R. L. STINE
Idealna dziewczyna
Przełożyli
Piotr Goldstein
i Halina Janowska
Siedmioro g
prolog
Brady Karlin, oślepiony blaskiem słońca, zmrużył piwne oczy i gwizdnął przeraźliwie. Z czystej
radości.
—
Jest idealnie, absolutnie doskonale! — stwierdził podniecony.
—
Co mówisz? — Zza jego pleców wychyliła się Sharon Noles.
—
Miller Hill! — krzyknął Brady, spoglądając w dół z wierzchołka góry w parku Shadyside.
Poprzedniego dnia przez miasteczko Shadyside przeszła rekordowa zamieć. Od mrozu i śnieżnej
burzy pozrywały się przewody i popękały rury. Nim nawałnica przeleciała dalej, całe Shadyside
pokryło się grubą na trzy stopy warstwą śniegu.
Ale to było wczoraj, myślał Brady. Dziś nie ma na niebie ani jednej chmurki. A dla pełni
szczęścia — nie ma też i szkoły!
Miller Hill — najbardziej stroma góra w parku była jednym długim stokiem krystalicznie
czystego, oślepiająco białego śniegu.
Brady zagwizdał jeszcze raz. Korciło go, by siąść na sankach i popędzić w dół na złamanie
karku.
—
Brady, nie słyszę cię! — krzyknęła Sharon. — Co mówisz?
Brady odwrócił się i czekał, aż dziewczyna, od dwóch miesięcy
jego dziewczyna, wreszcie do niego dobrnie. Posuwała się mozolnie wzdłuż grzbietu góry.
Milutka — to jest właściwe słowo, myślał Brady. Była niewysoka i szczupła. Miała ogromne
niebieskie oczy, a na niewielkiej okrągłej buzi ledwo zaznaczał się nos, maleńki jak guziczek.
Przez chwilę nie widział jej twarzy, bo spuściła głowę i chwiejnym
5
krokiem posuwała się do przodu. Ręką odzianą w grubą rękawicę bez palców ciągnęła za sobą
sanki.
Brady słyszał już jej ciężki oddech. Żadna z niej sportsmenka ani turystka, pomyślał, gdy
wreszcie do niego dotarła.
—
Co... — Sharon przerwała, nie mogła złapać tchu. — Co mó
wisz? — powtórzyła, poprawiając na głowie czapeczkę z żółtej włó
czki; wystawały spod niej kosmyki ciemnoblond włosów.
—
Masz nos jak Rudolf. — Brady lubił sobie z niej żartować.
Zarumieniła się speszona.
—
Czy gwizdałeś i krzyczałeś tylko po to, by mi to powiedzieć?
To o moim nosie?...
Brady szybko pochylił się i pocałował ją w sam czubek zimnego jak lód guziczka.
—
Zostawmy nos w spokoju.
Chwycił Sharon za ramiona i odwrócił twarzą do stoku.
—
Spójrz na Miller Hill. Pomyśl o boskim zjeździe na sankach!
—
Dla mnie to wygląda raczej jak K i 11 e r Hill*! — stwierdziła Sharon. — To stok dla
narciarzy, Brady. Jest taki stromy!
—
Im bardziej stromy, tym lepszy — podniecał się Brady. — Będzie fajnie. Nikogo tu
jeszcze nie było. Pofruniemy!
—
Wątpię, czy chce mi się fruwać. — Sharon zerknęła ponad grzbietem góry w stronę
drugiego wzniesienia. Było tam tłoczno od sanek. — Chyba powinniśmy pójść na tamtą górkę.
—
Na dziecięcą górkę? — Brady skrzywił się. — O wiele za łagodna!
—
Ale wygląda bezpieczniej — przekonywała Sharon. — Tam nie ma drzew, spójrz! Ani
żadnych kolczastych krzaków. Tam się w nic nie władujesz.
—
W nic z wyjątkiem kupy dzieciaków — odparł Brady. — Miller Hill mamy dla siebie.
Sharon przygryzła wargi.
—
Posłuchaj, Shar — uspokajał ją — w nic się nie wrąbiemy.
Będę jechał tuż koło ciebie. Nic się nie stanie.
Gra słów: mi ller — młynarz, ki 11 er — zabójca. Hill znaczy wzgórze. (Przyp. tłum.)
6
Mówiąc to, już ustawiał sanki na krawędzi stoku.
—
Gotowa? — zapytał, naciągając czapeczkę na swą kędzierza
wą, ciemną czuprynę.
Sharon cofnęła się.
—
Brady, ja naprawdę nie chcę!
—
Oczywiście, że chcesz! — Brady chwycił ją za rękę i pociągnął na sanki, staromodne
saneczki typu Flexible Flyers. Po kilku sekundach oboje leżeli na brzuchach, gotowi do startu.
—
Brady...
—
Fajno jest! — krzyknął.
Wyciągnął ręce i szarpnął sanki Sharon, a potem sam się odepchnął.
—
Lecimy! — zawołał ze śmiechem, gdy poczuł pierwsze ude
rzenie wiatru.
Zjazd był właśnie tak szybki, jak przypuszczał. Jeszcze szybszy. Niemal natychmiast wyrosła
przed nim kępa kolczastych głogów. Szarpnął drążek kierownicy i nagłym zwrotem ominął je.
Nowa przeszkoda — sosna. Jeszcze jedno silne pchnięcie drążka i drzewo pozostało w tyle. Igły
lodu unosiły się przed nim i kłuły go w twarz. Od lodowatego wichru łzy napływały mu do oczu.
Znów objechał drzewo. Jeszcze kępa krzewów i... Frunął, śmiejąc się na cały głos.
—
Brady!
Krzyk Sharon dotarł do niego z wiatrem, gdy przeleciała obok.
—
Brady!
Zmrużył oczy smagane wichrem i lodem.
Sharon wyprzedzała go już o szmat drogi. Pędziła coraz szybciej.
Szybciej.
Straciła panowanie nad sankami! — przeraził się Brady.
Dokładnie na trasie, którą mknęły jej sanki, stała potężna sosna.
—
Przekręć drążek! — wrzasnął Brady. Wiatr tłumił głos, porywał go w przestrzeń. —
Przekręć albo skacz! — krzyczał chłopiec, jak mógł najgłośniej.
—
Bradyyy!
Sanki Sharon uderzyły bokiem w sosnę i wyskoczyły w górę wprost na kępę kolczastych
krzewów. Potem przejechały na jednej płozie między poskręcanymi gałęziami młodych drzewek.
7
Brady widział, jak dziewczynę ciska z jednej przeszkody na drugą. Słyszał jej krzyk przerażenia.
Wyskoczył z sanek i przetoczył się po śniegu. Dyszał ciężko i z wysiłkiem stanął na nogi.
Sharon turlała się bezwładnie w dół, ręce nie mogły już utrzymać sanek. Jej przeraźliwy krzyk
gasł powoli, aż zamilkł zupełnie.
—
Sharon? — Brady rzucił się do niej przez śnieg. — Sharon,
nic ci się nie stało? No mów. Przejechałaś się trochę, co?
Cisza.
Brady brnął dalej, potykając się. Wreszcie ją dojrzał. Leżała u stóp wzgórza, z rozrzuconymi
nogami, jak szmaciana lalka. Jej twarz tonęła w śniegu.
—
Sharon?
Brak odpowiedzi.
—
No dobra, Shar, miałaś rację — przyznał Brady, śmiejąc się
niepewnie. Pospiesznie przebył ostatnie parę kroków. — Odtąd bę
dziemy zjeżdżać z dziecięcej...
Przerwał.
Sharon leżała bez ruchu.
Dziwne, pomyślał. To dziwne.
Przynajmniej plecy powinny poruszać się przy oddychaniu.
A tu nic.
Brady uklęknął przy niej.
—
Sharon? — szepnął.
Nie odpowiedziała. Nie poruszyła się.
Brady wsunął rękę pod jej barki, westchnął głęboko i przewrócił ją na plecy.
—
Nie! N i e e e! — jego krzyk rozległ się echem wśród wzgórz.
Twarz Sharon! Jej milutka buzia z noskiem jak guziczek!
Nic z niej nie zostało.
Nie było oczu, nie było warg. W ogóle żadnej twarzy! Nic.
Ciernie i metalowe płozy sanek poszatkowały ją na miazgę. Czerwoną miazgę.
Nie zostało nic prócz krwawej masy, ze skóry i pokruszonych kości. I jasnoczerwonej kałuży
krwi na krystalicznie białym śniegu.
8
rozdział 1
—
Nie tak prędko!
—
O co ci chodzi? — Brady spojrzał znad parującej pizzy. Jego najlepszy przyjaciel, Jon
Davis, chwycił go za rękę, nie pozwalając zająć się zawartością talerza
—
Nie dostaniesz ani kawałka, ani okruszyny, póki nie puścisz farby. — Jon był uparty.
—
Niby na jaki temat? — spytał Brady.
Starał się zachować pokerową twarz, ale czuł, jak na wargi wypełza mu głupawy uśmieszek.
Uwielbiał drażnić się z przyjacielem.
—
Dobrze wiesz. Przestań strugać wariata — naciskał Jon.
—
Nie mam pojęcia, o czym mówisz — odparł Brady.
—
Czegoś się dowiedział o Lizie? Brady uśmiechnął się.
—
Szaleje za mną. Zadowolony?
Jon puścił nadgarstek przyjaciela. Spojrzał na niego z przerażeniem. Taka mała przerwa przydała
się Brady'emu. Chwycił kawał pizzy, złożył go na pół i odgryzł ogromny kęs.
—
Za tobą? Tobą?! — krzyknął Jon. — Ładne rzeczy! Posy
łam cię, żebyś wybadał, czy ja podobam się Lizie. A ona, ta najbardziej
szałowa dziewczyna w Liceum Shadyside wyznaje, że to ty się jej
podobasz. Załatwiłeś mnie, chłopie. Obrzydliwie.
Brady uśmiechnął się ustami pełnymi pizzy. Jon z rezygnacją opu-
11
ścił głowę na blat stołu, zakrywając rękami twarz. Już tylko jego płomiennoruda czupryna
sterczała znad stołu. Westchnął ciężko; to było westchnienie człowieka, który poniósł klęskę.
—
Rozchmurz się — pocieszał go Brady. — Lisa nie jest dziew
czyną dla ciebie. I nie trać czasu... Na przykład, co myślisz o tamtej za
ladą?
Jon zerknął na dziewczynę stojącą przy kasie. Potem sięgnął po kawałek pizzy.
—
No, jak ci się podoba? Jeśli to nie jest superbabka, niech skonam.
—
Jest w porządku, ale nie w moim typie — uciął Jon.
—
Świetnie. To ja ją biorę! — zażartował Brady. — Będę miał co dzień pizzę za frajer!
Jon milczał zamyślony.
—
Okay, okay — westchnął Brady. — Opętała cię ta Lisa. Ale przyznasz chyba, że ta
barmanka jest bezbłędna.
—
Nie chce mi się wierzyć, że w ogóle bierzesz pod uwagę inne dziewczyny prócz Allie —
mruknął Jon, zdejmując z brody kawałek sera. — Co z nią?
Allie Stoner była ostatnią dziewczyną Brady'ego. Brady wiedział, że wściekłaby się, gdyby
widziała, jak obdarza względami inne dziewczyny. Ale czego oczy nie widzą, o to serce nie boli,
myślał beztrosko.
—
Co z Allie? — powtórzył Jon, biorąc drugi kawałek pizzy.
Brady wzruszył ramionami.
—
Hej, co się z tobą dzieje? — spytał Jon. — Nie mów mi, że chcesz z nią zerwać.
—
Nie całkiem.
—
Co to znaczy?
Brady pokręcił głową.
—
Nie wiem. Chyba wszystko jest w porządku. Nie zrozum mnie źle, ja naprawdę lubię
Allie. Ale ona traktuje to o wiele poważniej niż ja.
—
Co traktuje poważniej?
—
No... To między nami — wyjaśnił Brady.
—
No to co? Ona faktycznie cię lubi — powiedział Jon.
—
Wiem. Jaja też. Z tym tylko kłopot, że... — Brady przerwał.
—
Pozwól, że zgadnę — wtrącił Jon. — Chcesz się spotykać z innymi dziewczynami.
Zgadza się?
—
Pewnie, że się zgadza, czemu nie... — bąkał Brady. — Właśnie... Czemu nie?...
Jon spojrzał na niego z dezaprobatą.
—
Wiesz, myślę, że ci się przewróciło w głowie, chłopie. Choć nie da się ukryć, że
wszystkie dziewczyny w Shadyside szaleją za tobą. Nie wiem, dlaczego, ale...
—
Och, zostaw, Jon. Zazdrościsz mi — drażnił go przyjaciel, rzucając w niego zwiniętą w
kulkę serwetkę. — Przyznaj się.
—
Owszem — Jon uśmiechnął się nieśmiało. — Chciałbym mieć twoje kłopoty, stary. Jedna
dziewczyna, która traktuje cię zbyt serio... I mnóstwo innych, czekających w kolejce.
—
Fakt, może nie mam zbyt wielu skrupułów — zgodził się Brady. W oczach migotały mu
wesołe iskierki. — Muszę wymyślić, jak sobie radzić z Allie.
Allie...
Brady przymknął oczy i próbował ją sobie wyobrazić. Nieduża, włosy kasztanowe. Szare oczy,
długie rzęsy. Ładne ciałko. Nie jakieś nadzwyczajne, ale całkiem niezłe. No i uśmiech. Pełen
wdzięku uśmiech.
Gdyby tylko nie traktowała wszystkiego tak poważnie.
Zwłaszcza gdy chodzi o niego.
Brady westchnął, otworzył oczy i zauważył, że przy sąsiednim stoliku siada dziewczyna.
Gwizdnął z uznaniem.
—
Co tam? — zapytał Jon.
—
Ta dziewczyna, o tutaj! — szepnął Brady, przekrzywiając głowę. Jon przewrócił oczami.
—
Jeszcze jedna?
—
To nie jest po prostu jeszcze jedna. To dziewczyna
idealna! Spójrz na nią tylko — nalegał.
Jon zerknął w stronę sąsiedniego stolika.
—
Ładna. Faktycznie ładna.
—
Ładna? Ona jest doskonała — powiedział z naciskiem Brady. — Naprawdę tak myślę,
chłopie. Jest po prostu idealna.
Brady przyglądał się sąsiadce. Serce biło mu coraz mocniej. Nigdy w życiu nie widział takiej
piękności.
12
13
Gęste jedwabiste włosy koloru miodu bujnymi falami spadały jej na ramiona.
Ogromne oczy na gładkiej owalnej twarzy. ;
Pełne, lekko wydęte czerwone usta.
A jej nogi! Zauważył je, gdy siadała przy stoliku. W czarnych obcisłych legginsach ciągnęły się
bez końca.
—
Wzięło cię, chłopie — zażartował Jon i przesłonił dłonią oczy
Brady'ego.
Brady zmrużył oczy i zdołał wreszcie oderwać wzrok od dziewczyny.
—
Muszę się z nią spotkać, Jon — szepnął. — Muszę z nią pogadać.
—
Oo! — Jon zmarszczył brwi. — Fakt, że jest świetna, Brady. Ale co z A11 i e?
—
Z kim?
—
Allie — Jon pokręcił głową. — Co zamierzasz?
—
Nie wiem. Chyba głupio byłoby zwyczajnie podejść i zagadać do niej... — Znów spojrzał
na dziewczynę.
Ta odwróciła głowę i napotkała jego spojrzenie. Uniosła kąciki wypukłych warg w bardzo
zachęcającym uśmiechu. Brady przełknął ślinę.
—
A zresztą, spróbuję! — powiedział z błyskiem w oku.
—
Popełniasz wielki błąd — ostrzegł go Jon. — Pomyśl o Allie.
Brady nie zwracał na niego uwagi. Przyjrzał się swemu odbiciu
w chromowanym stojaku do serwetek. Wiedział, że jest przystojny. Wąska twarz, pięknie
rzeźbione rysy, lekko wystające kości policzkowe. Dołek w brodzie. Szerokie barki, szczupłe,
mocno zbudowane ciało.
Ale czy jest dostatecznie dobry dla niej?
Czy jej się spodoba?
Jest tylko jeden sposób, by to sprawdzić, pomyślał.
Szybkim ruchem przeczesał palcami czuprynę, upewnił się, że spomiędzy zębów nie zwisa mu
żaden ciągnący się kawałek sera.
Wysunął się zza stolika i westchnął głęboko.
—
Życz mi szczęścia, chłopie — mruknął do Jona. Jon chwycił go za ramię.
—
Zastanów się, Brady. Daj sobie z tym spokój...
—
Nie mogę — Brady odtrącił rękę przyjaciela. — Muszę się z nią dogadać, Jon. Nie umiem
tego wytłumaczyć... ale muszę...
—
Ja naprawdę sądzę, że powinieneś to sobie odpuścić, Brady. Jeżeli tam pójdziesz,
popełnisz wielki błąd — powtórzył Jon.
Brady zaśmiał się i pożeglował między stolikami. Nie wiedział jeszcze, jak słuszna była rada
Jona.
rozdział 2
—
Hej! — rzucił ściszonym głosem Brady.
Dziewczyna uniosła głowę i znów się uśmiechnęła. Zauważył, że jej zielone oczy pięknie
komponują się z blond włosami.
—
Hej! — miała niski, matowy głos. — Chcesz się przysiąść?
O rany! Szło lepiej, niż mógł się spodziewać. Uśmiechając się zna
cząco, rzucił Jonowi krótkie spojrzenie.
—
Ale nie chcę cię odrywać od przyjaciela — ciągnęła dziewczyna.
—
Co takiego? — wzrok Brady'ego spoczął znów na jej twarzy.
—
Och nie. Od niczego mnie nie odrywasz. — Szybko usiadł przy
stoliku. — Nazywam się Brady Karlin.
—
Cześć, Brady. Jestem Rosha Nelson.
Podniosła do ust styropianowy kubek napełniony po brzegi parującą kawą. Po chwili odsunęła
kubek od wydatnych czerwonych warg.
—
O wiele za gorące — stwierdziła, ostrożnie odstawiając kubek.
—
Aż parzy.
Brady prawie nie słyszał jej słów. Zagłuszało je bicie własnego serca. Nigdy żadna dziewczyna
tak go nie pociągała. Rozdygotane serce. Spocone dłonie. Uśmiech, nad którym nie umiał
zapanować.
Weź się w garść, pomyślał. Spokojnie.
—
A więc... — przełknął ślinę — czy chodzisz do Liceum
Shadyside?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Światło odbijało się w jej blond włosach.
14
15
—
Święta Anna — wyjaśniła.
Święta Anna, prywatna szkoła po drugiej stronie miasta.
—
To tłumaczy wszystko — skomentował Brady.
—
Co tłumaczy? — zapytała.
—
Dlaczego dotąd cię nie spotkałem w szkole. Rosha zaśmiała się.
—
Liceum Shadyside jest dość duże. Mogłabym tam spędzać całe dnie, a ty nie musiałbyś
mnie zauważyć.
—
Zauważyłbym cię na pewno — wyrwało się Brady'emu i aż się zarumienił.
Uśmiech Roshy omal nie wytrącił go z równowagi.
—
Posłuchaj, Rosha, ja... — Brady przerwał. — Rosha... — powtórzył. — To dziwne imię.
To znaczy, ładne, ale trochę nietypowe. Czy to rodzinna tradycja, czy coś w tym rodzaju?
—
Nie całkiem. — Rosha odrzuciła włosy do tyłu i roześmiała się. — Moja matka spędzała
długie godziny nad różnymi romansidłami. Przed moim urodzeniem czytała właśnie romans,
którego bohaterka nazywała się Rosha. Sama myślę, że to dziwaczne. Wolałabym mieć jakieś
normalne imię.
—
W żadnym wypadku! — krzyknął Brady. — Rosha jest naprawdę fajne... Pasuje do
ciebie.
—
Co masz na myśli?
—
Wiesz, jest niezwykłe — wyjaśnił Brady — tak jak ty. Rosha znów się uśmiechnęła.
—
Sądzisz, że jestem niezwykła, Brady?
Nim zdążył pomyśleć o odpowiedzi, po której nie wyszedłby na głupka, Rosha pochyliła się nad
nim.
—
Widziałam już wcześniej, jak mi się przyglądasz.
Brady poczuł, że policzki znów mu się czerwienią. Na ogół z dziewczętami szło mu łatwo, ale
przy niej rumienił się co dwie sekundy!
—
I wiesz co? — ciągnęła Rosha.
—
Co?
—
Ja też ci się przyglądałam — szepnęła.
—
Taak? — Brady wiedział, że uśmiecha się głupawo. Ale to nie miało znaczenia. Ona też
patrzyła! Sprawy rozwijały się coraz lepiej!
16
Rosha roześmiała się.
—
Może to spotkanie było nam przeznaczone albo coś w tym ro
dzaju. Czy wierzysz w przeznaczenie?
Brady nigdy dotąd nie myślał o przeznaczeniu.
—
Idę o zakład, że tak — powiedział. — Posłuchaj, Rosha —
dodał szybko. — Bardzo bym chciał się z tobą umówić.
Byle szybko, myślał. Jak najszybciej... na przykład za pięć minut.
—
Hej... Dobra! — odparła Rosha. — Mam wolną sobotę. Co ty na to?
—
Sobota będzie idealna — zgodził się natychmiast. — To może daj mi adres, żebym...
—
Nie, sekundę. Zapomniałam — przerwała Rosha. — Moja mama pracuje w soboty, a ja
obiecałam, że zrobię zakupy tu, w centrum handlowym. — Przerwała i zamyśliła się. — A może
właśnie w centrum się spotkamy? Powiedzmy o szóstej?
Brady z zapałem skinął głową.
—
Na dole przy fontannie?
—
Wspaniale. — Rosha podniosła kubek z kawą. Dmuchnęła na gorący płyn i odstawiła
kubek z powrotem na stół.
Brady nie mógł oderwać oczu od jej twarzy. Zobaczył, że jej uśmiech gaśnie. Usłyszał, że krztusi
się z przestrachu. Przez chwilę nie rozumiał, co się stało. Potem poraził go ból. Palący, piekący
ból. Ręka! Jego ręka płonęła.
rozdział 3
— Twoja ręka! — krzyknęła zdławionym głosem Rosha. — Tak mi przykro! Nie chciałam...
Zorientował się już po chwili, co zaszło. Dziewczyna oblała mu
rękę wrzącą kawą.
Skóra paliła go jak od wulkanicznej lawy. Syknął, wciągając powietrze i przygryzł zęby, aby nie
wrzasnąć.
—
Przepraszam cię, przepraszam! — powtarzała Rosha. Chwyci
ła garść serwetek i zaczęła wycierać mu dłoń.
Brady mocniej przygryzł zęby. Wysiłkiem woli powstrzymał się od jęków.
Serwetki były jak papier ścierny. Kawa parzyła przeraźliwie.
—
Ooch, tak mi przykro! — rozpaczała Rosha, zbierając płyn
z obolałej dłoni Brady'ego. — Nie uważałam. Taka ze mnie ga
pa!
Brady miał ochotę skakać i krzyczeć z bólu, ale zdołał się opanować. Ostrożnie odsunął rękę.
—
Okay, Rosha — powiedział wreszcie, starając się nadać głosowi normalne brzmienie.
—
Nie jest okay! — zawołała, wpatrując się z przerażeniem w jego rękę. — Mogą ci się
zrobić pęcherze. Lepiej przyłóż do skóry trochę lodu. Wiesz, Brady, czuję się okropnie!
Ja też czuję się okropnie, pomyślał Brady. Ale nie dam tego po sobie poznać. Spojrzał na Jona,
który, nachmurzony, obserwował całą tę scenę ze swego miejsca.
—
To naprawdę nie twoja wina — mówił Brady do Roshy. —-Nie martw się.
—
Moja. Tak, moja! Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam!
—
Daj spokój. Nie ma sprawy. Nic poważnego. — Brady ostrożnie podmuchał na rękę,
krzywiąc się nieznacznie.
—
Czy na pewno dobrze się czujesz? — pytała Rosha, przyglądając mu się uważnie.
—
Oczywiście. — Parę razy głęboko wciągnął powietrze. Ból trochę zelżał. Udało mu się
uśmiechnąć. — Jasne, już dobrze.
—
Twoja biedna ręka! — Rosha tuliła ją w swych dłoniach, starając się nie dotknąć
poparzonej części. Jej dotknięcie było chłodne. Łagodziło ból.
Wpatrując się w jej twarz, Brady zapomniał o bólu.
—
Masz magiczną moc w rękach — powiedział. — Nic już nie
czuję.
Z jej spojrzenia powoli znikał smutek.
—
No dobra. Jeśli na pewno...
—
Naprawdę. Jest okay. Nie ma sprawy. — Mówiąc to marzył, by nie puszczała jego ręki.
—
W takim razie wracam już do domu — westchnęła Rosha. — Rozumiesz, mnóstwo
lekcji...
—
Taak, ja też — Brady zgodził się niechętnie. Nie ma szans, by udało mu się skupić na
nauce. Albo na czymkolwiek innym. Już na zawsze.
Aż do soboty.
Rosha wyszła zza stolika i zarzuciła plecak na ramiona.
Brady też się podniósł.
—
Hej, nie zapomnij o sobocie! Fontanna w centrum. O szóstej.
—
Gdzieżbym mogła zapomnieć! — Gdy na niego-spoglądała, jej zielone oczy jarzyły się
ciepłem. — Do zobaczenia w sobotę, Brady. Pa.
—
Pa. — Wyszła z restauracji, ale Brady wciąż patrzył za nią, póki nie zniknęła mu z oczu.
Nawet jeszcze dłużej.
—
Znów się zagapiłeś! — zawołał Jon od stolika.
A Brady, ciągle nieprzytomny, podszedł i opadł na krzesło naprzeciwko niego.
Jon wychylił się i klepnął go w ramię.
—
Przepadłeś, Brady. Koniec z tobą!
Brady wreszcie się otrząsnął.
—
Jest idealna — oświadczył. — To najdoskonalsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek
widziałem.
—
W porządku. Ale co z tobą? — spytał przyjaciel.
—
Chyba się zakochałem — odparł z uśmiechem Brady.
—
Chodzi mi o twoją rękę — wyjaśnił Jon.
Brady spojrzał w dół. Skóra na wierzchu dłoni była mocno zaczerwieniona.
—
Nic poważnego. Nawet nie widać pęcherzy.
—
Jeszcze nie widać — ostrzegawczo zauważył Jon.
—
W domu przyłożę sobie kompres z lodu. Okay, mamusiu?
—
Ja nie żartuję, chłopie — oświadczył Jon. — Powinieneś iść z tym do lekarza. Ta
dziewczyna prawie upiekła ci rękę.
18
19
Brady uśmiechnął się.
— Nawet tego nie poczułem!
—
Brady! — zawołała Allie Stoner. Stała na drugim końcu szkol
nego korytarza. Było to dzień po wypadku w restauracji.
Brady wepchnął podręczniki do swojej szafki i popatrzył w stronę drzwi. Dojrzał przyjaciółkę.
—
Hej, Allie! — zawołał. Allie podbiegła zdyszana.
—
Szukałam cię przez cały... — Nagle głos uwiązł jej w gardle.
—
Brady! Co się stało z twoją ręką?
—
Moją ręką?
—
Jest taka spuchnięta! — na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz zatroskania. — Co ci się
stało?
—
Och, to tylko mały wypadek. Wylałem na siebie gorącą kawę.
—
Brady odwrócił się w stronę szafki. — Nic poważnego.
Spotkanie z Roshą to była poważna sprawa.
Allie stanęła obok Brady'ego i oparła się o szafkę.
—
W każdym razie, cały dzień cię szukam. Myślałam, że złapię cię przy obiedzie, ale nie
było cię w stołówce.
—
No tak, musiałem zrezygnować z obiadu — wyjaśnił Brady, wyciągając zeszyt. —
Miałem zajęcia w pracowni biologicznej.
To prawda, myślał Brady. Ale tylko częściowo prawda, bo starałem się również uniknąć
spotkania z Allie.
—
Pewnie umierasz z głodu. — Allie przesunęła plecak i założyła za ucho kosmyk gładkich
kasztanowatych włosów. — Pójdziemy do Pete'a na małą pizzę?
—
Hm, nie, nie mogę — odparł szybko. — Naprawdę muszę lecieć do domu i pouczyć się.
Allie wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
—
W piątek po południu?! Brady zaśmiał się z przymusem.
—
Mam trochę zaległości z paru przedmiotów. Też prawda. Ale przede wszystkim chciał
być sam. W samotności pomarzyć o Roshy.
Wyciągnął jeszcze jeden zeszyt i spojrzał na Allie. No, Brady, nakazywał sam sobie. Powiedz jej
o jutrzejszym dniu Powiedz, że się z nią jednak nie zobaczysz.
—
Posłuchaj, Allie — zatrzasnął drzwi szafki. — Co do jutrzejszego meczu koszykówki...
—
No właśnie. Dlatego cały czas cię szukałam — przerwała Allie. — Muszę wiedzieć, o
której po mnie wpadniesz.
Na chwilę przymknął oczy. Zrób to wreszcie, Brady!
—
Brady?
Otworzył oczy. Patrzyła na niego wyczekująco. Ubrana była w krótką czarną spódniczkę i szare
rajstopy. Rudobrązowy sweter pasował do koloru jej włosów. Na smukłej szyi wisiał złoty
medalion Wyglądała wspaniale.
Ale nie tak wspaniale, jak Rosha.
Żadna nie mogła równać się z Roshą.
—
Brady? — powtórzyła Allie. — O co chodzi? Popsuł ci się samochód czy co?
—
Hm, nie... Nie w tym rzecz. — odparł. — Ja... nie mogę zabrać cię na ten mecz, bo muszę
popilnować kuzyna.
Kulawe kłamstwo. Wyraźnie kulawe. Ale o wiele łatwiejsze niż prawda. Allie spojrzała na niego
ze zdziwieniem.
—
Zdawało mi się, że twój kuzyn jest w dziewiątej klasie.
—
To inny kuzyn — wyjaśnił. — Chucky. Ma dopiero osiem lat. Chyba ci nigdy o nim nie
mówiłem. Mieszka w Old Village.
—
Och! — Allie ściągnęła brwi, a na jej twarzy pojawił się wyraz rozczarowania.
—
Naprawdę mi przykro, Allie — ciągnął Brady. — Sam się napalałem na ten mecz. Ale
wczoraj wieczorem zadzwoniła ciotka. Nie było wyjścia.
—
Rozumiem. — Allie znów zmarszczyła brwi. Potem rozjaśniła się. — Już wiem! Pojadę z
tobą. Nie zależy mi aż tak bardzo na tym meczu. Naprawdę wolę twoje towarzystwo.
Brady pospiesznie szukał odpowiedzi.
—
Ja też wolałbym być z tobą. Ale mój kuzynek Chucky złapał
grypę. Ciotka twierdzi, że ma wysoką gorączkę i co pół godziny wymiotuje.
20
21
—
Biedne dziecko — westchnęła Allie.
Taka właśnie jest Allie — Brady miał poczucie winy. Nie podejrzewa nawet, że kłamał. Żal jej
chorego dzieciaka. Dzieciaka, który w rzeczywistości ma się świetnie i nie potrzebuje żadnej
opieki.
—
No więc, sama widzisz — mówił Brady. — Nie mogę ci na to pozwolić. Mogłabyś się
zarazić.
—
Ty też — zauważyła Allie.
—
No tak, ale nie ma sensu, żebyśmy narażali się oboje.
—
Chyba masz rację — Allie westchnęła z rezygnacją i oparła się o szafkę.
—
Strasznie mi przykro — powtórzył Brady. — Ej, a może byśmy wybrali się gdzieś w
niedzielę?
—
Już to zaplanowaliśmy — przypomniała mu Allie. — Ty i Jon przychodzicie do mnie do
domu. Mieliśmy się razem pouczyć, pamiętasz?
—
Tak, tak. — Brady całkiem o tym zapomniał. — Posłuchaj, Allie. Muszę już iść.
Okropnie mi przykro z powodu tego meczu, ale na pewno spotykamy się w niedzielę, okay?
—
Okay.
Szybko pocałował dziewczynę i ruszył korytarzem. Na rogu obejrzał się. Allie machała mu ręką.
Nawet z tej odległości mógł dostrzec niezadowolenie malujące się na jej twarzy.
Brady pomachał do niej i skręcił za róg.
Czuł się bardziej winny niż kiedykolwiek. Allie jest taka miła i naprawdę się o ciebie troszczy,
myślał z wyrzutem, a ty ot tak sobie stałeś przed nią i łgałeś jej w żywe oczy. Jak mogłeś?!
Proste. Zrobiłem to z powodu Roshy.
Brady nie mógł nic na to poradzić. Musiał myśleć o Roshy. Od chwili, gdy pierwszy raz na nią
spojrzał.
Nie mógł się doczekać następnego spotkania. Nigdy w życiu nie doznawał takich uczuć wobec
innych dziewczyn.
Nawet w stosunku do Sharon.
Sharon nie żyła od blisko roku, ale Brady wspominał ją prawie codziennie.
Była słodka, z tymi ogromnymi oczyma i milutkim noskiem. Gdy
o niej myślał, zawsze starał się ją sobie wyobrazić przed wypadkiem. Ale czasem, zwłaszcza w
snach, stawała mu przed oczami jej twarz taka, jaką widział tego dnia.
Poszarpana, krwawiąca. Właściwie nie była to twarz. Sharon nie miała twarzy.
Brady zmrużył oczy i odegnał koszmar. Pchnął drzwi i szybkim krokiem wyszedł ze szkoły.
Powitał go zimny wiatr. Lodowate płatki śniegu wirowały w powietrzu. Prawie ich nie czuł.
Zapomniał niemal o Sharon i Allie. Teraz mógł myśleć tylko o Roshy. Jeszcze tylko jeden dzień.
Jeden dzień i będzie przy niej.
Zastanawiał się, czy Rosha też to tak odczuwa? Czy także liczy godziny dzielące ją od spotkania?
Czy w ogóle się pojawi?
Wygląda wspaniale. Niemożliwe, by tak przepiękna dziewczyna była nim zainteresowana.
Ale mówiła ci, że też cię obserwowała, przypominał sobie.
I powiedziała coś o przeznaczeniu.
Przeznaczenie... Brady nigdy o tym nie myślał.
Czy właśnie przeznaczenie sprowadziło ich w to samo miejsce?
A może dziewczyna po prostu się z nim drażni? Bawi się jego kosztem?
Czy pojawi się w sobotę? Brady rozmyślał nad tym po raz tysiączny.
Czy traktuje go poważnie? Czy będzie w umówionym miejscu?
rozdział 4
Brady stał przy wielkiej fontannie na parterze Centrum Handlowego Shadyside. Rozglądał się
nerwowo, przypatrując się ludziom, którzy przyszli tu po zakupy.
Nie wiedział, czy Allie wybrała się na mecz bez niego. Ale nawet gdyby tam poszła, mogła go
zauważyć któraś z jej przyjaciółek. Niechby jedno słowo dotarło do Allie, musiałby długo się
tłumaczyć, skąd się wziął przy fontannie i czemu nie pilnował chorego kuzynka.
22
23
Rosha jest warta ryzyka, pomyślał, żeby tylko przyszła!
Spojrzał na zegarek.
Za pięć szósta.
Ostatnio sprawdzał czas zaledwie trzydzieści sekund temu.
Weź się w garść, mówił sobie. Zachowujesz się jak trzynastoletni pędrak na pierwszej randce.
Zmusił się do spokoju. Usiadł na kamiennym obrzeżu fontanny. Starał się przybrać opanowany,
obojętny wyraz twarzy. Ostatecznie, nikt nie jest w stanie czytać w jego myślach! I nikt nie
słyszy, jak serce bije mu z emocji.
Z emocji i obawy.
Co zrobi, jeśli Rosha się nie zjawi? Może już nigdy jej nie zobaczy?...
Wstał, zbyt zdenerwowany, by usiedzieć w miejscu. Z trudem powstrzymywał się od ciągłego
zerkania na zegarek. Jedną stopę oparł o brzeg fontanny i wpatrzył się w wodę. Na dnie
błyszczały monety: jedno- i pięciocentowe.
Monety wrzucane, by spełniło się życzenie.
Czemu nie? — myślał Brady, patrząc na pieniążki. Zaszkodzić nie może. Sięgnął do kieszeni
dżinsów i wyciągnął ćwierćdolarówkę.
Moje życzenie... — myślał, wyobrażając sobie twarz Roshy. Życzę sobie, by...
—
Myślisz, że się spełni? — spytał matowy głos. Brady odwrócił się.
—
Rosha!
Wyglądała pięknie w kurtce koloru dojrzałych śliwek i w czarnych dopasowanych dżinsach,
wsuniętych w buty z miękkiej skóry. Uniosła w uśmiechu kąciki pełnych, czerwonych warg.
—
Wyglądasz wspaniale — wyrwało się Brady'emu. W ustach
mu zaschło. Ćwierćdolarówkę wrzucił do fontanny.
Uderzając o dno, głośno zadźwięczała. Rosha schyliła się z wdziękiem i podniosła ją.
—
Ćwierć dolara? Większość ludzi wrzuca po jednym cencie — zauważyła, wręczając
monetę Brady'emu. — To musi być ważne życzenie.
—
Było. — Brady wsunął pieniążek z powrotem do kieszeni
i uśmiechnął się do dziewczyny. — Teraz życzenie już niepotrzebne. Bo jesteś tu.
—
Bałeś się, że nie przyjdę? A ja się bałam, że ty nie przyjdziesz
— przyznała Rosha ze śmiechem.
Brady wtórował jej, całkiem już rozluźniony.
—
Co byś powiedziała na kino? — spytał. — W Waynesbridge
grają nowy film z Bradem Pittem.
Waynesbridge było sąsiednim miasteczkiem. Brady mógł czuć się tam bezpiecznie — szansa
spotkania którejś z koleżanek Allie była znikoma.
—
Brzmi zachęcająco — zgodziła się Rosha. Wsunęła mu rękę
pod ramię.
—
Chwileczkę. Nie masz żadnych toreb ani nic w tym rodzaju? —
zapytał. — Zdawało mi się, że masz zrobić wielkie zakupy dla twojej
mamy?
Rosha westchnęła.
—
Nie udało mi się znaleźć tego, co chciała, a mama jest taka
wybredna... Lepiej, jeśli przyjdę do domu z pustymi rękami niż
z czymś, co się jej nie spodoba.
Czarną skórzaną torebkę zarzuciła na ramię i mocniej przycisnęła jego rękę.
—
Chodźmy, Brady.
—
Wedle rozkazu.
Na ekranie przerażona kobieta czołgała się korytarzem we własnym domu. Za nią bezgłośnie
rozwarły się drzwi. Wyjrzała zza nich para groźnych, ciemnych oczu.
Brady podskoczył, gdy coś dotknęło jego ramienia.
—
To tylko ja — szepnęła Rosha łagodnie. Przytuliła się do nie
go. — Te horrory zawsze mnie przerażają.
Wsunęła dłoń w jego dłoń. Ich palce się splotły. Brady wziął głęboki wdech. Jest idealnie,
pomyślał.
Film już prawie się skończył. Między nim a Roshą, jak dotąd, idzie świetnie.
24
25
Wpatrywał się w ekran, ale go nie widział, i rozmyślał o ich jeździe do Waynesbridge. Rozgadali
się zaraz po wyjściu zicentrum. I tak dobrze czuli się ze sobą! Żadnych długich chwil
kłopotliwego milczenia. Żadnej pustej konwersacji, żadnych nerwowych chichotów. Powiedział
jej wtedy:
—
Czuję się, jak gdybyśmy znali się od dawna.
—
Ja też — odparła. — Wiedziałam, że tak będzie od chwili, kiedy cię po raz pierwszy
zobaczyłam.
—
Naprawdę?
—
Oczywiście! — Rosha uśmiechnęła się. — Mówiłam ci, że to przeznaczenie, czy nie?
—
Rzeczywiście w to wierzysz?
—
Wiem o tym. — Rosha znów się uśmiechnęła. Potrząsnęła głową, odrzucając włosy do
tyłu. Długimi falami opadały na ramiona, jak u modelki z reklamy szamponu. Brady'emu
wszystko się w niej podobało. Jej włosy. Jej śmiech. Jej niski, gardłowy głos.
Jej zielone oczy i pełne wargi.
Wszystko to go zachwycało.
A zwłaszcza sposób, w jaki ściskała jego dłoń, gdy na ekranie działo się coś strasznego.
Brady zwrócił oczy na ekran. Film już się skończył. Sprawiedliwość triumfowała.
A Rosha wciąż trzymała jego dłoń.
—
To było wspaniałe! — zawołała, gdy przepychali się zatłoczo
nym przejściem. — Uwielbiam szczęśliwe zakończenia.
Brady mocniej ścisnął jej rękę.
—
Pójdziemy coś zjeść? — zapytał. — Tu blisko jest Burger Hut.
—
Chętnie bym poszła — odparła Rosha — ale już koniecznie muszę wracać. Obiecałam
matce, że o dziesiątej będę w domu. — Westchnęła. — Wiem, że to głupie, ale zawsze, gdy
wychodzę z kimś, kogo nie zna, żąda, bym wróciła wcześnie.
—
Nie ufa mi, co?
—
Jeszcze nie. Ale nie martw się. Kiedy się bliżej poznacie, na pewno cię polubi. —
Uśmiechnęła się. — A wtedy będziemy mogli bawić się do późna.
Niezadowolenie Brady'ego przeszło błyskawicznie. Wtedy będziemy mogli bawić się do pó źn
a... Ona mnie naprawdę lubi. Naprawdę chce się znów ze mną spotkać!
Rosha zadrżała, gdy owiało ich zimne wieczorne powietrze. Brady objął ją ramieniem, a ona
przytuliła się do niego. Wiatr porwał pasmo jej włosów, musnęły jego twarz. W dotyku były jak
jedwab.
Rosha znów zadrżała. Brady mocniej przyciągnął ją do siebie.
I wtedy zobaczył tę dziewczynę.
Stała w cieniu pod płóciennym daszkiem przy wejściu do kina i wpatrywała się w niego
uporczywie.
Brady nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie jej twarz.
To była najohydniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widział.
Otrząsnął się. Cała była poorana czerwonymi bliznami.
Szramy, jak tory kolejowe, przecinały na krzyż jej czoło. Inne, poskręcane jak sznury, niemal
zakrywały jej oczy. Policzki i broda były pomarszczone jak skóra zeschniętego jabłka.
Sieć okropnych blizn, połyskujących czerwono w jaskrawym świetle kinowych reklam.
Gdy dziewczyna przyglądała mu się spomiędzy powykręcanych powiek, Brady znów się
otrząsnął.
Szybko odciągnął stamtąd Roshę. Dziewczyna szła za nimi krok w krok. W oczach miała
zawzięty błysk. Brady poczuł się nieswojo.
Kto to jest? — zastanawiał się.
I dlaczego tak mi się przygląda?
rozdział 5
—
A więc, co ty na to, Brady? — spytała Rosha.
—
Co? — Brady oderwał wzrok od poharatanej dziewczyny. — Przepraszam, nie
usłyszałem.
—
Mówiłam ci, co teraz chciałabym zrobić.
Obraz oszpeconej twarzy zgasł. A nuż Rosha zmieniła zamiar i zostanie z nim dłużej?
26
27
—
Zrobimy, co tylko chcesz. Mów.
—
Wiesz, bardzo mi się podoba twój samochód. Może byś mi
pozwolił poprowadzić go z powrotem do Shadysidę?
Nie ma mowy! — myślał Brady, gdy zbliżali się do auta. To przecież wóz ojca. Jego ulubiony
Oldsmobile Cutlass. Ojciec pozwolił mu go poprowadzić tylko dwa razy, „pod karą śmierci" —
gdyby cokolwiek mu się stało.
—
Poza tym — ciągnęła Rosha, figlarnie przyciskając jego ramię
—
ty kupiłeś bilety i popcorn. I ty prowadziłeś w pierwszą stronę. Ja
też powinnam się czymś wykazać, żeby było sprawiedliwie.
—
Nie, nie. Jest okay — zaprotestował Brady. — Dziś ja cię podejmuję, od początku do
końca.
—
Jesteś kochany, Brady, ale ja mam ochotę na prowadzenie.
—
Rosha przesunęła ręką po srebrzystej karoserii. — Zawsze chcia
łam siąść za kierownicą samochodu z napędem turbo. Założę się, że ma
niesamowitą moc.
—
O, tak. Faktycznie — zgodził się Brady. — Rzecz w tym, że to wóz mego ojca. Żeby mi
go pożyczył, musiałem niemal poręczyć życiem za jego całość. Nie żartuję. Jeśli pojawi się na
nim choćby najmniejsza rysa, ojciec się wścieknie.
—
Ale ja jestem dobrym kierowcą — nalegała Rosha. — Niesie nie stanie. Nie ufasz mi?
—
Oczywiście, że ci ufam, ale... — Brady pokręcił głową. Dlaczego ze wszystkich rzeczy, o
które mogła prosić, wybrała właśnie tę?
—
No, Brady! Nasz wieczór był taki wspaniały! — Rosha wydęła wargi. — Nie psuj go
teraz. Pozwól mi poprowadzić... Proszę. Poza tym, będziesz siedział tuż obok, więc cóż może się
stać?
—
Rosha, ja po prostu...
—
Och, nic nie szkodzi. — Puściła nagle jego ramię. — Zapomnij o tym, że cię prosiłam.
—
Hej, nie bądź zła! — błagał Brady.
—
Nie jestem. Doskonale cię rozumiem. — Nie patrząc na niego, zaczęła wciągać
rękawiczki.
Brady wsunął ręce do kieszeni. Rosha była z ł a, to jasne. W jej głosie brzmiały lodowate tony.
Wszystko tak świetnie się rozwijało, a teraz...
—
Rosha...
—
Tak? — dalej manipulowała przy rękawiczkach.
Brady wpatrywał się w nią, rozpaczliwie pragnąc, by znów się do niego uśmiechnęła. Znów go
polubiła. Jeżeli jej teraz odmówi, Rosha może znaleźć sobie innego chłopca.
I nigdy już jej nie zobaczy.
Nie niszcz tego, pomyślał. Pozwól jej prowadzić. Ojciec się nie dowie.
—
Zrozum, Rosha, nie mogę sadzać pierwszej lepszej osoby za
kierownicą wozu mego ojca — odezwał się wreszcie. — Ale ty nie
jesteś pierwsza lepsza, więc... — Wyjął kluczyki z kieszeni i zakoły-
sał nimi przed oczyma dziewczyny.
Spojrzenie Roshy przesunęło się z kluczy na jego twarz.
—
Naprawdę byłbyś gotów?... — zapytała. — Wiesz, to w końcu nie jest aż tak ważne...
—
Śmiało, bierz klucze. — I wyciągnął rękę.
—
No dobrze, skoro jesteś pewien...
—
Jestem za.
Rosha porwała klucze i pocałowała go w usta. To był szybki, lecz mocny pocałunek.
—
Dzięki, Brady. Jedźmy!
Gdy zajął miejsce w samochodzie, na ustach czuł jeszcze ten pocałunek. Za taki rewanż dawałby
jej wóz codziennie!
Zdenerwowanie jednak powróciło, gdy tylko Rosha zapaliła. W tej samej chwili, gdy przełącznik
automatycznej skrzyni biegów ustawiła na jazdę, natychmiast mocno nacisnęła gaz. Tylne koła
zakręciły się w miejscu. Gdy wreszcie złapali kontakt z szosą, samochód ruszył z głośnym
piskiem opon.
—
Spokojnie — błagał Brady, starając się mówić łagodnie. — Wczoraj padało, pamiętasz?
Na szosie mogą być płaty lodu.
—
Żadnych pomocników kierowcy — ostro przerwała Rosha i gładko wzięła zakręt. —
Jeżeli zobaczę, że nogą próbujesz nacisnąć jakiś urojony hamulec, będziesz wracał do Shadysidę
autostopem.
Brady roześmiał się w nadziei, że żartuje.
W ciągu paru minut mieli już za sobą światła Waynesbridge. Przed nimi rozciągało się dziesięć
mil ciemnej autostrady.
28
29
Rosha wcisnęła gaz do dechy. Wóz poderwał się jak rączy rumak, a ona wybuchnęła śmiechem.
—
To dopiero silnik! Fantastyczne!
■'■
Brady uśmiechnął się z przymusem. Z trudem przełknął ślinę, gdy białe linie migotały w pędzie
przed ich kołami. Rozluźnij się, mówił sobie. To prosta droga, dziesięciominutowa jazda. Albo
dwuminutowa, przy szybkości, jaką teraz rozwijamy!
—
Trzeba nam muzyki! — zawołała Rosha. Trzymając kierownicę jedną ręką, drugą zaczęła
macać w poszukiwaniu radioodbiornika.
—
Ty prowadzisz — wtrącił szybko Brady —ja zajmę się radiem.
—
Świetnie!
Brady pochylił się i przyciskał guziki, aż znalazł dobrą stację. Samochód wypełnił się głośną
muzyką. Rytmiczny hałas zagłuszał warkot silnika.
Popatrzył na Roshę. Okno było uchylone, a wiatr wpadający przez 'szparę unosił pasmo jej
włosów. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. W zielonych oczach błyszczało podniecenie.
—
Widzisz? — zawołała, przekrzykując dźwięki muzyki. — Mówiłam ci, że dobry ze mnie
kierowca!
—
Fakt! — Dobry i szybki, myślał Brady, gdy auto pożerało milę za milą.
Zbyt szybki.
Przed wozem zamajaczyła szeroka łata lodu. Prawa stopa Brady'e-go odruchowo wbiła się w
podłogę, dłoń zacisnęła się na oparciu fotela. Rosha znów na niego spojrzała.
—
Rozchmurz się! — drażniła go. — Pamiętaj, co ci mówiłam!
będziesz wracał stopem!
Wcisnęła gaz jeszcze mocniej. Samochód dosłownie przefrunął nad lodem.
Brady odetchnął głęboko.
Chętnie sprawdziłby szybkościomierz. Rosha musiała grubo przekroczyć dozwoloną prędkość.
Starał się przybrać obojętny wyraz twarzy i obejrzał się. Całe szczęście, że nie widać za nimi
żadnych migających świateł. Jeszcze tego by brakowało, żeby wlepiono im mandat.
Znów spojrzał do przodu. Zauważył znak zjazdu w kierunku Shadyside.
Samochód pędził. Dłonie Brady'ego były mokre od potu, a serce waliło mu jak młotem.
Już prawie koniec, pocieszał się. Spokojnie. Nie pokazuj po sobie, jak jesteś zdenerwowany. Za
minutę zjedziemy z autostrady. Wtedy musi zwolnić.
Zjazd z autostrady był coraz bliżej.
Bliżej.
Rosha wzięła zakręt z maksymalną prędkością. Gdy zjeżdżali ślimakiem, Brady'ego aż rzuciło na
drzwi.
—
Zwolnij! — krzyknął ostro. — Rosha!
Wóz ryknął i jeszcze nabrał szybkości. Ślimak przeszedł w wąską uliczkę dzielnicy domków
jednorodzinnych.
—
Hej!... Nie wygłupiaj się! — ryknął Brady. — Na tym podjeździe jest lód. Uspokój się!
—
Ja... próbuję, ale nie mogę! — krzyknęła Rosha. Brady dosłyszał w jej głosie przerażenie.
— Nie mogę zwolnić! Pedał gazu... zablokował się!
—
Pompuj hamulcem! — krzyknął Brady.
Gdy Rosha szukała stopą hamulca, samochód wpadł w poślizg na płacie lodu. Gwałtownie
zarzucił na prawo. Rosha szarpnęła kierownicą w lewo.
—
Za daleko! Kręć z powrotem! — rozkazał Brady.
Rosha równocześnie przekręciła kierownicę i nacisnęła hamulec. Wóz zawirował.
—
Brady! — wrzasnęła Rosha. — Spójrz przed siebie!
W chłopaku zamarło serce.
Na końcu ulicy ujrzał zaparkowany samochód. W świetle latarni błyszczała ośnieżona tylna
szyba.
Pędzili wprost na niego. Samochód rósł w oczach.
—
Brady! — krzyczała Rosha.
Rzucił się do kierownicy.
Za późno!
Rozległ się trzask gniecionego metalu i brzęk rozbijanego szkła. Całą siłą wyrżnęli w tył
zaparkowanego pojazdu. Bradym rzuciło do przodu.
Nie zatrzymam się, doszło do jego świadomości.
30
31
Nie zapiąłem pasa.
Zginąłem!
Brady krzyknął z przestrachu. Jego głowa wbiła się w szybę.
rozdział 6
Dudni jak bęben. Pulsuje.
Głośno.
Boleśnie.
Brady jęknął. Coś złapało go za ramię. Potrząsnęło nim.
Znowu jęknął.
—
Brady — rozległ się w jego uszach czyjś przerażony głos. —
Brady, obudź się!
Głos Roshy. Przynaglający. Gwałtowny. Ręka dziewczyny szarpie go i potrząsa. Brady z trudem
otwiera oczy. Światła. Ruchome plamy.
—
Brady, hej, Brady!
Powoli rozjaśnia mu się przed oczami. Widzi przednią szybę wozu ojca.
Tam, gdzie kiedyś było gładkie, przejrzyste szkło, rozpościera się, jak pajęczyna, splątana siatka
pęknięć.
Mruży oczy, próbując zorientować się w sytuacji.
—
Co się stało? — bełkocze.
—
Rąbnęliśmy w jakiś samochód! — mówi mu do ucha Rosha. Palcami wpiła się w jego
ramię i znów zaczęła nim trząść. — Obudź się szybko. Musisz oprzytomnieć!
Przy każdym potrząśnięciu ból przeszywał mu głowę. Uniósł rękę i dotknął czoła. Z palców
ściekało mu coś mokrego i lepkiego. Krew.
Trzęsąc się, westchnął. Powoli zaczął sobie przypominać, co zaszło. Zbyt szybkie prowadzenie
wozu przez Roshę. Lód. Wyrastający przed nimi zaparkowany samochód. A potem to
przerażające uderzenie w przednią szybę.
Nic dziwnego, że bolała go głowa. Dotknął jej jeszcze raz. Znów poczuł krew pod palcami.
Zrobiło mu się słabo.
—
Brady! — Rosha bezustannie powtarzała jego imię.
Odwrócił się i zatrzymał wzrok na jej zatroskanej twarzy.
—
Zdaje się, że na chwilę mnie zamroczyło — wydusił z siebie. — Z tobą okay, Rosha?
—
W porządku. Brady, słuchaj! — krzyknęła, szarpiąc go za ramię. — Musimy zamienić się
miejscami!
—
Co?
—
Musisz się ze mną zamienić! — w jej głosie znów pojawił się odcień szaleństwa. — Nie
mam prawa jazdy!
—
Nie masz...
—
Prawa jazdy! — powtórzyła Rosha. — Z domów wychodzą ludzie i za parę sekund może
tu być policja! Musimy zmienić miejsca!
Ból znów ugodził go w głowę. Z głośników grzmiała muzyka. Przynajmniej radio wytrzymało,
pomyślał. Ale głośne dźwięki sprawiały mu dodatkowy ból. Sięgnął do wyłącznika i zgasił je.
—
Czy mógłbyś przestać myśleć o muzyce? Rusz się! — szarpnęła go mocniej. Rozsadzało
mu czaszkę, ale Rosha nie ustępowała. W końcu przelazła przez niego na drugą stronę i
przepchnęła go ponad dźwignią biegów na siedzenie kierowcy.
—
Przepraszam cię! — krzyknęła. — Okropnie mi przykro, że tak robię, ale nie mogę dać
się przyłapać na prowadzeniu bez prawa jazdy. Proszę, powiedz, że rozumiesz!
—
Jasne. — Mimo że kręciło mu się w głowie, słyszał dalekie wycie syreny. — Rosha, czy z
tobą na pewno wszystko w porządku?
—
Tak, na pewno. Nie mam nawet żadnego zadrapania. — Wychyliła się i pocałowała go w
policzek. — Strasznie, strasznie mi przykro, Brady!
—
Nie martw się — mruknął. — Wszystko będzie okay.
Syrena brzmiała coraz głośniej. Brady usiadł prosto. Pasy, pomyślał. Nie chcę dostać mandatu za
jazdę bez pasów. Zapiął je, a od ruchu znów poczuł łupnięcie w głowie. Delikatnie dotknął
twarzy.
Guz wielkości jaja u nasady włosów. I skaleczenie, z którego wciąż sączyła się krew.
Syrena głośno ryknęła i zamilkła. Trzasnęły drzwiczki samochodu. Na zaśnieżonej drodze
zachrzęściły kroki.
32
3 — Idealna dziewczyna
33
Brady opuścił okno i odetchnął zimnym powietrzem. Na chwilę oślepiło go światło latarki.
Potem do środka wsunął głowę policjant.
—
Czy jesteś cały, synu? — zapytał grubym głosem.
—
No... Zdaje się, że tak. — Brady starał się mówić przytomnie. — Na tym zjeździe jest łata
lodu. Wóz chyba na nią źle wjechał.
—
Tu wszędzie są parszywe warunki jazdy — zgodził się policjant. Przesunął światłem po
wnętrzu samochodu. — Sam tu jesteś?
—
Sam? Nie, ja... My... — Brady odwrócił się w stronę sąsiedniego fotela.
Pusty.
Rosha zniknęła.
rozdział 7
—
Szczęściarz z ciebie, kochasiu — powiedział następnego dnia Jon do Brady'ego, gdy szli
podjazdem w stonę domu Allie. — I nawet ci stary nie założył szlabanu! — dodał. — Gdybym
rozbił wóz mojego ojca, nie wyjrzałbym z domu na świat, póki nie skończyłbym dwudziestki
piątki.
—
Nie jest rozbity — poprawił go Brady. — Trzeba mu tylko wymienić przednią szybę i
trochę popracować nad przednim zderzakiem.
—
Tylko? — Jon pokręcił głową z niedowierzaniem. — Nie powiesz mi, że twój ojciec się
nie wściekał.
Brady skrzywił się na wspomnienie miny ojca, gdy ten dowiedział się o wypadku.
—
Och, no tak. Wściekał się, dobra. Gdybym już wcześniej nie miał tego guza na głowie,
pewnie by mi go nabił.
—
Nie sądzę, żebyś mu powiedział, kto faktycznie prowadził — cicho wtrącił Jon.
—
Chyba żartujesz. — Brady pokręcił głową. — Nie spieszy mi się na tamten świat!
—
A zdawałoby się... No bo puszczasz tę dziewczynę za kierownicę — przypomniał mu Jon.
— Dziewczyna kasuje ci samochód i przez nią lądujesz na pogotowiu. A ona tymczasem gdzieś
się ulatnia.
—
Mówiłem ci, że się wystraszyła, bo nie miała prawa jazdy — bronił jej Brady. — A na
imię ma Rosha, a nie „ta dziewczyna", okay?
—
Okay, okay. — Jon wszedł na schodki od frontu domu Allie i sięgnął do dzwonka.
Brady chwycił go za ramię i cichym głosem przypomniał:
—
Pamiętaj, Allie myśli, że wczoraj wieczorem pilnowałem kuzynka. Dzwoniła do mnie
rano, więc powiedziałem jej o wypadku. Ale o Roshy nic nie wie.
—
To naprawdę śmierdząca sprawa — odparł Jon. — W końcu, jak wiesz, Allie jest moją
przyjaciółką. Dlaczego z nią po prostu nie zerwiesz, zamiast tak kręcić?
—
Zrobię to, gdy wykombinuję, jak jej o tym powiedzieć — przyrzekł Brady. — Nie chcę
tylko, żeby dowiedziała się przypadkiem, okay?
—
Okay — zgodził się niechętnie Jon. — Ale skoro boisz się, że dziewczyna może się
dowiedzieć prawdy, to po co się teraz do niej wybierasz? Przecież wiesz, że zada ci tysiące pytań.
—
Tak, ale to lepsze niż przesiadywanie w domu — odparł Brady. — Chwilowo nie jestem
tam zbyt mile widziany. W każdym razie, nie wspominaj Allie o Roshy.
Brady wbił palec w przycisk dzwonka. Allie otworzyła niemal natychmiast. Gdy popatrzyła na
niego, oczy rozszerzyły jej się z przerażenia.
—
Twoja głowa! — krzyknęła. — Orany!
—
Tak, Brady to ranny na chodzie, fakt — wymamrotał Jon. — Ale nie okazuj mu za wiele
współczucia, Allie. Nawet nie dostał szlabanu.
Dziewczyna przyglądała się obandażowanej głowie.
—
Nic mi nie jest, Allie — przekonywał ją Brady. Upuścił torbę
z książkami na podłogę i zdjął kurtkę. Przeszli do pokoju stołowego.
Ściany pokryte były boazerią. Brady powoli opadł na sofę obitą mate
riałem w kwiatki. W głowie wciąż mu pulsowało.
34
35
—
Ale za naprawę musisz zapłacić, prawda? — zapytał Jon, wyciągając się na dywanie
przed kominkiem.
—
Gorzej — odparł Brady. — Z całą pewnością wzrośnie składka za ubezpieczenie i tę
nadwyżkę j a będę musiał pokryć. Sądzę, że powinienem rozejrzeć się za jakąś pracą.
Jon westchnął współczująco.
—
Zapytam w Doughnut Hole — zaproponował. — Może po
trzebują kogoś do pomocy na parę godzin po szkole. Przynajmniej
poszlibyśmy do roboty razem.
Allie pokręciła głową.
—
Nie do wiary, że gadacie teraz o forsie, chłopaki. Brady mógł umrzeć!
—
No dobra, ale żyję — zauważył Brady.
—
On tylko wygląda jak nieboszczyk — zażartował Jon.
Allie znów pokręciła głową i zwinęła się w kłębek koło Brady'ego.
—
No dobra, ale jakim cudem pożyczyłeś wóz ojca? — spytała. — Tylko raz mnie nim
wiozłeś. To jakiś kaprys, brać takie auto, gdy się jedzie zajmować dzieciakiem, nie?
—
No tak. — Brady wiercił się niepewnie pod czujnym spojrzeniem Allie. — W moim
samochodzie dwie opony są dość zdarte. Sądziłem, że wóz ojca lepiej poradzi sobie z lodem.
Zdaje się, że byłem w błędzie.
Wymienił spojrzenia z Jonem. Wiedział, że przyjaciel uważa go za wariata.
Postąpił jak wariat, pozwalając Roshy siąść za kierownicą. Był nienormalny, wymyślając
kiepskie wykręty dla Allie.
Jon obiecał, że będzie milczał, pomyślał Brady. A na jego słowie można polegać.
Ale wizyta u Allie była błędem. Nie dlatego, że wciąż bolała go głowa, lecz dlatego, że musiał
stanąć twarzą w twarz z dziewczyną i łgać jej w żywe oczy.
Na nowo.
Nie chciał już o tym rozmawiać.
I kłamać.
Znów poczuł pulsujący ból w głowie.
—
Nic ci nie jest? — zapytała z troską w głosie Allie. — Może
chcesz aspirynę albo coś w tym rodzaju?
—
Nie, dzięki — odparł.
—
Jak tam kuzynek?
—
Który?
Allie spojrzała na niego ze zdziwieniem.
—
Ten, którym miałeś się zaopiekować. Mówiłeś, że ma grypę, pamiętasz? Ciągle
wymiotuje?
—
Och. Tak. Chucky. On... ma się lepiej. — Brady rzucił kolejne znaczące spojrzenie na
Jona. Pomóż mi, człowieku!
—
Wiecie, czego tu brakuje? — Jon powoli wstawał z dywanu.
—
Muzyki! Tu jest cicho jak w grobie.
—
Muzyka świetnie by nam zrobiła — zgodził się Brady. — Włącz coś.
Jon wziął z półki kompakt i wsunął go do odtwarzacza. Po paru
chwilach pokój wypełniły głośne dźwięki gitary.
—
Chodź, Allie, zatańcz ze mną, zanim weźmiemy się za książki!
—
wrzasnął Jon, ściągając ją z sofy.
Allie roześmiała się. Tańczyli teraz z Jonem na środku pokoju.
Brady z ulgą przymknął oczy. Na Jona zawsze można było liczyć. Allie uwielbiała taniec. Póki
gra muzyka, nie będzie pamiętała o niczym innym.
A on będzie mógł pomyśleć o Roshy.
Czy była w porządku?
Dlaczego tak nagle zniknęła?
Brady zmarszczył brwi. Musiała wiać, żeby jej nie złapali bez prawa jazdy. Za każdym razem
myśl o tym wyprowadzała go z równowagi. Gdyby wiedział, nigdy nie pozwoliłby jej prowadzić
wozu ojca! Przede wszystkim, nie powinna nawet o to prosić! Gdyby chodziło o kogoś innego,
wpadłby we wściekłość.
Ale to nie był ktoś inny. To była Rosha.
Nie umiał się na nią wściekać. A więc nie miała prawa jazdy. Gdy przyszedł gliniarz, Brady
siedział już za kierownicą. Facetowi nie przy-szłoby do głowy, że prowadziła dziewczyna.
Brady poprawił się na sofie. W głowie mu ciągle dudniło.
Może Rosha po prostu była wytrącona z równowagi. A może miała inne powody, by odejść. Coś,
o czym nie wiedział.
Gdyby tylko mógł z nią porozmawiać! Gdyby miał jej numer telefonu. Jedyne, na co mógł liczyć,
to to, że dziewczyna zadzwoni do niego.
36
37
Zagłębił się w poduszkach sofy. Musiał ją znaleźć. Pogadać z nią. Być blisko niej.
Nie mógł o niej zapomnieć. v
Muzyka skończyła się. Allie klapnęła na sofę koło Brady'ego.
—
Umieram z pragnienia — oświadczył Jon. — Masz jakąś colę, Allie?
—
Pełno. Weź też po jednej dla mnie i dla niego — Allie dotknęła ramienia Brady'ego. — A
może wolałbyś gorącą czekoladę? Albo coś do jedzenia?
—
Cola jest okay. -— Brady spojrzał na nią, gdy Jon wychodził z pokoju. Policzki Allie były
zaróżowione od tańca. Oczy jej błyszczały.
Jest taka ładna, pomyślał. Ale nie jest Roshą Nelson.
Nelson. Więc znasz jej nazwisko, ofiaro! — powiedział do siebie. Poszukaj w książce
telefonicznej!
Z kuchni rozległy się nagle trzaski i chrzęsty.
—
Au! — dobiegł stamtąd głos Jona. — Wypadek z chipsami! Allie roześmiała się i zerwała
z sofy.
—
Pójdę zobaczyć, co się stało. Zaraz wrócę.
Gdy tylko zniknęła z oczu Brady'ego, chłopak popędził na drugi koniec pokoju, gdzie na niskim
stoliku z półeczką pod spodem stał telefon. Wyciągnął z półki książkę telefoniczną i odnalazł
literę N.
Needham... Neldin... Nelson!
Opadły mu ręce. Nazwisko Nelson zajmowało prawie trzy szpalty.
A nie znał przecież imienia ojca Roshy. Ani imienia jej matki. Ani adresu.
Rozczarowany, wsunął książkę z powrotem na półkę i wrócił na tapczan. Chwilę siedział, potem
zmienił zdanie i powędrował do kuchni. Nie mógł tak sobie po prostu siedzieć, gdy Rosha była
gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie...
Allie trzymała śmietniczkę, a Jon zmiatał na nią chipsy.
—
Hej, ludzie, chyba pójdę do domu — oświadczył Brady. —
Głowa mi pęka.
Allie pospieszyła w jego stronę.
—
Założę się, że to z powodu muzyki —- powiedziała. — Może ci
dać aspirynę, a potem pouczylibyśmy się razem, tak jak było w planie?
—
Dzięki, ale nie będę w stanie się skupić.
—
Och, okay. Wezmę tylko kluczyki od samochodu i...
—
Nie — przerwał Brady. «■— Pójdę piechotą, Allie. Podobno świeże powietrze pomaga.
—
Tak, tak. Pozwól mu przewietrzyć rozum. — Jon wepchnął do ust garść chipsów i ostro
spojrzał na przyjaciela.
Brady zignorował go. W przelocie pocałował Allie, chwycił kurtkę i książki, a potem wypadł na
dwór.
Mieszkał tylko cztery przecznice od Allie. Oboje byli mieszkańcami dzielnicy North Hills.
Gdzie mieszkała Rosha?
Kiedy znów ją zobaczy?
Wciągnął raz za razem parę haustów mroźnego powietrza.
Czy w ogóle jeszcze ją zobaczy?
Muszę, pomyślał. Muszę!
Przeszedł na drugą stronę ulicy i skręcił za rogiem. Jeszcze dwie przecznice i będzie w domu.
Ale co potem?
Dość marudzenia, skarcił sam siebie. Dzwoń po kolei do wszystkich Nelsonów, jakich znajdziesz
w książce, aż trafisz na właściwego. To może trwać... Ale w końcu ją znajdziesz.
Musisz.
Pospiesznie minął ostatnie parę domków i wszedł na swój podjazd. Gdy zbliżał się do domu,
usłyszał za sobą hamujący samochód.
Szybko odwrócił się, w nadziei, że to może być Rosha.
I ujrzał wóz policyjny.
Czarno-biały krążownik szos podjechał do krawężnika i zatrzymał się. Za kierownicą siedział ten
sam policjant co wczoraj.
Brady'emu serce podeszło do gardła. Potem zaczęło walić jak młotem.
Czyżby doszli, że to nie ja prowadziłem?
Wziął głęboki wdech.
Jeżeli gliny zorientowały się, że kłamał, będzie miał kłopoty.
I Rosha też. Poważne kłopoty.
Z wymuszonym uśmiechem podszedł do wozu.
38
39
rozdział 8
...wieczór! — Policjant, którego wczoraj spotkał Brady, wygramolił się z wozu. — Jak tam
głowa, synu?
—
Nie nadzwyczajnie. — Zachowuj się, jakbyś wciąż był obola
ły, mówił sobie Brady. Może ci trochę odpuści. - Próbowałem się
uczyć — dodał, wskazując na zeszyty, które trzymał w ręku. — Tro
chę trudno mi się skupić. Czuję się, jakby ktoś używał mojej głowy do
ćwiczenia na perkusji.
Policjant kiwnął głową z poważnym wyrazem twarzy.
—
Mam nadzieję, że szybko ci przejdzie.
Dlaczego? — zastanawiał się Brady, czując ukłucie strachu. Żeby mnie mogli przesłuchać?
—
Dzięki — powtórzył. — Nie jest tak źle.
Policjant uśmiechnął się półgębkiem.
—
No! Wyglądasz jak twardogłowy facet — powiedział, a z gardła
dobył mu się dziwny bulgot.
Brady zorientował się, że gliniarz się śmieje. Jeszcze raz przełknął shnę i próbował chichotać
razem z nim. Jeśli ten gość prowadzi z nim jakąś grę, dobrze byłoby mieć to za sobą.
—
Przepraszam pana, ale naprawdę muszę wejść już do środka i spróbować odrobić trochę
lekcji.
—
Dobra, prawdę mówiąc, nie wpadłem tu tylko po to, by zapytać cię o zdrowie —
powiedział w końcu policjant. — Mam jeszcze jeden powód.
Brady wytężył słuch. Czuł, że to dopiero początek.
—
Tak, o co chodzi?
Policjant odwrócił się i przez otwarte okno sięgnął do wnętrza samochodu.
—
Gdy odholowaliśmy twój wóz, znaleźliśmy coś w środku —
powiedział, oglądając się przez ramię. — Sądziłem, że to cię może
zainteresować.
Coz takiego? — zastanawiał się Brady. Co mogłoby im wskazać, ze to nie ja prowadziłem?
Policjant wyprostował się i zwrócił do chłopca.
—
To leżało pod przednim fotelem. Widziałeś to kiedyś? — zapy
tał. W ręku trzymał małą czarną torebkę z długim cienkim paskiem.
Brady wpatrzył się w nią.
Torebka Roshy. Widocznie rzuciła ją na fotel, gdy siadała za kierownicą, a potem, podczas
zderzenia, torba spadła.
Torebka Roshy! A w środku może jej portfel, jakaś legitymacja. Numer telefonu albo
przynajmniej adres.
—
Oczywiście, że widziałem — odpowiedział policjantowi. — To torebka mojej
dziewczyny. Mała myślała, że ją zgubiła podczas ostatniej randki.
—
Musiała przez cały ten czas tkwić pod siedzeniem — stwierdził policjant, wręczając
torebkę Brady'emu. — Dziewczyna się ucieszy.
—
O, z pewnością. Och, dziękuję panu. Bardzo dziękuję!
—
No, a teraz dbaj o swoją głowę. — Policjant wszedł do samochodu i wycofał się z
podjazdu.
Brady pomachał mu krótko, wbiegł po podjeździe i znalazł się w domu. Rzucił książki na stolik
w przedpokoju i zaczął otwierać torebkę.
—
Co to jest, Brady? — spytała matka, zbiegając po schodach z naręczem bielizny.
—
Co? Ach to! — Brady wsunął torebkę pod pachę. — To torebka Allie.
—
Oo!
—
Przyniósł ją policjant — wyjaśnił Brady — znaleźli w samochodzie taty.
—
W aucie twego ojca? — Pani Karlin odgarnęła z czoła kosmyk włosów i zmarszczyła
brwi. — Allie nie towarzyszyła ci wczoraj wieczorem, prawda?
—
Nie — pospiesznie odparł Brady. — Raz już wiozłem ją tym samochodem, pamiętasz?
Sądzę, że wtedy właśnie ją zostawiła.
—
No dobrze, ale powinieneś ją zawiadomić, z pewnością od dawna szuka torebki.
—
Tak, tak, zaraz to zrobię — Brady popędził na górę, przeska
kując po dwa stopnie.
40
41
Gdy znalazł się w swoim pokoju, zamknął drzwi i rzucił książki na biurko. Potem podszedł do
łóżka i usiadł na nim. Telefon, stojący na nocnym stoliku, miał w zasięgu ręki
Za chwilę połączy się z Roshą.
Usłyszy jej gardłowy głos.
Może spotkają się jeszcze dziś wieczorem.
Niecierpliwie otworzył zamek błyskawiczny i zajrzał do torebki.
I dech mu zaparło.
[ozdział 9
Torebka była pusta.
Może ktoś ukradł całą jej zawartość?
Brady rozwarł ją tak szeroko, jak tylko się dało, i wsunął rękę do środka.
Nic. Ani złamanego centa lub choćby skrawka papieru.
Nie była nawet wyłożona płótnem
Odwrócił torbę do góry dnem i potrząsnął nią.
Nic nie wypadło.
Jaki złodziej opróżniałby torbę do czysta? Chyba żaden. Poza tym gliniarz mówił, że torebka
była pod fotelem. Kto dobierałby się do torby, a potem wpychał ją pod siedzenie?
Brady odrzucił torbę i z powrotem padł na łóżko. Oparł się o zagłówek i zaczął się zastanawiać.
Dziwne.
Po co Rosha miałaby nosić zupełnie pustą torebkę? Przecież robiła zakupy dla matki. Kto chodzi
p0 zakupy bez pieniędzy albo karty kredytowej? A może portfel trzymała w kieszeni kurtki albo
gdzieś przy sobie, na wypadek gdyby ktoś zerwał jej torebkę?
Brady pokręcił głową. To w ogóle nie miało sensu. Po co, w takim razie, w ogóle ją brała?
Wróciłeś do punktu wyjścia, pomyślał. Nie masz numeru telefonu. Ani adresu.
Z ciężkim westchnieniem zsunął się z łóżka i wielkimi krokami zaczął okrążać pokój. Zatrzymał
się przy oknie. Jego wzrok tonął w szarości dnia.
Gdzie jesteś, Rosha? Dlaczego uciekłaś? Dlaczego nie zadzwoniłaś?
Odwrócił się od okna i ruszył w stronę drzwi. Książka telefoniczna leżała w pokoju rodziców.
Trzeba będzie telefonować do wszystkich Nelsonów w Shadyside.
W chwili, gdy chwycił klamkę, zadźwięczał dzwonek jego aparatu.
Rosha?
Brady rzucił się do telefonu i porwał słuchawkę w połowie drugiego dzwonka.
—
Halo?
—
Cześć. Lepiej ci? Allie.
Ręce mu opadły.
—
Cześć, Allie. Taak, całkiem nieźle.
—
Naprawdę? — W głosie Allie brzmiało niedowierzanie. — Dopiero co byłeś taki blady. I
tak dziwnie od nas odszedłeś... Bardzo się o ciebie martwiłam.
—
Nie łam się, Allie. Mam się całkiem nieźle. I wszystko jest
świetnie.
Albo będzie, pomyślał, jak tylko odnajdę Roshę.
—
Pewien jesteś? — spytała Allie. — Masz dziwny głos.
Fakt, pomyślał Brady. Dziwacznie, nie do wiary, szaleję za dziewczyną, której nawet nie umiem
odnaleźć. A muszę ją odnaleźć. Muszę się z nią zobaczyć!
—
Brady, słyszysz mnie? — pytała Allie. — Mówiłam, że masz
dziwny głos.
—
Jestem — odparł. — Przepraszam, Allie. Trochę mi się kręci w głowie. Chyba dlatego tak
dziwnie mówię.
—
Może powinieneś zadzwonić po lekarza?
radziła.
Albo
przynajmniej na chwilę się położyć?
—
Położyć się... To dobry pomysł — odparł szybko. — Zaraz to zrobię.
—
Okay, zajmę ci tylko minutkę — obiecała. — Chciałam ci po-
42
43
wiedzieć, że przepisałam dla ciebie notatki z tego, czegośmy się uczyli z Jonem. Dam ci je jutro,
dobrze?
—
Jasne. Znakomicie. — Brady niecierpliwie zerknął na drzwi. Nie był w stanie teraz
myśleć ani o notatkach, ani o nauce. Pragnął tylko dorwać się do książki telefonicznej i
rozpocząć poszukiwania Roshy.
—
Dzięki, Allie. Do zobaczenia w...
—
Och, jeszcze jedno — przerwała. — Co do sobotniego wieczoru...
Brady zmartwiał. Czyżby Allie wiedziała coś o wczorajszym? Czy Jon opowiedział jej o Roshy?
—
Sobota? — zapytał, starając się mówić spokojnym głosem. — Co masz na myśli?
—
Przyszłą sobotę, pamiętasz? U Mei.
Przyszłą sobotę. Nie tę wczorajszą. Brady westchnął z ulgą.
Ale potem zmieszał się. W głowie miał pustkę. Mei? Jedyne imię, które teraz pamiętał, to Rosha.
Skupił się całą siłą woli. Mei, Mei... Mei Kamata. Zgadza się, to jedna z przyjaciółek Allie.
—
Brady, jesteś tam? — spytała ostro Allie.
—
Jasne. Co z tą Mei?
—
Organizuje imprezę w przyszłą sobotę — przypomniała Allie.
—
A my jesteśmy zaproszeni.
—
My?
—
Brady, mówiłam ci o tym w zeszłym tygodniu! — krzyknęła Allie. — Czy na pewno z
tobą wszystko w porządku? Ten guz na czole...
Brady usiadł na łóżku. Weź się w garść, stary, nakazał sobie.
—
Przepraszam, Allie. Jestem po prostu zmęczony. Oczywiście, pamiętam o tej imprezie.
—
Okay. Tak czy tak, to miała być, wiesz, zupełnie zwykła balanga
—
ciągnęła. — Wiesz, muzyka, żarcie i tak dalej. Ale potem Mei
przypomniała sobie, że o parę domów dalej jest puste podwórko, które
każdej zimy sąsiedzi zalewają wodą. Woda zamarza.
—
I co? — Brady niecierpliwie bębnił nogą.
—
I wszyscy jeżdżą na łyżwach — odparła Allie. — Więc Mei zdecydowała się
zorganizować imprezę na lodzie.
—
To brzmi fajnie. — Mogłaby powiedzieć mi o tym w szkole, myślał Brady. Do tego czasu
mamy jeszcze prawie tydzień.
—
Dobra. Masz łyżwy, prawda? — zapytała Allie.
—
Jasne. Gdzieś powinny być. Wygrzebię je.
—
Brady... — Allie zawahała się. — Mówisz, jakbyś był myślami o tysiące mil stąd. Czy
coś ci nie daje spokoju?
Rosha nie daje mi spokoju, myślał. Moje myśli są tam, gdzie ona.
—
Nie, nie, po prostu nie mogę się porządnie skoncentrować — tłumaczył. — Chyba się
położę.
—
Och, ta twoja biedna głowa! — westchnęła Allie. — Nie przejmuj się, Brady. Do
zobaczenia jutro.
—
Do jutra. Pa, Allie. — Brady rzucił słuchawkę i popędził do pokoju rodziców po książkę
telefoniczną.
Gdy znalazł się z powrotem u siebie, zamknął starannie drzwi i usiadł na łóżku, z telefonem na
kolanach. Książkę położył obok i rozpoczął poszukiwania.
Pierwszą pozycją był A. Nelson, na Melinda Lane.
Brady nakręcił numer. Włączyła się automatyczna sekretarka. Odwiesił słuchawkę. Nie planował
zostawiania nagranej wiadomości. Jeżeli Rosha tam nie mieszka, zignorują jego komunikat.
Przy A. Nelsonie napisał znak zapytania i wziął się domastępnego abonenta.
Odczekał, aż telefon zadzwoni dziesięć razy, i znów odwiesił słuchawkę.
Trzeci telefon odebrał mężczyzna.
—
Hm... Dobry wieczór. Czy jest Rosha? — spytał Brady.
—
Kto? — zapytał głośno rozmówca. — Mówiłeś Joshua?
—
Nie. Rosha — powtórzył Brady.
—
Nikt o tym imieniu tu nie mieszka — oświadczył mężczyzna. — Joshua zresztą też nie.
— I wyłączył się.
To może się ciągnąć bez końca, myślał Brady.
Ale i tak warto, mówił sobie. Warto zrobić wszystko, by odnaleźć Roshę.
Przesunął palec o jeden rządek w dół i przeczytał następny numer. Już miał podnieść słuchawkę,
gdy telefon zadzwonił.
Palce zacisnęły mu się na słuchawce. Czyżby Rosha?
44
45
Nie, to chyba Allie. Zawsze dzwoniła po kilka razy. Przypominała sobie o czymś, co miała mu
powiedzieć. Teraz pewnie coś na temat imprezy u Mei.
Serce jednak mu biło, gdy podnosił słuchawkę. Mógł się mylić. Może to Rosha.
—
Halo?
—
Brady... Głos dziewczyny.
Ale nie Allie. Ani Roshy. Nie znał go.
—
Kto mówi? — spytał. — Halo?
—
Jestem, Brady — odparła dziewczyna. — I mam dla ciebie dobrą radę.
—
Kto mówi? — powtórzył Brady.
—
Trzymaj się z dala od Roshy — wyszeptała dziewczyna.
—
Przepraszam cię — Brady wyprostował się. — Czy to jakieś żarty?
—
To nie żarty, Brady. — Głos dziewczyny stał się twardy. — To ostrzeżenie. Trzymaj się
od niej z dala.
—
Kto mówi? — domagał się odpowiedzi. — Koleżanka Allie? Kim jesteś?
Trzask odłożonej słuchawki. Cisza. Potem sygnał.
rozdział 10
Następnego dnia po lekcjach Brady w pośpiechu zbliżał się do swojej szafki, by jak najszybciej
wyrwać się ze szkoły. Szarpnięciem ściągnął kurtkę z wieszaka, szybko zarzucił ją na ramiona i
ruszył przez zatłoczony korytarz.
— Brady, poczekaj!
Brady jęknął na dźwięk głosu Allie. Rozmowa z Allie była ostatnią rzeczą, jakiej sobie teraz
życzył.
Obejrzał się przez ramię i dojrzał ją na drugim końcu korytarza.
Przeciskała się ku niemu przez skłębiony tłum młodzieży. Raz jeszcze cicho jęknął, wysunął się z
tłoku i oparł o jakieś szafki.
Czekając na Allie, przyglądał się jej. Uśmiechała się tak samo jak podczas lunchu. Sądząc z
wyrazu twarzy, nie domyślała się istnienia Roshy.
Ale ta dziwna rozmówczyni... To dziwne ostrzeżenie, by trzymał się z dala od Roshy — to
musiała być któraś z przyjaciółek Allie. Widocznie nie zdążyła o wszystkim jej powiedzieć.
Jak dotąd, w każdym razie.
—
Uff, ale długi dzień! — westchnęła Allie, gdy wreszcie znalazła się u boku Brady'ego. —
Nie mogę się doczekać wyjścia na powietrze.
—
No, ja też — zgodził się Brady, spoglądając na drzwi prowadzące na parking dla uczniów.
—
Wiem. Chodźmy kupić coś do przegryzienia — zaproponowała. — Potem możemy pójść
do mnie i pouczyć się biologii. Niedługo sprawdzian na półsemestr.
Brady pokręcił głową. —: Nie mogę, Allie.
—
Dlaczego? Od kilku tygodni martwisz się tą biologią, a teraz... — przypomniała mu. —
Ach, czekaj... Może znów boli cię głowa?
—
Nie, ale muszę... — Brady kombinował pospiesznie. — Muszę znaleźć robotę, pamiętasz?
Więc teraz polecę do domu przejrzeć w gazecie ogłoszenia „Potrzebna pomoc".
Kulawe kłamstwo, myślał. Do niczego. Szkoda, że nie umiem lepiej zmyślać.
Allie zmarszczyła brwi.
—
To czemu nie idziesz do pośredniaka dla uczniów? Mają tam wszelkie możliwe listy prac
dla młodzieży z Shadyside.
—
Już próbowałem — skłamał znów Brady — ale proponują tylko pilnowanie dzieciaków i
odgarnianie śniegu. Szukam czegoś lepiej płatnego.
—
Och, no dobra, ale przecież możemy przejrzeć tę gazetę u mnie w domu — zauważyła
Allie.
Czemu nie chce mnie puścić od siebie? — myślał Brady.
—
Wiem, że możemy przejrzeć gazety u ciebie, ale lepiej pójdę do
46
47
domu — powiedział. — Mama zostawiła mi górę roboty. To część kary za rozbicie wozu.
—
Okay. To do zobaczenia jutro, Brady. — Uśmiech Allie był
pełen współczucia.
I rozczarowania.
Gdy tylko ją zostawił, poczuł wyrzuty sumienia. Może powinien opowiedzieć jej o Roshy i mieć
to z głowy.
Nie. Jeszcze nie. Musi najpierw znaleźć Roshę. Upewnić się, że między nimi dwojgiem wszystko
gra. Dopiero potem wyjaśni to Allie.
Ale jak? Jak mógłby odnaleźć Roshę? Wczoraj dzwonił do co najmniej dwudziestu Nelsonów.
Wszystko na nic. A jedyne, co przychodziło mu do głowy, to pójść do domu i sprawdzić jeszcze
parę numerów.
Chciał już czym prędzej znaleźć się w domu i dalej telefonować. Wyszedł ze szkoły, zatrzaskując
za sobą drzwi. Idąc w stronę parkingu, nagle coś sobie przypomniał.
Rosha chodziła do Szkoły Świętej Anny.
Mówiła mu o tym w dniu, kiedy spotkali się w pizzerii Pete'a.
Uśmiech rozjaśnił mu twarz. Kiedyś już spotykał się z dziewczyną od Świętej Anny. Pamiętał,
jak czekał na nią po szkole.
U Świętej Anny lekcje kończyły się o pół godziny później niż w Liceum Shadyside.
A on może znaleźć się tam za dziesięć minut. Zatrzyma wóz naprzeciwko.
I będzie czekał na Roshę.
Gdy pędził wśród szeregów zaparkowanych samochodów, mignęła mu, o kilka rzędów dalej,
ruda czupryna Jona.
—
Jon, hej! — wrzasnął. — Zaczekaj chwilę!
Jon pomachał ręką.
Brady podbiegł do niego.
—
Cieszę się, że cię widzę — wysapał, z trudem łapiąc dech. — Potrzebuję twojej pomocy.
—
Jasne. O co chodzi? — zapytał Jon.
—
Jedziemy do Świętej Anny szukać Roshy — wyjaśnił Brady. Chwycił Jona za ramię i
pociągnął go w kierunku samochodu. — Ja będę czekał przed szkołą, a ty zaparkujesz z tyłu. W
ten sposób jeden z nas na pewno ją zobaczy.
—
Oo! — Jon zatrzymał się. — Nie mogę teraz jechać do Świętej Anny. Za dwadzieścia
minut muszę być w Doughnut Hole. Poza tym...
—
Dwadzieścia minut to mnóstwo czasu... Jeśli tylko ruszymy natychmiast — nalegał
Brady. — Chodź, jedziemy!
Jon nie poruszył się.
—
To wariactwo.
Brady popatrzył na niego.
—
O czym ty mówisz? Czy ty masz pojęcie, ccdła mnie znaczy Rosha?
—
Tak, ale nie rozumiem, dlaczego — stwierdził Jon.
—
Nie musisz rozumieć! — Brady prawie krzyczał. — Wszystko, co masz zrobić, to pomóc
mi się tam dostać! — Chwycił przód kurtki Jona i zaczął go ciągnąć. — Chodź, stary. Ruszże się!
—
Opanuj się, Brady! — Jon oderwał palce przyjaciela od swojej kurtki i odepchnął go. —
Całkiem tracisz rozum! Kłamiesz przed Allie, niszczysz ojcu samochód, chcesz wystawać przed
Świętą Anną. Przestań zachowywać się jak nawiedzony głupek. To tylko dziewczyna!
Brady ze złością palnął Jona pięścią w klatkę piersiową.
—
Nie wiesz, o czym mówisz! — Szturchnął go jeszcze raz.
Jon zachwiał się. Jego przyjazna, otwarta twarz spochmurniała.
Szybkim ruchem ręki chwycił Brady'ego za nadgarstek.
—
Lepiej pójdę, Brady — wysyczał przez zaciśnięte zęby. —
Mógłbyś ją przegapić, gdybyś stracił za wiele czasu na walkę ze mną!
Z wyrazem niesmaku odepchnął rękę Brady'ego i zniknął między samochodami.
Brady obrócił się na pięcie i wściekły pobiegł do auta. Zapuścił motor i wyjechał z parkingu,
zostawiając za sobą chmurę śniegu i lodu.
Tylko dziewczyna? Jon wyraźnie nie miał pojęcia, o czym mówi.
Rosha to nie był tylko ktoś tam.
Była doskonała.
Idealna.
Przystając na czerwonym świetle, walnął pięścią w kierownicę. Nie mógł już zaufać Jonowi.
Jego najlepszy przyjaciel nazwał go nawiedzonym! Głupkiem. I zostawił go samego.
48
4 — Idealna dziewczyna
49
Światło zmieniło się na zielone. Brady ruszył i spojrzał w lusterko.
Z tyłu pojawił się wóz policyjny.
Czyżby przekroczył prędkość?
Jeszcze raz spojrzał w lusterko. Policyjny wóz włączył kierunkowskaz i na najbliższym
skrzyżowaniu skręcił w lewo.
Brady odetchnął z ulgą i nakazał sobie spokój. Nie wolno mu było ryzykować. Nie mógł
pozwolić, by złość wpędziła go w nowe kłopoty. Musiał zapomnieć o Jonie.
Zapomnieć o wszystkim z wyjątkiem szukania Roshy.
Przez resztę drogi światła mu sprzyjały. Pięć minut później zatrzymał się naprzeciwko Świętej
Anny.
Szkoła była stara, dwupiętrowa, zbudowana z ciemnoczerwonej cegły. Do wejścia prowadziły
strome, kamienne schody. Frontowe drzwi były zamknięte.
Brady spojrzał na zegarek. Zdążył, był nawet o parę minut za wcześnie. Wyszedł z samochodu i
usiadł na masce, wpatrzony w drzwi szkoły.
Nie usłyszał dzwonka, ale nagle drzwi rozwarły się na oścież i runął przez nie ławą tłum
uczniów. Zbiegali pędem po schodach, tworząc zabawną mozaikę kolorowych kurtek.
Brady wspiął się na maskę i próbował dojrzeć wśród nich Roshę.
Tam! Skręcała w bok i oddalała się od niego! Nie widział twarzy, ale włosy były takie same.
Długie, blond, falami opadające na ramiona.
Zeskoczył z maski i przebiegł na drugą stronę ulicy.
— Rosha! — Przedarł się przez tłum uczniów, i już był na chodniku. Wtedy jeszcze raz
wykrzyknął jej imię. — Rosha, czekaj! Rosha!
Dziewczyna obejrzała się.
To nie była Rosha. Nawet nie podobna.
Brady potknął się i stanął, gapiąc się na nią głupkowato.
Skrzywiła się i poszła dalej. Brady rozejrzał się. Tłum topniał, w miarę jak coraz więcej uczniów
wsiadało do samochodów i autobusów.
Dostrzegł jeszcze trzy blondynki. Żadna z nich nie była Roshą. Mogła przecież wyjść tylnymi
drzwiami, pomyślał. Może być już w autobusie albo pieszo wracać do domu, gdziekolwiek by to
było.
Uderzył pięścią w maskę wozu. Co teraz? Jechać do domu i dzwo-
nić do kolejnych Nelsonów? Czekać w nadziei, że Rosha zadzwoni do niego?
Nie mógł tego znieść.
Musiał ją odnaleźć. Dziś!
Zrozpaczony, popędził po schodach, wbiegł do szkoły i znalazł się w głównym korytarzu.
Uczniowie, skupieni w niewielkie grupki, stali koło szafek i gawędzili wesoło. Mógł ich zapytać
o Roshę.
Ale nagle przyszedł mu do głowy lepszy pomysł. Szybko ruszył korytarzem, przyglądając się
mijanym drzwiom. Gdy dotarł pod gabinet dyrektora, głęboko wciągnął powietrze i wpadł do
środka.
Zza komputera spojrzała na niego sekretarka o surowej twarzy.
—
Słucham?
—
Muszę odnaleźć moją przyjaciółkę... Uczennicę tej szkoły — oświadczył Brady, starając
się, by jego głos był poważny i zatroskany. — Nazywa się Rosha Nelson. Może potrafiłaby mi
pani powiedzieć, czy zastanę ją jeszcze w szkole. A jeśli już wyszła, potrzebny mi jej numer
telefonu.
Kobieta przyglądała mu się sceptycznie.
—
Jeśli to twoja przyjaciółka, z pewnością masz jej numer telefonu.
—
Hm... Tak, ale go zgubiłem — wyjaśnił szybko Brady. — To nagła sprawa i trochę się
tym martwię. Czy nie mogłaby pani spojrzeć na jej numer w komputerze? To naprawdę ważne.
—
Przykro mi, młody człowieku, ale osobom z zewnątrz nie mogę podawać żadnych
informacji o naszych uczniach — wyjaśniła. — To byłoby wbrew szkolnym przepisom.
—
Ale ja jestem jej przyjacielem — nalegał Brady — i mówię pani, że to nagła sprawa.
—
To radzę ci wezwać policję. Naprawdę nie mogę ci pomóc. Przykro mi. — Kobieta
pochyliła się nad klawiaturą i znów zaczęła
pisać.
Brady obrócił się na pięcie. Wyszedł z sekretariatu rozczarowany, zaciskając zęby. Gdy znalazł
się za drzwiami szkoły, zatrzymał się u szczytu schodów i rozejrzał po chodniku, w nadziei, że
jednak zobaczy Roshę.
Ale w okolicy szkoły pozostał tylko jeden uczeń. Stał koło ławki na
przystanku autobusowym.
50
57
Chłopak miał na sobie srebrno-błękitną kurtkę — to były barwy szkoły Świętej Anny.
Brady uśmiechnął się pod wąsem.
Facet musiałby być ślepy, żeby nie zauważyć Roshy. Ten akurat mógł jej nie znać. Ale Brady
gotów iść o zakład, że nieraz ją widział.
A gdy ktoś raz zobaczył Roshę, na pewno ją zapamiętał. Roshy nie dało się zapomnieć.
Brady zbiegł ze schodów i popędził na przystanek.
—
Hej! Potrzebna mi twoja pomoc — zawołał do chłopaka. —
Muszę znaleźć dziewczynę, która tutaj chodzi. Może ją znasz? Rosha
Nelson.
Chłopiec od razu przecząco pokręcił głową.
—
Nigdy o niej nie słyszałem. Zapamiętałbym takie dziwne imię.
—
Dobra, okay. — odparł Brady. — Ale jak ci ją opiszę, będziesz wiedział, o kim mówię.
Na pewno. — Szybko opisał jej wygląd. — Wiesz, o kogo mi chodzi?
Chłopak jeszcze raz pokręcił głową.
—
Och, no wiesz! — zaprotestował Brady. — Nie może być drugiej takiej dziewczyny w
Świętej Annie.
—
Nie ma nawet jednej — odparł uczeń. — To mała szkoła. Gdyby twoja dziewczyna tutaj
chodziła, wierz mi, zauważyłbym ją.
—
Ale mówiła, że jest z tej szkoły! — Brady prawie krzyczał.
—
No może, ale nie jest. — Chłopak odwrócił się i popatrzył na autobus, który powoli toczył
się w ich stronę.
—
Niemożliwe! — wrzasnął Brady. Złapał chłopca i odwrócił go. — Kłamiesz! Rosha
chodzi do Świętej Anny! Gadaj natychmiast, gdzie jest!
Brady czuł, że traci panowanie nad sobą, ale nie mógł się powstrzymać!
—
Gadaj, gdzie jest Rosha! — krzyknął. Nie zdając sobie nawet
sprawy z tego, co robi, pchnął chłopca do tyłu. Ten rymnął jak długi na
chodnik. Szeroko otworzył oczy ze strachu.
Brady zacisnął pięści.
Co ja robię, myślał. Poniosło mnie. Tracę kontrolę.
Ale ten chłopak musi znać Roshę.
A ja już wyduszę z niego prawdę!
52
rozdział 11
— Zwariowałeś? — Chłopak gramolił się z ziemi, otrzepując z kurtki brudny śnieg. Oczy miał
szeroko otwarte ze strachu. — Co ci
jest?
Brady uniósł pięści, gotów wydusić z chłopaka prawdę. Ale w tej chwili z piskiem opon, plując
spalinami, na przystanku zatrzymał się
autobus.
Chłopiec rzucił się naprzód, przeleciał koło Brady'ego i wskoczył do wozu, oglądając się
niespokojnie przez ramię. Drzwi zamknęły się z sykiem i autobus ruszył.
Brady został sam na rogu. Był oszołomiony i zły.
Rosha mówiła, że chodzi do Świętej Anny. Niemal słyszał, jak
wypowiada te słowa!
Jęknął na wspomnienie jej niskiego, gardłowego głosu.
Kiedy znów ją usłyszy?
Gdzie jest teraz?
Całkiem pomieszało mi się w głowie, pomyślał. Ten biedny dzieciak wziął mnie za świra.
Może faktycznie nim jestem?
Przepatrywał chodnik od końca do końca. Pusto. Wsunął dłonie w kieszenie kurtki i przeszedł
przez ulicę. Znów był po tej stronie, po której mieściła się szkoła. Szedł szybko dróżką
prowadzącą na tyły
budynku.
Pamiętał, że znajduje się tam boisko do piłki nożnej.
I oto rozciągało się przed nim, szare, przykryte mokrym śniegiem.
Ruszył z powrotem.
Wtedy właśnie dostrzegł samotną postać. Stała daleko, w cieniu, po
drugiej stronie boiska.
Dziewczyna.
Odwrócona do niego tyłem, z niewidoczną twarzą. Kilka pasemek włosów wymknęło się jej spod
czapeczki i powiewało na wietrze.
Nie umiał powiedzieć, czy były to włosy blond.
53
Lecz z pewnością były długie. Takie, jak u Roshy.
Serce Brady'ego zabiło mocniej. Wyjął ręce z kieszeni i pobiegł przez boisko. Gdy się trochę
zbliżył, zauważył, że czapeczka dziewczyny jest dziergana na drutach. I purpurowa.
Ulubiony kolor Roshy.
A jej włosy były koloru blond.
To Rosha! — pomyślał, biegnąc już pełną parą. To musi być ona!
—
Rosha! — krzyczał w biegu. — Hej, Rosha!
Dziewczyna nie odwróciła się. ■
—
Rosha! — krzyczał na cały głos. Już zawczasu uśmiechając się
do niej, paroma wielkimi skokami znalazł się przy dziewczynie i chwy
cił ją za ramię.
Gdy odwrócił ją do siebie, na jej twarz padły blade promienie zimowego słońca.
Na jej straszną, oszpeconą bliznami twarz.
rozdział 12
Brady puścił ramię dziewczyny i cofnął się o krok. Serce waliło mu jak młotem.
Widział już tę dziewczynę. Podczas randki z Roshą. Stała w cieniu pod płócienną markizą przy
wejściu do kina.
Obserwowała go.
Przyglądała mu się błyszczącymi oczyma. A te oczy były osadzone w twarzy całkowicie pokrytej
szramami, poskręcanymi jak sęki drzewa.
Brady poczuł niesmak. Litość. Trwogę.
W ogóle nie przypomina człowieka, pomyślał.
Przez kilka sekund stał wrośnięty w zmarzniętą trawę boiska i uporczywie wpatrywał się w tę
twarz.
A potem jej oczy błysnęły jeszcze jaśniej spomiędzy fałd poskręcanego ciała. Coś mu chce
powiedzieć!
Nie! — pomyślał Brady. Nie wiedział dlaczego, ale myśl o rozmowie z tą dziewczyną była dla
niego nie do zniesienia.
Błyskawicznie odwrócił się do niej tyłem. Odruchowo skurczył ramiona. Gdy oddalał się w
pośpiechu, czuł jeszcze na sobie jej spojrzenie.
Badawcze spojrzenie.
Popędził przez boisko. Gdy znalazł się na jego drugim końcu, obejrzał się przez ramię.
Dziewczyna stała wciąż na tym samym miejscu i przyglądała mu
się uważnie.
Brady biegł dalej, najpierw wzdłuż budynku szkoły, potem przez ulicę. Gdy pędził chodnikiem,
jeszcze raz się obejrzał.
I wpadł na jakąś postać, wychodzącą zza jego samochodu.
Na dziewczynę o zielonych oczach i długich blond włosach spadających falami na kurtkę koloru
dojrzałych śliwek.
—
Rosha! — aż go zatkało.
—
Brady, cześć! — Rosha roześmiała się i chwyciła go za ramię, żeby nie upaść. — Nie do
wiary! Co tu robisz?
—
Przyszedłem się z tobą zobaczyć. — Brady ścisnął jej rękę i raz jeszcze spojrzał przez
ramię. Czy dziewczyna z bliznami szła za
nim?
—
Na co tak patrzysz? — spytała Rosha.
—
Dziewczyna — Brady z powrotem odwrócił się do Roshy. — Widziałem ją, gdy
wychodziliśmy z kina tamtego wieczoru. A teraz znów ją zobaczyłem. Przed paroma minutami.
Stała na boisku piłki nożnej. Na jej widok dostaję gęsiej skórki.
—
Dlaczego?
—
Z powodu jej twarzy. — Zadrżał, gdy opisywał jej okropne
blizny.
Rosha też się wzdrygnęła i podeszła do niego bliżej.
—
Pomówmy o czymś innym, dobrze?
—
Znasz ją? — spytał Brady. — Bo wiesz, widziałem ją na boisku, więc pomyślałem, że
mogłaś się na nią natknąć na korytarzu.
Rosha pokręciła głową.
—
Nie. Nie znam żadnej dziewczyny z bliznami na twarzy.
—
Ale...
Brady znowu przerwał.
Rosha pochyliła głowę i popatrzyła na niego.
—
Coś nie gra?
54
55
Brady patrzył za nią oszołomiony.
Ty głupku! — mówił sobie. Co się z tobą dzieje? Rosha uciek-Biegnij za nią i napraw to!
Nogi Brady'ego posłuchały w końcu jego rozumu. Przebiegł ped przez ulicę, dopadł Roshy i
chwycił ją za ramię.
— Rosha, przepraszam! — krzyknął zrozpaczony. —. pros nie chciałem cię rozgniewać. Nie
przyszedłem cię sprawdzać. To new' nie tak wyglądało, aleja naprawdę nie chciałem.
—
Nie, nie. To tylko dlatego, że przyszedłem tu, by cię 0cj i ,,
— wyjaśnił. — Ale sekretarka nie chciała mi dać twojego tel f
ani żadnej informacji. A potem, na dworze, wpadłem na tego chło V
I on twierdził, że ty tu nie chodzisz.
—
No więc?... — Rosha wpatrywała się w niego.
—
To dziwne. Tylko tyle — odparł Brady. — Rozumiesz ' nie uwierzyłem. O mało go nie
znokautowałem. — Zmarszczył K — Ale nie rozumiem tego. Jak mógł cię nie znać?
—
Nie do wiary! — warknęła Rosha. — Przyszedłeś tutai " h mnie sprawdzać?
Brady patrzył na nią, oszołomiony jej reakcją.
—
Dlaczego miałbym robić coś takiego?
—
To ty mi na to odpowiedz! — krzyknęła Rosha.
Ch H
do szkoły Świętej Anny, okay? Jestem nowa. Nie znam jeszcze w' 1 uczniów. Więc cóż z tego,
że jakiś facet, którego pytałeś, jeszcze m " nie zauważył? Jak możesz wierzyć jemu, a nie mnie?
—
Ależ skąd! — krzyknął Brady. — Mówiłem tylko z dziwne, to wszystko!
—
Nie! To ty jesteś dziwny, Brady! — wrzasnęła Rosha
Śledzisz mnie. Sprawdzasz. Pytasz o mnie obcych ludzi. Jesteś o w" l za dziwny!
rozdział 13
56
Zanim zdążył zaprotestować, Rosha obróciła się na pięcie i odes ł
Rosha nic nie odpowiedziała. Ale i nie próbowała odejść.
—
Po prostu, tak strasznie chciałem cię zobaczyć — ciągnął
Brady. — Gdy nie mogłem cię odnaleźć, chyba trochę zwariowałem.
Potem zaskoczyła mnie ta dziewczyna z bliznami i ja... — przerwał
si ,
westchna*- — Szaleję za tobą, Rosha. Błagam, nie gniewaj
Rosha patrzyła na niego uważnie przez dłuższą chwilę. Serce waliło mu jak młotem. Gdy
wreszcie kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu, poczuł, że drżą mu kolana.
Przebaczy mi! Znów wszystko będzie dobrze.
Rosha wsunęła swoją dłoń w dłoń Brady'ego i przybliżyła się do mego. Jedwabiste włosy
muskały jego policzek. Pachniały kwiatami.
Jesteś wariat, to fakt — mruknęła. — To pewnie ten guz na czole. Jak się czujesz, Brady? Po tym
wypadku byłam nieprzytomna ze zmartwienia.
łowt^ ĆZieWCZynę tak blisko' Brady Prawie nie pamiętał o rozbitej
—
W porządku — odparł. — Naprawdę, Rosha, nie ma się o co
martwic.
Ścisnęła jego rękę.
—
Okropnie mi przykro z powodu samochodu — dodała. —
chętnie poprosiłabym ojca, żeby zapłacił za naprawę. Ale już teraz
mam z nim masę kłopotów. Gdyby dowiedział się, co zrobiłam, pewnie
miałabym szlaban. I już nigdy byśmy sienie zobaczyli.
Ona mnie naprawdę lubi, pomyślał Brady, uszczęśliwiony. Martwiła się. Myślała o mnie.
Czuł, że mógłby teraz pofrunąć w niebiosa.
-^Nie martw się o wóz. Zajęło się tym ubezpieczenie — wyjaśnił. Hej, co tu w ogóle robimy, na
tym zimnie? Chodźmy na kawę albo colę, na cokolwiek.
~" Brzmi fajnie — zgodziła się Rosha. — Ale mam teraz tylko poi godziny. Muszę wracać do
domu i napisać esej z historii.
Brady czuł rozczarowanie. Teraz, gdy wreszcie ją odnalazł, chciałby sPCdzać z nią całe godziny.
Bierz, co ci dają, powiedział do siebie.
W samochodzie zauważył czarną skórzaną torebkę Roshy. Leżała na podłodze, tam, gdzie ją
rzucił.
57
—
Och, mam coś dla ciebie. — Sięgnął po torebkę i podał ją
dziewczynie.
—
Moja torebka! — krzyknęła Rosha. — Zastanawiałam się, co
się z nią stało.
—
Po filmie zostawiłaś ją w samochodzie — wyjaśnił Brady, od
bijając od krawężnika. — Następnego dnia przyniosła ją policja.
—
Policja? — W szeroko otwartych oczach Roshy malował się strach.
—
Nic groźnego — zapewnił ją. — Powiedziałem im, że kiedyś
zostawiła ją tam moja dziewczyna. Nic nie wskazuje na to, że byłaś ze
mną tamtej nocy.
Rosha odetchnęła z ulgą.
—
Dzięki, Brady.
—
Nie ma za co — powtórzył. — Ale to dziwne. Bo twoja torebka jest całkiem pusta.
—
Zaglądałeś do mojej torebki? — Rosha rozpięła zamek błyskawiczny i zajrzała do środka.
—
Chciałem tylko znaleźć twój numer telefonu — odparł pospiesznie. Przestraszył się, że
Rosha znów wybuchnie. — Ale torebka była pusta.
Na widok kawowego barku Brady skręcił na parking i znalazł wolne miejsce. Wyłączył silnik i
popatrzył na Roshę. Wciąż oglądała wnętrze torebki.
—
Teraz sobie przypominam — mruknęła. — Tak bardzo chciałam się z tobą spotkać przy
tej fontannie, że nie myślałam o niczym innym.
—
Naprawdę zależało ci na spotkaniu ze mną? — Uczucie fruwania, unoszenia się w
powietrzu powróciło, silniejsze niż kiedykolwiek.
Rosha przytaknęła, patrząc nieśmiało na chłopca.
—
Spędziłam chyba godzinę szykując się na spotkanie, a potem
wybiegłam z domu z niewłaściwą torebką. Czy to nie głupie?
Brady spojrzał w jej piękne zielone oczy.
—
To nie jest głupie — powiedział. — To wspaniałe. Wspania
łe, że chciałaś się ze mną zobaczyć. Ja też nie mogłem się doczekać tego
spotkania.
Usta Roshy ułożyły się w ponętny uśmiech. Odrzuciła na bok torbę i przysunęła się do
Brady'ego. Ujęła jego twarz w dłonie i przyciągnęła do swojej.
58
—
Tak się cieszę, że znów się odnaleźliśmy — wyszeptała i musnęła wargami jego usta. —
Widocznie naszym przeznaczeniem jest być razem, prawda?
—
Oczywiście — wyszeptał Brady.
Przycisnęła usta do jego ust. Najpierw lekko, potem mocniej. Cofnęła się trochę i zaczęła
całować jego policzki, czoło, powieki. A potem znów jego wargi.
To cudowna dziewczyna, myślał Brady, oddając jej pocałunki. Cudowna.
—
Wiesz, na co mam ochotę? — szepnęła, muskając oddechem jego ucho.
—
No? — zapytał, delikatnie mierzwiąc jej włosy. — Dla ciebie
— wszystko.
—
Pójść w sobotę wieczorem na tańce. Czy to nie wspaniały pomysł?
—
W sobotę? — Brady zmarszczył się. Czy przypadkiem nie miał jakichś planów na ten
wieczór?
—
Tak. — Wargi Roshy przesunęły się od jego ucha ku policzkom, później w dół w stronę
kącika ust. — Nie chcesz?
—
Oczywiście, że chcę. Sobota wieczór. Na mur — zgodził się Brady.
Ale już w chwili, gdy wypowiadał te słowa, w uszach zabrzmiał mu nagle głos Allie, mówiący o
imprezie u Mei Kamata. O jej imprezie na lodzie. W sobotę wieczór. Brady westchnął.
—
Coś nie tak? — mruknęła cicho Rosha.
—
Nie, nic — zapewnił ją szybko. — Nic a nic.
Lecz kiedy Rosha uśmiechała się i znów go całowała, w głowie mu wirowało.
Co ja powiem Allie? — zastanawiał się.
To proste, pomyślał, gdy znalazł się przed drzwiami domu. Powiesz jej prawdę.
Rzucił kurtkę na stolik w przedpokoju i ruszył do kuchni, by wziąć sobie coś do jedzenia.
59
Zaglądając do lodówki, wyobrażał sobie, co powie Allie. A więc: „Słuchaj, Allie, jesteś
wspaniałą dziewczyną i w ogóle. Ale kłopot w tym, że poznałem inną i myślę, że będzie dla nas
lepiej, jeśli się rozstaniemy."
Krótkie i miłe, co?
Brady pokręcił głową. Krótkie. Ale niezbyt miłe.
Chwycił zimne kurze udko, garść serwetek i powędrował z tym na górę, do swego pokoju.
Siedząc na łóżku, żuł kurczaka i próbował znaleźć lepszy sposób wyznania Allie prawdy.
Jak by jej to powiedzieć? Nie mógł przecież tłumaczyć jej bez końca, jak doskonałą dziewczyną
jest Rosha. Chyba że chciałby ją zranić i mieć w niej wroga.
A zresztą pewnie i tak zostanie jego wrogiem, cokolwiek by jej powiedział.
Pełen poczucia winy, spoglądał na telefon.
Może powinien od razu zadzwonić do Allie i mieć to z głowy?
Znów pokręcił głową. Nie jestem jeszcze gotów, mówił sobie. Zapłaczesz się i tak ją zranisz, że
znienawidzi cię na całe życie.
Zadzwoni najpierw do Jona. Chciał go przecież przeprosić za swoje zachowanie wtedy, po
szkole. No i chciał mu powiedzieć, że odnalazł Roshę.
Rosha... Uśmiechnął się do siebie.
Nie tylko ją znalazł, ale odkrył, że i ona za nim szaleje.
Dowodziły tego jej pocałunki. Uśmiechając się wciąż, skończył obgryzać kurczaka i rzucił
resztki do kosza.
Gdy serwetkami wycierał palce, zadzwonił telefon.
Prawdopodobnie Allie, pomyślał i znów ogarnęło go poczucie winy. Nie mów jej jeszcze.
Poczekaj, aż twój tekst będzie gotowy.
Chwycił słuchawkę.
—
Halo!
—
Halo, Brady. — To był głos tej dziewczyny.
Skoczył na równe nogi. Serce mu waliło. Tak, to był ten sam głos. Ta sama dziewczyna. Znów
dzwoniła.
—
Kto mówi? — zapytał. — Czego chcesz?
—
Widziałam cię — odparła. — Widziałam cię z Roshą koło Świętej Anny.
60
Teraz już odgadł, że dzwoni do niego dziewczyna z twarzą zeszpeconą bliznami. Wzdrygnął się
na to wspomnienie. Głębokie czerwone szramy pokrywały niemal każdy cal jej twarzy.
Wyglądała przerażająco! Przeszył go dreszcz strachu.
—
Dlaczego chodzisz za mną? — zapytał. — Czego chcesz?
—
Już ci mówiłam. Trzymaj się z dala od Roshy Nelson. To nie żarty. Trzymaj się od niej z
dala!
—
Wykluczone! — krzyknął ze złością. — Daj mi spokój!
Rzucił słuchawkę. Opadł na łóżko.
Kim jest ta dziewczyna? — zastanawiał się, wspominając jej potwornie oszpeconą twarz. Nie
znam jej. Rosha też jej nie zna. Czego ona chce ode mnie? Dlaczego nie daje mi spokoju?
rozdział 14
—
A więc w sobotę wieczorem idziesz potańczyć z Roshą? — zapytał następnego
popołudnia Jon. Otworzył drzwi szkolnej siłowni. — Co na to Allie?
—
Nic. Nie mówiłem jej o Roshy — odparł Brady. — Na razie tylko odwołałem nasz udział
w imprezie u Mei.
—
Jaką znalazłeś wymówkę?
—
Powiedziałem jej, że mam szlaban, bo nie znalazłem jeszcze roboty i nie pomagam w
kosztach naprawy wozu — wyznał Brady.
Jon podążał w kierunku pomostu. Brady poszedł za nim.
Siłownia była duża, kwadratowa. Na ścianach wisiały lustra, na podłodze leżał szary dywan.
Wyposażono ją w najnowsze urządzenia treningowe dla kulturystów. Teraz była prawie pusta,
ale w powietrzu unosił się zapach potu.
Jon zaczął od małej rozgrzewki, potem ćwiczył bicepsy na specjalnym urządzeniu ze sztangą.
—
I Allie to kupiła?
61
Brady przytaknął i usadowił się obok Jona na ławce do wyciskania ciężarów.
—
Bardzo była napalona na tę imprezę — odparł, kładąc się na
ławie. — To nie był dobry moment, żeby opowiadać jej o Roshy.
—
Niedobry moment? — Ramiona Jona wyglądały jak strąki fasoli, gdy podnosząc sztangę,
napiął mięśnie. — Mówisz serio? Tłumaczę ci, że jesteś szalony, skoro ją rzucasz. Ale jeśli już
chcesz to zrobić, zrób zaraz! Wiesz, co będzie, kiedy sama się dowie? Będziesz miał poważne
kłopoty.
—
Wiem. Muszę jej powiedzieć. Już, już bym to zrobił, ale w ostatniej chwili coś mnie
powstrzymało. Nie mogłem. — Brady zaczął podnosić sztangę, czując, jak nabrzmiewają mu
mięśnie ramion. — Widzisz, na początku była bardzo zła, że nawalam z tą imprezą u Mei. A
potem zrobiło się jej smutno i prawie się popłakała.
—
A ty współczułeś jej i było ci przykro — stwierdził Jon.
—
No. Ja naprawdę lubię Allie — odparł Brady, stękając przy podnoszeniu ciężaru.
—
Ale nie aż tak, jak Roshę, co?
Na wspomnienie warg Roshy na swoich ustach Brady uśmiechnął się.
—
A jak sądzisz?
—
Już ci mówiłem, co o tym myślę — odparł Jon, lekko sapiąc, bo właśnie przerzucił się na
dźwiganie większego ciężaru. — Myślę, że zwariowałeś. Ale zresztą, cóż ja o tym wiem? Lepiej
zmieńmy temat, zanim jeszcze raz się pobijemy.
—
Dobry pomysł. — Brady znów uśmiechnął się pod wąsem. No to co, że zwariował?
Rosha była tego warta. Szkoda, że Jon go nie rozumie. Brady poczuł się jednak zdecydowanie
lepiej po tym, jak wczoraj przez telefon załagodzili swój spór.
Telefon.
Uśmiech zadowolenia zgasł na jego ustach. W uszach znów zabrzmiał mu głos oszpeconej
dziewczyny. Ostrzegał go.
Trzymaj się z dala od Roshy!
Brady zadrżał, mimo że po jego twarzy spływał pot. Trzęsły mu się ręce. Oddech stał się
nierówny.
—
Nic ci nie jest? — spytał Jon, wycierając czoło wierzchem
dłoni.
Brady trzymał przez chwilę sztangę na wysokości piersi.
—
Sam nie wiem.
—
O co chodzi? — spytał Jon. — Jeszcze nawala ci głowa?
—
Nie — Brady odetchnął głęboko. — To jedna dziewczyna.
—
Co? Jeszcze jedna?
—
No tak, ale to nie to, o czym myślisz — odparł Brady. — Nawet nie wiem, kim jest ta
dziewczyna. To znaczy, widziałem ją. Przynajmniej tak mi się wydaje.
—
Oo! — Jon przeczesał dłonią rudą czuprynę. — Nie kumam. Zacznij od początku, dobra?
—
Dobrze. — Powoli opowiedział mu o dziewczynie z pooraną twarzą. O tym, jak
przyglądała mu się przy wejściu do kina.
I na boisku koło Świętej Anny.
Z tymi okropnymi bliznami.
Znów go obserwowała.
I te dwa telefony z ostrzeżeniem, by trzymał się z dala od Roshy.
—
Na początku tego nie skojarzyłem — wyjaśnił. — Tej twarzy i telefonów. Ale gdy
wczoraj zadzwoniła i oznajmiła, że widziała mnie z Roshą, wreszcie mi zaskoczyło.
—
Czekaj, ustalmy fakty — mówił Jon, marszcząc brwi. — Sądzisz, że dziewczyna z
bliznami to ta sama, która ostrzegała cię, żebyś nie zbliżał się do Roshy?
Brady przytaknął.
—
Dziwne — stwierdził Jon. — Jesteś pewien, że jej nie znasz?
—
Zgadza się. -— Brady chwycił sztangę i podniósł ją na wysokość piersi. — I Rosha też
nie. Ale kimkolwiek jest ta dziewczyna, przeraża mnie.
Brady opuścił sztangę. Daj spokój, myślał. Nie pozwól się zastraszyć jakiejś obcej dziewczynie.
Chrząknął i znów dźwignął sztangę. Jeszcze pięć razy, postanowił. Opuścił ciężar, wziął głęboki
wdech i zaczął od początku. Jeden raz. Drugi.
Czuł narastające zmęczenie. Jeszcze trzy razy, nakazał sobie. No weź się w garść, tylko trzy razy.
Zagryzł wargi, wytężając siły, by
62
63
wyprostować ramiona na całą długość. Jeszcze odrobinę wyżej... Wyżej!
Uwagę jego zwrócił ruch za oknem. Mrugnął, bo pot spływał mu na oko, i nie ruszając się z
ławki, odwrócił głowę. Spoglądała na niego dziewczyna. Blask słońca odbijał się w pooranej
bliznami twarzy.
Poszarpane wargi rozchyliły się, jak gdyby chciała zawołać go po imieniu.
Nie! — pomyślał Brady. Próbował krzyknąć, ale zaparło mu dech.
Powietrza. Nie był w stanie zaczerpnąć powietrza. Nie mógł oddychać!
Jego serce łomotało ze strachu. Ramiona drżały.
Sztanga zachwiała mu się w ręku.
Zatkało go. Stracił zupełnie siły.
Ciężka, miażdżąca sztanga przywaliła go jak szybkobieżna winda.
rozdział 15
Poczuł bolesne uderzenie w pierś. To z głośnym hukiem wylądowała na nim sztanga.
Uderzenie wycisnęło mu z płuc resztki powietrza. Zmacał dłońmi sztangę i spróbował ją unieść z
powrotem. Nie mógł oddychać. Nie był w stanie się poruszyć.
Ciężar miażdżył go. Pozbawiał ostatniej odrobiny tlenu. Nie mogę oddychać. Umrę, myślał
Brady. Uduszę się. Nad jego głową pojawiła się twarz Jona. Zobaczył szare oczy przyjaciela
szeroko otwarte ze zdumienia.
Jon głośno stęknął i ucisk sztangi nagle zelżał. Brady odetchnął głęboko.
Sturlał się z ławki i opadł na kolana. Pierś przeszywał mu pulsujący ból.
64
—
Co się stało? — krzyknął przyjaciel. — Żyjesz? Co ci się stało?
—
Ta dziewczyna! — Brady z trudem chrypiał. — Dziewczyna z bliznami. Tam, za szybą!
Jon odwrócił się do okna. Wychylił się i wyjrzał na zewnątrz. Potem zwrócił się do Brady'ego,
kręcąc głową.
—
Nikogo tam nie ma.
—
Może teraz już nie! — krzyknął Brady, usiłując wstać. — Ale była tam. Zaglądała do
środka. Obserwowała mnie!
—
Ej, spokojnie! — Jon pomógł Brady'emu usiąść na ławie. — Nie przejmuj się, dobrze?
Teraz jej tam nie ma. Jesteś pewien, że nie masz przywidzeń?
—
Przywidzeń? — Brady sięgnął po ręcznik i wytarł nim twarz. — O czym ty mówisz?
—
Widzisz, właśnie mi o niej opowiadałeś — Jon wzruszył ramionami i usiadł obok
Brady'ego. — Na myśl o niej dostajesz dreszczy. Ciągle o niej myślisz, nie? A potem wydaje ci
się, że ją widziałeś.
—
Jaja naprawdę widziałem! — zaprotestował Brady. Chwycił kolejny łyk powietrza.
Oddychał już wolniej. — Ale w jednej sprawie masz rację, ta dziewczyna przyprawia mnie o
dreszcze.
—
To z powodu Sharon — przerwał mu Jon. — Jesteś przerażony, bo ta pokryta bliznami
twarz przypomina ci o Sharon.
Brady popatrzył na niego.
—
Tak, to właśnie to — mruknął. — Nie do wiary, że dotych
czas na to nie wpadłem. Oczywiście, że przypomina mi Sharon. Jej
twarz. Całą pociętą.
Brady westchnął głęboko. Przed przymkniętymi oczyma przesunęły mu się fragmenty tamtych
zdarzeń. Był znów na Miller Hill. Patrzył na olśniewająco biały śnieg. Stroma górka, gładka jak
szkło. Czuł, jak zimny wiatr świszczy mu w uszach. Słyszał przerażony głos Sharon Noles.
Widział, jak dziewczyna zderza się z sosną i wpada w krzaki. I przez całą drogę na sam dół
krzyczy. A potem odwrócił bezwładne, martwe ciało i zobaczył jej twarz.
65
5 — Idealna dziewczyna
Skórę posiekaną na miazgę. Cała twarz była krwawiącą, poszarpaną raną. Tak była pocięta, że
nie mógł jej rozpoznać.
Wzdrygnął się.
Gdyby Sharon nie umarła, miałaby tak samo oszpeconą twarz jak ta dziewczyna. To dlatego jej
widok tak go przerażał. Przypominała mu Sharon.
To tłumaczy moją reakcję, pomyślał. Ale to nie tłumaczy, skąd się wzięła ta dziewczyna.
Dlaczego mnie obserwowała?
Wołała?
Ostrzegała, bym nie zbliżał się do Roshy?
Gwałtownie otworzył oczy. Wepchnął ręcznik do worka treningowego. Zeskoczył z ławy.
Jon patrzył na niego z zatroskaniem.
—
Dokąd idziesz?
—
Zobaczyć się z Roshą — odparł. — Muszę porozmawiać z nią o tej dziewczynie.
—
Zdawało mi się, że Rosha nie zna nikogo z bliznami na twarzy, sam mówiłeś — zauważył
Jon.
—
Wiem. Ale między nimi musi być jakiś związek. Może jeśli pogadam z Roshą, to coś się
jej przypomni. Musi być jakiś powód tych ostrzeżeń. Tego, że dziewczyna każe mi trzymać się
od niej z dala.
Jon zmarszczył się.
—
Słuchaj, Brady. Bądź ostrożny, dobra?
—
O co ci chodzi? Chcę tylko pogadać z Roshą.
—
Wiem, ale ta cała historia wygląda dziwnie. — Jon otarł pot z czoła. — Nie wkurzaj się
na mnie, stary, ale musisz przyznać, że niewiele wiesz o Roshy.
Brady podniósł się niecierpliwie.
—
Wiem wszystko, czego mi trzeba, Jon. Jest idealna. To t ą d r u-
g ą dziewczyną się martwię.
Jon zaczął coś mówić, potem pokręcił głową.
—
Okay. Po prostu, nie przejmuj się. I powodzenia.
Brady zarzucił worek na ramię, wypadł z siłowni i popędził korytarzem. W pobliżu szatni dla
chłopców stał automat telefoniczny. Brady postawił worek i wyciągnął portfel.
Była tam starannie złożona serwetka z adresem i numerem telefonu Roshy. Zapisała mu je
wczoraj w barku kawowym, a on pieczołowicie schował serwetkę w bezpiecznym miejscu.
Na dnie worka znalazł parę monet. Wrzucił jedną i wystukał numer.
Jeden dzwonek.
Dwa.
Potem przenikliwy elektroniczny pisk.
Brady skrzywił się i zaczął odkładać słuchawkę.
Wtedy włączył się automatyczny komunikat: Nie ma takiego numeru. Proszę odłożyć słuchawkę
i spróbować jeszcze raz.
Widocznie źle wystukałem, pomyślał Brady. Odwiesił słuchawkę, a moneta wypadła. Włożył ją z
powrotem w szparę, sprawdził numer i wystukał go ponownie.
Jeden dzwonek. Dwa.
Znów usłyszał ten świdrujący ucho pisk. Nie ma takiego numeru. Proszę odłożyć słuchawkę...
Brady trzasnął słuchawką o widełki. Co się dzieje?
Rozprostował serwetkę na metalowym blacie pod telefonem. Jeszcze raz starannie przeczytał
numer.
Dokładnie taki numer wybrał.
Jak to możliwe, że go nie ma? Rosha wypisała cyfry własnoręcznie. Nie mogła przecież nie znać
własnego numeru telefonu!
Dziwne.
Może coś się pokręciło w centrali? Skrzyżowanie przewodów albo coś w tym rodzaju... To
pewnie to.
Ale przecież musi porozmawiać z Roshą. Musi dowiedzieć się, czy Rosha zna tę dziewczynę.
Trzeba sprawę wyjaśnić.
Jeszcze raz spojrzał na serwetkę.
Pod numerem telefonu Rosha wpisała swój adres.
Ulica Strachu 7142.
Brady złożył serwetkę i wsunął ją z powrotem do portfela. Podniósł worek i otworzył drzwi
szatni.
Szybki prysznic, parę czystych łaszków i będzie daleko stąd.
W drodze do domu Roshy.
Powinienem był od tego zacząć, pomyślał, stojąc pod parującym
66
67
^i
natryskiem. Widzieć Roshę twarzą w twarz to coś więcej niż tylko rozmawiać z nią przez telefon,
choćby i codziennie.
Brady namydlił się, opłukał, błyskawicznie wytarł ręcznikiem, włożył dżinsy i brązowo-szarą
bluzę mundurka Liceum Shadyside.
Przeczesał mokre włosy, chwycił kurtkę i popędził do samochodu.
Jechał Division Street przez dzielnicę handlową. Potem skręcił w Mili Road, na południe, aż
dotarł do ulicy Strachu.
Była to ulica zupełnie inna niż okolice North Hills, gdzie mieszkał Brady. Tu przeważały duże,
eleganckie wille ze starannie utrzymanymi trawnikami, dokładnie sprzątanym śniegiem, bez
dziur na jezdni.
Natomiast domy przy ulicy Strachu wyglądały, jakby zbudowano je bez planu. Były wśród nich
tanie kamienice czynszowe. Z dachów pokrytych łuszczącym się gontem opadały
powykrzywiane rynny. Inne kamienice były czyste i robiły wrażenie nowoczesnych. Niektóre
stare budynki miały ogromne podwórza. Widać było też domy ledwie dwa razy większe niż garaż
Brady'ego.
Brady'emu serce łomotało w piersi. Ulica Strachu nie cieszyła się dobrą opinią. Działy się tam
dziwne rzeczy. Nagłe, niewytłumaczalne skoki temperatury. Znikające dzieciaki. W nocy z lasu
dobiegały niesamowite dźwięki, wycia...
Ale teraz jest dzień, uspokajał sam siebie. A ja m u s z ę odnaleźć Roshę.
Szybko minął kilka pierwszych przecznic, potem zwolnił, dokładnie sprawdzając numery
domów.
Koło cmentarza, na przekrzywionej skrzynce pocztowej przy końcu podjazdu odczytał numer
5647. Dobrze, już niedaleko do Roshy*.
Minął cmentarz i zwolnił tak, że samochód ledwie pełznął po jezdni. Ulica Strachu! — pomyślał
i wzdrygnął się. Wszystko było takie zimne... Te kopczyki śniegu na kamiennych nagrobkach...
Tutaj była pochowana Sharon Noles. Tego szarego dnia zeszłej zimy Brady przyglądał się, jak jej
trumna pogrąża się w lodowatym dole.
W Ameryce, w czterocyfrowym numerze domu pierwsze dwie cyfry numerują kolejne
przecznice, a ostatnie dwie — domy między sąsiednimi przecznicami. (Przyp. tłum.)
Nie otwarto trumny podczas zwyczajowego czuwania przy zwłokach.
Z powodu jej twarzy...
Jej pociętej, zniszczonej twarzy.
Brady nigdy nikomu nie mówił, że Sharon nie chciała zjeżdżać z Miller Hill. Gdy teraz o tym
myślał, ogarniało go bolesne poczucie
winy.
Ale to nie była tylko jego wina, że dziewczyna straciła życie. Pewnie, nie chciała tam zjeżdżać.
Ale to przecież był wypadek. Nie myśl o tym, rozkazał sobie. Nie myśl o Sharon. Odszukaj
Roshę.
Naprzeciw cmentarza stał dom z numerem 7023. Znajdował się po lewej stronie. A więc 7142
musi być po prawej. Brady znów maksymalnie zwolnił. Jeszcze jeden dom. 7028. I jeszcze puste
miejsce.
Znowu parę domów; jeden z nich nosił numer 7030. Posuwał się naprzód cal za calem, licząc
domy, na wypadek, gdyby dom Roshy nie był oznaczony. 7134, 7136. I tu — koniec budynków.
Brady zahamował, potem cofnął się do ostatniego domu, który
minął przed chwilą.
Znów jechał wolniutko do przodu, rozglądając się na lewo i prawo.
Nie do wiary. Po obu stronach ulicy był tylko las.
Żadnego domu z numerem 7142.
W ogóle żadnych domów.
Nic, tylko, jak okiem sięgnąć, las.
rozdział 16
Następnego dnia po południu Brady buszował po kuchni. Otwierał szafki, zaglądał do lodówki,
ale bez skutku — niczego nie mógł
znaleźć.
Był zdruzgotany. Całkiem rozbity.
68
69
Na niczym nie mógł się skupić. Myślał tylko o Roshy.
Gdzież ona może być?
Gdzie jej szukać? Jak ją z n a 1 e ź ć?
Poprzedniego dnia chyba z dziesięć razy próbował połączyć się z jej numerem... I za każdym
razem słyszał ten sam komunikat.
Zadzwonił do centrali, rozmawiał z jakimś człowiekiem, który powiedział mu to samo.
Numer, który podała mu Rosha, nie był niczyim numerem telefonu.
Dwadzieścia minut jeździł tam i z powrotem ulicą Strachu, sprawdzając każdy dom. Zatrzymał
dzieciaka na rowerze i spytał, czy wie, gdzie mieszkają Nelsonowie.
Mały nigdy o Nelsonach nie słyszał.
A dom przy ulicy Strachu 7142 nie istniał.
Brady zatrzasnął drzwi kredensu i pochylił się nad blatem.
Nie znali Roshy Nelson w Świętej Annie. Nie miał jej telefonu. Nie było jej domu przy ulicy
Strachu.
To wszystko wydawało się bez sensu.
Jak gdyby sama Rosha nie istniała!
Ale przecież z nią rozmawiał. Siedział obok niej w kinie. Trzymał ją za rękę.
Całował ją.
Brady aż zadrżał na wspomnienie jej pocałunków. Rosha musi gdzieś być, a on musi ją odnaleźć!
Ale nie miał żadnej wskazówki, od czego zacząć.
Jego uwagę zwrócił kuchenny zegar. Szkoła skończyła się dziś wcześniej z powodu rady
pedagogicznej. Miał czasu aż nadto, marzył, by spędzić go z Roshą.
Gdzież ta dziewczyna jest? Dlaczego dała mu niewłaściwy numer? I zły adres?
W końcu otrząsnął się. Jeśli będzie dłużej tak stał i zastanawiał się, zwariuje.
Lekcje na jutro, pomyślał.
Wziął z lodówki puszkę wody sodowej i zaniósł książki do gościnnego pokoju. Rozłożył je na
dużym drewnianym biurku ojca i sięgnął po zeszyt do biologii. Przerzucając kartki, zauważył
pismo Allie. Parę
70
tygodni temu, gdy był przeziębiony, przepisała swoje notatki do jego zeszytu.
Allie...
Oparł się na krześle i myślał teraz o niej. Wiedział, że nadal jej przykro z powodu tej imprezy.
Może by się z nią zobaczyć, gdy skończy odrabiać lekcje? Nie po to, by opowiadać jej o Roshy.
Nie, na to nie był jeszcze gotów.
Zobaczyć się z Allie... Skoro nie ma Roshy, cóż mógł lepszego
zrobić?
Szarpnął za kółko i otworzył puszkę z wodą sodową. Pociągnął łyk
i wrócił do pracy.
Twarz Roshy, którą stale miał przed oczami, zaczęła się oddalać. Próbował całkiem odegnać ten
obraz, ale znów notatki zaczęły mu się zamazywać i jedyne, co widział, to zielone oczy i pełne,
czerwone usta Roshy.
Jej uśmiech.
Pocałunki.
Nie miał ochoty się uczyć. Nie chciał wpadać do Allie. Jedyne,
czego chciał, to zobaczyć Roshę.
Nie mógł o niej zapomnieć.
Usłyszał dzwonek do drzwi wejściowych.
Skoczył, mając nadzieję, że idzie Rosha. Ale nawet, jeśli to nie ona, był rad z tej przerwy. I tak
nie mógł się skupić.
Dzwonek zabrzmiał po raz drugi. Brady ochoczo pociągnął drzwi do siebie i wydał westchnienie
ulgi.
Na ganku stała Rosha. Wyglądała pięknie: w purpurowej spódniczce, czarnym moherowym
swetrze i czarnej skórzanej kurtce.
Serce zabiło mu szybciej na jej widok.
—
Hej, to wspaniałe! — zawołał. — Właśnie o tobie myślałem.
—
Ja też o tobie myślałam, Brady — uśmiechnęła się Rosha. Jej uśmiech był bardzo sexy.
— Przeznaczenie, co?
—
Z całą pewnością — zgodził się Brady.
—
Nie byłam pewna, czy zastanę cię w domu. Ale postanowiłam zaryzykować i wpaść tutaj.
— Dotknęła jego ręki. — Cieszę się, że
tu jestem.
—
Ja też — odwzajemnił się Brady. — Naprawdę się cieszę.
71
—
No więc?... — Zerknęła ponad jego ramieniem. — Nie zaprosisz mnie do środka?
—
Och, jasne! — Brady odsunął się i wpuścił ją do przedpokoju. — Naprawdę cieszę się, że
wpadłaś — powtórzył. — Chciałem się z tobą spotkać, ale szukałem cię wczoraj i..
—
Szukałeś? — przerwała Rosha. — Jesteś kochany. — Przysunęła się i pocałowała go.
Brady objął ją i oddal pocałunek.
—
Usiądźmy — zaproponowała.
Brady wziął ją za rękę i poprowadził korytarzem. Gdy wchodzili do pokoju, Rosha potknęła się o
biały chodnik, zakrywający część froterowanej podłogi.
—
Ostrożnie — przestrzegł Brady i ścisnął mocniej jej dłoń, by
uchronić ją przed upadkiem. — Wszyscy się potykają o ten chod
nik.
—
Może powinieneś go usunąć — zauważyła Rosha, chwytając,
dla odzyskania równowagi, kant biurka.
Brady roześmiał się.
—
Spróbuj powiedzieć to mojej matce! — Spoważniał i zmienił
temat. — No więc, próbowałem cię wczoraj odnaleźć. Ale dałaś mi
zły adres czy coś w tym rodzaju.
Rosha uniosła brwi.
—
Zdawało mi się, że wiem, gdzie mieszkam, Brady.
—
Tak, ale spójrz na to. — Brady wyciągnął portfel i wyjął z niego serwetkę. — Widzisz?
— podał jej bibułkę. — Ulica Strachu 7142 czy nie? Tylko że n i e ma domu numer 7142 przy
ulicy Strachu. Jeździłem tam i nic, tylko las. Co to znaczy?
—
To znaczy, że to nie jest 7142 — odparła Rosha, wkazując palcem cyfrę na serwetce. —
To jest 1142. Nie umiesz czytać?
Brady złapał serwetkę i popatrzył na adres.
—
Dla mnie wygląda jak siódemka. Ale może tusz się rozlał.
—
Tak, na pewno — zgodziła się Rosha. Wzięła do ręki leżący na biurku nożyk do
otwierania listów, w kształcie miecza, i przesunęła palcem po ostrzu. — 1142 to duży szary dom
na rogu. Widocznie przejechałeś obok niego. Wstyd.
—
No tak, tylko że... — Brady przerwał.
72
Rosha westchnęła zniecierpliwiona i plasnęła ostrzem nożyka
o dłoń.
—
Tylko że co? Brady spojrzał na nią.
—
Twój numer telefonu...
—
Coś nie tak?
—
Zanim spróbowałem odnaleźć twój dom, dzwoniłem do ciebie
— odpowiedział. — Ale za każdym razem słyszałem tylko auto
matyczny komunikat, że nie ma takiego numeru. Zadzwoniłem nawet
do centrali, ale powiedzieli mi to samo.
Rosha wzruszyła ramionami.
—
No wiesz, nie mnie o to pytaj. W każdym razie dziś rano telefon
działał.
—
Działał?
—
Jasne, że tak — zawołała. — Co to ma być? Przesłuchanie
przed sądem?
Brady pokręcił głową.
—
Oczywiście, że nie...
—
Brady, co się z tobą dzieje? Najpierw źle odczytujesz numer mojego domu. I wiesz, jak to
jest z telefonami. Oni zawsze coś pokręcą. Dlaczego znów mnie sprawdzasz? Czemu jesteś ciągle
taki podejrzliwy?
Brady zmarszczył się, zakłopotany.
—
Po prostu...
Przed domem trzasnęły drzwiczki samochodu.
Brady podszedł do okna i odsunął zasłonę.
Na podjeździe stał wóz Allie. Szła szybko w stronę frontowych drzwi domu, a jej kasztanowe
włosy połyskiwały rudo w popołudniowym słońcu.
Brady puścił zasłonę i odwrócił się błyskawicznie.
—
To Allie! — krzyknął przerażonym głosem.
—
Kto? — spytała Rosha.
—
Nie ma znaczenia. — Brady rozejrzał się. Czuł się jak schwytane w pułapkę zwierzę. —
Posłuchaj, Rosha. Nie mam teraz czasu na wyjaśnienia, ale musisz wyjść.
—
Wyjść?
73
—
Tak. Ja wiem, że to głupio brzmi, ale czy mogłabyś wyjść
tylnymi drzwiami?
Zabrzmiał dzwonek. Na jego dźwięk Brady podskoczył.
—
Pospiesz się — błagał. — Wszystko ci później wytłumaczę!
—
Okay, rozumiem. — Rosha uśmiechnęła się zażenowana i ruszyła przez pokój do wyjścia.
Znów odezwał się dzwonek.
—
Dziękuję ci, Rosha — powiedział z wdzięcznością. — Posłu
chaj, zadzwonię do ciebie i możemy... Uważaj! — krzyknął, gdy czu
bek buta Roshy zawadził o róg chodnika.
Rosha wydała krótki okrzyk i straciła równowagę. Balansując ramionami w powietrzu,
próbowała ją odzyskać.
Brady złapał dziewczynę za rękę, próbując uchronić ją przed upadkiem.
Rosha machnęła drugą ręką, by chwycić się jego ramienia.
Zamiast tego uderzyła go w bok.
Brady poczuł na skórze coś zimnego.
Potem uczuł, że coś go pali.
Ból.
Jego bok płonął. Brady krzyknął. Złapał się za biodro. Ból był przeszywający.
Pokój zawirował mu przed oczami. Oszołomiony Brady spojrzał na siebie.
Coś srebrzystego wystawało mu z koszuli.
Brady wydał zduszony okrzyk. Zorientował się, co to jest.
Rączka nożyka do otwierania listów.
Tylko część ostrza była widoczna.
Reszta tkwiła w jego ciele.
rozdział 17
Brady nie mógł złapać tchu. Pokój wirował. Zrobiło mu się ciemno przed oczami.
Ból był coraz większy i rozprzestrzeniał się po całym ciele. Chłopiec wydał cichy jęk.
Rosha krzyczała przerażona.
—
Och nie! Och, Brady, co ja zrobiłam?!
Brady znów krzyknął, bo Rosha chwyciła nożyk obiema rękami i wyrwała go. Oczy zaszły mu
mgłą, kolana się pod nim ugięły. Upadł
na podłogę.
Głos Roshy zdawał się dobiegać z bardzo daleka.
—
Przepraszam cię! — wykrzykiwała gwałtownie. — Och,
Brady, nic ci nie jest?
A z rany Brady'ego ciekła krew. Ciemnoczerwone koło na jasnoniebieskiej koszuli stawało się
coraz szersze. Pod palcami czuł gęstą, kleistą wilgoć. Widział, jak plami biały chodnik.
Jeszcze raz jęknął, przyciskając ręką bok.
Rosha klęczała przy nim, trzymając rękę na jego ramieniu. Strach rozszerzał jej zielone oczy.
—
Będziesz zdrowy. Na pewno będziesz zdrowy! — wołała. —
Zawiozę cię do szpitala. Nie martw się, Brady.
Chłopiec zagryzł zęby. Ból wwiercał się w jego ciało z coraz większą siłą. Po twarzy ściekał mu
pot. Ciało ogarniało drżenie. Każdy oddech był męką.
—
Taak... — wymamrotał przez zaciśnięte zęby. — Szpital... —
Odetchnął płytko, starając sienie krzyknąć.
Trzasnęły frontowe drzwi.
—
Brady? — zawołał zatroskany głos. To była Allie. — Brady! Szybkie kroki na korytarzu
zbliżały się do pokoju, w którym leżał.
—
Brady, co się stało? — zawołała Allie. — Słyszałam twój
krzyk...
Brady nie zauważył, kiedy znalazła się przy nim, chodnik stłumił odgłos jej kroków. Nagle
usłyszał, jak głos uwiązł jej w gardle.
Jeszcze jeden stłumiony krzyk.
—
Och nie! — pisnęła. — Brady! Brady, co się stało? Co ona ci
zrobiła?
—
Ona... Ona... — Brady popatrzył na Allie, usiłując przeniknąć
ogarniającą go ciemność. Próbował jeszcze coś powiedzieć, ale nie
mógł złapać tchu.
74
75
Rosha skoczyła na równe nogi. Wciąż trzymała nożyk w ręku.
—
Co się tu dzieje? Kim jesteś? — spytała ją Allie. Na widok krwi, ściekającej z ostrza na
biały chodnik, jej szare oczy otwarły się szeroko z przerażenia.
—
Zabiłaś go! Ugodziłaś Brady'ego!
—
To był wypadek! — wrzasnęła Rosha. Odrzuciła na bok nóż i opadła na kolana u boku
Brady'ego. — Potknęłam się o dywan. Zapomniałam, że mam w ręku ten nożyk. To był
wypadek. Nigdy bym go umyślnie nie skrzywdziła!
—
Kim ty jesteś?
—
Co za różnica? — zawołała Rosha. — Pomóż mi. Pomóż mi, bo on się wykrwawi na
śmierć! Musimy zawieźć go do szpitala!
Rosha delikatnie wsunęła rękę pod ramię chłopca. Allie podtrzymywała go z drugiej strony.
Gdy tak wspólnymi siłami próbowały postawić go na nogi, Brady poczuł rozdzierający ból.
Przed oczami zaczęły mu tańczyć gwiazdy.
Potem wzrok się zaćmił.
I ciemność zamknęła się nad nim.
Coś zimnego dotknęło czoła chłopca. Coś delikatnie odgarnęło jego włosy.
Palce, pomyślał. Chłodne palce. Tak przyjemnie... Gdy spróbował otworzyć oczy, poczuł
napływającą falę mdłości. Znów zamknął powieki.
—
Brady? — szeptał czyjś głos. Brady oblizał wargi.
—
Mamo...
Matka znów odgarnęła mu włosy z czoła.
—
Jesteśmy tu oboje z tatą, kochanie. Leżysz w szpitalu.
—
Wszystko będzie dobrze, synu — zapewniał go gruby głos
ojca. — Raz, dwa i będziesz znów odgarniał śnieg z chodnika.
Brady zaczął się śmiać. Poczuł silne uderzenie bólu.
Śmiech zamienił się w jęk. Na czoło wystąpiły mu krople potu.
—
Za wcześnie na żarty — wycedził z trudem.
—
Przepraszam — mruknął ojciec, poklepując go po ramieniu.
—
Brady, kochanie, powinieneś jeszcze trochę pospać — powiedziała matka. — Doktor
mówił, że możemy posiedzieć tylko parę minut. Jeżeli nas tu zastanie, wyrzuci nas za drzwi.
—
Zejdziemy do bufetu i napijemy się kawy — oświadczył ojciec. — Ty śpij. Za chwilę
będziemy z powrotem.
Brady poczuł, że matka całuje go w czoło. Słyszał, jak rodzice na palcach opuszczają pokój.
Jeszcze raz spróbował otworzyć oczy, ale widział wszystko jak przez mgłę.
Ból ostro atakował zraniony bok.
Ale będzie zdrów.
Leżał spokojnie, z trudem łapiąc płytki oddech. Przypominał sobie,
co zaszło.
Podchodzącą do drzwi Allie.
Potknięcie się Roshy o chodnik.
Potem ten ból.
Krew.
Przerażenie Roshy. Krzyk Allie. Obie próbują pomóc mu wstać.
Nowy potworny ból. I już nic więcej.
Aż do teraz.
Zagryzł zęby. Bok miał jakby ściśnięty. To pewnie szwy. Ciało wciąż jeszcze pulsowało i paliło.
Czy doktor nic mu nie dał na ten ból? Musiał coś dać. Pewnie stąd to uczucie zamroczenia. Ale
przydałby się jeszcze jeden zastrzyk albo pastylka. Cokolwiek.
Zbierał właśnie siły, by się ruszyć i odnaleźć przycisk dzwonka, gdy usłyszał skrzypnięcie
otwieranych drzwi.
Do łóżka zbliżały się kroki.
Pielęgniarka, pomyślał. Dobrze. Czas na jakieś lekarswo. I trochę wody. Usta były suche, jakby
zapchane kurzem.
Otworzył oczy.
Znów zrobiło mu się niedobrze, ale już nie tak jak przedtem.
Zakołysała się nad nim biała plama. Niewyraźna i rozmazana. To twarz — zorientował się.
— Chciałbym trochę wody — wymamrotał. — I boli mnie bok. Dość mocno.
76
77
Plama przytaknęła. Brady mrugnął, starając się skupić wzrok. Dlaczego ta siostra się nie rusza?
—
No więc?... Czy możesz mi pomóc?
—
Po to tu jestem, Brady — odparł głos.
—
Dobrze. Ja... — Przerwał.
Ten głos już kiedyś słyszał. Dwa razy. Przez telefon.
Ten głos ostrzegał go, by trzymał się z dala od Roshy. Ogarnęło go przerażenie, ale nie mógł
uciec. Nie mógł się ruszyć! Jej wzrok błyszczał gniewnie w ciasnych gniazdach oczodołów.
Pokręcone wargi. Blizny biegnące przez całą twarz, jak robaki. Brady'ego zatkało. Co ona tu
robi? Kto ją wpuścił?
—
Nie martw się, Brady — powiedziała. — Nie skrzywdzę cię.
Serce Brady'ego waliło jak młotem. Pulsowała rana. Ze świstem
wciągnął powietrze przez zęby.
—
Czego chcesz? — wyjąkał.
—
Zobaczyć, czy już jesteś gotów mnie posłuchać — odparła
dziewczyna. — Nie słuchałeś mnie przedtem. Ostrzegałam cię.
Ostrzegałam, ale ty nie słuchałeś. I popatrz, co się z tobą stało!
Brady przekręcił głowę na poduszce.
—
Wypadek — mruknął.
—
To nie był wypadek! — upierała się dziewczyna.
—
Kim jesteś? — spytał Brady. — Dlaczego to robisz?
—
To nie ja to robię. Czy ty nie rozumiesz? — warknęła. — To Rosha. To ona! Rosha chce
cię zabić. I o mało tego nie zrobiła!
—
Zabić mnie? — wyszeptał Brady.
—
Tak! — syknęła dziewczyna. — Już dwa razy próbowała.
Czy chcesz poznać prawdę o Roshy? Czy teraz mnie posłuchasz?
Brady znów oblizał wargi. Myślał o Roshy. O idealnej dziewczynie. Przytaknął.
—
Mów!
Dziewczyna pochyliła się nad łóżkiem.
Coraz dokładniej widział jej blizny.
Oszpecona twarz znalazła się tuż koło jego twarzy.
—
Rosha to...
rozdział 18
Skrzypnęły drzwi. Dziewczyna odskoczyła.
Brady usłyszał odgłos kroków. Ktoś podszedł do łóżka. Doktor. Spojrzał na niego, potem,
marszcząc brwi, surowo powiedział do
dziewczyny:
—
Żadnych odwiedzin, proszę pani. Pacjent potrzebuje spokoju.
Jak się pani tu dostała? Dziewczyna milczała.
—
W każdym razie, tu pani nie wolno przebywać. — Chwycił ją za ramię i pociągnął w
stronę drzwi.
—
Niech pan poczeka! — zawołał Brady.
—
Boli cię? — spytał doktor, nie przestając ciągnąć za sobą dziewczyny. — Przyślę siostrę.
Proszę ze mną — dodał, zwracając
się do dziewczyny.
—
Niech pan poczeka! — krzyknął jeszcze raz Brady, usiłując
dźwignąć się z pościeli. — Zaczekajcie! Nie odchodź!
Za późno. Drzwi zamknęły się. Dziewczyna zniknęła.
Brady z powrotem opadł na poduszki. Dyszał ciężko. I z bólu, i ze
strachu.
Co ta dziewczyna wiedziała o Roshy? Co mu chciała powiedzieć?
W sobotę rano Brady ostrożnie usadowił się na tylnym siedzeniu wozu rodziców.
—
Ostrożnie, Brady — przestrzegała matka z obawą. Stała obok
niego, gotowa mu pomóc. — Wejdź tylko do środka, a ja już zapnę
pasy.
—
Dzięki, mamo, ale daj spokój. — Bok wciąż jeszcze bolał Brady'ego, ale chłopak czuł się
znacznie silniejszy. — Nie jestem inwalidą.
—
Jasne, że nie. Ale jesteś słaby.
—
Straciłeś mnóstwo krwi — dodał ojciec.
—
No tak, ale nie jestem aż taki słaby, żebym nie mógł sam zapiąć
78
79
pasów. — Brady wyciągnął pas i zatrzasnął go. — Widzicie? Nawet się nie spociłem.
Matka roześmiała się.
—
Dobrze, dobrze. Nie będziemy wiercili ci dziury w brzuchu, ale
musisz się na razie trochę oszczędzać.
Gdy ojciec ruszał ze szpitalnego parkingu, Brady rozparł się wygodnie na siedzeniu, wyjrzał
przez okno i pogrążył się w rozmyślaniach.
Wysiłek fizyczny mógł sobie odpuścić. Nie ma problemu. Ale myśli to inna sprawa. Nie uspokoi
ich. Nie da rady, odkąd zobaczył tę dziewczynę w szpitalnej sali. Stojącą przy jego łóżku z
wbitym w niego wzrokiem. Znów go ostrzegała.
Rosha chce cię zabić — mówiła.
Nie do wiary.
Rosha przynosi ci nieszczęście — powiedział Jon, gdy odwiedził go w szpitalu. — Od
pierwszego dnia, w którym ją spotkałeś, masz z nią tylko kłopoty.
To prawda, Brady musiał przyznać. Rosha poparzyła mu rękę, zniszczyła samochód ojca,
ugodziła go nożem. Z pewnością, nieszczęśliwe wypadki. Ale i poważne kłopoty, zwłaszcza ten
ostatni.
Ale to nie miało znaczenia.
Nie mógł przestać o niej myśleć.
Nie mógł się doczekać, kiedy znów ją zobaczy.
Rosha nie odwiedziła go w szpitalu. Brady doszedł do wniosku, że to ze wstydu. Czuła się zbyt
winna. Brakło jej odwagi, by spojrzeć mu w oczy.
Ale Brady szybko ją odnajdzie. Obejmie ją i pocałuje. Wytłumaczy, że to nie jej wina.
I znów wszystko będzie cudownie.
—
Zdaje się, że masz gościa — zauważył ojciec, gdy skręcał na
podjazd.
Brady wychylił się i spojrzał przez przednią szybę.
Na ganku stała dziewczyna. Jej włosy okrywała żółta czapeczka. Na plecach zobaczył długi
purpurowy szalik.
Purpurowy... Czy to może być Rosha? — zastanawiał się Brady. Serce zabiło mu mocniej.
Na dźwięk zbliżającego się samochodu dziewczyna odwróciła się.
80
Spod czapeczki wysuwały się kasztanowe włosy. Z uczuciem zawodu Brady cofnął się na
siedzenie. To nie Rosha.
To Allie.
Allie przyszła do szpitala. Był wtedy oszołomiony środkiem przeciwbólowym, więc nie została
długo. Ale przyszła go zobaczyć. Przysłała mu kwiaty i śmieszną pocztówkę.
Ale to Rosha jest tą, której pragnę, myślał Brady. Nic na to nie
poradzę.
Allie pomachała ręką. Zaczekała na nich na ganku.
—
Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciw tak szybkim odwiedzinom — odezwała
się do Brady'ego.
—
Żartujesz? — Brady uśmiechnął się, ukrywając rozczarowanie. — Gdybyś nie przyszła,
mama kazałaby mi pójść do łóżka. I co pół godziny musiałbym mierzyć temperaturę.
Weszli do domu.
—
Chodź do mojej jaskini. Opowiesz mi o wszystkim, co mnie
ominęło — poprosił Allie.
Rodzice weszli na górę. Allie poszła za Bradym do małego pokoiku
naprzeciw kuchni.
—
Hej, dzięki za kartkę i kwiaty — odezwał się pierwszy. Zrzucił kurtkę z ramion i zagłębił
się w miękkim fotelu. — Kwiaty były piękne. Kartka też.
—
Nie ma za co. — Allie stała przed kominkiem, spoglądając
w głąb spopielałego paleniska. — Jak się czujesz, Brady?
—
Nieźle. — Brady oparł stopy na otomanie. — Jeszcze trochę
piecze i jestem zmęczony. Ale doktor powiedział, że bardzo szybko
wrócę do formy.
—
To dobrze — Allie nadal wpatrywała się w pustą przestrzeń.
—
Może byś usiadła? Napiła się czegoś? W każdym razie, zdejmij
płaszcz.
81
6 — Idealna dziewczyna
—
Dziękuję, ale nie zostanę długo. — Allie odwróciła się. Patrzyła na niego wąskimi
szparkami oczu. — To cię ucieszy, prawda?
—
Co masz na myśli? — zapytał.
—
To, że pewnie nie możesz się doczekać, aż sobie pójdę, a ty zadzwonisz do swojej nowej
dziewczyny — wyjaśniła.
Brady poczuł, jak fala gorąca wypływa mu na twarz.
—
Posłuchaj, Allie...
—
Nie. — Allie uniosła rękę, by mu przerwać. — To ty posłuchaj
—
powiedziała. — Kiedy przyszłam do twego domu tamtego dnia
i zobaczyłam cię leżącego... krwawiącego..., pomyślałam, że ta dziew
czyna uderzyła cię nożem. To znaczy, myślałam, że to jakaś obca, jakaś
szajbuska, która włamała się do domu albo coś w tym rodzaju.
Brady milczał.
—
Ale potem, w drodze do szpitala, wyprowadziła mnie z błędu
—
ciągnęła Allie. Pokręciła głową. — Ach, Brady, jaka ja byłam
głupia!
—
Allie, ja...
—
Jak mogłeś mi to zrobić, Brady? — pytała Allie. — Jak mogłeś udawać, że jesteśmy
razem, i w tym samym czasie spotykać się z inną dziewczyną?
Brady pokręcił głową.
—
Nie wiem — przyznał. — Chyba nie miałem pojęcia, jak ci to powiedzieć.
—
A więc mnie okłamywałeś. — Rzuciła mu smutne, pełne zawodu spojrzenie. —
Powinieneś przynajmniej być uczciwy. Nie trzeba było włóczyć się z nią w tajemnicy przede
mną.
—
Taak... Masz rację Allie. Bardzo mi przykro.
—
Mnie też.
Brady wstał.
—
No tak. Skoro teraz znasz prawdę, to pewnie nie będziesz chciała już ze mną chodzić, co?
—
Sądzę, że nie. — Wychodząc, patrzyła na niego przez dłuższą chwilę.
—
Do widzenia, Brady.
Brady poczekał, aż zamkną się frontowe drzwi. Potem westchnął i poszedł do kuchni. Wziął z
kredensu torbę precli i ruszył na górę do swego pokoju.
Na schodach minął się z matką.
—
Czy Allie już poszła? — zapytała.
—
Hm... Tak. Nie mogła dłużej zostać — odparł Brady.
—
Nie szkodzi, i tak powinieneś odpocząć. Ojciec poszedł do biu-
82
ra, ma tam jakąś robotę, a ja wychodzę do sklepu. — Poklepała go po ramieniu. — Nic ci nie
będzie, co?
— Przestań się martwić, mamo. Czuję się świetnie.
Rzeczywiście czuję się świetnie, pomyślał Brady, wchodząc po
schodach.
Tyle że było mu głupio z powodu Allie.
Ale miało to swoje dobre strony.
Koniec z kłamstwami i ukrywaniem się. Od dziś będą się mogli widywać z Roshą, kiedy tylko
zechcą. I gdzie tylko zechcą.
W pokoju Brady otworzył torbę i zjadł garść precli. Smakowały wspaniale, zwłaszcza po
szpitalnym jedzeniu.
Zrzucił z nóg buty i ostrożnie wyprostował się na łóżku. Gdy sięgnął po słuchawkę, by
zatelefonować do Roshy, aparat zadzwonił.
—
Halo? — odebrał.
—
Brady! — W głosie Jona brzmiało uczucie ulgi. — Dobrze,
że już jesteś zdrów.
—
Czuję się wspaniale! Przestań zachowywać się jak moja matka. — Brady wepchnął do ust
kolejnego precla. — Co słychać?
—
Mnóstwo. Czy mógłbyś wpaść? — zapytał Jon. — Musimy
pogadać.
—
O czym? — Brady wyczuł napięcie w głosie przyjaciela. —
Co się stało, Jon? Mówisz, jakbyś był czymś zaniepokojony.
—
Bo jestem. Dowiedziałem się czegoś o Roshy — odparł Jon.
— Nie uwierzyłbyś.
—
Czego? — Brady szybko usiadł, czuł, jak naprężyły się przy
tym szwy na jego bliźnie. — Czegoś się dowiedział?
—
To tamta dziewczyna! — zawołał Jon. — Ta z bliznami.
Ona...
—
Chwileczkę — przerwał mu Brady. — Myślałem, że rozmawiamy o Roshy.
—
Właśnie to robimy. Posłuchaj tylko. Dziewczyna z bliznami jest tutaj. — Jon zniżył głos.
— Bardzo dziwne, stary. Ale myślę, że to prawda. Dziewczyna mówi...
W słuchawce rozległo się buczenie.
83
—
Zaczekaj chwilę. Ktoś próbuje się do mnie dodzwonić. Spraw
dzę tylko kto.
W nadziei, że usłyszy matowy głos Roshy, Brady nacisnął guzik, by przełączyć się na drugą
rozmowę.
—
Halo? Halo?!
Nikt nie odpowiadał.
Brady ponownie nacisnął guzik przełącznika.
—
Jestem z powrotem, Jon. Cisza.
—
Jon, jesteś tam? Nikt nie odpowiadał.
Brady odłożył słuchawkę, a potem wystukał numer Jona.
Odczekał pięć dzwonków. Dziesięć. Piętnaście.
Odłożył słuchawkę. Jon musi przecież być w domu, pomyślał. Przed dziesięcioma sekundami z
nim rozmawiałem. Popsuł mu się telefon czy co?
Nerwowo postukał w aparat. Jeszcze raz podniósł słuchawkę i spróbował połączyć się z
przyjacielem.
Wciąż brak odpowiedzi.
Czego Jon dowiedział się o Roshy? Głos miał bardzo zmartwiony.
I dlaczego nie odpowiada na telefon?
Brady założył buty i pospieszył na dół. W kuchni zdjął z wieszaka kluczyki od swego
samochodu, z pokoju wziął kurtkę i szybko wyszedł na dwór.
Właśnie zaczął prószyć śnieg. Brady zarzucił kurtkę na ramiona i pospiesznie ruszył w kierunku
wozu. Bok go trochę bolał. Matka go zabije za to wyjście, ale tym będzie się martwił później.
Teraz musi się dowiedzieć, co chciał mu przekazać przyjaciel.
Jon mieszkał o sześć przecznic dalej, w ostatnim domu na ślepym końcu ulicy. Śnieg padał teraz
trochę gęściej. Na szybie osiadały grube, lodowate płatki. Wycieraczki działały, ale dmuchawa
ogrzewająca szybę jęknęła i wysiadła.
Rosha, myślał Brady. Muszę dowiedzieć się czegoś o Roshy.
I o tej dziewczynie z bliznami.
Nim dotarł do ulicy Jona, okna wozu całkiem zamgliły się od wewnątrz. Brady jedną ręką
prowadził, a drugą ocierał mgłę z szyby.
Przez zasłonę śniegu dojrzał czerwone i niebieskie migające światła. To dziwne, pomyślał.
84
Wychylił się do przodu i popatrzył przez zamazaną szybę.
Co? Policja?
Tak.
Na podjeździe do domu Jona parkowały dwa policyjne wozy.
Trzeci przednimi kołami opierał się o chodnik, a tylne koła stały na
jezdni.
Frontowe drzwi domu Jona były szeroko otwarte.
Brady ostro zahamował. Samochód zatrzymał się z lekkim poślizgiem, o mało nie wpadając na
trzeci z policyjnych wozów. Brady otworzył gwałtownie drzwi i wyskoczył. Serce mu biło, gdy
pędził przez ośnieżone podwórze, a potem po śliskich kamiennych schodkach do domu
przyjaciela.
We frontowych drzwiach stał policjant.
—
Co się stało? — krzyknął Brady. — Co się tu dzieje?
—
Czy jesteś członkiem rodziny? — spytał policjant, nie odpowiadając na jego pytanie.
—
Nie, jestem przyjacielem Jona. Co się tu dzieje? Gdzie Jon? — Brady usłyszał ruch i
głosy, dobiegające z gościnnego pokoju. — Jon? — zawołał, patrząc w głąb korytarza.
—
Hej, nie wolno tam wchodzić! — policjant wyciągnął rękę, by go zatrzymać. Ale Brady
strząsnął tę rękę i przebiegł parę kroków dzielących go od drzwi pokoju.
W pomieszczeniu roiło się od policjantów. Słychać było ponure, ciche głosy. Brady, mijając ich,
dostał się do pokoju. Szukał Jona.
I nagle go zobaczył.
Jon leżał rozciągnięty między tapczanem a barowym stolikiem. Ramiona miał rozrzucone za
głową. Usta otwarte, jak gdyby krzyk zamarł mu w gardle. Rude włosy powiewały na wietrze
wpadającym przez otwarte frontowe drzwi.
Brady'emu zadudniło w uszach na widok tego, co zostało z jego
przyjaciela.
—
C... co to? — wykrztusił.
—
Złamany kark — usłyszał nosowy głos policjanta.
—
Zmiażdżona tchawica — dodał inny oficer, kiwając głową. Brady patrzył wstrząśnięty i
przerażony. Jon miał wzrok wbity w sufit. Ponad policjantami, ponad Bradym.
85
Jego gardło! — pomyślał Brady ze zgrozą.
W poprzek szyi przyjaciela leżał ciężki marmurowy lichtarz.
Wbity w miękkie ciało.
Miażdżący krtań.
rozdział 19
Na ramieniu Brady'ego znalazła się czyjaś ciężka ręka.
Odwrócił się od zmiażdżonego ciała Jona i zerknął w górę. Stał nad nim policjant, mężczyzna w
średnim wieku, o ostrym spojrzeniu ciemnych oczu.
—
Znasz tego chłopca? — zapytał.
Brady kiwnął głową.
—
To jest... — Z trudem przełknął ślinę. — To był mój najlepszy przyjaciel Jon Davis.
Rozmawiałem z nim zaledwie parę minut temu.
—
O! — Dłoń policjanta zacisnęła się mocniej na ramieniu Brady'ego. — A gdzież to miała
miejsce ta konwersacja?
—
Nie tutaj — odparł szybko Brady. — Przez telefon. Jon zadzwonił do mnie do domu.
Niepokoił się, bo... — Jego wzrok powędrował znów w kierunku Jona. Brady zaczął się trząść.
—
Przejdźmy do innego pokoju — zaproponował gliniarz. — Muszę ci zadać parę pytań.
Chodź!
Brady szedł jak lunatyk. Pozwolił oficerowi wyprowadzić się z pokoju, potem szli korytarzem aż
do kuchni. Dołączyła do nich policjantka.
Brady usiadł przy okrągłym kuchennym stole. Drżał na całym ciele. Przy tym stole pogryzali
zwykle z Jonem jakieś chrupki albo inne świństwo. Grali w karty. Obgadywali dziewczyny i
samochody.
Dziewczyny.
Rosha.
Czego dowiedział się o niej Jon?
—
Okay. — Jego rozmyślania przerwał głos ciemnookiego ofi-
86
cera. — Podaj swpje nazwisko, synu. Imię, nazwisko, adres, numer
telefonu.
Policjantka wyjęła z kieszeni długopis i otworzyła niewielki
kołonotatnik.
Brady składał zeznania. Patrzył przy tym na lodówkę. Na drzwiczkach żółty magnes w kształcie
banana przytrzymywał szkolną fotografię Jona. Jon spoglądał z niej piegowaty i uśmiechnięty.
Brady drżąc wciągnął haust powietrza i spuścił oczy.
—
No dobrze, Brady. Jon do ciebie zadzwonił. Był zaniepokojony. — Policjant przysunął się
bliżej do stołu. — Czym się tak martwił?
—
Nie wiem dobrze — odparł Brady. — Usłyszałem w słuchawce sygnał, że ktoś czeka na
połączenie ze mną. To chyba była pomyłka, bo nikt w końcu się nie zgłosił. W każdym razie,
kiedy przełączyłem z powrotem na rozmowę z Jonem, już go nie miałem na linii.
To wtedy go ktoś zaatakował, wtedy Jon zginął, pomyślał Brady
i znowu ogarnęło go drżenie.
—
Wiemy, jaki to dla ciebie wstrząs, Brady — odezwała się mięk
ko policjantka. — Przez otwarte drzwi wszedł sąsiad, który znalazł
Jona. Teraz go właśnie przesłuchujemy. Ktoś zawiadomił już rodziców
Jona. Wkrótce tu będą. Rozumiemy, że jest ci ciężko. Ale musisz
powiedzieć nam wszystko, co wiesz.
—
Oczywiście — ręce Brady'ego zadrżały. Splótł palce i oparł dło
nie na stole. — Dobra. Gdy Jon zadzwonił, mówił, że ktoś u niego jest.
Policjant pochylił się do przodu.
—
Kto? Czy mówił, kto? Brady przytaknął.
—
Dziewczyna. Dziewczyna z twarzą całą pokrytą bliznami. Policjantka notowała w
zeszycie, a Brady opisywał dziewczynę. Potem opowiedział im całą resztę.
O tym, jak dziewczyna go obserwowała. Dzwoniła do niego. Ostrzegała go przed Roshą.
Jak zjawiła się w szpitalu, twierdząc, że Rosha chce go zabić. — Kiedy Jon zadzwonił,
powiedział, że dziewczyna z bliznami jest
87
u niego — powtórzył Brady. — Mówił, że dowiedział się czegoś o Roshy. Ale nie zdążył mi tego
przekazać. A ja nie wiem, kim jest ta pokiereszowana dziewczyna. Nic o niej nie wiem!
—
Znajdziemy ją — zapewnił go pierwszy policjant. Skinął na
koleżankę, która wkrótce opuściła kuchnię.
—
Czy myśli pan, że to ona zabiła Jona? — spytał Brady.
Policjant pokręcił głową.
—
Na razie nie mam pojęcia. Dowiemy się więcej, gdy ją znajdzie
my i zadamy jej parę pytań. — Odgarnął włosy do tyłu i wstał z krzes
ła. — Myślę, że na razie wystarczy. Poproszę jednego z moich ludzi,
żeby odwiózł cię do domu.
—
Nie, nie trzeba, dziękuję. — Brady wstał. — Jestem samochodem.
Poza tym chciał być sam.
Oficer eskortował go aż do wyjścia. Gdy przechodzili koło pokoju gościnnego, Brady szybko
zerknął do środka.
Ciało Jona wciąż leżało rozciągnięte na tapczanie.
Brady potknął się, złapał równowagę i pospieszył do drzwi.
Śnieg dalej padał, coraz gęściej wirowały płatki. Poprzednie ślady Brady'ego niemal całkiem
pokrył świeży puch.
Gołymi rękami starł śnieg z szyby, wgramolił się do wozu i ruszył w stronę domu.
Cała ulica była zasypana. Na zakręcie samochód zarzucił, prawie go obróciło. Brady ostro
przekręcił kierownicę. Koła buksowały.
Wolniej, mówił sobie. Skup się na drodze.
Lecz obraz rozpłaszczonego ciała przyjaciela wciąż pojawiał się przed jego oczyma.
A do głowy cisnęły się pytania.
Czy Jona zabiła dziewczyna z bliznami?
Dlaczego?
Kim ona jest?
Co usłyszał Jon na temat Roshy? Może oszpecona dziewczyna nie chciała, żeby on, Brady, o tym
wiedział? Nie, to nie miało sensu.
Nic nie miało sensu.
Samochód znów zarzucił. Jakieś światła błysnęły Brady'emu w oczy. Rozległ się gniewny
dźwięk klaksonu. Brady zacisnął ręce na kierownicy i zagryzł zęby. Szczęśliwie udało mu się
minąć nadjeżdżający wóz.
Byle do domu, myślał. Dostać się do domu i zadzwonić do Roshy. Ona musi znać tę dziewczynę.
Musi coś wiedzieć!
Po kilku następnych poślizgach Brady dotarł wreszcie do siebie. Na podjeździe nie było śladów.
Rodzice jeszcze nie wrócili.
Chłopiec przebrnął z trudem przez zaśnieżony chodnik i wszedł na ganek. Stanął na wycieraczce
i otworzył drzwi.
W ciszy pustego domu usłyszał, jak wyłącza się automatyczna sekretarka.
To pewnie mama, pomyślał wchodząc i zostawiając za sobą ślady śniegu. Coś ją zatrzymało w
sklepie. Pewnie chce, żebym po nią pojechał.
Podszedł do biurka. Przycisnął guzik, by przesłuchać taśmę.
—
Cześć, Brady! — Głos Roshy był wesoły. Podniecony. —
Chciałam tylko upewnić się, czy nasze plany na dzisiejszy wieczór są
aktualne? Mieliśmy potańczyć — jeżeli oczywiście czujesz się już
lepiej! Poza tym, może słuchasz tego dostatecznie wcześnie, by wpaść
jeszcze do parku? Idę tam właśnie na sanki. Przyjdź, proszę, jeśli
możesz. Pa, Brady!
Automatyczna sekretarka wyłączyła się.
—
Już lecę, Rosha — szepnął Brady. — Lecę natychmiast!
Wybiegł z pokoju i popędził korytarzem. Gdy otwierał frontowe
drzwi, śnieg owiał mu twarz. Brady zamknął drzwi, pospiesznie zbiegł ze schodów i po chwili
siedział już w samochodzie.
Gdy ostro ruszał, koła znów zakręciły się w miejscu.
Mam do ciebie wiele pytań, Rosha, myślał Brady. Jego wóz podskakiwał i ślizgał się po
ośnieżonej drodze, wiodącej do parku
Shadyside.
Na przykład, dlaczego ta dziewczyna zabiła Jona? I co ty o niej wiesz? Coś musisz wiedzieć,
Rosha. Tym razem nie ustąpię, póki nie doczekam się odpowiedzi.
rozdział 20
Wiatr ciskał płatami śniegu w bok wozu, a przez okno wiał chłopcu w twarz. Gdyby nie było
otwarte, natychmiast zaparowałyby szyby.
88
89
Brady, pochylony nad kierownicą, posuwał się przed siebie w mglistej bieli, nie zważając na
ukłucia lodowatych igieł.
Był teraz przy swoim liceum. Dotarcie tam zajęło mu kwadrans. Normalnie trwałoby to nie
dłużej niż trzy minuty.
Ostrożnie skręcił w Park Drive. Tył wozu zarzucił. Brady manewrował kierownicą. Wóz ślizgał
się z jednego końca szosy na drugi. Koła buksowały, aż w końcu wóz ruszył do przodu.
Chłopiec westchnął z ulgą i delikatnie nacisnął pedał gazu.
Musiał zobaczyć się z Roshą. Musiał się czegoś dowiedzieć!
Ale szosy były zdradliwe.
Samochód pełzał jak żółw. Nie było rady. Zacisnął zęby i klął na parszywą pogodę. Teraz mijał
szkołę. Niewiele dalej był park.
Wóz posuwał się cal za calem przez głęboki śnieg.
Przed nim wyrósł pagórek. Niewysoki, ale przy tej pogodzie każde wzniesienie stwarzało
problemy.
Wcisnął gaz do dechy, by nabrać prędkości przed podjazdem. Z głuchym jękiem koła zakręciły
się w miejscu. Żadnej przyczepności. Wóz zadrżał, a potem zaczął się zsuwać.
Brady skręcił kierownicę i skierował samochód w stronę krawężnika.
Do parku została tylko jedna przecznica, pomyślał. To już blisko. Otworzył drzwi i wyszedł
naprzeciw zawiei.
Byle dostać się do Roshy. Byle dostać jakąś odpowiedź...
Ziąb przenikał w głąb ciała, aż do kości.
Wstrząsany dreszczem, popatrzył w górę. Przed nim rozciągał się najbardziej stromy stok
saneczkowy w całym parku.
Nic nie widać prócz walącego śniegu.
Wciągnął głęboki haust lodowatego powietrza.
—
Rosha! — zawołał. — Rosha!
Dźwięk słów ulatywał z wiatrem gdzieś daleko... Otoczył usta dłońmi i krzyknął jeszcze raz:
—
Rosha! Roshaa!
Nikt nie odpowiadał. Tylko lodowate płatki obijały się o jego kurtkę: tik, tik...
Może Rosha zmieniła zamiary? Może wróciła do domu na widok potężnej zamieci?
90
Skoro zaszedłeś tak daleko, próbuj do końca, myślał Brady. I zobacz najpierw, czy nie ma jej na
szczycie. Dla wszelkiej pewności.
Zatrzymał się na chwilę, by uspokoić drżące mięśnie. By zebrać siły. Zwykle wchodził na Miller
Hill po łagodnej pochyłości z drugiej strony. Teraz to było niemożliwe.
Naprzód, powiedział sobie. Musisz tam wleźć. Na górze może być
Rosha.
Myśl o dziewczynie dodała mu energii. Brady wciągnął do płuc
zapas powietrza i rozpoczął mozolną wspinaczkę.
Przy każdym kroku nogi grzęzły w głębokim śniegu. W połowie drogi oparł się o sosnę, by
odpocząć. Gdy wrócił mu normalny oddech, znów zawołał Roshę.
Wciąż bez odpowiedzi.
Ale ona może być tam, na górze, Brady. Może czeka na ciebie. Nie
cofaj się!
Znów dał nurka w zawieję.
Chwytając się krzaków i pni drzew, zdołał wreszcie dobrnąć na
szczyt Miller Hill.
Schylił się, ciężko dysząc. W boku pulsowała rana. Powoli wyprostował się i rozejrzał wokoło.
Śnieg zelżał. Chmury rzedły. Zamieć prawie minęła, pomyślał.
Ale Roshy — ani śladu. Czy już poszła? Czy przyszedł za późno? — Rosha! — krzyknął. —
Rosha, jesteś tu na górze? Z trudem odwrócił się. Jak okiem sięgnąć, nikogo. Brady wsunął
zmarznięte ręce głęboko w kieszenie kurtki i jeszcze raz się rozejrzał.
Tam!
Biegnie w jego stronę grzbietem wzgórza. Włosy koloru miodu rozwiewa wiatr. Nogi dzielnie
młócą śnieg. Czerwone usta rozchylają
się w uśmiechu.
— Brady! — zawołała Rosha.
Podniósł rękę i zamachał.
Oblała go fala ciepła. Szybko ruszył na spotkanie. Ciepło i ulga.
Teraz będą mogli porozmawiać.
Spotkali się na samym czubku. Rosha zarzuciła mu ręce na szyję.
91
—
Tak się cieszę, że przyszedłeś, Brady! — zawołała. I przywar
ła do niego całym ciałem.
Brady trzymał ją mocno.
—
Cieszę się, że tu jesteś — wymruczał w jedwabiste włosy. — Bałem się, że sobie poszłaś.
—
Oczywiście, że nie. — Pocałowała go w policzek. Odchyliła głowę i uśmiechnęła się do
niego. — Czekałam na ciebie, tak jak obiecałam.
Brady popatrzył w zielone oczy.
—
Rosha...
—
Czy tu nie jest wspaniale? — przerwała, rozglądając się po ośnieżonym wzgórzu. — Nie
cieszysz się, że przyszedłeś?
Brady nie zwracał uwagi na piękny widok.
—
Cieszę się. Ale, Rosha, muszę z tobą porozmawiać.
—
Oczywiście, Brady, gadajmy! — Roześmiała się i znów pocałowała go w policzek. —
Ooch, masz taką zimną twarz!
—
No, śnieg naprawdę dał mi się we znaki — przyznał Brady.
—
Mój ty biedaku! — Rosha objęła go ręką w pasie. — Tak mi przykro, że nakłoniłam cię
do wyjścia w taką śnieżycę. Ale patrz — dodała, wskazując na niebo. — Zamieć przeszła.
Gdy Brady spojrzał w górę, słońce przedarło się właśnie przez chmury. Lśniło na złotych
włosach Roshy. Ośnieżony pagórek rozbłysnął tysiącem iskier.
—
Piękny widok, co? — powtórzyła Rosha, patrząc w dół,
wzdłuż stromego stoku. — Idealny, nie uważasz?
Ale Brady'ego widok nie poruszył. Musiał opowiedzieć Roshy o Jonie i dziewczynie z bliznami.
Musiał uzyskać odpowiedź na swoje pytania.
—
Rosha...
Odwróciła się do niego, znów przerywając mu w pół słowa.
—
Wygląda dokładnie tak, jak tego popołudnia, kiedy zjeżdżaliśmy na sankach, pamiętasz?
— spytała.
—
Co? — Brady zmarszczył brwi. -— O czym ty mówisz?
—
O naszym zjeździe na sankach tamtego popołudnia — powtórzyła Rosha.
Brady patrzył na nią zupełnie zdezorientowany.
92
—
My nigdy...
—
Nie mów mi, że zapomniałeś, Brady — przerwała Rosha. — Ja nie zapomniałam. W
końcu to był dzień, kiedy mnie zabiłeś.
rozdział 21
Brady gapił się na nią z otwartymi ustami.
—
O czym ty mówisz?!
Ręka Roshy ścisnęła go mocniej. Jej gardłowy, zmysłowy głos stał
się szorstki.
—
Nie domyślasz się? Ja nie jestem żadna Rosha. Ja jestem Sharon.
—
Zwariowałaś! — krzyknął Brady. — Sharon leży w grobie!
—
Już nie. — Piękne usta Roshy rozchyliły się w uśmiechu. Niebezpiecznym uśmiechu.
Chciał się odsunąć, ale ręka Roshy, otaczająca go w pasie, zacisnęła
się mocniej.
Trzymała go w pułapce.
—
Zwariowałaś! — powtórzył Brady. — Ty nie możesz być
Sharon!
—
Nie zauważyłeś tego, Brady? — spytała zimno Rosha. —
Podpowiem ci.
—
Rosha, co...
—
Rozwiązanie jest w moim imieniu i nazwisku. „Rosha Nelson" — „Sharon Noles".
Słyszałeś kiedyś o anagramach, Brady?
—
Co? — Czuł zawrót głowy. — Anagramach? Ale Rosha. Ty
nie możesz...
—
Tępak z ciebie! — Rosha odrzuciła do tyłu włosy. Zaśmiała się szyderczo. — Tak, jesteś
całkiem tępy! Nie do wiary! Nie rozumiem, co ja w tobie widziałam.
—
Rosha... — jeszcze raz próbował Brady.
—
Jestem Sharon! — upierała się Rosha. Jej zielone oczy błyszczały gniewnie. — Pomyśl
tylko, Brady. Anagram powstaje wtedy, gdy pozamieniamy w słowie litery i utworzymy z nich
inne słowo...
93
Nawet w szoku Brady był w stanie tak ustawić litery w imieniu Sharon Noles, by powstała Rosha
Nelson. Rosha Nelson. Sharon Noles.
—
Świetnie, Brady — oświadczyła Rosha. — Widzę, że już ka
pujesz. Jak mogłeś nie wpaść na to wcześniej? Nie poznałeś dziewczy
ny, którą zabiłeś?
—
Jesteś świr! — wrzasnął Brady. Wyzwolił się z jej uścisku i od
sunął się. — Zupełnie zwariowałaś. Sharon nie żyje! Spadła z sanek
i zginęła. Ja jej nie zabiłem!
Ręka Roshy wystrzeliła i złapała go za ramię.
—
Popatrz, Brady — powiedziała twardo, wskazując palcem
stromy zjazd. — Popatrz na Miller Hill! Pamiętasz tamto popołudnie
sprzed roku?
Brady spojrzał na stok Miller Hill.
—
Nie chciałam wtedy zjeżdżać na sankach, pamiętasz? Uważałam to za zbyt niebezpieczne.
Bałam się. Ale ty mnie zmusiłeś.
—
Nie!
—
Zamknij się i słuchaj, Brady! — wysyczała mu w ucho. — Mówiłam, że nie chcę
zjeżdżać, ale zmusiłeś mnie. Złapałeś mnie i pchnąłeś na sanki. Dalej upierałam się, że nie chcę,
pamiętasz? Lecz ty nie słuchałeś! Zepchnąłeś sanki w dół. Zmusiłeś mnie! I zabiłeś.
—
Oszalałaś! — wrzasnął Brady — Jesteś szalona!
—
Oczywiście, jestem szalona! — zaśmiała się dziko.
Brady znów spróbował się wyrwać. Palce Roshy wbiły się boleśnie w jego ramię.
—
Oczywiście, że jestem szalona — powtórzyła. — Dlatego właśnie wróciłam. Wróciłam...
z tamtego świata... żeby teraz zabić ciebie!
—
Ale ty nie jesteś Sharon! — wykrzykiwał Brady, wpatrując się w piękną twarz Roshy. —
W ogóle nie wyglądasz na Sharon! Sharon miała włosy ciemnoblond. Niebieskie oczy. Ona...
—
Och, Brady, jaki z ciebie głupiec! — zawołała z niesmakiem. — Mój plan by się nie
powiódł, gdybym powróciła jako Sharon. Musiałam pożyczyć jakieś ciało, Brady. Pożyczyłam
najpiękniejszą twarz i ciało, jakie udało mi się znaleźć.
Brady spoglądał na Roshę. Jej błyszczące oczy, połyskujące jasne włosy, idealnie harmonijną
twarz.
Nie, pomyślał. Nie!
—
Myślisz, że nie wiedziałam, że się połakomisz na taką twarz
i takie ciało? — spytała, przybliżając się do niego. — Jasne, że wie
działam! Dlatego właśnie taką postać przybrałam... żeby cię schwytać
w pułapkę, Brady.
Śmiejąc się jak w obłędzie, podeszła jeszcze bliżej.
—
I udało się! — szepnęła groźnie. — Zadziałało idealnie! Za
kochałeś się we mnie. Dokładnie tak, jak przewidziałam. A teraz cię
mam, Brady! Właśnie tu, gdzie chciałam.
Brady szarpnął ramię.
Palce Roshy trzymały go jak stalowe obręcze. Nie mógł się wyzwolić! Uniosła drugą rękę i
dotknęła jego twarzy. Przez krótką chwilę sądził, że chce go pocałować. Może to żarty? —
zastanawiał się z nadzieją. Może ta cała historia to jakiś dziwaczny, wariacki kawał?
Ona nie może być zmartwychwstałą Sharon. Niemożliwe!
Palce Roshy ześliznęły się powoli po jego policzku.
Sięgnęły pod brodę.
Zatrzymały się na szyi.
Puściła jego ramię. Palcami obu dłoni otoczyła jego gardło. Kciukami nacisnęła tchawicę.
Brady próbował się wyrwać. Chciał unieść ręce. Odepchnąć ją.
Uwolnić się. Wyzwolić się i uciec. Lecz nie mógł się ruszyć. Nie był w stanie naprężyć żadnego
mięśnia. Uchwyt Roshy był potężny.
Nieludzki.
Palce zacisnęły się mocniej. Jeszcze mocniej... Zaczęła go dusić.
Ona cię zabija! — przebiegło mu przez głowę. Walcz! Ratuj się!
Jaskrawobiały śnieg stawał się matowy.
Coraz ciemniej i ciemniej!
Już umarłem, pomyślał -Brady.
Zabiła mnie.
94
95
rozdział 22
Bezbronny wobec potężnej siły Roshy, Brady padł na kolana, w śnieg.
Rosha osunęła się razem z nim, wciąż trzymając go za gardło. Wszystko stało się czarne.
Już nie żyjesz, szepnęło mu w mózgu szaleńczo. Zabiła cię! Umarłeś!
—
Dość tego, Sharon — krzyknął w pobliżu jakiś głos. — Jesteś
skończona.
Nie do wiary! Palce Sharon puściły jego szyję.
—
Skończone, Sharon — krzyknął głos. — Koniec z tobą!
Brady upadł twarzą w śnieg. Gdy próbował unieść się z powrotem
na kolana, popatrzył w górę i zatkało go.
O kilka kroków dalej stała dziewczyna z bliznami. W oczach jej błyszczała wściekłość.
Wściekłość skierowana przeciw Sharon.
—
Nacieszyłaś się moim ciałem, Sharon — zimno oświadczyła
oszpecona dziewczyna. — Teraz mi je oddaj.
Podeszła bliżej.
—
Nie! — krzyknęła Sharon i skoczyła na równe nogi.
—
Oddaj! — zażądała dziewczyna.
—
Zatrzymam to ciało! — upierała się Sharon. — Teraz jest moje!
—
Moje! — krzyknęła dziewczyna. Podeszła o krok bliżej. — Zabrałaś mi je! Zabiłaś mnie
dla tego ciała!
—
I mam zamiar je zatrzymać! — Sharon obróciła się na pięcie, pryskając śniegiem w twarz
Brady'ego.
Chłopiec słaniając się stanął na nogach. Cały drżał. Lśniący śnieg kłuł go w oczy. Mrugnął,
próbując odzyskać zdolność widzenia.
Jak to możliwe, że dziewczyna z bliznami żyje? Dopiero co mówiła, że jest martwa! Twierdziła,
że Sharon ją zabiła!
Jak to wszystko mogło się stać?
96
— Zabiłaś mnie, Sharon — powtórzyła dziewczyna. W zimnym powietrzu jej blizny połyskiwały
czerwono. Jej oszpecona twarz skrzy-
wiła się okropnie. — Byłam piękna. Tak piękna! Miałam po co żyć. A ty mi wszystko zabrałaś!
—
Tak! — zawołała Sharon.
—
Nawet mnie nie znałaś — ciągnęła dziewczyna. — Ale zabiłaś mnie. Zabiłaś i ukradłaś
moje piękne ciało!
Brady'ego bolało gardło. W głowie mu wirowało. Miał mnóstwo pytań, ale nie mógł mówić.
Ramiona zwisały mu bezwładnie. Z trudem trzymał się na nogach.
Roztrzęsiony i otumaniony, mógł tylko obserwować, jak dziewczyna z bliznami kroczy po
śniegu.
Zbliża się do Sharon.
—
Tak długo byłam słaba... — zwróciła się do niej. — Myślałaś, że to będzie trwało
wiecznie, co? Ale nic z tego. Teraz jestem silna.
—
Silna? — drwiła Sharon. — Jesteś martwa. Jesteś niczym... Niczym! Tylko pustą skorupą.
Słabą, odrażającą skorupą!
Dziewczyna pokręciła głową. Uniosła wargi, odsłaniając zęby w brzydkim uśmiechu.
—
Już nie — ciągnęła uparcie. — Trwało to całe tygodnie, ale
teraz jestem dość silna, by odebrać moje piękne ciało!
Brady pokręcił głową. Próbował powstrzymać te głosy. To przecież nie miało sensu!
Dziewczyny mówiły, że są martwe. Nieżywe! Jak ta dziewczyna może być martwa? Jakim
cudem Sharon żyje?
—
Usłyszałaś mnie, Sharon? — krzyknęła dziewczyna. — Nie
wrócę już do tego ohydnego ciała. Nigdy!
Ze straszliwym wyciem, ogromnym susem przebyła przestrzeń dzielącą ją od Sharon. Obaliła ją
na kolana.
Brady patrzył bezradny, jak wbija palce w lśniące włosy Sharon, a jej twarz nurza w śniegu.
—
Zabieram je! — krzyknęła. — Zabieram z powrotem moje
piękne ciało!
—
Nigdy! — Sharon odrzuciła ją i wymierzyła potężnego ko
pniaka w pokiereszowaną twarz dziewczyny. — Nigdy! — pisnęła.
97
Dziewczyna odskoczyła, potem znów rzuciła się na przeciwniczkę. Sharon potknęła się, robiąc
krok do tyłu. Dyszała ciężko. Dziewczyna skoczyła na nią i obaliła ją na ziemię.
7 — Idealna dziewczyna
Brady otoczył ramionami własne ciało. Cały drżał. Był wciąż słaby.
Zbyt słaby, aby cokolwiek zrobić. Mógł tylko-przypatrywać się z przerażeniem, jak dziewczyny
przewalają się po śniegu w zaciętej walce. Czy Sharon wygra? I co się z nim stanie, jeśli jej się
uda?
rozdział 23
—
Biorę je! — ryknęła dziewczyna. — Odbieram z powrotem moje ciało! — Szarpnęła za
lśniące włosy Sharon, wyrywając je garściami.
—
Nie! — krzyknęła Sharon. Przetoczyła się na plecy, zgięła kolana i całą siłą, obiema
nogami, kopnęła dziewczynę w piersi.
Brady próbował krzyczeć. Z gardła dobyło się tylko skrzeczenie. Pokonując ból, spróbował
jeszcze raz.
—
Stójcie! — wołał. — Obie powariowałyście!
Tym razem jego głos był mocniejszy, ale skutek ten sam. Dziewczyny toczyły się po śniegu,
waląc się pięściami i kopiąc. Ich ramiona i nogi rozmazały się w jedną plamę.
Z wojowniczym okrzykiem pokiereszowana dziewczyna znalazła się nad Sharon i szarpnęła ją za
ramię.
Brady usłyszał straszliwy odgłos rozdzieranego ciała.
—
Nie! — krzyknął. — Nieeee!
Dziewczyna odsłoniła zęby w okropnym uśmiechu i sięgnęła w kierunku drugiego ramienia. Ale
Sharon wyśliznęła się z uścisku i dała nura w stronę nogi dziewczyny.
Tamta wrzasnęła z bólu.
—
Nieee! — krzyknął znów Brady. Zacisnął powieki i gwałtow
nie kręcił głową.
Sharon wlokła się przez śnieg, zostawiając za sobą smugę krwi. Jej oddech zmienił się w
chrapliwe, wściekłe sapanie. Ramieniem otoczyła szyję dziewczyny.
Szarpały się teraz nawzajem, coraz mocniej i mocniej. — Nieeee! — Brady mógł już tylko
jęczeć. — Nieeee! Patrzył przerażony, jak turlały się po śniegu. A potem zaczęły staczać się po
stromym stoku. W dół... W dół... Aż do stóp Miller Hill.
Wreszcie zniknęły w śniegu.
Zniknęły bez śladu.
Brady słyszał tylko swój oddech.
Nie widział nic oprócz czystego, białego śniegu, iskrzącego się
w słońcu.
98
epilog
Szedł mozolnie chodnikiem w stronę domu Allie. Samochód został wczoraj w parku. Brady
wiedział, że będzie musiał go odkopać.
Lecz najpierw chciał się zobaczyć z Allie.
Spojrzał w górę na poranne słońce. Jego promienie były słabe i nie grzały go wcale. Wiedział
jednak, że Allie nie skąpiłaby mu ciepła. Uśmiechnął się do tej myśli.
Na ulicy w pobliżu domu Allie mieszkańcy odgarniali śnieg i odkopywali samochody. Zamachał
do niego znajomy matki. Potem zawołał go po imieniu.
Brady nie zatrzymał się. Musiał zobaczyć Allie. Musiał wszystko naprawić.
Dalej na ulicy jakiś malec rzucił w niego śnieżką. Brady widział nadlatującą kulę, ale nie
próbował się uchylić ani zejść z drogi. Śnieżka rozprysnęła się o jego kurtkę, nie miało to jednak
znaczenia.
Nic się nie liczyło prócz Allie.
Długi podjazd do jej domu był wciąż pokryty śniegiem. Nikt go jeszcze nie odgarnął. Brady dał
nura i zaczął mozolnie iść w stronę domu.
Ganek i schody oczyszczono. Brady wszedł i nacisnął dzwonek. Czekał... Czekał...
Nikt nie przychodził.
Niemożliwe, żeby jej nie było, myślał. Muszę z nią pogadać. Allie musi być w domu!
Drżąc, odwrócił się i poczłapał przez ganek.
Gdy zaczął schodzić po schodkach, usłyszał metaliczny odgłos skrobania, dobiegający zza domu.
101
Szufla do śniegu. Ktoś z tyłu sprząta taras.
Żeby to tylko była Allie! — myślał zrozpaczony. Obszedł dom. Muszę się z nią zobaczyć. Ach,
żeby to była Allie!
Allie stała u podnóża tarasu, zeskrobując śnieg ze schodków. Miała na sobie dżinsy wsunięte w
jaskrawoniebieskie śniegowce. Nosiła żółte rękawice, ale była bez kurtki. Tylko z ramion zwisał
jej ciężki rybacki sweter. Kasztanowe włosy błyszczały ogniście w blasku porannego słońca.
—
Nie zimno ci? — spytał Brady. Allie podskoczyła.
—
Brady! Aleś mnie wystraszył! — zawołała.
—
Przepraszam — uśmiechnął się do niej zdrętwiałymi wargami.
— Właśnie zastanawiałem się, dlaczego nie włożyłaś kurtki. Zimno
tutaj. A ty nie marzniesz?
Allie pokręciła głową i zaczęła odgarniać śnieg z chodnika za domem.
—
Pracuję tu od pół godziny i czuję się jak w saunie. — Zrzuciła szuflę śniegu na bok i
spojrzała na niego. — Wyglądasz okropnie, Brady. Po prostu okropnie.
—
Wiem. Niezbyt dobrze spałem — odparł.
—
Może powinieneś pójść do domu i wrócić do łóżka? Co ty tu w ogóle robisz?
Ciągle jest na mnie zła, pomyślał Brady. Nie mógł mieć o to pretensji, ale chciał ich sprawy
wyjaśnić do końca.
—
Ja, hm... — podszedł do niej nieśmiało. — Przyszedłem cię
jeszcze raz przeprosić.
Allie patrzyła na niego w milczeniu. W szarych oczach było powątpiewanie.
—
Zachowałem się głupio — ciągnął Brady. — Przyszedłem
powiedzieć ci, że mi przykro. Naprawdę przykro.
Przyglądała mu się dłuższą chwilę.
—
Dobrze. Dziękuję za przeprosiny, Brady. — Odwróciła się i dalej odgarniała śnieg.
—
Ja naprawdę tak myślę — oświadczył Brady. — Z tym wszystkim czuję się okropnie.
Postępowałem jak idiota. Nie mam żalu, że mnie nienawidzisz. Ale chciałbym do ciebie wrócić.
Czy możesz przyjąć mnie z powrotem?
—
Och, Brady — westchnęła Allie. — Nie wiem. Nie jestem pewna.
—
Proszę — błagał. — Tym razem będzie inaczej, obiecuję. Pamiętasz, jak było, gdy
zaczęliśmy z sobą chodzić?
—
Jasne, że tak — odparła cicho Allie. — Było wspaniale. Myślałam, że tak już zostanie.
—
Wiem. Ale znów może być tak jak dawniej, Allie. Wystarczy, że przyjmiesz mnie z
powrotem i wszystko będzie tak jak wtedy. Idealnie.
Allie znów westchnęła i pochyliła się nad szuflą.
—
Japo prostu...
—
Proszę cię! — przerwał Brady. — Proszę, powiedz tak, Allie. — Zadrżał. Czekał w
napięciu na jej odpowiedź.
Po dłuższej chwili Allie uśmiechnęła się.
—
Dobrze, okay, Brady — odparła. — Tak. Zacznijmy wszystko od początku.
—
To wspaniałe. To cudowne — szepnął z westchnieniem ulgi. Podszedł bliżej i próbował
otulić dłońmi jej policzki.
Allie wymknęła się i odsunęła głowę.
—
Przepraszam! — zawołała ze śmiechem. — Ale twoja ręka mrozi!
—
No tak, cały jestem przemarznięty. To coś, o czym muszę z tobą
pomówić — bąknął Brady. — Widzisz, jest jeden mały problem.
Allie spojrzała na niego z pytającym wyrazem twarzy.
—
Pamiętasz Roshę, prawda? — zapytał. Alli opuściła ręce.
—
Co jest grane, Brady? Cóż, myślałam, że skończyłeś z Roshą.
—
Tak, to fakt, skończyłem. Ale... — Brady zawahał się. — Został jeden niewielki problem.
—
Problem? Jaki? — spytała Allie.
—
Ja nie żyję — wyznał Brady.
—
Co? — Allie patrzyła na niego zdumiona.
—
To prawda — wyjaśnił. — Dlatego tak okropnie wyglądam. Umarłem wczoraj. Rosha
zabiła mnie na Miller Hill.
—
Brady, przestań się wygłupiać! — prosiła Allie. — To jest nienormalne. Chore. Nie ma w
tym nic śmiesznego!
—
Ja nie żartuję, Allie — upierał się Brady. — Udusiła mnie. Rosha mnie udusiła. Jestem
nieżywy.
102
103
—
Przestań! — Allie cofnęła się o krok.
Brady wyciągnął dłoń i wziął dziewczynę za rękę.
—
Dlatego właśnie jestem taki zimny, Allie. Taki zimny... Bo jestem martwy.
—
Brady, proszę! — krzyknęła Allie. — Co ci się roi?!
Brady lekko szarpnął jej dłoń i przyciągnął dziewczynę do siebie. Pochylił się i pocałował ją w
usta.
—
Jesteś taka ciepła, a ja taki zimny!
Allie wyrwała mu się. Cofnęła się o krok i popatrzyła na niego przerażona.
—
Kurczę! Twoje wargi — pisnęła. — Są zimne jak lód!
—
Pozwól mi wrócić — błagał rozpaczliwie Brady. Podszedł do niej. — Okay, Allie?
Pozwól mi wrócić! Mimo że jestem nieżywy. Okay? Okay?
Z oczyma szeroko rozwartymi z przerażenia Allie otworzyła usta i zaczęła krzyczeć.