Christine Rimmer
Rodowy
talizman
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ogłoszenie było krótkie i zwięzłe:
Do wynajęcia od zaraz wiejska posiadłość nieda
leko Twin Cities. Dostąp do jeziora, przystań, duży
jacht. Okres wynajmu do uzgodnienia. Dzwonić: agen
cja nieruchomości, Bud Tankhurst, tel. 555-8972.
Rick Dalton odłożył gazetę i zatelefonował pod
wskazany numer. Uzyskał informację, że wspomniane
jezioro to Travis, a dom, o który chodzi, stanowi
„wprost niezwykły przykład udanego połączenia tra
dycji z nowoczesnością". Sprawa w dalszym ciągu jest
aktualna; całość można obejrzeć w sobotę, 29 czerwca
o godzinie czternastej.
Nazajutrz Rick i jego pięcioletni syn, Toby, kilka
minut po pierwszej wyruszyli z domu i skierowali się
na autostradę. Kiedy z niej zjechali, od razu znaleźli
się w zaczarowanej krainie. Droga wśród klonów i je
sionów, rozwibrowanym zielenią tunelem, prowadziła
do samej posiadłości.
Rick otworzył okno i zaciągnął się niezwykłym,
dawno zapomnianym zapachem. Dobiegł go śpiew pta
ków i brzęczenie cykad. Pośrednik wspominał, że do-
6
stęp do jeziora mają jedynie właściciele domu i rze
czywiście tak było: po drodze prawie nie mijali ludzi,
mimo że Travis znajdowało się bardzo blisko miasta.
Minęli zaledwie kilka samochodów.
- Pięknie tu, prawda? - Rick kątem oka zerknął
na syna i odczekał chwilę w nadziei, że usłyszy od
powiedź.
Odpowiedziało mu jedynie milczenie. Drobna twarz
dziecka pozostała nieporuszona. Toby siedział wypro
stowany ze wzrokiem utkwionym w pustkę. Rick miał
ochotę zapytać, czy syn go usłyszał, ale zrezygnował.
Przypomniał sobie słowa doktor Dawkins, psychiatry,
pod której opieką pozostawał Toby.
- Musi pan do niego jak najwięcej mówić, nie zra
żając się brakiem reakcji. Wszystko przyjdzie z cza
sem. Konieczna jest cierpliwość i wytrwałość. Toby
pana słyszy i rozumie, a pewnego dnia odblokuje się
i przemówi.
Rick starał się jej wierzyć, ale nieraz przychodziło
mu to z ogromną trudnością. Teraz skupił się na nu
merach mijanych skrzynek na listy i po chwili zauwa
żył właściwy.
- Zdaje się, że jesteśmy na miejscu, synku...
Skręcił w alejkę i wkrótce znaleźli się przed do
mem.
Był piękny. Piętrowy, biały, opleciony bluszczem
i pnącymi różami. Na ganku stały fotele i wiklinowy
stolik. Drzewa wokół szumiały kojąco, muskane wia
trem, a niebo gładkością i kolorem przypominało koł
derkę na łóżeczku niemowlęcia.
7
Za domem, między liśćmi, połyskiwała tafla jeziora,
w promieniach słońca przypominająca lane srebro.
Idylla...
Rick uśmiechnął się do siebie i rozjaśnionym wzro
kiem spojrzał na bladą twarzyczkę dziecka.
- Tu będzie nam dobrze, zobaczysz, synku...
Cokolwiek chciał dodać, nie było mu dane.
Z otwartego okna buchnął nagle ryk rocka. Janis Jo-
plin! Dobrze pamiętał ten kawałek. Ulubiony przebój
pewnej dziewczyny, z którą spotykał się jeszcze
w szkole...
Poczuł na sobie spojrzenie Toby'ego i uspokajająco
dotknął jego ramienia.
- Poczekaj tu na mnie, synku. Zobaczę, co i jak.
Chłopiec zrobił niedostrzegalny ruch głową, który
od biedy można by uznać za przytaknięcie. Rick dobrze
to znał. Toby zwykle właśnie tak reagował. Nie od
powiadał, ale posłusznie, niczym automat, wykonywał
polecenia.
Wkrótce do wrzasku piosenkarki dołączyło się
przeraźliwe wycie psa. Co tam się, u licha, dzieje?
Rick znowu spojrzał na chłopca i energicznym kro
kiem ruszył w stronę drzwi. Bez przekonania nacisnął
dzwonek. W takim hałasie i tak nikt go nie usłyszy.
Przez chwilę miał wrażenie, że do krzyku Janis i wycia
psa dołączył się głos wtórującej im kobiety.
Otworzył drzwi i wszedł do środka. Niemal za
chwiał się pod naporem fali dźwięków wydawanych
przez upiorne trio. W korytarzu pachniało słońcem i la
wendą.
„Koncert" odbywał się w pokoju obok...
Rick przestąpił próg i znalazł się w staroświecko
urządzonym saloniku. Jedyny nowoczesny element
wyposażenia stanowiła superwieża, niemal trzęsąca się
w posadach od wydobywającej się z niej „piosenki".
Naprzeciwko, na kanapie, siedział ogromny pies ber
nardyn. Łeb odrzucił do tyłu, rozwarł paszczę i w naj
lepsze wtórował wyciem gwieździe rocka.
Nie tylko on.
Na środku pokoju podskakiwała w rytm muzyki
zgrabna brunetka w koktajlowej sukience z lat czter
dziestych i... abażurze na głowie, pełnym głosem wy
śpiewując słowa „Piece of my Heart". Rick przystanął
i z rozbawieniem czekał na chwilę, kiedy dziewczyna
zorientuje się, że ma widownię.
Była tak pochłonięta tańcem i śpiewem, że wyda
wało się, iż ta chwila nigdy nie nastąpi. Pies okazał
się bardziej czujny. Zwrócił ku gościowi ogromny łeb,
zaskowyczał i zeskoczył z kanapy. Ominął wirującą
dziewczynę i podszedł do Ricka. Poważnie i mądrze
popatrzył mu w oczy, a potem przyjaźnie polizał w rę
kę. Rick podrapał go za uchem.
Dziewczyna tańczyła dalej.
Rick nie widział jej twarzy, ale z tyłu drobna postać
wyglądała bardzo zachęcająco. W pewnej chwili po
prawiła sobie abażur opadający na oczy i spojrzała
w stronę kanapy. Nie dostrzegła psa i poszukała go
wzrokiem.
Znalazła go u boku nieznajomego mężczyzny sto
jącego w progu i patrzącego na nią z uśmiechem! Zer-
9
wała swe oryginalne nakrycie z głowy i zarumieniła
się jak piwonia.
- Długo pan tu tak stoi? - zapytała głośno.
Rick lekko się skłonił.
- Wystarczająco...
- Tego się obawiałam!
- Dzwoniłem... - próbował wyjaśnić Rick, ale go
spodyni tylko machnęła ręką.
- Jasne, rozumiem.
Odłożyła abażur na lampę i wyłączyła odtwarzacz
stereo. Zapadła dziwna, dzwoniąca w uszach cisza.
- Przyjechał pan pewnie obejrzeć dom. - Jej głos
był miły i melodyjny. - Bardzo przepraszam, ale Ber
nie miał ochotę posłuchać Janis Joplin i nie mogłam
mu odmówić.
Rick ze zrozumieniem skinął głową.
- Jak rozumiem, Bernie to pies.
- Tak.
- A jak powiedział, że ma ochotę na muzykę?
Roześmiała się. Zupełnie jakby ktoś potrząsnął
srebrnym dzwoneczkiem.
- Po prostu przyniósł mi płytę kompaktową.
- Bardzo inteligentny.
- Rzeczywiście.
Nie zauważyli, że bernardyn skorzystał z uchylo
nych drzwi i merdając ogonem, wyszedł z pokoju.
Dziewczyna odrzuciła do tyłu ciemne włosy i podeszła
do Ricka z wyciągniętą dłonią.
- Jestem Natalie, Natalie Fortune.
Ujął jej rękę i przedstawił się.
10
- Rick Dalton.
- I syn, prawda? Gdzie on jest? - Uniosła na niego
wielkie ciemne oczy. - Bud mówił, że przyjedzie pan
z synkiem.
Rick nigdy nie widział tak niezwykłych oczu...
- Tak, z synkiem, i jak widzę, trochę za wcześnie
- odparł, spoglądając na zegarek.
Wzrok Natalie powędrował gdzieś obok, a jej spoj
rzenie zrobiło się nagle czułe i łagodne.
- Witaj.
Rick odwrócił się i ujrzał Toby'ego. Usteczka dziec
ka drgnęły, jakby chciał odwzajemnić słowa powitania;
mała rączka spoczywała bez ruchu na potężnym grzbie
cie bernardyna. Rick mógłby przysiąc, że jego syn pró
buje się uśmiechnąć!
Natalie, tupiąc dziwacznymi staromodnymi panto
felkami, podbiegła do dziecka i przykucnęła obok.
Przez chwilę gładzili razem grzbiet Berniego.
- Jak widzę, poznałeś już mojego psa - szepnęła.
Toby kiwnął głową.
- Jestem Natalie. A ty, jak masz na imię?
- Toby - szybko odparł Rick. - Ma na imię Toby.
Chłopiec nieśmiało dotknął paluszkiem sukienki
Natalie. Srebrny dzwoneczek rozległ się znowu.
- Podoba ci się? Widać, że się na tym znasz, ko
chanie. Zaraz ci pokażę, skąd się bierze takie rzeczy!
Zerwała się, wzięła małego za rączkę i podprowa
dziła do kufra stojącego na kanapie. Pies, merdając
ogonem, podążył za nimi.
- To stroje mojej babki, Kate - wyjaśniła Natalie.
11
- Zniosłam to ze strychu. Nie pytaj jak, jeszcze teraz
bolą mnie plecy. Z powrotem chyba każę mu samemu
pofrunąć na górę! Cudne, prawda? Ta sukienka ma
chyba z pięćdziesiąt lat, a te pantofelki... - Uniosła
śliczną małą stopkę i roześmiała się znowu. - Pamię
tają niejeden bal!
Pochyliła się nad kufrem i Toby zrobił to samo.
- Są tu również ubrania mojego dziadka, Bena, bo
trzeba ci wiedzieć, że w tym domu moi dziadkowie
spędzili swój drugi miesiąc miodowy w życiu. Byli
już wiele lat po ślubie, mieli duże dzieci, i postanowili
sobie kupić dom nad jeziorem.
Wyciągnęła z kufra jakieś kolorowe fatałaszki i rzu
ciła je na podłogę.
- A wiesz, dlaczego go kupili? Zaraz ci powiem.
Nagle zrozumieli, że bardzo się od siebie oddalili i po
stanowili się odnaleźć, a to miejsce doskonale się do
tego nadawało. Było ciche i wygodne i pozwoliło im
pokochać się od nowa.
Chłopiec patrzył na nią jak zaczarowany.
- Pokochali się i wiesz co? - Natalie spojrzała na
niego z błyskiem w oku. - W dziewięć miesięcy
później moja babcia urodziła maleńką córeczkę! - Na
talie wyjęła z kufra śmieszny czepeczek i włożyła go
psu na głowę. - I tak przyszła na świat moja ciocia
Rebeka. Jest ode mnie starsza tylko o kilka lat. - Za
wiązała psu na szyi kolorową apaszkę i cmoknęła z za
chwytu. - Ślicznie mu w tym, prawda? Bernie, jesteś
cudowny!
Urzeczony chłopiec kiwnął główką. Pies energicz-
12
nie zawachlował ogonem. Natalie uniosła oczy i na
potkała wzrok Ricka. Zarumieniła się.
- Bawcie się dalej sami - rzekła do chłopca. - Ber
nie uwielbia się przebierać! Możesz coś dla niego wy
brać w kuferku, a ja tymczasem pokażę twojemu tacie
dom. Idziemy?
Nie czekając na odpowiedź Ricka, ruszyła przodem,
ślizgając się w babcinych pantofelkach.
Rick posłusznie poszedł za dziewczyną. Już w pro
gu obejrzał się, chcąc się upewnić, czy może zostawić
syna samego.
Toby z zapałem próbował właśnie wcisnąć psu na
łeb coś, co do złudzenia przypominało hełm z czasów
drugiej wojny...
- Cztery lata temu zrobiono tu generalny remont
- mówiła Natalie, prowadząc gościa na piętro. - Zmo
dernizowano ogrzewanie, odnowiono kuchnię i łazien
ki. Jest też klimatyzacja i podwójne okna.
Rick machinalnie kiwał głową, przeżywając nadal
to, co widział w salonie.
- Doskonale sobie radzisz z dziećmi - odezwał się
wreszcie.
Odwróciła się ku niemu; zalśniły paciorki i cekiny
sukni.
- Owszem, z dziećmi i ze zwierzętami - przytak
nęła z zapałem.
- Zupełnie jakbyś stale z nimi przestawała.
- Jestem nauczycielką, uczę w pierwszej i drugiej
klasie, tu, w miasteczku.
- W jakim miasteczku?
13
- Zaraz ci wytłumaczę. Przyjechaliście od strony
Twin Cities, tak?
Rick przytaknął.
- W takim razie - ciągnęła - gdybyś pojechał dalej
wzdłuż jeziora, dojechałbyś prosto do Travistown. Trzy
i pół tysiąca mieszkańców, szkoła, poczta, kościół
i straż pożarna. Kilka sklepów i restauracji, no i oczy
wiście agencja nieruchomości Buda Tankhursta. Jedyne
tego rodzaju biuro w okolicy. Bud zajmuje się pośred
nictwem, a jego żona, Latilla, prowadzi mu księgo
wość.
- Rozumiem.
Jakie ona ma piękne oczy! I taką otwartą twarz...
Zresztą, chyba już gdzieś ją widział.
Natalie zmarszczyła brwi.
- Czy z Tobym jest coś nie tak?
Rick zesztywniał.
- Co masz na myśli? - zapytał, chcąc zyskać na
czasie.
Położyła rękę na poręczy i przystanęła.
- Nie wiem... jest jakiś nieobecny. Nic nie mówi.
Przecież to całkiem obca osoba! Jestem w jej domu
od dziesięciu minut, pomyślał Rick, więc dlaczego
mam wrażenie, że to ktoś bliski i przyjazny? Może dla
tego, że Toby w jej obecności prawie się uśmiechnął.
Spojrzał prosto w wielkie czarne oczy.
- Jego matka i babka zginęły w wypadku kilka
miesięcy temu - powiedział szybko. - Toby był z nimi
w samochodzie.
- O Boże...
14
- Od tamtej pory się nie odzywa.
- To straszne... Przepraszam, że zapytałam.
W jej oczach ujrzał tak wielkie współczucie, że mu
siał jeszcze coś dodać.
- Ja i jego matka byliśmy rozwiedzeni. Toby mie
szkał z matką i... dość rzadko go widywałem. Teraz
mamy tylko siebie. Zainteresowało mnie ogłoszenie,
bo szukam właśnie czegoś takiego. Doktor mówi, że
Toby potrzebuje spokoju, musi nabrać do mnie zaufa
nia, dlatego powinniśmy być razem. Żeby się lepiej
poznać... Chyba mówię bez sensu.
Ogromne czarne oczy spoglądały na niego z sym
patią i zrozumieniem.
- Nie, nic podobnego, to wszystko ma sens. Chodź,
pokażę ci resztę domu.
Mógł tak stać i rozmawiać z nią całą wieczność,
ale wiedział, że to niemożliwe. Posłusznie poszedł za
nią.
- Dobrze.
Pokazała mu dwie małe sypialnie połączone łazien
ką. Po drugiej stronie korytarza ujrzał zamknięte drzwi.
- Tam jest moja sypialnia, łazienka i salonik. Jeśli
ci to nie przeszkadza, wyłączymy tę część domu
z umowy, skoro jest was tylko dwóch. Zostawiłabym
tam swoje rzeczy i płaciłbyś mniejszą sumę za wyna
jem. Na parterze jest duża sypialnia i gabinet do pracy.
- Dobrze, dom jest wystarczająco duży.
- Teraz pokażę ci, co jest na dole.
Zeszli z powrotem na parter i Rick obejrzał sypial
nię z łazienką, gabinet i obszerną kuchnię z przylega-
15
jącą do niej jadalnią, spiżarnię i pralnię. Była też wiel
ka wygodna weranda z fotelami i kanapą, którą Na
talie żartobliwie nazwała „świetlicą".
Obeszli wszystkie zakamarki i usiedli za stołem
w jadalnej części kuchni, żeby omówić szczegóły wy
najmu. Natalie szukała kogoś, kto wynająłby wszystko
,jak leci", z meblami i wyposażeniem. Rickowi bar
dzo to odpowiadało.
- Chciałbym tylko, jeśli to możliwe, urządzić na
dole, w gabinecie, sypialnię dla Toby'ego. Miewa ko
szmarne sny i budzi się w nocy z płaczem. Chciałbym
być w pobliżu.
- Zniesiemy mu łóżko z sypialni na piętrze.
- Doskonale.
Natalie oparła się łokciami o stół i uniosła oczy na
swojego rozmówcę.
- W takim razie możemy chyba dobijać targu.
Nagle przypomniał sobie, gdzie widział te niezwyk
łe oczy. Kiedyś, w pewnym ilustrowanym magazynie,
jego wzrok przyciągnęło zdjęcie ślicznej dziewczyny
o kasztanowatych włosach i wielkich ciemnych
oczach... To musiała być ona.
Artykuł dotyczył rodziny Fortune'ów, jednej z naj
bogatszych rodzin w kraju. Postanowił się upewnić.
- Wspomniałaś, że twoja babka miała na imię Kate.
Czy chodzi o Kate Fortune?
Natalie skinęła głową.
- Wszystko się wydało.
- Słynna Kate Fortune z branży kosmetycznej?
- Właśnie.
16
- Jesteś strasznie podobna do...
- Allison Fortune - dokończyła Natalie z rezygna
cją. - Do tej modelki, nieraz to słyszałam. Jest moją
siostrą, niedawno wyszła za mąż i nazywa się teraz
Stone, Allie Stone.
Powiedziała to takim tonem, jakby chciała wszystko
mieć jak najszybciej za sobą. Rick poczuł się głupio.
Niepotrzebnie się wyrwał... Przecież jej babka prawie
rok temu zginęła tragicznie w katastrofie lotniczej
gdzieś w Brazylii. Spłonęła razem z samolotem i, jak
donosiła prasa, nigdy nie zidentyfikowano jej ciała.
- Jeśli się zdecydujesz na wynajem - zmieniła te
mat Natalie - nie będziesz miał kłopotu z utrzyma
niem posiadłości. Wszystko załatwi służba z drugiej
strony jeziora. Stoi tam nasz rodzinny dom, i ogrodnik
oraz ktoś do sprzątania zawsze tutaj do ciebie wpadną.
- Świetnie.
Natalie uchyliła usta i zamknęła je znowu. Zupełnie
jakby chciała coś powiedzieć, ale się bała. Rick spojrzał
na nią spod oka i uśmiechnął się.
- Jest coś jeszcze?
- Tak.
- Boisz się powiedzieć?
- Zgadłeś.
- Spróbuj.
Natalie przygryzła wargę.
- Jest pewien warunek... - zaczęła.
- Słucham uważnie.
- Będziesz się musiał zaopiekować moim psem! -
wypaliła.
17
Zaskoczyła go.
- Będę się musiał zajmować psem?
Zaczerwieniła się, wyraźnie zmieszana.
- To taka wiązana transakcja, ale...
- Dlaczego tak ma być?
- Bo to jego dom.
Nie dodała nic więcej i zapadła cisza. Rick oczami
duszy ujrzał swojego synka z rączką ufnie złożoną na
grzbiecie olbrzyma... Zresztą posiadłość jest ogromna
i nawet tak wielki pies ma się gdzie wybiegać. Nie
powinno być z nim kłopotu.
- Wynajmuję dom - wyjaśniła Natalie - bo zamie
rzam się wybrać w daleką podróż statkiem po Morzu
Śródziemnym. Chcę wyruszyć dwudziestego ósmego
lipca i wrócić w końcu sierpnia, żeby zdążyć na roz
poczęcie roku szkolnego. Jeśli te terminy ci nie odpo
wiadają, mogę się w każdej chwili przenieść do naszej
rodzinnej posiadłości po drugiej stronie jeziora, mogę
też zamieszkać tam po powrocie z podróży. Mój ojciec
mieszka teraz sam i na pewno bardzo się ucieszy z mo
jego towarzystwa. - Ton jej głosu mówił, że z ojcem
dzieje się coś niedobrego.
Byli potężną i znaną rodziną, a od tragicznej śmier
ci nestorki rodu, Kate Fortune, w gazetach stale coś
o nich pisano. A to, że niespodziewanie odnalazła się
porwana w dzieciństwie czyjaś siostra, a to, że akcje
firmy gwałtownie spadły, a to, że Jacob Fortune, prze
wodniczący rady nadzorczej... Zaraz, zaraz, Rick nie
dalej jak tego samego ranka, na pierwszej stronie „Star
Tribune", przeczytał o ojcu Natalie jakiś bardzo nie-
18
pochlebny artykuł. Nic dziwnego, że córka się o niego
martwi.
Rick spojrzał na swoją rozmówczynię. Ten pomysł
z podróżą bardzo mu się nie podobał. Wolałby, żeby
Natalie została gdzieś w pobliżu. Nagle ogarnął go lęk,
że nie zdoła stawić czoła sytuacji i eksperyment z To-
bym się nie powiedzie. Zupełnie nie umiał postępować
z dziećmi, a ona... Wystarczyło, że uśmiechnęła się do
niego i powiedziała „witaj", a wyraz twarzy dziecka
zmienił się, jakby padł na nią promień słońca.
- O czym myślisz? - spytała zaniepokojona Nata
lie. - Nie możesz się zdecydować? Coś jest nie tak?
- Nie, nie - zaprzeczył szybko. - Wszystko w po
rządku. Chętnie zaopiekuję się twoim psem. Potrzebuję
około dwóch tygodni, żeby załatwić sprawy w pracy.
Sprowadzimy się dwudziestego lipca i zostaniemy do
końca sierpnia. I wcale nie musisz się przeprowadzać,
jakoś się pomieścimy.
Uśmiechnęła się tak cudownie, że zabrakło mu tchu.
- Wspaniale! Jaka ulga. Przez duże U. Tak strasznie
się bałam, że zrezygnujesz...
- Nie ma mowy.
- Bardzo się cieszę, bo od razu mi się spodobaliście.
Bernie będzie miał z wami dobrze.
- To dla ciebie takie ważne?
Ciemne oczy Natalie spoważniały.
- Bernie należał do mojej babki. Zapisała mi ten
dom razem z psem. W testamencie zaznaczyła, że kie
dy wyjeżdżam, ktoś tu musi z nim mieszkać. Ma tak
być do chwili mojego zamązpójscia.
19
Rick spojrzał na nią pytająco.
- Co ma z tym wspólnego twoje zamążpójście?
Natalie lekko dotknęła złotego łańcuszka, który
miała na szyi. Rick zauważył wisiorek w kształcie
pączka róży.
- Nie wiem, zapytałabym babci, gdyby żyła.
Postanowił nie zadawać więcej pytań; bogacze mają
swoje dziwactwa.
- W takim razie możemy chyba kończyć negocja
cje? - Natalie znowu przeniosła na niego wzrok.
- Najpierw musisz wymienić sumę.
Suma była dość rozsądna.
- Bardzo mi to odpowiada.
Natalie też wyglądała na zadowoloną.
- Zaraz dam ci umowę, ale to czysta formalność.
Możesz się wprowadzać, kiedy tylko zechcesz, dom
jest twój.
- Dzięki.
Przyniosła dokumenty i zostawiła go nad papiera
mi, a sama poszła do Toby'ego i psa.
- Przestudiowałeś już te papierzyska?
Uniósł głowę i spojrzał w stronę, skąd dochodził
głos. Stali w progu wszyscy troje: Natalie, Toby i Ber
nie. Zupełnie jakby od zawsze stanowili całość.
- Właśnie skończyłem - odparł.
- Więc zostaw to i chodź z nami nad jezioro. Chcę
wam pokazać „Lady Kate".
Ścieżką za domem zeszli do przystani, gdzie stał
wspomniany w ogłoszeniu duży jacht i niewielka mo-
20
torówka używana do jazdy na nartach wodnych. Na
talie podeszła do jachtu i pogłaskała kadłub.
- To jest właśnie „Lady Kate", ukochana zabawka
dziadka Bena. Babcia Kate kochała przygody i szyb
kość. Była świetnym pilotem, miała też własny śliz-
gacz, który trzymała na przystani w posiadłości po dru
giej stronie. Kilka lat temu kupiła narty wodne i za
męczała nas, żebyśmy wszyscy z nią trenowali. Dzia
dek był zupełnie inny. Uwielbiał siedzieć spokojnie na
pokładzie z wędką w ręku. Nieraz zabierał mnie ze so
bą. Kilka razy wybraliśmy się z nim wszyscy, cała ro
dzina, tatuś, mama, moje siostry, mój brat i ja. Noco
waliśmy na wodzie i było wspaniale.
Roześmiała się w ten swój niezwykły sposób i spoj
rzała na Ricka, mrużąc oczy.
- A ponieważ jacht jest komfortowo urządzony,
wszystko odbyło się w luksusowych warunkach. Ni
czego tam nie brakuje, zupełnie jakbyś pływał w ho
telu. Sam się przekonasz, jacht jest do ,twojej dyspo
zycji.
Spojrzał w ogromne ciemne oczy i pomyślał, że nie
tylko jacht chciałby mieć do swojej dyspozycji...
Myśl ta pojawiła się niespodziewanie. Od czasu
swego burzliwego, krótkiego związku z Vanessą Rick
trzymał się od kobiet z daleka. Dopiero kiedy wszedł
do domu Natalie, odległość ta zaczęła się niebez
piecznie zmniejszać...
Spojrzał na jezioro połyskujące w promieniach
słońca i zamyślił się. Tak dobrze byłoby zapomnieć
o życiu w Minneapolis i pracy w architektonicznym
21
biurze. Porzucić wygodny dom w eleganckiej dzielni
cy i zostać tutaj. Raz na zawsze rozstać się z prze
szłością i rozpocząć wszystko od nowa u boku tej śli
cznej dziewczyny, która pląsa przy dźwięku rocka
w abażurze na głowie.
Spojrzał na odmienioną buzię dziecka i na ogrom
nego psa stojącego u jego boku.
- Czas na nas, synku - powiedział. - Musimy wra
cać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Natalie skończyła machać ręką za oddalającym się
samochodem i pogłaskała psa.
- Spodobali ci się, co?
Bernie polizał jej dłoń ciepłym ozorem i „uśmie
chnął się". Tak przynajmniej określiła w myślach wy
raz jego mądrych psich oczu.
Ona też czuła się szczęśliwa. Poprzedniego dnia
miała pięciu klientów, ale żaden nie przypadł jej do
gustu. A teraz...
Teraz nareszcie znalazła odpowiednich ludzi. Rick
i jego synek zaopiekują się domem, a Bernie będzie
miał towarzystwo. Ten rozpaczliwie smutny chłopiec
poruszył jej serce, a Rick Dalton wzbudził zaufanie.
Ma taki ujmujący uśmiech i takie jakieś spojrzenie...
Dobrze będzie pomieszkać razem z nim choćby przez
dwa tygodnie.
Nieco się zagalopowała i zaraz zganiła się w my
ślach. Taki mężczyzna jak Rick nigdy nie zwróci na
nią uwagi; zresztą wynajmuje dom ze względu na syna
i jemu poświęci cały swój czas. Nic takiego jak wa
kacyjna przygoda nawet nie przyjdzie mu do głowy.
Jej zresztą też nie. Chyba żeby na statku spotkała kogoś
wyjątkowo interesującego. Wtedy może, w ramach po-
23
droży po Morzu Śródziemnym, skusi się na jakiegoś
egzotycznego samotnika...
Roześmiała się cicho i odrzuciła włosy.
- Chodź, Bernie, wracamy do domu.
Dźwięk telefonu dotarł do niej w połowie drogi.
Rzuciła się w stronę ganku, ślizgając się i potykając
w niewygodnych pantofelkach. Wpadła do gabinetu na
sekundę przed włączeniem się automatycznej sekretarki
i zaraz gorzko tego pożałowała.
- Co tak długo? - W słuchawce rozległ się głos
Joela Bainesa. - Dlaczego nie odbierasz?
Spędzili ze sobą pięć lat, a przed miesiącem Joel
z nią zerwał. Najpierw czuła się tak, jakby świat zwalił
jej się na głowę. Krążyła po domu w szlafroku, piła
jeden kubek kawy po drugim i szukała w sobie winy.
Potem nagle olśniło ją i poznała prawdę. Joel spotykał
się z nią, bo należała do Fortune'ów i jej towarzystwo
było wyjątkowo korzystne dla początkującego biznes
mena. Oprócz tego było mu z nią bardzo wygodnie.
Przybiegała na każde skinienie i opiekowała się nim
jak matka.
Wcale nie potrzebowała takiego mężczyzny. Na nie
szczęście, Joel przemyślał sobie wszystko, postanowił
do niej wrócić i od kilku dni nękał ją telefonami.
- Mówiłam ci, żebyś nie dzwonił.
- Ależ, moja droga...
- Powtórzę jeszcze raz. Nie dzwoń do mnie. Nigdy!
Rozumiesz?
- Bardzo żałuję tego, co się stało. Zachowałem się
jak głupiec.
24
- Ty mnie zdradziłeś.
Przypomniała sobie, z jaką miną opowiadał jej, że
chciał spróbować „czegoś nowego" i poszedł do łóżka
z inną.
- Niepotrzebnie ci powiedziałem o tym... życio
wym błędzie.
- Zostaw mnie w spokoju.
- Ale ja cię kocham, Natalie. Dopiero teraz to zro
zumiałem i strasznie mi ciebie brakuje.
- Cześć, Joel.
Rozłączyła się i poczuła naprawdę dobrze. Jakby
wyprała brudny sweterek albo wyniosła śmieci.
Spojrzała w stronę otwartych drzwi i miły nastrój
prysnął. Na podjeździe ujrzała biały mercedes matki.
Głęboko westchnęła i wyszła jej na spotkanie.
Erica z gracją wyłoniła się z samochodu, w nieska
zitelnie białej sukni. Nie wiedzieć czemu, jej ubrania
nigdy się nie gniotły, nawet lniane i nawet po długiej
jeździe samochodem.
- Jak dobrze, że cię zastałam, córeczko.
- C o ś się stało, mamo?
Erica wąską, wypielęgnowaną dłonią poprawiła ide
alnie uczesane platynowe włosy. Błysnął wielki szma
ragd. Drugą dłonią podała córce zwiniętą gazetę.
- Przeczytaj, córeczko, na pierwszej stronie.
Natalie z wahaniem wzięła od niej najnowszy nu
mer „Star Tribune". Z fotografii spojrzała na nią twarz
ojca. Wytłuszczony tytuł głosił: „Fortune Cosmetics
znowu przeżywa ciężkie chwile".
- Musiałam z tobą porozmawiać. - Erica machi-
25
nalnie pogładziła łeb psa, który spokojnie, z godnością
czekał, aż zwróci na niego uwagę. - Czy ty coś z tego
rozumiesz? Co się właściwie dzieje z twoim ojcem?
- Ponieważ Natalie milczała, matka mówiła dalej. -
Wyciągnęli wszystkie stare brudy i znowu oskarżyli
go o działanie na szkodę własnej firmy. Opisali, jak
odsprzedał swoje udziały tej strasznej Monice Malone.
Podobnie jak kiedyś Erica, a obecnie Allison, Mo-
nica Malone była przed laty „twarzą firmy". Rekla
mowała produkowane przez nią kosmetyki, a z czasem
przeszła do filmu i stała się gwiazdą ekranu. Bez
względna i powszechnie nie lubiana przez członków
rodziny Fortune'ów, zawsze tkwiła w jej tle, niczym
złowrogi cień. Po tragicznej śmierci Kate znacznie się
uaktywniła i jak mogła szkodziła swoim dawnym chle
bodawcom. Na gwałt skupowała akcje firmy, a przed
pół rokiem wykupiła spory pakiet od samego szefa,
Jacoba Fortune'a, który stanowczo odmówił podania
powodów swej zaskakującej decyzji.
- O niczym nie zapomnieli - ciągnęła Erica mo
dulowanym głosem. - Ani o tajemniczym pożarze
w naszych laboratoriach, ani o pogróżkach pod adre
sem Allie, ani o systematycznym spadku cen naszych
akcji. A o wszystkie nieszczęścia oskarżają Jake'a i tę
jego niefortunną sprzedaż.
- Dlaczego on to właściwie zrobił? - zapytała re
torycznie Natalie. - Nie mogę zrozumieć, jak mógł tak
postąpić. Przecież zawsze stawiał sprawy firmy na
pierwszym miejscu. - Przejrzała pobieżnie artykuł. -
Nie widzę tu nic nowego. Same stare kawałki.
26
Erica głęboko westchnęła.
- Każdy, kto chce, może sobie o nas przeczytać po
raz setny.
Natalie uniosła wzrok na matkę.
- Co zamierzasz zrobić? - zapytała ostrożnie.
- A cóż ja mogę zrobić?
- Może pojechałabyś do taty i porozmawiała
z nim.
- To nic nie da. Jak wiesz, od pewnego czasu nie
potrafimy się porozumieć.
Zapadła dręcząca cisza; Erica przerwała ją pierwsza.
- Bardzo mnie to męczy. Byłam wściekła na two
jego ojca, ale teraz... Nie można tak od razu zapomnieć
mężczyzny, z którym się przeżyło trzydzieści lat.
Natalie wiedziała, że matka w dalszym ciągu kocha
ojca, a on w dalszym ciągu kocha ją. Czuła, że nic
nie jest stracone i rodzice mogliby do siebie wrócić.
Nie zamierzała jednak służyć im za pośrednika.
Zawsze, odkąd pamiętała, wszyscy w rodzinie wy
płakiwali się na jej ramieniu i obarczali ją swymi kło
potami. Zawsze wszystkich wysłuchała, zawsze potra
fiła udzielić dobrej rady i pocieszyć. Tak samo robili
mężczyźni, z którymi się spotykała. Teraz wreszcie po
stanowiła odmienić swoje życie i zająć się wyłącznie
sobą.
- Nat...
- Słucham, mamo.
- Tylko ty jedna mogłabyś z nim porozmawiać.
Masz taki dobry kontakt z ludźmi, od razu wzbudzasz
zaufanie.
27
Natalie spojrzała prosto w wyraziste zielone oczy
matki.
- Mamo, ja nie chcę już nigdy więcej rozwiązywać
niczyich problemów. Skończyłam z tym, zrozum.
Erica lekko skinęła głową; jej porcelanowa twarz
nie drgnęła.
- Rozumiem, masz rację.
Mimo postanowień, że już nigdy nie odegra roli
niczyjej powiernicy, Natalie objęła ramieniem idealnie
proste plecy matki. Doskonale wiedziała, co się kryje
za niewzruszonym pięknem tej niezwykłej twarzy. Eri
ca nie była wyniosłą, chłodną damą, za jaką wszyscy
ją uważali. Była krucha i nadwrażliwa i byle co mogło
ją zranić. Teraz, kiedy rozstała się z mężem, tym bar
dziej potrzebowała czułości i opieki.
- Wejdźmy do domu, mamo. Napijemy się mrożo
nej herbaty.
- Na ciebie zawsze można liczyć, córeczko. Chwil
kę sobie porozmawiamy i zaraz poczuję się lepiej.
Ale... co ty masz na sobie?
Dopiero teraz zauważyła dziwaczne przebranie cór
ki i utkwiła w niej zdumiony wzrok.
- Prześliczną sukienkę prosto z kufra - odparła
wesoło Natalie, zadowolona, że matka choć na chwilę
przestała myśleć o swym nieszczęściu. - Wyglądam
w niej cudownie, prawda?
- Nieprawda.
Natalie zawirowała w miejscu.
- Wy, zwykli zjadacze chleba, nigdy nie zrozumie
cie artystycznej duszy! - zanuciła.
28
Erica przechyliła jasną głowę.
- Pięćdziesiąt lat temu to pewnie był ostatni krzyk
mody.
- No właśnie!
- Skąd ty to wyciągnęłaś?
- Mówiłam ci już. Z kufra na strychu.
Erica roześmiała się i zaraz spoważniała.
- To nie mogło należeć do Kate. Ona nigdy nie
nosiła takich szmatek.
Natalie podkasała sukienkę.
- Też tak myślałam, ale kto wie... Tak czy owak,
znalazłam to w kufrze i nie mogłam się oprzeć.
Ona też spoważniała. Wspomnienie babki wróciło
i słońce nagle przygasło.
- Tak bardzo mi jej brak, mamo.
Teraz Erica objęła ją ramieniem.
- Wszystkim nam jej brakuje, córeczko.
Natalie wtuliła się w uperfumowane ramiona matki.
- Odkąd jej nie ma, wszystko tak strasznie się zmie
niło. Zupełnie jakby świat zatrząsł się w posadach.
- Tak właśnie jest.
- Stale myślę, że gdyby tu z nami była, wszystko
wróciłoby do normy. Rozwiązałaby problemy taty. Za
jęłaby się tą koszmarną Monicą Mallone. Wiedziałaby,
co zrobić z Tracey.
Tracey Ducet pojawiła się w ich życiu niespodzie
wanie, utrzymując, że jest zaginioną bliźniaczą siostrą
Lindsay, ciotki Natalie. Sprawę badał prawnik rodziny,
Sterling Foster, ale mimo jego głębokiej intuicji, że
ma do czynienia z oszustką, niczego nie mógł dowieść,
29
bo pewne bardzo ważne dokumenty zaginęły gdzieś
w FBI.
- Ale Kate już nie ma - westchnęła Erica. - Mu
simy sobie radzić sami.
Natalie dotknęła łańcuszka z wisiorkiem w kształ
cie różyczki. Dostała go od babki. Kate każdemu
z dzieci i wnucząt podarowała przed śmiercią tali
zman.
- Wiesz co, mamo?
- Tak, kochanie?
- Nieraz mam wrażenie, że ona tu jest. Czuję, że
na nas patrzy. Zupełnie, jakby w dalszym ciągu się na
mi opiekowała.
Erica pocałowała córkę w policzek.
- Ty, kochanie, zawsze byłaś najbardziej sentymen
talna ze wszystkich moich dzieci.
- Tak po prostu czuję - szepnęła Natalie.
Ujęła dłoń matki i ruszyły w stronę domu. Nie za
uważyły, że pies wcale za nimi nie poszedł.
Cały ten czas, kiedy matka z córką, gawędząc, piły
mrożoną herbatę, Bernie spędził na końcu pomostu ze
wzrokiem utkwionym w niebiesko-białym jachcie, ko
łyszącym się na spokojnych wodach jeziora.
- To czyste wariactwo, Kate, i dobrze o tym wiesz.
Sterling Foster przeszedł na dziób łodzi i stanął
w pełnym słońcu. Kate obrzuciła go wzrokiem. Był
przystojny, wysoki, szczupły i jak na swoje sześćdzie
siąt pięć lat miał świetną sylwetkę. Kate zawsze bardzo
go lubiła i szanowała, a od ponad roku ciągle prze-
30
bywała w jego towarzystwie. Na początku nie przy
puszczała, że „umiera" na tak długo, sprawy jednak
się skomplikowały i na razie nie było mowy o jej
„zmartwychwstaniu".
Sterling pozostawał jej jedynym łącznikiem ze świa
tem. Teraz ten łącznik patrzył na nią z wyraźną dez
aprobatą.
- Strasznie się rzucasz w oczy - mówił z wyrzu
tem. - Ciebie nie można nie zauważyć.
Udała, że bierze to za komplement.
- Bardzo ci dziękuję, mój drogi.
Wcale go tym nie udobruchała.
- Ciemne okulary i duży kapelusz nie wystarczą
- zrzędził dalej. - Każdy, kto cię choć raz widział, za
raz cię rozpozna.
Kate poprawiła obszerne sombrero.
- Nie przesadzaj i nie trzęś się tak nade mną.
Sterling spojrzał na nią z godnością.
- Nad nikim się nie trzęsę. Jestem .po prostu reali
stą. Mieszkałaś tutaj wiele lat i wszyscy cię znają. Ktoś
cię zauważy i wszystko się wyda.
Kate tylko wzruszyła ramionami i zapatrzyła się
w stronę, gdzie stał dom, w którym była szczęśliwa.
Dom jej i Bena. Z daleka widziała Berniego; wierny
pies cierpliwie siedział na pomoście i czekał. Trwał
na swym posterunku już od godziny i serce Kate rwało
się do niego. Prawie czuła na dłoni szeroki ciepły ozór.
Trudno, musi jeszcze poczekać.
Ciekawe, jak wiedzie się Natalie. Sterling donosił
jej o wszystkim, co działo się w rodzinie, i wiedziała,
31
że ukochana wnuczka zerwała ze swoim chłopakiem.
Kate uśmiechnęła się w duchu. Nigdy nie lubiła Joela
Bainesa. Teraz Natalie znajdzie sobie kogoś lepszego
i zacznie życie od nowa.
Głos Sterlinga wyrwał ją z zamyślenia.
- Przypominam ci, że zaplanowaliśmy twoje znik
nięcie, bo nie mieliśmy wyjścia. Chodzi o przyszłość
twoich dzieci i firmy. Jeśli teraz z powodu lekko
myślności wszystko zepsujesz...
Kate z rezygnacją machnęła ręką.
- Już dobrze, dobrze, będę grzeczna.
Sterling coś mruknął, lecz nie próbowała dociekać
znaczenia tego pomruku.
- Zrozum mnie - powiedziała łagodnym głosem.
- Spędziłam tutaj najszczęśliwsze dni życia. Musiałam
przyjechać chociaż na kilka godzin.
Przeniosła spojrzenie w stronę, gdzie za zasłoną
drzew znajdowała się rezydencja, którą wznieśli z Be
nem w pierwszych latach małżeństwa, kiedy interesy
szły rewelacyjnie i myśleli, że tak będzie zawsze.
Teraz mieszkał tam Jacob; samotny i zrozpaczony,
pogrążony w oparach pijaństwa i złych myślach.
- Kate?
Poczuła na sobie zaniepokojony wzrok Sterlinga.
- Przepraszam, zamyśliłam się.
- Wiem, o czym myślałaś. Jake nie daje sobie rady.
Jeśli tak dalej pójdzie, wszystko, do czego doszliście
razem z Benem, rozsypie się jak domek z kart.
Kate machnęła ręką, jakby odganiała utrapioną mu
chę.
32
- Nie teraz, proszę - powiedziała i znowu utkwiła
wzrok tam, gdzie na pomoście siedział wierny pies.
- Poczekaj, Bernie, jeszcze trochę... - szepnęła.
- Co z tobą, piesku? Nie mogłam cię znaleźć.
Bernie zwrócił łeb ku Natalie, a potem znowu za
patrzył się na jezioro. Natalie osłoniła dłonią oczy
i spojrzała w tym samym kierunku. Niebiesko-biały
jacht lekko kołysał się na wodzie. Pewnie jacyś letnicy.
- Przykro mi, stary, ale to nikt znajomy. Chodź,
wrócimy do domu, przebiorę się i odniosę na strych
babciny kufer.
Ruszyła w stronę domu i po kilku krokach zorien
towała się, że pies wcale za nią nie idzie. Odwróciła
się i zobaczyła, że dalej tkwi nieruchomo na pomoście.
- Bernie, chodź! - Klasnęła w dłonie.
Podniósł się z ociąganiem i wolno poszedł nią.
- Sterling, zobacz. - Kate uniosła lornetę do oczu
i przez chwilę sama patrzyła na postać stojącą na po
moście. - Moja wnuczka buszowała na strychu i prze
brała się za mnie.
Rozpoznała sukienkę i pantofelki; miała je na sobie
dwadzieścia lat temu, kiedy to na Halloween przebrała
się w ciuchy, które już wtedy były mocno przestarzałe.
Kobieta na pomoście, z psem u boku, wolno ode
szła w stronę domu.
- Jaka ona samotna... - W głosie Kate zabrzmiał
smutek. - Przydałby jej się jakiś prawdziwy, kochający
mężczyzna. Mądry i oddany, taki jak ona. Dlatego
33
właśnie zapisałam jej ten dom. Byliśmy w nim z Be
nem tak szczęśliwi... Bernie jej pomoże rozpoznać
właściwego człowieka. Ma nosa do ludzi. Nigdy nie
lubił Joela. - Nagle parsknęła śmiechem. - Nie zapo
mnę, jak go Natalie po raz pierwszy do nas przywiozła.
Bernie zagnał go do spiżarki i nie wypuszczał tak dłu
go, aż ktoś zaczął go szukać. To dopiero był numer,
co?
Sterling próbował zachować powagę.
- Nie przypominam sobie.
- Nie udawaj. Byłeś wtedy na kolacji i też robiłeś
poważną minę, zupełnie jak teraz. Ale to nieistotne.
Ważne jest co innego. Natalie nareszcie uwolniła się
od Joela i na pewno znajdzie sobie teraz wspaniałego
faceta, który ją doceni i pokocha na zawsze.
Sterling zmarszczył czoło.
- Czy trochę nie za szybko planujesz cudze życie?
- spytał z przekąsem.
- Nigdy nie jest za szybko, kiedy w grę wchodzi
miłość - odparła mu Kate z wielkim przekonaniem.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
- A co ma znaczyć ta klauzula, że do chwili za
mążpójścia nie wolno jej zostawiać domu nie zamie
szkanego?
Kate zdmuchnęła niewidzialny pyłek z jedwabnych
spodni.
- Nic specjalnego. Po prostu zawsze dbałam o mo
je kwiatki.
- Innymi słowy, mimochodem skomplikowałaś
dziewczynie życie - zauważył cierpko Sterling. - Ile
34
razy chce gdzieś wyjechać, musi szukać kogoś, kto jej
popilnuje domu i psa.
Kate uśmiechnęła się leciutko.
- Jakoś daje sobie radę. A mnie żywo obchodzi jej
los, dlatego będę ci wdzięczna, jeśli mi będziesz
o wszystkim donosił. Bądź z Natalie w stałym konta
kcie, dobrze?
- Zawsze jestem.
Nazajutrz Natalie ścinała właśnie róże do salonu,
kiedy na podjazd wtoczyła się limuzyna Sterlinga. Wy
biegła mu na spotkanie i serdecznie ucałowała. Znała
go od dzieciństwa i uważała za członka rodziny. Za
siedli w saloniku nad wysokimi szklankami z lemo
niadą.
- Co tam u ciebie słychać? - zapytał adwokat.
Opowiedziała mu o planowanej podróży statkiem.
- Jak zapewne pamiętasz - zauważył, wysłucha
wszy jej - wolą twojej babki było, żeby się ktoś zaj
mował domem i psem w czasie twojej nieobecności.
Powiedziała mu o planie wynajęcia domu na pra
wie dwa miesiące i o najemcy, jakiego właśnie zna
lazła.
- To uroczy młody człowiek, architekt z Minne
apolis. Ma synka i chce z nim tu spokojnie pomiesz
kać. Sprowadzą się dwudziestego i trochę z nimi po-
będę, zanim wyjadę. Rick mówi, że im to wcale nie
przeszkadza.
Sterling uniósł pytająco brwi.
- Rick?
35
- Tak, Rick Dalton. Pracuje w firmie Langley i Ba-
tes, a jego synek ma na imię Toby.
- Podpisałaś z nim umowę?
- Tak, ale chyba nawet jej nie czytałam. Dałam mu
to, co mi przygotowałeś.
- Nie sprawdziłaś, czy podał prawdziwe dane?
Natalie wzruszyła ramionami.
- A po co? Wierzę ludziom.
Sterling dłuższą chwilę patrzył na nią w milczeniu.
- Wiem - odezwał się potem. - Dlatego chciałbym
rzucić na to okiem.
- Daj spokój...
Nie ustąpił.
- To dobrze, że mu ufasz, ale ja wolałbym wszyst
ko sprawdzić.
Natalie zawahała się. Rick wzbudził w niej zaufanie
od pierwszej chwili i była pewna, że się nie myli. Co
prawda, Joela też była pewna przez bardzo długi
czas...
- Dobrze, przyniosę ci te papiery.
Wstała i wolno poszła do gabinetu. Wróciła z do
kumentami i wręczyła je Sterlingowi.
- Jeśli znajdziesz coś niepokojącego, od razu mi
o tym powiedz.
Adwokat skinął głową.
- Oczywiście. Pierwsza się o tym dowiesz.
ROZDZIAŁ TRZECI
Tym razem dźwięk telefonu dopadł ją na ganku,
kiedy wtaszczała do domu wielkie torby z zakupami.
Zostawiła je na progu i podbiegła do aparatu.
Sterling Foster donosił, że wszystko sprawdził
i Rick Dalton jest osobą godną zaufania.
- Najwyższy czas na te wiadomości - prychnęła
Natalie. - Wprowadzają się pojutrze.
- Przepraszam, ale chciałem to zrobić dokładnie.
- Wiem, znam cię.
- W każdym bądź razie teraz możemy uznać, że
jest odpowiednim człowiekiem.
- Mówiłam ci to tydzień temu.
W głosie prawnika zabrzmiało pobłażanie.
- Sugerujesz mi, że zwyciężyła twoja intuicja. Ale
przecież nie ma w tym nic złego, że fakty potwierdziły
twoje przeczucia.
Natalie uprzejmie przytaknęła i rozmowa zeszła na
przygotowania do morskiej podróży. Umówili się na
lunch i pożegnali. Telefon powtórnie zadzwonił zaraz
potem.
- Natalie. Dzwoniłem przed chwilą, strasznie długo
z kimś rozmawiałaś. - Naburmuszony głos Joela przy-
37
pomniał jej, że na świecie jest jeszcze coś poza udanym
wynajmowaniem domu.
- Prosiłam, żebyś nie dzwonił - wycedziła.
- Musimy porozmawiać.
- Nic nie musimy, do widzenia.
Rozłączyła się i spojrzała na Berniego. Leżał na
podłodze z łbem opartym na łapach.
- Niektóre osoby nie rozumieją słowa „nie" - oz
najmiła mu porozumiewawczo i pies poruszył ogo
nem. Potem uniósł łeb i ziewnął szeroko. - Właśnie
to miałam na myśli - dorzuciła i już miała się zabrać
do rozpakowywania toreb, kiedy nagle przypomniała
sobie, że może byłoby rozsądniej przesłuchać auto
matyczną sekretarkę. W końcu nie było jej w domu
cały dzień.
Nagrała się tylko jedna osoba.
- Dzień dobry, nazywam się Jessica Holmes. -
Przerwa, lekkie westchnienie, i dalszy ciąg. - Mam
pewną sprawę. Szukam bliskich krewnych Benjamina
Fortune'a. Chodzi o... to znaczy... sprawa jest bardzo
pilna. Gdyby pani mogła do mnie zadzwonić, byłabym
wdzięczna. Szukam kogoś, kto znał Benjamina Fortu
nek, który podczas drugiej wojny światowej służył na
terenie Francji. Dziękuję. Oto mój londyński numer...
Natalie odłożyła słuchawkę. Podobnie jak inni
członkowie rodziny, płaciła cenę swojej popularności.
Telefony od ludzi niezbyt zrównoważonych albo tylko
żądnych sensacji zdarzały się bardzo często. Całkiem
obcy ludzie dzwonili, bo mieli coś niesłychanie waż
nego do przekazania. Nieraz byli to zwariowani wy-
38
nalazcy, a czasem dziennikarze, za wszelką cenę pra
gnący uzyskać jakiś ochłap informacji.
Nikt dotąd nie wspominał co prawda dziadka Bena,
ale to za mało, żeby przywiązywać wagę akurat do
tego telefonu. Mimo to machinalnie wybrała numer po
dany przez nieznajomą i natychmiast odłożyła słu
chawkę.
Przypomniała sobie o zakupionych strojach. Ostat
nio spędziła trzy dni w Chicago, kompletując garde
robę, a dzisiaj wróciła właśnie z Twin Cities, gdzie do
kupiła jeszcze spory stosik ubrań. Zamierzała na statku
przebierać się do każdego posiłku, a od czasu do czasu
stawać sobie na pokładzie w lekkim powiewie bryzy,
z rozpuszczonymi włosami i romantycznej muślino
wej szacie...
Podczas tej podróży wszystko miało być inaczej,
a ona miała wystąpić w roli tajemniczej damy odby
wającej egzotyczną wyprawę w sobie tylko znanych
tajemniczych celach...
W myślach wirowała już na stole w greckiej tawernie
i czuła na obnażonych ramionach wiatr od Gibraltaru.
Za dwa dni przyjeżdża Rick i ten mały smutny chło
piec. A ten mały smutny chłopiec musi spać w pokoju
obok ojca, bo budzi się w nocy i krzyczy, przerażony
koszmarnym snem. Trzeba mu przygotować sypialnię,
poprzesuwać meble i tak dalej.
Przeszył ją ból w plecach, pamiątka po znoszeniu
babcinego kufra ze strychu, i szybko wystukała numer
rezydencji znajdującej się po drugiej stronie jeziora.
39
Nadszedł wielki dzień wyjazdu. Było cieplej niż
przed dwoma tygodniami i Rick włączył klimatyza
cję. W ten sposób nie czuli tym razem cudownego
zapachu pól, ale widoki za oknem sowicie im to wy
nagradzały.
W miarę jak zbliżali się do miejsca przeznaczenia,
Rick stawał się coraz bardziej niespokojny. Fakt, że
znowu ujrzy tę kobietę, cieszył go i niepokoił.
Myślał o niej przez cały czas, chociaż wiedział, że
to szaleństwo. Stale miał przed oczami jej śliczną twarz
okoloną ciemnymi włosami, zapach kwiatów i słońca,
jaki z niej emanował i sposób, w jaki odnosiła się do
jego dziecka.
Od pobytu w jej domu Toby się zmienił. Rick zerk
nął na syna, a ten, o dziwo, odwzajemnił jego spoj
rzenie.
- Cieszysz się, że tam jedziemy? - zapytał.
Usta dziecka lekko drgnęły, ale nie wydobył się
z nich żaden dźwięk.
Natalie czekała na nich na trawniku przed domem,
dokładnie tak, jak to sobie Rick wyobrażał. Włosy mia
ła spięte w koński ogon i wyglądała jak marzenie każ
dego amerykańskiego chłopaka. Prześliczna, radosna
„dziewczyna z sąsiedztwa".
W niczym nie przypominała dziedziczki wielkiej
fortuny. Rzuciła psu trzymany w ręku patyk i poma
chała im ręką na powitanie. Patyk poszybował w po
wietrzu, pies puścił się za nim w pogoń, a Natalie pod
biegła do samochodu.
Rick opuścił szybę.
40
Podeszła bliżej i poczuł zapach kwiatów i piżma.
Podniecenie spadło na niego jak nagła ulewa.
Z opresji wybawił go Bernie. Odnalazł patyk i właś
nie wesoło meldował o aporcie.
Toby wyskoczył z samochodu, podbiegł do psa
i objął go małymi rączkami.
Rick napotkał wzrok Natalie; uśmiechnęła się do
niego, wyraźnie wzruszona. Ona też zauważyła, co
dzieje się z dzieckiem. Jeszcze przed chwilą pożądał
jej jak nikogo dotąd; teraz - ją wielbił. Nie miał wąt
pliwości, że ta kobieta i jej pies mają w sobie jakąś
magię, którą szczodrze obdarzają jego dziecko. Toby
podniósł patyk i z psem przy nodze wędrował już po
trawniku.
- Chodźmy - rzekła Natalie. - Trzeba się rozpa
kować.
Automatycznie otworzył bagażnik i wyjął walizki,
a Natalie sięgnęła po torby z artykułami spożywczymi.
Poszli w stronę domu, jakby robili to razem od lat.
Parter został przemeblowany. W gabinecie Natalie
urządziła sypialnię dla chłopca.
- Pomogła mi służba z domu ojca - wyjaśniła. -
Znieśli potrzebne rzeczy z górnej sypialni.
Rick podszedł do łóżka nakrytego narzutą w samo
lociki.
- Nie widziałem tego na górze.
Natalie zarumieniła się.
- Dobrze, powiem całą prawdę. Kupiłam tę narzutę
dla Toby'ego. I tę lampę też. - Na nocnym stoliku stała
lampka w kształcie samolotu. Pod sufitem unosił się
41
papierowy szybowiec. - Pomyślałam, że mu się spo
doba.
Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie, rozdzieleni
szerokością łóżka. Rick poczuł, że brakuje mu tchu.
- Zadałaś sobie tyle trudu...
- To nic takiego.
- Chciałbym ci zwrócić pieniądze za dodatkowy
wydatek.
- Nie ma mowy. - Z filuternym uśmiechem poło
żyła palec na ustach. - Ani słowa więcej. Chodźmy
kończyć rozpakowywanie.
Opuściła pokój tak szybko, że nawet nie zdążył
zaprotestować. Przez chwilę stał bez ruchu, wpatrzo
ny w papierowy szybowiec unoszony lekkim po
wiewem klimatyzacji, a potem posłusznie poszedł za
Natalie.
Pół godziny później samochód stał zaparkowany
w garażu, obok samochodu gospodyni. Rick wskazał
torby z zakupami.
- Przywiozłem trochę jedzenia. Lunch zjemy na po
kładzie „Lady Kate".
- Doskonały pomysł.
Wskazała mu spiżarnię i przyłapała się na myśli,
że nieco zbyt szybko przyzwyczaja się do obecności
tego mężczyzny w swoim domu. Problem w tym, że
Rick tym razem wyglądał jeszcze atrakcyjniej niż przed
dwoma tygodniami. Miał jeszcze bardziej błękitne
oczy, jeszcze szersze ramiona i jeszcze ładniej się
uśmiechał. Tak czy owak, za każdym razem, kiedy to
robił, czuła skurcz żołądka. Chcąc się czymś zająć,
42
podeszła do lodówki i wyjęła z niej cienko pokrojoną
szynkę, musztardę i duży słój ogórków.
- Co robisz?
Usłyszała głos Ricka i ujrzała go w drzwiach wio
dących do spiżarni. Uświadomiła sobie, że zamierzała
zrobić mu kanapkę, i bezradnie spojrzała na trzymane
w dłoniach produkty.
Po prostu tak zareagowała na słowo „lunch". Za
pomniała tylko, że on jest lokatorem, a ona właści
cielką domu i że w umowie nie ma słowa o tym, że
będzie mu szykować jedzenie.
Jest niepoprawna! Beznadziejna i głupia! Czy nigdy
się nie nauczy, że nie wolno mężczyznom usługiwać?
Tak właśnie traktowała Joela. Kiedy nie miał pieniędzy,
pożyczała mu „na święty nigdy"; porządkowała mu pa
piery i sprzątała gabinet, robiła zakupy i czekała do
późna z kolacją.
I była szczęśliwa, kiedy wreszcie się zjawiał, z nie
odmiennym: „co dzisiaj jemy?" na ustach.
Rick nie zrozumiał jej zakłopotania.
- Wszystko gotowe - oznajmił z uśmiechem. -
Kupiłem, co trzeba w Minneapolis.
- Tak? - zapytała niezbyt rozsądnie.
- Zapakowali mi wszystko w piękny piknikowy
koszyk - dodał. - O nic nie musisz się martwić. Mam
plastikowe talerze i sztućce. Wszystko czeka na ganku.
Musiałaś nie zauważyć.
- Rzeczywiście. - Czuła, że się rumieni i szybko
odwróciła się ku lodówce. Schowała z powrotem szyn
kę i słoiki i starannie zamknęła drzwiczki, by zyskać
43
na czasie. - Teraz cię na chwilę przeproszę, mam coś
do zrobienia.
Chciała odejść, ale zawód, jaki dostrzegła w jego
oczach, sprawił, że została.
- Szkoda. Miałem nadzieję, że z nami popłyniesz.
- Naprawdę?
Miał takie piękne usta i cudowne, lekko kręcone
włosy. Kiedy całuje, można je gładzić dłońmi...
- Natalie?
- Tak? Słucham.
- Popłyń z nami, proszę.
- Nie mogę. Naprawdę. Mam tyle różnych... Do
brze, jadę z wami!
Uśmiechnął się jak anioł.
- Cudownie!
- Tylko się przebiorę, bo wyglądam jak kocmołuch.
Rick zrobił krok w jej stronę.
- Wyglądasz ślicznie, ale jeśli chcesz się przebrać,
poczekam, ile będzie trzeba.
Cofnęła się w popłochu. Nie powinna była się zgo
dzić na tę wycieczkę. Wynajęła mu dom; za dwa mie
siące Rick się wyprowadzi, i koniec. Niepotrzebnie
wszystko komplikuje.
- Za pięć minut będę gotowa - powiedziała, zmie
szana jego spojrzeniem.
Rick stanął na środku kuchni.
- To ja w tym czasie poszukam Toby'ego i psa.
- Bardzo dobrze.
Nagle, wyprowadzona z równowagi tą niewinną
wymianą zdań, zakręciła się w miejscu, nie wiedząc,
44
co począć, a potem tyłem zaczęła się cofać do holu.
Jego wzrok uświadomił jej, jak pociesznie musi wy
glądać. Odwróciła się i szybko wbiegła na górę.
Zeszła po dwudziestu minutach przebrana i odświe
żona. W białych szortach, czerwonej koszulce i san
dałkach czuła się znacznie lepiej. Dobrze zrobił jej
zwłaszcza chłodny prysznic.
Wystarczyło jednak, że Rick uśmiechnął się na jej
widok i powiedział, że wygląda ślicznie, a zarumieniła
się jak pensjonarka.
Wszyscy czworo zeszli na przystań i Natalie wy
prowadziła jacht z portu. Rick umieścił zapasy w ka
binie i po chwili zastąpił Natalie za sterem.
Wypłynęli na jezioro i zgasili silnik, pozwalając
jachtowi łagodnie dryfować po jeziorze. Potem zasiedli
na pokładzie do pieczonego kurczaka i sałaty. Toby
raz po raz rzucał Berniemu smakowite kąski.
- Nie dawaj mu tyle, bo utyje - roześmiał się Rick.
- I tak jest już za gruby - zawtórowała mu Natalie.
- Niedługo nie zmieści się w drzwiach domu.
- Jacht nie wytrzyma jego ciężaru - dorzucił Rick.
- Pomost się pod nim załamie - dodała Natalie.
Toby popatrzył na nich uważnie i spokojnie oddał
psu ostatni kawałek kurczaka.
Dorośli, najedzeni i napojeni, rozsiedli się wygod
nie po posiłku na pokładzie, a Toby z psem poszli na
dziób.
- Tam - odezwała się Natalie, wskazując dłonią
widoczną linię brzegu - jest dom moich rodziców.
45
Między drzewami Rick dostrzegł kolumny, biały za
rys tarasu i odblask słońca w wielkich oknach. Sie
dziba rodu prezentowała się imponująco.
- Bardzo piękny.
Natalie posmutniała, jakby cień szarością osnuł jej
zaróżowioną buzię. Dawniej był to dom rodzinny. Te
raz mieszkał tam tylko jej ojciec i kilka osób ze służby.
Rozmawiała z nim tego dnia, kiedy poprosiła o pomoc
przy przestawianiu mebli, i nie mogła zapomnieć jego
głosu. Brzmiał obco i dziwnie, jak głos kogoś, kto nie
ma nic do stracenia i topi smutki w alkoholu. Mimo
postanowienia, że już nigdy nie będzie pełnić w ro
dzinie roli powiernika, zapytała, czy wszystko w po
rządku.
- Oczywiście! - odparł Jake i roześmiał się z przy
musem. - W jak najlepszym, tylko pamiętaj, nie wierz
w to, co wypisują o mnie w gazetach.
Teraz, siedząc z Rickiem na pokładzie, opowiadała
mu o dawnych czasach.
- Spędzaliśmy w nim więcej czasu niż w naszym
domu w mieście. Tutaj zbierała się cała rodzina. Przy
jeżdżaliśmy na weekendy nawet w środku zimy, kiedy
nie można było nosa wytknąć z domu. No i oczywiście
w lecie. Babcia Kate z dziadkiem Benem mieszkali tu
do jego śmierci dziesięć lat temu. Kiedy byłam mała,
moja ciocia Rebeka... Jest najmłodszą córką moich
dziadków, pewnie o niej słyszałeś?
- Rebeka Fortune? Ta pisarka?
- Tak. Ona też była jeszcze mała, jest ode mnie
starsza tylko o kilka lat. Wtedy tu mieszkała. Przyjeż-
46
dżał też wuj Nathaniel ze swoimi dziećmi. Zawsze było
pełno ludzi, wspaniale się bawiliśmy.
Rick słuchał jej z uśmiechem.
- Ile masz rodzeństwa?
- Trzy siostry i jednego brata - odparła.
- To bardzo duża rodzina.
W jego głosie zabrzmiała zazdrość i zauważyła to.
- Tak - przyznał - zazdroszczę ci. Całe życie by
łem jedynakiem.
- Chciałeś mieć rodzeństwo?
- Jeszcze jak!
Natalie zamyśliła się.
- A ja nieraz chętnie bym zrezygnowała z niektó
rych osób - wyznała po chwili.
- Konkretnie z kogo?
Roześmiała się.
- Chyba nie sądzisz, że ci powiem!
- Pewnie, że mi powiesz. No, śmiało.
- W takim razie zdradzę ci: z bliźniaczek, Allie
i Rocky.
- Allie, o ile wiem, jest modelką.
Natalie skinęła głową.
- Tak, a Rocky jest do niej podobna jak dwie kro
ple wody. Są po prostu identyczne i zjawiskowo pięk
ne. Tylko że Rocky wcale tego nie wykorzystuje. Jest
świetnym pilotem, zupełnie jak babcia Kate.
- A dlaczego chętnie byś się ich pozbyła?
Zerknęła na niego łobuzersko.
- Muszę powiedzieć?
- Tak- Wyrzuć to z siebie.
47
Parsknęła śmiechem.
- W takim razie wyznam całą prawdę i tylko pra
wdę. Byłam o nie potwornie zazdrosna! One czytały
we własnych myślach! Łączyło je coś, co mają tylko
bliźnięta. Miały własny świat, do którego nikt nie miał
dostępu. I chociaż były ode mnie młodsze o dwa lata,
to ja zabiegałam o ich względy, a nie one o moje.
- Jednym słowem, zazdrościłaś im, że mają siebie.
- Tak, ale to nie wszystko.
- A co jeszcze?
Mówiła i mówiła, a on uważnie słuchał.
- Dlaczego ja ci to wszystko opowiadam? - zdzi
wiła się w końcu.
- Bo cię zapytałem. Mów dalej.
- Przecież to nieważne.
- Dla mnie bardzo.
Uwierzyła, chociaż nie powinna, i znowu usłyszała
swój ściszony głos.
- One były doskonałe, piękne i mądre, i odważne.
Gdziekolwiek się pojawiły, roztaczały dokoła siebie
niezwykłą atmosferę. Wszystko nagle stawało się jakieś
inne i podniecające. I wiesz co?
Zachęcił ją wzrokiem, aby mówiła dalej.
- One w dalszym ciągu takie są. Prześliczne i in
teligentne, przebojowe i ekscytujące. Moja starsza sio
stra, Caroline, też jest niezwykła. Tylko ja jedna jestem
nudziarą w naszej rodzinie.
Rick skrzywił się.
- Skończyłaś już prawić sobie komplementy?
Zbliżył ku niej twarz i prawie zetknęli się nosami.
48
Poczuła zapach wody po goleniu i pomyślała, że Rick
pachnie tak samo dobrze jak wygląda.
- Wcale nie jesteś nudna.
Skinęła posłusznie głową; on jest wspaniały. Zbyt
wspaniały jak na mnie, natychmiast ostrzegła się w du
chu. Od takiego faceta najlepiej trzymać się z daleka.
Cofnęła się gwałtownie.
- Musimy chyba zarzucić kotwicę - oznajmiła rze
czowo. - Albo włączyć silnik. Znosi nas, za bardzo
zbliżyliśmy się do brzegu.
Włączyli silnik i Toby z dumą stanął obok ojca za
kołem sterowym. W zatoce rzucili kotwicę i wrócili
na dawne miejsca na pokładzie.
- A ty masz rodziców? - zapytała Natalie.
Rick pokręcił głową.
- Zginęli, kiedy byłem nastolatkiem. W pożarze
spowodowanym krótkim spięciem w przewodach elek
trycznych. Spłonął cały nasz dom. Ja się uratowałem,
pomogli mi sąsiedzi. Wyniosłem mamę, ale ojca nie
mogłem znaleźć.
Zamilkł i zapatrzył się w wodę.
Natalie położyła rękę na jego dłoni.
- Strasznie ci współczuję.
Spojrzał na jej dłoń.
- To było bardzo dawno temu. Zamieszkałem po
tem z ciotką i wujem, ale oni też nie mieli dzieci. Za
wsze chciałem mieć rodzeństwo. Ale wiesz, jak to jest
z marzeniami...
Spojrzał jej w oczy, odwrócił dłoń i splótł palce
z jej palcami. Ten pozornie niewinny gest zrobił na
49
niej niesamowite wrażenie. Było w nim coś tak intym
nego i podniecającego, że poczuła kropelki potu na
skórze.
Odważyła się spojrzeć mu w oczy i zobaczyła, że
Rick z uśmiechem patrzy na coś za jej plecami. Od
wróciła się.
Bernie leżał na pokładzie i spał, a Toby, przytuli
wszy małą ciemną główkę do boku psa, również po
grążony był w głębokim śnie. Oddychali spokojnie
jednym rytmem.
Natalie znowu wróciła spojrzeniem do Ricka. Sie
dzieli tak, trzymając się za ręce i popatrując na ufnie
śpiące dziecko, zupełnie jakby to była najzwyklejsza
rzecz na świecie.
A przecież wcale tak nie było.
Natalie! - surowo upomniała samą siebie. Czyś ty
zwariowała! Przecież za chwilę zaczniesz go opierać,
karmić i oprzątać, jak to masz w zwyczaju. Zapomnia
łaś o wszystkich swoich postanowieniach?
Doskonale o nich pamiętała. Problem w tym, że
„oprzątanie" Ricka i jego syna wcale nie wydawało
jej się takie straszne! A powinno. Przecież dopiero co
uwolniła się od Joela. To znaczy, raczej Joel uwolnił
się od niej. Zresztą nieważne: jest wolna i nie zamierza
znowu się pakować w jakąś historię.
Zwłaszcza z tym mężczyzną, zbyt atrakcyjnym
i zbyt dobrym dla niej. Wysunęła rękę z jego dłoni
i zapanowało niezręczne milczenie. Rozejrzała się roz
paczliwie w poszukiwaniu pretekstu do rozmowy i uj
rzała niebiesko-biały jacht, zakotwiczony dość daleko,
50
wystarczająco jednak blisko, by zauważyć dwie postaci
na pokładzie. Zapragnęła nagle być tam z nimi, daleko
od Ricka.
- Natalie? - Jego głos zabrzmiał znowu zbyt bli
sko. - Wszystko w porządku?
- Tak - odparła, nie patrząc mu w oczy.
Wbiła wzrok w tamtą łódź, żeby nie musieć patrzeć
na tego mężczyznę. Czuła jego wzrok na swojej twarzy
i nie wiedziała, jak długo to wytrzyma. Odrzuciła wło
sy na plecy; upał stawał się nie do zniesienia.
- Gorąco - szepnęła.
- Bardzo - przytaknął po chwili milczenia, które
znowu podniosło temperaturę o kilka stopni.
- Ludziom na ogół się wydaje - odezwała się,
z trudem wymawiając słowa - że tu u nas panują
wieczne śniegi, a przecież i my mamy gorące lata.
- Bardzo gorące.
Sięgnęła do kieszonki szortów, żeby zająć czymś
ręce, i wyjęła elastyczną opaskę. Zebrała włosy w koń
ski ogon i głęboko westchnęła.
- Tak lepiej - powiedziała i nareszcie na niego
spojrzała.
Popełniła błąd. W jego oczach ujrzała coś, co po
winno ją skłonić do krzyknięcia „nie!", chociaż cała
jej istota mówiła „tak". Wiedziała, że teraz musi szybko
coś powiedzieć, ale nie miała pojęcia co. Pierwszy
przerwał milczenie Rick, i to też niezbyt zręcznie.
- Bardzo długo byłem sam...
Zerknął na uśpione dziecko i teraz on zaczął opo
wiadać.
51
- Moją żonę, Vanessę, poznałem na przyjęciu
u znajomych. Pobraliśmy się w rok później. Bardzo
dużo pracowałem i chyba ją zaniedbywałem. Urodził
się Toby, ale jemu też nie poświęcałem zbyt wiele cza
su. Kiedy skończył roczek, Vanessa rozwiodła się ze
mną i przeprowadziła do Louisville, do swojej owdo
wiałej matki. Zabrała dziecko i widywałem je bardzo
rzadko. Sądziłem, że praca to wszystko i chyba byłem
kiepskim ojcem. Może właśnie dlatego postanowiłem
teraz poświęcić mu cały swój czas, żeby naprawić daw
ne błędy.
- Zrobiłeś bardzo dobry początek.
- Dziękuję.
Zamilkli, ale teraz cisza zrobiła się nieco łatwiejsza
do zniesienia.
- A ty?
- Pytasz, czy miałam męża?
- Tak.
- Nigdy.
- A kogoś w tym rodzaju?
Opowiedziała mu o Joelu; jak się poznali w szkole
w Travistown i jak spędzili razem pięć długich lat. Jak
Joel z nią zerwał miesiąc temu i jak strasznie wtedy
cierpiała.
- A teraz czuję się świetnie i zamierzam wykorzy
stać odzyskaną wolność - oznajmiła na zakończenie.
- Dlatego wyruszasz w tę daleką, egzotyczną po
dróż?
Natalie z zapałem przytaknęła.
- Tak. Będę szaleć, nigdy nie odwołam się do roz-
52
sadku i raz na zawsze zapomnę o rodzinie i obowiąz
kach.
Rick nie spuszczał z niej oczu, chłonąc każde jej
słowo i może dlatego żadne z nich nie zauważyło, że
Toby ześliznął się z psiego futra. Bernie wstał i usiadł
ze wzrokiem wbitym w niebiesko-białą łódź unoszącą
się na jeziorze za prawą burtą.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Za pierwszym razem ci się udało - powiedział
Sterling z przyganą w głosie - ale nie przeciągaj stru
ny, Kate. Czy mogłabyś łaskawie zostawić tę lornetkę
w spokoju? Jesteśmy bardzo blisko, słońce odbite
w soczewkach przyciągnie ich uwagę i będzie nie
szczęście.
Kate bez słowa wskazała mu parasol nad głową.
- Przecież siedzę w cieniu - objaśniła, starannie
regulując lornetę.
Zupełnie wyraźnie mogła teraz zobaczyć swojego
ukochanego psa. Bernie leżał na pokładzie z oczami
utkwionymi w jej kierunku. Skierowała lornetkę nieco
bardziej w prawo i ujrzała tył głowy Ricka Daltona
i delikatny profil Natalie. Siedzieli bardzo blisko sie
bie, pogrążeni w rozmowie.
- Kate, proszę. - Sterling podszedł i stanowczym
ruchem odebrał jej sprzęt.
- Daj spokój - próbowała protestować, ale bez efe
ktu.
Sterling już był na rufie i chował lornetkę do po
krowca.
Potem usiadł obok Kate, nie kryjąc satysfakcji.
- Niech ci będzie - westchnęła i chusteczką otarła
54
pot z czoła. - Tak czy inaczej, jest za gorąco, żeby
się kłócić.
- Dobrze wiesz, że niepotrzebnie tu przypłynęli
śmy.
Machnęła ręką.
- Wiem, wiem, ale nie mogłam się powstrzymać.
- Poklepała go po dłoni. - Zrozum, musiałam zoba
czyć tego człowieka i jego syna.
- No i co?
- No i jestem zadowolona. Podobają mi się. Zo
baczysz, wystarczy poczekać.
Sterling odchrząknął.
- Skoro tak sądzisz, niech się dzieje, co chce. Ma
my niestety poważniejsze sprawy na głowie, niż Na
talie i jej romanse.
- Miłość jest najważniejsza - obruszyła się Kate.
Spojrzał na nią poważnie.
- Wiesz, co się dzieje na giełdzie z naszymi akcja
mi? Wczoraj...
- Dobrze wiem, jak to wyglądało wczoraj.
- Akcjonariusze są przerażeni. A nasi pracownicy
zupełnie zdezorientowani. Nikt niczego nie kontroluje.
Skład eliksiru...
Ruchem ręki nakazała mu, by zamilkł.
- Wiem, wiem, nie musisz mi o tym przypominać.
Sama opracowała tajemniczą formułę eliksiru,
z którego miano produkować krem powstrzymujący
proces starzenia. Wkrótce potem ktoś wykradł ją z la
boratorium. Zapewne ta sama osoba podłożyła ogień,
próbowała zamordować Kate i nasłała faceta, który
55
miał porwać Allie. Na razie nic nie wskazywało na
to, że czarna seria się skończyła. Przeciwnie.
- Wyszliśmy cało z niejednej opresji - wojowni
czo oświadczyła Kate. - Teraz też damy sobie radę.
Sperling Foster był bardziej sceptyczny.
-
Tym razem sytuację pogarsza fakt, że twoi sy
nowie skaczą sobie do gardła. Nathaniel zawsze my
ślał, że zarządzałby firmą lepiej od brata, a wziąwszy
pod uwagę, co ostatnio wyprawia Jake, nie można nie
przyznać mu racji.
Kate chyba nie doceniała powagi sytuacji.
- Jakoś to przeżyjemy.
- Czas nie pracuje dla nas. Ponadto mamy na gło
wie tę pannę Ducet.
- Tak, to jest problem.
- Chyba nawet więcej - skrzywił się Sterling. - Ta
kobieta bardzo sprawnie manipuluje prasą. Udziela wy
wiadów na prawo i lewo i głosi, że rodzina nie chce
jej zaakceptować.
Kate pokręciła głową.
- Rodzina nie ma wobec niej żadnych zobowiązań,
ponieważ ta osoba nie ma z nami nic wspólnego. Nie
jest moją córką.
Co do tego Kate nie miała żadnych wątpliwości.
Zaginione dziecko, bliźniak maleńkiej Lindsay, było
chłopcem. Wiedzieli o tym tylko rodzice. Gdy nie
mowlę porwano, FBI utajniło wszystkie informacje dla
dobra śledztwa i opinia publiczna nigdy się nie do
wiedziała, jakiej płci było zaginione bez śladu dziecko.
Obecnie, w związku ze zniknięciem całej dokumenta-
56
cji, tylko Kate i porywacze znali prawdę. Jedynie Kate
mogła swoim oświadczeniem położyć kres finansowym
żądaniom oszustki.
- W obecnej sytuacji każda prasowa nagonka wy
rządza nam wielką krzywdę - napomknął Sterling.
Zerknął na swą rozmówczynię, jakby wzrokiem
chciał podkreślić sugestię zawartą w tym zdaniu.
- Jeszcze nie pora. - W głosie Kate brzmiała de
terminacja. - Pozwolimy pannie Ducet się rozhulać
i dopiero później damy jej po łapach. Na razie niech
pokaże, co ma w ręku. Musimy się przekonać, czy coś
ją łączy z innymi naszymi kłopotami, z pożarem, z ka
tastrofą lotniczą i tak dalej.
Sterling Foster spojrzał na nią ze zrozumieniem.
- Może masz rację. Ja ostatnio zrobiłem się ner
wowy, ale nie mogę się opanować. Trochę tego za dużo.
Uśmiechnęła się do niego.
- Cierpliwości, mój drogi. Trzeba przecież się do
wiedzieć, kto nam ostatnio tak miesza szyki.
Sterling zapatrzył się w gładką taflę wody.
- Martwię się o Jake'a - oznajmił po chwili mil
czenia. - Bardzo się o niego niepokoję. Zachowuje się
jak człowiek kompletnie zdesperowany.
- Pojedź do niego i spróbuj się czegoś dowiedzieć.
Sterling westchnął.
- Jake jest twoim synem i sama najlepiej wiesz,
że niełatwo coś od niego wyciągnąć.
Kate wstała.
- Wymyśl coś. Rób, co chcesz, ale dowiedz się,
co go gnębi i wszystko mi opowiedz - oświadczyła
57
tonem nie znoszącym sprzeciwu i energicznym kro
em udała się na rufę.
- Kate, zostaw to...
Nie posłuchała go. Wyjęła lornetę z pokrowca
i skierowała ją w kierunku jachtu.
- Jesteś niesamowita.
Uśmiechnęła się i nie odpowiedziała, wpatrzona
w mężczyznę i kobietę na pokładzie „Lady Kate".
Siedzieli obok siebie, rozkoszując się ciszą.
W pewnej chwili Natalie wychyliła się za burtę, jak
by czegoś wypatrywała w gładkiej tafli jeziora.
- Na co tak patrzysz? - zapytał Rick, spoglądając
w tę samą stronę.
- Czegoś szukam - odparła, nie zwracając ku nie
mu głowy.
Uśmiechnął się.
- A czegóż to pani szuka, panno Fortune?
Natalie zmrużyła oczy.
- Dobrego potwora z jeziora Travis.
- Kogo?
Westchnęła i wydęła wargi jak mała dziewczynka.
- Dziadek Ben zawsze mówił, że w naszym jezio
rze mieszka dobry potwór. Zabierał mnie na wycieczki
i szukaliśmy jakiegoś znaku na wodzie.
Zwróciła ku niemu wzrok i głęboko spojrzała mu
w oczy. Uśmiechnęli się jednocześnie, a potem wzrok
Ricka powędrował ku jej ustom. Wiedziała, że zamie
rza ją pocałować i bardzo tego pragnęła. Jego poca
łunek musi być wspaniały, czuły i podniecający...
58
Odsunęła się gwałtownie. Nie wolno jej popełnić
kolejnego błędu. Jest naiwna, nie zna go i nie może
wierzyć swojemu sposobowi osądzania ludzi.
- Natalie, ja... - zaczął.
- Musimy wracać - wtrąciła szybko.
Odwrócił głowę i jego wzrok padł na puste miejsce
na pokładzie.
- Gdzie oni są? - Po psie i chłopcu nie było śladu.
Rick zerwał się gwałtownie. - On nigdy tak sam nie
odchodzi!
Natalie również wstała.
- Na pewno są w środku.
Rick otwierał już drzwi kabiny.
Bernie siedział pod schowkiem w kuchennej części
kabiny. Zwrócił łeb ku Natalie i poskrobał łapą
w drzwiczki. Rick otworzył je jednym ruchem.
W środku znajdował się Toby, skulony, z podkurczo
nymi nogami i głową schowaną w dłoniach.
- Synku, chodź.
Dziecko bez słowa skuliło się jeszcze bardziej.
- Chodź, Toby...
Kupka nieszczęścia ani drgnęła. Rick obejrzał się
i bezradnie spojrzał na stojącą za nim Natalie.
- Czasem tak robi - wyjaśnił. - Szuka sobie miej
sca, żeby się schować. Doktor mówi, żeby się tym nie
przejmować.
Wyglądało na to, że Natalie ma jakiś pomysł.
- Idź tam do niego.
Rick zamrugał powiekami.
59
- Co mam zrobić?
- Usiądź obok.
W jego wzroku niedowierzanie mieszało się z iry
tacją.
- Zrób to. Wiem, co mówię. - W jej głosie za
brzmiała pewność, której wcale nie miała. Mogła tylko
mieć nadzieję, że jej pomysł poskutkuje. Podświadomie
czuła, że zrozpaczone dziecko dobrze zareaguje na mil
czącą obecność kogoś bliskiego, kto wejdzie do jego
świata. - Idź do niego, Rick.
Zawahał się, a potem niechętnie ukląkł i na kola
nach wczołgał się do schowka.
- Posuń się, synku, posiedzę przy tobie.
Miejsca było tak mało, że udało mu się wsunąć tylko
ramiona i głowę. Z tyłu usłyszał głos Natalie.
- Nie będę wam przeszkadzać. Posiedźcie tak so
bie, a ja doprowadzę „Lady Kate" do portu.
Usłyszał, jak kobieta i pies opuszczają kabinę; na
stępnie' dobiegł go odgłos podnoszonej kotwicy
i dźwięk zapuszczanych silników. Chłopiec przytulił
się do ściany.
- Jesteś tu bezpieczny, synku, prawda? - szepnął
Rick, nie czekając na odpowiedź.
Doktor Dawkins mówiła, że nie należy się przej
mować tym, że Toby chowa się w małych pomiesz
czeniach. Daje mu to poczucie bezpieczeństwa i przy
nosi chwilową ulgę. Mimo to, Ricka zawsze w takiej
sytuacji ogarniała panika i dojmujące poczucie bezrad
ności. Tym razem, na domiar złego, wbity w schowek,
z wystającą na zewnątrz tylną częścią ciała, czuł się
60
jak idiota. Ale przecież poradziła mu to sama Natalie,
a ona jak nikt wyczuwała nastroje jego syna.
Pochylił głowę i przez chwilę myślał, że uległ ha
lucynacji: poczuł we włosach małe paluszki dziecka.
Toby wyraźnie próbował przyciągnąć go do siebie.
Powstrzymał oddech i pozwolił dziecku działać. Po
chwili jego głowa spoczęła na małych chudych kolan
kach syna. Tkwił tak bez ruchu, z zesztywniałym kar
kiem i bólem w plecach, dopóki jacht nie wpłynął do
przystani.
Kiedy silniki ucichły, wypełzł powoli ze schowka,
a Toby wyczołgał się za nim. Jego buzia była jak zwy
kle blada i niewzruszona. Tym razem jednak Ricka to
nie zabolało. Wiedział, że w ciemnym schowku syn
nawiązał z nim kontakt.
Natalie czekała na nich na pokładzie.
- Wszystko w porządku? - zapytała.
- Tak - odparł z przekonaniem w głosie.
Na niebie zebrały się chmury. Ledwo zdążyli za
cumować jacht i zabrać rzeczy, zaczęło padać.
Rick wystawił twarz na krople deszczu i pomyślał,
że los pozwolił mu spotkać zupełnie niezwykłą osobę.
W Natalie jest magiczna siła; co do tego nie miał wąt
pliwości.
Dwa tygodnie, które mieli spędzić razem, wydały
mu się nagle strasznie krótkie i zapragnął zostać z nią
na zawsze. Zafascynowała go, a przecież przez ostatnie
cztery lata przyrzekał sobie, że już nigdy nie pozwoli
na to żadnej kobiecie. Po związku z Vanessą pozostało
w nim zbyt wiele goryczy. Ale Natalie to nie Yanessa,
61
Natalie jest zupełnie inna i, prawdę mówiąc, nie przy
pomina żadnej znanej mu kobiety. Bardzo by chciał
poznać ją lepiej...
Nie pozwoliła mu się pocałować, tam, na jachcie.
Nic dziwnego, pewnie zbytnio się pośpieszył. Do takiej
kobiety jak ona trzeba zbliżać się powoli i ostrożnie.
Ma jeszcze trochę czasu. Wiele rzeczy może się wy
darzyć, jak się tak mieszka razem, w jednym domu
przez dwa tygodnie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Tymczasem Natalie, wychodząc z tych samych
przesłanek, dochodziła do zupełnie odmiennych wnio-
sków. Fascynacja Rickiem stanowiła zagrożenie i na-
leżało się ubezpieczyć. Skoro mają przez pewien cza;
mieszkać razem, trzeba przede wszystkim zachować
odpowiedni dystans.
Zaraz po powrocie schroniła się na górze w swoim
pokoju i zadzwoniła do ciotki Lindsay. Lindsay For-
tune Todd z zawodu była lekarzem i wraz z mężem
i dwojgiem dzieci mieszkała po drugiej stronie zatoki
Ich duże, wygodne domostwo znajdowało się nieopo
dal rodzinnej rezydencji. Ciotka Lindsay pracowali
w szpitalu w Minneapolis i było bardzo trudno zastać
ją w domu. Tego dnia, na szczęście, właśnie wróciła
- Cześć, Natalie. Gdzie się podziewałaś?
W jej głosie brzmiała lekka wymówka; Natalie dłu
go się nie odzywała, bo odkąd przysięgła sobie nie
mieszać się do rodzinnych spraw, starała się trzymać
na uboczu. Teraz jednak problemy rodziny wydały jej
się niczym w porównaniu z zagrożeniem owiązanym
z parą pewnych niebieskich oczu...
- Nie wpadłabyś do nas? Robimy grilla. Może nie
będzie padać...
63
Natalie chętnie przyjęła zaproszenie i zeszła na dół.
- Idę do ciotki na kolację - oznajmiła Rickowi.
Siedział w salonie, przeglądając prasę; Toby patrzył
w telewizor, a Bernie leżał obok niego.
- Baw się dobrze - rzekł Rick życzliwie i serce
Natalie podskoczyło w piersi jak szalone.
Nie wyglądał na zmartwionego i pomyślała, że mo
że niepotrzebnie przed nim umyka. Ze strony takiego
faceta jak Rick chyba nie grozi jej żadne niebezpie
czeństwo. Niestety...
Niebo się rozpogodziło i deszcz ustał. Natalie pod
jechała pod dom ciotki i ze zdziwieniem spostrzegła
nieznany sportowy samochód zaparkowany na
podjeździe. Zaciekawiona, zapukała i otworzono jej
natychmiast. W drzwiach stała nieco gorsza wersja
ciotki Lindsay, z nieco zbyt silną trwałą i nieco zbyt
czerwonymi, długimi paznokciami. Tracey Ducet!
Miała przed sobą kobietę stanowiącą ucieleśnienie
Jednego z problemów rodu Fortune'ów, pannę Ducet,
która od pewnego czasu podawała się za zaginioną
bliźniaczą siostrę ciotki Lindsay. Zza jej ramienia wy
glądał Wayne, jej narzeczony.
Obok, z kwaśnymi minami, stali gospodarze.
- Jak się masz, Natalie? - zaszczebiotała Tracey
i ucałowała gościa w policzek.
Natalie wstrzymała oddech, żeby nie zaciągnąć się
zapachem podłych perfum.
- Wpadłam na chwilę - ciągnęła Tracey - żeby się
zobaczyć z moją siostrzyczką.
64
Rzuciła „siostrzyczce" ciepłe spojrzenie, które padł
w pustkę. Lindsay wyraźnie nie czuła się „siostrzycz-
ką" uzurpatorki.
- Teraz musimy już lecieć - oświadczył Wayne.
Miał białe spodnie, obfitą ciemną czuprynę i przy-
pominął nędzną namiastkę Elvisa Presleya.
- No to pa! - Tracey pomachała zebranym dłonie
wyposażoną w karminowe szpony i odpłynęła w stro
nę sportowego wozu.
W holu zapadła cisza.
- Czego chciała? - przerwała milczenie Natalie.
- A jak myślisz? - odpowiedział Frank znużonym
głosem. - Zgadnij. Takie długie słowo, zaczyna się na
literę „p".
- Przyszła po pieniądze - wyjaśniła Lindsay. -
Chciała dostać jakąś okrągłą sumkę od swojej „sio-
strzyczki", zanim sprawa spadku ostatecznie się wy-
jaśni.
Natalie przeciągle westchnęła. .
- Co jej powiedzieliście?
- Odmówiliśmy jej - twardo odparł Frank.
Z pokoju dobiegło ich wołanie sześcioletniego Car
tera.
- Mamo!
- Idę już! Idę!
Otworzyli butelkę wina, Frank przyrządził hambur
gery i przed dłuższy czas siedzieli nad brzegiem, bro
niąc się przed komarami za pomocą specjalnych świec.
Potem Frank zabrał dzieciaki do miasta na lody, a ko-
65
biety poszły do kuchni posprzątać, ponieważ tego dnia
służąca miała wychodne.
Rozmowa oczywiście zeszła na problemy rodzinne.
Lindsay bardzo się martwiła o swojego starszego brata,
Jake'a.
- Ilekroć dzwonię i chcę do niego zajrzeć, słyszę,
że właśnie jest bardzo zajęty. A to pracuje, a to wy
chodzi, i tak dalej. - Lindsay włożyła kolejny talerz
do zmywarki i ciągnęła: - Przypadkiem wpadłam
wczoraj na niego w Travistown. W ogóle mnie nie za
uważył, musiałam trzy razy zawołać. Patrzył na mnie
nieprzytomnym wzrokiem, jakby mnie nie poznawał.
Wyglądał strasznie! Podkrążone oczy, nie ogolony, za
padnięte policzki. Jakby nie spał od tygodnia. Wiem,
że po śmierci mamy miał bardzo trudne chwile, a teraz
ta historia ze sprzedażą akcji Monice Malone. Znasz
swojego ojca. Przed nikim się nie otworzy, będzie się
tak gryzł w samotności. To bardzo trudny człowiek,
mam nadzieję, że jakoś sobie poradzi.
Natalie wszystko to wiedziała i nie miała pojęcia,
co począć. Lindsay roześmiała się gorzko.
- Do tego ta koszmarna panna Ducet. Jak widzisz,
nie potrafię nawet wymówić jej imienia. Trzeba przy
znać, że na nieszczęście jest do mnie dość podobna.
Ona naprawdę może być tym, za kogo się podaje.
Ale...
Przerwała zmieszana.
- Ale co? - Natalie spojrzała w ciemne oczy ciot
ki. - Powiedz.
- Ona jest... taka...
66
- Tandetna? - podsunęła Natalie i ujrzała w my.
ślach czerwone paznokcie tamtej.
Lindsay odetchnęła z ulgą.
- Nie ja to powiedziałam. Czy uważasz, że jestem
ohydną snobką?
Natalie wzruszyła ramionami.
- To nie snobizm. Masz prawo myśleć o niej, co
chcesz.
- Myślę, że to oszustka - wycedziła sucho Lindsay.
- Wszyscy tak myślimy. Tatuś zaangażował nawet
detektywa, żeby ją prześwietlił.
- Wiem.
Śledztwo miał przeprowadzić Gabe Devereax; wy
nalazła go Rebeka. Lindsay splotła machinalnie dłonie
na piersi.
- Robi, co może, ale nie na wiele się to zdaje. Jej
rodzina zastępcza wymarła, nie istnieje nawet jej me
tryka. Ta Ducet mówi, że nigdy czegoś takiego nie
miała. - Lindsay parsknęła ironicznym śmiechem. -
Pewnie, po co jej metryka. Facetka ma trzydzieści sie
dem lat i nigdy dotąd nie potrzebowała metryki! Już
to widzę.
Natalie zamyśliła się.
- Trzeba chyba po prostu cierpliwie poczekać - po
wiedziała w końcu. - Detektyw wreszcie coś znajdzie.
Na razie nie dawaj jej ani grosza.
- Nie ma obawy. Frank mi nie pozwoli.
- Bardzo dobrze.
Natalie podeszła do bufetu i znacząco spojrzała na
stojącą na nim butelkę wina.
67
- Coś niecoś chyba w niej zostało...
- Akurat na dwie szklaneczki - dokończyła Lind-
- Wypijemy sobie nad jeziorem.
Usiadły na brzegu i zasłuchały w brzęczenie koma
rów.
- Frank i dzieci niedługo wrócą - leniwie odezwa
ła się Lindsay. - Dobrze się z tobą rozmawia. Jesteś
najrozsądniejszą osobą w całej rodzinie, Nat.
- Zawsze do usług.
Lindsay nie dostrzegła szyderstwa w głosie sio
strzenicy.
- A jak sprawa wynajmu domu? - zapytała.
- Właśnie kogoś znalazłam. Już się nawet wprowa
dził.
Ciotka wyraźnie się zainteresowała.
- On?
- Tak, nazywa się Rick Dalton, jest samotnym oj
cem, chłopczyk ma na imię Toby, Bernie za nim prze
pada.
Lindsay umoczyła usta w kieliszku.
- Bernie przepada za synem, rozumiem, a jaki jest
ojciec? Też można za nim przepadać?
Natalie rozejrzała się; nie miała ochoty odpowiadać
na to pytanie.
- Straszne tu komary...
Lindsay spojrzała na nią znacząco.
- Nie zmieniaj tematu, moja droga. Czuję w po
wietrzu romans.
- Ani mi to w głowie! - stanowczo zaprzeczyła
Natalie. - Nie wymawiaj tego słowa!
68
- Dlaczego? Zawsze byłaś romantyczna i szukałaś
prawdziwej miłości.
Natalie zapatrzyła się przed siebie.
- Nigdy mi się nie wiodło.
Ciotka spojrzała na nią uważnie.
- Ten drań, Joel, dał ci się nieźle we znaki.
- Chodzi nie tylko o niego. Tak... ogólnie nie jest
za dobrze.
- A w szczególe?
Natalie pomyślała o babci Kate, która odeszła na
zawsze, o swych skłóconych rodzicach, o krachu gro
żącym firmie, a także o pewnym samotnym męż-
czyźnie i jego nieszczęśliwym dziecku.
- Daj spokój - poprosiła cicho.
Ciotka nie nalegała.
- Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, nie musisz,
ale pamiętaj, jestem tutaj i zawsze możesz na mnie
liczyć.
Natalie uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.
Frank z dzieciakami wrócili trochę po ósmej, a po-
nieważ Lindsay nazajutrz wcześnie rano miała być
w pracy, Natalie szybko się pożegnała.
Nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić. Nie chciała
tak wcześnie wracać do domu z obawy przed spotka
niem z Rickiem. Po drodze wstąpiła jeszcze do baru,
ale nie mogła w nieskończoność grać na zwłokę. Po
stanowiła porozmawiać z tym facetem. Trzeba stawiać
sprawy jasno. Nie można przecież w nieskończoność
wynajdywać sobie pretekstów, żeby nie bywać we
69
własnym domu. Albo ustalą jakiś modus vivendi, albo
na dwa tygodnie przeniesie się do rezydencji ojca.
Nie można oczywiście wykluczyć, że nie ma żad
nego niebezpieczeństwa i wszystko jest tylko wytwo
rem jej wyobraźni. Przeczył temu jednak pocałunek,
który wisiał w powietrzu, i zauroczenie, jakie niewąt
pliwie pojawiło się między nią a jej lokatorem.
Ricka zastała przed telewizorem.
- Dobrze było? - zapytał uprzejmie.
- Tak. A gdzie Toby?
- W łóżku.
Nie wiedziała, czy czuje się rozczarowana tak ba
nalnym powitaniem, czy też docenia jego pozytywny
aspekt.
Bernie podniósł się leniwie i podszedł do niej. Po
głaskała wielki łeb i podeszła do telefonu. Machinalnie
włączyła sekretarkę.
- Natalie - usłyszała głos Joela - to ja. Skoro nie
chcesz mi dać szansy, to trudno, muszę z tym jakoś
żyć. Jest jednak pewien problem. Pamiętasz tę moją
hawajską koszulę, niebieską, z takimi palmami? Nie
mogę jej nigdzie znaleźć. Może jest u ciebie. Rozejrzyj
się, dobrze? Bardzo ją lubię i zależy mi...
Jednym ruchem skasowała dalszy ciąg nagrania,
Joela i jego hawajską koszulę. Rick siedział odwróco
ny do niej tyłem, wpatrzony w ekran. Ciekawe, czy
słyszał wynurzenia tego głupka? Może na szczęście
nie było go w pobliżu, kiedy tamten dzwonił. Wyob
raziła sobie Ricka w kuchni, przygotowującego kolację
dla siebie i syna; stoi nad zlewem i obiera, na przy-
70
kład, marchewkę... Nagle włącza się automatyczna se-
kretarka i rozlega się głos Joela!
Okropne! Trzeba położyć temu kres! Raz na za
wsze! Natychmiast!
- Bernie, idziemy na górę!
Rick nawet nie drgnął.
- Dobranoc - powiedziała.
Najwyraźniej nie był to odpowiedni moment na
szczerą, poważną rozmowę.
Tylko z powodu chorobliwej drobiazgowości przej
rzała szafę w swej sypialni, ale niebieskiej koszuli Joe
la nie znalazła.
Następnego dnia, w niedzielę, Rick postanowił zno
wu wybrać się na wycieczkę jachtem. Zaprosił Natalie,
ale grzecznie i stanowczo odmówiła. Zapytał wobec
tego, czy mogą zabrać psa.
- Jasne, uwielbia pływać łodzią.
- Świetnie się składa, dziękuję - powiedział Rick
i to było wszystko.
Natalie spędziła cały dzień w domu sama, próbując
nie myśleć, jak cudownie jest na wodzie. Po południu
spadł deszcz i zaczęła raz po raz podchodzić do okna
i spoglądać na jezioro. Po dwóch godzinach znowu
wyjrzało słońce, a jachtu jak nie było, tak nie było.
Około czwartej zabrała się do przygotowywania
kurczaka w brokułach, żeby zabić czas. Danie było już
w piekarniku, kiedy „Lady Kate" w końcu się ukazała.
Natalie stanęła przy oknie i przez dłuższą chwilę pa
trzyła, jak wielka łódź wpływa do portu.
71
Po dziesięciu minutach w kuchni pojawił się Rick.
Wszedł tylnymi drzwiami i wyglądał jak młody bóg.
Ogorzały od słońca i wiatru, z błyszczącymi oczami.
Toby i pies pomaszerowali prosto do holu.
- Toby, umyj ręce! - krzyknął Rick, a potem zwró
cił uśmiechnięte spojrzenie ku Natalie i zaczął wyj
mować resztki jedzenia, jakie zostały im z lunchu.
Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu, a po
tem odezwała się, jakby nigdy nic:
- Zrobiłam dla nas kolację, zaraz będzie gotowa.
Rick pociągnął nosem.
- Cudownie pachnie. O której siadamy?
- Za jakieś czterdzieści minut. Dobrze będzie?
Z jego miny można było wnioskować, że będzie
wspaniale.
- Wezmę tylko prysznic i nakrywam do stołu! -
zawołał i pobiegł w ślad za chłopcem i psem.
Toby z nieodłącznym Berniem u boku pojawił się
w kilka minut później. Natalie zrobiła już sałatę i sięg
nęła po sztućce.
- Czas nakrywać - powiedziała i chłopiec zrozu
miał, że prosi go o pomoc.
Niepewnym krokiem podszedł bliżej i powoli,
z wahaniem, zaczął rozstawiać na stole talerze.
- Doskonale ci idzie - pochwaliła go Natalie. - Są
dzisz, że poradzisz sobie również z serwetkami
i szklankami?
Chłopiec z powagą skinął głową. Podała mu po
trzebne przedmioty i Toby, z wysuniętym językiem,
zabrał się do pracy.
f
7 2
- Doskonale!
Kiedy zjawił się Rick, wszystko było gotowe.
- Nie musisz nakrywać do stołu - powiedziała Na
talie. - Toby już to zrobił.
Na twarzy Ricka odmalowało się zdumienie.
- Toby?
- Nakrył do stołu - wyjaśniła spokojnie Natalie.
Rick podszedł i z niedowierzaniem zaczął przyglą
dać się dziełu swojego syna.
- To... to naprawdę...
Natalie przerwała mu, kładąc rękę na jego ramieniu.
- Bardzo dobrze - dokończyła zwyczajnym gło
sem, jakby nie zaszło nic nadzwyczajnego.
Rick zrozumiał, że tak właśnie należy potraktować
wyczyn chłopca.
- To... bardzo dobrze - powtórzył za nią.
Toby uśmiechnął się nieśmiało i przeszedł do salo
niku. Włączył telewizor, a Bernie, cały czas śledzący
jego ruchy, natychmiast położył się obok.
- Potrafisz dokonać cudu - szepnął Rick do ucha
Natalie.
Lekko się odsunęła.
- Może Toby zawsze powinien pomagać w pracach
domowych - powiedziała, siląc się na obojętność.
- Może...
Wymienili porozumiewawcze uśmiechy i Natalie
dopiero teraz spostrzegła, że jej ręka nadal spoczywa
na ramieniu Ricka. Cofnęła ją, jakby się sparzyła.
Rick spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Co się stało?
73
Zrozumiała, że nawet jeśli jemu nie jest potrzebna
szczerość, to ona bardzo jej potrzebuje.
- Musimy porozmawiać - oświadczyła.
Zupełnie jakby na to czekał.
- Kiedy?
- Wieczorem. Jak Toby zaśnie.
- Czy interesuję cię jako kobieta?
Rick, siedzący na drugim końcu kanapy, przez
chwilę na nią patrzył.
- Tak - odpowiedział w końcu.
- Tak właśnie myślałam. - Natalie pokiwała głową.
- A nie chcesz, żeby tak było?
Chcę, chcę i to bardzo! - krzyknęła w duchu, ale
natychmiast się opanowała.
- Nie chcę się z nikim wiązać. Teraz po prostu nie
mogę.
Zatrzymał na niej spojrzenie swych błękitnych oczu.
- Z powodu tego faceta w hawajskiej koszuli?
Natalie żałośnie jęknęła.
- Słyszałeś?
- Stałem sobie właśnie przy zlewie i...
- ...obierałeś marchewkę?
- Nie, płukałem sałatę.
- Nieważne. - Machnęła ręką. - Tak, to był Joel.
- Twój były chłopak. Ten, co z tobą niedawno zer
wał.
- Właśnie. Ostatnio zmienił zdanie i chce wszystko
zacząć od nowa. Aleja nie chcę. Muszę teraz być sama
i wiele spraw sobie przemyśleć.
74
- Rozumiem.
Uniosła na niego wzrok, zdecydowana powiedzieć
wszystko.
- Rick, kiedy przyjechaliście tutaj po raz pierwszy,
strasznie mi się spodobaliście i bardzo chętnie wyna-
jęłam wam dom. Polubiłam was, ciebie i Toby'ego,
i uznałam, że znalazłam odpowiednie osoby, które zaj
mują się Berniem. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie
sprawy... - Urwała, nie wiedząc, jak dokończyć.
Rick pośpieszył jej z pomocą.
- ...że podobam ci się w inny jeszcze sposób.
- Ja...
Znowu jej przerwał.
- Daj spokój, przecież to oczywiste, coś jest w po
wietrzu. Kiedy na siebie patrzymy, kiedy rozmawiamy,
jest jakiś fluid. Czy uważasz, że to wychodzi tylko
ode mnie?
Bardzo pragnęła przytaknąć, ale nie zdobyła się na
tak oczywiste kłamstwo.
- Nie.
- Ty też coś do mnie czujesz?
- Tak.
Wyznała to tak cicho, że musiał się ku niej pochylić,
aby usłyszeć.
- I nie chcesz tego ciągnąć?
Spuściła oczy.
- Dla mnie to wszystko stało się zbyt szybko, nie
jestem przygotowana. Na razie powinnam zająć się
czym innym.
- A czym?
75
Uniosła ręce obronnym gestem.
- Sama dokładnie nie wiem. Wokół mnie cały świat
oszalał. Czytasz gazety i wiesz, co wypisują o mojej
rodzinie. Do tego dochodzą sprawy czysto osobiste,
ja naprawdę myślałam, że kocham Joela, ale kiedy się
rozstaliśmy, zrozumiałam, że łączyło mnie z nim tylko
przyzwyczajenie i poczucie bezpieczeństwa. Był ode
mnie uzależniony, byłam mu potrzebna, sądziłam... Po
co ja ci to właściwie opowiadam?
Rick nie od razu odpowiedział, a kiedy to zrobił,
w jego głosie brzmiała powaga.
- Szukasz zrozumienia.
- Pewnie tak - westchnęła, a Rick zrobił to samo.
- W każdym bądź razie byłaś ze mną szczera. -
Potarł kark i spojrzał na nią. - Co teraz zrobimy?
- Chyba najlepiej będzie, jeśli się przeniosę do re
zydencji rodziców.
- Ta perspektywa zbytnio cię nie martwi, jak widzę
- rzucił sarkastycznie.
Natalie spojrzała na widniejące za oknem jezioro.
- Tam, za tą wodą, w tym wielkim domu, niedo
brze się dzieje - oznajmiła smutnym głosem. - Przy
sięgałam sobie, co prawda, że raz na zawsze przestanę
się mieszać w ich sprawy, ale to nie takie proste. Nie
wiem, co zrobię. Mogłabym również wyprowadzić się
do hotelu.
Rick poszukał jej wzroku.
- Jest jeszcze inne rozwiązanie. My możemy się
wyprowadzić.
Dzielnie wytrzymała jego spojrzenie.
76
- Nie, to nie wchodzi w rachubę. Jesteście ideal
nymi lokatorami, a twojemu synowi świetnie robi po
byt tutaj. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie to,
co dzieje się z nami.
Rick skinął głową.
- Co do mojego syna, zgadzam się z tobą całko
wicie. A na razie to on jest dla mnie najważniejszy.
- W takim razie zostaniesz?
- A ty nie wyprowadzisz się?
- Chyba że naprawdę będę musiała.
Zdali sobie sprawę, że szczera rozmowa niczego nie
rozwiązała i nadal są w punkcie wyjścia.
- To co robimy?
Natalie z powątpiewaniem pokręciła głową.
- Nie wiem, może...
Zachęcił ją wzrokiem.
- Myślę, że możemy spróbować - dokończyła.
- Jak to sobie wyobrażasz?
W jej głosie nie było zbytniej wiary w to, co mówi.
- Będę ci schodzić z drogi, będziemy się unikać.
Uśmiechnął się do niej smętnie.
- Koniec z wycieczkami jachtem, koniec z kurcza
kiem w brokułach, tak? - zapytał.
Natalie z powagą skinęła głową.
- Tak. Ponieważ to ty wynajmujesz dom, masz
prawo pierwszeństwa. Korzystasz z kuchni, kiedy
chcesz, a ja gotuję, kiedy ciebie nie ma albo jadam
w mieście.
Nie wyglądał na przekonanego.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł.
77
- Zawsze możemy spróbować - oświadczyła. - Je
śli się nie uda, coś sobie znajdę.
Późno w nocy, leżąc w łóżku, przemyślał sobie
wszystko jeszcze raz. Z rozmowy wynikało, że Natalie
nie bardzo wie, czego chce, ale na pewno nie chce
w swoim życiu jego.
Pomylił się, widząc w niej typową amerykańską
dziewczynę, ładną i wesołą, a przede wszystkim nie
skomplikowaną. Natalie jest zupełnie inna.
Ujrzał w myślach prześliczną istotę w abażurze na
głowie, podrygującą w rytm piosenki Janis Joplin. Zo
baczył, jak uśmiecha się do Toby'ego, a on odwzaje
mnia jej uśmiech kącikami warg. I jak wczoraj czekała
na nich na trawniku przed domem, uczesana w koński
ogon.
Chyba zwariował. Jest na najlepszej drodze do za
kochania się w kobiecie, która go przed chwilą popro
siła, żeby się od niej trzymał z daleka.
Próbował skupić się na czymś innym, ale nie mógł.
Zacisnął zęby: przyjmie jej warunki i będą żyli obok
siebie jak obcy ludzie, będą się mijali i jakoś to pójdzie.
Jemu też nie są potrzebne komplikacje, a zwłaszcza
romans z bogatą dziewczyną o nie uporządkowanym
życiu wewnętrznym.
Około północy wreszcie zasnął i wtedy z pokoju
syna dobiegł go przeraźliwy krzyk.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sforsował drzwi dzielące go od sypialni chłopca
i zmrużył oczy w świetle lampy.
Kołdra w samolociki leżała na podłodze, w skot
łowanej pościeli nie było nikogo. W kącie ujrzał sku
lone dziecko wstrząsane rozdzierającym płaczem.
- Toby, syneczku...
Próbował mówić spokojnym głosem, ale serce ło
motało mu w piersi jak szalone.
- Toby, syneczku, już dobrze... To ja, tata.
Ostrożnie zbliżył się do chłopca. Mała, chuda postać
w piżamce w pieski wydała mu się nagle czymś nie
zwykle kruchym i poczuł, jak paraliżuje go bezrad
ność.
Obroniłby syna przed każdym wrogiem, ale musiał
by najpierw go zobaczyć. Unicestwiłby każdego, kto
zagroziłby jego dziecku. Przeciwnik Toby'ego był jed
nak niewidzialny, krył się w jego duszy, a ojciec mógł
tylko bezsilnie zaciskać pięści.
Doktor Dawkins mówiła:
„Trzeba mu zapewnić poczucie bezpieczeństwa
w każdej sytuacji. Kiedy ma koszmarny sen i krzyczy,
należy otoczyć go ciepłem, a przede wszystkim nie
wpadać w panikę. Chłopiec musi wiedzieć, że opie-
79
kujący się nim dorosły panuje nad sytuacją i pomoże
mu zmniejszyć zagrożenie".
Słowa, słowa, bardzo mądre słowa... Problem
w tym, że w takich sytuacjach Rick wcale nie panował
nad sobą. Ogarniała go wściekłość, że nie może wal
czyć na swoich warunkach. Nie może przyłożyć de
monowi nękającemu tę małą, bezbronną istotę.
Opanował się i ukląkł obok syna.
- Toby, kochanie...
Dziecko uniosło głowę i ujrzał przerażone oczy za
szczutego zwierzątka. Toby patrzył gdzieś ponad jego
ramieniem, jakby widział ducha.
- Syneczku...
Rick odwrócił się, ale nie ujrzał nikogo. W rogu
pokoju stała tylko niewielka szafa.
Dziecko znowu ukryło głowę w dłoniach i skuliło
się jeszcze bardziej. Rick nie miał pojęcia, jak postąpić.
I wtedy dobiegł go łagodny głos Natalie.
- Rick...
Odwrócił się i ujrzał drobną postać w białym szla
froczku, z drobnymi bosymi stopkami i rozpuszczony
mi włosami. Blask lampy zalśnił w różyczce na złotym
łańcuszku. W korytarzu majaczył kształt wielkiego
psa.
Rick w jednej chwili zapomniał o wszystkich po
stanowieniach; czuł teraz do niej jedynie ogromną
wdzięczność. Przyszła tu, stała obok niego i mogła mu
pomóc.
Ani na chwilę nie wątpił, że Natalie wie, co robić.
Odsunął się i przepuścił ją. Przykucnęła obok dziecka,
80
Bernie wszedł za nią do pokoju i usadowił się przy
drzwiach.
Rick nie spuszczał oczu z Natalie. Nie zrobiła naj
mniejszego ruchu; przemówiła jedynie do dziecka ci-
chym, łagodnym głosem:
- Powiedz mi, Toby, kochanie, co to takiego było
Toby zachlipał i uniósł głowę.
- Powiedz mi, proszę - powtórzyła Natalie.
Długo się jej przyglądał, a potem wyszeptał:
- Potwór.
- Gdzie on był? - zapytała.
Spojrzał na coś za jej plecami, a potem mały drżący
paluszek z wahaniem wskazał szafę. Bernie warknął.
Rick ze zdumieniem spojrzał na łagodnego zwykle ol
brzyma i ujrzał, że pies zwrócił łeb w stronę szafy
i wyszczerzył zęby.
Toby nagle przestał się trząść i z zachwytem utkwił
wzrok w psie. Natalie natychmiast wykorzystała wła
ściwy moment.
- Chodź do mnie, maleńki.
Toby pociągnął nosem i wtulił się w nią. Wstała
z dzieckiem w ramionach i lekko je pokołysała.
- Posłuchaj, teraz jesteś bezpieczny. Tatuś jest przy
tobie. I Bernie. I ja. Nigdy nie pozwolimy, żeby ten
potwór cię skrzywdził. Nigdy, nawet za milion lat.
Wolno zaniosła go do łóżka i otuliła kołderką.
- Możesz teraz spokojnie zasnąć, kochanie. Bernie
będzie cię pilnował.
Pies natychmiast ulokował się przy łóżku i polizał
chłopca w stopę. Toby przymknął oczy, a Natalie ru-
81
chem dłoni kazała Rickowi zgasić górne światło. Jed-
cześnie zapaliła lampkę w kształcie samolotu. W jej
łagodnym świetle zrobiło się nagle bezpiecznie i przy
tulnie.
Natalie dała znak Rickowi, żeby przysiadł z drugiej
strony łóżka.
- Ten potwór wyszedł z szafy, prawda, Toby? - za
pytała.
Dziecko przytuliło się do niej kurczowo. Objęła je
ramieniem i pogłaskała po głowie.
- Wiesz, że tak naprawdę to potwory wcale nie ist
nieją, prawda? - pytała dalej takim samym tonem.
Toby spróbował skinąć główką.
- Rozumiem - ciągnęła. - Muszę ci zdradzić pew
ną tajemnicę. Mój dziadek, Ben, zawsze mówił, że
w naszym jeziorze mieszka potwór, ale to jest bardzo
dobry potwór, przyjazny ludziom i zwierzętom.
Chłopiec wyraźnie się zainteresował. Cofnął główkę
i uważnie spojrzał na Natalie.
- Nie wiedziałeś, że istnieją dobre potwory?
Toby stanowczo pokręcił głową.
- A ja - mówiła dalej Natalie - jestem przekonana,
że tylko takie naprawdę istnieją.
Widać było, że chłopiec rozpaczliwie pragnie jej
wierzyć, ale nie potrafi.
- A może by tak Bernie pospał tutaj z tobą dzisiaj
w nocy? Oczywiście, jeśli tatuś pozwoli.
- Nie mam nic przeciwko temu - zgodził się Rick.
- Wszystko w porządku? - zapytała Natalie To-
by'ego
8 2
Tym razem Toby skinął główką zupełnie wyraźnie
- W takim razie śpij dobrze. - Wstała i spojrzała
na psa. - Bernie, zostajesz tutaj.
Poszła w stronę drzwi, ale Rick zatrzymał ją. W je
go oczach dostrzegła podziw i wdzięczność.
- Natalie, bardzo ci dziękuję.
Uśmiechnęła się lekko, skinęła głową i wyszła
z pokoju.
Rick wrócił do Toby'ego i patrząc na rozpogodzoną
buzię chłopca pomyślał, że cokolwiek by Natalie po
wiedziała o ich wzajemnych stosunkach, nic nie zmie
ni faktu, że do końca życia pozostanie w jego oczach
czarodziejką, która podarowała jego dziecku spokojny
sen.
Natalie zaś przystanęła w holu, nie wiedząc, czy iść
do siebie na górę, czy wrócić do Ricka. Mogliby je
szcze chwilę porozmawiać. Potem przypomniała sobie
wzrok, jakim na nią patrzył, i z westchnieniem weszła
na schody.
Nazajutrz przy śniadaniu panowała ogólna serdecz
ność i nikt nie wtajemniczony nie zauważyłby napięcia
między Rickiem a Natalie. Toby jadł z wielkim ape
tytem i Rick pomyślał, że od dwóch dni spędzonych
w domu nad jeziorem jego syn zachowuje się zupełnie
jak normalny chłopiec. Nie licząc oczywiście tego, że
od czasu do czasu zamyka się w schowku, nic nie mó
wi, a w nocy krzyczy, bo dręczą go koszmary.
Za to od czasu do czasu się uśmiecha i lepiej je
I ma bardziej ożywioną buzię. Doktor Dawkins mó-
83
wiła że z czasem wszystko wróci do normy, ale Rick
dopiero teraz zaczynał w to wierzyć. Sprawiła to Na
talie i jej pies.
Wczoraj, kiedy wrócił do siebie, zdał sobie sprawę,
że gdyby nie Natalie i Bernie, byliby nadal w tym sa-
mym punkcie. Toby milczący, zamknięty w sobie,
z nieobecnym spojrzeniem, i on, jego ojciec, w pułap
ce strachu i bezsilności.
Dzięki Natalie stało się inaczej.
Ona jednak za dwa tygodnie wyjedzie, a pies będzie
z nimi tylko do końca sierpnia. Potem wrócą do Min
neapolis i wszystko zacznie się od nowa. Musi o tym
porozmawiać z lekarką; dobrze, że właśnie dzisiaj,
o drugiej, mają kontrolną wizytę.
Tymczasem może sobie popatrzeć na swoją śliczną
gospodynię, na jej gładką jak atłas skórę i ciemne kręgi
pod oczami, mówiące, że może tej nocy spała równie
kiepsko jak on.
Po śniadaniu poszedł z synem na przystań i przez
jakiś czas bawili się starymi wędkami znalezionymi
w hangarze.
Potem wrócili do domu i usiedli w salonie. Wyjęli
puzzle z żółwiami Ninja i Rick zaczął uczyć Toby'ego
je układać.
W pewnej chwili leżący dotąd spokojnie Bernie
uniósł łeb i warknął. Tak samo warczał w nocy na
wzmiankę o potworze ukrytym w szafie. Zaraz potem
rozległo się pukanie do oszklonych drzwi i Rick spoj
rzał w tym kierunku. Za szybą ujrzał mężczyznę mniej
więcej w swoim wieku.
84
Natalie siedziała na górze i nic nie słyszała.
- Poszukaj takiego kawałka ze skorupą Rafaela.
polecił Rick synowi i poszedł otworzyć.
Przybysz był nieco od niego niższy, starannie ogo.
lony i znakomicie ubrany.
- Czy... zastałem Natalie? - spytał, zdumiony wi-
dokiem nieznajomego.
To musi być Joel, jej były narzeczony. Rick przez
chwilę bawił się jego zmieszaniem.
- Natalie jest na górze. Dzień dobry, nazywam się
Rick Dalton, a pan to pewnie Joel Baines?
Wymienili uścisk dłoni i przybysz się przedstawił.
- Natalie nic mi nie mówiła, że ma towarzystwo
- dodał.
Z pokoju rozległo się ostrzegawcze warknięcie i Jo
el z niechęcią spojrzał na psa.
Rick szeroko się uśmiechnął.
- Zaraz po nią pójdę, proszę wejść.
- Dziękuję.
Bernie podniósł się i spojrzał wrogo na przybysza,
szczerząc zęby. Widać było, że ma mu coś za złe. Rick
uważnie przyjrzał się aroganckiej minie Joela i w my
ślach przyznał Berniemu rację.
- Wolałbym poczekać na ganku - oświadczył
z godnością Joel.
- Jak pan woli.
W tej samej chwili w holu ukazała się Natalie.
- Ach, to ty - odezwała się lodowatym tonem.
- Chciałem z tobą porozmawiać. Gdybyś mogła
mnie wysłuchać...
85
Ujęła go pod ramię i energicznym ruchem wypro
wadziła na ganek.
- - Pomówimy tutaj.
Zamknęła za sobą drzwi i Rick wrócił do stolika
żółwi Ninja. Próbował nie patrzeć w stronę, gdzie
zniknęła Natalie i nieoczekiwany gość. Bernie ziewnął
i wrócił na swoje miejsce. Wyglądał teraz tak poczci
wie, jakby nigdy nawet mu na myśl nie przyszło pożreć
żywcem dawnego narzeczonego swojej pani.
Na zewnątrz jego pani mówiła do Joela:
- Nie znalazłam tej koszuli, nie ma tu nic twojego,
dlatego zostaw mnie w spokoju, nie dzwoń i nie
przychodź.
Joel zapatrzył się w czubki swoich butów.
- Nie chodziło mi o koszulę, tak naprawdę chcia
łem... Kto to jest tamten facet?
- Mój lokator. Mieszka tu z synem, zresztą to nie
twoja sprawa.
- Lokator? Od kiedy potrzebujesz lokatorów?
- Joel, nie przeciągaj struny.
- W porządku. Chciałem ci tylko powiedzieć, że
się żenię.
Zaskoczył ją. Stała, mrugając powiekami, niezdolna
wymówić słowa. Joel wykorzystał jej milczenie.
- Pamiętasz tę... przygodę, o której ci wspomina
łem?
- Nie mam pojęcia, co to ma do rzeczy.
- Ta kobieta... osoba, z którą wtedy byłem wobec
ciebie nielojalny, nie zachowała należytej ostrożności.
Wkrótce zostanę ojcem i muszę ją poślubić.
86
Postanowiła natychmiast przerwać jego wynurzenia
nie chciała już słyszeć nic więcej.
- A co to ma wspólnego ze mną?
- Po prostu zawsze tak dobrze umiałaś mnie wy-
słuchać. Z tobą naprawdę można porozmawiać i bar-
dzo mi tego brakuje. Tak bym chciał znowu móc ci
się zwierzyć. Mam mnóstwo problemów i bardzo byś
mi się przydała. Zawsze coś tak rozsądnie doradzisz
Melissa, bo tak ma na imię matka mojego dziecka
jest bardzo ładna i zabawna, ale też strasznie wyma-
gająca. Nie to co ty. Nieraz naprawdę żałuję starych
dobrych czasów, spędzonych z tobą. Miałem spokój,
ciszę; bardzo bym chciał móc od czasu do czasu do
ciebie wpadać.
Nie była pewna, czy dobrze go rozumie.
- Chwileczkę, Joel. Jakaś kobieta jest z tobą w cią
ży, wkrótce macie się pobrać, a ty stale chcesz się ze
mną spotykać? Mniej więcej to chciałeś powiedzieć?
Zamyślił się.
- Sam nie wiem. Tak naprawdę to sam nie wiem
czego chcę. Bardzo mi ciebie brak, Natalie. Wczoraj
kiedy Melissa powiedziała mi o dziecku, zaraz chcia
łem do ciebie zadzwonić, żebyś mi doradziła, co robić
Rozumiem, że masz do mnie żal, ale chyba możemy
zostać przyjaciółmi. Zgódź się, proszę.
Patrzyła na niego z otwartymi ustami. Chyba się
przesłyszała albo to tylko sen, bo to przecież nie może
dziać się naprawdę!
- Joel, czy ty uważasz mnie za idiotkę?
- O czym ty mówisz? Oczywiście, że nie.
87
- To dlaczego traktujesz mnie, jakbym nią była?
niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
- Ja chciałem tylko... chwilkę porozmawiać.
- Jeśli kiedykolwiek znowu się tu pokażesz, wezwę
policję, rozumiesz?
Nie rozumiał nic, absolutnie nic.
- Ale, Nat...
- Do widzenia. Wynoś się stąd, bo w przeciwnym
razie wezwę policję zaraz!
Zmarszczył czoło, jakby dotarła do niego realność
groźby.
- Mówisz poważnie? - upewnił się na wszelki wy
padek.
- Jak najbardziej.
- I nie chcesz mnie już nigdy więcej widzieć? -
W jego głosie brzmiało niedowierzanie.
- Zgadłeś.
- W takim razie - powiedział z wahaniem i odrzu
cił rzadkie włosy z czoła - jednak chyba już sobie
pójdę.
- Doskonały pomysł.
Stała na ganku i patrzyła, jak Joel niknie za drze
wami, gdzie musiał zostawić samochód.
Mogła sobie pogratulować. Sądząc po jego minie,
chyba odwiedził ją po raz ostatni. W dalszym ciągu
jednak nie miała pojęcia, jak mogła z nim być przez
całe długie pięć lat i nie zorientować się, z kim ma
do czynienia.
- Natalie?
Obejrzała się. W progu stał Rick w czarnej koszul-
88
ce i spłowiałych dżinsach. Wyglądał cudownie, a w je-
go głosie brzmiał niepokój. Martwił się o nią.
- Wszystko w porządku?
Jak mogła wierzyć swemu sercu? Zabiło w przy-
spieszonym rytmie, ale wiedziała, że nie może mu ufać
- Tak, wszystko w porządku - odparła znużona
głosem. - Zaszło pewne nieporozumienie, ale już
wszystko sobie wyjaśniliśmy.
- Miło mi to słyszeć.
Miał bardzo niebezpieczny uśmiech i zagrażając
spokojowi głos; w ogóle cały stanowił dla niej zagra
żenię.
Uważaj, pomyślała, pamiętaj, że zupełnie nie znasz
się na mężczyznach i gotowaś powtórnie wpaść w pu-
łapkę.
- Zrobię sobie kawę - oświadczyła rzeczowym to
nem - i wracam do swojego pokoju.
Uśmiech na twarzy Ricka zbladł. Odsunął się i wpu
ścił ją do domu. Wchodziła na górę z poczuciem wy
granej bitwy i przegranej wojny.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Tego samego dnia po południu doktor Dawkins, po
spotkaniu z Tobym, poprosiła jego ojca do siebie na
krótkie podsumowanie. Była bardzo zadowolona.
- Toby robi ogromne postępy. Bez trudu nawiązuje
kontakt wzrokowy. Dzisiaj nawet dwa razy się do mnie
uśmiechnął. Mam nadzieję, że najgorszy okres jest już
za nim i chyba przezwyciężył kryzys. Niedługo zacz
nie mówić. Kiedy do tego dojdzie, proszę niczego nie
przyspieszać. Powie słowo, potem dwa, wszystko we
właściwym czasie.
Oparła się wygodnie w obszernym skórzanym fo
telu i dodała, że w obecnym stanie rzeczy można ogra
niczyć liczbę kontrolnych wizyt do dwóch w miesiącu.
Serce Ricka wypełniło szczęście i natychmiast stanęła
mu przed oczami drobna brunetka z bernardynem przy
nodze.
- Chce mi pan coś powiedzieć? - domyśliła się le
karka.
- Tak. - Opowiedział jej pokrótce o swojej gospo
dyni i jej psie. - Toby na jej widok po raz pierwszy
się uśmiechnął. Za dwa tygodnie ona wyjeżdża w da
leką podróż i zostawia nam psa, a Toby za nim szaleje.
90
Boję się, że kiedy jesienią wrócimy do domu, będzie
mu go strasznie brakowało.
- I jego stan znowu się pogorszy?
- Tak, tego się właśnie obawiam.
W oczach lekarki ujrzał zrozumienie.
- Proszę się nie bać.
- Ale przecież...
- Pozwolę sobie przypomnieć, że to pan jest tutaj
najważniejszą osobą. Czas, który pan poświęca dziecku
i pański stosunek do dziecka są podstawową sprawą
Dopóki między wami wszystko będzie jak dotąd, chło
piec będzie robił postępy. Nie mam wątpliwości, że
już niedługo będzie pan miał przed sobą zdrowego
normalnego, szczęśliwego chłopca. Kontakt z tą mili
panią i jej psem jest niewątpliwie bardzo korzystny
ale rozstanie może spowodować co najwyżej przejścio-
wy smutek, któremu psychika chłopca z pewnością po
doła. To pan jest kluczową postacią i to pańska miłość
zapewnia mu oparcie i poczucie bezpieczeństwa.
Rick przymknął oczy.
- Wiem - ciągnęła lekarka - to ogromna odpowie
dzialność, ale jak widzę, doskonale daje pan sobie radę
Przypomniał sobie panikę, jaka go ogarnęła, kiedy
w nocy poczuł się kompletnie bezsilny wobec potwora
ukrytego w szafie. Pokręcił głową.
- Bardzo mi miło, że tak to pani widzi, ale czasem
jestem zupełnie bezsilny.
- Nic nie szkodzi. Postępuje pan dokładnie tak jat
trzeba.
- Czasem myślę, że potrzebuję żony.
91
Powiedział to bez zastanowienia i tak szybko, że
nie zdążył pomyśleć, czy to prawda.
Doktor Dawkins przez chwilę milczała.
- Niepotrzebna jest panu żona ze względu na syna.
w tej sprawie doskonale daje pan sobie radę sam. Cho
dzi o coś innego. - Uniosła się z fotela. - Na dzisiaj
to byłoby wszystko.
Rick wstał również.
- Proszę się zapisać na następną wizytę - usłyszał
na pożegnanie.
Po powrocie do domu ujrzeli na podjeździe zapar
kowany biały mercedes. Postanowili skorzystać z ku
chennych drzwi, bo Rick chciał zostawić w kuchni za
kupy, które zrobił po drodze.
Zanim jednak wysiedli z samochodu, na progu uka
zała się Natalie. Bernie pojawił się również i natych
miast podbiegł do Toby'ego. Rick wolnym krokiem
podszedł do Natalie. Była wyraźnie zamyślona i jakby
nieobecna, chociaż stała blisko niego w króciutkich
szortach i spłowiałej koszulce. Włosy, jak zwykle, mia
ła zebrane w koński ogon.
- Odniosę zakupy - powiedział, żeby się odezwać.
Spojrzała na niego i leciutko się uśmiechnęła.
- Strasznie dużo kupujesz. Przywiozłeś ze sobą pół
sklepu przedwczoraj, kiedy przyjechałeś.
Niesamowite! Po raz pierwszy zobaczył ją przed
dwoma tygodniami, mieszka w jej domu dopiero trzeci
dzień, a już jest tak ważna w jego życiu. Dopiero co
przyrzekł sobie, że będzie się od niej trzymał z daleka,
92
a już marzy tylko o tym, by znaleźć się jak najbliżej
Uśmiech z jej twarzy zniknął, jakby i ona przypomnia-
ła sobie o swoich postanowieniach.
Rick zawrócił do bagażnika.
- Pomogę ci - powiedziała szybko.
- Nie, dziękuję, dam sobie radę.
Zatrzymała się w połowie drogi między domem
a autem.
- To przecież nic takiego.
- Dam sobie radę - powtórzył.
Natalie postąpiła krok do tyłu.
- W takim razie dobrze.
Zrozumiał, że sprawił jej przykrość i poczuł się
podle.
- Natalie? - zabrzmiał na ganku melodyjny kobie
cy głos.
Rick uniósł oczy i ujrzał cudowną wersję Grace
Kelly, smukłą sylwetkę w bieli stojącą na schodkach
ganku, z których przed chwilą zeszła Natalie.
Zamrugał oczami, lecz zjawa nie zniknęła. Spojrzał
raz jeszcze i pojął, że nie uległ halucynacji. Piękna
kobieta była nieco wyższa i szczuplejsza niż legendar
na księżna i mogła mieć równie dobrze trzydzieści, co
pięćdziesiąt lat.
- Już idę, mamo. - Natalie odwróciła się i odeszła.
Piękna blondynka uśmiechnęła się do Ricka ponad
jej głową.
- Witam. Jestem mamą Natalie, Erica Fortune.
- Bardzo mi miło. - Rick się ukłonił. - A ja jestem
jej lokatorem, nazywam się Rick Dalton.
93
Natalie podeszła i objęła matkę ramieniem.
- Chodźmy, mamo, Rick chce wyładować rzeczy
z samochodu.
Erica już jednak schodziła z ganku.
- Przedtem możemy chyba chwilę porozmawiać.
Bardzo bym chciała poznać pańskiego synka.
Toby, nie zdejmując rączki z grzbietu psa, podszedł
do nich z wahaniem.
- Witaj. - Cudowna zjawa w bieli przyklękła na
trawniku obok chłopca, a białe szaty rozpostarły się
dokoła niej jak płatki egzotycznego kwiatu.
- Mam na imię Erica.
Uśmiechnęła się serdecznie i Rick po raz pierwszy
zauważył, że jest bardzo podobna do córki.
Toby nieśmiało się uśmiechnął.
- Ma na imię Toby - wyręczyła go Natalie.
- Wiem, mówiłaś mi. - Erica znowu spojrzała na
chłopca. - Wiesz, ja też mam synka. Teraz jest już
duży, ma własną rodzinę i wspaniałą, kochającą żonę.
Toby wyciągnął rączkę i delikatnie dotknął platy
nowych włosów kobiety, które w słońcu zalśniły sre
brem i złotem. Erica roześmiała się, objęła dziecko
i pocałowała je w policzek.
Rick zrobił krok do przodu, by chronić syna. Wie
dział, że Toby może bardzo się przestraszyć. Nic ta
kiego jednak się nie stało. Toby zarzucił kobiecie rączki
na szyję i wtulił buzię w jej ramię. Po chwili Erica
delikatnie wyswobodziła się z uścisku i powoli wstała.
- Jesteś słodki - powiedziała i przeniosła wzrok
z syna na ojca. - Uwielbiam dzieci - wyjaśniła. -
94
Czasem bardzo żałuję, że moje są już dorosłe. Dawniej
wszystko było takie proste... A może tak tylko mi się
wydaje.
- Chodź, mamo - odezwała się Natalie ze scho-
dów. - Pójdziemy do mojego pokoju i jeszcze chwil
porozmawiamy.
Erica przecząco pokręciła głową.
- Nie, kochanie, już bardzo mi pomogłaś. Teraz
muszę jechać, czuję się znacznie lepiej.
- Jesteś pewna?
- Całkowicie. Odprowadź mnie do samochodu.
Spojrzała na Ricka pięknymi zielonymi oczami. - Było
mi bardzo miło pana poznać.
Kiedy obie kobiety znikły za drzewami, Rick za-
wrócił do samochodu i otworzył bagażnik. Przyszli
mu do głowy, że chłopiec, który tak swobodnie za-
chowuje się wobec obcej kobiety, może równie dobra
pomóc ojcu wnieść zakupy do domu.
Spojrzał na syna baraszkującego na trawie z psem
- Hej, Toby!
Chłopiec zwrócił ku niemu głowę.
- Musisz mi pomóc!
Na twarzy dziecka odmalowało się zdziwienie.
- Chodź tutaj! Pomożesz mi!
Toby podbiegł i po prostu wziął od niego jedną z to-
reb.
W kuchni na stole leżała gazeta. Rick odstawił torby
na blat i wziął ją do ręki. Na pierwszej stronie wielkie
litery głosiły: „Monica Malone i Ben Fortune, tajemni-
95
czy romans". Tekst zdobiły dwie duże fotografie przed-
stawiające nobliwego starszego pana i królową pięk-
nosci i tak skomponowane, że mogło się wydawać, iż
Monica Mallone zamierza za chwilę pocałować Bena
Fortune. Znalazło się również miejsce na zdjęcie Kate
Fortune, która z dezaprobatą spogląda na przytuloną
parę.
Wszystko było szyte tak grubymi nićmi, że tylko
bardzo naiwny czytelnik mógł uwierzyć w opisywany,
trwający ponoć dwadzieścia pięć lat, związek. Mimo
to Rick zagłębił się w lekturze i dopiero kiedy spo
strzegł, że Toby stoi obok i spogląda na niego pytająco,
oderwał oczy od gazety.
- O co chodzi, synku?
Mimo braku odpowiedzi zrozumiał, w czym pro
blem. Toby wyraźnie chciał wrócić do przerwanej za
bawy z psem.
- Przynieś jeszcze tylko torbę z kartoflami i tę
paczkę z proszkiem do prania. Potem możesz wracać
do zabawy.
Toby skrzywił nosek.
- Zrób to, proszę.
Chłopiec podreptał z powrotem do samochodu,
a Bernie pomaszerował za nim. Rick wrócił do prze
rwanej lektury.
Szybko przebiegł oczami tekst. Nie znalazł w nim
niczego, czego nie byłoby w tytule. Autor artykułu
rozpoczynającego się od sakramentalnej formuły:
,Z
dobrze poinformowanych źródeł dowiadujemy się,
że " dorzucał jedynie komentarz, z którego wynikało,
96
że Monica Malone, skupując na gwałt akcje Fortune
Industries, pragnie wziąć odwet na rodzinie właścicieli.
„Mimo że Monica była jego jedyną wielką prawdzi
wą miłością, Ben nigdy nie chciał rzucić dla niej żony
i dzieci. Kochali się w tajemnicy, ich miłość nigdy nie
ujrzała dziennego światła. Teraz Monica Malone mści
się za wszystkie doznane upokorzenia i walczy o swo
je miejsce pod słońcem".
Potem następował krótki opis życiowych dokonań
Bena i Kate oraz spis filmów, w których w ciągu swo
jej długiej kariery zagrała Monica.
Toby nadszedł w chwili, kiedy ojciec skończył czy
tać. Z westchnieniem postawił torbę z kartoflami tuż
przy drzwiach i zawrócił po kolejny pakunek.
- Poczekaj, pomogę ci! - krzyknął Rick w kierun
ku znikających pleców chłopca.
Sam wniósł do kuchni ostatnią torbę z zakupami
i właśnie stawiał ją na kuchennym blacie, kiedy zja
wiła się Natalie. Rick kątem oka zauważył, że idzie
prosto do stołu, gdzie leży gazeta, bierze ją i kieruje
się do holu.
Po drodze uniosła oczy i ich spojrzenia spotkały
się. Natalie uniosła brwi i zrozumiał, że dobrze wie,
co robił podczas jej pożegnania z matką.
- Czytałeś to - rzekła oskarżycielskim tonem.
- Tak, przyznaję się do winy - odparł i otworzył
lodówkę, by umieścić w niej przywiezione z miasta
warzywa.
Natalie przez chwilę stała bez ruchu, a potem zwi
nęła gazetę i uderzyła nią o brzeg stołu.
97
- Matka mi to przywiozła, strasznie zdenerwowana.
Takie rzeczy zupełnie wyprowadzają ją z równowagi.
- Zupełnie zrozumiałe. Przecież to obrzydliwe,
a do tego wszystko wyssane z palca.
W jej oczach dostrzegł iskierki nadziei.
- Naprawdę tak myślisz?
Wzruszył ramionami.
- Na twoim miejscu powiedziałbym matce, żeby
nie traciła czasu na czytanie takich śmieci.
- Chyba coś takiego właśnie jej poradziłam...
Rick wyjął sałatę z papierowej torby, zamierzając
włożyć ją do lodówki.
- Bardzo dobrze - powiedział z uśmiechem.
Na twarzy Natalie też pojawił się uśmiech. Rick po
czuł, że ciągnie go ku niej jakaś niewidzialna nić, i stał
tak z sałatą w ręku przy uchylonych drzwiach lodów
ki, patrząc na dziewczynę, która uśmiechała się do
niego.
Mógłby tak stać w nieskończoność.
Natalie pierwsza przerwała magiczny moment.
- Na mnie już czas, muszę iść.
Poszła na górę, a Rick z westchnieniem włożył
wreszcie sałatę do lodówki i umieścił ją na odpowied
niej półce.
Kate siedziała za biureczkiem w wynajętym przez
Sterlinga apartamencie na najwyższym piętrze. Przed
sobą miała rozłożoną gazetę. Sterling spacerował po
pokoju, czekając, aż jego chlebodawczyni skończy czy
tać.
98
Kiedy uniosła na niego oczy, zatrzymał się.
- Posłuchaj... - zaczął niepewnym głosem, nie
bardzo wiedząc, co powiedzieć.
Kate znowu skierowała wzrok na brukowiec i za-
trzymała się dłużej na fotografii męża. Przez całe lata
podejrzewała, że coś może go łączyć z tą kobietą
Zwłaszcza w okresie, gdy ich małżeństwo przeżywało
kryzys. Było to w czasach największej prosperity fir-
my; Kate odnosiła sukcesy, a Bena bardzo irytowała
rosnąca niezależność żony. W końcu jednak dali sobie
jakoś radę i uratowali swój związek. Zawsze wiedziała
że Ben naprawdę ją kocha. A jednak nie mogła nie
dostrzegać pewnych rzeczy...
Były pewne sygnały. Drobne, nie warte uwagi rze
czy, które zauważyć może tylko ktoś bezpośrednio
zaangażowany. Jakieś przemilczenie, zawieszenie gło
su, spojrzenie szukające kogoś w tłumie na przyjęciu...
Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy, że mąż
może ją zdradzać z kobietą, którą sama wybrała jako
modelkę dla firmy. Może po prostu nie chciała o tym
wiedzieć.
Jedyną osobą, która musiała znać prawdę, był Ster
ling. Sterling Foster wiedział wszystko i nic nie uszło
jego uwagi. Miała do niego absolutne zaufanie, po
dobnie jak Ben.
- Czy to prawda? - zapytała matowym głosem.
- Nie wiem - odparł i uwierzyła mu.
- Ale chyba coś słyszałeś - drążyła dalej. - Jakieś
plotki, jakieś... Może coś widziałeś?
Sterling odchrząknął; wiedziała, że nie skłamie.
99
Coś tak... Chyba miałem jakieś podejrzenia.
Kate splotła dłonie.
- Rozumiem. Teraz musimy dowiedzieć się, skąd
nastąpił przeciek. Ten ktoś może wiedzieć znacznie
więcej.
Sterling skinął głową.
- Tak. Zaraz się tym zajmę. Niestety, możliwości
jest bardzo dużo. To może być każdy. Na przykład
jakiś nasz zwolniony pracownik albo jakiś reporter, któ
ry zamierza upichcić sensacyjną bajeczkę, albo ktoś
zupełnie z nami nie związany, kelner czy sprzedawca,
który kiedyś gdzieś zobaczył ich razem.
Kate wysłuchała go uważnie.
- Rozumiem. A może to ta Tracey Ducet albo ten
jej facet? - podsunęła.
- Wszystko sprawdzimy.
- A może to ona sama, ta Malone?
- Sprawdzimy każdy ślad. Zaraz się zwrócę do Ga-
be'a Devereax.
Kate wstała od biurka.
- Rób, co uważasz za stosowne, a teraz porozma
wiajmy o Jacobie.
Twarz Sterlinga spochmurniała.
- Pojechałem do niego, jak prosiłaś, wczoraj
o dziewiątej rano.
- I co? - Spojrzała mu prosto w oczy.
- Wszystko odbyło się tak, jak przypuszczałem.
Spławił mnie grzecznie i jak najszybciej wyprawił
z domu.
- Nic się nie dowiedziałeś? W dalszym ciągu nie
100
wiemy, dlaczego ta kobieta ma na niego taki wpływ,
że bez słowa odstępuje jej swoje udziały?
- Nie pozwolił mi nawet o tym napomknąć - wy-
jaśnił Sterling. - W ogóle o tym nie było mowy.
- A jak on się miewa? Jak wygląda? - W głosie
Kate zabrzmiał niepokój.
- Posłuchaj...
Przerwała mu niecierpliwie.
- Przecież wiem, że dzieje się z nim coś złego. Wi
dzę po twoich oczach.
Wahał się przez dłuższą chwilę; potem zaczerpnął
powietrza.
- Jake był pijany.
- O dziewiątej rano?
- Tak, i wyglądał bardzo źle.
Wolnym krokiem podeszła do okna, tak skonstruo
wanego, że z zewnątrz nikt nie mógł dostrzec, co dzie
je się w środku.
- Wszystko wkrótce się wyjaśni.- powiedziała do
siebie cicho. - Czuję to...
Z tyłu dobiegł ją spokojny głos Sterlinga.
- Rzadko się mylisz, Kate, i mam nadzieję, że tym
razem przeczucie też cię nie zawiedzie.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Z niewielką paczuszką bardzo śmiałej bielizny
w dłoni Natalie weszła do domu bocznymi drzwiami.
Cały dzień panował potworny upał i była strasznie
zmęczona. Wybrała się po zakupy do miasta wcześnie
rano z zamiarem wykupienia połowy sklepów, ale ja
koś do niczego nie miała serca. W końcu nabyła kilka
sztuk bielizny, jakiej nigdy dotąd nie nosiła, i poszła
na lunch do restauracji.
Wybrała stolik przy oknie i dłubała w talerzu, me
lancholijnie popatrując na idących ulicą ludzi. Potem
poszła do kina i obejrzała za jednym zamachem dwa
filmy Disneya: „Pocahontas" i „Kopciuszka". Wyszła
z niego nucąc pod nosem: „Bibbity, Bobbity, Boo".
W drodze powrotnej długo stała w korku i miała
czas, by się zastanowić, dlaczego właściwie tak bardzo
się starała jak najwięcej czasu spędzić poza domem.
Odpowiedź narzucała się sama: chciała po prostu trzy
mać się z dala od Ricka.
Ale przecież gdyby nawet nie było Ricka, i tak wy
brałaby się po zakupy, bo przecież postanowiła zaszaleć
podczas planowanej eskapady. Na wycieczce po Morzu
Śródziemnym wszystko miało być inaczej, miała stać
102
się zupełnie kimś innym, uwodzicielską femme fatale
w erotycznej bieliźnie.
Żałosne. Uśmiechnęła się do siebie smętnie i nie
wiedzieć czemu zrobiło jej się bardzo smutno.
Kiedy wreszcie dotarła do domu i wśliznęła się do
środka kuchennym wejściem, natychmiast usłyszała
głos Ricka.
Cichy, łagodny, melodyjny i bardzo ciepły.
Przystanęła, nasłuchując. Rick coś czytał. Na palu
szkach podeszła do drzwi salonu i przystanęła w pro
gu, powstrzymując oddech. Ojciec i syn siedzieli obok
siebie na kanapie, z dużą książką na kolanach. Bernie
leżał u ich stóp z głową wspartą o łapy. Natalie nagle
zapragnęła siedzieć tam z nimi i słuchać, jak Rick czy
ta bajkę, odgrodzona od upału w klimatyzowanym po
mieszczeniu.
Wszyscy trzej spojrzeli na nią jednocześnie.
- Cześć - odezwała się nieśmiało.
Bernie na powitanie kilka razy poruszył ogonem,
Toby uśmiechnął się.
- Czytamy właśnie „Lampę Alladyna" - wyjaśnił
Rick.
Z miejsca, gdzie stała, mogła dostrzec kolorowe ob
razki.
- Disneyowską wersję? - zapytała.
- Tak - odparł i naraz coś sobie przypomniał. -
Przed godziną ktoś do ciebie dzwonił. To chyba ważne,
powinnaś zaraz odsłuchać.
Natychmiast pomyślała o ojcu, samotnym i nie
szczęśliwym po drugiej stronie jeziora, i o wszystkich
103
innych członkach rodziny, których mogło spotkać coś
niedobrego.
- Dziękuję - powiedziała i poszła w stronę kuchni.
Na automatycznej sekretarce paliło się światełko.
Natalie odłożyła paczuszkę z bielizną i nacisnęła przy
cisk. Rozległ się miły kobiecy głos z brytyjskim akcen
tem, który już kiedyś słyszała: „Dzień dobry, to znowu
ja, Jessica Holmes. Dzwoniłam kilka dni temu i dzwo
nię powtórnie, bo sprawa jest bardzo ważna i niezwy
kle mi zależy na kontakcie z kimś z rodziny Fortu
ne'ów. Chodzi o Benjamina Fortune'a, który podczas
drugiej wojny światowej służył na terenie Francji.
Miałby teraz siedemdziesiąt kilka lat. Szukam spo
krewnionych z nim osób, to sprawa życia lub śmierci.
Bardzo proszę o telefon, dziękuję".
- Co ty na to?
Rick stał kilka kroków od niej i patrzył pytająco.
Przerwał czytanie bajki i poszedł za Natalie do kuchni,
żeby zobaczyć, jak zareaguje na tak ważny jego zda
niem telefon.
Natalie stanowczym ruchem skasowała nagranie.
- Nawet do niej nie zadzwonisz, żeby zapytać, o co
chodzi?
W jego głosie niedowierzanie mieszało się z naga
ną. Podszedł bliżej. Natalie milczała.
- Przecież to sprawa życia lub śmierci... - dodał.
Natalie policzyła w myślach do dziesięciu. Posta
nowiła opanować się i zrozumieć, że Rick o pewnych
sprawach może nie mieć pojęcia. Nie wie, co to znaczy
należeć do potężnej, znanej rodziny, zewsząd wysta-
104
wionej na ataki nie przebierających w środkach dzień
nikarzy i reporterów.
- Natalie, zadzwoń do niej.
Jednak udało mu się wyprowadzić ją z równowagi.
- To nie są twoje sprawy - powiedziała niebezpie
cznie spokojnym głosem.
- Mylisz się. Sprawy życia i śmierci powinny ob
chodzić każdego. Ciebie też.
- To nie jest sprawa życia lub śmierci.
- Skąd wiesz, skoro z nią nie rozmawiałaś?
- Wiem i już. Wszystko o tym świadczy.
Spojrzał nas nią takim wzrokiem, że straciła na
dzieję, iż ta rozmowa kiedyś się skończy.
- A konkretnie co?
- Rick... daj spokój - westchnęła i uniosła oczy
do nieba.
- Nie zamierzam dać ci spokoju, póki mi nie wy
jaśnisz...
Postanowiła zmienić temat.
- A gdzie są Toby i Bernie?
Nie odniosła sukcesu.
- Siedzą sobie w pokoju. Nie rób uników, w dal
szym ciągu czekam na odpowiedź.
Trudno, chyba trzeba ustąpić.
- Czytałeś to, co wypisują o dziadku i Monice Ma-
lone, prawda? - powiedziała, z trudem panując nad
głosem.
- I co z tego?
- Przecież to oczywiste.
- Nie rozumiem.
105
Przybrała męczeński wyraz twarzy. Jak tak inteli
gentny człowiek może nie rozumieć najprostszych rze
czy? Wszystko trzeba mu tłumaczyć jak dziecku.
- To bardzo dziwny zbieg okoliczności - wyjaśni
ła. - Nagle wszyscy tak bardzo zainteresowali się oso
bą, która nie żyje od dziesięciu lat. To jakaś dzienni
karka, Rick. Bezczelna, zdecydowana na wszystko
dziennikarka, która za wszelką cenę chce mnie zmusić
do rozmowy. Ale ja się nie dam.
Nie wyglądało na to, że go przekonała.
- Jeśli się okaże, że masz rację, możesz się wy
cofać.
- Nie masz pojęcia, jak to funkcjonuje - jęknęła.
- Oni są jak rekiny. Dasz im palec, a pożrą ci całą
rękę. Ta kobieta chce zdobyć o dziadku jakąś nową
informację, żeby potem znowu nakłamać w jakimś
szmatławcu.
Jego wzrok złagodniał.
- Wiem, że kochałaś dziadka i bardzo cię boli, kie
dy wypisują o nim różne nieprzyjemne rzeczy.
- Pewnie, że go kochałam. Był dobry, mądry... był
nadzwyczajnym człowiekiem.
Mówił teraz do niej jak do małej dziewczynki.
- Jestem pewien, że taki właśnie był, ale mam wra
żenie, że przenosisz zrozumiałą złość na autora czy
tanego niedawno artykułu na kogoś, czyje intencje mo
gą być zupełnie inne.
Natalie stanowczo pokręciła głową.
- Ja wiem, jakie są jej intencje.
- Przypominam ci, że ona jest Angielką.
106
Wzruszyła ramionami.
- W Anglii też są dziennikarze.
Rick lekko się zniecierpliwił.
- Daj spokój, nie wydaje ci się dziwne, że ta ko
bieta prosi, żebyś do niej zadzwoniła do Londynu? Czy
gdyby była dziennikarką na tropie sensacji, nie pofa
tygowałaby się raczej tu, do ciebie?
- Z dziennikarzami wszystko jest możliwe.
Zrobiła ruch, jakby zamierzała odejść. Rick po
wstrzymał ją gestem dłoni.
- W porządku. Załóżmy, że masz rację i jest to
agresywna dziennikarka. A jeżeli się mylisz, co wtedy?
Natalie mimo woli przypomniała sobie głos i słowa
tamtej kobiety. „Bardzo proszę o kontakt kogoś z ro
dziny Bena Fortune'a. To sprawa życia lub śmierci".
Może niedokładnie tak to brzmiało, ale napięcie
w jej głosie było chyba autentyczne. Zawahała się na
ułamek sekundy. Może rzeczywiście powinna zadzwo
nić do Londynu...
Nie! Biedny dziadek nie żyje i nie może się bronić
przed nikczemnymi oskarżeniami. Jeśli ona teraz za
dzwoni i zacznie rozmawiać z tą kobietą, tamta na
tychmiast coś z niej wyciągnie i jakiś brukowiec zno
wu zacznie szargać dobre imię Bena. Nie wolno jej
do tego dopuścić!
Całe życie była łatwym łupem i każdy mógł ją po
dejść. W szkole nigdy nie miała prawdziwej przyja
ciółki; koleżanki nadskakiwały jej, bo bardzo im im
ponowała jej rodzina i chciały bywać w jej domu, żeby
na własne oczy zobaczyć jej piękną matkę albo poznać
107
legendarną Kate Fortune. Kiedy poszła do szkoły śred
niej, chłopcy umawiali się z nią z powodu jej sławnego
nazwiska i chęci zbliżenia się do Allison.
Miała tego dość. Postanowiła studiować na zwy-
kłym stanowym uniwersytecie w Minnesocie, stanow
czo odrzucając propozycję zapisania się do którejś
z prywatnych snobistycznych uczelni.
Rozczarowała się jeszcze bardziej. Przyjaźniono się
z nią wyłącznie dla pieniędzy lub po to, by jej wszech
mocna rodzina załatwiła dobrą posadę po studiach.
Niczego jej to nie nauczyło. Stale zbyt łatwo ob
darzała ludzi zaufaniem i nieraz mocno się sparzyła.
Teraz jednak nagle wydoroślała. Może z powodu
nieszczęść, jakie w ostatnim czasie spadły na jej ro
dzinę, a może z powodu sposobu, w jaki porzucił ją
Joel Baines, czuła, że już nigdy nie pozwoli się wy
korzystywać. Jej dotychczasowe spojrzenie na świat
i ludzi nie sprawdziło się i trzeba raz na zawsze zdjąć
różowe okulary.
- Nie mylę się, jestem tego pewna - stwierdziła
głosem nie znoszącym sprzeciwu.
- Ale Natalie, posłuchaj...
- Nie zamierzam dłużej rozmawiać na ten temat
- przerwała mu nieco ostrzej, niż zamierzała. - A teraz
przepraszam, ale muszę iść do siebie.
Wzięła torebkę z kuchennego blatu, odwróciła się
do Ricka plecami i szybkim krokiem pomaszerowała
do holu.
Jego słowa sprawiły, że na chwilę stanęła jak wryta.
- Nie dajesz ludziom szansy, a to błąd.
108
Zwróciła ku niemu głowę i spojrzała mu w oczy
Ujrzała w nich wyrzut i potępienie i zrozumiała, że
Rick ma na myśli coś więcej niż ten nieszczęsny telefon
do Londynu.
- Trudno - powiedziała cichym głosem. - Życie to
nie bajka... ani film Walta Disneya.
Po tej rozmowie unikanie Ricka stało się znacznie
łatwiejsze, bo teraz on starał się trzymać od niej jak
najdalej. Wiedziała, że go rozczarowała, że wiele w je
go oczach straciła i że przestał ją lubić.
Postanowiła przekonać samą siebie, że tak właśnie
jest najlepiej. Może w tej sytuacji uda im się być po
prostu najemcą i wynajmującym, bez zbędnego balastu
wzajemnej, tak bardzo wszystko komplikującej sym
patii.
Właściwie się nie widywali. Miała u siebie na górze
salonik ze stereofoniczną wieżą, telewizorem i wideo
i nie musiała korzystać z bawialni na dole, gdzie kró
lował Rick.
Kuchnia oczywiście była wspólna, ale można było
tak wszystko urządzić, by nie spotykać się również
w godzinach posiłków. Rick i Toby jedli śniadanie
około siódmej, Natalie rano gimnastykowała się i scho
dziła na kawę dopiero po dziewiątej. W dni, kiedy oj
ciec z synem nie wypływali na jezioro, robili sobie
lunch o wpół do dwunastej. Natalie jadała o pierwszej.
Wieczorem odczekiwała, aż panowie zjedzą kolację,
i pojawiała się na dole grubo po siódmej.
Najtrudniejsze do zniesienia było zachowanie Ricka
109
wobec innych osób. W stosunku do syna był łagodny
i czuły, matkę Natalie traktował z wyraźną sympatią,
a ciotkę Lindsay oczarował zaraz za pierwszym razem,
kiedy do nich wpadła w drodze ze szpitala.
Podobnie było ze Sterlingiem Fosterem. Zjawił się
kiedyś, żeby zabrać Natalie na lunch, i po krótkiej wy
mianie zdań z jej lokatorem stwierdził, że to niezwykle
miły człowiek.
Wszyscy, oczywiście, mieli rację: Rick był nadzwy
czajny. Tylko w jej obecności stawał się okropny. Naj
pierw był po prostu chłodny i oficjalny, a potem zaczął
o wszystko mieć pretensje. Pewnego popołudnia zwró
cił jej uwagę, że zawsze zostawia kubek po kawie
w zlewie. Natalie przyrzekła, że to się zmieni. Następ
nego dnia oświadczył, że nie powinna zostawiać książ
ki kucharskiej na stole, bo to nieporządnie wygląda
i że po sobie zawsze trzeba sprzątać.
Całkowicie się z nim zgodziła.
- Uwierzę, kiedy zobaczę - mruknął nieuprzejmie
w odpowiedzi.
Zapowiedź burzy pojawiła się w związku z tygo
dnikiem „Newsweek", a w tym przypadku Natalie na
prawdę nic nie zawiniła. Od lat prenumerowała to pis
mo i skąd mogła wiedzieć, że on też to robi? Cała
sprawa rozegrała się w poniedziałek, w tydzień i dwa
dni po wprowadzeniu się lokatorów do jej domu.
Rick siedział na ganku, kiedy Natalie wróciła do
domu ze spaceru, po drodze wyjąwszy ze skrzynki po
cztę. Podała mu listy do niego, a gazetę zatrzymała
sobie.
110
- Możesz mi dać mojego „Newsweeka"? - zapytał
chłodno.
Odparła, że gazeta należy do niej.
- Czy mogłabyś w takim razie przeczytać nazwi-
sko adresata? - pytał dalej zdenerwowanym głosem.
Uprzejmie odpowiedziała, że nie musi, bo od wielu
lat ma prenumeratę.
- Cała ty. - W jego głosie zabrzmiała bezbrzeżna
pogarda. - Znowu pochopnie wyciągasz wnioski.
Zerknęła na kopertę. Gazeta należała do niego.
- Przepraszam - powiedziała zmieszana. - Myśla
łam...
Przerwał jej.
- Doskonale wiem, co myślałaś, ale się myliłaś.
Zerwał się na równe nogi i odszedł, zostawiając ją
zdumioną, urażoną i smutną, z niepotrzebną nikomu
gazetą w dłoni. Następnego dnia ćwiczyła właśnie co
dzienny aerobic, kiedy rozległo się energiczne pukanie
do drzwi.
O mało się nie potknęła i nie skręciła sobie nogi
w kostce. Pomasowała bolące miejsce, poprawiła prze
paskę na włosach, wyłączyła muzykę i poszła otwo
rzyć.
W drzwiach stał wściekły Rick. Pod pachą miał ja
kieś zawiniątko. Poznała swój ręcznik: suszyła na nim
wieczorem swoje miniaturowe majteczki, które kupiła
na ekstrawagancką wycieczkę statkiem.
- Zostawiłaś to wczoraj w pralni - oświadczył
Rick oskarżycielskim tonem, rozwijając przed nią za
winiątko.
111
Natalie wzruszyła ramionami.
- Przepraszam.
Nie był usatysfakcjonowany.
- Wolałbym, żeby to się nie powtórzyło. Pamiętaj,
że w tym domu mieszka dziecko. Nie życzę sobie, żeby
Toby oglądał takie rzeczy. Jest na to za mały.
Powinna coś mruknąć i zamknąć drzwi, ale nieza
mierzony komizm sytuacji sprawił, że postanowiła sta
wić czoło swojemu prześladowcy.
- Czy twój syn widział moje majtki? - zapytała.
Obciął ją wzrokiem od stóp do głów i poczuła się
fatalnie. Musi okropnie wyglądać w przepoconej ko
szulce i starych szortach, z tymi mokrymi kosmykami
wymykającymi się spod opaski. Zauważyła, że Rick
ciężko oddycha. Sama też tak oddychała, ale ona miała
wymówkę - ćwiczyła aerobic, zanim jej przerwał.
- Czy twój syn widział moje majtki? - powtórzyła.
Rick milczał, nie odrywając od niej wzroku.
- Nie, o ile wiem, nie - przyznał wreszcie.
- W takim razie nie widzę problemu. Zresztą, nawet
gdybym je zostawiła w salonie na stole, nie zgorszyłby
się, bo nie bardzo by wiedział, co to takiego.
Spojrzał na nią z wyższością.
- Nie masz pojęcia, ile może wiedzieć taki pięcio
letni chłopiec.
Natalie pokręciła głową.
- Toby jest słodkim, niewinnym dzieckiem...
- To nie ma z tym nic wspólnego. Nieważne, jaki
jest.
Przyznała mu w duszy rację. Toby w ogóle nie miał
112
z tym nic wspólnego, bo ich rozmowa dotyczyła cze
goś zupełnie innego niż stopień uświadomienia pięcio
letnich chłopców.
Stali tak w drzwiach ciężko dysząc, i patrzyli na
siebie. Zrozumiała, że należy jak najszybciej skończyć
tę niebezpieczną rozmowę, nawet za cenę drobnego
upokorzenia.
- Jeszcze raz przepraszam - powiedziała wynio
słym tonem, dumna, że tak świetnie potrafi się opano
wać. - Po prostu zapomniałam.
Rick mruknął coś pod nosem.
- Już nigdy nie zostawię na wierzchu mojej bieli
zny - dodała pojednawczo.
Rick odwrócił się na pięcie.
-
Mam nadzieję - usłyszała.
Kiedy w pól godziny później zeszła na śniadanie,
podszedł do niej Toby i wziął ją za rękę.
- Co, kochanie? - zapytała.
Pociągnął ją za sobą do salonu, gdzie na małym
stoliku do kawy stał garaż zbudowany z klocków lego.
- Sam to zrobiłeś?
Chłopiec z dumą skinął głową.
Natalie przykucnęła przy stoliku i z zachwytem za
częła oglądać małe samochodziki stojące w szeregu
przed garażem.
- Fantastyczne! Dobra robota, Toby. - W jej głosie
zabrzmiał szczery podziw.
Ricka stojącego tuż obok, za jej plecami, spostrzegła
dopiero w chwili, kiedy się podniosła. Patrzył na nil
dziwnym wzrokiem.
113
- O co chodzi? - zapytała niespokojnie.
Przez dłuższą chwilę się zastanawiał.
- Co ci się stało? - powtórzyła zaniepokojona.
- Nic, nic.
Odwróciła się, żeby odejść, ale chwycił ją za ramię.
Zadrżała pod wpływem dotyku jego ręki.
- Rick...
Puścił ją i nareszcie podjął jakąś decyzję.
- Wybieramy się dzisiaj na jezioro - oznajmił nie-
swoim głosem. - Chciałem... chciałem cię tylko za
pytać, czy możemy wziąć psa.
- Oczywiście.
Nie rozumiała, dlaczego pyta. Bernie ani na chwilę
nie odstępował chłopca, spał w jego pokoju i chodził
za nim krok w krok. Zawsze też zabierali go na pokład
„Lady Kate" i Rick od dawna już nie pytał jej o po
zwolenie.
- Myślałem, że może masz coś przeciwko temu -
wyjaśnił niezręcznie.
- Nie, nic.
- W takim razie dobrze - powiedział, jakby myślał
zupełnie o czym innym, i wolnym krokiem wyszedł
z pokoju.
Natalie patrzyła na niego zdziwiona i niespokojna.
Mniej więcej w godzinę później wypłynęli, lecz Na
talie wcale nie odczuła z tego powodu ulgi. Nieobe
cność Ricka, zamiast ją uspokoić, jakoś dziwnie ją roz-
troiła.
Dom wydał jej się smutny i pusty. Zupełnie nie wie
działa, co ze sobą zrobić.
114
O wpół do jedenastej zjawił się biały mercedes mat
ki i Natalie zbiegła z góry, żeby otworzyć drzwi, za
nim Erica zdąży zapukać. Matka była bledsza niż za
zwyczaj.
- Jak dobrze, że cię zastałam, córeczko,
Zaprowadziła matkę do kuchni i poczęstowała
czymś zimnym do picia.
- Jakąś godzinę temu - zaczęła Erica załamującym
się głosem - dzwonił do mnie Nathaniel.
- Czego chciał?
- Prosił, żebym koniecznie porozmawiała z twoim
ojcem.
- ...?
- f będę musiała to zrobić.
Natalie zrozumiała, że matka jak zwykle oczekuje
od niej pomocy i zdrowego rozsądku.
- Nic nie rozumiem - próbowała zyskać na czasie.
- Przecież sama mi mówiłaś, że nie rozmawiacie
z sobą, bo nie potraficie się porozumieć.
Erica dostojnie skinęła platynową głową.
- Tak, ale to nie zmienia faktu, że Jake w dalszym
ciągu jest moim mężem.
Natalie siła się powstrzymała, by nie wzruszyć ra
mionami; matka tego nie znosiła.
- Ale jak możesz sądzić, że twoja rozmowa z nim
będzie miała sens, skoro wiesz, że natychmiast zacznie
cie się kłócić?
Erica zatrzepotała rzęsami.
- Muszę zobaczyć, co się z nim dzieje. Mam jak
najgorsze przeczucia.
115
- Ale dlaczego?
- Trochę się domyślam, no a trochę... mi powie
dziano.
Natalie wyprostowała się na krześle i zmrużyła
oczy.
- Mamo, powinnaś chyba wiedzieć, że stryj Na
thaniel zawsze przesadza, a do tego uwielbia upiec
dwie pieczenie przy jednym ogniu. Wysyła cię do ojca,
bo ma w tym jakiś cel.
W pięknych szmaragdowych oczach Eriki odmalo
wało się zdumienie.
- Jaki cel?
- Może ma nadzieję, że się pokłócicie.
Erica machnęła wąską białą dłonią.
- Cóż za pomysł ! Po prostu boi się o brata. Był
bardzo zdenerwowany.
- Zawsze się denerwuje, kiedy sprawy dotyczą ojca
- zauważyła z przekąsem Natalie.
Erica zbagatelizowała jej komentarz.
- Tym razem nie chodzi o jego kompleksy i za
zdrość, że to Jake, a nie on, został szefem firmy. To
coś poważniejszego.
- Ale co?
- Uważa, że z Jakiem dzieje się coś bardzo złego.
Natalie milczała i matka mówiła dalej.
- Nathaniel powiedział mi, że twój ojciec prawie
nie bywa w firmie. Wpada dwa razy w tygodniu i za
raz wychodzi. Nigdzie nie można go złapać. Dziś rano
Nathaniel do niego zadzwonił i poprosił, żeby pojawił
się w pracy. Umówili się na dwunastą, ale nie wiado-
116
mo, czy twój ojciec przyjdzie. Ostatnim razem... - Ur
wała, a dopiero po chwili ciągnęła: - Ostatnim razem,
kiedy był w biurze...
Natalie ujęła rękę matki.
- Mamo...
Erica potrząsnęła głową, jakby zmuszała się do do
kończenia zdania.
- Ostatnim razem, kiedy zjawił się w biurze, byt
pijany.
Natalie przez dłuższą chwilę trawiła sens jej słów.
To zupełnie nie pasuje do jej ojca! Jacob Fortune jest
potężny i niezłomny. Od śmierci Kate kieruje rodzinna,
firmą i nigdy, przenigdy nie pozwolił sobie na naj
mniejsze uchybienie. Miał żelazny charakter i niezłom
ne zasady.
Poczuła na sobie błagalne spojrzenie matki.
- Muszę tam pojechać, córeczko. - Wiedziała do
skonale, co teraz nastąpi. - Jeśli pojadę do niego sama.
wiadomo, jak się to skończy.
Natalie uniosła na nią oczy.
- Dlatego chcesz, żebym ci towarzyszyła? Nie ma
mowy.
Oczy matki zwilgotniały.
- Córeczko, tylko ty jedna mogłabyś.... Tak bard/o
cię proszę...
- Mamo, nie.
- Tak bardzo cię proszę, kochanie.
Rozpaczliwie przywołała z pamięci wszystkie swo
je postanowienia, że już nigdy nie pozwoli się wyko
rzystać w rodzinnych rozgrywkach. Skoro jednak na
117
wet stryj Nathaniel jest zaniepokojony... Sprawy mu
szą wyglądać naprawdę bardzo źle.
- Córeczko, pojedziesz?
Natalie przełknęła ślinę.
- Teraz? Zaraz?
Erica uniosła rękę i odgarnęła jej włosy z policzka,
tak jak to robiła w dzieciństwie.
- Tak, wolałabym teraz, tak bardzo się boję. Nie
uspokoję się, póki go nie zobaczę, nie porozmawiam
z nim i na własne oczy nie przekonam się, w jakim
jest stanie.
- Może najpierw do niego zadzwonimy? - zapytała
z nadzieją w głosie Natalie, ale matka tylko machnęła
ręką. - Może go nie ma w domu?
- Jeśli zadzwonimy, powie, że wszystko w porząd
ku i że nie chce nas widzieć. A jeśli go nie ma... To
nie potrwa długo, wystarczy tylko objechać jezioro.
Jedziemy?
- Mamo...
- Proszę, córeczko.
Nie było sensu opierać się dłużej.
- Dobrze, jedziemy - westchnęła z rezygnacją Na
talie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Erica postanowiła jechać samochodem, mimo że
mogły popłynąć motorówką stojącą na przystani. Prze
były długą drogę wzdłuż jeziora, wśród klonów i dę
bów, których uroda o tej porze roku przyciągnęłaby
wzrok każdego, kto byłby mniej zaaferowany.
Kiedy się zatrzymały pod bramą wiodącą do rezy
dencji, zaczął siąpić drobny deszcz. Nacisnęły dzwo
nek i rozległ się jakiś nieznany, kobiecy głos.
- Tak, słucham.
- Erica i Natalie do Jake'a - oświadczyła Erica.
- Proszę, już otwieram.
Po chwili głos odezwał się znowu i. poprosił, by
wjechały. Ciężka żelazna brama otworzyła się, a potem
za samochodem automatycznie zamknęła. Wkrótce
znalazły się na podjeździe pod ozdobionym kolumnami
frontem rezydencji.
Natalie rozejrzała się. Nic się nie zmieniło. Rozległe
trawniki były zielone i wypielęgnowane i przeszło jej
przez myśl, że cokolwiek dzieje się z jej ojcem, ogrod
nicy sprawują się bez zarzutu.
Osobisty szofer pana domu natychmiast wyszedł im
na spotkanie z wielkim czarnym parasolem. Otworzył
drzwiczki od strony Eriki i osłonił ją przed deszczem
119
- Witaj, Edgarze - przywitała go z uśmiechem
i schroniła się pod parasol.
- Dzień dobry pani.
Podała mu kluczyki.
- Nie wstawiaj samochodu do garażu. Nie wiem,
czy długo tu zabawimy.
Edgar wprowadził Ericę po schodach pod masywne
drewniane odrzwia i zawrócił po Natalie, zamierzając
ją również osłonić od deszczu. Ku jego dezaprobacie,
Natalie wbiegała już na schody.
- Jak się masz, Edgarze!
- Witam, panno Fortune - odparł szofer z godno
ścią i osłonił czarnym parasolem samego siebie. - Bar
dzo się cieszę, że panią widzę.
Erica zdążyła przycisnąć dzwonek i wielkie drzwi
zaraz się otworzyły. W progu stała siwowłosa kobieta
w jasnoniebieskiej spódnicy i takiej samej bluzce.
- Dzień dobry paniom - odezwała się i rozpoznały
głos z domofonu.
Erica przyjrzała się jej uważnie.
- My się chyba nie znamy.
- Jestem tutaj nową gospodynią, nazywam się
Laughlin.
- Ach, tak. Chciałabym się zobaczyć z moim mę
żem.
Kobieta zamknęła za nimi wielkie drzwi.
- Pan Fortune czeka w bibliotece. Zaraz panie za
prowadzę.
Erica dumnie uniosła głowę.
- Dziękuję, znam drogę.
120
Gospodyni przystanęła i spojrzała na nią ze zdzi
wieniem.
- To znaczy... że nie mam pani zaanonsować?
Erica wyprostowała się, przybierając wyniosłą po-
stawę.
- Sama się zaanonsuję. Zapewniam panią, że po
trafię.
W niczym nie przypomniała teraz tej słabej, drżącej
kobiety, która przyjechała do córki błagać o pomoc
i wsparcie.
Erica Fortune przygotowywała się do walki ze
swym największym wrogiem i jedyną szaloną miłością
swojego życia... ze swoim mężem.
- Może pani wrócić do swoich zajęć - oświadczyła
zdumionej pani Laughlin i ruszyła przed siebie.
Gospodyni, która najwyraźniej miała bardzo ścisłe
polecenia, próbowała jej towarzyszyć.
- Pan Fortune...
Erica spojrzała na nią groźnie i gospodyni natych
miast zamilkła.
- Jak pani sobie życzy - wyszeptała tylko i odda
liła się bezszelestnie po wypastowanej jak lustro pod
łodze.
Erica zwróciła głowę do córki.
- Od kiedy ona tu jest?
- Nigdy jej tu nie widziałam.
Erica lekkim ruchem poprawiła włosy; szmaragd,
który przed laty dostała od męża, rozjaśnił mroczny
korytarz.
- Skoro musiał zmienić służbę...
121
- Mamo - przerwała jej córka - nie wyciągaj
wniosków zbyt pochopnie, dobrze? To, że tata zatrudnił
nową gospodynię, nic nie znaczy.
- Masz rację, przepraszam.
Ramię w ramię matka z córką przebyły rozległy hol
i dotarły do podwójnych dębowych drzwi wiodących
do biblioteki. Erica wzięła głęboki oddech jak przed
skokiem na głęboką wodę i pchnęła drzwi.
Jacob Fortune siedział za ogromnym biurkiem, któ
re Natalie tak dobrze pamiętała. Kiedy była mała, wy
dawało jej się, że ojciec zza takiego biurka może kie
rować światem. Miał na sobie wytworny garnitur od
Armaniego, wyprostowane sztywno plecy, ręce nieru
chomo złożone na biurku.
Na widok żony jego ciężkie spojrzenie zmatowiało.
- Dzień dobry, kochanie - odezwała się Erica.
W jej głosie była czułość, niechęć i lęk.
- Erica... - rzekł przeciągle Jake. Jego głos stano
wił jakby echo jej głosu.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
Natalie poczuła się zbędna. Co ją, u licha, podku
siło, by towarzyszyć matce? Nie powinna się tu
znaleźć. Między tą parą nie było dla niej miejsca,
a matka doskonale potrafiła dać sobie radę z ojcem.
Miała za sobą lata praktyki.
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, przypomniał jej się
Rick. We wzroku, jakim ojciec patrzył na matkę, od
najdywała coś, co widziała w spojrzeniu Ricka. Rick
tak właśnie ostatnio patrzył na nią. Śmieszne. Przecież
to zupełnie co innego. Między nią a Rickiem nie ma
122
zniszczonej, zawiedzionej miłości. A ona nie należy
do kobiet, które wzbudzają w mężczyznach szaleńczą
namiętność.
Mężczyźni po prostu ją lubią i dobrze się przy niej
czują. Zapewnia im komfort i poczucie bezpieczeń
stwa.
Nieraz, trzeba przyznać, potrafią ją wykorzysty
wać... Tak czy inaczej, nie jest osobą, o której marzą
i śnią.
Suchy, drwiący głos ojca wyrwał ją z zamyślenia.
- Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - powiedział
Jake do jej matki.
Erica zbliżyła się do biurka.
- Zaraz się dowiesz.
Natalie jak automat podeszła razem z nią; poczuła
na sobie wzrok ojca.
- Witaj, Natalie. - Jego głos złagodniał, na ustach
pojawił się cień uśmiechu.
Mimo rozlicznych rodzinnych konfliktów i niepo
rozumień, Jake i Natalie zawsze się rozumieli. Miał
córki bardziej atrakcyjne i błyskotliwsze od niej, miał
również syna, ale w przeciwieństwie do swego rodzeń
stwa, Natalie nigdy o nic nie walczyła i nie dochodziła
żadnych swoich praw. Niczym mu nie zagrażała, a on
niczego jej nie narzucał.
- Dzień dobry, tatusiu - powiedziała teraz cichut
kim głosem.
Jake niechętnym wzrokiem obrzucił żonę.
- Nie wiem, po co przyszłaś, ale niepotrzebnie
wplątujesz w to biedną Natalie.
123
Nieskazitelna twarz Eriki pozostała niewzruszona.
- Potrzebowałam kogoś do pomocy.
Jake prychnął, wstał zza biurka, okrążył je i wskazał
swoim gościom kanapę.
- Usiądźcie, proszę.
Natalie zerknęła we wskazanym kierunku i już
chciała spełnić jego prośbę, gdy powstrzymał ją głos
matki.
- Nie, dziękujemy, postoimy.
Przyjrzała mu się uważnie.
- Wyglądasz... dość dobrze - stwierdziła niepew
nie.
Natalie przytaknęła jej w myślach. Tak, ojciec wy
glądał... dość dobrze. W żadnym razie nie można było
powiedzieć, że wygląda dobrze; miał ciemne kręgi pod
oczami, zmęczoną twarz i głębokie bruzdy na policz
kach.
Jake uniósł siwe brwi.
- Przyjechałaś, żeby sprawdzić, jak wyglądam?
- Właśnie - odparła ze spokojem.
- A co cię tak zaniepokoiło?
- Słowa twojego brata, Nathaniela - odrzekła bez
wahania.
Jake westchnął.
- Kochany braciszek! Jak zwykle bruździ. - Ob
rzucił wzrokiem swój elegancki garnitur i starannie
wyczyszczone buty. - Jak widzisz, jeszcze jakoś się
prezentuję.
Erica potrząsnęła głową.
- Jake, czytałam gazety.
124
Każda inna kobieta, widząc jego spojrzenie, ucie
kłaby gdzie pieprz rośnie; każda, ale nie Erica Fortune.
- Nawet nie udawaj, że rozumiesz moje posunięcia
w sprawach dotyczących firmy - warknął.
Erica uśmiechnęła się chłodno i Natalie poczuła na
plecach zimny dreszcz.
- Nie, Jake, już nigdy nie będę próbowała zrozu
mieć twoich posunięć. Nigdy, skończyłam z tym raz
na zawsze - syknęła i zwróciła się do córki. - Chyba
już sobie pójdziemy. Mam wrażenie, że tylko niepo
trzebnie tracimy czas.
- A twój czas jest tak niezwykle cenny? Zupełnie
zapomniałem - powiedział Jake bardzo cicho, ale jego
słowa zrobiły na żonie piorunujące wrażenie.
Natalie bała się na nią spojrzeć. Wiedziała, że ojciec
uderzył bardzo celnie.
Pomijając krótki okres, kiedy pracowała jako mo
delka, Erica nigdy nic nie robiła. Jake nie życzył sobie,
by pracowała, i żądał, żeby cały czas. poświęcała wy
łącznie jemu i rodzinie. Zarzucając jej teraz, że niczego
w życiu nie dokonała, obrażał ją i celowo upokarzał.
Jej oczy zapłonęły, porcelanowa twarz się zaróżo
wiła.
- Jak śmiesz... ty...
Nie zdążyła dokończyć, bo córka ujęła ją pod ramię.
- Mamo, proszę, nie,
Erica spojrzała na nią z gniewem, ale zaraz się opa
nowała.
- Przepraszam, nie powinienem tak mówić - ode
zwał się Jake.
125
Żona patrzyła na niego płonącymi oczami.
- Przepraszam - powtórzył.
W przypadku kogoś takiego jak Jake było to bardzo
dużo i Natalie poczuła, jak napięcie matki maleje.
- Na nas już czas - powiedziała Erica lodowatym
tonem, lecz nie poruszyła się.
Jake utkwił w niej spojrzenie.
- Tak będzie chyba najlepiej - powiedział zmęczo
nym głosem.
Erica dalej stała nieruchomo.
- Mamo, chodźmy. - Natalie lekko pociągnęła ją
za sobą.
Jak manekin pozwoliła zaprowadzić się do korytarza
i dalej, do wyjścia.
Po ich wyjściu Jake przez chwilę czekał. Potem
upewniwszy się, że nie wrócą, starannie zamknął za
nimi drzwi. Uspokojony, że nikt mu nie przeszkodzi,
podszedł do szafki z alkoholami i otworzył ją. Nalał
sobie szklaneczkę whisky i wychylił ją łapczywie.
Drugą pił już wolniej, smakując alkohol.
Poczuł, jak się odpręża, a węzeł w gardle zwalnia
ucisk. W sumie nie ma powodu do obaw. Niczego się
nie domyśliły. Wypadł bardzo dobrze i ani córka, ani
żona na pewno niczego nie podejrzewają.
Ujrzał odbicie swojej twarzy w lustrzanej powierz
chni barku i szybko odwrócił wzrok. Ostatnio nie lubił
tego widoku. Zwłaszcza wyrazu swoich oczu. Nie po
znawał tego człowieka w lustrze i jego wzroku za
szczutego zwierzęcia. Odkąd ta suka, Monica Malone,
126
go szantażowała, był kimś innym. Zupełnie nie przy
pominał dawnego Jacoba Fortune'a.
Jęknął głośno i zawrócił w stronę biurka. Zapadł się
w fotel i zapatrzył w wielkie dębowe drzwi.
Monica. Monica Malone.
Nie mógł o niej zapomnieć.
Często łapał się na myśli, że całe jego życie jest
teraz w rękach tej kobiety. Całe życie jego, jego ro
dziny i jego firmy. Za wszystkim kryła się Monica.
To przez nią spłonęło laboratorium, to przez nią Kate
zginęła w katastrofie, to ona nasłała na Allison tamtego
faceta. To ona była wszystkiemu winna.
A ostatnio te brukowce wywlokły na dokładkę na
światło dzienne jej romans z Benem. Podobno kochała
go do szaleństwa. Czy taka miłość może się z czasem
zamienić w nienawiść i chęć zniszczenia wszystkiego,
co pozostało po ukochanym człowieku?
Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wiedział tylko,
że romans Moniki z Benem wiele wyjaśniał. Kochan
kowie nieraz zdradzają sobie największe tajemnice.
Szepczą sobie do ucha sprawy, o których nikt nie wie.
Dlatego Monica zna jego sekret. Wie, że on, Jake
Fortune, wcale nie jest synem Bena. Cholera jasna!
Ale miała frajdę, mówiąc mu, że urodził się sześć mie
sięcy po ślubie Kate i Bena. I był takim dużym dziec
kiem. Znała wszystkie szczegóły; wiedziała, że jego
prawdziwy ojciec, niejaki Joe Stover, zginął we Francji
na polu walki, przed jego urodzeniem. A Ben, namięt
nie kochający Kate, ożenił się z nią i uznał bękarta za
swoje własne dziecko.
127
Wychowywał go jak syna i Jake nigdy niczego nie
podejrzewał. Uważał się za prawowitego członka rodu,
chociaż nieraz czuł się jakoś dziwnie, jakby coś w głębi
duszy mówiło mu, że w rzeczywistości jest obcy.
Kłamstwo przeszło na następne pokolenie i jego dzieci
uwielbiały dziadka Bena.
A potem Kate i Ben zabrali swą tajemnicę do grobu
i nikt o niczym nigdy by się nie dowiedział, gdyby
nie...
Gdyby nie ta przeklęta Monica Malone!
Ona wiedziała wszystko i pół roku temu poinfor
mowała go o tym. Teraz szantażuje go i zamierza zruj
nować. Będzie tak długo ciągnęła od niego pieniądze,
aż rodzinna firma ogłosi upadłość.
Jake rozluźnił krawat i znowu jęknął. Spojrzał na
trzymaną w ręku szklankę. Była pusta.
Trzeba sobie nalać.
Nie, nie może teraz pić. Musi jechać do biura, bo
obiecał cholernemu braciszkowi, że w południe pokaże
się w firmie. Niech sobie Monica Malone wyciąga kró
liki z jedwabnego rękawa, on nigdy się nie podda. Stoi
na czele firmy i nikomu nie ustąpi fotela przewodni
czącego rady nadzorczej.
Zawsze marzył o tym, żeby pójść w ślady ojca, to
znaczy w ślady Bena Fortune'a, i każdemu wara od
jego zdobyczy.
Przymknął oczy i ujrzał wysmukłą postać żony. Eri-
ca z uśmiechem pochyliła się nad nim i zarzuciła mu
ręce na szyję, tak jak dawniej, zanim rozpoczął się cały
ten koszmar.
128
Potem biały obraz zbladł i rozwiał się, a jego miej.
sce zajęła Monica Malone. Wykrzywiła się złośliwie
i rozchyliła purpurowe wargi. Zanim zaczęła go szan
tażować, próbowała go uwieść. Ma chyba z sześćdzie
siątkę, ale stale jest bardzo piękna. Piękna i ostra jak
żyleta.
A do tego okrutna. Zawsze szła po trupach i ktoś
wreszcie powinien ją zatrzymać.
Jake zacisnął palce na pustej szklance. Trzeba coś
z tym zrobić. Zaraz, natychmiast.
Tylko sobie naleje, jedną, jedyną szklaneczkę.
A potem każe wyprowadzić samochód i pojedzie.
Po powrocie Erica nie chciała dłużej zostawać
u córki.
Ucałowała ją i serdecznie podziękowała za to, że
Natalie zgodziła się jej towarzyszyć.
- Bez ciebie nie poradziłabym sobie, córeczko.
- Owszem, mamo, poradziłabyś sobie.
- Pewnie tak, ale powiedziałabym coś, czego bym
potem żałowała.
Natalie nie zaprzeczyła.
- W każdym bądź razie, mamy to już za sobą -
podsumowała tylko.
Matka przytaknęła.
- Tak, i muszę przyznać, że nieco lepiej się czuję.
Zobaczyłam go i wiem, że nie jest z nim tak bardzo
źle. Po rozmowie z Nathanielem sądziłam, że napraw
dę jest alkoholikiem albo jeszcze gorzej. - Roześmiała
się nerwowo. - Ale ze mnie głuptas, prawda?
129
Pożegnały się i Natalie odprowadziła matkę do sa
mochodu.
Stała potem i patrzyła, jak biały mercedes znika
w alejce. Następnie wolno wróciła do pustego domu.
Rick, Toby i Bernie jeszcze nie wrócili.
Postanowiła przejrzeć materiały o nowych meto
dach nauczania. Usiadła z książką w ręku, ale zupełnie
nie mogła się skupić. Czuła się dziwnie podniecona.
Chyba z powodu ojca...
Nie chciała niepokoić matki, ale wizyta u ojca wca
le jej nie uspokoiła. Jake nie wyglądał dobrze. W jego
oczach dostrzegła lęk, a cały spokój i opanowanie,
które tak ostentacyjnie demonstrował, robiły wrażenie
udawanych.
Grał przed nimi rolę dawnego Jacoba Fortune'a, ta
kiego, jakiego znały.
- Głuptas ze mnie... - powtórzyła półgłosem sło
wa matki, próbując sobie wmówić, że przesadza i nie
potrzebnie dopatruje się drugiego dna tam, gdzie go
nie ma.
Ale przecież nie jest jej wymysłem fakt, że rodzina
ma kłopoty. Może sobie wmawiać do woli, że nic jej
to nie obchodzi, bo postanowiła żyć własnym życiem,
ale i tak nie przestanie się dręczyć. Może porozmawiać
z ojcem...
Ale on przecież zawsze wszystkie swoje sprawy za
łatwiał sam. Erica nieraz mu zarzucała, że nie dzieli
się z nią kłopotami i nie rozmawia o swoich proble
mach. Tym bardziej nie będzie o nich rozmawiał z cór
ką. Tylko go wyprowadzisz z równowagi, powiedziała
130
sobie. Przestań o tym myśleć i niepotrzebnie się de
nerwować.
Podeszła do okna w salonie i zapatrzyła się na je
zioro, wzrokiem szukając „Lady Kate". Ciekawe, kiedy
oni wrócą?
Przypomniała sobie dziwne zachowanie Ricka tego
ranka.
Najpierw wpadł do niej jak burza z jakimiś absur
dalnymi zarzutami, a potem, ni z tego, ni z owego, za
czął pytać, czy może zabrać psa, co akurat było zu
pełnie oczywiste.
Za jakie właściwie grzechy musi znosić humory
swojego kapryśnego lokatora?
A swoją drogą chyba ma nie po kolei w głowie,
skoro tak uporczywie wypatruje powrotu kogoś, kto
nie ma dla niej dobrego słowa, patrzy na nią wilkiem
i nieustannie ma pretensje.
Chyba powinna się wyprowadzić. Nie do rezyden
cji, bo po tym, co właśnie zobaczyła, nie miała ochoty
tam mieszkać, i nie do matki, bo to by zniweczyło
wszystkie jej ostatnie postanowienia. Lindsay i Frank
bardzo chętnie by ją przyjęli, ale są tak zajęci, że u nich
czułaby się, jakby mieszkała na torach. Najlepiej prze
prowadzić się do hotelu. Przecież to tylko kilka dni.
Za niecały tydzień wyjeżdża.
Odwróciła się od okna i jej wzrok padł na garaż
Toby'ego. Uśmiechnęła się smutno; bardzo będzie tę
skniła za tym chłopcem.
Może wcale nie musi się wyprowadzać? Dom jest
duży i na ogół żyje im się wszystkim razem całkiem
131
dobrze. Wystarczy unikać Ricka i wszystko jakoś się
ułoży.
Potem ona wyjedzie w świat, a kiedy wróci, Rick
z synem pojadę z powrotem do Minneapolis.
Zdecydowanym krokiem podeszła do telefonu i za
dzwoniła do koleżanki mieszkającej w Travistown.
Umówiła się z nią na wczesną kolację w restauracji.
Kiedy Rick i Toby wrócą, nie będzie jej w domu.
Podczas gdy Natalie robiła plany na wieczór, Ster-
ling odwiedzał Kate w jej podniebnym apartamencie.
- Znaleźliśmy przeciek i wiemy już, kto dał do ga
zety tę historię o Benie i Monice - oświadczył.
Kate pytająco uniosła brwi.
- Któż taki?
- Sama Monica. Gabe rozmawiał z jej pokojówką.
Dowiedział się, że jakiś reporter był u jej pani z wizytą
dwa dni przed ukazaniem się artykułu. Musiała oczy
wiście zastrzec sobie, że nie wolno mu się na nią po
woływać.
Wszystko było jasne.
- W takim razie - powiedziała powoli Kate - nie
mamy już wątpliwości, że ta kobieta chce nas znisz
czyć.
Sterling milczał.
Kate pomyślała o mężu i o tym, jak wychowywał
jej syna. Nigdy ani słowem nie wspomniał, że to nie
jego dziecko.
Ale skoro mógł zdradzić swoją ślubną żonę, mógł
również zdradzić ich wspólny sekret. Mógł wyznać tej
132
kobiecie prawdę o „swoim pierworodnym". A teraz
Monica może to wykorzystać.
- Coś trzeba z nią zrobić - powiedziała do adwo
kata.
Sterling skinął głową.
- Całkowicie się z tobą zgadzam, Kate. Tylko co?
Kiedy wrócili z wyprawy, zastali dom pusty. Toby
uniósł oczy na ojca i Rick wyczytał w nich pytanie
- Chyba gdzieś wyszła - bąknął w odpowiedzi.
Wyjął klucz z kieszeni i otworzył drzwi.
- Najpierw weź kąpiel, potem coś zjemy - polecił
synowi.
Chłopiec spojrzał na niego, jakby chciał go uspo
koić. „Wiem, co mam robić, tato", mówiły jego oczy.
Rick poszedł do kuchni, odstawił lodówkę turys
tyczną i udał się do salonu. Wziął pilota i włączył te
lewizor, chcąc z kuchni wysłuchać ostatnich wiadomo
ści. Przeskakiwał z kanału na kanał, kiedy nagle
w ucho wpadło mu znajome nazwisko. Zatrzymał się,
żeby się dowiedzieć o co chodzi.
Najpierw powtórzono stare kawałki o romansie łą
czącym Bena z wiecznie młodą Monicą Malone, a po
tem na ekranie ukazała się Tracey Ducet. Rzeczywiście,
była bardzo podobna do ciotki Natalie, Lindsay.
- Mam nadzieję, że z czasem moja rodzina mnie
zaakceptuje - szczebiotała Tracey i Rickowi zrobiło
się jej żal.
Nawet jeśli była oszustką, miała w sobie coś wzru
szającego: uboga, źle ubrana dziewczyna, która posta-
133
nowiła walczyć o swoje prawa w świecie, który ją od
rzucał i nie chciał się z nią dzielić swym bogactwem.
Potem nastąpiła wzmianka o tym, że jak zwykle są
jakieś nieporozumienia między Jacobem i jego bratem,
i krótka historia rodu Fortune'ów, oparta na montażu
zdjęć różnych jej członków z różnych okresów życia.
Ujrzał Kate za sterami samolotu, a potem resztki innej
maszyny w tropikalnym lesie; było też zdjęcie Natalie
w czerwonej aksamitnej sukience, z wielkimi zamy
ślonymi ciemnymi oczami. Spiker nie wymienił jej
imienia, ale Rick rozpoznałby te oczy wszędzie.
Kiedy nastąpił blok reklamowy, nie zgasił telewi
zora, tylko przez dłuższą chwilę patrzył nie widzącym
wzrokiem na migające obrazki. Ogarnęły go wyrzuty
sumienia; zachował się rano okropnie. Sposób, w jaki
napadł na nią z powodu tych nieszczęsnych majteczek,
kompromitował go jako lokatora, mężczyznę i czło
wieka. Zachował się jak znerwicowany idiota.
Miał powody; obecność tej dziewczyny doprowa
dzała go do szaleństwa. Myślał o niej przez całą noc
i kiedy rano wszedł do pralni i zobaczył tę jedwabną
szmatkę, po prostu zwariował.
Pierwszą rzeczą, jaka mu przyszła do głowy, było
to, jak Natalie musi wyglądać w czymś takim; zaraz
potem zjawiło się podejrzenie, że musi się tak ubierać
dla jakiegoś faceta i coś w nim pękło. Zawinął „to"
w ręcznik i pobiegł do niej na górę, by jej powiedzieć,
co myśli o takim postępowaniu.
Kiedy mu otworzyła, śliczna i zdyszana, w króciut
kich szortach i obcisłej koszulce, miał ochotę rzucić
134
się na nią i zdusić w objęciach. Oczywiście, nic ta
kiego nie zrobił. Zamiast tego wygłosił to kretyńskie
przemówienie o gorszeniu małych chłopców. A potem
ona zeszła na śniadanie i Toby pokazał jej swoje dzie
ło. Przykucnęła, żeby podziwiać garaż z klocków lego,
i była taka czuła i łagodna. Nie mógł od niej oderwać
oczu.
Odwróciła się i przyłapała jego wzrok, a on poczuł
się jak nastolatek podglądający koleżankę. Nie wie
dział, co powiedzieć, i zapytał, czy Bernie może z ni
mi popłynąć, zupełnie jakby to nie było oczywiste.
Powinien coś z tym zrobić; musi zmienić swoje
zachowanie, bo dotychczasowe do niczego nie pro
wadzi.
Natalie jest miła i dobra, a ten jej chłopak chyba
bardzo ją skrzywdził. Nie można jej winić za to, ze
na razie nie chce wiązać się z innym mężczyzną. A on
pragnął jej coraz bardziej i nie dawał sobie z tym rady
Tak samo nie dał sobie rady z Vanessą. Jego żoną
była piękna i rozpieszczona; zawsze dostawała to, czy
go chciała. Pochodziła z zamożnej rodziny i nigdy ni-
czego jej nie brakowało. Zapragnęła mieć Ricka i do-
pięła swego. Przynajmniej na jakiś czas.
Zaczął właśnie pracować w biurze architektonicz
nym i całe dnie spędzał w pracy. Zarzucała mu, że nie
poświęca jej dość czasu. Zaszła w ciążę, zanim zdążyli
się zastanowić, czy naprawdę chcą mieć dziecko. Chy
ba właśnie za to go znienawidziła. Kiedy Toby przy-
szedł na świat, prawie już ze sobą nie rozmawiali. Po
roku Vanessa wyprowadziła się do jedynej osoby, która
135
umiała ją kochać - do matki mieszkającej w Louis-
ville.
Rick całkowicie poświęcił się pracy. Alimenty wy
syłał przed terminem. Przez kolejne cztery lata nie
związał się z żadną kobietą. Zawsze na początku ro
mansu stawiał sprawę jasno: nie zamierza się z nikim
wiązać, chce być sam. Kobiety albo przyjmowały jego
warunki, albo natychmiast odchodziły.
Potem zdarzył się wypadek i Toby został sam. Mu
siał go zabrać do siebie i wtedy zrozumiał, że dotąd
jego życie było beznadziejnie puste.
Niecały miesiąc temu przyjechał do tego domu
i poznał Natalie. Zafascynowała go od pierwszego
wejrzenia, a jej śmiech wprawił w drżenie całe jego
ciało. Wystarczyło mu zobaczyć jej kubek w zlewie
i dostawał szału. Stale widział, jak się uśmiecha do
jego syna i głaszcze psa. W całym domu prześlado
wał go jej zapach. Widok Natalie stojącej na traw
niku przed domem w zniszczonych szortach podnie
cał go silniej niż najbardziej wyrafinowana piesz
czota.
Czas jednak okazał się jego wrogiem. Rany Natalie
były świeże, podczas gdy dla Ricka nadszedł moment
powrotu do życia.
Przypomniał sobie tę nieszczęsną dyskusję o tele
fonie do Londynu. Nie miał racji. W dalszym ciągu
uważał, że tamta kobieta nie jest dziennikarką, ale sta
rał się zrozumieć reakcję Natalie. Przecież on nie ma
Pojęcia, co to znaczy stale być wystawionym na ryzyko
Pomówień i bezpodstawnych zarzutów. Nie wiedział,
136
co się czuje, kiedy jakiś szmatławiec szarga dobre imię
kogoś, kogo się kocha.
Musi się zmienić, musi być dla niej dobry. Nie wol
no mu się na nią obrażać tylko dlatego, że nie chce
mu dać czegoś, czego on tak rozpaczliwie pragnie.
Postanowił udowodnić Natalie, że potrafi uszano
wać jej decyzję.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Natalie dotarła do domu przed dziewiątą, a ponie
waż w salonie paliło się światło, postanowiła wśliznąć
się tylnym wejściem, żeby uniknąć spotkania z Ri-
ckiem.
Wchodziła już na schody wiodące do jej apartamen
tu na górze, kiedy zatrzymał ją głos Ricka.
- Natalie...
Stał w drzwiach do salonu, w dżinsach, koszulce
i mokasynach. Przystanęła i spojrzała na niego.
- Cześć - powiedział z uśmiechem.
Dziwne. Nie uśmiechał się do niej od wielu dni.
Serce uderzyło jej szybciej i poczuła, że się czerwieni.
- Cześć - odrzekła i odczekała chwilę.
Rick milczał i postanowiła iść jednak do siebie.
- Dobranoc.
Zrobił ruch, jakby chciał ją zatrzymać.
- Natalie... ja...
Zatrzymała się na drugim stopniu i znowu spojrzała
na niego pytająco.
- Tak? Słucham.
Przestąpił z nogi na nogę.
- Czy moglibyśmy chwilę porozmawiać? - za
pytał.
138
Już miała powiedzieć „nie", bo po tym, jak się ostat
nio zachowywał, nie spodziewała się niczego miłego,
ale dla dobra sprawy skinęła głową.
- Dobrze.
Rick odetchnął z ulgą.
- Usiądźmy w salonie.
Zmarszczyła brwi. O co mu może chodzić? Rick
uśmiechnął się znowu.
- Nie bój się, nie ugryzę.
Parsknęła nerwowym śmiechem, sztywno przekro
czyła próg i skierowała się w stronę kanapy. Rick za
siadł w fotelu naprzeciwko. Widać było, że nie wie,
od czego zacząć. Spojrzał na swoje dłonie złożone na
oparciu fotela.
Natalie poszła w ślad za jego wzrokiem. Miał ba
dzo ładne ręce, szczupłe i silne, o starannie opiłowa-
nych paznokciach.
- Przemyślałem sobie pewne sprawy - zaczął.
- Jakie? - spytała z nadzieją i natychmiast spuści
ła oczy. - Policzyła w myślach do pięciu i spokojniej
szym już tonem powtórzyła. - Jakie sprawy?
- Wiem, że ostatnio byłem wobec ciebie... nie
uprzejmy.
Zmusiła się do podniesienia wzroku.
- To prawda. Zachowywałeś się jakoś... dziwnie.
Rick wyprostował się w fotelu.
- Zbyt pochopnie oceniłem twoje zachowanie
w sprawie tego telefonu do Londynu.
Skinęła głową.
- To prawda.
139
- Niewłaściwie reagowałem na różne drobiazgi, jak
ten kubek w zlewie, „Newsweeek" czy ostatnio...
Przez moment szukał właściwego słowa.
- Moja bielizna - podpowiedziała mu.
Odchrząknął.
- Właśnie. Zachowywałem się niegrzecznie, bo nie
chciałaś dać mi szansy, a ja bardzo tego pragnąłem.
Dlatego...
- Dlatego tak się dąsałeś?
- Mężczyźni się nie dąsają. Tak czy inaczej, bardzo
cię przepraszam.
Zupełnie jakby widziała swojego ojca. Jake takim
samym tonem przepraszał dziś rano jej matkę. Przeła
mywał się z takim trudem i wysiłkiem, jakby od tego
zależały losy świata. Ogarnęła ją nagła irytacja. Wszy
scy faceci są tacy sami.
Rick wyczytał w jej oczach dezaprobatę.
- Nie przyjmujesz moich przeprosin? - spytał
z niepokojem.
Tym razem zabrzmiało to lepiej i życzliwiej. Mimo
to przez chwilę miała ochotę trochę utrudnić mu za
danie za wszystko, co przez niego wycierpiała. Cóż
by to jednak dało?
- Przyjmuję - odparła z godnością. - Przyjmuję
twoje przeprosiny.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem, czym również
przypomniał jej ojca, i nagle poczuła się bardzo zmę
czona. Zwróciła wzrok w stronę okna, za którym czaił
się mrok.
- Natalie, co ci jest? Przecież widzę, że coś cię drę-
140
czy. - Uśmiechnął się. - Coś poważniejszego niż moje
gderanie.
Z zupełnie niezrozumiałego powodu poczuła, że ma
ochotę mu się zwierzyć. Chce mu wyznać wszystko.
Opowiedzieć o matce, o ojcu i o jego niepokojącym
zachowaniu. Chce się przed nim otworzyć. Przypo
mniała sobie dzień, kiedy po raz pierwszy wypłynęli
razem na jezioro. Opowiedziała mu wtedy o swoim
dzieciństwie, o siostrach i o zerwaniu z Joelem. Już
wtedy zachowała się zupełnie jak nie ona. Natalie For
tune nigdy nie zwierzała się mężczyznom. To oni się
jej zwierzali.
- Powiedz mi, Natalie.
- Rick, ja...
W jego niebieskich oczach dostrzegła cierpliwość
i zrozumienie. Ricka naprawdę interesuje jej los.
Potrząsnęła głową. Jej lokator nie ma nic wspólnego
z rodzinnymi kłopotami.
Rick czekał jeszcze przez chwilę, a potem spuścił
wzrok. Teraz znowu patrzył na swoje ręce.
- Dobrze, nie musisz. Niedługo wyjedziesz.
- Za pięć dni - szepnęła.
Skinął głową.
- Chciałbym, żebyśmy przez ten czas byli...
Nie mógł znaleźć właściwego słowa i Natalie mu
podpowiedziała:
- Przyjaciółmi?
Skrzywił się.
- Strasznie to banalnie zabrzmiało.
- W takim razie może lepiej powiedzieć, że dobrze
141
by było, gdyby przez ten czas łączyły nas „przyjazne
stosunki".
Przez chwilę milczał.
- Od biedy może być - przyznał potem. - Ale coś
mi się wydaje, że mówisz to bez przekonania.
Nie zamierzała ukrywać prawdy.
- Tak, mam pewne wątpliwości.
- Dlaczego?
Natalie starannie dobrała słowa.
- Mimo że to ja sama użyłam określenia „przyjazne
stosunki", nie mogę powstrzymać się od obaw, że to
może niezupełnie bezpieczne rozwiązanie.
Rick wytrzymał jej spojrzenie.
- Jestem gotów zapewnić ci całkowite bezpieczeń
stwo.
Nie skomentowała, więc dodał:
- Teraz się pewnie zastanawiasz, co przez to rozu
miem.
- Tak - przyznała.
- Rozumiem przez to trzymanie się od siebie na
bezpieczną odległość. Unikanie wspólnych posiłków
i wypraw na jezioro.
Poczuła rozczarowanie i złość na siebie za podobną
niekonsekwencję.
- Ale chyba od czasu do czasu - ciągnął Rick -
możemy ze sobą zamienić kilka słów, kiedy mijamy
się w holu albo przypadkiem znajdziemy w tym sa
mym pomieszczeniu. Co ty na to?
Wszystko lepsze od tego wrogiego milczenia kilku
ostatnich dni. Rick jest wobec niej szczery i lojalny,
142
można więc chyba zaryzykować minimum kontaktów,
które proponuje? A jeśli to podstęp?
Chyba zwariowała i dostała manii prześladowczej.
Zaraz gotowa pomyśleć, że chodzi mu o jej pieniądze
albo znajomości.
- Ja ciebie naprawdę lubię, Nat - odezwał się Rick
cichym głosem.
Wierzyła mu, chociaż chyba nie powinna. Przecież
dotąd zawsze myliła się co do mężczyzn. Rick był dużo
przystojniejszy niż wszyscy jej dotychczasowi znajomi,
a to znacznie -zwiększało jego możliwość manipulo
wania kobietami.
Ale Rick jest nie tylko niezwykle atrakcyjny. Ema
nuje z niego dziwna szlachetność i wielkoduszność.
Ma dobre oczy i silny charakter.
Jest po prostu prawdziwym mężczyzną. Nie do
strzegła w nim słabości Joela; był naprawdę inny.
Czekał na jej słowa, zmuszając się do cierpliwości.
- Ja też cię lubię, Rick - zaryzykowała po długiej
chwili milczenia.
Kąciki jego ust drgnęły.
- Dzięki Bogu i za to.
- Bardzo się cieszę, że tak sobie wszystko ułoży
liśmy - dodała nieśmiało.
Następnego dnia rano, kiedy zeszła, uśmiechnął się
do niej i powiedział, że kawa gotowa. Natalie nalała
jej sobie do kubka i usiadła na bujanym fotelu w sa
lonie obok Toby'ego, który właśnie oglądał w telewizji
film rysunkowy.
143
Siedziała tak, bujając się leniwie i pijąc kawę,
z psem u swoich stóp i bawiącym się dzieckiem obok,
a Rick w kuchni czytał „Star Tribune".
Potem usmażyła sobie jajko i usiadła naprzeciw nie
go przy kuchennym stole. Rick od czasu do czasu uno
sił wzrok znad gazety i coś mówił.
- Od piątku jest wielka wyprzedaż u Daytona, na
pewno zaraz tam pobiegniesz - zawiadomił ją w pew
nej chwili.
- Jasne, lecę zaraz po śniadaniu - odparła żartob
liwie.
- Może mają tam takie śmieszne staroświeckie pan
tofelki - dodał, robiąc aluzję do stroju, w jakim ujrzał
ją po raz pierwszy.
- A może wyprzedają też abażury - zadumała się
znacząco.
- Warto by kupić jeszcze jeden, nosiłabyś je na
zmianę.
Potem przerzucili się na baseballa. Rick uważał, że
prawdziwe rozgrywki muszą mieć miejsce pod gołym
niebem.
- To całe zawracanie głowy w jakiejś hali zupełnie
mnie nie interesuje - oświadczył.
Natalie przytaknęła z wielkim przekonaniem.
- Masz rację. A najbardziej lubię, jak grają mło
dziki, to znacznie zabawniejsze. Od razu widać, że nie
grają dla forsy, tylko dla przyjemności.
Tym razem on przytaknął.
- Święte słowa. Takie chłopaki po prostu kochają
sport i nie są zdemoralizowani przez pieniądze.
144
Natalie spojrzała w stronę Toby'ego i ujrzała zdzi
wienie w jego oczach. Może uważał, że trochę za pręd
ko się „zaprzyjaźniła" z jego tatą.
Wstała i zaniosła brudne naczynia do zlewu. Prze
myła je i wstawiła do zmywarki, nucąc piosenkę z fil
mu „Pocahontas".
Przerwała i zawstydzona przeniosła wzrok za Ri-
cka. Siedział schowany za gazetą i chyba nie słyszał.
A nawet jeśli słyszał, to bez znaczenia; przecież to tyl
ko głupia piosenka.
Wieczorem zagrała z Tobym w koncentrację. Gra
polegała na zapamiętywaniu kart leżących w kilku rzę
dach. Gracze odkrywali je, dobierając pary. Chłopiec
miał wspaniałą pamięć i ograł ją dwa razy pod rząd.
Kiedy poszedł spać, dorośli zostali jeszcze chwilę
w salonie, by porozmawiać. Mówili o tym i o owym:
o tym, że warto by naprawić pomost i zrobić trochę
porządku w hangarach, i że jutro Rick jedzie z synem
do miasta, więc może zrobić jej zakupy. Natalie po
dziękowała; sama też wybiera się do Twin Cities, musi
przed wyjazdem pokazać psa weterynarzowi. Już miała
zaproponować, że mogliby pojechać wszyscy razem,
lecz w porę ugryzła się w język.
Nie ma co przeciągać struny.
Następnego dnia wieczorem, kiedy Rick kładł
dziecko spać, zadzwoniła Erica.
- Stale myślę o tej wizycie u twojego ojca - za
częła z wahaniem. - I coraz bardziej się niepokoję. To
spotkanie było w gruncie rzeczy bardzo dziwne. Jak
ty to odebrałaś, córeczko?
145
Nie chciała kłamać, ale nie chciała też dodatkowo
niepokoić matki.
- Nie zastanawiałam się nad tym.
Erica mówiła dalej.
- Zauważyłaś, że miał mokre włosy? Zupełnie jak
by przed chwilą wziął prysznic, a było już po jedena
stej. Że też od razu nie zwróciłam na to uwagi... O tej
porze siedział w domu, zamiast być w pracy, przecież
to bardzo znaczące. O jedenastej, w dzień powszedni,
prezes firmy siedzi sobie w domu, jakby nigdy nic!
Przecież to zupełnie niepodobne do twojego ojca. I te
jego oczy... Niedobre, spłoszone. Zauważyłaś?
Próbowała uspokoić matkę, mówiąc, że nic nie
można zrobić, dopóki ojciec sam nie poprosi o pomoc.
- Tego się nie doczekamy - odrzekła z goryczą
Erica. - Nie znasz go? Zawsze wszystko w sobie tłu
mił i nikogo nie dopuszczał do swoich spraw. Dlatego
nie mam pojęcia, co się z nim dzieje.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz - rzekła Na
talie bez przekonania.
Pożegnały się i właśnie odkładała słuchawkę, kiedy
pojawił się Rick.
- Kto dzwonił? - zapytał, widząc jej zasępioną
minę.
- Mama.
- Co mówiła?
Jeszcze niedawno odpowiedziałaby, że to nie jego
sprawa, ale teraz chętnie mu się wyżaliła.
Siedzieli na kanapie i Rick uważnie jej słuchał.
- Z tego, co mówisz - powiedział potem - wyglą-
146
da na to, że z twoim ojcem rzeczywiście nie jest do
brze, ale nie wiem, jak możesz mu pomóc.
- Nie mogę mu pomóc, mogę tylko próbować prze
stać się o niego martwić i czekać, aż sarn mnie wez
wie.
Podkurczyła nogi i lekko przysunęła się do Ricka.
- Dzięki, że mnie wysłuchałeś. Dobrze mi to zro
biło.
- Zawsze do usług.
Spojrzeli sobie w oczy i poczuła do niego ogromną
wdzięczność za to, że mogą tak zwyczajnie być razem.
Rick nagle odwrócił wzrok i wstał.
- Pójdę na ganek posłuchać cykad.
Nieco zaskoczona próbowała zażartować:
- Komary zjedzą cię żywcem.
Uśmiechnął się z przymusem.
- Trudno, zaryzykuję.
Nie poprosił, żeby mu towarzyszyła i zrozumiała,
że woli być sam. Przypomniała sobie, że w mieście
wypożyczyła komedię filmową; przywiozła ją, żeby
obejrzeć i zostawiła u siebie na górze. Może Rick ze
chce ją zobaczyć? Ruszyła na górę po kasetę. Kiedy
zeszła na dół, spostrzegła, że Rick w dalszym ciągu
stoi na ganku. Może naprawdę chce być sam; może
lepiej mu nie przeszkadzać?
Chyba zwariowała! Boi się zapytać go, czy ma
ochotę obejrzeć z nią film! Postanowiła najpierw upra-
żyć trochę kukurydzy i zyskać na czasie- Rick sobie
pomedytuje, a ona trochę się uspokoi.
Włączyła kuchenkę mikrofalową i po chwili kuku-
147
rydza była gotowa. Wsypała ją do misy i postawiła
na stoliku w salonie, tuż obok budowli z lego. Rick
nadszedł, kiedy już prawie się zdecydowała dać mu
spokój.
- Zrobiłaś kukurydzę?
Poczuła suchość w ustach.
- Tak, pomyślałam, że moglibyśmy... obejrzeć so
bie film. Komedię... może...
- Świetny pomysł. Napijesz się czegoś zimnego?
- Z przyjemnością.
Przyniósł z lodówki dwie puszki coli, a Natalie
włączyła wideo. Usiedli na podłodze i raz po raz się
gając do misy z kukurydzą i pociągając colę z puszki,
patrzyli na ekran, wybuchając śmiechem dokładnie
w tym samym momencie.
Kiedy chłopak na ekranie całował dziewczynę,
w pokoju robiło się dziwnie gęsto, a kiedy ręce Ricka
i Natalie nagle spotykały się w misie kukurydzy, od
skakiwały od siebie, jakby coś je sparzyło.
Po skończonym seansie Natalie wstawiła misę do
zmywarki, wrzuciła puszki do kosza i powiedziała Ri-
ckowi dobranoc.
Następnego dnia obudziła się wcześnie rano, lekka
i szczęśliwa, i natychmiast postanowiła zachowywać
większy dystans. Kiedy jednak po zejściu do kuchni
ujrzała Ricka z gazetą za stołem, jakby to była naj
zwyklejsza rzecz pod słońcem, nalała sobie do kubka
kawy i zasiadła naprzeciw niego, swobodnie zagadu
jąc
Rozmowa zeszła na jej wyjazd i oboje zdali sobie
148
sprawę z tego, że mają bardzo mało czasu. Jest piątek,
a ona w poniedziałek odlatuje do Nowego Jorku,
a stamtąd na Teneryfę, gdzie czeka statek.
Nie ma się czego obawiać. W tak krótkim czasie
nic nie naruszy ich „przyjaznych stosunków". Natalie
postanowiła przestać się mieć na baczności i swobod
nie rozkoszować się towarzystwem Ricka i jego syna.
Rick i Toby tego dnia zostawali w domu i Natalie
zrobiła to samo, mimo że przedtem planowała wybrać
się do Travistown, by przygotować klasę na zbliżający
się początek roku szkolnego. Nic się nie stanie, jeśli
to zrobi po powrocie, na pewno zdąży. Ubrań też nie
musi już kupować. Ma ich tyle, że starczyłoby na po
dróż dookoła świata, a nie na miesięczną wycieczkę
po Morzu Śródziemnym.
Poszła z nimi na przystań, gdzie złowili dwa ma
leńkie pstrągi, i na prośbę Toby'ego z powrotem wrzu
cili je do wody. W porze lunchu zrobili sobie piknik
przed domem, a potem wyciągnęli z garażu stary ze
staw do gry w krykieta i przez dłuższy czas bawili się
na trawniku.
Przerwał im dopiero telefon Franka. Lindsay była
w pracy, służąca miała wychodne, a on musiał pilnie
jechać do Minneapolis. Dzwonił, żeby zapytać, czy
może zostawić dzieciaki u Natalie.
- Jasne, przywieź je zaraz.
Dwadzieścia minut później Chelsea i Carter wy
skakiwali już z samochodu ojca. Dochodziła piąta
i Natalie postanowiła, że zjedzą wczesną kolację na
dworze.
149
- Mamy chipsy, zrobimy sobie hot dogi i napijemy
się czegoś zimnego - oznajmiła wesoło.
Dzieci były zachwycone, a Rick od razu zabrał się
do przygotowywania grilla, który zbudował przed laty
dziadek Ben.
- Strasznie lubię hot dogi - oblizała się łakomie
Chelsea.
- Ja też - zawtórował jej brat.
Nawet Toby się uśmiechnął.
Rick wziął się do rozpalania ognia, a Natalie za
częła rozkładać kolorowe papierowe serwetki na ogro
dowym stole.
Dzieci stały, popatrując na siebie spod oka. Carter,
równie nieśmiały jak Toby, nic nie mówił, natomiast
jego siostra trajkotała za całą trójkę. W pewnej chwili
przestała i pytająco spojrzała na Toby'ego.
- Umiesz mówić? - spytała znienacka.
Chłopiec spuścił wzrok. Rick oderwał się od pracy
przy palenisku, gotów w każdej chwili przyjść chłopcu
z pomocą.
- Czy ty umiesz mówić? - powtórzyła z zacieka
wieniem dziewczynka.
Toby rozejrzał się bezradnie jak cudzoziemiec
w obcym kraju, rozpaczliwie szukający tłumacza. Na
talie uspokajająco położyła rękę na ramieniu Ricka.
- Słyszysz mnie? - Chelsea lekko podniosła głos.
Toby wyraźnie skinął głową.
- I umiesz mówić? - dociekała dziewczynka.
Chłopiec znowu pokiwał główką.
- To bardzo dobrze - ucieszyła się Chelsea. -
150
Widzisz to drzewo? - Paluszkiem wskazała topolę
rosnącą przy garażu. - Zaraz na nie wleziemy,
chcesz?
Oczy chłopca rozbłysły. Chelsea zwróciła się teraz
do brata:
- Biegniemy, mały - zakomenderowała. - Wdra-
piemy się na tamto drzewo.
Ruszyli biegiem przez trawnik, a pies w podsko
kach podążył za nimi. Natalie przepraszająco uśmiech
nęła się do Ricka.
- Myślałam, że będzie lepiej, jak Toby nauczy się
sam radzić sobie z innymi dziećmi.
- Jak zwykle miałaś rację - odparł z powagą.
Wiedziała, że powinna jak najszybciej zdjąć rękę
z jego ramienia i wycofać się, ale nie mogła. Z daleka
dobiegał śmiech dzieci i poszczekiwanie psa, wiatr
szumiał w gałęziach drzew, ptaki śpiewały gdzieś w li
ściach, a Rick był tuż obok.
- Natalie...
- Słucham?
- Muszę dołożyć do ognia.
Nie od razu zrozumiała, pogrążona w błogostanie.
Potem, zmieszana, zdjęła rękę z jego ramienia i cof
nęła się.
- Tak, tak, oczywiście.
Rick zachowywał się tak, jakby nie zaszło nic nad
zwyczajnego. Dołożył kilka brykietów i ogień błysnął
żółtawym językiem.
Natalie z wolna się uspokajała. Skoro Rick nic nie
zauważył, skoro uznał, że dotknęła jego ramienia ot
151
tak sobie, by go powstrzymać przed zabraniem głosu
w imieniu synka, to znaczy, że nic się nie stało.
Tak czy inaczej, trzeba się mieć na baczności i uni
kać kontaktu z jego ciałem.
Dzieci rzuciły się na hot dogi, jakby od roku nie
miały nic w ustach. Na deser były lody czekoladowe,
a potem wszyscy schronili się w domu. Dzieci zasiadły
do wznoszenia lotniska z klocków lego, a dorośli za
brali się do sprzątania po uczcie.
Frank zjawił się o siódmej.
- Czy Toby kiedyś do nas przyjedzie? - zapytała
od razu Chelsea.
Jej ojciec skinął głową.
- Zadzwonię w przyszłym tygodniu i jakoś się
umówimy. Wpadniecie do nas, co, Rick?
- Doskonały pomysł - zgodził się z entuzjazmem
zapytany.
Natalie zrobiło się smutno. W przyszłym tygodniu
ona będzie daleko stąd.
A przecież powinna się cieszyć, że wszystko tak
dobrze się układa. Dzieciaki przypadły sobie do gustu,
a Frank najwyraźniej polubił Ricka.
Więc skąd ten dojmujący smutek? Tak bardzo ją
cieszyła perspektywa podróży po Morzu Śródziemnym
i wszystkie ekstrawagancje, które sobie po niej obie
cywała. ..
Powinna się cieszyć i cieszy się; naprawdę.
Po odjeździe dzieci pomogli Toby'emu dokończyć
budowę z klocków lego, a potem trzeba było położyć
go spać. Rick poszedł do sypialni chłopca, a Natalie
152
usiadła przed telewizorem, bawiąc się pilotem. Prze
rwał jej zmieniony głos Ricka.
- Natalie...
Odwróciła się i uśmiech zamarł jej na ustach. Miała
przed sobą pobladłą, zmienioną twarz kogoś, kto właś
nie przeżył szok. Zerwała się na równe nogi.
- Co się stało, Rick?
- Prosi, żebyś do niego przyszła.
- Kto?
- Toby.
- Dobrze, zaraz do niego pójdę.
- Natalie - powtórzył z naciskiem Rick - on prosi,
żebyś do niego przyszła.
Nareszcie zrozumiała.
- Jak to? Słowami?
Rick uroczyście skinął głową.
- Tak. Zupełnie wyraźnie powiedział: poproś, żeby
Natalie przyszła pocałować mnie na dobranoc.
Natalie jednym ruchem wyłączyła telewizor i zwró
ciła się do Ricka. Jego twarz znowu się zmieniła; był
teraz mniej blady i lekko odprężony; uśmiechnął się
do niej.
- Pójdziesz?
Odłożyła pilot na stolik.
- Pewnie, że pójdę.
Bernie leżał już na zwykłym miejscu w sypialni
chłopca i na widok swojej pani tylko uniósł łeb. Na
talie przysiadła na brzegu łóżka.
- Tatuś mówi, że chciałeś, żebym do ciebie przy
szła.
153
Odpowiedziało jej kiwnięcie główką.
- Powiedział, że chcesz, żebym cię pocałowała na
dobranoc.
Toby przytaknął znowu. Lekko dotknęła wargami
jego czoła i poczuła, że obejmują ją dwie małe rączki.
- To był piękny dzień - szepnęła.
Pocałował ją w policzek, a ona otuliła go kołderką.
- A teraz śpij dobrze, kochanie.
Chłopiec odwrócił się do ściany i zamknął oczy.
Rick czekał na nią w progu. Kiedy opuściła sypial
nię chłopca, starannie zamknął za nią drzwi.
- Może jakoś to uczcimy? - Jego oczy się śmiały
i szczęście brzmiało w jego głosie.
- Dobrze - odparła bez wahania i poszli razem do
salonu.
- Doktor Dawkins, ta, co leczy Toby'ego - mówił
rozgorączkowany Rick - zawsze mi powtarzała, że to
się kiedyś stanie, ale muszę przyznać, że nie bardzo
jej wierzyłem. Kiedy byliśmy u niej ostatni raz, po
wiedziała, że Toby niedługo zacznie mówić i żebym
przyjął to spokojnie, nie spłoszył go i niczego nie przy
śpieszał.
Natalie kiwnęła głową.
- Rozumiem.
Przysiadła na kanapie.
- Napijemy się szampana? - zapytał Rick. - To
chyba dobra okazja. - Poszedł do kuchni i wrócił
z pustymi rękami. - Zapomniałem kupić. To nie do
wiary. Przecież powinienem być przygotowany na taką
okazję.
154
- Może napijemy się koniaku? - zaproponowała.
- W spiżarni mam chyba butelkę courvoisiera.
Przez chwilę się zastanawiał; widać było, że nie bar
dzo się pali do picia koniaku. Sprawiło jej to przyje
mność. Joel uwielbiał ten trunek. Na ostatnie Boże Na
rodzenie podarował jej komplet odpowiednich pęka
tych kieliszków, żeby wszystko było jak należy.
Szybko przegnała myśl o Joelu.
- W takim razie napijmy się białego wina - oświad
czyła. - Mam coś niemieckiego w lodówce.
Roześmiał się.
- Coś niemieckiego?
- Tak, ciotka Lindsay podarowała mi kiedyś butelkę
rieslinga.
Rick otworzył butelkę, a Natalie wyjęła kieliszki
i pokroiła ser. Ustawili wszystko na stoliku i usiedli
na kanapie. Rick uniósł kieliszek w górę.
- Zdrowie mojej gospodyni. - Upił łyk. - Wcale
nie takie złe - orzekł ze zdziwieniem.
- Ciotka Lindsay ma świetny gust. - Natalie ze
smakiem spróbowała wina.
- W takim razie wypijmy jej zdrowie - zapropo
nował.
Natalie zgodziła się z ochotą i wznieśli toast.
- Za kogo teraz? - zapytał niecierpliwie. - Nie
chciałbym nikogo pominąć. Czuję się taki szczęśliwy.
- Mamy tylko jedną butelkę - upomniała go.
- To musimy uważnie wybierać. Już wiem! Wypi
jemy zdrowie twojej matki. Bardzo ją polubiłem.
Zaskoczyło ją to. Ludzie na ogół podziwiali Ericę
155
i trzymali się od niej z daleka, utrzymując, że jest
chłodna i nieprzystępna. Trudno było ją po prostu lu
bić.
- Naprawdę? - zapytała, nie kryjąc zdziwienia.
- Jak najbardziej. Jest bardzo miła i potrafi obcho
dzić się z dziećmi.
- Bardzo je kocha.
Rick położył rękę na oparciu kanapy.
- Musi być wrażliwą i delikatną osobą. Pewnie się
o nią martwisz.
Natalie pociągnęła łyk wina.
- Jest tak piękna, że nikomu nie przyjdzie do gło
wy, jak bardzo łatwo ją zranić - powiedziała.
- Zrobiłaś unik
- Jak to?
- Powiedziałem, że pewnie martwisz się o swoją
matkę.
- Tak - przyznała - martwię się o nią. Nieraz my
ślę, że jest za słaba, żeby dać sobie radę w życiu. Bar
dzo młodo wyszła za mojego ojca, a on całkowicie ją
zdominował. Trudno jej będzie żyć o własnych siłach.
- Jakoś daje sobie radę.
Spojrzała na niego uważnie.
- Dlaczego właściwie o tym mówisz? Chcesz mi
coś poradzić? Na przykład, że nie powinnam tak bardzo
przejmować się matką?
Uniósł rękę, jakby składał przysięgę.
- Żadnych porad, przysięgam, żadnych lekcji. Po
Prostu tak mi się wydawało, to wszystko.
- W takim razie zgoda.
156
Wieczór był zbyt piękny, żeby go psuć jakimiś wy
dumanymi pretensjami. Rick ponownie uniósł kieli
szek.
- W takim razie zdrowie Eriki Fortune.
- Zdrowie mamy.
Wypili i Rick ponownie napełnił kieliszki.
- Teraz twoja kolej - orzekł.
- Na co?
- Ty masz zaproponować jakiś toast.
- Nic mi nie przychodzi do głowy.
- Daj spokój, wymyśl coś.
Natalie uniosła kieliszek.
- Zdrowie Toby'ego.
- Bardzo proszę.
Wypili i Rick spojrzał na nią zachęcająco.
- A teraz czyje?
Nie wiadomo dlaczego przypomniała sobie babcię
Kate. Bardzo za nią tęskniła. Dotknęła talizmanu ukry
tego pod bluzką.
Rick przysunął się i ujął ją pod brodę.
- No, uśmiechnij się! To miał być wesoły wieczór.
Próbowała się cofnąć, ale niezbyt zdecydowanie.
- To z powodu wina - wyjaśniła.
- Trochę za wcześnie, żeby już zaczęło działać -
rzekł Rick z uśmiechem.
- Bardzo mi brak mojej babci - szepnęła. - Nie
mogę się pogodzić z myślą, że już nigdy jej nie zo
baczę.
Delikatnie pogłaskał ją po policzku. Zrozumiała, że
płacze, dopiero kiedy otarł jej łzę.
157
- Głupia jestem - szepnęła, mimo woli przysuwa
jąc się do niego.
Jego muśnięcie było jak pieszczota.
- Po prostu bardzo za nią tęsknisz.
- Rick...
Przytulił ją i nagle ich usta znalazły się blisko sie
bie. Zmniejszyła jeszcze tę odległość i dotknęła war
gami jego ust.
- Rick... ja...
Nie pozwolił jej dokończyć. Całował ją i chciała,
żeby to się nigdy nie skończyło.
Pocałunek jednak dobiegł końca.
- Wznieś toast - szepnął Rick, odsuwając się od
niej.
Wiedziała, że właśnie nadszedł ostatni moment. Po
winna teraz jak najszybciej wstać, powiedzieć mu do
branoc i pójść do siebie. Ale... Jak on umiał całować...
Nigdy nie zaznała takich pocałunków. Całował ją na
miętnie i ostrożnie. Całował do utraty tchu i do utraty
zmysłów. Dlatego właśnie powinna to przerwać i nie
wplątywać się w kolejną kabałę. Czekają ich tylko dwa
razem spędzone dni. Jak będą wyglądały, jeśli teraz
stanie się coś nieodwracalnego?
A tak dobrze sobie radzili w roli przyjaciół.
- Co z twoim toastem, Natalie?
Jego oczy zmieniły się, pociemniały, był w nich
ogień gotów strawić wszystko, zwłaszcza ją.
- Wznieś toast albo wstań i wyjdź.
Spojrzała na niego oszołomiona. Zupełnie jakby
czytał w jej myślach.
158
- Szło nam tak dobrze - mówił dalej. - Wszystko
było tak, jak chciałaś. Przyjaźnie i bezpiecznie, ale ja
nigdy nie kryłem, że wcale mi nie zależy, żeby było
bezpiecznie.
Nie wiedziała, co powiedzieć.
- Chciałaś tego pocałunku tak samo jak ja.
- Ja...
- Bądź ze mną szczera. Chciałaś, żebym cię poca
łował.
Powoli skinęła głową.
- Sama przekroczyłaś niewidzialną linię, ale ja cię
powstrzymałem. Teraz znowu stoimy w bezpiecznym
punkcie. Ale jeśli znowu mnie zachęcisz, nie zdołasz
już mnie powstrzymać i będę się z tobą kochał. Ro
zumiesz?
Rozumiała doskonale.
- Wybór należy do ciebie, Nat.
- Rick...
- Wybór należy do ciebie.
Wiedziała, że wybór należy do niej, ale nie był ła
twy. Z jednej strony, Rick podobał jej się bardziej niż
jakikolwiek inny znany dotąd mężczyzna i bardzo do
siebie pasowali, z drugiej jednak...
Podniecał ją w sposób budzący lęk i strach. Traciła
przy nim głowę i przestawała być sobą. Rick mógł z ła
twością stać się dla niej osobą najważniejszą w życiu.
Joel Baines ciężko ją zranił. Rick Dalton mógł złamać
jej serce.
W jego oczach dostrzegła oczekiwanie i nadzieję-
Odstawił kieliszek na stolik i chciał wstać.
159
- Dobrze, w takim razie idę.
Natalie położyła dłoń na jego ramieniu.
- Zostań - szepnęła.
Oparł się o kanapę.
- Jeśli zostanę... - powiedział.
- Wiem - przerwała cicho, sama nie wiedząc, co
mówi. - Wtedy będziemy się kochać - dokończyła
prawie niedosłyszalnym szeptem.
On jednak ją usłyszał.
- Naprawdę tego chcesz? - zapytał.
- Tak.
Wiedziała, że to też usłyszał. Uniosła kieliszek.
- Wypijmy za babcię Kate.
- Za Kate - powtórzyć jak echo.
Po czym spełnili toast.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Wyjął kieliszek z jej dłoni i zajrzał głęboko w oczy.
Ujrzał w nich niepewność, którą już słyszał w sło
wach.
Pomyślał, że może powinien wstać z kanapy
i odejść, oszczędzając w ten sposób im obojgu kon
sekwencji tego, co zaraz się stanie. Pragnął jej, pragną!
jej jak żadnej kobiety w życiu, a ona za dwa dni miał;:
wyjechać. Ten wieczór był jego jedyną szansą.
Byłby skończonym idiotą, gdyby z tego nie sko-
rzystał.
Trzeba też pomyśleć o tym, o czym w podobnej sy
tuacji myśli każdy odpowiedzialny człowiek.
- Nie jestem przygotowany - oznajmił. - Nie mani
przy sobie...
Natalie gwałtownie się zaczerwieniła.
- Nic nie szkodzi - wybąkała. - Ja mam, na górze,
w sypialni. Używaliśmy z Joelem i coś na pewno zo
stało... Co ja mówię, przecież to straszne.
Zawstydzona ukryła twarz w dłoniach. Rick deli-
katnie je odsunął.
- Nie przejmuj się, wszystko w porządku.
- Czuję się okropnie.
- Nic się nie stało, Natalie.
161
Uniosła na niego oczy.
- Naprawdę?
Przytaknął i opuszkami palców obrysował jej
twarz: policzki, usta, przymknięte powieki. Rozchyliła
wargi.
Ich drugi pocałunek trwał dłużej, był delikatny
i spokojny, pełen rozkoszy odkrywania tajemnic. Rick
przytulił ją i poczuła pod piersiami jego twarde ciało.
Tym razem to ona pierwsza oderwała się od niego.
Rick odsunął ją lekko; przez chwilę w milczeniu pa
trzył na jej zaróżowioną twarz, błyszczące oczy, roz
chylone wargi. Potem, na nowo podniecony, przyciąg
nął ją do siebie.
Jeden po drugim odpiął guziki jej bluzki, tak jak
to sobie wyobrażał we wszystkie bezsenne noce spę
dzone pod jej dachem.
Ukazał się złoty łańcuszek z wisiorkiem w kształcie
różyczki. Rick zdjął Natalie malutki staniczek i uca
łował zaróżowioną pierś.
Jej oczy błyszczały. Ujął wargami twardą brodawkę
i Natalie jęknęła. Położył ją i przykrył własnym cia
łem. Nagle zesztywniała i zdjęła dłonie z jego karku.
Czyżby się rozmyśliła? W takim momencie? Rick
uniósł się na łokciach i spojrzał na jej poruszające się
usta.
- Co będzie, jak Toby...? - szepnęła.
Miała rację. Chyba oszalał, chcąc ją wziąć tu, na
kanapie w salonie, naprzeciwko wielkiego okna wy
chodzącego na ogród, tuż obok pokoju, gdzie śpi jego
syn.
162
- Pójdziemy do twojej sypialni? - zapytał.
- Tak, ale najpierw sprawdzimy, co z Tobym.
Na palcach poszli do pokoju chłopca i zajrzeli do
środka. Dziecko spało spokojnym snem. Na podłodze
Bernie uniósł ciężkie powieki i jedno ucho. Spojrzał
na nich, jakby pytał, czy wszystko w porządku, i uspo
kojony znowu złożył wielki łeb na łapach. Rick ci
chutko zamknął drzwi i przyciągnął Natalie do siebie.
- Chodźmy na górę - szepnęła.
Wzięła go za rękę i poprowadziła schodami do swo
jej sypialni. Duże przestronne pomieszczenie wycho
dziło na jezioro. Rick mimo napięcia i podniecenia
zdołał zauważyć stare piękne meble, jedwabne narzuty
i małą toaletkę z wiśniowego drewna.
Natalie sięgnęła do szufladki i wyjęła prezerwaty
wy. Podała mu niewielkie opakowanie. Zaniósł ją do
łóżka, nie przestając całować. Potem rozebrał ją do na
ga i łagodnym ruchem odsunął dłonie, którymi pró
bowała się zasłonić.
- Rick...
- Nie zakrywaj się, przede mną nie musisz, nigdy.
- Ja nigdy z nikim... nigdy tak się nie czułam.
Rick objął wzrokiem jej śliczne ciało i zaczął się
rozbierać. Patrzyła na niego jak zahipnotyzowana,
a kiedy poczuła na sobie jego nagie ciało, zrozumiała,
że ich pierwszy raz będzie tak niesamowity, jak to sobie
wyobrażała. Oplotła nogami jego biodra i wspólnie da
li się unieść fali, która niosła ich ku nieznanym dotąd
przeżyciom.
Leżeli potem wtuleni w siebie, a Rick muśnięciem
163
odsuwał kosmyki włosów z jej czoła. Kochali się je
szcze wiele razy, a każdy z nich był jak odkrycie nie
znanego lądu i powrót do domu jednocześnie.
Po jakimś czasie drgnęła i spróbowała wyzwolić się
z ramion drzemiącego Ricka.
- Muszę iść do łazienki...
Puścił ją niechętnie i spod przymkniętych powiek
śledził każdy ruch jej nagiego ciała.
Weszła do łazienki i zapaliła światło, po czym spoj
rzała w wiszące nad umywalką lustro. Ujrzała swoją
twarz, zarumienioną od niedawnej rozkoszy, błyszczą
ce oczy, potargane włosy. Poczuła, jak zalewa ją fala
podniecenia na myśl o tym, co przed chwilą robiła
z Rickiem.
Wszystko to było cudowne... trochę nawet za cu
downe, żeby być prawdziwe. Dotknęła swoich rozpa
lonych policzków i przypomniała sobie, jak tamtego
pierwszego dnia, na jeziorze, kiedy już miał ją poca
łować, cofnęła się w ostatniej chwili.
Zupełnie jakby przeczuwała, czego może w niej do
konać jego jeden jedyny pocałunek!
Kilka godzin temu, w salonie na kanapie, wystar
czyło, że ją pocałował, i jej zdolność rozumowania
i oceniania sytuacji rozwiała się jak dym. Oddała mu
się bez najmniejszego oporu i teraz już wie, jak cu
downie jest się kochać z takim mężczyzną. Ale to nie
zmienia faktu, że Rick w dalszym ciągu pozostał dla
niej wielką niewiadomą.
Jak echo wróciły do niej słowa Joela.
164
- Zrozum - powiedział, kiedy się rozstawali - je
steś bardzo miła i dobra, ale mówiąc szczerze, nie je
steś zbyt podniecająca. A ja, co tu mówić, potrzebuję
kogoś ekscytującego...
Przed chwilą Rick wydawał się z niej zadowolony,
ale czy można wierzyć mężczyźnie? Mogłaby przysiąc,
że bardzo go podnieciła, ale jak może mieć pewność,
że to prawda?
Zanim poszła do łóżka z Joelem, spotykała się
z nim przez wiele miesięcy. Rick mieszka u niej nie
całe dwa tygodnie i już zostali kochankami. Spryskała
rozpaloną twarz zimną wodą i obmyła ślady rozma
zanego tuszu. Wytarła się ręcznikiem i starannie przy
czesała włosy.
Zachowała się jak wariatka i to, co się stało, już
się nie odstanie. A było takie piękne...
Cudowne, niezapomniane przeżycie, którego nie ma
sensu niszczyć niewczesnymi wyrzutami sumienia.
Jedno, co teraz może zrobić, to opanować się i z uśmie
chem wrócić do sypialni. Łatwo powiedzieć...
Przysiadła na brzegu wanny i ciężko westchnęła.
Pukanie do drzwi rozległo się niemal w tym samym
momencie.
- Natalie? Nic ci się nie stało?
Miała ochotę krzyknąć, żeby sobie poszedł, ale zda
ła sobie sprawę, jak głupio by to zabrzmiało. Drzwi
otworzyły się powoli i do łazienki wszedł Rick jak go
Pan Bóg stworzył.
Natalie odwróciła wzrok. Co ona tu robi, we własnej
łazience, z tym nieprzytomnie przystojnym gołym fa-
165
cetem? To chyba sen. Całe to wydarzenie wydało jej
się nagle nierealne i nierzeczywiste. Przecież to się nie
mogło naprawdę zdarzyć. Jak stawić czoło czemuś,
w co nie można uwierzyć?
- Rick, ja...
Ton jej głosu zaniepokoił go.
- Co się stało? - zapytał, próbując z jej twarzy od
gadnąć przyczynę.
Siedziała przed nim, drobna, skulona na brzegu
wanny, dłońmi zakrywając piersi, i przypomniało mu
się, jak niedawno prosił, żeby tego przy nim nie robiła.
- Czy mógłbyś... podać mi szlafrok? - poprosiła.
- Wisi na drzwiach.
Sięgnął po żądany przedmiot i rzucił go jej. Natalie
wyciągnęła ręce i złapała szlafrok, odsłaniając piersi.
Szybko włożyła ręce w rękawy i otuliła się szczelnie.
Z jej twarzy wyczytał, że czeka go poważna roz
mowa. Wrócił do pokoju i włożył dżinsy. Cokolwiek
miał usłyszeć, wolał to usłyszeć w spodniach. Właśnie
się zapinał, gdy Natalie stanęła w drzwiach sypialni.
- Rick, ja... - Znowu nie wiedziała, jak dokoń
czyć.
Przecież jeszcze tak niedawno wszystko było wspa
niale; dlaczego teraz nagle robi taką minę, jakby... jak
by chciała wszystko odwołać!
- O co chodzi? Wykrztuś to wreszcie - powiedział,
czując dziwny chłód w okolicy serca.
- Rick... ja... my... - Spojrzała na niego, jakby
błagała o pomoc, a nie doczekawszy się, dokończyła
z wysiłkiem: - Popełniliśmy błąd.
166
Opanował się.
- Miałem wrażenie, że dokonałaś świadomego wy
boru - odezwał się spokojnym głosem.
- Tak, oczywiście, ale... ja jestem taka, że do mnie
to nie pasuje. Taka noc jak ta... być z mężczyzną tak
na jedną noc...
Rick głęboko odetchnął.
- Dla ciebie to była tylko taka przygoda? - zapytał.
Wbiła ręce w kieszenie szlafroka.
- A dla ciebie?
Chciał powiedzieć, że może by najpierw łaskawie
odpowiedziała na jego pytanie, a dopiero potem zada
wała pytanie jemu, ale nie mógł wykrztusić słowa.
- Rozumiem - rzekła z wyraźną ulgą w głosie.
Sprężył się, bo wiedział, że prawdziwy cios dopiero
nastąpi. I tak właśnie się stało.
- Musisz wiedzieć - oświadczyła - że nic więcej
nie wchodzi w rachubę.
- Dlaczego? - zapytał ochrypłym głosem.
Natalie przygryzła obrzmiałą wargę.
- Już ci tłumaczyłam, że na razie nie mam zamiaru
z nikim się wiązać. Zwłaszcza z kimś takim jak ty.
Dałby wiele, by się dowiedzieć, co ona przez to
rozumie, ale tylko powtórzył:
- Z kimś takim jak ja?
Natalie nerwowo przełknęła ślinę.
- Tak, z kimś takim jak ty, przystojnym i atrakcyj
nym, z kimś, kto może mnie wykorzystać.
Poczuł się, jakby ktoś wymierzył mu policzek.
- Wykorzystać cię?
167
Z determinacją skinęła głową.
- Tak. Powiedz mi, ale szczerze. Musi być jakiś
powód, żeby się ze mną kochać. Nie zrobiłeś tego, bo
oszalałeś na moim punkcie. - Mówiła teraz pewniej
szym głosem, szlafrok dodał jej odwagi; nie czuła się
już bezbronna, wydana w swej nagości na pastwę jego
wzroku. - Spójrz na mnie - rozkazała i sama zerknęła
do lustra na toaletce. - Czy ja wyglądam na kobietę,
dla której się traci głowę?
Cóż miał jej odpowiedzieć? Gdyby jej teraz oznaj
mił, że owszem, że właśnie stracił dla niej głowę, za
rzuciłaby mu kłamstwo.
- Natalie...
Uniosła rękę, nie odrywając wzroku od lustra.
- Daj spokój, nie kłam. Możesz mieć każdą kobie
tę, jaką zechcesz. - Przygryzła usta i spojrzała mu pro
sto w oczy. - Powiedz mi prawdę. Chodzi o Toby'e-
go? Szukasz kogoś, kto będzie dla niego dobrą matką?
Przesadziła. Najwyraźniej uparła się, żeby zrobić
z niego łajdaka, i chyba jej się uda. Czuł, jak ogarnia
go wściekłość. Przysiadł na brzegu rozgrzebanego łóż
ka i spojrzał na nią chłodnym wzrokiem.
- Naprawdę myślisz, że szukam kobiety, która by
zastąpiła Toby'emu matkę? - zapytał cicho.
- Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Próbuję
zrozumieć.
Miał pewne wątpliwości co do jej dobrej woli.
- Naprawdę?
Zmarszczyła brwi.
- Tak. Próbuję zrozumieć, dlaczego mnie uwiodłeś.
168
Czy chodzi ci o moją rodzinę? O pieniądze? Jeśli po
trzebne ci są pieniądze, powiedz wprost. Chcę znać
prawdę.
Teraz zarzuca mu, że jest zwyczajnym oszustem,
który próbuje obrabować dziedziczkę bogatego rodu.
Oparł się o poduszki i spojrzał na nią z udanym spo
kojem.
- Zastanówmy się, zatem - wycedził - o co tak
naprawdę może mi chodzić. Po pierwsze, nie potrze
buję pieniędzy, mam ich dość. Po drugie, jest mi ab
solutnie wszystko jedno, z jakiej rodziny pochodzisz.
W takim razie powód może być tylko jeden. - Usiadł
wyprostowany. - Szukam niani dla swojego syna
i uwiodłem cię, żeby cię z nami związać.
Natalie zbladła i powoli osunęła się na taboret przed
toaletką.
- Mówisz to takim tonem... Nie wiem, czy żartu-
jesz, czy to na poważnie, a muszę to wiedzieć.
Próbował przekonać samego siebie, -że Natalie jest
bardzo wrażliwa, że niedawno została skrzywdzona,
i że powinien ją zrozumieć, i być dla niej czuły, dobry
i wyrozumiały, ale...
Głęboko przeżył ich szaloną noc i nie mógł teraz
opanować się na tyle, by logicznie, na zimno, wyjaśnić
jej, że nie jest wielbłądem i że ani mu w głowie uwo
dzić ją w jakichś sobie tylko znanych nikczemnych ce
lach.
- Rick, ja muszę to wiedzieć.
Jeśli to dłużej potrwa, powie jej coś, czego potem
będzie żałował. A było tak pięknie...
169
Coś się jednak popsuło i trzeba jak najszybciej prze
rwać tę scenę. Wstał.
- Może masz rację, Natalie. Może rzeczywiście po
pełniliśmy błąd.
Mocniej otuliła się szlafrokiem i spuściła głowę.
- Tak, ja też tak sądzę - powiedziała bezradnie.
Bardzo pragnął wziąć ją w ramiona, ale tylko za
cisnął zęby i pięści. Natalie uniosła na niego zgaszone
spojrzenie.
- Myślę, że będzie lepiej, jak się wyprowadzę do
ojca na te dwa dni. Nie mogę tu zostać, nie zniosłabym
tego.
Przypomniał sobie upór Vanessy. Kiedy coś sobie
wbiła do głowy, za nic nie można było jej przekonać,
żeby zmieniła zdanie. Po krótkim okresie wzajemnej
fascynacji ich życie zmieniło się w piekło. Uważał, że
czegoś go to nauczyło.
Potem spotkał Natalie i uznał, że jest zupełnie inna.
Ze różnią się od siebie jak noc od dnia.
A wszystko wskazuje na to, że znowu nastała noc.
- Rick, słyszysz mnie?
Bez słowa skinął głową.
- Przeprowadzam się do ojca.
- Rób, co chcesz - powiedział i zebrawszy swoje
rzeczy, szybkim krokiem opuścił pokój.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Wstała i patrzyła na zamykające się za nim drzwi,
a nogi się pod nią uginały. Usiadła, żeby nie upaść.
Powiedziała mu, że się wyprowadzi, i zrobi to. Na
tychmiast, zaraz. Nie zostanie w tym domu ani chwili
dłużej.
Poczuła dziwne podniecenie i zamknęła oczy.
Trwała bez ruchu, głęboko oddychając i próbując
uspokoić łomot serca. Pod zamkniętymi powiekami
przesunął się obraz Ricka i ujrzała jego oczy, patrzące
na nią tak, jakby była najbardziej ekscytującą kobietą
na świecie.
Zerwała się z jękiem, podeszła do szafy i wyjęła
z niej niewielką walizkę. Postawiła ją na łóżku i za
częła na oślep wrzucać do niej rzeczy.
Wróci tu dopiero w ostatniej chwili, żeby zabrać
wytworne stroje, które sobie kupiła na wymarzoną wy
cieczkę. Zajmie się tym w niedzielę wieczorem, wpad
nie do domu na chwilę i wcale nie spotka się z Ri-
ckiem.
Przypomniała sobie chłopca i jego pierwsze słowa.
Przemówił dla niej! Objął ją drobnymi ramionkami
i pocałował w policzek. Będzie za nim tęskniła, będzie
go jej bardzo brakowało! Usiadła na łóżku i ukryła
171
twarz w dłoniach. Chwilę odczekała i znowu się uspo
koiła.
Do niedzieli całkiem odzyska równowagę i wtedy
pożegna się z dzieckiem.
To, co wydarzyło się między nią a Rickiem, wła
ściwie niczego nie zmienia. Ona wyjedzie na wycie
czkę, a oni zostaną w jej domu z psem, tak jak to
przedtem ustalili. Jedyną zmianą planów będą dwa
ostatnie dni, jakie ona spędzi w rodzinnej posiadłości.
Wstała i zamknęła niedbale spakowaną walizkę. Poszła
do łazienki, zdjęła szlafrok i wzięła prysznic.
Stała pod strugami wody, wmawiając sobie, że nie
długo o wszystkim zapomni. Czas leczy rany. Zresztą,
przecież liczyła się z czymś takim: obiecywała sobie,
że będzie ekstrawagancka i nieodpowiedzialna. To, co
się stało tej nocy, doskonale pasuje do tego ambitnego
planu.
Pozostaje ponieść konsekwencje. Nie powinny być
wielkie; przecież bardzo uważali, uprawiali bezpieczny
seks.
Ubrała się w czyste dżinsy i koszulkę. Poczuła się
odświeżona i gotowa do drogi.
Postanowiła pojechać samochodem. Zgodnie
z umową, Rick ma prawo używać motorówki, a sa
mochód na pewno jej się przyda.
Musiała poczekać pod bramą, aż nowa gospodyni
wpuści ją na teren posiadłości. Rezydencja była jasno
oświetlona i podjazd tonął w świetle lamp.
Postanowiła dać Edgarowi szansę wyjścia jej na
172
spotkanie, ale nadworny szofer nie nadchodził. Pewnie
śpi, jest już przecież późno. Zauważyła czarny spor
towy samochód zaparkowany przed rezydencją. Ojciec
zwykle go używał, kiedy gdzieś jechał bez kierowcy.
Drzwi otworzyła jej gospodyni w ciemnym szlaf
roku.
- Przepraszam, że obudziłam.
- Nic się nie stało.
- Zastałam ojca?
- Nie wiem. Wyjeżdżał gdzieś, ale mógł już wrócić.
Od godziny jestem w swoim pokoju i nikt na mnie
nie dzwonił.
Natalie przełożyła bagaż z ręki do ręki, nie wiedząc,
co robić.
- Czy mogę prosić o walizkę? - Gospodyni wy
ciągnęła ku niej rękę.
Natalie mocniej zacisnęła dłoń na swojej własności.
- Nie, dziękuję, dam sobie radę. Prześpię się w jed
nym z pokojów gościnnych.
- Pokój błękitny jest świeżo wywietrzony.
- Doskonale, przenocuję w błękitnym.
Gospodyni nie odchodziła.
- Może jednak w czymś pomóc?
Natalie grzecznie podziękowała.
- Wystarczająco panią fatygowałam.
- To żadna fatyga.
- Naprawdę bardzo dziękuję.
- Dobrej nocy.
- Dobranoc.
Gospodyni zniknęła w skrzydle, gdzie mieściły sn
173
pokoje dla służby, a Natalie skierowała się ku głów
nym schodom. W pewnej chwili zwolniła jednak kro-
ku. Była zbyt zdenerwowana, by zasnąć. Wiedziała,
że będzie leżała w obcym łóżku, z oczami wbitymi
w sufit i głową pełną myśli o Ricku.
Nie będzie mowy o spaniu; jej ciało zbyt dokładnie
pamięta dotyk jego rąk, a ręce - jego skórę.
Postawiła walizkę na podłodze i poszła w stronę
biblioteki. Postanowiła wziąć jakąś książkę i trochę po
czytać.
Pod wielkimi dębowymi drzwiami wiodącymi do
biblioteki ze zdumieniem spostrzegła wąskie pasemko
światła. Zwykle służba gasiła na noc wszystkie lampy!
Przypomniała sobie nową gospodynię i pomyślała,
że teraz pewnie nastały nowe porządki i nikt tak skru
pulatnie nie przestrzega zasad prowadzenia domu, jak
to było w czasach babci Kate. Pchnęła ciężkie drzwi
i stanęła w progu.
Za biurkiem siedział ojciec. Ciężko uniósł głowę
i spojrzał na nią mętnym wzrokiem.
Przez chwilę nie mogła zrobić kroku. Jacob Fortune
wyglądał strasznie. Szarozielona twarz, czarno podkrą
żone oczy, zmierzwione włosy. Na szyi czerwony ślad
po zadrapaniu, porwana, skrwawiona koszula.
Na biurku opróżniona do połowy butelka whisky,
obok ciężka kryształowa szklanka.
- Nat? To ty?
Nie mogła wymówić słowa. Jej ojciec był, po dziad
ku Benie, najsilniejszym człowiekiem, jakiego znała.
Widok tej przerażającej maski rozbitego człowieka
174
spowodował, że nagle zapragnęła rzucić się do ucie
czki.
- Natalie?
- Tak, tato, to ja - wykrztusiła nieswoim głosem.
- Witaj, córeczko.
Wziął butelkę i nalał alkoholu do szklanki.
- Wejdź, nie krępuj się.
Pociągnął spory łyk i spojrzał na zastygłą w progu
córkę.
- Nie patrz tak na mnie - powiedział pijackim gło-
sem. - Jestem zupełnie trzeźwy. Znasz przecież swo-
jego tatusia, tatuś zawsze wszystko ma pod kontrolą.
Zajrzał do szklanki, jakby czegoś tam szukał, a po
tem nieco przytomniejszym wzrokiem obrzucił Natalie.
- Co ty tu robisz o tej porze?
Natalie odchrząknęła.
- Chciałam przenocować. To znaczy, chciałabym
zostać do poniedziałku rano. Mogę?
Jake przeczesał ręką potargane włosy.
- Pewnie, że możesz. Zawsze możesz tu mieszkać.
- Z wysiłkiem zmarszczył brwi. - Ale dlaczego przy
jechałaś tutaj o tej porze?
Natalie ścisnęło się serce. Co takiego strasznego się
stało, że jej niezłomny ojciec siedzi sam w bibliotece,
w zakrwawionej koszuli, z takim wzrokiem, jakby
przed chwilą zobaczył upiora? Musi się dowiedzieć;
musi, mimo że tak stanowczo sobie przyrzekała, że
już nigdy nie będzie się mieszać w cudze sprawy!
- Zamierzasz tak stać w drzwiach i gapić się na
mnie? - zapytał nieprzyjaznym tonem.
175
- Nie, oczywiście, że nie, tato. - Weszła i zamknę
ła za sobą ciężkie drzwi.
Niepewnym ruchem wskazał jej krzesło.
- Siadaj i napij się ze mną. Chcesz whisky?
- Nie, dziękuję.
- W takim razie, weź co chcesz, barek jest dobrze
zaopatrzony.
- Dziękuję, nie będę nic piła.
- Jak chcesz.
Ostrożnie zbliżyła się do biurka.
- Chyba masz już dość, tatusiu.
Wzruszył ramionami, napełnił szklankę i wychylił
ją jednym haustem. Natalie podeszła jeszcze bliżej i za
uważyła ranę na jego ramieniu.
- Tato, co to jest? Co ci się stało?
Jake odwrócił głowę, próbując dojrzeć miejsce,
gdzie zakrzepła krew, a potem lekceważąco machnął
ręką.
- To nic, takie tam zadrapanie.
Natalie pochyliła się nad nim.
- Tato, o co chodzi? Co się stało?
Spojrzał na nią spod spuchniętych powiek.
- To moje sprawy, lepiej się nie dopytuj. - Odsunął
się niezręcznie.
- Ale ja muszę wiedzieć, to są również i moje
sprawy.
Uśmiechnął się krzywo i niezręcznie pogładził ją
po policzku.
- Biedna, dobra Nat. Mała dziewczynka o gołębim
sercu, patrząca na świat przez różowe okulary.
176
- Tato, powiedz mi wszystko, proszę.
Dziwny uśmiech nie schodził z jego twarzy.
- W dalszym ciągu tak bardzo lubisz filmy Dis
neya?
- Tatusiu...
Nagle zmienił temat.
- Podobno rozstałaś się z tym łobuzem, Joelem.
- Tak, to prawda.
- Bardzo dobrze, był ciebie niewart.
- Tatusiu, powiedz mi, co się stało.
Odwrócił wzrok ku ścianie.
- Tato, błagam!
Jake potrząsnął głową.
- Nie ma powodu... cię w to mieszać.
- Owszem, jest - rzekła twardo. - Chcę być w to
wmieszana. Muszę wszystko wiedzieć.
Przejechał dłonią po twarzy, jakby próbował zetrzeć
z niej pajęczynę.
- Nie wolno mi... nie powinnaś... to nie twoje...
ja sam...
Czuła, że ojciec upiera się tylko dla zasady, bo
w rzeczywistości bardzo pragnie wyrzucić z siebie
wszystko, co go dręczy.
- Powiedz mi, tatusiu. Musisz z kimś o tym po
rozmawiać. Jesteśmy rodziną. Bardzo cię kocham
i możesz mi ufać. Powiedz mi, tato.
- Nat, ja... O Boże!
- Słucham cię, tatusiu.
Powiedział coś tak cicho, że nie dosłyszała.
- Co takiego?
177
- Monica - powtórzył. - To ta suka Monica Ma-
lone.
Pożałowała, że go zmusiła do wymówienia tego
imienia. Czuła, że czai się za tym coś strasznego i nagle
zapragnęła znowu być małą dziewczynką, która ma sil
nego ojca, panującego nad wszystkim. Świat zakołysał
się jej pod stopami.
Musi sama odzyskać równowagę.
- Co z nią, tatusiu? Co ona ci zrobiła?
- Szantażowała mnie, suka! - wyrzucił z siebie
i ukrył twarz w dłoniach.
Delikatnie odjęła ręce od jego twarzy. Wszyscy
w rodzinie domyślali się, że Monica ma na niego ha
czyk, ale Jake nigdy tego nie potwierdził.
- Monica Malone cię szantażowała?!
Jęknął.
- Wszystko chciała dostać, wszystkie moje udziały.
To dlatego odstąpił jej swoje akcje. Natalie wreszcie
zaczynała coś rozumieć.
- Powiedziałeś, że cię szantażowała, tatusiu - przy
pomniała Natalie. - Ale czym?
Zamrugał powiekami i odwrócił głowę.
- Muszę się napić. Jeszcze trochę.
- Nie, masz dosyć. Powiedz...
Przerwał jej, jakby sam chciał mieć to już za sobą.
- Postanowiłem coś z tym zrobić, żeby ona... raz
na zawsze... załatwić sprawę - zaczął chaotycznie. -
Nie mogłem pozwolić, żeby nas zniszczyła. Uprzedzi
łem ją, żeby uważała, bo następna kropla przepełni kie
lich i będzie źle.
178
- I co? Co ona zrobiła?
- Wcale nie straciła apetytu - powiedział z udrę
czonym i złym uśmiechem. - Musiałem przemówić jej
do rozsądku i pojechałem do niej.
- Byłeś u niej dzisiaj wieczorem?
- Pojechałem do niej do domu. Widziałaś kiedyś
ten jej dom?
- Nie, nigdy.
- Jest ohydny! Klasyczny przykład prostactwa
i złego gustu. Cała Monica. Zupełnie jak te jej filmy.
Natalie nie spuszczała wzroku z twarzy ojca.
- Co się tam stało?
- Komu? Tej suce?
Machinalnie skinęła głową. Jacob popatrzył na
zamknięte drzwi wiodące na korytarz. Potem wrócił
wzrokiem do córki.
- Powiedziałem, że mam dosyć jej i tych jej pod
łych sztuczek i że może sobie gadać, co chce, a i tak
nie dostanie już nic, ani grosza. I że teraz będę ją ni
szczył, jak tylko będę mógł.
- A co ona na to?
Zmrużył oczy.
- Suka się wściekła. A teraz muszę się napić.
Natalie zacisnęła dłonie na poręczach fotela.
- Nic nie rozumiem. Co tam zaszło?
- Upadła.
- Jak to, upadła? Tato, tatusiu, spójrz na mnie!
- Przecież na ciebie patrzę.
- Co z nią? Jak ona się czuje?
Jake przez chwilę się namyślał.
179
- Jak ona się czuje? - powtórzył bezmyślnie.
- Powiedziałeś, że upadła.
Z namysłem zmarszczył brwi.
- Nic takiego nie mówiłem. Trochę się posprzecza
liśmy, to wszystko.
- Jak się skończyła ta wasza sprzeczka?
Otarł przekrwione oczy.
- Powiedziałem jej wszystko, co chciałem powie
dzieć, i poszedłem do drzwi, a ona zaczęła przeklinać
i czymś we mnie rzuciła. - Czknął. - Muszę się czegoś
napić.
Natalie udała, że nie usłyszała ostatniego zdania.
- A co ci się stało w ramię?
Popatrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem.
- Co ci się stało w ramię? - powtórzyła wolno.
Zerknął na poszarpaną koszulę.
- A to? Nic takiego. Zresztą, nie pamiętam... Teraz
muszę się napić, córeczko.
Natalie energicznym ruchem odsunęła od niego bu
telkę.
- Nic z tego, jesteś wykończony. Musisz jak naj
szybciej położyć się spać.
Wstała i wyciągnęła do niego ręce.
- Idziemy, tato.
- Nat... ja...
Próbował protestować, ale wypadło to bardzo ża
łośnie.
- Idziemy na górę, wykąpiesz się, a ja opatrzę ci
ramię.
Mówiąc to, miała wrażenie, że znowu uczestniczy
180
w czymś nierzeczywistym. Ona, mała Nat, rozkazuje
swojemu ojcu, potężnemu Jacobowi Fortune, jak ma
łemu dziecku.
Ta noc rzeczywiście jest nocą cudów...
- Najpierw się napiję - upierał się Jake.
- Nie.
Niespodziewanie szybko ustąpił i chwiejnym ru
chem wstał z fotela.
- Coś za szybko kręci się ten świat, córeczko...
Ujęła go pod zdrowe ramię.
- Pomogę ci.
Jake rozejrzał się niemrawo.
- A gdzie moja marynarka?
Zdjęła marynarkę z oparcia fotela.
- Jest tutaj, poniosę ci.
Jake pijackim zwyczajem rozczulił się,
- Dobra z ciebie dziewczynka, Nat. Zawsze byłaś
dobra dla swojego tatusia. Dobra i wyrozumiała...
Gdyby twoja matka była choć trochę do ciebie podo
bna...
- Idziemy, tato. Ostrożnie!
Zaprowadziła go na górę do sypialni i zmusiła do
wzięcia prysznica. Przygotowała piżamę, ale ponieważ
Jake zza drzwi oświadczył jej, że nie zamierza się kłaść,
wyjęła również bieliznę, skarpety i spodnie. Potem sta
rannie opatrzyła ranę, zabandażowała ją i pomogła oj
cu włożyć koszulkę polo.
- Daj mi spokój - zrzędził, ale grzecznie połknął
dwie aspiryny. Przyrzekł nawet, że już do rana nie sięg
nie po butelkę.
181
Zostawiła go w jego apartamencie przed telewizo
rem.
Zanim udała się do błękitnego pokoju, zajrzała po
nownie do biblioteki i wzięła sobie coś do czytania.
Położyła się dopiero grubo po północy.
Jake siedział w salonie i bezmyślnie patrzył w te
lewizor. Jego uwagę zwrócił dopiero skrót ostatnich
wiadomości.
- Jak już państwa informowaliśmy, Monica Malo-
ne, gwiazda filmowa, została znaleziona martwa
w swojej rezydencji w Minneapolis...
Nie od razu dotarło do niego znaczenie tej infor
macji. Umysł pogrążony w oparach whisky pracował
powoli i leniwie.
- Policjanci, którzy przybyli na miejsce tragedii,
wysuwają hipotezę, że może chodzić o morderstwo...
Chyba krzyknął, bo echo powtórzyło żałosny
dźwięk. Jake zadrżał. Dokładnie pamiętał scenę, która
rozegrała się w domu tej jędzy, a którą tak starannie
ukrył przed Natalie.
„Mój syn zasiądzie na twoim fotelu w radzie nad
zorczej!" - wrzasnęła, z wykrzywiona twarzą. „Bran-
don będzie szefem waszej firmy. Dopnę swego, choć
bym miała przypłacić to życiem!"
Ogarnął go wtedy diabelski rechot i śmiał się jej
w twarz długo i obraźliwie. Brandon, jej przybrany
syn, był zdemoralizowanym playboyem, niezdolnym
do zsumowania dwóch pozycji w słupkach.
„Nie śmiej się z niego!" - krzyczała, a na jej twarzy
182
wystąpiły krwawe plamy. W niczym nie przypominała
teraz filmowego wampa. „Nie śmiej się z niego, ty su
kinsynu bez ojca, ty bękarcie!"
Złapała w purpurowe szpony nóż do rozcinania li
stów i wbiła mu go w ramię, rozrywając koszulę. Po
czuł wtedy, że zalewa go wściekłość. Przez pomarań
czowe kręgi wirujące przed oczami widział twarz swo
jego wroga, twarz osoby, która zatruła mu życie i za
prowadziła na skraj przepaści. Zaklął.
Monica nie pozostała mu dłużna. Przez chwilę ob
rzucali się wyzwiskami, a potem ją popchnął. Upadła,
głową uderzając o marmurowy kominek ozdobiony
amorkami.
Stał nad nią i patrzył. Jasne włosy miała splamione
krwią. Wyglądała staro i brzydko. Musiała mieć jakieś
sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat. Nie była już wiecznie
młodą ulubienicą kinowej publiczności. Potem zaczęła
zawodzić i zbierać się z podłogi. Pomógł jej dowlec
się do kanapy; znowu nazwała go bękartem f obiecała,
że wkrótce go wykończy.
Wyszedł i to było wszystko.
Czy na pewno? Czy jest pewien, że nic więcej się
nie stało? Ostatnio bardzo dużo pił i nieraz prawie ury
wał mu się film. Poczuł suchość w gardle i upiorny
strach paraliżujący członki. A może on ją...
Otrząsnął się; nie, na pewno nie. Wieczorem, kiedy
wybierał się do Moniki, specjalnie wypił tylko kropel
kę, żeby mieć jasny umysł.
Głos telewizyjnego spikera doszedł do niego z bar
dzo daleka.
183
- Jak już państwa informowaliśmy, Monica Malo-
ne, legendarna gwiazda srebrnego ekranu, odeszła od
nas w tajemniczych okolicznościach.
Jake wstał; w głowie mu dudniło, w gardle zbierał
się kwaśny osad. Przytrzymał się oparcia kanapy, żeby
nie stracić równowagi. Ktoś na pewno go widział. Lu
dzie na ulicy, służący Moniki; wszędzie zostawił od
ciski palców, a ta suka ma pod tymi czerwonymi pa
zurami jego krew.
Nie wygląda to dobrze. Wygląda gorzej niż źle. Przy
takich poszlakach policja nie będzie szukała nikogo
innego. Zaraz tu po niego przyjdą. Nie ma chwili do
stracenia. Musi się skoncentrować i -obmyślić plan
ucieczki.
Próbował się skupić, ale przez nieznośny szum
w uszach usłyszał tylko głos namawiający go do ukry
cia się.
„Uciekaj, uciekaj natychmiast, oni zaraz tu będą!"
Sportowy samochód czeka przed domem. Zostawił
go tam po powrocie od Moniki. Nie musi wcale budzić
Edgara; nikogo nie musi budzić. Wymknął się z domu
jak złodziej... albo jak morderca.
Natalie obudziła się bladym świtem i przez chwilę
miała nadzieję, że uda jej się ponownie zasnąć.
Przypomniała sobie jednak wydarzenia ostatniej no
cy i natychmiast rozbudziła się ostatecznie. Włożyła
legginsy i tunikę i na bosaka zeszła do kuchni. Kawa
była gotowa; nalała sobie i podeszła do okna. W tej
samej chwili rozległ się dźwięk domofonu. Nacisnęła
184
odpowiedni przycisk znajdujący się na desce rozdziel
czej wiszącej na ścianie.
- Tak? Słucham? Kto tam?
- Detektyw Harbing i Rosczak z komendy policji
w Minneapolis. Do pana Jacoba Fortune'a.
Serce zamarło jej w piersi i nie mogła zrobić ruchu.
Kłopoty ojca mogą być znacznie poważniejsze, niż
przypuszczała.
- Jest tam pani? - Męski głos rozległ się znowu.
- Proszę otworzyć.
Próbowała myśleć logicznie i nie znalazła powodu,
dla którego miałaby ich nie wpuścić.
- Dziękujemy - rzekł policjant i usłyszała dźwięk
otwieranej bramy.
Pobiegła do apartamentów ojca, czując lód w żo
łądku. Zapukała i przez chwilę czekała; bezskutecznie.
Przyłożyła ucho do drzwi, i nic. Może tylko jakieś nie
zbyt głośne głosy.
Pewnie ojciec upił się do nieprzytomności i nie mo
że wstać z łóżka... Ale kto w takim razie tam rozma
wia?
Nacisnęła klamkę.
- Tato?
W pustym salonie zalśnił ekran włączonego telewi
zora. To z niego pochodziły słyszane przez nią
dźwięki.
- Tato? - powtórzyła i zajrzała do łazienki.
Ani śladu ojca. Łóżko w jego sypialni też było nie
tknięte.
Przymknęła oczy, próbując się skupić. Może później
185
wrócił do biblioteki po butelkę whisky, mimo że jej
przyrzekł, że tego nie zrobi.
Zbiegła na dół i dopadła ciężkich dębowych drzwi.
Biblioteka świeciła pustkami. Do połowy wypełniona
butelka stała na biurku w tym samym miejscu co wie
czorem.
Dzwonek do drzwi wejściowych podziałał na Na
talie jak prąd elektryczny. Musi tam iść i wpuścić ich.
W holu spotkała panią Laughlin. Gospodyni spoj
rzała na jej gołe stopy.
- Mam otworzyć? - zapytała.
Natalie wzruszyła ramionami.
- Chyba tak.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Przed ósmą, gdy kończyli śniadanie, zadzwonił te
lefon. W normalnych warunkach Natalie, odbywająca
poranną gimnastykę, odebrałaby go u siebie na górze.
Tak się jednak nie stało.
Toby pytająco spojrzał na ojca i Rick odpowiedział
mu obojętnym spojrzeniem, w którym można było wy
czytać: „To nie nasza sprawa, synku".
Wiedział, że Natalie wieczorem się wyprowadziła,
więc nie może odebrać telefonu. Zrobi to za nią auto
matyczna sekretarka. Po czwartym sygnale usłyszeli
głos Natalie, zawiadamiający, że nie ma jej w domu
i proszący o nagranie wiadomości.
- Natalie? Córeczko, jeśli jesteś, odbierz, bardzo
proszę. To ogromnie ważne. - Erica powiedziała to ta
kim tonem, że Toby z przerażeniem spojrzał na ojca.
Tato, mówił jego wzrok, stało się coś złego, musisz
odebrać ten telefon i coś zrobić. Zrób coś, bardzo cię
proszę.
- Natalie... córeczko, błagam...
Rick podniósł się z krzesła.
- Dobrze, rozumiem, że cię nie ma. - Erica głę
boko westchnęła.
Rick sięgnął po słuchawkę, zanim się rozłączyła.
187
- Dzień dobry pani...
- Rick, to pan? Bogu dzięki. Koniecznie muszę po
rozmawiać z Natalie.
- Niestety, nie ma jej w domu.
- A gdzie ona jest?
Zawahał się na krótką chwilę, niepewny, czy Natalie
by chciała, żeby matka znała miejsce jej pobytu.
- Pojechała wieczorem do rezydencji - powiedział
wreszcie.
- Jest tam... od kiedy?
- Wyjechała stąd po dziesiątej.
Erica zamilkła, a potem podjęła rozmowę drżącym
głosem.
- Po dziesiątej, rozumiem. A czy widziała się z oj
cem?
- Nie wiem, później już z nią nie rozmawiałem.
Cały czas czuł na sobie przerażony wzrok Toby'ego.
Odwrócił się i ściszył głos.
- Czy stało się coś złego? - zapytał.
Odpowiedziała mu cisza, a potem Erica zgaszonym
głosem odparła, że to tylko rodzinne sprawy, które go
nie dotyczą.
- Może mógłbym jakoś pomóc? - spytał jednak.
Odezwała się znowu dopiero po pewnym czasie.
- To dotyczy... mojego męża. Dzwonili do mnie
z policji, szukają go. Powiedzieli, że byli u niego
w domu, ale go nie zastali. Oczywiście natychmiast
powiadomiłam o tym Sterlinga. To nasz adwokat, od
lat zajmuje się naszymi sprawami.
- Wiem, miałem okazję go poznać.
188
Erica westchnęła.
- Próbował mnie uspokoić, ale nie bardzo mu się
udało. Powiedział, że wszystkim się zajmie, ale ja nie
mogę sobie znaleźć miejsca. Nie chciałam zawracać
głowy Natalie. Wiem, że ona ma swoje życie i nie mo
że stale zajmować się nami, ale... ona tak dobrze na
mnie działa.
- Rozumiem.
- Teraz boję się jeszcze bardziej. Kiedy pomyślę,
że musiała tam sama rozmawiać z policją... To stra
szne.
Podzielał jej zdanie, ale nie mógł jej tego powie
dzieć.
- Dlaczego policja poszukuje pani męża?
Erica długo milczała, a w końcu powiedziała ledwo
dosłyszalnym szeptem:
- Chcą się dowiedzieć, co robił... wczoraj wieczo
rem.
- Dlaczego?
- Ktoś zamordował Monice Malone i policja po
dejrzewa... - przerwała, nie mogąc dokończyć.
- Rozumiem - powtórzył.
Wolałby tego nie rozumieć, ale po tym wszystkim,
co gazety wypisywały o konflikcie pomiędzy Monicą
a Jacobem, to wcale nie było takie absurdalne. Jacob
Fortune doskonale nadawał się na podejrzanego.
- Mój mąż nikogo nie zabił - z rozpaczą w głosie
oświadczyła Erica. - Nie mam tylko pojęcia, gdzie on
jest? Gdzie Jake może być?
- Proszę pani, ja...
189
- Nie powinnam mieszać pana do tego, przepra
szam. Zaraz zadzwonię do córki i porozmawiam z nią.
Dobrze mi to zrobi.
Pomyślał o Natalie, samej i zrozpaczonej, w wiel
kim pustym domu po drugiej stronie jeziora, szalejącej
ze strachu o ojca. Erica mówiła dalej:
- Gdyby w tym czasie wróciła, proszę ją poprosić,
żeby zaraz do mnie zadzwoniła.
- Oczywiście.
- Do widzenia i dziękuję.
Rick rozłączył się i odłożył słuchawkę. Odwrócił
się do syna i napotkał jego wielkie, przestraszone oczy.
- Natalie? - z trudem wymówił chłopiec.
- Nic jej się nie stało, chodzi o... kogoś innego
- uspokoił go Rick.
Oczy chłopca nie zmieniły wyrazu.
- To takie ich... rodzinne sprawy - brnął dalej
Rick. - To nie ma z nami nic wspólnego.
Toby zmarszczył czoło.
- Naprawdę, synku, nic nie możemy zrobić.
Jakoś nie mógł go przekonać. Na domiar złego Ber
nie, leżący dotąd spokojnie obok krzesła, uniósł nagle
łeb i zawył przeciągle i upiornie. Potem z wyrzutem
spojrzał na Ricka.
- Uspokój się - warknął Rick, ale pies nie odwrócił
wzroku.
Teraz obaj - chłopiec i pies - patrzyli na niego
z niemym wyrzutem. Próbował się nie przejmować. On
tu jest szefem; da sobie radę z psem i dzieckiem, nikt
mu nie będzie mówił, co ma robić. Zresztą, pies i tak
190
niczego nie rozumie, a Toby jest za mały, żeby wie
dzieć, o co chodzi.
- Nie powinniśmy się wtrącać - powiedział, żeby
sobie dodać otuchy.
Bernardyn i chłopiec ani drgnęli.
- Nic jej nie zagraża - oświadczył Rick polubow
nie. - Naprawdę.
Gdyby nie ten ich wzrok...
- A niech was... - Machnął ręką. - Jedziemy.
Postanowili popłynąć łodzią, żeby być szybciej.
Rick zamierzał zostawić psa na pomoście, ale Bernie
natychmiast wskoczył do motorówki, zajmując wię
kszą jej część.
- Może byś się tak łaskawie położył i jakoś skulił.
Pies niechętnie ulokował się z tyłu i ponaglił go
wzrokiem.
- Dobrze, już dobrze, ruszamy...
Rick pomógł synowi włożyć kamizelkę, ratunkową
i kilka razy zapuścił motor. Kiedy ten wreszcie zasko
czył, skierował łódź na jezioro i pomknęli przed siebie
w kierunku białej posiadłości, majaczącej na drugim
brzegu.
Dobrze znali drogę; nieraz widzieli ten dom podczas
swoich wypraw jachtem.
Przepłynięcie jeziora zajęło im dziesięć minut. Za
cumowali na przystani i Rick pomógł chłopcu wyjść
z motorówki. Bernie nie potrzebował niczyjej pomocy,
doskonale dał sobie radę sam.
Podeszli pod dom od strony tarasu i Rick przez
191
chwilę rozważał możliwość dostania się do środka
przez wielkie oszklone drzwi, ale ostatecznie zdecy
dował się obejść dom i zadzwonić od drugiej strony.
Trochę to trwało, bo rezydencja była ogromna, ale
wreszcie dotarli do głównego wejścia i Rick nacisnął
dzwonek.
Otworzyła im siwowłosa pani o surowym wyglą
dzie.
- Pan do kogo?
Zdziwionym wzrokiem obrzuciła dziecko i psa.
- Nazywam się Rick Dalton, wynajmuję dom od
Natalie Fortune po drugiej stronie jeziora. Chciałbym
się z nią widzieć. Wiem, że przyjechała tu wczoraj wie
czorem.
Kobieta bacznie mu się przyjrzała.
- Jak pan się tu dostał?
- Od strony jeziora, przypłynęliśmy łodzią.
- Ach, tak. - Twarz kobiety nieco się rozchmurzy
ła. - Zapytam pannę Fortune, czy pana przyjmie.
Wpuściła ich do obszernego holu i poszła zawia
domić Natalie.
Dziecko i pies spojrzeli na niego pytająco. Rick
uśmiechnął się w odpowiedzi z udaną pewnością
siebie.
Gospodyni po chwili wróciła.
- Powiedziała, że pana przyjmie. Pies też może
wejść. Tędy, proszę.
W milczeniu szli za nią korytarzem. Tylko dźwięk
pazurów psa postukujących o wyfroterowaną podłogę
zakłócał ciszę ogromnego domostwa. Gospodyni otwo-
192
rzyła przed nimi drzwi rozległego salonu i Rick po
oszklonej ścianie rozpoznał pomieszczenie widziane od
strony tarasu.
Natalie siedziała na kanapie, mała i zagubiona,
wśród wspaniałych stylowych mebli. Toby i Bernie na
tychmiast ulokowali się po obu jej stronach.
- Życzy sobie pani czegoś? - zapytała służąca
i Natalie podziękowała skinieniem głowy.
- Nie, dziękuję, może pani odejść.
Gospodyni zostawiła ich samych i Natalie zajęła się
dzieckiem i psem.
- Cześć, witajcie. Jak dobrze, że jesteście. - Przy
tuliła ich, a w jej oczach zalśniły łzy.
Rick ze ściśniętym sercem patrzył, jak całuje To
by'ego, a potem przytula głowę do psa. Wreszcie
uniosła oczy na niego.
- Nie powinieneś tu przychodzić - rzekła cichym,
smutnym głosem.
- Martwiliśmy się o ciebie.
Szczupłą dłonią odrzuciła włosy z czoła.
- Mama do mnie dzwoniła i mówiła, że wszystko
ci powiedziała.
- Tak.
Patrzyła na niego bezradnym wzrokiem, w którym
czaił się lęk.
- Zupełnie nie wiem, co robić, Rick.
Dziecko i pies, wyczuwszy jej rozpacz, mocniej
przytuliły się do niej. Toby pogłaskał ją po ramieniu,
a Bernie szerokim ozorem polizał rękę.
- Twoja matka mówiła, że twój ojciec... gdzieś wy-
193
jechał - zaczął Rick ostrożnie, nie chcąc powiedzieć
więcej przy takim audytorium.
- Tak... wyjechał, nie wiem dokąd. Próbowałam
skontaktować się ze Sterlingiem, pamiętasz go?
- Oczywiście.
- Nie zastałam go, zostawiłam mu tylko wiado
mość.
- Twoja matka już z nim rozmawiała.
Natalie utkwiła wzrok w pustce za ogromnymi ok
nami.
- Tak, ale... są pewne sprawy, które wolałabym
omówić z nim osobiście. Moja matka nie o wszystkim
wie.
- Jakie sprawy?
Znacząco spojrzała na dziecko. Rick zrozumiał: roz
mowę o szczegółach muszą odłożyć na później.
- Teraz - rzekł łagodnie - powinnaś wrócić z nami
do domu.
Zamrugała powiekami.
- Do domu? Przecież ja...
Po tym, co zaszło ubiegłego wieczoru, chyba już
nie miała domu.
- Masz jakąś walizkę? - Rick nie czekał, aż mu
odmówi..
- Tak, bardzo niedużą, jest na górze. Ale ja... Rick,
naprawdę...
- Idź po nią. - Spojrzał na jej bose stopy. - I włóż
jakieś buty. Jedziemy.
- Przecież muszę najpierw skontaktować się ze
Sterlingiem.
194
- Zadzwonisz do niego z domu.
- Naprawdę uważasz, że to ma sens?
Spojrzał na nią.
- W domu będzie ci lepiej - oznajmił ogólnikowo.
- Dobrze o tym wiesz. Ta posiadłość jest za duża i za
pusta, żebyś tu teraz mieszkała sama.
- Ale przecież my... - Zerknęła na chłopca i prze
rwała, nie wiedząc, jak skończyć.
Rick zrobił to za nią.
- Wczoraj wieczorem - powiedział, starannie do
bierając słowa, żeby Toby nie wszystko zrozumiał -
wczoraj wieczorem wiele sobie wyjaśniliśmy. Co do
mnie, nic się nie zmieniło. Ty teraz masz problem i ja
chcę ci pomóc. Możesz chyba przyjąć moją pomoc
i przynajmniej raz w życiu nie zastanawiać się, co się
za tym kryje.
Patrzyła na niego przez chwilę, a potem skinęła
głową.
- Dobrze, pójdę po swoje rzeczy.
Rick, Toby i Bernie wrócili motorówką, a Natalie
- samochodem wzdłuż jeziora.
Na widok własnego domu poczuła, że Rick miał
rację: jej miejsce było tutaj, w starym drewnianym do
mostwie, a nie - w ogromnej, luksusowej i pustej po
siadłości.
Czekali na nią w środku. Natychmiast zadzwoniła
do Sterlinga, ale go nie zastała. Zostawiła mu wiado
mość, że ma mu coś bardzo pilnego do zakomuniko
wania.
195
Odłożyła słuchawkę i już miała iść do siebie, kiedy
Rick postawił przed nią talerz z grzanką.
- Zjedz, a tu masz kawę.
- Nie jestem głodna.
- Musisz coś przełknąć.
Posłusznie skubnęła kawałek grzanki i z trudem za
częła ją przeżuwać.
Sterling zadzwonił kilka minut po dziewiątej. Obie
cał, że zaraz przyjedzie i rzeczywiście po pół godzinie
pukał do drzwi.
Rick posadził syna przed telewizorem i nastawił
„Króla lwa", żeby dorośli mogli spokojnie porozma
wiać. Udali się do saloniku przy werandzie. Sterling
usiadł w fotelu, Natalie skuliła się na kanapie, a Rick
stanął obok.
Zauważył pytający wzrok Sterlinga. Wcale by się
nie zdziwił, gdyby adwokat grzecznie poprosił, żeby
lokator jego klientki zostawił ich samych.
- Jak widzę, Natalie panu ufa - powiedział tylko
Sterling i przeszedł do rzeczy.
Natalie cichym, zmęczonym głosem opowiedziała,
w jakim stanie zastała ojca, kiedy wieczorem zjawiła
się w rezydencji.
- Miał rozdartą koszulę i ranę na ramieniu? - Ster
ling zmarszczył czoło i spojrzał na nią badawczo. -
Jesteś pewna?
Skinęła głową.
- Musiał gdzieś się skaleczyć...
- Tak ci powiedział?
- Nie. - Natalie rozejrzała się, jakby szukała
196
wsparcia. - Nic mi nie mówił. Był... rozkojarzony. Po
radziłam mu, żeby więcej nie pił i zaprowadziłam na
górę do sypialni.
- I co dalej?
- Opatrzyłam mu ranę. Nie była duża, obmyłam
ją i zabandażowałam.
- A potem?
- Zostawiłam go samego. - Uniosła dłonie do
skroni umęczonym ruchem i Rick zapragnął pogłaskać
ją po ramieniu, ale się powstrzymał.
Sterling przeszedł do następnej sprawy.
- Opowiedz, jak to było, kiedy przyjechała policja.
Wyjaśniła, że o wpół do siódmej ktoś zadzwonił do
bramy i że wpuściła dwóch policjantów z Minnea
polis.
- Mieli nakaz rewizji? - chciał wiedzieć Sterling.
- Chyba nie. Nawet o tym nie wspomnieli, a ja
o nic nie pytałam. Pomyślałam, że nie ma powodu,
żeby nie wpuszczać ich do domu.
Sterling z uznaniem pokiwał głową.
- Bardzo mądrze. A więc wpuściłaś ich i...
- Otworzyłam im automatycznie bramę i pobie
głam na górę uprzedzić ojca, że przyszli. - Przerwała
i dalej mówiła już wolniej. - Sypialnia była pusta, łóż
ko nietknięte, w saloniku włączony telewizor. Zeszłam
do biblioteki, ale tam też go nie było.
- Co stało się potem?
- Policjanci tymczasem doszli do frontowych drzwi
i nowa gospodyni ich wpuściła. Zapytali, czy mogą
się rozejrzeć, i pozwoliłam im. Zapytali, co się wyda-
rzyło wieczorem i powiedziałam im to, co teraz tobie.
Kiedy w końcu poszli, domyśliłam się, że tatuś musiał
wziąć czarny samochód, bo taki właśnie stał przed do
mem wieczorem, kiedy tam przyjechałam przed jede
nastą.
- Na ile dokładnie powtórzyłaś im swoją rozmowę
z ojcem?
Zamrugała powiekami i spojrzała w okno.
- Nic im nie powiedziałam, prócz tego, co teraz
tobie. Powiedziałam tylko, że pił i był niezupełnie
trzeźwy i że zaprowadziłam go na górę i zostawiłam
przed telewizorem. Zapytali, czy zauważyłam w jego
zachowaniu coś dziwnego, czy wspominał o... Monice
Malone i ja...
Zawahała się i zamknęła usta, jakby nie chciała już
nigdy powiedzieć słowa.
Sterling pochylił się ku niej.
- Natalie, nie denerwuj się, powiedz wszystko, co
wiesz.
Odezwała się prawie szeptem:
- On coś o niej wspomniał, że go szantażowała i że
pojechał do niej wieczorem, i chyba... się pokłócili,
ale ja...
- Powiedziałaś o tym policji?
Zadrżała, jakby nagle zrobiło się bardzo zimno.
- Natalie?
Nagłym ruchem podniosła głowę do góry.
- Nie, tego im nie mówiłam. Tylko to, że był
nietrzeźwy i zupełnie go nie rozumiałam.
- Aha.
198
- Wiem, że to nie w porządku i że skłamałam, ale
zrobiłabym to jeszcze raz, gdyby zaszła taka koniecz
ność. Kiedy tak na niego patrzyłam, nagle zrozumia
łam, że jestem częścią tej rodziny i że to dla mnie
najważniejsze. Ostatnio trochę się zagubiłam, ale teraz
już wiem, że przynależność do rodziny do czegoś mnie
zobowiązuje.
Sterling skinął głową.
- Rozumiem. A z tego, co słyszę, biedny Jake jest
w nie najlepszej sytuacji. Mnóstwo poszlak przemawia
przeciwko niemu. Wystarczy już tego, co mi powie
działaś, a reszta...
- Co masz na myśli?
Jego spojrzenie zrobiło się lodowate.
- Sądzę, że jeśli przypadkiem wyznał ci coś jesz
cze, powinnaś zaraz mi to powtórzyć. Może wspo
mniał, że nie tylko się pokłócili z tą kobietą...
Z twarzy Natalie można było wyczytać, że zamierza
bronić ojca do upadłego.
- Nic takiego mi nie mówił - oświadczyła twardo.
- Powiedział, że się kłócili, potem ona chyba się prze
wróciła, ale kiedy wychodził, była w doskonałej for
mie.
- Czy ci powiedział, czym Monica go szantażo
wała?
- Nie. Pytałam kilka razy, ale się nie dowiedziałam.
- Czytałaś dzisiejsze gazety albo może słuchałaś
wiadomości?
Parsknęła nerwowym śmiechem.
- Jakoś nie miałam do tego głowy.
199
Rick położył rękę na jej ramieniu; Natalie uniosła
na niego wzrok.
- Wszystko w porządku. - Uśmiechnął się do niej.
Nie odwzajemniła jego uśmiechu, ale poczuła się
nieco lepiej. Rick spojrzał na Sterlinga.
- Dlaczego pytasz?
- Dziennikarze wszystko już wiedzą. Piszą, że Mo-
nica zginęła od kilku ciosów nożem do rozcinania ko
pert.
Natalie zakryła oczy.
- Och, nie...
Sterling wstał z fotela.
- Wspomniałaś, że ojciec miał zranione ramię.
- Ale nie pamiętał, jak to się stało - zaprzeczyła
stanowczo. - Spojrzał na ranę, jakby nie miał pojęcia,
skąd się wzięła. On... był pijany. Ledwo rozumiałam,
co do mnie mówi.
- Rozumiem, ale czy jesteś pewna, że to wszystko
i że nie ma już nic, o czym powinienem wiedzieć?
Spojrzała na niego wielkimi smutnymi oczami.
- To wszystko, jestem pewna.
- W takim razie idę. Mam dużo spraw do zała
twienia. Gdyby znowu nachodzili cię policjanci, po
wiedz, że nie będziesz z nimi rozmawiać bez swojego
adwokata i zadzwoń do mnie.
- Dobrze, zrobię tak, przyrzekam.
Starszy pan przeniósł wzrok na Ricka.
- Proszę się nią opiekować - polecił z uśmiechem.
- Dobrze - odparł bez wahania Rick.
Natalie powiodła wzrokiem od jednego do drugiego.
200
- Nie - zaczęła - nie rozumiesz...
Sterling uniósł siwą brew.
- Czego nie rozumiem?
Zaczerwieniła się gwałtownie.
- Nieważne. Odprowadzę cię do drzwi.
Wyszli i Rick został sam. Już na progu Natalie do
tknęła ramienia adwokata.
- Zawiadom mnie natychmiast, kiedy tylko czegoś
się dowiesz.
Poklepał ją po ręce.
- Oczywiście, zaraz dam ci znać.
Sterling zadzwonił do Kate natychmiast po powro
cie do domu.
Z samego rana, kiedy tylko został o wszystkim po
wiadomiony przez Erice, natychmiast udał się do kry
jówki Kate i odbyli konferencję na temat aktualnej sy
tuacji. Szybko wyprawiła go z powrotem, żeby był pod
telefonem, w razie gdyby Jake zechciał się z nim skon
taktować.
- Rozmawiałeś z nim? - zapytała w pierwszych
słowach.
- Nie, jeszcze nie, ale widziałem się z Natalie.
- Po co?
Opowiedział jej pokrótce, czego się dowiedział od
jej wnuczki.
- Nie wygląda to dobrze - westchnęła Kate.
- Wygląda całkiem źle - przytaknął i żeby nieco
poprawić jej humor, dodał, że miała rację, jeśli idzie
o Natalie i jej lokatora.
201
- Naprawdę? Opowiedz mi, co i jak. - Kate
wyraźnie się ożywiła.
- Nie wiem nic pewnego, to tylko przeczucie.
- W takich sprawach to najważniejsze.
- Cały czas był przy niej. Dopiero kiedy odprowa
dzała mnie do drzwi, został sam w salonie.
- Co ty powiesz...
- Stał obok niej, jakby chciał ją bronić przed całym
światem.
Kate zachowała stoicki spokój.
- Dobrze, bardzo dobrze - rzekła zamyślona. - Je
śli się czegoś dowiesz, zadzwoń.
- Przecież wiesz, że tak zrobię.
Przeczytała wszystko od deski do deski i wiedziała
już, dlaczego Sterling zapytał, czy przeglądała dzisiej
szą prasę. Okoliczności śmierci Moniki Malone były
straszne, kiedy się tak o nich czytało czarno na białym.
Natalie spędziła godzinę pełną trwogi. Potem ode
zwał się Sterling Foster.
- Właśnie rozmawiałem z twoim ojcem - oznaj
mił.
Zacisnęła palce na słuchawce i poczuła, że jeszcze
chwila i zemdleje.
- Co z nim? Jak on się czuje? - zapytała bez tchu.
- Całkiem... dobrze - odparł adwokat.
Nie podobał jej się ton jego głosu, lecz teraz nie
chciała pytać o nic więcej.
- Muszę kończyć - dodał szybko Sterling. - Mam
mnóstwo pilnych spraw, chyba rozumiesz?
202
Nie bardzo pojmowała, o co mu chodzi, ale na
wszelki wypadek przytaknęła.
- Możesz w moim imieniu zatelefonować do matki
i powiedzieć jej, że Jake się znalazł i czuje się dobrze?
- zapytał jeszcze Sterling.
- Tak, oczywiście, ale...
- Naprawdę muszę już kończyć - przerwał i roz
łączył się.
Rick wyjął słuchawkę z bezwładnych palców Na
talie.
- Coś nowego?
Uniosła na niego smutne oczy.
- Nie wiem. Wygląda na to, że ojciec skontaktował
się ze Sterlingiem i mają się teraz spotkać.
- To chyba dobra wiadomość?
Natalie bezradnie wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia. Nic więcej mi nie mówił, stra
sznie się śpieszył.
- Sterling wie, co robi - pocieszył ją Rick.
- Wiem, a teraz muszę zadzwonić do mamy. Prosił
mnie, żebym to zrobiła.
- Może wolisz, żebym ja do niej zadzwonił? - za
proponował Rick.
Długo na niego patrzyła. Nie dlatego, że chciał ją
wyręczyć, ale dlatego, że tak bardzo ją kusiło, by się
zgodzić.
Nie mogła jednak sobie na to pozwolić.
- Bardzo ci dziękuję, ale muszę zadzwonić sama.
Wystukał numer Eriki i oddał słuchawkę Natalie.
- To ja, mamo.
203
- Jak dobrze, że dzwonisz. Myślałam, że zwariuję,
tak bardzo się boję.
- Mamo, mam wiadomości.
Rick zaczął dawać jej znaki i zasłoniła słuchawkę
ręką.
- O co ci chodzi?
- Zaproś ją tutaj - szepnął. - Zwariuje tam sama.
Przez ułamek sekundy zastanawiała się, jak to mo
żliwe, że Rick zna jej matkę lepiej od niej.
- Natalie? Jesteś tam? - zaniepokoiła się Erica.
- Tak, mamo. Posłuchaj, może byś do mnie wpad
ła? Spokojnie o wszystkim porozmawiamy.
Erica jakby tylko na to czekała.
- Już jadę - zgodziła się natychmiast.
Gdy przyjechała, córka zabrała ją do siebie na górę,
by Toby niczego nie słyszał, i powtórzyła, czego się
dowiedziała od Sterlinga.
Erica zdenerwowała się jeszcze bardziej.
- Ale gdzie on jest? Co się z nim dzieje?
- Nie wiem - odparła Natalie. - Sterling prosił
mnie tylko, żebym ci przekazała, że z ojcem wszystko
w porządku.
- W porządku? - powtórzyła Erica. - Co to w ta
kiej sytuacji znaczy?
- Sama chciałabym wiedzieć.
Kiedy zeszły na dół, Rick zaprosił je na lunch. Toby
kończył nakrywać do stołu.
Zjedli w milczeniu zupę i kanapki, a Natalie przez
cały czas myślała o tym, jak Rick potrafi się znaleźć
w każdej sytuacji. W pewnej chwili spojrzał na nią
204
znad talerza i uśmiechnął się, a jej serce podskoczyło
w piersi jak szalone.
Przypomniała sobie, co mu nagadała wieczorem
i jak bardzo się myliła, oskarżając go o interesowność.
Ani ona, ani jej rodzina nie były mu do niczego po
trzebne, to raczej on z każdą chwilą stawał się im coraz
bardziej niezbędny!
- Jedz, Natalie - odezwał się niespodziewanie
Toby.
Erica wstrzymała oddech. Wiedziała, że chłopiec od
kilku miesięcy nie wymówił słowa.
- Jedz, Natalie - powtórzył Toby z uśmiechem. -
Powinnaś coś zjeść.
Ona też uśmiechnęła się do niego i posłusznie za
nurzyła łyżkę w zupie.
Erica opuściła ich zaraz po posiłku i wtedy roz
dzwoniły się telefony. Dzwoniły siostry Natalie i jej
brat, potem Lindsay i ciotka Rebeka. Słyszeli już, co
się stało, i chcieli się dowiedzieć więcej- -
Natalie streszczała im całą historię, pomijając to,
co ojciec opowiedział jej w bibliotece oraz fakt, że
miał zakrwawioną koszulę i zranione ramię.
Późnym popołudniem Rick oznajmił, że jedzie do
miasta po mleko, bo Toby znowu wypił cały karton,
i zaproponował Natalie, żeby im towarzyszyła.
Odmówiła: musiała czekać na wiadomości o ojcu.
- Możesz Toby'ego zostawić ze mną - powiedziała
z nadzieją w głosie. - Będzie mi przyjemnie, jak mi
dotrzyma towarzystwa.
Rick się zgodził i pojechał sam, a Natalie z bez-
205
przewodowym telefonem w dłoni usiadła na leżaku
pod drzewem, patrząc, jak Toby rzuca psu patyki.
Chłopiec wkrótce się znudził. Poszedł do domu
i wrócił z piłką i kijem do baseballa.
- Zagraj ze mną, Natalie - poprosił.
Mimo kłopotów i smutku, w jakim była pogrążona,
nie mogła odmówić prośbie zawartej w błękitnych
oczach chłopca, tak bardzo podobnych do oczu Ricka.
Poszli na trawnik i zaczęli ćwiczyć. Na dziesięć
rzutów Toby tylko raz odbił piłkę.
- Muszę ci zademonstrować, jak się to robi -
oświadczyła i chłopiec spojrzał na nią z powątpiewa
niem.
- Teraz ty rzucaj piłkę, a ja będę odbijać - zapro
ponowała i wzięła od niego kij.
W rzucaniu był tak samo słaby jak w odbijaniu,
toteż Natalie postanowiła naprawdę solidnie nad nim
popracować. Toby na szczęście okazał się równie wy
trwały, co niezręczny, i po pewnym czasie nauka za
częła przynosić efekty.
- Ale twój tata się zdziwi - rzekła Natalie z po
dziwem. - Teraz jeszcze poćwiczymy rzuty, a potem
przekażę ci kij.
Toby z dumą wypiął pierś i z całej siły rzucił pi
łeczkę. Natalie odbiła ją zręcznie... i może nieco zbyt
energicznie, bo piłka wysokim lukiem poszybowała
wprost na dach domu.
Wszyscy troje z otwartymi ustami patrzyli na jej
podniebny lot... a potem usłyszeli, jak upada z drugiej
strony dachu.
206
Natalie spojrzała na chłopca.
- Lecimy zobaczyć, gdzie jest.
Z psem u boku obiegli dom dokoła i odkryli miej
sce, gdzie spoczywała zguba. Leżała sobie spokojnie
w rynnie na wysokości pierwszego piętra.
- O rany, ale wysoko - szepnął podniecony chło
piec.
Natalie spojrzała na niego zuchowato.
- Pewnie sobie myślisz, że musimy poczekać, aż
twój tata wróci i zdejmie nam piłeczkę z dachu, co?
Toby skinął głową.
- Bo kobieta, dziecko i pies sami nie dadzą sobie
rady, prawda? Taki wyczyn jak wyjęcie piłki z rynny
to dla nich za trudne. Do takich rzeczy koniecznie po
trzebny jest mężczyzna, co?
Toby w skupieniu kiwnął głową.
- Nieprawda - oświadczyła stanowczo Natalie. -
Zaraz ci to udowodnię. Popatrz.
Obaj - Toby i Bernie - patrzyli, jak wyciąga alu
miniową drabinę z garażu i opiera ją o dach. Spraw
dziła jej stabilność i zaczęła się wdrapywać.
Znalazłszy się na wysokości rynny, jedną ręką
mocno przytrzymała się drabiny, a drugą sięgnęła po
piłkę. Chwyciła ją i odwróciwszy do widzów, poka
zała im z triumfem swą zdobycz. Toby zaczął kla
skać, a Bernie energicznym merdaniem ogona wy
raził swój podziw. Natalie poczuła, jak ogarnia ją
euforia.
Uniosła wzrok i spojrzała na bezchmurne niebo,
którego błękit przypomniał jej czyjeś oczy. Ogarnęła
207
ją nagle wielka radość, zupełnie nie pasująca do tego,
co wydarzyło się w ciągu ostatnich godzin.
Przez chwilę rozkoszowała się błogostanem, a po
tem postanowiła zejść z drabiny, zanim wróci Rick
i zacznie gderać, że mogli na niego poczekać.
Poszukała nogą stopnia, uśmiechając się w duchu
na myśl, jaką minę zrobi Rick, kiedy zobaczy postępy
syna w baseballu. Kilka tygodni takich ćwiczeń i mały
stanie się całkiem niezłym zawodnikiem... A może na
razie lepiej nic Rickowi nie mówić? Potrenują trochę
w tajemnicy, a potem...
Zastygła z nogą w powietrzu. Co ona znowu wy
myśliła? Przecież nie ma żadnego „potem"! Planuje
sobie przyszłość zupełnie jakby zapomniała, że Rick
i jego syn nie stanowią części jej życia.
I nigdy nie będą jej stanowić. Może były na to jakieś
szanse, ale sama je zmarnowała ostatniego wieczoru.
Postąpiła bardzo głupio i nierozważnie; wyciągnęła
wnioski, zanim jeszcze pojawiły się jakiekolwiek prze
słanki.
Cała radość z niedawnego triumfu prysła i Natalie
poczuła, że dokoła niej rozciąga się pustka. Nie myśląc
o tym, co robi, postawiła na oślep stopę tam, gdzie
powinien znajdować się szczebel drabiny.
Ale tam również była pustka.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Krzyk Toby'ego brzmiał w jej uszach przez cały
czas. Słyszała go, kiedy rozpaczliwie próbowała złapać
się rynny, potem gzymsu, i kiedy spadała na trawę.
Trzask pękającej kości zbiegł się z przenikliwym
bólem. Gdy zerknęła na swą nogę, stwierdziła, że jest
dziwnie podkurczona pod jakimś nienormalnym kątem.
Opadła na plecy i przez chwilę bezwładnie leżała,
a potem z wysiłkiem spróbowała unieść się na ło
kciach. Ból poniżej kolana odezwał się znowu. Poczuła
jęzor Berniego na szyi i ujrzała obok siebie przerażoną
twarz Toby'ego.
- Natalie! Co ci się stało?
Spróbowała się uśmiechnąć.
- Nic takiego, uderzyłam się w nogę. Masz, trzy
maj.
W czasie upadku jakimś cudem nie wypuściła z rąk
małej, plastikowej piłeczki. Podała ją chłopcu.
Patrzył z niepokojem na Natalie i nie od razu przy
jął piłkę. Znowu wykrzywiła twarz w uśmiechu.
- Mógłbyś mi przynieść telefon? Zostawiłam go
obok leżaka, z tamtej strony domu - poprosiła.
Toby rzucił piłeczkę i puścił się biegiem we wska
zanym kierunku. W chwilę później był z powrotem.
209
Natalie wystukała numer pogotowia ratunkowego,
podała swój adres i poprosiła, by przysłali po nią ka
retkę. Przeszło jej przez myśl, że mogłaby spróbować
zawlec się do domu, ale zrezygnowała. Ból w nodze
można było jakoś znieść pod warunkiem, że się leżało
bez ruchu.
- Zostanę sobie tutaj, na trawie, dobrze? - powie
działa do przestraszonego chłopca.
Toby przykucnął obok niej. Poczuła małą rączkę na
swoich włosach.
- Nie martw się, Nat, tatuś za chwilę wróci.
Uśmiechnęła się do niego bez słowa. Ułożyła się
na plecach i spojrzała w niebo. Było tak samo bez
chmurne i błękitne jak w chwili niedawnej euforii.
Przymknęła oczy; może istnieje na świecie coś napra
wdę niezmiennego...
Potem uniosła powieki i spojrzała na przykucnięte
obok dziecko.
- Wygląda na to, że nici z mojej wyprawy.
Toby nie bardzo zrozumiał.
- Z jakiej wyprawy? - spytał ze zdziwieniem.
- Miałam w poniedziałek odlecieć stąd tam, gdzie
czeka wielki statek, i popłynąć nim w egzotyczne kra
je - wyjaśniła.
- W jakie kraje?
- Dziwne i całkiem inne.
Toby dotknął jej ramienia.
- A nie lepiej zostać w domu? - spytał z komiczną
powagą.
- Chyba masz rację - zgodziła się. - Też myślę,
210
że nie ma co myśleć o dalekich podróżach w takich
warunkach.
Uspokojona podjętą decyzją, ujęła małą rączkę To
by'ego i z westchnieniem zamknęła oczy.
- Co tu się dzieje?
Nad nimi stał Rick z wyrazem osłupienia w oczach.
- Natalie spadła z dachu - wyjaśnił spokojnie
Toby.
- Chyba złamałam nogę - dodała Natalie.
Rick ukląkł i dotknął jej nogi. Natalie jęknęła,
a Toby mocno ścisnął ją za rękę.
- Nie pytam, co robiłaś na dachu - powiedział
Rick.
- Bardzo słusznie - przytaknęła żałośnie.
Rick sięgnął po telefon.
- Trzeba wezwać pogotowie.
- Już to zrobiłam.
- W takim razie pozostaje tylko czekać...
Natalie spróbowała usiąść i natychmiast z powro
tem opadła na trawę.
- Tak, to chyba mi się nie uda.
Po przyjeździe karetki Rick postanowił pojechać
z Natalie do szpitala. Poszedł na górę, odłożył słu
chawkę bezprzewodowego telefonu na miejsce i wziął
z szafy coś do przebrania, bo usłyszał, jak pielęgniarze
mówią, że legginsy pacjentki trzeba będzie rozciąć. Po
tem, razem z synem, pojechali za karetką. Bernie został
w domu sam i długo patrzył za oddalającymi się sa
mochodami.
211
Szpital, do którego przewieziono Natalie, był o wie
le mniejszy niż klinika w Minneapolis, gdzie jako pe
diatra pracowała Lindsay. W izbie przyjęć zastali tylko
jednego lekarza i pielęgniarkę, mających pełne ręce ro
boty. Na prześwietlenie nogi trzeba było poczekać.
Natalie próbowała namówić Ricka, żeby wrócił
z dzieckiem do domu.
- Po co macie tutaj wysiadywać? - mówiła. - Za
dzwonię po mamę i zaraz przyjedzie.
- Twoja matka ma wystarczająco dużo kłopotów
- odparł Rick. - Nie będziemy jej dodatkowo dener
wować. Powiemy jej dopiero, jak będzie po wszystkim
i wrócisz do domu.
Wiedziała, że ma rację i zgodziła się z nim, ale
w dalszym ciągu żal jej było chłopca. Postanowiła po
dejść Ricka z drugiej strony.
- Ktoś może zadzwonić w sprawie mojego ojca
i nikogo nie zastanie w domu.
Spojrzał na nią sceptycznie.
- W takim razie zostawi wiadomość i oddzwonisz
zaraz po powrocie. Daj spokój, i tak cię tu nie zostawię
samej, dopóki się nie dowiemy, co i jak.
Nagle zapragnęła zarzucić mu ramiona na szyję
i szepnąć, jak cudownym jest człowiekiem. Byłoby to
jednak zupełnie nie na miejscu i dobrze zdawała sobie
z tego sprawę. Skinęła tylko głową i zamilkła. Dostała
zresztą środek przeciwbólowy i wcale nie miała ochoty
się sprzeczać. Czuła się lekka i wesoła.
- Zostajemy z tobą - podkreślił raz jeszcze Rick.
- Możesz nam za to podziękować.
212
Tak zrobiła.
Wrócili do domu pod wieczór. Natalie miała nało
żony na nogę lekki, nowoczesny gips, znacznie wy
godniejszy niż to, w czym dawniej unieruchamiano
złamane kończyny. Otrzymała także parę aluminio
wych kul do chodzenia i dużą butlę środków przeciw
bólowych.
- Miała pani szczęście - orzekł lekarz. - To proste
złamanie kości goleniowej, bez przemieszczeń i kom
plikacji, i powinno ładnie się zrosnąć. Proszę trzymać
nogę wysoko i jak najmniej chodzić. Gips zdejmiemy
za sześć tygodni.
Przed opuszczeniem szpitala ponownie dostała za
strzyk przeciwbólowy i w' drodze powrotnej była
w szampańskim nastroju. Siedziała na tylnym siedze
niu z wygodnie ułożoną nogą i czuła się radośnie pod
niecona.
W domu odsłuchała sekretarkę, ale nie dowiedziała
się niczego nowego. Dzwonili głównie członkowie ro
dziny Fortune'ów, by się dowiedzieć czegoś o Jake'u,
i dziennikarze proszący Natalie o wywiad. Sterling się
nie odezwał.
Oddzwoniła do rodziny, zignorowała prośby dzien
nikarzy i postanowiła na razie nie zawiadamiać o swo
im wypadku matki. Erica miała dosyć własnych pro
blemów.
Ponieważ nie mogła chodzić po schodach, Rick po
stanowił zamienić się z nią pokojami.
- Nie mogę zabierać ci sypialni - próbowała mu
wyperswadować.
213
- Nic nie mów, bo i tak cię nie posłucham.
Siedziała i patrzyła, jak Rick zmienia pościel i zno
si na dół jakieś drobiazgi z jej pokoju. Potem poszedł
do kuchni i zrobił wszystkim kolację. Chciała mu po
móc, ale kazał jej siedzieć cicho i trzymać wysoko
nogę.
Kiedy sprzątnął kuchnię, postanowiła z nim pomó
wić, i gdy tylko Toby znalazł się w łóżku, połknęła
dwie pastylki z dużej butli i pokuśtykała do salonu.
Rick siedział na kanapie ze „swoim Newsweekiem"
w ręku. Obok szemrał telewizor, włączony na wypa
dek, gdyby podano jakieś nowe informacje. Gdy Na
talie weszła, Rick wyłączył dźwięk, odłożył czytany
magazyn na stolik i wstał.
- Miałaś trzymać nogę wysoko i nie chodzić.
- Czuję się bardzo dobrze.
Położył na kanapie kilka poduszek i wskazał Na
talie stojący naprzeciwko fotel.
- Usiądź i połóż nogę tutaj.
Chciał jej pomóc, ale podziękowała.
- Dam sobie radę sama.
Zniechęcony wzruszył ramionami.
- Jak chcesz.
Usiadł na kanapie, a Natalie rozpoczęła manewr
siadania na fotelu. Szło jej to dość opornie, ale w koń
cu jakoś się usadowiła i ułożyła nogę na poduszkach.
Kule oparła obok siebie.
- Chciałaś porozmawiać? - zapytał takim tonem,
jakby robił aluzję do ich poprzednich rozmów, kiedy
to ustalali warunki mieszkania pod jednym dachem.
214
Przypomniała sobie, jak omawiali problem „przyja
znych stosunków", a potem tę koszmarną rozmowę,
kiedy to zarzuciła mu, że kochał się z nią, bo zamierzał
ją wykorzystać, i jak oboje przyznali, że to, co się stało
tamtej nocy, było wielką pomyłką.
- Co masz do powiedzenia? - zapytał, unosząc
brwi.
Poczuła wdzięczność, że nie dodał złośliwie „tym
razem". Nie wiedziała jednak, od czego zacząć.
- To nie w porządku wobec ciebie - odezwała się
w końcu niezręcznie i nic dziwnego, że Rick nie zro
zumiał.
- Co jest nie w porządku wobec mnie? - zapytał.
- To, że cały czas się mną opiekujesz.
- Jakoś sobie radzę.
- Ale to nie fair - powtórzyła z uporem. - Przy
jechałeś tutaj, żeby zajmować się dzieckiem, a nie oso
bą wynajmującą ci dom.
Rick ziewnął niespodziewanie i bardzo ją to zde
nerwowało.
- Przepraszam, chyba cię nudzę - rzekła z godno
ścią.
- Jest późno.
Wstał i przypomniała sobie wspólnie spędzoną noc.
Przymknęła na chwilę oczy.
- Powinnaś się przespać - powiedział. - Zaprowa
dzę cię do łóżka.
Gdy otworzyła oczy, Rick stał tuż nad nią.
- Mieliśmy porozmawiać...
- W takim razie, wal.
215
Natalie uniosła głowę, próbując powstrzymać drże
nie głosu.
- Myślę, że powinnam zamieszkać u matki.
Spojrzał na nią uważnie.
- A chcesz tego?
Dlaczego on tak wszystko komplikuje? Co to ma
do rzeczy?
- Nie wydaje mi się - odpowiedział zamiast niej
na własne pytanie i uśmiechnął się z wyższością.
Westchnęła i sięgnęła po kule.
- Potrafię sama dać sobie radę - zaczęła niezbyt
przekonująco.
- Wiem - odezwał się już łagodniej. - Po prostu
ostatnio wydarzyło ci się zbyt wiele. A teraz daj spo
kój, pora spać.
Podał jej kule i pomógł wstać z fotela.
- Rick?
- Tak?
- Przepraszam.
Cofnął się nieznacznie, jakby chciał się jej lepiej
przyjrzeć.
- Bardzo cię przepraszam - ciągnęła Natalie - za
to, co ci powiedziałam wtedy, wieczorem. Byłam...
Nie miałam racji, nie wiedziałam, co myśleć. Teraz to
zrozumiałam. Po tym wszystkim, co dla mnie i dla mo
jej rodziny dzisiaj zrobiłeś, zrozumiałam, że nie po
trzebujesz nikogo, kto by zajmował się twoim synem.
Nie spuszczał z niej wzroku i wiele by dała, żeby
czytać w jego myślach. Zebrała się na odwagę i mó
wiła dalej:
216
- Sterling cię sprawdził, zanim się wprowadziłeś.
Bardzo się przy tym upierał. Okazało się, że nie masz
żadnych problemów finansowych i nie szukasz pracy.
Powinnam była o tym pamiętać, zanim ci postawiłam
te absurdalne zarzuty. Zachowałam się głupio i podle,
dlatego bardzo cię przepraszam. Mam nadzieję, że mi
wybaczysz.
Milczał, a Natalie ciężko wsparła się o kule.
- Rozumiem - rzekła w końcu z westchnieniem. -
Nie możesz mi wybaczyć. Wcale ci się nie dziwię.
Miała wrażenie, że jego oczy przebiją ją na wylot.
- Przyjmuję twoje przeprosiny - odezwał się wre
szcie. - A teraz pora spać.
W kwadrans później leżała w łóżku Ricka w jego
wielkiej koszulce, za dużej na nią o kilka numerów.
Noga ulokowana na stosie poduszek lekko pulsowała,
lecz Natalie nie myślała o nodze. Myślała o swoim
nieszczęsnym ojcu, zastanawiając się, gdzie teraz może
być, i życząc mu, żeby jakoś dał sobie radę w naj
trudniejszym momencie życia.
Myślała o Ricku i o tym, że teraz mogłaby chyba
rozpocząć z nim wszystko od nowa, ale...
Jakoś dziwnie przyjął jej przeprosiny, zupełnie jak
by naprawdę ze sobą skończyli, wtedy, wieczorem. Nic
dziwnego, przecież stale podkreślała, że nie zamierza
z nikim się wiązać.
Tak bardzo chciała, żeby ją pocałował na dobranoc.
Nie jakoś specjalnie namiętnie, tylko tak, „po przyja
cielsku".
217
Nie zrobił tego. Była dla niego tylko kimś, kto zła
mał nogę i komu trzeba pomóc, nic więcej.
Westchnęła.
Rick Dalton jest przyzwoitym człowiekiem, zająłby
się każdym w takiej sytuacji; im szybciej pogodzi się
z faktem, że nic dla niego nie znaczy - tym lepiej.
Dopiero kiedy późno w nocy zadzwonił telefon,
przypomniała sobie, że wieczorem zapomniała go prze
nieść z góry do swojej nowej sypialni.
Rick, jak zwykle, i temu zaradził. Ledwo się zdołała
wygrzebać z łóżka, odebrał telefon i właśnie zamierzał
znieść go Natalie, kiedy drobna postać o kulach wy
łoniła się z pokoju. Spotkali się na podeście.
Spojrzał na nią i poczuła, że wygląda okropnie w tej
dużej koszulce, z potarganymi włosami, zaspana i ku
lawa.
- Dlaczego wstałaś?
Szarpiący ból w nodze sprawił, że lekko się skrzy
wiła.
- Usłyszałam telefon. Myślałam, że to może...
- Dzwoni twoja matka. Właśnie rozmawiała z two
im ojcem.
Natalie wyciągnęła rękę po telefon.
- Najpierw się połóż. - Rick nie oddał jej słuchaw
ki, tylko poprosił Erice, by chwilkę zaczekała.
Objął Natalie i zaprowadził ją z powrotem do łóż
ka. Ułożył nogę na poduszkach i dopiero wtedy podał
jej telefon.
- Mamo, to ja.
218
- Nat! Jak się czujesz? Rick mi powiedział, że mia
łaś wypadek.
- Wszystko w porządku, mamo, naprawdę.
- Co ci się stało?
- Złamałam nogę, ale to bardzo proste złamanie.
Lekarz mówi, że za sześć tygodni zdejmą mi gips.
Erica westchnęła.
- Powinnam być z tobą.
- Nie, doskonale dajemy sobie radę. Rick mówił,
że rozmawiałaś z tatą.
- Tak.
- Jak on się miewa?
Erica zawahała się.
- Sama nie wiem, czy mam ci powiedzieć prawdę.
Poprosił mnie, żebym się o niego nie martwiła. Czy
ty to sobie wyobrażasz? Oskarżają go, że zabił Monice
Malone, a on mi mówi, żebym się nie martwiła!
- Gdzie on jest?
- Wrócił do domu. Sterling pojechał po niego do
Wisconsin i przekonał, że powinien wrócić i porozma
wiać z policją.
Natalie poczuła kurcz w żołądku.
- Rozmawiał z policją?
- Tak, przesłuchiwali go kilka godzin.
- Oskarżyli go o coś?
- Nie, na razie nie. Po przesłuchaniu Sterling zabrał
go do rezydencji. Zadzwonił stamtąd do mnie, żeby
mi to powiedzieć, i wtedy poprosiłam twojego ojca do
telefonu. Mówił tak chaotycznie, że niewiele zrozu
miałam. W kółko powtarzał, że nikogo nie zabił i że-
219
bym zadzwoniła do wszystkich naszych dzieci i po
wiedziała im, żeby nie wierzyły w to, co o nim wy
gadują, bo jest niewinny. Potem... potem zapytał, czy
wiem, co powiedziałaś policji. Dlaczego chciał to wie
dzieć?
- Wszystko w porządku, mamo, nic się nie martw.
- Ja mam się nie martwić?
- Sama zaraz do niego zadzwonię i wszystko mu
wyjaśnię.
Nie uspokoiła tym matki.
- Nie rozumiem, co masz mu wyjaśnić...
- Mamo, naprawdę się tym zajmę.
- Dobrze, ale czy nie jestem ci potrzebna? Mogła
bym przyjechać i zająć się tobą.
- Nie, mamo, mam wszystko. Jutro zadzwonię.
Pożegnała się szybko i przerwała połączenie, zanim
matka zdążyła coś dodać.
Szybko wystukała numer ojca, lecz nikt nie odebrał
telefonu. Włączyła się automatyczna sekretarka i opano
wany, dawny głos ojca poprosił, by zostawić wiadomość.
- Tato - powiedziała - to ja, Natalie. Właśnie roz
mawiałam z mamą. Wiem, że jest późno, ale jeśli je
steś... - Odczekała chwilę i dodała: - Zadzwoń do
mnie, tatusiu, proszę.
Rozłączyła się i oddała telefon Rickowi.
- Co się stało? - zapytał.
Wyjaśniła mu, czego dowiedziała się od matki, po
czym zaczęła się głośno zastanawiać, czy nie byłoby
dobrze pojechać do ojca. Rick nie pozwolił jej skoń
czyć.
220
- Masz złamaną nogę. Nie ma mowy, żebyś gdzie
kolwiek jeździła. Jest druga w nocy. Musisz się prze
spać.
- Ale on może... - zaprotestowała.
- Nie jesteś pogotowiem ratunkowym - oświad
czył. - Przynajmniej nie teraz. Jutro mo... - Dzwonek
do drzwi przerwał mu w pół słowa.
- Kto to, u licha, może być?
Natalie już spuszczała zdrową nogę z łóżka.
- Leż! - rozkazał, jakby mówił do psa.
- Rick... ja muszę...
- Zostań, sam otworzę.
Wyszedł, energicznie zamykając za sobą drzwi.
Wrócił po dwóch minutach.
- Ktoś do ciebie - zaanonsował z posępną miną.
Zanim zdążyła zapytać, któż to taki, odsunął się
i zobaczyła w progu... swojego ojca.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
- Tato... - powiedziała łagodnie.
Jacob Fortune wszedł do pokoju. Mimo że był świe
żo ogolony, wykąpany i miał na sobie doskonale skro
jony garnitur, wyglądał strasznie. Podkrążone, zaczer
wienione oczy, spuchnięte powieki i wymięta szara
twarz świadczyły o wielu nie przespanych, pełnych
udręki nocach.
- Chciałbym porozmawiać z córką w cztery oczy
- oznajmił zmęczonym głosem, ale Rick skrzyżował
tylko ręce na piersi.
- Chyba lepiej będzie, jeśli zostanę.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem i starszy męż
czyzna pierwszy odwrócił oczy.
- Tato - zabrała głos Natalie - wszystko w po
rządku. On o wszystkim wie, asystował przy mojej
rozmowie ze Sterlingiem.
Jake westchnął i podszedł do jej łóżka.
- W takim razie, niech będzie... Ale co z twoją
nogą?
- Złamałam ją - wyjaśniła. - Spadłam z drabiny,
bo chciałam coś zdjąć z dachu. Zresztą nieważne. Za
kilka tygodni znowu będę biegać po schodach.
Widać było, że ojciec krąży myślami gdzieś daleko.
222
Usiadł ciężko na brzegu łóżka i o mało nie uraził jej
w nogę.
- Strasznie mi przykro, Nat, że to tak wyszło, ale
ja naprawdę jestem niewinny. Nic złego nie zrobiłem.
- Wiem - odparła z przekonaniem. Jej ojciec nie
mógł nikogo zabić.
- Nie bardzo pamiętam, co ci mówiłem wtedy
w nocy - ciągnął. - Nic nie pamiętam. Ja... byłem
w stanie...
Przerwała mu.
- Tak, tato, rozumiem.
- Wiem od Sterlinga, że mówiłaś policji, że zna
lazłaś mnie pijanego w bibliotece i zaprowadziłaś na
górę.
- Tak.
Poklepał ją po dłoni i usiadł bliżej niej. Poczuła
odór whisky i lekko się odsunęła.
- Wyjaśniłem policji, że trochę pokłóciłem się
z Monicą, i to wszystko.
- Tak, tato, też mi to mówiłeś.
Jake wyprostował się.
- Jeśli policja znowu do ciebie przyjdzie, powtórz
im to. Nie mów nic więcej.
Spojrzała w jego przekrwione oczy.
- Oczywiście, że tylko to im powiem. Zresztą, nie
wiem nic więcej.
Zamrugał oczami.
- No właśnie, nic więcej nie wiesz. Byłem pijany,
coś tam bełkotałem o jakiejś kłótni i położyłaś mnie
spać.
223
- Właśnie tak.
Zrobił ruch, jakby chciał wstać.
- W takim razie, w porządku.
Ujęła jego rękę i zatrzymała go.
- Wyglądasz na bardzo zmęczonego, tatusiu.
- Jestem w doskonałej formie.
Udała, że przyszedł jej właśnie do głowy znakomity
pomysł.
- Może byś został tutaj na noc? Prześpisz się na
górze, trochę wypoczniesz.
Jake wstał.
- Nie mogę, muszę iść.
- Ale, tato...
- Przepraszam cię, córeczko, ale muszę iść.
Odwrócił się i opuścił pokój.
Rick długo patrzył w ślad za nim.
- Nie powinien prowadzić w takim stanie - zanie
pokoiła się Natalie.
- Pójdę i zobaczę, jak sobie radzi - oznajmił Rick
i ruszył za wychodzącym z domu Jakiem.
Zanim zwlekła się z łóżka, dobiegł ją odgłos od
jeżdżającego samochodu. Niemal w tej samej chwili
w pokoju pojawił się Rick.
- Co ty wyprawiasz?
- Chciałam go zatrzymać. Usłyszałam warkot sil
nika. ..
Pomógł jej ponownie ułożyć chorą nogę na podu
szkach.
- Uspokój się. On nie prowadzi, siedzi z tyłu. Przy
jechał limuzyną z szoferem.
224
- Z Edgarem - odetchnęła Natalie. - Na pewno
z Edgarem.
Rick zmarszczył brwi.
- Najważniejsze, że nie spowoduje żadnego wy
padku. W tym stanie mógłby sobie albo komuś innemu
wyrządzić krzywdę.
Natalie spuściła głowę.
- Wyglądał strasznie...
Rick nie zaprzeczył.
- Owszem.
- Tak bardzo bym chciała... - zaczęła Natalie.
- Co byś chciała?
- Chciałabym - ciągnęła z wahaniem. - Nie
wiem... żeby wszystko jakoś się ułożyło.
- Doskonale cię rozumiem.
Spojrzał na słuchawkę leżącą na nocnym stoliku.
- Odniosę to na górę.
Chwyciła ją, zanim zdołał wyciągnąć rękę.
- Nie, niech zostanie tutaj.
- Przecież się rozładuje.
Przycisnęła słuchawkę do piersi.
- Zostaw ją. Nie chcę, żeby telefon znowu cię obu
dził. Musisz się wyspać.
- Ty też musisz się wyspać.
Popatrzyli sobie w oczy i uśmiechnęli się do siebie.
Potem Rick poszedł w stronę korytarza.
- Dobranoc, śpij dobrze.
- Ty też - odparła, spoglądając z żalem, jak Rick
zamyka za sobą drzwi.
225
Następnego ranka Natalie mozolnie dotarła do ła
zienki i wzięła kąpiel, zanim Rick wstał.
Usłyszał szum wody i zapukał.
- Dasz sobie sama radę?
- Tak, tak.
Zajęło jej to godzinę, ale kiedy wyłoniła się z ła
zienki, była czyściutka i odświeżona.
Zaraz po śniadaniu mieli gości. Przyjechała ciotka
Rebeka ze swoim nadwornym detektywem, Gabe'em
Devereax, wynajętym przez rodzinę Fortune'ów do
zbadania okoliczności katastrofy lotniczej, w której
zginęła Kate.
Wyjaśnili, że jadą prosto z rezydencji, że Jake je
szcze spał i że Gabe zabezpieczył rezydencję przed
wścibskimi dziennikarzami, którzy na razie nie wpadli
jeszcze na pomysł, by oblegać twierdzę od strony je
ziora.
Ciocia Rebeka wzniosła oczy do nieba.
- Gabe zna się na zabezpieczaniu jak nikt! -
oświadczyła z zachwytem, a detektyw spojrzał na nią
porozumiewawczo.
- Twój ojciec nie byłby zachwycony, gdyby zoba
czył reporterów oblegających bramę i wieszających się
na ogrodzeniu.
Zwrócił swą potężną postać ku siedzącej w fotelu,
z nogą na poduszkach, Natalie.
- Jak rozumiem, była pani u ojca tego wieczoru,
kiedy zamordowano Monice Malone?
Dobrze wiedziała, po co przyjechali. Gabe prowa
dził śledztwo w sprawie śmierci Moniki Malone, dla-
226
tego próbował wybadać, czy Natalie wie coś więcej
o wydarzeniach tamtego dnia.
- Tak, byłam tam - odparła po prostu.
- Rozmawiała pani z ojcem?
Opowiedziała im to samo, co przedtem policji.
- To wszystko? - upewniał się Gabe, kiedy skoń
czyła.
Wytrzymała jego baczne spojrzenie.
- Tak - odparła.
Ktoś zadzwonił do frontowych drzwi i Rick poszedł
otworzyć. Gabe i Rebeka wymienili znaczące spojrze
nia.
- Czy jest pani pewna, że o niczym nie zapomnia
ła? - szybko zapytał detektyw, jakby się bał, że ktoś
im przeszkodzi.
- Najzupełniej.
Z holu dobiegł głos Eriki.
- Przyjechałam, żeby się zaopiekować córką.
Rick posadził ją w fotelu i podał filiżankę kawy.
Natalie z rosnącym zdumieniem obserwowała, jak
szybko potrafił porozumieć się z jej matką, osobą bar
dzo trudną i nieprzystępną.
Jak mogła go podejrzewać o wyrachowanie? Jak
mogła go porównywać z mężczyznami, których dotąd
znała?
Przecież Rick... jest dokładnie taki jak ona. Opie
kuńczy, otwarty, gotowy każdego wysłuchać i każde
mu przyjść z pomocą. Dlaczego nie od razu to spo
strzegła? Dlaczego tak strasznie się pomyliła?
227
Rick odprowadził gości do drzwi i wrócił do sa
lonu.
- Gdzie jest Toby?
- Wyszedł jakieś pół godziny temu.
Rick niezbyt długo szukał syna. Okrążył dom, a po
tem zajrzał na przystań. Z hangaru dobiegł go dzie
cinny głos.
- Tutaj wszystko jest dobrze, nie szkodzi, że jest
ciemno i wilgotno... wcale się nie boję...
Rick zajrzał do hangaru i ujrzał syna pochylonego
nad stosem pożółkłych kartek. Bernie siedział obok
chłopca i uważnie go słuchał. Toby bawił się, że
czyta otrzymany od kogoś list. Rick poczuł łzy
w oczach; widok syna, mówiącego i zachowującego
się jak większość dzieci w jego wieku, stale jeszcze
bardzo go wzruszał.
Wszedł do hangaru.
- Co tam masz, synku? - zapytał neutralnym gło
sem.
Toby podniósł głowę.
- List od dobrego potwora z naszego jeziora - od
parł chłopiec z przekonaniem. - Zobacz, tatusiu.
Rick przykląkł obok syna i wziął do ręki pożółkłą
kopertę. Była zaadresowana do Benjamina Fortune'a!
Nadawca mieszkał z Anglii, w hrabstwie Sussex; list
został wysłany dwadzieścia lat temu...
Spojrzał na stos takich samych kopert leżących na
ziemi.
- Gdzie to znalazłeś, synku?
Toby wziął go za rękę, zaprowadził pod ścianę i pal-
228
cem pokazał obluzowaną deskę w podłodze. Pod deską
znajdowała się metalowa skrzynka.
- Tu je znalazłeś?
Chłopiec z dumą skinął głową.
- Tak, pewnie dobry potwór tutaj je schował.
Rick lekko się skrzywił.
- Nie wiem, czy potwory pisują listy.
Toby nie miał wątpliwości.
- Dobre potwory tak.
Rick postanowił więcej nie dyskutować.
- Może i tak. Natalie pewnie bardzo by chciała
przeczytać te listy.
- Zaraz jej zaniosę. Były związane tym sznurkiem
- oświadczył Toby.
Zebrali wszystkie koperty, związali sznurkiem i za
nieśli je do domu.
Natalie powitała ich uśmiechem i lekką wymówką.
- Gdzie się podziewaliście? Już się o was niepo
koiłam. Co tam macie?
Rick podszedł i wręczył jej trzymane w ręku pa
piery.
Zanim je przeczytała, Toby stracił już zaintereso
wanie listami dobrego potwora i wybiegł z psem na
podwórze.
Natalie skończyła lekturę i uniosła oczy na Ricka
siedzącego naprzeciwko na kanapie.
- Rick, to...
- Co tam jest?
- Te listy pisała niejaka Celia Simpson z Anglii.
229
Pisze, że ma z dziadkiem Benem córkę imieniem Lana,
wychowywaną, jeśli dobrze rozumiem, jako jej pra
wowite, małżeńskie dziecko. Dziadek chyba nalegał,
żeby mu ją pokazała, ale ona pragnęła zachować sekret.
W ostatnim liście, pisanym na jakieś piętnaście lat
przed śmiercią dziadka, wspomina o swojej wnuczce,
Jessice. Ta wnuczka musi być kilka lat młodsza ode
mnie.
Rick powoli podniósł się z kanapy.
- Ma na imię Jessica? - zapytał.
- Tak.
- Przypominasz sobie tę kobietę, która do ciebie
dzwoniła?
- Tak... Jessica Holmes.
- Dzwoniła do ciebie z Anglii.
Natalie przygryzła usta.
- To pewnie tylko zbieg okoliczności, nie sądzisz?
Widać było, że Rick jest odmiennego zdania.
- Zanotowałaś jej numer?
Natalie przecząco pokręciła głową.
- Możemy zadzwonić do informacji - podpowie
dział.
- Dobrze - zgodziła się po dłuższej chwili.
Złożyła listy i ponownie je związała.
Rick przysłonił słuchawkę ręką.
- W informacji mają Jessikę Holmes i J. Holmes.
Spróbujemy do nich zadzwonić?
Przytaknęła bez przekonania.
Dziesięć minut później wiedzieli już, że J. Holmes
to mężczyzna. Jessica Holmes musiała być kobietą; po-
230
nieważ nie było jej w domu, Rick nagrał się na auto
matyczną sekretarkę.
- Na razie nic więcej nie możemy zrobić - stwier
dził potem, a patrząc na kupkę listów, spytał: - Co
z nimi zrobisz?
- Przy najbliższej okazji przekażę je Sterlingowi -
odparła przygnębionym głosem.
Przyjrzał jej się uważnie.
- Dlaczego tak posmutniałaś?
- Sama nie wiem...
- Wiesz bardzo dobrze.
Przysiadł na kanapie obok jej fotela.
- Powiedz.
Komu miała się zwierzyć, jak nie jemu?
- Przykro mi, bo z tych listów widać, że dziadek
Ben zdradzał babcię Kate.
- A ty uważałaś go za ideał?
- W pewnym sensie. Najgorsze jest to, że teraz ta
historia jego romansu z Monicą Malone też zaczyna
być całkiem prawdopodobna...
- Niekoniecznie.
Spojrzała na niego wielkimi ciemnymi oczami,
w których był bezbrzeżny smutek.
- Dla mnie dziadek był cudownym człowiekiem.
Zabierał mnie na ryby i zawsze słuchał, co mu opo
wiadam, mimo że w naszej rodzinie było dużo dzieci
znacznie bardziej interesujących niż ja.
- Był dla ciebie dobry.
- Tak, bardzo.
- Ale nie był doskonały.
231
- Wszystko na to wskazuje.
Przez chwile oboje milczeli. Pierwsza odezwała się
Natalie.
- Zawsze miałam problem z widzeniem świata. Lu
dzie się śmiali, że patrzę na wszystko przez różowe
okulary. Ostatnio postanowiłam z tym zerwać i też
jakoś nie bardzo mi wyszło.
Nie pomógł jej, nie zadał żadnego pomocniczego
pytania. Musiała dalej brnąć sama.
- Oceniłam cię zbyt pochopnie, Rick, i wszystko
między nami zniszczyłam.
Czekała, aż Rick zaprzeczy i powie, że da jej je
szcze jedną szansę, ale tego nie zrobił.
Zacisnęła usta i postanowiła mieść cios z. godno
ścią. Rick wyraźnie nadal przebywał myślami przy
tamtych listach.
- Czy uważasz, że dziadek Ben cię kochał? - za
pytał w pewnej chwili.
- Oczywiście - odparła bez wahania.
- W takim razie skup się na tym - poradził jej -
i nie zapominaj, że był tylko człowiekiem, słabym,
zwykłym człowiekiem. Jak my wszyscy.
W niedzielę bezskutecznie próbowała skontaktować
się z biurem podróży i dowiedzieć, czy uzyska zwrot
chociaż części kosztów odwołanej wycieczki. Potem
włączyła telewizor, by zobaczyć, czy nie ma czegoś
nowego w sprawie morderstwa.
W południe wywiadu udzieliła Tracey Ducet-
- Strasznie przykro mi o tym mówić - zaszczebio-
232
tała i zawachlowała sztucznymi rzęsami - ale przecież
moja rodzina od dawna pozostawała z Monicą Malone
w bardzo złych stosunkach. To się musiało tak skoń
czyć. To straszna tragedia, ale...
- Daj sobie z tym spokój - usłyszała za sobą głos
Ricka. - Lepiej jedź z nami.
Odwróciła się.
- Jak to? - zapytała z niedowierzaniem.
- Weźmiemy dziecko i psa, zrobię kilka kanapek
i popłyniemy na jezioro.
Nie pozwolił jej zaprotestować.
- Na jachcie jest radio i telewizor, więc nie prze
gapisz żadnej wiadomości. Zresztą wezmę telefon ko
mórkowy. Zadzwonię do twojej matki i dam jej numer.
- Ale...
Nie słuchał jej, tylko już pakował prowiant.
W pół godziny później siedziała na pokładzie z no
gą na podwyższeniu i chrupała krakersy z serem.
Słońce mocno świeciło, budząc złociste refleksy
w wodzie. Zapatrzyła się na nie i zamyśliła.
Jak daleko odszedł dzień, kiedy po raz pierwszy
siedziała z Rickiem na pokładzie „Lady Kate", i jak
wiele się w tym czasie wydarzyło...
Dziś czuła się tak, jakby całe życie spędziła z tym
mężczyzną i jego synem. Toby i Bernie tym razem też
zasnęli na pokładzie spokojnym snem. Czas stanął
w miejscu.
Dotknęła talizmanu w kształcie złotej różyczki
i Rick, jak na zaklęcie, pojawił się tuż obok. Usiadł
233
przy niej i również zapatrzył się w złote refleksy na
powierzchni wody.
- Na co tak patrzysz? - zapytała, zwracając się ku
niemu z trudem, bo wysoko ułożona noga znacznie
ograniczała jej ruchy.
Odpowiedź znała.
- Szukam dobrego potwora z jeziora Travis.
Naraz wszystko zrozumiała i prawda przyprawiła ją
o zawrót głowy: kochała go, kochała go całym sercem
i nie miała pojęcia, jak będzie żyć, kiedy Rick z synem
opuszczą jej dom.
- Spójrz, widzisz go? - zapytał Rick.
Zerknęła na taflę jeziora przez zasłonę łez.
- Widzisz go? - powtórzył.
- Nie... ja... nie mogę - zaczęła przez łzy.
- Możesz.
Spojrzała mu w oczy i rozpłakała się.
- Rick...
- Natalie... chodź do mnie.
Objął ją i przytulił. Podał jej chusteczkę i otarła
oczy. Znajdowała się teraz w najbardziej odpowiednim
dla siebie miejscu pod słońcem: w ramionach Ricka.
- Popełniłem błąd - zaczął.
- Jak to? Jaki błąd?
- Pozwól mi mówić.
Wtuliła się w jego ramiona.
- Dobrze.
- Byłem zbyt szybki i natarczywy, nie szanowałem
twoich wątpliwości. Moja przeszłość...
- Masz na myśli żonę?
234
Skinął głową.
- Tak, ona zawsze bardzo pochopnie wyciągała
wnioski i nic nie mogło jej przekonać do zmiany de
cyzji.
Natalie posmutniała.
- Zupełnie jak ja.
Odsunął jej włosy z czoła.
- Powinienem być cierpliwszy, ale nie umiałem.
Wczoraj, kiedy mnie przeprosiłaś za swoje podejrzenia,
zrozumiałem, że nie chcę niszczyć tego, co nas łączy.
Miała ochotę śmiać się i płakać ze szczęścia.
- Rick...
- Daj mi skończyć. Obiecałem sobie, że dam ci
tyle czasu, ile będziesz potrzebowała, i zaopiekuję się
tobą w każdej sytuacji, tak jak ty byś zrobiła na moim
miejscu. Pokochałem cię od pierwszej chwili, kiedy
cię zobaczyłem w abażurze na głowie, w tym cudacz
nym stroju.
Ujęła jego dłoń i pocałowała jej wnętrze.
- Czy mogę coś powiedzieć? - szepnęła. - Wydaje
mi się, że przez całe życie na ciebie czekałam. Zmę
czyłam się już i zwątpiłam, związałam z kim innym...
A potem nagle zjawiłeś się! I nie potrafiłam uwierzyć,
że moje marzenia niespodziewanie się urzeczywistniły.
Pocałował jej skroń.
- Twoje życie będzie znacznie łatwiejsze, jeśli za
mnie wyjdziesz - powiedział z uśmiechem.
Świat zrobił się tak piękny i lekki jak kolorowe
ważki muskające lśniącą taflę wody.
- Co przez to rozumiesz? - zapytała.
235
- Jeśli się pobierzemy, będziemy mogli wyjechać
w podróż poślubną, nie musząc wynajmować domu
i kogoś do opieki nad psem.
Znowu dotknęła talizmanu; babcia Kate wiedziała,
co robi.
Rick pocałował ją w czubek nosa.
- Tym bardziej, że psa weźmiemy ze sobą - dodał.
- I Toby'ego też.
- Jasne. Czym byłoby nasze życie bez dziecka i psa?
Wtuliła się w niego.
- Byłoby beznadziejne.
- Więc wyjdziesz za mnie?
Tym razem nie miała najmniejszych wątpliwości.
- Tak. Kocham cię, Rick.
- Ja cię też kocham, Natalie.
Zarzuciła mu ramiona na szyję i zaczęli się całować.
Kate z satysfakcją odjęła lornetkę od oczu.
Jej ukochana wnuczka znalazła szczęście. Sterling
oczywiście wściekłby się, że znowu tu przypłynęła, ale
Sterling o niczym się nie dowie.
Musiała na własne oczy zobaczyć triumf miłości.
Właśnie teraz, kiedy rodzina przeżywa ciężkie chwile,
a jej najstarszemu synowi grozi więzienie za zabójstwo.
Schowała lornetkę i skierowała łódź w stronę brze
gu. Musiała wracać do Minneapolis w sprawach nie
cierpiących zwłoki.
Drogie Czytelniczki!
Macie już za sobą lekturę kolejnego tomu sagi
Dzieci Szczęścia,
w której Nathalie Fortune, wnuczka
legendarnej Kate, przekonuje się, że dramatyczne
wydarzenia wcale nie muszą oznaczać katastrofy.
Czyżby nad wszystkimi wnukami nieżyjącej rzekomo
Kate czuwała opatrzność, czy też ona sama w jakiś
sposób roztacza nad nimi opiekę?
W marcu ukaże się następny tom sagi pod tytułem
Dar źycia. Suzanne Carey zdradza w nim, że Kate ma
jeszcze jedną „wnuczkę", o istnieniu której rodzina
nie miała pojęcia...