Balogh Mary Bedwynowie 05 Miłosny skandal

Mary Balogh

MIŁOSNY SKANDAL

1

Kładąc się spać, lady Freyja Bedwyn była w podłym nastroju. Odprawiła służącą, mimo że w tym samym pokoju przygotowano dla niej leżankę. Dziewczyna właśnie się szykowała, by się położyć. Niestety Alice chrapała, a Freyja nie miała zamiaru spać z głową pod poduszką tylko po to, by zasa­dom przyzwoitości stało się zadość.

- Ależ jaśnie pan wydał szczegółowe polecenia, milady - bąknęła dziew­czyna nieśmiało.

- Komu ty służysz? - spytała Freyja złowróżbnym tonem. - Księciu Bew­castle czy mnie?

Alice spojrzała na swoją panią bojaźliwie, jakby podejrzewała, że pytanie jest podchwytliwe. I rzeczywiście nie dało się na niejednoznacznie odpo­wiedzieć. Wprawdzie Alice była pokojówką Freyji, ale to brat jaśnie pani, książę Bewcastle, płacił pensję. I to on surowo przykazał, żeby nie ruszała się na krok od swej pani ani w dzień, ani w nocy, w ciągu całej podróży z Grandmaison Park w Leicestershire do rezydencji lady Holt - Barron w Bath.

- Pani, milady - odparła Alice.

- Więc wyjdź. - Freyja wskazała drzwi. Alice zerknęła na nie podejrzliwie.

- Ale w tych drzwiach nie ma zamka - powiedziała.

- Więc jeśli w nocy wtargną tu jacyś nieproszeni goście, ty mnie obro­nisz? - prychnęła Freyja pogardliwie. - Już szybciej ja obroniłabym ciebie.

Alice zrobiła zmartwioną minę, nie miała jednak innego wyboru, jak tylko wyjść.

Freyja została sama w podrzędnym pokoju w lichej gospodzie, bez służą­cej i bez... zamka w drzwiach. Sam na sam ze swoim naprawdę podłym nastrojem.

Bath nie było miejscowością, która wywołałaby w niej dreszcz podniece­nia. Malownicze uzdrowisko kiedyś przyciągało śmietankę towarzyską z całej Anglii. Teraz było to spokojne miejsce, do którego zjeżdżali ludzie chorzy i w podeszłym wieku. Albo ci, którzy nie mieli gdzie się podziać. Tak jak ona. Przyjęła zaproszenie, by spędzić miesiąc albo dwa w towarzystwie lady Holt - Barron i jej córki. Charlotte była przyjaciółką Freyji, choć wcale nie najbliższą. W innych okolicznościach Freyja grzecznie by odmówiła. Ale okoliczności były specyficzne.

Freyja niedawno odwiedziła w Grandmaison Park w Leicestershire swoją niedomagającą babkę. Pojechała tam na ślub brata Rannulfa z Judith Law. Miała potem wrócić do domu, do Lindsey Hall w Hampshire, wraz z rodzeń­stwem - Wulfrikiem, księciem Bewcastle, Alleynem i Morgan. Jednak aku­rat wtedy perspektywa przebywania w Lindsey Hall wydała się jej nieznoś­na. Skorzystała więc z okazji, żeby jeszcze nie wracać do domu.

To doprawdy haniebne bać się powrotu do własnego domu. Freyja skrzy­wiła się, położyła do łóżka i zdmuchnęła świecę. Nie, nie bała się. Nikogo i niczego. Po prostu wolała przebywać gdzie indziej, gdy to się stanie, i tyle. Sytuacja w domu była nader niezręczna. Kit Butler, wicehrabia Ravensberg, syn hrabiego Redfielda, ich sąsiada z Alvesley Park, i Freyja znali się od dziecka. Cztery lata temu bez pamięci się w sobie zakochali, gdy Kit przyjechał z Hiszpanii na urlop z wojska na całe lato. Freyja była jednak wtedy zaręczona ze starszym bratem Kita, Jerome'em. Dała się przekonać, że powinna spełnić swój obowiązek względem rodziny. Pozwoliła Wulfricowi ogłosić jej zaręczyny z Jerome'em. Kit wściekły wrócił do Hiszpanii, a Jerome zmarł, zanim małżeństwo zostało zawarte.

Po śmierci Jerome'a Kit stał się dziedzicem hrabiego Redfielda. W ze­szłym roku Wulfric i hrabia Redfield zaaranżowali małżeństwo pomiędzy Kitem i Freyja, gdyż teraz ten związek był ze wszech miar pożądany i właś­ciwy. A przynajmniej tak się wydawało obu rodzinom, nie wyłączając samej Freyji. Najwyraźniej jednak wyłączając Kita.

Freyji nigdy nie przyszło do głowy, że Kit będzie chciał się odegrać. Ale tak się właśnie stało. Gdy przyjechał do domu na oczekiwane przez wszyst­kich uroczystości zaręczynowe z Freyja, przywiózł ze sobą narzeczoną. Nie­mal idealną, och jakże piękną, jakże nudną Lauren Edgeworth. A gdy Freyja odważnie zarzuciła Kitowi, że jego narzeczeństwo to tylko blef, ten ożenił się z Lauren.

I teraz lada dzień lady Ravensberg miała wydać na świat ich pierwsze dziecko. Jako idealna żona z pewnością urodzi syna. Hrabia i hrabina będą w siódmym niebie. Całą okolicę niewątpliwie ogarnie szał radosnego świę­towania.

Freyja wolała nie być w pobliżu Wesley Park, gdy to nastąpi. A Lindsey Hall znajdowało się w bliskim sąsiedztwie.

Stąd jej podróż do Bath i zamiar pozostania tam przez następny miesiąc lub dwa.

Księżyc, gwiazdy i światło latarń sprawiały, że w pokoju było jasno nie­mal jak w dzień. Freyji jednak nie chciało się wstać, żeby zasłonić okna. Naciągnęła koc na głowę.

Wulfric wynajął dla niej osobny powóz i liczną eskortę, której surowo przykazał, by chroniła panią przed niebezpieczeństwem i wszelkimi niewy­godami. Polecił, by zatrzymali się na noc we wspaniałej gospodzie, odpo­wiedniej dla córki księcia. Niestety jesienny jarmark akurat w tej miejsco­wości przyciągnął ludzi z najbardziej odległych wsi i miasteczek, więc ani w tej, ani w żadnej innej gospodzie w okolicy nie było wolnych pokoi. Mu­sieli jechać dalej i zatrzymać się dopiero tutaj.

Jeźdźcy z eskorty dowiedzieli się, że w drzwiach pokoju Freyji nie ma zamka, nalegali, by na zmianę pełnić przy nich wartę. Freyja stanowczo wyperswadowała im ten pomysł. Nie była niczyim więźniem i nie pozwoli, by ją tak traktowano. Teraz pozbyła się nawet Alice.

Westchnęła i ułożyła się do snu. Materac miejscami się zapadał, poduszka była twarda. Z podwórza i parteru gospody dochodziła niecichnąca wrzawa. Koc mimo wszystko nie chronił przed światłem. A jutro Freyja musiała sta­wić czoło Bath. I to wszystko dlatego, że nie mogła wrócić do domu. Znala­zła się w doprawdy przygnębiającej sytuacji.

Zanim zasnęła, pomyślała, że wkrótce powinna zacząć poważnie rozglą­dać się za mężczyznami. Mimo że miała już dwadzieścia pięć lat i była brzyd­ka, nie brakowało dżentelmenów, którzy z ochotą rzuciliby się za nią w ogień, gdyby tylko napomknęła, że nagrodą jest małżeństwo. Panieństwo w tak zaawansowanym wieku było dla damy dosyć uciążliwe. Problem w tym, że Freyja wcale nie miała pewności, czy małżeństwo odmieni jej sytuację na lepszą. A gdy już wyjdzie za mąż, klamka zapadnie. Jej czterej bracia lubili powtarzać, że małżeństwo to wyrok dożywocia. Choć dwóch z nich w ciągu ostatnich kilku miesięcy z ochotą przyjęło go na siebie.

Freyja obudziła się, gdy drzwi do pokoju niespodziewanie się otworzyły, a potem zamknęły z głośnym trzaskiem. Nie była nawet pewna, czy to nie sen, dopóki nie zauważyła przy drzwiach mężczyzny. Ubrany w białą, roz­piętą pod szyją koszulę, ciemne pantalony i pończochy, miał surdut przerzu­cony przez jedno ramię. W ręce ściskał buty z cholewami.

Freyja zerwała się z łóżka jak oparzona i energicznie wskazała drzwi.

- Precz! - rozkazała.

Mężczyzna wyszczerzył się do niej w uśmiechu doskonale widocznym w niemal jasnym pokoju.

- Nie mogę, kochanie - powiedział. - Tam czeka mnie pewna zguba. Muszę wyjść przez okno albo schować się gdzieś tu w pokoju.

- Precz! - powtórzyła, nie opuszczając ręki i zadzierając nos. - Nie udzie­lam schronienia przestępcom czy podobnym kreaturom. Wynoś się pan stąd!

Na korytarzu rozległ się hałas. Kilka osób mówiło jednocześnie, słychać też było zbliżający się tupot stóp.

- Jaki tam ze mnie przestępca, kochanie - powiedział mężczyzna. - Po prostu niewinny człowiek, który znajdzie się w opałach, jeśli zaraz nie znik­nie. Czy szafa jest pusta?

Freyja prychnęła.

- Precz! - krzyknęła kolejny raz.

Mężczyzna jednak podbiegł do szafy, otworzył ją i schował się do środka.

- Udawaj, że mnie tu nie ma, kochanie - polecił, zanim zamknął drzwi. - Uratuj mnie przed losem gorszym od śmierci.

Niemal równocześnie rozległo się głośne stukanie. Zanim Freyja zdecydo­wała, co zrobić, drzwi otwarły się z hukiem. W progu stanęli oberżysta ze świecą w ręce oraz niski, krzepki siwowłosy dżentelmen i łysy, przysadzisty osobnik, który od dawna się nie golił.

- Precz! - rozkazała Freyja, już porządnie zirytowana. Rozprawi się z męż­czyzną z szafy, jak tylko upora się z tym oburzającym najściem. Nikt nie wchodził bez pozwolenia do pokoju lady Freyji Bedwyn, tak w Lindsey Hall, jak i w podrzędnej gospodzie bez zamków w drzwiach.

- Madame, błagam o wybaczenie, że pani przeszkadzamy, ale wydaje mi się, iż przed chwilą wbiegł tu mężczyzna - odezwał się siwowłosy dżentel­men, wypinając pierś. Zamiast jednak patrzeć na Freyję, podniósł świecę i zaczął się rozglądać po pokoju.

Gdyby ów człowiek poczekał, aż Freyja otworzy drzwi i zwrócił się do niej z należytym szacunkiem, zapewne bez wahania wydałaby ukrywające­go się w szafie uciekiniera. Popełnił jednak błąd, wdzierając się do pokoju bez pozwolenia. .Traktował ją przy tym jak powietrze, jakby była tu tylko po to, by dostarczyć informacji o poszukiwanej osobie. Z kolei nieogolony mężczyzna tylko gapił się na nią głupawo i pożądliwie. Oberżysta zaś oka­zywał godny pożałowania brak szacunku dla prywatności swoich klientek.

- O, doprawdy tak się panu wydaje? - spytała Freyja wyniośle. - Widzi pan tu tego mężczyznę? Jeśli nie, to sugeruję, żeby pan wyszedł i cicho za­mknął za sobą drzwi. I pozwolił mnie oraz innym gościom tego przybytku kontynuować drzemkę.

- Jeśli to pani nie wadzi, chciałbym przeszukać pokój. - Dżentelmen spoj­rzał najpierw na zamknięte okno, potem na łóżko, w końcu na szafę. - Ze względu na pani bezpieczeństwo, madame. To zdesperowany łobuz, w do­datku groźny dla dam.

- Przeszukać mój pokój? - Freyja powoli nabrała powietrza i popatrzyła na siwowłosego mężczyznę z tak lodowatą wyniosłością, że w końcu przejął się jej obecnością. - Przeszukać mój pokój? - Zerknęła na milczącego ober­żystę, który skulił się, zasłaniając świecą. - Gospodarzu, czy tak wygląda gościnność, którą chwal ił się pan z napuszoną elokwencją, gdy tu przyjecha­łam? Mój brat, książę Bewcastle, na pewno o tym usłyszy. Bez wątpienia zainteresuje go fakt, że pozwolił pan, by jakiś gość, jeśli ten dżentelmen naprawdę jest tu gościem, załomotał w środku nocy do drzwi pokoju siostry księcia.. Potem wdarł się do środka, nie czekając na pozwolenie, tylko dlate­go, że mu się wydawało, iż wbiegł tutaj pewien mężczyzna, I że pan stał z boku, nie protestując ani słowem, gdy on z niewyobrażalną bezczelnością zasugerował, by przeszukać pokój.

- Pan się najwyraźniej pomylił, sir - powiedział oberżysta, na wpół cho­wając się za framugę drzwi, choć nadal wystawiał rękę, by świeca oświetlała pokój. - On pewnie uciekł inną drogą albo schował się gdzie indziej. Bła­gam o wybaczenie, psze pani. Znaczy się, milady. Pozwoliłem na to, bo oba­wiałem się o pani bezpieczeństwo, milady. Myślałem, że książę życzyłby sobie, abym za wszelką cenę bronił jej przed zdesperowanymi łobuzami.

- Precz! - powtórzyła Freyja, wyciągając rękę w kierunku drzwi i trzech stojących w nich mężczyzn. - Precz stąd!

Siwowłosy dżentelmen po raz ostatni z żalem rozejrzał się po pokoju, nie­ogolony gbur obrzucił ją szybkim lubieżnym spojrzeniem i w końcu oberży­sta zamknął za całą trójką drzwi.

Freyja z wściekłością patrzyła w kierunku wejścia. Ramię nadal trzymała wyciągnięte, palcem wskazywała drzwi. Jak śmieli? Nigdy dotąd nie została tak znieważona. Gdyby siwowłosy osobnik pisnął jeszcze choćby jednym słówkiem albo ten nieogolony głupek jeszcze raz się do niej pożądliwie wyszczerzył, to chyba podeszłaby i tak mocno stuknęła ich głowami, że przez następny tydzień widzieliby gwiazdy przed oczami.

Z pewnością nie poleci tej gospody nikomu ze znajomych.

Już prawie zapomniała o pierwszym intruzie, gdy nagle drzwi szary uchy­liły się ze skrzypnięciem, a on sam wynurzył się z wnętrza. Był młody, wy­soki i szczupły. Miał bardzo jasne włosy i chyba niebieskie oczy, choć tego akurat nie mogła sprawdzić przy niezbyt jasnym świetle. Widziała go jednak na tyle dobrze, by stwierdzić, że jest wręcz niesamowicie przystojny. Poza tym wydawał się niestosownie do okoliczności rozbawiony.

- Wspaniałe przedstawienie - powiedział, stawiając na podłodze wysokie buty. Rzucił surdut na leżankę. - Naprawdę jesteś siostrą księcia Bewcastle?

Ryzykując, że wyda się do znudzenia monotonna, Freyja znów wskazała drzwi.

- Precz! - rozkazała.

On jednak tylko się uśmiechnął i podszedł bliżej.

- Coś mi się nie wydaje - ciągnął niezrażony. - Dlaczego siostra księcia mia­łaby się zatrzymywać w tym podrzędnym zajeździe? I to bez pokojówki albo przyzwoitki? Tak czy inaczej, to było naprawdę cudowne przedstawienie.

- Obejdę się bez pańskich pochwał - odezwała się Freyja chłodno. - Nie wiem. cóż takiego haniebnego pan zrobił. I nie chcę wiedzieć. Ma pan wyjść z tego pokoju i to natychmiast. Proszę sobie znaleźć inne miejsce i tam się tchórzliwie ukryć.

- Tchórzliwie? - Roześmiał się i położył dłoń na sercu. - Ranisz mnie, mój kwiatuszku.

Stał na tyle blisko, że Freyja zdała sobie sprawę, iż sięga mu zaledwie do podbródka. Ale przecież nigdy nie była wysoka. Przyzwyczaiła się, że musi zadzierać głowę, aby rządzić światem.

- Nie jestem ani pańskim kochaniem, ani kwiatuszkiem - odparła. - Liczę do trzech. Raz...

- A po co liczyć? - Objął ją w talii. - Dwa...

Pochylił głowę i pocałował ją prosto w usta, lekko rozchylonymi wargami. Poczuła wilgoć i ciepło. Wrażenie było zdumiewająco ekscytujące.

Freyja odetchnęła gwałtownie. Zamachnęła się i mocno uderzyła natręta pięścią w nos.

- Au! - zawołał. Ostrożnie poruszył szczęką i dotknął palcami nosa. Gdy opuścił rękę, Freyja z satysfakcją zobaczyła na niej krew. - Czy nikt cię dotąd nie nauczył, ze w tak skandalicznej sytuacji przeciętna dama tylko policzkuje mężczyznę, a nie rozkwaszą mu nos?

- Nie jestem przeciętną damą - odparła surowo. Znów się uśmiechnął i otarł nos wierzchem dłoni.

- Jesteś cudowna, gdy się złościsz - stwierdził z uznaniem. - Precz stąd!

- Ależ zrozum, nie mogę - odrzekł. - Ten stateczny dziadzio i jego osiłkowaty pachołek bez wątpienia przyczaili się na zewnątrz i czekają tam na mnie. Zostanę zmuszony do małżeństwa. To pewne jak dwa razy dwa.

- Nie chcę znać żadnych obrzydliwych szczegółów - powiedziała, nagle pojmując przyczyny jego dezabilu. - A cóż mnie to obchodzi, że ktoś się na pana przyczaił?

- Och, gdy zobaczą, że wychodzę z tego pokoju, wyciągną własne, dosyć sprośne wnioski i pani reputacja legnie w gruzach - odparł.

- Moja reputacja na pewno przetrzyma ten wstrząs - rzuciła.

- Zlituj się nade mną, cudna istoto. - Znów się uśmiechnął. Czy ten człowiek niczego nie traktował poważnie?

- Dałem się nabrać na starą sztuczkę. Oto w sali na dole siedzieli sobie starszawy dżentelmen i jego wnuczka, dziewczę nieopisanej piękności. Za­stanawiali się, jak przepędzić wieczorną nudę. I ja też tam siedziałem, nie mając nic do roboty. Zagraliśmy więc ze staruszkiem kilka partyjek w karty. Dziewczyna cicho i słodko przyglądała się grze, cały czas siedząc tak, bym ją dobrze widział. Gdy już zacząłem się układać do snu, zjawiła się w moim pokoju, oferując inne rozrywki. Chyba już zauważyłaś, że drzwi są bez zam­ków? Czy miałem cnotliwie wskazać jej drzwi? Jestem mężczyzną z krwi i kości. Sprawy na szczęście potoczyły się tak, że byłem jeszcze na nogach i ubrany, a dziadek nie odczekał dostatecznie długo, zanim wdarł się do mnie do pokoju, uniesiony słusznym gniewem, z oberżystą i tym groźnie wyglą­dającym opryszkiem. Na szczęście wpadli do środka z wielkim impetem, zostawiając otwarte drzwi. Skorzystałem z tej drogi ucieczki. Pobiegłem przed siebie korytarzem i... otworzyłem pierwsze drzwi, które napotkałem. - Za­maszyście wskazał wejście do pokoju.

- Chciał pan zdeprawować niewinną dziewczynę? - Freyja nadęła się z obu­rzenia.

- Niewinną? - Zachichotał. - Kochanie, ona sama do mnie przyszła. Nie żebym miał coś przeciwko temu. Wiesz, właśnie w ten sposób niektórzy mężczyźni korzystnie wydają za mąż córki albo wnuczki. Albo przynajmniej wymuszają znaczne sumy tytułem rekompensaty za utraconą cnotę. Czekają w takich oto miejscach, póki nie zjawi się jakiś biedny dureń, jak ja, i wtedy zaczynają działać.

- Gdyby pana złapali, dostałby pan to, na co zasłużył - oznajmiła Freyja surowo. - Nie żal mi pana ani trochę.

Ale przecież w podobnej sytuacji mógłby się znaleźć Alleyne. Albo Ran­nulf, zanim ożenił się z Judith, pomyślała Freyja.

- Obawiam się, że będę musiał tu zostać przez resztę nocy. - Nieznajomy rozejrzał się dookoła. - Nie przypuszczam, że chciałabyś dzielić ze mną łoże...

Freyja obrzuciła go chłodnym, wyniosłym spojrzeniem, które znaczną więk­szość śmiertelników zamieniłoby w sopel.

- Nie? - Znów uśmiechnął się szeroko. - W takim razie będę się musiał zadowolić leżanką. Postaram się nie chrapać. I mam nadzieję, że pani też nie chrapie.

- Opuści pan ten pokój, zanim doliczę do trzech, albo zacznę krzyczeć. Bardzo głośno - oświadczyła. - Raz...

- Nie zrobisz tego, kochanie - odparł. - Wyszłabyś na kłamczuchę wobec swoich dzisiejszych nieproszonych gości. - Dwa...

- Chyba że masz zamiar tłumaczyć się, iż musiałem wśliznąć się na pa­luszkach i schować w szafie, gdy jeszcze spałaś. A potem wyskoczyłem z ukrycia, jak tylko uznałem, że niebezpieczeństwo minęło - powiedział ze śmiechem.

- Trzy.

Spojrzał na nią. uniósł wymownie brwi i z wystudiowaną nonszalancją odwrócił się w kierunku leżanki. Freyja zaczęła krzyczeć.

- O Jezu, kobieto! - zawołał, unosząc rękę, jakby chciał zatkać Freyji usta. Ale zdążył chyba zdać sobie sprawę, że byłoby to podobne do zamykania klatki, z której tygrysy już uciekły. Freyja miała zadziwiająco pokaźną po­jemność płuc. Krzyczała długo i głośno, nie przerywając ani na chwilę, by zaczerpnąć tchu.

Nieznajomy chwycił surdut i buty, pobiegł do okna, uchylił je i wyjrzał. Wyrzucił na zewnątrz ubranie, po czym zniknął.

Freyja oceniła, że do ziemi jest przynajmniej dziewięć metrów i na mo­ment zakłuło ją sumienie. Zmasakrowane szczątki mężczyzny zapewne le­żały teraz na brukowanym podwórzu gospody.

Drzwi otworzyły się z trzaskiem. W progu kłębił się tłum ludzi wyrwa­nych ze snu. Z tyłu zgromadzenia stali oberżysta, siwowłosy dżentelmen i nieogolony, obleśnie uśmiechnięty osiłek.

- Więc jednak wpadł do pani pokoju, prawda, milady?! - spytał starszy mężczyzna, przekrzykując wrzawę głosów domagających się wyjaśnień, co się dzieje i kto został zamordowany we własnym łóżku.

Freyja gardziła tym człowiekiem. Zarówno za to, jak ją potraktował, jak i za to, że próbował usidlić tamtego mężczyznę, wykorzystując do tego celu kobietę. Oczywiście jeśli wierzyć w całą tę historię. Chyba bardziej prawdo­podobne było jednak to, że młody nieznajomy ulotnił się ze wszystkimi kosz­townościami siwowłosego dżentelmena.

- Mysz! - krzyknęła Freyja, gwałtownie łapiąc powietrze i chwytając się za gardło. - Mysz przebiegła po moim łóżku.

Zrobiło się okropne zamieszanie. Damy zaczęły piszczeć i szukać krzeseł, na które mogłyby wskoczyć. Kilku mężczyzn rozbiegło się po pokoju i za­częło energicznie szukać gryzonia pod łóżkiem, za umywalnią, za szafą, pod leżanką i wśród bagaży.

Freyja tymczasem nadal odgrywała zupełnie obcą dla siebie rolę. Drżała i starała się wyglądać bezradnie.

- Zdaje się, że się pani to przyśniło, madame, znaczy się, milady - ode­zwał się w końcu oberżysta. - Nieczęsto mamy tu myszy. Koty dobrze się sprawują. Jeśli tu w ogóle jakaś była, to już dawno uciekła, przepłoszona hałasem.

W środku całego zamieszania zjawiła się Alice, niemal oszalała z trwogi. Zapewne próbowała sobie wyobrazić, co powie księciu Bewcastle, a raczej co on będzie jej miał do powiedzenia, jeśli ktoś poderżnął pani gardło od ucha do ucha.

- Proszę się już nie bać, milady. Zostanie z panią pokojówka - powiedział oberżysta.

Goście zaczęli powoli wychodzić. Niektórzy oburzeni, że zostali tak bru­talnie obudzeni. Inni najwyraźniej zawiedzeni, że nie dane im było oglądać schwytania i egzekucji myszy, która miała czelność przebiec po łóżku czło­wieka.

- Dobrze. Dziękuję. - Freyja miała nadzieję, że zabrzmiało to odpowied­nio żałośnie.

- Milady, ja będę spać na leżance - oświadczyła mężnie Alice, gdy już wszyscy wyszli i drzwi się zamknęły. - Właściwie nie boję się myszy, dopóki biegają po podłodze. Niech pani mnie obudzi, jeśli jakaś znów się pojawi, to ją przegonię. - Alice była wyraźnie przerażona.

- Wracaj do siebie - nakazała Freyja. - - Chciałabym przespać przynajmniej resztę nocy.

- Ależ milady... - zaczęła Alice.

- Myślisz, że boję się myszy? - spytała Freyja z pogardą. Pokojówka spojrzała na nią zdumiona.

- Hm, chyba nie - odparła.

- Idź już, - Freyja wskazała drzwi. - I oby to była ostatnia rzecz, która przerwała nam sen.

Jak tylko została sama, pospieszyła do okna, wystawiła głowę na ze­wnątrz i spojrzała w dół, pełna obaw, co zobaczy. Był łobuzem i łajdakiem, zasłużył na karę. Ale przecież nie na śmierć. Jeśli zuchwalca spotkał właś­nie taki los, to chyba będzie go trochę żałowała. Może nawet poczuje wy­rzuty sumienia.

Nigdzie ani śladu nieznajomego, jego butów czy surduta.

I wtedy zauważyła gęsty bluszcz, porastający ściany budynku.

Uff, odetchnęła z ulgą, zamykając okno. Odwróciła się z powrotem do pokoju. Teraz może liczyć na kilka godzin spokojnego snu.

Zanim jednak doszła do łóżka, zatrzymała się nagle i spojrzała po sobie.

Podczas całej tej przygody była ubrana tylko w nocną koszulę, miała bose nogi i rozpuszczone włosy, skłębione w masę loków.

Boże na niebiosach!

Freyja uśmiechnęła się pod nosem.

Potem się roześmiała.

W końcu usiadła na brzegu łóżka i parsknęła śmiechem w głos.

To czysty absurd!

Dawno tak się nie ubawiła.

2

Joshua Moore, markiz Hallmere, wybrał się z Yorkshire, gdzie bawił u przy­jaciela, do Bath, by spędzić tam tydzień ze swoją babką, lady Potford. Mógł­by bez specjalnego wysiłku wymienić z tuzin innych miejsc, w których wo­lałby teraz być, ale lubił swoją babkę i nie widział się z nią od pięciu lat.

Zostawił konia w stajni, odnalazł właściwy dom na Great Pulteney Street i zastukał kołatką do drzwi. Z rozbawieniem obserwował, jak zmienia się mina służącego, który mu otworzył. Najpierw wyraz wystudiowanego sza­cunku, potem grymas pełen wyniosłej pogardy.

- Czego pan sobie życzy, sir? - odezwał się lokaj, przymykając drzwi i blo­kując sobą wejście.

Joshua uśmiechnął się wesoło.

- Sprawdź, czy lady Potford jest w domu, i spytaj, czy mnie przyjmie - polecił.

Służący wyglądał, jakby zamierzał go poinformować, że pani nie ma w do­mu, nie fatygując się nawet, by to sprawdzić.

- Powiedz jej, że przyjechał Hallmere - dodał Joshua.

To słowo najwyraźniej wiele znaczyło w tym domu. Twarz mężczyzny przeszła kolejną przemianę - stała się gładką maską wyrażającą uprzejmość. Służący szeroko otworzył drzwi, odsunął się na bok i ukłonił.

- Zechce pan poczekać, milordzie - wymamrotał.

Joshua stanął w holu na marmurowej posadzce, ułożonej w czarno - białą szachownicę i przyglądał się służącemu. Z całej postaci lokaja emanowała skrywana dezaprobata. Mężczyzna, zapewne majordomus, wyprostowany jak kij od szczotki wszedł po schodach i zniknął. Pojawił się z powrotem niecałe dwie minuty później.

- Zechce pan pójść za mną, milordzie - powiedział, zatrzymując się w po­łowie schodów. - Pani przyjmie pana.

Lady Potford siedziała w kwadratowym, ładnie urządzonym saloniku, któ­rego okna wychodziły na szeroką, elegancką Great Pulteney Street. Gdy Jo­shua wszedł do pokoju, zobaczył, że babka jest elegancko ubrana i uczesa­na, jak dawniej szczupła i trzyma się prosto. Tylko włosy miała bardziej siwe, niż pamiętał. Na skroniach prawie zupełnie pobielały.

- Babciu! - zawołał.

Podszedłby do niej i chwycił ją w ramiona, gdyby nie zatrzymała go w pół drogi, chwytając lorgnon zawieszony na szyi na cienkim łańcuszku. Uniosła go do oczu i zrobiła zbolałą minę.

- Joshua, mój drogi - odezwała się. - Jakie to niemądre z mojej strony wy­obrażać sobie, że wraz z odziedziczeniem tytułu staniesz się godnym szacun­ku obywatelem. Nic dziwnego, że Gibbs miał taką drewnianą, pozbawioną wszelkiego wyrazu minę, gdy pojawił się, by zapowiedzieć twoje przybycie.

Joshua spojrzał po sobie ze wstydem. Wprawdzie surdut i pantalony wy­glądały nie najgorzej, jednak wysokie buty nie były wyglansowane i nosiły ślady błota. Właściwie na surducie też widniały brunatne plamki. Koszulę miał pomiętą, niezmienianą od wczoraj. Oczywiście w dużej części była scho­wana pod surdutem, brakowało jednak halsztuka i kamizelki, żeby Joshua mógł prezentować się w miarę przyzwoicie. Nie miał też kapelusza i rękawi­czek. Nie golił się i nie czesał od wczoraj. Krótko mówiąc, wyglądał dosyć podejrzanie. Jak ktoś, kto przed chwilą wyszedł na chwiejnych nogach po całonocnej hulance.

Co prawda zeszłej nocy pocałował dwie różne kobiety, ale w obu przypad­kach nie miał ani czasu, ani możliwości, by rozwinąć spotkanie w coś, co choć odrobinę przypominałoby hulankę. A szkoda.

- Ostatniej nocy w gospodzie znalazłem się w drobnych tarapatach. Mu­siałem uciekać dosłownie tak, jak stałem - wyjaśnił. - Udało mi się zabrać konia ze stajni, ale niestety zostawiłem wszystkie rzeczy. Mój lokaj na pew­no je odzyska i przywiezie tutaj nieco później. Nie pierwszy raz zbudzi się rano i stwierdzi, że ja już odjechałem.

- Akurat co do tego nie mam wątpliwości - powiedziała lady Potford cierp­ko, opuszczając lorgnon. - No, czy dostanę wreszcie całusa?

Uśmiechnął się szeroko, chwycił babkę w ramiona, uniósł i obrócił się z nią wokoło, potem pocałował serdecznie w policzek, stawiając ją z powro­tem na ziemi. Pokręciła głową, ni to w irytacji, ni to z rezygnacją, że prze­cież mogła się czegoś takiego po nim spodziewać.

- Ty zuchwały łobuzie - mruknęła.

- Miło cię widzieć, babciu - powiedział. - Minęło tyle czasu.

- A czyja to wina? - spytała surowo. - Całymi latami włóczyłeś się po Europie, jeśli wierzyć plotkom i wieściom z twoich rzadkich listów. Choć jak ci się to udało, gdy dookoła szalała wojna, wzdragam się nawet pomyś­leć. To przykre, że dopiero śmierć twojego stryja sprowadziła cię z powro­tem do Anglii.

Śmierć stryja dała Joshui tytuł, majątek i fortunę. I wszystkie ciężary, któ­re się z tym wiązały.

- Babciu, przyczyna była trochę inna - powiedział. - To koniec wojny sprowadził mnie do Anglii. Teraz, gdy Napoleon Bonaparte został uwięzio­ny na Elbie, Anglicy znów mogą poruszać się po Europie bez przeszkód, a wojaże nie są już tak zabawne jak przedtem, gdy trzeba było unikać nie­bezpieczeństw.

- Nieważne - odparła, znów kręcąc głową. - Jesteś już w domu, bez wzglę­du na przyczynę. A właściwie prawie w domu. Wszystko się dobrze składa.

- Nie zamierzam jechać do Penhallow, jeśli to masz na myśli - odparł. - Jest tyle innych miejsc, które należy zobaczyć, i doświadczeń, które trzeba przeżyć.

- Och, Joshuo, usiądź wreszcie. Jesteś zbyt wysoki, by można było pa­trzeć ci w oczy, nie zadzierając głowy. - Babka sama też usiadła. - Zostałeś markizem Hallmere i twoje miejsce jest w Penhallow. Majątek należy teraz do ciebie. Obowiązki czekają. Już najwyższy czas, żebyś tam wrócił.

Joshua uśmiechnął się szeroko i usiadł na krześle, które mu wskazała. Prze­sunął ręką po zaroście na policzku.

- Babciu, jeśli przez cały następny tydzień planujesz prawienie mi kazań na temat obowiązków, będę chyba musiał odjechać w kierunku zachodzące­go słońca i poszukać sobie tarapatów, żeby się w nie wplatać.

- Niewątpliwie nie szukałbyś daleko - odparła. - Wygląda na to, Joshua, że tarapaty same cię odnajdują. Masz przekrwione oczy. Przypuszczam, że jesteś niewyspany. Przez przyzwoitość nie zapytam, co robiłeś ostatniej nocy, poza tym że wyruszyłeś do Bath w tak niechlujnym stanie.

Ziewnął szeroko, czego absolutnie nie powinien robić w obecności damy. W tym samym momencie zaburczało mu głośno w brzuchu.

- Joshua, naprawdę wyglądasz okropnie - rzuciła babka bez ogródek. - Kiedy ostatnio jadłeś?

- Wczoraj wieczorem - przyznał nieco zawstydzony. - Widzisz, zostawi­łem w gospodzie także swoją sakiewkę.

Z tego powodu musiał skorzystać po drodze z kilku dłuższych objazdów, żeby uniknąć miejskich rogatek.

- Ach, więc to wcale nie były takie drobne tarapaty. - Babka wstała, by pociągnąć taśmę dzwonka wiszącą przy kominku. - Kusi mnie, żeby zapy­tać, czy przynajmniej była ładna, ale to pytanie poniżej mojej godności. Zo­stawię cię pod opieką Gibbsa. On cię nakarmi i ogoli, a potem pewnie bę­dziesz chciał trochę pospać. Zresztą niewiele zdołasz zrobić, dopóki nie przyjedzie twój lokaj z ubraniem na zmianę. Ja tymczasem złożę kilka wi­zyt.

- Jedzenie, golenie, a potem spanie. Brzmi to niemal jak obietnica raju - mruknął z zadowoleniem.

Lady Holt - Barron upajała się towarzyskim sukcesem. Lady Freyja Bedwyn, siostra księcia Bewcastle, przyjęła jej zaproszenie i przyjechała do Bath. Charlotte po prostu cieszyła się, że ma przy sobie przyjaciółkę w swoim wieku.

- Mama nalegała, żebyśmy znów przyjechały do Bath - wyjaśniała, gdy rankiem spacerowały w pijalni wód. Lady Holt - Barron tymczasem zasiadła przy stoliku ze szklanką leczniczej wody w dłoni i puchła z dumy, konwer­sując ze znajomymi damami, również zajętymi piciem wody. - Jest przeko­nana, że miesiąc spędzony u wód utrzymuje ją potem w dobrym zdrowiu przez cały rok. Zapewne ma rację, jednak papa, Frederick i chłopcy jak zwy­kle o tej porze roku pojechali na polowanie. Stanowczo wolałabym im towa­rzyszyć. Jestem ci ogromnie wdzięczna, że zgodziłaś się przyjechać.

Niewiele miały okazji do wymiany zdań na osobności. Pijalnia wód była uczęszczanym miejscem, w którym każdego ranka zbierało się towarzystwo, żeby zażywać ruchu i plotkować. I oczywiście pić wody mineralne, o ile ktoś miał ochotę. Jeśli chodzi o ruch, Freyja odkryła, że właściwie niewiele go można było zażyć, spacerując po wysokim, eleganckim wnętrzu, urzą­dzonym w stylu georgiańskim. W zasadzie już po kilku krokach należało się zatrzymać, by przywitać znajomych i choć chwilę z nimi porozmawiać, po czym po kilku następnych krokach znów trzeba było stanąć. A ponieważ Freyja przybyła do Bath niedawno i na dodatek pochodziła z utytułowanej rodziny, oczywiście każdy chciał ją zagadnąć, pozdrowić i wypytać o wieści z wielkiego świata.

Reszta dnia upłynęła dosyć leniwie. Po śniadaniu udały się na zakupy na Milsom Street Freyja nigdy nie gustowała w tej typowo damskiej rozrywce. Snuła się za lady Holt - Barron od krawcowej do modystki i w końcu do jubi­lera z zachwyconą Charlotte u boku. Przez cały czas zastanawiała się, jak zareagowaliby wszyscy dookoła, gdyby nagle zatrzymała się na środku ulicy i krzyknęła na całe gardło, tak jak dwa dni temu. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Rzadko krzyczała, ale tamtej nocy danie upustu emocjom i zo­baczenie, jak ten uśmiechnięty, zbyt pewny siebie intruz wyskakuje przez okno, sprawiło jej ogromną satysfakcję.

Dar niebios dla płci niewieściej pokonany!

- Och, Freyjo chyba ci się podoba - powiedziała Charlotte, widząc uśmiech przyjaciółki. W miejsce swojego skromnego kapturka założyła właśnie szy­kowny kapelusz z bardzo jaskrawym amarantowym piórem. - Mnie też się podoba. Chyba nie oprę się pokusie, by go kupić, mimo że mam już więcej kapeluszy, niż mi potrzeba. Jak sądzisz, mamo?

- Jeśli ten kapelusz podoba się lady Freyji, to pewnie jest ostatnim krzy­kiem mody - odparła lady Holt - Barron. - Rzeczywiście wyglądasz w nim przepięknie.

Po południu złożyły kilka wizyt, po czym udały się na podwieczorek do rezydencji uzdrowiskowej, gdzie znów trzeba było prowadzić konwersację. Spotkały tam hrabiego Willeta, przebywającego w Bath w towarzystwie wuja, po którym - według krążących plotek - miał odziedziczyć pokaźną fortunę. Od śmierci Jerome'a okazywał Freyji szczególne względy, choć ona nigdy nie zwracała na niego uwagi. Był niskim blondynem, miał jasne brwi i rzęsy. Jednak to nie bezbarwny wygląd zniechęcał Freyję do niego, ale raczej brak poczucia humoru i sztywne, zawsze poprawne zachowanie.

Freyja musiała jednak przyznać, że w okolicy takiej jak Bath, gdzie więk­szość mieszkańców i gości miała już swoje lata, wystarczyło, że hrabia był młody, aby stał się atrakcyjny. Przywitała się z nim serdecznie. O wiele cieplej, niżby to zrobiła w Londynie. Hrabia usiadł przy stoliku lady Holt - Barron i przez dobre pół godziny zabawiał wszystkie trzy panie miłą kon­wersacją.

- Moja droga lady Freyjo, wygląda na to, że podbiła pani jego serce - zauważyła lady Holt - Barron, unosząc znacząco brwi, gdy hrabia już się po­żegnał.

- Och, niestety jemu się to nie udało, madame - odparła Freyja wyniośle. Charlotte się roześmiała.

- Swatanie Freyji to chyba strata czasu, mamo - powiedziała.

Wieczorem wróciły do rezydencji uzdrowiskowej na koncert. Freyja lubi­ła muzykę. W wielu formach, z wyjątkiem śpiewu operowego. Pech chciał, że gwiazdą wieczoru była włoska sopranistka z dużym biustem i jeszcze potężniejszym głosem, który prezentowała w maksymalnym natężeniu przez cały recital.

Zapewne sądzi, że forte może zastąpić grazioso. pomyślała Freyja, której już uszy puchły od głośnych, przenikliwych dźwięków.

Hrabia Willet przyszedł w antrakcie zamienić z Freyją kilka słów i dziw­nym trafem udało mu się zostać u jej boku na drugą część koncertu.

- Taki występ może trwale wpłynąć na słuch - skomentowała. Alleyne albo Rannulf odpowiedzieliby jej w podobnym tonie i po kilku kąśliwych uwagach z trudem powstrzymywaliby się od śmiechu.

- O tak, w rzeczy samej - zgodził się hrabia z powagą. - Jest cudowny, nieprawdaż?

Boże, to dopiero pierwszy dzień!

Drugi zaczął się podobnie, z tą różnicą, że poprzedniego dnia poruszenie w towarzystwie zostało wywołane pojawieniem się Freyji, teraz powodem ogólnej ekscytacji był przyjazd markiza Hallmere'a. Wszyscy czekali w nie­cierpliwym podnieceniu, aż pojawi się w pijalni wód wraz z lady Potford, swoją babką ze strony matki. Freyja znała lady Potford, ale markiza dotąd jej nie przedstawiono. Oczekiwana dama pojawiła się jednak sama. Zawód wszystkich obecnych był niemal namacalny.

- To młody człowiek i podobno bardzo przystojny - wyjaśniła lady Holt - Barron. - I oczywiście jedna z lepszych partii w Anglii. Spojrzała wymow­nie na Freyję.

Freyja przypuszczała, że właśnie z tego ostatniego względu markiz został uznany za przystojnego, nawet jeżeli w rzeczywistości wyglądał jak pokraka.

Wyszły z pijalni wód, by wrócić do domu na śniadanie.

Trzeba było przyjazdu kogoś nowego, najlepiej utytułowanego, żeby oży­wić nastroje tych ludzi, pomyślała Freyja, wzdychając w duchu. Chyba po­pełniłam poważny błąd, przyjeżdżając do Bath. Oszaleję tu po dwóch tygo­dniach, jeśli nie wcześniej!

Ale zaraz przypomniała sobie, co miała do wyboru - siedzenie w Lindsey Hall i wyczekiwanie rychłych wieści z Alvesley. Doszła do wniosku, że musi jakoś wytrzymać to wygnanie przynajmniej przez miesiąc. Poza tym pożeg­nanie Holt - Barronów niemal natychmiast po przyjeździe uznano by za nie­grzeczne.

Jednak spędzenie kolejnego poranka na zakupach było ponad jej siły. Żeby nie towarzyszyć Charlotte i jej matce, Freyja wymówiła się koniecznością napisania kilku listów. Dla uspokojenia sumienia rzeczywiście napisała je­den, do Morgan, swojej młodszej siostry. Opisała, co wydarzyło się w go­spodzie, gdzie nocowała w drodze do Bath. Znacznie ubarwiła historię, choć nagie fakty wydawały się już wystarczająco sensacyjne. Morgan doceni hu­mor sytuacji. Freyja mogła też jej zaufać, że nie pokaże listu Wulfowi.

Wulf z pewnością nie byłby rozbawiony.

W ten piękny, choć nieco wietrzny wrześniowy dzień Freyja tęsknie po­myślała o konnej przejażdżce. Wzgórza wokół Bath aż zachęcały, by po nich galopować. Jeśli jednak Freyja będzie czekać, aż służący wynajmie i przy­prowadzi konia, Charlotte i jej matka zdążą już pewnie wrócić z wyprawy po zakupy. Zacznie się zrzędzenie, że dla przyzwoitości Freyji musi towa­rzyszyć stajenny. Nie znosiła, gdy podczas konnych przejażdżek ciągnął się za nią służący. Zdecydowała się więc na przechadzkę. Przebrała się w ciem­nozieloną suknię spacerową. Burzę włosów upięła gładko i ukryła pod kapeluszem, założonym zawadiacko na bakier. Sama ruszyła z domu. Suknia kołysała się jej wokół nóg, gdy Freyja schodziła stromą ulicą biegnącą od Circus Square.

Przeszła przez centrum Bath, po drodze pozdrawiając skinieniem głowy kilku znajomych. Miała nadzieję, że nie natrafi na panie Holt - Barron i nie będzie zmuszona spędzić reszty poranka w sklepach. Freyja poszła na skróty przez dziedziniec klasztorny, minęła klasztor, potem pijalnię wód i skręciła w ścieżkę biegnącą wzdłuż rzeki. Zauważyła przed sobą piękny most Pulteney. Zdążyła już o nim zapomnieć od czasu swojego ostatniego pobytu w Bath wiele lat temu. Teraz sobie przypomniała, że po drugiej stronie rzeki jest szeroka i elegancka Great Pulteney Street. A czy dalej na końcu nie znajdo­wał się park Sydney?

Freyja nie miała zamiaru iść na spacer aż tak daleko, jednak czuła się, jakby po raz pierwszy od przyjazdu odetchnęła pełną piersią, i nie chciała jeszcze wracać do domu. Przeszła przez most, na chwilę zatrzymała się przed wystawą małego sklepu. Okazało się, że pamięć jej nie myliła. W niewiel­kiej odległości roztaczał się przed nią jeden z najwspanialszych widoków tego przepięknego miasta.

Na końcu Great Pulteney Street skręciła w Sydney Street, by przejść nią do parku. Tu jednak natknęła się na tabliczkę z informacją, że na lewo znaj­duje się Sutton Street. Zatrzymała się nagle i zmarszczyła brwi. Już po kilku sekundach zorientowała się, dlaczego nazwa ulicy wydała się jej znajoma. To właśnie przy Sutton Street znajdowała się szkoła dla dziewcząt panny Martin. Freyja zawahała się, skrzywiła, pomyślała jeszcze chwilę, po czym ruszyła energicznym krokiem Sutton Street. Pamiętała nawet numer domu.

Pięć minut później stała w skromnym, lecz schludnym saloniku, czekając na pojawienie się panny Martin. Nie, to chyba jednak nie był dobry pomysł. Nigdy przedtem Freyja nie zjawiła się tu osobiście. Nie pisała i nie pozwala­ła nawet swojemu radcy prawnemu wspominać jej nazwiska.

Panna Martin nie kazała na siebie długo czekać. Była tak samo blada, sztywna i dumna, jak ją Freyja pamiętała. Jak kiedyś patrzyła pewnie Freyji prosto w oczy. Teraz jednak w spojrzeniu kobiety była też wrogość, z trudem maskowana pozorami grzeczności.

- Lady Freyjo. - Kiwnęła głową, ale nie dygnęła. Nie zaproponowała spo­czynku lub czegoś do picia. Nie wyraziła zdziwienia ani zadowolenia. Nie zaprosiła dalej do środka i nie kazała gościowi wyjść. Po prostu patrzyła pytająco ciemnoszarymi oczami.

No, no, i właśnie za to ją lubię, pomyślała Freyja.

- Słyszałam, że pani prowadzi tutaj szkołę - odezwała się, tuszując włas­ne skrępowanie większą niż zwykle wyniosłością, - Przechodziłam obok i postanowiłam panią odwiedzić.

Cóż za idiotyczne słowa!

Panna Martin nie raczyła odpowiedzieć, a tylko lekko skłoniła głowę.

- I zobaczyć, jak się pani powodzi - dodała Freyja. - Czy pani szkoła czegoś nie potrzebuje? Czy nie mogłabym w czymś pomóc?

Wzrok panny Martin wyrażał teraz zdumienie i... już bardziej widoczną wrogość.

- Dziękuję, powodzi mi się całkiem nieźle - odparła. - Mam uczennice, które płacą za naukę, i dziewczęta, utrzymywane przez organizacje charyta­tywne. Zatrudniam także kilka doskonałych nauczycielek. Wspiera mnie dobroczyńca, który jest bardzo życzliwy i hojny. Nie potrzebuję pani łaski, lady Freyjo.

- Cóż... - Freyja zwróciła uwagę na graniczącą z surowością skromność wnętrza. Doszła do wniosku, że dobroczyńca bynajmniej nie jest wystarcza­jąco hojny. Albo że jego plenipotent inaczej wyobraża sobie godziwe wa­runki. - Pomyślałam, że może warto zaoferować pomoc.

- Dziękuję. - Głos panny Martin drżał z emocji, których jednak nie było po niej widać. - Lady Freyjo, przypuszczam, że w ciągu ostatnich dziewię­ciu lat pani się zmieniła i że przyszła tu naprawdę z potrzeby serca, a nie ze złośliwą nadzieją iż znajdzie mnie w rozpaczy i nędzy. Mam się nieźle. Nawet bez pomocy dobroczyńcy szkoła powoli zaczyna przynosić dochód. Z całą pewnością nie potrzebuję pani wsparcia i wizyt. Żegnam. Moje uczen­nice czekają na lekcję historii.

Wkrótce potem Freyja spacerowała po parku Sydney. Serce biło jej jak oszalałe. Wzburzyły ją usłyszana odprawa i wyraźna niechęć.

Z ulgą zorientowała się, że chyba nie jest to pora spacerów eleganckiego towarzystwa.. Idąc krętymi ścieżkami, mijała niewiele osób i nie spotkała nikogo znajomego. Domyślała się, że w takim miejscu nie powinno się spa­cerować bez dyskretnej eskorty służącej. Freyja jednak nigdy nie zważała na konwenanse i akurat była niezmiernie rada, ze jest sama. Przysiadła na chwilę na drewnianej ławeczce, w pobliżu starego dębu i wystawiła twarz do słoń­ca. W powietrzu czuć było pierwszy powiew jesieni. Przyglądała się dwóm wiewiórkom, myszkującym dookoła w poszukiwaniu okruchów, które mo­gli zostawić spacerowicze. Zwierzątka wyglądały na oswojone. Mimo to Freyja siedziała bez ruchu, z obawy, że je spłoszy.

Gdy była małą dziewczynką, przepłoszyła całą rzeszę guwernantek. Ni­gdy nie lubiła siedzieć w zamknięciu i robić tego, co jej kazano. Nie chciała słuchać poleceń sztywnych nauczycielek i skupiać się na lekcjach, które wydawały się straszliwie nudne. Zachowywała się naprawdę okropnie.

Przyjmując rezygnacje lub odprawiając kolejne guwernantki, Wulf zawsze znajdował im nowe posady. Freyja nigdy nie przejmowała się dalszym lo­sem kobiet. Tak było, dopóki panna Martin nie wykazała się niespodziewa­nym hartem ducha i nie odeszła z Lindsey Hall z wysoko podniesioną głową, odmówiwszy przyjęcia od Wulfa jakiejkolwiek pomocy.

Po raz pierwszy w życiu Freyja poważnie zaniepokoiła się o guwernantkę. Z powodu poczucia winy już do końca nauki spokojnie tolerowała kolejną nauczycielkę, mimo że ze wszystkich dotychczasowych ta była najbardziej nudna.

Zupełnie przez przypadek Freyja dowiedziała się o dalszych losach dum­nej kobiety. Otóż panna Martin otworzyła szkołę w Bath, ale z trudem dawa­ła sobie radę i była o krok od jej zamknięcia. Cała historia została opowie­dziana ze złośliwą satysfakcją przez znajomą, która miała nadzieję, że Freyję ta wiadomość ucieszy. Stało się wręcz przeciwnie. Freyja znalazła radcę praw­nego i najpierw przekonała, że potrafi samodzielnie podejmować decyzje i nie potrzebuje mężczyzny, żeby załatwiał za nią sprawy. Następnie sowicie go opłaciła, by odszukał byłą guwernantkę, oszacował koszty prowadzenia szkoły i oznajmił pannie Martin, że anonimowy dobroczyńca gotów jest udzie­lić wsparcia. W zamian za to panna Martin co roku miała wykazywać przed inspektorem, że edukacja, którą zapewnia uczennicom, jest na odpowied­nim poziomie.

Freyji spodobała się niezwykła dla niej rola opiekunki potrzebujących. Po jakimś czasie podesłała pannie Martin kilka uczennic niby to opłacanych przez organizacje charytatywne i nawet jedną nauczycielkę, zapewniając równocześnie fundusze na utrzymanie.

Biedna panna Martin chyba by dostała apopleksji, gdyby poznała tożsa­mość dobroczyńcy.

A ja sama byłabym głęboko zażenowana, gdyby ktoś odkrył moje mięk­kie serce, pomyślała Freyja, przyglądając się wiewiórkom. Nie powinnam być słaba i się litować. Każda guwernantka, która nie daje sobie rady z pod­opiecznymi, zasługuje na odprawę. Każda odprawiona guwernantka, która jest zbyt dumna, by przyjąć pomoc chlebodawcy, zasługuje na to, by żyć w nędzy.

Freyja roześmiała się w duchu. Bardzo jej się dzisiaj podobało zachowa­nie panny Martin. Jakże by nią gardziła, gdyby zaczęła się przymilać do swojej dawnej dręczycielki.

Nagły pisk wyrwał Freyję z zamyślenia. Zza zakrętu ścieżki biegnącej zbo­czem wzgórza dochodził kobiecy krzyk. Kobietę zasłaniały zarośla, jednak Freyja wyraźnie usłyszała odgłosy szamotaniny, niski męski głos i kolejny, już mniej rozpaczliwy okrzyk. Wiewiórki czmychnęły do najbliższego drze­wa, wspięły się po pniu i szybko zniknęły wśród gałęzi i liści.

Freyja zerwała się na nogi. Sama była kobietą. Niewielkiego wzrostu, spa­cerującą samotnie po parku, bez przyzwoitki czy służącej. Okolica wydawa­ła się niemal opustoszała, a na dodatek wzgórza i drzewa zasłaniały widok na innych, nielicznych spacerowiczów. Okoliczności z pewnością nie sprzy­jały bohaterskim wyczynom. Przeciętna kobieta obróciłaby się więc na pię­cie i pospieszyła ile sił w przeciwnym kierunku. Freyja nie była przeciętną kobietą.

Niemal biegiem ruszyła ścieżką w stronę, skąd dobiegł krzyk. Nie mu­siała iść daleko. Tuż za zakrętem zobaczyła trawnik, a na nim wysokiego, postawnego mężczyznę, dżentelmena, a jakże, ściskającego drobną słu­żącą. Uwięził dziewczynie ręce, przyciskając je do swej piersi i właśnie pochylał głowę z lubieżnym zamiarem zniewolenia ofiary. Choć niewątp­liwie będzie musiał za chwilę zaciągnąć ją w zarośla, żeby dokończyć dzieła.

- Łapy precz.! - rozkazała Freyja, wydłużając krok, - Ty nieokrzesany łotrze! Puść ją!

Mężczyzna i kobieta odskoczyli od siebie i odwrócili się do Freyji z tak samo zaskoczonymi minami. Potem służąca, zmyślna dziewczyna, znów krzyknęła i uciekła szybko ze wzgórza, nie oglądając się za siebie.

Freyja nie zwolniła kroku. Podeszła blisko, aż stanęła z łajdakiem oko w oko. Zamachnęła się i uderzyła natarczywego łobuza pięścią w nos.

- Au! - Osłonił twarz dłonią, potem skierował na Freyję załzawione oczy. - No, no, czy mi się wydaje, czy też poznaję tę delikatną damską rączkę? Tak, to ty, prawda?

Ubrany był w niebieski surdut, płowe bryczesy i lśniące wysokie buty. Na głowie miał cylinder. Freyja jednak przede wszystkim zauważyła i od razu rozpoznała pięknie zbudowane ciało, jasne włosy i niebieskie oczy mężczy­zny, którego ostatni raz widziała wyskakującego przez okno pokoju w go­spodzie. Adonis i diabeł w jednej osobie. Westchnęła głośno.

- Tak, to ja - odparła. - I z całego serca teraz żałuję, że nie ujawniłam siwowłosemu dżentelmenowi miejsca, gdzie się pan ukrył, i nie pozwoliłam, by spotkała pana zasłużona kara.

- Nie, kochanie, naprawdę? - spytał. Miał czelność szeroko się do niej uśmiechnąć, mimo załzawionych oczu i czerwieniejącego nosa. - Jakie to nierycerskie z twojej strony.

- Ty podły, tchórzliwy łajdaku! - zawołała. - Wstrętny, nastający na cnotę rozpustniku! Nie zasługuje pan nawet na pogardę. Zawiadomię władze. Zo­stanie pan wygnany z Bath i wykluczony z towarzystwa przyzwoitych ludzi.

- Naprawdę? - Pochylił się do niej lekko. Oczy, mimo spływających z nich łez, miał roześmiane. - A na kogo złożysz doniesienie władzom, mój ty kwia­tuszku?

Freyja nadęła się z oburzenia.

- Poznam pańską tożsamość - odparła. - Jak tylko zauważę pana na ulicy, dowiem się, kim pan jest.

- A kim ty jesteś? Oboje wiemy, że nie siostrą księcia, prawda? - odrzekł. - Gdzie twój zastęp opiekunów i adoratorów?

- Nie zmieniaj pan tematu - odezwała się surowo. - Wyobraża pan sobie, że każdą służącą może sobie wziąć, tylko dlatego, że jest służącą? I dlatego, że jest pan przystojny?

- A jestem? - Znów się szeroko uśmiechnął. - Przypuszczam, kochanie, że nie masz nastroju, by wysłuchać moich wyjaśnień?

- Nie jestem pańskim kochaniem - zaoponowała. - I nie potrzebuję żad­nych wyjaśnień, wystarczy mi to, czego byłam świadkiem. Słyszałam, że dziewczyna krzyczała, i widziałam, że pan ją obściskiwał. A lada moment miał z nią sobie haniebnie poczynać. Nie jestem głupia.

Skrzyżował ręce na piersi i marszcząc brwi, przyglądał się młodej damie roze­śmiany od ucha do ucha. Korciło ją bardzo, żeby znów dać mu pięścią w nos.

- Nie, chyba nie - stwierdził. - A nie boisz się, że wybiorę ciebie na swoją następną ofiarę, skoro mi przeszkodziłaś w niecnych poczynaniach, zanim zaspokoiłem swoje rozszalałe żądze?

- Niech pan tylko spróbuje - odparła chłodno. - Zapewniam, że wróci pan do domu z tyloma siniakami na ciele, że przez tydzień nie spojrzy pan na siebie w lustrze.

- Kusząca propozycja. - Roześmiał się. - Ale też potrafi pani krzyczeć głośniej niż ta dziewucha, która wyrwała się z moich szponów. Chyba roz­tropniej będzie nie ryzykować. Do widzenia.

Uniósł dłoń do kapelusza, ukłonił się z przesadną elegancją i długim, leni­wym krokiem odszedł przez trawnik w dół wzgórza. Freyja pozostała zwycięska na placu boju.

* * *

Joshua chichotał pod nosem, idąc przez park. Kim ona, do diabła, była?

W ciągu ostatnich dwóch dni myślał o niej kilkakrotnie, za każdym razem z rozbawieniem. W koszuli nocnej wyglądała naprawdę ponętnie. Jasne wło­sy, spływające dzikimi falami na plecy i ramiona tylko dodawały jej uroku Gniew tej młodej damy, odwaga i brak zahamowań czy lęku wzbudziły jego zainteresowanie. Podziwiał ją za to, że w gospodzie bez wahania zaczęła krzy­czeć, gdy on uznał jej groźbę za blef. Choć trzeba przyznać, że gdyby nie zauważył bluszczu porastającego ściany gospody, na pewno skręciłby sobie kark.

Dzisiaj na pierwszy rzut oka odniósł wrażenie, że jest brzydka. Nie jeśli chodzi o figurę. Nie była wysoka, ale w dobrze skrojonej sukni spacerowej wyglądała równie ponętnie, jak w koszuli nocnej. Nawet jasne włosy, upięte gładko pod szykownym kapeluszem, a mimo wszystko lekko zwichrzone, wydawały się atrakcyjne. Miała jednak bardzo ciemne brwi, ostro kontrastu­jące z blond włosami i wydatny orli nos. I ogniście zielone oczy, i mocno opaloną cerę.

W jej twarzy nie było kobiecej delikatności. Nie wydawała się piękna ani nawet ładna. Ale też trudno by ją nazwać brzydulą - miała interesująco wyra­ziste rysy twarzy. Gdyby chciał użyć oględnego określenia, powiedziałby, że jest przystojna Gdyby miał być uczciwy, przyznałby, że jest pociągająca A kto­kolwiek uczył ją zadawania ciosów pięścią, dobrze wykonał swoją robotę.

Choć Joshua cieszył się ze spotkania z babką po tak długim rozstaniu, pomyślał, że tydzień w Bath będzie mu się dłużył w nieskończoność. Wczo­raj, minio że był na przejażdżce konnej, a potem na spacerze w parku Syd­ney, stanowczo za dużo czasu spędził w czterech ścianach. Po południu za­bawiał gości babki. Wieczorem towarzyszył jej podczas kolacji i gry w karty, które dla wybranego grona zorganizowała pani Carbret.

Chociaż Joshua nosił odziedziczony tytuł już od przeszło sześciu miesię­cy, nadal wydawało mu się to dziwne, gdy przedstawiano go jako markiza Hallmere'a. I gdy widział, z jakim szacunkiem zaczynają się do niego odno­sić ludzie, gdy tylko został wymieniony ten tytuł.

Nigdy go nie pragnął, ani tego wszystkiego, co się z nim wiązało. A już zwłaszcza Penhallow w Konwalii, siedziby rodowej. Mieszkał tam od szó­stego roku życia do momentu, gdy skończył osiemnaście lat. Nienawidził prawie każdej chwili, którą tam spędził. Osierocony bratanek nie był mile widziany w domu stryja. W ciągu całego tego okresu Joshua kilkakrotnie odwiedzał swoją babkę ze strony matki i jej syna, lorda Potforda, ale nigdy się im nie poskarżył ani nie poprosił, żeby zabrali go do siebie. Był na to zbyt dumny i chyba za bardzo uparty. Opuścił Penhallow przy pierwszej nadarzającej się okazji. Zawsze lubił pracować z drewnem, więc w wieku osiemnastu lat ubłagał miejscowego stolarza, by przyjął go do terminu. Przeniósł się wtedy do wioski Lydmere, położonej po drugiej stronie rzeki. Tam był szczęśliwy przez pięć lat, dopóki okoliczności nie zmusiły go do wyjazdu.

Tytuł wraz z Penhallow i wszystkimi przykrymi przeżyciami, które zosta­wił za sobą, wyjeżdżając z Konwalii, wydawały mu się teraz wyjątkowo ciężkim brzemieniem. Pół roku temu zwolnił rządcę, którego zatrudniał stryj, i posłał tam swojego. Czytał comiesięczne sprawozdania z tego, co się dzia­ło w majątku, i odpisywał, wydając szczegółowe instrukcje, ilekroć było to potrzebne. Poza tym Penhallow dla niego nie istniało. Nie chciał już nigdy więcej widzieć tego miejsca.

Zbliżając się do domu babki, postanowił, że zostanie w Bath jeszcze ty­dzień, ale ani dnia dłużej. Miał przyjaciół w całym kraju. I teraz dość fundu­szy, by swobodnie podróżować. Pod tym jednym względem jego sytuacja zdecydowanie zmieniła się na lepsze. Zimę spędzi, przenosząc się z miejsca na miejsce, tydzień tu, dwa tygodnie tam. Dopiero na wiosnę pomyśli, jak dalej pokierować swoim życiem.

Wbiegając do domu po schodach, uśmiechnął się pod nosem. Ta mała Ama­zonka z parku siostrą księcia, dobre sobie! Tak czy inaczej, na pewno zatrzy­mała się w Bath. I niewątpliwie bywa też we wszystkich uczęszczanych miej­scach, nawet jeśli nie należy do śmietanki towarzyskiej - na przykład w pijalni wód, w rezydencji uzdrowiskowej albo na Royal Crescent. Z pewnością znów się spotkają, a wtedy dowie się, kim ona jest.

Może sobie z nią poflirtuje. To by było naprawdę zabawne, jeśli wziąć pod uwagę jej wrogie nastawienie do niego i zapalczywy charakter. Następnym razem musi jednak bacznie obserwować pięść młodej damy. Zdążyła go znie­nacka zaatakować już o dwa razy za dużo.

Wszedł do swojego pokoju. Rzucił kapelusz i szpicrutę na łóżko. Przypo­mniał sobie groźbę zadziornej panny, że znajdzie go i doniesie na niego...

hm, zapewne jakimś władzom. Tym razem chyba roztropniej będzie nie za­kładać, ze tylko blefowała. Jeśli spotkają się twarzą w twarz w publicznym miejscu, czekają go bardzo ciekawe chwile. Oczywiście może pokonać złoś­nicę jej własną bronią..

Joshua usiadł na łóżku i ściągnął buty do jazdy konnej, nie zawracając sobie głowy wzywaniem lokaja. Miał nadzieję, ze porywcza nieznajoma nie wyjedzie z Bath w ciągu najbliższych kilku dni. Była chyba jego jedyną nadzieją na uniknięcie śmierci z nudów.

Niech to diabli porwą, ależ to boli, pomyślał, delikatnie dotykając nosa.

3

O nie, nie pijam wód mineralnych - oświadczyła lady Potford swemu wnukowi, gdy następnego ranka mijali powozem klasztor, kierując się do pijalni wód. - Jeszcze mi życie miłe!

- Ale czyż nie są to wody lecznicze? - zapytał z błyskiem w oku. - Czyż nie dla ich szczególnych właściwości przychodzi tu tyle osób?

- Większość, jak tylko napije się wód, ma dość rozsądku, by pozostać przy tych chorobach, z którymi zdążyła się już zżyć - odparła. - A kąpiel w wodach zdrojowych wyszła już dawno z mody. Joshua, do pijalni wód nie przychodzi się każdego ranka dla zdrowia, ale po to, by oglądać innych i być oglądanym. Gdy się jest w Bath, właśnie to należy robić.

- To tak jak paradować po Hyde Parku w Londynie - powiedział, wyska­kując z powozu, gdy tylko otworzyły się drzwi. Sam wystawił schodki i po­mógł wysiąść babce. - Tyle że robi się to po południu, w porze podwieczor­ku. To o wiele bardziej cywilizowana pora niż blady świt.

- Ach, pierwszy powiew jesieni. - Babka zatrzymała się na stopniu i ode­tchnęła głęboko. - Moja ulubiona pora roku i dnia.

Babka ubrała się z wykwintną elegancją, on zresztą też. Gdy się jest w Bath, należy robić to, co jego tymczasowi mieszkańcy, czyli brać udział we wszyst­kich męczących publicznych spotkaniach. Dzień zwykle zaczynał się od prze­chadzki w pijalni wód.

Joshua zastanawiał się, czy czarnobrewa harpia też tu będzie. Jeśli tak, nareszcie pozna jej tożsamość. A ona jego. To może doprowadzić do inte­resującego rozwoju wypadków. Jeśli ta dama z charakterkiem tu jest, to przynajmniej poranek nie będzie nudny. Nawet jeśli da Joshui ostrą odpra­wę.

Nie było jej. Przyszło za to mnóstwo ludzi, których większość nie została mu jeszcze przedstawiona. Czuł się, jakby udawał wielkiego bohatera, gdy ludzie gromadzili się wokół babki z gratulacjami, ze oto odwiedził ją wnuk. Joshua pogodził się z myślą, że spędzi cały poranek na posyłaniu uśmie­chów, konwersacji i czarowaniu rozmówców.

Skrzywił się w duchu na widok zbliżającej się ku niemu pani Lumbard. Była sąsiadką stryja w Konwalii i bliską przyjaciółką ciotki. Gdy dorastał w Penhallow, zawsze go ignorowała. Zwłaszcza po tym, jak w wieku dzie­sięciu lat nauczył jej córkę usłyszanego w stajni przekleństwa, którego ona potem użyła w obecności guwernantki. Jako stolarz jeszcze mniej zasługi­wał na uwagę pani Lumbard. A teraz zbliżała się do niego. Z wezbraną pier­sią, krągła w biodrach, kiwając piórami u kapelusza, wyglądała jak okręt pod pełnymi żaglami. Za nią sunęła córka, ta od przekleństwa. Obie przysia­dły w uprzejmym dygnięciu.

- Lady Potford, jakże pani musi być szczęśliwa, że w końcu ma przy sobie Hallmere'a - zwróciła się pani Lumbard do babki, choć patrzyła na Joshuę. - Wyrósł na takiego przystojnego i dystyngowanego dżentelmena. Prawda, Petunio, moja droga? Pamiętam czasy, gdy był uroczym urwisem. - Zaśmiała się kokieteryjnie z własnego dowcipu. - Moja droga Corinne wylała wiele łez rozpaczy, zamartwiając się, co z niego wyrośnie. Marki­zie Hallmere, pewnie liczę na zbyt wiele, mając nadzieję, że pan mnie pamięta?

- Dobrze panią pamiętam, madame. - Ukłonił się. - Pannę Lumbard tak­że. Jak się panie mają?

- Obie czujemy się całkiem dobrze, jeśli pominąć drobny reumatyzm, któ­ry zawsze dokucza mi o tej porze roku - odparła pani Lumbard. - Ja jednak nigdy nie narzekam. Jakie to miłe, że pan spytał o nasze zdrowie. Moja naj­droższa Corinne nie będzie się posiadać z radości, gdy się dowie, że pana spotkałam. Każdego dnia wygląda pańskiego powrotu do domu. Wprost usy­cha z tęsknoty.

Joshua pomyślał, że pewnie bliższe prawdy jest to, iż ciotka co dzień za­nosi modły, by on nigdy nie wrócił, choć już nieraz pisała do niego, zapra­szając do domu. Wydało mu się nieco zabawne, że właśnie tak formułowała listy - jako łaskawe zaproszenia do jego własnego domu. Nie musiała się obawiać. Niech tam żyje swoim życiem, nie będzie jej niepokoił.

Sztywno skinął głową.

- O ! - zawołała pani Lumbard, nagle się odwracając. - Jest lady Holt - Barron z córką i lady Freyja Bedwyn. Koniecznie muszę złożyć im wyrazy uszanowania. Chodźmy, Petunio.

Joshua podał babce ramię i już miał ruszyć dalej, gdy spojrzał w kierunku nowo przybyłych. Zatrzymał się raptownie, marszcząc brwi.

No, no! Nareszcie ktoś, kto ożywi poranek, który jak dotąd zapowiadał się na straszliwie nudny. Oto i ona we własnej osobie!

Dzisiaj ubrana była w rudobrązową suknię spacerową i takiż kapturek. Wydawała się potulna. Na jej twarzy malował się wyraz wyniosłego znudze­nia. Jakby pragnęła, tak jak on, znaleźć się gdzieś indziej, w bardziej tętnią­cym życiem miejscu.

- Kim jest ta dama... ? - zwrócił się do babki.

Ale w chwili gdy wymawiał pytanie, owa dama go zauważyła. Patrzyła mu prosto w oczy. W jej wzroku, mimo dzielącej ich odległości, zobaczył wrogość.

A potem dotarło do niego echo słów wypowiedzianych przed chwilą przez panią Lumbard: .. .i lady Freyja Bedwyn.

Wydatny nos powędrował ku górze, usta zacisnęły się gniewnie. Spojrze­nie zielonych oczu zrobiło się lodowate.

Joshui od razu poprawił się humor.

- ...w rdzawej sukni, tam z dwiema damami, do których podeszła pani Lumbard? - dokończył pytanie.

- Lady Freyja Bedwyn? - Babka podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem. - Od kilku dni lady Holt - Barron pokazuje ją całemu Bath, jakby Freyja była trofeum. Oczywiście to samo wkrótce powiedzą o mnie w związku z twoją osobą.

- Lady Freyja Bedwyn... - powtórzył za babką.

Młoda dama niecierpliwie stukała stopą o posadzkę. Zupełnie nie zwraca­ła uwagi na mizdrzącą się do niej panią Lumbard, tylko wpatrywała się w Joshuę zmrużonymi oczami.

- Siostra księcia Bewcastle - wyjaśniła babka.

O! Joshua powoli i z rozmysłem szeroko się uśmiechnął.

Lady Freyja Bedwyn bez słowa odłączyła się od swego towarzystwa i nie oglądając się za siebie, przeszła przez salę energicznym krokiem. Ostrość jej ruchów tak bardzo nie pasowała do spokojnego, dystyngowanego otocze­nia, że natychmiast zwróciła uwagę wszystkich. Lady Freyja zatrzymała się o krok od Joshuy i spojrzała na niego piorunująco z, jak już teraz rozumiał, arystokratyczną wyniosłością.

- Lady Potford, czy byłaby pani tak uprzejma poinformować mnie, kim jest towarzyszący pani dżentelmen? - odezwała się, nie odrywając od męż­czyzny wzroku.

Zapadła krótka cisza, jedyna oznaka zdziwienia, jakie z pewnością odczu­ła babka Joshuy, gdy zwrócono się do niej tak bezceremonialnie.

- Witaj, kochanie - szepnął Joshua i pomyślał, że gdyby tylko lady Freyja miała na głowie zawór bezpieczeństwa, którym wypuszczałaby nadmiar pary, może nie wyglądałaby teraz tak, jakby miała eksplodować.

- Lady Freyjo, pozwoli pani, że przedstawię mojego wnuka, Joshuę Moore'a, markiza Hallmere'a - odparła babka ze zdumiewającym spokojem. - Joshuo, lady Freyja Bedwyn.

Młoda dama spojrzała na markiza, rozdymając nozdrza, najwyraźniej niespeszona tym, czego się dowiedziała. Spojrzał jej w oczy pełen podziwu i rozbawienia. Na Boga, nie bała się wystawić na pośmiewisko przed licznie zgromadzonym towarzystwem z Bath. Szmer rozmów znacznie przycichł. W ich stronę zaczęły się odwracać głowy, by zobaczyć, co zakłóciło spokój porannej przechadzki.

- Moim zdaniem bardziej odpowiedni będzie dla niego tytuł markiza z pie­kła rodem - powiedziała lady Freyja ostrym tonem, słyszalnym w najdal­szych krańcach sali. Palcem obciągniętym rękawiczką wskazała na pierś dandysa. - Ten mężczyzna nawet nie zasługuje na miano dżentelmena.

Zewsząd rozległy się głośne westchnienia, które natychmiast zostały uci­szone. Nikt nie chciał uronić choćby jednego słowa z rozgrywającego się właśnie smakowitego skandalu.

- Moja droga lady Freyjo... - zaczęła babka wyraźnie zaniepokojonym tonem.

- Ten człowiek lubi się zabawiać, napastując niewinne, bezbronne kobie­ty - ciągnęła siostra księcia Bedwyna.

Rozległy się okrzyki oburzenia, które znów zostały pośpiesznie uciszone.

- Lady Freyjo, błagam panią... - próbowała przerwać babka. Freyja palcem niczym sztyletem dźgnęła Joshuę w pierś.

- Ostrzegałam go, że dowiem się, kim jest i ujawnię przed całym Bath jego łajdactwa. Przyrzekłam, że dopilnuję, by został wykluczony z towarzy­stwa przyzwoitych ludzi. - Ponownie dźgnęła palcem. - Jeśli myślał pan, drogi panie, że blefuję, to srodze się mylił.

- Nie pierwszy raz - powiedział Joshua, uśmiechając się z zażenowaniem. Ocenił, że jego mina jeszcze bardziej rozwścieczy tę kobietę. - Powinienem był już do tej pory zmądrzeć, prawda?

Nikt nawet nie próbował udawać, że jeszcze spaceruje. Towarzystwo przy stolikach wstało. Joshua zorientował się, ze on, babka i lady Freyja nagle znaleźli się samotnie pośrodku sali, otoczeni kręgiem ciekawskich. Mniej więcej połowa świadków była głęboko zażenowana tym, że dama zachowu­je się tak bezceremonialnie. Druga połowa kierowała gniewne spojrzenia na mężczyznę, który napastuje niewinne, bezbronne kobiety.

Magle pojawił się ktoś, kto mógł rozładować napięcie albo dolać oliwy do ognia. Mężczyzna utwierdzony w wysokim mniemaniu o sobie, przyzwy­czajony do znajdowania rozwiązań w nagłych, trudnych sytuacjach. Joshua rozpoznał Jamesa Kinga, mistrza ceremonii w rezydencji uzdrowiskowej, który złożył mu wizytę dwa dni temu w domu babki. Do obowiązków Kinga należało pilnowanie, by w Bath przestrzegano zasad etykiety. Dbał też, by każdy gość został tu serdecznie przywitany i dobrze się bawił. Oraz by za­chowywał się godnie. Dotyczyło to też markizów i sióstr książąt.

- Milady, pani zapewne się myli - zwrócił się do Freyji. - Ten dżentelmen to markiz Hallmere, wnuk lady Potford. Może to drobne nieporozumienie uda się dyskretnie wyjaśnić na osobności?

Głos miał uprzejmy, ale w tonie pobrzmiewała stanowczość. Ujął lady Freyję pod łokieć. Ona jednak odsunęła się i spojrzała na niego z góry, jakby był robakiem.

- Drobne nieporozumienie? - powtórzyła wyniośle. - Wczoraj w parku Sydney przedstawiciel wyższych sfer napadł na służącą i mimo rozpaczli­wych krzyków biednej dziewczyny zamierzał na moich oczach zaciągnąć ją w zarośla i zniewolić. I to ma być drobne nieporozumienie? Coś, co należy dyskretnie zatuszować na osobności? Nie sądzę. To sprawa, którą należy wyjaśnić tu i teraz, wobec wszystkich szanowanych obywateli obecnych w Bath. Miej pan odwagę wykonać swój obowiązek. Proszę bez dalszych ceremonii wykluczyć tego mężczyznę ze społeczności Bath.

Wśród zebranych rozległy się oklaski.

Joshua uśmiechał się szeroko do lady Freyji, która wyglądała wspaniale niczym triumfująca królowa Amazonek. Nawet mrugnął do niej figlarnie. Pan King westchnął i zwrócił się do Joshuy.

- Milordzie, co ma pan do powiedzenia w tej sprawie? - spytał.

- Cóż, ta dama ma przesadnie bujną wyobraźnię - odparł Joshua. Spojrzała na niego z wyniosłą pogardą.

- Mogłam przewidzieć, że pan się wszystkiego wyprze - rzuciła.

- Milordzie, czy widział pan wczoraj lady Freyję Bedwyn w parku Syd­ney? - spytał mistrz ceremonii.

- Z całą pewnością - odparł Joshua. - Była sama, ubrana w ciemnozieloną suknię spacerową i kapelusz z piórem. Uderzyła mnie pięścią w nos.

Wśród widzów rozległy się zdumione westchnienia i szum, który pospiesz­nie uciszono. Pan King wydawał się zaniepokojony.

- Tak zupełnie bez przyczyny? - spytał. - Oczekuje pan, że uwierzymy, iż dama uderzyła pana bez absolutnie żadnego powodu?

- Podbiegła do mnie, gdy podtrzymywałem służącą - wyjaśnił Joshua. - Przypuszczalnie usłyszała krzyk dziewczyny kilka minut wcześniej. Zdaje się, że lady Freyja Bedwyn doszła do wniosku, iż ja zamierzam tę dziewczy­nę, hm, zniewolić.

- A nie zamierzał pan, milordzie? - rzucił pan King.

Zapadła krótka cisza. Joshua zauważył nagle zaintrygowane spojrzenie lady Freyji. Dostrzegł w jej oczach błysk zrozumienia, że chyba jednak po­pełniła okropną pomyłkę. Że właściwie zrobiła z siebie idiotkę.

- Tej służącej, gdy przechodziła w parku przez trawnik, przebiegła drogę wiewiórka - wyjaśnił Joshua. - Dziewczyna się przestraszyła i zatrzymała. Wiewiórka zamiast czmychnąć na drzewo, usiłowała się schować w fałdach spódnicy, a dziewczyna narobiła krzyku. Byłem świadkiem całego wydarze­nia i pospieszyłem z pomocą. Biedna służąca wpadła w histerię, mimo że wiewiórka już zniknęła w zaroślach. Ja, cóż, przytrzymałem dziewczynę za ramiona, żeby nie upadła. - Rzecz jasna lada moment miał ją też pocałować, zresztą przy pełnym entuzjazmu przyzwoleniu, ale nie było potrzeby doda­wać tego obciążającego szczegółu. - W tym właśnie momencie pojawiła się lady Freyja Bedwyn. Wystraszyła nieboraczkę, ta znów krzyknęła i wzięła nogi za pas. A ja dostałem pięścią w nos.

Pan King przeniósł wzrok z Joshuy na lady Freyję. Podobnie zrobili wszy­scy zebrani w pijalni wód.

- Czy to wyjaśnia wypadki, których pani była świadkiem, milady? - zapy­tał.

Freyja nie straciła zimnej krwi. Nie zaczęła się rozglądać po sali w poszu­kiwaniu dziury, w której mogłaby się ukryć. Nie zaczęła się też złościć ani robić z siebie jeszcze większej idiotki upierając się przy swojej wersji wy­darzeń. Zmrużyła oczy i spojrzała na markiza wyniośle.

- Dlaczego pan mi tego wszystkiego nie wyjaśnił wczoraj? - spytała ostro.

- Niech się zastanowię... - Pogłaskał się po brodzie. - Spytałem panią, czy mogę wyjaśnić, na co pani odpowiedziała, że doskonale wie, co usłysza­ła i zobaczyła. Zdaje się, że dodała pani jeszcze, iż nie jest głupia. Byłoby z mojej strony bardzo niegrzeczne, gdybym zaczął się z panią sprzeczać.

Kilka osób zachichotało.

Znów spojrzała na niego ostro.

- To było zamierzone - rzuciła. - Pan mnie teraz z rozmysłem sprowokował. - Proszę wybaczyć, że zaprzeczam słowom damy... - Ukłonił się uprzej­mie. - Ale pani pierwsza dzisiaj do mnie podeszła.

- Wygląda na to, że całe zamieszanie było wynikiem drobnego nieporozumienia - powiedział mistrz ceremonii stanowczym tonem. Rozejrzał się do­okoła z życzliwym uśmiechem. Jego słowa zabrzmiały jak ostateczne pod­sumowanie sprawy. - Milady, milordzie, niech państwo podadzą sobie ręce, tak by wszyscy wiedzieli, że nie chowacie do siebie żadnej urazy.

Joshua z przesadną uprzejmością wyciągnął rękę i się uśmiechnął. Pysz­nie się bawił. Bardzo się cieszył, że lady Freyja nie przeobraziła się w żałosną kupkę upokorzonego nieszczęścia. To by mu odebrało satysfakcję z pokona­nia lady Bedwyn. Znów rozdęła nozdrza, zadarła brodę i ten swój arystokra­tyczny nos. Niczym królowa obdarzająca łaską jakiegoś biednego, niegod­nego śmiertelnika, oparła dłoń na ręce markiza.

Ścisnął lekko jej palce i uniósł do ust.

Rozległy się oklaski. Potem wszyscy z powrotem zajęli się spacerowa­niem i plotkowaniem, a w przypadku kilku odważnych osób także popija­niem wód mineralnych.

- Jeszcze się policzymy - mruknęła.

- Zapewniam, milady, cała przyjemność będzie po mojej stronie - odpo­wiedział szeptem, uśmiechając się z całym swoim niemałym wdziękiem.

* * *

Lady Holt - Barron była tak wstrząśnięta sceną w pijalni, że po śniadaniu nie miała siły wybrać się na zakupy. Nawet śniadanie ograniczyła do suchar­ka i słabej herbaty, ponieważ uznała, że tylko to zdoła strawić. Potem udała się do sypialni, by poleżeć w spokoju.

- Ojej - westchnęła Freyja, gdy zostały z Charlotte same w jadalni, - Za­pominam, że są damy, które cierpią z powodu słabych nerwów. Uważasz, że powinnam przeprosić twoją mamę?

Charlotte zaczerwieniła się gwałtownie i usiłowała zatkać sobie usta płó­cienną chusteczką. Niestety, nic nie zdołało powstrzymać wybuchu jej śmie­chu.

- Och! - jęknęła. - Jeśli mama mnie usłyszy, dostanie silnego ataku spa­zmów i skończy się na tym, że będziemy musieli posłać po doktora. Z wiel­kim trudem zdławiła kolejne wybuchy śmiechu.

- To wszystko mogło ci się wydać farsą, ale ja najchętniej bym tam umarła ze wstydu - westchnęła Freyja.

- Gdybyś tylko mogła się zobaczyć - odparła Charlotte. - Przemaszero­wałaś przez pijalnię niczym anioł zemsty, a wszystkie matrony wpatrywały się w ciebie szeroko otwartymi oczami. A potem przemówiłaś do markiza dokładnie tak, jak przełożona mojej szkoły, gdy coś porządnie przeskrobałam. I dźgałaś go przy tym palcem w pierś. - Te wspomnienia znów rozbawi­ły Charlotte. Zakryła sobie twarz chusteczką i zatrzęsła się ze śmiechu.

- On wiedział, że tak postąpię - powiedziała Freyja. Pomyślała z oburze­niem o uśmiechniętym markizie. Jego uroda i nienaganny wygląd jeszcze bardziej podsyciły jej gniew. - Dlatego w parku nie nalegał, zęby mi powie­dzieć prawdę.

- Szkoda że nie widziałaś mamy, jak próbuje stać się niewidzialna - ciąg­nęła Charlotte. - A ta wstrętna pani Lumbard tak się nadęła z oburzenia, że wyglądała, jakby miała zaraz pęknąć. Pannie Lumbard natomiast oczy zro­biły się wielkie jak spodki. A każdy... Och! - Znów zachichotała głośno.

- Przynajmniej dzięki mnie wszyscy będą mieli o czym rozmawiać i pisać do domu przez najbliższy miesiąc albo i dłużej - stwierdziła Freyja. - Zdaje się, że powstaną listy długie jak powieść.

- Och, przestań! - Charlotte opadła na krzesło.

- Od tej pory pijalnia wód wyda się nudnym miejscem nawet tym, którzy dotąd nie zauważyli, że tam jest nudno - powiedziała Freyja. - Będą czekali na powtórkę w moim wykonaniu. Stanę się sławna. - Dziś też miałam wielką ochotę uderzyć markiza pięścią w nos za to, że zwabił mnie w pułapkę - przyznała Freyja. - Pomyślałam jednak, że lepiej będzie tego nie robić. Ale może jutro znów mnie czymś sprowokuje?

Spojrzała na przyjaciółkę, marszcząc brwi. Zadrgały jej kąciki ust. Naj­pierw zachichotała, a potem roześmiała się w głos. Markiz okazał się godnym przeciwnikiem. Musiała mu to przyznać.

Lady Holt - Barron blada i ze zbolałą miną opuściła sypialnię około połu­dnia. Uśmiechała się jednak dzielnie. Zapewniła córkę i Freyję, że już wypo­częła i odczuwa jedynie niewielki ból głowy. Oznajmiła, że raczej nie wy­bierze się do nikogo z popołudniową wizytą. Nie radziła też młodym damom, żeby wychodziły na spacer. Zdawało się, że ma padać. Jeśli złapie je deszcz, obie na pewno się zaziębią.

Przez chwilę patrzyła ostro na Freyję.

- Moja droga, co też pani robiła wczoraj zupełnie sama w parku Sydney? - spytała. - Dlaczego nie poczekała pani na Charlotte? Albo nie wzięła ze sobą przynajmniej pokojówki?

- Madame, potrzebowałam ruchu i świeżego powietrza - wyjaśniła Frey­ja. - Ponadto jestem już w tym wieku, że nie muszę wszędzie chodzić z przy­zwoitka.

Lady Holt - Barron wydawała się lekko wstrząśnięta, ale nie powiedziała już nic więcej na ten temat. Freyja podejrzewała, że matka przyjaciółki tro­chę się jej boi.

- Madame, może wolałaby pani, bym opuściła Bath? - ciągnęła Freyja. - Widzę, że dziś rano wprawiłam panią w ogromne zakłopotanie.

Co oczywiście było wielkim niedomówieniem. Wprawiła w zakłopotanie nawet samą siebie, a to zdarzało się jej niezwykle rzadko.

- Och nie, Freyjo! - zawołała Charlotte.

- To bardzo wspaniałomyślna propozycja - odparła lady Holt - Barron. - Nie przyjmę jej jednak. Zdaje się, że w ciągu kilku dni ten niefortunny incy­dent zostanie zapomniany. Jutro rano zjawimy się w pijalni wód. Może mar­kiz Hallmere okaże trochę taktu i nie wychyli nosa z domu.

- Nie boję się stanąć z nim twarzą w twarz - oświadczyła Freyja. - I jedne­go jestem wręcz pewna. On miał właśnie tę dziewczynę pocałować. Chcia­łabym usłyszeć, jak się tego wypiera.

- Och, moja droga, błagam, niech pani niczego takiego mu nie zarzuca - poprosiła lady Holt - Barron głosem drżącym z lęku. Nagle podskoczyła ze strachu, gdy z dołu dobiegł odgłos stukania do drzwi. Wstała i pośpiesznie wygładziła włosy i suknię. - Oby nikt z wizytą - powiedziała. - Naprawdę nie czuję się dzisiaj na siłach przyjmować gości. Miałam nadzieję, że znajo­mi zostawią nas w spokoju do jutra.

Tak jakby moje poranne zachowanie skazało nas wszystkie na kwarantan­nę, pomyślała Freyja.

Okazało się, że to jednak ktoś z wizytą, Ochmistrzyni zapukała do drzwi i podała swej pani wizytówkę.

- Wielki Boże! - zawołała lady Holt - Barron, gdy przeczytała wypisane nazwisko. - Markiz Hallmere! I czeka w holu, pani Tucker?

- Chce się dowiedzieć, czy panie są w domu, madame - odparła ochmi­strzyni.

Co on knuje? - zastanawiała się Freyja, mrużąc oczy. Lady Holt - Barron spojrzała na nią nerwowo.

- Jesteśmy w domu?

- Oczywiście, że tak. - Freyja uniosła brwi. Nie będzie się przed nikim chować, a już na pewno nie przed tym bezczelnym jegomościem.

- Pani Tucker, proszę wprowadzić gościa - poleciła lady Holt - Barron. Gdy tylko markiz Hallmere wkroczył do salonu, stało się jasne, że ubiera się u słynnego Westona. Tak jak Wulfric i pozostali bracia Freyji. W surdu­cie z zielonego, wybornego sukna, tak świetnie dopasowanym do figury, markiz prezentował się doprawdy wspaniale. Miał na sobie szare pantalony, które uwydatniały jego pięknie umięśnione długie nogi. Do tego śnieżno­białą koszulę i wysokie buty wyglansowane na taki połysk, że można by się w nich przejrzeć. Kapelusz, rękawiczki i laskę zapewne zostawił w holu na dole.

Najwyraźniej ten mężczyzna zjawił się tutaj, by zrobić na damach dobre wrażenie. I rzeczywiście wyglądał imponująco. Nawet zęby miał piękne i bia­łe.

Charlotte i jej matka najwyraźniej były zachwycone. Lady Holt - Barron kręciła się niespokojnie, jak zawsze w obecności osoby stojącej wyżej od niej w hierarchii towarzyskiej. Uśmiechała się kokieteryjnie, jak zwykle na widok przystojnego mężczyzny. Charlotte się zarumieniła.

Freyja założyła nogę na nogę i machała stopą. Gdy dorastała, wszystkie guwernantki mówiły jej, że jest to poza bardzo nieelegancka i nieprzystojna damie. Zadarła podbródek i patrzyła wyniośle.

- Madame, dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć, mimo że nie zapo­wiedziałem swej wizyty - zwrócił się Joshua do lady Holt - Barron.

Matrona zatrzepotała rzęsami i znów uśmiechnęła się kokieteryjnie, za­pewniając, że markiz jest mile widzianym gościem. Zaproponowała, żeby usiadł, co też niezwłocznie uczynił.

Tylko niech pani nie przeprasza w moim imieniu, prosiła Freyja w duchu. A jeśli on spodziewa się przeprosin, to niech sobie czeka do sądnego dnia.

- Nie zajmę pani wiele czasu, madame - powiedział, nadal zwrócony do lady Holt - Barron. - Przyszedłem, by w imieniu babki i swoim własnym za­prosić panią, jej córkę oraz lady Freyję Bedwyn na kolację jutro wieczorem.

Oboje uznaliśmy, ze należy rozwiać ostatnie obawy, jakie ktoś mógłby żywić, iż między lady Freyja a mną pozostały jeszcze animozje z powodu, hm, dzi­siejszego drobnego nieporozumienia. Freyja uśmiechnęła się do niego od ucha do ucha.

- Milordzie, jestem pewna, że taka myśl nikomu nawet w głowie nie po­stała - zapewniła lady Holt - Barron. Trzepotała przy tym rzęsami, choć jak uznała Freyja, równie dobrze mogła to być reakcja nerwowa, a nie próba flirtu.

- Ja nie czuję żadnej animozji. - W końcu odwrócił się do Freyji i spojrzał niewinnie szeroko otwartymi oczami. - Jak mniemam, lady, pani również nie?

- Nie, czyż mogłabym mieć ku temu powody? - odparła z wystudiowaną nonszalancją. - W zadowalający sposób wyjaśnił pan wszystko, czego by­łam świadkiem w parku. To znaczy prawie wszystko.

Przez chwilę widziała w jego oczach śmiech i wiedziała, że zrozumiał aluzję. To pewne, że zamierzał pocałować służącą. Dzisiejszego popołudnia jednak odgrywał rolę dżentelmena o nienagannych manierach. Uznał więc za niestosowne uśmiechać się od ucha do ucha czy też zwracać do niej: kochanie.

- Mogę się więc spodziewać, że zobaczę panie jutro wieczorem w domu babki przy Great Pulteney Street? - spytał.

Lady Holt - Barron niezwykle ochoczo przyjęła zaproszenie. Markiz wy­szedł pięć minut później. Przedtem jednak, wszyscy, z wyjątkiem Freyji, wdali się w ożywioną dyskusję o pogodzie.

- Moja droga Freyjo! - zawołała lady Holt - Barron, przyciskając ręce do piersi. Ból głowy najwyraźniej już minął. - Zdaje mi się, że wszystko dobrze się skończy i nie padnie na panią nawet cień skandalu. Wyczuwam też, że markiz jest panią wręcz zauroczony.

Freyja prychnęła.

- Jest niesamowicie wręcz przystojny - westchnęła Charlotte.

- Skarbie, nie zapominaj o Fredericku - odezwała się matka z wyrzutem. Nieobecny Frederick Wheatcroft, narzeczony Charlotte, pojechał na polo­wanie z jej ojcem i braćmi.

Niesamowicie wręcz przystojny, dobre sobie! Aż za przystojny! I nie­wątpliwie wyobrażał sobie teraz, że zdoła ją tak oczarować, iż ona zapo­mni o jego podstępnym oszustwie. Cały aż kipiał czarem. Jeszcze zoba­czymy!

Powinna była pozwolić, żeby schwytano go w szafie jak mysz w pułapce.

Powinna była wynająć w gospodzie pokój, którego zewnętrznych ścian nie porastał bluszcz.

Powinna była dzisiejszego ranka znów uderzyć go pięścią w nos, kiedy miała ku temu okazję.

Powinna była,..

Bardzo się cieszyła, że jutro czeka ją coś ciekawego. Markiz Hallmere prawdopodobnie..., nie, nawet na pewno był paskudnym, podstępnym ty­pem, ale przynajmniej nie nudnym.

4

W miarę jak lady Potford dodawała do listy gości kolejne nazwiska, pla­nowana przez nią kolacja zaczęła się rozrastać do rozmiarów wielkiej fety. Gdy Joshua zapytał, czy starczy blatów do przedłużenia stołu w jadalni i czy przypadkiem nie powinna rozbudować samej jadalni, odparła:

- Joshua, zostałeś markizem Hallmere ponad sześć miesięcy temu. Już najwyższy czas, byś zajął należne ci miejsce w towarzystwie, zamiast włó­czyć się po kraju w poszukiwaniu rozrywki w dosyć podejrzanej kompanii.

- Ależ babciu, rozrywka jest taka... rozrywkowa - odparł z emfazą. Nie dodał, że wielu z jego podejrzanych kompanów pochodziło z arystokracji.

- I czas też, żebyś wrócił do Penhallow - dodała kolejny raz. - Należy teraz do ciebie. To nie tylko twój przywilej, ale też obowiązek.

- W Penhallow mieszkają moja ciotka i kuzynki - przypomniał. - Gdy­bym tam osiadł, zburzyłbym ich spokój. Sam także nie zaznałbym spokoju. Dobrze wiesz, że majątkiem zawsze zarządzała ciotka, nawet za życia stryja. On nie miał nic przeciwko temu, ale ja owszem.

- I słusznie - powiedziała babka nieco zirytowana. Złożyła ostatnie zapro­szenie i zadzwoniła na służącego, żeby zaniósł je pod wskazany adres. - Joshua, musisz tam pojechać i włożyć trochę wysiłku, by znaleźć inny dom dla ciotki i jej córek. W Penhallow jest przecież osobny domek przeznaczo­ny właśnie dla markizy wdowy, prawda? Na Boga! Gdy zmarł twój dziadek i Gregory został hrabią Potfordem, nawet na myśl mi nie przyszło, by pozo­stać w Grimley House, Gladys na pewno by się to nie spodobało, a tym bardziej mnie.

Joshua wyciągnął przed siebie nogi.

- Włożyć trochę wysiłku? - Uśmiechnął się. - To się może okazać bardzo męczące, babciu.

- Joshua! - Babka odwróciła się od sekretarzyka i spojrzała na niego suro­wo. - Zawsze wolałam myśleć, że przez ostatnich pięć lat przebywałeś we Francji i innych krajach Europy tylko dla zabawy. W głębi serca miałam jednak świadomość, że musi być jakiś poważniejszy powód twojego tam pobytu. Nie próbuj mnie przekonać, że jesteś leniwym lekkoduchem, szuka­jącym wyłącznie rozrywki.

Uniósł brwi i zacisnął usta. W rzeczy samej przebywał we Francji, szpie­gując na rzecz brytyjskiego rządu lokalizację i posunięcia wojsk Napoleona Bonapartego, ale robił to nieoficjalnie. Nie miał stopnia wojskowego ani statusu dyplomatycznego.

- Ależ babciu, wędrówka po Europie naprawdę była zabawna - powie­dział.

Westchnęła i wstała.

- Teraz powinieneś znaleźć sobie odpowiednią żonę, zabrać ją do Penhallow i zacząć nowe życie. Bo tam jest twoje miejsce, czy tego chcesz, czy nie.

- Nie chcę - odparł stanowczo. - To Albert był dziedzicem. Nigdy mu nie zazdrościłem czekającej go przyszłości.

- Ależ twój kuzyn zmarł pięć lat temu - przypomniała babka. Tak jakby trzeba mu było przypominać. - Tytuł i majątek nie spadły więc na ciebie niespodziewanie wraz ze śmiercią stryja.

- Z tym zastrzeżeniem, że gdy wyjeżdżałem, stryj był w pełni sił i zmarł o wiele wcześniej, niż się spodziewałem - odparł.

- Pomimo tej okropnej sceny w pijalni wód nie mogę wyjść z podziwu dla lady Freyji i odwagi, z jaką zmierzyła się z sytuacją, którą uznała za poważ­ne wykroczenie. - Babka usiadła przy wnuku. - Większość dam przymknę­łaby oko albo oplotkowałaby cię za twoimi plecami i oczerniła nazwisko, nie dając ci szansy na obronę.

Joshua zachichotał.

- Większość dam nie spacerowałaby samotnie po parku i uciekłaby z pod­kulonym ogonem, słysząc krzyk kobiety wzywającej pomocy.

- To siostra Bewcastle'a - ciągnęła babka. - Nikt tak jak on nie przestrze­ga zasad etykiety i nie ma wyższej pozycji w towarzystwie, chyba żeby szu­kać wśród członków rodziny królewskiej.

Joshua spojrzał na babkę czujnie, nagle zaniepokojony.

- Czy nie sugerujesz przypadkiem, że lady Freyja Bedwyn byłaby odpo­wiednią żoną? - spytał.

- Mój drogi... - Babka pochyliła się lekko do przodu. - Jesteś teraz mar­kizem Hallmere. Zarówno dla ciebie, jak i dla niej byłby to idealny związek.

- A więc o to chodzi? Cała ta wielka kolacja jest wydawana właśnie z myślą o tym?

- Bynajmniej - odparła matrona. - Kolacja ma uspokoić ostatnie obawy wątpiących, czy zapanowała między wami zgoda. To naprawdę była strasz­na scena, choć muszę przyznać, że na jej wspomnienie raz i drugi w duchu się zaśmiałam.

- Lady Freyja okropnie mocno uderza pięścią, o czym się dwukrotnie bo­leśnie przekonałem - zauważył. - A jednak uważasz, że będzie dla mnie odpowiednią żoną?

- Dwukrotnie? - Babka spojrzała na niego przenikliwie.

- Pomińmy tamtą drugą okazję milczeniem - powiedział z zażenowaniem. - Babciu, przykro mi, że cię rozczaruję, ale zbyt sobie cenię własne zdrowie, bym miał się starać o względy lady Freyji Bedwyn. Czy jakiejkolwiek innej damy, jeśli już o tym mowa. Nie dojrzałem jeszcze do małżeństwa.

- Zastanawiam się, dlaczego każdy mężczyzna, który wypowiada te sło­wa, sprawia wrażenie, jakby żarliwie w nie wierzył - skomentowała babka, wstając. - I dlaczego uważa, że on jako pierwszy dokonał tego odkrycia. Muszę zejść do kuchni i upewnić się, czy przygotowania do dzisiejszej kola­cji postępują zgodnie z planem.

A dlaczego wszystkie kobiety uważają, że jak tylko mężczyzna odziedzi­czy tytuł i majątek, natychmiast rodzi się w nim pragnienie, by to szczęście dzielić ze współmałżonką? - pomyślał Joshua z żalem.

Lady Freyja Bedwyn!

Zaśmiał się. Przypomniał sobie, jak wyglądała wczoraj po południu w sa­lonie lady Holt - Barron. Pełna godności, wyniosła, kipiąca ledwo skrywaną urazą i wrogością. Nie wytrzymała, żeby nie rzucić choć jednej zawoalowanej, kąśliwej uwagi, wyraźnie sugerowała, że ona doskonale zdaje sobie spra­wę, iż w parku miał zamiar pocałować służącą.

Zastanawiał się, czy uznałaby to za dobry żart, gdyby powtórzył jej niedo­rzeczną sugestię babki.

Muszę to opowiedzieć lady Freyji, pomyślał, chichocząc. I oczywiście mieć przy tym na oku jej pięści.

Freyja znała wszystkich gości zaproszonych na kolację do lady Potford i czuła się w ich towarzystwie zupełnie swobodnie. Dopiero po pewnym czasie zorientowała się, że oni natomiast w jej towarzystwie czuli pewne skrępo­wanie. Pomyślała, te chyba obawiają się, iż lada moment znów zrobi z sie­bie widowisko i wprawi wszystkich w zażenowanie.

Jacyż byli głupi. Czy nie rozumieli, że zasady dobrego wychowania wy­ssała z mlekiem matki? Z dużą swobodą konwersowała z osobami siedzący­mi po obu jej stronach, starannie ignorując markiza Hallmere' a zajmującego miejsce u szczytu stołu. W szaro - białym stroju wieczorowym wyglądał tak pięknie, że urody mógłby mu pozazdrościć niejeden grecki bóg. On też igno­rował Freyję, jeśli pominąć jeden moment, gdy spotkali się spojrzeniem. Mrugnął do niej porozumiewawczo. Freyja wiedziała na pewno, że nie było to wrażenie wywołane migoczącym płomieniem świecy.

No cóż, życie jest pełne niespodzianek, pomyślała i ze zdwojoną energią starała się być miła dla niemal głuchego sir Rolanda Withersa, siedzącego po jej prawej ręce. Z wyjątkiem braci żaden mężczyzna nigdy dotąd do niej nie mrugał.

Oczywiście gdyby lady Freyja i markiz Hallmere ignorowali się przez cały czas, cel wieczoru nie zostałby osiągnięty. Jak tylko dżentelmeni dołączyli do dam zebranych w salonie, gospodyni poprosiła panie o zabawienie gości. Pan­na Fairfax usłużnie zasiadła przy fortepianie i z godną podziwu zręcznością zagrała dwie fugi Bacha. Gdy skończyła, lady Potford zwróciła się do Freyji:

- Moja droga, może teraz pani nam coś zagra albo zaśpiewa?

Ojej! Jej bliscy wiedzieli, że Freyja Bedwyn jest inna niż większość mło­dych dam, które przy każdej okazji z entuzjazmem popisywały się w towa­rzystwie swoimi umiejętnościami. Jak zwykle zdecydowała się na szcze­rość - To było łatwiejsze niż kokieteria.

- Jako dziewczynka uczyłam się gry na fortepianie - wyjaśniła zgroma­dzonemu wokół towarzystwu. - Po kilku lekcjach nauczyciel muzyki popro­sił, bym uniosła ręce i oświadczył, że nie może wyjść ze zdumienia, iż jed­nak mam dziesięć palców, a nie drewniane kołki. Na szczęście usłyszeli to dwaj moi bracia i ze złośliwą satysfakcją powtórzyli uwagę ojcu. Oczywiś­cie uważali to za świetny dowcip. Nauczyciel muzyki został odprawiony i nikt mnie już więcej nie zmuszał do nauki gry na fortepianie.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, choć lady Holt - Barron wydawała się lek­ko zażenowana.

- To może jakąś pieśń? - poprosiła lady Potford.

- Ale nie solo, madame - odparła stanowczo Freyja. - Głos taki jak mój lepiej ukryć w wielkim chórze. Jeśli w ogóle należy go prezentować.

- Ja czasem śpiewam - odezwał się markiz. - Mozę stworzymy duet? Na fortepianie leży cały stos nut. Zobaczmy, co nam się uda znaleźć. W tym czasie niech ktoś inny popisuje się przed gośćmi.

- Doskonale - oświadczyła lady Potford i nawet kilka osób przyklasnęło z uprzejmym zaciekawieniem.

Freyja uświadomiła sobie poniewczasie, że może powinna była przyrów­nać swój głos do zgrzytu zardzewiałej piły, ale nigdy nie lubiła kłamać. Tak jak się spodziewała, Hallmere patrzył na nią z zainteresowaniem i... bły­skiem rozbawienia w oczach. Pozostali uważnie śledzili tę pierwszą wymia­nę zdań pomiędzy wczorajszymi antagonistami.

Freyja podeszła do fortepianu, przy którym stał markiz.

- Panno Holt - Barron? - poprosiła grzecznie lady Potford.

Charlotte bez słowa sprzeciwu zasiadła za instrumentem i zaczęła bez­błędnie grać sonatę Mozarta.

Markiz zebrał nuty i zaniósł je do okna z niskim parapetem, wyściełanym aksamitem. Usiadł na jednym końcu, a Freyja na drugim.

- Niech mi wolno będzie zauważyć, milady, że wygląda pani wyjątkowo uroczo w tym odcieniu morskiej zieleni - powiedział. - Podkreśla kolor pani oczu. Chciałbym też przeprosić, że nie dałem wiary, gdy twierdziła pani, iż jest siostrą księcia. Po prostu żadna ze znanych mi sióstr książąt nie śpi w go­spodzie w pokoju niezamkniętym na klucz, bez towarzyszącej jej pokojówki ani nie spaceruje po parku bez przyzwoitki. Nie zadaje też mężczyznom ciosów pięścią w nos.

Freyja otworzyła nuty opisane jako pieśń na dwa głosy. Od razu zoriento­wała się, że żeński głos musi zaśpiewać wysokie G, więc wsunęła ten utwór na spód stosu.

- Jak mniemam, zaprzeczy pan, że miał właśnie skraść całusa tej biednej dziewczynie? - powiedziała.

- Ależ oczywiście - przyznał.

- A zatem pan kłamie! - Spiorunowała go wzrokiem, rozkładając nuty pieśni na kilka głosów. - Nie jestem głupia, wbrew temu co pan insynuował wczorajszego ranka.

- Nie?! Czy rzeczywiście to zrobiłem? - rzucił, śmiejąc się do niej ocza­mi. Nawet nie próbował przeglądać nut. - Ależ po co miałbym zachowywać się tak niegrzecznie, skoro ta okropna prawda musiała być zupełnie jasna dla wszystkich osób zebranych w pijalni? A było tam całkiem spore zgroma­dzenie, prawda?

Freyja poczuła, że chyba trafiła na godnego siebie przeciwnika, co poza kręgiem rodziny nie zdarzało się jej zbyt często. Skierowała uwagę na trzy­mane w rękach nuty. Pieśń o kukułkach. Wyglądało na to, że autor napisał cały utwór tylko po to, by dwa, nie, cztery głosy mogły wywołać u słuchaczy wrażenie, iż oto znaleźli się wśród stada ogłupiałych ptaków, potrafiących wyłącznie kukać w niebogłosy. Towarzystwo na pewno się zachwyci i bę­dzie wzdychać z podziwu.

- Znów jestem zmuszony bronić swego honoru - ciągnął markiz. - Lady Freyjo, wcale nie zamierzałem skraść całusa. Miałem tej dziewczynie dać gorącego całusa i takiego samego dostać w zamian. Dodam, że przerwała nam pani w najbardziej nieodpowiednim momencie. Dziewczyna miała usta jak maliny i właśnie chciałem skosztować ich słodkiego nektaru. Czy z malin spija się nektar? Ale zdaje się, że pani wie, co próbowałem wyra­zić.

Jeśli oczy będą mu się dalej tak radośnie iskrzyć, to chyba zaraz wybuchną płomieniem. Na dodatek się wyperfumował. Freyja gardziła mężczyznami, którzy używali perfum. Jednak jego zapach miał subtelną nutę piżma i przy­jemnie działał na zmysły. Opuściła wzrok na jego usta. Były piękne, jak cała reszta jego osoby. Spojrzała jeszcze niżej, na stos nut.

- Pan chyba miał mi pomagać w znalezieniu dla nas utworu - przypo­mniała.

- Pomyślałem, że zostawię to pani - odparł, - Jeśli znajdę coś, co się pani nie spodoba, na pewno skrytykuje pani mój wybór, pokłóci się ze mną i znaj­dzie pretekst, by uderzyć mnie pięścią w nos. Jest wielce prawdopodobne, że obecne tutaj osoby to zauważą. Zresztą nawet jeśli nie zauważą, to nie przepadam za ciosami pięścią w nos. Dlaczego tak gniewnie marszczy pani brwi?

- Nimfy i pasterze, Phyllis i Amarylis - oznajmiła, zerkając z niesmakiem na nuty trzymane przed oczami. - A poprzednia była o kukułkach. - Dołą­czyła tę pieśń do reszty odrzuconych utworów.

- Czy pani zawsze jest taka zagniewana? - spytał.

- W niemiłym towarzystwie zawsze. - Spojrzała na niego chłodno. Uśmiechnął się szeroko.

- Czy pani się w ogóle uśmiecha?

- Uśmiechałam się przez cały wieczór - odparła. - Dopóki nie zostałam zmuszona do tego sam na sam z panem.

- Lady Freyjo, jestem niemal pewien, że pani próbuje dać mi ostrą odpra­wę - powiedział półgłosem.

- Markizie Hallmere, jestem niemal pewna, że musi pan mieć choć trochę inteligencji - odpaliła.

Zaśmiał się cicho, a dźwięk ten utonął w oklaskach, które nagrodziły wy­stęp Charlotte. Po niej nikt nie zasiadł przy fortepianie. Rozstawiono stoły do gry w karty i goście zajęli przy nich miejsca. Nikt nie próbował włączyć do gry pary siedzącej na parapecie okna.

- Podejrzewam, że dzisiejszego wieczoru posyłała pani swój oficjalny uśmiech - powiedział markiz. - To uprzejmy wyraz twarzy, który oznaj­mia światu, że jest pani osobą ważną i gotową stawić czoło każdej sytuacji towarzyskiej. Ja chciałbym zobaczyć szczery uśmiech. Jeśli taki w ogóle istnieje.

Niewielu było mężczyzn, którzy ośmieliliby się z nią flirtować. A on z całą pewnością to zrobił. Nawet celowo ściszył głos. Oczywiście flirtował dla żartu. Oczy miał nadal roześmiane.

- Posiadam w swoim repertuarze coś, co moi bracia określają jako koci grymas. - Popatrzyła na niego chłodno. - Zaprezentować panu?

Znów się roześmiał i wyjął jej nuty z rąk.

- Hm - mruknął, przerzucając kartki. - „Nad srebrną rzeką Trent syrena się ukryła”. Już mi się podoba. Dalej jest jeszcze lepiej. „Ta, którą natura tak hojnie obdarzyła”. W głowie się nie mieści, prawda?

- W pańskiej najwyraźniej nie - odparła.

W tym momencie zrobił coś, od czego ręce same zacisnęły się jej w pięści. Powoli przesunął po niej wzrokiem, od obfitego biustu widocznego w mod­nym głębokim dekolcie, aż do stóp. Miała wrażenie, że widział każdą krągłość ciała, ukrytą pod wysokim stanem i luźną, powiewną spódnicą sukni. Wydął wargi.

- „Ta, którą natura tak hojnie obdarzyła” - powtórzył cicho. A potem się uśmiechnął. Tym razem stanowczo nie był to kpiący uśmieszek, ale uśmiech pełen ogromnego czaru, na widok którego kobietom na pewno miękły kola­na. - Lady Freyjo, może podejdziemy do fortepianu i zmierzymy się z tym utworem?

Gdy Freyja wstała, zorientowała się, że kolana owszem jej zmiękły, ale z powstrzymywanego gniewu. A potem oparł jej rękę na plecach. Spojrzała wyniośle przez ramię.

- Dziękuję panu, markizie Hallmere. Potrafię bez trudu pokonać odległość między oknem a fortepianem bez pańskiej pomocy - wycedziła.

- Ale ja poczułem pragnienie sprawdzenia teorii w praktyce - odparł. - ”Ta, którą natura...” Zresztą mniejsza z tym.

- Jak mniemam, zdaje pan sobie sprawę, że jestem całkowicie odporna na pańskie pochlebstwa i próby flirtu - powiedziała. - Ależ oczywiście, że pan to wie. Właśnie dlatego pan to robi. Zapewne w nadziei sprowokowania mnie do publicznego wybuchu złości.

- Uważam, że lepszy flirt niż zaloty - rzucił. - Moja babka zasugerowała, żebym zaczął się o panią starać. Sądzi, że małżeństwo z panią będzie dla nas obojga doskonałym rozwiązaniem.

Patrzyła na niego oniemiała. Uśmiechnął się szeroko.

- Przynajmniej w tej jednej kwestii jesteśmy zgodni, kochanie - szepnął. Wskazał zapraszająco w kierunku fortepianu.

Kilka chwil później zasiedli obok siebie przy instrumencie na ławeczce, która właściwie była za mała dla dwóch osób. Joshua nawet nie próbował przy siąść na samym brzeżku, co zrobiłby każdy dżentelmen, tylko przy­cisnął się bokiem do ramienia i biodra Freyji. Chyba nikt nie zwracał już na nich uwagi. Wszyscy skupili się na grze w karty, konwersując półgło­sem.

- Spróbujmy. - Markiz rozłożył nuty i zawiesił ręce nad klawiszami. Miał ładne dłonie z długimi palcami. Czy była w nim jakaś fizyczna niedoskona­łość? - Potrafi pani czytać nuty?

- Oczywiście, że tak - odparła. - Ja tylko nie umiem grać na fortepianie.

Miał miły tenor, który ładnie współbrzmiał z jej kontraltem. Pieśń charak­teryzowała się powolnym tempem i dużą melodyjnością, więc była w miarę łatwa do zaśpiewania.

- Och, wspaniale - stwierdziła lady Potford, gdy po kilku nieudanych pró­bach rozpoczęcia zaśpiewali całość, nawet niewiele fałszując.

Wyglądało na to, że nie ona jedna słuchała ich śpiewu. Przy każdym stoli­ku życzliwie klaskano. Lady Holt - Barron uśmiechała się z aprobatą.

- Lady Freyjo, zdaje się, że skutecznie udało się nam zażegnać towarzyski kryzys - szepnął markiz. - Wszyscy widzieli, że szczerze pani wybaczyłem, a pani łaskawie przyznała, że pomyliła się w swoich pomówieniach.

Zerwała się na nogi i spiorunowała go wzrokiem. Odpowiedział spojrze­niem pełnym zdumionej niewinności.

- Pan wybaczył mnie? - spytała z całą wyniosłością, na jaką było ją stać. - Pomyliłam się w swoich pomówieniach? Wiedz pan...

Lady Potford pospiesznie zerwała się na nogi zaledwie chwilę po Freyji.

- Chyba już czas, by podano herbatę - zauważyła. - Joshua, mój drogi, bądź tak miły i zadzwoń na służbę.

Freyja zajęła się składaniem nut, a potem przyniosła resztę pieśni pozosta­wionych na parapecie. Mało brakowało. Czuła się niemal jak kukiełka, która tańczy jak markiz Hallmere zagra. On to zrobił celowo. Znów! Zawsze była znana ze swej szczerości i porywczego charakteru. Ale też dotąd zawsze wiedziała, kiedy może dać im upust, a kiedy, co bardziej istotne, powinna się powściągnąć.

Podeszła do stolika, przy którym siedziała Charlotte, i zaczęła się przyglą­dać grze ponad ramieniem przyjaciółki.

* * *

Joshua czuł, że czas już ruszać dalej. Oczywiście zostanie w Bath obieca­ny tydzień, skoro babka tego po nim oczekiwała. Lady Freyja Bedwyn sta­rannie go unikała, mimo że oboje bywali w tych samych miejscach, w któ­rych powinno się pokazywać eleganckie towarzystwo. Zabawnie było się przyglądać, jak wita wszystkich z uprzejmą, choć dosyć znudzoną wynios­łością. Wyczuwał, że nie była to tylko poza maskująca skrępowanie z powo­du sceny w pijalni. W końcu lady Freyja jako córka i siostra księcia miała wyniosłość we krwi. Powinien od początku wierzyć jej słowom.

Spotkał Freyję w pijalni wód w dwa kolejne ranki. Za pierwszym razem w chwili, gdy przybył wraz z babką, akurat wychodziła z lady Holt - Barron i jej córką. Zaledwie wymienili pozdrowienia. Za drugim razem spacerowa­ła z hrabią Willetem, który pochylał się ku niej, z atencją słuchając jej słów. Gdy zobaczyła Joshuę, tylko skinęła głową.

Tego samego dnia zobaczył Freyję po południu na Milsom Street. Stała na chodniku i rozmawiała z Willetem. W chwili gdy Joshua ich mijał, lady Holt - Barron z córką wyszły ze sklepu z kapeluszami. Nastąpiły ogólne pospiesz­ne powitania, po czym Joshua poszedł dalej w swoją stronę.

Któregoś wieczoru zauważył ją w teatrze. Siedziała między panną Holt - Barron a Willetem i od niechcenia się wachlowała. Gdy spotkali się wzro­kiem, uniosła brwi, łaskawie kiwnęła mu głową i skupiła się na rozmowie.

Niewiele miał okazji z nią poflirtować, nie było zatem powodu, by pozo­stał w Bath dłużej niż planowany tydzień. Towarzyszył babce podczas wizy­ty u lady Holt - Barron. Dom owej damy stał przy Circus, wspaniałym placu otoczonym wysokimi budynkami w stylu georgiańskim. Pośrodku znajdował się okrągły zielony skwer z kilkoma pięknymi starymi drzewami. Ale na­wet przy tej okazji nie udało mu się spędzić z panną Bedwyn trochę czasu sam na sam. Przybyli z babką akurat, gdy lady Freyja z przyjaciółką wy­bierały się na spacer po pobliskim zaułku Royal Crescent. Charlotte zapro­ponowała, by się do nich przyłączył, niestety miały już towarzystwo. Hra­bia Willet z determinacją trzymał się boku lady Freyji, minio że nie ujęła go pod rękę.

Ruszyli Brock Street. Joshua zauważył, że lady Freyja minio swej drobnej postury chodzi energicznym, zdecydowanym krokiem. Willet postukiwał laseczką na chodniku. Joshua założył ręce do tyłu i zajął się zabawianiem swej towarzyszki.

Zaułek Royal Crescent miał kształt półkola. Zaplanowano go jako archi­tektoniczne uzupełnienie placu Circus, toteż został zabudowany pięknymi, podobnymi w stylu domami. Brukowaną uliczką przechadzało się kilka osób, podziwiając widok na park rozciągający się w dół pagórka i panoramę mia­sta. Spacerowicze wymieniali pozdrowienia i niekiedy przystawali, by omó­wić wieści czy też plotki, zasłyszane w ciągu dnia.

- Bath jest wprost boskie - oznajmiła panna Fanny Darwin, gdy wraz z to­warzyszącą jej grupą spotkała się z Freyją, Charlotte, Joshua i Willetem. - I tyle się tu dzieje ciekawych rzeczy. Zgodzi się pan, hrabio Willet?

- Istotnie, panno Darwin - odparł hrabia. - Bath oferuje przyjemne połą­czenie wypoczynku na świeżym powietrzu i rozrywek kulturalnych, których można zażywać w miłym towarzystwie osób z własnej sfery.

- Wczoraj po południu pojechaliśmy powozem do parku Sydney i prze­chadzaliśmy się tam przez całą godzinę - oznajmiła panna Hester Darwin. - To była wspaniała rekreacja w przepięknym, malowniczym otoczeniu. Lady Freyjo, widziała pani ten park?

Brat panny Darwin odchrząknął, kuzyn sir Leonard Eston zaczął strzepy­wać z rękawa niewidzialny pyłek, a siostra zalała się szkarłatnym rumień­cem. Ona sama poniewczasie zakryła sobie usta ręką gdy już wszyscy zdą­żyli sobie przypomnieć, co wynikło z samotnej wyprawy lady Freyji do parku Sydney.

- Oczywiście, lady Freyja już poznała uroki tego parku. - Joshua uśmiechnął się kpiąco. - Ja zresztą też.

- Rekreacja! - parsknęła lady Freyja. - Ludzie przyjeżdżają do Bath dla zdrowia. I dla zdrowia przechadzają się po pijalni wód, zaułku Cre­scent i parku. Przechadzka to słowo, które należy wykreślić ze słownika. Jeśli w najbliższym czasie nie pójdę gdzieś szybszym krokiem albo jeszcze lepiej, nie przejadę się konno na otwartej przestrzeni, to chyba skoń­czę jako inwalidka, wożona z miejsca na miejsce, racząca się wodą mi­neralną z Bath.

Słuchacze zareagowali na te słowa, jakby powiedziała coś szalenie dow­cipnego. Panowie wybuchnęli śmiechem, a panie zachichotały.

- Koniecznie należy panią uratować przed wodą mineralną z Bath - po­wiedział Joshua. - Lady Freyjo, wybierzmy się jutro na konną przejażdżkę. Pojedziemy na wzgórza, za miasto.

- To brzmi wprost niebiańsko. - Popatrzyła na niego z sympatią, chyba po raz pierwszy, odkąd się poznali. - Wybiorę się z przyjemnością.

- Ale nie sama - wtrącił pospiesznie Willet. - Obawiam się, że to by zo­stało uznane za skandal. Może wyruszymy większą grupą? Ja z przyjemnoś­cią się do państwa przyłączę. A pani, panno Holt - Barron?

- O, ja też! - zawołała panna Fanny Darwin. - Uwielbiam jeździć konno, pod warunkiem że tempo nie jest zbyt szybkie i nie jedziemy daleko. Geraldzie, ty też musisz nam towarzyszyć. I ty, Leonardzie. Mama nie będzie mia­ła wówczas nic przeciwko temu, żebyśmy obie z Hester dołączyły do całego grona.

Joshua i lady Freyja wymienili spojrzenia. Wyczuł niezadowolenie, które­go jednak nie okazała. Uśmiechnął się do niej szeroko i mrugnął. Z satysfakcją zauważył, że nadęła się z oburzenia. Miał nadzieję, że jutrzejszy dzień będzie ciekawszy niż kilka ostatnich.

5

Ani lady Freyja, ani Charlotte nie trzymały w Bath własnych koni. Udało im się jednak wynająć wierzchowce na dzień przejażdżki. Pierwszego ko­nia, którego przyprowadzono pod dom. Freyja odesłała. Dołączyła liścik, w którym stwierdziła, że potrafi jeździć konno od dziecka i nigdy nie pocią­gało jej podskakiwanie na grzbiecie starej chabety, wyglądającej jakby kula­ła na wszystkie cztery nogi. Drugi koń spotkał się już z aprobatą Freyji, choć lady Holt - Barron uznała, że jest zbyt narowisty i potrzebuje silnej, męskiej ręki. Błagała Freyję, żeby jechała bardzo ostrożnie.

- Moja droga, co ja powiem księciu, jeśli wróci pani do domu ze złama­nym karkiem? - spytała retorycznie.

Freyja i Charlotte ruszyły ramię w ramię w dół stromej Gay Street, w kie­runku klasztoru, przy którym miały się spotkać z pozostałą szóstką uczest­ników wycieczki. Dzień był piękny, ciepły jak w lecie, a powietrze rześ­kie.

- Charlotte, jeśli wyjedziemy poza Bath i nie zmienimy tej konnej prze­chadzki w porządną jazdę, to dostanę ataku histerii - powiedziała Freyja. - Czy myślisz, że panny Darwin okażą się tak niegodziwe, te nie zgodzą się na szybsze tempo?

- Obawiam się, że tak - odparła Charlotte ze śmiechem. - Nikt z nas nie potrafi galopować równie szybko jak ty, Freyjo. Czy sądzisz, że hrabiemu Willetowi uda się dzisiaj spędzić z tobą kilka chwil sam na sam? Od jakie­goś czasu bardzo o to zabiega. Chyba jest bliski deklaracji uczuć.

- Ojej! - westchnęła Freyja. Chyba nawet sama go trochę zachęcała. Po prostu dlatego, że chciała odstraszyć markiza Hallmere' a, który zabawiał się jej kosztem. I na dodatek doskonale wiedział, jak ją sprowokować do pu­blicznego wybuchu. Niewątpliwie cała sytuacja wielce bawiła tego mężczy­znę, który pewnie nigdy w życiu nie traktował niczego poważnie. Na nie­szczęście Willet nie potrzebował wiele zachęty. - Może uda mi się oszczędzić hrabiemu zakłopotania.

- Więc go nie przyjmiesz? - zapytała Charlotte.

Powinnam, pomyślała Freyja. Hrabia ma wspaniałą posiadłość w Norfolkshire i podobno znaczną fortunę. Nie wspominając już o perspektywach po­dwojenia majątku po śmierci wuja. Jest przyjemny w obejściu, choć trochę sztywny. Na pewno zyskałby aprobatę Wulfrica. Powinnam za niego wyjść, stwierdziła stanowczo w duchu.

Jednak w tym momencie powróciło wspomnienie namiętności, którą czuła do Kita Butlera przez jedno krótkie lato cztery lata temu. Gdy zbliżyły się do umówionego miejsca spotkania, dostrzegła postać niesamowicie przy­stojnego markiza Hallmere'a. I już wiedziała, że pragnie od życia więcej niż tylko małżeństwa, które dawało poważanie w oczach ludzi i spory ma­jątek.

Markiz jechał na potężnym czarnym koniu. Freyja natychmiast zaczęła mu zazdrościć wierzchowca. W stroju jeździeckim: płowych pantalonach i wysokich czarnych butach Joshua prezentował się wyjątkowo korzystnie. Może i był rozwiązłym lekkoduchem, który niemal bez przerwy ją irytował, ale przynajmniej tryskał życiem i sprawiał, że ona sama budziła się do życia. Była mu bardzo wdzięczna, że zaproponował tę konną wycieczkę, choć miała nadzieję, że przejadą się po okolicy szybciej niż tylko truchtem.

- Chyba nie, nie przyjmę - odpowiedziała Freyja na pytanie Charlotte. - Postaram się ze wszystkich sił, by nie jechać u jego boku. Gdyby mi się oświadczył, zepsułby mi dzień. Sobie zresztą też.

Jednak hrabia Willet nie tak łatwo dał się zbyć. Wystarczyło trochę zachę­ty, a przecież Freyja rzeczywiście go zachęcała, by nabrał śmiałości w stara­niach o jej rękę. Markiz jechał pomiędzy dwiema pannami Darwin, których perlisty śmiech działał Freyji na nerwy. Charlotte towarzyszyli pan Darwin i sir Leonard Eston. Na czele jechał hrabia z Freyją u boku. Powoli ruszyli ulicami Bath, potem drogą na Londyn, w kierunku wzgórz otaczających miasto.

- Nie będziemy nadwerężać koni na tym stromym zboczu ani nawet póź­niej na równinie - oznajmił hrabia Freyji. - Cały czas pamiętam, że wśród nas są cztery panie, które siedzą w damskim siodle. Lady Freyjo, podziwiam niezmiernie pani grację i umiejętność opanowania wierzchowca, jednak do­łożę wszelkich starań, by nie narażać pani na niepotrzebne niebezpieczeń­stwo.

Freyja spiorunowała go wzrokiem, ale nic nie powiedziała. W końcu rze­czywiście wjeżdżali teraz na dosyć strome wzgórze. Na szczycie wszyscy się zatrzymali, by podziwiać widok.

- Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżamy, właśnie na to czekam - powie­działa panna Fanny Darwin i westchnęła z satysfakcją. - Cudowna panora­ma miasta. Gdy świeci słońce, jak dzisiaj, wszystkie budynki Bath tak lśnią, że ich biel niemal oślepia. Hrabio Willet, jak długo mamy jeszcze jechać?

Freyja spojrzała na nią ostro.

- W pobliżu tej drogi jest wioska - odparł hrabia. - Proponuję, żebyśmy powoli tam się udali, napili w gospodzie herbaty albo lemoniady i wrócili do miasta. Sugeruję, żeby nie zbaczać z drogi. Pola są pełne króliczych nor, a po nierównym gruncie jazda może być niebezpieczna.

Przecież jeszcze wcześnie, pomyślała Freyja. Czy on zamierza spędzić popołudnie w Bath na tych samych co zwykle, nudnych rozrywkach? A właś­ciwie od kiedy to jego wycieczka?

- Powoli? - powtórzyła. - Drogą? Dla wątpliwej przyjemności napicia się herbaty? Ja wybrałam się na przejażdżkę. Zamierzam pojechać na wzgórza. - Wskazała szpicrutą na prawo. - I wręcz po nich pogalopować.

- Lady Freyjo... - Hrabia wydawał się naprawdę zatrwożony.

- Och, wspaniale! - Pan Darwin wyraźnie się ożywił.

- Geraldzie! - napomniała go panna Hester Darwin. - Obiecałeś mamie, że nie pozwolisz nam jechać za szybko i sam nie będziesz się odłączał.

- Zatem zobaczę państwa dopiero w Bath - powiedziała Freyja. Zjechała z drogi i przez przerwę w żywopłocie skierowała konia na pole.

Od razu poczuła radość. Skłoniła konia do biegu. Nie popatrzyła do tyłu, czy ktokolwiek odważył się za nią ruszyć. Przypuszczała, że pojedzie hrabia Willet, ponieważ poczuje się zobowiązany ją eskortować. Chcąc nie chcąc, chyba jednak wmanewrowała się z nim w sam na sam. Przynagliła konia do jeszcze szybszego biegu. Ach, wreszcie czuła wiatr na twarzy.

Słyszała za sobą tętent kopyt. Miała nadzieję, że hrabia galopuje w czyimś towarzystwie. Zerknęła przez ramię i natychmiast poczuła ulgę. Ależ oczy­wiście! Powinna przewidzieć, że to markiz Hallmere podejmie wyzwanie. To przecież on zaproponował wypad za miasto, tylko dla nich dwojga. I to on do niej mrugnął - znów! - gdy panna Darwin wyraziła nadzieję, że nie pojadą za daleko.

Uśmiechał się od ucha do ucha. Co oczywiście nie było żadną niespo­dzianką. Podjechał do Freyji, gdy trochę zwolniła.

- Widzi pani tamtą skałę? - Wskazał przed siebie szpicrutą.

W oddali widniała biała plamka. Z wierzchołka skały wystającej ponad teren musiał się roztaczać wspaniały widok na Bath i okolicę.

- To meta naszego wyścigu? - spytała, przeczuwając jego następne słowa. - Doskonale. Zaczekam tam na pana.

Spięła konia ostrogami i pochyliła się nad jego karkiem. To nie był jej własny koń, ale bynajmniej nie ruszał się jak żółw. Odpowiedział na polece­nie nagłym przyspieszeniem. Gdy zbliżyli się do pierwszego płotu, Freyja tylko przez chwilę czuła lęk. Byłoby poniżej jej godności skręcić i szukać furtki. Koń przeskoczył gładko ponad ogrodzeniem. Freyja się roześmiała. Kątem oka widziała, że markiz jest za nią o niecałą długość. Jeśli wstrzymy­wał konia ze szlachetnych pobudek, by pozwolić damie wygrać, to już ona mu udowodni, że popełnił błąd. Jednak jej przypuszczenia, że markiz zacho­wa się z galanterią, były nieuzasadnione. Wyprzedził ją, jeszcze zanim doje­chali do następnego żywopłotu, i przeskoczył go gładko. Zauważyła z po­dziwem, że markiz ma doprawdy wspaniały dosiad.

Potem zaczęli się ścigać jak szaleni. Freyja zawsze była bardzo ambitna.

Może ze względu na niski wzrost, a może dlatego, że wychowywała się jako jedyna dziewczyna wśród gromady niesfornych chłopców - swoich braci Aidana. Rannulfa i Alleyne'a oraz mieszkających w sąsiedztwie Butlerów - Jerome'a, Kita i Sydnama. Nigdy nie czuła się dziewczyną, nawet w towarzystwie siostry. Morgan była od niej aż o siedem lat młodsza. Freyja zawsze rywalizowała z chłopcami, próbując im dorównać.

Teraz też mężnie stanęła do współzawodnictwa. Przynaglała konia do co­raz szybszego biegu. Słyszała tętent kopyt i czuła, jak wiatr szarpie jej kape­lusz, włosy i fałdy sukni. Odległość między galopującym wierzchowcami stopniowo się zmniejszała. Ostatni żywopłot przeskoczyli niemal łeb w łeb.

Markiz popełnił błąd, gdy wylądowali za ogrodzeniem. Obejrzał się na Freyję ze zdziwieniem, że go dogoniła, choć przecież nie dał jej forów. Gdy zbliżali się do wielkiej białej skały, Freyja wyprzedzała Joshuę o cały łeb. Krzyknęła z radości i odwróciła się do markiza ze śmiechem.

- Dawno się tak dobrze nie bawiłam! - zawołała.

- Cieszę się zatem, że pozwoliłem pani wygrać - odparł. Nieostrożnie znalazł się zbyt blisko lady Bedwyn. Dźgnęła go szpicrutą pod żebra.

- Au! - krzyknął. - Gdzie się pani nauczyła tak jeździć? Spodziewałem się, że zanim pani się tu zjawi, zdążę odpocząć i się zdrzemnąć. Zsiadł z ko­nia i przywiązał go do drzewa. Potem podszedł do Freyji i wyciągnął ręce. - Pozwoli pani.

Oparła mu dłonie na ramionach, zamierzając zeskoczyć. On jednak moc­no objął ją w talii, przycisnął do siebie i powoli opuścił na ziemię. Jak tylko stanęła na nogach, pochylił głowę i pocałował ją w usta. Tak samo jak po­przednim, pamiętnym razem.

Zanim uniósł głowę, chwycił młodą damę za nadgarstki.

- Pocałunkiem pokornie przypieczętowuję swoją porażkę. - Uśmiechnął się szeroko. - A równocześnie chronię swój nos przed spotkaniem z pięścią.

Jest naprawdę niesamowicie pociągający, pomyślała. Oczywiście to stwier­dzenie nie było żadnym odkryciem. Zdziwiła się jednak, że akurat w tej chwili nie tylko widziała jego urok, ale także zareagowała na niego całym ciałem. Zabrakło jej tchu, nagle wyostrzonymi zmysłami chłonęła obecność Joshuy. Od namiętnego związku z Kitem żaden mężczyzna nie wywołał w niej tak gwałtownej fizycznej reakcji.

Oczywiście markiza Hallmere'a nie należało obdarzać żadnym namięt­nym uczuciem. Czyż nie byłby zachwycony, gdyby straciła nad sobą kontro­lę? Zaprezentowała mu swój koci grymas, uwolniła nadgarstki i odwróciła się, żeby wejść na skałę. Wiatr zaczął szarpać jej ciężką spódnicę i kapelusz z piórem. Zniecierpliwiona zdjęła go z głowy i schowała szpilki, którym był przypięty. Nie mogła się też oprzeć pokusie, by nie rozpuścić włosów.

Cudownie było unieść głowę i poczuć, jak wiatr targa kosmyki. Zaczerpnęła powietrza i wypuściła je powoli.

- Dziewczyna z rodu wikingów stojąca na dziobie łodzi - skomentował Joshua spod skały. - Mogłabyś zapalić do boju całą załogę, by z mieczami wyskoczyła na brzeg i podbiła dla ciebie nowy ląd.

Postawił nogę na skale i oparł na niej łokieć. Kapelusz trzymał w ręce. Wiatr rozwiewał mu jasne, błyszczące w słońcu włosy.

- Zawsze uważałam, że urodziłam się w niewłaściwym stuleciu - odparła.

- Lady Freyjo Bedwyn, chyba nie obrazi się pani, jeśli zauważę, że ma pani już sporo ponad dwadzieścia lat? - odezwał się. - Dlaczego do tej pory nie wyszła pani za mąż?

- A pan?

- Ja pierwszy spytałem.

Popatrzyła na panoramę okolicy i znów głęboko odetchnęła.

- Od dziecka byłam przeznaczona Jeremy'emu Butlerowi, wicehrabiemu Ravensbergowi, najstarszemu synowi naszego sąsiada - odrzekła. - Zarę­czyliśmy się, gdy skończyłam dwadzieścia jeden lat. Zmarł przed upływem roku, zanim zdążyliśmy wziąć ślub.

- Tak mi przykro - powiedział.

- Niepotrzebnie - rzuciła. - Dorastaliśmy razem i się lubiliśmy. Żałowa­łam, że opuścił ten świat, i opłakałam jego śmierć. Ale nie łączyła nas wielka namiętność.

- Jak dawno umarł? - spytał.

- Ponad trzy lata temu - odparła.

- I od tamtej pory nie było nikogo innego? - Zdziwił się.

- Teraz pana kolej - oznajmiła stanowczo. - Dlaczego pan nie jest jeszcze żonaty? Pan też już dawno skończył dwadzieścia lat.

- Wychowywałem się jako ubogi krewny w domu stryja, poprzedniego markiza Hallmere' a - zaczął. - Tytuł miał odziedziczyć jego syn, mój kuzyn Albert. Ja nie byłem uważany za dobrą partię aż do tragicznej śmierci kuzy­na pięć łat temu. Nagle stałem się dziedzicem tytułu i majątku, ponieważ stryj nie miał już więcej synów, a jedynie trzy córki. Przypuszczam, że wte­dy też jako dziedzic natychmiast okazałem się świetnym kawalerem do wzię­cia. Niestety od chwili śmierci Alberta aż do tej pory nigdzie nie zagrzałem miejsca na tyle długo, by zaangażować się w poważniejszy związek.

- Czy mam współczuć? - Popatrzyła mu w oczy. - Czy też taki tryb życia doskonale panu odpowiadał? Z kwiatka na kwiatek, co?

Roześmiał się.

- Wie pani, moja babka nadal uważa, że powinienem się do pani zalecać, mimo że już na kolacji znów zaczęła się pani na mnie złościć - rzucił. - Ona twierdzi, że pani ma po prostu gorący temperament i potrzebuje silnej ręki. Ściślej mówiąc, mojej ręki.

- Jeśli wszystko to nie jest pana wymysłem, żeby wzbudzić moją irytację, pańską babkę czeka zawód - odparła. - Pan nie chce się do mnie zalecać, a ja nie życzę sobie pana awansów. Przynajmniej pod tym względem się zgadzamy.

Wspiął się na skałę i stanął obok Freyji. Znów uświadomiła sobie, jaki jest wysoki i dobrze zbudowany.

- Ma pani rację - przyznał. - Nie myślę o małżeństwie i na szczęście pani również nie. Nie muszę się zatem obawiać, że mnie pani źle zrozumie, gdy powiem, iż czuję wszechogarniające pragnienie, by panią porządnie pocało­wać. Czy jeśli ulegnę tej pokusie, skończę z podbitym okiem i złamanym nosem? - Uśmiechnął się olśniewająco. Tak jak się spodziewała, oczy aż mu się iskrzyły z rozbawienia.

Zaczerpnęła tchu, by dać impertynentowi ostrą odprawę. Zasłużył sobie tym idiotycznym pomysłem. Pokusa jednak była ogromna. Freyja miała dwadzieścia pięć lat. Od czterech lat nikt jej nie pocałował. Jerome, co dziwne, całował ją tylko w rękę. Czasami pustka i samotność, z którą pozostała, gdy Kit odrzucił jej miłość, stawała się niemal nie do zniesienia.

A ten przystojny, niesamowicie pociągający mężczyzna nie oczekiwał od niej niczego poza pocałunkiem i wiedział, że ona też na tym poprzestanie.

- Hm, dama się waha - mruknął. - Ciekawe.

- Pańskiej twarzy nic nie grozi - odparła zdecydowanie. - Chyba że spad­nie pan ze skały.

Nagle poczuła okropne skrępowanie. Była brzydka i w tej chwili dotkli­wie tego świadoma. Już wiele lat temu przestała rozpaczać nad własnym wyglądem. Natura obdarzyła ją burzą kręconych, jasnych włosów i kontra­stującymi z nimi, bardzo ciemnymi brwiami. Jak większość rodzeństwa, po ojcu odziedziczyła słynny nos Bedwynów. Tylko Morgan, podobna do mat­ki, była ideałem urody.

Joshua odłożył w załomek skały najpierw swój, potem jej kapelusz. Freyja odwróciła się do markiza bez wahania i uniosła podbródek.

Leniwie przesunął po nim palcem. Zauważyła, że przymknął powieki, a wy­raz jego oczu wywołał w niej drżenie. To stanowczo nie był dobry pomysł, ale teraz już za późno, by powiedzieć: nie. Mógłby zarzucić jej tchórzostwo i miałby rację.

Nie spieszył się. Spodziewała się, że Joshua po prostu pocałuje ją bez zbędnych ceregieli. Wtedy przynajmniej mogłaby zamknąć oczy, żeby ukryć skrępowanie. Dotknął jej twarzy opuszkami palców, kciukami pogłaskał brwi i przesunął palcem wskazującym wzdłuż nosa.

- Ciekawa - powiedział. - Ma pani ciekawą twarz. Zapadającą w pamięć. Przynajmniej nie nazwał mnie piękną, pomyślała. Gdyby to zrobił, dla zasady nie ciągnęłaby tej sceny dalej. Ujął jej twarz w dłonie.

- Pani też może mnie dotykać, jeśli chce - powiedział.

- Nie chcę - odparła. - Jeszcze nie - dodała i patrzyła, jak w jego oczach zamigotały wesołe iskierki.

Potarł lekko nosem o jej nos, przechylił głowę i na moment dotknął ustami jej warg. Ze wszystkich sił skupiała się, by mu się nie wyrwać i nie rzucić do ucieczki. Jakież by to było upokarzające!

Strachliwa, starzejąca się panna, spacerująca bez przyzwoitki, wyrywa się ze szponów doświadczonego uwodziciela.

Delikatnie, zachęcająco przesunął językiem wzdłuż jej warg. Chwyciła Joshuę mocno w pasie, przysunęła się bliżej i rozchyliła wargi. Wsunął jej język do ust i popieścił nim wrażliwe, wilgotne wnętrze. Całe ciało Freyji ogarnęły przejmujące wrażenia, które popłynęły od ust aż do kolan, nie, aż do czubków palców stóp. Przysunęła się jeszcze bliżej, przylgnęła do marki­za całym ciałem.

Całował ją z ogromną wprawą. Jak się domyślała, swoje cudowne umie­jętności zdobywał zapewne z przynajmniej połową damskiej populacji Europy. Mogła tylko przysunąć się bliżej i tulić do niego z całej siły, Splatać się z nim językiem i oddawać pocałunki, przywołując na pomoc całe swoje mizerne doświadczenie. Nagle zrobiło się jej gorąco, jakby wokół panował letni skwar. Nie miała pojęcia, jak długo trwał ich pocałunek. Odzyskała zmysły, gdy wyczuła, że Joshua za chwilę oderwie usta od jej warg. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że położył dłonie na jej pośladkach i przycisnął mocno do siebie. Nie była takim niewiniątkiem, by nie wiedzieć, do czego tak mocno przyciskał.

- Hm, nawet przyjemne doświadczenie - powiedziała lekko tylko zdysza­nym głosem, gdy uniósł głowę i popatrzył jej w oczy spod leniwie przy­mkniętych powiek.

Joshua odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął głośnym śmiechem, wypusz­czając dziewczynę z objęć.

- To był mój najwspanialszy pocałunek, od którego kobiecie kolana miękną jak wosk - rzucił. - A pani mówi, że to nawet przyjemne doświad­czenie? Zresztą ma pani rację. Lepiej będzie, jeśli pomogę pani wsiąść na konia i sarn dosiądę swojego, zanim stracę resztki dobrego mniemania o sobie. Zdaje się, że za rym wzgórzem jest wioska. Może pojedziemy tam i poszukamy gospody albo jadłodajni? Od tego całowania zrobiłem się głodny.

Uśmiechnął się szeroko, podając jej kapelusz. Potem zamaszyście nałożył własny i wcisnął mocno na czoło, żeby wiatr nie zwiał mu go z głowy.

Zanim zrobiła krok do przodu, dyskretnie sprawdziła stan swoich kolan. Wyglądało na to, że chyba zdoła się na nich utrzymać. To była zdecydowa­nie jedna z najgłupszych rzeczy, jaką ostatnio zrobiła. Spodziewała się nie­wiele więcej niż cmoknięcia, podobnego do tych dwóch, którymi już ją ob­darzył - w gospodzie przy pierwszym spotkaniu i drugi raz dzisiaj, gdy pomagał jej zsiąść z konia. Powinna była przewidzieć, że miał na myśli o wiele więcej, gdy mówił, iż chce ją porządnie pocałować.

Czuła się mocno wytrącona z równowagi. I wcale jej się to nie podobało. Na szczęście markiz podszedł do sytuacji tak beztrosko, że chyba nie za­uważył jej zdenerwowania. Dzięki temu szybciej się opanowała. Nie znios­łaby, gdyby zaczął się z niej natrząsać.

Oparła stopę na jego splecionych dłoniach i wsiadła na konia. Potem Jo­shua dosiadł swojego wierzchowca.

- Oczywiście niniejszym nie dałam panu przyzwolenia, by mnie obściskiwał, ilekroć pan tego zapragnie - powiedziała najbardziej wyniosłym to­nem, na jaki mogła się zdobyć. - To był bardzo przyjemny pocałunek, ale nie należy go powtarzać. To stałoby się nudne.

- No proszę, jednak nie ominęła mnie ostra odprawa - rzucił, zwracając ku niej roześmianą twarz. Ruszył przez pole w kierunku wioski. - Jestem przybity, przygnębiony i na zawsze pozbawiony pewności siebie wobec płci pięknej. Zapewne na moim nagrobku zostanie umieszczone epitafium: „Żył przyjemnie, lecz jakakolwiek powtórka byłaby nudna”. Muszę się napić cze­goś mocniejszego. Przynajmniej kieliszek brandy.

Freyja ruszyła za nim, uśmiechając się pod nosem.

Hm, popełniłem poważny błąd, myślał Joshua przez cały czas, gdy sie­dzieli w gospodzie, jedząc placek z mięsem i popijając herbatę i piwo. A także przez całą drogę powrotną do Bath.

Tam na skale, z rozpuszczonymi włosami, wyglądała naprawdę fascynują­co. Niemal tak jak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, w gospodzie. Tyle że teraz jej rozwiane włosy rozświetlało słońce. Chciał pocałować Freyję lekko i żartobliwie. Tak jak traktował ją podczas wszystkich dotychczaso­wych spotkań.

Nie, z pewnością nie zamierzał złożyć tak gorącego pocałunku. Nie spo­dziewał się, że odpowie mu z dziką namiętnością. Co właściwie było z jego strony trochę nierozsądne. Mimo jej chłodnej wyniosłości, miał aż nadto dowodów, że lady Bedwyn jest kobietą o silnym charakterze, impulsywnej naturze i nieopanowanym temperamencie.

Przypuszczał, że w łóżku Freyja będzie jedną wielką rozszalałą namiętnoś­cią.

Czułby się chyba lepiej, gdyby jednak o tym nie myślał, skoro jedynym sposobem sprawdzenia tej teorii było małżeństwo z córką księcia. A małżeń­stwo nie mieściło się przecież w planach Joshuy na najbliższy rok. Ani na­wet na kilka następnych lat. Jakie to szczęście, że nie mieściło się również w jej planach. Towarzyszył Freyji do domu lady Holt - Barron, potem zabrał wynajętego konia z powrotem do stajni. Odprowadził też swojego konia. W domu babki znalazł się późnym popołudniem. Rozpierała go energia, czuł jeszcze wiatr we włosach. Doszedł do wniosku, że powinien wyjechać z Bath w ciągu najbliższych kilku dni, zanim odczuje pokusę popełnienia z lady Frey ją kolejnej niedyskrecji, z której tym razem nie uda mu się tak łatwo wywinąć.

Gibbs poinformował markiza, że babka właśnie przyjmuje gości w salo­nie. Prosiła, by wnuk Hallmere dołączył do niej natychmiast po powrocie z przejażdżki.

Joshua poszedł za lokajem na piętro. Po drodze zerknął w lustro, by spraw­dzić, czyjego strój do konnej jazdy wygląda na tyle porządnie, by mógł się w nim pojawić w salonie. Babka powiedziała: natychmiast. Lepiej więc, żeby nie tracił czasu na przebieranie się.

W salonie razem z babką siedziały dwie damy. Joshua nie widział ich od pięciu lat, ale swą ciotkę, markizę Hallmere, poznał od razu. Była drobna i niewysoka. Wydawała się słodka, krucha i chorowita. Zawsze sprawiała takie wrażenie. Jednak przez lata spędzone w Penhallow Joshua zdążył się przekonać kosztem własnego spokoju, że delikatna powierzchowność ciotki skrywa stalową wolę i podły, ponury charakter. Siedząca obok markizy mło­da dama była szczuplejsza i ładniejsza, niż ją pamiętał. Constance, najstar­sza córka ciotki.

Markiza Hallmere przez całe życie mieszkała w Penhallow. Rządziła tymi włościami niczym udzielny książę. Nawet konieczność zabrania córek do Londynu, gdy osiągnęły odpowiedni wiek, aby przedstawić je na dworze i wprowadzić w towarzystwo, nie skłoniła jej do wyjazdu z posiadłości. Mu­siało się wydarzyć coś naprawdę ważnego, skoro wybrała się do Bath.

Niewątpliwie powodem było pojawienie się tu jego własnej osoby.

Joshua zignorował jej liczne zaproszenia przyjazdu do Penhallow. Ona zatem zdecydowała się na wyjątkowy krok i pofatygowała się do niego. Za­pewne poinformowana o obecności markiza w Bath przez swoją przyjaciółeczkę, panią Lumbard. Serce w nim zamarło.

- Ciocia! Constance! - zawołał. Ukłonił się obu, po czym ze sztucznym uśmiechem przywitał się z babką.

- Joshuo, mój drogi chłopcze. - Ciotka wstała i podeszła do niego, wycią­gając szczupłe dłonie. Głos jej drżał z emocji, w oczach miała łzy. - Zbyt długo już trwamy w niepewności, ja i dziewczęta. Hallmere, to znaczy po­przedni Hallmere, odszedł. Albert też. Jesteśmy całkowicie zdane na twoją łaskę. Oczywiście wychowywaliśmy cię w Penhallow jak własne dziecko. Niestety młodzi często zapominają o długach wdzięczności wobec tych, któ­rzy ich kochali i poświęcali się dla nich.

Dobry Boże! Że też miała czelność spojrzeć mu w oczy i wygłaszać takie bezsensowne brednie! Joshua ujął wiotkie, zimne ręce, uścisnął je i czym prędzej puścił.

- Ciociu, przecież nie zamierzam wyrzucić ciebie i kuzynek na ulicę - odparł rzeczowo.

Zresztą nawet gdyby tak uczynił, ciotka po śmierci męża miała przecież do dyspozycji pokaźną fortunkę na pokrycie swoich potrzeb.

- Ale z pewnością wkrótce się ożenisz, a my będziemy przeszkadzać two­jej markizie, choć oczywiście powitam ją w Penhallow z otwartymi ramio­nami - powiedziała ciotka. - Nie, przyjechałam do Bath, żeby urządzić spra­wy tak, abyśmy wszyscy byli zadowoleni. Przywiozłam ze sobą Constance.

Oczywiście. Jedno spojrzenie na bladą, napiętą twarz kuzynki upewniło Joshuę, że Constance znała przyczynę swego przyjazdu do Bath równie do­brze, jak on. I też nie była nią zachwycona.

Więc dlaczego nie zaprotestowała ani słowem? Dlaczego zgodziła się tu przybyć? Dlaczego nie odmówiła udziału w planie, który najwyraźniej uknuła ciotka?

Joshua nie chciał jednak oceniać Constance zbyt surowo. Wiedział bo­wiem, że popsucie szyków markizie Hallmere, gdy już przystąpiła do reali­zacji swoich postanowień, graniczyło niemal z cudem.

Ciotka najwidoczniej doszła do wniosku, że najlepszym sposobem zacho­wania posiadłości i utrzymania tam władzy było wydanie za Joshuę swojej najstarszej córki.

Boże, miej go w opiece!

6

Następnego ranka mocno padało. Lady Holt - Banron zdecydowała zatem, że nie pójdą do pijalni wód. Freyja spędziła poranek, pisząc listy do Eve i Judith, swoich bratowych, oraz do Morgan. Opisała wczorajszą przejażdż­kę, w tym również strach panien Darwin przed szybszą jazdą. I męczący upór hrabiego Willeta, by traktować wszystkie damy jak delikatne, cieplar­niane kwiaty. Wspomniała także o swojej ucieczce w towarzystwie markiza Hallmere'a i wyścigu po polach, z przeskakiwaniem przez żywopłoty włącz­nie.

Oczywiście nie napisała, co się wydarzyło po wyścigu. Myślała jednak o tym przez długi czas, bezwiednie głaszcząc gęsim piórem podbródek.

To był skandalicznie lubieżny pocałunek. Poważnie się obawiała, czy to nie ona spowodowała, że stał się taki namiętny. Wszystko na pewno skoń­czyłoby się słodko i niewinnie, gdyby dla równowagi nie przylgnęła do mar­kiza całym ciałem, a potem...

No cóż. Stało się.

Zmarszczyła brwi.

Nie powinna o wszystko obwiniać siebie. To on musnął językiem jej war­gi, a potem zaczął wyczyniać różne dziwne rzeczy. Musiał wiedzieć, że do­prowadzi ją tym do szaleństwa. Był bardzo doświadczony we flircie. I nie tylko. To on jest winien temu, co potem nastąpiło.

Jednak akurat w tej myśli nie znajdowała pocieszenia. Znów zatańczyła tak, jak jej zagrał, niczym bezmyślna kukiełka. Przypuszczalnie śmiał się z niej w duchu w drodze powrotnej do domu i później jeszcze przez cały wieczór. I pewnie kpił nadal także dzisiejszego ranka. I już rozmyślał, jak ją sprowokować, żeby znów zrobiła z siebie idiotkę.

Lady Freyja Bedwyn nie lubiła wychodzić na idiotkę.

Ale też ten jeden pocałunek obudził w niej pożądanie. A myślała, że tylko Kit potrafił tak ją poruszyć. Więc może przez te wszystkie lata nie była zako­chana w Kicie, a tylko podsycała drzemiącą w niej żywiołową namiętność, która wybuchła płomieniem cztery lata temu, gdy byli razem.

Dziwna myśl.

Freyja westchnęła i zanurzyła pióro w kałamarzu, żeby dokończyć list do Morgan.

Doszła do wniosku, że bycie dwudziestopięcioletnią dziewicą to dosyć przykry stan. Przez minutę lub dwie zastanawiała się, czy w liście nie dać siostrze rady, by poważnie rozejrzała się za mężem na wiosnę, gdy zostanie wprowadzona w towarzystwo. Bedwynowie byli jednak znani z tego, że ni­gdy nie słuchali dobrych rad, nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy pochodziły od rodzeństwa. A Morgan na pewno pomyśli, że Freyja zapadła na jakąś śmiertelną chorobę, skoro doradza siostrze szybkie zamążpójście. Było też coś lekko przygnębiającego w myśli, że Morgan wyjdzie za mąż wcześniej niż starsza panna Bedwyn.

Freyja znów zastanowiła się nad małżeństwem z hrabią Willetem, jednak po krótkim wahaniu odrzuciła ten pomysł. Nie zniosłaby tego - hrabia upie­rałby się, żeby traktować ją jak damę na każdym kroku, każdego dnia. I za­pewne również każdej nocy. Przed upływem miesiąca wyzionęłaby ducha z nudów, irytacji i frustracji.

Freyja z powrotem pochyliła się nad listem.

* * *

Po południu deszcz zelżał i przerodził się w lekką mżawkę. Lady Holt - Barron wprawdzie nie podobała się perspektywa zmoczenia pantofli i suk­ni, jednak rezydencja uzdrowiskowa znajdowała się bardzo blisko ich domu, a pozostanie w czterech ścianach wydało się o wiele mniej atrakcyjne niż możliwość zjedzenia podwieczorku i pogawędzenia w towarzystwie. Poszły pieszo.

Sala herbaciarni była zatłoczona bardziej niż zwykle. Przypuszczalnie dla­tego, że pogoda zniechęcała do rekreacji na świeżym powietrzu. Udało się im jednak znaleźć wolny stolik. Zanim podano podwieczorek, uprzejmie wymieniały ukłony ze znajomymi. Już po pięciu minutach przysiadł się do nich hrabia Willet. Wyjaśnił, iż przyszedł się upewnić, że lady Freyji nic się nie stało podczas wczorajszej szalonej przejażdżki po okolicy.

- Hallmere naprawdę nie powinien był pani zachęcać - powiedział. - Pani jako dama zmuszona jest przecież jeździć w damskim siodle.

Freyja spojrzała na hrabiego z wyniosłą pogardą. Ponad jego ramieniem zauważyła, że markiz właśnie wchodzi do herbaciarni. W płowobrązowym ubraniu wyglądał pięknie i dystyngowanie. Freyja zaniepokoiła się, że na widok Joshuy ogarnęło ją podniecenie.

Hallmere naprawdę nie powinien był pani zachęcać”, przypomniała so­bie słowa Willeta.

Nie, nie powinien. Ale też nie potrzebowała specjalnej zachęty, prawda?

Freyja postanowiła ostentacyjnie ignorować markiza. Przyszedł w towa­rzystwie trzech dam. Lady Potford i dwóch nieznajomych, z których starsza nosiła żałobę. Kobieta w czerni opierała się ciężko na ramieniu Joshuy i uśmie­chała miło do obecnych na sali. Lady Potford wkrótce usiadła przy stoliku z kilkoma przyjaciółkami. Markiz z dwiema pozostałymi damami powoli szedł przez salę, zatrzymując się co chwilę. Najwyraźniej przedstawiał je towarzystwu z Bath.

Gdy podeszli do stolika Freyji, hrabia Willet wstał i się ukłonił. Freyja uniosła twarz, by z chłodem i, jak miała nadzieję, lekceważeniem spojrzeć markizowi w oczy. Odniosła wrażenie, że jego uśmiech jest nieco wymu­szony.

- Lady Holt - Barron, panno Holt - Barron, lady Bedwyn i hrabio Willet, pozwolą państwo, że przedstawię moją ciotkę, markizę wdowę Hallmere, i kuzynkę, lady Constance Moore - odezwał się markiz oficjalnym tonem.

- Miło mi państwa poznać - powiedziała dama w czerni. - To ogromna przyjemność znaleźć się w Bath, wśród przyjaciół drogiego Joshuy.

Czepiała się ramienia markiza, jakby nie miała sił sama ustać na nogach. Uśmiechała się słodko i mówiła cienkim, płaczliwym głosikiem, jak zwykle te kobiety, które uważają że są ciężko chore. Z doświadczenia Freyji wyni­kało, iż „chorowitki” przeważnie żyły dłużej niż ich zdrowsi krewni, któ­rych doprowadzały niemal do obłędu.

Lady Constance, ubrana i uczesana według najnowszej mody, wyglądała na spokojną i rozsądną dziewczynę. Dygnęła i wyszeptała słowa powitania.

- Miło mi panie poznać - odparła grzecznie łady Holt - Barron. - Przyje­chały panie z Penhallow, żeby zażyć wód, prawda?

- Tak. Może one przywrócą m i zdrowie - powiedziała markiza. - Nie czu­ję się dobrze, odkąd odszedł mój drogi Hallmere. Przybyłam tu jednak przede wszystkim po to, by Joshua mógł zacieśnić znajomość ze swoją kuzynką. Constance była jeszcze dzieckiem, gdy Joshua opuścił dom i ruszył na po­szukiwanie przygód pięć lat temu. Pięć smutnych lat - dodała z westchnie­niem, które zabrzmiało naprawdę żałośnie.

Ha! Więc ta kobieta zjawiła się tu z zamiarem wydania córki za bratanka swego zmarłego męża. Dzięki temu zatrzyma dom i umocni w nim swoją pozycję. Freyja przyjrzała się uważniej lady Constance Moore. A potem prze­niosła wzrok na markiza. Patrzył na nią, lekko marszcząc brwi. W oczach czaił mu się śmiech. Markiz najwyraźniej był świadom, iż ona domyśliła się, jak stoją sprawy.

- Zatrzymałyśmy się w gospodzie Pod Białym Jeleniem - rzekła markiza, zapewne w odpowiedzi na pytanie lady Holt - Barron. - Powiedziano nam, że jest najlepsza.

- Hallmere, gratuluję, że po wczorajszej przejażdżce wrócił pan do domu z lady Freyją całą i zdrową - odezwał się hrabia. - Muszę przyznać, że by­łem pełen obawy o nią, gdy odłączyliście się od wycieczki i ruszyliście galo­pować po wzgórzach. Ale na szczęście odeskortował pan bezpiecznie do domu lady Holt - Barron.

Freyja nie wiedziała, czy się śmiać, czy złościć. Markiz uniósł brwi.

- Właściwie ze wstydem muszę przyznać, że to lady Freyja wygrała nasz wyścig, więc należałoby raczej powiedzieć, że ona po przejażdżce wróciła ze mną całym i zdrowym - odparł Joshua. - Jestem jej wielce zobowiązany.

- Ja tylko dziękuję Bogu, że dowiedziałam się o tym wyścigu już po fak­cie - wtrąciła lady Holt - Barron, wachlując się serwetką. - Nie wiem, co bym powiedziała księciu Bewcastle'owi, bratu lady Freyji, gdyby spadła z konia i połamała sobie wszystkie kości.

- Och, proszę o tym nawet nie wspominać - odezwała się markiza takim głosem, jakby miała zaraz zemdleć. - Wyścigi konne są okropnie niebez­pieczne, zwłaszcza dla dam. Joshuo, mój drogi, mam nadzieję, że nie bę­dziesz namawiał Constance, by galopowała z tobą po okolicy.

Markiza głos miała słaby, ale spojrzenie, które skierowała na Freyję, było ostre jak sztylet. Freyja uniosła brwi z pogardliwą wyniosłością.

Dobry Boże, ona próbuje mnie odstraszyć, pomyślała. Jakie to zabawne!

Doszła do wniosku, że markiza Hallmere lubi stawiać na swoim i dąży do tego za wszelką cenę. Mieć taką matkę lub choćby tylko ciotkę to chyba nic przyjemnego. Ciekawie będzie obserwować, czy zdoła wodzić markiza za nos. Cała trójka ruszyła do następnego stolika.

- Cóż za nobliwa osoba - powiedziała lady Holt - Barron z aprobatą o mar­kizie.

- To niezwykle chwalebne, że przyjechała aż z Kornwalii, by powitać bra­tanka, który odziedziczył tytuł - skomentował hrabia. - Byłoby bardzo na miejscu, gdyby markiz ożenił się ze swoją kuzynką.

Freyja wymieniła spojrzenie z przyjaciółką. Charlotte uśmiechnęła się lekko.

Wczoraj Charlotte chciała się dowiedzieć, co się wydarzyło w trakcie prze­jażdżki. A Freyja, zamiast opisać jej z licznymi szczegółami całą wycieczkę, tak jak to zrobiła dzisiaj rano w liście do krewnych, rzuciła tylko trzy słowa:

- On mnie pocałował.

Wtedy Charlotte przycisnęła ręce do piersi, a oczy zaiskrzyły się jej z ra­dości.

- Wiedziałam! - zawołała. - Od pierwszej chwili, od tamtej strasznej i śmiesznej sceny w pijalni wód wiedziałam, że coś was do siebie ciągnie. A teraz on cię pocałował. Pewnie byłabym potwornie zazdrosna, gdybym nie miała Fredericka, choć on nie jest tak przystojny jak markiz. Moje ko­chane biedactwo wygląda bardzo przeciętnie i brak mu romantyzmu.

- A ja pocałowałam jego - dodała Freyja, gwoli uczciwości. - Ale to nic nie znaczyło, Charlotte. Oboje doszliśmy do tego wniosku.

Przyjaciółka tylko się roześmiała i pobiegła zmienić suknię.

* * *

Następnego ranka rzęsisty deszcz zatrzymał babkę w domu. Joshua jed­nak wybrał się do gospody Pod Białym Jeleniem, by zabrać ciotkę i kuzynkę do pijalni wód. Tam przedstawił je nielicznym osobom, które zdecydowały się przyjść minio brzydkiej pogody. Pani Lumbard z córką powitały nowo przybyłych z pełną zapału uniżonością. Potem Joshua odprowadził markizę i Constance do gospody i towarzyszył im przy śniadaniu. Następnie wybrali się na zakupy na Milsom Street, by po dwóch godzinach wrócić z pustymi rękami. Ciotka narzekała, że wszystko jest niesamowicie drogie. Zjadł z nimi obiad i w końcu wrócił do babki.

Obiecał jednak przyjść znowu po południu. Razem z babką zabrali ciotkę i Constance do rezydencji uzdrowiskowej na podwieczorek. Wracali na Great Pulteney Street powozem babki. Po drodze ciotka poprosiła, by Joshua wy­siadł z nią pod gospodą, ponieważ chciała z nim omówić pewną niezwykle ważną sprawę. Babka wróciła więc do domu sama.

Dzień spędzony z ciotką bardzo zmęczył Joshuę. Zawsze była tyranem. Nawet swoją najbliższą rodziną rządziła żelazną ręką. Jednak najgorszy jad rezerwowała dla bratanka, który zjawił się w Penhallow jako zdezoriento­wany, nieszczęśliwy sierota, gdy miał sześć lat. Jego rodzice zmarli na za­kaźną gorączkę jedno po drugim w odstępie trzech dni. Z czasem Joshua zrozumiał, że nienawiść ciotki w dużej mierze wynika z faktu, iż na czworo dzieci urodziła tylko jednego chłopca. Albert był dziedzicem, ale Joshua, można by rzec, dziedzicem zapasowym.

Joshua i jego kuzyn nigdy za sobą nie przepadali. Albert był młodszy o rok, drobniejszy i słabszy. Uwielbiał się przechwalać przed Joshua swoim jedy­nym wielkim atutem - prawem do tytułu. Wpadł naprawdę we wściekłość, gdy zorientował się, że Joshui wcale nie zależy na dziedziczeniu jakichkol­wiek dóbr.

Spędzenie całego dnia w towarzystwie ciotki wystawiło Joshuę na ciężką próbę. Zmuszony był oprowadzać damy po Bath, przedstawiać je każdemu, kto choć odrobinę liczył się w towarzystwie. Na każdym kroku wysłuchiwał na zmianę a to czułych słówek, a to narzekań ciotki. Ale przecież nie mógł zostawić krewnych samych sobie. Przyjechały przecież tylko po to, żeby się z nim zobaczyć. Poza tym nie chciał sprawić przykrości Constance. Zawsze lubił córki markizy.

Zastanawiał się, jak długo Constance z matką zamierzają zostać w Bath. I jak długo grzeczność obligowała go do dotrzymywania im towarzystwa. Następne dni mogłyby przecież spędzić z panią Lumbard i jej rodziną.

Ciotka opadła na krzesło w swoim prywatnym saloniku w gospodzie, gdy tylko pokojówka zabrała jej kapturek, rękawiczki i wierzchnie okrycie.

- Jestem niewymownie zmęczona - powiedziała, na co Joshua zaczął się zastanawiać, dlaczego więc tak się upierała, żeby z nią tu przyszedł. - Con­stance, moja droga, ty też jesteś zmęczona. Idź i połóż się na godzinę. Jo­shua wybaczy ci nieobecność.

- Ależ mam o... - zaczęła Constance.

- Jesteś zmęczona - oznajmiła kategorycznie markiza. - Idź się położyć. Joshua uśmiechnął się do kuzynki współczująco. Constance posłusznie wyszła.

- Ja też lepiej już pójdę, ciociu. Tobie również należy się odpoczynek - odezwał się Joshua z nadzieją.

Ciotka jednak wskazała ręką krzesło, żeby usiadł.

- Zostań - odparła. - Wiele czasu upłynęło, od kiedy widzieliśmy cię po raz ostatni. Teraz jesteś markizem. Chyba bardzo się z tego cieszysz. Zdaje się, że zawsze tego pragnąłeś.

Nie zaprzeczył. Bo i po co? Usiadł i założył nogę na nogę.

- Joshua, wyrosłeś na pięknego mężczyznę. - Ciotka patrzyła na niego z dezaprobatą. - Tytuł i fortuna czynią z ciebie świetną partię. Widzę, że spotkałeś się w Bath z życzliwym przyjęciem. Bardzo się z tego cieszę. - Jej ton przeczył słowom.

- Ciociu, w Bath wszyscy spotykają się z życzliwym przyjęciem. - odparł z uśmiechem. - To już nie jest tak popularny kurort jak dawniej, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Wszystkich zatem wita się tu z otwartymi ramionami.

- Oprócz ciebie jest w Bath kilkoro młodych ludzi - rzuciła. - Panny Dar­win to śliczne dziewczęta.

- Tak - zgodził się. - Ale z trudem je rozróżniam, choć nie są bliźniacz­kami.

- Panna Holt - Barron... bardzo ładna osóbka - powiedziała ciotka.

- I do tego przemiła - odparł. - Zdaje się, że jest zaręczona z panem Frederickiem Wheatcroftem, synem wicehrabiego Mitchella.

- Ach tak. Najładniejsze dziewczęta zawsze najszybciej wychodzą za mąż - westchnęła. - Lady Freyja Bedwyn nie grzeszy urodą. - Ton ciotki stał się niema] niedostrzegalnie ostrzejszy.

Joshua zacisnął usta.

- Co z tego, że jest siostrą księcia - ciągnęła ciotka. - Księcia Bewca­stle'a, jak mniemam? Pozycja towarzyska najwyraźniej niewiele jej pomo­gła w zdobyciu męża. Panna Bedwyn ma już chyba dwadzieścia pięć czy sześć lat i jest niestety nieznośnie brzydka. Niewiele może zrobić, by ukryć taki duży nos, prawda?

Joshua pomyślał, że nos lady Freyji to chyba najbardziej intrygujący rys jej urody. Choć uwagę zwracały również włosy, zwłaszcza rozpuszczone luźno na plecy albo rozwiane wiatrem.

- Niektórzy twierdzą, że jest przystojna - odrzekł w końcu.

- Tak ludzie opisują dziewczęta, gdy grzeczność nie pozwala powiedzieć wprost, że są brzydkie - rzuciła ciotka. - Joshua, wczoraj wybrałeś się z nią sam na sam na konną przejażdżkę. Czy nie uważasz tego za niezbyt stosowne?

- Wyjechaliśmy w osiem osób - wyjaśnił lekko rozbawiony. Nieomylny nos psa gończego doprowadził ciotkę do właściwej ofiary. - Pogalopowaliśmy tylko we dwójkę, ponieważ nie odpowiadało nam tempo przejażdżki. Lady Freyja Bedwyn lubi szaleńczą gonitwę.

- Joshua, jako twoja ciotka i osoba doświadczona, czuję się zobowiązana ostrzec cię przed sztuczkami stosowanymi przez brzydkie, starzejące się panny, gdy zawiodą przyzwoite sposoby złapania męża - powiedziała ciotka spokojnie. - Jeśli nie zachowasz ostrożności, lady Freyja zwabi cię w pułap­kę i będziesz zmuszony się oświadczyć.

Wargi mu zadrgały, gdy przypomniał sobie pokój w gospodzie, gdzie spot­kał lady Freyję po raz pierwszy, i wczorajszy namiętny uścisk na białej ska­le. Zastanawiał się, czy panna Bedwyn doceniłaby humor sytuacji, gdyby jej powtórzył słowa ciotki, czy też okropnie by się rozgniewała?

- O, możesz się uśmiechać, Joshuo, ale nie mów potem, że cię nie ostrze­gałam - odezwała się markiza słabym, zmęczonym głosem.

- Nie powiem, ciociu - obiecał.

- Nie mogę wprost uwierzyć, że Constance ma już prawie dwadzieścia trzy lata - westchnęła. - Jak ten czas leci. Już dawno powinna wyjść za mąż. Miałabym teraz wnuki na pociechę w starości. Tragedie rodzinne sprawiły jednak, że biedactwo dotąd jest panną. Albert zginął akurat wtedy, gdy de­biutowała w towarzystwie. Ja zapadłam na zdrowiu, więc nie mogłam poje­chać z nią na cały sezon do Londynu. Ostatnio, akurat gdy odzyskałam siły, by spełnić swój obowiązek zarówno względem Constance, jak i Chastity, Hallmere miał atak serca i zmarł. I teraz już nie wiem, kiedy moje kochane dziewczęta spotka odmiana losu. A jeśli chodzi o Prudence... - Westchnęła żałośnie.

Zapadła dłuższa cisza. Joshua doskonale wiedział, co się szykuje, ale nie mógł temu zapobiec.

- Joshuo, już czas, żebyś pomyślał o małżeństwie - oznajmiła ciotka. - Masz dwadzieścia osiem lat i jesteś teraz markizem Hallmere'em. Musisz spłodzić dziedzica Penhallow. I zapewnić godziwe życie swoim kuzynkom, skoro jesteś ich prawnym opiekunem. Oczywiście nie dotyczy to Constance, która osiągnęła już pełnoletność i ma prawo do swojej części spadku. Chyba już zdążyłeś się wy szumieć. Pora więc z tym skończyć. Nie mam ci za złe lat spędzonych z dala od domu i szaleństw, które popełniałeś, choć Albert nigdy by nie opuścił ojca, sióstr czy matki. Teraz jednak błagam, żebyś przypo­mniał sobie o swoich obowiązkach. I nie miej za złe tego łagodnego upo­mnienia ze strony ciotki, która cię kochała i dbała o ciebie przez całe twoje życie.

- Z wyjątkiem pierwszych sześciu lat, ciociu, gdy żyli jeszcze moja matka i ojciec - zwrócił jej uwagę cicho, ale dobitnie.

- Świeć Panie nad ich duszami - odparła. - Czy rozglądałeś się już za kandydatką na żonę?

- Nie - przyznał. - Zawiadomię cię jednak, ciociu, jak tylko się zaręczę. Co nie nastąpi szybko. Spełniłem też swój obowiązek opiekuna względem Chastity i Prue, zostawiając je w spokoju w Penhallow, razem z tobą i Con­stance.

- Joshuo, mój drogi, wiem, że je wszystkie kochasz. - Popatrzyła na niego ze smutkiem i sympatią. Oczy jej zabłysły, jakby nagle wpadła na wspaniały pomysł. - Byłoby cudownie, gdybyś zapałał uczuciem do Constance. Wcale bym się nie zdziwiła. To rozsądna, dobrze ułożona dziewczyna i całkiem ładna, prawda? Zawsze cię lubiła i ty ją też, o ile dobrze pamiętam. To do­skonały pomysł, żebyś ożenił się z siostrą kuzynek, nad którymi sprawujesz opiekę. Nie pojmuję, dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy.

- Ciociu, Constance jest moją siostrą stryjeczną - zaoponował.

- Joshuo, małżeństwo między kuzynami to zwyczajna rzecz - odparła. - I bardzo rozsądna. Tytuł, dobra i fortuna, podobnie jak zobowiązania, zostają w rodzinie.

- Ciociu, przecież nie zamierzam zostawić ciebie, Constance czy pozosta­łych kuzynek bez grosza, nawet gdyby było to w mojej mocy - powiedział Joshua, - Naprawdę nie ma potrzeby narzucać mi jednej z twoich córek.

- Narzucać... - Markiza westchnęła i opadła bez sił na oparcie krzesła Wyjęła chusteczkę obszytą czarną koronką i uniosła ją do ust. - Zaofiarowałam ci moją najdroższą Constance, a ty oskarżasz mnie, że ci ją narzucam? No tak, zawsze byłeś niewdzięcznikiem. Jako dziecko sprawiałeś same kłopoty, a po­tem przyniosłeś hańbę stryjowi. Odrzuciłeś jego hojną gościnę i przeniosłeś się do wioski, by tam pracować jako stolarz. Potem ciągle przychodziłeś do domu, pod pozorem odwiedzania Prudence i... Och, wzdragam się nawet myśleć o twoim bezwstydnym, wulgarnym zachowaniu. A gdy Albert chciał przemówić ci do rozsądku... Ze wszystkich sił starałam się pogrzebać bolesne wspomnienia i wybaczyć ci błędy. Tak powinien postępować chrześcijanin. Tak ja zawsze starałam się czynić. Gotowa byłam wierzyć, że przez tych pięć lat wydoroślałeś i stałeś się lepszym człowiekiem. Ulałam ci tak bardzo, te zaoferowałam własną córkę. A ty mówisz, że ją narzucam?

Ciotka tak się skuliła, że wyglądała niemal jak własny cień. Zawsze stoso­wała tę sztuczkę, żeby wzbudzić litość, wyrzuty sumienia i ostatecznie zyskać uległość każdego, kto był na tyle głupi, że próbował się przeciwstawić jej woli. Przyłożyła chusteczkę do oczu.

- Zdaje się, ciociu, że Constance też nie życzy sobie, byś mi ją narzucała - powiedział.

- Constance zawsze była posłuszna - odparła. - Zrobi to, co każę. Ona wie, że myślę tylko o jej szczęściu. Zresztą, która dziewczyna nie chciałaby zostać markizą Hallmere? Bez wahania przekażę jej tytuł. Sama zadowolę się mianem markizy wdowy.

Joshua wstał.

- Na twoim miejscu, ciociu, nie mówiłbym tak, jakby cała sprawa była już przesądzona. Możesz się rozczarować. Należało pozwolić Constance uczest­niczyć w tym spotkaniu. Jestem pewien, że i ona raz na zawsze pozbawiłaby cię złudzeń odnośnie do naszego małżeństwa. Ale się nie martw. Nie zamie­rzam wrócić do Penhallow. To twój dom. Możesz tam w spokoju pozostać do końca swoich dni. Kuzynki również, jeśli nie wyjdą za mąż.

Jeśli dziwnym trafem kiedykolwiek ożeniłbym się z Constance i zamiesz­kał w Penhallow, ciotka musiałaby się wyprowadzić, pomyślał Joshua. Nie­wątpliwie zabrakło jej wyobraźni, by to sobie uświadomić.

Spojrzała na niego żałośnie oczami pełnymi łez.

- Zawsze byłeś złym, nieczułym chłopcem, Joshuo - odparła. - Nie żywię jednak do ciebie urazy. I nie poddam się rozpaczy. Pomówię z Constance.

Ona na pewno się ze mną zgodzi, że wasze małżeństwo to dla ciebie jedyny sposób zadośćuczynienia za błędy przeszłości.

No proszę, jednak się jej udało, pomyślał Joshua. Tak długo jęczała i robi­ła wyrzuty, aż doprowadziła go do wściekłości. Rozgniewał się, a powinien zachować spokój, a może nawet spojrzeć na sytuację z humorem. Ciotka zamierzała teraz pokonać opór Constance. A potem wykorzysta jego sympa­tię do kuzynki, by wywołać w nim poczucie winy, że odrzucił propozycję małżeństwa. Absolutnie niedorzeczną propozycję.

Ogarnął go idiotyczny wręcz lęk. Ta kobieta potrafiła być przebiegła jak sam diabeł, gdy chciała postawić na swoim.

- Dziś wieczorem w rezydencji uzdrowiskowej odbędzie się koncert - powiedział. - Chciałabyś się wybrać?

- Nie, dziękuję. - Westchnęła. - Marjorie Lumbard zaprosiła nas na dzi­siejszy wieczór do siebie na karty. Ale jutro rano znów pójdziemy do pijalni wód. Możesz nas zabrać po drodze. Zdaje się, że jutro wieczorem w rezy­dencji uzdrowiskowej jest urządzany bal?

- Tak - potwierdził.

- Weźmiemy w nim udział - oznajmiła ciotka. - Powinieneś zatańczyć z Constance pierwszą turę. Jeśli tego nie zrobisz, wszystkim wyda się to bardzo dziwnie.

Ciotka wyglądała na wymizerowaną i przybitą. Każdy, kto nie znał jej metod wymuszania uległości, czułby się w obowiązku zapewnić, że przynajmniej przemyśli propozycję.

Ona nie potrzebowała takich zapewnień.

- Z przyjemnością, ciociu - odpowiedział Joshua. - Zostawię cię teraz samą żebyś mogła wypocząć przed wieczorem.

Machnęła do niego chusteczką w żałosnym geście bezbronnej kobiety. Wyglądało na to, że tak wielkie emocje dławią ją za gardło, aż nie może się pożegnać. - Jest piekielnie zdeterminowana, żeby mnie dostać w swoje szpony, pomyślał Joshua ponuro, wychodząc z gospody Pod Białym Jeleniem. Ruszył w kie­runku mostu Pulteney. Mżawka się wzmogła. Wkrótce był całkiem prze­moknięty i zmarznięty. Zdawał sobie sprawę z zagrożenia już wczoraj po południu, jak tylko zobaczył markizę w salonie babki. Dobry Boże, toż na­wet opuściła Penhallow!

Doszedł do wniosku, że w tej chwili najlepiej pójść po linii najmniejszego oporu. Powinien po prostu wyjechać z Bath. Postanowił, że tak właśnie zro­bi, i od razu poweselał. Wystarczyło, że znów znalazł się w towarzystwie ciotki, a już popadł w utarte schematy myślenia. Przez lata nie miał innego wyboru, jak tylko podporządkować się woli markizy albo ponieść konsek­wencje swego sprzeciwu. Teraz jednak ciotka nie miała nad nim żadnej wła­dzy. Nie był jej nic winien, poza zwykłą kurtuazją, z jaką dżentelmen powi­nien traktować damę i swoją krewną.

Wyjedzie pojutrze. Nie jutro, choć bardzo go kusiło, by uciec, póki droga jeszcze wolna. Obiecał przecież towarzyszyć ciotce i Constance rano w pi­jalni wód i wieczorem na balu w rezydencji uzdrowiskowej. Wypełni te obo­wiązki, a potem się ulotni.

I zatańczy na balu z siostrą księcia. Po raz ostatni z nią poflirtuje. Może uda mu się na tyle sprowokować Freyję, by znów poniósł ją wybuchowy temperament Ależ by była zabawa, gdyby zrobiła to na oczach wszystkich gości. Co za pociągająca myśl! Zachichotał pod nosem.

Będzie za nią tęsknił. Wydawała się najbardziej interesująca ze wszyst­kich znanych mu dam.

A także niezwykle ponętna.

Niebezpieczne wyznanie. Oto kolejny powód, dla którego powinien opuś­cić Bath.

7

Freyji zaczynała doskwierać rutyna życia w Bath. Deszcz ustał i chociaż niebo nadal zasnuwały ciężkie, szare chmury, po jednodniowej nieobecno­ści ona, Charlotte i jej matka wróciły do pijalni wód na codzienną poranną paradę. Wokół ci sami ludzie co zwykle. Właściwie żadnych nowych twarzy, jeśli nie Uczyć markizy Hallmere i jej córki, które przyszły z markizem i lady Potford.

Freyja spacerowała z Charlotte. Zatrzymała się na chwilę, by zamienić słowo z panem Estonem i jedną z panien Darwin, nie była pewna z którą, a potem z panią Carbret i jej siostrą. Dołączył do nich hrabia Willet, Przechadzali się razem, dopóki nie natknęli się przy końcu sali na towarzystwo przybyłe z markizem. Freyja z sentymentem wspomniała dzień, gdy ener­gicznie podeszła do markiza i zażądała, by wyrzucono go z pijalni wód oraz wykluczono z towarzystwa Bath. Życie było wtedy o wiele ciekawsze. Zda­wało się jej, że od tamtego czasu upłynęły wieki.

Nastąpiły powitania i wymieniono się uprzejmościami. Dzisiejszego po­ranka markiz wyglądał szacownie i poważnie. Jednak patrząc na Freyję, mrugnął do niej, a ona natychmiast najeżyła się z oburzenia.

- Lady Freyjo, niezmiernie podziwiam krój pani sukni - powiedziała mar­kiza. - Proszę mi zdradzić, kto jest pani krawcową i gdzie powinnam robić sprawunki. Pospacerujmy przez chwilę razem, dobrze? - Markiza ujęła Freyję pod ramię i oparła się na niej ciężko, jakby była inwalidką, która dopiero co wstała z łoża boleści. Poprowadziła ją z dala od reszty towarzystwa.

- Madame, jestem ostatnią osobą, z którą powinna się pani konsultować w sprawach mody - odparła Freyja. - Nie mogę pani polecić absolutnie żad­nego sklepu w Bath. Zakupy to chyba najnudniejsze zajęcie. Nie znoszę tego i unikam, jak mogę. Niech pani lepiej pomówi z lady Holt - Barron albo z jej córką.

- Ach, ale to właśnie z panią chciałam porozmawiać - odparła markiza. Ciekawe, pomyślała Freyja, pozdrawiając skinieniem głowy kilkoro zna­jomych w starszym wieku. Założę się_ że wiem, o co chodzi markizie, choć przypuszczam, że dojście do sedna sprawy zajmie trochę czasu. Jakie to zabawne! Muszę uważnie słuchać, by móc potem słowo w słowo powtórzyć tę konwersację w liście do Morgan.

- Madame, pani mi pochlebia - odparła.

- Lady Freyjo, jestem pani bardzo wdzięczna, że zatrzymała się na pewien czas w Bath - powiedziała markiza. - Zauważyłam, że nie ma tu zbyt wielu młodych osób z odpowiednio wysoką pozycją, by mogli dotrzymywać towa­rzystwa Hallmere'owi.

- Pani wdzięczność jest nieuzasadniona - odparła Freyja. - Nie przyby­łam do Bath, by zabawiać markiza. Przyjechałam z wizytą do swojej przyja­ciółki, panny Holt - Barron.

Markiza zaśmiała się kokieteryjnie.

- Hallmere nie posiada się z radości, te ponownie spotkał się z moją drogą Constance - oznajmiła. - Od tragicznej śmierci rodziców, którzy zmarli, gdy był jeszcze dzieckiem, wychowywał się w Penhallow razem ze swoim kuzy­nostwem. Przepadali za sobą. Doprawdy bardzo często jego stryj i ja zupeł­nie zapominaliśmy, że nie są rodzeństwem.

Ten głosik małej dziewczynki działał Freyji na nerwy. Wolałaby, żeby markiza otwarcie powiedziała, o co jej chodzi, i pokazała pazury.

- Teraz jednak z radością przypomniała pani sobie, że Hallmere i lady Constance są tylko kuzynami - rzuciła Freyja.

- To związek, którego mój zmarły mąż i ja spodziewaliśmy się przez pra­wie całe ich życie - wyznała łady Hallmere ze smutnym westchnieniem. - Dopóki żył mój syn, małżeństwo Constance z Joshuą mogło się wydawać nie najlepszą koneksją, ponieważ drogi Joshua nie miał żadnego majątku. Jednak zawsze tak bardzo go lubiliśmy, a oboje byli do siebie tak przywiąza­ni, że nie mielibyśmy z mężem serca odmówić im zgody na ślub. Teraz, rzecz jasna, nie ma już żadnych przeszkód. Mogą oboje oczekiwać szczęśli­wego zakończenia, które uwieńczy ich długotrwały związek.

- Szczęśliwe zakończenia to najlepsze z możliwych zakończeń - odparła Freyja. - Zwłaszcza gdy po wielu latach rozłąki następuje nagłe, nieoczeki­wane spotkanie. - Kiwnęła głową kolejnym mijanym znajomym.

- Ach, ta rozłąka. - Markiza westchnęła. - Niestety okazała się koniecz­na. Constance miała zaledwie osiemnaście Jat. Według jej papy, była o wiele za młoda na małżeństwo. Jednak uczucie Joshuy było tak silne, że codzien­ne przebywanie w pobliżu Constance stało się dla niego nieznośną udręką. Wyjechał wiec szukać szczęścia, łamiąc nam wszystkim serca.

- To musiało być bardzo bolesne, madame - mruknęła Freyja.

- O tak, straszliwie. - Markiza rzuciła jej podejrzliwe spojrzenie, - Jed­nak serce Constance pozostało wierne. Ona wiedziała, że Joshua się nie od­mieni w uczuciach i kiedyś wróci. Teraz cierpliwość mojej córki i wstrze­mięźliwość Joshuy zostaną wynagrodzone, lady Freyjo. Hallmere ożeni się z Constance, a Penhallow pozostanie domem dla mnie i reszty moich córek, dopóki nie wyjdą za mąż.

- Jestem doprawdy zaszczycona, że zechciała mi pani powierzyć tak oso­bisty sekret - powiedziała Freyja.

- Uczyniłam to, ponieważ wczoraj odniosłam nieodparte wrażenie, ze jest pani, lady Freyjo, o krok od oddania serca Hallmere'owi. - Markiza zrobiła smutną minę. - Ten chłopiec ma niestety swawolną skłonność do flirtowania z damami. Jest tak przystojny, że na każdym kroku spotyka się z pełnymi podziwu spojrzeniami, których nie może nie zauważać. Jednak w głębi ser­ca pozostaje wierny ukochanej sprzed lat.

Freyja odkryła nagle, że pysznie się bawi.

- Teraz rozumiem, dlaczego odciągnęła mnie pani na bok tą chytrą uwagą na temat modnego kroju sukni - oznajmiła. - Jestem dozgonnie wdzięczna, madame. Jeśli kiedykolwiek poczuję, że zaraz zemdleję na widok przystoj­nego markiza Hallmere'a albo dostanę palpitacji, gdy się czarująco uśmiech­nie, przypomnę sobie wtedy, że oddał serce innej. I to już dawno temu. Przez pięć długich lat był wiemy swej ukochanej, która przez ten czas osiągała wiek znacznie bardziej właściwy do małżeństwa. Przypomnę sobie też, że przywiozła ją tu pani do niego, gdy zapewne cierpiał w straszliwej niepew­ności, czy ona wciąż nie jest za młoda, by mógł ją wyrwać z kochających ramion matki. To doprawdy niezwykle romantyczna historia, w której pani okazała wiele bezinteresownego matczynego oddania. Jakże ja bym mogła choćby pomyśleć, że wolno mi wkroczyć w środek tak wzruszającego ro­mansu, zakochując się w owym dżentelmenie?

Ręka markizy, trzymająca Freyję pod ramię, lekko zesztywniała. Głos ko­biety, gdy znów się odezwała, zabrzmiał trochę ostrzej:

- Lady Freyjo, mam wrażenie, że pani ze mnie szydzi - rzuciła.

- Doprawdy? To dziwne!

- Po prostu uważałam za swój obowiązek życzliwie panią ostrzec - oznaj­miła markiza. - Nie chciałabym, aby pani serce zostało złamane.

- Cóż za niezmierna dobroć - odparła Freyja.

- Wydaje mi się, że w pewnym wieku serce niewieście staje się bardzo podatne na rozczarowania - zauważyła lady Hallmere. - Powiedzmy około lat dwudziestu pięciu? Dwudziestu sześciu? Radzę jednak nie popadać w rozpacz, łady Freyjo. Jestem przekonana, ze hrabia Willet w końcu się pani oświadczy.

W duszy Freyji walczyły wściekłość i bezmierna wesołość. Ta ostatnia zwyciężyła. Trudno było porządnie się rozgniewać na tak niegodnego prze­ciwnika.

- Och, czy pani jest tego pewna, madame? - spytała. - Byłoby to balsa­mem na moje ściśnięte obawą serce. Rzeczywiście, w wieku dwudziestu kilku lat trzeba być niezmiernie wdzięcznym pierwszemu lepszemu męż­czyźnie, choćby nawet kominiarzowi, który zechce wyrwać dziewczynę z pa­nieńskiej niedoli. Zdaje mi się, że wyczerpałyśmy już temat, madame. - Uśmiechnęła się do lady Potford i lady Holt - Barron, stojących razem przy jednym ze stolików. - Myślę, te doskonale się rozumiemy.

- Nie wydaje mi się, żeby pani mnie zrozumiała, lady Freyjo - powiedzia­ła markiza ostro. - Nie pozwolę, by stanęła pani między Hallmere'em a jego przyszłą żoną. Zastanawiam się, jak książę Bewcastle oceniłby zachowanie swej siostry, która odłączyła się od wycieczki, żeby galopować po wzgó­rzach w towarzystwie tylko jednego dżentelmena. Przecież to skandalicznie nieprzyzwoite zachowanie.

Ach, już lepiej. Markiza w końcu pokazała pazury.

- Sądzę, madame, że nie odezwałby się ani słowem - odparła Freyja. - Ale niewątpliwie rzuciłby przez monokl złowrogie spojrzenie. Choć kwe­stię, czy byłoby ono skierowane na mnie, czy też na osobę przekazującą tak idiotyczne informacje, pozostawiam pani wyobraźni. Wszelkie listy do księ­cia należy adresować: Lindsey Hall w Hampshire.

- Ciekawa jestem, czy Hallmere zdążył pani wspomnieć, że ma uroczego bękarta, który mieszka z matką w wiosce w pobliżu Penhallow - powiedzia­ła markiza, znów słodkim, płaczliwym głosikiem i mocniej oparła się na ramieniu Freyji. - Ta kobieta była guwernantką dziewcząt, zanim ten nie­szczęsny incydent zmusił mojego męża dać jej odprawę. Zdaje się, że nicze­go im nie brakuje. Jak mniemam, Hallmere nadal łoży na ich utrzymanie.

Freyja musiała przyznać w duchu, że ta wiadomość była zaskakująca i przykra. Jeśli w ogóle prawdziwa. Freyja doskonale wiedziała, że jej bra­cia to mężczyźni z temperamentem. Nawet Wulfric od lat utrzymywał w Londynie kochankę. Ale wiedziała też, że mieli wpojoną zasadę, by nie czynić niestosownych awansów osobom pracującym w rezydencjach księ­cia, w jego dobrach i pobliskich wsiach. Ani też żadnej kobiecie, która ich sobie nie życzy.

- Tak, to ostatecznie przesądza sprawę - odparła Freyja rzeczowo. - Zry­wam wszelkie więzi z markizem, bez względu na moje złamane serce. Nie mogłabym się po prostu zgodzić na to, żeby nawet drobna część rodowej fortuny była marnowana na utrzymywanie bękarta i jego matki. Lady Con­stance musi być aniołem, skoro gotowa jest przymknąć oko na takie niesto­sowne wydatki.

- Lady Freyjo, uważam, że pani frywolny ton nie przystoi damie - jęknęła markiza. - Spodziewałabym się, że kobieta w pani wieku i z tak niefortun­nym wyglądem będzie szczególnie dbać o to, by jej zachowanie było bez zarzutu.

Podrapała mnie tymi swoimi pazurami do krwi i myśli, że zadała mi śmier­telny cios, zauważyła Freyja z zaciekawieniem. Na chwilę markiza porzuci­ła wszelkie pozory słabego zdrowia i słodkiego usposobienia.

- Biję się w piersi - powiedziała Freyja. - Teraz rozumiem, dlaczego w wie­ku dwudziestu pięciu lat nadal jestem niezamężna. Zdaje się, że to przez ten wielki nos. Moja matka powinna była dwa razy się zastanowić, zanim zde­cydowała się urodzić córkę. U moich braci taki nos wygląda całkiem dystyngowanie. U mnie wydaje się groteskowy, przez co nie mam żadnych szans na zamążpójście. Nie rozpłaczę się tu na miejscu. Nie musi się pani obawiać, madame, że zwrócę na nią uwagę. Poczekam, aż znajdę się w moim pokoju u lady Holt - Barron. Przywiozłam do Bath sześć chusteczek. Powin­no wystarczyć.

W chwili gdy kończyła mówić, zbliżyły się do markiza Hallmere'a i lady Constance Moore. Wdowa uśmiechnęła się słodko. Freyja wyszczerzyła zęby w kocim grymasie. Lady Constance odpowiedziała obojętną miną, natomiast markiz uniósł brwi.

- Ucięłyśmy sobie z lady Freyją Bedwyn rozkoszną pogawędkę - oświad­czyła markiza. - Zgodziłyśmy się obie, że stanowicie razem piękną parę. Spodziewam się, że miło spędziliście czas na przechadzce?

- Tak, ciociu - zapewnił Joshua.

- Mój drogi chłopcze, możesz nas teraz odprowadzić do gospody na śnia­danie. Lady Freyjo, czy wybiera się pani dzisiejszego wieczoru na bal w re­zydencji uzdrowiskowej? Joshua nalegał, by zatańczyć z Constance pierwszą turę.

- Cóż, ja mogę tylko żywić wątłą nadzieję, że nie będę przez cały bal podpierać ścian - odparła Freyja z westchnieniem.

W oczach markiza zapaliły się wesołe błyski.

- Pójdę po babkę, ciociu - powiedział. - Stoi przy stoliku, razem z lady Holt - Barron. Pozwoli pani, że ją odprowadzę, lady Freyjo?

Ujęła ramię, które zaoferował.

- No i co, kochanie? - odezwał się, gdy znaleźli się poza zasięgiem uszu ciotki. - Pozwól, niech zgadnę. Próbowała cię ostrzec, żebyś nie wchodziła na jej teren.

- Bez względu na to, czy chciałam tam polować czy nie - odparła Freyja. - I nie jestem pańskim kochaniem.

- Okazałaś ogromną wyrozumiałość - ciągnął niezrażony. - Obawiałem się, że lada chwila z rozmachem walniesz ją pięścią w nos.

- Nigdy dotąd nie uderzyłam damy - odparła. - To byłoby nie fair. Z ko­bietami stanowczo wolę wojować językiem.

Odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. Zwrócił na nich oboje uwagę wszystkich obecnych, mających zapewne nadzieję na powtórkę sprzeczki, która kilka dni temu ożywiła poranną przechadzkę w pijalni wód.

- Spodziewam się, że rozgromiłaś przeciwnika i upokorzonego zmusiłaś do ucieczki w rozsypce z pola bitwy. To nie lada osiągnięcie dać sobie radę z moją ciotką. Zatańczysz ze mną dziś wieczorem? Czy mogę zarezerwować u ciebie drugą turę?

- Jakie to okropnie poniżające - odparła wyniośle. - Dopiero drugą turę?

- Pamiętaj, że nalegałem, aby pierwszą zatańczyć z kuzynką - przypo­mniał. - Prawdę mówiąc, wręcz płaszczyłem się i błagałem, ale duma nie pozwala mi tak od razu się do tego przyznawać.

- A czy będzie też pan płaszczył się i błagał o drugą turę? - spytała.

- Jeśli chcesz, uklęknę na kolano tu i teraz - odparł z szerokim uśmie­chem.

- Kusi mnie pan - powiedziała. - Jednak ludzie wokół mogą źle zrozumieć pańskie zachowanie, a markiza dostałaby zapewne apopleksji. Zatańczę z pa­nem drugą turę. To przynajmniej oszczędzi mi upokarzającego podpierania ścian przez cały bal. Jeśli tego wieczoru nikt nie poprosiłby mnie do tańca, wpadłabym w histerię. A właśnie mi uświadomiono, że dama w moim wieku i z moim wyglądem powinna szczególnie prezentować nienaganne maniery.

- Nie!? - Uśmiechnął się do Freyji. - Wiele bym dał, by usłyszeć twoją reakcję.

Zbliżyli się do miejsca, gdzie stały lady Potford i Holt - Barron. Markiz ukłonił się i pożegnał. Podał ramię babce, po czym razem odeszli.

- Freyjo, jakie to miłe ze strony markizy Hallmere, że zechciała z tobą pospacerować - zauważyła lady Holt - Barron. - Ma takie słodkie usposobienie, prawda? To przykre, chyba nie dopisuje jej zdrowie. Zdaje się, że bie­dactwo bardzo cierpi po stracie męża.

* * *

Mimo że wypomniano jej zaawansowany wiek i niezbyt nadobny wygląd, Freyja, wracając do domu lady Holt - Barron, była w dużo lepszym humorze niż rano, gdy wyruszała do pijalni wód.

Dobry nastrój nie trwał jednak długo. W jadalni na stole, oparty o filiżan­kę, stał list od Morgan. Ponieważ lady Holt - Barron również miała korespon­dencję do przeczytania, a na Charlotte czekała pękata koperta od narzeczo­nego, Freyja od razu złamała pieczęć i przeczytała list przy stole.

Morgan dowcipnie opisała wiejski wieczorek, na który pozwolono jej pójść z Alleynem, ponieważ skończyła już osiemnaście lat i na wiosnę miała być oficjalnie wprowadzona w towarzystwo. Potem długo rozwo­dziła się nad właśnie przeczytanym tomem poezji panów Wordswortha i Co­leridge'a. Wciśnięty pomiędzy powyższe informacje tkwił krótki, szorstki akapit.

Wczoraj po południu przyjechał z Alvesley posłaniec z wiadomością od Kita, napisała Morgan. Wulf odczytał nam ją przy podwieczor­ku. Wicehrabina Ravensberg powiła syna. Oboje czują się dobrze.

Nic więcej Morgan nie podała. Żadnych szczegółów. Ani słowa o zachwy­cie, który Kit z pewnością wyraził w przesłanej wiadomości. Nie wspomnia­ła o komentarzach, jakie na tę okoliczność zapewne wygłosili Wulf albo Alleyne. Nie napomknęła o swoich uczuciach. A przecież uwielbiała Kita. Zawsze ją miło traktował, gdy była dzieckiem, dorastającym w gronie o wie­le starszego rodzeństwa, i z wyjątkiem Freyji, samych chłopców.

- Złe wieści? - spytała nagle Charlotte z troską w głosie.

- Słucham? - Freyja spojrzała na przyjaciółkę błędnym wzrokiem. - Och, nie, nie. Wcale nie. W domu wszystko w najlepszym porządku. Jak się ma Frederick?

Syn.

Kit miał syna. Z tą swoją och, jakże piękną, jakże nudną Lauren Edgeworth, z którą się ożenił. Wyglądało na to, że wicehrabina jest idealną w każ­dym calu, obowiązkową żoną. Zaledwie w rok po ślubie wydala na świat syna. Zatem Alvesley i tytuł hrabiów Redfieldów miały zapewnionych dzie­dziców na następne dwa pokolenia.

Freyja przykleiła do twarzy uśmiech i starała się skupić na treści listu czy­tanego przez Charlotte na głos.

Dzięki Bogu, pomyślała. Och, jak dobrze, że nie ma mnie teraz w Lind­sey Hall. Alleyne i Morgan starannie unikaliby tego tematu w mojej obec­ności. A cała okolica aż huczałaby od radosnych wieści. Byłabym zobo­wiązana wraz z rodzeństwem złożyć wizytę w Wesley i obie nasze rodziny czułyby się przy tym strasznie skrępowane. Jeśli choć tylko na chwilę za­padłaby niezręczna cisza, wszyscy natychmiast by myśleli, że oto ja sama omal nie zostałam wicehrabiną Ravensberg, najpierw jako narzeczona Jerome'a, potem jako niedoszła narzeczona Kita. W rezultacie każdy bez przerwy rozmawiałby z ożywieniem na wszelkie, nawet najbardziej niedo­rzeczne tematy.

Musiałabym się miło uśmiechać do wicehrabiny, pogratulować Kitowi i za­chwycać się niemowlęciem.

Dzięki Bogu, że jestem w Bath.

Wymówiła się od towarzyszenia przyjaciółce i jej matce w wyprawie na zakupy. Wyjaśniła, że musi napisać kilka listów. Jednak zamiast tego uczy­niła coś, czego nie robiła prawie nigdy. Rzuciła się na łóżko, ukryła twarz w poduszce i oddała się ponurym rozmyślaniom.

Nienawidziła tego, co się stało z jej życiem. Czy kiedykolwiek wyobraża­ła sobie, że skończy tak jak teraz? Niezamężna, samotna, ze złamanym ser­cem.

Zacisnęła zęby i wpiła palce w materac.

Gdyby akurat w tej chwili na progu domu lady Holt - Barron pojawił się hrabia Willet, by zaproponować mi małżeństwo, chyba rzuciłabym się mu na szyję i zalała go łzami wdzięczności, pomyślała Freyja.

To by dopiero był straszny widok!

O Boże, proszę, nie pozwól mi zrobić czegoś tak głupiego.

Rozsądniej będzie, jeśli wybiorę się dziś wieczorem do rezydencji uzdro­wiskowej, żeby bezczelnie poflirtować z markizem Hallmere'em. To o wiele ciekawszy mężczyzna niż Willet, a spotkanie z nim nie miałoby tak poważ­nych i daleko idących konsekwencji. Poza tym warto zobaczyć, jak markiza pieni się ze złości.

Freyja odwróciła się na plecy i spojrzała na jedwabny, układany w fałdy baldachim łoża. Przypomniała sobie incydent w parku, gdy uderzyła Hallmere'a pięścią w nos i zrobiła mu awanturę. I scenę w pijalni wód następne­go dnia, gdy tak szatańsko się zemścił. Pomyślała o ich słownych potycz­kach w trakcie kolacji u lady Potford. O wyścigu konnym i pocałunku, który potem nastąpił. W końcu przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie w go­spodzie i najpierw zachichotała, później roześmiała się w głos.

Jakie to żałosne, że tęskniła za Kitem przez trzy długie lata, które upłynęły od ich krótkiego namiętnego romansu. Przez rok nie była w stanie otrząsnąć się z miłości do niego, po tym jak poślubił Lauren Edgeworth. Jakie to strasz­ne, że rodzeństwo wie o jej zranionych uczuciach. Morgan wzięła na siebie obowiązek przekazania fatalnych wieści i zrobiła to w tak telegraficznym skrócie, że gdyby Freyja nie czytała listu uważnie, to chyba by przeoczyła ten krótki akapit.

Postanowiła, że zaraz wstanie i pójdzie na długi spacer. A wieczorem bę­dzie tańczyć do upadłego.

Ponure rozmyślania to nieciekawe zajęcie.

* * *

Rankiem Joshua spędził z Constance kilka miłych chwil w pijalni wód. Kuzynka nigdy nie była piękną, pełną werwy dziewczyną. Nigdy nie uznał­by jej za pociągającą. Zawsze jednak wydawała mu się rozsądna i sympa­tyczna. Lubił ją i nawet teraz mimo wszystko darzył ciepłymi uczuciami. Była przecież jego siostrą stryjeczną.

Opowiedziała mu wszystko, gdy zapytał o siostry. Chastity, z nich dwóch ładniejsza i bardziej żywiołowa, dobiegła już dwudziestki, jednak jeszcze w nikim się nie zakochała. Prudence, to znaczy Prue, skończyła osiem­naście lat. Miała się dobrze. Naprawdę dobrze, podkreśliła Constance. Roz­kwitła przy pannie Palmer, swojej guwernantce, i zaprzyjaźniła się z kilko­ma mieszkańcami wioski. Była szczęśliwa. Ale też, czy Prue kiedykolwiek nie czuła się szczęśliwa? Los obdarzył ją przecież taką słoneczną, pogodną naturą.

Constance niechętnie mówiła o sobie, dopóki Joshua nie zdecydował się otwarcie wspomnieć o planach markizy. Dziewczyna wyznała mu wtedy, że już kogoś kocha, choć ich małżeństwo byłoby mezaliansem. Matka, gdyby tylko miała taką władzę, natychmiast by go zwolniła.

- Zwolniła? - powtórzył Joshua. - Constance, więc to ktoś ze służby? - Pan Saunders - odparła i spłonęła rumieńcem.

Jim Saunders był rządcą, którego Joshua wynajął w Londynie i wysłał do Penhallow. Jako jedyny w majątku nie podlegał władzy ciotki.

- Jest dżentelmenem - stwierdził Joshua.

- A ja jestem córką markiza - dodała z goryczą. - Bardzo kocham Jima. Joshua, nie zostanę twoją żoną, nawet jeśli nigdy nie wyjdę za pana Saundersa. Nie musisz się więc obawiać, że połączę z mamą siły, by cię przeko­nać. Nawet jeśli ona skłoniłaby cię do oświadczyn, odmówiłabym.

- Nie mam takiego zamiaru - zaoponował. - Bardzo cię lubię, ale nie wybrałbym sobie ciebie na żonę.

- Dziękuję - odparła.

Spojrzeli na siebie i się roześmiali. Constance przepełniona radością wy­dawała się naprawdę ładna.

Ale wieczorem, kiedy poprowadził ją na parkiet w rezydencji uzdrowi­skowej, by zatańczyć pierwszą turę skocznych ludowych tańców, nie była już tak niezłomna w swoich postanowieniach. Wyglądała na mocno zde­nerwowaną. Nie odezwała się ani słowem, dopóki nie znaleźli się z dala od markizy.

Na balu nie zjawiło się zbyt wielu gości, a w dodatku część z nich była w podeszłym wieku. Pan James King, mistrz ceremonii, dokonał jednak cudu i zdołał zachęcić do tańca wszystkich przybyłych, z wyjątkiem inwalidów przykutych do wózków. Ciotka Joshuy ze względu na żałobę, rzecz jasna, nie tańczyła. Za to lady Freyja, owszem. Wyglądała doprawdy wspaniale w kremowej sukni i tunice ze złotej siatki. Włosy miała upięte w niezwykle misterną koafiurę, przytrzymywaną złotymi grzebieniami, wysadzanymi dro­gimi kamieniami.

Było oczywiste, że stało się coś, co wytraciło Constance z równowagi i po­zbawiło ją spokoju ducha.

- Joshua, muszę cię ostrzec - wyszeptała z napięciem, gdy na chwilę, za­nim zaczęła grać orkiestra, znaleźli się na osobności.

- O co chodzi? - Pochylił ku niej głowę.

- Mama jest zdeterminowana - odparła. Uśmiechnął się szeroko.

- W takim razie pokrzyżujemy jej plany - oświadczył beztrosko. - Nie obawiaj się, jutro rano wyjeżdżam z Bath.

Zanim zdążyli zamienić choć słowo więcej, orkiestra na podium zaczęła grać i musieli się skupić na skomplikowanych figurach skocznego tańca.

- Jutro może być już za późno - wyszeptała, gdy znów znaleźli się obok siebie.

- Uśmiechaj się - nakazał jej i sam też się uśmiechnął. - Twoja mama na nas patrzy.

Constance posłusznie wykonała polecenie. Przerwali na chwilę rozmowę. Zaklaskali, gdy ostatnia para zawirowała wzdłuż szpaleru tancerzy. Potem znów zaczęły się figury.

- Ona zrobi wszystko, abyśmy przetańczyli razem niemal wszystkie tury - powiedziała Constance, zdyszana z wysiłku, gdy na chwilę znów nadarzyła się okazja do krótkiej rozmowy. - I wszystkim wokół będzie opowiadać o łą­czącym nas uczuciu. Ona ma wręcz nadzieję, że dzisiaj zostaną ogłoszone nasze zaręczyny.

- To niedorzeczne - odparł Joshua. - Nawet twoja matka nie może nas zmusić do zaręczyn.

Constance chwyciła pod ramię dżentelmena stojącego obok Joshuy i za­kręciła się z nim wokół. Joshua zaprezentował swój najbardziej czarujący uśmiech partnerce owego dżentelmena i też obrócił się z nią energicznie dookoła. Wydawało się, że upłynęła wieczność, zanim mogli z Constance znów zamienić słowo.

- Ależ tak, może - odparła z goryczą dziewczyna, jakby w ogóle nie przery­wali konwersacji. - Wiesz, jaka jest mama. Mówiła mi o moim obowiązku względem niej i Chastity, a przede wszystkim względem Prudence. Podobno obiecałeś, że się ze mną ożenisz, jeśli tylko się zgodzę. Naprawdę to zrobiłeś?

- Do Ucha, Constance, oczywiście, że nie - rzucił.

Znów stanęli naprzeciw siebie w dwóch długich rzędach, a między nimi zawirowała następna para. Tym razem hrabia Willet z lady Freyją.

Ciotka oczywiście przeinaczyła jego słowa wypowiedziane Pod Białym Jeleniem. Wmówiła sobie, że Joshua jej ustąpi, jeśli tylko ona zdoła nagiąć córkę do swej woli. Biedna Constance przez całe życie była wystawiona na intrygi matki. Jakże miała stawić opór markizie, skoro jemu samemu przy­chodziło to z trudem?

Skręci ciotce kark za nich oboje. Raz na zawsze będą mieli kłopot z głowy.

Ona ma nadzieję, że dzisiaj zostaną ogłoszone ich zaręczyny. Dobry Boże!

- Joshua, ratuj - rzuciła Constance następnym razem, gdy znaleźli się bli­sko siebie. - Bądź nieugięty. Strasznie się boję, że ja ulegnę. A jeśli matce uda się doprowadzić do tego, że przetańczymy ze sobą cały wieczór, albo zmusi mnie do publicznego przyznania, że cię lubię, honor zobowiąże cię do... Och, wtedy chyba umrę!

Joshua się skrzywił.

- Coś wymyślę - odparł. - Na szczęście następną turę obiecałem komuś innemu.

- Dzięki Bogu! - westchnęła żarliwie Constance.

powinienem zniknąć, póki jeszcze mogę, pomyślał Joshua. Ciotka nie zdoła zmusić mnie intrygą do zaręczyn z Constance, jeśli mnie tu po prostu nie będzie. Ale, do licha, czyż miał uciekać przed tą podłą, podstępną, żałosną kreaturą?

Z drugiej strony, musiał przyznać, że ucieczka bardzo go kusiła. Najpierw jednak chciał zatańczyć z lady Freyją Bedwyn.

- W następnej turze mają grać walca - odezwała się ciotka, gdy Joshua odprowadził do niej Constance. Uśmiechała się do nich obojga promiennie i mówiła dosyć głośno, tak by słyszało ją grono stojących wokół osób. - Joshuo, Constance zna kroki, ty z pewnością też. Zatańczcie razem. Prze­cież wszyscy widzą, że tego pragniecie. Jesteście piękną parą. Ze względu na wasze spotkanie po długiej rozłące, nikt nie będzie miał za złe, że zatań­czycie ze sobą dwie tury z rzędu.

Dobry Boże, pomyślał Joshua. Kuzynka ani trochę nie przesadzała.

- Constance, ciociu, wybaczcie, ale o następną turę poprosiłem już lady Freyję Bedwyn - powiedział i się ukłonił.

Walc. Interesujące. Spojrzał przez salę na lady Freyję, Dzisiejszego wie­czoru wyglądała olśniewająco. Jak królowa. Stała obok panny Holt - Barron, z dumnie zadartym podbródkiem i lekko się wachlowała.

- Joshuo, jakie to szlachetne z twojej strony - powiedziała ciotka z prze­kąsem. - Ona jest przecież taka brzydka - dodała teatralnym szeptem.

Kilka minut później Joshua ukłonił się przed lady Freyją i poprowadził ją na parkiet, gdzie już zaczynały się zbierać pary.

- Cieszę się, że nie musiałaś podpierać ścian w pierwszej turze - powie­dział.

- Ja też się cieszę - odparła. - W przeciwnym razie po powrocie do domu niewątpliwie strzeliłabym sobie w głowę.

Roześmiał się i objął ją w pasie. Była niewysoka. I bardzo zgrabna. - Kochanie, chyba powinienem sobie pogratulować, że wybrałem dla nas walca - rzucił.

- Mam tylko nadzieję, że potrafi go pan dobrze tańczyć - odparła. - Nie zdaje pan sobie sprawy, na jakie niebezpieczeństwo narażone są damy aku­rat w tym tańcu, gdy ich stopy znajdują się tak blisko butów partnerów. I nie jestem pana kochaniem.

Orkiestra zaczęła grać. Joshua na chwilę zapomniał o wszystkim poza roz­koszą płynącą z kołysania się z Freyją w melodyjnym rytmie walca. Gdy jutro wyjedzie, chyba poczuje żal, że już nigdy nie zobaczy lady Bedwyn t z nią nie poflirtuje. I już jej nie pocałuje.

Spojrzała na niego i uniosła brwi.

- O, jeszcze nie podeptał mi pan palców - stwierdziła.

- Pozwalam ci dać mi pięścią w nos, jeśli wykażę się niezdatnością i bra­kiem manier. Nawet nie będę próbował się bronić - odrzekł Joshua.

Roześmiała się.

- Jak tam pańskie zaloty? - spytała. - Dzisiejszego wieczoru markiza wygląda na bardzo zadowoloną z siebie.

Skrzywił się.

- Zastawiła na mnie sidła - przyznał. - Według Constance, która do na­szego małżeństwa odnosi się z takim samym entuzjazmem jak ja, ciotka postanowiła tak często łączyć nas dzisiaj w parę, że w końcu z czystej przyzwoitości będziemy musieli ogłosić nasze zaręczyny. Zapewne zainte­resuje cię fakt, że jak dotąd prawie nikomu nie udało się przeciwstawić jej woli.

- Nonsens! - oświadczyła Freyja. - Gdy rozmawiałyśmy dziś rano, wyda­ła mi się bardzo marnym przeciwnikiem.

- Kochanie, może Connie i ja powinniśmy wystawić cię do walki z mar­kizą - powiedział. - Przypuszczam, że nie chciałabyś na kilka dni zaręczyć się ze mną na niby, co? - Uśmiechnął się łobuzersko.

Spojrzała na niego zaintrygowana. Uniosła brwi. Spodziewał się, że zaraz go okropnie zbeszta.

- Hm, to właściwie mogłoby być nawet zabawne - odparła w końcu.

Z pewnym zdumieniem Joshua uświadomił sobie, że nadal tańczą walca.

8

Oszalał.

Ona też.

Uśmiechnęli się do siebie niczym para idiotów.

To był dziki, wręcz zwariowany pomysł. Z pewnością markiz nie mówił tego poważnie, Freyja nie mogła się jednak oprzeć się pokusie, by odegrać się na ciotce Joshuy za poranne kąśliwe uwagi w pijalni wód. Poza tym przez cały dzień była w podłym nastroju z powodu listu od Morgan, a wła­ściwie tej krótkiej okropnej wzmianki. A sugestia markiza naprawdę wydała się zabawna.

Zaręczyny na niby! Dokładnie to, o co rok temu podejrzewała Kita, pomy­ślała mimo woli. Zdecydowanie odsunęła od siebie to skojarzenie. Miała po dziurki w nosie Kita Butlera, wicehrabiego Ravensberga.

Zawsze lubiła psocić. Liczne guwernantki, które doprowadzała do rozpa­czy, ciągle usiłowały jej wpoić, że jeśli tylko chwilę by się zastanowiła, za­nim impulsywnie zacznie realizować swój kolejny szalony pomysł, nie wpa­dałaby tak często w tarapaty. Tarapaty zawsze wydawały się Freyji zabawne.

Nagle, nie wiadomo dlaczego, poczuła się wręcz nieprzyzwoicie szczęśliwa. - Świetnie - powiedziała. - Zróbmy to. Teraz, zaraz. Możemy zerwać na­sze zaręczyny nawet jutro. Z pewnością nikogo to nie zdziwi.

Freyja zawsze lubiła tańczyć walca, który wydawał się jej żywiołowy i tro­chę skandaliczny. Ten sprawił jej szczególną przyjemność. A jednak bez żalu przerwała taniec, zanim dobiegł końca. Markiz poprowadził ku wyjściu. Jak tylko minęli próg, wypuścił Freyję z objęć i ujął za łokieć. Razem ruszyli na poszukiwania mistrza ceremonii.

Znaleźli go w herbaciarni. Krążył między stolikami i konwersował z gość­mi. Uśmiechnął się do nich serdecznie, zacierając ręce.

- Milordzie, bardzo się cieszę, że mogę gościć na balu tak znamienite oso­bistości, jak pan i lady Freyja Bedwyn - powiedział. - A także markizę, pańską ciotkę i jej córkę. Stolik dla dwojga?

- Nie, dziękuję - odparł Joshua, uśmiechając się przyjaźnie. - Panie King, czy byłby pan tak uprzejmy publicznie coś ogłosić, jak tylko skończy się walc? Chcę się podzielić swoją radością z wszystkimi przyjaciółmi i znajo­mymi w Bath. Lady Freyja Bedwyn właśnie przyjęła moje oświadczyny i uczyniła mnie najszczęśliwszym z mężczyzn.

Pan King na moment oniemiał ze zdziwienia. Szybko jednak się opanował i z dumą wypiął pierś. Spojrzał na nich rozpromieniony.

- Milordzie, sprawi mi to niewymowną przyjemność - oświadczył. Ujął rękę markiza w obie dłonie i z zapałem nią potrząsnął. Następnie z szacun­kiem ukłonił się Freyji. - Milady, nie potrafię wyrazić, jaki jestem uradowa­ny i zaszczycony.

Gdy wychodzili, pan King właśnie prosił o uwagę wszystkich zebranych w herbaciarni. Oznajmił, że jeśli udadzą się do sali balowej, gdy ucichnie muzyka, usłyszą wspaniałą wiadomość.

- Kochanie, oto znalazłem się na skraju przepaści, a ty mnie uratowałaś - szepnął markiz, prowadząc Freyję z powrotem do sali balowej. - Może któ­regoś dnia jakoś ci się odwdzięczę.

- Och, koniecznie - odparła. - Choć zdaje mi się, że na razie sama mina markizy wystarczy mi za nagrodę. Za żadne skarby nie opuściłabym tego przedstawienia.

Walc dobiegał końca. Joshua poprowadził Freyję do miejsca, gdzie sie­działa lady Holt - Barron. Ukłonił się z należytym szacunkiem, po czym wró­cił do swojego towarzystwa. Freyja zauważyła, że oczy aż mu się iskrzyły z rozbawienia. Poczuła rumieniec na twarzy i rozwinęła wachlarz, żeby się trochę ochłodzić.

Starała się przybrać swoją zwykłą wyniosłą minę. Do licha, co też ja naro­biłam? - myślała gorączkowo. Jeśli Wulf kiedykolwiek by o tym usłyszał, zapewne zmroziłby ją spojrzeniem na sopel lodu. Jak szybko mogą zakoń­czyć tę szaradę? Jutro?

Nie dało się jednak zaprzeczyć, że czuje wszechogarniającą radość. Właś­nie tego było jej trzeba, żeby się otrząsnąć z ponurych myśli.

W sali balowej zjawili się goście zwołani przez pana Kinga z herbaciarni i sali do gry w karty. Rozmawiali z radosnym ożywieniem i wkrótce ich na­strój udzielił się reszcie osób. Towarzystwo z Bath uwielbiało nowinki i plotki. Rzadko jednak zdarzało się coś naprawdę wyjątkowego, co rozpaliłoby wy­obraźnię i ożywiło konwersację. Pan King wszedł na podium dla orkiestry. Zaklaskał, choć i bez tego zwrócił na siebie uwagę.

Freyja zauważyła, jak markiza Hallmere, w czerni wyglądająca na słabą i wiotką, uśmiecha się łaskawie. Jedną dłonią wsparła się na ramieniu mar­kiza, a drugą wsunęła córce pod rękę. Najwyraźniej była przekonaną że świetnie panuje nad sytuacją.

Lady Constance wydawała się smutna i zdenerwowana. Markiz uśmiechał się nonszalancko. Poprzez długość sali spojrzał na Freyję i puścił do niej oko.

- Przypadł mi zaszczyt ogłoszenia ważnej i szczęśliwej wiadomości - oznaj­mił pan King słuchającej z zapartym tchem publiczności. - To zaręczyny dwojga utytułowanych członków towarzystwa, znanych nie tylko w Bath, ale i w całej Anglii. Pod każdym względem będzie to wspaniały związek.

Freyja zaczęła się szybciej wachlować. Markiza odwróciła głowę do córki, najwyraźniej przekonana, że zapowiadane wieści niczym jej nie zaciekawią.

- Markiz Hallmere poprosił mnie, żebym ogłosił jego zaręczyny z lady Freyją Bedwyn, siostrą księcia Bewcastle'a - oznajmił z radością i dumą pan King.

Markiza podskoczyła ze zdziwienia. Zadarła głowę i popatrzyła na Joshuę szeroko otwartymi oczami. Constance rzuciła mu spojrzenie pełne szczęś­cia.

Nagle Freyja uświadomiła sobie, że wokół niej narasta gwar. Usłyszała okrzyki zdumienia i zachwytu lady Hoh - Barron i Charlotte. Zobaczyła, że markiz Hallmere idzie do niej przez salę, cały czas czarująco uśmiechnięty. Podeszła kilka kroków. Spotkali się na pustym parkiecie. Joshua pochylił się i z elegancką kurtuazją ucałował jej dłoń.

Tłum westchnął z zachwytu, potem zaczął klaskać z entuzjazmem.

Wszystko wyglądało tak okropnie teatralnie, a przecież było zatrważająco prawdziwe.

Freyja zdusiła wszechogarniające pragnienie, by dać upust swoim uczuciom i wybuchnąć głośnym śmiechem. Zamiast tego tylko się lekko uśmiechnęła.

Markiz uniósł głowę i uśmiechnął się do narzeczonej. Za tym czarującym, promiennym uśmiechem głęboko na dnie oczu zobaczyła kpinę. - No, kochanie, teraz wpakowaliśmy się w niezłe tarapaty - szepnął. To były ostatnie słowa, które zamienili ze sobą sam na sam. Przez dłuższy czas prawie wszyscy obecni chcieli uścisnąć im dłonie albo ukłonić się i zło­żyć życzenia szczęścia. Kilka osób twierdziło nawet, że przewidziało taki rozwój wypadków już w trakcie burzliwego spotkania młodych w pijalni wód. Lady Holt - Barron to uśmiechała się, to łkała cicho w chusteczkę. Char­lotte mocno uścisnęła Freyję i wyszeptała, że jeszcze nigdy nie była tak szczę­śliwa, może z wyjątkiem chwili, gdy ogłaszano jej własne zaręczyny. Hrabia Willet wyglądał na poważnie zasmuconego. Lady Potford ucałowała Freyję w policzek, potem odwróciła się do wnuka i trzepnęła go wachlarzem po rękawie. Nazwała go łobuzem za to, że nie zdradził jej tak wspaniałej tajem­nicy. Pani Lumbard mizdrzyła się do nich obojga, opowiadając wszem wo­bec, że będą sąsiadami, gdy markiz i jego żona przyjadą do Penhallow, by osiąść tam na stałe.

Po dobrych dziesięciu minutach zamieszania i gratulacji pan King zaklas­kał, prosząc o uwagę. Oświadczył, że program wieczoru uległ drobnej zmia­nie. Otóż zostanie do niego włączony jeszcze jeden krótki walc, który zatań­czy świeżo zaręczona para. Wszyscy zostali na sali balowej, żeby popatrzeć. Dopiero potem karciarze wrócili do swoich stolików, a spragnieni herbaty do herbaciarni.

To wszystko było niesamowicie śmieszne i... bezwstydnie podniecające.

- Jutro, gdy zerwiemy zaręczyny, zrobi się jeszcze większe zamieszanie - zauważyła Freyja po skończonym tańcu.

- Och. nie jutro, kochanie - powiedział. - Jeśli nie robi ci to różnicy, po­zostańmy zaręczeni, dopóki moja ciotka nie opuści Bath. Śmiem twierdzić że wyjedzie do Penhallow najpóźniej pojutrze, skoro jej plany zostały zni­weczone. Wróci do domu porządnie rozeźlona.

- Zatem z chwilą jej wyjazdu ogłosimy, ze się rozstajemy - oświadczyła Freyja. Właściwie nie miała nic przeciwko, by odgrywać tę farsę dzień czy dwa dłużej.

- Jak to ogłosimy? My? To ty zerwiesz zaręczyny - zaprotestował markiz.

- Dżentelmen czegoś takiego nigdy by nie zrobił.

- Świetnie! Miałbyś się z pyszna, gdybym jednak z tobą nie zerwała - skomentowała zgryźliwie. - Byłbyś zmuszony się ze mną ożenić.

- Lepiej z tobą niż z Constance, kwiatuszku - odparował.

- Dzisiejszej nocy ukołysze mnie do snu wspomnienie tych słów pełnych żarliwego uczucia - rzuciła.

Uśmiechnął się łobuzersko, a potem bardziej odpowiednim uśmiechem podziękował za oklaski gościom obecnym na sali.

- Pójdziemy się przekonać, co ciotka ma nam do powiedzenia? - zasuge­rował Joshua.

- Koniecznie - odparła Freyja, opierając dłoń na jego ramieniu. Nie uszło jej uwagi, że markiza była jedną z niewielu osób, które nie pospieszyły do nich z gratulacjami, zanim zatańczyli walca.

Markiza najwyraźniej otrząsnęła się już po ciosie. Skulona w sobie wyglą­dała krucho i słodko. Była świetna w swej roli. Gdy zbliżyli się, wyciągnęła ręce do Freyji i ścisnęła jej dłonie odrobinę za mocno. Freyja nie pozostała dłużna - odwzajemniła się jeszcze mocniejszym uściskiem. Markiza ucało­wała powietrze przy prawym i lewym policzku siostry księcia i uśmiechnęła się z życzliwą łaskawością.

- Cóż to za rozkoszna niespodzianka, lady Freyjo - powiedziała głośno na użytek zgromadzonych wokół osób. - Nie ma chyba osoby, którą z większą radością powitałabym w naszej rodzinie. Zawsze uważałam Joshuę za syna.

- Przeszyła Freyję spojrzeniem niczym sztyletem.

- Dziękuję, madame - odparła Freyja. - Wiedziałam, że będzie się pani cieszyć naszym szczęściem.

- Joshuo, mój drogi - Markiza przeniosła wzrok na Hallmere'a, wyciąga­jąc do niego ręce. - Doprawdy, cóż za niespodzianka. Ty figlarzu, dlaczego nie zwierzyłeś się ani babce, ani ciotce?!

- Ciociu, dopiero w trakcie walca zebrałem się na odwagę, by oświadczyć się lady Freyji, a ona od razu powiedziała: tak - wyjaśnił. - Byliśmy przepeł­nieni radością, więc chcieliśmy bez dalszej zwłoki podzielić się naszym szczęściem ze wszystkimi. Myślałem, ze ty i babcia będziecie zachwycone taką rozkoszną niespodzianką.

- Ależ oczywiście, mój drogi - odparła markiza, nie przestając się uśmie­chać.

Pan Darwin ukłonił się Freyji i poprosił, by zatańczyła z nim następną turę. Freyja zorientowała się wtedy, że mają za sobą dopiero dwie tury. Bal nieprędko się skończy. Uśmiechnęła się, kładąc panu Darwinowi dłoń na ramieniu. Przypomniała sobie swoje postanowienie, by dzisiejszego wieczoru poflirtować z markizem dla poprawy humoru.

No cóż, nie ograniczyła się tylko do flirtu. Nawet się z nim zaręczyła. Na niby. Tak po prostu, dla żartu.

Stwierdziła w duchu, że już nie może się doczekać następnych kilku dni. Od dawna nie czuła takiej radości. Przynajmniej nie będzie myślała o Alvesley, nowo narodzonym synu Kita i swoim ponurym losie.

* * *

Następnego ranka Joshua udał się do domu lady Holt - Barron na Circus Square. Postanowił nie iść do pijalni wód, zwłaszcza że babka po wczoraj­szym obfitującym we wrażenia wieczorze chciała zostać w domu. Nie spał całą noc, myśląc o sytuacji, w którą się wplątał. Na przemian oblewał go zimny pot i ogarniał szaleńczy chichot.

Ciotka wraz z Constance wprosiła się na śniadanie i z entuzjazmem włą­czyła się w planowanie z lady Potford wspaniałego przyjęcia zaręczynowe­go. Miałoby się ono odbyć za tydzień w domu babki.

- Joshuo, nie potrafię wprost wyrazić, jak bardzo jestem szczęśliwa, że w końcu postanowiłeś się ustatkować - powiedziała ciotka. - Przypuszczam, że teraz gdy wojna już się skończyła, zechcesz ze swoją małżonką wybrać się w dłuższą, może nawet dwuletnią podróż.

- Od początku wiedziałam, że lady Freyja będzie dla ciebie odpowiednią żoną - oświadczyła babka i się roześmiała. - No, prawie od początku. Jo­shuo, z nią życie nigdy nie wyda ci się nudne.

Constance znalazła chwilę, by porozmawiać z kuzynem na osobności.

- Dziękuję - szepnęła. - Jak szybko znalazłeś rozwiązanie! Mam jednak nadzieję, że nie oświadczyłeś się lady Freyji tylko po to, by pokrzyżować plany mamie. To byłoby niegodziwe, prawda? Moim zdaniem, twoja narzeczona wcale nie jest brzydka. Uważam, ze wygląda dystyngowanie i pocią­gająco. Niewątpliwie złamałbyś jej serce.

- Lady Freyja i ja doskonale się rozumiemy - zapewnił. - Oboje uwielbia­my dobrą zabawę.

- Ach, więc to nie są prawdziwe zaręczyny. - Constance westchnęła. - Tak podejrzewałam. A jednak szkoda. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, i tu zgadzam się z twoją babką, że lady Freyja byłaby dla ciebie doskonałą żoną.

Zatem ciotka zamierza zostać w Bath przynajmniej tydzień, pomyślał smęt­nie Joshua, idąc pod górę stromą Gay Street, Nie spodziewał się, że tak długo. Nie przyszło mu też do głowy, że babka będzie nalegała, by wydać wielki bal. Pomyślał, że cała ta afera z zaręczynami może się okazać pie­kielnie kłopotliwa, ale też i bardzo zabawna. Chyba właśnie takiego okreś­lenia użyła.

Zapukał do drzwi domu przy Circus Square. Otworzyła mu gospodyni ze znaczącym uśmieszkiem na ustach. Najwyraźniej ona również usłyszała ra­dosną wieść. Czy ktoś w Bath jeszcze nie wiedział o jego zaręczynach? Jo­shua został niezwłocznie zaprowadzony do salonu, do zebranych tam dam. Matka i córka wyglądały, jakby właśnie wróciły ze spaceru.

Lady Holt - Barron spojrzała na markiza rozpromieniona. Panna Charlotte się uśmiechnęła. Lady Freyja patrzyła nieufnie.

- Przyszedłem zaprosić narzeczoną na spacer - powiedział zaraz po powi­taniu.

Freyja złożyła list, który pisała przy sekretarzyku, i wstała.

- Istotnie potrzebuję trochę świeżego powietrza - oznajmiła.

- A dzisiaj, droga Freyjo, nie musi już pani towarzyszyć przyzwoitka - powiedziała lady Holt - Barron z szerokim uśmiechem.

Kilka minut później schodzili po Gay Street. Joshua podał Freyji ramię, ale odmówiła wsparcia.

- Pisałaś do rodziny? - spytał. - Przekazałaś im radosną nowinę?

- Jak co dzień pisałam do siostry - odparła. - Opisałam jej wczorajszy wieczór. A przynajmniej jego część.

- Ale niewątpliwie pominęłaś ten nieistotny szczegół, że w trakcie balu ogłoszono twoje zaręczyny - rzucił, uśmiechając się od ucha do ucha. Wy­dawała mu się dzisiaj trochę wytrącona z równowagi.

- Oczywiście - mruknęła. - Nie muszą wiedzieć. Za dzień lub dwa skończy­my tę maskaradę. Twoja ciotka opuści Bath. Mocno niezadowolona, jak mniemam. A wtedy albo ja ogłoszę zerwanie, albo ty również wyjedziesz. Ja wkrótce potem wrócę do domu i zapomnimy o całej sprawie.

- Kochanie, naprawdę sądzisz, że to będzie takie proste? - spytał, chicho­cząc.

Dotarli do stóp wzgórza i ruszyli krętą ścieżką w kierunku klasztoru i pły­nącej przy nim rzeki. Wiał chłodny wiatr, ale świeciło słońce.

- Oczywiście, że tak - odparła pewnie i rzeczowo.

- Moje babka właśnie planuje wspaniałe przyjęcie z okazji naszych zarę­czyn - poinformował.

Freyja się skrzywiła.

- Zatem oboje musimy wyjechać z Bath przed przyjęciem - stwierdziła.

- To byłoby nie w porządku. - Ukłonił się parze, którą właśnie mijali. - Dzisiaj zostaną wysłane zaproszenia.

- Do Ucha! - zaklęła.

Roześmiał się głośno. Nigdy dotąd nie słyszał, aby dama tak mówiła. Za­stanawiał się, czy Freyja ma w swoim repertuarze inne podobne perełki, i do­szedł do wniosku, że najprawdopodobniej tak.

- A ciotka postanowiła zostać w Bath aż do przyjęcia - dodał.

Freyja zatrzymała się i spojrzała na Joshuę surowo, jakby to była jego wina. Bo w pewnym sensie tak właśnie uważała.

- Niech to diabli porwą! - rzuciła. - Zdaje się, że doskonale się bawisz.

- Mimo woli przychodzi mi na myśl moje wczorajsze dramatyczne poło­żenie. Ciotka mogła mnie łatwo wmanewrować w zaręczyny z Constance - powiedział, gdy ruszyli dalej. - Ty mi bardziej odpowiadasz.

- Nie posiadam się z radości - oznajmiła wyniośle.

- Ponieważ ciebie mogę porzucić po tygodniu lub dwóch - dokończył.

- Niczym znoszony płaszcz - skomentowała.

- Chyba że zmusisz mnie, bym dotrzymał obietnicy i ożenił się z tobą - powiedział.

- Uchowaj Boże! - zawołała.

- Czy utrzymanie zaręczyn na niby i udawanie romantycznego uczucia do mnie przez cały tydzień będzie dla ciebie takie przykre? - spytał. - Doczekaj, proszę, przyjęcia, a potem już tylko wolność i znów święty spo­kój. Wczorajszego wieczoru uznałaś, że to wszystko może być całkiem zabawne.

- Wczoraj wieczorem w ogóle nie myślałam - powiedziała. Gdy dotarli do rzeki i zgodnie skręcili w stronę mostu Pulteney, spojrzała na Joshuę taksująco. - Ale też nie zapominajmy, że zwyczajne, codzienne życie w Bath jest nudne aż do bólu.

- Masz rację - przyznał. - Zatem postanawiamy, że będziemy się po pro­stu cieszyć tym niezwyczajnym albo wręcz nadzwyczajnym życiem przez najbliższy tydzień?

Uśmiechnęła się do niego powoli. W oczach miała ten sam nieco zuchwa­ły błysk, który widział zeszłego wieczoru, gdy właściwie dla żartu poprosił ją o rękę.

- Wygląda na to, że i tak musimy wytrzymać ze sobą cały tydzień, więc równie dobrze możemy się nim cieszyć - powiedziała. - Dokąd idziemy?

- Do parku Sydney? - zasugerował. - To dość daleko, ale o ile dobrze pamiętam, dla ciebie nie za daleko. Może nawet uda mi się znaleźć jakąś służącą zaatakowaną przez wiewiórkę. Uratuję biedną dziewczynę i dzięki temu stanę się w oczach narzeczonej bohaterem.

- Nie, nie do parku - odparła. - Beechen CM Słyszałam, że ścieżka na tę skałę jest dosyć stroma, ale widok z góry podobno wspaniały. Chodźmy tam.

- Dobrze - zgodził się.

Przynajmniej adorowanie lady Freyji Bedwyn przez następny tydzień nie będzie nudne. Zamierzał dziś rano wyjechać z Bath. Wcale jednak nie żało­wał, że pojawił się pretekst, by spędzić jeszcze trochę czasu w towarzy­stwie siostry księcia. Wydawała mu się zabawna. I coraz bardziej pociąga­jąca.

* * *

Freyja nie grała fair. Oddała markizowi Hallmere'owi ogromną przysługę i w ciągu tygodnia, który upłynął od ogłoszenia ich zaręczyn, żądała za to sowitej zapłaty.

To prawda, że każdego poranka musiała znosić wizytę w pijalni wód. I od czasu do czasu uczestniczyć w koncercie albo przedstawieniu teatralnym lub rozegrać partię kart wieczorem. Nie miała nic przeciwko tym rozryw­kom. Obowiązkowa przechadzka po pijalni przynajmniej skłaniała wszyst­kich do wczesnego wstawania. Freyja lubiła dobrą muzykę, żywe spektakle i od czasu do czasu spotkanie przy kartach. To cała reszta każdego dnia nieznośnie ją nudziła.

Teraz nuda zniknęła.

Freyja codziennie wyciągała markiza na spacer albo konną przejażdżkę. Pierwszego dnia wspięli się na Beechen Cliff. Nazajutrz weszli na Beacon Hill i dotarli aż do wioski Charlcombe. Któregoś popołudnia udali się do miasteczka Weston. Pojechali konno na Lansdown Hill i do Claverton Down. Gdy pewnego dnia padało od rana do wieczora, nawet wtedy nalegała, żeby wybrali się konno do Keynsham, miejscowości leżącej w pół drogi do Bri­stolu. Ponieważ lady Holt - Barron nie widziała niczego niestosownego w ich częstych wycieczkach tylko we dwoje, Freyja szybko doszła do wniosku, że posiadanie narzeczonego jest równie sympatyczne, jak towarzystwo które­goś z jej braci.

Choć szczerze mówiąc, w obecności markiza bawiła się o wiele lepiej niż z którymkolwiek ze swoich braci. Była pewna, że on też miło spędza z nią czas. Przyjemnie było na niego patrzeć. Niezaprzeczalnie należał do naj­przystojniejszych mężczyzn, jakich znała. I dowcipnych. Ich potyczki słow­ne zawsze kończyły się remisem. Nigdy nie sugerował, że taka czy inna wędrówka może być ponad jej siły. Gdy zażądała, żeby wybrali się na prze­jażdżkę w deszczu, nawet się nie zdziwił, choć lady Holt - Barron przestrze­gała przed niebezpieczeństwami grożącymi ich zdrowiu i radziła, by po pro­stu udali się na podwieczorek do rezydencji uzdrowiskowej.

Freyja z niechęcią myślała o przyjęciu urządzanym przez lady Potford, które zapowiadało się na naprawdę huczny bal, skoro zaproszeni zostali wszyscy liczący się w towarzystwie w Bath lub choćby tylko do niego aspi­rujący. Freyja lubiła lady Potford i miała wyrzuty sumienia, że powód tego przyjęcia jest jednym wielkim oszustwem. Jednak im częściej w ciągu tego tygodnia miała do czynienia z markizą Hallmere, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że byłoby doprawdy okrucieństwem zostawić Joshuę na pastwę losu. czyli skazać na małżeństwo z kuzynką.

Nie, przez ten tydzień Freyja będzie zaręczona i odegra swoją rolę do koń­ca. A potem, gdy przyjęcie już się zakończy i markiza wyjedzie do Konwa­lii, Freyja wróci do swojego normalnego życia.

Zbliżając się do domu lady Holt - Barron po przejażdżce do Claverton Down, Freyja pomyślała, że życie w przyszłym tygodniu stanie się bardzo nudne. Cóż, później będzie się tym martwić. Może po prostu wróci do domu, do Lindsey Hall. Wtedy powinno już tam chyba być w miarę bezpiecznie.

Markiz wszedł do domu razem z narzeczoną ponieważ lady Holt - Barron zaprosiła go na podwieczorek. Oboje byli trochę potargani i zarumienieni od wiatru. Mimo to Freyja postanowiła nie iść na górę, żeby doprowadzić się do porządku. Pierwsza przekroczyła próg salonu.

I zatrzymała się tak gwałtownie, że markiz omal na nianie wpadł. W salonie siedziały lady Holt - Barron i Charlotte. I Wulfric.

- O, Freyja - odezwał się obojętnym, chłodnym tonem.

- Wulf! - krzyknęła.

- I... ? - Wulfric uniósł monokl i spojrzał okropnie powiększonym okiem.

- Pozwól, że przedstawię markiza Hallmere'a - powiedziała Freyja, odsu­wając się na bok. - Milordzie, mój brat Wulfric, książę Bewcastle.

Na litość boską, co też sprowadziło Wulfa do Bath akurat teraz? Ale prze­cież znała odpowiedź. Oczywiście! Czasami wydawało się jej, że Wulf w swej wszechwiedzy niemal dorównuje Bogu.

On wiedział!

Jego następne słowa rozproszyły resztki wątpliwości, jakie mogłaby jesz­cze żywić.

- Ach tak, narzeczony Freyji, jak mniemam? - powiedział cicho. Opuścił monokl, jednak nadal wpatrywał się w markiza chłodnym spojrzeniem.

9

Gdy godzinę później szli we dwóch Gay Street, Joshua czuł, że Bewcas­tle ma nad nim wyraźną przewagę. Konie zostawili pod opieką gospodyni lady Holt - Barron, która miała dopilnować, by odprowadzono je do stajni. Przede wszystkim Bewcastle stał wyżej w hierarchii towarzyskiej. Poza rym urodził się księciem. Był arystokratą do szpiku kości. Joshua natomiast do­piero pięć lat temu został dziedzicem tytułu, a zaledwie od siedmiu miesięcy mógł go używać. I nadal czuł się jak uzurpator.

Przy podwieczorku całą piątką rozmawiali na różne tematy. W rezultacie nie zostało powiedziane nic ważnego. Bewcastle komentował piękne wido­ki Bath, a Joshua zgadzał się z każdym jego słowem. Starał się przy rym nie czuć jak chłopiec do bicia. Albo raczej jak chłopiec, którego lada moment spotka bicie. Trzeba jednak przyznać, że sytuacja zrobiła się piekielnie nie­przyjemna. Joshua zdawał sobie sprawę, że szansa, by wieści o zaręczynach nie dotarły do uszu brata lady Freyji, od początku była niewielka. Któż mógł jednak przewidzieć, że książę zjawi się tu osobiście, zamiast napisać do siostry list z prośbą o wyjaśnienia?

- Wstąpi pan ze mną do Royal Yorku? - spytał Bewcastle tonem, który Joshua od razu uznał za rozkaz.

- Z przyjemnością - odparł.

Książę wynajął w hotelu apartament. Jego lokaj zabrał od nich kapelusze i rękawiczki, potem przyniósł do salonu tacę z alkoholem. Bewcastle wska­zał Joshui krzesło i sam zajął drugie. Lokaj napełnił kieliszki i obu im podał. Potem zostawił mężczyzn samych, cicho zamykając za sobą drzwi.

Bewcastle przyglądał się swojemu gościowi jasnym, bystrym spojrzeniem. Joshui oczy księcia wydały się podobne do oczu wilka. Zaiste, brat Freyji został nazwany właściwym imieniem.

- Oczywiście wyjaśni mi pan, dlaczego wasze zaręczyny zostały publicz­nie ogłoszone wobec całego Bath, a nikt nie raczył zawiadomić o nich rodzi­ny lady Freyji Bedwyn?

Joshua założył nogę na nogę.

- To była decyzja podjęta pod wpływem impulsu - odparł. - Oświadczy­łem się lady Freyji podczas walca na balu. Ona mnie przyjęła i postanowili­śmy od razu podzielić się naszą radością ze wszystkimi gośćmi. - To wyjaś­nienie zabrzmiało idiotycznie nawet w jego własnych uszach.

- Ach tak, decyzja pod wpływem impulsu - powtórzył Bewcastle. - I nie chcieliście następnego dnia, czy może dwa dni później, zaprosić rodziny, by również dzieliła waszą radość?

Zapadła krępująca cisza, podczas której Joshua rozważał różne możliwe odpowiedzi. Oczywiście nie było żadnego przekonującego argumentu. Sy­tuacja stawała się okropnie niezręczna.

- A może zamierzał pan złożyć mi wizytę w Lindsey Hall, gdy minie pierw­sza euforia? - zasugerował książę.

- Lady Freyja jest pełnoletnia - odparł Joshua. - W zasadzie nie potrze­bujemy pańskiej zgody. Ale tak, w odpowiednim momencie poprosilibyśmy pana o błogosławieństwo. Szczerze mówiąc, w ciągu ostatniego tygodnia tak dobrze bawiliśmy się we własnym towarzystwie, że nie zwracaliśmy uwagi na formalności, których trzeba dopilnować.

- Zatem namiętnie się w sobie zakochaliście? - spytał książę cicho. O Boże! Joshua uświadomił sobie, że wchodzi na głęboką wodę.

- Można tak powiedzieć - odparł.

- Można - zgodził się Bewcastle. - Ale czy pan sam by tak powiedział, Hallmere?

- Zdaje się, że moje uczucia do lady Freyji i jej do mnie są naszą prywatną sprawą - odparł Joshua ostrożnie.

- O tak. - Bewcastle odstawił niedopity kieliszek i odchylił się do tyłu na krześle. Oparł łokcie na podpórkach i splótł pałce. Wyglądało na to, że cisza wcale nie działa na niego deprymująco. Upłynęło trochę czasu, zanim podjął rozmowę. - Hallmere, wydaje mi się, że pan zawsze mierzył wysoko.

Joshua uniósł brwi.

- Byłoby zresztą dziwne, gdyby nie miał pan ambicji - ciągnął Bewcastle. - Przez całą młodość jeden człowiek dzielił pana od odziedziczenia tytułu markiza i majątku. Niewątpliwie w biednym chłopcu musiało to rodzić sporą frustrację. A potem ten człowiek zginął w tajemniczych okolicznościach.

Dobry Boże! Joshua poczuł wewnętrzny chłód. Przynajmniej teraz było jasne, kto zawiadomił Bewcastle'a o zaręczynach i dlaczego książę niezwłocz­nie wybrał się do Bath.

- W tragicznych okolicznościach - poprawił go Joshua. - Czy pan insynu­uje, że przyłożyłem rękę do śmierci mojego kuzyna?

- Niczego nie insynuuję. - Książę zrobił wyniosłą minę. - Jest wielce prawdopodobne, że te okoliczności dla pana okazały się szczęśliwym zrzą­dzeniem losu. Uczcił pan swoje nowe widoki na przyszłość, podróżując po szerokim świecie. Jak mniemam, mógł się pan przy tym wreszcie, hm, wyszumieć.

- Spędziłem pięć lat we Francji, szpiegując na rzecz brytyjskiego rządu - odparł Joshua cierpkim tonem. - Nie podoba mi się to przesłuchanie, Bew­castle.

- Tak? - odezwał się cicho książę. Najwyraźniej nie dał się sprowokować do ostrej wymiany zdań, - Ale chce się pan ożenić z moją siostrą, Hallmere. Przesłucham każdego mężczyznę, który aspiruje do jej ręki. Nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy postawił mnie przed faktem dokonanym, ogła­szając zaręczyny, zanim rozmówił się ze mną. Podobno przed wyjazdem z Penhallow odmówił pan poślubienia kobiety z niższej sfery, którą pan zhańbił.

Joshua zmarszczył brwi. Swoją drogą ciekawie byłoby przeczytać list ciotki do księcia Bewcastle. Nie pozwoli jednak, by markiza swoją podłością zmu­szała go do tłumaczenia się przed nieznajomymi.

- Ona nawet nie prosiła, żebym się z nią ożenił - rzucił Joshua z uśmie­chem. - Ale też od przeszło pięciu lat utrzymuję ją i dziecko.

Bewcastle najwyraźniej nie podzielał rozbawienia markiza. Pociągnął ze szklanki łyk alkoholu.

- Lady Freyja Bedwyn jest córką księcia - powiedział. - Dysponuje też bardzo pokaźnym majątkiem, o czym pan niewątpliwie wie.

- Zapewne bym się tego domyślił, gdybym w ogóle zaczaj się zastanawiać nad tą kwestią - odparł Joshua.

- Freyja jest zatem dla pana doskonałą partią - stwierdził książę.

- Skoro już o tym mowa, ja chyba też jestem dla niej doskonałą partią. - Joshua uśmiechnął się szeroko. - A przynajmniej tak twierdzi towarzystwo z Bath, od chwili ogłoszenia naszych zaręczyn.

Książę spojrzał na markiza z chłodną wyniosłością. Poniewczasie Joshua uświadomił sobie, że może należało po prostu powiedzieć Bewcastle'owi prawdę. Przecież zaręczyny zostaną zerwane w ciągu najbliższego tygodnia. Dlaczego lady Freyja miałaby wyjaśniać sama całą tę sprawę?

- Nie jest pan pewien, czy mnie akceptuje, i trudno się dziwić - odezwał się Joshua. - Oświadczyłem się pańskiej siostrze, nie pytając o zgodę głowy rodzi­ny. Niebawem popełniłem kolejny błąd i ogłosiłem nasze zaręczyny na balu. Zaniedbałem przy tym obowiązek napisania do pana albo złożenia wizyty zaraz potem. Jak mniemam, markiza Hallmere mnie wyręczyła. Teraz mogę tylko po­wiedzieć, że darzę pańską siostrę najgłębszym szacunkiem i pogodzę się z jej decyzją, jeśli po wysłuchaniu pana rady, uzna za stosowne zerwać zaręczyny.

Świetnie! To może posłużyć jako wytłumaczenie, gdy nadejdzie pora roz­stania. Niespodziewana wizyta w Bath brata lady Freyji ostatecznie obróci się na ich korzyść.

Książę uniósł brwi.

- Zdumiewającej - powiedział cicho. - Hallmere, nie walczyłby pan o ko­bietę, którą kocha?

- Z pewnością żadnej damy nie zmuszałbym do małżeństwa wbrew jej woli - oświadczył Joshua.

Książę odstawił kieliszek na stolik. Joshua uznał to za sygnał, że rozmowa dobiegła końca. Wstał.

- Dziś wieczorem będę towarzyszył lady Freyji na koncercie w rezydencji uzdrowiskowej - oznajmił. - Czy zobaczę tam pana?

Bewcastle skinął głową.

- W takim razie życzę miłego dnia i do zobaczenia - rzucił Joshua i wy­szedł.

Po opuszczeniem hotelu Royal York markiz powoli odetchnął. Gdy za kil­ka dni zniknie z życia lady Freyji, książę będzie jeszcze bardziej niezadowo­lony. Oczywiście dla Joshuy to bez znaczenia, ale dla niej może być bardzo przykre, bez względu na to, czy wyzna bratu prawdę, czy nie.

Niech to diabli porwą! Jak na gust Joshuy, życie stało się trochę zbyt skom­plikowane.

Nagle uśmiechnął się od ucha do ucha. Rozmowa z Bewcast!e'em. która czeka wkrótce lady Freyję, będzie niewątpliwie interesująca. Wiele by dał, żeby być niewidzialnym świadkiem tej dyskusji.

* * *

Freyja pomyślała, że zaręczyć się i zwrócić na siebie oczy towarzystwa Bath to jedno. Jednak czymś zupełnie innym było ściągnięcie uwagi Wulfrica. Miał nieprzeniknione spojrzenie. To należało do jego największych atu­tów, gdy rozprawiał się z osobami stojącymi w hierarchii niżej od niego, nie wyłączając rodzeństwa.

Drugim atutem była cierpliwość. Wulfric nigdy się nie spieszył. Mógł cze­kać w nieskończoność, podczas gdy jego ofiara wierciła się, denerwowała i dygotała ze strachu, czekając, aż on zaatakuje.

Przez cały podwieczorek u lady Holt - Barron Wulf nie wspomniał nawet słowem o zaręczynach siostry. Rozmawiał o podróży, stanie dróg, Bath, po­godzie i tuzinie innych rzeczy. Potem w towarzystwie markiza wrócił pieszo do miasta. Elegancki i uprzejmy, oczy miał zimne jak dwie bryłki lodu.

Wieczorem podczas koncertu w rezydencji uzdrowiskowej siedział u boku Freyji, mając lady Holt - Barron po drugiej ręce. Markiz zajął miejsce z pra­wej strony Freyji. Słuchali muzyki i mówili tylko o muzyce. W przerwie Wulfric został otoczony przez tłum osób, które z wielką gorliwością pragnę­ły ukłonić się czy dygnąć przed księciem Bewcastle'em. Freyji z trudem udało się znaleźć chwilę, żeby zamienić z markizem słowo na osobności.

- Co on mówił? - spytała. - Powiedziałeś mu prawdę?

- Dobry Boże, nie - zaoponował, ograniczając się do odpowiedzi na dru­gie pytanie. - A powinienem? Pomyślałem, że w przyszłym tygodniu więk­sze kłopoty czekałyby cię z powodu maskarady z zaręczynami niż zerwania zaręczyn.

- Wulf nie jest moim stróżem - rzuciła wyniośle. Ja nie widzę żadnych problemów.

- Więc dlaczego tak się gorączkujesz, kochanie? - spytał, uśmiechając się do Freyji.

Ktoś właśnie rozmawiał z Wulfem, sugerując, że książę musi być zachwy­cony zaręczynami siostry z markizem Hallmere'em. Freyja spojrzała Joshui w oczy i zaśmiała się złowróżbnie.

Czekają ją wielkie kłopoty.

Po koncercie Wulfric wrócił do siebie do hotelu. Następnego ranka poja­wił się w pijalni wód, jak zawsze nieskazitelnie ubrany w szaro - czarny gar­nitur i białą koszulę. Kiwnął głową Freyji, Charlotte i lady Holt - Barron. Po­tem rozmawiał z różnymi osobami, szczególnie długo z lady Potford, z którą przespacerował się dwa razy dookoła sali.

Freyja przechadzała się pod rękę z przyjaciółką. Charlotte wyznała, że śmiertelnie boi się księcia, choć równocześnie z rozbawieniem stwierdziła, że to przecież idiotyczne z jej strony.

- Freyjo, czy on się w ogóle uśmiecha? - spytała.

- Nigdy - odparła Freyja. - To poniżej jego książęcej godności. Zaśmiały się razem, a Freyja poczuła się okropnie nielojalna. Lubiła całe swoje rodzeństwo, nie wyłączając Wulfa.

Tłum zaczął się rozchodzić na śniadanie. Wulf podszedł do Freyji i zako­munikował, że zjedzą posiłek razem w hotelu Royal York.

Czy powinnam mu wszystko wyznać i przynajmniej mieć już z tym spo­kój? - zastanawiała się Freyja kilka minut później, gdy ujęła brata pod ramię i ruszyli energicznym krokiem do hotelu. Ojej, ale przecież lady Holt - Bar­ron, zachwycona romantyczną historią, opisała mu wszystko ze szczegóła­mi. Wulf już wiedział, że przez ostatni tydzień Freyja i markiz razem, bez przyzwoitki, chodzili na spacery i jeździli konno. Co on pomyśli, gdy nagle okaże się, że zaręczyny były tylko na niby?

A od kiedy to boisz się powiedzieć prawdę albo przyznać do drobnego przewinienia, spytała samą siebie w duchu. Nigdy nie udawała, że przestrze­ga reguł, które na każdym kroku ograniczały damy z towarzystwa, tak iż w końcu miały mniej swobody niż służba czy salonowe pieski.

Nabrała powietrza, by przedstawić Wulfowi prawdziwą wersję wydarzeń.

- Lady Potford zadała sobie wiele trudu, by dzisiejszego wieczoru urzą­dzić na waszą cześć wielkie przyjęcie zaręczynowe - powiedział niespo­dziewanie książę.

Ach, prawda, przyjęcie. Dziś wieczorem. Freyja pomyślała, że udawanie musi jednak potrwać przynajmniej do jutra. Aż markiza wróci do domu. Musi już chyba być bardzo zmęczona. Ciągle słodko się uśmiechała do Freyji, ile­kroć się widziały, a jednocześnie ukradkiem rzucała jej pełne jadu spojrzenia. Dziś rano wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. Może dlatego, że domy­śliła się, iż nagły przyjazd Wulfrica wpakuje Joshuę i Freyję w kłopoty.

Pewnie to właśnie markiza Hallmere zawiadomiła Wulfa, pomyślała Frey­ja w nagłym olśnieniu.

- Tak, to bardzo miłe z jej strony - odparła bratu, a on spojrzał na nią ostro, najwyraźniej zdumiony grzeczną odpowiedzią.

Nie odezwali się do siebie, dopóki nie doszli do hotelu.

Jeśli markiza wyjedzie jutro, to Joshua zapewne następnego dnia, pomyś­lała Freyja. Wtedy przyznam się Wulfricowi do popełnienia niestosowności i wrócę z nim do Lindsey Hall. Wszystko pójdzie gładko. Nikt w Bath się nie dowie. Nie trzeba będzie rozgłaszać zerwania zaręczyn. Po pewnym czasie ludzie zapomną i przestaną się zastanawiać, kiedy wesele. Zresztą Freyja nigdy nie przejmowała się plotkami, które o niej krążyły.

Śniadanie zjedli w apartamencie Wulfrica. Lokaj został odprawiony, jak tylko wniósł jedzenie i nalał kawy.

- W ciągu ostatnich kilku miesięcy dwóch naszych braci zdecydowało się na małżeństwo - rzucił niezobowiązująco Wulfric, gdy Freyja smarowała tost masłem. - Obaj ożenili się całkiem niespodziewanie i sporo poniżej swoich możliwości.

W pełni się z nim zgadzała, gdy zobaczyła bratowe po raz pierwszy.

- Ojciec Eve może i był górnikiem, ale ją wychowano na damę - odparła. - Poza tym jest dzielna i ma dobre serce. Zresztą Aidan ją uwielbia. Judith ma arystokratyczne korzenie, choć jej ojciec to skromny wiejski pastor. Bab­cia ją kocha. Rannulf też. Wulf, małżeństwo z kimś równym pozycją towa­rzyską to nie wszystko.

- O tak - potwierdził. Przez dłuższy czas przeżuwał kawałek kiełbasy. - Ty natomiast, Freyjo, wybrałaś sobie świetnego kandydata na męża.

Przygotowała się na kłótnię i walkę. Nie była jednak w stanie nic odpo­wiedzieć na jego słowa pełne aprobaty. Spojrzała podejrzliwie.

- Choć twoje zaręczyny były równie niespodziewane - dodał.

- Rzeczywiście, to wydarzyło się nagle - przyznała, - Oświadczył mi się podczas walca na balu w rezydencji uzdrowiskowej. Zgodziłam się i postanowiliśmy od razu podzielić się naszą radością ze wszystkimi goś­ćmi.

- Ach - westchnął głęboko, aż Freyji włosy zjeżyły się na karku. - Niemal słowo w słowo, to samo mówił mi Hallmere.

- Bo tak właśnie było - oświadczyła. - Słuchaj. Wulfie, jeśli przyjechałeś do Bath, by mnie besztać, że zaręczyłam się z markizem bez wypłakiwania się tobie na ramieniu i błagania o zgodę, to możesz spokojnie wrócić do domu. Od czterech lat jestem pełnoletnia. Myślałam, że się ucieszysz, iż nie wychodzę za mąż poniżej swoich możliwości.

- Z pewnością lepszy markiz niż lokaj - odparł. - Czuję się jednak zmu­szony spytać, czy do tej decyzji nie skłoniło cię małżeństwo kolejno Aidana i Rannulfa.

- Co takiego? - spytała ostro, zatrzymując w pół drogi do ust widelec z jajecznicą.

- Jak sama właśnie zauważyłaś, cztery lata temu doszłaś do pełnoletni ości - powiedział. - Dwadzieścia pięć lat do dosyć krępujący wiek dla niezamęż­nej kobiety. Czy w tym roku zaczęło ci to nagle doskwierać?

- Nie! - krzyknęła zapalczywie. Choć zdawała sobie sprawę, że w słowach Wulfa jest ziarno prawdy. Nie była na ślubie Aidana. Nikt z rodziny nawet nie wiedział o ceremonii. Prawda wyszła na jaw dopiero kilka tygodni później. Ale tuż przed przyjazdem do Bath Freyja bawiła na weselu Rannulfa i Judith. I rzeczywiście trochę im zazdrościła. Przecież niedawno nawet rozważała, czy nie uwolnić się od swego panieństwa, wychodząc za mąż za pierwszego lep­szego kandydata spotkanego w Bath. Na przykład hrabiego Willeta.

Wulfric się zawahał. Zanim znów zabrał głos, napił się kawy.

- Nie uszło mej uwagi, że ogłosiłaś swoje zaręczyny dwa dni po tym, jak wicehrabina Ravensberg powiła syna - powiedział. - Jak mniemam, w dzień otrzymania od Morgan zawiadomienia o tym szczęsnym wydarzeniu.

- Wulfie, jeśli chcesz wyłożyć jakąś rację, nie musisz na to tracić całego dnia - skomentowała kąśliwie Freyja, gdy przerwał. - Myślisz, że skoro Kitowi urodziło się dziecko, ja pogrążyłam się w żalu i litości nad sobą? Sądzisz, że rzuciłam się w ramiona pierwszemu lepszemu mężczyźnie, jak tylko usłyszałam nowiny? Uważasz, że to ja podczas walca zaproponowa­łam markizowi małżeństwo i błagałam, by ogłosił nasze zaręczyny? A wszyst­ko to jako balsam na moje złamane serce? Nie dbam ani trochę o Kita Butle­ra. - Pstryknęła palcami. - I o jego wicehrabinę. I ich syna też. - Chwyciła kawałek grzanki i ze złością wsunęła sobie do ust.

- Więc to narzeczeństwo z miłości? - spytał Wulfric po chwili milczenia. Jeszcze była zdyszana po swojej żarliwej deklaracji. Jak mogłaby teraz zaprzeczyć?

- Uwielbiam Joshuę - odparła. - A on mnie.

- Ach tak. - Wulfric patrzył na siostrę nieprzeniknionym wzrokiem.

Napięcie stało się niemal nie do zniesienia. Cóż za bzdurę właśnie powie­działa. Jeśli Wulf uwierzy, to za kilka dni, gdy zostanie porzucona, będzie wyglądała bardzo żałośnie. Pochyliła się do brata przez stół, z oczami roz­iskrzonymi rozbawieniem.

- Słyszałeś o naszym pierwszym spotkaniu w Bath? - spytała. - A właści­wie pierwszych dwóch spotkaniach? Są ze sobą nierozerwalnie połączone. Jeśli jeszcze nie dotarła do ciebie ta historia, to na pewno ktoś przypomni ją dzisiejszego wieczoru. Lepiej sama ci teraz opowiem.

Spojrzał na Freyję i skrzywił się lekko.

- Mam wrażenie, że będzie to coś, o czym wolałbym nie słyszeć - rzucił. Roześmiała się i opowiedziała bratu o nieporozumieniu w parku Sydney i ciosie pięścią w nos.

- Oczywiście wtedy nie wiedziałam, z kim mam do czynienia - dodała. - A on nie chciał wierzyć, że jestem siostrą księcia, ponieważ wyszłam na spacer bez przyzwoitki.

- Jak widzę, zachowywałaś się najzupełniej normalnie - zauważył Wul­fric sucho.

Freyja opisała mu potem scenę w pijalni wód następnego ranka, ze wszyst­kimi okropnymi szczegółami. Gdy skończyła, Wulfric stwierdził pełnym rezygnacji głosem:

- Należy ci pogratulować. Dostarczyłaś towarzystwu w Bath tematu do rozmów co najmniej na tydzień. A potem, akurat gdy skandal zaczynał po­woli przycichać, znów go podsyciłaś, niespodziewanie zaręczając się pod­czas balu. Teraz, gdy już wiem, jak rozwijała się twoja znajomość z Hallmere'em, jest dla mnie zupełnie zrozumiałe, że wystarczył jeden walc, byście zakochali się w sobie po uszy i postanowili spędzić ze sobą całe życie. - Westchnął i odłożył sztućce.

Freyja zastanawiała się, jak zareagowałby Wulf, gdyby opisała mu swoje pierwsze spotkanie z markizem przed przyjazdem do Bath.

- Więc będziesz w tym małżeństwie szczęśliwa? - spytał.

Tylko od czasu do czasu dawało się dostrzec, że Wulfric jest człowiekiem. Nieczęsto. Jeśli coś czuł. to prawie nigdy tego nie okazywał. Freyja zastana­wiała się nad jego związkiem z kochanką. Czy był to czysty układ, w którym brat płacił za odpowiednie usługi? Jeśli Wulf miał jakieś marzenia, tajemni­ce czy osobiste troski, nigdy ich z nikim nie dzielił. Czasami jednak, na krótką chwilę, pojawiało się piorunujące wrażenie, że oni wszyscy byli dla niego ważni nie tylko jako podopieczne rodzeństwo, ale jako osoby, które po prostu kochał.

Gdy zadał to pytanie, Freyja przez chwilę miała właśnie takie dziwne od­czucie. I wtedy stało się coś okropnie upokarzającego. Poczuła łzy napływa­jące do oczu.

- Tak - odparła żarliwie, pochylając się nieco ku bratu przez stół. - Bę­dziemy ze sobą szczęśliwi.

Przełknęła z wysiłkiem. Omal się nie udławiła, gdy uświadomiła sobie, że to, co właśnie powiedziała z tak nietypową dla siebie emocjonalnością, było jednym wielkim kłamstwem.

Żałowała, że nie jest naprawdę zakochana w markizie. Że nie czeka ich razem długie szczęśliwe życie. Pragnęła podarować swoje szczęście Wulfowi, który, jak jej się nagle wydało, był chyba bardzo samotnym człowiekiem.

- Freyjo, w takim razie dam wam swoje błogosławieństwo, jeśli w ogóle ma to dla was znaczenie - powiedział Wulfric. Odłożył serwetkę na stół i oparł się na krześle. - Zresztą i tak jest za późno. Po co zamykać klatkę, skoro tygrys już z niej uciekł?

Freyji odechciało się jeść. Odsunęła talerz od siebie. Czuła się okropnie. To prawda, że była impulsywna, uparta i często nierozważna, ale nie lubiła okłamywać Wulfa czy kogokolwiek z rodzeństwa. Zabrnęła jednak tak dale­ko, że teraz musiała podtrzymywać nieprawdziwą wersję, aż do samego końca, który na szczęście nastąpi już wkrótce.

- Hallmere powinien wrócić z nami do Lindsey Hall, chyba że ma jakieś zobowiązania - oznajmił Wulfric. - Musimy go przedstawić w okolicy i na­leżycie uczcić wasze zaręczyny. Trzeba też zacząć przygotowania do ślubu i wesela.

Freyja nagle zaczęła żałować, że w ogóle zjadła śniadanie. Poczuła mdłości.

10

Wieczorem, w dniu przyjęcia zaręczynowego, dom lady Potford przy Great Pulteney Street napełnił się gośćmi. Żeby wszystkich pomieścić, lady Potford otworzyła bawialnię, swój prywatny salonik i jadalnię. Cały dom jaśniał światłem mnóstwa świec. Długi stół, przykryty śnieżnobiałym obru­sem uginał się od smakowitych potraw. Uwijali się przy nim dwaj lokaje, nakładając gościom na talerze. Pozostali roznosili po salach tace pełne kie­liszków z napojami.

Lady Potford była zachwycona radosnym obrotem wydarzeń. Wielokrotnie powtarzała to Freyji i Joshui, a raz nawet księciu Bewcastle'owi, pod­czas porannej przechadzki w pijalni wód.

- Joshuo, okropnie się bałam, że będziesz dalej dryfował bez celu, tak jak przez ostatnich kilka lat. Szukając ulotnych przyjemności życia, nigdy nie zrozumiesz, jak wiele radości znajdziesz, gdy osiądziesz w przeznaczonym ci miejscu na ziemi i założysz rodzinę. Po ślubie z lady Freyją zamieszkasz w Penhallow i dochowasz się gromadki dzieci. Zajmiesz się zarządzaniem majątkiem i zadbasz o dobro swoich poddanych. Lady Freyja będzie dla ciebie doskonałą żoną. Jestem taka szczęśliwa!

- Babciu, mam kompetentnego rządcę - zauważył markiz. - Jestem z nim w stałym kontakcie. - W rzeczy samej, Jim Saunders był jedyną osobą, która zawsze wiedziała, gdzie przebywa Joshua. - A lady Freyja może wybrać życie w Londynie. Chociaż niekoniecznie - przyznał.

Goście byli w świetnych humorach. W Bath nieczęsto zdarzały się po­dobne uroczystości. Zaręczyny, i to dwóch tak znamienitych osób, jak markiz i siostra księcia. W każdej sali rozbrzmiewały śmiechy i wesołe rozmowy.

Markiza Hallmere wystrojona w suknię z czarnej satyny i czarne strusie pióra wydawała się równie uradowana, jak reszta gości. Uśmiechała się z roz­rzewnieniem do każdego, kto się z nią witał, i od czasu do czasu ocierała łzy szczęścia chusteczką obszytą czarną koronką. Cmoknęła powietrze przy policzku Freyji. Potem ujęła twarz Joshuy w dłonie i czule go ucałowała. Zapewniła wszystkich wkoło, że drogi zmarły stryj Joshuy byłby z niego dzisiejszego wieczoru bardzo dumny.

Po tych słowach odeszła i odszukała księcia Bewcastle'a w salonie.

- Cieszę się i jestem już spokojniejsza, skoro pan uznał za stosowne przy­jechać do Bath, mimo że miał tak niewiele czasu. - Podała księciu rękę.

Ujął dłoń i pochylił się, ale nie dotknął jej ustami.

- Madame - mruknął.

- Lady Freyja zdobyła przebojem towarzystwo Bath - stwierdziła. - To taka miła młoda dama.

Książę skłonił głowę, dziękując za komplement. Spojrzał obojętnie na markizę nieprzeniknionymi, srebrzystymi oczami.

- Należy mieć nadzieję, że będzie tak szczęśliwa, jak na to zasługuje - . ciągnęła markiza.

- W rzeczy samej, madame - zgodził się z chłodną wyniosłością.

- I trzeba też ufać, że Joshua nie zaręczył się tak pospiesznie tylko dla żartu - dodała, dyskretnie ocierając oko chusteczką.

Książę uniósł lekko brwi, ale nie zadał pytania, którego najwyraźniej spo­dziewała się markiza.

- To rozkoszny chłopiec - rzuciła z głębokim westchnieniem. - Nie moż­na go nie kochać, mimo wszystkich jego psot. Był bardzo oddany swym kuzynkom, a zwłaszcza Constance, mojej najstarszej córce, którą poznał pan dzisiaj rano w pijalni wód.

Książę znów skłonił głowę.

- Jednak pięć lat temu. gdy był o krok od oświadczenia się Constance, nagle zabrakło mu odwagi, jak to określił mój zmarły Hallmere - ciągnęła. - Pojechał szaleć w Europie, choć nie rozumiem, dlaczego akurat tam, skoro trwała wojna. Po odejściu mojego drogiego męża stało się dla mnie jasne, że Joshua nadal jest zbyt zażenowany i zawstydzony, by wrócić do domu. Za­tem ja przyjechałam tutaj do niego. Wkrótce okazało się, że uczucie między Joshuą i Constance nie wygasło. Niestety rodzice potrafią być tacy niemą­drzy, drogi książę, zwłaszcza gdy pragną szczęścia swoich dzieci. Więc ja niepotrzebnie zaczęłam ich nakłaniać do małżeństwa, zamiast pozostawić sprawy ich własnemu biegowi. Pragnęłam ogłosić ich zaręczyny na balu w rezydencji uzdrowiskowej w zeszłym tygodniu. Miałam nieodparte wra­żenie, że takie też było najgorętsze życzenie Joshuy. A on nagle pobiegł poprosić lady Freyję do walca, a w oczach miał psotny, zuchwały błysk, który tak dobrze znam. I na koniec tury pan King ogłosił zaręczyny markiza z lady Freyją a nie z moją córką.

Książę Bewcastle chwycił monokl i uniósł go do oka. Markiza zachichotała kokieteryjnie. Potem porzuciła wszelkie pozory wesołości. Wydawała się krucha i mizerna.

- Zechce mi pan wybaczyć szczerość, drogi książę - powiedziała. - Oba­wiam się, że bratanek mego męża wykorzystał wrażliwą damę i zaręczył się z nią dla własnej wygody, żeby przeczekać do następnej dzikiej eskapady. Zdaje się, że owa dama osiągnęła wiek, w którym już tak niecierpliwie wy­czekuje zamążpójścia, że nie potrafi odróżnić poważnej propozycji małżeń­stwa od tej złożonej dla żartu.

Książę chwilę obserwował markizę przez monokl. Potem opuścił szkło.

- Muszę pani pogratulować, madame, że o włos uniknęła nieszczęścia - rzucił zimno.

- Że co, proszę? - Markiza najwyraźniej była zdezorientowana. Przyłoży­ła chusteczkę do oczu i za chwilę ją opuściła. Potem słodko uśmiechnęła się do mijającego ją gościa.

- Madame, gdyby Hallmere ożenił się z Constance, byłby to bardzo bole­sny cios, skoro podejrzewa pani, że przyczynił się do śmierci pani syna - wyjaśnił książę.

Markiza spojrzała na Bewcastle'a, szeroko otwierając oczy.

- Och, proszę mi wybaczyć - powiedziała. - Czy takie pan odniósł wraże­nie po lekturze listu, którego napisanie uważałam za swój obowiązek? To był wypadek. Joshua jako ostatni widział Alberta żywego. Ale nigdy nie powstały podejrzenia, że to on spowodował wypadek czy nawet że był jego świadkiem.

- Aha - westchnął książę. - Ale zapewne boleśnie odczuwałaby pani fakt, że mężczyzna, który ożenił się z pani córką, spłodził też dziecko z jej guwer­nantką.

- Och, nie z guwernantką Constance - zaprotestowała markiza. - Con­stance wówczas już zakończyła naukę. Panna Jewell była guwernantką mo­ich pozostałych dwóch córek. To rzeczywiście niefortunny incydent. - Uśmiechnęła się i spojrzała na księcia przymilnie. - Ale młodzi mężczyźni tacy już są, o czym jak mniemam, nie muszę panu mówić. Zdaje się, że pan sam ma kilku młodszych braci, prawda?

Patrzył na nią zimno w milczeniu.

- No cóż... - Markiza znów przyłożyła chusteczkę do oczu. - Drogi ksią­żę, uważałam za swój obowiązek ostrzec pana, że serce pańskiej siostry może być złamane. Joshua jest przystojnym chłopcem, a przy tym łobuziakiem. Nie wiem, dlaczego go kocham, ale nie mogę przestać. Lady Freyja to miła dama. Nie chciałabym, żeby została zraniona.

Książę bawił się tasiemką od monokla i przyglądał markizie lodowatym wzrokiem, unosząc wysoko brwi.

- Och. - Markiza uśmiechnęła się z ożywieniem i skinęła do kogoś po drugiej stronie sali. - Zechce mi pan wybaczyć, książę. Widzę, że jestem tam potrzebna.

Bewcastle ukłonił się lekko. Markiza pospieszyła we wskazanym kierunku.

* * *

- O co chodzi, kochanie? - spytał Joshua, - Ciągnie cię do mnie, co? Znajdowali się w małym pokoiku, który służył babce za gabinet. Oprócz biurka i krzesła oraz kilku półek z książkami, stały tutaj dwa fotele. Joshua zapalał właśnie świece w kandelabrze na kominku.

- Też coś! - parsknęła Freyja z wyniosłą pogardą.

Odwrócił głowę i uśmiechnął się szeroko. Powiedziała, że musi z nim po­rozmawiać na osobności, więc przyprowadził ją tutaj. Miała na sobie głęboko wyciętą błękitną suknię, wyszywaną srebrną nicią i przejrzystą srebrną tuni­kę. We włosy wplotła srebrną wstążkę. Wyglądała wręcz olśniewająco pięk­nie.

- Mnie też do ciebie ciągnie - powiedział. Przysiadł na brzegu biurka i zaczął machać nogą. - Zdaje się, że twojej krawcowej zabrakło materiału, gdy zaczęła szyć dekolt. Muszę przyznać, że efekt jest wspaniały.

- Te lubieżne słowa przynoszą ci ujmę - odparła surowo. - Założę się, że nie ośmieliłbyś się tak odezwać do żadnej innej damy.

- Dobry Boże, pewnie, że nie - przyznał. - Nie lubię dostawać w twarz. Dlatego zanim zrobiłem tę uwagę, odsunąłem się na drugi koniec pokoju. Nie chciałbym, żeby mój nos został zdefasonowany.

- Wplątaliśmy się w poważne tarapaty. - Freyja zmieniła temat.

- To prawda - przyznał Joshua. - Wyobrażałem sobie chyba, że pan King ogłosi nasze zaręczyny, wszyscy się uśmiechną pokiwają głowami i stwierdzą, że to doprawdy wspaniała wiadomość. A potem dadzą nam spokój. W koń­cu, po pewnym czasie, rozstalibyśmy się bez większych przeszkód. Nie prze­widziałem, że moja babka tak niesamowicie się ucieszy i urządzi przyjęcie!

- A ja nie przypuszczałam, że Wulf przyjedzie do Bath. - Zmarszczyła brwi. - To okropnie skomplikowało całą sprawę.

- Czy próbował cię skłonić, byś zerwała nasze zaręczyny? - spytał. - Od­niosłem wyraźne wrażenie, że wcale nie jest mną zachwycony.

Joshua zastanawiał się, czy książę pokazał Freyji list od markizy i czy opowiedział siostrze o obciążeniach narzeczonego, o których ciotka zapew­ne nie omieszkała wspomnieć.

Freyja potrząsnęła głową.

- Wulf nigdy by tego nie zrobił - odparła. - On nie wydaje rozkazów. A przynajmniej nie swojemu rodzeństwu. Choć często wydaje mi się, że świetnie potrafi tak nami pokierować, byśmy zrobili to, co on chce, i jeszcze byli przekonani, że czynimy to z własnej woli.

- W takim razie może pozwolisz mu, by tak tobą pokierował, żebyś ze­rwała nasze zaręczyny? - zasugerował Joshua, uśmiechając się do niej pro­miennie. - To byłoby wspaniałym rozwiązaniem naszych kłopotów, praw­da? Proszę, tylko uprzedź mnie odpowiednio wcześniej, jeśli miałoby to nastąpić przed wyjazdem mojej ciotki z Bath, żebym zdążył uciec, zanim zostanę zaręczony z kim innym.

- Ja zapewniłam Wulfa, że cię uwielbiam, a ty uwielbiasz mnie - przyzna­ła. - Obiecałam mu, że będziemy ze sobą szczęśliwi.

Mimo woli odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął głośnym śmiechem.

- Składając to oświadczenie, nie powinnaś tak groźnie marszczyć brwi - rzucił. - Przez chwilę miałem wrażenie, że mówisz zupełnie nieszczerze.

_ Czy ty wszystko traktujesz jak żart? - spytała, podchodząc do niego. - Nigdy dotąd nie okłamałam Wulfa. Zawsze brzydziłam się kłamstwem. Ujął ją za rękę i usiadł na biurku.

- W tej chwili naprawdę czuję do ciebie coś w rodzaju uwielbienia - po­wiedział.

- Wulf oczekuje, że za kilka dni pojedziesz z nami do Lindsey Hall, by­śmy mogli cię przedstawić mojej rodzinie i sąsiadom z okolicy - rzuciła. - Potem należycie uczcimy nasze zaręczyny i zaczniemy planować ślub.

- No tak, rzeczywiście znaleźliśmy się w nie lada tarapatach - mruknął, ujmując jej drugą rękę.

- Nie wolno ci się na to zgodzić. - Popatrzyła na niego gniewnie. - Nie możesz przyjechać. Musisz się wymówić pilnymi zobowiązaniami. Po two­im wyjeździe wyznam Wulfowi prawdę.

- Och, kochanie - westchnął. - Ależ ci skomplikowałem życie.

- Tak - potwierdziła. - Ale przecież sama się zgodziłam na ten szaleńczy pomysł. I w sumie nie żałuję. Gdybyśmy się nie zaręczyli, ostatni tydzień byłby okropnie nudny. Naprawdę doskonale się bawiłam.

- Ja też. - Znów się do niej uśmiechnął.

Otworzyła usta i nabrała powietrza, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zrezygnowała. Spojrzała mu w oczy. Zapadła niezręczna cisza. Oboje nagle uświadomili sobie, że oto znaleźli się tylko we dwoje w małym, za­cisznym pokoiku, oświetlonym drgającym płomieniem kilku świec.

Joshua zauważył, jak kusząco wyglądają w głębokim dekolcie apetycznie zaokrąglone piersi Freyji. Zwrócił uwagę na wdzięczną linię jej szyi, śmiałą, dziwnie pociągającą twarz i lśniącą burzę jasnych włosów. Poczuł ogarnia­jące go ciepło i napięcie w lędźwiach. Zabrakło mu tchu.

Przyciągnął Freyję blisko do siebie. Przesunął jej ręce, aż ciasno objęła go w pasie. Ujął delikatną twarz w dłonie i obrysował kciukami ciemne brwi, potem przesunął nimi w dół policzków aż do ust.

Oblizał wargi i pochylił głowę. Musnął językiem jej wargi, powabne i cie­płe. Odsunął kciukiem dolną wargę i przesunął językiem po miękkim wnę­trzu. Gdy Freyja otworzyła usta z cichym jękiem przyzwolenia, namiętnie ją pocałował, głęboko wsuwając język do jej ust.

Pożądanie wybuchło w nim gorącym płomieniem. Otoczył Freyję ramio­nami, przyciągnął jeszcze bliżej i zatracił się cały w czystym cielesnym pra­gnieniu.

- Co my wyprawiamy? - spytała nagle Freyja chwilę potem. Cofnęła gło­wę i spojrzała na Joshuę gniewnie. Miała roziskrzone oczy i zarumienione policzki.

- Całujemy się? - zasugerował. Potarł nosem o jej nos i uśmiechnął się szeroko. - Przecież oboje przyznaliśmy, że mamy doskonałą zabawę. Dla­czego nie zabawić się jeszcze trochę?

- Może należałoby ci przypomnieć, ze nie jesteśmy naprawdę zaręczeni. - Oparła dłonie na jego ramionach, jakby chciała go odepchnąć.

- Przecież właśnie świętujemy nasze zaręczyny - rzucił. - A ty zapewniłaś Wulfa, że się uwielbiamy i będziemy ze sobą żyli długo i szczęśliwie. Nigdy nie kłamiesz bratu. - Joshua pomyślał, że powinien bardziej uważać, żeby nie wpakować się w coś, z czego później nie zdoła się wyplątać.

- Nie całuję każdego przystojnego nieznajomego, który pojawia się na mojej drodze - odparła.

- Tylko tego, z którym się na niby zaręczasz? - Uśmiechnął się i objął ją w mocno. Miała bardzo wąską talię, co wyglądało szczególnie apetycznie przy jej obfitym biuście i krągłych biodrach.

Spojrzała na niego.

- Obiecaj mi, że nie dasz się namówić na przyjazd do Lindsey Hall - po­prosiła. - To trzeba zaraz skończyć. Jak najszybciej.

- Boisz się, że mi ulegniesz? - spytał cicho, znów pocierając nosem o nos. Musnął wargami jej usta.

- W całym swoim życiu nie spotkałam człowieka tak zarozumiałego, jak ty - prychnęła.

- A ja się obawiam, że nie zdołam ci się oprzeć - dodał.

Nie kłamał. Przypuszczał, że kochanie się z lady Freyją Bedwyn może być niezwykle zmysłowym doświadczeniem. Niestety nigdy tego nie sprawdzi. Ona była damą. Pochodziła z arystokracji. Romans z nianie wchodził w grę. Joshua odkrył jednak, że zaręczyny, nawet na niby, wystawiały go na bardzo ciężką próbę. Freyję najwyraźniej też. Wbrew temu co mówiła, nie czyniła żadnego wysiłku, żeby się od niego uwolnić.

- Zacząłbym ucztować tutaj - szepnął, kąsając jej wargi. - I stopniowo przesunąłbym się w dół, aż do czubków palców twoich stóp. To bardzo zmys­łowa i wrażliwa część ciała, wiesz?

- Nie - odparła stanowczo, cofając głowę, by spojrzeć na niego z gnie­wem. - Mówisz okropnie nieprzyzwoite rzeczy. I śmiejesz się ze mnie. Zdra­dzają cię twoje oczy.

- Naprawdę, kochanie? - Pochylił głowę, by popielcie ustami jej szyję. Odtrąciła go ramieniem i jeszcze bardziej cofnęła głowę. Wplotła mu pałce we włosy i pociągnęła lekko.

- A czy czytasz z moich oczu, że mogę nigdy nie dotrzeć do palców two­ich stóp? - ciągnął. - Bo w połowie drogi zatrzymam się na wiele wrażliw­szym miejscu...

Usłyszał, jak Freyja gwałtownie nabiera powietrza. Pomyślał, że musi na­tychmiast ochronić nos przed ciosem. Jednak kiedy uniósł głowę, zobaczył, że Freyja ma rozchylone usta i oczy zamglone pożądaniem. Zrozumiał, że wcale nie miała zamiaru go bić.

- Nie powinniśmy tutaj być - rzuciła. - Nasze miejsce jest wśród gości twojej babki. Wszyscy zaczną się zastanawiać, co się z nami stało.

- Po prostu pomyślą, że kradniemy kilka chwil dla siebie - powiedział. - Będą oczarowani.

Zamknęła oczy i namiętnie pocałowała Joshuę, wsuwając mu język do ust Gdy otworzyły się drzwi, obejmowała markiza mocno za szyję. On obie­ma dłońmi ściskał jej pośladki.

- Ach, tu jesteście - odezwał się książę Bewcastle zimnym, nieco leni­wym tonem.

Joshua otworzył oczy, uniósł głowę i przesunął ręce na talię Freyji.

- Wulfle, nie przyszło ci do głowy, żeby zapukać? - spytała Freyja gniew­nie.

Książę uniósł brwi. Wydawał się lekko zdziwiony.

- Nie - odparł po dłuższym namyśle. - Wprowadził mnie tu służący.

* * *

Freyja czuła okropne zażenowanie. Po części dlatego, że z wielką pożądli­wością rzuciła się na markiza, a po części dlatego, że Wulf ją na tym przyła­pał. Dopiero gdy markiz przesunął ręce, uświadomiła sobie, gdzie je wcześ­niej trzymał. I Wulf to oczywiście widział. Stała przecież zwrócona plecami do drzwi.

Spojrzała pospiesznie po sobie i odetchnęła z ulgą. Głęboko wycięty sta­nik sukni nadal przykrywał to, co powinien. Pomyślała z gniewem, że wszy­scy uznają ją za szczególnie żałosną istotę, gdy za kilka dni farsa wreszcie dobiegnie końca.

Wyglądało na to, że Wulfric nie przyszedł, by zaciągnąć siostrę z powro­tem do gości. Rozsiadł się na jednym z foteli, oparł łokcie na podpórkach i złożył dłonie razem. Zawsze przybierał taką pozę, gdy chciał zakomuniko­wać coś bardzo ważnego.

- Usiądź, Freyjo. - Wskazał drugi fotel i znów złożył dłonie. - Jak rozu­miem, tydzień temu, w czasie sławnego już balu w rezydencji uzdrowisko­wej, wydarzyło się o wiele więcej, niż się to ogółowi wydaje.

Freyja usiadła. Markiz stanął za nią i położył dłoń na oparciu fotela. Freyja nagle nie miała żadnych wątpliwości: Wulfric wie wszystko.

- Chyba niewielu gości zdawało sobie sprawę, że trwał szaleńczy wyścig o to, które zaręczyny, z tym samym zresztą dżentelmenem, zostaną ogłoszo­ne jako pierwsze - ciągnął książę. - Czy słusznie mniemam, Hallmere?

Gdy markiz w końcu odpowiedział, w jego głosie, jak było do przewidze­nia, pobrzmiewało rozbawienie.

- Niezupełnie - odparł. - Według słów mojej kuzynki Constance markiza zamierzała tak często popychać nas ku sobie i tak szeroko rozpowiadać o na­szym związku, że ogłoszenie zaręczyn stanie się czystą formalnością. Uzna­łem, że najlepszą obroną będzie atak.

Wulfric rzucił mu lodowate, przenikliwe spojrzenie, od którego większość śmiertelników na miejscu rozsypywała się w proch. Freyja nie obejrzała się, by sprawdzić, czy markiz należał do tej większości. Doszła do wniosku, że powinna czuć ogromną ulgę. Ominie ją najgorsza część tej maskarady, zwią­zana z opowiedzeniem wszystkiego Wulfowi. Nie przewidziała, że sam do­myśli się prawdy.

- Jak mniemam, wasze zaręczyny zostaną zerwane, jak tylko markiza Hall­mere i jej córka pojadą do domu? - odezwał się znów książę.

- Tak. Złożę przy tym lady Freyji gorące podziękowania za uratowanie mnie od dożywocia i poproszę o wybaczenie wszystkich kłopotów, na jakie ją naraziłem - przyznał markiz.

- Wulfle, Joshua na nic mnie nie naraził - powiedziała stanowczo Frey­ja. - Szczerze mówiąc, z radością przystałam na jego propozycję. Dzięki temu przez ostatni tydzień nudne życie w Bath było o wiele bardziej inte­resujące.

- W ciągu tego tygodnia o różnych porach dnia wyprawiałaś się na wy­cieczki po Bath i okolicy z dżentelmenem, który nie jest twoim narzeczo­nym - zauważył Wulfric. - I całowałaś się z nim.

- Tylko dzisiaj - zaprotestowała. - No, i jeszcze przy jednej okazji - doda­ła skwapliwie, skoro już nie musiała kłamać. - Wulfie, chyba nie zaczniesz nagle wygłaszać w tej sprawie poglądów rodem ze średniowiecza, co? Mam dwadzieścia pięć lat. Nie trzeba mnie otaczać opiekunami i przyzwoitkami, tak jak biedną Morgan. Książę przeniósł nieodgadnione spojrzenie na markiza.

- Gdy w najbliższym tygodniu porzuci pan moją siostrę, proroctwo pań­skiej ciotki, wygłoszone w mojej obecności niecałą godzinę temu, spełni się co do joty - powiedział. - Markiza będzie na pewno zachwycona. Lady Freyja Bedwyn zostanie upokorzona.

- Bzdura! - zawołała Freyja z gniewem.

Nawet nie raczył na nią spojrzeć. Srebrzysty, wilczy wzrok utkwił w mar­kizie, który cicho się zaśmiał.

- Nie podoba mi się to rozwiązanie - stwierdził Joshua. - Co pan sugeru­je, Bewcastle? Że jednak powinienem się ożenić z lady Freyją? Wątpię, czy mnie zechce.

- Tę decyzję, przynajmniej w oczach towarzystwa, należy pozostawić mojej siostrze - powiedział Wulfric - Chyba pan się ze mną zgadza?

Freyja zerwała się na nogi.

- Bzdura! - powtórzyła. - Zgodziłam się na ten pomysł, bo bardzo mnie bawił. Nie po to, by zastawić pułapkę i zmusić markiza Hallmere'a do mał­żeństwa. Ja go nie chcę. Żadnego innego mężczyzny też zresztą nie.

Ruszyła do krzesła stojącego przy biurku. Mijając markiza, zauważyła w jego oczach śmiech. Usiadła, odsuwając się jak najdalej od Wulfa i Joshuy. To wszystko było idiotyczne!

- Może powinniśmy za kilka dni zaaranżować w pijalni wód kolejną sce­nę. Słyszał pan o naszym pierwszym spotkaniu, Bewcastle? Obawiam się. że przy tamtej okazji lady Freyja się nie popisała. Gdy przy następnej da mi pięścią w nos i każe iść do diabła, sympatia towarzystwa na pewno będzie po jej stronie. Wszyscy pogratulują pana siostrze, że zerwała zaręczyny z ło­buzem.

Freyja spojrzała ponuro na brata. Perspektywa takiego rozwiązania wcale go nie rozbawiła.

- Hallmere, pojutrze pojedzie pan z lady Freyją i ze mną do Lindsey Hall, gdzie zostanie pan oficjalnie przedstawiony naszej rodzinie i sąsiadom - odezwał się książę. - Ogłosimy i należycie uczcimy wasze zaręczyny. Jeśli na Boże Narodzenie albo na wiosnę Freyja postanowi, że jednak nie chce się z panem połączyć węzłem małżeńskim, wtedy ja zakomunikuję, co trzeba. Oczywiście wzbudzi to dezaprobatę, ale przynajmniej nikt nie będzie się nad Freyja litować.

- Mam wrażenie, że pańska siostra nie życzy sobie mojej obecności w Lind­sey Hall. - Markiz odwrócił się, by na nią spojrzeć.

Zacisnęła usta. Nie tak dawno zapewniała, że Wulf nigdy nie rozkazywał swemu rodzeństwu. Ostatnie słowa księcia wyraźnie zabrzmiały jak stanow­czy rozkaz.

- Lady Freyji przyda się pańskie towarzystwo przez następny tydzień czy dwa - powiedział Wulfric. - Do Lindsey Hall przyjadą jej bracia z żonami, zaproszeni na chrzciny nowo narodzonego wnuka hrabiego Redfielda, na­szego sąsiada.

Freyja wyprostowała się na krześle. Chrzciny syna Kita? I ona teraz ma wrócić do domu? I będzie musiała na te chrzciny pójść? Uśmiechać się do wszystkich i robić grzeczne miny? I udawać, że cieszy się szczęściem Kita, wicehrabiny oraz jego rodziców?

Markiz założył ręce na plecy i spojrzał Freyji w oczy. Wyglądał o wiele poważniej niż zwykle. Niemal ponuro.

- Jeśli decyzja, czy i kiedy zakończyć nasze zaręczyny, należy do lady Freyji, to ona też zdecyduje, czy mam jechać do Lindsey Hall, czy nie - powiedział.

Powinna zwrócić mu wolność tu i teraz. Wstać, pomaszerować do gości i publicznie ogłosić zerwanie swoich zaręczyn. To od początku była idiotycz­na farsa. Jednocześnie markiz mógłby zakomunikować, że nie zamierza żenić się ze swoją kuzynką Constance. I tak zakończyłaby się cała głupia afera.

A potem żałośnie upokorzona Freyja wróci do Lindsey Hall. Wieści o ze­rwaniu na pewno wcześniej czy później dotrą do domu. Co bardziej prawdo­podobne, raczej wcześniej niż później. Będzie musiała pójść na chrzciny syna Kita i uśmiechać się bez przerwy, aż twarz jej zastygnie w radosnym grymasie.

- Może lepiej przyjedź na tydzień czy dwa - wymamrotała z niechęcią - Pokłócimy się potem. To nie powinno być trudne.

Wulfric wstał.

- Zdaje się, że już zbyt długo zaniedbujecie gości lady Potford - stwier­dził z chłodną wyniosłością i wyszedł, nie oglądając się za siebie.

Markiz spojrzał na Freyję.

- Dobry Boże. - Westchnął.

- Niech to wszyscy diabli porwą! - zaklęła.

Uśmiechnął się do niej. Potem, co było do przewidzenia, wybuchnął głoś­nym śmiechem.

- Więc jednak przeżyliśmy i może znów się pocałujemy. - Spojrzał uwo­dzicielsko i podał Freyji ramię.

- Po moim trupie. - Zadarła nos i ruszyła do drzwi.

- Kochanie, stać cię chyba na ciekawszą ripostę - rzucił Joshua. - Mam jednak nadzieję, że nie mówiłaś poważnie. Pocałunek z twoim trupem ra­czej nie sprawiłby mi przyjemności. Tobie zresztą też nie. Szkoda marnować tak rozkoszne pocałunki.

11

Dwa dni później Joshua podróżował do Lindsey Hall w Hampshire. Je­chał konno królewskim gościńcem wśród rzeszy woźniców, lokajów i forysiów w liberiach, towarzyszących książęcej karecie i bryce z bagażem. Któż mógłby przewidzieć tak dziwaczny obrót wypadków? Joshua nie wiedział, czy ma dygotać ze strachu, czy zwijać się w paroksyzmach śmiechu.

Niełatwo poddawał się przerażeniu. Obserwował, jak w każdej mijanej wiosce ludzie gapią się na nich z lękiem, dygają i ściągają czapki z głów Woźnice wszystkich mijanych powozów zjeżdżali z szacunkiem na bok drogi i czekali, aż przejedzie książę. Joshuę niezmiernie to wszystko bawi­ło. Przypuszczał, że gdyby tylko zechciał, mógłby mieć podobne wymaga­nia. Był przecież markizem Hallmere. Na samą myśl o tym chciało mu się śmiać.

Żałował, że nie może podowcipkować razem z lady Freyją Niestety je­chała w powozie z księciem, co pewnie nie było jej w smak. Zresztą możli­we, że tak się przyzwyczaiła do podróżowania z wielką pompą, że sytuacja wcale nie wydałaby się jej śmieszna. Joshua zastanawiał się. o czym rozma­wiała z bratem. Przypuszczalnie milczeli. A może komentowali pogodę albo mijane krajobrazy. Od tamtego wieczoru Bewcastle nie wspomniał już ani słowem o zaręczynach.

Joshua był w doskonałym humorze i nie mógł się doczekać przyjazdu do Lindsey Hall. To prawda, że groziło mu małżeństwo, jeśli lady Freyja w od­powiednim momencie nie zwróci mu wolności. Znalazł się całkowicie na jej łasce. Wierzył jednak, że Freyja gra fair, nawet jeśli czasem traktowała go ostro. Zresztą ona miała taką samą ochotę na małżeństwo, jak on. Tymcza­sem zdążył ją polubić. Jej towarzystwo jeszcze mu się nie znudziło. Wręcz przeciwnie, rozmowa czy żarty z Freyją były równie interesujące, jak z każ­dym z jego przyjaciół. Poza tym Freyja wydawała mu się niesamowicie atrakcyjna. Zbyt atrakcyjna, W ciągu najbliższych dni, tygodni czy ile tam czasu spędzi w Hampshire, będzie musiał bardzo uważać.

Dotarli do Lindsey Hall po południu. Joshua minął bramę i ruszył za ka­retą prostym, szerokim podjazdem, wysadzanym wiązami. Wkrótce jego oczom ukazał się budynek. Dom nie został zbudowany w stylu gotyckim, jakobińskim, georgiańskim czy jakimkolwiek innym. Był mieszanką wielu stylów architektonicznych i najwyraźniej należał do rodziny od wielu poko­leń. Każde z nich dodawało coś od siebie i upiększało budowlę według włas­nego gustu. Efekt był zdumiewający i imponujący, a przy tym miły dla oka. Niedaleko domu szeroka aleja rozchodziła się w dwie strony, obiegając duży ogród z marmurową fontanną centralnie usytuowaną. O tej porze roku nie kwitło już zbyt wiele kwiatów, ale fontanna jeszcze działała. Woda try­skała w górę na dziesięć metrów i spadała lśniącymi strugami do dużego okrągłego basenu.

Na cembrowinie sadzawki, bardzo blisko wody, stał chłopiec, pewnie już całkiem przemoczony. Nieopodal, na brzegu trawnika czuwał wysoki, po­tężny mężczyzna z ciemną, posępną twarzą z dużym nosem. Czyżby ten nos był u Bedwynów rodzinny? Na ramieniu mężczyzny siedziała dziewczynka, czepiając się ręką jego włosów. Tuż przy nich stały dwie kobiety. Szczupła, ładna brunetka i rudowłosa piękność o bardzo ponętnych kształtach. Wszy­scy odwrócili się i przyglądali nadjeżdżającej karecie. Kobiety się uśmiech­nęły. Dziewczynka pomachała ręką. Każdy z zaciekawieniem zerkał na Joshuę.

Kareta skręciła na brukowany podjazd przed domem i zatrzymała się przed głównym wejściem. W tym momencie od strony stajni nadeszły trzy osoby w strojach do konnej jazdy. Jedna z nich, szczupła, wiotka, ciemnowłosa młoda dama była prawdziwą pięknością. Towarzyszący jej dwaj mężczyźni bardzo się różnili wyglądem. Jeden wysoki, barczysty, czarnobrewy i jasno­włosy. Drugi przystojny, szczupły i ciemnowłosy. Obaj jednak mieli taki sam wydatny nos.

Joshua uświadomił sobie, że za chwilę pozna przedstawicieli rodu Bed­wynów. Zastanawiał się, jak zostanie przedstawiony. Nie omówił z Bewcastle'em, czy rodzina ma być wtajemniczona w farsę, którą on i Freyja mie­li odegrać dla zachowania pozorów, dopóki nie nadejdzie odpowiednia pora na zerwanie zaręczyn. Jeśli taka pora w ogóle nadejdzie.

Wszyscy wśród wrzawy zgromadzili się na tarasie, jeszcze zanim otwo­rzono szeroko drzwi powozu i wystawiono schodki. Jasnowłosy olbrzym zajrzał do karety i wyciągnął stamtąd lady Freyję, nie oglądając się na schodki.

Freyja uścisnęła się z kobietami i dziewczynką. Z chłopcem i braćmi po męsku wymieniła uścisk dłoni. W tym czasie książę wysiadł i skinął głową na powitanie. Gdy szczupła brunetka podeszła i uścisnęła go, książę wyda­wał się lekko zbity z tropu.

Joshua oddał konia pod opiekę stajennego.

Freyja skończyła się witać i podeszła do markiza. Zapewne nie był to mo­ment, na który czekała z wielką radością. Dumnie uniosła brodę. W oczach miała wojowniczy błysk. Mocno ujęła narzeczonego za rękę.

- Chciałabym wam przedstawić Joshuę, markiza Hallmere'a - oświadczyła wyniosłym tonem. - To mój narzeczony. Nie ustaliliśmy jeszcze daty ślubu. Pobierzemy się pewnie w przyszłym roku. Może w lecie? - Uciszyła gestem chóralne okrzyki: - Pozwólcie, że dokończę prezentację - powiedziała i za­częła po kolei przedstawiać Joshui stojących wokół niego nieznajomych.

Lady Morgan, ciemnowłosa i ciemnooka piękność dygnęła i obejrzała przy­bysza od stóp do głów zaciekawionym spojrzeniem. Lord Alleyne, ciemno­włosy młody człowiek, wydawał się rozbawiony. Jasnowłosy olbrzym oka­zał się lordem Rannulfem, a posągowo piękna rudowłosa dama jego żoną, Judith. Ładna brunetka, Eve, była żona Aidana, owego posępnego mężczy­zny spod fontanny, który wyglądał, jakby wiele lat spędził w wojsku, Eve i Aidan mieli dwoje dzieci: Davy'ego i Becky.

- Ach, więc to dlatego, bez słowa pospieszyłeś do Bath, akurat gdy czeka­liśmy na przyjazd Aidana z Eve i Rannulfa z Judith - zwróciła się lady Mor­gan do księcia. - Usłyszałeś o zaręczynach i pojechałeś sam wszystko spraw­dzić. Jak to się dzieje, że do Wulfa docierają interesujące plotki, a do nas nie?

Lord Rannulf chwycił Joshuę za rękę i mocno, serdecznie nią potrząsnął.

- A to niespodzianka! - zawołał, uśmiechając się szeroko. - My, Bedwynowie, jesteśmy ostatnio znani z nagłych zaręczyn i małżeństw. Czemu Free miałaby być inna?

- Hallmere. - Lord Aidan Bedwyn z posępną, kamienną twarzą skinął głową i uścisnął markizowi rękę.

Jego żona ze łzami w oczach przywitała lady Freyję.

- Tak się cieszę, moja droga - powiedziała. - Wiedziałam, że to się wkrót­ce stanie.

Chłopiec wcisnął się między Joshuę a Freyję i pociągnął ją za spódnicę podróżnej sukni.

- Ciociu Freyjo! - zawołał i pociągnął jeszcze raz. - Ciociu Freyjo, przy­wiozłem moje kije do krykieta.

- Ty urwisie, najpierw pozwól ciotce wejść do domu, a dopiero potem ją męcz, żeby zagrała z tobą w krykieta. - Lord Aidan podniósł chłopca i posa­dził go sobie na ramionach. Twarz mu złagodniała. Już nie wydawał się taki posępny. - Zresztą teraz już nie pora na grę w krykieta. Sezon skończył się wraz z latem. Znajdziemy ci jutro inne zajęcie.

- Ale najpierw zagramy w krykieta. Nieważne, że już po sezonie - oświad­czyła Freyja. Uśmiechnęła się do chłopca i nawet mrugnęła. - Davy, chcę, żebyś był w mojej drużynie. Zdobędę sześć punktów przy pierwszym ude­rzeniu.

Joshua spojrzał na nią z zaciekawieniem. Grała w krykieta? Właściwie mógł się tego domyślić.

- Czy ja też mogę zagrać? - spytał. - Świetnie rzucam i już nieraz przez całą rundę udało mi się nie dopuścić do odbić za cztery punkty, a nawet sześć.

- Akurat! - zawołała Freyja.

Chłopiec zaśmiał się radośnie. Lord Aidan uśmiechnął się i nagle wydał się bardzo przyjazny.

- Zdaje się, że każda pora jest dobra na krykieta, jeśli tylko tak zawyro­kują Bedwynowie.

- Może powinniśmy wszyscy wejść do domu i za pół godziny zebrać się w salonie na podwieczorek? - wtrącił się książę. Nie podniósł nawet głosu, a cała hałaśliwa gromada ucichła, żeby go posłuchać.

- Pan i władca przemówił - rzucił lord Alleyne z cichym śmiechem, gdy książę wszedł do domu. Objął lady Freyję i uścisnął. - Jeśli jesteś szczęśli­wa, cieszę się twoim szczęściem. Hallmere, moje gratulacje. Chodźmy le­piej do środka jak potulne owieczki. - Pierwszy ruszył do domu.

- Fiu, fiu! - szepnął Joshua. Uśmiechnął się do Freyji i podał jej ramię.

- Postanowiłam, że będę do ciebie mówić: Josh. - Popatrzyła wyniośle i ujęła go pod ramię. - Kategorycznie odmawiam, by zwracać się do ciebie: milordzie. Nie chcę też mówić: Hallmere, a Joshua brzmi zbyt biblijnie. Ty możesz się do mnie zwracać: Freyja.

- Albo Free, jak twoi bracia? - zasugerował.

- Albo Free - zgodziła się. - Ale tylko dopóki jesteśmy zaręczeni. Pewnie nie dłużej niż do Bożego Narodzenia.

- Do tego czasu będę więc sobie używał Free - rzucił.

Spojrzała na niego z ukosa. To upewniło markiza, że dwuznaczność jego odpowiedzi nie uszła uwagi.

Wspięli się po schodach i weszli do domu. Joshua znalazł się w imponują­cym średniowiecznym holu z sufitem z dębowym belkowaniem. Był tam ogromny kominek, tak duży, że dałoby się w nim upiec całego wołu. Na bielonych ścianach wisiały tarcze herbowe, chorągwie i broń. Za drewnia­nym, misternie rzeźbionym ekranem skrywała się galeria dla minstreli. Na środku holu stał wielki, dębowy stół.

Miejsce wydawało się idealną scenerią na ucztę i orgię.

* * *

Freyja dowiedziała się, że huczne chrzciny odbędą się za dwa dni. Po ce­remonii w kościele późnym rankiem goście mieli się udać na obiad do Alvesley Park, domu hrabiego Redfielda, a także Kita, wicehrabiego Ravensberga. Potem czekało ich przyjęcie, które potrwa zapewne aż do wieczoru.

Rannulf i Judith przybyli aż z Grandmaison Park w Leicestershire. Miesz­kali tam wraz z niedomagającą babką Bedwynów ze strony matki. Rannulf był jej dziedzicem. On i Kit od dawna bardzo się przyjaźnili. Aidan i Eve z dziećmi przyjechali, ponieważ z Oxfordshire mieli w miarę blisko. Poza tym Aidan twierdził, że tak długo był na wojnie, iż ma do nadrobienia przy­najmniej dziesięć lat uroczystości rodzinnych i spotkań towarzyskich.

Freyja doszła do wniosku, że będzie musiała przejść ciężką próbę. Oba­wiała się dnia chrzcin, mimo że pojawi się nie sama, a z narzeczonym u bo­ku. To idiotyczne, że pozwoliła, by wspomnienie dawno przebrzmiałej na­miętności tak ją wytrąciło z równowagi. Minęły już cztery lata od chwili, gdy szaleńczo zakochała się w Kicie Butlerze. Ich romans trwał zaledwie miesiąc. Ale też pamiętała jeszcze wydarzenia sprzed roku i związane z nimi zażenowanie. Zachowała się okropnie. Zrobiła z siebie idiotkę. W końcu prawie błagała Kita, żeby zostawił Lauren. A potem uderzyła biednego Ral­fa w szczękę, pewnie tylko dlatego, że akurat w krytycznym momencie zna­lazł się, zamiast Kita, w zasięgu jej ręki.

Następnego ranka po przyjeździe do domu Freyja postanowiła nie mar­twić się na zapas. A kwestią Josha zajmie się pojutrze. Doszła do wniosku, że był jej jeszcze coś winien, mimo dotychczasowych spacerów i przejażdżek. Przecież w Bath też dobrze się bawił. Powinien jej zatem jutro towarzyszyć. Potem już ona wymyśli sposób, by na oczach wszystkich sprowokować na­rzeczonego do straszliwej awantury i zerwać zaręczyny. Nie miała zamiaru czekać do Bożego Narodzenia. Albo i dłużej, jak sugerował Wulfric. To by­łoby nie fair. Im więcej czasu upłynie, tym trudniej przyjdzie się rozstać. Markiz był naprawdę niesamowicie pociągający, a na dodatek przystojny, co oczywiście nie uszło uwagi jej rodziny. Poprzedniego wieczoru wszystkie panie zebrały się w sypialni Freyji.

- Freyjo, pojechałaś do Bath zaledwie na kilka tygodni i wróciłaś z męż­czyzną pięknym jak grecki bóg - orzekła Morgan. - Gdy ja zjawię się wiosną w londyńskim towarzystwie jako panna na wydaniu, pewnie spotkam tylko gromadę niezdarnych młokosów z pryszczami. To irytujące.

Judith i Eve się roześmiały.

- Doczekasz się swojego księcia z bajki, Morgan - powiedziała Eve. - Zobaczysz, na pewno się pojawi.

- Tylko że Freyji trafił się akurat absolutnie boski - dodała Judith. Zatrze­potała rzęsami i teatralnie przycisnęła dłoń do serca. - Te jego piękne jasne włosy. Ach!

- I roześmiane niebieskie oczy - rzuciła Morgan ponuro. - Gdzie ja znaj­dę dżentelmena, który dorównałby mu urodą?

- Ależ Morgan, twój książę wyda ci się wspanialszy od wszystkich innych mężczyzn - powiedziała Eve serdecznie. - Tak ja widzę Aidana i pewnie Judith Rannulfa.

Freyja spojrzała na bratowe z lekką zazdrością.

Następnego ranka wstała wcześnie. Wyjrzała przez okno. Na niebie było tylko trochę chmur, które później pewnie się przerzedzą. W południe może nawet wyjrzy słońce. Freyja odsunęła od siebie ponure myśli. Do pokoju wpadało przyjemne rześkie powietrze. Wymarzony ranek na krykieta i zaba­wy na dworze.

Jak cudownie było znaleźć się z dala od dusznej atmosfery Bath.

Po śniadaniu niemal wszyscy ruszyli grać w krykieta. Tylko Wulfric zniknął w swoim gabinecie. Nawet Eve i Judith postanowiły zagrać, mimo że Ran­nulf próbował wyperswadować to żonie. Rzucał jej przy tym mnóstwo zna­czących spojrzeń, na które zupełnie nie zwracała uwagi.

Dobry Boże! - pomyślała Freyja. Czy Judith spodziewa się dziecka? Jeśli tak, to bardzo interesujące. Judith i Ralf byli małżeństwem zaledwie od mie­siąca. Czy to możliwe... Zresztą to absolutnie nie moja sprawa, skarciła się w duchu.

Freyja i Joshua celowo zagrali w przeciwnych drużynach. Joshua był zde­cydowany wyeliminować ją z boiska. Ona z równą determinacją zamierzała zdobyć sześć punktów, gdy on będzie rzucał. Freyja zagrała w drużynie z Eve.

Morgan, Rannulfem i Davym. W drużynie Joshuy znaleźli się Judith, Aidan, Alleyne i Becky.

Rannulf był niezłym graczem. Rzucał jednak dosyć ostrożnie, gdy odbija­ła Judith. A już bardzo uważał, gdy rzucał do Becky. Małej udało się odbić kilka piłek i zdobyć w sumie osiem punktów, bo wszyscy dorośli gracze nagłe stali się dziwnie nieporadni i długo nie potrafili złapać piłki, by usunąć Becky z boiska. Aidan zdobył sześć i dwa razy po cztery punkty. Dopiero Freyja złapała odbitą przez niego piłkę i wyeliminowała go z boiska. Joshua zyskał aż dwadzieścia punktów. Alleyne haniebnie zszedł z boiska niemal od razu, ponieważ już pierwsza posłana do niego piłka trafiła w bramkę, Davy, który tę piłkę rzucił, oszalał z radości.

Nadeszła kolej, by piłki odbijała drużyna Freyji. Żeby wygrać, potrzebo­wali pięćdziesięciu dwóch punktów. Rannulf zdobył piętnaście, zanim zszedł z boiska. Eve szesnaście, a Morgan jedenaście dzięki lekkim zagraniom Josha. Bez marynarki i kamizelki, w koszuli z rękawami podwiniętymi do łokci Joshua wydawał się niesamowicie męski. Znów dzięki jego łatwym rzutom Davy zdobył dziewięć punktów. W końcu Morgan zeszła z boiska, a jej miej­sce zajęła Freyja.

Pierwsza piłka Joshuy wylądowała tuż przy bramce. Była mocno podkrę­cona i właściwie nie dało się ocenić, gdzie spadnie. Freyja w ostatniej chwili osłoniła bramkę i spojrzała piorunująco na roześmianego Joshuę.

- Tylko tyle potrafisz?! - zawołała i na pokaz machnęła kijem na prawo i lewo.

Potrafił więcej.

Następna piłka spadła tuż pod jej stopami, wzbijając fontannę trawy i pia­sku. Po drodze omal nie wybiła Freyji przednich zębów.

- Tylko tyle potrafisz? - odkrzyknął.

Jego drużyna zaczęła gwizdać. Drużyna Freyji klaskała i okrzykami doda­wała jej otuchy.

Freyja pilnie obserwowała kolejną piłkę. Powoli oszacowała tor jej lotu i poprawiła chwyt na kiju. Mocno uderzyła piłkę, która poszybowała pięk­nym łukiem, przeleciała o metr nad głową Aidana i upadła poza boiskiem. Freyja jedną ręką chwyciła kij, drugą rąbek spódnicy i śmiejąc się, pobiegła między bramkami. Po drodze minęła się z krzyczącym z radości Davym.

Freyja zdobyła sześć punktów. Jej drużyna wygrała mecz.

Zdyszana po biegu Freyja zatrzymała się nieopodal Joshuy i oparła ręce na biodrach. Włosy spływały jej na ramiona w dzikim nieładzie, ponieważ już dawno wypadły z nich wszystkie szpilki.

- Zdaje się, że miałam rację - powiedziała.

- Tak jest - przyznał z pokorną miną, której jednak przeczyły jego roze­śmiane oczy. - Wygrałaś nasz zakład, Free. Powinienem zapłacić grzywnę. - Na oczach zebranych Bedwynów zrobił dwa kroki do przodu, wplótł palce w jasne loki i mocno pocałował narzeczoną w usta.

Gdy w końcu uniósł głowę, Freyja stała się obiektem zaciekawionych spoj­rzeń swego uśmiechniętego rodzeństwa. Dziękowała Bogu, że przed chwilą biegła, więc mogła tym wytłumaczyć swoje zaczerwienione policzki. Chyba umarłaby z upokorzenia, gdyby wszyscy zobaczyli jej rumieniec, wywołany pocałunkiem Joshuy.

- Chyba cierpię na zaniki pamięci - powiedziała. - Nie przypominam so­bie żadnego zakładu.

- Nie będę się mógł pokazać wśród przyjaciół grających w krykieta - od­parł Joshua. - Przyznaję, że uczciwie wygrałaś mecz. Starałem się nie dopuś­cić, żebyś zdobyła punkty, gdy ja będę rzucał.

- Wiem. - Uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Co teraz będziemy robić?! - krzyknął Davy, podskakując z podniecenia.

- Wujku Aidanie, obiecałeś, że znajdziemy jakieś inne zajęcie. Możemy prze­jechać się konno? Albo pobawić w chowanego? Albo powłazić na drzewa, albo...

Aidan chwycił chłopca za kostki i przytrzymał do góry nogami. Davy zaczął piszczeć, chichotać i wołać, żeby go puścić.

- Teraz zjemy drugie śniadanie. A potem zobaczymy. - Aidan ostrożnie położył chłopca na trawie i połaskotał czubkiem buta.

Joshua ujął Freyję za rękę i splótł ich palce. Ruszyli razem w stronę domu.

- Wujku Aidanie? - powtórzył Josh zaciekawiony.

- Gdy Aidan poznał Eve. Becky i Davy byli jej przybranymi dziećmi - wy­jaśniła Freyja. - Ich rodzice zmarli, nikt z krewnych nie chciał przygarnąć maluchów. Niedawno Eve i Aidan uzyskali w sądzie prawo do opieki. Becky zwraca się do nich: mamo i papo, a Davy mówi: ciociu i wujku. Eve powie­działa mi, że nie nakłaniają dzieci, by uważały ich za mamę i tatę. Pilnują też, by nie zapomniały swoich rodziców. Nigdy nie umiałam wyobrazić sobie Aidana z dziećmi. A jednak jest dla nich czuły jak prawdziwy ojciec.

- Czy on służył w wojsku? - spytał Joshua.

- Przez dwanaście lat - odparła. - Od osiemnastego roku życia. Wystąpił z armii dopiero kilka miesięcy temu, gdy ożenił się z Eve. - Freyja zerknęła na ich splecione dłonie. - Josh, czy pozwoliłam, żebyś trzymał mnie za rękę, i to w tak intymny sposób?

Popatrzył na ich palce, a potem spojrzał jej w oczy i zaczął się śmiać.

- Nie - przyznał. - Ale przecież powinniśmy odgrywać maskaradę. Ty i Bewcastle uzgodniliście, że nasze zaręczyny mają wyglądać na prawdziwe nawet wobec rodzeństwa. Ja tylko trzymam się swojej roli.

- Jeśli wyobrażasz sobie, że w imię stwarzania pozorów będę stać bez­czynnie i poddawać się twoimi uściskom, to się mylisz - oznajmiła suro­wo.

- Stać bezczynnie? - Znów się zaśmiał. - Och, mam nadzieję, że nie. Nie ma nic przyjemnego w obściskiwaniu marmurowego posągu albo zwiędłej lilii. Przypuszczam, że jako dziecko byłaś niezłym urwisem?

- Tak - potwierdziła.

- Świetnie. - Pochylił twarz tak, że przez chwilę myślała, że znów ją po­całuje. - Zawsze miałem wielką słabość do niesfornych dziewczyn.

Freyja zdała sobie sprawę, że dzięki całej tej maskaradzie Joshua mógł bezczelnie z nią flirtować, a czasami pozwalać sobie na jeszcze więcej. Dlaczego na samą myśl o tym ogarniała ją wręcz upajająca radość?

* * *

Nim dzień dobiegł końca, Joshua już wiedział, że Bedwynowie są żywio­łową, wesołą rodziną. Dzieci nie zamykano w pokoju dziecinnym, żeby doro­śli mogli się oddawać nudnym zajęciom. Po drugim śniadaniu wszyscy po­stanowili pójść nad jezioro, ukryte wśród drzew na wschód od domu. Całe rodzeństwo zaproponowało Joshui, by mówił im po imieniu. Rannulf po­wiedział, że wokół jeziora jest mnóstwo kryjówek, będą więc mogli poba­wić się w chowanego. Alleyne dodał, że zabierze huśtawkę i zawiesi ją na drzewie. A Freyja rzuciła, że drzewa są po to, by się na nie wspinać.

- I jest jeszcze jezioro - wtrącił Aidan.

- Już przecież wrzesień - zauważyła jego żona.

- Bardzo ciepły wrzesień - odparł Aidan, zerkając przez okno. Na dworze rzeczywiście świeciło piękne słońce.

- Jeśli ktoś będzie pływać, to ja usiądę sobie na brzegu i tylko popatrzę. Postaram się przy tym bardzo dekoracyjnie wyglądać - odparła stanowczo.

- Ja też, Eve - rzuciła Judith. - Poza tym możemy się na zmianę huśtać na huśtawce.

Popołudnie upłynęło im w ciągłym ruchu. Joshua podejrzewał, że obec­ność dzieci była dla dorosłych tylko pretekstem, by sami mogli się bawić.

Alleyne i Joshua wdrapali się na wysokie, potężne drzewo, rosnące nieda­leko jeziora i na grubym konarze zawiesili huśtawkę. Przez jakiś czas bujały się na niej dzieci. Wkrótce jednak zaczęła się zabawa w chowanego i trwała ponad godzinę. W końcu przyszła kolej na Joshuę, któremu udało się zna­leźć wszystkich z wyjątkiem Freyji. Ostatecznie znalazł ją wysoko w kona­rach dębu. Siedziała przytulona plecami do pnia, obejmując kolana rękami. Szukał jej wokół tego drzewa chyba z tuzin razy.

- Hej! - zawołał. - Oszukujesz. Ustaliliśmy, że nie można się oderwać od ziemi.

- Dotykam pnia plecami. A pień sięga ziemi - odparła i spojrzała w dół. Jeśli bała się wysokości, to wcale nie było tego po niej znać.

- Hm, gdzieś w tym rozumowaniu tkwi błąd - stwierdził. - Teraz jednak wreszcie cię znalazłem.

- Najpierw musisz mnie dotknąć - odparła.

- Chcesz, żebym wszedł aż tam na górę? - spytał, mrużąc oczy.

- Tak. - Odchyliła głowę i zapatrzyła się w niebo.

Wdrapał się na górę i dotknął jej ramienia, żeby regułom zabawy stało się zadość. Potem razem z Freyją popatrzył w niebo. Po szerokiej połaci błękitu płynęło kilka małych, strzępiastych chmurek.

- Lato się kończy - powiedziała. - A właściwie już się skończyło, tylko jeszcze się ociąga, nim ustąpi miejsca jesieni. Szkoda, że wkrótce przyjdzie zima.

- Ale przecież zimą można chodzić na spacery i jeździć konno - zaopono­wał. - A jeżeli spadnie śnieg i chwyci mróz, także jeździć na sankach i urzą­dzać bitwy na śnieżki. I jeździć na łyżwach, i lepić bałwana.

- Tu nigdy nie pada śnieg. - Westchnęła.

Stał na gałęzi trochę niżej i patrzył na Freyję. Od rana miała rozpuszczone włosy. Wyglądała jak leśna boginka w melancholijnym nastroju.

- Kochanie, i tak musimy pozostać zaręczeni jeszcze przez pewien czas - powiedział. - Pokażę ci, że można cieszyć się zimą na tyle sposobów, że nawet nie zatęsknisz za latem.

Odwróciła co niego głowę i uśmiechnęła się lekko.

- Nie martw się - rzuciła. - Jeszcze zanim przyjdzie zima, uznam, że spła­ciłeś swój dług wobec mnie. Jutrzejszy dzień będzie trudny do zniesienia.

- Trudny do zniesienia? - powtórzył zdziwiony. Potem przypomniał so­bie, że przecież mają jechać na chrzciny nowo narodzonego dziecka sąsiada. - Czy ten Redfield i jego rodzina to nudziarze?

- Kiedyś byłam zaręczona z ich najstarszym synem - wyjaśniła. - To ja miałam zostać wicehrabiną Ravensberg i urodzić chłopca, pierwszego dzie­dzica w następnym pokoleniu. Jednak Jerome zmarł.

- Ach tak - wymamrotał Joshua. - Wybacz, już mi o tym mówiłaś. Kocha­łaś go?

Na to pytanie też mu wcześniej odpowiadała, tam na białej skale nad Bath. Spojrzała na markiza z lekkim politowaniem.

- Dorastaliśmy ze świadomością, że się pobierzemy - odparła. - Nie żeby­śmy się nie lubili. Byliśmy do siebie przywiązani. Darzyliśmy się nawet dużą sympatią. W takich małżeństwach miłość nie jest konieczna.

A jednak czuła dzisiaj zupełnie zrozumiałe przygnębienie. Joshua pojął, że jutrzejszy dzień rzeczywiście może być dla Freyji trudny. Na miejscu prze­znaczonym dla niej zobaczy inną kobietę. Z dzieckiem, które ona miała uro­dzić, choć z innego ojca.

- Josh, umiesz pływać? - spytała.

- Oczywiście - odparł. - Free, chyba nie zamierzasz proponować, żebyśmy się pościgali? Lojalnie uprzedzam, że wychowałem się nad morzem Będę się z tobą ścigał tak, żeby wygrać. Poważnie nadwerężyłaś moje poczucie własnej wartości. Najpierw wygrałaś w Bath wyścig na koniach, a dziś rano odbiłaś jedną z moich najlepszych piłek i od razu zdobyłaś aż sześć punktów.

- Do drugiego brzegu i z powrotem - rzuciła.

Zerknął na dół, Bracia Freyji i dzieci już byli w wodzie. Dopiero teraz usłyszał ich krzyki i śmiechy. Eve i Judith, tak jak zapowiedziały, usadowiły się na brzegu w bardzo dekoracyjnych pozach. Morgan wśród drzew huśtała się niebezpiecznie wysoko. Wyglądała przepięknie. Joshua pomyślał, że gdy najbliższej wiosny ta młoda dama zadebiutuje w towarzystwie, rzucą się na nią rzesze wielbicieli, którzy nie będą nawet zwracać uwagi na to, iż jest siostrą księcia.

- A w czym będziesz pływać? - spytał.

- W halce - odparła. - Jeśli to dla ciebie zbyt krępujące, lepiej wróć do domu i znajdź sobie dobrą książkę.

- Krępujące? - powtórzył. Zaczął schodzić z drzewa, nawet nie próbując Freyji pomóc. To mogłoby ją sprowokować do wymierzenia mu ciosu pięścią w nos. - Wprost nie mogę się doczekać. Dam ci fory w wyścigu, chcesz? Policzę powoli do dziesięciu, zanim ruszę za tobą.

Freyja prychnęła i mamrocząc pod nosem, opuszczała swoją kryjówkę wśród liści. Joshua chichotał przez całą drogę na dół.

12

Bedwynowie zjawili się w kościele całą rodziną i zasiedli w przeznaczo­nych dla nich ławkach. Freyja natychmiast zorientowała się, że chrzciny sza­cownego Andrewa Jerome'a Christophera Butlera odbędą się z wielką pompą Kościół był wypełniony po brzegi sąsiadami oraz krewnymi Kita i wicehrabiny. Przybył jej kuzyn, młody wicehrabia Whitleaf, i dziadek, baron Galton. A także dostojni krewni z rodziny drugiego męża jej matki: książę i księżna Portfrey, diuk Anburey z małżonką, markiz Attingsborough oraz hrabiostwo Kilbourne i hrabina wdowa z owdowiałą córką, lady Muir.

Co za cyrk, pomyślała Freyja. I to wszystko z powodu dziecka, które nie miało nawet pojęcia, co się tutaj z jego powodu i na jego cześć wyprawiało. Malec, ubrany we wspaniałą długą szatę do chrztu, stanowiącą pamiątkę rodową, przespał całą ceremonię i obudził się tylko raz, by zapiszczeć z obu­rzenia, gdy polano mu głowę wodą święconą Wkrótce potem zasnął, ukoły­sany w ramionach Kita.

Freyja starała się nie zwracać uwagi na grupę osób przy chrzcielnicy. Trudno było jej jednak nie zauważyć Kita pękającego ze szczęścia i dumy oraz hra­biny promieniejącej macierzyńską miłością Freyja nigdy, nawet w myślach, nie mogła nazywać tej kobiety: Lauren.

Przyznała, że wicehrabina jest nawet ładna - lśniące, ciemne włosy, cera bez skazy i oczy w zdumiewającym fiołkowym kolorze. Dystyngowana i po­prawna. Wszystko u niej było na miejscu, każdy włos i każdy gest. Freyji wydawało się, że wicehrabinie brakuje życia i charakteru. Nienawidziła tej kobiety. Chociażby dlatego, że wszyscy inni ją podziwiali i kochali.

Freyja wpatrywała się w swoje dłonie, leżące na kolanach, gdy nagle Joshua ujął ją za rękę, ścisnął mocno i wsunął sobie pod ramię. Spojrzała na niego z miną sugerującą okropne znudzenie. Uśmiechnął się. Patrzył na nią ciepło, bez typowych dla niego kpiny i ciągłego rozbawienia. Przykrył jej dłoń swoją.

Och, z chęcią rzuciłaby się na niego z pięściami. Doskonale wiedziała, o co mu chodzi. On się nad nią litował. Gdy dziś rano pomagał jej wsiąść do powozu, zauważył, że jest przygnębiona i zirytowana. Pochylił się i szepnął jej do ucha:

- Odwagi. Jerome nie żyje. Jednak pewnego dnia w twoim życiu pojawi się inny mężczyzna. - Uśmiechnął się. - A na razie może ja ci się na coś przydam, kochanie.

On myśli, że jestem przygnębiona z powodu Jerome'a. I jestem. A przy­najmniej powinnam być. Zmarł tak młodo. I z tak idiotycznego powodu. Przeziębił się, ratując podczas powodzi rodziny okolicznych dzierżawców. Naprawdę go lubiłam. W dzieciństwie był jednym z towarzyszy moich za­baw. Ale nie spieszyłam się do małżeństwa. On też nie przejawiał ku temu zbyt wiele chęci. Ilekroć znajdowałam pretekst, by jeszcze nie ogłaszać ofi­cjalnie zaręczyn, a już po zaręczynach nie wyznaczać daty ślubu, nie zgła­szał żadnych obiekcji.

Nabożeństwo ciągnęło się w nieskończoność, aż wreszcie dobiegło koń­ca. Kit i wicehrabina odjechali pierwszym powozem, ponieważ zbliżała się pora karmienia dziecka. Wyglądało na to, że wicehrabina sama karmi dziec­ko piersią.

Przynajmniej pod tym względem nie jest doskonała, pomyślała Freyja ze złośliwą satysfakcją. Wiele dam z towarzystwa patrzyłoby na wicehrabinę z góry i nawet nazwałoby ją prostaczką ze względu na to, że nie najęła mamki.

Gdy dojechali do Alvesley, obecność Joshuy u boku Freyji okazała się prawdziwym błogosławieństwem. Przedstawianie narzeczonego zajęło więk­szość jej czasu i uwagi. Jeśli ktoś z gości pamiętał, co się wydarzyło w ze­szłym roku, ze względu na Joshuę na pewno nie odczuwał skrępowania czy litości. Wśród obecnych było przerażająco wiele osób, które wiedziały, że zeszłego lata podczas obchodów urodzin babki Kita, zmarłej na początku tego roku, miały też być ogłoszone zaręczyny Kita z lady Freyją Bedwyn.

Tuż przed obiadem Kit z wicehrabina zeszli do salonu. Spotkanie z nimi twarzą w twarz było dla Freyji dosyć trudne. Kit uśmiechał się ostrożnie, jak zawsze ostatnio w obecności niedoszłej narzeczonej. Hrabina miała na twa­rzy odpowiednio ciepły, serdeczny uśmiech, Freyja uśmiechała się do oboj­ga promiennie. Zastanawiała się, jakie to różne myśli kryją się za tymi trze­ma uśmiechami.

- Gratuluję wspaniałego synka - powiedziała.

- Dziękujemy, Freyjo - odparł Kit. - I dziękujemy za przybycie.

- Tak bardzo się cieszymy, że zdążyła pani wrócić z Bath, aby być dzisiaj z nami - dodała wicehrabina, z pewnością kłamiąc w żywe oczy.

- Pozwolą państwo, że przedstawię markiza Hallmere'a. mojego narze­czonego - powiedziała Freyja. - Josh, oto wicehrabia i wicehrabina Ravensberg.

- Narzeczony lady Freyji. - Wicehrabina ciepło i serdecznie uśmiechnęła się do Joshuy. - Miło mi pana poznać, markizie Hallmere. Lady Freyjo, tak się cieszę.

Zrobiła krok do przodu i przez jedną okropną chwilę Freyja myślała, że wicehrabina zaraz ją uściska. Freyja uniosła brwi i zadarła brodę. Wicehra­bina zawahała się i poprzestała na kolejnym serdecznym uśmiechu.

- Hallmere jest pan szczęściarzem. - Kit uścisnął Joshui rękę. - Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, jaki skarb się panu trafił.

Freyja zacisnęła pięści. Ręce aż ją świerzbiły.

- Freyjo, wiedziałem, że pewnego dnia los się do ciebie uśmiechnie. - Kit oparł jej na ramionach dłonie. - Życzę ci wszystkiego najlepszego. - Nie zawahał się jak jego żona. Serdecznie pocałował Freyję w policzek.

Na szczęście w tej chwili ogłoszono podanie obiadu, nie trzeba było zatem dalej podtrzymywać konwersacji. Freyja ujęła Joshuę pod rękę i uśmiechnę­ła się do niego promiennie.

- Ależ się pysznie bawimy - mruknęła.

* * *

Joshua nie trzymał się boku Freyji przez cały czas. Byłoby to niegrzeczne. Poza tym wydawało mu się, że okropne napięcie, które w niej wyczuł, mimo jej uśmiechów i doskonałego opanowania, zelżało, jak tylko obiad dobiegł końca. Freyja krążyła wśród gości rozpromieniona, miła i swobodna. Wy­glądała wręcz zachwycająco w muślinowej sukni z długą powiewną spód­nicą w różnych odcieniach turkusu i zieleni.

Joshua nie był do końca przekonany, że Freyja nie kochała Jerome'a Bu­tlera. Na pewno z trudem znosiła dzisiejszy dzień.

Prawie przez całe popołudnie Joshua rozmawiał z gośćmi. W końcu jed­nak zmęczył się i przysiadł w salonie na parapecie, obok Sydnama Butlera, najmłodszego syna hrabiego Redfielda. Młodzieniec nie miał prawej ręki i oka, a całą prawą połowę twarzy i szyi szpeciły mu purpurowe ślady po oparzeniach.

- Rany odniesione na wojnie? - zagadnął Joshua.

- Tak - odparł Sydnam Butler. - Podczas misji szpiegowskiej w Portugalii zostałem schwytany przez francuski patrol zwiadowczy. Nie miałem na so­bie munduru.

Joshua zmarszczył brwi.

- Przez pięć lat właśnie tego najbardziej się obawiałem - powiedział. - Ja byłem we Francji, szpiegując dla naszego rządu po cywilnemu. Bez papie­rów i munduru nie mogłem Uczyć na ratunek, gdybym został schwytany.

Pana, jak widzę, z powodu braku munduru, spotkało haniebne traktowanie, niezgodne z konwencją.

- Tak - przyznał Butler.

Rozmawiali przez pewien czas o wojnie, a potem o Walii, gdzie Butler obecnie mieszkał i pracował jako rządca w jednym z majątków księcia Bew­castle'a. W pewnym momencie Sydnam Butler skinął głową Freyji stojącej w towarzystwie Rannulfa, Judith, lady Muir i kuzyna Butlerów, którego imię wyleciało Joshui z pamięci.

- Bardzo się cieszę, że Freyja znów jest szczęśliwa - powiedział. - Naj­wyraźniej dobrze jej z panem.

- Dziękuję - odparł Joshua. - Dzisiejsza uroczystość to dla niej jednak trudne przeżycie. Była przecież zaręczona z pańskim bratem i zdaje się, da­rzyła go głębokim uczuciem.

- Och, oni właściwie wcale się nie zaręczyli - powiedział Butler. - Zeszłe­go lata Kit przywiózł do domu Lauren, swoją narzeczoną i taki był koniec małżeństwa, które chcieli zaaranżować Bewcastle i mój ojciec. - Urwał i skrzywił się lekko. - Proszę mi wybaczyć. Pan miał na myśli Jerome'a. Tak, oczywiście. Zawsze bardzo się z Freyją lubili. Na pańskim miejscu bym się tym nie martwił. To stare dzieje, a dzisiaj Freyja wygląda na naprawdę szczęśliwą. Bardzo szczęśliwą.

Do sali właśnie wrócił nieobecny od jakiegoś czasu Ravensberg z żoną. Wicehrabina trzymała w ramionach dziecko. Malca przebrano już w suknię do chrztu. Z miękkiego białego kocyka widać było tylko główkę i dwie nie­zdarnie wymachujące piąstki. Kit z żoną przechadzali się wśród gości, poka­zując im swój mały skarb. Damy szczebiotały i uśmiechały się nad uroczym potomkiem. Dżentelmeni na ogół robili dziwne miny.

Wicehrabia i jego żona stanowili nadzwyczaj piękną parę. Jeśli Joshua się nie mylił, najwyraźniej nadal byli w sobie namiętnie zakochani.

Joshua zrozumiał, co powiedział Sydnam Butler, zanim uświadomił sobie, że popełnił gafę i próbował ją zatuszować. Głowy rodów zaaranżowały mał­żeństwo między Freyja i Ravensbergiem. To miało sens. Obie rodziny od dawna planowały związek Freyji z najstarszym synem i dziedzicem. Czy to nie oczywiste, że po jego śmierci, gdy upłynął czas żałoby, powróciły do tego pomysłu, tym razem na małżonka wybierając drugiego syna? Jednak Kit przywiózł do domu narzeczoną którą sam sobie wybrał, i zburzył cały plan.

Czy zrobił to celowo? Czy wiedział o małżeństwie planowanym przez jego ojca i brata Freyji? Czy Kit, podobnie jak Joshua w Bath, pospiesznie zaręczył się z kim innym, by uniknąć małżeństwa, którego nie chciał? A może jednak o niczym nie wiedział? Tak czy inaczej, Freyja na pewno poczuła się odtrącona. O, to z pewnością się jej nie spodobało!

Joshua zastanawiał się, co bardziej ucierpiało w tej sytuacji. Jej duma czy serce?

Do Sydnama Butlera podeszli jego ojciec oraz kuzyn i odciągnęli go na bok. Joshua został przy oknie i przyglądał się swojej narzeczonej. Gdy Kit z żoną i dzieckiem zaczęli się do niej zbliżać, uśmiech Freyji stał się jeszcze bardziej promienny. Joshua zauważył, że Freyja zacisnęła ręce w pięści, a stopą wystukuje nerwowy rytm. Uśmiech lady Bedwyn wydał się niemal grymasem. Wicehrabina znajdowała się od niej o kilka kroków. Roześmiała się serdecznie i z czułością zerknęła na swoje maleństwo. Spojrzenie, które rzuciła jej w tym momencie Freyja, choć krótkie i szybko skryte pod powie­kami, było pełne jadu.

Za kilka chwil Butlerowie wraz z dzieckiem znajdą się przy Freyji. Będą oczekiwać, że zacznie zachwycać się dzieckiem. Stojąca przy Freyji Judith już się cała rozpromieniła w oczekiwaniu na szczęśliwą chwilę i spojrzała z czułością na Rannulfa. Joshua wstał.

- Freyjo - szepnął, dotykając jej łokcia. Podskoczyła, jakby ją przypalił żywym ogniem. - Widzę, że kilkoro śmiałków wyszło na taras na przechadz­kę. Chciałabyś może zaczerpnąć świeżego powietrza?

- Z przyjemnością - odparła głośno. - Zaraz oszaleję z bezczynności. Przez noc pogoda uległa zmianie. Poprzedni dzień, ciepły i słoneczny, wydawał się niemal letni. Teraz zrobiło się zimno, szaro i wietrznie, prawie jak w listopadzie, a nie we wrześniu. Joshua i Freyja ubrali się w płaszcze i wyszli na zewnątrz. Joshua głębiej wcisnął kapelusz na czoło, żeby wiatr nie zerwał mu okrycia z głowy.

- Josh, mam nadzieję, że nie oczekujesz, iż będę przechadzać się drobny­mi kroczkami po tarasie - powiedziała Freyja. - Muszę zaczerpnąć dużo świeżego powietrza. Czyż takie uroczystości nie są śmiertelnie nudne?

Skręciła w prawo w kierunku stajni. Jak tylko minęli francuski ogród przed domem, przeszła przez trawnik i ruszyła ścieżką równoległą do podjazdu. Jak zawsze szła szybko i energicznie. Joshua dotrzymywał jej kroku.

- Ach, już mi lepiej. - Uniosła twarz ku niebu.

Nie próbował nawiązać rozmowy, skoro Freyja najwyraźniej nie miała na to ochoty. Doszli do mostu, który oddzielał ogród od zalesionego parku.

Joshua pomyślał, że jest chyba później, niż mu się zdawało. Zaczynał zapa­dać zmierzch.

- Co teraz? - zapytał. - Wracamy do domu?

- Jeszcze nie - odparła. - Przyjęcie potrwa wiele godzin. Przy takich oka­zjach nikt nigdy nie wie, kiedy zakończyć świętowanie.

- To dokąd pójdziemy? - spytał. Rozejrzała się dookoła.

- Tam jest jezioro. - Wskazała na prawo. - Ale nie mam dzisiaj ochoty na pływanie. - Zadrżała w podmuchu zimnego wiatru.

- Co?! - zawołał, unosząc brwi. - Nie zobaczę cię dzisiaj w haleczce? Szczerze mówiąc, wczoraj widział ją w mokrej koszulce i wyglądała tak, jakby w ogóle nie miała nic na sobie. Na samo wspomnienie zrobiło mu się gorąco.

- Chodźmy do leśniczówki - zaproponowała. - Jest gdzieś tam. - Wska­zała ręką las na lewo od podjazdu. - Właściwie to chyba był domek dla gości, bo nie pamiętam, by kiedykolwiek mieszkał tam leśniczy. Zawsze jed­nak utrzymywano to miejsce w czystości i porządku. Może uda się nam roz­palić ogień i posiedzieć chwilę w spokoju.

Niezły pomysł, pomyślał Joshua i ruszył przez most.

Przez pewien czas błądzili po ciemniejącym lesie. Freyja nie mogła so­bie przypomnieć, gdzie dokładnie znajduje się leśniczówka. Wystarczyła jednak chwila spaceru w poszukiwaniu domku, by Freyji poprawił się hu­mor.

- Spędziłam tam kiedyś kilka godzin w upalne popołudnie - powiedziała. - Zostałam zamknięta na klucz, a Jerome z Kitem trzymali na zewnątrz straż. Oni mnie porwali. Niestety sprawy przybrały niekorzystny dla nich obrót, gdyż Aidan i Ralf nie chcieli zapłacić za mnie okupu. Gdy Kit w końcu poszedł do domu i próbował ukraść z kuchni trochę jedzenia, tak okropnie wrzeszczałam i przeklinałam, że Jerome w końcu mnie wypuścił ze strachu, ze zaalarmuję całą służbę. Dałam mu pięścią w nos, aż poszła krew. A po powrocie do domu nabiłam kilka siniaków Ralfowi i Aidanowi.

- I potem już nikt nie odważył się ciebie porwać, prawda? - spytał Joshua z uśmiechem od ucha do ucha. - Kochanie, porywane dziewczątka powinny łkać i mdleć. Wskutek tego porywacze nieodmiennie się w nich zakochują.

- Phi! - prychnęła Freyja. - O, tam jest. Wiedziałam, że gdzieś tu musi być.

Domek był zamknięty, Joshua przesunął ręką wzdłuż futryny, a Freyja pod­niosła kilka omszałych kamieni i pod jednym z nich znalazła klucz. Drzwi otworzyły się tak lekko i cicho, że jeszcze zanim Joshua przestąpił próg, wiedział, iż ktoś tu nadal często przychodzi. W środku było ciemno. W ni­kłym świetle padającym od wejścia Joshua zauważył pod ścianą stolik, a na nim lampę naftową i krzesiwo. Szarpał się chwilę po ciemku, zanim wresz­cie zapalił lampę.

W kominku leżało drewno przygotowane do rozpalenia. Obok stała skrzy­nia z porąbanymi szczapami. W kącie pokoju tkwił stary drewniany fotel na biegunach, przykryty spłowiałym kocem. Pod jedną ze ścian stało wąskie łóżko z kocami i poduszką. Wnętrze było czyste, nawet gliniana podłoga została zamieciona.

Joshua domyślił się, że to czyjeś ustronie.

Freyja weszła do środka, zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Joshua ukląkł przed kominkiem i rozpalił ogień.

- Tak, to tu. - Westchnęła. - Moje więzienie.

- Już nie, kochanie - powiedział. Wstał, otrzepał ręce i podszedł do Frey­ji. Pochylił głowę i dotknął ustami jej warg. - Teraz to bezpieczna przystań.

Mam nadzieję, że zaraz zrobi się tu ciepło.

Bardzo przytulna, zaciszna przystań. Niebezpieczne miejsce dla mężczy­zny i kobiety, którzy powinni uważać, żeby ich tymczasowe zaręczyny nie stały się małżeńskim dożywociem. Joshua cofnął się o krok i wskazał Freyji fotel.

Rzuciła płaszcz na oparcie i usiadła. Joshua położył swój płaszcz i kape­lusz na stole i przysiadł na brzegu łóżka.

- Ta męka już niedługo się skończy - powiedział. Roześmiała się cicho, patrząc w płomienie.

- Miałbyś się z pyszna, gdybym jednak zdecydowała, że nie zwrócę ci wolności - rzuciła. - Czy naprawdę jestem nie do wytrzymania? Jakie to przygnębiające. Z tobą rzeczy wiście trudno wytrzymać, ale ze mną?

- Nie chodziło mi o nas - odparł. - Opowiedz mi o Ravensbergu.

- O Jeromie? - spytała - O Kicie.

Odwróciła głowę i spojrzała mu w oczy.

- Co chcesz wiedzieć?

- Kochałaś go? - spytał.

- Kita? - Zmarszczyła groźnie brwi.

- Jerome to nie jedyny mężczyzna, z którym byłaś zaręczona - powiedział Joshua. - Albo prawie zaręczona. Jerome'a lubiłaś. A Kita?

Patrzyła na niego gniewnie.

- Nie twoja sprawa - burknęła.

- Jestem twoim narzeczonym - przypomniał.

- Nieprawda - odparła z pogardą. - I przestań odgrywać rolę zazdrosnego kochanka. Też coś! To nie twoja sprawa, czy i kogo kochałam. Kit nie powi­nien cię interesować.

- Wiedział, że go kochałaś? - spytał.

- Oczywiście - rzuciła. Odwróciła głowę i zapatrzyła się w płomienie. Potem odchyliła się na oparcie i zamknęła oczy. - I desperacko pragnął się ze mną ożenić. Chciał, żebym wszystko porzuciła, przekreśliła plany obu naszych rodzin i razem z nim wyjechała. Żebym została żoną oficera. Świata poza mną nie widział, a ja odwzajemniałam jego uczucie. Jednak Wulf nie chciał się zgodzić. Miałam dwadzieścia jeden lat i właściwie nie potrzebo­wałam zgody brata. Nie żeby mi zakazał. Wulf rzadko się do tego posuwa. Wiedział zresztą, że walczyłabym z nim do upadłego, gdyby zachował się jak tyran. Nie. On wygłosił mowę na temat moich obowiązków wobec ro­dziny. Zdołał mnie przekonać, bym ogłosiła swoje zaręczyny z Jerome'em. Kit dowiedział się o tym i rozwścieczony przyjechał do Lindsey Hall. Nie wpuszczono go za próg. Pobił się za to z Ralfem do krwi i natychmiast wró­cił do swego pułku w Hiszpanii. Jerome zmarł, zanim wzięliśmy ślub. W ze­szłym roku hrabia Ravensberg i Wulf uzgodnili, że ja i Kit jednak się pobie­rzemy. Ale on mi nie wybaczył. Zemścił się, przywożąc tę idealną, nudną kobietę, Lauren Edgeworth.

Joshua ciekaw był, czy Freyja już wie, że nawet jeśli u początków tamtego związku legła chęć zemsty czy próba ucieczki, teraz tych dwoje łączyła mi­łość. I zastanawiał się, ile w uczuciach Freyji do Ravensberga było prawdzi­wej miłości, a ile głębokiej nienawiści, przemieszanej z goryczą..

- Freyjo, moje ty biedactwo - szepnął.

Zerwała się na nogi i w trzech krokach pokonała dzielącą ich przestrzeń. Chwycił ją za nadgarstek prawej ręki, gdy pięść znalazła się zaledwie pięć centymetrów od jego nosa. Podobnie unieruchomił lewą rękę, gdy już pra­wie dotykała pięścią jego podbródka. Wstał, wykręcił Freyji ramiona do tyłu przytrzymał. Nie rozluźniła pięści.

Spojrzała na niego rozgniewana.

- Nie waż się nade mną litować! - syknęła pogardliwym, lodowatym to­nem. - Moja przeszłość i uczucia to nie twoja sprawa. Nawet nie łączy nas prawdziwe narzeczeństwo. Ot, dwoje obcych sobie łudzi, których zetknął zbieg okoliczności. Nic dla siebie nie znaczymy. Jesteś dla mnie nikim. Ro­zumiesz? Nikim!

Pochylił głowę i pocałował ją czule. Wiedział, że okropnie ryzykuje. W przypływie furii mogła mu odgryźć wargę. Ale chciał pocieszyć dziew­czynę. Nie żeby robił to z czysto altruistycznych pobudek. Dysząca gnie­wem lady Freyja Bedwyn niesamowicie go podniecała.

- Zupełnie nikim, kochanie? - mruknął. - Ranisz mnie.

- Jak tylko przestaniesz się zachowywać jak tchórz i puścisz moje ręce, to skręcę ci kark! - zawołała z oczami płonącymi złością. - Boisz się stawić czoło rozwścieczonej kobiecie, dopóki nie uwięzisz jej rak, co?

Uśmiechnął się szeroko i uwolnił nadgarstki. A potem śmiał się w głos, parując ciosy. Już nie próbował unieruchomić jej rak.

- Au! - krzyknął, gdy trafiła go pięścią w ucho.

Jeszcze z nim nie skończyła. Przypuszczał, że da mu spokój dopiero wte­dy, gdy powali go na ziemię i rozdepcze obcasami na miazgę. Dobrze że przynajmniej nie miała na nogach butów do konnej jazdy. Musiał też przy­znać, że walczyła fair. Ani razu nie próbowała go ugryźć albo podrapać.

Nie mógł uderzyć damy pięścią w twarz. Pozostała mu już tylko jedna linia obrony. Chwycił Freyję w ramiona. Jedną ręką objął ją w talii, drugą przyciągnął mocno do siebie i rozchylając wargi, pocałował w usta.

- Okropnie cię nie lubię - powiedziała zimno, gdy uniósł głowę po dłuż­szej chwili. Gniew w jej oczach zgasł. W głosie już nie było furii. - Jesteś dla mnie nikim. Nawet gorzej niż nikim.

- Wiem, kochanie - odparł i znów ją pocałował.

W ciągu następnych kilku chwil uświadomił sobie, że jej złość już przyga­sła, ale za to zapłonęła namiętność. Freyja rozchyliła wargi i niespodziewa­nie przycisnęła się do niego z całej siły.

- Nie przerywaj! - zażądała gwałtownie, gdy uniósł głowę, desperacko usiłując ocalić resztki rozsądku. - Nie przerywaj!

- Freyjo... - Nie przerywaj!

Nie wiedział, kto kogo pociągnął na łóżko. Zdyszani, rozgorączkowani, gwałtownie jedno na drugim szarpali ubrania, by jak najszybciej nawzajem się rozebrać. Zdjęła Joshui surdut i kamizelkę. Trochę jej w tym pomógł. Wyciągnęła mu koszulę ze spodni, wsunęła pod nią ręce i wreszcie mogła przycisnąć dłonie do jego nagich pleców. Joshua szarpnął w dół dekolt mu­ślinowej sukni i obnażył krągłe piersi. Uniósł je w dłoniach i zaczął pieścić sutki. Ustami odnalazł żyłkę pulsującą u nasady delikatnej szyi.

Jeszcze próbował walczyć z ogarniającym go szaleństwem. Nagle ode­zwała się w nim resztka rozsądku.

- Kochanie... - Spojrzał Freyji w oczy. - Jesteś dziewicą?

Może jednak nie, skoro miała za sobą namiętny romans z Kitem Butlerem. Jeśli nie...

- Podnieś ręce - rozkazała.

Uniósł je posłusznie. Ściągnęła mu przez głowę koszulę i rzuciła ją na podłogę, obok surduta i kamizelki.

- Jesteś dziewicą?

- Ani mi się waż przerywać!

Jedną ręką przyciągnęła ku sobie jego głowę, a drugą usiłowała rozpiąć mu pantalony.

Zrozumiał, że Freyja jest dziewicą. Gdyby mogła zaprzeczyć, zrobiłaby to natychmiast, bez wahania, żeby nie miał już oporów. Opadł torsem na jej nagie piersi i głęboko wsunął język do rozchylonych ust. Odwzajemniła mu się równie namiętnym pocałunkiem.

- Pozwól, ja to zrobię - szepnął. Zsunął się na bok i sam rozpiął guziki.

Pomogła mu ściągnąć pantalony, gdy już zrzucił wysokie buty i pończo­chy. Zdjął jej suknię i bieliznę. Wraz z ubraniem opadły z nich resztki roz­sądku.

Przylgnęli do siebie z gwałtowną namiętnością. Jeśli była dziewicą, a mógł­by przysiąc, że tak, nie okazywała zawstydzenia czy skrępowania nagością. Ale przecież przeczuwał, że kochanie się z Freyją będzie podobne do pod­palenia stosu fajerwerków.

Dotknął jej między udami. Otworzyła się przed nim. niecierpliwa i spra­gniona, gorąca, wilgotna i chętna. Stwardniał w gotowości. Pulsował pożą­daniem. Opadł na Freyję całym ciężarem, kolanem szeroko rozsunął nogi dziewczyny. Wsunął pod nią ręce, lekko uniósł krągłe biodra i wszedł w nią, czując pewien opór.

Dziewica.. Wąska i ciasna, a jednocześnie rozpalona i wilgotna. Zacisnęła się wokół niego. Freyja przyciągnęła do siebie kochanka, ściskając go dłoń­mi za pośladki. Oparła stopy o materac i jeszcze wyżej uniosła biodra, by znaleźć się bliżej Joshuy. Głębokim pchnięciem wsunął się w nią do końca. Krzyknęła mimowolnie, gdy przekroczył barierę jej dziewictwa.

Chciał się z nią kochać powoli i delikatnie, ale nie pozwoliła na to. Była rozpalona i oszalała z pożądania. A on czuł narastające w nim pragnienie, Które nie potrzebowało dalszej zachęty. Boże, miej go w swej opiece!

To, co potem nastąpiło, bardziej przypominało walkę zapaśników niż akt miłosny kochanków. Nie miał pojęcia, jak długo to trwało. Wiedział tylko, że jakimś cudem udało mu się zapanować nad sobą, dopóki nie krzyknęła i nie zadrżała w głębokim, przejmującym spełnieniu. Dopiero potem sam poszukał zaspokojenia i wybuchnął w niej nasieniem.

Przylgnęli do siebie wilgotni i lśniący od potu. Ogień w kominku nieco przygasł. Oboje dyszeli, jakby przebiegli piętnaście kilometrów pod wiatr. Uniósł głowę i przyjrzał się Freyji w nikłym świetle lampy.

Leżała zarumieniona, z rozchylonymi ustami i półprzymkniętymi powie­kami. Rozwichrzone włosy spływały jej w nieładzie na ramiona.

- No cóż, kochanie. Nawet jeśli dotąd nie wpakowaliśmy się w kłopoty, teraz nam się to wreszcie udało.

13

Freja wkładała ubranie, a nogi się pod nią trzęsły. Zorientowała się, że drżą jej także ręce, gdy zaczęła upinać włosy. Wyciągnęła z nich wszystkie szpilki i próbowała doprowadzić fryzurę do porządku bez pomocy grzebie­nia i lusterka. Cieszyła się, że Joshua ubrał się szybciej niż ona i teraz klę­czał przed kominkiem. Schylił się, wygarnął popiół i na nowo rozpalił ogień.

Spojrzała na niego. Poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Zadrżała przeniknięta świadomością, ze ten piękny mężczyzna zaledwie przed chwilą był nagi i...

Hm, nieważne.

- To moja wina - oznajmiła stanowczym, rzeczowym tonem.

Wstał i odwrócił się do niej. Oczy miał wprawdzie roześmiane, ale usta posępnie zaciśnięte.

- Ach, więc chcesz jeszcze bardziej podkopać moje poczucie własnej war­tości? - spytał. - Free, czyżbyś przed chwilą po prostu mnie uwiodła?

- Cóż. nalegałam - odparła. - Nie mam do ciebie pretensji. Wszystko sta­ło się przeze mnie.

Nie przerywaj. Ani mi się waż”. Jakie to straszliwie upokarzające.

- Jako ptasie gniazdo rzeczywiście robi to duże wrażenie. - Wskazał węzeł włosów, który przytrzymywała na czubku głowy, usiłując przypiąć go szpil­kami. - Przypuszczam jednak, że chciałaś zrobić elegancką fryzurę? - Pod­szedł bliżej i odsunął jej ręce. Włosy kaskadą spadły na ramiona. Posadził Freyję na brzegu łóżka, a potem ze zdumiewającą wprawą palcami rozczesał i ułożył jasne loki. - Posłuchaj, to był wybuch wzajemnego pożądania. I oboj­gu nam sprawił rozkosz, choć obawiam się, że przy okazji wyrządziłem ci nieodwracalną krzywdę. Nie poproszę jednak, byś potwierdziła, bo chyba nie zrobiłabyś tego nawet, gdyby cię łamano kołem. Ale pewnie zgodzisz się ze mną, że teraz naprawdę znaleźliśmy się w poważnych tarapatach.

- Jeśli chodzi ci o to, że teraz musimy się pobrać, to oczywiście mówisz bzdury - odparła Siedziała nieruchomo, gdy upinał jej włosy szpilkami i ciąg­nęła: - Nie waż się proponować mi małżeństwa. Mam dwadzieścia pięć lat, a ty pewnie jesteś jeszcze starszy. Dlaczego nie mielibyśmy się ze sobą ko­chać, jeśli oboje tego chcemy? To było bardzo przyjemne.

- Przyjemne... - Zachichotał cicho i cofnął się o krok, by spojrzeć na swoje dzieło. - Bardzo szykowna fryzura, nawet jeśli tylko ja tak uważam Tylko przyjemne, kochanie? Naprawdę wiesz, jak uderzyć mężczyznę, żeby zabolało. Odpowiem ci na pytanie w trzech słowach. Dlaczego nie powinni­śmy się ze sobą kochać, nawet jeśli oboje tego chcemy? Z powodu dzieci. Mają irytującą i niekiedy krępującą skłonność do pojawiania się na świecie w następstwie takiej rozrywki, jakiej się przed chwilą oddawaliśmy.

Była okropnie głupia, że o tym nie pomyślała. Zwłaszcza dzisiaj, w dniu chrzcin.

- To się nie przydarzy - odparła kategorycznie. Wstała i zaczęła ścielić łóżko.

- Kochanie, jeśli to już się nam przydarzyło, czekają nas małżeńskie kaj­dany - powiedział. - A teraz lepiej wracajmy do domu. Miejmy nadzieję, że nikt nie zauważył naszej długiej nieobecności.

Włożyli płaszcze. Freyja wyszła na zewnątrz, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności i wypatrzyć drogę powrotną. Joshua został w środku, by zaga­sić ogień i lampę. W końcu zamknął drzwi i schował klucz tam. gdzie go znaleźli. Bez słowa ruszyli do rezydencji.

Freyja pomyślała, że to dziwne, iż czuje takie opory na myśl o małżeń­stwie z Joshuą. Nie żeby w ogóle nie chciała wychodzić za mąż. Chciała. Miała już przecież dwadzieścia pięć lat. Joshua był przystojny, czarujący, dowcipny i niezwykle pociągający. Tak jak ona lubił sport i ruch na świeżym powietrzu. Kochali się ze sobą i było to przecudowne doświadczenie.

Dlaczego więc nie chciała wyjść za niego za mąż?

Bo on nie chciał się z nią ożenić? Bo mogłaby się w nim zakochać? Dla­czego byłoby to niepożądane?

Dlatego, że wydałoby się jej niewiernością wobec Kita? Czy też dlatego, że utraciłaby swoje głupie marzenie o wielkiej, romantycznej miłości, bo udowodniłaby sobie, że w życiu można pokochać więcej niż jednego męż­czyznę?

Bała się, że jej serce znów zostanie złamane?

Ale przecież lady Freyja Bedwyn nigdy się nie bała. Nikogo i niczego.

- Gdybym był wrogą armią i zobaczył, jak śmiało maszerujesz do starcia, to nie czekałbym, żeby stawić ci czoło, tylko zawrócił w miejscu i uciekł w panice z pola bitwy - zażartował Joshua.

- Co za bzdury wygadujesz - rzuciła.

- Skąd u ciebie ta ponura mina i długi, marszowy krok, mój kwiatuszku? - spytał.

- Jest zimno, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś - odparła. - Chcę jak naj­szybciej znaleźć się w domu.

- Więc nasz spacer na coś się przydał, prawda? - stwierdził. Freyja odwróciła głowę, starając się dojrzeć go w ciemnościach. - Zrozum, w mojej i Kita rodzinie wszyscy wiedzieli, iż on po powrocie ożeni się ze mną - powiedziała. - Zdaje się, że było to wiadome wręcz w ca­łej okolicy. A on przywiózł ze sobą Lauren Edgeworth, jako swoją narze­czoną. Nie przywykłam do upokorzeń. Myślałam, że to wybieg, by mnie rozzłościć i ukarać. Sądziłam, że zaręczyli się na niby, bo zupełnie do siebie nie pasowali. Właściwie sytuacja była bardzo podobna do tej, w której sami teraz jesteśmy. Tyle że ja myślałam, iż on ostatecznie ożeni się ze mną. A jednak on wybrał tamtą kobietę. Ja nie rozpaczam, Josh. Nie chcę, żeby się nade mną litowano. Jestem po prostu... rozgniewana.

- To małżeństwo z miłości - powiedział. - Możesz mi wierzyć. Stało się to dla mnie jasne, gdy tylko ich zobaczyłem. Free, oni się naprawdę bardzo kochają.

Przeszli przez trawnik w kierunku domu. Roześmiała się cicho.

- Czy to mają być słowa pocieszenia? - spytała.

- Nigdy bym cię w ten sposób nie znieważył - odparł. - Nie lubisz owija­nia w bawełnę, kochanie. Wolisz prawdę od fałszu i szczerość zamiast nie­domówień. Twój Kit jest głęboko zakochany w swojej żonie.

- Mój Kit... - Znów się roześmiała. - Wtedy w lecie przed czterema laty był pełen bólu. Dopiero co przywiózł z Hiszpanii Sydnama, rannego, okale­czonego i bliskiego śmierci. Obwiniał się za nieszczęście, jakie spotkało brata. Tylko on towarzyszył Sydnamowi podczas feralnej misji szpiegow­skiej. Był jego dowódcą. Gdy wpadli w zasadzkę francuskiego patrolu zwia­dowczego, jeden z nich musiał zaryzykować, że zostanie schwytany, by drugi mógł wykonać zadanie. Kit uszedł bez szwanku. Tamtego lata niemal osza­lał z poczucia winy i... szukał u mnie pocieszenia. Mój Kit. On nigdy nie był mój.

Aż do tej chwili nie spojrzała prawdzie w oczy. Kit kochał się w niej do szaleństwa, a ona w nim. Jednak dla niego to był przejściowy wybuch uczuć. Próbował uciec przed wyrzutami sumienia i lękiem. Freyja zastanawiała się, czy Wulfric zdawał sobie z tego sprawę i dlatego podjął niezwykły nawet jak na niego krok, by wtrącać się w jej życie i prawić kazania o obowiązkach wobec rodziny. Czy hrabia Redfield również był tego świadomy? A Jerome?

Wszyscy oprócz niej.

Taras już opustoszał. Goście weszli do domu.

- Teraz tylko musimy mieć nadzieję, że nikt głośno nie skomentował na­szej nieobecności oraz że szpilki nie wysuną ci się z włosów, jak tylko zjawi­my się w salonie - powiedział Joshua.

Oczywiście długa nieobecność Freyji i Joshuy nie uszła uwagi Bedwynów. Na widok narzeczonych Aidan zmarszczył brwi. Alleyne mrugnął zna­cząco. Morgan spojrzała siostrze w oczy i uśmiechnęła się wymownie. Wul­fric zaczął się bawić monoklem. Tylko Rannulf nie zareagował, pogrążony w rozmowie z Kitem, jego żoną i Judith.

Kit siedział koło wicehrabiny, z ręką wyciągniętą na oparciu jej krzesła. Czubkami palców dotykał ramienia Lauren. Gest był dosyć poufały, ale na­stał już wieczór i wszyscy goście nieco się rozluźnili. Oboje z uwagą słucha­li tego, co mówiła Judith.

Tak, to prawda, pomyślała Freyja. Oczywiście wiedziałam to już od dłuż­szego czasu. Może nawet od samego początku. To małżeństwo z miłości. I chyba oni nawet do siebie pasują. Z całą pewnością stanowią piękną parę.

Nie traciła czasu, by zastanawiać się, czy akceptacja tego faktu sprawiła jej ból. Zerknęła na Joshuę, który posłał jej pytające spojrzenie. Wzięła go pod rękę i przemaszerowała przez pokój.

- Kochanie, mam nadzieję, że nie zamierzasz urządzać sceny - mruknął. - To takie żenujące.

Freyja się uśmiechnęła. Najpierw do Kita, który nagle spojrzał na nią czuj­nie. Potem do wicehrabiny, skrywającej pod grzeczną miną oznaki niepokoju.

- Bardzo przepraszam, że nie było mnie tutaj, gdy zniosła pani synka na dół. Ominęło mnie oglądanie maleństwa - powiedziała Freyja. - Josh zasu­gerował spacer, a ja zapragnęłam odetchnąć świeżym powietrzem, więc bez namysłu wyszłam. Powinnam była oczywiście zaczekać kilka minut.

Mimo że przepraszała, a może właśnie dlatego, Freyja przybrała wyniosły ton. Zawsze tak mówiła, gdy przyjmowała postawę obronną. Cała czwórka spojrzała na nią z pewnym zaskoczeniem. Freyja czuła, jak Joshua pokrze­piająco przyciska jej rękę do swego boku.

- Och, on jeszcze nie śpi - odparła wicehrabina. Wstała, uśmiechając się ciepło i serdecznie. - Po prostu woleliśmy go tu nie zostawiać, bo jest przy­zwyczajony do ciszy i spokoju. Chciałaby pani pójść ze mną na górę, żeby go zobaczyć?

Freyja jęknęła w duchu, jednak nie przestała się uśmiechać.

- Jeśli pani się nie boi, że rozbudzę dziecko - odparła.

- Och, nie. - Wicehrabina zerknęła na Joshuę i w jej fiołkowych oczach pojawiły się wesołe iskierki. - Markizie Hallmere, nie będziemy pana ze sobą ciągnąć. Proszę zająć moje krzesło.

Przez chwilę Freyja miała wrażenie, że wicehrabina weźmie ją pod rękę. Jeśli nawet miała taki zamiar, szybko z niego zrezygnowała. Wyszła pierw­sza i poprowadziła Freyję na piętro do pokoju dziecinnego.

- Lady Freyjo, obawiam się, że rodzice nowo narodzonych maluchów po­trafią być męczący - powiedziała, z uśmiechem odwracając głowę. - Szale­jemy z zachwytu nad naszym dzieckiem i wydaje nam się, że wszyscy inni będą nim równie oczarowani.

- Chyba już pora, żeby pani nie zwracała się do mnie „lady” - powiedziała Freyja.

Wicehrabina zerknęła na nią szybko.

- Och, mnie też proszę mówić po imieniu - odparła. - Dobrze?

Malec leżał na kocyku na podłodze i wywijał rączkami i nóżkami. Niania siedziała w pobliżu, robiąc na drutach. Pokój dziecinny wcale nie był zapo­wiadaną oazą ciszy i spokoju. Znajdowała się tutaj gromadka dzieci. Pilno­wały ich jeszcze trzy nianie. Niektóre dzieci były bardzo małe. Kilkoro star­szych, w tym Becky i Davy, bawiło się razem. Dziewczynka pomachała wesoło do Freyji i wróciła do malowania.

Freyji wystarczyłoby stanąć z boku, przyjrzeć się potomkowi Kita i wy­głosić kilka pełnych podziwu komentarzy. Jednak Lauren pochyliła się, pod­niosła synka i ułożyła go Freyji w ramionach. Potem przeszła z nią do mniej­szego pokoju w głębi i zamknęła drzwi.

Freyja trzymała dziecko z wielką ostrożnością, bojąc się, że je upuści. Chłopiec miał ciemne włosy, takie jak Kit, nieco jaśniejsze niż Lauren. Ale oczy odziedziczył po matce. Był pulchny i ciepły. I lekki jak piórko. Słodko pachniał mlekiem i zasypką. Wydawał z siebie ciche, bulgoczące dźwięki.

W pewnym momencie spojrzał na Freyję trochę rozkojarzonym wzrokiem. Zaniepokoiła się ogarniającym ją przypływem ciepłych uczuć. Do dziecka Kita. I Lauren.

- Jest piękny - powiedziała.

Doprawdy, kiepskie w wymowie słowa. Oddała chłopca matce.

- Freyjo, tak się cieszę, że poznałaś markiza Hallmere'a i zaręczyłaś się z nim - odezwała się Lauren. - Oczy wiście jeszcze go dobrze nie znam. Jest naprawdę niesamowicie przystojny, ale przede wszystkim ma roześmiane oczy. Zawsze ufałam pogodnym ludziom. Wydaje się szczęśliwy i ty też. Tak ci do twarzy z radosnym rumieńcem. Nie wątpiłam, że kiedyś odzyskasz szczęście, ale mimo to bałam się o ciebie. Wiem, co przeżyłaś. Mężczyzna, którego kochałam przez całe życie, porzucił mnie u ołtarza. Myślałam, że to koniec. Nie spodziewałam się, że znów się zakocham. Ale tak się stało. I ta druga miłość jest o wiele głębsza i wspanialsza niż pierwsza. Zdaje się, że właśnie sama dokonujesz tego odkrycia. Uwierz mi, z czasem ta miłość bę­dzie jeszcze cudowniejsza.

Jest naprawdę niezwykle piękna, z niechęcią przyznała w duchu Freyja patrząc na wicehrabinę. I cała aż promienieje macierzyńską miłością. A może nie tylko macierzyńską.

Mężczyzna, którego Lauren miała nadzieję poślubić, to był hrabia Kilbourne. Siedział z żoną na dole w salonie. W pokoju obok bawiła się ich córka. Lauren najwyraźniej nie czuła wobec niego ani odrobiny żalu i nie zadręczała się przeszłością.

- Tak naprawdę nie kochałam Jerome'a - wyznała Freyja. - Lubiłam go. Odczułam jego stratę głębiej, niż się spodziewałam. Ale nigdy go nie kocha­łam.

Lauren wiedziała, że Freyja z rozmysłem udała, iż mówią o Jeromie, ale skwitowała to tylko uśmiechem. Spojrzała na synka.

- Żałuję, że nie dane mi było poznać Jerome'a. - Westchnęła. - Kit go uwielbiał.

To prawda. Jednak ich ostatnie spotkanie było burzliwe i pełne goryczy. Kit złamał Jerome'owi nos, pojechał do Lindsey Hall i pobił się z Ralfem, a potem wrócił do pułku.

- Opowiem ci, jak we dwóch porwali mnie i zamknęli w leśniczówce - rzuciła Freyja.

Lauren spojrzała na nią i się roześmiała.

- Już znam tę historię - odparła. - Bardzo się ucieszyłam* że wyszłaś z tej Przygody zwycięsko. Naprawdę tak strasznie przeklinałaś? I rzeczywiście uderzyłaś Jerome'a pięścią w nos? Wspomnienia z dzieciństwa są takie cu­downe, prawda? Kit i ja często zaglądamy do tej leśniczówki. To nasze ustro­nie.

Freyję nagle ogarnęło wspomnienie tego, co się tam zdarzyło niecałą go­dzinę wcześniej. Starała się o tym nie myśleć. Może będzie miała dziecko. Może była już skazana na małżeństwo z Joshem, mimo że oboje tego nie chcieli. A jeśli nie, wkrótce musi zerwać zaręczyny i rozstać się z nim na zawsze. Ta ostatnia myśl wydała się jej dziwnie przygnębiająca. Dziecko zasnęło. Lauren pocałowała je delikatnie w główkę, ostrożnie uło­żyła w kołysce i przykryła kocykiem. Potem odwróciła się do Freyji i tym razem jednak odważyła się wziąć ją pod rękę. Wróciły razem na dół.

- Tak się cieszę, że w końcu zostaniemy przyjaciółkami - powiedziała wicehrabina. - Zawsze cię lubiłam i podziwiałam. Czasami żałowałam, że nie mam twojej odwagi. Ale muszę też przyznać, że trochę się ciebie bałam.

Freyja zaśmiała się głośno.

- Nigdy bym się tego nie domyśliła - odrzekła. - Pamiętasz chwilę, gdy Kit po raz pierwszy przywiózł cię do Lindsey Hall?

- A ty ze wszystkich sił starałaś się uprzykrzyć mi tę wizytę? - dodała Lauren i też się roześmiała. - Czyż mogłabym zapomnieć? Miałam ochotę zwinąć się w kłębek i umrzeć.

- A zamiast tego potraktowałaś mnie z góry jak prawdziwa dama - odpar­ła Freyja. - Po waszym wyjeździe moi bracia piali z zachwytu.

Gdy weszły do salonu, Freyja zorientowała się, że przyjęcie dobiega koń­ca. Część gości już odjechała. Wulfric i reszta rodzeństwa wstali i zaczęli się żegnać.

Lauren podeszła do Wulfa.

- Wielkie nieba, Free! - zawołał Alleyne, zjawiając się u boku siostry. - Czyżby nastąpiło pojednanie miedzy tobą i Lauren? Życie staje się okropnie nudne.

- Pora, żebyś sam coś zrobił z własnym - odparła surowo. Skrzywił się.

- Celny cios, Free! - przyznał. - I dotkliwy, że zacytuję pewien autorytet, którego imienia w tej chwili nie pomnę. Będę musiał chyba wyruszyć w świat i też poszukać szczęścia. Aidan, Ralf i ty... Wy już je znaleźliście. To chyba epidemia.

Joshua rozmawiał z lady Kilbourne i księżną Portfrey. Roztaczał przed nimi cały swój niemały wdzięk. Wydawał się niesłychanie czarujący. Światło świec z żyrandola połyskiwało w jego jasnych włosach. Freyja znów po­czuła, jak miękną jej kolana. Zaledwie godzinę temu...

On próbował się powstrzymać.

Powiedziała, by nie ważył się przerywać.

Życie zrobiło się takie skomplikowane.

Ale też emocjonujące.!

Odwrócił głowę i uśmiechnął się do Freyji. Uniosła brwi. Mrugnął do niej powoli, aż się cała zjeżyła z oburzenia.

* * *

Joshua na ogół budził się wcześnie. Następnego ranka nie tyle zaspał, ile wstał później niż zwykle. Przez całą noc nie mógł zasnąć i dopiero nad ra­nem, gdy zaczęło świtać, zapadł w głęboki sen. Gdy zszedł na śniadanie, zastał przy stole wszystkich z wyjątkiem Freyji i Judith.

- Dziś rano nie najlepiej się czuje - wyjaśnił Rannulf z dość głupią miną gdy Joshua spytał o Judith. - Tak samo jak wczoraj. Doszła do siebie dopie­ro wtedy, gdy pora już była ruszać do kościoła. Właśnie wyznałem rodzeń­stwu, że Judith spodziewa się dziecka. Chcieliśmy jeszcze przez jakiś czas trzymać to w tajemnicy, niestety poranne mdłości zdradziły nasz sekret.

- Biedna Judith. - Eve westchnęła. - Po śniadaniu posiedzę z nią trochę. Chyba że woli być sama.

- A gdzie Freyja? - spytał Joshua.

Niemożliwe, żeby jeszcze leżała w łóżku. Chociaż niewykluczone, że też spędziła bezsenną noc.

- Pokłóciliście się wczoraj? - spytał Alleyne z szerokim uśmiechem. - Po porannej konnej przejażdżce Freyja nie chciała wrócić z nami na śnia­danie. Stwierdziła, że potrzebuje więcej świeżego powietrza i poszła na spacer.

- Pokłóciliśmy? - powtórzył Joshua. - Ja z twoją siostrą? Czy to w ogóle możliwe, by poróżnić się z damą o tak słodkim usposobieniu, jak Freyja?

Wszyscy przy stole się zaśmiali. Nawet Bewcastle wydawał się lekko roz­bawiony.

- Wczoraj wieczorem mrugnąłem do niej, nim odjechaliśmy z Alvesley - wyjaśnił Joshua. - Okropnie się z tego powodu rozgniewała. W wolnej chwili, zanim wsiedliśmy do powozu z Morgan i Alleynem, oznajmiła mi, że ktoś mógłby zauważyć i uznać nas za prostaków. Dokąd też ona mogła pójść?

- Chyba mądrzej postąpisz, jeśli poczekasz, aż na spacerze minie jej reszt­ka irytacji - doradził Aidan. - Freyja wróci do domu, gdy uzna za stosowne.

- Ach, chyba nikt nie może mi zarzucić, że mądrze postępuję - zażartował Joshua.

- Za domem jest dziki park - powiedziała Morgan. - Freyja zwykle tam chodzi, gdy chce być sama. Aidanie, gdybym ja pokłóciła się ze swoim na­rzeczonym, chciałabym, żeby mnie odnalazł. Nawet jeśli powiedziałabym wszystkim, że mają mnie zostawić w spokoju, a jemu zakazałabym za mną iść.

- Nie rozumiem kobiet. Eve nadal mnie tego uczy. - Aidan westchnął głę­boko. - Zdaje się, że zbyt długo byłem w wojsku.

Pół godziny później Joshua mijał stajnie po drodze do dzikiego parku. Oczywiście trochę przesadził. Freyja wcale się nie rozgniewała z powodu mrugnięcia, a tylko mocno oburzyła. Gdy go beształa, zwrócił się do niej: kochanie, i przesłał całusa. I patrzył, jak z gniewu rozdymała nozdrza. Po­tem wsiedli do powozu wraz Aidanem i Morgan, a Joshua demonstracyjnie wsunął sobie rękę Freyji pod ramię.

Nie, nie pokłócili się. Ale wczorajszego wieczoru kochali się ze sobą i to wszystko między nimi zmieniło. To, co zaczęło się jako niezobowiązujący flirt dla odpędzenia nudy tygodniowego pobytu w Bath, spontanicznie prze­szło w tymczasowe zaręczyny, które miały pokrzyżować podłe knowania ciotki. A potem przerodziło się w dłuższą maskaradę, ponieważ babka zde­cydowała się wyprawić przyjęcie zaręczynowe. W końcu Bewcastle przybył do Bath i odkrył prawdę. W konsekwencji czas trwania zaręczyn jeszcze się wydłużył. Joshua zdawał sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa. Przy­gotował się na nie i starał się chronić przed nim siebie oraz Freyję. I oto, co się stało. Teraz zaczęło krążyć widmo małżeńskiego dożywocia. Jeśli okaże się, że Freyja jest w ciąży, nie będą miel i wyboru. A jeśli nawet nie...

Dobry Boże, toż ona była damą siostrą księcia Bewcastle'a.

Ubiegłej nocy chyba nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji. A może po prostu nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Dzisiejszego ranka, jak zgadywał, spojrzała prawdzie w oczy i bardzo się zaniepokoiła.

Ścieżka w dzikiej części parku zaczynała się szeregiem stopni w ziemi, wzmocnionych drewnem. Wiodła pod górę wśród krzewów rododendronów, między wysokie, stare drzewa. Tam cienista, wydeptana dróżka skręcała ostro w prawo, a potem wiła się pomiędzy drzewami. Spacerujący odnosili wraże­nie, że oto znaleźli się na zupełnym pustkowiu, z dala od ludzkich siedzib.

Powietrze pachniało soczystą zielenią, choć pełnia lata już minęła. Słychać też było śpiew ptaków.

On też dziś rano, a właściwie w nocy, spojrzał prawdzie w oczy. Był mar­kizem Hallmere'em, czy tego chciał, czy nie. Napoleon Bonaparte został uwięziony na Elbie. Wojna się skończyła. Zrobił, co do niego należało. Miał dwadzieścia osiem łat. Owszem, nie zamierzał wracać do Penhallow. Ale należał teraz do arystokracji. Któregoś dnia będzie musiał zająć swoje miej­sce w Izbie Lordów. Powinien gdzieś osiąść na stałe. Zapewne w Londynie. Musi się ustatkować. Przerażająca myśl.

Właściwie nie rozumiał, dlaczego ta wizja go przerażała. Przecież już raz przed laty osiadł w Lydmere, gdzie terminował, a potem pracował jako sto­larz. Wtedy spodziewał się, że w tej wiosce przeżyje całe swoje życie. Zaczął się nawet oglądać za miejscowymi dziewczętami.

Może rzeczywiście nadeszła pora, żeby się ożenić. A jeśli tak, to dlaczego nie z Freyją? Pod względem pozycji towarzyskiej nie mógł wybrać lepiej. Z Freyja nigdy nie będzie się nudził. Pociągała go. Zeszłego wieczoru prze­konał się też, że w łóżku jest tak szaleńczo namiętna, jak się spodziewał. Chętnie skorzystałby z następnej okazji, żeby się z nią kochać. Tym razem już w mniej burzliwych okolicznościach. Wtedy by się przekonał, czy Freyja jest równie zmysłowa, jak namiętna. Gotów był się założyć, że tak.

Dlaczego nie z Freyją?

Może dlatego, że od początku nie zamierzał się do niej zalecać. Ona zaś nigdy nie okazała, że pragnie być adorowana. A może dlatego, że nadal nie chciał się z nikim wiązać na stałe. Czy też dlatego, że w jej sercu prawdo­podobnie wciąż zbyt wiele miejsca zajmowała zawiedziona miłość do Ravensberga.

Pomyślał, że teraz mogą już nie mieć wyboru. Szedł ścieżką, rozglądając się po zagajnikach i mijanych altankach, przeznaczonych do odpoczynku. Nigdzie nie zauważył Freyji. Zresztą całkiem możliwe, że wcale tu nie przy­szła. Albo już dawno wróciła do dom u inną drogą.

Ścieżka od początku wiodła pod górę, chociaż niezbyt stromo. Joshua zo­rientował się, że lada moment dojdzie na szczyt wzgórza. Stała tam kamien­na, malowniczo zrujnowana wieża z wąskimi wejściem, wykończonym go­tyckim łukiem. Joshua pomyślał, że w środku powinny być schody, aby spacerujący, jeśli mieli jeszcze siły, mogli wejść aż na blanki i ponad koro­nami drzew podziwiać wspaniały widok na okolicę.

Spojrzał do góry i uśmiechnął się szeroko.

Freyja stała tyłem do niego, z rękami opartymi na blankach. Twarz uniosła ku słońcu. Jeśli podczas porannej przejażdżki konnej miała na głowie kape­lusz, to zniknął bez śladu. Podobnie jak wszystkie szpilki z włosów. Roz­puszczone jasne loki rozwiewał wiatr.

Znów przyszła mu na myśl dziewczyna z plemienia wikingów. Chociaż dzisiejszego ranka Freyja bardziej przypominała panią na średniowiecznym zamku, broniącą swej siedziby przed rabusiami, w czasie gdy jej mąż gdzieś daleko walczył na wojnie.

Powiedziała mu kiedyś, że chyba urodziła się w niewłaściwym stuleciu.

- Jeśli podejdę bliżej, czy przywitasz mnie strumieniem wrzącego oleju i gradem zatrutych strzał?! - zawołał, osłaniając usta dłońmi.

Odwróciła się i spojrzała w dół, odgarniając włosy z twarzy.

- Nie! - krzyknęła. - Myślę, że więcej przyjemności sprawi mi zrzucenie cię z blanków. Wejdź tutaj. - Posłała mu uśmiech przypominający koci gry­mas.

14

Joshua wszedł spiralnymi schodami na wieżę i stanął u boku Freyji.

- Spójrz. - Zatoczyła ręką krąg. - Widziałeś gdzieś coś piękniejszego?

Z wieży roztaczał się wspaniały widok na okolicę. Za plecami mieli dom. Przed nimi. ponad wierzchołkami drzew, dalej za parkiem, wyłaniały się pola uprawne i zabudowania gospodarstw, żywopłoty i kręte drogi. Wieża była jednym z ulubionych miejsc Freyji. Wysoka, stara i odosobniona, przy­wracała właściwą miarę jej drobnym kłopotom i smutkom. Potem wszystkie je porywał wiatr.

Nie chciała się tym miejscem z nikim dzielić, ale odesłanie Josha do domu byłoby małostkowe. Mimo to żałowała, że tego nie zrobiła. Gdy niespodzia­nie usłyszała jego głos i zobaczyła go na dole, na moment ugięły się pod nią kolana. Żołądek podszedł do gardła i zabrakło tchu. Głęboko, odczuła jego obecność. Teraz, gdy stanął obok, wysoki, męski, w stroju do konnej jazdy i bez kapelusza, wrażenie się nasiliło.

Nie podobało się jej, że tak na nią działał. Namiętność uznawała za coś naturalnego cztery łata temu, gdy wydawało się, że jest zakochana i szczęśli­wie spędzi z Kitem całe życie. Jakaż była wtedy naiwna. Teraz namiętność zwiastowała utratę kontroli. Niosła obawę, że Freyja mogłaby stracić swoją ciężko wywalczoną niezależność. Nie była w Joshu zakochana, a jednak niesamowicie go pożądała. Och, wolałaby się nie zakochiwać i nikogo nie pożądać. A zwłaszcza mężczyzny, który ze wszystkiego się śmiał i chyba rzadko kalał się poważniejszą myślą.

Joshua Moore, markiz Hallmere nie był wart jej miłości, nawet gdyby chcia­ła mu ją ofiarować. A nie chciała.

- Wiele podróżowałem, ale nigdzie nie widziałem równie pięknych wido­ków - odpowiedział na jej pytanie, rozglądając się dookoła z podziwem. - Spójrz, z pól zebrano plony, na niektórych drzewach już żółkną liście. Za kilka tygodni będą wyglądać jeszcze piękniej. Och, przepraszam. - Odwró­cił głowę, by spojrzeć na Freyę. - Ty przecież nie lubisz jesieni, prawda?

- Tylko dlatego, że potem następuje zima - odparła. - Zima zawsze przy­pomina mi, że... - Zadrżała.

- Jesteś śmiertelna? - podsunął. - Czytałaś Podróże Guliwera?

- Oczywiście, że tak.

- Pamiętasz te istoty skazane na nieśmiertelność? - spytał. - Nie przypo­minam sobie, w której części książki występowały. Rodziły się ze znamie­niem na czole, oznaczającym, że nigdy przenigdy nie umrą. Jednak zamiast im zazdrościć, wszyscy się nad nimi strasznie litowali. Nie było gorszego losu niż urodzić się z takim znamieniem. Jonathan Swift, mądry człowiek, rozumiał, jak źle jest żyć wiecznie. A jeśli żyjemy w ciągłym lęku. Free, to jak możemy cieszyć się czasem, który został nam dany?

- Wcale nie żyję w ciągłym lęku - odparła.

- Tylko w zimie? - zasugerował z uśmiechem - I jesienią, bo po niej następuje zima? Czyli przez połowę każdego roku.

Pokręciła głową.

- Co za głupia rozmowa - rzuciła. - Kto ci powiedział, że mnie tu znaj­dziesz?

- Schowałaś się przede mną? - spytał.

- Nigdy przed nikim się nie chowam - odparła z irytacją. Choć rzeczywiś­cie się ukrywała, a przynajmniej jak najdłużej odwlekała moment spotkania się z Joshuą dzisiejszego ranka. - Josh, myślę, że już pora, byśmy się pokłó­cili. Powinnam zwrócić ci wolność, żebyś mógł ruszyć swoją drogą. Czas skończyć tę farsę.

- Nie możemy, kochanie - powiedział. Oparł się łokciem o blanki i od­wrócił, by spojrzeć Freyji w oczy, - Jeszcze nie teraz. Musimy poczekać, dopóki się nie dowiemy, czy spodziewasz się dziecka, czy nie.

Właśnie o to się martwiła przez większą część nocy. Że będą zmuszeni się pobrać. Że oboje na zawsze zwiążą się małżeństwem, którego żadne z nich nie wybrało z własnej woli, i będą tego żałować do końca życia. Że ona urodzi własne maleństwo.

- Nie jestem w ciąży - oznajmiła stanowczo. - Ciągle pojawia się jakiś kolejny powód. Gdy zaczynaliśmy, wszystko miało się skończyć nazajutrz. Od tamtej pory z każdym dniem kopiemy sobie coraz głębszy grób.

- Czy mam rozumieć, mój kwiatuszku, że nie chcesz zostać moją żoną? - spytał.

- Wiesz, że nie. Tak samo jak ty nie chcesz zostać moim mężem - odparła poirytowana. - Choć przez chwilę bądź poważny, Josh. Zaczynam mieć wra­żenie, że twój śmiech i beztroskie zachowanie to tylko maska. Nie potrafię jeszcze ocenić, czy pod nianie nie ma, czy też ukrywa się człowiek, którego bym pewnie nie poznała.

Spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek, nie przestając się uśmie­chać.

- Kochanie, tam nic nie ma - powiedział. - Żałujesz tego, co zdarzyło się wczorajszego wieczoru?

- Oczywiście, że tak - odparła. - To wszystko moja wina. Po pierwsze, nie powinnam była proponować wycieczki do leśniczówki. Przy odrobinie wyobraźni mogłabym przewidzieć, na co nas oboje narażam. Ale nie prze­widziałam. Nie próbowałam się oprzeć pokusie, która okazała się nie do odparcia. Ty tak. Chciałeś mnie powstrzymać. A ja ci na to nie pozwoliłam. To wszystko jest okropnie przygnębiające.

- Więc nie odniosłaś żadnej rozkoszy? - spytał.

- Oczywiście... - Odwróciła głowę i spiorunowała go wzrokiem. - Oczy­wiście, że sprawiło mi to ogromną przyjemność. Jestem kobietą, a ty męż­czyzną. Pięknym i pociągającym.

- Nie?! - Uśmiechnął się do niej szeroko. - Naprawdę?

- Owszem, ale to nie ma nic do rzeczy. Nie rozumiesz? Żałuję tego, co się stało. Nie tylko nie jesteśmy zaręczeni. Nam nawet przez myśl nie przeszło, by się ze sobą naprawdę zaręczyć. Nigdy nie łączyło nas głębsze uczucie, a jedynie lekki flirt. I podjęliśmy go tylko dlatego, że oboje tkwiliśmy w Bath i okropnie się nudziliśmy. Nie traktowaliśmy naszych zaręczyn poważnie. Po prostu dobrze się przy okazji bawiliśmy. Myśleliśmy, że to tylko psota, z której wyjdziemy bez szwanku. Wczorajszy wieczór wszystko zepsuł. Je­śli będziemy zmuszeni się pobrać, mój jeden błąd zrujnuje nam obojgu życie.

- Miejmy więc nadzieję, że los nas nie zmusi do małżeństwa - powiedział. Już się nie uśmiechał. - Jednak to, co się wczoraj wieczorem wydarzyło, miało chyba przynajmniej jeden pozytywny skutek. Czy w końcu przestałaś nienawidzić wicehrabiny Ravensberg?

- Czas już był najwyższy - odparła Freyja z westchnieniem. Odwróciła się, by popatrzeć na dom. Z tej odległości, z wysokimi, podzielonymi okna­mi wydawał się niemal elżbietański w stylu. - Moje uczucia stały się dla nas wszystkich kłopotliwe. Lauren to prawdziwa dama, a przy tym miła i ser­deczna. Nienawidziłam jej za to, bo sama taka nie jestem. Tak, wczoraj na­wiązała się między nami nić porozumienia. Może nawet się zaprzyjaźnimy. Kto wie? Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy.

- A Ravensberg? - spytał. - Czy mu wybaczyłaś? Westchnęła i odgarnęła włosy z twarzy.

- W nocy nie mogłam się uwolnić od myśli, że gdyby zeszłego lata przyje­chał bez Lauren, pewnie nie zdołałby się oprzeć połączonym naciskom i ocze­kiwaniom naszych rodzin. Ożeniłby się ze mną tylko dlatego, że nie potrafił­by się od tego wykręcić. A ja bym to wyczuła. Jeśli nawet nie od razu, to na pewno w ciągu roku od naszego ślubu. Nasze życie stałoby się piekłem. Nie ma nic do wybaczenia. Cztery lata temu chciał się ze mną ożenić, a ja odmó­wiłam. W zeszłym roku nie był mi nic winien. Być może trzymałam się kur­czowo czegoś, co naprawdę nigdy nie istniało. Kochałam się w nim na za­bój. Jednak zastanawiam się, czy zakochanie jest choć trochę bliższe prawdziwej miłości niż pożądanie.

- Pożądasz mnie? - spytał.

Spojrzała na Joshuę. Widząc wesołe iskierki w jego oczach, sama wy­buchnęła śmiechem.

- No cóż, nie będę się tego wypierać - powiedziała. - Wiesz równie do­brze jak ja, że się nawzajem pożądamy. To nam jednak nie wystarczy na resztę życia. Pożądanie jest więc dla nas niebezpieczne i powinniśmy ze wszystkich sił starać się mu nie ulegać.

Stała zbyt blisko niego. Wyciągnął ręce, objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Pochylił głowę i pocałował miękko, niemal leniwie, lekko rozchylo­nymi ustami. Oparła mu dłonie na ramionach i serce w niej zamarło. Uświa­domiła sobie, że gdy ta farsa wreszcie dobiegnie końca, w jej życiu zostanie po Joshu przerażająca pustka.

- Chociaż nigdy nie zrozumiem, dlaczego mnie pożądasz - powiedziała, gdy podniósł głowę. - Jestem przecież brzydka.

- Co takiego? - Oczy aż mu się zaiskrzyły z rozbawienia. - W przypadku każdej innej kobiety uznałbym to za mało subtelną próbę uzyskania komple­mentów. Ale ty mówisz szczerze. No, dobrze. Pozwól, niech ci się przyjrzę.

Powoli przesunął po niej wzrokiem. Ona zaś zastanawiała się, co ją, do Ucha, skłoniło do wygłoszenia tak idiotycznej deklaracji. Już dawno przestała się za­martwiać swoim wyglądem i zazdrościć Morgan urody. Taką ją Pan Bóg stwo­rzył. Jeśli komuś się nie podobała, to mógł po prostu patrzeć gdzie indziej.

- Free, nie jesteś ładna - odparł. Przynajmniej nie uciekał się do kłamli­wych pochlebstw. - Masz coś więcej niż urodę. Jesteś po prostu wspaniała. Myślę, że w porównaniu z tobą ładne kobiety już zawsze będą mi się wyda­wały mdłe i bezbarwne.

- Co za bzdury! - Roześmiała się. - Jeszcze kilka takich bezczelnych po­chlebstw i naprawdę zrzucę cię z blanków.

- Cały aż dygoczę ze strachu. - Chwycił Freyję na ręce.

- Postaw mnie - zażądała oburzona.

On jednak podszedł do blanków i uniósł ją wyżej. Krzyknęła głośno, chwy­ciła go mocno za szyję, a potem wybuchnęła niepowstrzymanym śmiechem.

- Przestań się wyrywać, Free, bo cię upuszczę - powiedział ze śmiechem. - Ojej!

Znów krzyknęła, gdy udawał, że wypuszcza ją z rąk. W końcu ją postawił. Stała z twarzą przytuloną do jego surduta, jeszcze zdyszana ze śmiechu.

- Ty draniu! - rzuciła. - Zobaczysz, zemszczę się!

- Free, muszę to powiedzieć - odezwał się cicho, opierając podbródek na czubku jej głowy. - Jeśli spłodziliśmy dziecko, to mój w tym udział jest taki sam jak twój. Pobierzemy się i dołożymy wszelkich starań, żeby stanowić dobre małżeństwo, tak ze względu na dziecko, jak i na nas samych. Nie będziemy tracić energii, by się wzajemnie nienawidzić i obwiniać. Postara­my się ze wszystkich sił żyć zgodnie i szczęśliwie. Dobrze?

Wstrząsnął nią do głębi. Przytuliła się do niego. Poczuła się bezpiecznie. W tej chwili chętnie przyjęła wsparcie silnego mężczyzny. Joshuy. Tymi sło­wami właściwie niczego nie zmienił, a jednak zmienił wszystko.

...jeśli spłodziliśmy dziecko...

- Dobrze - odparła.

Stali jeszcze przez chwilę przytuleni, najwyraźniej nie wiedząc, co dalej robić.

- Lepiej wracajmy do domu - powiedziała rzeczowo i cofnęła się o krok. - Jestem głodna.

- Zejdę pierwszy - zaproponował Joshua. - Schody są bardzo strome. Je­śli chcesz, weź mnie za rękę.

Freyja zadarła brodę i spiorunowała go wzrokiem.

- Ojej! - Teatralnie uniósł ręce Jakby chciał się zasłonić przed atakiem. - Do diabła, co ja takiego znowu powiedziałem?

- Nie próbuj się mną opiekować! - odezwała się chłodnym, wyniosłym tonem. - Weszłam tu bez pomocy trzęsącego się nade mną mężczyzny. W ten sam sposób zejdę.

- Niech to diabli porwą. - Westchnął, potrząsnął głową i opuścił ręce. - Free, przy tobie nie można nawet być dżentelmenem, bo zaraz zaczynasz się wściekać. Proszę bardzo. Złam po drodze kark, a ja będę szedł z tyłu i tylko dziękował Bogu, że nie pociągnęłaś mnie za sobą. Zresztą to nawet lepiej, złagodzisz mój upadek, jeśli się potknę.

Freyja uśmiechnęła się do siebie i ruszyła w dół po stromych, spiralnych schodach.

* * *

Joshua polubił Bedwynów. Żałował, że musi odgrywać przed nimi maska­radę. Choć oczywiście zaręczyny przestaną być udawane, jeśli on i Freyja jednak będą musieli się pobrać.

Następnego dnia Rannulf i Judith ruszali w drogę powrotną do Grand­maison w Leicestershire, gdzie mieszkali wraz z lady Beamish, babką Be­dwynów ze strony matki. Staruszka podupadła na zdrowiu, nie chcieli więc zbyt długo przebywać z dala od domu.

- Joshuo, nie żegnamy się, bo pewnie wkrótce znów się zobaczymy - po­wiedziała Judith. - Mam nadzieję, że nie wyznaczycie daty ślubu na mo­ment, gdy nie będę mogła podróżować. To oczywiście okropnie samolubne z mojej strony. Gdziekolwiek się znajdę w tym radosnym dniu, będę się cie­szyć waszym szczęściem.

- Odważny z ciebie mężczyzna, skoro zdecydowałeś się na związek z Free - rzucił Rannulf, ściskając rękę Joshuy. Mrugnął do niego szybko. - Nieła­two ją okiełznać. Na pewno nie będzie to spokojne małżeństwo, ale niewąt­pliwie zapowiada się na bardzo interesujące.

- Nie sądzę, by w ogóle można ją było okiełznać - odparł Joshua, - Jakie to szczęście, że podoba mi się taka, jaka jest.

Rannulf roześmiał się z uznaniem i poklepał markiza po ramieniu.

Aidan wydawał się posępnym, niewesołym człowiekiem, dopóki się go bliżej nie poznało. Rzeczywiście zachowywał się z rezerwą i niełatwo przy­chodził mu śmiech czy nawet uśmiech. Szybko stało się jasne, że uwielbia Eve i przepada za ich dziećmi. Spędzał z nimi większość czasu. Bawił się, zabierał na spacery i uczył jeździć konno. Wymagał grzeczności i posłu­szeństwa, a poza tym pozwalał im robić, co chciały.

Któregoś ranka na padoku Joshua nadzorował jazdę kona Davy'ego, a w tym czasie Aidan uczył jeździć Becky. Rozmawiali o dzieciach.

- Po śmierci rodziców były przerażone i czuły się niepewnie - wyjaśnił Aidan. - Nawet po tym jak zamieszkały z Eve, ja już się z nią ożeniłem i miały dom, ktoś próbował je nam odebrać, by zemścić się na Eve za to, że za mnie wyszła. Trzeba było rozprawy i postanowienia sądowego, byśmy stali się ich prawnymi opiekunami. Teraz musimy pomóc dzieciakom uwie­rzyć, że mają swoje miejsce na ziemi, kochamy je bezwarunkowo, a świat jest im przyjazny. Chcemy, żeby rosły z przekonaniem, że zasługują na szczę­ście i same mogą coś ofiarować światu. Jeśli w ciągu najbliższych dwudzie­stu lat nam się to uda, poczujemy, że dobrze spożytkowaliśmy czas.

- Te dzieci miały szczęście - skomentował Joshua, wspominając własne niewesołe dzieciństwo.

- Zasługują na to - oświadczył Aidan. - Oczywiście, gdy Eve i mnie uro­dzi się dziecko, znów mogą poczuć obawę, że nie są kochane. Będziemy się tym jednak martwić, gdy przyjdzie na to pora.

Alleyne wydawał się Joshui podobny do niego samego. Wesoły, o niespo­żytej energii, ale przy tym niespokojny i lekkoduszny.

- Zazdroszczę ci - powiedział Alleyne któregoś dnia przy śniadaniu, gdy zostali we dwóch w jadalni. - Masz dom i majątek. Teraz, gdy odziedziczy­łeś tytuł i zakończyłeś misję we Francji, możesz na stałe osiąść w rodowej posiadłości. Ożenisz się z kobietą, którą kochasz, i założysz rodzinę. Myślę, że kochasz Free! - Uśmiechnął się. - Nie potrafię sobie wyobrazić innego powodu, dla którego ktoś chciałby się z nią żenić. No, chyba że dla jej fortu­ny, ale ty najwyraźniej nie potrzebujesz cudzego majątku.

- Nie - przyznał Joshua. - Ty sam z pewnością nie narzekasz na brak pieniędzy i innych atrybutów pomocnych w znalezieniu żony. Jeśli tego właś­nie chcesz.

- Problem w tym, że sam nie wiem, czego chcę - odparł Alleyne. - Gdy­bym był biedny, nie miałbym wyboru i musiałbym sobie poszukać jakiegoś zajęcia, prawda? Pewnie już dawno znalazłbym swoje miejsce na ziemi i był całkiem zadowolony z losu. Gdybym nie dysponował majątkiem, liczna rzesza kobiet nie usiłowałaby schwytać mnie w sidła. Może wówczas poszukał­bym i zdobył serce kogoś, kto kochałby mnie dla mnie samego. Kogoś, dla kogo z radością zrezygnowałbym z wolności. Pozycja i bogactwo są czasa­mi ciężarem.

- Kiedyś nie miałem nic i w zasadzie muszę przyznać ci rację - powie­dział Joshua.

Alleyne wstał i podszedł do bufetu, by nałożyć sobie następną porcję.

- Cóż, wcale nie jestem pewien, czy zrezygnowałbym z wolności i przy­wilejów fortuny, nawet gdybym mógł - dodał smętnie Alleyne. - Pod wpły­wem Wulfa zacząłem się zastanawiać, czy nie postarać się o mandat w parla­mencie albo o posadę w rządzie. Jeśli chodzi o małżeństwo, to nie ma pośpiechu. Bedwynowie są zobowiązani do wierności. Mało tego, powinni kochać swoich współmałżonków. Zastanawiam się, czy jestem gotów na taki związek. I czy w ogóle kiedykolwiek będę. Mam nadzieję, że ty tak. Freyja będzie tego od ciebie wymagać. Pięściami, jeśli trzeba.

- Oto groźba, która z pewnością napełni mnie bojaźnią Bożą - stwierdził Joshua. - Już dwukrotnie miałem okazję zetknąć się z pięścią mojej narze­czonej.

Alleyne odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.

- Cała Free - rzucił.

Morgan była młoda i piękna. Lada chwila czekał ją debiut w towarzy­stwie. Najbliższej wiosny Wulfie przedstawi siostrę królowej. Potem Morgan zostanie w Londynie na cały sezon, by oddawać się licznym rozrywkom Z jej pozycją, fortuną i urodą na pewno przebojem zdobędzie towarzystwo i za­wróci w głowie wszystkim dżentelmenom szukającym żony. A także tym, którzy o ożenku pomyślą dopiero na jej widok.

Jednak nie wyczekiwała z niecierpliwością dnia wyjazdu. Nie była trzpiotowata jak inne dziewczęta, marzące jedynie o zalotnikach, przyjęciach i ba­lach.

- Całe to zamieszanie wokół debiutu i sezonu to po prostu idiotyzm - stwierdziła któregoś wieczoru przy kolacji. - A pomysł przywożenia panien do Londynu, by wydać je za mąż, jest niesmaczny i wręcz upokarzający.

- Morgan, nie obawiasz się chyba, że nikt nie będzie się do ciebie zalecał, co? - spytał Alleyne.

- Bzdura, więc przestań się tak niemądrze uśmiechać, Alleyne - odparła. - Boję się, że będzie wręcz odwrotnie. Obiegnie mnie tłum głupich fircyków, podstarzałych lowelasów i ponurych, nudnych mężczyzn w różnym wieku. A wszystko dlatego, że jestem, kim jestem. Nikt z nich nawet nie pomyśli o tym, by mnie naprawdę poznać. Jedyne, czego będą pragnęli, to małżeństwo z bogatą młodszą siostrą księcia Bewcastle'a.

- Na szczęście masz prawo im wszystkim i każdemu z osobna powiedzieć: nie - odezwał się Aidan. - Wulf nie jest tyranem i nie zmusi cię do małżeń­stwa wbrew twej woli.

- Morgan, najbliższej wiosny albo następnej spotkasz kogoś, kto będzie wyjątkowy - wtrąciła Eve. - Czymś cię tu poruszy. - Dotknęła serca. - I za­nim się obejrzysz, nawet jeśli nigdy nie zamierzałaś go pokochać, czy tylko polubić, zrozumiesz, że w całym wielkim świecie liczy się tylko on.

- Odkąd Eve spotkała Aidana, stała się beznadziejną romantyczka - sko­mentowała Freyja z irytacją, Jednak gdy spojrzała na bratową, w jej oczach błyszczała sympatia.

- To prawda - przyznała Eve. Roześmiała się i zarumieniła.

- Cóż, nie spodziewam się, że przyszłego męża spotkam podczas sezonu w Londynie - oświadczyła Morgan, potrząsając lekceważąco głową. - Po­czekam. Jeśli będzie trzeba, nawet kilka lat. Tak jak Freyja. Ona czekała, dopóki nie spotkała właściwego mężczyzny. - Morgan spojrzała na Joshuę z aprobatą.

- Chociaż po drodze zdarzyły się pewne zawirowania - dodał Alleyne. Joshua polubił nawet Bewcastle'a. Książę był surowym, zimnym i pełnym rezerwy człowiekiem. Zjadał posiłki z rodzeństwem i spędzał z nimi wieczory w salonie. Poza tym jednak trzymał wszystkich na dystans i zajmował się w sa­motności swoimi sprawami. W dniu wyjazdu Rannulfa i Judith książę po obie­dzie zaprosił Joshuę do siebie do biblioteki. Joshua domyślił się, że takie zapro­szenia należą do rzadkości. Usiadł w głębokim, skórzanym fotelu, wskazanym przez gospodarza. Książę zajął miejsce po drugiej stronie kominka.

- Został pan przedstawiony większości członków naszej rodziny, a pod­czas chrzcin w Alvesley prawie wszystkim sąsiadom - zaczął Bewcastle. Oparł łokcie na podpórkach fotela i złożył dłonie razem. - Miałem zamiar po powrocie z Bath wyprawić przyjęcie albo nawet bal, by uczcić wasze zaręczyny. Pan może jednak uznać takie uroczystości za niewskazane. Jak mniemam, zaręczyny nadal mają tymczasowy charakter?

Joshua się zawahał. Spojrzał w srebrzyste, nieprzeniknione oczy księcia. Przez chwilę wydawało mu się, że Bewcastle wie, co się wydarzyło podczas wieczoru w Alvesley.

- Deklarowałem już zarówno wobec pana, jak i Freyji, że traktuję zarę­czyny bardzo poważnie - odparł Joshua. - Tylko ona może je zakończyć. Nie powiedziała jeszcze w tej sprawie ostatniego słowa.

Zapadła cisza. Joshua już wcześniej zauważył, że przedłużające się mil­czenie wcale księciu nie przeszkadza.

- Jeśli chce pan, żeby to uczyniła, wierzę, że potrafi pan ją do tego przeko­nać - odezwał się w końcu Bewcastle. - Freyja jest pewnie ostatnią osobą, którą można by podejrzewać, że cierpi z powodu złamanego serca, a jednak ten los nie został jej oszczędzony.

- Wiem - powiedział Joshua.

- O! - Książę uniósł brwi.

- Zapytam, co Freyja myśli o przyjęciu albo balu - obiecał Joshua. Czuł, że przez krótką chwilę mógł oglądać Bewcastle'a od strony skrywanej na­wet przed rodzeństwem. Freyja była dla niego ważna. Troszczył się nie tylko o dobre imię siostry, a więc dobre imię wszystkich Bedwynów, ale także o jej szczęście. Obawiał się, że Freyja znów zostanie zraniona.

Chwilę później za plecami Joshuy otworzyły się drzwi biblioteki. Książę uniósł brwi jeszcze wyżej i sięgnął po monokl. Joshua obejrzał się przez ramię i zobaczył stojącą w progu Becky. Dziewczynka przez chwilę wyglądała zza framugi, a potem weszła do środka i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.

- Właśnie się obudziłam - oznajmiła cienkim głosikiem. - Davy'ego ni­gdzie nie było. Niania Johnson powiedziała, że mogę iść na dół. Ale mama, papa i wszyscy inni wyszli z domu. A ja nie chcę iść na dwór, bo dziś jest zimno.

Bewcastle uniósł monokl do oka.

- W takim razie musisz zostać w domu - powiedział.

- Tak - zgodziła się Becky.

Nie przejęła się jednak zawartą w tonie księcia sugestią, że może się swo­bodnie poruszać wszędzie, z wyjątkiem biblioteki. Ruszyła przez pokój, by obejrzeć przedmiot, który zwrócił jej uwagę. Monokl Bewcastle'a.

- Dzień dobry, wujku Joshuo - rzuciła, mijając go po drodze. Wyjęła szkło z palców zaskoczonego księcia i obejrzała je z uwagą, obracając na prawo i lewo. W końcu podniosła monokl do oka i spojrzała na księcia. - Wujku Wulfie, ależ ty śmiesznie wyglądasz.

- Pewnie tak - odparł. - Twoje oko też.

Mała zaczęła chichotać. Wdrapała się Bewcastle'owi na kolana, oparła się o jego pierś i podjęła zabawę monoklem.

Bewcastle z determinacją zaczął rozmawiać o Penhallow. Joshui książę wydał się nieco skrępowany, a jednocześnie zadowolony. Siedział sztywno wyprostowany, jakby się bał. że najmniejszym ruchem przestraszy dziecko. Pewnie nigdy dotąd nie przydarzyło się mu nic podobnego.

Tak jak się Joshua spodziewał, Freyja była absolutnie przeciwna jakim­kolwiek uroczystościom zaręczynowym w Lindsey Hall.

Gdy tego samego dnia, późnym popołudniem grali we dwójkę w bilard, spytał ją o zdanie.

- Wielkie nieba, i co jeszcze?! - zawołała. - Ślub na niby? Dosyć tego dobrego. Josh, czy ci się to podoba czy nie, zamierzam wkrótce się z tobą pokłócić w obecności wielu osób. Ta cała sprawa zaczyna być męcząca i wręcz absurdalna.

- Zaczekaj jeszcze trochę - poprosił.

- Och, zaczekaj, zaczekaj, zaczekaj - rzuciła zniecierpliwiona. - Czy będziesz to powtarzał jeszcze w moje osiemdziesiąte urodziny? Sytuacja robi się coraz bardziej idiotyczna. Nie, żadnego podwieczorku, przyjęcia czy balu. Absolutnie nic. Żałuję, że w ogóle żeśmy to zaczęli. Żałuję, że wpadłeś do mojego pokoju w gospodzie. Że spacerowałam w parku Syd­ney i przejęłam się krzykami tej głupiej służącej. Żałuję, że zatańczyłam z tobą na balu. Że...

- Jeśli teraz uderzysz w tę bilę, to przeleci przez rant stołu i rozbije okno - ostrzegł Joshua.

Freyja stuknęła kijem o podłogę.

- Josh, wszyscy tak się cieszą moim szczęściem! - zawołała. - Naszym szczęściem. Nie mogę tego już dłużej znieść.

- Mamy zatem przed sobą dwa wyjścia - powiedział. - Pokłócisz się ze mną, zerwiesz zaręczyny i każesz mi się wynosić. Albo też ja wynajdę niecierpiącą zwłoki sprawę, która wymaga mojego natychmiastowego powrotu do Penhallow, i wyjadę. Sugerowałbym to drugie rozwiązanie, ponieważ nie wiąże się z szybkim zerwaniem zaręczyn i zostawia ci możliwość wezwania mnie z powrotem, gdyby zaszła taka potrzeba.

Niech to diabli porwą, nie chcę jeszcze wyjeżdżać, pomyślał zaskoczony.

Musiał jednak przyznać, że sytuacja stała się nie do zniesienia i właściwie nie było sensu ciągnąć jej dalej. Z perspektywy czasu wcale nie był pewien, że Bewcastle miał rację, nalegając na przyjazd Joshuy do Lindsey Hall i utrzy­mywanie zaręczyn przez dłuższy czas.

- Dobrze, zrób tak - zdecydowała, marszcząc brwi. - Od czego zaczniesz? Jaki podasz pretekst?

- Mój rządca często do mnie pisze - odparł. - Wie, że tu jestem. W ciągu najbliższych kilku dni niemal na pewno otrzymam od niego list. I coś wymy­ślę.

- Jak dla mnie, im szybciej, tym lepiej - powiedziała Freyja.

- Kochanie, jakież ciepłe, romantyczne słowa płyną z twych ust - sko­mentował Joshua, łaskocząc ją palcem pod brodą. Ujęła kij i marszcząc brwi, pochyliła się nad stołem.

15

List nadszedł następnego ranka. Leżał na srebrnej tacy, na stole w głów­nym holu. Kładziono tam pocztę dla całej rodziny z wyjątkiem Bewcastle'a. Korespondencję księcia zanoszono oddzielnie do biblioteki. Wrócili właś­nie z konnej przejażdżki. Tym razem wybrał się razem z nimi nawet Wulfric. Ubrania mieli wilgotne, ponieważ od rana padała mżawka. Dzieci natych­miast pobiegły na górę, żeby się przebrać.

- Och, Aidanie, jest list od Thelmy! - zawołała Eve z radością. - A tu coś dla ciebie, Joshuo. - Podała mu list z uśmiechem.

Spojrzał Freyji w oczy. To była smutna chwila. Oto miał pretekst do wy­jazdu. Przemyślał już nawet, co powie po „przeczytaniu listu” i właściwie w jego słowach będzie odrobina prawdy. Po żniwach, przed zimą, należało dokonać napraw w zabudowaniach gospodarczych, więc powinien wrócić choćby na kilka tygodni, by sprawdzić postęp prac, choć to dosyć nudne zajęcie. Oczywiście w tym czasie Freyja zdąży się przekonać, czy jest w cią­ży czy nie. Wtedy albo wezwie go z powrotem i wezmą pospiesznie ślub, albo zerwie zaręczyny. Niech już sama wymyśli przekonujący powód ich rozstania.

Łamiąc pieczęć listu, Joshua postanowił, że wyjedzie następnego dnia. Odzyska wolność. Choć jeszcze nie w pełni, dopóki nie dotrą do niego wieś­ci od Freyji. Będzie mógł robić, co chce. Znów zacznie używać życia przy każdej nadarzającej się okazji.

List Jima Saundersa okazał się krótszy niż zwykle. Joshua przeczytał go szybko, a potem jeszcze raz, już uważniej.

Piekło i szatani, zaklął w duchu. Pokrzyżował szyki tej kobiecie i teraz ona nie spocznie, dopóki go nie zniszczy. Najwyraźniej nie cofnie się przed niczym, by to osiągnąć.

- Josh, coś nie tak? - spytała Freyja przesadnie głośno i z wyraźnym prze­jęciem.

Wszyscy oczywiście spojrzeli na markiza, zgodnie z jej zamierzeniem.

- Mhm - mruknął. - Obawiam się, że muszę niezwłocznie ruszać do Penhallów.

- Och, co się stało? - spytała Eve zatroskana. - Mam nadzieję, że nic strasznego?

- Hm, lada moment zostanę oskarżony o morderstwo - odparł Joshua.

- Morderstwo? - powtórzył Aidan ostrym tonem. - Na kim?

- Moim kuzynie. - Joshua złożył list - Przed pięciu laty. Niedawno u mo­jej ciotki, markizy Hallmere, pojawił się świadek. Jest gotów zeznać pod przysięgą, że widział, jak zabiłem Alberta.

- A zabiłeś? - spytał Aidan z kamienną twarzą.

- Nie - odparł Joshua i się uśmiechnął. To wcale nie było śmieszne, ale rozwijało się niczym prawdziwy melodramat. Wszyscy stali w holu jak akto­rzy dobrze rozstawieni na scenie. - Choć istotnie ja ostatni widziałem go żywego.

- Czy moglibyśmy kontynuować tę rozmowę w jadalni, przy śniadaniu? - zasugerował Bewcastle chłodnym, wręcz znudzonym tonem i ruszył do przodu.

Przez chwilę nikt poza księciem nawet nie drgnął. Potem Freyja szybko podeszła do Joshuy i ujęła go pod rękę.

- Nie wiem jak wy, ale ja jestem głodna - oświadczyła. Pociągnęła narzeczonego ze sobą zostawiając wszystkich w tyle.

- Powinnam była przewidzieć, że wymyślisz jakąś absolutnie idiotyczną historię - odezwała się cicho, tonem pełnym furii. - Naprawdę sądzisz, że ktokolwiek w nią uwierzy?

- Kochanie, postaram się być bardzo przekonujący. - Schował list od Saundersa do kieszeni - Przynajmniej dzięki tej sprawie będziesz miała za kilka tygodni wiarygodny pretekst do zerwania zaręczyn, jeśli okaże się, że jestem niebezpiecznym przestępcą i siedzę zamknięty w ponurej, zatęchłej celi, cze­kając, aż mnie powieszą.

- Ty wszystko traktujesz jak żart - rzuciła.

Nie mieli okazji do dalszej rozmowy na osobności. Reszta rodziny ruszyła ich śladem do jadalni, ciekawa dalszych informacji. Bewcastle jednak z upo­rem rozmawiał leniwie o pogodzie. Wszyscy nałożyli sobie jedzenie na tale­rze. Lokaj nalał kawy, po czym został odprawiony. Dopiero gdy zostali tylko w najbliższym gronie, książę odezwał się do Joshuy:

- Hallmere, zechce pan wszystkich łaskawie oświecić w kwestii oskarżeń skierowanych przeciw niemu. Chociaż może nie nas wszystkich. Freyja ma zapewne prawo wiedzieć. Reszta obecnych niekoniecznie.

- Albert utonął - wyjaśnił Joshua. - Wypłynęliśmy w nocy we dwóch łódką. Rozpętała się burza. Mój kuzyn wyskoczył za burtę, żeby popłynąć z powro­tem do brzegu. Nie był najlepszym pływakiem, a jednak nie chciał wejść z powrotem do łodzi. Wiosłowałem u jego boku, dopóki nie znalazł się na płyciźnie. Dopiero wtedy popłynąłem z powrotem na morze na godzinę albo dłużej. Oczywiście zachowałem się okropnie lekkomyślnie, ale byłem bar­dzo wzburzony. Poza tym wtedy jeszcze wydawało mi się, że jestem nie­śmiertelny. Następnego ranka dowiedziałem się, że Albert zaginał. Po połu­dniu przypływ wyrzucił jego ciało na brzeg.

Eve zakryła usta rękami.

- On chyba znów wypłynął w morze, gdy znikłeś mu już z oczu, prawda? - spytał Alleyne. - Może też uważał, że jest nieśmiertelny?

- Jak mniemam, pokłóciliście się - stwierdził Aidan.

- Tak, choć nie pamiętam już z jakiego powodu - przyznał Joshua. - Za­wsze się kłóciliśmy. Wychowaliśmy się razem w Penhallow, ale nigdy za sobą nie przepadaliśmy.

- A jednak tamtej nocy wypłynął pan z nim w morze łódką - powiedział Bewcastle. Popijał powoli kawę i obserwował Joshuę beznamiętnym spoj­rzeniem srebrzystych oczu.

- Tak.

- A teraz pojawił się świadek - rzuciła Morgan szyderczo. - Zapewne ktoś, kto podczas burzy przepływał w pobliżu łódką albo wpław. Joshuo, ty go oczywiście nie zauważyłeś, prawda? Zdaje mi się, że ktoś próbuje zdo­być fortunę szantażem. Myślisz, że twoja ciotka mu zapłaci? Stanowczo musisz wracać do domu i ją powstrzymać.

- Trzeba ci wiedzieć, że moja ciotka tamtej nocy straciła jedynego syna - wyjaśnił Joshua, - On był dziedzicem tytułu i majątku, włącznie z rezy­dencją, która do dziś jest jej domem. Ja skorzystałem na śmierci Alberta, stając się markizem. Całkiem niedawno dobitnie oświadczyłem, że nie oże­nię się z moją kuzynką, najstarszą córką ciotki. Byłem już... związany z Freyją.

- Więc ona jest skłonna uwierzyć temu świadkowi? - Eve popatrzyła na niego z niepokojem. - Joshuo, ty biedaku. Jak możesz dowieść swojej nie­winności?

- To nie powinno być trudne - odparł. - Jednak muszę tam pojechać, żeby wyjaśnić sprawę. Zdaje się, że został już wezwany mój kuzyn, który jest następny w kolejce do tytułu. A to może oznaczać, że szykuje się większa afera. Jeśli nie uda mi się obalić zarzutów, nie ochronią mnie przywileje arystokracji. Śmierć wydarzyła się na długo przed tym, zanim zostałem mar­kizem Hallmere'em.

- Ty biedaku - powtórzyła Eve. - Jak możemy ci pomóc?

- Z chęcią sam bym przesłuchał tego świadka - powiedział Alleyne. - Ta sprawa wydaje mi się mocno podejrzana.

Przez cały czas Freyja siedziała w milczeniu, z kamienną miną obserwując Joshuę zimnym, wrogim spojrzeniem. Nagle zerwała się na nogi, z hałasem odsuwając krzesło i przemaszerowała wokół stołu. Stanęła przy Joshui, bez pytania sięgnęła mu do kieszeni i wyciągnęła list od Saundersa. Przeczytała krótką notatkę. Gdy skończyła, gniewnie zacisnęła usta. Złożyła list i poło­żyła przy nakryciu Joshuy.

- To sprawka markizy - powiedziała. - Trzeba jej raz na zawsze dać taką nauczkę, że popamięta. Wyjedziemy jeszcze dziś. Wystarczy godzina, by wyszykować się do drogi. Wulf, jeśli łaska, każ, by powóz czekał na nas za godzinę.

- My? - odezwał się Joshua, - Nas?

- Chyba nie sądzisz, że pozwolę ci wyjechać i samemu stawić czoło tej intrydze, co? - spytała wyniośle. - Jestem twoją narzeczoną. Pojadę z tobą.

- Och, tak, Freyjo! - zawołała Eve. - Naprawdę powinnaś towarzyszyć Joshui.

- Oczywiście pozostaje drobna kwestia konwenansów - rzucił Bewcastle. - Nie jesteś jeszcze żoną Hallmere'a, Freyjo.

Prychnęła zniecierpliwiona. W tym momencie głos zabrał Alleyne.

- Ja będę twoją przyzwoitka, Free. Pojadę z wami. Za nic nie chciałbym, żeby mnie ominęła taka afera.

- Ja też - oświadczyła stanowczo Morgan. - Nie, Wulf. Niepotrzebnie łapiesz za monokl. To mnie nie powstrzyma. Skończyłam już osiemnaście lat i nie ma w tym nic zdrożnego, że wraz z bratem i siostrą pojadę z wizytą do przyszłego szwagra. Stanowczo wypada, żeby Freyji towarzyszyła kobie­ta. Nie podoba mi się postać markizy. Chcę ją zobaczyć. Uważam też, że lady Hallmere powinna mieć okazję przekonać się, iż rodzina, z którą się zwiąże Joshua, potrafi być potężnym przeciwnikiem.

- Brawo, Morgan! - zawołała Eve. - Choć na razie nie wiemy jeszcze, czy markiza ma coś wspólnego z nieoczekiwanym pojawieniem się świadka. Ale podoba mi się pomysł, by stanęła twarzą w twarz z potęgą Bedwynów. Oczywiście z was wszystkich to Aidan wygląda najgroźniej. Aidanie? - Spoj­rzała na niego pytająco.

Przez chwilę patrzył na nią zdziwionym wzrokiem, a potem uniósł brwi i lekko potrząsnął głową.

- Po wyjeździe stąd planowaliśmy pojechać w naszą trochę spóźnioną podróż poślubną - powiedział. - Oczywiście razem z dziećmi, bo ich guwer­nantka niedawno wyszła za mąż i nie znaleźliśmy jeszcze nikogo w zastęp­stwie. Jako cel podróży wybraliśmy Lake District, ale Kornwalia jest równie piękna. To znaczy... jeśli nas zapraszasz, Hallmere.

Rzesza Bedwynów zdecydowanych zaprezentować się jako groźny, onie­śmielający przeciwnik. Ciotka o stalowej woli, gotowa tak bezwzględnie się zemścić, że mogłaby pozbawić Joshuę życia. Oskarżenia o morderstwo bły­skawicznie roznoszące się po okolicy. Tajemniczy świadek i perspektywa oficjalnego śledztwa. Kuzyn Calvin Moore, cnotliwy krewny, następny w ko­lejce do tytułu, przybywający w wielkim pośpiechu, by przejąć dziedzictwo po człowieku, który je zdobył, popełniając zbrodnię. I zaręczyny na niby, znów przedłużone.

Który mężczyzna z krwi i kości oparłby się takiej pokusie?

- Wszyscy jesteście zaproszeni - odparł Joshua. - Oczy wiście, jeśli macie ochotę na sensacyjną aferę zamiast bardziej konwencjonalnych rozrywek.

- Czyż nie jesteśmy Bedwynami? - rzucił Alleyne z szerokim uśmiechem. Bewcastle tylko uniósł brwi i wrócił do śniadania.

- Tracimy czas, tak tu siedząc i rozmawiając - powiedziała Freyja znie­cierpliwiona. - Jeśli ruszymy od razu, do wieczora ujedziemy spory kawałek drogi.

Perspektywa długiej, niespodziewanej podróży, rozpoczętej w ponury, za­mglony dzień, u której kresu czekało śledztwo w sprawie o morderstwo, przy czym głównym i jedynym podejrzanym miał być ich przyszły szwagier, najwyraźniej niesamowicie ożywiła Bedwynów. Zaczęli mówić wszyscy naraz, odsuwając od siebie talerze. Joshua wyszedł z jadalni w towarzystwie Freyji.

- Kochanie, dałem ci właśnie szansę, byś mnie dzisiaj wyprawiła w drogę, i doskonały pretekst, by pozbyć się mnie raz na zawsze, jak tylko się przeko­nasz, że pozwalają na to okoliczności - powiedział Joshua, gdy tylko zna­leźli się z dala od rodzeństwa. - A ty upierasz się, żeby ze mną jechać?

- Tym razem ta kobieta posunęła się za daleko. - Freyja zadarła nos i spoj­rzała na Joshuę z gniewnym błyskiem w oku. - Uświadomienie jej tego fak­tu sprawi mi ogromną przyjemność.

Roześmiał się cicho.

- Może już nigdy nie uda ci się ode mnie uwolnić - powiedział.

- Bzdura - odparła rzeczowo. - To nie potrwa długo. Kto przy zdrowych zmysłach siedziałby w łódce na otwartym morzu, w nocy, podczas szalejącej burzy, tylko po to, żeby zobaczyć, jak obok przepływa łódź, a wiosłujący nią mężczyzna, nieświadom obecności świadka, wyrzuca swego kuzyna za bur­tę? A jeśli nawet tak by się rzeczywiście stało, kto nie narobiłby wielkiego szumu wokół sprawy i przynajmniej nie próbował ratować tonącego męż­czyzny? Kto milczałby na ten temat przez pięć lat? I zaczął mówić dopiero teraz, akurat gdy matka ofiary zapałała śmiertelnym gniewem, ponieważ jej nadzieje na wydanie córki za mordercę zostały zniweczone? Chciałabym z tym kimś zamienić słówko albo dwa.

- Niech Bóg go ma w swej opiece - rzucił Joshua. - Ty i Alleyne. A także Morgan i Aidan. Już nie wspominając o Eve. Kwiatuszku, czy nie zdajesz sobie sprawy, że z każdym dniem pakujemy się w coraz gorszą kabałę?

- Bzdura - powtórzyła. - I już się nie obawiaj, że będziemy musieli się związać na stałe. Ubiegłej nocy okazało się, że ten los zostanie nam oszczę­dzony. Przynajmniej pod tym względem mi ulżyło.

Spojrzał na nią zdziwiony. Nie była w ciąży? A mimo to z rozmysłem odrzu­ciła szansę, by w krótkim czasie pozbyć się go na zawsze? Zachichotał.

- Następnym razem twoja kolej, kochanie - powiedział. - Ty wymyślasz sposób, by zerwać zaręczyny. Ja już się właściwie pogodziłem z tym, że pozostanę z tobą zaręczony aż do moich dziewięćdziesiątych urodzin.

- Masz godzinę - oznajmiła stanowczo, gdy znaleźli się przed drzwiami jej pokoju. - Spodziewam się, że za godzinę, co do minuty, wszyscy zbiorą się w głównym holu, gotowi do drogi.

- Tak jest, madame - odparł Joshua, uśmiechając się szeroko.

Freyja wśliznęła się do swego pokoju i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Przestał się śmiać, jak tylko został sam. Żołądek podszedł mu do gardła. Będzie więc musiał wrócić do Penhallow? Ponura perspektywa.

* * *

Podróż była długa i męcząca. Rozmowy w powozie i gospodach, gdzie zatrzymywali się na posiłki i nocleg, ograniczały się do błahych tematów, które chyba mało kogo obchodziły. Freyja z pewnością nie była nimi zainteresowana.

Nie mogła uwierzyć w to, co się działo. Próbowała prześledzić całą swoją znajomość z Joshuą, by zrozumieć, jak się wpakowała w tę, jak on nazywał, kabałę. Nie tak znowu dawno obudziła się w środku nocy, gdy markiz wdarł się do jej pokoju. A oto teraz jechała z nim powozem do Kornwalii, do jego domu. Jako narzeczona, w towarzystwie swego rodzeństwa. Zapewne jej zaangażowanie w sprawę zaczęło się już w chwili, gdy nie zdradziła kryjów­ki Josha w szafie temu okropnemu siwowłosemu mężczyźnie, który wtargnął do pokoju.

Co by się stało, gdyby wydała Joshuę? Czy jej życie wyglądałoby teraz inaczej?

Chyba tak.

Jego pewnie też.

Dotarli do Penhallow po kilku dniach, późnym popołudniem. Długo je­chali wybrzeżem, podziwiając widoki. Dzień nie był ani bardzo słoneczny, ani też pochmurny. Morze u stóp klifu raz szare, wydawało się dosyć groźne, to znów, chwilę potem, stawało się błękitne i połyskujące w słońcu.

- Chciałabym namalować morze - powiedziała Morgan. - To byłoby wspa­niałe wyzwanie. Większość osób uważa, że morze jest jednego koloru. Ale to nieprawda. Żeby je dobrze namalować, trzeba by całej palety barw i na­wet wtedy...

- A jednak, gdybyś weszła do wody i zaczerpnęła jej dłonią, zobaczyła­byś, że jest bezbarwna - odparł Joshua.

- Morze czerpie barwę z czegoś innego - ciągnęła Morgan.

- Z nieba? - zasugerował Alleyne.

- Ale przecież jeśli wejdziesz na wysoką górę, zobaczysz, że niebo, po­wietrze też nie ma koloru - zaoponowała Morgan. - Co daje kolor niebu? I wodzie? Gdybyśmy mogli znaleźć się wewnątrz źdźbła trawy, w cząstce wody i powietrza, czy przekonalibyśmy się, że też nie mają barwy? - Oczy aż jej się iskrzyły z przejęcia.

- A ile diabłów zmieści się na końcu szpilki? - spytał Alleyne ze śmiechem. - Nawet gdybym mógł ich policzyć, zastanawiałbym się, czy w ogóle warto.

- Postrzeganie kolorów to dzieło naszego umysłu - powiedziała Freyja i powstrzymała siostrę gestem, gdy Morgan zaczerpnęła tchu, by ciągnąć wątek. - Nie wiem jednak, co dało nam taką zdolność. Może coś, co prze­kracza umysł, czego nie możemy dostrzec.

- Świadomość? - spytała Morgan.

Dziwna z niej dziewczyna, zamyśliła się Freyja.. Piękna, utalentowana i śmiała.. Dumna i wyniosła jak reszta rodzeństwa. Tak jak Freyja z pogardą traktowała sztywne zasady i konwenanse. A przy tym cechowała ją głębia intelektualna i niemal niepojęta wrażliwość na zagadki istnienia, którym większość ludzi nie poświęcała ani jednej myśli, jeżeli w ogóle je zauwa­żała.

Co się stanie z moją siostrą, gdy już dorosła i lada moment wejdzie w to­warzystwo? - zastanawiała się Freyja, Czy znajdzie mężczyznę, który ją do­ceni i nie podetnie jej skrzydeł? Przy którym będzie czuć się wolna?

Co się stanie ze mną? Gdy cała ta idiotyczna afera z oskarżeniem o mor­derstwo już się wyjaśni, muszę zerwać zaręczyny z Joshuą. Nie wolno mi znów tego odłożyć pod pierwszym lepszym pretekstem. A co dalej?

- Możesz malować w Penhallow i uchwycić pędzlem wszystkie zagadki wszechświata - zwrócił się Joshuą do Morgan. - A skoro już mowa o Pen­hallow, dom pojawi się zaraz z zakrętem.

Droga docierała do ujścia rzeki. Klif skręcał ostro w głąb lądu i stopniowo opadał, formując strome zbocze. Droga biegła skrajem. Na dnie szeroko roz­lewała się rzeka, wolno płynąca do morza. Kępy trawy różowego zawciągu, żółtego janowca i białej koniczyny gdzieniegdzie porastały skaliste stoki. Po tej stronie doliny, blisko morza widać było kościół i domy niewielkiej wio­ski przytulone do skał.

Po drugiej, zachodniej stronie doliny, niecały kilometr od brzegu, na pła­skowyżu w połowie zbocza stała wielka, imponująca, zbudowana z szarego kamienia rezydencja, na wpół zwrócona frontem w kierunku morza. Otacza­ły ją gładko przystrzyżone trawniki, dalej w dół zbocza zbiegały prostokąty świeżej ziemi, które w lecie zapewne były kwiatowymi rabatami. Otoczone ze wszystkich stron pięknym, dzikim krajobrazem kornwalijskiego wybrze­ża dom i park wydawały się cudowną, wyhodowaną perłą.

Freyja niemal fizycznie odczuła pierwsze spojrzenie na Penhallow. Miała wrażenie, jakby ktoś mocno uderzył ją pięścią w serce. Poczuła ból.

Droga schodziła stromo zboczem doliny, w kierunku kamiennego mostu, przerzuconego przez rzekę. Na drugim brzegu droga biegła wzdłuż rzeki na północ, by potem wspiąć się ponad krawędź doliny. W pewnym miejscu odchodził od niej stromy, kręty podjazd do rezydencji, a także nieco mniej­szego, położonego u stóp wzgórza, kamiennego domu, przypuszczalnie prze­znaczonego dla markizy wdowy.

Morgan i Alleyne skupili się przy oknie. Joshuą wyglądał sponad ramienia Freyji.

- Naprawdę imponujący - stwierdził Alleyne.

- Piękny! - Morgan cicho westchnęła.

Joshua milczał zdenerwowany, Freyja intuicyjnie wyczuła napięcie marki­za. Tu mieszkały jego ciotka z kuzynkami. Tu przybył jako sierota i spędził nieszczęśliwe dzieciństwo w domu stryja. Nie chciał tu nigdy wrócić. I tu będzie musiał stawić czoło podejrzeniom, plotkom i wrogości. Nienawiści i oskarżeniu o morderstwo.

Ten dom należał do niego. Był jego dziedzictwem, źródłem zamożności i prestiżu. Jego zobowiązaniem i kamieniem u szyi.

Nie wiedziała prawie nic o życiu Joshuy w Penhallow, o tym, co go stąd wygnało i dlaczego tak niechętnie wracał. Przypuszczała jednak, że już wkrót­ce wiele się dowie. Nie była pewna, czy tego w ogóle chce. Uważała Josha za roześmianego, beztroskiego, czarującego mężczyznę bez głębszej osobo­wości. Przyjemnie było z nim flirtować, a nawet się kochać, ale raczej nie wydawał się odpowiednim kandydatem na męża. Sądziła, że pożegna się z nim bez większego żalu.

Miała nadzieję, że nie zmieni opinii o Joshu. Ogarniało ją jednak okropne przeczucie, że będzie inaczej.

Z niezrozumiałego powodu i właściwie wbrew sobie odnalazła jego rękę i mocno uścisnęła. Splótł ich palce i tak mocno ścisnął, że poczuła ból. W in­nych okolicznościach skarciłaby go albo spróbowała ścisnąć mu dłoń jesz­cze mocniej. Teraz jednak siedziała w milczeniu i nie zaprotestowała ani słowem.

Koła powozu zaturkotały na moście. Freyja zachwyciła się pięknym wido­kiem rzeki biegnącej aż do morza. Chmury właśnie się rozproszyły i woda mieniła się w słońcu niczym miliony brylantów.

* * *

Trudno było zbliżyć się do Penhallow niezauważonym. Chyba żeby wspiąć się na cypel ponad rezydencją i zejść pieszo, podchodząc od tyłu. Przeocze­nie dwóch wielkich powozów podróżnych, kolejnego mniejszego dla służby i dwóch bryk z bagażem było wręcz niemożliwe.

Mimo to, gdy pierwszy pojazd, którym podróżowali Joshua, Freyja, Mor­gan i Alleyne, zatrzymał się przed głównym wejściem, na żwirowanym tara­sie czekał tylko Jim Saunders. Wkrótce podjechał drugi powóz z Eve, Aida­nem i dziećmi. Od strony stajni zbliżała się służba.

Joshua wysiadł pierwszy. Serdecznie uścisnął rękę rządcy, którego wy­najął sześć miesięcy temu w Londynie i nie widział od tamtej pory. Potem pomógł wysiąść Freyji i Morgan. Za nimi wyskoczył Alleyne. Aidan wy­ciągnął dzieci z powozu i postawił je na ziemi. Od razu pobiegły do balustra­dy tarasu, by spojrzeć na dolinę i szeroką, złocistą plażę u jej końca. Joshua przedstawił Saundersa Bedwynom.

- Przyjechałem najszybciej, jak tylko mogłem - zwrócił się do rządcy.

- W samą porę, milordzie - odparł Saunders. - Wczoraj wieczorem przy­jechał wielebny Calvin Moore.

W końcu otworzyły się drzwi frontowe. Joshua ujrzał ciotkę stojącą na najwyższym stopniu. W żałobnej sukni, z przyciśniętą do ust chusteczką, obszytą czarną koronką, wydawała się krucha i wymizerowana. Zastanawiał się, czy go oczekiwała. I czy przewidziała, że przywiezie ze sobą Freyję. Chyba nie. A już z pewnością nie spodziewała się przybycia pozostałych gości. A Bedwynowie robili doprawdy groźne wrażenie. Wszyscy z wyjąt­kiem Eve patrzyli na markizę z wyniosłymi minami. Nikt nie potrafił się zachowywać tak wyniośle jak Bedwynowie.

Joshua ledwo zdołał się powstrzymać od śmiechu.

- Ciociu...

Zeszła po schodach i rzuciła się mu w ramiona.

- Joshuo, mój najdroższy chłopcze! - zawołała. - Co za wspaniała niespo­dzianka. I to akurat w chwili, gdy porzuciłam już nadzieję, że kiedykolwiek wrócisz do domu. Właśnie mówiłam kuzynowi Calvinowi... Ach, ty prze­cież nie wiesz, że przyjechał z wizytą. Właśnie mu mówiłam, że byłoby o wiele stosowniej, gdybyś to ty go tu powitał, skoro Penhallow należy teraz do ciebie, a on jest twoim dziedzicem. Ty jednak od śmierci biednego stryja nie znalazłeś czasu, by tu przyjechać. Akurat w tym momencie Chastity zauwa­żyła zbliżające się powozy. I już wiedziałam, że moje modlitwy zostały wy­słuchane.

Nie. nie spodziewała się mojego przyjazdu, stwierdził Joshua w duchu. Chyba też nie zdawała sobie sprawy, że on wie, co się szykuje, i postanowiła nie wspominać o tym od razu. Oczywiście, gdyby przyjechał sam, zapewne przywitałaby go zupełnie inaczej.

- Cieszę się, że tu jestem, ciociu - powiedział. - Jak widzisz, przywio­złem ze sobą gości. Moją narzeczoną już poznałaś. Pozwól, że przedstawię lorda Aidana Bedwyna i jego żonę lady Morgan Bedwyn i lorda Alleyne'a Bedwyna. Moja ciotka, markiza Hallmere.

Markiza przywitała się z nimi łaskawie. Przez chwilę wydawało się nawet, że uściska Freyję, ale coś w postawie siostry księcia ją powstrzymało i zado­woliła się tylko uśmiechem pełnym wzruszenia. Postronny obserwator mógłby przysiąc, że nigdy nie była tak szczęśliwa jak teraz, gdy witała licznych nie­spodziewanych gości w domu, który uważała za swój.

_ Och, i dzieci! - zawołała, przyciskając dłonie do serca. Spojrzała z sym­patią na Becky i Davy'ego, którzy nadal patrzyli się na dolinę, pod czujnym okiem stojącej nieopodal niani. - Jak cudownie znów usłyszeć w Penhallow radosne dziecięce głosy. Joshuo, od czasu gdy ty, Albert i dziewczynki byliś­cie dziećmi, upłynęło już tyle lat. Dawne, dobre czasy. Zechcą państwo teraz wejść na górę do salonu, gdzie wszyscy na was czekają? Na pewno mają państwo ochotę na podwieczorek.

Joshua odwrócił się, by podać ramię Freyji. Jednak zanim zdążyła je ująć, ktoś przecisnął się obok ciotki i wybiegł na zewnątrz. Dziewczyna. W swym pośpiechu aż niezgrabna, wymachiwała rękami z podniecenia. Jej okrągłe, dziecinne oblicze promieniało szczęściem. Siniała się spazmatycznie, niczym rozbawione dziecko.

- Josh! - powtarzała w kółko. - Josh! Josh!

Otworzył ramiona. Rzuciła się w nie, omal go nie przewracając i obję­ła mocno za szyję. Tak gwałtownie przytuliła mu głowę do piersi, że niemal pozbawiła Joshuę tchu. Nadal się śmiała i nieustannie powtarzała jego imię.

Wyrosła. Miała teraz osiemnaście lat, ale nadal wyglądała tak jak wtedy, gdy widział ją po raz ostatni.

- Prue! - zawołał, obejmując ją czule. - Moje najsłodsze kochanie.

- Wróciłeś - wymamrotała w jego surdut. - Wiedziałam, że wrócisz do domu. Josh. Josh. Josh.

- Prudence! - odezwała się okropnym tonem ciotka Joshuy. - Jak śmiałaś opuścić swój pokój bez mojego pozwolenia? Gdzie panna Palmer?

Prue zaczęła pomrukiwać z niepokoju.

- Ciociu, nic się nie stało - odezwał się Joshua. - Czy mógłbym sobie wyobrazić bardziej serdeczne powitanie? Kochanie, przywiozłem ze sobą kilka osób. Przestań mnie na chwilę ściskać, to ci je przedstawię.

- Lady Prudence Moore, moja kuzynka - powiedział, patrząc najpierw na Freyję. - Prue, to lady Freyja Bedwyn. Pewnie pozwoli ci mówić do siebie: Freyja; będzie się do ciebie zwracać: Prue. Freyja zostanie moją żoną.

Po co, do diabła, dodał to ostatnie zdanie?

Prue uśmiechała się szerokim, szczerym uśmiechem dziecka po kolei do każdego z Bedwynów i po cichu powtarzała ich imiona, żeby lepiej zapa­miętać. Gdy Joshua skończył prezentację, spojrzała na niego i się roze­śmiała.

- A to Josh - zażartowała, bo tylko on nie został nikomu przedstawiony.

- A ja jestem Josh - potwierdził, uśmiechnął się do kuzynki serdecznie i objął ją ramieniem.

- I przyjechałeś do domu. - Tak.

- I przywiozłeś Freyję - dodała Prue. - Lubię Freyję. Wszystkich ich lu­bię. Ale najbardziej Eve. Zaraz po Joshu. Kocham Josha najbardziej na świe­cie. Zaraz po Chass i Constance, i...

- Prudence! - odezwała się jej matka omdlałym tonem.

Joshua zaśmiał się i zerknął na Freyję. W jej twarzy nie zobaczył chłodu czy wyniosłości, wstrząsu czy odrazy, czy innej emocji, której mógłby się spodziewać. Patrzyła na niego z ogromnym zaciekawieniem.

Ciotka poprowadziła gości do domu. Eve z miłym i szczerym uśmiechem pospiesznie ujęła Prue pod rękę. Aidan poszedł zawołać dzieci. Morgan i Al­leyne ruszyli do wejścia. Joshua podał Freyji ramię.

- Zawsze była dzieckiem - powiedział. - I taka już zostanie. - A ty ją kochasz - rzuciła Freyja.

- Ona cała jest miłością. Potrafi tylko kochać. Czy można się jej odwza­jemnić innym uczuciem?

- Josh, to jest coś, czego naprawdę wolałabym o tobie nie wiedzieć. - Westchnęła.

- Kochanie, czyżbyś uważała, że nie jestem zdolny do miłości? - spytał, śmiejąc się cicho. - Nieładnie z twojej strony.

16

Wysoki na dwa piętra, wsparty na kolumnadzie główny hol ozdabiały marmurowe fryzy i popiersia. Szerokie schody ze lśniącego dębu, z mister­nie rzeźbioną balustradą znajdowały się w następnym, mniejszym holu. Duży, kwadratowy salon, do którego poprowadziła ich markiza Hallmere, został urządzony z klasyczną elegancją. Miał marmurowy, ozdobnie rzeźbiony ko­minek. Ściany obito panelami z jedwabiu w złotych ramach. Kasetonowy sufit ozdabiały freski ze scenami z greckiej mitologii. Z dużych, wykuszowych okien roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na dolinę i da­lej na morze.

Freyja nie od razu zwróciła uwagę na panoramę. Natomiast gdy tylko zna­lazła się wewnątrz, zdała sobie sprawę, że dom jest o wiele wspanialszy, niż się spodziewała. A jednak Joshua nie chciał tu nigdy wrócić.

W salonie czekała na nich lady Constance. Uśmiechnęła się naprawdę ser­decznie do Joshuy i Freyji. Towarzyszyła jej bardzo szczupła, niemal chuda, młoda dama z ciemnymi włosami, owalną twarzą i pięknymi, dużymi, smutnymi oczami. Jej siostra, lady Chastity Moore. Razem z nimi siedział tęgi, lekko łysie­jący dżentelmen. Miał na sobie koszulę z tak wysokim i sztywnym kołnierzy­kiem, że musiał się cały odwracać, gdy chciał spojrzeć w bok. Mężczyzna ten został przedstawiony gościom jako wielebny Calvin Moore, kuzyn Joshuy.

Dziedzic tytułu, którego wezwano na wszelki wypadek, jak zrozumiała Freyja.

To Joshua dokonał prezentacji, nie jego ciotka. Freyja z zaciekawieniem zauważyła, że markiz zaczął się inaczej zachowywać, jak tylko znalazł się w salonie. Jakby objął pomieszczenie we władanie, stał się panem domu. Po prezentacji zaprosił wszystkich, by usiedli. Wskazał piękny widok z okien i zachęcał do jego podziwiania. Poprosił ciotkę, by była tak miła i poleciła podać podwieczorek.

- Prudence, natychmiast wracaj do swojego pokoju, do panny Palmer - powiedziała ciotka ze słodkim uśmiechem, któremu przeczyło jadowite spoj­rzenie skierowane na córkę.

- Och, nie - zaprotestował Joshua, markiz Hallmere w każdym calu. - Prue może zostać na podwieczorku, ciociu.

Dziewczyna zamachała rękami z radości. Lady Chastity chwyciła jej dłoń i pociągnęła siostrę na kanapkę.

- Oczywiście - potwierdziła Eve. Uśmiechnęła się do obu dziewcząt i usia­dła blisko nich. - Przyjechaliśmy, by zobaczyć dom Joshuy i poznać jego krewnych, a przecież Prue należy do rodziny.

Alleyne podszedł do okna.

- Doprawdy wspaniały widok - skomentował. - Joshuo, przypuszczam, że plaża po tej stronie doliny nie jest ogólnodostępna? Należy do majątku? Zazdroszczę.

Morgan dołączyła do Alleyne'a.

- Wciąż pragnę namalować morze - powiedziała. - Jednak chciałabym też namalować tę dolinę. I dom. I park na zboczu. Joshuo, jak to dobrze, że zostaniesz moim szwagrem. Pewnie będę musiała przyjechać tu kilka razy, o różnych porach roku, zanim uzyskam zadowalające efekty na płótnie. Och Freyjo, to wszystko będzie również twoje.

- Joshuo, tu się chyba hoduje owce, prawda? - spytał Aidan. - A pastwi­ska są pewnie wyżej, na płaskowyżu ponad doliną? Chciałbym je z tobą obejrzeć i pogawędzić z rządcą.

Freyja na razie nie zwracała uwagi na widok za oknem. Stała pośrodku salonu i uważnie oglądała wnętrze, obracając się dookoła.

- Piękny pokój - rzuciła wyniosłym tonem. - Josh, chyba jednak wymie­nię niektóre meble i draperie, gdy się pobierzemy. Ale to w zasadzie drobia­zgi. Wspaniale będzie tu przyjmować gości. Madame, domyślam się, że przy­jęcia, które pani swego czasu tutaj urządzała, sprawiały pani wiele radości. - Freyja uśmiechnęła się łaskawie do markizy, która odwzajemniła się słod­kim uśmiechem. Nie zdążyła jednak nic powiedzieć, ponieważ w tej właśnie chwili wniesiono podwieczorek.

Bedwynowie jasno dali do zrozumienia, kogo uważają za gospodarza.

Joshua rozmawiał z kuzynem Calvinem.

- Jak szczęśliwie się złożyło, że zjawiłeś się w Penhallow akurat teraz, gdy przywiozłem swoją narzeczoną i jej rodzinę, by obejrzeli dom, w któ­rym zamieszka po ślubie - zagadnął. - Upłynęło już z dziesięć lat od chwili, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Postanowiłeś spędzić tu wakacje?

Wielebny Calvin Moore się zaczerwienił.

- Zostałem zaproszony przez kuzynkę Corinne - odparł sztywno.

- Naprawdę? - Joshua uniósł brwi i zerknął na ciotkę z uśmiechem. - Domyśliłaś się, ciociu, że wkrótce przywiozę tutaj Freyję? Postanowiłaś zrobić mi niespodziankę spotkaniem z moim dziedzicem? Jakie to miłe z twojej strony. Calvinie, nie krępuj się i zostań tydzień albo dłużej. Ile zechcesz. Miło mi będzie mieć przy sobie nie tylko rodzinę Freyji, ale także moją własną.

Wielebny Moore odchrząknął.

- To bardzo uprzejme z twojej strony, Hallmere - odparł.

Chwilę później wszyscy zasiedli do podwieczorku i uprzejmie rozmawiali na rozmaite tematy.

Zabawne, pomyślała Freyja. Powietrze niemal wibrowało jedną jedyną nieporuszoną kwestią. Że oto pojawił się świadek, który oskarża Joshuę o popełnienie przed pięcioma laty morderstwa. Czcigodny Calvin Moore naj­wyraźniej już o tym wiedział. Córki ciotki, może z wyjątkiem Prue, chyba też. Oczywiście zdawali sobie z tego sprawę również Joshua i cały zastęp Bedwynów. A jednak nikt nawet słowem nie wspomniał o szykującym się skandalu.

Freyja zorientowała się, że markiza została zaskoczona nagłym przyjaz­dem Joshuy. A także tym, że przywiózł ze sobą narzeczoną oraz innych gości i zachowywał się tak stanowczo, choć uprzejmie. Uknuła spisek, ale najwy­raźniej jeszcze nie do końca wprowadziła go w życie.

Cała scena wydawała się więc absurdalnie normalna. Dwie rodziny, które wkrótce skoligacą się przez małżeństwo, zasiadły do podwieczorku i przy­jemnie ze sobą konwersowały. Markiza niemal promieniała radością.

- Pani Richardson chętnie zaprowadzi państwa do pokoi - odezwała się markiza, gdy podwieczorek dobiegł końca. - Jestem pewna, że pragną pań­stwo odpocząć przed kolacją. Cudownie będzie znów gościć przy moim sto­le tyle osób. Tak tęskniłam za tą chwilą, prawda, Constance?

- Odpocząć? - powtórzyła Freyja, uśmiechając się lekko do markizy. - Raczej nie, madame. Przebiorę się, odświeżę i będę gotowa zwiedzać dom. Josh, oprowadzisz mnie?

- Z wielką przyjemnością - odparł. - Czy pozostali też wybiorą się z nami? Calvinie? Chass, jeśli łaska, ty też musisz pójść. Zawsze wiedziałaś o domu najwięcej z nas wszystkich. Tak, Prue, moje kochanie, na pewno nie wybie­rzemy się bez ciebie. Może spotkamy się wszyscy w holu za pół godziny?

Dom był większy, niż się wydawał z zewnątrz. Zbudowany został na pla­nie kwadratu, wokół wewnętrznego dziedzińca. Większość pokoi dziennych znajdowała się w skrzydle od frontu, wychodzącym na południowy wschód. Z okien roztaczały się wspaniałe widoki na park, dolinę i morze. Prywatne apartamenty i sypialnie urządzono w skrzydle wschodnim. Pokoje paradne, sala balowa i galeria portretów znalazły się w części zachodniej. Skrzydło północne, wychodzące trochę na dolinę od strony lądu, a trochę na biegnący po zboczu park składało się głównie z oficyn, nad którymi, na drugim pię­trze, urządzono kwatery dla służby.

Podczas oprowadzania mówił głównie Joshua, choć Constance tu i ówdzie dorzuciła kilka zdań. Gdy jednak dotarli do pokoi paradnych i galerii portre­tów, o wszystkim opowiedziała Chastity. Znała historię każdego szczegółu architektonicznego, każdego dzieła sztuki, każdej generacji rodziny Moore, mieszkającej zarówno w starym, zburzonym już domu, jak i w nowym, który stał tu dopiero od czterech pokoleń. Mówiła cicho, wyraźnie i konkretnie, z wi­docznym wielkim sentymentem dla tematu. Freyja uświadomiła sobie, że lubi córki markizy. Wydawały się tak zdumiewająco inne niż ich matka.

W pokojach paradnych Joshua, uwolniony od funkcji przewodnika, wsunął sobie rękę Freyji pod ramię i spojrzał roześmianymi oczami.

- Bedwynowie są naprawdę straszni, gdy ruszają do boju - powiedział. - A ty, kochanie, najbardziej z nich wszystkich. Więc zamierzasz przemeblo­wać mój salon, tak? I z przyjemnością będziesz tu przyjmować gości?

- Draperie mają niewłaściwy kolor - odparła. - A kilka krzeseł jest raczej w złym guście. Są przeładowane ozdobami.

Zachichotał.

- „Wspaniale będzie tu przyjmować gości” - zacytował cicho jej słowa. - ”Madame, domyślam się, że przyjęcia, które pani swego czasu tutaj urzą­dzała, sprawiały pani wiele radości”. Och, Free, gdyby można było w tamtej chwili poznać myśli markizy...

- Nikt nie wspomniał o podejrzeniach o morderstwo - rzuciła.

- Och, na pewno wkrótce o tym usłyszymy. - Uśmiechnął się szeroko.

Jest taki do mnie podobny, pomyślała Freyja. Doskonale się bawi. Głu­piec. Jeśli zostanie skazany, czeka go szubienica. A on na myśl o nadciągają­cym niebezpieczeństwie tylko uśmiecha się od ucha do ucha.

Reszta dnia upłynęła w atmosferze pozornego spokoju. Przy kolacji Jo­shua zajął miejsce u szczytu stołu. Posadził Freyję po swej prawej ręce, a Constance po lewej. Ciotka usiadła na przeciwległym końcu stołu. Po kolacji Joshua dał ciotce znak, gdy uznał, że nadeszła pora, by damy prze­szły do salonu i zostawiły panów samych, by mogli napić się porto i poroz­mawiać.

Między Chasthy i Morgan najwyraźniej zawiązała się nić sympatii. Wspól­nie zabawiały się grą na fortepianie, ku uciesze reszty towarzystwa. Eve siedziała z Prue, której Joshua pozwolił zjeść kolację z resztą domowników i gośćmi. Freyja domyśliła się, że pewnie nie zdarzyło się to nigdy dotąd. Stała samotnie w salonie przy oknie, przysłuchiwała się konwersacji i pa­trzyła w mrok.

Eve rozmawiała z markizą i Constance. Nie zachowywała się z typową dla Bedwynów chłodną wyniosłością Świetnie jednak dawała sobie radę na swój spokojny, miły sposób.

- To z pewnością bardzo przykre, gdy wraz ze śmiercią męża tak wiele się traci - powiedziała. - Panowanie w Penhallow musiało być jednym z naj­piękniejszych przeżyć w pani małżeństwie. Mam nadzieję, że dla Freyji bę­dzie to równie przyjemne. Jakie są pani plany na przyszłość? A może jeszcze za wcześnie, by coś zdecydować? Jak widzę, nadal jest pani w żałobie...

Markiza przyłożyła chusteczkę do oczu.

- Mój drogi Hallmere, to znaczy mój zmarły mąż... Wciąż myślę tylko o nim, lady Bedwyn. - Westchnęła. - Oczywiście powitam tutaj lady Freyję z otwartymi ramionami. Mogę jej wiele przekazać w kwestii prowadzenia tak wielkiego domu. Choć przypuszczam, że coś niecoś się nauczyła w Lind­sey Hall.

- Domek u stóp wzgórza to zapewne siedziba dla markizy wdowy? Wyda­je się całkiem przyjemny - zauważyła Eve.

- Lady Freyjo, jak ładnie gra pani siostra - powiedziała markiza głośniej, - i jest taka piękna. Zdaje mi się, że zostanie mężatką, nim przyjdzie lato. Wszystkie urodziwe dziewczęta wychodzą za mąż młodo.

- Jeśli mają na to ochotę - odparła Freyja. - Nie jestem pewna, czy Mor­gan akurat tego pragnie.

- Lady Constance, a jakie pani ma plany, teraz, gdy rok waszej żałoby dobiega końca? - ciągnęła Eve. - Może sezon w Londynie? Jeśli Freyja i Joshua pobiorą się przed nadejściem wiosny, Freyja będzie mogła panią wprowadzić w towarzystwo, gdyby pani mama nie czuła się jeszcze na si­łach.

O tak, Eve jest równie groźnym przeciwnikiem, jak Bedwynowie, pomyś­lała Freyja, uśmiechając się pod nosem.

- Prudence, już pora, żebyś wróciła do pokoju dziecinnego - odezwała się markiza głosikiem małej dziewczynki, który Freyja tak dobrze pamiętała z Bath.

- Chodźmy, Prue. - Eve wstała i pociągnęła dziewczynę za sobą. - Na mnie też pora, żebym poszła na górę i poczytała Becky i Davy'emu przed snem. Chciałabyś posłuchać?

Później, gdy panowie dołączyli do pań w salonie, wszyscy napili się her­baty i rozmawiali przez pewien czas. W końcu markiza zasugerowała, żeby wcześnie położyć się spać, jako że goście są pewnie zmęczeni po tak długiej podróży.

- Muszę przyznać, że sama jestem już znużona - powiedziała. - Dzień był tak ekscytujący. Nareszcie mogłam powitać w domu mojego drogiego Joshuę. A także jego narzeczoną i jej rodzinę.

Nikt nie protestował. Podróż rzeczywiście była długa. Wyglądało jednak na to, że Joshua jeszcze nie chce iść spać.

- Freyjo, masz ochotę odetchnąć świeżym powietrzem? - spytał.

- Och, Joshuo, mój drogi - odezwała się ciotka omdlałym głosem. - Lady Freyja musiałaby zabrać ze sobą pokojówkę.

Alleyne uśmiechnął się do siostry i sugestywnie poruszył brwiami.

- Freyja wychodzi w towarzystwie swojego narzeczonego, madame - powiedział sztywno Aidan z cudowną arogancją w głosie. - Nie potrzebuje przyzwoitki.

- A nawet gdybym potrzebowała... - Freyja uniosła wysoko brwi i pozo­stawiła zdanie niedokończone. - Tak, Joshuo, przejdę się z przyjemnością.

Noc była chłodna, jak to wczesną jesienią, a jednak piękna. Niebo, które wcześniej wydawało się czarne przez okno w salonie, teraz lśniło gwiazda­mi. Księżyc oblewał dolinę światłem i błyszczał szeroką, srebrną wstęgą na morzu i w ujściu rzeki.

Wokół domu biegła ścieżka, od strony zbocza obramowana rabatami i krze­wami, od doliny oddzielona wysokim na metr kamiennym murem, obrośnię­tym bluszczem. Dalej znajdowała się łąka, która opadała aż do drogi poroś­niętej na poboczach krzewami. Freyja przypuszczała, że w lecie cała okolica mieni się kolorami. Nawet teraz, w nocy, było tu pięknie.

- Twoja ciotka to strasznie głupia kobieta - powiedziała. - Nigdy nie chcia­łeś tu wracać, prawda? Zostawiłbyś ją w spokoju, żeby żyła w Penhallow do końca swoich dni i pozwoliłbyś jej rządzić domem, jakby nadal należał do niej. Nie wytrzymała jednak, żeby nie zrobić afery z niczego.

- A teraz Morgan będzie tu często przyjeżdżać, żeby malować - wtrącił. - Alleyne też, by nacieszyć się plażą. Aidan zainteresował się hodowlą owiec. Eve już planuje debiut moich kuzynek w towarzystwie, a ty zamierzasz prze­meblować dom. I na dodatek ja tu jestem. Tak, przypuszczam, że gdyby ciotka mogła cofnąć czas, zapewne zignorowałaby list od pani Lumbard, donoszący o mojej obecności w Bath. Chociaż niekoniecznie. Ona zawsze musiała wszystko kontrolować.

- Dlaczego nie chciałeś tu wracać? - spytała.

Niewiele o nim wiedziała, poza tym, że jest pociągającym mężczyzną i we­sołym kompanem. Dziwne, że można kogoś poznać w najbardziej intymny sposób, a jednocześnie niewiele o nim wiedzieć. Freyja od początku nie chcia­ła poznać Joshuy bliżej. Nadal nie chciała. Jednak teraz wydawało się to nieuniknione. Podjęła szaloną nagłą decyzję, by mu towarzyszyć. Teraz na dobre włączyła się w jego życie.

- Przybyłem tu w wieku sześciu lat, po śmierci rodziców - odparł. - Z po­czątku nawet nie wiedziałem, że oni nie żyją. Usłyszałem tylko, że musieli na pewien czas wyjechać. Zapewne pomysł był taki, że ja powoli o nich zapomnę i nie dotrę do tragicznej prawdy. Jednak ciotka mi powiedziała, jak tylko pierwszy raz coś spsociłem. Oświadczyła, że moi rodzice byliby bar­dzo rozczarowani, gdyby widzieli, jakim jestem złym chłopcem. Dobrze się więc stało, że nie żyją i nigdy się tego nie dowiedzą.

- O tak, to bardzo do markizy podobne - stwierdziła Freyja. - Mam na­dzieję, że posłałeś ją do diabła.

- Tak i to w jeszcze bardziej soczystych słowach - odparł. - Ale zrozumia­łem też, co ta prawda dla mnie oznacza. Do tamtej chwili znosiłem wszystko z całą cierpliwością, na jaką mnie było stać. Czekałem na dzień, w którym przyjadą rodzice i zabiorą mnie do domu. Gdy dowiedziałem się, że odeszli na zawsze, poczułem okropną pustkę. Uświadomiłem sobie, że jestem skazany na życie u stryja i ciotki.

- Mam nadzieję, że nigdy nie znosiłeś swego losu z pokorą - rzuciła cierpko Freyja. Starała się opanować ogarniającą ją litość dla tamtego chłopczyka, którym kiedyś był Joshua.

Roześmiał się.

- Kochanie, w tym momencie powinnaś się zalać rzewnymi łzami litości! - zawołał. - Nie, nie byłem pokorny. Postanowiłem, że skoro ciotka i tak uważa, iż jestem zły, to zrobię wszystko, by na taką opinię zasłużyć.

- A twój stryj? - spytała Freyja. - I kuzyni? Czy też podzielali zdanie ciotki?

- Stryjowi nie zostawiłem wyboru - odparł. - Ja naprawdę byłem okrop­ny, Free. Gdybym ci opowiedział choćby tylko część moich wybryków, pewnie włosy by ci się zjeżyły na głowie.

- Wątpię - odparła. - Przecież wyrosłam wśród Bedwynów i Butlerów. Jednak w mojej rodzinie mówiono, że jesteśmy psotni i rozbrykani, i po prostu wymierzano nam karę. Nigdy nie nazywano nas złymi dziećmi.

- Z dziewczynkami jakoś mi się układało - ciągnął. - One jednak były ode mnie młodsze, a przez to nigdy nie stały się prawdziwymi towarzyszkami zabaw.

- Przypuszczam, że ciotka nienawidziła cię, bo byłeś następny w kolejce do odziedziczenia tytułu po jej synu - powiedziała.

- Niewątpliwie. - Zachichotał.

- Och! - westchnęła. Minęli właśnie zakręt i nagle uderzył w nich po­dmuch wiatru. Przed nimi roztaczała się teraz szeroka panorama morza. Ukazała się też wioska położona po drugiej stronie rzeki. - Wspaniały wi­dok!

- Prawda?

A jednak nie chciał tu wrócić.

- Jaki był Albert? - spytała.

- Idealny syn - odparł Joshua. - Nauczył się od stryja wszystkiego i czę­sto, ilekroć miał okazję, pomagał mu w sprawach dotyczących majątku. Uwielbiał matkę i troszczył się o siostry. Wyróżniał się w nauce w szkole i na uniwersytecie. Aktywnie działał w parafii i wspierał wszelkie dzieła cha­rytatywne. Często wstawiał się za mną u matki.

- Na pewno bym go znienawidziła - oświadczyła Freyja z przekonaniem.

Roześmiał się cicho.

- Tak - przyznał. - Chyba by ci się nie spodobał.

- A jednak ciągle się z nim kłóciłeś - zauważyła. - Sam to mówiłeś w Lind­sey Hall.

- Oczywiście - potwierdził. - Free, zło zwykle gardzi dobrem. Ja byłem bardzo, bardzo zły. A Albert był bardzo, bardzo dobry. Często wygłaszał mi kazania na temat dobra, a ja równie często mówiłem mu, co może zrobić z tymi kazaniami.

W jego głosie jak zwykle brzmiał śmiech. Freyja zdała sobie sprawę, że owa beztroska była tylko maską, za którą skrywał mroczne cienie z prze­szłości. Niedawno zastanawiała się, czy pod maską kryje się człowiek, czy też nie ma nic. Teraz znała odpowiedź, choć nie zgłębiła jeszcze wszystkich tajemnic. I nie zamierzała ich zgłębić. Pragnęła zapamiętać Josha wyłącznie jako lekkoducha i flirciarza. Nie chciała czuć żalu ani przygnębienia na wspo­mnienie człowieka, którego może warto było poznać bliżej.

Minęli następny zakręt ścieżki. Zbocze spadające w tym miejscu prawie pionowo osłoniło ich od wiatru. Zatrzymali się. Joshua oparł się łokciami o mur i popatrzył w dół. Księżyc oświetlał jego uśmiechnięty profil.

- Skoro tak bardzo nienawidziłeś życia tutaj, dlaczego zostałeś tak długo? - spytała. - Wyjechałeś dopiero pięć lat temu. Miałeś wtedy już dwadzieścia dwa - trzy lata?

- Dwadzieścia trzy - odparł. - Wyprowadziłem się z Penhallow w wieku osiemnastu lat. Zamieszkałem w Lydmere. - Wskazał głową w kierunku wioski. - Zostałem czeladnikiem u stolarza i nauczyłem się rzemiosła. Nawet byłem dobry. Mógłbym tym uczciwie zarabiać na życie. Czułem się szczęś­liwy i pewnie niczego by mi w życiu nie brakowało.

Dziwna wydała się jej myśl, że lady Freyja Bedwyn nigdy by nie spotkała Joshuy Moore'a, stolarza z kornwalijskiej wioski Lydmere. Nawet gdyby ich ścieżki kiedyś się skrzyżowały, nie miałaby pojęcia o jego istnieniu. Należeliby do dwóch różnych światów.

- A potem Albert zginaj, ty stałeś się dziedzicem całego majątku i wszyst­ko się zmieniło - dokończyła.

- Tak. - Odwrócił głowę i spojrzał na nią z dziwnie szyderczym uśmie­chem. - Zostałem markizem Hallmere'em i mogłem ubiegać się o rękę sio­stry księcia, nawet jeśli nasze zaręczyny są tylko na niby. Życie jest pełne niespodzianek, prawda?

Nadał jednak nie wyjaśnił, dlaczego wyjechał.

Freyja nagle przypomniała sobie coś, na co wcześniej nie zwróciła uwagi. Joshua wspomniał jeszcze w Lindsey Hall, ze nie pamięta już, o co właści­wie pokłócili się tamtej nocy, gdy zginął Albert. Jak mógł tego nie pamiętać? Jeśli wziąć pod uwagę finał tamtej nocy, każdy szczegół wydarzeń musiał na zawsze wryć mu się w pamięć.

Jednak go o to nie zapyta. Naprawdę nie chciała wiedzieć. Choć zaczyna­ło się to już jej wydawać kiepską wymówką, gdy rozważała wszystko w skrytości ducha.

- Bywałeś w Penhallow przez te wszystkie lata, gdy mieszkałeś w wio­sce? - spytała.

- Przychodziłem raz w tygodniu, gdy miałem pół dnia wolnego - odparł. - Żeby zobaczyć się z Prue.

- Biedactwo. - Freyja westchnęła głośno. - Matka jej nie znosi, prawda?

- W odniesieniu do Prue nie trzeba używać słowa „biedactwo” - powie­dział. - Jesteśmy skłonni widzieć tych, którzy fizycznie i psychicznie różnią się od nas, jako żałosne, upośledzone istoty. Nazywamy ich kalekami albo idiotami. Patrzymy z własnej, ograniczonej perspektywy. Znałem kiedyś ślep­ca, który tak pięknie postrzegał świat, że aż zrobiło mi się wstyd. Prue jest szczęśliwa i przepełniona miłością My tracimy te przymioty, jak tylko prze­stajemy być dziećmi. W jakim sensie jest kaleka, upośledzona czy biedna?

Mówił z takim ogniem, że przez chwilę niemal go nie poznawała. Przez całe popołudnie i podczas kolacji traktował Prue z wielką dobrocią i cierpli­wością. Nie okazywał przy tym znudzenia czy pogardy. Nie sprawiał też wrażenia, że się poświęca. Nie tylko Prue była przepełniona miłością. Jo­shua bardzo przypominał Freyji Eve. Aidan mawiał o swej żonie, że jest kobietą o miękkim sercu, ze skłonnością do opieki nad ofiarami losu. Ich dom wypełniali służący, których nikt nie chciał zatrudnić. Gospodynią była naprawdę groźna herod - baba, dawna więźniarka, która z radością dałaby się za Eve posiekać.

- Może teraz zdecydujesz się jednak zostać, skoro wreszcie wróciłeś - zasugerowała. - To znaczy, jak już wyjaśni się ta intryga, którą uknuła twoja ciotka. Oczywiście markiza będzie musiała się stąd wyprowadzić, ale chyba nie została bez grosza.

- Ma środki - odparł Joshua. - Ale zostanie w Penhallow. Ja wyjadę.

A ja na miejscu Josha, pomyślała Freyja, chciałabym mieć satysfakcję z wykurzenia markizy. Z odebrania jej wszystkiego, co z mocy prawa do niej nie należało. Nawet gdybym sama tu nie mieszkała, nie pozwoliłabym tej kobiecie zostać. Sprawiłoby mi wielką przyjemność, gdybym mogła się odegrać.

To, co Joshua zrobi albo nie, nie powinno mnie obchodzić. W ogóle on nie powinien mnie obchodzić.

- Cicha dolina w rozgwieżdżoną noc, światło księżyca lśni na powierzch­ni morza - powiedział. - A przy moim boku cudowna kobieta. Co ja wypra­wiam? Rozmawiam z nią grzecznie i tylko podziwiam krajobraz? Co się dzieje? Gdyby mnie ktoś teraz zobaczył, natychmiast straciłbym reputację. - Joshua wyprostował się i odwrócił do Freyji z szerokim uśmiechem.

- Wyobraź sobie, jeśli łaska, że kilka kroków od nas stoi moja pokojówka - powiedziała Freyja.

Roześmiał się cicho.

- Ale przecież Aidan mówił, że nie potrzebujesz przyzwoitki - przypomniał.

- Bo Aidan ci ufa - odparła. - On myśli, że jesteśmy zaręczeni.

- Przecież jesteśmy - upierał się Joshua. - Dzięki mojej ciotce i Bewcastle'owi. A także dzięki tobie. Zamiast zerwać, zdecydowałaś się tu ze mną przyjechać. Pod kapturem masz rozpuszczone włosy, prawda?

Rzeczywiście, nie były upięte. Rozpuściła je, gdy poszła na górę po płaszcz.

- A co to ma do rzeczy? - spytała wyniośle.

Teraz, gdy o tym wspomniał, zauważyła, że otaczająca ich sceneria rze­czywiście sprzyja romantycznym uniesieniom. A przynajmniej zachęca do flirtowania. W ciągu minionych kilku tygodni dość się już jednak naflirtowała z Joshuą. Mieli dużo szczęścia, że nie znaleźli się w sytuacji, która zmusiłaby ich do małżeństwa. Naprawdę nie powinna go zachęcać do dal­szych nierozważnych kroków.

On jednak zdążył już podejść i zdjąć jej kaptur. Włosy kaskadą spłynęły na ramiona i plecy. Nawet w tym zacisznym miejscu wiatr zaczął rozwiewać i unosić wokół twarzy bujne loki.

- Widzisz, Free, każdego mężczyznę z krwi i kości aż ręce świerzbią, żeby zanurzyć palce w takie włosy, jak twoje - powiedział. - A ja jestem prawdzi­wym mężczyzną. - Przesunął dłońmi po jej włosach, a potem wplótł w nie palce. - Oczywiście potem nie może się oprzeć, by nie zrobić tego... - Przy­ciągnął Freyję do siebie i odchylił jej głowę tak, że mogła spojrzeć w jego oświetloną księżycem twarz.

Tak jak się spodziewała, oczy aż mu się iskrzyły z rozbawienia.

- Kłopot w tym, że w takiej chwili kobieta czuje niemal nieodparty im­puls, by rzucić się z pięściami na tego mężczyznę z krwi i kości - odrzekła, obejmując go w pasie.

Zachichotał.

- Porządna walka na pięści może spowodować, że oboje przelecimy przez mur, potoczymy się w dół zbocza i wylądujemy o tam, w krzakach. Zdysza­ni, objęci i przytuleni do siebie całym ciałem. To się może okazać bardzo interesujące. Chyba zaryzykuję. - Pochylił głowę i potarł nosem o jej nos.

- Nie znam absolutnie żadnego powodu, dla którego powinniśmy to robić - powiedziała. Kłamczucha. Kłamczucha.

- Widzisz? - szepnął, przesuwając językiem wzdłuż jej warg, a ona w ca­łym niemal ciele poczuła niepożądane mrowienie. - Jesteśmy dla siebie stwo­rzeni, kochanie. Ja nie znam absolutnie żadnego powodu, dla którego nie powinniśmy tego robić.

- To przystoi zakochanym - odparła. - I zaręczonym. I małżonkom. A my nie jesteśmy ani jednym, ani drugim, ani trzecim.

- Ale jesteśmy mężczyzną i kobietą - mruknął cicho. Gdy przysunął usta do nasady jej szyi, poczuła dreszcz, przenikający całe ciało. - Sami w księ­życową noc - ciągnął Joshua. - Dyszący wzajemnym pożądaniem.

- Janie...

Uciszył jej protest. Otwartymi, gorącymi i wilgotnymi ustami dotknął warg Freyji. Kusił i drażnił, aż odnalazł językiem drogę do wnętrza ust. Przylgnę­ła do niego z gardłowym jękiem. Czuła nieustępliwe, bolesne pulsowanie między udami i wyżej we wnętrzu ciała, tam gdzie już raz gościł.

Zetknęli się językami. Wsunęła mu ręce pod płaszcz, surdut i kamizelkę. Dlaczego mężczyźni mają na sobie tyle ubrań? On pieścił dłońmi jej piersi. Potem przesunął ręce do tyłu, ujął Freyję za pośladki i przycisnął mocno do siebie. Uniósł ją lekko. Pulsujący w niej ból omal nie wybuchnął fajerwerka­mi jaśniejszymi niż gwiazdy nad ich głowami.

- Ty nie...? - spytał dużo później, tylko odrobinę odsuwając usta.

- Nie dyszę pożądaniem - odparła okropnie zdyszana. Roześmiał się cicho.

- Więc niech mnie Bóg ma w opiece, gdy zaczniesz dyszeć - powiedział.

- Free, dlaczego nie chcesz zostać moją żoną? Nie możesz mieć Ravensberga, ale pewnie wcześniej czy później musisz za kogoś wyjść. Dlaczego nie za mnie?

- Czy ty wcześniej czy później musisz się z kimś ożenić? - spytała ostro i cofnęła twarz.

- Mężczyźni podchodzą do tego inaczej - odparł. - Tak? A jak?

- Potrzebują swobody i nie lubią zobowiązań - wyjaśnił zwięźle. - Flir­tują i romansują, to im wystarcza. Kobiety mają instynkt budowania gniaz­da. Pragną domu, wierności, wiecznej miłości i dzieci.

Roześmiał się nagle i chwycił Freyję za prawy nadgarstek. Cofnął się i spoj­rzał na jej rękę.

- A to co, kochanie? - spytał. - Nie widzę pięści? Myślałem, że to cię wreszcie sprowokuje. Au!

Uderzyła go mocno lewą pięścią w podbródek.

- Dlaczego nie chcę zostać twoją żoną? - spytała. - Pewnie dlatego, że czuję litość dla twojej ślicznej buzi. Gdyby ciągle znajdowała się w zasięgu moich rąk, wkrótce byłaby w opłakanym stanie. Przypominałaby twarze dra­bów boksujących się do upadłego, ku uciesze dżentelmenów, którzy lubią obstawiać wyniki krwawych walk.

Joshua odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. Dotknął szczęki i ostrożnie nią poruszył.

- Lepiej wracajmy do domu - powiedział. - Doskonale się zatem rozu­miemy. Ja jestem niespokojnym pędziwiatrem, który musi się jeszcze wyszumieć. A może wręcz będzie szalał do końca życia. Ty wolałabyś pozostać starą panną niż poślubić kogoś, kogo nie pokochasz tak mocno, jak kiedyś już kochałaś. Freyjo, nigdy więc się nie pobierzemy. A jednak czujemy wza­jemne przyciąganie. Gdy tylko nadarza się okazja, rzucamy się gwałtownie na siebie i wybuchamy niczym dwa wulkany. Czy będziemy unikać tych okazji, dopóki się ostatecznie nie rozstaniemy? Czy też wręcz przeciwnie, dopóki możemy, będziemy się po prostu cieszyć każdą spędzoną razem chwilą. Przez kilka dni, tygodni albo dłużej.

- Mówisz tak, jakby w najbliższym czasie czekało nas tylko flirtowanie - rzuciła. - Przecież szykuje się afera, która ma na celu oskarżenie i skazanie cię za morderstwo. Ten świadek może się okazać bardzo niebezpieczny.

- O Boże, tak - przyznał. - A śmiertelnie wręcz niebezpieczne może być pół tuzina świadków. Ciekawe, czy ciotka była na tyle sprytna... albo głu­pia...

- Zastanawiam się, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy - powiedziała Freyja, jednak zaraz potrząsnęła głową. Założyła kaptur, odwróciła się i po­maszerowała ścieżką w kierunku domu. - Ale nie chcę wiedzieć.

Dogonił ją po drodze.

- Bo obawiasz się, że go zabiłem? - spytał. Czy to dlatego nie kwapiła się, by usłyszeć prawdę? - Groziłem mu śmiercią - oświadczył.

- Ale go nie zabiłeś - stwierdziła stanowczo. - W Lindsey Hall powie­działeś Aidanowi, że tego nie zrobiłeś. Uwierzyłam ci, Josh. I nadal wierzę. Zabiłbyś go, gdyby pożył dłużej?

Wahał się długo, zanim odpowiedział. Minęli zakręt. Znów zaczęło wiać.

- Nie wiem - powiedział w końcu. - Mocno się obawiam, że chyba jednak nie.

Świetnie! To mi wystarczy, pomyślała Freyja, wydłużając krok. Już i tak za dużo usłyszałam. Tamtej nocy, oprócz tego, że ktoś zginął, stało się jesz­cze coś strasznego. Nie chcę wiedzieć, co takiego.

Ciekawa jestem, czy Hallmere zdążył pani wspomnieć, że ma uroczego bękarta, który mieszka z matką w wiosce w pobliżu Penhallow”.

Freyja nagle przypomniała sobie te słowa, wypowiedziane przez markizę słodkim, jękliwym głosikiem.

Ta kobieta była guwernantką dziewcząt, zanim ten nieszczęsny incydent zmusił mego męża dać jej odprawę. Zdaje się, że niczego im nie brakuje. Jak mniemam, Hallmere nadal łoży na ich utrzymanie”.

Freyja zdecydowała, że ta plugawa historia nie ma z nią nic wspólnego. Nie byli narzeczeństwem. Nie chciała osądzać Joshuy. Zrodziło się w niej jednak okropne podejrzenie, że owa kłótnia w łódce tamtej nocy dotyczyła guwernantki i dziecka. Czyżby Albert wygłosił jedno ze swoich napuszo­nych, obłudnych kazań na ten temat? A Joshua... Jak on zareagował, poza tym że groził kuzynowi śmiercią? Jak właściwie i dlaczego zginął Albert?

Nie chcę tego wiedzieć.

- Zgorszyłem cię, kochanie - odezwał się Joshua. - Czy to oznacza ko­niec flirtowania? Jestem niepocieszony.

- Czy ty niczego nie traktujesz poważnie? - spytała z pogardą. Znała już jednak odpowiedź. I bardzo tego żałowała.

Joshua Moore, markiz Hallmere, traktował poważnie wiele spraw.

Powinna była rozstać się z nim dawno temu, gdy jeszcze nawet nie podej­rzewała, że Joshua nie jest tylko roześmianym, beztroskim, niesamowicie przystojnym hulaką.

Roześmiał się cicho. Odnalazł pod okryciem jej rękę i splótł ich palce. Ramię w ramię ruszyli z powrotem do domu.

17

- Kto to taki? - spytał Joshua. Oparł się o biurko rządcy i skrzyżował ręce na piersi. Mimo wczesnej pory Saunders już pracował w swoim gabinecie.

- Hugh Garnett - odparł. - Ma majątek po drugiej stronie doliny. Jego matka była baronówną. Dobrze mu się powodzi. Kilka lat temu objął mają­tek po ojcu, dokupił ziemi. Jest dosyć wpływowym dżentelmenem.

- Ależ ja znam Hugh Garnetta. - Joshua zmarszczył brwi. - To bratanek pani Lumbard, najbliższej przyjaciółki markizy. Cóż, nie jestem nawet za­skoczony. Jak pan sądzi, dlaczego on to robi? Poza tym że ma powód, by mnie nie lubić, musi jeszcze coś z tego mieć. To nie jest człowiek, który zrobi coś za darmo.

- Okazuje względy lady Chastity, bez żadnej zachęty, czy to z jej strony, czy to ze strony markizy - wyjaśnił Saunders. - Faktem jest jednak, że po powrocie z Bath markiza zaprosiła go tu na podwieczorek, razem z jego ciotką i jej córką. Oczywiście dla niego byłaby to wspaniała koneksja, zwłasz­cza jeśli związek zyskałby błogosławieństwo matki lady Chastity.

- I jeśli jeszcze ja nie mógłbym wszystkiego popsuć, przyjeżdżając z na­rzeczoną - dodał Joshua. - Zdaje się, że czcigodny Moore został tu sprowa­dzony, żeby zalecał się do Constance, a także udzielał markizie moralnego wsparcia i pociechy. Ta kobieta rządzi wszystkim z niezmienną bezwzględ­nością, prawda?

Joshua wstał i podszedł do okna z widokiem na zbocze doliny. Znajdowa­ły się tu ogrody warzywne i kwiatowe, a także cieplarnie. Za nimi wąska ścieżka wiła się wśród krzewów ku znajdującym się wyżej łąkom.

Przypomniał sobie, co powiedziała mu w Bath Constance, spojrzał na rząd­cę. Jim Saunders był około trzydziestoletnim mężczyzną, który po śmierci ojca odziedziczy skromną fortunkę. Będzie jednak musiał zadbać o młod­szego brata i kilka sióstr. Miał miły wygląd i ciężko, rzetelnie pracował. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego Constance, żyjąca w izolacji od męż­czyzn ze swojej sfery, oddała mu serce. Czy odwzajemniał uczucie? Siedział za biurkiem i patrzył na zamknięty rejestr majątkowy. Twarz miał zupełnie bez wyrazu.

- Milordzie, musi pan zrozumieć, że jestem tu stosunkowo od niedawna i nie zdążyłem jeszcze sformułować obiektywnych opinii o wszystkich do­mownikach i mieszkańcach okolicy - powiedział Saunders bardzo oficjalnym tonem. - Nie znam markizy zbyt dobrze i nie próbuję zgadywać jej motywacji. Pana także nie dane mi było bliżej poznać. Zdaję sobie jednak sprawę, że to panu, a nie milady jestem winien lojalność. Ostrożna odpowiedź. Ale też nie służalcza.

- Zatem nie jest pan pewny, czy oskarżenia, przed którymi mnie pan ostrze­gał, są prawdziwe - rzucił Joshua. - Zastanawia się pan, czy przypadkiem nie znalazł się na służbie u zdesperowanego mordercy.

- Wolę myśleć, że tak nie jest - odparł rządca.

- Dziękuję. - Joshua przyjrzał mu się uważnie. - Skąd pan się dowie­dział? Od mojego przyjazdu nie padło na ten temat ani jedno słowo. Na progu nie czekał policjant, żeby mnie aresztować. Kto panu powiedział?

Saunders przysunął rejestr do brzegu biurka.

- Constance?

Saunders otworzył rejestr, potem znów go zamknął.

- W rozmowie ze mną zasugerowała, że należałoby pana poinformować, milordzie - wymamrotał.

- Aha. - Joshua westchnął cicho. - Muszę zatem podziękować kuzynce. I panu, że postąpił zgodnie z jej życzeniem. Wygląda na to, że intryga nie jest jeszcze dopracowana w szczegółach. Zastanawiam się. dlaczego nie, skoro znalazł się świadek, szacowny, zamożny obywatel, gotów przysięgać, że widział, jak zamordowałem swego kuzyna. Mój przyjazd może przeszko­dzić w dalszych knowaniach.

Rządca spojrzał mu w oczy, ale nie odważył się na komentarz.

- Saunders, zamierzam jeszcze bardziej utrudnić spiskowanie. Czeka mnie dzisiaj wspaniały, pracowity dzień. Jutro zda mi pan raport, jak postępują prace przy naprawach, które miały być wykonane po żniwach. Skoro już tu jestem, chciałbym też zobaczyć folwark, i porozmawiać pracownikami i ich żonami.

- Tak, milordzie - odparł rządca. - Jestem do pańskiej dyspozycji o każ­dej porze.

Joshua opuścił skrzydło dla służby i poszedł zobaczyć, czy ktoś z domow­ników i gości wstał. Musiał jednak spędzić z Saundersem więcej czasu, niż mu się wydawało. Niemal wszyscy zjawili się już na śniadaniu.

- Dzień dobry - powiedział, wchodząc do jadalni. - Zdaje się, że będzie słoneczny i rześki. Może wybierzemy się wszyscy konno lub powozami do Lydmere? To urocza wioska rybacka z plażą i portem w pobliżu. Witaj, Freyjo. - Ujął jej dłoń, uniósł do ust i przytrzymał nieco dłużej, niż należało. Popatrzył dziewczynie w oczy i się uśmiechnął.

Przy okazji mogę się nieźle zabawić, irytując zarówno ją, jak i ciotkę, pomyślał Joshua. Freyja uniosła brwi. Alleyne uśmiechnął się szeroko. Cał­ym odchrząknął, a markiza uśmiechnęła się słodko. Joshua nałożył sobie jedzenie na talerz i zasiadł u szczytu stołu. Doszedł do wniosku, że odgrywanie płomiennego kochanka jest łatwiej­sze niż utrzymywanie dzień po dniu zaręczyn na niby. Wczorajszy pocału­nek przyniósł mu więcej frustracji niż przyjemności, zwłaszcza że poznał już namiętność, która nadchodziła potem. Ostatniej nocy uświadomił sobie, że znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie, iż zakocha się we Freyji Bedwyn. Musi pilnie się starać, by utrzymać znajomość w bezpiecznych granicach. Zakochanie się na serio nie wchodziło w grę.

Joshua włączył się do ogólnej rozmowy przy stole. W końcu jako ostatni zasiedli do śniadania Eve i Aidan.

- Przyszło mi do głowy, że mój powrót do domu wywoła w okolicy liczne komentarze - odezwał się Joshua. - A zdaje się, że nasz wczorajszy przyjazd nie przeszedł niezauważony. Gdy stanie się wiadome, że przywiozłem też ze sobą narzeczoną, wszyscy będą się spodziewać jakichś uroczystości. Najle­piej więc urządzić wielki bal w Penhallow. Powiedzmy od dziś za tydzień? Sam dopilnuję przygotowań. Jednak nie byłem tu od pięciu lat i z pewnością nie znam wszystkich okolicznych mieszkańców. Spodziewam się, ciociu, że pomożesz mi przy układaniu listy gości? Constance i Chastity też?

Rozpromieniona Constance zarumieniła się i kiwnęła głową. Chastity się uśmiechnęła.

- Cudowny pomysł, Joshuo, nawet jeśli ja jestem jeszcze w żałobie po twym drogim stryju - powiedziała ciotka ze słodkim uśmiechem. - Musisz jednak pamiętać, że tu nie Londyn czy Bath. W promieniu piętnastu kilome­trów od Penhallow mieszka zaledwie kilka rodzin wartych uwagi. Kolacja w niewielkim gronie i przyjęcie na stojąco będzie bardziej wskazane. Sama roześlę zaproszenia i uzgodnię wszystko z kucharzem.

- W kwestii przekąsek serwowanych podczas balu jak najbardziej tak - odparł Joshua z uśmiechem. - Dziękuję, ciociu, będę ci bardzo wdzięczny. Podczas lat spędzonych w Lydmere zyskałem licznych przyjaciół. Zdaje się, że wielu z nich z przyjemnością przyszłoby tutaj na tańce. Są też dzierżawcy i pracownicy folwarku. Chyba bardziej będzie to przypominało wiejską za­bawę niż bal z wyższych sfer. Należy mieć nadzieję, ciociu, że twoi lepiej urodzeni znajomi nie poczują się urażeni. Zdaje się, że pani Lumbard już wróciła z córką z Bath. Zaprosimy je obie. Może przybędzie też z nimi jej bratanek? Hugh Garnett, o ile dobrze pamiętam?

Markiza wyraźnie pobladła i spojrzała na niego z zaciśniętymi ustami. Chastity z hałasem upuściła widelec.

- Słyszałem, że od czasu do czasu dotrzymuje swej ciotce towarzystwa - ciągnął Joshua. - Podobno całkiem niedawno przybył tutaj z nią na podwie­czorek?

Zauważył, ze Bedwynowie obserwują go i słuchają z żywym zaintereso­waniem. Constance utkwiła wzrok w swoim talerzu, ale nic nie jadła. Cha­stity patrzyła na Joshuę szeroko otwartymi oczami. Calvin znów odchrząknął.

- Rzeczywiście był tutaj - potwierdziła ciotka. - To bardzo miły młody człowiek. Edwina Lumbard go uwielbia.

- A jednak, ciociu, zdaje się, że sprawił ci wielką przykrość, rozdrapując stare rany, które może zaczęły się już zabliźniać - ciągnął Joshua.

- Co też masz na myśli? - Ciotka przycisnęła dłoń do serca i skuliła się z żałosną miną.

- Podobno Garnett zasugerował, jakoby śmierć Alberta pięć lat temu nie nastąpiła na skutek wypadku, ale... morderstwa - ciągnął Joshua. - A jako zabójcę Garnett wskazał mnie.

- Och, nie - szepnęła Eve, także przyciskając dłoń do serca.

- Co jest, do diabła?! - zawołał Alleyne.

- Joshuo, jeśli tak jest w istocie, to naprawdę poważny zarzut - wtrącił się Aidan.

- Wielkie nieba, czyżbym była zaręczona z mordercą? - odezwała się Frey­ja. Dłonią, która nawet lekko nie zadrżała, uniosła filiżankę z kawą do ust. - Jakie to zabawne!

Chastity była śmiertelnie blada. Constance też.

Wielebny Calvin Moore wstał, odchrząknął i uniósł ręce, jakby miał udzielić wszystkim błogosławieństwa.

- Nie mylisz się. Hallmere - powiedział. - Taka sugestia rzeczywiście zo­stała wysunięta. Pan Garnett twierdzi, że był świadkiem wydarzeń tamtej nocy, gdy zginął mój kuzyn. Z tego właśnie powodu wezwała mnie tutaj Corinne. Potrzebowała mężczyzny, krewnego, który mógłby jej doradzić. Teraz jednak nie czas i nie miejsce, by rozmawiać o tak przykrych sprawach.

- Nie wyobrażam sobie lepszego czasu i miejsca - odparł Joshua i uśmiechnął się do wielebnego. - Usiądź, Calvinie. Wszyscy zebrani tutaj są rodziną albo wkrótce będą.

Markiza chwyciła się za gardło. Twarz jej nagle poszarzała.

- Joshuo, mój drogi - odezwała się omdlałym głosem. - Nawet przez chwilę nie wierzyłam w choćby jedno słowo pana Garnetta. Nie wiem, dlaczego on mówi takie rzeczy. Czułam jednak potrzebę skonsultować się w tej sprawie z osobą mądrzejszą ode mnie, z mężczyzną, kimś z rodziny. A kuzyn Calvin jest duchownym.

- Calvinie, mam nadzieję, że mój niespodziewany przyjazd nie wprawił cię w zbyt wielkie zakłopotanie - powiedział Joshua. - Zapewniam, że z mojej strony nic ci nie grozi. Rzeczywiście byłem z Albertem tamtej nocy, gdy utonął, ale go nie zabiłem. Ciociu, a kiedy ja miałem tu być wezwany, żebym mógł się bronić przed zarzutami? Czy też może twój list, wysłany do Lind­sey Hall, minął się ze mną w drodze?

- Zrozum, byłam okropnie wstrząśnięta... - wymamrotała ciotka. - Nie wiedziałam, co robić. Poprosiłam kuzyna Calvina, żeby przyjechał i udzielił mi rady. Nie chciałam na razie po ciebie posyłać, gdyż mogło ci tu grozić niebezpieczeństwo.

- To świadczy o twojej nadzwyczajnej troskliwości - odparł Joshua. - No, cóż... - Ciotka otarła usta serwetką. - Jesteś przecież bratankiem mego męża. Zawsze traktowałam cię jak syna.

- Constance, wierzysz, że mogłem zamordować twojego brata? - Popa­trzył na kuzynkę.

Spojrzała mu w oczy.

- Nie, Joshuo - odparła. - Nie wierzę.

- Chass? - spytał dziewczynę, która z pobladłą twarzą nadal wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. - Wierzysz w to?

Pokręciła powoli głową.

- Nie - wyszeptała.

- A ty, Calvinie? - zwrócił się do kuzyna, który właśnie usiadł z powrotem na swoim miejscu.

Calvin odchrząknął. Chyba robił to odruchowo.

- Hallmere, znałem cię jako psotnego chłopca - odparł. - O ile dobrze pamiętam, nigdy jednak nie byłeś nikczemnikiem. Uwierzę w twoją winę, tylko jeżeli zostanie udowodniona ponad wszelką wątpliwość.

- To uczciwe postawienie sprawy - stwierdził Joshua. - Freyjo?

- Poranek mija, a my tu omawiamy jakieś bzdury - powiedziała wynio­słym tonem, zadzierając nos. - Nie mogę się doczekać obiecanej przejażdż­ki do wsi.

- Ja też - oświadczyła Morgan.

- Zdaje się, że i dzieci już się niecierpliwią, żeby wreszcie wyjść na dwór - dodał Aidan. - Joshuo, dzisiaj po południu będę ci z przyjemnością towarzy­szył podczas wizyty u pana Garnetta. Mniemam, że zamierzasz go odwiedzić?

- Oczywiście - odparł Joshua. - Calvinie, chyba lepiej będzie, jeśli ty też się z nami wybierzesz.

Ciotka znów otarła usta.

- Pan Garnett wyjechał - rzuciła.

- Co pani powie, madame? - zdziwił się Aidan.

- Gdyby był obecny w domu, zaprosiłabym go tutaj, żeby pomówił z ku­zynem Calvinem - odparła. - Jak wszyscy niecierpliwie czekam, by usły­szeć od niego, że się pomylił. On jednak wyjechał na kilka dni.

- Naprawdę? - Joshua spojrzał na ciotkę z rozbawieniem.

- W takim momencie? - Alleyne nie posiadał się ze zdumienia. - Gdy powinien udać się do sędziego, by złożyć zeznania? Muszę przyznać, Joshuo, że w całej sprawie najbardziej nie rozumiem, dlaczego on czekał aż pięć lat i zdecydował się wystąpić dopiero teraz.

- Zdaje się, że Garnett wyjechał, żeby dokładniej przemyśleć swoje ze­znania - stwierdził Joshua. - Byłby głupcem, postępując zbyt pochopnie. Zwłaszcza że zwlekał tak długo. Podczas rozprawy jego słowo stanęłoby przeciw mojemu, a ja przecież jestem markizem Hallmere'em. Należy mieć tylko nadzieję, że nie okaże się nadgorliwy. Powinien pamiętać, że łódź, z której pewnie przyglądał się okropnej zbrodni, musiała być widoczna tak­że dla mnie, i co bardziej istotne, dla Alberta. Dlaczego Garnett odpłynął i nie zaofiarował pomocy? Czyżby obawiał się, że jego też zamorduję?

- Joshuo, lekceważysz sobie tę sprawę - odezwała się ciotka płaczliwym głosikiem. - A ona może się okazać naprawdę poważna. Nie zniosłabym tego, gdybym straciła bratanka, który zawsze był mi tak drogi, jak własny syn. Jestem o krok od zasugerowania ci. byś wyjechał już teraz, póki jeszcze możesz. Byłbyś przynajmniej bezpieczny.

- Och, ale straciłbym szacunek dla samego siebie, gdybym postąpił jak tchórz - odparł Joshua z szerokim uśmiechem.

- A ja byłabym wściekła, gdybym jednak nie została panią Penhallow - powiedziała Freyja szyderczo i wstała. - Ta konwersacja robi się coraz bar­dziej męcząca. Wybieram się na konną przejażdżkę, nawet jeśli nikt z was nie będzie mi towarzyszył.

Wszyscy wstali od stołu. Z wyjątkiem markizy, która wyglądała, jakby była chora i nie miała sił się ruszyć.

- Skoro więc nie spotkamy się dzisiaj z Garnettem. powinniśmy przynaj­mniej skorzystać z pięknej pogody - powiedział Joshua. - Zbierzmy się w holu za pół godziny, dobrze? Weźmiemy też dzieci i Prue. Ciociu, nie wolno ci się już dłużej martwić. Gdy w końcu zobaczę się z Garnettem. ostro go zbesztam, że tak poważnie nadszarpnął twoje delikatne nerwy. Pozwól, że cię odpro­wadzę do apartamentu.

Podał ciotce ramię.

- Mam nadzieję, że z nim pomówisz, Joshuo. - Markiza westchnęła, opie­rając się ciężko na ramieniu kuzyna. - Naprawdę nie mogę tego wszystkiego znieść.

* * *

Dla Freyji szybko stało się jasne, że Joshua jest bardzo lubiany, zarówno w Penhallow, jaki wiosce Lydmere. Zauważyła, że w domu służący uśmie­chają się serdecznie, gdy go obsługują czy nawet tylko obok niego prze­chodzą Nie mogła się powstrzymać od porównań ze służbą w Lindsey Hall, której pomysł, by uśmiechnąć się do Wulfrica, wydałby się równie niedo­rzeczny jak to, by śpiewać lub tańczyć w jego obecności.

W Lydmere serdeczna reakcja była jeszcze bardziej zauważalna. Natych­miast rozpoznawano Joshuę, gdy jechał u boku Freyji na czele wycieczki. Każdy dygał, kłaniał się lub zdejmował czapkę. To specjalnie nie dziwiło, bo prze­cież był markizem Hallmere'em, ale wszystkie twarze rozjaśniały się w uśmie­chu. A niektórzy co śmielsi wieśniacy wykrzykiwali też pozdrowienia.

No tak, można się tego było spodziewać, pomyślała Freyja, z irytacją prze­mieszaną z podziwem.

Przy pierwszej okazji Joshua zsiadł z konia i oddał wodze Alleyne'owi. Ściskał wyciągnięte do niego ręce i poklepywał ludzi po plecach, a nawet pocałował kilka pomarszczonych damskich policzków.

Twarz miał rozjaśnioną radością i sympatią.

Właśnie w tym momencie Freyja w pełni uświadomiła sobie, w jak poważ­nym znalazła się niebezpieczeństwie. Z każdą chwilą coraz wyraźniej widziała, jakim człowiekiem jest Joshua. Dziś rano przy śniadaniu był śmiały i bezpośred­ni. Jego uśmiech i uprzejmość skrywały bezwzględność i żelazną wolę. Tamte­mu mężczyźnie pewnie potrafiłaby się oprzeć. Teraz pełen był ciepła, śmiechu i szczerego zainteresowania sprawami swoich przyjaciół. Freyja uznałaby tych ludzi za niewartych uwagi. Zawstydziła się, gdy sobie to uświadomiła. Temu mężczyźnie trudniej było się oprzeć. Tak bardzo się różnił od innych z jej sfery.

Oczywiście powinna zwrócić uwagę na pierwsze ostrzeżenie. Wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. On przecież pospieszył z pomocą służą­cej zaatakowanej przez wiewiórkę, nieprawdaż?

Joshua nie zaniedbywał krewnych i gości, których zabrał na wycieczkę. Zostawili konie i weszli do oberży na herbatę, piwo i ciastka. Wskazał im atrakcje warte uwagi. Eve i Aidan nie zabawili długo. Wraz z dziećmi wyszli na dwór, na plażę. Wprawdzie nie tak szeroką, jak ta w Penhallow, na drugim brzegu rzeki, ale równie malowniczą. W pobliżu znajdował się niewielki port. w którym kołysały się na wodzie liczne łodzie rybackie. Kilka osiadło już na piasku, ponieważ zaczaj się odpływ. Chastity zabrała Prue i wyszła razem z Eve i Aidanem. Calvin zaproponował Constance spacer ulicą wzdłuż nadbrzeża. Po pewnym czasie Morgan i Alleyne też wyszli, by pobuszować po wąskich, stromych uliczkach, i zobaczyć, co znajdą w kilku sklepikach we wsi.

Joshua przedstawił Freyji oberżystę Isaaca Perriego, wielkiego, łysego mężczyznę z rumianą twarzą, któremu brakowało kilku zębów. Dla niej było to zupełnie nowe doświadczenie.

- Znalazłeś sobie wspaniałą panią, chłopcze - powiedział oberżysta. Chwy­cił dłoń Joshuy w swoją olbrzymią łapę i potrząsnął nią gwałtownie. - Wielce będziemy tu w Lydmere radzi, jak się ożenisz i osiądziesz w Penhallow na stałe. - Stanął w rozkroku i wdał się z Joshuą w pogawędkę, co chwila wy­cierając ręce w wielki fartuch.

Freyja nie potrafiła zdecydować, czy czuje oburzenie czy rozbawienie, ale w końcu sytuacja zaczęła ją bawić. Z Joshua nigdy się nie nudziła.

- A Hugh Garnett? - wspomniał Joshua, a Freyja natychmiast zaczęła zwracać baczniejszą uwagę na rozmowę. - Słyszałem, że nieźle mu się po­wodzi.

Oberżysta cmoknął i wzniósł oczy.

- Taa, całkiem nieźle - odparł. - Na pewno dzięki nielegalnym zyskom. Ale moje motto to: „Żyj i pozwól żyć innym”, chłopcze.

- Niestety on chyba nie zamierza pozwolić żyć mnie - rzucił Joshua ze śmiechem. - Niedawno odwiedził markizę i twierdził, że widział, jak zabi­łem swojego kuzyna pięć lat temu.

- No nie?! - Pan Perrie aż przestał na moment wycierać ręce w fartuch. - Czy on zdumiał?

- Pan Garnett wyjechał, nie mogę więc złożyć mu wizyty - ciągnął Jo­shua. - Był chyba tak sprytny, że wybrał się na poszukiwania kilku następ­nych świadków. Chcesz się założyć, kto by to mógł być?

- Ja tam nie taki głupi, żeby się zakładać - odparł oberżysta, - Nikt się zresztą ze mną nie założy. Zostaw tę sprawę w moich rękach, chłopcze. Za­bierz swoją damę serca i idźcie podziwiać widoki. To dla mnie honor i przy­wilej poznać panią, madame.

Gdy opuścili gospodę, rześki wiatr od morza szarpnął kapeluszem Freyji. Uniosła rękę, żeby go przytrzymać.

- O co chodziło oberżyście? - spytała.

- Kilka lat temu Hugh Garnett próbował zorganizować tu przemyt - wyjaś­nił. - Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Przemyt jest powszechny na całym południowym wybrzeżu Anglii. Jednak podwładni Garnetta byli obcą bandą rzezimieszków, którzy usiłowali wszystkim rządzić żelazną ręką. Ktoś wy­perswadował im takie podejście do interesów. Musieli się więc wynieść w inne rejony.

- Czy mam rozumieć, że to ty i Isaac Perrie użyliście perswazji wobec tych łobuzów? - zasugerowała. Roześmiał się i ujął Freyję pod łokieć.

- Chcę ci kogoś przedstawić - rzucił.

Zaprowadził ją do ładnego bielonego wapnem domu niedaleko portu. Za­pukał do drzwi. Mieszkał tu Richard Allwrigth, stary stolarz, u którego Jo­shua terminował i pracował. Goście zostali zaproszeni do środka, a gospo­darze poczęstowali ich filiżanką herbaty. Potem pani Allwrigth z dumą pokazała Freyji pięknie rzeźbiony drewniany stolik, który Joshua sam wy­konał pod okiem jej męża i podarował jej, gdy skończył terminować.

- To jeden z moich skarbów - oznajmiła.

- Josh, naprawdę miałeś talent. - Freyja przesunęła dłonią po gładkim bla­cie. Spróbowała sobie wyobrazić, jak Josh wyglądał w tamtych latach.

- Nie miał, tylko ma, madame - zapewnił pan Allwrigth. - Umiejętność pracy z drewnem to talent, który nie przepadnie, nawet jeśli się z niego nie korzysta. Chłopcze, zamierzasz więc tracić czas, udając markiza, zamiast uczciwie zarabiać na życie, co? - Roześmiał się serdecznie i dał Joshui kuk­sańca pod żebra. - Cieszę się, że wróciłeś. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego uznałeś, że musisz wyjechać. Spodoba się tu pani, madame.

- Też tak sądzę - odparła Freyja i mówiłaby szczerze, gdyby rzeczywiście zamierzała tu zostać. Nie przypuszczała, że Kornwalia się jej spodoba. Jed­nak było tu coś, co chwyciło ją za serce.

- Chcę, żebyś kogoś poznała - powiedział Joshua, gdy wyszli z domu stolarza.

- Jeszcze kogoś? - spytała. Zerknął na nią i się uśmiechnął.

- Przypuszczam, że nie tak sobie wyobrażasz ekscytujące spędzenie po­ranka - stwierdził.

Niemal nie posiadał się ze szczęścia niczym chłopiec. Przechyliła głowę i przyjrzała mu się uważnie, mrużąc oczy przed słońcem.

- Josh, dlaczego stąd wyjechałeś? - spytała.

Blask w jego oczach przygasł. Stali przed domem stolarza i patrzyli na siebie.

- Albert zginął. Ja stałem się dziedzicem - powiedział. - Ciotka i stryj, zdruzgotani żalem, mnie obciążali winą, choć nikt nigdy nie wspomniał o mor­derstwie. Ja sam się obwiniałem. Wiosłowałem przy nim, dopóki nie znalazł się na płyciźnie, ale nie upewniłem się, czy bezpiecznie dotarł do brzegu. Przypuszczam, że Alberta złapał kurcz i dlatego utonął. Po tym wypadku nie mogłem już tu zostać.

Zdaniem Freyji to nie był wystarczający powód do ucieczki. Stryj na pew­no chciał, żeby Joshua został i poznał swoje przyszłe obowiązki. Ta sprawa nie powinna jej jednak obchodzić.

- Kogo mam poznać tym razem? - spytała.

Joshua rozpromienił się i podał jej ramię. Stromą uliczką dotarli do uro­czego domku, którego fronton porastały pnące róże. Roztaczał się stąd pięk­ny widok na dachy domów wioski i dalej na port. Joshua zapukał do drzwi.

Otworzyła im młoda, ładna kobieta. Oczy jej się zaśmiały na widok Joshuy.

- Josh! - zawołała, wyciągając szczupłe dłonie. - To naprawdę ty? Och, tak się cieszę. Co za wspaniała niespodzianka!

Gdy markiz ją przedstawiał, Freyja ze zgorszeniem uświadomiła sobie, że Anne Jewell musi być ową guwernantką, z którą Joshua ma dziecko - ślicz­nego, może pięcioletniego chłopca z jasnymi włosami i niebieskimi oczami. Malec na polecenie matki ukłonił się markizowi Hallmere'owi i lady Freyji Bedwyn, a potem schował za matczyną spódnicę.

Zostali zaproszeni do środka, ale nie weszli. Rozmawiali przez kilka mi­nut w progu. Freyja usiłowała opanować oburzenie. To prawda, że była zarę­czona z Joshuą tylko na niby. Ale tak czy inaczej, przychodząc z nią tutaj, zachował się nietaktownie.

- Co też ja takiego zrobiłem, kochanie? - zapytał Joshua, gdy schodzili z powrotem w kierunku portu.

- Co zrobiłeś? - odparła lodowatym, złowrogim tonem.

- Chyba nie jesteś zazdrosna, co ? - spytał ze śmiechem. - Free, ona nawet w połowie nie jest tak cudowna, jak ty.

Teraz rozzłościła się na dobre. Wyrwała rękę spod jego ramienia.

- Mógłbyś okazać trochę przywiązania - zawołała. - W końcu Anne Je­well jest dla ciebie ważniejsza niż ja. I tak powinno być.

Stał bez mchu na chodniku i patrzył na nią pytająco.

- O, wyczuwam tutaj złośliwą intrygę ciotki - mruknął. - Free, i ty dałaś się na to nabrać? Nie masz do mnie większego zaufania? Ciotka zawsze uważała, że to ja uwiodłem Anne Jewell i jestem ojcem dziecka. Nie wypro­wadzałem jej z błędu. Nigdy nie zależało mi na dobrej opinii markizy.

Freyja okropnie się zawstydziła. Rzeczywiście usłyszała całą historię od markizy i nawet nie próbowała zakwestionować prawdziwości zarzutów. Jakaż była głupia.

- Nie jesteś ojcem chłopca? - spytała. - Ale przecież on jest do ciebie podobny.

- Tak samo do mnie, jak do matki - odparł. - Zauważyłaś, że Anne ma jasne włosy i niebieskie oczy?

- Czy ona i dziecko są na twoim utrzymaniu? - spytała. - Tak mówiła markiza.

- Teraz tylko trochę. - Uśmiechnął się. - Anne ma już kilku uczniów, Free, i przyjmuje ode mnie pieniądze wyłącznie na pokrycie podstawowych wy­datków. Był jednak czas, gdy wytykano ją palcami. Ludzie tutaj są dobrzy, ale niezbyt tolerancyjni. Anne została zupełnie sama, bez grosza przy duszy.

Freyja powoli nabrała powietrza i obróciła się na pięcie. Ruszyła przed siebie, zakładając ręce na plecy. Zaczynała postrzegać Joshuę niemal jako świętego i wcale jej to się nie podobało. Jeśli chciała mieć jeszcze szanse, musiała szybko znaleźć coś, co mogłaby w nim nienawidzić.

- Pozwól, niech zgadnę... - Zastanawiała się, dlaczego dopiero teraz od­kryła prawdę. - To Albert?

- Tak - potwierdził Joshua. - Postąpił wbrew woli Anne. Ona ma o wiele lepszy gust.

Zeszli do stóp wzgórza i ruszyli ulicą biegnącą równolegle do plaży. Be­cky i Davy, pod okiem Eve i Aidana, bawili się w piasku z kilkorgiem innych dzieci. Robili przy tym mnóstwo hałasu i bez przerwy się śmiali. Prue sie­działa na burcie zarytej w piasku łodzi i machała nogami. Wyglądała na podekscytowaną i szczęśliwą. Chastity rozmawiała z jakąś starszą kobietą. W po­bliżu Prue kręcił się młody mężczyzna, jakby obawiał się, że dziewczyna spadnie i chciał ją podtrzymać. Na drugim końcu ulicy spacerowała Con­stance w towarzystwie wielebnego Calvina Moore'a.

- Dlaczego po prostu nie powiedziałeś stryjowi? - spytała Freyja. - Czy on nie powinien był o tym wiedzieć?

- Co by zrobił Bewcastle, gdyby odkrył, ze jeden z braci uwiódł twoją albo Morgan guwernantkę? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Dałby mu takie baty, że delikwent ledwie uszedłby z życiem - odparła Freyja z przekonaniem.

Joshua roześmiał się cicho.

- No, tak. - Westchnął. - Bewcastle pewnie właśnie tak by zrobił. Odno­szę też wrażenie, że żaden z twoich braci nie postawiłby go w równie pa­skudnej sytuacji. Nie wiem, jak zareagowałby stryj, ale się domyślam. Pew­nie poszedłby z tą sprawą do ciotki. A ona nie tylko odprawiłaby guwernantkę, ale także kazała się jej wynosić z okolicy. Anne w ciąży, bez środków do życia stałaby się na dodatek włóczęgą. Skończyłaby pewnie w więzieniu. A dziecko może by cudem przeżyło.

- Więc pozwoliłeś, by całą winą obciążono ciebie - stwierdziła.

- Ja mogę wiele znieść. - Wzruszył ramionami.

Freyja pomyślała, że przez ostatnich pięć lat, dopóki nie odziedziczył tytu­łu i majątku, Joshua miał zapewne niewiele pieniędzy. A mimo to, przez cały czas łożył na utrzymanie dziecka, które nie było jego.

- Uważam, że jesteś niemądry - rzuciła z pogardą - Wręcz niesamowicie głupi. Czuję ogromną ulgę na myśl, że nigdy się nie pobierzemy.

Zadarła nos i odeszła w kierunku Eve i Aidana, próbując przekonać samą siebie, że oto powiedziała najszczerszą prawdę.

Nienawidziła Joshuy.

Naprawdę.

Jak on śmie być taki szlachetny!

To idiotyczne.

Gorąco żałowała swojej impulsywnej decyzji, żeby tu z nim przyjechać. Żałowała, że nie jest w Lindsey Hall. Żałowała, że w ogóle pojechała do Bath. I że poznała markiza Hallmere'a.

Nie, nieprawda.

- Kochanie, gdy się złościsz, wyglądasz dwa razy cudowniej niż zwykle - powiedział, doganiając ją po drodze. - Nie. nawet trzy razy.

Omal się nie roześmiała. Powstrzymała się od tego najwyższym wysił­kiem woli i zadarła nos jeszcze wyżej.

18

Po południu Constance i Chastity usiadły razem z Joshuą, by wspólnie ułożyć listę gości na bal. Rezydencja Penhallow miała wspaniałą salę ba­lową, ale Joshua nie pamiętał, by kiedykolwiek z niej korzystano. Jak słusz­nie stwierdziła ciotka przy śniadaniu, w okolicy nie było zbyt wielu rodzin, które zajmowałyby dostatecznie wysoką pozycję w towarzystwie.

- Chcę zaprosić wszystkich - oznajmił Joshua. - Przypuszczam, że w okolicy mieszkają mniej więcej ci sami ludzie, których poznałem pięć lat temu. Musicie mi jednak pomóc, żebym na pewno nikogo nie pominął.

- Prawdziwy bal na sali balowej w Penhallow. - Chastity westchnęła i oczy jej zalśniły. - Joshuo, tak się cieszę, że nie pozwoliłeś, by mama wyperswa­dowała ci ten pomysł. - Zarumieniła się, zapewne na myśl o nielojalności wobec matki. - I cieszę się też, że nie dałeś się zmusić do poślubienia Con­stance.

Constance również oblała się rumieńcem.

- Może ona woli kuzyna Calvina? - spytał Joshua z błyskiem w oku. Oczy­wiście dobrze zgadywał, że ciotka robiła wszystko, by tych dwoje popchnąć do małżeństwa.

- Och, nie - odparła dziewczyna z powagą.

- Constance woli pana Saundersa - dodała Chastity.

- A ty, Chass? - spytał. - Podoba ci się Hugh Garnett? - Chciał, by za­brzmiało to jak dowcip, z którego we troje się pośmieją. Chastity jednak rzuciła mu przerażone spojrzenie i zbladła. - I tak nie dałbym ci zgody - dodał pospiesznie. - Jestem przecież twoim opiekunem, prawda?

Uśmiechnęła się pobladłymi ustami.

- Jesteś też opiekunem Prue - powiedziała. - Joshuo, czy pozwolisz, żeby do końca życia trzymano ją zamkniętą w pokoju dziecinnym? Albo wysłano do domu dla obłąkanych?

- Do domu dla obłąkanych? - powtórzył, marszcząc brwi. - Czyżby ktoś znów o tym wspomniał?

Od pierwszej chwili, gdy stało się jasne, że Prue nie jest taka jak inne dzieci, matka chciała ją umieścić w domu dla obłąkanych. Na szczęście w tej sprawie stryj okazał się nieugięty i Prue została. Chastity poświęciła więk­szość swych dziewczęcych lat, by zapewnić siostrze opiekę. Pomagał jej Joshua. Constance też, choć trochę mniej.

- Mama mówi, że jeśli ty się tu sprowadzisz, a my przeniesiemy się do domku dla markizy wdowy, nie będzie miała innego wyjścia, jak tylko ode­słać stąd Prue - powiedziała Chastity. - Mama ma tak delikatne nerwy, te nie zniesie widoku Prue na co dzień.

Joshua westchnął. Wyznaczył dobrego, kompetentnego rządcę, by dbał o majątek. Uważał, że spełnił swój obowiązek jako nowy markiz Hallmere. Był też jednak opiekunem Chastity i Prue. Niechętnie przyznawał się przed samym sobą, że pod tym względem dopuścił się zaniedbania, tak długo tu nie wracając. Poza tym planował znów wyjazd, jak tylko wyjaśni się afera z Hugh Garnettem.

- Prue może mieszkać w Penhallow, dopóki jestem tu panem, do końca mojego życia - powiedział. - Ma do dyspozycji cały dom, nie tylko pokój dziecinny. Czy panna Palmer dobrze się nią opiekuje?

- Mama mówi, że panna Palmer nie jest porządną guwernantką, bo nawet nie próbuje uczyć Prue tego, czego zwykle uczą guwernantki - odparła Cha­stity. - Za to pokazuje, jak wykonywać różne pożyteczne, praktyczne czyn­ności, i zabiera Prue na dwór. A nasza siostra to uwielbia. Prue potrafi pielęg­nować najmizerniejsze rośliny, aż wyrastają w bujne kwiaty i krzewy. Joshuo, ona nie jest obłąkana, tylko po prostu... inna.

- Mnie nie musisz tego tłumaczyć - powiedział z uśmiechem. - Ty i Prue spotkałyście dziś na plaży panią Turner i Bena Turnera, prawda?

- Pani Turner uwielbia Prue - rzuciła Chastity. Zawahała się i dodała: - I Ben chyba też. Mama dostałaby apopleksji.

Joshua odetchnął powoli. Niech to diabli porwą, wyglądało na to, że musi tu jakiś czas zostać. Był prawnym opiekunem dziewcząt, choć ciotka oczywiście zajmowała się ich wychowaniem. Widział, że jego kuzynki są nieszczęśliwe. Dwie dwudziestoletnie panny nie miały dotąd szansy żyć własnym życiem. Prue też była już dorosła. Nie powinni dłużej uważać ją za dziecko. Joshua zdawał sobie sprawę, że ciotka najchętniej udawałaby, iż Prue nie istnieje. Wyglądało na to, że markiza potrafi myśleć wyłącznie o sobie.

Joshua żałował, że w ogóle tu wrócił.

Jednak czy problemy znikną, jeżeli nie będzie ich widział?

Czy wolno mu z egoizmu ignorować obowiązki?

- Porozmawiam z panną Palmer - powiedział. - O tym, co jest najlepsze dla Prue, pomyślimy innym razem. Teraz wróćmy do listy. Na razie znalazło się na niej tylko dziesięć nazwisk. Chyba potrzebujemy jeszcze kilku, jeśli ma być nas więcej niż muzyków z orkiestry, Constance się roześmiała.

- Orkiestra? - spytała Chastity z ożywieniem. - Joshuo, naprawdę? Och, to będzie cudowny bał.

Jakiś czas później Joshua piał się stromą ścieżką po zboczu na tyłach domu. Czuł na ciele ciepłe promienie słońca. Wiedział jednak, że wyżej, na płasko­wyżu, gdzie nie ma żadnej osłony przed wiatrem, zrobi mu się zimno. Po raz pierwszy od siedmiu miesięcy odniósł wyraźne wrażenie, że jest markizem Hallmereem. Czuł ciężar odpowiedzialności. Zaskakujące, ale ciężar ten wcale nie wydawał mu się nie do uniesienia. Dziewczęta potrzebowały obec­ności Joshuy w domu, nawet jeśli większością spraw zajmował się rządca. Joshua natomiast lubił swoje kuzynki. Teraz miał moc zmienić coś w ich życiu na lepsze. Mógł też nie zrobić nic. Wyjechać i porzucić je na łasce ciotki. Lub zostać i roztoczyć nad nimi opiekę.

Dziwne, ale przez całe popołudnie nie poświęcił nawet jednej myśli zagra­żającemu mu oskarżeniu o morderstwo. Trudno było traktować je poważnie. Ścieżka wyprowadziła go na płaskowyż. Tak jak się spodziewał, od razu poczuł podmuch wiatru. Obejrzał się za siebie, na dom i ogrody. Niżej wi­dział rzekę, most spinający brzegi i wioskę po drugiej stronie doliny, wyła­niającą się zza cypla Spojrzał w lewo. Kamienisty teren porastały kępy szorst­kiej trawy, krzaki janowca i polne kwiaty. Pasły się tu owce z folwarku. Po prawej zbocze opadało ku płaskiej przestrzeni, pociętej szachownicą pól od­dzielonych od siebie kamiennymi murkami i żywopłotami. Nieopodal głów­na droga wynurzała się z doliny i wiła wśród pól daleko jak okiem sięgnął, aż na kraniec świata. To jego ziemia. Jego majątek. Gospodarstwa jego dzierżawców. Zupełnie niespodziewanie wybuchła w nim miłość do tego wszystkiego. Dobry Boże, czy on postradał zmysły? Potrząsnął głową i ruszył w kierunku klifu.

Już w Lindsey Hall Joshua zorientował się, że Bedwyn nowie mają niespo­żytą energię. Nie wystarczyły im przejażdżka do Lydmere i zabawa na plaży. Kierowani jego wskazówkami wybrali się tutaj, by podziwiać widoki. Obie­cał, że dołączy do nich, jak tylko skończy układać listę gości na bal.

Zobaczył ich już z daleka. Dzieci i Prue biegały tam i z powrotem w bez­piecznej odległości od urwiska. Chyba ganiali owce. Sam pamiętał, że w dzie­ciństwie to była jego ulubiona zabawa. Owce nie dawały się złapać. Odska­kiwały na bezpieczną odległość i znów zaczynały skubać trawę. Eve siedziała na płaskim kamieniu, rękami obejmując kolana. Aidan wyciągnął się na zie­mi tuż obok żony. Morgan i Alleyne spacerowali wzdłuż cypla. Nigdzie nie widział Freyji.

Prue pierwsza go zauważyła. Podbiegła, jak to zwykle ona, niezgrabnie, machając rękami. Śmiała się z podniecenia. Otworzył ramiona i zaparł się nogami, żeby nie runąć do tyłu. Rzuciła się na niego i z całej siły ścisnęła za szyję.

- Josh! - krzyknęła. - Josh! Josh! Ja się świetnie bawię. Lubię Becky i lu­bię Davy'ego. Kocham Eve i kocham ciebie, i...

Delikatnie uwolnił się z uścisku, objął kuzynkę ramieniem i przytulił.

- Ty wszystkich kochasz, Prue - powiedział. - Powinnaś oszczędzić sobie czasu i energii i po prostu powiedzieć, że kochasz wszystkich. Gonicie owiecz­ki?

- Tak. - Roześmiała się. - Eve nam pozwoliła, jeśli nie zrobimy im krzyw­dy. Davy nie chce zrobić im krzywdy. Becky nie chce zrobić im krzywdy. Ja nie chcę zrobić im krzywdy. Ja kocham owieczki. - Spojrzała na niego rozpromieniona.

- Gdzie Freyja? - spytał.

- Patrzy na morze - odparła Prue. - Ona to lubi. I mnie lubi. Pozwoliła mi się wziąć za rękę i pociągnąć ścieżką pod górę.

Freyja na to pozwoliła? - pomyślał ze zdumieniem.

- Trzymałam ją za rękę, bo jest samotna - powiedziała Prue. - Ze mną czuła się trochę lepiej. Z tobą poczuje się dużo lepiej.

Freyja samotna? Dziwna myśl, ale... bardzo trafna. Prue okazywała cza­sem niespodziewaną wrażliwość, tym bardziej przenikliwą, że niezmąconą wyobrażeniami o kimś i przemyśleniami. A jednak ta myśl wydała mu się dziwna. Freyja samotna?

- Joshuo, tu jest tak pięknie, że aż dech zapiera - odezwała się Eve, gdy do nich podszedł. - Tak się cieszę, że przyjechaliśmy tutaj, zamiast wybrać się do Lake District. Gdy już się z Freyją pobierzecie, ciągle będziemy się do was wpraszać. Prawda, Aidanie? - Spojrzała na męża oczami roziskrzonymi z radości.

Aidan połaskotał ją za uchem źdźbłem trawy. Roześmiała się głośno i mach­nęła dłonią, by się od niego opędzić.

- Milady, będę panią musiał nauczyć dobrych manier - powiedział z po­ważną miną.

Joshua poczuł dziwne ściskanie w dołku. Zawsze mu się wydawało, że małżeństwo pozwala jedynie dać upust fizycznej namiętności. Tego rodzaju cielesne zaspokojenie można też było znaleźć gdzie indziej, nie wiążąc się przy tym z kimś na całe życie. Tu zobaczył tę stronę małżeństwa, która wy­dała mu się o wiele bardziej powabna. Nie zauważył między Eve i Aidanem żadnych intymnych gestów, choć przypuszczał, że tych dwoje, gdy są sami, na pewno łączy gorąca namiętność. Tutaj wspólnie odpoczywali i droczyli się ze sobą. I razem się śmiali. Nawet Aidan przestał robić surową minę. Prue zaraz pobiegła z powrotem, by dalej bawić się z dziećmi.

- Joshuo, pozwolę sobie zauważyć, że dzisiaj przy śniadaniu rozegrałeś tę idiotyczną sytuację w sposób godny uznania - odezwał się Aidan. - Wyciągnię­cie całej afery na światło dzienne było bezspornie najlepszym posunięciem.

- Bardzo wcześnie nauczyłem się nie grać w gierki mojej ciotki na jej zasadach - odparł Joshua.

- A jeśli ten człowiek, ten... Garnett, tak?... znajdzie innych świadków? - spytała Eve. - Dziś jest taki piękny i spokojny dzień, że niemal zapominam, iż ktoś chce cię oskarżyć o morderstwo.

- Zupełnie się rym nie przejmuję. - Joshua się uśmiechnął. - To tylko drobna sprawa, którą trzeba wyjaśnić raz na zawsze. Gdzie Freyja?

- Usiadła sobie w skalnym zagłębieniu tam dalej i podziwia widoki. - Aidan wskazał palcem znajdujący się za nim klif. - Zdaje się, że zaniemówi­ła z wrażenia.

Joshua domyślił się, o które miejsce chodzi. Wyglądało jak dołek wydrą­żony wielką łyżką. Na dnie porośnięte trawą, z trzech stron osłonięte skała­mi i ziemią. Z czwartej otwierało się na morze. Zaraz za trawiastą krawędzią klif spadał niemal pionowo w dół ku plaży i wodzie. To miejsce było niemal zupełnie osłonięte od wiatru, chyba że wiało prosto od morza.

Siedziała na środku zagłębienia z wyciągniętymi przed siebie nogami, wsparta z tyłu na rękach. Poranny strój, szykowną suknię do konnej jazdy i kapelusz, zmieniła na muślinową suknię i ciepły płaszcz. Jak można się było spodziewać, rozpuściła włosy.

- W dzieciństwie tu była moja forteca. - Joshua stanął na krawędzi rozpad­liny. - Maszt statku i orle gniazdo na niedostępnej skale. Tu snułem najdzik­sze marzenia. - Usiadł obok Freyji.

Uniosła twarz do słońca.

- Nigdy nie lubiłam morza - powiedziała. - Zawsze wydawało mi się zbyt bezkresne, tajemnicze, zbyt... potężne. Morza nie da się okiełznać, prawda?

- A ty chciałabyś nad wszystkim panować? - spytał.

- Jestem kobietą - odparła. - Kobiety prawie w ogóle nie mają wpływu na swoje życie. Nie są samodzielnymi istotami, a jedynie własnością mężczy­zny. Muszą staczać bitwy o każde, nawet najdrobniejsze prawo do stanowie­nia o własnym losie. Mam czterech silnych braci. Musiałam walczyć zacie­klej niż inne. Ale z morzem nie udało mi się wygrać.

- Mnie też nie, jeśli to cię jakoś pocieszy - rzucił. - Morze przypomina nam, jacy naprawdę jesteśmy mali i bezsilni. To wcale nie takie złe. Często okropnie nadużywamy danej nam władzy. Odniosłem jednak wrażenie, że chyba teraz wybaczyłaś morzu.

- Bo jest też fascynujące - przyznała. - Wielka przestrzeń i nieposkromio­na energia. Czuję, jakbym widziała coś, co trwa wiecznie. Ta plaża na dole nie jest chyba ogólnodostępna? Należy do Penhallow, prawda?

- Tak - potwierdził. - Wybierzemy się tam któregoś dnia. W czasie od­pływu pas piasku jest szeroki i złocisty, podczas przypływu zupełnie znika pod wodą. To bywa niebezpieczne. Pod koniec przypływu woda przybiera tak szybko, że może odciąć drogę powrotu do doliny, jeśli się nie wyruszy w porę.

- I co wtedy? - spytała. - Można utonąć?

- Albo wspiąć się na klif - powiedział. - Kiedyś, od czasu do czasu, robi­łem to, ot tak, dla emocji. I to podczas odpływu. Klif wydaje się gładki, ale oczywiście są w nim liczne występy i zagłębienia. Można wesprzeć nogę albo chwycić się ręką. Jednak jest to niebezpieczne. Jeden błąd i runąłbym na dół, po drodze roztrzaskując się o skały. I nigdy byśmy się nie spotkali.

- Gdybym tu mieszkała, też bym się wspinała. - Uśmiechnęła się do Joshuy. W oczach zapłonął jej wyzywający błysk. - I ścigałabym się z tobą w drodze na górę.

Zaśmiał się.

- Ale nigdy się nie dowiemy, kto by wygrał. Wskazała na morze.

- Co to za wyspa? - spytała.

- Dawno temu była kryjówką przemytników - odparł. - Teraz już nie, o ile dobrze wiem. Jest dzika i opuszczona. Kiedyś wiosłowałem tam raz na jakiś czas - dodał. - Czasami z przyjaciółmi, najczęściej sam. Lubiłem po­być w samotności. Mogłem rozmyślać i marzyć bez przeszkód.

- Chyba trudno tam się dostać - stwierdziła. - Woda wokół wyspy wyglą­da na wzburzoną, a wybrzeże jest strome i skaliste.

- Można znaleźć przy brzegu kilka zatoczek - wyjaśnił. - Boisz się mo­rza?

- Ja się niczego nie boję - odparła, jak zwykłe arogancko unosząc nos.

- Kłamczucha - rzucił. - Boisz się.

- Bzdura! - parsknęła. Zauważyła, że Joshua czujnie patrzy na jej ręce, ale nie drgnęły. - Zabierz mnie tam któregoś dnia. Popłyńmy jutro. Ty i ja. Tylko nas dwoje.

Nie pływał łódką od tamtej pamiętnej nocy. Aż do teraz nie zdawał sobie nawet sprawy, że nie kwapi się z powrotem na morze. Spojrzał na miejsce, gdzie on i Albert kłócili się w łódce. W pewnym momencie Albert wstał i wyskoczył za burtę. Nie chciał wrócić do łodzi. Joshua przeniósł wzrok na ujście rzeki, gdzie Albert stał w wodzie sięgającej mu do piersi. Joshua uznał wtedy, że kuzyn jest bezpieczny, i odpłynął za cypel, by nieco ochłonąć i za­stanowić się, co dalej robić. Zamknął oczy i zapragnął, żeby opuściły go wszystkie wspomnienia.

- A mnie się zdaje, że to ty się boisz, Josh - powiedziała Freyja. Odwrócił głowę i uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Jutro? - spytał. - Tylko nas dwoje? Gotowa jesteś stawić czoło takiemu niebezpieczeństwu? Nie chodzi mi o pływanie łódką.

Uniosła brwi. Zanim odpowiedziała, długo mu się przyglądała. Czuł ogar­niające go podniecenie.

- Jestem gotowa - powiedziała w końcu. - Choć wolałabym, Josh, nadal widzieć cię takim, jaki wydawałeś mi się w Bath. Czyli po prostu jako czaru­jącego, pustego hulakę.

Uśmiechnął się szeroko.

- Kochanie, ja właśnie taki jestem - wyznał. - Tyle tylko, że przytrafiła mi się ciekawa młodość, a zanim stąd wyjechałem, udało mi się wplątać w mnós­two idiotycznych spraw. Wygląda na to, że przeszłość w końcu mnie dopa­dła i trzeba się z nią rozprawić raz na zawsze. To jednak tylko drobny prze­rywnik w moim frywolnym, hulaszczym życiu.

- Pragnęłabym ci wierzyć - powiedziała. Usiadła i objęła kolana rękami. Nie mógł się uwolnić od sugestii Prue, że Freyja jest samotna. Chciał ją widzieć silną, niezależną i gardzącą zwykłym i ludźmi. Ale utraciła przecież mężczyznę, który od dziecka był jej przeznaczony na męża. Tego, którego namiętnie kochała. Nie, nie chciał poznawać prawdziwej Freyji Bedwyn, a ona broniła się przed poznaniem jego.

Ich lekki, powierzchowny flirt w Bath był taki przyjemny.

Joshua uśmiechał się do Freyji, ona zaś patrzyła na niego wyniośle. Ale znikła panująca dotąd między nimi kokieteryjna zadziorność. Coś się niemal niezauważalnie zmieniło. Desperacko szukał sposobu, by rozluźnić atmo­sferę. Freyja jednak go uprzedziła. Uniosła rękę i czubkami palców dotknęła lekko jego policzka. Przez chwilę miał absurdalne wrażenie, że brakuje mu powietrza, nie może oddychać. Ujął jej rękę, przechylił głowę i pocałował wnętrze delikatnej dłoni.

- Jesteś pewna, że na naszą wycieczkę na wyspę nie chcesz zaprosić niko­go więcej? - spytał.

- Tak - odparła. - Nikogo więcej.

Boże! Czuł, że zaraz wybuchnie. Jeszcze chwila i będzie musiał skoczyć z klifu, żeby ochłonąć w morzu. Tyle że właśnie teraz był odpływ.

Freyja dotknęła wargami jego ust.

Do diabła, pomyślał Joshua, Nie pamiętał już, dlaczego ich zaręczyny były tylko na niby, dlaczego powinni je zerwać. Musiał istnieć jakiś powód. On nie był jeszcze gotów się ustatkować? Ona kochała innego?

Objęli się. Myśli Joshuy płynęły leniwie. Leżał na plecach, a Freyja po­chylała się nad nim. Całowali się. Nie z dziką, burzliwą namiętnością czy choćby z pożądliwym pragnieniem. Ich pocałunki były delikatne, powolne, niemal senne. Joshui wydały się bardzo niebezpieczne. Przytrzymywał jej twarz dłońmi. Wplotła mu palce we włosy i lekko głaskała go po głowie. Oboje nie zamknęli oczu.

Boże!

Freyja ogarnięta namiętnością przypominała eksplodujące fajerwerki. Freyja przepełniona czułością była niemal śmiertelnym zagrożeniem.

- Hm - mruknął tuż przy jej ustach. - Moje wspomnienia o tym zakątku uległy dzisiaj całkowitej przemianie.

Nie wiedział, jak długo jeszcze mogliby się tak delikatnie, rozkosznie ca­łować. Nagle ponad ich głowami ktoś odchrząknął.

- Piękny widok, Morgan, nie uważasz? - spytał Alleyne. - Ale lepiej patrz przed siebie, nie w dół. Mogłoby ci zakręcić się w głowie.

- Radziłbym wam znaleźć sobie inny punkt widokowy! - zawołał Joshua. Freyja pospiesznie usiadła, a Morgan się roześmiała.

- Ten jest już zajęty - dodał Joshua.

- No, no, jaki gościnny gospodarz. - Alleyne cmoknął, - Nie jesteśmy tu mile widziani. Morgan. O, widzę, że Davy złapał owcę i próbuje się na niej przejechać. Chyba powinienem pobiec na ratunek.

- Davy'emu czy owcy? - spytała Morgan. Oddalili się oboje.

- Wiesz, ta wyprawa będzie bardzo niebezpieczna. - Joshua podłożył so­bie ręce pod głowę.

Freyja odgarnęła włosy z twarzy i objęła kolana rękami.

- Wiem - odparła.

- Ale się nie boisz?

- Nie. A ty?

- Śmiertelnie. - Zaśmiał się. choć mówił bardzo poważnie. - Kochanie, chyba nie zdołam utrzymać rąk przy sobie.

Odwróciła głowę i spojrzała mu w oczy. Światło promieni padające od tyłu zamieniło jej rozwichrzone włosy w złocistą aureolę wokół twarzy. Freyja wydała mu się nagle niezwykle piękna.

- Zapewne ja też nie zdołam utrzymać rąk przy sobie - odparła, nie od­wracając wzroku.

Znów zabrakło mu powietrza.

- Zapowiada się interesujący dzień - mruknął. - Tak.

Boże. miej nas w opiece. W co my się teraz pakujemy? - pomyślał. Na pewno wypłyną na głębokie wody. Nie tylko w dosłownym znaczeniu.

Musi być jakiś powód, dla którego nie zostaną małżeństwem. Oboje prze­cież tak się przy tym upierali.

Do diabła, tylko jaki? Jeśli tylko go sobie przypomni, może zdoła się uratować.

- Podczas wieczornej modlitwy, poproszę, żeby jutro nie padało - powie­dział i uśmiechnął się do Freyji.

19

Freyja modliła się o deszcz. Albo jeszcze lepiej o śnieg. Potem jednak, gdy przyłapała się na tchórzostwie, zaczęła prosić Stwórcę o bezchmurne niebo, promienne słońce i upał jak w lecie.

Bardzo wczesnym rankiem, zanim jeszcze zaczęło świtać, odrzuciła koł­drę, wstała i podeszła do okna. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Oczy­wiście nie oznaczało to. że przez cały dzień utrzyma się ładna pogoda. Czę­sto piękny poranek kończył się deszczem. A słoneczny dzień o tej porze roku mógł być bardzo zimny. Freyja zauważyła jednak, że mimo otwartego okna wcale nie drży z zimna.

Co też ją opętało? Przecież naprawdę czuła strach przed morzem. Śmier­telnie się bała znaleźć w małej łodzi na łasce fal. Zażądała, żeby ją zabrał na zatrważająco odległą wyspę. Jednak to nie perspektywa morskiej wyprawy zakłóciła jej sen. Była przecież Freyja Bedwyn. Stawianie czoła własnym lękom, ilekroć pojawiło się wyzwanie, leżało w jej naturze.

Zabierz mnie tam któregoś dnia. Popłyńmy jutro. Ty i ja. Tylko nas dwoje.

Skąd się w niej wzięły te słowa? Dlaczego nie wycieczka dla wszystkich? Na pewno można wynająć więcej niż jedną łódź. W liczniejszym gronie jest bezpieczniej.

Ty i ja. Tylko nas dwoje.

Zaangażowała się w związek z Joshem o wiele głębiej, niż była skłonna przyznać. Uświadomiła to sobie ostatniej nocy, gdy nie mogła zasnąć. Przy­łapała się na tym, że usiłuje przekonać samą siebie, iż nadal kocha Kita. Już nie kochała. Zaczynała używać minionej namiętności jak tarczy, za którą mogłaby się ukryć. Kit był szczęśliwy z Lauren, a ona z nim. Myśl o tym nie niosła już ze sobą żadnego bólu ani gniewu. Ten rozdział życia należało zamknąć.

Jeśli jednak nie kochała już Kita, to co ją powstrzymywało przed pokocha­niem Josha?

Nie miała odwagi go kochać. Nawet jeśli nie był takim lekkoduchem. za jakiego go uważała w Bath, to i tak pozostawał mężczyzną, którego lepiej nie obdarzać miłością. Nie zamierzał osiąść w Penhallow ani w żadnym in­nym miejscu. Nie mógł się już doczekać, kiedy wróci do włóczęgi bez celu. Do frywolnego, hulaszczego życia, jak je wczoraj opisał.

A jednak nie była pewna, czy mu wierzy...

Jutro... nie, dzisiaj, wybierze się z nim na wyspę. Tylko ich dwoje. Nie będą nawet mogli udawać przed sobą że się nawzajem nie pragną „Gotowa jesteś stawić czoło takiemu niebezpieczeństwu? Nie chodzi mi o pływanie łódką”.

Jestem gotowa.

Kochanie, chyba nie zdołam utrzymać rąk przy sobie”.

Zapewne ja też nie zdołam utrzymać rąk przy sobie”.

Freyja zadrżała w rześkim powietrzu poranka. Położyła się z powrotem do łóżka, ale tylko drzemała i budziła się co jakiś czas. Doczekała w końcu odpowiedniej pory, by spokojnie wstać i wyjść z pokoju.

Mimo że było wcześnie, Joshua już wyruszył z domu ze swoim rządcą. Aidan i Alleyne pojechali wraz z nimi. Freyja przypomniała sobie, że obie­cała poświęcić poranek na pisanie zaproszeń na bal razem z Morgan, Con­stance i Chastity.

Gdy po śniadaniu dołączyła do reszty dziewcząt w saloniku, zorientowała się, że lista gości jest bardzo długa. Zastanawiała się, czy ktokolwiek z miesz­kających w promieniu dziesięciu kilometrów od Penhallow został pominię­ty. Tak, to bardzo do Joshuy podobne bratać się z ludźmi różnych sfer mimo własnej wysokiej pozycji towarzyskiej. Próbowała wy obrazić sobie Wulfrica urządzającego taki bal i nie mogła się powstrzymać od uśmiechu nad absurdalnością tej myśli.

- Morgan, myślisz, ze Wulf kiedykolwiek sporządziłby równie długą listę gości? - spytała, gdy wszystkie cztery zasiadły do pisania.

- Albo ze pozwoliłby nam obu wziąć udział w takim balu? - dodała Mor­gan. - Wulfric to nasz brat, książę Bewcastle - wyjaśniła kuzynkom Joshuy. - On strasznie zadziera nosa.

- Joshua nie planuje tego balu jako eleganckiej okazji towarzyskiej dla osób z wyższych sfer - powiedziała Constance. - Chce, by była to zabawa dla całego sąsiedztwa. Pragnie uczcić swój powrót do domu i zaręczyny. Wszyscy ci ludzie: służący, dzierżawcy i mieszkańcy wioski są jego przyja­ciółmi. Zamierza podzielić się z nimi swoim szczęściem i radością. Poczuje­cie się takim balem urażone?

- Mnie się zdaje, że będę się wspaniale bawić - odparła Morgan, przechy­lając się przez stół.

- Jeśli Joshuę to uszczęśliwi, to i ja będę szczęśliwa - dodała Freyja. Wielkie nieba, te słowa zabrzmiały, jakby padły z ust beznadziejnie zako­chanej kobiety.

Czyżby była zakochana?

Constance zerknęła na nią sponad czystej karty, zatrzymując rękę z pió­rem nad kałamarzem.

- Wiesz, Freyjo, pamiętam, jak byłyśmy w Bath, a ty pomogłaś Joshowi pokrzyżować mamie szyki, gdy chciała go skłonić, by się ze mną ożenił. Wie­rzyłam wtedy, że wkrótce znajdziesz sposób, by dyskretnie zerwać zaręczyny. Nie rozumiałam, że wyście się zaręczyli naprawdę, nawet jeśli ogłosiliście to dość pospiesznie. Tak się cieszę, że się kochacie. Jesteście z Joshuą dla siebie stworzeni. Ty tak śmiała i bystra stanowisz dla niego wyzwanie. Okiełznasz go, nie odbierając mu swobody, i nie dopuścisz, by on sobie ciebie podporząd­kował. Zacząłby tobą gardzić i wkrótce czułby się znudzony.

Freyja zdziwiła się tą przemową, ale nie zdążyła odpowiedzieć.

- Freyjo! - zawołała Morgan. - Czy za twoimi nagłymi zaręczynami w Bath kryło się coś więcej, niż nam powiedziałaś? To nieładnie, że zachowałaś coś w sekrecie. Myślałam, że nie mamy przed sobą tajemnic. Ostrzegam, że wszystko z ciebie potem wyciągnę. Zgadzam się z Constance, że jesteście z Joshuą dla siebie stworzeni. Mam nadzieję, że znajdę dla siebie kogoś tak wspaniałego, jak twój Josh. Choć na pewno nie zdarzy się to w Londynie, w idiotycznej atmosferze salonów.

- Ach, jak wspaniale byłoby pojechać do Londynu, żeby przeżyć sezon towarzyski. - Chastity westchnęła z żalem. - Te bale, rauty i koncerty. I tylu ludzi. Naprawdę ci zazdroszczę, Morgan.

Podzieliły listę na cztery równe części i zajęły się pisaniem. Freyja pomyś­lała, że zapewne wielu adresatów nie będzie nawet umiało przeczytać zapro­szenia. Jednak wieści powinny się rozejść na tyle szybko, że wszyscy zrozu­mieją, co to za karty, nawet jeśli nie rozszyfrują, co na nich napisano.

Uświadomiła sobie, że nie może się już doczekać balu. Zapowiadał się na bardzo radosną uroczystość, nawet jeśli nie wydarzy się na nim nic interesu­jącego. Życie z Joshuą było naprawdę zabawne. I z pewnością pełne niespo­dzianek.

Przez około piętnaście minut pisały. W ciszy słychać było tylko skrzypie­nie czterech piór. W końcu Freyja przerwała milczenie.

- Constance, czy pamiętasz cokolwiek z tamtej nocy, gdy zginął twój brat? - spytała.

Dziwnie łatwo było zapomnieć powód, dla którego wszyscy przyjechali do Penhallow. Tylko w chwilach, gdy markiza, milcząca, blada, żałosna, miotała w jej stronę jadowite spojrzenia, Freyja przypominała sobie, że wszy­scy przecież czekają na następne posunięcie w tej dziwacznej i być może niebezpiecznej rozgrywce.

- Nic - odparła Constance. - Przez całą noc szalała burza. Aż do następ­nego ranka nie wiedziałam nawet, że Albert nie wrócił do domu.

- Ale wiedziałaś, że wyszedł? - spytała Freyja.

- Wybrał się do Lydmere - odparła Constance, - Powiedział, że idzie po­mówić z Joshuą.

- O czym? - drążyła Freyja.

- Nnnie wiem - zająknęła się Constance. Zanurzyła pióro w kałamarzu, ale nie podjęła pisania. - Zdaje się, że o pannie Jewell. Ona była guwer­nantką Chastity i została odprawiona, bo... To zresztą nieważne. Joshua wynajął dla niej domek we wsi, a mama bardzo się z tego powodu złościła. Albert obiecał, że porozmawia z Joshuą.

- Czy ta guwernantka spodziewała się dziecka? - spytała Morgan, szero­ko otwierając oczy. - A twoja mama i brat myśleli, że to wina Joshuy? Nie spodziewałam się tego po nim.

- Joshua w niczym tu nie zawinił - oświadczyła Chastity zapalczywie. - Nikt nie wie, kto jest ojcem dziecka. Panna Jewell nigdy tego nie zdradziła.

Zapadła pełna napięcia cisza. Constance pochyliła się nad zaproszeniami. Po chwili Morgan poszła w jej ślady. Freyja zauważyła kątem oka, że Chastity nie jest w stanie pisać. Ręce jej się trzęsły. Czyżby obawiała się, że panny Bedwyn wydedukują, kto jest ojcem, skoro nie Joshua?

- Czy ty pamiętasz cokolwiek z tamtej nocy? - spytała Freyja. Chastity pokręciła głową.

- Nic - odparła stanowczo. - Ale nie wolno ci, Freyjo, myśleć źle o Joshui. On nie robił nic niestosownego z panną Jewell. Przychodził tutaj co tydzień tylko po to, by odwiedzić Prue. Ja wiem. Ilekroć tu był, zawsze towarzyszyłam albo pannie Jewell, albo jemu i Prue. Nie zabił też Alberta ani w żaden sposób nie przyczynił się do jego śmierci. To był po prostu wypadek.

Freyja przyglądała się dziewczynie jeszcze przez chwilę i wróciła do swo­jego zajęcia. Miała do napisania jeszcze cztery zaproszenia. Po pewnym czasie Chastity uspokoiła się, ujęła pióro i też zaczęła pisać.

Freyja zastanawiała się, czy któraś z sióstr kochała Alberta. Z pewnością żadna z nich nie miała wątpliwości co do okoliczności jego śmierci. Mimo że obie wiedziały, iż tamtej nocy udał się do wsi, by upomnieć Joshuę w nie­przyjemnej kwestii związanej z guwernantką. Chastity przynajmniej zdawa­ła sobie sprawę, że to jej brat spłodził dziecko Anne.

Panna Anne Jewell to tragiczna postać, pomyślała Freyja. Już trochę ak­ceptowana w wiosce, choć chyba nie do końca jako członek miejscowej spo­łeczności. Kobieta z nieślubnym dzieckiem. Bez pracy zapewniającej godzi­we utrzymanie. Zmuszona, przynajmniej częściowo, przyjąć wsparcie od mężczyzny. Ta kobieta potrzebowała zajęcia, które dałoby jej niezależność. Czegoś, co przywróciłoby jej poczucie dumy. Potrzebowała...

Panna Anne Jewell nie powinna mnie obchodzić, Freyja stanowczo upo­mniała samą siebie.

Skończyły wreszcie wypisywać i składać zaproszenia. Constance ułożyła je w równy stos i zabrała, by zadysponować ich doręczenie. Chastity prze­prosiła i poszła na górę zobaczyć się z Prue.

- Freyjo, jest tu jeszcze wiele nieujawnionych i nierozstrzygniętych spraw, prawda? - odezwała się Morgan, gdy zostały same. - Nie zapominajmy też o oskarżeniu o morderstwo, które wisi nad głową Joshuy. To niesamowicie intrygujące i ekscytujące.

Typowa reakcja Bedwynów, pomyślała Freyja. - Niemal ci zazdroszczę - ciągnęła Morgan.

- Niemal? - Freyja uniosła brwi.

- No cóż, bardzo kocham Joshuę i uważam go za najprzystojniejszego mężczyznę na świecie, nie wyłączając Alleyne'a - wyjaśniła Morgan. - Ale kocham go jak szwagra. Będę musiała sobie znaleźć kogoś równie intrygu­jącego i ekscytującego, jeśli w ogóle jeszcze taki się ostał.

Freyję korciło, by powiedzieć siostrze, że zaręczyny nie są prawdziwe, ale się powstrzymała. Najpierw należało załatwić kilka spraw. Nie wspomina­jąc już o tym, że dzisiaj czekała ją wyprawa łódką na wyspę.

Kochanie, chyba nie zdołam utrzymać rąk przy sobie”.

Zapewne ja też nie zdołam utrzymać rąk przy sobie”.

Serce jej mocniej zabiło na wspomnienie tych słów.

- Któregoś dnia spotkasz kogoś, kto będzie dla ciebie wprost stworzony - powiedziała. - Wcześniej czy później każdy sobie kogoś takiego znajduje.

Każdy, tylko nie ja.

Spotkanie stworzonego dla mnie mężczyzny w moim przypadku nigdy nie kończy się trwałym związkiem, pomyślała Freyja z żalem.

* * *

Freyja pływała doskonale. Skakała do jeziora z brzegu, z konarów drzewa zwisających nad wodą i z burty łodzi. Pływała na wodzie i pod wodą, krau­lem, na grzbiecie i strzałką. Potrafiła sterować małą przeciekającą łódką, na leżąco, na siedząco i stojąc. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że można bać się wody.

Tak było, dopóki po raz pierwszy nie zobaczyła morza, gdy miała mniej więcej dziesięć lat.

Nigdy nie rozumiała, dlaczego morze tak ją przeraża. Może dlatego, że było bezgranicznie wielkie. Aż do tej chwili nie musiała się przyznawać, nawet przed samą sobą, do swego przerażenia. Nigdy dotąd nie miała bo­wiem okazji pływać w morzu.

Siedziała na wąskiej ławeczce w małej drewnianej łódce, zewsząd otoczo­na wodą. Mogłaby jej dotknąć ręką, gdyby tylko zechciała. Nie chciała. Przez cały czas myślała o tym, że jedynie cienkie deszczułki oddzielają ją od nie­zbadanych morskich głębin.

Tak bardzo się wstydziła i gardziła własnym lękiem, że zadziornie uniosła brodę, jakby chciała powiedzieć, iż to wszystko jest okropnie nudne. Luźno oparła dłonie na kolanach, choć najchętniej z całej siły chwyciłaby za burty.

- Zdenerwowana? - spytał Joshua z szerokim uśmiechem.

Wiosłował przez wzburzoną wiatrem wodę, na której od czasu do czasu ukazywały się białe grzywy piany. Oczywiście wyglądał niesamowicie pociągająco. Był bez kapelusza. Wiatr rozwiewał mu jasne, lśniące włosy. Freyja próbowała się skupić na jego przystojnej twarzy, a ściślej - kpiącym, żartobliwym uśmieszku. Joshua wiedział, że jest przerażona.

- Co? Z powodu takiego naparstka wody? - Starała się nie zauważać, że teraz wyspa wydawała się jeszcze bardziej odległa niż wtedy, gdy zaczynali wycieczkę. I że brzeg znajdował się za daleko.

- Nie myślałem o wodzie. - Mrugnął powoli. - Nonsens! - Zacisnęła usta.

Roześmiał się.

Podczas drugiego śniadania Joshua wyjaśnił wszystkim przy stole, że obie­cał wynająć łódkę i zabrać Freyję po południu na przejażdżkę. Zanim kto­kolwiek zdążył się odezwać i zasugerować, by wybrali się większą grupą Joshua dodał, że wynajęta łódka jest bardzo mała i wystarczy tylko dla dwóch osób. Dorzucił też, że bardzo przeprasza, ale przecież niedawno się zaręczył i potrzebuje spędzić trochę czasu sam na sam ze swoją narzeczoną.

Uśmiechnął się ujmująco do siedzących przy stole. Wyglądał przy tym czarująco i łobuzersko. Nikt nie zaprotestował ani słowem. Nawet Aidan, który mógłby w zastępstwie Wulfa odegrać rolę starszego brata i wygłosić swoją opinię o tak rażącym uchybieniu konwenansom. Freyja pomyślała, że wszyscy są przecież przekonani, iż ona jest zaręczona z Joshem. Być może nie przejęliby się taką intymną wycieczką nawet, gdyby wiedzieli, że Freyja i Josh popłyną na wyspę.

Wszyscy pozostali zajęli się robieniem planów na popołudnie. Markiza wybierała się z wizytą i oznajmiła Constance, że ma jej towarzyszyć, razem z wielebnym Calvinem Moore'em. Chastity obiecała zabrać gości na plażę. Morgan postanowiła wziąć farby i sztalugi, żeby malować. Eve dała jasno do zrozumienia, że nikomu nie wolno nawet pomyśleć o pływaniu.

Freyja odwróciła głowę i zdziwiła się, że w ogóle może nią jeszcze poru­szyć. Widziała ich wszystkich na plaży. Malutkie figurki, bezpieczne na brze­gu, biegające czy też spokojnie spacerujące. Trójka stała tuż nad wodą i ma­chała. Prue i dzieci? Freyja uniosła rękę i też do nich pomachała.

Nie mogła przestać myśleć o tym, że na dnie łodzi leżą dwa koce. Zauwa­żyła je i wręcz na nie nadepnęła, gdy Josh i rybak, do którego należała łódka, pomagali jej wsiąść. Gdyby zapytała, po co im koce, Josh by odpowiedział, że będą mogli otulić się nimi, gdyby wiatr był zbyt zimny. A w jego oczach zobaczyłaby rozbawienie.

Więc nie zapytała.

- Kochanie, jeśli chcesz, możemy zawrócić - powiedział Joshua.

Spojrzała na niego wyniośle.

- Ja się niczego nie boję - oświadczyła. - A ty? Tylko uśmiechnął się leniwie.

Obserwowała, jak przy wiosłowaniu pracują mu mięśnie ramion i ud. Po­myślała, że jeśli łódź się wywróci, to przecież oboje po prostu zaczną pły­nąć. I on nie pozwoli jej utonąć. A ona jemu. Rozluźniła się, jak zawsze gdy wreszcie stawiła czoło paraliżującym lękom.

W tym samym momencie poczuła żywsze pulsowanie krwi. Co się stanie na wyspie? Czy na to pozwoli? A może wręcz sama sprowokuje zbliżenie? Postara się tego uniknąć? A może ta kwestia w ogóle się nie pojawi? po prostu przez godzinę pospacerują, popodziwiają widoki i potem wrócą na stały lad.

Przez pewien czas Freyja obawiała się, że w ogóle nie uda im się dobić do brzegu. Klif był zbyt wysoki, wybrzeże skaliste, morze wzburzone. Joshua popłynął jednak wzdłuż brzegu aż do małej, piaszczystej plaży w niewiel­kiej zatoce. Wyskoczył z łodzi i wyciągnął ją na brzeg. Przechylił się przez burtę i przerzucił sobie przez ramię koce.

- Może będziemy chcieli trochę posiedzieć. - Uśmiechnął się szeroko. - Chyba że zamierzasz przez cały czas siedzieć w łodzi.

Freyja zignorowała jego wyciągniętą rękę, niezgrabnie wdrapała się na burtę i zeskoczyła na piasek. Josh wciągnął łódź jeszcze dalej w głąb lądu. Potem ruszył pierwszy przez plażę i skały. Freyja poszła jego śladem.

Wyspa była większa, niż Freyja się spodziewała. Jak okiem sięgnąć, ciąg­nęły się falujące wydmy i skały, gdzieniegdzie porośnięte szorstką trawą, żółtym janowcem i różowym zawciągiem. Na skałach przysiadły mewy. Skrzeczały od czasu do czasu, wzlatując w niebo. Powietrze było rześkiej i słone.

Przystanęli na małym cyplu i sycili oczy pięknym, pierwotnym krajobra­zem. Joshua ujął ją za rękę.

- Dziwne, zapomniałem, że tak bardzo kocham Kornwalię. - Westchnął.

- W takim miejscu łatwo wierzyć w Boga i wieczność, nie odwołując się przy tym do żadnej religii - powiedziała, wystawiając twarz na wiatr.

- Lepiej, żeby cię nie usłyszał wielebny Calvin Moore - rzucił Joshua ciep­łym i czułym głosem.

Freyji nagle zabrakło powietrza. Poczuła niepokój.

- Czy pozwoliłam ci trzymać mnie za rękę? - spytała.

Zaśmiał się cicho, uniósł ich złączone ręce i musnął ustami wierzch jej dłoni.

- Za późno, kochanie - powiedział. - To ty mnie tutaj zaprosiłaś, pamię­tasz? Tylko nas dwoje. Po wschodniej stronie wyspy jest dobrze osłonięta od wiatru zatoczka. Pójdziemy tam i posiedzimy trochę?

- Oczywiście - odparła. Kolana się pod nią ugięły. Co oni wyprawiają. Przecież jak tylko wyjaśni się afera z Garnettem, zapewne zaraz po balu, oboje mają opuścić Penhallow i ruszyć każde w swoją stronę. Już nigdy się nie zobaczą. Czy była absolutnie pewna, że chce tego wspomnienia? Cóż, teraz nie ma wyboru. Cokolwiek się stanie tego popołudnia, na zawsze wryje się jej w pamięć.

Czy Josha będzie trudniej zapomnieć niż Kita? Z Kitem nigdy nie obco­wała cieleśnie.

Joshua zaprowadził ją do małej, piaszczystej zatoki. Freyja stała i patrzyła na bezkresny, niebieskozielony przestwór morza. Rzeczywiście, to miejsce było dobrze osłonięte od wiatru. Odnosiło się nawet wrażenie, że jest lato. Joshua rozłożył koc na trawie w pobliżu plaży. Drugi, nadal zwinięty, poło­żył z boku. Pewnie żeby się przykryć, jeśli zrobi im się zimno.

Potem.

Odetchnęła powoli. Jeszcze nie jest za późno. On jej do niczego nie zmusi.

Ostatnim razem wszystko przyszło łatwiej. Nie musiała podejmować de­cyzji. Porwała ją nagła, bezrozumna namiętność. Dzisiaj miała zbyt wiele czasu do namysłu.

Pulsowała w niej jedna myśl. Pragnęła Joshuy. I wspomnień, które zabie­rze ze sobą w przyszłość. Nie mogła już myśleć o tym, że powinna się chro­nić przed bólem, który poznała po utracie Kita. Za późno.

Zdaje się. że w miłości, przy wyborze mężczyzny, nadal nie kierował nią rozsądek.

Usiadła na kocu i objęła kolana rękami. Nawet nie spojrzała na Joshuę. Położył się obok niej na boku i podparł głowę ręką.

- Kochanie, po co my tu przypłynęliśmy? - spytał cicho. Wzruszyła ramionami. Siedziała pochylona.

- Żeby zobaczyć wyspę? - odparła. - Spędzić ze sobą trochę czasu?

- Tylko dlatego, że jesteśmy zaręczeni?

- Przecież nie jesteśmy - rzuciła.

- Nie. - Milczał przez chwilę. - Po co my tu przypłynęliśmy, Free? - po­wtórzył.

Zmusi ją, żeby to wypowiedziała na głos, tak? Hm, w porządku. Sama prosiła, żeby tutaj się znaleźli. Tylko we dwoje. Czy teraz zachowa się jak więdnąca lilia i pozwoli, żeby to mężczyzna wziął sprawy w swoje ręce?

Odwróciła głowę i spojrzała mu w oczy. Zobaczyła w nich uśmiech Jednak bez śladu zwykłej u niego drwiny.

- Żeby się kochać - odparła.

Patrzyli sobie w oczy, a powietrze między nimi niemal się iskrzyło oczeki­waniem.

- Ach, tak - wyszeptał. - Żeby się kochać. Ale tym razem zrobimy to bez szalonego pośpiechu. Tak, żebyśmy oboje mieli piękne wspomnienia z tych kilku krótkich, wspólnie spędzonych tygodni.

Usiadł, ściągnął buty i pończochy, zdjął surdut i rozpiął kamizelkę. Freyja zaczęła wyjmować szpilki z loków. Nim rozpuściła włosy, Joshua już zdej­mował koszulę przez głowę.

Tam, w leśniczówce prawie nie miała czasu, by mu się przyjrzeć. Teraz odkryła, że jest piękny - silnie umięśniony, ze wspaniale zbudowanymi ra­mionami, rękoma i torsem. Oparła mu dłoń na plecach i szeroko rozpostarła palce. Był ciepły i pociągający.

- Pragnęłam tego od ostatniego razu - przyznała. Odwrócił się do niej i uśmiechnął.

- Ja pragnąłem tego jeszcze wcześniej. Zdaje się w pewnym pokoju w go­spodzie, gdzie stałaś bosa, rozwścieczona, z rozpuszczonymi włosami. - Przysunął twarz bliżej i musnął wargami jej usta. - Freyjo Bedwyn, jesteś naprawdę najbardziej ponętną ze wszystkich znanych mi kobiet. - Przesunął językiem wzdłuż jej ust, wywołując nagłe dreszcze.

Rozebrał ją z wielką wprawą. Potem zdjął z siebie resztę ubrania. Cały czas pożerali się wzrokiem. Gdy oboje byli już nadzy, położyła się na kocia na plecach.

Bała się, że jeśli dotknie Joshuy, jeśli pierwsza zacznie go pieścić, to wszystko zepsuje. Zacznie się spieszyć, tak jak ostatnim razem. Chciała się przekonać, czy w kochaniu się, oprócz wszechogarniającej namiętności, jest też czułość. Pragnęła wspominać Josha z czułością. Zapamiętać go takim jak teraz, gdy pa­trzył na nią z powstrzymywanym pożądaniem Szeroko rozsunęła ręce na boki.

- Kochaj się ze mną - poprosiła.

- Och, taki mam właśnie zamiar, kochanie - odparł i pochylił się nad Freyja, Zaczął ją pieścić dłońmi. W tym również miał wielką wprawę. Wiedział, gdzie i jak dotknąć. Czasem tak delikatnie, czubkami palców, że odczuwała nie sam dotyk, tylko wrażenie. Całował miejsca, gdzie tuż pod skórą tętnił puls. Ssał jej piersi. Ciepłym, lekkim oddechem owiewał pępek i drażnił go językiem. Przesunął ustami wzdłuż wnętrza ud i łydek, aż do stóp, by w koń­cu possać duży palec u nogi. Potem uniósł głowę i się uśmiechnął.

Ujął jej stopy w dłonie i zaczął masować. Pożądanie przepłynęło przez nią gorączkową falą. Podciągnął kolana Freyji, ukląkł między nimi i położył jej nogi na swoich udach. A potem wsunął dłoń pomiędzy ich ciała.

Była gorąca i wilgotna. Czuła dotyk jego chłodnej dłoni.

Lekko, z wyraźną wprawą przesuwał palcami po znanych mu miejscach. Obserwowała jego twarz. Piękną, z przymkniętymi powiekami, zafascyno­waną pieszczotą. Niespodziewanie dotknął ją gdzieś kciukiem, leciutko po­cierając. Wygięła się w łuk i krzyknęła. Całe jej opanowanie znikło, wybu­chając w rozdygotanym, cudownie rozkosznym spełnieniu.

Roześmiał się cicho i przyciągnął Freyję bliżej. Kciukami rozchylił płatki jej ciała i wszedł w nią mocnym pchnięciem. Odetchnęła powoli. Tym razem nie było żadnego bólu, tylko niewiarygodna rozkosz, gdy wypełnił jej wnęt­rze, jeszcze pulsujące i uwrażliwione po niedawnym szczytowaniu. Zacis­nęła dłonie na jego kolanach.

- Chyba już czas, żebym ja też zaczęła się z tobą kochać. - Popatrzyła na niego spod półprzymkniętych powiek. - Tak mi z tobą dobrze, Josh.

- I mnie z tobą.

Oczy miał roześmiane, ale też zamglone pożądaniem. Powoli zacisnęła się wokół niego. Odetchnął gwałtownie.

- Straszliwie mnie kusi, żeby ci się poddać - rzucił. - Straszliwie. Wysunął się z niej niemal do końca i znów pchnął mocno z powrotem.

I jeszcze raz, i jeszcze. Odwzajemniała mu się wewnętrznym pulsowaniem. Uniosła biodra i uśmiechnęła się, czując, jak na nowo ogarnia ją pożądanie. Zmusiła się, by odpowiadać na każdy jego ruch tak długo, jak tylko zdoła. Pragnęła, by to trwało bez końca.

Tym razem Joshua obserwował jej twarz, gdy ona przyglądała się połączo­nym ciałom i śledziła wzrokiem to, co odczuwała z tak rozkoszną, prawie bolesną intensywnością. Wrażenie było niemal nie do zniesienia zmysłowe.

- Kochanie, dżentelmen nie powinien sam zdobywać szczytu, zostawiając damę w połowie drogi - powiedział ochrypłym, zdyszanym głosem. - Jeśli uznam swoją porażkę, czy ustąpisz i pozwolisz, bym skończył dopiero po tobie?

Spojrzała mu w oczy. Straciła resztkę opanowania. Nagle stała się zupełnie bezbronna wobec mocnego, nieustępliwego rytmu, który Josh wybijał w jej wnętrzu. Cudowny ból narastał. Znów krzyknęła i zadygotała z rozkoszy.

Kilka chwil później poczuła, że nadal tkwi w niej głęboko zanurzony. Wciąż nabrzmiały i twardy. Otworzyła oczy. Uśmiechnął się, pochylił i oparł się na łokciach. Przylgnął do Freyji całym ciałem. Odnalazł wargami jej usta i zaczął całować. Nie głęboko i namiętnie, jak się spodziewała, ale z nieskończoną słodyczą.

Zanurzył twarz w jasnych pachnących lokach. Poruszał się głębokimi, dłu­gimi pchnięciami, przywierając do niej całym ciałem. Czuła się otulona czu­łością i miłością. W zmysłowym zaspokojeniu wydało się jej to nieziemskim wrażeniem, bardziej duchowym niż fizycznym, choć przecież nadal chłonę­ła całą sobą wszystkie cielesne doznania. Znieruchomiał na chwilę, mocno napięty, a potem opadł na nią całym ciężarem z głębokim westchnieniem. Głęboko w swym wnętrzu poczuła gorący strumień jego spełnienia. Objęła Josha rękami, szczęśliwa, że mogła odwzajemnić rozkosz.

Oddychał ciężko tuż przyj ej uchu. Oboje byli rozgrzani i lśniący od potu. Nad ich głowami pokrzykiwały mewy. Słyszeli odwieczny, niepowstrzyma­ny rytm fal uderzających o brzeg. Powietrze pachniało solą, piaskiem i mo­rzem. Świeciło słońce, owiewał ich chłodny wiatr.

Ziemia zatrzymała się powoli.

O tak, Freyja na zawsze zachowa wspomnienie tych chwil. Nie pozwoli, by odczuwany później ból przyćmił ich piękno. Nie pozwoli.

Zsunął się z niej i sięgnął po drugi koc. Przewróciła się na bok, tyłem do niego. Przykrył ich oboje, podłożył Freyji pod głowę ramię i przytulił się do jej pleców.

Patrzyła na skaliste zbocze cypla i uderzające w nie ciemnozielone fale. Na brzegu skały przysiadła mewa. Spoglądała w morze, otwierając dziób do krzyku. Freyja leżała w ciepłym, sennym rozmarzeniu, świadoma, że każde najdrobniejsze wrażenie zapada jej głęboko w pamięć.

Słysząc jego miarowy oddech, domyśliła się, że Joshua na chwilę zasnął. Cieszyła się. Nie miała ochoty na rozmowę. Nie teraz. Nie chciała, żeby się z nią wesoło przekomarzał czy też mówił, że oto znów wpakowali się w ka­bałę.

Freyja odsunęła od siebie śmiech i obawy. Pragnęła pozostać na zawsze w tej jednej jedynej, przeżywanej właśnie chwili. A gdy w końcu będzie mu­siała spojrzeć w przyszłość... Cóż, na to przyjdzie czas później. Nigdy nie zapomni. Nigdy nie zaprzeczy, że przez jedno cudowne popołudnie była nie tylko zakochana, ale także kochała. Całym sercem i całym ciałem.

Głupia, głupia, głupia, odezwał się w niej cichy głos. Odpłynęła w sen, zamiast słuchać rozsądku, ostrzegającego, że kiedyś pożałuje tego dnia i chwi­li, w której skapitulowała przed miłością.

20

- Przypomnij mi, kochanie, dlaczego nie zostaniemy małżeństwem - ode­zwał się Joshua, mrużąc oczy przed blaskiem słońca lśniącym na powierzch­ni morza.

Siedzieli w łódce. Freyja obserwowała brzeg z obojętną miną. Tam, na wyspie kochali się jeszcze raz, potem ubrali się i wsiedli do łódki. I już nie odezwali się do siebie nawet słowem.

Przeniosła wzrok na jego twarz.

- Ani mi się waż odgrywać teraz dżentelmena i oświadczać się z poczucia obowiązku - powiedziała gniewnie. - To ja jestem winna temu, co się stało. Nie chciałam zastawić pułapki, by zmusić cię do małżeństwa.

- Winna? - Uśmiechnął się. - Znów ty jesteś winna? Zaczynam się czuć niczym kukiełka, która tańczy, jak zagrasz.

- Właśnie tak ja się czułam na początku naszej znajomości - rzuciła. - Teraz jesteśmy kwita.

- Więc małżeństwo ze mną byłoby pułapką? - spytał.

- Oczywiście - odparła zniecierpliwiona. - Od początku o tym wiedzieli­śmy i staraliśmy się tego uniknąć. Oboje popełnilibyśmy okropny błąd.

Nie był już pewien dlaczego. Nie zamierzała chyba do śmierci opłakiwać utraconej miłości? Ale przecież nie chciałby poślubić kobiety, która kryłaby w sercu choćby odrobinę dawnego uczucia.

- Więc dlaczego dzisiejszego popołudnia stało się między nami to, co się stało? - spytał. - Nie możemy się wykręcić wymówką, że porwała nas wszech­ogarniająca namiętność. Oboje na chłodno zaplanowaliśmy naszą wyprawę już wczoraj.

Nie odpowiedziała mu od razu. Przez pewien czas patrzyła na morze.

- Jestem córką i siostrą księcia - rzuciła. - Zawsze miałam opinię osoby śmiałej i niekonwencjonalnej, czasami nawet buntowniczej. Jednak we wszyst­kich zasadniczych kwestiach oczekuje się ode mnie, bym ściśle przestrzegała konwenansów. Dżentelmeni nie są tak ograniczeni. Wszyscy moi bracia mieli kochanki albo przelotne miłostki. Wulf spotyka się z tą samą kochanką od wielu lat i nigdy na jego imię nie padł nawet cień skandalu. Postanowiłam nie wychodzić za mąż. A przynajmniej jeszcze nie teraz, dopóki nie spotkam kogoś, dla kogo dobrowolnie poświęcę moją wolność. Mam jednak już dwadzieścia pięć lat i jak każda kobieta odczuwam pewne potrzeby i pragnienia.

- Kochanie, więc ty mnie po prostu wykorzystałaś? Byłem dla ciebie tyl­ko... przelotną miłostką? - spytał.

- Przestań gadać bzdury. - Popatrzyła na niego z chłodną pogardą. - Josh, czasami robisz się strasznie męczący. Zamień się ze mną miejscami. Chcę powiosłować.

Uśmiechnął się.

- Nie jesteśmy na jeziorze - rzucił. - Wiosłowanie po morzu wymaga o wie­le więcej siły i wprawy. Poza tym musiałabyś wstać i przejść na moje miej­sce. Łódka będzie się okropnie kołysać.

- Jeśli wypadniesz za burtę, to cię uratuję - powiedziała.

Nie można jej było nie podziwiać. Przez całą drogę na wyspę zdawał sobie sprawę, że jest przerażona, choć nie dała niczego po sobie poznać. A teraz chciała przejść na drugi koniec łódki, mijając się z nim po drodze i powio­słować resztę drogi do portu? W jej aroganckiej, nonszalanckiej pozie wy­czuwał niemal namacalny strach.

- Dziękuję za pocieszenie - powiedział i umocował wiosła. Wstał, przy­trzymując się burt rękami. Łódź zakołysała się na boki. - Na mnie też mo­żesz Uczyć w razie czego, choć o ile dobrze pamiętam, pływasz jak ryba. Wygrałem nasz wyścig w Lindsey Hall tylko o mały włos.

Nie wstała od razu. Przez chwilę myślał, że zmieniła zdanie. Jednak gdy się do niej przysunął, stanęła prosto, nie przytrzymując się burty. Mimo ko­łysania łódki zachowała równowagę, gdy przeciskał się na jej miejsce. Pa­trzył z uznaniem, jak sztywno wyprostowana przechodzi na drugi koniec łodzi. Odwróciła się, usiadła i sięgnęła po wiosła. Tak jak się spodziewał, podbródek miała wysoko zadarty i patrzyła dookoła z lekką pogardą.

Zarzuciła mu, że on nosi maskę, za którą skrywa swoją prawdziwą osobo­wość albo pustkę. Pod tym względem niczym się od niego nie różniła. Za chłodną, wyniosłą, nieulękłą fasadą, którą pokazywała światu, kryła się zra­niona i samotna kobieta. Tak, Prue miała rację. Może Freyja bała się znów pokochać.

Oczywiście okazała się wytrawnym wioślarzem. Nie traciła energii, nie zanurzała wioseł zbyt głęboko i nie próbowała w każdym ruchu poruszyć całego oceanu. Wkrótce płynęli z przyzwoitą, stałą prędkością.

A zatem nie zmieniła zdania i nie chciała go poślubić, tak? W sumie wiel­ka szkoda, skoro on już zaczaj się zastanawiać, czy jednak nie wziąć jej za żonę. Szczerze mówiąc, unikał jak ognia myśli, że wkrótce się rozstaną. Bez Freyji jego życie stanie się straszliwie puste. A teraz jeszcze dojdą wspo­mnienia dzisiejszego popołudnia.

Przy całej swej śmiałości i namiętności Freyja była pod względem ero­tycznym jeszcze bardzo niewinna. Zapewne nie zauważała różnicy między cielesnym zbliżeniem a kochaniem się. To, co ich połączyło tego popołu­dnia, było aktem miłosnym. Przynajmniej dla niego. Kochał się z nią, choć bardzo uważał, żeby nie wspomnieć ani słowem o miłości.

Ona pragnęła tylko przeżyć z nim pewne doświadczenie. Chciała, żeby zaspokoił jej pożądanie.

Co za przygnębiająca myśl.

Roześmiał się.

- Powinienem jeszcze wymachiwać batem. - Rozparł się na ławce. - Cała scena, widziana z portu, zrobiłaby ogromne wrażenie.

Na nadbrzeżu i na plaży rzeczywiście stało kilku mieszkańców wioski, którzy z zaciekawieniem obserwowali, jak narzeczona markiza Hallmere'a wiosłuje do brzegu, podczas gdy on leniuchuje.

Gdy znaleźli się na płyciźnie, Joshua wyskoczył do wody. Ryzykował tym gniew swego lokaja, gdy ten zobaczy jego buty. Wyciągnął łódkę na brzeg, chwycił Freyję w talii i postawił na piasku. Podbiegł Ben Turner, by pomóc przy łodzi. Ktoś na nadbrzeżu zagwizdał z podziwem. Rozległy się też wy­buchy wesołego śmiechu.

- O, to ty, Ben - odezwał się Joshua. - Właśnie chciałem z tobą porozmawiać. Chłopak spojrzał na niego czujnie i sięgnął po koce.

- Podobno twoja matka okazuje wiele dobroci lady Prudence - rzucił Jo­shua. - O, właśnie stanęła w drzwiach waszego domku. Podejdziemy tam?

Joshua ujął Freyję pod ramię i skierował ją ku jednemu z domków przy nadbrzeżu niedaleko portu. Ben ruszył tuż za nimi. Pani Turner stała w drzwiach, z rękami założonymi na piersiach. Dygnęła na powitanie.

- Milady, jeśli on panią zmusił do wiosłowania, to ja na pani miejscu kaza­łabym mu się wynosić. - Zachichotała. - Albo natychmiast ustaliła reguły, których on ma przestrzegać do końca życia.

- Ależ ona nalegała! - zaprotestował Joshua. - Czyż dżentelmen mógłby odmówić?

Joshua zdawał sobie sprawę, że Freyji to wydaje się bardzo dziwne, że tak łatwo bratał się ze zwykłymi ludźmi i że oni tak swobodnie się czuli w jego towarzystwie. Ale przecież jeszcze pięć lat temu był jednym z nich. Freyja stała w milczeniu u jego boku.

Tego ranka, gdy Prue wyszła na spacer z Eve i dziećmi, Joshua odbył dłuższą rozmowę z panną Palmer. Prue prawie stale trzymana była w domu, w pokoju dziecinnym. Guwernantka, ilekroć mogła, wychodziła z nią na zewnątrz. Najczęściej szły na spacer do wsi. Albo podjeżdżały dwukółką, jeśli miały ją do dyspozycji. Prue bardzo się przywiązała do Turnerów, którzy traktowali ją ciepło i serdecznie. Pani Turner często proponowała, by panna Palmer zosta­wiła Prue pod jej opiekana godzinę czy dwie, żeby sama miała trochę czasu dla siebie. Panna Palmer wyjaśniła, że wtedy odwiedza Anne Jewell.

- Słyszałem, że okazała pani wiele dobroci lady Prudence - zwrócił się Joshua do pani Turner.

Kobieta spojrzała na niego z obawą.

- To miłe dziecko - odparła. - Wcale nie jest kretynką, nawet jeśli, bła­gam o wybaczenie, milordzie, jej matka tak uważa. Wiem, że Prue należy do wyższych sfer i dlatego nie powinnam jej zachęcać, by do nas przychodziła. Ale ktoś musi okazać serce temu dziecku, a panna Palmer nie zawsze wy­starczy.

- Nie przyszedłem, żeby czynić pani wyrzuty. - Joshua założył ręce na plecy.

- Też tak myślę - powiedziała. - Ona kocha nasz dom. Ma tu własny far­tuch. Jak tylko przychodzi, od razu go wkłada. Zamiata podłogę, trzepie dywaniki i zmywa naczynia. Wiesza pranie, przygotowuje podwieczorek dla mnie i dla Bena, uczy się gotować. A czasem nawet trochę ceruje. Wnosi do naszego domu słońce.

Joshua zerknął na Bena, który zaczerwienił się, pochylił głowę i zaczął czubkiem buta wiercić dziurę w ziemi.

- Właśnie - mruknął. - I wcale nie jest już małą dziewczynką. - Spojrzał na Joshuę zadziornie. - Tylko dorosłą kobietą.

Panna Palmer wyraziła zaniepokojenie, że Prue bardzo często deklaruje, iż kocha Bena Turnera. Oczywiście Prue mówi tak o wszystkich i wszyst­kich kocha. Jednak, zdaniem panny Palmer. Prue mówi o Benie w szczegól­ny, choć trudny do opisania, sposób.

- Ben, tyją kochasz, prawda? - spytał Joshua cicho.

Młody Turner zaczerwienił się jeszcze bardziej, ale nie uciekł spojrze­niem.

- Gdzie mnie kochać kogoś takiego jak Prue... lady Prudence - wymam­rotał. - Niech się pan nie martwi, milordzie. Znam swoje miejsce.

Joshua zauważył, że Ben wypowiada jego tytuł z naciskiem i lekką go­ryczą. Westchnął.

- Ben, wiem, że nie zachowałbyś się niestosownie - powiedział. - Chcia­łem ci podziękować, że się zaprzyjaźniłeś z Prue. Widzisz, ja ją naprawdę kocham.

- Nigdy nie zostawiam jej i Bena samych - zapewniła pani Turner. - I nie zostawię. Mam dość oleju w głowie, choć Ben na pewno by się nie zapo­mniał.

Joshua uśmiechnął się do obojga, kiwnął im życzliwie głową na pożegna­nie i podał Freyji ramię. Ruszyli w kierunku gospody, przy której wcześniej zostawili konie.

- Dziwne - rzucił. - Nigdy się nie zastanawiałem nad kwestią dorosłości Prue. Ponieważ pod pewnymi względami zawsze pozostanie dzieckiem, są­dziłem, że nigdy nie dojrzeje.

- To błąd często popełniany w odniesieniu do kobiet - powiedziała Frey­ja. - Zakłada się, że są jak dzieci i nie mają takich samych potrzeb jak męż­czyźni. Prue już nie jest dzieckiem, prawda? I Ben Turner to zauważył. Główną atrakcją tego domku jest dla niej Ben, a nie pani Turner. Co zrobi markiza, gdy się o tym dowie?

- Spróbuje umieścić Prue w domu dla obłąkanych, gdzie będą ją trzymać w zamknięciu skutą łańcuchami, bić, wystawiać na pośmiewisko gawiedzi i traktować jak zwierzę - odparł.

Spojrzała na niego ostro.

- Chyba nawet twoja ciotka nie byłaby tak okrutna - stwierdziła. - Próbowała to zrobić, gdy Prue była jeszcze dzieckiem - powiedział. - I dopięłaby swego, gdyby stryj po raz pierwszy w życiu się jej nie sprzeci­wił. Ciotka mówi, że odeśle stąd Prue, jeśli mój powrót do Penhallow zmusi ją do przeprowadzenia się wraz z córkami do domu dla markizy wdowy. Freyja odetchnęła głęboko.

- Jeśli przed wyjazdem nie rzucę się na tę kobietę z pięściami, to chyba zostanę świętą - oświadczyła. - A nie uśmiecha mi się los kandydatki na ołtarze. Co ty teraz zrobisz? Jesteś opiekunem Prue, prawda?

- Tak, dopóki nie zostanę skazany za morderstwo - odparł. - Freyjo, co zrobić? Pozwolić Prue wyjść za maż za rybaka?

Joshua uśmiechnął się na widok jej miny. Ten pomysł chyba daleko wy­kraczał poza najdziksze fantazje wszystkich członków dumnej rodziny Bedwynów. Ale przecież w czasie pobytu w Lindsey Hall dowiedział się, że Aidan ożenił się z córką walijskiego górnika, a Rannulf poślubił córkę skrom­nego, wiejskiego pastora i wnuczkę londyńskiej aktorki. Eve i Judith zostały przez rodzinę zaakceptowane jak prawdziwe księżne.

- Może Prue potrafi sama zdecydować o swoim życiu - powiedziała Freyja. - Josh, wczoraj, gdy wspinałyśmy się na zbocze za domem, ona wzięła mnie za rękę. Nie dlatego, że potrzebowała pomocy, ale dlatego, że chciała pomóc mnie.

- Gdy ja kiedyś zaofiarowałem coś podobnego, zmroziłaś mnie spojrze­niem na sopel lodu - zauważył. - Choć o ile dobrze pamiętam, mieliśmy wtedy schodzić, a nie iść pod górę.

- Wiem - powiedziała. - Ale Prue wzruszyła mnie tym gestem. Rzeczywiś­cie, ona jest pełna miłości, a przy tym tak urna, ze zaczynasz się o nią oba­wiać. Może nie powinniśmy się martwić o takich ludzi jak ona, a raczej o nas samych, których doświadczenia nauczyły bać się życia i innych osób.

Spojrzał na Freyję ze zdumieniem. Jej głos nie był wyniosły, a wręcz prze­ciwnie - niemal drżał z emocji. I to wszystko dlatego, że Prue wzięła ją za rękę, bo myślała, iż Freyja jest samotna?

- Więc powinienem z nią porozmawiać? - spytał. - Pomożesz mi? Odzyskała już równowagę.

- Eve lepiej się do tego nadaje - odparła. - Ale tak, oczywiście postaram się ci pomóc. Josh, co ja robię w Penhallow? Dlaczego nadal nie jestem w Bath, nie przechadzam się co rano w pijani wód i nie zasiadam do pod­wieczorku w rezydencji uzdrowiskowej?

- Cóż, kochanie, zdaje się, że spotkałaś pewnego hulakę i nie oparłaś się pokusie, by na pewien czas ubarwić sobie życie, próbując dotrzymać mu kroku - powiedział. - Poza tym, chyba lepiej ci tu ze mną niż w Bath, gdzie umierałabyś z nudów, prawda?

- Hulakę - powtórzyła, gdy skręcili na brukowany dziedziniec gospody. Stajenny pospieszył, by przyprowadzić konie. - Czy ty rzeczywiście jesteś hulaką, Josh? Życie było takie proste, gdy nie miałam co do tego wątpliwo­ści.

Odwrócił głowę i mrugnął do Freyji.

* * *

Następnego dnia poranek był pochmurny, wietrzny i ponury. Joshua znów wyszedł wcześnie wraz z rządcą i Aidanem. Markiza poprosiła Constance o załatwienie dla niej jakiegoś sprawunku w wiosce i w ostatniej chwili za­sugerowała, żeby córce towarzyszył wielebny Calvin Moore. Alleyne, wi­dząc kwaśną minę Constance, spytał Chastity, czy też nie zechciałaby się wybrać, i ostatecznie wyruszyli we czwórkę. Alleyne'a żegnały jadowite spojrzenia markizy.

Freyja doszła do wniosku, że markiza jest męczącym przeciwnikiem. Nie okazywała nienawiści i nie stawała do otwartej walki tak, jak zrobiłby to każdy z Bedwynów. Wolała działać w ukryciu i gotowa była czekać, aż jej knowania wydadzą owoce. Tymczasem odgrywała przed wszystkimi rolę łaskawej, omdlewającej pani domu. Słodki uśmiech wydawał się przylepio­ny do jej twarzy.

Freyja schroniła się w saloniku. Zajęła się pisaniem listu do swego radcy prawnego. Siedząca przy niej Morgan pisała do Judith.

- To czekanie, aż coś się wydarzy, jest dziwne, prawda? - odezwała się nagle Morgan. - Spodziewałam się fajerwerków natychmiast po naszym przy­jeździe do Penhallow. Wyobrażałam sobie ekscytujące poruszenie, niebez­pieczeństwo, błyskające szpady, strzelanie z pistoletów i szybkie zwycię­stwo.

- Jesteś zawiedziona? - Freyja uśmiechnęła się do siostry.

- Zawiedziona? Nie. - Morgan zmarszczyła brwi. - Choć muszę przy­znać, że trochę niespokojna. Markiza naprawdę nienawidzi Joshuy? Nas wszystkich też, choć nie ustaje w zapewnieniach, że bardzo się cieszy, gosz­cząc nas tutaj u siebie. Dlaczego tak bardzo nie cierpi Josha, że gotowa jest narazić go na śmierć?

- Ona obwinia Joshuę o spowodowanie śmierci jej syna - wyjaśniła Frey­ja. - Uważała, że ta haniebna afera z guwernantką to sprawka Joshuy. Albert poszedł przywołać go do porządku i zginął. W pewnym sensie właściwie trudno się dziwić, że markiza zastanawia się, czy tamten wypadek rzeczywiś­cie był wypadkiem.

- Przypuszczam, że to jej syn uwiódł guwernantkę - rzuciła Morgan.

- Tak - potwierdziła Freyja.

- Ojej, chyba by mi się nie spodobał - stwierdziła Morgan. - Jestem wręcz pewna, że nie cierpiałabym go tak samo jak jego matki. To obrzydliwe, że pozwolił, by wina i cała odpowiedzialność spadła na Joshuę. Freyjo, bardzo się martwię tym świadkiem. To irytujące, że nie ma go w domu i nie można stawić mu czoła. Sam nie jest chyba żadnym zagrożeniem, ale co będzie, jeśli znajdzie kilka innych osób, które potwierdzą jego wersję? Czy Joshua rozu­mie, w jakim znalazł się niebezpieczeństwie? Czy on coś w tej sprawie robi?

- Tak jest - rozległ się od progu głos. W drzwiach stał Joshua, jeszcze w stroju do jazdy konnej. Miał twarz ogorzałą od wiatru i roześmiane oczy.

Jemu się to wręcz podoba, że znalazł się w niebezpieczeństwie, pomyślała Freyja.

Mimo woli niemal fizycznie odczuła jego obecność i pełną gracji męskość. Pragnęła tego, co się stało wczoraj. Była głupia. Jak zdoła żyć bez Joshuy?

- Co takiego? - spytała Morgan.

- Po co psuć zabawę, zdradzając od razu wszystkie szczegóły? - powie­dział ze śmiechem i wszedł do saloniku. - Garnett nadal przebywa poza domem, ale mam nadzieję, że zdąży wrócić na bal. Wręcz Uczę na to, że usłyszał o naszej uroczystości i okaże odpowiednią skłonność do dramaty­zowania. Nawet wysłałem mu zaproszenie.

- Wiem - oświadczyła Morgan. - Sama je napisałam. Ale po co? On jednak znów tylko się roześmiał.

- Jeśli Garnett przybędzie, przebieg balu powinien bardzo przypaść Bedwynom do serca - rzucił tajemniczo.

Morgan zaiskrzyły się oczy.

- Och, ty już coś zaplanowałeś - stwierdziła. - Świetnie! Poklepał ją po ramieniu. Potem odwrócił się do Freyji.

- Idę pospacerować z Prue nad rzeką - powiedział. - Wybierzesz się z na­mi?

- Muszę skończyć list do Judith - oznajmiła Morgan, gdy Freyja spojrzała na nią pytająco. - A potem powinnam napisać do ciotki Rochester. Nie odzy­wałam się do niej od wieków, a przecież ona ma przygotować mój debiut w towarzystwie najbliższej wiosny. Boję się o tym nawet myśleć!

Freyja przebrała się w wełnianą suknię i ciepły płaszcz. Było wietrznie, więc zdecydowała się nawet założyć kapturek. Prue również była ciepło ubra­na w żółty strój. Cała aż promieniała. Najwyraźniej cieszyła ją perspektywa wyjścia z Joshem i Freyja.

Zeszli w dolinę, skracając sobie drogę na skos przez trawniki, zamiast iść łagodnie opadającym, krętym podjazdem, który wiódł obok domu dla mar­kizy wdowy. Prue śmiała się głośno, zbiegając kilka ostatnich metrów wprost w otwarte ramiona Joshuy. Freyja spojrzała na niego piorunująco, gdy tak samo wyciągnął ramiona do niej. Uśmiechnął się szeroko.

Poszli nieuczęszczaną ścieżką, biegnącą wzdłuż rzeki na plażę. Zatrzymy­wali się często po drodze, żeby popatrzeć w wodę, na kamyki i piaszczyste! dno. Czasem mignęła im przepływająca rybka, Joshua złapał kamień i rzucił go wysokim łukiem na drugi brzeg. Prue zaśmiała się i zaklaskała z zachwy­tu. Freyja, żeby nie okazać się gorsza, znalazła płaski kamyk i puściła nim kaczkę. Kamyk odbił się cztery razy od powierzchni wody i w końcu za­tonął. Prue zaczęła skakać do góry z podniecenia.

- Ja też tak chcę! - zawołała.

Przez następnych dziesięć minut Freyja pokazywała dziewczynie, jak zna­leźć odpowiedni kamyk i wykonać zgrabny ruch nadgarstkiem. Prue nie udało się tego dobrze zrobić, ale pysznie się bawiła, próbując. Joshua też nie zdołał puścić kaczki, Prue opadła na wielki kamień i wybuchnęła nieopanowanym śmiechem.

Freyja przyjrzała się uważnie spod przymkniętych powiek okropnie za­smuconej minie Joshuy. Była pewna, że gdyby tylko zechciał, potrafiłby tak puścić kamień, że odbiłby się i dziesięć razy.

Nie mogła pojąć niemal bolesnej miłości, którą czuła do Prue. Zwykle obecność osób upośledzonych bardzo ją krępowała. Gdyby wiedziała o Prue wcześniej, zapewne byłaby przerażona i unikała jej towarzystwa. A i tak przez pierwszych kilka dni trzymała się od niej z daleka, zadowolona, że to Eve, Joshua i Chastity zajmują się dziewczyną.

Prue nie miała w sobie sztuczności, głupoty, znudzenia czy złości. Jak dziecko pogodnie usposobione zachowała niewinną radość i serdeczną ufność, którą ludzie zwykle tracą, wchodząc w dorosłość. I choć niezgrabne ruchy i dziecin­ny wyraz twarzy Prue wskazywały czasem, że jest inna niż dziewczęta w jej wieku, to minio wszystko była całkiem ładną młodą kobietą.

Joshua przyglądał się kuzynce z ciepłym, życzliwym uśmiechem, dopóki nie przestała się śmiać.

- Prue, lubisz chodzić do wsi? - spytał.

- Tak - odparła. - Kocham.

- A masz tam jakieś ulubione miejsce? - ciągnął.

Prue spojrzała z ożywieniem ku Lydmere na drugim brzegu rzeki.

- Domek - powiedziała.

- Domek pani Turner? - Tak.

- Dlaczego go lubisz?

Przykucnął przed nią, wybrał kilka kamyków i podrzucał je w dłoni.

- Mogę tam robić różne rzeczy - oznajmiła Prue. - Pomagam. To miłe miejsce.

- Ale dosyć małe - rzucił Joshua. - Nie chciałabyś w nim zamieszkać, prawda?

Prue zastanowiła się chwilę, marszcząc brwi, a potem znów się uśmiech­nęła.

- Chciałabym - odparła - Ja wiem, co tam trzeba robić.

- Kochasz panią Turner? - spytał Joshua.

- Tak. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - I Bena. Ja kocham Bena.

- Tak? - Odwrócił się i rzucił jeden z kamyków. Najwyraźniej zapomniał, że nie umie puszczać kaczek, bo kamyk odbił się od wody pięć razy. - Dla­czego go kochasz, Prue? Jest dla ciebie dobry?

- Taaak - odparła dziewczyna. - On lubi, jak mu robię herbatę. I zjadł moje ciasto, a nie pani Turner. Ben mnie kocha.

- Ja cię kocham - powiedział Joshua. - Freyja cię kocha.

- Tak. - Prue spojrzała na Freyję rozpromieniona. - Z Joshem czujesz się dużo lepiej. Widziałam was w łódce. Popłynęliście na wyspę.

Ojej! Freyja uśmiechnęła się do niej, unikając wzroku Joshuy. Prue spojrzała na Josha.

- Ben mnie pocałował - wyznała. Joshua wyraźnie pobladł.

- Pocałował cię?

Prue roześmiała się zachwycona.

- W moje urodziny - wyjaśniła. - Skończyłam osiemnaście lat. Pani Tur­ner dała mi w prezencie fartuch i pocałowała mnie. A Ben nalał mi herbaty, wszyscy się śmialiśmy i on mnie pocałował. O, tutaj. - Wskazała palcem policzek tuż przy ustach. - Powiedziałam: „Kocham cię, Ben”, a on odpo­wiedział: „Kocham cię, Prue”. - Roześmiała się radośnie.

- Prue, czy ty kochasz Bena w szczególny sposób? - spytała Freyja. Ujęła dziewczynę za rękę i pomogła jej wstać, żeby mogli iść dalej. - Tak jak Eve kocha Aidana?

- Jak ty kochasz Josha? - Roześmiała się. - Taaak. Joshua szedł z drugiej strony Prue.

- Ben ma miłe ręce - powiedziała. - Takie duże. On nimi pracuje. Ale nie zrobi mi nimi krzywdy.

- Oczywiście, że nie - potwierdził Joshua. Wziął ją pod ramię i pogłaskał po dłoni. - Nikt nie zrobi ci krzywdy, Prue. Czy wiesz, co to jest małżeń­stwo? Wiesz, co robią ludzie, którzy są małżeństwem?

- Taaak - odparła Prue. r - Dbają o siebie nawzajem. I całują się. I mają dzieci.

Joshua rzucił Freyji zdumione spojrzenie.

- Panna Palmer i Chastity mi to powiedziały - wyjaśniła Prue. - Chastity poszła ze mną do panny Jewell i ona też mi powiedziała. Panna Jewell ma Davida. Kocham Davida.

- Jej synka? - spytał Joshua. - Śliczny chłopczyk.

- Panna Jewell wyjaśniła, że są brzydkie pocałunki, i nie wolno mi już nigdy pozwolić, żeby ktoś mnie brzydko całował - ciągnęła Prue. - Ben by mnie brzydko nie całował. Ben mnie kocha. Ja kocham Bena.

Freyja uświadomiła sobie, że panna Palmer, panna Jewell i Chastity uczy­ły Prue, jakie zagrożenia niesie ze sobą jej własna płciowość. Tylko matka.

najbardziej do tego zobowiązana, tego nie robiła. Przynajmniej te trzy ko­biety wyraźnie zdawały sobie sprawę, że pod pewnym względem dziewczy­na nie jest już dzieckiem.

- Prue, gdybyś zamieszkała w domku pani Turner, Penhallow nie byłoby już twoim domem - odezwał się Joshua. - Tam byś spała. Pracę, którą teraz wykonujesz, musiałabyś wykonywać codziennie. Czy lady Prudence Moore nie powinna mieszkać w wielkim domu, mieć do dyspozycji służby i ubierać się w piękne stroje?

- Chciałabym zamieszkać w domku, Josh - odparła Prue. - Z panią Tur­ner. A najbardziej z Benem. Kocham go. On mnie pocałował. To nie był brzydki pocałunek. On by mnie brzydko nie całował. On by mi nie zrobił krzywdy rękami.

Joshua uniósł dłoń Prue do ust i przytrzymał przez dłuższą chwilę.

- Nie, on ci nie zrobi krzywdy, moje najdroższe kochanie - powiedział. - Znałem Bena, gdy był jeszcze chłopcem. On by nie skrzywdził ani ciebie, ani żadnej innej kobiety. Jeśli kiedyś znów cię pocałuje, to będą ładne poca­łunki. Jeśli cię dotknie, to bardzo delikatnie.

Freyja ze zdumieniem zobaczyła w jego oczach łzy.

- Więc mam porozmawiać z Benem i panią Turner? - spytał kuzynkę. - Czy gdybyś mogła, naprawdę chciałabyś z nimi zamieszkać?

Prue zatrzymała się, przycisnęła dłonie do piersi i spojrzała szeroko otwar­tymi z podniecenia oczami najpierw na Joshuę, a potem na Freyję.

- Panna Palmer powiedziała, że ani mama się nie zgodzi, ani ty - rzuciła. - Pani Turner też mówiła, że się nie zgodzicie. Zapytałam ją i ona tak odrze­kła. Ben się popłakał i sobie poszedł.

- Prue, jesteś już kobietą - powiedział Joshua łagodnie. - Czasami mo­żesz więc sama decydować o swoich sprawach. Ale Ben i pani Turner też muszą się zgodzić. Porozmawiam z nimi.

Prue uśmiechnęła się radośnie, roześmiała głośno i zaczęła się kręcić w kół­ko. Potem podała jedną rękę Joshui i drugą Freyji. Poszli dalej razem ścieżką nad rzeką, wymachując złączonymi rękami niczym rozbawione dzieci.

Freyję przepełniała miłość do Joshuy. Gdyby chociaż podejrzewała, że on potrafi być tak łagodny i troskliwy wobec ludzi, według powszechnej opinii, dotkniętych przez los, uciekłaby tamtego ranka z parku Sydney i zostawiła tę służącą na pastwę losu. I zignorowałaby go wtedy w pijalni wód. I...

Nie, nieprawda.

Pewnie natychmiast zaczęłaby go z determinacją, ze wszystkich sił uwo­dzić. Nie ograniczyłaby się tylko do flirtowania i nie dałaby mu wyraźnie do zrozumienia, że tyle jej wystarczy. Teraz było już za późno. Gdyby zaczęła się zalecać, poczułby się schwytany w pułapkę. Oświadczyłby się z poczu­cia obowiązku i udawał, że jest szczęśliwy.

Nic już nie mogła zrobić. Więc tylko poszła dalej wzdłuż rzeki razem z Joshem i Prue, niemal do bólu w nim rozkochana.

21

Służba w Penhallow ciężko pracowała przy przygotowaniach do wielkie­go balu. Narzekali trochę pod nosem, ale tylko w obecności Joshuy. Uśmie­chał się do nich, żartował i śmiał się w głos, gdy zwracali się do niego: „chłopcze”. Ale poza tym nie tracili czasu, tylko z wielkim entuzjazmem rzucili się w wir przygotowań do tak niecodziennego wydarzenia.

Nawet najstarszy ze służących nie pamiętał, kiedy ostatni raz otwierano pokoje paradne. Zjawiający się od czasu do czasu podróżny, na tyle śmiały, by zapukać do drzwi Penhallow, był oprowadzany po nich przez gospody­nię. Markiza recytowała historię powstania apartamentów, podczas gdy gość podziwiał ich skarby. Apartamenty zawsze utrzymywano w wielkim porząd­ku, jednak nigdy nie zdarzyła się na tyle wspaniała okazja, żeby sprzątać je do ostatniego pyłku i pucować na wysoki połysk.

Przygotowanie całego przyjęcia na czas było ogromnym przedsięwzięciem. I to wszystko dla nich, jak zauważyła kucharka, gdy zakradła się do sali balowej, by popatrzeć, jak służące myją kryształowe świeczniki i zatykają setki świec. Służbie najdziwniejsze wydało się właśnie to, że oni wszyscy zostali zaproszeni, także ich rodziny i przyjaciele ze wsi oraz okolicznych gospodarstw dzierżawnych. Nawet ci, którzy musieli zostać na służbie, nie przejęli się tym zbytnio, ponieważ na prośbę Joshuy majordomus zarządził dyżury, aby każdy w swoim czasie mógł ucztować i tańczyć.

Główny ogrodnik na tę okazję zerwał w parku ostatnie kwitnące kwiaty i zgodził się poświęcić niemal całą troskliwie wyhodowaną zawartość ciep­larni. Ułożeniem kwiatów w bukiety zajęły się mieszkanki domu i damy przebywające z wizytą. Nadzorowała Chastity, aż zarumieniona i zachwyco­na tak wielką uroczystością. Prue dostała pozwolenie, żeby pomagać. Con­stance i Eve miały spore doświadczenie, jednak to Morgan decydowała w kwestii projektów dekoracji z kwiatów. Podsunęła Chastity liczne pomysły, które przedyskutowano z wielkim entuzjazmem. Freyja zadowoliła się ob­serwacją przygotowań. Układanie kwiatów nigdy nie było jej mocną stroną. Markiza trzymała się z daleka. Twierdziła, że kwiaty wywołują u niej katar i ból głowy.

Orkiestra przybyła późnym popołudniem. Rozstawiła i nastroiła instru­menty, po czym została zaprowadzona na kwaterę w skrzydle dla służby.

Obiad wyznaczono o dwie godziny wcześniej niż zwykle, ponieważ goś­cie mieli przybyć o siódmej, a damy wolały się przebrać w stroje wieczoro­we już po jedzeniu. To nie był bal jak w Londynie, który zacząłby się póź­nym wieczorem i trwał całą noc. Większość gości stanowili ciężko pracujący ludzie - oni nie mogli sobie pozwolić na luksus wylegiwania się następnego dnia do południa. Wielu musiało przebyć pieszo albo powozem sporą odleg­łość, choć główny stajenny, na polecenie Joshuy, przygotował i wysłał po­wozy, żeby przywiozły najstarszych i najdalej mieszkających gości.

Przy wejściu do sali balowej przybyszy mieli witać Joshua i Freyja, marki­za, Constance, Chastity i Prue.

Joshua, ubrany w ciemnobrązowy frak, złotawe pantalony, haftowaną zło­tem kamizelkę, białe pończochy i koszulę z koronkowymi mankietami i żabo­tem, rozglądał się z zadowoleniem po sali balowej. Zawsze żałował, że po­koje paradne nie są nigdy używane. Odetchnął powietrzem przesyconym zapachem kwiatów, zwrócił uwagę, jak świeżo wypastowana podłoga lśni w świetle kryształowych żyrandoli. Spojrzał na sufit z namalowanymi sce­nami z mitologii.

Poczuł dreszcz podniecenia. To wszystko należało do niego. Dzisiaj bę­dzie mógł podzielić się radością z zaproszonymi osobami. Pokaże, że oto zaczyna się nowy rozdział w ich kontaktach z Penhallow i markizem Hallmere'em. Nie będzie już przepaści między nimi a bogatym, utytułowanym, uprzywilejowanym sąsiadem i panem. Dzisiaj zacznie się też nowa epoka dla jego poddanych, nad którymi jako markiz miał pewną władzę. Nie bę­dzie już z niej korzystał.

Dziś rozpocznie też nowy rozdział we własnym życiu. Jeszcze zaledwie ty­dzień temu przeraziłaby go wizja, że zwiąże się z Penhallow - swoim dawnym więzieniem. Że weźmie odpowiedzialność za tytuł, którego nigdy nie pragnął. I obowiązki. Do tej pory próbował je wypełnić, wyznaczając jedynie kompe­tentnego rządcę. Odkrył jednak, że to nie wystarczy. A co najdziwniejsze, to więzy miłości, a nie obowiązku zatrzymają go tu, w Penhallow.

Jednak dzisiejszy wieczór wcale nie musiał się szczęśliwie zakończyć. Wiele spraw wymagało rozstrzygnięcia. Bez tego nie mógłby żyć długo i szczęśliwie, choć to zawsze wydawało mu się idiotycznym pomysłem. Hugh Garnett wrócił do domu, ale Joshua nie miał pewności, że oskarżyciel przy­będzie na bal. Gotów był jednak założyć się, że tak. Zostawała jeszcze kwe­stia ciotki. I Freyji...

Usłyszał za sobą szelest i odwrócił się, by zobaczyć, jak Freyja nadchodzi razem z Morgan i Eve. Za nimi szli Aidan i Alleyne, obaj w czarnych stro­jach wieczorowych. Freyja włożyła jasnozieloną suknię, haftowaną połysk­liwą złotą nicią. Suknia miała głęboki dekolt, luźną spódnicę i wycięte w mu­szelki rękawki i rąbek. Freyja upięła włosy w skomplikowany węzeł i wplotła w nie złotą wstążkę. Długie rękawiczki i pantofelki też były złote.

Zabrakło mu tchu. Kiedy zaczął uważać, ze jest piękna? Przecież nie była piękna, prawda? Jednak jemu wydała się cudowniejsza niż wszystkie kobie­ty, jakie dotąd widział. Uśmiechnął się, ujął jej dłoń i przycisnął do ust.

- Pięknie wyglądasz, kwiatuszku - powiedział. Uniosła wyniosłe brwi.

- Ty też, Josh - odparła.

Uśmiechnął się szeroko i odwrócił, by przywitać się z resztą rodziny Bedwynów. „Nadeszła też ciotka z kuzynkami i Calvinem. Markiza odziana w czar­ny jedwab, z fryzurą przystrojoną strusimi piórami uśmiechała się. jakby ten bal od początku był jej pomysłem. Od rana miała doskonały humor. Jednak konsekwentnie omijała salę balową gdy wnętrze dekorowano kwiatami, Constance w bladoniebieskiej sukni wyglądała piękniej niż w Bath. Wyda­wała się spokojna. Ubrana na różowo Chastity aż promieniała z podniece­nia. Prue w jasnożółtej sukni wręcz nie posiadała się z radości.

Niemal natychmiast zaczęli przybywać goście. Napływali falą. Elegancko odziani arystokraci mieszali się z mieszkańcami wioski, dzierżawcami i pra­cownikami gospodarstw ubranymi w odświętne niedzielne stroje. Ci, którzy po raz pierwszy wkraczali do Penhallow przy tak uroczystej okazji, byli wyraźnie skrępowani, ale mimo wszystko zachwyceni. Zdenerwowani, gdy kłaniali się i dygali przed markizą, rozluźniali się dopiero przy powitaniu z Joshuą, który uśmiechał się, ściskał dłonie i z każdym zamieniał choćby słówko.

Joshua z zadowoleniem zauważył, że przybyła Anne Jeweil. Osobiście ją odwiedził, by skłonić do przyjęcia zaproszenia. Weszła do sali balowej w to­warzystwie panny Palmer, a dygając przed markizą, wbiła wzrok w podłogę. Pojawił się Ben Turner z matką. Przyszli też państwo Allwrightowie. I Isaac Perrie z żoną i dwiema córkami, i Jim Saunders. I sir Rees Newton, miejsco­wy sędzia, z żoną i synem.

Gdy napływ gości ustał, Joshua ogłosił, że za chwilę rozpoczną się tańce. W sali znajdowali się już prawie wszyscy zaproszeni. Z wyjątkiem Hugh Garnetta, Byłoby doprawdy przykrym rozczarowaniem, gdyby się jednak nie pojawił. A na razie zaczynał się bał.

Joshua do pierwszej tury poprowadził Freyję. Na wieczór zaplanowano głównie skoczne tańce ludowe, z tą myślą, że wszyscy zapewne znają kroki, więc nikt nie będzie miał oporów, by zatańczyć. Oczywiście na początku goście czuli się jednak trochę skrępowani. Joshua odłączył od ustawionych w szeregu tancerzy i wraz z Freyją obszedł salę, by zachęcić pary do wyjścia na parkiet. Śmiał się przy tym i żartował. Wkrótce szereg tancerzy rozciągnął się na całą długość sali. Joshua wrócił na swoje miejsce i mrugnął do Freyji. Na jego znak orkiestra zaczęła grać.

Potem wszyscy dali się porwać zabawie. Jeśli nawet przedstawiciele wyż­szych sfer czuli się nieswojo w towarzystwie ludzi niżej urodzonych, to wcale tego nie okazywali. Joshua zauważył, że Aidan tańczył z Anne Jewell, a Al­leyne zjedna z córek Isaaca Perriego, która zarumieniła się jak piwonia. Joshua poprosił Constance, która wcześniej była w parze z Calvinem.

- Dobrze się bawisz? - spytał.

- Oczywiście. - Uśmiechnęła się.

- Myślałem, że o tę turę będzie zabiegał Jim Saunders - powiedział. Rządca w ogóle nie tańczył.

- Mamie by się to nie spodobało - odparła.

- Doprawdy? A tobie? - Joshua uśmiechnął się szeroko. - A Jimowi Saundersowi? - dodał, gdy dziewczyna patrzyła na niego w milczeniu.

Na chwilę zmarszczyła brwi.

- Nie możemy zawsze robić tego, na co mamy ochotę - powiedziała.

- Dlaczego nie? - Znów się uśmiechnął.

- Och, Joshuo! - zawołała żarliwie. - Chciałabym być taka jak ty. Chcia­łabym...

W tym momencie zagrała muzyka i musieli skupić uwagę na skompliko­wanych figurach tańca.

Po drugiej turze na sali balowej pojawił się Hugh Garnett w towarzystwie pięciu mężczyzn, od kilku lat niewidzianych w okolicy. Joshua rozmawiał akurat z panią Turner i Prue, nie mógł więc od razu podejść do przybyszów. Z przejęciem słuchał opowieści zachwyconej Prue o jej tańcu z Benem. Ciotka skierowała się do drzwi i powitała gości łaskawym uśmiechem, energicznie kiwając głową. Ujęła Garnetta pod ramię i rozejrzała się po sali. Skinęła do kogoś ręką. Joshua zobaczył, że podchodzi do nich Chastity. Dziewczyna nadal się uśmiechała, jednak radość w jej oczach zgasła. Garnett ukłonił się, coś szepnął i podał jej ramię. Chastity pozwoliła się poprowadzić na parkiet, gdzie ustawiały się pary do kolejnej tury.

Pozostała piątka mężczyzn rozeszła się po sali i wtopiła w tłum.

Doskonale, pomyślał Joshua. Poprosił Morgan do tańca.

* * *

Freyja zatańczyła drugą turę z sir Reesem Newtonem. A trzecią ni mniej, ni więcej, tylko z Isaakiem Perriem, oberżystą z Lydmere. Niemal nie mogła uwierzyć, że ją poprosił do tańca, a ona się zgodziła. Wielkie nieba, gdyby był tu Wulf, zmroziłby tego człowieka jednym spojrzeniem swych srebrzy­stych oczu za to, że śmiał podnieść wzrok na lady Freyję Bedwyn. Odkryła jednak, że sama wspaniale się bawi. Czułą że właśnie tak powinno być. Żal jej było obecnych na balu ludzi. Joshua, jeśli tylko uda mu się uwolnić od zarzutów, wkrótce wyjedzie. Wrócą wtedy do dawnego, ponurego życia pod rządami markizy. Żal jej było Joshuy. I siebie samej.

Dzisiejszego wieczoru nie chciała jednak snuć posępnych myśli. Zamie­rzała po prostu dobrze się bawić.

- Jak miło, że Garnett wreszcie wrócił z wojaży - powiedział pan Perrie, wskazując głową na tańczących.

- Hugh Garnett? - Freyja spojrzała zdumiona. - On tu jest?

- We własnej osobie. - Oberżysta wyszczerzył się w uśmiechu, odsłaniając braki w uzębieniu. - Trzeci od końca.

Freyja zerknęła szybko i zobaczyła młodego, ciemnowłosego mężczy­znę. Wydawał się przystojny, ale jednocześnie dziwnie oślizły. Tańczył z Chastity.

- Już ty się nie martw, dziewczyno - powiedział pan Perrie. - Twojemu chłopcu nic nie grozi.

Dziewczyno? Freyja najchętniej by się roześmiała nad absurdalnością sy­tuacji, ale nagle ogarnęła ją trwoga. A przy tym radosne podniecenie. Na­reszcie coś się zacznie dziać!

I rzeczywiście.

Gdy skończyła się trzecia tura tańców, na parkiecie został tylko Hugh Gar­nett. Odezwał się donośnym głosem, tak by słyszano go w całej sali.

- Sir Rees Newtonie! - zawołał. Poczekał, aż wszyscy zwrócą na niego uwagę, a wszelka konwersacja ustąpi miejsca ciszy, pełnej zdumienia. - Sir, zastanawiam się, czy zdaje pan sobie sprawę, że dzisiejszego wieczoru na tej sali balowej znajduje się morderca i uzurpator.

Freyja spojrzała szybko na Joshuę stojącego w towarzystwie państwa Allwrightów. I zobaczyła w nim tamtego śmiałego mężczyznę, który nocą wdarł się do jej pokoju w gospodzie. A po incydencie w parku Sydney stał spokoj­nie w pijalni wód i czekał na konfrontację. Wydawał się czujny, gotów na niebezpieczeństwo i pełen wigoru. Doskonale się bawił.

- Proszę wybaczyć - odezwał się wielce zdumiony sir Rees. - Garnett, czy pan się zwraca do mnie?

- Jestem zaskoczony, że miał czelność wrócić do Kornwalii - ciągnął Gar­nett. - Pięć lat temu Joshua Moore zamordował swojego kuzyna. Wypłynął z nim w morze w małej łódce, wyrzucił go za burtę i przytrzymał wiosłem pod wodą. Zamordował, by zyskać majątek. Udało się mu. Widzicie go dzi­siaj jako markiza Hallmere'a, właściciela wszystkiego, co wiąże się z tytu­łem. Sir, przybyłem, by go zdemaskować. Byłem świadkiem zabójstwa.

Freyji wydawało się, że nikomu nawet nie drgnęła powieka. Jedynie Cha­stity opadła na krzesło obok Morgan. Markiza, chwiejąc się, z dłonią przyciśniętą do gardła, ruszyła na środek sali.

Sir Rees wydawał się nie tyle oburzony, ile poirytowany.

- Garnett, to naprawdę poważne oskarżenie - powiedział. - Teraz jednak chyba nie czas i nie miejsce na...

Przerwał mu jakiś głos.

- Byłem wtedy z Hugh Garnettem i mogę potwierdzić jego zeznania - odezwał się krępy drab, wyłaniając się z tłumu.

- Ja też tam byłem - zawtórował chudy, łysy osobnik, wysuwając się z grona zebranych przy podeście dla orkiestry.

- I ja, sir. - I ja.

- Ja też.

Pięciu świadków. I jeszcze Hugh Garnett. Freyja czuła, że kolana się pod nią uginają. Nagle ogarnęły ją mdłości.

- Panie Garnett. - Markiza chwyciła go za ramię. Drugą rękę ciągle przy­ciskała do gardła. - Gdy już kiedyś przyszedł pan do mnie z tymi oskarże­niami, powiedziałam, że w nie nigdy nie uwierzę, choć ofiarą było moje dziecko. Przecież zarzuty dotyczą drogiego Joshuy. Zawsze traktowałam go jak syna. A zatem nie dam wiary, dopóki nie przedstawi pan niepodważal­nych dowodów, których nawet ja nie mogłabym zignorować. Nadal trudno mi dopuścić myśl, że Joshua miał coś wspólnego ze śmiercią Alberta. Niech pan powie, że zaszła pomyłka. Że ja śnię albo że to jakiś żart.

Freyja zacisnęła dłonie w pięści.

Sir Rees wyszedł na środek sali. Wydawał się poważnie zaniepokojony. Nie bez powodu. Nie spodziewał się tego na dzisiejszym balu. Zanim jednak zdążył zabrać głos, odezwał się Isaac Perrie.

- Niech się pani nie troska, milady - rzucił jowialnie. - To banda kłamli­wych łotrów, każden jeden. Tamtej nocy stałem w drzwiach oberży i wyglą­dałem, bo zaczęła się burza, a wiedziałem, że chłopcy wypłynęli łódką. Wi­działem, jak wrócili. Młody Josh, teraz markiz, wiosłował, a pani syn płynął obok. Byli już blisko brzegu i pani syn sięgał nogami dna. Wtedy młody Josh odpłynął z powrotem w morze. Złość mnie wzięła na niego, że znów rusza, bo woda była wzburzona. Ale on zawsze świetnie sobie radził z wios­łami, więc nie bałem się zbytnio.

- Ja też to widziałem - odezwał się jakiś głos. - Stanąłem obok ciebie, pamiętasz, Isaacu? Kuzyn młodego Josha szedł do brzegu, cały i zdrowy, tyle że przemoczony do suchej nitki.

- A ja ich obserwowałem z nadbrzeża - rzucił ktoś inny. - Wszystko się wydarzyło dokładnie tak, jak mówił Isaac.

- Byłem przy łódce, razem z tatą - powiedział Ben Turner. - I też wszyst­ko dobrze widziałem.

- Ja wyglądałam z okna domu - dodała pani Turner.

Freyja rozwinęła wachlarz i zaczęła się powoli wachlować. Przez całą dłu­gość sali spotkała się spojrzeniem z Morgan. Wymieniły ukradkowe uśmie­chy. Domyśliły się, oczywiście, co się dzieje. Przynajmniej z tuzin miesz­kańców wsi był świadkiem wydarzeń relacjonowanych przez Joshuę. A na dodatek kilka osób ze służby z Penhallow znajdowało się tamtej nocy na plaży po drugiej stronie ujścia rzeki i też wszystko widziało. Podobnie jak trzech pracowników z gospodarstw dzierżawnych, którzy akurat szli wtedy brzegiem klifu.

Mimo że była noc i szalała burza, okolica wręcz roiła się od ludzi. I wszys­cy mieli doskonały wzrok, jeśli przyjąć, że burzowe chmury zasłoniły księ­życ.

Freyja spojrzała Joshui w oczy. Mrugnął do niej powoli.

Wyglądało na to, że markiza i Hugh Garnett nie wzięli pod uwagę, że Penhallow i okolice pełne są przyjaciół Joshuy. Ludzi, którzy go znali i ko­chali, i gotowi byli dla niego popełnić krzywoprzysięstwo.

- Newtonie, oni kłamią. - Hugh Garnett nie dawał za wygraną, choć twarz mu mocno poczerwieniała. - Osłaniają mordercę, bo wyprawił dzisiaj dla nich wielki bal. On nie jest prawowitym markizem. Powinien już dawno zawisnąć na szubienicy. Tytuł należy się wielebnemu Calvinowi Moore'owi.

- Hej, ty! - Isaac Perrie wycelował palcem w kierunku krępego draba. - Chyba już z sześć lat temu powiedziano ci, byś się stąd wynosił, razem z ty­mi twoimi łajdackimi kompanami. Słyszałeś, że nie chcemy tutaj przemytu i zastraszania mieszkańców. Ostrzegano cię, że jeśli jeszcze kiedyś poka­żesz tutaj swoją parszywą gębę, zostaniesz odstawiony do magistratu, gdzie dostaniesz wyrok: stryczek albo kolonia karna. A jednak już rok później wy­płynąłeś tutaj w morze wraz z Hugh Garnettem, swoim dawnym hersztem, tak? I byłeś świadkiem morderstwa? I nie kiwnąłeś nawet palcem, by pomóc tonącemu człowiekowi albo pojmać nikczemnego zabójcę? Niezła bajecz­ka!

W tłumie rozległy się wybuchy śmiechu i oklaski. Potem rozniósł się groź­ny pomruk. Sir Rees Newton uniósł ręce. Zapadła cisza.

- Nie wiem, dlaczego wybuchła ta afera, ale wygląda mi to na nikczemny spisek. Garnett, powinien się pan wstydzić. A jeśli jutro w rejonie mojej jurysdykcji znajdę choćby ślad po towarzyszących panu świadkach, to wszys­cy spędzicie noc w więzieniu, czekając na moją łaskę czy niełaskę. Co do was, zebranych tutaj świadków obrony, zechciejcie w najbliższą niedzielę zmówić w kościele żarliwą modlitwę za zbawienie waszych dusz. Lady Hallmere, przepraszam za cierpienie, którego przysporzyła pani cała ta idiotycz­na sprawa. Milordzie... - Ukłonił się sztywno Joshui. - Zawsze wierzyłem w pańską relację o wypadkach tamtej nocy i to się nie zmieni. Znałem pana jako prawdomównego, odpowiedzialnego chłopca i nie widziałem podstaw, by wątpić w pańskie słowa. Proponuję, by dał pan znak, żeby kontynuować zabawę. Jeśli nie uważa pan, że wieczór został zrujnowany.

- Ależ nie - oświadczył Joshua, patrząc, jak Hugh Garnett i pięciu jego wspólników wymykają się z sali. - W rzeczy samej, zdaje się, że już pora na kolację w paradnej jadalni. Pewnie nie dla wszystkich starczy tam miejsca, ale proszę, napełnijcie talerze i usiądźcie, gdzie tylko można. Lady Freyja Bedwyn i ja chcielibyśmy z każdym z was zamienić kilka słów. Bal został przecież wyprawiony również z okazji naszych zaręczyn.

Zanim jednak ktokolwiek zdążył się poruszyć lub odezwać, wielebny Cal­vin Moore odchrząknął i niespodziewanie przemówił głośno, niczym z am­bony, choć głos trząsł się mu z oburzenia.

- To był haniebny przejaw mściwości - oznajmił. - Nie wątpię, że chodzi­ło o dawne porachunki dotyczące afery przemytniczej, w której Joshua stanął po stronie prawa. Chcę oświadczyć, ze przyjechałem tutaj w dobrej wierze, by pomóc markizie, mojej kuzynce, w niemałym strapieniu, jakiego przy­sporzyła jej cała ta sprawa. Nie przybyłem dlatego, ze sam pożądałem tytułu i majątku. Nigdy go nie pragnąłem. Jestem duchownym i niczego nie braku­je mi do szczęścia.

Ponownie rozległy się oklaski. Jednak większość obecnych myślała już o kolacji, która da okazję do powtarzania sobie nawzajem słowo w słowo tego, co się właśnie wydarzyło, w złudnej nadziei, ze może znajdą kogoś, kto przespał wypadki wieczoru.

Joshua podszedł do Freyji. Oczy aż mu się iskrzyły ze śmiechu. Uniosła brwi.

- Widzisz, kochanie? - rzucił. - Czasami lepiej się nie odzywać i pocze­kać, aż oponent sam zrobi z siebie idiotę.

- Tak jak ja w pijalni wód? - spytała. Ujął jej ręce w nadgarstkach.

- Hm, nie powinnaś oczekiwać, że dżentelmen zgodzi się z twoim spo­strzeżeniem - odparł. - Jeśli jednak sytuacja budzi w tobie podobne skoja­rzenia. ..

- Przypuszczam, że właśnie taki finał miał na myśli pan Perrie tamtego ranka, gdy prosił, byś zostawił całą sprawę w jego rękach - rzuciła.

Uśmiechnął się.

- Widzisz, moja ciotka i Hugh Garnett nawet nie okazali się godnymi prze­ciwnikami - stwierdził. - Co za rozczarowanie.

- Dzisiejszy wieczór z pewnością dostarczy tematu do plotek na następ­nych pięćdziesiąt lat - zauważyła. - Przyszłe pokolenia będą o rym opowia­dać legendy.

Roześmiał się.

Nikogo z nich, nawet Perriego nie prosił, by tak postąpili. Oni zrobili to dla niego, w akcie ślepego zaufania. Ani przez chwilę nie mieli wątpliwości? ponieważ znali i Joshuę, i Alberta. Nikt z nich nie wierzył też, że to Joshua spłodził syna Anne Jewell, mimo że dopiero po dłuższym czasie zaakcepto­wali obecność Anne we wsi, a on sam nigdy nie zaprzeczył, iż jest ojcem jej dziecka. Okoliczni mieszkańcy ufali Joshui.

Nie do wiary, zostawił w Penhallow tylu przyjaciół, a nie chciał tu nigdy wrócić.

Tak jak obiecał, kolację spędził z Freyją na rozmowach. Bardzo jednak ciążyło mu na sumieniu jedyne oszustwo, jakiego dopuścił się wobec gości. Nawet je niedawno podtrzymał. Powiedział przyjaciołom, że dzisiejszego wieczoru świętują jego zaręczyny. A przecież nie był z Freyją zaręczony. Chyba że udałoby mu się ją skłonić, by jednak za niego wyszła.

Mimo wszystko nie czuł się w porządku.

Po kolacji goście zaczęli wracać do sali balowej. Nagle Chastity stanęła przy Joshui i dotknęła jego ramienia. Była śmiertelnie blada. Wyglądała, jakby trzymała się na nogach jedynie siłą woli.

- Josh, mógłbyś przyjść do biblioteki? - spytała. - Poprosiłam tam też mamę, Constance, kuzyna Calvina i sir Reesa Newtona. I pannę Jewell. Freyjo, ty też chodź z nami, dobrze?

Joshua jednak chwycił dłoń kuzynki i ścisnął mocno.

- Nie, Chass! - zawołał. - Nie! Nie rób tego. To niepotrzebne.

- Przeciwnie. - Spojrzała mu ze smutkiem w oczy, wyswobodziła rękę i odwróciła się. - Wręcz konieczne.

Na chwilę zacisnął powieki i przyznał w duchu z głębokim westchnie­niem, że Chastity chyba ma rację. Zresztą teraz i tak już nie dałoby się dziew­czyny powstrzymać.

- Czyżbyśmy mieli się dowiedzieć, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy? - spytała cicho Freyja.

- Chodźmy się przekonać? - zasugerował i podał jej ramię.

22

Chastity poprosiła obecnych w bibliotece, żeby usiedli. Posłuchali wszy­scy z wyjątkiem Joshuy, który stanął plecami do okna. Chastity podeszła do biurka i kurczowo chwyciła się krawędzi blatu, jakby miała za chwilę upaść.

- Tam na sali balowej nikt nie powiedział prawdy - oświadczyła. - Nikt.

- Miałem tego świadomość, lady Chastity - odparł sir Rees Newton. - Proszę, niech się pani już nie niepokoi. Hugh Garnett potrafi być bardzo nieprzyjemny, gdy się uprze, by narobić kłopotów. A mężczyźni, którzy poparli jego zeznania, to banda podłych rzezimieszków. Przed kilku laty wie­działem o ich przemytniczych sprawkach, choć nie zareagowałem wtedy ani słowem. Co do tych, którzy przemówili w obronie markiza Hallmere'a... No cóż, popełnili krzywoprzysięstwo, to pewne jak amen w pacierzu. Oni go jednak znają i bardzo mu ufają Najwyraźniej doszli do wniosku, ze są różne rodzaje prawdy. Ja zaś gotów jestem udawać, że dzisiejszego wieczo­ru tylko spotkaliśmy się w gronie sąsiadów, tańczyliśmy i ucztowaliśmy.

- Może właśnie w tym tkwi problem - odezwała się markiza z goryczą Po raz pierwszy opadła z niej maska łagodnej słodyczy. - Wszyscy zawsze ko­chali Joshuę. Wierzyli każdemu jego słowu. Nikt, nawet mój mąż, nie chciał dalszego śledztwa w sprawie wydarzeń tamtej nocy. Albert poszedł rozmó­wić się z Joshuą w kwestii jego bezwstydnego zachowania i szerzenia ze­psucia wśród służby. I zginął. Joshua jako ostatni widział go żywego. Czy samo to nie jest już dość podejrzane, żeby zasiać wątpliwości?

- Ja wiedziałam, że wszyscy kłamią ponieważ tamtej nocy w pobliżu por­tu nie było nikogo, kto mógłby zaświadczyć o tym, co się stało. Ani na mo­rzu, ani na lądzie - powiedziała Chastity głośno i wyraźnie, wbijając wzrok w podłogę. - Nikogo z wyjątkiem Joshuy i Alberta. I mnie.

Dobry Boże! Joshua, tak jak wszyscy pozostali, spojrzał na nią zdumiony. Co tu się działo?

- Ja widziałam, co się wydarzyło - ciągnęła Chastity. - Tylko ja.

- Ja też - dodała cicho Anne Jewell. - Byłam tam z tobą. Do diabła, co tu się działo?!

Chastity rzuciła jej gniewne spojrzenie, ale nie zaprzeczyła.

- Poszłam do wsi - mówiła dalej. - Wiedziałam, że Albert miał pomówić z Joshuą, ruszyłam więc śladem brata. Najpierw pobiegłam do domku panny Jewell, a potem we dwie poszłyśmy do kwatery Joshuy. Zobaczyłyśmy jed­nak, że obaj wypłynęli łodzią w morze. Zeszłyśmy więc do portu, żeby cze­kać na ich powrót. Niebo już zaciągnęło się chmurami i wzmagał się wiatr. W pobliżu nie było nikogo. Miałam ze sobą pistolet.

- Co?!

Markiza opadła bezwładnie na krzesło. Ponieważ jednak nikt nie zwrócił na nią uwagi, zdecydowała się nie zemdleć.

- Schroniłyśmy się przed wiatrem za jedną z łodzi. Widziałyśmy jak Jo­shua wraca. Siedział w łodzi i wiosłował. Najpierw myślałyśmy, że jest sam ale potem zobaczyłyśmy, że Albert płynie obok łodzi. Gdy już znaleźli się na płyciźnie, Joshua odpłynął, a Albert ruszył do brzegu.

- Dziękuję, Chass - powiedział Joshua stanowczo. - Nie trzeba mówić nic więcej. To potwierdza moje słowa. Może...

Freyja wstała, podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu.

- Musimy się zatem dowiedzieć, co się stało z Albertem, jeśli bezpiecznie dotarł do brzegu - wtrącił się Calvin.

- Stawiłam mu czoło - oświadczyła Chastity. - Wymierzyłam do niego z pistoletu i nie pozwoliłam mu wyjść z wody. Powiedziałam, że zostanie tam i może sobie nawet zamarznąć, dopóki nie obieca, że przyzna się ojcu do wszystkiego, a potem wyjedzie z Penhallow i nigdy tu nie wróci.

- Och, Chass. - Constance westchnęła ciężko. Spojrzała na Anne Jewell z bolesnym grymasem. - Albert był ojcem pani syna, prawda? Tak przeczu­wałam. Po prostu nie przyjmowałam tego do wiadomości, choć z drugiej strony, nigdy nie wierzyłam, że to dziecko Joshuy.

- Podła dziewczyno! - krzyknęła markiza i spiorunowała Chastity wzro­kiem. - Nigdy w to nie uwierzę. Nigdy! Ta... ta ladacznica kłamie. I Joshua też. A gdyby nawet to była prawda, czy rzeczywiście groziłabyś swemu bra­tu śmiercią i wygnaniem tylko dlatego, że zabawiał się z kobietą, która sama tego chciała? Robiła do Alberta cielęce oczy i ciągle wołała go z pokoju dziecinnego, żeby zobaczył coś w pokoju do nauki. O tak, moja pannico. Nie myśl, że nie zauważyłam.

- Na ciele nie było śladu po kuli - stwierdził sir Rees. - Lady Chastity, pani brat utonął.

- Albert mnie wyśmiał - powiedziała Chastity. - Oświadczył, że nie chce mu się wychodzić na brzeg i jeszcze popływa, bo noc taka piękna. Cofnął się na głębszą wodę i odpłynął. - Zakryła twarz dłońmi. - Jeśli ktoś go zabił, to właśnie ja.

Constance zerwała się na nogi i pospieszyła do siostry, by ją objąć. Chasti­ty na chwilę oparła się na pomocnym ramieniu, jednak potem łagodnie odsu­nęła Constance od siebie.

- Nie chodziło tylko o pannę Jewell, choć samo to już by wystarczyło - ciągnęła Chastity. - Zresztą panna Jewell padła ofiarą Alberta tylko dlatego, że rozmyślnie odciągała go od pokoju dziecinnego.

- No proszę! - krzyknęła markiza, podkreślając okrzyk gestem.

- Chastity - upomniała dziewczynę Anne Jewell. - Moja droga, proszę cię, przestań.

- Chass - odezwał się Joshua. - Wystarczy. Powiedziałaś już dość. Wy­starczy.

- Gdy dowiedziałam się, że Albert nie żyje, ucieszyłam się - oznajmiła Chastity. - I niech Bóg mi wybaczy, nadal się cieszę. Prue miała tylko trzy­naście lat. Trzynaście! Jego własna siostra! Albert jednak uważał, że skoro Prue, dziewczynka z umysłem dziecka, uczyni wszystko, co jej powie, to on może z nią zrobić, co tylko zechce. Niemal... Niemal żałuję, że nie dał mi choćby pretekstu, by go zastrzelić.

Markiza krzyknęła i bezwładnie osunęła się na krzesło. Tym razem Con­stance pospieszyła matce z pomocą. Pochyliła się i ujęła jej rękę w dłonie. Chastity oparła się o biurko. Calvin odchrząknął.

- Chastity, tak mi przykro - odezwała się Freyja. - Niezmiernie cię podzi­wiam.

- Na ile warte jest moje słowo, poświadczam wszystko, co wyznała lady Chastity - wtrąciła się Anne Jewell.

Sir Rees Newton wstał.

- Wystarczy mi to. co usłyszałem - powiedział. - Lady Chastity, dziękuję, że pani mnie tu zaprosiła, bym wysłuchał tych strasznych rodzinnych sekre­tów. Nie wątpiłem w relację markiza Hallmere'a, jednak pani opowieść roz­wiała ostatnie resztki wątpliwości, jakie mogłyby jeszcze pozostać. Nie jest pani winna śmierci brata. Jako sędzia uwalniam panią od wszelkiej odpo­wiedzialności. Jeśli chodzi o cierpienie, związane z całą tą tragedią i wstrząs, jakiego mogli doznać niektórzy słuchacze pani historii... No, cóż. to sprawa rodzinna, nie moja. Zostawię teraz państwa samych i wrócę na salę balową do żony. - Ukłonił się i niezwłocznie wyszedł.

- Ta dziewucha... Prudence ma być stąd zabrana i zamknięta w domu dla obłąkanych. Tam jest jej miejsce - oświadczyła markiza. Odepchnęła Con­stance i wyprostowała się na krześle. - To wszystko by się nie wydarzyło, gdyby ona się ciągle do niego nie wdzięczyła. Nie żebym wierzyła, iż Albert okazał jej coś więcej niż braterską miłość. Zawsze był kochającym chłop­cem. Nie chcę już nigdy więcej widzieć Prudence. Rano ma jej tu nie być, Kuzynie Calvinie, bądź łaskaw tego dopilnować. Jesteś duchownym Na pewno znasz odpowiednie miejsce, gdzie można ją umieścić.

- Mamo, jeśli zabiorą Pnie, to mnie razem z nią - oświadczyła Chastity.

- Dość tego! - przemówił Joshua stanowczo. Wstał i przeszedł na środek pokoju. - Dość już było intryg przez ostatnich kilka tygodni. Miałem nadzieję, że ta historia nigdy nie ujrzy światła dziennego. Ale jak widać, prawda zawsze wyjdzie na jaw. Może należało ją w końcu ujawnić. Musimy jednak pamiętać, że w tym wszystkim Prue jest najbardziej niewinna, a jednocześnie najbar­dziej pokrzywdzona. Zostanie w tym domu, w moim domu. ciociu, tak długo jak zechce. I nawet jeśli go opuści, zawsze będzie tutaj mile widziana.

- Prudence jest moją córką! - krzyknęła ciotka.

- Ale to ja sprawuję nad nią opiekę - przypomniał Joshua. - Zresztą nie będziemy się spierać o Prue, jakby była przedmiotem. Ona ma swoje zdanie i wolną wolę. Potrafi sama decydować o swojej przyszłości. I właściwie już podjęła decyzję. Zamierza wyjść za Bena Turnera.

Markiza gapiła się na Joshuę w milczeniu, a potem zerwała się na nogi z twarzą pobladłą i wykrzywioną złością.

- Pozwolisz, by lady Prudence Moore poślubiła nieokrzesanego rybaka? - spytała.

- Ogłoszę tę nowinę, jak tylko wrócimy do sali balowej, ciociu - odparł. - Chodź ze mną uśmiechaj się i postaraj wyglądać na uradowaną. Jutro przedys­kutujemy szczegóły. Dzisiaj mamy gości i nie wolno nam ich zaniedbywać.

Ciotka jednak już nie słuchała. Spojrzała ponad ramieniem Josha, zmruży­ła oczy w szparki i zacisnęła usta.

- Ty! - krzyknęła, ominęła Joshuę i stanęła twarzą w twarz z Freyją. - To wszystko twoja wina! Gdybyś w Bath nie uwiodła Joshuy tymi swoimi ary­stokratycznymi sztuczkami i nie sprzątnęła go Constance sprzed nosa, już dawno by się z nią zaręczył. Znów bylibyśmy jedną szczęśliwą rodziną jak kiedyś. A teraz najechałaś Penhallow, by rządzić się tu razem z tą twoją dumną nadętą rodziną.

Freyja uniosła brwi i spojrzała na markizę z zimną, milczącą pogardą.

Joshua patrzył ze zgrozą, jak ciotka wymierza Freyji policzek. Wyciągnął rękę, ale było już za późno.

Freyja zamachnęła się i uderzyła ciotkę pięścią w nos. Markiza padła na ziemię jak długa.

Calvin odchrząknął. Obecne w bibliotece damy przyglądały się scenie bez mrugnięcia, jakby grzecznie czekały na dalszą część przedstawienia. Joshua zauważył, że jedno z piór na głowie ciotki złamało się na pół.

- Zaczynałam się już poważnie obawiać, że nigdy mnie dostatecznie nie sprowokuje, bym z czystym sumieniem mogła się do tego posunąć - powie­działa Freyja. - Tak się cieszę, że jednak dała mi pretekst.

* * *

O północy bal dobiegł końca. Wszyscy wrócili do domów. Żegnając się, zapewniali Joshuę, że nigdy się tak dobrze nie bawili. Freyja zgadywała, że afera z Hugh Garnettem w samym środku balu tylko zwiększyła zachwyt gości.

Podobnie jak ogłoszenie zaręczyn Prue z Benem. Oboje przez resztę wie­czoru tak promienieli szczęściem, że nawet Freyja kilka razy była bliska łez.

Mrugała jednak gwałtownie, żeby się nie rozpłakać. Lady Freyja Bedwyn nie zwykła ronić sentymentalnych łez wzruszenia.

Niewiarygodne, ale markiza wróciła na salę balową wraz z resztą rodziny. Przez pewien czas jej nos, podobnie jak policzek Freyji, płonął czerwienią. Trzeba też było poprawić ciotce pióra we włosach. Markiza odzyskała jed­nak panowanie nad sobą i znów uśmiechała się swoim słodkim uśmiechem męczennicy.

Freyja z zaciekawieniem zauważyła, że Constance ostatnie trzy tury prze­tańczyła z rządcą Joshuy Jimem Saundersem, który do tej pory w ogóle nie tańczył. Constance, zwykle cicha, dystyngowana i pełna rezerwy, nagle prze­stała ukrywać uczucie, które lśniło blaskiem w jej oczach i rozpalało ru­mieńcem policzki. Wyglądała teraz naprawdę pięknie. Już po kilku chwi­lach oczy pana Saundersa promieniały nie mniejszym uczuciem.

- Joshuo, co za wspaniały bal - powiedziała Eve, gdy w pustej sali zostało tylko kilka osób z najbliższej rodziny. Markiza i wielebny Calvin Moore udali się już na spoczynek. Chastity i panna Palmer poszły położyć Prudence spać. Constance zniknęła gdzieś z panem Saundersem. - Aidanie, braliśmy udział w podobnych zabawach w gospodzie we wsi, prawda? Dzisiejszy wieczór uświadomił mi, że musimy wszystkich zaprosić do nas do domu Może w lecie na przyjęcie w ogrodzie albo na Gwiazdkę, albo...

Aidan roześmiał się i objął żonę.

- Albo i na jedno, i na drugie, kochanie - dokończył. - Joshuo, wiedzia­łeś, że tyle osób wystąpi w twojej obronie?

- Powiem tylko, że nie byłem zaskoczony - odparł Joshua z szerokim uśmiechem.

- Niesamowita scena - mruknął Alleyne. - Żałuję tylko, że nie doszło do walki na pięści. Wiele bym dał, by powalić na ziemię tego bezczelnego Garnetta. Domyślam się jednak, że to raczej nie wchodziło w grę w obecności tylu dam.

- Mnie przynajmniej udało się przyłożyć markizie pięścią w nos - rzuciła Freyja. - Nigdy w życiu nie czułam takiej radości jak wtedy, gdy mnie spoliczkowała.

- Widzicie? - Morgan wykonywał rękami dramatyczny gest. - Ominęła mnie cała zabawa. Freyjo, ty mi nic nie mówisz. Co się stało?

- To długa historia.. I nie wiem, czy wolno mi ją opowiadać.

- Przyjechaliście tu, by mi pomóc w odpieraniu oskarżeń o morderstwo - odezwał się Joshua. - Myślę, że macie prawo poznać prawdę. Wiem, że mogę Uczyć na waszą dyskrecję.

Zrelacjonował pokrótce to, co zostało ujawnione w bibliotece.

- Och, Prue - westchnęła Eve, gdy Joshua skończył. Przytuliła się do Aida­na. - Słodka, niewinna Prue. Na szczęście była pod opieką Chastity, panny Jewell i Joshuy. A teraz zatroszczy się o nią ten rozsądny, miły młody czło­wiek, Ben Turner. Na pewno będzie szczęśliwa. A teraz chciałabym się już położyć. Jestem bardzo śpiąca.

Aidan pocałował ją w czubek głowy.

Freyja zerknęła na nich w zadumie. Nigdy dotąd nie widziała, by publicz­nie okazywali sobie uczucia.

- A ja nie - stwierdziła. - Muszę odetchnąć świeżym powietrzem, poczuć wiatr na twarzy. Josh, zabierzesz mnie na plażę?

Alleyne uśmiechnął się i znacząco poruszył brwiami. Poza tym nikt nie skomentował pomysłu Freyji ani tym bardziej nie zaprotestował. Wszyscy położyli się spać. Freyja tymczasem pospiesznie przebrała się w wełnianą suknię, ciepły płaszcz i solidne buty. Noc była chłodna, ale księżycowa. Nie potrzebowali lampy, by oświetlić sobie drogę do doliny i ścieżkę nad rzeką. Gdy spotkali się w holu, zauważyła, że Joshua również zmienił swój ele­gancki wieczorowy strój.

Musiała wyjść na dwór, by rozproszyć ogarniające ją przygnębienie i roz­czarowanie. Niebezpieczeństwo grożące Joshui minęło. Wszystko skończy­ło się wielce ekscytującą sceną w sali balowej. Wszelkie wątpliwości co do okoliczności śmierci Alberta zostały wyjaśnione. To koniec. Nie zostało już nic.

Nic nie trzymało ich w Penhallow.

Nic nie trzymało ich razem.

- Zostaniesz aż do ślubu Prue? - spytała.

- Tak - odparł.

- Na cały miesiąc, dopóki nie ogłoszą zapowiedzi? - ciągnęła. - Wytrzy­masz tu tyle czasu, bo ją kochasz?

- Tak - powtórzył.

Wcale nie był takim człowiekiem, za jakiego go uważała. Zaledwie kilka dni temu ta myśl bardzo ją rozdrażniła. Teraz Freyja cieszyła się, że okazał się inny, że miała szansę odkryć prawdę o Joshu.

- A potem? - spytała. - Tutaj życie będzie płynąć tak jak dotychczas, a ty... co? Znów zaczniesz się włóczyć i używać życia?

- Mam przeczucie, że również Constance wkrótce wyjdzie za maź. Zdaje się, że dzisiejszego wieczoru mojej drogiej kuzynce otworzyły się oczy. Z pewnością nie kryła już swoich uczuć do Jima Saundersa. On zaś wyglądał, jakby bardzo chciał, żeby go przekonać do małżeństwa, mimo dzielącej ich różnicy pozycji towarzyskiej.

- Zatem i to małżeństwo zyska twoją aprobatę? - spytała Freyja. Zastana­wiała się, co by powiedział Wulf, gdyby ona nagle wdała się w romans z któ­rymś z rządców.

- Owszem - powiedział. - Ale moja zgoda jest tu zupełnie zbędna, praw­da? Constance jako osoba pełnoletnia już nie podlega mojej władzy. Tak jak Prue ma wolną wolę i potrafi decydować, co da jej w życiu najwięcej szczęś­cia. Freyjo, ja nie umiem myśleć o przyszłości rodziny w kategoriach dyna­stii. Nie zostałem tak wychowany.

- Zostaniesz więc aż do ślubu?

Zbliżali się do wylotu doliny. Strome zbocza już nie osłaniały przed ostrym, zachodnim wiatrem, który natychmiast zaczął szarpać płaszcze.

- Tak - odparł. - Chciałbym ich ulokować w domu markizy wdowy, ale najpierw muszę załatwić kilka spraw.

- Zatem biedna Chastity zostanie w Penhallow sama z matką - stwierdziła Freyja. - Ale przynajmniej będzie miała siostry w pobliżu.

- Ciotka nie może już dłużej mieszkać w Penhallow - oznajmił. Odwrócił głowę i spojrzał na Freyję. - Tam zamieszkam ja.

- O! - Popatrzyła na niego zdumiona. Nie była jednak w stanie wydusić z siebie nic więcej. Czuła się zraniona, choć nie potrafiła do końca zrozu­mieć dlaczego.

- Jeśli nie znajdzie się inne rozwiązanie, ciotka też będzie musiała się prze­nieść do domu markizy wdowy - powiedział. - Zrobię jednak wszystko, co w mojej mocy, by znaleźć jej inną siedzibę. Śmiem twierdzić, że ona rów­nież chętnie zrezygnuje z bliskiego sąsiedztwa ze swoim drogim Joshuą.

- A co z Chastity? - spytała Freyja. Joshua westchnął.

- Nie chcę za nią decydować, co ma robić. Być może postanowi zamiesz­kać tam, gdzie ciotka. Może zostanie z Constance albo tutaj. Jeśli zechce, zapewnię jej możliwość wyjazdu do Londynu na sezon towarzyski. Choć nie wiem, jak się do tego zabrać. Ale jestem przecież markizem Hallmere'em, prawda? Ważną wpływową figurą. - Uśmiechnął się do Freyji.

Minęli cypel i znaleźli się na plaży. Z jednej strony mieli wysoki klif, z dru­giej morze. Zaczął się przypływ albo odpływ, Freyja nie potrafiła tego oce­nić. Słyszała szum wody, widziała światło księżyca połyskujące na powierzch­ni morza. Zrobiło się chłodniej, powietrze było wilgotne i pachniało solą Uniosła twarz i zaczęła głęboko oddychać.

Więc on tutaj zostanie. Przyjmie na siebie obowiązki głowy rodziny. Osią­dzie w Penhallow na stałe. Bez niej.

- W takim razie pewnie zobaczymy się w Londynie najbliższej wiosny - odezwała się po chwili. - Morgan zostanie zaprezentowana w towarzystwie.

- Chciałbym z tobą zatańczyć pierwszego walca na jej inauguracyjnym balu - powiedział. - Free, tylko raz tańczyliśmy walca, a i tak musieliśmy go przerwać i szukać mistrza ceremonii, żeby ogłosił nasze zaręczyny.

Ruszyli przez plażę. Wiatr wiał im prosto w twarz.

- Dobrze, pierwszego walca zarezerwuję dla ciebie - obiecała. Spacerowali jakiś czas w milczeniu. Nie dotykali się. Freyja schowała dło­nie pod płaszczem. Joshua założył ręce do tyłu.

- Zaczął się już przypływ - stwierdził. - Mamy jednak jeszcze sporo cza­su, zanim odetnie nam drogę powrotną do doliny.

- Jak myślisz, czy on popełnił samobójstwo? - spytała.

- Albert? - Joshua milczał przez chwilę. - Na pewno zdawał sobie spra­wę, że znalazł się w trudnej sytuacji. Ale oczywiście wiedział też, że matka świata poza nim nie widzi, a ojciec jest jej powolny. Zresztą Albert nie wy­glądał mi na człowieka, który odebrałby sobie życie. Ale kto wie? Chass postawiła mu ultimatum. Ja też. Powiedziałem, że jeśli wieczorem następne­go dnia spotkam go w promieniu piętnastu kilometrów od Penhallow, to zabiję gołymi rękami. Chybabym jednak tego nie zrobił, ale z pewnością pobiłbym drania do nieprzytomności. On o tym wiedział. Przypuszczam, że przemarzł albo złapał go kurcz. Był podłą, nikczemną kreaturą. Zawsze po­dejrzewałem, że też należał do szajki przemytników. Ale dość na ten temat. To już przeszłość.

Zatrzymał się i popatrzył na morze. Freyja przystanęła obok. Czuła za­chwyt nad cudownym bezmiarem wszechświata i radość, że jest jego częś­cią.

- Freyjo, co zamierzasz zrobić z resztą swego życia? - spytał.

Och, nie! Zaniepokoiła się tonem jego głosu i tym, że zwrócił się do niej: „Freyjo”, zamiast „Free” albo „kochanie”.

- Cokolwiek, ale już bez ciebie, Josh - odparła, unosząc podbródek. - Nie jestem luźnym końcem, który musisz zawiązać, zanim będziesz mógł osiąść tutaj w spokoju. Nasza umowa nigdy nie zobowiązywała cię do małżeństwa.

- A jeśli wcale nie kieruje mną poczucie obowiązku? - spytał.

Nagle poczuła, że coś ją dławi. Uświadomiła sobie ze zgrozą, że jeśli po­zwoli Joshui wypowiedzieć jeszcze choćby jedno słowo, zrobi z siebie idiot­kę i rozpłacze się jak dziecko. Jak on śmie. Doprowadzić ją do takiego stanu! Obróciła się szybko na pięcie i spojrzała na oświetlony księżycem klif. Oglądany z dołu wcale nie wydawał się bardzo stromy.

- Wracam na górę - oznajmiła. Westchnął.

- Hm, no dobrze - powiedział. - Chyba rzeczywiście rozsądniej będzie ruszać z powrotem. Przypływ przybiera na sile.

- Idę tamtędy. - Wskazała klif. Kolana ugięły się pod nią jak zawsze, gdy zmuszała się do niebezpiecznych wyczynów, a zwłaszcza tych, które przera­żały ją najbardziej. Od dziecka wspinała się na drzewa właśnie dlatego, że bała się wysokości.

Joshua zachichotał.

- Kochanie, wrócę rano, żeby uprzątnąć twoje szczątki - powiedział. - Nie, nie będę mógł tego zrobić, prawda? Zabierze je odpływ. Do diabła, co ty wyprawiasz?

Freyja podeszła do klifu.

- Wspinam się - odparła. Dogonił ją dwoma susami.

- Dlaczego? - spytał. - Przecież mamy jeszcze mnóstwo czasu, zanim woda odetnie nam drogę do domu.

- Dlaczego? - powtórzyła chłodno. - Co za głupie pytanie. Josh. Bo ten klif właśnie po to tu jest. - Odsunęła płaszcz do tyłu. Odnalazła pierwsze zagłębienie na stopę i skalny występ, który uchwyciła dłonią. Podciągnęła się, odrywając nogi od piasku. Spojrzała przez ramię. - Będę na górze pierw­sza - rzuciła.

23

Powinienem ściągnąć ją ze skały i zanieść do domu drogą przez dolinę. Nawet przy użyciu siły, pomyślał Joshua. Z całą pewnością trzeba by było jej użyć. Musiałbym przytrzymać Freyję pod pachą albo przerzucić sobie przez ramię i wolną ręką jak najskuteczniej parować ciosy, pilnując się przy tym, żeby nie oddać. Niestety, nie mógłbym już sobie zatkać uszu, aby nie słuchać przekleństw. Ale przynajmniej dotarłaby do Penhallow, żywa, cała i zdrowa. To byłoby najrozsądniejsze wyjście. A przecież przez ostatni tydzień stroił się w rozsądek niczym w płaszcz. Stał się przecież nowym człowiekiem.

dojrzałym i odpowiedzialnym. Poważnym markizem, którym kieruje przede wszystkim obowiązek. Gotów już był popaść w nudną szacowność i przed­wczesny wiek średni. A co on teraz wyprawiał, zamiast ściągnąć Freyję na plażę i zanieść do domu?

Ano wspinał się za nią na klif.

W środku nocy, przy silnym wietrze.

Na dodatek ona miała na sobie suknię krępującą ruchy.

Joshua śmiał się przy tym jak szalony. Toż to czysty absurd! Ale też jak ekscytujący!

Nie żeby groziło im wielkie niebezpieczeństwo. Klif był stromy, znajdo­wało się w nim mnóstwo zagłębień i występów, by pewnie wesprzeć nogę i chwycić się ręką. Oczywiście jak już zaczęli wspinaczkę, nie mieli odwro­tu. Po pierwsze, w dół klifu szło się o wiele trudniej niż pod górę. Po drugie, przypływ dotarł do ujścia rzeki, więc do doliny można się było dostać tylko wpław.

Wcale się z nią nie ścigał. Trzymał się nieco niżej, jak najbliżej Freyji. Jakby się łudził, że zdążyłby ją złapać, gdyby się pośliznęła i zaczęła spadać. Ale przynajmniej mógłby jakoś pomóc, jeśli uwięzłaby gdzieś w skale. Nie żeby się z tym napraszał. Nie chciał przecież, żeby się rozzłościła i straciła równowagę. Gdy Freyja się zatrzymywała, czasami na minutę lub dłużej, po prostu czekał w milczeniu w pobliżu.

Wiedział, że skoro tylko dotrą na górę, padną oboje bez sił. Przez dłuższy czas nie zdołają nawet ruszyć ręką czy nogą. Położą się płasko na ziemi i przylgną do niej z całej siły, jakby się obawiali, że lada moment zsuną się z klifu i polecą w przepaść. I przysięgną, tak jak on, jeszcze w dzieciństwie, za każdym razem, gdy skończył wspinaczkę, że nigdy, przenigdy nie po­wtórzą już tej głupoty.

Ostatnich kilka metrów było najtrudniejszych. Skałę pokrywała tutaj zie­mia obsypana luźnymi kamykami i porośnięta kępkami trawy. Ryzyko opar­cia stopy na niepewnym gruncie i bezładnego ześliźnięcia się w dół było naprawdę duże. Josh przypomniał sobie, jak pierwszy raz wspinał się na klif. Tkwił wtedy bez ruchu przez ponad pół godziny, przytulony do skały całym ciałem dwa metry od szczytu. Nie potrafił zmusić się, by poruszyć choćby jednym palcem. A jednocześnie powtarzał sobie, że trzeba iść dalej, zanim zsiusia się ze strachu i narobi sobie wstydu.

Freyja nie popełniła tego błędu. Nie wahała się na tyle długo, by sparaliżo­wał ją strach. Joshua zastanawiał się, co właściwie powinien zrobić, gdyby tak się stało. Wspięła się ponad brzegiem skalnego zagłębienia, w którym siedzieli kilka dni temu. Poszedł w jej ślady i zdyszany padł twarzą na trawę.

Po jakimś czasie Freyja pierwsza zaczęła się śmiać.

Zawtórował jej.

Leżeli ramię przy ramieniu, kurczowo lgnąc do ziemi, jakby się obawiali, że lada moment ustanie siła ciążenia. I trzęśli się ze śmiechu.

- Zdaje się, że wygrałam - oświadczyła Freyja, znów wywołując kolejne wybuchy śmiechu.

- Pewnie boisz się wysokości? - spytał.

- Od zawsze - przyznała.

Śmiali się tak długo i głośno, że aż zabrakło im tchu. Obrócił się na bok. Ona też. Spojrzeli sobie w oczy.

- Nie jest ci zimno? - spytał.

- Zimno? - Uniosła brwi. - Zimno?

Spotkali się w pół drogi. Usiłowali jak najmocniej się w siebie wtulić. Objęli się i całowali gwałtownie niczym para szaleńców, świadomych, że oto rzucili wyzwanie śmierci i wyszli ze starcia zwycięsko. Przylgnęli do siebie w plątaninie ubrań. W rozpalonej wilgoci, z cudownym rozgorączko­waniem zespolili ciała i poruszali się w rozkosznym zapamiętaniu. Kochali się gwałtownie, namiętnie i radośnie.

- Moja najdroższa miłości - szeptał różne pieszczotliwe bzdury, ilekroć oderwał od niej usta.

- Mój kochany. O, mój najdroższy ukochany - wzdychała. Zaledwie trzy minuty później razem eksplodowali w burzliwym upojeniu.

Tak jakby teraz, po zakończeniu wspinaczki, rzucili się do wyścigu, który ukończyli w niesamowitym rozgorączkowaniu.

Znów dyszeli ze zmęczenia. Freyja śmiała się z twarzą przytuloną do ra­mienia Josha. Objął ją i przykrył ich płaszczami.

- Co mówiłaś? - spytał z ustami przy jej uchu. - Czyżby słuch zaczął mnie nagle mylić? Mój kochany? Mój najdroższy ukochany? Dałaś się porwać żądzy i namiętności?

Przestała się śmiać, ale nie odezwała ani słowem. - Zaniemówiłaś?

- Josh, wszystko zepsujesz - odparła.

- Powiem ci, co naprawdę wszystko zepsuje - rzucił. - Jeśli za kilka dni wyjedziesz, Free. Pożegnam cię z radosnym uśmiechem, jakbym się cieszył, że wracasz do domu, by zacząć przygotowania do naszego ślubu. Potem po­czekam na list, w którym oficjalnie zerwiesz nasze zaręczyny. Przeżyję całą zimę w oczekiwaniu na wiosnę i te krótkie pół godziny w Londynie, gdy znów cię zobaczę i zatańczymy walca. A potem spędzę resztę życia bez ciebie. Usłyszał, jak Freyja powoli nabiera powietrza.

- Nie ma potrzeby... - zaczęła.

- Do diabła! - przerwał jej w połowie zdania. - Freyjo, przynajmniej od­ważmy się na szczerość. Doświadczyłem już tylu kłamstw, przemilczeń i ta­jemnic, że mam dość na całe życie. Jeśli to, co było między nami, traktowa­łaś tylko jak zabawę, trudno. Powiedz mi to otwarcie, a ja pozwolę ci odejść bez jednego słowa, chyba że poczęłaś dziecko. A jeśli chcesz, byśmy się rozstali tylko dlatego, że umówiliśmy się na tymczasowe zaręczyny, i uwa­żasz, że proponuję ci małżeństwo, bo próbuję być niezmiernie szlachetny, to wybij to sobie z głowy, kochanie. Po prostu zapomnij! Bądź ze mną szczera. Kochasz mnie?

- Oczywiście, że cię kocham - odparła. Głos miała jak zawsze chłodny i wyniosły.

- Oczywiście. - Znów zaczął się śmiać. Przytulił ją mocno do siebie i przez jakiś czas nie mógł się powstrzymać od śmiechu. - Czy pozwolimy, żeby jakaś głupia umowa zrujnowała nam resztę życia?

- Josh, ilekroć się pokłócimy, zaczniemy się zastanawiać, czy nawzajem nie zmusiliśmy się do małżeństwa - powiedziała.

- Co za bzdura! - zawołał. - Freyjo, zaufaj mi, zawsze będę wobec ciebie szczery. Kocham cię i uwielbiam. Nie wyobrażam sobie większego szczęś­cia niż spędzić z tobą resztę życia, kochać cię, śmiać się z tobą i kłócić, a czasami nawet bić. Wierzę, że ty też zawsze będziesz ze mną szczera. Po­wiedziałaś właśnie, że mnie kochasz. Czy ta miłość to także pragnienie, by wyjść za mnie za mąż, mieć ze mną dzieci, mieszkać w Penhallow do końca życia i wspaniale się bawić? Dzielić ze mną troski i radości?

- Oczywiście, że tak - powtórzyła. - Ale, Josh, ja się okropnie boję.

- Dlaczego? - spytał.

Mocno przycisnęła twarz do jego ramienia.

- Dotąd nie powodziło mi się w miłości ani narzeczeństwie... - odparła. - Jeśli teraz otworzę się na szczęście, ono może nagle zniknąć.

- Och, kochanie - szepnął. - Co zrobiłaś tamtego dnia, gdy przestraszyłaś się ogromu morza?

- Jasienie...

- Co zrobiłaś? Umilkła na chwilę.

- Namówiłam cię, żebyś zabrał mnie na wyspę - przyznała.

- I?

- Uparłam się, żeby wiosłować w drodze powrotnej.

- Mimo że musiałaś zamienić się ze mną w łodzi miejscami - dodał. - A co zrobiłaś dziś, gdy przeraziła cię wysokość klifu?

- Weszłam na niego - rzuciła.

- A teraz boisz się mnie kochać - stwierdził. - A zatem? Uniosła głowę i spojrzała na Josha piorunująco.

- Dalej będę cię kochać - powiedziała. - A jeśli podoba ci się kształt mo­jego nosa, nie pytaj już o nic. Przypominasz mi to wszystko, czego nienawi­dziłam u moich guwernantek. Zadawały pytania i z nieskończoną cierpliwoś­cią, małymi kroczkami, próbowały ze mnie wyciągnąć właściwe odpowiedzi. Chcesz się dowiedzieć, co zrobię ze swoim lękiem przed prawdziwymi zarę­czynami i małżeństwem z tobą.

Spojrzał jej w oczy, ale nie odezwał się ani słowem.

- Otóż niczego nie zmienię - oznajmiła stanowczo. - Ponieważ naprawdę jesteśmy zaręczeni. Lecz jeśli umrzesz, zanim weźmiemy ślub, Josh, to po śmierci znajdę cię w najdalszym zakamarku nieba albo piekła i uduszę goły­mi rękami. Rozumiesz?

- Tak, kochanie - odparł potulnie i się uśmiechnął. - Free, chcę wypowie­dzieć te słowa. I usłyszeć twoją odpowiedź.

Usiadł, ocenił odległość do brzegu klifu i ukląkł w malowniczej pozie. Ujął Freyję za rękę i uśmiechnął się czarująco.

- Lady Freyjo Bedwyn, czy uczyni mi pani zaszczyt i zostanie moją żoną? - spytał. - Z wielkiej miłości?

- Wyglądasz wprost idiotycznie - stwierdziła.

- Wiem, kochanie. - Przesłał jej całusa. - Chcę jednak, byś mogła kiedyś pochwalić się naszym wnukom, że ich dziadek ukląkł przed tobą i błagał, abyś za niego wyszła.

- Nigdy w to nie uwierzą - stwierdziła. - Ja będę wtedy starą babą, a ty przystojnym starszym dżentelmenem. - Usiadła i westchnęła. - Ale zapa­miętam tę chwilę do końca życia. I pewnie czasem wzruszę się do łez, gdy nikt nie będzie patrzył. Tak, mój ukochany. Zostanę twoją żoną. Ale tylko pod warunkiem, że to będzie małżeństwo z wielkiej wzajemnej miłości.

Uśmiechnęli się do siebie niczym para zachwyconych sobą szaleńców. Wiatr rozwiewał jej włosy wokół twarzy. Joshua zaś nie przestawał myśleć o tym, że niespełna metr za jego plecami znajduje się prawie pionowe urwisko.

- Cały czas się spodziewam, że nagle u nóg zaczną mi ciążyć kajdany, a jednak nic takiego się nie dzieje - oznajmił. - Jestem zaręczony, a nigdy nie czułem się równie wolny. Wolny z moją Free! Wrócimy do domu i zbu­dzimy wszystkich, by ogłosić nowinę?

- Przecież to nie będzie dla nich żadna nowina - powiedziała.

- O Boże, racja! - zawołał i się uśmiechnął. - Ale przecież musimy to jakoś uczcić, prawda? Co proponujesz?

- Och, Josh, przestań gadać bzdury i chodź tu do mnie. - Rozłożyła ra­miona.

- Wspaniały pomysł - mruknął z zadowoleniem.

* * *

Następnego ranka, gdy spytała o Joshuę, dowiedziała się, że już wyszedł załatwić jakieś sprawy. Freyję przepełniała niezwykła radość, ale nie mogła się nią podzielić nawet z najbliższymi. Bo i co miałaby powiedzieć?

Zakochałam się?

Zaręczyłam?

Wyjdę za mąż?

Za Joshuę?

Pomijając już to, że pewnie pomyśleliby, iż w końcu postradała zmysły, cała sytuacja niezbyt podnosiła ją na duchu. Freyja nie chciała przecież być postrzegana jako osoba skłonna do radosnych uniesień i sentymentalnych zwierzeń.

Poszła na spacer. Aż do Lydmere. Zresztą i tak chciała tam załatwić pewną sprawę. I sama musiała się nią zająć. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Nawet myśl, że ktoś odkryje jej sekret, przejęła ją dreszczem.

- Dzień dobry - przywitała Anne Jewell, gdy ta otworzyła drzwi swego domku. - Nie! - Uniosła rękę na znak odmowy, gdy panna Jewell zaprosiła do środka. - Nie, nie trzeba. Nie zajmę pani zbyt wiele czasu.

- Ależ... - zaczęła Anne.

- Nie, dziękuję - powtórzyła Freyja. - Proszę zaprzeczyć, jeśli się mylę, ale zdaje się. że nie jest pani w tej wiosce zbyt szczęśliwa.

Powitalny uśmiech na twarzy panny Jewell nieco przygasł.

- Wszyscy okazali mi wiele dobroci, zwłaszcza Joshua, to znaczy markiz Hallmere - odparła. - Proszę się nie obawiać. Nie zamierzam dalej przyjmo­wać od niego pieniędzy na utrzymanie. Mam nadzieję zyskać wkrótce no­wych uczniów.

Freyja cmoknęła lekceważąco.

- Nie chodzi mi o te drobne sumy na utrzymanie - oświadczyła. - Przyglą­dałam się pani. Jest pani inteligentną kobietą, która nie skarży się na swój los. Nie utraciła pani dumy i godności. Czy chciałaby pani uczyć?

Panna Jewell spojrzała na Freyję ostrożnie.

- Zawsze tego pragnęłam - odparła. - Moja rodzina nigdy nie była za­można, ale miałam szczęście, że udało mi się zdobyć wykształcenie.

- W takim razie znajdzie się dla pani posada w szkole dla dziewcząt w Bath - oznajmiła Freyja. - To całkiem przyzwoity przybytek. Pensja wystarczy na godziwe utrzymanie. Syna będzie pani mogła zatrzymać przy sobie. Mój radca prawny poinformował mnie tydzień temu, że potrzebują tam nauczy­cielki. Geografii, o ile dobrze pamiętam. - Urwała na chwilę, a Anne Jewell patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. - Mam w tej szkole pewne wpły­wy - dodała Freyja po chwili.

Anne Jewell zwilżyła usta językiem.

- Pragnę tego najbardziej na świecie - odparła niemal szeptem. - Czy oni wiedzą, że David jest nieślubnym dzieckiem?

- Tak. Nikt nie weźmie tego pani za złe, jeśli tylko będzie pani dobrą na­uczycielką.

- Będę. - Panna Jewell przycisnęła dłoń do serca i na chwilę przymknęła oczy. - Och, dobry Boże, będę świetną nauczycielką. W szkole! W Bath! Lady Freyjo, jakże ja zdołam się pani odwdzięczyć?

- Powiem pani - oświadczyła dobitnie Freyja. - To radca prawny, pan Hatchard, znalazł pani tę posadę i sprawdził referencje. O nikim innym pani nie wiadomo. To on odpowiedział na pani list i zaproponował posadę. Pro­szę nigdy nikomu nie wspomnieć mojego imienia. Zwłaszcza w murach szkoły panny Martin. A już szczególnie w obecności samej panny Martin.

Panna Jewell patrzyła, nic nie rozumiejąc.

- Dobrze - przytaknęła w końcu. - Zapamiętam.

- W takim razie w ciągu tygodnia lub dwóch pan Hatchard przyśle pani oficjalne pismo, szczegółowe wyjaśnienia i bilet na dyliżans dla dwóch osób - powiedziała Freyja. - Do widzenia pani.

W tym momencie drzwi do pokoju otworzyły się szerzej. 'Wyszedł zza nich chłopczyk. A potem Joshua.

- Mamo, gotowe! - zawołał chłopiec radośnie. - Popatrz! Czyste ręce. - Pokazał dłonie z obu stron, żeby sama sprawdziła.

Freyja gorąco żałowała, że nie potrafi stać się nagle niewidzialna. Niech to wszyscy diabli, czy Joshua coś usłyszał? On jednak spojrzał na nią z rados­nym zdumieniem.

- O Freyjo, ty też tu jesteś? - spytał. - Przyszedłem po Davida. Pomyśla­łem, żeby zabrać dzisiaj dzieci na wycieczkę.

- A ja chciałam pożegnać się z panną Jeweil, ponieważ już wkrótce wra­cam do Lindsey Hall, żeby zająć się przygotowaniami do naszego ślubu - wyjaśniła.

Ze wstydem poczuła, że się okropnie rumieni. Joshua mrugnął do niej. Spiorunowała go wzrokiem.

Nagle we Freyji odżyły wspomnienia ostatniej nocy.

Ruszyli razem w drogę powrotną do domu. Uszczęśliwiony David z dumą jechał na koniu prowadzonym przez Joshuę.

- Free, gdybym wiedział, że zamierzasz odwiedzić Anne, poczekałbym na ciebie - powiedział Joshua. - Moglibyśmy przyjechać razem konno.

- Och, to drobiazg, jedna z tuzina rzeczy, które powinnam zrobić przed wyjazdem - odparła lekko.

- Kochanie, jesteś straszną oszustką - szepnął czule, a ona odwróciła szybko głowę i spojrzała mu w roześmiane oczy. - Nie obawiaj się - dodał. - Nie zdradzę twojej tajemnicy.

- Tajemnicy? - Zmarszczyła brwi.

- Kim jest dla ciebie panna Martin? - spytał.

- Josh, najchętniej bym cię zabiła za to, że znalazłeś się dzisiaj w domu panny Jeweil - powiedziała zimno. - Przypuszczam, że podsłuchiwałeś przez dziurkę od klucza.

- Nie musiałem, kochanie - odparł. - To ty nie chciałaś przyjąć zaprosze­nia i zmusiłaś Anne, żeby stała w progu. Gdybyś weszła, od razu byś mnie zobaczyła. Ja nawet nie próbowałem się ukryć.

- Panna Martin była moją guwernantką - wyjaśniła gniewnie. - Zachowy­wałam się wobec niej okropnie. Została odprawiona, bo nie potrafiła dać sobie ze mną rady. Miała czelność odmówić Wulfowi, gdy zaproponował, że znajdzie jej inną posadę. Ta głupia kobieta otworzyła szkołę w Bath. Gdy się o rym dowiedziałam, panna Martin już niemal przymierała głodem. Więc co miałam zrobić? - Spojrzała na niego piorunująco.

Josh uśmiechnął się i mrugnął. Koń parsknął i wstrząsnął łbem. Chłop­czyk się roześmiał.

- Jak mniemam, od tamtej pory patronujesz tej szkole - rzucił. - Oczywiś­cie anonimowo.

- Panna Martin mnie nienawidzi - odparła. - Gdyby się o tym dowiedzia­ła, odrzuciłaby moją pomoc i znów głodowała. A mnie dręczyłoby poczucie winy. To nie w porządku.

Znów się roześmiał, czym doprowadził ją do wściekłości, David wołał do mijanych mieszkańców wsi i machał do nich z dumą.

- Przypuszczam też, że od czasu do czasu widzisz kogoś, komu ta szkoła mogłaby pomóc - mówił dalej. - Na przykład nauczycielkę. Albo zdolnego ucznia, którego nie stać na opłacenie czesnego. I wtedy ulegasz okropnej, wstydliwej pokusie, by być dobrą i miłosierną.

- Josh, jeśli zobaczę na twojej twarzy uśmiech, gdy doliczę do trzech, to zetrę ci go pięściami - oświadczyła Freyja surowym tonem. - Raz.

- Jesteś po prostu mięczakiem - rzucił z szerokim uśmiechem. - Dwa.

- Kocham cię, najdroższa - powiedział, nagle bardzo poważny. - Z cia­łem, duszą i umysłem.

Patrzyła na niego z irytacją.

- I dobrym, miękkim sercem - dodał.

Zachichotała.

- Przypuszczam, że będziesz mi to wypominał do końca życia - stwierdziła.

- Do ostatniej chwili - przyznał. Ujął jej dłoń i splótł ich palce. Roześmiała się głośno.

- Nienawidzę cię - oświadczyła.

- Nieprawda - rzucił.

Odwróciła głową, by na niego popatrzeć. Jasnowłosy, piękny, smukły, uśmiechnięty i cudowny. Jej ukochany mężczyzna.

- Och, Josh, bardzo cię kocham - powiedziała. - To też możesz mi wypo­minać do końca życia.

- Właśnie taki mam zamiar, kochanie - oznajmił i uśmiechnął się szeroko.

24

Chyba zaraz się rozpłaczę - powiedziała Morgan.

- Lepiej nie rób tego publicznie - ostrzegła Freyja. - To popsuje reputację wszystkim Bedwynom. Ludzie gotowi pomyśleć, że jesteśmy mięczakami. Zaczną sobie wyobrażać, że mamy serca.

Alice już płakała. Powstrzymała na chwilę łzy, gdy pochlipując, zakładała biały, obszyły futrem kapturek na misterną fryzurę swej pani i wiązała jej białe wstążki pod brodą.

- Białe futro na białym aksamicie - westchnęła Judith. - I do tego mufka. Niemal zaczynam żałować, że wzięłam ślub w lecie, a nie w zimie.

Nie mówiła jednak poważnie, uśmiechała się. Oczywiście sama wygląda­ła cudownie w ciemnozielonej sukni i pelisie, które podkreślały kolor jej intensywnie rudych włosów. Spódnica spływała luźno z modnego, wysokie­go stanu i zakrywała lekkie zaokrąglenie brzucha.

Morgan włożyła suknię z ciemnoróżowego aksamitu. Wyglądała wręcz nieprzyzwoicie pięknie.

- No cóż, ja na pewno uronię kilka łez i to publicznie - rzuciła Eve, piękna i krucha w bladobłękitnej sukni. - Niech sobie ludzie mówią, co chcą, o żo­nach Bedwynów.

Alice wreszcie skończyła zabiegi i cofnęła się o krok, przełykając łzy. Freyja wstała i odwróciła się, by przejrzeć się w lustrze stojącym w kącie gotowalni. Dobry Boże, czy to naprawdę ja? - pomyślała.

Spowita od stóp do głów w biały aksamit i futra wyglądała niemal pięknie. Z początku wyśmiała sugestię, by jej ślubna suknia była biała. Lady Freyja Bedwyn nie zwykła nosić bieli. Wolałaby jakiś żywy kolor.

- Widzisz? - powiedziała ciotka Rochester surowym, bezceremonialnym tonem. Ciotka była potworem, w którego żyłach płynęła najczystsza krew Bedwynów. - Czy nie miałam racji, upierając się przy białym?

Niezupełnie się upierała. Bedwynowie nigdy się nie upierali, zwłaszcza gdy mieli do czynienia z innym członkiem rodziny. Wszystkich ich przecież cechowały stalowa wola i okropny upór. Ciotka tylko bardzo stanowczo wyraziła swoją opinię, a słynęła z nieskazitelnego gustu i rozeznania w mo­dzie. Freyja zaś rozpaczliwie pragnęła wyglądać w dniu swego ślubu jak najpiękniej.

- Ciociu, to ja miałam rację, że się na niego zdecydowałam - powiedziała w końcu.

- Free, niech mnie diabli! - zawołał Alleyne od wejścia. - Wyglądasz tak apetycznie, że mam ochotę cię zjeść. Jak to dobrze, że już prawie Boże Na­rodzenie i koniec roku blisko. Trzy śluby Bedwynów w ciągu jednego roku to naprawdę poważny wstrząs, zwłaszcza dla tych, którzy się jeszcze ostali wolni. Uważam, że teraz kolej na Morgan.

- Dzisiaj jednak jest twój dzień, Freyjo, i pozwolimy ci się nim nacieszyć - powiedział Aidan sponad ramienia brata. - Suknia jest przepiękna. A jesz­cze piękniejszy blask w twoich oczach.

Obaj musieli wejść do pokoju, żeby przepuścić Rannulfa, który prowadził pod rękę ich babkę. W lecie, gdy Judith i Rannulf brali ślub, babka wydawa­ła się bliska śmierci. Jednak jej najgorętszym pragnieniem było ujrzeć przed śmiercią swego pierwszego prawnuka. Małżeństwo Rannulfa, ciąża Judith i fakt, że oboje zamieszkali z nią w Grandmaison, jakby dodały jej sił, przy­najmniej na razie. Uparła się, żeby przyjechać do Lindsey Hall na ślub Freyji aż z Leicestershire.

- Alleyne, bądź łaskaw przedstawić mnie tej niebiańskiej piękności w bie­li - odezwał się Rannulf. - Ach! - Wzdrygnął się teatralnie. - To przecież moja siostra, prawda?

- Freyjo, wyglądasz pięknie i dystyngowanie. Jesteś chyba bardzo szczęś­liwa - powiedziała babka. - Zdaje mi się jednak, że twoja gotowalnia nie została pomyślana, by pomieścić tyle osób. A proboszcz będzie zły, jeśli wszyscy spóźnimy się do kościoła. Musimy cię zostawić z Morgan i poko­jówką.

Morgan była druhną Freyji.

Gdy wszyscy wreszcie wyszli wśród wielkiego hałasu i zamieszania, Frey­ja znów zaczęła się denerwować. Nie do końca wierzyła we własne szczęś­cie, a przynajmniej, że dana jej będzie szansa na szczęśliwą przyszłość z Joshem. Każdy list z Penhallow otwierała z lękiem. Na dodatek zbliżała się zima.

Freyja nienawidziła tego uczucia bezsilności; bolesnej, przejmującej mi­łości, która nie do końca potrafiła patrzeć ufnie w przyszłość.

A jeśli Joshua znów wybierze się gdzieś łódką, wypadnie za burtę i uto­nie? A jeśli znów będzie się wspinał na klif, pośliźnie się i spadnie? Głupiec! Idiota! A jeśli...?

Został w Penhallow na ślub Prudence, a potem Constance. Pożegnał ciot­kę, która postanowiła wyjechać, by poprowadzić swemu niedawno owdo­wiałemu bratu dom w Northamptonshire. Chastity miała przyjechać do Lind­sey Hall na wesele razem z Constance i jej mężem. Dopiero potem zamierzała dołączyć do matki. Najbliższej wiosny planowała jednak pobyt w Londynie, gdzie pod opieką Freyji zostanie przedstawiona królowej i wprowadzona w towarzystwo. Anne Jewell z synkiem wyjechała do Bath, by objąć posadę nauczycielki geografii w szkole panny Martin.

Czas, gdy Joshua przebywał w Penhallow, wydawał się Freyji wiecznoś­cią. Aż w końcu przyjechał do Lindsey Hall.

A dzisiaj był dzień ich ślubu.

Freyja nadal się denerwowała i nienawidziła tego, że nie potrafi się opano­wać. Uniosła podbródek.

- Śluby i wesela są takie nudne - zwróciła się do Morgan. - Wszyscy pochlipują i stają się sentymentalni. Powinniśmy byli po prostu pojechać do Londynu i wziąć ślub w tajemnicy, jak Aidan i Eve.

- Nieprawda. - Morgan się uśmiechnęła. - Chodźmy, Freyjo. Wulf na nas czeka.

Rzeczywiście, stał pośrodku wielkiego holu, otoczony wspaniałością i splendorem średniowiecznych chorągwi i broni. Wydawał się niemal sza­tańsko groźny. Omiótł je od stóp do głów zimnym spojrzeniem srebrzystych oczu. I nagle zaskoczył Freyję, wyciągając do niej ręce. Ujęła je dłońmi w białych rękawiczkach i spojrzała na brata. Uniosła pytająco brwi, gdy moc­no uścisnął jej pałce.

- Freyjo, wyglądasz naprawdę bardzo pięknie - powiedział. Wulf prawi komplementy?

- Obiecaj mi, że będziesz szczęśliwa - poprosił.

Łzy napłynęły jej do oczu. Z radością rzuciłaby się na niego z pięściami. On jednak nie czekał na odpowiedź, tylko pochylił głowę i pocałował obie dłonie siostry.

No, no.

No, no.

- Na co czekamy? - spytała wyniośle. - Wolałabym się nie spóźnić. - A dopiero w powozie dodała: - Obiecuję, Wulf.

Czasami próbowała ustawiać swoich braci w kolejności od najbardziej do najmniej lubianego. Zwykle to Aidan był faworytem, może dlatego, że tak wiele lat walczył na wojnie i miał najmniej okazji, by ją irytować. To wszyst­ko było zresztą bzdurą. Kochała ich wszystkich, każdego inaczej, ale jedna­kowo mocno. Za każdego dałaby się zabić. I za Morgan też. Jednak dzisiej­szego ranka, akurat w tej chwili, to Wulf był tym najukochańszym bratem na świecie.

Potem wszystkie wrażenia i wydarzenia zamazały się jej przed oczami. Powóz stanął przed bramą kościoła. Tłum uśmiechniętych mieszkańców wioski, ustawionych po obu stronach ścieżki do kościoła, wspiął się na pal­ce, by zobaczyć pannę młodą. Szła ścieżką pod starym cisem, z którego wiatr zwiewał jej pod stopy ostatnie zeschnięte liście. Morgan poprawiała tren ślubnej sukni. Wulf stał przy Freyji, surowy i beznamiętny. Wydawał się niewzruszony niczym skały Gibraltaru. Zagrały kościelne organy. Ruszyła główną nawą kościoła, wsparta na ramieniu najstarszego brata, mijając ludzi zgromadzonych w ławkach po obu stronach i...

Ach. Zniknęła mgła sprzed jej oczu, a także wszystkie rozedrgane emocje i lęki.

Przy ołtarzu czekał na nią Joshua. Ubrany w czerń i biel wydawał się tak piękny, że aż zapierał dech w piersiach. Nie żeby zwracała uwagę na jego urodę. Tam stał Joshua.

Jej najdroższy, ukochany mężczyzna.

Nie skarciła się za takie głupie, sentymentalne myśli.

Uśmiechnęła się. Czuła, że narasta w niej szczęście.

Odpowiedział jej uśmiechem. W jego oczach zobaczyła śmiech. Jednak dzisiejszego ranka nie było w nim beztroskiego łobuzerstwa, a jedynie ra­dość. Po prostu radość.

Zamrugała gwałtownie. Pozwoli sobie na głupi sentymentalizm. To prze­cież był dzień jej ślubu. Ale łzy? „Nie, powstrzyma się od płaczu. Wypomi­nałby jej to do końca życia.

- Drodzy bracia i siostry - odezwał się proboszcz.

* * *

Grudniowy poranek był mroźny. Wiał chłodny, przejmujący wiatr. A mimo to przy bramie kościoła na nowożeńców czekał odkryty powóz. Nieznani sprawcy, wśród których znalazłoby się pewnie kilku Bedwynów, obficie udekorowali go wstęgami we wszystkich kolorach tęczy, a z tyłu przyczepili stare buty na szczęście.

Kościelne dzwony rozbrzmiewały radosnym tonem.

Domy w wiosce opustoszały. Mieszkańcy w odświętnych niedzielnych stro­jach wylegli na ulicę. Wszystkich ogarnął radosny nastrój. Za godzinę w miej­scowej gospodzie, dzięki łaskawości księcia Bewcastle, czekało ich we­selne śniadanie.

Freyja i Joshua, a za nimi Morgan i drużba Joshuy, wielebny Calvin Moore, wyszli z kościoła. Ich oczom ukazał się odświętny, radosny tłum. Ktoś wzniósł okrzyk na wiwat, który podjęto z rosnącym entuzjazmem, w miarę jak na stopnie kościoła wychodziły kolejne osoby.

- Czekamy, żeby pochłonęła nas fala uśmiechniętych gości? - spytał Jo­shua. - Czy też spróbujemy im uciec?

- Spróbujmy uciec - odparła.

Chwycili się za ręce i pobiegli do powozu ścieżką pod wielkim starym drzewem, wśród wiwatujących mieszkańców wioski.

Trochę czasu zajęło im umieszczenie w powozie długiego trenu aksamit­nej sukni. Gdy Joshua wreszcie wsiadł i zajął miejsce obok żony, śmiała się zdyszana i zarumieniona.

Wszyscy zdążyli już wyjść z kościoła. Cała rodzina Bedwynów, hrabiostwo Redfieldowie, wicehrabia Ravensberg z żoną, oboje serdecznie uśmiech­nięci do Freyj. Babka Joshuy, lord i lady Potford z dziećmi, Constance i Jim Saunders, Chastity, lord i lady Holt - Barron z córką i jej narzeczonym, i kil­koro najbliższych przyjaciół.

- Ruszaj - polecił Joshua stangretowi.

Zdąży się jeszcze z wszystkimi przywitać przed weselnym śniadaniem w Lindsey Hall. Teraz pragnął patrzyć na swoją świeżo poślubioną małżonkę.

Czy on naprawdę był żonaty? Po jej wyjeździe z Penhallow nie mógł uwie­rzyć w to, co się stało. Każdego dnia niemal spodziewał się, że w którymś z listów Freyja zerwie zaręczyny.

Byli małżeństwem!

Odnalazł jej dłoń w mufce z białego futra i splótł ich palce. Powóz zakołysał się na resorach i ruszył sprzed kościoła.

- Czy mówiłem ci, jaka jesteś piękna? - spytał.

- Co za bzdura! - odparła. - Piramidalna bzdura, Josh. Po prostu mam wspaniałe ubranie, suknię, kapturek i futro. I dobry kolor. Ciotka radziła, żebym wystąpiła w bieli. To tylko przez ten strój.

Roześmiał się.

- Więc będę go musiał z ciebie zdjąć dziś wieczorem - powiedział. - Wszystko, do ostatniej nitki. Po to żeby zobaczyć, czy jesteś równie piękna bez niego. Założę się, że tak.

- Josh, jeśli kiedyś mnie okłamiesz, to powybijam ci wszystkie zęby. - Popatrzyła na niego surowo. - Przysięgam.

- Nie możesz - odparł, uśmiechając się szeroko. - Jesteś teraz moją żoną, moją markizą Musisz robić to, co ci każę. Teraz to już tylko: „tak, milor­dzie”, „nie, milordzie' i jak mogę panu służyć, milordzie”. Skończyły się walki na pięści, mój kwiatuszku.

Przez chwilę myślał, że będzie musiał parować ciosy, na oczach gości i mieszkańców wioski. Rozdęła nozdrza, uniosła brwi i spojrzała na niego piorunująco zielonymi oczami. A w końcu tylko odrzuciła głowę do tyłu i wy buchnęła śmiechem.

- Znudziłbyś się mną po miesiącu - stwierdziła.

- Pewnie już po tygodniu - odparł.

Gdy by ż tylko mogła kiedyś ujrzeć siebie taka jak teraz, roześmianą i szczęś­liwą, pomyślał. Zobaczyłaby, jak niewiarygodnie jest piękna mimo ciem­nych brwi i nosa Bedwynów.

- Już nie boisz się zimy? - spytał. Potrząsnęła głową.

- To moja ulubiona pora roku.

- Kocham cię, Freyjo - powiedział. - Najdroższa żono.

Jej roześmiana twarz złagodniała w ciepłym uśmiechu i stała się jeszcze piękniejsza.

- Jestem twoją żoną, prawda? - szepnęła. - A ty moim mężem. Bardzo cię kocham, Josh. Naprawdę.

Mrugnął powoli, pochylił głowę i pocałował Freyję. Nie zwracali uwagi na wiwaty, które odezwały się w tłumie za nimi. Zresztą i tak zagłuszyły je kościelne dzwony.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Balogh Mary Bedwynowie 08 Niebezpieczny krok
Balogh Mary Bedwynowie 01 Noc miłości
Balogh Mary Bedwynowie 07 Szczypta grzechu
Balogh Mary Bedwynowie 08 Niebezpieczny krok
Balogh Mary Bedwynowie 04 Między występkiem a miłością
Balogh Mary Bedwynowie 03 Sekretne małżeństwo
brak numeracji niektórych rozdziałów Balogh Mary Bedwynowie 02 Niezapomniane lato
Balogh Mary [Bedwynowie 01] Noc miłości
Balogh Mary (Bedwynowie 03) Sekretne małżeństwo
Balogh Mary Bedwynowie 08 Niebezpieczny krok
Balogh Mary Bedwynowie 07 Szczypta grzechu
Balogh Mary Bedwynowie 06 Przewrotny kusiciel
Balogh Mary [Bedwynowie 03] Sekretne małżeńtwo
Balogh Mary [Bedwynowie 02] Niezapomniane lato
Balogh Mary Bedwynowie 03 Sekretne małżeństwo
27 Balogh Mary Niezapomniane lato (Bedwynowie 02)(brak numeracji niektórych rozdziałów)
Mary Balogh Dark Angel 05 The Ideal Wife
Balogh Mary Sezon Na Panny Młode
Balogh Mary Noc Milosci

więcej podobnych podstron