozumieć, ogarnąć.
Trochę w tym pędzie ochłonął.
— Należy miarkować w rozkoszy — westchnął.
Zaczął hamować, niby bolid rozpłomieniony w atmosferze.
— Uważasz mnie pan za człowieka dziwacznego i obranego z rozumu — powiedział nie tylko
do siebie. — Nie dziwują się zbytnio temu sądowi pana o mnie, bo widząc moje postępki nie można
mieć innego zdania. Mimo to chciałbym, aby pan przyznał, że nie jestem takim szaleńcem i tak
pozbawionym rozsądku, jakim się wydaję…
Jeszcze jakieś drzwi zagrodziły mu drogę. Przyłożył do nich dłoń i powaliły się, wyrwane z
zawiasów. Jedną stopę oparł o ten most zwodzony, potem musiał się zgarbić, żeby pod stalową belką
zajrzeć w ciemną grotę.
Były tu dwie żelazne ławy oraz intelektroniczny warsztat, któremu ze starości czynna została
może jedna szuflada. Poza tym — skrzywił się trochę — znowu klosz inkubatora. Ale na tym
okrakiem siedziała wiedźma stara, ubrana w czarny fartuch z naszytymi srebrnymi gwiazdami. Tylko
na niego wytrzeszczyła oczy krótkowidza i trzęsła się cała. Rękoma coś tuliła do piersi; przed chwilą
siedziało jej na kolanach — zostało powietrze. Żywy pomiot szurnął między nogami konunga. Co tam
jeden drobiazg — reszta się kłębiła w inkubatorze. Fartuch wiedźmy rozjechał się nieco i od
wewnątrz do szklanej osłony przylgnęły blade twarzyczki. Klony pięciopromiennymi łapkami
próbowały wypełnić rozłam w szklanej sferze ich nieba.
Konung uśmiechnął się na widok starej. Jej pomarszczone ręce były brzemienne pamięcią. Skarb
nad skarby! Uśmiechnął się jeszcze serdeczniej. Patrzył oczami pustymi, aż spragnionymi, żeby je
dopełnić. Zesztywniała całkiem. Tylko jej na czole poodłaziły nadwęglone łuski i cała się zrobiła
kostropata jak szyszka, gdy pęka od gorączki. Jej nasionka pod kloszem zakwiliły cienko.
Coś jeszcze dopadło nogi konunga. Uczepiło się, gryzło nogawkę z koronką. Strzepnął to
mimochodem. Łupnęło o ścianę. A jemu wydało się, że gdzieś opodal Romeo śpiewa do kochanki:
— O–o–o–och! Na skrzydłach miłości
Lekko, bezpiecznie mur ten przesadziłem,
Bo miłość nie zna żadnych tam i granic;
A co potrafi, na to się i waży…
Czarnobrew zostawił pustą szyszkę i jej ziarenka skwierczące pod kloszem. Odstąpił w tunel.
Tam w różowym światłem wypełnionej przytulni Ryżowąs żonglował zadem. I śpiewał, wciąż
śpiewał swoją pieśń o miłości. Obok Tristis bił głową o podłogę. Czarnobrew go dobił wzrokiem.
Ryżowąs też zaprzestał śpiewki, jakby mu nagle przeszła ochota. Powstał, brzucho wstrząsnął,
rozprostował barki i podciągnął spodnie. Na piersi mu zagrzechotały drogocenne rupiecie. Rozejrzał
się pustym wzrokiem.
Czarnobrew szedł dalej. Raptem zwolnił kroku. Wniuchał się, przysłuchał. Z tyłu stęknął Romeo:
„Jak pragnę zbawienia!” Za to przed nim coś zadygotało — ciepłe i pachnące kusząco. Przed chwilą
dreptało pod wielkimi drzwiami, raptem uskoczyło, jakby je spłoszyli. Tylko w kącie usłyszał
pochlipywanie:
— Authos, autho–os!
— To ty, siostrzyczko? — zapytał, jakby nie wiedział. Sięgnął długą ręką i z ukrycia wygarnął.
Jej pulchność i jędrność razem mu zatrzepotały w palcach — jakby rybę wyłuskał spod kamienia.
Rumiana była i gęściutko pofałdowana, wymazana farbkami i pstrokata we włosach.
Oczy jej coś podpuchły i sreberko z powiek pociekło na policzki. Coś chowała za sobą.
— Hej, Ryżowąsie! — zawołał za siebie. — Siostrzyczka Czikomety! Gudrun Różoucha. A tyś
się wystrzelał! Złapał ją za pstrokaty kubrak, okręcił. Zafurkotały wstążeczki. Coś jej wypadło z ręki,
a ona sama jak bąk zawirowała wokół osi. Pochylił się i wziął z podłogi to, co upuściła.
— Popatrz, Ryżowąsie! — sam ryknął śmiechem, od którego zatrzęsły się ściany, a Gudrun
przysiadła i tłustymi łapkami ogarnęła czarny wiecheć na głowie. — Popatrz! Popatrz! Pomiot
Czikomety zainwestował uczucia w ten sam obiekt! Dobrana para! Zidiociały Adaojama i najtłustsze
ziarenko z Siedmiokrotnego Kłosa!
— W sam raz Łuka dla Różouchej — potwierdził Ryżowąs. — O nędzny narodzie! I ty
stworzyłeś tak wielkich poetów! Co tam masz?
Czarnobrew na dłoni podrzucił szmacianą lalkę. Była pękata nie gorzej od Gudrun. I prawie
żywa.
— Łuka! — zarżał Ryżowąs. — Wykapany Łuka!
— A on pewnie dalej wzdycha do swego niedolotu — powiedział Czarnobrew. — Głupi. Co tam
aparycja: duch się liczy. Tutaj kochająca dusza pęta się opodal, a jemu serce nie podpowie. Oj, dumy
Łuka! Czarnobrew nasępił brwi i lalce przyjrzał się przez szkiełko w kapeluszu.
— Ale z tej też wiedźmowatość wyszła — zauważył. — Popatrz.
Szmaciana podobizna Adaojamy została na wylot przebita srebrną szpilą.
— I zwróć uwagę — z podziwem powiedział Czarnobrew. — Prosto w serce. Niby nędza, a jaka
ambitna! Ślepy był, głuchy, do siebie nie dopuścił — postanowiła się zemścić. Ale co może taka
bieda — tylko urokiem uraczyć zza węgła. Wszyscy oni tacy. Zawiedzie go urok własny, wykpią go
w konkurach, wreszcie czołem bije przed silniejszym; a on — jeszcze bluźni, szczeka, kąsa! Psi
pomiot! Spróbowałaby taka najpierw urok rzucić, żeby mu jaka noga uschła albo ręka, żeby do reszty
zapomniał języka w gębie. A ona, co tam — wali prosto w serce! Ciągle się zataczali ze śmiechu,
Czarnobrew na wszystkie strony obracał szmacianego Luke, kiedy ktoś nowy pojawił się w
korytarzu. Stał blady i nie patrzył przed siebie. Gębę miał ziemistą, uszy kanciaste, czoło na trzy
czwarte typowej objętości. Nie spojrzał w twarz żadnemu z konungów, tylko się znowu do przodu
zatoczył — bezbronny, pusty, z zadawnioną poczciwością w gębie.
— Starzejesz się, Ignotusie — powiedział Czarnobrew. Ryżowąs przytupnął. Ignotus jakoś
niezręcznie skinął za siebie.
— T–tam — wykrztusił.
— Nie rozumiem — Czarnobrew pochylił się nad nim. — Czyżby się Teskliwa stęskniła?… Nie
żałuj Tristisa. Tylko mu ulżyło. Zawsze był z niego smętny błazen. Na co takiego trzymać przy
dworze…
Coś kazało Czamobrewowi spojrzeć z góry na dół. Ignotus zgarbił się jeszcze mocniej, raptem od
dołu strzeliła sprężyna ramienia i coś błysnęło w powietrzu. Wystrzelony z dłoni brzeszczot chlasnął
wzdłuż piersi i rozpłatał kurtkę — jakby rozdzielił skórę nosorożca. Krwawa blizna poszła po szyi
— a jemu czas stanął w twarzy — odchylał się — odchylał — tylko mu kąciki ust przeciągnęło
wzdłuż ucha, aż do skroni. Pewnie przezroczysty grot byłby się z rozpędu wbił w metaliczny nawis
stopu, lecz na jego drodze znalazła się ręka konunga, jakby tam wyciągnięta poza przestrzenią i
czasem — brzeszczot zaklinował się między ogromnymi palcami. Czarnobrew nawet nie jęknął. Stał
lekko odchylony, prawie rozpłatany na dwoje. Zdawało się najpierw, że z niego krew chluśnie czarna
— z jego czarnej połowy. Na krawędziach rozłamu coś się zaperliło, zasyczało sucho i poszedł dym
biały, za nim zaiskrzyło i nagle czerwony płomień skoczył w górę po świeżych krawędziach rozłamu.
I zatrzeszczało tam, wewnątrz skamieniałego dała, jakby w ciemnicy Hidalgo ktoś uchylił nagle
żelazne drzwiczki potwornego pieca. Ogień poszedł z boku czarnej piersi, liznął szyję i między
zębami zakwitł płomienną salamandrą. Cienki języczek połaskotał mu skroń i wykiełkował w
przestrzelinie kapelusza.
Nagle Ryżowąs zachichotał, obłapił swój bębniasty kałdun i aż się zatoczył. Raz się okręcił
wokół osi. Drugi raz — chętnie by zawirował niby Gudrun.
— Harpun Zdalnie Sterowany! — zaskrzeczał. — Popatrz, jaki z niego spryciarz! Tylko czasu
zabrakło, żeby doszlifować! A co! Zabrakło cierpliwości. Z takim czymś trzeba było przynajmniej
potrenować! Hej, Czarnobrewku! Ty pokaż, jak to się robi! Pokaż mu! Pokaż!
Ognisty grzebień zakwitł nad głową Czamobrewa. Ramię mu nie drgnęło nawet. Brzeszczot
Zdalnie Sterowanego Harpuna raptem mu się rozświetlił w dłoni — sypiąca iskrami pochodnia. Coś
trzasnęło i Harpun sam wyskoczył spomiędzy palców. Śmignął pod stropem. Zawinął trajektorię lotu
i czerwonym sierpem błysnął prosto w oczy Ignotusa. Ten zdążył krzyknąć, ale już go poderwało w
powietrze, jakby od dołu zahaczyło pod żebra. Bezradnie machnął rękami, nogi mu majtnęły w
powietrzu i potworna siła grzmotnęła nim o ścianę. Tak już pozostał, plecami przyklejony do muru.
Tylko trochę obwisł, jak przekłuta igłą szmaciana kukła Adaojamy. W piersi mu płonął szkarłatny
order — najwyższe odznaczenie Imperium. Dziwny ogień przy skroni Czamobrewa nie dymił i nie
kopcił. Na kurtce i na szyi zostawił szramę jakby zalutowaną srebrem. Tylko nad głową dalej
falował, jak przypięte do kapelusza skrzydełko Hermesa.
Coś doskoczyło do nogi Czamobrewa, kiedy chciał się ruszyć — nic nie zauważył. Przestawił tę
nogę, chociaż coś się trzymało okutego buta. Chwilę wlokło się za nim. Odpadło. Czarnobrew
przystąpił do ogromnych drzwi, na których progu walała się kukła Adaojamy. Drzwi powaliły się
przed konungiem niby zwodzony most. Z tyłu Ignotus jeszcze skrzeczał. Coś małe, czterołape, dla
odmiany uczepiło się jego nóg, prawie zawisło na drgającym ciele, jakby je chciało ściągnąć z
powrotem na ziemię.
Czarnobrew pochylił się i pod niską futryną wkroczył do Dyspozytorni.
— Hej, Łuka! — pozdrowił Adaojamę.
Ten nawet okiem nie mrugnął. Dalej kuśtykał w półmroku i łysą czaszkę przed czymś skłaniał.
Widać było, jak z obrzmiałą gębą coś mamrocze wokół czarnego postumentu, czasem wytrzeszcza
jedno oko i przykłada do umieszczonego na postumencie dużego kryształu.
— Nie poznajesz nas, Łuka? — zaśmiał się Czarnobrew. — Ignotus mnie przyozdobił
protuberancją, ale to nie powód, żebyś się boczył na starych przyjaciół. Ryżowąs też się przez drzwi
przecisnął. Odsapnął. Spojrzał na Adaojamę i po swojemu zagadał:
— Słysząc, ze za mną pościg obwieszczono,
Ukryłem się w dziupli spotkane przypadkiem
Uniknąłem nagonki
Lecz żadna przystań nie jest bezpieczna…
Tu się Ryżowąs roześmiał. Bęben piersi wyprężył, przytupnął buciorem i ciągnął dalej:
— Więc postanowiłem się przeistoczyć
W kształt najnikczemniejszy.
Który bieda stworzyła, gardząca człowiekiem,
Aby go zniżyć do zwierząt.
Coś jeszcze między Ryżowąsem i Czarnobrewem wślizgnęło się do Dyspozytorni. Łkający
Holoko przypadł do Łuki, skrwawioną głową wtulił się w połę białego fartucha — Łuka go ciągnął
za sobą, jak przedtem Czarnobrew, Holoko chlipał przy nim: „Zabili, Łuka! Wiesz, co oni zrobili?
Zabili! Zabili! Zabili!”. Wreszcie odpadł od Łuki i tak klapnął na czarną posadzkę. Siedział tam i
płakał. Potem uniósł umorusaną buzię i niesamowitym wzrokiem popatrzył na konungów.
Gudrun też do nich zajrzała. Przywlokła ze sobą szmaciany maszkaron z twarzą Adaojamy.
Łuka ciężko kuśtykał wokół czarnego postumentu.
Odchodził w bok, tam zaglądał w jakieś papierki, znowu wracał. Na nikogo nawet nie spojrzał.
Czarnobrew podszedł do niego z zainteresowaniem.
— Popatrz, Ryżowąsie powiedział. — Co też ten zmajstrował?
Ryżowąs zarżał po swojemu, aż mu na brzuchu brzęknął wieniec zwycięzcy.
— Hej, Łuka! zawołał. — Zawsze byłeś wielkim artystą! Zrobiłeś piękny nagrobek. To dla
ukochanej Czikomety? Och! Czikometa! Został po niej krater. Ani się z niego napić, ani
zmartwychwstać. Biedny Łuka! Tyle ci zostało! Przypomniałeś sobie, jak ci nuciła kołysankę o Domu
Na Jeziorze? Piękny był dom. Niby wyspa na jeziorze czystym jak kryształ. A w tym krysztale, tuż
nad dnem, jakby się odzwierciedliła natura Wszechświata… Ech, Łuka! Piękny jej zrobiłeś nagrobek.
Chcesz, pomożemy ci wynieść. Sam się zasapiesz, przepuklinę złapiesz. Już ci wywichnęło jedną
rączkę.
Łuka cały czas jedno ramię trzymał ciasno przyciśnięte do boku. Utykał też na tę stronę. Za to
zdrową ręką ciągle coś czarował za pomocą szklanej pałeczki. Czasami ją wtykał w kryształ.
Wyciągał. Dreptał do zewnętrznego pierścienia elektronicznych tablic — w większości oślepłych.
Tu i ówdzie tylko gwiazdki migały w okienkach. Tam coś podliczał. Wracał. Znowu przymierzał
i znowu szklaną różdżką roztrącał pył iskierek osiadłych w krysztale. Gdzieś w kącie Gudrun
zaciągnęła żałośnie:
— Niech ci oczy pozamyka
Authos, autho–os!
Ani ręki, ani nogi
Cyfra praży, dusza pali — aortoo…
Czarnobrew dalej przyświecał sobie skrzydełkiem Hermesa. Szklaną szybką w kapeluszu, nieco
przykopconą, ciekawie oglądał „nagrobek Czikomety”.
Gudrun Różoucha bezradnie popatrywała to na Luke, to na Ryżowąsa.
— Ty, popatrz — Czarnobrew wezwał towarzysza. — Ale ten się napracował! Nie jeden rok
musiał te gwiazdki składać do kupki. Ryżowąs raz tylko błysnął srebrną blachą ciemienia.
— Fiu–u! — gwizdnął przez zęby. — Maleńki modelik kosmicznej przestrzeni. Czaruj, Łuka!
Czaruj dalej! Zgodnie z teorią współistnienia podobieństw. Ale, tak na oko, toś niezbyt dokładnie
poukładał klocki.
— Tak sądzisz? — zapytał Czarnobrew.
— Sam popatrz — zaproponował Ryżowąs. — To stateczny model… Chociaż… No! No proszę!
Aż się wspiął na palce.
— Niby półgłówek, a cyferkami obracać umie! — zawołał. — Wiesz, co, Czamobrewku? On to
zrobił z nieznacznym wyprzedzeniem w czasie. Nie przypuszczałem, Łuka, że z ciebie taki Einstein!
— To znaczy? — Czarnobrew węszył przypalonym pyskiem.
— Ułożył taki model, który dopiero się spełni. Z uwzględnieniem wszelkich relatywizmów.
Wyznaczył tutaj rzeczywiście miejsca, jakie w danym momencie gwiazdy zajmą w przestrzeni.
Oczywiście nie pokrywa się to z widzianym stąd niebem. Nadrobił ślamazamość światła. To jest
model partii Wszechświata, która w jednym momencie dokonała koincydencji z tym modelem.
— Kiedy to nastąpi? — dopytywał się Czarnobrew.
— Czort z tym! — machnął ręką Ryżowąs. — Nie podejmuję się odliczania czasu Wszechświata!
Każdy ma własny punkt odniesienia. Tylko sami sobie wyznaczajmy cele. Ty wiecznie główkujesz,
dlatego jesteś w rozterce… A ja — popatrz… Paradoks wszelkiej Mocy polega na tym, że nie można
jej ciułać nad miarę, bo uderzy do głowy. Trzeba dać upust. Trzeba, jak złoto z kuferka, puszczać w
obieg… Popatrz! Niech każdy odlicza swoje… Dzie–e–e–sięć!
Tylko się wziął pod boki i podkutym buciorem walnął o posadzkę.
— I dzie–e–więć! — huknął.
Okręcił się na pięcie, przyklasnął, zafalował wąsem, znów się wziął pod boki i tak, tanecznym
krokiem, drobił do ciemnego kąta, gdzie uszy Gudrun oblały się pąsem.
— Osiem! — przytupnął.’
Wabił ją do tańca. Jeszcze trwała w rozterce między platonicznością i nadzieją zmysłowej
przyszłości.
— Siedem!
Łuka wprowadził szklany pręcik w momentalnie rozchwiany kryształ. Coś się zebrało na końcu
rurki, jakby kropelkę krwi utoczył z serdecznego palca. Gorąca łezka skapnęła w sam środek
„nagrobka Czikomety” i tam zawisła w nieważkości, z miejsca okrąglutka, zagubiona między
milionami czekających od dawna.
Łuka cofnął pręcik. Znowu wykrystalizowało ostre krawędzie sześcianu.
— Sze–e–eść! — konung dobił obcasem. Gudrun drgnęła w swoim kącie. Pomada jej się na
policzkach i na czole rozkruszyła nieco. Pękła gliniana maseczka. Ziarenko tęskniło, tak długo bez
wzajemności; teraz tylko patrzeć, a wystawi listki.
Kukła Adaojamy wypadła jej z rączki. Na swojego konunga patrzyła jak mysz na kuśtykającą
górę.
Łuka raz zerknął w ich stronę. Pobladł i aż się skurczył, jakby poczuł nowego kuksańca w bok.
— Pięć!
Konung tańczył. Brzuch mu podskakiwał. Srebra i ordery dzwoniły na piersi. Raz się ujął pod
boki, zakołysał biodrami, to znów jak z bicza strzelił samymi palcami.
Raz mu z olstra na przedramieniu wyskoczył ray–guns, koło ucha zakręcił lufą i masywną kolbą,
aureolkę zatoczył nad czaszką. Konung tylko przysiadł, z podbicia lewą nogę wyrzucił do przodu,
potem prawą — i tak się nadstawił, że jego armata sama mu z powietrza wskoczyła do olstra na
przedramieniu.
Łuka wyprowadził z bocznej ściany długi cylinder z rubinowym oczkiem i tak nakierował, żeby
się mogło natchnąć serduszkiem bijącym w kryształowym „nagrobku Czikomety”.
— Cztery! — swoje odliczał konung.
Zawadiacko podkręcił wąsa i zbliżał się — Ryżowąs do Różouchej. Łuka też miał minę, jakby i
on szykował się na ich święto Perihelium. Tylko od strony korytarza smrodliwie wionęło spalenizną.
Ignotus tam, przybity do ściany, jeszcze skwierczał na rozpalonym do białości haku.
— Trzy!
Kiedy Ryżowąs wyczyniał hołubce, echo docierało w najdalsze zakamarki Hidalgo. Od
rezonansu wściekły się bzykuny w ulach i gluty na ścianach trzaskały jak purchawki. Gdzieś tam
Bishop zwołał resztę naczelników klanów. Radzili. Czarnobrew uśmiechnął się w duchu. Widział ich
na wylot — ze szmat odwijali stare pozytronowe spluwy i neutronowce. Tańcz! — myślał, z radością
patrząc na Ryżowąsa. Każdy zabawi się na własny sposób. Żeby przyjęli za swoich, trzeba im
zatańczyć, a jeśli mało — trzeba też zawalczyć.
— Dwa!
Już Różoucha szła naprzeciw nowego amanta. Biodra jej drżały, biust skakał rytmicznie.
Frywolnie zmrużyła oczęta i niby baletnica płynęła w objęcia tancerza.
— Jeden!
Tancerz wyszczerzył żółte, zdrowe zębiska. Czerwona szczecina wyszła mu na policzki,
miejscami przebiła nawet stalowo–szarą koszulę.
Holoko patrzył na nich nieruchomymi oczami Czikomety.
Zgarbiony Łuka śledził jakieś iskierki mrowiące szybko w okienku na bocznej ściance cylindra.
— Z–ze–er–ro–o–o! — wrzasnął konung.
Rubinowe oko cylindra strzeliło jedną iskierką.
W „nagrobku Czikomety” przez moment mocniej zajaśniała czerwona kuleczka.
Różoucha nuciła miłośnie:
— Tobie pętla programowa
Tobie noxio — lobotomia
Ani utok ani szatra
Gloy — och! — gloy!
Bay—och!—BACH!
Łuka odstąpił do drzwi. Potknął się na szmacianej kukle.
Zbladł strasznie i chwycił się za serce.
Czarnobrew i Ryżowąs jednocześnie spojrzeli na widmowy punkcik, dogasający w kryształowym
sześcianie.
Ich tak długo martwe oczy w jednej chwili same w sobie odkryły ŚWIADOMOŚĆ.
Ale już było za późno.
Daleko stąd Moc rozsadziła Imperium Czerwonej Gwiazdy.