M
ERY
BALOGH
SEKRETNE MAŁŻEŃSTWO
Przekład
Anna Palmowska
PROLOG
Tuluza, Francja 10 kwietnia 1814
Patrzył na scenę znaną mu aż za dobrze. Wieloletnie doświadczenie nauczyło go, że
pola bitew niewiele się od siebie różnią, zwłaszcza gdy walka jest już skończona.
Dym artylerii i niezliczonych muszkietów przerzedził się na tyle, by ukazać armię
brytyjską i wojska sprzymierzone, umacniające świeżo wywalczone pozycje wzdłuż
przełęczy Calvinet na wschód od miasta. Ciężkie działa zostały skierowane wprost na Tuluzę,
do której niedawno wycofały się francuskie siły Soulta. Gryzący zapach prochu ciągle wisiał
w powietrzu, mieszając się z kurzem, wonią błota, koni i krwi. Pomimo nieustającego
zgiełku, głosów wykrzykujących komendy, rżenia koni, szczęku broni i turkotu kół, teraz,
kiedy umilkła ogłuszająca kanonada dział, wokół zapanowała dziwna, dzwoniąca w uszach
cisza. Ziemia była usłana ciałami zabitych i rannych.
Lord pułkownik Aidan Bedwyn ciągle jeszcze nie uodpornił się na ten widok. Wysoki,
dobrze zbudowany, o smagłej, kamiennej twarzy i orlim nosie, budził strach wśród żołnierzy.
Jednak zawsze po bitwie przemierzał pole walki, by pożegnać zabitych ze swego oddziału i
ulżyć cierpieniom rannych, gdzie tylko mógł to uczynić.
Z posępną miną spojrzał ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami na leżącego człowieka
i zacisnął ręce za plecami. Naga, zakrwawiona po bitwie szabla zakołysała się u jego boku.
- To oficer - rzekł, wskazując głową czerwoną szarfę. Przepasany nią mężczyzna leżał
twarzą do ziemi po upadku z konia. - Kto to?
Adiutant schylił się i odwrócił go na plecy.
Martwy zdawałoby się człowiek otworzył oczy.
- To kapitan Morris - powiedział pułkownik Bedwyn. - Rawlings, we zwij
sanitariuszy. Natychmiast.
- Nie - powiedział kapitan słabym głosem. - Ja umieram, sir. Pułkownik ledwie
dostrzegalnym gestem powstrzymał adiutanta. Patrzył na umierającego człowieka, którego
czerwony mundur był przesiąknięty szkarłatną krwią. Rannemu zostało nie więcej niż kilka
minut życia.
- Co mogę dla pana zrobić? - spytał pułkownik. - Może podać wody?
- Proszę o przysługę. - Morris opuścił na gasnące oczy blade powieki. Pułkownik
przez chwilę myślał, że kapitan już nie żyje. Ukląkł przy nim na jedno kolano, odsuwając na
bok szablę. Powieki rannego nagle zatrzepotały i uniosły się. - Pański dług, sir.
Powiedziałem, że nigdy nie zażądam jego spłaty.
- A ja przysiągłem, że mimo wszystko go spłacę. - Pułkownik Bedwyn pochylił się
nad rannym, by lepiej słyszeć. - Proszę powiedzieć, co mam zrobić.
Dwa lata temu kapitan Morris, wtedy jeszcze porucznik, uratował mu życie podczas
bitwy o Salamankę. Pułkownik stracił konia i pieszo walczył z konnym przeciwnikiem, gdy
został zaatakowany od tyłu. Porucznik zabił drugiego napastnika i zsiadłszy z konia,
ofiarował go swemu dowódcy. W walce, która się potem wywiązała, Morris został ciężko
ranny. W nagrodę awansował jednak do stopnia kapitana. Na kupienie tego patentu nie
mógłby sobie pozwolić. Morris upierał się, że pułkownik Bedwyn nie jest mu nic winien, że
w bitwie obowiązkiem żołnierza jest osłaniać towarzyszy walki, a zwłaszcza swoich
dowódców. Oczywiście miał rację, ale pułkownik nigdy nie zapomniał o tym długu
wdzięczności.
- Moja siostra... - wyjąkał teraz kapitan, ponownie zamykając oczy. - Niech pan jej
przekaże wiadomość o mnie.
- Zrobię to osobiście - zapewnił pułkownik. - Powiem jej, że w ostatnich chwilach
myślami był pan przy niej.
- Niech po mnie nie płacze. - Kapitan z wysiłkiem chwytał powietrze. - Dość już miała
smutku. - Proszę powiedzieć, że nie wolno jej nosić żałoby. To moje ostatnie życzenie.
- Powiem jej to.
- Niech mi pan obieca... - Głos rannego zamarł. Ale śmierć jeszcze nie zabrała
kapitana. Nagle otworzył szeroko oczy i nie wiadomo, skąd znalazł siłę, by unieść rękę i
dotknąć dłoni pułkownika lodowatymi palcami. Z natarczywością którą można było
usprawiedliwić jedynie świadomością bliskiej śmierci, poprosił:
- Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje! Niech pan obieca! Bez względu na
wszystko!
- Obiecuję. Daję panu słowo honoru.
Gdy wymawiał te słowa, kapitan wydał z siebie ostatnie tchnienie. Pułkownik
wyciągnął rękę, by zamknąć Morrisowi oczy. Przez chwilę klęczał przy nim, jakby się modlił.
W rzeczywistości jednak rozważał obietnicę złożoną kapitanowi. Przyrzekł, że osobiście
zaniesie pannie Morris wiadomość o śmierci brata, chociaż nie wiedział, kim ona jest ani
gdzie mieszka. Obiecał przekazać jej ostatnie życzenie Morrisa, by nie nosiła po nim żałoby.
I dał słowo honoru, że się nią zaopiekuje. W jaki sposób i po co - nie miał pojęcia.
„Bez względu na wszystko!”
Echo tych ostatnich słów umierającego człowieka zabrzmiało mu w uszach. Co mogły
oznaczać? Co on właściwie obiecał?
„Bez względu na wszystko!”
1
Anglia, 1814
Lasek w zachodniej części parku Ringwood Manor w Oxfordshire przecinała cienista
dolina. Płynął nią strumyk, wpadający do rzeczki w pobliżu wioski Heybridge. Dolina,
zawsze zaciszna i urocza, tego majowego poranka była szczególnie piękna, aż zapierała dech
w piersiach. Dzwonki, które zwykle kwitły dopiero w czerwcu, pojawiły się wyjątkowo
wcześnie, zachęcone ciepłą wiosną. Również różaneczniki otworzyły pąki, okrywając zbocza
niebiesko - różowym dywanem. Promienie słońca ukośnie przedzierające się przez ciemne
liście i gałęzie wysokich cyprysów tworzyły na ziemi jasne plamy światła i odbijały się
połyskliwie w spienionej wodzie strumyka.
Eve Morris stała po kolana w dzwonkach. Pomyślała, że ranek jest zbyt piękny, by
spędzać go na zwykłych pracach w gospodarstwie. Dzwonki kwitły tak krótko, a zrywanie ich
było zawsze jednym z jej ulubionych zajęć na wiosnę. Namówiła Thelmę Rice, guwernantkę,
by na kilka godzin przerwała lekcje i zabrała dwójkę uczniów oraz swego maleńkiego synka
na zbieranie kwiatów. Wybrała się z nimi nawet ciocia Mari, mimo artretyzmu w kolanach i
męczącej ją zadyszki. Właściwie to był jej pomysł, by tę wyprawę zamienić w piknik.
Siedziała teraz na solidnym krześle, które przyniósł dla niej Charlie, i robiła na drutach. Obok
stał duży kosz z prowiantem.
Eve wyprostowała plecy i przeciągnęła się. W koszu zawieszonym na ramieniu miała
pęk kwiatów. Wolną ręką mocniej wcisnęła na głowę stary, sfatygowany słomiany kapelusz z
szarą tasiemką zawiązaną pod brodą. Wstążka była odpowiednio dobrana do jej prostej,
bawełnianej sukni z wysokim stanem i krótkimi rękawami, idealnej na poranek na dworze,
gdy nie należało się spodziewać żadnego gościa. Eve czuła się szczęśliwa. Miała przed sobą
całe lato i po raz pierwszy od dawna pozbyła się swoich lęków. Chociaż niepokoiła się trochę,
co zatrzymywało Johna. Przewidywał przecież, że wróci w marcu, najpóźniej kwietniu.
Ciocia Mari, machinalnie poruszając drutami, przyglądała się dzieciom z ciepłym
uśmiechem na pooranej zmarszczkami twarzy. Przez czterdzieści lat ciotka ciągnęła wózki z
węglem chodnikami kopalni. Po śmierci jej męża ojciec Eve wyznaczył jej niewielką rentę.
Rok temu, gdy ojciec był już bardzo chory, Eve namówiła swą cioteczną babkę, by
sprowadziła się do Ringwood.
Siedmioletni Davy zrywał kwiaty w wielkim skupieniu, jakby powierzono mu zadanie
najwyższej wagi. Tuż za nim jego siostra, pięcioletnia Becky, zbierała kwiatki z widoczną
beztroską, fałszywie przy tym podśpiewując. Wyglądało na to, że czuje się dobrze w
otaczającym ją świecie. Żadne z dzieci nie należało do Eve, chociaż mieszkały z nią od ponad
siedmiu miesięcy. Oprócz niej nie miały nikogo na świecie.
Burek stał w strumieniu, z trzema łapami oparty niepewnie na kamieniach. Czwartą
skulił pod brzuchem. Nos trzymał tuż nad płytką wodą. Czatował na ryby, choć nigdy nie
udało mu się złapać nawet kijanki. Głupie psisko!
Mały Benjamin Rice podszedł do matki chwiejnym krokiem, ściskając w wyciągniętej
piąstce pęczek dzwonków i kwiatów różanecznika. Thelma schyliła się, by wziąć je od niego,
jakby był to największy skarb na świecie.
Eve przez chwilę poczuła się zazdrosna o tę matczyną miłość. Nie, nie powinna tak o
tym myśleć. Była jedną z najszczęśliwszych osób na ziemi. Samotne dzieciństwo to odległa
przeszłość. Mieszkała w cudownym miejscu, otaczali ją ludzie, których kochała, którzy
odwzajemniali jej miłość. Za tydzień, w pierwszą rocznicę śmierci papy, w końcu zrzuci
żałobę i znowu zacznie nosić kolorowe stroje. Już nie mogła się doczekać. Lada dzień wróci
John i Eve wreszcie obwieści światu, że jest zakochana. Zakochana! Na samą myśl o tym
miała ochotę zawirować dookoła, jak rozradowana dziewczynka, ale tylko się uśmiechnęła.
Do pełni szczęścia brakowało jej tylko, by Percy wrócił do domu. W ostatnim liście
napisał, że przy pierwszej okazji weźmie urlop. Teraz chyba wreszcie będzie to możliwe.
Tydzień temu usłyszała, że Napoleon Bonaparte poddał się we Francji siłom
sprzymierzonym. Długa wojna wreszcie dobiegła końca. Jej sąsiad, James Robson, jak tylko o
tym się dowiedział, osobiście przyniósł jej tę wiadomość, wiedząc, że dla niej będzie to ozna-
czało koniec wieloletnich obaw o życie Percy'ego.
Eve zatrzymała się, by zerwać więcej dzwonków. Chciała napełnić nimi każdy wazon
we wszystkich pokojach. Żeby uczcić w ten sposób wiosnę, zwycięstwo i koniec żałoby.
Gdyby jeszcze wrócił John...
- Kto ma ochotę coś przekąsić?! - zawołała ciotka Mari z wyraźnym walijskim
akcentem. - Zmęczyłam się od samego patrzenia na was.
- Ja - odpowiedziała Becky. Podskakując radośnie, podbiegła do kosza i położyła
kwiatki koło cioci Mari. - Jestem głodna.
Davy wyprostował się, ale tkwił niepewnie w miejscu, jakby podejrzewał, że
propozycja posiłku zostanie cofnięta, gdy tylko się poruszy. Burek przydreptał znad
strumienia i posapując, postawił uszy.
- Davy, chyba też jesteś głodny. - Eve podeszła do niego, objęła za chude ramiona i
pociągnęła za sobą. - Wspaniale się sprawiłeś. Uzbierałeś więcej niż my wszyscy razem.
- Dziękuję, ciociu Eve - rzekł z powagą. Nadal wymawiał jej imię z lekkim oporem,
jakby uważał to za zbyt poufałą formę. On i Becky byli z nią bardzo słabo spokrewnieni, ale
jakże mogłaby pozwolić, by dzieci mieszkające pod jej dachem zwracały się do niej „panno
Morris”, a do cioci Mari „pani Pritchard”?
Thelma roześmiała się. Z pękiem kwiatów w jednej ręce i Benjaminem na drugiej, nie
mogła powstrzymać synka przed ściągnięciem kapelusza z jej głowy.
Ciocia Mari otworzyła koszyk, odwinęła serwetkę i zaczęła wyjmować świeże
bułeczki. Zapach pieczywa i smażonego kurczaka uświadomił Eve jak bardzo była głodna.
Przyklęknęła na kocu rozłożonym na trawie przez Davy'ego i Becky i zajęła się otwieraniem
dużej butelki z lemoniadą.
A potem nastąpiło dziesięć minut prawie zupełnej ciszy, która świadczyła o talencie
kulinarnym kucharki Eve, pani Rowe. Eve, wycierając palce w lnianą serwetkę po zjedzeniu
drugiego kawałka kurczaka, zastanawiała się, dlaczego wszystko najlepiej smakuje na
świeżym powietrzu.
- Chyba spakujemy się teraz i zaniesiemy te kwiaty do domu, zanim zwiędną -
zaproponowała ciocia Mari. - Włożę tylko druty i wełnę do torby. No i niech mi ktoś poda
laskę, bo inaczej nie zdołam ruszyć z miejsca moich starych kości.
- Czy musimy już iść? - spytała Eve z westchnieniem, podczas gdy Davy poderwał się,
aby podać laskę.
Nagle usłyszała wołanie:
- Panno Morris! Panno Morris!
- Jesteśmy tutaj, Charlie. - Odwróciła się i spojrzała na krępego młodzieńca o
poczciwej twarzy, biegnącego od strony domu. Właśnie zaczął się niezgrabnie zsuwać ze
skarpy. - Nie śpiesz się, bo się pośliźniesz i zrobisz sobie krzywdę.
Zatrudniła go kilka miesięcy temu do drobnych prac w domu, stajni i parku, mimo że
w Ringwood było dość służby. Po śmierci jego ojca, wioskowego kowala, nikt nie chciał
przyjąć Charliego do pracy, ponieważ powszechnie uważano go za głupka. Ale Eve nigdy nie
spotkała dotąd człowieka bardziej chętnego do pracy i spełniania wszystkich poleceń.
- Panno Morris - powiedział zadyszany, poczerwieniały na twarzy Charlie. Ilekroć go
gdzieś posyłano, zawsze zachowywał się tak, jakby miał ogłosić koniec świata czy inną,
równie ważną wiadomość. - Przysłała... mnie... pani... Fuller. Ma... pani... wracać... do domu.
- Czy powiedziała, dlaczego? - Eve wstała z ociąganiem i otrzepała spódnicę. - I tak
mieliśmy już wracać do domu.
- Ktoś przyjechał - oznajmił Charlie. Stanął nieruchomo, szeroko rozstawiając nogi.
Zmarszczył czoło w wyraźnym wysiłku, by przypomnieć sobie coś więcej. - Zapomniałem,
jak się nazywa.
Eve poczuła rosnące podniecenie. John? Przez ostatnie dwa miesiące już tyle razy
przeżyła rozczarowanie, że wolała nie brać tej ewentualności pod uwagę. Zaczynała się nawet
zastanawiać, czy on w ogóle zamierzał wrócić. Nie była jednak jeszcze gotowa przyjąć do
wiadomości takiej brutalnej prawdy.
- Nie szkodzi - powiedziała wesoło. - Wkrótce się dowiemy, kto to. Dziękuję za tę
wiadomość, Charlie. Czy mógłbyś zanieść do domu krzesło pani Pritchard, a potem wrócić po
koszyk?
Ucieszył się, że może się na coś przydać. Nachylił się, by chwycić krzesło, jak tylko
ciocia Mari wstanie. A potem odwrócił się do Eve z triumfalnym uśmiechem.
- To jakiś wojskowy - dodał. - Miał na sobie czerwony mundur.
- Och, Eve, kochanie - powiedziała ciocia Mari, ale Eve już jej nie słyszała.
- Percy! - krzyknęła radośnie. Zapomniała o kwiatach, koszu i całym towarzystwie.
Obiema rękami chwyciła spódnicę i pobiegła w górę skarpy.
Do domu nie było daleko, ale prawie cały czas pod górę. Eve nie zwracała na to
uwagi. Nie zauważyła też, że Burek, ciężko dysząc, dzielnie dotrzymuje jej kroku. W
mgnieniu oka znalazła się na skraju doliny i przebiegła między drzewami, wokół stawu i dalej
przez trawnik, w kierunku stajni, przez kamienny taras aż do drzwi frontowych. Gdy wpadła
do holu zarumieniona i zdyszana, była zapewne okropnie potargana, a może nawet i
umorusana. Wcale się tym nie przejęła. Percy też pewnie nie zwróci na to uwagi.
A to hultaj! Nie uprzedził ani słówkiem, że przyjeżdża. Teraz nie miało to już żadnego
znaczenia. Zawsze lubiła niespodzianki, a zwłaszcza tak miłe. Wrócił do domu!
- Gdzie on jest? - spytała Agnes Fuller, swoją gospodynię, dużą, krepą kobietę, która
czekała na nią w holu z posępną miną.
Ach, ten Percy. Trzymać ją w niepewności, zamiast wybiec jej na spotkanie, chwycić
w ramiona i zgnieść w niedźwiedzim uścisku.
- W salonie - powiedziała Agnes, wskazując kciukiem na prawo. - Wynocha stąd,
psisko, dopóki ci łap nie wytrę! Idź najpierw na górę, moja duszko, i umyj się...
Ale Eve już jej nie słuchała. Ruszyła, otworzyła szeroko drzwi saloniku dla gości i
wbiegła do środka.
- Ty łobuzie! - krzyknęła, rozwiązując wstążkę kapelusza. A potem speszona zamarła
w pół kroku. To nie był Percy, tylko jakiś obcy człowiek.
Stał twarzą do drzwi na tle kominka. Miała wrażenie, że wypełnia sobą pokój. Miał
chyba ponad dwa metry wzrostu. W pułkowych barwach, w szkarłatnym mundurze ze złotym
szamerunkiem, nieskazitelnych białych pantalonach, czarnych, wyczyszczonych na wysoki
połysk butach, z błyszczącą szablą przy boku. Był szeroki w ramionach, mocno zbudowany,
potężny i groźny. Miał surową, ogorzałą twarz, ze srogimi, prawie czarnymi oczami, dużym
orlim nosem i wąskimi, ostro zarysowanymi ustami. Jego opaleniznę podkreślały jeszcze
czarne włosy i brwi.
- Och, proszę mi wybaczyć - wykrztusiła, nagle boleśnie uświadamiając sobie własny
niedbały wygląd. Zdjęła stary, bezkształtny kapelusz i trzy mała go w ręce. Włosy ma pewnie
potargane. Wszędzie źdźbła trawy, płatki kwiatów. A na twarzy smugi brudu. Dlaczego nie
zapytała Agnes, kim jest wojskowy, który złożył im wizytę? I po co on tu przyjechał? -
Pomyliłam pana z kimś innym.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, zanim się ukłonił.
- Panna Morris, jak mniemam? - spytał. Skinęła głową.
- Obawiam się, że ma pan nade mną przewagę, sir - rzekła. - Służący, który mnie tu
sprowadził, zapomniał pańskiego nazwiska.
- Pułkownik Bedwyn, do usług, madame - przedstawił się.
Znała to nazwisko. Lord pułkownik Aidan Bedwyn. Dowódca Percy'ego. O ile
przedtem czuła głęboki wstyd, to teraz pragnęła tylko, by ziemia rozstąpiła się pod jej stopami
i pochłonęła ją.
Jednak już po chwili uświadomiła sobie, co tak naprawdę się stało. Był dowódcą
Percy'ego i stał tu teraz, w gościnnym saloniku Ringwood, w galowym mundurze. Nie
musiała pytać, dlaczego. Poczuła chłód na twarzy, jakby cała krew odpłynęła jej do nóg.
Nawet powietrze, którym oddychała, zrobiło się lodowate. Bezwiednie upuściła kapelusz na
podłogę, obiema rękami zatrzasnęła drzwi za sobą, odszukała klamkę i uczepiła się jej
kurczowo.
- Czym mogę panu służyć, pułkowniku? - usłyszała własny głos, jakby dochodził z
bardzo daleka.
Spojrzał na nią ponuro, z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu.
- Przynoszę złe wieści - powiedział. - Czy chce pani kogoś wezwać?
- Percy? - ledwie zdołała wyszeptać jego imię. Nagle wyobraziła sobie tego człowieka,
jak wymachuje ciężką, wiszącą mu teraz u boku szablą z zimnej stali, jak nią zabija. - Ale
przecież wojna się skończyła. Napoleon Bonaparte został pokonany i poddał się.
- Kapitan Percival Morris poległ w bitwie pod Tuluzą na południu Francji dnia
dziesiątego kwietnia - powiedział. - Zginął śmiercią bohatera, madame. Niezmiernie mi
przykro, że sprawiam pani ból.
Percy. Jej jedyny brat, którego uwielbiała jako dziecko, podziwiała jako dziewczynka.
Niepokorny buntownik, ciągle skłócony z papą. Niezmiennie kochała go przez te wszystkie
lata po jego wyjeździe, gdy dzięki nieoczekiwanemu spadkowi po ciotecznym dziadku kupił
upragniony patent oficerski w pułku kawalerii. A on odwzajemniał jej miłość. Zaledwie dwa
tygodnie temu dostała od niego list z Francji.
„Kapitan Morris poległ w bitwie...”
- Może pani spocznie? - Pułkownik przysunął się bliżej, ale nawet jej nie dotknął.
Pochylał się nad nią wielki, ponury i groźny. - Pani jest taka blada. Czy mam kogoś zawołać,
madame?
- Nie żyje? - Nie żył od prawie miesiąca, a ona nic o tym nie wiedziała. Nawet tego
nie przeczuwała. Gdy czytała list od niego, gdy James przyniósł wieści o zwycięstwie,
poczuła taką ogromną ulgę, Percy nie żył już od dwóch tygodni. - Czy on cierpiał?
Cóż za niedorzeczne pytanie.
- Chyba nie, madame - powiedział pułkownik. Na koniu, z szablą w ręce, musiał
wyglądać naprawdę przerażająco. - Umierający są często w szoku, który sprawia, że nie czują
bólu. Wydaje mi się, że kapitan Morris był właśnie w takim stanie. Nie wyglądało na to, żeby
cierpiał, a przynajmniej nic o tym nie wspominał.
- Wspominał? - Spojrzała na niego ostro. - Coś mówił? Do pana?
- Ostatnie słowa i myśli skierował ku pani - rzekł, pochylając głowę. - Prosił, bym to
ja przekazał pani wiadomość.
- To bardzo uprzejme z pana strony, że spełnił pan tę prośbę - stwierdziła, nagle sobie
uświadamiając, że to dziwne, iż dowódca Percy'ego osobiście pofatygował się aż z południa
Francji, by poinformować ją o śmierci brata.
- Zawdzięczam kapitanowi Morrisowi życie - wyjaśnił. - Uratował mnie dwa lata temu
w bitwie pod Salamanką narażając się na niebezpieczeństwo.
- Powiedział coś jeszcze?
- Prosił, by pani nie nosiła po nim żałoby. Dodał, że zbyt długo była pani na nią
skazana.
Obrzucił spojrzeniem jej szarą suknię, z którą już za tydzień zamierzała się rozstać. Jej
brat odszedł na zawsze. Cała była pogrążona w bólu, ogłuszona i oślepiona nieznośną udręką.
- Madame? - Pułkownik postąpił pół kroku i wyciągnął rękę, jakby chciał ją ująć za
ramię.
Wzdrygnęła się.
- Coś jeszcze?
- Prosił, bym się panią zaopiekował.
- Zaopiekował? - Szybko spojrzała mu w twarz, która wyglądała jak wykuta z
kamienia. Pozbawiona ciepła, wyrazu, jakichkolwiek uczuć. Jeśli za tą twardą obojętną maską
krył się człowiek, to był zupełnie niewidoczny. Może jednak była niesprawiedliwa. Podszedł
do niej bliżej, jakby chciał jej pomóc, wyciągnął rękę, by ją podtrzymać. I przecież przebył
całą drogę z południa Francji, by spłacić dług wobec Percy'ego.
- Wynająłem pokój w gospodzie Pod Trzema Piórami w Heybridge - powiedział. -
Zatrzymam się tam do jutra, madame. Złożę pani wizytę jeszcze raz i wówczas powie mi
pani, jak mogę jej pomóc. W tej chwili potrzebuje pani wsparcia bliskich osób. Wiadomość o
śmierci brata na pewno panią wstrząsnęła.
Odsunął się na bok i pociągnął taśmę dzwonka przy drzwiach. Wstrząsnęła nią? Była
w pełni władz umysłowych. Zastanawiała się nawet, czy dzwonek działa, bo nie pamiętała,
kiedy ostatni raz był w ogóle używany. Uświadomiła sobie też, że jeśli rzeczywiście działa i
Agnes przyjdzie na wezwanie, ona musi się odsunąć. Ciągle stała oparta plecami o drzwi,
uczepiona klamki, jakby od tego zależało jej życie. Miała wrażenie, że nie zdoła uczynić
kroku, a świat zaraz rozpadnie się na milion kawałków. Może jednak nie do końca panowała
nad sobą.
Percy nie żył.
Agnes zjawiła się niemal natychmiast. Pułkownik mocno chwycił Eve za ramię i
odciągnął ją na bok akurat w tym momencie, gdy drzwi zaczęły się otwierać.
- Czy można by kogoś wezwać, żeby pomógł pannie Morris? - spytał, a jego słowa
zabrzmiały bardziej jak komenda niż grzeczna prośba. - Jeśli tak, proszę go tu niezwłocznie
sprowadzić.
Agnes odwróciła głowę i zawołała:
- Charlie?! Charlie, słyszysz mnie?! Odstaw to krzesło i biegnij po panią Pritchard.
Powiedz jej, żeby się pospieszyła. Panna Morris jej potrzebuje. Natychmiast!
- Proszę usiąść, bo zaraz pani zemdleje - powiedział pułkownik. - Nawet wargi ma
pani zupełnie blade.
Eve posłusznie opadła na najbliższe krzesło i siedziała na nim sztywno wyprostowana,
nie dotykając plecami oparcia, mocno, do bólu splatając dłonie. Jak biedna ciocia Mari ma się
pospieszyć? Potem dotarło do niej echo słów, które pułkownik wypowiedział przed chwilą:
„Powie mi pani, jak mogę jej pomóc”.
- Nic nie może pan dla mnie zrobić, pułkowniku - odrzekła. - Nie ma sensu, żeby
narażał się pan na niewygody noclegu w wiejskiej gospodzie. Ale dziękuję za dobre chęci. I
za pofatygowanie się aż tutaj. To bardzo uprzejme z pana strony.
Eve obserwowała, jak Agnes podnosi jej kapelusz i przyciska do piersi, rozglądając się
dookoła. Zastanawiała się, jak można mówić takie banalne uprzejmości, skoro Percy nie żyje.
Poczuła ostry ból, gdy paznokcie wbiły się jej w dłonie.
- Madame, nawet najskromniejsza wiejska gospoda zda się luksusem dla człowieka,
który niedawno wrócił z wojny - odparł. - Proszę się o mnie nie martwić.
Zapadła cisza. Eva pomyślała, że nie zaproponowała mu nic do picia. Agnes gapiła się
na nią, a pułkownik Bedwyn unikał jej wzroku. Wrócił na swoje poprzednie miejsce przy
kominku i stanął zwrócony do niego plecami. Nie poprosiła go, żeby usiadł.
W tym momencie do pokoju, utykając, weszła ciocia Mari. Nawet nie zdjęła
kapelusza. Popatrzyła dookoła przerażonym wzrokiem, jakby już zrozumiała o co chodzi. Eve
niepewnie wstała.
- Panna Morris potrzebuje pani, madame - rzekł pułkownik, nie czekając, aż zostaną
sobie przedstawieni. - Niestety przyniosłem złe wieści, dotyczące jej brata, kapitana Morrisa.
- Och, moje kochane biedactwo.
Ciocia Mari podeszła do niej i objęła ją, upuszczając laskę na podłogę. Eve, nagle
poczuwszy śmiertelne zmęczenie, oparła czoło na kościstym ramieniu tej tak bliskiej sobie
osoby, która ją kochała, która chętnie ulżyłaby jej w cierpieniu. Jednak bólu tego nie
uśmierzy. Nikt nie zwróci jej Percy'ego. Czarna rozpacz zalała Eve.
Gdy znów podniosła głowę, oczy ciotki były pełne łez, a jej usta drżały, gdy
próbowała opanować emocje. U jej nóg stał Burek z żałosną miną, machając uciętym
ogonem. Agnes ciągle ściskała kapelusz Eve. Wyglądała tak, że nawet smok nie miałby teraz
żadnych szans, gdyby tylko nawinął się jej pod rękę. Była też przy niej zrozpaczona Thelma.
Eve nigdzie nie widziała dzieci. Niania Johnson zabrała je pewnie na górę. Lord pułkownik
Aidan Bedwyn już wyszedł.
2
W gospodzie Pod Trzema Piórami łóżko było twarde, poduszka źle wypchana, piwo
mdłe, jedzenie niesmaczne, obsługa leniwa, a cały przybytek, choć w miarę czysty, wydawał
się zapuszczony. W Anglii Aidan niemal podświadomie wymagał pewnych standardów.
Gdyby przebywał w jakimkolwiek innym kraju, uznałby, że pławi się w luksusie. A tak był
bardzo niezadowolony i żałował z całego serca, że nie może jechać prosto do domu, do
Lindsey Hall w Hampshire, wiejskiej rezydencji swego brata, księcia Bewcastle, gdzie
dogadzano by mu przez resztę jego urlopu.
Najpierw jednak musiał zakończyć sprawy z siostrą kapitana Morrisa, choć nadal nie
bardzo wiedział, jak długo to potrwa ani czego to będzie od niego wymagać poza
zaofiarowaniem jej jakiejś pociechy podczas kolejnych wizyt. Powiedziała, że niczego nie
chce, ale oczywiście była wtedy w głębokim szoku. On sam czuł się wstrząśnięty widokiem
zmian, jakie nastąpiły w niej w ciągu tych kilku minut. Z pełnej życia, zarumienionej,
promiennej młodej kobiety, całkiem ładnej mimo prostej, podniszczonej sukni stała się
bladym, apatycznym cieniem człowieka. I to on był tego sprawcą. Och, jak wielką siłę miały
słowa! Nigdy nie był biegły w sztuce posługiwania się nimi.
Następnego ranka wybrał się do Ringwood pieszo, widząc już, że ma do przebycia
drogę nie dłuższą niż dwa kilometry. Tym razem bardziej zwracał uwagę na okolicę,
ponieważ najtrudniejszą część swojej misji miał już za sobą. Przekazywanie wieści o czyjejś
śmierci to chyba najbardziej niewdzięczne zadanie, jakiego można się podjąć. Wielokrotnie
czynił to listownie, nigdy dotąd jednak nie musiał tego robić osobiście.
Ringwood wydawało się uroczym miejscem. Rezydencja była stara, pokryta patyną
czasu. Otaczał ją spory, malowniczo położony park. Wyglądało na to, że majątek dosyć
dobrze prosperuje, ale czy nie jest to tylko złudzenie? Kapitan Morris wprawdzie nie trwonił
pieniędzy na hazard czy pijaństwo, nie był jednak w stanie kupić sobie awansu, jak to robili
inni oficerowie. Ringwood mogło być beznadziejnie zadłużone. Czy właśnie na tym polegały
kłopoty siostry kapitana?
Czy w ogóle majątek był jej własnością? Do kogo teraz należał? Aidan dowiedział się
wczoraj, że jej ojciec już nie żyje. Czy więc majątek przypadł kapitanowi Morrisowi? Czy
podlegał majoratowi?
Aidan szedł długim podjazdem, a żwir zgrzytał mu pod butami. Przed domem
zobaczył grupę ludzi. Troje dzieci siedzących na trawie i trzy kobiety, z których dwie stały, a
jedna siedziała na krześle. Ta ostatnia trzymała w rękach otwartą książkę. Albo czytała z niej
dzieciom, albo czegoś je uczyła. Wywnioskował, że chyba jest guwernantką. Przypomniał
sobie, że minął ją wczoraj w holu, gdy wychodził. Panna Morris i starsza pani, która zjawiła
się wczoraj, by ją pocieszyć, stały obok i przyglądały się. Jedno z dzieci podniosło głowę i
wskazało na niego palcem. Obie damy odwróciły się, by spojrzeć w jego kierunku.
Przez chwilę wydawało się, że panna Morris go nie rozpoznała. Dzisiaj miał na sobie
cywilne ubranie. Zszedł ze żwirowej ścieżki, by przeciąć trawnik, a obie panie wyszły mu na
spotkanie. Zauważył, że panna Morris jest blada jak ściana, oczy ma podkrążone jakby nie
spała całą noc, ale panuje nad sobą.
- Dzień dobry, pułkowniku. - Uśmiechnęła się do niego słabo. Była wysoka, szczupła.
Miała brązowe włosy i szare oczy. Dzisiaj wydawała się krucha i raczej przeciętnej urody. -
Jak to miło, że znów nas pan odwiedził. Nie jestem pewna, czy wczoraj należycie
podziękowałam za to, że osobiście przekazał pan wiadomość o Percym. Byłoby mi o wiele
trudniej, gdybym przeczytała o tym w liście.
Mówiła ze śpiewnym akcentem, który sprawiał, że jej słowa brzmiały jak muzyka.
- Dzień dobry pani. - Aidan ukłonił się. - Cieszę się, że pani już wstała i wybrała się na
spacer.
Mimo że dzień był ciepły, obiema rękami przytrzymywała szal na ramionach.
- Pozwoli pan, że przedstawię moją cioteczną babkę. Pułkowniku, to pani Pritchard.
Ciociu Mari, to jest lord pułkownik Aidan Bedwyn.
A więc znała go z imienia i nazwiska. Ukłonił się ponownie.
- Miło mi pana poznać, pułkowniku - powiedziała ciotka. - Żałuję, że okoliczności
naszego spotkania są takie smutne. - Mówiła z tak silnym walijskim akcentem, że musiał się
bardzo skupić, by ją zrozumieć.
- Ja również, madame - odparł.
- Czy podać panu coś do picia? - spytała panna Morris, wskazując ręką w stronę
domu. - Chyba wczoraj zaniedbałam obowiązki gospodyni.
- Wolałbym z panią pospacerować - odrzekł.
- A ja wracam do domu. Muszę trochę odpocząć - oświadczyła pani Pritchard.
Pułkownik z panną Morris przeszli przez trawnik, kierując się w stronę malowniczego
stawu, za którym rósł las. Już po kilkunastu krokach usłyszeli donośne szczekanie. Brązowy
pies nieokreślonej rasy, chyba mieszaniec z terierem, nadbiegł pędem z miejsca, gdzie
siedziały dzieci. Podskakiwał na trzech nogach, czwartą trzymając podkuloną pod brzuchem.
Miał zmierzwioną sierść, jedno oko i brakowało mu pół ucha. Dobiegłszy do nich, pies
zatrzymał się i przywitał z panną Morris, obwąchując jej rękę, a potem podniósł łeb do góry.
Gdy pochyliła się, by podrapać go pod brodą, zaczął sapać z zadowolenia.
- Co, Burek, omal nie ominął cię spacer? - Spojrzała na Aidana przepraszająco. -
Raczej nie zdobyłby nagrody na żadnej wystawie psów, prawda? A mimo to bardzo go
kocham.
Aidan nie odezwał się ani słowem. Pies wyglądał tak, jakby przegrał pojedynek z
niedźwiedziem. Łypnął na niego jedynym okiem i szczeknął. Zaznaczywszy w ten sposób
swoją obecność, pokuśtykał obok nich, gdy ruszyli dalej.
Aidan nie tracił czasu na zbędną pogawędkę. Byłoby nietaktem rozmawiać o pogodzie
czy innych równie banalnych rzeczach z kobietą opłakującą bliskiego jej zmarłego.
- Pani brat bardzo nalegał, madame, bym obiecał, że się panią zaopiekuję - rzekł. - Nie
zdążył wszystkiego wyjaśnić, ale była to dla niego sprawa niezwykłej wagi. Proszę mi
powiedzieć, w jaki sposób mogę pani pomóc.
- Już mi pan pomógł. Wypełnił pan zobowiązanie, pułkowniku, i bardzo za to
dziękuję. Jestem panu szczególnie wdzięczna za wiadomość, że przed śmiercią mój brat nie
cierpiał.
Było nietaktem dopytywać się dalej, skoro tak stanowczo próbowała się go pozbyć.
Jednak Morris ostatkiem sił tak go błagał, wiedząc, że nie złamie on danego słowa, dotrzyma
go, nie szukając wymówek...
- Czy Ringwood należało do pani brata? - zapytał.
- Nie - odparła szybko. - Do mnie. Ojciec zostawił je mnie. Majątek nie podlega
majoratowi, a ojciec i Percy byli skłóceni już na kilka lat przed śmiercią papy. Ojciec chciał,
by Percy został w Ringwood i nauczył się żyć jak prawdziwy ziemianin. Mojego brata
pociągała jednak kariera w wojsku. Gdy odziedziczył trochę pieniędzy po ciotecznym
dziadku, kupił za nie patent oficerski.
A więc nie było tak źle, jak się Aidan obawiał. Nie musiał szukać dla panny Morris
nowego miejsca zamieszkania.
- Wydaje się, że posiadłość jest całkiem w dobrym stanie - stwierdził, ryzykując
posądzenie o wścibstwo.
- Owszem. - Zatrzymała się i odebrała psu kij trzymany w pysku. Rzuciła go, by
zaaportował. Nie podjęła tematu. - Czy Percy został pochowany tam, pod Tuluzą?
- Tak - odparł. - Razem z dwoma innymi oficerami. Nabożeństwo żałobne odprawił
nasz pułkowy kapelan. To była bardzo podniosła uroczystość. Uczestniczyłem w niej. Grób
jest dobrze oznakowany. Zadbałem o to, by się nim opiekowano.
- Dziękuję panu.
Chyba wszystko zostało już powiedziane. Nie wyglądało na to, żeby potrzebowała od
niego jakiejś materialnej pomocy. A jeśli nawet, to nigdy się do tego nie przyzna. W tych
ciężkich chwilach będzie ją pocieszać ciotka. Miała też przy sobie tę młodą guwernantkę i
dzieci, mniejsza o to, czyje. Zapewne nie zabraknie też przyjaciół i sąsiadów, którzy ją
wesprą. Nie potrzebowała pociechy od obcego człowieka. Zresztą nie umiał jej pocieszyć. Był
oficerem od ponad dwunastu lat, od swoich osiemnastych urodzin. Wszystkie delikatniejsze
uczucia dawno w nim umarły.
Ale przecież złożył uroczystą obietnicę, która zawierała te cztery niepokojące słowa:
„bez względu na wszystko”. Wiedział, że będzie miał do końca życia wyrzuty sumienia, jeśli
ograniczy się do przekazania jej wiadomości o śmierci brata.
- Pułkowniku, czy ma pan w Anglii rodzinę? - spytała.
- Książe Bewcastle to mój brat. Poza nim mam jeszcze dwóch braci i dwie siostry, i
licznych innych krewnych.
- A ma pan siostrzenice i bratanków? Pokręcił głową.
- Żadne z nas nie zawarło jeszcze małżeństwa.
Freyja była o krok od tego. A chodziło tu o dwóch braci. Jeden ją zostawił, umierając,
drugi - poślubiając inną.
- Na pewno nie może się pan doczekać, by się z nimi wszystkimi zobaczyć -
powiedziała panna Morris. - I oni stęsknili się za panem. Jak długi dostał pan urlop?
- Dwa miesiące.
- To tak niewiele czasu - stwierdziła. - Nie powinien go pan tutaj tracić. I tak jestem
wielce zobowiązana, że poświęcił mi pan aż dwa dni.
Zostało to powiedziane bardzo grzecznie, ale stanowczo. Zbyt łatwo udało mu się
spłacić dług wdzięczności. Nie mógł jednak zrobić nic więcej.
Gdy okrążyli staw, panna Morris skierowała się z powrotem w stronę domu. Wszystko
zostało powiedziane. Oczekiwała, że on wyjedzie. W sumie był chyba nawet z tego
zadowolony. Ale czuł też niepewność.
Jeśli wróci zaraz do gospody, zdąży wyruszyć w drogę i przebyć spory kawałek,
zanim zapadnie zmrok. Nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się już w domu. Ale może
wszyscy członkowie rodziny udali się do Londynu na sezon towarzyski? Bewcastle na pewno
pojechał tam ze względu na trwające obrady parlamentu. Z całego serca pragnął już być w
domu. Od jego ostatniego urlopu upłynęły trzy lata, a i wtedy nie pobył w domu zbyt długo.
- Do widzenia, pułkowniku. - Zatrzymała się, gdy dotarli do tarasu przed domem.
Wyciągnęła do niego szczupłą rękę. - Życzę bezpiecznej drogi i miłego urlopu. Ciężko pan na
niego zapracował. Wczorajszy dzień na pewno nie był dla pana łatwy. Jestem panu ogromnie
wdzięczna.
Ujął jej dłoń i pochylił się nad nią.
- Do widzenia, madame - powiedział. - Kapitan Morris był prawdziwym bohaterem.
Niech to będzie dla pani pociechą, gdy minie żal po jego stracie.
Uśmiechnęła się bladymi ustami i smutnymi oczami. Pies warknął bez przekonania,
gdy uścisnęli sobie dłonie. Aidan odwrócił się i odszedł podjazdem, mijając po drodze dzieci i
ich guwernantkę. W końcu mógł zacząć się cieszyć urlopem.
Chyba jednak na zawsze pozostanie mu dręczące poczucie, że nie do końca wypełnił
złożoną obietnicę. Prośba kapitana Morrisa była taka natarczywa.
„Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje! Proszę obiecać! Bez względu na
wszystko!”
Z pewnością musiał mieć coś konkretnego na myśli.
William Andrews, ordynans Aidana, służył u niego od ośmiu lat. Towarzyszył mu w
dolach i niedolach licznych kampanii, w męczących marszach i odwrotach w Hiszpanii, w
deszczu i błocie, śniegu i zimnie, słońcu i spiekocie, w zawszonych gospodach, na biwakach
pod gołym niebem. I przez cały ten czas nigdy nie był chory. Teraz, po powrocie do
umiarkowanego klimatu Anglii, i, można by rzec, pławiąc się w luksusach, przeziębił się.
Gdy Aidan wrócił do gospody Pod Trzema Piórami i wezwał Andrewsa, by spakował
bagaże i w ciągu godziny przygotował mu konia do drogi, ordynans pojawił się przed nim z
czerwonym nosem, zapuchniętymi powiekami i załzawionymi oczami. Ledwo mógł mówić i
z trudem powłóczył nogami. Próbował jednak odgrywać bohatera.
- Co ci jest, do diabła? - spytał Aidan.
- Przeziębiłem się - wyjaśnił. Pociągnął smętnie nosem i kichnął. Aidan zaklął
siarczyście i odesłał ordynansa do łóżka ze stanowczym rozkazem, by zażył coś, co pozwoli
mu do rana wypocić całą gorączkę. Andrews spojrzał na niego z cichym wyrzutem i już
otwierał usta, by zaprotestować, ale po namyśle zrezygnował z dyskusji i z żałosną miną po-
wlókł się do drzwi, ciągle kichając.
Aidan zastanawiał się, co teraz robić. Było dopiero południe. Miał przed sobą całą
resztę dnia, ziejącą perspektywą nudy. Posiedzieć przy barze, bratając się z miejscowymi?
Zwiedzić Heybridge? Przejść się tam i z powrotem wiejskimi uliczkami? Zabierze mu to
raptem dziesięć minut. Przejechać się konno po okolicy? Leżeć na łóżku i gapić się w sufit,
wymyślając, co wyobrażają plamy na suficie?
Nagle uświadomił sobie, że jest głodny. Od śniadania minęło już pięć godzin, a w
Ringwood Manor odmówił poczęstunku. W gospodzie Pod Trzema Piórami jadalnia była
połączona z barem. Nie można było wynająć osobnej sali. Zszedł więc na dół, zamówił placek
z wołowiną i cynaderkami oraz kufel piwa i zaczął rozmawiać z szynkarzem i miejscowymi
ludźmi. O czymkolwiek, byle uciec przed śmiertelną nudą.
Cała wieś poruszona była śmiercią Percivala Morrisa. Wszyscy wiedzieli, że to Aidan
przyniósł tę wiadomość, i próbowali wyciągnąć z niego więcej szczegółów. Mieli dziwny
zwyczaj zadawania pytań sobie nawzajem albo rzucania ich w przestrzeń i czekania, aż on na
nie odpowie.
- Zastanawiam się, jak właściwie zginął młody pan Percival - rzekł jeden z nich
poprzez dym z fajki, unoszący się mu nad głową.
- Ciekawe, jak wyglądają te wszystkie wielkie bitwy z żabojadami - dumał inny nad
swoim kuflem piwa.
- Znaliście kapitana Morrisa? - spytał Aidan, zaspokoiwszy ich ciekawość kilkoma
odpowiednio krwawymi epizodami bitwy pod Tuluzą.
O tak, wszyscy go znali, choć od dawna już nie bywał w domu.
- Złamał ojcu serce, gdy tak uciekł, by zaciągnąć się na królewski żołd - powiedział
jeden z nich, okazując całkowitą niewiedzę, jak zostaje się oficerem kawalerii.
Nastąpiła ożywiona dyskusja, czy stary pan Morris w ogóle miał serce, które by
można mu było złamać.
- Patrzcie tylko, co zrobił własnej córci, która skakała wokół niego jak jakaś święta
przez te wszystkie lata, kiedy był chory - rzucił ktoś.
- Zrobił? - powtórzył zaciekawiony Aidan.
- E tam - powiedział tamten, potrząsając głową i wzdychając ponuro nad swoim
piwem.
Rozmowa zeszła na samą pannę Morris. Pielęgnowała przez cztery czy pięć lat przed
śmiercią niedomagającego ojca. Prócz tego panna Morris zorganizowała i utrzymywała
wiejską szkołę. Sprowadziła do wsi akuszerkę i płaciła jej stałą pensję. Przygarnęła też dwie
sieroty i zatrudniała całą rzeszę podejrzanych typów, których inni omijaliby z daleka. Tak
przynajmniej oświadczył jeden z siedzących przy barze i nikt nie zaprotestował. Najwyraźniej
panna Morris, realizując ideę chrześcijańskiego miłosierdzia, popadała w przesadę. Aidan
doszedł też do wniosku, że musiała być bardzo majętna.
- Ale zbyt łatwo daje się nabierać - wtrącił się szynkarz, odsuwając krzesło, by
usadowić swe potężne cielsko przy pustym stole. - Ma nie po kolei w głowie, ot co. - Popukał
się w czoło, by dobitniej wyrazić swoje zdanie. - Wystarczy przynieść jej pensa i opowiedzieć
jakąś odpowiednio łzawą historyjkę, a ona go kupi za całą gwineę.
- No właśnie. - Jeden ze słuchaczy pokiwał smętnie głową.
- Jakby mnie kto pytał - mruknął szynkarz, mimo że nikt nie zadał mu żadnego pytania
- powiedziałbym, że stary Morris dobrze wszystko urządził, zanim wyciągnął kopyta. Kobiety
mają zbyt miękkie serca, żeby rządzić tak wielkim majątkiem jak Ringwood i dysponować
takimi pieniędzmi.
- Odniosłem wrażenie, że pan Morris zostawił Ringwood córce - rzucił Aidan, starając
się nie okazać zbyt wielkiego zainteresowania.
- No tak - przyznał szynkarz. - Ale po roku miał je dostać pan Percival. A teraz dał się
zabić i wszystko przypadnie panu Cecilowi Morrisowi. Nie sądzę, żeby bardzo rozpaczał po
stracie kuzyna.
A więc Morris senior zostawił majątek córce tylko na rok? I teraz, skoro jej brat nie
żył, odziedziczy go jakiś inny krewny? Aidan pomyślał, że może to być dla niej bardzo
przykre. Dobrze przynajmniej, że nowy właściciel jest jej krewnym. Niewątpliwie panna
Morris wkrótce przywyknie do nowych porządków.
Mimo wszystko wyglądało na to, że go okłamała. Mogła mu przynajmniej powiedzieć,
że lada dzień straci dom. No tak, ale nie miała obowiązku go o tym informować. Nie była mu
nic winna. To on miał dług do spłacenia.
Kapitan Morris użył słowa „opieka”. Aidan pamiętał, jak kapitan resztką sił szarpał go
za rękaw.
„Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez względu na
wszystko”.
Do kroćset! Czy w tej sprawie było coś, o czym jeszcze nie wiedział? Mężczyźni
wokół pochłonięci byli rozmową o panu Cecilu Morrisie, jednak Aidan ich nie słuchał.
- Jaki był pan Morris? - zapytał. Nie lubił wypytywać obcych, ale chciał się
dowiedzieć jak najwięcej. - Mam na myśli ojca kapitana Morrisa.
- A, ten... - odezwał się jeden z pijących. - Nie był lepszy od nas, ale zadzierał nosa
jakby urodził się królem angielskim. Pracował w Walii jako górnik. Potem zdobył pieniądze,
żeniąc się z córką właściciela kopalni. Gdy jego teść zmarł, Morris sprzedał kopalnię kupił tu
majątek i zaczął strugać jaśniepana. Syna wychowywał na dżentelmena, a córkę na damę ale
srodze się na nich zawiódł. I dobrze mu tak. Pan Percival uciekł na wojenkę, a panna Morris
nie chciała poślubić żadnego z tych paniczyków, co to ich jej podsuwał.
Teraz Aidan już wiedział, skąd ten walijski akcent u jej ciotki.
- No, ale gdy Morris chciał ją wydać za syna hrabiego Luffa, wtedy hrabia się nie
zgodził - wtrącił się jakiś mężczyzna, wskazując szynkarzowi swój pusty kufel. - Temu
gościowi nie odmówiłaby.
- Odmówiłaby - odparł szynkarz, podnosząc się z wysiłkiem. - Panna Morris nigdy nie
zadzierała nosa.
Aidan wstał także, kiwnął głową szynkarzowi i siedzącym przy barze i poszedł na
górę do swojego pokoju. Postanowił wybrać się na dłuższą przejażdżkę. Musiał się
zastanowić, co powinien zrobić. Byłoby wielkim nietaktem wrócić do Ringwood i zacząć
znów wścibiać nos w sprawy panny Morris. Nie mógł jednak tak po prostu jutro rano stąd
wyjechać.
3
Po południu Eve wybrała się samotnie do wsi. Gdyby pojechała powozem, pewnie
towarzyszyłaby jej ciotka Mari. Jednak bardziej niż towarzystwa potrzebowała świeżego
powietrza i fizycznego wysiłku. I może jeszcze czasu, by wszystko przemyśleć i zaplanować.
Co teraz z nimi będzie? Czuła, jak ogarnia ją przerażenie. Od wczorajszego ranka
usiłowała się skupić na jedynej rzeczy, która miała teraz znaczenie - na śmierci Percy'ego.
Bardzo go kochała i chciała go należycie opłakiwać. Ale...
Ale umarł zbyt wcześnie.
Percy zostawił testament, w którym zapisał Ringwood Eve. Nie zdążył jednak zostać
właścicielem Ringwood, nie mógł więc nim rozporządzać.
Aż do pierwszej rocznicy śmierci ich ojca majątek należał do Eve. I teraz, jak na ironię
losu, w tę właśnie rocznicę miał przejść w ręce kuzyna Cecila. Testament Percy'ego był
bezwartościowy. Jej brat zginął za wcześnie. Pomyślała z goryczą, że wszystko byłoby w
zupełnym porządku, gdyby zmarł nieco później.
Za pięć dni nie będą mieli domu. Żołądek jej się ścisnął w przypływie paniki. Gdyby
chodziło tylko o nią, na pewno znalazłaby wyjście z tej trudnej sytuacji, na przykład
podejmując jakąś pracę. Ale musiała też myśleć o innych.
Weszła na kamienny mostek, przerzucony łukiem nad rzeką oddzielającą Ringwood
od Heybridge, i przystanęła na chwilę, by popatrzyć na spokojnie płynącą wodę. Potem
ruszyła do wsi, kierując się na plebanię. Zostało jej tylko pięć dni, by coś zaplanować.
Dzisiejszy dzień powinna jednak poświęcić Percy'emu.
Wielebny Thomas Puddle sam otworzył drzwi, gdy zapukała. Niestety, jego
gospodyni była nieobecna, a pastor skrupulatnie przestrzegał zasad etykiety. Nie zaprosił więc
Eve do środka, tylko zaproponował, żeby przespacerowali się wokół kościoła. Puddle, chudy
młodzieniec o chłopięcej twarzy i kasztanowatych włosach, zawsze się czerwienił w
towarzystwie Eve. I wszystkich innych młodych parafianek, z których wiele darzyło go
sympatią.
Powiedział, że usłyszał o tragicznej śmierci jej brata, jak tylko wrócił do domu po
dwudniowej nieobecności. Właśnie wybierał się do Ringwood. Złożył wyrazy współczucia, a
potem zaczęli rozmawiać o nabożeństwie żałobnym za zmarłego, bo właśnie w tym celu tu
przyszła.
- Może być jutro - zapewniła, gdy okazało się, że pastor pojutrze musiał znowu
wyjechać w ważnych sprawach. - Dopilnuję, by wszyscy zostali zawiadomieni. A szczegóły
ceremonii mogę pozostawić panu, prawda?
- Tak, oczywiście - zapewnił. - Czy jest ktoś, kogo chciałaby pani poprosić o
wygłoszenie wspomnienia o bracie, panno Morris? Nie znałem go osobiście, więc mogę o
nim mówić tylko bardzo ogólnie.
Zastanawiała się przez chwilę, stojąc z nim w cieniu buka.
- Chyba James Robson mógłby to zrobić - zdecydowała. - Jest rówieśnikiem
Percy'ego, razem dorastali i przyjaźnili się. Napiszę do niego, jak tylko wrócę do domu.
W tym momencie ich uwagę zwrócił stukot kopyt na moście. Eve ze zdziwieniem
ujrzała pułkownika Bedwyna jadącego w ich kierunku, zapewne zmierzającego do gospody,
znajdującej się po drugiej stronie wsi. Dlaczego został w Heybridge? Myślała, że już od kilku
godzin jest w drodze do domu.
Zauważył ich i z szacunkiem dotknął szpicrutą kapelusza. Tak jak się spodziewała, na
koniu wydawał się jeszcze potężniejszy, mimo że dzisiaj nie miał na sobie munduru.
Pomyślała, że nie chciałaby mieć z nim na pieńku. Wyglądał surowo, ponuro. Chyba nigdy
się nie uśmiechał. Jednak nie powinna myśleć o nim źle. Odwiedził ją dwukrotnie i ofiarował
wszelką możliwą pomoc.
Pułkownik zawahał się, a potem zawrócił w stronę plebanii. Zsiadł, uwiązał konia do
ogrodzenia i wszedł na dziedziniec kościoła. Eve była zdziwiona i zmieszana. Nie chciała
mieć już z nim do czynienia. Czuła do niego niechęć, ponieważ to właśnie on przyniósł jej tę
okropną wiadomość.
Przedstawiła sobie nawzajem obu mężczyzn.
- To pułkownik Bedwyn przyniósł wczoraj wiadomość o śmierci Percy'ego. Był jego
dowódcą - wyjaśniła pastorowi.
- Jego śmierć to ogromna strata dla panny Morris i całej okolicy - powiedział wielebny
Puddle. - Na jutrzejsze popołudnie zaplanowaliśmy nabożeństwo żałobne. Jak długo pan tu
pozostanie?
- Choroba mojego ordynansa, który zaziębił się po powrocie do Anglii, opóźnia mój
wyjazd - wyjaśnił pułkownik. - Właściwie nie wiem, kiedy ruszymy w drogę.
Pastor mruknął coś współczująco. Pułkownik spojrzał na Eve tak, że omal się nie
cofnęła. Miał ostry, bardzo przenikliwy wzrok. Współczuła jego żołnierzom. Dobrze chociaż,
że Percy, służąc pod jego komendą, był oficerem.
- Nabożeństwo żałobne? - powtórzył. Przytaknęła.
- Mój brat wychował się tutaj. Większość sąsiadów dobrze go pamięta. Należy mu się
uroczyste pożegnanie.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Zastanawialiśmy się, kogo poprosić, by wygłosił wspomnienie o zmarłym - wyjaśnił
pastor. - Przybyłem do parafii już po wyjeździe kapitana Morrisa i nie mógłbym tego zrobić
w należyty sposób.
Pułkownik nadal ponuro wpatrywał się w Eve.
- Może byłoby dobrze, gdybym to ja powiedział kilka słów, madame - odezwał się. -
Pani sąsiedzi powinni się dowiedzieć, jakim dzielnym oficerem kawalerii stał się Percival
Morris, którego znali jako chłopca. Jak odważnie walczył za swój kraj.
- To nad wyraz wspaniałomyślna propozycja, sir - powiedział wielebny Puddle.
- Musiałby pan zostać jeden dzień dłużej - zatroskała się Eve. - Zrobiłby pan to dla
mnie, pułkowniku?
Skłonił głowę.
- Oczywiście, madame.
Dał słowo honoru, że się nią zaopiekuje. Ostatniej nocy Eve nie mogła zasnąć, gdy z
bólem uświadomiła sobie, że Percy do ostatniej chwili dręczył się tym, co jego śmierć będzie
dla niej oznaczać. Ale co jego zdaniem mógł dla niej zrobić pułkownik Bedwyn?
Dziękuję - powiedziała. - To byłoby bardzo miłe z pana strony. Skinął głową i
wreszcie odwrócił od niej wzrok, by pożegnać się z wielebnym Puddle'em. Chwilę później
odszedł i dosiadł konia.
- Cóż za onieśmielający dżentelmen - zauważył pastor.
- Tak - zgodziła się Eve.
Bedwyn był też najwyraźniej człowiekiem, który dotrzymuje słowa. Uświadomiła
sobie, że pomoc ofiarowana jej dzisiejszego ranka oraz jego obecna propozycja, by zostać
dzień dłużej i wygłosić jutro podczas nabożeństwa wspomnienie o Percym, nie była zwykłą
uprzejmością. Percy uratował mu życie i pułkownik czuł się jego dłużnikiem. Dał słowo, że
się nią zaopiekuje. Ponieważ nie mógł jej inaczej pomóc, postanowił zostać, opowiedzieć
sąsiadom o Percym.
Była mu za to wdzięczna.
Aidan nie uważał się za człowieka elokwentnego. Nigdy nie wygłaszał wspomnień o
zmarłych. Uczestniczył w tylu pogrzebach swoich żołnierzy i oficerów, że gdy zaczynał o
nich myśleć, ogarniało go przygnębienie. Zawsze jednak to, co należało powiedzieć, mówił
kapelan pułkowy.
- Kapitan Morris pewnego razu, nie zważając na niebezpieczeństwo, uratował mi
życie. Został przy tym poważnie ranny. - Pułkownik mówił to, stojąc przed licznie
zgromadzonymi parafianami w uroczym, typowo angielskim wiejskim kościele.
Panna Morris ubrana na szaro siedziała w pierwszej ławce. Towarzyszyła jej ciotka w
żałobnej sukni i welonie. Była tu też młoda blondynka, która uczyła dzieci na trawniku w
Ringwood. I gospodyni, z której, zdaniem Aidana, byłby doskonały sierżant, gdyby nie jej
płeć. Większość zgromadzonych ze względu na okazję przywdziała czarne ubiory. Zapewne
część z nich zastanawiała się, dlaczego panna Morris nie jest w żałobie.
- Byłem przy kapitanie Morrisie w chwili jego śmierci - powiedział pułkownik na
koniec przygotowanego kilkuminutowego przemówienia. - W ostatniej chwili myślami był
przy siostrze. Prosił, bym osobiście prze kazał jej wiadomość o jego odejściu. I prosił też,
żebym powtórzył, by nie nosiła po nim żałoby. Zgodnie z jego życzeniem jest dzisiaj w szarej
sukni. Mieliśmy zaszczyt znać dzielnego człowieka, który nie żałował swojego życia dla
ojczyzny. Okażmy mu nasz szacunek, składając hołd jego siostrze, którą kochał do ostatniej
chwili życia.
Aidan złożył jej wojskowy ukłon i wrócił na swoje miejsce. Zauważył, że siedziała
sztywno wyprostowana, blada jak zjawa. Nie płakała. Pani Pritchard i kilka innych parafianek
łkało w chusteczki.
Żałobnie zadzwonił dzwon kościelny.
Pułkownik uścisnął rękę wielebnego Puddle'a i podziękował mu za podniosłą, piękną
uroczystość. Zastanawiał się, czy to był dobry moment, by zamienić słowo z panną Morris,
czy też powinien dla przyzwoitości poczekać jeszcze jeden dzień. Jednak ona sama przejęła
inicjatywę, zbliżyła się do niego i wyciągnęła dłoń.
- Dziękuję, pułkowniku - powiedziała. - Na zawsze zachowam w pamięci to, co pan
powiedział o Percym. Większość z przytoczonych faktów była mi dotąd nieznana. Nie
zapomnę też, że był pan tak uprzejmy i ze względu na mnie został jeden dzień dłużej.
- Cała przyjemność po mojej stronie, madame - odpowiedział, ujmując jej szczupłą,
ciepłą dłoń.
- Jak się ma dzisiaj pański ordynansa? - zaskoczyła go pytaniem.
- Dziękuję, madame, dużo lepiej.
- Miło mi to słyszeć. - Skinęła głową. - Zaprosiliśmy kilkoro przyjaciół i sąsiadów na
podwieczorek. Przyjdzie pan?
Właśnie na taką okazję czekał. Może uda mu się zamienić z nią kilku słów na
osobności. Nadal jednak nie wiedział, co jej powie, o co zapyta, jak daleko może się posunąć
w dociekaniu prawdy.
Zanim zdążył odpowiedzieć, podszedł do nich jakiś mężczyzna. Ukłonił się i
uśmiechnął. Od stóp do głów ubrany był w głęboką czerń, nawet rękawiczki i trzymana w
dłoni chusteczka były czarne.
- To było bardzo wzruszające przemówienie, milordzie - zwrócił się do zaskoczonego
Aidana. - Z trudem powstrzymywałem łzy. Mamie się to nie udało. Jakąż pociechą musiało
być dla biednego Percy'ego, że w chwili śmierci miał przy sobie oficera z tak znamienitego
rodu. Pański zmarły ojciec był przecież księciem Bewcastle, a tytuł obecnie należy do
pańskiego brata, czyż nie? Dziękuję panu z całego serca, milordzie, że zniżył się pan do tego,
by zaszczycić nas swoją obecnością.
- Pułkowniku, pozwoli pan, że przedstawię mu mojego kuzyna, Cecila Morrisa -
powiedziała panna Morris z gniewną miną, zaciskając usta.
- To doprawdy wielki zaszczyt, milordzie - rzekł mężczyzna, kłaniając się i wdzięcząc.
- Czy mógłbym również przedstawić moją mamę? Gdzież ona jest? - Odwrócił głowę, by
rozejrzeć się po dziedzińcu kościoła. - No, gdzież ona się podziała? O, tam jest, rozmawia z
panią Philpot i panną Drabble. - Podniósł rękę i pomachał chusteczką.
Aidan przyjrzał mu się uważniej. Więc to ten człowiek miał odziedziczyć Ringwood?
Niski, pulchny, z wypiętą do przodu piersią, udający bardzo ważnego i zaaferowanego.
Zachowywał się przesadnie służalczo. Kuzyn panny Morris. Aidan nie zauważył u niego
nawet śladu walijskiego akcentu. Wręcz przeciwnie, przy nim nawet książę Bewcastle
mógłby uchodzić za prowincjusza.
- Cecilu, pułkownik spotka się z ciocią w Ringwood - przypomniała panna Morris. -
Przyjdzie na podwieczorek. A przynajmniej tak mi się wydaje. - Spojrzała pytająco na
Aidana.
- Ależ koniecznie musi pan przyjść, milordzie - wtrącił się Cecil Morris, przestając
przywoływać matkę. - Nalegam, by zaszczycił nas pan swoją obecnością w progach
Ringwood Manor, niewątpliwie skromnych w porównaniu z siedzibą księcia, zdaje się w
Lindsey Hall, prawda? Mama bardzo się ucieszy.
- Dziękuję, madame - Aidan ukłonił się pannie Morris, ignorując jej kuzyna. - Przyjdę.
Odszedł w kierunku gospody. Każe osiodłać konia i przyjedzie wierzchem. Niech Bóg
ma w opiece tę biedną kobietę, jeśli będzie zmuszona mieszkać przez resztę życia u kuzyna i
jego matki.
Czy właśnie to tak niepokoiło kapitana Morrisa?
* * *
Po nabożeństwie Eve była życzliwie usposobiona wobec lorda pułkownika Aidana
Bedwyna. Gdy jednak opuszczał Ringwood po podwieczorku, gardziła nim i z całego serca
cieszyła się, że już go nigdy więcej nie zobaczy.
Sąsiedzi byli bardzo serdeczni. Przyszli prawie wszyscy i uprzejmie, ze współczuciem
rozmawiali z nią o Percym i nabożeństwie. Serena Robson, żona Jamesa, siedziała przy Eve
prawie godzinę, trzymała ją za rękę, zapewniając, że chociaż dzisiejszy dzień był dla Eve
bardzo trudnym doświadczeniem, już wkrótce poczuje się lepiej.
- I wiedz też - dodała z powagą, gdy tylko znalazły się sam na sam - że serdecznie cię
zapraszamy, byś zamieszkała z nami. Oboje z Jamesem zgadzamy się, że tylko tego potrzeba
nam do szczęścia.
Eve spojrzała na Jamesa. Biedak na pewno byłby okropnie niezadowolony. Wzruszyła
ją jednak dobroć Sereny. Były przyjaciółkami od pięciu lat, od kiedy Serena wyszła za
Jamesa. Przyjaźń miała jednak swoje granice.
- Nie chcę myśleć dalej niż o jutrzejszym dniu, Sereno - powiedziała Eve. - Ale
dziękuję ci, to bardzo miłe z twojej strony.
Szczerze mówiąc, przez cały dzień na niczym nie mogła się skupić. Nawet podczas
nabożeństwa, mimo że bardzo się starała.
Czas uciekał.
Mogła uchronić siebie i wszystkich, których miała pod opieką, gdyby jeszcze w tym
roku wyszła za mąż. Otrzymała kilka propozycji, jednak żadnej z nich nie brała poważnie.
Czekała na Johna. Ach, wcale już nie była pewna, czy John w ogóle kiedykolwiek wróci. A
nawet jeśli wróci, będzie już za późno, by ocalić jej przyjaciół i służbę.
Jak mogła zwątpić w Johna? Wbrew rozsądkowi kochała go i ufała mu w milczeniu
przez piętnaście długich miesięcy.
Nikt nie wiedział o Johnie, nawet ciocia Mari. John, wicehrabia Denson, którego
ojciec, hrabia Luff, kategorycznie sprzeciwił się ich małżeństwu, przebywał z misją
dyplomatyczną w Rosji. Może właśnie teraz był w drodze powrotnej do Anglii. Obiecał, że
jak tylko w marcu wróci do kraju, uda się prosto do domu i ujawni ich sekretne zaręczyny.
Powiedział, że wtedy będzie już uznanym dyplomatą, tak ważną osobistością, iż ojciec nie
zdoła powstrzymać go przed poślubieniem kobiety, którą sobie upodobał. I pobiorą się
jeszcze w lecie.
Eve uśmiechnęła się blado do kolejnego sąsiada, który składał jej kondolencje.
Wszyscy byli tacy mili. Jak dobrze mieć przyjaciół wspierających w potrzebie.
Gdzie był teraz John? Nie mogła się tego w żaden sposób dowiedzieć. Nie napisali do
siebie ani razu przez piętnaście miesięcy jego nieobecności. No bo przecież nie uchodziło, by
mężczyzna i kobieta korespondowali ze sobą, jeżeli nie byli małżeństwem albo przynajmniej
oficjalnie zaręczeni. Właśnie to powtarzała sobie przez pierwsze długie miesiące, gdy nie
odezwał się ani słowem. Sama nie mogła do niego napisać, ponieważ nie podał jej adresu.
Ostatnio prześladowała ją myśl, że przecież mógł znaleźć jakiś sposób, by się z nią
skontaktować, nie narażając na szwank jej reputacji. Gdyby tylko wrócił! Och, gdyby mogła
teraz podnieść wzrok i zobaczyć go stojącego w progu, przystojnego, jasnowłosego, jak
zawsze pewnego siebie. Gdy jednak podniosła oczy, zobaczyła pułkownika Bedwyna i
Cecila.
Co dziwne, pułkownik nie starał się uwolnić od jego towarzystwa, chociaż tak utarł
mu nosa przed kościołem. Eve była rozczarowana, że pułkownik poświęca teraz Cecilowi
całą swoją uwagę, co tylko utwierdzi kuzyna w jego pysze.
Wyszła na taras, by pożegnać Jamesa i Serenę Robsonów. Pomachała do nich, gdy
odjeżdżali i, nagle poczuła się bardzo samotna i zmęczona. Zamierzała wrócić do domu, ale
właśnie wychodził z niego Cecil i ciotka Jemima. Towarzyszył im pułkownik Bedwyn.
Ciotka Jemima rzuciła Eve tylko nerwowy, nikły uśmieszek, po czym zupełnie ją
zignorowała.
- To jest siedziba zupełnie nieodpowiednia dla dżentelmena - powiedział Cecil,
obejmując szerokim gestem zarówno budynek, jak i park. - Nędzna wiejska chałupa. Mam w
planach marmurowy portyk z greckimi rzeźbami, kolumnami i stopniami. To dopiero zrobi
wrażenie, prawda, milordzie?
Eve spojrzała z niedowierzaniem na porośnięty bluszczem urokliwy fronton domu.
Spodziewała się, że pułkownik ostro skrytykuje takie nietaktowne uwagi wygłaszane w jej
obecności.
- Wzbudzi zachwyt i oszołomi - zgodził się pułkownik. - Taka przebudowa
niewątpliwie jeszcze podniesie pańską pozycję wśród okolicznej szlachty, sir.
Cecil rozejrzał się dookoła.
- A podjazd należałoby poszerzyć i wybrukować - dodał. - Nie ma tu miejsca, by
mogły się minąć dwa duże powozy. Trzeba będzie wyciąć część drzew.
Eve słuchała ze zgrozą, jaki los czeka jej ukochane, stare drzewa.
- Godny podziwu pomysł - zgodził się pułkownik Bedwyn. - Najważniejsze, żeby
powóz dżentelmena miał wygodny przejazd.
Cecil rozglądał się dookoła z niezwykle zadowoloną miną, dopóki widoku nie zasłonił
mu zatrzymujący się przed nim powóz.
- Była to dla mnie doprawdy ogromna przyjemność móc pana poznać, milordzie -
oświadczył. - I dla mamy. Przyjemność i zaszczyt. Może odwiedzi nas pan, gdy będzie mi
dane uczynić z Ringwood posiadłość godną syna księcia? Może przyjedzie pan do mnie na
polowanie? A może i książę, pański brat... - Zawiesił głos.
Pułkownik pochylił głowę i wyciągnął rękę do ciotki Jemimy, która przez chwilę była
tak oszołomiona, że chyba nie zdawała sobie sprawy, iż chciał jej pomóc wsiąść do powozu.
Gdy już zrozumiała, o co chodzi, schwyciła wyciągniętą dłoń i pospiesznie wspięła się po
schodkach.
- Eve! - Cecil, zanim wsiadł do powozu, w końcu łaskawie ją zauważył. - Wrócę za
cztery dni, by się tu wprowadzić. Spodziewam się, że oszczędzisz nam scen. Wiesz, jak łatwo
zdenerwować mamę.
- Do widzenia, Cecilu - powiedziała Eve. - Do widzenia, ciociu. Dziękuję, że
przyjechaliście.
Ciotka uśmiechnęła się do niej z łzawą czułością i uniosła do oczu czarną chusteczkę.
Tuż po przyjeździe ciotka Jemima zapytała szeptem: „Jak się mają Becky i Davy?” i
trwożliwie rozejrzała się dookoła. Jednak źle wybrała moment, bo właśnie zbliżył się do nich
Cecil. Ciotka uśmiechnęła się i niepewnie kiwnęła głową, po czym wymamrotała, że musi
spytać kucharkę Eve o przepis na ciasto biszkoptowe.
Powóz odjechał, zostawiając Eve na tarasie sam na sam z lordem pułkownikiem
Aidanem Bedwynem.
- Madame, czy mógłbym... - zaczął.
Nie czekała, aż skończy zdanie. Zjeżyła się z oburzenia na sam dźwięk jego głosu.
Odwróciła się i weszła do domu, nie oglądając się za siebie.
4
- Już mi lepiej, sir - powiedział Andrews. - Możemy ruszać jutro rano.
Aidan stanął w pokoju w gospodzie odwrócony plecami do ordynansa i zamknął oczy.
Och, cóż za pokusa! A potem zaklął głośno, używając najgorszych słów ze swego bogatego
repertuaru.
Andrews pociągnął nosem.
- Wysmarkaj się wreszcie - rozkazał mu Aidan.
Andrews wykonał polecenie, wydając przy tym dźwięki niczym pęknięta trąbka.
- Moje cywilne ubranie - rozkazał Aidan, zaczynając rozpinać guziki szkarłatnego
munduru.
- Strój do jazdy konnej? - spytał Andrews.
- Nie, nie do jazdy konnej - warknął Aidan, zdejmując kurtkę mundurową i rzucając ją
na krzesło, by ordynans zajął się nią później. - Czy mówiłem coś o nim?
- Nie, sir - przyznał służący. - Pomyślałem, że może zdecydował się pan jednak
wyjechać wieczorem.
Mówił przez nos tak niewyraźnie, że trudno go było zrozumieć.
- To źle pomyślałeś - skwitował krótko Aidan. - Dam ci znać, kiedy zdecyduję się
opuścić tę piekielną gospodę.
Niecałe pół godziny później był już starannie ogolony i w cywilnym ubraniu - w białej
koszuli z krawatem, w dopasowanym żakiecie z najprzedniejszego niebieskiego sukna,
kremowej kamizelce, płowych pantalonach i butach z cholewami z białą lamówką. Nastrój
miał jednak równie podły jak przedtem, a może jeszcze gorszy.
Wciąż jeszcze nie mógł do końca uwierzyć w to, czego się dowiedział od Cecila
Morrisa. Wyciągnął z niego informacje z niezwykłą łatwością. Wystarczyło, że raczył
poświęcić mu swą uwagę, i z bezkrytyczną aprobatą słuchał jego głupich wypowiedzi.
Szczerze mówiąc, nąjchętniej udusiłby tego obrzydliwego lizusa.
A ze starego Morrisa musiało być niezłe ziółko, pomyślał Aidan z pogardą, zasiadając
do kolacji w swoim pokoju. Nie miał nastroju, by schodzić na dół do baru. Gdy Morrisowi nie
udało się skłonić córki do poślubienia któregoś z podsuwanych jej paniczów, jeszcze zza
grobu próbował wywierać na nią wpływ.
Zgodnie z testamentem spisanym krótko przed śmiercią, Morris rzeczywiście zostawił
cały majątek córce tylko na rok, po upływie którego wszystko miało przejść na jej brata. A w
wypadku jego przedwczesnej śmierci - na jej kuzyna. Ale zostawił też kuszącą przynętę.
Mogła zatrzymać całą schedę do końca życia, jeśli w ciągu tego roku wyszłaby za mąż.
Do pierwszej rocznicy śmierci starego Morrisa zostały cztery dni.
Cecil Morris miał lada moment przejąć majątek. Mimo że wcześniej zasypywał
zapewne kuzynkę propozycjami małżeństwa, bo mógł na tym skorzystać, teraz gdy już jej nie
potrzebował, przestał przejmować się jej losem. Za cztery dni miała zostać wyrzucona ze
swego domu. Cecila Morrisa zupełnie nie obchodziło, co się z nią stanie.
Wiadomość o zgonie brata była więc dla panny Morris podwójnym ciosem. Miała to
wypisane na twarzy. Kapitan Morris w swoim testamencie zapisał majątek siostrze, z góry
zrzekając się wszystkich praw do Ringwood. Niestety, jego wspaniałomyślność nie zdała się
na nic. Zginął, zanim nabył prawa do Ringwood, a zatem nie mógł dysponować nim zgodnie
ze swoim życzeniem.
Za cztery dni panna Morris będzie bezdomna, bez żadnych środków do życia. Ojciec
nie zostawił jej nawet posagu ani żadnej renty, z której mogłaby się utrzymać.
Po skończonym posiłku Aidan odprawił ordynansa, a potem cztery ściany pustego
pokoju uraczył wiązanką wymyślnych przekleństw. Wyładowawszy złość, wcale nie poczuł
ulgi.
Cztery dni.
Kapitan Morris miał więc powód do niepokoju o siostrę. Faktycznie potrzebowała
opieki. A on uroczyście przysiągł, że jej udzieli - bez względu na wszystko. W drodze z
Ringwood do gospody ciągle zastanawiał się, co mógłby dla niej zrobić. I doszedł do
wniosku, że jest tylko jedno wyjście, które wcale mu się nie podobało. Zostały tylko cztery
dni.
Mimo że panna Morris potraktowała go z wyraźną pogardą, gdy dzisiejszego
popołudnia opuszczał Ringwood - któż mógłby ją o to winić, skoro była świadkiem tej
idiotycznej rozmowy z Cecilem Morrisem? - musiał ją przekonać, by się z nim spotkała
jeszcze raz, wysłuchała go i zrobiła to, co jej zaproponuje.
„Bez względu na wszystko” - te cztery słowa ciążyły mu niczym kula u nogi.
Skazywały go na dożywocie właśnie wówczas, gdy zaczął snuć inne plany. Był tylko jeden
sposób, by zapewnić jej opiekę.
Niech to piekło pochłonie, tylko jeden sposób.
Wcisnął kapelusz na głowę i chwycił laskę.
* * *
Po pożegnaniu ostatniego gościa Eve zebrała wszystkich domowników, z wyjątkiem
niani Johnson, doglądającej dzieci w ich pokoju. Cała reszta zgromadziła się w salonie, z
którego uprzątnięto resztki podwieczorku.
Nie było sensu odwlekać dłużej tego spotkania. Nic już się nie zmieni. Nic ich już nie
uratuje. Eve chciała to teraz powiedzieć głośno, chociaż sytuacja była i tak dla wszystkich
jasna.
- Wątpię, czy mój kuzyn zatrzyma kogokolwiek z was - zaczęła w otaczającej ją
napiętej ciszy. Poprosiła, by wszyscy usiedli, ale sama nadal stała. - Może ewentualnie ciebie,
Sam, ponieważ byłeś kiedyś stajennym w Didcote, a na Cecilu takie rzeczy robią wrażenie.
- Odprawiono mnie za kłusownictwo, panienko - przypomniał jej Sam bez ogródek. -
Nikt inny nie chciał mi potem zaufać, tylko pani. Nie pracowałbym u niego, nawet gdyby
mnie o to poprosił.
- A pani cieszy się sławą najlepszej kucharki w Oxfordshire. - Eve uśmiechnęła się do
pani Rowe.
- Ale w okolicy wiedzą, że gotowałam dla dziewcząt i ich bogatych klientów w
londyńskim burdelu - przypomniała kucharka. - Pani jako jedyna zaproponowała mi pracę.
Jak bym miała gotować dla tego jaśniepana, to bym mu chyba zatruła jedzenie.
- Ned. - Eve zwróciła się do rządcy, który na wojnie stracił rękę. - Tak mi przykro.
Musimy porzucić nasze piękne plany i marzenia. Nie będziesz nawet mógł tutaj zostać i
zapracować na utrzymanie.
Zamierzali za zgodą Percy'ego kupić grunty przyległe do Ringwood, na których Ned
by gospodarzył. Miało to być miejsce, gdzie kalecy weterani bez środków do życia mogliby
mieszkać, pracować i być jako tako samowystarczalni w swego rodzaju wspólnocie. Z czasem
ziemia zostałaby spłacona i naprawdę stałaby się własnością Neda, choć Eve nigdy nie zamie-
rzała wprowadzać do umowy klauzuli o konieczności spłaty.
- W porządku, panno Morris - powiedział. - Przeżyję to. Niech się pani o mnie nie
martwi.
- Charlie, mój drogi Charlie! - Eve spojrzała na niego serdecznie. - Pomówię z panem
Robsonem, może on da ci pracę.
- Czy zrobiłem coś nie tak, panno Morris? - spytał z okropnie nieszczęśliwą miną.
Sam Patchett położył rękę na ramieniu Charliego i obiecał, że wytłumaczy mu
wszystko później.
- Thelmo. - Eve nie miała jednak siły, by dalej mówić, czy nawet spojrzeć na
dziewczynę. Zamknęła oczy i przycisnęła dłoń do ust. W gardle i w piersiach dławił ją ostry
ból. Gdzie się podzieje Thelma? Co się z nią stanie? Kto ją zatrudni? Jak zdoła utrzymać
Benjamina?
- Eve, nie musisz się o mnie martwić - stwierdziła Thelma. - Naprawdę nie trzeba.
Byłaś dla mnie niewiarygodnie dobra. Teraz musisz zadbać o siebie. Ja jakoś sobie poradzę.
Coś znajdę. Dawałam sobie radę, zanim mnie przygarnęłaś.
Eve otworzyła oczy i spojrzała na ciocię Mari. Jej mały domek w Walii został
sprzedany. Renta, którą wyznaczył jej ojciec Eve, nie została uwzględniona w jego
testamencie. Ciocia była stara, chora, zniedołężniała. Sprowadzenie jej do Ringwood i
otoczenie luksusem, którego nigdy przedtem nie zaznała, sprawiło Eve ogromną satysfakcję.
- Nie martw się o mnie, kochanie - powiedziała stanowczo ciocia Mari. - Wrócę w
rodzinne strony, gdzie jest moje miejsce i gdzie mam przyjaciół, którzy się mną zaopiekują.
Będę użyteczna i zapracuję na swoje utrzymanie. Ale co ty poczniesz? Twój ojciec wychował
cię na damę, a teraz zostawił cię bez grosza. I wszystko dlatego, że nie mógł postawić na
swoim. Gdyby żył i mnie słyszał, powiedziałabym mu to i owo do słuchu. O tak, wierz mi!
Ale Eve myślała już o Davym i Becky. Byli sierotami. Ich rodzice umarli w krótkim
czasie jedno po drugim na jakąś zakaźną gorączkę, a dzieci wysłano w niekończącą się
tułaczkę po całej Anglii od jednych krewnych do drugich, z których nikt nie chciał przyjąć ich
pod swój dach. Ostatnią z rodziny była ich cioteczna babka, Jemima Morris. Eve była pewna,
że gdyby decyzja zależała tylko od ciotki Jemimy, otworzyłaby ona przed dziećmi na oścież
drzwi domu. Jednak Cecil przekonał matkę, że jeśli je przyjmie do siebie, to zszarpią jej
nerwy i zrujnują zdrowie.
Wówczas ciotka Jemima przybiegła do Ringwood i poprosiła, by Eve wzięła dzieci do
siebie, mimo że nie była ich krewną. Jej ojciec niedawno zmarł, Percy był gdzieś daleko na
wojnie, oczekiwanie na powrót Johna dłużyło się jej w nieskończoność. Eve czuła się
osamotniona mimo obecności cioci Mari i nie mogła znieść żałosnego płaczu ciotki Jemimy.
Pani Johnson, wdowa z Heybridge, mająca opinię dobrej opiekunki dzieci, zgodziła
się przyjechać do Ringwood i zająć rodzeństwem, a Eve zaczęła szukać dla nich guwernantki.
Zamężna przyjaciółka, mieszkająca pięćdziesiąt kilometrów od niej, opowiedziała jej o
nieszczęsnej guwernantce z jej okolicy, którą odprawiono z poprzedniej posady, gdy wyszło
na jaw, że spodziewa się dziecka swego chlebodawcy. Od tamtej pory zarabiała nędzne
grosze jako praczka. Tydzień później Thelma Rice i jej mały synek zamieszkali w Ringwood
Manor.
Co się stanie z Becky i Davym? Czy uda się namówić Cecila, by pozwolił im zostać,
skoro teraz będzie miał większy dom i fortunę, która pozwoli mu na hojność? Czy
zatrzymałby też nianię Johnson, aby zmiana nie była dla dzieci zbyt dotkliwa? A może
pozwoli zostać Thelmie i Benjaminowi? Nie! To na pewno nie wchodziło w grę.
- Agnes... - zaczęła.
- Nie musisz mi już nic mówić, moja duszko - rzekła gospodyni. - Byłam w więzieniu
i to nieraz. Przeżyłam swoje. Porzuciłam Londyn, szukając lepszego życia, i zamknęli mnie
za włóczęgostwo. A potem ty wzięłaś mnie do siebie. Nigdy tego nie zapomnę i będę cię
błogosławić aż do śmierci. Nie będę dla ciebie ciężarem. Sama zadbam o siebie. Ale jeśli
chcesz, zaopiekuję się tobą, gdy cię stąd wyrzucą. Świat potrafi być okrutny dla takich jak ty.
- Och, Agnes! - Eve nie mogła już dłużej powstrzymać łez.
Po tej rozmowie wszyscy, z wyjątkiem cioci Mari, wychodzili z salonu na palcach,
jakby opuszczali pokój ciężko chorej.
* * *
Dla Eve wieczory po kolacji były najprzyjemniejszą porą dnia. Spędzała je, bawiąc się
z dziećmi albo czytając im. W tym czasie Thelma zajmowała się Benjaminem i śpiewała mu
kołysanki, gdy przyszła pora jego usypiania. Niania Johnson mogła wówczas odpocząć.
Tego wieczoru Eve czytała bajki. Davy siedział u jej boku, ale nie przytulił się do niej.
Po śmierci rodziców zdążył się już nauczyć, że świat dorosłych jest nieprzyjazny i należy
zachować wobec niego nieufność. Bardzo powoli, z trudem zapominał tę okrutną lekcję.
Becky zwinęła się w kłębek z drugiej strony Eve. Pogodna i łagodna z natury, pozornie mniej
przeżywała doświadczenia z przeszłości. Jednak wedle relacji niani, czasami budziła się w
nocy z krzykiem lub żałosnym płaczem.
Thelma stała w drzwiach pokoju Benjamina, przysłuchując się bajce. Jej synek
najwidoczniej już zasnął. Zwinięty u nóg Eve Burek drzemał z pyskiem opartym na łapach.
Wszystko wyglądało przerażająco normalnie.
Eve z całej siły próbowała się skupić na przygodach dwojga dzieci, które, gdy tylko
wyrwały się ze szponów złej czarownicy w ciemnym lesie, napotkały lwa z cierniem w łapie.
Rozpaczliwie usiłowała nie myśleć o przyszłości. Walczyła z odruchem, by objąć dzieci i
mocno je przytulić, ponieważ bała się, że mogłyby wyczuć jej własny lęk. To, co zjadła na
kolację, leżało jej kamieniem w żołądku.
Gdzie jest John? Ale przecież i tak nie był w stanie ich ocalić, nawet gdyby przyjechał
dziś wieczorem. Za późno dawać na zapowiedzi. Myślenie tylko o własnym szczęściu i
spokoju wydawało się samolubne. Ale gdzież on się podziewał? Gdyby tylko mogła go
zobaczyć, znaleźć się znów w jego ramionach i wyżalić mu się z wszystkich trosk, poczułaby
wreszcie ogromną ulgę. Może on zdołałby coś wymyślić.
Ale przecież nic już nie można było wymyślić.
Jest głupia, że czeka na niego. On nie wróci. Nie napisał ani razu przez cały rok, który
planował spędzić za granicą. Ani w ciągu kolejnych miesięcy, kiedy już powinien był wrócić
do kraju. Okazała się naiwna, ufając jego zapewnieniom o dozgonnej miłości. Nagła utrata
wiary w niego przeraziła ją Trzymała się jej kurczowo tak długo. I kochała go. Kochała z ca-
łego serca.
Czy była najbardziej łatwowierną idiotką na świecie? Gdyby w ciągu ostatniego roku
przyjęła któregoś ze starających się o jej rękę, wszyscy, za których czuła się odpowiedzialna,
nie znaleźliby się teraz w takich tarapatach.
Jakże jednak mogłaby poślubić mężczyznę innego niż John?
Rozbiegane myśli Eve przerwało pukanie. Podniosła głowę znad książki. Drzwi się
otworzyły i stanęła w nich Agnes Fuller z miną jeszcze bardziej skwaszoną niż zwykle.
- To ten wojskowy - powiedziała. Eve gapiła się na nią bez słowa.
- Ten z ponurą miną i nazwiskiem dłuższym niż moja ręka - wyjaśniła Agnes. -
Przyszedł z wizytą. O tej porze!
- Powiedz mu, że wyszłam. Albo że już się położyłam spać - odrzekła oburzona Eve.
Jak on śmiał! Lord pułkownik Aidan Bedwyn był ostatnią osobą jaką miałaby ochotę
teraz oglądać. Jego obcesowość i to, co powiedział w rozmowie z Cecilem dzisiaj po
południu, wymazało z jej pamięci wszelką wdzięczność, jaką mogłaby do niego czuć.
- Powiedział, że nie uwierzy w żadne wymówki - oświadczyła Agnes.
- I nie chciał poczekać w holu, jak mu kazałam. Wszedł do salonu bez pytania. Jeśli
chcesz, moja duszko, spróbuję go wyrzucić. Zapewne nie będę w stanie przesunąć go nawet o
milimetr, choć daję radę większości mężczyzn, ale chętnie dam mu po głowie za tę jego
arogancję. Jak mógł potraktować mnie tak z góry?
- Coś podobnego! - Eve wstała i oddała Thelmie książkę. Burek zerwał się na nogi,
poszczekując. - Jeszcze zobaczymy! W dodatku miał czelność dzisiejszego popołudnia
powiedzieć Cecilowi, że swymi niedorzecznymi planami przebudowy Ringwood zyska
uznanie wyższych sfer. A mnie zupełnie zignorował.
- Och, co za okropne maniery! - wykrzyknęła Thelma.
- Dobra! - Agnes odwróciła się bojowo nastawiona. - Dostanie ode mnie, co mu się
należy. Jak Bozię kocham, skrzywię mu ten jego nos jeszcze bardziej.
- Nie, nie rób tego. - Eve westchnęła ciężko. - Thelmo, skończ dzieciom bajkę,
dobrze? Zobaczę się z nim. Może pragnie paść przede mną na kolana i błagać o przebaczenie?
Pochyliła się, by pocałować dzieci i życzyć im dobrej nocy. Nakazała Burkowi, aby
został, więc z powrotem usiadł, spoglądając na nią ponuro jedynym okiem.
- Może chcesz, bym tam z tobą weszła? - spytała Agnes na schodach. - A może wolisz,
żebym sprowadziła panią Pritchard?
Ciotka Mari zwykle po kolacji spędzała godzinę w zaciszu swojego pokoju, a potem
przed snem przychodziła do Eve na filiżankę herbaty.
- Ani jedno, ani drugie. Zobaczę się z pułkownikiem Bedwynem sama - zdecydowała
Eve. - Ale jeśli chcesz, możesz zostać w holu. Zawołam cię, jeśli będę potrzebować pomocy.
Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi do salonu.
5
Stał przed kominkiem, tak jak wtedy, gdy go zobaczyła pierwszy raz. Teraz nie miał
na sobie munduru, ale nadal wydawał się potężny i groźny. Pozwolił sobie zapalić świece w
świeczniku stojącym na kominku, ponieważ na dworze zrobiło się już ciemno.
- Witam pana - powiedziała Eve, zamykając za sobą drzwi. Nie wysilała się, by się
uśmiechnąć, zachować pozory grzeczności. - Czym mogę służyć?
- Wprowadziła mnie pani w błąd. Może nie z rozmysłem, ale taki był skutek zatajenia
prawdy - oświadczył. - Ojciec rzeczywiście zostawił pani Ringwood, ale pod jednym
warunkiem, który nie został spełniony. Lada moment straci pani wszystko. Za cztery dni.
Przez chwilę była tak wściekła, że tylko stała bez słowa, zaciskając pięści. Czy ten
człowiek naprawdę uważa, iż ma prawo przychodzić tam, gdzie go nie proszono, wścibiać
nos w nie swoje sprawy i mówić do niej tak bezczelnie?
- Czy po to pan tu przyszedł? - zapytała. - By oskarżyć mnie o kłamstwo? Jest pan
impertynentem, pułkowniku Bedwyn. Proszę natychmiast opuścić mój dom. Dobranoc.
Odsunęła się od drzwi, a serce tłukło się w niej niespokojnie. Rzadko traciła
panowanie nad sobą.
- Niech się pani cieszy, że może pani jeszcze wydawać mi takie rozkazy - powiedział,
nie ruszając się z miejsca. - Już wkrótce straci pani ten przywilej, czyż nie?
- Gdy przyjedzie pan tu za rok albo dwa, by podziwiać marmurowy portyk i
brukowany, pozbawiony drzew podjazd, zapewne powie pan coś równie impertynenckiego
Cecilowi i tym razem to on będzie miał przyjemność wyrzucić pana za drzwi. Dzisiaj jednak
jeszcze ja jestem tutaj panią. Precz! - Czuła się jak mysz usiłująca zmierzyć się ze słoniem.
- Niezły z niego osioł, co?
Nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Spojrzała mu prosto w oczy, ale ich wyraz
się nie zmienił.
- A jak inaczej miałem się dowiedzieć prawdy o pani? Właśnie dlatego pozwalałem
mu pleść takie androny.
Zmarszczyła brwi.
- Prawda o mnie to nie pańska sprawa - odparła.
- Ośmielę się zaprotestować. Pani bezpieczeństwo, spokój i szczęście były sprawą pani
brata. Przed śmiercią złożył ten obowiązek w moje ręce. Nie ulega wątpliwości, że to właśnie
miał na myśli, gdy kazał mi przysiąc, że zapewnię pani opiekę. Wiedział, co jego śmierć
oznacza dla pani. Ukrywając prawdę, uniemożliwiła mi pani spełnienie złożonej przysięgi.
Dopiero teraz przekonała się, o co mu chodzi. Ale nadal nie chciała przyjąć od niego
pomocy. Był dla niej obcym człowiekiem. W dodatku pochodził z innego świata, stał o niebo
wyżej od niej w hierarchii społecznej. Nie mogła z nim rozmawiać tak, jak ze swoimi
sąsiadami czy przyjaciółmi.
Był lordem Aidanem Bedwynem, synem księcia. Podeszła do najbliższego krzesła i
usiadła.
- Nie jest mi pan nic winien, pułkowniku - oświadczyła. - Pan mnie nawet nie zna.
- Ale wiem jedno. Jestem za panią odpowiedzialny - odparł. - Dałem słowo honoru.
Nigdy nie złamałem danego słowa i nie zamierzam tego robić tym razem.
- Zwalniam pana z danego słowa - powiedziała.
- Nie ma pani takiej władzy. Co pani zamierza? Jakie ma pani plany? Otworzyła usta,
by odpowiedzieć, ale zabrakło jej tchu. Czuła się jak po długim biegu. Wzruszyła ramionami.
- Coś wymyślę - rzekła wymijająco.
- Czy ma pani do kogo się udać?
Nadal irytowały ją jego obcesowe, wścibskie pytania o jej prywatne sprawy. Teraz
jednak zrozumiała, że dla niego musi to być równie nieprzyjemne jak dla niej. Na pewno
żałuje, że znalazł Percy'ego, zanim on skonał. Nie może pewnie przeboleć, że jego ordynans
się przeziębił, uniemożliwiając mu wyjazd wczoraj, zgodnie z planem. Potrząsnęła głową.
- Raczej nie.
Oczywiście nie mogła zamieszkać u Jamesa i Sereny, nawet na krótki czas. Jedynymi
jej krewnymi byli Cecil i ciotka Jemima, ciocia Mari i kuzyn Joshua, za którego chciała nawet
kiedyś wyjść za mąż, ale ojciec jej tego zabronił, ponieważ Joshua, mimo że bogaty, był tylko
kupcem, a nie ziemianinem, dżentelmenem. Joshua zdążył się już ożenić z inną i miał trójkę
małych dzieci.
- Zamierza więc pani szukać pracy?
- Chyba tak. - Wygładziła suknię na kolanach. Nie zmieniała jej od rana i czuła, że
wygląda nieświeżo. - Potrafię robić różne rzeczy i nie boję się ciężkiej pracy. Ale byłoby
okrucieństwem i tchórzostwem tak po prostu wyjechać i zająć się tylko własnymi sprawami.
Zostało mi jeszcze kilka dni, żeby coś zrobić. Powinnam była wcześniej pomyśleć o przyszło-
ści, mieć coś w zanadrzu na wypadek takiego obrotu spraw, prawda? Przez cały czas istniało
ryzyko, że Percy zginie.
- Dlaczego więc pani nic nie zrobiła? - zapytał. - Przecież znała pani warunki
testamentu ojca. Wiedziała pani, że jej brat może zginąć w każdej chwili.
- Chyba nie chciałam przyjąć tego do wiadomości - odparła. - Wolałam zaprzeczać
rzeczywistości. Był moim jedynym bratem. Miałam już tylko jego. A jeśli chodzi o
małżeństwo, wydawało mi się to niesmaczne i wyrachowane wychodzić za mąż tylko po to,
by zatrzymać majątek. Zawsze wyobrażałam sobie, że wyjdę za mąż z miłości.
Nie wspomniała o Johnie. Czy poślubiłaby w ciągu ostatniego roku innego
mężczyznę, gdyby nie kochała Johna? Nie była już pewna odpowiedzi.
- Percy mówił, że nie chce majątku i był zdecydowany przekazać go mnie, jak tylko
stanie się jego właścicielem - dodała. - Zamążpójście nie wydawało mi się aż takie pilne. Nie
miałabym nawet nic przeciwko, gdy by Percy jednak zatrzymał majątek. Kochał mnie równie
mocno jak ja jego. To było bardzo nierozsądne z mojej strony liczyć na to, że przeżyje wojnę,
prawda?
Nie odezwał się, tylko przez dłuższą chwilę patrzył na nią przenikliwie, z nieruchomą
twarzą.
- Okrucieństwem i tchórzostwem? - spytał w końcu.
- Słucham? - Spojrzała na niego, nie rozumiejąc, co ma na myśli.
- To, że znalazłaby pani pracę, byłoby okrucieństwem wobec kogo? - zapytał. - Przed
chwilą tak to pani określiła. Wobec uczniów wiejskiej szkółki? Matek, które potrzebują
pomocy akuszerki?
Patrzył jej bacznie w oczy, przygważdżąjąc ją wzrokiem. Działał na nią paraliżująco.
Pragnęła, żeby sobie po prostu poszedł. On jednak nie zamierzał zostawić jej w spokoju,
dopóki nie dowie się wszystkiego.
- Wobec nich wszystkich. - Westchnęła. - Gdy Cecil się tu wprowadzi, zapewne
zostaną zmuszeni do odejścia. Chodzi nie tylko o mnie.
- Pani ciotka nie ma własnych środków? - spytał, unosząc brwi. Pokręciła głową.
- Thelma też nie. To niezamężna kobieta, którą wykorzystał chlebodawca. Gdy
dowiedział się, że spodziewa się jego dziecka, zwolnił ją z posady. Dwójka mieszkających
tutaj dzieci, sierot, które przyjęłam pod swój dach, też jest bez grosza. Moja gospodyni,
Agnes Fuller, to była więźniarka. Charliego Handricha, który z wielką gorliwością wykonuje
w majątku różne prace, nikt inny nie zatrudni, bo wszyscy uważają go za półgłówka. A co z
Edith, moją pokojówką albo z nianią Johnson? Żadne z nich nie ma własnych środków. Ani
nawet nadziei na znalezienie pracy gdzie indziej. - Z przerażeniem usłyszała we własnym
głosie gorycz, gdy opowiadała mu szczegóły, które nie powinny go obchodzić. - Absolutnie
żadnej nadziei.
- Pani ma miękkie serce - powiedział po chwili milczenia. Nie wiedziała, czy był to
zarzut, czy tylko stwierdzenie faktu. - Otoczyła się pani różnymi ofiarami losu, a teraz czuje
się pani za nie odpowiedzialna.
- To nie są ofiary losu. - Spiorunowała go wzrokiem. Gniew znów zaczął w niej
narastać. - To ludzie, z którymi okrutnie obeszło się życie. To dobrzy ludzie, w boskim planie
nie mniej ważni niż pan czy ja. Jest jeszcze Burek, pies, nad którym znęcał się poprzedni
właściciel. Życie ich wszystkich ma ogromną wartość. Co powinnam robić, gdy widzę
cierpienie? Odwrócić się plecami?
- To pytanie retoryczne - mruknął.
- A teraz już nie jestem w stanie im pomagać. Teraz, gdy dałam im dom i nadzieję na
godne życie, znów zostaną wyrzuceni na bruk. Żadnemu z dzieci nikt nie udzieli schronienia.
Jeśli będą miały szczęście, trafią do sierocińca. Nikt nie zatrudni dorosłych, nawet moi
sąsiedzi, choć jutro odwiedzę ich i będę o to prosić. Wszyscy drodzy mi przyjaciele staną się
włóczęgami i żebrakami, może skończą jeszcze gorzej. A społeczeństwo tylko pokiwa głową,
że od początku należało się tego po nich spodziewać, i pogratuluje sobie, że było bardziej
przewidujące ode mnie.
Spojrzenie pułkownika było pozbawione wszelkiego wyrazu. Zapewne serce miał tak
samo kamienne jak twarz. Niewątpliwie przyczyniło się do tego zarówno jego pochodzenie,
jak i służba w wojsku. Ale czy miało to jakieś znaczenie? Nie powinna niczego od niego
oczekiwać, nawet jeśli uważał, że jest coś winien Percy'emu.
- Proszę mi wybaczyć - powiedziała. - Z pewnością wszystko to wydaj e się panu
sentymentalnym bełkotem. Powie mi pan, jak nieraz już to słyszałam, że nie jestem
opiekunem wdów ani sierot. Moi podopieczni też to mówią. Ale widzi pan, chyba jednak
jestem. Mój ojciec był biedny, dopóki nie wzbogacił się dzięki małżeństwu z moją matką. Był
zwykłym górnikiem i ożenił się z córką właściciela kopalni. Wiedział pan o tym,
pułkowniku? Widzi pan, wcale nie jestem damą z urodzenia, po prostu zostałam na nią
wychowana i otrzymałam odpowiednią edukację. Jak mogę nie oddać choćby części tego, co
otrzymałam, a na co niczym sobie nie zasłużyłam?
- To bardzo drobnomieszczańskie podejście, choć może nie dotyczy burżuazji.
Większość z nich przez całe życie odcina się od swej przeszłości i usiłuje upodobnić się do
tych, którzy stoją wyżej w hierarchii towarzyskiej .
To właśnie robił jej ojciec. Eve spojrzała na pułkownika, a on zmierzył ją takim
wzrokiem, że aż poczuła się nieswojo.
- Niech pan wraca do domu, do swojej rodziny, pułkowniku - oświadczyła. - Nie jest
pan w stanie zapewnić opieki ani mnie, ani tym, za których czuję się odpowiedzialna. Dam
sobie radę. Przeżyję. Wszyscy jakoś przeżyjemy.
- Jest sposób, by uratować wszystko, co jest pani tak drogie - odezwał się szorstko.
- Nie. Gdyby był, to bym go znalazła, pułkowniku. Niech mi pan wierzy, rozważyłam
każdą możliwość.
- Jedną pani pominęła - odparł zimnym tonem.
- Jaką?
Nie odpowiedział od razu. Zauważyła, że przebiera nerwowo palcami założonych do
tyłu rąk.
- Małżeństwo ze mną - powiedział.
- Co?
- Jeśli wyjdzie pani za mąż, zanim upłynie rok od śmierci jej ojca, zachowa pani dom i
majątek. I uratuje swoje ofiary losu - dodał.
- Jeśli wyjdę za mąż? Nawet gdyby nie był to najbardziej niedorzeczny pomysł, o
jakim kiedykolwiek słyszałam, to i tak zostało tylko cztery dni. Zanim pastor skończy
odczytywać zapowiedzi, Cecil już wybuduje swój portyk.
- Czasu jest dosyć, jeśli weźmiemy ślub za dyspensą - wyjaśnił. - Wyjedziemy do
Londynu jutro wczesnym rankiem, pojutrze weźmiemy ślub i wrócimy następnego dnia.
Zdąży pani jeszcze zagrać swemu kuzynowi na nosie, gdy zjawi się tutaj, by objąć majątek.
Przynajmniej to sprawi mi trochę satysfakcji.
Uświadomiła sobie, że on mówi śmiertelnie poważnie. Z pewnością siebie wysokiego
rangą oficera, przywykłego do wydawania rozkazów swoim podkomendnym.
- Ale ja nie mam zamiaru mieszkać w koszarach. Spojrzał na nią ponuro przez ramię.
- Oczywiście, nie będzie pani do tego zmuszona.
- Pan chyba też nie chce zamieszkać tutaj ?
- Żadną miarą. Pani nie chce zrozumieć, panno Morris, że będzie to małżeństwo
czysto formalne. Nie jest już pani młodą dziewczyną. Musiała mieć pani pewnie niejedną
okazję, by zdobyć serce wybranego mężczyzny, jeżeli tylko by pani tego chciała. Ale
najwyraźniej nie miała pani na to ochoty. Ja też nie chcę się żenić. Służba w wojsku nie
sprzyja małżeństwu i rodzinie. Małżeństwo niewiele zmieni w naszym życiu. Po spędzeniu
reszty urlopu w Lindsey Hall wrócę do pułku. Pani pozostanie w Ringwood. Gdy za trzy dni
przywiozę panią z Londynu do domu, nie musimy się już potem więcej widywać.
- Pan jest synem księcia - stwierdziła.
- A pani córką górnika. Nie wydaje mi się, by taka różnica pozycji społecznej
wykluczała nasze małżeństwo, madame.
- Pański brat, książę Bewcastle, będzie przerażony.
- Nie musi o tym nic wiedzieć - odparł, nie zaprzeczając. - Poza tym mam trzydzieści
lat i już od dawna odpowiadam sam za siebie. Różnice między nami nie będą nam
przeszkadzać. Przecież nie zamieszkamy razem.
Dlaczego w ogóle podejmowała z nim dyskusję na ten temat? Był przecież jeszcze
John, mimo że zawiódł ją, nie wrócił na czas. Na ostatnim spotkaniu, tuż przed jego
wyjazdem do Rosji, przysięgli sobie wzajemną miłość...
- Nigdy nie słyszałam, że można brać ślub za dyspensą.
- Nie?
Czy to naprawdę było takie proste?
A jeśli John jest w drodze do domu? Czy jednak w tym momencie mogła sobie jeszcze
pozwolić na to, by nadal się łudzić? Tak długo nie wracał... A nawet jeśliby wrócił, to jak
mógłby jej teraz pomóc? Wszystko było stracone. Chyba że...
- Więc? - Pułkownik Bedwyn wydawał się zniecierpliwiony. Przesunęła wyschniętym
językiem po spieczonych wargach.
- Na pewno jest milion kontrargumentów. Muszę to przemyśleć. Potrzebuję czasu.
- Czasu, którego pani nie ma, panno Morris. Niekiedy najlepiej jest nie myśleć, tylko
po prostu działać. Proszę iść na górę i kazać pokojówce spakować dla pani torbę podróżną.
Wyruszymy wczesnym rankiem. Przyzwoitość nakazuje, by pojechała z panią ciotka, jeśli
tylko jest w stanie podróżować. Czy ma pani powóz i konie?
Przytaknęła. Miała stary powóz, który dla jej ojca był symbolem bogactwa i
wysokiego statusu.
- A więc zanim wrócę do Heybridge, zajdę do stajni i wydam stosowne polecenia. Nie
będę już pani zatrzymywał. Niewątpliwie jest wiele spraw, których należy dopilnować,
podczas pani trzydniowej nieobecności.
Ukłonił się jej sztywno i wyszedł szybkim krokiem, zanim zdążyła unieść rękę, by go
zatrzymać. Usłyszała, jak coś mówi, zapewne do Agnes. Potem drzwi frontowe otworzyły się
i zamknęły.
Poszedł. Nie zatrzymała go, gdy jeszcze miała na to szansę.
Nie przyjęła jego propozycji, ale też nie odrzuciła.
Powinna teraz pobiec za nim. Powiedział, że idzie do stajni. Powinna mu wyznać całą
prawdę. Ale jaka była ta prawda? Że Percy zginął za wcześnie, a John nie dochował jej
wiary? Miała cztery dni, by znaleźć wyjście z rozpaczliwej sytuacji... albo nie robić nic.
Wyjść za mąż za pułkownika Bedwyna? Nagle wybuchnęła spazmatycznym, gorzkim
śmiechem. I po chwili przycisnęła do ust obie dłonie, żeby Agnes nie pomyślała sobie o niej,
że oszalała.
Musiała zastanowić się. Potrzebowała czasu. Ale czasu już nie miała, jak jej to
brutalnie uświadomił pułkownik.
Wstała i zaczęła chodzić po pokoju tam i z powrotem.
Gdy następnego dnia wczesnym rankiem Aidan podjechał pod Ringwood Manor wraz
z Williamem Andrewsem, towarzyszącym mu z tyłu w dyskretnej odległości, zobaczył
stojący przed domem stary, kapiący od złota powóz. A więc jednak zdecydowała się przyjąć
jego propozycję.
Jeśli miał jeszcze jakieś wątpliwości, to pierzchły one, gdy podjechał pod taras i
zobaczył otwarte drzwi frontowe, które do tej pory zasłaniał powóz. Panna Morris, ubrana w
strój podróżny, jak zwykle na szaro, schodziła z ganku, wkładając po drodze czarne
rękawiczki. Przy jej nodze kuśtykał wyliniały pies. Była blada jak zjawa. Towarzyszyła jej
ciotka, wspierana przez chudą pokojówkę. W drzwiach stanęła gospodyni, z rękami opartymi
na obfitych biodrach, jakby szukała okazji do zwady, i młoda guwernantka, ta z nieślubnym
dzieckiem.
Wszyscy wyglądali tak, jakby mieli dzisiaj uczestniczyć w kolejnym pogrzebie.
Zsiadając z konia, Aidan pomyślał, że sam czuje się podobnie. Młody pucołowaty stajenny
podbiegł, by przytrzymać wodze. Uśmiechał się z nieobecnym wyrazem twarzy. Widać było,
że nie grzeszy rozumem.
- Jest pani gotowa? - spytał Aidan, skinąwszy głową na powitanie. Podświadomie miał
nadzieję, iż ona się rozmyśli. Przecież wczoraj nie dała mu żadnej konkretnej odpowiedzi.
- Tak - odpowiedziała zdawkowo.
- Pani pozwoli, madame. - Wyciągnął rękę, by pomóc pani Pritchard wsiąść do
powozu.
- Nie rób tego, duszko! - zawołała gospodyni, przygważdżając Aidana złowrogim
spojrzeniem, jakby miał zamiar porwać jej panią w jakimś niecnym celu. - Nie poświęcaj się
dla nas. Damy sobie radę.
- Agnes - rzekła pani Pritchard, usiadłszy z westchnieniem. - Jeśli będziesz to
powtarzać, tylko namieszasz Eve w głowie. Ale Eve, kochanie, muszę przyznać, że to ostatnia
chwila, by podziękować pułkownikowi za jego uprzejmą propozycję, pożegnać się z nim i
pozwolić mu odjechać swoją drogą, jeśli nie jesteś absolutnie, ale to absolutnie pewna, że
właśnie tego chcesz.
Aidan niecierpliwie uderzał szpicrutą o but. Nie cierpiał melodramatów, zwłaszcza w
damskim wykonaniu. Guwernantka kuliła się w poczuciu winy, a pokojówka pochlipywała.
- Oczywiście, że właśnie tego chcę - powiedziała panna Morris z tak sztucznym
entuzjazmem, że gdyby działo się to na scenie, na pewno zostałaby wygwizdana. - Ciocia
Mari i ja wrócimy za dwa dni i wszystko będzie jak dawniej. Z tą różnicą, że Cecil nie zagrozi
już naszemu bezpieczeństwu. Pamiętajcie, nikomu ani słowa, dopóki nie wrócimy. Burek,
zostań!
Wsiadła do powozu, opierając dłoń na wyciągniętej ręce Aidana. Nie spojrzała mu w
oczy. Jej twarz wyglądała jak wykuta z marmuru. Na końcu do powozu pospiesznie wspięła
się pokojówka, udając, że nie zauważa pomocnej ręki Aidana. Wyglądała tak, jakby zaraz
miała zemdleć. Aidan zamknął starannie drzwi i skinął woźnicy. Dosiadł konia i rzuciwszy
monetę stajennemu, ruszył za powozem. Najpierw podjazdem, potem przez most i drogą
przez wieś. Andrews jechał za nim.
Na podróż do Londynu takim wielkim powozem należało przeznaczyć cały dzień. Na
szczęście pogoda im sprzyjała, a drogi były suche. Kilka razy zmieniano konie, a panie,
korzystając z okazji, odpoczywały i posilały się. Panna Morris nie jadła wiele. Za to pani
Pritchard miała apetyt. Starała się być miła dla Aidana, rozmawiając z nim wesoło i głośno z
tym swoim trudnym do zrozumienia walijskim akcentem. Przynajmniej uniknęli niezręcznej
ciszy. Aidan cieszył się, że jedzie konno, a nie powozem.
Za każdym razem gdy na nią patrzył, panna Morris wyglądała jak pomnik wykuty z
marmuru. Nie zamierzał jej współczuć. Czy miał jakieś inne wyjście? A kto będzie współczuł
jemu? Na myśl o jutrzejszych wydarzeniach nie podskakiwał z radości. Wręcz przeciwnie. W
marzeniach całkiem inaczej wyobrażał sobie swoją przyszłość.
Pod wieczór dotarli do przedmieścia Londynu. Aidan i Andrews cały dzień spędzili w
siodle, ale nie było to dla nich niczym nowym. Aidan nie czuł zmęczenia, był jednak w
bardzo ponurym nastroju. Małżeństwo z obcą kobietą miało spłacić honorowy dług.
Małżeństwo, choć formalne, było jednak dożywotnim wyrokiem. Małżeństwo, które
napełniłoby księcia Bewcastle zgrozą, gdyby kiedykolwiek się o nim dowiedział. Ni mniej, ni
więcej , tylko z córką prostego górnika. Poza tym wczoraj wieczorem skłamał. To prawda, że
do niedawna uważał, że kariery w wojsku nie da się pogodzić z małżeństwem. Jednak od
kilku miesięcy zadawał sobie pytanie: a jeśli istnieje kobieta, która od dziecka zna tylko życie
w armii? Na przykład córka generała, który zawsze lubił mieć rodzinę przy sobie, niezależnie
od tego, dokąd się udawał. Wcale nie było to pytanie retoryczne. Aidan spotkał taką kobietę.
Nie był z nią zaręczony. Z jego ust nie padło ani jedno słowo, które mogłoby zostać
uznane za wiążącą go deklarację. Z jej strony również. Było jednak wyraźne, milczące
porozumienie, że wkrótce te słowa zostaną wypowiedziane przez nich oboje. I milcząca
sugestia, że generał Knapp udzieli swojego błogosławieństwa, gdy zostanie o nie poproszony.
Aidan czuł się szczęśliwy, mając nadzieję na małżeństwo z kobietą, którą sobie wybierze.
A jednak tak się nie stanie. Nie było jednak sensu rozmyślać nad czymś, czego nie
można już było zmienić. Żadne z nich nie wypowie spodziewanych słów. Nie zwiążą ich
żadne obietnice. Będą znosić w milczeniu ból serca.
Aidan udzielił wskazówek woźnicy i pojechał przodem do Pulteneya na placu
Piccadilly, najlepszego hotelu w Londynie. Zarezerwował dwa pokoje i salonik na dwie noce.
Dopiero żegnając się z paniami, zauważył, jak bardzo skrępowane musiały się czuć w tak
eleganckim otoczeniu. Uświadomił sobie, że należało umieścić je w skromniejszym hotelu,
teraz jednak było już za późno, by zmieniać plany.
- Ktoś odprowadzi panie do pokojów - zapewnił je. - Będą panie miały salonik do
wyłącznego użytku, żeby zjeść w nim kolację i spędzić wieczór. Wrócę rano, jak tylko
poczynię wszelkie stosowne kroki.
- Gdzie się pan zatrzyma? - spytała panna Morris. Wpatrywała się w niego tak
uporczywie, że miał wrażenie, jakby bała się rozejrzeć dookoła po pełnym przepychu
hotelowym holu.
- W Clarendonie, jeśli tylko będą mieli wolny pokój - powiedział. - Nie wypada,
żebym się tu zatrzymał w przeddzień naszego ślubu.
Kiwnęła głową.
- Będziemy gotowe - odparła.
Wychodząc z hotelu, Aidan zastanawiał się, gdzie jest najlepsze miejsce, by się upić.
Wybór był olbrzymi, znajdował się przecież w Londynie.
Ale czy rzeczywiście chciał powitać jutrzejszy dzień na kacu?
„Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez względu na
wszystko!”
Uroczysta przysięga, którą złożył, była podzwonnym dla jego marzeń. Musiał z
obowiązku poślubić obcą kobietę, a nie pannę Knapp, z którą zamierzał spędzić spokojnie
resztę swoich dni, we wzajemnym poszanowaniu i dobrobycie.
6
- No i co o tym sądzisz, kochanie? - W głosie ciotki Mari wyczuwało się triumf.
Drzwi jej pokoju w hotelu Pulteney wreszcie się otworzyły i podpierając się laską,
weszła do saloniku. Przebywała w pokoju od śniadania, zapewne odpoczywając po trudach
wczorajszej długiej podróży i przygotowując się do ślubu.
Eve czekała na jej pojawienie się z niecierpliwością. Już dawno temu skończyła się
ubierać, ponieważ nie miała pojęcia, o której godzinie przyjdzie pułkownik Bedwyn. Czuła,
że w swej najlepszej szarej sukni wygląda całkiem nieźle, choć nieco skromnie. Edith
zręcznie upięła jej włosy w kok, zostawiając kilka loczków na skroniach i szyi. Na stoliku
przy drzwiach leżały czarne rękawiczki, które zamierzała włożyć tuż przed wyjściem. Obok
nich czepek, który miała na sobie wczoraj. Tego najładniejszego nie mogła znaleźć, choć była
pewna, że widziała, jak Edith wynosiła go z domu w pudle i podawała stangretowi, by
umieścił go na dachu powozu. Edith z płaczem zapewniała, że naprawdę go zabrała. Pewnie
spadł z powozu do rowu i teraz będą go dziobać ptaki, i targać lisy, a w końcu znajdzie go
jakiś włóczęga.
- Ach, znalazł się mój czepek - powiedziała z ulgą, widząc go w ręce ciotki.
A potem przyjrzała mu się bliżej. To był ten sam czepek, który włożyła na
nabożeństwo żałobne w Heybridge dwa dni temu, zmieniony jednak nie do poznania.
Ozdabiała go jedwabna wstęga koloru lawendy, zgrabnie namarszczona. Po bokach
przymocowano kokardy i węższe wstążki w takim samym kolorze.
- Przechowywałam tę wstążkę w pudełku - wyjaśniła ciocia Mari, chichocząc jak
psotne dziecko. - Trzymałam ją na specjalną okazję. Zdecydowałam, że twój ślub jest właśnie
takim dniem, kochanie, kiedy powinnam ją wykorzystać. Kolor lawendowy też oznacza
żałobę, ale jest dużo żywszy niż szary.
- Ale to przecież nie będzie prawdziwy ślub. - Eve przeszła przez pokój, by wziąć
czepek od ciotki.
- Więc jak byś nazwała tę uroczystość? - spytała ciotka. - To ceremonia, która zwiąże
cię z pułkownikiem Bedwynem na resztę życia. Gdybym wiedziała, że robisz to tylko ze
względu na mnie, odradzałabym ci ze wszystkich sił. Ale tak, cóż mam powiedzieć?
- Nic. - Eve nałożyła czepek ostrożnie, by nie zepsuć fryzury. - Robię to przede
wszystkim dla siebie, ciociu Mari. Nie mogę znieść myśli o utracie Ringwood.
- Chciałabym dożyć takiego dnia, gdy będziesz myśleć tylko o sobie - rzekła ciocia
Mari, kręcąc głową. - Jesteś najmniej samolubną osobą, jaką znam, i robisz to dla wszystkich
innych, nie myśląc o sobie. Ale może jeszcze spotka cię za to nagroda. To dobry człowiek,
kochanie. - Mimo reumatyzmu, który nieco wykrzywił jej palce, ciotka sama zawiązała
wstążki pod podbródkiem bratanicy. - Za pierwszym razem, gdy go zobaczyłam, wydaj mi się
ponurakiem, ale wczoraj był bardzo miły. Gdyby podróżował sam dotarłby tutaj kilka godzin
wcześniej, nie mitrężąc z nami czasu. Czy zauważyłaś, że nie próbował mnie popędzać przy
wysiadaniu i wsiadaniu do powozu? Starał się też zabawiać mnie rozmową podczas każdego
postoje choć pewnie łatwiej mu się rozmawia o koniach i broni z mężczyznami. Poza tym nie
jestem damą według jego standardów. Pułkownik to dżentelmen, prawdziwy dżentelmen.
- Oczywiście że tak - zgodziła się Eve. - Papa byłby bardzo zadowolony.
- Żałuje tylko, że upierasz się, by tak szybko zakończyć znajomość z pułkownikiem -
powiedziała ciocia Mari. Cofnęła się o krok, spojrzała na kokardę i nieco ją poprawiła. -
Chciałabym, żebyście spędzili ze sobą trochę czasu, zobaczyli, czy nie ma między wami
jakiejś nici porozumienia. Przecież nie szkodzi spróbować, skoro i tak się pobieracie. Ma dwa
miesiące urlopu. Sam mi to powiedział, gdy go wczoraj zapytałam.
- Absolutnie nie możemy być ze sobą dłużej niż jeden dzień, ciociu Mari. Nie
zniosłabym tego.
- Ale ja tak bardzo chcę, żebyś była szczęśliwa, kochanie - upierała się ciotka. - Jesteś
szczodra dla wszystkich oprócz siebie. Wiem, że to nie jest porywający romans. Ale czy wasz
związek nie mógłby się przerodzić w małżeństwo z miłości? Nie jesteś przecież zakochana w
żadnym innym mężczyźnie, mimo moich wysiłków przez ostatni rok, by cię z kimś
wyswatać.
Eve uśmiechnęła się i podeszła do lustra nad kominkiem. Nogi miała jak z ołowiu, z
trudem się poruszała.
- No, no! - powiedziała. Czepek z nowym przybraniem dodał jej twarzy urody i
blasku. Wyglądała młodziej. Po roku już prawie zapomniała, jak się nosi barwne stroje. Jej
oczy zrobiły się większe, bardziej niebieskie, świetliste. - Ciociu Mari, masz wielki talent w
rękach. Dziękuję ci, moja droga. - Odwróciła się, by uściskać uszczęśliwioną ciotkę.
Eve przypomniała sobie, że jest przecież panną młodą. Wkrótce odbędzie się ślub. Na
tę myśl żołądek podszedł jej do gardła. Miała wyjść za obcego człowieka z czysto
materialnych powodów, nie mając zamiaru w pełni dotrzymać przysięgi małżeńskiej. Miała
poślubić innego mężczyznę, nie Johna. Aż do tej chwili powtarzała sobie, że uda się jej
znaleźć jakieś wyjście, że na pewno stanie się cud, który sprawi, że to się nie wydarzy. Teraz
jednak dotarło do niej, że klamka zapadła.
Chyba że on się nie pojawi...
W tym momencie rozległo się energiczne pukanie do drzwi saloniku. Obie z ciotką
odwróciły się w kierunku wejścia, a Edith wybiegła z sypialni Eve i rzuciwszy im spojrzenie
pełne przerażenia, wpuściła gościa.
Lord pułkownik Aidan Bedwyn wkroczył do saloniku, wypełniając go całą swą osobą.
Pułkownik był ogromny, potężny i bardzo męski, mimo że nie miał na sobie munduru, jak
spodziewała się Eve. Ukłonił się obu paniom.
Eve dygnęła. I wtedy stała się rzecz dziwna, przerażająca, zupełnie nieoczekiwana.
Patrząc na jego elegancką sylwetkę, myśląc o nim jako swoim oblubieńcu, poczuła przypływ
czysto fizycznego podniecenia, przeszywającego piersi i brzuch, spływającego wzdłuż
wnętrza ud. Wcale nie uważała go za przystojnego, ale jego niezaprzeczalna męskość
wywarła na niej wrażenie. W innych okolicznościach dzisiejsza noc byłaby ich nocą
poślubną.
Próbowała przywołać na myśl wizerunek Johna, ale natychmiast z tego zrezygnowała.
Było już za późno. Wkrótce, już za chwilę, nawet myślenie o nim będzie zdradą. Przez chwilę
gapiła się na pułkownika w panice.
- Gotowe panie? - spytał, na moment zatrzymując spojrzenie na czep ku Eve, a potem
przenosząc je na ciocię Mari.
Eve przytaknęła i sięgnęła po rękawiczki.
- Edith, może przyniosłabyś mi kapelusz z sypialni - powiedziała ciocia Mari i wyszła
za pokojówką.
Zostawszy sami, spojrzeli na siebie. Chwila była nadzwyczaj krępująca.
- Uzyskałem dyspensę i poczyniłem stosowne przygotowania - oświadczył pułkownik
bez cienia emocji. - Powinniśmy być w kościele za pół godziny.
- Czy jest pan absolutnie pewien? - spytała cicho.
- Nigdy nie robię niczego, czego nie jestem do końca pewien, panno Morris. A pani
też jest zdecydowana, prawda? Proszę pamiętać o swoich ofiarach losu.
Gdyby to był ktoś inny, mogłaby podejrzewać, że żartuje. Ale nie zauważyła nawet
cienia uśmiechu w jego oczach. Do pokoju weszła ciocia Mari w kapeluszu na głowie i
napięcie nieco opadło.
- Chodźmy. - Pułkownik otworzył drzwi.
* * *
Aidan przekonał się, że zdobycie specjalnego pozwolenia było zadziwiająco łatwe.
Oczywiście z pewnością pomogło to, że miał na sobie mundur, choć stary i sfatygowany.
Cały Londyn był teraz szaleńczo, bez pamięci zakochany w oficerach. Pewnie nawet w tych,
którzy nigdy nawet na krok nie ruszyli się poza bezpieczne granice Anglii. Służba w hotelu
Clarendon, która wczorajszego wieczoru potraktowała go z grzeczną rezerwą, dzisiejszego
ranka nadskakiwała mu i kłaniała się w pas. Zaś inni goście przyglądali mu się z podziwem i
kiwali głowami z aprobatą. A jeden z ich grona, którego nigdy nie widział na oczy, uparł się,
by uścisnąć mu prawicę, i gratulował, jakby to Aidan osobiście zmusił cesarza Napoleona
Bonaparte do abdykacji.
Właśnie ta reakcja skłoniła go do przebrania się na ślub z powrotem w cywilne
ubranie, mimo że wcześniej zamierzał włożyć galowy mundur. Nie chciał, by go zauważono.
Co więcej, miał nadzieję, że pozostanie nierozpoznany. Chciał przeprowadzić całą sprawę
szybko i w tajemnicy. Dla wszystkich zainteresowanych będzie dużo lepiej, jeżeli Bewcastle
nie dowie się o tym małżeństwie. Liczył, że nie natknie się dzisiaj na nikogo z rodziny.
Aidan zasiadł naprzeciwko swej oblubienicy i jej ciotki w eleganckim powoziku, który
wynajął na tę okazję. Za nimi na koniu jechał Andrews.
Dzisiejszego ranka panna Morris wyglądała nadzwyczaj atrakcyjnie. Przypuszczał, że
sprawiły to falbanki i kokardy przy jej czepku, a także bardziej kolorowy strój. I jeszcze te
loczki na szyi i skroniach. Po raz pierwszy i, miał gorącą nadzieję, ostatni spojrzał na nią z
pożądaniem. Już miał ją porównać z panną Knapp, gdy uświadomił sobie, że nie powinien już
w ogóle myśleć o innej kobiecie niż jego przyszła żona.
Pani Pritchard wygłaszała niekończący się monolog, podziwiając głośno mijane
budynki, ruchliwe ulice i szykowny pojazd, który ich wyprzedzał. Zapewne próbowała w ten
sposób rozładować napięcie. Gdy dojechali do kościoła, który wybrał ze względu na mało
uczęszczaną okolicę, pomógł wysiąść obu paniom. Proboszcz zapewnił go, że nie będą
musieli czekać, a sama ceremonia potrwa tylko kilka minut.
Panna Morris oparła dłoń na ręce, którą jej podał. Poprowadził ją do kościoła. Za nimi
weszła ciotka wspierana silnym ramieniem Andrewsa. Było tylko ich czworo, państwo młodzi
i dwoje świadków. Aidan zawierał małżeństwo jako pierwszy z rodzeństwa. Na pewno w
innych okolicznościach byłaby to wspaniała uroczystość, z wielką pompą, w obecności całego
towarzystwa.
Odgłos jego kroków odbijał się głuchym echem na kamiennej posadzce kościoła. W
porównaniu z jasnym światłem dnia wnętrze było ciemne, zimne i ponure. W bocznych
drzwiach obok ołtarza pojawił się proboszcz i pospieszył w ich kierunku, uśmiechając się na
powitanie. Miał na sobie ornat. W ręce trzymał Biblię. Ukłonił się i poprowadził ich do
ołtarza, podtrzymując panią Pritchard. Pouczył, jak powinni się ustawić, i gestem przywołał
ociągającego się Andrewsa. Wszystko całkiem bezosobowo. A potem zaczęła się ceremonia
zaślubin.
- Drodzy bracia i siostry. Zebraliśmy się tutaj w obliczu Boga... - po wiedział
proboszcz z dostojną powagą, jakby przemawiał do rzeszy wiernych.
Zaledwie kilka minut później zakończył w ten sam sposób:
- ...Ogłaszam was mężem i żoną, w imię Ojca i Syna, i Ducha Święte go. Amen.
Prawą ręką uroczyście uczynił znak krzyża.
Wszystko skończyło się, zanim Aidan zdołał skupić uwagę na tym, co się dzieje.
Machinalnie wypowiedział słowa przysięgi. Ona powtórzyła przysięgę cicho, ale bez
wahania. Wziął żonę za rękę i wsunął jej na palec kupioną tego dnia złotą obrączkę. W trakcie
tej czynności powtórzył za pastorem jakieś słowa. Zrobił to wszystko jakby we śnie. Ale to
działo się naprawdę. Stało się coś ważnego, nieodwołalnego i nieodwracalnego.
Byli małżeństwem. Dopóki śmierć ich nie rozłączy.
Przez chwilę kościół wydał mu się ciemny i zimny jak grób.
Potem pani Pritchard z uśmiechem, ale i ze łzami w oczach, uściskała bratanicę. A po
chwili wahania także Aidana. Andrews uścisnął mu rękę, czego nigdy dotąd nie robił.
Proboszcz z uśmiechem złożył im gratulacje. Podpisali się w rejestrze kościelnym, nawet nie
spojrzawszy sobie w oczy. Ona zgrabnym, pochyłym pismem, on śmiało i zamaszyście.
Ciotka i Andrews poświadczyli ich podpisy, ciotka stawiając krzyżyk, co z zaskoczeniem
zauważył Aidan. Podał żonie ramię i wyprowadził ją na zewnątrz, gdzie czekał wynajęty
powóz, by zabrać ich z powrotem do hotelu Pulteney.
Mieli to już za sobą. Wszystko skończone. Spłacił swój dług, a jej dom został ocalony.
Został zakuty w kajdany. Przez szczelinę w chmurach świeciło słońce, jakby spoglądając na
nich z ironią.
- Jakie piękne nabożeństwo - powiedziała pani Pritchard, gdy wsiadła z pomocą
Aidana do powozu. Pieczołowicie rozłożyła spódnicę wokół siebie i oparła laskę o siedzenie
obok. Jej bratanica musiała usiąść naprzeciwko. - Było krótkie, ale pastor mówił z takim
zapałem. Dobrze go pan wybrał, pułkowniku.
Aidan usiadł koło swojej żony, która odsunęła się najdalej, jak tylko mogła. Ciotka
uśmiechnęła się do nich promiennie.
- Stanowicie piękną parę - oznajmiła.
- Ciociu Mari - odezwała się panna Morris z cichym wyrzutem.
W tym momencie Aidan uświadomił sobie, że jego żona nie jest już panną Morris.
Właśnie przyjęła jego nazwisko.
- Na pewno panie chętnie by coś zjadły - rzekł. - Wydałem polecenie, by zawieziono
nas do hotelu Pulteney. Już za późno ruszać dzisiaj w powrotną drogę do Ringwood. Jeśli
panie sobie życzą, pokażę im nieco Londyn.
Nie planował tego wcześniej, ale nagle pomyślał, że nie wypada zostawić ich samych
w hotelu na całe popołudnie i wieczór. Przecież nie znały miasta. Istniało pewne
niebezpieczeństwo, że zostanie zauważony i rozpoznany, czego wolałby uniknąć. Teraz
jednak nie miało to już takiego znaczenia jak dziś rano. Poza tym żadna z napotkanych osób -
chyba że miałby pecha natknąć się na brata lub siostrę - nie musi wiedzieć, iż towarzysząca
mu młoda kobieta jest jego żoną.
- Jeśli nie sprawiłoby to panu zbyt wiele kłopotu, byłybyśmy zachwycone -
powiedziała jego żona z nieudawanym zachwytem w głosie. - Chciałabym zobaczyć Tower,
pałac St. James i Hyde Park. W ogóle każde miejsce, które uważa pan za warte zwiedzenia. A
ty, ciociu? Jesteśmy przecież w Londynie.
- I sprzyja nam pogoda - dodał zachęcająco.
- Muszę przyznać, że te wszystkie przygotowania zmęczyły mnie - odparła pani
Pritchard. - A jutro czeka nas kolejna długa podróż. Koniecznie muszę odpocząć w hotelu.
Trzeba wykorzystać tak wspaniały pokój i wygodne łóżko. Ale niech to nie powstrzymuje
was przed wybraniem się na przejażdżkę.
- Ciociu Mari...
- W końcu - stwierdziła ciotka, uśmiechając się niewinnie - już nie potrzebujesz mnie
jako przyzwoitki, prawda, kochanie? Będziesz w towarzystwie swojego męża.
Aidan zastanawiał się, czy pani Pritchard, zostawiając ich samych, miała nadzieję, że
wyniknie z tego płomienny romans. Sądząc po tym, jak głęboko jego żona wcisnęła się w kąt
powozu, domyślił się, że ona również żywi podobne podejrzenia.
Tylko tego mu brakowało do szczęścia - cholernej swatki! Pani Pritchard patrzyła na
niego figlarnie, taksując go spojrzeniem niczym stary, pomarszczony wróbelek.
* * *
Pułkownik Bedwyn zjawił się w hotelu Pulteney punktualnie o wpół do drugiej, by
zabrać Eve na przejażdżkę po Londynie. Nie udało się jej namówić ciotki, by zmieniła zdanie
i jednak im towarzyszyła. Gdy wyszła z mężem z hotelu, pomyślała, że w gruncie rzeczy
dobrze się stało. Zamiast powozu, którym jechali rano, wynajął kariolkę. Ciocia Mari nie da-
łaby rady wspiąć się na wysokie wąskie siedzenie.
- Nigdy nie jechałam kariolką - przyznała Eve. - Jest strasznie wysoka.
- Boi się pani? - spytał, pomagając jej wsiąść.
Nie, Eve wcale się nie bała. Była wręcz zachwycona. Stąd zobaczą o wiele więcej i
będą mogli swobodnie oddychać ciepłym, letnim powietrzem. Przebrała się w jasnoszarą
muślinową suknię z wysokim stanem. Włożyła ten sam czepek z przybraniem. Tuż przed jej
wyjściem ciocia Mari wyciągnęła kolejną szeroką wstążkę lawendowego koloru i przewiązała
Eve w pasie, zamiast szarej szarfy.
- Przypuszczam, że świetnie pan powozi powiedziała.
Uniósł tylko brwi i obszedł powozik, by zająć miejsce obok niej.
Sama nie wiedziała, dlaczego czuje się taka beztroska. Jakby zapomniała, co się
wydarzyło dzisiejszego ranka i z czego zrezygnowała. Miała jednak wrażenie, jakby ogromny
ciężar został zdjęty z jej ramion. Stało się. Nie ma sensu zastanawiać się nad tym. Znajdowała
się teraz w Londynie, pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz w życiu, świeciło słońce i to-
warzyszył jej dżentelmen, który ją oprowadzi i pokaże wszystkie najsłynniejsze zabytki. Po
powrocie do Ringwood czeka ją monotonne, smutne życie. Ale na razie może się cieszyć
dniem dzisiejszym. Choć z początku była przerażona, w głębi serca cieszyła się, że ciocia
Mari zdecydowała się jednak zostać w hotelu.
- Może najpierw pojedziemy do katedry Świętego Pawła? - zasugerował pułkownik. -
To mój ulubiony kościół w Londynie.
- Dla mnie wszystko jest nowe - przyznała. Zdaję się na pana. Przyjrzał się jej
uważnie, zanim popuścił cugli i konie ruszyły.
- Ładnie pani w lawendowym kolorze - stwierdził. Zadziwił ją tymi słowami.
Gdy jechali ulicami Londynu, zauważyła, że powozi naprawdę świetnie, choć nie znał
ani tych koni, ani tego powozu. Nic dziwnego, przecież był oficerem kawalerii. Mimo iż
kurczowo trzymała się poręczy, kilka razy na zakrętach przechyliła się w jego stronę.
Pachniał skórą i piżmem.
Na widok katedry Świętego Pawła zaparło jej dech w piersiach. Była ogromna i
piękna. Nigdy nie widziała czegoś takiego.
- Nie mogę wprost uwierzyć, że na własne oczy widzę tę słynną budowlę -
powiedziała.
- Jak się pani podoba portyk z kolumnami? - spytał, wskazując go batem. -
Pomyślałem, że może chciałaby pani zbudować coś podobnego na frontonie Ringwood
Manor, oczywiście bez wieżyczek po bokach. Przy rezydencji tej wielkości wyglądałyby one
nieco pretensjonalnie. Spojrzała na niego zdziwiona. Minę miał jak zwykle poważną, ale nie-
wątpliwie żartował. Roześmiała się.
- Nie powinnam kraść pomysłu Cecilowi - odparła. - Może zamiast tego zbuduję
kopułę.
Spojrzał na nią z ukosa. Jego ponurych rysów nie rozjaśnił nawet cień uśmiechu.
Czyżby jednak nie znał się na żartach?
- Zajrzymy do środka? - zaproponował i wskazał w górę. - Można wejść na najwyższą
galeryjkę, by podziwiać kopułę zarówno wewnątrz, jak i z zewnątrz. Muszę panią jednak
ostrzec, że o ile mnie pamięć nie myli, trzeba wspiąć się po pięciuset trzydziestu czterech
stopniach. Łatwy jest tylko początek drogi.
- A jednak chodźmy tam - zdecydowała. - Na pewno roztacza się stamtąd wspaniały
widok.
I rzeczywiście tak było, choć przez pierwsze kilka minut po wyjściu na zewnętrzną,
okalającą kopułę galeryjkę, nie mogła go podziwiać. Była zdyszana, przerażona trudami
wspinaczki i ciemnościami panującymi przez większą część drogi. Ale nie zatrzymała się w
pół kroku, nie poprosiła, by sprowadził ją na dół. Ze strachem myślała teraz o drodze
powrotnej, zawsze trudniejszej niż wchodzenie na górę.
- O Boże! - wykrzyknęła bez tchu. - Widać stąd nawet najdalsze okolice.
- Przez chwilę bałem się, że pani tego nie przeżyje.
Szli galeryjką, a pułkownik pokazywał jej charakterystyczne punkty panoramy. Stał
tuż obok niej, żeby mogła patrzeć wzdłuż jego ramienia na to, co wskazywał jego palec. Pod
nimi przepływała Tamiza. Podawał jej nazwy kolejnych mostów. Łodzie i statki na rzece
wyglądały jak zabawki. Wskazał jej Tower, opactwo Abbey i kilka innych kościołów, ze
smukłymi wieżami, miniaturowymi w porównaniu z kopułą Świętego Pawła i różne inne
warte obejrzenia budynki. Dalej, po obu stronach rzeki był już sielski krajobraz. Na tej
wysokości wiał silny wiatr. Pułkownik podniósł rękę, by mocniej przytrzymać kapelusz na
głowie.
- Nigdy w życiu nie czułam takiej radości - powiedziała. Ten wysoki, postawny
mężczyzna był od kilku godzin jej mężem. Ciekawe, co by teraz czuła, gdyby zawarli
prawdziwe małżeństwo? Znów poczuła dreszcz podniecenia.
- Doprawdy? - Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Więc pani życie było aż tak
monotonne?
- Tak, nic się w nim nie działo - przyznała z żalem. - Zawsze marzyłam, by pojechać
do Londynu, by zobaczyć odległe miejsca, mieszkających tam ludzi. Mężczyźni mają o wiele
więcej swobody niż my.
- Czyżby? - Patrzył na nią długo i posępnie, a potem odwrócił głowę bez słowa i
zapatrzył się w przestrzeń.
Wiedziała, że zawsze będzie pamiętać ten dzień. Skoro klamka już zapadła, cieszyła
się, że nie skończyło się tylko na niezręcznej, krótkiej ceremonii z dzisiejszego ranka.
Ukradkiem przez rękawiczkę dotknęła obrączki. Czuła ją na palcu, symbol związania na całe
życie z tym mężczyzną, którego nie zobaczy już nigdy więcej, gdy minie jutrzejszy dzień. Ile
czasu upłynie, zanim zapomni, jak on wygląda? Odwróciła głowę, by mu się przyjrzeć, wyryć
w pamięci tę surową, kanciastą twarz, wydatny nos, wąskie usta, ciemne włosy i piwne oczy.
Patrzył na nią bacznie, jakby też próbował zapamiętać jej wygląd.
- Jest pani gotowa znów stawić czoło schodom? - spytał. Roześmiała się niepewnie.
- Wolałabym spędzić tutaj resztę dnia. A może nawet całe życie.
- Więc jest aż tak źle? Proszę trzymać mnie za rękę. Nie pozwolę pani upaść. Słowo
honoru. - Wyciągnął do niej lewą dłoń, a prawą uniósł jak do przysięgi.
Mimo rękawiczek kurczowe trzymanie go za rękę przez tak długi czas wydało się jej
bardzo intymne. Jednak dopóki nie znaleźli się na samym dole, nie mogła zrezygnować z jego
pomocy. Był dostatecznie silny, by się na nim wesprzeć. A przecież przez całe lata polegała
tylko na sobie. To ona była podporą dla innych.
Potem zabrał ją do opactwa Abbey, nie tak ładnego jak katedra Świętego Pawła.
Dziedzictwo wieków wprost tam przytłaczało.
- Trudno uwierzyć, że był tu koronowany każdy władca, począwszy od Wilhelma
Zdobywcy - powiedziała, stojąc pośrodku głównej nawy i rozglądając się wokół z pewną
bojaźnią.
- Z wyjątkiem Edwarda V - odparł. - Większość z nich jest tu także pochowana.
- Często przyjeżdżał pan do Londynu? - spytała.
- Nie za bardzo. - Poprowadził ją w stronę ołtarza. - Rodzice woleli, żebyśmy
przebywali w Lindsey Hall. Nam też się tam bardziej podobało.
- Czy jest pan najstarszy z rodzeństwa? - Uświadomiła sobie, że prawie nic o nim nie
wie. A przecież był jej mężem.
- Tylko książę Bewcastle jest ode mnie starszy - wyjaśnił. - Po mnie jest Rannulf,
Freyja, Alleyne i Morgan. Nasza matka uwielbiała czytać książki, zwłaszcza historyczne. To
ona wybrała nam te rzadko spotykane imiona.
- Czy jesteście ze sobą blisko związani? - spytała. Wzruszył ramionami.
- Od trzech lat nie byłem w domu - rzekł. - Podczas ostatniej bytności pokłóciłem się z
Bewcastle'em i nawet wyjechałem wcześniej, niż zamierzałem. Ale w stosunkach między
nami to nic nowego.
Nie chciał więcej mówić na ten temat. Eve pomyślała, że to dziwne być poślubioną
mężczyźnie, który na zawsze pozostanie obcy.
Przejechali koło pałacu St. James i Carlton House, gdzie rezydował książę Walii.
Potem przez Hyde Park, który był o wiele większy, niż się spodziewała. Przypominał raczej
wieś niż park w centrum największego miasta na świecie. Pułkownik trzymał się z dala od
ruchliwych dróg.
- Jeśli pani chce, możemy pojechać do Tower - zaproponował, gdy dotarli na skraj
Hyde Parku. - Jest tam menażeria, która pewnie się pani spodoba, bo przecież lubi pani
zwierzęta. Albo możemy pójść na lody.
- Nie wiem, czy chciałabym oglądać zwierzęta zamknięte w klatkach - odrzekła. -
Chybabym je wszystkie uwolniła.
- Obywateli Londynu na pewno by zachwyciła możliwość spotkania się na ulicy oko
w oko z lwem albo tygrysem.
Roześmiała się.
- Lody? - zapytała, dopiero teraz uświadamiając sobie, co jej dał do wyboru. -
Słyszałam o nich, ale nigdy nie próbowałam. Dobrze, chodźmy na lody.
Zabrał ją więc do Guntera, gdzie po raz pierwszy w życiu spróbowała tego przysmaku.
- Czy Londyn spełnił pani oczekiwania? - spytał.
- O tak - zapewniła. - Żałuję, że nie mogę tu spędzić całego tygodnia.
- Zarumieniła się i zagryzła wargę, gdy uświadomiła sobie, że zachowuje się niczym
podekscytowane, naiwne dziecko. - Ale oczywiście tęsknię też za domem.
Bała się, ze popołudnie upłynie im w całkowitym milczeniu, w skrępowaniu i
ponurym nastroju. A nie było tak źle. Pułkownik, na pierwszy rzut oka niezbyt miły ani
rozmowny, miał jednak nienaganne maniery i, podobnie jak ona, robił wszystko, by
podtrzymać konwersację.
- Gdzie znajdę sklep, w którym mogłabym kupić upominki dla dzieci?
- spytała, gdy skończyli lody. - Uradują ich podarki z Londynu.
- Dla tych sierot?
- Dla Becky i Davy'ego - poprawiła go. - Dla moich dzieci. I dla Benjamina, synka
Thelmy.
Spodziewała się, że spyta: „Dla tego bękarta?” Ale on tylko wstał i powiedział:
- Pojedziemy na Oxford Street. Tam będzie pani miała duży wybór. Dla Benjamina
wypatrzyła kolorowego drewnianego bąka, a dla Becky porcelanową lalkę, która do złudzenia
przypominała prawdziwego dzidziusia. Pułkownik gdzieś się oddalił, a po jakimś czasie
pojawił się z powrotem, niosąc dwa kije do krykieta, piłkę i drewniane bramki.
- To się chyba spodoba chłopcu, jeśli jeszcze tego nie ma.
- Nie, nie ma. - Uśmiechnęła się do niego. - Dziękuję panu. Nie miałam pojęcia, co dla
niego wybrać.
- Chłopcy lubią grać w krykieta - powiedział.
Wybrała jeszcze koronkowe chusteczki dla Thelmy i cioci Mari i sama zapłaciła za
wszystko. Pułkownik wyniósł paczki ze sklepu i umieścił je na podłodze kariolki, po czym
pomógł Eve wsiąść. Była zmęczona. Gdy jednak w końcu znaleźli się przed hotelem i
uświadomiła sobie, że spędzony razem czas dobiegł końca, poczuła rozczarowanie.
Wiedziała, że wkrótce będzie musiała wrócić do szarej rzeczywistości, ale nie była
jeszcze na to gotowa.
- Zje pan z nami kolację? - spytała.
- Dziękuję, nie - odparł, nie podając powodu. - Przyjadę po panie rano. I tym razem
wyruszymy bardzo wcześnie.
Odprowadził ją do holu i polecił służącemu, by zaniósł jej pakunki na górę. Właśnie
miał się z nią pożegnać, gdy niespodziewanie zatrzymał się przy nich starszy, dystyngowany
dżentelmen w wojskowym mundurze i uniósł monokl do oka.
- Bedwyn - powitał go serdecznie. - Tak mi się wydawało, że to pan. Przyjechał pan
do Anglii na obchody zwycięstwa?
Był to generał Naughton.
- Witam pana, generale - rzekł pułkownik.
Eve cofnęła się o krok, świadoma tego, że znalazła się w obcym środowisku. Generał
jednak zwrócił się w jej stronę i spojrzał przez monokl, unosząc brwi. Pułkownik Bedwyn
ujął Eve pod łokieć i pociągnął do przodu.
- Mam zaszczyt przedstawić panu moją żonę, sir oznajmił.
- To pańska żona? Nie wiedziałem, że pan jest żonaty - odparł generał. - Jak się pani
miewa, lady Bedwyn? Podoba się pani w Londynie?
- O tak, bardzo - odrzekła. - Zwiedzaliśmy miasto przez całe popołudnie.
- Świetnie, świetnie. Jeszcze się pewnie spotkamy na jakichś uroczystościach. Skinął
im lekko głową na pożegnanie i poszedł w swoją stronę.
Eve była oszołomiona. Lady Bedwyn! Nie była już Eve Morris, ale lady Bedwyn.
- A zatem do jutra rana - powiedział jej mąż. Ukłonił się i odszedł. Ogarnęło ją
poczucie okropnej pustki. Stanęła i patrzyła w ślad za nim, widząc swą przyszłość
niezmiennie w szarych barwach.
7
Aidan stał przy oknie salonu w Ringwood Manor. Po raz pierwszy od jego powrotu do
Anglii popsuła się pogoda. Ciemne chmury wisiały nisko i zbierało się na deszcz. Miał
nadzieję, że uda mu się ruszyć w drogę do Hampshire, zanim zapadnie zmierzch. Niestety,
ostatni etap podróży powrotnej z Londynu wydłużył się. Przyjął więc zaproszenie, by chwilę
odpocząć i posilić się. Uniósł filiżankę i dopił herbatę.
Jego żona, pani Pritchard i guwernantka, którą przedstawiono mu jako pannę Rice,
siedziały obok siebie. Wydało mu się niestosowne, że guwernantka towarzyszy im podczas
herbaty, ale nie była to pierwsza dziwna rzecz, którą tu zauważył. Gdy podjechali pod dom,
na ich powitanie zebrała się cała służba i dzieci. Stali jednak nie w pełnym milczącego
szacunku szeregu, ale hałaśliwą gromadą, śmiejąc się i mówiąc jednocześnie. A ten piekielny
pies szczekał jak opętany i nikt nie zwrócił mu uwagi. Zapewne mieszczańskie pochodzenie
jego żony sprawiało, że nie potrafiła zapanować nad swymi podwładnymi. I to dla nich
poślubiła zupełnie obcego człowieka.
Musiał jednak przyznać, że w tym domu panowała ciepła atmosfera, której nie spotkał
nigdzie indziej. Jaka inna kobieta zostawiłaby wszystkich, by osobiście zaprowadzić dzieci do
pokoju, zamiast oddać je pod opiekę niani? A potem jeszcze spędziła tam z nimi całe
piętnaście minut, gdy rozwijały prezenty. Przecież nie była ich matką. Czy nie pragnęła mieć
własnych dzieci?
- Eve, pułkowniku Bedwyn, muszę wam to powiedzieć - odezwała się panna Rice, gdy
na chwilę zapadła cisza. Chciałabym wam obojgu z całego serca podziękować. Dziękuję wam
w imieniu dzieci, które były nie przytomne z przerażenia, nie rozumiejąc, co się dzieje.
Wczoraj znów pojawił się tu pan Morris. Agnes powiedziała mu, że wyjechałaś na cały dzień
z panią Pritchard. Przeszedł się po wszystkich pokojach i zajrzał do każdego kredensu i
szuflady. Przyprowadził ze sobą dwóch służących, by przeliczyli srebra, porcelanę, kryształy i
lniane obrusy. Zamierza rozliczyć cię ze wszystkiego przed twoim wyjazdem. Zanim
wyszedł, kazał Agnes zebrać nas w holu. Ustawić w dwuszeregu niczym żołnierzy na apelu.
Powiedział nam, że do jutra musimy się stąd wynieść. W innym wypadku każe nas
aresztować za włóczęgostwo. Był z siebie bardzo zadowolony.
Aidan bez trudu mógł sobie wyobrazić tę scenę.
- Och, to straszne! - wykrzyknęła Eve ze zgrozą. - Chodzili po wszystkich pokojach?
Jak on śmiał! Zaglądali do każdego kredensu i szuflady?
- Tak - odparła panna Rice. - Powiedział, że daje nam czas do jutra, do południa.
- Natychmiast do niego napiszę. - Eve wstała i odwróciła się, by spojrzeć na Aidana.
Wydawała się dzisiaj bledsza niż wczoraj. Znów była ubrana na szaro. - Ale najpierw
pożegnam pana, pułkowniku. Mam nadzieję, że ominie pana ulewa.
- Zamierza pani pisać, zamiast osobiście stawić mu czoło i zobaczyć jego minę, gdy
dowie się prawdy?
Uśmiechnęła się lekko.
- Dobrze byłoby zobaczyć tę scenę. Chyba nie oprę się tej pokusie. Aidan nagle
postanowił doprowadzić całą sprawę do końca. Podszedł do stolika i odstawił filiżankę.
- Ja też nie mogę odmówić sobie przyjemności, żeby być świadkiem, jak pan Cecil
Morris dostaje za swoje. Może nawet wezmę w tym udział.
- Zamierza pan zostać? - spytała Eve, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia.
- Tak. Zostanę do jutra, do południa. Bardzo bym się zdziwił, gdyby ten dżentelmen
się spóźnił.
Pomyślał, że Lindsey Hall może poczekać. Był jej winien chociaż tyle wsparcia. Jeden
dzień z życia nie znaczył wiele.
- To wspaniale, pułkowniku. - Pani Pritchard wstała z wysiłkiem. - Pójdę i powiem
pani Rowe, że będziemy mieć o jedną osobę więcej na obiedzie. Z pewnością przygotuje
bankiet weselny jak dla rodziny królewskiej.
Aidan usłyszał, jak za jego plecami deszcz zaczyna bębnić o szyby.
* * *
Dla Eve cała sytuacja wydawała się niezręczna. Pułkownik zatrzymał się w
najlepszym pokoju gościnnym. Oczywiście nie było w tym nic niestosownego. Był przecież
jej mężem. Jego obecność wprowadziła jednak dziwny niepokój. Konwersacja podczas
przydługiego obiadu, na który pani Rowe przygotowała o wiele więcej dań niż zwykle, i
potem, w salonie, była dość wymuszona. A mimo to cieszyła się, że został.
Gdy pułkownik wyjedzie, życie będzie płynąć dawnym trybem, monotonnie, bez
nadziei na jakąkolwiek szczęśliwą odmianę. John po powrocie odkryje, że nie dochowała mu
wiary. I taki będzie koniec wszystkich ich marzeń i planów na przyszłość. Potrzebowała
czasu, by przyzwyczaić się do myśli o swoim życiu w nowym wymiarze. Potrzebowała pobyć
z pułkownikiem jeszcze przez pewien czas, choćby przez jeden dzień, by upewnić się, że
wszystko to po prostu jej się nie przyśniło.
Eve haftowała w salonie. Po obiedzie spędziła trochę czasu z dziećmi, choć mniej niż
zwykle. Stęskniła się za nimi. Tak dobrze było wrócić do domu i ze świadomością, że nic im
już nie zagraża. Ich bezpieczeństwo warte było każdego poświęcenia. Ciocia Mari, niech ją
Bóg błogosławi, podtrzymywała konwersację, opisując pułkownikowi park. Jednak gdy za-
sugerowała, żeby jej bratanica pokazała mu go jutro przed południem, Eve spojrzała na nią z
wyrzutem. Najwyraźniej nawet teraz ciocia Mari nie porzuciła nadziei, że uda się jej
przekonać ich, by jednak pogłębili znajomość.
- Jutro rano w parku będzie zbyt mokro, ciociu Mari. Nie wygląda na to, by miało
przestać padać - stwierdziła Eve.
Pułkownik siedział rozparty w głębokim fotelu, splótłszy dłonie. Eve czuła, że
obserwuje ją, pochyloną nad robótką. Jakby między nimi przebiegała napięta struna, którą co
jakiś czas delikatnie potrącał niewidzialny palec. Odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała pukanie do
drzwi. Agnes uchyliła je tylko tyle, by wetknąć w nie głowę.
- Potrzebujemy cię w pokoju dziecinnym, moja duszko - powiedziała, zerkając
jadowicie na Aidana, który pouczył ją przed obiadem, że teraz powinna się zwracać do swej
pani „milady”.
- Zaraz tam będę - odpowiedziała Eve, wpinając igłę w materiał. Zwinęła robótkę i
wstała.
- Czy dzieci nie mają niani? - spytał pułkownik.
- Zwykle o tej porze już śpią - wyjaśniła Eve. - Musiało się coś stać.
- Eve spędza z nimi bardzo dużo czasu - oznajmiła ciotka Mari. - Byłaby cudowną
matką dla własnych dzieci.
Eve wzruszyła tylko ramionami i poszła na górę. Niania Johnson ani Thelma nigdy jej
nie przeszkadzały, gdy przyjmowała gości, chyba że znalazły się w sytuacji bez wyjścia.
Otwierając drzwi pokoju dziecinnego, usłyszała łkanie. Niania Johnson siedziała na
krześle, trzymając na kolanach skuloną Becky, która szlochała rozpaczliwie. Davy w koszuli
nocnej stał na środku pokoju. Thelma kołysała Benjamina. Pomrukiwał przez sen,
zaniepokojony hałasem.
- Ona mi nie wierzy, kiedy mówię, że pani nie wyjedzie - tłumaczyła niania. - I że pan
Morris nie wróci, by nas wszystkich wypędzić. Panno Eve, on kazał dzieciom ustawić się
razem ze służbą, gdy do nas przemawiał.
Eve przebiegła przez pokój i chwyciła Becky w ramiona.
- Och, moje kochanie - powiedziała, przytulając policzek do główki dziecka. - Nigdzie
nie wyjadę. Pojechałam tylko po to, żebyście były bezpieczne. Nic już wam nie grozi.
Ringwood jest moje i możecie tu mieszkać z Davym. Zawsze będę was kochać. Zawsze, bez
względu na wszystko. Chodź, coś ci pokażę.
Stopniowo łkanie dziewczynki ucichło. Usiadły na krześle. Becky lubiła nianię i
Thelmę, ale teraz potrzebna jej była Eve. Wczoraj w najokrutniejszy sposób uświadomiono
temu dziecku, że może wszystko stracić. Jak Cecil śmiał tak poniżyć i przestraszyć dzieci,
które przecież były jego krewnymi!
- Spójrz. - Eve wyciągnęła przed siebie lewą rękę i rozpostarła palce. - Widzisz? To
jest obrączka ślubna. A to znaczy, że jestem zamężna. Mogę zostać w Ringwood do końca
życia. I ty także.
- A Davy?
- Davy też. - Eve pocałowała ją w główkę. Jesteście przecież moimi dziećmi. Kocham
was i zawsze będę kochać.
Gdyby nie wyszła za mąż, sama miłość nie uchroniłaby ich przed nieszczęściem.
Trudno, poniesie wszystkie konsekwencje tej trudnej decyzji.
Uniosła twarz, by uśmiechem dodać Davy'emu otuchy, ale on, cały spięty, jakby
szykował się do skoku, spoglądał w stronę drzwi, w których stanął pułkownik.
- Spokojnie, chłopcze - powiedział cicho. - Nie zrobię ci krzywdy. Ani twojej siostrze.
Broniłbyś jej nawet za cenę swego życia, prawda? Słusznie. Mężczyźni powinni bronić
swoich kobiet.
- Idź sobie! - zawołał Davy drżącym głosem.
- Davy... - zaczęła Eve, ale pułkownik uciszył ją gestem, nie odrywając oczu od
chłopca.
- Panna Morris pojechała ze mną dwa dni temu do Londynu. Wczoraj wzięliśmy ślub -
tłumaczył. - Jest teraz lady Bedwyn. Ożeniłem się z nią, by zapewnić jej opiekę, żeby mogła
tutaj zostać. Teraz macie tu zapewniony dach nad głową, dopóki nie urośniecie i nie
pójdziecie w świat. Ożeniłem się z nią, bo jestem człowiekiem honoru i bronię kobiet, jeśli
tylko jest to w mojej mocy. Jestem oficerem i wkrótce muszę wrócić do swojego regimentu.
Zadbałem o to, by lady Bedwyn była tu bezpieczna. Będę jednak spokojniejszy, wiedząc, że
jest przy niej mężczyzna, który zaopiekuje się nią i resztą kobiet w majątku. Myślę, że można
na tobie polegać, prawda?
Eve widziała, jak Davy stopniowo się rozluźnia.
- Tak - powiedział.
- Tak, sir - poprawił go Aidan.
- Tak, sir.
- Doskonale. Która sypialnia należy do ciebie?
- Tamta - wskazał Davy. - Usłyszałem, że Becky płacze. Myślałem, że ten zły
człowiek przyszedł po nią.
- Możesz być pewien, że nigdy się tak nie stanie - oświadczył Aidan. - A teraz połóż
się do łóżka i niech niania okryje cię kołderką. Nic wam nie grozi.
Eve kołysała Becky w ramionach i rozmyślała. Aidan nie był delikatny w obejściu.
Zmusił Davy'ego, by mówił do niego „sir”. Nie uśmiechał się, wyglądał wręcz groźnie. Czuła,
że w ogóle go nie zna. I nigdy nie pozna. Ten obcy mężczyzna, który jest jej mężem, już jutro
wyjedzie.
Napotkali swoje spojrzenia i przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Nie odezwali
się ani słowem, bo Becky właśnie zasypiała, Thelma, odwrócona do nich plecami, kołysała
Benjamina w ramionach, a niania szeptała do Davy'ego w jego sypialni.
W tej jednej chwili coś ich połączyło. Coś intymnego, czułego, niewypowiedzianego i
bolesnego.
Po chwili Aidan odwrócił się i odszedł. Eve odchyliła głowę na oparcie krzesła i
zamknęła oczy. To, co się wczoraj zdarzyło, nieodwracalnie zmieniło jej życie.
Następnego ranka Aidana obudził Andrews, przynosząc mu wodę do golenia. Padała
drobna mżawka. Aidan miał nadzieję, że drogi nie będą zbyt błotniste, by po południu ruszyć
w podróż. Chociaż był przyzwyczajony do jazdy w każdych warunkach.
Po śniadaniu przez ponad godzinę spacerował samotnie po okolicy. Jego żona
postanowiła spędzić poranek z dziećmi w ich pokoju. Pani Pritchard pojechała do Heybridge.
Park rzeczywiście ładnie rozplanowano. Koło domu urządzono ogród różany. Dalej widać
było zagajnik, wzgórza, groty i proste ławeczki. Z każdego punktu musiał roztaczać się
malowniczy widok, jeśli tylko dopisywała pogoda. Z tyłu domu znajdowały się rabaty z
kwiatami i warzywnik. Za stawem, na który zwrócił uwagę już wcześniej, ciągnęła się
porośnięta drzewami dolina, pełna teraz azalii i dzwonków. Przed domem był dobrze
utrzymany trawnik.
O mały włos Eve tego wszystkiego nie straciła. Gdyby Andrews nie przeziębił się,
dzisiaj musiałaby na zawsze opuścić swój dom. Albo gdyby on odnalazł kapitana Morrisa
kilka minut później. No i gdyby kapitan nie uratował mu życia pod Salamanką. Jak dziwną
rolę w życiu człowieka odgrywa przypadek.
Wrócił do domu przed dwunastą. Nie można wykluczyć, że Cecil Morris zechce
przyjechać wcześniej.
Przebrał się w suche rzeczy. Zastał swoją żonę w salonie, znów zajętą haftowaniem,
choć miał wrażenie, że wyjęła robótkę dopiero wówczas, gdy usłyszała, że nadchodzi.
Zapewne czuła się skrępowana, będąc z nim sam na sam. Stał i obserwował ją przez kilka
minut, dopóki nie zauważył, że zaróżowiły się jej policzki. Podszedł do okna i zaczął przez
nie wyglądać.
Powóz Cecila Morrisa pojawił się na podjeździe za dziesięć dwunasta.
- Oto i on - oznajmił Aidan.
- Agnes go wprowadzi - odparła.
- Dobrze.
Odwrócił się i patrzył jak pewną ręką wbij a igłę w materiał, zwij a płótno i chowa je
do torby na robótki. Usunął się trochę na bok, w cień draperii zawieszonych przy oknie.
Usłyszeli odgłos kopyt i zgrzyt kół na żwirze. Stuknęły drzwi powozu, a potem głośno
załomotała kołatka na drzwiach wejściowych. Temu gościowi Agnes nigdy nie otworzyłaby
drzwi z własnej woli.
Eve odwróciła głowę i spojrzała na męża. Potem wstała, by przywitać gościa. Chwilę
później, bez choćby symbolicznego pukania, drzwi otworzyły się z impetem, uderzając w
stojący za nimi okrągły stolik.
- O, to ty, Cecilu - powiedziała Eve. - Dzień dobry. Ponury dziś dzień, prawda?
Aidan usłyszał, że kolejne powozy zbliżają się do domu, ale nie odwrócił głowy, by na
nie spojrzeć. Nawet nie drgnął.
- Dziwię się, że jeszcze tutaj jesteś, Eve - oświadczył Cecil, zdejmując kapelusz i
płaszcz. Strząsnął z nich krople deszczu i rzucił je na najbliższe krzesło. - Spodziewałem się,
że zachowasz resztkę godności i odejdziesz stąd przed południem. Nie masz chyba zamiaru
błagać mnie, bym pozwolił ci zostać, prawda? Wiesz, że nie chcę o tym nawet słyszeć i nie
cierpię scen.
- Mam nadzieję, że ciotka Jemima jest w dobrym zdrowiu? - spytała grzecznie.
- Spodziewam się, że wszyscy inni już sobie poszli, a ta kobieta, która uważa się za
gospodynię, hańbiąc progi tego domu, zbiera się właśnie do drogi - powiedział. Wyciągnął z
kieszeni zegarek i sprawdził godzinę. - Tej hołocie zostały dwie minuty z wyznaczonego im
czasu. I tobie też, I we. Z łaski dam ci jeszcze godzinę. O pierwszej zjawią się tu ludzie pod
wodzą miejscowego konstabla, którzy zabiorą maruderów do magistratu. Nie możemy
pozwolić, by ci włóczędzy byli ciężarem dla parafii. A teraz zechciej mi wybaczyć. -
Roześmiał się z własnego dowcipu. - Albo jak tam wolisz, kuzynko. Przyjechały wozy me-
blowe i muszę zejść na dół, by nadzorować ich rozładunek.
- Cecilu, naprawdę muszę cię prosić, byś sobie poszedł. Lada chwila siądziemy do
obiadu, a ty nie zachowałeś się wystarczająco uprzejmie, by zasłużyć na zaproszenie do stołu.
Nie życzę sobie, by jakieś twoje rzeczy wyładowywano w moim domu. Stanowczo ci tego
zakazuję. Zejdź natychmiast na dół i dopilnuj, by do tego nie doszło.
- Słuchaj no, Eve - rzekł, wypinając pierś i czerwieniejąc na twarzy. - Nie myśl sobie,
że będę znosił twoje błazeństwa, bo jesteś moją bliską kuzynką. Nigdy cię nie lubiłem i
dzisiaj mogę ci to otwarcie powiedzieć. Natychmiast, w tej chwili, opuść ten dom. Miałaś
szansę zabrać swoje rzeczy osobiste, ale właśnie ją straciłaś. Czy pójdziesz stąd z własnej
woli, czy też mam cię popędzić batem?
W głosie Cecila zabrzmiał teraz wyraźny walijski akcent. Aidan odchrząknął i Morris
odwrócił szybko głowę, by zerknąć w półmrok przy oknie. Na jego twarzy pojawił się wyraz
uniżonej uprzejmości.
- Milordzie! - wykrzyknął. - Znów nas pan odwiedził? Eve, powinnaś mi była
powiedzieć, jak tylko przyjechałem, a dałbym ci jeszcze kilka godzin, byś mogła przyjąć
swego gościa. Powiedziałbym nawet: naszego gościa. Cóż znaczy kilka godzin dla bliskich
krewnych? To moja matka niecierpliwie czeka, by się wprowadzić tutaj, do swojego nowego
domu. Ja chętnie dałbym Eve czas do końca tygodnia.
- Zdaje się, wspominał pan coś o bacie? - Aidan wyszedł z cienia. Morris roześmiał się
głośno.
- To taki żart między kuzynami - powiedział.
- Aha. - Aidan zrobił jeszcze kilka kroków, aż znalazł się tuż przy Morrisie,
spoglądając na niego z góry. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a Morris nie więcej niż
metr sześćdziesiąt. - Nieraz zarzucano mi brak poczucia humoru i teraz widzę, że nie bez
powodu. Odnoszę wrażenie, że mówił pan całkiem poważnie.
Śmiech Morrisa był tym razem nieco wymuszony.
- Nie mogę pozwolić na to, żeby nawet w żartach popędzał pan batem moją żonę.
Zapadła krótka, napięta cisza.
- Pana żonę? - Morrisowi ze zdziwienia opadła szczęka.
- Moją żonę. Morris roześmiał się.
- Oj, żartowniś z pana - oświadczył, puszczając oko. - Przez chwilę mnie pan nabrał,
milordzie. Brak poczucia humoru, co? Muszę przyznać, że to najlepszy dowcip, jaki w życiu
słyszałem. A kiedy zostały odczytane zapowiedzi? Zapomniał pan o tym, co?
- Panna Eve Morris uczyniła mi zaszczyt i zgodziła się zostać moją żoną.
Przedwczoraj w Londynie wzięliśmy ślub za specjalnym pozwoleniem - odparł lodowato
Aidan. - Jest teraz lady Bedwyn i panią Ringwood Manor. I zdaje się, że przed chwilą kazała
się panu wynosić.
- Co takiego?
- Może pan wyjść o własnych siłach, ale mogę też panu w tym pomóc, choć nie użyję
bata. Tylko tchórz i skończony bydlak grozi w ten sposób słabszym od siebie. Zanim pan
jednak pójdzie...
- Pan się ożenił z Eve? - Morris poczerwieniał na twarzy jak burak. W kącikach ust
zebrała mu się ślina, którą pryskał przy każdym słowie. Pewnie dopiero teraz zaczęła do
niego docierać prawda.
- Wyszłam za mąż za tego dżentelmena, Cecilu - powiedziała Eve. - Zatem to ja
jestem od dzisiaj pełnoprawną właścicielką Ringwood Manor, a nie ty.
- Nie! - Okręcił się na pięcie i spiorunował ją wzrokiem. - Niemożliwe. Kto słyszałaby
brać ślub za specjalnym pozwoleniem? To są jakieś kłamstwa, bzdury. Zdemaskuję cię i
srogo ukarzę. A jeśli spodziewasz się po mnie litości albo miłosierdzia...
- Zamilcz, człowieku! - Aidan podświadomie użył tonu, którym mówił do ludzi na tyle
niemądrych, by kwestionować jego rozkazy na polu bitwy lub podczas musztry. Nie musiał
podnosić głosu ani czynić żadnych groźnych gestów. I tak poskutkowało. Morris odwrócił się
do Aidana z oczami wybałuszonymi ze strachu i pobladłą nagle twarzą.
- Chociaż jest pan kuzynem mojej żony, w pańskich słowach i zachowaniu wobec niej
nie było nawet śladu rodzinnego sentymentu - rzekł Aidan, podchodząc krok bliżej, tak że
Morris musiał zadrzeć głowę, by patrzyć mu w twarz. - Nie jest pan tu mile widziany. Proszę
stąd odejść i nigdy już tu nie wracać. Nigdy! Nie ma pan wstępu nawet do parku. Czy
wyrażam się jasno?
Cecil Morris gapił się na niego bez słowa. Aidan ściszył głos.
- Czy wyrażam się zrozumiale? Cecil odchrząknął.
- Tak.
- Wkrótce wracam do mojego pułku. Moja żona zostanie tutaj - ciągnął Aidan. - Mam
jednak długie ręce, Morris, i potężnych przyjaciół w Anglii, choćby takich jak mój brat,
książę Bewcastle. Jeśli dojdzie do mnie najmniejsza pogłoska, sugerująca, że nęka pan lady
Bedwyn, nie daruję tego. Rozumiesz mnie pan?
- Tak. - Głos Morrisa przypominał skrzek żaby.
- To dobrze. - Aidan założył ręce do tyłu i jeszcze przez chwilę patrzył na niego z
góry. Wiedział, że przedłużająca się cisza jest skuteczną bronią, wprawiającą w dygot kolana
nawet najbardziej krnąbrnych żołnierzy. - Niech pan już idzie.
Morris odwrócił się i zerknął na Eve. Strasznie go korciło, by jeszcze coś powiedzieć.
Otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Na swoje szczęście, bo Aidan wprost marzył o tym, aby
schwycić go za kołnierz, znieść po schodach z dyndającymi nogami i wrzucić do powozu.
Morris, potykając się, ruszył do drzwi, zabrał płaszcz i kapelusz i zniknął. Aidan zamknął
drzwi i zwrócił się do swojej żony, unosząc brwi.
Patrzyła na niego ubawiona.
- Cieszę się, że pan został i nie ominęło mnie to widowisko. Był pan wspaniały.
Mówiąc te słowa, pospieszyła do niego z wyciągniętymi rękami. Ujął jej dłonie i
mocno ścisnął.
- Przyznam, że sam nieźle się bawiłem.
- Dziękuję! - zawołała, odwzajemniając jego uścisk. - Bardzo panu za wszystko
dziękuję. Nawet pan nie wie, jak bardzo jestem mu wdzięczna.
Była zarumieniona, ożywiona i znów pełna uroku, tak jak dwa dni temu w Londynie.
Uniosła ku niemu twarz, a on bez zastanowienia pochylił się ku niej. Ich usta się spotkały. A
potem oboje cofnęli ręce i odskoczyli od siebie jak oparzeni.
O, do diabła! To z pewnością był jeden z najbardziej krępujących, niezręcznych
momentów w życiu Aidana. Eve stała z oczami pełnymi przerażenia i rumieńcem
zalewającym jej policzki.
- Proszę o wybaczenie... - wykrztusił.
- Naprawdę, proszę mi wybaczyć... - wyjąkała.
Odezwali się jednocześnie, niczym grecki chór w antycznej sztuce.
- Proszę o wybaczenie - powtórzył. - Pójdę na górę i sprawdzę, czy Andrews skończył
pakować moje bagaże.
- Zostanie pan na obiad?
Nie. Był już najwyższy czas, żeby wyjechać. Zaczynał ją postrzegać jako serdeczną,
lojalną, godną uwagi kobietę. Burzyła jego spokój. Co gorsza, przyłapał się na tym, że myśli
o niej z pożądaniem. Zwłaszcza ostatniej nocy, gdy położył się do łóżka i uświadomił sobie,
że po raz pierwszy w życiu śpi pod jednym dachem ze swoją żoną. Te myśli były niepokoją-
ce, niestosowne.
- Chyba nie... - odparł.
Drzwi salonu za jego plecami otworzyły się. Odwrócił się szybko, zastanawiając, czy
to Morris miał czelność wrócić. Ale była to pani Pritchard, w płaszczu przemoczonym na
ramionach.
- Och, świetnie, że was tu zastałam - powiedziała. - Musicie mi wszystko
opowiedzieć. Dojechałam powozem tylko do stajni i musiałam stamtąd iść pieszo do domu.
Wozy Cecila blokują podjazd do ganku. A on sam nawet na mnie nie spojrzał, gdy bardzo
serdecznie życzyłam mu miłego popołudnia. No, opowiadajcie. Jej oczy aż się iskrzyły z
podniecenia.
Oparła obie ręce na lasce.
Och, ciociu Mari! - powiedziała Eve, przyciskając ręce do piersi. - Szkoda, że nie
słyszałaś pułkownika Bedwyna. Nie podniósł głosu, ale mówił tak, że nawet ja cała się
trzęsłam. Biedny Cecil - zażartowała.
Popełnił błąd, grożąc mojej żonie, że popędzi ją z tego domu batem.
To było bardzo głupie z jego strony - stwierdziła ciotka. - Że też odważył się na coś
takiego w pana obecności, pułkowniku.
- . Nie zauważył pułkownika, który stał w cieniu przy oknie - wyjaśniła Eve.
Pani Pritchard roześmiała się i zdjęła kapelusz, strząsając z niego krople deszczu.
Odwiedziłam wielu sąsiadów - powiedziała. - Pomyślałam, że to ważne, aby
dowiedzieli się, co się wydarzyło. Bardzo się martwili, co się stanie z Eve. Na szczęście z
powodu deszczu zastałam ich wszystkich w do mu.
Aidan mimo woli poczuł niepokój. Ta kobieta znów patrzyła na niego z błyskiem w
oku, jak sprytna swatka.
- Eve, kochanie, wszyscy są zachwyceni, że wyszłaś za pułkownika Bedwyna i
pozostaniesz panią Ringwood. Uznali, że trzeba jakoś uczcić tę okazję. Tłumaczyłam im, że
pułkownikowi wkrótce kończy się urlop, ale nikogo to nie zniechęciło. Właśnie w tej chwili
przygotowują uroczysty wieczorek w sali na piętrze gospody.
- Ciociu Mari... - W głosie Eve brzmiało przerażenie.
- Chyba może pan zostać jeszcze na jedną noc, pułkowniku? - spytała pani Pritchard,
patrząc na Aidana błagalnie.
- Ciociu Mari...
Aidan uciszył ją gestem ręki. Uznał, że ten pomysł nie jest całkiem pozbawiony sensu.
- Cecil Morris nie chciał uwierzyć, że możliwe jest małżeństwo za specjalnym
zezwoleniem - przypomniał. - Przypuszczam, że więcej osób w okolicy może w to wątpić.
Mój pospieszny wyjazd zrodzi tylko plotki, które przysporzą nam kłopotów. Gdy pokażemy
się razem publicznie i weźmiemy udział w zabawie z okazji naszego ślubu, skutecznie
rozwiejemy wszelkie wątpliwości.
Pani Pritchard rozpromieniła się.
- Co pani o tym sądzi? - spytał Aidan swoją żonę.
- Myślę, że sprawiamy panu o wiele więcej kłopotu, niż się pan spodziewał,
pułkowniku - rzekła, marszcząc brwi.
Miała rację. A wszystko wydawało się takie proste, gdy po raz pierwszy przyszła mu
do głowy myśl, że żeniąc się z nią, spełni daną obietnicę.
- Poza tym znowu leje - dodał.
Wszyscy odwrócili się do okna, by popatrzeć na deszcz spływający po szybach.
8
Eve przejrzała garderobę, szukając sukni odpowiedniej na wieczór. Wszystko było
żałośnie niemodne. Przez ostatni rok nosiła żałobę, a i kilka lat wcześniej większość czasu
spędzała w domu z ojcem. Jego pogarszające się zdrowie uniemożliwiało prowadzenie życia
towarzyskiego, do którego przywiązywał taką wagę. Po krótkim namyśle wybrała w końcu
suknię z szarego jedwabiu przetykanego srebrem. Wydawało się jej, że okaże brak szacunku
wobec pamięci Percy'ego, nie nosząc po nim nawet najlżejszej żałoby, mimo że takie było
jego wyraźne życzenie. Edith ułożyła Eve włosy i poradziła jej, by włożyła srebrny łańcuszek
i kolczyki dla podkreślenia uroczystości okazji.
Eve, schodząc do salonu, czuła zdenerwowanie niczym dziewczyna stojąca u progu
debiutu towarzyskiego. Miała pretensje do cioci i sąsiadów, że uknuli spisek mający
zatrzymać pułkownika na dłużej. Zapewne liczyli na to, że ich związek stanie się czymś
więcej niż zamierzone od początku formalne małżeństwo. Zdziwiła się, gdy pułkownik
zgodził się zostać, ale domyśliła się, że skłoniło go do tego poczucie obowiązku. Chyba nie
spodziewał się towarzystwa, do jakiego był przyzwyczajony w swoich sferach.
Czekał na nią w salonie. Ciocia Mari i Thelma pojechały wcześniej, żeby pomóc w
przygotowaniach w gospodzie. A przynajmniej taki powód podała ciocia Mari.
- Przepraszam za to wszystko - powiedziała Eve. - Już od dawna po winien pan być w
drodze do domu.
Ukłonił się i spojrzał na nią taksującym wzrokiem. Ubrany był w galowy mundur, ale
zamiast długich butów miał na nogach lekkie półbuty do tańca.
- Zostałem tu z własnego wyboru - stwierdził. - Mogę stąd wyjechać choćby jutro i
żyć dalej tak, jak do tej pory, jakby nic się nie wydarzyło. Ale dla pani to nie będzie takie
łatwe. Nie chcę, żeby sąsiedzi uważali, że między nami nie ma życzliwości, nie ma...
szacunku. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony, gdy pani Pritchard przedstawiła dzisiaj
swój plan. Ale już po chwili uświadomiłem sobie, że właśnie takiej uroczystości nam
potrzeba.
Mówił to sztywno, oficjalnie. Eve zastanawiała się, czy kieruje nim życzliwość, czy
obowiązek. Kilkakrotnie wykazał nawet poczucie humoru, ale nigdy się nie uśmiechał. Wziął
od niej szal, otulił ją i podał jej ramię.
Deszcz ustał niecałą godzinę temu. Ganek były nadal mokry, a powietrze chłodne. Eve
zadrżała, wsiadając do powozu. Zastanawiała się, czy pułkownik zajmie miejsce przy niej,
czy naprzeciwko. Usiadł obok. Czuła ciepło jego ciała na ramieniu i udzie.
- Będą tańce przy muzyce granej przez miejscowych muzykantów, gra w karty,
rozmowy i poczęstunek z bufetu - wyjaśniła. - Pewnie wyda się to panu bardzo nudne, zbyt
pospolite.
- Nie musi pani przepraszać za coś, co zapewne okaże się przyjemną, wiejską zabawą
- odparł.
Przypomniała sobie, jak kiedyś opowiedziała Johnowi o wieczorku, na którym
niedawno świetnie się bawiła. Wzdrygnął się i powiedział, że wolałby być wrzuconym do
piwnicy pełnej szczurów, niż uczestniczyć w takim wulgarnym zbiegowisku. Roześmiała się
wówczas, a on szybko zmienił temat. Czy John postąpiłby tak samo na miejscu pułkownika,
żeby tylko sąsiedzi darzyli ją szacunkiem i nie litowali się nad nią?
- Nie potrafię zapomnieć, że jest pan synem i bratem księcia - powiedziała. - Jest pan
lordem Aidanem Bedwynem.
- A pani jest lady Bedwyn - przypomniał jej, gdy stary powóz ruszył z szarpnięciem.
- Tylko ją udaję.
- Nie. - Odwrócił głowę, by spojrzeć na nią. - Jest pani moją żoną. Znów zadrżała.
Jeszcze nie zdążyła oswoić się z rzeczywistością. Była ni to zamężna, ni to niezamężna. Niby
miała męża, a jednak go nie miała. Za tydzień o tej porze on będzie gdzieś daleko. Ona jednak
pozostanie jego żoną. Póki śmierć ich nie rozłączy.
- Ciągle jeszcze nosi pani żałobę - zauważył. - Mimo że pani ojciec zmarł ponad rok
temu.
- Czy to takie niewłaściwe? Nie potrafię zapomnieć, że zaledwie cztery dni temu
wszyscy moi sąsiedzi i przyjaciele uczestniczyli w nabożeństwie żałobnym za Percy'ego. A
dzisiaj wieczorem przyjdą, by świętować moje małżeństwo.
- Takie jest życie - odparł. - Toczy się dalej, nawet po najstraszniejszych tragediach.
- Domyślam się, że mówi to pan na podstawie własnego doświadczenia - rzekła,
marszcząc lekko brwi.
Spojrzał na nią ciemnymi oczami, w których nie było żadnego wyrazu. Wolałaby
zobaczyć w nich cokolwiek, nawet najgorsze emocje. Poczuła wewnętrzny chłód. Na kilka
chwil zapadło między nimi milczenie.
- Teraz nosi pani żałobę po bracie? Mimo że prosił, by pani tego nie robiła?
- Jak mogę tego nie zrobić? - Westchnęła. - Miałam tylko jego. Zawsze byliśmy sobie
bliscy, nawet po tym, jak pokłócił się z papą i zamieszkał u stryjecznego dziadka. A potem
on... Nie, nie chcę pana zanudzać. - Odwróciła głowę, spoglądając na drzewa w zapadającym
zmierzchu.
- Proszę mi opowiedzieć.
- Mój stryjeczny dziadek był bogatym kupcem - zaczęła. - Choć był niemal tak bogaty
jak papa, nie miał jednak ambicji, by piąć się po szczeblach drabiny społecznej i stać się
ziemianinem. Zadowalało go to, jak żył i co osiągnął. Gdy umarł, cały jego majątek
odziedziczył syn, z wyjątkiem sumy przeznaczonej dla Percy'ego, która wystarczała memu
bratu na zakup wymarzonego patentu oficera kawalerii. Papa był wściekły, ale nie mógł nic
na to poradzić. Zmienił jednak testament.
- A syn nie miał nic przeciwko takiemu podziałowi majątku? - spytał pułkownik.
- Joshua? Nie. Przyjaźnił się z Percym. I nawet chciał się ze mną ożenić.
- Ożenić?
Odwróciła się do niego z nieco zawstydzonym uśmiechem.
- Miałam wtedy dziewiętnaście lat, a on dwadzieścia osiem - powiedziała. - Był
zamożny, pewny siebie, przystojny. A ja czułam się tutaj bardzo samotna. Chciałam wrócić
do Walii, znaleźć się bliżej ludzi, spośród których się wywodzę. Choć rodzina mojej matki
pochodziła z Anglii.
- Pani ojciec nie zgodził się na to małżeństwo?
- Joshua jest mieszczaninem dumnym ze swego pochodzenia i walijskiego akcentu.
Nie, ojciec nie wyraził zgody na nasze małżeństwo. Byłam niepocieszona, ale zapomniałam o
nim już po miesiącu. Ożenił się pół roku po tym, jak mu odmówiłam. Ma teraz troje dzieci.
Nadal dobrze mu się powodzi.
- Ale nie jest pani w nim nadal zakochana?
- Nie. - Roześmiała się cicho. - Byłam głupia, myśląc, że mogę wrócić do Walii i być
tam szczęśliwa. Zbyt długo, właściwie przez całe życie, mieszkałam tutaj. Teraz to widzę.
Wolę swoje życie takim, jakie jest.
- A jakie miejsce w tej rodzinnej scenerii zajmuje Cecil Morris? - spytał.
- Nasi ojcowie byli braćmi. Gdy papa opuścił Walię i kupił Ringwood, stryj też tu
przyjechał i wydzierżawił od niego największe gospodarstwo.
Ciężko pracował, więc wzbogacił się i w końcu je kupił. Cecil zawsze głupio
zazdrościł Percy'emu i mnie. Rozpaczliwie pragnął odciąć się od swych korzeni i stać się
bogatym, próżnującym dżentelmenem. Dla niego i papy próżnowanie to cecha prawdziwego
dżentelmena. Nieraz myślałam, że to on powinien być synem papy. I niewiele brakowało, a
odziedziczyłby jego majątek. Tylko dzięki panu tak się nie stało.
Chyba za bardzo się rozgadałam, pomyślała, gdy powóz z turkotem przejechał przez
most i potoczył się główną ulicą Heybridge w kierunku gospody Pod Trzema Piórami. Czy
moja rodzina mogła go w ogóle interesować?
- Nie wiem, czy powinnam dziś tańczyć. Jestem przecież nadal w żałobie.
- Ale wbrew życzeniu pani brata - przypomniał jej. - Moim zdaniem taniec to główna
atrakcja wiejskich zabaw, a ten wieczorek został zorganizowany na pani cześć. Sprawi pani
wszystkim zawód, siedząc wśród przyzwoitek. Czy właśnie tego pani chce?
Oczywiście miał rację. Ciocia Mari byłaby rozczarowana. Wszyscy inni też, łącznie z
nią samą. Nagle ogarnęło ją podobnie jak dwa dni temu w Londynie, uczucie euforii,
pragnienie, by chwytać każdą chwilę szczęścia, zanim zostanie sama i zacznie rozmyślać o
tym, z czego świadomie zrezygnowała.
- Potrafi pan tańczyć? - spytała, nie mogąc go sobie wyobrazić w tej roli.
- Madame - powiedział, gdy powóz zatrzymał się i czekali na wystawienie schodków -
dżentelmen, zanim się nauczy recytować abecadło bez zająknienia, podryguje już w takt
muzyki.
Eve roześmiała się. Znów wykazał przebłysk prawdziwego poczucia humoru.
Przyznała w końcu w duchu, że cieszy się na ten wieczorek.
* * *
Wieczorek okazał się w istocie niezbyt ciekawym wydarzeniem. Bewcastle nazwałby
go nudnym. Uczestniczyły w nim licznie bardzo młode panny, które na pewno nie
debiutowały jeszcze w towarzystwie, a jednak tańczyły, chichotały i zerkały na młodzieńców,
którzy, czerwieniąc się, usiłowali wyglądać na bywałych w świecie, a jedynie okazywali brak
ogłady. Zjawiło się wiele starszych dam, które śmiały się i rozmawiały zbyt głośno. I
starszych dżentelmenów, długo i nudno dyskutujących na temat wojny, by sprawić
przyjemność Aidanowi, oraz na temat rolnictwa i polowania, czym sami byli zainteresowani.
Muzykanci - dwoje skrzypiec, kontrabas i flet - grali z entuzjazmem, choć nie zawsze czysto.
Stoły uginały się od przysmaków. Było dosyć trunków, by zwalić z nóg zaprawiony w boju
batalion.
Aidan nigdy nie przepadał za spotkaniami towarzyskimi, nawet najbardziej
eleganckimi. Rozumiał jednak, jak ważne jest jego uczestnictwo w tym wieczorku. Zauważył
też, ile serca włożono w przygotowanie zabawy. Sąsiedzi lubili Eve, nie miał co do tego
żadnych wątpliwości. Jej los naprawdę nie był im obojętny. Wiadomość o tym, że wyszła za
mąż, pozostanie panią Ringwood i będzie mogła nadal mieszkać wśród nich, najwyraźniej
sprawiła im ogromną ulgę. Ale chcieli dla niej czegoś więcej. Chcieli zobaczyć ją z mężem,
upewnić się, że to jest prawdziwe małżeństwo, jeśli nawet zostało zawarte w takim pośpiechu
i nie z miłości, a okoliczności zmuszały jej męża do wyjazdu już następnego dnia.
Skupił się na tym, by dobrze odegrać swoją rolę i dać im to, czego potrzebowali.
Wraz z żoną poprowadzili pierwsze tańce, stając naprzeciw siebie w dwóch długich
szeregach dam i dżentelmenów. Tańce były bardzo skoczne i wkrótce rumieniec pojawił się
na policzkach Eve, a oczy jej rozbłysły. Pomyślał, że nie tańczyła przynajmniej od roku, a
jednak czyniła to teraz wprawnie, z wdziękiem i widoczną radością. Nie odrywał od niej
wzroku. Po części z rozmysłem, na użytek jej przyjaciół i sąsiadów, którzy życzliwie im się
przyglądali. Ale i dlatego, że przyjemnie było na nią patrzeć - wysoką, smukłą, uroczą, kiedy
była tak ożywiona. W przyszłości będzie próbował przypomnieć sobie jej wygląd, niekiedy
bezskutecznie. A jednak ona na zawsze pozostanie jego żoną.
Później zatańczył z nią jeszcze trzy razy. To była wiejska zabawa, więc nie
przestrzegano ściśle zasad etykiety. Między tańcami stał przy niej, trzymając za rękę.
Rozmawiali kolejno z prawie wszystkimi gośćmi. Gdy tańczyła z innymi mężczyznami, stał i
przyglądał się jej. Sam zatańczył kilka razy z innymi kobietami, między innymi z panią
Robson i panną Rice.
Gdyby Bewcastle zobaczył go tańczącego i rozmawiającego z guwernantką, chyba
dostałby ataku apopleksji, zwłaszcza jeśli poznałby historię tej kobiety. Aidan omal się nie
roześmiał, ale natychmiast otrzeźwiła go następna myśl. A gdyby go teraz zobaczyła panna
Knapp?
O wpół do dwunastej zasiedli w drugiej sali do kolacji. Aidan nie mógł pojąć, jak
udało się w ciągu zaledwie pół dnia przygotować taki bankiet. Po jedzeniu nastąpiły
przemowy i toasty, pierwszy wygłoszony przez Jamesa Robsona, drugi przez wielebnego
Thomasa Puddle'a. Również Aidana zmuszono do zabrania głosu.
- Chcielibyśmy z żoną podziękować wszystkim za waszą wspaniałomyślność i
życzliwość, okazaną poprzez przygotowanie tego wieczorku na naszą cześć. - Właściwie nie
miał nic więcej do powiedzenia. Spojrzał jednak na Eve i ciągnął dalej: - Kapitan Percival
Morris był moim przyjacielem. A zatem i jego siostra była mi bliska, zanim ją jeszcze
poznałem osobiście. Małżeństwo z nią i uratowanie jej z kłopotów to dla mnie wielki
zaszczyt. Okoliczności podyktowały pośpiech w zawarciu naszego ślubu. I tak pobralibyśmy
się w przyszłości, może z większą pompą, w obecności rodzin i przyjaciół, ale nasze
wspomnienia wcale nie byłyby piękniejsze niż z tego skromnego ślubu w Londynie.
Rozległy się gromkie brawa i jeden nieśmiały okrzyk na ich cześć. Eve zacisnęła w
pięść dłoń leżącą na stole.
- Muszę jutro wyjechać - rzekł Aidan. - Przed powrotem do pułku powinienem
dopilnować pewnych spraw. Niechętnie opuszczam żonę. Wiem jednak, że zostawiam ją pod
opieką ciotki, przyjaciół i sąsiadów.
Oklaski stały się jeszcze gorętsze, a niektóre damy, w tym pani Pritchard, uroniły kilka
łez. Aidan ujął dłoń żony i uniósł ją do ust. Spotkali się wzrokiem i przez dłuższą chwilę
patrzyli sobie w oczy. Naprawdę nie wszystko, co powiedział - było kłamstwem. Cztery dni
temu nie zdawał sobie sprawy, że angażuje się w coś tak poważnego.
- Wypijmy toast na cześć lady Bedwyn, mojej żony.
Wkrótce potem wielu gości, w tym prawie cała młodzież, przeszło do drugiej sali,
gdzie znów zaczęła grać muzyka. Głośny tupot wskazywał na to, że tańce rozpoczęły się na
nowo. Goście po drodze do wyjścia zatrzymywali się, by uścisnąć rękę Aidanowi i zamienić
kilka słów z Eve. Po kilku minutach wokół nich zrobiło się na tyle pusto, że mogli swobodnie
porozmawiać.
- Dziękuję - powiedziała. - Tak wiele pan dla mnie zrobił. Nigdy tego nie zapomnę.
Przypuszczam jednak, że nie może się pan już doczekać, by jutro rano ruszyć w drogę,
znaleźć się w domu i zobaczyć z rodziną. Wreszcie będzie pan wolny.
W głębi serca przeczuwał, że to nie będzie takie proste, ale nic nie powiedział.
- Nie wzdychała pani po kuzynie dłużej niż miesiąc - odezwał się, zmieniając temat. -
Co więc aż do przedwczoraj powstrzymywało panią przed małżeństwem z kimś innym?
Wiem, że celowo postanowiła pani przeczekać okres wyznaczony przez ojca w testamencie.
Ale przedtem? Ile ma pani teraz lat? Dwadzieścia cztery? Dwadzieścia pięć?
- Dwadzieścia pięć - odparła. - Przez wiele lat papa usilnie się starał wydać mnie
dobrze za mąż. A mnie brzydziła niekończąca się parada dobrze urodzonych kawalerów,
których zapraszał do Ringwood.
- Zdaje się, że pani bardzo lubi dzieci. Nigdy nie chciała pani mieć własnych?
- Ja mam dzieci - odparła. - Nie rozumie pan tego, pułkowniku? Dla pana Becky i
Davy to tylko sieroty, które przygarnęłam pod swój dach. Mnie są one tak drogie, jakby
wyszły z mojego łona. - Zarumieniła się na własne słowa.
Trudno to było pojąć. Miała w sobie tyle miłości i czułości. Dlaczego nie obdarzyła
nimi jakiegoś mężczyzny? Albo dzieci, które sama by urodziła?
- Może popełniłem błąd, zakładając, że pani w ogóle nie chce wyjść za mąż i założyć
własnej rodziny - powiedział.
- Nie! - zaprotestowała tak stanowczo, że starsza pani siedząca przy stole obok
spojrzała na nich oboje. - Niech się pan tym nie zadręcza. Wybrałam samotność. Po tym, co
się wydarzyło z Joshua, wiedziałam, że nigdy nie wyjdę za mąż, jeśli nie będzie to naprawdę
małżeństwo z miłości. Wydawało mi się, że mam jakiś wybór.
- I nigdy nie spotkała pani mężczyzny, którego by pani naprawdę pokochała? -
zapytał.
- Nie! - Jej odpowiedź była jeszcze bardziej stanowcza. - Nigdy. Może to znaczy,
pułkowniku, że coś takiego jak miłość nie istnieje? Może tęskniłam za mrzonką? Co pan o
tym sądzi?
- O prawdziwej miłości? To zależy, jak ją pani zdefiniuje. Nie wierzę w romantyczną
miłość. To zwykły eufemizm dla cielesnego pożądania u mężczyzny i pragnienia domu i
bezpieczeństwa u kobiety. Wierzę jednak, że istnieje coś takiego jak lojalność i więzi
rodzinne.
- Ja też w to wierzę. Mam ciotkę, przyjaciół i moje ukochane dzieci. Dlaczego
miałabym pragnąć czegoś więcej? Mam wszystko, czego potrzebuję. Jestem szczęśliwa tu, w
tym miejscu. Czytałam, że często przez całe życie szukamy czegoś, co już mamy. Ja jestem
szczęściarą, potrafię docenić to, co dostałam od życia. Tym bardziej że omal tego dzisiaj nie
straciłam. Będę panu dozgonnie wdzięczna, że zapewnił mi pan to szczęście.
Uwierzył w jej słowa. A może po prostu wolał jej uwierzyć, nie martwić się, że
zburzył wszystkie jej nadzieje na szczęście małżeńskie? Wydawało mu się, że była w swych
deklaracjach trochę zbyt stanowcza. Ale czy mógł zrobić coś innego, żeby ją uratować?
Absolutnie nic. Nie należało zatem żałować teraz, że wybrał takie rozwiązanie. Innego
wyjścia nie było.
- Zatańczymy? - spytała Eve. Wstał i wyciągnął do niej rękę.
- Tak, zatańczymy - zgodził się. - Jeszcze jeden raz.
Jej ciotka, siedząca niedaleko nich z dwiema starszymi paniami, kiwnęła im głową z
zadowoleniem. „Jeszcze jeden raz”. W tych słowach była jakaś ostateczność.
Rano znów mżyło. Eve wstała bardzo wcześnie, mimo że późno położyła się spać.
Poszła do stajni, by pożegnać się z pułkownikiem Bedwynem przed jego wyjazdem, chociaż
ostrzegł ją, że zmoknie, radził zostać w domu. Owinęła się peleryną i naciągnęła na głowę
obszerny kaptur.
Miał na sobie mundur polowy. Znoszony, nieco spłowiały, który leżał na nim jak ulał.
Pułkownik był w nim jeszcze bardziej pociągający. Jeszcze bardziej potężny i męski.
Sam Patchett wyprowadził jego konia ze stajni. Charlie kręcił się przy koniu
ordynansa w nadziei, że będzie mógł się na coś przydać.
Aidan spojrzał na nią. Zdążył już zmoknąć. Patrzyli na siebie, nie wiedząc, jak
wypowiedzieć proste słowa pożegnania.
- A zatem to koniec - powiedział sztywno. Cieszę się, że miałem zaszczyt być pani w
jakiejś mierze pomocny, madame.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- To ja czuję się zaszczycona - odparła.
Nie mogli zachować się wobec siebie bardziej oficjalnie.
Stuknął obcasami, ukłonił się i odwrócił, by wziąć uzdę z rąk Sama. Nagle spojrzał na
Eve i wyciągnął do niej rękę. Podała mu swoją i uścisnęli je mocno, niemal do bólu.
- Życzę pani szczęścia - rzekł.
- Ja panu również. - Ból dławił ją w gardle i w piersiach.
A potem cofnął rękę, wskoczył na konia jednym zgrabnym ruchem, zerknął, by
upewnić się, czy jego ordynans jest gotów, i ruszył. Kopyta konia zastukały na mokrych
kamieniach dziedzińca.
Eve uniosła dłoń na pożegnanie, ale on już się nie obejrzał. Wkrótce przesłonił go mur
stajni, tak że musiała pobiec do bramy, by zobaczyć, jak cwałuje na podjeździe. Potem skrył
się za drzewami. Nie obejrzał się ani razu.
Czuła deszcz spływający jej po twarzy. Głębiej nasunęła na głowę kaptur. Gdyby
mogła pozwolić sobie na taki luksus, płakałaby i szlochała, aż zabrakłoby jej łez.
Opłakiwałaby utratę szlachetnego człowieka, którego nie zobaczy już nigdy więcej, mimo że
na zawsze pozostanie jej mężem. A także miłość do mężczyzny, który nie wrócił do domu w
porę. I brata, którego nie zdążyła należycie pożegnać. I przyszłość, która wydawała się jej
przerażająco pusta.
Odliczała wstecz na palcach. Wczoraj stawili czoło Cecilowi i tańczyli na zabawie w
gospodzie. Przedwczoraj wrócili z Londynu. Dzień wcześniej wzięli ślub. Dzień przedtem
wyruszyli do Londynu. Jeszcze dzień wcześniej odbyło się nabożeństwo żałobne za
Percy'ego. Dzień przedtem pułkownik zgodził się wygłosić wspomnienie o zmarłym. A
jeszcze dzień wcześniej przywiózł jej wiadomość z Francji. Siedem dni. Tydzień. Tydzień
temu jeszcze nie wiedziała, że Percy nie żyje. Tydzień temu nie znała lorda pułkownika
Aidana Bedwyna.
A teraz ich obu już nie było. Odeszli na zawsze.
Dlaczego musiała rozstać się z pułkownikiem? Cóż, od początku była taka umowa.
Nie chciała jeszcze wracać do domu. Mimo deszczu i mokrej trawy ruszyła w stronę
stawu, tą samą drogą, którą szli z pułkownikiem sześć dni temu. Już po chwili dogonił ją
Burek, wyglądający niczym zmokły szczur.
- No, Burek, może ty mi wytłumaczysz, kogo chcę teraz opłakiwać? Percy'ego?
Johna? A może pułkownika Bedwyna?
Burek podskakiwał na trzech łapach i obwąchiwał trawę, niewiele mając jej do
powiedzenia. Nie patrzył na nią, za co była mu ogromnie wdzięczna, ponieważ nie mogła już
dłużej udawać, że to, co spływa jej po twarzy, to tylko gorący, słony deszcz.
9
Niepogoda i błoto zmusiły Aidana do zatrzymania się na noc w przydrożnej
gospodzie. Dopiero po południu następnego dnia wjechał w długą, szeroką aleję, prowadzącą
do Lindsey Hall. Wiązy rosnące po obu jej stronach zdawały się stać na baczność niczym
żołnierze podczas parady. Nareszcie w domu!
Przynaglił konia ostrogami do szybszego biegu. Nie był pewien, czy zastanie tu kogoś
z rodzeństwa. Mogli pojechać do Londynu, choć w zasadzie nie przepadali za uciechami
towarzyskimi. Bewcastle zapewne wyjechał ze względu na swoje obowiązki w Izbie Lordów.
Aidan miał jednak nadzieję, że przynajmniej jeden z braci lub któraś z sióstr będzie w domu.
Potrzebował kogoś bliskiego, by rozproszył jego ponury nastrój.
W oddali zobaczył dom i poczuł, jak ogarnia go przypływ gorącej miłości do niego.
Kamienna bryła Lindsey Hall, mimo że była mieszaniną różnych stylów, zawsze
prezentowała się tak wspaniale, że aż zapierała dech w piersiach. Od samego początku, od
czasu gdy jeszcze w średniowieczu wybudowano niewielki dom, tu było ich gniazdo
rodzinne. Kolejni baronowie, a potem hrabiowie i książęta rozbudowywali rezydencję, nie
burząc tego, co już istniało. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, by połączyć style
architektoniczne różnych epok i nadać im jednolity kształt.
W pewnej odległości od domu aleja rozwidlała się, biegnąc wokół bajecznie
kolorowego ogrodu, zaprojektowanego jeszcze przez pradziadka za czasów króla Jerzego. W
samym jego środku stała marmurowa fontanna, z której woda tryskała na dziesięć metrów w
górę i spadała koliście, tworząc wielki, tęczowy parasol.
Zaledwie zdążył skręcić w lewo, gdy w oddali, w pobliżu stajni, zauważył trójkę
jeźdźców - dwóch mężczyzn i kobietę. Na jego widok wstrzymali konie, a potem Freyja
pogalopowała w jego kierunku.
- Aidan! - zawołała. - Ty łotrze! Nie dałeś znać, że przyjeżdżasz! Zatrzymał się, gdy
podjechała bliżej i po męsku wyciągnęła do niego rękę na przywitanie. Siedziała w damskim
siodle, ale nie zawsze tak jeździła. Na głowie miała zawadiacki kapelusz z piórem.
Rozpuszczone włosy burzą potarganych loków spadały jej niemal do talii. Zawsze ta sama
Freyja!
- Na tym właśnie polega niespodzianka - powiedział, ściskając jej rękę.
- Jak się masz, Free?
Była opalona, rozpromieniona, tryskająca zdrowiem. Jak zwykle zupełnie nie
przypominała damy, czym przez lata doprowadzała do rozpaczy kolejne guwernantki.
- Wspaniale. Cieszę się, że jesteś cały i zdrowy. Czy Wulf wie, że wróciłeś do Anglii?
To do niego całkiem podobne, że nie raczył nas o tym poinformować.
- Nie napisałem do Bewcastle'a.
I w tym momencie, znacznie wolniej, podjechali do nich jego dwaj bracia. Rannulf,
jasnowłosy olbrzym, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do niego wielką dłoń.
- Dobrze cię widzieć, Aidanie - powiedział. - Ile masz urlopu? Alleyne, młodszy i
drobniejszy brunet, uśmiechnął się wesoło.
- Oto triumfalnie powracający wojownik rzekł. - Aidanie, czy w kawalerii nie dają
wam już papieru i pióra?
- Witajcie! - Aidan po kolei uścisnął im dłonie. - Mam dwa miesiące urlopu, z czego
tydzień już minął. Musiałem się zająć pewną pilną sprawą. A po co marnować pióro i papier,
jeśli mogę się zjawić osobiście? Czy Morgan jest w domu?
- Tak. I Wulf też - odparł Ralf. Skierowali konie do stajni. - Wrócił do domu tydzień
temu na pogrzeb hrabiny wdowy Redfield i jeszcze nie zdążył wyjechać. Gdy wyruszaliśmy,
akurat przeglądał jakieś rachunki, a Morgan siedziała rozzłoszczona w pokoju do nauki.
Siedemnaście lat to paskudny, okropnie buntowniczy wiek, zwłaszcza w wypadku
Bedwynów.
- Siedemnaście? To już z niej młoda dama.
- I straszna złośnica - dodał Alleyne ze śmiechem. - Będzie najgorsza z nas
wszystkich. Współczuję tym wszystkim młodym dandysom, którzy będą się do niej za rok
zalecać, gdy Wulf zaciągnie ją w końcu do Londynu, by przedstawić królowej.
- A więc w domu już wiedzą, że przyjechałeś. - Rannulf skinął głową w kierunku
drzwi wejściowych. - Oto pan i władca we własnej osobie.
Aidan zsiadł z konia i oddał wodze Andrewsowi. Bewcastle zbliżył się do niego
wolnym krokiem. Nigdy się nie spieszył i nigdy nie podnosił głosu, a mimo to każdy służący
natychmiast spełniał jego najdrobniejsze polecenia. Doskonale też udawało mu się ukrócić
wybryki swych braci i sióstr, z których większość się go trochę bała. Choć nikt z rodzeństwa
nie przyznałby się do tego, nawet gdyby łamano go kołem. Imię Wulfric dobrze do niego
pasowało. Stanowczo miał w sobie coś z wilka.
- Witaj, Wulf. - Aidan podszedł do niego z pewnym ociąganiem.
Stosunki między nimi nie układały się najlepiej. Gdy widzieli się ostatnim razem trzy
lata temu, omal się nie pobili, a Aidan wyjechał przed końcem urlopu.
- Witaj, Aidanie. - Bewcastle zatrzymał się na tyle daleko, że jakiekolwiek rzucanie
się sobie na szyję czy nawet uścisk ręki były wykluczone. Mówił charakterystycznym dla
niego, zwodniczo miłym tonem. - No, chyba będę musiał zbesztać pocztyliona. Twój list,
zawiadamiający o powrocie do Anglii, jeszcze do nas nie dotarł.
- Po co pisać, skoro mogę dotrzeć tutaj równie szybko jak list? Jak się masz?
- Całkiem nieźle - odparł Bewcastle, uniósł monokl do oka i obrzucił brata od stóp do
głów. - Nie stać cię na nowy mundur, Aidanie?
Aidan wzruszył ramionami.
- Człowiek przyzwyczaja się do pewnych rzeczy. Chciałbym zobaczyć Morgan. Czy
wyrosła na taką piękność, na jaką się zapowiadała, gdy widziałem ją ostatnim razem?
Słyszałem, że jest najbardziej uparta z nas wszystkich.
- Doprawdy? - Książę uniósł brwi. Jego szczupła twarz z wydatnym nosem i wąskimi
ustami przybrała jeszcze bardziej wyniosły wyraz. - Nie zauważyłem. Ale też na mnie nie
próbowałaby chyba wyładować swojej złości. Chodź do salonu, napijemy się razem herbaty. -
Spojrzał na braci i siostrę, obejmując ich zaproszeniem, które w gruncie rzeczy było rozka-
zem. - Powiem pani Cowper, by przyprowadziła Morgan.
Aidan pomyślał, że naprawdę wspaniale było wrócić do domu. Mimo że był tu
Wulfric. Trzy lata temu Wulf nie pozwolił Freyji na małżeństwo z mężczyzną, którego sobie
wybrała; z ich sąsiadem i przyjacielem z dzieciństwa, Kitem Butlerem, ponieważ był dopiero
drugim synem hrabiego Redfielda. Bewcastle zmusił ją, by przyjęła oświadczyny starszego
syna. Doszło do strasznej awantury. Kit wpadł do nich i do krwi pobił się z Ralfem na
trawniku. Kita, który był wtedy oficerem i przebywał w domu na urlopie, pospiesznie
odesłano z powrotem do oddziału.
Kilka dni później Aidan przyjechał do domu i próbował przywołać Bewcastle'a do
porządku, każąc mu wytłumaczyć się, dlaczego tyranizuje siostrę. Problem jednak polegał na
tym, że z Wulfem nigdy nie można się było należycie pokłócić. Im bardziej Aidan unosił się
gniewem, tym bardziej oschle, wręcz lodowato zachowywał się Wulf. A gdy Aidan zapro-
ponował, by rozstrzygnęli spór w walce na pięści, zareagował tylko uniesieniem monokla i
brwi. Dzień później Aidan wyjechał, o cały tydzień wcześniej, niż planował.
Jak na ironię narzeczony Freyji zmarł przed ślubem, a Kit stał się dziedzicem hrabiego
Redfielda. Gdy w zeszłym roku wystąpił z wojska i miał wrócić do Anglii, Redfield i
Bewcastle zaaranżowali małżeństwo między nim i Freyja. Zaczęto przygotowania do
uroczystych zaręczyn, które miały się odbyć zaraz po jego powrocie. Okazało się jednak, że
przywiózł ze sobą narzeczoną. Teraz już się chyba nawet pobrał i. Ralf opisał to wszystko
Aidanowi w liście. Jego zdaniem serce Freyji znów zostało złamane. Ale Freyja na samą taką
sugestię uderzyła Ralfa pięścią w twarz.
Weszli do pieczołowicie zachowanego średniowiecznego holu z belkowanym sufitem
i misternie rzeźbioną galerią dla minstreli. Białe ściany udekorowane były herbami,
sztandarami i bronią. Na samym środku ustawiono masywny dębowy stół. W tym momencie
ze schodów zbiegła wysoka, szczupła dziewczyna, wyciągając do niego ręce. Miała ciemne
włosy i oczy. Była piękna. Ona jedyna nie została obdarzona charakterystycznym dla rodziny
wielkim nosem.
- Aidan! - zawołała. - Aidan!
Rzuciła się mu w ramiona i mocno objęła za szyję. Chwycił ją w talii, podniósł do
góry i zakręcił się wkoło.
- Pod moją nieobecność bardzo wypiękniałaś, Morgan - oświadczył, gdy postawił ją
na ziemi i odsunął się, by móc się jej lepiej przyjrzeć.
- Morgan, nie przypominam sobie, bym pozwolił ci przerwać lekcje - powiedział cicho
Bewcastle.
Panna Cowper, guwernantka Morgan, zaczęła nerwowo przepraszać. Zawsze
zachowywała się tak, jakby spodziewała się, że Bewcastle zaraz każe lokajom zaciągnąć ją do
lochu i ściąć jej głowę.
Odwrócony plecami do Bewcastle'a Aidan mrugnął do młodszej siostry.
Dopiero po powrocie do domu Aidan uświadomił sobie, jak bardzo jest zmęczony. Po
miesiącach i latach ciężkich kampanii całkiem opadł z sił. Teraz razem z braćmi i siostrami
jeździł konno, chodził na spacery i łowił ryby. Odwiedzał też niektórych sąsiadów. Któregoś
popołudnia pojechał nawet z Ralfem do Alvesley, rezydencji hrabiego Redfielda, by złożyć
kondolencje z powodu śmierci hrabiny. Poznał wtedy żonę Kita, która była zupełnie inna niż
Freyja. Głównie jednak spał.
Właśnie w tym wielogodzinnym spaniu upatrywał przyczyn swego głębokiego
przygnębienia. Cieszył się, że jest z powrotem w domu, wśród rodziny, a jednak nie potrafił
się otrząsnąć ze smutku. I nie mógł też nic poradzić na to, że spał dziewięć, dziesięć, nawet
jedenaście godzin na dobę. Śnił o Eve w nocy i myślał o niej za dnia, mimo że to, co się
wydarzyło, wydawało mu się snem. Zaczął się nawet zastanawiać, czy to wszystko naprawdę
miało miejsce. A może tylko wyobraził sobie cały ten dziwny tydzień? Rozmyślał też o
pannie Knapp, o dawnych marzeniach, by pogodzić karierę wojskową i małżeństwo z kobietą,
która dzieliłaby z nim życie, zapewniła mu wygodę, towarzystwo i... zaspokajałaby jego
cielesne potrzeby. Od czasu do czasu miewał kochanki, ale takie przypadkowe związki nigdy
mu nie odpowiadały.
Ze starszym bratem spędzał niewiele czasu. Jako dzieci byli nierozłączni, jednak w
wieku dwunastu lat Wulfric całkowicie się zmienił. Właśnie wtedy ojciec oznajmił, że
nadszedł czas, by najstarszy syn został przygotowany do obowiązków, które przyjdzie mu
pełnić w przyszłości. Przez następne lata pobierał nauki u prywatnych nauczycieli, podczas
gdy Aidan i jego młodsi bracia zostali wysłani do Eton. Obowiązki głowy rodu spadły na
Wulfa zresztą dosyć szybko, w wieku siedemnastu lat, wraz ze śmiercią ich ojca. Aidan
zastanawiał się nieraz, czy Bewcastle'owi nie doskwierała samotność. A może stał się tak
zimnym, obojętnym człowiekiem, że wolał własne towarzystwo?
Zdawało się, że reszta urlopu Aidana upłynie w spokoju i bez napięć. Ta nadzieja
prysła jednak pewnego ranka, jakiś tydzień po jego przyjeździe do domu. Właśnie razem z
Alleynem wrócili po szaleńczej galopadzie przez pola. Jedli śniadanie, gdy lokaj
poinformował Aidana, że jego wysokość prosi go do biblioteki.
Aidan zabrał ze sobą filiżankę z kawą. Przywitał się z Bewcastle'em i zasiadł w
głębokim skórzanym fotelu, stojącym przy kominku. Zastanawiał się, o co chodzi, ale wolał
nie pytać.
- Ten okres ciepłej pogody, którym cieszyliśmy się od mojego przyjazdu do Anglii,
mamy już chyba za sobą - odezwał się Aidan. - Od rana wieje silny, zimny wiatr.
Wulf nigdy nie tracił czasu na pogawędkę.
- Wygląda na to, że książę Walii jest zdecydowany urządzić wielką fetę z okazji
zwycięstwa wojsk sprzymierzonych. Monarchowie, książęta i generałowie z niemal całej
Europy, włącznie z carem Rosji, królem Prus i generałem Blucherem, mają przybyć do
naszego kraju.
- Słyszałem pogłoski na ten temat - powiedział Aidan. - Cała Anglia zakochała się w
tych, którzy noszą mundury. To oczywiste, że książę chce pławić się w chwale zwycięstwa.
- Tak - zgodził się z nim brat - ja też nie pierwszy raz o tym słyszę. Muszę wkrótce
wracać do Londynu, na obrady parlamentu. Poranna poczta przyniosła zaproszenie na
uroczystą kolację na cześć zagranicznych gości w Carlton House. Zapewne odbędą się też
inne podobne imprezy. Każdy będzie się starał przyćmić innych swą gościnnością.
Aidan skrzywił się.
- Wolałbym, żebyś ty poszedł.
- Ale akurat to jest imienne zaproszenie. - Ze stosu listów wyciągnął kartonik
kunsztownie zdobiony złotem. - „Mamy przyjemność”... i tak dalej, i tak dalej. O, tutaj.
„Pułkownik Aidan Bedwyn”. Ktoś z dworu księcia Walii musiał wiedzieć, że jesteś w domu
na urlopie.
- Jakoś się wyłgam - rzekł Aidan pospiesznie. Bewcastle znów spojrzał na kartę i
uniósł monokl.
- Jest tu wymieniony ktoś jeszcze - dodał, podnosząc głowę, by spojrzeć Aidanowi w
oczy. - Lady Bedwyn.
Generał Naughton! Podczas tamtego przypadkowego spotkania w hotelu Pulteney
Aidan przedstawił swoją żonę generałowi. To nie mógł być nikt inny. Przez cały tamten dzień
szczęśliwie udało mu się uniknąć spotkania ze znajomymi, aż na sam koniec musiał się
natknąć na generała Naughtona.
- Zadziwiające! - stwierdził z wystudiowaną obojętnością.
- Muszę przyznać, że gdy to po raz pierwszy przeczytałem, byłem rozbawiony -
powiedział Bewcastle. Umilkł na chwilę, a słowa te zawisły między nimi. Aidan zacisnął usta.
- Czy istnieje jakaś lady Bedwyn? - padło w końcu ciche pytanie.
- Tak.
- O! - Bewcastle położył zaproszenie na wierzchu stosu korespondencji i obserwował
brata szarymi, wilczymi oczami. - Wolno zapytać, kiedy miałem być o tym poinformowany?
- Nie miałeś być.
Bewcastle, podobnie jak Aidan, wiedział, jak deprymująco działa przedłużająca się
cisza. Jednak Aidan zniósł spokojnie przenikliwe spojrzenie brata. Niech go diabli porwą! To
nie jego interes!
- Może teraz, gdy twoja tajemnica wyszła na jaw, zaspokoisz moją ciekawość? -
zaproponował w końcu Wulf.
- Złożyłem obietnicę konającemu kapitanowi z mojego pułku, że osobiście
zawiadomię o jego śmierci siostrę i że zapewnię jej opiekę - wyjaśnił Aidan. - Okazało się, że
aby jej pomóc, musiałem ją poślubić.
- Zatem twoje małżeństwo zostało zawarte całkiem niedawno?
- Dwa tygodnie temu.
- Za specjalnym pozwoleniem?
- Tak.
- Kto to jest? - spytał Bewcastle.
- To panna Eve Morris, właścicielka majątku Ringwood Manor w Oxfordshire - odparł
Aidan. - Jest córką bogatego górnika.
- Górnika?
- Tak, z południowej Walii. Ożenił się z córką właściciela kopalni i w ten sposób
zyskał fortunę.
- Nie żyje? - Tak.
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę w milczeniu.
- A teraz ją porzuciłeś? - spytał Bewcastle. - Na zawsze?
- Tak, na zawsze - przyznał Aidan. - Ale nie porzuciłem jej. W Ringwood żyje
otoczona ludźmi, których chciała ocalić. Tylko pospieszne małżeństwo mogło jej to
zapewnić. Obydwoje uzgodniliśmy się, że będzie to małżeństwo czysto formalne. Nikt z
rodziny nie musi o tym wiedzieć.
Brat wpatrywał się w niego przez długą chwilę.
- To niedopuszczalne - rzekł w końcu. - Ta córka walijskiego górnika jest teraz
członkiem rodziny Bedwynów. Moją bratową. I wiedzą o niej na dworze księcia Walii. To
małżeństwo musi zostać oficjalnie uznane przez rodzinę jej męża.
- Nie - odparł stanowczo Aidan. Książę uniósł brwi.
- Lady Bedwyn musi zostać przedstawiona w towarzystwie - oświadczył. - Chyba się
nie mylę, że nigdy nie dostąpiła tego zaszczytu? Musi też zostać oficjalnie zaprezentowana
królowej. Wprowadzi ją tam ciotka Rochester. Wyprawimy bal na jej cześć w Bedwyn
House. Małżeństwo zostało zawarte w dosyć tajemniczych okolicznościach, co będziesz
musiał wyjaśnić w sposób, który zadowoli plotkarskie języki. Jednak od tej chwili wszystko
musi się odbywać zgodnie z etykietą. Aidanie, twoja żona powinna przyjechać do Londynu i
nabrać należytej ogłady, choć to ostatnie może okazać się trudne.
- Nic z tego - zaprotestował Aidan. - Czy myślisz, że choć trochę mnie obchodzi, o
czym plotkuje się w salonach Londynu? Muszą o czymś gadać. Niech więc sobie gadają, że
ożeniłem się z kimś stojącym niżej ode mnie i przyniosłem wstyd rodzinie, a potem
bezlitośnie porzuciłem swoją drobnomieszczańską żonę. Wkrótce pojawi się jakaś nowa
sensacja, która przyćmi tę żałosną historyjkę. Jakaś dziedziczka ucieknie z przystojnym loka-
jem albo jakaś panna na wydaniu powie brzydkie słowo w obecności matrony.
- Żaden z Bedwynów, jeśli nawet jest z nami skoligacony tylko przez małżeństwo, nie
może być obiektem plotek - rzekł Bewcastle. - Ta córka górnika jest teraz żoną dziedzica
tytułu książęcego. Nie możemy dopuścić, by uznano, że ukryliśmy ją na wsi, bo wstydziliśmy
się jej niskiego pochodzenia. Bedwynowie na ogół późno zawierają małżeństwa, ale nie
porzucają swoich współmałżonków i nie narażają ich na ośmieszenie, na wzgardę
towarzystwa.
- W tym wypadku nie masz racji, Wulf - zaoponował Aidan. - Po pierwsze, moja żona
dzięki temu małżeństwu ma dokładnie to, czego chciała - wolność i niezależność. Może żyć
własnym życiem. Po drugie, ona w ogóle nie bywa w towarzystwie, więc nie będzie narażona
na plotki. Nawet jeżeli jakieś się pojawią w co szczerze wątpię, nie będzie o nich wiedzieć. Po
trzecie, moje małżeństwo to moja sprawa, to ja zdecydowałem, by pozostawić ją w spokoju, z
dala od świata, na prowincji, gdzie jest jej miejsce i gdzie chce żyć. Pojadę z tobą do
Londynu, jeśli muszę być obecny na tej cholernej kolacji i na wszystkich uroczystościach.
Jeśli ktoś będzie na tyle impertynencki, by wypytywać mnie o moje małżeństwo, odpowiem
mu stosownie do okazji i wrażliwości uszu słuchaczy.
- Okryjesz hańbą zarówno swoją żonę, jak i naszą rodzinę - powiedział książę cicho. -
Wstydzisz się jej, Aidanie?
Aidan zaklął siarczyście.
- Lady Bedwyn została zaproszona do Carlton House - przypomniał Bewcastle. -
Będzie niewybaczalnym afrontem, jeśli pojawisz się tam bez niej albo w ogóle nie
przyjdziesz. Masz na tyle wysoką rangę w kawalerii, że nie możesz nie przyjść, jeśli
wiadomo, że przyjechałeś do kraju na urlop. I musisz pojawić się tam z żoną u boku.
Przygotowanie jej na tę okazję będzie dla ciotki prawdziwym wyzwaniem.
Aidan odstawił filiżankę i wstał. Był od brata wyższy, szerszy w ramionach i
potężniejszy.
- Moja żona nie pojawi się ani w salonie królowej, ani na balu na jej cześć, ani na
żadnej kolacji w Carlton House. W ogóle nie przyjedzie do Londynu - wycedził lodowato. -
Nawet ty, Wulf, nie masz prawa wtrącać się w sprawy między mężem i żoną. Na tym
kończymy dyskusję.
Każdy człowiek przestraszyłby się groźby w twarzy i głosie Aidana. Ale Bewcastle
uniósł tylko monokl do oka i w zamyśleniu obserwował brata.
- Oczywiście - powiedział cichym, spokojnym tonem. - Gdy będziesz wychodził,
zamknij za sobą drzwi.
Aidan poszedł na górę. Obiecał towarzyszyć Morgan podczas lekcji rysunku z natury.
Tylko pod tym warunkiem panna Cowper zgodziła się zostawić ich samych.
- Ona wprost mnie zadręcza - poskarżyła się Morgan bratu. - Ciągle czuję jej oddech
na karku. Komentuje każde pociągnięcie pędzla, tłumacząc, co by zrobiła na moim miejscu. A
potem przeprasza, że przeszkadza mi w koncentracji. Ale czy pozwoli mi wybrać się samej i
malować w spokoju? Nie, oczywiście, że nie. Zapewne obawia się, że porzucę sztalugi i będę
pływać nago w jeziorze na oczach ogrodników. Albo zrobię coś równie szokującego, a Wulf
każe ją za karę przykuć łańcuchami do ściany w wilgotnym, zatęchłym lochu. Aidanie,
przysięgam ci, ona chyba nawet nie zauważyła, że w Lindsey Hall w ogóle nie ma lochów.
Aidan był poważnie zaniepokojony. Wyszło szydło z worka. Zastanawiał się, kiedy o
jego małżeństwie dowie się reszta rodzeństwa. Może powinien przejąć inicjatywę i sam im o
tym powiedzieć? Nie wstydził się tego, co zrobił. Nie wstydził się swojej żony. Pomyśleć
tylko! Ale nie chciał jej niepokoić. Obiecał, że małżeństwo będzie czysto formalne. Przyrzekł
nie wtrącać się w jej życie i nie zamierzał tego zmieniać.
Nie miał jednak wątpliwości, że wiadomość o jego ślubie głęboko wstrząsnęła
Bewcastle'em. Pół dnia spędził na pływaniu, podczas gdy Morgan w tym czasie malowała.
Kiedy wrócili do domu, przed powozownią stała kareta ozdobiona z obu stron książęcym
herbem, czyściutka i lśniąca jak nowa. Nie zaprzęgnięto jeszcze koni, ale wokół kręcili się
lokaje w liberiach, przygotowując ją do drogi.
- Wulf chyba gdzieś się wybiera - powiedziała Morgan. - Ale nie używa tego powozu,
gdy jedzie z wizytą do sąsiadów.
- Zamierzał wrócić do Londynu - odpowiedział Aidan. Ale dlaczego tak nagle?
Mocniej chwycił nieporęczne sztalugi Morgan i przyspieszył kroku.
- Fleming, dokąd się wybiera książę? - zagadnął lokaja, gdy weszli do holu.
- Jego wysokość nie zwierza mi się, milordzie - odpowiedział służący, z szacunkiem
skłaniając głowę.
- Więc komu się, do diabła, zwierza? - spytał Aidan. Ale oto pojawił się i sam
Bewcastle w stroju podróżnym. - Dokąd się wybierasz, Wulf?
Brat spojrzał na niego z wyższością.
- Do Londynu - odparł. - Zostając tak długo w domu, zaniedbałem swoje obowiązki.
Ty, Freyja i Alleyne macie przyjechać jutro. Wszystko zostało już przygotowane.
Aidan pomyślał, że jednak będzie musiał pojechać. To, że jest synem księcia, wiązało
się z pewnymi obowiązkami. I tak prysły jego nadzieje na spokojny odpoczynek w Lindsey
Hall.
- Fleming, czy mnie oczy mylą? - spytał uprzejmie Bewcastle. - Czy mój powóz
rzeczywiście nie jest jeszcze gotowy?
10
Pewnie zaproszą cię w tym roku - powiedziała ciocia Mari z nadzieją. - Zrzuciłaś już
żałobę po papie i jesteś teraz lady Bedwyn, a nie tylko zwykłą panną Morris.
- Nie pójdę sama - powiedziała Eve. - Ale chętnie bym się wybrała razem z tobą.
- Wiesz dobrze, że nie chcę zaproszenia dla siebie. Wolę zostać tutaj. Czas jednak, by
cię uznano za prawdziwą damę. Bo przecież nią jesteś, nawet jeśli twój papa i ciotka ciężko
pracowali na życie w kopalni. Miałam nadzieję, że zaproszenie na podwieczorek w ogrodzie
poprawi ci humor.
Wracały właśnie dwukółką z popołudniowej wizyty u Sereny Robson. Rozmowa
toczyła się wokół dorocznego przyjęcia w Didcote Park. Mimo że hrabiostwo Luffowie, żeby
mieć komplet gości, zapraszali wszystkich sąsiadów, zawsze ostentacyjnie pomijali
Morrisów. Serena zapowiedziała, że jeśli Eve w tym roku nie zostanie zaproszona, ona też nie
pójdzie.
- Nie jestem w złym humorze - zaprzeczyła Eve, uśmiechając się z wysiłkiem. -
Ciociu Mari, czy mam się śmiać przez cały dzień tylko po to, by ci udowodnić, że nie czuję
się opuszczona i odrzucona?
Wcale się tak nie czuła. Zawarła z pułkownikiem Bedwynem umowę korzystną dla
nich obojga. Mogła zatrzymać Ringwood i co ważniejsze dzieci, a on dotrzymał słowa danego
Percy'emu. Teraz oboje byli wolni, mogli robić to, na co mieli ochotę. Dlaczego miałaby czuć
smutek?
A jednak była bardzo przygnębiona. Mimo tego, co zyskała, mimo bezpieczeństwa i
szczęścia, jakie dawał jej dom i bliscy, czuła ogarniającą ją ogromną, przerażającą pustkę.
Ani słowa od Johna. I oczywiście żadnych wieści od pułkownika. Dziwne, ale to też źle
wpływało na jej nastrój. Świadomość, że nigdy nie dowie się niczego więcej o mężczyźnie,
który był jej mężem, może z wyjątkiem wiadomości o jego śmierci, napełniała ją
niewytłumaczalną paniką.
Powóz minął staw. Widok Thelmy i dzieci stojących na skarpie rozproszył jej ponure
myśli. Był też z nimi wielebny Thomas Puddle. Niósł na barana Benjamina, a Becky trzymał
za rękę. Eve pomachała do nich. - No, no - powiedziała ciocia Mari, przeczuwając, co się
święci. Podczas wieczorku weselnego pastor dwa razy zatańczył z Thelma. W ciągu
minionych dziesięciu dni kilkakrotnie odwiedził Eve i dowiadywał się o zdrowie pani
Pritchard. Za każdym razem pytał, czy nie będzie jej przeszkadzało, jeśli poprzygląda się
lekcjom dzieci. Bez trudu dało się zauważyć rodzące się uczucie między nim i Thelma.
Najwyraźniej nie uważał jej za upadłą kobietę. Pastor był łagodny i spokojny z natury, co
sprawiało, że dzieci garnęły się do niego.
- Chyba szykuje nam się tutaj szczęśliwe zakończenie - stwierdziła.
Chwilę później zdziwiła się, że nie zauważyła od razu powozu, stojącego przed
wejściem do domu. Był większy i bardziej okazały niż wszystkie, które dotąd widziała,
włącznie z powozem hrabiego Luffa. Miał drzwiczki ozdobione nieznanym jej herbem, ale
też nie bardzo znała się na heraldyce.
- Mamy gościa - oznajmiła, skinąwszy głową w kierunku domu. - Ciekawe, kto to
może być? - Ze ściśniętym sercem zastanawiała się, czy to może nie John. Agnes czekała na
nich w holu. Była w gorszym humorze niż zwykle.
Cała aż kipiała z oburzenia.
- Agnes, kto przyjechał? - spytała Eve, ściszając głos, ponieważ zauważyła otwarte
drzwi do saloniku.
- Chciałam go tam posadzić - powiedziała Agnes, wskazując kciukiem salonik. - Ale
to nie było wystarczająco dobre miejsce dla jego wielmożności. „Zaczekam w salonie na
górze”, powiedział, zadzierając nosa, i ruszył ku schodom, zanim zdążyłam mu pokazać
drogę. Co się na tym świecie wyprawia! Włażą tacy do cudzych domów i zachowują się,
jakby byli u siebie.
- Kto to? - spytała Eve, marszcząc brwi.
- Jakiś książę.
Nogi ugięły się pod Eve. Książę?
- Eve, kochanie - powiedziała ciocia Mari. - Czy to możliwe, że przy jechał brat
pułkownika? Agnes, czy jest z nim pułkownik?
Eve odwróciła się i nie czekając na odpowiedź Agnes, poszła na górę. Jaki inny książę
mógłby jej składać wizytę? Ale dlaczego? Otworzyła szeroko drzwi salonu i wbiegła do
środka.
Stał przy oknie, w drugim końcu pokoju, zwrócony twarzą w jej stronę. Ubrany w
ciemnozielony żakiet z najprzedniejszego sukna, płowe pantalony i kamizelkę, w białą
koszulę i wysokie lśniące buty. Ten ponury, groźnie wyglądający dżentelmen był tak podobny
do pułkownika, że w Eve aż drgnęło serce. Zamknęła za sobą drzwi i podeszła do niego.
- Co pana tu sprowadza? - spytała wysokim, drżącym głosem. - Czy coś mu się stało?
Czy zdarzył się jakiś wypadek?
Wszystko przez to błoto na drogach!
Pochylił lekko głowę w ukłonie, bawiąc się uchwytem monokla.
- Miło mi panią poznać, lady Bedwyn - powiedział. - Książę Bewcastle, do usług.
Mówił cichym, łagodnym głosem, ale Eve aż ciarki przeszły po plecach. Miała
wrażenie, że jego słowa nie były szczere.
Poniewczasie dygnęła.
Zaczęła dostrzegać różnice między braćmi. Książę Bewcastle był smuklejszy i nie tak
wysoki jak pułkownik. Szczupła twarz z wydatnym nosem i wąskimi ustami wydawała się
raczej zimna, arogancka i cyniczna, a nie surowa i posępna jak u Aidana. I oczy miał takie
jasnoszare, niemal srebrne.
- Z radością mogę pani zakomunikować, że wczoraj zostawiłem brata w Lindsey Hall
w pełni sił i zdrowia - rzekł książę.
- Miło mi to słyszeć - odparła.
- Pewnie zastanawia się pani, po co tu przyjechałem, skoro wiadomo już, że nie
została pani wdową - odezwał się książę. - Przyjechałem poznać swoją bratową.
Eve z wysiłkiem przełknęła ślinę. Wciąż była w czepeczku i rękawiczkach.
- Witam pana serdecznie, wasza miłość - powiedziała, nie będąc pewna, czy to
właściwa forma zwracania się do księcia.
- Szczerze w to wątpię - odparł chłodno, nieco unosząc monokl. Wyglądał przy tym
niewiarygodnie wyniośle. - Ale może uda się pani skłonić tę jej zapalczywą gospodynię, by
przyniosła nam herbaty. Omówimy przy niej pani przyszłość w roli lady Bedwyn.
- Tak, oczywiście - mruknęła, przechodząc przez pokój, by pociągnąć taśmę dzwonka.
- Zechce pan usiąść, wasza miłość.
Siedzieli w napiętej ciszy aż do przyjścia Agnes. Eve oddała jej czepek i rękawiczki i
poprosiła o herbatę. Gdzie była ciocia Mari? Oczy miał naprawdę srebrzyste i zdawał się nimi
przewiercać ją na wylot.
- Moją przyszłość? - spytała, gdy za Agnes zamknęły się drzwi i nie mogła już znieść
przedłużającego się milczenia.
- Zastanawiam się, madame, czy pani rozumie, kogo poślubiła. Nie wypełniłem
jeszcze swojego obowiązku wobec potomności. Nie mam żony ani dzieci. Moim
potencjalnym dziedzicem jest Aidan. Jeśli odejdę z tego świata, on zostanie księciem, a pani
księżną. Czuła, że policzki zalewa jej rumieniec.
- Sądzi pan, że wyszłam za pułkownika Bedwyna właśnie z tego powodu? - spytała. -
Podejrzewa mnie pan o taką przebiegłość? To niedorzeczne.
- Och, oczywiście! - Nadal trzymał monokl w ręce. - Poślubienie człowieka z
arystokracji wiąże się z pewnymi oczekiwaniami i zobowiązaniami - ciągnął książę. -
Poślubienie dziedzica tytułu tym bardziej. Żona lorda Aidana Bedwyna i ewentualna przyszła
księżna Bewcastle musi być przedstawiona w towarzystwie, jeśli jeszcze to nie nastąpiło.
Musi zaprezentować się królowej. I nauczyć się swobodnie obracać w świecie swojego męża.
Eve szerzej otworzyła oczy ze zdumienia.
- Ależ ja nie mam zamiaru obracać się w świecie pułkownika Bedwyna - oświadczyła.
- Aidan na pewno wyjaśnił panu charakter naszego małżeństwa. Uzgodniliśmy, że
rozstaniemy się natychmiast po ślubie i pozostaniemy w separacji przez resztę życia. Pewnie
pan tego nie pochwala, ale...
- Nie myli się pani - przerwał jej swym zwodniczo łagodnym, uprzejmym tonem. - Nie
pochwalam tego, madame. Powiem więcej: nie podoba mi się wybór mojego brata, ten
pośpiech, z jakim zostało zawarte potajemne małżeństwo, ani jego charakter. Niewiele mogę
zrobić z dwoma pierwszymi zastrzeżeniami, jest pani i zawsze będzie córką walijskiego
górnika, a także jest pani i pozostanie żoną mojego brata. Jednak charakter waszego
małżeństwa musi ulec zmianie.
- Jest pewne przysłowie, wasza miłość - rzekła Eve, mocno zaciskając leżące na
kolanach ręce w pięści, w nadziei, że uda się jej opanować gniew. - Nie wywołuj wilka z lasu.
Niepotrzebnie przyjechał pan tu straszyć mnie. Absolutnie nie mam zamiaru przynosić panu
wstydu, pokazując uwalane sadzą palce w towarzystwie i narażać pańskich znajomych na
męki słuchania mojego walijskiego akcentu. Do końca życia nie ruszę się dalej niż piętnaście
kilometrów od Ringwood. Może pan spokojnie zapomnieć o moim istnieniu. - Wstała. - Do
widzenia panu.
Jej przemowa nie wywarła żadnego wrażenia na księciu.
- Niech mi pani oszczędzi przedstawienia, madame, i usiądzie - polecił. - I niechże
pani uwierzy, że nie brak mi zdrowego rozsądku. Nie fatygowałbym się aż tutaj z Hampshire
tylko po to, by poinstruować panią, że należy robić to, co już i tak pani robi. Źle mnie pani
zrozumiała. Jutro pojedzie pani ze mną do Londynu.
Wstrząśnięta, otworzyła szeroko oczy i usiadła. Zanim zdążyła się odezwać, do salonu
wkroczyła Agnes z herbatą. Postawiwszy ją z hałasem przy Eve, rzuciła księciu groźne
spojrzenie. Jakby tylko czekała na pretekst, by zepchnąć go ze schodów i wyrzucić przez
drzwi, nawet ich nie otwierając. A książę, jakby w ogóle jej nie zauważył. Agnes prychnęła i
wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Eve nalała herbaty lekko drżącą ręką.
- Aidan jest nie tylko dziedzicem tytułu książęcego - ciągnął książę Bewcastle, biorąc
z jej rąk filiżankę. - Jest też wysokiej rangi oficerem, madame. W stolicy przez całe lato będą
się odbywać uroczystości z okazji zwycięstwa. Aidan otrzymał już pierwsze zaproszenie na
oficjalną kolację w Carlton House z księciem regentem i licznymi głowami państwa. To
zaproszenie obejmuje również panią, lady Bedwyn. Widzi pani, madame, w niektórych
kręgach naszego towarzystwa już wiedzą o pani istnieniu.
- . Zostałam zaproszona do Carlton House? - Roześmiała się, myśląc o Kopciuszku,
złotych pantofelkach i dyni. - Może pan zatem w moim imieniu odmówić, wasza miłość. A
gdybym tam przybyła w pogniecionej bawełnianej sukience, z papilotami we włosach,
gdybym opowiadała naokoło wulgarne historyjki, a po kilku kieliszkach zaczęła tańczyć na
stole? - Głos jej drżał z napięcia.
Uniósł monokl trochę wyżej.
- Pani szyderstwo jest nie na miejscu, madame - powiedział bardzo łagodnym głosem,
który brzmiał wręcz jak groźba. - Jeśli nie zjawi się pani na tej kolacji, przyniesie pani wstyd
naszej rodzinie. Zaczną się plotki, że z panią albo z nami coś jest nie w porządku, skoro
ukryliśmy panią na prowincji zaledwie kilka tygodni po waszym potajemnym ślubie. Pewnie
nie żywi pani wielkiego szacunku dla mojej rodziny, ale zwracam uwagę, że teraz i pani do
niej należy. Nawet córka górnika powinna okazać trochę względów mężczyźnie, który
poświęcił dla niej wolność.
- Czy właśnie to panu powiedział? - spytała.
- Czyżbym mijał się z prawdą? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął dalej: -
Niech pani trochę pomyśli, madame. Wydaje mi się, że nie brakuje pani zdrowego rozsądku.
Aidan ma trzydzieści lat. Według tradycji rodzinnej powinien dożyć siedemdziesiątki, z tego
czterdzieści lat w małżeństwie z kobietą, z którą przysiągł rozstać się na zawsze. To chyba
oczywiste, że dla pani zrezygnował z własnej wolności.
Zaczerpnęła tchu, by zaprotestować, ale uświadomiła sobie, że nie ma nic do
powiedzenia. Jakich argumentów mogłaby użyć, by zakwestionować prawdę, poza jednym,
że pojawiając się ponownie w życiu pułkownika, jeszcze bardziej ograniczy jego wolność?
- Czy pułkownik Bedwyn wie, że pan tu jest? - spytała. - Czy on chce, żebym
przyjechała do Londynu?
- Aidan zawsze robi, co do niego należy - odpowiedział. - Zawsze tak było.
- Dlaczego zatem nie przyjechał z panem? - zapytała. - Dlaczego nawet nie przekazał
przez pana listu?
- Myślę, że mój brat czuje się związany słowem honoru, by nie wtrącać się więcej w
pani życie - odparł. - Ja nie mam takich skrupułów.
Więc pułkownik chciał, żeby przyjechała? Był jednak zbyt honorowy, by ją zmuszać
czy nawet poprosić?
- Aidan nie wie, że tu przyjechałem - dodał książę.
- On mnie nie potrzebuje - odparła. - Nie chciałby, żebym przyjechała z panem do
Londynu. Czy tam jest teraz?
- Nie mam prawa wtrącać się w sprawy małżeńskie, jeśli nawet dotyczą mojego
rodzonego brata - rzekł książę Bewcastle. - Jeśli zdecydujecie nie dzielić ze sobą życia, nie
skonsumować waszego małżeństwa, nie spłodzić potomka, to niech tak będzie. Jestem jednak
głową rodziny i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by uchronić nasze nazwisko przed hańbą,
która mogłaby nań spaść. Lady Bedwyn, jeśli nie pojawi się pani u boku męża na
uroczystościach z okazji zwycięstwa, zhańbi pani mojego brata, a przez to całą rodzinę
Bedwynów.
Eve oblizała wyschnięte wargi. Czy to prawda? Tak niewiele wiedziała o arystokracji,
o ich honorze i etykiecie. Ale przecież książę, mimo że najwyraźniej pogardzał nią i jej
pochodzeniem, nie przebyłby takiej drogi, gdyby jej obecność w Londynie nie była sprawą
najwyższej wagi. Czy więc powinna tam pojechać? Nie, to nie do pomyślenia. Roześmiała się
nerwowo.
- Wasza miłość, gdybym pojechała z panem, zhańbiłabym pańską rodzinę o wiele
bardziej - powiedziała. - Zostałam wychowana na damę i otrzymałam odpowiednią edukację,
ale nic z mojej przeszłości nie przygotowało mnie na obracanie się w tak wysokich kręgach
towarzyskich. Niech pan poda jakąkolwiek wymówkę: że jestem niedysponowana, że
zatrzymały mnie inne sprawy niecierpiące zwłoki, że jestem prowincjonalną gęsią, co pan
chce. Nie zaprzeczę pańskim słowom.
- Madame, więc w ten sposób okaże pani wdzięczność mojemu bratu? - spytał.
Patrzyła na niego z zaciśniętymi ustami.
- Wkrótce, najpóźniej za dwa lata, Aidan zostanie generałem. Osiągnie szczyt kariery
wojskowej. Jeśli będzie mądrze postępował i nadal wyróżniał się w służbie, tak jak to robił do
tej pory, otrzyma zaszczytne tytuły i własny majątek ziemski. Czy powstrzyma go pani w
drodze na szczyty, lady Bedwyn? Czy pozwoli pani, by padł na niego cień, czy pozbawi go
pani tego, co zawsze cenił nad życie - honoru?
Pułkownik nic jej o tym nie mówił. Może dlatego, że to nie była prawda? A może nie
chciał, by wiedziała, że to małżeństwo zniweczy jego nadzieje na przyszłość?
- To idiotyczne - stwierdziła. - Nie do pomyślenia. Gdybym zrobiła to, o co pan prosi,
okropnie bym się ośmieszyła, a w rezultacie ośmieszyła również pułkownika Bedwyna.
- Jest jeszcze dość czasu, by panią do wszystkiego przygotować, lady Bedwyn.
Miejmy nadzieję, że jest pani pojętną uczennicą. Moja ciotka, markiza Rochester, wprowadzi
panią na dwór i przedstawi królowej. Pomoże pani wybrać odpowiednią garderobę na
rozmaite okazje, włącznie z suknią dworską na prezentację przed królową. Pouczy panią o
tych wszystkich aspektach etykiety, których nie poznała pani w ramach swojej edukacji.
Zdążymy przedstawić panią na dworze, wyprawić bal w Bedwyn House i wprowadzić panią
do towarzystwa jeszcze przed kolacją w Carlton House i innymi uroczystościami z okazji
zwycięstwa, na których powinna się pani pojawić u boku Aidana. Pozostaje jedno pytanie. A
właściwie dwa. Czy czuje pani wdzięczność wobec męża, jeżeli nawet nie oczekuje on tego
od pani? I czy ma pani w sobie dość odwagi?
Zapadła długa cisza, której nie kwapił się przerywać.
- Gdybym tylko znała jego życzenia w tej kwestii - powiedziała. Nadal milczał.
- Dobrze - szepnęła w końcu. Zwilżyła usta językiem i dodała głośniej: - Zawdzięczam
pułkownikowi dom, majątek i bezpieczeństwo wielu ludzi, za których jestem odpowiedzialna.
A przede wszystkim zawdzięczam mu dzieci, które sami droższe nad życie. Jeśli kilka
tygodni spędzonych przeze mnie w Londynie uchroni go przed obmową ze strony towarzy-
stwa, to niech tak będzie. Ale zrobię to dla niego, nie dla pana. Nie pozwolę się poniżać i
besztać za każdym razem, gdy powinie mi się noga.
- Tylko tyle od pani oczekuję. Przypuszczam, że gospoda, którą minąłem, jadąc przez
wieś, to najlepsze lokum, jakie może zaoferować tutejsza okolica?
- Tak.
Dopił herbatę, odstawił filiżankę i wstał.
- Lady Bedwyn, niech będzie pani gotowa do drogi, gdy zjawię się tu, rano.
To był po prostu rozkaz. Eve z całego serca żałowała, że w gospodzie Pod Trzema
Piórami, znanej z kiepskiego jedzenia, nie ma pcheł i szczurów.
Aidan wrócił z popołudniowej konnej przejażdżki z Freyja i Alleyne'em po Hyde
Parku w niezłym nastroju. Spotkał tam wielu starych znajomych, wśród nich również
kompanów z wojska. Rozmawiał z nimi na rozmaite tematy, lecz żaden z nich nie wspomniał
o jego małżeństwie. Zatem Wulf się mylił. Fakt jego ożenku nie był powszechnie znany. Nie
będzie krępujących sytuacji, a tym bardziej żadnego skandalu. Dobrze, że nic nie powiedział
siostrom i reszcie braci.
Rozpierała go energia. Ponieważ jego rodzeństwo zawsze lubiło szybką jazdę konną,
kilkakrotnie przegalopowali najdłuższą aleją, Rotten Row, nie zatrzymując się ani na
moment. Jak to określiła Freyja, nie mieli ochoty truchtać jak większość jeźdźców, którym
przede wszystkim zależało na tym, by zrobić wrażenie na pieszych.
Gdy weszli do domu, Fleming, lokaj Bewcastle'a, który poprzedniego dnia przyjechał
z Lindsey Hall wraz kilkorgiem służby i górą bagażu, czekał na nich w holu.
- Czy Bewcastle już tu jest? - spytała Freyja, zdejmując kapelusz i potrząsając lokami.
Gdy zjechali wczoraj do miasta, bardzo się zdziwili nie zastawszy Wulfa w domu. Freyja bez
żadnego skrępowania wyraziła przypuszczenie, że brat natychmiast po przyjeździe do
Londynu udał się do kochanki.
- Tak, milady - odparł Fleming ze swoim zwykłym, dziwnie sztywnym ukłonem. -
Życzy sobie, by pułkownik Bedwyn niezwłocznie stawił się w bibliotece. Pani i lord Alleyne
proszeni są towarzyszyć mu podczas podwieczorku w salonie za pół godziny.
- Życzy sobie! - powtórzył Alleyne, chichocząc. - Niezwłocznie! Aidanie, z jakiegoś
powodu zostałeś wezwany na dywanik. Freyja i ja mamy przynajmniej czas umyć ręce, zanim
dostąpimy zaszczytu towarzyszenia jego prześwietnej osobie.
Lokaj zaprowadził Aidana do biblioteki, zapukał lekko, otworzył drzwi i odsunął się
na bok, by go przepuścić.
Siedziała przy kominku, w szarej sukni, z włosami upiętymi w ciasny kok na karku.
Twarz miała bladą, niemal ziemistą. Gdy wstała, odniósł wrażenie, że schudła. Patrzyła na
niego szeroko otwartymi oczami, zaciskając usta, a on gapił się na nią bez słowa. Kątem oka
zauważył ruch i uświadomił sobie, że nie są sami. Bewcastle wstał z sofy. Aidan odwrócił się
do brata.
- Co to takiego? - zażądał wyjaśnień.
- To? - spytał Wulf nieco urażony. - Aidanie, czy lady Bedwyn jest przedmiotem?
Przywiozłem ci twoją żonę.
- Więc to tam byłeś? - spytał Aidan, czując jak w piersi wzbiera mu nieopanowana
furia. - W Ringwood? Mimo że ci tego wyraźnie zakazałem?
Książę uniósł brwi.
- Też coś! - odparł. - Od kiedy to słucham rozkazów młodszego brata? Chyba
pomyliłeś mnie z jednym ze swoich żołnierzy, Aidanie.
- Mam prawo, by rozkazywać swojej własnej żonie - oświadczył Aidan, robiąc groźnie
krok w kierunku brata. - Powiedziałem ci, że ma zostać w Ringwood. Mówiłem ci, że nie
chcę jej tutaj. I że nie zmienię mojej decyzji.
- Bądź uprzejmy pamiętać, Aidanie - powiedział cicho Bewcastle - że ani lady
Bedwyn, ani ja nie jesteśmy głusi. Oszczędzaj głos, żeby ci go nie zabrakło na polu bitwy. Już
ci tłumaczyłem, jak ważna jest obecność żony przy twym boku w ciągu nadchodzących
tygodni. Nie zamierzam się powtarzać. Za wszystko, co dotyczy naszej rodziny, odpowiadam
ja.
- Masz ją z powrotem odwieźć do domu - polecił Aidan lodowatym głosem. -
Natychmiast. Albo, jeszcze lepiej, sam to zrobię. - Odwrócił się na pięcie, by wyjść z pokoju.
Dawno nie był tak rozzłoszczony, chyba od czasu swojego ostatniego urlopu, gdy starł się z
Bewcastle'em.
Kątem oka zauważył ruch. Odwrócił głowę i zobaczył, że jego żona siada na krześle.
Plecy miała sztywno wyprostowane, spojrzenie wbite w podłogę, twarz bez wyrazu, bladą jak
kreda. Niech to diabli porwą. Co on powiedział w jej obecności? Był tak rozwścieczony...
Zatrzymał się i spojrzał na nią.
- Dopiero pani przyjechała? - spytał niezręcznie. - Podróżowała pani cały dzisiejszy
dzień?
Powoli podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy. Jej spojrzenie było martwe,
nieprzeniknione.
- Jeśli łaska, niech któryś z was, obojętnie który, dowie się, skąd odjeżdża najbliższy
dyliżans do Oxfordshire - powiedziała stanowczym, lodowatym tonem. Potrzebuję dorożki,
by mnie tam zawiozła. Może będziecie uprzejmi natychmiast ją dla mnie wezwać.
- Madame - odezwał się Aidan. - Proszę o wybaczenie. Nie...
- Natychmiast - ucięła, znów wstając.
- Może powinniśmy ochłonąć i wszystko omówić?
- Jeśli jeszcze bardziej ochłonę, umrę z zimna. Wyjeżdżam. Idę na górę zabrać torbę.
Gdy zejdę na dół, spodziewam się zastać dorożkę czekającą przed drzwiami. W innym razie,
po prostu pójdę pieszo.
Szerokim łukiem ominęła Aidana i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Bewcastle
spojrzał w ślad za nią.
- Służę swoim powozem - rzekł.
- Niech cię szlag trafi, Wulf - warknął Aidan z wściekłością. - Najchętniej wybiłbym
ci wszystkie zęby. Ona chce cholernej dorożki. No to będzie ją miała.
Odwrócił się i wyszedł z pokoju, nie czekając na odpowiedź.
11
Eve nie od razu zeszła na dół. Chciała dać im czas na wezwanie dorożki. Nie miała
ochoty czekać na nią w holu. Chodziła tam i z powrotem po eleganckim apartamencie, do
którego po przyjeździe zaprowadziła ją gospodyni.
Czuła bardziej złość niż upokorzenie. Złość na niego. I wściekłość na siebie.
„Powiedziałem ci, że ma zostać w Ringwood”.
Jakby była niechcianym, porzuconym pakunkiem.
„Mówiłem ci, że nie chcę jej tutaj”.
Brutalna wręcz szczerość, biorąc pod uwagę fakt, że działo się to w jej obecności. Ale
przecież i tak już o tym wiedziała. Nigdy nie udawali, że pragną siebie nawzajem. Och, byłą
na siebie taka zła.
„Mam prawo, by rozkazywać swojej własnej żonie”.
Jak on mógł? Była na niego wściekła.
I jeszcze ten książę Bewcastle. Przez cały dzień siedział naprzeciwko niej w powozie,
milcząc wyniośle. Dziwne, że nie kazał jej siąść tyłem do kierunku jazdy. A gdy już w końcu
raczył z nią rozmawiać, mówił tylko o swojej rodzinie, jej wspaniałej przeszłości, jakby była
głupią, nieokrzesaną kobietą, którą trzeba pouczyć, co jest najważniejsze w życiu. Nie
zdziwiłaby się, gdyby okazało się, że w jego żyłach płynie lodowata woda, a nie krew. Był
okropnym, odrażającym typem.
Nie mogła się doczekać powrotu do Ringwood. Po co w ogóle stamtąd wyjeżdżała?
Rozstanie z dziećmi było męką. Becky bez słowa ściskała ją za szyję, niepocieszona nawet
obietnicą prezentów. Davy patrzył na nią z niemym wyrzutem, jakby od początku wiedział, iż
Eve wybierze rozrywki w Londynie zamiast dzieci, których nikt nie chciał od śmierci
rodziców.
W końcu, gdy uznała, że minęło już dość czasu, podniosła torbę - książę polecił jej, by
zabrała tylko kilka rzeczy na zmianę - i z determinacją zeszła na dół. Nie było to łatwe.
Spodziewała się, że zobaczy ich obu, stojących ramię w ramię w holu, posępnych, groźnych,
że rozkażą jej, by spełniła swój obowiązek. Jednak na dole zastała tylko sztywnego,
majestatycznego lokaja i dwóch służących, z których jeden natychmiast wziął od niej torbę.
- Czy dorożka już czeka? - spytała.
- Tak, milady. - Lokaj ukłonił się i otworzył drzwi.
- A woźnica wie, do której gospody ma mnie zawieźć?
- Tak, milady.
Z uniesioną głową wyszła na ulicę. A więc nawet nie przyszedł się pożegnać. A potem
zobaczyła go. Stał przy drzwiczkach dorożki. Gdy podeszła, otworzył je przed nią. Wsiadła,
nie patrząc na niego, nawet nie dotknąwszy jego pomocnej ręki. Rozczarował ją. Tak,
naprawdę ją rozczarował. A zaczynała go już lubić. Jednocześnie czuła się winna i upoko-
rzona. Przyjeżdżając tu nieproszona, znów skomplikowała mu życie, gdy już myślał, że się na
zawsze od niej uwolnił.
A potem on też wsiadł, zamknął drzwiczki i usiadł obok niej na wąskim siedzeniu.
Dotykał jej ramienia i uda, sprawiając, że jej gniew rozpalił się pełnym ogniem.
- Pańska galanteria jest zbędna, pułkowniku Bedwyn - oświadczyła. - Nie potrzebuję
pańskiej eskorty.
- Niemniej jednak będę pani towarzyszył - odparł. - Odwiozę panią do gospody i
pomogę się ulokować.
Demonstracyjnie odwróciła głowę i patrzyła na ruchliwe ulice Londynu, które tak ją
zachwycały niecałe trzy tygodnie temu. Czy to naprawdę było tak niedawno? Miała wrażenie,
że działo się to wieki temu, jakby upłynęło całe życie. Żadne z nich nie odezwało się słowem.
Zamierzała go stanowczo odprawić, skoro tylko dojadą do celu, powiedzieć mu, by
został w dorożce i wracał do Bedwyn House. Jednak gospoda Pod Żółtodziobem i Kotłem
była tak duża, a jej brukowane podwórko tak hałaśliwe i ruchliwe, że poczuła oszołomienie.
Nie zaprotestowała, gdy pułkownik wysiadł, wyjął jej torbę i pomógł jej wysiąść, a potem
skierował się w stronę drzwi, przez które wychodziło i wchodziło najwięcej ludzi. Dorożka
odjechała. Pewnie zapłacił za przejazd z góry.
Weszła za nim do gospody i stała przy drzwiach, podczas gdy pułkownik rozmawiał z
mężczyzną za kontuarem. Gospoda była o wiele bardziej zatłoczona i hałaśliwa niż hotel
Pulteney i działała na nią równie onieśmielająco. Czuła się jak przerażona, prowincjonalna
myszka.
- Wynająłem dla pani pokój - oznajmił pułkownik, podchodząc do niej. - Na drugim
piętrze, okna wychodzą na ulicę. Powinno być w nim ciszej niż od strony podwórza.
- Czy pan za niego zapłacił? - spytała.
- Oczywiście - odparł.
- Ile? - Otworzyła torebkę. Zapadła chwila ciszy.
- Nie ma potrzeby - powiedział.
- Wręcz przeciwnie. - Spojrzała na niego. - Ile jestem panu winna? To dzięki panu nie
jestem przecież biedna.
Zacisnął zęby. Wyglądał jeszcze bardziej posępnie niż zwykle.
- Dbam o potrzeby mojej żony, gdy jest w moim towarzystwie, madame - odparł.
- Czy także o to, by traktowano ją z szacunkiem? - spytała, zatrzaskując torebkę i
schylając się po sakwojaż.
Zacisnął dłoń na jej nadgarstku.
- Jeszcze chwila, a zaczniemy zwracać na siebie uwagę - powiedział. - Jeśli musimy
się kłócić, przynajmniej zróbmy to w zaciszu pani pokoju.
- Doskonale potrafię znaleźć drogę do mojego pokoju, jeśli tylko poda mi pan jego
numer - odparła. - Nie będę już marnować ani chwili pańskiego cennego czasu, pułkowniku
Bedwyn.
On jednak chwycił jej torbę i poszedł w stronę szerokich drewnianych schodów. Eve
pospieszyła za nim drobnym krokiem, z trudem unikając potrącania przez gości i służbę.
Wspięli się na drugie piętro i długim korytarzem dotarli do drzwi na samym końcu. Otworzył
je i przepuścił Eve.
Pokój był niewielki i skromny. W niczym nie dorównywał apartamentowi w hotelu
Pulteney. Znajdowało się tu tylko duże łóżko, komoda, umywalka i krzesło. Na szczęście były
czyste. Wszedł za nią do pokoju i zamknął drzwi. Hałas częściowo ucichł.
Eve zdjęła czepek i rękawiczki i rzuciła je na komodę, odwracając się do niego
plecami.
- Po co pani przyjechała? - spytał. - No tak, wiem, to Bewcastle postanowił panią tu
przywieźć. Mało kto potrafi oprzeć się jego woli. Jak panią przekonał?
- To nie ma znaczenia - odparła. - Jutro wrócę do Ringwood i nigdy mnie pan już nie
zobaczy. Ani ja pana. Nie będę pana już więcej kosztować.
- Kłopot w tym, że nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem Wulfowi, gdy
zobaczyłem panią w bibliotece. Chyba kazałem mu zostawić panią tam, gdzie była.
Podeszła do okna i oparła obie dłonie na parapecie. Na ulicy powóz ciągnięty przez
czwórkę koni zwolnił i skręcił na podwórze gospody.
- Powiedział pan, że nie chce mnie pan tutaj - przypomniała mu. - To całkiem
zrozumiałe. Ja też nie chcę tutaj przyjeżdżać. Zgodnie z naszą umową mieliśmy przebywać ze
sobą tylko wtedy, gdy będzie to absolutnie konieczne.
Usłyszała, że postawił jej torbę na podłodze. Nie chciała patrzeć na niego. Wyglądał
zbyt groźnie, by mogła stawić mu czoło w tak małym pomieszczeniu.
- Użyłem niewłaściwych słów - tłumaczył się. - Nie chciałem, by tak zabrzmiały.
- I powiedział pan też, że ma pan prawo, by rozkazywać swojej żonie - ciągnęła
nieubłaganie, odwracając się w końcu, by spojrzeć na niego oskarżycielsko. - To było
wstrętne, pułkowniku. Pobraliśmy się za obopólną zgodą. Rozstaliśmy z intencją, by więcej
się ze sobą nie kontaktować. Nigdy nie poruszaliśmy kwestii pańskiej władzy nade mną,
ponieważ faktycznie nie jestem pana żoną. Pułkownik zacisnął szczęki i zmrużył oczy.
- Może właśnie na tym polegał nasz błąd, madame - powiedział.
- Jaki błąd?
- Że zdecydowaliśmy się na tylko formalne małżeństwo - odparł. - Nawet jeżeli
przyjdzie nam spędzić resztę życia w separacji, dopóki jesteśmy razem, powinniśmy być
prawdziwym małżeństwem. Wtedy nie toczylibyśmy tej idiotycznej dyskusji, czy pani
rzeczywiście jest moją żoną, czy nie, czy powinienem płacić pani rachunki, czy mam prawo
rozkazywać swojemu bratu, by zostawił panią w spokoju. Może powinniśmy byli doprowa-
dzić do tego, by dzień naszego ślubu skończył się tak, jak zwykle to bywa?
Patrzyła na niego z pałającymi policzkami. Nie mogła znaleźć słów, by wyrazić
oburzenie. Brakło jej tchu, krew boleśnie pulsowała w jej wnętrzu, czuła miękkość kolan.
- To byłoby niewłaściwe - odpowiedziała. - Żadne z nas tego nie chciało.
- Niewłaściwe? Pani jest kobietą, a ja mężczyzną - rzekł szorstko. - Kilka tygodni
temu wzięliśmy ślub. Kobieta i mężczyzna, zwłaszcza jeśli są małżeństwem, nawzajem
zaspokajają swoje potrzeby. Nigdy pani nie czuła takich potrzeb?
Przesunęła językiem po wargach i przełknęła ślinę. Miała wrażenie, że w pokoju
zabrakło powietrza.
Westchnął zniecierpliwiony i podszedł do niej, omijając łóżko. Oparła się mocno
plecami o parapet i chwyciła go obiema rękami. Stanął przed nią w rozkroku i ujął jej głowę
swymi dużymi dłońmi. Zamknęła oczy, gdy mocno, boleśnie przycisnął twarde wargi do jej
ust. Jednak niemal natychmiast ucisk zelżał, gdy otworzył usta i przesunął językiem wzdłuż
jej warg, wywołując ich mrowienie, a także pulsowanie niżej, między jej udami. Pieszczotą
zachęcał ją do odpowiedzi.
Gdy rozchyliła wargi, wsunął głęboko język i badał czubkiem wnętrze jej ust.
Przesunął rękę, by przytrzymać jej głowę od tyłu.
Pierwszą jej myślą było, że dopuszcza się zdrady. Ale wobec kogo? Pułkownik
Bedwyn był jej mężem, a ona jego żoną. Jeśli teraz nie zrobi tego z nim, to już nigdy z nikim.
Wraz z tą myślą pojawiło się rozpaczliwe pragnienie. Przesunęła dłońmi po jego ramionach.
Były bardzo szerokie i dobrze umięśnione. Czuła to mimo grubego munduru. Odwzajemniła
pocałunek, przechylając głowę, szerzej otwierając usta i dotykając jego języka swoim.
Przyznała się w końcu przed sobą, że go pożąda.
Ogarnęła ich namiętność. Zsunął dłonie, jedną ręką obejmując ją w talii. Drugą
rozpostarł na jej pośladkach i przyciągnął ją mocno do siebie. Brakło jej tchu. Czuła dotyk
jego skórzanych butów, twardych, umięśnionych ud i męskości. Objęła go za szyję i
przywarła do niego całym ciałem, rozpaczliwie pragnąc znaleźć się jeszcze bliżej...
Gdy uniósł głowę, by spojrzeć jej w oczy, jego twarz z orlim nosem była jak zwykle
posępna. Powinna wywołać w niej przerażenie, może nawet lekką odrazę. A Eve czuła
jedynie silne podniecenie, zwłaszcza gdy w jego oczach pod ciężkimi powiekami dostrzegła
namiętność równie wielką jak jej własna.
- Skonsumujemy nasze małżeństwo w tym pokoju - oznajmił. - Jeśli tego nie chcesz,
powiedz mi zaraz. Nie zamierzam ci niczego rozkazywać.
Tego nie było w umowie. Gdy zawierali ślub, było dla nich jasne, że to małżeństwo
jedynie z nazwy i rozstaną się natychmiast po ceremonii. W tej chwili nie pamiętała, jakie
mieli ku temu powody. Przypomni je sobie później, gdy zacznie myśleć bardziej racjonalnie. I
znienawidzi siebie, jeśli teraz ulegnie pożądaniu. Ale właściwie dlaczego miałaby siebie
nienawidzić? Jeśli istniał jakiś powód, to absolutnie nie mogła go sobie przypomnieć.
Przecież byli mężem i żoną.
- Chcę tego - powiedziała, zdziwiona, jak gardłowo zabrzmiał jej głos. Jednak prawie
natychmiast powstrzymała go gestem. - Ale najpierw muszę ci coś wyznać.
Uniósł pytająco brwi.
- Nie jestem dziewicą.
Znieruchomiał i przez dłuższą chwilę patrzył jej w oczy, a ona z przerażeniem
wsłuchiwała się w echo własnych słów. Nigdy nie przypuszczała, że będzie musiała mu to
powiedzieć.
- Cóż - odezwał się w końcu cicho. - Może to i dobrze. Dla mnie to też nie jest
pierwszy raz.
A potem zapomnieli o wszystkim, ogarnęło ich szaleństwo.
Obrócił się, nie wypuszczając jej z objęć, i jedną ręką ściągnął narzutę z łóżka.
Rozpiął guziki jej płaszcza i odrzucił go na bok. Pociągnął ją na łóżko, zdjął jej pantofle i
pończochy i podwinął jej suknię do góry, powyżej bioder, gdy uniosła je z materaca. Usiadł
na chwilę na łóżku, by ściągnąć buty. Zdarł z siebie kurtkę munduru, wywracając ją na drugą
stronę. Rozpiął bryczesy i opadł na nią.
Leżał na niej całym ciałem. Był tak ciężki, że pozbawiał ją tchu. Wsunął pod nią ręce i
uniósł ją lekko do góry, a potem wszedł w nią jednym mocnym, płynnym ruchem. Z trudem
złapała oddech. Był wielki i bardzo twardy. Wypełniał ją aż do bólu.
Objęła go ciasno rękami i uniosła nogi, by otoczyć nimi jego biodra. Usłyszała własny
jęk.
Przeniósł ciężar ciała, opierając się na łokciach, i niemal natychmiast zaczął się w niej
poruszać, wsuwając się i wysuwając raz po raz, mocno, w szybkim rytmie. Zupełnie
odruchowo podążyła za nim, w tym samym tempie rozluźniając i zaciskając mięśnie głęboko
w swym wnętrzu. Słyszała ciężkie, zdyszane oddechy ich obojga, czuła śliską wilgoć tam,
gdzie łączyły się ich ciała. Czuła zapach jego wody kolońskiej, męskości i czegoś jeszcze, co
było takie podniecające, trudne do określenia.
Przejmujące napięcie, które czuła od samego początku, skupiło się właśnie tam, gdzie
poruszali się w tak rozkosznym zapamiętaniu. Wkrótce przerodziło się w pragnienie i ból,
który, mimo wszystko, był przyjemny. Powoli ogarniał całe jej ciało, promieniując falami z
jej wnętrza, z punktu, w którym się złączyli. Stawał się nie do zniesienia. Ale właśnie w
chwili, gdy to pomyślała gdy krzyknęła wszystko w niej pękło, jakby gdzieś głęboko w niej
coś wybuchło. Zamiast bólu pojawił się cudowny, wszechogarniający spokój.
Wydał z siebie chrapliwy pomruk i znów opadł na nią całym ciężarem. Poczuła jak
wytryskuje w niej strumieniem żaru. Skórę miał gorącą i wilgotną od potu. Podobnie jak ona.
Zsunął się z niej, ale nie rozluźnił uścisku. Leżeli twarzą w twarz, patrząc sobie w
oczy.
To pułkownik Bedwyn, pomyślała bez sensu. Stanął jej przed oczami taki, jakim
zobaczyła go po raz pierwszy w saloniku w Ringwood - wysoki, potężny i groźny. Była
jednak zbyt zmęczona, by pojąć to, co się właśnie stało. By zrozumieć, dlaczego było to takie
rozkoszne. Nigdy dotąd nie czuła takiego zmęczenia. Powieki jej opadły.
Zasypiając, zastanawiała się, czy będzie tego wszystkiego żałować, gdy się obudzi.
Albo czy on będzie żałował. Na pewno oboje tego pożałują.
* * *
Na dziedzińcu gospody Pod Żółtodziobem i Kotłem trwał nieustanny ruch dyliżansów
i powozów. Pasażerowie, gościć i służący wchodzili i wychodzili z gospody energicznie, z
wielkim hałasem. Ciągle ktoś do kogoś krzyczał, zamiast podejść bliżej i normalnie
rozmawiać. Ten radosny zgiełk Aidanowi zawsze kojarzył się z Anglią. Tęsknił za nim, gdy
przebywał na kontynencie.
Siedział razem z żoną w jadalni przy kolacji. Wrzawa wokół sprawiała, że inni goście
nie słyszeli ich rozmowy. Zachowywali się wobec siebie uprzejmie, jak dobrze wychowani
nieznajomi. Niezbyt wnikliwemu obserwatorowi mogło się wydawać, że nie spotkali się
nigdy przedtem. Bedwyn zastanawiał się jednak, czy lekki rumieniec na policzkach jego
żony, nabrzmiałe usta i lekko opuchnięte powieki nie wskazują na to, że niedawno wstali z
łóżka, gdzie kochali się bez pamięci. Ciągle nie mógł uwierzyć, że to się stało. Że oboje tego
pragnęli.
- Jak dzieci zareagowały na pani wyjazd? - spytał. - Nie bała się pani ich zostawić?
- Nie - odparła. - Ale niechętnie wyjeżdżałam. Przewidywałam, że nie będzie mnie
kilka tygodni. Dzieci są bezpieczne i pod dobrą opieką. Chyba nie bały się tak jak poprzednim
razem. Ciocia Mari lubi się nimi zajmować. Właśnie zaczęła uczyć Becky robić na drutach.
Niania Johnson i Thelma są dla nich bardzo dobre. Często przychodzi wielebny Puddle, a one
za nim wprost przepadają.
Bedwyn od początku był wzruszony jej przywiązaniem do sierot, którymi wcale nie
miała obowiązku się zaopiekować. Jednak dopiero gdy się z nią ożenił, w pełni zrozumiał, że
te dzieci są dla niej całym światem, że gdyby ich nie było, zapewne inaczej zareagowałaby na
jego propozycję.
- A pani ciotka ma się dobrze? - spytał.
- Tak, dziękuję. Ucieszyła się, że zdecydowałam się pojechać do Londynu. Mimo że,
słysząc jej walijski akcent, książę krytycznie zlustrował ją przez monokl. - Roześmiała się.
- Dlaczego postanowiła pani przyjechać? - zapytał ponownie. - Wiem, że Bewcastle
potrafi być bardzo przekonujący, ale nie wygląda pani na kobietę łatwo ulegającą czyjejś
woli.
Bawiła się łyżeczką.
- Przekonał mnie, że jeśli nie przyjadę, zostanie pan potępiony przez towarzystwo -
wyznała.
- Nie dbam o opinię towarzystwa.
- Nieprawda. - Zmarszczyła brwi. - Pan zawsze robi to, co należy, nawet kosztem
samego siebie. Nasze małżeństwo jest tego dowodem. Gdyby w towarzystwie uznano, że
poślubił mnie pan pod wpływem impulsu, a teraz się mnie wstydzi, uznano by pana za
człowieka bez honoru. Takie plotki wyrządziłyby panu wielką krzywdę.
Przyznał w duchu, że ona chyba ma rację.
- Więc przyjechała pani, by mnie uratować - powiedział. - Stałem się dla pani kolejną
ofiarą losu, wymagającą pomocy.
Podniosła na niego wzrok i lekko zacisnęła usta w budzącym się na nowo gniewie.
- Przyjechałam, by zrobić dla pana to, co pan zrobił dla mnie - odparła. - Ze względu
na mnie został pan w Ringwood i na nudnej wiejskiej zabawie, ponieważ uznał pan za
konieczne, by moi sąsiedzi widzieli nas razem, okazujących sobie wzajemny szacunek.
Zgodnie z naszą umową nie był mi pan nic winien, a jednak pan to zrobił. Przyjechałam, by
się odwdzięczyć.
- Ale dla pani będzie to oznaczało zmianę trybu życia na dłużej.
- Spodziewałam się, że potrwa to kilka tygodni - odparła. - Może nawet miesiąc.
Według słów księcia miałam się poddać starannym przygotowaniom pod okiem pańskiej
ciotki.
- Ciotki Rochester?
- Tak. - Nadal bawiła się łyżeczką. - Nie jestem damą z urodzenia, a tylko dzięki
odpowiedniej edukacji. Urodziłam się i większą część życia spędziłam na prowincji, wśród
ludzi wywodzących się ze szlachty, ale nie aspirujących do wyższych sfer. Nie znam się na
najnowszej modzie i wielkopańskich obyczajach. Nie potrafię się obracać w lepszym
towarzystwie. I nie wiem, czego oczekuje się po żonie dziedzica książęcego tytułu. Miałam
się nauczyć, jak zaprezentować się przed królową, nie ośmieszając się przy tym, i jak
wystąpić na balu w Bedwyn House, nie tracąc zimnej krwi i nie popełniając przy tym jakiejś
okropnej gafy. A potem miałam towarzyszyć panu na wszystkich uroczystościach z okazji
zwycięstwa, zachowując się jak na lady Bedwyn przystało.
Nie zdziwiła go nuta goryczy w jej głosie.
- I przypuszczam, że wszystko to Wulf powiedział pani, nie przebierając w słowach -
odezwał się.
- Nie lubię go - odparła. - Moje uczucie wobec niego to więcej niż niechęć. Ale
doceniam jego szczerość. Mówi to, co myśli.
- Jeśli chodzi o to, co stało się na górze... Potrząsnęła głową.
- To nieistotne. Może faktycznie powinniśmy byli to zrobić, żeby przy pieczętować
nasz związek. I nie mogę przecież udawać, że nie było mi przyjemnie. Nie wracajmy już do
tego.
Od dawna nie miał kobiety. Poprzednim razem było to gdzieś w Hiszpanii, przed
zimową przeprawą armii Wellingtona przez Pireneje, zanim jeszcze jego znajomość z panną
Knapp rozwinęła się w coś, co dawało mu nadzieję na wspólną przyszłość. Nie mógł jednak
udawać, że posiadł swoją żonę tylko dlatego, by zaspokoić wściekły głód kobiety. Tak jak
powiedziała, było to przypieczętowanie ich związku. I najwyraźniej miało się na tym
wszystko skończyć.
- Pani dyliżans odjeżdża o siódmej rano - przypomniał.
- Tak. - Zdjęła serwetkę z kolan i położyła na stole obok talerza. - Powinnam się
wcześnie położyć spać. To był bardzo długi dzień.
- Proszę mi pozwolić, bym odwiózł panią do domu - odezwał się. - Wynajmę dla pani
osobny powóz. Będzie pani o wiele wygodniej niż w dyliżansie.
- Nie, dziękuję.
- To będę pani towarzyszył w podróży dyliżansem. Potrząsnęła głową.
Patrzył na nią poirytowany. Jak mógł jej pozwolić podróżować samej? Do diabła,
przyjechała tu ze względu niego. Niech piekło pochłonie tego przeklętego Bewcastle'a.
- Nie spodobałoby się tu pani - rzekł. - Życie w Bedwyn House, sezon towarzyski i
cała reszta...
- Nie oczekiwałam, że będzie mi się podobało - odparła. - Nie przyjechałam, żeby się
bawić.
- Nie zdołałaby pani znieść Bewcastle'a, ciotki Rochester, nawet Freyji i Alleyne'a.
Nigdy by sobie pani z nimi nie poradziła, nie sprostałaby ich oczekiwaniom.
- Nie? - Spojrzała na niego, marszcząc brwi. - Nigdy?
- Przepraszam za fatygę, na którą została pani narażona. I za to, że czeka panią kolejny
dzień męczącej podróży. W domu, w Ringwood, będzie pani szczęśliwsza. Tutaj nigdy nie
zdołałaby pani opanować wszystkich zasad życia towarzyskiego.
- Nie?
- Przynajmniej nie na tyle, by zadowolić Bewcastle'a. Albo ciotkę Rochester. Mają
niezwykle wygórowane wymagania.
- A pan nie, pułkowniku? Pochylił się ku niej lekko.
- Chyba już dawno uświadomiliśmy sobie, że pochodzimy z dwóch różnych światów -
powiedział. - Żaden z nich nie musi być lepszy od drugiego. Po prostu są inne. Skłaniając
panią do przyjazdu, Bewcastle mylił się. Zostając tutaj, czułaby się pani nieszczęśliwa. To, co
z łatwością przychodzi mnie, Bewcastle'owi albo mojej siostrze, dla pani może być bardzo
trudne. To nie...
Ale ona już go nie słuchała. Wstała, odsuwając krzesło. On również wstał, unosząc
pytająco brwi.
- Pułkowniku Bedwyn, niech pan wezwie dorożkę - poleciła. - Natychmiast wracam
do Bedwyn House. Nie ma czasu do stracenia. Muszę się przygotować na prezentację przed
królową, na bal i liczne obowiązki towarzyskie, takie jak oficjalna kolacja w Carlton House.
Patrzył na nią przez długą chwilę. Mimo że odezwała się cichym tonem i wyglądała na
zupełnie spokojną, by niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi reszty gości w jadalni,
widział, że jest okropnie zła.
- To chyba nie najmądrzejszy wybór, madame.
- Więc będzie pan musiał użyć swojej mężowskiej władzy, pułkowniku, i kazać mi
wrócić do domu - odparła z uporem i cichą groźbą, unosząc do góry podbródek. - Proszę,
niech pan to zrobi, a wtedy ja z przyjemnością otwarcie się panu sprzeciwię. Wezwie pan
dorożkę czy ja mam to zrobić?
Do diabła, czy to, co zaczęli trzy tygodnie temu, nigdy się nie skończy? Aidan odszedł
bez słowa, w duchu odpowiadając sobie na zadane pytanie. Nie, nigdy. Dopóki żyją.
Przypuszczał, że poszła na górę, żeby zabrać torbę, podczas gdy on zajmie się
wezwaniem dorożki. Nie obejrzał się jednak, by to sprawdzić.
12
Jeden z lokajów stojących w holu Bedwyn House poinformował pułkownika, że jego
rodzina nie wstała jeszcze od kolacji. Aidan oznajmił mu, że w takim razie poczekają w
salonie. Ujął Eve pod rękę i skierował się z nią ku schodom. Służący dyskretnie odkaszlnął.
- Zdaje się, że jego książęca mość planuje spędzić wieczór poza domem, milordzie. -
A lady Freyja i lord Alleyne wybierają się do teatru.
- W takim razie przeszkodzimy im w kolacji - oświadczył pułkownik ostrym tonem. -
Niech Fleming nas zapowie.
Lokaj nieco uniósł brwi, ale był to jedyny znak, że ma własne zdanie w tej sprawie.
Odwrócił się i poprowadził ich za sobą. Eve, trzymana przez pułkownika pod rękę, starała się
oddychać głęboko, miarowo, by się uspokoić. Gniew i determinacja, które niecałe pół
godziny temu skłoniły ją do wyjścia z gospody Pod Żółtodziobem i Kotłem i do tego, by
wsiadła do czekającej dorożki, stopniowo ją opuszczały. Zaczynało jej brakować odwagi.
Pułkownik przez całą drogę nie wypowiedział ani słowa i miał strasznie ponurą minę.
Służący zapukał do drzwi jadalni. Otworzył starszy lokaj, któremu szepnął słówko i
zawrócił w kierunku holu. Tamten tylko uniósł brwi i zaanonsował:
- Lord Aidan Bedwyn i lady Bedwyn. - Po czym odsunął się, by prze puścić ich w
drzwiach.
Jadalnia była długa i wysoka. Większą jej część zajmował stół. Eve poraziła
wspaniałość tego miejsca. Zauważyła złocenia i kryształowy żyrandol, zwisający z sufitu
ozdobionego malowidłami, porcelanę, kryształowe kieliszki i srebrne nakrycia, połyskujące
na stole w blasku świec. Ale, szczerze mówiąc, jej uwagę przyciągnęła przede wszystkim
trójka ludzi siedzących przy stole. Księcia Bewcastle już poznała. Przystojny człowiek po
lewej stronie był najwyraźniej jego młodszym bratem. Dama po prawej ręce księcia miała
burzę jasnych loków, kontrastujące z nimi bardzo ciemne brwi, opaloną cerę i
charakterystyczny, rodzinny nos. Wszyscy troje ubrani byli w stroje wieczorowe i wyglądali
dokładnie tak, jak Eve wyobrażała sobie arystokrację - dumni i wyniośli. Obaj dżentelmeni
wstali.
- O! - zdziwił się książę, sięgając po monokl.
- Lady Bedwyn? - spytał młody człowiek. Dama tylko patrzyła na nią z uniesionymi
brwiami.
- Mam zaszczyt przedstawić lady Bedwyn, moją żonę - powiedział pułkownik. -
Madame, oto lady Freyja Bedwyn, starsza z moich sióstr i lord Alleyne Bedwyn, najmłodszy
brat.
Lady Freyja uniosła brwi jeszcze wyżej i obejrzała Eve od stóp do głów, boleśnie jej
uświadamiając, że strój podróżny, który miała na sobie, choć schludny i czysty, nie był
modny ani uszyty z odpowiedniego materiału. I na pewno nie nadawał się na wieczór.
- Aidan, ty diable! - zawołał lord Alleyne. Zaśmiał się i wydał się Eve jeszcze
przystojniejszy niż na początku. Obrzucił ją spojrzeniem z góry na dół, równie
bezceremonialnie jak jego siostra, ale z uśmiechem w oczach.
- Czy to się stało dzisiaj ?
- Szczerze mówiąc, prawie trzy tygodnie temu - odparł pułkownik. - Za specjalnym
pozwoleniem.
Lord Alleyne podszedł do nich.
- A więc zanim jeszcze przyjechałeś do Lindsey Hall - powiedział, patrząc na Eve. - I
nie pisnąłeś nam o tym nawet słowem. Zachodzę w głowę, dlaczego. - Roześmiał się
ponownie i wykonał przed Eve przepisowy ukłon. - Sługa uniżony, lady Bedwyn.
- Lordzie Alleyne - szepnęła Eve, dygając.
- Och, możesz darować sobie tego lorda. Mów do mnie Alleyne. Jak mamy się do
ciebie zwracać? Aidanie, chyba nie będziesz się upierał, by traktować twoją żonę z przesadną
formalnością, skoro jest naszą bratową, co?
- Mów do mnie Eve - powiedziała.
- Eve. - Uśmiechnął się szeroko. - Czy skusiłaś go jabłkiem? Dlaczego nasz brat
ukrywał cię przed nami?
Jego uśmiech z bliska wydawał się niejednoznaczny. Czy lord Alleyne starał się być
wobec niej przyjazny i braterski, czy też z niej szydził? Na pewno zadawał trudne pytania.
- Spóźniłeś się na kolację, Aidanie - zauważył książę ze swego miejsca u szczytu
stołu.
- Zdążyliśmy już zjeść.
- Aha - powiedział książę. - Ale napijecie się z nami wina. Alleyne, posadź lady
Bedwyn obok siebie.
A więc nie zamierzał komentować faktu, że wróciła. Eve oparła rękę na ramieniu lorda
Alleyne'a. Usiadła na wskazanym miejscu przy stole, czując, jak ogarnia ją panika. Pułkownik
powiedział wcześniej, że pochodzą z dwóch różnych światów. Chyba raczej z różnych
wszechświatów.
- Jak widzę, dla Wulfa nie jest to niespodzianką - rzekł lord Alleyne, gdy Eve usiadła,
a on przysunął jej krzesło bliżej stołu. Dostaliśmy po nosie, Free. Nie dopuszczono nas do
tajemnicy. Zatajono przed nami najsmakowitszą rodzinną plotkę.
- Lady Bedwyn, czy wolno spytać, kogo właściwie Aidan poślubił - odezwała się lady
Freyja z chłodną wyniosłością, gdy pułkownik usiadł obok niej. - Nie wydaje mi się, byśmy
się już spotkały. Czy nasze rodziny się znają? A może znamy pani nazwisko ze słyszenia?
- Jestem pewna, że nie - odparła Eve, patrząc w pełne pogardy oczy szwagierki.
- Moja żona to panna Morris z Ringwood Manor w Oxfordshire - wyjaśnił pułkownik.
- Od śmierci ojca jest właścicielką posiadłości ziemskiej. Kapitan Morris, jej brat, był
oficerem w moim pułku, służył razem ze mną w Hiszpanii. Przypadł mi przykry obowiązek
zawiadomienia jego bliskich, że poległ w bitwie.
- Och, Eve, przyjmij wyrazy współczucia! - powiedział lord Alleyne.
- I zakochaliście się w sobie od pierwszego wejrzenia - skomentowała jego siostra,
spoglądając szyderczo na Eve. - Jakie to romantyczne. Morris? Chyba nigdy nie słyszałam
tego nazwiska.
- Zdziwiłabym się, gdyby je pani już słyszała. - Eve uśmiechnęła się. - Mój ojciec,
zanim ożenił się z córką właściciela kopalni, był górnikiem.
A zatem linia frontu została wyznaczona, pomyślała Eve, gdy szwagierka bez żadnego
komentarza odwzajemniła jej uśmiech. Cóż, pułkownik Bedwyn ostrzegał ją przed tym.
Mogła mieć pretensje wyłącznie do siebie.
- Córka górnika. - Lord Alleyne zachichotał. - Musiała to być wielka miłość. Aidan
zawsze skrupulatnie przestrzegał konwenansów. Nie potrzebuje też cudzego majątku, bo sam
ma wystarczająco wielki. Wiedziałaś o tym, Eve?
Eve nie była pewna, czy polubi Alleyne'a. Nie wiedziała, jak traktować jego dobry
humor, tak różny od chłodu całego rodzeństwa.
- Lady Bedwyn - rzekł książę, gdy lokaj nalał czerwonego wina do stojącego przy niej
kryształowego kieliszka - jutro po śniadaniu będzie pani towarzyszyć Aidanowi i mnie
podczas wizyty, którą złożymy markizie Rochester.
- Dobrze, wasza miłość - odpowiedziała. Podjęła decyzję. Musi się jej trzymać.
- Ciotka Rochester? - Lord Alleyne skrzywił się teatralnie. - Chcesz rzucić Eve lwu na
pożarcie, Wulf?
- Lady Bedwyn, czy to ciotce Rochester zostanie powierzone zadanie odpowiedniego
przygotowania pani? - spytała lady Freyja.
- Zdaje się, że ma wprowadzić mnie na dwór i przedstawić królowej - odparła Eve. - A
także udzielić mi rad i wskazówek, jak mam się zachowywać w świecie pułkownika Bedwyna
przez najbliższych kilka tygodni, zanim nie wrócę do domu, by żyć własnym życiem.
- Ciotka Rochester jest w stanie sprostać każdemu wyzwaniu - oświadczyła lady
Freyja. - Nawet najtrudniejszemu.
- Co do tego wszyscy się z tobą zgadzamy, Free - powiedział Alleyne, unosząc
kieliszek w toaście na cześć siostry. - W końcu przygotowała twój debiut w towarzystwie,
prawda? A świat się nie zawalił.
Spojrzała na niego z gniewną pogardą.
- Musisz przyznać, Freyjo, że to celny strzał - rzucił książę od niechcenia. Wstał z
kieliszkiem w ręce. - Wznieśmy toast na cześć lady Eve Bedwyn, najnowszego członka
rodziny Bedwynów.
W jego oczach ani głosie nie było ciepła. Pozostali również powstali, unieśli kieliszki
w górę i wypili, ale tylko Alleyne patrzył na Eve. Tylko on się uśmiechnął i... mrugnął do
niej.
Pułkownik stał sztywno, z surową, kamienną twarzą. Mimo woli Eve przypomniała
sobie dzisiejsze popołudnie, tę godzinę, którą spędzili razem w łóżku w gospodzie Pod
Żółtodziobem i Kotłem. Czy to naprawdę się wydarzyło? Zdawało się, że to był tylko dziwny,
niesamowity sen. Czy ten człowiek naprawdę mógł być tamtym mężczyzną? Żołądek ścisnął
się jej z niepokoju.
* * *
Gdy następnego ranka przybyli do markizy Rochester, jeszcze nie opuściła buduaru.
Tak poinformował Bewcastle'a jej lokaj. Zrobił to z należnym księciu szacunkiem, ale też z
pewnym wyrzutem. Nie była to odpowiednia pora, by nawet tak wysoko postawiona osoba
jak książę Bewcastle składała wizyty towarzyskie.
- Zechce pan poczekać w różowym salonie, wasza miłość? Milordzie? - spytał lokaj
tonem sugerującym, żeby jednak wynieśli się stąd i wrócili dopiero o bardziej przyzwoitej
godzinie. Zerknął na Eve i najwyraźniej uznał ją za niegodną uwagi.
Bewcastle już kierował się szybkim krokiem w stronę salonu.
- Przynieś nam coś do picia - rozkazał.
Aidan posadził żonę na sofie i stanął za jej plecami. Wulf podszedł do okna i
obserwował, co się dzieje na ulicy. Mniej więcej po dziesięciu minutach, w ciągu których bez
słowa popijali przyniesione napoje, podwójne drzwi salonu otworzyły się na oścież. Lokaj
odsunął się na bok i do środka wkroczyła markiza, ubrana i uczesana na poranną wizytę. W
prawej ręce trzymała lorgnon na długiej rączce. Używała tego przedmiotu, odkąd Aidan
pamiętał, choć zapewne podobnie jak Wulf cieszyła się doskonałym wzrokiem. Na każdym
palcu miała pierścienie z drogimi kamieniami.
- Bewcastle! - zawołała. - Tylko ty masz czelność przychodzić z wizy tą o tak
barbarzyńskiej godzinie. To nieładnie z twojej strony. Wybieram się właśnie na spotkanie
jednego z komitetów dobroczynnych, a wiesz jak ściśle przestrzegam punktualności. O, coś
takiego! - Uniosła lorgnon do oczu. - Przyprowadziłeś ze sobą Aidana. Gdzie twój mundur,
chłopcze? Jeśli chcesz się ze mną pokazywać na mieście, będziesz musiał go włożyć. To
najlepszy moment, żeby pochwalić się bratankiem w szkarłatnym mundurze pułkownika.
Muszę przyznać, że z każdym rokiem wyglądasz coraz bardziej dystyngowanie. Ile to już lat
minęło od chwili, gdy widzieliśmy się ostatni raz? Dwa? Trzy? Cztery? W moim wieku czas
upływa tak szybko, że rok wydaje się nie dłuższy niż tydzień. Kim jest ta kobieta?
- Ciociu - Aidan ukłonił się jej - mam przyjemność przedstawić ci moją żonę, lady Eve
Bedwyn. Moja...
Nie dane mu było dokończyć prezentacji.
- A to ci dopiero! - krzyknęła ciotka, taksując Eve przez lorgnon od stóp do głów. - Z
czyjego to pokoju do nauki ją wykradłeś? Czyją była guwernantką?
- Moja żona mieszka w Ringwood Manor w Oxfordshire. W należącej do niej
posiadłości.
- Gdzieś ty ją do licha znalazł? - spytała.
Ciotka Rochester była znana z tego, że mówi bez ogródek. To, co u każdej innej osoby
zostałoby uznane za niewybaczalne grubiaństwo, w przypadku córki księcia i żony markiza
uchodziło za ekscentryczność.
- Przyjechałem do Ringwood Manor z wiadomością o śmierci w bitwie pod Tuluzą
kapitana Morrisa, jej brata - wyjaśnił.
- A ona, jak mniemam, rozpłakała się żałośnie na tej twojej szerokiej piersi, zaczęła się
użalać, jak będzie teraz samotna - dodała ciotka zjadliwie. - Jak tylko przekroczyłeś jej próg,
z miejsca zwąchała fortunę, której właściciel jest na dodatek durniem.
- Ależ ciociu! - Aidan zacisnął ręce za plecami i spiorunował ją wzrokiem. Na Boga,
gdyby była mężczyzną, już by leżała na wznak na perskim dywanie i liczyła gwiazdy na
suficie. - Naprawdę nie mogę ci pozwolić, byś...
Ale i tym razem nie dane mu było dokończyć.
- Nie jestem ani głucha, ani niema - powiedziała cicho jego żona i wstała. - Ani
umysłowo niedorozwinięta. Nie podoba mi się, że mówicie o mnie w trzeciej osobie. Nie
znoszę też, gdy się mi ubliża. Zechce pani przyjąć do wiadomości, madame, że mam spory
majątek. Może to uspokoi pani obawy, że jej bratanek padł ofiarą kobiety, której chodziło
tylko o jego bogactwo. Mój ojciec ciężko pracował jako górnik, ożenił się z córką właściciela
kopalni, odziedziczył po niej kopalnię i dzięki usilnym staraniom jeszcze po mnożył fortunę.
Jestem dumna z niego i z mojego dziedzictwa.
Celowo mówiła z wyraźniejszym niż zwykle śpiewnym akcentem.
- Jesteś Walijka! - krzyknęła ciotka, jakby oskarżała Eve o jakąś straszną zbrodnię.
- Ciociu, jesteś winna mojej żonie przeprosiny - rzekł Aidan sztywno. Ciotka w
odpowiedzi wybuchnęła śmiechem.
- Zuchwały szczeniak!
- Nie przyprowadziłem jej tutaj, by ją obrażano.
- Usiądź - rozkazała nagle ciotka. - Siadajcie oboje! Ty też, Bewcastle, i opuść ten
monokl. Twoje sztuczki nie działają na mnie.
Nikt z nich nawet nie drgnął.
- A więc przez was opuszczę spotkanie mojego komitetu - powiedziała ciotka
Rochester. - Chociaż nigdy nie zaniedbuję swoich obowiązków wobec tych, którzy w życiu
mieli mniej szczęścia ode mnie. Usiądźcie i powiedzcie, czemu zawdzięczam ten zaszczyt.
Podejrzewam, że nie przyszlibyście tutaj we dwóch, gdyby chodziło tylko o przedstawienie
mi lady Eve Bedwyn.
Eve usiadła. Aidan zajął miejsce obok niej. Bewcastle pozostał przy oknie.
- Lady Bedwyn musi być przedstawiona na dworze i należycie wprowadzona do
towarzystwa - wyjaśnił książę. - Poza tym otrzymała zaproszenie na oficjalną kolację w
Carlton House z udziałem dygnitarzy z całej Europy. Ty ją do tego przygotujesz, ciociu.
- O, doprawdy? - spytała wyniośle. - Jesteś bardzo pewny swego, Wulfricu.
- Tak - odparł. - Lady Bedwyn musi nabrać ogłady, a nikt w rodzinie nie poradzi sobie
lepiej niż ty.
Ciotka Rochester przyglądała mu się przez lorgnon.
- Trzeba ją będzie zabrać do dobrej krawcowej - ciągnął Wulf. - Potrzebuje całej
nowej garderoby. Stanowczo musi zrzucić żałobę. W szarym nie jest jej do twarzy.
- Dlaczego nie jest w czerni? - spytała ciotka. - Przecież jej brat poległ niedawno.
- Przekazał przez Aidana, żeby nie nosiła po nim żałoby. Ale nawet gdyby tego nie
zrobił, wymagałbym, żeby porzuciła ją na czas debiutu w towarzystwie - wyjaśnił Bewcastle.
- Weźmiesz ją pod swoje skrzydła, ciociu?
- Wygląda na to, że nie mam wyboru. - Ciotka Rochester westchnęła. - To będzie
ciekawe wyzwanie. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się wprowadzać do towarzystwa córki
walijskiego górnika. - Zwróciła lorgnon na Eve, która w trakcie oględzin siedziała spokojnie,
choć Aidan obawiał się, że lada moment zerwie się na nogi i zażąda, by ją stąd zabrać. -
Przynajmniej ma niezłą figurę i ładną buzię. Ale oczywiście trzeba będzie coś zrobić z jej
włosami.
Bewcastle i ciotka Rochester znów rozmawiali o niej w trzeciej osobie, trochę tak,
jakby była przedmiotem. Aidan może by jej i współczuł, gdyby sama nie była sobie winna.
Niech przekona się, do czego popchnęła ją urażona duma. Po raz kolejny uświadomił sobie,
jak niewiele wie o kobiecie, z którą się ożenił. Czy już dziś każe mu zawieźć się do gospody
Pod Żółtodziobem i Kotłem?
Ku ich zdziwieniu Eve przerwała monolog ciotki.
- Jeśli spodoba mi się to, co zostanie zaproponowane, madame, pozwolę zmienić sobie
fryzurę - powiedziała. - Jeśli chodzi o moje stroje i sposób zachowania, będę pani wdzięczna
za pomoc i rady, madame, dopóki nie nauczę się decydować sama, co jest właściwe, a co nie.
Może jednak powinnam uspokoić pani najgorsze obawy i zapewnić ją, że pułkownik Bedwyn
nie wyciągnął mnie prosto z kopalni. Otrzymałam wychowanie i edukację odpowiednią dla
damy.
- No, no - rzekła ciotka. - Aidanie, ożeniłeś się z kobietą, która ma pazurki.
- Tak, ciociu - przyznał.
- Niech lepiej nie pokazuje ich przy mnie. Musi też pamiętać, że po angielsku należy
mówić, a nie śpiewać. Nie dotyczy to oczywiście chórzystek, ale damy raczej nie śpiewają w
chórze.
- To walijski akcent, ciociu - odparł.
Akcent, który bardzo mu się podobał, jeśli nawet Eve używała go z rozmysłem, żeby
rozdrażnić jego krewnych.
Bewcastle odezwał się charakterystycznym dla siebie łagodnym tonem, zanim ich
rozmowa zdołała przerodzić się w kłótnię.
- Lady Bedwyn, zgadza się pani zatem oddać w ręce lady Rochester? - spytał. -
Zapewniam panią, że to najlepsze rozwiązanie.
- Dziękuję, wasza miłość - odparła chłodno Eve. - Zgadzam się. Dziękuję, madame.
Aidan w linii jej podbródka dostrzegł upór, na co wcześniej nie zwrócił uwagi.
- Jeśli to wszystko cię przerasta, powiedz mi, a ja natychmiast zabiorę cię do domu, do
Ringwood - zaproponował. - Nie będę cię do niczego zmuszał. Tego nie było w naszej
umowie. Nie pozwolę też, by ktoś inny cię zmuszał.
- Nigdzie nie pojadę - odparła, patrząc mu spokojnie w oczy.
- Ależ oczywiście, że pojedziesz, moja mała - zaprotestowała ciotka, znów z lorgnon
przy oczach. - Niezwłocznie pojedziesz ze mną do mojej krawcowej. Wulfricu, Aidanie,
możecie już iść. No, idźcie sobie! Kto jest twoją krawcową, dziewczyno? Przypuszczam, że
jakaś prowincjonalna nieznana szwaczka.
- Tak - zgodziła się Eve. - Moja ciotka, a ja jej pomagam.
Aidan wstał i spojrzał na Bewcastle'a, który ukłonił się z rezerwą obu damom i
wyszedł przed nim z pokoju.
* * *
Pomysł, że panna Benning, znana krawcowa, u której ubierała się lady Rochester,
odwoła wszystkie spotkania z klientkami umówione na następnych kilka dni, wydał się Eve
niedorzeczny. Cóż z tego, że chciała zamówić dla niej stroje na prezentację na dworze i inne
towarzyskie okazje na resztę sezonu?
Wkrótce jasno uświadomiła sobie, że markiza Rochester była naprawdę bardzo ważną
personą. Dzisiaj dodatkowo miała jeszcze poparcie księcia Bewcastle'a. A Eve była żoną
dziedzica jego tytułu. Była też rzadką klientką, o jakiej marzą wszystkie krawcowe,
potrzebującą całej garderoby. Ani jeden ubiór z tych, które przywiozła ze sobą do Londynu,
nie nadawał się na debiut w wyższych sferach. Panna Benning rzuciła jedno spojrzenie na
suknię podróżną, którą Eve miała na sobie, i zgodziła się z markizą.
We trzy oglądały żurnale, wybierając modele sukni porannych, popołudniowych,
wieczorowych, balowych, podróżnych, spacerowych i do jazdy konnej, płaszczy, pelis... Lista
robiła się coraz dłuższa ku rosnącemu przerażeniu Eve. Gdy próbowała protestować, markiza
zwróciła jej uwagę, że jeśli nawet zamierza przebywać w mieście tylko przez trzy czy cztery
tygodnie, nie może się pokazać dwa razy w tym samym stroju. Takie skąpstwo źle by
świadczyło o Aidanie.
Kolejną, niezwykle ważną kwestią była jej suknia dworska na prezentację przed
królową. Eve dowiedziała się, że królowa Charlotte ma dosyć surowe poglądy, jeśli chodzi o
to, co jest właściwym strojem dla damy na jej salonach. Modne obecnie luźne suknie z
wysokim stanem nie były dozwolone. Suknia galowa musiała mieć szeroką spódnicę z
krynoliną i gorset. Obowiązywały do niej strusie pióra i wstążki, a całość była w stylu, który
wyszedł z mody jakieś dwadzieścia lat temu. Suknia musiała też mieć obfity tren długości
dokładnie trzech metrów. Eve zastanawiała się, czy ktoś na dworze czołga się od damy do
damy z miarką w ręce. I jaki los czekał tę biedną istotę, której tren okazał się o centymetr za
długi albo za krótki? Banicja z dworu i towarzyski ostracyzm do końca życia?
Należało wybrać materiały, kolory i dodatki. Konieczne było zdjęcie miary,
niekończącej się miary, z każdego niemal fragmentu jej ciała.
Z początku wszystko to było zadziwiające, podniecające i wręcz oszałamiające. Potem
stopniowo stało się nudne i męczące. Na każdym etapie odbywały się długie dyskusje. Na
szczęście panna Benning zgodziła się ze zdaniem Eve w kwestii koloru. Jak powiedziała lady
Rochester, jasne pastelowe odcienie podkreślą delikatną cerę, ładne oczy i lśniące włosy lady
Bedwyn. Ale też zgodziła się z markizą, że suknia dworska powinna mieć bardziej
zdecydowany kolor, gdyż na dworze suknia była o wiele ważniejsza niż ubrana w nią osoba.
W większości przypadków Eve udało się przekonać obie panie w kwestii dotyczącej
materiałów. Wolała lekkie, gładkie tkaniny zamiast wzorzystych aksamitów. Została jednak
prawie całkowicie zlekceważona przy wyborze kroju. Kreacje przylegające do figury albo
odsłaniające dekolt czy kostki napełniały ją przerażeniem. Będzie się w tym czuła półnaga!
Powiedziano jej jednak, że właśnie taki styl jest ostatnim krzykiem mody. A dla wyższych
sfer moda była czymś świętym.
Na żadnym z materiałów i modeli nie było ceny, ale łatwo zgadnąć, ile to wszystko
może kosztować. Była naprawdę bardzo bogata, jednak jej ojciec mimo ogromnych aspiracji,
by wejść w wyższe sfery, nigdy nie tolerował ekstrawagancji. Ona też nie. Zawsze żyła
skromnie. A teraz na zaledwie kilka tygodni tyle strojów!
Czy Percy zdawał sobie sprawę, jakie będą konsekwencje jego ostatnich słów
skierowanych do dowódcy? Przypomniała sobie, jak arogancko i bezlitośnie książę Bewcastle
potraktował jej pragnienie, by ze względu na pamięć brata ubierać się w stonowane kolory.
Książę powiedział, że gdyby nawet Percy nie wyraził takiego życzenia, on żądałby od niej
zrzucenia żałoby na kilka następnych tygodni. Dla niego Percy był nikim. Ona też w ogóle się
nie liczyła.
- Jak na kogoś, kto będzie miał całą garderobę uszytą przez rozchwytywaną pannę
Benning, nie wygląda pani zbyt radośnie, lady Bedwyn - zauważyła markiza późnym
popołudniem, gdy wychodziły z pracowni.
- Czuję po prostu zmęczenie, madame - powiedziała Eve. - Nie jestem do tego
wszystkiego przyzwyczajona.
- Powinnaś była o tym pomyśleć, zanim zdecydowałaś się wyjść za mąż za dziedzica
księcia Bewcastle'a - rzekła lady Rochester, wsiadając do powozu.
To była kropla, która przepełniła czarę. Stojąca w progu Eve zawahała się, a potem
odwróciła się do panny Benning.
- Jeśli chodzi o moją suknię dworską... - zaczęła. Panna Benning zamieniła się w
słuch.
13
Po obiedzie Aidan poszedł na górę do złotego apartamentu, który zajmowali z żoną,
Eve siedziała w salonie przy sekretarzyku. Uniosła głowę i wyjaśniła, że pisze do rodziny w
Ringwood. Domyślił się, że ma na myśli ciotkę, dwójkę osieroconych dzieci... zapewne też
guwernantkę i jej dziecko, zapalczywą gospodynię, przygłupiego stajennego oraz całą resztę
osobliwych domowników, których zgromadziła wokół siebie. Nie zdziwiłby się, gdyby
przesyłała serdeczne pozdrowienia nawet temu parszywemu kundlowi.
Usiadł w głębokim fotelu i przyglądał się jej, zastanawiając, czy nie wrócić na dół po
jakąś książkę. Nie był przyzwyczajony do bezczynności. Freyja wyszła na proszoną kolację.
Eve po obiedzie zostawiła go w towarzystwie braci, by mogli się napić porto. Alleyne jednak
wkrótce potem poszedł do klubu White'a, by spotkać się z przyjaciółmi i razem z nimi wybrać
na bal. Wulf wychodził w sobie tylko znanym celu. Aidan podejrzewał, że brat zamierzał
odwiedzić kochankę. On też mógł pójść z Alleyne'em do klubu. Na pewno spotkałby tam
licznych znajomych, z którymi przyjemnie spędziłby kilka godzin.
Jego żona ze względu na niego zdecydowała się zostać w Londynie. Oczywiście nie
mogła nigdzie wychodzić, dopóki nie zostanie oficjalnie przedstawiona w towarzystwie.
Aidan bębnił palcami po oparciu fotela.
Obserwował, jak osuszyła i złożyła list, odłożyła go na bok, przeszła przez pokój,
usiadła na sofie i wyjęła robótkę. Nie spojrzała na niego ani razu.
- Pan mnie peszy - odezwała się po kilku minutach wyszywania.
- Tak? - Przestał bębnić palcami i spojrzał chmurnie na jej pochyloną głowę. -
Dlaczego?
- Pan jest taki milczący - powiedziała. - I cały czas mnie obserwuje. Milczący? A ona
nie? Gdy wszedł do pokoju, pisała przy biurku, odwrócona do niego plecami. Czy
spodziewała się, że będzie ją zabawiał rozmową? A odkąd skończyła pisać, nie odezwała się
ani słowem... aż do tej chwili.
- Proszę mi wybaczyć - rzekł. Uniosła głowę.
- Czy pan się w ogóle uśmiecha? - spytała.
Co, do diabła? Oczywiście, że się uśmiechał. Ale czy miał nieustannie szczerzyć zęby,
chichotać bez powodu?
- Nigdy nie widziałam, jak pan się uśmiecha. Ani razu.
- Nie mam zbyt wielu powodów do radości - odparł.
- Przykro mi - powiedziała, pochylając się znów nad robótką.
Do diabła! Ona pewnie uzna, że miał na myśli ich małżeństwo i jej towarzystwo. Ale
przecież został z nią w domu. Zarówno wczorajszego wieczoru, jak i dziś.
- Jestem zabójcą - oznajmił gniewnie. - Zabijanie to mój zawód. Nie ma w tym nic
wesołego.
Spojrzała na niego, z igłą uniesioną w powietrzu. Skrzywił się. Do licha, dlaczego to
powiedział? Nie myślał tak o sobie już od lat. Nigdy nikomu nie zwierzał się z tych myśli.
Zwłaszcza kobietom.
- Czy właśnie w ten sposób pan na siebie patrzy? - spytała. - Jak na zabójcę?
Chciał ją zaszokować. Wytrącić ze spokoju, typowego dla tylu ludzi w Anglii, którym
rzeczywistość wojenna wydawała się zbyt odległa.
- Mówi się, że za mundurem panny sznurem - powiedział. - W tej chwili chyba
wszyscy w Anglii, nie tylko kobiety, także mężczyźni, uwielbiają mundury - brytyjskie,
pruskie lub rosyjskie. Wszyscy uwielbiają noszących je zabójców.
- Ale przecież walczył pan, by uwolnić kraje i ich obywateli od okrutnego tyrana. Jest
to szlachetny cel, jeśli nawet w trakcie wojny zabił pan iluś tam żołnierzy wrogiej armii.
- Za rok albo dwa zapewne Rosja stanie się wrogiem. Albo Prusy, Austria, Ameryka.
A Francja będzie naszym sojusznikiem. Wielka Brytania oczywiście zawsze walczy o słuszną
sprawę. I zawsze ma po swojej stronie Boga. Wie pani, że Bóg mówi z angielskim akcentem?
A ściślej, z wytwornym akcentem, właściwym angielskim wyższym sferom. Opuściła igłę, ale
nadal nie spuszczała z niego wzroku.
- Jestem zabójcą - powtórzył. - Wielką zaletą bycia żołnierzem jest to, że nigdy nie
zostanę powieszony za moje zbrodnie. Przeciwnie, będę fetowany i wychwalany pod
niebiosa. Damy będą się we mnie kochać, mimo że jestem już żonaty. I mimo że się nie
uśmiecham.
Co on, do diabła, wygaduje? Był pełen złości... i zatrważająco bliski łez. Żałował, że
nie może zerwać się na nogi i wybiec z pokoju. Wyszedłby przy tym na idiotę. Chciał, żeby
ona wreszcie spuściła wzrok i na powrót zajęła się robótką. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak
się otworzył przed ludźmi. Chyba był wtedy jeszcze chłopcem.
- Tak mi przykro - powiedziała w końcu. - Nie miałam pojęcia. Uznałam, że ponieważ
wygląda pan tak... Czy celowo nie dopuszczamy do siebie myśli, jak wygląda rzeczywistość,
co się dzieje, gdy jedna armia broni wolności, walcząc z inną? Dlaczego zapominamy, że
wojsko składa się żywych ludzi, którzy mogą mieć wyrzuty sumienia? Czy Percy też przeży-
wał podobne rozterki? Nigdy o tym nie wspominał.
- Proszę mi wybaczyć. - Wstał i odwrócił się do niej plecami, patrząc na przygotowane
do rozpalenia drwa w kominku. - Udzieliłem głupiej odpowiedzi na proste pytanie. Chyba
jednak czasem się uśmiecham, madame. A czy widziała pani, by Bewcastle kiedykolwiek się
uśmiechał?
Kiedyś się jednak uśmiechał. Dawno, dawno temu. Gdy byli obaj mali, świat wokół
nich wydawał im się jednym wielkim, cudownym, magicznym placem niekończących się
zabaw. Byli wtedy najlepszymi przyjaciółmi, nierozłącznymi.
Nie pozwoliła mu jednak zmienić tematu.
- Dlaczego pan wstąpił do wojska? - spytała. Westchnął.
- Takie jest przeznaczenie drugiego z kolei syna w arystokratycznej rodzinie - odparł. -
Nie wiedziała pani o tym? Pierwszy syn jest dziedzicem majątku, drugi oficerem, trzeci
duchownym.
Tyle że Ralfowi udało się uniknąć przeznaczonego mu losu.
- I mimo tego, co pan czuje, spędził pan w wojsku tyle lat. Dlaczego? Przecież nie dla
pieniędzy.
- Z obowiązku, madame - odparł. - Poza tym, nie powiedziałem, że zabijanie mi się
nie podoba. Stwierdziłem tylko, że zabijanie na co dzień sprawiło, iż nie uśmiecham się z
powodu byle błahostki.
Ponieważ nie odpowiedziała, odwrócił się, by na nią spojrzeć. Znów haftowała,
chociaż wydawało mu się, że ręka drży jej nieco.
- Jak się udała dzisiejsza wizyta u krawcowej ? - spytał.
Tym razem, ku jego uldze, zgodziła się zmienić temat rozmowy.
- Zamówiłam mnóstwo strojów - odparła. - Chyba nie zdążę wszystkich włożyć
podczas mojego krótkiego pobytu w mieście. Jednak zarówno lady Rochester, jak i panna
Benning zapewniały, że to absolutne minimum potrzebnych ubiorów. Boję się nawet
pomyśleć, ile wyniesie rachunek, zwłaszcza jeżeli doliczy się wszystkie dodatki: buty, pióra,
wachlarze, kapelusze, torebki, chusteczki i tak dalej, i tak dalej.
- Tym nie musi się pani martwić - powiedział. - Jak już pani zauważyła, mam dość
pieniędzy.
Uniosła wysoko brwi.
- Sama zapłacę rachunki - oświadczyła.
- Jak długo przebywa pani w moim towarzystwie, ja będę panią ubierał i pokrywał
wszystkie pani wydatki.
- Nie, nie zgadzam się. - Wkłuła igłę w płótno i odłożyła je na bok. Na policzki
wystąpiły jej rumieńce. - W żadnym wypadku, pułkowniku. Jestem w stanie sama płacić za
siebie. Nie chcę nawet słyszeć...
- Madame, ta sprawa nie podlega dyskusji - powiedział, mrużąc oczy. - Jest pani moją
żoną.
- Nie jestem. - Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Jeśli ma pan ochotę,
może się pan zwracać w ten sposób do swoich żołnierzy. Ale nie do mnie. Nie pozwolę się do
niczego zmusić, ani panu, ani księciu Bewcastle'owi, ani markizie Rochester. Nikomu.
Przyjechałam do Londynu z własnej, nieprzymuszonej woli. I zostałam na własne życzenie,
wbrew panu. Sama zgodziłam się, by lady Rochester została moim mentorem w
towarzystwie. Przyjechałam tu nie jako ktoś gorszy od pana, kogo trzeba pilnować, żeby nie
zhańbił świetnego imienia Bedwynów, ale jako ktoś panu równy, kto odpłaca się za
przysługę, którą wyświadczył mi pan kilka tygodni temu. Sama zapłacę za swoje stroje.
- Nie jest pani moją żoną? - zapytał, ignorując całą resztę jej wywodu. - W księdze
parafialnej pewnego kościoła znajduje się zapis, który przeczy pani słowom w tej kwestii,
madame. Ma pani na palcu moją obrączkę. Wczorajszego popołudnia współżyliśmy ze sobą.
Być może nasz syn lub córka rozwija się już w pani łonie. Czy twierdzi pani, że to dziecko
byłoby bękartem?
Pobladła. Nie przyszło jej do głowy, że mogli począć dziecko. Szczerze mówiąc, jemu
też nie, dopóki nie pomyślał o tym ostatniej nocy, gdy próbował bezskutecznie zasnąć, sam
we własnym łóżku.
- To mało prawdopodobne - powiedziała.
- Ale możliwe.
Był głupcem, ulęgając pożądaniu. Jeśli pojawiłoby się dziecko, byliby na zawsze
związani czymś o wiele poważniejszym, bardziej zobowiązującym niż zwykły kontrakt
małżeński. Nie dopuściłby, żeby jego dziecko rosło bez ojca.
- Nie powinnam była przyjeżdżać - stwierdziła. - Należało oprzeć się perswazji
księcia. Czy towarzystwo potępiłoby pana, nie widząc mnie przy pańskim boku?
Wzruszył ramionami.
- Kto wie? - odparł. - Wiele osób uważa Bedwynów za bezdusznych, wręcz okrutnych.
Choć każdy, kto choć trochę zna historię naszej rodziny, wie również, że Bedwynowie
traktują swoje żony z szacunkiem i kurtuazją. Pewnie dlatego większość z nas żeni się późno
albo wcale.
- Czy zostałby pan w domu, gdyby mnie tutaj nie było? - spytała.
- Prawdopodobnie nie.
- Na pewno nie - rzekła, wstając. - Pójdę się położyć, pułkowniku. Jestem zmęczona.
Niech pan spędzi wieczór w towarzystwie braci i siostry albo wśród znajomych. Nie musi pan
zostawać w domu tylko ze względu na mnie:
- Jest pani moją żoną.
Roześmiała się cicho, niewesoło i odwróciła się.
- Eve - powiedział. Spojrzała w jego kierunku.
- Jeśli mamy razem spędzić kilka tygodni, chyba musimy zrezygnować z tego
oficjalnego „madame” i „pułkowniku”. Mów mi po imieniu - za proponował.
Kiwnęła głową, że się zgadza.
- I może przez ten czas powinniśmy żyć ze sobą jak mąż i żona. Wczoraj było nam
dobrze ze sobą. A już wkrótce czeka nas wiele lat wstrzemięźliwości.
Spuściła wzrok, najwyraźniej rozważając to, co zasugerował. Przez cały dzień nie
dawało mu to spokoju, że są małżeństwem, że przez następne kilka tygodni będą razem
mieszkać w tym apartamencie, że współżyli ze sobą jeden jedyny raz i już nigdy nie będą. Nie
wiedział jeszcze, jak się upora z kolejną zasadą Bedwynów - że mężczyźni, jeśli się ożenią,
bezwzględnie dochowują wierności swoim żonom. Na razie jednak miał przed sobą tych kilka
tygodni.
- Oczywiście wtedy szanse poczęcia dziecka wzrosną. - Czuł się w obowiązku jej
przypomnieć, choć pewnie sama rozważała teraz tę kwestię.
Podniosła wzrok. To, co zobaczył w jej oczach, wstrząsnęło nim. Patrzyła na niego z
takim smutkiem...
- Chyba chciałabym, żeby tak się stało - odparła.
Chciała dziecka? Więc mylił się w swoich przypuszczeniach, gdy składał jej
propozycję małżeństwa? Nie porzuciła więc jeszcze nadziei, że znajdzie mężczyznę, którego
pokocha i poślubi? Pragnęła normalnego życia rodzinnego i dzieci? Przez chwilę zastanawiał
się, kim był jej kochanek z przeszłości. Nadal dziwiło go, że w ogóle miała kochanka.
Odsunął jednak ciekawość na bok. Jeśli chciała wyjść za tamtego mężczyznę, straciła swoją
szansę. Kimkolwiek był, nie pospieszył jej na ratunek, gdy tak rozpaczliwie potrzebowała
męża.
- Przyjdę zatem dziś do ciebie - powiedział. - Za pół godziny?
- Dobrze - przytaknęła i odwróciła się.
* * *
Mogła być w ciąży. Ta myśl uporczywie dźwięczała jej w głowie jak refren. A jeśli
nawet jeszcze w tej chwili nie była, to bardzo prawdopodobne, że w nią zajdzie w ciągu tych
kilku tygodni, zanim wróci samotnie do Ringwood. Gdy trzy tygodnie temu zgodziła się na
pospieszne małżeństwo, zamiast czekać na powrót Johna, świadomie zrezygnowała z marzeń
o długim, szczęśliwym, rodzinnym życiu. Może teraz spełni się inne jej marzenie.
Zawsze z całego serca pragnęła dzieci. Przypuszczalnie właśnie z tego powodu w
wieku dziewiętnastu lat była gotowa przyjąć oświadczyny Joshui, mimo że nie darzyła go
romantyczną miłością. Z tego samego powodu, gdy skończyła dwadzieścia jeden lat,
zasugerowała Johnowi, by ujawnił ich potajemny, trwający już wtedy rok związek i ożenił się
z nią ryzykując gniew rodziców. Przez cztery lata, które upłynęły od tamtej chwili - ostatni
rok w całkowitej separacji z Johnem, przebywającym w Rosji - trapiła ją myśl, że traci
najlepsze lata, kiedy mogłaby rodzić dzieci.
- Nie, zostaw rozpuszczone, Edith - powiedziała do pokojówki, która zamierzała
spleść na noc jej wyszczotkowane włosy. - Czepek nie będzie mi potrzebny.
Spotkały się spojrzeniem w lustrze toaletki. Obie się zarumieniły. Edith odwróciła się,
by powiesić w szafie szarą jedwabną suknię, którą Eve przed chwilą zdjęła.
Eve pomyślała że pojawienie się w jej życiu Becky i Davy'ego było najszczęśliwszym
zrządzeniem losu. Wzięła je do siebie, nie mogąc znieść myśli, że dzieci nie mają domu i nikt
ich nie chce. Wkrótce jednak zaczęła je traktować jak swoje własne. Nadal tak je traktowała.
To były jej dzieci. Gdy po wizycie u panny Benning zaczęły objeżdżać sklepy i kupować
wszelkie potrzebne dodatki, zirytowała markizę, poświęcając wiele czasu na to, by znaleźć
ładny kapelusik dla Becky i porządne buty dla Davy'ego, a potem oczywiście musiała jeszcze
kupić marynarską czapeczkę dla Benjamina.
Stawiając świecę na stoliku przy łóżku, Eve pomyślała, że okropnie za nimi tęskni.
Dni spędzone bez dzieci wydawały się jej wiecznością. Ale może najbliższe tygodnie
obdarzają następnym dzieckiem, niemowlęciem, dzieckiem z jej własnego łona, które będzie
ssać jej pierś, które co kilka godzin będzie tulić w ramionach i karmić, by przestało płakać.
Ale mają dla siebie tylko tych kilka tygodni. Nie należy zbyt wiele oczekiwać.
Rozległo się pukanie do drzwi. Natychmiast przestała o tym wszystkim myśleć, gdy
Aidan, w ciemnoniebieskim brokatowym szlafroku, wszedł do jej sypialni. Był jak zwykle
ogromny, ponury i groźny, ale wyglądał też niesamowicie pociągająco. Z pewnością nie był
mężczyzną klasycznej urody. Nie mogła się już jednak doczekać, kiedy znów jej dotknie,
znów będzie się z nią kochał.
Teraz już wiedziała, co kryło się pod maską tego człowieka. Jego posępność skrywała
cierpienie.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, poczuła przypływ czułości do niego.
* * *
- Nie daj się namówić ciotce Rochester do obcięcia włosów - powiedział, podchodząc
bliżej i ujmując w palce pasmo jej włosów. - Są piękne właśnie takie.
Miały brązowy kolor, który nie od razu zwracał uwagę tak jak włosy blond, rude czy
czarne. Ale były gęste i lśniące, a teraz, gdy zostały rozpuszczone, widział połyskujące w nich
miodowe i złote odcienie. Włosy spływały falami na jej ramiona i dalej, aż do połowy
pleców. Wyglądała niezwykle ponętnie w skromnej, białej koszuli nocnej otulającej jej dłu-
gie, zgrabne nogi. Chciał o niej myśleć z zaangażowaniem nie większym niż to, które czułby
w stosunku do kochanki. Jednak idąc do jej sypialni, nie mógł zapomnieć, że jest ona jego
żoną. Że to, co miało się między nimi wydarzyć, nie było tylko seksem, ale małżeńskim
współżyciem.
Pochylił głowę i pocałował ją. Pachniała różem i mydłem. Jednak zanim zdołał ją
mocniej objąć, oparła mu ręce na ramionach i odsunęła się nieco od niego.
- Powiedziałam już wcześniejsze nie pozwolę, by ktokolwiek mnie do czegoś zmuszał,
nawet w kwestii włosów - oświadczyła.
- Chyba nie wracamy znów do rachunków za twoje ubrania?
Eve nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak go dotknęła, chcąc sama za nie
zapłacić. Westchnęła i pokręciła głową.
- Będziemy się oto spierać jutro.
- To i dobrze - odparł. - Dzisiejszej nocy będziemy się kochać. Powiedz mi, Eve, czy
należysz do kobiet, które wstydzą się nagości? Czy zemdlejesz, jeśli cię rozbiorę? I jeśli sam
zdejmę szlafrok, zanim zgaszę świece?
Był pod spodem nagi, ale nie chciał jej zmuszać, by na niego patrzyła. Może wolałaby,
żeby wszystko odbyło się w ciemności, pod kołdrą? Wczoraj, gdy doszło do ich zbliżenia,
byli prawie kompletnie ubrani.
Potrząsnęła głową.
Rozpiął guziczki z przodu jej koszuli nocnej i od razu ją zdjął. Nie gustował w
szczupłych kobietach, ale ona wydała mu się niezwykle piękna. Smukła i gibka, o skórze
jasnej i gładkiej jak porcelana. Ładnie zaokrąglona tam, gdzie należało, piersi miała
niewielkie, ale jędrne, uniesione ku górze, a sutki różowe, napięte z zimna, a może wskutek
skrępowania czy pożądania.
Rozwiązał pasek jedwabnego szlafroka i zsunął go z ramion na podłogę. Był tak
potężny, że zawsze musiał uważać, by nie zrobić krzywdy kobiecie. Miał na ciele blizny po
licznych ranach, co mogło nie spodobać się Eve. Przyznała jednak, że było jej wczoraj z nim
dobrze. Nie będzie się teraz przed nią zasłaniał.
Dotknął jej ramion i znów pocałował, trzymając w niewielkiej odległości od siebie.
Zadrżała. Uniósł głowę i przyglądał się swoim dłoniom, jak zsuwają się w dół i zakrywają jej
piersi, ujmują je. Ciemna skóra dłoni i alabastrowe kobiece ciało.
- Są za małe - powiedziała, obserwując jego twarz. Ach tak, więc nie była pewna
swojego powabu!
- Za małe? - spytał. - By wykarmić dziecko? Wątpię. By podobać się mężczyźnie?
Nie. Zobacz, doskonale mieszczą mi się w dłoniach.
Patrzyła, jak unosi jej piersi do góry, dotyka kciukami nabrzmiałych sutków i lekko,
rytmicznie naciska. A potem pochylił głowę, wziął sutek do ust i zaczął ssać, pocierając go
językiem. Poczuł jak twardnieje i napina się pożądaniem.
- Och! - krzyknęła, wplatając mu palce we włosy. Wygięła się w łuk i przytuliła do
niego.
- Lepiej się połóżmy - zaproponował. - Czy nie będzie ci przeszkadzać, jeśli zostawię
zapalone świece? Lubię patrzeć na to, co się dzieje. Zgaszę je jednak, jeśli ci to nie
odpowiada.
Zawahała się i z wyrazu jej oczu poznał, że wolałaby ciemność.
- Niech się palą - zdecydowała.
Położyła się na łóżku. On jednak nie opadł na nią od razu, tak jak wczoraj , gdy oboje
byli rozpaleni namiętnością. Nie położył się też obok. Przysiadł na materacu, rękami szeroko
rozsunął jej uda i uklęknął między nimi. Zagryzła wargę i rozłożyła szeroko ręce, kładąc
dłonie płasko na prześcieradle. Ujął ją pod kolanami i uniósł jej nogi do góry. Pochylił się nad
nią pożerając ją wzrokiem. Przesuwał po niej rękami powoli, dokładnie, z całym
doświadczeniem, jakie zyskał przez lata. Podniecał ją ulotnymi dotknięciami i delikatnym
głaskaniem. Łaskotał, drapał, podszczypywał w miejscach, o których wiedział, że są
szczególnie wrażliwe i rozpalą jej pożądanie. Leżała nieruchomo z rozrzuconymi na boki
rękami, przymkniętymi oczami i rozchylonymi ustami. Odpowiadała żarem, zdyszanym
oddechem i cichymi jękami rozkoszy, ale pozostała bierna. Pieścił ją ustami, językiem i
zębami, nie tylko rękami. Przynajmniej jedno nie ulegało wątpliwości. Miała bardzo
niewielkie doświadczenie.
Przesunął dłońmi wzdłuż jej smukłych, gładkich nóg, odnajdując na jej stopach czułe
miejsca. Głaskał je, by jeszcze bardziej ją podniecić. I gdy wsunął ręce między jej uda,
poczuł, że jest gorąca i wilgotna. Dotykał jej opuszkami palców i delikatnie pieścił,
rozdzielając fałdki jej ciała badając wnętrze. Wsunął w nią palec, przyglądając się temu, co
robi. Wiedział, że nie może już dłużej czekać. Poczuł, jak zaciska się wokół jego palca i
cofnął rękę.
- Jesteś gotowa? - spytał, patrząc jej w oczy. Nie chciał w nią wchodzić bez jej zgody.
- Tak - odparła niskim, zmysłowym głosem, który pozbawił go tchu. Wsunął pod nią
ręce i ujął pośladki, unosząc je do góry. Wszedł w nią jednym mocnym pchnięciem. Przywitał
go żar, wilgoć i obejmujące go ciasno wnętrze. Zamknął oczy, powoli odetchnął i zmusił się
do opanowania. Chciał opaść na nią całym ciężarem, rozładować napięcie własnego ciała
kilkoma szybkimi ruchami. Ale przecież rozbudził jej pożądanie, więc najpierw musi ją
zaspokoić. Klęczał dalej między jej udami, przytrzymywał ją rękami za pośladki. Wsuwał się
w nią i wysuwał raz po raz tak, by czuła całą jego długość w szybkim, mocnym rytmie.
Zapominając o potrzebach własnego ciała, czekał na jej odpowiedź.
Była piękna i bardzo kobieca w tym cielesnym akcie. Słyszał wilgotny rytm tego, co
się między nimi działo, czuł pierwotny zapach namiętności, zmieszany z wonią różu i mydła.
Przesunęła ręce i ścisnęła go za kolana.
Zaczęła jęczeć, zaciskając się wokół niego, prężąc się w zbliżającym się
szczytowaniu. Utrzymał rytm; wbijając się mocno w ciasne, wilgotne wnętrze, aż rozluźniła
się i otworzyła jak kwiat do słońca. Wszedł w nią głęboko ostatni raz i zatrzymał się, czekając
aż ona opadnie cała omdlała i zaspokojona, i dopiero wtedy wytrysnął w niej nasieniem.
Już prawie spała, gdy chwilę później wysunął się z niej i wstał, by zdmuchnąć świece.
Położył się z powrotem obok i przykrył ich oboje kołdrą, wsuwając jej ramię pod głowę. Nie
planował spędzić w jej łóżku całej nocy; nigdy nie czynił tak z żadną kobietą. Ale ona
zasnęła, on też był zmęczony, a wiedział, że znów jej zapragnie, nim wstanie dzień. W końcu
mieli dla siebie tylko kilka tygodni. Powinni w pełni wykorzystać czas, który był im dany.
Już prawie zasypiał, gdy odwróciła się na bok, wtuliła głowę w jego ramię i
westchnęła przez sen.
* * *
Aidan przyglądał się Eve, zawiązując pasek szlafroka. Obudziła się, gdy zsuwał ją z
siebie na łóżko. Zasnęła na nim, gdy skończyli się kochać po raz trzeci. Żałowała, że już ją
opuszcza.
- Która godzina? - spytała.
- Około szóstej - odparł. - Zawsze wstaję wcześnie. Obiecałem Freyji i Alleyne'owi, że
wybiorę się z nimi do Hyde Parku na konną przejażdżkę. Śpij.
Konna przejażdżka wczesnym rankiem! Czy jest coś wspanialszego? Wybierał się z
bratem i siostrą, nie pomyślawszy nawet, że może i ona chciałaby pojechać. Ale nie miała
przecież stroju do jazdy konnej.
- Później chciałbym pójść z Alleyne'em do klubu White'a i na aukcję koni u Tattersalla
- powiedział. - Jeśli jednak będziesz mnie potrzebować...
- Nie będę - odparła. - Do prezentacji przed królową zostało tylko cztery dni. Zaraz po
śniadaniu zjawi się tu lady Rochester. Jej zdaniem cztery dni to stanowczo za mało czasu,
bym nabrała ogłady i nauczyła się poprawnie kłaniać.
Zmarszczył brwi.
- Czy to takie trudne?
- Najwyraźniej tak. Poza tym jest tysiąc innych rzeczy, których muszę się nauczyć.
Spędzaj więc czas, jak ci się podoba, Aidanie. Nie czuj się zobowiązany siedzieć w domu ze
mną, tak jak wczoraj.
Zobaczyła ulgę na jego twarzy.
- Gdy już zostaniesz wprowadzona do towarzystwa, będziesz wszędzie zapraszana -
powiedział. - Wiesz przecież, że właśnie trwa sezon towarzyski, więc dni wypełnią ci wizyty,
wyprawy na zakupy, podwieczorki, proszone śniadania, spacery i przejażdżki w parku,
pikniki. A każdego wieczoru będziesz chodzić do teatru, na przyjęcia, bale, rauty, koncerty.
Ciotka Rochester opowie ci o tym ze szczegółami.
- Tak, ale niepotrzebnie się tym martwisz, Aidanie. Nie będziesz mu siał wszędzie mi
towarzyszyć. Widzisz, przynajmniej tyle już wiem o małżeństwach z wyższych sfer.
Wystarczy, żebym się pokazywała i była znana jako twoja żona. Już wkrótce oboje uwolnimy
się od tej... tej farsy i będziemy mogli żyć dalej własnym życiem.
Zastanowił się nad jej słowami, a potem przytaknął energicznie.
- No to słuchaj poleceń ciotki, a wszystko potoczy się gładko - rzekł. - I słuchaj też rad
Wulfa. Zacznij nosić kolorowe stroje, jak tylko twoja nowa garderoba zostanie dostarczona
od krawcowej. On ma w sumie rację, w szarym rzeczywiście nie jest ci do twarzy.
Odwróciła się na bok plecami do niego, naciągnęła kołdrę aż na uszy i leżała bez
ruchu. Na kilka chwil zapadła ciszą potem usłyszała, jak drzwi gotowalni cicho się otwierają i
zamykają.
Dlaczego miała nadzieję, że ta noc coś między nimi zmieni? Głupi, typowo kobiecy
punkt widzenia. To, co się działo między nimi ostatniej nocy, nie było nawet miłością. Eve
zdawała sobie sprawę, że kobiety często popełniają błąd, myśląc, że czułość w łóżku wynika z
miłości. To było tylko fizyczne zbliżenie, zresztą niezwykle przyjemne dla nich obojga.
Wiedziała, że wykorzystał całe swe doświadczenie, by odczuła rozkosz. Wybierał się na
przejażdżkę z Alleyne'em i Freyja, zamiast zostać z nią. Cały dzień spędzi w klubie White'a i
na aukcji koni u Tattersalla. Gdy powiedziała mu, że może wychodzić wieczorami,
najwyraźniej poczuł ulgę. Polecił jej słuchać się lady Rochester. I księcia Bewcastle'a.
Czuła, że zaraz się rozpłacze i będzie płakać tak długo, aż zabraknie jej łez.
Zamiast tego chwyciła poduszkę, na której ciągle jeszcze był odciśnięty ślad jego
głowy i z całej siły rzuciła nią w drzwi gotowalni.
14
Po prezentacji na dworze, jeszcze tego samego dnia, miał się odbyć bal w Bedwyn
House, na którym Eve zostanie oficjalnie przedstawiona towarzystwu jako lady Bedwyn. To
książę Bewcastle zdecydował, by wydać bal jak najszybciej. Nie pytając nikogo o zdanie, a
już na pewno nie Eve, rozesłał zaproszenia, zarządził przygotowania i z właściwą sobie aro-
gancją oczekiwał, że wszyscy przyjdą, mimo że zostali zawiadomieni w ostatniej chwili, a
tego samego wieczora miało miejsce kilkanaście innych ważnych spotkań towarzyskich.
Eve okropnie nie lubiła księcia. Za lady Freyja też nie przepadała. Szwagierka unikała
jej, a gdy już znalazła się w jej towarzystwie, traktowała ją z wymownym, chłodnym
lekceważeniem. Aidan większość dni spędzał poza domem, wracając wieczorem, by zjeść
kolację i spędzić z nią noc. Eve gardziła sobą za to, że z takim utęsknieniem czeka na ich
wspólne noce i że czerpie z nich tyle przyjemności. Małżeństwo nie powinno się sprowadzać
tylko do współżycia.
Alleyne wydawał się jedyną ludzką istotą w tej rodzinie. To właśnie z nim Eve
nauczyła się tańczyć walca. Książę wynajął nauczyciela tańca, zakładając zapewne, że
wychowana na prowincji córka górnika nie potrafi nawet odróżnić prawej nogi od lewej. Eve
była jednak naprawdę wdzięczna za naukę menueta i walca, których nie tańczyła nigdy dotąd.
Gdy któregoś ranka przy śniadaniu wspomniała o lekcjach, Alleyne zaofiarował się, że będzie
jej partnerem. Z godną podziwu cierpliwością i niezmąconym humorem ćwiczył z nią
wszystkie kroki. Eve doszła do wniosku, że naprawdę jest miły, chociaż nieco płytki.
Markiza Rochester była wymagającą nauczycielką. Czasami Eve czuła do niej urazę,
jak chociażby tego ranka, gdy do Bedwyn House przybył osobisty fryzjer markizy z
poleceniem, by obciąć włosy lady Bedwyn krótko, wedle najnowszej mody. Och, jakże oni
uwielbiali rozkazywać! A przecież mogli spytać ją o zdanie, zadowolić się udzielaniem rad.
Ostatecznie Eve doszła do porozumienia z fryzjerem i pozwoliła sobie obciąć włosy na tyle
tylko, by poprawić ich wygląd, bez radykalnych zmian.
Eve miała dość rozsądku, by zgodzić się, że potrzebuje wskazówek w pewnych
sprawach. Na przykład dotyczących ukłonów. Wbrew przekonaniu Aidana nie była to prosta
sprawa. Należało kłaniać się w różny sposób, zależnie od pozycji towarzyskiej osoby i jej
wieku. Szczególnie głęboki ukłon składało się przed królową. Nauczenie się tego dygnięcia
tak, by zadowolić lady Rochester, zabrało Eve wiele czasu. A potem należało ją nauczyć, jak
ma zbliżyć się do tronu i zachować się w obecności królowej. Jeszcze trudniej było oddalić
się po zakończeniu audiencji. Trzymetrowego trenu niestety nie można było przewiesić przez
rękę. Nie można też było odwrócić się plecami do Jej Wysokości. Cofanie się z wdziękiem i
godnością, bez nadeptywania na własny tren, nie było prostą sprawą.
W pewnej chwili wydawało się to wręcz niemożliwe. Eve śmiała się do rozpuku, gdy
przy pierwszych próbach lądowała sromotnie na siedzeniu. Ciotka Aidana nie widziała w tym
nic śmiesznego i demonstrowała swoje niezadowolenie.
Eve musiała się nauczyć nazwisk i pozycji towarzyskich wielu osób z wyższych sfer.
Trzeba było zapamiętać całą tę piramidę hierarchii. Musiała poznać etykietę pierwszego balu
z okazji debiutu w towarzystwie. Zapamiętać, z którym dżentelmenem wolno jej zatańczyć,
jeśli poprosi ją o taniec, a z którym nie. Nauczyć się odpowiadać na zaproszenia, jakie zaczną
nadchodzić, skoro tylko zostanie przedstawiona w towarzystwie. Dzielić je na te, które
należało bezwzględnie przyjąć, przyjąć ewentualnie, zależnie od innych jej zobowiązań i
osobistych upodobań, i te, które należało stanowczo odrzucić. I jeszcze... Och, jak
powiedziała Aidanowi, były tysiące rzeczy, których musiała się nauczyć.
Eve doszła do wniosku, że cały ten świat arystokracji, z jego regułami i wymaganiami,
jest strasznie głupi. Ale z drugiej strony, te wszystkie przygotowania były też dla niej
ekscytującym wyzwaniem. Czasami myślała, że gdyby papa mógł ją teraz zobaczyć, uznałby,
że spełnia się marzenie jego życia.
Bardzo jednak tęskniła za domem. Codziennie pisała do Thelmy, jedynej poza Nedem
Batemanem dorosłej osoby w majątku, która umiała czytać i pisać. Ale jej listy były
skierowane do wszystkich. Eve wiedziała, że Thelma odczytuje je na głos najpierw cioci
Mari, potem niani Johnson i dzieciom, a wreszcie całej służbie. Listy od Thelmy zawierały
pozdrowienia od wszystkich, czasem kilka zdań nagryzmolonych przez Davy'ego i Becky, co
nieodmiennie przyprawiało Eve o łzy. Najwyraźniej brakowało im jej, choć ciocia Mari za
pośrednictwem Thelmy zawsze nalegała, by Eve została w Londynie z pułkownikiem tak
długo, jak zechce, gdyż na razie nieźle sobie bez niej radzą. W wielu listach był wymieniany
wielebny Puddle i Eve domyśliła się, że jest on częstym gościem w domu. Ned pisał o
gospodarstwie, robotnikach rolnych i wiejskiej szkole. W żadnym z listów nie było wzmianki
o Didcote Park i powrocie Johna z Rosji. Eve wolałaby, żeby John wrócił do domu pod jej
nieobecność, dowiedział się, że nie dochowała mu wierności, i wyjechał na zawsze. Nie
mogła znieść myśli, że będzie musiała stanąć z nim twarzą w twarz.
Czekała na swoją prezentację z podnieceniem, ale przede wszystkim z obawą. Prawie
cała jej nowa garderoba została już dostarczona. Suknię dworską od razu zabrała na górę i nie
otwierając pudła, schowała w szafie w gotowalni. Za każdym razem, gdy o niej myślała, czuła
mdłości.
Ale była też z siebie naprawdę bardzo dumna.
W tym najważniejszym z wszystkich dniu prezentacji przed królową Aidan został rano
w domu. Wiedział, że Eve jest zdenerwowana. Nie powiedziała mu tego, ale gdy w nocy
obudził się w pewnym momencie, zobaczył, że cała dygocze i szczękając zębami, tuli się do
jego ramienia. Powiedziała, że było jej zimno, chociaż nie wyglądała na zmarzniętą. Całował
ją, dopóki się nie uspokoiła, po czym odwrócił ją na plecy i kochał się z nią. Trzymał ją
potem mocno w ramionach, dopóki znów nie zasnęła. Czasami myślał, że będzie mu
brakowało wspólnie spędzanych nocy. Nie chciał jednak teraz się nad tym zastanawiać.
Jeszcze przyjdzie na to pora. Podejrzewał, że nie dochowa wierności swojej żonie, choć nad
tą nieprzyjemną perspektywą również nie chciał się zastanawiać. Było to sprzeczne z
kodeksem rodzinnym. Jak jednak mógł pozostać wierny kobiecie, z którą ożenił się z
obowiązku?
Chodził tam i z powrotem po salonie w ich apartamencie, czekając, aż Eve się ubierze.
Od prawie dwóch godzin siedziała zamknięta w gotowalni razem z Edith, tą nie śmiałą
pokojówką z Ringwood, jedną z jej ofiar losu. Aidan ze zdziwieniem stwierdził, że sam też
jest trochę zdenerwowany. Kobiety z jego sfery były do takich okazji przygotowywane od ko-
łyski. Eve miała na to niecały tydzień. To wszystko oczywiście była jej wina. Mogła przecież
przeciwstawić się Wulfowi i zostać na prowincji. Stanowczo powinna była posłuchać jego
rady tamtego dnia w gospodzie Pod Żółtodziobem i Kotłem i wrócić do domu, jak pierwotnie
zamierzała. Ale nie. Jego żona była upartą kobietą i chciała wszystko robić po swojemu.
Kwestię zapłacenia rachunków za jej stroje załatwił, składając osobiście wizytę pannie
Benning w jej pracowni i regulując z góry wszystkie należności, ku wielkiemu zdziwieniu
krawcowej. Wątpił, by Eve już się o tym dowiedziała. W końcu drzwi gotowalni otworzyły
się i Aidan ujrzał Eve. Połyskliwa satynowa spódnica i przykrywająca ją krótsza, koronkowa,
zostały starannie udrapowane na obręczy. Sztywny gorset odsłaniający dekolt i ramiona
mienił się misternym haftem. Satynowy tren spływał jej z ramion na podłogę. Włosy miała
zaczesane do tyłu, na czole przepaskę wysadzaną drogimi kamieniami. Z tyłu przepaski
spływały długie wstęgi z koronki. W upięte wysoko włosy zostały wsunięte strusie pióra,
które chwiały się przy każdym ruchu głowy. Rękaw długiej rękawiczce przytrzymywała tren.
Z dumnie uniesioną głową wyglądała jak królowa. Oczy jej lśniły buntowniczo.
Od strusich piór aż po czubki lekkich pantofelków była spowita w głęboką czerń.
- No i co? - spytała, widząc jego spojrzenie.
- Rubinowa czerwień? - Aidan ze zdziwieniem uniósł brwi. Tak powiedziała ciotka
Rochester, gdy Bewcastle spytał ją o kolor sukni dworskiej . - Czyżbym nagle przestał
rozróżniać kolory?
- Nie. - Przerzuciła tren przez rękę i weszła do salonu.
- Czy ciotka Rochester wie o tym? - Właściwie nie musiał pytać. Sama jej mina
starczyła za odpowiedź. - Bewcastle?
- Nie potrzebuję ich zgody. - Oczy jej zalśniły, jakby szykowała się do batalii, która na
pewno ją czeka, skoro tylko zejdą na dół. - Nie, nie wiedzą. Może twoja ciotka zmieni zdanie
i nie zechce mnie wprowadzić do towarzystwa. W ten sposób spełni się twoje życzenie, by się
mnie wreszcie pozbyć.
Aidan wydął wargi i przyglądał się, jak w świetle słońca wpadającym przez okno
połyskuje jedwabny haft na jej gorsecie.
- I co o tym sądzisz? - spytała.
- A czy to ważne? - Obejrzał ją powoli od stóp do głów. - Przypuszczam, że moje
zdanie ma jednak znaczenie. Zrobiłaś to, by nas wszystkich zirytować, prawda? By zagrać
nam na nosie? By zemścić się za to, że tak arogancko cię potraktowaliśmy? A może, by
przypomnieć nam, że twoja fortuna została zbudowana na węglu? Takie gesty nie robią na
mnie wrażenia. Mogłaś po prostu pojechać do domu. Jeśli chcesz, zaraz cię tam zawiozę. Ale
szkoda by było zmarnować taką okazję. Zechcesz podać mi ramię?
Pomyślał, że wygląda wspaniale. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów miał
ochotę szczerze, z całego serca roześmiać się. Przyznał w duchu, że spłatała im wszystkim
niezłego psikusa.
Oparła prawą rękę na jego ramieniu, nawet na niego nie spojrzawszy.
Oczywiście wszyscy czekali w holu na dole. Ciotka Rochester, wyglądająca groźnie w
purpurowej sukni, Bewcastle, Freyja i Alleyne. Na widok Eve, prowadzonej przez Aidana po
schodach, odebrało im mowę.
Ciotka odezwała się pierwsza. Zapomniała nawet użyć lorgnon, co świadczyło, jak
głęboko była wstrząśnięta.
- Co to ma znaczyć? - zapytała, a jej pierś uniosła się oburzeniem pod okrytym
purpurą gorsetem.
- Spóźniłam się? Bardzo przepraszam, jestem gotowa, madame.
- A gdzie jest suknia dworska, którą zamówiłyśmy u panny Benning?
- To właśnie ta suknia, madame - powiedziała Eve, szeroko otwierając oczy i robiąc
niewinną minę. - Jeśli się pani dobrze przyjrzy, z pewnością zauważy pani, że to prawie
dokładnie to samo, co zamówiłyśmy.
Prawie. Aidan ze zdziwieniem stwierdził, że świetnie się bawi. Przechytrzyła ich
wszystkich. Nie docenili tej prowincjonalnej myszki.
- Ta suknia jest czarna! - zagrzmiała ciotka, stwierdzając to, co i tak wszyscy widzieli.
- Tak, madame. Poleciłam pannie Benning zmienić jej kolor.
- Niewątpliwie lady Bedwyn zaraz nam wyjaśni, dlaczego tak zrobiła, ciociu - rzekł
Bewcastle bardzo cichym, uprzejmym tonem, który nie wróżył nic dobrego.
Eve zdjęła rękę z ramienia Aidana. Zorientował się, że przygotowała się na tę chwilę.
Nic dziwnego, że ostatniej nocy tak się rzucała na łóżku!
- Wasza miłość, kapitan Percival Morris, mój brat, był mi tak samo drogi, jak drodzy
są panu pańscy bracia - powiedziała głosem równie cichym jak Wulfa, choć dało się w nim
teraz słyszeć wyraźne drżenie. - A może nawet droższy, bo ja go kochałam. Nawet jeśli prosił
mnie, bym nie nosiła po nim żałoby, nie mogę ubierać się w kolorowe stroje. Przy tej okazji
chcę uczcić pamięć brata i dlatego wystąpię w czerni podczas najważniejszej, jak mi to pan
wielokrotnie powtarzał, ceremonii w moim życiu. Dzisiaj stanę przed królową, a moje
małżeństwo zyska aprobatę towarzystwa i rodziny Bedwynów. Dzisiaj składam też hołd
mojej rodzinie, Morrisom.
- Brawo! - szepnął Alleyne, z wesołym błyskiem w oku. Bewcastle uniósł monokl do
oka i obejrzał Eve od stóp do głów.
- Należy mieć nadzieję, lady Bedwyn, że ta przemowa nie opóźni zbytnio pani odjazdu
- stwierdził w końcu. - Jej Wysokość nie znosi, gdy każe się jej czekać. - Odwrócił się i
odszedł w kierunku biblioteki.
Ciotka Rochester, kipiąc oburzeniem, skierowała się do drzwi, nie odezwawszy się
nawet słowem. Aidan ponownie podał żonie ramię.
Sporo czasu zajęło im usadowienie Eve w powozie tak, by nie zgnieść jej krynoliny i
strusich piór i nie podeptać trenu. Gdy powóz wreszcie odjechał, Aidan wszedł do domu.
Zauważył, że drzwi do biblioteki pozostały uchylone. Zatem Wulf go oczekiwał. Świetnie!
Przeszedł przez hol energicznym krokiem i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.
Bewcastle siedział za biurkiem. Nic nie pisał, tylko bawił się gęsim piórem.
- Słuchaj, Wulf, nie pozwolę byś beształ Eve - oświadczył Aidan. - Przyjechała tu
wbrew sobie, ponieważ przekonałeś ją, że jej obecność jest niezbędna, by uratować mój
honor. Została, ponieważ nie chciała uchodzić za tchórza. W milczeniu znosiła to, jak nasza
rodzina demonstruje wyższość nad córkami prostych górników. Ciężko pracowała nad
uzupełnieniem luk w swojej edukacji, by móc się swobodnie obracać w towarzystwie. I
zrobiła to wszystko kosztem samej siebie, rezygnując z opłakiwania brata, którego
niewątpliwie kochała. Jej dzisiejsze zachowanie jest przejawem buntu. Ale też wyraża szczery
smutek. Nie będę jej tego zabraniał. Nie potępiam jej, bez względu na to, jak fatalnie
wypadnie jej prezentacja na dworze. I nie pozwolę, żebyś ty ją potępił. Absolutnie nie po-
zwolę, Wulf. Bewcastle nie poruszył się, tylko dalej głaskał pióro.
- Czy ja rzeczywiście nikogo z was nie kocham? - spytał w końcu, wpatrując się w
pióro, jakby nie usłyszał nawet jednego słowa z wygłoszonej przez brata tyrady.
- Co? - Aidan spojrzał na niego zdziwiony.
- Powiedziała, że jej brat był jej równie drogi, jak mnie drodzy są moi bracia -
powtórzył Bewcastle. - A może nawet droższy, bo go kochała. Aidanie, czy ja żadnego z was
nie kocham? - Podniósł w końcu wzrok, w którym widać było niezwykłą u niego
konsternację. - Ani swoich sióstr?
Jeśli nawet Bewcastle kiedykolwiek wątpił w siebie, to stanowczo nigdy tego nie
okazywał. Od chwili, gdy skończył dwanaście lat.
- Czy nie kochałem cię, upierając się, by kupić ci patent oficerski, gdy skończyłeś
osiemnaście lat, chociaż błagałeś mnie bym tego nie robił? - spytał Bewcastle. - Czy nie
kochałem Freyji, zabraniając jej zaręczyć się z Kitem Butlerem, gdyż był tylko drugim
synem, a nie dziedzicem? Czy nie kocham Morgan, upierając się, by pozostała w domu,
dopóki nie skon czy osiemnastu lat i nalegając, by za rok przyjechała tu na cały sezon i za
debiutowała w towarzystwie, mimo że ona tego nie chce? Czymże jest miłość? Nie pamiętam,
czy kiedykolwiek ją czułem. Człowiek o mojej pozycji nie może sobie na nią pozwolić.
Aidana ogarnęło ogromne zakłopotanie. Jako chłopcy byli najbliższymi przyjaciółmi,
ale potem to się zmieniło. Z tego, co Aidan wiedział, Bewcastle nie miał bliskich przyjaciół.
A przecież byli braćmi.
- Sądzę, że robisz to, co twoim zdaniem jest dla nas najlepsze - powie dział Aidan.
Niestety im samym nie zawsze to odpowiadało. Miłość? Sam też niewiele wiedział o
miłości. Znał tylko obowiązek.
- Miałem nadzieję, że twoje małżeństwo będzie udane - odezwał się Bewcastle. Jego
głos brzmiał już tak jak zwykle.
- To nie jest złe małżeństwo - odparł Aidan.
- Nie? - Brat spojrzał na niego. - Sypiasz z nią? Aidan powstrzymał go gestem.
- Nie twoja sprawa, Wulf.
- Chyba jednak tak - zaoponował Bewcastle. - Aidanie, jesteś moim dziedzicem, a
skoro ja nie planuję się ożenić, miałem nadzieję, że obowiązek spłodzenia potomka spadnie
na ciebie.
- Nawet gdyby Eve urodziła dziecko, w dodatku chłopca, byłby to nie tylko mój syn,
ale także jej. Dziedziczyłby zatem zarówno Ringwood, jak i, w drugiej kolejności, tytuł
księcia Bewcastle'a - odparł Aidan. - Jestem przekonany, że dla Eve to pierwsze dziedzictwo
byłoby ważniejsze. Poza tym to ona wychowywałaby dziecko, a nie ty.
- Ani ty - dodał Wulf. Uciął gestem dalszą dyskusję, zanim Aidan zdążył zareagować.
- Nie będę komentował czarnej sukni. Szczerze mówiąc, w czerni jest jej o wiele bardziej do
twarzy niż w szarym. Dzisiaj wieczorem musi jednak zrezygnować z obu tych kolorów,
Aidanie. Ufam, że tego dopilnujesz. Ożeniłeś się z upartą kobietą.
Aidan powstrzymał się od odpowiedzi.
- Muszę zająć się pewnymi sprawami w sali balowej - rzekł Bewcastle, wstając. -
Zbierzemy się w salonie na powrót lady Bedwyn.
I wszyscy posłusznie spełnią życzenia księcia. Aidan pomyślał, że właśnie Eve udało
się zrobić szczelinę w pancerzu Bewcastle'a, sprawić, że na krótką chwilę stał się bezbronnym
człowiekiem. Więc nawet Wulf czasami wątpił w sens swego życia, w wybory, których
dokonał?
* * *
Gdy Eve wróciła z pałacu St. James, czuła się tak wyczerpana, że najchętniej
natychmiast zamknęłaby się w swoim apartamencie, zwłaszcza że wieczorem czekał ją bal.
Niestety, markiza Rochester wysiadła razem z nią z powozu i Eve musiała jej towarzyszyć do
salonu, gdzie, jak poinformował je lokaj, czekano na nie z podwieczorkiem.
Z dala od nierealnej atmosfery pałacu, gdzie wszyscy byli ubrani podobnie do niej,
Eve znów miała wrażenie, jakby brała udział w jakiejś maskaradzie. Przewiesiła długi tren
przez lewą rękę i ruszyła w kierunku schodów. Aidan zszedł im na spotkanie.
- A więc jednak jakoś to przeżyłyście? - zapytał, podchodząc. Spoglądał to na ciotkę,
to na Eve i trudno było stwierdzić, czy jest zły, czy nie. Gdyby Eve kilka razy nie przekonała
się, że jest on wrażliwym człowiekiem, mogłaby uznać tę obojętną maskę za jego prawdziwą
twarz.
- A dlaczego nie miałybyśmy przeżyć? - spytała ciotka, gdy podał im obu ramię.
Powoli weszli po schodach, a potem skierowali się do salonu. Eve bardzo się cieszyła,
że moda na krynoliny dawno minęła.
- No, Bewcastle, sprawa załatwiona - oświadczyła ciotka Rochester, energicznie
wchodząc do salonu. - Nie ma nic bardziej męczącego niż oficjalna prezentacja na dworze.
Ścisk był okropny, czekałyśmy w nieskończoność. Dziękuję Bogu, że do przedstawienia
została mi jeszcze tylko Morgan. Gdy ona i Freyja wyjdą za mąż, niech ten obowiązek
przypadnie ich teściowym.
- Możliwe, ciociu, że lady Bedwyn oszczędzi ci kłopotu i za rok sama zaprezentuje
Morgan królowej - rzekł książę i spojrzał na Eve, podnosząc monokl do oka.
Ze względu na krynolinę i tren Eve trudno było usiąść. Aidan pochylił się więc nad
nią, by jej pomóc. Spotkali się spojrzeniem.
- Wygląda na to, że królowa nie kazała zaciągnąć pani do Tower i ściąć za wystąpienie
w czarnej sukni, lady Bedwyn - odezwała się lady Freyja.
- Eve, czy ktoś z tego powodu zrobił awanturę? - spytał Alleyne.
- Nie. - Eve zauważyła, że wszyscy patrzą na nią wyczekująco. - Nikt.
- No, możesz spokojnie opowiedzieć im całą historię - zaproponowała markiza.
- Czekałyśmy wraz z innymi damami w długiej galerii przez całą wieczność -
powiedziała Eve. - W końcu zostałyśmy wezwane. Jeden z dworzan poprawił mi tren, drugi
wziął ode mnie wizytówkę i oznajmił moje nazwisko Jej Wysokości, siedzącej z wielkim
dostojeństwem na tronie. Podeszłam, dygnęłam, pocałowałam ją w rękę i wycofałam się bez
żadne go potknięcia.
Teraz to wszystko wyglądało jak historyjka z książki dla grzecznych dziewczynek.
Oto ona, Eve Morris, córka górnika, dygnęła przed królową siedzącą na tronie i pocałowała ją
w rękę! Już sobie wyobrażała zachwyt cioci Mari i jej prośby, by wciąż na nowo o tym
opowiadać. Na pewno przejdzie to do rodzinnej legendy. Będzie miała jutro o czym pisać w
liście do domu.
Książę Bewcastle patrzył na nią wyniośle. Aidan stał przy jej krześle z rękami
założonymi za plecy. Twarz miał jak zwykle bez wyrazu. Alleyne wydawał się rozbawiony, a
lady Freyja nieco zawiedziona.
Markiza Rochester cmoknęła zniecierpliwiona.
- Gdyby to było wszystko, nie namawiałabym cię, byś o tym opowiadała - stwierdziła.
- Tyle to i Freyja zrobiła. I każda inna młoda dama z wyższych sfer po skończeniu
siedemnastu czy osiemnastu lat. Jak wiadomo, królowa prawie nigdy nie odzywa się do
damy, która jest jej przedstawiana.
- Odezwała się ? - Freyja uniosła brwi.
Eve nie wiedziała, że jest to tak niespotykane.
- Jej Wysokość pochyliła się do mnie i spytała, po kim noszę żałobę - wyjaśniła. -
Odpowiedziałam, że po bracie, który zginął w bitwie pod Tuluzą. Uśmiechnęła się do mnie
bardzo życzliwie i pochwaliła, że miłość do brata była dla mnie ważniejsza niż pokusa, by
wystąpić w pięknym stroju w obecności królowej.
- I wspomniała, że cały kraj okrył się żałobą po śmierci jej brata zaledwie kilka
miesięcy wcześniej - dodała lady Rochester.
Alleyne zaśmiał się.
- Na Jowisza, mistrzowskie posunięcie - oświadczył. - Eve, będziesz podziwiana w
całym towarzystwie.
- Wygląda na to, że dobrze się pani spisała, lady Bedwyn - przemówił książę. - I
jednocześnie uczciła pani pamięć kapitana Morrisa. A teraz, Freyjo, czy w końcu nalejesz
nam herbaty? Czy też pozwolisz, by ostygła w imbryku?
Eve popatrzyła na Aidana, który odwzajemnił spojrzenie. Nie odezwał się ani słowem,
tylko odwrócił się i odszedł, by przynieść jej herbaty. Zastanawiała się, czy zgadza się on z
chłodną i z pewnością skąpą pochwałą, wygłoszoną przez jego brata. Czy go rozgniewała?
Upokorzyła? Zraniła? I czy miało to dla niej jakiekolwiek znaczenie?
Tak. Chyba jednak miało.
Piła herbatę, podczas gdy wszyscy wokół niej rozmawiali. Potem za sugestią księcia
wstała, by udać się do swoich pokoi i odpocząć przed wieczornymi obowiązkami. Miał ją
odprowadzić Aidan, ale lady Freyja odezwała się pierwsza:
- Pójdę z panią na górę, lady Bedwyn.
Eve spojrzała na nią zaskoczona. Przez ostatni tydzień szwagierka nie uczyniła nic, by
się do niej zbliżyć. Zanim Eve opuściła salon, dygnęła przed lady Rochester. Oczywiście nie
tak głęboko jak przed królową, ale stosownie do jej wieku i wysokiej pozycji w towarzystwie.
- Dziękuję pani, madame, za to, co pani dziś dla mnie zrobiła - powie działa.
Markiza spojrzała na nią przez lorgnon.
- Lady Bedwyn, myślę, że już czas, by zwracała się pani do mnie „ciociu” - odparła.
- Dziękuję, ciociu Rochester. - Eve uśmiechnęła się do niej. Gdy wchodziły po
schodach, Freyja niosła tren Eve.
- To wszystko jest wstrętne - stwierdziła. - Cały ten idiotyczny rytuał kłaniania się
królewskiej mumii, z upodobaniem ubierającej się w stylu, który wyszedł z mody w ubiegłym
stuleciu.
Wstrętne? Idiotyczny rytuał? Mumia? No, no.
- Ale za to będę miała tyle ciekawych rzeczy do opowiadania, gdy wrócę do domu -
odparła Eve.
- To był wspaniały żart - dodała lady Freyja. - Nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy
ujrzeliśmy panią dziś rano. Widziała pani ciotkę Rochester? A Wulfa? Nawet mnie opadła
szczęka. A Aidan miał jeszcze bardziej niż zwykle kamienną twarz. Przyznaję, to był strzał w
dziesiątkę. Gratuluje.
- Zrobiłam to dla mojego brata - powiedziała Eve, gdy Freyja puściła jej tren i obie
ruszyły szerokim korytarzem w stronę złotego apartamentu.
- Naprawdę? - spytała lady Freyja. - Ale to chyba nie jedyny powód. Myślę, że równie
istotna była chęć utarcia nam nosa. Zrobiła to pani w szczególnie efektowny sposób i
szczęśliwym zrządzeniem losu wyszła pani z tego zwycięsko. Wykazała się pani wielką
odwagą. Gdyby kilka miesięcy temu królowej nie zmarł brat, pewnie nie spojrzałaby na panią
tak łaskawym okiem.
Eve zatrzymała się przed drzwiami apartamentu z ręką na klamce.
- Szanuję każdego, kto potrafi stawić nam czoło - wyznała Freyja. - Nie jest to chyba
łatwe. Nie wejdę z panią. Wulf nakazał, by pani odpoczywała. I faktycznie potrzebuje pani
odpoczynku. Zobaczymy się później . Czy mogę do pani mówić po imieniu?
- Tak, proszę - odparła Eve.
- Mów do mnie Freyja. Wyciągnęła rękę i mocno uścisnęła dłoń Eve, po czym
odwróciła się na pięcie i pomaszerowała z powrotem. Była niewysoką, zgrabną kobietą, ale
chodziła jak mężczyzna.
Wchodząc do okazałego, złoto - kremowego salonu, który dzieliła z Aidanem, Eve
uświadomiła sobie, że pierwsze lody zostały przełamane. Książę powiedział, że dobrze się
spisała. Markiza pozwoliła zwracać się do niej „ciociu”.
Poczyniła wyraźny postęp. Wszystko dlatego, że się im sprzeciwiła. Czy w tym tkwił
sekret przetrwania wśród Bedwynów?
Ale co z Aidanem? Czy przyniosła mu wstyd? Czy oni wszyscy pomyślą, że Aidan nie
potrafi zapanować nad swoją żoną i będą z niego szydzić?
Chciała czym prędzej uwolnić się z tej ciasnej, okropnej sukni i położyć na wznak na
łóżku. Skąd weźmie siły, by wystąpić dziś wieczorem na balu? Balu z okazji jej własnego
debiutu w towarzystwie? Na samą myśl o tym ściskało ją w dołku.
Och, jak bardzo tęskniła za Ringwood!
15
Całą historię, a raczej ciotka Rochester dopowiedziała najważniejszą jej część, Aidan
uświadomił sobie, jak bardzo przez cały czas obawiał się, że coś pójdzie źle i Eve zostanie
okropnie upokorzona. Trzymał się od niej z dala przez cały tydzień, przynajmniej w ciągu
dnia. Wiedział, jak wiele rzeczy musiała się nauczyć, nie chciał jej rozpraszać.
Cieszył się, że nie przestraszyła się jego wyniosłej rodziny. Chyba właśnie tego
najbardziej się obawiał, gdy wtedy Pod Żółtodziobem i Kotłem uparła się, by wrócić do
Bedwyn House, zamiast następnego dnia pojechać dyliżansem do domu. Już w Ringwood
zaczął ją podziwiać, mimo jej osobliwej skłonności do sierot, włóczęgów i innych wyrzutków
społeczeństwa.
Dzisiaj czekała ją jeszcze jedna próba, być może trudniejsza niż prezentacja przed
królową. Tego wieczoru miała stawić czoło wyższym sferom, konwersować i tańczyć z
wybranymi osobami. Przez cały czas będzie poddana obserwacji i ocenie. Aidan nie wątpił,
że wieści o jej niskim pochodzeniu zdążyły się już rozejść w towarzystwie.
Aidan ubrany był w galowy mundur i buty do tańca, tak jak kilka tygodni temu na
zabawie w gospodzie Pod Trzema Piórami. Jak odległy wydawał mu się tamten czas! Czekał,
by sprowadzić Eve na dół do sali balowej. Nie kazała na siebie długo czekać. W chwili gdy
spojrzał na zegar nad kominkiem i zauważył, że zostało im jeszcze piętnaście minut, zanim
zgodnie z oczekiwaniami Bewcastle'a będą musieli stanąć w holu i zacząć witać gości, drzwi
jej gotowalni otworzyły się.
Wyglądała zupełnie inaczej niż zwykle. Była tak olśniewająco piękna, że aż dech
zapierało w piersiach. Codzienna skromna szarość i surowa wspaniałość głębokiej czerni
znikły. Miała na sobie wąską jasnożółtą suknię z wysokim stanem, wykwintną i powabną w
swej prostocie. Haftowane pierwiosnki ozdabiały wycięty w muszelki rąbek sukni i krótkie
bufiaste rękawki. Pantofelki były w kolorze sukni, a wachlarz i rękawiczki kremowe. We
włosy miała wsunięte jasnożółte i kremowe strusie pióra. Upięta w kok fryzura wyglądała
ładniej niż zwykle dzięki luźnym loczkom na skroniach i karku. Z przyjemnością popatrzył na
jej piersi w głębokim dekolcie sukni.
- Domyślam się, że przyglądasz mi się z większą aprobatą niż dzisiaj rano -
powiedziała. - Z tobą jednak nigdy do końca nie wiadomo. Zawsze masz taką ponurą minę.
Takie uwagi zaczynały go już irytować. Uświadomił sobie jednak, że ona zapewne
dlatego tak mówi, bo jest zdenerwowana. Podszedł bez słowa i podał jej podłużne etui, które
przyniósł ze swojej gotowalni.
- Co to takiego? - spytała, zerkając na nie.
- Prezent ślubny - odparł. - Nie dałem ci nic w dniu ślubu. Zmarszczyła brwi.
- Ale przecież my nie jesteśmy...
- Daj już temu pokój. Jesteśmy małżeństwem, Eve. W całym tego słowa znaczeniu. To
dla ciebie.
Nadal się wahała. Patrzyła mu w oczy, marszcząc brwi. Westchnął i sam otworzył
pudełko. Wyjął złoty łańcuszek i odłożył etui na bok. Podszedł do Eve od tyłu, a ona
pochyliła głowę, by mógł zapiąć zameczek. Dotknęła palcami klejnotu na łańcuszku. Był to
piękny, czysty brylant. Aidan zdecydował, że należy mu dać jak najbardziej prostą oprawę.
Gdy Eve puści trzymany teraz w dłoni klejnot, ułoży się on tuż nad rowkiem między
piersiami.
Nie odezwała się ani słowem, tylko stała z pochyloną głową. Aidan usłyszał, jak Eve
przełyka spazmatycznie ślinę. Zrozumiał, że próbowała opanować łzy. Co do diabła? Założył
ręce do tyłu, czując się niezręcznie.
- Dziękuję - powiedziała w końcu. - Jest przepiękny. Ale ja nie mam nic dla ciebie.
Zbył ją mruknięciem.
- Aidanie - zaczęła, podnosząc na niego wzrok - wszystkie moje nowe stroje zostały
już dostarczone od panny Benning, ale dotąd nie otrzyma łam rachunku.
Aidan milczał.
- Czy to ty za nie zapłaciłeś?
- Oczywiście - odparł szorstko.
Zacisnęła mocno usta i przez chwilę myślał, że znów czeka go trudna przeprawa.
- Nie przypuszczałam, że to się tak ułoży - powiedziała. - Nic nie jest tak, jak
przewidywałam. Nie... Miało nas nic nie łączyć. Tak mi przykro.
- Lepiej zejdźmy na dół - odezwał się, podając jej ramię. - Wulf nie będzie
zadowolony, jeśli się spóźnimy.
- A czy on w ogóle bywa zadowolony? - spytała, opierając dłoń w rękawiczce na jego
ramieniu. - Aidanie, czy on jest nieszczęśliwy? Czy po prostu zimny z natury?
- Nikt tego nie wie na pewno. Nikogo nie dopuszcza do siebie na tyle blisko, by mu
się zwierzać.
A jednak dzisiejszego ranka Eve udało się przebić jego pancerz. Może tam w środku
był jeszcze człowiek.
Eve denerwowała się przez cały ranek. Jednak wyzwanie rzucone Aidanowi, księciu
Bewcastle'owi, markizie Rochester, a nawet królowej, pomagało jej ukryć wszelkie obawy.
Wieczorem już nic nie broniło jej przed lękiem. Dziwiła się, że jeszcze trzyma się na nogach,
idzie korytarzem, schodzi po schodach. Ze wszystkich sił starała się nie opierać zbyt mocno
na ramieniu Aidana.
Jak to się stało, że w ogóle znalazła się w tej sytuacji? Zdawało jej się, że zaledwie
wczoraj siedziała w Ringwood, otoczona najbliższymi jej osobami, i zbierała dzwonki. A oto
teraz miała wystąpić na balu w Bedwyn House w Londynie z udziałem najświetniejszego
towarzystwa. Na balu wyprawionym na jej cześć.
W końcu znaleźli się na dole i skierowali do sali balowej. Eve zobaczyła księcia i
Alleyne'a, ubranych w eleganckie, czarne fraki. Książę był w szarych spodniach zapiętych
pod kolanami i srebrnej kamizelce, Alleyne w płowych spodniach i złotej kamizelce, obaj w
śnieżnobiałych koszulach, z koronkami przy mankietach i szyi. Nieco z tyłu za nimi stała
Freyja, zaskakująco piękna w sukni i piórach w różnych odcieniach turkusu, ciemnej i
morskiej zieleni. Od razu widać było, że są najprawdziwszymi arystokratami. I do tego był tu
jeszcze Aidan w galowym mundurze.
A ona jest jak Kopciuszek, który zjawia się na balu. Eve ze smutkiem uśmiechnęła się
w duchu.
- Czarująca - oświadczył Alleyne, wykonując przed nią dworski ukłon. -
Przypuszczam, że Aidan zarezerwował już u ciebie pierwszą turę tańców i pierwszego walca.
Czy możesz mi przyrzec drugiego walca?
- Walca? - Eve zerknęła na Aidana i zobaczyła, że się nachmurzył. - Czy dzisiejszego
wieczoru będziemy tańczyć walca?
- Ciotka Rochester zapewniła mnie, że jest on absolutnie de rigeur na każdym
eleganckim balu - rzekł książę, unosząc monokl wysadzany drogimi kamieniami i mierząc
Eve wzrokiem od stóp do głów. - Lady Bedwyn jest mężatką, może więc tańczyć walca nawet
bez przyzwalającego kiwnięcia głową matron z salonu Almack.
- Phi - prychnęła Freyja. - A kto by się przejmował tymi starymi plotkarkami?
Aidanie, umiesz tańczyć walca?
- Tańczyłem walca w Hiszpanii - odparł. - Ale czy Eve umie go tańczyć? Umiesz? -
Spojrzał na żonę.
- Nauczyłam się tańczyć walca w tym tygodniu i ćwiczyłam z Alleyne'em.
- O, doprawdy? - Chmurna mina Aidana stała się prawie gniewna. - To miło z jego
strony.
- Tak. - Eve uśmiechnęła się promiennie. Czy to możliwe, że był zazdrosny? O
własnego brata? Wspaniale!
- Chodź i zobacz - rzekła Freyja, biorąc Eve pod rękę i ciągnąc w stronę drzwi sali
balowej.
Eve spojrzała na salę i aż jej dech zaparło. W trzech kryształowych żyrandolach i
ściennych kinkietach płonęły setki świec, a ich płomyki odbijały się w złoceniach na suficie i
ścianach. W pozłacanych wazach i flakonach stało mnóstwo białych i żółtych kwiatów. W
powietrzu unosił się ich zapach. Wszystkie okna wychodzące na taras stały otworem,
ukazując rzędy kolorowych latarni, przywieszonych do balustrady. Na podwyższeniu, ukryta
za kwiatami, elegancko ubrana orkiestra stroiła instrumenty.
- Ciotka Rochester zdradziła Wulfowi kolor twojej sukni balowej - powiedziała Freyja
i roześmiała się. - Dobrze, że nie wpadłaś na pomysł, by i tym razem inaczej się ubrać.
- To wszystko mnie onieśmiela - przyznała Eve.
- Nie powinno - odparła Freyja. - Wieść o tym, co wydarzyło się dziś rano, szeroko się
rozniesie. Nie ma co do tego wątpliwości. Wszyscy będą wiedzieć, że pojawiłaś się przed
królową w czarnej sukni, a ona cię za to pochwaliła. Trudno o lepszą rekomendację.
Towarzystwo zwróciło na ciebie uwagę, zanim jeszcze zostałaś oficjalnie przedstawiona.
Oho, Wulf uniósł brwi. Oczekuje, że natychmiast do niego podbiegniesz.
Eve stanęła w szeregu osób witających gości. Serce ciągle tłukło się jej w piersi, teraz
już nie tylko z obawy, ale i z podniecenia. Próbowała się uspokoić, myśląc o liście, który jutro
napisze do domu.
Mimo że zaproszenia zostały rozesłane w ostatniej chwili, a sezon towarzyski był w
pełni i z każdą pocztą do każdego szanującego się domu przychodziły dziesiątki zaproszeń,
do Bedwyn House przybyło tyle gości, że Eve zastanawiała się nawet, czy starczy dla nich
miejsca w sali balowej. Stała pomiędzy Aidanem i księciem Bewcastle'em i dygnęła chyba
setki razy, zanim wszystkich przywitała. Nigdy tak długo nie musiała się uśmiechać. Aż
rozbolały ją mięśnie twarzy. Księciu i Aidanowi było o wiele łatwiej, bo wystarczyło, że stali
z wyniosłą, arystokratyczną miną.
- Przejdziemy teraz do sali balowej i zaczniemy tańce - oznajmił książę, gdy goście nie
pojawiali się przez dłuższy czas.
Wejście do sali balowej było dla Eve straszne, a równocześnie ekscytujące. Eve była
Aidanowi wdzięczna za to, że dodawał jej otuchy, trzymając ją pod rękę. Uśmiechnęła się do
niego.
Pierwszą turę zaczęto wiązanką tańców ludowych, które Eve dobrze znała. Tańczyli je
z Aidanem na wieczorku weselnym w Heybridge. Jednak podrygiwanie na wiejskiej zabawie
było czymś zupełnie innym niż tańce na balu w Londynie, w samym środku sezonu
towarzyskiego.
- O Boże! - zawołała, gdy stawali u szczytu dwóch długich szeregów dam i
dżentelmenów. - Czy po pierwszych figurach będziemy musieli, wirując, przeciskać się aż na
sam koniec?
- Tak - odparł. - Mam nadzieję, że nie zakręci mi się w głowie i nie wpadniemy na
innych tancerzy.
Uśmiechnęła się do niego. Znów ten przebłysk humoru zza kamiennej maski.
- Oczywiście, że do tego nie dojdzie - powiedziała. - Jesteś doskonałym tancerzem.
Dziś wolno nam ze sobą zatańczyć zaledwie dwa razy. To jedna z podstawowych zasad
etykiety, do której towarzystwo przywiązuje tyle wagi. Twoja ciotka włożyła wiele wysiłku,
by mi to uświadomić. Zatańczysz ze mną walca?
- Muszę - odparł. - Choćby po to, by przekonać się, jak dobrym nauczycielem jest
Alleyne.
- Uczył mnie nauczyciel tańca - zaprotestowała. - Alleyne wykazał się tylko
nieskończoną cierpliwością, gdy ze mną ćwiczył.
- Hmm - mruknął Aidan.
Eve pomyślała niespodziewanie, że chyba zaczyna się troszeczkę zakochiwać w
swoim mężu. Na szczęście nie było już czasu roztrząsać tej sprawy. Orkiestra zagrała skoczną
melodię i Eve z biciem serca ruszyła do tańca na swym pierwszym wielkim balu.
Wspaniałość tego wszystkiego niemal ją przytłaczała. Znów miała wrażenie, jakby znalazła
się w świecie bajek dla dzieci. Ale widoki, dźwięki i zapachy wokół niej były rzeczywiste,
podobnie jak uczucie najwyższego uniesienia. Gdy nadeszła ich kolej, by zawirować
środkiem długiego szpaleru tancerzy, aż do samego jego końca, roześmiała się głośno.
Oczywiście było to surowo zabronione. Lady Rochester wyjaśniła jej, że dobrze urodzone
damy nigdy otwarcie nie okazują entuzjazmu, starając się sprawiać wrażenie lekko
znudzonych. Eve nie dbała o to, chociaż wiedziała, że oczy większości obecnych na sali są
skierowane na nią.
I wtedy zdarzyła się naprawdę przedziwna rzecz. Twarz jej męża, z początku jak
zwykle posępna i surowa, stopniowo rozjaśniła się. Twarz i usta pozostały nieruchome, ale
oczy się uśmiechały.
Eve poczuła się tak, jakby uśmiechnął się do niej cały świat.
Patrzyła tylko na Aidana, choć jednocześnie doskonale zdawała sobie sprawę z tego,
gdzie się znajduje. Jednakże to miejsce już jej nie onieśmielało. Niech ludzie patrzą na nią.
Niech ją krytykują. Nie miało to dla niej znaczenia. Aidan uśmiechał się do niej.
Tańczyła, śmiejąc się, rozmawiając z Aidanem i czasami z najbliższymi tancerzami.
Bawiła się tak wspaniale, jak nigdy dotąd. Chciała zapomnieć o rzeczywistości. Dzisiaj
pragnęła bawić się jak Kopciuszek na swoim pierwszym balu.
* * *
Eve przetańczyła kolejne dwie tury, najpierw z Alleyne'em, a potem z wicehrabią
Kimble 'em. Aidan w tym czasie prawił komplementy przyzwoitkom. Matki i babki spełniały
swój obowiązek, pilnując młodych panien oddanych im pod opiekę, mimo że wiele z nich,
czego Aidan był pewien, najchętniej zasiadłoby przy stolikach do gry w karty. Przechodził od
grupy do grupy, zawsze jednak ustawiał się tak, by móc obserwować żonę.
Było wielce prawdopodobne, że ciotka Rochester uzna, iż jej wysiłek poszedł na
marne. Wulf zapewne też tak pomyśli. Eve z pewnością bardzo się różniła od wszystkich
obecnych na balu dam. Nie ukrywała, że dobrze się bawi, uśmiechała się i śmiała, tańczyła
nie tylko z wdziękiem, ale i z entuzjazmem. Cała promieniała. Najwyraźniej jednak nikt nie
patrzył na nią z dezaprobatą. Wręcz przeciwnie.
- Ładne dziewczę - powiedziała do niego owdowiała lady Harvingdean. - Tryska
radością jak każda szczęśliwa młoda małżonka. Z pewnością jest pan dla niej bardzo dobry,
pułkowniku.
Aidan był zauroczony swoją żoną. Wydawała się obietnicą wiosny w niekończącej się
zimie jego życia. No, może jednak nie obietnicą. Nie mieli przed sobą wspólnej przyszłości.
Ale nie chciał dzisiaj roztrząsać tej kwestii. Dzisiejszego wieczoru będzie się po prostu
cieszył jej widokiem i czekał niecierpliwie na walca, którego jeszcze mają przed sobą.
Odsunął od siebie myśl, że będzie okropnie tęsknił za Eve, gdy wróci ona do Ringwood.
Orkiestra zagrała walca i wreszcie mógł znów poprowadzić Eve na parkiet.
- Aidanie, czy znasz inny równie boski taniec? - spytała.
- Nie - odparł stanowczo. - Jestem przekonany, że tańczą go aniołowie w niebie.
Roześmiała się.
- Podoba mi się, gdy mówisz w ten sposób - oświadczyła. - Z całkowicie poważną
miną wygłaszasz coś zupełnie absurdalnego. Jesteś szczęśliwy?
- A czego mi brak do szczęścia? - odpowiedział pytaniem. - Jestem na wspaniałym,
eleganckim balu, wydanym z powodu kaprysu Bewcastle'a, który niewątpliwie zostanie
uznany za największe wydarzenie sezonu. Wpatrują się we mnie wszystkie oczy. Oczywiście
oprócz tych, które kierowane są na ciebie. Jestem tu z żoną która uparcie twierdzi, że nie jest
moją żoną. Kto w mojej sytuacji nie kręciłby z radości piruetów?
Roześmiała się jeszcze raz, a potem oboje zamilkli. Walc zawsze wydawał mu się
dosyć męczący, a nawet krępujący. Zazwyczaj tańczył go z obowiązku, z damami, z którymi
wypadało zatańczyć. Nie uważał za najlepszą rozrywkę przebywanie przez pół godziny
twarzą w twarz z kobietą, która mu się nie podobała, albo, co gorsza, była czyjąś żoną.
Ten walc go oczarował. Eve była smukła i wysoka, sięgała mu do ramienia. Poruszała
się lekko i z gracją. Odchylona wdzięcznie do tyłu uprzedzała każdy jego ruch. Wirowali po
sali, a wokół nich, jak w cudownym kalejdoskopie, migały różnokolorowe suknie, pióra i
fraki. Klejnoty połyskiwały w świetle świec. Aidan uświadomił sobie, że pragnie, by ten ta-
niec trwał bez końca. Ale oczywiście musiał się niestety skończyć.
- Ach, to było cudowne! - powiedziała Eve, zdyszana, zarumieniona, z roziskrzonymi
oczami. - Aidanie, jesteś doskonałym tancerzem. Żałuję, że nie możemy zatańczyć jeszcze
raz.
Aidan zauważył Bewcastle'a, stojącego przy drzwiach, który patrzył na niego
wyczekująco. Zorientował się, że wzywają ich obowiązki.
- Przybyli następni goście - odezwał się, podając ramię Eve. - Są bardzo spóźnieni, ale
powinniśmy pójść, by ich przywitać.
- Jeśli zjawią się kolejni goście, będą chyba musieli tańczyć na tarasie - stwierdziła. -
Czy kiedykolwiek widziałeś taką masę ludzi zgromadzonych w jednym miejscu? Bo ja nie...
Urwała w pół zdania. Uśmiech zastygł jej na twarzy. Wpatrywała się w grupę osób
zbliżających się od wejścia.
- Madame - zwrócił się do niej Bewcastle. - Pozwoli pani, że jej przed stawię sir
Charlesa Overly'ego, brytyjskiego ambasadora w Rosji, oraz lady Overly. A także
wicehrabiego Densona, pracownika ambasady. Lady Bedwyn i pułkownik Bedwyn, mój brat.
Eve dygnęła, lady Overly również. Panowie wymienili ukłony i przywitali się.
- Przyjechali państwo do Anglii na uroczystości z okazji zwycięstwa? - zapytał Aidan
sir Charlesa.
- Wróciliśmy dwa miesiące temu, gdy zwycięstwo armii sprzymierzonych było już
przesądzone. Teraz z niecierpliwością czekamy na przyjazd cara.
- Pozwoli pani, że pogratuluję jej małżeństwa, lady Bedwyn. - Lady Overly
zachichotała. - Dokonała pani wielkiej rzeczy. Bedwynowie jak dotąd nie kwapili się do
ożenku.
Eve uśmiechnęła się. Gdy jednak Aidan dobrze się jej przyjrzał, zauważył, że
pobladła, jakby cała krew odpłynęła jej z twarzy. Było dla niego całkiem jasne, że znała
któregoś z nowo przybyłych, zapewne jasnowłosego, uśmiechniętego, bardzo przystojnego
Densona, który właśnie jej się kłaniał.
- Widzę, że ustawiają się pary do następnego tańca - powiedział. - Lady Bedwyn,
uczyni mi pani ten zaszczyt? Oczywiście za pańskim pozwoleniem, pułkowniku.
Aidan skinął głową i Eve bez słowa skierowała się z powrotem do sali balowej.
Tańczyli przez jakiś czas. Denson uśmiechał się czarująco do wszystkich naokoło,
Eve, ze spuszczonym wzrokiem, poruszała się sztywno jak automat. Cały jej urok znikł. Gdy
orkiestra na chwilę zamilkła, Denson pochylił głowę i coś jej szepnął. Ujął ją pod rękę i
wyprowadził na taras.
Aidan przyglądał się temu, zaciskając pięści.
* * *
- Czy jest tu jakieś ustronne miejsce, gdzie moglibyśmy pójść? - spytał. Na tarasie
były jeszcze dwie inne pary. Nieco dalej stała spora hałaśliwa grupa.
- Nie - odparła.
On jednak zauważył schodki wiodące do ogrodu, więc ponownie ujął ją pod rękę, by
pomóc jej zejść. Żwirowe ścieżki rozchodziły się w różne strony. Stały przy nich ławeczki. W
samym środku ogrodu znajdowała się ozdobna sadzawka z fontanną. Na drzewach
porozwieszano lampiony. Przechadzało się tutaj kilkoro gości. Wieczór był ciepły.
Wrócił do Anglii dwa miesiące temu. Miesiąc przed jej ślubem. Może nawet zanim
jeszcze zginął Percy. Przez cały ten czas był w Anglii.
- Eve - odezwał się, gdy zeszli na dół. - Nie miałem pojęcia, że to właśnie z tobą
ożenił się brat Bewcastle'a. Nieomal do chwili, gdy was zobaczyłem, nie wiedziałem o tym.
- Jesteś w Anglii od dwóch miesięcy - powiedziała.
- Byłem bardzo zajęty - odparł. - Nie miałem ani jednej wolnej chwili. Codziennie
myślałem o tym, żeby pojechać do Oxfordshire, spotkać się z tobą. Nie potrafię wyrazić, jak
bardzo za tobą tęskniłem.
- Dwa miesiące - powtórzyła.
Czekał dwa miesiące. A przecież przysiągł, że pospieszy do niej, jak tylko jego stopa
znów dotknie ojczystej ziemi.
- Jak mogłaś to zrobić, Eve? - spytał. - Byliśmy po słowie. My...
- Percy zginął - poinformowała go. - Poległ w bitwie pod Tuluzą. Poprowadził ją do
ławeczki stojącej w cieniu wierzby płaczącej, nieco oddalonej od ścieżki. Opadła na nią i
spojrzała na niego. Światło lampionu, wiszącego na pobliskim drzewie, oświetliło jego twarz.
Wydawał się jeszcze bardziej przystojny niż przedtem.
- Bardzo ci współczuję - powiedział. - Ale dlaczego to zrobiłaś, Eve? Dlaczego
wyszłaś za Bedwyna?
- Papa zmarł po twoim wyjeździe - odparła. - Pewnie nie słyszałeś, jaka była jego
ostatnia wola. Mogłam zatrzymać majątek tylko pod warunkiem, że wyjdę za mąż w ciągu
roku od jego śmierci.
- Powinnaś więc była o tym do mnie napisać. Ja bym...
- Co? - spytała. - Wróciłbyś natychmiast do mnie? Jak miałabym napisać? Dokąd
miałabym wysłać ten list? Przecież nie znałam twojego londyńskiego adresu.
- Eve, musisz zrozumieć. Dla człowieka o mojej pozycji jest bardzo ważne, by
pokazywać się w trakcie sezonu towarzyskiego. By zapraszać i być zapraszanym. Miałem
wrócić do domu w lecie. Wtedy moglibyśmy się pobrać.
- Naprawdę? - Łuski spadły jej z oczu. Piętnaście miesięcy temu od ślubu z nią
ważniejszy był wyjazd do Rosji. W tym roku ważniejsze były wizyty i rewizyty. - Po upływie
tego roku Percy przepisałby cały majątek na mnie. Ale zginął za wcześnie. Wszystko
odziedziczyłby Cecil.
- Powinnaś była dać mi znać. - Pochylił się nad nią. - Do diabła, Eve, powinnaś była
mnie zawiadomić.
- Miałam tydzień na to, by spełnić warunki testamentu papy - powiedziała. - Nie
miałam pojęcia, że jesteś w Anglii. To ty powinieneś był znaleźć sposób, by mnie
zawiadomić.
Teraz już wiedziała bez cienia wątpliwości, że on nie zamierzał się z nią ożenić. Może
nawet był w niej zakochany, ale nigdy by się z nią nie ożenił. Gdyby nie była tak naiwna,
zrozumiałaby to już dawno temu. Gdyby okoliczności się nie zmieniły, tego lata znalazłby
inną wymówkę, by odłożyć rozmowę z ojcem na później.
- Dlaczego akurat Bedwyn? - spytał. - Zdaje się, że ma dość pieniędzy i nie musiał się
tak nagle żenić z zamożną dziedziczką. . - To on przyniósł mi wiadomość o śmierci Percy'ego
- wyjaśniła. - Gdy zorientował się, w jak trudnym jestem położeniu, zaproponował mi
małżeństwo. - I tak łatwo o mnie zapomniałaś? - zapytał, siadając obok niej.
- Jak mogłabym o tobie zapomnieć? Po wszystkim, co było między nami?
Poznali się, gdy miała zaledwie dwadzieścia lat. Jej ojciec od pewnego czasu zabiegał
o przychylność hrabiego Luffa w nadziei, że uda mu się doprowadzić do małżeństwa ich
dzieci. Spotkali się na wiejskiej drodze, w trakcie konnej przejażdżki. Przywitali się i chwilę
rozmawiali, a potem on zawrócił konia i pojechał za nią. Potem już spotykali się często,
zawsze w umówionym miejscu i w wielkiej tajemnicy, ponieważ hrabia stanowczo odrzucił
propozycję ojca Eve. John najpierw studiował na uniwersytecie, a potem w Londynie stawiał
pierwsze kroki w karierze dyplomatycznej . Ilekroć jednak był w domu, zawsze się spotykali.
Ich przyjaźń z czasem przerodziła się w miłość. John obiecywał, że pobiorą się, jak tylko
skończy uniwersytet i osiągnie pełnoletność. Później zapewniał, że wezmą ślub, gdy stanie się
dyplomatą. Aż wreszcie wyjechał do Rosji.
Miał być nieobecny przez rok. Powiedział, że ożeni się z nią natychmiast po swoim
powrocie. Rozpaczliwie pragnęła, by wzięli ślub jeszcze przed jego wyjazdem. Albo
przynajmniej ogłosili swoje zaręczyny, by mogła do niego pisać, gdy będzie w Rosji.
Rozpłakała się w jego ramionach, a on objął ją mocno i sam uronił kilka łez. A potem...
potem posunęli się dalej niż tylko pocałunki i wzajemne deklaracje dozgonnej miłości.
Nigdy tego nie żałowała. Aż do tej chwili. Myślała, że to była miłość. Jednak tylko
ona zaangażowała się w ich związek. I to ona go zniszczyła.
- Jak mogłabym o tobie zapomnieć? - powtórzyła. - Zbyt wiele miałam jednak do
stracenia, John. Los zbyt wielu ludzi, również dzieci, zależy ode mnie. Ach, ty nawet nie
wiesz o dzieciach. Pułkownik dał mi szansa by je uratować. Okazał mi tyle dobroci.
- Dobroci?! - zawołał, chwytając jej rękę i przyciskając ją do serca. - Wystarczyła ci
dobroć, Eve? A między nami było tyle uczucia...
Próbowała wysunąć rękę z jego uścisku. Podniosła głowę i zobaczyła Aidana,
stojącego na ścieżce o kilka kroków od nich. Zerwała się na nogi.
- Po tej turze tańców jest kolacja - powiedział Aidan. - Nie chcesz się chyba na nią
spóźnić, Eve. Wybaczy pan mojej żonie, Denson?
Eve oparła rękę na ramieniu Aidana. Jego mięśnie były twarde jak skała.
- Może zanim znajdziemy się z powrotem w sali balowej, postarasz się przywołać na
twarz uśmiech.
- Aidanie...
- Nie teraz - rzekł cicho. - Nie czas i nie miejsce na to, madame.
Odłożyła wachlarz na oparcie sofy w saloniku i zdjęła rękawiczki. Potem wyciągnęła
strusie pióra wpięte we włosy. Promienny uśmiech, który utrzymywała na twarzy przez cały
wieczór i pół nocy zostawiła za drzwiami. Była blada, wyglądała na bardzo zmęczoną. Nie
spojrzała na niego ani razu. Ale też nie uciekła pospiesznie, by skryć się w zaciszu swej
gotowalni.
- Omal nie popełniłaś faux - pas - powiedział.
- Niewiele brakowało, to prawda - przyznała, sięgając do brylantu na piersi. - Ale nic
się nie stało. To chyba nic złego spacerować z gościem po oświetlonym lampionami ogrodzie.
- I siedzieć z nim w ciemności, z dala od ścieżki? - spytał. - I podawać mu rękę, by ją
przycisnął do serca?
„Jak mogłabym o tobie zapomnieć? Okazał mi tyle dobroci”. Te słowa kołatały mu się
w głowie od chwili, gdy je usłyszał trzy czy cztery godziny temu. Dlaczego tak nim
wstrząsnęły, rozgniewały go i... zraniły.
- Nie podałam mu ręki - odparła. - To on wziął mnie za rękę, a ja próbowałam ją
cofnąć.
- Och, proszę mi wybaczyć. - Stanął przed kominkiem i założył ręce na plecy. -
Domyślam się, że do wszystkiego została pani zmuszona. Do tańca, wymknięcia się na taras i
dalej do ogrodu, do siedzenia w ciemności i oczywiście do trzymania się za ręce.
- Aidanie... - spojrzała na niego. Oczy jej pociemniały z bólu.
- Kim on jest? - spytał. - Przyznam, że jego nazwisko nic mi nie mówi.
- Wicehrabia Denson jest synem hrabiego Luffa. Mieszkają w Didcote Park, niecałe
dziesięć kilometrów od Ringwood.
- Ach tak.,.
Uświadomił sobie, że zachowuje się jak typowy zazdrosny mąż, jednak nie mógł się
powstrzymać. Przez pierwsze godziny balu był nią oczarowany. Chyba zaczynał się w niej
trochę zakochiwać. Może to i dobrze, że wydarzyło się coś, co przywołało go do
rzeczywistości. Nadal jednak czuł gniew i ból.
Próbowała jeszcze coś dodać, ale w końcu tylko potrząsnęła głową i przesunęła
palcami po strusich piórach leżących na rękawiczkach.
- Okłamałaś mnie - odezwał się. - Powiedziałaś, że nie ma nikogo. Że nie chcesz
wyjść za mąż.
- Nie - odparła. - Pozwoliłam tylko, byś tak sądził.
- A więc wprowadziłaś mnie w błąd tym niedomówieniem. Tak czy inaczej, było to
kłamstwo. W tej wzruszającej scenie w ogrodzie wyszedłem na łajdaka.
- Zatem nie słyszałeś tego, co powiedziałam. - Puściła pióra i zacisnęła palce na
brylantowym wisiorku. - Powiedziałam, że ocaliłeś mnie i wszystkich, których los zależy ode
mnie. Powiedziałam, jak wiele dobroci mi okazałeś.
- Dobroci! Madame, nie mam nic wspólnego z dobrocią. Nikt nigdy mi nie zarzucił, że
jestem dobrym człowiekiem. Ożeniłem się z tobą, by spłacić dług wdzięczności wobec
zmarłego.
- Więc dlaczego jesteś, taki wściekły? - spytała. Pytanie było kłopotliwe i nie potrafił
na nie odpowiedzieć.
- To spotkanie na osobności już się nie powtórzy - zapewniła go. - Czy tego się
obawiasz? Że przyniosę ci wstyd i zhańbię twoją rodzinę? Tak się nie stanie. Świadomie
dokonałam wyboru, by nie czekać na wicehrabiego Densona i wyjść za ciebie. Nie było w
tym żadnego oszustwa, Aidanie. Nasze małżeństwo od początku miało być czystą
formalnością. Nie planowaliśmy, że spędzimy ze sobą więcej niż dwa lub trzy dni, prawda?
Zgodziłam się ponieść wszelkie konsekwencje swojego kroku. Nadal się na nie zgadzam.
Stawiała sprawę jasno i uczciwie.
- Przypuszczam, że to on był twoim kochankiem.
- Aidanie, zostawmy tę sprawę - powiedziała. - To już przeszłość. Wszystko
skończone. Było, minęło. - Głos jej lekko drżał.
- Czyżby? - spytał. Nie mógł znieść tego, że jej kochanek nie był już dla niego
bezimiennym mężczyzną bez twarzy. - On jest synem twojego sąsiada. A ja, gdy już odwiozę
cię z powrotem do Ringwood, na zawsze zniknę z twojego życia.
- Aidanie! - Zacisnęła palce na brylancie, aż zbielały. - Nie rób tego.
Patrzył na nią ponuro. Nie przywiązywał wagi do tego, że nie była dziewicą, gdy się z
nią żenił. Choć trzeba przyznać, że trochę go to zdziwiło. Teraz jednak przekonał się, że ona
nadal kochała tamtego mężczyznę i że konieczność poślubienia jego, Aidana, odebrała jej
wszelką nadzieję na przyszłe szczęście. Czuł się jak łotr, chociaż wiedział, że Eve go za takie-
go nie uważa. Do diabła, był głupcem! Czyżby się naprawdę w niej zakochał? Teraz
przekonał się, że jej serce należy do innego. Ale przecież od początku wiedział, że musi
dotrzymać danego słowa, wyjechać za kilka tygodni i już nigdy nie wrócić. Czy nie nauczył
się dawno, dawno temu, że wszystkie uczucia należy trzymać na uwięzi, głęboko ukryte na
dnie serca, by móc sobie wmówić, że ich po prostu nie ma? Opinii człowieka o kamiennym
sercu nie zdobywa się tak łatwo.
- Masz rację - powiedział. - Absolutną rację. Nie warto więcej o tym mówić. Madame,
jeśli Denson będzie próbował zaaranżować kolejne tete - a - tete, odmówi mu pani.
Zacisnęła zęby i spojrzała na niego twardo.
- Nie musiałeś tego mówić, Aidanie. Nie pozwolę, byś odgrywał przede mną pana i
władcę. Miałam do wyboru: myśleć tylko o własnym szczęściu i czekać na miłość albo
myśleć o szczęściu innych i poślubić ciebie. Wybrałam ciebie. Jeśli mogłabym cofnąć czas,
postąpiłabym tak samo. Dokonałam wyboru i będę mu wierna do końca życia. Nie ze
względu na Bedwynów, ale z szacunku dla samej siebie.
- Zatem nie będziemy więcej mówić o tej sprawie - zadecydował. - Życzę dobrej nocy.
Ciągle wpatrywała się w niego - blada, z zaciśniętymi ustami - gdy odwrócił się na
pięcie i odszedł w kierunku swojej sypialni.
Aidan, proponując jej małżeństwo, sądził, że niczego nie zmieni w jej życiu, poza tym,
że pozwoli jej zachować dom i majątek i uratować ukochane ofiary losu. Teraz jednak
dowiedział się, że zrujnował jej marzenia o miłości. Spał z nią przez ostatni tydzień i było mu
z nią dobrze. Nie wątpił, że ich wspólne noce również jej dały wiele rozkoszy. Ale dla niej
musiało to być odczucie czysto fizyczne. Przez cały czas tęskniła do kochanka, który nie
wrócił na czas.
Świadomość tego niepokoiła go i upokarzała. Sprawiała mu cholerny ból.
Zamknął za sobą drzwi i zorientował się, że nie jest sam.
- Zdawało mi się, że poleciłem ci, byś na mnie nie czekał - rzekł Aidan, marszcząc
brwi z irytacji. - Doskonale potrafię rozebrać się i położyć spać bez niczyjej pomocy,
Andrews.
- Wiem - zgodził się z nim ordynans. - Ale na pewno rzuci pan rzeczy na podłogę jak
jakieś szmaty, a ja stracę potem dużo czasu, by je doprowadzić do ładu, wyprasować
wszystkie zagniecenia. Wolę raczej nie spać tej nocy.
- Masz piekielnie niewyparzony język - stwierdził Aidan. - Nie wiem, dlaczego cię
jeszcze trzymam. No, nie stój tam, jak jakiś męczennik. Pomóż mi zdjąć mundur. Ktokolwiek
projektuje te mundury, powinien sam w nich stanąć na pierwszej linii podczas bitwy.
Przekonałby się, jakie są wygodne, jeśli w ogóle by przeżył tę lekcję.
Postanowił, że będzie spać we własnym łóżku. Dzisiaj i każdej kolejnej nocy, aż do
końca życia. Więcej do niej nie pójdzie. Nie chciał już jej dotykać. Czuł, że w duszy otwiera
mu się najczarniejsza otchłań.
16
Eve siedziała w saloniku i jak co dzień pisała list do domu. Tyle było do
opowiedzenia, że właściwie nie wiedziała, od czego zacząć. Wczoraj wyobrażała sobie, że
będzie go dzisiaj pisać we wspaniałym nastroju. A teraz czuła tylko przygnębienie. Zbierało
się jej na płacz. Gdy jednak położyła się samotnie do łóżka, przez resztę nocy nie uroniła ani
jednej łzy.
John był w Anglii od dwóch miesięcy. Od dwóch miesięcy! Przez cały ten czas nie
znalazł ani jednej chwili, by przyjechać do Oxfordshire i się z nią zobaczyć. Był zbyt zajęty
życiem towarzyskim. Przez wszystkie te lata żarliwie kochała mężczyznę, który nigdy nie
miał zamiaru się z nią ożenić. Teraz już znała prawdę. Nie wiedziała jeszcze, jak ta
świadomość wpłynie na jej uczucia. Było za wcześnie, by mogła to ocenić.
Rozważania o Johnie mieszały się z myślami o Aidanie. Dlaczego był taki wściekły?
Dlaczego zachowywał się jak zazdrosny, władczy mąż, którego oszukała? I dlaczego sama
nie mogła się na niego porządnie rozgniewać? Dlaczego tak bardzo zabolało ją, gdy znów
zaczął się do niej zwracać „madame”? Dlaczego łóżko bez niego wydało się jej takie zimne i
puste? I dlaczego, skoro tak kochała Johna, na początku balu czuła, że zakochuje się w
Aidanie? Czy można kochać dwóch mężczyzn jednocześnie?
Eve roześmiała się i zaczęła ostrzyć pióro po napisaniu jednego zdania. Jednak wcale
nie było jej do śmiechu. Kochała dwóch mężczyzn. Jeden z nich nigdy nie miał zamiaru się z
nią ożenić. Drugi ożenił się i zamierzał ją na zawsze opuścić, zgodnie z ich umową i jej
wyraźnym życzeniem.
Gdy skończyła pierwszy akapit listu, w którym drobiazgowo opisała swoje wczorajsze
wystąpienie w pałacu St. James, drzwi nagle się otworzyły.
- Ach, więc tutaj jesteś - powiedziała Freyja. - Myślałam, że jeszcze leżysz w łóżku.
Zaspałam i ominęła mnie codzienna poranna przejażdżka z Aidanem i Alleyne'em. A ty chyba
nie jeździsz konno?
- Dlaczego nie? Przecież wychowałam się na wsi.
- Nigdy się z nami nie wybrałaś.
- Nigdy mnie nie zaprosiliście.
- Phi - prychnęła Freyja, podchodząc bliżej. - Jeśli będziesz czekać, aż Bedwynowie
cię poproszą, to zanim się doczekasz, zwiędniesz jak ta lilia. Zresztą za taką cię uważałam aż
do wczoraj rana. Dawno się tak nie ubawiłam jak wtedy, gdy zobaczyłam cię na schodach w
czarnej sukni dworskiej, zadzierającą nosa jakbyś była co najmniej księżną. A wczorajszego
wieczoru podziwiałam cię za odwagą. Bo jestem pewna, że ciotka Rochester poinstruowała
cię, że nie powinnaś się promiennie uśmiechać jak idiotka, a jedynie od czasu do czasu
zaszczycać któregoś z gości nieobecnym, łaskawym uśmiechem.
- Ojej, czy ja rzeczywiście promiennie się uśmiechałam?
- Aidan był najwyraźniej zauroczony. Śmiem twierdzić, że oboje będziecie dzisiaj na
ustach wszystkich w każdym wytwornym salonie. Mąż i żona, którzy mają czelność patrzeć
na siebie publicznie tak, jakby chcieli się nawzajem zjeść. Jestem z ciebie dumna. Oczywiście
wszyscy wiedzieliśmy, że gdy Aidan się zakocha, to na całego, aż po uszy. Przypuszczam, że
to dotyczy wszystkich Bedwynów.
- Och, ale... - zaczęła Eve.
Jednak jej szwagierka niecierpliwie machnęła ręką.
- Idź się przebrać w suknię do konnej jazdy. Przejedziemy się trochę po parku -
zaproponowała. - Masz chyba taką suknię?
- Owszem, i to całkiem nową - odparła Eve. - Ale nie mam konia.
- Wulf ma ich całą stajnię. I wszystkie wspaniałe. Każę któregoś osiodłać dla ciebie.
Mam nadzieję, że nie musi to być stara chabeta.
- Nie. - Eve roześmiała się i odłożyła pióro. Dokończy list później. Świeże powietrze
na pewno dobrze jej zrobi.
- To świetnie - powiedziała Freyja. - Nie cierpię kobiet piszczących ze strachu za
każdym razem, gdy koń próbuje biec szybciej. Cały czas rozglądają się tylko dookoła w
poszukiwaniu mężczyzny, który przygalopuje im na ratunek.
Niecałe pół godziny później obie jechały obok siebie ulicami Londynu w kierunku
Hyde Parku. Eve dobrze się czuła na koniu, zwłaszcza tak wspaniałym jak ten, którego dla
niej przyprowadzono. Ale jazda wśród powozów, furgonów, przechodniów i zamiataczy ulic
nie była łatwa.
Wszyscy patrzyli na nie. A właściwie na Freyję. Ubrana w ciemnozieloną suknię do
konnej jazdy, w zawadiackim kapeluszu z piórami na rozpuszczonych włosach, które
spływały jej złocistą falą niemal do talii, wyglądała niesamowicie atrakcyjnie, choć nikt nie
powiedziałby o niej, że jest piękna. Eve, w niebieskiej sukni i kapeluszu, z włosami gładko
zaczesanymi do góry, czuła, że przy szwagierce wygląda bardzo skromnie.
- Przyjedziesz na lato do Lindsey Hall? - spytała Freyja. - Wiem, że Aidanowi został
tylko miesiąc urlopu, ale ty mogłabyś zostać dłużej i po znać Ralfa, czyli Rannulfa, oraz
Morgan. Czy też pojedziesz z nim do Hiszpanii?
- Wkrótce po oficjalnym obiedzie w Carlton House wrócę do domu, do Ringwood.
Czy książę i Aidan nie wyjaśnili ci, na czym polega nasze małżeństwo?
- Och, wiem! - zawołała Freyja. - Ale chyba nie zamierzasz trzymać się tej waszej
idiotycznej umowy, co? Po roku umrzesz z nudów. Ja na twoim miejscu domagałabym się
należnego mi miejsca u boku męża.
- Ale ja nie... - zaczęła Eve.
- Aidan jest moim ukochanym bratem - przerwała jej Freyja. - Bardzo mi na tym
zależy, żeby był szczęśliwy. To nie znaczy, że nie lubię pozostałych braci. Lubię nawet
Wulfa. Ale Aidan jest... wyjątkowy.
Eve skręciła śladem szwagierki do parku i od razu przypomniała sobie, jak się czuła,
gdy Aidan przywiózł ją tutaj w dniu ślubu. Miała wrażenie, że znalazła się na wsi. To, co
powiedziała Freyja, zaintrygowało ją.
- Dlaczego wyjątkowy? - spytała.
- On jeden tak naprawdę ujął się za mną trzy lata temu - wyznała Freyja. - Wspominał
ci o tym?
- Nie. Ale powiedział, że trzy lata temu pokłócił się z księciem i skrócił swój urlop.
Czy poszło o ciebie?
- To było zaraz po moich zaręczynach z wicehrabią Ravensbergiem, naszym sąsiadem,
najstarszym synem hrabiego Redfielda - powiedziała Freyja. - Doszło do okropnej awantury,
ponieważ chciałam wyjść za Kita, jego młodszego brata. Kiedy Kit usłyszał o zaręczynach,
przygalopował do Lindsey Hall, dysząc gniewem i zemstą. Tak długo walił do drzwi, aż w
końcu wyszedł do niego Ralf. Walczyli ze sobą do upadłego w ciemnościach na trawniku
przed domem. A potem Kit wrócił do domu i złamał Ravensbergowi nos. To była naprawdę
wspaniała bijatyka, godna Bedwynów. Kilka dni później przyjechał na urlop Aidan.
- I próbował ująć się za tobą? To okropne, że nikt poza nim tego nie zrobił. Ale jak
książę mógł zignorować twoje uczucia?
- Najwyraźniej jeszcze nie znasz Wulfa - odpowiedziała Freyja. - Zgodziłam się na
zaręczyny. Ravensberg był przecież najstarszym synem, a ja znam swój obowiązek wobec
rodziny.
Pojechały nie ścieżką, ale przez trawę. Dzień był pochmurny, ale ciepły i bezwietrzny.
Śpiewały ptaki. W parku byli także inni jeźdźcy i spacerowicze.
- I co się stało? - spytała Eve. - Czy po trzech latach nadal jesteś z nim zaręczona?
- On umarł - rzekła Freyja, wzruszając ramionami. - A Kit odziedziczył tytuł. Ironia
losu, nie uważasz? Wulf próbował nas zeswatać w ostatnie lato, gdy Kit miał wrócić do domu
z wojny w Hiszpanii. Jednak kiedy w końcu przyjechał, przywiózł ze sobą narzeczoną,
wyfiokowaną, ugrzecznioną, nudną pannę. Wkrótce potem ożenił się z nią. Życzę im, by żyli
ze sobą długo i nudno. A mnie uwolniło to od spełnienia obowiązku. Znacznie lepsza jest
wolność niż małżeństwo z byłym wielbicielem.
Eve przyjrzała się jej uważnie. Wrogość Freyji wobec wybranki Kita sugerowała, że ta
sprawa nadal ją obchodzi.
- Dlaczego jeszcze Aidan jest wyjątkowy? - spytała Eve. Chciała się o nim dowiedzieć
jak najwięcej. Freyja wskazała przed siebie szpicrutą.
- Pojedźmy Rotten Row. Tam będziemy mogły popuścić koniom cugli. Aidan był
zawsze najbardziej uczuciowy z nas wszystkich. Uwielbiał naszego ojca i najbardziej przeżył
jego śmierć. Chodził za nim krok w krok, gdy ojciec doglądał gospodarstwa. Chętnie
pracował w polu razem z robotnikami. Był radosnym z natury chłopcem, zawsze wesołym i
uśmiechniętym.
- Aidan?
- A potem nagle ojciec zmarł i zaczęły się okropne kłótnie z Wulfem - ciągnęła Freyja.
- Wulf nie kłóci się nigdy z nikim w obecności innych. Zabiera delikwenta do biblioteki, a
potem słychać stamtąd krzyki przerywane ciszą. Ta cisza to odpowiedzi Wulfa. Nigdy nie
podnosi głosu. Nie musi. - Freyja westchnęła. - Ma naprawdę ogromną władzę.
- Nie lubię go - rzuciła Eve i od razu ugryzła się język. Freyja tylko się roześmiała.
- Nie zawsze był taki. Oni obaj się zmienili. Ale Aidan nie przestał być dla nas dobry.
Gdy byłam bardzo młoda i nigdzie się nie mogłam ruszyć bez przyzwoitki, zawsze chętnie mi
towarzyszył, nawet jeśli musiał prze rwać to, co akurat robił. Często chodził na ryby z Ralfem
i Alleyne'em.
I zawsze znalazł czas, by spędzić go w pokoju dziecinnym z Morgan. Łzy, których
Eve nie mogła wypłakać ostatniej nocy, zaczęły ją dławić w gardle. Czuła ból w piersiach.
Wolałaby zapamiętać Aidana jako zimnego, ponurego człowieka.
- Dlaczego oni ciągle się kłócili? - spytała.
- Kto wie? Ach, wreszcie Rotten Row. I dzięki Bogu niezbyt zatłoczona. Dlaczego
sama nie spytasz o to Aidana? Jesteś przecież jego żoną. Nigdy ze sobą nie rozmawiacie?
Eve z ulgą przekonała się, że pytanie było czysto retoryczne. Freyja ponagliła konia
do cwału, a Eve poszła w jej ślady. Rotten Row była długą, szeroką aleją, przeznaczoną
wyłącznie dla jeźdźców. Spacerowicze przechadzali się za barierkami po obu jej stronach.
- Ścigajmy się aż do samego końca! - zawołała Freyja i z radosnym okrzykiem puściła
się galopem, pochylona nisko nad końskim karkiem.
Eve popędziła za nią. Śmiały się obie, gdy niemal łeb w łeb dotarły do końca Rotten
Row.
- Wygrałam - oznajmiła Freyja.
- Zaledwie o włos. I tylko dlatego, że na początku wyprzedziłaś mnie o jedną długość.
- No, no - odezwał się męski głos. - A więc mamy w rodzinie dwie łobuzice. A gdy za
rok dołączy do nich Morgan, będą już trzy.
Powiedział to Alleyne, który właśnie wjechał do parku. Towarzyszył mu Aidan. Eve
nie widziała go od ostatniej nocy, gdy zniknął za drzwiami swojej gotowalni. Patrzył na nią
teraz z uniesionymi brwiami.
- Nie wiedziałem, że jeździsz konno - rzekł.
- Nigdy mnie o to nie zapytałeś. - Przestała się śmiać i dumnie podniosła głowę.
- O, wyczuwam wiszącą w powietrzu kłótnię małżeńską. Pościgamy się na drugi
koniec, Free? Czy też jesteś kompletnie wyczerpana po zwycięstwie wywalczonym z takim
trudem?
W odpowiedzi Freyja zawróciła konia i puściła się galopem, a Alleyne tuż za nią.
Aidan miał na sobie swój stary mundur. Wyglądało na to, że najlepiej się w nim czuje,
tak jak w siodle wielkiego wierzchowca, tego samego, na którym przyjechał do Londynu na
ich ślub. Był jeszcze bardziej ponury niż zwykle.
- Każdego ranka, gdy wychodziłem od ciebie, mówiąc, że wybieram się na
przejażdżkę z bratem i siostrą, powinnaś była dać mi znać, że chcesz pojechać z nami -
powiedział.
- Przez pierwszych kilka dni nie miałam odpowiedniej sukni - odparła.
- Można było temu łatwo zaradzić. Wystarczyłoby, żebym szepnął słowo pannie
Benning, dostarczyłaby ją w ciągu kilku godzin.
- Więc twoje słowo liczy się tak samo, jak głos twojego brata czy ciotki?
- Oczywiście - odpowiedział lekko zdziwiony. - Jedźmy.
Ruszyli wolno ramię w ramię wzdłuż Rotten Row. Nie odzywali się przez dłuższy
czas. Pozdrawiali skinieniem głowy innych jeźdźców i przechodniów, z których kilku Eve
pamiętała z balu.
- Freyja opowiadała mi o tym, co wydarzyło się trzy lata temu i zeszłe go lata -
zagadnęła.
- O Kicie? - Pozdrowił mijającego ich jeźdźca. - Rannulf twierdzi, że ta sprawa
głęboko ją zraniła. Freyja jednak nigdy się do tego nie przyzna, nawet gdyby ją łamano
kołem.
- Więc go kochała? - spytała.
- Jedno da się powiedzieć o Bedwynach: nie zakochują się łatwo, ale jeśli już, to
naprawdę bardzo mocno. Patrząc na nas, nie domyśliłabyś się tego, prawda? Oczywiście w
naszym pokoleniu na razie tylko Freyja zna to uczucie z własnego doświadczenia.
Podejrzewam, że dużo czasu upłynie, zanim dojdzie do siebie. Możliwe, że już nigdy nie
odzyska spokoju.
„Tylko Freyja zna to uczucie z własnego doświadczenia”.
Te słowa dziwnie ją raniły. I z pewnością przeczyły temu, co twierdziła Freyja. Jednak
Freyja użyła prawie tych samych słów, by opisać jak kochają Bedwynowie. Jakie to smutne,
że straciła mężczyznę, którego kochała. I że honor zmusił Aidana do małżeństwa bez miłości.
Radość z ostatniego wieczoru wydawała się jej mglistą, odległą przeszłością.
- Będziesz z nami jeździć każdego ranka - oznajmił. - Każę twojej pokojówce, by cię
odpowiednio wcześnie budziła.
Więc nie obudzi jej sam? Więc nie wróci do jej łóżka?
- Dziękuję - odrzekła.
- Jeśli jest coś jeszcze, co chciałabyś robić, powiedz mi, a ja postaram się tak ułożyć
sprawy, bym mógł ci towarzyszyć.
Chłodna, oficjalna propozycja. Sumienny, troskliwy małżonek.
- Dziękuję - odparła. - Zdaje mi się jednak, że poradzę sobie całkiem nieźle bez
pańskiej pomocy, pułkowniku. Pańska ciotka przyjęła już w moim imieniu kilka zaproszeń i
wybierze się ze mną. Nie musi się pan kłopotać.
- Niech cię diabli, Eve - szepnął po kilku minutach napiętego, pełnego wrogości
milczenia. - Niech cię diabli porwą.
Drgnęła zaskoczona. Za co ją potępiał? I to w tak szokujących, mocnych słowach?
Odwróciła od niego głowę i podjechała bliżej barierki, by wymienić uprzejmości z młodą
damą i jej matką, które wczoraj stały przed nią i lady Rochester w kolejce w pałacu St. James.
17
W ciągu następnego tygodnia Aidan spędził trochę czasu w towarzystwie żony,
głównie wczesnym rankiem podczas wspólnych konnych przejażdżek w parku, w których
zawsze uczestniczyła. Byli razem na dwóch balach, raz na kameralnym koncercie i raz w
teatrze, gdzie siedzieli w loży Bewcastle'a. Ale nawet przy tych okazjach zwykle udawało im
się uniknąć przebywania ze sobą sam na sam. Większość czasu Aidan spędzał z Alleyne'em
albo z kompanami z wojska, których wielu przybyło do Londynu na uroczystości z okazji
zwycięstwa. Rano chodził do White'a albo na aukcje koni u Tattersalla, popołudniami bywał
na walkach bokserskich u Jacksona albo na wyścigach konnych, a wolne wieczory po kolacji
w Bedwyn House spędzał w którymś z klubów. Noce przesypiał samotnie we własnym łóżku.
O ile wiedział, Eve nie spotkała się więcej z Densonem. Jeśli nie towarzyszyła jemu,
zostawała w domu albo wychodziła z ciotką lub Freyja. Powiedziała, że w małżeństwie
dochowa mu wierności, i wierzył jej. Nie mógł jednak znieść myśli, że ona pewnie
rozpaczliwie pragnie choćby krótkiego spotkania ze swoim ukochanym. Nie potrafił
opanować zazdrości.
Nie mógł się doczekać przyjazdu do Anglii dygnitarzy z całej Europy, liczył dni do
oficjalnego obiadu w Carlton House. Potem pewnie też będą jakieś uroczystości, ale Eve
wróci już do domu. Nie wątpił, że bardzo tego pragnie. Chciał, żeby wreszcie wyjechała z
Bedwyn House i znikła z jego życia. A równocześnie na samą myśl o tym ogarniała go
panika.
Jakże nienawidził tych wszystkich duchowych rozterek.
Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień przyjazdu gości z Europy. Wszyscy, nawet
Wulf, który nie udał się dzisiaj do Izby Lordów, siedzieli razem przy śniadaniu.
- Czy widzieliście kiedyś takie tłumy na ulicach Londynu? - rzuciła Freyja. - Z trudem
udało nam się dotrzeć do parku, a powrót był jeszcze gorszy. Wychodziłeś już, Wulf?
- Jeszcze nie - odparł. - I zapewne w ogóle zostanę w domu. Wolałbym uniknąć
tłoczącego się pospólstwa Londynu. Zdaje się, że tym razem wiadomość o przybyciu gości na
angielską ziemię nie jest tylko zwykłą plotką. Książę Clarence przywiózł ich na pokładzie
swej „Niezatapialnej”. Są dzisiaj spodziewani w Londynie.
- Wszyscy tak myślą - powiedział Alleyne. - I wszyscy koniecznie muszą ich
zobaczyć. Co tu się będzie działo! Trzeba jak najszybciej uciec do Lindsey Hall.
- Ale przecież przyjechaliśmy tu właśnie na tę uroczystość - przypomniała mu z
westchnieniem Freyja. - Oczywiście na rozkaz Wulfa. Uczczenie ostatecznej klęski
Napoleona Bonaparte to wielka, historyczna chwila.
- Czy wiadomo, kto dzisiaj przyjedzie, wasza miłość? - spytała Eve, pochylając się do
Bewcastle'a.
- Car Rosji, król Prus oraz między innymi książę Metternich z Austrii oraz
feldmarszałek von Blucher.
- A książę Wellington?
- Nie, Wellingtona nie będzie.
- Och, jaka szkoda - stwierdziła. - Jakie to pasjonujące zobaczyć przyjazd tych
wszystkich znamienitych osób. Nie dziwię się ludziom, że tak się tłoczą na ulicach.
Aidan zauważył rumieniec na jej policzkach i błysk w oku. Wyglądała szczególnie
ładnie.
- Spotka ich pani wszystkich jutro wieczorem, madame - przypomniał jej Bewcastle. -
I to w znacznie bardziej cywilizowanych okolicznościach, w Carlton House. Zobaczy też pani
księcia Walii i jeszcze raz królową.
- To będzie wspaniałe - przyznała Eve. - Ale dzień dzisiejszy jest szczególnego
rodzaju. W tym święcie mogą uczestniczyć zarówno nisko, jak i wysoko urodzeni. Szczęście
jednoczy dziś łudzi wszystkich stanów, a także obywateli innych państw. Nie czułaś tego
dzisiaj rano, Freyja? A ty, Alleyne?
Alleyne zaśmiał się.
- Przypuszczam, że chętnie byś tam wróciła, Eve, zmieszała się z tłumem, by się
popychali i poszturchiwali. Słuchałabyś hałasu, od którego pękają bębenki w uszach, wąchała
te wszystkie spocone ciała - powiedział.
- Och, tak - przyznała. - Z wielką chęcią. A wy nie?
- Nie wątpię, że w naszej sferze są ludzie, którzy nie mogą się oprzeć pokusie
obejrzenia publicznego widowiska, lady Bedwyn, ale nie uchodzi brać udziału w takim
wybuchu zbiorowej histerii.
- Histerii? - Eve zmarszczyła brwi. - Ja bym to nazwała euforią. Aidan odłożył
serwetkę na stół.
- Jeśli chcesz się tam wybrać, Eve, będę ci towarzyszył.
- Och, naprawdę? - Ostatnio rzadko patrzyła mu prosto w oczy. Teraz jednak spojrzała
na niego zachwyconym wzrokiem dziecka, które za chwilę dostanie obiecaną nagrodę. - Czy
nie będziesz się zbytnio do tego zmuszać?
Mieszanie się z rozentuzjazmowanym tłumem na ulicach Londynu brzydziło go. Ale
przecież Eve bardzo chciała tam pójść, a przez tydzień, który upłynął od balu, o nic go nie
poprosiła.
- Pojedziemy na London Bridge - powiedział. - Stamtąd zobaczymy ich zbliżających
się od strony Dover.
- Jeśli w ogóle uda się wam tam dotrzeć - wtrącił się Alleyne.
- Jakoś dotrzemy - skwitował Aidan.
- Och, dziękuję ci - powiedziała Eve, wstając. - Pójdę się przygotować. Zechcecie mi
wybaczyć. Freyja, idziesz z nami? A ty, Alleyne?
Aidan spodziewał się, że jego siostra odmówi z pogardą. Ona jednak wyglądała na
ubawioną tą sytuacją.
- Nie przestajesz mnie zadziwiać, Eve - rzekła. - Pomieszałaś szyki zarówno Wulfowi,
jak i ciotce Rochester, wchodząc przebojem na salony, i wytrwale opierasz się ich wysiłkom,
by zrobić z ciebie dystyngowaną, śmiertelnie nudną przyszłą księżnę.
- Wiele nauczyłam się od twojej ciotki - oświadczyła z powagą Eve. - Za wszystko
jestem jej ogromnie wdzięczna.
Bewcastle uniósł brwi.
- No, dzieci! - zawołał. - Lepiej już idźcie, bo ominie was całe przed stawienie.
Stolica była ogarnięta szaleństwem. Udało im się jakoś dotrzeć odkrytym powozem do
Londyn Bridge, zapewne dzięki temu, że Aidan ubrał się w mundur. W tłumie znalazło się
dość chętnych, by na jego widok wiwatować, klepać go po plecach, ściskać mu prawicę i
torować drogę dla jego powozu. Wzdłuż drogi od mostu do pałacu St. James ustawiły się
powozy i szpalery pokrzykujących, rozentuzjazmowanych widzów. W oknach wszystkich
budynków na trasie przejazdu tłoczyły się głowy niezliczonych gapiów. Uliczni straganiarze,
sprzedający jedzenie i napoje, mieli pełne ręce roboty. Podobnie zresztą jak złodzieje
kieszonkowi. Tłum kołysał się, ożywiony podnieceniem, gdy na horyzoncie pojawiał się jakiś
jeździec albo powóz. Za każdym jednak razem alarm okazywał się fałszywy.
- Krąży tyle różnych pogłosek, że nie wiadomo już, co jest prawdą - powiedział Aidan
około południa. - Może wszyscy ci dygnitarze, których się spodziewamy, odpoczywają sobie
jeszcze w rodzinnych krajach?
Ale jeśli tak rzeczywiście było, to udało im się nabrać nawet rodzinę królewską.
Forysie księcia regenta w swoich charakterystycznych złoto - szkarłatnych liberiach czekali
przy moście, by eskortować powozy gości, skoro tylko się pojawią. Gapie drażnili się z nimi,
wołali, że wyprzęgną konie i własnymi rękami triumfalnie pociągną powozy do pałacu.
- Czy moglibyśmy poczekać jeszcze troszkę? - Eve oparła dłoń na ramieniu Aidana i
spojrzała na niego błagalnie.
Boże, jak mógł się oprzeć jej prośbie? Nie chciał, żeby myślała o nim źle, gdy
rozstaną się na zawsze.
- Dobrze, jeszcze chwilę - rzekł, nakrywając jej rękę swoją. Uśmiechnęła się do niego,
a on zerknął na Freyję, siedzącą naprzeciw niego w powozie.
Zobaczył, że przygląda im się w zamyśleniu, ze smutkiem. Nieczęsto widywał siostrę
w takim stanie.
Freyja miała licznych wielbicieli, chętnych do ożenku. Wszystkich traktowała
beztrosko i po koleżeńsku, co skutecznie odbierało im nadzieję, że mogliby zabiegać o jej
względy. Może Freyja nadal kocha Kita Butlera? Nie było jak się tego dowiedzieć. Freyja
nigdy nie chciała mówić o sobie.
Niecałe pięć minut później ulicę obiegła kolejna wieść, Ludzie wołali, że car podobno
już przyjechał i jest w hotelu Pulteney, wraz ze swoją siostrą, wielką księżną Katarzyną.
Wybrał inną trasę.
- Prawdopodobnie po to, by uniknąć motłochu - skomentował Alleyne, gdy tłum
ruszył pospiesznie w kierunku hotelu.
- Jeśli ta pogłoska jest prawdziwa, to czuję się wystrychnięta na dudka - stwierdziła
Freyja. - Znajdźmy sobie jakieś cichsze, bardziej cywilizowane miejsce. Co powiecie na
Akademię Królewską? Lubisz oglądać obrazy, Eve?
Aidan zerknął na nią.
- Na co masz ochotę? - spytał.
- Nie warto tkwić tu cały dzień, żeby w końcu dowiedzieć się, iż goście pojechali inną
drogą.
- A uważam to za całkiem prawdopodobne - powiedział. - Bardzo jesteś zawiedziona?
- Nie. - Uśmiechnęła się do niego. - Tak czy inaczej uczestniczyłam w historycznym
wydarzeniu. Doświadczyłam tego wszystkiego. Dzisiejszy dzień na długo pozostanie w mojej
pamięci.
- Zobaczysz ich wszystkich jutro wieczorem.
- Tak. - Ujęła go znów pod ramię. - Dziękuję, że ze mną przyjechałeś, Aidanie. Wiem,
że musiało być to dla ciebie okropnie nudne. - Odwróciła głowę, by spojrzeć na Freyję. - Z
przyjemnością zwiedzę Akademię. Czy to daleko?
- W Somerset House - odparła Freyja. - Całkiem blisko.
Aidan nie żałował nudnego poranka. W jakiś sposób przywrócił on harmonię między
nim i Eve.
Spędzili w Somerset House godzinę, oglądając wystawiane tam obrazy. Eve otwarcie
okazywała zachwyt. Freyja, która zwykle zaczynała się niecierpliwić, gdy zbyt długo musiała
pozostać w jednym miejscu, teraz, w towarzystwie Eve, z ciekawością oglądała każdy obraz.
Alleyne, mogący uchodzić za konesera sztuki, dzielił się z nimi swoimi uwagami.
Aidan, obszedłszy salę, stanął nieco z boku i obserwował ich. Pomyślał, że Eve
zdobyła ich szacunek w jedyny możliwy sposób, po prostu o niego nie zabiegając. Słuchała
się ciotki Rochester we wszystkim, czego nie wiedziała, nie robiła jednak nic, by się
komukolwiek przypodobać. Mimo niskiego pochodzenia była urodzoną damą.
Nagle przed jego oczami pojawiła się znajoma twarz. Okrągła, rumiana,
pomarszczona. Usłyszał znajomy, jowialny głos.
- Bedwyn? Ciągle jeszcze na urlopie? Uciekł pan od dzisiejszego szaleństwa? My też,
choć przyznam, że oglądanie powieszonych rzędem obrazów niezbyt mnie bawi.
Ten człowiek był chyba ostatnią osobą, którą Aidan chciałby zobaczyć w obecnej
chwili.
- Generał Knapp...
- Jednakże lady Knapp i Louisa chciały tu przyjść - ciągnął generał, śmiejąc się
głośno. - Cóż więc miałem robić? One miały przewagę liczebną. A pan tu się znalazł z
jakiego powodu?
Zanim Aidan zdołał odpowiedzieć, pojawiły się obie damy, uśmiechając się do niego
promiennie.
- Pułkownik Bedwyn! - zawołała lady Knapp. - Cóż za miła niespodzianka!
- Madame. - Aidan ukłonił się obu paniom. - Witam panią, panno Knapp. Louisa była
ciemnowłosą, silnie zbudowaną kobietą, całkiem miłą dla oka, choć niezbyt ładną. Byłaby
idealną żoną dla oficera, ponieważ znała życie w armii od dziecka i mogła znieść wiele
niewygód.
- Miałam nadzieję, że spotkamy pana tu, w Londynie, pułkowniku - powiedziała i
dygnęła.
- Zaciągnęły mnie do Anglii na całe lato - rzekł generał, znów się śmiejąc. - Dwie na
jednego. To nie fair, prawda, Bedwyn? A teraz ciągną mnie wszędzie, chcąc ukulturalnić.
Dostaję od tego migreny. No, a pan co tu robi?
- Oczywiście ogląda obrazy, Richardzie - odezwała się lady Knapp. - I należy go za to
bardzo pochwalić. Pułkowniku Bedwyn, świetnie się składa, że się spotkaliśmy.
Przyjechaliśmy do Londynu zaledwie dwa dni temu, a dzisiaj wieczorem urządzamy małą
kolacyjkę. Niestety, ciągle brakuje nam do kompletu jednego dżentelmena. Zechce pan
przyjść?
- Proszę, niech pan przyjdzie, pułkowniku - dodała panna Knapp. Właśnie w tym
momencie zauważyła ich Eve. Ruszyła w tym kierunku, wiedząc już, że nie zdoła uniknąć
wzajemnej prezentacji.
- Niestety, nie będę mógł przyjąć pani zaproszenia, madame - powie dział, gdy Eve
podeszła do nich, spoglądając pytająco. - Pozwolą państwo, że przedstawię im moją żonę.
Eve, to generał Knapp, lady Knapp i panna Knapp.
Eve uśmiechnęła się i dygnęła. Na twarzach całej trójki odmalowało się zdziwienie i
zaskoczenie.
- Pańska żona, pułkowniku? - spytała lady Knapp.
- Cóż za niespodzianka - wykrztusił generał. Odkaszlnął i zdawało się, że odzyskał
panowanie nad sobą. - Prawdziwa niespodzianka, Bedwyn. W Hiszpanii nie puścił pan pary z
ust o swoich zaręczynach.
- Spotkałem Eve dopiero po powrocie - wyjaśnił Aidan, ujmując jej dłoń. Miał ochotę
zapaść się pod ziemię.
- Cóż, lady Bedwyn, życzę pani szczęścia - oświadczyła lady Knapp. - Mam nadzieję,
że jest pani przygotowana na trudy związane z przenoszeniem się z armią z miejsca na
miejsce.
- Nie będę podróżować z mężem, madame - odparła Eve. - Gdy Aidan wyjedzie,
zostanę w domu.
- Proszę mi wybaczyć - przeprosiła panna Knapp. - Właśnie zobaczyłam kogoś
znajomego. Muszę tam pójść i przywitać się.
- Pójdę z tobą, Louiso - powiedziała lady Knapp.
- W trakcie kampanii oficer powinien mieć żonę przy swym boku - rzekł generał,
patrząc surowo na Aidana. - Jeśli jednak ożeni się z kobietą, która woli zostać w domu, no to
trudno. Do widzenia państwu. - Odszedł w ślad za żoną i córką.
Eve spojrzała na Aidana.
- O co w tym wszystkim chodziło? - zapytała.
- W czym? - odpowiedział głupio.
- Byli speszeni mym pojawieniem się. Na pewno nie wiedzieli o moim niskim
pochodzeniu, a więc o co tu chodzi, Aidanie?
- Jak wyjaśnił generał, uważają, że oficer powinien się ożenić z kobietą, która będzie
wszędzie towarzyszyć mężowi - odparł.
- Może wręcz z kobietą, która już podróżuje z armią i wie, jak wygląda takie życie? -
spytała cicho.
- Może - zgodził się.
Zacisnęła zęby i jeszcze bardziej ściszyła głos.
- Byłeś z nią zaręczony?
- Nie, oczywiście, że nie.
- Ale oni oczekiwali tego? Może nawet istniało jakieś porozumienie, jak między mną i
Johnem... wicehrabią Densonem?
- Nie było żadnego porozumienia - oświadczył. Patrzyła na niego w milczeniu.
- Nie padło żadne słowo - dodał. - Nigdy o niczym takim nie mówiliśmy z panną
Knapp. Ani słowem nie wspomniałem o tym generałowi. Istniały jednak pewne...
- Nadzieje - dokończyła.
- Chyba tak.
- A ty śmiałeś oskarżyć mnie o kłamstwo, gdy nie powiedziałam ci o wicehrabim
Densonie?
- Ja nie spałem z panną Knapp - zaoponował.
Drgnęła, jakby ją uderzył w twarz. Złe to zabrzmiało. Chciał jedynie zasugerować, że
tajemnica, którą przed nim ukryła, była większej wagi niż jego sekret, bo ona tamtego
mężczyznę kochała, oddała mu się cała.
- Eve... - zaczął, ale ona odwróciła się już na pięcie i poszła w stronę Freyji i
Alleyne'a, którzy rozmawiali ze spotkanymi znajomymi.
Boże! Czy między nimi nigdy nie będzie zgody?! Czy to zresztą miało jakieś
znaczenie, skoro za kilka dni nie będą już razem? A jednak miało.
* * *
Następnego dnia Eve postanowiła oznajmić wszystkim, że wkrótce wraca do domu.
Tamto okropne spotkanie w Akademii Królewskiej uświadomiło jej, że gdy Aidan
zaproponował jej małżeństwo, był związany uczuciowo z inną kobietą, a jej rodzina
najwyraźniej lada moment oczekiwała deklaracji z jego strony. Kobieta, o którą chodziło,
była córką generała i wraz z matką podróżowała z armią. Z Aidanem doskonale do siebie pa-
sowali.
Eve od tej chwili strasznie, aż do bólu, tęskniła za wszystkimi, którzy zostali w domu.
Pragnęła chwycić w ramiona dzieci. Tęskniła za samym Ringwood. Denerwowała się przed
oficjalną kolacją. Czuła się przygnębiona odkryciem sprzed czterech dni, że nie jest w ciąży.
Równocześnie cieszyła się, że ominie ją przynajmniej ta życiowa komplikacja. Była zmę-
czona niekończącymi się obowiązkami towarzyskimi, które w innych okolicznościach byłyby
może nawet ekscytujące. Męczyło ją unikanie Johna, który ciągle próbował spotkać się z nią
na osobności.
Ale najbardziej przygnębiała ją świadomość, że kocha Aidana. Ze wszystkich sił
pragnęła wrócić do domu, mieć już wreszcie za sobą nieuniknione rozstanie. Chciała wrócić
do swojego dawnego życia i spróbować zapomnieć o Aidanie, w skrytości ducha lizać rany i
całą miłość przelać na dzieci.
Jutro, gdy wreszcie będzie już miała za sobą kolację w Carlton House, powie
Aidanowi i księciu, że wraca do domu. Pojedzie dyliżansem następnego dnia. Książę
oczywiście zacznie protestować, a raczej będzie próbował jej rozkazywać, ale pozostanie
nieugięta. Poza tym Aidan chyba chce się wreszcie od niej uwolnić.
- Pożegnam cię, Bewcastle - oświadczyła ciotka Rochester, wstając. - Byłoby
niewybaczalne spóźnić się na kolację w Carlton House.
Siedzieli wszyscy przy podwieczorku w salonie w Bedwyn House. Ciotka wróciła tu z
Eve i Freyja po wyprawie na zakupy. Potrzebowały na wieczór paru drobiazgów, a Eve kupiła
dla dzieci książki. Przez cały dzień rozmowy koncentrowały się wokół nadchodzącego
wieczoru. Zagraniczni dygnitarze przyjechali już poprzedniego dnia. Gdyby poczekali przy
moście dłużej, zamiast iść do Somerset House, zobaczyliby feldmarszałka Bluchera
porwanego przez tłum, który wyprzągł konie z jego powozu, pociągnął pojazd do Carlton
House i tam wniósł marszałka na rękach do środka.
- Nikt z nas się nie spóźni - rzekł książę Bewcastle, wstając wraz z brać mi. - Freyja i
lady Bedwyn zapewne zechcą wyjść z tobą, ciociu, i udać się do swoich pokoi, żeby odpocząć
przed wieczorem.
Freyja jak zwykle zaśmiała się ironicznie, ale Eve z ulgą wstała.
- Chyba tak zrobię - powiedziała. Nadal czuła się słabo, zapewne tym razem na skutek
zdenerwowania. Za kilka godzin przestąpi próg Carlton House. Zobaczy królową i księcia
regenta, a także głowy państw z połowy Europy. Zasiądzie z nimi do kolacji. Czy zdoła
utrzymać się na nogach, nie paść zemdlona na ziemię?
- Ach, Eve! - zawołał Alleyne, gdy Aidan otwierał drzwi przed nią i ciotką. - Właśnie
sobie przypomniałem, że już pół dnia noszę w kieszeni list do ciebie. Wziąłem go rano od
Fleminga, ale nie spotkaliśmy się przy śniadaniu. Proszę, oto on.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się, biorąc od niego list. - Myślałam, że dzisiaj nie będę
miała żadnej korespondencji. - Zerkając na kopertę, rozpoznała charakter pisma Thelmy.
Jak tylko weszła do złotego apartamentu, zrzuciła pantofle i rozpuściła włosy.
Potrząsnęła głową i westchnęła. Będzie się musiała jednak trochę przespać przed
przygotowaniami na wieczór. Chciałaby mieć już to wszystko za sobą. Ale, z drugiej strony,
będzie co potem opowiadać w domu. Czy książę regent rzeczywiście jest taki otyły, jak
opowiadano? Czy wypowiedzi królowej rzeczywiście są takie nudne, jak twierdziła Freyja?
Czy zagraniczni dygnitarze potrafią dobrze mówić po angielsku?
Opadła na sofę, by przeczytać list, zanim położy się w sypialni. Złamawszy pieczęć,
zauważyła zawiedziona, że był krótszy niż zwykle. Nieważne. Za kilka dni będzie z nimi w
domu. Zaczęła czytać.
Chwilę później zerwała się na nogi, wpatrując z przerażeniem w list. Czy źle
zrozumiała jego treść? Wiedziała jednak, że nie. Odwróciła się i potykając, ruszyła do drzwi,
chwilę szarpała się z klamką, a potem pędem pobiegła korytarzem i w dół po schodach, prosto
do salonu, nieświadoma tego, co robi ani jak wygląda. Nacisnęła klamkę, zanim zdążył to
zrobić stojący przy drzwiach lokaj i wpadła do środka.
- Aidanie! - krzyknęła, wiedząc, że nikt nie może jej pomóc. - Muszę jechać. Muszę
natychmiast jechać.
Objął ją silnymi ramionami, na chwilę dając złudzenie spokoju. Ale tylko na chwilę.
Znów ogarnęła ją panika.
- Co się stało? - zapytał. - O co chodzi? Co się dzieje?
- Dzie.. .dzie.. .dzie... - Nie mogła opanować szczękania zębami.
- Spokojnie - powiedział. Objął ją mocniej jedną ręką, a drugą ujął ją pod brodę i
spojrzał jej w oczy. - Spokojnie, kochanie. Powiedz tylko, co się stało, a ja ci pomogę.
Cóż za niemądre słowa. Ach, jak niemądre.
- On je zabrał - wykrztusiła. - On je zabrał i nie mogę ich o...o...odebrać.
- Kto? - spytał nienaturalnie spokojnym głosem. - Kto kogo zabrał?
- Ce...Ce...Cecil - odparła. - Zabrał dzie...dzie...dzieci i nie mogę ich odebrać. On jest
ich krewnym, a ja nie. Ja je po...po...porzuciłam. Muszę jechać. Muszę natychmiast po nie
jechać. Na pewno są przerażone.
- Ach, więc znalazł sposób, by się na tobie odegrać - stwierdził Aidan. - Jeszcze
zobaczymy. Będzie musiał je oddać. Ostrzegałem go, czego może się spodziewać, jeśli jego
noga postanie w twoim majątku.
- Nie, nic nie rozumiesz! - zawołała, wymachując pomiętym listem. - On przysłał po
nie policję. Uzyskał od sędziego prawo opieki nad nimi. Nie odda ich. Ja go znam. Muszę
jechać.
- Tak, rozumiem - powiedział Aidan. - Odetchnij głęboko. Panika nic tu nie pomoże.
- Aidanie, czy mógłbyś zabrać lady Bedwyn do jej sypialni, aby odpoczęła? - spytał
książę chłodnym, wyniosłym tonem. - Powinna odzyskać panowanie nad sobą przed
dzisiejszym wieczorem.
- Ależ ja muszę jechać. - Eve odwróciła głowę, by spojrzeć na księcia. Spróbowała
wyrwać się z uścisku Aidana. - Teraz, zaraz. Muszę niezwłocznie wyruszać do Ringwood.
Dzieci oszaleją z przerażenia.
- Łady Bedwyn, to wykluczone, żeby opuściła pani kolację w Carlton House, skoro
przyjęliśmy zaproszenie, a nasza obecność została potwierdzona - rzekł książę. - Poza tym
ruszanie w długą podróż o tak późnej porze nie jest rzeczą rozsądną. Jeśli czuje pani, że jej
obecność w Oxfordshire zmieni coś, co wydaje się nieodwracalne, Aidan odwiezie tam panią
jutro moim powozem. Proponuję, by teraz pani odpoczęła.
- Nie... - zaprotestowała Eve, ale Aidan przerwał jej.
- Eve już teraz chce wrócić do domu. A więc tam pojedzie. Ja sam ją zawiozę.
- Zrobisz to, co ci każę - odezwał się książę.
- Nie - odparł Aidan ostro. - Nie tym razem, Wulf. Żona jest dla mnie ważniejsza niż
lojalność wobec rodziny. Wytłumaczysz naszą nieobecność dzisiejszego wieczoru, jeśli
zajdzie taka potrzeba.
Nikt nie odezwał się słowem, gdy Aidan wyprowadzał Eve z salonu. Pół godziny
później wynajętym powozem jechali do Ringwood Manor.
18
Gwałtowna burza z piorunami zatrzymała ich na kilka godzin w gospodzie, ale nie
położyli się spać. Eve chodziła tam i z powrotem po pokoju. Nie chciała nic jeść ani nawet
rozmawiać. Dojechali do Ringwood o świcie. Ranek był chłodny i wilgotny.
Wszyscy już wstali i wybiegli teraz z domu i stajni na powitanie przybyłych, wołając
jedni przez drugich. Nawet pies przykuśtykal i szczekał bez opamiętania. W końcu znaleźli
się w saloniku na dole, gdzie rozpalono ogień w kominku, by rozproszyć wilgotny chłód
poranka. Gospodyni z ponurą miną przyniosła herbatę. Rozdała filiżanki, po czym z rękami
skrzyżowanymi na piersiach stanęła przy zamkniętych drzwiach. Nikt nie zwrócił jej uwagi,
żeby wyszła.
Aidan odstawił herbatę na stolik i podszedł do okna. Pani Pritchard płakała, a Eve
próbowała ją uspokoić. Guwernantka obwiniała siebie, że pozwoliła zabrać dzieci, mimo że
ciotka łkając, mówiła, iż nie miała przecież wyboru, nikt z nich nie mógł nic zrobić. Pies
oparł pysk na kolanach Eve i skomlał, ciężko dysząc.
Ten podły Cecil Morris dobrze zaplanował swoją zemstę. Jako człowiek mikrej
postury doskonale wiedział, że nie ma szans w starciu z mężczyznami broniącymi Eve, nawet
nie poradzi sobie z jej gospodynią. Udał się więc do sędziego i uzyskał prawo opieki nad
osieroconymi dziećmi, spokrewnionymi z nim ze strony matki. A potem wysłał miejscowego
posterunkowego z czterema rosłymi pomocnikami, by zabrali je z Ringwood.
- Agnes pięścią złamała nos Willowi Perkinsowi - powiedziała panna Rice. - Wszędzie
było pełno krwi, Eve. Gdyby nie wrzeszczał tak głośno, pomyślelibyśmy, że nie żyje. A
Charlie uderzył posterunkowego bykiem. Ale widzisz, pan Biddle miał papiery podpisane
przez hrabiego Luffa, a z tym już nie ma dyskusji. Poza tym Becky i Davy przestraszyliby się
jeszcze bardziej, gdyby zobaczyli bójkę. Pani Pritchard przekonała nas wszystkich, żebyśmy
się uspokoili, zanim je przyprowadzono. Pan Biddle odesłał Willa Perkinsa do domu.
- A ja powycierałam krew, zanim dzieci zeszły na dół - odezwała się gospodyni. -
Choć wolałabym im wszystkim rozkwasić nosy i porozbijać głowy, moja duszko. Tchórzliwe
kundle, przyszli w pięciu, żeby zabrać dwójkę małych dzieci.
- Zostałabyś aresztowana, Agnes - stwierdziła pani Pritchard i wydmuchała nos w
chusteczkę. - Zabraliby cię do więzienia.
- Eee, dla mnie to nie pierwszyzna, proszę pani - powiedziała niespeszona gospodyni.
Aidan zerknął na nią przez ramię z mimowolnym podziwem. Byłby z niej naprawdę
doskonały sierżant. Niestety urodziła się kobietą.
- Jak dzieci to zniosły? - spytała Eve drżącym głosem. Nie płakała. Po graniczącym z
histerią wybuchu w salonie Wulfa była zamknięta w sobie, napięta i małomówna. - W jakim
były stanie, gdy je za...za...zabierano?
- Powiedziałam im, że jadą na krótkie wakacje do ciotki, która bardzo się za nimi
stęskniła - wyjaśniła panna Puce. - I że zostaną tam tylko do czasu, dopóki nie wrócisz, Eve.
- Ale one wiedziały - dodała smutno pani Pritchard, ze swym śpiewnym walijskim
akcentem. - Ani przez chwilę nie dały się Thelmie oszukać. Davy był cały blady, a Becky
miała oczy wielkie na pół twarzy. I to nie ze strachu, że w okolicy grasują źli ludzie. Tak
właśnie niania Johnson wytłumaczyła im, dlaczego pan Biddle i jego ludzie będą ich
eskortować do domu ciotki. Och, na samo wspomnienie serce mi krwawi.
- Moje dzieci! Och, moje biedne maleństwa!
Chyba po raz pierwszy Aidan w pełni uświadomił sobie przywiązanie Eve do sierot,
które wzięła do siebie. Dla niej nie były tylko ofiarami losu, ale prawdziwą rodziną.
Nagle Eve zerwała się na równe nogi.
- Dlaczego ja tu siedzę, piję herbatę i grzeję się przy ogniu?! - zawołała. - Muszę do
nich pojechać. Muszę je zaraz przywieźć do domu. Na pewno są przerażone.
- Jadę z tobą, moja duszko - zaofiarowała się gospodyni. - Złapię tego łotra Morrisa za
szyję i zawiążę mu ją na supeł.
Agnes, moja droga - rzekła pani Pritchard z wyrzutem. Aidan odwrócił się od okna i
odchrząknął. Natychmiast znalazł się w centrum uwagi.
- Hrabia Luff jest miejscowym sędzią? - spytał. Ojciec Densona.
- Tak, pułkowniku - odparła pani Pritchard.
- Więc to do niego powinniśmy się zwrócić. Eve, nie ma sensu jechać do twojego
kuzyna i apelować do jego sumienia którego zresztą zapewne nie ma. Nic też nie dadzą
kłótnie i bójki. On ma za sobą prawo. Tylko pogorszycie swoją sytuację, jeśli zaczniecie się z
nim bić.
- Słuchaj no, pan... - zaczęła gospodyni. Aidan spojrzał na nią chłodno i wyniośle.
- Panie skończyły pić herbatę - zauważył. - Możesz zabrać filiżanki i wrócić do swoich
codziennych porannych obowiązków.
Patrzyła na niego z wściekłością. Przez chwilę myślał, że okaże się silniejsza niż
wszyscy żołnierze, których miał dotąd pod swoją komendą, i nie posłucha jego rozkazu. W
końcu jednak przemaszerowała przez pokój, z wielkim hałasem zebrała filiżanki, chwyciła
tacę i opuściła pokój bez jednego słowa.
- Biedna Agnes - powiedziała Eve. - Ona chce pomóc.
- Pomoże, wykonując swoje obowiązki i pilnując, by całe gospodarstwo
funkcjonowało bez problemów. Eve, odwiedzimy we dwoje hrabiego Luffa. Pozwól, że
odprowadzę cię do twojego pokoju, byś mogła się odświeżyć i zmienić suknię.
- Och, wiedziałam, że jak tylko pan się tu zjawi, pułkowniku, wszystko pan załatwi. -
Pani Pritchard westchnęła.
Aidan zaprowadził Eve na górę i zatrzymał się z nią na chwilę przed drzwiami jej
sypialni.
- Jest jeszcze dosyć wcześnie - stwierdził. - Chciałabyś może trochę się zdrzemnąć,
zanim ruszymy w drogę?
Potrząsnęła głową.
- I tak nie mogłabym zasnąć - odparła. - Nie spocznę, dopóki nie odzyskam dzieci. Nie
powinieneś jednak tak angażować się w moje sprawy, Aidanie. Zostało ci już tak niewiele
urlopu, a dotąd nie miałeś okazji, by spędzić go tak, jak byś chciał. Wracaj do Londynu. Nie
martw się o mnie!
Położył jej palec na ustach.
- Doprowadzę tę sprawę do końca - postanowił. - Wyjadę dopiero wtedy, gdy będziesz
się czuła bezpieczna, wolna od trosk i szczęśliwa.
- Dlatego że złożyłeś obietnicę Percy'emu? - spytała.
- Dlatego że jesteś moją żoną.
Otworzyła usta i przez chwilę myślał, że zaprotestuje, używając tych samych
argumentów, co zwykle. Ona jednak tylko kiwnęła głową i odwróciła się, by wejść do swego
pokoju.
Już wkrótce, za dzień lub dwa, gdy dzieci wrócą do domu, tu, gdzie jest ich miejsce,
pojedzie do Londynu, by spędzić tam resztę swego dwumiesięcznego urlopu. Wreszcie nic
nie będzie go krępować. Wróci do dawnego życia. Najpierw jednak musi stawić czoło
hrabiemu Luffowi. Zadzwonił po gorącą wodę do mycia i golenia.
* * *
Eve nigdy w życiu nie była w Didcote Park, wiejskiej siedzibie hrabiego Luffa, mimo
że znajdowała się ona niedaleko od Ringwood. Jej ojciec, z całym swym bogactwem, nie
został uznany za człowieka godnego zaproszenia na spotkania towarzyskie osób z wyższych
sfer.
Elegancką rezydencję o doskonałych proporcjach zbudowano w stylu Jerzego V. Był
to dom Johna, tutaj dorastał. Eve jednak nie chciała teraz o nim myśleć.
- A jeśli hrabia nas nie przyjmie? - spytała.
- Nie przyjmie? - Aidan spojrzał na nią z wyraźnym zdziwieniem. - Dlaczego miałby
nie przyjąć?
- Jestem córką walijskiego górnika - przypomniała mu.
- I żoną Bedwyna - dodał.
Jak inaczej postrzegali świat. On był synem i bratem księcia Bewcastle i nawet nie
przyszłoby mu do głowy, że odmówią mu wstępu do jakiegoś domu w Anglii.
- A jeśli nas nie wysłucha?
- Dlaczego nie? - odpowiedział pytaniem. - Jako sędzia ma obowiązek nas wysłuchać.
Pochodził z uprzywilejowanej, arystokratycznej sfery, nie rozumiał, co to znaczy nie
mieć władzy ani wpływów, przesądzających o wyniku wizyty takiej jak ta. Dla hrabiego
Luffa Eva była tylko kobietą, której ojciec miał czelność sugerować skoligacenie ich rodzin
przez małżeństwo.
- A jeśli on nie zechce zmienić decyzji? - spytała.
- Postaramy się, żeby tak się nie stało. Jeśli nie wierzysz w sukces, Eve, przegrasz. No,
jesteśmy na miejscu.
Pomógł jej wysiąść, podczas gdy Sam Patchett zakołatał do drzwi. Kolana się pod nią
uginały, czuła mdłości, mimo że nie jadła śniadania, a dla dodania sobie odwagi włożyła
jedną z nowych, szykownych sukni. Aidan miał na sobie galowy mundur.
- Pułkownik Aidan Bedwyn i lady Bedwyn do hrabiego Luffa - powie dział
odźwiernemu, który otworzył drzwi. Ujął Eve pod rękę i bez wahania wszedł do środka.
Eve zawsze ceniła swoją niezależność. W normalnych okolicznościach miałaby mu za
złe pewność siebie, z jaką wszystkim pokierował. Dzisiejszego ranka była mu jednak za to
wdzięczna. Gdyby przyszła tu sama, zapewne drzwi Didcote Park zatrzaśnięto by jej przed
nosem i w tej chwili wracałaby już do domu. Jego pewność siebie nie była bezpodstawna. Po
zaledwie dwóch lub trzech minutach czekania w holu lokaj zaprowadził ich do pokoju na
dole, który okazał się biblioteką, i z ukłonem wpuścił do środka.
Hrabia Luff wstał zza wielkiego, dębowego biurka. Wyglądał zupełnie jak John, tylko
był trochę starszy. Jasne włosy zaczęły mu już siwieć i przerzedzać się na czubku głowy.
- Pułkownik Bedwyn! Lady Bedwyn! - odezwał się. - Cóż za miła niespodzianka.
Zechcą państwo spocząć. Czy mogę zaoferować państwu coś do picia? Może herbaty,
madame? - Spojrzał na nią z grzeczną obojętnością.
- Nie, dziękuję, milordzie - odparła Eve.
- A pan, pułkowniku? Brandy? Czerwone wino? Może coś innego? - dopytywał się.
- Nic, dziękuję. - Aidan powstrzymał go gestem, wskazał Eve fotel i usiadł obok niej.
Z nerwów i zmęczenia kręciło się jej w głowie.
- A zatem - hrabia usiadł w skórzanym fotelu i założył nogę na nogę - czemu
zawdzięczam ten zaszczyt?
On przecież musi wiedzieć. Mógł być tylko jeden powód ich wizyty.
- Chcę odzyskać moje dzieci - powiedziała Eve, z przerażeniem słysząc swój cienki i
drżący głos. - Pozwolił pan Cecilowi Morrisowi, by mi je odebrał. A one należą do mnie. Ich
dom jest w Ringwood. Tam były szczęśliwe. Chcę je odzyskać.
Hrabia uniósł brwi wyraźnie zdziwiony.
- Chodzi pani o kuzynów Morrisa? - spytał. - O te dzieci, którym pani domownicy nie
chcieli pozwolić, by wróciły do swego domu? Musiał jakoś poradzić sobie z tą kwestią pod
pani nieobecność.
- Do swego domu? One mieszkają ze mną. Nikt nie prosił moich domowników o
wydanie dzieci. Pan Biddle zabrał je siłą. Miejsce Davy'ego i Becky jest w Ringwood.
- Pani wybaczy, madame, ale czy jest pani w jakikolwiek sposób spokrewniona z
rzeczonymi dziećmi? - spytał.
Eve poczuła ukłucie strachu.
- Nie - przyznała. - Jestem tylko kuzynką Cecila ze strony ojca. Ale to ze mną one
mieszkają.
- Jak rozumiem, są sierotami - powiedział hrabia. - I zostały wysłane do kuzyna, pana
Cecila Morrisa. Wyjaśnił mi, że pani się nimi łaskawie zajęła podczas choroby pani Morris,
jego matki. I zostawiła je bez opieki, a sama pojechała do Londynu, by ze swoim świeżo
poślubionym mężem zażywać rozrywek sezonu towarzyskiego.
- Nie zostawiłam ich bez opieki! - zawołała Eve. - Ja...
- Sir, ze względu na to, że powstał spór co do tego, kto ma się zaopiekować tymi
sierotami, może powinien pan ponownie rozpatrzyć sprawę i wysłuchać racji obu stron -
zaproponował Aidan.
- Wygląda na to, że wszystkie racje są po stronie pana Morrisa - odparł hrabia.
- Nie! - krzyknęła Eve. - On tych dzieci wcale nie chce.
- Zatem okazuje to w przedziwny sposób, madame - rzekł hrabia, marszcząc brwi.
- Czy przynajmniej wysłucha pan argumentów mojej żony? - spytał Aidan głosem
niezwykle spokojnym, niemal znudzonym. - Te dzieci są dla niej bardzo ważne. Opiekowała
się nimi prawie przez rok i traktuje je jak swoje własne.
- Przez rok! - Hrabia nachmurzył się. - Niedyspozycja pani Morris trwała tak długo?
- Ona wcale nie była chora! - zawołała Eve.
- Proszę, by nas pan wysłuchał - powtórzył Aidan. - W obecności Morrisa i jego
matki, jeśli będą sobie tego życzyć.
- Och, nie!
Aidan uciszył Eve gestem.
- I wszystkich świadków, których zechce wezwać. A także w obecności świadków,
których przyprowadzi moja żona.
Eve czuła, jak ściska się jej żołądek. Chciała, żeby hrabia od razu rozsądził sprawę.
Chciała z Didcote Park pojechać prosto do domu Cecila, by zabrać dzieci. Nie chciała
przesłuchania, podczas którego Cecil będzie znów opowiadał brednie i zmuszał ciotkę
Jemimę, by dla niego kłamała.
Hrabia Luff westchnął.
- Wydawało mi się, że jest to prosta sprawa - stwierdził. - I nadal tak uważam. Nie
będę się bawił w urządzanie oficjalnego przesłuchania, ze sprytnymi adwokatami,
naginającymi argumenty. Zgodzę się jednak na nieformalne przesłuchanie, które musi się
odbyć dzisiaj, bo mam inne plany na resztę tygodnia. O drugiej, w sali zgromadzeń w
Heybridge, jeśli to państwu odpowiada. Zawiadomię Morrisa. Aidan wstał.
- Dziękujemy, sir - powiedział. - Stawimy się.
- Ale ja chciałam, żeby sprawa została rozstrzygnięta już teraz, zaraz - zaprotestowała
Eve. - Nie mogę czekać tyle godzin.
- W takim razie musi się pani, madame, zadowolić rozstrzygnięciem jej na korzyść
Morrisa - odparł hrabia szorstko. - Ja z pewnością nie będę nalegał.
A zatem spotkamy się dziś po południu - rzekła zrezygnowana. Kilka minut później
siedzieli w powozie i jechali do domu. Prawo najwyraźniej było po stronie Cecila. Miłość nie
będzie żadnym argumentem.
- Eve, po powrocie do domu od razu kładziesz się do łóżka - polecił Aidan. - Musisz
się przespać.
- Nie mogę spać - zaoponowała.
- Musisz - powtórzył surowo, z kamienną twarzą. - Jeśli chcesz odzyskać dzieci,
musisz się przespać, odzyskać siły. I pozwól, żebym to ja mówił podczas tej konfrontacji. A
jeśli sama zabierzesz głos, nie daj się ponieść emocjom.
- Jak mogę mówić o tym bez emocji?! - zawołała.
- Jeśli im ulegniesz, on wygra - odparł. - Wierz mi.
Patrzyła na jego zimną surową twarz i nagle poczuła się tak samotna, że nie mogła już
tego znieść. Odwróciła się od niego gwałtownie, ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała.
Rzadko płakała, teraz jednak nie była w stanie powstrzymać łez, choć bardzo się starała.
Czuła, że za chwilę pęknie jej serce.
Potem poczuła dłoń na plecach, gładzącą ją lekko w uspokajającym rytmie. Gdy jej
łkania w końcu ucichły, w jej ręce pojawiła się duża chusteczka. Eve otarła twarz i
wydmuchała nos.
Nigdy w życiu nie była tak zmęczona.
Zdawało się, że Aidan czyta jej w myślach. Pochylił się nad nią objął ją podniósł i
posadził sobie na kolanach. Zanim uświadomiła sobie, co zrobił, przytulił ją do siebie tak, że
jej głowa spoczęła wygodnie na jego ramieniu. Nie wiedziała, kiedy zdjął jej kapelusz.
- Kochanie, wszystko będzie dobrze - wyszeptał jej do ucha.
- Naprawdę?
Nie potrzebowała jego zapewnień. W tej chwili ufała mu bezgranicznie. Jak dobrze
pozwolić czasem komuś, by zdjął ciężar trosk z ramion.
- Obiecuję - rzekł.
Obudziła się dopiero wtedy, gdy powóz zatrzymał się przed Ringwood.
* * *
Cecil Morris wyglądał na pewnego siebie, a jego matka na zdenerwowaną. Eve była
blada, mimo że spała w powozie w drodze powrotnej z Didcote Park i potem w domu. Pani
Pritchard wyraźnie się niepokoiła, a panna Rice była cała spięta. Wielebny Puddle siedział
między nimi i troskliwie je pocieszał. Miejscowy posterunkowy i czterech jego pomocników,
z których jeden miał spuchnięty, czerwony nos i podbite na fioletowo oczy, kręcili się w
pobliżu, jakby się spodziewając, że lada moment wybuchnie awantura. Zjawiło się sporo
gapiów, którzy, nie wiadomo w jaki sposób, dowiedzieli się o przesłuchaniu.
Hrabia Luff spóźnił się i był wyraźnie w złym humorze.
- Rozstrzygnijmy tę sprawę bez dalszych ceregieli - powiedział, siadając za stołem
ustawionym w największej sali zgromadzeń i spiorunował wzrokiem wszystkich dookoła,
jakby to jemu kazano czekać.
Cecil Morris został wezwany jako pierwszy, by przy stole sędziego powtórzył,
dlaczego uważa, że opieka nad sierotami Davidem i Rebeccą powinna być przyznana jemu.
Przysiągł na Biblię, że będzie mówił prawdę i tylko prawdę, po czym łgał każdym słowem.
Wedle jego wersji niezmiernie lubił swoich małych kuzynów, tak jak i ich biednych,
zmarłych rodziców, a jego mama wprost za nimi przepadała. Wbrew złym przeczuciom dał
się nakłonić i pozwolił kuzynce, wówczas jeszcze pannie Eve Morris, by zaofiarowała
dzieciom gościnę na czas, gdy jego matka dochodziła do siebie po długiej niedyspozycji.
Ostatnio dotarły do niego jednak niepokojące wieści, że kuzynka opuściła dzieci, rzucając się
w wir rozrywek towarzyskich w Londynie.
Gdy Eve otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, Aidan dotknął jej ramienia i
powstrzymał ją.
Morris wyjaśnił, że zwrócił się do sędziego o przyznanie mu prawnej opieki nad
dziećmi, po czym wysłał po nie posterunkowego, ponieważ poprzednim razem, gdy pojechał
je odwiedzić i zapewnić, że już wkrótce będą w domu ze swoją drogą cioteczką, niedawno
poślubiony mąż jego kuzynki groził mu użyciem siły. Morris obawiał się też, że inni
domownicy, wśród których byli skazańcy i przestępcy, zrobią krzywdę jemu, albo, co gorsza,
dzieciom, gdyby osobiście pojechał i żądał ich wydania.
- I jak pan widzi, milordzie, moje obawy były uzasadnione - powie dział, wskazując
dramatycznym gestem pomocnika posterunkowego ze spuchniętym nosem i podbitymi
oczami.
Aidan, czując ciągły niepokój Eve, wziął ją za rękę i mocno ścisnął.
- Kto to zrobił? - spytał hrabia, patrząc chmurnie na policjanta.
- Ja, czcigodny panie - odezwała się gospodyni Eve gdzieś z końca sali. - I zrobiłabym
to jeszcze raz każdemu, kto wszedłby bez pytania do domu mojej pani i chciałby zabrać
stamtąd biedne niewinne dzieciątka, tylko dlatego że ten... ten łajdak chce się zemścić.
Szkoda, że to nie jego nos znalazł się pod moją pięścią.
- Usiądź, kobieto - rozkazał hrabia.
- Sam pan pytał - odpowiedziała Agnes.
- Tak, ale teraz proszę siadać. Lady Bedwyn, czy chciałaby pani zadać panu
Morrisowi jakieś pytania?
Aidan ponownie ścisnął ją za rękę. Ona jednak zignorowała to, że chciał mówić w jej
imieniu, i wstała.
- Tak - odparła. - Becky i Davy przyjechali do Heybridge dyliżansem piątego sierpnia
zeszłego roku. Łatwo będzie potwierdzić tę datę w księgach przewozów. Zechcesz, Cecilu,
powiedzieć hrabiemu, jak długo byli w twoim domu, zanim domniemana choroba ciotki
zmusiła cię do oddania ich pod moją opiekę?
- Skąd mam to pamiętać? - spytał. - Miesiąc, dwa, może dłużej.
- Księgi mojego majątku wykazują, że szóstego sierpnia zatrudniłam panią Johnson
jako nianię do dzieci - powiedziała Eve. - Ze wspomnianych ksiąg wynika też, że w tym
samym tygodniu kupiono dla nich ubrania i różne drobiazgi. Jeśli trzeba, pani Johnson będzie
zeznawać.
- Moja droga mama była chora... - zaczął Morris.
- I opowiedz hrabiemu o swojej wizycie w Ringwood na dwa dni przed rocznicą
śmierci mojego ojca - ciągnęła Eve. - Jeśli chcesz, odświeżę ci pamięć. Byłeś wtedy
przekonany, że wkrótce odziedziczysz mój majątek. Pod moją nieobecność kazałeś
wszystkim domownikom ustawić się w szeregu w holu, żebyś mógł do nich przemówić.
Wszyscy moi służący zaświadczą, że dzieci też zostały ustawione w tym szeregu. Powtórzysz
nam, co do nich powiedziałeś?
- Nie pamiętam - odparł. - To było jakiś czas temu.
- A wiele osób pamięta - powiedziała. - Oznajmiłeś, że wszyscy, absolutnie wszyscy
mieli się wynieść, zanim obejmiesz majątek w posiadanie, albo każesz ich aresztować za
włóczęgostwo.
- Eve! Nie miałem na myśli moich biednych małych kuzynów. Byli w holu, bo mieli
wrócić ze mną do domu. - Jednak ta kobieta - wskazał na gospodynię - groziła mi rzeźniczym
nożem, więc ze względu na dzieci wycofałem się. Za plecami Eve rozległo się parsknięcie.
- Gdybym miała pod ręką rzeźniczy nóż, to bym ci nim oberżnęła uszy, ty kłamliwy
szczurze, i od razu lepiej byś wyglądał - skomentowała gospodyni.
- Kobieto, milcz albo każę cię wyprowadzić - rzekł surowo hrabia. - Proszę wrócić na
miejsce, panie Morris. Wysłuchamy teraz lady Bedwyn. Zechce pani podejść, madame, i
usiąść. Proszę powiedzieć, dlaczego powinienem przyznać pani opiekę nad Davidem i
Rebecca Aislie, skoro nie jest pani ich krewną.
Aidan wpatrywał się w Eve, która złożyła przysięgę na Biblię i usiadła. Oby tylko
zachowała spokój i nie uległa panice, jak to się stało dzisiaj rano w bibliotece hrabiego.
Eve wyjaśniła, jak po śmierci rodziców dzieci były odsyłane od jednych krewnych do
drugich, aż w końcu przyjechały do Heybridge, gdzie też zostały odrzucone. Czekał je
sierociniec. Jednak ciotka Jemima w tajemnicy przed swoim synem przybiegła do niej z
płaczem i błagała ją, by wzięła dzieci do siebie. Tak też zrobiła. Wynajęła dla nich nianię i
guwernantkę i sama spędzała z nimi jak najwięcej czasu. Wkrótce pokochała je, jakby były jej
własnymi dziećmi.
- Jak więc wytłumaczy pani zachowanie pana Morrisa w ostatnim tygodniu, jeśli nie
zależało mu na dzieciach? - spytał hrabia. - Najwyraźniej zaniepokoił się, że porzuciła je pani.
Zadał sobie sporo trudu, by zabrać dzieci do siebie.
- Chciał się na mnie zemścić - odparła Eve.
Opowiedziała, jak udało się jej zachować majątek dzięki wyjściu za mąż przed
upływem roku od śmierci ojca. Powtórzyła groźbę Morrisa skierowaną do nich wszystkich na
dwa dni przed rocznicą śmierci jej ojca. Opisała zachowanie Cecila w dzień tej rocznicy,
dopóki jej mąż nie kazał mu opuścić Ringwood i nigdy więcej tu nie wracać.
- Groził pani przemocą? - Hrabia zmarszczył brwi.
- To był żart, milordzie - zaprotestował Cecil Morris, zrywając się na nogi. -
Dlaczegóż miałbym grozić mojej drogiej kuzyneczce? To był...
- Proszę usiąść, panie Morris - nakazał hrabia.
- On wie, że kocham te dzieci - ciągnęła Eve. - Został upokorzony, gdy
pokrzyżowałam mu plany. Teraz zobaczył, że ma okazję, by wykorzystując dzieci, odegrać
się na mnie.
- Panie Morris, czy ma pan do lady Bedwyn jakieś pytania? - rzekł hrabia z
westchnieniem, którego nie próbował ukryć.
- Tak! - zawołał Morris, zrywając się z miejsca. - Gdzie byłaś przez ostatnie dwa
tygodnie, Eve, podczas gdy dzieci usychały z tęsknoty w Ringwood?
- Byłam w Londynie - przyznała Eve, patrząc na hrabiego. - Na zaproszenie księcia
Bewcastle'a. Miałam zostać przedstawiona królowej i towarzystwu jako świeżo poślubiona
małżonka lorda pułkownika Aidana Bedwyna. Ostatniego wieczoru miałam też uczestniczyć
w oficjalnej kolacji w Carlton House. Jednak zrezygnowałam z udziału w niej, by pospieszyć
z powrotem do domu, gdy doszły mnie wieści, co się tu dzieje. Zostawiłam dzieci pod opieką
ciotki, pani Pritchard, ich niani i guwernantki. Pisałam do nich codziennie. Straszliwie za nimi
tęskniłam. Tęskniłam za nimi całym sercem. - Dotknęła dłonią piersi.
- Jakie to wzruszające - skomentował Morris sarkastycznie. - A powiedz mi, Eve, kto
będzie dla Davy'ego ojcem? Przecież dorastający chłopiec powinien mieć wzór do
naśladowania. Twój dom jest pełen kobiet. Zdaje się, że twój mąż lada dzień wyjedzie, by już
nigdy nie wrócić. Wszyscy wiedzą, że wyszłaś za niego tylko po to, by zatrzymać Ringwood.
Wśród zebranych rozległ się szmer oburzenia. Aidan wstał.
- Za pozwoleniem, ja odpowiem na to pytanie. Luff machnął przyzwalająco ręką.
- Proszę bardzo, posłuchajmy i pana, pułkowniku Bedwyn - rzekł. - Nigdy nie
słyszałem, żeby robiono tyle szumu wokół dwójki sierot.
- Przez ostatnich kilka lat walczyłem w Hiszpanii i na południu Francji pod wodzą
Wellingtona - zaczął Aidan, ciesząc się w duchu, że jednak zdecydował się włożyć galowy
mundur, mimo że był taki niewygodny, zwłaszcza w parny dzień. - I kto wie, czy wojna
naprawdę się skończyła. Europę należy zbudować na nowo po łatach walk i grabieży.
Obowiązek wzywa mnie z powrotem do armii. Ale mój dom jest w Ringwood Manor, gdzie
mieszka moja żona. Gdy wyjadę, tu zostawię serce. Tu osiądę, jak tylko będę mógł. Krewni i
przyjaciele mojej żony są również moimi przyjaciółmi. Podobnie jak jej służba. Jej przybrane
dzieci są moimi dziećmi. Przez następnych kilka lat, choćby tylko na odległość, będę ojcem
dla Davy'ego i Becky.
Pobladła Eve patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Aidan siadł na swoim
miejscu. Cecil Morris również.
- A pani, madame? - spytał hrabia panią Morris. - Co pani ma do powiedzenia w tej
sprawie? Czy chce pani mieć te dzieci u siebie? Czy zależy pani na nich? Kocha je pani?
- Tak, milordzie - powiedziała ciotka Jemima głosem niewiele głośniejszym od szeptu.
- Bardzo je kocham, ale...
Wszyscy czekali, żeby dokończyła zdanie. Jej syn odwrócił się i spiorunował ją
wzrokiem.
- A zatem - rzekł hrabia Luff, gdy stało się jasne, że pani Morris nie ma nic więcej do
powiedzenia - muszę rozważyć roszczenia tego oto mężczyzny i jego matki, którzy są
krewnymi i prawnymi opiekunami dzieci i twierdzą że je kochają, przeciw żądaniom
mężczyzny, który zapewne wkrótce wróci do swojego regimentu na nie wiadomo jak długi
czas, i kobiety, której nie łączą z dziećmi żadne więzy krwi, która nie ma prawa do opieki nad
nimi i która samotnie nie jest w stanie stworzyć im pełnej rodziny.
Aidan z niejakim zaskoczeniem pomyślał, że jednak przegrają.
- W tej ostatniej kwestii absolutnie nie ma pan racji - odezwał się cichy, dobitny głos z
końca sali.
Aidan obejrzał się szybko za siebie. Tuż przy wejściu stał Wulf w stroju podróżnym.
Wyglądał tak nieskazitelnie, jakby właśnie wyszedł spod troskliwych rąk swojego
kamerdynera, jak zwykle z monoklem uniesionym w pół drogi do oka.
- Kto do pioruna... - zaczął hrabia i przyjrzał się uważniej. - To pan, Bewcastle?
Eve, nadal siedząca przy stole sędziego, uchwyciła się oparcia krzesła.
- Tak jest - rzekł Bewcastle, podchodząc wolnym krokiem. Wydawał się tak wyniosły
i znudzony jak zawsze. - Lady Bedwyn bez rodziny, która zapewni opiekę jej i jej
przybranym dzieciom, podczas gdy pułkownik Bedwyn będzie w dalekich stronach walczył
za króla i ojczyznę? To całkowita bzdura, Luff. Ona ma ostoję w całej rodzinie Bedwynów.
- Chce pan przyjąć tę dwójkę bezdomnych dzieci pod skrzydła Bedwynów? - spytał
hrabia.
Wulf uniósł brwi do góry.
- A czy już pod nimi nie są? - odpowiedział pytaniem. - Czy nie są pod opieką mojej
bratowej, jeśli nawet w tej chwili tylko symbolicznie? A czy lady Bedwyn nie należy do
rodziny Bedwynów?
Hrabia Luff pokiwał głową.
- Pański nagły afekt ku dzieciom rzeczywiście wydaje się nieco podejrzany, panie
Morris - powiedział. - Troska o nie stanowczo zdaje się wynikać ze złośliwości. A pani
Morris tym małym „ale” poddała w wątpliwość swoje zapewnienia, że kocha dzieci. Należy
się zastanowić, czy nie będą szczęśliwsze w domu lady Bedwyn, nawet w wypadku
długotrwałej nieobecności pułkownika. Mając zapewnienie o wsparciu ze strony księcia
Bewcastle, ogłaszam, że Davida i Rebeccę Aislie powierza się opiece lady Bedwyn, która
otworzyła przed nimi dom i serce, gdy nikt inny ich nie chciał. Takie jest moje ostateczne
postanowienie.
Przez chwilę Aidan myślał, że Eve zemdleje. Ale trzymała się sztywno §
wyprostowana, z całej siły zaciskając palce na oparciu krzesła. A potem spojrzała mu w oczy.
Uśmiechnął się do niej.
19
Eve siedziała w powozie, mając po bokach Becky i Davy'ego i tuląc ich do siebie. Nie
mogła się od nich oderwać. Becky pokazała jej koronkową chusteczkę pełną skarbów, które
dostała od ciotki Jemimy: broszkę ze sztucznymi brylantami, z których jeden wypadł, srebrny
kolczyk bez pary, bransoletkę z zepsutym zapięciem. Davy milczał.
Wyglądało na to, że były pod dobrą opieką. Ciotka Jemima najwyraźniej troszczyła się
o nie, dobrzeje karmiła, zwłaszcza ciastkami. Co wieczór układała Becky do snu, całowała ją
i śpiewała kołysanki.
- Ale brakowało mi twoich bajek, ciociu Eve - wyznała Becky. - Tęskniłam za tobą. I
za Benjaminem, za ciocią Thelma i ciocią Mari. I za nianią.
- A my wszyscy tęskniliśmy za wami - powiedziała Eve, ściskając mocno oboje. -
Okropnie mi was brakowało przez cały czas, gdy byłam daleko. Już nigdzie więcej bez was
nie wyjadę. Zostanę z moją rodziną. Z moimi dziećmi. I nikt was więcej nie zabierze na
wakacje bez waszej zgody. To było bardzo nierozsądne ze strony kuzyna Cecila, że wysłał po
was pana Biddle'a tylko dlatego, że mu się wydawało, iż w okolicy grasują źli ludzie. Mógł
was przestraszyć. Ale ciotka Jemima naprawdę bardzo chciała was zobaczyć.
- On powiedział, że nie pozwolą nam wrócić do Ringwood - odezwał się po raz
pierwszy Davy.
- Mylił się - stwierdziła Eve. - Ale ciotka Jemima chyba tego nie mówiła, prawda?
Hrabia Luff, który jest tutaj sędzią, właśnie oświadczył, że Ringwood będzie waszym domem
już na stałe, a ja mam być waszą mamą. Właściwie zastępczą mamą - dodała ostrożnie.
Zawsze starała się, by dzieci pamiętały swoich rodziców i ich wspominały.
Becky popatrzyła na Aidana, który siedział naprzeciwko, kolanami dotykając nóg Eve.
- Czy ty jesteś naszym nowym papą? - spytała.
Nie odpowiedział od razu, więc Eve mimo woli spojrzała na niego. Z pewnością jutro
wyjedzie, tym bardziej że jego brat będzie wracał do Londynu i może go zabrać wygodnym
powozem. Nie miał powodu, by zostawać dłużej. Uświadomiła to sobie już w pierwszej
chwili po zwycięstwie, które przyniosło jej taką ulgę. Wśród głośnych okrzyków radości,
rozbrzmiewających po ogłoszeniu werdyktu, czuła ogarniające ją szczęście. Ale była w nim
też kropla goryczy, bo on jutro wyjedzie.
A jednak uśmiechnął się do niej.
Inaczej niż podczas balu w Bedwyn House - szerokim, promiennym uśmiechem,
rozchylającym usta, marszczącym oczy w kącikach, rozjaśniającym całą twarz. Znikła
ponura, groźna surowość i na jej miejscu pojawiło się ciepło.
Dziwne, ale ten uśmiech wydał się jej bardziej intymny niż wszystkie ich zbliżenia
cielesne. Coś z jego głębi, radość jaśniejsza niż słońce ogarnęła ją mocniej niż ramiona.
Aidan uśmiechał się do niej. Przez całą wieczność. Zanim Cecil z wściekłością wypadł
z sali, a ciotka, łkając żałośnie, pospieszyła do Eve, by ją uściskać i powiedzieć, że naprawdę
kocha drogie dzieciaczki, naprawdę, ale jest zbyt stara i zmęczona, by zapewnić im dobrą
opiekę na stałe. Eve odwzajemniła uścisk i zapewniła ją, że może je odwiedzać, kiedy tylko
zechce. Gdy ponownie spojrzała na Aidana, rozmawiał już z księciem Bewcastle'em i hrabią
Luffem. Znów wydawał się daleki i posępny w tym swoim mundurze.
Nie traciła czasu. Dowiedziała się od ciotki Jemimy, że dzieci są na dole w bufecie,
pod opieką dwóch służących z gospody Pod Trzema Piórami. Popędziła po schodach,
przeskakując po dwa stopnie w bardzo nieprzystojny damie sposób. Wpadła do bufetu, by po
kolei chwycić je w ramiona, śmiejąc się i tańcząc z nimi wkoło. Nigdy w życiu nie była tak
szczęśliwa.
- Przypuszczam, że pamiętasz swojego papę, prawda? - powiedział Aidan do Becky. -
On zawsze będzie twoim papą, nawet jeśli już go przy tobie nie ma. Ja mam go zastąpić i
sprawić, żebyś była zawsze bezpieczna, miała ciepły dom, opiekę i odpowiednią edukację,
żebyś mogła wyrosnąć na damę, a Davy na dżentelmena.
- To jak mam do ciebie mówić? - spytała Becky.
Eve zauważyła, że był zaskoczony tym pytaniem. Uniósł brwi.
- Hmm - mruknął. - Zastanówmy się. Twoja ciocia Eve jest moją żoną. No więc w
takim razie chyba jestem dla ciebie wujkiem Aidanem.
Zabrzmiało to tak absurdalnie, że Eve wybuchnęła śmiechem. Kto by pomyślał? Lord
pułkownik Aidan Bedwyn proponujący dwóm bezdomnym sierotom, by mówiły do niego
„wujku”. Och, jak bardzo go kochała! Ta myśl była jednak dla niej w tej chwili zbyt bolesna.
Uśmiechnęła się do Becky.
On jutro wyjedzie.
Książę Bewcastle zgodził się zatrzymać na jedną noc w Ringwood Manor. Cichym,
wyniosłym jak zawsze tonem powiedział, że każde lokum jest lepsze niż ponowny nocleg Pod
Trzema Piórami. I dodał, że właściciel gospody też zapewne wolałby, żeby książę zatrzymał
się gdzie indziej.
Eve intrygowało, dlaczego książę przyjechał tutaj. Gdy weszła do salonu tuż przed
obiadem, zastała go samego.
Nie lubiła księcia. Jak wszyscy z jego otoczenia trochę się też go obawiała. Tym
razem jednak energicznie przeszła przez pokój, wyciągając do księcia obie ręce. Nie miał
wyjścia i ujął jej dłonie. Wydawał się przy tym lekko zdziwiony i chyba również
zaniepokojony.
- Dziękuję - powiedziała. - Dziękuję z całego serca. - Uścisnęła jego dłonie,
smuklejsze niż Aidana, z długimi, upierścienionymi palcami.
- Nie wydaje mi się, bym wyświadczył pani jakąś wielką przysługę, lady Bedwyn.
- Nie wiem, jak długo stał pan tam przy drzwiach, ale na pewno zdawał pan sobie
sprawę, że werdykt wcale nie był przesądzony - odparła. - Że hrabia mógł równie dobrze
podtrzymać decyzję o przyznaniu opieki Cecilowi, zamiast oddać dzieci mnie. Na jego
postanowienie wpłynęło to, co pan powiedział. A chyba jeszcze bardziej pańska obecność.
- Cieszę się zatem, że mogłem być pomocny - rzekł.
- Dlaczego pan przyjechał? - Te jego srebrzyste, patrzące prosto na nią oczy
zazwyczaj wprawiały ją w zakłopotanie. Ale tym razem nie ruszyła się z miejsca, stojąc
zaledwie metr od niego. - Przecież nie ze względu na dzieci. Wobec sierot po sklepikarzu
może pan czuć jedynie obojętność. I nie ze względu na mnie. Mnie pan najwyżej toleruje. A
w dodatku nie poszłam teraz na kolację w Carlton House. Więc chyba zrobił pan to dla
Aidana.
- Przyjemnie jest natrafić na kogoś, kto zna mnie tak dobrze, że może sam sobie
odpowiadać na własne pytania - odparł.
Zaczerwieniła się na tę wyniosłą reprymendę.
- Dlaczego pan przyjechał? - spytała.
- Przyjechałem, madame, bo jestem głową rodziny Bedwynów i zawsze uważałem za
swój obowiązek troszczyć się o jej członków - odparł. - Pani należy teraz do rodziny i tak
pozostanie, bez względu na to, jak bardzo będzie pani demonstrować swoją niezależność, jeśli
nawet drogi pani i Aidana na zawsze się rozejdą, gdy jego urlop dobiegnie końca. Wydawało
mi się, że może pani potrzebować moich wpływów, które, jak sama pani była świadkiem, są
znaczne. Dlatego przyjechałem.
- Więc przyjechał pan ze względu na mnie? - Zmarszczyła brwi. Wy dawał się zbyt
zimnym człowiekiem, by mógł działać pod wpływem sympatii. Kierowało nim co innego.
Sam przed chwilą powiedział, że zrobił to z obowiązku. Tak jak Aidanem, powodował nim
przede wszystkim obowiązek. Ci dwaj bracia byli pod wieloma względami bardzo do siebie
podobni. A jednak nie przyjaźnili się.
Książę skłonił lekko głowę.
- Co dzieli pana i Aidana? - wyrwało się jej pytanie. - Obaj ponad wszystko cenicie
honor i obowiązek. Dlaczego nie jesteście sobie bliscy?
Uniósł monokl do oka i zmroził ją spojrzeniem. Jakby ukrył się za nieprzeniknioną
maską.
- Madame, czy bracia muszą okazywać wzajemne uczucia na wzór Walijczyków? -
spytał. - Rzucać się sobie w ramiona, ronić łzy przy każ dym rozstaniu, każdej kłótni i
pojednaniu, wyznawać sobie nawzajem miłość w kwiecistych, pełnych namiętności słowach?
A jeśli zachowują się z bardziej angielską rezerwą, to czy od razu coś musi ich dzielić?
Wytrąciła go z równowagi. Chłostał ją lodowatymi słowami, z otwartą pogardą dla jej
krajanów.
- Więc kocha go pan? - spytała.
- Lady Bedwyn, mówi pani jak kobieta - odparł. - Miłość... Czymże jest miłość, jeśli
nie abstrakcją, którą można wyrazić tylko w czynach? Aidan jest Bedwynem. To mój brat i
dopóki nie spłodzę syna, także mój spadkobierca. Jego życie jest dla mnie bardzo ważne, tak
jak jego szczęście. Oddałbym za niego życie, gdyby tak skrajnie dramatyczny gest był
potrzebny. Czy to jest miłość? Niech pani sama osądzi.
Nim skończył mówić, otworzyły się drzwi i weszła ciocia Mari wsparta na lasce, a za
nią Thelma. Eve nalegała, by guwernantka jak zwykle zasiadła z nimi do kolacji. Ciocia Mari
natychmiast z wielkim entuzjazmem zaczęła mówić o procesie, jak z upodobaniem nazywała
popołudniowe przesłuchanie. W miarę jak książę słuchał jej silnego walijskiego akcentu, jego
mina robiła się coraz bardziej cierpka.
Aidan zjawił się pięć minut później, już nie w mundurze, ale ubrany w elegancki
niebieskoszary strój wieczorowy ze śnieżnobiałą koszulą.
- Andrews przyjechał dziś tak późno, że nie zdążył mi na czas wyprasować koszuli -
wyjaśnił. - Nie chciał słyszeć, bym włożył nieuprasowaną, choć nie zauważyłem na niej
żadnego zagniecenia.
Eve, patrząc na niego, czuła ból. Przyjechał tu, ryzykując gniew brata. Walczył dzisiaj
w sprawie jej dzieci, które nic dla niego nie znaczyły. Uśmiechnął się do niej.
A jutro wyjedzie.
- Aidanie, przecież nigdy nie dbałeś o swój wygląd - zauważył książę.
- Kolacja gotowa - powiedziała Eve. - Przejdziemy do jadalni? Poniewczasie, gdy
Aidan podał ramię cioci Mari, a książę Bewcastle podszedł do niej, Eve uświadomiła sobie,
że powinna była kazać Agnes przynieść do salonu napoje. Pewnie uznają, że brak jej ogłady.
Bewcastle przyjechał na wieś powozem z jego herbem, któremu towarzyszył drugi
powóz, wiozący bagaż. Zabrał ze sobą kamerdynera, dwóch woźniców, dwóch lokajów do
obsługi powozu i sześciu jeźdźców eskorty, wszystkich w przepięknych liberiach.
Następnego ranka Aidan, stojąc z Eve na tarasie, by pomachać mu na pożegnanie,
poczuł ukłucie żalu. Jak się zmienił Wulf. Z radosnego, żywego, figlarnego chłopca, jakim go
pamiętał, stał się zimnym, samotnym arystokratą z ogromną władzą. Wystarczyło, że uniósł
brew, powiedział cicho jedno słowo, a już robiono to, co chciał. Przez chwilę Aidan czuł
dławienie w gardle. Zwykle nie przejmował się pożegnaniami, zwłaszcza że mieli się przecież
zobaczyć za kilka dni.
Dlaczego Wulf przyjechał? To pytanie intrygowało go od wczorajszego popołudnia.
Ciągle jeszcze nie mógł zaakceptować oczywistego wytłumaczenia, że jego brat przyjechał po
prostu dlatego, by pomóc jednemu z Bedwynów, który znalazł się w potrzebie. Dlaczego
Wulf miałby się przejmować tym, co czuła Eve? Czy to możliwe, że przyjechał, ponieważ
wiedział, że Aidan kocha Eve, a jemu zależało na Aidanie? Więc zrobił to nie tylko z
obowiązku, ale też... z braterskiej miłości? Nie było sensu go o to pytać. Spojrzałby na
Aidana tymi swoimi srebrzystymi oczami, uniósłby brwi, robiąc minę, jakby nigdy w życiu
nie słyszał podobnych bzdur.
Powozy zniknęły za zakrętem podjazdu.
- Mam nadzieję, że nie sprawiam ci zbyt wiele kłopotu, zostając jeszcze jeden dzień -
powiedział Aidan.
- To żaden kłopot.
Zauważył jednak, że zmarszczyła lekko czoło ze zdziwienia. Oczywiście spodziewała
się, że Aidan wyjedzie razem z Wulfem dziś rano. Sam to zapowiedział poprzedniego
wieczoru. Gdy jednak obudził się przed świtem i leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć, w jego
głowie raz po raz odgrywała się scena z sali zgromadzeń.
„Mój dom jest w Ringwood Manor, gdzie mieszka moja żona. Gdy wyjadę, tu
zostawię serce”.
Powiedział to całkiem szczerze, choć jego słowa brzmiały żenująco teatralnie.
„Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.
„Jej przybrane dzieci są moimi dziećmi”.
Nie były jego. Nie wzbudzały w nim żadnego zainteresowania, może poza naturalną
troską o małe sieroty, niechciane i odrzucone przez wszystkich krewnych.
Słowa Cecila Morrisa wciąż dźwięczały mu w głowie. Wstał, ubrał się, nie wzywając
Andrewsa, i poszedł do stajni, by osiodłać konia i ruszyć na przejażdżkę o wschodzie słońca.
„Powiedz mi, Eve, kto będzie dla Davy'ego ojcem? Przecież dorastający chłopiec
powinien mieć wzór do naśladowania”.
Z tymi słowami napłynęło wspomnienie chłopca, chudego, zdezorientowanego,
najeżonego wrogością w pokoju dziecinnym tamtego wieczoru i milczącego, apatycznego
wczoraj w powozie.
„Kto będzie dla Davy'ego ojcem? Przecież dorastający chłopiec powinien mieć wzór
do naśladowania...”
„Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.
Becky i Davy byli dziećmi Eve. A Eve była jego żoną. Jak idiotyczne wydawało mu
się teraz wspomnienie decyzji, by się z nią ożenić. Zabrać ją do Londynu na ślub, przywieźć z
powrotem do domu i zostawić. To nie taktyczny manewr na polu walki, o którym natychmiast
się zapomina. Powinien był pamiętać, że jest Bedwynem, a Bedwynowie zawsze kochali
swoje towarzyszki życia. To była tradycja, z której on i jego bracia wyśmiewali się w
dzieciństwie. Bedwynowie kochali i troszczyli się o swoje dzieci, nawet jeśli zbyt gorliwie
wpajali im poczucie obowiązku i odpowiedzialności. Jednak Aidan nie przypominał sobie, by
którykolwiek z Bedwynów miał do czynienia z przybranymi dziećmi.
- Taki dzisiaj ładny dzień - odezwał się. - Pomyślałem, że można zabrać chłopca na
ryby. - Zmieszał się okropnie, jak tylko wypowiedział te słowa.
- Davy'ego?
- Wydaje mi się, że to dobry pomysł - ciągnął. - Po naszym ślubie zapewniłem go, że
jest bezpieczny, i zachęcałem, by uważał się za obrońcę siostry i pozostałych kobiet w domu.
Gdy przyszło co do czego, oczywiście okazało się, że wcale nie jest bezpieczny i nie może
nikogo obronić, nawet siebie samego. Powinienem był pamiętać, że to jeszcze dziecko, które
potrzebuje dorosłych, żeby byli przy nim i chronili go. Spędzę z nim dzisiejszy dzień.
Zmarszczyła brwi jeszcze bardziej i przez chwilę myślał, że popełnił błąd, zostając i
narzucając jej swoje towarzystwo, jakby kwestionował jej zdolność do zaopiekowania się
chłopcem. Gdy się odezwała, zrozumiał, że źle odczytał wyraz jej twarzy.
- Naprawdę jesteś dobrym człowiekiem - powiedziała cicho. - Choć czasami w to
wątpię. Aż do wczoraj nie zdawałam sobie nawet sprawy, że i ty, i książę, ukrywacie się za
niemal nieprzeniknionymi maskami.
- Oceniasz mnie tak dobrze tylko dlatego, że postanowiłem poświęcić jeden dzień na
wędkowanie? - Jeśli chodzi o maski, on sam nie nosił żadnej. A Wulf? Tak, on ją nosił. Eve
słusznie to zauważyła. - Nie znasz mężczyzn, Eve, jeśli wydaje ci się ogromnym
poświęceniem z mojej strony to, że zostanę jeden dzień dłużej i przyjemnie spędzę czas.
- Ojciec Davy'ego był sklepikarzem - odrzekła. - I to niezbyt bogatym. A jednak dla
lorda pułkownika Aidana Bedwyna nie jest poświęceniem zrezygnowanie z kolejnego dnia
urlopu, by pójść z nim na ryby?
- Dzień jest taki piękny. Eve, wybierz się z nami i zabierz też małą. Niedobrze byłoby
ich dzisiaj rozdzielać, zwłaszcza że dla chłopca jestem obcym człowiekiem. Pojedziemy
dwukółką, zabierzemy koszyk z podwieczorkiem i urządzimy sobie piknik.
Przechyliła głowę na bok i wpatrywała się w niego pięknymi, świetlistymi oczami.
- Idź i poproś nianię, żeby przygotowała dzieci - rzekł zakłopotany. - I poinformuj
pannę Rice, że nie będzie dzisiaj miała z nimi lekcji. A potem przypilnuj pakowania koszyka
na piknik. Ja w tym czasie zajmę się przygotowaniem dwukółki do drogi.
Uśmiechnęła się do niego, ujęła spódnicę w dłonie i wbiegła na ganek. Nagle poczuł
beztroskę, jak chłopiec, który uciekł z lekcji. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz myślał o sobie, o
własnych przyjemnościach. Czyżby miało być dla niego przyjemnością spędzenie dnia z
dwójką małych dzieci, potomstwem sklepikarza, jak mu właśnie przypomniała? Uczyć chłop-
ca łowić ryby? Urządzić sobie z nimi i z Eve piknik?
Czy zostałby, gdyby nie dzieci? Czy siedziałby teraz w powozie razem z Wulfem,
pogrążony w dyskusji o polityce i tym podobnych rzeczach? Czy też może wynalazłby inny
powód, żeby zostać?
Nie chciał roztrząsać tej kwestii. Ruszył w kierunku stajni.
„Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.
Po dwóch tygodniach nieobecności zebrało się mnóstwo spraw, którymi powinna się
zająć. Jako właścicielka majątku Eve zawsze pilnie wypełniała swoje obowiązki. Także
towarzyskie - składała wizyty sąsiadom, przyjmowała ich rewizyty, odwiedzała chorych.
Postanowiła jednak, że ten dzień będzie należał tylko do niej. W końcu robiła to także dla
dzieci. Jej dzieci. Doświadczenia ostatnich tygodni nauczyły ją, że właśnie poświęcenie im
czasu, otoczenie opieką i miłością jest najważniejszą rzeczą w jej życiu.
Znaleźli w granicach majątku spokojny odcinek rzeki, z dala od domu i wioski. Na
pięknej łące pełnej polnych kwiatów, pod błękitnym niebem rozświetlonym słońcem urządzili
sobie piknik. Zostawili dwukółkę przy ogrodzeniu, puściwszy konia wolno, by pasł się na
trawie.
Przez pewien czas wszyscy byli zajęci wędkowaniem. Aidan z Davym, a Eve z Becky.
Próbowała sobie przypomnieć to, czego wiele lat temu nauczył ją Percy. Od czasu do czasu
podchodził do nich Aidan. Pokazywał Becky, jak zarzucać wędkę i trzymać ją bez ruchu tak,
by się za szybko nie zmęczyć. W którymś momencie Becky odchyliła głowę do tyłu i spoj-
rzała na Aidana. Uśmiechnęła się do niego promiennym, beztroskim uśmiechem dziecka.
Aidan mrugnął do niej.
Dla Eve ta chwila była bezcenna. Skąd miała wiedzieć, że ten srogi, potężny oficer
kawalerii, który stał w jej gościnnym salonie i mówił o śmierci Percy'ego w bitwie, okaże się
taki łagodny wobec dzieci?
Becky wkrótce znudziła się zabawa w wędkowanie. Ku uciesze Burka, który leżał
dotąd na brzegu rzeki, a teraz kuśtykając, pobiegł przed nimi, Eve poszła z Becky na spacer
po łące. Pokazywała jej różne kwiaty i łapała z nią motyle. Udało im się złapać tylko jednego,
ale wypuściły go, obejrzawszy z podziwem jego piękne kolorowe skrzydła. Bawiły się w
berka, niedługo jednak, bo dzień był zbyt gorący. W końcu usiadły przy koszyku zjedzeniem i
zaczęły robić wianki ze stokrotek. Eve uplotła jeden większy, który zawiesiła Becky na szyi, i
drugi mniejszy, który włożyła jej na głowę. Malutki, upleciony przez Becky, stał się
bransoletką dla Eve.
Przez cały czas, gdy się bawiły, a dziewczynka szczebiotała o błahostkach, a czasem
nawet cicho podśpiewywała, Eve ukradkiem przyglądała się Aidanowi i Davy'emu. Zajęci
byli łowieniem ryb. Widziała, jak Aidan tłumaczy mu, co ma robić. W końcu usiedli obok
siebie na brzegu rzeki. Niewiele rozmawiali, ale wyglądało na to, że doskonale się ze sobą
dogadują.
Jak ojciec z synem.
Dlaczego Aidan został? Nie spała przez większą część nocy, przygotowując się na
czekające ją rano rozstanie. Nawet nie próbowała się oszukiwać, że jest jej to obojętne. Nie
chciała, żeby wyjeżdżał. Nie była na to gotowa. I nigdy nie będzie. A potem nastał ranek i
dowiedziała się, że to jeszcze nie teraz. Spędzi z nim kolejny dzień. A dzisiejszej nocy i jutro
rano czeka jata sama udręka.
- Idź, powiedz Davy'emu i wujkowi Aidanowi, że już czas coś zjeść - poleciła Becky,
otwierając koszyk.
Patrzyła jak Becky idzie do Aidana, a on odwraca się i obejmuje ją w talii. Becky
zarzuciła mu pulchne rączki na szyję i oparła się na jego szerokim ramieniu. Davy pokazał jej
rybkę, którą właśnie złapał na wędkę.
Eve objęła kolana rękami i wpatrywała się w tę scenę, by utrwalić ją w pamięci.
Jutro... Nie chciała myśleć o jutrze.
Wkrótce okazało się, że oprócz świeżego chleba, masła i sera, mieli także jeść świeżo
upieczone ryby.
- Jak ci się wydaje, dlaczego cały ranek łowiliśmy z Davym ryby? - spytał Aidan, gdy
Eve wyraziła zdziwienie. - Harowaliśmy, żeby jak praw dziwi mężczyźni móc nakarmić
nasze kobiety. Prawda, Davy?
Twarz miał poważną, ale w głosie wyczuwało się śmiech. Wysłał Becky, by poszukała
dużych, płaskich liści, a sam z Davym zaczął zbierać patyki i gałęzie na ognisko. Eve
pomyślała, że sam zrobiłby to pewnie dwa razy szybciej. Podrapała Burka po brzuchu.
Leniuchowała, skoro nie dali jej nic do roboty. Aidan pozwolił dzieciom zrobić prawie
wszystko, włącznie z ułożeniem i rozpaleniem ogniska za pomocą krzesiwa, które wyjął ż
surduta. Pokazał im, jak oczyścić i przygotować ryby. A potem pomógł ułożyć je na liściach i
zawinąć. Sam włożył ryby do ognia.
Eve burczało w brzuchu z głodu. Nie protestowała jednak, że tak długo musi czekać
na posiłek. Dzieci zaabsorbowane pracą były zachwycone jak nigdy dotąd.
- Tata rozpalił kiedyś dla nas ogień - powiedział Davy. - Piekliśmy w nim kasztany. A
mama go skrzyczała, że nas nie dopilnował i poparzyliśmy sobie palce.
- A mama pozwalała mi czesać jej włosy - przypomniała sobie Becky. Słysząc tę
krótką wymianę zdań, Eve poczuła, jak łzy napływają jej do oczu i robi jej się ciepło na sercu.
Zawsze starała się, by dzieci pamiętały swoich rodziców, nigdy jednak nie wspomniały ich
przy niej.
- Zdaje się, że ryby są już gotowe - odezwał się Aidan. - Wyjmę je z ogniska i obiorę z
liści, a ciocia Eve oceni, czy nadają się do jedzenia. Nie chcę, żebyście przeze mnie poparzyli
sobie palce i języki.
Spałaszowali ryby, które pachniały dymem, ale były pyszne. Zjedli chleb z masłem i
ser, babeczki z marmoladą i herbatniki z rodzynkami i popili wszystko lemoniadą. A potem
Aidan z westchnieniem wyciągnął się na kocu. Ręką z podwiniętym aż do łokcia rękawem
koszuli zasłonił oczy przed słońcem.
- Tak właśnie wygląda szczęście - powiedział.
Dzieci pobiegły za Burkiem na łąkę. Eve spakowała do kosza resztki jedzenia. Aidan
spał, oddychając równo i głęboko. Przyglądała mu się, zachowując wszystkie obrazy w
pamięci. Czuła senność, ale nie zmrużyła oka. Ktoś musiał pilnować dzieci. Nie chciała też
uronić ani chwili z dzisiejszego dnia.
„Tak właśnie wygląda szczęście”.
Tak, miał rację. Jednak dzień ten był też pełen okropnej udręki.
Wszystko przypominało prawdziwe życie rodzinne, o którym kiedyś marzyła. Z tym,
że były to cudze dzieci, a mąż miał jutro na zawsze wyjechać. Dzisiaj jednak razem stanowili
rodzinę. Może liczył się tylko dzisiejszy dzień i niczego więcej nie należało oczekiwać?
- Skoro Davy wychował się w mieście, wśród kupców i sklepikarzy, pewnie nie zna
życia na wsi - odezwał się Aidan, przerywając jej rozmyślania. - Należy pokazywać mu
folwark, pozwolić, by zżył się z ziemią.
- Dotąd tego nie robiłam - odparła. - Wolałam trzymać dzieci blisko domu. Gdy tu
przyjechały, były takie chude, blade i niespokojne, Aidanie. Gdybyś je wówczas zobaczył,
pękłoby ci serce.
- Trzeba go przygotować do jakiejś pracy - ciągnął. - Ziemia daje wiele możliwości.
Mógłby zostać rządcą twego majątku. Mógłby też pracować na gospodarstwie czy wręcz je
dzierżawić.
- Mój majątek nie podlega majoratowi i przejdzie kiedyś na niego. Uniósł rękę
przykrywającą oczy i odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.
- Może jeszcze będziesz miała własne dziecko - powiedział.
- Nie. - Odwróciła szybko głowę, zdziwiona, że obraz łąki nagle zamazał się jej przed
oczami.
Nie, nie będzie dziecka. Mogła zajść w ciążę podczas spędzonego z nim tygodnia, ale
tak się nie stało. Nigdy nie urodzi własnego dziecka.
- Ach - westchnął cicho, po krótkim milczeniu - tak mi przykro, Eve.
- To by tylko skomplikowało sprawy. Czułbyś się zobowiązany składać mi wizyty za
każdym razem, kiedy przyjeżdżałbyś do Anglii na urlop. A ja czułabym się zobowiązana
pozwolić ci na przyjazd.
Znów zapadła cisza.
- Tak, to chyba nie byłoby wskazane - odezwał się.
- Właśnie.
Na niebie była tylko jedna chmurka. Ale na kilka chwil zakryła całe słońce. Eve nagle
zadrżała, czując chłód.
- Porozmawiam o Davym z Nedem Batemanem, moim rządcą - powiedziała, gdy
obłok odpłynął.
- Może ja bym zabrał jutro Davy'ego, żeby obejrzał folwark? Sam chętnie bym go
zobaczył. Znam się trochę na gospodarstwie.
- Jutro?
Znów zapadła cisza.
- Londyn to w tej chwili miejsce, które wolałbym omijać - rzekł. - Gdy Wulf opisywał
obiad w Carlton House, na który nie poszliśmy, aż się wzdrygnałem. Wszyscy z uporem
rozmawiali w różnych językach, nikt nikogo nie rozumiał. Wielka księżna, jedyna osoba,
która mogłaby tłumaczyć, nie chciała tego robić na złość księciu Walii, żeby zepsuć mu
zabawę. Królowa zanudzała innych rozmową, a potem do reszty zepsuła wszystkim wieczór,
po obiedzie zmuszając gości, by złożyli jej hołd w salonie. Car Rosji bez umiaru flirtował z
damami i dąsał się, że nie jest w centrum uwagi. Jeśli wrócę do Londynu, będę musiał znosić
podobne rzeczy. Wolałbym zostać tutaj.
Tylko jutro? A może kilka dni? Do końca urlopu?
- Masz coś przeciwko temu? - spytał.
- Nie.
Wróciły dzieci, które od jakiegoś czasu bawiły się na brzegu rzeki. Burek ułożył się
przy boku Eve i podsunął jej mokry nos pod rękę. Becky podeszła do Aidana.
- Wujku Aidanie, coś ci przyniosłam - powiedziała.
Usiadł, a wtedy ona położyła mu na dłoni gładki, jeszcze mokry kamyk z dna rzeki.
- To dla mnie? - zapytał. Obejrzał go uważnie i spojrzał na nią. - To chyba
najcenniejszy prezent, jaki w życiu dostałem. Dziękuję ci, kocha nie.
Eve była zaskoczona tym czułym słowem. Ale Becky obiegła koc i znalazła się już
przy niej.
- I dla ciebie, ciociu Eve.
Eve, ściskając dziewczynkę, uświadomiła sobie, że ten kamyk będzie jej najdroższym
skarbem, pamiątką dzisiejszego dnia, jednego z najszczęśliwszych w jej życiu.
- Chyba powinniśmy zabrać konia z powrotem do stajni, żeby nie pękł z przejedzenia -
stwierdził Aidan.
Becky ziewnęła szeroko. Aidan pochylił się, podnosząc ją do góry jedną ręką. Drugą
ujął koszyk.
- Weź wędki i całą resztę, chłopcze - powiedział do Davy'ego. - Pozwólmy cioci Eve
poudawać damę. Becky wtuliła głowę w jego ramię i natychmiast zasnęła.
20
Aidan nie miał pojęcia, jak długo zamierza zostać. Celowo nie zadawał sobie tego
pytania. Wiedział jedynie, że nie chce spędzać reszty urlopu w Londynie, gdzie życie będzie
się toczyć w szaleńczym tempie i obracać wokół spraw wojskowych, jakby wrócił już do
swojego regimentu. A Lindsey Hall straciło nieco ze swego uroku. Nawet Ralf pojechał do
Londynu, więc bez braci i sióstr dom będzie pusty i przygnębiający.
I bez Eve.
Musiał odpocząć. Anglię nawiedziła fala upałów. Dzień po dniu była piękna pogoda,
niebieskie niebo, słońce i ciepło, które wsączało się przez skórę, koiło ciało i kładło się
balsamem na duszę.
Dzieciom, które z początku były tylko pretekstem do pozostania dłużej, wkrótce
zaczął poświęcać coraz więcej uwagi. Może dlatego że nie będą mieli z Eve własnych. Gdy
już stąd wyjedzie, nie będzie miał po co wracać. Dała mu to jasno do zrozumienia tam nad
rzeką. Gdyby urodziło im się dziecko, pozwalałaby mu przyjeżdżać w czasie urlopów, jednak
nie zaszła w ciążę w ciągu tamtego tygodnia, gdy ze sobą współżyli.
A więc pozostało mu tylko tych kilka dni, które spędzi ze swoją żoną i dziećmi.
Przyszła mu do głowy dziwna myśl, że to też jego dzieci. Ich obojga.
Aidan kilka razy zabrał ze sobą Davy'ego na obchód gospodarstwa. Wkrótce chłopiec
towarzyszył mu wszędzie jak cień, nawet jeżeli była to tylko wizyta w stajni czy spacer do
wsi.
Obejrzeli folwark, za pierwszym razem z rządcą Eve, potem już sami. Aidan pokazał
chłopcu różne zasiewy na polach. Wchodził z nim w środek łanu, kucał, dotykał roślin i uczył
je rozpoznawać. Oglądali na pastwiskach krowy i owce. Włóczyli się po obejściu i pomagali
karmić świnie i kury. Zaglądali do stodoły wypełnionej jeszcze w części zeszłorocznym
sianem. W oborze znaleźli przeżuwającą z zadowoleniem krowę, a obok niej słabowitego
cielaka, leżącego na słomie. Gdy okazało się, że cielę nie umie ssać i trzeba je karmić, Aidan
pokazał Davy'emu, jak się doi krowę. Napili się obaj świeżego, ciepłego mleka. Przyglądali
się kowalowi przy pracy. Aidan wdychał znajome zapachy folwarku, czując odwieczny zew
ziemi.
Za którymś razem wybrały się z nimi Eve i Becky. Pies też pokuśtykał na trzech
łapach. Eve z Becky zajrzały do domów dzierżawców, by odwiedzić ich żony. I już wkrótce
Becky na podwórku bawiła się z wiejskimi dziećmi. Gdy chodzili po obejściu, dziewczynka
usiadła na sianie i zaczęła się bawić z najłagodniejszym z żyjących w stodole kotów. Burek,
który najwyraźniej się ich bał, schował się za spódnicę Eve.
Aidan zauważył, że dzieci się opaliły. Eve też, mimo że zawsze zakładała miękki,
szeroki kapelusz. Jeśli dobrze pamiętał, ten sam kapelusz miała na głowie tamtego dnia, gdy
spotkali się po raz pierwszy. Teraz jednak był ozdobiony różowymi wstążkami, a nie szarymi.
Miała na sobie niezbyt modną bladoróżową muślinową sukienkę. Doskonale wtopiła się w
sielski krajobraz. Gdyby ją teraz zobaczyła ciotka Rochester, byłaby zdruzgotana.
Tym razem przyszli piechotą, zamiast wziąć dwukółkę. Dzień był wyjątkowo gorący.
W drodze powrotnej Aidan posadził sobie Becky na ramionach. Mogła go trzymać za włosy,
bo nie miał na głowie kapelusza. Pomyślał z żalem, że oto minął kolejny dzień. Nie mógł już
dłużej odkładać swojego odjazdu.
Po prawej stronie ukazała im się rzeka.
- Gdy byłem chłopcem, bardzo lubiłem się kąpać w taki upał - powiedział.
- My z Percym też. Ale ojciec nam nie pozwalał, bał się wody. Chodziliśmy tam,
gdzie mogliśmy się ukryć za drzewami. - Wskazała na odcinek rzeki nieco dalej. - Gdy
wracaliśmy do domu, chyłkiem przekradałam się do swego pokoju, by nikt nie zauważył
moich mokrych włosów. A potem udawałam, że właśnie je umyłam.
Aidan spojrzał na Davy'ego.
- Umiesz pływać, chłopcze?
- Nie, sir.
- Co? - Aidan zmarszczył brwi. - Nie umiesz pływać? To niedopuszczalne! Musimy
temu natychmiast zaradzić. Teraz jest najlepszy moment.
- Aidanie! - zawołała Eve ze śmiechem. - Nie możesz teraz uczyć Davy'ego pływać.
Nie mamy ręczników.
- A na co nam ręczniki przy takiej pogodzie? - spytał. - Becky, czy potrzebujemy
ręczników?
Chwyciła go mocniej za włosy.
- Nie, wujku Aidanie.
- Ależ sir, ja nie potrafię! - zawołał Davy. - Utopię się, pójdę na dno!
- Nauczę cię, co masz robić, żeby nie utonąć.
Pies pobiegł pierwszy, żeby się napić. Gdy zbliżyli się do rzeki, Eve powiedziała, że
nie będzie się kąpać, bo nie ma odpowiedniego stroju. Zdjęła jednak buty i pończochy, a z
Becky sukienkę, żeby dziewczynka mogła się taplać w wodzie w koszulce. Aidan ściągnął
buty, skarpetki i koszulę, zostając w pantalonach. Davy na polecenie Aidana rozebrał się aż
do majtek. Wcale nie wyglądał na zachwyconego pomysłem, by nauczyć się pływać.
Aidan wszedł do wody, która okazała się cudownie chłodna. Sięgała mu do kolan, ale
na środku rzeki mogła być całkiem głęboka. Wyciągnął rękę do Eve.
- Zamoczysz sobie sukienkę - powiedział, patrząc z przyjemnością na jej zgrabne nogi,
gdy podciągnęła spódnicę wyżej. - Lepiej ją zdejmij. Przecież widziałem cię nawet bez halki.
Spojrzała na niego wymownie, sprawdzając palcem temperaturę wody. Wstawiła do
niej najpierw jedną, a potem drugą nogę. Trzymała suknię na wysokości kolan, ale gdy w
końcu zdała sobie sprawę, że nie uniknie jej zamoczenia, wypuściła ją z rąk. Aidan podał jej
Becky, która pisnęła zaskoczona, że woda jest taka zimna. Davy też się wyraźnie wzdrygnął.
Był taki chudy, blady, żałosny.
Eve bawiła się z najwyraźniej uszczęśliwioną, rozkrzyczaną Becky, a Aidan uczył
Davy'ego, jak ma oddychać, zanurzając twarz w wodzie. Eve przytrzymywała Becky, leżącą
na plecach na wodzie. Aidan robił to samo z Davym, który z wielką niechęcią odrywał nogi
od dna.
- To kwestia zaufania, chłopcze - powiedział. - Musisz mi zaufać, że cię przytrzymam
i nie pozwolę utonąć.
- Tak, sir.
Zaczął się unosić na wodzie, mocno podtrzymywany przez Aidana, który poczuł, jak
chłopiec stopniowo się rozluźnia, zaczyna wierzyć, że woda go utrzyma. Aidan zabrał jedną
rękę, ale nadal podpierał Davy'ego drugą, żeby dodać mu odwagi. Spojrzał na Eve, która
powoli ciągnęła Becky w kółko po wodzie. Przemoczona suknia ściśle przylegała do jej
szczupłego ciała. Nawet włosy miała mokre.
Nagle Davy krzyknął przerażony i pospiesznie stanął na nogi.
- Moje majtki!
Majtki Davy'ego odpływały z prądem rzeki, będąc już poza zasięgiem jego rąk.
Aidan wszedł głębiej do wody. Mógłby do nich dotrzeć w jednej chwili, ale zwolnił,
gdy uświadomił sobie, że chłopiec idzie za nim, chichocząc z zakłopotaniem.
Aidan schwycił majtki, zanim odpłynęły na głębszą wodę. Pomachał nimi nad głową.
- Chodź tu po nie - powiedział.
Davy podszedł, ciągle się śmiejąc, jedną ręką zasłaniając się pod wodą, drugą na
próżno próbując złapać majtki.
- Nie mogę ich dosięgnąć, sir! - zawołał.
- Może powinieneś po nie popłynąć? - powiedział Aidan, udając, że rzuca je na
głębszą wodę.
- Nnnie, sir. Proszę mi je oddać.
Aidana kusiło, by podrażnić się z Davym jeszcze dłużej, ale nie chciał peszyć chłopca.
Ciągle się śmiejąc, pomachał majtkami w zasięgu jego rąk. Gdy Davy je złapał, Aidan
chwycił go jedną ręką i wciągnął głębiej do wody. Mocował się z nim na niby, by w końcu
postawić go na nogi w wodzie sięgającej mu do piersi, żeby Davy mógł spokojnie się ubrać.
Podniósł głowę i napotkał spojrzenie Eve, która znieruchomiała w wodzie, trzymając
Becky w ramionach. Na twarzy malował jej się wyraz zdziwienia. Dopiero wtedy Aidan
uświadomił sobie, że się śmieje i zachowuje niezbyt poważnie.
Davy ciągle chichotał, ubrany już w majtki.
- No, chłopcze, ruszamy na głębszą wodę? - spytał Aidan. - Popływasz ze mną, jeśli
obiecam, że cię nie wypuszczę z rąk?
- Tak, sir - odparł chłopiec. Tym razem nie była to grzecznościowa formułka. Oczy
błyszczały mu ożywieniem. Zapomniał o strachu i doskonale się bawił.
Aidan objął go ramieniem i popłynął na plecach, poruszając nogami. Czuł na piersi
ciepłe promienie słońca. Zobaczył, że Eve i Becky wyszły już z wody i siedziały na brzegu w
pełnym słońcu, mając przy sobie psa. Eve wkładała dziewczynce przez głowę sukienkę. Sama
nie miała nic na zmianę. Mokra suknia przylepiła się jej do ciała i wyglądała prawie jak druga
skóra. Nie wyglądałaby bardziej nieskromnie, pływając w halce.
Zastanawiał się, czy to wszystko nie wyda mu się snem, gdy wróci do swego
regimentu. Czy można tylko śnić przez resztę życia? Każdy człowiek musi o czymś marzyć,
by ufnie patrzeć w przyszłość. Przez ostatnich kilka lat jego marzenia były skromne - dom,
żona, rodzina po wystąpieniu z wojska. Wszystko to związane było z panną Knapp. Nie
kochał jej i nie spodziewał się, że ją pokocha. Pragnął tylko stabilizacji. Czy może się jeszcze
pojawić jakieś inne marzenie?
Nagle słońce wydało mu się mniej gorące, a woda zimniejsza.
Tego wieczoru na kolację przyszedł wielebny Thomas Puddle. Zaprosiła go ciocia
Mari, zapewniając, że Eve będzie zachwycona jego obecnością.
Eve rzeczywiście się ucieszyła. Podczas gdy ona spędzała czas z Becky, Davym i
Aidanem, pastor nieraz dotrzymywał towarzystwa Thelmie i Benjaminowi. Właśnie tego
popołudnia zdecydował się poprosić Thelmę o rękę.
- Błagałam go, żeby się jeszcze zastanowił - powiedziała Thelma do Eve. - Żeby
rozważył, co to może oznaczać dla jego pozycji w parafii. On jednak odparł, że pogodzi się z
moją odmową tylko w tym przypadku, jeśli go nie kocham i nie chcę wyjść za niego za mąż.
Nie mogłam go okłamywać. Kocham go z całego serca. Benjamin także.
Eve w odpowiedzi uściskała ją serdecznie.
Zgodziłam się, ale pod pewnym warunkiem. - Thelma odsunęła się od Eve i spojrzała
na nią z niepokojem. - Przyjęłaś mnie pod swój dach, gdy wszyscy inni traktowali mnie jak
trędowatą. Dałaś mi pracę i schronienie. Becky i Davy nadal muszą się uczyć. Nie
chciałabym...
Eve uciszyła ją gestem.
- Znajdę inną guwernantkę. A jeśli i ją stracę, bo zwiąże się z jakimś dobrym
człowiekiem, to poszukam następnej. Miło mi będzie odwiedzać cię na plebanii.
Roześmiały się obie.
- Życzę ci, byś była tak szczęśliwa jak ja - rzekła Thelma.
- Jestem szczęśliwa - powiedziała Eve. - Mam dom, rodzinę, dzieci. A także
przyjaciół, sąsiadów.
- A co z pułkownikiem Bedwynem? - spytała Thelma.
- Zdaje się, że za kilka dni wyjedzie. Na pewno będzie chciał się jeszcze przed końcem
urlopu zobaczyć z rodziną.
To była radosna, uroczysta kolacja. Thelma i wielebny Puddle uśmiechali się i
rumienili co chwila. Ciocia Mari trajkotała uszczęśliwiona o ślubie i weselu, które trzeba
zaplanować. Była ożywiona i pełna energii, jakby ubyło jej lat.
Eve jak zwykle spędziła godzinę na czytaniu dzieciom bajek. Ułożyła je potem do snu
i pocałowała na dobranoc. Gdy zeszła z powrotem do salonu, ciotka ziewała szeroko. Thelma
ułożyła Benjamina do snu i wyszła, żeby odprowadzić wielebnego Puddle'a do domu.
Oczywiście potem on będzie musiał odprowadzić ją z powrotem. Ciocia Mari siedziała sama
z Aidanem.
- Ten dzisiejszy upał i sprawy związane ze ślubem Thelmy zupełnie mnie wyczerpały
- poskarżyła się ciotka. - Położę się dzisiaj spać wcześniej. Nie musi pan więc dłużej mnie
zabawiać, pułkowniku. Eve właśnie wróciła od dzieci. Może wybralibyście się na spacer?
Wieczór jest taki piękny.
Eve pomyślała, że ciotka niestrudzenie popycha ich ku sobie. Aidan wstał, pomógł się
podnieść cioci i podał jej laskę.
- Doskonały pomysł, madame - stwierdził. - Wybierzemy się, jeśli Eve nie jest zbyt
zmęczona.
Ciocia Mari uśmiechnęła się wesoło i nadstawiła policzek, by Eve pocałowała ją na
dobranoc.
Burek, który jeszcze przed chwilą wydawał się pogrążony w głębokim śnie przed
kominkiem, zerwał się na nogi i pomachał ochoczo ogonem, reagując na słowo „spacer”.
Poszli przez trawnik w stronę dolinki, zatrzymując się przy sadzawce z liliami
wodnymi, by popatrzeć na kwiaty i zanurzyć ręce w chłodnej wodzie. Potem przeszli między
drzewami i w dół skarpy aż do strumienia. Burek cały czas im towarzyszył, to wybiegając
naprzód, to wracając do Eve, by obwąchać jej spódnicę.
- Skąd masz tego psa? - spytał Aidan.
- Należał do jednego z moich dzierżawców - odparła. - Nie przedłużyłam mu umowy,
bo brutalnie traktował swoich robotników. Odchodząc, zostawił Burka skatowanego,
okropnie okaleczonego. Wszyscy uważali, że najlepiej będzie go zastrzelić, ale ja się nie
zgodziłam. Chciałam, żeby doświadczył dobroci i miłości, jeżeli nawet potem trzeba będzie
skrócić mu cierpienia. Jednak wydobrzał na tyle, na ile było to możliwe. I nie kuli się już, nie
skowyczy, gdy podchodzi do niego ktoś obcy.
- Jedna z twoich ofiar losu - stwierdził Aidan, siadając na niskim murku.
- Tak - przyznała. - Jedna z drogich memu sercu ofiar losu. - Pochyliła się, by
podrapać Burka za uchem.
Ciągle miała przed oczami Aidana śmiejącego się, bawiącego się z Davym w rzece. I
samego Davy'ego, roześmianego, beztroskiego. Dwaj mężczyźni jej życia!
- A Ned Bateman jest kolejną? - spytał.
- Ned? Więc wszystko ci opowiedział?
- Tak. Chcesz kupić ziemię dla niego i innych rannych, okaleczonych, zwolnionych z
armii żołnierzy. Założą tu własne gospodarstwo, a może i jakieś warsztaty, i będą cię spłacać
w ratach.
- Oddadzą mi pieniądze i będą niezależni. Żałuję tylko, że nie mogę zrobić więcej.
Teraz, gdy wojna się skończyła, wrócą tysiące podobnych im mężczyzn.
- Czy dobrze to przemyślałaś? - spytał. - Czy poradziłaś się jakiegoś prawnika?
- Mam zaufanie do Neda - odparła.
- Wiem, że tak jest. A on z pewnością ma zaufanie do ciebie. Ale lepiej by było,
gdyby cała sprawa została należycie przygotowana od strony prawnej . Pozwól, że poszukam
ci dobrego prawnika.
- Nie. - Zmarszczyła brwi.
- Pozwól, że poproszę Wulfa, by znalazł ci prawnika - nalegał. - Wierz mi, Eve,
wszyscy zaangażowani w tę sprawę będą się czuli bezpieczniej, mając dokumenty
potwierdzające stan rzeczy.
- Naprawdę? - spytała z powątpiewaniem.
- Tak, możesz mi wierzyć. Poproszę Wulfa, dobrze?
Kiwnęła głową. Niewiele wiedziała o tym, jak należy załatwiać tego rodzaju sprawy.
Nie zaszkodzi, jeśli zwróci się po radę do ludzi, którzy lepiej się na tym znają, zwłaszcza że
są jej rodziną jeden jej mężem, a drugi szwagrem.
- Eve - odezwał się Aidan - często mówiłem ironicznie, z pogardą o tych twoich
ofiarach losu. Przepraszam cię. Podziwiam twoją wspaniałomyślność, to, jak traktujesz żywe
stworzenia. Przy tobie nauczyłem się pokory. Dziękuję ci.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Stała tylko bez ruchu i przez dłuższy czas patrzyła na
niego. Kiedy stał się jej taki drogi? Czy potrafiłaby wskazać konkretną chwilę? Chyba nie. Ta
miłość zmieszana z bólem przyszła stopniowo, niezauważalnie. Eve odwróciła się bez słowa i
poprowadziła go do dolinki.
Gdy byli w połowie stoku, odezwała się:
- Właśnie tutaj byłam tamtego ranka, gdy Charlie przybiegł z domu, by powiedzieć, że
mam gościa w wojskowym mundurze. Pomyślałam, że to na pewno Percy. Wraz z Thelma i
dziećmi zbierałam wtedy dzwonki, a ciocia Mari pilnowała koszyka z prowiantem.
Dzwonki już przekwitły, różaneczniki też. Dolinka była jednak piękna o każdej porze
roku, także i teraz, ciemnozielona w świetle wczesnego zmierzchu. Niebo ponad gałęziami
drzew robiło się coraz bardziej granatowe, a potok lśnił złociście w promieniach
zachodzącego słońca.
- I pobiegłaś, nie wiedząc, co cię czeka - powiedział.
- Tak.
Usiadła prawie w rym samym miejscu, gdzie wówczas. Objęła kolana rękami. Aidan
przysiadł obok niej, a Burek pokuśtykał do strumienia i zaczął obwąchiwać kamienie.
- Tak wspaniale radzisz sobie z dziećmi - zauważyła. - Aż do dzisiaj nie zdarzyło się,
żeby Davy się śmiał. Musiałeś mieć szczęśliwe dzieciństwo, prawda?
- O tak! Rodzice kochali nas wszystkich bezgranicznie. A my byliśmy bandą diabłów
wcielonych.
Wciąż tak niewiele o nim wiedziała. Chciała się dowiedzieć jak najwięcej, póki
jeszcze nie było za późno.
- Książę też? - spytała. - Bawiłeś się z nim?
- Z Wulfem? - Aidan oparł rękę na kolanie i popatrzył w kierunku strumienia. - Tak,
jako chłopcy byliśmy sobie bardzo bliscy. Prawie nierozłączni. Uwielbiałem go. Lubił różne
figle. Pakowałem się z nim we wszelkie możliwe tarapaty.
Nie potrafiła sobie tego nawet wyobrazić.
- A co się stało potem? - spytała.
Potrząsnął lekko głową, jakby chciał się uwolnić od jakichś wspomnień.
- Po prostu takie jest życie. Powiedziałem, że ojciec kochał nas bezgranicznie. No tak,
ale był księciem Bewcastle. Ponieważ chorował, Wulf, jako najstarszy syn, musiał już od
dwunastego roku życia zacząć się przygotowywać do przejęcia jego obowiązków. Został
zupełnie odłączony od nas i oddany pod kuratelę dwóch nauczycieli. Biedny Wulf.
- Dlaczego? - spytała cicho.
- On nienawidził tego, że jest dziedzicem - odparł Aidan. - Nienawidził ziemi, myśli,
że jest do niej uwiązany, że jest głową rodziny. Nienawidził tego, że nie może niczego w
życiu wybierać. Pragnął przygód i wolności. Chciał wstąpić do wojska. Prosił i błagał
naszego ojca, aż w końcu musiał się pogodzić z rzeczywistością.
Więc takim człowiekiem był książę Bewcastle? Czy to mogła być prawda? Chyba
jednak tak.
- Czyli że obaj chcieliście robić karierę w wojsku?
- Nie. - Milczał przez dłuższy czas i Eve słyszała tylko świergot ptaków, ukrytych
wśród gałęzi. - Nie, na tym właśnie polegała ironia losu. Przeznaczono mnie do wojska, bo
byłem drugim synem, ale ja brzydziłem się przemocą. Kochałem ziemię i Lindsey Hall. Gdy
byliśmy jeszcze bardzo młodzi, Wulf i ja uknuliśmy spisek. Chcieliśmy się zamienić
ubraniami i tożsamością, zamienić się życiem. Myśleliśmy, że jesteśmy do siebie na tyle
podobni, że uda nam się wszystkich oszukać.
Eve przypomniała sobie nagle, jak dzisiejszego ranka mijali leżące odłogiem pole i
Aidan wyjaśniał Davy'emu, dlaczego pozostawiono je nieobsiane. Przykucnął, wziął garść
świeżo zaoranej ziemi i pokazał ją Davy'emu. „To jest życie, chłopcze - powiedział. -
Wszystko bierze stąd swój początek”. Zacisnął ziemię w dłoni i na długą chwilę przymknął
oczy.
- A twój ojciec nalegał, żebyś jednak wstąpił do wojska, choć było to wbrew twoim
pragnieniom? - spytała.
- Myślę, że byłem jego ulubieńcem - odparł. - Chodziłem za nim wszędzie jak piesek,
tak jak teraz Davy za mną. Ojciec bardzo się angażował w pracę gospodarstw rolnych.
Uczyłem się od niego, chłonąłem wszystko, co się wokół mnie działo. Chciałem robić w
życiu to, co on. Wydaje mi się, że zaczynał rozumieć, że kariera, do której mnie przeznaczył,
nie będzie dla mnie najszczęśliwszym wyborem. Ale zmarł.
- I co zdarzyło się potem? - Zmarszczyła brwi.
- Gdy ojciec zmarł, miałem piętnaście lat, Wulf siedemnaście - odparł. - Upłynęło
jeszcze kilka lat, zanim skończyłem edukację. Potem wróciłem do domu i zająłem się
gospodarstwem. Uważałem, że rządcy Wulfa są pozbawieni wyobraźni, niekompetentni.
Zaproponowałem... - Urwał nagle i Eve pomyślała, że już nie dokończy. - Byłem na tyle
głupi, by sądzić, że jeśli wszystko Wulfowi wytłumaczę, pokażę, co jest nie tak w majątku, i
zaproponuję, iż sam zostanę u niego rządcą, będzie mi wdzięczny. Tydzień później wezwał
mnie do biblioteki i oznajmił, że kupił mi patent oficerski, zgodnie z intencją ojca.
- Och, cóż za niewymowne okrucieństwo! - zawołała Eve.
- Okrucieństwo? - powtórzył. - Chyba nie. W ten sposób Wulf chciał mi powiedzieć
to, że dla nas dwóch nie ma miejsca w Lindsey Hall. Gdybym został, przez resztę życia
nieustannie byśmy się kłócili. Wiesz, on miał absolutną rację. W majątku może być tylko
jeden pan.
- Ale przecież nie chciałeś iść do wojska! Dlaczego nie odmówiłeś przyjęcia patentu?
- Czy miałem jakiś wybór? Musiałem odejść z Lindsey Hall. To było oczywiste. A
poza tym jestem przecież Bedwynem. Zostałem wychowany w silnym poczuciu obowiązku.
Obowiązywało mnie posłuszeństwo wobec woli głowy rodziny. Nie zapominaj, że Wulf był
księciem Bewcastle.
- Więc poszedłeś do wojska...
- Tak.
Nagle wszystko stało się dla niej jasne. Dwóch braci, tak sobie bliskich w
dzieciństwie, rozdzielonych przez okoliczności, które jednemu z nich dały władzę nad
drugim. Każdy chciał żyć życiem drugiego, zamiana była jednak niemożliwa. I tak los
nieodwołalnie ich rozdzielił, niszcząc miłość, którą kiedyś do siebie czuli. Obaj stali się
niewolnikami obowiązku.
Arystokraci mieli chyba jeszcze mniej wolności niż inni ludzie. Dziwnie było sobie to
uświadomić.
- Ale pogodziłeś się z losem? - spytała.
Odwrócił głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Zapadał zmierzch, jednak ciągle jeszcze
widziała całkiem wyraźnie surowe rysy jego twarzy.
- O tak - odparł zdecydowanie. - Mam za sobą świetną karierę. Sądzę, że kiedyś
zostanę generałem.
- Pewnie nie możesz się już doczekać, żeby wrócić do swego oddziału? - spytała.
- Tak, oczywiście. Miło jest przyjechać na urlop, zobaczyć Anglię, rodzinę. Ale też
zawsze chętnie wracam do pułku. Gdy zbyt długo nie mam zajęcia, robię się niespokojny.
Poczuła się okropnie, głęboko zraniona. Chciał wracać. Robił się niespokojny. A
czego oczekiwała?
Czego się spodziewała?
Wstała i zeszła do strumienia, który teraz nabrał srebrzystego koloru. Burek biegał
wokół niej, po czym znów zaczął obwąchiwać kamienie. Aidan podszedł i stanął obok niej.
- Bardzo tutaj pięknie - powiedział.
- Tak.
Na dnie dolinki było już ciemno, gdy jednak spojrzała w górę, zobaczyła, że niebo jest
jeszcze niebieskie.
- Co teraz będzie, Eve? - spytał. - Czy życie tutaj po moim wyjeździe wystarczy ci?
Pochyliła się, by poklepać Burka po łbie, mimo że nie domagał się pieszczot.
- O tak - odparła. - Będę bardzo szczęśliwa. Mam dzieci, które teraz są już naprawdę
moje. Ringwood też niezaprzeczalnie należy do mnie. Jest przy mnie ciotka, przyjaciele i
sąsiedzi. A wszystko to dzięki tobie, Aidanie. Zawsze będę cię wspominać z najgłębszą
wdzięcznością.
- Z wdzięcznością - powtórzył cicho. - Cóż, zatem moje wysiłki zostały należycie
nagrodzone.
Powiedział to głosem tak beznamiętnym jak tamtego pierwszego dnia. Trudno było
sobie wyobrazić, że to ten sam człowiek, który śmiał się i drażnił z Davym dzisiejszego
popołudnia, mówił tak czule do Becky.
Przełknęła z trudem ślinę. Łzy dławiły ją w gardle. W piersi czuła ból. Co by się stało,
gdyby nagle wyrzuciła z siebie prawdę? „Kocham cię. Nie odchodź. Zostań ze mną. Chcę
mieć z tobą dzieci. Spędzić z tobą resztę życia”. Zagryzła wargi, by nie ulec tej przerażającej
pokusie.
Odetchnęła głęboko, chcąc się uspokoić.
- Byłeś dla mnie bardzo dobry - powiedziała. Zabrzmiało to jak ostateczne
pożegnanie.
- Zimno ci - odezwał się, gdy zadrżała. - Lepiej wracajmy do domu.
- Dobrze.
Zawahał się, zanim w końcu podał jej ramię. Jakby zamierzał jeszcze coś dodać,
chociaż oczywiście wszystko zostało już powiedziane.
21
Następnego ranka nadeszło zaproszenie dla pułkownika Aidana Bedwyna i lady
Bedwyn na przyjęcie w ogrodzie u hrabiny Luff, które odbędzie się za dwa dni.
- Nie pójdę - powiedziała Eve, przeczytawszy je na głos przy śniadaniu ciotce i
Aidanowi.
- Ależ musisz! - zawołała ciotka, przyciskając ręce do serca. - Pierwszy raz cię
zaprosili. Serena będzie zachwycona. Mówiła, że nie pójdzie, jeżeli ciebie tam nie będzie,
kochanie.
Aidan spojrzał na Eve i uniósł brwi.
- To doroczne wydarzenie - wyjaśniła Eve. - Zaproszenia są wysyłane tylko do
najlepszych rodzin. Momsowie nigdy się wśród nich nie znaleźli. Teraz należę do rodziny
Bedwynów, dlatego inaczej mnie potraktowano.
- Zostałaś przedstawiona królowej - dodała ciotka.
- Tak, to też ma znaczenie. W zeszłym roku nie byłam godna tego zaszczytu, a w tym
roku i owszem. Nie pójdę.
- O, za pozwoleniem - rzekł Aidan. - Czy to zaproszenie nie jest także dla mnie? A
jeśli ja zechcę pójść? Eve skrzywiła się.
- Naprawdę chcesz?
- Widzisz, Eve, problem w tym, że będziesz mieszkać w Ringwood do końca życia.
Wszyscy sąsiedzi są twoimi przyjaciółmi. Wszyscy z wyjątkiem hrabiego i hrabiny Luffów.
Dlaczego nie chcesz być w dobrych stosunkach również z nimi, skoro teraz jest to możliwe?
- Zaproszenie nadeszło nieprzyzwoicie późno - odparła. - Inni otrzymali je już dawno.
Przestałam być pariasem, kiedy złożyłeś wizytę w Didcote Park, a potem książę Bewcastle
zjawił się w sali zebrań we wsi.
- Czyżbyś była taka rozgoryczona? - spytał.
- Nie, oczywiście, że nie.
- Więc udowodnij to i przyjmij zaproszenie - powiedział. - W imieniu nas obojga.
Pani Pritchard znów przycisnęła ręce do serca.
- Słusznie, pułkowniku! - zawołała. - Niech jej pan przemówi do rozsądku. Eve, gdy
wrócisz, chcę żebyś mi o wszystkim opowiedziała w najdrobniejszych szczegółach. A
przyjęcia w ogrodzie są takie romantyczne. Pary mogą się zaszyć w alejkach i grotach, żeby
spędzić kilka chwil sam na sam.
- A po cóż my mielibyśmy to robić? - spytała Eve. Aidan zauważył, że się
zarumieniła. - Przecież to tylko oficjalne spotkanie towarzyskie, na które moglibyśmy pójść.
- Na które pójdziemy - poprawił ją Aidan.
Obiecał Davy'emu, że jeśli utrzyma się ładna pogoda, spróbują pograć w krykieta.
Ustawią bramki na trawniku przed domem. Potem miał zacząć uczyć go jazdy konnej na
padoku za stajnią.
Aidan miał za sobą niespokojną noc. Zbyt długo tu przebywał. Ale pomógł dzieciom
dojść do siebie po tym okropnym doświadczeniu, gdy zostały zabrane z domu przez
posterunkowego. Mile spędzili razem czas. Miał nadzieję, że poprawił swój wizerunek w
oczach Eve, że teraz będzie go lepiej wspominała.
Zakochał się w niej po uszy i wiedział, że po wyjeździe stąd długo jeszcze będzie
cierpiał. A ona wczoraj, gdy spacerowali w dolince, powiedziała, że zawsze będzie go
wspominać z wdzięcznością.
Wdzięcznością! Dotknęła go tym słowem do żywego, jakby wypowiedziała najgorsze
przekleństwo. Zresztą przekleństwa świadczyłyby chociaż o jakichś emocjach.
Gdy ostatniej nocy przewracał się z boku na bok na łóżku, postanowił, że musi
zachować się honorowo i wreszcie przestać odwlekać wyjazd. Jednak teraz znów znalazł
pretekst, by zostać kolejne trzy dni. A może był to całkiem istotny powód? Przecież Eve
zyskałaby pełne uznanie okolicznych wyższych sfer.
Ale teraz musiał się zająć przygotowaniami do gry w krykieta.
Powiedział, że wyjedzie nazajutrz po przyjęciu w Didcote Park.
Freyja napisała do Eve dowcipny list, pełen błyskotliwych, kąśliwych uwag o
ludziach, których spotkała, i wydarzeniach z okazji obchodów zwycięstwa, w których
uczestniczyła. Powiadamiała ją również, że zamierza wyjechać z miasta i wrócić do Lindsey
Hall. Pytała, czy Eve chciałaby może przyjechać tam do niej na lato. Eve zdecydowanie
wolała pozostać w domu, ale Aidan postanowił pojechać i spędzić resztę urlopu ze swymi
siostrami.
- Już czas, żebym zniknął z twojego życia, Eve - powiedział.
- Tak.
- I wrócił do swego dawnego życia. - Tak.
Nie była w stanie wypowiedzieć żadnych innych słów. Tylko uśmiechała się do niego
z życzliwym zrozumieniem. Tak, był już najwyższy czas. Jeśli on zostanie jeszcze trochę
dłużej, ona z pewnością nie będzie w stanie w ogóle go puścić. Narobi sobie tylko wstydu,
czepiając się go, błagając, by jej nie porzucał.
Jeden dzień minął im na grze w krykieta. Wzięły w niej udział także Eve i Becky oraz
wielebny Puddle, który zjawił się w Ringwood pod jakimś błahym pretekstem i okazał się
całkiem niezłym miotaczem. Thelma, Benjamin i ciocia Mari utworzyli entuzjastyczną
widownię, która oklaskiwała obie strony bez różnicy. Gdy Aidan powiedział jej, że wyjeżdża,
zostało im właściwie tylko półtora dnia. Potem będzie przyjęcie w ogrodzie u hrabiny. A
potem...
Eve starała się w pełni wykorzystać czas, który im pozostał. Żyła chwilą bieżącą, nie
myśląc o przyszłości, która i tak nadejdzie zbyt szybko.
Obie z Becky przyglądały się, jak Aidan na padoku uczył Davy'ego jazdy konnej. Gdy
chłopiec pewniej poczuł się w siodle, Eve zaproponowała, żeby wszyscy razem wybrali się na
przejażdżkę. Aidan posadził Becky w siodle przed sobą i prowadził kucyka Davy'ego na
lonży. Eve jechała obok nich. Potem poszli na spacer do lasu i bawili się z dziećmi w chowa-
nego wśród drzew i krzewów. Krzyki rozbawionych dzieci i wybuchy śmiechu niemal zawsze
zdradzały ich kryjówkę.
Następnego dnia też zagrali w krykieta i wybrali się na konną przejażdżkę. Potem
poszli do dolinki na popołudniowy piknik z ciocią Mari, Thelma, pastorem i Benjaminem.
Zanim zasiedli do jedzenia, wszyscy z wyjątkiem cioci Mari przespacerowali się gęsiego
wzdłuż strumienia, stąpając po kamieniach z rozłożonymi rękami, by zachować równowagę.
Benjamin siedział pastorowi na ramionach. Nawet Burek odważył się zejść z brzegu, by
szukać ryb. Co jakiś czas rozlegał się krzyk, gdy czyjaś noga lądowała w wodzie, co pozostali
witali wybuchem śmiechu. Po podwieczorku zaczęły się śpiewy, którym przewodziła Eve. Jej
miłemu sopranowi wtórowała głębokim kontraltem ciocia Mari. Aidan najpierw stwierdził z
przekąsem, że powinien był wiedzieć, iż dwie walijskie damy prędzej czy później zaczną
śpiewać, po czym dołączył do nich, nucąc całkiem przyjemnym barytonem. Pozostali również
podśpiewywali, jak kto umiał.
Rankiem w dniu, w którym miało się odbyć przyjęcie u hrabiny, zabrali ciocię Mari na
przejażdżkę po okolicy. Zatrzymywali się po drodze, a Eve i dzieci zrywali dla niej polne
kwiaty. Dzieci śmiały się i paplały bez ustanku. Przez ostatni tydzień Davy stał się miłym,
wesołym chłopczykiem. Jak na niego wpłynie wyjazd Aidana? Eve nie chciała o tym dzisiaj
myśleć. O tej porze jutro...
Przez chwilę miała wrażenie, że ziemia usuwa się jej spod nóg.
* * *
Eve mimo woli była podekscytowana udziałem w popołudniowym przyjęciu w
Didcote Park. A w tym roku pogoda dopisała wyśmienicie. Dzień był słoneczny i niezbyt
gorący, bo wiał lekki wiaterek. Eve włożyła ładną sukienkę z prążkowanego muślinu i
słomkowy kapelusik przybrany kwiatami. Nabyła ten strój niedawno i nigdy jeszcze nie miała
go na sobie. Aidan ubrał się elegancko po cywilnemu.
Taras przed domem w Didcote Park udekorowano mnóstwem kwiatów w wielkich
donicach. W cieniu stały stoły przykryte śnieżnobiałymi obrusami. Uginały się pod dzbanami
z lemoniadą i mocniejszymi trunkami oraz tacami z pysznymi potrawami. Za stołami stali
lokaje w eleganckich liberiach, usługujący gościom. Na świeżo przystrzyżonych trawnikach
ustawiono wielkie wazy z kwiatami, a mniejsze zawieszono na gałęziach. Naokoło
rozstawiono stoły i krzesła, część w cieniu, część w słońcu, pod parasolami. Dla tych, którzy
woleli leżeć swobodnie na trawie, rozłożono kolorowe koce.
Gdy Eve i Aidan przyjechali, zebrało się już sporo gości, którzy siedzieli przy stołach,
spacerowali albo stali w grupach i rozmawiali. Kilku bardziej energicznych mężczyzn grało w
kręgle na trawniku. Dwie pary grały nieopodal w tenisa. Hrabia i hrabina Luffowie stali na
tarasie, witając nowo przybyłych.
Obok nich stał John.
- Och, nie! - wyrwało się Eve, gdy zauważyła go z okna powozu. Aidan poszedł za jej
spojrzeniem.
- Przypuszczam, że utrzymując kontakty towarzyskie z sąsiadami w Didcote Park,
będziesz też od czasu do czasu miała do czynienia z Densonem - stwierdził. - Nie uda ci się
tego unikać w nieskończoność.
- To był twój pomysł, żeby tu przyjechać, Aidanie - wypomniała mu. - Ja wolałam
zostać w domu.
- Nie można się wiecznie chować, uciekać przed życiem - rzekł. - Najlepiej po prostu
stawić czoło temu, co nas czeka.
Nie miała czasu na odpowiedź. Powóz zatrzymał się, Sam Patchett zeskoczył z kozła,
otworzył drzwiczki i opuścił schodki. Chwilę później Eve dygała z uśmiechem, gdy hrabia
Luff przedstawiał ją hrabinie i synowi.
- Winszuję z okazji niedawno zawartego małżeństwa, lady Bedwyn - powiedziała
łaskawie hrabina. - Gratuluję koneksji z księciem Bewcastle'em i rodziną Bedwynów. A pan
jest zapewne na dłuższym urlopie, pułkowniku Bedwyn?
- Na dwumiesięcznym urlopie, który niestety szybko zbliża się ku końcowi - odparł.
- Mamo, miałem zaszczyt uczestniczyć w balu z okazji przedstawienia lady Bedwyn w
towarzystwie - powiedział John, uśmiechając się do Eve. - Trzeba przyznać, że podczas
swego krótkiego pobytu w Londynie lady Bedwyn znalazła się w centrum uwagi.
Podeszła Serena Robson, wyciągając do Eve obie ręce.
- Przyjechałaś - ucieszyła się, całując ją w policzek. - Chodź, usiądziesz ze mną i
Jamesem tam pod bukiem. I pan też, pułkowniku. Prawie was nie widuję od waszego powrotu
z Londynu. Chcę o wszystkim się dowiedzieć, z wszystkimi pikantnymi szczegółami.
Usiedli pod drzewem. Sącząc orzeźwiające napoje, Eve przez pół godziny opisywała
im swoją prezentację przed królową, Aidan zaś z właściwym sobie cierpkim humorem dodał
szczegóły o czarnej sukni dworskiej i reakcji swojej rodziny na jej widok. Potem panowie
odeszli, by poprzyglądać się grze w kręgle. Serena, spoglądając za nimi, westchnęła.
- Jest taki dystyngowany. Doprawdy świetnie się prezentuje. Jak to dobrze, że jednak
spędzacie ze sobą czas, zarówno w mieście, jak i tutaj. Wrócił, by pomóc ci odzyskać dzieci.
Podobno od tamtej pory często zabiera je ze sobą i nawet bawi się z nimi. Czy można mieć
nadzieję...
- Jutro wyjeżdża - powiedziała szybko Eve. - Chciałby spędzić resztę urlopu ze
swoimi siostrami w Lindsey Hall.
Serena pochyliła się przez stół, chcąc coś powiedzieć, ale nie zdążyła.
- Mogę się do pań przyłączyć? - spytał John, podchodząc do nich.
- Ależ oczywiście - odparła Serena, wskazując puste krzesła. - Bardzo proszę.
- Żaden kraj nie dorównuje urodą Anglii - oświadczył. - A zwłaszcza angielskiej
prowincji w ciepły, letni dzień. Trzeba spędzić rok na obcej ziemi, żeby to w pełni docenić.
- Był pan w Rosji - odezwała się Serena. - Musi się pan z nami podzielić swoimi
wrażeniami z tamtej szych wyższych sfer.
Eve słyszała jego łagodny, miły głos, widziała jego przystojną twarz o regularnych
rysach, z białymi zębami i drobnymi zmarszczkami, tworzącymi się w kącikach oczu, gdy się
śmiał. Przyglądała się jego szczupłym, wypielęgnowanym, gestykulującym dłoniom.
Wiedział, jak być miłym, jak oczarować słuchaczy. Jego jasne włosy lśniły nawet w cieniu.
Czy można się dziwić, że będąc tak niedoświadczoną, zakochała się w nim? Ile jednak
warta była jej miłość, skoro tak łatwo zakochała się w Aidanie? A może o miłość trzeba się
troszczyć, pielęgnować ją, żeby się rozwinęła, rozkwitła?
Jutro Aidana już tu nie będzie. Czy więc jego też przestanie kochać?
Podeszła do nich pani Rutledge i zaczęła z Serena rozmawiać o jakiejś sprawie
dotyczącej parafii. John wstał.
- Przejdziemy się, lady Bedwyn? - spytał.
Zerknęła na Aidana, który zdjąwszy surdut, grał w tenisa.
- Dobrze - zgodziła się, wstając. Zignorowała podane jej ramię i założyła ręce do tyłu.
- Eve - odezwał się John, gdy ruszyli przez trawnik. - Eve, moja droga, jak to się
dzieje, że wyglądasz jeszcze piękniej niż zwykle?
Jak odpowiedzieć na takie pytanie?
- Nie spodziewałam się, że cię dzisiaj zobaczę - powiedziała. - Myślą łam, że
pochłaniają cię uroczystości z okazji zwycięstwa.
Wzruszył ramionami.
- Przestały mnie bawić - odparł. - Chciałem zobaczyć ciebie. Myślałem, że do tego
czasu Bedwyn już wyjedzie. Ale podobno wyjeżdża jutro? Usłyszałem, jak mówiłaś to pani
Robson.
- Tak - przytaknęła.
- Biedna Eve - rzekł cicho, zmierzając w stronę wysadzanej drzewami alei, na końcu
której stała ośmiokątna altana. - Zmuszona do małżeństwa z Bedwynem z obowiązku. Cała ta
rodzina jest taka ponura, surowa i zimna, prawda? Ale to nie ma znaczenia. On wkrótce
wyjedzie. A ja zostanę tu na resztę lata, żeby cię pocieszać.
- Nie możesz ofiarować mi żadnej pociechy, John - odparła.
- Och, Eve - powiedział, patrząc na nią. - Zawsze byliśmy przyjaciółmi, prawda?
- Tak - przyznała.
Zawsze dobrze im się rozmawiało. Polubiła go na długo przed tym, zanim go
pokochała.
- I znów będziemy przyjaciółmi. Znów będziemy się spotykać jak wówczas, gdy
przyjeżdżałem do domu. Będziemy ze sobą przez całe łato.
- Nie, John - odparła. - Nawet gdyby nie łączyło nas coś więcej niż przyjaźń,
uważałabym, że kontynuowanie naszej znajomości jest niemożliwe.
Uśmiechnęli się i skinęli głowami napotkanej parze. John zamienił z nimi kilka słów.
- Jesteś trochę wytrącona z równowagi, bo wyszłaś za mąż pod przy musem. W tej
chwili wydaje ci się, że między nami wszystko skończone - zaczął, gdy ruszyli dalej. - Ale tak
nie jest. Znów będziemy przyjaciółmi, przecież nigdy nie przestaliśmy się przyjaźnić,
prawda? I będziemy kochankami, Eve.
Spojrzała na niego ostro.
- Chcę ci zadać pewne pytanie, chociaż sądzę, że znam odpowiedź. Czy w ogóle
miałeś zamiar się ze mną ożenić?
- Tak - odparł bez wahania. - Zawsze tego pragnąłem, Eve. Bardzo cię kocham.
Uwierz mi, proszę. Nie wolno ci w to wątpić, ani przez chwilę. Myślami jestem przy tobie tak
często, że burzy to mój spokój. Zawsze będę cię kochał, nawet wtedy, gdy już się ożenię i
spłodzę potomków, aby zadowolić mojego ojca. Ale tak naprawdę nasze małżeństwo nigdy
nie było możliwe, choć jesteś miłością mego życia. Wiedziałaś o tym równie dobrze jak ja.
Czy rzeczywiście wiedziała? Czy miłość do niego sprawiła, że nie przyjmowała do
wiadomości oczywistej prawdy? Nie, nie wiedziała. Jakże była naiwna i urna. Zdała sobie
jednak sprawę, że właściwie John jej nie oszukiwał. Bawił się z nią w marzenia, to była tylko
gra. Założył, że Eve, tak jak on, zna jej reguły i bierze w niej udział świadomie. Nie był
łajdakiem. Po prostu nie był taki, jakim go kochała. Ale on też pomylił się co do niej.
A więc wszystko to było tylko iluzją.
- To tylko miłostka, a nie miłość - oświadczyła. - Wróciłeś do Anglii dwa miesiące
temu i nawet mnie nie zawiadomiłeś. Idąc na bal do Bedwyn House, nie miałeś pojęcia, że to
ja jestem żoną Aidana.
- Gdy się zorientowałem, przez resztę nocy jak nieprzytomny włóczyłem się po
ulicach Londynu, odchodziłem od zmysłów.
- Dlaczego? Przecież i tak nie miałeś zamiaru się ze mną ożenić.
- Nienawidzę myśli, że ktoś inny cię dotyka - wyznał. - Czy pozwoliłaś mu się
dotknąć, Eve? Jest twoim mężem, ale wasze małżeństwo jest tylko formalne. Proszę, powiedz
mi...
- John! - Eve zatrzymała się, mimo że nie doszli jeszcze do altany. - Moje małżeństwo
to nie twoja sprawa. Byliśmy przyjaciółmi i kochankami. Ale to już przeszłość. Nawet
przyjaźń się skończyła. Między nami nic więcej nie będzie. Nic, nigdy.
- On wyjedzie, Eve - zaprotestował, marszcząc twarz. - Zapomni o tobie już po kilku
dniach. Prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczysz. Zmienisz zdanie.
- Nie zmienię. John, jestem jego żoną. Na dobre i na złe, póki śmierć nas nie rozłączy.
Dokonałam wyboru i będę mu wierna pod każdym względem.
- Po jakimś czasie zmienisz zdanie. Eve, kochanie, przypomnij sobie, co nas łączyło
przez tyle lat. Pamiętasz, gdy spotkaliśmy się ostatni raz przed moim wyjazdem do Rosji?
Było nam ze sobą tak dobrze, tak rozkosznie.
Wcale nie, ona nie doznała rozkoszy. Ale to nie miało już teraz znaczenia.
- Wracam na taras - postanowiła. - I wolałabym tam wrócić sama. Żegnaj, John. Życzę
ci, abyś był szczęśliwy.
- Będę szczęśliwy - zapewnił ją, znów uśmiechając się do niej. - Szczęśliwy z tobą.
Poczekam tydzień lub dwa.
Nie poszedł za nią, gdy wracała długą aleją. Zobaczyła, że Aidan skończył grać i
wkłada z powrotem surdut. Podeszła do niego.
- Wygrałeś? - spytała.
- Zawsze wygrywam - odparł, przyglądając się jej przenikliwie. - Weź my coś do
jedzenia i gdzieś usiądźmy.
Usiedli obok siebie na kutej żelaznej ławeczce przy sadzawce z rybkami.
- Spacerowałam z wicehrabią Densonem - powiedziała.
- Wiem.
Ugryzła kawałek pasztecika z homarem, ale nie mogła go już przełknąć. Aidan
milczał.
- Nie chcesz wiedzieć, o czym rozmawialiśmy? - spytała.
- Zdaje się, że sama chcesz mi to powiedzieć. Pozwól, że ułatwię ci sprawę. On
pragnie kontynuować waszą znajomość, odnowić romans. Chce, żebyś była jego kochanką.
Zawsze cię kochał i zawsze będzie kochać.
Była zaskoczona, że Aidan tak trafnie to odgadł.
- Powiedziałam „nie” - odparła. - Absolutnie odmówiłam.
- To także mogłem przewidzieć. Jesteś kobietą honorową, uczciwą, Eve. Jutro wyjadę
i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. A jednak będziesz mi wierna, prowadząc cnotliwe życie,
prawda?
Zadała sobie nagle pytanie, czy naprawdę człowiekowi może z żalu pęknąć serce.
- Czy dotknęłoby cię, gdybym cię zdradziła? - spytała.
Odwrócił głowę, by na nią spojrzeć. Oczy miał prawie czarne, kompletnie
nieprzeniknione.
- Mnie tu nie będzie, nie będę się przejmował twoją wiernością lub zdradą - odparł. -
Możesz układać sobie życie, jak chcesz. Nie będę twoim sumieniem.
Odstawiła talerz na ławkę. Wiedziała, że nie zdoła przełknąć już ani kęsa. Ręce jej
lekko drżały. Podniosła na niego oczy bliska łez. Nie prosiła go o miłość. Pragnęła jedynie
drobnego gestu, że zależy mu chociaż na tym, by dochowała mu wierności.
- Przepraszam cię na chwilę - wykrztusiła i wstała pospiesznie, kierując się w stronę
wielkiego wazonu z kwiatami. Stała tam, udając, że się im przygląda, dopóki nie była pewna,
że oczy ma na tyle suche, by wmieszać się w tłum, nie zwracając na siebie uwagi.
O tak, serce naprawdę może pęknąć z żalu.
22
Zawsze wygrywam.
Tak jej powiedział po skończonym meczu, ale nie o grę w tenisa mu chodziło. Czy
rzeczywiście zawsze wygrywał? Gdy w Lindsey Hall w wieku osiemnastu lat wydawało mu
się, że będzie zarządzać majątkiem w imieniu Bewcastle'a, a potem uświadomił sobie swój
błąd, bardzo się zawstydził. Zrozumiał też, że sprawił przykrość Wulfowi, który niewątpliwie
o zarządzaniu majątkiem wiedział wtedy o wiele mniej niż Aidan. Mógł nie zgodzić się z
decyzją Wulfa, gdy ten kupił mu patent oficerski. Aidan miał własny majątek, nie był na
utrzymaniu starszego brata. Postąpił jednak honorowo i poszedł do wojska, chociaż sama
myśl o nim napełniała go zgrozą.
Od tamtej pory honor był mu drogowskazem w życiu, co tego lata doprowadziło go do
małżeństwa z Eve. Tak, zawsze wygrywał walkę z wszelkimi rozterkami, wybierając honor.
Ale czy to czyniło go zwycięzcą? Czy dzięki temu zdobył szczęście? Czy szczęście w ogóle
było możliwe?
Zostali z Eve do końca przyjęcia. Rozmawiali z gośćmi, jednak od tamtej chwili przy
sadzawce nie zbliżali się do siebie. Uśmiechnięta, ożywiona Eve nagle znalazła się w centrum
zainteresowania, podobnie jak w Londynie. Aidan pomyślał, że może ona naprawdę dobrze
się bawi. Może wręcz cieszy się, że on jutro wyjedzie i już nigdy nie wróci.
Ale przecież tam przy sadzawce Eve podniosła na niego oczy pełne łez. A potem
pospiesznie odeszła do najbliższego wazonu z kwiatami i udawała, że je ogląda. Miała łzy w
oczach.
Jutro wygra kolejną potyczkę z własnym sumieniem, zachowa się honorowo i
wyjedzie stąd na zawsze.
Ale co przez to zyska?
Oczywiście honor.
Ale czy szczęście?
A jej szczęście? Czy był tak zapatrzony we własny honor, że nie zauważył czegoś, co
miał tuż przed oczami? A jeśli się mylił? Co mogły znaczyć jej łzy?
Wracali do domu w milczeniu, obserwując mijany krajobraz. Zamierzał jutro
wyjechać. Czy nie miała mu nic więcej do powiedzenia? Czy on nie miał jej nic więcej do
powiedzenia?
Co mogły znaczyć jej łzy?
Przez chwilę myślał, że wypowiedział to pytanie na głos. Ale usta miał zamknięte, a
ona nie odezwała się.
Aidan poczuł ogromną ulgę, gdy powóz minął bramę Ringwood i skierował się ku
domowi. Ostateczną ulgę poczuje dopiero jutro, gdy wreszcie stąd odjedzie i wszystko będzie
miał już za sobą.
Zastanawiał się, czy odważy się zaryzykować swój honor. Czy ośmieli się sięgnąć po
szczęście?
Po kolacji oboje poszli na górę do dzieci. Aidan posadził sobie Becky na kolanach i
słuchał z nią bajki na dobranoc, którą czytała Eve. A potem powiedział dzieciom, że nazajutrz
wyjedzie. Obiecał, że będzie do nich pisał i przysyłał prezenty z każdego nowego miejsca.
Muszą się opiekować ciocią Eve i pilnie się uczyć. Pocałował oboje. Becky uczepiła się jego
szyi i nawet uroniła kilka łez. Davy znów zamknął się w sobie, ale pozwolił, by Aidan okrył
go kołdrą i pogłaskał po głowie.
- Nie zapomnę cię, chłopcze - powiedział. - Zawsze... będę cię kochał. A tutaj zostanie
ciocia Eve. I ciocia Mari, i Becky, i niania. Będę pisał, Davy. Obiecuję.
Chłopiec odwrócił się na bok i naciągnął kołdrę na głowę. Eve siedziała jeszcze przy
Becky. Aidan zszedł na dół do salonu. Przy drzwiach stała gospodyni, jak zawsze z ponurą
miną.
- Mam panu przekazać od pani Pritchard, że położyła się do łóżka, bo była zmęczona,
i nie musicie się na nią oglądać - oznajmiła.
Aidan spojrzał w zamyśleniu na gospodynię. Nagle podjął decyzję.
- Agnes, przynieś mi kilka ręczników, dobrze? I jakiś koc.
- A po co? - Spojrzała na niego podejrzliwie.
Aidan nie znał drugiej służącej, która na wyraźne polecenie zareagowałaby w ten
sposób.
- Nie twój interes, Agnes - odparł, starając się, by zabrzmiało to surowo. - Idź i jak
najszybciej przynieś to, o co prosiłem.
Skrzyżowała ręce na piersiach.
- Proszę ją oszczędzać, bo i tak ma już złamane serce - odezwała się. - Nie boję się
stawić panu czoło, choć wiem, że nie dałabym panu rady, nawet uzbrojona po zęby.
Aidan uśmiechnął się.
- Agnes, chętnie bym cię uściskał, ale nie sądzę, żebyś była tym za chwycona - rzekł. -
Ma złamane serce? Przeze mnie? Idź po te ręczniki i koc. Pamiętaj, że za niesubordynację
mogę cię oddać pod sąd polowy.
Zmrużyła oczy i zacisnęła usta. A potem kiwnęła głową, obróciła się na pięcie i
zniknęła. Kilka minut później zjawiła się z powrotem, niosąc ręczniki i dwa koce.
- Nawet teraz noce są chłodne, zwłaszcza po północy. A spodziewam się, że nie
wrócicie przed północą.
- Taką mam nadzieję, Agnes - odparł, gdy składała rzeczy na sofie.
- Całkiem nieźle pan wygląda, gdy się pan uśmiecha - zauważyła na odchodnym,
czym wprawiła go w osłupienie. - Ale niech pan już nie marnuje uśmiechów dla mnie, niech
je pan podaruje mojej pani.
Uśmiechnął się do zamkniętych drzwi, ale natychmiast oprzytomniał. Dlaczego czuje
się tak beztrosko? Przecież stawia na szali swój honor.
Drzwi otworzyły się i weszła Eve, uśmiechnięta, ale blada jak zjawa. Rozejrzała się w
poszukiwaniu ciotki.
- Położyła się już spać - powiedział. - A my wybierzemy się na spacer we dwoje.
Pójdziemy popływać.
- Popływać? - Spojrzała na niego zmieszana.
- W rzece - odparł. - Tym razem nie będziesz się mogła wymówić brakiem ręczników.
- Wskazał głową stos na sofie.
- Aż tyle?
- Są tam też dwa koce - dodał.
- Koce?
- Jeden, żeby go rozłożyć na ziemi - wyjaśnił. - A drugi może nam się przydać do
przykrycia się, zwłaszcza jeśli nie wrócimy przed północą. Będziemy pływać, a potem
będziemy się kochać. Chyba że stanowczo tego nie chcesz. A potem... - nagle zabrakło mu
odwagi - a potem zobaczymy.
- Aidanie! - Na chwilę policzki się jej zarumieniły, ale zaraz znów pobladła.
Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale tylko potrząsnęła głową.
Podszedł do sofy, wziął ręczniki i koce i włożył pod pachę. Wyciągnął do niej rękę.
- Chodź - powiedział.
Przez chwilę myślał, że odmówi. Zawahała się, a potem zacisnęła palce na jego dłoni.
- Nasza ostatnia noc? - spytała.
- Ostatnie marzenie.
* * *
Zapamiętał wskazane przez nią ustronne miejsce, gdzie czasami pływała z bratem.
Pewnie zmierzał w tamtym kierunku. Księżyc w pełni świecił jasno z nieba pełnego gwiazd.
Nie rozmawiali po drodze. Kurczowo trzymała się jego ręki, zapamiętując jej dotyk, ciepło i
siłę.
Co miał na myśli mówiąc: „ostatnie marzenie”?
Gdy wchodziła do salonu, serce jej pękało od niewylanych łez. Z trudem zmusiła się
do uśmiechu.
- Tutaj - powiedział, gdy weszli między drzewa i ogarnęła ich głęboka ciemność.
Rzeka połyskiwała niedaleko szeroką srebrną smugą.
Puścił jej rękę i rzucił rzeczy na ziemię. Rozłożył na ziemi koc. Popływają, a potem
będą się kochać. Czy jednak nie zaprotestuje?
- Chodź do mnie - rzekł, biorąc ją znów za rękę i przyciągając bliżej. Sięgnął do
guzików na jej plecach i rozpiął je po kolei. Zsunął jej suknię z ramion, aż opadła na trawę.
Była to nowa suknia, którą specjalnie włożyła na ostatni wieczór z nim. Podciągnął jej do
góry koszulkę.
- Podnieś ręce - powiedział.
- Aidanie - zaprotestowała nieco zaskoczona.
- Sama mówiłaś, że nawet za dnia to miejsce jest niewidoczne. Najprzyjemniej pływa
się nago.
Prawie nie poznawała jego głosu. Było w nim coś... chłopięcego. Coś, co nie pasowało
do lorda pułkownika Aidana Bedwyna.
A właściwie dlaczego nie miałaby się rozebrać?
Kilka minut później była naga. Aidan zdjął z siebie ubranie i rzucił je bezładnie obok
koca.
A potem chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę rzeki. W ostatniej chwili nabrała
powietrza, wstrzymała oddech, zamknęła oczy i skoczyła.
Zetknięcie z zimną wodą było szokujące. I było tu głębiej niż tam, gdzie kąpali się z
dziećmi.
- Wolałabym zanurzyć się stopniowo - powiedziała.
- Bzdura! - Roześmiał się. - Zabijanie na raty jest o wiele gorsze niż szybka śmierć.
Spójrz, Eve. Spójrz na rzekę skąpaną w świetle księżyca. Popatrz na gwiazdy. Poczuj chłód
wody. Wcale nie jest taka zimna, jak już się do niej przyzwyczaimy, prawda? I powietrze jest
ciepłe. Czujesz zapach drzew i polnych kwiatów? Czyż nie cudownie jest żyć?
- Tak. - Rozejrzała się dookoła i odetchnęła głęboko.
- I mieć przy sobie kogoś, z kim można podzielić się swoim zachwytem - dodał.
- Tak.
Poddała się nastrojowi chwili. Wolno popłynęła środkiem rzeki, a on towarzyszył jej
w tym samym tempie. Szmer ich oddechów, plusk wody i nawoływania ptaków wśród nocy
stopniowo napełniły ją spokojem. W pewnym momencie Aidan odwrócił się na plecy i
popłynął z powrotem. Eve poszła w jego ślady. Nie pracowali rękami, tylko powoli poruszali
nogami.
- Jak myślisz, ile ich tam jest? - spytał.
- Gwiazd? Tysiące. Miliony. Czy to w ogóle ma gdzieś kres? Chyba tak. Wszystko
musi się kiedyś skończyć.
- A może wszechświat jednak nie ma końca - odparł. - Umysł ludzki nie jest w stanie
tego pojąć. Eve, powiedziałaś, że wszystko musi się kiedyś skończyć. Ale jeśli wszechświat
jest nieskończony, to może jest coś jeszcze, co nie ma końca? To by dowodziło istnienia
rzeczy boskich, prawda?
Pomyślała nagle, że to absurdalne, by dwójka dorosłych, poważnych ludzi pływała
nago w ciemnościach, snując rozważania o nieskończoności wszechświata. Próbując pojąć
istnienie czegoś, co nie ma końca. Miłości? Czy właśnie to miał na myśli? Trudno było sobie
wyobrazić Aidana mówiącego tak o miłości, ale dzisiejszego wieczoru był doprawdy w dziw-
nym nastroju.
Pływali ponad godzinę, szybko i energicznie, a potem dając się unosić wodzie. Raz
niespodzianie zanurkował pod nią i wciągnął ją pod wodę. Wypłynęła, prychając, i
odwzajemniła mu się, opryskując go wodą, zalewając mu oczy. Śmiali się rozbawieni niczym
beztroskie dzieci. A potem chwycił ją i przyciągnął do siebie. Przytrzymał jej ręce i
pocałował ją.
- Chyba już czas, byśmy wyszli z wody i wytarli się, bo ta gęsia skórka zostanie nam
na całe życie - stwierdził. - A potem będziemy się kochać. Chyba że tego nie chcesz.
Nie wahała się ani przez chwilę, choć wiedziała, że później ból rozstania stanie się
jeszcze większy.
- Chcą - powiedziała.
Znów ją pocałował. Potem wziął ją na ręce, wyniósł z wody i drżącą z zimna postawił
na ziemi.
- Brrr - wzdrygnęła się i pobiegła do ręczników, a on za nią.
* * *
Sypiał z wieloma kobietami, do niektórych z nich czuł nawet pewien sentyment, ale
żadnej nie kochał.
Był przerażony.
Nigdy do końca nikomu się nie oddał od czasów dzieciństwa. Ostatni raz zdarzyło się
to wówczas, gdy w wieku osiemnastu lat poszedł do Wulfa pełen dobrych chęci i braterskiej
miłości, by przedstawić mu swoje plany dotyczące Lindsey Hall. Oddał mu się wtedy do
dyspozycji, ofiarowując, że sam wprowadzi je w życie. Od tamtej pory wypełniał tylko swój
obowiązek. Skrupulatnie i obojętnie.
Był przerażony.
A jeśli wprawi ją w zakłopotanie, a może nawet unieszczęśliwi, ofiarując jej siebie,
swoją miłość? Z pewnością tego nie było w ich umowie. Ale też nic z tego, co wydarzyło się
po ślubie, nie było przewidziane w umowie. Dzisiejszego popołudnia spojrzała na niego
oczami pełnymi łez, a potem odeszła pospiesznie, by je ukryć. Pamiętał dokładnie własne
słowa, które tak ją zraniły.
Położył się obok niej na kocu, objął i przyciągnął do siebie. Tak jak on ciało miała
chłodne po kąpieli. Ale jej usta, gdy je odnalazł i rozchylił pocałunkiem, wsuwając w nie
język, były gorące. Oparła mu dłoń na piersi, drugą ręką objęła go w talii i mocno do niego
przylgnęła. Niemal natychmiast rozpalił się w nich żar. Zrozumiał, że jest tak spragniona jak
on. Nie musiał dłużej czekać.
- Połóż się na mnie - powiedział. - Ziemia jest twarda, a ja jestem ciężki.
- Nie. - Przekręciła się na plecy i wciągnęła go na siebie. - Chcę właśnie tak.
Rozsunęła nogi, jak tylko znalazł się na niej i mocno go nimi oplotła.
- Eve - rzekł cicho tuż przy jej ustach, opierając się na łokciach i ujmując jej twarz w
dłonie. - Jesteś gotowa?
- Tak. Chodź do mnie - wyszeptała. - Chodź do mnie, Aidanie. Wsunął się w nią z
ulgą i radością. Była gorąca i wilgotna. Zacisnęła się mocno wokół niego.
- Spokojnie - powiedział półgłosem. - Nacieszmy się sobą. Kochajmy się. Odpręż się,
jeśli możesz.
W głębokim mroku nie widział jej twarzy. Poczuł jednak, że go zrozumiała.
Rozluźniła mięśnie i rozplotła nogi, opierając je na ziemi przy jego biodrach.
Poruszył się w niej.
Kochał się z nią. W każdym ruchu obdarowywał ją czułością, ofiarowywał jej siebie.
Z każdym pchnięciem czuł narastające pożądanie, wiedział, że w każdej chwili może ich
oboje doprowadzić do najwyższej rozkoszy, do zaspokojenia. Miał jednak świadomość, że
tym razem towarzyszy temu głębokie, potężne, wszechogarniające i zespalające uczucie.
Kochał się z nią powoli, do końca. Odczuwał ją całym sobą chłonął wszystkimi zmysłami
dotyk jedwabistej skóry, zapach jej mokrych włosów. Czuł jej wnętrze, gdzie go zaprosiła i z
radością przywitała. Słyszał jej oddech i ciche dźwięki, które od czasu do czasu rodziły się
głęboko w jej gardle. Nie widział jej, ale wiedział, że to jest Eve, jego dusza i serce, jego
miłość. Wreszcie zaryzykował i otworzył się przed nią, oddając jej wszystko - swój honor,
uczucia i całego siebie.
- Eve - szepnął z ustami przy jej ustach. - Moja ukochana. Moja najdroższa miłości.
Kocham cię. Teraz i na zawsze, do skończenia świata. Ofiarowuję ci dzisiaj całą moją miłość.
- Ach - westchnęła głęboko.
Nagle zabrakło mu odwagi. Przestraszył się tego, co ona może mu odpowiedzieć.
Zamknął jej usta pocałunkiem, wsuwając w nie głęboko język. Jednocześnie zaczął się w niej
coraz szybciej, mocniej poruszać. Uwolnił jej usta dopiero wówczas, gdy zacisnęła się mocno
wokół niego, gdy wyczuł, że zbliżyła się do szczytu. Odchylił głowę, zamknął oczy i
podpierając się na rękach, wytrysnął w niej nasieniem. Był z nią, słyszał jej cichy jęk, czuł,
jak drży w spazmach rozkoszy, stopniowo się rozluźnia i opada omdlała, gorąca, wilgotna od
potu, zaspokojona. Zsunął się z niej i położył obok, ciągle obejmując ją ramieniem. Chwycił
drugi koc i rozłożywszy jedną ręką, przykrył ich oboje. Westchnęła i obróciła się na bok.
Oparła mu głowę na ramieniu i wtuliła się w niego całym ciałem. Zdawało mu się, że usnęła,
ale po chwili usłyszał jej szept:
- Spójrz na gwiazdy. Świecą jaśniej niż zwykle.
Popatrzył w niebo i pogłaskał ją po wilgotnych jeszcze włosach.
- Eve - odezwał się. - Przykro mi z powodu Densona. Naprawdę bardzo mi przykro.
Ale...
- Niepotrzebnie. Aidanie, ja go naprawdę kochałam. Nie był jednak człowiekiem, za
którego go uważałam. Gdybyśmy się pobrali, być może nigdy nie poznałabym słabości jego
charakteru. On nie jest mężczyzną, którego mogłabym kochać przez całe życie.
Nie pozwoliła mu dokończyć starannie przygotowanej przemowy. Będzie więc musiał
inaczej przekazać jej to, co chciał powiedzieć.
- A jakiego mężczyznę mogłabyś kochać przez całe życie? - spytał ostrożnie.
Milczała przez pewien czas. Domyślił się, że zastanawia się nad odpowiedzią.
- Dobrego człowieka - odparła. - Gdy jesteśmy młodzi i lekkomyślni, nie
uświadamiamy sobie, jak ważne jest, by ukochany mężczyzna był dobry. Człowieka honoru,
który robi to, co należy, bez względu na wszystko.
Serce w nim zamarło.
- Na tyle silnego, odważnego, żeby nie bał się ryzyka narażenia się na śmieszność.
Ktoś, kto zdobędzie się na odwagę, by oddać mi się do końca, może liczyć na to, że ja zrobię
dla niego to samo. Mężczyzna na tyle śmiały, by wyznać mi miłość, jeśli nawet ukrywałam
przed nim, że ja też go kocham.
- Eve... - zaczął.
- Musi być wysoki, szeroki w ramionach, posępny, z orlim nosem - ciągnęła. - Taki,
co chmurzy się przez prawie cały czas i udaje, że jest twardy i obojętny na wszelkie uczucia.
A potem nagle uśmiecha się, by rozjaśnić mi życie i ogrzać serce.
Dobry Boże!
- To musisz być ty - powiedziała. - Ty i tylko ty. W dodatku tak się świetnie składa, że
jesteś moim mężem. Nie obawiaj się, że nie dochowam ci wierności, Aidanie, nawet jeśli
jutro wyjedziesz i nigdy nie wrócisz.
Przytulił twarz do jej ramienia i westchnął głęboko.
- Mówiłeś szczerze, prawda? - spytała. - To nie były tylko słowa rzucone w
namiętnym uniesieniu. To było szczere wyznanie.
- Tak - szepnął jej do ucha.
- Mój wspaniały, dzielny, wojowniku, masz więcej odwagi niż ja. Ja nie ośmieliłam
się odsłonić, narazić na twoją pogardę czy litość. Ale kocham cię całym sercem. Kocham cię
aż do bólu. Gdyby nie dzieci, poszłabym za tobą wszędzie, nawet na koniec świata. Ale nie
mogę. Muszę się nimi zaopiekować. Będę jednak do ciebie codziennie pisać. I ilekroć
przyjedziesz na urlop, przywitam cię w domu z otwartymi ramionami. Będę...
- Cśś, kochanie - wyszeptał. - Zamierzam wystąpić z wojska. Chciałem ci to
powiedzieć, ale mi przerwałaś. Wystąpię z wojska i zamieszkam tutaj z tobą.
- Och, Aidanie! - Odwróciła się pospiesznie, by spojrzeć mu w oczy. Dotknęła jego
policzka. - Nie wolno mi tego od ciebie wymagać. Zostaniesz generałem. Czekają cię honory
i zaszczyty...
- A nie chciałabyś być żoną byłego pułkownika? - spytał. - Jedynym zaszczytem, jaki
by mi przypadł, byłby tytuł twojego małżonka.
- Och, Aidanie. - Musnęła wargami jego usta.
- Jestem tu potrzebny - powiedział. - Potrzebujesz kogoś, by zarządzał majątkiem, gdy
twój obecny rządca obejmie nowe gospodarstwo zgodnie z tym, co oboje wykoncypowaliście.
I dzieci mnie potrzebują. Rozpaczliwie pragną mieć nie tylko matkę, ale i ojca. Muszę spełnić
nadzieje ciotki Mari. Muszę tu być, żeby Agnes miała z kim toczyć regularne boje. Eve, moja
ukochana, potrzebuję cię. Potrzebuję wszystkiego, co tu mam, ale ciebie przede wszystkim,
całej ciebie. - Pocałował ją mocno w usta.
- Wystąpisz z wojska? - spytała zachwycona. - Teraz?
- Może niezupełnie w tej chwili - odparł. - Agnes dała nam na drogę dwa koce, więc
myślę, że powinniśmy z nich w pełni skorzystać. Będziemy się kochać pod gwiazdami przez
całą noc. Ale już jutro pojadę do Londynu i sprzedam patent oficerski. A przy okazji poproszę
Wulfa, by znalazł prawnika, który zajmie się sprawą zakupu ziemi. A potem wrócę do domu,
do ciebie.
- Do domu - powtórzyła cicho.
- Jeśli mnie tu chcesz - dodał.
- Jeśli...
Roześmiała się, a on zawtórował jej śmiechem. Śmiali się, tulili do siebie, całowali i
szeptali czułe głupstwa.
- Książę Bewcastle będzie wściekły - powiedziała w końcu.
- Wcale nie jestem tego taki pewny - odparł. - Bedwynowie zawsze bardzo poważnie
podchodzili do małżeństwa. Ten, kto bierze z nami ślub, musi się przygotować na to, że
będzie kochany i uwielbiany do końca życia.
- Chyba nie będzie to dla mnie takie uciążliwe - stwierdziła.
Znów oboje się roześmiali. A potem zaczęła się ich wspólna, upojna noc pod
gwiazdami.
23
Nie było go przez tydzień. Cały nieskończenie długi tydzień. Wyjechał nazajutrz
wczesnym rankiem. Po powrocie znad rzeki, gdzie kochali się całą noc, tylko się przebrał,
osiodłał konia, podczas gdy jego ordynans zajął się własnym, pocałował Eve i wyruszył.
Nie powiedziała nikomu, że Aidan zamierza wrócić, mimo że ciocia Mari była
smutna, a dzieci nadzwyczaj ciche i osowiałe. Nie śmiała im powiedzieć. Nie mogła pozbyć
się obaw, że zdarzy się coś, co uniemożliwi mu powrót. Lepiej żeby nikt nie wiedział oprócz
niej.
Ze zdwojoną energią podjęła codzienne obowiązki. Spędzała z ciotką i z dziećmi
więcej czasu niż dotąd. Dwa dni po wyjeździe Aidana zostały odczytane pierwsze zapowiedzi
Thelmy i pastora, i Eve z entuzjazmem zajęła się planowaniem wspaniałego wesela. Serena,
ciocia Mari i panna Drabble utworzyły komitet organizacyjny uroczystości weselnych. Dołą-
czyła do nich ciotka Jemima, której Eve złożyła wizytę. Ned Bateman sprowadził pierwszych
dwóch inwalidów, chętnych do wspólnego gospodarowania. Obaj niedawno wrócili z Europy
bez grosza przy duszy. Jeden nie miał oka i ręki, drugiemu amputowano nogę poniżej kolana.
Nie było chwili, by Eve nie myślała o Aidanie. Ale zachowywała wszystko w
tajemnicy. Bała się zapeszyć własne szczęście.
Zabierała dzieci na przejażdżki. Davy postanowił opanować umiejętność jazdy konnej,
co było bardzo pożądane. Sam udzielił mu kilku lekcji na padoku. Pomagał mu Charlie,
zajmując się kucykiem Davy'ego. Według słów Samą cackał się z nim, jakby to był
najcenniejszy koń wyścigowy w całej Anglii.
Któregoś dnia Eve zabrała dzieci na przejażdżkę konną. Davy po raz pierwszy jechał
sam, bez lonży. Becky siedziała przed nią na koniu. Eve pomyślała że wkrótce powinna chyba
również Becky sprawić kucyka i zacząć ją uczyć jeździć wierzchem.
Wrócili do domu już po południu. Sam zdjął Becky z konia. Davy sam zsiadł z
kucyka, którym Charlie natychmiast troskliwie się zajął, sprawdzając, czy nic mu się nie
stało. Eve ześliznęła się z siodła i schyliła, by podrapać po głowie Burka, który przykuśtykał
jej na spotkanie. Spojrzała w niebo na chmury. Zdawały się wróżyć koniec pięknej, ciepłej
pogody. Właściwie przyda się chłodniejszy dzień, by mogli odpocząć od upałów. Sam zaczął
nagle nasłuchiwać.
- Ktoś jedzie, milady - powiedział.
Aidan! Eve podeszła wraz z dziećmi do bramy. Zobaczyła kilku jeźdźców. Dwóch
jechało przodem, trzeci trzymał się nieco z tyłu.
- Wujek Aidan! - wyrwało się Davy'emu, który pobiegł im na spotkanie. Jeden z
konnych pojechał na skróty przez trawnik. Gdy był już blisko, zeskoczył z konia i śmiejąc się,
otworzył szeroko ramiona, chwycił w nie Davy'ego i uniósł wysoko do góry.
- Wujku Aidanie! - zawołał Davy. - Wróciłeś! Wróciłeś!
Eve mocniej chwyciła Becky za rękę i pospieszyła ku nim. Miała wrażenie, iż serce jej
pęknie ze szczęścia.
- Wróciłem, chłopcze - rzekł Aidan i mocno przytulił Davy'ego do siebie, a potem
postawił go na ziemi. - Jak mogłem nie wrócić? Nareszcie jestem w domu i zostanę tutaj.
- Papa - szepnęła Becky. Wyrwała rękę z dłoni Eve i wesoło podskakując, pobiegła w
kierunku Aidana, wyciągając do niego ramiona. Podniósł ją do góry i uścisnął. - Papo,
zobacz, ząb mi się rusza.
„Papo”.
Skupił na małej całą uwagę, patrząc ze zmarszczonymi brwiami, jak paluszkiem
porusza ząbek w buzi.
- Rzeczywiście się rusza. Czyżby moja mała dziewczynka już traciła mleczne ząbki?
Zanim się obejrzymy, będziesz zupełnie dorosła. Dasz mi buziaczka?
Becky ściągnęła usteczka i przysunęła je do twarzy Aidana. Pocałował ją, a potem
odwrócił się do Eve i wyciągnął do niej rękę. Spojrzał na nią tak, że serce w niej stopniało.
- Eve - szepnął, obejmując ją. Poczuła pod dłonią ciepło jego muskularnej piersi, a
potem przytuliła się do niego całym ciałem. - Moja najdroższa ukochana. Wróciłem do domu.
- Tak - potwierdziła, unosząc ku niemu twarz. Uśmiechnęła się, a Burek kręcił się
wokół nich i poszczekiwał. Aidan pocałował ją w usta na oczach wszystkich.
Dopiero wtedy przypomniała sobie, że Aidan przyjechał ze swoim ordynansem i z
jeszcze jednym mężczyzną. Odsunęła się o krok i zagryzła wargi, czując, że się rumieni.
Aidan roześmiał się i postawił Becky na ziemi.
- Przywiozłem ze sobą brata - oznajmił. - Jeszcze go nie poznałaś. Ralf, chodź i
przywitaj się z Eve. - Objął ją w talii i przyciągnął do siebie.
- Naprawdę on ma na imię Rannulf, ale mówimy do niego Ralf.
Lord Rannulf Bedwyn zsiadł z konia i podszedł do nich przez trawnik. Był prawie tak
wysoki jak Aidan i równie potężny. I miał charakterystyczny, rodzinny nos. Gdy zdjął
kapelusz, Eve zobaczyła, że ma włosy jasne i kręcące się jak u Freyji. Zbyt długie jak na
obecną modę. Mimo woli przyszli jej namyśl wikingowie.
- Eve - odezwał się, wyciągając do niej dłoń - tak się cieszę, że mogę cię poznać.
Mocno uścisnął jej rękę.
- To nasze dzieci - powiedział Aidan. - Becky, Davy, oto wasz drugi wujek. Wujek
Ralf. O, widzę ciotkę Mari schodzącą po schodach z tarasu. Pewnie zobaczyła nas, jak
nadjeżdżamy. Przepraszam was na chwilę.
Puścił Eve i poszedł w kierunku tarasu. Uściskał ciotkę Mari, która z wrażenia
upuściła laskę.
- Myślałem, że Aidan oszaleje w Bedwyn House - odezwał się lord Rannulf.. -
Chodził tam i z powrotem, niecierpliwie czekając na powrót. Czas płynął dla niego zbyt
wolno.
- Dla mnie też - przyznała Eve, uśmiechając się. - Cieszę się, że przyjechaliście razem.
Każę przygotować dla ciebie pokój.
- Tylko na jedną noc - rzekł. Przyglądali się dzieciom, które poszły za Aidanem na
taras. - Jestem w drodze na północ, ale nie mogłem się oprzeć pokusie zatrzymania tu na
chwilę, by poznać moją bratową. Jadę na wezwanie babki ze strony matki. Znalazła dla mnie
idealną kandydatkę na żonę, chyba już czwarty czy piąty raz. Nie ulegnę, tak jak nie uległem
do tej pory, bo tu chodzi o moją wolność i może nawet zdrowy rozsądek. Nie mogę jednak tak
po prostu zignorować wezwania babki. Uczyniła mnie swym dziedzicem i właściwie ją lubię,
mimo że czasami potrafi być irytująca. Więc jadę, a moja wolność po raz kolejny jest zagro-
żona.
Uśmiechnął się do niej szeroko, ukazując równe, białe zęby. Niebieskie oczy zabłysły
mu figlarnie.
- Może tym razem wybrała właściwie.
- Oczywiście zawsze istnieje taka możliwość - zgodził się. - Ja jednak czuję dziwną
awersję do tego, że ktoś wybiera za mnie moją przyszłą żonę. Tym bardziej, że nie zamierzam
się żenić w ciągu najbliższych pięciu czy sześciu lat.
- Jednak na pewno chętnie się czegoś napijesz i odpoczniesz - powiedziała Eve,
prowadząc go do domu.
- Nie zaprzeczę - odparł, idąc u jej boku. - To bardzo męczące jechać z oficerem
kawalerii, który ostatnie dwanaście lat spędził w siodle, a teraz śpieszy się do swojej
ukochanej. Mam szczerą nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiał tego doświadczyć.
Eve roześmiała się.
Aidan odwrócił się od ciotki Mari, z którą rozmawiał, i patrzył na Eve oczami pełnymi
zachwytu i miłości. Gdy podeszła bliżej, wyciągnął do niej rękę. Podała mu dłoń i poczuła
mocny uścisk jego palców.
- Ciociu Mari, poznaj mojego brata, lorda Rannulfa Bedwyna - powiedział. - Ralf, to
pani Pritchard. Gdy zacznie mówić, może ci się z początku wydać, że śpiewa, bo, jak się
pewnie domyślasz, jest Walijka.
- I jestem z tego dumna - dodała ciotka Mari. - Młody człowieku, po daj mi łaskawie
swe silne ramię i pomóż wejść do domu, bo Agnes zabrała już moją laskę. Dzieci, chodźcie z
nami.
Chwilę później Eve i Aidan zostali na tarasie sami. Uśmiechnął się do niej.
- Poprosiłem ją, żeby tak zrobiła - przyznał się. - Zdałem sobie sprawę, że po ślubie
nie przeniosłem cię przez próg. Czy jest lepszy próg niż ten w naszym domu? Odtąd
będziemy żyli długo i szczęśliwie, więc czy jest lepsza chwila niż teraz?
- Nie ma - zgodziła się. - Ale, Aidanie, czy rzeczywiście będziemy żyli długo i
szczęśliwie? Czy to w ogóle jest możliwe?
- Czeka nas szczęście, nad którym musimy pracować do końca naszego wspólnego
życia. To o wiele ciekawsza perspektywa niż banalne „żyli długo i szczęśliwie”. Nie sądzisz?
- Tak - potwierdziła. A potem roześmiała się, obejmując go mocno za szyję, gdy
chwycił ją na ręce i okręcił się dookoła. Trzymając Eve w ramionach, wniósł ją do domu.
Do ich wspólnego domu.
Na spotkanie z nowymi marzeniami. Czyż bowiem jest coś piękniejszego niż
marzenia? Na spotkanie z żywą, zmienną, fascynującą rzeczywistością, którą będą razem
budować każdego dnia aż do końca życia.