DRUGI OBIEG NR4 (01 2012)

background image

1

background image

Spis treści:

Witold Gwoźdź

Przedwiośnie......................................s.4

Piotr Masłowski

Ronduś..............................................s.19

Paweł Mocek

Upadek nieba....................................s.21

Paweł ''Rusky'' Połednik

W nieznane........................................s.37

2

background image

Witajcie!

Piszę te słowa, a przy okazji i składam numer,

w przerwie pomiędzy pochłanianiu jednego a drugiego opasłego
tomiszcza, którego znajomość jest mi niezbędna dla zaliczenia
zaczynającej się właśnie zimowej sesji egzaminacyjnej. Ten
dobrze znany studentom fenomen silnie odcisnął się na formie
tego wydania „Drugiego Obiegu”.

Przede wszystkim liczba opowiadań jest widocznie

mniejsza – zaledwie cztery. Poza znanymi Wam już Witoldem
Gwoździem i Pawłem Mockiem, którzy, będąc wolnymi od
obowiązku jakichkolwiek zaliczeń w tym roku, nie mieli
problemu z napisaniem opowiadań, mamy w tym numerze dwie
niespodzianki. Pierwszą z nich jest tekst napisany przez Piotra
Masłowskiego, nie byle kogo, bo dyrektora zarządzającego
w Centrum Rozwoju Inicjatyw Społecznych. Drugą natomiast
tekst wygrzebany z szuflady Pawła „Ruskyego” Połednika,
zwykle udzielającego się jako korektor tekstów w naszym
czasopiśmie.

Nie obyło się też bez niezłego zabiegania przy okazji

załatwiania spraw związanych z wydaniem, ale ostatecznie
wszystko udało się załatwić, czego dowodem jest fakt, że właśnie
trzymacie w ręku nowy egzemplarz i czytacie te słowa.

Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak życzyć Wam

miłej lektury!

Adrian ''Ryan'' Sładek oraz Witold Gwoźdź wraz

z całą ekipą.

PS Motywem numery lutowego będą

INSPIRACJE FILMOWE.

3

REDAKCJA:

Justyna Hawryś — Oprawa graficzna, jedzenie mlecznych kanapek.

Paweł ''Rus'' Połednik — Korekta tekstów, picie kawy, umiłowanie średników.
Adrian ''Ryan'' Sładek — Składanie tekstu, wkurzanie się, poganianie innych.

Witold Gwoźdź — Ogarnianie wszystkiego, bycie zmierzłym i bycie zmierzłym.
Agata Paprotna — Mecenat, bycie zadowoloną.

Łukasz Paprotny — Mecenat, posiadanie dziwnego poczucia humoru.

KONTAKT:

email: drugiobieg@yahoo.pl

facebook: www.facebook.com/drugiobieg

background image

Przedwiośnie

Witold Gwoźdź

Z dedykacją dla tych, którzy nie mają

sesji zaliczeniowej, oraz tych, którzy szukają niepotrzebnych
nikomu informacji biograficznych w angielskiej Wikipedii.

Jesień roku 1865 była niczym lawina, która przygniotła Lady Margaret

Percy. Przez blisko tydzień płakała w poduszkę, a potem już nigdy nie była taka
sama, ubierała się na czarno, a twarz zakrywała koronkowym welonem niczym
dama w żałobie. Pomiędzy tymi dwoma okresami jej jestestwa upadł największy
chyba możliwy dla Lady Percy życiowy kamień milowy. Było to 12 listopada
1865 roku w Upper Norwood, hrabstwo Sussex. Konkretnie dom wiceadmirała
Sir Roberta FitzRoya.

Wieczór był wietrzny, bardzo elegancka kobieta około lat czterdziestu

szła jak na ścięcie po brukowanym chodniku. Inni przechodnie patrzyli na nią
z czymś w rodzaju politowania, oczywiście ci z wyższych sfer; w końcu nadal
była córką Georga Percy'ego, earla Beverley i od niedawna piątego księcia
Northumberland. Nikt, kto nie był przynajmniej baronem, nie miałby na tyle
czelności, żeby otwarcie, choćby spojrzeniem, okazać jej brak szacunku. Chociaż
jej ojciec był już w niezwykle podeszłym wieku, jego koneksje i władza nadal
pozostawały ogromne. Omal nie wpadła na umorusanego chłopca, który
zapewne ukradkiem wszedł na teren najbogatszej z dzielnic Upper Norwood.

— Psze pani, weźmie pani amulet przeciw klątwom! Tylko pięć pensów

uchroni panią przed wszelkimi niecnotami, belzebubami, czarownikami
i antychrystami!

Konsekwentnie go ignorowała, patrząc przed siebie. Och, ironio... Mały

ulicznik nie wiedział, jak bardzo takie amulety przydałyby się miłości jej życia,
Robertowi FitzRoyowi. Czy to może być przypadek, że zaproponował go właśnie
jej? Oczywiście, że przypadek! To połówka cholernej łupiny od orzecha
wypełniona kolorowym woskiem i jakimś koralikiem. Dzieciaki ze slumsów
starają się jak mogą, żeby przeżyć. Czasami chyba nawet wolą umrzeć na ulicy,
niż trafić do ochronki. W takim świecie przyszło nam żyć. Jedyne co w tej chwili
widziała Margaret Percy to rozmazane kolejne kostki z bruku układające sie
w chodnik. Dłonie schowane miała w mufce, cały czas przyśpieszała kroku.
Ogryzek ołówka i zapisanego pergaminu, które trzymała niemal na sercu,
w wewnętrznej kieszni płaszcza wierzchniego, zdawały się być nieprzyjemnie
gorące. Nie mogła uwierzyć w to, co miała zrobić. Ale po przeczytaniu krótkiej
notki od wiceadmirała FitzRoya, nie mogła czekać, tym bardziej, że to jutro
mijał czas wyznaczonych jej dwóch tygodni. Ten mały zwitek papieru listowego
zgnieciony w kulkę, nie wyglądał jak najbardziej przerażająca i wyczekiwana
wiadomość w życiu tej szlachetnie urodzonej kobiety w średnim wieku. Była to
wspomniana notka od Roberta FitzRoya, a Lady Margaret znała ją na pamięć.

4

background image

"Droga panno Percy!

Ufam, że jest pani w dobrym zdrowiu. Muszę

z przykrością zawiadomić panią, iż po przemyśleniu całej naszej
rozmowy uznałem, że bez znaczenia są pani domniemane zasługi dla
mnie, jak i uczucia żywione wobec mojej osoby. Akt, którego byłem
świadkiem, a pani prowodyrem, wzbudził we mnie największą odrazę.
Był to występek przeciw Bogu Wszechmogącemu i wszystkiemu innemu
co dobre, nawet jeśli ofiarą stał się, mój do niedawna wielki przyjaciel,
Charles Darwin. Co za tym idzie, pozostawiam pani dwa tygodnie na
przemyślenia i stosowne poczynania. Po upływie tego czasu zaalarmuję
samą Jej Królewską Mość.

Wiceadmirał Floty Zjednoczonego

Królestwa, Robert FitzRoy"

*

Tego dnia było jeszcze mroźniej niż zwykle, a zamiatacze uliczni

uzbrojeni w łopaty jak w ukropie uwijali się, odśnieżając ulice z zasp, które
zesłała Londynowi noc. Poniedziałkowy poranek zawsze jest najgorszy, kiedy
wszyscy się śpieszą, wielcy panowie na spotkania warte tysiące funtów, zwykli
ludzie do prac, a biedacy do ochronek, mając nadzieję, że znajdzie się dla nich
jeszcze jakaś miska ciepłej zupy.

Nadinspektor Frederick Abberline stał w oknie swojego gabinetu,

obserwując to wszystko. Kiedy zaczęły się śnieżyce, miał dopiero siedem lat, ale
świetnie to pamiętał. Na początku podobał mu się okraszony białym puchem
Londyn, w którym wcześniej śnieg uświadczano bardzo rzadko i to raczej
w postaci szarej i śliskiej brei rozjeżdżonej przez powozy. Odwrócił się od okna,
kiedy wiatr przywiał do jego szyby pierwszą stronę porwanego komuś z dłoni
dzisiejszego numeru "The Guardian". "Jak długo królowa Wiktoria będzie
udawała Wiktorię?" uderzał w oczy ogromny nagłówek i przewijające się pod
spodem komentarze zagranicznych obserwatorów i wściekłego ludu. W masa
wrze, tylko patrzeć rewolucji. Nie ciekawił go też specjalnie widok ulic, od
trzydziestu lat wyglądały tak samo – wszystko przysypane śniegiem, ludzie
ubrani w grube płaszcze, zawinięci szalami pod sam nos. Oto obraz Londynu
i całego Zjednoczonego Królestwa. Tyle lat, Boże miej nas w opiece... Jego
gabinet był zarzucony mnóstwem papierów, materiałów dowodowych
w szklanych słoiczkach i policyjnych szkiców przedstawiających najróżniejsze
miejsca i osoby. Każda wolna przestrzeń, łącznie z umywalką, barkiem i jego
osobistym biurkiem. Niedopałki papierosów, cała kolekcja brzytew w różnym
stanie, odpisy z prac naukowych zmarłego przed trzydziestu laty Roberta
Fitzroya, informacje na temat rodu Percych, ze szczególnym uwzględnieniem
Lady Margaret Percy. Spłonęła już dawno na stosie w księstwie
Northumberland podczas linczu urządzonego przez miejscowych. Za każdym
razem, kiedy mu o tym wspominano, krew się w nim gotowała. Nie zdążono jej
przesłuchać, nawet spisać aktu oskarżenia, aresztować! Gdyby tylko była wtedy
tutaj, w Londynie, a nie na północnym krańcu Zjednoczonego Królestwa. Nie da

5

background image

się tak po prostu aresztować i przewieźć na drugi koniec kraju córki księcia
hrabstwa, członka parlamentu i kapitana straży Jej Królewskiej Mości. Po raz
kolejny przejrzał materiały dowodowe, zapiski śledczych z Northumberland,
kiedy usłyszał pukanie do drzwi.

— Proszę wejść.

Do gabinetu wszedł mężczyzna dobrze po pięćdziesiątce, z marsowym wyrazem
twarzy. Zamknął za sobą drzwi, na w miarę wolnym kawałku sekretarzyka
położył niewielką kopertę zapinaną na tasiemkę, zaadresowaną do
Nadinspektora Frederica Abberlina, sam nie usiadł ani nie wyszedł.

— List z Agencji Pinkertona z Chicago, od Allana Pinkertona dla pana,

panie Abberline.
Frederick szybko wziął kopertę, rozsupłał tasiemkę i przeleciał wzrokiem po
treści listu.

— Dziękuję panie McWilliam, może się pan zająć własnymi

obowiązkami, inspektorze.
James McWilliam wyszedł stanowczo, zbyt głośno zamykając drzwi. Można by
go posądzić nawet o trzaskanie nimi w gniewie i nie byłoby to nieuzasadnione.
Dla nikogo nie stanowiło tajemnicy, jak bardzo inspektor James McWilliam
nienawidził Fredericka. To w końcu jemu, ledwie miesiąc temu odebrano
sprawę, kiedy Abberline dowiódł z pomocą kustosza głównego muzeum historii
naturalnej w Londynie, że znak, który znajdował się na brzytwie, którą Robert
FitzRoy odebrał sobie życie, nie był mistyfikacją. Trzydzieści lat... dla opinii
publicznej, królowej i parlamentu był to ogromny postęp w śledztwie, ale nie dla
niego. Jak możliwe, że jedna z tak oczywistych spraw musiała czekać aż
trzydzieści lat tej piekielnej zimy? Ale to, co potęgowało gniew inspektora
McWilliama to fakt, iż Frederick Abberline został przez samą królową w trybie
natychmiastowym mianowany nadinspektorem Policji Kryminalnej na
Scottland Yard. On pracował latami na stanowisko inspektora, a ten niewiele
ponad trzydziestoletni człowiek został nadinspektorem z godziny na godzinę.
Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że budził respekt jako nadinspektor.
Szereg rozwiązanych spraw, na czele z zagadką Śnieżnego Rzeźnika, który tak
długo był utożsamiany ze sprawą "wiecznej zimy". Z sumiastymi czarnymi
wąsami i bokobrodami, wieloma zmarszczkami na czole wyglądał bardzo
dostojnie jak na swój wiek, co nie odbierało mu jednak przychylnego spojrzenia
wielu dam. Jeśli wierzyć plotkom, czasem zbyt przychylnego. W płaszczu
chesterfield i wysokich butach oficerskich oraz amerykańskim rewolwerem
remington .44 był cichym cieniem, postrachem tych, co chcieli wykorzystać
dramat kraju dla swoich kryminalnych celów.

List, który dostał z Agencji Pinkertona, miał być kamieniem milowym

w sprawie. Frederick był w bardzo przyjaznych stosunkach z Allanem
Pinkertonem od prawie dziesięciu lat i korespondowali cały czas, jednak, aby
przedstawić szefowi agencji obcego kraju informacje w sprawie tak ważnej dla
całego Zjednoczonego Królewstwa, musiał mieć zgodę parlamentu. Opłaciło się.
Allan Pinkerton starszy od niego o dwadzieścia cztery lata był dla Fredericka
wielkim autorytetem od zawsze. Udaremnienie zamachu na Abrahama
Lincolna, prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki, praca dla departamentu
sprawiedliwości rządu federalnego, inwigilowanie strajkujących związkowców...
Pinkerton wykazywał się nadzwyczajną bystrością umysłu, a przy tym był wręcz

6

background image

niebezpiecznie chytry. Osiągnął to wszystko, pracując na własną rękę,
zakładając pierwszą na świecie agencję detektywistyczną.

Kiedy tylko James McWilliam wyszedł z jego gabinetu, Frederick

spokojnie nabił fajkę i jeszcze raz powoli przeczytał list.

"Drogi Fredericku,

Przede wszystkim przyjmij moje gratulacje związane

z Twoim błyskawicznym awansem na nadinspektora. Co prawda, nie
uważam, żeby praca dla organizacji rządowej mogłaby być
wyzwaniem godnym Twoich umiejętności, ale znam Twoje
przywiązanie dla Zjednoczonego Królestwa i miłość do waszej
Królowej.

Ale do rzeczy, kiedy zapoznałem się z przysłanymi mi przez

Ciebie dowodami w tej tragicznej i bardzo ciekawej sprawie, musiałem
pozwolić sobie na parę dni przemyśleń, stąd opóźnienie w terminie
przysłanego ode mnie listu."

Zawsze dużo mówił i pisał, jednak nigdy daremnie. Pinkerton, zresztą

tak samo jak Abberline, niecierpiał niedotrzymywania terminów i pomijania
ważnych spraw bieżących. Zawsze więc rozpoczynał list wstępem, dzieląc się
krótko swoimi uwagami co do nich. Fredericka nawet czasem to irytowało,
biorąc pod uwagę, że o niektórych z tych rzeczy w ogóle nie powinien wiedzieć.
Ale nie da się niczego ukryć przed wielkim Allanem Pinkertonem.

"Oczywistym jest, że inspektor James McWilliams to idiota,

skoro wiązał morderstwa tego tzw. "Śnieżnego Rzeźnika"
z kataklizmem, jaki spotkał Zjednoczone Królestwo. Zgadzam się
z Tobą, co do nienaturalnych aspektów tego, co dzieje się na wyspach.
Jako ludzie posługujący się najbieglej chyba w dzisiejszym świecie
dedukcją i rozsądnym, zdrowym myśleniem, zdążyliśmy już
przemyśleć wszystkie możliwe wersje tego, co się dzieje i każda była tak
samo pozbawiona sensu. Niestety, przez wspomniane wyżej nasze
cechy trudno będzie działać na mistycznej płaszczyźnie tej sprawy.
Jednakowoż w tej chwili wierzę (jakkolwiek niedorzecznie to brzmi), że
zamieszane jest we wszystko coś, czego umysł człowieka nie może
ogarnąć. Na szczęście, nasze umysły daleko przewyższają te
przeciętnych ludzi."

Oczywiście, jak zwykle jest wręcz niesmacznie zarozumiały, Frederick

zdążył się już do tego przyzwyczaić i zaakceptować to, co nie znaczy, że takie
zachowanie pochwalał.

"Myślę, że mogę Ci pomóc, drogi przyjacielu. Jeśli wyrazisz

zgodę i chęć współpracy, jestem gotowy w trybie natychmiastowym
pojawić się w Londynie w towarzystwie stosownego eksperta, którego
wiedza w nam obcej materii może okazać się niezwykle przydatna.

Nie chciałbym przekazywać w mało pewny listowny sposób

7

background image

większej ilości ważnych informacji. Proszę, wyślij mi telegram
z odpowiedzią.

Z najlepszymi pozdrowieniami,

Allan Pinkerton"

Frederick nie krył radości, prawda jest taka, że, o ile darzył przyjaźnią

Pinkertona, nie napisałby do niego, gdyby naprawdę nie był w martwym
punkcie. I Allan na pewno o tym wiedział, jednak był profesjonalnym
detektywem do szpiku kości – nigdy nie przegapiłby takiej okazji. W głębi duszy
nie ma dla takich jak on i Abberline nic bardziej rozbudzającego umysłu
i podniecającego niż sprawa, której na pierwszy rzut oka nie da się rozwiązać.
Jedynym problemem była wizyta, która miała umożliwić im współpracę...
Frederick odłożył fajkę na wykonany z orzecha stojak i wyszedł ze swojego
gabinetu, kierując się na dół do swojego sekretarza. W siedzibie głównej
Scottland Yardu jak zwykle było pełno ludzi, biegających z papierami chłopców
na posyłki, którzy mieli nadzieję na dobrą karierę, przestępców, którzy czekali
na swoje sprawiedliwe wyroki i ogrzewających się przy kawie agentów
terenowych. Biura sekretarzy znajdowały się na parterze, co sprawiało, że
Frederick był zmuszony przejść pomiędzy wszystkimi tymi ludźmi i każdemu
odpowiedzieć "Dzień dobry". Jednym, którzy go szanowali (o dziwo, spora część
przestępców znajdowała się w tej grupie), innymi, którzy chcieli się pokazać
przed innymi z tak ważną osobistością, nawet tym, którzy w głebi duszy
chcieliby, żeby wisiał (tutaj znajdowali się agenci terenowi, którzy życzyli
śmierci każdemu detektywowi, który zazwyczaj siedział w ciepłym gabinecie na
Scotland Yard).

Wszedł bez pukania do pomieszczenia, gdzie siedzieli sekretarze

i skierował się do biurka swojego osobistego asystenta. Był to niespełna
dwudziestoletni chłopiec, który gdyby nie to, że Frederick Abberline był
najbardziej wpływową osobą na Scotland Yard, szczerze by nie lubił jego
sposobu bycia z miło-aroganckim tłem wielkiego umysłu detektywistycznego.
Podziwiał go oczywiście, tyle że Frederick nie potrafił postępować z ludźmi, jak
uważał Owen Flin.

— Owen chłopcze, wyślij do siedziby parlamentu wiadomość, że muszę

się, najszybciej jak to możliwe, spotkać z premierem Gascoyne-Cecilem.
Przez chwilę w pomieszczeniu, w którym cały czas panuje szum rozmów,
telegrafów i maszyn do pisania zrobiło się cicho.

— Tak jest panie nadinspektorze, natychmiast.

*

Na szczęście, kiedy dwa dni później nadszedł termin umówionej

rozmowy z premierem, zawieja nieco ustała. Frederick Abberline ubrany
w czarny płaszcz chesterfield, z zaciśniętym na głowę melonikiem i szalem
zakrywającym usta i nos przed zimnym powietrzem wsiadł do wyposażonego
w pług śnieżny dyliżansu. Był to poranek, jednak od czasu pojawienia się zimy
w Anglii nie rozumiano ich tak samo. Były ciemne, nieprzyjemne i częstokroć
niebezpieczne, a najmniejszym z owych niebezpieczeństw było zostanie
stratowanym przez konie powozu, którego woźnica nie zauważył przechodnia.

8

background image

Kiedy znaleźli się pod budynkiem parlamentu, dobijała godzina dziesiąta rano.
Spotkanie było na dziesiątą piętnaście, a Frederick bardzo nie lubił się spóźniać.
Szybkim krokiem wszedł więc do budynku i podał szatniarzowi płaszcz, szal
i kapelusz, nie spoglądając nawet na niego. Nawet ci ludzie, od których etykieta
tego nie wymagała, kłaniali mu się grzecznie. Abberline nie był fanem
mianowanego przed trzema miesiącami premiera Roberta Gascoyna-Cecila,
trzeciego markiza Salisbury. Na szczęście bez wzajemności, chociaż ten
konserwatywny do bólu człowiek nie tolerował nikogo o nieco innych nawet
poglądach niż tych w stu procentach oddanych jego wizji Angli, to nie uszedł
jego informacji fakt, iż to właśnie Frederick Abberline zdemaskował "Śnieżnego
Rzeźnika" jako wybitnie inteligentnego psychopatę bez sumienia, z ochronki dla
umysłowo chorych. Poza tym nowy nadinspektor wszystko co robił, robił dla
Zjednoczonego Królestwa i Jej Królewskiej Mości. Wszystko to nie zmieniało
niestety faktu, że wieść o propozycji pomocy od Allana Pinkertona, którego
agencja współpracuje z rządem federalnym Stanów Zjednoczonych Ameryki,
będzie dla premiera jak cios w policzek. Dla niego to nadal była zbutnowana
kolonia Zjednoczonego Królestwa sprzed grubo ponad stu lat.

Uderzył dwa razy mosiężną kołatką w obejcowane na czarno masywne

drzwi i wszedł do środka. Człowiek, który siedział w pierwszym pomieszczeniu,
był asystentem premiera Gascoyna-Cecila, poważnym człowiekiem mniej więcej
w wieku Fredericka, nosił jednak włosy wymodelowane brylantyną oraz
angielski wąsik, co sprawiało wrażenie, jakby miał już przynajmniej
sześćdziesiąt lat. Frederick usiadł na obitej wygodnej ławie, na której zwykli
czekać petenci. Kiedy tylko asystent premiera to spostrzegł, zerwał się niemal ze
swojego fotela.

— Och pan nadinspektor! Nie musi pan czekać, pan premier już na

pana oczekuje, panie Abberline.
Było to oczywiście tak miłe, że aż nieszczere. Zapewne chciał tylko przypomnieć
mu, że jest godzina dziesiąta osiemnaście, więc jest spóźniony. Oczywiście
przypominać mu o tym nie musiał, Frederick był znany z tego, że jego zegarek
był co do sekundy, ustawiony zgodnie z Big Benem. No i nienawidził się
spóźniać.

— Dziękuję.
Premier rzeczywiście czekał przy swoim bogato zdobionym stole, racząc

się drugim śniadaniem złożonym z krakersów z serem i szynką z dzika oraz
gorącą kawą. Spostrzegając Abberlinea, wskazał mu tylko z pełną powagą
krzesło po przeciwnej stronie stołu, gdzie również znajdował się talerz
z krakersami i kawą.

— Witam pana, panie nadinspektorze Abberline. Proszę się nie trapić,

nie czekam na pana długo, a, jak widać, mam zajęcie. Proszę się częstować, pan
zapewne również zgłodniał i zziębł w drodze.
Frederick wziął kawę, nie interesując się specjalnie fałszywie wyszukanymi
przekąskami z parlamentarnej kuchni.

— Dziękuję, nigdy nie jadam drugiego śniadania.
— Och tak, doszły do parlamentu plotki, że najzdolniejszy śledczy

Zjednoczonego Królestwa żyje o kawie, tytoniu i śniadaniu przez cały dzień.
Jakkolwiek to nie zabrzmiało, nie odbiegało specjalnie od prawdy. Plotki na
temat zachowań i przywar nadinspektora przybierały już niemal rozmiary

9

background image

legendy.

— Panie Premierze, pozwoli pan, że przejdę do rzeczy. Skoro jest Pan

tak zorientowany w moich przyzwyczajeniach żywieniowych, zapewne doszły do
pana również plotki, że od dwóch miesięcy sypiam trzy godziny na dobę,
a pozostałe dwadzieścia jeden godzin spędzam na rozwikływaniu, że tak
pozwolę sobie go określić, największego nowożytnego problemu Zjednoczonego
Królestwa. Czas gra na naszą niekorzyść premierze Gascoyne-Cecil i dlatego
poprosiłem z pozytywnym skutkiem o pomoc najtęższy znany mi umysł tego
świata, mojego serdecznego przyjaciela, Allana Pinkertona. Panie premierze,
jedyne, co dzieli pana Pinkertona od służby nad przerwaniem "wiecznej zimy"
w Zjednoczonym Królestwie, to pańska zgoda.

O tak, Frederick Abberline nigdy nie potrafił postępować z ludźmi.

A w szczególności z tymi bardzo ważnymi, z którymi rozmowa powinna być grą
słówek, ułożoną tak, aby uważali, że wszystko, co się dzieje, to ich wola. Niestety
ton Abberlinea był zwykle wręcz oburzający i, zapewne, gdyby nie to, że to
niepierwsze jego spotkanie z premierem, zostałby posądzony o cokolwiek,
byleby tylko trafił do więzienia. Na jego szczęście, był jedną z tych osób, które
mogą sobie pozwolić na znacznie więcej niż inni. Co, rzecz jasna, nie zmieniało
faktu, że ostateczna decyzja należała do premiera.

— Pan Pinkerton może współpracować z panem... tylko ze względu, że

pan zna i ceni go osobiście. Jednak jest pewien warunek...
*

Edward Gordon, który jeszcze trzy dni temu był osobistym asystentem

premiera Zjednoczonego Królestwa, teraz stał, marznąc na śniegu
w Londyńskim porcie, czekając na parowiec, którym miał przybyć Allan
Pinkerton. Nadinspektor Frederick Abberline, który z początku nie przyjął
dobrze warunku postawionego przez premiera, teraz był w świetnym humorze.
Osobiście Gordon nie przepadał za nadinspektorem, widział w nim dziwactwo
graniczące z szaleństwem, wiedząc w jaki sposób oddaje się sprawie, którą
powierzyła mu Królowa Wiktoria. Zachowywał się, jakby to była rozumowa
zabawa, a dla niego najwyższym punktem honoru było ją wygrać, a los
mieszkańców Anglii schodził na boczny tor. Obawiał się dodatkowo, że
Pinkerton, będzie taki sam, a fakt, że był o wiele starszy od nadinspektora
Scotland Yardu i dodatkowo wiele razy oddał ogromne usługi Stanom
Zjednoczonym Ameryki, sprawiał, że uważał go w zasadzie za wariata
niebezpiecznego dla jego kraju. Dzień był wyjątkowo wietrzny, wszędzie hulała
zamieć, a Abberline stał zadowolony z fajką w zębach, przez co szal zupełnie
opadł z jego twarzy, wystawiając ją na przykre podmuchy śniegu. Edward
Gordon zastanawiał się, dlaczego nie mogą zaczekać na Pinkertona w hotelu
albo budynku Scotland Yardu, ale Frederick uparł się, żeby być w przystani,
kiedy ten przybędzie. A poza tym, jak z resztą nadinspektor mu przypomniał,
asystent premiera miał czuwać nad ich gościem, od czasu kiedy postawi swoją
stopę na Angielskiej ziemi. Kiedy zaryczał gwizd parowca RMS Red Rose,
a reszta oczekujących na przybywające osoby ludzi zbiegła się znikąd, Frederick
Abberline zniknął z Grodonowi z oczu.
*

Allan Pinkerton wyglądał jak typowy Amerykanin posunięty wiekiem

po sześćdziesiątce, twarz okalana bujną brodą pozbawioną wąsów, typowy

10

background image

amerykański kapelusz i cygaro w zębach. Zaczerwieniony nos i policzki, jak
i nie dość grube jak na śnieżny Londyn ubranie zdradzały, że nie bywa w Anglii
zbyt często. Pomimo to roztaczał wokół siebie aurę mądrości.

— Jeszcze raz dziękuję, Allanie, że zdecydowałeś się na tę podróż, jak

tylko dojedziemy do hotelu Royal, rozgrzejemy się szklaneczką whiskey. Gdzie
jest ów pan, jak mówiłeś, ekspert od rzeczy dziwnych?

Pinkerton uśmiechnął się szeroko, pozwalając sobie na sekundę

otworzyć drzwi dyliżansu celem wyrzucenia niedopałka. Po zmarszczkach
biegnących po czole i wokół oczu sądzić można było, że uśmiechał się często
pomimo stresującego i pełnego strapień trybu życia.

— Znów nie dostrzegasz drobnych faktów, Fredericku, aż tak zaprzątają

ci głowie wielkie sprawy? Zresztą nieważne. Cóż... widać, nie tylko ty nie
chciałeś porozmawiać bez zbędnych par uszu, sądząc po tym, że taki szpieg jak
ja nie ma swojego "opiekuna", którego mi zapowiedziano. Streszczajmy się
nadinspektorze, bo do hotelu mamy tylko dwadzieścia minut.
*

— Gdzie pan zniknął Abberline! Nadinspektorze, sam żeś pan słyszał

dokładne zalecenia premiera! Nie wiem. Nie wiem, czy nie będę musiał napisać
do niego informującej o tym noty! Detektyw Pinkerton pojawia się w Londynie,
a JA, wyznaczony dla niego opiekun, spotykam go dopiero w hotelu, kiedy
przestałem panów szukać na mrozie!

Krzyki Edwarda Gordona słychać było nawet piętro niżej z hotelowej

restauracji, w której siedział Allan Pinkerton ze szklanką burbonu.
Proponowano mu oczywiście szkocką whiskey jako rodowitemu szkotowi, ale
on już do końca swojego, zapewne już krótkiego, życia będzie Amerykaninem.
To jego drugi z kolei tytuł w szeregu tytułów Allana Pinkertona – pierwszym dla
niego był "detektyw". Plan, który zdążyli obmyślić w dwadzieścia minut,
przyprawiał go o gęsią skórkę podniecenia, jego ekspert od rzeczy
nienaturalnych brał właśnie kąpiel. Nie będzie musiał eksperta przekonywać,
ma u niego dług wdzięczności większy niż cokolwiek. Jedyne, co go martwiło, to
nastawienie pana Gordona, ale jeśli autorytet Fredericka jest tak duży, jak on
sam uważał, a miłość Gordona taka, jak autorytet Fredericka i chęć Pinkertona
do rozwiązania najbardziej zawiłej sprawy jego życia... Wszystko pójdzie dobrze.
Następnych słów, które już Abberline wypowiedział bardzo zimnym tonem do
asystenta premiera, już nie było słychać.

— Nie rozumie pan, panie Gordon, jeśli mamy uratować Zjednoczone

Królestwo od naszej prywatnej epoki lodowcowej, musi pan przyjąć do
wiadomości, że Pinkerton i jego służący to nie szpiedzy, nasłani mordercy ani
straż przednia armii Stanów Zjednoczonych Ameryki. Pinkerton jest
detektywem do szpiku kości i, na Boga Wszechmogącego, jeśli będzie miał się
pomalować w niebieskie pasy i biegać nago przed Pałacem Buckingham, żeby
rozwiązać sprawę, to zrobi to. Pan powinien najlepiej rozumieć, że są dla
niektórych ludzi rzeczy ważniejsze niż wszystko inne. Więc zamknij się pan
i pomóż nam ocalić swoją ojczyznę, jeśli nie chcesz, żeby pana wnuki żyły jak
Eskimosi. A teraz niech pan znajdzie miły pokój bez czujek nasłanych przez
pana premiera i przyjdzie z Allanem. Mamy rzeczy do omówienia.

Edward opanował oddech i przetarł chustką pot z czoła. W tym, co

mówił nadinspektor, było dużo prawdy. Nieraz udowodnił oddanie Królowej

11

background image

i krajowi, a tego Amerykanina znał lepiej niż jakikolwiek inny Anglik. A jeśli
obaj są tak dobrzy, jak się mówi... Bez słowa przytaknął mu skinieniem głowy.
Frederick słyszał zza zamkniętych drzwi, jak definitywnie zbyt mało dyskretnie
Gordon szepcze do kogoś, że może zostawić ich samych, po czym zszedł piętro
niżej, do restauracji.

— Kelner, proszę butelkę Old Smugglera, kubełek lodu, cztery szklanki

i pudełko cygar do Pokoju Fotelowego. Proszę również się upewnić, że nikt
nieproszony przeze mnie ani pana Nadinspektora Abberlinea tam nie wejdzie.

Kiedy odwrócił się w stronę Pinkertona, na jego twarzy znajdował się

znów nieprzenikniony spokój, ręce miał założone za plecami.

— Panie detektywie, proszę za mną.

*

Siedzieli w Pokoju Fotelowym w trójkę, popijając od niechcenia

whiskey i paląc cygara. Tylko Gordon pod całą tą swoją maską iście angielskiego
spokoju był niezwykle nerwowy, co spostrzegawczy obserwator mógł
wywnioskować z tego, że co chwila wyciągał z wewnętrznej kieszeni zegarek
i drapał paznokciem o oparcie fotela. Nie chcąc nadużywać jego nerwowości,
Frederick odezwał się pierwszy.

— Allan, rozumiem, że są osoby, które niezwykle dbają o higienę

osobistą, ale nie uważasz, że godzina dziesięć minut w kąpieli to już
nadgorliwość?
Starszy detektyw zaśmiał się pod nosem, wypuszczając dym z cygara, dorzucił
do swojej szklanki dwie kostki lodu i splótł palce dłoni, opierając łokcie
o oparcia fotela.

— Tak przyjacielu, masz jak największą słuszność, ale zrozumiesz to

kiedy tylko zobaczysz mojego eksperta.
Edward Gordon trochę się zirytował, powinien wszak być najlepiej
zorientowanym w sytuacji pobytu Pinkertona na angielskiej ziemi, a wydawać
się mogło, że wie najmniej.

— Panowie już któryś raz z rzędu użyli sformułowania "ekspert". Czy

jako angielski opiekun pana Pinkertona i asystent premiera Zjednoczone
Królestwa mógłbym wiedzieć, o co chodzi?

Drzwi otworzyły się powoli, a do środka weszła dama, ale było w niej

coś takiego, że Abberline przetarł skronie z uśmiechem politowania dla swojej
własnej niedomyślności, a Gordon oczy, gdyż nie uwierzył w to, co zobaczył.
Kobieta była olśniewająco piękna, z wydatnym biustem, ustami i idealną figurą,
którą jednak skrywała pod, dość dziwnego kroju, prostą suknią w kolorach
fioletu i czerni, włosy zaś zakrywała wpół przeźroczysta czerwona husta.
Egzotycznego wyglądu dopełniał z pewnością fakt, że była czarnoskóra.

— Przepraszam, że panowie musieli czekać, ale nie zwykłam odświeżać

się na chybcika, a łazienki w tym hotelu są niezwykle przytulne. No i nie muszę
panom mówić, że pogoda na zewnątrz jest dla mnie czymś obcym.
Akcent miała niemniej egzotyczny i pociągający jak urodę. W bardzo skromnej
pozie, która paradoksalnie również przyśpieszała krążenie krwi u mężczyzn,
spoczęła na fotelu i również nalała sobie alkoholu.

— Kim pani jest?!
— Panie Gordon, proszę nie być grubiańskim dla damy. Allan, sądzę, że

ta dama to twój ekspert? Aż wstyd mi, że dałem się nabrać na tą gierkę, muszę

12

background image

przyznać, że mnie zaskoczyłeś.
Edward zaczerwienił się i zamilkł, speszony swoim, bądź co bądź, szalenie
nietaktownym zachowaniem. Na szczęście czarnoskóra pani ekspert musiała
być przyzwyczajona do tego typu reakcji, bo tylko uśmiechnęła się serdecznie
i upiła łyk whiskey. Pinkerton zaś zachichotał pod nosem, odchrząknął i wstał.

— Wybacz mi tą małą zabawę Fredericku, szkoda tylko, że jak zwykle

popsułeś mi ją, gdyż nie było po tobie widać żadnego zdziwienia. Ale
odpowiadając na twoje pytanie! Tak, oto ekspert, a w zasadzie ekspertka, która
powinna nam bardzo pomóc. Pozwólcie panowie, że przedstawię wam madame
Abina. Zdolna szamanka voodoo i jasnowidzka.
Abina prychnęła z udawaną dezaprobatą i spojrzała na niego z uniesioną głową.

— Niech pan znów mnie nie obraża przy obcych, panie detektywie,

jestem mambo. I proszę mnie nie tyłować per madame, bo czuję się jak romska
starucha, która swoimi kłamstwami mota ludziom w głowach. Ale z grubsza, to
co pan detektyw powiedział to prawda... I pan detektyw mówił mi, co was trapi,
jednak dopiero teraz zdałam sobie sprawę ze skali problemu.
Zapadła cisza, tylko Pinkerton i Abberline patrzyli na siebie porozumiewawczo.
Po chwili nadinspektor Frederick wstał i podszedł do okna, jakby nagle widok
padającego za nim śniegu stał się dlań niezwykle frapujący.

— Cóż, myślę, że w takim razie czas powiedzieć, jaki jest nasz plan

Allanie. Ale wpierw proszę mi powiedzieć, panie Gordon, czy potrafi się pan
posługiwać bronią?
*

Była noc, koło godziny trzeciej, a Frederick nie potrafił spać. Ćmił fajkę

w swoim pokoju, krążąc w koło. Przygotowywana przez nich zasadzka była
dobra, na tyle dobra, że nie zamierzał kłaść się w ogóle do łóżka w obawie, że
dłuższe przebywanie w objęcia Morfeusza odbiorą mu sprawność umysłu.
Jednak żeby wszystko się udało, wszystko musi się wydarzyć jeszcze przed
wydaniem popołudniowej gazety. Powtarzał sobie całą sekwencję w myślach,
krok po kroku, kiedy poczuł, jak coś zaczyna w nieprzyjemny sposób naciskać
na jego plecy. Odruchowo sięgnął do kieszeni po rewolwer.

— Proszę tego nie robić.

Głuchy dźwięk odciąganego kurka broni utrzymał go w przekonaniu, że to nie
najlepszy pomysł. Sądząc po kształcie lufy przykładanej do jego pleców, był to
czterolufowy derringer kaliber .22, co oznaczało, że szanse obezwładnienia
przeciwnika po strzale w kręgosłup są w zasadzie żadne. Jednak długość i ilość
luf oraz zastosowany przy tym zestawieniu materiał miotający w pociskach
sprawiały, że na pewno nie zdołałby uciec. Okna były zamknięte hotelowym
kluczem. Zakładając, że ukradł go boyowi hotelowemu, może go rozpozna. O ile
żyje. Błąd. Na pewno żyje; nikt nie zadawałby sobie tyle trudu, żeby przekazać
informacje i zostawiać po sobie tak oczywisty ślad jak martwy człowiek.

— Proszę mnie posłuchać, panie nadinspektorze, jeśli chce pan żyć,

odwoła pan Pinkertona i tę czarną wiedźmę. Będzie pan pracował nad sprawą
samotnie i wyjątkowo mało skutecznie. Jeśli będę musiał, wrócę i pana zabiję,
ale na razie proszę, niech pan zostawi sprawy takimi, jakimi są. I proszę
przerwać swój słynny tok myślowy. Wszyscy w tym budynku przez następną
godzinę będą spać, nawet jeśli bym go wysadził. Tymczasem, dobranoc.
*

13

background image

Abberline miał stanowczo przesyt nocnych wizyt nieznanych gości

w jego pokoju. Kiedy tylko usłyszał naciskaną klamkę, odciągnął kurek
rewolweru. Panna Abina widocznie nie przestraszyła się widoku lufy pistoletu,
bo pewnym krokiem weszła do środka ubrana w nocną koszulę z narzuconym
szlafrokiem.

— Czy możemy chwilę porozmawiać, panie nadinspektorze?

Zabezpieczył remingtona na powrót, niezauważalnie ocierając pot z czoła
i odłożył go na blat stołu.

— Proszę, wystarczy Fredericku.

Usiadła na jednym z krzeseł znajdujących się przy obiadowym stole i wyciągnęła
z kieszeni szlafroka papierośnicę z cienkimi cygarami. Nie wyglądała teraz tak
bardzo uwodzicielsko jak wczoraj; była raczej smutna i samotna.

— Wie pan... Fredericku, przeczytałam dokładnie akta Lady Margaret

Percy, od której to się zaczęło. Tak, potrafię czytać. I wydaje mi się, że jako
eksperta potrzebowałbyś Fredericku zakochanej kobiety, a nie czarnoksiężnika.
Zaciągnęła się cygarkiem, wypuszczając dym nosem. Abberline nalał do dwóch
kieliszków porto i usiadł na krześle obok.

— Nie rozumiem.
— Są rzeczy, których mężczyzna nie zrozumie, nawet taki jak Pinkerton

czy ty.
*

O godzinie dziesiątej rano wrota budynku głównego Scotland Yardu

otworzyły się z łoskotem, a do środka wszedł Frederick Abberline, prowadząc
człowieka, sądząc po posturze - mężczyznę. Jego nogi i ręce skute były
łańcuchami, a na głowie miał czarny lniany worek. Wszyscy, którzy nie byli
niezbędni na swoich stanowiskach, zbiegli się z okrzykami zdziwienia dookoła
niego.

— Operacyjnych już! Wziąć go na cel i się nie zbliżać! Panowie, mamy

tutaj źródło tej obrzydliwej klątwy. Proszę zaraz nadać telegram do parlamentu!
Przygotować mi pustą celę! Panowie, za dwie godziny wasze żony będą mogły
posadzić kwiaty w donicach na oknach!
Wybuch radości był wręcz niekontrolowany, wszyscy zaczęli skakać sobie do
ramion, rzucając pod sufit kapelusze. Frederick niespostrzeżenie się uśmiechnął
bardzo tryumfalnie i spojrzał na tarczę zegarka.

Kiedy szedł z więźniem do celi, Abina była już w bezpiecznej,

ogrodzonej części kanałów zaraz pod Scotland Yardem i od godziny
wyrysowywała przedziwne symbole kredą na ścianie, mrucząc coś co chwila. W
kluczowych najwyraźniej momentach swego malunku patrzyła na zegarek.
*

— Tak, drodzy panowie, niemożliwe jest, żeby klątwa z taką siłą działała

już tyle lat bez niczyjej pomocy... Ta kobieta, Lady Margaret Percy musi żyć i ją
odnawiać. Przynajmniej raz dziennie... raz w tygodniu, jeśli jej moce są
naprawdę potężne, potężniejsze od moich. Albo ma naśladowcę, może grupę
naśladowców. Mówił pan, panie Fredericku, że na wsiach zima jest
łagodniejsza? Uważam... że klątwa musi być odnawiana tutaj... tutaj... i tutaj.
Przynajmniej.
Panna Abina stała przy mapie i pokazywała większe miasta Anglii już widocznie
zmęczona niskimi temperaturami i długą podróżą z małą ilością snu.

14

background image

— To musi być akt terroryzmu, Allan. Dają nam w kość, ale nie zabijają,

pozwalając uprawiać choćby minimalną ilość plonów.
Pinkerton zaczął krążyć po sali, paląc jak smok. Coś rodziło się w jego głowie.

— To bez sensu... Z tego co mówiłaś, do tego są niezbędne niezwykle

potężne moce. Po co szukać aż tak wielu osób władających nimi, skoro wszystko
odbywa się za pomocą rytuałów kręgów... Panie Gordon, czy gdzieś na wyspach
znajduje się większy dworzec kolejowy niż w Londynie?

— Niedorzeczne, oczywiście, że nie.
— Dokładnie. Wiesz, do czego dążę Fredericku?

Abberlineowi rozszerzyły się aż źrenice.

— Transport. Kolej, promy rzeczne, wozy... Panienko Abi, czy jest

problem, żeby aktywne zaklęcie transportować?

— Nie wydaje mi się... znaczy, nigdy nie próbowałam...

Zatrzepotała aż rzęsami z niepewności i podziwu dla sposobności, którą
zauważyli oni, a taka mambo jak ona nie. Edward Gordon aż spocił się
z podniecenia, wyglądał jak młodziak, słuchający opowieści przygodowych.

— Pinkerton, omówmy jeszcze raz cały plan...

*

Powoli popijali porto, przez jakiś czas w milczeniu. Zegar wybił już

czwartą nad ranem, za sześć godzin wybije dziesiąta, a oni będą musieli
wprowadzić swój plan w życie.

— Skąd się tutaj wzięłaś, Abi?
— Przypłynęłam na prośbę Pinkertona tym samym statkiem co on.
— Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi.

Wypiła resztę porto ze swojego kieliszka i dolała do pełna sobie oraz
Abberlineowi.

— Pinkerton mnie uratował od masakry czarnych w Arizonie. Nie

interesowałam go ja, ale moje umiejętności, które, nota bene, były powodem
pogromu. To nie tak, że Pinkertona nie interesuje ludzie życie, białych czy
czarnych. Jest pragmatykiem.

W pokoju było już siwo od dymu z cygar jak w klubie dla biznesmenów

grających w pokera.

— A dlaczego przyszłaś do mnie?
— Jesteś detektywem do cholery, domyśl się. Ale nie dziś, chodźmy

spać.
*

Wybiła dziesiąta trzydzieści, kiedy śnieg w całym Londynie zaczął

topnieć. Wieść, że nadinspektor Frederick Abberline zatrzymał winnego,
rozeszła się po całym mieście. Zresztą teraz właśnie szedł z dziesięcioma
uzbrojonymi w karabiny funkcjonariuszami Scotland Yardu i premierem
Gascoyne-Cecilem po ulicy, na której po raz pierwszy od trzydziestu lat prawie
nie było śniegu. Premier nie umiał nawet się go nachwalić, jak szybko po
przejęciu rozwiązał to zło nękające Anglię.
*

W budynku policji kryminalnej aż wrzało, rozwiązano wszak

największą sprawę, jaka trafiła na biurka Scotland Yardu. Nikt nie zauważył
tego człowieka, który wemknął się na schody prowadzące na dół, wskazując
tylko palcem strażnika, zanim ten osunął się na ziemię nieprzytomny.

15

background image

W piwnicach, gdzie znajdowały się cele, było zimno i mokro, panował tutaj
smród i gwar, gdyż w większości z nich siedziało po paru aresztantów. Oprócz
jednej. Przy tej jednej było dwóch strażników, a jeden z nich krążył. Wszyscy
trzej uzbrojeni byli w strzelby.

— Śpijcie...

Kiedy bezwładne ciała opadły na posadzkę, bezceremonialnie podniósł klucz,
przywieszony do pasa jednego z nich i otworzył celę. Ubrany w długi płaszcz
i kapelusz z rondem uniemożliwiał stwierdzenie w tych warunkach jego
tożsamości.

— A co do ciebie, to sprawdźmy, kim ty jesteś.

Głos miał nieprzyjemny, zbyt pewny siebie, oj zbyt pewny. I taki... nieznoszący
sprzeciwu. Musiał się więc bardzo zdziwić, kiedy więzień zrzucił w jednej chwili
kaptur z głowy, kiedy okazało się, że łańcuchy ma odpięte... I kiedy Allan
Pinkerton ogłuszył go, a Frederick Abberline zakuł mu ręce. Wyciągnął
rewolwer i, przykładając bardzo silnie do potylicy, tak, żeby poczuł zimno lufy
bardzo dokładnie, podniósł go z ziemi.

— Porozmawiamy sobie z Panem, ale jeśli pan pozwoli, w bardziej

ustronnym miejscu.

— Fredericku, dochodzi dziesiąta i czterdzieści minut.

*

Gordon mistrzowsko ucharakteryzowany przez Amerykanina na

Fredericka Abberlinea zaczynał się martwić. I to bardzo poważnie. Właśnie
okłamuje premiera Zjednoczonego Królestwa, podszywa się pod nadinspektora
Scotland Yardu i przetrzymuje informacje służbowe na temat Allana Pinkertona
i Abiny... Za to grozi stryczek. Spojrzał na zegarek. Była dziesiąta czterdzieści
pięć. Jeśli nie wykonali planu, to nie będzie drugiej szansy. Och, Boże jedyny,
jaką on miał nadzieję, że ryba złapała haczyk. To trochę dziwne, że poczuł się
częścią tak niezwykłego zespołu. Nadinspektor Scotland Yardu, najsłynniejszy
na świecie prywatny detektyw ze Stanów Zjednoczonych Ameryki, afrykańska
piękność, szamanka kultu voodoo, czarnoksiężnik i jasnowidzka. I on,
w zasadzie nikt, za to potrafiący grać kogoś, kim nie jest, jak żaden inny
człowiek w tym mieście, choćby i zawodowy aktor. To wszystko było tak
nierealne... wiedział już, co czuł Pinkerton, będąc tak podniecony śledztwem.
Wiedział, bo tak właśnie na Gordona działało działanie w tej niezwykłej
drużynie. W pewnej chwili premier się zatrzymał.

— Panowie! Rozkazuję wam zatrzymać tego człowieka!

Krzyknął niemal, wskazując na Gordona-Abberlinea, a po chwili już mierząc do
niego z pistoletu.
Wszyscy stanęli jak wryci, nie wiedząc, co mają robić, Edward również.

— Czy panowie nie dosłyszą?! Premier Zjednoczonego Królestwa każe

wam aresztować tego oszusta, to nie jest Frederick Abberline!
Gordon miał już uciekać, jednak Gascoyne-Cecil zdarł z jego twarzy sztuczne
wąsy i bokobrody. To był koniec.
*

Człowiek w płaszczu zaczął się śmiać przerażająco wręcz, jakby ktoś

opowiedział mu najzabawniejszy żart wszechczasów.

— Nie panowie... — powiedział niezwykle poważnym tonem, kiedy się

opanował. — Nie wydaje mi się. To wy pójdziecie ze mną, kiedy oddacie mi

16

background image

broń. Pójdziemy prosto do posiadłości premiera Gascoyne-Cecila. Inaczej
Edward Gordon, który został właśnie zdemaskowany, zginie. Czy naprawdę
myśleliście, że się nie zabezpieczymy? Podejrzewaliśmy, że to może być
pułapka. Wasz fałszywy nadinspektor właśnie jest u nas, a zaklęcia czarnej
wiedźmy, potrwają... minutę? Dwie? Czy już się skończyły? Proszę mnie rozkuć.

Allan Pinkerton przeładował winchestera, który był podrzucony pod

ławą w celi i wycelował prosto w jego twarz, końcówką lufy zrzucając jego
kapelusz.

— Jak mnie nie dziwi, że to pan, panie dyrektorze Stanford... Jak długo

rytualne kręgi rozjeżdżają się na kraj pociągami pana linii kolejowych?

— Dowiecie się, a teraz... śpijcie.

*

Dworek na obrzeżach Londynu będący własnością premiera był

imponujący. Strażnicy, którzy zostali wynajęci do ochrony wilii, wyglądali
nieciekawie. Byli zawodowcami, jak na oko ocenił Pinkerton. Trochę go to
niepokoiło, ale chętnie by ich widział w swojej agencji. Nawet nie zwolnili jazdy,
brama była otwarta i zaczęto ją zamykać tuż po tym, jak powóz przejechał
ogrodzenie. Pinkerton był teraz zachwycony tym, że przyjął ten obleśny wisiorek
z kurzej łapki od Abiny, gdyż najwidoczniej tylko dzięki niemu nie zasnął tak jak
Frederick. Chyba że on też udawał.

Silnoręcy zawlekli ich do środka, do sali z wielkim stołem na piętrze.

Stół był zastawiony suto jak do najwystawniejszej uczty. Premier widocznie
bardzo lubił dobrze zjeść i wypić. Siedział na czele stołu jak ojciec witający
synów marnotrawnych. Po obu jego stronach znajdowało się blisko dwadzieścia
osób w czerwono-czarnych togach z głębokimi kapturami naciągniętymi na
twarze. Zaś na przeciwnej stronie były trzy krzesła. Dwa były puste, a na trzecim
wierciła się związana Abina. Zaraz obok Roberta Gascoyna-Cecila stał jego
usłużny asystent, Edward Gordon.

— Proszę, usiądźcie. Nie mogę sobie wyobrazić, drodzy panowie i ty,

piękna pani, lepszego obrotu spraw. Dzielny nadinspektor Scotland Yardu
brutalnie zamordowany przez amerykańskiego szpiega, jego czarną służącą i ich
wspólnika... Biedny pan Abberline; leży martwy w celi na Scotland Yard. Ale
proszę się nie obawiać, sprawiedliwość będzie szybka i bezwzględna. Winni
amerykanie zostaną szybko ukarani... Nie zapytacie dlaczego?

Pinkerton wybuchł śmiechem, którym zanosił się dość długo nawet pod

krytycznym spojrzeniem Abberlinea i Abiny. A premiera i wszystkich tych ludzi
zastanawiał on tak, że dopiero po paru sekundach Gascoyne poczuł lufę
pistoletu przyłożoną do skroni. Lufę, którą przykładał Edward Gordon.

— Nie, panie premierze, nie zapytamy dlaczego. Bo jest pan, z całym

szacunkiem jako do oficjalnie nadal piastującego premiera Zjednoczonego
Królestwa, idiotą. Wykorzystuje pan tragiczną w skutkach miłość, podtrzymuje
pan to, co było wybuchem niewyrażonego smutku, od pięciu lat naród szykuje
się do rewolty, myśląc, że Jej Królewska Mość nic z tym nie robi. A teraz, kiedy
w końcu został pan premierem, w tak niefortunnym czasie, kiedy ja zostałem
nadinspektorem... czas zebrać plony tak? Koronę Zjednoczonego Królestwa,
fotel prezydencki Stanów Zjednoczonych?

Słowa Fredericka Abberlinea były bardzo pewne, tak jakby stał właśnie

na własnych nogach, z rewolwerem w dłoni, podobnie jak Pinkerton i Abina. Co

17

background image

rzecz jasna robili.

— Drogi kolego Edwardzie, jeśli byłbyś tak łaskaw.

Słowa Allena były tak przesączone żartem, że nawet w takiej chwili, nawet
Gordon prawie się zaśmiał. I pociągnął za spust tak jak pozostali.
*

Dokładnie według wskazówek nadinspektora operacyjni

funkcjonariusze policji kryminalnej Scotland Yardu oraz przerzuceni za zgodą
Królowej Wiktorii agenci Agencji Pinkertona uzbrojeni w pistolety i karabiny
wtargnęli na teren posiadłości premiera, aresztując każdego, kogo zobaczyli.
*

— Edwardzie, dlaczego to zrobiłeś?

Zapytałby premier Robert Gascoyne-Cecil, gdyby żył.

— Dla prawdy. Dla mojego kraju... I ludzi, którzy zdołali mi zaufać na

tyle, by mi na to pozwolić.
Odpowiedziałby Edward Gordon, gdyby również żył.
*

Strzelanina skończyła się tragicznie dla spiskowców z najwyższych sfer.

Gdyby to była książka przygodowa, Abberlinea powinny interesować ich
motywy, powinien zakochać się Abini. Ale to, co go zajmowało teraz najbardziej,
to tamowanie krwi z tętnicy szyjnej Edwarda Gordona, którą rozdarł pocisk
z pistoletu, który premier miał cały czas na kolanach.

Zima skończyła się na dobre tydzień później. Abinia twierdziła, że

ostatnie zaklęcia przestaną działać za niedługo. Wrócili do stanów dwa dni po
nalocie na willę premiera. Abberline został; w tej chwili już sir Frederick
Abberline, dowódca policji kryminalnej Scotland Yardu. Pinkerton wczoraj
przysłał mu swoje przemyślenia na temat grupy spiskowców chcących obalić
Królową Wiktorię. Frederick spojrzał tylko na kopertę i wyrzucił ją do kominka.
Zignorował nawet butelkę whiskey z karteczką świadczącą, że to podarek
i przeprosiny od Jamesa McWilliama.

Poszedł na cmentarz i położył świeczkę na pewnym grobie "ku pamięci

Edwarda Gordona". Ładna wiosna była tego roku tysiąc osiemset
dziewięćdziesiątego piątego.

18

background image

Ronduś

Piotr Masłowski

Ja wyobrażam to sobie tak: jest jesień – październik, a może listopad.

Coraz częściej pada deszcz. Lodowaty wiatr powoduje, że można sobie
uświadomić rychłe nadejście zimy. Ronduś szwenda się po rydułtowskim rynku,
wchodzi na tyły budynków. Widać, że czegoś szuka. Kiedy znajduje
odpowiednio duży kamień (może kawałek cegły), bierze go do ręki, podchodzi
do witryny sklepu całodobowego i rzuca. Brzdęk, huk. Szyba wali się na ziemię
z ogromnym łoskotem. Ze środka wyskakuje przerażona młoda sprzedawczyni.
Widzi podstarzałego menela, faceta, który wygląda, jakby był w wieku jej
dziadka, ale pomimo swojego wieku jest ciągle słusznej postury. Nie ucieka,
śmiejąc się od ucha do ucha.

— Paniczko, nie bojcie się, yno zadzwońcie po policjo — mówi.
Kobieta wraca do sklepu i, kręcąc z niedowierzaniem głową, robi, co jej

kazał. Po chwili przyjeżdża policja.

— Ronduś, kurwa, coś to narobił? – pyta zdenerwowany policjant.
— Widać przeca. Teraz mnie musicie aresztować.
— Spierdalaj — odpowiada policjant. Oczyma wyobraźni widzi całą

procedurę oraz to, że będzie musiał go zatrzymać w areszcie. — Ech... Właź do
radiowozu. Koniec świata.

To już niemal rytuał: kiedy nadchodzi zima, Ronduś popełnia jakieś

przestępstwo, drobnostkę. Reszta dzieje się sama. Z racji, że ma już swoje za
uszami, zwykle szybko dostaje krótki, kilkumiesięczny wyrok. W więzieniu
może się zregenerować, podleczyć – dają tam regularnie jeść, jest pielęgniarka
i lekarz, no i nie ma tam alkoholu. Czasem jest ciężko; człowiek ma straszne sny
i zwidy, wrzeszczy czasem w nocy. Trzeba jednak w końcu odpocząć.

Kim Ronduś naprawdę był – nie wiem. To, czy miał rodzinę, jakie

grzechy popełnił i dlaczego stał się człowiekiem ulicy, pozostanie dla mnie
zagadką. Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, był to najbardziej uroczy menel,
jakiego widziałem. Zapamiętałem go jako tancbera, czyli tańczącego misia.
Poruszał się chętnie w rytm muzyki z gracją i powolnością niedźwiedzia. Kiwał
się na boki, jakby miał nogi skostniałe w biodrach. No i kochał śpiewać.
Uwielbiał też kobiety. Jego zachrypnięty, charakterystyczny głos często
rozbrzmiewał w najmniej spodziewanych chwilach i najmniej oczekiwanych
miejscach: pod kościołem, na dworcu, przy urzędzie; zawsze wtedy, kiedy
świeciło słońce i chciało się żyć.

Tam, gdzie dzisiaj jest dworzec autobusowy, było targowisko. Ronduś

czasem kradł kwiatek ze straganu, po czym upatrywał sobie, jakąś kobietę
w tłumie. Wręczał jej swój łup i zaczynał śpiewać. Niewiasty zwykle uciekały
przerażone, przeciskając się przez tłum, a Ronduś wołał swoim zardzewiałym
głosem:

— Paniczko, nie bójcie się, jo ino piyknie spiywom.
Moje osobiste spotkanie z Rodusiem miało miejsce w liceum na lekcji

matematyki. Był słoneczny dzionek. Siedzieliśmy na lekcji pani Abas – jak
zwykle przerażeni, odliczając minuty do końca lekcji. Nagle drzwi klasy

19

background image

otworzyły się i przed tablicę wtoczył się Ronduś. Pani Abas doskonale potrafiła
utrzymać uczniów w ryzach, jednak żaden kurs pedagogiczny nie przygotował
jej na takie zjawisko. Ronduś trzymał w ogromnych łapskach kwiatek. Wręczył
go naszej matematyczce, która była jeszcze bledsza niż zwykle. Potem odwrócił
się twarzą do nas i zapytał:

— Chcecie, żebych wom zaśpiywoł?
Wbrew pozorom naprawdę chcieliśmy, żeby śpiewał. Nieśmiało gdzieś

z tyłu klasy w końcu zabrzmiała zachęta:

— Zaśpiewaj!
Potem kilka dalszych głosów utwierdziło go w przekonaniu, że będzie

miał wdzięczną widownię. Wykonał jakiś stary hit, zapewne z repertuaru
Mieczysława Fogga. Potem, równie nagle, jak się pojawił, wyszedł. Musieliśmy
się obejść bez bisu. Chyba nigdy więcej nie mieliśmy podczas matematyki tak
wesołych twarzy. Jeszcze tego samego dnia, nawet na tej samej lekcji, wsunął
głowę do klasy, rozejrzał się i stwierdził:

— Tu żech już był... — Po czym zniknął, pozostawiając nas

zawiedzionych.

Od tego spotkania minęło już kilka lat. Nadchodziła kolejna wiosna,

a Rondusia nadal nie było. Przed zimą – swoim zwyczajem – stłukł szybę
w całodobowym...

Pojawiła się plotka, że ktoś zaatakował go w raciborskim więzieniu:

został pobity i nie wykaraskał się – nie te lata. Te domysły pobudziły
wyobraźnię niejednego mieszkańca naszej mieściny. W barach opowiadano
rozmaite historyjki o tym, że Ronduś, wesoły jak zwykle, niezważający na
reguły, przeciwstawił się strażnikom więziennym, za co dostał kilka ciosów w
brzuch, a jego ażurowej wątrobie tyle wystarczyło. Kto inny twierdził, że trafił
do celi, w której kwitła grypsera i nie spodobał się facetom, którzy nie mieli szyi;
nocy wystarczyło przydusić go poduszką i słabe, stare serce pękło – jakoś tak to
musiało być. Może po prostu lata zrobiły swoje? Tryb życia i morze wypitego
alkoholu wykończyły biednego Rondusia? To pewnie pozostanie tajemnicą, tak,
jak cała historia rydułtowskiego barda.

20

background image

Upadek nieba

Paweł Mocek

Rok 2067.

Pierwsze na ziemię spadły Trony, uderzając w powierzchnię planety

z siłą niedużej bomby atomowej. I tak nad ziemią rozległ się śpiew trzeciego
chóru anielskiego.

Pierwsze uderzenie przyjęły stolice prawie wszystkich państw.

Waszyngton, Paryż, Warszawa, Moskwa, New Delhi czy Tokio obróciły się
w proch. A gdy upadły państwa i rządy zapanował ogólnoplanetarny chaos
postępujący w rytm kroków Niebiańskich olbrzymów.

Nikt nie wiedział, co się dzieje ani z jakiego powodu Anioły spadają

z Nieba. Nie było nawet wiadomo, czy jakiś powód w ogóle istnieje. Byli tacy, co
wątpili, czy da się zrozumieć plan Boży, oraz tacy, co go podobno zrozumieli.
Dla jednych była to zapowiedź końca świata, a dla innych powstania nowego
Królestwa Niebieskiego na ziemi. Lecz wszyscy oni się mylili. Trony spadły,
zniszczyły całe państwa i wszelkie granice między nimi, po czym się zatrzymały.
Bardzo długo nie działo się nic więcej. Z rzadka któryś z olbrzymów o tysiącu
oczu i dwóch parach skrzydeł ruszył się w stronę państwa, starającego się
powstać po upadku. Lecz poza tym większość z nich stała w miejscu, w wielkich
lejach pouderzeniowych, które same stworzyły.

Rok 2386, czerwiec, Nowy Śląsk.

Nad Nowym Śląskiem wschodziło właśnie równikowe słońce,

przykrywając wszystko woalem złota i purpury. Był wtorek pierwszego tygodnia
czerwca.

Etmunt szedł południowym traktem dystryktu Katowickiego,

rozmyślając o tym, co przed paru godzinami powiedział mu Ynst z działu
archeologicznego. Obecnie, w otoczeniu domów z szarego betonu, po
kilkugodzinnym spacerze, stojąc przed swoim gargantuicznym
mieszkaniowcem, uznał, że pomysł archeologa nie jest tak idiotyczny, jak
początkowo mogłoby się wydawać.

Ruszył ścieżką w stronę wejścia, a promienie słoneczne wyłaniające się

zza wysokiego budynku zmuszały go do wpatrywania się w ziemię. Wszedł do
środka, przeszedł przez jasny hol. Stojąc w windzie, doszedł do wniosku, że
w obecnej sytuacji wydziału geologicznego wyprawa na tereny glacjalne
mogłaby być wcale pomocna. Jeśli odniosłaby sukces, a przynajmniej
dostarczyła jakichś użytecznych danych, mogłaby zapewnić finanse dla całego
uniwersytetu. W końcu od jak dawna ludzie nie interesują się terenami na
północ od Bałkanów? Nowy Uniwersytet Śląski chyba od siedemdziesięciu
pięciu lat nie wysyła tam swoich uczonych. Ostatnio badania na terenie
dawnego Śląska prowadził bodajże Franz Roemer. Może warto przyjąć ofertę
Ynsta i pojechać na północ − pomyślał, wychodząc z windy.

21

background image

Po powrocie do mieszkania − niedużego dwupokojowego lokum − wziął

szybki gorący prysznic i zjadł odgrzewany obiad z foliowej torebki, słuchając
przy tym jakiejś dziwnej elektronicznej muzyki lecącej właśnie w radiu. Później
usiadł w wygodnym fotelu wyściełanym sztuczną skórą, by przejrzeć almanach
Cholecha − geologa glacjalnego − na temat lodowej Europy.

Jak się okazało, większość badań prowadzono na terenach dawnej

Europy Zachodniej, głównie Francji, Niderlandów, północnych Włoch,
zachodnich terenów Niemiec oraz północno-wschodniej Hiszpanii. Kilka
ekspedycji zawędrowało także na półwysep Skandynawski, prowadząc
wykopaliska glacjalne w okolicy Helsinek, Kuopio, Oulu, a nawet jeziora Inari
daleko na północy. Systematyczne prace badawcze prowadziły tam uniwersytety
francuskie, włoskie i angielskie, jako że kraje te pierwsze po Upadku Nieba
ustanowiły swoje kolonie w Afryce, przez co ich zaplecze technologiczne
najmniej ucierpiało w czasie zlodowacenia. Obecnie od wielu już lat badania
Europy Zachodniej i Półwyspu Apenińskiego prowadzili badacze z Teksasu,
Arizony i Nowego Meksyku. Tereny na wschód od Ukrainy podlegały
jurysdykcji Moskiewskiej, wiec po pierwsze: placówki badawcze dawnej Europy
Zachodniej miały ograniczone możliwości do badań, a po drugie: Moskiewscy
uczeni rzadko publikowali swoje prace − lub pozwalali na ich tłumaczenia −
poza granicami Nowej Rusi.

Almanach Cholecha, składający się z trzech tomów, był więc głównie

przekładem na polski artykułów i prac naukowych tych właśnie nierosyjskich
badaczy. Jedynie trzeci jego tom stanowił kompendium wiedzy zdobytej przez
polaków, a przynajmniej ludzi wysyłanych na północ przez polskie
uniwersytety. Były to głównie materiały na temat skromnych wykopalisk lub
pomiarów ultradźwiękowych obszarów Górnego Śląska, Krakowa i północnego
Mazowsza.

Ostatnie poważne badania archeologiczne terenu Katowic, bo on

właśnie Etmunta najbardziej interesował, prowadził Hans Goczok. W roku 2307
poprowadził ekspedycję finansowaną przez Uniwersytet Jagielloński.
Początkowo były to wykopaliska odkrywkowe i pomiary nad Zamkiem
Królewskim, ale lód był tam zbyt gruby, a wszystko, co udało im się odkopać,
rozsypywało się w proch. Przenieśli więc swoje stanowiska na Śląsk, licząc, że
tam pójdzie im łatwiej i uzyskają jakieś wartościowe dane. Udało się im wtedy
zlokalizować co ważniejsze punkty starych Katowic w tym Spodek, gmach
Teatru Śląskiego, Kościół Mariacki czy Budynek Uniwersytetu Śląskiego. I to
(opisane w wielkim skrócie) były niestety wszystkie dane, jakie udało się
uzyskać − ultradźwiękowe zlokalizowanie budynków i umieszczenie ich na
obecnych mapach oraz trochę skanów prezentujących stan, w jakim zachowały
się zabytki. A w większości przypadków stan był nie najgorszy, byleby ich nie
odmrażać. Wydobyto też nieliczne artefakty pochodzące głównie z odwiertów
nad Uniwersytetem Śląskim, więc nie wiele... I po co chcą tam znów jechać? −
pomyślał Etmunt, zamykając almanach − przecież nic więcej stamtąd nie
przywieziemy. Może gdyby wykorzystać współczesną technologię i przywieźć co
nieco w syntetycznym krysztale? − zastanawiał się, trzymając ciężką księgę na
kolanach − ale nikt nie odważy się zastosować czegoś takiego w pobliżu
Aniołów.

Później starał się jeszcze przejrzeć notatki, które dał mu Ynst, lecz

22

background image

szybko zrezygnował. Poszedł do łazienki, wysikał się i przemył twarz zimna
wodą. Wyjął trzy piwa z lodówki i wypił je, wpółleżąc na sofie, słuchając
saksofonowego jazzu i rozmyślając jeszcze raz nad propozycją archeologa.

Ynst zaczepił go na korytarzu Nowego Uniwersytetu Śląskiego, gdy

szedł właśnie w stronę windy. Chwycił go pod ramię i prawie siłą wyciągną
spomiędzy zamykających się drzwi.

— Mam cię — rzucił, uśmiechając szeroko się. — Nieładnie tak z pracy

wcześniej się urywać.

Etmunt wyswobodził się z uścisku i stanął przed archeologiem.
— O co chodzi Ynst? — zapytał ponownie, wciskając przycisk

przyzywający windę.

— Jest kasa do zarobienia przyjacielu. I to sporo — wyszczerzył zęby. —

A może być jeszcze więcej.

— O co ci znów chodzi? Nawet jak wyżebrałeś coś od uczelni, to co to

ma ze mną wspólnego? — Winda była już tylko cztery piętra niżej. — Jeśli
chciałeś się pochwalić lub podzielić sposobem na nowego rektora, to mogłeś
poczekać do jutra.

— No co ty Etmunt. Na rektora Andresiaka nie ma bata. Za cholerę nie

chce zwiększyć funduszy. — Winda wjechała na ich piętro, drzwi otworzyły się
z bezdźwięcznie i Etmunt stanął w nich, by winda znów mu nie uciekła. —
Czarni dają kasę. Rozumiesz? Czarni chcą nas finansować — w oczach Ynsta
rysowało się niedowierzanie równie mocne co w Etmuntowych. — Chodź ze
mną, to ci wszystko opowiem.

Drzwi windy zamknęły się, lecz obaj mężczyźni kierowali się już

w przeciwną stronę do wydziału archeologii.

Gabinet Ynsta był okropnie zagracony, ciasny i pachniał ziemią.

Wszędzie walały się kartonowe pudła, papiery i puste butelki. Szafy i regały
usłane były antycznymi kamieniami, glinianymi wazami i innymi rupieciami
wykopanymi przez ludzi Ynsta. Meble pokrywała cienka warstwa kurzu
i ziemistego nalotu. Na biurku stał stary model komputera Toshiba oraz parę
figurek plemiennych z czarnego, okopconego przy ogniu drzewa. Na wolnych
przestrzeniach ścian zawiesił Ynst mapy terenów wykopalisk oraz odręczne
notatki przyklejony taśmą. Nad biurkiem ustawionym blisko okna przy ścianie
wisiał plakat zespołu Led Zeppelin − prawie równie antycznego co reszta jego
wykopalisk − przedstawiający olbrzymi płonący sterowiec. Archeolog usiadł na
biurku. Wyciągniętą ręką wskazał Etmuntowi drewniany stołek i włączył cicho
muzykę. Dźwięki Kashmiru w wykonaniu Zeppelinów powoli wypełniły pokój,
podnosząc z półek i stolików obłoczki kurzu.

— No to słuchaj — Ynst odezwał się nagle, szukając czegoś po

kieszeniach spłowiałej marynarki. — Rozmawiałem z nimi dzisiaj rano. No i co
tak patrzysz? — Wyjął z wewnętrznej kieszeni papierosa, zapalił i zaciągnął się
parę razy. — Rektor nie daje pieniędzy, a uczelnia jest Śląska tylko z nazwy, więc
czemu by nie skorzystać z hojności naszych etiopskich przyjaciół. Sam byłeś
dwa lata temu na uniwersytecie w Addis Abeba.

— Na konferencji — strzepnął kurz i ziemię z krzesła po czym usiadł,

zakładając nogę na nogę. — Kasy od nich nie brałem.

— Brawo. Trzymaj tak dalej — zarechotał głośno, wydychając szare

obłoki papierosowego dymu. Z szuflady biurka wyjął flaszkę wódki do połowy

23

background image

już opróżnioną i zrobił parę łyków. Wykrzywił twarz w alkoholowym grymasie
i sapnął głośno, po czym kontynuował:

— Ciekawe, co zrobisz, jak ci uczelnia przestanie kasę na te twoje

ukochane skały dawać, co?

— No dobra, o co im chodziło? — Etmunt dobrze wiedział, że od czasu

zmiany rektora i zarządu Nowy Uniwersytet Śląski skupił się na innych
dziedzinach niż geologia czy archeologia. Andresiak tłumaczył to
przyszłościowym myśleniem. Inżynieria, chemia czy inteligencja syntetyczna
przynosiły większe zyski niż kopanie w ziemi za jakimiś rupieciami sprzed
wieków.

— Posłuchać chyba mogę — Ynst uśmiechnął się tylko i zaciągnął

papierosem.

Niestety sami Etiopczycy, którzy skontaktowali się z Ynstem, nie chcieli

podać konkretnych powodów, z jakich pragnęli finansować polską ekspedycję.
Zobligowali się wyłożyć spore fundusze na prace badawcze okolicy Katowic
również w przyszłości pod warunkiem, że Ynst najpierw przeprowadzi
wykopaliska w konkretnym, wskazanym przez samych inwestorów, miejscu.
O lokalizacji tej oraz rodzaju prac mieli zostać poinformowani już na miejscu,
czyli na Starym Śląsku. Pomimo licznych tajemnic i niejasności Ynst od razu
zdecydował się wyruszyć w podróż. Jego beztroska natura sprawiała, że szybko
rozpalał go wewnętrzny ogień i bez szczególnych powodów czy też racjonalnych
motywów zabierał się do pracy nad problemami, nad którymi inni nie raczyli się
nawet zastanowić.

Gdy odtwarzacz po raz kolejny skończył grać pierwszy utwór płyty,

Etmunt wstał z sofy, wyrzucił puste puszki do kosza, poszedł do łazienki, by
przemyć twarz zimna wodą, i poszedł spać. Zanim zasnął, zastanawiał się, co
w podobnej sytuacji zrobiłby jego ojciec. Był on dumnym człowiekiem, lecz
jednocześnie niemal fanatycznie opętanym chęcią dorównania swoim
przodkom.

Następnego dnia Ynst dopadł go przed drzwiami uczelni. Te otworzyły

się automatycznie i dwaj mężczyźni weszli do obszernego, jasnego holu.

— To jak Etmunt, przemyślałeś to sobie? Czy mam szukać geologa na

innej uczelni?

— Daj mi jeszcze parę godzin — mówiąc to, skręcił w stronę

zachodniego skrzydła. − Spróbuje raz jeszcze pogadać z rektorem.

— Kurwa, Etmunt, miałeś całą noc — wiecznie wesoły głos Ynsta zaczął

barwić się irytacją, może przez alkohol zapewne już obecny w żyłach archeologa.
— Jesteś niezdecydowany jak baba normalnie. Rób jak chcesz, ale ja idę
z Ojgenem pogadać. — Gdy Etmunt ruszył z wolna w stronę biura rektora, Ynst
krzyknął za nim jeszcze. — Tylko weź się zastanów, co by twój stary na twoim
miejscu zrobił.

Ostatecznie nie zdecydował się na wizytę u Pyjtera Andresiaka. Stał

długo przed drewnianymi drzwiami jego gabinetu, lecz nie otworzył ich.
Odwrócił się na pięcie, poprawił marynarkę i wrócił do siebie. Siedząc za
wielkim dębowym biurkiem i pijąc kawę, myślał znowu o swoim ojcu. Bo to
w końcu z jego powodu został geologiem.

Ojciec, jak i jego przodkowie, był archeologiem. I tak jak wszyscy

mężczyźni z poprzednich pokoleń chorobliwie pragnął wrócić na Śląsk, znaleźć

24

background image

tam jakieś cuda nieziemskie i okryć chwałą całą rodzinę. Od dziecka mówiono
Etmuntowi, jakimi to wielkimi archeologami byli jego dziadkowie
i pradziadkowie, jak bardzo się przysłużyli Nowemu Śląskowi i uniwersytetowi.
W takiej atmosferze młodemu Etmuntowi ciężko było aspirować do
czegokolwiek innego, mimo że wcale nie pragnął zostać archeologiem. Pragnął
zostać malarzem, artystą. Zapragnął tego po wizycie w Muzeum Polskim,
w czasie wystawy wielkich akwarelistów. Niestety, ojciec nie zgodził się, by jego
syn uczył się malować, a cała rodzina spoglądała na niego krzywo z tego
powodu, zastanawiając się, jak w tak akademickiej atmosferze mógł zarazić się
tym malarskim bakcylem. Przez jakiś czas starał się uczyć samemu, lecz
z czasem zapomniał o wielkich akwarelistach z muzeum. Ostatecznie Etmunt
został nie archeologiem, a geologiem. Był zbyt wielkim tchórzem, by stać go
było na coś więcej. Nie odważył się zbyt daleko odbiec od inspiracji ojca, lecz
pocieszała go myśl, że nie został jednak tym, kim cała rodzina chciała go
widzieć. Mimo usilnych starań ucieczki przez dokonanie wielkich odkryć na
Starym Śląsku znalazł się w sytuacji, w jakiej zapewne chciałby się znaleźć jego
nieżyjący już ojciec.

Podniósł słuchawkę i wybrał numer do biura Ynsta. Uznał, że co ma być

to będzie. Nawet jeśli popełnia największy błąd w swoim życiu, będzie to jego
błąd, a nie ojca, chociaż tak bardzo przez indoktrynację ojcowskie motywowany.

— Mam nadzieję, że Ojgen się jeszcze nie zdecydował — zapytał od razu

po tym, jak Ynst podniósł słuchawkę do ucha, nie dając archeologowi czasu na
reakcję. — Jeśli nie, to ja się decyduję.

— I dobrze — odrzekł z radością w głosie. — Nigdy tego ponuraka nie

lubiłem.

Tydzień później Etmunt stał wraz z Ynstem i resztą grupy badawczej

przed dworcem im. Wojciecha Korfantego.

Rok 2067.

Gdy Trony spustoszyły stolice państw, na ziemię spadły Cherubiny

i Serafiny, a świat zadrżał na dźwięk ich głosów.

W związku z siłą, z jaką Anioły bombardowały ziemię, nastała długa

zima nuklearna, tylko bez radiacji. Pył blokował słońcu dostęp do powierzchni
planety. Ogólnoplanetarny głód i chaos zabijały dziesiątki tysięcy ludzi. Anioły
kroczyły od miasta do miasta, niszcząc ostatnie przejawy państwowości. Armie
przez jakiś czas starały się je powstrzymać, lecz ludzka broń nie robiła na nich
wrażenia.

Ze względu na zmiany klimatyczne wywołane przez Upadek Nieba

planeta zaczęła zamarzać. Ludzie emigrowali z północy na południe, by zakładać
nowe kolonie w Afryce, Ameryce Południowej czy Indiach, gdzie ciągle było
ciepło, a Niebo wyrządziło mniej szkód.

Z czasem większość ludzkiej wiedzy zostało zatracone, a Anioły nie

pozwalały na jej odzyskanie. Każda poważniejsza próba kończyła się
interwencja Tronów.

Tak oto oczyszczono ziemię: poprzez krew, łzy i popiół, i dano ludziom

kolejną szansę. Mówiono o nastaniu Królestwa Niebieskiego. O szansie, by tym

25

background image

razem postąpić słusznie. Lecz poza zniszczeniem Niebo nie dało nic więcej.
Anioły z dnia na dzień stanęły w miejscu, a ludzie wybrali stagnację, by ich
ponownie nie przebudzić.

Rok 2386, czerwiec, Nowy Śląsk − Stambuł.

Pociąg wjechał na dworzec im. Wojciecha Korfantego o ósmej

dwadzieścia pięć. Pomimo wczesnej pory powietrze było gorące i gęste, a słońce
wschodziło coraz wyżej, paląc wszystkich uczestników ekspedycji. Etmunt
zamknął oczy i uniósł głowę, rozkoszując się ciepłem. Wiedział, że za parę
tygodni będzie mu go bardzo brakować.

Z pomocą Etiopskich tragarzy załadowali cały sprzęt, zapasy żywności

i książki do specjalnego wagonu. Niektórzy zrobili sobie jeszcze przerwę na
papierosa, lecz Etmunt, jako niepalący, wszedł do pociągu i zaczął szukać
swojego przedziału. Gdy już go znalazł, wszedł do środka, rozpakował
najpotrzebniejsze w podróży rzeczy i położył się na rozkładanym łóżku. Po paru,
lub może parunastu, minutach pogrążony w półśnie Etmunt stwierdził, że
pociąg ruszył. Koła zaskrzypiały, a wagonem szarpnęło parę razy, to w przód, to
w tył. Gdy pociąg nabrał szybkości nie tak znowu zadziwiającej, sunął po torach
w miarę cicho i płynnie, czasami jedynie dało się dosłyszeć jakiś cichy zgrzyt.

Nowy Śląsk, jak i stacja, z której wyruszyli, znajdował się trochę na

południowy-wschód od Awasy. Przez pierwsze dni pociąg kierował się na
północny zachód, przejeżdżając przez tereny dawnego Sudanu i Egiptu. Prawie
cały ten czas Etmunt spędził w swojej kabinie (nie licząc wyjść na posiłki do
przedziału jadalnego), czytając książki, słuchając muzyki i śpiąc. Głównie śpiąc.
Rytmiczny dźwięk, jaki wydawały koła pociągu, oraz sama podróż wpływały na
niego usypiająco. Dopiero z czasem i z pomocą Ynsta, który z każdym dniem
coraz częściej wyciągał go z przedziału, by omawiać przebieg nadchodzącej
ekspedycji, Etmunt przyzwyczaił się do nowych warunków i zaczął
funkcjonować w miarę normalnie.

W czasie śniadania, czwartego dnia podróży, Ynst nagle zagaił rozmowę

na temat inny niż planowane metody odkrywek lub wyimaginowane wyniki
badań.

— Wiesz Etmunt, nie sądziłem, że się jednak zdecydujesz — powiedział,

wkładając do ust kawałek słodkiej bułki z masłem i popił gorącą herbatą. —
Przypuszczałem, że nie zrobisz tego, co zapewne zrobiłby twój ojciec. — Zerknął
znad talerza, po czym znów wziął się za jedzenie. — No wiesz, podobno nie
chciałeś być taki jak on, a tu nagle wracasz ze mną na lodową ojcowiznę.

— Nigdzie nie wracam — odparł oschle. — Jadę prowadzić tam

badania, a nie urządzać sobie jakieś patriotyczne wspominki i mój ojciec nie ma
nic do tego.

— Oczywiście. Twój ojciec-archeolog nie ma z tym nic wspólnego —

uśmiechnął się lekko. — Nic a nic.

— Może i postępuje podobnie, jak on by postąpił, ale... — przełknął

szybko resztki śniadania i wstał. — Ojciec był gnojem, który sądził, że każdy
musi być taki jak on, że każdy członek naszej rodziny będzie szukał chwały
w lodowcach. Ale ja nie po zaszczyty lodowe tam z tobą jadę, tylko by pomóc

26

background image

w badaniach. Sam o to prosiłeś — odwrócił się i wyszedł z przedziału.

Na terenie niegdysiejszego Egiptu tory skręciły na wschód, a potem na

północ, prowadząc pociąg przez pustynny Izrael, Liban i Syrię, ostatecznie
wkraczając na "terytorium" Turcji, gdzie w Ankarze mieli mieć pierwszą
przesiadkę. Turcja była krajem dużo bardziej przyjaznym niż Etiopia. Ze
względu na zmiany klimatyczne porastały ją teraz gęste lasy, a na rozległych
trawiastych równinach pasły się konie, kozy i wielbłądy. Była niestety również
krajem opuszczonym. Ze względu na swoją lokalizację stała się miejscem
licznych konfliktów między migrującą Europą a krajami Kaukaskimi. Napięcia
te zwabiały coraz liczniejsze Anioły, które pozostały tam do dnia dzisiejszego,
przez co uznano teren Turcji za strefę buforową i miejsce lokalizacji placówek
badawczych. Kierując się w stronę Ankary, Etmunt obserwował mijane meczety
z olbrzymimi kopułami i połamanymi minaretami, miasta pełne opuszczonych
wieżowców, jak i nieduże wsie z gliny i cegły. Zastanawiał się, dlaczego ludzie
tutaj nie wrócili. Przecież sytuacja na świecie się wyklarowała, a tereny te były
wręcz stworzone, by się na nich osiedlić.

Drugiego dnia podróży przez Turcję, późnym południem, Etmunt wraz

z Ynstem dostrzegli przez okno Ankarę w połowie zalaną przez rzekę Enguri.
Miasto położone niegdyś w najsuchszym miejscu w całej Turcji i okolone przez
jałowe stepy było obecnie otoczone rozlewiskami i mokradłami. Etmunt
pomyślał o tych wszystkich straconych na zawsze stanowiskach
archeologicznych z okresu hetyckiego, frygijskiego, greckiego czy bizantyjskiego
i ogarnął go niezrozumiały smutek.

Dworzec był częścią dawnego Ankara Gari. Uniwersytet Oxfordzki

wyremontował trzy z ośmiu jego peronów i tak powstał dworzec w obecnej
formie. Pociąg ze zgrzytem metalu o metal zatrzymał się na drugim peronie, na
którym zatrzymywały się wszystkie transporty z południa. Jako że do odjazdu
pociągu mieli trzy dni, to nikt nie spieszył się z rozładowywaniem sprzętu czy
chociażby własnych bagaży. Noc spędzili w mieszkaniach przeznaczonych
specjalnie dla ekspedycji mających w Ankarze przesiadkę. Zjedli kolację, pijąc
i dyskutując z przebywającymi tam również Francuzami i Anglikami. Potem,
lekko już podchmieleni, poszli spać.

Drugiego dnia pobytu w mieście, gdy większość bagaży była już

przeładowana do nowego pociągu, w czasie kolacji mocno zakrapianej
alkoholem Etmunt zapytał Ynsta, czy ten nie domyśla się powodów, dla których
Etiopczycy finansują ich ekspedycję. Archeolog zgasił papierosa i szybko
opróżnił swój kieliszek, po czym nalał wódki i Etmuntowi. Dopiero wtedy
podniósł wzrok, prostując nogi pod stołem.

— Może i się domyślam — odparł, wychylając kolejny kieliszek.
— No to mów, o co im chodzi. No bo przecież nie uwierzę, że czarni

dają nam pieniądze z czystego altruizmu.

— Oczywiście, że nie — zapalił kolejnego papierosa i zaciągnął się nim

głęboko. — Czarnuchy nigdy nie robią nic bez powodu. Nowy Śląsk jest niby
samodzielny i niezależny finansowo, ale wiadomo dobrze, że Etiopia czerpie
z tego niebotyczne zyski.

— A więc chodzi im o coś więcej niż wyniki badań. Tylko o co? —

Zerknął pytająco na Ynsta i rozejrzał się w koło po pomieszczeniu.

Archeolog napełnił ponownie kieliszki i odrzekł.

27

background image

— Wybacz stary, ale na razie nie mogę ci nic powiedzieć. O, wódka

prawie się skończyła, a wiec czas się zbierać. — Wstał, lekko się chwiejąc i dopił
resztę alkoholu z butelki. — Nie przejmuj się. Gdy będę pewny, to ci wszystko
opowiem — mówiąc to, ruszył w stronę swojej kwatery.

Po trzech dniach spędzonych w Ankarze wyruszyli w dalszą drogę. Tym

razem krótką, bo jednodniową podróż do Stambułu. Trasa wiodła przez
górzyste tereny, a z okien rozpościerały się widoki na wykute w skalnych
ścianach grobowce oraz zarośnięte miasteczka u podnóża gór. Dopiero gdy
minęli ruiny Izmit wyjechali na równiny. Tory wiodły wzdłuż brzegu morza
prosto w stronę starożytnego i wiecznie potężnego Stambułu.

Stojąc na tarasie widokowym umieszczonym na dachu jednego

z wagonów i patrząc na północny zachód, widzieli rozciągający się przed nimi
dwubrzeżny Stambuł. Było to ciągle jedno z największych i najbardziej
wpływowych miast świata – dobrze prosperujące i bogate dzięki swojemu
położeniu, które czyniło z niego metropolię łączącą Lodową Europę, Daleki
Wschód i Afrykę. Przecinały i łączyły się w nim liczne szlaki handlowe,
a wszystkie liczące się uniwersytety miały tutaj swoje ambasady i placówki.
Kopuły meczetów odbijały promienie słońca, a rozległe targowiska tonęły
w gęstych oparach, z których wystawały tylko nieliczne minarety niczym ostre
morskie skały. Nad miastem górowały dwa potężne Trony. Jeden stał po kolana
w wodach Morza Marmara niedaleko brzegu wyspy Kinaliada, drugi natomiast
w samym centrum miasta na zgliszczach Błękitnego Meczetu. Etmuntowi
patrzącemu z daleka wydawały się one bardziej marmurowymi posągami,
nieruchomymi i pięknymi rzeźbami dawnych babilońskich bogów. I według
wszelkich relacji, jakie czytał w czasie podróży, miał wiele racji. Podobno od
ponad stu lat Trony nawet nie drgnęły i gdyby nie ciepło, jakie bezustannie
wypromieniowywały, można by uznać, że są martwe. Lecz czy można uznać
Anioła za martwego czy też żywego? Stojąc na tarasie, gdy zimny wiatr siekł go
po twarzy, zastanawiał się nad tym, przypominając sobie Serafiny kroczące po
Syryjskich równinach czy też jednego z Tronów stojącego niedaleko jego
rodzinnego miasta.

Jako że cieśnina Bosfor nie była obecnie uczęszczanym szlakiem

wodnym, zarosła tysiącem mostów łączących Azję z Europą, u podstawy których
biedota miejska z odpadów kleciła rozległe slumsy. Pociąg przejechał przez
jeden z mostów – olbrzymią i ażurową konstrukcję z żelaza oraz
programowanego kamienia łączącą dystrykt Kadiköy z dystryktem Fatih na
zachodnim brzegu cieśniny – i skierował się prosto w stronę Uniwersytetu
Stambulskiego, gdzie mieli założyć swoją bazę wypadową.

Cała podróż z Nowego Uniwersytetu Śląskiego do Stambułu wraz

z przerwą w Ankarze zajęła im niecałe dwa tygodnie, tak więc zbliżał się lipiec,
gdy przeszli przez gigantyczne drzwi tureckiego uniwersytetu.

Na twarzy Etmunta rysował się zachwyt przeszywany nutką zazdrości.

Rozglądał się w koło, zadzierając głowę i przysłaniając oczy dłonią. Otaczały go:
wysoki mur pokryty błękitno-kremową mozaiką, strzeliste wieże oraz morze
zieleni. Wszędzie w koło rosły drzewa, palmy, krzaki i kolorowe kwiaty,
a towarzyszący im szum fontann wprowadzał człowieka w spokojny
melancholijny nastrój.

— Piękny prawda? — Odezwał się stojący za nim Ynst. Sam również

28

background image

podziwiał perfekcje miejsca, w którym się znaleźli, po czym ruszył w stronę
głównego budynku uniwersytetu i czekającego na nich rektora.

Ciekawe, czy ojciec zauważyłby piękno i siłę natury jakie się tutaj kryje?

Zastanawiał się, idąc za Ynstem. Pewnie przeszedłby równym szybkim krokiem
przez plac, by jak najszybciej porozmawiać z tutejszymi archeologami lub
odwiedzić archiwa. A więc wcale nie jestem taki jak on. Nieważne, co by Ynst
mówił; nie jestem taki jak on.

Rok 2386, lipiec − wrzesień, Stambuł, Uniwersytet

Stambulski.

Na Uniwersytecie Stambulskim spędzili cały miesiąc, przygotowując się

do wyprawy na północ, większość czasu spędzając w bibliotece i podziemnych
archiwach. Etmunt coraz bardziej martwił się o swojego przyjaciela. Ynst przez
większość czasu chodził pijany. Oczywiście nie na tyle, by nie móc zajmować się
przygotowaniami, lecz Stambulscy uczeni robili z jego stanu coraz większy
problem.

Etmunt każdym razem, gdy przechodził z budynku mieszkalnego do

biblioteki lub archiwów, które mieściły się pod budynkami jeszcze sprzed
Upadku Nieba, podziwiał niespotykane już w obecnym świecie piękno.
Wszystkie budynki z zewnątrz pokryte były kolorowymi mozaikami, a ich
wnętrza rozświetlały promienie słoneczne przenikające przez wysokie okna
z barwionego szkła. Pachniało cynamonem, wodą różaną i rozgrzaną ziemią. Na
terenie uniwersytetu panowała cisza z rzadka przerywana jedynie
nawoływaniami muezinów.

Gdy nie czytał grubych ksiąg przy wielkiej świecy, lubił wychodzić

krętymi schodami na górne piętra biblioteki. Znajdowały się tam tarasy, na
których ustawiono stoły i krzesła w otoczeniu palm w wielkich glinianych
donicach. Zdarzało się, że czasem spotykał jakiegoś muallima w białej szacie
czytającego w słońcu stare zwoje, lecz częściej przebywał na tarasach sam.
Stawał wtedy przy barierkach i przyglądał się miastu i górującym na nim
Tronom. Wszystkie Trony były w zasadzie identyczne, różniły się nieznacznie
wzrostem, ilością oczu lub kolorem. Ten stojący w centrum Stambułu miał
jakieś czterysta, może czterysta pięćdziesiąt metrów wysokości, dwie pary
złożonych skrzydeł, z których jedna prawie dotykała ziemi. Często zastanawiano
się, po co Tronom skrzydła, jako że nie zaobserwowano, by któryś z nich latał,
w przeciwieństwie do Serafinów czy Cherubinów. Sama sylwetka Trona
przypominała ludzką. Miał dwoje nóg, ludzi tułów i trochę za długie ręce oraz
głowę pozbawioną twarzy. Kolorem przypominał rzeźbę z białego, błękitno
żyłkowanego marmuru, którą pomalowano purpurową farbą w spirale. Cały
korpus, ramiona i głowę pokrywały oczy. Tysiące czarnych, błyszczących oczu.
Większość z nich była zamknięta, ale czasami któreś się otwierało, nerwowo
rozglądając się po okolicy, a po plecach Etmunta przebiegał wtedy zimny
dreszcz.

Któregoś dnia na tarasie widokowym odwiedził go pijany Ynst. Było

jeszcze sporo przed południem. Podszedł do barierek, stanął obok Etmunta
i poklepał go po plecach, nachylając się w jego stronę.

29

background image

— Będziemy sławni — uśmiechnął się szeroko, szukając jednocześnie

papierosów po kieszeniach. — Rozumiesz? Sławni. Kurewsko sławni. Mówię ci
Etmunt, twój stary wstanie z grobu normalnie.

— Wcale tego nie chcę — odparł Etmunt. — Poza tym weź się uspokój

i powiedz, o co chodzi.

— Jak to o co? O tych czarnuchów jebanych — wyjął papierosa z paczki

i zapalił. — Już wiem, co nasi Etiopscy przyjaciele kombinują — zaciągnął się
i odetchnął. — Mówię ci Etmunt, to są przebiegłe pustynne lisy. Tylko, że kurwa,
czarne.

— Dobra, dobra. Gadaj.
— A więc tak. Pogadałem trochę z nimi, trochę podsłuchałem, a resztę

wyczytałem z tych arabskich ksiąg — uśmiechnął się widocznie z siebie
zadowolony. — Z grubsza chodzi o to, że Afryka też chce władać energią
pieprzonego atomu. Jak wiesz, obecnie jedynie Amerykańce posiadają, i tak
nieliczne, elektrownie atomowe. Nikt poza cholernymi Jankesami nie odważył
się na tak śmiały ruch. Oczywiście wykorzystują ją bardzo ostrożnie. — Ynst
z podziwem spojrzał na stojącego przed nimi olbrzyma. — W razie
jakichkolwiek ruchów Aniołów wyłączają zagrożone elektrownie. Tam tych
gigantów jest mniej, więc mogą się przełączać miedzy reaktorami, tak też, mimo
problemów, NASA wznowiła program kosmiczny. Jebańce chcą uciec z ziemi —
splunął i zapalił kolejnego papierosa. — Podobno Moskwa i Indie też starają się
uruchomić swoje elektrownie jądrowe. Jak więc widzisz wszyscy mają, lub będą
mieć swoje reaktory. A więc? — Etmunt domyślał się o co może chodzić. — Tak.
Dobrze kombinujesz. Afrykńce nie chcą zostać w tyle. Aktywność Aniołów na
równiku jest obecnie znikoma więc i ryzyko mniejsze. No ale przecież nikt się
z nimi nie podzieli wiedzą od tak, z dobrego serca, więc Etiopczycy postanowili
wykorzystać jedną ze starych, zamrożonych obecnie, elektrowni. I tak sobie
ustalili, że stara elektrownia katowicka jest jedną z najłatwiej dostępnych,
a prace badawcze w tym rejonie nie będą wzbudzać zbytniego zainteresowania.
A my mamy pomóc im ją odkopać — za rozsądne pieniądze oczywiście.

— Przecież to szaleństwo — Etmunt był równie przestraszony co

podekscytowany. — Myślisz, że Anioły na to pozwolą. Ynst, cholera, weź
pomyśl, ile ich tam jest. Setki, tysiące może.

— Właśnie. I dlatego będziemy kurewsko sławni przyjacielu. Kurewsko

sławni!

Gdy Ynst otrzeźwiał nie wyparł się ani rozmowy, ani swoich wniosków,

lecz nie chciał o tym więcej rozmawiać.

Siedząc z książką w ręce nie raz łapał się Etmunt na rozmyślaniach

o swoim dzieciństwie. Wtedy też często siedział w swoim pokoju, czytając
książki, które przynosił mu ojciec. Grube tomiszcza o archeologii czy historii.
Był wtedy niewysokim, pulchnym chłopcem o ciemnych oczach i niezgrabnych
ruchach. Mimo że ciągle był niewysoki, to stał się obecnie człowiekiem chudym
i żylastym; zręcznym, lecz wolnym w ruchach. I chociaż minęło wiele lat, czuł
się nadal jak ten mały nerwowy chłopiec czytający nudne książki w strachu
przed ojcem. Duch ojca ciągle nad nim stał, ze srogą miną na pooranej
zmarszczkami twarzy. I, nieważne jak daleko by uciekał, ciągle robił to, czego od
niego oczekiwał ów duch.

Po miesiącu spędzonym w Stambule otrzymali wreszcie pozwolenie na

30

background image

dalszą podróż oraz koordynaty bazy zimowej na Starym Śląsku. Ruszyli więc jak
najszybciej na zachód, w kierunku zimnej Europy.

Rok 2386, listopad, Stary Śląsk, Katowice.

Był siódmy listopada. Minął już prawie miesiąc, od kiedy przybyli do

Katowic, ale ciągle jeszcze nie rozpoczęli badań. Etmunt po raz setny studiował
mapy i stare dzienniki, Ynst pił na umór, a Etiopczycy kręcili się w kółko po
obozie, drżąc z zimna.

Dopóki siedzieli spokojnie w swojej zimnej bazie, Anioły się nimi nie

interesowały, lecz Etmunt był pewien, że jeśli przypuszczenia jego przyjaciela są
słuszne, to będą mieć kłopoty – i to wielkie. Nie ma mowy, by zdążyli cokolwiek
z elektrowni pod lodem wydobyć, zanim Anioły się nie zorientują i nie ruszą
w ich stronę. A przecież było ich tutaj całe mnóstwo, także nawet z obozu,
w którym czekali, dało się dostrzec kilka wielkich cielsk do polowy zatopionych
w zmarzlinie.

Dopiero po kolejnych dwóch tygodniach otrzymali droga radiową

komunikat pozwalający na rozpoczęcie badań. Po dokładnym ustaleniu
koordynatów i spakowaniu całego sprzętu oraz zapasów zebrali się przed
obozem, by ruszyć dalej na północny zachód.

Psie zaprzęgi ciągnęły wielkie wypakowane po brzegi sprzętem sanie

przez lodowe ostępy, a czarni Etiopczycy, stojąc na tylnich płozach krzyczeli
głośno: Haik! Haik! Haik! Reszta ludzi ubrana w grube futra i ciepłe czapy
z goglami podążała za zaprzęgiem na krótkich nartach. Ynst podjechał do
przyjaciela−geologa, trzymając przed sobą w wyprostowanej ręce niedużą
piersiówkę.

— Bierz − wręczył Etmuntowi alkohol. — Rozgrzeje cię.
— Dzięki. Wiesz, ciągle się zastanawiam, czy to na pewno dobry

pomysł. — Zrobił parę łyków i chuchnął. Z jego ust wydobył się biały obłok. —
No bo jeśli masz rację i Etiopczycy naprawdę chcą odkopać elektrownię, to
będziemy mieć poważne kłopoty. Pomyśl o tych wszystkich Tronach i innych,
które do tej pory minęliśmy, a przecież jedziemy niecały dzień. Jeśli zaczniemy
tam coś kombinować, to na pewno się zejdą. Sam mówiłeś, że do
Amerykańskich reaktorów się schodzą — oddał piersiówkę Ynstowi, który zrobił
jeszcze parę łyków i schował ja do jednej z kieszeni futra. — Tylko że my nie
zdążymy uciec na czas.

— Mamy sanie i szybkie psy. Zdążymy uciec. A w razie jakichkolwiek

problemów nie będziemy zabierać sprzętu.

— Zobaczysz Ynst, będziemy tego żałować. Ja już żałuję — zaczął powoli

oddalać się od archeologa w stronę sań z zapasami. — Gdyby nie to, że nie mam
już wyboru, tobym stąd uciekał. — Ynst krzyknął coś za nim, lecz nie usłyszał co.
Zapewne coś o byciu "kurewsko sławnym". Etmunt wcale nie chciał być sławny
– nawet kurewsko. Od sławy wolał życie. Na myśl o gigantycznych Tronach czy
Cherubach − przypominających zbitek lwich i wolich ciał z licznymi głowami
i orlimi skrzydłami, którym bez przerwy towarzyszył dziwny elektryczny szum
— był pewien, że życie, które posiada, szybko się skończy.

Parli ciągle przed siebie, omijając lodowe studnie i rozpadliska,

31

background image

w akompaniamencie skrzypiącego śniegu oraz wszechogarniającego zimna.
Przez większość czasu Etmund pogrążony był w rozmyślaniach nad
czymkolwiek, byleby tylko odciąć się od męczącego pochodu. Zastanawiał się,
czy wykopanie czegoś tak wielkiego jak elektrownia atomowa jest w ogóle
możliwe. Nawet jeśli mieliby użyć syntetycznego kryształu, to byłoby to ciągle
wielkie przedsięwzięcie. To, czego lodowce nie starły na pył, zniszczył lód,
wdzierając się w najmniejsze otwory budynków i, gdy się je rozmrażało,
zamieniały się w stertę gruzu. Tak więc trzeba było wiercić w lodzie otwory,
a przez nie pompować syntetyczny kryształ. Miał on temperaturę wyższą niż
lód, zatem topił go i zajmował jego miejsce, trzymając obiekt w całości. No ale
kawałek ściany to nie cały reaktor atomowy, a sam reaktor to nie tylko
betonowe ściany. To przecież także cała infrastruktura. Etmunt był pewien, że
Etiopczycy są szaleni i wszyscy przez nich zginą.

Całą drogę, aż na teren wykopalisk, spędził, przeklinając w duchu

pychę swojego ojca, lekkomyślność Ynsta oraz swoją naiwność i głupotę.

Rok 2386, listopad, Stary Śląsk, Katowice.

— Cała ta wyprawa to jedno wielkie wariactwo! — Krzyczał w stronę

Ynsta, siedząc na drewniano-kościanych saniach. Tym razem nie było na nich
sprzętu, a jedynie skromne zapasy żywności oraz ludzie. — A nie mówiłem?
Kurwa, mówiłem! Mówiłem! — Mimo że wołał z całych sił, archeolog
prawdopodobnie w ogóle go nie słyszał przez rumor, jaki ich otaczał. — Jeśli to
przeżyjemy, to cię zabiję. Własnoręcznie rozpierdolę ci ten głupi łeb o ścianę.

Anioły zjawiły się trzeciego dnia odwiertów, gdy właśnie mieli zacząć

pompować kryształ. O świcie usłyszeli dalekie przeciągłe dudnienie niczym bicie
w bębny. Uznali jednak, że to pękający na północy lód. Później w szklankach
z herbatą zaczęły rozchodzić się kręgi, a wszystkie luźne elementy konstrukcyjne
zaczęły się trząść. Było już jednak za późno na jakąkolwiek reakcję. Anioły stały
na ich podwórzu.

Ci, którzy zdążyli, zaprzęgli psy do sań, spakowali tyle jedzenia, ile się

dało i ruszyli na południe. Lecz Anioły były zbyt blisko. Ciągnęły w ich stronę
całe zastępy, krocząc po kolana w lodzie i żłobiąc przy tym głębokie lodowe
kaniony. Ciepło od nich bijące topiło lód, tworząc na jego powierzchni śliską
warstwę, przez co psy ledwo co ciągnęły przeładowane sanie. Cała baza zapadła
się nagle, wpadając w wielką rozpadlinę i ciągnąc za sobą wszystko i wszystkich,
którzy byli w pobliżu. Saniom Etmunta oraz jeszcze paru innym udało się uciec
na w miarę bezpieczną odległość i gdy się odwrócił, ujrzał olbrzymie lodowe
rumowisko. Wielkie lodowe tafle i metalowe elementy tonęły w zburzonej
wodzie u stóp Tronów. Nad całym lodowym rumowiskiem unosiły się
Cherubiny, a także mniejsze od nich Serafiny. Nagle usłyszeli kolejny grzmot.
Pękający lód podszedł bliżej uciekających sań, odsłaniając stare podlodowe
jaskinie. Wlewające się do nich potoki gorącej wody strzelały wysokimi słupami
pary, a śnieżne drobinki spadające z nieba powoli pokrywały uciekinierów.

Etmunt zdarł sobie gardło, starając się porozumieć z Ynstem, lecz

wszechogarniający hałas starannie to udaremniał. Wydawać by się mogło, że są
już bezpieczni, uciekali już ponad trzy godziny, kierując się na południe, lecz

32

background image

przeciągłe dźwięki bębnów ciągle za nimi podążały, nie cichnąc nawet odrobinę.

Po kolejnej godzinie bębny zaczęły stawać się coraz głośniejsze.

Wszyscy wiedzieli, co to oznacza, ale tylko Ynst odważył się powiedzieć to
głośno.

— Ciągną za nami — jego sanie zrównały się z saniami Etmunta. —

Cholerne dranie chcą nas dopaść.

— Zgłupiałeś? Przecież nikt nigdy nie mówił o tym, by Anioły kogoś

ścigały.

— No to mamy, kurwa, pierwszy taki przypadek. Jankesi nie mają

u siebie Cherubinów ani tych drugich skurwieli, no może poza Alaską i Kanadą.
A to zapewne one nas teraz gonią. — wypił resztę wódki z piersiówki i wyrzucił
ją w śnieżycę. − Nie udało nam się odkopać elektrowni, ale jak to przeżyjemy, to
będziemy mogli napisać jakiś artykuł albo nawet książkę i będziemy sławni.

— Weź spierdalaj z ta sławą. — Etmunt kazał pognać psy i jego sanie

ruszyły szybciej, wyprzedzając te, w których siedział pijany archeolog.

− No to zostanę sławny samemu! — Krzyczał jeszcze za nim. — Obejdę

się bez ciebie i... — niestety Etmunt był już za daleko, by usłyszeć resztę.

Niespodziewanie ogłuszył ich grzmot niedobiegający z żadnego

konkretnego kierunku, niebo przybrało barwę krwi, po czym wybuchło
oślepiającą bielą. Etmunt poczuł tylko, że spada z sań. Potem nie było już nic,
tylko ciemność.

Rok 2387, Stambuł, Meczet Fatih.

Ciemność powoli się rozrzedziła. Stała nad nim jakaś postać. Wysoka,

ciemnowłosa, z pochylą twarzą. Mówiła coś, widocznie zirytowana, bądź też
zawiedziona, lecz Etmunt nic nie słyszał. Próbował się rozejrzeć, ale nie mógł
poruszyć głową. Wszystko wyglądało niczym oglądane przez odwrócona lunetę,
czyli dziwnie oddalone i rozmyte na brzegach. Tak naprawdę poza obrazem nie
miał nic. Nic nie czuł ani nie słyszał. Ostatecznie znów pogrążył się w ciemności.

Budził się i zasypiał tak często, że zatracił poczucie czasu. Nie był

w stanie sobie nawet wyobrazić, jak długo leży już w tym łóżku − przynajmniej
mu się wydawało, że leży w łożu, no bo gdzie indziej mógł teraz być.

Postaci w białych fartuchach i maskach krążyły nad nim niczym sępy

nad padliną, lecz postać o czarnych włosach i posępnej twarzy zjawiała się
zawsze samotnie, nocą, gdy nikogo innego nie było w pobliżu.

— Zawiodłeś — szeptała cicho stojąc nad jego łóżkiem. — Zawiodłeś

wszystkich. Wszystkich. — Etmunt patrzył się tępo przed siebie, nie mogąc
rozpoznać przybysza, a ten stał nieruchomo i powtarzał te same słowa. —
Zawiodłeś. Wszystkich zawiodłeś. Wszystkich.

Jak się później dowiedział, leżał nieprzytomny przez osiem dni,

odzyskując czasami świadomość, lecz na krótko. Nie odzywał się ani nie
reagował na lekarzy; raz tylko nocą jakiemuś lekażowi wydawało się, że go
słyszy. Znajdował się w szpitalu w meczecie Fatih w Stambule. Przewieziono go
tam po tym, jak, jako jeden z nielicznych, przeżył atak Aniołów na Śląsku,
chociaż sam Etmunt nie mógł sobie tego przypomnieć. Któryś z Etiopczyków
musiał zdążyć powiadomić Stambulską bazę przez radio.

33

background image

Pomimo starań tutejszych lekarzy i chirurgów stracił lewą dłoń i stopy

− w lewej nodze tuż nad kostką, a w prawej przed kolanem. Ynsta nie
znaleziono, więc zapewne już nie żył, tak jak większość ludzi biorących udział
w ekspedycji.

Ciągle gorączkował, więc nie pozwolono mu opuścić szpitala. Nocą

wydawało mu się, że słyszy bębny, elektroniczny szum i zgrzyt giętej stali.
Czasami śnił białe sny, w których spod pękającego lodu wygrzebywały się Trony
i stawały nad nim. Pod ich stopami wrzała woda i wystrzeliwała w powietrze
wysokimi fontannami pary. Wśród lodowego rumowiska walały się metalowe
szczątki podobne bardziej do cienkich kości, oraz zmasakrowane ciała. Etmunt
patrzył na wszystko z góry wśród wycia psów i bicia bębnów. Budził się wtedy
zlany potem z okropnym bólem w kikutach kończyn. Niekiedy przypominała
mu się ucieczka przez lodowe ostępy i spadające na niego Anioły, helikoptery,
żołnierzy i ludzi w białych kitlach, ale wszystko było mgliste i niewyraźne.

Ostatniej nocy, przed tym jak wypisał się na żądanie, obudził się

z krzykiem i wysoką gorączką.

— Nieee! — Za barki trzymał go doktor Arslan, potrząsając nim lekko.

— Nie. Nikogo nie zawiodłem. Nie zawiodłem. Nie zawiodłem. Nie zawiodłem.
— Zamilkł dopiero, gdy podali mu środek uspokajający. Osunął się w mrok
i zasnął.

Następnego dnia wypisał się ze szpitala i przeniósł na uniwersytet.

Ofiarowano mu nieduży wózek inwalidzki i człowieka do pomocy, a także
zalecono jak najszybsze rozpoczęcie rehabilitacji.

Gdy jechał przez zielony plac przed głównym wejściem akademii,

rozmyślał o tym, co mu powiedział Arslan tuż przed jego wypisaniem. Podobno
ostatniej nocy Etmunt krzyczał przez sen na ojca. Oskarżał go o śmierć Ynsta,
w krzykach przeklinał rodzinę jako winną wszystkich jego klęsk. Ostatecznie
rozpłakał się głośno, powtarzając w kółko, że nikogo nie zawiódł i musiano
podać mu haloperidol.

Rok 2387, Stambuł, Uniwersytet Stambulski.

Postanowił zostać w Turcji. Nie wiedział jeszcze na jak długo, lecz był

pewien jednego: nie chciał wracać na Nowy Śląsk. Nic go tam już nie trzymało.
Ynst nie żył. Stracił nogi i rękę, więc praca byłaby bardzo uciążliwa − może
mógłby nauczać lub pisać. Sam powrót na uczelnie również byłby problemem,
jako że wyruszył do Europy bez wymaganej zgody rektora i nie mógł mieć
gwarancji, że przyjmą go ponownie. Tak naprawdę nie był nawet pewien, czy
chce dalej być geologiem. Przecież całe życie zapierał się, iż nie był to jego
wybór, że to przez ojca zaczął studia i przyjął posadę na Nowym Uniwersytecie
Śląskim.

Początkowo całe dnie siedział samemu w niedużym pokoju, wychodząc

tylko na rehabilitację. Kikuty wciąż go swędziały i rwały. Bywało, że czuł
również swoje palce, tak jakby w ciągu minionej nocy cudownie odrosły.
Zapominał się wtedy na tyle, iż starał się złapać szklankę lub wstać,
a rzeczywistość dawała mu wówczas w twarz. Nie raz muallim pomagający mu
w drodze do szpitala, znajdował go leżącego na podłodze, ściskającego w

34

background image

malignie niewidoczne kończyny.

Z czasem, gdy łatwiej było mu się poruszać samemu, przy pomocy kul

oczywiście, przechadzał się po licznych ogrodach otaczających uniwersytet,
siadywał na ławce i w ciszy delektował się słońcem i ciepłem. Niestety, nawet
w tych momentach nawiedzały go lodowe koszmary, a sprawę pogarszały
górujące nad miastem Trony. Bywało, że odwiedzał go doktor Arslan.
Rozmawiali wtedy przez długie godziny, jako że Etmunt nie miał innych zajęć,
a doktor przychodził tylko, gdy miał wolne. Rozmawiali zarówno o mało
istotnych plotkach krążących po kampusie jak i o wielkiej polityce Stambułu,
a także o studiach i młodości Turka. Etmunt rzadko wspominał o swoim
dzieciństwie lub sprawach związanych z jego rodziną, ale zdarzało się, że
powiedział to czy owo, a Arslan, widząc jego niechęć do tematu, nie wypytywał
o nic na siłę. Rozmawiali również o Aniołach. Pod koniec jednego z takich
spotkań doktor wyjął z torby nieduże zawiniątko oraz trochę papieru
wykonanego przez jego studentów. Po powrocie do pokoju Etmunt szybko
odpakował prezent. Okazało się nim kilka akwarel, głównie brązy, ale była tam
i żółcień kadmowa, indygo, ultramaryna czy karmin. W pudełku było także parę
lekko już zużytych ołówków, węgiel oraz pędzle. Schował zarówno papier jak
i farby pod łóżko i długi czas ich stamtąd nie wyjmował.

Nadeszło lato, ale koszmary go nie opuszczały. Ciągle śnił lodowe sny

oraz słyszał bębny. Wydawało mu się czasami, że ten stan będzie trwał wiecznie.
Coraz częściej łapał się na, obsesyjnym wręcz, wpatrywaniu się w górujące nad
miastem Anioły. Tytaniczne pomniki jego udręczonej duszy. Stały nad nim,
spoglądając z góry i przypominając mu o tym, o czym chciał zapomnieć. I
wiedział, że nigdzie od nich nie ucieknie. Nie ma na ziemi miejsca, z którego nie
byłoby widać któregoś z nich.

— Zamiast od nich uciekać, powinieneś postarać się z nimi porozumieć

— powiedział Arslan, kończąc rozmowę w czasie jednej z czerwcowych wizyt. —
W końcu to są Anioły. Nie mogą być tak złe, jak ci się wydaje.

Siedział w ogrodzie, patrząc na olbrzyma aż do zachodu słońca. Nie

rozumiał jednak, co mógł mieć na myśli doktor, a więc powtarzał ten dziwny,
otępieńczy rytuał dzień za dniem. Potrafił zastanawiać się jedynie nad tym, czy
nie powinien wrócić do domu. Nawet jeśli nie chciał wracać, to przecież nie
mógł zostać tutaj na zawsze, siedzieć w parku i gapić się na Trony. Powinien
wrócić, znaleźć jakąś pracę, a może nawet prosić Andresiaka o ponowne
zatrudnienie. Był geologiem i tylko na geologii się znał.

Następnego dnia wziął papier i resztę sprzętu, który ofiarował mu

Turek i namalował Anioła. Wyszedł okropnie, więc namalował go jeszcze raz,
a potem jeszcze wielokrotnie. Od tego dnia malował i szkicował coraz więcej,
całymi dniami myśląc tylko o jednym. Zużywał kartkę za kartką, coraz częściej
musiał prosić też o nowe farby i węgiel. Z czasem zaczął dostrzegać drobne
różnice w budowie i zdobieniach każdego z Tronów, subtelne niuanse skrzące
się na ich marmurowej skórze. Wydawało się, że wraz ze zmianą kąta padania
światła Anioł zmienia swój kolor, a krwawe wzory na jego ciele powoli się
przemieszczają. Po męczących próbach i wielokrotnym powtarzaniu jego
akwarele i szkice anatomiczne zaczęły nabierać właściwego kształtu. Wraz
z rozwojem jego prac zanikały koszmary, a bębny przycichły. Obawiając się
powrotu tego wewnętrznego piekła, malował pracę za pracą, nie pozwalając

35

background image

myślom odbiegać zbyt daleko.

— Cieszę się, że udało ci się z nimi porozumieć — powiedział do niego

doktor Arslan, gdy stali na dworcu Stambulskim. — Tylko co zamierzasz robić
dalej? Wracasz na Śląsk?

— Nie. Oczywiście, że nie. — Etmunt stał na peronie, ściskając w ręce

niedużą walizkę. - Na północ nie mogę ruszyć, a na południe nie mam zamiaru.
Ruszę więc do Ankary, a później dalej na wschód.

Gdy do uniwersyteckich ogrodów przyszła jesień, Etmunt coraz lepiej

radził sobie z protezami stóp, które otrzymał parę tygodni wcześniej. Samemu
wędrował po ogrodzie i spacerował po mieście, by móc przyjrzeć cię Tronom
z nowej perspektywy. Kiedy poznał je tak dobrze, że mógł odtworzyć je z
pamięci niemal idealnie, przewidując nawet ruchy ich zdobień, postanowił
opuścić Stambuł i zobaczyć resztę z Zastępów Niebieskich na własne oczy.
Spakował się niemal z dnia na dzień i oznajmił, że wyjeżdża. W ten oto sposób
znalazł się na dworcu, mając przy sobie jedynie trochę ubrań i przybory
malarskie.

— Mam zamiar stworzyć album przedstawiający różnice między nimi.

Kompendium może nawet jakieś, w zależności ile informacji zdobędę — wszedł
po kilku, metalowych stopniach do pociągu, spoglądając na Arslana z góry. —
Chyba nikt jeszcze tego nie próbował, więc wielce prawdopodobne, że będę
pierwszy. Ynst by się ucieszył. Uznałby to za szansę na zdobycie sławy.

— Ale nie o samą sławę chodzi prawda? Nawet jeśli miałaby być

kurewsko wielka - doktor roześmiał się nieśmiało i spojrzał w górę, osłaniając
oczy dłonią.

— Prawda.

36

background image

W nieznane

Paweł ''Rusky'' Połednik

Wilk jest raczej zwierzęciem stadnym – szczególnie w okresie

zimowym. Wataha wilków ma budowę zhierarchizowaną, a najważniejszymi
osobnikami są samiec i samica alfa: para uprzywilejowana do rozmnażania się.
Żyją głównie w lasach, a także w wysokich partiach gór. Wbrew obiegowej
opinii, stworzenia te są raczej mizantropami niż zaburzającymi porządek
ludzkiego świata potworami; chciałoby się powiedzieć: nie taki wilk straszny...
Niestety, ludzie często polują na te zwierzęta – nie tylko ze względu na
nieuzasadniony strach, ale także z powodu cennych wilczych futer.

Na północy Europy istnieje pewna podstępna metoda, która pomaga

myśliwym zapolować na drapieżcę. Polega ona na odgrodzeniu fragmentu lasu
w obrębie terytorium danego stada sznurem gęsto przyozdobionym jaskrawymi
proporcami, pozostawiając w nim dosyć sporą przerwę – ta ma służyć jako
„wejście” do pułapki. Wilk, wbiegając w ograniczone wstążkami pole, nie ma
innej możliwości ucieczki niż przeskoczenie pstrokatej bariery, gdyż „wejście”
zostaje zablokowane przez myśliwych. Dla większości uwięzionych osobników
lęk przed nieznanym zagrożeniem – wielobarwnymi proporcami – jest zbyt
wielką przeszkodą. Zastrzelenie wilka zamkniętego na ograniczonym obszarze
jest już tylko formalnością. Historia zna jednak przypadki, kiedy zwierzę
przezwycięża strach i skacze; pułapka już nigdy nie zadziała na takiego
osobnika.

Witajcie. Nie powiem wam, jak się nazywam, bowiem wasze języki

nie rozróżniają dźwięków wilczej mowy, które zresztą w naszym
porozumiewaniu się nie są najważniejsze. Jeżeli miałbym swe imię jakoś
przełożyć na ludzką mowę, to najlepszym, choć w dalszym ciągu ułomnym,
tłumaczeniem byłoby słowo Artyf. Nie chcę jednak rozprawiać o językach czy
imionach ani ich znaczeniu. Chcę wam opowiedzieć historię własną, która się
przed paru laty wydarzyła. Nie znam się dobrze na ludzkich nazwach – dla
mnie są one sztuczne – niemniej jednak powiem, że rzecz miała miejsce gdzieś
na terenach, jak wy to określacie, Europy, z dala od plemion Szoszonów.

Piękna jesień grała w naszych lasach szelestem liści. Kolory głosiły jej

dominację: drzewa, te które miały liście zamiast igieł, mieniły się w słońcu
barwami płomieni. Czuć było, że zima i śniegi tuż tuż, bo wieczory fundowały
już przymrozki.

Ma wataha, bliska mi jak familia, liczyła ośmioro członków. Jedność

była w nas, każdy miał swoje miejsce i je akceptował; ja byłem samcem
najważniejszym i wszyscy to akceptowali. Pomimo hierarchii w naszym
stadzie, trzeba zauważyć, że żadne z nas nie było wyrzutkiem czy przybłędą;
najsłabszy wilk opóźnia watahę – w naszej nie dałoby się takiego wskazać.
Wspólne polowania, wędrówki, zabawy…to łączy. Tak i ja silne więzi
uczuwałem w stosunku do mych braci.

Którejś nocy jesiennej miałem sen. Widziałem siebie, jak biegnę

z moją watahą, ale po chwili nasze drogi się rozbiegają. Widzę ich coraz dalej

37

background image

po swojej prawej stronie. Chcę skręcić w ich stronę, ale nie potrafię. Nie
potrafię, tylko biegnę przed siebie.

Nasze terytorium było dość rozległe, a większą jego część stanowił

las. Mógłby się wydać typowy dla kogoś, kto w nim nie mieszka; dla mnie
jednak był zbiorem miejsc znanych, przywołujących wspomnienia: radości
i smutki, troski i okresy błogości. Znałem tam każdy strumień. Największy
z nich, taki którego próba przebycia zakończyć by się mogła porwaniem
któregoś z nas przez prąd, stanowił granicę naszego obszaru od południa, zaś
na północy kresy naszych ziem wyznaczało urwisko skalne – niezbyt wysokie,
niemniej jednak na tyle strome, że wdrapanie się nań byłoby nie tyle
niebezpieczne, o ile w ogóle niemożliwe. Pozostałe granice były bardziej
arbitralne: wschodnią upatrywaliśmy w brzegach starego lasu, do którego
się nie zapuszczaliśmy – nie powinno się wkraczać na terytoria innych
wilków – zaś za zachodnią uznaliśmy torfowiska i rozległe połacie łąk; na nie
jednak wstępowaliśmy czasem, choć nie znaczyliśmy ich – była to ziemia
niczyja. Zwierzyny nam nie brakowało, choć nie zawsze udawało się
upolować, dajmy na to, takiego dzika czy jelenia w kwiecie wieku, pomimo że
działaliśmy w grupie.

Spadł śnieg. Wszystko lśniło w słońcu krótkimi błyskami świeżości

w mroźnym powietrzu. Postanowiliśmy się przemieścić, bowiem co jakiś czas
przenosiliśmy sferę swojej aktywności łowieckiej z zachodu na wschód
i odwrotnie, żeby nie nadwerężać naszych żywicieli. Tym razem fauna
zajmowanego przez nas zachodu zaczynała niedomagać, stąd decyzja
o ruszeniu w stronę starego lasu.

Wędrówka zajmowała zwykle około trzech dni. Tym razem jedna

z naszych towarzyszek opóźniała ją skutecznie – była to zima. Nie robiło nam
to jednak większej różnicy – gdy jesteśmy na własnym terytorium to nic,
a przynajmniej prawie nic, nam nie grozi.

W trakcie tej naszej peregrynacji-reorganizacji (jakież ludzki język

posiada możliwości konstruowania fikuśnych zwrotów!) przyśnił mi się
kolejny niepokojący sen. Siedziałem na skale. Sam. Wokół nikogo. Ciemna
noc. Tylko jeden stary księżyc w pełni spoglądał złowrogo swą, że tak
powiem, marsową miną. Nikogo. Czułem pustkę nie do opisania. Poczułem też
impuls – żal ścisnął za żołądek, całe ego zwinęło się w kłębek wobec
niezaspokojenia potrzeby bliskości i wtem, automatycznie niemal, podniosłem
swój łeb w stronę jedynego mojego, posępnego towarzysza, a wokół rozległ się
porażający skowyt. Wyłem do księżyca - moja muzyka. Odreagowanie.
Kiedyś myślałem, że wilk wyjący z samotności do księżyca to tylko wymysł
bajkopisów. Owszem, my wyjemy, ale do kogoś, aby coś przekazać, ale nie tak
sobie a muzom! Bezcelowy to wysiłek, toteż po przebudzeniu poczułem się
jakoś nieswojo. Podobno, gdy człowiek śni o wilku, zwiastuje to nieszczęście
i cierpienie i choć nie wierzę w przesądy, miałem nadzieję, że wilka to nie
dotyczy.

Zbliżał się wieczór czwartego dnia wędrówki. Nie jedliśmy już drugi

dzień – cóż, nie zawsze da się coś upolować. W zasadzie byliśmy bliscy celu.
Jutro tylko jakieś polowanie, parę godzin marszu i będziemy – tak myślałem,
ale nie przewidziałem tego, co się miało zdarzyć jeszcze tego samego dnia.

38

background image

Trasa na dzisiejszy wieczór przewidziana była na godzinę biegu

ścieżką nad urwiskiem. Ja jako samiec alfa, „ojciec” rodziny mogłem
zajmować pozycję na przedzie lub na końcu pochodu. Wybrałem tył – wolę
asekurować resztę, nie przewidziałem jednak, że to ja mógłbym potrzebować
pomocy.

Siarczysty mróz wieczorny w zasadzie nie utrudniał nam podróży –

mieliśmy gęste zimowe futra. Tempo przyzwoite, nikt się nie ogląda za siebie,
nikt nie przystaje, nie marudzi. Nikogo nie zostawiamy z tyłu, bo ja,
najsilniejszy ze stada, zamykam stawkę. I sam nie wiem kiedy, jak i dlaczego
wpadłem w otchłań. Już wyjaśniam: biegnąc wzdłuż urwiska, byłem niemal
pewien, że żadne z nas się nie poślizgnie; nie brałem jednak pod uwagę, że
kamień może się komuś pod nogą ułamać… Jakkolwiek to dziwne, w ferworze
włóczęgi, w biegu, nocą owiany, zamyślony o tym i o tamtym, nie
zauważyłem pęknięcia, nie poczułem, jak noga opada w przepaść, ciągnąc za
sobą resztę mnie. Wszystko było jakby wolne, nieme, nieco senne. Ułamanie,
poślizg i upadek – tak musiało być. Mówię „tak musiało być”, bo de facto
obudziłem się bardzo skonfundowany, watahy zaś ani nie widziałem, ani nie
słyszałem. Zakręciło mi się w głowie i obolały bezwarunkowo zasnąłem, nie
myśląc już o niczym.

„Samotny wilk w zimę… I co ja teraz zrobię? Będę na myszy

polował!?” – myślałem po przebudzeniu – przejściu ze świata marzeń sennych
i koszmarów, w którym łączą się żywi i umarli, w świat porannego mrozu. Do
obawy o siebie dochodziło poczucie odpowiedzialności za resztę watahy.
Wrócić – łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Na ścianę skalną próbowałem
wejść, ale to poskutkowało tylko rozdarciem sobie skóry na łapie. „Nie zrobię
tego, a przynajmniej nie tutaj. Muszę biec wzdłuż ściany. W lewo czy
w prawo? Na wschód? Nie – tam jest teren innej watahy. Zatem pobiegnę na
zachód. Droga daleka, co najmniej trzy dni, a potem jeszcze na własnym
terytorium znaleźć swą rodzinę…Trudno, samemu mogę nie przeżyć, więc
będę szukał swoich – co mi innego zostało? Muszę wpierw zdobyć pożywienie”
– huczało mi w głowie.

Nie wiem sam jak to się stało, ale zapędziłem się w ten mój nowy

świat. Upolowałem czasem jakiegoś gryzonia, czasem głodowałem. Myślałem
o tym, żeby powrócić do swoich, tylko że zgubiłem poczucie kierunku. Słońce
dawało mi wytyczne północy i południa, wschodu i zachodu, ale nie
potrafiłem określić właściwego kierunku marszu. Żyłem tak jakiś czas. Jak
długi?

Ranek przełomowego dnia, jak to zwykle bywa, nie zapowiadał

niczego szczególnego; był zimny, choć słoneczny. Śnieg błyszczał, a para
wydobywająca się z mojego pyska wyglądała jak dym – istotnie coś mnie
paliło we wnętrz. Rodzina, rodzina, rodzina… Musiałem ją odnaleźć; mieć cel
– to nadawało sens życiu, jednak rozłąka potrafi odebrać wiele radości. Już
nie radują promienie słońca i mieniące się srebrami tego świata płatki śniegu.
Nie cieszy ulga w cierpieniu, nie cieszy smaczny posiłek. Szukałem, polowałem
i nawet nie przypuszczałem, że mnie też ktoś może szukać i na mnie polować.

Wędrówka po lesie zimowym, nieznanym, choć już oswojonym

39

background image

trwała już jakiś czas. „Może zdobędę coś do jedzenia, może nie na manowce,
a na trop rodziny mnie wiatr nakieruje?” – tak się pobudzałem do
aktywności. Naraz poczułem się nieswojo; wilk ma świetną intuicję jak każde
zwierzę - istota nie skażona kulturą. Czułem się obserwowany. Wtem huk zza
mnie. Oddech mi przyspieszył. Biegłem teraz w kierunku słońca. Światło
kontrastowało z poczuciem niebezpieczeństwa i niepewności: „Co to może
być?”. Instynkt kazał uciekać. Kolejne krzyki i wystrzały wytyczały mój bieg.
Czułem się osaczony. Nie wiem co się stało, ale niespodziewanie zawirowało
mi w głowie; znalazłem się w chaotycznym więzieniu plam i strachu
z najgłębszych czeluści mojego jestestwa. To w lewo, to w prawo bezwolnie
krążyłem, nie wiedząc jak i po co. Pałętałem się zaszczuty, z każdej strony
atakowany wrażeniem wzrokowym, które nie dawało żadnej odpowiedzi,
a nasuwało tylko pytania o własną istotę. Zatoczyłem się; z każdej strony
uderzały mnie jaskrawe barwy ostrzegawcze, wywołując odruch ucieczki w
przeciwnym kierunku, gdzie niczym cios potężny kolejna fala ostrych
bodźców wkradała się w najgłębsze zakątki mej psychiki – zdaje się, że poza
rozum, w sferę instynktów. Z tyłu usłyszałem zbliżające się krzyki. Wszystko
działo się bardzo szybko i jakby za mgłą. Niespodziewanie coś
nienazywalnego uspokoiło mnie, dając namiastkę otrzeźwienia pośród morza
adrenaliny. „Zginę. Zastrzelą mnie, to niemal pewne. Co robić? Co robić!?” –
błędnie krążyłem myślami w poszukiwaniu wyjścia z tej sytuacji osaczenia.
Byłem w samym środku zimowego, wielobarwnego piekła niemożności
ucieczki, na zastanawianie się nie było czasu. Wiedziałem tylko, że teraz
jestem zdany tylko na siebie i tylko za siebie odpowiedzialny. Rodziny nie było
ze mną, więc zeszła na dalszy plan. Nie martwiłem się już ani o nich, ani
o siebie. Spotkanie z myśliwymi zapewniało mi wilczy bilet na tamten świat
(cóż za ironia języka!), ale ja bardziej niż śmierci bałem się tej dziwnej
opalizującej bariery.

Desperacka decyzja przybyła, jak to zwykle bywa, nie wiadomo skąd.

„Skaczę w kolor, w paszczę nieznanego! Nie wiem jak sobie poradzą moi
krewni beze mnie, ale jakoś sobie radzili przez ten czas, więc zaryzykuję” –
postanowiłem. Nie umiem opisać ani w waszym języku, ani w swoim, co
poczułem. Trochę jakbym wszystkie, nawet najbardziej sprzeczne, uczucia
percypował w tej jednej niemożliwie długiej sekundzie lotu. Zmiana nastąpiła
rychło. Gdy tylko zorientowałem się, że przeżyłem koszmar własnego,
nieuzasadnionego niczym lęku o barwach tęczy, wiedziałem, że jestem wolny.
Pozostało biec przed siebie, biec ile sił w nogach.

Dobrze się czuję, wspominając tę chwilę największej odwagi, jaką się

wykazałem. Chociaż można by przypuszczać, że trauma nie pozwoli mi
powracać do tych chwil, robię to ku własnej dumie i satysfakcji. Zmieniłem się
od tego momentu. Nie boję się żyć samotnie, choć nigdy nie przestałem szukać
swej familii; ona zawsze pozostanie w moim sercu. Mimo to potrafię także
docenić wszystkie smaki niezależności i życia w pojedynkę. Teraz nawet nie
czuję się głupio, kiedy wyję do księżyca; musicie bowiem wiedzieć, że od
incydentu ucieczki z pułapki zacząłem to robić. Wiem, że te dźwięki nie trafią
pewnie do nikogo, kto potrafiłby je zrozumieć, jednak gdybym został
posądzony o działanie bezsensowne, mógłbym odpowiedzieć filozoficznie:

40

background image

a cóż w życiu jest sensowne? Czy wszystko musi mieć jakiś cel? Wydaje mi się
jednak, że lepszą odpowiedzią było by stwierdzenie, że nawołuje do swojej
dawno utraconej familii.

Dobrze, że udało mi się przezwyciężyć siebie, bowiem lęk bywa

irracjonalny, natomiast pokonanie go ratuje życie – doświadczyłem tego na
własnej skórze. To chyba wszystko, co chciałem wam powiedzieć. Wybaczcie,
ale teraz muszę was opuścić – wszak życie toczy się dalej.

41

background image

42

Misja Drugiego Obiegu

Po co w ogóle wydajemy "Drugi Obieg"?

Celem Rybnickiego Amatorskiego

Przeglądu Literackiego "Drugi Obieg" jest

stworzenie platformy, która umożliwi

lokalnym amatorskim autorom beletrystyki

skuteczne i darmowe publikowanie swojej

twórczości. Ponadto dążymy do

zaktywizowania lokalnego światka twórców

poprzez serię spotkań, w trakcie których

będzie możliwe rozwijanie umiejętności

i zainteresowań autorów poprzez

współpracę.

Pragniemy doprowadzić do stanu,

w którym młodzi kreatywni ludzie będą

mogli zaprezentować się ze swoją

twórczością możliwie szerokiemu gronu

odbiorców, a przez to zyskać uznanie.

background image

43

background image

44


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
sadowka27.01.2012, VI rok, Genetyka, gena-prezki, 15 - Medycyna sądowa, giełdy, Giełdy - od kloca, i
Biofizyka pytania z egzaminu 01 2012
Giełda biochemia# 01 2012
17 01 2012
10 01 2012
Wykład i 01 2012
25 01 2012
EIMP Głubczyce, 07 01 2012
6 wyklad 4 (z 21 01 2012)
8 wyklad 4 (z 21 01 2012)
postęp przed sądami adm na dz 22 01 2012
MPLP 332;333 01.01;13.01.2012
09 01 2012 Zaliczenie
Drugi obieg prasy, Polonistyka, 08. Współczesna po 45, OPRACOWANIA
03 01 2012 Kinezyterapia cz III
wykład 5 Rozliczenia KiM  01 2012
Prawo  01 2012
INTERNA 01 2012  50 druk
rośliny wykład 01 2012

więcej podobnych podstron