M
ARY
BALOGH
SEKRETNE MAŁŻEŃSTWO
Przekład
Anna Palmowska
PROLOG
Tuluza, Francja 10 kwietnia 1814
Patrzył na scenę znaną mu aż za dobrze. Wieloletnie doświadczenie nauczyło
go, że pola bitew niewiele się od siebie różnią, zwłaszcza gdy walka jest już skończona.
Dym artylerii i niezliczonych muszkietów przerzedził się na tyle, by ukazać
armię brytyjską i wojska sprzymierzone, umacniające świeżo wywalczone pozycje
wzdłuż przełęczy Calvinet na wschód od miasta. Ciężkie działa zostały skierowane
wprost na Tuluzę, do której niedawno wycofały się francuskie siły Soulta. Gryzący
zapach prochu ciągle wisiał w powietrzu, mieszając się z kurzem, wonią błota, koni i
krwi. Pomimo nieustającego zgiełku, głosów wykrzykujących komendy, rżenia koni,
szczęku broni i turkotu kół, teraz, kiedy umilkła ogłuszająca kanonada dział, wokół
zapanowała dziwna, dzwoniąca w uszach cisza. Ziemia była usłana ciałami zabitych i
rannych.
Lord pułkownik Aidan Bedwyn ciągle jeszcze nie uodpornił się na ten widok.
Wysoki, dobrze zbudowany, o smagłej, kamiennej twarzy i orlim nosie, budził strach
wśród żołnierzy. Jednak zawsze po bitwie przemierzał pole walki, by pożegnać
zabitych ze swego oddziału i ulżyć cierpieniom rannych, gdzie tylko mógł to uczynić.
Z posępną miną spojrzał ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami na leżącego
człowieka i zacisnął ręce za plecami. Naga, zakrwawiona po bitwie szabla zakołysała
się u jego boku.
- To oficer - rzekł, wskazując głową czerwoną szarfę. Przepasany nią mężczyzna
leżał twarzą do ziemi po upadku z konia. - Kto to?
Adiutant schylił się i odwrócił go na plecy.
Martwy zdawałoby się człowiek otworzył oczy.
- To kapitan Morris - powiedział pułkownik Bedwyn. - Rawlings, we zwij
sanitariuszy. Natychmiast.
- Nie - powiedział kapitan słabym głosem. - Ja umieram, sir. Pułkownik ledwie
dostrzegalnym gestem powstrzymał adiutanta. Patrzył na umierającego człowieka,
którego czerwony mundur był przesiąknięty szkarłatną krwią. Rannemu zostało nie
więcej niż kilka minut życia.
- Co mogę dla pana zrobić? - spytał pułkownik. - Może podać wody?
- Proszę o przysługę. - Morris opuścił na gasnące oczy blade powieki.
Pułkownik przez chwilę myślał, że kapitan już nie żyje. Ukląkł przy nim na jedno
kolano, odsuwając na bok szablę. Powieki rannego nagle zatrzepotały i uniosły się. -
Pański dług, sir. Powiedziałem, że nigdy nie zażądam jego spłaty.
- A ja przysiągłem, że mimo wszystko go spłacę. - Pułkownik Bedwyn pochylił
się nad rannym, by lepiej słyszeć. - Proszę powiedzieć, co mam zrobić.
Dwa lata temu kapitan Morris, wtedy jeszcze porucznik, uratował mu życie
podczas bitwy o Salamankę. Pułkownik stracił konia i pieszo walczył z konnym
przeciwnikiem, gdy został zaatakowany od tyłu. Porucznik zabił drugiego napastnika i
zsiadłszy z konia, ofiarował go swemu dowódcy. W walce, która się potem wywiązała,
Morris został ciężko ranny. W nagrodę awansował jednak do stopnia kapitana. Na
kupienie tego patentu nie mógłby sobie pozwolić. Morris upierał się, że pułkownik
Bedwyn nie jest mu nic winien, że w bitwie obowiązkiem żołnierza jest osłaniać towa-
rzyszy walki, a zwłaszcza swoich dowódców. Oczywiście miał rację, ale pułkownik
nigdy nie zapomniał o tym długu wdzięczności.
- Moja siostra... - wyjąkał teraz kapitan, ponownie zamykając oczy. - Niech pan
jej przekaże wiadomość o mnie.
- Zrobię to osobiście - zapewnił pułkownik. - Powiem jej, że w ostatnich
chwilach myślami był pan przy niej.
- Niech po mnie nie płacze. - Kapitan z wysiłkiem chwytał powietrze. - Dość już
miała smutku. - Proszę powiedzieć, że nie wolno jej nosić żałoby. To moje ostatnie
życzenie.
- Powiem jej to.
- Niech mi pan obieca... - Głos rannego zamarł. Ale śmierć jeszcze nie zabrała
kapitana. Nagle otworzył szeroko oczy i nie wiadomo, skąd znalazł siłę, by unieść rękę
i dotknąć dłoni pułkownika lodowatymi palcami. Z natarczywością którą można było
usprawiedliwić jedynie świadomością bliskiej śmierci, poprosił:
- Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje! Niech pan obieca! Bez względu na
wszystko!
- Obiecuję. Daję panu słowo honoru.
Gdy wymawiał te słowa, kapitan wydał z siebie ostatnie tchnienie. Pułkownik
wyciągnął rękę, by zamknąć Morrisowi oczy. Przez chwilę klęczał przy nim, jakby się
modlił. W rzeczywistości jednak rozważał obietnicę złożoną kapitanowi. Przyrzekł, że
osobiście zaniesie pannie Morris wiadomość o śmierci brata, chociaż nie wiedział,
kim ona jest ani gdzie mieszka. Obiecał przekazać jej ostatnie życzenie Morrisa, by nie
nosiła po nim żałoby.
I dał słowo honoru, że się nią zaopiekuje. W jaki sposób i po co - nie miał
pojęcia.
„Bez względu na wszystko!”
Echo tych ostatnich słów umierającego człowieka zabrzmiało mu w uszach. Co
mogły oznaczać? Co on właściwie obiecał?
„Bez względu na wszystko!”
1
Anglia, 1814
Lasek w zachodniej części parku Ringwood Manor w Oxfordshire przecinała
cienista dolina. Płynął nią strumyk, wpadający do rzeczki w pobliżu wioski Heybridge.
Dolina, zawsze zaciszna i urocza, tego majowego poranka była szczególnie piękna, aż
zapierała dech w piersiach. Dzwonki, które zwykle kwitły dopiero w czerwcu, pojawiły
się wyjątkowo wcześnie, zachęcone ciepłą wiosną. Również różaneczniki otworzyły
pąki, okrywając zbocza niebiesko - różowym dywanem. Promienie słońca ukośnie
przedzierające się przez ciemne liście i gałęzie wysokich cyprysów tworzyły na ziemi
jasne plamy światła i odbijały się połyskliwie w spienionej wodzie strumyka.
Eve Morris stała po kolana w dzwonkach. Pomyślała, że ranek jest zbyt piękny,
by spędzać go na zwykłych pracach w gospodarstwie. Dzwonki kwitły tak krótko, a
zrywanie ich było zawsze jednym z jej ulubionych zajęć na wiosnę. Namówiła Thelmę
Rice, guwernantkę, by na kilka godzin przerwała lekcje i zabrała dwójkę uczniów oraz
swego maleńkiego synka na zbieranie kwiatów. Wybrała się z nimi nawet ciocia Mari,
mimo artretyzmu w kolanach i męczącej ją zadyszki. Właściwie to był jej pomysł, by tę
wyprawę zamienić w piknik. Siedziała teraz na solidnym krześle, które przyniósł dla
niej Charlie, i robiła na drutach. Obok stał duży kosz z prowiantem.
Eve wyprostowała plecy i przeciągnęła się. W koszu zawieszonym na ramieniu
miała pęk kwiatów. Wolną ręką mocniej wcisnęła na głowę stary, sfatygowany
słomiany kapelusz z szarą tasiemką zawiązaną pod brodą. Wstążka była odpowiednio
dobrana do jej prostej, bawełnianej sukni z wysokim stanem i krótkimi rękawami,
idealnej na poranek na dworze, gdy nie należało się spodziewać żadnego gościa. Eve
czuła się szczęśliwa. Miała przed sobą całe lato i po raz pierwszy od dawna pozbyła się
swoich lęków. Chociaż niepokoiła się trochę, co zatrzymywało Johna. Przewidywał
przecież, że wróci w marcu, najpóźniej kwietniu.
Ciocia Mari, machinalnie poruszając drutami, przyglądała się dzieciom z cie-
płym uśmiechem na pooranej zmarszczkami twarzy. Przez czterdzieści lat ciotka
ciągnęła wózki z węglem chodnikami kopalni. Po śmierci jej męża ojciec Eve
wyznaczył jej niewielką rentę. Rok temu, gdy ojciec był już bardzo chory, Eve
namówiła swą cioteczną babkę, by sprowadziła się do Ringwood.
Siedmioletni Davy zrywał kwiaty w wielkim skupieniu, jakby powierzono mu
zadanie najwyższej wagi. Tuż za nim jego siostra, pięcioletnia Becky, zbierała kwiatki
z widoczną beztroską, fałszywie przy tym podśpiewując. Wyglądało na to, że czuje się
dobrze w otaczającym ją świecie. Żadne z dzieci nie należało do Eve, chociaż
mieszkały z nią od ponad siedmiu miesięcy. Oprócz niej nie miały nikogo na świecie.
Burek stał w strumieniu, z trzema łapami oparty niepewnie na kamieniach.
Czwartą skulił pod brzuchem. Nos trzymał tuż nad płytką wodą. Czatował na ryby,
choć nigdy nie udało mu się złapać nawet kijanki. Głupie psisko!
Mały Benjamin Rice podszedł do matki chwiejnym krokiem, ściskając w
wyciągniętej piąstce pęczek dzwonków i kwiatów różanecznika. Thelma schyliła się,
by wziąć je od niego, jakby był to największy skarb na świecie.
Eve przez chwilę poczuła się zazdrosna o tę matczyną miłość. Nie, nie powinna
tak o tym myśleć. Była jedną z najszczęśliwszych osób na ziemi. Samotne dzieciństwo
to odległa przeszłość. Mieszkała w cudownym miejscu, otaczali ją ludzie, których
kochała, którzy odwzajemniali jej miłość. Za tydzień, w pierwszą rocznicę śmierci
papy, w końcu zrzuci żałobę i znowu zacznie nosić kolorowe stroje. Już nie mogła się
doczekać. Lada dzień wróci John i Eve wreszcie obwieści światu, że jest zakochana.
Zakochana! Na samą myśl o tym miała ochotę zawirować dookoła, jak rozradowana
dziewczynka, ale tylko się uśmiechnęła.
Do pełni szczęścia brakowało jej tylko, by Percy wrócił do domu. W ostatnim
liście napisał, że przy pierwszej okazji weźmie urlop. Teraz chyba wreszcie będzie to
możliwe. Tydzień temu usłyszała, że Napoleon Bonaparte poddał się we Francji siłom
sprzymierzonym. Długa wojna wreszcie dobiegła końca. Jej sąsiad, James Robson, jak
tylko o tym się dowiedział, osobiście przyniósł jej tę wiadomość, wiedząc, że dla niej
będzie to oznaczało koniec wieloletnich obaw o życie Percy'ego.
Eve zatrzymała się, by zerwać więcej dzwonków. Chciała napełnić nimi każdy
wazon we wszystkich pokojach. Żeby uczcić w ten sposób wiosnę, zwycięstwo i koniec
żałoby. Gdyby jeszcze wrócił John...
- Kto ma ochotę coś przekąsić?! - zawołała ciotka Mari z wyraźnym walijskim
akcentem. - Zmęczyłam się od samego patrzenia na was.
- Ja - odpowiedziała Becky. Podskakując radośnie, podbiegła do kosza i
położyła kwiatki koło cioci Mari. - Jestem głodna.
Davy wyprostował się, ale tkwił niepewnie w miejscu, jakby podejrzewał, że
propozycja posiłku zostanie cofnięta, gdy tylko się poruszy. Burek przydreptał znad
strumienia i posapując, postawił uszy.
- Davy, chyba też jesteś głodny. - Eve podeszła do niego, objęła za chude
ramiona i pociągnęła za sobą. - Wspaniale się sprawiłeś. Uzbierałeś więcej niż my
wszyscy razem.
- Dziękuję, ciociu Eve - rzekł z powagą. Nadal wymawiał jej imię z lekkim
oporem, jakby uważał to za zbyt poufałą formę. On i Becky byli z nią bardzo słabo
spokrewnieni, ale jakże mogłaby pozwolić, by dzieci mieszkające pod jej dachem
zwracały się do niej „panno Morris”, a do cioci Mari „pani Pritchard”?
Thelma roześmiała się. Z pękiem kwiatów w jednej ręce i Benjaminem na
drugiej, nie mogła powstrzymać synka przed ściągnięciem kapelusza z jej głowy.
Ciocia Mari otworzyła koszyk, odwinęła serwetkę i zaczęła wyjmować świeże
bułeczki. Zapach pieczywa i smażonego kurczaka uświadomił Eve jak bardzo była
głodna. Przyklęknęła na kocu rozłożonym na trawie przez Davy'ego i Becky i zajęła się
otwieraniem dużej butelki z lemoniadą.
A potem nastąpiło dziesięć minut prawie zupełnej ciszy, która świadczyła o
talencie kulinarnym kucharki Eve, pani Rowe. Eve, wycierając palce w lnianą
serwetkę po zjedzeniu drugiego kawałka kurczaka, zastanawiała się, dlaczego
wszystko najlepiej smakuje na świeżym powietrzu.
- Chyba spakujemy się teraz i zaniesiemy te kwiaty do domu, zanim zwiędną -
zaproponowała ciocia Mari. - Włożę tylko druty i wełnę do torby. No i niech mi ktoś
poda laskę, bo inaczej nie zdołam ruszyć z miejsca moich starych kości.
- Czy musimy już iść? - spytała Eve z westchnieniem, podczas gdy Davy
poderwał się, aby podać laskę.
Nagle usłyszała wołanie:
- Panno Morris! Panno Morris!
- Jesteśmy tutaj, Charlie. - Odwróciła się i spojrzała na krępego młodzieńca o
poczciwej twarzy, biegnącego od strony domu. Właśnie zaczął się niezgrabnie zsuwać
ze skarpy. - Nie śpiesz się, bo się pośliźniesz i zrobisz sobie krzywdę.
Zatrudniła go kilka miesięcy temu do drobnych prac w domu, stajni i parku,
mimo że w Ringwood było dość służby. Po śmierci jego ojca, wioskowego kowala, nikt
nie chciał przyjąć Charliego do pracy, ponieważ powszechnie uważano go za głupka.
Ale Eve nigdy nie spotkała dotąd człowieka bardziej chętnego do pracy i spełniania
wszystkich poleceń.
- Panno Morris - powiedział zadyszany, poczerwieniały na twarzy Charlie.
Ilekroć go gdzieś posyłano, zawsze zachowywał się tak, jakby miał ogłosić koniec
świata czy inną, równie ważną wiadomość. - Przysłała... mnie... pani... Fuller. Ma...
pani... wracać... do domu.
- Czy powiedziała, dlaczego? - Eve wstała z ociąganiem i otrzepała spódnicę. - I
tak mieliśmy już wracać do domu.
- Ktoś przyjechał - oznajmił Charlie. Stanął nieruchomo, szeroko rozstawiając
nogi. Zmarszczył czoło w wyraźnym wysiłku, by przypomnieć sobie coś więcej. -
Zapomniałem, jak się nazywa.
Eve poczuła rosnące podniecenie. John? Przez ostatnie dwa miesiące już tyle
razy przeżyła rozczarowanie, że wolała nie brać tej ewentualności pod uwagę.
Zaczynała się nawet zastanawiać, czy on w ogóle zamierzał wrócić. Nie była jednak
jeszcze gotowa przyjąć do wiadomości takiej brutalnej prawdy.
- Nie szkodzi - powiedziała wesoło. - Wkrótce się dowiemy, kto to. Dziękuję za
tę wiadomość, Charlie. Czy mógłbyś zanieść do domu krzesło pani Pritchard, a potem
wrócić po koszyk?
Ucieszył się, że może się na coś przydać. Nachylił się, by chwycić krzesło, jak
tylko ciocia Mari wstanie. A potem odwrócił się do Eve z triumfalnym uśmiechem.
- To jakiś wojskowy - dodał. - Miał na sobie czerwony mundur.
- Och, Eve, kochanie - powiedziała ciocia Mari, ale Eve już jej nie słyszała.
- Percy! - krzyknęła radośnie. Zapomniała o kwiatach, koszu i całym
towarzystwie. Obiema rękami chwyciła spódnicę i pobiegła w górę skarpy.
Do domu nie było daleko, ale prawie cały czas pod górę. Eve nie zwracała na to
uwagi. Nie zauważyła też, że Burek, ciężko dysząc, dzielnie dotrzymuje jej kroku. W
mgnieniu oka znalazła się na skraju doliny i przebiegła między drzewami, wokół
stawu i dalej przez trawnik, w kierunku stajni, przez kamienny taras aż do drzwi
frontowych. Gdy wpadła do holu zarumieniona i zdyszana, była zapewne okropnie
potargana, a może nawet i umorusana. Wcale się tym nie przejęła. Percy też pewnie
nie zwróci na to uwagi.
A to hultaj! Nie uprzedził ani słówkiem, że przyjeżdża. Teraz nie miało to już
żadnego znaczenia. Zawsze lubiła niespodzianki, a zwłaszcza tak miłe. Wrócił do
domu!
- Gdzie on jest? - spytała Agnes Fuller, swoją gospodynię, dużą, krepą kobietę,
która czekała na nią w holu z posępną miną.
Ach, ten Percy. Trzymać ją w niepewności, zamiast wybiec jej na spotkanie,
chwycić w ramiona i zgnieść w niedźwiedzim uścisku.
- W salonie - powiedziała Agnes, wskazując kciukiem na prawo. - Wynocha
stąd, psisko, dopóki ci łap nie wytrę! Idź najpierw na górę, moja duszko, i umyj się...
Ale Eve już jej nie słuchała. Ruszyła, otworzyła szeroko drzwi saloniku dla gości
i wbiegła do środka.
- Ty łobuzie! - krzyknęła, rozwiązując wstążkę kapelusza. A potem speszona
zamarła w pół kroku. To nie był Percy, tylko jakiś obcy człowiek.
Stał twarzą do drzwi na tle kominka. Miała wrażenie, że wypełnia sobą pokój.
Miał chyba ponad dwa metry wzrostu. W pułkowych barwach, w szkarłatnym
mundurze ze złotym szamerunkiem, nieskazitelnych białych pantalonach, czarnych,
wyczyszczonych na wysoki połysk butach, z błyszczącą szablą przy boku. Był szeroki w
ramionach, mocno zbudowany, potężny i groźny. Miał surową, ogorzałą twarz, ze
srogimi, prawie czarnymi oczami, dużym orlim nosem i wąskimi, ostro zarysowanymi
ustami. Jego opaleniznę podkreślały jeszcze czarne włosy i brwi.
- Och, proszę mi wybaczyć - wykrztusiła, nagle boleśnie uświadamiając sobie
własny niedbały wygląd. Zdjęła stary, bezkształtny kapelusz i trzy mała go w ręce.
Włosy ma pewnie potargane. Wszędzie źdźbła trawy, płatki kwiatów. A na twarzy
smugi brudu. Dlaczego nie zapytała Agnes, kim jest wojskowy, który złożył im wizytę?
I po co on tu przyjechał? - Pomyliłam pana z kimś innym.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, zanim się ukłonił.
- Panna Morris, jak mniemam? - spytał. Skinęła głową.
- Obawiam się, że ma pan nade mną przewagę, sir - rzekła. - Służący, który
mnie tu sprowadził, zapomniał pańskiego nazwiska.
- Pułkownik Bedwyn, do usług, madame - przedstawił się.
Znała to nazwisko. Lord pułkownik Aidan Bedwyn. Dowódca Percy'ego. O ile
przedtem czuła głęboki wstyd, to teraz pragnęła tylko, by ziemia rozstąpiła się pod jej
stopami i pochłonęła ją.
Jednak już po chwili uświadomiła sobie, co tak naprawdę się stało. Był
dowódcą Percy'ego i stał tu teraz, w gościnnym saloniku Ringwood, w galowym
mundurze. Nie musiała pytać, dlaczego. Poczuła chłód na twarzy, jakby cała krew
odpłynęła jej do nóg. Nawet powietrze, którym oddychała, zrobiło się lodowate.
Bezwiednie upuściła kapelusz na podłogę, obiema rękami zatrzasnęła drzwi za sobą,
odszukała klamkę i uczepiła się jej kurczowo.
- Czym mogę panu służyć, pułkowniku? - usłyszała własny głos, jakby
dochodził z bardzo daleka.
Spojrzał na nią ponuro, z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu.
- Przynoszę złe wieści - powiedział. - Czy chce pani kogoś wezwać?
- Percy? - ledwie zdołała wyszeptać jego imię. Nagle wyobraziła sobie tego
człowieka, jak wymachuje ciężką, wiszącą mu teraz u boku szablą z zimnej stali, jak
nią zabija. - Ale przecież wojna się skończyła. Napoleon Bonaparte został pokonany i
poddał się.
- Kapitan Percival Morris poległ w bitwie pod Tuluzą na południu Francji dnia
dziesiątego kwietnia - powiedział. - Zginął śmiercią bohatera, madame. Niezmiernie
mi przykro, że sprawiam pani ból.
Percy. Jej jedyny brat, którego uwielbiała jako dziecko, podziwiała jako
dziewczynka. Niepokorny buntownik, ciągle skłócony z papą. Niezmiennie kochała go
przez te wszystkie lata po jego wyjeździe, gdy dzięki nieoczekiwanemu spadkowi po
ciotecznym dziadku kupił upragniony patent oficerski w pułku kawalerii. A on
odwzajemniał jej miłość. Zaledwie dwa tygodnie temu dostała od niego list z Francji.
„Kapitan Morris poległ w bitwie...”
- Może pani spocznie? - Pułkownik przysunął się bliżej, ale nawet jej nie
dotknął. Pochylał się nad nią wielki, ponury i groźny. - Pani jest taka blada. Czy mam
kogoś zawołać, madame?
- Nie żyje? - Nie żył od prawie miesiąca, a ona nic o tym nie wiedziała. Nawet
tego nie przeczuwała. Gdy czytała list od niego, gdy James przyniósł wieści o
zwycięstwie, poczuła taką ogromną ulgę, Percy nie żył już od dwóch tygodni. - Czy on
cierpiał?
Cóż za niedorzeczne pytanie.
- Chyba nie, madame - powiedział pułkownik. Na koniu, z szablą w ręce, musiał
wyglądać naprawdę przerażająco. - Umierający są często w szoku, który sprawia, że
nie czują bólu. Wydaje mi się, że kapitan Morris był właśnie w takim stanie. Nie
wyglądało na to, żeby cierpiał, a przynajmniej nic o tym nie wspominał.
- Wspominał? - Spojrzała na niego ostro. - Coś mówił? Do pana?
- Ostatnie słowa i myśli skierował ku pani - rzekł, pochylając głowę. - Prosił,
bym to ja przekazał pani wiadomość.
- To bardzo uprzejme z pana strony, że spełnił pan tę prośbę - stwierdziła,
nagle sobie uświadamiając, że to dziwne, iż dowódca Percy'ego osobiście pofatygował
się aż z południa Francji, by poinformować ją o śmierci brata.
- Zawdzięczam kapitanowi Morrisowi życie - wyjaśnił. - Uratował mnie dwa
lata temu w bitwie pod Salamanką narażając się na niebezpieczeństwo.
- Powiedział coś jeszcze?
- Prosił, by pani nie nosiła po nim żałoby. Dodał, że zbyt długo była pani na nią
skazana.
Obrzucił spojrzeniem jej szarą suknię, z którą już za tydzień zamierzała się
rozstać. Jej brat odszedł na zawsze. Cała była pogrążona w bólu, ogłuszona i oślepiona
nieznośną udręką.
- Madame? - Pułkownik postąpił pół kroku i wyciągnął rękę, jakby chciał ją
ująć za ramię.
Wzdrygnęła się.
- Coś jeszcze?
- Prosił, bym się panią zaopiekował.
- Zaopiekował? - Szybko spojrzała mu w twarz, która wyglądała jak wykuta z
kamienia. Pozbawiona ciepła, wyrazu, jakichkolwiek uczuć. Jeśli za tą twardą
obojętną maską krył się człowiek, to był zupełnie niewidoczny. Może jednak była
niesprawiedliwa. Podszedł do niej bliżej, jakby chciał jej pomóc, wyciągnął rękę, by ją
podtrzymać. I przecież przebył całą drogę z południa Francji, by spłacić dług wobec
Percy'ego.
- Wynająłem pokój w gospodzie Pod Trzema Piórami w Heybridge -
powiedział. - Zatrzymam się tam do jutra, madame. Złożę pani wizytę jeszcze raz i
wówczas powie mi pani, jak mogę jej pomóc. W tej chwili potrzebuje pani wsparcia
bliskich osób. Wiadomość o śmierci brata na pewno panią wstrząsnęła.
Odsunął się na bok i pociągnął taśmę dzwonka przy drzwiach. Wstrząsnęła
nią? Była w pełni władz umysłowych. Zastanawiała się nawet, czy dzwonek działa, bo
nie pamiętała, kiedy ostatni raz był w ogóle używany. Uświadomiła sobie też, że jeśli
rzeczywiście działa i Agnes przyjdzie na wezwanie, ona musi się odsunąć. Ciągle stała
oparta plecami o drzwi, uczepiona klamki, jakby od tego zależało jej życie. Miała
wrażenie, że nie zdoła uczynić kroku, a świat zaraz rozpadnie się na milion kawałków.
Może jednak nie do końca panowała nad sobą.
Percy nie żył.
Agnes zjawiła się niemal natychmiast. Pułkownik mocno chwycił Eve za ramię i
odciągnął ją na bok akurat w tym momencie, gdy drzwi zaczęły się otwierać.
- Czy można by kogoś wezwać, żeby pomógł pannie Morris? - spytał, a jego
słowa zabrzmiały bardziej jak komenda niż grzeczna prośba. - Jeśli tak, proszę go tu
niezwłocznie sprowadzić.
Agnes odwróciła głowę i zawołała:
- Charlie?! Charlie, słyszysz mnie?! Odstaw to krzesło i biegnij po panią
Pritchard. Powiedz jej, żeby się pospieszyła. Panna Morris jej potrzebuje.
Natychmiast!
- Proszę usiąść, bo zaraz pani zemdleje - powiedział pułkownik. - Nawet wargi
ma pani zupełnie blade.
Eve posłusznie opadła na najbliższe krzesło i siedziała na nim sztywno
wyprostowana, nie dotykając plecami oparcia, mocno, do bólu splatając dłonie. Jak
biedna ciocia Mari ma się pospieszyć? Potem dotarło do niej echo słów, które
pułkownik wypowiedział przed chwilą: „Powie mi pani, jak mogę jej pomóc”.
- Nic nie może pan dla mnie zrobić, pułkowniku - odrzekła. - Nie ma sensu,
żeby narażał się pan na niewygody noclegu w wiejskiej gospodzie. Ale dziękuję za
dobre chęci. I za pofatygowanie się aż tutaj. To bardzo uprzejme z pana strony.
Eve obserwowała, jak Agnes podnosi jej kapelusz i przyciska do piersi,
rozglądając się dookoła. Zastanawiała się, jak można mówić takie banalne
uprzejmości, skoro Percy nie żyje. Poczuła ostry ból, gdy paznokcie wbiły się jej w
dłonie.
- Madame, nawet najskromniejsza wiejska gospoda zda się luksusem dla
człowieka, który niedawno wrócił z wojny - odparł. - Proszę się o mnie nie martwić.
Zapadła cisza. Eva pomyślała, że nie zaproponowała mu nic do picia. Agnes
gapiła się na nią, a pułkownik Bedwyn unikał jej wzroku. Wrócił na swoje poprzednie
miejsce przy kominku i stanął zwrócony do niego plecami. Nie poprosiła go, żeby
usiadł.
W tym momencie do pokoju, utykając, weszła ciocia Mari. Nawet nie zdjęła
kapelusza. Popatrzyła dookoła przerażonym wzrokiem, jakby już zrozumiała o co
chodzi. Eve niepewnie wstała.
- Panna Morris potrzebuje pani, madame - rzekł pułkownik, nie czekając, aż
zostaną sobie przedstawieni. - Niestety przyniosłem złe wieści, dotyczące jej brata,
kapitana Morrisa.
- Och, moje kochane biedactwo.
Ciocia Mari podeszła do niej i objęła ją, upuszczając laskę na podłogę. Eve,
nagle poczuwszy śmiertelne zmęczenie, oparła czoło na kościstym ramieniu tej tak
bliskiej sobie osoby, która ją kochała, która chętnie ulżyłaby jej w cierpieniu. Jednak
bólu tego nie uśmierzy. Nikt nie zwróci jej Percy'ego. Czarna rozpacz zalała Eve.
Gdy znów podniosła głowę, oczy ciotki były pełne łez, a jej usta drżały, gdy
próbowała opanować emocje. U jej nóg stał Burek z żałosną miną, machając uciętym
ogonem. Agnes ciągle ściskała kapelusz Eve. Wyglądała tak, że nawet smok nie miałby
teraz żadnych szans, gdyby tylko nawinął się jej pod rękę. Była też przy niej
zrozpaczona Thelma. Eve nigdzie nie widziała dzieci. Niania Johnson zabrała je
pewnie na górę. Lord pułkownik Aidan Bedwyn już wyszedł.
2
W gospodzie Pod Trzema Piórami łóżko było twarde, poduszka źle wypchana,
piwo mdłe, jedzenie niesmaczne, obsługa leniwa, a cały przybytek, choć w miarę
czysty, wydawał się zapuszczony. W Anglii Aidan niemal podświadomie wymagał
pewnych standardów. Gdyby przebywał w jakimkolwiek innym kraju, uznałby, że
pławi się w luksusie. A tak był bardzo niezadowolony i żałował z całego serca, że nie
może jechać prosto do domu, do Lindsey Hall w Hampshire, wiejskiej rezydencji
swego brata, księcia Bewcastle, gdzie dogadzano by mu przez resztę jego urlopu.
Najpierw jednak musiał zakończyć sprawy z siostrą kapitana Morrisa, choć
nadal nie bardzo wiedział, jak długo to potrwa ani czego to będzie od niego wymagać
poza zaofiarowaniem jej jakiejś pociechy podczas kolejnych wizyt. Powiedziała, że
niczego nie chce, ale oczywiście była wtedy w głębokim szoku. On sam czuł się
wstrząśnięty widokiem zmian, jakie nastąpiły w niej w ciągu tych kilku minut. Z
pełnej życia, zarumienionej, promiennej młodej kobiety, całkiem ładnej mimo prostej,
podniszczonej sukni stała się bladym, apatycznym cieniem człowieka. I to on był tego
sprawcą. Och, jak wielką siłę miały słowa! Nigdy nie był biegły w sztuce posługiwania
się nimi.
Następnego ranka wybrał się do Ringwood pieszo, widząc już, że ma do
przebycia drogę nie dłuższą niż dwa kilometry. Tym razem bardziej zwracał uwagę na
okolicę, ponieważ najtrudniejszą część swojej misji miał już za sobą. Przekazywanie
wieści o czyjejś śmierci to chyba najbardziej niewdzięczne zadanie, jakiego można się
podjąć. Wielokrotnie czynił to listownie, nigdy dotąd jednak nie musiał tego robić
osobiście.
Ringwood wydawało się uroczym miejscem. Rezydencja była stara, pokryta
patyną czasu. Otaczał ją spory, malowniczo położony park. Wyglądało na to, że
majątek dosyć dobrze prosperuje, ale czy nie jest to tylko złudzenie? Kapitan Morris
wprawdzie nie trwonił pieniędzy na hazard czy pijaństwo, nie był jednak w stanie
kupić sobie awansu, jak to robili inni oficerowie. Ringwood mogło być beznadziejnie
zadłużone. Czy właśnie na tym polegały kłopoty siostry kapitana?
Czy w ogóle majątek był jej własnością? Do kogo teraz należał? Aidan
dowiedział się wczoraj, że jej ojciec już nie żyje. Czy więc majątek przypadł kapitanowi
Morrisowi? Czy podlegał majoratowi?
Aidan szedł długim podjazdem, a żwir zgrzytał mu pod butami. Przed domem
zobaczył grupę ludzi. Troje dzieci siedzących na trawie i trzy kobiety, z których dwie
stały, a jedna siedziała na krześle. Ta ostatnia trzymała w rękach otwartą książkę.
Albo czytała z niej dzieciom, albo czegoś je uczyła. Wywnioskował, że chyba jest
guwernantką. Przypomniał sobie, że minął ją wczoraj w holu, gdy wychodził. Panna
Morris i starsza pani, która zjawiła się wczoraj, by ją pocieszyć, stały obok i
przyglądały się. Jedno z dzieci podniosło głowę i wskazało na niego palcem. Obie
damy odwróciły się, by spojrzeć w jego kierunku.
Przez chwilę wydawało się, że panna Morris go nie rozpoznała. Dzisiaj miał na
sobie cywilne ubranie. Zszedł ze żwirowej ścieżki, by przeciąć trawnik, a obie panie
wyszły mu na spotkanie. Zauważył, że panna Morris jest blada jak ściana, oczy ma
podkrążone jakby nie spała całą noc, ale panuje nad sobą.
- Dzień dobry, pułkowniku. - Uśmiechnęła się do niego słabo. Była wysoka,
szczupła. Miała brązowe włosy i szare oczy. Dzisiaj wydawała się krucha i raczej
przeciętnej urody. - Jak to miło, że znów nas pan odwiedził. Nie jestem pewna, czy
wczoraj należycie podziękowałam za to, że osobiście przekazał pan wiadomość o
Percym. Byłoby mi o wiele trudniej, gdybym przeczytała o tym w liście.
Mówiła ze śpiewnym akcentem, który sprawiał, że jej słowa brzmiały jak
muzyka.
- Dzień dobry pani. - Aidan ukłonił się. - Cieszę się, że pani już wstała i wybrała
się na spacer.
Mimo że dzień był ciepły, obiema rękami przytrzymywała szal na ramionach.
- Pozwoli pan, że przedstawię moją cioteczną babkę. Pułkowniku, to pani
Pritchard. Ciociu Mari, to jest lord pułkownik Aidan Bedwyn.
A więc znała go z imienia i nazwiska. Ukłonił się ponownie.
- Miło mi pana poznać, pułkowniku - powiedziała ciotka. - Żałuję, że
okoliczności naszego spotkania są takie smutne. - Mówiła z tak silnym walijskim
akcentem, że musiał się bardzo skupić, by ją zrozumieć.
- Ja również, madame - odparł.
- Czy podać panu coś do picia? - spytała panna Morris, wskazując ręką w stronę
domu. - Chyba wczoraj zaniedbałam obowiązki gospodyni.
- Wolałbym z panią pospacerować - odrzekł.
- A ja wracam do domu. Muszę trochę odpocząć - oświadczyła pani Pritchard.
Pułkownik z panną Morris przeszli przez trawnik, kierując się w stronę
malowniczego stawu, za którym rósł las. Już po kilkunastu krokach usłyszeli donośne
szczekanie. Brązowy pies nieokreślonej rasy, chyba mieszaniec z terierem, nadbiegł
pędem z miejsca, gdzie siedziały dzieci. Podskakiwał na trzech nogach, czwartą
trzymając podkuloną pod brzuchem. Miał zmierzwioną sierść, jedno oko i brakowało
mu pół ucha. Dobiegłszy do nich, pies zatrzymał się i przywitał z panną Morris,
obwąchując jej rękę, a potem podniósł łeb do góry. Gdy pochyliła się, by podrapać go
pod brodą, zaczął sapać z zadowolenia.
- Co, Burek, omal nie ominął cię spacer? - Spojrzała na Aidana przepraszająco.
- Raczej nie zdobyłby nagrody na żadnej wystawie psów, prawda? A mimo to bardzo
go kocham.
Aidan nie odezwał się ani słowem. Pies wyglądał tak, jakby przegrał pojedynek
z niedźwiedziem. Łypnął na niego jedynym okiem i szczeknął. Zaznaczywszy w ten
sposób swoją obecność, pokuśtykał obok nich, gdy ruszyli dalej.
Aidan nie tracił czasu na zbędną pogawędkę. Byłoby nietaktem rozmawiać o
pogodzie czy innych równie banalnych rzeczach z kobietą opłakującą bliskiego jej
zmarłego.
- Pani brat bardzo nalegał, madame, bym obiecał, że się panią zaopiekuję -
rzekł. - Nie zdążył wszystkiego wyjaśnić, ale była to dla niego sprawa niezwykłej wagi.
Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób mogę pani pomóc.
- Już mi pan pomógł. Wypełnił pan zobowiązanie, pułkowniku, i bardzo za to
dziękuję. Jestem panu szczególnie wdzięczna za wiadomość, że przed śmiercią mój
brat nie cierpiał.
Było nietaktem dopytywać się dalej, skoro tak stanowczo próbowała się go
pozbyć. Jednak Morris ostatkiem sił tak go błagał, wiedząc, że nie złamie on danego
słowa, dotrzyma go, nie szukając wymówek...
- Czy Ringwood należało do pani brata? - zapytał.
- Nie - odparła szybko. - Do mnie. Ojciec zostawił je mnie. Majątek nie podlega
majoratowi, a ojciec i Percy byli skłóceni już na kilka lat przed śmiercią papy. Ojciec
chciał, by Percy został w Ringwood i nauczył się żyć jak prawdziwy ziemianin. Mojego
brata pociągała jednak kariera w wojsku. Gdy odziedziczył trochę pieniędzy po
ciotecznym dziadku, kupił za nie patent oficerski.
A więc nie było tak źle, jak się Aidan obawiał. Nie musiał szukać dla panny
Morris nowego miejsca zamieszkania.
- Wydaje się, że posiadłość jest całkiem w dobrym stanie - stwierdził, ryzykując
posądzenie o wścibstwo.
- Owszem. - Zatrzymała się i odebrała psu kij trzymany w pysku. Rzuciła go, by
zaaportował. Nie podjęła tematu. - Czy Percy został pochowany tam, pod Tuluzą?
- Tak - odparł. - Razem z dwoma innymi oficerami. Nabożeństwo żałobne
odprawił nasz pułkowy kapelan. To była bardzo podniosła uroczystość.
Uczestniczyłem w niej. Grób jest dobrze oznakowany. Zadbałem o to, by się nim
opiekowano.
- Dziękuję panu.
Chyba wszystko zostało już powiedziane. Nie wyglądało na to, żeby
potrzebowała od niego jakiejś materialnej pomocy. A jeśli nawet, to nigdy się do tego
nie przyzna. W tych ciężkich chwilach będzie ją pocieszać ciotka. Miała też przy sobie
tę młodą guwernantkę i dzieci, mniejsza o to, czyje. Zapewne nie zabraknie też
przyjaciół i sąsiadów, którzy ją wesprą. Nie potrzebowała pociechy od obcego
człowieka. Zresztą nie umiał jej pocieszyć. Był oficerem od ponad dwunastu lat, od
swoich osiemnastych urodzin. Wszystkie delikatniejsze uczucia dawno w nim umarły.
Ale przecież złożył uroczystą obietnicę, która zawierała te cztery niepokojące
słowa: „bez względu na wszystko”. Wiedział, że będzie miał do końca życia wyrzuty
sumienia, jeśli ograniczy się do przekazania jej wiadomości o śmierci brata.
- Pułkowniku, czy ma pan w Anglii rodzinę? - spytała.
- Książe Bewcastle to mój brat. Poza nim mam jeszcze dwóch braci i dwie
siostry, i licznych innych krewnych.
- A ma pan siostrzenice i bratanków? Pokręcił głową.
- Żadne z nas nie zawarło jeszcze małżeństwa.
Freyja była o krok od tego. A chodziło tu o dwóch braci. Jeden ją zostawił,
umierając, drugi - poślubiając inną.
- Na pewno nie może się pan doczekać, by się z nimi wszystkimi zobaczyć -
powiedziała panna Morris. - I oni stęsknili się za panem. Jak długi dostał pan urlop?
- Dwa miesiące.
- To tak niewiele czasu - stwierdziła. - Nie powinien go pan tutaj tracić. I tak
jestem wielce zobowiązana, że poświęcił mi pan aż dwa dni.
Zostało to powiedziane bardzo grzecznie, ale stanowczo. Zbyt łatwo udało mu
się spłacić dług wdzięczności. Nie mógł jednak zrobić nic więcej.
Gdy okrążyli staw, panna Morris skierowała się z powrotem w stronę domu.
Wszystko zostało powiedziane. Oczekiwała, że on wyjedzie. W sumie był chyba nawet
z tego zadowolony. Ale czuł też niepewność.
Jeśli wróci zaraz do gospody, zdąży wyruszyć w drogę i przebyć spory kawałek,
zanim zapadnie zmrok. Nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się już w domu. Ale
może wszyscy członkowie rodziny udali się do Londynu na sezon towarzyski?
Bewcastle na pewno pojechał tam ze względu na trwające obrady parlamentu. Z
całego serca pragnął już być w domu. Od jego ostatniego urlopu upłynęły trzy lata, a i
wtedy nie pobył w domu zbyt długo.
- Do widzenia, pułkowniku. - Zatrzymała się, gdy dotarli do tarasu przed
domem. Wyciągnęła do niego szczupłą rękę. - Życzę bezpiecznej drogi i miłego
urlopu. Ciężko pan na niego zapracował. Wczorajszy dzień na pewno nie był dla pana
łatwy. Jestem panu ogromnie wdzięczna.
Ujął jej dłoń i pochylił się nad nią.
- Do widzenia, madame - powiedział. - Kapitan Morris był prawdziwym
bohaterem. Niech to będzie dla pani pociechą, gdy minie żal po jego stracie.
Uśmiechnęła się bladymi ustami i smutnymi oczami. Pies warknął bez
przekonania, gdy uścisnęli sobie dłonie. Aidan odwrócił się i odszedł podjazdem,
mijając po drodze dzieci i ich guwernantkę. W końcu mógł zacząć się cieszyć urlopem.
Chyba jednak na zawsze pozostanie mu dręczące poczucie, że nie do końca
wypełnił złożoną obietnicę. Prośba kapitana Morrisa była taka natarczywa.
„Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje! Proszę obiecać! Bez względu na
wszystko!”
Z pewnością musiał mieć coś konkretnego na myśli.
William Andrews, ordynans Aidana, służył u niego od ośmiu lat. Towarzyszył
mu w dolach i niedolach licznych kampanii, w męczących marszach i odwrotach w
Hiszpanii, w deszczu i błocie, śniegu i zimnie, słońcu i spiekocie, w zawszonych
gospodach, na biwakach pod gołym niebem. I przez cały ten czas nigdy nie był chory.
Teraz, po powrocie do umiarkowanego klimatu Anglii, i, można by rzec, pławiąc się w
luksusach, przeziębił się.
Gdy Aidan wrócił do gospody Pod Trzema Piórami i wezwał Andrewsa, by
spakował bagaże i w ciągu godziny przygotował mu konia do drogi, ordynans pojawił
się przed nim z czerwonym nosem, zapuchniętymi powiekami i załzawionymi oczami.
Ledwo mógł mówić i z trudem powłóczył nogami. Próbował jednak odgrywać
bohatera.
- Co ci jest, do diabła? - spytał Aidan.
- Przeziębiłem się - wyjaśnił. Pociągnął smętnie nosem i kichnął. Aidan zaklął
siarczyście i odesłał ordynansa do łóżka ze stanowczym rozkazem, by zażył coś, co
pozwoli mu do rana wypocić całą gorączkę. Andrews spojrzał na niego z cichym
wyrzutem i już otwierał usta, by zaprotestować, ale po namyśle zrezygnował z dyskusji
i z żałosną miną powlókł się do drzwi, ciągle kichając.
Aidan zastanawiał się, co teraz robić. Było dopiero południe. Miał przed sobą
całą resztę dnia, ziejącą perspektywą nudy. Posiedzieć przy barze, bratając się z
miejscowymi? Zwiedzić Heybridge? Przejść się tam i z powrotem wiejskimi
uliczkami? Zabierze mu to raptem dziesięć minut. Przejechać się konno po okolicy?
Leżeć na łóżku i gapić się w sufit, wymyślając, co wyobrażają plamy na suficie?
Nagle uświadomił sobie, że jest głodny. Od śniadania minęło już pięć godzin, a
w Ringwood Manor odmówił poczęstunku. W gospodzie Pod Trzema Piórami jadalnia
była połączona z barem. Nie można było wynająć osobnej sali. Zszedł więc na dół,
zamówił placek z wołowiną i cynaderkami oraz kufel piwa i zaczął rozmawiać z
szynkarzem i miejscowymi ludźmi. O czymkolwiek, byle uciec przed śmiertelną nudą.
Cała wieś poruszona była śmiercią Percivala Morrisa. Wszyscy wiedzieli, że to
Aidan przyniósł tę wiadomość, i próbowali wyciągnąć z niego więcej szczegółów. Mieli
dziwny zwyczaj zadawania pytań sobie nawzajem albo rzucania ich w przestrzeń i
czekania, aż on na nie odpowie.
- Zastanawiam się, jak właściwie zginął młody pan Percival - rzekł jeden z nich
poprzez dym z fajki, unoszący się mu nad głową.
- Ciekawe, jak wyglądają te wszystkie wielkie bitwy z żabojadami - dumał inny
nad swoim kuflem piwa.
- Znaliście kapitana Morrisa? - spytał Aidan, zaspokoiwszy ich ciekawość
kilkoma odpowiednio krwawymi epizodami bitwy pod Tuluzą.
O tak, wszyscy go znali, choć od dawna już nie bywał w domu.
- Złamał ojcu serce, gdy tak uciekł, by zaciągnąć się na królewski żołd -
powiedział jeden z nich, okazując całkowitą niewiedzę, jak zostaje się oficerem
kawalerii.
Nastąpiła ożywiona dyskusja, czy stary pan Morris w ogóle miał serce, które by
można mu było złamać.
- Patrzcie tylko, co zrobił własnej córci, która skakała wokół niego jak jakaś
święta przez te wszystkie lata, kiedy był chory - rzucił ktoś.
- Zrobił? - powtórzył zaciekawiony Aidan.
- E tam - powiedział tamten, potrząsając głową i wzdychając ponuro nad
swoim piwem.
Rozmowa zeszła na samą pannę Morris. Pielęgnowała przez cztery czy pięć lat
przed śmiercią niedomagającego ojca. Prócz tego panna Morris zorganizowała i
utrzymywała wiejską szkołę. Sprowadziła do wsi akuszerkę i płaciła jej stałą pensję.
Przygarnęła też dwie sieroty i zatrudniała całą rzeszę podejrzanych typów, których
inni omijaliby z daleka. Tak przynajmniej oświadczył jeden z siedzących przy barze i
nikt nie zaprotestował. Najwyraźniej panna Morris, realizując ideę chrześcijańskiego
miłosierdzia, popadała w przesadę. Aidan doszedł też do wniosku, że musiała być
bardzo majętna.
- Ale zbyt łatwo daje się nabierać - wtrącił się szynkarz, odsuwając krzesło, by
usadowić swe potężne cielsko przy pustym stole. - Ma nie po kolei w głowie, ot co. -
Popukał się w czoło, by dobitniej wyrazić swoje zdanie. - Wystarczy przynieść jej
pensa i opowiedzieć jakąś odpowiednio łzawą historyjkę, a ona go kupi za całą gwineę.
- No właśnie. - Jeden ze słuchaczy pokiwał smętnie głową.
- Jakby mnie kto pytał - mruknął szynkarz, mimo że nikt nie zadał mu żadnego
pytania - powiedziałbym, że stary Morris dobrze wszystko urządził, zanim wyciągnął
kopyta. Kobiety mają zbyt miękkie serca, żeby rządzić tak wielkim majątkiem jak
Ringwood i dysponować takimi pieniędzmi.
- Odniosłem wrażenie, że pan Morris zostawił Ringwood córce - rzucił Aidan,
starając się nie okazać zbyt wielkiego zainteresowania.
- No tak - przyznał szynkarz. - Ale po roku miał je dostać pan Percival. A teraz
dał się zabić i wszystko przypadnie panu Cecilowi Morrisowi. Nie sądzę, żeby bardzo
rozpaczał po stracie kuzyna.
A więc Morris senior zostawił majątek córce tylko na rok? I teraz, skoro jej brat
nie żył, odziedziczy go jakiś inny krewny? Aidan pomyślał, że może to być dla niej
bardzo przykre. Dobrze przynajmniej, że nowy właściciel jest jej krewnym.
Niewątpliwie panna Morris wkrótce przywyknie do nowych porządków.
Mimo wszystko wyglądało na to, że go okłamała. Mogła mu przynajmniej
powiedzieć, że lada dzień straci dom. No tak, ale nie miała obowiązku go o tym
informować. Nie była mu nic winna. To on miał dług do spłacenia.
Kapitan Morris użył słowa „opieka”. Aidan pamiętał, jak kapitan resztką sił
szarpał go za rękaw.
„Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez względu na
wszystko”.
Do kroćset! Czy w tej sprawie było coś, o czym jeszcze nie wiedział? Mężczyźni
wokół pochłonięci byli rozmową o panu Cecilu Morrisie, jednak Aidan ich nie słuchał.
- Jaki był pan Morris? - zapytał. Nie lubił wypytywać obcych, ale chciał się
dowiedzieć jak najwięcej. - Mam na myśli ojca kapitana Morrisa.
- A, ten... - odezwał się jeden z pijących. - Nie był lepszy od nas, ale zadzierał
nosa jakby urodził się królem angielskim. Pracował w Walii jako górnik. Potem zdobył
pieniądze, żeniąc się z córką właściciela kopalni. Gdy jego teść zmarł, Morris sprzedał
kopalnię kupił tu majątek i zaczął strugać jaśniepana. Syna wychowywał na
dżentelmena, a córkę na damę ale srodze się na nich zawiódł. I dobrze mu tak. Pan
Percival uciekł na wojenkę, a panna Morris nie chciała poślubić żadnego z tych
paniczyków, co to ich jej podsuwał.
Teraz Aidan już wiedział, skąd ten walijski akcent u jej ciotki.
- No, ale gdy Morris chciał ją wydać za syna hrabiego Luffa, wtedy hrabia się
nie zgodził - wtrącił się jakiś mężczyzna, wskazując szynkarzowi swój pusty kufel. -
Temu gościowi nie odmówiłaby.
- Odmówiłaby - odparł szynkarz, podnosząc się z wysiłkiem. - Panna Morris
nigdy nie zadzierała nosa.
Aidan wstał także, kiwnął głową szynkarzowi i siedzącym przy barze i poszedł
na górę do swojego pokoju. Postanowił wybrać się na dłuższą przejażdżkę. Musiał się
zastanowić, co powinien zrobić. Byłoby wielkim nietaktem wrócić do Ringwood i
zacząć znów wścibiać nos w sprawy panny Morris. Nie mógł jednak tak po prostu
jutro rano stąd wyjechać.
3
Po południu Eve wybrała się samotnie do wsi. Gdyby pojechała powozem,
pewnie towarzyszyłaby jej ciotka Mari. Jednak bardziej niż towarzystwa potrzebowała
świeżego powietrza i fizycznego wysiłku. I może jeszcze czasu, by wszystko przemyśleć
i zaplanować.
Co teraz z nimi będzie? Czuła, jak ogarnia ją przerażenie. Od wczorajszego
ranka usiłowała się skupić na jedynej rzeczy, która miała teraz znaczenie - na śmierci
Percy'ego. Bardzo go kochała i chciała go należycie opłakiwać. Ale...
Ale umarł zbyt wcześnie.
Percy zostawił testament, w którym zapisał Ringwood Eve. Nie zdążył jednak
zostać właścicielem Ringwood, nie mógł więc nim rozporządzać.
Aż do pierwszej rocznicy śmierci ich ojca majątek należał do Eve. I teraz, jak na
ironię losu, w tę właśnie rocznicę miał przejść w ręce kuzyna Cecila. Testament
Percy'ego był bezwartościowy. Jej brat zginął za wcześnie. Pomyślała z goryczą, że
wszystko byłoby w zupełnym porządku, gdyby zmarł nieco później.
Za pięć dni nie będą mieli domu. Żołądek jej się ścisnął w przypływie paniki.
Gdyby chodziło tylko o nią, na pewno znalazłaby wyjście z tej trudnej sytuacji, na
przykład podejmując jakąś pracę. Ale musiała też myśleć o innych.
Weszła na kamienny mostek, przerzucony łukiem nad rzeką oddzielającą
Ringwood od Heybridge, i przystanęła na chwilę, by popatrzyć na spokojnie płynącą
wodę. Potem ruszyła do wsi, kierując się na plebanię. Zostało jej tylko pięć dni, by coś
zaplanować. Dzisiejszy dzień powinna jednak poświęcić Percy'emu.
Wielebny Thomas Puddle sam otworzył drzwi, gdy zapukała. Niestety, jego
gospodyni była nieobecna, a pastor skrupulatnie przestrzegał zasad etykiety. Nie
zaprosił więc Eve do środka, tylko zaproponował, żeby przespacerowali się wokół
kościoła. Puddle, chudy młodzieniec o chłopięcej twarzy i kasztanowatych włosach,
zawsze się czerwienił w towarzystwie Eve. I wszystkich innych młodych parafianek, z
których wiele darzyło go sympatią.
Powiedział, że usłyszał o tragicznej śmierci jej brata, jak tylko wrócił do domu
po dwudniowej nieobecności. Właśnie wybierał się do Ringwood. Złożył wyrazy
współczucia, a potem zaczęli rozmawiać o nabożeństwie żałobnym za zmarłego, bo
właśnie w tym celu tu przyszła.
- Może być jutro - zapewniła, gdy okazało się, że pastor pojutrze musiał znowu
wyjechać w ważnych sprawach. - Dopilnuję, by wszyscy zostali zawiadomieni. A
szczegóły ceremonii mogę pozostawić panu, prawda?
- Tak, oczywiście - zapewnił. - Czy jest ktoś, kogo chciałaby pani poprosić o
wygłoszenie wspomnienia o bracie, panno Morris? Nie znałem go osobiście, więc
mogę o nim mówić tylko bardzo ogólnie.
Zastanawiała się przez chwilę, stojąc z nim w cieniu buka.
- Chyba James Robson mógłby to zrobić - zdecydowała. - Jest rówieśnikiem
Percy'ego, razem dorastali i przyjaźnili się. Napiszę do niego, jak tylko wrócę do
domu.
W tym momencie ich uwagę zwrócił stukot kopyt na moście. Eve ze
zdziwieniem ujrzała pułkownika Bedwyna jadącego w ich kierunku, zapewne
zmierzającego do gospody, znajdującej się po drugiej stronie wsi. Dlaczego został w
Heybridge? Myślała, że już od kilku godzin jest w drodze do domu.
Zauważył ich i z szacunkiem dotknął szpicrutą kapelusza. Tak jak się
spodziewała, na koniu wydawał się jeszcze potężniejszy, mimo że dzisiaj nie miał na
sobie munduru. Pomyślała, że nie chciałaby mieć z nim na pieńku. Wyglądał surowo,
ponuro. Chyba nigdy się nie uśmiechał. Jednak nie powinna myśleć o nim źle.
Odwiedził ją dwukrotnie i ofiarował wszelką możliwą pomoc.
Pułkownik zawahał się, a potem zawrócił w stronę plebanii. Zsiadł, uwiązał
konia do ogrodzenia i wszedł na dziedziniec kościoła. Eve była zdziwiona i zmieszana.
Nie chciała mieć już z nim do czynienia. Czuła do niego niechęć, ponieważ to właśnie
on przyniósł jej tę okropną wiadomość.
Przedstawiła sobie nawzajem obu mężczyzn.
- To pułkownik Bedwyn przyniósł wczoraj wiadomość o śmierci Percy'ego. Był
jego dowódcą - wyjaśniła pastorowi.
- Jego śmierć to ogromna strata dla panny Morris i całej okolicy - powiedział
wielebny Puddle. - Na jutrzejsze popołudnie zaplanowaliśmy nabożeństwo żałobne.
Jak długo pan tu pozostanie?
- Choroba mojego ordynansa, który zaziębił się po powrocie do Anglii, opóźnia
mój wyjazd - wyjaśnił pułkownik. - Właściwie nie wiem, kiedy ruszymy w drogę.
Pastor mruknął coś współczująco. Pułkownik spojrzał na Eve tak, że omal się
nie cofnęła. Miał ostry, bardzo przenikliwy wzrok. Współczuła jego żołnierzom.
Dobrze chociaż, że Percy, służąc pod jego komendą, był oficerem.
- Nabożeństwo żałobne? - powtórzył. Przytaknęła.
- Mój brat wychował się tutaj. Większość sąsiadów dobrze go pamięta. Należy
mu się uroczyste pożegnanie.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Zastanawialiśmy się, kogo poprosić, by wygłosił wspomnienie o zmarłym -
wyjaśnił pastor. - Przybyłem do parafii już po wyjeździe kapitana Morrisa i nie
mógłbym tego zrobić w należyty sposób.
Pułkownik nadal ponuro wpatrywał się w Eve.
- Może byłoby dobrze, gdybym to ja powiedział kilka słów, madame - odezwał
się. - Pani sąsiedzi powinni się dowiedzieć, jakim dzielnym oficerem kawalerii stał się
Percival Morris, którego znali jako chłopca. Jak odważnie walczył za swój kraj.
- To nad wyraz wspaniałomyślna propozycja, sir - powiedział wielebny Puddle.
- Musiałby pan zostać jeden dzień dłużej - zatroskała się Eve. - Zrobiłby pan to
dla mnie, pułkowniku?
Skłonił głowę.
- Oczywiście, madame.
Dał słowo honoru, że się nią zaopiekuje. Ostatniej nocy Eve nie mogła zasnąć,
gdy z bólem uświadomiła sobie, że Percy do ostatniej chwili dręczył się tym, co jego
śmierć będzie dla niej oznaczać. Ale co jego zdaniem mógł dla niej zrobić pułkownik
Bedwyn?
Dziękuję - powiedziała. - To byłoby bardzo miłe z pana strony. Skinął głową i
wreszcie odwrócił od niej wzrok, by pożegnać się z wielebnym Puddle'em. Chwilę
później odszedł i dosiadł konia.
- Cóż za onieśmielający dżentelmen - zauważył pastor.
- Tak - zgodziła się Eve.
Bedwyn był też najwyraźniej człowiekiem, który dotrzymuje słowa.
Uświadomiła sobie, że pomoc ofiarowana jej dzisiejszego ranka oraz jego obecna
propozycja, by zostać dzień dłużej i wygłosić jutro podczas nabożeństwa wspomnienie
o Percym, nie była zwykłą uprzejmością. Percy uratował mu życie i pułkownik czuł się
jego dłużnikiem. Dał słowo, że się nią zaopiekuje. Ponieważ nie mógł jej inaczej
pomóc, postanowił zostać, opowiedzieć sąsiadom o Percym.
Była mu za to wdzięczna.
Aidan nie uważał się za człowieka elokwentnego. Nigdy nie wygłaszał
wspomnień o zmarłych. Uczestniczył w tylu pogrzebach swoich żołnierzy i oficerów,
że gdy zaczynał o nich myśleć, ogarniało go przygnębienie. Zawsze jednak to, co
należało powiedzieć, mówił kapelan pułkowy.
- Kapitan Morris pewnego razu, nie zważając na niebezpieczeństwo, uratował
mi życie. Został przy tym poważnie ranny. - Pułkownik mówił to, stojąc przed licznie
zgromadzonymi parafianami w uroczym, typowo angielskim wiejskim kościele.
Panna Morris ubrana na szaro siedziała w pierwszej ławce. Towarzyszyła jej
ciotka w żałobnej sukni i welonie. Była tu też młoda blondynka, która uczyła dzieci na
trawniku w Ringwood. I gospodyni, z której, zdaniem Aidana, byłby doskonały
sierżant, gdyby nie jej płeć. Większość zgromadzonych ze względu na okazję
przywdziała czarne ubiory. Zapewne część z nich zastanawiała się, dlaczego panna
Morris nie jest w żałobie.
- Byłem przy kapitanie Morrisie w chwili jego śmierci - powiedział pułkownik
na koniec przygotowanego kilkuminutowego przemówienia. - W ostatniej chwili
myślami był przy siostrze. Prosił, bym osobiście prze kazał jej wiadomość o jego
odejściu. I prosił też, żebym powtórzył, by nie nosiła po nim żałoby. Zgodnie z jego
życzeniem jest dzisiaj w szarej sukni. Mieliśmy zaszczyt znać dzielnego człowieka,
który nie żałował swojego życia dla ojczyzny. Okażmy mu nasz szacunek, składając
hołd jego siostrze, którą kochał do ostatniej chwili życia.
Aidan złożył jej wojskowy ukłon i wrócił na swoje miejsce. Zauważył, że
siedziała sztywno wyprostowana, blada jak zjawa. Nie płakała. Pani Pritchard i kilka
innych parafianek łkało w chusteczki.
Żałobnie zadzwonił dzwon kościelny.
Pułkownik uścisnął rękę wielebnego Puddle'a i podziękował mu za podniosłą,
piękną uroczystość. Zastanawiał się, czy to był dobry moment, by zamienić słowo z
panną Morris, czy też powinien dla przyzwoitości poczekać jeszcze jeden dzień.
Jednak ona sama przejęła inicjatywę, zbliżyła się do niego i wyciągnęła dłoń.
- Dziękuję, pułkowniku - powiedziała. - Na zawsze zachowam w pamięci to, co
pan powiedział o Percym. Większość z przytoczonych faktów była mi dotąd nieznana.
Nie zapomnę też, że był pan tak uprzejmy i ze względu na mnie został jeden dzień
dłużej.
- Cała przyjemność po mojej stronie, madame - odpowiedział, ujmując jej
szczupłą, ciepłą dłoń.
- Jak się ma dzisiaj pański ordynansa? - zaskoczyła go pytaniem.
- Dziękuję, madame, dużo lepiej.
- Miło mi to słyszeć. - Skinęła głową. - Zaprosiliśmy kilkoro przyjaciół i
sąsiadów na podwieczorek. Przyjdzie pan?
Właśnie na taką okazję czekał. Może uda mu się zamienić z nią kilku słów na
osobności. Nadal jednak nie wiedział, co jej powie, o co zapyta, jak daleko może się
posunąć w dociekaniu prawdy.
Zanim zdążył odpowiedzieć, podszedł do nich jakiś mężczyzna. Ukłonił się i
uśmiechnął. Od stóp do głów ubrany był w głęboką czerń, nawet rękawiczki i
trzymana w dłoni chusteczka były czarne.
- To było bardzo wzruszające przemówienie, milordzie - zwrócił się do
zaskoczonego Aidana. - Z trudem powstrzymywałem łzy. Mamie się to nie udało.
Jakąż pociechą musiało być dla biednego Percy'ego, że w chwili śmierci miał przy
sobie oficera z tak znamienitego rodu. Pański zmarły ojciec był przecież księciem
Bewcastle, a tytuł obecnie należy do pańskiego brata, czyż nie? Dziękuję panu z całego
serca, milordzie, że zniżył się pan do tego, by zaszczycić nas swoją obecnością.
- Pułkowniku, pozwoli pan, że przedstawię mu mojego kuzyna, Cecila Morrisa -
powiedziała panna Morris z gniewną miną, zaciskając usta.
- To doprawdy wielki zaszczyt, milordzie - rzekł mężczyzna, kłaniając się i
wdzięcząc. - Czy mógłbym również przedstawić moją mamę? Gdzież ona jest? -
Odwrócił głowę, by rozejrzeć się po dziedzińcu kościoła. - No, gdzież ona się podziała?
O, tam jest, rozmawia z panią Philpot i panną Drabble. - Podniósł rękę i pomachał
chusteczką.
Aidan przyjrzał mu się uważniej. Więc to ten człowiek miał odziedziczyć
Ringwood? Niski, pulchny, z wypiętą do przodu piersią, udający bardzo ważnego i
zaaferowanego. Zachowywał się przesadnie służalczo. Kuzyn panny Morris. Aidan nie
zauważył u niego nawet śladu walijskiego akcentu. Wręcz przeciwnie, przy nim nawet
książę Bewcastle mógłby uchodzić za prowincjusza.
- Cecilu, pułkownik spotka się z ciocią w Ringwood - przypomniała panna
Morris. - Przyjdzie na podwieczorek. A przynajmniej tak mi się wydaje. - Spojrzała
pytająco na Aidana.
- Ależ koniecznie musi pan przyjść, milordzie - wtrącił się Cecil Morris,
przestając przywoływać matkę. - Nalegam, by zaszczycił nas pan swoją obecnością w
progach Ringwood Manor, niewątpliwie skromnych w porównaniu z siedzibą księcia,
zdaje się w Lindsey Hall, prawda? Mama bardzo się ucieszy.
- Dziękuję, madame - Aidan ukłonił się pannie Morris, ignorując jej kuzyna. -
Przyjdę.
Odszedł w kierunku gospody. Każe osiodłać konia i przyjedzie wierzchem.
Niech Bóg ma w opiece tę biedną kobietę, jeśli będzie zmuszona mieszkać przez resztę
życia u kuzyna i jego matki.
Czy właśnie to tak niepokoiło kapitana Morrisa?
* * *
Po nabożeństwie Eve była życzliwie usposobiona wobec lorda pułkownika
Aidana Bedwyna. Gdy jednak opuszczał Ringwood po podwieczorku, gardziła nim i z
całego serca cieszyła się, że już go nigdy więcej nie zobaczy.
Sąsiedzi byli bardzo serdeczni. Przyszli prawie wszyscy i uprzejmie, ze
współczuciem rozmawiali z nią o Percym i nabożeństwie. Serena Robson, żona
Jamesa, siedziała przy Eve prawie godzinę, trzymała ją za rękę, zapewniając, że
chociaż dzisiejszy dzień był dla Eve bardzo trudnym doświadczeniem, już wkrótce
poczuje się lepiej.
- I wiedz też - dodała z powagą, gdy tylko znalazły się sam na sam - że
serdecznie cię zapraszamy, byś zamieszkała z nami. Oboje z Jamesem zgadzamy się,
że tylko tego potrzeba nam do szczęścia.
Eve spojrzała na Jamesa. Biedak na pewno byłby okropnie niezadowolony.
Wzruszyła ją jednak dobroć Sereny. Były przyjaciółkami od pięciu lat, od kiedy Serena
wyszła za Jamesa. Przyjaźń miała jednak swoje granice.
- Nie chcę myśleć dalej niż o jutrzejszym dniu, Sereno - powiedziała Eve. - Ale
dziękuję ci, to bardzo miłe z twojej strony.
Szczerze mówiąc, przez cały dzień na niczym nie mogła się skupić. Nawet
podczas nabożeństwa, mimo że bardzo się starała.
Czas uciekał.
Mogła uchronić siebie i wszystkich, których miała pod opieką, gdyby jeszcze w
tym roku wyszła za mąż. Otrzymała kilka propozycji, jednak żadnej z nich nie brała
poważnie. Czekała na Johna. Ach, wcale już nie była pewna, czy John w ogóle
kiedykolwiek wróci. A nawet jeśli wróci, będzie już za późno, by ocalić jej przyjaciół i
służbę.
Jak mogła zwątpić w Johna? Wbrew rozsądkowi kochała go i ufała mu w
milczeniu przez piętnaście długich miesięcy.
Nikt nie wiedział o Johnie, nawet ciocia Mari. John, wicehrabia Denson,
którego ojciec, hrabia Luff, kategorycznie sprzeciwił się ich małżeństwu, przebywał z
misją dyplomatyczną w Rosji. Może właśnie teraz był w drodze powrotnej do Anglii.
Obiecał, że jak tylko w marcu wróci do kraju, uda się prosto do domu i ujawni ich
sekretne zaręczyny. Powiedział, że wtedy będzie już uznanym dyplomatą, tak ważną
osobistością, iż ojciec nie zdoła powstrzymać go przed poślubieniem kobiety, którą
sobie upodobał. I pobiorą się jeszcze w lecie.
Eve uśmiechnęła się blado do kolejnego sąsiada, który składał jej kondolencje.
Wszyscy byli tacy mili. Jak dobrze mieć przyjaciół wspierających w potrzebie.
Gdzie był teraz John? Nie mogła się tego w żaden sposób dowiedzieć. Nie
napisali do siebie ani razu przez piętnaście miesięcy jego nieobecności. No bo przecież
nie uchodziło, by mężczyzna i kobieta korespondowali ze sobą, jeżeli nie byli
małżeństwem albo przynajmniej oficjalnie zaręczeni. Właśnie to powtarzała sobie
przez pierwsze długie miesiące, gdy nie odezwał się ani słowem. Sama nie mogła do
niego napisać, ponieważ nie podał jej adresu. Ostatnio prześladowała ją myśl, że
przecież mógł znaleźć jakiś sposób, by się z nią skontaktować, nie narażając na
szwank jej reputacji. Gdyby tylko wrócił! Och, gdyby mogła teraz podnieść wzrok i
zobaczyć go stojącego w progu, przystojnego, jasnowłosego, jak zawsze pewnego
siebie. Gdy jednak podniosła oczy, zobaczyła pułkownika Bedwyna i Cecila.
Co dziwne, pułkownik nie starał się uwolnić od jego towarzystwa, chociaż tak
utarł mu nosa przed kościołem. Eve była rozczarowana, że pułkownik poświęca teraz
Cecilowi całą swoją uwagę, co tylko utwierdzi kuzyna w jego pysze.
Wyszła na taras, by pożegnać Jamesa i Serenę Robsonów. Pomachała do nich,
gdy odjeżdżali i, nagle poczuła się bardzo samotna i zmęczona. Zamierzała wrócić do
domu, ale właśnie wychodził z niego Cecil i ciotka Jemima. Towarzyszył im pułkownik
Bedwyn. Ciotka Jemima rzuciła Eve tylko nerwowy, nikły uśmieszek, po czym
zupełnie ją zignorowała.
- To jest siedziba zupełnie nieodpowiednia dla dżentelmena - powiedział Cecil,
obejmując szerokim gestem zarówno budynek, jak i park. - Nędzna wiejska chałupa.
Mam w planach marmurowy portyk z greckimi rzeźbami, kolumnami i stopniami. To
dopiero zrobi wrażenie, prawda, milordzie?
Eve spojrzała z niedowierzaniem na porośnięty bluszczem urokliwy fronton
domu. Spodziewała się, że pułkownik ostro skrytykuje takie nietaktowne uwagi
wygłaszane w jej obecności.
- Wzbudzi zachwyt i oszołomi - zgodził się pułkownik. - Taka przebudowa
niewątpliwie jeszcze podniesie pańską pozycję wśród okolicznej szlachty, sir.
Cecil rozejrzał się dookoła.
- A podjazd należałoby poszerzyć i wybrukować - dodał. - Nie ma tu miejsca, by
mogły się minąć dwa duże powozy. Trzeba będzie wyciąć część drzew.
Eve słuchała ze zgrozą, jaki los czeka jej ukochane, stare drzewa.
- Godny podziwu pomysł - zgodził się pułkownik Bedwyn. - Najważniejsze,
żeby powóz dżentelmena miał wygodny przejazd.
Cecil rozglądał się dookoła z niezwykle zadowoloną miną, dopóki widoku nie
zasłonił mu zatrzymujący się przed nim powóz.
- Była to dla mnie doprawdy ogromna przyjemność móc pana poznać,
milordzie - oświadczył. - I dla mamy. Przyjemność i zaszczyt. Może odwiedzi nas pan,
gdy będzie mi dane uczynić z Ringwood posiadłość godną syna księcia? Może
przyjedzie pan do mnie na polowanie? A może i książę, pański brat... - Zawiesił głos.
Pułkownik pochylił głowę i wyciągnął rękę do ciotki Jemimy, która przez
chwilę była tak oszołomiona, że chyba nie zdawała sobie sprawy, iż chciał jej pomóc
wsiąść do powozu. Gdy już zrozumiała, o co chodzi, schwyciła wyciągniętą dłoń i
pospiesznie wspięła się po schodkach.
- Eve! - Cecil, zanim wsiadł do powozu, w końcu łaskawie ją zauważył. - Wrócę
za cztery dni, by się tu wprowadzić. Spodziewam się, że oszczędzisz nam scen. Wiesz,
jak łatwo zdenerwować mamę.
- Do widzenia, Cecilu - powiedziała Eve. - Do widzenia, ciociu. Dziękuję, że
przyjechaliście.
Ciotka uśmiechnęła się do niej z łzawą czułością i uniosła do oczu czarną
chusteczkę.
Tuż po przyjeździe ciotka Jemima zapytała szeptem: „Jak się mają Becky i
Davy?” i trwożliwie rozejrzała się dookoła. Jednak źle wybrała moment, bo właśnie
zbliżył się do nich Cecil. Ciotka uśmiechnęła się i niepewnie kiwnęła głową, po czym
wymamrotała, że musi spytać kucharkę Eve o przepis na ciasto biszkoptowe.
Powóz odjechał, zostawiając Eve na tarasie sam na sam z lordem puł-
kownikiem Aidanem Bedwynem.
- Madame, czy mógłbym... - zaczął.
Nie czekała, aż skończy zdanie. Zjeżyła się z oburzenia na sam dźwięk jego
głosu. Odwróciła się i weszła do domu, nie oglądając się za siebie.
4
- Już mi lepiej, sir - powiedział Andrews. - Możemy ruszać jutro rano.
Aidan stanął w pokoju w gospodzie odwrócony plecami do ordynansa i
zamknął oczy. Och, cóż za pokusa! A potem zaklął głośno, używając najgorszych słów
ze swego bogatego repertuaru.
Andrews pociągnął nosem.
- Wysmarkaj się wreszcie - rozkazał mu Aidan.
Andrews wykonał polecenie, wydając przy tym dźwięki niczym pęknięta
trąbka.
- Moje cywilne ubranie - rozkazał Aidan, zaczynając rozpinać guziki
szkarłatnego munduru.
- Strój do jazdy konnej? - spytał Andrews.
- Nie, nie do jazdy konnej - warknął Aidan, zdejmując kurtkę mundurową i
rzucając ją na krzesło, by ordynans zajął się nią później. - Czy mówiłem coś o nim?
- Nie, sir - przyznał służący. - Pomyślałem, że może zdecydował się pan jednak
wyjechać wieczorem.
Mówił przez nos tak niewyraźnie, że trudno go było zrozumieć.
- To źle pomyślałeś - skwitował krótko Aidan. - Dam ci znać, kiedy zdecyduję
się opuścić tę piekielną gospodę.
Niecałe pół godziny później był już starannie ogolony i w cywilnym ubraniu - w
białej koszuli z krawatem, w dopasowanym żakiecie z najprzedniejszego niebieskiego
sukna, kremowej kamizelce, płowych pantalonach i butach z cholewami z białą
lamówką. Nastrój miał jednak równie podły jak przedtem, a może jeszcze gorszy.
Wciąż jeszcze nie mógł do końca uwierzyć w to, czego się dowiedział od Cecila
Morrisa. Wyciągnął z niego informacje z niezwykłą łatwością. Wystarczyło, że raczył
poświęcić mu swą uwagę, i z bezkrytyczną aprobatą słuchał jego głupich wypowiedzi.
Szczerze mówiąc, nąjchętniej udusiłby tego obrzydliwego lizusa.
A ze starego Morrisa musiało być niezłe ziółko, pomyślał Aidan z pogardą,
zasiadając do kolacji w swoim pokoju. Nie miał nastroju, by schodzić na dół do baru.
Gdy Morrisowi nie udało się skłonić córki do poślubienia któregoś z podsuwanych jej
paniczów, jeszcze zza grobu próbował wywierać na nią wpływ.
Zgodnie z testamentem spisanym krótko przed śmiercią, Morris rzeczywiście
zostawił cały majątek córce tylko na rok, po upływie którego wszystko miało przejść
na jej brata. A w wypadku jego przedwczesnej śmierci - na jej kuzyna. Ale zostawił też
kuszącą przynętę. Mogła zatrzymać całą schedę do końca życia, jeśli w ciągu tego roku
wyszłaby za mąż.
Do pierwszej rocznicy śmierci starego Morrisa zostały cztery dni.
Cecil Morris miał lada moment przejąć majątek. Mimo że wcześniej zasypywał
zapewne kuzynkę propozycjami małżeństwa, bo mógł na tym skorzystać, teraz gdy już
jej nie potrzebował, przestał przejmować się jej losem. Za cztery dni miała zostać
wyrzucona ze swego domu. Cecila Morrisa zupełnie nie obchodziło, co się z nią stanie.
Wiadomość o zgonie brata była więc dla panny Morris podwójnym ciosem.
Miała to wypisane na twarzy. Kapitan Morris w swoim testamencie zapisał majątek
siostrze, z góry zrzekając się wszystkich praw do Ringwood. Niestety, jego
wspaniałomyślność nie zdała się na nic. Zginął, zanim nabył prawa do Ringwood, a
zatem nie mógł dysponować nim zgodnie ze swoim życzeniem.
Za cztery dni panna Morris będzie bezdomna, bez żadnych środków do życia.
Ojciec nie zostawił jej nawet posagu ani żadnej renty, z której mogłaby się utrzymać.
Po skończonym posiłku Aidan odprawił ordynansa, a potem cztery ściany
pustego pokoju uraczył wiązanką wymyślnych przekleństw. Wyładowawszy złość,
wcale nie poczuł ulgi.
Cztery dni.
Kapitan Morris miał więc powód do niepokoju o siostrę. Faktycznie
potrzebowała opieki. A on uroczyście przysiągł, że jej udzieli - bez względu na
wszystko. W drodze z Ringwood do gospody ciągle zastanawiał się, co mógłby dla niej
zrobić. I doszedł do wniosku, że jest tylko jedno wyjście, które wcale mu się nie
podobało. Zostały tylko cztery dni.
Mimo że panna Morris potraktowała go z wyraźną pogardą, gdy dzisiejszego
popołudnia opuszczał Ringwood - któż mógłby ją o to winić, skoro była świadkiem tej
idiotycznej rozmowy z Cecilem Morrisem? - musiał ją przekonać, by się z nim
spotkała jeszcze raz, wysłuchała go i zrobiła to, co jej zaproponuje.
„Bez względu na wszystko” - te cztery słowa ciążyły mu niczym kula u nogi.
Skazywały go na dożywocie właśnie wówczas, gdy zaczął snuć inne plany. Był tylko
jeden sposób, by zapewnić jej opiekę.
Niech to piekło pochłonie, tylko jeden sposób.
Wcisnął kapelusz na głowę i chwycił laskę.
* * *
Po pożegnaniu ostatniego gościa Eve zebrała wszystkich domowników, z
wyjątkiem niani Johnson, doglądającej dzieci w ich pokoju. Cała reszta zgromadziła
się w salonie, z którego uprzątnięto resztki podwieczorku.
Nie było sensu odwlekać dłużej tego spotkania. Nic już się nie zmieni. Nic ich
już nie uratuje. Eve chciała to teraz powiedzieć głośno, chociaż sytuacja była i tak dla
wszystkich jasna.
- Wątpię, czy mój kuzyn zatrzyma kogokolwiek z was - zaczęła w otaczającej ją
napiętej ciszy. Poprosiła, by wszyscy usiedli, ale sama nadal stała. - Może ewentualnie
ciebie, Sam, ponieważ byłeś kiedyś stajennym w Didcote, a na Cecilu takie rzeczy
robią wrażenie.
- Odprawiono mnie za kłusownictwo, panienko - przypomniał jej Sam bez
ogródek. - Nikt inny nie chciał mi potem zaufać, tylko pani. Nie pracowałbym u niego,
nawet gdyby mnie o to poprosił.
- A pani cieszy się sławą najlepszej kucharki w Oxfordshire. - Eve uśmiechnęła
się do pani Rowe.
- Ale w okolicy wiedzą, że gotowałam dla dziewcząt i ich bogatych klientów w
londyńskim burdelu - przypomniała kucharka. - Pani jako jedyna zaproponowała mi
pracę. Jak bym miała gotować dla tego jaśniepana, to bym mu chyba zatruła jedzenie.
- Ned. - Eve zwróciła się do rządcy, który na wojnie stracił rękę. - Tak mi
przykro. Musimy porzucić nasze piękne plany i marzenia. Nie będziesz nawet mógł
tutaj zostać i zapracować na utrzymanie.
Zamierzali za zgodą Percy'ego kupić grunty przyległe do Ringwood, na których
Ned by gospodarzył. Miało to być miejsce, gdzie kalecy weterani bez środków do życia
mogliby mieszkać, pracować i być jako tako samowystarczalni w swego rodzaju
wspólnocie. Z czasem ziemia zostałaby spłacona i naprawdę stałaby się własnością
Neda, choć Eve nigdy nie zamierzała wprowadzać do umowy klauzuli o konieczności
spłaty.
- W porządku, panno Morris - powiedział. - Przeżyję to. Niech się pani o mnie
nie martwi.
- Charlie, mój drogi Charlie! - Eve spojrzała na niego serdecznie. - Pomówię z
panem Robsonem, może on da ci pracę.
- Czy zrobiłem coś nie tak, panno Morris? - spytał z okropnie nieszczęśliwą
miną.
Sam Patchett położył rękę na ramieniu Charliego i obiecał, że wytłumaczy mu
wszystko później.
- Thelmo. - Eve nie miała jednak siły, by dalej mówić, czy nawet spojrzeć na
dziewczynę. Zamknęła oczy i przycisnęła dłoń do ust. W gardle i w piersiach dławił ją
ostry ból. Gdzie się podzieje Thelma? Co się z nią stanie? Kto ją zatrudni? Jak zdoła
utrzymać Benjamina?
- Eve, nie musisz się o mnie martwić - stwierdziła Thelma. - Naprawdę nie
trzeba. Byłaś dla mnie niewiarygodnie dobra. Teraz musisz zadbać o siebie. Ja jakoś
sobie poradzę. Coś znajdę. Dawałam sobie radę, zanim mnie przygarnęłaś.
Eve otworzyła oczy i spojrzała na ciocię Mari. Jej mały domek w Walii został
sprzedany. Renta, którą wyznaczył jej ojciec Eve, nie została uwzględniona w jego
testamencie. Ciocia była stara, chora, zniedołężniała. Sprowadzenie jej do Ringwood i
otoczenie luksusem, którego nigdy przedtem nie zaznała, sprawiło Eve ogromną
satysfakcję.
- Nie martw się o mnie, kochanie - powiedziała stanowczo ciocia Mari. - Wrócę
w rodzinne strony, gdzie jest moje miejsce i gdzie mam przyjaciół, którzy się mną
zaopiekują. Będę użyteczna i zapracuję na swoje utrzymanie. Ale co ty poczniesz?
Twój ojciec wychował cię na damę, a teraz zostawił cię bez grosza. I wszystko dlatego,
że nie mógł postawić na swoim. Gdyby żył i mnie słyszał, powiedziałabym mu to i owo
do słuchu. O tak, wierz mi!
Ale Eve myślała już o Davym i Becky. Byli sierotami. Ich rodzice umarli w
krótkim czasie jedno po drugim na jakąś zakaźną gorączkę, a dzieci wysłano w
niekończącą się tułaczkę po całej Anglii od jednych krewnych do drugich, z których
nikt nie chciał przyjąć ich pod swój dach. Ostatnią z rodziny była ich cioteczna babka,
Jemima Morris. Eve była pewna, że gdyby decyzja zależała tylko od ciotki Jemimy,
otworzyłaby ona przed dziećmi na oścież drzwi domu. Jednak Cecil przekonał matkę,
że jeśli je przyjmie do siebie, to zszarpią jej nerwy i zrujnują zdrowie.
Wówczas ciotka Jemima przybiegła do Ringwood i poprosiła, by Eve wzięła
dzieci do siebie, mimo że nie była ich krewną. Jej ojciec niedawno zmarł, Percy był
gdzieś daleko na wojnie, oczekiwanie na powrót Johna dłużyło się jej w
nieskończoność. Eve czuła się osamotniona mimo obecności cioci Mari i nie mogła
znieść żałosnego płaczu ciotki Jemimy.
Pani Johnson, wdowa z Heybridge, mająca opinię dobrej opiekunki dzieci,
zgodziła się przyjechać do Ringwood i zająć rodzeństwem, a Eve zaczęła szukać dla
nich guwernantki. Zamężna przyjaciółka, mieszkająca pięćdziesiąt kilometrów od
niej, opowiedziała jej o nieszczęsnej guwernantce z jej okolicy, którą odprawiono z
poprzedniej posady, gdy wyszło na jaw, że spodziewa się dziecka swego chlebodawcy.
Od tamtej pory zarabiała nędzne grosze jako praczka. Tydzień później Thelma Rice i
jej mały synek zamieszkali w Ringwood Manor.
Co się stanie z Becky i Davym? Czy uda się namówić Cecila, by pozwolił im
zostać, skoro teraz będzie miał większy dom i fortunę, która pozwoli mu na hojność?
Czy zatrzymałby też nianię Johnson, aby zmiana nie była dla dzieci zbyt dotkliwa? A
może pozwoli zostać Thelmie i Benjaminowi? Nie! To na pewno nie wchodziło w grę.
- Agnes... - zaczęła.
- Nie musisz mi już nic mówić, moja duszko - rzekła gospodyni. - Byłam w
więzieniu i to nieraz. Przeżyłam swoje. Porzuciłam Londyn, szukając lepszego życia, i
zamknęli mnie za włóczęgostwo. A potem ty wzięłaś mnie do siebie. Nigdy tego nie
zapomnę i będę cię błogosławić aż do śmierci. Nie będę dla ciebie ciężarem. Sama
zadbam o siebie. Ale jeśli chcesz, zaopiekuję się tobą, gdy cię stąd wyrzucą. Świat
potrafi być okrutny dla takich jak ty.
- Och, Agnes! - Eve nie mogła już dłużej powstrzymać łez.
Po tej rozmowie wszyscy, z wyjątkiem cioci Mari, wychodzili z salonu na
palcach, jakby opuszczali pokój ciężko chorej.
* * *
Dla Eve wieczory po kolacji były najprzyjemniejszą porą dnia. Spędzała je,
bawiąc się z dziećmi albo czytając im. W tym czasie Thelma zajmowała się
Benjaminem i śpiewała mu kołysanki, gdy przyszła pora jego usypiania. Niania
Johnson mogła wówczas odpocząć.
Tego wieczoru Eve czytała bajki. Davy siedział u jej boku, ale nie przytulił się
do niej. Po śmierci rodziców zdążył się już nauczyć, że świat dorosłych jest
nieprzyjazny i należy zachować wobec niego nieufność. Bardzo powoli, z trudem
zapominał tę okrutną lekcję. Becky zwinęła się w kłębek z drugiej strony Eve.
Pogodna i łagodna z natury, pozornie mniej przeżywała doświadczenia z przeszłości.
Jednak wedle relacji niani, czasami budziła się w nocy z krzykiem lub żałosnym
płaczem.
Thelma stała w drzwiach pokoju Benjamina, przysłuchując się bajce. Jej synek
najwidoczniej już zasnął. Zwinięty u nóg Eve Burek drzemał z pyskiem opartym na
łapach.
Wszystko wyglądało przerażająco normalnie.
Eve z całej siły próbowała się skupić na przygodach dwojga dzieci, które, gdy
tylko wyrwały się ze szponów złej czarownicy w ciemnym lesie, napotkały lwa z
cierniem w łapie. Rozpaczliwie usiłowała nie myśleć o przyszłości. Walczyła z
odruchem, by objąć dzieci i mocno je przytulić, ponieważ bała się, że mogłyby wyczuć
jej własny lęk. To, co zjadła na kolację, leżało jej kamieniem w żołądku.
Gdzie jest John? Ale przecież i tak nie był w stanie ich ocalić, nawet gdyby
przyjechał dziś wieczorem. Za późno dawać na zapowiedzi. Myślenie tylko o własnym
szczęściu i spokoju wydawało się samolubne. Ale gdzież on się podziewał? Gdyby
tylko mogła go zobaczyć, znaleźć się znów w jego ramionach i wyżalić mu się z
wszystkich trosk, poczułaby wreszcie ogromną ulgę. Może on zdołałby coś wymyślić.
Ale przecież nic już nie można było wymyślić.
Jest głupia, że czeka na niego. On nie wróci. Nie napisał ani razu przez cały rok,
który planował spędzić za granicą. Ani w ciągu kolejnych miesięcy, kiedy już powinien
był wrócić do kraju. Okazała się naiwna, ufając jego zapewnieniom o dozgonnej
miłości. Nagła utrata wiary w niego przeraziła ją Trzymała się jej kurczowo tak długo.
I kochała go. Kochała z całego serca.
Czy była najbardziej łatwowierną idiotką na świecie? Gdyby w ciągu ostatniego
roku przyjęła któregoś ze starających się o jej rękę, wszyscy, za których czuła się
odpowiedzialna, nie znaleźliby się teraz w takich tarapatach.
Jakże jednak mogłaby poślubić mężczyznę innego niż John?
Rozbiegane myśli Eve przerwało pukanie. Podniosła głowę znad książki. Drzwi
się otworzyły i stanęła w nich Agnes Fuller z miną jeszcze bardziej skwaszoną niż
zwykle.
- To ten wojskowy - powiedziała. Eve gapiła się na nią bez słowa.
- Ten z ponurą miną i nazwiskiem dłuższym niż moja ręka - wyjaśniła Agnes. -
Przyszedł z wizytą. O tej porze!
- Powiedz mu, że wyszłam. Albo że już się położyłam spać - odrzekła oburzona
Eve.
Jak on śmiał! Lord pułkownik Aidan Bedwyn był ostatnią osobą jaką miałaby
ochotę teraz oglądać. Jego obcesowość i to, co powiedział w rozmowie z Cecilem
dzisiaj po południu, wymazało z jej pamięci wszelką wdzięczność, jaką mogłaby do
niego czuć.
- Powiedział, że nie uwierzy w żadne wymówki - oświadczyła Agnes.
- I nie chciał poczekać w holu, jak mu kazałam. Wszedł do salonu bez pytania.
Jeśli chcesz, moja duszko, spróbuję go wyrzucić. Zapewne nie będę w stanie
przesunąć go nawet o milimetr, choć daję radę większości mężczyzn, ale chętnie dam
mu po głowie za tę jego arogancję. Jak mógł potraktować mnie tak z góry?
- Coś podobnego! - Eve wstała i oddała Thelmie książkę. Burek zerwał się na
nogi, poszczekując. - Jeszcze zobaczymy! W dodatku miał czelność dzisiejszego
popołudnia powiedzieć Cecilowi, że swymi niedorzecznymi planami przebudowy
Ringwood zyska uznanie wyższych sfer. A mnie zupełnie zignorował.
- Och, co za okropne maniery! - wykrzyknęła Thelma.
- Dobra! - Agnes odwróciła się bojowo nastawiona. - Dostanie ode mnie, co mu
się należy. Jak Bozię kocham, skrzywię mu ten jego nos jeszcze bardziej.
- Nie, nie rób tego. - Eve westchnęła ciężko. - Thelmo, skończ dzieciom bajkę,
dobrze? Zobaczę się z nim. Może pragnie paść przede mną na kolana i błagać o
przebaczenie?
Pochyliła się, by pocałować dzieci i życzyć im dobrej nocy. Nakazała Burkowi,
aby został, więc z powrotem usiadł, spoglądając na nią ponuro jedynym okiem.
- Może chcesz, bym tam z tobą weszła? - spytała Agnes na schodach. - A może
wolisz, żebym sprowadziła panią Pritchard?
Ciotka Mari zwykle po kolacji spędzała godzinę w zaciszu swojego pokoju, a
potem przed snem przychodziła do Eve na filiżankę herbaty.
- Ani jedno, ani drugie. Zobaczę się z pułkownikiem Bedwynem sama -
zdecydowała Eve. - Ale jeśli chcesz, możesz zostać w holu. Zawołam cię, jeśli będę
potrzebować pomocy.
Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi do salonu.
5
Stał przed kominkiem, tak jak wtedy, gdy go zobaczyła pierwszy raz. Teraz nie
miał na sobie munduru, ale nadal wydawał się potężny i groźny. Pozwolił sobie
zapalić świece w świeczniku stojącym na kominku, ponieważ na dworze zrobiło się już
ciemno.
- Witam pana - powiedziała Eve, zamykając za sobą drzwi. Nie wysilała się, by
się uśmiechnąć, zachować pozory grzeczności. - Czym mogę służyć?
- Wprowadziła mnie pani w błąd. Może nie z rozmysłem, ale taki był skutek
zatajenia prawdy - oświadczył. - Ojciec rzeczywiście zostawił pani Ringwood, ale pod
jednym warunkiem, który nie został spełniony. Lada moment straci pani wszystko. Za
cztery dni.
Przez chwilę była tak wściekła, że tylko stała bez słowa, zaciskając pięści. Czy
ten człowiek naprawdę uważa, iż ma prawo przychodzić tam, gdzie go nie proszono,
wścibiać nos w nie swoje sprawy i mówić do niej tak bezczelnie?
- Czy po to pan tu przyszedł? - zapytała. - By oskarżyć mnie o kłamstwo? Jest
pan impertynentem, pułkowniku Bedwyn. Proszę natychmiast opuścić mój dom.
Dobranoc.
Odsunęła się od drzwi, a serce tłukło się w niej niespokojnie. Rzadko traciła
panowanie nad sobą.
- Niech się pani cieszy, że może pani jeszcze wydawać mi takie rozkazy -
powiedział, nie ruszając się z miejsca. - Już wkrótce straci pani ten przywilej, czyż
nie?
- Gdy przyjedzie pan tu za rok albo dwa, by podziwiać marmurowy portyk i
brukowany, pozbawiony drzew podjazd, zapewne powie pan coś równie
impertynenckiego Cecilowi i tym razem to on będzie miał przyjemność wyrzucić pana
za drzwi. Dzisiaj jednak jeszcze ja jestem tutaj panią. Precz! - Czuła się jak mysz
usiłująca zmierzyć się ze słoniem.
- Niezły z niego osioł, co?
Nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Spojrzała mu prosto w oczy, ale ich
wyraz się nie zmienił.
- A jak inaczej miałem się dowiedzieć prawdy o pani? Właśnie dlatego
pozwalałem mu pleść takie androny.
Zmarszczyła brwi.
- Prawda o mnie to nie pańska sprawa - odparła.
- Ośmielę się zaprotestować. Pani bezpieczeństwo, spokój i szczęście były
sprawą pani brata. Przed śmiercią złożył ten obowiązek w moje ręce. Nie ulega
wątpliwości, że to właśnie miał na myśli, gdy kazał mi przysiąc, że zapewnię pani
opiekę. Wiedział, co jego śmierć oznacza dla pani. Ukrywając prawdę, uniemożliwiła
mi pani spełnienie złożonej przysięgi.
Dopiero teraz przekonała się, o co mu chodzi. Ale nadal nie chciała przyjąć od
niego pomocy. Był dla niej obcym człowiekiem. W dodatku pochodził z innego świata,
stał o niebo wyżej od niej w hierarchii społecznej. Nie mogła z nim rozmawiać tak, jak
ze swoimi sąsiadami czy przyjaciółmi.
Był lordem Aidanem Bedwynem, synem księcia. Podeszła do najbliższego
krzesła i usiadła.
- Nie jest mi pan nic winien, pułkowniku - oświadczyła. - Pan mnie nawet nie
zna.
- Ale wiem jedno. Jestem za panią odpowiedzialny - odparł. - Dałem słowo
honoru. Nigdy nie złamałem danego słowa i nie zamierzam tego robić tym razem.
- Zwalniam pana z danego słowa - powiedziała.
- Nie ma pani takiej władzy. Co pani zamierza? Jakie ma pani plany? Otworzyła
usta, by odpowiedzieć, ale zabrakło jej tchu. Czuła się jak po długim biegu. Wzruszyła
ramionami.
- Coś wymyślę - rzekła wymijająco.
- Czy ma pani do kogo się udać?
Nadal irytowały ją jego obcesowe, wścibskie pytania o jej prywatne sprawy.
Teraz jednak zrozumiała, że dla niego musi to być równie nieprzyjemne jak dla niej.
Na pewno żałuje, że znalazł Percy'ego, zanim on skonał. Nie może pewnie przeboleć,
że jego ordynans się przeziębił, uniemożliwiając mu wyjazd wczoraj, zgodnie z
planem. Potrząsnęła głową.
- Raczej nie.
Oczywiście nie mogła zamieszkać u Jamesa i Sereny, nawet na krótki czas.
Jedynymi jej krewnymi byli Cecil i ciotka Jemima, ciocia Mari i kuzyn Joshua, za
którego chciała nawet kiedyś wyjść za mąż, ale ojciec jej tego zabronił, ponieważ
Joshua, mimo że bogaty, był tylko kupcem, a nie ziemianinem, dżentelmenem.
Joshua zdążył się już ożenić z inną i miał trójkę małych dzieci.
- Zamierza więc pani szukać pracy?
- Chyba tak. - Wygładziła suknię na kolanach. Nie zmieniała jej od rana i czuła,
że wygląda nieświeżo. - Potrafię robić różne rzeczy i nie boję się ciężkiej pracy. Ale
byłoby okrucieństwem i tchórzostwem tak po prostu wyjechać i zająć się tylko
własnymi sprawami. Zostało mi jeszcze kilka dni, żeby coś zrobić. Powinnam była
wcześniej pomyśleć o przyszłości, mieć coś w zanadrzu na wypadek takiego obrotu
spraw, prawda? Przez cały czas istniało ryzyko, że Percy zginie.
- Dlaczego więc pani nic nie zrobiła? - zapytał. - Przecież znała pani warunki
testamentu ojca. Wiedziała pani, że jej brat może zginąć w każdej chwili.
- Chyba nie chciałam przyjąć tego do wiadomości - odparła. - Wolałam
zaprzeczać rzeczywistości. Był moim jedynym bratem. Miałam już tylko jego. A jeśli
chodzi o małżeństwo, wydawało mi się to niesmaczne i wyrachowane wychodzić za
mąż tylko po to, by zatrzymać majątek. Zawsze wyobrażałam sobie, że wyjdę za mąż z
miłości.
Nie wspomniała o Johnie. Czy poślubiłaby w ciągu ostatniego roku innego
mężczyznę, gdyby nie kochała Johna? Nie była już pewna odpowiedzi.
- Percy mówił, że nie chce majątku i był zdecydowany przekazać go mnie, jak
tylko stanie się jego właścicielem - dodała. - Zamążpójście nie wydawało mi się aż
takie pilne. Nie miałabym nawet nic przeciwko, gdy by Percy jednak zatrzymał
majątek. Kochał mnie równie mocno jak ja jego. To było bardzo nierozsądne z mojej
strony liczyć na to, że przeżyje wojnę, prawda?
Nie odezwał się, tylko przez dłuższą chwilę patrzył na nią przenikliwie, z
nieruchomą twarzą.
- Okrucieństwem i tchórzostwem? - spytał w końcu.
- Słucham? - Spojrzała na niego, nie rozumiejąc, co ma na myśli.
- To, że znalazłaby pani pracę, byłoby okrucieństwem wobec kogo? - zapytał. -
Przed chwilą tak to pani określiła. Wobec uczniów wiejskiej szkółki? Matek, które
potrzebują pomocy akuszerki?
Patrzył jej bacznie w oczy, przygważdżąjąc ją wzrokiem. Działał na nią
paraliżująco. Pragnęła, żeby sobie po prostu poszedł. On jednak nie zamierzał
zostawić jej w spokoju, dopóki nie dowie się wszystkiego.
- Wobec nich wszystkich. - Westchnęła. - Gdy Cecil się tu wprowadzi, zapewne
zostaną zmuszeni do odejścia. Chodzi nie tylko o mnie.
- Pani ciotka nie ma własnych środków? - spytał, unosząc brwi. Pokręciła
głową.
- Thelma też nie. To niezamężna kobieta, którą wykorzystał chlebodawca. Gdy
dowiedział się, że spodziewa się jego dziecka, zwolnił ją z posady. Dwójka
mieszkających tutaj dzieci, sierot, które przyjęłam pod swój dach, też jest bez grosza.
Moja gospodyni, Agnes Fuller, to była więźniarka. Charliego Handricha, który z
wielką gorliwością wykonuje w majątku różne prace, nikt inny nie zatrudni, bo
wszyscy uważają go za półgłówka. A co z Edith, moją pokojówką albo z nianią
Johnson? Żadne z nich nie ma własnych środków. Ani nawet nadziei na znalezienie
pracy gdzie indziej. - Z przerażeniem usłyszała we własnym głosie gorycz, gdy
opowiadała mu szczegóły, które nie powinny go obchodzić. - Absolutnie żadnej na-
dziei.
- Pani ma miękkie serce - powiedział po chwili milczenia. Nie wiedziała, czy był
to zarzut, czy tylko stwierdzenie faktu. - Otoczyła się pani różnymi ofiarami losu, a
teraz czuje się pani za nie odpowiedzialna.
- To nie są ofiary losu. - Spiorunowała go wzrokiem. Gniew znów zaczął w niej
narastać. - To ludzie, z którymi okrutnie obeszło się życie. To dobrzy ludzie, w boskim
planie nie mniej ważni niż pan czy ja. Jest jeszcze Burek, pies, nad którym znęcał się
poprzedni właściciel. Życie ich wszystkich ma ogromną wartość. Co powinnam robić,
gdy widzę cierpienie? Odwrócić się plecami?
- To pytanie retoryczne - mruknął.
- A teraz już nie jestem w stanie im pomagać. Teraz, gdy dałam im dom i
nadzieję na godne życie, znów zostaną wyrzuceni na bruk. Żadnemu z dzieci nikt nie
udzieli schronienia. Jeśli będą miały szczęście, trafią do sierocińca. Nikt nie zatrudni
dorosłych, nawet moi sąsiedzi, choć jutro odwiedzę ich i będę o to prosić. Wszyscy
drodzy mi przyjaciele staną się włóczęgami i żebrakami, może skończą jeszcze gorzej.
A społeczeństwo tylko pokiwa głową, że od początku należało się tego po nich
spodziewać, i pogratuluje sobie, że było bardziej przewidujące ode mnie.
Spojrzenie pułkownika było pozbawione wszelkiego wyrazu. Zapewne serce
miał tak samo kamienne jak twarz. Niewątpliwie przyczyniło się do tego zarówno jego
pochodzenie, jak i służba w wojsku. Ale czy miało to jakieś znaczenie? Nie powinna
niczego od niego oczekiwać, nawet jeśli uważał, że jest coś winien Percy'emu.
- Proszę mi wybaczyć - powiedziała. - Z pewnością wszystko to wydaj e się panu
sentymentalnym bełkotem. Powie mi pan, jak nieraz już to słyszałam, że nie jestem
opiekunem wdów ani sierot. Moi podopieczni też to mówią. Ale widzi pan, chyba
jednak jestem. Mój ojciec był biedny, dopóki nie wzbogacił się dzięki małżeństwu z
moją matką. Był zwykłym górnikiem i ożenił się z córką właściciela kopalni. Wiedział
pan o tym, pułkowniku? Widzi pan, wcale nie jestem damą z urodzenia, po prostu
zostałam na nią wychowana i otrzymałam odpowiednią edukację. Jak mogę nie oddać
choćby części tego, co otrzymałam, a na co niczym sobie nie zasłużyłam?
- To bardzo drobnomieszczańskie podejście, choć może nie dotyczy burżuazji.
Większość z nich przez całe życie odcina się od swej przeszłości i usiłuje upodobnić się
do tych, którzy stoją wyżej w hierarchii towarzyskiej .
To właśnie robił jej ojciec. Eve spojrzała na pułkownika, a on zmierzył ją takim
wzrokiem, że aż poczuła się nieswojo.
- Niech pan wraca do domu, do swojej rodziny, pułkowniku - oświadczyła. -
Nie jest pan w stanie zapewnić opieki ani mnie, ani tym, za których czuję się
odpowiedzialna. Dam sobie radę. Przeżyję. Wszyscy jakoś przeżyjemy.
- Jest sposób, by uratować wszystko, co jest pani tak drogie - odezwał się
szorstko.
- Nie. Gdyby był, to bym go znalazła, pułkowniku. Niech mi pan wierzy,
rozważyłam każdą możliwość.
- Jedną pani pominęła - odparł zimnym tonem.
- Jaką?
Nie odpowiedział od razu. Zauważyła, że przebiera nerwowo palcami
założonych do tyłu rąk.
- Małżeństwo ze mną - powiedział.
- Co?
- Jeśli wyjdzie pani za mąż, zanim upłynie rok od śmierci jej ojca, zachowa pani
dom i majątek. I uratuje swoje ofiary losu - dodał.
- Jeśli wyjdę za mąż? Nawet gdyby nie był to najbardziej niedorzeczny pomysł,
o jakim kiedykolwiek słyszałam, to i tak zostało tylko cztery dni. Zanim pastor
skończy odczytywać zapowiedzi, Cecil już wybuduje swój portyk.
- Czasu jest dosyć, jeśli weźmiemy ślub za dyspensą - wyjaśnił. - Wyjedziemy
do Londynu jutro wczesnym rankiem, pojutrze weźmiemy ślub i wrócimy następnego
dnia. Zdąży pani jeszcze zagrać swemu kuzynowi na nosie, gdy zjawi się tutaj, by
objąć majątek. Przynajmniej to sprawi mi trochę satysfakcji.
Uświadomiła sobie, że on mówi śmiertelnie poważnie. Z pewnością siebie
wysokiego rangą oficera, przywykłego do wydawania rozkazów swoim
podkomendnym.
- Ale ja nie mam zamiaru mieszkać w koszarach. Spojrzał na nią ponuro przez
ramię.
- Oczywiście, nie będzie pani do tego zmuszona.
- Pan chyba też nie chce zamieszkać tutaj ?
- Żadną miarą. Pani nie chce zrozumieć, panno Morris, że będzie to
małżeństwo czysto formalne. Nie jest już pani młodą dziewczyną. Musiała mieć pani
pewnie niejedną okazję, by zdobyć serce wybranego mężczyzny, jeżeli tylko by pani
tego chciała. Ale najwyraźniej nie miała pani na to ochoty. Ja też nie chcę się żenić.
Służba w wojsku nie sprzyja małżeństwu i rodzinie. Małżeństwo niewiele zmieni w
naszym życiu. Po spędzeniu reszty urlopu w Lindsey Hall wrócę do pułku. Pani
pozostanie w Ringwood. Gdy za trzy dni przywiozę panią z Londynu do domu, nie
musimy się już potem więcej widywać.
- Pan jest synem księcia - stwierdziła.
- A pani córką górnika. Nie wydaje mi się, by taka różnica pozycji społecznej
wykluczała nasze małżeństwo, madame.
- Pański brat, książę Bewcastle, będzie przerażony.
- Nie musi o tym nic wiedzieć - odparł, nie zaprzeczając. - Poza tym mam
trzydzieści lat i już od dawna odpowiadam sam za siebie. Różnice między nami nie
będą nam przeszkadzać. Przecież nie zamieszkamy razem.
Dlaczego w ogóle podejmowała z nim dyskusję na ten temat? Był przecież
jeszcze John, mimo że zawiódł ją, nie wrócił na czas. Na ostatnim spotkaniu, tuż
przed jego wyjazdem do Rosji, przysięgli sobie wzajemną miłość...
- Nigdy nie słyszałam, że można brać ślub za dyspensą.
- Nie?
Czy to naprawdę było takie proste?
A jeśli John jest w drodze do domu? Czy jednak w tym momencie mogła sobie
jeszcze pozwolić na to, by nadal się łudzić? Tak długo nie wracał... A nawet jeśliby
wrócił, to jak mógłby jej teraz pomóc? Wszystko było stracone. Chyba że...
- Więc? - Pułkownik Bedwyn wydawał się zniecierpliwiony. Przesunęła
wyschniętym językiem po spieczonych wargach.
- Na pewno jest milion kontrargumentów. Muszę to przemyśleć. Potrzebuję
czasu.
- Czasu, którego pani nie ma, panno Morris. Niekiedy najlepiej jest nie myśleć,
tylko po prostu działać. Proszę iść na górę i kazać pokojówce spakować dla pani torbę
podróżną. Wyruszymy wczesnym rankiem. Przyzwoitość nakazuje, by pojechała z
panią ciotka, jeśli tylko jest w stanie podróżować. Czy ma pani powóz i konie?
Przytaknęła. Miała stary powóz, który dla jej ojca był symbolem bogactwa i
wysokiego statusu.
- A więc zanim wrócę do Heybridge, zajdę do stajni i wydam stosowne
polecenia. Nie będę już pani zatrzymywał. Niewątpliwie jest wiele spraw, których
należy dopilnować, podczas pani trzydniowej nieobecności.
Ukłonił się jej sztywno i wyszedł szybkim krokiem, zanim zdążyła unieść rękę,
by go zatrzymać. Usłyszała, jak coś mówi, zapewne do Agnes. Potem drzwi frontowe
otworzyły się i zamknęły.
Poszedł. Nie zatrzymała go, gdy jeszcze miała na to szansę.
Nie przyjęła jego propozycji, ale też nie odrzuciła.
Powinna teraz pobiec za nim. Powiedział, że idzie do stajni. Powinna mu
wyznać całą prawdę. Ale jaka była ta prawda? Że Percy zginął za wcześnie, a John nie
dochował jej wiary? Miała cztery dni, by znaleźć wyjście z rozpaczliwej sytuacji... albo
nie robić nic.
Wyjść za mąż za pułkownika Bedwyna? Nagle wybuchnęła spazmatycznym,
gorzkim śmiechem. I po chwili przycisnęła do ust obie dłonie, żeby Agnes nie
pomyślała sobie o niej, że oszalała.
Musiała zastanowić się. Potrzebowała czasu. Ale czasu już nie miała, jak jej to
brutalnie uświadomił pułkownik.
Wstała i zaczęła chodzić po pokoju tam i z powrotem.
Gdy następnego dnia wczesnym rankiem Aidan podjechał pod Ringwood
Manor wraz z Williamem Andrewsem, towarzyszącym mu z tyłu w dyskretnej
odległości, zobaczył stojący przed domem stary, kapiący od złota powóz. A więc
jednak zdecydowała się przyjąć jego propozycję.
Jeśli miał jeszcze jakieś wątpliwości, to pierzchły one, gdy podjechał pod taras i
zobaczył otwarte drzwi frontowe, które do tej pory zasłaniał powóz. Panna Morris,
ubrana w strój podróżny, jak zwykle na szaro, schodziła z ganku, wkładając po drodze
czarne rękawiczki. Przy jej nodze kuśtykał wyliniały pies. Była blada jak zjawa.
Towarzyszyła jej ciotka, wspierana przez chudą pokojówkę. W drzwiach stanęła
gospodyni, z rękami opartymi na obfitych biodrach, jakby szukała okazji do zwady, i
młoda guwernantka, ta z nieślubnym dzieckiem.
Wszyscy wyglądali tak, jakby mieli dzisiaj uczestniczyć w kolejnym pogrzebie.
Zsiadając z konia, Aidan pomyślał, że sam czuje się podobnie. Młody pucołowaty
stajenny podbiegł, by przytrzymać wodze. Uśmiechał się z nieobecnym wyrazem
twarzy. Widać było, że nie grzeszy rozumem.
- Jest pani gotowa? - spytał Aidan, skinąwszy głową na powitanie.
Podświadomie miał nadzieję, iż ona się rozmyśli. Przecież wczoraj nie dała mu żadnej
konkretnej odpowiedzi.
- Tak - odpowiedziała zdawkowo.
- Pani pozwoli, madame. - Wyciągnął rękę, by pomóc pani Pritchard wsiąść do
powozu.
- Nie rób tego, duszko! - zawołała gospodyni, przygważdżając Aidana
złowrogim spojrzeniem, jakby miał zamiar porwać jej panią w jakimś niecnym celu. -
Nie poświęcaj się dla nas. Damy sobie radę.
- Agnes - rzekła pani Pritchard, usiadłszy z westchnieniem. - Jeśli będziesz to
powtarzać, tylko namieszasz Eve w głowie. Ale Eve, kochanie, muszę przyznać, że to
ostatnia chwila, by podziękować pułkownikowi za jego uprzejmą propozycję,
pożegnać się z nim i pozwolić mu odjechać swoją drogą, jeśli nie jesteś absolutnie, ale
to absolutnie pewna, że właśnie tego chcesz.
Aidan niecierpliwie uderzał szpicrutą o but. Nie cierpiał melodramatów,
zwłaszcza w damskim wykonaniu. Guwernantka kuliła się w poczuciu winy, a
pokojówka pochlipywała.
- Oczywiście, że właśnie tego chcę - powiedziała panna Morris z tak sztucznym
entuzjazmem, że gdyby działo się to na scenie, na pewno zostałaby wygwizdana. -
Ciocia Mari i ja wrócimy za dwa dni i wszystko będzie jak dawniej. Z tą różnicą, że
Cecil nie zagrozi już naszemu bezpieczeństwu. Pamiętajcie, nikomu ani słowa, dopóki
nie wrócimy. Burek, zostań!
Wsiadła do powozu, opierając dłoń na wyciągniętej ręce Aidana. Nie spojrzała
mu w oczy. Jej twarz wyglądała jak wykuta z marmuru. Na końcu do powozu
pospiesznie wspięła się pokojówka, udając, że nie zauważa pomocnej ręki Aidana.
Wyglądała tak, jakby zaraz miała zemdleć. Aidan zamknął starannie drzwi i skinął
woźnicy. Dosiadł konia i rzuciwszy monetę stajennemu, ruszył za powozem. Najpierw
podjazdem, potem przez most i drogą przez wieś. Andrews jechał za nim.
Na podróż do Londynu takim wielkim powozem należało przeznaczyć cały
dzień. Na szczęście pogoda im sprzyjała, a drogi były suche. Kilka razy zmieniano
konie, a panie, korzystając z okazji, odpoczywały i posilały się. Panna Morris nie jadła
wiele. Za to pani Pritchard miała apetyt. Starała się być miła dla Aidana, rozmawiając
z nim wesoło i głośno z tym swoim trudnym do zrozumienia walijskim akcentem.
Przynajmniej uniknęli niezręcznej ciszy. Aidan cieszył się, że jedzie konno, a nie
powozem.
Za każdym razem gdy na nią patrzył, panna Morris wyglądała jak pomnik
wykuty z marmuru. Nie zamierzał jej współczuć. Czy miał jakieś inne wyjście? A kto
będzie współczuł jemu? Na myśl o jutrzejszych wydarzeniach nie podskakiwał z
radości. Wręcz przeciwnie. W marzeniach całkiem inaczej wyobrażał sobie swoją
przyszłość.
Pod wieczór dotarli do przedmieścia Londynu. Aidan i Andrews cały dzień
spędzili w siodle, ale nie było to dla nich niczym nowym. Aidan nie czuł zmęczenia,
był jednak w bardzo ponurym nastroju. Małżeństwo z obcą kobietą miało spłacić
honorowy dług. Małżeństwo, choć formalne, było jednak dożywotnim wyrokiem.
Małżeństwo, które napełniłoby księcia Bewcastle zgrozą, gdyby kiedykolwiek się o
nim dowiedział. Ni mniej, ni więcej , tylko z córką prostego górnika. Poza tym wczoraj
wieczorem skłamał. To prawda, że do niedawna uważał, że kariery w wojsku nie da się
pogodzić z małżeństwem. Jednak od kilku miesięcy zadawał sobie pytanie: a jeśli
istnieje kobieta, która od dziecka zna tylko życie w armii? Na przykład córka generała,
który zawsze lubił mieć rodzinę przy sobie, niezależnie od tego, dokąd się udawał.
Wcale nie było to pytanie retoryczne. Aidan spotkał taką kobietę.
Nie był z nią zaręczony. Z jego ust nie padło ani jedno słowo, które mogłoby
zostać uznane za wiążącą go deklarację. Z jej strony również. Było jednak wyraźne,
milczące porozumienie, że wkrótce te słowa zostaną wypowiedziane przez nich oboje.
I milcząca sugestia, że generał Knapp udzieli swojego błogosławieństwa, gdy zostanie
o nie poproszony. Aidan czuł się szczęśliwy, mając nadzieję na małżeństwo z kobietą,
którą sobie wybierze.
A jednak tak się nie stanie. Nie było jednak sensu rozmyślać nad czymś, czego
nie można już było zmienić. Żadne z nich nie wypowie spodziewanych słów. Nie
zwiążą ich żadne obietnice. Będą znosić w milczeniu ból serca.
Aidan udzielił wskazówek woźnicy i pojechał przodem do Pulteneya na placu
Piccadilly, najlepszego hotelu w Londynie. Zarezerwował dwa pokoje i salonik na
dwie noce. Dopiero żegnając się z paniami, zauważył, jak bardzo skrępowane musiały
się czuć w tak eleganckim otoczeniu. Uświadomił sobie, że należało umieścić je w
skromniejszym hotelu, teraz jednak było już za późno, by zmieniać plany.
- Ktoś odprowadzi panie do pokojów - zapewnił je. - Będą panie miały salonik
do wyłącznego użytku, żeby zjeść w nim kolację i spędzić wieczór. Wrócę rano, jak
tylko poczynię wszelkie stosowne kroki.
- Gdzie się pan zatrzyma? - spytała panna Morris. Wpatrywała się w niego tak
uporczywie, że miał wrażenie, jakby bała się rozejrzeć dookoła po pełnym przepychu
hotelowym holu.
- W Clarendonie, jeśli tylko będą mieli wolny pokój - powiedział. - Nie wypada,
żebym się tu zatrzymał w przeddzień naszego ślubu.
Kiwnęła głową.
- Będziemy gotowe - odparła.
Wychodząc z hotelu, Aidan zastanawiał się, gdzie jest najlepsze miejsce, by się
upić. Wybór był olbrzymi, znajdował się przecież w Londynie.
Ale czy rzeczywiście chciał powitać jutrzejszy dzień na kacu?
„Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez względu na
wszystko!”
Uroczysta przysięga, którą złożył, była podzwonnym dla jego marzeń. Musiał z
obowiązku poślubić obcą kobietę, a nie pannę Knapp, z którą zamierzał spędzić
spokojnie resztę swoich dni, we wzajemnym poszanowaniu i dobrobycie.
6
- No i co o tym sądzisz, kochanie? - W głosie ciotki Mari wyczuwało się triumf.
Drzwi jej pokoju w hotelu Pulteney wreszcie się otworzyły i podpierając się
laską, weszła do saloniku. Przebywała w pokoju od śniadania, zapewne odpoczywając
po trudach wczorajszej długiej podróży i przygotowując się do ślubu.
Eve czekała na jej pojawienie się z niecierpliwością. Już dawno temu skończyła
się ubierać, ponieważ nie miała pojęcia, o której godzinie przyjdzie pułkownik
Bedwyn. Czuła, że w swej najlepszej szarej sukni wygląda całkiem nieźle, choć nieco
skromnie. Edith zręcznie upięła jej włosy w kok, zostawiając kilka loczków na
skroniach i szyi. Na stoliku przy drzwiach leżały czarne rękawiczki, które zamierzała
włożyć tuż przed wyjściem. Obok nich czepek, który miała na sobie wczoraj. Tego
najładniejszego nie mogła znaleźć, choć była pewna, że widziała, jak Edith wynosiła
go z domu w pudle i podawała stangretowi, by umieścił go na dachu powozu. Edith z
płaczem zapewniała, że naprawdę go zabrała. Pewnie spadł z powozu do rowu i teraz
będą go dziobać ptaki, i targać lisy, a w końcu znajdzie go jakiś włóczęga.
- Ach, znalazł się mój czepek - powiedziała z ulgą, widząc go w ręce ciotki.
A potem przyjrzała mu się bliżej. To był ten sam czepek, który włożyła na
nabożeństwo żałobne w Heybridge dwa dni temu, zmieniony jednak nie do poznania.
Ozdabiała go jedwabna wstęga koloru lawendy, zgrabnie namarszczona. Po bokach
przymocowano kokardy i węższe wstążki w takim samym kolorze.
- Przechowywałam tę wstążkę w pudełku - wyjaśniła ciocia Mari, chichocząc
jak psotne dziecko. - Trzymałam ją na specjalną okazję. Zdecydowałam, że twój ślub
jest właśnie takim dniem, kochanie, kiedy powinnam ją wykorzystać. Kolor
lawendowy też oznacza żałobę, ale jest dużo żywszy niż szary.
- Ale to przecież nie będzie prawdziwy ślub. - Eve przeszła przez pokój, by
wziąć czepek od ciotki.
- Więc jak byś nazwała tę uroczystość? - spytała ciotka. - To ceremonia, która
zwiąże cię z pułkownikiem Bedwynem na resztę życia. Gdybym wiedziała, że robisz to
tylko ze względu na mnie, odradzałabym ci ze wszystkich sił. Ale tak, cóż mam
powiedzieć?
- Nic. - Eve nałożyła czepek ostrożnie, by nie zepsuć fryzury. - Robię to przede
wszystkim dla siebie, ciociu Mari. Nie mogę znieść myśli o utracie Ringwood.
- Chciałabym dożyć takiego dnia, gdy będziesz myśleć tylko o sobie - rzekła
ciocia Mari, kręcąc głową. - Jesteś najmniej samolubną osobą, jaką znam, i robisz to
dla wszystkich innych, nie myśląc o sobie. Ale może jeszcze spotka cię za to nagroda.
To dobry człowiek, kochanie. - Mimo reumatyzmu, który nieco wykrzywił jej palce,
ciotka sama zawiązała wstążki pod podbródkiem bratanicy. - Za pierwszym razem,
gdy go zobaczyłam, wydaj mi się ponurakiem, ale wczoraj był bardzo miły. Gdyby
podróżował sam dotarłby tutaj kilka godzin wcześniej, nie mitrężąc z nami czasu. Czy
zauważyłaś, że nie próbował mnie popędzać przy wysiadaniu i wsiadaniu do powozu?
Starał się też zabawiać mnie rozmową podczas każdego postoje choć pewnie łatwiej
mu się rozmawia o koniach i broni z mężczyznami. Poza tym nie jestem damą według
jego standardów. Pułkownik to dżentelmen, prawdziwy dżentelmen.
- Oczywiście że tak - zgodziła się Eve. - Papa byłby bardzo zadowolony.
- Żałuje tylko, że upierasz się, by tak szybko zakończyć znajomość z puł-
kownikiem - powiedziała ciocia Mari. Cofnęła się o krok, spojrzała na kokardę i nieco
ją poprawiła. - Chciałabym, żebyście spędzili ze sobą trochę czasu, zobaczyli, czy nie
ma między wami jakiejś nici porozumienia. Przecież nie szkodzi spróbować, skoro i
tak się pobieracie. Ma dwa miesiące urlopu. Sam mi to powiedział, gdy go wczoraj
zapytałam.
- Absolutnie nie możemy być ze sobą dłużej niż jeden dzień, ciociu Mari. Nie
zniosłabym tego.
- Ale ja tak bardzo chcę, żebyś była szczęśliwa, kochanie - upierała się ciotka. -
Jesteś szczodra dla wszystkich oprócz siebie. Wiem, że to nie jest porywający romans.
Ale czy wasz związek nie mógłby się przerodzić w małżeństwo z miłości? Nie jesteś
przecież zakochana w żadnym innym mężczyźnie, mimo moich wysiłków przez ostatni
rok, by cię z kimś wyswatać.
Eve uśmiechnęła się i podeszła do lustra nad kominkiem. Nogi miała jak z
ołowiu, z trudem się poruszała.
- No, no! - powiedziała. Czepek z nowym przybraniem dodał jej twarzy urody i
blasku. Wyglądała młodziej. Po roku już prawie zapomniała, jak się nosi barwne
stroje. Jej oczy zrobiły się większe, bardziej niebieskie, świetliste. - Ciociu Mari, masz
wielki talent w rękach. Dziękuję ci, moja droga. - Odwróciła się, by uściskać
uszczęśliwioną ciotkę.
Eve przypomniała sobie, że jest przecież panną młodą. Wkrótce odbędzie się
ślub. Na tę myśl żołądek podszedł jej do gardła. Miała wyjść za obcego człowieka z
czysto materialnych powodów, nie mając zamiaru w pełni dotrzymać przysięgi
małżeńskiej. Miała poślubić innego mężczyznę, nie Johna. Aż do tej chwili powtarzała
sobie, że uda się jej znaleźć jakieś wyjście, że na pewno stanie się cud, który sprawi, że
to się nie wydarzy. Teraz jednak dotarło do niej, że klamka zapadła.
Chyba że on się nie pojawi...
W tym momencie rozległo się energiczne pukanie do drzwi saloniku. Obie z
ciotką odwróciły się w kierunku wejścia, a Edith wybiegła z sypialni Eve i rzuciwszy
im spojrzenie pełne przerażenia, wpuściła gościa.
Lord pułkownik Aidan Bedwyn wkroczył do saloniku, wypełniając go całą swą
osobą. Pułkownik był ogromny, potężny i bardzo męski, mimo że nie miał na sobie
munduru, jak spodziewała się Eve. Ukłonił się obu paniom.
Eve dygnęła. I wtedy stała się rzecz dziwna, przerażająca, zupełnie nie-
oczekiwana. Patrząc na jego elegancką sylwetkę, myśląc o nim jako swoim
oblubieńcu, poczuła przypływ czysto fizycznego podniecenia, przeszywającego piersi i
brzuch, spływającego wzdłuż wnętrza ud. Wcale nie uważała go za przystojnego, ale
jego niezaprzeczalna męskość wywarła na niej wrażenie. W innych okolicznościach
dzisiejsza noc byłaby ich nocą poślubną.
Próbowała przywołać na myśl wizerunek Johna, ale natychmiast z tego
zrezygnowała. Było już za późno. Wkrótce, już za chwilę, nawet myślenie o nim będzie
zdradą. Przez chwilę gapiła się na pułkownika w panice.
- Gotowe panie? - spytał, na moment zatrzymując spojrzenie na czep ku Eve, a
potem przenosząc je na ciocię Mari.
Eve przytaknęła i sięgnęła po rękawiczki.
- Edith, może przyniosłabyś mi kapelusz z sypialni - powiedziała ciocia Mari i
wyszła za pokojówką.
Zostawszy sami, spojrzeli na siebie. Chwila była nadzwyczaj krępująca.
- Uzyskałem dyspensę i poczyniłem stosowne przygotowania - oświadczył
pułkownik bez cienia emocji. - Powinniśmy być w kościele za pół godziny.
- Czy jest pan absolutnie pewien? - spytała cicho.
- Nigdy nie robię niczego, czego nie jestem do końca pewien, panno Morris. A
pani też jest zdecydowana, prawda? Proszę pamiętać o swoich ofiarach losu.
Gdyby to był ktoś inny, mogłaby podejrzewać, że żartuje. Ale nie zauważyła
nawet cienia uśmiechu w jego oczach. Do pokoju weszła ciocia Mari w kapeluszu na
głowie i napięcie nieco opadło.
- Chodźmy. - Pułkownik otworzył drzwi.
* * *
Aidan przekonał się, że zdobycie specjalnego pozwolenia było zadziwiająco
łatwe. Oczywiście z pewnością pomogło to, że miał na sobie mundur, choć stary i
sfatygowany. Cały Londyn był teraz szaleńczo, bez pamięci zakochany w oficerach.
Pewnie nawet w tych, którzy nigdy nawet na krok nie ruszyli się poza bezpieczne
granice Anglii. Służba w hotelu Clarendon, która wczorajszego wieczoru potraktowała
go z grzeczną rezerwą, dzisiejszego ranka nadskakiwała mu i kłaniała się w pas. Zaś
inni goście przyglądali mu się z podziwem i kiwali głowami z aprobatą. A jeden z ich
grona, którego nigdy nie widział na oczy, uparł się, by uścisnąć mu prawicę, i
gratulował, jakby to Aidan osobiście zmusił cesarza Napoleona Bonaparte do
abdykacji.
Właśnie ta reakcja skłoniła go do przebrania się na ślub z powrotem w cywilne
ubranie, mimo że wcześniej zamierzał włożyć galowy mundur. Nie chciał, by go
zauważono. Co więcej, miał nadzieję, że pozostanie nierozpoznany. Chciał
przeprowadzić całą sprawę szybko i w tajemnicy. Dla wszystkich zainteresowanych
będzie dużo lepiej, jeżeli Bewcastle nie dowie się o tym małżeństwie. Liczył, że nie
natknie się dzisiaj na nikogo z rodziny.
Aidan zasiadł naprzeciwko swej oblubienicy i jej ciotki w eleganckim powoziku,
który wynajął na tę okazję. Za nimi na koniu jechał Andrews.
Dzisiejszego ranka panna Morris wyglądała nadzwyczaj atrakcyjnie.
Przypuszczał, że sprawiły to falbanki i kokardy przy jej czepku, a także bardziej
kolorowy strój. I jeszcze te loczki na szyi i skroniach. Po raz pierwszy i, miał gorącą
nadzieję, ostatni spojrzał na nią z pożądaniem. Już miał ją porównać z panną Knapp,
gdy uświadomił sobie, że nie powinien już w ogóle myśleć o innej kobiecie niż jego
przyszła żona.
Pani Pritchard wygłaszała niekończący się monolog, podziwiając głośno mijane
budynki, ruchliwe ulice i szykowny pojazd, który ich wyprzedzał. Zapewne próbowała
w ten sposób rozładować napięcie. Gdy dojechali do kościoła, który wybrał ze względu
na mało uczęszczaną okolicę, pomógł wysiąść obu paniom. Proboszcz zapewnił go, że
nie będą musieli czekać, a sama ceremonia potrwa tylko kilka minut.
Panna Morris oparła dłoń na ręce, którą jej podał. Poprowadził ją do kościoła.
Za nimi weszła ciotka wspierana silnym ramieniem Andrewsa. Było tylko ich czworo,
państwo młodzi i dwoje świadków. Aidan zawierał małżeństwo jako pierwszy z
rodzeństwa. Na pewno w innych okolicznościach byłaby to wspaniała uroczystość, z
wielką pompą, w obecności całego towarzystwa.
Odgłos jego kroków odbijał się głuchym echem na kamiennej posadzce
kościoła. W porównaniu z jasnym światłem dnia wnętrze było ciemne, zimne i
ponure. W bocznych drzwiach obok ołtarza pojawił się proboszcz i pospieszył w ich
kierunku, uśmiechając się na powitanie. Miał na sobie ornat. W ręce trzymał Biblię.
Ukłonił się i poprowadził ich do ołtarza, podtrzymując panią Pritchard. Pouczył, jak
powinni się ustawić, i gestem przywołał ociągającego się Andrewsa. Wszystko całkiem
bezosobowo. A potem zaczęła się ceremonia zaślubin.
- Drodzy bracia i siostry. Zebraliśmy się tutaj w obliczu Boga... - po wiedział
proboszcz z dostojną powagą, jakby przemawiał do rzeszy wiernych.
Zaledwie kilka minut później zakończył w ten sam sposób:
- ...Ogłaszam was mężem i żoną, w imię Ojca i Syna, i Ducha Święte go. Amen.
Prawą ręką uroczyście uczynił znak krzyża.
Wszystko skończyło się, zanim Aidan zdołał skupić uwagę na tym, co się dzieje.
Machinalnie wypowiedział słowa przysięgi. Ona powtórzyła przysięgę cicho, ale bez
wahania. Wziął żonę za rękę i wsunął jej na palec kupioną tego dnia złotą obrączkę. W
trakcie tej czynności powtórzył za pastorem jakieś słowa. Zrobił to wszystko jakby we
śnie. Ale to działo się naprawdę. Stało się coś ważnego, nieodwołalnego i
nieodwracalnego.
Byli małżeństwem. Dopóki śmierć ich nie rozłączy.
Przez chwilę kościół wydał mu się ciemny i zimny jak grób.
Potem pani Pritchard z uśmiechem, ale i ze łzami w oczach, uściskała
bratanicę. A po chwili wahania także Aidana. Andrews uścisnął mu rękę, czego nigdy
dotąd nie robił. Proboszcz z uśmiechem złożył im gratulacje. Podpisali się w rejestrze
kościelnym, nawet nie spojrzawszy sobie w oczy. Ona zgrabnym, pochyłym pismem,
on śmiało i zamaszyście. Ciotka i Andrews poświadczyli ich podpisy, ciotka stawiając
krzyżyk, co z zaskoczeniem zauważył Aidan. Podał żonie ramię i wyprowadził ją na
zewnątrz, gdzie czekał wynajęty powóz, by zabrać ich z powrotem do hotelu Pulteney.
Mieli to już za sobą. Wszystko skończone. Spłacił swój dług, a jej dom został
ocalony. Został zakuty w kajdany. Przez szczelinę w chmurach świeciło słońce, jakby
spoglądając na nich z ironią.
- Jakie piękne nabożeństwo - powiedziała pani Pritchard, gdy wsiadła z
pomocą Aidana do powozu. Pieczołowicie rozłożyła spódnicę wokół siebie i oparła
laskę o siedzenie obok. Jej bratanica musiała usiąść naprzeciwko. - Było krótkie, ale
pastor mówił z takim zapałem. Dobrze go pan wybrał, pułkowniku.
Aidan usiadł koło swojej żony, która odsunęła się najdalej, jak tylko mogła.
Ciotka uśmiechnęła się do nich promiennie.
- Stanowicie piękną parę - oznajmiła.
- Ciociu Mari - odezwała się panna Morris z cichym wyrzutem.
W tym momencie Aidan uświadomił sobie, że jego żona nie jest już panną
Morris. Właśnie przyjęła jego nazwisko.
- Na pewno panie chętnie by coś zjadły - rzekł. - Wydałem polecenie, by
zawieziono nas do hotelu Pulteney. Już za późno ruszać dzisiaj w powrotną drogę do
Ringwood. Jeśli panie sobie życzą, pokażę im nieco Londyn.
Nie planował tego wcześniej, ale nagle pomyślał, że nie wypada zostawić ich
samych w hotelu na całe popołudnie i wieczór. Przecież nie znały miasta. Istniało
pewne niebezpieczeństwo, że zostanie zauważony i rozpoznany, czego wolałby
uniknąć. Teraz jednak nie miało to już takiego znaczenia jak dziś rano. Poza tym
żadna z napotkanych osób - chyba że miałby pecha natknąć się na brata lub siostrę -
nie musi wiedzieć, iż towarzysząca mu młoda kobieta jest jego żoną.
- Jeśli nie sprawiłoby to panu zbyt wiele kłopotu, byłybyśmy zachwycone -
powiedziała jego żona z nieudawanym zachwytem w głosie. - Chciałabym zobaczyć
Tower, pałac St. James i Hyde Park. W ogóle każde miejsce, które uważa pan za warte
zwiedzenia. A ty, ciociu? Jesteśmy przecież w Londynie.
- I sprzyja nam pogoda - dodał zachęcająco.
- Muszę przyznać, że te wszystkie przygotowania zmęczyły mnie - odparła pani
Pritchard. - A jutro czeka nas kolejna długa podróż. Koniecznie muszę odpocząć w
hotelu. Trzeba wykorzystać tak wspaniały pokój i wygodne łóżko. Ale niech to nie
powstrzymuje was przed wybraniem się na przejażdżkę.
- Ciociu Mari...
- W końcu - stwierdziła ciotka, uśmiechając się niewinnie - już nie potrzebujesz
mnie jako przyzwoitki, prawda, kochanie? Będziesz w towarzystwie swojego męża.
Aidan zastanawiał się, czy pani Pritchard, zostawiając ich samych, miała
nadzieję, że wyniknie z tego płomienny romans. Sądząc po tym, jak głęboko jego żona
wcisnęła się w kąt powozu, domyślił się, że ona również żywi podobne podejrzenia.
Tylko tego mu brakowało do szczęścia - cholernej swatki! Pani Pritchard
patrzyła na niego figlarnie, taksując go spojrzeniem niczym stary, pomarszczony
wróbelek.
* * *
Pułkownik Bedwyn zjawił się w hotelu Pulteney punktualnie o wpół do drugiej,
by zabrać Eve na przejażdżkę po Londynie. Nie udało się jej namówić ciotki, by
zmieniła zdanie i jednak im towarzyszyła. Gdy wyszła z mężem z hotelu, pomyślała, że
w gruncie rzeczy dobrze się stało. Zamiast powozu, którym jechali rano, wynajął
kariolkę. Ciocia Mari nie dałaby rady wspiąć się na wysokie wąskie siedzenie.
- Nigdy nie jechałam kariolką - przyznała Eve. - Jest strasznie wysoka.
- Boi się pani? - spytał, pomagając jej wsiąść.
Nie, Eve wcale się nie bała. Była wręcz zachwycona. Stąd zobaczą o wiele więcej
i będą mogli swobodnie oddychać ciepłym, letnim powietrzem. Przebrała się w
jasnoszarą muślinową suknię z wysokim stanem. Włożyła ten sam czepek z
przybraniem. Tuż przed jej wyjściem ciocia Mari wyciągnęła kolejną szeroką wstążkę
lawendowego koloru i przewiązała Eve w pasie, zamiast szarej szarfy.
- Przypuszczam, że świetnie pan powozi powiedziała.
Uniósł tylko brwi i obszedł powozik, by zająć miejsce obok niej.
Sama nie wiedziała, dlaczego czuje się taka beztroska. Jakby zapomniała, co się
wydarzyło dzisiejszego ranka i z czego zrezygnowała. Miała jednak wrażenie, jakby
ogromny ciężar został zdjęty z jej ramion. Stało się. Nie ma sensu zastanawiać się nad
tym. Znajdowała się teraz w Londynie, pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz w
życiu, świeciło słońce i towarzyszył jej dżentelmen, który ją oprowadzi i pokaże
wszystkie najsłynniejsze zabytki. Po powrocie do Ringwood czeka ją monotonne,
smutne życie. Ale na razie może się cieszyć dniem dzisiejszym. Choć z początku była
przerażona, w głębi serca cieszyła się, że ciocia Mari zdecydowała się jednak zostać w
hotelu.
- Może najpierw pojedziemy do katedry Świętego Pawła? - zasugerował
pułkownik. - To mój ulubiony kościół w Londynie.
- Dla mnie wszystko jest nowe - przyznała. Zdaję się na pana. Przyjrzał się jej
uważnie, zanim popuścił cugli i konie ruszyły.
- Ładnie pani w lawendowym kolorze - stwierdził. Zadziwił ją tymi słowami.
Gdy jechali ulicami Londynu, zauważyła, że powozi naprawdę świetnie, choć
nie znał ani tych koni, ani tego powozu. Nic dziwnego, przecież był oficerem
kawalerii. Mimo iż kurczowo trzymała się poręczy, kilka razy na zakrętach przechyliła
się w jego stronę. Pachniał skórą i piżmem.
Na widok katedry Świętego Pawła zaparło jej dech w piersiach. Była ogromna i
piękna. Nigdy nie widziała czegoś takiego.
- Nie mogę wprost uwierzyć, że na własne oczy widzę tę słynną budowlę -
powiedziała.
- Jak się pani podoba portyk z kolumnami? - spytał, wskazując go batem. -
Pomyślałem, że może chciałaby pani zbudować coś podobnego na frontonie
Ringwood Manor, oczywiście bez wieżyczek po bokach. Przy rezydencji tej wielkości
wyglądałyby one nieco pretensjonalnie. Spojrzała na niego zdziwiona. Minę miał jak
zwykle poważną, ale niewątpliwie żartował. Roześmiała się.
- Nie powinnam kraść pomysłu Cecilowi - odparła. - Może zamiast tego
zbuduję kopułę.
Spojrzał na nią z ukosa. Jego ponurych rysów nie rozjaśnił nawet cień
uśmiechu. Czyżby jednak nie znał się na żartach?
- Zajrzymy do środka? - zaproponował i wskazał w górę. - Można wejść na
najwyższą galeryjkę, by podziwiać kopułę zarówno wewnątrz, jak i z zewnątrz. Muszę
panią jednak ostrzec, że o ile mnie pamięć nie myli, trzeba wspiąć się po pięciuset
trzydziestu czterech stopniach. Łatwy jest tylko początek drogi.
- A jednak chodźmy tam - zdecydowała. - Na pewno roztacza się stamtąd
wspaniały widok.
I rzeczywiście tak było, choć przez pierwsze kilka minut po wyjściu na
zewnętrzną, okalającą kopułę galeryjkę, nie mogła go podziwiać. Była zdyszana,
przerażona trudami wspinaczki i ciemnościami panującymi przez większą część drogi.
Ale nie zatrzymała się w pół kroku, nie poprosiła, by sprowadził ją na dół. Ze
strachem myślała teraz o drodze powrotnej, zawsze trudniejszej niż wchodzenie na
górę.
- O Boże! - wykrzyknęła bez tchu. - Widać stąd nawet najdalsze okolice.
- Przez chwilę bałem się, że pani tego nie przeżyje.
Szli galeryjką, a pułkownik pokazywał jej charakterystyczne punkty panoramy.
Stał tuż obok niej, żeby mogła patrzeć wzdłuż jego ramienia na to, co wskazywał jego
palec. Pod nimi przepływała Tamiza. Podawał jej nazwy kolejnych mostów. Łodzie i
statki na rzece wyglądały jak zabawki. Wskazał jej Tower, opactwo Abbey i kilka
innych kościołów, ze smukłymi wieżami, miniaturowymi w porównaniu z kopułą
Świętego Pawła i różne inne warte obejrzenia budynki. Dalej, po obu stronach rzeki
był już sielski krajobraz. Na tej wysokości wiał silny wiatr. Pułkownik podniósł rękę,
by mocniej przytrzymać kapelusz na głowie.
- Nigdy w życiu nie czułam takiej radości - powiedziała. Ten wysoki, postawny
mężczyzna był od kilku godzin jej mężem. Ciekawe, co by teraz czuła, gdyby zawarli
prawdziwe małżeństwo? Znów poczuła dreszcz podniecenia.
- Doprawdy? - Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Więc pani życie było aż tak
monotonne?
- Tak, nic się w nim nie działo - przyznała z żalem. - Zawsze marzyłam, by
pojechać do Londynu, by zobaczyć odległe miejsca, mieszkających tam ludzi.
Mężczyźni mają o wiele więcej swobody niż my.
- Czyżby? - Patrzył na nią długo i posępnie, a potem odwrócił głowę bez słowa i
zapatrzył się w przestrzeń.
Wiedziała, że zawsze będzie pamiętać ten dzień. Skoro klamka już zapadła,
cieszyła się, że nie skończyło się tylko na niezręcznej, krótkiej ceremonii z dzisiejszego
ranka. Ukradkiem przez rękawiczkę dotknęła obrączki. Czuła ją na palcu, symbol
związania na całe życie z tym mężczyzną, którego nie zobaczy już nigdy więcej, gdy
minie jutrzejszy dzień. Ile czasu upłynie, zanim zapomni, jak on wygląda? Odwróciła
głowę, by mu się przyjrzeć, wyryć w pamięci tę surową, kanciastą twarz, wydatny nos,
wąskie usta, ciemne włosy i piwne oczy.
Patrzył na nią bacznie, jakby też próbował zapamiętać jej wygląd.
- Jest pani gotowa znów stawić czoło schodom? - spytał. Roześmiała się
niepewnie.
- Wolałabym spędzić tutaj resztę dnia. A może nawet całe życie.
- Więc jest aż tak źle? Proszę trzymać mnie za rękę. Nie pozwolę pani upaść.
Słowo honoru. - Wyciągnął do niej lewą dłoń, a prawą uniósł jak do przysięgi.
Mimo rękawiczek kurczowe trzymanie go za rękę przez tak długi czas wydało
się jej bardzo intymne. Jednak dopóki nie znaleźli się na samym dole, nie mogła
zrezygnować z jego pomocy. Był dostatecznie silny, by się na nim wesprzeć. A przecież
przez całe lata polegała tylko na sobie. To ona była podporą dla innych.
Potem zabrał ją do opactwa Abbey, nie tak ładnego jak katedra Świętego
Pawła. Dziedzictwo wieków wprost tam przytłaczało.
- Trudno uwierzyć, że był tu koronowany każdy władca, począwszy od
Wilhelma Zdobywcy - powiedziała, stojąc pośrodku głównej nawy i rozglądając się
wokół z pewną bojaźnią.
- Z wyjątkiem Edwarda V - odparł. - Większość z nich jest tu także pochowana.
- Często przyjeżdżał pan do Londynu? - spytała.
- Nie za bardzo. - Poprowadził ją w stronę ołtarza. - Rodzice woleli, żebyśmy
przebywali w Lindsey Hall. Nam też się tam bardziej podobało.
- Czy jest pan najstarszy z rodzeństwa? - Uświadomiła sobie, że prawie nic o
nim nie wie. A przecież był jej mężem.
- Tylko książę Bewcastle jest ode mnie starszy - wyjaśnił. - Po mnie jest
Rannulf, Freyja, Alleyne i Morgan. Nasza matka uwielbiała czytać książki, zwłaszcza
historyczne. To ona wybrała nam te rzadko spotykane imiona.
- Czy jesteście ze sobą blisko związani? - spytała. Wzruszył ramionami.
- Od trzech lat nie byłem w domu - rzekł. - Podczas ostatniej bytności
pokłóciłem się z Bewcastle'em i nawet wyjechałem wcześniej, niż zamierzałem. Ale w
stosunkach między nami to nic nowego.
Nie chciał więcej mówić na ten temat. Eve pomyślała, że to dziwne być
poślubioną mężczyźnie, który na zawsze pozostanie obcy.
Przejechali koło pałacu St. James i Carlton House, gdzie rezydował książę
Walii. Potem przez Hyde Park, który był o wiele większy, niż się spodziewała.
Przypominał raczej wieś niż park w centrum największego miasta na świecie.
Pułkownik trzymał się z dala od ruchliwych dróg.
- Jeśli pani chce, możemy pojechać do Tower - zaproponował, gdy dotarli na
skraj Hyde Parku. - Jest tam menażeria, która pewnie się pani spodoba, bo przecież
lubi pani zwierzęta. Albo możemy pójść na lody.
- Nie wiem, czy chciałabym oglądać zwierzęta zamknięte w klatkach - odrzekła.
- Chybabym je wszystkie uwolniła.
- Obywateli Londynu na pewno by zachwyciła możliwość spotkania się na ulicy
oko w oko z lwem albo tygrysem.
Roześmiała się.
- Lody? - zapytała, dopiero teraz uświadamiając sobie, co jej dał do wyboru. -
Słyszałam o nich, ale nigdy nie próbowałam. Dobrze, chodźmy na lody.
Zabrał ją więc do Guntera, gdzie po raz pierwszy w życiu spróbowała tego
przysmaku.
- Czy Londyn spełnił pani oczekiwania? - spytał.
- O tak - zapewniła. - Żałuję, że nie mogę tu spędzić całego tygodnia.
- Zarumieniła się i zagryzła wargę, gdy uświadomiła sobie, że zachowuje się
niczym podekscytowane, naiwne dziecko. - Ale oczywiście tęsknię też za domem.
Bała się, ze popołudnie upłynie im w całkowitym milczeniu, w skrępowaniu i
ponurym nastroju. A nie było tak źle. Pułkownik, na pierwszy rzut oka niezbyt miły
ani rozmowny, miał jednak nienaganne maniery i, podobnie jak ona, robił wszystko,
by podtrzymać konwersację.
- Gdzie znajdę sklep, w którym mogłabym kupić upominki dla dzieci?
- spytała, gdy skończyli lody. - Uradują ich podarki z Londynu.
- Dla tych sierot?
- Dla Becky i Davy'ego - poprawiła go. - Dla moich dzieci. I dla Benjamina,
synka Thelmy.
Spodziewała się, że spyta: „Dla tego bękarta?” Ale on tylko wstał i powiedział:
- Pojedziemy na Oxford Street. Tam będzie pani miała duży wybór. Dla
Benjamina wypatrzyła kolorowego drewnianego bąka, a dla Becky porcelanową lalkę,
która do złudzenia przypominała prawdziwego dzidziusia. Pułkownik gdzieś się
oddalił, a po jakimś czasie pojawił się z powrotem, niosąc dwa kije do krykieta, piłkę i
drewniane bramki.
- To się chyba spodoba chłopcu, jeśli jeszcze tego nie ma.
- Nie, nie ma. - Uśmiechnęła się do niego. - Dziękuję panu. Nie miałam pojęcia,
co dla niego wybrać.
- Chłopcy lubią grać w krykieta - powiedział.
Wybrała jeszcze koronkowe chusteczki dla Thelmy i cioci Mari i sama zapłaciła
za wszystko. Pułkownik wyniósł paczki ze sklepu i umieścił je na podłodze kariolki, po
czym pomógł Eve wsiąść. Była zmęczona. Gdy jednak w końcu znaleźli się przed
hotelem i uświadomiła sobie, że spędzony razem czas dobiegł końca, poczuła
rozczarowanie.
Wiedziała, że wkrótce będzie musiała wrócić do szarej rzeczywistości, ale nie
była jeszcze na to gotowa.
- Zje pan z nami kolację? - spytała.
- Dziękuję, nie - odparł, nie podając powodu. - Przyjadę po panie rano. I tym
razem wyruszymy bardzo wcześnie.
Odprowadził ją do holu i polecił służącemu, by zaniósł jej pakunki na górę.
Właśnie miał się z nią pożegnać, gdy niespodziewanie zatrzymał się przy nich starszy,
dystyngowany dżentelmen w wojskowym mundurze i uniósł monokl do oka.
- Bedwyn - powitał go serdecznie. - Tak mi się wydawało, że to pan. Przyjechał
pan do Anglii na obchody zwycięstwa?
Był to generał Naughton.
- Witam pana, generale - rzekł pułkownik.
Eve cofnęła się o krok, świadoma tego, że znalazła się w obcym środowisku.
Generał jednak zwrócił się w jej stronę i spojrzał przez monokl, unosząc brwi.
Pułkownik Bedwyn ujął Eve pod łokieć i pociągnął do przodu.
- Mam zaszczyt przedstawić panu moją żonę, sir oznajmił.
- To pańska żona? Nie wiedziałem, że pan jest żonaty - odparł generał. - Jak się
pani miewa, lady Bedwyn? Podoba się pani w Londynie?
- O tak, bardzo - odrzekła. - Zwiedzaliśmy miasto przez całe popołudnie.
- Świetnie, świetnie. Jeszcze się pewnie spotkamy na jakichś uroczystościach.
Skinął im lekko głową na pożegnanie i poszedł w swoją stronę.
Eve była oszołomiona. Lady Bedwyn! Nie była już Eve Morris, ale lady Bedwyn.
- A zatem do jutra rana - powiedział jej mąż. Ukłonił się i odszedł. Ogarnęło ją
poczucie okropnej pustki. Stanęła i patrzyła w ślad za nim, widząc swą przyszłość
niezmiennie w szarych barwach.
7
Aidan stał przy oknie salonu w Ringwood Manor. Po raz pierwszy od jego
powrotu do Anglii popsuła się pogoda. Ciemne chmury wisiały nisko i zbierało się na
deszcz. Miał nadzieję, że uda mu się ruszyć w drogę do Hampshire, zanim zapadnie
zmierzch. Niestety, ostatni etap podróży powrotnej z Londynu wydłużył się. Przyjął
więc zaproszenie, by chwilę odpocząć i posilić się. Uniósł filiżankę i dopił herbatę.
Jego żona, pani Pritchard i guwernantka, którą przedstawiono mu jako pannę
Rice, siedziały obok siebie. Wydało mu się niestosowne, że guwernantka towarzyszy
im podczas herbaty, ale nie była to pierwsza dziwna rzecz, którą tu zauważył. Gdy
podjechali pod dom, na ich powitanie zebrała się cała służba i dzieci. Stali jednak nie
w pełnym milczącego szacunku szeregu, ale hałaśliwą gromadą, śmiejąc się i mówiąc
jednocześnie. A ten piekielny pies szczekał jak opętany i nikt nie zwrócił mu uwagi.
Zapewne mieszczańskie pochodzenie jego żony sprawiało, że nie potrafiła zapanować
nad swymi podwładnymi. I to dla nich poślubiła zupełnie obcego człowieka.
Musiał jednak przyznać, że w tym domu panowała ciepła atmosfera, której nie
spotkał nigdzie indziej. Jaka inna kobieta zostawiłaby wszystkich, by osobiście
zaprowadzić dzieci do pokoju, zamiast oddać je pod opiekę niani? A potem jeszcze
spędziła tam z nimi całe piętnaście minut, gdy rozwijały prezenty. Przecież nie była
ich matką. Czy nie pragnęła mieć własnych dzieci?
- Eve, pułkowniku Bedwyn, muszę wam to powiedzieć - odezwała się panna
Rice, gdy na chwilę zapadła cisza. Chciałabym wam obojgu z całego serca
podziękować. Dziękuję wam w imieniu dzieci, które były nie przytomne z przerażenia,
nie rozumiejąc, co się dzieje. Wczoraj znów pojawił się tu pan Morris. Agnes
powiedziała mu, że wyjechałaś na cały dzień z panią Pritchard. Przeszedł się po
wszystkich pokojach i zajrzał do każdego kredensu i szuflady. Przyprowadził ze sobą
dwóch służących, by przeliczyli srebra, porcelanę, kryształy i lniane obrusy. Zamierza
rozliczyć cię ze wszystkiego przed twoim wyjazdem. Zanim wyszedł, kazał Agnes
zebrać nas w holu. Ustawić w dwuszeregu niczym żołnierzy na apelu. Powiedział nam,
że do jutra musimy się stąd wynieść. W innym wypadku każe nas aresztować za
włóczęgostwo. Był z siebie bardzo zadowolony.
Aidan bez trudu mógł sobie wyobrazić tę scenę.
- Och, to straszne! - wykrzyknęła Eve ze zgrozą. - Chodzili po wszystkich
pokojach? Jak on śmiał! Zaglądali do każdego kredensu i szuflady?
- Tak - odparła panna Rice. - Powiedział, że daje nam czas do jutra, do
południa.
- Natychmiast do niego napiszę. - Eve wstała i odwróciła się, by spojrzeć na
Aidana. Wydawała się dzisiaj bledsza niż wczoraj. Znów była ubrana na szaro. - Ale
najpierw pożegnam pana, pułkowniku. Mam nadzieję, że ominie pana ulewa.
- Zamierza pani pisać, zamiast osobiście stawić mu czoło i zobaczyć jego minę,
gdy dowie się prawdy?
Uśmiechnęła się lekko.
- Dobrze byłoby zobaczyć tę scenę. Chyba nie oprę się tej pokusie. Aidan nagle
postanowił doprowadzić całą sprawę do końca. Podszedł do stolika i odstawił
filiżankę.
- Ja też nie mogę odmówić sobie przyjemności, żeby być świadkiem, jak pan
Cecil Morris dostaje za swoje. Może nawet wezmę w tym udział.
- Zamierza pan zostać? - spytała Eve, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia.
- Tak. Zostanę do jutra, do południa. Bardzo bym się zdziwił, gdyby ten
dżentelmen się spóźnił.
Pomyślał, że Lindsey Hall może poczekać. Był jej winien chociaż tyle wsparcia.
Jeden dzień z życia nie znaczył wiele.
- To wspaniale, pułkowniku. - Pani Pritchard wstała z wysiłkiem. - Pójdę i
powiem pani Rowe, że będziemy mieć o jedną osobę więcej na obiedzie. Z pewnością
przygotuje bankiet weselny jak dla rodziny królewskiej.
Aidan usłyszał, jak za jego plecami deszcz zaczyna bębnić o szyby.
* * *
Dla Eve cała sytuacja wydawała się niezręczna. Pułkownik zatrzymał się w
najlepszym pokoju gościnnym. Oczywiście nie było w tym nic niestosownego. Był
przecież jej mężem. Jego obecność wprowadziła jednak dziwny niepokój.
Konwersacja podczas przydługiego obiadu, na który pani Rowe przygotowała o wiele
więcej dań niż zwykle, i potem, w salonie, była dość wymuszona. A mimo to cieszyła
się, że został.
Gdy pułkownik wyjedzie, życie będzie płynąć dawnym trybem, monotonnie,
bez nadziei na jakąkolwiek szczęśliwą odmianę. John po powrocie odkryje, że nie
dochowała mu wiary. I taki będzie koniec wszystkich ich marzeń i planów na
przyszłość. Potrzebowała czasu, by przyzwyczaić się do myśli o swoim życiu w nowym
wymiarze. Potrzebowała pobyć z pułkownikiem jeszcze przez pewien czas, choćby
przez jeden dzień, by upewnić się, że wszystko to po prostu jej się nie przyśniło.
Eve haftowała w salonie. Po obiedzie spędziła trochę czasu z dziećmi, choć
mniej niż zwykle. Stęskniła się za nimi. Tak dobrze było wrócić do domu i ze
świadomością, że nic im już nie zagraża. Ich bezpieczeństwo warte było każdego
poświęcenia. Ciocia Mari, niech ją Bóg błogosławi, podtrzymywała konwersację,
opisując pułkownikowi park. Jednak gdy zasugerowała, żeby jej bratanica pokazała
mu go jutro przed południem, Eve spojrzała na nią z wyrzutem. Najwyraźniej nawet
teraz ciocia Mari nie porzuciła nadziei, że uda się jej przekonać ich, by jednak
pogłębili znajomość.
- Jutro rano w parku będzie zbyt mokro, ciociu Mari. Nie wygląda na to, by
miało przestać padać - stwierdziła Eve.
Pułkownik siedział rozparty w głębokim fotelu, splótłszy dłonie. Eve czuła, że
obserwuje ją, pochyloną nad robótką. Jakby między nimi przebiegała napięta struna,
którą co jakiś czas delikatnie potrącał niewidzialny palec. Odetchnęła z ulgą, gdy
usłyszała pukanie do drzwi. Agnes uchyliła je tylko tyle, by wetknąć w nie głowę.
- Potrzebujemy cię w pokoju dziecinnym, moja duszko - powiedziała, zerkając
jadowicie na Aidana, który pouczył ją przed obiadem, że teraz powinna się zwracać do
swej pani „milady”.
- Zaraz tam będę - odpowiedziała Eve, wpinając igłę w materiał. Zwinęła
robótkę i wstała.
- Czy dzieci nie mają niani? - spytał pułkownik.
- Zwykle o tej porze już śpią - wyjaśniła Eve. - Musiało się coś stać.
- Eve spędza z nimi bardzo dużo czasu - oznajmiła ciotka Mari. - Byłaby
cudowną matką dla własnych dzieci.
Eve wzruszyła tylko ramionami i poszła na górę. Niania Johnson ani Thelma
nigdy jej nie przeszkadzały, gdy przyjmowała gości, chyba że znalazły się w sytuacji
bez wyjścia.
Otwierając drzwi pokoju dziecinnego, usłyszała łkanie. Niania Johnson
siedziała na krześle, trzymając na kolanach skuloną Becky, która szlochała
rozpaczliwie. Davy w koszuli nocnej stał na środku pokoju. Thelma kołysała
Benjamina. Pomrukiwał przez sen, zaniepokojony hałasem.
- Ona mi nie wierzy, kiedy mówię, że pani nie wyjedzie - tłumaczyła niania. - I
że pan Morris nie wróci, by nas wszystkich wypędzić. Panno Eve, on kazał dzieciom
ustawić się razem ze służbą, gdy do nas przemawiał.
Eve przebiegła przez pokój i chwyciła Becky w ramiona.
- Och, moje kochanie - powiedziała, przytulając policzek do główki dziecka. -
Nigdzie nie wyjadę. Pojechałam tylko po to, żebyście były bezpieczne. Nic już wam nie
grozi. Ringwood jest moje i możecie tu mieszkać z Davym. Zawsze będę was kochać.
Zawsze, bez względu na wszystko. Chodź, coś ci pokażę.
Stopniowo łkanie dziewczynki ucichło. Usiadły na krześle. Becky lubiła nianię i
Thelmę, ale teraz potrzebna jej była Eve. Wczoraj w najokrutniejszy sposób
uświadomiono temu dziecku, że może wszystko stracić. Jak Cecil śmiał tak poniżyć i
przestraszyć dzieci, które przecież były jego krewnymi!
- Spójrz. - Eve wyciągnęła przed siebie lewą rękę i rozpostarła palce. - Widzisz?
To jest obrączka ślubna. A to znaczy, że jestem zamężna. Mogę zostać w Ringwood do
końca życia. I ty także.
- A Davy?
- Davy też. - Eve pocałowała ją w główkę. Jesteście przecież moimi dziećmi.
Kocham was i zawsze będę kochać.
Gdyby nie wyszła za mąż, sama miłość nie uchroniłaby ich przed nie-
szczęściem. Trudno, poniesie wszystkie konsekwencje tej trudnej decyzji.
Uniosła twarz, by uśmiechem dodać Davy'emu otuchy, ale on, cały spięty,
jakby szykował się do skoku, spoglądał w stronę drzwi, w których stanął pułkownik.
- Spokojnie, chłopcze - powiedział cicho. - Nie zrobię ci krzywdy. Ani twojej
siostrze. Broniłbyś jej nawet za cenę swego życia, prawda? Słusznie. Mężczyźni
powinni bronić swoich kobiet.
- Idź sobie! - zawołał Davy drżącym głosem.
- Davy... - zaczęła Eve, ale pułkownik uciszył ją gestem, nie odrywając oczu od
chłopca.
- Panna Morris pojechała ze mną dwa dni temu do Londynu. Wczoraj
wzięliśmy ślub - tłumaczył. - Jest teraz lady Bedwyn. Ożeniłem się z nią, by zapewnić
jej opiekę, żeby mogła tutaj zostać. Teraz macie tu zapewniony dach nad głową,
dopóki nie urośniecie i nie pójdziecie w świat. Ożeniłem się z nią, bo jestem
człowiekiem honoru i bronię kobiet, jeśli tylko jest to w mojej mocy. Jestem oficerem
i wkrótce muszę wrócić do swojego regimentu. Zadbałem o to, by lady Bedwyn była tu
bezpieczna. Będę jednak spokojniejszy, wiedząc, że jest przy niej mężczyzna, który
zaopiekuje się nią i resztą kobiet w majątku. Myślę, że można na tobie polegać, praw-
da?
Eve widziała, jak Davy stopniowo się rozluźnia.
- Tak - powiedział.
- Tak, sir - poprawił go Aidan.
- Tak, sir.
- Doskonale. Która sypialnia należy do ciebie?
- Tamta - wskazał Davy. - Usłyszałem, że Becky płacze. Myślałem, że ten zły
człowiek przyszedł po nią.
- Możesz być pewien, że nigdy się tak nie stanie - oświadczył Aidan. - A teraz
połóż się do łóżka i niech niania okryje cię kołderką. Nic wam nie grozi.
Eve kołysała Becky w ramionach i rozmyślała. Aidan nie był delikatny w
obejściu. Zmusił Davy'ego, by mówił do niego „sir”. Nie uśmiechał się, wyglądał wręcz
groźnie. Czuła, że w ogóle go nie zna. I nigdy nie pozna. Ten obcy mężczyzna, który
jest jej mężem, już jutro wyjedzie.
Napotkali swoje spojrzenia i przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Nie
odezwali się ani słowem, bo Becky właśnie zasypiała, Thelma, odwrócona do nich
plecami, kołysała Benjamina w ramionach, a niania szeptała do Davy'ego w jego
sypialni.
W tej jednej chwili coś ich połączyło. Coś intymnego, czułego, niewy-
powiedzianego i bolesnego.
Po chwili Aidan odwrócił się i odszedł. Eve odchyliła głowę na oparcie krzesła i
zamknęła oczy. To, co się wczoraj zdarzyło, nieodwracalnie zmieniło jej życie.
Następnego ranka Aidana obudził Andrews, przynosząc mu wodę do golenia.
Padała drobna mżawka. Aidan miał nadzieję, że drogi nie będą zbyt błotniste, by po
południu ruszyć w podróż. Chociaż był przyzwyczajony do jazdy w każdych
warunkach.
Po śniadaniu przez ponad godzinę spacerował samotnie po okolicy. Jego żona
postanowiła spędzić poranek z dziećmi w ich pokoju. Pani Pritchard pojechała do
Heybridge. Park rzeczywiście ładnie rozplanowano. Koło domu urządzono ogród
różany. Dalej widać było zagajnik, wzgórza, groty i proste ławeczki. Z każdego punktu
musiał roztaczać się malowniczy widok, jeśli tylko dopisywała pogoda. Z tyłu domu
znajdowały się rabaty z kwiatami i warzywnik. Za stawem, na który zwrócił uwagę już
wcześniej, ciągnęła się porośnięta drzewami dolina, pełna teraz azalii i dzwonków.
Przed domem był dobrze utrzymany trawnik.
O mały włos Eve tego wszystkiego nie straciła. Gdyby Andrews nie przeziębił
się, dzisiaj musiałaby na zawsze opuścić swój dom. Albo gdyby on odnalazł kapitana
Morrisa kilka minut później. No i gdyby kapitan nie uratował mu życia pod
Salamanką. Jak dziwną rolę w życiu człowieka odgrywa przypadek.
Wrócił do domu przed dwunastą. Nie można wykluczyć, że Cecil Morris zechce
przyjechać wcześniej.
Przebrał się w suche rzeczy. Zastał swoją żonę w salonie, znów zajętą
haftowaniem, choć miał wrażenie, że wyjęła robótkę dopiero wówczas, gdy usłyszała,
że nadchodzi. Zapewne czuła się skrępowana, będąc z nim sam na sam. Stał i
obserwował ją przez kilka minut, dopóki nie zauważył, że zaróżowiły się jej policzki.
Podszedł do okna i zaczął przez nie wyglądać.
Powóz Cecila Morrisa pojawił się na podjeździe za dziesięć dwunasta.
- Oto i on - oznajmił Aidan.
- Agnes go wprowadzi - odparła.
- Dobrze.
Odwrócił się i patrzył jak pewną ręką wbij a igłę w materiał, zwij a płótno i
chowa je do torby na robótki. Usunął się trochę na bok, w cień draperii zawieszonych
przy oknie. Usłyszeli odgłos kopyt i zgrzyt kół na żwirze. Stuknęły drzwi powozu, a
potem głośno załomotała kołatka na drzwiach wejściowych. Temu gościowi Agnes
nigdy nie otworzyłaby drzwi z własnej woli.
Eve odwróciła głowę i spojrzała na męża. Potem wstała, by przywitać gościa.
Chwilę później, bez choćby symbolicznego pukania, drzwi otworzyły się z impetem,
uderzając w stojący za nimi okrągły stolik.
- O, to ty, Cecilu - powiedziała Eve. - Dzień dobry. Ponury dziś dzień, prawda?
Aidan usłyszał, że kolejne powozy zbliżają się do domu, ale nie odwrócił głowy,
by na nie spojrzeć. Nawet nie drgnął.
- Dziwię się, że jeszcze tutaj jesteś, Eve - oświadczył Cecil, zdejmując kapelusz i
płaszcz. Strząsnął z nich krople deszczu i rzucił je na najbliższe krzesło. -
Spodziewałem się, że zachowasz resztkę godności i odejdziesz stąd przed południem.
Nie masz chyba zamiaru błagać mnie, bym pozwolił ci zostać, prawda? Wiesz, że nie
chcę o tym nawet słyszeć i nie cierpię scen.
- Mam nadzieję, że ciotka Jemima jest w dobrym zdrowiu? - spytała grzecznie.
- Spodziewam się, że wszyscy inni już sobie poszli, a ta kobieta, która uważa się
za gospodynię, hańbiąc progi tego domu, zbiera się właśnie do drogi - powiedział.
Wyciągnął z kieszeni zegarek i sprawdził godzinę. - Tej hołocie zostały dwie minuty z
wyznaczonego im czasu. I tobie też, I we. Z łaski dam ci jeszcze godzinę. O pierwszej
zjawią się tu ludzie pod wodzą miejscowego konstabla, którzy zabiorą maruderów do
magistratu. Nie możemy pozwolić, by ci włóczędzy byli ciężarem dla parafii. A teraz
zechciej mi wybaczyć. - Roześmiał się z własnego dowcipu. - Albo jak tam wolisz,
kuzynko. Przyjechały wozy meblowe i muszę zejść na dół, by nadzorować ich
rozładunek.
- Cecilu, naprawdę muszę cię prosić, byś sobie poszedł. Lada chwila siądziemy
do obiadu, a ty nie zachowałeś się wystarczająco uprzejmie, by zasłużyć na
zaproszenie do stołu. Nie życzę sobie, by jakieś twoje rzeczy wyładowywano w moim
domu. Stanowczo ci tego zakazuję. Zejdź natychmiast na dół i dopilnuj, by do tego nie
doszło.
- Słuchaj no, Eve - rzekł, wypinając pierś i czerwieniejąc na twarzy. - Nie myśl
sobie, że będę znosił twoje błazeństwa, bo jesteś moją bliską kuzynką. Nigdy cię nie
lubiłem i dzisiaj mogę ci to otwarcie powiedzieć. Natychmiast, w tej chwili, opuść ten
dom. Miałaś szansę zabrać swoje rzeczy osobiste, ale właśnie ją straciłaś. Czy
pójdziesz stąd z własnej woli, czy też mam cię popędzić batem?
W głosie Cecila zabrzmiał teraz wyraźny walijski akcent. Aidan odchrząknął i
Morris odwrócił szybko głowę, by zerknąć w półmrok przy oknie. Na jego twarzy
pojawił się wyraz uniżonej uprzejmości.
- Milordzie! - wykrzyknął. - Znów nas pan odwiedził? Eve, powinnaś mi była
powiedzieć, jak tylko przyjechałem, a dałbym ci jeszcze kilka godzin, byś mogła
przyjąć swego gościa. Powiedziałbym nawet: naszego gościa. Cóż znaczy kilka godzin
dla bliskich krewnych? To moja matka niecierpliwie czeka, by się wprowadzić tutaj,
do swojego nowego domu. Ja chętnie dałbym Eve czas do końca tygodnia.
- Zdaje się, wspominał pan coś o bacie? - Aidan wyszedł z cienia. Morris
roześmiał się głośno.
- To taki żart między kuzynami - powiedział.
- Aha. - Aidan zrobił jeszcze kilka kroków, aż znalazł się tuż przy Morrisie,
spoglądając na niego z góry. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a Morris nie
więcej niż metr sześćdziesiąt. - Nieraz zarzucano mi brak poczucia humoru i teraz
widzę, że nie bez powodu. Odnoszę wrażenie, że mówił pan całkiem poważnie.
Śmiech Morrisa był tym razem nieco wymuszony.
- Nie mogę pozwolić na to, żeby nawet w żartach popędzał pan batem moją
żonę.
Zapadła krótka, napięta cisza.
- Pana żonę? - Morrisowi ze zdziwienia opadła szczęka.
- Moją żonę. Morris roześmiał się.
- Oj, żartowniś z pana - oświadczył, puszczając oko. - Przez chwilę mnie pan
nabrał, milordzie. Brak poczucia humoru, co? Muszę przyznać, że to najlepszy
dowcip, jaki w życiu słyszałem. A kiedy zostały odczytane zapowiedzi? Zapomniał pan
o tym, co?
- Panna Eve Morris uczyniła mi zaszczyt i zgodziła się zostać moją żoną.
Przedwczoraj w Londynie wzięliśmy ślub za specjalnym pozwoleniem - odparł
lodowato Aidan. - Jest teraz lady Bedwyn i panią Ringwood Manor. I zdaje się, że
przed chwilą kazała się panu wynosić.
- Co takiego?
- Może pan wyjść o własnych siłach, ale mogę też panu w tym pomóc, choć nie
użyję bata. Tylko tchórz i skończony bydlak grozi w ten sposób słabszym od siebie.
Zanim pan jednak pójdzie...
- Pan się ożenił z Eve? - Morris poczerwieniał na twarzy jak burak. W kącikach
ust zebrała mu się ślina, którą pryskał przy każdym słowie. Pewnie dopiero teraz
zaczęła do niego docierać prawda.
- Wyszłam za mąż za tego dżentelmena, Cecilu - powiedziała Eve. - Zatem to ja
jestem od dzisiaj pełnoprawną właścicielką Ringwood Manor, a nie ty.
- Nie! - Okręcił się na pięcie i spiorunował ją wzrokiem. - Niemożliwe. Kto
słyszałaby brać ślub za specjalnym pozwoleniem? To są jakieś kłamstwa, bzdury.
Zdemaskuję cię i srogo ukarzę. A jeśli spodziewasz się po mnie litości albo
miłosierdzia...
- Zamilcz, człowieku! - Aidan podświadomie użył tonu, którym mówił do ludzi
na tyle niemądrych, by kwestionować jego rozkazy na polu bitwy lub podczas
musztry. Nie musiał podnosić głosu ani czynić żadnych groźnych gestów. I tak
poskutkowało. Morris odwrócił się do Aidana z oczami wybałuszonymi ze strachu i
pobladłą nagle twarzą.
- Chociaż jest pan kuzynem mojej żony, w pańskich słowach i zachowaniu
wobec niej nie było nawet śladu rodzinnego sentymentu - rzekł Aidan, podchodząc
krok bliżej, tak że Morris musiał zadrzeć głowę, by patrzyć mu w twarz. - Nie jest pan
tu mile widziany. Proszę stąd odejść i nigdy już tu nie wracać. Nigdy! Nie ma pan
wstępu nawet do parku. Czy wyrażam się jasno?
Cecil Morris gapił się na niego bez słowa. Aidan ściszył głos.
- Czy wyrażam się zrozumiale? Cecil odchrząknął.
- Tak.
- Wkrótce wracam do mojego pułku. Moja żona zostanie tutaj - ciągnął Aidan. -
Mam jednak długie ręce, Morris, i potężnych przyjaciół w Anglii, choćby takich jak
mój brat, książę Bewcastle. Jeśli dojdzie do mnie najmniejsza pogłoska, sugerująca, że
nęka pan lady Bedwyn, nie daruję tego. Rozumiesz mnie pan?
- Tak. - Głos Morrisa przypominał skrzek żaby.
- To dobrze. - Aidan założył ręce do tyłu i jeszcze przez chwilę patrzył na niego z
góry. Wiedział, że przedłużająca się cisza jest skuteczną bronią, wprawiającą w dygot
kolana nawet najbardziej krnąbrnych żołnierzy. - Niech pan już idzie.
Morris odwrócił się i zerknął na Eve. Strasznie go korciło, by jeszcze coś
powiedzieć. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Na swoje szczęście, bo Aidan wprost
marzył o tym, aby schwycić go za kołnierz, znieść po schodach z dyndającymi nogami
i wrzucić do powozu. Morris, potykając się, ruszył do drzwi, zabrał płaszcz i kapelusz i
zniknął. Aidan zamknął drzwi i zwrócił się do swojej żony, unosząc brwi.
Patrzyła na niego ubawiona.
- Cieszę się, że pan został i nie ominęło mnie to widowisko. Był pan wspaniały.
Mówiąc te słowa, pospieszyła do niego z wyciągniętymi rękami. Ujął jej dłonie i
mocno ścisnął.
- Przyznam, że sam nieźle się bawiłem.
- Dziękuję! - zawołała, odwzajemniając jego uścisk. - Bardzo panu za wszystko
dziękuję. Nawet pan nie wie, jak bardzo jestem mu wdzięczna.
Była zarumieniona, ożywiona i znów pełna uroku, tak jak dwa dni temu w
Londynie. Uniosła ku niemu twarz, a on bez zastanowienia pochylił się ku niej. Ich
usta się spotkały. A potem oboje cofnęli ręce i odskoczyli od siebie jak oparzeni.
O, do diabła! To z pewnością był jeden z najbardziej krępujących, niezręcznych
momentów w życiu Aidana. Eve stała z oczami pełnymi przerażenia i rumieńcem
zalewającym jej policzki.
- Proszę o wybaczenie... - wykrztusił.
- Naprawdę, proszę mi wybaczyć... - wyjąkała.
Odezwali się jednocześnie, niczym grecki chór w antycznej sztuce.
- Proszę o wybaczenie - powtórzył. - Pójdę na górę i sprawdzę, czy Andrews
skończył pakować moje bagaże.
- Zostanie pan na obiad?
Nie. Był już najwyższy czas, żeby wyjechać. Zaczynał ją postrzegać jako
serdeczną, lojalną, godną uwagi kobietę. Burzyła jego spokój. Co gorsza, przyłapał się
na tym, że myśli o niej z pożądaniem. Zwłaszcza ostatniej nocy, gdy położył się do
łóżka i uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu śpi pod jednym dachem ze swoją
żoną. Te myśli były niepokojące, niestosowne.
- Chyba nie... - odparł.
Drzwi salonu za jego plecami otworzyły się. Odwrócił się szybko, zasta-
nawiając, czy to Morris miał czelność wrócić. Ale była to pani Pritchard, w płaszczu
przemoczonym na ramionach.
- Och, świetnie, że was tu zastałam - powiedziała. - Musicie mi wszystko
opowiedzieć. Dojechałam powozem tylko do stajni i musiałam stamtąd iść pieszo do
domu. Wozy Cecila blokują podjazd do ganku. A on sam nawet na mnie nie spojrzał,
gdy bardzo serdecznie życzyłam mu miłego popołudnia. No, opowiadajcie. Jej oczy aż
się iskrzyły z podniecenia.
Oparła obie ręce na lasce.
Och, ciociu Mari! - powiedziała Eve, przyciskając ręce do piersi. - Szkoda, że
nie słyszałaś pułkownika Bedwyna. Nie podniósł głosu, ale mówił tak, że nawet ja cała
się trzęsłam. Biedny Cecil - zażartowała.
Popełnił błąd, grożąc mojej żonie, że popędzi ją z tego domu batem.
To było bardzo głupie z jego strony - stwierdziła ciotka. - Że też odważył się na
coś takiego w pana obecności, pułkowniku.
- . Nie zauważył pułkownika, który stał w cieniu przy oknie - wyjaśniła Eve.
Pani Pritchard roześmiała się i zdjęła kapelusz, strząsając z niego krople
deszczu.
Odwiedziłam wielu sąsiadów - powiedziała. - Pomyślałam, że to ważne, aby
dowiedzieli się, co się wydarzyło. Bardzo się martwili, co się stanie z Eve. Na szczęście
z powodu deszczu zastałam ich wszystkich w do mu.
Aidan mimo woli poczuł niepokój. Ta kobieta znów patrzyła na niego z
błyskiem w oku, jak sprytna swatka.
- Eve, kochanie, wszyscy są zachwyceni, że wyszłaś za pułkownika Bedwyna i
pozostaniesz panią Ringwood. Uznali, że trzeba jakoś uczcić tę okazję. Tłumaczyłam
im, że pułkownikowi wkrótce kończy się urlop, ale nikogo to nie zniechęciło. Właśnie
w tej chwili przygotowują uroczysty wieczorek w sali na piętrze gospody.
- Ciociu Mari... - W głosie Eve brzmiało przerażenie.
- Chyba może pan zostać jeszcze na jedną noc, pułkowniku? - spytała pani
Pritchard, patrząc na Aidana błagalnie.
- Ciociu Mari...
Aidan uciszył ją gestem ręki. Uznał, że ten pomysł nie jest całkiem pozbawiony
sensu.
- Cecil Morris nie chciał uwierzyć, że możliwe jest małżeństwo za specjalnym
zezwoleniem - przypomniał. - Przypuszczam, że więcej osób w okolicy może w to
wątpić. Mój pospieszny wyjazd zrodzi tylko plotki, które przysporzą nam kłopotów.
Gdy pokażemy się razem publicznie i weźmiemy udział w zabawie z okazji naszego
ślubu, skutecznie rozwiejemy wszelkie wątpliwości.
Pani Pritchard rozpromieniła się.
- Co pani o tym sądzi? - spytał Aidan swoją żonę.
- Myślę, że sprawiamy panu o wiele więcej kłopotu, niż się pan spodziewał,
pułkowniku - rzekła, marszcząc brwi.
Miała rację. A wszystko wydawało się takie proste, gdy po raz pierwszy przyszła
mu do głowy myśl, że żeniąc się z nią, spełni daną obietnicę.
- Poza tym znowu leje - dodał.
Wszyscy odwrócili się do okna, by popatrzeć na deszcz spływający po szybach.
8
Eve przejrzała garderobę, szukając sukni odpowiedniej na wieczór. Wszystko
było żałośnie niemodne. Przez ostatni rok nosiła żałobę, a i kilka lat wcześniej
większość czasu spędzała w domu z ojcem. Jego pogarszające się zdrowie
uniemożliwiało prowadzenie życia towarzyskiego, do którego przywiązywał taką
wagę. Po krótkim namyśle wybrała w końcu suknię z szarego jedwabiu przetykanego
srebrem. Wydawało się jej, że okaże brak szacunku wobec pamięci Percy'ego, nie
nosząc po nim nawet najlżejszej żałoby, mimo że takie było jego wyraźne życzenie.
Edith ułożyła Eve włosy i poradziła jej, by włożyła srebrny łańcuszek i kolczyki dla
podkreślenia uroczystości okazji.
Eve, schodząc do salonu, czuła zdenerwowanie niczym dziewczyna stojąca u
progu debiutu towarzyskiego. Miała pretensje do cioci i sąsiadów, że uknuli spisek
mający zatrzymać pułkownika na dłużej. Zapewne liczyli na to, że ich związek stanie
się czymś więcej niż zamierzone od początku formalne małżeństwo. Zdziwiła się, gdy
pułkownik zgodził się zostać, ale domyśliła się, że skłoniło go do tego poczucie
obowiązku. Chyba nie spodziewał się towarzystwa, do jakiego był przyzwyczajony w
swoich sferach.
Czekał na nią w salonie. Ciocia Mari i Thelma pojechały wcześniej, żeby pomóc
w przygotowaniach w gospodzie. A przynajmniej taki powód podała ciocia Mari.
- Przepraszam za to wszystko - powiedziała Eve. - Już od dawna po winien pan
być w drodze do domu.
Ukłonił się i spojrzał na nią taksującym wzrokiem. Ubrany był w galowy
mundur, ale zamiast długich butów miał na nogach lekkie półbuty do tańca.
- Zostałem tu z własnego wyboru - stwierdził. - Mogę stąd wyjechać choćby
jutro i żyć dalej tak, jak do tej pory, jakby nic się nie wydarzyło. Ale dla pani to nie
będzie takie łatwe. Nie chcę, żeby sąsiedzi uważali, że między nami nie ma
życzliwości, nie ma... szacunku. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony, gdy pani
Pritchard przedstawiła dzisiaj swój plan. Ale już po chwili uświadomiłem sobie, że
właśnie takiej uroczystości nam potrzeba.
Mówił to sztywno, oficjalnie. Eve zastanawiała się, czy kieruje nim życzliwość,
czy obowiązek. Kilkakrotnie wykazał nawet poczucie humoru, ale nigdy się nie
uśmiechał. Wziął od niej szal, otulił ją i podał jej ramię.
Deszcz ustał niecałą godzinę temu. Ganek były nadal mokry, a powietrze
chłodne. Eve zadrżała, wsiadając do powozu. Zastanawiała się, czy pułkownik zajmie
miejsce przy niej, czy naprzeciwko. Usiadł obok. Czuła ciepło jego ciała na ramieniu i
udzie.
- Będą tańce przy muzyce granej przez miejscowych muzykantów, gra w karty,
rozmowy i poczęstunek z bufetu - wyjaśniła. - Pewnie wyda się to panu bardzo nudne,
zbyt pospolite.
- Nie musi pani przepraszać za coś, co zapewne okaże się przyjemną, wiejską
zabawą - odparł.
Przypomniała sobie, jak kiedyś opowiedziała Johnowi o wieczorku, na którym
niedawno świetnie się bawiła. Wzdrygnął się i powiedział, że wolałby być wrzuconym
do piwnicy pełnej szczurów, niż uczestniczyć w takim wulgarnym zbiegowisku.
Roześmiała się wówczas, a on szybko zmienił temat. Czy John postąpiłby tak samo na
miejscu pułkownika, żeby tylko sąsiedzi darzyli ją szacunkiem i nie litowali się nad
nią?
- Nie potrafię zapomnieć, że jest pan synem i bratem księcia - powiedziała. -
Jest pan lordem Aidanem Bedwynem.
- A pani jest lady Bedwyn - przypomniał jej, gdy stary powóz ruszył z
szarpnięciem.
- Tylko ją udaję.
- Nie. - Odwrócił głowę, by spojrzeć na nią. - Jest pani moją żoną. Znów
zadrżała. Jeszcze nie zdążyła oswoić się z rzeczywistością. Była ni to zamężna, ni to
niezamężna. Niby miała męża, a jednak go nie miała. Za tydzień o tej porze on będzie
gdzieś daleko. Ona jednak pozostanie jego żoną. Póki śmierć ich nie rozłączy.
- Ciągle jeszcze nosi pani żałobę - zauważył. - Mimo że pani ojciec zmarł ponad
rok temu.
- Czy to takie niewłaściwe? Nie potrafię zapomnieć, że zaledwie cztery dni temu
wszyscy moi sąsiedzi i przyjaciele uczestniczyli w nabożeństwie żałobnym za
Percy'ego. A dzisiaj wieczorem przyjdą, by świętować moje małżeństwo.
- Takie jest życie - odparł. - Toczy się dalej, nawet po najstraszniejszych
tragediach.
- Domyślam się, że mówi to pan na podstawie własnego doświadczenia - rzekła,
marszcząc lekko brwi.
Spojrzał na nią ciemnymi oczami, w których nie było żadnego wyrazu.
Wolałaby zobaczyć w nich cokolwiek, nawet najgorsze emocje. Poczuła wewnętrzny
chłód. Na kilka chwil zapadło między nimi milczenie.
- Teraz nosi pani żałobę po bracie? Mimo że prosił, by pani tego nie robiła?
- Jak mogę tego nie zrobić? - Westchnęła. - Miałam tylko jego. Zawsze byliśmy
sobie bliscy, nawet po tym, jak pokłócił się z papą i zamieszkał u stryjecznego dziadka.
A potem on... Nie, nie chcę pana zanudzać. - Odwróciła głowę, spoglądając na drzewa
w zapadającym zmierzchu.
- Proszę mi opowiedzieć.
- Mój stryjeczny dziadek był bogatym kupcem - zaczęła. - Choć był niemal tak
bogaty jak papa, nie miał jednak ambicji, by piąć się po szczeblach drabiny społecznej
i stać się ziemianinem. Zadowalało go to, jak żył i co osiągnął. Gdy umarł, cały jego
majątek odziedziczył syn, z wyjątkiem sumy przeznaczonej dla Percy'ego, która
wystarczała memu bratu na zakup wymarzonego patentu oficera kawalerii. Papa był
wściekły, ale nie mógł nic na to poradzić. Zmienił jednak testament.
- A syn nie miał nic przeciwko takiemu podziałowi majątku? - spytał
pułkownik.
- Joshua? Nie. Przyjaźnił się z Percym. I nawet chciał się ze mną ożenić.
- Ożenić?
Odwróciła się do niego z nieco zawstydzonym uśmiechem.
- Miałam wtedy dziewiętnaście lat, a on dwadzieścia osiem - powiedziała. - Był
zamożny, pewny siebie, przystojny. A ja czułam się tutaj bardzo samotna. Chciałam
wrócić do Walii, znaleźć się bliżej ludzi, spośród których się wywodzę. Choć rodzina
mojej matki pochodziła z Anglii.
- Pani ojciec nie zgodził się na to małżeństwo?
- Joshua jest mieszczaninem dumnym ze swego pochodzenia i walijskiego
akcentu. Nie, ojciec nie wyraził zgody na nasze małżeństwo. Byłam niepocieszona, ale
zapomniałam o nim już po miesiącu. Ożenił się pół roku po tym, jak mu odmówiłam.
Ma teraz troje dzieci. Nadal dobrze mu się powodzi.
- Ale nie jest pani w nim nadal zakochana?
- Nie. - Roześmiała się cicho. - Byłam głupia, myśląc, że mogę wrócić do Walii i
być tam szczęśliwa. Zbyt długo, właściwie przez całe życie, mieszkałam tutaj. Teraz to
widzę. Wolę swoje życie takim, jakie jest.
- A jakie miejsce w tej rodzinnej scenerii zajmuje Cecil Morris? - spytał.
- Nasi ojcowie byli braćmi. Gdy papa opuścił Walię i kupił Ringwood, stryj też
tu przyjechał i wydzierżawił od niego największe gospodarstwo.
Ciężko pracował, więc wzbogacił się i w końcu je kupił. Cecil zawsze głupio
zazdrościł Percy'emu i mnie. Rozpaczliwie pragnął odciąć się od swych korzeni i stać
się bogatym, próżnującym dżentelmenem. Dla niego i papy próżnowanie to cecha
prawdziwego dżentelmena. Nieraz myślałam, że to on powinien być synem papy. I
niewiele brakowało, a odziedziczyłby jego majątek. Tylko dzięki panu tak się nie stało.
Chyba za bardzo się rozgadałam, pomyślała, gdy powóz z turkotem przejechał
przez most i potoczył się główną ulicą Heybridge w kierunku gospody Pod Trzema
Piórami. Czy moja rodzina mogła go w ogóle interesować?
- Nie wiem, czy powinnam dziś tańczyć. Jestem przecież nadal w żałobie.
- Ale wbrew życzeniu pani brata - przypomniał jej. - Moim zdaniem taniec to
główna atrakcja wiejskich zabaw, a ten wieczorek został zorganizowany na pani cześć.
Sprawi pani wszystkim zawód, siedząc wśród przyzwoitek. Czy właśnie tego pani
chce?
Oczywiście miał rację. Ciocia Mari byłaby rozczarowana. Wszyscy inni też,
łącznie z nią samą. Nagle ogarnęło ją podobnie jak dwa dni temu w Londynie, uczucie
euforii, pragnienie, by chwytać każdą chwilę szczęścia, zanim zostanie sama i zacznie
rozmyślać o tym, z czego świadomie zrezygnowała.
- Potrafi pan tańczyć? - spytała, nie mogąc go sobie wyobrazić w tej roli.
- Madame - powiedział, gdy powóz zatrzymał się i czekali na wystawienie
schodków - dżentelmen, zanim się nauczy recytować abecadło bez zająknienia,
podryguje już w takt muzyki.
Eve roześmiała się. Znów wykazał przebłysk prawdziwego poczucia humoru.
Przyznała w końcu w duchu, że cieszy się na ten wieczorek.
* * *
Wieczorek okazał się w istocie niezbyt ciekawym wydarzeniem. Bewcastle
nazwałby go nudnym. Uczestniczyły w nim licznie bardzo młode panny, które na
pewno nie debiutowały jeszcze w towarzystwie, a jednak tańczyły, chichotały i zerkały
na młodzieńców, którzy, czerwieniąc się, usiłowali wyglądać na bywałych w świecie, a
jedynie okazywali brak ogłady. Zjawiło się wiele starszych dam, które śmiały się i
rozmawiały zbyt głośno. I starszych dżentelmenów, długo i nudno dyskutujących na
temat wojny, by sprawić przyjemność Aidanowi, oraz na temat rolnictwa i polowania,
czym sami byli zainteresowani. Muzykanci - dwoje skrzypiec, kontrabas i flet - grali z
entuzjazmem, choć nie zawsze czysto. Stoły uginały się od przysmaków. Było dosyć
trunków, by zwalić z nóg zaprawiony w boju batalion.
Aidan nigdy nie przepadał za spotkaniami towarzyskimi, nawet najbardziej
eleganckimi. Rozumiał jednak, jak ważne jest jego uczestnictwo w tym wieczorku.
Zauważył też, ile serca włożono w przygotowanie zabawy. Sąsiedzi lubili Eve, nie miał
co do tego żadnych wątpliwości. Jej los naprawdę nie był im obojętny. Wiadomość o
tym, że wyszła za mąż, pozostanie panią Ringwood i będzie mogła nadal mieszkać
wśród nich, najwyraźniej sprawiła im ogromną ulgę. Ale chcieli dla niej czegoś więcej.
Chcieli zobaczyć ją z mężem, upewnić się, że to jest prawdziwe małżeństwo, jeśli
nawet zostało zawarte w takim pośpiechu i nie z miłości, a okoliczności zmuszały jej
męża do wyjazdu już następnego dnia.
Skupił się na tym, by dobrze odegrać swoją rolę i dać im to, czego potrzebowali.
Wraz z żoną poprowadzili pierwsze tańce, stając naprzeciw siebie w dwóch
długich szeregach dam i dżentelmenów. Tańce były bardzo skoczne i wkrótce
rumieniec pojawił się na policzkach Eve, a oczy jej rozbłysły. Pomyślał, że nie tańczyła
przynajmniej od roku, a jednak czyniła to teraz wprawnie, z wdziękiem i widoczną
radością. Nie odrywał od niej wzroku. Po części z rozmysłem, na użytek jej przyjaciół i
sąsiadów, którzy życzliwie im się przyglądali. Ale i dlatego, że przyjemnie było na nią
patrzeć - wysoką, smukłą, uroczą, kiedy była tak ożywiona. W przyszłości będzie
próbował przypomnieć sobie jej wygląd, niekiedy bezskutecznie. A jednak ona na
zawsze pozostanie jego żoną.
Później zatańczył z nią jeszcze trzy razy. To była wiejska zabawa, więc nie
przestrzegano ściśle zasad etykiety. Między tańcami stał przy niej, trzymając za rękę.
Rozmawiali kolejno z prawie wszystkimi gośćmi. Gdy tańczyła z innymi mężczyznami,
stał i przyglądał się jej. Sam zatańczył kilka razy z innymi kobietami, między innymi z
panią Robson i panną Rice.
Gdyby Bewcastle zobaczył go tańczącego i rozmawiającego z guwernantką,
chyba dostałby ataku apopleksji, zwłaszcza jeśli poznałby historię tej kobiety. Aidan
omal się nie roześmiał, ale natychmiast otrzeźwiła go następna myśl. A gdyby go teraz
zobaczyła panna Knapp?
O wpół do dwunastej zasiedli w drugiej sali do kolacji. Aidan nie mógł pojąć,
jak udało się w ciągu zaledwie pół dnia przygotować taki bankiet. Po jedzeniu
nastąpiły przemowy i toasty, pierwszy wygłoszony przez Jamesa Robsona, drugi przez
wielebnego Thomasa Puddle'a. Również Aidana zmuszono do zabrania głosu.
- Chcielibyśmy z żoną podziękować wszystkim za waszą wspaniałomyślność i
życzliwość, okazaną poprzez przygotowanie tego wieczorku na naszą cześć. -
Właściwie nie miał nic więcej do powiedzenia. Spojrzał jednak na Eve i ciągnął dalej: -
Kapitan Percival Morris był moim przyjacielem. A zatem i jego siostra była mi bliska,
zanim ją jeszcze poznałem osobiście. Małżeństwo z nią i uratowanie jej z kłopotów to
dla mnie wielki zaszczyt. Okoliczności podyktowały pośpiech w zawarciu naszego
ślubu. I tak pobralibyśmy się w przyszłości, może z większą pompą, w obecności
rodzin i przyjaciół, ale nasze wspomnienia wcale nie byłyby piękniejsze niż z tego
skromnego ślubu w Londynie.
Rozległy się gromkie brawa i jeden nieśmiały okrzyk na ich cześć. Eve zacisnęła
w pięść dłoń leżącą na stole.
- Muszę jutro wyjechać - rzekł Aidan. - Przed powrotem do pułku powinienem
dopilnować pewnych spraw. Niechętnie opuszczam żonę. Wiem jednak, że zostawiam
ją pod opieką ciotki, przyjaciół i sąsiadów.
Oklaski stały się jeszcze gorętsze, a niektóre damy, w tym pani Pritchard,
uroniły kilka łez. Aidan ujął dłoń żony i uniósł ją do ust. Spotkali się wzrokiem i przez
dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Naprawdę nie wszystko, co powiedział - było
kłamstwem. Cztery dni temu nie zdawał sobie sprawy, że angażuje się w coś tak
poważnego.
- Wypijmy toast na cześć lady Bedwyn, mojej żony.
Wkrótce potem wielu gości, w tym prawie cała młodzież, przeszło do drugiej
sali, gdzie znów zaczęła grać muzyka. Głośny tupot wskazywał na to, że tańce
rozpoczęły się na nowo. Goście po drodze do wyjścia zatrzymywali się, by uścisnąć
rękę Aidanowi i zamienić kilka słów z Eve. Po kilku minutach wokół nich zrobiło się
na tyle pusto, że mogli swobodnie porozmawiać.
- Dziękuję - powiedziała. - Tak wiele pan dla mnie zrobił. Nigdy tego nie
zapomnę. Przypuszczam jednak, że nie może się pan już doczekać, by jutro rano
ruszyć w drogę, znaleźć się w domu i zobaczyć z rodziną. Wreszcie będzie pan wolny.
W głębi serca przeczuwał, że to nie będzie takie proste, ale nic nie powiedział.
- Nie wzdychała pani po kuzynie dłużej niż miesiąc - odezwał się, zmieniając
temat. - Co więc aż do przedwczoraj powstrzymywało panią przed małżeństwem z
kimś innym? Wiem, że celowo postanowiła pani przeczekać okres wyznaczony przez
ojca w testamencie. Ale przedtem? Ile ma pani teraz lat? Dwadzieścia cztery?
Dwadzieścia pięć?
- Dwadzieścia pięć - odparła. - Przez wiele lat papa usilnie się starał wydać
mnie dobrze za mąż. A mnie brzydziła niekończąca się parada dobrze urodzonych
kawalerów, których zapraszał do Ringwood.
- Zdaje się, że pani bardzo lubi dzieci. Nigdy nie chciała pani mieć własnych?
- Ja mam dzieci - odparła. - Nie rozumie pan tego, pułkowniku? Dla pana
Becky i Davy to tylko sieroty, które przygarnęłam pod swój dach. Mnie są one tak
drogie, jakby wyszły z mojego łona. - Zarumieniła się na własne słowa.
Trudno to było pojąć. Miała w sobie tyle miłości i czułości. Dlaczego nie
obdarzyła nimi jakiegoś mężczyzny? Albo dzieci, które sama by urodziła?
- Może popełniłem błąd, zakładając, że pani w ogóle nie chce wyjść za mąż i
założyć własnej rodziny - powiedział.
- Nie! - zaprotestowała tak stanowczo, że starsza pani siedząca przy stole obok
spojrzała na nich oboje. - Niech się pan tym nie zadręcza. Wybrałam samotność. Po
tym, co się wydarzyło z Joshua, wiedziałam, że nigdy nie wyjdę za mąż, jeśli nie będzie
to naprawdę małżeństwo z miłości. Wydawało mi się, że mam jakiś wybór.
- I nigdy nie spotkała pani mężczyzny, którego by pani naprawdę pokochała? -
zapytał.
- Nie! - Jej odpowiedź była jeszcze bardziej stanowcza. - Nigdy. Może to znaczy,
pułkowniku, że coś takiego jak miłość nie istnieje? Może tęskniłam za mrzonką? Co
pan o tym sądzi?
- O prawdziwej miłości? To zależy, jak ją pani zdefiniuje. Nie wierzę w
romantyczną miłość. To zwykły eufemizm dla cielesnego pożądania u mężczyzny i
pragnienia domu i bezpieczeństwa u kobiety. Wierzę jednak, że istnieje coś takiego
jak lojalność i więzi rodzinne.
- Ja też w to wierzę. Mam ciotkę, przyjaciół i moje ukochane dzieci. Dlaczego
miałabym pragnąć czegoś więcej? Mam wszystko, czego potrzebuję. Jestem szczęśliwa
tu, w tym miejscu. Czytałam, że często przez całe życie szukamy czegoś, co już mamy.
Ja jestem szczęściarą, potrafię docenić to, co dostałam od życia. Tym bardziej że omal
tego dzisiaj nie straciłam. Będę panu dozgonnie wdzięczna, że zapewnił mi pan to
szczęście.
Uwierzył w jej słowa. A może po prostu wolał jej uwierzyć, nie martwić się, że
zburzył wszystkie jej nadzieje na szczęście małżeńskie? Wydawało mu się, że była w
swych deklaracjach trochę zbyt stanowcza. Ale czy mógł zrobić coś innego, żeby ją
uratować? Absolutnie nic. Nie należało zatem żałować teraz, że wybrał takie
rozwiązanie. Innego wyjścia nie było.
- Zatańczymy? - spytała Eve. Wstał i wyciągnął do niej rękę.
- Tak, zatańczymy - zgodził się. - Jeszcze jeden raz.
Jej ciotka, siedząca niedaleko nich z dwiema starszymi paniami, kiwnęła im
głową z zadowoleniem. „Jeszcze jeden raz”. W tych słowach była jakaś ostateczność.
Rano znów mżyło. Eve wstała bardzo wcześnie, mimo że późno położyła się
spać. Poszła do stajni, by pożegnać się z pułkownikiem Bedwynem przed jego
wyjazdem, chociaż ostrzegł ją, że zmoknie, radził zostać w domu. Owinęła się peleryną
i naciągnęła na głowę obszerny kaptur.
Miał na sobie mundur polowy. Znoszony, nieco spłowiały, który leżał na nim
jak ulał. Pułkownik był w nim jeszcze bardziej pociągający. Jeszcze bardziej potężny i
męski.
Sam Patchett wyprowadził jego konia ze stajni. Charlie kręcił się przy koniu
ordynansa w nadziei, że będzie mógł się na coś przydać.
Aidan spojrzał na nią. Zdążył już zmoknąć. Patrzyli na siebie, nie wiedząc, jak
wypowiedzieć proste słowa pożegnania.
- A zatem to koniec - powiedział sztywno. Cieszę się, że miałem zaszczyt być
pani w jakiejś mierze pomocny, madame.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- To ja czuję się zaszczycona - odparła.
Nie mogli zachować się wobec siebie bardziej oficjalnie.
Stuknął obcasami, ukłonił się i odwrócił, by wziąć uzdę z rąk Sama. Nagle
spojrzał na Eve i wyciągnął do niej rękę. Podała mu swoją i uścisnęli je mocno, niemal
do bólu.
- Życzę pani szczęścia - rzekł.
- Ja panu również. - Ból dławił ją w gardle i w piersiach.
A potem cofnął rękę, wskoczył na konia jednym zgrabnym ruchem, zerknął, by
upewnić się, czy jego ordynans jest gotów, i ruszył. Kopyta konia zastukały na
mokrych kamieniach dziedzińca.
Eve uniosła dłoń na pożegnanie, ale on już się nie obejrzał. Wkrótce przesłonił
go mur stajni, tak że musiała pobiec do bramy, by zobaczyć, jak cwałuje na
podjeździe. Potem skrył się za drzewami. Nie obejrzał się ani razu.
Czuła deszcz spływający jej po twarzy. Głębiej nasunęła na głowę kaptur.
Gdyby mogła pozwolić sobie na taki luksus, płakałaby i szlochała, aż zabrakłoby jej
łez. Opłakiwałaby utratę szlachetnego człowieka, którego nie zobaczy już nigdy więcej,
mimo że na zawsze pozostanie jej mężem. A także miłość do mężczyzny, który nie
wrócił do domu w porę. I brata, którego nie zdążyła należycie pożegnać. I przyszłość,
która wydawała się jej przerażająco pusta.
Odliczała wstecz na palcach. Wczoraj stawili czoło Cecilowi i tańczyli na
zabawie w gospodzie. Przedwczoraj wrócili z Londynu. Dzień wcześniej wzięli ślub.
Dzień przedtem wyruszyli do Londynu. Jeszcze dzień wcześniej odbyło się
nabożeństwo żałobne za Percy'ego. Dzień przedtem pułkownik zgodził się wygłosić
wspomnienie o zmarłym. A jeszcze dzień wcześniej przywiózł jej wiadomość z Francji.
Siedem dni. Tydzień. Tydzień temu jeszcze nie wiedziała, że Percy nie żyje. Tydzień
temu nie znała lorda pułkownika Aidana Bedwyna.
A teraz ich obu już nie było. Odeszli na zawsze.
Dlaczego musiała rozstać się z pułkownikiem? Cóż, od początku była taka
umowa.
Nie chciała jeszcze wracać do domu. Mimo deszczu i mokrej trawy ruszyła w
stronę stawu, tą samą drogą, którą szli z pułkownikiem sześć dni temu. Już po chwili
dogonił ją Burek, wyglądający niczym zmokły szczur.
- No, Burek, może ty mi wytłumaczysz, kogo chcę teraz opłakiwać? Percy'ego?
Johna? A może pułkownika Bedwyna?
Burek podskakiwał na trzech łapach i obwąchiwał trawę, niewiele mając jej do
powiedzenia. Nie patrzył na nią, za co była mu ogromnie wdzięczna, ponieważ nie
mogła już dłużej udawać, że to, co spływa jej po twarzy, to tylko gorący, słony deszcz.
9
Niepogoda i błoto zmusiły Aidana do zatrzymania się na noc w przydrożnej
gospodzie. Dopiero po południu następnego dnia wjechał w długą, szeroką aleję,
prowadzącą do Lindsey Hall. Wiązy rosnące po obu jej stronach zdawały się stać na
baczność niczym żołnierze podczas parady. Nareszcie w domu!
Przynaglił konia ostrogami do szybszego biegu. Nie był pewien, czy zastanie tu
kogoś z rodzeństwa. Mogli pojechać do Londynu, choć w zasadzie nie przepadali za
uciechami towarzyskimi. Bewcastle zapewne wyjechał ze względu na swoje obowiązki
w Izbie Lordów. Aidan miał jednak nadzieję, że przynajmniej jeden z braci lub któraś
z sióstr będzie w domu. Potrzebował kogoś bliskiego, by rozproszył jego ponury
nastrój.
W oddali zobaczył dom i poczuł, jak ogarnia go przypływ gorącej miłości do
niego. Kamienna bryła Lindsey Hall, mimo że była mieszaniną różnych stylów, zawsze
prezentowała się tak wspaniale, że aż zapierała dech w piersiach. Od samego
początku, od czasu gdy jeszcze w średniowieczu wybudowano niewielki dom, tu było
ich gniazdo rodzinne. Kolejni baronowie, a potem hrabiowie i książęta rozbudowywali
rezydencję, nie burząc tego, co już istniało. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, by
połączyć style architektoniczne różnych epok i nadać im jednolity kształt.
W pewnej odległości od domu aleja rozwidlała się, biegnąc wokół bajecznie
kolorowego ogrodu, zaprojektowanego jeszcze przez pradziadka za czasów króla
Jerzego. W samym jego środku stała marmurowa fontanna, z której woda tryskała na
dziesięć metrów w górę i spadała koliście, tworząc wielki, tęczowy parasol.
Zaledwie zdążył skręcić w lewo, gdy w oddali, w pobliżu stajni, zauważył trójkę
jeźdźców - dwóch mężczyzn i kobietę. Na jego widok wstrzymali konie, a potem
Freyja pogalopowała w jego kierunku.
- Aidan! - zawołała. - Ty łotrze! Nie dałeś znać, że przyjeżdżasz! Zatrzymał się,
gdy podjechała bliżej i po męsku wyciągnęła do niego rękę na przywitanie. Siedziała w
damskim siodle, ale nie zawsze tak jeździła. Na głowie miała zawadiacki kapelusz z
piórem. Rozpuszczone włosy burzą potarganych loków spadały jej niemal do talii.
Zawsze ta sama Freyja!
- Na tym właśnie polega niespodzianka - powiedział, ściskając jej rękę.
- Jak się masz, Free?
Była opalona, rozpromieniona, tryskająca zdrowiem. Jak zwykle zupełnie nie
przypominała damy, czym przez lata doprowadzała do rozpaczy kolejne guwernantki.
- Wspaniale. Cieszę się, że jesteś cały i zdrowy. Czy Wulf wie, że wróciłeś do
Anglii? To do niego całkiem podobne, że nie raczył nas o tym poinformować.
- Nie napisałem do Bewcastle'a.
I w tym momencie, znacznie wolniej, podjechali do nich jego dwaj bracia.
Rannulf, jasnowłosy olbrzym, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do niego wielką
dłoń.
- Dobrze cię widzieć, Aidanie - powiedział. - Ile masz urlopu? Alleyne, młodszy
i drobniejszy brunet, uśmiechnął się wesoło.
- Oto triumfalnie powracający wojownik rzekł. - Aidanie, czy w kawalerii nie
dają wam już papieru i pióra?
- Witajcie! - Aidan po kolei uścisnął im dłonie. - Mam dwa miesiące urlopu, z
czego tydzień już minął. Musiałem się zająć pewną pilną sprawą. A po co marnować
pióro i papier, jeśli mogę się zjawić osobiście? Czy Morgan jest w domu?
- Tak. I Wulf też - odparł Ralf. Skierowali konie do stajni. - Wrócił do domu
tydzień temu na pogrzeb hrabiny wdowy Redfield i jeszcze nie zdążył wyjechać. Gdy
wyruszaliśmy, akurat przeglądał jakieś rachunki, a Morgan siedziała rozzłoszczona w
pokoju do nauki. Siedemnaście lat to paskudny, okropnie buntowniczy wiek,
zwłaszcza w wypadku Bedwynów.
- Siedemnaście? To już z niej młoda dama.
- I straszna złośnica - dodał Alleyne ze śmiechem. - Będzie najgorsza z nas
wszystkich. Współczuję tym wszystkim młodym dandysom, którzy będą się do niej za
rok zalecać, gdy Wulf zaciągnie ją w końcu do Londynu, by przedstawić królowej.
- A więc w domu już wiedzą, że przyjechałeś. - Rannulf skinął głową w kierunku
drzwi wejściowych. - Oto pan i władca we własnej osobie.
Aidan zsiadł z konia i oddał wodze Andrewsowi. Bewcastle zbliżył się do niego
wolnym krokiem. Nigdy się nie spieszył i nigdy nie podnosił głosu, a mimo to każdy
służący natychmiast spełniał jego najdrobniejsze polecenia. Doskonale też udawało
mu się ukrócić wybryki swych braci i sióstr, z których większość się go trochę bała.
Choć nikt z rodzeństwa nie przyznałby się do tego, nawet gdyby łamano go kołem.
Imię Wulfric dobrze do niego pasowało. Stanowczo miał w sobie coś z wilka.
- Witaj, Wulf. - Aidan podszedł do niego z pewnym ociąganiem.
Stosunki między nimi nie układały się najlepiej. Gdy widzieli się ostatnim
razem trzy lata temu, omal się nie pobili, a Aidan wyjechał przed końcem urlopu.
- Witaj, Aidanie. - Bewcastle zatrzymał się na tyle daleko, że jakiekolwiek
rzucanie się sobie na szyję czy nawet uścisk ręki były wykluczone. Mówił
charakterystycznym dla niego, zwodniczo miłym tonem. - No, chyba będę musiał
zbesztać pocztyliona. Twój list, zawiadamiający o powrocie do Anglii, jeszcze do nas
nie dotarł.
- Po co pisać, skoro mogę dotrzeć tutaj równie szybko jak list? Jak się masz?
- Całkiem nieźle - odparł Bewcastle, uniósł monokl do oka i obrzucił brata od
stóp do głów. - Nie stać cię na nowy mundur, Aidanie?
Aidan wzruszył ramionami.
- Człowiek przyzwyczaja się do pewnych rzeczy. Chciałbym zobaczyć Morgan.
Czy wyrosła na taką piękność, na jaką się zapowiadała, gdy widziałem ją ostatnim
razem? Słyszałem, że jest najbardziej uparta z nas wszystkich.
- Doprawdy? - Książę uniósł brwi. Jego szczupła twarz z wydatnym nosem i
wąskimi ustami przybrała jeszcze bardziej wyniosły wyraz. - Nie zauważyłem. Ale też
na mnie nie próbowałaby chyba wyładować swojej złości. Chodź do salonu, napijemy
się razem herbaty. - Spojrzał na braci i siostrę, obejmując ich zaproszeniem, które w
gruncie rzeczy było rozkazem. - Powiem pani Cowper, by przyprowadziła Morgan.
Aidan pomyślał, że naprawdę wspaniale było wrócić do domu. Mimo że był tu
Wulfric. Trzy lata temu Wulf nie pozwolił Freyji na małżeństwo z mężczyzną, którego
sobie wybrała; z ich sąsiadem i przyjacielem z dzieciństwa, Kitem Butlerem, ponieważ
był dopiero drugim synem hrabiego Redfielda. Bewcastle zmusił ją, by przyjęła
oświadczyny starszego syna. Doszło do strasznej awantury. Kit wpadł do nich i do
krwi pobił się z Ralfem na trawniku. Kita, który był wtedy oficerem i przebywał w
domu na urlopie, pospiesznie odesłano z powrotem do oddziału.
Kilka dni później Aidan przyjechał do domu i próbował przywołać Bewcastle'a
do porządku, każąc mu wytłumaczyć się, dlaczego tyranizuje siostrę. Problem jednak
polegał na tym, że z Wulfem nigdy nie można się było należycie pokłócić. Im bardziej
Aidan unosił się gniewem, tym bardziej oschle, wręcz lodowato zachowywał się Wulf.
A gdy Aidan zaproponował, by rozstrzygnęli spór w walce na pięści, zareagował tylko
uniesieniem monokla i brwi. Dzień później Aidan wyjechał, o cały tydzień wcześniej,
niż planował.
Jak na ironię narzeczony Freyji zmarł przed ślubem, a Kit stał się dziedzicem
hrabiego Redfielda. Gdy w zeszłym roku wystąpił z wojska i miał wrócić do Anglii,
Redfield i Bewcastle zaaranżowali małżeństwo między nim i Freyja. Zaczęto
przygotowania do uroczystych zaręczyn, które miały się odbyć zaraz po jego powrocie.
Okazało się jednak, że przywiózł ze sobą narzeczoną. Teraz już się chyba nawet pobrał
i. Ralf opisał to wszystko Aidanowi w liście. Jego zdaniem serce Freyji znów zostało
złamane. Ale Freyja na samą taką sugestię uderzyła Ralfa pięścią w twarz.
Weszli do pieczołowicie zachowanego średniowiecznego holu z belkowanym
sufitem i misternie rzeźbioną galerią dla minstreli. Białe ściany udekorowane były
herbami, sztandarami i bronią. Na samym środku ustawiono masywny dębowy stół.
W tym momencie ze schodów zbiegła wysoka, szczupła dziewczyna, wyciągając do
niego ręce. Miała ciemne włosy i oczy. Była piękna. Ona jedyna nie została obdarzona
charakterystycznym dla rodziny wielkim nosem.
- Aidan! - zawołała. - Aidan!
Rzuciła się mu w ramiona i mocno objęła za szyję. Chwycił ją w talii, podniósł
do góry i zakręcił się wkoło.
- Pod moją nieobecność bardzo wypiękniałaś, Morgan - oświadczył, gdy
postawił ją na ziemi i odsunął się, by móc się jej lepiej przyjrzeć.
- Morgan, nie przypominam sobie, bym pozwolił ci przerwać lekcje -
powiedział cicho Bewcastle.
Panna Cowper, guwernantka Morgan, zaczęła nerwowo przepraszać. Zawsze
zachowywała się tak, jakby spodziewała się, że Bewcastle zaraz każe lokajom
zaciągnąć ją do lochu i ściąć jej głowę.
Odwrócony plecami do Bewcastle'a Aidan mrugnął do młodszej siostry.
Dopiero po powrocie do domu Aidan uświadomił sobie, jak bardzo jest
zmęczony. Po miesiącach i latach ciężkich kampanii całkiem opadł z sił. Teraz razem z
braćmi i siostrami jeździł konno, chodził na spacery i łowił ryby. Odwiedzał też
niektórych sąsiadów. Któregoś popołudnia pojechał nawet z Ralfem do Alvesley,
rezydencji hrabiego Redfielda, by złożyć kondolencje z powodu śmierci hrabiny.
Poznał wtedy żonę Kita, która była zupełnie inna niż Freyja. Głównie jednak spał.
Właśnie w tym wielogodzinnym spaniu upatrywał przyczyn swego głębokiego
przygnębienia. Cieszył się, że jest z powrotem w domu, wśród rodziny, a jednak nie
potrafił się otrząsnąć ze smutku. I nie mógł też nic poradzić na to, że spał dziewięć,
dziesięć, nawet jedenaście godzin na dobę. Śnił o Eve w nocy i myślał o niej za dnia,
mimo że to, co się wydarzyło, wydawało mu się snem. Zaczął się nawet zastanawiać,
czy to wszystko naprawdę miało miejsce. A może tylko wyobraził sobie cały ten dziw-
ny tydzień? Rozmyślał też o pannie Knapp, o dawnych marzeniach, by pogodzić
karierę wojskową i małżeństwo z kobietą, która dzieliłaby z nim życie, zapewniła mu
wygodę, towarzystwo i... zaspokajałaby jego cielesne potrzeby. Od czasu do czasu
miewał kochanki, ale takie przypadkowe związki nigdy mu nie odpowiadały.
Ze starszym bratem spędzał niewiele czasu. Jako dzieci byli nierozłączni,
jednak w wieku dwunastu lat Wulfric całkowicie się zmienił. Właśnie wtedy ojciec
oznajmił, że nadszedł czas, by najstarszy syn został przygotowany do obowiązków,
które przyjdzie mu pełnić w przyszłości. Przez następne lata pobierał nauki u
prywatnych nauczycieli, podczas gdy Aidan i jego młodsi bracia zostali wysłani do
Eton. Obowiązki głowy rodu spadły na Wulfa zresztą dosyć szybko, w wieku
siedemnastu lat, wraz ze śmiercią ich ojca. Aidan zastanawiał się nieraz, czy
Bewcastle'owi nie doskwierała samotność. A może stał się tak zimnym, obojętnym
człowiekiem, że wolał własne towarzystwo?
Zdawało się, że reszta urlopu Aidana upłynie w spokoju i bez napięć. Ta
nadzieja prysła jednak pewnego ranka, jakiś tydzień po jego przyjeździe do domu.
Właśnie razem z Alleynem wrócili po szaleńczej galopadzie przez pola. Jedli
śniadanie, gdy lokaj poinformował Aidana, że jego wysokość prosi go do biblioteki.
Aidan zabrał ze sobą filiżankę z kawą. Przywitał się z Bewcastle'em i zasiadł w
głębokim skórzanym fotelu, stojącym przy kominku. Zastanawiał się, o co chodzi, ale
wolał nie pytać.
- Ten okres ciepłej pogody, którym cieszyliśmy się od mojego przyjazdu do
Anglii, mamy już chyba za sobą - odezwał się Aidan. - Od rana wieje silny, zimny
wiatr.
Wulf nigdy nie tracił czasu na pogawędkę.
- Wygląda na to, że książę Walii jest zdecydowany urządzić wielką fetę z okazji
zwycięstwa wojsk sprzymierzonych. Monarchowie, książęta i generałowie z niemal
całej Europy, włącznie z carem Rosji, królem Prus i generałem Blucherem, mają
przybyć do naszego kraju.
- Słyszałem pogłoski na ten temat - powiedział Aidan. - Cała Anglia zakochała
się w tych, którzy noszą mundury. To oczywiste, że książę chce pławić się w chwale
zwycięstwa.
- Tak - zgodził się z nim brat - ja też nie pierwszy raz o tym słyszę. Muszę
wkrótce wracać do Londynu, na obrady parlamentu. Poranna poczta przyniosła
zaproszenie na uroczystą kolację na cześć zagranicznych gości w Carlton House.
Zapewne odbędą się też inne podobne imprezy. Każdy będzie się starał przyćmić
innych swą gościnnością.
Aidan skrzywił się.
- Wolałbym, żebyś ty poszedł.
- Ale akurat to jest imienne zaproszenie. - Ze stosu listów wyciągnął kartonik
kunsztownie zdobiony złotem. - „Mamy przyjemność”... i tak dalej, i tak dalej. O,
tutaj. „Pułkownik Aidan Bedwyn”. Ktoś z dworu księcia Walii musiał wiedzieć, że
jesteś w domu na urlopie.
- Jakoś się wyłgam - rzekł Aidan pospiesznie. Bewcastle znów spojrzał na kartę
i uniósł monokl.
- Jest tu wymieniony ktoś jeszcze - dodał, podnosząc głowę, by spojrzeć
Aidanowi w oczy. - Lady Bedwyn.
Generał Naughton! Podczas tamtego przypadkowego spotkania w hotelu
Pulteney Aidan przedstawił swoją żonę generałowi. To nie mógł być nikt inny. Przez
cały tamten dzień szczęśliwie udało mu się uniknąć spotkania ze znajomymi, aż na
sam koniec musiał się natknąć na generała Naughtona.
- Zadziwiające! - stwierdził z wystudiowaną obojętnością.
- Muszę przyznać, że gdy to po raz pierwszy przeczytałem, byłem rozbawiony -
powiedział Bewcastle. Umilkł na chwilę, a słowa te zawisły między nimi. Aidan
zacisnął usta. - Czy istnieje jakaś lady Bedwyn? - padło w końcu ciche pytanie.
- Tak.
- O! - Bewcastle położył zaproszenie na wierzchu stosu korespondencji i
obserwował brata szarymi, wilczymi oczami. - Wolno zapytać, kiedy miałem być o tym
poinformowany?
- Nie miałeś być.
Bewcastle, podobnie jak Aidan, wiedział, jak deprymująco działa przedłużająca
się cisza. Jednak Aidan zniósł spokojnie przenikliwe spojrzenie brata. Niech go diabli
porwą! To nie jego interes!
- Może teraz, gdy twoja tajemnica wyszła na jaw, zaspokoisz moją ciekawość? -
zaproponował w końcu Wulf.
- Złożyłem obietnicę konającemu kapitanowi z mojego pułku, że osobiście
zawiadomię o jego śmierci siostrę i że zapewnię jej opiekę - wyjaśnił Aidan. - Okazało
się, że aby jej pomóc, musiałem ją poślubić.
- Zatem twoje małżeństwo zostało zawarte całkiem niedawno?
- Dwa tygodnie temu.
- Za specjalnym pozwoleniem?
- Tak.
- Kto to jest? - spytał Bewcastle.
- To panna Eve Morris, właścicielka majątku Ringwood Manor w Oxfordshire -
odparł Aidan. - Jest córką bogatego górnika.
- Górnika?
- Tak, z południowej Walii. Ożenił się z córką właściciela kopalni i w ten sposób
zyskał fortunę.
- Nie żyje? - Tak.
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę w milczeniu.
- A teraz ją porzuciłeś? - spytał Bewcastle. - Na zawsze?
- Tak, na zawsze - przyznał Aidan. - Ale nie porzuciłem jej. W Ringwood żyje
otoczona ludźmi, których chciała ocalić. Tylko pospieszne małżeństwo mogło jej to
zapewnić. Obydwoje uzgodniliśmy się, że będzie to małżeństwo czysto formalne. Nikt
z rodziny nie musi o tym wiedzieć.
Brat wpatrywał się w niego przez długą chwilę.
- To niedopuszczalne - rzekł w końcu. - Ta córka walijskiego górnika jest teraz
członkiem rodziny Bedwynów. Moją bratową. I wiedzą o niej na dworze księcia Walii.
To małżeństwo musi zostać oficjalnie uznane przez rodzinę jej męża.
- Nie - odparł stanowczo Aidan. Książę uniósł brwi.
- Lady Bedwyn musi zostać przedstawiona w towarzystwie - oświadczył. -
Chyba się nie mylę, że nigdy nie dostąpiła tego zaszczytu? Musi też zostać oficjalnie
zaprezentowana królowej. Wprowadzi ją tam ciotka Rochester. Wyprawimy bal na jej
cześć w Bedwyn House. Małżeństwo zostało zawarte w dosyć tajemniczych
okolicznościach, co będziesz musiał wyjaśnić w sposób, który zadowoli plotkarskie
języki. Jednak od tej chwili wszystko musi się odbywać zgodnie z etykietą. Aidanie,
twoja żona powinna przyjechać do Londynu i nabrać należytej ogłady, choć to ostat-
nie może okazać się trudne.
- Nic z tego - zaprotestował Aidan. - Czy myślisz, że choć trochę mnie obchodzi,
o czym plotkuje się w salonach Londynu? Muszą o czymś gadać. Niech więc sobie
gadają, że ożeniłem się z kimś stojącym niżej ode mnie i przyniosłem wstyd rodzinie,
a potem bezlitośnie porzuciłem swoją drobnomieszczańską żonę. Wkrótce pojawi się
jakaś nowa sensacja, która przyćmi tę żałosną historyjkę. Jakaś dziedziczka ucieknie z
przystojnym lokajem albo jakaś panna na wydaniu powie brzydkie słowo w obecności
matrony.
- Żaden z Bedwynów, jeśli nawet jest z nami skoligacony tylko przez
małżeństwo, nie może być obiektem plotek - rzekł Bewcastle. - Ta córka górnika jest
teraz żoną dziedzica tytułu książęcego. Nie możemy dopuścić, by uznano, że
ukryliśmy ją na wsi, bo wstydziliśmy się jej niskiego pochodzenia. Bedwynowie na
ogół późno zawierają małżeństwa, ale nie porzucają swoich współmałżonków i nie
narażają ich na ośmieszenie, na wzgardę towarzystwa.
- W tym wypadku nie masz racji, Wulf - zaoponował Aidan. - Po pierwsze, moja
żona dzięki temu małżeństwu ma dokładnie to, czego chciała - wolność i niezależność.
Może żyć własnym życiem. Po drugie, ona w ogóle nie bywa w towarzystwie, więc nie
będzie narażona na plotki. Nawet jeżeli jakieś się pojawią w co szczerze wątpię, nie
będzie o nich wiedzieć. Po trzecie, moje małżeństwo to moja sprawa, to ja
zdecydowałem, by pozostawić ją w spokoju, z dala od świata, na prowincji, gdzie jest
jej miejsce i gdzie chce żyć. Pojadę z tobą do Londynu, jeśli muszę być obecny na tej
cholernej kolacji i na wszystkich uroczystościach. Jeśli ktoś będzie na tyle
impertynencki, by wypytywać mnie o moje małżeństwo, odpowiem mu stosownie do
okazji i wrażliwości uszu słuchaczy.
- Okryjesz hańbą zarówno swoją żonę, jak i naszą rodzinę - powiedział książę
cicho. - Wstydzisz się jej, Aidanie?
Aidan zaklął siarczyście.
- Lady Bedwyn została zaproszona do Carlton House - przypomniał Bewcastle.
- Będzie niewybaczalnym afrontem, jeśli pojawisz się tam bez niej albo w ogóle nie
przyjdziesz. Masz na tyle wysoką rangę w kawalerii, że nie możesz nie przyjść, jeśli
wiadomo, że przyjechałeś do kraju na urlop. I musisz pojawić się tam z żoną u boku.
Przygotowanie jej na tę okazję będzie dla ciotki prawdziwym wyzwaniem.
Aidan odstawił filiżankę i wstał. Był od brata wyższy, szerszy w ramionach i
potężniejszy.
- Moja żona nie pojawi się ani w salonie królowej, ani na balu na jej cześć, ani
na żadnej kolacji w Carlton House. W ogóle nie przyjedzie do Londynu - wycedził
lodowato. - Nawet ty, Wulf, nie masz prawa wtrącać się w sprawy między mężem i
żoną. Na tym kończymy dyskusję.
Każdy człowiek przestraszyłby się groźby w twarzy i głosie Aidana. Ale
Bewcastle uniósł tylko monokl do oka i w zamyśleniu obserwował brata.
- Oczywiście - powiedział cichym, spokojnym tonem. - Gdy będziesz wychodził,
zamknij za sobą drzwi.
Aidan poszedł na górę. Obiecał towarzyszyć Morgan podczas lekcji rysunku z
natury. Tylko pod tym warunkiem panna Cowper zgodziła się zostawić ich samych.
- Ona wprost mnie zadręcza - poskarżyła się Morgan bratu. - Ciągle czuję jej
oddech na karku. Komentuje każde pociągnięcie pędzla, tłumacząc, co by zrobiła na
moim miejscu. A potem przeprasza, że przeszkadza mi w koncentracji. Ale czy
pozwoli mi wybrać się samej i malować w spokoju? Nie, oczywiście, że nie. Zapewne
obawia się, że porzucę sztalugi i będę pływać nago w jeziorze na oczach ogrodników.
Albo zrobię coś równie szokującego, a Wulf każe ją za karę przykuć łańcuchami do
ściany w wilgotnym, zatęchłym lochu. Aidanie, przysięgam ci, ona chyba nawet nie
zauważyła, że w Lindsey Hall w ogóle nie ma lochów.
Aidan był poważnie zaniepokojony. Wyszło szydło z worka. Zastanawiał się,
kiedy o jego małżeństwie dowie się reszta rodzeństwa. Może powinien przejąć
inicjatywę i sam im o tym powiedzieć? Nie wstydził się tego, co zrobił. Nie wstydził się
swojej żony. Pomyśleć tylko! Ale nie chciał jej niepokoić. Obiecał, że małżeństwo
będzie czysto formalne. Przyrzekł nie wtrącać się w jej życie i nie zamierzał tego
zmieniać.
Nie miał jednak wątpliwości, że wiadomość o jego ślubie głęboko wstrząsnęła
Bewcastle'em. Pół dnia spędził na pływaniu, podczas gdy Morgan w tym czasie
malowała. Kiedy wrócili do domu, przed powozownią stała kareta ozdobiona z obu
stron książęcym herbem, czyściutka i lśniąca jak nowa. Nie zaprzęgnięto jeszcze koni,
ale wokół kręcili się lokaje w liberiach, przygotowując ją do drogi.
- Wulf chyba gdzieś się wybiera - powiedziała Morgan. - Ale nie używa tego
powozu, gdy jedzie z wizytą do sąsiadów.
- Zamierzał wrócić do Londynu - odpowiedział Aidan. Ale dlaczego tak nagle?
Mocniej chwycił nieporęczne sztalugi Morgan i przyspieszył kroku.
- Fleming, dokąd się wybiera książę? - zagadnął lokaja, gdy weszli do holu.
- Jego wysokość nie zwierza mi się, milordzie - odpowiedział służący, z
szacunkiem skłaniając głowę.
- Więc komu się, do diabła, zwierza? - spytał Aidan. Ale oto pojawił się i sam
Bewcastle w stroju podróżnym. - Dokąd się wybierasz, Wulf?
Brat spojrzał na niego z wyższością.
- Do Londynu - odparł. - Zostając tak długo w domu, zaniedbałem swoje
obowiązki. Ty, Freyja i Alleyne macie przyjechać jutro. Wszystko zostało już
przygotowane.
Aidan pomyślał, że jednak będzie musiał pojechać. To, że jest synem księcia,
wiązało się z pewnymi obowiązkami. I tak prysły jego nadzieje na spokojny
odpoczynek w Lindsey Hall.
- Fleming, czy mnie oczy mylą? - spytał uprzejmie Bewcastle. - Czy mój powóz
rzeczywiście nie jest jeszcze gotowy?
10
Pewnie zaproszą cię w tym roku - powiedziała ciocia Mari z nadzieją. -
Zrzuciłaś już żałobę po papie i jesteś teraz lady Bedwyn, a nie tylko zwykłą panną
Morris.
- Nie pójdę sama - powiedziała Eve. - Ale chętnie bym się wybrała razem z
tobą.
- Wiesz dobrze, że nie chcę zaproszenia dla siebie. Wolę zostać tutaj. Czas
jednak, by cię uznano za prawdziwą damę. Bo przecież nią jesteś, nawet jeśli twój
papa i ciotka ciężko pracowali na życie w kopalni. Miałam nadzieję, że zaproszenie na
podwieczorek w ogrodzie poprawi ci humor.
Wracały właśnie dwukółką z popołudniowej wizyty u Sereny Robson. Rozmowa
toczyła się wokół dorocznego przyjęcia w Didcote Park. Mimo że hrabiostwo Luffowie,
żeby mieć komplet gości, zapraszali wszystkich sąsiadów, zawsze ostentacyjnie
pomijali Morrisów. Serena zapowiedziała, że jeśli Eve w tym roku nie zostanie
zaproszona, ona też nie pójdzie.
- Nie jestem w złym humorze - zaprzeczyła Eve, uśmiechając się z wysiłkiem. -
Ciociu Mari, czy mam się śmiać przez cały dzień tylko po to, by ci udowodnić, że nie
czuję się opuszczona i odrzucona?
Wcale się tak nie czuła. Zawarła z pułkownikiem Bedwynem umowę korzystną
dla nich obojga. Mogła zatrzymać Ringwood i co ważniejsze dzieci, a on dotrzymał
słowa danego Percy'emu. Teraz oboje byli wolni, mogli robić to, na co mieli ochotę.
Dlaczego miałaby czuć smutek?
A jednak była bardzo przygnębiona. Mimo tego, co zyskała, mimo bez-
pieczeństwa i szczęścia, jakie dawał jej dom i bliscy, czuła ogarniającą ją ogromną,
przerażającą pustkę. Ani słowa od Johna. I oczywiście żadnych wieści od pułkownika.
Dziwne, ale to też źle wpływało na jej nastrój. Świadomość, że nigdy nie dowie się
niczego więcej o mężczyźnie, który był jej mężem, może z wyjątkiem wiadomości o
jego śmierci, napełniała ją niewytłumaczalną paniką.
Powóz minął staw. Widok Thelmy i dzieci stojących na skarpie rozproszył jej
ponure myśli. Był też z nimi wielebny Thomas Puddle. Niósł na barana Benjamina, a
Becky trzymał za rękę. Eve pomachała do nich. - No, no - powiedziała ciocia Mari,
przeczuwając, co się święci. Podczas wieczorku weselnego pastor dwa razy zatańczył z
Thelma. W ciągu minionych dziesięciu dni kilkakrotnie odwiedził Eve i dowiadywał
się o zdrowie pani Pritchard. Za każdym razem pytał, czy nie będzie jej przeszkadzało,
jeśli poprzygląda się lekcjom dzieci. Bez trudu dało się zauważyć rodzące się uczucie
między nim i Thelma. Najwyraźniej nie uważał jej za upadłą kobietę. Pastor był
łagodny i spokojny z natury, co sprawiało, że dzieci garnęły się do niego.
- Chyba szykuje nam się tutaj szczęśliwe zakończenie - stwierdziła.
Chwilę później zdziwiła się, że nie zauważyła od razu powozu, stojącego przed
wejściem do domu. Był większy i bardziej okazały niż wszystkie, które dotąd widziała,
włącznie z powozem hrabiego Luffa. Miał drzwiczki ozdobione nieznanym jej herbem,
ale też nie bardzo znała się na heraldyce.
- Mamy gościa - oznajmiła, skinąwszy głową w kierunku domu. - Ciekawe, kto
to może być? - Ze ściśniętym sercem zastanawiała się, czy to może nie John. Agnes
czekała na nich w holu. Była w gorszym humorze niż zwykle.
Cała aż kipiała z oburzenia.
- Agnes, kto przyjechał? - spytała Eve, ściszając głos, ponieważ zauważyła
otwarte drzwi do saloniku.
- Chciałam go tam posadzić - powiedziała Agnes, wskazując kciukiem salonik. -
Ale to nie było wystarczająco dobre miejsce dla jego wielmożności. „Zaczekam w
salonie na górze”, powiedział, zadzierając nosa, i ruszył ku schodom, zanim zdążyłam
mu pokazać drogę. Co się na tym świecie wyprawia! Włażą tacy do cudzych domów i
zachowują się, jakby byli u siebie.
- Kto to? - spytała Eve, marszcząc brwi.
- Jakiś książę.
Nogi ugięły się pod Eve. Książę?
- Eve, kochanie - powiedziała ciocia Mari. - Czy to możliwe, że przy jechał brat
pułkownika? Agnes, czy jest z nim pułkownik?
Eve odwróciła się i nie czekając na odpowiedź Agnes, poszła na górę. Jaki inny
książę mógłby jej składać wizytę? Ale dlaczego? Otworzyła szeroko drzwi salonu i
wbiegła do środka.
Stał przy oknie, w drugim końcu pokoju, zwrócony twarzą w jej stronę. Ubrany
w ciemnozielony żakiet z najprzedniejszego sukna, płowe pantalony i kamizelkę, w
białą koszulę i wysokie lśniące buty. Ten ponury, groźnie wyglądający dżentelmen był
tak podobny do pułkownika, że w Eve aż drgnęło serce. Zamknęła za sobą drzwi i
podeszła do niego.
- Co pana tu sprowadza? - spytała wysokim, drżącym głosem. - Czy coś mu się
stało? Czy zdarzył się jakiś wypadek?
Wszystko przez to błoto na drogach!
Pochylił lekko głowę w ukłonie, bawiąc się uchwytem monokla.
- Miło mi panią poznać, lady Bedwyn - powiedział. - Książę Bewcastle, do
usług.
Mówił cichym, łagodnym głosem, ale Eve aż ciarki przeszły po plecach. Miała
wrażenie, że jego słowa nie były szczere.
Poniewczasie dygnęła.
Zaczęła dostrzegać różnice między braćmi. Książę Bewcastle był smuklejszy i
nie tak wysoki jak pułkownik. Szczupła twarz z wydatnym nosem i wąskimi ustami
wydawała się raczej zimna, arogancka i cyniczna, a nie surowa i posępna jak u Aidana.
I oczy miał takie jasnoszare, niemal srebrne.
- Z radością mogę pani zakomunikować, że wczoraj zostawiłem brata w
Lindsey Hall w pełni sił i zdrowia - rzekł książę.
- Miło mi to słyszeć - odparła.
- Pewnie zastanawia się pani, po co tu przyjechałem, skoro wiadomo już, że nie
została pani wdową - odezwał się książę. - Przyjechałem poznać swoją bratową.
Eve z wysiłkiem przełknęła ślinę. Wciąż była w czepeczku i rękawiczkach.
- Witam pana serdecznie, wasza miłość - powiedziała, nie będąc pewna, czy to
właściwa forma zwracania się do księcia.
- Szczerze w to wątpię - odparł chłodno, nieco unosząc monokl. Wyglądał przy
tym niewiarygodnie wyniośle. - Ale może uda się pani skłonić tę jej zapalczywą
gospodynię, by przyniosła nam herbaty. Omówimy przy niej pani przyszłość w roli
lady Bedwyn.
- Tak, oczywiście - mruknęła, przechodząc przez pokój, by pociągnąć taśmę
dzwonka. - Zechce pan usiąść, wasza miłość.
Siedzieli w napiętej ciszy aż do przyjścia Agnes. Eve oddała jej czepek i
rękawiczki i poprosiła o herbatę. Gdzie była ciocia Mari? Oczy miał naprawdę
srebrzyste i zdawał się nimi przewiercać ją na wylot.
- Moją przyszłość? - spytała, gdy za Agnes zamknęły się drzwi i nie mogła już
znieść przedłużającego się milczenia.
- Zastanawiam się, madame, czy pani rozumie, kogo poślubiła. Nie wypełniłem
jeszcze swojego obowiązku wobec potomności. Nie mam żony ani dzieci. Moim
potencjalnym dziedzicem jest Aidan. Jeśli odejdę z tego świata, on zostanie księciem,
a pani księżną. Czuła, że policzki zalewa jej rumieniec.
- Sądzi pan, że wyszłam za pułkownika Bedwyna właśnie z tego powodu? -
spytała. - Podejrzewa mnie pan o taką przebiegłość? To niedorzeczne.
- Och, oczywiście! - Nadal trzymał monokl w ręce. - Poślubienie człowieka z
arystokracji wiąże się z pewnymi oczekiwaniami i zobowiązaniami - ciągnął książę. -
Poślubienie dziedzica tytułu tym bardziej. Żona lorda Aidana Bedwyna i ewentualna
przyszła księżna Bewcastle musi być przedstawiona w towarzystwie, jeśli jeszcze to
nie nastąpiło. Musi zaprezentować się królowej. I nauczyć się swobodnie obracać w
świecie swojego męża.
Eve szerzej otworzyła oczy ze zdumienia.
- Ależ ja nie mam zamiaru obracać się w świecie pułkownika Bedwyna -
oświadczyła. - Aidan na pewno wyjaśnił panu charakter naszego małżeństwa.
Uzgodniliśmy, że rozstaniemy się natychmiast po ślubie i pozostaniemy w separacji
przez resztę życia. Pewnie pan tego nie pochwala, ale...
- Nie myli się pani - przerwał jej swym zwodniczo łagodnym, uprzejmym
tonem. - Nie pochwalam tego, madame. Powiem więcej: nie podoba mi się wybór
mojego brata, ten pośpiech, z jakim zostało zawarte potajemne małżeństwo, ani jego
charakter. Niewiele mogę zrobić z dwoma pierwszymi zastrzeżeniami, jest pani i
zawsze będzie córką walijskiego górnika, a także jest pani i pozostanie żoną mojego
brata. Jednak charakter waszego małżeństwa musi ulec zmianie.
- Jest pewne przysłowie, wasza miłość - rzekła Eve, mocno zaciskając leżące na
kolanach ręce w pięści, w nadziei, że uda się jej opanować gniew. - Nie wywołuj wilka
z lasu. Niepotrzebnie przyjechał pan tu straszyć mnie. Absolutnie nie mam zamiaru
przynosić panu wstydu, pokazując uwalane sadzą palce w towarzystwie i narażać
pańskich znajomych na męki słuchania mojego walijskiego akcentu. Do końca życia
nie ruszę się dalej niż piętnaście kilometrów od Ringwood. Może pan spokojnie
zapomnieć o moim istnieniu. - Wstała. - Do widzenia panu.
Jej przemowa nie wywarła żadnego wrażenia na księciu.
- Niech mi pani oszczędzi przedstawienia, madame, i usiądzie - polecił. - I
niechże pani uwierzy, że nie brak mi zdrowego rozsądku. Nie fatygowałbym się aż
tutaj z Hampshire tylko po to, by poinstruować panią, że należy robić to, co już i tak
pani robi. Źle mnie pani zrozumiała. Jutro pojedzie pani ze mną do Londynu.
Wstrząśnięta, otworzyła szeroko oczy i usiadła. Zanim zdążyła się odezwać, do
salonu wkroczyła Agnes z herbatą. Postawiwszy ją z hałasem przy Eve, rzuciła księciu
groźne spojrzenie. Jakby tylko czekała na pretekst, by zepchnąć go ze schodów i
wyrzucić przez drzwi, nawet ich nie otwierając. A książę, jakby w ogóle jej nie
zauważył. Agnes prychnęła i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Eve nalała herbaty
lekko drżącą ręką.
- Aidan jest nie tylko dziedzicem tytułu książęcego - ciągnął książę Bewcastle,
biorąc z jej rąk filiżankę. - Jest też wysokiej rangi oficerem, madame. W stolicy przez
całe lato będą się odbywać uroczystości z okazji zwycięstwa. Aidan otrzymał już
pierwsze zaproszenie na oficjalną kolację w Carlton House z księciem regentem i
licznymi głowami państwa. To zaproszenie obejmuje również panią, lady Bedwyn.
Widzi pani, madame, w niektórych kręgach naszego towarzystwa już wiedzą o pani
istnieniu.
- . Zostałam zaproszona do Carlton House? - Roześmiała się, myśląc o
Kopciuszku, złotych pantofelkach i dyni. - Może pan zatem w moim imieniu odmówić,
wasza miłość. A gdybym tam przybyła w pogniecionej bawełnianej sukience, z
papilotami we włosach, gdybym opowiadała naokoło wulgarne historyjki, a po kilku
kieliszkach zaczęła tańczyć na stole? - Głos jej drżał z napięcia.
Uniósł monokl trochę wyżej.
- Pani szyderstwo jest nie na miejscu, madame - powiedział bardzo łagodnym
głosem, który brzmiał wręcz jak groźba. - Jeśli nie zjawi się pani na tej kolacji,
przyniesie pani wstyd naszej rodzinie. Zaczną się plotki, że z panią albo z nami coś
jest nie w porządku, skoro ukryliśmy panią na prowincji zaledwie kilka tygodni po
waszym potajemnym ślubie. Pewnie nie żywi pani wielkiego szacunku dla mojej
rodziny, ale zwracam uwagę, że teraz i pani do niej należy. Nawet córka górnika
powinna okazać trochę względów mężczyźnie, który poświęcił dla niej wolność.
- Czy właśnie to panu powiedział? - spytała.
- Czyżbym mijał się z prawdą? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął dalej:
- Niech pani trochę pomyśli, madame. Wydaje mi się, że nie brakuje pani zdrowego
rozsądku. Aidan ma trzydzieści lat. Według tradycji rodzinnej powinien dożyć
siedemdziesiątki, z tego czterdzieści lat w małżeństwie z kobietą, z którą przysiągł
rozstać się na zawsze. To chyba oczywiste, że dla pani zrezygnował z własnej wolności.
Zaczerpnęła tchu, by zaprotestować, ale uświadomiła sobie, że nie ma nic do
powiedzenia. Jakich argumentów mogłaby użyć, by zakwestionować prawdę, poza
jednym, że pojawiając się ponownie w życiu pułkownika, jeszcze bardziej ograniczy
jego wolność?
- Czy pułkownik Bedwyn wie, że pan tu jest? - spytała. - Czy on chce, żebym
przyjechała do Londynu?
- Aidan zawsze robi, co do niego należy - odpowiedział. - Zawsze tak było.
- Dlaczego zatem nie przyjechał z panem? - zapytała. - Dlaczego nawet nie
przekazał przez pana listu?
- Myślę, że mój brat czuje się związany słowem honoru, by nie wtrącać się
więcej w pani życie - odparł. - Ja nie mam takich skrupułów.
Więc pułkownik chciał, żeby przyjechała? Był jednak zbyt honorowy, by ją
zmuszać czy nawet poprosić?
- Aidan nie wie, że tu przyjechałem - dodał książę.
- On mnie nie potrzebuje - odparła. - Nie chciałby, żebym przyjechała z panem
do Londynu. Czy tam jest teraz?
- Nie mam prawa wtrącać się w sprawy małżeńskie, jeśli nawet dotyczą mojego
rodzonego brata - rzekł książę Bewcastle. - Jeśli zdecydujecie nie dzielić ze sobą życia,
nie skonsumować waszego małżeństwa, nie spłodzić potomka, to niech tak będzie.
Jestem jednak głową rodziny i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by uchronić nasze
nazwisko przed hańbą, która mogłaby nań spaść. Lady Bedwyn, jeśli nie pojawi się
pani u boku męża na uroczystościach z okazji zwycięstwa, zhańbi pani mojego brata, a
przez to całą rodzinę Bedwynów.
Eve oblizała wyschnięte wargi. Czy to prawda? Tak niewiele wiedziała o
arystokracji, o ich honorze i etykiecie. Ale przecież książę, mimo że najwyraźniej
pogardzał nią i jej pochodzeniem, nie przebyłby takiej drogi, gdyby jej obecność w
Londynie nie była sprawą najwyższej wagi. Czy więc powinna tam pojechać? Nie, to
nie do pomyślenia. Roześmiała się nerwowo.
- Wasza miłość, gdybym pojechała z panem, zhańbiłabym pańską rodzinę o
wiele bardziej - powiedziała. - Zostałam wychowana na damę i otrzymałam
odpowiednią edukację, ale nic z mojej przeszłości nie przygotowało mnie na
obracanie się w tak wysokich kręgach towarzyskich. Niech pan poda jakąkolwiek
wymówkę: że jestem niedysponowana, że zatrzymały mnie inne sprawy niecierpiące
zwłoki, że jestem prowincjonalną gęsią, co pan chce. Nie zaprzeczę pańskim słowom.
- Madame, więc w ten sposób okaże pani wdzięczność mojemu bratu? - spytał.
Patrzyła na niego z zaciśniętymi ustami.
- Wkrótce, najpóźniej za dwa lata, Aidan zostanie generałem. Osiągnie szczyt
kariery wojskowej. Jeśli będzie mądrze postępował i nadal wyróżniał się w służbie, tak
jak to robił do tej pory, otrzyma zaszczytne tytuły i własny majątek ziemski. Czy
powstrzyma go pani w drodze na szczyty, lady Bedwyn? Czy pozwoli pani, by padł na
niego cień, czy pozbawi go pani tego, co zawsze cenił nad życie - honoru?
Pułkownik nic jej o tym nie mówił. Może dlatego, że to nie była prawda? A
może nie chciał, by wiedziała, że to małżeństwo zniweczy jego nadzieje na przyszłość?
- To idiotyczne - stwierdziła. - Nie do pomyślenia. Gdybym zrobiła to, o co pan
prosi, okropnie bym się ośmieszyła, a w rezultacie ośmieszyła również pułkownika
Bedwyna.
- Jest jeszcze dość czasu, by panią do wszystkiego przygotować, lady Bedwyn.
Miejmy nadzieję, że jest pani pojętną uczennicą. Moja ciotka, markiza Rochester,
wprowadzi panią na dwór i przedstawi królowej. Pomoże pani wybrać odpowiednią
garderobę na rozmaite okazje, włącznie z suknią dworską na prezentację przed
królową. Pouczy panią o tych wszystkich aspektach etykiety, których nie poznała pani
w ramach swojej edukacji. Zdążymy przedstawić panią na dworze, wyprawić bal w
Bedwyn House i wprowadzić panią do towarzystwa jeszcze przed kolacją w Carlton
House i innymi uroczystościami z okazji zwycięstwa, na których powinna się pani
pojawić u boku Aidana. Pozostaje jedno pytanie. A właściwie dwa. Czy czuje pani
wdzięczność wobec męża, jeżeli nawet nie oczekuje on tego od pani? I czy ma pani w
sobie dość odwagi?
Zapadła długa cisza, której nie kwapił się przerywać.
- Gdybym tylko znała jego życzenia w tej kwestii - powiedziała. Nadal milczał.
- Dobrze - szepnęła w końcu. Zwilżyła usta językiem i dodała głośniej: -
Zawdzięczam pułkownikowi dom, majątek i bezpieczeństwo wielu ludzi, za których
jestem odpowiedzialna. A przede wszystkim zawdzięczam mu dzieci, które sami
droższe nad życie. Jeśli kilka tygodni spędzonych przeze mnie w Londynie uchroni go
przed obmową ze strony towarzystwa, to niech tak będzie. Ale zrobię to dla niego, nie
dla pana. Nie pozwolę się poniżać i besztać za każdym razem, gdy powinie mi się
noga.
- Tylko tyle od pani oczekuję. Przypuszczam, że gospoda, którą minąłem, jadąc
przez wieś, to najlepsze lokum, jakie może zaoferować tutejsza okolica?
- Tak.
Dopił herbatę, odstawił filiżankę i wstał.
- Lady Bedwyn, niech będzie pani gotowa do drogi, gdy zjawię się tu, rano.
To był po prostu rozkaz. Eve z całego serca żałowała, że w gospodzie Pod
Trzema Piórami, znanej z kiepskiego jedzenia, nie ma pcheł i szczurów.
Aidan wrócił z popołudniowej konnej przejażdżki z Freyja i Alleyne'em po
Hyde Parku w niezłym nastroju. Spotkał tam wielu starych znajomych, wśród nich
również kompanów z wojska. Rozmawiał z nimi na rozmaite tematy, lecz żaden z nich
nie wspomniał o jego małżeństwie. Zatem Wulf się mylił. Fakt jego ożenku nie był
powszechnie znany. Nie będzie krępujących sytuacji, a tym bardziej żadnego
skandalu. Dobrze, że nic nie powiedział siostrom i reszcie braci.
Rozpierała go energia. Ponieważ jego rodzeństwo zawsze lubiło szybką jazdę
konną, kilkakrotnie przegalopowali najdłuższą aleją, Rotten Row, nie zatrzymując się
ani na moment. Jak to określiła Freyja, nie mieli ochoty truchtać jak większość
jeźdźców, którym przede wszystkim zależało na tym, by zrobić wrażenie na pieszych.
Gdy weszli do domu, Fleming, lokaj Bewcastle'a, który poprzedniego dnia
przyjechał z Lindsey Hall wraz kilkorgiem służby i górą bagażu, czekał na nich w holu.
- Czy Bewcastle już tu jest? - spytała Freyja, zdejmując kapelusz i potrząsając
lokami. Gdy zjechali wczoraj do miasta, bardzo się zdziwili nie zastawszy Wulfa w
domu. Freyja bez żadnego skrępowania wyraziła przypuszczenie, że brat natychmiast
po przyjeździe do Londynu udał się do kochanki.
- Tak, milady - odparł Fleming ze swoim zwykłym, dziwnie sztywnym ukłonem.
- Życzy sobie, by pułkownik Bedwyn niezwłocznie stawił się w bibliotece. Pani i lord
Alleyne proszeni są towarzyszyć mu podczas podwieczorku w salonie za pół godziny.
- Życzy sobie! - powtórzył Alleyne, chichocząc. - Niezwłocznie! Aidanie, z
jakiegoś powodu zostałeś wezwany na dywanik. Freyja i ja mamy przynajmniej czas
umyć ręce, zanim dostąpimy zaszczytu towarzyszenia jego prześwietnej osobie.
Lokaj zaprowadził Aidana do biblioteki, zapukał lekko, otworzył drzwi i
odsunął się na bok, by go przepuścić.
Siedziała przy kominku, w szarej sukni, z włosami upiętymi w ciasny kok na
karku. Twarz miała bladą, niemal ziemistą. Gdy wstała, odniósł wrażenie, że schudła.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, zaciskając usta, a on gapił się na nią bez
słowa. Kątem oka zauważył ruch i uświadomił sobie, że nie są sami. Bewcastle wstał z
sofy. Aidan odwrócił się do brata.
- Co to takiego? - zażądał wyjaśnień.
- To? - spytał Wulf nieco urażony. - Aidanie, czy lady Bedwyn jest
przedmiotem? Przywiozłem ci twoją żonę.
- Więc to tam byłeś? - spytał Aidan, czując jak w piersi wzbiera mu nie-
opanowana furia. - W Ringwood? Mimo że ci tego wyraźnie zakazałem?
Książę uniósł brwi.
- Też coś! - odparł. - Od kiedy to słucham rozkazów młodszego brata? Chyba
pomyliłeś mnie z jednym ze swoich żołnierzy, Aidanie.
- Mam prawo, by rozkazywać swojej własnej żonie - oświadczył Aidan, robiąc
groźnie krok w kierunku brata. - Powiedziałem ci, że ma zostać w Ringwood.
Mówiłem ci, że nie chcę jej tutaj. I że nie zmienię mojej decyzji.
- Bądź uprzejmy pamiętać, Aidanie - powiedział cicho Bewcastle - że ani lady
Bedwyn, ani ja nie jesteśmy głusi. Oszczędzaj głos, żeby ci go nie zabrakło na polu
bitwy. Już ci tłumaczyłem, jak ważna jest obecność żony przy twym boku w ciągu
nadchodzących tygodni. Nie zamierzam się powtarzać. Za wszystko, co dotyczy naszej
rodziny, odpowiadam ja.
- Masz ją z powrotem odwieźć do domu - polecił Aidan lodowatym głosem. -
Natychmiast. Albo, jeszcze lepiej, sam to zrobię. - Odwrócił się na pięcie, by wyjść z
pokoju. Dawno nie był tak rozzłoszczony, chyba od czasu swojego ostatniego urlopu,
gdy starł się z Bewcastle'em.
Kątem oka zauważył ruch. Odwrócił głowę i zobaczył, że jego żona siada na
krześle. Plecy miała sztywno wyprostowane, spojrzenie wbite w podłogę, twarz bez
wyrazu, bladą jak kreda. Niech to diabli porwą. Co on powiedział w jej obecności? Był
tak rozwścieczony... Zatrzymał się i spojrzał na nią.
- Dopiero pani przyjechała? - spytał niezręcznie. - Podróżowała pani cały
dzisiejszy dzień?
Powoli podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy. Jej spojrzenie było martwe,
nieprzeniknione.
- Jeśli łaska, niech któryś z was, obojętnie który, dowie się, skąd odjeżdża
najbliższy dyliżans do Oxfordshire - powiedziała stanowczym, lodowatym tonem.
Potrzebuję dorożki, by mnie tam zawiozła. Może będziecie uprzejmi natychmiast ją
dla mnie wezwać.
- Madame - odezwał się Aidan. - Proszę o wybaczenie. Nie...
- Natychmiast - ucięła, znów wstając.
- Może powinniśmy ochłonąć i wszystko omówić?
- Jeśli jeszcze bardziej ochłonę, umrę z zimna. Wyjeżdżam. Idę na górę zabrać
torbę. Gdy zejdę na dół, spodziewam się zastać dorożkę czekającą przed drzwiami. W
innym razie, po prostu pójdę pieszo.
Szerokim łukiem ominęła Aidana i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Bewcastle
spojrzał w ślad za nią.
- Służę swoim powozem - rzekł.
- Niech cię szlag trafi, Wulf - warknął Aidan z wściekłością. - Najchętniej
wybiłbym ci wszystkie zęby. Ona chce cholernej dorożki. No to będzie ją miała.
Odwrócił się i wyszedł z pokoju, nie czekając na odpowiedź.
11
Eve nie od razu zeszła na dół. Chciała dać im czas na wezwanie dorożki. Nie
miała ochoty czekać na nią w holu. Chodziła tam i z powrotem po eleganckim
apartamencie, do którego po przyjeździe zaprowadziła ją gospodyni.
Czuła bardziej złość niż upokorzenie. Złość na niego. I wściekłość na siebie.
„Powiedziałem ci, że ma zostać w Ringwood”.
Jakby była niechcianym, porzuconym pakunkiem.
„Mówiłem ci, że nie chcę jej tutaj”.
Brutalna wręcz szczerość, biorąc pod uwagę fakt, że działo się to w jej
obecności. Ale przecież i tak już o tym wiedziała. Nigdy nie udawali, że pragną siebie
nawzajem. Och, byłą na siebie taka zła.
„Mam prawo, by rozkazywać swojej własnej żonie”.
Jak on mógł? Była na niego wściekła.
I jeszcze ten książę Bewcastle. Przez cały dzień siedział naprzeciwko niej w
powozie, milcząc wyniośle. Dziwne, że nie kazał jej siąść tyłem do kierunku jazdy. A
gdy już w końcu raczył z nią rozmawiać, mówił tylko o swojej rodzinie, jej wspaniałej
przeszłości, jakby była głupią, nieokrzesaną kobietą, którą trzeba pouczyć, co jest
najważniejsze w życiu. Nie zdziwiłaby się, gdyby okazało się, że w jego żyłach płynie
lodowata woda, a nie krew. Był okropnym, odrażającym typem.
Nie mogła się doczekać powrotu do Ringwood. Po co w ogóle stamtąd
wyjeżdżała? Rozstanie z dziećmi było męką. Becky bez słowa ściskała ją za szyję,
niepocieszona nawet obietnicą prezentów. Davy patrzył na nią z niemym wyrzutem,
jakby od początku wiedział, iż Eve wybierze rozrywki w Londynie zamiast dzieci,
których nikt nie chciał od śmierci rodziców.
W końcu, gdy uznała, że minęło już dość czasu, podniosła torbę - książę polecił
jej, by zabrała tylko kilka rzeczy na zmianę - i z determinacją zeszła na dół. Nie było to
łatwe. Spodziewała się, że zobaczy ich obu, stojących ramię w ramię w holu,
posępnych, groźnych, że rozkażą jej, by spełniła swój obowiązek. Jednak na dole
zastała tylko sztywnego, majestatycznego lokaja i dwóch służących, z których jeden
natychmiast wziął od niej torbę.
- Czy dorożka już czeka? - spytała.
- Tak, milady. - Lokaj ukłonił się i otworzył drzwi.
- A woźnica wie, do której gospody ma mnie zawieźć?
- Tak, milady.
Z uniesioną głową wyszła na ulicę. A więc nawet nie przyszedł się pożegnać. A
potem zobaczyła go. Stał przy drzwiczkach dorożki. Gdy podeszła, otworzył je przed
nią. Wsiadła, nie patrząc na niego, nawet nie dotknąwszy jego pomocnej ręki.
Rozczarował ją. Tak, naprawdę ją rozczarował. A zaczynała go już lubić. Jednocześnie
czuła się winna i upokorzona. Przyjeżdżając tu nieproszona, znów skomplikowała mu
życie, gdy już myślał, że się na zawsze od niej uwolnił.
A potem on też wsiadł, zamknął drzwiczki i usiadł obok niej na wąskim
siedzeniu. Dotykał jej ramienia i uda, sprawiając, że jej gniew rozpalił się pełnym
ogniem.
- Pańska galanteria jest zbędna, pułkowniku Bedwyn - oświadczyła. - Nie
potrzebuję pańskiej eskorty.
- Niemniej jednak będę pani towarzyszył - odparł. - Odwiozę panią do gospody
i pomogę się ulokować.
Demonstracyjnie odwróciła głowę i patrzyła na ruchliwe ulice Londynu, które
tak ją zachwycały niecałe trzy tygodnie temu. Czy to naprawdę było tak niedawno?
Miała wrażenie, że działo się to wieki temu, jakby upłynęło całe życie. Żadne z nich nie
odezwało się słowem.
Zamierzała go stanowczo odprawić, skoro tylko dojadą do celu, powiedzieć mu,
by został w dorożce i wracał do Bedwyn House. Jednak gospoda Pod Żółtodziobem i
Kotłem była tak duża, a jej brukowane podwórko tak hałaśliwe i ruchliwe, że poczuła
oszołomienie. Nie zaprotestowała, gdy pułkownik wysiadł, wyjął jej torbę i pomógł jej
wysiąść, a potem skierował się w stronę drzwi, przez które wychodziło i wchodziło
najwięcej ludzi. Dorożka odjechała. Pewnie zapłacił za przejazd z góry.
Weszła za nim do gospody i stała przy drzwiach, podczas gdy pułkownik
rozmawiał z mężczyzną za kontuarem. Gospoda była o wiele bardziej zatłoczona i
hałaśliwa niż hotel Pulteney i działała na nią równie onieśmielająco. Czuła się jak
przerażona, prowincjonalna myszka.
- Wynająłem dla pani pokój - oznajmił pułkownik, podchodząc do niej. - Na
drugim piętrze, okna wychodzą na ulicę. Powinno być w nim ciszej niż od strony
podwórza.
- Czy pan za niego zapłacił? - spytała.
- Oczywiście - odparł.
- Ile? - Otworzyła torebkę. Zapadła chwila ciszy.
- Nie ma potrzeby - powiedział.
- Wręcz przeciwnie. - Spojrzała na niego. - Ile jestem panu winna? To dzięki
panu nie jestem przecież biedna.
Zacisnął zęby. Wyglądał jeszcze bardziej posępnie niż zwykle.
- Dbam o potrzeby mojej żony, gdy jest w moim towarzystwie, madame -
odparł.
- Czy także o to, by traktowano ją z szacunkiem? - spytała, zatrzaskując torebkę
i schylając się po sakwojaż.
Zacisnął dłoń na jej nadgarstku.
- Jeszcze chwila, a zaczniemy zwracać na siebie uwagę - powiedział. - Jeśli
musimy się kłócić, przynajmniej zróbmy to w zaciszu pani pokoju.
- Doskonale potrafię znaleźć drogę do mojego pokoju, jeśli tylko poda mi pan
jego numer - odparła. - Nie będę już marnować ani chwili pańskiego cennego czasu,
pułkowniku Bedwyn.
On jednak chwycił jej torbę i poszedł w stronę szerokich drewnianych schodów.
Eve pospieszyła za nim drobnym krokiem, z trudem unikając potrącania przez gości i
służbę. Wspięli się na drugie piętro i długim korytarzem dotarli do drzwi na samym
końcu. Otworzył je i przepuścił Eve.
Pokój był niewielki i skromny. W niczym nie dorównywał apartamentowi w
hotelu Pulteney. Znajdowało się tu tylko duże łóżko, komoda, umywalka i krzesło. Na
szczęście były czyste. Wszedł za nią do pokoju i zamknął drzwi. Hałas częściowo
ucichł.
Eve zdjęła czepek i rękawiczki i rzuciła je na komodę, odwracając się do niego
plecami.
- Po co pani przyjechała? - spytał. - No tak, wiem, to Bewcastle postanowił
panią tu przywieźć. Mało kto potrafi oprzeć się jego woli. Jak panią przekonał?
- To nie ma znaczenia - odparła. - Jutro wrócę do Ringwood i nigdy mnie pan
już nie zobaczy. Ani ja pana. Nie będę pana już więcej kosztować.
- Kłopot w tym, że nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem Wulfowi, gdy
zobaczyłem panią w bibliotece. Chyba kazałem mu zostawić panią tam, gdzie była.
Podeszła do okna i oparła obie dłonie na parapecie. Na ulicy powóz ciągnięty
przez czwórkę koni zwolnił i skręcił na podwórze gospody.
- Powiedział pan, że nie chce mnie pan tutaj - przypomniała mu. - To całkiem
zrozumiałe. Ja też nie chcę tutaj przyjeżdżać. Zgodnie z naszą umową mieliśmy
przebywać ze sobą tylko wtedy, gdy będzie to absolutnie konieczne.
Usłyszała, że postawił jej torbę na podłodze. Nie chciała patrzeć na niego.
Wyglądał zbyt groźnie, by mogła stawić mu czoło w tak małym pomieszczeniu.
- Użyłem niewłaściwych słów - tłumaczył się. - Nie chciałem, by tak zabrzmiały.
- I powiedział pan też, że ma pan prawo, by rozkazywać swojej żonie - ciągnęła
nieubłaganie, odwracając się w końcu, by spojrzeć na niego oskarżycielsko. - To było
wstrętne, pułkowniku. Pobraliśmy się za obopólną zgodą. Rozstaliśmy z intencją, by
więcej się ze sobą nie kontaktować. Nigdy nie poruszaliśmy kwestii pańskiej władzy
nade mną, ponieważ faktycznie nie jestem pana żoną. Pułkownik zacisnął szczęki i
zmrużył oczy.
- Może właśnie na tym polegał nasz błąd, madame - powiedział.
- Jaki błąd?
- Że zdecydowaliśmy się na tylko formalne małżeństwo - odparł. - Nawet jeżeli
przyjdzie nam spędzić resztę życia w separacji, dopóki jesteśmy razem, powinniśmy
być prawdziwym małżeństwem. Wtedy nie toczylibyśmy tej idiotycznej dyskusji, czy
pani rzeczywiście jest moją żoną, czy nie, czy powinienem płacić pani rachunki, czy
mam prawo rozkazywać swojemu bratu, by zostawił panią w spokoju. Może
powinniśmy byli doprowadzić do tego, by dzień naszego ślubu skończył się tak, jak
zwykle to bywa?
Patrzyła na niego z pałającymi policzkami. Nie mogła znaleźć słów, by wyrazić
oburzenie. Brakło jej tchu, krew boleśnie pulsowała w jej wnętrzu, czuła miękkość
kolan.
- To byłoby niewłaściwe - odpowiedziała. - Żadne z nas tego nie chciało.
- Niewłaściwe? Pani jest kobietą, a ja mężczyzną - rzekł szorstko. - Kilka
tygodni temu wzięliśmy ślub. Kobieta i mężczyzna, zwłaszcza jeśli są małżeństwem,
nawzajem zaspokajają swoje potrzeby. Nigdy pani nie czuła takich potrzeb?
Przesunęła językiem po wargach i przełknęła ślinę. Miała wrażenie, że w
pokoju zabrakło powietrza.
Westchnął zniecierpliwiony i podszedł do niej, omijając łóżko. Oparła się
mocno plecami o parapet i chwyciła go obiema rękami. Stanął przed nią w rozkroku i
ujął jej głowę swymi dużymi dłońmi. Zamknęła oczy, gdy mocno, boleśnie przycisnął
twarde wargi do jej ust. Jednak niemal natychmiast ucisk zelżał, gdy otworzył usta i
przesunął językiem wzdłuż jej warg, wywołując ich mrowienie, a także pulsowanie
niżej, między jej udami. Pieszczotą zachęcał ją do odpowiedzi.
Gdy rozchyliła wargi, wsunął głęboko język i badał czubkiem wnętrze jej ust.
Przesunął rękę, by przytrzymać jej głowę od tyłu.
Pierwszą jej myślą było, że dopuszcza się zdrady. Ale wobec kogo? Pułkownik
Bedwyn był jej mężem, a ona jego żoną. Jeśli teraz nie zrobi tego z nim, to już nigdy z
nikim. Wraz z tą myślą pojawiło się rozpaczliwe pragnienie. Przesunęła dłońmi po
jego ramionach. Były bardzo szerokie i dobrze umięśnione. Czuła to mimo grubego
munduru. Odwzajemniła pocałunek, przechylając głowę, szerzej otwierając usta i
dotykając jego języka swoim. Przyznała się w końcu przed sobą, że go pożąda.
Ogarnęła ich namiętność. Zsunął dłonie, jedną ręką obejmując ją w talii. Drugą
rozpostarł na jej pośladkach i przyciągnął ją mocno do siebie. Brakło jej tchu. Czuła
dotyk jego skórzanych butów, twardych, umięśnionych ud i męskości. Objęła go za
szyję i przywarła do niego całym ciałem, rozpaczliwie pragnąc znaleźć się jeszcze
bliżej...
Gdy uniósł głowę, by spojrzeć jej w oczy, jego twarz z orlim nosem była jak
zwykle posępna. Powinna wywołać w niej przerażenie, może nawet lekką odrazę. A
Eve czuła jedynie silne podniecenie, zwłaszcza gdy w jego oczach pod ciężkimi
powiekami dostrzegła namiętność równie wielką jak jej własna.
- Skonsumujemy nasze małżeństwo w tym pokoju - oznajmił. - Jeśli tego nie
chcesz, powiedz mi zaraz. Nie zamierzam ci niczego rozkazywać.
Tego nie było w umowie. Gdy zawierali ślub, było dla nich jasne, że to
małżeństwo jedynie z nazwy i rozstaną się natychmiast po ceremonii. W tej chwili nie
pamiętała, jakie mieli ku temu powody. Przypomni je sobie później, gdy zacznie
myśleć bardziej racjonalnie. I znienawidzi siebie, jeśli teraz ulegnie pożądaniu. Ale
właściwie dlaczego miałaby siebie nienawidzić? Jeśli istniał jakiś powód, to absolutnie
nie mogła go sobie przypomnieć. Przecież byli mężem i żoną.
- Chcę tego - powiedziała, zdziwiona, jak gardłowo zabrzmiał jej głos. Jednak
prawie natychmiast powstrzymała go gestem. - Ale najpierw muszę ci coś wyznać.
Uniósł pytająco brwi.
- Nie jestem dziewicą.
Znieruchomiał i przez dłuższą chwilę patrzył jej w oczy, a ona z przerażeniem
wsłuchiwała się w echo własnych słów. Nigdy nie przypuszczała, że będzie musiała mu
to powiedzieć.
- Cóż - odezwał się w końcu cicho. - Może to i dobrze. Dla mnie to też nie jest
pierwszy raz.
A potem zapomnieli o wszystkim, ogarnęło ich szaleństwo.
Obrócił się, nie wypuszczając jej z objęć, i jedną ręką ściągnął narzutę z łóżka.
Rozpiął guziki jej płaszcza i odrzucił go na bok. Pociągnął ją na łóżko, zdjął jej
pantofle i pończochy i podwinął jej suknię do góry, powyżej bioder, gdy uniosła je z
materaca. Usiadł na chwilę na łóżku, by ściągnąć buty. Zdarł z siebie kurtkę munduru,
wywracając ją na drugą stronę. Rozpiął bryczesy i opadł na nią.
Leżał na niej całym ciałem. Był tak ciężki, że pozbawiał ją tchu. Wsunął pod nią
ręce i uniósł ją lekko do góry, a potem wszedł w nią jednym mocnym, płynnym
ruchem. Z trudem złapała oddech. Był wielki i bardzo twardy. Wypełniał ją aż do bólu.
Objęła go ciasno rękami i uniosła nogi, by otoczyć nimi jego biodra. Usłyszała
własny jęk.
Przeniósł ciężar ciała, opierając się na łokciach, i niemal natychmiast zaczął się
w niej poruszać, wsuwając się i wysuwając raz po raz, mocno, w szybkim rytmie.
Zupełnie odruchowo podążyła za nim, w tym samym tempie rozluźniając i zaciskając
mięśnie głęboko w swym wnętrzu. Słyszała ciężkie, zdyszane oddechy ich obojga,
czuła śliską wilgoć tam, gdzie łączyły się ich ciała. Czuła zapach jego wody kolońskiej,
męskości i czegoś jeszcze, co było takie podniecające, trudne do określenia.
Przejmujące napięcie, które czuła od samego początku, skupiło się właśnie tam,
gdzie poruszali się w tak rozkosznym zapamiętaniu. Wkrótce przerodziło się w
pragnienie i ból, który, mimo wszystko, był przyjemny. Powoli ogarniał całe jej ciało,
promieniując falami z jej wnętrza, z punktu, w którym się złączyli. Stawał się nie do
zniesienia. Ale właśnie w chwili, gdy to pomyślała gdy krzyknęła wszystko w niej
pękło, jakby gdzieś głęboko w niej coś wybuchło. Zamiast bólu pojawił się cudowny,
wszechogarniający spokój.
Wydał z siebie chrapliwy pomruk i znów opadł na nią całym ciężarem. Poczuła
jak wytryskuje w niej strumieniem żaru. Skórę miał gorącą i wilgotną od potu.
Podobnie jak ona.
Zsunął się z niej, ale nie rozluźnił uścisku. Leżeli twarzą w twarz, patrząc sobie
w oczy.
To pułkownik Bedwyn, pomyślała bez sensu. Stanął jej przed oczami taki,
jakim zobaczyła go po raz pierwszy w saloniku w Ringwood - wysoki, potężny i
groźny. Była jednak zbyt zmęczona, by pojąć to, co się właśnie stało. By zrozumieć,
dlaczego było to takie rozkoszne. Nigdy dotąd nie czuła takiego zmęczenia. Powieki jej
opadły.
Zasypiając, zastanawiała się, czy będzie tego wszystkiego żałować, gdy się
obudzi. Albo czy on będzie żałował. Na pewno oboje tego pożałują.
* * *
Na dziedzińcu gospody Pod Żółtodziobem i Kotłem trwał nieustanny ruch
dyliżansów i powozów. Pasażerowie, gościć i służący wchodzili i wychodzili z gospody
energicznie, z wielkim hałasem. Ciągle ktoś do kogoś krzyczał, zamiast podejść bliżej i
normalnie rozmawiać. Ten radosny zgiełk Aidanowi zawsze kojarzył się z Anglią.
Tęsknił za nim, gdy przebywał na kontynencie.
Siedział razem z żoną w jadalni przy kolacji. Wrzawa wokół sprawiała, że inni
goście nie słyszeli ich rozmowy. Zachowywali się wobec siebie uprzejmie, jak dobrze
wychowani nieznajomi. Niezbyt wnikliwemu obserwatorowi mogło się wydawać, że
nie spotkali się nigdy przedtem. Bedwyn zastanawiał się jednak, czy lekki rumieniec
na policzkach jego żony, nabrzmiałe usta i lekko opuchnięte powieki nie wskazują na
to, że niedawno wstali z łóżka, gdzie kochali się bez pamięci. Ciągle nie mógł uwierzyć,
że to się stało. Że oboje tego pragnęli.
- Jak dzieci zareagowały na pani wyjazd? - spytał. - Nie bała się pani ich
zostawić?
- Nie - odparła. - Ale niechętnie wyjeżdżałam. Przewidywałam, że nie będzie
mnie kilka tygodni. Dzieci są bezpieczne i pod dobrą opieką. Chyba nie bały się tak jak
poprzednim razem. Ciocia Mari lubi się nimi zajmować. Właśnie zaczęła uczyć Becky
robić na drutach. Niania Johnson i Thelma są dla nich bardzo dobre. Często
przychodzi wielebny Puddle, a one za nim wprost przepadają.
Bedwyn od początku był wzruszony jej przywiązaniem do sierot, którymi wcale
nie miała obowiązku się zaopiekować. Jednak dopiero gdy się z nią ożenił, w pełni
zrozumiał, że te dzieci są dla niej całym światem, że gdyby ich nie było, zapewne
inaczej zareagowałaby na jego propozycję.
- A pani ciotka ma się dobrze? - spytał.
- Tak, dziękuję. Ucieszyła się, że zdecydowałam się pojechać do Londynu.
Mimo że, słysząc jej walijski akcent, książę krytycznie zlustrował ją przez monokl. -
Roześmiała się.
- Dlaczego postanowiła pani przyjechać? - zapytał ponownie. - Wiem, że
Bewcastle potrafi być bardzo przekonujący, ale nie wygląda pani na kobietę łatwo
ulegającą czyjejś woli.
Bawiła się łyżeczką.
- Przekonał mnie, że jeśli nie przyjadę, zostanie pan potępiony przez
towarzystwo - wyznała.
- Nie dbam o opinię towarzystwa.
- Nieprawda. - Zmarszczyła brwi. - Pan zawsze robi to, co należy, nawet
kosztem samego siebie. Nasze małżeństwo jest tego dowodem. Gdyby w towarzystwie
uznano, że poślubił mnie pan pod wpływem impulsu, a teraz się mnie wstydzi, uznano
by pana za człowieka bez honoru. Takie plotki wyrządziłyby panu wielką krzywdę.
Przyznał w duchu, że ona chyba ma rację.
- Więc przyjechała pani, by mnie uratować - powiedział. - Stałem się dla pani
kolejną ofiarą losu, wymagającą pomocy.
Podniosła na niego wzrok i lekko zacisnęła usta w budzącym się na nowo
gniewie.
- Przyjechałam, by zrobić dla pana to, co pan zrobił dla mnie - odparła. - Ze
względu na mnie został pan w Ringwood i na nudnej wiejskiej zabawie, ponieważ
uznał pan za konieczne, by moi sąsiedzi widzieli nas razem, okazujących sobie
wzajemny szacunek. Zgodnie z naszą umową nie był mi pan nic winien, a jednak pan
to zrobił. Przyjechałam, by się odwdzięczyć.
- Ale dla pani będzie to oznaczało zmianę trybu życia na dłużej.
- Spodziewałam się, że potrwa to kilka tygodni - odparła. - Może nawet
miesiąc. Według słów księcia miałam się poddać starannym przygotowaniom pod
okiem pańskiej ciotki.
- Ciotki Rochester?
- Tak. - Nadal bawiła się łyżeczką. - Nie jestem damą z urodzenia, a tylko dzięki
odpowiedniej edukacji. Urodziłam się i większą część życia spędziłam na prowincji,
wśród ludzi wywodzących się ze szlachty, ale nie aspirujących do wyższych sfer. Nie
znam się na najnowszej modzie i wielkopańskich obyczajach. Nie potrafię się obracać
w lepszym towarzystwie. I nie wiem, czego oczekuje się po żonie dziedzica książęcego
tytułu. Miałam się nauczyć, jak zaprezentować się przed królową, nie ośmieszając się
przy tym, i jak wystąpić na balu w Bedwyn House, nie tracąc zimnej krwi i nie
popełniając przy tym jakiejś okropnej gafy. A potem miałam towarzyszyć panu na
wszystkich uroczystościach z okazji zwycięstwa, zachowując się jak na lady Bedwyn
przystało.
Nie zdziwiła go nuta goryczy w jej głosie.
- I przypuszczam, że wszystko to Wulf powiedział pani, nie przebierając w
słowach - odezwał się.
- Nie lubię go - odparła. - Moje uczucie wobec niego to więcej niż niechęć. Ale
doceniam jego szczerość. Mówi to, co myśli.
- Jeśli chodzi o to, co stało się na górze... Potrząsnęła głową.
- To nieistotne. Może faktycznie powinniśmy byli to zrobić, żeby przy
pieczętować nasz związek. I nie mogę przecież udawać, że nie było mi przyjemnie. Nie
wracajmy już do tego.
Od dawna nie miał kobiety. Poprzednim razem było to gdzieś w Hiszpanii,
przed zimową przeprawą armii Wellingtona przez Pireneje, zanim jeszcze jego
znajomość z panną Knapp rozwinęła się w coś, co dawało mu nadzieję na wspólną
przyszłość. Nie mógł jednak udawać, że posiadł swoją żonę tylko dlatego, by zaspokoić
wściekły głód kobiety. Tak jak powiedziała, było to przypieczętowanie ich związku. I
najwyraźniej miało się na tym wszystko skończyć.
- Pani dyliżans odjeżdża o siódmej rano - przypomniał.
- Tak. - Zdjęła serwetkę z kolan i położyła na stole obok talerza. - Powinnam się
wcześnie położyć spać. To był bardzo długi dzień.
- Proszę mi pozwolić, bym odwiózł panią do domu - odezwał się. - Wynajmę dla
pani osobny powóz. Będzie pani o wiele wygodniej niż w dyliżansie.
- Nie, dziękuję.
- To będę pani towarzyszył w podróży dyliżansem. Potrząsnęła głową.
Patrzył na nią poirytowany. Jak mógł jej pozwolić podróżować samej? Do
diabła, przyjechała tu ze względu niego. Niech piekło pochłonie tego przeklętego
Bewcastle'a.
- Nie spodobałoby się tu pani - rzekł. - Życie w Bedwyn House, sezon
towarzyski i cała reszta...
- Nie oczekiwałam, że będzie mi się podobało - odparła. - Nie przyjechałam,
żeby się bawić.
- Nie zdołałaby pani znieść Bewcastle'a, ciotki Rochester, nawet Freyji i
Alleyne'a. Nigdy by sobie pani z nimi nie poradziła, nie sprostałaby ich oczekiwaniom.
- Nie? - Spojrzała na niego, marszcząc brwi. - Nigdy?
- Przepraszam za fatygę, na którą została pani narażona. I za to, że czeka panią
kolejny dzień męczącej podróży. W domu, w Ringwood, będzie pani szczęśliwsza.
Tutaj nigdy nie zdołałaby pani opanować wszystkich zasad życia towarzyskiego.
- Nie?
- Przynajmniej nie na tyle, by zadowolić Bewcastle'a. Albo ciotkę Rochester.
Mają niezwykle wygórowane wymagania.
- A pan nie, pułkowniku? Pochylił się ku niej lekko.
- Chyba już dawno uświadomiliśmy sobie, że pochodzimy z dwóch różnych
światów - powiedział. - Żaden z nich nie musi być lepszy od drugiego. Po prostu są
inne. Skłaniając panią do przyjazdu, Bewcastle mylił się. Zostając tutaj, czułaby się
pani nieszczęśliwa. To, co z łatwością przychodzi mnie, Bewcastle'owi albo mojej
siostrze, dla pani może być bardzo trudne. To nie...
Ale ona już go nie słuchała. Wstała, odsuwając krzesło. On również wstał,
unosząc pytająco brwi.
- Pułkowniku Bedwyn, niech pan wezwie dorożkę - poleciła. - Natychmiast
wracam do Bedwyn House. Nie ma czasu do stracenia. Muszę się przygotować na
prezentację przed królową, na bal i liczne obowiązki towarzyskie, takie jak oficjalna
kolacja w Carlton House.
Patrzył na nią przez długą chwilę. Mimo że odezwała się cichym tonem i
wyglądała na zupełnie spokojną, by niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi reszty
gości w jadalni, widział, że jest okropnie zła.
- To chyba nie najmądrzejszy wybór, madame.
- Więc będzie pan musiał użyć swojej mężowskiej władzy, pułkowniku, i kazać
mi wrócić do domu - odparła z uporem i cichą groźbą, unosząc do góry podbródek. -
Proszę, niech pan to zrobi, a wtedy ja z przyjemnością otwarcie się panu sprzeciwię.
Wezwie pan dorożkę czy ja mam to zrobić?
Do diabła, czy to, co zaczęli trzy tygodnie temu, nigdy się nie skończy? Aidan
odszedł bez słowa, w duchu odpowiadając sobie na zadane pytanie. Nie, nigdy.
Dopóki żyją.
Przypuszczał, że poszła na górę, żeby zabrać torbę, podczas gdy on zajmie się
wezwaniem dorożki. Nie obejrzał się jednak, by to sprawdzić.
12
Jeden z lokajów stojących w holu Bedwyn House poinformował pułkownika, że
jego rodzina nie wstała jeszcze od kolacji. Aidan oznajmił mu, że w takim razie
poczekają w salonie. Ujął Eve pod rękę i skierował się z nią ku schodom. Służący
dyskretnie odkaszlnął.
- Zdaje się, że jego książęca mość planuje spędzić wieczór poza domem,
milordzie. - A lady Freyja i lord Alleyne wybierają się do teatru.
- W takim razie przeszkodzimy im w kolacji - oświadczył pułkownik ostrym
tonem. - Niech Fleming nas zapowie.
Lokaj nieco uniósł brwi, ale był to jedyny znak, że ma własne zdanie w tej
sprawie. Odwrócił się i poprowadził ich za sobą. Eve, trzymana przez pułkownika pod
rękę, starała się oddychać głęboko, miarowo, by się uspokoić. Gniew i determinacja,
które niecałe pół godziny temu skłoniły ją do wyjścia z gospody Pod Żółtodziobem i
Kotłem i do tego, by wsiadła do czekającej dorożki, stopniowo ją opuszczały.
Zaczynało jej brakować odwagi. Pułkownik przez całą drogę nie wypowiedział ani
słowa i miał strasznie ponurą minę.
Służący zapukał do drzwi jadalni. Otworzył starszy lokaj, któremu szepnął
słówko i zawrócił w kierunku holu. Tamten tylko uniósł brwi i zaanonsował:
- Lord Aidan Bedwyn i lady Bedwyn. - Po czym odsunął się, by prze puścić ich
w drzwiach.
Jadalnia była długa i wysoka. Większą jej część zajmował stół. Eve poraziła
wspaniałość tego miejsca. Zauważyła złocenia i kryształowy żyrandol, zwisający z
sufitu ozdobionego malowidłami, porcelanę, kryształowe kieliszki i srebrne nakrycia,
połyskujące na stole w blasku świec. Ale, szczerze mówiąc, jej uwagę przyciągnęła
przede wszystkim trójka ludzi siedzących przy stole. Księcia Bewcastle już poznała.
Przystojny człowiek po lewej stronie był najwyraźniej jego młodszym bratem. Dama
po prawej ręce księcia miała burzę jasnych loków, kontrastujące z nimi bardzo ciemne
brwi, opaloną cerę i charakterystyczny, rodzinny nos. Wszyscy troje ubrani byli w
stroje wieczorowe i wyglądali dokładnie tak, jak Eve wyobrażała sobie arystokrację -
dumni i wyniośli. Obaj dżentelmeni wstali.
- O! - zdziwił się książę, sięgając po monokl.
- Lady Bedwyn? - spytał młody człowiek. Dama tylko patrzyła na nią z
uniesionymi brwiami.
- Mam zaszczyt przedstawić lady Bedwyn, moją żonę - powiedział pułkownik. -
Madame, oto lady Freyja Bedwyn, starsza z moich sióstr i lord Alleyne Bedwyn,
najmłodszy brat.
Lady Freyja uniosła brwi jeszcze wyżej i obejrzała Eve od stóp do głów,
boleśnie jej uświadamiając, że strój podróżny, który miała na sobie, choć schludny i
czysty, nie był modny ani uszyty z odpowiedniego materiału. I na pewno nie nadawał
się na wieczór.
- Aidan, ty diable! - zawołał lord Alleyne. Zaśmiał się i wydał się Eve jeszcze
przystojniejszy niż na początku. Obrzucił ją spojrzeniem z góry na dół, równie
bezceremonialnie jak jego siostra, ale z uśmiechem w oczach.
- Czy to się stało dzisiaj ?
- Szczerze mówiąc, prawie trzy tygodnie temu - odparł pułkownik. - Za
specjalnym pozwoleniem.
Lord Alleyne podszedł do nich.
- A więc zanim jeszcze przyjechałeś do Lindsey Hall - powiedział, patrząc na
Eve. - I nie pisnąłeś nam o tym nawet słowem. Zachodzę w głowę, dlaczego. -
Roześmiał się ponownie i wykonał przed Eve przepisowy ukłon. - Sługa uniżony, lady
Bedwyn.
- Lordzie Alleyne - szepnęła Eve, dygając.
- Och, możesz darować sobie tego lorda. Mów do mnie Alleyne. Jak mamy się
do ciebie zwracać? Aidanie, chyba nie będziesz się upierał, by traktować twoją żonę z
przesadną formalnością, skoro jest naszą bratową, co?
- Mów do mnie Eve - powiedziała.
- Eve. - Uśmiechnął się szeroko. - Czy skusiłaś go jabłkiem? Dlaczego nasz brat
ukrywał cię przed nami?
Jego uśmiech z bliska wydawał się niejednoznaczny. Czy lord Alleyne starał się
być wobec niej przyjazny i braterski, czy też z niej szydził? Na pewno zadawał trudne
pytania.
- Spóźniłeś się na kolację, Aidanie - zauważył książę ze swego miejsca u szczytu
stołu.
- Zdążyliśmy już zjeść.
- Aha - powiedział książę. - Ale napijecie się z nami wina. Alleyne, posadź lady
Bedwyn obok siebie.
A więc nie zamierzał komentować faktu, że wróciła. Eve oparła rękę na
ramieniu lorda Alleyne'a. Usiadła na wskazanym miejscu przy stole, czując, jak
ogarnia ją panika. Pułkownik powiedział wcześniej, że pochodzą z dwóch różnych
światów. Chyba raczej z różnych wszechświatów.
- Jak widzę, dla Wulfa nie jest to niespodzianką - rzekł lord Alleyne, gdy Eve
usiadła, a on przysunął jej krzesło bliżej stołu. Dostaliśmy po nosie, Free. Nie
dopuszczono nas do tajemnicy. Zatajono przed nami najsmakowitszą rodzinną plotkę.
- Lady Bedwyn, czy wolno spytać, kogo właściwie Aidan poślubił - odezwała się
lady Freyja z chłodną wyniosłością, gdy pułkownik usiadł obok niej. - Nie wydaje mi
się, byśmy się już spotkały. Czy nasze rodziny się znają? A może znamy pani nazwisko
ze słyszenia?
- Jestem pewna, że nie - odparła Eve, patrząc w pełne pogardy oczy szwagierki.
- Moja żona to panna Morris z Ringwood Manor w Oxfordshire - wyjaśnił
pułkownik. - Od śmierci ojca jest właścicielką posiadłości ziemskiej. Kapitan Morris,
jej brat, był oficerem w moim pułku, służył razem ze mną w Hiszpanii. Przypadł mi
przykry obowiązek zawiadomienia jego bliskich, że poległ w bitwie.
- Och, Eve, przyjmij wyrazy współczucia! - powiedział lord Alleyne.
- I zakochaliście się w sobie od pierwszego wejrzenia - skomentowała jego
siostra, spoglądając szyderczo na Eve. - Jakie to romantyczne. Morris? Chyba nigdy
nie słyszałam tego nazwiska.
- Zdziwiłabym się, gdyby je pani już słyszała. - Eve uśmiechnęła się. - Mój
ojciec, zanim ożenił się z córką właściciela kopalni, był górnikiem.
A zatem linia frontu została wyznaczona, pomyślała Eve, gdy szwagierka bez
żadnego komentarza odwzajemniła jej uśmiech. Cóż, pułkownik Bedwyn ostrzegał ją
przed tym. Mogła mieć pretensje wyłącznie do siebie.
- Córka górnika. - Lord Alleyne zachichotał. - Musiała to być wielka miłość.
Aidan zawsze skrupulatnie przestrzegał konwenansów. Nie potrzebuje też cudzego
majątku, bo sam ma wystarczająco wielki. Wiedziałaś o tym, Eve?
Eve nie była pewna, czy polubi Alleyne'a. Nie wiedziała, jak traktować jego
dobry humor, tak różny od chłodu całego rodzeństwa.
- Lady Bedwyn - rzekł książę, gdy lokaj nalał czerwonego wina do stojącego
przy niej kryształowego kieliszka - jutro po śniadaniu będzie pani towarzyszyć
Aidanowi i mnie podczas wizyty, którą złożymy markizie Rochester.
- Dobrze, wasza miłość - odpowiedziała. Podjęła decyzję. Musi się jej trzymać.
- Ciotka Rochester? - Lord Alleyne skrzywił się teatralnie. - Chcesz rzucić Eve
lwu na pożarcie, Wulf?
- Lady Bedwyn, czy to ciotce Rochester zostanie powierzone zadanie
odpowiedniego przygotowania pani? - spytała lady Freyja.
- Zdaje się, że ma wprowadzić mnie na dwór i przedstawić królowej - odparła
Eve. - A także udzielić mi rad i wskazówek, jak mam się zachowywać w świecie
pułkownika Bedwyna przez najbliższych kilka tygodni, zanim nie wrócę do domu, by
żyć własnym życiem.
- Ciotka Rochester jest w stanie sprostać każdemu wyzwaniu - oświadczyła lady
Freyja. - Nawet najtrudniejszemu.
- Co do tego wszyscy się z tobą zgadzamy, Free - powiedział Alleyne, unosząc
kieliszek w toaście na cześć siostry. - W końcu przygotowała twój debiut w
towarzystwie, prawda? A świat się nie zawalił.
Spojrzała na niego z gniewną pogardą.
- Musisz przyznać, Freyjo, że to celny strzał - rzucił książę od niechcenia. Wstał
z kieliszkiem w ręce. - Wznieśmy toast na cześć lady Eve Bedwyn, najnowszego
członka rodziny Bedwynów.
W jego oczach ani głosie nie było ciepła. Pozostali również powstali, unieśli
kieliszki w górę i wypili, ale tylko Alleyne patrzył na Eve. Tylko on się uśmiechnął i...
mrugnął do niej.
Pułkownik stał sztywno, z surową, kamienną twarzą. Mimo woli Eve przy-
pomniała sobie dzisiejsze popołudnie, tę godzinę, którą spędzili razem w łóżku w
gospodzie Pod Żółtodziobem i Kotłem. Czy to naprawdę się wydarzyło? Zdawało się,
że to był tylko dziwny, niesamowity sen. Czy ten człowiek naprawdę mógł być tamtym
mężczyzną? Żołądek ścisnął się jej z niepokoju.
* * *
Gdy następnego ranka przybyli do markizy Rochester, jeszcze nie opuściła
buduaru. Tak poinformował Bewcastle'a jej lokaj. Zrobił to z należnym księciu
szacunkiem, ale też z pewnym wyrzutem. Nie była to odpowiednia pora, by nawet tak
wysoko postawiona osoba jak książę Bewcastle składała wizyty towarzyskie.
- Zechce pan poczekać w różowym salonie, wasza miłość? Milordzie? - spytał
lokaj tonem sugerującym, żeby jednak wynieśli się stąd i wrócili dopiero o bardziej
przyzwoitej godzinie. Zerknął na Eve i najwyraźniej uznał ją za niegodną uwagi.
Bewcastle już kierował się szybkim krokiem w stronę salonu.
- Przynieś nam coś do picia - rozkazał.
Aidan posadził żonę na sofie i stanął za jej plecami. Wulf podszedł do okna i
obserwował, co się dzieje na ulicy. Mniej więcej po dziesięciu minutach, w ciągu
których bez słowa popijali przyniesione napoje, podwójne drzwi salonu otworzyły się
na oścież. Lokaj odsunął się na bok i do środka wkroczyła markiza, ubrana i uczesana
na poranną wizytę. W prawej ręce trzymała lorgnon na długiej rączce. Używała tego
przedmiotu, odkąd Aidan pamiętał, choć zapewne podobnie jak Wulf cieszyła się do-
skonałym wzrokiem. Na każdym palcu miała pierścienie z drogimi kamieniami.
- Bewcastle! - zawołała. - Tylko ty masz czelność przychodzić z wizy tą o tak
barbarzyńskiej godzinie. To nieładnie z twojej strony. Wybieram się właśnie na
spotkanie jednego z komitetów dobroczynnych, a wiesz jak ściśle przestrzegam
punktualności. O, coś takiego! - Uniosła lorgnon do oczu. - Przyprowadziłeś ze sobą
Aidana. Gdzie twój mundur, chłopcze? Jeśli chcesz się ze mną pokazywać na mieście,
będziesz musiał go włożyć. To najlepszy moment, żeby pochwalić się bratankiem w
szkarłatnym mundurze pułkownika. Muszę przyznać, że z każdym rokiem wyglądasz
coraz bardziej dystyngowanie. Ile to już lat minęło od chwili, gdy widzieliśmy się
ostatni raz? Dwa? Trzy? Cztery? W moim wieku czas upływa tak szybko, że rok
wydaje się nie dłuższy niż tydzień. Kim jest ta kobieta?
- Ciociu - Aidan ukłonił się jej - mam przyjemność przedstawić ci moją żonę,
lady Eve Bedwyn. Moja...
Nie dane mu było dokończyć prezentacji.
- A to ci dopiero! - krzyknęła ciotka, taksując Eve przez lorgnon od stóp do
głów. - Z czyjego to pokoju do nauki ją wykradłeś? Czyją była guwernantką?
- Moja żona mieszka w Ringwood Manor w Oxfordshire. W należącej do niej
posiadłości.
- Gdzieś ty ją do licha znalazł? - spytała.
Ciotka Rochester była znana z tego, że mówi bez ogródek. To, co u każdej innej
osoby zostałoby uznane za niewybaczalne grubiaństwo, w przypadku córki księcia i
żony markiza uchodziło za ekscentryczność.
- Przyjechałem do Ringwood Manor z wiadomością o śmierci w bitwie pod
Tuluzą kapitana Morrisa, jej brata - wyjaśnił.
- A ona, jak mniemam, rozpłakała się żałośnie na tej twojej szerokiej piersi,
zaczęła się użalać, jak będzie teraz samotna - dodała ciotka zjadliwie. - Jak tylko
przekroczyłeś jej próg, z miejsca zwąchała fortunę, której właściciel jest na dodatek
durniem.
- Ależ ciociu! - Aidan zacisnął ręce za plecami i spiorunował ją wzrokiem. Na
Boga, gdyby była mężczyzną, już by leżała na wznak na perskim dywanie i liczyła
gwiazdy na suficie. - Naprawdę nie mogę ci pozwolić, byś...
Ale i tym razem nie dane mu było dokończyć.
- Nie jestem ani głucha, ani niema - powiedziała cicho jego żona i wstała. - Ani
umysłowo niedorozwinięta. Nie podoba mi się, że mówicie o mnie w trzeciej osobie.
Nie znoszę też, gdy się mi ubliża. Zechce pani przyjąć do wiadomości, madame, że
mam spory majątek. Może to uspokoi pani obawy, że jej bratanek padł ofiarą kobiety,
której chodziło tylko o jego bogactwo. Mój ojciec ciężko pracował jako górnik, ożenił
się z córką właściciela kopalni, odziedziczył po niej kopalnię i dzięki usilnym
staraniom jeszcze po mnożył fortunę. Jestem dumna z niego i z mojego dziedzictwa.
Celowo mówiła z wyraźniejszym niż zwykle śpiewnym akcentem.
- Jesteś Walijka! - krzyknęła ciotka, jakby oskarżała Eve o jakąś straszną
zbrodnię.
- Ciociu, jesteś winna mojej żonie przeprosiny - rzekł Aidan sztywno. Ciotka w
odpowiedzi wybuchnęła śmiechem.
- Zuchwały szczeniak!
- Nie przyprowadziłem jej tutaj, by ją obrażano.
- Usiądź - rozkazała nagle ciotka. - Siadajcie oboje! Ty też, Bewcastle, i opuść
ten monokl. Twoje sztuczki nie działają na mnie.
Nikt z nich nawet nie drgnął.
- A więc przez was opuszczę spotkanie mojego komitetu - powiedziała ciotka
Rochester. - Chociaż nigdy nie zaniedbuję swoich obowiązków wobec tych, którzy w
życiu mieli mniej szczęścia ode mnie. Usiądźcie i powiedzcie, czemu zawdzięczam ten
zaszczyt. Podejrzewam, że nie przyszlibyście tutaj we dwóch, gdyby chodziło tylko o
przedstawienie mi lady Eve Bedwyn.
Eve usiadła. Aidan zajął miejsce obok niej. Bewcastle pozostał przy oknie.
- Lady Bedwyn musi być przedstawiona na dworze i należycie wprowadzona do
towarzystwa - wyjaśnił książę. - Poza tym otrzymała zaproszenie na oficjalną kolację
w Carlton House z udziałem dygnitarzy z całej Europy. Ty ją do tego przygotujesz,
ciociu.
- O, doprawdy? - spytała wyniośle. - Jesteś bardzo pewny swego, Wulfricu.
- Tak - odparł. - Lady Bedwyn musi nabrać ogłady, a nikt w rodzinie nie
poradzi sobie lepiej niż ty.
Ciotka Rochester przyglądała mu się przez lorgnon.
- Trzeba ją będzie zabrać do dobrej krawcowej - ciągnął Wulf. - Potrzebuje całej
nowej garderoby. Stanowczo musi zrzucić żałobę. W szarym nie jest jej do twarzy.
- Dlaczego nie jest w czerni? - spytała ciotka. - Przecież jej brat poległ
niedawno.
- Przekazał przez Aidana, żeby nie nosiła po nim żałoby. Ale nawet gdyby tego
nie zrobił, wymagałbym, żeby porzuciła ją na czas debiutu w towarzystwie - wyjaśnił
Bewcastle. - Weźmiesz ją pod swoje skrzydła, ciociu?
- Wygląda na to, że nie mam wyboru. - Ciotka Rochester westchnęła. - To
będzie ciekawe wyzwanie. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się wprowadzać do
towarzystwa córki walijskiego górnika. - Zwróciła lorgnon na Eve, która w trakcie
oględzin siedziała spokojnie, choć Aidan obawiał się, że lada moment zerwie się na
nogi i zażąda, by ją stąd zabrać. - Przynajmniej ma niezłą figurę i ładną buzię. Ale
oczywiście trzeba będzie coś zrobić z jej włosami.
Bewcastle i ciotka Rochester znów rozmawiali o niej w trzeciej osobie, trochę
tak, jakby była przedmiotem. Aidan może by jej i współczuł, gdyby sama nie była
sobie winna. Niech przekona się, do czego popchnęła ją urażona duma. Po raz kolejny
uświadomił sobie, jak niewiele wie o kobiecie, z którą się ożenił. Czy już dziś każe mu
zawieźć się do gospody Pod Żółtodziobem i Kotłem?
Ku ich zdziwieniu Eve przerwała monolog ciotki.
- Jeśli spodoba mi się to, co zostanie zaproponowane, madame, pozwolę
zmienić sobie fryzurę - powiedziała. - Jeśli chodzi o moje stroje i sposób zachowania,
będę pani wdzięczna za pomoc i rady, madame, dopóki nie nauczę się decydować
sama, co jest właściwe, a co nie. Może jednak powinnam uspokoić pani najgorsze
obawy i zapewnić ją, że pułkownik Bedwyn nie wyciągnął mnie prosto z kopalni.
Otrzymałam wychowanie i edukację odpowiednią dla damy.
- No, no - rzekła ciotka. - Aidanie, ożeniłeś się z kobietą, która ma pazurki.
- Tak, ciociu - przyznał.
- Niech lepiej nie pokazuje ich przy mnie. Musi też pamiętać, że po angielsku
należy mówić, a nie śpiewać. Nie dotyczy to oczywiście chórzystek, ale damy raczej nie
śpiewają w chórze.
- To walijski akcent, ciociu - odparł.
Akcent, który bardzo mu się podobał, jeśli nawet Eve używała go z rozmysłem,
żeby rozdrażnić jego krewnych.
Bewcastle odezwał się charakterystycznym dla siebie łagodnym tonem, zanim
ich rozmowa zdołała przerodzić się w kłótnię.
- Lady Bedwyn, zgadza się pani zatem oddać w ręce lady Rochester? - spytał. -
Zapewniam panią, że to najlepsze rozwiązanie.
- Dziękuję, wasza miłość - odparła chłodno Eve. - Zgadzam się. Dziękuję,
madame.
Aidan w linii jej podbródka dostrzegł upór, na co wcześniej nie zwrócił uwagi.
- Jeśli to wszystko cię przerasta, powiedz mi, a ja natychmiast zabiorę cię do
domu, do Ringwood - zaproponował. - Nie będę cię do niczego zmuszał. Tego nie było
w naszej umowie. Nie pozwolę też, by ktoś inny cię zmuszał.
- Nigdzie nie pojadę - odparła, patrząc mu spokojnie w oczy.
- Ależ oczywiście, że pojedziesz, moja mała - zaprotestowała ciotka, znów z
lorgnon przy oczach. - Niezwłocznie pojedziesz ze mną do mojej krawcowej. Wulfricu,
Aidanie, możecie już iść. No, idźcie sobie! Kto jest twoją krawcową, dziewczyno?
Przypuszczam, że jakaś prowincjonalna nieznana szwaczka.
- Tak - zgodziła się Eve. - Moja ciotka, a ja jej pomagam.
Aidan wstał i spojrzał na Bewcastle'a, który ukłonił się z rezerwą obu damom i
wyszedł przed nim z pokoju.
* * *
Pomysł, że panna Benning, znana krawcowa, u której ubierała się lady Ro-
chester, odwoła wszystkie spotkania z klientkami umówione na następnych kilka dni,
wydał się Eve niedorzeczny. Cóż z tego, że chciała zamówić dla niej stroje na
prezentację na dworze i inne towarzyskie okazje na resztę sezonu?
Wkrótce jasno uświadomiła sobie, że markiza Rochester była naprawdę bardzo
ważną personą. Dzisiaj dodatkowo miała jeszcze poparcie księcia Bewcastle'a. A Eve
była żoną dziedzica jego tytułu. Była też rzadką klientką, o jakiej marzą wszystkie
krawcowe, potrzebującą całej garderoby. Ani jeden ubiór z tych, które przywiozła ze
sobą do Londynu, nie nadawał się na debiut w wyższych sferach. Panna Benning
rzuciła jedno spojrzenie na suknię podróżną, którą Eve miała na sobie, i zgodziła się z
markizą.
We trzy oglądały żurnale, wybierając modele sukni porannych, popołu-
dniowych, wieczorowych, balowych, podróżnych, spacerowych i do jazdy konnej,
płaszczy, pelis... Lista robiła się coraz dłuższa ku rosnącemu przerażeniu Eve. Gdy
próbowała protestować, markiza zwróciła jej uwagę, że jeśli nawet zamierza
przebywać w mieście tylko przez trzy czy cztery tygodnie, nie może się pokazać dwa
razy w tym samym stroju. Takie skąpstwo źle by świadczyło o Aidanie.
Kolejną, niezwykle ważną kwestią była jej suknia dworska na prezentację przed
królową. Eve dowiedziała się, że królowa Charlotte ma dosyć surowe poglądy, jeśli
chodzi o to, co jest właściwym strojem dla damy na jej salonach. Modne obecnie luźne
suknie z wysokim stanem nie były dozwolone. Suknia galowa musiała mieć szeroką
spódnicę z krynoliną i gorset. Obowiązywały do niej strusie pióra i wstążki, a całość
była w stylu, który wyszedł z mody jakieś dwadzieścia lat temu. Suknia musiała też
mieć obfity tren długości dokładnie trzech metrów. Eve zastanawiała się, czy ktoś na
dworze czołga się od damy do damy z miarką w ręce. I jaki los czekał tę biedną istotę,
której tren okazał się o centymetr za długi albo za krótki? Banicja z dworu i
towarzyski ostracyzm do końca życia?
Należało wybrać materiały, kolory i dodatki. Konieczne było zdjęcie miary,
niekończącej się miary, z każdego niemal fragmentu jej ciała.
Z początku wszystko to było zadziwiające, podniecające i wręcz oszałamiające.
Potem stopniowo stało się nudne i męczące. Na każdym etapie odbywały się długie
dyskusje. Na szczęście panna Benning zgodziła się ze zdaniem Eve w kwestii koloru.
Jak powiedziała lady Rochester, jasne pastelowe odcienie podkreślą delikatną cerę,
ładne oczy i lśniące włosy lady Bedwyn. Ale też zgodziła się z markizą, że suknia
dworska powinna mieć bardziej zdecydowany kolor, gdyż na dworze suknia była o
wiele ważniejsza niż ubrana w nią osoba. W większości przypadków Eve udało się
przekonać obie panie w kwestii dotyczącej materiałów. Wolała lekkie, gładkie tkaniny
zamiast wzorzystych aksamitów. Została jednak prawie całkowicie zlekceważona przy
wyborze kroju. Kreacje przylegające do figury albo odsłaniające dekolt czy kostki
napełniały ją przerażeniem. Będzie się w tym czuła półnaga! Powiedziano jej jednak,
że właśnie taki styl jest ostatnim krzykiem mody. A dla wyższych sfer moda była
czymś świętym.
Na żadnym z materiałów i modeli nie było ceny, ale łatwo zgadnąć, ile to
wszystko może kosztować. Była naprawdę bardzo bogata, jednak jej ojciec mimo
ogromnych aspiracji, by wejść w wyższe sfery, nigdy nie tolerował ekstrawagancji.
Ona też nie. Zawsze żyła skromnie. A teraz na zaledwie kilka tygodni tyle strojów!
Czy Percy zdawał sobie sprawę, jakie będą konsekwencje jego ostatnich słów
skierowanych do dowódcy? Przypomniała sobie, jak arogancko i bezlitośnie książę
Bewcastle potraktował jej pragnienie, by ze względu na pamięć brata ubierać się w
stonowane kolory. Książę powiedział, że gdyby nawet Percy nie wyraził takiego
życzenia, on żądałby od niej zrzucenia żałoby na kilka następnych tygodni. Dla niego
Percy był nikim. Ona też w ogóle się nie liczyła.
- Jak na kogoś, kto będzie miał całą garderobę uszytą przez rozchwytywaną
pannę Benning, nie wygląda pani zbyt radośnie, lady Bedwyn - zauważyła markiza
późnym popołudniem, gdy wychodziły z pracowni.
- Czuję po prostu zmęczenie, madame - powiedziała Eve. - Nie jestem do tego
wszystkiego przyzwyczajona.
- Powinnaś była o tym pomyśleć, zanim zdecydowałaś się wyjść za mąż za
dziedzica księcia Bewcastle'a - rzekła lady Rochester, wsiadając do powozu.
To była kropla, która przepełniła czarę. Stojąca w progu Eve zawahała się, a
potem odwróciła się do panny Benning.
- Jeśli chodzi o moją suknię dworską... - zaczęła. Panna Benning zamieniła się
w słuch.
13
Po obiedzie Aidan poszedł na górę do złotego apartamentu, który zajmowali z
żoną, Eve siedziała w salonie przy sekretarzyku. Uniosła głowę i wyjaśniła, że pisze do
rodziny w Ringwood. Domyślił się, że ma na myśli ciotkę, dwójkę osieroconych
dzieci... zapewne też guwernantkę i jej dziecko, zapalczywą gospodynię, przygłupiego
stajennego oraz całą resztę osobliwych domowników, których zgromadziła wokół
siebie. Nie zdziwiłby się, gdyby przesyłała serdeczne pozdrowienia nawet temu
parszywemu kundlowi.
Usiadł w głębokim fotelu i przyglądał się jej, zastanawiając, czy nie wrócić na
dół po jakąś książkę. Nie był przyzwyczajony do bezczynności. Freyja wyszła na
proszoną kolację. Eve po obiedzie zostawiła go w towarzystwie braci, by mogli się
napić porto. Alleyne jednak wkrótce potem poszedł do klubu White'a, by spotkać się z
przyjaciółmi i razem z nimi wybrać na bal. Wulf wychodził w sobie tylko znanym celu.
Aidan podejrzewał, że brat zamierzał odwiedzić kochankę. On też mógł pójść z
Alleyne'em do klubu. Na pewno spotkałby tam licznych znajomych, z którymi
przyjemnie spędziłby kilka godzin.
Jego żona ze względu na niego zdecydowała się zostać w Londynie. Oczywiście
nie mogła nigdzie wychodzić, dopóki nie zostanie oficjalnie przedstawiona w
towarzystwie. Aidan bębnił palcami po oparciu fotela.
Obserwował, jak osuszyła i złożyła list, odłożyła go na bok, przeszła przez
pokój, usiadła na sofie i wyjęła robótkę. Nie spojrzała na niego ani razu.
- Pan mnie peszy - odezwała się po kilku minutach wyszywania.
- Tak? - Przestał bębnić palcami i spojrzał chmurnie na jej pochyloną głowę. -
Dlaczego?
- Pan jest taki milczący - powiedziała. - I cały czas mnie obserwuje. Milczący? A
ona nie? Gdy wszedł do pokoju, pisała przy biurku, odwrócona do niego plecami. Czy
spodziewała się, że będzie ją zabawiał rozmową? A odkąd skończyła pisać, nie
odezwała się ani słowem... aż do tej chwili.
- Proszę mi wybaczyć - rzekł. Uniosła głowę.
- Czy pan się w ogóle uśmiecha? - spytała.
Co, do diabła? Oczywiście, że się uśmiechał. Ale czy miał nieustannie szczerzyć
zęby, chichotać bez powodu?
- Nigdy nie widziałam, jak pan się uśmiecha. Ani razu.
- Nie mam zbyt wielu powodów do radości - odparł.
- Przykro mi - powiedziała, pochylając się znów nad robótką.
Do diabła! Ona pewnie uzna, że miał na myśli ich małżeństwo i jej to-
warzystwo. Ale przecież został z nią w domu. Zarówno wczorajszego wieczoru, jak i
dziś.
- Jestem zabójcą - oznajmił gniewnie. - Zabijanie to mój zawód. Nie ma w tym
nic wesołego.
Spojrzała na niego, z igłą uniesioną w powietrzu. Skrzywił się. Do licha,
dlaczego to powiedział? Nie myślał tak o sobie już od lat. Nigdy nikomu nie zwierzał
się z tych myśli. Zwłaszcza kobietom.
- Czy właśnie w ten sposób pan na siebie patrzy? - spytała. - Jak na zabójcę?
Chciał ją zaszokować. Wytrącić ze spokoju, typowego dla tylu ludzi w Anglii,
którym rzeczywistość wojenna wydawała się zbyt odległa.
- Mówi się, że za mundurem panny sznurem - powiedział. - W tej chwili chyba
wszyscy w Anglii, nie tylko kobiety, także mężczyźni, uwielbiają mundury - brytyjskie,
pruskie lub rosyjskie. Wszyscy uwielbiają noszących je zabójców.
- Ale przecież walczył pan, by uwolnić kraje i ich obywateli od okrutnego
tyrana. Jest to szlachetny cel, jeśli nawet w trakcie wojny zabił pan iluś tam żołnierzy
wrogiej armii.
- Za rok albo dwa zapewne Rosja stanie się wrogiem. Albo Prusy, Austria,
Ameryka. A Francja będzie naszym sojusznikiem. Wielka Brytania oczywiście zawsze
walczy o słuszną sprawę. I zawsze ma po swojej stronie Boga. Wie pani, że Bóg mówi z
angielskim akcentem? A ściślej, z wytwornym akcentem, właściwym angielskim
wyższym sferom. Opuściła igłę, ale nadal nie spuszczała z niego wzroku.
- Jestem zabójcą - powtórzył. - Wielką zaletą bycia żołnierzem jest to, że nigdy
nie zostanę powieszony za moje zbrodnie. Przeciwnie, będę fetowany i wychwalany
pod niebiosa. Damy będą się we mnie kochać, mimo że jestem już żonaty. I mimo że
się nie uśmiecham.
Co on, do diabła, wygaduje? Był pełen złości... i zatrważająco bliski łez.
Żałował, że nie może zerwać się na nogi i wybiec z pokoju. Wyszedłby przy tym na
idiotę. Chciał, żeby ona wreszcie spuściła wzrok i na powrót zajęła się robótką. Nie
pamiętał, kiedy ostatnio tak się otworzył przed ludźmi. Chyba był wtedy jeszcze
chłopcem.
- Tak mi przykro - powiedziała w końcu. - Nie miałam pojęcia. Uznałam, że
ponieważ wygląda pan tak... Czy celowo nie dopuszczamy do siebie myśli, jak wygląda
rzeczywistość, co się dzieje, gdy jedna armia broni wolności, walcząc z inną? Dlaczego
zapominamy, że wojsko składa się żywych ludzi, którzy mogą mieć wyrzuty sumienia?
Czy Percy też przeżywał podobne rozterki? Nigdy o tym nie wspominał.
- Proszę mi wybaczyć. - Wstał i odwrócił się do niej plecami, patrząc na
przygotowane do rozpalenia drwa w kominku. - Udzieliłem głupiej odpowiedzi na
proste pytanie. Chyba jednak czasem się uśmiecham, madame. A czy widziała pani,
by Bewcastle kiedykolwiek się uśmiechał?
Kiedyś się jednak uśmiechał. Dawno, dawno temu. Gdy byli obaj mali, świat
wokół nich wydawał im się jednym wielkim, cudownym, magicznym placem
niekończących się zabaw. Byli wtedy najlepszymi przyjaciółmi, nierozłącznymi.
Nie pozwoliła mu jednak zmienić tematu.
- Dlaczego pan wstąpił do wojska? - spytała. Westchnął.
- Takie jest przeznaczenie drugiego z kolei syna w arystokratycznej rodzinie -
odparł. - Nie wiedziała pani o tym? Pierwszy syn jest dziedzicem majątku, drugi
oficerem, trzeci duchownym.
Tyle że Ralfowi udało się uniknąć przeznaczonego mu losu.
- I mimo tego, co pan czuje, spędził pan w wojsku tyle lat. Dlaczego? Przecież
nie dla pieniędzy.
- Z obowiązku, madame - odparł. - Poza tym, nie powiedziałem, że zabijanie mi
się nie podoba. Stwierdziłem tylko, że zabijanie na co dzień sprawiło, iż nie
uśmiecham się z powodu byle błahostki.
Ponieważ nie odpowiedziała, odwrócił się, by na nią spojrzeć. Znów haftowała,
chociaż wydawało mu się, że ręka drży jej nieco.
- Jak się udała dzisiejsza wizyta u krawcowej ? - spytał.
Tym razem, ku jego uldze, zgodziła się zmienić temat rozmowy.
- Zamówiłam mnóstwo strojów - odparła. - Chyba nie zdążę wszystkich włożyć
podczas mojego krótkiego pobytu w mieście. Jednak zarówno lady Rochester, jak i
panna Benning zapewniały, że to absolutne minimum potrzebnych ubiorów. Boję się
nawet pomyśleć, ile wyniesie rachunek, zwłaszcza jeżeli doliczy się wszystkie dodatki:
buty, pióra, wachlarze, kapelusze, torebki, chusteczki i tak dalej, i tak dalej.
- Tym nie musi się pani martwić - powiedział. - Jak już pani zauważyła, mam
dość pieniędzy.
Uniosła wysoko brwi.
- Sama zapłacę rachunki - oświadczyła.
- Jak długo przebywa pani w moim towarzystwie, ja będę panią ubierał i
pokrywał wszystkie pani wydatki.
- Nie, nie zgadzam się. - Wkłuła igłę w płótno i odłożyła je na bok. Na policzki
wystąpiły jej rumieńce. - W żadnym wypadku, pułkowniku. Jestem w stanie sama
płacić za siebie. Nie chcę nawet słyszeć...
- Madame, ta sprawa nie podlega dyskusji - powiedział, mrużąc oczy. - Jest
pani moją żoną.
- Nie jestem. - Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Jeśli ma pan
ochotę, może się pan zwracać w ten sposób do swoich żołnierzy. Ale nie do mnie. Nie
pozwolę się do niczego zmusić, ani panu, ani księciu Bewcastle'owi, ani markizie
Rochester. Nikomu. Przyjechałam do Londynu z własnej, nieprzymuszonej woli. I
zostałam na własne życzenie, wbrew panu. Sama zgodziłam się, by lady Rochester
została moim mentorem w towarzystwie. Przyjechałam tu nie jako ktoś gorszy od
pana, kogo trzeba pilnować, żeby nie zhańbił świetnego imienia Bedwynów, ale jako
ktoś panu równy, kto odpłaca się za przysługę, którą wyświadczył mi pan kilka
tygodni temu. Sama zapłacę za swoje stroje.
- Nie jest pani moją żoną? - zapytał, ignorując całą resztę jej wywodu. - W
księdze parafialnej pewnego kościoła znajduje się zapis, który przeczy pani słowom w
tej kwestii, madame. Ma pani na palcu moją obrączkę. Wczorajszego popołudnia
współżyliśmy ze sobą. Być może nasz syn lub córka rozwija się już w pani łonie. Czy
twierdzi pani, że to dziecko byłoby bękartem?
Pobladła. Nie przyszło jej do głowy, że mogli począć dziecko. Szczerze mówiąc,
jemu też nie, dopóki nie pomyślał o tym ostatniej nocy, gdy próbował bezskutecznie
zasnąć, sam we własnym łóżku.
- To mało prawdopodobne - powiedziała.
- Ale możliwe.
Był głupcem, ulęgając pożądaniu. Jeśli pojawiłoby się dziecko, byliby na zawsze
związani czymś o wiele poważniejszym, bardziej zobowiązującym niż zwykły kontrakt
małżeński. Nie dopuściłby, żeby jego dziecko rosło bez ojca.
- Nie powinnam była przyjeżdżać - stwierdziła. - Należało oprzeć się perswazji
księcia. Czy towarzystwo potępiłoby pana, nie widząc mnie przy pańskim boku?
Wzruszył ramionami.
- Kto wie? - odparł. - Wiele osób uważa Bedwynów za bezdusznych, wręcz
okrutnych. Choć każdy, kto choć trochę zna historię naszej rodziny, wie również, że
Bedwynowie traktują swoje żony z szacunkiem i kurtuazją. Pewnie dlatego większość
z nas żeni się późno albo wcale.
- Czy zostałby pan w domu, gdyby mnie tutaj nie było? - spytała.
- Prawdopodobnie nie.
- Na pewno nie - rzekła, wstając. - Pójdę się położyć, pułkowniku. Jestem
zmęczona. Niech pan spędzi wieczór w towarzystwie braci i siostry albo wśród
znajomych. Nie musi pan zostawać w domu tylko ze względu na mnie:
- Jest pani moją żoną.
Roześmiała się cicho, niewesoło i odwróciła się.
- Eve - powiedział. Spojrzała w jego kierunku.
- Jeśli mamy razem spędzić kilka tygodni, chyba musimy zrezygnować z tego
oficjalnego „madame” i „pułkowniku”. Mów mi po imieniu - za proponował.
Kiwnęła głową, że się zgadza.
- I może przez ten czas powinniśmy żyć ze sobą jak mąż i żona. Wczoraj było
nam dobrze ze sobą. A już wkrótce czeka nas wiele lat wstrzemięźliwości.
Spuściła wzrok, najwyraźniej rozważając to, co zasugerował. Przez cały dzień
nie dawało mu to spokoju, że są małżeństwem, że przez następne kilka tygodni będą
razem mieszkać w tym apartamencie, że współżyli ze sobą jeden jedyny raz i już nigdy
nie będą. Nie wiedział jeszcze, jak się upora z kolejną zasadą Bedwynów - że
mężczyźni, jeśli się ożenią, bezwzględnie dochowują wierności swoim żonom. Na razie
jednak miał przed sobą tych kilka tygodni.
- Oczywiście wtedy szanse poczęcia dziecka wzrosną. - Czuł się w obowiązku jej
przypomnieć, choć pewnie sama rozważała teraz tę kwestię.
Podniosła wzrok. To, co zobaczył w jej oczach, wstrząsnęło nim. Patrzyła na
niego z takim smutkiem...
- Chyba chciałabym, żeby tak się stało - odparła.
Chciała dziecka? Więc mylił się w swoich przypuszczeniach, gdy składał jej
propozycję małżeństwa? Nie porzuciła więc jeszcze nadziei, że znajdzie mężczyznę,
którego pokocha i poślubi? Pragnęła normalnego życia rodzinnego i dzieci? Przez
chwilę zastanawiał się, kim był jej kochanek z przeszłości. Nadal dziwiło go, że w
ogóle miała kochanka. Odsunął jednak ciekawość na bok. Jeśli chciała wyjść za
tamtego mężczyznę, straciła swoją szansę. Kimkolwiek był, nie pospieszył jej na
ratunek, gdy tak rozpaczliwie potrzebowała męża.
- Przyjdę zatem dziś do ciebie - powiedział. - Za pół godziny?
- Dobrze - przytaknęła i odwróciła się.
* * *
Mogła być w ciąży. Ta myśl uporczywie dźwięczała jej w głowie jak refren. A
jeśli nawet jeszcze w tej chwili nie była, to bardzo prawdopodobne, że w nią zajdzie w
ciągu tych kilku tygodni, zanim wróci samotnie do Ringwood. Gdy trzy tygodnie temu
zgodziła się na pospieszne małżeństwo, zamiast czekać na powrót Johna, świadomie
zrezygnowała z marzeń o długim, szczęśliwym, rodzinnym życiu. Może teraz spełni się
inne jej marzenie.
Zawsze z całego serca pragnęła dzieci. Przypuszczalnie właśnie z tego powodu
w wieku dziewiętnastu lat była gotowa przyjąć oświadczyny Joshui, mimo że nie
darzyła go romantyczną miłością. Z tego samego powodu, gdy skończyła dwadzieścia
jeden lat, zasugerowała Johnowi, by ujawnił ich potajemny, trwający już wtedy rok
związek i ożenił się z nią ryzykując gniew rodziców. Przez cztery lata, które upłynęły
od tamtej chwili - ostatni rok w całkowitej separacji z Johnem, przebywającym w
Rosji - trapiła ją myśl, że traci najlepsze lata, kiedy mogłaby rodzić dzieci.
- Nie, zostaw rozpuszczone, Edith - powiedziała do pokojówki, która
zamierzała spleść na noc jej wyszczotkowane włosy. - Czepek nie będzie mi potrzebny.
Spotkały się spojrzeniem w lustrze toaletki. Obie się zarumieniły. Edith
odwróciła się, by powiesić w szafie szarą jedwabną suknię, którą Eve przed chwilą
zdjęła.
Eve pomyślała że pojawienie się w jej życiu Becky i Davy'ego było naj-
szczęśliwszym zrządzeniem losu. Wzięła je do siebie, nie mogąc znieść myśli, że dzieci
nie mają domu i nikt ich nie chce. Wkrótce jednak zaczęła je traktować jak swoje
własne. Nadal tak je traktowała. To były jej dzieci. Gdy po wizycie u panny Benning
zaczęły objeżdżać sklepy i kupować wszelkie potrzebne dodatki, zirytowała markizę,
poświęcając wiele czasu na to, by znaleźć ładny kapelusik dla Becky i porządne buty
dla Davy'ego, a potem oczywiście musiała jeszcze kupić marynarską czapeczkę dla
Benjamina.
Stawiając świecę na stoliku przy łóżku, Eve pomyślała, że okropnie za nimi
tęskni. Dni spędzone bez dzieci wydawały się jej wiecznością. Ale może najbliższe
tygodnie obdarzają następnym dzieckiem, niemowlęciem, dzieckiem z jej własnego
łona, które będzie ssać jej pierś, które co kilka godzin będzie tulić w ramionach i
karmić, by przestało płakać. Ale mają dla siebie tylko tych kilka tygodni. Nie należy
zbyt wiele oczekiwać.
Rozległo się pukanie do drzwi. Natychmiast przestała o tym wszystkim myśleć,
gdy Aidan, w ciemnoniebieskim brokatowym szlafroku, wszedł do jej sypialni. Był jak
zwykle ogromny, ponury i groźny, ale wyglądał też niesamowicie pociągająco. Z
pewnością nie był mężczyzną klasycznej urody. Nie mogła się już jednak doczekać,
kiedy znów jej dotknie, znów będzie się z nią kochał.
Teraz już wiedziała, co kryło się pod maską tego człowieka. Jego posępność
skrywała cierpienie.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, poczuła przypływ czułości do niego.
* * *
- Nie daj się namówić ciotce Rochester do obcięcia włosów - powiedział,
podchodząc bliżej i ujmując w palce pasmo jej włosów. - Są piękne właśnie takie.
Miały brązowy kolor, który nie od razu zwracał uwagę tak jak włosy blond,
rude czy czarne. Ale były gęste i lśniące, a teraz, gdy zostały rozpuszczone, widział
połyskujące w nich miodowe i złote odcienie. Włosy spływały falami na jej ramiona i
dalej, aż do połowy pleców. Wyglądała niezwykle ponętnie w skromnej, białej koszuli
nocnej otulającej jej długie, zgrabne nogi. Chciał o niej myśleć z zaangażowaniem nie
większym niż to, które czułby w stosunku do kochanki. Jednak idąc do jej sypialni, nie
mógł zapomnieć, że jest ona jego żoną. Że to, co miało się między nimi wydarzyć, nie
było tylko seksem, ale małżeńskim współżyciem.
Pochylił głowę i pocałował ją. Pachniała różem i mydłem. Jednak zanim zdołał
ją mocniej objąć, oparła mu ręce na ramionach i odsunęła się nieco od niego.
- Powiedziałam już wcześniejsze nie pozwolę, by ktokolwiek mnie do czegoś
zmuszał, nawet w kwestii włosów - oświadczyła.
- Chyba nie wracamy znów do rachunków za twoje ubrania?
Eve nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak go dotknęła, chcąc sama za nie
zapłacić. Westchnęła i pokręciła głową.
- Będziemy się oto spierać jutro.
- To i dobrze - odparł. - Dzisiejszej nocy będziemy się kochać. Powiedz mi, Eve,
czy należysz do kobiet, które wstydzą się nagości? Czy zemdlejesz, jeśli cię rozbiorę? I
jeśli sam zdejmę szlafrok, zanim zgaszę świece?
Był pod spodem nagi, ale nie chciał jej zmuszać, by na niego patrzyła. Może
wolałaby, żeby wszystko odbyło się w ciemności, pod kołdrą? Wczoraj, gdy doszło do
ich zbliżenia, byli prawie kompletnie ubrani.
Potrząsnęła głową.
Rozpiął guziczki z przodu jej koszuli nocnej i od razu ją zdjął. Nie gustował w
szczupłych kobietach, ale ona wydała mu się niezwykle piękna. Smukła i gibka, o
skórze jasnej i gładkiej jak porcelana. Ładnie zaokrąglona tam, gdzie należało, piersi
miała niewielkie, ale jędrne, uniesione ku górze, a sutki różowe, napięte z zimna, a
może wskutek skrępowania czy pożądania.
Rozwiązał pasek jedwabnego szlafroka i zsunął go z ramion na podłogę. Był tak
potężny, że zawsze musiał uważać, by nie zrobić krzywdy kobiecie. Miał na ciele blizny
po licznych ranach, co mogło nie spodobać się Eve. Przyznała jednak, że było jej
wczoraj z nim dobrze. Nie będzie się teraz przed nią zasłaniał.
Dotknął jej ramion i znów pocałował, trzymając w niewielkiej odległości od
siebie. Zadrżała. Uniósł głowę i przyglądał się swoim dłoniom, jak zsuwają się w dół i
zakrywają jej piersi, ujmują je. Ciemna skóra dłoni i alabastrowe kobiece ciało.
- Są za małe - powiedziała, obserwując jego twarz. Ach tak, więc nie była pewna
swojego powabu!
- Za małe? - spytał. - By wykarmić dziecko? Wątpię. By podobać się
mężczyźnie? Nie. Zobacz, doskonale mieszczą mi się w dłoniach.
Patrzyła, jak unosi jej piersi do góry, dotyka kciukami nabrzmiałych sutków i
lekko, rytmicznie naciska. A potem pochylił głowę, wziął sutek do ust i zaczął ssać,
pocierając go językiem. Poczuł jak twardnieje i napina się pożądaniem.
- Och! - krzyknęła, wplatając mu palce we włosy. Wygięła się w łuk i przytuliła
do niego.
- Lepiej się połóżmy - zaproponował. - Czy nie będzie ci przeszkadzać, jeśli
zostawię zapalone świece? Lubię patrzeć na to, co się dzieje. Zgaszę je jednak, jeśli ci
to nie odpowiada.
Zawahała się i z wyrazu jej oczu poznał, że wolałaby ciemność.
- Niech się palą - zdecydowała.
Położyła się na łóżku. On jednak nie opadł na nią od razu, tak jak wczoraj , gdy
oboje byli rozpaleni namiętnością. Nie położył się też obok. Przysiadł na materacu,
rękami szeroko rozsunął jej uda i uklęknął między nimi. Zagryzła wargę i rozłożyła
szeroko ręce, kładąc dłonie płasko na prześcieradle. Ujął ją pod kolanami i uniósł jej
nogi do góry. Pochylił się nad nią pożerając ją wzrokiem. Przesuwał po niej rękami
powoli, dokładnie, z całym doświadczeniem, jakie zyskał przez lata. Podniecał ją
ulotnymi dotknięciami i delikatnym głaskaniem. Łaskotał, drapał, podszczypywał w
miejscach, o których wiedział, że są szczególnie wrażliwe i rozpalą jej pożądanie.
Leżała nieruchomo z rozrzuconymi na boki rękami, przymkniętymi oczami i
rozchylonymi ustami. Odpowiadała żarem, zdyszanym oddechem i cichymi jękami
rozkoszy, ale pozostała bierna. Pieścił ją ustami, językiem i zębami, nie tylko rękami.
Przynajmniej jedno nie ulegało wątpliwości. Miała bardzo niewielkie doświadczenie.
Przesunął dłońmi wzdłuż jej smukłych, gładkich nóg, odnajdując na jej stopach
czułe miejsca. Głaskał je, by jeszcze bardziej ją podniecić. I gdy wsunął ręce między jej
uda, poczuł, że jest gorąca i wilgotna. Dotykał jej opuszkami palców i delikatnie
pieścił, rozdzielając fałdki jej ciała badając wnętrze. Wsunął w nią palec, przyglądając
się temu, co robi. Wiedział, że nie może już dłużej czekać. Poczuł, jak zaciska się
wokół jego palca i cofnął rękę.
- Jesteś gotowa? - spytał, patrząc jej w oczy. Nie chciał w nią wchodzić bez jej
zgody.
- Tak - odparła niskim, zmysłowym głosem, który pozbawił go tchu. Wsunął
pod nią ręce i ujął pośladki, unosząc je do góry. Wszedł w nią jednym mocnym
pchnięciem. Przywitał go żar, wilgoć i obejmujące go ciasno wnętrze. Zamknął oczy,
powoli odetchnął i zmusił się do opanowania. Chciał opaść na nią całym ciężarem,
rozładować napięcie własnego ciała kilkoma szybkimi ruchami. Ale przecież rozbudził
jej pożądanie, więc najpierw musi ją zaspokoić. Klęczał dalej między jej udami, przy-
trzymywał ją rękami za pośladki. Wsuwał się w nią i wysuwał raz po raz tak, by czuła
całą jego długość w szybkim, mocnym rytmie. Zapominając o potrzebach własnego
ciała, czekał na jej odpowiedź.
Była piękna i bardzo kobieca w tym cielesnym akcie. Słyszał wilgotny rytm
tego, co się między nimi działo, czuł pierwotny zapach namiętności, zmieszany z
wonią różu i mydła. Przesunęła ręce i ścisnęła go za kolana.
Zaczęła jęczeć, zaciskając się wokół niego, prężąc się w zbliżającym się
szczytowaniu. Utrzymał rytm; wbijając się mocno w ciasne, wilgotne wnętrze, aż
rozluźniła się i otworzyła jak kwiat do słońca. Wszedł w nią głęboko ostatni raz i
zatrzymał się, czekając aż ona opadnie cała omdlała i zaspokojona, i dopiero wtedy
wytrysnął w niej nasieniem.
Już prawie spała, gdy chwilę później wysunął się z niej i wstał, by zdmuchnąć
świece. Położył się z powrotem obok i przykrył ich oboje kołdrą, wsuwając jej ramię
pod głowę. Nie planował spędzić w jej łóżku całej nocy; nigdy nie czynił tak z żadną
kobietą. Ale ona zasnęła, on też był zmęczony, a wiedział, że znów jej zapragnie, nim
wstanie dzień. W końcu mieli dla siebie tylko kilka tygodni. Powinni w pełni
wykorzystać czas, który był im dany.
Już prawie zasypiał, gdy odwróciła się na bok, wtuliła głowę w jego ramię i
westchnęła przez sen.
* * *
Aidan przyglądał się Eve, zawiązując pasek szlafroka. Obudziła się, gdy zsuwał
ją z siebie na łóżko. Zasnęła na nim, gdy skończyli się kochać po raz trzeci. Żałowała,
że już ją opuszcza.
- Która godzina? - spytała.
- Około szóstej - odparł. - Zawsze wstaję wcześnie. Obiecałem Freyji i
Alleyne'owi, że wybiorę się z nimi do Hyde Parku na konną przejażdżkę. Śpij.
Konna przejażdżka wczesnym rankiem! Czy jest coś wspanialszego? Wybierał
się z bratem i siostrą, nie pomyślawszy nawet, że może i ona chciałaby pojechać. Ale
nie miała przecież stroju do jazdy konnej.
- Później chciałbym pójść z Alleyne'em do klubu White'a i na aukcję koni u
Tattersalla - powiedział. - Jeśli jednak będziesz mnie potrzebować...
- Nie będę - odparła. - Do prezentacji przed królową zostało tylko cztery dni.
Zaraz po śniadaniu zjawi się tu lady Rochester. Jej zdaniem cztery dni to stanowczo
za mało czasu, bym nabrała ogłady i nauczyła się poprawnie kłaniać.
Zmarszczył brwi.
- Czy to takie trudne?
- Najwyraźniej tak. Poza tym jest tysiąc innych rzeczy, których muszę się
nauczyć. Spędzaj więc czas, jak ci się podoba, Aidanie. Nie czuj się zobowiązany
siedzieć w domu ze mną, tak jak wczoraj.
Zobaczyła ulgę na jego twarzy.
- Gdy już zostaniesz wprowadzona do towarzystwa, będziesz wszędzie
zapraszana - powiedział. - Wiesz przecież, że właśnie trwa sezon towarzyski, więc dni
wypełnią ci wizyty, wyprawy na zakupy, podwieczorki, proszone śniadania, spacery i
przejażdżki w parku, pikniki. A każdego wieczoru będziesz chodzić do teatru, na
przyjęcia, bale, rauty, koncerty. Ciotka Rochester opowie ci o tym ze szczegółami.
- Tak, ale niepotrzebnie się tym martwisz, Aidanie. Nie będziesz mu siał
wszędzie mi towarzyszyć. Widzisz, przynajmniej tyle już wiem o małżeństwach z
wyższych sfer. Wystarczy, żebym się pokazywała i była znana jako twoja żona. Już
wkrótce oboje uwolnimy się od tej... tej farsy i będziemy mogli żyć dalej własnym
życiem.
Zastanowił się nad jej słowami, a potem przytaknął energicznie.
- No to słuchaj poleceń ciotki, a wszystko potoczy się gładko - rzekł. - I słuchaj
też rad Wulfa. Zacznij nosić kolorowe stroje, jak tylko twoja nowa garderoba zostanie
dostarczona od krawcowej. On ma w sumie rację, w szarym rzeczywiście nie jest ci do
twarzy.
Odwróciła się na bok plecami do niego, naciągnęła kołdrę aż na uszy i leżała
bez ruchu. Na kilka chwil zapadła ciszą potem usłyszała, jak drzwi gotowalni cicho się
otwierają i zamykają.
Dlaczego miała nadzieję, że ta noc coś między nimi zmieni? Głupi, typowo
kobiecy punkt widzenia. To, co się działo między nimi ostatniej nocy, nie było nawet
miłością. Eve zdawała sobie sprawę, że kobiety często popełniają błąd, myśląc, że
czułość w łóżku wynika z miłości. To było tylko fizyczne zbliżenie, zresztą niezwykle
przyjemne dla nich obojga. Wiedziała, że wykorzystał całe swe doświadczenie, by
odczuła rozkosz. Wybierał się na przejażdżkę z Alleyne'em i Freyja, zamiast zostać z
nią. Cały dzień spędzi w klubie White'a i na aukcji koni u Tattersalla. Gdy powiedziała
mu, że może wychodzić wieczorami, najwyraźniej poczuł ulgę. Polecił jej słuchać się
lady Rochester. I księcia Bewcastle'a.
Czuła, że zaraz się rozpłacze i będzie płakać tak długo, aż zabraknie jej łez.
Zamiast tego chwyciła poduszkę, na której ciągle jeszcze był odciśnięty ślad
jego głowy i z całej siły rzuciła nią w drzwi gotowalni.
14
Po prezentacji na dworze, jeszcze tego samego dnia, miał się odbyć bal w
Bedwyn House, na którym Eve zostanie oficjalnie przedstawiona towarzystwu jako
lady Bedwyn. To książę Bewcastle zdecydował, by wydać bal jak najszybciej. Nie
pytając nikogo o zdanie, a już na pewno nie Eve, rozesłał zaproszenia, zarządził
przygotowania i z właściwą sobie arogancją oczekiwał, że wszyscy przyjdą, mimo że
zostali zawiadomieni w ostatniej chwili, a tego samego wieczora miało miejsce
kilkanaście innych ważnych spotkań towarzyskich.
Eve okropnie nie lubiła księcia. Za lady Freyja też nie przepadała. Szwagierka
unikała jej, a gdy już znalazła się w jej towarzystwie, traktowała ją z wymownym,
chłodnym lekceważeniem. Aidan większość dni spędzał poza domem, wracając
wieczorem, by zjeść kolację i spędzić z nią noc. Eve gardziła sobą za to, że z takim
utęsknieniem czeka na ich wspólne noce i że czerpie z nich tyle przyjemności.
Małżeństwo nie powinno się sprowadzać tylko do współżycia.
Alleyne wydawał się jedyną ludzką istotą w tej rodzinie. To właśnie z nim Eve
nauczyła się tańczyć walca. Książę wynajął nauczyciela tańca, zakładając zapewne, że
wychowana na prowincji córka górnika nie potrafi nawet odróżnić prawej nogi od
lewej. Eve była jednak naprawdę wdzięczna za naukę menueta i walca, których nie
tańczyła nigdy dotąd. Gdy któregoś ranka przy śniadaniu wspomniała o lekcjach,
Alleyne zaofiarował się, że będzie jej partnerem. Z godną podziwu cierpliwością i
niezmąconym humorem ćwiczył z nią wszystkie kroki. Eve doszła do wniosku, że na-
prawdę jest miły, chociaż nieco płytki.
Markiza Rochester była wymagającą nauczycielką. Czasami Eve czuła do niej
urazę, jak chociażby tego ranka, gdy do Bedwyn House przybył osobisty fryzjer
markizy z poleceniem, by obciąć włosy lady Bedwyn krótko, wedle najnowszej mody.
Och, jakże oni uwielbiali rozkazywać! A przecież mogli spytać ją o zdanie, zadowolić
się udzielaniem rad. Ostatecznie Eve doszła do porozumienia z fryzjerem i pozwoliła
sobie obciąć włosy na tyle tylko, by poprawić ich wygląd, bez radykalnych zmian.
Eve miała dość rozsądku, by zgodzić się, że potrzebuje wskazówek w pewnych
sprawach. Na przykład dotyczących ukłonów. Wbrew przekonaniu Aidana nie była to
prosta sprawa. Należało kłaniać się w różny sposób, zależnie od pozycji towarzyskiej
osoby i jej wieku. Szczególnie głęboki ukłon składało się przed królową. Nauczenie się
tego dygnięcia tak, by zadowolić lady Rochester, zabrało Eve wiele czasu. A potem
należało ją nauczyć, jak ma zbliżyć się do tronu i zachować się w obecności królowej.
Jeszcze trudniej było oddalić się po zakończeniu audiencji. Trzymetrowego trenu
niestety nie można było przewiesić przez rękę. Nie można też było odwrócić się
plecami do Jej Wysokości. Cofanie się z wdziękiem i godnością, bez nadeptywania na
własny tren, nie było prostą sprawą.
W pewnej chwili wydawało się to wręcz niemożliwe. Eve śmiała się do rozpuku,
gdy przy pierwszych próbach lądowała sromotnie na siedzeniu. Ciotka Aidana nie
widziała w tym nic śmiesznego i demonstrowała swoje niezadowolenie.
Eve musiała się nauczyć nazwisk i pozycji towarzyskich wielu osób z wyższych
sfer. Trzeba było zapamiętać całą tę piramidę hierarchii. Musiała poznać etykietę
pierwszego balu z okazji debiutu w towarzystwie. Zapamiętać, z którym
dżentelmenem wolno jej zatańczyć, jeśli poprosi ją o taniec, a z którym nie. Nauczyć
się odpowiadać na zaproszenia, jakie zaczną nadchodzić, skoro tylko zostanie
przedstawiona w towarzystwie. Dzielić je na te, które należało bezwzględnie przyjąć,
przyjąć ewentualnie, zależnie od innych jej zobowiązań i osobistych upodobań, i te,
które należało stanowczo odrzucić. I jeszcze... Och, jak powiedziała Aidanowi, były ty-
siące rzeczy, których musiała się nauczyć.
Eve doszła do wniosku, że cały ten świat arystokracji, z jego regułami i
wymaganiami, jest strasznie głupi. Ale z drugiej strony, te wszystkie przygotowania
były też dla niej ekscytującym wyzwaniem. Czasami myślała, że gdyby papa mógł ją
teraz zobaczyć, uznałby, że spełnia się marzenie jego życia.
Bardzo jednak tęskniła za domem. Codziennie pisała do Thelmy, jedynej poza
Nedem Batemanem dorosłej osoby w majątku, która umiała czytać i pisać. Ale jej listy
były skierowane do wszystkich. Eve wiedziała, że Thelma odczytuje je na głos
najpierw cioci Mari, potem niani Johnson i dzieciom, a wreszcie całej służbie. Listy od
Thelmy zawierały pozdrowienia od wszystkich, czasem kilka zdań nagryzmolonych
przez Davy'ego i Becky, co nieodmiennie przyprawiało Eve o łzy. Najwyraźniej
brakowało im jej, choć ciocia Mari za pośrednictwem Thelmy zawsze nalegała, by Eve
została w Londynie z pułkownikiem tak długo, jak zechce, gdyż na razie nieźle sobie
bez niej radzą. W wielu listach był wymieniany wielebny Puddle i Eve domyśliła się,
że jest on częstym gościem w domu. Ned pisał o gospodarstwie, robotnikach rolnych i
wiejskiej szkole. W żadnym z listów nie było wzmianki o Didcote Park i powrocie
Johna z Rosji. Eve wolałaby, żeby John wrócił do domu pod jej nieobecność,
dowiedział się, że nie dochowała mu wierności, i wyjechał na zawsze. Nie mogła
znieść myśli, że będzie musiała stanąć z nim twarzą w twarz.
Czekała na swoją prezentację z podnieceniem, ale przede wszystkim z obawą.
Prawie cała jej nowa garderoba została już dostarczona. Suknię dworską od razu
zabrała na górę i nie otwierając pudła, schowała w szafie w gotowalni. Za każdym
razem, gdy o niej myślała, czuła mdłości.
Ale była też z siebie naprawdę bardzo dumna.
W tym najważniejszym z wszystkich dniu prezentacji przed królową Aidan
został rano w domu. Wiedział, że Eve jest zdenerwowana. Nie powiedziała mu tego,
ale gdy w nocy obudził się w pewnym momencie, zobaczył, że cała dygocze i
szczękając zębami, tuli się do jego ramienia. Powiedziała, że było jej zimno, chociaż
nie wyglądała na zmarzniętą. Całował ją, dopóki się nie uspokoiła, po czym odwrócił
ją na plecy i kochał się z nią. Trzymał ją potem mocno w ramionach, dopóki znów nie
zasnęła. Czasami myślał, że będzie mu brakowało wspólnie spędzanych nocy. Nie
chciał jednak teraz się nad tym zastanawiać. Jeszcze przyjdzie na to pora.
Podejrzewał, że nie dochowa wierności swojej żonie, choć nad tą nieprzyjemną
perspektywą również nie chciał się zastanawiać. Było to sprzeczne z kodeksem
rodzinnym. Jak jednak mógł pozostać wierny kobiecie, z którą ożenił się z obowiązku?
Chodził tam i z powrotem po salonie w ich apartamencie, czekając, aż Eve się
ubierze. Od prawie dwóch godzin siedziała zamknięta w gotowalni razem z Edith, tą
nie śmiałą pokojówką z Ringwood, jedną z jej ofiar losu. Aidan ze zdziwieniem
stwierdził, że sam też jest trochę zdenerwowany. Kobiety z jego sfery były do takich
okazji przygotowywane od kołyski. Eve miała na to niecały tydzień. To wszystko
oczywiście była jej wina. Mogła przecież przeciwstawić się Wulfowi i zostać na
prowincji. Stanowczo powinna była posłuchać jego rady tamtego dnia w gospodzie
Pod Żółtodziobem i Kotłem i wrócić do domu, jak pierwotnie zamierzała. Ale nie.
Jego żona była upartą kobietą i chciała wszystko robić po swojemu. Kwestię
zapłacenia rachunków za jej stroje załatwił, składając osobiście wizytę pannie
Benning w jej pracowni i regulując z góry wszystkie należności, ku wielkiemu
zdziwieniu krawcowej. Wątpił, by Eve już się o tym dowiedziała. W końcu drzwi
gotowalni otworzyły się i Aidan ujrzał Eve. Połyskliwa satynowa spódnica i
przykrywająca ją krótsza, koronkowa, zostały starannie udrapowane na obręczy.
Sztywny gorset odsłaniający dekolt i ramiona mienił się misternym haftem. Satynowy
tren spływał jej z ramion na podłogę. Włosy miała zaczesane do tyłu, na czole
przepaskę wysadzaną drogimi kamieniami. Z tyłu przepaski spływały długie wstęgi z
koronki. W upięte wysoko włosy zostały wsunięte strusie pióra, które chwiały się przy
każdym ruchu głowy. Rękaw długiej rękawiczce przytrzymywała tren.
Z dumnie uniesioną głową wyglądała jak królowa. Oczy jej lśniły buntowniczo.
Od strusich piór aż po czubki lekkich pantofelków była spowita w głęboką
czerń.
- No i co? - spytała, widząc jego spojrzenie.
- Rubinowa czerwień? - Aidan ze zdziwieniem uniósł brwi. Tak powiedziała
ciotka Rochester, gdy Bewcastle spytał ją o kolor sukni dworskiej . - Czyżbym nagle
przestał rozróżniać kolory?
- Nie. - Przerzuciła tren przez rękę i weszła do salonu.
- Czy ciotka Rochester wie o tym? - Właściwie nie musiał pytać. Sama jej mina
starczyła za odpowiedź. - Bewcastle?
- Nie potrzebuję ich zgody. - Oczy jej zalśniły, jakby szykowała się do batalii,
która na pewno ją czeka, skoro tylko zejdą na dół. - Nie, nie wiedzą. Może twoja ciotka
zmieni zdanie i nie zechce mnie wprowadzić do towarzystwa. W ten sposób spełni się
twoje życzenie, by się mnie wreszcie pozbyć.
Aidan wydął wargi i przyglądał się, jak w świetle słońca wpadającym przez
okno połyskuje jedwabny haft na jej gorsecie.
- I co o tym sądzisz? - spytała.
- A czy to ważne? - Obejrzał ją powoli od stóp do głów. - Przypuszczam, że moje
zdanie ma jednak znaczenie. Zrobiłaś to, by nas wszystkich zirytować, prawda? By
zagrać nam na nosie? By zemścić się za to, że tak arogancko cię potraktowaliśmy? A
może, by przypomnieć nam, że twoja fortuna została zbudowana na węglu? Takie
gesty nie robią na mnie wrażenia. Mogłaś po prostu pojechać do domu. Jeśli chcesz,
zaraz cię tam zawiozę. Ale szkoda by było zmarnować taką okazję. Zechcesz podać mi
ramię?
Pomyślał, że wygląda wspaniale. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów
miał ochotę szczerze, z całego serca roześmiać się. Przyznał w duchu, że spłatała im
wszystkim niezłego psikusa.
Oparła prawą rękę na jego ramieniu, nawet na niego nie spojrzawszy.
Oczywiście wszyscy czekali w holu na dole. Ciotka Rochester, wyglądająca
groźnie w purpurowej sukni, Bewcastle, Freyja i Alleyne. Na widok Eve, prowadzonej
przez Aidana po schodach, odebrało im mowę.
Ciotka odezwała się pierwsza. Zapomniała nawet użyć lorgnon, co świadczyło,
jak głęboko była wstrząśnięta.
- Co to ma znaczyć? - zapytała, a jej pierś uniosła się oburzeniem pod okrytym
purpurą gorsetem.
- Spóźniłam się? Bardzo przepraszam, jestem gotowa, madame.
- A gdzie jest suknia dworska, którą zamówiłyśmy u panny Benning?
- To właśnie ta suknia, madame - powiedziała Eve, szeroko otwierając oczy i
robiąc niewinną minę. - Jeśli się pani dobrze przyjrzy, z pewnością zauważy pani, że
to prawie dokładnie to samo, co zamówiłyśmy.
Prawie. Aidan ze zdziwieniem stwierdził, że świetnie się bawi. Przechytrzyła ich
wszystkich. Nie docenili tej prowincjonalnej myszki.
- Ta suknia jest czarna! - zagrzmiała ciotka, stwierdzając to, co i tak wszyscy
widzieli.
- Tak, madame. Poleciłam pannie Benning zmienić jej kolor.
- Niewątpliwie lady Bedwyn zaraz nam wyjaśni, dlaczego tak zrobiła, ciociu -
rzekł Bewcastle bardzo cichym, uprzejmym tonem, który nie wróżył nic dobrego.
Eve zdjęła rękę z ramienia Aidana. Zorientował się, że przygotowała się na tę
chwilę. Nic dziwnego, że ostatniej nocy tak się rzucała na łóżku!
- Wasza miłość, kapitan Percival Morris, mój brat, był mi tak samo drogi, jak
drodzy są panu pańscy bracia - powiedziała głosem równie cichym jak Wulfa, choć
dało się w nim teraz słyszeć wyraźne drżenie. - A może nawet droższy, bo ja go
kochałam. Nawet jeśli prosił mnie, bym nie nosiła po nim żałoby, nie mogę ubierać się
w kolorowe stroje. Przy tej okazji chcę uczcić pamięć brata i dlatego wystąpię w czerni
podczas najważniejszej, jak mi to pan wielokrotnie powtarzał, ceremonii w moim
życiu. Dzisiaj stanę przed królową, a moje małżeństwo zyska aprobatę towarzystwa i
rodziny Bedwynów. Dzisiaj składam też hołd mojej rodzinie, Morrisom.
- Brawo! - szepnął Alleyne, z wesołym błyskiem w oku. Bewcastle uniósł
monokl do oka i obejrzał Eve od stóp do głów.
- Należy mieć nadzieję, lady Bedwyn, że ta przemowa nie opóźni zbytnio pani
odjazdu - stwierdził w końcu. - Jej Wysokość nie znosi, gdy każe się jej czekać. -
Odwrócił się i odszedł w kierunku biblioteki.
Ciotka Rochester, kipiąc oburzeniem, skierowała się do drzwi, nie odezwawszy
się nawet słowem. Aidan ponownie podał żonie ramię.
Sporo czasu zajęło im usadowienie Eve w powozie tak, by nie zgnieść jej
krynoliny i strusich piór i nie podeptać trenu. Gdy powóz wreszcie odjechał, Aidan
wszedł do domu. Zauważył, że drzwi do biblioteki pozostały uchylone. Zatem Wulf go
oczekiwał. Świetnie! Przeszedł przez hol energicznym krokiem i wszedł do środka,
zamykając za sobą drzwi.
Bewcastle siedział za biurkiem. Nic nie pisał, tylko bawił się gęsim piórem.
- Słuchaj, Wulf, nie pozwolę byś beształ Eve - oświadczył Aidan. - Przyjechała
tu wbrew sobie, ponieważ przekonałeś ją, że jej obecność jest niezbędna, by uratować
mój honor. Została, ponieważ nie chciała uchodzić za tchórza. W milczeniu znosiła to,
jak nasza rodzina demonstruje wyższość nad córkami prostych górników. Ciężko
pracowała nad uzupełnieniem luk w swojej edukacji, by móc się swobodnie obracać w
towarzystwie. I zrobiła to wszystko kosztem samej siebie, rezygnując z opłakiwania
brata, którego niewątpliwie kochała. Jej dzisiejsze zachowanie jest przejawem buntu.
Ale też wyraża szczery smutek. Nie będę jej tego zabraniał. Nie potępiam jej, bez
względu na to, jak fatalnie wypadnie jej prezentacja na dworze. I nie pozwolę, żebyś ty
ją potępił. Absolutnie nie pozwolę, Wulf. Bewcastle nie poruszył się, tylko dalej
głaskał pióro.
- Czy ja rzeczywiście nikogo z was nie kocham? - spytał w końcu, wpatrując się
w pióro, jakby nie usłyszał nawet jednego słowa z wygłoszonej przez brata tyrady.
- Co? - Aidan spojrzał na niego zdziwiony.
- Powiedziała, że jej brat był jej równie drogi, jak mnie drodzy są moi bracia -
powtórzył Bewcastle. - A może nawet droższy, bo go kochała. Aidanie, czy ja żadnego
z was nie kocham? - Podniósł w końcu wzrok, w którym widać było niezwykłą u niego
konsternację. - Ani swoich sióstr?
Jeśli nawet Bewcastle kiedykolwiek wątpił w siebie, to stanowczo nigdy tego
nie okazywał. Od chwili, gdy skończył dwanaście lat.
- Czy nie kochałem cię, upierając się, by kupić ci patent oficerski, gdy
skończyłeś osiemnaście lat, chociaż błagałeś mnie bym tego nie robił? - spytał
Bewcastle. - Czy nie kochałem Freyji, zabraniając jej zaręczyć się z Kitem Butlerem,
gdyż był tylko drugim synem, a nie dziedzicem? Czy nie kocham Morgan, upierając
się, by pozostała w domu, dopóki nie skon czy osiemnastu lat i nalegając, by za rok
przyjechała tu na cały sezon i za debiutowała w towarzystwie, mimo że ona tego nie
chce? Czymże jest miłość? Nie pamiętam, czy kiedykolwiek ją czułem. Człowiek o
mojej pozycji nie może sobie na nią pozwolić.
Aidana ogarnęło ogromne zakłopotanie. Jako chłopcy byli najbliższymi
przyjaciółmi, ale potem to się zmieniło. Z tego, co Aidan wiedział, Bewcastle nie miał
bliskich przyjaciół. A przecież byli braćmi.
- Sądzę, że robisz to, co twoim zdaniem jest dla nas najlepsze - powie dział
Aidan.
Niestety im samym nie zawsze to odpowiadało. Miłość? Sam też niewiele
wiedział o miłości. Znał tylko obowiązek.
- Miałem nadzieję, że twoje małżeństwo będzie udane - odezwał się Bewcastle.
Jego głos brzmiał już tak jak zwykle.
- To nie jest złe małżeństwo - odparł Aidan.
- Nie? - Brat spojrzał na niego. - Sypiasz z nią? Aidan powstrzymał go gestem.
- Nie twoja sprawa, Wulf.
- Chyba jednak tak - zaoponował Bewcastle. - Aidanie, jesteś moim dziedzicem,
a skoro ja nie planuję się ożenić, miałem nadzieję, że obowiązek spłodzenia potomka
spadnie na ciebie.
- Nawet gdyby Eve urodziła dziecko, w dodatku chłopca, byłby to nie tylko mój
syn, ale także jej. Dziedziczyłby zatem zarówno Ringwood, jak i, w drugiej kolejności,
tytuł księcia Bewcastle'a - odparł Aidan. - Jestem przekonany, że dla Eve to pierwsze
dziedzictwo byłoby ważniejsze. Poza tym to ona wychowywałaby dziecko, a nie ty.
- Ani ty - dodał Wulf. Uciął gestem dalszą dyskusję, zanim Aidan zdążył
zareagować. - Nie będę komentował czarnej sukni. Szczerze mówiąc, w czerni jest jej o
wiele bardziej do twarzy niż w szarym. Dzisiaj wieczorem musi jednak zrezygnować z
obu tych kolorów, Aidanie. Ufam, że tego dopilnujesz. Ożeniłeś się z upartą kobietą.
Aidan powstrzymał się od odpowiedzi.
- Muszę zająć się pewnymi sprawami w sali balowej - rzekł Bewcastle, wstając.
- Zbierzemy się w salonie na powrót lady Bedwyn.
I wszyscy posłusznie spełnią życzenia księcia. Aidan pomyślał, że właśnie Eve
udało się zrobić szczelinę w pancerzu Bewcastle'a, sprawić, że na krótką chwilę stał się
bezbronnym człowiekiem. Więc nawet Wulf czasami wątpił w sens swego życia, w
wybory, których dokonał?
* * *
Gdy Eve wróciła z pałacu St. James, czuła się tak wyczerpana, że najchętniej
natychmiast zamknęłaby się w swoim apartamencie, zwłaszcza że wieczorem czekał ją
bal. Niestety, markiza Rochester wysiadła razem z nią z powozu i Eve musiała jej
towarzyszyć do salonu, gdzie, jak poinformował je lokaj, czekano na nie z
podwieczorkiem.
Z dala od nierealnej atmosfery pałacu, gdzie wszyscy byli ubrani podobnie do
niej, Eve znów miała wrażenie, jakby brała udział w jakiejś maskaradzie. Przewiesiła
długi tren przez lewą rękę i ruszyła w kierunku schodów. Aidan zszedł im na
spotkanie.
- A więc jednak jakoś to przeżyłyście? - zapytał, podchodząc. Spoglądał to na
ciotkę, to na Eve i trudno było stwierdzić, czy jest zły, czy nie. Gdyby Eve kilka razy
nie przekonała się, że jest on wrażliwym człowiekiem, mogłaby uznać tę obojętną
maskę za jego prawdziwą twarz.
- A dlaczego nie miałybyśmy przeżyć? - spytała ciotka, gdy podał im obu ramię.
Powoli weszli po schodach, a potem skierowali się do salonu. Eve bardzo się
cieszyła, że moda na krynoliny dawno minęła.
- No, Bewcastle, sprawa załatwiona - oświadczyła ciotka Rochester, energicznie
wchodząc do salonu. - Nie ma nic bardziej męczącego niż oficjalna prezentacja na
dworze. Ścisk był okropny, czekałyśmy w nieskończoność. Dziękuję Bogu, że do
przedstawienia została mi jeszcze tylko Morgan. Gdy ona i Freyja wyjdą za mąż, niech
ten obowiązek przypadnie ich teściowym.
- Możliwe, ciociu, że lady Bedwyn oszczędzi ci kłopotu i za rok sama
zaprezentuje Morgan królowej - rzekł książę i spojrzał na Eve, podnosząc monokl do
oka.
Ze względu na krynolinę i tren Eve trudno było usiąść. Aidan pochylił się więc
nad nią, by jej pomóc. Spotkali się spojrzeniem.
- Wygląda na to, że królowa nie kazała zaciągnąć pani do Tower i ściąć za
wystąpienie w czarnej sukni, lady Bedwyn - odezwała się lady Freyja.
- Eve, czy ktoś z tego powodu zrobił awanturę? - spytał Alleyne.
- Nie. - Eve zauważyła, że wszyscy patrzą na nią wyczekująco. - Nikt.
- No, możesz spokojnie opowiedzieć im całą historię - zaproponowała markiza.
- Czekałyśmy wraz z innymi damami w długiej galerii przez całą wieczność -
powiedziała Eve. - W końcu zostałyśmy wezwane. Jeden z dworzan poprawił mi tren,
drugi wziął ode mnie wizytówkę i oznajmił moje nazwisko Jej Wysokości, siedzącej z
wielkim dostojeństwem na tronie. Podeszłam, dygnęłam, pocałowałam ją w rękę i
wycofałam się bez żadne go potknięcia.
Teraz to wszystko wyglądało jak historyjka z książki dla grzecznych
dziewczynek. Oto ona, Eve Morris, córka górnika, dygnęła przed królową siedzącą na
tronie i pocałowała ją w rękę! Już sobie wyobrażała zachwyt cioci Mari i jej prośby, by
wciąż na nowo o tym opowiadać. Na pewno przejdzie to do rodzinnej legendy. Będzie
miała jutro o czym pisać w liście do domu.
Książę Bewcastle patrzył na nią wyniośle. Aidan stał przy jej krześle z rękami
założonymi za plecy. Twarz miał jak zwykle bez wyrazu. Alleyne wydawał się
rozbawiony, a lady Freyja nieco zawiedziona.
Markiza Rochester cmoknęła zniecierpliwiona.
- Gdyby to było wszystko, nie namawiałabym cię, byś o tym opowiadała -
stwierdziła. - Tyle to i Freyja zrobiła. I każda inna młoda dama z wyższych sfer po
skończeniu siedemnastu czy osiemnastu lat. Jak wiadomo, królowa prawie nigdy nie
odzywa się do damy, która jest jej przedstawiana.
- Odezwała się ? - Freyja uniosła brwi.
Eve nie wiedziała, że jest to tak niespotykane.
- Jej Wysokość pochyliła się do mnie i spytała, po kim noszę żałobę - wyjaśniła.
- Odpowiedziałam, że po bracie, który zginął w bitwie pod Tuluzą. Uśmiechnęła się do
mnie bardzo życzliwie i pochwaliła, że miłość do brata była dla mnie ważniejsza niż
pokusa, by wystąpić w pięknym stroju w obecności królowej.
- I wspomniała, że cały kraj okrył się żałobą po śmierci jej brata zaledwie kilka
miesięcy wcześniej - dodała lady Rochester.
Alleyne zaśmiał się.
- Na Jowisza, mistrzowskie posunięcie - oświadczył. - Eve, będziesz podziwiana
w całym towarzystwie.
- Wygląda na to, że dobrze się pani spisała, lady Bedwyn - przemówił książę. - I
jednocześnie uczciła pani pamięć kapitana Morrisa. A teraz, Freyjo, czy w końcu
nalejesz nam herbaty? Czy też pozwolisz, by ostygła w imbryku?
Eve popatrzyła na Aidana, który odwzajemnił spojrzenie. Nie odezwał się ani
słowem, tylko odwrócił się i odszedł, by przynieść jej herbaty. Zastanawiała się, czy
zgadza się on z chłodną i z pewnością skąpą pochwałą, wygłoszoną przez jego brata.
Czy go rozgniewała? Upokorzyła? Zraniła? I czy miało to dla niej jakiekolwiek
znaczenie?
Tak. Chyba jednak miało.
Piła herbatę, podczas gdy wszyscy wokół niej rozmawiali. Potem za sugestią
księcia wstała, by udać się do swoich pokoi i odpocząć przed wieczornymi
obowiązkami. Miał ją odprowadzić Aidan, ale lady Freyja odezwała się pierwsza:
- Pójdę z panią na górę, lady Bedwyn.
Eve spojrzała na nią zaskoczona. Przez ostatni tydzień szwagierka nie uczyniła
nic, by się do niej zbliżyć. Zanim Eve opuściła salon, dygnęła przed lady Rochester.
Oczywiście nie tak głęboko jak przed królową, ale stosownie do jej wieku i wysokiej
pozycji w towarzystwie.
- Dziękuję pani, madame, za to, co pani dziś dla mnie zrobiła - powie działa.
Markiza spojrzała na nią przez lorgnon.
- Lady Bedwyn, myślę, że już czas, by zwracała się pani do mnie „ciociu” -
odparła.
- Dziękuję, ciociu Rochester. - Eve uśmiechnęła się do niej. Gdy wchodziły po
schodach, Freyja niosła tren Eve.
- To wszystko jest wstrętne - stwierdziła. - Cały ten idiotyczny rytuał kłaniania
się królewskiej mumii, z upodobaniem ubierającej się w stylu, który wyszedł z mody w
ubiegłym stuleciu.
Wstrętne? Idiotyczny rytuał? Mumia? No, no.
- Ale za to będę miała tyle ciekawych rzeczy do opowiadania, gdy wrócę do
domu - odparła Eve.
- To był wspaniały żart - dodała lady Freyja. - Nigdy nie zapomnę tej chwili,
gdy ujrzeliśmy panią dziś rano. Widziała pani ciotkę Rochester? A Wulfa? Nawet
mnie opadła szczęka. A Aidan miał jeszcze bardziej niż zwykle kamienną twarz.
Przyznaję, to był strzał w dziesiątkę. Gratuluje.
- Zrobiłam to dla mojego brata - powiedziała Eve, gdy Freyja puściła jej tren i
obie ruszyły szerokim korytarzem w stronę złotego apartamentu.
- Naprawdę? - spytała lady Freyja. - Ale to chyba nie jedyny powód. Myślę, że
równie istotna była chęć utarcia nam nosa. Zrobiła to pani w szczególnie efektowny
sposób i szczęśliwym zrządzeniem losu wyszła pani z tego zwycięsko. Wykazała się
pani wielką odwagą. Gdyby kilka miesięcy temu królowej nie zmarł brat, pewnie nie
spojrzałaby na panią tak łaskawym okiem.
Eve zatrzymała się przed drzwiami apartamentu z ręką na klamce.
- Szanuję każdego, kto potrafi stawić nam czoło - wyznała Freyja. - Nie jest to
chyba łatwe. Nie wejdę z panią. Wulf nakazał, by pani odpoczywała. I faktycznie
potrzebuje pani odpoczynku. Zobaczymy się później . Czy mogę do pani mówić po
imieniu?
- Tak, proszę - odparła Eve.
- Mów do mnie Freyja. Wyciągnęła rękę i mocno uścisnęła dłoń Eve, po czym
odwróciła się na pięcie i pomaszerowała z powrotem. Była niewysoką, zgrabną
kobietą, ale chodziła jak mężczyzna.
Wchodząc do okazałego, złoto - kremowego salonu, który dzieliła z Aidanem,
Eve uświadomiła sobie, że pierwsze lody zostały przełamane. Książę powiedział, że
dobrze się spisała. Markiza pozwoliła zwracać się do niej „ciociu”.
Poczyniła wyraźny postęp. Wszystko dlatego, że się im sprzeciwiła. Czy w tym
tkwił sekret przetrwania wśród Bedwynów?
Ale co z Aidanem? Czy przyniosła mu wstyd? Czy oni wszyscy pomyślą, że
Aidan nie potrafi zapanować nad swoją żoną i będą z niego szydzić?
Chciała czym prędzej uwolnić się z tej ciasnej, okropnej sukni i położyć na
wznak na łóżku. Skąd weźmie siły, by wystąpić dziś wieczorem na balu? Balu z okazji
jej własnego debiutu w towarzystwie? Na samą myśl o tym ściskało ją w dołku.
Och, jak bardzo tęskniła za Ringwood!
15
Całą historię, a raczej ciotka Rochester dopowiedziała najważniejszą jej część,
Aidan uświadomił sobie, jak bardzo przez cały czas obawiał się, że coś pójdzie źle i
Eve zostanie okropnie upokorzona. Trzymał się od niej z dala przez cały tydzień,
przynajmniej w ciągu dnia. Wiedział, jak wiele rzeczy musiała się nauczyć, nie chciał
jej rozpraszać.
Cieszył się, że nie przestraszyła się jego wyniosłej rodziny. Chyba właśnie tego
najbardziej się obawiał, gdy wtedy Pod Żółtodziobem i Kotłem uparła się, by wrócić
do Bedwyn House, zamiast następnego dnia pojechać dyliżansem do domu. Już w
Ringwood zaczął ją podziwiać, mimo jej osobliwej skłonności do sierot, włóczęgów i
innych wyrzutków społeczeństwa.
Dzisiaj czekała ją jeszcze jedna próba, być może trudniejsza niż prezentacja
przed królową. Tego wieczoru miała stawić czoło wyższym sferom, konwersować i
tańczyć z wybranymi osobami. Przez cały czas będzie poddana obserwacji i ocenie.
Aidan nie wątpił, że wieści o jej niskim pochodzeniu zdążyły się już rozejść w
towarzystwie.
Aidan ubrany był w galowy mundur i buty do tańca, tak jak kilka tygodni temu
na zabawie w gospodzie Pod Trzema Piórami. Jak odległy wydawał mu się tamten
czas! Czekał, by sprowadzić Eve na dół do sali balowej. Nie kazała na siebie długo
czekać. W chwili gdy spojrzał na zegar nad kominkiem i zauważył, że zostało im
jeszcze piętnaście minut, zanim zgodnie z oczekiwaniami Bewcastle'a będą musieli
stanąć w holu i zacząć witać gości, drzwi jej gotowalni otworzyły się.
Wyglądała zupełnie inaczej niż zwykle. Była tak olśniewająco piękna, że aż dech
zapierało w piersiach. Codzienna skromna szarość i surowa wspaniałość głębokiej
czerni znikły. Miała na sobie wąską jasnożółtą suknię z wysokim stanem, wykwintną i
powabną w swej prostocie. Haftowane pierwiosnki ozdabiały wycięty w muszelki
rąbek sukni i krótkie bufiaste rękawki. Pantofelki były w kolorze sukni, a wachlarz i
rękawiczki kremowe. We włosy miała wsunięte jasnożółte i kremowe strusie pióra.
Upięta w kok fryzura wyglądała ładniej niż zwykle dzięki luźnym loczkom na
skroniach i karku. Z przyjemnością popatrzył na jej piersi w głębokim dekolcie sukni.
- Domyślam się, że przyglądasz mi się z większą aprobatą niż dzisiaj rano -
powiedziała. - Z tobą jednak nigdy do końca nie wiadomo. Zawsze masz taką ponurą
minę.
Takie uwagi zaczynały go już irytować. Uświadomił sobie jednak, że ona
zapewne dlatego tak mówi, bo jest zdenerwowana. Podszedł bez słowa i podał jej
podłużne etui, które przyniósł ze swojej gotowalni.
- Co to takiego? - spytała, zerkając na nie.
- Prezent ślubny - odparł. - Nie dałem ci nic w dniu ślubu. Zmarszczyła brwi.
- Ale przecież my nie jesteśmy...
- Daj już temu pokój. Jesteśmy małżeństwem, Eve. W całym tego słowa
znaczeniu. To dla ciebie.
Nadal się wahała. Patrzyła mu w oczy, marszcząc brwi. Westchnął i sam
otworzył pudełko. Wyjął złoty łańcuszek i odłożył etui na bok. Podszedł do Eve od
tyłu, a ona pochyliła głowę, by mógł zapiąć zameczek. Dotknęła palcami klejnotu na
łańcuszku. Był to piękny, czysty brylant. Aidan zdecydował, że należy mu dać jak
najbardziej prostą oprawę. Gdy Eve puści trzymany teraz w dłoni klejnot, ułoży się on
tuż nad rowkiem między piersiami.
Nie odezwała się ani słowem, tylko stała z pochyloną głową. Aidan usłyszał, jak
Eve przełyka spazmatycznie ślinę. Zrozumiał, że próbowała opanować łzy. Co do
diabła? Założył ręce do tyłu, czując się niezręcznie.
- Dziękuję - powiedziała w końcu. - Jest przepiękny. Ale ja nie mam nic dla
ciebie.
Zbył ją mruknięciem.
- Aidanie - zaczęła, podnosząc na niego wzrok - wszystkie moje nowe stroje
zostały już dostarczone od panny Benning, ale dotąd nie otrzyma łam rachunku.
Aidan milczał.
- Czy to ty za nie zapłaciłeś?
- Oczywiście - odparł szorstko.
Zacisnęła mocno usta i przez chwilę myślał, że znów czeka go trudna
przeprawa.
- Nie przypuszczałam, że to się tak ułoży - powiedziała. - Nic nie jest tak, jak
przewidywałam. Nie... Miało nas nic nie łączyć. Tak mi przykro.
- Lepiej zejdźmy na dół - odezwał się, podając jej ramię. - Wulf nie będzie
zadowolony, jeśli się spóźnimy.
- A czy on w ogóle bywa zadowolony? - spytała, opierając dłoń w rękawiczce na
jego ramieniu. - Aidanie, czy on jest nieszczęśliwy? Czy po prostu zimny z natury?
- Nikt tego nie wie na pewno. Nikogo nie dopuszcza do siebie na tyle blisko, by
mu się zwierzać.
A jednak dzisiejszego ranka Eve udało się przebić jego pancerz. Może tam w
środku był jeszcze człowiek.
Eve denerwowała się przez cały ranek. Jednak wyzwanie rzucone Aidanowi,
księciu Bewcastle'owi, markizie Rochester, a nawet królowej, pomagało jej ukryć
wszelkie obawy. Wieczorem już nic nie broniło jej przed lękiem. Dziwiła się, że jeszcze
trzyma się na nogach, idzie korytarzem, schodzi po schodach. Ze wszystkich sił starała
się nie opierać zbyt mocno na ramieniu Aidana.
Jak to się stało, że w ogóle znalazła się w tej sytuacji? Zdawało jej się, że
zaledwie wczoraj siedziała w Ringwood, otoczona najbliższymi jej osobami, i zbierała
dzwonki. A oto teraz miała wystąpić na balu w Bedwyn House w Londynie z udziałem
najświetniejszego towarzystwa. Na balu wyprawionym na jej cześć.
W końcu znaleźli się na dole i skierowali do sali balowej. Eve zobaczyła księcia i
Alleyne'a, ubranych w eleganckie, czarne fraki. Książę był w szarych spodniach
zapiętych pod kolanami i srebrnej kamizelce, Alleyne w płowych spodniach i złotej
kamizelce, obaj w śnieżnobiałych koszulach, z koronkami przy mankietach i szyi.
Nieco z tyłu za nimi stała Freyja, zaskakująco piękna w sukni i piórach w różnych
odcieniach turkusu, ciemnej i morskiej zieleni. Od razu widać było, że są
najprawdziwszymi arystokratami. I do tego był tu jeszcze Aidan w galowym
mundurze.
A ona jest jak Kopciuszek, który zjawia się na balu. Eve ze smutkiem
uśmiechnęła się w duchu.
- Czarująca - oświadczył Alleyne, wykonując przed nią dworski ukłon. -
Przypuszczam, że Aidan zarezerwował już u ciebie pierwszą turę tańców i pierwszego
walca. Czy możesz mi przyrzec drugiego walca?
- Walca? - Eve zerknęła na Aidana i zobaczyła, że się nachmurzył. - Czy
dzisiejszego wieczoru będziemy tańczyć walca?
- Ciotka Rochester zapewniła mnie, że jest on absolutnie de rigeur na każdym
eleganckim balu - rzekł książę, unosząc monokl wysadzany drogimi kamieniami i
mierząc Eve wzrokiem od stóp do głów. - Lady Bedwyn jest mężatką, może więc
tańczyć walca nawet bez przyzwalającego kiwnięcia głową matron z salonu Almack.
- Phi - prychnęła Freyja. - A kto by się przejmował tymi starymi plotkarkami?
Aidanie, umiesz tańczyć walca?
- Tańczyłem walca w Hiszpanii - odparł. - Ale czy Eve umie go tańczyć?
Umiesz? - Spojrzał na żonę.
- Nauczyłam się tańczyć walca w tym tygodniu i ćwiczyłam z Alleyne'em.
- O, doprawdy? - Chmurna mina Aidana stała się prawie gniewna. - To miło z
jego strony.
- Tak. - Eve uśmiechnęła się promiennie. Czy to możliwe, że był zazdrosny? O
własnego brata? Wspaniale!
- Chodź i zobacz - rzekła Freyja, biorąc Eve pod rękę i ciągnąc w stronę drzwi
sali balowej.
Eve spojrzała na salę i aż jej dech zaparło. W trzech kryształowych żyrandolach
i ściennych kinkietach płonęły setki świec, a ich płomyki odbijały się w złoceniach na
suficie i ścianach. W pozłacanych wazach i flakonach stało mnóstwo białych i żółtych
kwiatów. W powietrzu unosił się ich zapach. Wszystkie okna wychodzące na taras
stały otworem, ukazując rzędy kolorowych latarni, przywieszonych do balustrady. Na
podwyższeniu, ukryta za kwiatami, elegancko ubrana orkiestra stroiła instrumenty.
- Ciotka Rochester zdradziła Wulfowi kolor twojej sukni balowej - powiedziała
Freyja i roześmiała się. - Dobrze, że nie wpadłaś na pomysł, by i tym razem inaczej się
ubrać.
- To wszystko mnie onieśmiela - przyznała Eve.
- Nie powinno - odparła Freyja. - Wieść o tym, co wydarzyło się dziś rano,
szeroko się rozniesie. Nie ma co do tego wątpliwości. Wszyscy będą wiedzieć, że
pojawiłaś się przed królową w czarnej sukni, a ona cię za to pochwaliła. Trudno o
lepszą rekomendację. Towarzystwo zwróciło na ciebie uwagę, zanim jeszcze zostałaś
oficjalnie przedstawiona. Oho, Wulf uniósł brwi. Oczekuje, że natychmiast do niego
podbiegniesz.
Eve stanęła w szeregu osób witających gości. Serce ciągle tłukło się jej w piersi,
teraz już nie tylko z obawy, ale i z podniecenia. Próbowała się uspokoić, myśląc o
liście, który jutro napisze do domu.
Mimo że zaproszenia zostały rozesłane w ostatniej chwili, a sezon towarzyski
był w pełni i z każdą pocztą do każdego szanującego się domu przychodziły dziesiątki
zaproszeń, do Bedwyn House przybyło tyle gości, że Eve zastanawiała się nawet, czy
starczy dla nich miejsca w sali balowej. Stała pomiędzy Aidanem i księciem
Bewcastle'em i dygnęła chyba setki razy, zanim wszystkich przywitała. Nigdy tak
długo nie musiała się uśmiechać. Aż rozbolały ją mięśnie twarzy. Księciu i Aidanowi
było o wiele łatwiej, bo wystarczyło, że stali z wyniosłą, arystokratyczną miną.
- Przejdziemy teraz do sali balowej i zaczniemy tańce - oznajmił książę, gdy
goście nie pojawiali się przez dłuższy czas.
Wejście do sali balowej było dla Eve straszne, a równocześnie ekscytujące. Eve
była Aidanowi wdzięczna za to, że dodawał jej otuchy, trzymając ją pod rękę.
Uśmiechnęła się do niego.
Pierwszą turę zaczęto wiązanką tańców ludowych, które Eve dobrze znała.
Tańczyli je z Aidanem na wieczorku weselnym w Heybridge. Jednak podrygiwanie na
wiejskiej zabawie było czymś zupełnie innym niż tańce na balu w Londynie, w samym
środku sezonu towarzyskiego.
- O Boże! - zawołała, gdy stawali u szczytu dwóch długich szeregów dam i
dżentelmenów. - Czy po pierwszych figurach będziemy musieli, wirując, przeciskać się
aż na sam koniec?
- Tak - odparł. - Mam nadzieję, że nie zakręci mi się w głowie i nie wpadniemy
na innych tancerzy.
Uśmiechnęła się do niego. Znów ten przebłysk humoru zza kamiennej maski.
- Oczywiście, że do tego nie dojdzie - powiedziała. - Jesteś doskonałym
tancerzem. Dziś wolno nam ze sobą zatańczyć zaledwie dwa razy. To jedna z
podstawowych zasad etykiety, do której towarzystwo przywiązuje tyle wagi. Twoja
ciotka włożyła wiele wysiłku, by mi to uświadomić. Zatańczysz ze mną walca?
- Muszę - odparł. - Choćby po to, by przekonać się, jak dobrym nauczycielem
jest Alleyne.
- Uczył mnie nauczyciel tańca - zaprotestowała. - Alleyne wykazał się tylko
nieskończoną cierpliwością, gdy ze mną ćwiczył.
- Hmm - mruknął Aidan.
Eve pomyślała niespodziewanie, że chyba zaczyna się troszeczkę zakochiwać w
swoim mężu. Na szczęście nie było już czasu roztrząsać tej sprawy. Orkiestra zagrała
skoczną melodię i Eve z biciem serca ruszyła do tańca na swym pierwszym wielkim
balu. Wspaniałość tego wszystkiego niemal ją przytłaczała. Znów miała wrażenie,
jakby znalazła się w świecie bajek dla dzieci. Ale widoki, dźwięki i zapachy wokół niej
były rzeczywiste, podobnie jak uczucie najwyższego uniesienia. Gdy nadeszła ich
kolej, by zawirować środkiem długiego szpaleru tancerzy, aż do samego jego końca,
roześmiała się głośno. Oczywiście było to surowo zabronione. Lady Rochester
wyjaśniła jej, że dobrze urodzone damy nigdy otwarcie nie okazują entuzjazmu,
starając się sprawiać wrażenie lekko znudzonych. Eve nie dbała o to, chociaż
wiedziała, że oczy większości obecnych na sali są skierowane na nią.
I wtedy zdarzyła się naprawdę przedziwna rzecz. Twarz jej męża, z początku jak
zwykle posępna i surowa, stopniowo rozjaśniła się. Twarz i usta pozostały
nieruchome, ale oczy się uśmiechały.
Eve poczuła się tak, jakby uśmiechnął się do niej cały świat.
Patrzyła tylko na Aidana, choć jednocześnie doskonale zdawała sobie sprawę z
tego, gdzie się znajduje. Jednakże to miejsce już jej nie onieśmielało. Niech ludzie
patrzą na nią. Niech ją krytykują. Nie miało to dla niej znaczenia. Aidan uśmiechał się
do niej.
Tańczyła, śmiejąc się, rozmawiając z Aidanem i czasami z najbliższymi
tancerzami. Bawiła się tak wspaniale, jak nigdy dotąd. Chciała zapomnieć o
rzeczywistości. Dzisiaj pragnęła bawić się jak Kopciuszek na swoim pierwszym balu.
* * *
Eve przetańczyła kolejne dwie tury, najpierw z Alleyne'em, a potem z
wicehrabią Kimble 'em. Aidan w tym czasie prawił komplementy przyzwoitkom.
Matki i babki spełniały swój obowiązek, pilnując młodych panien oddanych im pod
opiekę, mimo że wiele z nich, czego Aidan był pewien, najchętniej zasiadłoby przy
stolikach do gry w karty. Przechodził od grupy do grupy, zawsze jednak ustawiał się
tak, by móc obserwować żonę.
Było wielce prawdopodobne, że ciotka Rochester uzna, iż jej wysiłek poszedł na
marne. Wulf zapewne też tak pomyśli. Eve z pewnością bardzo się różniła od
wszystkich obecnych na balu dam. Nie ukrywała, że dobrze się bawi, uśmiechała się i
śmiała, tańczyła nie tylko z wdziękiem, ale i z entuzjazmem. Cała promieniała.
Najwyraźniej jednak nikt nie patrzył na nią z dezaprobatą. Wręcz przeciwnie.
- Ładne dziewczę - powiedziała do niego owdowiała lady Harvingdean. - Tryska
radością jak każda szczęśliwa młoda małżonka. Z pewnością jest pan dla niej bardzo
dobry, pułkowniku.
Aidan był zauroczony swoją żoną. Wydawała się obietnicą wiosny w nie-
kończącej się zimie jego życia. No, może jednak nie obietnicą. Nie mieli przed sobą
wspólnej przyszłości. Ale nie chciał dzisiaj roztrząsać tej kwestii. Dzisiejszego
wieczoru będzie się po prostu cieszył jej widokiem i czekał niecierpliwie na walca,
którego jeszcze mają przed sobą. Odsunął od siebie myśl, że będzie okropnie tęsknił
za Eve, gdy wróci ona do Ringwood.
Orkiestra zagrała walca i wreszcie mógł znów poprowadzić Eve na parkiet.
- Aidanie, czy znasz inny równie boski taniec? - spytała.
- Nie - odparł stanowczo. - Jestem przekonany, że tańczą go aniołowie w
niebie.
Roześmiała się.
- Podoba mi się, gdy mówisz w ten sposób - oświadczyła. - Z całkowicie
poważną miną wygłaszasz coś zupełnie absurdalnego. Jesteś szczęśliwy?
- A czego mi brak do szczęścia? - odpowiedział pytaniem. - Jestem na
wspaniałym, eleganckim balu, wydanym z powodu kaprysu Bewcastle'a, który
niewątpliwie zostanie uznany za największe wydarzenie sezonu. Wpatrują się we
mnie wszystkie oczy. Oczywiście oprócz tych, które kierowane są na ciebie. Jestem tu
z żoną która uparcie twierdzi, że nie jest moją żoną. Kto w mojej sytuacji nie kręciłby z
radości piruetów?
Roześmiała się jeszcze raz, a potem oboje zamilkli. Walc zawsze wydawał mu
się dosyć męczący, a nawet krępujący. Zazwyczaj tańczył go z obowiązku, z damami, z
którymi wypadało zatańczyć. Nie uważał za najlepszą rozrywkę przebywanie przez pół
godziny twarzą w twarz z kobietą, która mu się nie podobała, albo, co gorsza, była
czyjąś żoną.
Ten walc go oczarował. Eve była smukła i wysoka, sięgała mu do ramienia.
Poruszała się lekko i z gracją. Odchylona wdzięcznie do tyłu uprzedzała każdy jego
ruch. Wirowali po sali, a wokół nich, jak w cudownym kalejdoskopie, migały
różnokolorowe suknie, pióra i fraki. Klejnoty połyskiwały w świetle świec. Aidan
uświadomił sobie, że pragnie, by ten taniec trwał bez końca. Ale oczywiście musiał się
niestety skończyć.
- Ach, to było cudowne! - powiedziała Eve, zdyszana, zarumieniona, z
roziskrzonymi oczami. - Aidanie, jesteś doskonałym tancerzem. Żałuję, że nie
możemy zatańczyć jeszcze raz.
Aidan zauważył Bewcastle'a, stojącego przy drzwiach, który patrzył na niego
wyczekująco. Zorientował się, że wzywają ich obowiązki.
- Przybyli następni goście - odezwał się, podając ramię Eve. - Są bardzo
spóźnieni, ale powinniśmy pójść, by ich przywitać.
- Jeśli zjawią się kolejni goście, będą chyba musieli tańczyć na tarasie -
stwierdziła. - Czy kiedykolwiek widziałeś taką masę ludzi zgromadzonych w jednym
miejscu? Bo ja nie...
Urwała w pół zdania. Uśmiech zastygł jej na twarzy. Wpatrywała się w grupę
osób zbliżających się od wejścia.
- Madame - zwrócił się do niej Bewcastle. - Pozwoli pani, że jej przed stawię sir
Charlesa Overly'ego, brytyjskiego ambasadora w Rosji, oraz lady Overly. A także
wicehrabiego Densona, pracownika ambasady. Lady Bedwyn i pułkownik Bedwyn,
mój brat.
Eve dygnęła, lady Overly również. Panowie wymienili ukłony i przywitali się.
- Przyjechali państwo do Anglii na uroczystości z okazji zwycięstwa? - zapytał
Aidan sir Charlesa.
- Wróciliśmy dwa miesiące temu, gdy zwycięstwo armii sprzymierzonych było
już przesądzone. Teraz z niecierpliwością czekamy na przyjazd cara.
- Pozwoli pani, że pogratuluję jej małżeństwa, lady Bedwyn. - Lady Overly
zachichotała. - Dokonała pani wielkiej rzeczy. Bedwynowie jak dotąd nie kwapili się
do ożenku.
Eve uśmiechnęła się. Gdy jednak Aidan dobrze się jej przyjrzał, zauważył, że
pobladła, jakby cała krew odpłynęła jej z twarzy. Było dla niego całkiem jasne, że
znała któregoś z nowo przybyłych, zapewne jasnowłosego, uśmiechniętego, bardzo
przystojnego Densona, który właśnie jej się kłaniał.
- Widzę, że ustawiają się pary do następnego tańca - powiedział. - Lady
Bedwyn, uczyni mi pani ten zaszczyt? Oczywiście za pańskim pozwoleniem,
pułkowniku.
Aidan skinął głową i Eve bez słowa skierowała się z powrotem do sali balowej.
Tańczyli przez jakiś czas. Denson uśmiechał się czarująco do wszystkich
naokoło, Eve, ze spuszczonym wzrokiem, poruszała się sztywno jak automat. Cały jej
urok znikł. Gdy orkiestra na chwilę zamilkła, Denson pochylił głowę i coś jej szepnął.
Ujął ją pod rękę i wyprowadził na taras.
Aidan przyglądał się temu, zaciskając pięści.
* * *
- Czy jest tu jakieś ustronne miejsce, gdzie moglibyśmy pójść? - spytał. Na
tarasie były jeszcze dwie inne pary. Nieco dalej stała spora hałaśliwa grupa.
- Nie - odparła.
On jednak zauważył schodki wiodące do ogrodu, więc ponownie ujął ją pod
rękę, by pomóc jej zejść. Żwirowe ścieżki rozchodziły się w różne strony. Stały przy
nich ławeczki. W samym środku ogrodu znajdowała się ozdobna sadzawka z
fontanną. Na drzewach porozwieszano lampiony. Przechadzało się tutaj kilkoro gości.
Wieczór był ciepły.
Wrócił do Anglii dwa miesiące temu. Miesiąc przed jej ślubem. Może nawet
zanim jeszcze zginął Percy. Przez cały ten czas był w Anglii.
- Eve - odezwał się, gdy zeszli na dół. - Nie miałem pojęcia, że to właśnie z tobą
ożenił się brat Bewcastle'a. Nieomal do chwili, gdy was zobaczyłem, nie wiedziałem o
tym.
- Jesteś w Anglii od dwóch miesięcy - powiedziała.
- Byłem bardzo zajęty - odparł. - Nie miałem ani jednej wolnej chwili.
Codziennie myślałem o tym, żeby pojechać do Oxfordshire, spotkać się z tobą. Nie
potrafię wyrazić, jak bardzo za tobą tęskniłem.
- Dwa miesiące - powtórzyła.
Czekał dwa miesiące. A przecież przysiągł, że pospieszy do niej, jak tylko jego
stopa znów dotknie ojczystej ziemi.
- Jak mogłaś to zrobić, Eve? - spytał. - Byliśmy po słowie. My...
- Percy zginął - poinformowała go. - Poległ w bitwie pod Tuluzą. Poprowadził ją
do ławeczki stojącej w cieniu wierzby płaczącej, nieco oddalonej od ścieżki. Opadła na
nią i spojrzała na niego. Światło lampionu, wiszącego na pobliskim drzewie, oświetliło
jego twarz. Wydawał się jeszcze bardziej przystojny niż przedtem.
- Bardzo ci współczuję - powiedział. - Ale dlaczego to zrobiłaś, Eve? Dlaczego
wyszłaś za Bedwyna?
- Papa zmarł po twoim wyjeździe - odparła. - Pewnie nie słyszałeś, jaka była
jego ostatnia wola. Mogłam zatrzymać majątek tylko pod warunkiem, że wyjdę za mąż
w ciągu roku od jego śmierci.
- Powinnaś więc była o tym do mnie napisać. Ja bym...
- Co? - spytała. - Wróciłbyś natychmiast do mnie? Jak miałabym napisać?
Dokąd miałabym wysłać ten list? Przecież nie znałam twojego londyńskiego adresu.
- Eve, musisz zrozumieć. Dla człowieka o mojej pozycji jest bardzo ważne, by
pokazywać się w trakcie sezonu towarzyskiego. By zapraszać i być zapraszanym.
Miałem wrócić do domu w lecie. Wtedy moglibyśmy się pobrać.
- Naprawdę? - Łuski spadły jej z oczu. Piętnaście miesięcy temu od ślubu z nią
ważniejszy był wyjazd do Rosji. W tym roku ważniejsze były wizyty i rewizyty. - Po
upływie tego roku Percy przepisałby cały majątek na mnie. Ale zginął za wcześnie.
Wszystko odziedziczyłby Cecil.
- Powinnaś była dać mi znać. - Pochylił się nad nią. - Do diabła, Eve, powinnaś
była mnie zawiadomić.
- Miałam tydzień na to, by spełnić warunki testamentu papy - powiedziała. -
Nie miałam pojęcia, że jesteś w Anglii. To ty powinieneś był znaleźć sposób, by mnie
zawiadomić.
Teraz już wiedziała bez cienia wątpliwości, że on nie zamierzał się z nią ożenić.
Może nawet był w niej zakochany, ale nigdy by się z nią nie ożenił. Gdyby nie była tak
naiwna, zrozumiałaby to już dawno temu. Gdyby okoliczności się nie zmieniły, tego
lata znalazłby inną wymówkę, by odłożyć rozmowę z ojcem na później.
- Dlaczego akurat Bedwyn? - spytał. - Zdaje się, że ma dość pieniędzy i nie
musiał się tak nagle żenić z zamożną dziedziczką. . - To on przyniósł mi wiadomość o
śmierci Percy'ego - wyjaśniła. - Gdy zorientował się, w jak trudnym jestem położeniu,
zaproponował mi małżeństwo. - I tak łatwo o mnie zapomniałaś? - zapytał, siadając
obok niej.
- Jak mogłabym o tobie zapomnieć? Po wszystkim, co było między nami?
Poznali się, gdy miała zaledwie dwadzieścia lat. Jej ojciec od pewnego czasu
zabiegał o przychylność hrabiego Luffa w nadziei, że uda mu się doprowadzić do
małżeństwa ich dzieci. Spotkali się na wiejskiej drodze, w trakcie konnej przejażdżki.
Przywitali się i chwilę rozmawiali, a potem on zawrócił konia i pojechał za nią. Potem
już spotykali się często, zawsze w umówionym miejscu i w wielkiej tajemnicy,
ponieważ hrabia stanowczo odrzucił propozycję ojca Eve. John najpierw studiował na
uniwersytecie, a potem w Londynie stawiał pierwsze kroki w karierze dyplomatycznej
. Ilekroć jednak był w domu, zawsze się spotykali. Ich przyjaźń z czasem przerodziła
się w miłość. John obiecywał, że pobiorą się, jak tylko skończy uniwersytet i osiągnie
pełnoletność. Później zapewniał, że wezmą ślub, gdy stanie się dyplomatą. Aż
wreszcie wyjechał do Rosji.
Miał być nieobecny przez rok. Powiedział, że ożeni się z nią natychmiast po
swoim powrocie. Rozpaczliwie pragnęła, by wzięli ślub jeszcze przed jego wyjazdem.
Albo przynajmniej ogłosili swoje zaręczyny, by mogła do niego pisać, gdy będzie w
Rosji. Rozpłakała się w jego ramionach, a on objął ją mocno i sam uronił kilka łez. A
potem... potem posunęli się dalej niż tylko pocałunki i wzajemne deklaracje
dozgonnej miłości.
Nigdy tego nie żałowała. Aż do tej chwili. Myślała, że to była miłość. Jednak
tylko ona zaangażowała się w ich związek. I to ona go zniszczyła.
- Jak mogłabym o tobie zapomnieć? - powtórzyła. - Zbyt wiele miałam jednak
do stracenia, John. Los zbyt wielu ludzi, również dzieci, zależy ode mnie. Ach, ty
nawet nie wiesz o dzieciach. Pułkownik dał mi szansa by je uratować. Okazał mi tyle
dobroci.
- Dobroci?! - zawołał, chwytając jej rękę i przyciskając ją do serca. -
Wystarczyła ci dobroć, Eve? A między nami było tyle uczucia...
Próbowała wysunąć rękę z jego uścisku. Podniosła głowę i zobaczyła Aidana,
stojącego na ścieżce o kilka kroków od nich. Zerwała się na nogi.
- Po tej turze tańców jest kolacja - powiedział Aidan. - Nie chcesz się chyba na
nią spóźnić, Eve. Wybaczy pan mojej żonie, Denson?
Eve oparła rękę na ramieniu Aidana. Jego mięśnie były twarde jak skała.
- Może zanim znajdziemy się z powrotem w sali balowej, postarasz się
przywołać na twarz uśmiech.
- Aidanie...
- Nie teraz - rzekł cicho. - Nie czas i nie miejsce na to, madame.
Odłożyła wachlarz na oparcie sofy w saloniku i zdjęła rękawiczki. Potem
wyciągnęła strusie pióra wpięte we włosy. Promienny uśmiech, który utrzymywała na
twarzy przez cały wieczór i pół nocy zostawiła za drzwiami. Była blada, wyglądała na
bardzo zmęczoną. Nie spojrzała na niego ani razu. Ale też nie uciekła pospiesznie, by
skryć się w zaciszu swej gotowalni.
- Omal nie popełniłaś faux - pas - powiedział.
- Niewiele brakowało, to prawda - przyznała, sięgając do brylantu na piersi. -
Ale nic się nie stało. To chyba nic złego spacerować z gościem po oświetlonym
lampionami ogrodzie.
- I siedzieć z nim w ciemności, z dala od ścieżki? - spytał. - I podawać mu rękę,
by ją przycisnął do serca?
„Jak mogłabym o tobie zapomnieć? Okazał mi tyle dobroci”. Te słowa kołatały
mu się w głowie od chwili, gdy je usłyszał trzy czy cztery godziny temu. Dlaczego tak
nim wstrząsnęły, rozgniewały go i... zraniły.
- Nie podałam mu ręki - odparła. - To on wziął mnie za rękę, a ja próbowałam
ją cofnąć.
- Och, proszę mi wybaczyć. - Stanął przed kominkiem i założył ręce na plecy. -
Domyślam się, że do wszystkiego została pani zmuszona. Do tańca, wymknięcia się na
taras i dalej do ogrodu, do siedzenia w ciemności i oczywiście do trzymania się za
ręce.
- Aidanie... - spojrzała na niego. Oczy jej pociemniały z bólu.
- Kim on jest? - spytał. - Przyznam, że jego nazwisko nic mi nie mówi.
- Wicehrabia Denson jest synem hrabiego Luffa. Mieszkają w Didcote Park,
niecałe dziesięć kilometrów od Ringwood.
- Ach tak.,.
Uświadomił sobie, że zachowuje się jak typowy zazdrosny mąż, jednak nie
mógł się powstrzymać. Przez pierwsze godziny balu był nią oczarowany. Chyba
zaczynał się w niej trochę zakochiwać. Może to i dobrze, że wydarzyło się coś, co
przywołało go do rzeczywistości. Nadal jednak czuł gniew i ból.
Próbowała jeszcze coś dodać, ale w końcu tylko potrząsnęła głową i przesunęła
palcami po strusich piórach leżących na rękawiczkach.
- Okłamałaś mnie - odezwał się. - Powiedziałaś, że nie ma nikogo. Że nie chcesz
wyjść za mąż.
- Nie - odparła. - Pozwoliłam tylko, byś tak sądził.
- A więc wprowadziłaś mnie w błąd tym niedomówieniem. Tak czy inaczej, było
to kłamstwo. W tej wzruszającej scenie w ogrodzie wyszedłem na łajdaka.
- Zatem nie słyszałeś tego, co powiedziałam. - Puściła pióra i zacisnęła palce na
brylantowym wisiorku. - Powiedziałam, że ocaliłeś mnie i wszystkich, których los
zależy ode mnie. Powiedziałam, jak wiele dobroci mi okazałeś.
- Dobroci! Madame, nie mam nic wspólnego z dobrocią. Nikt nigdy mi nie
zarzucił, że jestem dobrym człowiekiem. Ożeniłem się z tobą, by spłacić dług
wdzięczności wobec zmarłego.
- Więc dlaczego jesteś, taki wściekły? - spytała. Pytanie było kłopotliwe i nie
potrafił na nie odpowiedzieć.
- To spotkanie na osobności już się nie powtórzy - zapewniła go. - Czy tego się
obawiasz? Że przyniosę ci wstyd i zhańbię twoją rodzinę? Tak się nie stanie.
Świadomie dokonałam wyboru, by nie czekać na wicehrabiego Densona i wyjść za
ciebie. Nie było w tym żadnego oszustwa, Aidanie. Nasze małżeństwo od początku
miało być czystą formalnością. Nie planowaliśmy, że spędzimy ze sobą więcej niż dwa
lub trzy dni, prawda? Zgodziłam się ponieść wszelkie konsekwencje swojego kroku.
Nadal się na nie zgadzam.
Stawiała sprawę jasno i uczciwie.
- Przypuszczam, że to on był twoim kochankiem.
- Aidanie, zostawmy tę sprawę - powiedziała. - To już przeszłość. Wszystko
skończone. Było, minęło. - Głos jej lekko drżał.
- Czyżby? - spytał. Nie mógł znieść tego, że jej kochanek nie był już dla niego
bezimiennym mężczyzną bez twarzy. - On jest synem twojego sąsiada. A ja, gdy już
odwiozę cię z powrotem do Ringwood, na zawsze zniknę z twojego życia.
- Aidanie! - Zacisnęła palce na brylancie, aż zbielały. - Nie rób tego.
Patrzył na nią ponuro. Nie przywiązywał wagi do tego, że nie była dziewicą, gdy
się z nią żenił. Choć trzeba przyznać, że trochę go to zdziwiło. Teraz jednak przekonał
się, że ona nadal kochała tamtego mężczyznę i że konieczność poślubienia jego,
Aidana, odebrała jej wszelką nadzieję na przyszłe szczęście. Czuł się jak łotr, chociaż
wiedział, że Eve go za takiego nie uważa. Do diabła, był głupcem! Czyżby się naprawdę
w niej zakochał? Teraz przekonał się, że jej serce należy do innego. Ale przecież od
początku wiedział, że musi dotrzymać danego słowa, wyjechać za kilka tygodni i już
nigdy nie wrócić. Czy nie nauczył się dawno, dawno temu, że wszystkie uczucia należy
trzymać na uwięzi, głęboko ukryte na dnie serca, by móc sobie wmówić, że ich po
prostu nie ma? Opinii człowieka o kamiennym sercu nie zdobywa się tak łatwo.
- Masz rację - powiedział. - Absolutną rację. Nie warto więcej o tym mówić.
Madame, jeśli Denson będzie próbował zaaranżować kolejne tete - a - tete, odmówi
mu pani.
Zacisnęła zęby i spojrzała na niego twardo.
- Nie musiałeś tego mówić, Aidanie. Nie pozwolę, byś odgrywał przede mną
pana i władcę. Miałam do wyboru: myśleć tylko o własnym szczęściu i czekać na
miłość albo myśleć o szczęściu innych i poślubić ciebie. Wybrałam ciebie. Jeśli
mogłabym cofnąć czas, postąpiłabym tak samo. Dokonałam wyboru i będę mu wierna
do końca życia. Nie ze względu na Bedwynów, ale z szacunku dla samej siebie.
- Zatem nie będziemy więcej mówić o tej sprawie - zadecydował. - Życzę dobrej
nocy.
Ciągle wpatrywała się w niego - blada, z zaciśniętymi ustami - gdy odwrócił się
na pięcie i odszedł w kierunku swojej sypialni.
Aidan, proponując jej małżeństwo, sądził, że niczego nie zmieni w jej życiu,
poza tym, że pozwoli jej zachować dom i majątek i uratować ukochane ofiary losu.
Teraz jednak dowiedział się, że zrujnował jej marzenia o miłości. Spał z nią przez
ostatni tydzień i było mu z nią dobrze. Nie wątpił, że ich wspólne noce również jej
dały wiele rozkoszy. Ale dla niej musiało to być odczucie czysto fizyczne. Przez cały
czas tęskniła do kochanka, który nie wrócił na czas.
Świadomość tego niepokoiła go i upokarzała. Sprawiała mu cholerny ból.
Zamknął za sobą drzwi i zorientował się, że nie jest sam.
- Zdawało mi się, że poleciłem ci, byś na mnie nie czekał - rzekł Aidan,
marszcząc brwi z irytacji. - Doskonale potrafię rozebrać się i położyć spać bez niczyjej
pomocy, Andrews.
- Wiem - zgodził się z nim ordynans. - Ale na pewno rzuci pan rzeczy na
podłogę jak jakieś szmaty, a ja stracę potem dużo czasu, by je doprowadzić do ładu,
wyprasować wszystkie zagniecenia. Wolę raczej nie spać tej nocy.
- Masz piekielnie niewyparzony język - stwierdził Aidan. - Nie wiem, dlaczego
cię jeszcze trzymam. No, nie stój tam, jak jakiś męczennik. Pomóż mi zdjąć mundur.
Ktokolwiek projektuje te mundury, powinien sam w nich stanąć na pierwszej linii
podczas bitwy. Przekonałby się, jakie są wygodne, jeśli w ogóle by przeżył tę lekcję.
Postanowił, że będzie spać we własnym łóżku. Dzisiaj i każdej kolejnej nocy, aż
do końca życia. Więcej do niej nie pójdzie. Nie chciał już jej dotykać. Czuł, że w duszy
otwiera mu się najczarniejsza otchłań.
16
Eve siedziała w saloniku i jak co dzień pisała list do domu. Tyle było do
opowiedzenia, że właściwie nie wiedziała, od czego zacząć. Wczoraj wyobrażała sobie,
że będzie go dzisiaj pisać we wspaniałym nastroju. A teraz czuła tylko przygnębienie.
Zbierało się jej na płacz. Gdy jednak położyła się samotnie do łóżka, przez resztę nocy
nie uroniła ani jednej łzy.
John był w Anglii od dwóch miesięcy. Od dwóch miesięcy! Przez cały ten czas
nie znalazł ani jednej chwili, by przyjechać do Oxfordshire i się z nią zobaczyć. Był
zbyt zajęty życiem towarzyskim. Przez wszystkie te lata żarliwie kochała mężczyznę,
który nigdy nie miał zamiaru się z nią ożenić. Teraz już znała prawdę. Nie wiedziała
jeszcze, jak ta świadomość wpłynie na jej uczucia. Było za wcześnie, by mogła to
ocenić.
Rozważania o Johnie mieszały się z myślami o Aidanie. Dlaczego był taki
wściekły? Dlaczego zachowywał się jak zazdrosny, władczy mąż, którego oszukała? I
dlaczego sama nie mogła się na niego porządnie rozgniewać? Dlaczego tak bardzo
zabolało ją, gdy znów zaczął się do niej zwracać „madame”? Dlaczego łóżko bez niego
wydało się jej takie zimne i puste? I dlaczego, skoro tak kochała Johna, na początku
balu czuła, że zakochuje się w Aidanie? Czy można kochać dwóch mężczyzn
jednocześnie?
Eve roześmiała się i zaczęła ostrzyć pióro po napisaniu jednego zdania. Jednak
wcale nie było jej do śmiechu. Kochała dwóch mężczyzn. Jeden z nich nigdy nie miał
zamiaru się z nią ożenić. Drugi ożenił się i zamierzał ją na zawsze opuścić, zgodnie z
ich umową i jej wyraźnym życzeniem.
Gdy skończyła pierwszy akapit listu, w którym drobiazgowo opisała swoje
wczorajsze wystąpienie w pałacu St. James, drzwi nagle się otworzyły.
- Ach, więc tutaj jesteś - powiedziała Freyja. - Myślałam, że jeszcze leżysz w
łóżku. Zaspałam i ominęła mnie codzienna poranna przejażdżka z Aidanem i
Alleyne'em. A ty chyba nie jeździsz konno?
- Dlaczego nie? Przecież wychowałam się na wsi.
- Nigdy się z nami nie wybrałaś.
- Nigdy mnie nie zaprosiliście.
- Phi - prychnęła Freyja, podchodząc bliżej. - Jeśli będziesz czekać, aż
Bedwynowie cię poproszą, to zanim się doczekasz, zwiędniesz jak ta lilia. Zresztą za
taką cię uważałam aż do wczoraj rana. Dawno się tak nie ubawiłam jak wtedy, gdy
zobaczyłam cię na schodach w czarnej sukni dworskiej, zadzierającą nosa jakbyś była
co najmniej księżną. A wczorajszego wieczoru podziwiałam cię za odwagą. Bo jestem
pewna, że ciotka Rochester poinstruowała cię, że nie powinnaś się promiennie
uśmiechać jak idiotka, a jedynie od czasu do czasu zaszczycać któregoś z gości
nieobecnym, łaskawym uśmiechem.
- Ojej, czy ja rzeczywiście promiennie się uśmiechałam?
- Aidan był najwyraźniej zauroczony. Śmiem twierdzić, że oboje będziecie
dzisiaj na ustach wszystkich w każdym wytwornym salonie. Mąż i żona, którzy mają
czelność patrzeć na siebie publicznie tak, jakby chcieli się nawzajem zjeść. Jestem z
ciebie dumna. Oczywiście wszyscy wiedzieliśmy, że gdy Aidan się zakocha, to na
całego, aż po uszy. Przypuszczam, że to dotyczy wszystkich Bedwynów.
- Och, ale... - zaczęła Eve.
Jednak jej szwagierka niecierpliwie machnęła ręką.
- Idź się przebrać w suknię do konnej jazdy. Przejedziemy się trochę po parku -
zaproponowała. - Masz chyba taką suknię?
- Owszem, i to całkiem nową - odparła Eve. - Ale nie mam konia.
- Wulf ma ich całą stajnię. I wszystkie wspaniałe. Każę któregoś osiodłać dla
ciebie. Mam nadzieję, że nie musi to być stara chabeta.
- Nie. - Eve roześmiała się i odłożyła pióro. Dokończy list później. Świeże
powietrze na pewno dobrze jej zrobi.
- To świetnie - powiedziała Freyja. - Nie cierpię kobiet piszczących ze strachu
za każdym razem, gdy koń próbuje biec szybciej. Cały czas rozglądają się tylko
dookoła w poszukiwaniu mężczyzny, który przygalopuje im na ratunek.
Niecałe pół godziny później obie jechały obok siebie ulicami Londynu w
kierunku Hyde Parku. Eve dobrze się czuła na koniu, zwłaszcza tak wspaniałym jak
ten, którego dla niej przyprowadzono. Ale jazda wśród powozów, furgonów,
przechodniów i zamiataczy ulic nie była łatwa.
Wszyscy patrzyli na nie. A właściwie na Freyję. Ubrana w ciemnozieloną suknię
do konnej jazdy, w zawadiackim kapeluszu z piórami na rozpuszczonych włosach,
które spływały jej złocistą falą niemal do talii, wyglądała niesamowicie atrakcyjnie,
choć nikt nie powiedziałby o niej, że jest piękna. Eve, w niebieskiej sukni i kapeluszu,
z włosami gładko zaczesanymi do góry, czuła, że przy szwagierce wygląda bardzo
skromnie.
- Przyjedziesz na lato do Lindsey Hall? - spytała Freyja. - Wiem, że Aidanowi
został tylko miesiąc urlopu, ale ty mogłabyś zostać dłużej i po znać Ralfa, czyli
Rannulfa, oraz Morgan. Czy też pojedziesz z nim do Hiszpanii?
- Wkrótce po oficjalnym obiedzie w Carlton House wrócę do domu, do
Ringwood. Czy książę i Aidan nie wyjaśnili ci, na czym polega nasze małżeństwo?
- Och, wiem! - zawołała Freyja. - Ale chyba nie zamierzasz trzymać się tej
waszej idiotycznej umowy, co? Po roku umrzesz z nudów. Ja na twoim miejscu
domagałabym się należnego mi miejsca u boku męża.
- Ale ja nie... - zaczęła Eve.
- Aidan jest moim ukochanym bratem - przerwała jej Freyja. - Bardzo mi na
tym zależy, żeby był szczęśliwy. To nie znaczy, że nie lubię pozostałych braci. Lubię
nawet Wulfa. Ale Aidan jest... wyjątkowy.
Eve skręciła śladem szwagierki do parku i od razu przypomniała sobie, jak się
czuła, gdy Aidan przywiózł ją tutaj w dniu ślubu. Miała wrażenie, że znalazła się na
wsi. To, co powiedziała Freyja, zaintrygowało ją.
- Dlaczego wyjątkowy? - spytała.
- On jeden tak naprawdę ujął się za mną trzy lata temu - wyznała Freyja. -
Wspominał ci o tym?
- Nie. Ale powiedział, że trzy lata temu pokłócił się z księciem i skrócił swój
urlop. Czy poszło o ciebie?
- To było zaraz po moich zaręczynach z wicehrabią Ravensbergiem, naszym
sąsiadem, najstarszym synem hrabiego Redfielda - powiedziała Freyja. - Doszło do
okropnej awantury, ponieważ chciałam wyjść za Kita, jego młodszego brata. Kiedy Kit
usłyszał o zaręczynach, przygalopował do Lindsey Hall, dysząc gniewem i zemstą. Tak
długo walił do drzwi, aż w końcu wyszedł do niego Ralf. Walczyli ze sobą do upadłego
w ciemnościach na trawniku przed domem. A potem Kit wrócił do domu i złamał
Ravensbergowi nos. To była naprawdę wspaniała bijatyka, godna Bedwynów. Kilka
dni później przyjechał na urlop Aidan.
- I próbował ująć się za tobą? To okropne, że nikt poza nim tego nie zrobił. Ale
jak książę mógł zignorować twoje uczucia?
- Najwyraźniej jeszcze nie znasz Wulfa - odpowiedziała Freyja. - Zgodziłam się
na zaręczyny. Ravensberg był przecież najstarszym synem, a ja znam swój obowiązek
wobec rodziny.
Pojechały nie ścieżką, ale przez trawę. Dzień był pochmurny, ale ciepły i
bezwietrzny. Śpiewały ptaki. W parku byli także inni jeźdźcy i spacerowicze.
- I co się stało? - spytała Eve. - Czy po trzech latach nadal jesteś z nim
zaręczona?
- On umarł - rzekła Freyja, wzruszając ramionami. - A Kit odziedziczył tytuł.
Ironia losu, nie uważasz? Wulf próbował nas zeswatać w ostatnie lato, gdy Kit miał
wrócić do domu z wojny w Hiszpanii. Jednak kiedy w końcu przyjechał, przywiózł ze
sobą narzeczoną, wyfiokowaną, ugrzecznioną, nudną pannę. Wkrótce potem ożenił
się z nią. Życzę im, by żyli ze sobą długo i nudno. A mnie uwolniło to od spełnienia
obowiązku. Znacznie lepsza jest wolność niż małżeństwo z byłym wielbicielem.
Eve przyjrzała się jej uważnie. Wrogość Freyji wobec wybranki Kita
sugerowała, że ta sprawa nadal ją obchodzi.
- Dlaczego jeszcze Aidan jest wyjątkowy? - spytała Eve. Chciała się o nim
dowiedzieć jak najwięcej. Freyja wskazała przed siebie szpicrutą.
- Pojedźmy Rotten Row. Tam będziemy mogły popuścić koniom cugli. Aidan
był zawsze najbardziej uczuciowy z nas wszystkich. Uwielbiał naszego ojca i
najbardziej przeżył jego śmierć. Chodził za nim krok w krok, gdy ojciec doglądał
gospodarstwa. Chętnie pracował w polu razem z robotnikami. Był radosnym z natury
chłopcem, zawsze wesołym i uśmiechniętym.
- Aidan?
- A potem nagle ojciec zmarł i zaczęły się okropne kłótnie z Wulfem - ciągnęła
Freyja. - Wulf nie kłóci się nigdy z nikim w obecności innych. Zabiera delikwenta do
biblioteki, a potem słychać stamtąd krzyki przerywane ciszą. Ta cisza to odpowiedzi
Wulfa. Nigdy nie podnosi głosu. Nie musi. - Freyja westchnęła. - Ma naprawdę
ogromną władzę.
- Nie lubię go - rzuciła Eve i od razu ugryzła się język. Freyja tylko się
roześmiała.
- Nie zawsze był taki. Oni obaj się zmienili. Ale Aidan nie przestał być dla nas
dobry. Gdy byłam bardzo młoda i nigdzie się nie mogłam ruszyć bez przyzwoitki,
zawsze chętnie mi towarzyszył, nawet jeśli musiał prze rwać to, co akurat robił. Często
chodził na ryby z Ralfem i Alleyne'em.
I zawsze znalazł czas, by spędzić go w pokoju dziecinnym z Morgan. Łzy,
których Eve nie mogła wypłakać ostatniej nocy, zaczęły ją dławić w gardle. Czuła ból
w piersiach. Wolałaby zapamiętać Aidana jako zimnego, ponurego człowieka.
- Dlaczego oni ciągle się kłócili? - spytała.
- Kto wie? Ach, wreszcie Rotten Row. I dzięki Bogu niezbyt zatłoczona.
Dlaczego sama nie spytasz o to Aidana? Jesteś przecież jego żoną. Nigdy ze sobą nie
rozmawiacie?
Eve z ulgą przekonała się, że pytanie było czysto retoryczne. Freyja ponagliła
konia do cwału, a Eve poszła w jej ślady. Rotten Row była długą, szeroką aleją,
przeznaczoną wyłącznie dla jeźdźców. Spacerowicze przechadzali się za barierkami po
obu jej stronach.
- Ścigajmy się aż do samego końca! - zawołała Freyja i z radosnym okrzykiem
puściła się galopem, pochylona nisko nad końskim karkiem.
Eve popędziła za nią. Śmiały się obie, gdy niemal łeb w łeb dotarły do końca
Rotten Row.
- Wygrałam - oznajmiła Freyja.
- Zaledwie o włos. I tylko dlatego, że na początku wyprzedziłaś mnie o jedną
długość.
- No, no - odezwał się męski głos. - A więc mamy w rodzinie dwie łobuzice. A
gdy za rok dołączy do nich Morgan, będą już trzy.
Powiedział to Alleyne, który właśnie wjechał do parku. Towarzyszył mu Aidan.
Eve nie widziała go od ostatniej nocy, gdy zniknął za drzwiami swojej gotowalni.
Patrzył na nią teraz z uniesionymi brwiami.
- Nie wiedziałem, że jeździsz konno - rzekł.
- Nigdy mnie o to nie zapytałeś. - Przestała się śmiać i dumnie podniosła głowę.
- O, wyczuwam wiszącą w powietrzu kłótnię małżeńską. Pościgamy się na drugi
koniec, Free? Czy też jesteś kompletnie wyczerpana po zwycięstwie wywalczonym z
takim trudem?
W odpowiedzi Freyja zawróciła konia i puściła się galopem, a Alleyne tuż za
nią.
Aidan miał na sobie swój stary mundur. Wyglądało na to, że najlepiej się w nim
czuje, tak jak w siodle wielkiego wierzchowca, tego samego, na którym przyjechał do
Londynu na ich ślub. Był jeszcze bardziej ponury niż zwykle.
- Każdego ranka, gdy wychodziłem od ciebie, mówiąc, że wybieram się na
przejażdżkę z bratem i siostrą, powinnaś była dać mi znać, że chcesz pojechać z nami -
powiedział.
- Przez pierwszych kilka dni nie miałam odpowiedniej sukni - odparła.
- Można było temu łatwo zaradzić. Wystarczyłoby, żebym szepnął słowo pannie
Benning, dostarczyłaby ją w ciągu kilku godzin.
- Więc twoje słowo liczy się tak samo, jak głos twojego brata czy ciotki?
- Oczywiście - odpowiedział lekko zdziwiony. - Jedźmy.
Ruszyli wolno ramię w ramię wzdłuż Rotten Row. Nie odzywali się przez
dłuższy czas. Pozdrawiali skinieniem głowy innych jeźdźców i przechodniów, z
których kilku Eve pamiętała z balu.
- Freyja opowiadała mi o tym, co wydarzyło się trzy lata temu i zeszłe go lata -
zagadnęła.
- O Kicie? - Pozdrowił mijającego ich jeźdźca. - Rannulf twierdzi, że ta sprawa
głęboko ją zraniła. Freyja jednak nigdy się do tego nie przyzna, nawet gdyby ją
łamano kołem.
- Więc go kochała? - spytała.
- Jedno da się powiedzieć o Bedwynach: nie zakochują się łatwo, ale jeśli już, to
naprawdę bardzo mocno. Patrząc na nas, nie domyśliłabyś się tego, prawda?
Oczywiście w naszym pokoleniu na razie tylko Freyja zna to uczucie z własnego
doświadczenia. Podejrzewam, że dużo czasu upłynie, zanim dojdzie do siebie.
Możliwe, że już nigdy nie odzyska spokoju.
„Tylko Freyja zna to uczucie z własnego doświadczenia”.
Te słowa dziwnie ją raniły. I z pewnością przeczyły temu, co twierdziła Freyja.
Jednak Freyja użyła prawie tych samych słów, by opisać jak kochają Bedwynowie.
Jakie to smutne, że straciła mężczyznę, którego kochała. I że honor zmusił Aidana do
małżeństwa bez miłości. Radość z ostatniego wieczoru wydawała się jej mglistą,
odległą przeszłością.
- Będziesz z nami jeździć każdego ranka - oznajmił. - Każę twojej pokojówce, by
cię odpowiednio wcześnie budziła.
Więc nie obudzi jej sam? Więc nie wróci do jej łóżka?
- Dziękuję - odrzekła.
- Jeśli jest coś jeszcze, co chciałabyś robić, powiedz mi, a ja postaram się tak
ułożyć sprawy, bym mógł ci towarzyszyć.
Chłodna, oficjalna propozycja. Sumienny, troskliwy małżonek.
- Dziękuję - odparła. - Zdaje mi się jednak, że poradzę sobie całkiem nieźle bez
pańskiej pomocy, pułkowniku. Pańska ciotka przyjęła już w moim imieniu kilka
zaproszeń i wybierze się ze mną. Nie musi się pan kłopotać.
- Niech cię diabli, Eve - szepnął po kilku minutach napiętego, pełnego wrogości
milczenia. - Niech cię diabli porwą.
Drgnęła zaskoczona. Za co ją potępiał? I to w tak szokujących, mocnych
słowach? Odwróciła od niego głowę i podjechała bliżej barierki, by wymienić
uprzejmości z młodą damą i jej matką, które wczoraj stały przed nią i lady Rochester
w kolejce w pałacu St. James.
17
W ciągu następnego tygodnia Aidan spędził trochę czasu w towarzystwie żony,
głównie wczesnym rankiem podczas wspólnych konnych przejażdżek w parku, w
których zawsze uczestniczyła. Byli razem na dwóch balach, raz na kameralnym
koncercie i raz w teatrze, gdzie siedzieli w loży Bewcastle'a. Ale nawet przy tych
okazjach zwykle udawało im się uniknąć przebywania ze sobą sam na sam. Większość
czasu Aidan spędzał z Alleyne'em albo z kompanami z wojska, których wielu przybyło
do Londynu na uroczystości z okazji zwycięstwa. Rano chodził do White'a albo na
aukcje koni u Tattersalla, popołudniami bywał na walkach bokserskich u Jacksona
albo na wyścigach konnych, a wolne wieczory po kolacji w Bedwyn House spędzał w
którymś z klubów. Noce przesypiał samotnie we własnym łóżku.
O ile wiedział, Eve nie spotkała się więcej z Densonem. Jeśli nie towarzyszyła
jemu, zostawała w domu albo wychodziła z ciotką lub Freyja. Powiedziała, że w
małżeństwie dochowa mu wierności, i wierzył jej. Nie mógł jednak znieść myśli, że
ona pewnie rozpaczliwie pragnie choćby krótkiego spotkania ze swoim ukochanym.
Nie potrafił opanować zazdrości.
Nie mógł się doczekać przyjazdu do Anglii dygnitarzy z całej Europy, liczył dni
do oficjalnego obiadu w Carlton House. Potem pewnie też będą jakieś uroczystości,
ale Eve wróci już do domu. Nie wątpił, że bardzo tego pragnie. Chciał, żeby wreszcie
wyjechała z Bedwyn House i znikła z jego życia. A równocześnie na samą myśl o tym
ogarniała go panika.
Jakże nienawidził tych wszystkich duchowych rozterek.
Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień przyjazdu gości z Europy. Wszyscy, nawet
Wulf, który nie udał się dzisiaj do Izby Lordów, siedzieli razem przy śniadaniu.
- Czy widzieliście kiedyś takie tłumy na ulicach Londynu? - rzuciła Freyja. - Z
trudem udało nam się dotrzeć do parku, a powrót był jeszcze gorszy. Wychodziłeś już,
Wulf?
- Jeszcze nie - odparł. - I zapewne w ogóle zostanę w domu. Wolałbym uniknąć
tłoczącego się pospólstwa Londynu. Zdaje się, że tym razem wiadomość o przybyciu
gości na angielską ziemię nie jest tylko zwykłą plotką. Książę Clarence przywiózł ich
na pokładzie swej „Niezatapialnej”. Są dzisiaj spodziewani w Londynie.
- Wszyscy tak myślą - powiedział Alleyne. - I wszyscy koniecznie muszą ich
zobaczyć. Co tu się będzie działo! Trzeba jak najszybciej uciec do Lindsey Hall.
- Ale przecież przyjechaliśmy tu właśnie na tę uroczystość - przypomniała mu z
westchnieniem Freyja. - Oczywiście na rozkaz Wulfa. Uczczenie ostatecznej klęski
Napoleona Bonaparte to wielka, historyczna chwila.
- Czy wiadomo, kto dzisiaj przyjedzie, wasza miłość? - spytała Eve, pochylając
się do Bewcastle'a.
- Car Rosji, król Prus oraz między innymi książę Metternich z Austrii oraz
feldmarszałek von Blucher.
- A książę Wellington?
- Nie, Wellingtona nie będzie.
- Och, jaka szkoda - stwierdziła. - Jakie to pasjonujące zobaczyć przyjazd tych
wszystkich znamienitych osób. Nie dziwię się ludziom, że tak się tłoczą na ulicach.
Aidan zauważył rumieniec na jej policzkach i błysk w oku. Wyglądała
szczególnie ładnie.
- Spotka ich pani wszystkich jutro wieczorem, madame - przypomniał jej
Bewcastle. - I to w znacznie bardziej cywilizowanych okolicznościach, w Carlton
House. Zobaczy też pani księcia Walii i jeszcze raz królową.
- To będzie wspaniałe - przyznała Eve. - Ale dzień dzisiejszy jest szczególnego
rodzaju. W tym święcie mogą uczestniczyć zarówno nisko, jak i wysoko urodzeni.
Szczęście jednoczy dziś łudzi wszystkich stanów, a także obywateli innych państw. Nie
czułaś tego dzisiaj rano, Freyja? A ty, Alleyne?
Alleyne zaśmiał się.
- Przypuszczam, że chętnie byś tam wróciła, Eve, zmieszała się z tłumem, by się
popychali i poszturchiwali. Słuchałabyś hałasu, od którego pękają bębenki w uszach,
wąchała te wszystkie spocone ciała - powiedział.
- Och, tak - przyznała. - Z wielką chęcią. A wy nie?
- Nie wątpię, że w naszej sferze są ludzie, którzy nie mogą się oprzeć pokusie
obejrzenia publicznego widowiska, lady Bedwyn, ale nie uchodzi brać udziału w takim
wybuchu zbiorowej histerii.
- Histerii? - Eve zmarszczyła brwi. - Ja bym to nazwała euforią. Aidan odłożył
serwetkę na stół.
- Jeśli chcesz się tam wybrać, Eve, będę ci towarzyszył.
- Och, naprawdę? - Ostatnio rzadko patrzyła mu prosto w oczy. Teraz jednak
spojrzała na niego zachwyconym wzrokiem dziecka, które za chwilę dostanie obiecaną
nagrodę. - Czy nie będziesz się zbytnio do tego zmuszać?
Mieszanie się z rozentuzjazmowanym tłumem na ulicach Londynu brzydziło
go. Ale przecież Eve bardzo chciała tam pójść, a przez tydzień, który upłynął od balu,
o nic go nie poprosiła.
- Pojedziemy na London Bridge - powiedział. - Stamtąd zobaczymy ich
zbliżających się od strony Dover.
- Jeśli w ogóle uda się wam tam dotrzeć - wtrącił się Alleyne.
- Jakoś dotrzemy - skwitował Aidan.
- Och, dziękuję ci - powiedziała Eve, wstając. - Pójdę się przygotować.
Zechcecie mi wybaczyć. Freyja, idziesz z nami? A ty, Alleyne?
Aidan spodziewał się, że jego siostra odmówi z pogardą. Ona jednak wyglądała
na ubawioną tą sytuacją.
- Nie przestajesz mnie zadziwiać, Eve - rzekła. - Pomieszałaś szyki zarówno
Wulfowi, jak i ciotce Rochester, wchodząc przebojem na salony, i wytrwale opierasz
się ich wysiłkom, by zrobić z ciebie dystyngowaną, śmiertelnie nudną przyszłą
księżnę.
- Wiele nauczyłam się od twojej ciotki - oświadczyła z powagą Eve. - Za
wszystko jestem jej ogromnie wdzięczna.
Bewcastle uniósł brwi.
- No, dzieci! - zawołał. - Lepiej już idźcie, bo ominie was całe przed stawienie.
Stolica była ogarnięta szaleństwem. Udało im się jakoś dotrzeć odkrytym
powozem do Londyn Bridge, zapewne dzięki temu, że Aidan ubrał się w mundur. W
tłumie znalazło się dość chętnych, by na jego widok wiwatować, klepać go po plecach,
ściskać mu prawicę i torować drogę dla jego powozu. Wzdłuż drogi od mostu do
pałacu St. James ustawiły się powozy i szpalery pokrzykujących,
rozentuzjazmowanych widzów. W oknach wszystkich budynków na trasie przejazdu
tłoczyły się głowy niezliczonych gapiów. Uliczni straganiarze, sprzedający jedzenie i
napoje, mieli pełne ręce roboty. Podobnie zresztą jak złodzieje kieszonkowi. Tłum
kołysał się, ożywiony podnieceniem, gdy na horyzoncie pojawiał się jakiś jeździec albo
powóz. Za każdym jednak razem alarm okazywał się fałszywy.
- Krąży tyle różnych pogłosek, że nie wiadomo już, co jest prawdą - powiedział
Aidan około południa. - Może wszyscy ci dygnitarze, których się spodziewamy,
odpoczywają sobie jeszcze w rodzinnych krajach?
Ale jeśli tak rzeczywiście było, to udało im się nabrać nawet rodzinę królewską.
Forysie księcia regenta w swoich charakterystycznych złoto - szkarłatnych liberiach
czekali przy moście, by eskortować powozy gości, skoro tylko się pojawią. Gapie
drażnili się z nimi, wołali, że wyprzęgną konie i własnymi rękami triumfalnie
pociągną powozy do pałacu.
- Czy moglibyśmy poczekać jeszcze troszkę? - Eve oparła dłoń na ramieniu
Aidana i spojrzała na niego błagalnie.
Boże, jak mógł się oprzeć jej prośbie? Nie chciał, żeby myślała o nim źle, gdy
rozstaną się na zawsze.
- Dobrze, jeszcze chwilę - rzekł, nakrywając jej rękę swoją. Uśmiechnęła się do
niego, a on zerknął na Freyję, siedzącą naprzeciw niego w powozie.
Zobaczył, że przygląda im się w zamyśleniu, ze smutkiem. Nieczęsto widywał
siostrę w takim stanie.
Freyja miała licznych wielbicieli, chętnych do ożenku. Wszystkich traktowała
beztrosko i po koleżeńsku, co skutecznie odbierało im nadzieję, że mogliby zabiegać o
jej względy. Może Freyja nadal kocha Kita Butlera? Nie było jak się tego dowiedzieć.
Freyja nigdy nie chciała mówić o sobie.
Niecałe pięć minut później ulicę obiegła kolejna wieść, Ludzie wołali, że car
podobno już przyjechał i jest w hotelu Pulteney, wraz ze swoją siostrą, wielką księżną
Katarzyną. Wybrał inną trasę.
- Prawdopodobnie po to, by uniknąć motłochu - skomentował Alleyne, gdy
tłum ruszył pospiesznie w kierunku hotelu.
- Jeśli ta pogłoska jest prawdziwa, to czuję się wystrychnięta na dudka -
stwierdziła Freyja. - Znajdźmy sobie jakieś cichsze, bardziej cywilizowane miejsce. Co
powiecie na Akademię Królewską? Lubisz oglądać obrazy, Eve?
Aidan zerknął na nią.
- Na co masz ochotę? - spytał.
- Nie warto tkwić tu cały dzień, żeby w końcu dowiedzieć się, iż goście pojechali
inną drogą.
- A uważam to za całkiem prawdopodobne - powiedział. - Bardzo jesteś
zawiedziona?
- Nie. - Uśmiechnęła się do niego. - Tak czy inaczej uczestniczyłam w
historycznym wydarzeniu. Doświadczyłam tego wszystkiego. Dzisiejszy dzień na
długo pozostanie w mojej pamięci.
- Zobaczysz ich wszystkich jutro wieczorem.
- Tak. - Ujęła go znów pod ramię. - Dziękuję, że ze mną przyjechałeś, Aidanie.
Wiem, że musiało być to dla ciebie okropnie nudne. - Odwróciła głowę, by spojrzeć na
Freyję. - Z przyjemnością zwiedzę Akademię. Czy to daleko?
- W Somerset House - odparła Freyja. - Całkiem blisko.
Aidan nie żałował nudnego poranka. W jakiś sposób przywrócił on harmonię
między nim i Eve.
Spędzili w Somerset House godzinę, oglądając wystawiane tam obrazy. Eve
otwarcie okazywała zachwyt. Freyja, która zwykle zaczynała się niecierpliwić, gdy zbyt
długo musiała pozostać w jednym miejscu, teraz, w towarzystwie Eve, z ciekawością
oglądała każdy obraz. Alleyne, mogący uchodzić za konesera sztuki, dzielił się z nimi
swoimi uwagami.
Aidan, obszedłszy salę, stanął nieco z boku i obserwował ich. Pomyślał, że Eve
zdobyła ich szacunek w jedyny możliwy sposób, po prostu o niego nie zabiegając.
Słuchała się ciotki Rochester we wszystkim, czego nie wiedziała, nie robiła jednak nic,
by się komukolwiek przypodobać. Mimo niskiego pochodzenia była urodzoną damą.
Nagle przed jego oczami pojawiła się znajoma twarz. Okrągła, rumiana,
pomarszczona. Usłyszał znajomy, jowialny głos.
- Bedwyn? Ciągle jeszcze na urlopie? Uciekł pan od dzisiejszego szaleństwa?
My też, choć przyznam, że oglądanie powieszonych rzędem obrazów niezbyt mnie
bawi.
Ten człowiek był chyba ostatnią osobą, którą Aidan chciałby zobaczyć w
obecnej chwili.
- Generał Knapp...
- Jednakże lady Knapp i Louisa chciały tu przyjść - ciągnął generał, śmiejąc się
głośno. - Cóż więc miałem robić? One miały przewagę liczebną. A pan tu się znalazł z
jakiego powodu?
Zanim Aidan zdołał odpowiedzieć, pojawiły się obie damy, uśmiechając się do
niego promiennie.
- Pułkownik Bedwyn! - zawołała lady Knapp. - Cóż za miła niespodzianka!
- Madame. - Aidan ukłonił się obu paniom. - Witam panią, panno Knapp.
Louisa była ciemnowłosą, silnie zbudowaną kobietą, całkiem miłą dla oka, choć
niezbyt ładną. Byłaby idealną żoną dla oficera, ponieważ znała życie w armii od
dziecka i mogła znieść wiele niewygód.
- Miałam nadzieję, że spotkamy pana tu, w Londynie, pułkowniku -
powiedziała i dygnęła.
- Zaciągnęły mnie do Anglii na całe lato - rzekł generał, znów się śmiejąc. -
Dwie na jednego. To nie fair, prawda, Bedwyn? A teraz ciągną mnie wszędzie, chcąc
ukulturalnić. Dostaję od tego migreny. No, a pan co tu robi?
- Oczywiście ogląda obrazy, Richardzie - odezwała się lady Knapp. - I należy go
za to bardzo pochwalić. Pułkowniku Bedwyn, świetnie się składa, że się spotkaliśmy.
Przyjechaliśmy do Londynu zaledwie dwa dni temu, a dzisiaj wieczorem urządzamy
małą kolacyjkę. Niestety, ciągle brakuje nam do kompletu jednego dżentelmena.
Zechce pan przyjść?
- Proszę, niech pan przyjdzie, pułkowniku - dodała panna Knapp. Właśnie w
tym momencie zauważyła ich Eve. Ruszyła w tym kierunku, wiedząc już, że nie zdoła
uniknąć wzajemnej prezentacji.
- Niestety, nie będę mógł przyjąć pani zaproszenia, madame - powie dział, gdy
Eve podeszła do nich, spoglądając pytająco. - Pozwolą państwo, że przedstawię im
moją żonę. Eve, to generał Knapp, lady Knapp i panna Knapp.
Eve uśmiechnęła się i dygnęła. Na twarzach całej trójki odmalowało się
zdziwienie i zaskoczenie.
- Pańska żona, pułkowniku? - spytała lady Knapp.
- Cóż za niespodzianka - wykrztusił generał. Odkaszlnął i zdawało się, że
odzyskał panowanie nad sobą. - Prawdziwa niespodzianka, Bedwyn. W Hiszpanii nie
puścił pan pary z ust o swoich zaręczynach.
- Spotkałem Eve dopiero po powrocie - wyjaśnił Aidan, ujmując jej dłoń. Miał
ochotę zapaść się pod ziemię.
- Cóż, lady Bedwyn, życzę pani szczęścia - oświadczyła lady Knapp. - Mam
nadzieję, że jest pani przygotowana na trudy związane z przenoszeniem się z armią z
miejsca na miejsce.
- Nie będę podróżować z mężem, madame - odparła Eve. - Gdy Aidan wyjedzie,
zostanę w domu.
- Proszę mi wybaczyć - przeprosiła panna Knapp. - Właśnie zobaczyłam kogoś
znajomego. Muszę tam pójść i przywitać się.
- Pójdę z tobą, Louiso - powiedziała lady Knapp.
- W trakcie kampanii oficer powinien mieć żonę przy swym boku - rzekł
generał, patrząc surowo na Aidana. - Jeśli jednak ożeni się z kobietą, która woli zostać
w domu, no to trudno. Do widzenia państwu. - Odszedł w ślad za żoną i córką.
Eve spojrzała na Aidana.
- O co w tym wszystkim chodziło? - zapytała.
- W czym? - odpowiedział głupio.
- Byli speszeni mym pojawieniem się. Na pewno nie wiedzieli o moim niskim
pochodzeniu, a więc o co tu chodzi, Aidanie?
- Jak wyjaśnił generał, uważają, że oficer powinien się ożenić z kobietą, która
będzie wszędzie towarzyszyć mężowi - odparł.
- Może wręcz z kobietą, która już podróżuje z armią i wie, jak wygląda takie
życie? - spytała cicho.
- Może - zgodził się.
Zacisnęła zęby i jeszcze bardziej ściszyła głos.
- Byłeś z nią zaręczony?
- Nie, oczywiście, że nie.
- Ale oni oczekiwali tego? Może nawet istniało jakieś porozumienie, jak między
mną i Johnem... wicehrabią Densonem?
- Nie było żadnego porozumienia - oświadczył. Patrzyła na niego w milczeniu.
- Nie padło żadne słowo - dodał. - Nigdy o niczym takim nie mówiliśmy z
panną Knapp. Ani słowem nie wspomniałem o tym generałowi. Istniały jednak
pewne...
- Nadzieje - dokończyła.
- Chyba tak.
- A ty śmiałeś oskarżyć mnie o kłamstwo, gdy nie powiedziałam ci o wi-
cehrabim Densonie?
- Ja nie spałem z panną Knapp - zaoponował.
Drgnęła, jakby ją uderzył w twarz. Złe to zabrzmiało. Chciał jedynie
zasugerować, że tajemnica, którą przed nim ukryła, była większej wagi niż jego sekret,
bo ona tamtego mężczyznę kochała, oddała mu się cała.
- Eve... - zaczął, ale ona odwróciła się już na pięcie i poszła w stronę Freyji i
Alleyne'a, którzy rozmawiali ze spotkanymi znajomymi.
Boże! Czy między nimi nigdy nie będzie zgody?! Czy to zresztą miało jakieś
znaczenie, skoro za kilka dni nie będą już razem? A jednak miało.
* * *
Następnego dnia Eve postanowiła oznajmić wszystkim, że wkrótce wraca do
domu. Tamto okropne spotkanie w Akademii Królewskiej uświadomiło jej, że gdy
Aidan zaproponował jej małżeństwo, był związany uczuciowo z inną kobietą, a jej
rodzina najwyraźniej lada moment oczekiwała deklaracji z jego strony. Kobieta, o
którą chodziło, była córką generała i wraz z matką podróżowała z armią. Z Aidanem
doskonale do siebie pasowali.
Eve od tej chwili strasznie, aż do bólu, tęskniła za wszystkimi, którzy zostali w
domu. Pragnęła chwycić w ramiona dzieci. Tęskniła za samym Ringwood.
Denerwowała się przed oficjalną kolacją. Czuła się przygnębiona odkryciem sprzed
czterech dni, że nie jest w ciąży. Równocześnie cieszyła się, że ominie ją przynajmniej
ta życiowa komplikacja. Była zmęczona niekończącymi się obowiązkami
towarzyskimi, które w innych okolicznościach byłyby może nawet ekscytujące.
Męczyło ją unikanie Johna, który ciągle próbował spotkać się z nią na osobności.
Ale najbardziej przygnębiała ją świadomość, że kocha Aidana. Ze wszystkich sił
pragnęła wrócić do domu, mieć już wreszcie za sobą nieuniknione rozstanie. Chciała
wrócić do swojego dawnego życia i spróbować zapomnieć o Aidanie, w skrytości
ducha lizać rany i całą miłość przelać na dzieci.
Jutro, gdy wreszcie będzie już miała za sobą kolację w Carlton House, powie
Aidanowi i księciu, że wraca do domu. Pojedzie dyliżansem następnego dnia. Książę
oczywiście zacznie protestować, a raczej będzie próbował jej rozkazywać, ale
pozostanie nieugięta. Poza tym Aidan chyba chce się wreszcie od niej uwolnić.
- Pożegnam cię, Bewcastle - oświadczyła ciotka Rochester, wstając. - Byłoby
niewybaczalne spóźnić się na kolację w Carlton House.
Siedzieli wszyscy przy podwieczorku w salonie w Bedwyn House. Ciotka
wróciła tu z Eve i Freyja po wyprawie na zakupy. Potrzebowały na wieczór paru
drobiazgów, a Eve kupiła dla dzieci książki. Przez cały dzień rozmowy koncentrowały
się wokół nadchodzącego wieczoru. Zagraniczni dygnitarze przyjechali już
poprzedniego dnia. Gdyby poczekali przy moście dłużej, zamiast iść do Somerset
House, zobaczyliby feldmarszałka Bluchera porwanego przez tłum, który wyprzągł
konie z jego powozu, pociągnął pojazd do Carlton House i tam wniósł marszałka na
rękach do środka.
- Nikt z nas się nie spóźni - rzekł książę Bewcastle, wstając wraz z brać mi. -
Freyja i lady Bedwyn zapewne zechcą wyjść z tobą, ciociu, i udać się do swoich pokoi,
żeby odpocząć przed wieczorem.
Freyja jak zwykle zaśmiała się ironicznie, ale Eve z ulgą wstała.
- Chyba tak zrobię - powiedziała. Nadal czuła się słabo, zapewne tym razem na
skutek zdenerwowania. Za kilka godzin przestąpi próg Carlton House. Zobaczy
królową i księcia regenta, a także głowy państw z połowy Europy. Zasiądzie z nimi do
kolacji. Czy zdoła utrzymać się na nogach, nie paść zemdlona na ziemię?
- Ach, Eve! - zawołał Alleyne, gdy Aidan otwierał drzwi przed nią i ciotką. -
Właśnie sobie przypomniałem, że już pół dnia noszę w kieszeni list do ciebie. Wziąłem
go rano od Fleminga, ale nie spotkaliśmy się przy śniadaniu. Proszę, oto on.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się, biorąc od niego list. - Myślałam, że dzisiaj nie
będę miała żadnej korespondencji. - Zerkając na kopertę, rozpoznała charakter pisma
Thelmy.
Jak tylko weszła do złotego apartamentu, zrzuciła pantofle i rozpuściła włosy.
Potrząsnęła głową i westchnęła. Będzie się musiała jednak trochę przespać przed
przygotowaniami na wieczór. Chciałaby mieć już to wszystko za sobą. Ale, z drugiej
strony, będzie co potem opowiadać w domu. Czy książę regent rzeczywiście jest taki
otyły, jak opowiadano? Czy wypowiedzi królowej rzeczywiście są takie nudne, jak
twierdziła Freyja? Czy zagraniczni dygnitarze potrafią dobrze mówić po angielsku?
Opadła na sofę, by przeczytać list, zanim położy się w sypialni. Złamawszy
pieczęć, zauważyła zawiedziona, że był krótszy niż zwykle. Nieważne. Za kilka dni
będzie z nimi w domu. Zaczęła czytać.
Chwilę później zerwała się na nogi, wpatrując z przerażeniem w list. Czy źle
zrozumiała jego treść? Wiedziała jednak, że nie. Odwróciła się i potykając, ruszyła do
drzwi, chwilę szarpała się z klamką, a potem pędem pobiegła korytarzem i w dół po
schodach, prosto do salonu, nieświadoma tego, co robi ani jak wygląda. Nacisnęła
klamkę, zanim zdążył to zrobić stojący przy drzwiach lokaj i wpadła do środka.
- Aidanie! - krzyknęła, wiedząc, że nikt nie może jej pomóc. - Muszę jechać.
Muszę natychmiast jechać.
Objął ją silnymi ramionami, na chwilę dając złudzenie spokoju. Ale tylko na
chwilę. Znów ogarnęła ją panika.
- Co się stało? - zapytał. - O co chodzi? Co się dzieje?
- Dzie.. .dzie.. .dzie... - Nie mogła opanować szczękania zębami.
- Spokojnie - powiedział. Objął ją mocniej jedną ręką, a drugą ujął ją pod brodę
i spojrzał jej w oczy. - Spokojnie, kochanie. Powiedz tylko, co się stało, a ja ci pomogę.
Cóż za niemądre słowa. Ach, jak niemądre.
- On je zabrał - wykrztusiła. - On je zabrał i nie mogę ich o...o...odebrać.
- Kto? - spytał nienaturalnie spokojnym głosem. - Kto kogo zabrał?
- Ce...Ce...Cecil - odparła. - Zabrał dzie...dzie...dzieci i nie mogę ich odebrać. On
jest ich krewnym, a ja nie. Ja je po...po...porzuciłam. Muszę jechać. Muszę
natychmiast po nie jechać. Na pewno są przerażone.
- Ach, więc znalazł sposób, by się na tobie odegrać - stwierdził Aidan. - Jeszcze
zobaczymy. Będzie musiał je oddać. Ostrzegałem go, czego może się spodziewać, jeśli
jego noga postanie w twoim majątku.
- Nie, nic nie rozumiesz! - zawołała, wymachując pomiętym listem. - On
przysłał po nie policję. Uzyskał od sędziego prawo opieki nad nimi. Nie odda ich. Ja
go znam. Muszę jechać.
- Tak, rozumiem - powiedział Aidan. - Odetchnij głęboko. Panika nic tu nie
pomoże.
- Aidanie, czy mógłbyś zabrać lady Bedwyn do jej sypialni, aby odpoczęła? -
spytał książę chłodnym, wyniosłym tonem. - Powinna odzyskać panowanie nad sobą
przed dzisiejszym wieczorem.
- Ależ ja muszę jechać. - Eve odwróciła głowę, by spojrzeć na księcia.
Spróbowała wyrwać się z uścisku Aidana. - Teraz, zaraz. Muszę niezwłocznie wyruszać
do Ringwood. Dzieci oszaleją z przerażenia.
- Łady Bedwyn, to wykluczone, żeby opuściła pani kolację w Carlton House,
skoro przyjęliśmy zaproszenie, a nasza obecność została potwierdzona - rzekł książę. -
Poza tym ruszanie w długą podróż o tak późnej porze nie jest rzeczą rozsądną. Jeśli
czuje pani, że jej obecność w Oxfordshire zmieni coś, co wydaje się nieodwracalne,
Aidan odwiezie tam panią jutro moim powozem. Proponuję, by teraz pani odpoczęła.
- Nie... - zaprotestowała Eve, ale Aidan przerwał jej.
- Eve już teraz chce wrócić do domu. A więc tam pojedzie. Ja sam ją zawiozę.
- Zrobisz to, co ci każę - odezwał się książę.
- Nie - odparł Aidan ostro. - Nie tym razem, Wulf. Żona jest dla mnie
ważniejsza niż lojalność wobec rodziny. Wytłumaczysz naszą nieobecność dzisiejszego
wieczoru, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Nikt nie odezwał się słowem, gdy Aidan wyprowadzał Eve z salonu. Pół godziny
później wynajętym powozem jechali do Ringwood Manor.
18
Gwałtowna burza z piorunami zatrzymała ich na kilka godzin w gospodzie, ale
nie położyli się spać. Eve chodziła tam i z powrotem po pokoju. Nie chciała nic jeść
ani nawet rozmawiać. Dojechali do Ringwood o świcie. Ranek był chłodny i wilgotny.
Wszyscy już wstali i wybiegli teraz z domu i stajni na powitanie przybyłych,
wołając jedni przez drugich. Nawet pies przykuśtykal i szczekał bez opamiętania. W
końcu znaleźli się w saloniku na dole, gdzie rozpalono ogień w kominku, by
rozproszyć wilgotny chłód poranka. Gospodyni z ponurą miną przyniosła herbatę.
Rozdała filiżanki, po czym z rękami skrzyżowanymi na piersiach stanęła przy
zamkniętych drzwiach. Nikt nie zwrócił jej uwagi, żeby wyszła.
Aidan odstawił herbatę na stolik i podszedł do okna. Pani Pritchard płakała, a
Eve próbowała ją uspokoić. Guwernantka obwiniała siebie, że pozwoliła zabrać dzieci,
mimo że ciotka łkając, mówiła, iż nie miała przecież wyboru, nikt z nich nie mógł nic
zrobić. Pies oparł pysk na kolanach Eve i skomlał, ciężko dysząc.
Ten podły Cecil Morris dobrze zaplanował swoją zemstę. Jako człowiek mikrej
postury doskonale wiedział, że nie ma szans w starciu z mężczyznami broniącymi Eve,
nawet nie poradzi sobie z jej gospodynią. Udał się więc do sędziego i uzyskał prawo
opieki nad osieroconymi dziećmi, spokrewnionymi z nim ze strony matki. A potem
wysłał miejscowego posterunkowego z czterema rosłymi pomocnikami, by zabrali je z
Ringwood.
- Agnes pięścią złamała nos Willowi Perkinsowi - powiedziała panna Rice. -
Wszędzie było pełno krwi, Eve. Gdyby nie wrzeszczał tak głośno, pomyślelibyśmy, że
nie żyje. A Charlie uderzył posterunkowego bykiem. Ale widzisz, pan Biddle miał
papiery podpisane przez hrabiego Luffa, a z tym już nie ma dyskusji. Poza tym Becky i
Davy przestraszyliby się jeszcze bardziej, gdyby zobaczyli bójkę. Pani Pritchard
przekonała nas wszystkich, żebyśmy się uspokoili, zanim je przyprowadzono. Pan
Biddle odesłał Willa Perkinsa do domu.
- A ja powycierałam krew, zanim dzieci zeszły na dół - odezwała się gospodyni.
- Choć wolałabym im wszystkim rozkwasić nosy i porozbijać głowy, moja duszko.
Tchórzliwe kundle, przyszli w pięciu, żeby zabrać dwójkę małych dzieci.
- Zostałabyś aresztowana, Agnes - stwierdziła pani Pritchard i wydmuchała nos
w chusteczkę. - Zabraliby cię do więzienia.
- Eee, dla mnie to nie pierwszyzna, proszę pani - powiedziała niespeszona
gospodyni.
Aidan zerknął na nią przez ramię z mimowolnym podziwem. Byłby z niej
naprawdę doskonały sierżant. Niestety urodziła się kobietą.
- Jak dzieci to zniosły? - spytała Eve drżącym głosem. Nie płakała. Po
graniczącym z histerią wybuchu w salonie Wulfa była zamknięta w sobie, napięta i
małomówna. - W jakim były stanie, gdy je za...za...zabierano?
- Powiedziałam im, że jadą na krótkie wakacje do ciotki, która bardzo się za
nimi stęskniła - wyjaśniła panna Puce. - I że zostaną tam tylko do czasu, dopóki nie
wrócisz, Eve.
- Ale one wiedziały - dodała smutno pani Pritchard, ze swym śpiewnym
walijskim akcentem. - Ani przez chwilę nie dały się Thelmie oszukać. Davy był cały
blady, a Becky miała oczy wielkie na pół twarzy. I to nie ze strachu, że w okolicy
grasują źli ludzie. Tak właśnie niania Johnson wytłumaczyła im, dlaczego pan Biddle i
jego ludzie będą ich eskortować do domu ciotki. Och, na samo wspomnienie serce mi
krwawi.
- Moje dzieci! Och, moje biedne maleństwa!
Chyba po raz pierwszy Aidan w pełni uświadomił sobie przywiązanie Eve do
sierot, które wzięła do siebie. Dla niej nie były tylko ofiarami losu, ale prawdziwą
rodziną.
Nagle Eve zerwała się na równe nogi.
- Dlaczego ja tu siedzę, piję herbatę i grzeję się przy ogniu?! - zawołała. - Muszę
do nich pojechać. Muszę je zaraz przywieźć do domu. Na pewno są przerażone.
- Jadę z tobą, moja duszko - zaofiarowała się gospodyni. - Złapię tego łotra
Morrisa za szyję i zawiążę mu ją na supeł.
Agnes, moja droga - rzekła pani Pritchard z wyrzutem. Aidan odwrócił się od
okna i odchrząknął. Natychmiast znalazł się w centrum uwagi.
- Hrabia Luff jest miejscowym sędzią? - spytał. Ojciec Densona.
- Tak, pułkowniku - odparła pani Pritchard.
- Więc to do niego powinniśmy się zwrócić. Eve, nie ma sensu jechać do
twojego kuzyna i apelować do jego sumienia którego zresztą zapewne nie ma. Nic też
nie dadzą kłótnie i bójki. On ma za sobą prawo. Tylko pogorszycie swoją sytuację, jeśli
zaczniecie się z nim bić.
- Słuchaj no, pan... - zaczęła gospodyni. Aidan spojrzał na nią chłodno i
wyniośle.
- Panie skończyły pić herbatę - zauważył. - Możesz zabrać filiżanki i wrócić do
swoich codziennych porannych obowiązków.
Patrzyła na niego z wściekłością. Przez chwilę myślał, że okaże się silniejsza niż
wszyscy żołnierze, których miał dotąd pod swoją komendą, i nie posłucha jego
rozkazu. W końcu jednak przemaszerowała przez pokój, z wielkim hałasem zebrała
filiżanki, chwyciła tacę i opuściła pokój bez jednego słowa.
- Biedna Agnes - powiedziała Eve. - Ona chce pomóc.
- Pomoże, wykonując swoje obowiązki i pilnując, by całe gospodarstwo
funkcjonowało bez problemów. Eve, odwiedzimy we dwoje hrabiego Luffa. Pozwól, że
odprowadzę cię do twojego pokoju, byś mogła się odświeżyć i zmienić suknię.
- Och, wiedziałam, że jak tylko pan się tu zjawi, pułkowniku, wszystko pan
załatwi. - Pani Pritchard westchnęła.
Aidan zaprowadził Eve na górę i zatrzymał się z nią na chwilę przed drzwiami
jej sypialni.
- Jest jeszcze dosyć wcześnie - stwierdził. - Chciałabyś może trochę się
zdrzemnąć, zanim ruszymy w drogę?
Potrząsnęła głową.
- I tak nie mogłabym zasnąć - odparła. - Nie spocznę, dopóki nie odzyskam
dzieci. Nie powinieneś jednak tak angażować się w moje sprawy, Aidanie. Zostało ci
już tak niewiele urlopu, a dotąd nie miałeś okazji, by spędzić go tak, jak byś chciał.
Wracaj do Londynu. Nie martw się o mnie!
Położył jej palec na ustach.
- Doprowadzę tę sprawę do końca - postanowił. - Wyjadę dopiero wtedy, gdy
będziesz się czuła bezpieczna, wolna od trosk i szczęśliwa.
- Dlatego że złożyłeś obietnicę Percy'emu? - spytała.
- Dlatego że jesteś moją żoną.
Otworzyła usta i przez chwilę myślał, że zaprotestuje, używając tych samych
argumentów, co zwykle. Ona jednak tylko kiwnęła głową i odwróciła się, by wejść do
swego pokoju.
Już wkrótce, za dzień lub dwa, gdy dzieci wrócą do domu, tu, gdzie jest ich
miejsce, pojedzie do Londynu, by spędzić tam resztę swego dwumiesięcznego urlopu.
Wreszcie nic nie będzie go krępować. Wróci do dawnego życia. Najpierw jednak musi
stawić czoło hrabiemu Luffowi. Zadzwonił po gorącą wodę do mycia i golenia.
* * *
Eve nigdy w życiu nie była w Didcote Park, wiejskiej siedzibie hrabiego Luffa,
mimo że znajdowała się ona niedaleko od Ringwood. Jej ojciec, z całym swym
bogactwem, nie został uznany za człowieka godnego zaproszenia na spotkania
towarzyskie osób z wyższych sfer.
Elegancką rezydencję o doskonałych proporcjach zbudowano w stylu Jerzego
V. Był to dom Johna, tutaj dorastał. Eve jednak nie chciała teraz o nim myśleć.
- A jeśli hrabia nas nie przyjmie? - spytała.
- Nie przyjmie? - Aidan spojrzał na nią z wyraźnym zdziwieniem. - Dlaczego
miałby nie przyjąć?
- Jestem córką walijskiego górnika - przypomniała mu.
- I żoną Bedwyna - dodał.
Jak inaczej postrzegali świat. On był synem i bratem księcia Bewcastle i nawet
nie przyszłoby mu do głowy, że odmówią mu wstępu do jakiegoś domu w Anglii.
- A jeśli nas nie wysłucha?
- Dlaczego nie? - odpowiedział pytaniem. - Jako sędzia ma obowiązek nas
wysłuchać.
Pochodził z uprzywilejowanej, arystokratycznej sfery, nie rozumiał, co to
znaczy nie mieć władzy ani wpływów, przesądzających o wyniku wizyty takiej jak ta.
Dla hrabiego Luffa Eva była tylko kobietą, której ojciec miał czelność sugerować
skoligacenie ich rodzin przez małżeństwo.
- A jeśli on nie zechce zmienić decyzji? - spytała.
- Postaramy się, żeby tak się nie stało. Jeśli nie wierzysz w sukces, Eve,
przegrasz. No, jesteśmy na miejscu.
Pomógł jej wysiąść, podczas gdy Sam Patchett zakołatał do drzwi. Kolana się
pod nią uginały, czuła mdłości, mimo że nie jadła śniadania, a dla dodania sobie
odwagi włożyła jedną z nowych, szykownych sukni. Aidan miał na sobie galowy
mundur.
- Pułkownik Aidan Bedwyn i lady Bedwyn do hrabiego Luffa - powie dział
odźwiernemu, który otworzył drzwi. Ujął Eve pod rękę i bez wahania wszedł do
środka.
Eve zawsze ceniła swoją niezależność. W normalnych okolicznościach miałaby
mu za złe pewność siebie, z jaką wszystkim pokierował. Dzisiejszego ranka była mu
jednak za to wdzięczna. Gdyby przyszła tu sama, zapewne drzwi Didcote Park
zatrzaśnięto by jej przed nosem i w tej chwili wracałaby już do domu. Jego pewność
siebie nie była bezpodstawna. Po zaledwie dwóch lub trzech minutach czekania w
holu lokaj zaprowadził ich do pokoju na dole, który okazał się biblioteką, i z ukłonem
wpuścił do środka.
Hrabia Luff wstał zza wielkiego, dębowego biurka. Wyglądał zupełnie jak John,
tylko był trochę starszy. Jasne włosy zaczęły mu już siwieć i przerzedzać się na czubku
głowy.
- Pułkownik Bedwyn! Lady Bedwyn! - odezwał się. - Cóż za miła niespodzianka.
Zechcą państwo spocząć. Czy mogę zaoferować państwu coś do picia? Może herbaty,
madame? - Spojrzał na nią z grzeczną obojętnością.
- Nie, dziękuję, milordzie - odparła Eve.
- A pan, pułkowniku? Brandy? Czerwone wino? Może coś innego? - dopytywał
się.
- Nic, dziękuję. - Aidan powstrzymał go gestem, wskazał Eve fotel i usiadł obok
niej. Z nerwów i zmęczenia kręciło się jej w głowie.
- A zatem - hrabia usiadł w skórzanym fotelu i założył nogę na nogę - czemu
zawdzięczam ten zaszczyt?
On przecież musi wiedzieć. Mógł być tylko jeden powód ich wizyty.
- Chcę odzyskać moje dzieci - powiedziała Eve, z przerażeniem słysząc swój
cienki i drżący głos. - Pozwolił pan Cecilowi Morrisowi, by mi je odebrał. A one należą
do mnie. Ich dom jest w Ringwood. Tam były szczęśliwe. Chcę je odzyskać.
Hrabia uniósł brwi wyraźnie zdziwiony.
- Chodzi pani o kuzynów Morrisa? - spytał. - O te dzieci, którym pani
domownicy nie chcieli pozwolić, by wróciły do swego domu? Musiał jakoś poradzić
sobie z tą kwestią pod pani nieobecność.
- Do swego domu? One mieszkają ze mną. Nikt nie prosił moich domowników
o wydanie dzieci. Pan Biddle zabrał je siłą. Miejsce Davy'ego i Becky jest w Ringwood.
- Pani wybaczy, madame, ale czy jest pani w jakikolwiek sposób spokrewniona
z rzeczonymi dziećmi? - spytał.
Eve poczuła ukłucie strachu.
- Nie - przyznała. - Jestem tylko kuzynką Cecila ze strony ojca. Ale to ze mną
one mieszkają.
- Jak rozumiem, są sierotami - powiedział hrabia. - I zostały wysłane do
kuzyna, pana Cecila Morrisa. Wyjaśnił mi, że pani się nimi łaskawie zajęła podczas
choroby pani Morris, jego matki. I zostawiła je bez opieki, a sama pojechała do
Londynu, by ze swoim świeżo poślubionym mężem zażywać rozrywek sezonu
towarzyskiego.
- Nie zostawiłam ich bez opieki! - zawołała Eve. - Ja...
- Sir, ze względu na to, że powstał spór co do tego, kto ma się zaopiekować tymi
sierotami, może powinien pan ponownie rozpatrzyć sprawę i wysłuchać racji obu
stron - zaproponował Aidan.
- Wygląda na to, że wszystkie racje są po stronie pana Morrisa - odparł hrabia.
- Nie! - krzyknęła Eve. - On tych dzieci wcale nie chce.
- Zatem okazuje to w przedziwny sposób, madame - rzekł hrabia, marszcząc
brwi.
- Czy przynajmniej wysłucha pan argumentów mojej żony? - spytał Aidan
głosem niezwykle spokojnym, niemal znudzonym. - Te dzieci są dla niej bardzo
ważne. Opiekowała się nimi prawie przez rok i traktuje je jak swoje własne.
- Przez rok! - Hrabia nachmurzył się. - Niedyspozycja pani Morris trwała tak
długo?
- Ona wcale nie była chora! - zawołała Eve.
- Proszę, by nas pan wysłuchał - powtórzył Aidan. - W obecności Morrisa i jego
matki, jeśli będą sobie tego życzyć.
- Och, nie!
Aidan uciszył Eve gestem.
- I wszystkich świadków, których zechce wezwać. A także w obecności
świadków, których przyprowadzi moja żona.
Eve czuła, jak ściska się jej żołądek. Chciała, żeby hrabia od razu rozsądził
sprawę. Chciała z Didcote Park pojechać prosto do domu Cecila, by zabrać dzieci. Nie
chciała przesłuchania, podczas którego Cecil będzie znów opowiadał brednie i
zmuszał ciotkę Jemimę, by dla niego kłamała.
Hrabia Luff westchnął.
- Wydawało mi się, że jest to prosta sprawa - stwierdził. - I nadal tak uważam.
Nie będę się bawił w urządzanie oficjalnego przesłuchania, ze sprytnymi adwokatami,
naginającymi argumenty. Zgodzę się jednak na nieformalne przesłuchanie, które
musi się odbyć dzisiaj, bo mam inne plany na resztę tygodnia. O drugiej, w sali
zgromadzeń w Heybridge, jeśli to państwu odpowiada. Zawiadomię Morrisa. Aidan
wstał.
- Dziękujemy, sir - powiedział. - Stawimy się.
- Ale ja chciałam, żeby sprawa została rozstrzygnięta już teraz, zaraz -
zaprotestowała Eve. - Nie mogę czekać tyle godzin.
- W takim razie musi się pani, madame, zadowolić rozstrzygnięciem jej na
korzyść Morrisa - odparł hrabia szorstko. - Ja z pewnością nie będę nalegał.
A zatem spotkamy się dziś po południu - rzekła zrezygnowana. Kilka minut
później siedzieli w powozie i jechali do domu. Prawo najwyraźniej było po stronie
Cecila. Miłość nie będzie żadnym argumentem.
- Eve, po powrocie do domu od razu kładziesz się do łóżka - polecił Aidan. -
Musisz się przespać.
- Nie mogę spać - zaoponowała.
- Musisz - powtórzył surowo, z kamienną twarzą. - Jeśli chcesz odzyskać dzieci,
musisz się przespać, odzyskać siły. I pozwól, żebym to ja mówił podczas tej
konfrontacji. A jeśli sama zabierzesz głos, nie daj się ponieść emocjom.
- Jak mogę mówić o tym bez emocji?! - zawołała.
- Jeśli im ulegniesz, on wygra - odparł. - Wierz mi.
Patrzyła na jego zimną surową twarz i nagle poczuła się tak samotna, że nie
mogła już tego znieść. Odwróciła się od niego gwałtownie, ukryła twarz w dłoniach i
zaszlochała. Rzadko płakała, teraz jednak nie była w stanie powstrzymać łez, choć
bardzo się starała. Czuła, że za chwilę pęknie jej serce.
Potem poczuła dłoń na plecach, gładzącą ją lekko w uspokajającym rytmie. Gdy
jej łkania w końcu ucichły, w jej ręce pojawiła się duża chusteczka. Eve otarła twarz i
wydmuchała nos.
Nigdy w życiu nie była tak zmęczona.
Zdawało się, że Aidan czyta jej w myślach. Pochylił się nad nią objął ją podniósł
i posadził sobie na kolanach. Zanim uświadomiła sobie, co zrobił, przytulił ją do siebie
tak, że jej głowa spoczęła wygodnie na jego ramieniu. Nie wiedziała, kiedy zdjął jej
kapelusz.
- Kochanie, wszystko będzie dobrze - wyszeptał jej do ucha.
- Naprawdę?
Nie potrzebowała jego zapewnień. W tej chwili ufała mu bezgranicznie. Jak
dobrze pozwolić czasem komuś, by zdjął ciężar trosk z ramion.
- Obiecuję - rzekł.
Obudziła się dopiero wtedy, gdy powóz zatrzymał się przed Ringwood.
* * *
Cecil Morris wyglądał na pewnego siebie, a jego matka na zdenerwowaną. Eve
była blada, mimo że spała w powozie w drodze powrotnej z Didcote Park i potem w
domu. Pani Pritchard wyraźnie się niepokoiła, a panna Rice była cała spięta.
Wielebny Puddle siedział między nimi i troskliwie je pocieszał. Miejscowy
posterunkowy i czterech jego pomocników, z których jeden miał spuchnięty,
czerwony nos i podbite na fioletowo oczy, kręcili się w pobliżu, jakby się
spodziewając, że lada moment wybuchnie awantura. Zjawiło się sporo gapiów, którzy,
nie wiadomo w jaki sposób, dowiedzieli się o przesłuchaniu.
Hrabia Luff spóźnił się i był wyraźnie w złym humorze.
- Rozstrzygnijmy tę sprawę bez dalszych ceregieli - powiedział, siadając za
stołem ustawionym w największej sali zgromadzeń i spiorunował wzrokiem
wszystkich dookoła, jakby to jemu kazano czekać.
Cecil Morris został wezwany jako pierwszy, by przy stole sędziego powtórzył,
dlaczego uważa, że opieka nad sierotami Davidem i Rebeccą powinna być przyznana
jemu. Przysiągł na Biblię, że będzie mówił prawdę i tylko prawdę, po czym łgał
każdym słowem. Wedle jego wersji niezmiernie lubił swoich małych kuzynów, tak jak
i ich biednych, zmarłych rodziców, a jego mama wprost za nimi przepadała. Wbrew
złym przeczuciom dał się nakłonić i pozwolił kuzynce, wówczas jeszcze pannie Eve
Morris, by zaofiarowała dzieciom gościnę na czas, gdy jego matka dochodziła do
siebie po długiej niedyspozycji. Ostatnio dotarły do niego jednak niepokojące wieści,
że kuzynka opuściła dzieci, rzucając się w wir rozrywek towarzyskich w Londynie.
Gdy Eve otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, Aidan dotknął jej ramienia i
powstrzymał ją.
Morris wyjaśnił, że zwrócił się do sędziego o przyznanie mu prawnej opieki nad
dziećmi, po czym wysłał po nie posterunkowego, ponieważ poprzednim razem, gdy
pojechał je odwiedzić i zapewnić, że już wkrótce będą w domu ze swoją drogą
cioteczką, niedawno poślubiony mąż jego kuzynki groził mu użyciem siły. Morris
obawiał się też, że inni domownicy, wśród których byli skazańcy i przestępcy, zrobią
krzywdę jemu, albo, co gorsza, dzieciom, gdyby osobiście pojechał i żądał ich
wydania.
- I jak pan widzi, milordzie, moje obawy były uzasadnione - powie dział,
wskazując dramatycznym gestem pomocnika posterunkowego ze spuchniętym nosem
i podbitymi oczami.
Aidan, czując ciągły niepokój Eve, wziął ją za rękę i mocno ścisnął.
- Kto to zrobił? - spytał hrabia, patrząc chmurnie na policjanta.
- Ja, czcigodny panie - odezwała się gospodyni Eve gdzieś z końca sali. - I
zrobiłabym to jeszcze raz każdemu, kto wszedłby bez pytania do domu mojej pani i
chciałby zabrać stamtąd biedne niewinne dzieciątka, tylko dlatego że ten... ten łajdak
chce się zemścić. Szkoda, że to nie jego nos znalazł się pod moją pięścią.
- Usiądź, kobieto - rozkazał hrabia.
- Sam pan pytał - odpowiedziała Agnes.
- Tak, ale teraz proszę siadać. Lady Bedwyn, czy chciałaby pani zadać panu
Morrisowi jakieś pytania?
Aidan ponownie ścisnął ją za rękę. Ona jednak zignorowała to, że chciał mówić
w jej imieniu, i wstała.
- Tak - odparła. - Becky i Davy przyjechali do Heybridge dyliżansem piątego
sierpnia zeszłego roku. Łatwo będzie potwierdzić tę datę w księgach przewozów.
Zechcesz, Cecilu, powiedzieć hrabiemu, jak długo byli w twoim domu, zanim
domniemana choroba ciotki zmusiła cię do oddania ich pod moją opiekę?
- Skąd mam to pamiętać? - spytał. - Miesiąc, dwa, może dłużej.
- Księgi mojego majątku wykazują, że szóstego sierpnia zatrudniłam panią
Johnson jako nianię do dzieci - powiedziała Eve. - Ze wspomnianych ksiąg wynika
też, że w tym samym tygodniu kupiono dla nich ubrania i różne drobiazgi. Jeśli
trzeba, pani Johnson będzie zeznawać.
- Moja droga mama była chora... - zaczął Morris.
- I opowiedz hrabiemu o swojej wizycie w Ringwood na dwa dni przed rocznicą
śmierci mojego ojca - ciągnęła Eve. - Jeśli chcesz, odświeżę ci pamięć. Byłeś wtedy
przekonany, że wkrótce odziedziczysz mój majątek. Pod moją nieobecność kazałeś
wszystkim domownikom ustawić się w szeregu w holu, żebyś mógł do nich
przemówić. Wszyscy moi służący zaświadczą, że dzieci też zostały ustawione w tym
szeregu. Powtórzysz nam, co do nich powiedziałeś?
- Nie pamiętam - odparł. - To było jakiś czas temu.
- A wiele osób pamięta - powiedziała. - Oznajmiłeś, że wszyscy, absolutnie
wszyscy mieli się wynieść, zanim obejmiesz majątek w posiadanie, albo każesz ich
aresztować za włóczęgostwo.
- Eve! Nie miałem na myśli moich biednych małych kuzynów. Byli w holu, bo
mieli wrócić ze mną do domu. - Jednak ta kobieta - wskazał na gospodynię - groziła
mi rzeźniczym nożem, więc ze względu na dzieci wycofałem się. Za plecami Eve
rozległo się parsknięcie.
- Gdybym miała pod ręką rzeźniczy nóż, to bym ci nim oberżnęła uszy, ty
kłamliwy szczurze, i od razu lepiej byś wyglądał - skomentowała gospodyni.
- Kobieto, milcz albo każę cię wyprowadzić - rzekł surowo hrabia. - Proszę
wrócić na miejsce, panie Morris. Wysłuchamy teraz lady Bedwyn. Zechce pani
podejść, madame, i usiąść. Proszę powiedzieć, dlaczego powinienem przyznać pani
opiekę nad Davidem i Rebecca Aislie, skoro nie jest pani ich krewną.
Aidan wpatrywał się w Eve, która złożyła przysięgę na Biblię i usiadła. Oby
tylko zachowała spokój i nie uległa panice, jak to się stało dzisiaj rano w bibliotece
hrabiego.
Eve wyjaśniła, jak po śmierci rodziców dzieci były odsyłane od jednych
krewnych do drugich, aż w końcu przyjechały do Heybridge, gdzie też zostały
odrzucone. Czekał je sierociniec. Jednak ciotka Jemima w tajemnicy przed swoim
synem przybiegła do niej z płaczem i błagała ją, by wzięła dzieci do siebie. Tak też
zrobiła. Wynajęła dla nich nianię i guwernantkę i sama spędzała z nimi jak najwięcej
czasu. Wkrótce pokochała je, jakby były jej własnymi dziećmi.
- Jak więc wytłumaczy pani zachowanie pana Morrisa w ostatnim tygodniu,
jeśli nie zależało mu na dzieciach? - spytał hrabia. - Najwyraźniej zaniepokoił się, że
porzuciła je pani. Zadał sobie sporo trudu, by zabrać dzieci do siebie.
- Chciał się na mnie zemścić - odparła Eve.
Opowiedziała, jak udało się jej zachować majątek dzięki wyjściu za mąż przed
upływem roku od śmierci ojca. Powtórzyła groźbę Morrisa skierowaną do nich
wszystkich na dwa dni przed rocznicą śmierci jej ojca. Opisała zachowanie Cecila w
dzień tej rocznicy, dopóki jej mąż nie kazał mu opuścić Ringwood i nigdy więcej tu nie
wracać.
- Groził pani przemocą? - Hrabia zmarszczył brwi.
- To był żart, milordzie - zaprotestował Cecil Morris, zrywając się na nogi. -
Dlaczegóż miałbym grozić mojej drogiej kuzyneczce? To był...
- Proszę usiąść, panie Morris - nakazał hrabia.
- On wie, że kocham te dzieci - ciągnęła Eve. - Został upokorzony, gdy
pokrzyżowałam mu plany. Teraz zobaczył, że ma okazję, by wykorzystując dzieci,
odegrać się na mnie.
- Panie Morris, czy ma pan do lady Bedwyn jakieś pytania? - rzekł hrabia z
westchnieniem, którego nie próbował ukryć.
- Tak! - zawołał Morris, zrywając się z miejsca. - Gdzie byłaś przez ostatnie dwa
tygodnie, Eve, podczas gdy dzieci usychały z tęsknoty w Ringwood?
- Byłam w Londynie - przyznała Eve, patrząc na hrabiego. - Na zaproszenie
księcia Bewcastle'a. Miałam zostać przedstawiona królowej i towarzystwu jako świeżo
poślubiona małżonka lorda pułkownika Aidana Bedwyna. Ostatniego wieczoru
miałam też uczestniczyć w oficjalnej kolacji w Carlton House. Jednak zrezygnowałam
z udziału w niej, by pospieszyć z powrotem do domu, gdy doszły mnie wieści, co się tu
dzieje. Zostawiłam dzieci pod opieką ciotki, pani Pritchard, ich niani i guwernantki.
Pisałam do nich codziennie. Straszliwie za nimi tęskniłam. Tęskniłam za nimi całym
sercem. - Dotknęła dłonią piersi.
- Jakie to wzruszające - skomentował Morris sarkastycznie. - A powiedz mi,
Eve, kto będzie dla Davy'ego ojcem? Przecież dorastający chłopiec powinien mieć
wzór do naśladowania. Twój dom jest pełen kobiet. Zdaje się, że twój mąż lada dzień
wyjedzie, by już nigdy nie wrócić. Wszyscy wiedzą, że wyszłaś za niego tylko po to, by
zatrzymać Ringwood.
Wśród zebranych rozległ się szmer oburzenia. Aidan wstał.
- Za pozwoleniem, ja odpowiem na to pytanie. Luff machnął przyzwalająco
ręką.
- Proszę bardzo, posłuchajmy i pana, pułkowniku Bedwyn - rzekł. - Nigdy nie
słyszałem, żeby robiono tyle szumu wokół dwójki sierot.
- Przez ostatnich kilka lat walczyłem w Hiszpanii i na południu Francji pod
wodzą Wellingtona - zaczął Aidan, ciesząc się w duchu, że jednak zdecydował się
włożyć galowy mundur, mimo że był taki niewygodny, zwłaszcza w parny dzień. - I kto
wie, czy wojna naprawdę się skończyła. Europę należy zbudować na nowo po łatach
walk i grabieży. Obowiązek wzywa mnie z powrotem do armii. Ale mój dom jest w
Ringwood Manor, gdzie mieszka moja żona. Gdy wyjadę, tu zostawię serce. Tu osiądę,
jak tylko będę mógł. Krewni i przyjaciele mojej żony są również moimi przyjaciółmi.
Podobnie jak jej służba. Jej przybrane dzieci są moimi dziećmi. Przez następnych
kilka lat, choćby tylko na odległość, będę ojcem dla Davy'ego i Becky.
Pobladła Eve patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Aidan siadł na
swoim miejscu. Cecil Morris również.
- A pani, madame? - spytał hrabia panią Morris. - Co pani ma do powiedzenia
w tej sprawie? Czy chce pani mieć te dzieci u siebie? Czy zależy pani na nich? Kocha je
pani?
- Tak, milordzie - powiedziała ciotka Jemima głosem niewiele głośniejszym od
szeptu. - Bardzo je kocham, ale...
Wszyscy czekali, żeby dokończyła zdanie. Jej syn odwrócił się i spiorunował ją
wzrokiem.
- A zatem - rzekł hrabia Luff, gdy stało się jasne, że pani Morris nie ma nic
więcej do powiedzenia - muszę rozważyć roszczenia tego oto mężczyzny i jego matki,
którzy są krewnymi i prawnymi opiekunami dzieci i twierdzą że je kochają, przeciw
żądaniom mężczyzny, który zapewne wkrótce wróci do swojego regimentu na nie
wiadomo jak długi czas, i kobiety, której nie łączą z dziećmi żadne więzy krwi, która
nie ma prawa do opieki nad nimi i która samotnie nie jest w stanie stworzyć im pełnej
rodziny.
Aidan z niejakim zaskoczeniem pomyślał, że jednak przegrają.
- W tej ostatniej kwestii absolutnie nie ma pan racji - odezwał się cichy,
dobitny głos z końca sali.
Aidan obejrzał się szybko za siebie. Tuż przy wejściu stał Wulf w stroju
podróżnym. Wyglądał tak nieskazitelnie, jakby właśnie wyszedł spod troskliwych rąk
swojego kamerdynera, jak zwykle z monoklem uniesionym w pół drogi do oka.
- Kto do pioruna... - zaczął hrabia i przyjrzał się uważniej. - To pan, Bewcastle?
Eve, nadal siedząca przy stole sędziego, uchwyciła się oparcia krzesła.
- Tak jest - rzekł Bewcastle, podchodząc wolnym krokiem. Wydawał się tak
wyniosły i znudzony jak zawsze. - Lady Bedwyn bez rodziny, która zapewni opiekę jej
i jej przybranym dzieciom, podczas gdy pułkownik Bedwyn będzie w dalekich
stronach walczył za króla i ojczyznę? To całkowita bzdura, Luff. Ona ma ostoję w całej
rodzinie Bedwynów.
- Chce pan przyjąć tę dwójkę bezdomnych dzieci pod skrzydła Bedwynów? -
spytał hrabia.
Wulf uniósł brwi do góry.
- A czy już pod nimi nie są? - odpowiedział pytaniem. - Czy nie są pod opieką
mojej bratowej, jeśli nawet w tej chwili tylko symbolicznie? A czy lady Bedwyn nie
należy do rodziny Bedwynów?
Hrabia Luff pokiwał głową.
- Pański nagły afekt ku dzieciom rzeczywiście wydaje się nieco podejrzany,
panie Morris - powiedział. - Troska o nie stanowczo zdaje się wynikać ze złośliwości.
A pani Morris tym małym „ale” poddała w wątpliwość swoje zapewnienia, że kocha
dzieci. Należy się zastanowić, czy nie będą szczęśliwsze w domu lady Bedwyn, nawet
w wypadku długotrwałej nieobecności pułkownika. Mając zapewnienie o wsparciu ze
strony księcia Bewcastle, ogłaszam, że Davida i Rebeccę Aislie powierza się opiece
lady Bedwyn, która otworzyła przed nimi dom i serce, gdy nikt inny ich nie chciał.
Takie jest moje ostateczne postanowienie.
Przez chwilę Aidan myślał, że Eve zemdleje. Ale trzymała się sztywno §
wyprostowana, z całej siły zaciskając palce na oparciu krzesła. A potem spojrzała mu
w oczy.
Uśmiechnął się do niej.
19
Eve siedziała w powozie, mając po bokach Becky i Davy'ego i tuląc ich do
siebie. Nie mogła się od nich oderwać. Becky pokazała jej koronkową chusteczkę
pełną skarbów, które dostała od ciotki Jemimy: broszkę ze sztucznymi brylantami, z
których jeden wypadł, srebrny kolczyk bez pary, bransoletkę z zepsutym zapięciem.
Davy milczał.
Wyglądało na to, że były pod dobrą opieką. Ciotka Jemima najwyraźniej
troszczyła się o nie, dobrzeje karmiła, zwłaszcza ciastkami. Co wieczór układała Becky
do snu, całowała ją i śpiewała kołysanki.
- Ale brakowało mi twoich bajek, ciociu Eve - wyznała Becky. - Tęskniłam za
tobą. I za Benjaminem, za ciocią Thelma i ciocią Mari. I za nianią.
- A my wszyscy tęskniliśmy za wami - powiedziała Eve, ściskając mocno oboje.
- Okropnie mi was brakowało przez cały czas, gdy byłam daleko. Już nigdzie więcej
bez was nie wyjadę. Zostanę z moją rodziną. Z moimi dziećmi. I nikt was więcej nie
zabierze na wakacje bez waszej zgody. To było bardzo nierozsądne ze strony kuzyna
Cecila, że wysłał po was pana Biddle'a tylko dlatego, że mu się wydawało, iż w okolicy
grasują źli ludzie. Mógł was przestraszyć. Ale ciotka Jemima naprawdę bardzo chciała
was zobaczyć.
- On powiedział, że nie pozwolą nam wrócić do Ringwood - odezwał się po raz
pierwszy Davy.
- Mylił się - stwierdziła Eve. - Ale ciotka Jemima chyba tego nie mówiła,
prawda? Hrabia Luff, który jest tutaj sędzią, właśnie oświadczył, że Ringwood będzie
waszym domem już na stałe, a ja mam być waszą mamą. Właściwie zastępczą mamą -
dodała ostrożnie. Zawsze starała się, by dzieci pamiętały swoich rodziców i ich
wspominały.
Becky popatrzyła na Aidana, który siedział naprzeciwko, kolanami dotykając
nóg Eve.
- Czy ty jesteś naszym nowym papą? - spytała.
Nie odpowiedział od razu, więc Eve mimo woli spojrzała na niego. Z pewnością
jutro wyjedzie, tym bardziej że jego brat będzie wracał do Londynu i może go zabrać
wygodnym powozem. Nie miał powodu, by zostawać dłużej. Uświadomiła to sobie już
w pierwszej chwili po zwycięstwie, które przyniosło jej taką ulgę. Wśród głośnych
okrzyków radości, rozbrzmiewających po ogłoszeniu werdyktu, czuła ogarniające ją
szczęście. Ale była w nim też kropla goryczy, bo on jutro wyjedzie.
A jednak uśmiechnął się do niej.
Inaczej niż podczas balu w Bedwyn House - szerokim, promiennym
uśmiechem, rozchylającym usta, marszczącym oczy w kącikach, rozjaśniającym całą
twarz. Znikła ponura, groźna surowość i na jej miejscu pojawiło się ciepło.
Dziwne, ale ten uśmiech wydał się jej bardziej intymny niż wszystkie ich
zbliżenia cielesne. Coś z jego głębi, radość jaśniejsza niż słońce ogarnęła ją mocniej
niż ramiona.
Aidan uśmiechał się do niej. Przez całą wieczność. Zanim Cecil z wściekłością
wypadł z sali, a ciotka, łkając żałośnie, pospieszyła do Eve, by ją uściskać i powiedzieć,
że naprawdę kocha drogie dzieciaczki, naprawdę, ale jest zbyt stara i zmęczona, by
zapewnić im dobrą opiekę na stałe. Eve odwzajemniła uścisk i zapewniła ją, że może
je odwiedzać, kiedy tylko zechce. Gdy ponownie spojrzała na Aidana, rozmawiał już z
księciem Bewcastle'em i hrabią Luffem. Znów wydawał się daleki i posępny w tym
swoim mundurze.
Nie traciła czasu. Dowiedziała się od ciotki Jemimy, że dzieci są na dole w
bufecie, pod opieką dwóch służących z gospody Pod Trzema Piórami. Popędziła po
schodach, przeskakując po dwa stopnie w bardzo nieprzystojny damie sposób.
Wpadła do bufetu, by po kolei chwycić je w ramiona, śmiejąc się i tańcząc z nimi
wkoło. Nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa.
- Przypuszczam, że pamiętasz swojego papę, prawda? - powiedział Aidan do
Becky. - On zawsze będzie twoim papą, nawet jeśli już go przy tobie nie ma. Ja mam
go zastąpić i sprawić, żebyś była zawsze bezpieczna, miała ciepły dom, opiekę i
odpowiednią edukację, żebyś mogła wyrosnąć na damę, a Davy na dżentelmena.
- To jak mam do ciebie mówić? - spytała Becky.
Eve zauważyła, że był zaskoczony tym pytaniem. Uniósł brwi.
- Hmm - mruknął. - Zastanówmy się. Twoja ciocia Eve jest moją żoną. No więc
w takim razie chyba jestem dla ciebie wujkiem Aidanem.
Zabrzmiało to tak absurdalnie, że Eve wybuchnęła śmiechem. Kto by po-
myślał? Lord pułkownik Aidan Bedwyn proponujący dwóm bezdomnym sierotom, by
mówiły do niego „wujku”. Och, jak bardzo go kochała! Ta myśl była jednak dla niej w
tej chwili zbyt bolesna. Uśmiechnęła się do Becky.
On jutro wyjedzie.
Książę Bewcastle zgodził się zatrzymać na jedną noc w Ringwood Manor.
Cichym, wyniosłym jak zawsze tonem powiedział, że każde lokum jest lepsze niż
ponowny nocleg Pod Trzema Piórami. I dodał, że właściciel gospody też zapewne
wolałby, żeby książę zatrzymał się gdzie indziej.
Eve intrygowało, dlaczego książę przyjechał tutaj. Gdy weszła do salonu tuż
przed obiadem, zastała go samego.
Nie lubiła księcia. Jak wszyscy z jego otoczenia trochę się też go obawiała. Tym
razem jednak energicznie przeszła przez pokój, wyciągając do księcia obie ręce. Nie
miał wyjścia i ujął jej dłonie. Wydawał się przy tym lekko zdziwiony i chyba również
zaniepokojony.
- Dziękuję - powiedziała. - Dziękuję z całego serca. - Uścisnęła jego dłonie,
smuklejsze niż Aidana, z długimi, upierścienionymi palcami.
- Nie wydaje mi się, bym wyświadczył pani jakąś wielką przysługę, lady
Bedwyn.
- Nie wiem, jak długo stał pan tam przy drzwiach, ale na pewno zdawał pan
sobie sprawę, że werdykt wcale nie był przesądzony - odparła. - Że hrabia mógł
równie dobrze podtrzymać decyzję o przyznaniu opieki Cecilowi, zamiast oddać dzieci
mnie. Na jego postanowienie wpłynęło to, co pan powiedział. A chyba jeszcze bardziej
pańska obecność.
- Cieszę się zatem, że mogłem być pomocny - rzekł.
- Dlaczego pan przyjechał? - Te jego srebrzyste, patrzące prosto na nią oczy
zazwyczaj wprawiały ją w zakłopotanie. Ale tym razem nie ruszyła się z miejsca, stojąc
zaledwie metr od niego. - Przecież nie ze względu na dzieci. Wobec sierot po
sklepikarzu może pan czuć jedynie obojętność. I nie ze względu na mnie. Mnie pan
najwyżej toleruje. A w dodatku nie poszłam teraz na kolację w Carlton House. Więc
chyba zrobił pan to dla Aidana.
- Przyjemnie jest natrafić na kogoś, kto zna mnie tak dobrze, że może sam
sobie odpowiadać na własne pytania - odparł.
Zaczerwieniła się na tę wyniosłą reprymendę.
- Dlaczego pan przyjechał? - spytała.
- Przyjechałem, madame, bo jestem głową rodziny Bedwynów i zawsze
uważałem za swój obowiązek troszczyć się o jej członków - odparł. - Pani należy teraz
do rodziny i tak pozostanie, bez względu na to, jak bardzo będzie pani demonstrować
swoją niezależność, jeśli nawet drogi pani i Aidana na zawsze się rozejdą, gdy jego
urlop dobiegnie końca. Wydawało mi się, że może pani potrzebować moich wpływów,
które, jak sama pani była świadkiem, są znaczne. Dlatego przyjechałem.
- Więc przyjechał pan ze względu na mnie? - Zmarszczyła brwi. Wy dawał się
zbyt zimnym człowiekiem, by mógł działać pod wpływem sympatii. Kierowało nim co
innego. Sam przed chwilą powiedział, że zrobił to z obowiązku. Tak jak Aidanem,
powodował nim przede wszystkim obowiązek. Ci dwaj bracia byli pod wieloma
względami bardzo do siebie podobni. A jednak nie przyjaźnili się.
Książę skłonił lekko głowę.
- Co dzieli pana i Aidana? - wyrwało się jej pytanie. - Obaj ponad wszystko
cenicie honor i obowiązek. Dlaczego nie jesteście sobie bliscy?
Uniósł monokl do oka i zmroził ją spojrzeniem. Jakby ukrył się za nie-
przeniknioną maską.
- Madame, czy bracia muszą okazywać wzajemne uczucia na wzór
Walijczyków? - spytał. - Rzucać się sobie w ramiona, ronić łzy przy każ dym rozstaniu,
każdej kłótni i pojednaniu, wyznawać sobie nawzajem miłość w kwiecistych, pełnych
namiętności słowach? A jeśli zachowują się z bardziej angielską rezerwą, to czy od
razu coś musi ich dzielić?
Wytrąciła go z równowagi. Chłostał ją lodowatymi słowami, z otwartą pogardą
dla jej krajanów.
- Więc kocha go pan? - spytała.
- Lady Bedwyn, mówi pani jak kobieta - odparł. - Miłość... Czymże jest miłość,
jeśli nie abstrakcją, którą można wyrazić tylko w czynach? Aidan jest Bedwynem. To
mój brat i dopóki nie spłodzę syna, także mój spadkobierca. Jego życie jest dla mnie
bardzo ważne, tak jak jego szczęście. Oddałbym za niego życie, gdyby tak skrajnie
dramatyczny gest był potrzebny. Czy to jest miłość? Niech pani sama osądzi.
Nim skończył mówić, otworzyły się drzwi i weszła ciocia Mari wsparta na lasce,
a za nią Thelma. Eve nalegała, by guwernantka jak zwykle zasiadła z nimi do kolacji.
Ciocia Mari natychmiast z wielkim entuzjazmem zaczęła mówić o procesie, jak z
upodobaniem nazywała popołudniowe przesłuchanie. W miarę jak książę słuchał jej
silnego walijskiego akcentu, jego mina robiła się coraz bardziej cierpka.
Aidan zjawił się pięć minut później, już nie w mundurze, ale ubrany w
elegancki niebieskoszary strój wieczorowy ze śnieżnobiałą koszulą.
- Andrews przyjechał dziś tak późno, że nie zdążył mi na czas wyprasować
koszuli - wyjaśnił. - Nie chciał słyszeć, bym włożył nieuprasowaną, choć nie
zauważyłem na niej żadnego zagniecenia.
Eve, patrząc na niego, czuła ból. Przyjechał tu, ryzykując gniew brata. Walczył
dzisiaj w sprawie jej dzieci, które nic dla niego nie znaczyły. Uśmiechnął się do niej.
A jutro wyjedzie.
- Aidanie, przecież nigdy nie dbałeś o swój wygląd - zauważył książę.
- Kolacja gotowa - powiedziała Eve. - Przejdziemy do jadalni? Poniewczasie,
gdy Aidan podał ramię cioci Mari, a książę Bewcastle podszedł do niej, Eve
uświadomiła sobie, że powinna była kazać Agnes przynieść do salonu napoje. Pewnie
uznają, że brak jej ogłady.
Bewcastle przyjechał na wieś powozem z jego herbem, któremu towarzyszył
drugi powóz, wiozący bagaż. Zabrał ze sobą kamerdynera, dwóch woźniców, dwóch
lokajów do obsługi powozu i sześciu jeźdźców eskorty, wszystkich w przepięknych
liberiach.
Następnego ranka Aidan, stojąc z Eve na tarasie, by pomachać mu na
pożegnanie, poczuł ukłucie żalu. Jak się zmienił Wulf. Z radosnego, żywego,
figlarnego chłopca, jakim go pamiętał, stał się zimnym, samotnym arystokratą z
ogromną władzą. Wystarczyło, że uniósł brew, powiedział cicho jedno słowo, a już
robiono to, co chciał. Przez chwilę Aidan czuł dławienie w gardle. Zwykle nie
przejmował się pożegnaniami, zwłaszcza że mieli się przecież zobaczyć za kilka dni.
Dlaczego Wulf przyjechał? To pytanie intrygowało go od wczorajszego
popołudnia. Ciągle jeszcze nie mógł zaakceptować oczywistego wytłumaczenia, że jego
brat przyjechał po prostu dlatego, by pomóc jednemu z Bedwynów, który znalazł się w
potrzebie. Dlaczego Wulf miałby się przejmować tym, co czuła Eve? Czy to możliwe,
że przyjechał, ponieważ wiedział, że Aidan kocha Eve, a jemu zależało na Aidanie?
Więc zrobił to nie tylko z obowiązku, ale też... z braterskiej miłości? Nie było sensu go
o to pytać. Spojrzałby na Aidana tymi swoimi srebrzystymi oczami, uniósłby brwi,
robiąc minę, jakby nigdy w życiu nie słyszał podobnych bzdur.
Powozy zniknęły za zakrętem podjazdu.
- Mam nadzieję, że nie sprawiam ci zbyt wiele kłopotu, zostając jeszcze jeden
dzień - powiedział Aidan.
- To żaden kłopot.
Zauważył jednak, że zmarszczyła lekko czoło ze zdziwienia. Oczywiście
spodziewała się, że Aidan wyjedzie razem z Wulfem dziś rano. Sam to zapowiedział
poprzedniego wieczoru. Gdy jednak obudził się przed świtem i leżał w łóżku, nie
mogąc zasnąć, w jego głowie raz po raz odgrywała się scena z sali zgromadzeń.
„Mój dom jest w Ringwood Manor, gdzie mieszka moja żona. Gdy wyjadę, tu
zostawię serce”.
Powiedział to całkiem szczerze, choć jego słowa brzmiały żenująco teatralnie.
„Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.
„Jej przybrane dzieci są moimi dziećmi”.
Nie były jego. Nie wzbudzały w nim żadnego zainteresowania, może poza
naturalną troską o małe sieroty, niechciane i odrzucone przez wszystkich krewnych.
Słowa Cecila Morrisa wciąż dźwięczały mu w głowie. Wstał, ubrał się, nie
wzywając Andrewsa, i poszedł do stajni, by osiodłać konia i ruszyć na przejażdżkę o
wschodzie słońca.
„Powiedz mi, Eve, kto będzie dla Davy'ego ojcem? Przecież dorastający
chłopiec powinien mieć wzór do naśladowania”.
Z tymi słowami napłynęło wspomnienie chłopca, chudego, zdezorientowanego,
najeżonego wrogością w pokoju dziecinnym tamtego wieczoru i milczącego,
apatycznego wczoraj w powozie.
„Kto będzie dla Davy'ego ojcem? Przecież dorastający chłopiec powinien mieć
wzór do naśladowania...”
„Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.
Becky i Davy byli dziećmi Eve. A Eve była jego żoną. Jak idiotyczne wydawało
mu się teraz wspomnienie decyzji, by się z nią ożenić. Zabrać ją do Londynu na ślub,
przywieźć z powrotem do domu i zostawić. To nie taktyczny manewr na polu walki, o
którym natychmiast się zapomina. Powinien był pamiętać, że jest Bedwynem, a
Bedwynowie zawsze kochali swoje towarzyszki życia. To była tradycja, z której on i
jego bracia wyśmiewali się w dzieciństwie. Bedwynowie kochali i troszczyli się o swoje
dzieci, nawet jeśli zbyt gorliwie wpajali im poczucie obowiązku i odpowiedzialności.
Jednak Aidan nie przypominał sobie, by którykolwiek z Bedwynów miał do czynienia
z przybranymi dziećmi.
- Taki dzisiaj ładny dzień - odezwał się. - Pomyślałem, że można zabrać chłopca
na ryby. - Zmieszał się okropnie, jak tylko wypowiedział te słowa.
- Davy'ego?
- Wydaje mi się, że to dobry pomysł - ciągnął. - Po naszym ślubie zapewniłem
go, że jest bezpieczny, i zachęcałem, by uważał się za obrońcę siostry i pozostałych
kobiet w domu. Gdy przyszło co do czego, oczywiście okazało się, że wcale nie jest
bezpieczny i nie może nikogo obronić, nawet siebie samego. Powinienem był
pamiętać, że to jeszcze dziecko, które potrzebuje dorosłych, żeby byli przy nim i
chronili go. Spędzę z nim dzisiejszy dzień.
Zmarszczyła brwi jeszcze bardziej i przez chwilę myślał, że popełnił błąd,
zostając i narzucając jej swoje towarzystwo, jakby kwestionował jej zdolność do
zaopiekowania się chłopcem. Gdy się odezwała, zrozumiał, że źle odczytał wyraz jej
twarzy.
- Naprawdę jesteś dobrym człowiekiem - powiedziała cicho. - Choć czasami w
to wątpię. Aż do wczoraj nie zdawałam sobie nawet sprawy, że i ty, i książę, ukrywacie
się za niemal nieprzeniknionymi maskami.
- Oceniasz mnie tak dobrze tylko dlatego, że postanowiłem poświęcić jeden
dzień na wędkowanie? - Jeśli chodzi o maski, on sam nie nosił żadnej. A Wulf? Tak,
on ją nosił. Eve słusznie to zauważyła. - Nie znasz mężczyzn, Eve, jeśli wydaje ci się
ogromnym poświęceniem z mojej strony to, że zostanę jeden dzień dłużej i
przyjemnie spędzę czas.
- Ojciec Davy'ego był sklepikarzem - odrzekła. - I to niezbyt bogatym. A jednak
dla lorda pułkownika Aidana Bedwyna nie jest poświęceniem zrezygnowanie z
kolejnego dnia urlopu, by pójść z nim na ryby?
- Dzień jest taki piękny. Eve, wybierz się z nami i zabierz też małą. Niedobrze
byłoby ich dzisiaj rozdzielać, zwłaszcza że dla chłopca jestem obcym człowiekiem.
Pojedziemy dwukółką, zabierzemy koszyk z podwieczorkiem i urządzimy sobie piknik.
Przechyliła głowę na bok i wpatrywała się w niego pięknymi, świetlistymi
oczami.
- Idź i poproś nianię, żeby przygotowała dzieci - rzekł zakłopotany. - I
poinformuj pannę Rice, że nie będzie dzisiaj miała z nimi lekcji. A potem przypilnuj
pakowania koszyka na piknik. Ja w tym czasie zajmę się przygotowaniem dwukółki do
drogi.
Uśmiechnęła się do niego, ujęła spódnicę w dłonie i wbiegła na ganek. Nagle
poczuł beztroskę, jak chłopiec, który uciekł z lekcji. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz
myślał o sobie, o własnych przyjemnościach. Czyżby miało być dla niego
przyjemnością spędzenie dnia z dwójką małych dzieci, potomstwem sklepikarza, jak
mu właśnie przypomniała? Uczyć chłopca łowić ryby? Urządzić sobie z nimi i z Eve
piknik?
Czy zostałby, gdyby nie dzieci? Czy siedziałby teraz w powozie razem z Wulfem,
pogrążony w dyskusji o polityce i tym podobnych rzeczach? Czy też może wynalazłby
inny powód, żeby zostać?
Nie chciał roztrząsać tej kwestii. Ruszył w kierunku stajni.
„Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.
Po dwóch tygodniach nieobecności zebrało się mnóstwo spraw, którymi
powinna się zająć. Jako właścicielka majątku Eve zawsze pilnie wypełniała swoje
obowiązki. Także towarzyskie - składała wizyty sąsiadom, przyjmowała ich rewizyty,
odwiedzała chorych. Postanowiła jednak, że ten dzień będzie należał tylko do niej. W
końcu robiła to także dla dzieci. Jej dzieci. Doświadczenia ostatnich tygodni nauczyły
ją, że właśnie poświęcenie im czasu, otoczenie opieką i miłością jest najważniejszą
rzeczą w jej życiu.
Znaleźli w granicach majątku spokojny odcinek rzeki, z dala od domu i wioski.
Na pięknej łące pełnej polnych kwiatów, pod błękitnym niebem rozświetlonym
słońcem urządzili sobie piknik. Zostawili dwukółkę przy ogrodzeniu, puściwszy konia
wolno, by pasł się na trawie.
Przez pewien czas wszyscy byli zajęci wędkowaniem. Aidan z Davym, a Eve z
Becky. Próbowała sobie przypomnieć to, czego wiele lat temu nauczył ją Percy. Od
czasu do czasu podchodził do nich Aidan. Pokazywał Becky, jak zarzucać wędkę i
trzymać ją bez ruchu tak, by się za szybko nie zmęczyć. W którymś momencie Becky
odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na Aidana. Uśmiechnęła się do niego promiennym,
beztroskim uśmiechem dziecka. Aidan mrugnął do niej.
Dla Eve ta chwila była bezcenna. Skąd miała wiedzieć, że ten srogi, potężny
oficer kawalerii, który stał w jej gościnnym salonie i mówił o śmierci Percy'ego w
bitwie, okaże się taki łagodny wobec dzieci?
Becky wkrótce znudziła się zabawa w wędkowanie. Ku uciesze Burka, który
leżał dotąd na brzegu rzeki, a teraz kuśtykając, pobiegł przed nimi, Eve poszła z Becky
na spacer po łące. Pokazywała jej różne kwiaty i łapała z nią motyle. Udało im się
złapać tylko jednego, ale wypuściły go, obejrzawszy z podziwem jego piękne kolorowe
skrzydła. Bawiły się w berka, niedługo jednak, bo dzień był zbyt gorący. W końcu
usiadły przy koszyku zjedzeniem i zaczęły robić wianki ze stokrotek. Eve uplotła jeden
większy, który zawiesiła Becky na szyi, i drugi mniejszy, który włożyła jej na głowę.
Malutki, upleciony przez Becky, stał się bransoletką dla Eve.
Przez cały czas, gdy się bawiły, a dziewczynka szczebiotała o błahostkach, a
czasem nawet cicho podśpiewywała, Eve ukradkiem przyglądała się Aidanowi i
Davy'emu. Zajęci byli łowieniem ryb. Widziała, jak Aidan tłumaczy mu, co ma robić.
W końcu usiedli obok siebie na brzegu rzeki. Niewiele rozmawiali, ale wyglądało na
to, że doskonale się ze sobą dogadują.
Jak ojciec z synem.
Dlaczego Aidan został? Nie spała przez większą część nocy, przygotowując się
na czekające ją rano rozstanie. Nawet nie próbowała się oszukiwać, że jest jej to
obojętne. Nie chciała, żeby wyjeżdżał. Nie była na to gotowa. I nigdy nie będzie. A
potem nastał ranek i dowiedziała się, że to jeszcze nie teraz. Spędzi z nim kolejny
dzień. A dzisiejszej nocy i jutro rano czeka jata sama udręka.
- Idź, powiedz Davy'emu i wujkowi Aidanowi, że już czas coś zjeść - poleciła
Becky, otwierając koszyk.
Patrzyła jak Becky idzie do Aidana, a on odwraca się i obejmuje ją w talii.
Becky zarzuciła mu pulchne rączki na szyję i oparła się na jego szerokim ramieniu.
Davy pokazał jej rybkę, którą właśnie złapał na wędkę.
Eve objęła kolana rękami i wpatrywała się w tę scenę, by utrwalić ją w pamięci.
Jutro... Nie chciała myśleć o jutrze.
Wkrótce okazało się, że oprócz świeżego chleba, masła i sera, mieli także jeść
świeżo upieczone ryby.
- Jak ci się wydaje, dlaczego cały ranek łowiliśmy z Davym ryby? - spytał Aidan,
gdy Eve wyraziła zdziwienie. - Harowaliśmy, żeby jak praw dziwi mężczyźni móc
nakarmić nasze kobiety. Prawda, Davy?
Twarz miał poważną, ale w głosie wyczuwało się śmiech. Wysłał Becky, by
poszukała dużych, płaskich liści, a sam z Davym zaczął zbierać patyki i gałęzie na
ognisko. Eve pomyślała, że sam zrobiłby to pewnie dwa razy szybciej. Podrapała
Burka po brzuchu. Leniuchowała, skoro nie dali jej nic do roboty. Aidan pozwolił
dzieciom zrobić prawie wszystko, włącznie z ułożeniem i rozpaleniem ogniska za
pomocą krzesiwa, które wyjął ż surduta. Pokazał im, jak oczyścić i przygotować ryby.
A potem pomógł ułożyć je na liściach i zawinąć. Sam włożył ryby do ognia.
Eve burczało w brzuchu z głodu. Nie protestowała jednak, że tak długo musi
czekać na posiłek. Dzieci zaabsorbowane pracą były zachwycone jak nigdy dotąd.
- Tata rozpalił kiedyś dla nas ogień - powiedział Davy. - Piekliśmy w nim
kasztany. A mama go skrzyczała, że nas nie dopilnował i poparzyliśmy sobie palce.
- A mama pozwalała mi czesać jej włosy - przypomniała sobie Becky. Słysząc tę
krótką wymianę zdań, Eve poczuła, jak łzy napływają jej do oczu i robi jej się ciepło na
sercu. Zawsze starała się, by dzieci pamiętały swoich rodziców, nigdy jednak nie
wspomniały ich przy niej.
- Zdaje się, że ryby są już gotowe - odezwał się Aidan. - Wyjmę je z ogniska i
obiorę z liści, a ciocia Eve oceni, czy nadają się do jedzenia. Nie chcę, żebyście przeze
mnie poparzyli sobie palce i języki.
Spałaszowali ryby, które pachniały dymem, ale były pyszne. Zjedli chleb z
masłem i ser, babeczki z marmoladą i herbatniki z rodzynkami i popili wszystko
lemoniadą. A potem Aidan z westchnieniem wyciągnął się na kocu. Ręką z
podwiniętym aż do łokcia rękawem koszuli zasłonił oczy przed słońcem.
- Tak właśnie wygląda szczęście - powiedział.
Dzieci pobiegły za Burkiem na łąkę. Eve spakowała do kosza resztki jedzenia.
Aidan spał, oddychając równo i głęboko. Przyglądała mu się, zachowując wszystkie
obrazy w pamięci. Czuła senność, ale nie zmrużyła oka. Ktoś musiał pilnować dzieci.
Nie chciała też uronić ani chwili z dzisiejszego dnia.
„Tak właśnie wygląda szczęście”.
Tak, miał rację. Jednak dzień ten był też pełen okropnej udręki.
Wszystko przypominało prawdziwe życie rodzinne, o którym kiedyś marzyła. Z
tym, że były to cudze dzieci, a mąż miał jutro na zawsze wyjechać. Dzisiaj jednak
razem stanowili rodzinę. Może liczył się tylko dzisiejszy dzień i niczego więcej nie
należało oczekiwać?
- Skoro Davy wychował się w mieście, wśród kupców i sklepikarzy, pewnie nie
zna życia na wsi - odezwał się Aidan, przerywając jej rozmyślania. - Należy pokazywać
mu folwark, pozwolić, by zżył się z ziemią.
- Dotąd tego nie robiłam - odparła. - Wolałam trzymać dzieci blisko domu. Gdy
tu przyjechały, były takie chude, blade i niespokojne, Aidanie. Gdybyś je wówczas
zobaczył, pękłoby ci serce.
- Trzeba go przygotować do jakiejś pracy - ciągnął. - Ziemia daje wiele
możliwości. Mógłby zostać rządcą twego majątku. Mógłby też pracować na
gospodarstwie czy wręcz je dzierżawić.
- Mój majątek nie podlega majoratowi i przejdzie kiedyś na niego. Uniósł rękę
przykrywającą oczy i odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.
- Może jeszcze będziesz miała własne dziecko - powiedział.
- Nie. - Odwróciła szybko głowę, zdziwiona, że obraz łąki nagle zamazał się jej
przed oczami.
Nie, nie będzie dziecka. Mogła zajść w ciążę podczas spędzonego z nim
tygodnia, ale tak się nie stało. Nigdy nie urodzi własnego dziecka.
- Ach - westchnął cicho, po krótkim milczeniu - tak mi przykro, Eve.
- To by tylko skomplikowało sprawy. Czułbyś się zobowiązany składać mi
wizyty za każdym razem, kiedy przyjeżdżałbyś do Anglii na urlop. A ja czułabym się
zobowiązana pozwolić ci na przyjazd.
Znów zapadła cisza.
- Tak, to chyba nie byłoby wskazane - odezwał się.
- Właśnie.
Na niebie była tylko jedna chmurka. Ale na kilka chwil zakryła całe słońce. Eve
nagle zadrżała, czując chłód.
- Porozmawiam o Davym z Nedem Batemanem, moim rządcą - powiedziała,
gdy obłok odpłynął.
- Może ja bym zabrał jutro Davy'ego, żeby obejrzał folwark? Sam chętnie bym
go zobaczył. Znam się trochę na gospodarstwie.
- Jutro?
Znów zapadła cisza.
- Londyn to w tej chwili miejsce, które wolałbym omijać - rzekł. - Gdy Wulf
opisywał obiad w Carlton House, na który nie poszliśmy, aż się wzdrygnałem.
Wszyscy z uporem rozmawiali w różnych językach, nikt nikogo nie rozumiał. Wielka
księżna, jedyna osoba, która mogłaby tłumaczyć, nie chciała tego robić na złość
księciu Walii, żeby zepsuć mu zabawę. Królowa zanudzała innych rozmową, a potem
do reszty zepsuła wszystkim wieczór, po obiedzie zmuszając gości, by złożyli jej hołd w
salonie. Car Rosji bez umiaru flirtował z damami i dąsał się, że nie jest w centrum
uwagi. Jeśli wrócę do Londynu, będę musiał znosić podobne rzeczy. Wolałbym zostać
tutaj.
Tylko jutro? A może kilka dni? Do końca urlopu?
- Masz coś przeciwko temu? - spytał.
- Nie.
Wróciły dzieci, które od jakiegoś czasu bawiły się na brzegu rzeki. Burek ułożył
się przy boku Eve i podsunął jej mokry nos pod rękę. Becky podeszła do Aidana.
- Wujku Aidanie, coś ci przyniosłam - powiedziała.
Usiadł, a wtedy ona położyła mu na dłoni gładki, jeszcze mokry kamyk z dna
rzeki.
- To dla mnie? - zapytał. Obejrzał go uważnie i spojrzał na nią. - To chyba
najcenniejszy prezent, jaki w życiu dostałem. Dziękuję ci, kocha nie.
Eve była zaskoczona tym czułym słowem. Ale Becky obiegła koc i znalazła się
już przy niej.
- I dla ciebie, ciociu Eve.
Eve, ściskając dziewczynkę, uświadomiła sobie, że ten kamyk będzie jej
najdroższym skarbem, pamiątką dzisiejszego dnia, jednego z najszczęśliwszych w jej
życiu.
- Chyba powinniśmy zabrać konia z powrotem do stajni, żeby nie pękł z
przejedzenia - stwierdził Aidan.
Becky ziewnęła szeroko. Aidan pochylił się, podnosząc ją do góry jedną ręką.
Drugą ujął koszyk.
- Weź wędki i całą resztę, chłopcze - powiedział do Davy'ego. - Pozwólmy cioci
Eve poudawać damę. Becky wtuliła głowę w jego ramię i natychmiast zasnęła.
20
Aidan nie miał pojęcia, jak długo zamierza zostać. Celowo nie zadawał sobie
tego pytania. Wiedział jedynie, że nie chce spędzać reszty urlopu w Londynie, gdzie
życie będzie się toczyć w szaleńczym tempie i obracać wokół spraw wojskowych, jakby
wrócił już do swojego regimentu. A Lindsey Hall straciło nieco ze swego uroku. Nawet
Ralf pojechał do Londynu, więc bez braci i sióstr dom będzie pusty i przygnębiający.
I bez Eve.
Musiał odpocząć. Anglię nawiedziła fala upałów. Dzień po dniu była piękna
pogoda, niebieskie niebo, słońce i ciepło, które wsączało się przez skórę, koiło ciało i
kładło się balsamem na duszę.
Dzieciom, które z początku były tylko pretekstem do pozostania dłużej, wkrótce
zaczął poświęcać coraz więcej uwagi. Może dlatego że nie będą mieli z Eve własnych.
Gdy już stąd wyjedzie, nie będzie miał po co wracać. Dała mu to jasno do zrozumienia
tam nad rzeką. Gdyby urodziło im się dziecko, pozwalałaby mu przyjeżdżać w czasie
urlopów, jednak nie zaszła w ciążę w ciągu tamtego tygodnia, gdy ze sobą współżyli.
A więc pozostało mu tylko tych kilka dni, które spędzi ze swoją żoną i dziećmi.
Przyszła mu do głowy dziwna myśl, że to też jego dzieci. Ich obojga.
Aidan kilka razy zabrał ze sobą Davy'ego na obchód gospodarstwa. Wkrótce
chłopiec towarzyszył mu wszędzie jak cień, nawet jeżeli była to tylko wizyta w stajni
czy spacer do wsi.
Obejrzeli folwark, za pierwszym razem z rządcą Eve, potem już sami. Aidan
pokazał chłopcu różne zasiewy na polach. Wchodził z nim w środek łanu, kucał,
dotykał roślin i uczył je rozpoznawać. Oglądali na pastwiskach krowy i owce. Włóczyli
się po obejściu i pomagali karmić świnie i kury. Zaglądali do stodoły wypełnionej
jeszcze w części zeszłorocznym sianem. W oborze znaleźli przeżuwającą z
zadowoleniem krowę, a obok niej słabowitego cielaka, leżącego na słomie. Gdy
okazało się, że cielę nie umie ssać i trzeba je karmić, Aidan pokazał Davy'emu, jak się
doi krowę. Napili się obaj świeżego, ciepłego mleka. Przyglądali się kowalowi przy
pracy. Aidan wdychał znajome zapachy folwarku, czując odwieczny zew ziemi.
Za którymś razem wybrały się z nimi Eve i Becky. Pies też pokuśtykał na trzech
łapach. Eve z Becky zajrzały do domów dzierżawców, by odwiedzić ich żony. I już
wkrótce Becky na podwórku bawiła się z wiejskimi dziećmi. Gdy chodzili po obejściu,
dziewczynka usiadła na sianie i zaczęła się bawić z najłagodniejszym z żyjących w
stodole kotów. Burek, który najwyraźniej się ich bał, schował się za spódnicę Eve.
Aidan zauważył, że dzieci się opaliły. Eve też, mimo że zawsze zakładała
miękki, szeroki kapelusz. Jeśli dobrze pamiętał, ten sam kapelusz miała na głowie
tamtego dnia, gdy spotkali się po raz pierwszy. Teraz jednak był ozdobiony różowymi
wstążkami, a nie szarymi. Miała na sobie niezbyt modną bladoróżową muślinową
sukienkę. Doskonale wtopiła się w sielski krajobraz. Gdyby ją teraz zobaczyła ciotka
Rochester, byłaby zdruzgotana.
Tym razem przyszli piechotą, zamiast wziąć dwukółkę. Dzień był wyjątkowo
gorący. W drodze powrotnej Aidan posadził sobie Becky na ramionach. Mogła go
trzymać za włosy, bo nie miał na głowie kapelusza. Pomyślał z żalem, że oto minął
kolejny dzień. Nie mógł już dłużej odkładać swojego odjazdu.
Po prawej stronie ukazała im się rzeka.
- Gdy byłem chłopcem, bardzo lubiłem się kąpać w taki upał - powiedział.
- My z Percym też. Ale ojciec nam nie pozwalał, bał się wody. Chodziliśmy tam,
gdzie mogliśmy się ukryć za drzewami. - Wskazała na odcinek rzeki nieco dalej. - Gdy
wracaliśmy do domu, chyłkiem przekradałam się do swego pokoju, by nikt nie
zauważył moich mokrych włosów. A potem udawałam, że właśnie je umyłam.
Aidan spojrzał na Davy'ego.
- Umiesz pływać, chłopcze?
- Nie, sir.
- Co? - Aidan zmarszczył brwi. - Nie umiesz pływać? To niedopuszczalne!
Musimy temu natychmiast zaradzić. Teraz jest najlepszy moment.
- Aidanie! - zawołała Eve ze śmiechem. - Nie możesz teraz uczyć Davy'ego
pływać. Nie mamy ręczników.
- A na co nam ręczniki przy takiej pogodzie? - spytał. - Becky, czy potrzebujemy
ręczników?
Chwyciła go mocniej za włosy.
- Nie, wujku Aidanie.
- Ależ sir, ja nie potrafię! - zawołał Davy. - Utopię się, pójdę na dno!
- Nauczę cię, co masz robić, żeby nie utonąć.
Pies pobiegł pierwszy, żeby się napić. Gdy zbliżyli się do rzeki, Eve powiedziała,
że nie będzie się kąpać, bo nie ma odpowiedniego stroju. Zdjęła jednak buty i
pończochy, a z Becky sukienkę, żeby dziewczynka mogła się taplać w wodzie w
koszulce. Aidan ściągnął buty, skarpetki i koszulę, zostając w pantalonach. Davy na
polecenie Aidana rozebrał się aż do majtek. Wcale nie wyglądał na zachwyconego
pomysłem, by nauczyć się pływać.
Aidan wszedł do wody, która okazała się cudownie chłodna. Sięgała mu do
kolan, ale na środku rzeki mogła być całkiem głęboka. Wyciągnął rękę do Eve.
- Zamoczysz sobie sukienkę - powiedział, patrząc z przyjemnością na jej
zgrabne nogi, gdy podciągnęła spódnicę wyżej. - Lepiej ją zdejmij. Przecież widziałem
cię nawet bez halki.
Spojrzała na niego wymownie, sprawdzając palcem temperaturę wody.
Wstawiła do niej najpierw jedną, a potem drugą nogę. Trzymała suknię na wysokości
kolan, ale gdy w końcu zdała sobie sprawę, że nie uniknie jej zamoczenia, wypuściła ją
z rąk. Aidan podał jej Becky, która pisnęła zaskoczona, że woda jest taka zimna. Davy
też się wyraźnie wzdrygnął. Był taki chudy, blady, żałosny.
Eve bawiła się z najwyraźniej uszczęśliwioną, rozkrzyczaną Becky, a Aidan
uczył Davy'ego, jak ma oddychać, zanurzając twarz w wodzie. Eve przytrzymywała
Becky, leżącą na plecach na wodzie. Aidan robił to samo z Davym, który z wielką
niechęcią odrywał nogi od dna.
- To kwestia zaufania, chłopcze - powiedział. - Musisz mi zaufać, że cię
przytrzymam i nie pozwolę utonąć.
- Tak, sir.
Zaczął się unosić na wodzie, mocno podtrzymywany przez Aidana, który
poczuł, jak chłopiec stopniowo się rozluźnia, zaczyna wierzyć, że woda go utrzyma.
Aidan zabrał jedną rękę, ale nadal podpierał Davy'ego drugą, żeby dodać mu odwagi.
Spojrzał na Eve, która powoli ciągnęła Becky w kółko po wodzie. Przemoczona suknia
ściśle przylegała do jej szczupłego ciała. Nawet włosy miała mokre.
Nagle Davy krzyknął przerażony i pospiesznie stanął na nogi.
- Moje majtki!
Majtki Davy'ego odpływały z prądem rzeki, będąc już poza zasięgiem jego rąk.
Aidan wszedł głębiej do wody. Mógłby do nich dotrzeć w jednej chwili, ale
zwolnił, gdy uświadomił sobie, że chłopiec idzie za nim, chichocząc z zakłopotaniem.
Aidan schwycił majtki, zanim odpłynęły na głębszą wodę. Pomachał nimi nad
głową.
- Chodź tu po nie - powiedział.
Davy podszedł, ciągle się śmiejąc, jedną ręką zasłaniając się pod wodą, drugą
na próżno próbując złapać majtki.
- Nie mogę ich dosięgnąć, sir! - zawołał.
- Może powinieneś po nie popłynąć? - powiedział Aidan, udając, że rzuca je na
głębszą wodę.
- Nnnie, sir. Proszę mi je oddać.
Aidana kusiło, by podrażnić się z Davym jeszcze dłużej, ale nie chciał peszyć
chłopca. Ciągle się śmiejąc, pomachał majtkami w zasięgu jego rąk. Gdy Davy je
złapał, Aidan chwycił go jedną ręką i wciągnął głębiej do wody. Mocował się z nim na
niby, by w końcu postawić go na nogi w wodzie sięgającej mu do piersi, żeby Davy
mógł spokojnie się ubrać.
Podniósł głowę i napotkał spojrzenie Eve, która znieruchomiała w wodzie,
trzymając Becky w ramionach. Na twarzy malował jej się wyraz zdziwienia. Dopiero
wtedy Aidan uświadomił sobie, że się śmieje i zachowuje niezbyt poważnie.
Davy ciągle chichotał, ubrany już w majtki.
- No, chłopcze, ruszamy na głębszą wodę? - spytał Aidan. - Popływasz ze mną,
jeśli obiecam, że cię nie wypuszczę z rąk?
- Tak, sir - odparł chłopiec. Tym razem nie była to grzecznościowa formułka.
Oczy błyszczały mu ożywieniem. Zapomniał o strachu i doskonale się bawił.
Aidan objął go ramieniem i popłynął na plecach, poruszając nogami. Czuł na
piersi ciepłe promienie słońca. Zobaczył, że Eve i Becky wyszły już z wody i siedziały
na brzegu w pełnym słońcu, mając przy sobie psa. Eve wkładała dziewczynce przez
głowę sukienkę. Sama nie miała nic na zmianę. Mokra suknia przylepiła się jej do
ciała i wyglądała prawie jak druga skóra. Nie wyglądałaby bardziej nieskromnie,
pływając w halce.
Zastanawiał się, czy to wszystko nie wyda mu się snem, gdy wróci do swego
regimentu. Czy można tylko śnić przez resztę życia? Każdy człowiek musi o czymś
marzyć, by ufnie patrzeć w przyszłość. Przez ostatnich kilka lat jego marzenia były
skromne - dom, żona, rodzina po wystąpieniu z wojska. Wszystko to związane było z
panną Knapp. Nie kochał jej i nie spodziewał się, że ją pokocha. Pragnął tylko
stabilizacji. Czy może się jeszcze pojawić jakieś inne marzenie?
Nagle słońce wydało mu się mniej gorące, a woda zimniejsza.
Tego wieczoru na kolację przyszedł wielebny Thomas Puddle. Zaprosiła go
ciocia Mari, zapewniając, że Eve będzie zachwycona jego obecnością.
Eve rzeczywiście się ucieszyła. Podczas gdy ona spędzała czas z Becky, Davym i
Aidanem, pastor nieraz dotrzymywał towarzystwa Thelmie i Benjaminowi. Właśnie
tego popołudnia zdecydował się poprosić Thelmę o rękę.
- Błagałam go, żeby się jeszcze zastanowił - powiedziała Thelma do Eve. - Żeby
rozważył, co to może oznaczać dla jego pozycji w parafii. On jednak odparł, że pogodzi
się z moją odmową tylko w tym przypadku, jeśli go nie kocham i nie chcę wyjść za
niego za mąż. Nie mogłam go okłamywać. Kocham go z całego serca. Benjamin także.
Eve w odpowiedzi uściskała ją serdecznie.
Zgodziłam się, ale pod pewnym warunkiem. - Thelma odsunęła się od Eve i
spojrzała na nią z niepokojem. - Przyjęłaś mnie pod swój dach, gdy wszyscy inni
traktowali mnie jak trędowatą. Dałaś mi pracę i schronienie. Becky i Davy nadal
muszą się uczyć. Nie chciałabym...
Eve uciszyła ją gestem.
- Znajdę inną guwernantkę. A jeśli i ją stracę, bo zwiąże się z jakimś dobrym
człowiekiem, to poszukam następnej. Miło mi będzie odwiedzać cię na plebanii.
Roześmiały się obie.
- Życzę ci, byś była tak szczęśliwa jak ja - rzekła Thelma.
- Jestem szczęśliwa - powiedziała Eve. - Mam dom, rodzinę, dzieci. A także
przyjaciół, sąsiadów.
- A co z pułkownikiem Bedwynem? - spytała Thelma.
- Zdaje się, że za kilka dni wyjedzie. Na pewno będzie chciał się jeszcze przed
końcem urlopu zobaczyć z rodziną.
To była radosna, uroczysta kolacja. Thelma i wielebny Puddle uśmiechali się i
rumienili co chwila. Ciocia Mari trajkotała uszczęśliwiona o ślubie i weselu, które
trzeba zaplanować. Była ożywiona i pełna energii, jakby ubyło jej lat.
Eve jak zwykle spędziła godzinę na czytaniu dzieciom bajek. Ułożyła je potem
do snu i pocałowała na dobranoc. Gdy zeszła z powrotem do salonu, ciotka ziewała
szeroko. Thelma ułożyła Benjamina do snu i wyszła, żeby odprowadzić wielebnego
Puddle'a do domu. Oczywiście potem on będzie musiał odprowadzić ją z powrotem.
Ciocia Mari siedziała sama z Aidanem.
- Ten dzisiejszy upał i sprawy związane ze ślubem Thelmy zupełnie mnie
wyczerpały - poskarżyła się ciotka. - Położę się dzisiaj spać wcześniej. Nie musi pan
więc dłużej mnie zabawiać, pułkowniku. Eve właśnie wróciła od dzieci. Może
wybralibyście się na spacer? Wieczór jest taki piękny.
Eve pomyślała, że ciotka niestrudzenie popycha ich ku sobie. Aidan wstał,
pomógł się podnieść cioci i podał jej laskę.
- Doskonały pomysł, madame - stwierdził. - Wybierzemy się, jeśli Eve nie jest
zbyt zmęczona.
Ciocia Mari uśmiechnęła się wesoło i nadstawiła policzek, by Eve pocałowała ją
na dobranoc.
Burek, który jeszcze przed chwilą wydawał się pogrążony w głębokim śnie
przed kominkiem, zerwał się na nogi i pomachał ochoczo ogonem, reagując na słowo
„spacer”.
Poszli przez trawnik w stronę dolinki, zatrzymując się przy sadzawce z liliami
wodnymi, by popatrzeć na kwiaty i zanurzyć ręce w chłodnej wodzie. Potem przeszli
między drzewami i w dół skarpy aż do strumienia. Burek cały czas im towarzyszył, to
wybiegając naprzód, to wracając do Eve, by obwąchać jej spódnicę.
- Skąd masz tego psa? - spytał Aidan.
- Należał do jednego z moich dzierżawców - odparła. - Nie przedłużyłam mu
umowy, bo brutalnie traktował swoich robotników. Odchodząc, zostawił Burka
skatowanego, okropnie okaleczonego. Wszyscy uważali, że najlepiej będzie go
zastrzelić, ale ja się nie zgodziłam. Chciałam, żeby doświadczył dobroci i miłości, jeżeli
nawet potem trzeba będzie skrócić mu cierpienia. Jednak wydobrzał na tyle, na ile
było to możliwe. I nie kuli się już, nie skowyczy, gdy podchodzi do niego ktoś obcy.
- Jedna z twoich ofiar losu - stwierdził Aidan, siadając na niskim murku.
- Tak - przyznała. - Jedna z drogich memu sercu ofiar losu. - Pochyliła się, by
podrapać Burka za uchem.
Ciągle miała przed oczami Aidana śmiejącego się, bawiącego się z Davym w
rzece. I samego Davy'ego, roześmianego, beztroskiego. Dwaj mężczyźni jej życia!
- A Ned Bateman jest kolejną? - spytał.
- Ned? Więc wszystko ci opowiedział?
- Tak. Chcesz kupić ziemię dla niego i innych rannych, okaleczonych,
zwolnionych z armii żołnierzy. Założą tu własne gospodarstwo, a może i jakieś
warsztaty, i będą cię spłacać w ratach.
- Oddadzą mi pieniądze i będą niezależni. Żałuję tylko, że nie mogę zrobić
więcej. Teraz, gdy wojna się skończyła, wrócą tysiące podobnych im mężczyzn.
- Czy dobrze to przemyślałaś? - spytał. - Czy poradziłaś się jakiegoś prawnika?
- Mam zaufanie do Neda - odparła.
- Wiem, że tak jest. A on z pewnością ma zaufanie do ciebie. Ale lepiej by było,
gdyby cała sprawa została należycie przygotowana od strony prawnej . Pozwól, że
poszukam ci dobrego prawnika.
- Nie. - Zmarszczyła brwi.
- Pozwól, że poproszę Wulfa, by znalazł ci prawnika - nalegał. - Wierz mi, Eve,
wszyscy zaangażowani w tę sprawę będą się czuli bezpieczniej, mając dokumenty
potwierdzające stan rzeczy.
- Naprawdę? - spytała z powątpiewaniem.
- Tak, możesz mi wierzyć. Poproszę Wulfa, dobrze?
Kiwnęła głową. Niewiele wiedziała o tym, jak należy załatwiać tego rodzaju
sprawy. Nie zaszkodzi, jeśli zwróci się po radę do ludzi, którzy lepiej się na tym znają,
zwłaszcza że są jej rodziną jeden jej mężem, a drugi szwagrem.
- Eve - odezwał się Aidan - często mówiłem ironicznie, z pogardą o tych twoich
ofiarach losu. Przepraszam cię. Podziwiam twoją wspaniałomyślność, to, jak
traktujesz żywe stworzenia. Przy tobie nauczyłem się pokory. Dziękuję ci.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Stała tylko bez ruchu i przez dłuższy czas
patrzyła na niego. Kiedy stał się jej taki drogi? Czy potrafiłaby wskazać konkretną
chwilę? Chyba nie. Ta miłość zmieszana z bólem przyszła stopniowo, niezauważalnie.
Eve odwróciła się bez słowa i poprowadziła go do dolinki.
Gdy byli w połowie stoku, odezwała się:
- Właśnie tutaj byłam tamtego ranka, gdy Charlie przybiegł z domu, by
powiedzieć, że mam gościa w wojskowym mundurze. Pomyślałam, że to na pewno
Percy. Wraz z Thelma i dziećmi zbierałam wtedy dzwonki, a ciocia Mari pilnowała
koszyka z prowiantem.
Dzwonki już przekwitły, różaneczniki też. Dolinka była jednak piękna o każdej
porze roku, także i teraz, ciemnozielona w świetle wczesnego zmierzchu. Niebo ponad
gałęziami drzew robiło się coraz bardziej granatowe, a potok lśnił złociście w
promieniach zachodzącego słońca.
- I pobiegłaś, nie wiedząc, co cię czeka - powiedział.
- Tak.
Usiadła prawie w rym samym miejscu, gdzie wówczas. Objęła kolana rękami.
Aidan przysiadł obok niej, a Burek pokuśtykał do strumienia i zaczął obwąchiwać
kamienie.
- Tak wspaniale radzisz sobie z dziećmi - zauważyła. - Aż do dzisiaj nie zdarzyło
się, żeby Davy się śmiał. Musiałeś mieć szczęśliwe dzieciństwo, prawda?
- O tak! Rodzice kochali nas wszystkich bezgranicznie. A my byliśmy bandą
diabłów wcielonych.
Wciąż tak niewiele o nim wiedziała. Chciała się dowiedzieć jak najwięcej, póki
jeszcze nie było za późno.
- Książę też? - spytała. - Bawiłeś się z nim?
- Z Wulfem? - Aidan oparł rękę na kolanie i popatrzył w kierunku strumienia. -
Tak, jako chłopcy byliśmy sobie bardzo bliscy. Prawie nierozłączni. Uwielbiałem go.
Lubił różne figle. Pakowałem się z nim we wszelkie możliwe tarapaty.
Nie potrafiła sobie tego nawet wyobrazić.
- A co się stało potem? - spytała.
Potrząsnął lekko głową, jakby chciał się uwolnić od jakichś wspomnień.
- Po prostu takie jest życie. Powiedziałem, że ojciec kochał nas bezgranicznie.
No tak, ale był księciem Bewcastle. Ponieważ chorował, Wulf, jako najstarszy syn,
musiał już od dwunastego roku życia zacząć się przygotowywać do przejęcia jego
obowiązków. Został zupełnie odłączony od nas i oddany pod kuratelę dwóch
nauczycieli. Biedny Wulf.
- Dlaczego? - spytała cicho.
- On nienawidził tego, że jest dziedzicem - odparł Aidan. - Nienawidził ziemi,
myśli, że jest do niej uwiązany, że jest głową rodziny. Nienawidził tego, że nie może
niczego w życiu wybierać. Pragnął przygód i wolności. Chciał wstąpić do wojska.
Prosił i błagał naszego ojca, aż w końcu musiał się pogodzić z rzeczywistością.
Więc takim człowiekiem był książę Bewcastle? Czy to mogła być prawda?
Chyba jednak tak.
- Czyli że obaj chcieliście robić karierę w wojsku?
- Nie. - Milczał przez dłuższy czas i Eve słyszała tylko świergot ptaków,
ukrytych wśród gałęzi. - Nie, na tym właśnie polegała ironia losu. Przeznaczono mnie
do wojska, bo byłem drugim synem, ale ja brzydziłem się przemocą. Kochałem ziemię
i Lindsey Hall. Gdy byliśmy jeszcze bardzo młodzi, Wulf i ja uknuliśmy spisek.
Chcieliśmy się zamienić ubraniami i tożsamością, zamienić się życiem. Myśleliśmy, że
jesteśmy do siebie na tyle podobni, że uda nam się wszystkich oszukać.
Eve przypomniała sobie nagle, jak dzisiejszego ranka mijali leżące odłogiem
pole i Aidan wyjaśniał Davy'emu, dlaczego pozostawiono je nieobsiane. Przykucnął,
wziął garść świeżo zaoranej ziemi i pokazał ją Davy'emu. „To jest życie, chłopcze -
powiedział. - Wszystko bierze stąd swój początek”. Zacisnął ziemię w dłoni i na długą
chwilę przymknął oczy.
- A twój ojciec nalegał, żebyś jednak wstąpił do wojska, choć było to wbrew
twoim pragnieniom? - spytała.
- Myślę, że byłem jego ulubieńcem - odparł. - Chodziłem za nim wszędzie jak
piesek, tak jak teraz Davy za mną. Ojciec bardzo się angażował w pracę gospodarstw
rolnych. Uczyłem się od niego, chłonąłem wszystko, co się wokół mnie działo.
Chciałem robić w życiu to, co on. Wydaje mi się, że zaczynał rozumieć, że kariera, do
której mnie przeznaczył, nie będzie dla mnie najszczęśliwszym wyborem. Ale zmarł.
- I co zdarzyło się potem? - Zmarszczyła brwi.
- Gdy ojciec zmarł, miałem piętnaście lat, Wulf siedemnaście - odparł. -
Upłynęło jeszcze kilka lat, zanim skończyłem edukację. Potem wróciłem do domu i
zająłem się gospodarstwem. Uważałem, że rządcy Wulfa są pozbawieni wyobraźni,
niekompetentni. Zaproponowałem... - Urwał nagle i Eve pomyślała, że już nie
dokończy. - Byłem na tyle głupi, by sądzić, że jeśli wszystko Wulfowi wytłumaczę,
pokażę, co jest nie tak w majątku, i zaproponuję, iż sam zostanę u niego rządcą,
będzie mi wdzięczny. Tydzień później wezwał mnie do biblioteki i oznajmił, że kupił
mi patent oficerski, zgodnie z intencją ojca.
- Och, cóż za niewymowne okrucieństwo! - zawołała Eve.
- Okrucieństwo? - powtórzył. - Chyba nie. W ten sposób Wulf chciał mi
powiedzieć to, że dla nas dwóch nie ma miejsca w Lindsey Hall. Gdybym został, przez
resztę życia nieustannie byśmy się kłócili. Wiesz, on miał absolutną rację. W majątku
może być tylko jeden pan.
- Ale przecież nie chciałeś iść do wojska! Dlaczego nie odmówiłeś przyjęcia
patentu?
- Czy miałem jakiś wybór? Musiałem odejść z Lindsey Hall. To było oczywiste.
A poza tym jestem przecież Bedwynem. Zostałem wychowany w silnym poczuciu
obowiązku. Obowiązywało mnie posłuszeństwo wobec woli głowy rodziny. Nie
zapominaj, że Wulf był księciem Bewcastle.
- Więc poszedłeś do wojska...
- Tak.
Nagle wszystko stało się dla niej jasne. Dwóch braci, tak sobie bliskich w
dzieciństwie, rozdzielonych przez okoliczności, które jednemu z nich dały władzę nad
drugim. Każdy chciał żyć życiem drugiego, zamiana była jednak niemożliwa. I tak los
nieodwołalnie ich rozdzielił, niszcząc miłość, którą kiedyś do siebie czuli. Obaj stali
się niewolnikami obowiązku.
Arystokraci mieli chyba jeszcze mniej wolności niż inni ludzie. Dziwnie było
sobie to uświadomić.
- Ale pogodziłeś się z losem? - spytała.
Odwrócił głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Zapadał zmierzch, jednak ciągle
jeszcze widziała całkiem wyraźnie surowe rysy jego twarzy.
- O tak - odparł zdecydowanie. - Mam za sobą świetną karierę. Sądzę, że kiedyś
zostanę generałem.
- Pewnie nie możesz się już doczekać, żeby wrócić do swego oddziału? - spytała.
- Tak, oczywiście. Miło jest przyjechać na urlop, zobaczyć Anglię, rodzinę. Ale
też zawsze chętnie wracam do pułku. Gdy zbyt długo nie mam zajęcia, robię się
niespokojny.
Poczuła się okropnie, głęboko zraniona. Chciał wracać. Robił się niespokojny. A
czego oczekiwała?
Czego się spodziewała?
Wstała i zeszła do strumienia, który teraz nabrał srebrzystego koloru. Burek
biegał wokół niej, po czym znów zaczął obwąchiwać kamienie. Aidan podszedł i stanął
obok niej.
- Bardzo tutaj pięknie - powiedział.
- Tak.
Na dnie dolinki było już ciemno, gdy jednak spojrzała w górę, zobaczyła, że
niebo jest jeszcze niebieskie.
- Co teraz będzie, Eve? - spytał. - Czy życie tutaj po moim wyjeździe wystarczy
ci?
Pochyliła się, by poklepać Burka po łbie, mimo że nie domagał się pieszczot.
- O tak - odparła. - Będę bardzo szczęśliwa. Mam dzieci, które teraz są już
naprawdę moje. Ringwood też niezaprzeczalnie należy do mnie. Jest przy mnie
ciotka, przyjaciele i sąsiedzi. A wszystko to dzięki tobie, Aidanie. Zawsze będę cię
wspominać z najgłębszą wdzięcznością.
- Z wdzięcznością - powtórzył cicho. - Cóż, zatem moje wysiłki zostały należycie
nagrodzone.
Powiedział to głosem tak beznamiętnym jak tamtego pierwszego dnia. Trudno
było sobie wyobrazić, że to ten sam człowiek, który śmiał się i drażnił z Davym
dzisiejszego popołudnia, mówił tak czule do Becky.
Przełknęła z trudem ślinę. Łzy dławiły ją w gardle. W piersi czuła ból. Co by się
stało, gdyby nagle wyrzuciła z siebie prawdę? „Kocham cię. Nie odchodź. Zostań ze
mną. Chcę mieć z tobą dzieci. Spędzić z tobą resztę życia”. Zagryzła wargi, by nie ulec
tej przerażającej pokusie.
Odetchnęła głęboko, chcąc się uspokoić.
- Byłeś dla mnie bardzo dobry - powiedziała. Zabrzmiało to jak ostateczne
pożegnanie.
- Zimno ci - odezwał się, gdy zadrżała. - Lepiej wracajmy do domu.
- Dobrze.
Zawahał się, zanim w końcu podał jej ramię. Jakby zamierzał jeszcze coś dodać,
chociaż oczywiście wszystko zostało już powiedziane.
21
Następnego ranka nadeszło zaproszenie dla pułkownika Aidana Bedwyna i lady
Bedwyn na przyjęcie w ogrodzie u hrabiny Luff, które odbędzie się za dwa dni.
- Nie pójdę - powiedziała Eve, przeczytawszy je na głos przy śniadaniu ciotce i
Aidanowi.
- Ależ musisz! - zawołała ciotka, przyciskając ręce do serca. - Pierwszy raz cię
zaprosili. Serena będzie zachwycona. Mówiła, że nie pójdzie, jeżeli ciebie tam nie
będzie, kochanie.
Aidan spojrzał na Eve i uniósł brwi.
- To doroczne wydarzenie - wyjaśniła Eve. - Zaproszenia są wysyłane tylko do
najlepszych rodzin. Momsowie nigdy się wśród nich nie znaleźli. Teraz należę do
rodziny Bedwynów, dlatego inaczej mnie potraktowano.
- Zostałaś przedstawiona królowej - dodała ciotka.
- Tak, to też ma znaczenie. W zeszłym roku nie byłam godna tego zaszczytu, a w
tym roku i owszem. Nie pójdę.
- O, za pozwoleniem - rzekł Aidan. - Czy to zaproszenie nie jest także dla mnie?
A jeśli ja zechcę pójść? Eve skrzywiła się.
- Naprawdę chcesz?
- Widzisz, Eve, problem w tym, że będziesz mieszkać w Ringwood do końca
życia. Wszyscy sąsiedzi są twoimi przyjaciółmi. Wszyscy z wyjątkiem hrabiego i
hrabiny Luffów. Dlaczego nie chcesz być w dobrych stosunkach również z nimi, skoro
teraz jest to możliwe?
- Zaproszenie nadeszło nieprzyzwoicie późno - odparła. - Inni otrzymali je już
dawno. Przestałam być pariasem, kiedy złożyłeś wizytę w Didcote Park, a potem
książę Bewcastle zjawił się w sali zebrań we wsi.
- Czyżbyś była taka rozgoryczona? - spytał.
- Nie, oczywiście, że nie.
- Więc udowodnij to i przyjmij zaproszenie - powiedział. - W imieniu nas
obojga.
Pani Pritchard znów przycisnęła ręce do serca.
- Słusznie, pułkowniku! - zawołała. - Niech jej pan przemówi do rozsądku. Eve,
gdy wrócisz, chcę żebyś mi o wszystkim opowiedziała w najdrobniejszych szczegółach.
A przyjęcia w ogrodzie są takie romantyczne. Pary mogą się zaszyć w alejkach i
grotach, żeby spędzić kilka chwil sam na sam.
- A po cóż my mielibyśmy to robić? - spytała Eve. Aidan zauważył, że się
zarumieniła. - Przecież to tylko oficjalne spotkanie towarzyskie, na które moglibyśmy
pójść.
- Na które pójdziemy - poprawił ją Aidan.
Obiecał Davy'emu, że jeśli utrzyma się ładna pogoda, spróbują pograć w
krykieta. Ustawią bramki na trawniku przed domem. Potem miał zacząć uczyć go
jazdy konnej na padoku za stajnią.
Aidan miał za sobą niespokojną noc. Zbyt długo tu przebywał. Ale pomógł
dzieciom dojść do siebie po tym okropnym doświadczeniu, gdy zostały zabrane z
domu przez posterunkowego. Mile spędzili razem czas. Miał nadzieję, że poprawił
swój wizerunek w oczach Eve, że teraz będzie go lepiej wspominała.
Zakochał się w niej po uszy i wiedział, że po wyjeździe stąd długo jeszcze będzie
cierpiał. A ona wczoraj, gdy spacerowali w dolince, powiedziała, że zawsze będzie go
wspominać z wdzięcznością.
Wdzięcznością! Dotknęła go tym słowem do żywego, jakby wypowiedziała
najgorsze przekleństwo. Zresztą przekleństwa świadczyłyby chociaż o jakichś
emocjach.
Gdy ostatniej nocy przewracał się z boku na bok na łóżku, postanowił, że musi
zachować się honorowo i wreszcie przestać odwlekać wyjazd. Jednak teraz znów
znalazł pretekst, by zostać kolejne trzy dni. A może był to całkiem istotny powód?
Przecież Eve zyskałaby pełne uznanie okolicznych wyższych sfer.
Ale teraz musiał się zająć przygotowaniami do gry w krykieta.
Powiedział, że wyjedzie nazajutrz po przyjęciu w Didcote Park.
Freyja napisała do Eve dowcipny list, pełen błyskotliwych, kąśliwych uwag o
ludziach, których spotkała, i wydarzeniach z okazji obchodów zwycięstwa, w których
uczestniczyła. Powiadamiała ją również, że zamierza wyjechać z miasta i wrócić do
Lindsey Hall. Pytała, czy Eve chciałaby może przyjechać tam do niej na lato. Eve
zdecydowanie wolała pozostać w domu, ale Aidan postanowił pojechać i spędzić
resztę urlopu ze swymi siostrami.
- Już czas, żebym zniknął z twojego życia, Eve - powiedział.
- Tak.
- I wrócił do swego dawnego życia. - Tak.
Nie była w stanie wypowiedzieć żadnych innych słów. Tylko uśmiechała się do
niego z życzliwym zrozumieniem. Tak, był już najwyższy czas. Jeśli on zostanie jeszcze
trochę dłużej, ona z pewnością nie będzie w stanie w ogóle go puścić. Narobi sobie
tylko wstydu, czepiając się go, błagając, by jej nie porzucał.
Jeden dzień minął im na grze w krykieta. Wzięły w niej udział także Eve i Becky
oraz wielebny Puddle, który zjawił się w Ringwood pod jakimś błahym pretekstem i
okazał się całkiem niezłym miotaczem. Thelma, Benjamin i ciocia Mari utworzyli
entuzjastyczną widownię, która oklaskiwała obie strony bez różnicy. Gdy Aidan
powiedział jej, że wyjeżdża, zostało im właściwie tylko półtora dnia. Potem będzie
przyjęcie w ogrodzie u hrabiny. A potem...
Eve starała się w pełni wykorzystać czas, który im pozostał. Żyła chwilą
bieżącą, nie myśląc o przyszłości, która i tak nadejdzie zbyt szybko.
Obie z Becky przyglądały się, jak Aidan na padoku uczył Davy'ego jazdy konnej.
Gdy chłopiec pewniej poczuł się w siodle, Eve zaproponowała, żeby wszyscy razem
wybrali się na przejażdżkę. Aidan posadził Becky w siodle przed sobą i prowadził
kucyka Davy'ego na lonży. Eve jechała obok nich. Potem poszli na spacer do lasu i
bawili się z dziećmi w chowanego wśród drzew i krzewów. Krzyki rozbawionych dzieci
i wybuchy śmiechu niemal zawsze zdradzały ich kryjówkę.
Następnego dnia też zagrali w krykieta i wybrali się na konną przejażdżkę.
Potem poszli do dolinki na popołudniowy piknik z ciocią Mari, Thelma, pastorem i
Benjaminem. Zanim zasiedli do jedzenia, wszyscy z wyjątkiem cioci Mari
przespacerowali się gęsiego wzdłuż strumienia, stąpając po kamieniach z rozłożonymi
rękami, by zachować równowagę. Benjamin siedział pastorowi na ramionach. Nawet
Burek odważył się zejść z brzegu, by szukać ryb. Co jakiś czas rozlegał się krzyk, gdy
czyjaś noga lądowała w wodzie, co pozostali witali wybuchem śmiechu. Po
podwieczorku zaczęły się śpiewy, którym przewodziła Eve. Jej miłemu sopranowi
wtórowała głębokim kontraltem ciocia Mari. Aidan najpierw stwierdził z przekąsem,
że powinien był wiedzieć, iż dwie walijskie damy prędzej czy później zaczną śpiewać,
po czym dołączył do nich, nucąc całkiem przyjemnym barytonem. Pozostali również
podśpiewywali, jak kto umiał.
Rankiem w dniu, w którym miało się odbyć przyjęcie u hrabiny, zabrali ciocię
Mari na przejażdżkę po okolicy. Zatrzymywali się po drodze, a Eve i dzieci zrywali dla
niej polne kwiaty. Dzieci śmiały się i paplały bez ustanku. Przez ostatni tydzień Davy
stał się miłym, wesołym chłopczykiem. Jak na niego wpłynie wyjazd Aidana? Eve nie
chciała o tym dzisiaj myśleć. O tej porze jutro...
Przez chwilę miała wrażenie, że ziemia usuwa się jej spod nóg.
* * *
Eve mimo woli była podekscytowana udziałem w popołudniowym przyjęciu w
Didcote Park. A w tym roku pogoda dopisała wyśmienicie. Dzień był słoneczny i
niezbyt gorący, bo wiał lekki wiaterek. Eve włożyła ładną sukienkę z prążkowanego
muślinu i słomkowy kapelusik przybrany kwiatami. Nabyła ten strój niedawno i nigdy
jeszcze nie miała go na sobie. Aidan ubrał się elegancko po cywilnemu.
Taras przed domem w Didcote Park udekorowano mnóstwem kwiatów w
wielkich donicach. W cieniu stały stoły przykryte śnieżnobiałymi obrusami. Uginały
się pod dzbanami z lemoniadą i mocniejszymi trunkami oraz tacami z pysznymi
potrawami. Za stołami stali lokaje w eleganckich liberiach, usługujący gościom. Na
świeżo przystrzyżonych trawnikach ustawiono wielkie wazy z kwiatami, a mniejsze
zawieszono na gałęziach. Naokoło rozstawiono stoły i krzesła, część w cieniu, część w
słońcu, pod parasolami. Dla tych, którzy woleli leżeć swobodnie na trawie, rozłożono
kolorowe koce.
Gdy Eve i Aidan przyjechali, zebrało się już sporo gości, którzy siedzieli przy
stołach, spacerowali albo stali w grupach i rozmawiali. Kilku bardziej energicznych
mężczyzn grało w kręgle na trawniku. Dwie pary grały nieopodal w tenisa. Hrabia i
hrabina Luffowie stali na tarasie, witając nowo przybyłych.
Obok nich stał John.
- Och, nie! - wyrwało się Eve, gdy zauważyła go z okna powozu. Aidan poszedł
za jej spojrzeniem.
- Przypuszczam, że utrzymując kontakty towarzyskie z sąsiadami w Didcote
Park, będziesz też od czasu do czasu miała do czynienia z Densonem - stwierdził. - Nie
uda ci się tego unikać w nieskończoność.
- To był twój pomysł, żeby tu przyjechać, Aidanie - wypomniała mu. - Ja
wolałam zostać w domu.
- Nie można się wiecznie chować, uciekać przed życiem - rzekł. - Najlepiej po
prostu stawić czoło temu, co nas czeka.
Nie miała czasu na odpowiedź. Powóz zatrzymał się, Sam Patchett zeskoczył z
kozła, otworzył drzwiczki i opuścił schodki. Chwilę później Eve dygała z uśmiechem,
gdy hrabia Luff przedstawiał ją hrabinie i synowi.
- Winszuję z okazji niedawno zawartego małżeństwa, lady Bedwyn -
powiedziała łaskawie hrabina. - Gratuluję koneksji z księciem Bewcastle'em i rodziną
Bedwynów. A pan jest zapewne na dłuższym urlopie, pułkowniku Bedwyn?
- Na dwumiesięcznym urlopie, który niestety szybko zbliża się ku końcowi -
odparł.
- Mamo, miałem zaszczyt uczestniczyć w balu z okazji przedstawienia lady
Bedwyn w towarzystwie - powiedział John, uśmiechając się do Eve. - Trzeba przyznać,
że podczas swego krótkiego pobytu w Londynie lady Bedwyn znalazła się w centrum
uwagi.
Podeszła Serena Robson, wyciągając do Eve obie ręce.
- Przyjechałaś - ucieszyła się, całując ją w policzek. - Chodź, usiądziesz ze mną i
Jamesem tam pod bukiem. I pan też, pułkowniku. Prawie was nie widuję od waszego
powrotu z Londynu. Chcę o wszystkim się dowiedzieć, z wszystkimi pikantnymi
szczegółami.
Usiedli pod drzewem. Sącząc orzeźwiające napoje, Eve przez pół godziny
opisywała im swoją prezentację przed królową, Aidan zaś z właściwym sobie cierpkim
humorem dodał szczegóły o czarnej sukni dworskiej i reakcji swojej rodziny na jej
widok. Potem panowie odeszli, by poprzyglądać się grze w kręgle. Serena, spoglądając
za nimi, westchnęła.
- Jest taki dystyngowany. Doprawdy świetnie się prezentuje. Jak to dobrze, że
jednak spędzacie ze sobą czas, zarówno w mieście, jak i tutaj. Wrócił, by pomóc ci
odzyskać dzieci. Podobno od tamtej pory często zabiera je ze sobą i nawet bawi się z
nimi. Czy można mieć nadzieję...
- Jutro wyjeżdża - powiedziała szybko Eve. - Chciałby spędzić resztę urlopu ze
swoimi siostrami w Lindsey Hall.
Serena pochyliła się przez stół, chcąc coś powiedzieć, ale nie zdążyła.
- Mogę się do pań przyłączyć? - spytał John, podchodząc do nich.
- Ależ oczywiście - odparła Serena, wskazując puste krzesła. - Bardzo proszę.
- Żaden kraj nie dorównuje urodą Anglii - oświadczył. - A zwłaszcza angielskiej
prowincji w ciepły, letni dzień. Trzeba spędzić rok na obcej ziemi, żeby to w pełni
docenić.
- Był pan w Rosji - odezwała się Serena. - Musi się pan z nami podzielić swoimi
wrażeniami z tamtej szych wyższych sfer.
Eve słyszała jego łagodny, miły głos, widziała jego przystojną twarz o
regularnych rysach, z białymi zębami i drobnymi zmarszczkami, tworzącymi się w
kącikach oczu, gdy się śmiał. Przyglądała się jego szczupłym, wypielęgnowanym,
gestykulującym dłoniom. Wiedział, jak być miłym, jak oczarować słuchaczy. Jego
jasne włosy lśniły nawet w cieniu.
Czy można się dziwić, że będąc tak niedoświadczoną, zakochała się w nim? Ile
jednak warta była jej miłość, skoro tak łatwo zakochała się w Aidanie? A może o
miłość trzeba się troszczyć, pielęgnować ją, żeby się rozwinęła, rozkwitła?
Jutro Aidana już tu nie będzie. Czy więc jego też przestanie kochać?
Podeszła do nich pani Rutledge i zaczęła z Serena rozmawiać o jakiejś sprawie
dotyczącej parafii. John wstał.
- Przejdziemy się, lady Bedwyn? - spytał.
Zerknęła na Aidana, który zdjąwszy surdut, grał w tenisa.
- Dobrze - zgodziła się, wstając. Zignorowała podane jej ramię i założyła ręce do
tyłu.
- Eve - odezwał się John, gdy ruszyli przez trawnik. - Eve, moja droga, jak to się
dzieje, że wyglądasz jeszcze piękniej niż zwykle?
Jak odpowiedzieć na takie pytanie?
- Nie spodziewałam się, że cię dzisiaj zobaczę - powiedziała. - Myślą łam, że
pochłaniają cię uroczystości z okazji zwycięstwa.
Wzruszył ramionami.
- Przestały mnie bawić - odparł. - Chciałem zobaczyć ciebie. Myślałem, że do
tego czasu Bedwyn już wyjedzie. Ale podobno wyjeżdża jutro? Usłyszałem, jak
mówiłaś to pani Robson.
- Tak - przytaknęła.
- Biedna Eve - rzekł cicho, zmierzając w stronę wysadzanej drzewami alei, na
końcu której stała ośmiokątna altana. - Zmuszona do małżeństwa z Bedwynem z
obowiązku. Cała ta rodzina jest taka ponura, surowa i zimna, prawda? Ale to nie ma
znaczenia. On wkrótce wyjedzie. A ja zostanę tu na resztę lata, żeby cię pocieszać.
- Nie możesz ofiarować mi żadnej pociechy, John - odparła.
- Och, Eve - powiedział, patrząc na nią. - Zawsze byliśmy przyjaciółmi, prawda?
- Tak - przyznała.
Zawsze dobrze im się rozmawiało. Polubiła go na długo przed tym, zanim go
pokochała.
- I znów będziemy przyjaciółmi. Znów będziemy się spotykać jak wówczas, gdy
przyjeżdżałem do domu. Będziemy ze sobą przez całe łato.
- Nie, John - odparła. - Nawet gdyby nie łączyło nas coś więcej niż przyjaźń,
uważałabym, że kontynuowanie naszej znajomości jest niemożliwe.
Uśmiechnęli się i skinęli głowami napotkanej parze. John zamienił z nimi kilka
słów.
- Jesteś trochę wytrącona z równowagi, bo wyszłaś za mąż pod przy musem. W
tej chwili wydaje ci się, że między nami wszystko skończone - zaczął, gdy ruszyli dalej.
- Ale tak nie jest. Znów będziemy przyjaciółmi, przecież nigdy nie przestaliśmy się
przyjaźnić, prawda? I będziemy kochankami, Eve.
Spojrzała na niego ostro.
- Chcę ci zadać pewne pytanie, chociaż sądzę, że znam odpowiedź. Czy w ogóle
miałeś zamiar się ze mną ożenić?
- Tak - odparł bez wahania. - Zawsze tego pragnąłem, Eve. Bardzo cię kocham.
Uwierz mi, proszę. Nie wolno ci w to wątpić, ani przez chwilę. Myślami jestem przy
tobie tak często, że burzy to mój spokój. Zawsze będę cię kochał, nawet wtedy, gdy już
się ożenię i spłodzę potomków, aby zadowolić mojego ojca. Ale tak naprawdę nasze
małżeństwo nigdy nie było możliwe, choć jesteś miłością mego życia. Wiedziałaś o
tym równie dobrze jak ja.
Czy rzeczywiście wiedziała? Czy miłość do niego sprawiła, że nie przyjmowała
do wiadomości oczywistej prawdy? Nie, nie wiedziała. Jakże była naiwna i urna. Zdała
sobie jednak sprawę, że właściwie John jej nie oszukiwał. Bawił się z nią w marzenia,
to była tylko gra. Założył, że Eve, tak jak on, zna jej reguły i bierze w niej udział
świadomie. Nie był łajdakiem. Po prostu nie był taki, jakim go kochała. Ale on też
pomylił się co do niej.
A więc wszystko to było tylko iluzją.
- To tylko miłostka, a nie miłość - oświadczyła. - Wróciłeś do Anglii dwa
miesiące temu i nawet mnie nie zawiadomiłeś. Idąc na bal do Bedwyn House, nie
miałeś pojęcia, że to ja jestem żoną Aidana.
- Gdy się zorientowałem, przez resztę nocy jak nieprzytomny włóczyłem się po
ulicach Londynu, odchodziłem od zmysłów.
- Dlaczego? Przecież i tak nie miałeś zamiaru się ze mną ożenić.
- Nienawidzę myśli, że ktoś inny cię dotyka - wyznał. - Czy pozwoliłaś mu się
dotknąć, Eve? Jest twoim mężem, ale wasze małżeństwo jest tylko formalne. Proszę,
powiedz mi...
- John! - Eve zatrzymała się, mimo że nie doszli jeszcze do altany. - Moje
małżeństwo to nie twoja sprawa. Byliśmy przyjaciółmi i kochankami. Ale to już
przeszłość. Nawet przyjaźń się skończyła. Między nami nic więcej nie będzie. Nic,
nigdy.
- On wyjedzie, Eve - zaprotestował, marszcząc twarz. - Zapomni o tobie już po
kilku dniach. Prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczysz. Zmienisz zdanie.
- Nie zmienię. John, jestem jego żoną. Na dobre i na złe, póki śmierć nas nie
rozłączy. Dokonałam wyboru i będę mu wierna pod każdym względem.
- Po jakimś czasie zmienisz zdanie. Eve, kochanie, przypomnij sobie, co nas
łączyło przez tyle lat. Pamiętasz, gdy spotkaliśmy się ostatni raz przed moim
wyjazdem do Rosji? Było nam ze sobą tak dobrze, tak rozkosznie.
Wcale nie, ona nie doznała rozkoszy. Ale to nie miało już teraz znaczenia.
- Wracam na taras - postanowiła. - I wolałabym tam wrócić sama. Żegnaj,
John. Życzę ci, abyś był szczęśliwy.
- Będę szczęśliwy - zapewnił ją, znów uśmiechając się do niej. - Szczęśliwy z
tobą. Poczekam tydzień lub dwa.
Nie poszedł za nią, gdy wracała długą aleją. Zobaczyła, że Aidan skończył grać i
wkłada z powrotem surdut. Podeszła do niego.
- Wygrałeś? - spytała.
- Zawsze wygrywam - odparł, przyglądając się jej przenikliwie. - Weź my coś do
jedzenia i gdzieś usiądźmy.
Usiedli obok siebie na kutej żelaznej ławeczce przy sadzawce z rybkami.
- Spacerowałam z wicehrabią Densonem - powiedziała.
- Wiem.
Ugryzła kawałek pasztecika z homarem, ale nie mogła go już przełknąć. Aidan
milczał.
- Nie chcesz wiedzieć, o czym rozmawialiśmy? - spytała.
- Zdaje się, że sama chcesz mi to powiedzieć. Pozwól, że ułatwię ci sprawę. On
pragnie kontynuować waszą znajomość, odnowić romans. Chce, żebyś była jego
kochanką. Zawsze cię kochał i zawsze będzie kochać.
Była zaskoczona, że Aidan tak trafnie to odgadł.
- Powiedziałam „nie” - odparła. - Absolutnie odmówiłam.
- To także mogłem przewidzieć. Jesteś kobietą honorową, uczciwą, Eve. Jutro
wyjadę i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. A jednak będziesz mi wierna, prowadząc
cnotliwe życie, prawda?
Zadała sobie nagle pytanie, czy naprawdę człowiekowi może z żalu pęknąć
serce.
- Czy dotknęłoby cię, gdybym cię zdradziła? - spytała.
Odwrócił głowę, by na nią spojrzeć. Oczy miał prawie czarne, kompletnie
nieprzeniknione.
- Mnie tu nie będzie, nie będę się przejmował twoją wiernością lub zdradą -
odparł. - Możesz układać sobie życie, jak chcesz. Nie będę twoim sumieniem.
Odstawiła talerz na ławkę. Wiedziała, że nie zdoła przełknąć już ani kęsa. Ręce
jej lekko drżały. Podniosła na niego oczy bliska łez. Nie prosiła go o miłość. Pragnęła
jedynie drobnego gestu, że zależy mu chociaż na tym, by dochowała mu wierności.
- Przepraszam cię na chwilę - wykrztusiła i wstała pospiesznie, kierując się w
stronę wielkiego wazonu z kwiatami. Stała tam, udając, że się im przygląda, dopóki
nie była pewna, że oczy ma na tyle suche, by wmieszać się w tłum, nie zwracając na
siebie uwagi.
O tak, serce naprawdę może pęknąć z żalu.
22
Zawsze wygrywam.
Tak jej powiedział po skończonym meczu, ale nie o grę w tenisa mu chodziło.
Czy rzeczywiście zawsze wygrywał? Gdy w Lindsey Hall w wieku osiemnastu lat
wydawało mu się, że będzie zarządzać majątkiem w imieniu Bewcastle'a, a potem
uświadomił sobie swój błąd, bardzo się zawstydził. Zrozumiał też, że sprawił
przykrość Wulfowi, który niewątpliwie o zarządzaniu majątkiem wiedział wtedy o
wiele mniej niż Aidan. Mógł nie zgodzić się z decyzją Wulfa, gdy ten kupił mu patent
oficerski. Aidan miał własny majątek, nie był na utrzymaniu starszego brata. Postąpił
jednak honorowo i poszedł do wojska, chociaż sama myśl o nim napełniała go zgrozą.
Od tamtej pory honor był mu drogowskazem w życiu, co tego lata do-
prowadziło go do małżeństwa z Eve. Tak, zawsze wygrywał walkę z wszelkimi
rozterkami, wybierając honor. Ale czy to czyniło go zwycięzcą? Czy dzięki temu zdobył
szczęście? Czy szczęście w ogóle było możliwe?
Zostali z Eve do końca przyjęcia. Rozmawiali z gośćmi, jednak od tamtej chwili
przy sadzawce nie zbliżali się do siebie. Uśmiechnięta, ożywiona Eve nagle znalazła
się w centrum zainteresowania, podobnie jak w Londynie. Aidan pomyślał, że może
ona naprawdę dobrze się bawi. Może wręcz cieszy się, że on jutro wyjedzie i już nigdy
nie wróci.
Ale przecież tam przy sadzawce Eve podniosła na niego oczy pełne łez. A potem
pospiesznie odeszła do najbliższego wazonu z kwiatami i udawała, że je ogląda. Miała
łzy w oczach.
Jutro wygra kolejną potyczkę z własnym sumieniem, zachowa się honorowo i
wyjedzie stąd na zawsze.
Ale co przez to zyska?
Oczywiście honor.
Ale czy szczęście?
A jej szczęście? Czy był tak zapatrzony we własny honor, że nie zauważył
czegoś, co miał tuż przed oczami? A jeśli się mylił? Co mogły znaczyć jej łzy?
Wracali do domu w milczeniu, obserwując mijany krajobraz. Zamierzał jutro
wyjechać. Czy nie miała mu nic więcej do powiedzenia? Czy on nie miał jej nic więcej
do powiedzenia?
Co mogły znaczyć jej łzy?
Przez chwilę myślał, że wypowiedział to pytanie na głos. Ale usta miał
zamknięte, a ona nie odezwała się.
Aidan poczuł ogromną ulgę, gdy powóz minął bramę Ringwood i skierował się
ku domowi. Ostateczną ulgę poczuje dopiero jutro, gdy wreszcie stąd odjedzie i
wszystko będzie miał już za sobą.
Zastanawiał się, czy odważy się zaryzykować swój honor. Czy ośmieli się
sięgnąć po szczęście?
Po kolacji oboje poszli na górę do dzieci. Aidan posadził sobie Becky na
kolanach i słuchał z nią bajki na dobranoc, którą czytała Eve. A potem powiedział
dzieciom, że nazajutrz wyjedzie. Obiecał, że będzie do nich pisał i przysyłał prezenty z
każdego nowego miejsca. Muszą się opiekować ciocią Eve i pilnie się uczyć. Pocałował
oboje. Becky uczepiła się jego szyi i nawet uroniła kilka łez. Davy znów zamknął się w
sobie, ale pozwolił, by Aidan okrył go kołdrą i pogłaskał po głowie.
- Nie zapomnę cię, chłopcze - powiedział. - Zawsze... będę cię kochał. A tutaj
zostanie ciocia Eve. I ciocia Mari, i Becky, i niania. Będę pisał, Davy. Obiecuję.
Chłopiec odwrócił się na bok i naciągnął kołdrę na głowę. Eve siedziała jeszcze
przy Becky. Aidan zszedł na dół do salonu. Przy drzwiach stała gospodyni, jak zawsze
z ponurą miną.
- Mam panu przekazać od pani Pritchard, że położyła się do łóżka, bo była
zmęczona, i nie musicie się na nią oglądać - oznajmiła.
Aidan spojrzał w zamyśleniu na gospodynię. Nagle podjął decyzję.
- Agnes, przynieś mi kilka ręczników, dobrze? I jakiś koc.
- A po co? - Spojrzała na niego podejrzliwie.
Aidan nie znał drugiej służącej, która na wyraźne polecenie zareagowałaby w
ten sposób.
- Nie twój interes, Agnes - odparł, starając się, by zabrzmiało to surowo. - Idź i
jak najszybciej przynieś to, o co prosiłem.
Skrzyżowała ręce na piersiach.
- Proszę ją oszczędzać, bo i tak ma już złamane serce - odezwała się. - Nie boję
się stawić panu czoło, choć wiem, że nie dałabym panu rady, nawet uzbrojona po
zęby.
Aidan uśmiechnął się.
- Agnes, chętnie bym cię uściskał, ale nie sądzę, żebyś była tym za chwycona -
rzekł. - Ma złamane serce? Przeze mnie? Idź po te ręczniki i koc. Pamiętaj, że za
niesubordynację mogę cię oddać pod sąd polowy.
Zmrużyła oczy i zacisnęła usta. A potem kiwnęła głową, obróciła się na pięcie i
zniknęła. Kilka minut później zjawiła się z powrotem, niosąc ręczniki i dwa koce.
- Nawet teraz noce są chłodne, zwłaszcza po północy. A spodziewam się, że nie
wrócicie przed północą.
- Taką mam nadzieję, Agnes - odparł, gdy składała rzeczy na sofie.
- Całkiem nieźle pan wygląda, gdy się pan uśmiecha - zauważyła na
odchodnym, czym wprawiła go w osłupienie. - Ale niech pan już nie marnuje
uśmiechów dla mnie, niech je pan podaruje mojej pani.
Uśmiechnął się do zamkniętych drzwi, ale natychmiast oprzytomniał. Dlaczego
czuje się tak beztrosko? Przecież stawia na szali swój honor.
Drzwi otworzyły się i weszła Eve, uśmiechnięta, ale blada jak zjawa. Rozejrzała
się w poszukiwaniu ciotki.
- Położyła się już spać - powiedział. - A my wybierzemy się na spacer we dwoje.
Pójdziemy popływać.
- Popływać? - Spojrzała na niego zmieszana.
- W rzece - odparł. - Tym razem nie będziesz się mogła wymówić brakiem
ręczników. - Wskazał głową stos na sofie.
- Aż tyle?
- Są tam też dwa koce - dodał.
- Koce?
- Jeden, żeby go rozłożyć na ziemi - wyjaśnił. - A drugi może nam się przydać
do przykrycia się, zwłaszcza jeśli nie wrócimy przed północą. Będziemy pływać, a
potem będziemy się kochać. Chyba że stanowczo tego nie chcesz. A potem... - nagle
zabrakło mu odwagi - a potem zobaczymy.
- Aidanie! - Na chwilę policzki się jej zarumieniły, ale zaraz znów pobladła.
Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale tylko potrząsnęła głową.
Podszedł do sofy, wziął ręczniki i koce i włożył pod pachę. Wyciągnął do niej
rękę.
- Chodź - powiedział.
Przez chwilę myślał, że odmówi. Zawahała się, a potem zacisnęła palce na jego
dłoni.
- Nasza ostatnia noc? - spytała.
- Ostatnie marzenie.
* * *
Zapamiętał wskazane przez nią ustronne miejsce, gdzie czasami pływała z
bratem. Pewnie zmierzał w tamtym kierunku. Księżyc w pełni świecił jasno z nieba
pełnego gwiazd. Nie rozmawiali po drodze. Kurczowo trzymała się jego ręki,
zapamiętując jej dotyk, ciepło i siłę.
Co miał na myśli mówiąc: „ostatnie marzenie”?
Gdy wchodziła do salonu, serce jej pękało od niewylanych łez. Z trudem
zmusiła się do uśmiechu.
- Tutaj - powiedział, gdy weszli między drzewa i ogarnęła ich głęboka ciemność.
Rzeka połyskiwała niedaleko szeroką srebrną smugą.
Puścił jej rękę i rzucił rzeczy na ziemię. Rozłożył na ziemi koc. Popływają, a
potem będą się kochać. Czy jednak nie zaprotestuje?
- Chodź do mnie - rzekł, biorąc ją znów za rękę i przyciągając bliżej. Sięgnął do
guzików na jej plecach i rozpiął je po kolei. Zsunął jej suknię z ramion, aż opadła na
trawę. Była to nowa suknia, którą specjalnie włożyła na ostatni wieczór z nim.
Podciągnął jej do góry koszulkę.
- Podnieś ręce - powiedział.
- Aidanie - zaprotestowała nieco zaskoczona.
- Sama mówiłaś, że nawet za dnia to miejsce jest niewidoczne. Najprzyjemniej
pływa się nago.
Prawie nie poznawała jego głosu. Było w nim coś... chłopięcego. Coś, co nie
pasowało do lorda pułkownika Aidana Bedwyna.
A właściwie dlaczego nie miałaby się rozebrać?
Kilka minut później była naga. Aidan zdjął z siebie ubranie i rzucił je bezładnie
obok koca.
A potem chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę rzeki. W ostatniej chwili
nabrała powietrza, wstrzymała oddech, zamknęła oczy i skoczyła.
Zetknięcie z zimną wodą było szokujące. I było tu głębiej niż tam, gdzie kąpali
się z dziećmi.
- Wolałabym zanurzyć się stopniowo - powiedziała.
- Bzdura! - Roześmiał się. - Zabijanie na raty jest o wiele gorsze niż szybka
śmierć. Spójrz, Eve. Spójrz na rzekę skąpaną w świetle księżyca. Popatrz na gwiazdy.
Poczuj chłód wody. Wcale nie jest taka zimna, jak już się do niej przyzwyczaimy,
prawda? I powietrze jest ciepłe. Czujesz zapach drzew i polnych kwiatów? Czyż nie
cudownie jest żyć?
- Tak. - Rozejrzała się dookoła i odetchnęła głęboko.
- I mieć przy sobie kogoś, z kim można podzielić się swoim zachwytem - dodał.
- Tak.
Poddała się nastrojowi chwili. Wolno popłynęła środkiem rzeki, a on
towarzyszył jej w tym samym tempie. Szmer ich oddechów, plusk wody i nawoływania
ptaków wśród nocy stopniowo napełniły ją spokojem. W pewnym momencie Aidan
odwrócił się na plecy i popłynął z powrotem. Eve poszła w jego ślady. Nie pracowali
rękami, tylko powoli poruszali nogami.
- Jak myślisz, ile ich tam jest? - spytał.
- Gwiazd? Tysiące. Miliony. Czy to w ogóle ma gdzieś kres? Chyba tak.
Wszystko musi się kiedyś skończyć.
- A może wszechświat jednak nie ma końca - odparł. - Umysł ludzki nie jest w
stanie tego pojąć. Eve, powiedziałaś, że wszystko musi się kiedyś skończyć. Ale jeśli
wszechświat jest nieskończony, to może jest coś jeszcze, co nie ma końca? To by
dowodziło istnienia rzeczy boskich, prawda?
Pomyślała nagle, że to absurdalne, by dwójka dorosłych, poważnych ludzi
pływała nago w ciemnościach, snując rozważania o nieskończoności wszechświata.
Próbując pojąć istnienie czegoś, co nie ma końca. Miłości? Czy właśnie to miał na
myśli? Trudno było sobie wyobrazić Aidana mówiącego tak o miłości, ale dzisiejszego
wieczoru był doprawdy w dziwnym nastroju.
Pływali ponad godzinę, szybko i energicznie, a potem dając się unosić wodzie.
Raz niespodzianie zanurkował pod nią i wciągnął ją pod wodę. Wypłynęła, prychając,
i odwzajemniła mu się, opryskując go wodą, zalewając mu oczy. Śmiali się rozbawieni
niczym beztroskie dzieci. A potem chwycił ją i przyciągnął do siebie. Przytrzymał jej
ręce i pocałował ją.
- Chyba już czas, byśmy wyszli z wody i wytarli się, bo ta gęsia skórka zostanie
nam na całe życie - stwierdził. - A potem będziemy się kochać. Chyba że tego nie
chcesz.
Nie wahała się ani przez chwilę, choć wiedziała, że później ból rozstania stanie
się jeszcze większy.
- Chcą - powiedziała.
Znów ją pocałował. Potem wziął ją na ręce, wyniósł z wody i drżącą z zimna
postawił na ziemi.
- Brrr - wzdrygnęła się i pobiegła do ręczników, a on za nią.
* * *
Sypiał z wieloma kobietami, do niektórych z nich czuł nawet pewien
sentyment, ale żadnej nie kochał.
Był przerażony.
Nigdy do końca nikomu się nie oddał od czasów dzieciństwa. Ostatni raz
zdarzyło się to wówczas, gdy w wieku osiemnastu lat poszedł do Wulfa pełen dobrych
chęci i braterskiej miłości, by przedstawić mu swoje plany dotyczące Lindsey Hall.
Oddał mu się wtedy do dyspozycji, ofiarowując, że sam wprowadzi je w życie. Od
tamtej pory wypełniał tylko swój obowiązek. Skrupulatnie i obojętnie.
Był przerażony.
A jeśli wprawi ją w zakłopotanie, a może nawet unieszczęśliwi, ofiarując jej
siebie, swoją miłość? Z pewnością tego nie było w ich umowie. Ale też nic z tego, co
wydarzyło się po ślubie, nie było przewidziane w umowie. Dzisiejszego popołudnia
spojrzała na niego oczami pełnymi łez, a potem odeszła pospiesznie, by je ukryć.
Pamiętał dokładnie własne słowa, które tak ją zraniły.
Położył się obok niej na kocu, objął i przyciągnął do siebie. Tak jak on ciało
miała chłodne po kąpieli. Ale jej usta, gdy je odnalazł i rozchylił pocałunkiem,
wsuwając w nie język, były gorące. Oparła mu dłoń na piersi, drugą ręką objęła go w
talii i mocno do niego przylgnęła. Niemal natychmiast rozpalił się w nich żar.
Zrozumiał, że jest tak spragniona jak on. Nie musiał dłużej czekać.
- Połóż się na mnie - powiedział. - Ziemia jest twarda, a ja jestem ciężki.
- Nie. - Przekręciła się na plecy i wciągnęła go na siebie. - Chcę właśnie tak.
Rozsunęła nogi, jak tylko znalazł się na niej i mocno go nimi oplotła.
- Eve - rzekł cicho tuż przy jej ustach, opierając się na łokciach i ujmując jej
twarz w dłonie. - Jesteś gotowa?
- Tak. Chodź do mnie - wyszeptała. - Chodź do mnie, Aidanie. Wsunął się w nią
z ulgą i radością. Była gorąca i wilgotna. Zacisnęła się mocno wokół niego.
- Spokojnie - powiedział półgłosem. - Nacieszmy się sobą. Kochajmy się.
Odpręż się, jeśli możesz.
W głębokim mroku nie widział jej twarzy. Poczuł jednak, że go zrozumiała.
Rozluźniła mięśnie i rozplotła nogi, opierając je na ziemi przy jego biodrach.
Poruszył się w niej.
Kochał się z nią. W każdym ruchu obdarowywał ją czułością, ofiarowywał jej
siebie. Z każdym pchnięciem czuł narastające pożądanie, wiedział, że w każdej chwili
może ich oboje doprowadzić do najwyższej rozkoszy, do zaspokojenia. Miał jednak
świadomość, że tym razem towarzyszy temu głębokie, potężne, wszechogarniające i
zespalające uczucie. Kochał się z nią powoli, do końca. Odczuwał ją całym sobą
chłonął wszystkimi zmysłami dotyk jedwabistej skóry, zapach jej mokrych włosów.
Czuł jej wnętrze, gdzie go zaprosiła i z radością przywitała. Słyszał jej oddech i ciche
dźwięki, które od czasu do czasu rodziły się głęboko w jej gardle. Nie widział jej, ale
wiedział, że to jest Eve, jego dusza i serce, jego miłość. Wreszcie zaryzykował i
otworzył się przed nią, oddając jej wszystko - swój honor, uczucia i całego siebie.
- Eve - szepnął z ustami przy jej ustach. - Moja ukochana. Moja najdroższa
miłości. Kocham cię. Teraz i na zawsze, do skończenia świata. Ofiarowuję ci dzisiaj
całą moją miłość.
- Ach - westchnęła głęboko.
Nagle zabrakło mu odwagi. Przestraszył się tego, co ona może mu odpo-
wiedzieć. Zamknął jej usta pocałunkiem, wsuwając w nie głęboko język. Jednocześnie
zaczął się w niej coraz szybciej, mocniej poruszać. Uwolnił jej usta dopiero wówczas,
gdy zacisnęła się mocno wokół niego, gdy wyczuł, że zbliżyła się do szczytu. Odchylił
głowę, zamknął oczy i podpierając się na rękach, wytrysnął w niej nasieniem. Był z
nią, słyszał jej cichy jęk, czuł, jak drży w spazmach rozkoszy, stopniowo się rozluźnia i
opada omdlała, gorąca, wilgotna od potu, zaspokojona. Zsunął się z niej i położył
obok, ciągle obejmując ją ramieniem. Chwycił drugi koc i rozłożywszy jedną ręką,
przykrył ich oboje. Westchnęła i obróciła się na bok. Oparła mu głowę na ramieniu i
wtuliła się w niego całym ciałem. Zdawało mu się, że usnęła, ale po chwili usłyszał jej
szept:
- Spójrz na gwiazdy. Świecą jaśniej niż zwykle.
Popatrzył w niebo i pogłaskał ją po wilgotnych jeszcze włosach.
- Eve - odezwał się. - Przykro mi z powodu Densona. Naprawdę bardzo mi
przykro. Ale...
- Niepotrzebnie. Aidanie, ja go naprawdę kochałam. Nie był jednak
człowiekiem, za którego go uważałam. Gdybyśmy się pobrali, być może nigdy nie
poznałabym słabości jego charakteru. On nie jest mężczyzną, którego mogłabym
kochać przez całe życie.
Nie pozwoliła mu dokończyć starannie przygotowanej przemowy. Będzie więc
musiał inaczej przekazać jej to, co chciał powiedzieć.
- A jakiego mężczyznę mogłabyś kochać przez całe życie? - spytał ostrożnie.
Milczała przez pewien czas. Domyślił się, że zastanawia się nad odpowiedzią.
- Dobrego człowieka - odparła. - Gdy jesteśmy młodzi i lekkomyślni, nie
uświadamiamy sobie, jak ważne jest, by ukochany mężczyzna był dobry. Człowieka
honoru, który robi to, co należy, bez względu na wszystko.
Serce w nim zamarło.
- Na tyle silnego, odważnego, żeby nie bał się ryzyka narażenia się na
śmieszność. Ktoś, kto zdobędzie się na odwagę, by oddać mi się do końca, może liczyć
na to, że ja zrobię dla niego to samo. Mężczyzna na tyle śmiały, by wyznać mi miłość,
jeśli nawet ukrywałam przed nim, że ja też go kocham.
- Eve... - zaczął.
- Musi być wysoki, szeroki w ramionach, posępny, z orlim nosem - ciągnęła. -
Taki, co chmurzy się przez prawie cały czas i udaje, że jest twardy i obojętny na
wszelkie uczucia. A potem nagle uśmiecha się, by rozjaśnić mi życie i ogrzać serce.
Dobry Boże!
- To musisz być ty - powiedziała. - Ty i tylko ty. W dodatku tak się świetnie
składa, że jesteś moim mężem. Nie obawiaj się, że nie dochowam ci wierności,
Aidanie, nawet jeśli jutro wyjedziesz i nigdy nie wrócisz.
Przytulił twarz do jej ramienia i westchnął głęboko.
- Mówiłeś szczerze, prawda? - spytała. - To nie były tylko słowa rzucone w
namiętnym uniesieniu. To było szczere wyznanie.
- Tak - szepnął jej do ucha.
- Mój wspaniały, dzielny, wojowniku, masz więcej odwagi niż ja. Ja nie
ośmieliłam się odsłonić, narazić na twoją pogardę czy litość. Ale kocham cię całym
sercem. Kocham cię aż do bólu. Gdyby nie dzieci, poszłabym za tobą wszędzie, nawet
na koniec świata. Ale nie mogę. Muszę się nimi zaopiekować. Będę jednak do ciebie
codziennie pisać. I ilekroć przyjedziesz na urlop, przywitam cię w domu z otwartymi
ramionami. Będę...
- Cśś, kochanie - wyszeptał. - Zamierzam wystąpić z wojska. Chciałem ci to
powiedzieć, ale mi przerwałaś. Wystąpię z wojska i zamieszkam tutaj z tobą.
- Och, Aidanie! - Odwróciła się pospiesznie, by spojrzeć mu w oczy. Dotknęła
jego policzka. - Nie wolno mi tego od ciebie wymagać. Zostaniesz generałem. Czekają
cię honory i zaszczyty...
- A nie chciałabyś być żoną byłego pułkownika? - spytał. - Jedynym zaszczytem,
jaki by mi przypadł, byłby tytuł twojego małżonka.
- Och, Aidanie. - Musnęła wargami jego usta.
- Jestem tu potrzebny - powiedział. - Potrzebujesz kogoś, by zarządzał
majątkiem, gdy twój obecny rządca obejmie nowe gospodarstwo zgodnie z tym, co
oboje wykoncypowaliście. I dzieci mnie potrzebują. Rozpaczliwie pragną mieć nie
tylko matkę, ale i ojca. Muszę spełnić nadzieje ciotki Mari. Muszę tu być, żeby Agnes
miała z kim toczyć regularne boje. Eve, moja ukochana, potrzebuję cię. Potrzebuję
wszystkiego, co tu mam, ale ciebie przede wszystkim, całej ciebie. - Pocałował ją
mocno w usta.
- Wystąpisz z wojska? - spytała zachwycona. - Teraz?
- Może niezupełnie w tej chwili - odparł. - Agnes dała nam na drogę dwa koce,
więc myślę, że powinniśmy z nich w pełni skorzystać. Będziemy się kochać pod
gwiazdami przez całą noc. Ale już jutro pojadę do Londynu i sprzedam patent
oficerski. A przy okazji poproszę Wulfa, by znalazł prawnika, który zajmie się sprawą
zakupu ziemi. A potem wrócę do domu, do ciebie.
- Do domu - powtórzyła cicho.
- Jeśli mnie tu chcesz - dodał.
- Jeśli...
Roześmiała się, a on zawtórował jej śmiechem. Śmiali się, tulili do siebie,
całowali i szeptali czułe głupstwa.
- Książę Bewcastle będzie wściekły - powiedziała w końcu.
- Wcale nie jestem tego taki pewny - odparł. - Bedwynowie zawsze bardzo
poważnie podchodzili do małżeństwa. Ten, kto bierze z nami ślub, musi się
przygotować na to, że będzie kochany i uwielbiany do końca życia.
- Chyba nie będzie to dla mnie takie uciążliwe - stwierdziła.
Znów oboje się roześmiali. A potem zaczęła się ich wspólna, upojna noc pod
gwiazdami.
23
Nie było go przez tydzień. Cały nieskończenie długi tydzień. Wyjechał nazajutrz
wczesnym rankiem. Po powrocie znad rzeki, gdzie kochali się całą noc, tylko się
przebrał, osiodłał konia, podczas gdy jego ordynans zajął się własnym, pocałował Eve
i wyruszył.
Nie powiedziała nikomu, że Aidan zamierza wrócić, mimo że ciocia Mari była
smutna, a dzieci nadzwyczaj ciche i osowiałe. Nie śmiała im powiedzieć. Nie mogła
pozbyć się obaw, że zdarzy się coś, co uniemożliwi mu powrót. Lepiej żeby nikt nie
wiedział oprócz niej.
Ze zdwojoną energią podjęła codzienne obowiązki. Spędzała z ciotką i z
dziećmi więcej czasu niż dotąd. Dwa dni po wyjeździe Aidana zostały odczytane
pierwsze zapowiedzi Thelmy i pastora, i Eve z entuzjazmem zajęła się planowaniem
wspaniałego wesela. Serena, ciocia Mari i panna Drabble utworzyły komitet
organizacyjny uroczystości weselnych. Dołączyła do nich ciotka Jemima, której Eve
złożyła wizytę. Ned Bateman sprowadził pierwszych dwóch inwalidów, chętnych do
wspólnego gospodarowania. Obaj niedawno wrócili z Europy bez grosza przy duszy.
Jeden nie miał oka i ręki, drugiemu amputowano nogę poniżej kolana.
Nie było chwili, by Eve nie myślała o Aidanie. Ale zachowywała wszystko w
tajemnicy. Bała się zapeszyć własne szczęście.
Zabierała dzieci na przejażdżki. Davy postanowił opanować umiejętność jazdy
konnej, co było bardzo pożądane. Sam udzielił mu kilku lekcji na padoku. Pomagał
mu Charlie, zajmując się kucykiem Davy'ego. Według słów Samą cackał się z nim,
jakby to był najcenniejszy koń wyścigowy w całej Anglii.
Któregoś dnia Eve zabrała dzieci na przejażdżkę konną. Davy po raz pierwszy
jechał sam, bez lonży. Becky siedziała przed nią na koniu. Eve pomyślała że wkrótce
powinna chyba również Becky sprawić kucyka i zacząć ją uczyć jeździć wierzchem.
Wrócili do domu już po południu. Sam zdjął Becky z konia. Davy sam zsiadł z
kucyka, którym Charlie natychmiast troskliwie się zajął, sprawdzając, czy nic mu się
nie stało. Eve ześliznęła się z siodła i schyliła, by podrapać po głowie Burka, który
przykuśtykał jej na spotkanie. Spojrzała w niebo na chmury. Zdawały się wróżyć
koniec pięknej, ciepłej pogody. Właściwie przyda się chłodniejszy dzień, by mogli
odpocząć od upałów. Sam zaczął nagle nasłuchiwać.
- Ktoś jedzie, milady - powiedział.
Aidan! Eve podeszła wraz z dziećmi do bramy. Zobaczyła kilku jeźdźców.
Dwóch jechało przodem, trzeci trzymał się nieco z tyłu.
- Wujek Aidan! - wyrwało się Davy'emu, który pobiegł im na spotkanie. Jeden z
konnych pojechał na skróty przez trawnik. Gdy był już blisko, zeskoczył z konia i
śmiejąc się, otworzył szeroko ramiona, chwycił w nie Davy'ego i uniósł wysoko do
góry.
- Wujku Aidanie! - zawołał Davy. - Wróciłeś! Wróciłeś!
Eve mocniej chwyciła Becky za rękę i pospieszyła ku nim. Miała wrażenie, iż
serce jej pęknie ze szczęścia.
- Wróciłem, chłopcze - rzekł Aidan i mocno przytulił Davy'ego do siebie, a
potem postawił go na ziemi. - Jak mogłem nie wrócić? Nareszcie jestem w domu i
zostanę tutaj.
- Papa - szepnęła Becky. Wyrwała rękę z dłoni Eve i wesoło podskakując,
pobiegła w kierunku Aidana, wyciągając do niego ramiona. Podniósł ją do góry i
uścisnął. - Papo, zobacz, ząb mi się rusza.
„Papo”.
Skupił na małej całą uwagę, patrząc ze zmarszczonymi brwiami, jak
paluszkiem porusza ząbek w buzi.
- Rzeczywiście się rusza. Czyżby moja mała dziewczynka już traciła mleczne
ząbki? Zanim się obejrzymy, będziesz zupełnie dorosła. Dasz mi buziaczka?
Becky ściągnęła usteczka i przysunęła je do twarzy Aidana. Pocałował ją, a
potem odwrócił się do Eve i wyciągnął do niej rękę. Spojrzał na nią tak, że serce w niej
stopniało.
- Eve - szepnął, obejmując ją. Poczuła pod dłonią ciepło jego muskularnej
piersi, a potem przytuliła się do niego całym ciałem. - Moja najdroższa ukochana.
Wróciłem do domu.
- Tak - potwierdziła, unosząc ku niemu twarz. Uśmiechnęła się, a Burek kręcił
się wokół nich i poszczekiwał. Aidan pocałował ją w usta na oczach wszystkich.
Dopiero wtedy przypomniała sobie, że Aidan przyjechał ze swoim ordynansem
i z jeszcze jednym mężczyzną. Odsunęła się o krok i zagryzła wargi, czując, że się
rumieni. Aidan roześmiał się i postawił Becky na ziemi.
- Przywiozłem ze sobą brata - oznajmił. - Jeszcze go nie poznałaś. Ralf, chodź i
przywitaj się z Eve. - Objął ją w talii i przyciągnął do siebie.
- Naprawdę on ma na imię Rannulf, ale mówimy do niego Ralf.
Lord Rannulf Bedwyn zsiadł z konia i podszedł do nich przez trawnik. Był
prawie tak wysoki jak Aidan i równie potężny. I miał charakterystyczny, rodzinny nos.
Gdy zdjął kapelusz, Eve zobaczyła, że ma włosy jasne i kręcące się jak u Freyji. Zbyt
długie jak na obecną modę. Mimo woli przyszli jej namyśl wikingowie.
- Eve - odezwał się, wyciągając do niej dłoń - tak się cieszę, że mogę cię poznać.
Mocno uścisnął jej rękę.
- To nasze dzieci - powiedział Aidan. - Becky, Davy, oto wasz drugi wujek.
Wujek Ralf. O, widzę ciotkę Mari schodzącą po schodach z tarasu. Pewnie zobaczyła
nas, jak nadjeżdżamy. Przepraszam was na chwilę.
Puścił Eve i poszedł w kierunku tarasu. Uściskał ciotkę Mari, która z wrażenia
upuściła laskę.
- Myślałem, że Aidan oszaleje w Bedwyn House - odezwał się lord Rannulf.. -
Chodził tam i z powrotem, niecierpliwie czekając na powrót. Czas płynął dla niego
zbyt wolno.
- Dla mnie też - przyznała Eve, uśmiechając się. - Cieszę się, że przyjechaliście
razem. Każę przygotować dla ciebie pokój.
- Tylko na jedną noc - rzekł. Przyglądali się dzieciom, które poszły za Aidanem
na taras. - Jestem w drodze na północ, ale nie mogłem się oprzeć pokusie zatrzymania
tu na chwilę, by poznać moją bratową. Jadę na wezwanie babki ze strony matki.
Znalazła dla mnie idealną kandydatkę na żonę, chyba już czwarty czy piąty raz. Nie
ulegnę, tak jak nie uległem do tej pory, bo tu chodzi o moją wolność i może nawet
zdrowy rozsądek. Nie mogę jednak tak po prostu zignorować wezwania babki.
Uczyniła mnie swym dziedzicem i właściwie ją lubię, mimo że czasami potrafi być
irytująca. Więc jadę, a moja wolność po raz kolejny jest zagrożona.
Uśmiechnął się do niej szeroko, ukazując równe, białe zęby. Niebieskie oczy
zabłysły mu figlarnie.
- Może tym razem wybrała właściwie.
- Oczywiście zawsze istnieje taka możliwość - zgodził się. - Ja jednak czuję
dziwną awersję do tego, że ktoś wybiera za mnie moją przyszłą żonę. Tym bardziej, że
nie zamierzam się żenić w ciągu najbliższych pięciu czy sześciu lat.
- Jednak na pewno chętnie się czegoś napijesz i odpoczniesz - powiedziała Eve,
prowadząc go do domu.
- Nie zaprzeczę - odparł, idąc u jej boku. - To bardzo męczące jechać z oficerem
kawalerii, który ostatnie dwanaście lat spędził w siodle, a teraz śpieszy się do swojej
ukochanej. Mam szczerą nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiał tego doświadczyć.
Eve roześmiała się.
Aidan odwrócił się od ciotki Mari, z którą rozmawiał, i patrzył na Eve oczami
pełnymi zachwytu i miłości. Gdy podeszła bliżej, wyciągnął do niej rękę. Podała mu
dłoń i poczuła mocny uścisk jego palców.
- Ciociu Mari, poznaj mojego brata, lorda Rannulfa Bedwyna - powiedział. -
Ralf, to pani Pritchard. Gdy zacznie mówić, może ci się z początku wydać, że śpiewa,
bo, jak się pewnie domyślasz, jest Walijka.
- I jestem z tego dumna - dodała ciotka Mari. - Młody człowieku, po daj mi
łaskawie swe silne ramię i pomóż wejść do domu, bo Agnes zabrała już moją laskę.
Dzieci, chodźcie z nami.
Chwilę później Eve i Aidan zostali na tarasie sami. Uśmiechnął się do niej.
- Poprosiłem ją, żeby tak zrobiła - przyznał się. - Zdałem sobie sprawę, że po
ślubie nie przeniosłem cię przez próg. Czy jest lepszy próg niż ten w naszym domu?
Odtąd będziemy żyli długo i szczęśliwie, więc czy jest lepsza chwila niż teraz?
- Nie ma - zgodziła się. - Ale, Aidanie, czy rzeczywiście będziemy żyli długo i
szczęśliwie? Czy to w ogóle jest możliwe?
- Czeka nas szczęście, nad którym musimy pracować do końca naszego
wspólnego życia. To o wiele ciekawsza perspektywa niż banalne „żyli długo i
szczęśliwie”. Nie sądzisz?
- Tak - potwierdziła. A potem roześmiała się, obejmując go mocno za szyję, gdy
chwycił ją na ręce i okręcił się dookoła. Trzymając Eve w ramionach, wniósł ją do
domu.
Do ich wspólnego domu.
Na spotkanie z nowymi marzeniami. Czyż bowiem jest coś piękniejszego niż
marzenia? Na spotkanie z żywą, zmienną, fascynującą rzeczywistością, którą będą
razem budować każdego dnia aż do końca życia.