1
ELIZABETH BEVARLY
Jeszcze jedna szansa
2
PROLOG
- Mój drogi Simonie. Rób, co ci każe ukochana ciocia,
a wszystko będzie w porządku.
Sylvie Venner podniosła wzrok, popatrzyła na siostrzeńca,
zachęcająco skinęła głową i zaraz potem szybko wysunęła ły-
żeczkę pełną przetartej marchewki w stronę buźki ośmiomie-
sięcznego malca. Odgarnęła długi kosmyk jasnych włosów
opadających na czoło i nagle pod palcami wyczuła coś lepkie-
go. Dłoń miała pokrytą pomarańczową mazią.
Z krzywym uśmiechem odłożyła łyżeczkę do miseczki z je-
dzeniem Simona i sięgnęła po serwetkę, żeby zetrzeć marchew
z włosów.
- Pięknie załatwiłeś dziś ukochaną ciocię Sylvie, mój
mały kowboju - odezwała się O1ivia McGuane, matka
dziarskiego niemowlaka.
Usłyszawszy głos rodzicielki, Simon uśmiechnął się od ucha
do ucha. Z radości aż podrygiwał na swym wysokim, dziecin-
nym krześle.
- Uprzedzałam cię, że niebezpiecznie jest go karmić
- przypomniała swej młodszej siostrze O1ivia. - Zwłasz
cza kiedy jesteś gotowa do wyjścia. No cóż, jak zwykle
zbagatelizowałaś moje ostrzeżenie. Nie potrafiłaś odmówić
s.obie przyjemności nakarmienia uwielbianego siostrzeńca.
Mam rację?
Zoey Holland, koleżanka z pracy O1ivii i jej najlepsza
R
S
3
przyjaciółka, która brała udział w niedzielnym wczesnym lun-
chu, roześmiała się głośno.
- A taki ładny włożyłaś sweter - oznajmiła, spoglądając z
żalem na gruby jaskrawoczerwony kardigan, który miała na so-
bie młodsza z sióstr. - Wygląda na to, że kosztował majątek.
Sylvie z westchnieniem obrzuciła wzrokiem swój ubiór. Nie
tylko sweter, lecz także śnieżnobiała bluzka z barwnym je-
dwabnym kołnierzykiem i czarne spodnie - jej urzędowy strój
barmanki - były upstrzone dziesiątkami plam o przeróżnych
kształtach i kolorach. Czerwonymi od buraczków, zielonymi od
groszku, białymi od kaszki, żółtymi od... Nieważne. W każdym
razie menu Simona było bardzo urozmaicone.
Karmiąc niemowlaka, ciocia Sylvie była przekonana, że
każda z serwowanych przez nią potraw przypadnie do gustu ma-
łemu siostrzeńcowi. Nic podobnego. Wszystko, co znajdowało
się na łyżeczce wysuniętej w jego stronę, okazywało się nieprzy-
jacielem i dzięki refleksowi Simona lądowało błyskawicznie na
pięknym służbowym stroju dobrej cioci.
- Swetra mi nie żal - powiedziała. - Kupiłam go na
wyprzedaży. A zresztą, nic się nie stało. Jedzenie dla dzieci
jest pochodzenia organicznego, więc z tymi plamami
w pralni bez problemu dadzą sobie radę. Mam rację, Livy?
- zwróciła się do siostry.
Z miny O1ivii można było wnioskować, że nie potwierdza
przypuszczeń beztroskiej Sylvie.
- Prawdę powiedziawszy - odparła po chwili namysłu
- nie mam pojęcia, z czego teraz robi się jedzenie dla dzieci.
Jedno jest pewne. Pod żadnym względem nie przypomina nor-
malnego pożywienia.
R
S
4
Skinieniem głowy Zoey potwierdziła przypuszczenia przy-
jaciółki.
- Produkcja jedzenia dla dzieci jest objęta ścisłą tajemnicą -
dodała. - W Południowej Dakocie istnieje nawet jakieś labora-
torium, prowadzące specjalne badania. Naukowcy robią tam
wszystko, żeby odżywki dla dzieci miały okropny smak i aby
pozostawione przez nie plamy nie dawały się niczym wywabić
- dodała, usiłując zachować poważną minę.
- Też o tym czytałam - potwierdziła O1ivia.
Sylvie przeniosła wzrok z siostry na Zoey. Obie były dy-
plomowanymi pielęgniarkami i pracowały w tym samym szpi-
talu. Zoey na oddziale noworodków, a O1ivia na położnictwie.
Z racji swego zawodu musiały więc znać się na rzeczy. Chyba
wiedziały, o czym mówią. Rzuciła Simonowi podejrzliwe spoj-
rzenie. Zrobił poważną minkę, lecz zaraz potem roześmiał się
wesoło, odsłaniając dumnie jedyne dwa zęby. Był to rozbraja-
jący widok. Sylvie natychmiast wybaczyła mu wszystko.
- Czy kiedyś urosną mu włosy? - zapytała, patrząc na łebek
niemowlaka, łysy jak kolano.
- Nie mam pojęcia - wzruszając ramionami odparła O1ivia.
- Już tak się przyzwyczaiłam do łysiny Simona, że chyba nie
poznałabym go, gdyby miał włosy.
Zoey, krzątająca się przy kuchni, postawiła na stole pół-
misek ze smażonymi jajkami.
- Livy - oznajmiła - ten dzieciak z dnia na dzień robi się
ładniejszy. Powinnaś zgłosić go do jakiegoś telewizyjnego
konkursu niemowlęcych talentów. W najgorszym razie pokażą
go w jednym z komercyjnych programów o łysych.
Sylvie roześmiała się głośno.
R
S
5
- No cóż, jeśli mam nadal karmić tego małego gangstera,
muszę ruszyć głową i przyjąć nową taktykę - oznajmiła.
Wzięła do ręki łyżkę pełną jedzenia i zaczęła pomrukiwać,
udając warkot samolotowego silnika.
Zaintrygowany niecodziennym odgłosem, Simon spojrzał
na ciotkę.
- Synu -jęknęła - potrzebna mi twoja współpraca. To hasło
na dziś. Otwieraj szybko buzię i wpuść samolot do środka.
Genialny malec wykonał posłusznie polecenie, lecz gdy ły-
żeczka znalazła się o milimetry od jego twarzy, zacisnął mocno
wargi, skrzyżował pulchne łapki na brzuszku i zamaszyście od-
wrócił główkę. Chcąc nie chcąc, Sylvie musiała się roześmiać,
bo widok był komiczny.
- Och, mały! Jesteś w każdym calu nieodrodnym członkiem
rodziny Vennerów. Ani twoja mama, ani tym bardziej ja nigdy
nie zrobiłyśmy niczego, na co nie miałyśmy ochoty.
- A kiedy twojej ukochanej ciotce czegoś się zachce - do-
rzuciła O1ivia - uprzedzam cię, miej się na baczności. Bo wte-
dy nic nie będzie w stanie sprawić, żeby zmieniła raz powzięte
postanowienie.
- To musi tkwić w genach - skomentowała Zoey.
Simon zamachał radośnie łapkami, tak jakby przyzna
wał jej rację.
Sylvie rzuciła okiem na miseczkę z marchwią. Oceniła
szybko, że dzieciak zjadł prawie połowę jej zawartości, a
więc w gruncie rzeczy sporo. Zdjęła go z krzesła oraz oznajmiła
siostrze i Zoey, że idzie na górę umyć Simona i doprowadzić
się do porządku.
To cudowny maluch, myślała z czułością chwilę
R
S
6
później, zmieniając mu pieluszkę. Gdy tak na nią patrzył, leżąc
na stole, jego brązowe oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze
niż w zwykle. Wierzgał nóżkami i gaworzył wesoło.
Do dziecinnego pokoju weszła Zoey. Zajrzała Sylvie przez
ramię.
- Prawda, że jest śliczny? - powiedziała z przejęciem.
- To najładniejsze dziecko na świecie - potwierdziła młod-
sza z sióstr Venner, dumna ze swego siostrzeńca.
- I najmądrzejsze - dodała O1ivia, stając za plecami Sylvie
i Zoey.
Przez dłuższy czas wzrokiem pełnym zachwytu wszystkie
trzy patrzyły w milczeniu na baraszkującego Simona, który co
chwila przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Ściskał przy
tym mocno palec Sylvie.
- Muszę wam coś powiedzieć - oznajmiła. Uznała, że w
gruncie rzeczy moment na wyznanie, które ją czekało, jest
równie dobry jak każdy inny. - Będę miała dziecko.
- Co takiego?!
Na twarzach O1ivii i Zoey odmalowało się nieopisane za-
skoczenie, graniczące z szokiem.
- Dziecko? - powtórzyła O1ivia.
- Kiedy? - spytała Zoey.
- Wkrótce - odparła Sylvie. - Chyba na Boże Narodzenie.
To dobra pora, prawda?
- Do gwiazdki jest jeszcze jedenaście miesięcy - przytomnie
zauważyła Zoey. - Coś ci się więc pomyliło. Jesteś kiepska w
rachunkach. Głupsza, niż na to wyglądasz. - Zobaczyła grymas
na twarzy Sylvie. - To znaczy jesteś mniej bystra - poprawiła
się szybko.
Sylvie nadal nie spuszczała wzroku z przyjaciółki, która cią-
gnęła niewzruszenie:
R
S
7
- Chyba obiło ci się o uszy, że na urodzenie dziecka czeka
się od zapłodnienia tylko dziewięć miesięcy.
- Oczywiście - z poważną miną odrzekła Sylvie.
O1ivia nabrała powietrza w płuca. Uznała, że czas najwyższy
włączyć się do tej cudacznej rozmowy.
- Chyba nie jesteś... Przecież nie masz... To znaczy...
Mam na myśli... - urwała. Znów odetchnęła głęboko. Zaczęła z
innej beczki. - Mów, siostrzyczko, o co chodzi. Ale z sensem.
Jeśli zamierzasz urodzić dziecko, to kto będzie jego ojcem?
Masz tłumy znajomych, z którymi się spotykasz, ale, o ile
wiem, żadnego mężczyzny do tej pory nie obdarzyłaś specjal-
nymi względami. Chyba że o czymś nie wiemy. A może jednak
znalazł się ktoś? Masz przed nami tajemnice?
Sylvie uśmiechnęła się lekko.
- Nie wiem, kto będzie ojcem - oznajmiła. – Jeszcze się
nie zdecydowałam.
O1ivia i Zoey spojrzały na Sylvie zdumionym wzrokiem.
O1ivia położyła dłoń na czole siostry.
- Nie ma gorączki - stwierdziła, zwracając się do przy-
jaciółki. - To widocznie jest jakiś szok psychiczny.
Sylvie odsunęła rękę siostry.
- Nie - oznajmiła spokojnie. - Ale na Boże Narodzenie za-
mierzam urodzić dziecko. Jeszcze się nie zdecydowałam, kto
będzie ojcem.
- Zaraz zadzwonię do doktora Cliffermana - powiedziała
Zoey do O1ivii. - To najlepszy psychiatra w mieście. Trzeba na-
łożyć jej kaftan bezpieczeństwa. I nie wolno robić przy niej
żadnych gwałtownych ruchów.
- Uspokójcie się wreszcie - poprosiła Sylvie. Zaczynała
mieć dość tej rozmowy. - Jestem zdrowa na umyśle. I nie je-
stem w ciąży. Lecz wkrótce będę.
R
S
8
Zoey i O1ivia znów popatrzyły na siebie. Westchnęły. Po-
stanowiły reagować spokojniej.
- Sylvie, skąd przyszło ci do głowy, żeby decydować się na
dziecko? - spytała starsza siostra. - Możesz mi wierzyć, że
dziewięć miesięcy ciąży to nic przyjemnego. Zwłaszcza gdy
masz być samotną matką i nie wiesz, co cię w życiu czeka.
Nie masz żadnych perspektyw.
Sylvie wzruszyła ramionami.
- Wiem o tym. Ale chcę mieć dziecko.
- A może najpierw zajmiesz się wyszukaniem ojca, a do-
piero potem pomyślisz o potomku? - zaproponowała Zoey, z
trudnością tłumiąc rozdrażnienie. - Może spróbuj zakochać się
w jakimś mężczyźnie i wyjdź za niego? Taka jest na ogół natu-
ralna kolej rzeczy, mimo że żyjemy w końcu dwudziestego
wieku.
- Nie jestem tradycjonalistką - mruknęła Sylvie.
- To fakt - przyznała O1ivia.
- I nie mam najmniejszego zamiaru angażować się uczu-
ciowo. Żaden trwały związek z mężczyzną nie jest mi do szczę-
ścia potrzebny - ciągnęła Sylvie. - Z czegoś takiego, a zwłasz-
cza z zakochania się, wynikają tylko same kłopoty. Kto jak kto,
ale ty, Livy, powinnaś najlepiej zdawać sobie z tego sprawę.
Masz gorzkie doświadczenia.
- Teraz jednak jestem szczęśliwą mężatką, żoną naj-
wspanialszego człowieka pod słońcem i nie mogę się doczekać,
żeby obdarzyć go potomkiem, a Simona siostrą lub bratem -
oznajmiła Oli via. - Wiem doskonale, co mi zaraz wytkniesz.
Fakt, że w przeszłości popełniłam sporo błędów, zanim zainte-
resowałam się Danielem. To prawda. Zobaczysz, siostrzyczko,
ty też będziesz miała szczęście i poznasz odpowiedniego męż-
czyznę. Bądź cierpliwa. Musisz trochę poczekać.
R
S
9
Sylvie potrząsnęła głową.
- Daniel to najcudowniejszy człowiek na świecie. Jeden na
bilion. Nie ma jednak takiego mężczyzny, który sprawi, że
zmienię zdanie i zechcę się z nim związać. Chcę być wolna.
Zawsze. Upodobałam sobie ten stan. Ale pragnę zostać matką.
Simon wyzwolił we mnie macierzyńskie uczucia. To coś cu-
downego. Livy, chcę mieć własne dziecko i w głębi serca
wiem, że będę dobrą matką.
- To nie ulega wątpliwości - wtrąciła Zoey. - Jesteśmy prze-
konane, że potrafisz wspaniale opiekować się własnym dziec-
kiem. Przez cały czas mówimy jednak przede wszystkim o oj-
cu. To on jest przedmiotem naszej troski.
Na potwierdzenie słów przyjaciółki O1ivia skinęła głową.
- Sylvie, wiesz dobrze, co przeżywałam. Moje stosunki z
Danielem od chwili urodzenia się Simona przechodziły różne
stadia. Ich opisanie mogłoby stanowić temat całej książki. Mu-
sisz być jednak bardzo ostrożna i przemyśleć wszystkie za i
przeciw. Posiadanie potomka to poważna sprawa, przesądzająca
o całym twoim późniejszym życiu.
- Ty się zdecydowałaś na dziecko - wytknęła siostra.
- Tak, ale wiem, ile mnie to kosztowało.
- Wszystko jednak skończyło się dobrze, prawda?
Sylvie wiedziała, że jej siostra i Daniel tworzyli naj-
szczęśliwszą parę pod słońcem. Ona sama jednak miała inny
problem. Powód do pośpiechu. Uznała także, iż Zoey i O1ivia
zasługują na to, by im o tym powiedziała.
- Jest jeszcze jedna rzecz - odezwała się spokojnym głosem
- która sprawia, że jeśli chcę mieć dziecko, to muszę postarać
się o nie najszybciej, jak to możliwe. Prawdę powiedziawszy,
nie mam wyboru.
- Dlaczego? - Z ust O1ivii i Zoey padło równoczesne pyta-
nie.
R
S
10
Sylvie westchnęła głęboko. Nie był to przyjemny temat do
rozmowy. Do tej pory nie mogła pogodzić się z przykrą lekarską
diagnozą.
- W zeszłym tygodniu byłam u ginekologa - zaczęła.
- Doktor Madison definitywnie stwierdziła coś, co pode-
jrzewała od dawna. Że w moim organizmie zachodzą nie ko-
rzystne zmiany. Uważa, że jeśli w ciągu najbliższego roku nie
zajdę w ciążę, potem może się to okazać fizycznie niemożliwe.
Zanikają moje zdolności rozrodcze. Jeżeli więc chcę zdecy-
dować się na dziecko, muszę zrobić to teraz.
- Sylvie, powinnyśmy spokojnie obgadać całą sprawę
- pojednawczo odezwała się O1ivia. - A ty musisz też sta-
rannie wszystko przemyśleć, zanim na coś się zdecydujesz.
- Etap rozmyślań mam już poza sobą - z głębokim wes-
tchnieniem odrzekła Sylvie. - I powzięłam decyzję. Chcę uro-
dzić dziecko. Na Boże Narodzenie.
- A co z ojcem? - ze sceptycyzmem zapytała Zoey. Ani jej,
ani tym bardziej O1ivii zwariowany pomysł Sylvie nie przy-
padł do gustu.
- Z ojcem? Och, to małe piwo. - Sylvie lekceważąco mach-
nęła ręką, a na jej twarzy zagościł uśmiech. - Na wybranie naj-
bardziej odpowiedniego kandydata mam mnóstwo czasu. Całe
dwa miesiące.
- Dwa miesiące - jak echo zabrzmiał głos Zoey, która mimo
woli wzniosła wzrok ku niebu, jakby stamtąd spodziewała się
pomocy.
- Tak. Dwa miesiące - powtórzyła Sylvie. - Przez sześćdzie-
siąt dni bez żadnego problemu znajdę idealnego ojca dla moje-
go dziecka - oświadczyła z pełnym przekonaniem.
R
S
11
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lokal Cosmy był pięciogwiazdkową restauracją z barem i
grillem, znaną z kontynentalnej kuchni, eleganckiego wystroju
wnętrza, dobrych programów rozrywkowych i jazzowej muzy-
ki. Od wielu lat stanowił charakterystyczny element pejzażu
śródmieścia Filadelfii.
Nie były to jednak jedyne powody, które sprawiły, że Chase
Buchanan stał się bywalcem właśnie tej restauracji. Po prostu
lubił tu przychodzić.
Gdy tylko znalazł sobie wygodne miejsce przy barze, napo-
tkał wzrok stojącej za ladą młodej barmanki. Znała świetnie
zwyczaje tego gościa. Nie pytając, na co ma ochotę, od razu się-
gnęła po butelkę rzadkiego gatunku starej whisky i na lód wrzu-
cony do kryształowej szklanki wlała sporą porcję alkoholu.
- Dzień dobry, panie Buchanan - z miłym uśmiechem przy-
witała gościa, stawiając przed nim szklaneczkę.
- Cześć, Sylvie.
- Już myślałam, że dziś w ogóle pana u nas nie zobaczę. A
powinnam przecież się domyślić, że znów zasiedział się pan w
biurze.
- Czasami człowiek musi skończyć pracę, którą zaczął.
- Czasami?
Barmanka potrząsnęła głową. Długie złociste włosy roz-
sypały się wokół jej sympatycznej twarzy.
- Pracuje pan stanowczo za dużo - powiedziała z typową
R
S
12
dla siebie bezpośredniością, która w jakimś sensie odpowiadała
Chase'owi Buchananowi. - Ludzie powinni pracować tylko po
to, żeby mieli za co żyć, a nie żyć po to, by pracować -
oświadczyła. - Przynajmniej od czasu do czasu powinien pan
zwolnić tempo i pomyśleć o dobrodziejstwach, które niesie
życie.
- Raczej zwolnię tempo picia następnych drinków i po-
myślę o należności - zażartował.
Sylvie ponownie potrząsnęła głową i powtórzyła z upo-
rem:
- Pracuje pan stanowczo za dużo.
Miała rację. Chase Buchanan nie mógłby temu zaprzeczyć.
Odkąd opuścił firmę Bulwar-Melton-Jones i założył własne
przedsiębiorstwo architektoniczne, od rana do nocy pracował w
pocie czoła. W poprzedniej firmie nie miał żadnej przyszłości,
gdyż prowadzili ją ludzie zaawansowani wiekiem i konserwa-
tywni, mało pomysłowi, o wąskich horyzontach umysłowych.
U Bulwara-Meltona-Jonesa znalazł zatrudnienie od razu po
skończeniu studiów. Po pięciu latach utworzył własną firmę.
Przez piętnaście lat, które upłynęły od tamtej pory, wspaniale
rozbudował własne przedsiębiorstwo i doprowadził je do roz-
kwitu. Jego biuro architektoniczne cieszyło się znakomitą re-
nomą. Należało do najlepszych w mieście. Było znane z solid-
ności i dotrzymywania terminów, a także z nietuzinkowych, od-
ważnych i nowoczesnych rozwiązań. W chwili obecnej miał na
warsztacie tyle ciekawych projektów, że nie potrafił myśleć o
niczym innym. Przedsiębiorstwo Chase'a Buchanana było jego
całym światem. Pracował bez wytchnienia i tego samego wy-
magał od wszystkich, którzy z nim współdziałali.
Wypił łyk whisky.
R
S
13
- Łatwo pani tak mówić - odezwał się do Sylvie. – Nie jest
pani szefem i nie musi zarządzać całą tą restauracją.
Sylvie uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Nie chciałabym tego robić za żadne pieniądze. Taki rodzaj
pracy zupełnie mi nie odpowiada. Zarządzanie jest zbyt wy-
czerpujące nerwowo. Wykończy każdego, zanim delikwent się
spostrzeże. Wpędzi go do grobu.
- Hmm.
- Popamięta pan moje słowa. - Sylvie zarzuciła na przedra-
mię białą lnianą serwetkę, sięgnęła do miseczki z oliwkami i
włożyła jedną do ust. - Poza tym zaharowany człowiek jest
okropny. Nie ma na nic czasu. A oprócz pracy przecież istnieje
również wiele ciekawych rzeczy. Ja nie zamierzam się zamę-
czać. Postanowiłam cieszyć się życiem i wykorzystać każdą
jego chwilę.
Chase Buchanan mógłby podyskutować na ten temat z
dziewczyną, bo nie miała racji. Pomyślał sobie jednak, że z jej
punktu widzenia takie podejście do życia nie jest pozbawione
sensu. Dla niego samego największym szczęściem była praca.
Kierowanie własną firmą. Taka egzystencja dawała mu pełnię
satysfakcji.
- Ludzie mają różny stosunek do pracy - powiedział.
- Dla mnie i moich współpracowników sprawy firmy
są zawsze na pierwszym miejscu. Oprócz nich nie liczy
się nic.
Sylvie spojrzała kątem oka na gościa.
- Gdyby zapytał mnie pan, co o tym sądzę, powiedziałabym,
że to czysta głupota - palnęła z typową dla siebie bezpośrednio-
ścią.
- Nie przypominam sobie, żebym pytał panią o zdanie
- z uśmiechem odciął się Chase.
To było wprost niesłychane. Normalnie nikt, dosłownie
R
S
14
nikt w taki sposób nigdy z nim nie rozmawiał. Szczerze i pro-
sto z mostu, bez owijania w bawełnę. Żaden ze współ-
pracowników Chase'a Buchanana nigdy by się nie odważył na
takie stwierdzenie. W ustach Sylvie było ono jednak czymś
zupełnie normalnym. Nie zaskoczyła Chase'a. Wręcz prze-
ciwnie, spodziewał się usłyszeć od niej coś w tym rodzaju. I
nawet, prawdę powiedziawszy, to mu się spodobało. Od czasu
do czasu w jego obecności elokwentna barmanka pozwalała so-
bie wygłaszać różne tego rodzaju opinie. Z jednej strony za
każdym razem go szokowały, z drugiej zaś cieszyły i w jakimś
sensie umacniały więź z tą interesującą dziewczyną.
Najdziwniejsze było w tym wszystkim to, że Chase Bu-
chanan właściwie jej nie znał. Nie wiedział nawet, jak się na-
zywa. Do baru wpadał trzy lub cztery razy w ciągu tygodnia, od
kiedy przeniósł biuro swej firmy do budynku znajdującego się
w pobliżu, po przeciwnej stronie ulicy. Było to dwa lata temu.
Niemal dokładnie wtedy, kiedy Sylvie zaczynała pracę w tej
restauracji.
W tym czasie, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, Chase
Buchanan dostosował swoje wizyty w restauracji do dyżurów
Sylvie. Przed pójściem wieczorem do domu wpadał na kolację
tylko wtedy, kiedy wiedział, że za ladą zastanie sympatyczną
barmankę. Polubił tę dziewczynę. Nawet bardzo. Była sponta-
niczna, wesoła i rozmowa z nią stanowiła miłe odprężenie po
wielogodzinnym dniu ciężkiej, stresującej pracy. Sylvie była
nie tylko sympatyczna, lecz także ładna.
Dobrze prezentowała się w białej koszulowej bluzce wygląda
jącej zawsze tak, jakby była o dwa rozmiary za duża przy-
ozdobionej zabawnymi kolorowymi kołnierzykami
lub krawatami, uzupełniającymi służbowy uniform.
R
S
15
Miała miły uśmiech. W te wieczory, w które Chase Bu-
chanan wpadał na drinka, pogawędka z Sylvie zawsze po-
prawiała mu humor. W lepszym nastroju, rozluźniony, wracał
wieczorem do domu.
Ze dwa razy miał nawet ochotę umówić się z Sylvie, ale do
tej pory na to się nie zdecydował. Po pierwsze dlatego, że od
dawna nie spotykał się z żadnymi kobietami, a po drugie nie
chciał zakłócić sympatycznej atmosfery przyjacielskich poga-
wędek przy barze.
Podniósł wzrok znad szklaneczki z whisky i zobaczył, że
dziewczyna go obserwuje. Miała dziś wyjątkowo poważną mi-
nę. Zastanawiał się, jakie myśli mogą zaprzątać jej ładną
główkę.
Poczuła na sobie wzrok gościa i zapytała nagle:
- Czy pańskie stwierdzenie, że oprócz firmy nie liczy się
nic, ma oznaczać, że woli pan spędzać po piętnaście lub szes-
naście godzin dziennie przy pracy, zamiast wracać do żony i
dzieci po normalnym, ośmiogodzinnym urzędowaniu?
Chase Buchanan skrzywił się nieznacznie. Przeciągnął pal-
cami po lśniących kruczoczarnych włosach, tu i ówdzie poprze-
tykanych srebrnymi nitkami.
- Mam czterdziestkę na karku i jestem samotnym czło-
wiekiem. To chyba o czymś świadczy.
Sylvie wzruszyła ramionami i ze śmiechem dorzuciła:
- Widocznie pozory mylą i mimo wszystko nie jest pan
dobrą partią.
W pierwszej chwili Chase Buchanan spojrzał na nią zdzi-
wiony, lecz szybko dotarł do niego żartobliwy ton dziewczyny.
Głośno się roześmiał.
- Och, myli się pani. Wiele kobiet próbowało mnie omotać,
żeby potem doprowadzić do ołtarza.
R
S
16
- I to panu nie odpowiadało?
- Jasne, że nie!
- Nie miał pan nigdy ochoty mieć potomka? Pozostawić po
sobie młodego Buchanana juniora?
Usłyszawszy te słowa Sylvie, Chase aż się wzdrygnął.
- Oczywiście, że nie! Nie znoszę dzieci. Spojrzała na niego
ze zdziwieniem.
- To niemożliwe. Chyba pan żartuje.
- Ależ skąd! - obruszył się. - Mówię absolutnie poważnie.
Dzieci to koszmar. Kiedy są małe, leżą i gapią się na człowieka,
domagając się, żeby bez przerwy nimi się zajmował. Gdy tro-
chę podrosną, nie sposób ich upilnować.
A kiedy dorosną... Och, do licha, to dopiero jest klęska!
A jeszcze później, gdy już się całkiem usamodzielnią, mają bez
przerwy pretensje do rodziców. O wszystko, co ci biedacy dla
nich kiedykolwiek zrobili. Stają się niewdzięcznikami, nie do-
ceniają żadnych poświęceń.
Chase Buchanan wypił następny łyk whisky.
- Nie wierzę, że dziwi panią mój negatywny stosunek do
dzieci. Nie sprawia pani wrażenia kobiety, która marzy o gro-
madce potomstwa. Wygląda pani na osobę cieszącą się swo-
bodą i wolnością.
- Och, tak. Ma pan rację. Bardzo to sobie cenię. Rów-
nocześnie jednak uwielbiam dzieci.
Sylvie pochyliła się, szukając czegoś pod ladą, i po chwili
Chase Buchanan zobaczył ją z portfelem w ręku. Przesuwała w
palcach plastykowe oprawki, w których znajdowały się fotogra-
fie. Zatrzymała się na jednej.
- To Simon, mój siostrzeniec. - Pokazała Chase'owi zdjęcie
niemowlaka. - Najpiękniejsze dziecko pod słońcem. Niech pan
tylko popatrzy, jak bosko się uśmiecha.
Prawda, że jest urocze?
R
S
17
Chase niechętnie rzucił okiem na podsuniętą mu pod nos
fotografię. Nie potrafił udawać zainteresowania.
- Urocze - odrzekł nieszczerze, zupełnie bez przekonania. -
Sylvie, jestem bardzo głodny. Co jest dziś dobrego do jedzenia?
Co pani poleca?
- Chwileczkę. - Barmanka westchnęła głęboko.
Jako człowiek spostrzegawczy, Chase Buchanan stwierdził
ze zdziwieniem, że dzisiejszego wieczoru tej zwykle wesołej
dziewczynie często zdarzało się wzdychanie. Zachowywała
się tak, jakby coraz bardziej rozczarowywał ją w rozmowie.
Czyżby w jakiś sposób zawiódł Sylvie? Zniechęcił, a może na-
wet zmartwił swymi odpowiedziami?
Wsunęła portfel pod ladę i nadal nie spuszczała taksującego
wzroku z siedzącego przed nią gościa.
Chyba jest mną zainteresowana, pomyślał Chase Buchanan.
Ten błysk w jej oku...
Nie, to niemożliwe. Szybko odrzucił tę myśl, uznając ją za
niedorzeczną. Musiało mu się przywidzieć. Nic dziwnego, bo
dziś miał wyjątkowo wyczerpujący dzień pracy. Barmanka nig-
dy nie okazywała mu przecież nadmiernego zainteresowania.
Pewnie nie był w jej typie.
Gdyby nawet podobał się Sylvie, i tak nie nawiązałby z nią
żadnych bliższych stosunków. Aczkolwiek, musiał uczciwie
przed sobą przyznać, że gdyby miał zdecydować się na jakiś
przelotny romans, sympatyczna i ładna barmanka byłaby dobrą
kandydatką. W każdym razie poglądy na temat związków z ko-
bietami od lat miał wyrobione. Były to stworzenia nad wyraz
niebezpieczne, bo coraz bardziej absorbowały i wikłały w swoje
sidła mężczyznę. Stałe romanse wymagały sporo zachodu, a on
poza pracą miał bardzo mało czasu na inne zajęcia. Z tych oto
powodów
R
S
18
Chase'a Buchanana nie było w żadnym razie stać na na-
wiązanie bliższych i trwałych stosunków z jakąś kobietą.
Obserwując Sylvie wdzięcznie poruszającą się za ladą baru,
westchnął głęboko. Poczuł coś w rodzaju smutku. Może już
zbyt długo nie miał kobiety? Kiedy to ostatni raz był z jakąś w
łóżku? I z kim? Chase'owi Buchananowi trudno było to sobie
przypomnieć. Kiedy wreszcie uzmysłowił sobie, jak wiele cza-
su upłynęło od tamtej chwili, aż potrząsnął ze zdumieniem gło-
wą. Miał namacalny dowód. Tak, w jego pracowitym życiu na-
prawdę nie było miejsca dla kobiety.
Dla żadnej? No, może byłoby dobrze, gdyby znalazł sobie
jakąś miłą partnerkę do paru krótkich, absolutnie nie zobowiązu-
jących intymnych spotkań. Ale tego typu kobiety traktowały ten
proceder wyłącznie w sposób zarobkowy, a Chase'owi nie cho-
dziło o takie stosunki. Nie potrafiłby iść do łóżka z nieznajomą,
a zwłaszcza z tak zwaną łatwą kobietą. Zależało mu na emocjo-
nalnym związku. Zarówno z jego strony, jak i ze strony part-
nerki. Z tym jednak, że po zakończeniu romansu on sam nie
powinien mieć żadnych zobowiązań.
Ale jaka przyzwoita, szanująca się kobieta przystałaby na
taki układ? Był realistą. Z góry znał odpowiedź na to pytanie.
Żadna. W każdym razie on sam nie znał nikogo takiego.
Podniósł wzrok i tuż przed sobą zobaczył Sylvie. Zza lady
podawała mu kartę potraw.
- Chyba smaczna. Wygląda obiecująco - stwierdziła. - Ma
pan ochotę spróbować?
Przez chwilę Chase'owi Buchananowi wydawało się, że
dziewczyna włączyła się w tok jego poprzednich myśli i od-
powiada na nie wypowiedziane pytanie, proponując
R
S
19
mu własną osobę. Dopiero parę sekund później dotarło do nie-
go, że od dłuższego czasu barmanka musiała coś mu wyjaśniać,
a on usłyszał tylko ostatnie słowa.
- Przepraszam bardzo - powiedział. – Myślałem o czymś
innym. Czy mogłaby pani powtórzyć?
Sylvie ponownie popatrzyła przenikliwie na gościa. Nie po-
trafił pozbyć się przeświadczenia, że dzisiejszego wieczoru
sympatyczna barmanka bez przerwy go ocenia, a on w jakimś
sensie sprawia jej zawód. Mimo to jednak gdy się odezwała,
głos jej miał, jak zwykle, lekkie i beztroskie brzmienie, a to, co
mówiła, było rzeczowe.
- Powiedziałam, że dziś polecamy kurczaki. Zjadłam jed-
nego na kolację i mogę zapewnić pana, że był świetny.
Ale duszone kraby też są bardzo smaczne. Lubi pan przecież
owoce morza. Zamówić?
Chase Buchanan podniósł wzrok na stojącą przed nim
dziewczynę. I chyba po raz pierwszy dostrzegł, że Sylvie ma
śliczne, ciemnoniebieskie oczy. Najładniejsze, jakie kiedykol-
wiek oglądał. Głębokie. Prawie szafirowe. Był zdumiony, że
wcześniej tego nie zauważył.
- Pani mnie zaskakuje - odparł po dłuższej chwili, mając na
myśli nie tylko potrawy, które mu proponowała. - Sam nie
wiem, na co mam ochotę.
- W porządku.
Kiedy Sylvie odeszła nieco dalej, żeby przekazać do kuchni
zamówienie, Chase Buchanan przyglądał się jej z zaintereso-
waniem. Ruchy miała precyzyjne, wyważone i oszczędne.
Działała spokojnie, a zarazem niezwykle sprawnie. Lubił ob-
serwować ją przy pracy. Poruszała się lekko, w pełni nieświa-
doma swego wdzięku. Było widać, że czuje się na swoim miej-
scu. W każdym calu jest panią siebie. Ta ostatnia cecha fascy-
nowała Chase'a Buchanana.
R
S
20
Nigdy nie udało mu się doprowadzić własnej pewności sie-
bie do perfekcji. Przez całe życie jakiś wewnętrzny głos szeptał
mu ciągle do ucha, nie pozwalając zapomnieć o trudnych po-
czątkach i strachu, że na starość może znów stać się nikim.
Nigdy jednak nie próbował pozbyć się całkowicie tych
wszystkich obaw, które bez przerwy go nurtowały. Wiedział
bowiem, że są one czynnikiem pobudzającym do działania.
Duży sukces i pieniądze osiągnął w życiu znacznie wcześniej,
niż udawało się to jego równie ambitnym i pracowitym rówie-
śnikom. I teraz, posmakowawszy władzy i bogactwa, nie zro-
biłby niczego, co mogłoby narazić na szwank jego status spo-
łeczny. Tak. Nie uczyniłby niczego, gdyby nawet do końca ży-
cia miał żyć w celibacie. Był zresztą przekonany, że na dłuższą
metę samotne życie bardziej mu się opłaci, bo zapewni spokoj-
niejszą i bezpieczniejszą przyszłość.
Najpierw Sylvie przekazała telefonicznie zamówienie pana
Buchanana, a potem jednemu z kelnerów biegnących do kuchni
wręczyła karteczkę. W restauracji ruch był dziś niewielki,
mniejszy niż zwykle w czwartkowe wieczory. Od przyjścia do
pracy kilka godzin temu Sylvie jednak ciągle z czymś nie na-
dążała. I, podobnie jak zawsze w takich chwilach, znów nie
mogła powstrzymać się od smętnych rozmyślań, dlaczego po
ukończeniu w college'u kierunku humanistycznego, zamiast
zająć się sensowniejszą i mądrzejszą pracą, tkwi teraz za re-
stauracyjnym barem.
Być może, uznała podkreślając zamaszyście ołówkiem
ostatnie zamówienia na drinki, stało się tak dlatego, że nigdy,
ale to nigdy - choćby nie wiem jak się starała - nie udawało się
jej znaleźć w rubrykach ogłoszeń żadnego
R
S
21
anonsu stwierdzającego, że jest potrzebny pracownik z hu-
manistycznym wykształceniem.
- Sylvie, twoje zamówienie.
Usłyszawszy głos jednego z kelnerów, odwróciła się i w
ostatniej chwili chwyciła tacę z półmiskiem ostryg, znajdującą
się niebezpiecznie blisko krawędzi lady. Przed parą elegancko
ubranych gości siedzących przy barze postawiła aperitify.
- Keith! - krzyknęła do odbiegającego kolegi.
- O co chodzi? Nie widzisz, że mam urwanie głowy? Sylvie
uśmiechnęła się przymilnie.
- Znajdziesz dla mnie minutkę?
Podobnie jak większość mężczyzn, nie potrafił oprzeć się
jej urokowi. Zawrócił do baru i podszedł bliżej.
- Jasne. Ale dosłownie minutę. Robię to tylko dla ciebie. Cie-
płym, lekko uwodzicielskim głosem powiedziała:
- Mogę zadać ci niedyskretne pytanie? Keith uśmiechnął się
szeroko.
- Bardzo niedyskretne?
- Słuchaj, czy to prawda, że jesteś absolwentem Princeton?
Skinął głową.
- Tak.
- I nadal studiujesz? W Villanova, na wydziale prawa? Kel-
ner skinął głową ponownie.
- O co ci chodzi? - zapytał Sylvie.
Palcem wskazującym powoli rozmazywała na blacie baru
ślady po rozlanym piwie. Keith miał jasne włosy, niebieskie
oczy i szczupłą budowę ciała. Dobre geny, oceniła. Gdyby po-
prosiła, żeby został ojcem jej dziecka, byłoby ono i tak podobne
do matki, gdyż oboje z Keithem mieli identyczną karnację.
R
S
22
- Muszę zadać ci parę pytań... - Urwała, gdyż kelner krzyk-
nął nagle, pochylił się i przytknął dłoń do lewego oka.
- Co ci się stało? - spytała Sylvie.
- Nic takiego - mruknął. Wyprostował się i zaczął ma-
nipulować przy zaczerwienionym oku. - Musiałem tylko po-
prawić szkło. Już jest w porządku.
- Nosisz szkła kontaktowe?
- Tak. Bez nich byłbym prawie ślepy.
- Hmm.
Keith otarł łzę. Lewe oko miał nadal czerwone i opuchnięte.
- Jakie niedyskretne pytanie chciałaś mi zadać?
- Naprawdę masz słaby wzrok?
- Tak. Fatalny. To rodzinne. W domu od dziecka wszyscy
nosili okulary. Moje były grube jak dno butelki.
- Współczuję ci.
- A co z twoim pytaniem?
- Nieważne. Zapomniałam, o co mi chodziło - skłamała Sy-
lvie.
Keith popatrzył na nią z zawiedzioną miną.
- Mówi się: trudno. Zawołaj mnie, jak je sobie przypo-
mnisz.
- Jasne.
Kiedy odszedł, Sylvie wyciągnęła z kieszeni bluzki nieco
pomiętą kartkę papieru i rozłożyła ją. Nazwisko Keitha figuro-
wało mniej więcej w połowie listy, poniżej sześciu czy siedmiu
innych nazwisk, które zdążyła już wykreślić.
Najpierw wybrała Leonarda. Uznała, że byłby idealnym oj-
cem jej dziecka, lecz dowiedziała się, że właśnie się zaręczył.
William, kandydat numer dwa, wrócił z narciarskiej wycieczki
z obydwoma rękoma i jedną nogą w gipsie, więc do niczego
się nie nadawał. Jack, młody człowiek o falujących brązowych
R
S
23
włosach, które tak bardzo podobały się Sylvie, miał brata w
więzieniu. Obawiała się, żeby jej dziecko nie odziedziczyło
złych genów po stryju. W wyniku przeprowadzonego wywiadu
ustaliła, że następny kandydat na liście, niejaki Donnie, przez
całe dzieciństwo i młodość bez przerwy nosił klamerki na zę-
bach i musiał być pod stałą opieką ortodonty.
A więc żaden z tych mężczyzn, ze względów genetycznych,
nie nadawał się na ojca jej dziecka. Dobry byłby Edgar, gdyby
nie podejrzane zgrubienie na nosie. Sylvie nie była pewna, czy
rzeczywiście powstało w wyniku młodzieńczej bójki. Mogła to
być jakaś genetyczna skaza. A Michael? Nie wykryła u niego
żadnych większych wad. Oprócz jednej. Był okropnie niemuzy-
kalny. A ona chciała mieć utalentowane dziecko. I to wszech-
stronnie.
Przed chwilą odpadł jeszcze jeden kandydat. Keith. Sylvie
westchnęła głęboko. Musi być przecież jeszcze ktoś odpowied-
ni, pomyślała, spoglądając na listę. Ktoś, kto chętnie by się z
nią umówił na randkę. Koniecznie ze dwa razy, na wszelki wy-
padek. I potem zniknął na zawsze z jej życia.
Ale kto?
Spojrzała przez ramię na pana Buchanana. Był jedynym sta-
łym bywalcem baru, którego wieczorne wizyty sprawiały jej
niekłamaną przyjemność. Żaden z pozostałych klientów nawet
nie umywał się do niego. Byli to ludzie nieciekawi, najczęściej
bezwartościowi. Ich w ogóle Sylvie nie brała w rachubę jako
ewentualnych ojców.
Ale pan Buchanan...?
Dzisiejsza wymiana zdań rozszerzyła znacznie zasób wia-
domości Sylvie o tym człowieku. Nie chciał zakładać rodziny,
bo żył wyłącznie pracą zawodową. Tak więc gdyby
R
S
24
został ojcem jej dziecka, nie zrobiłby się ckliwy i sen-
tymentalny, chcąc odgrywać rolę dobrego tatusia i, co gorsza,
uczestniczyć w wychowywaniu dziecka.
Jest przystojny, uznała Sylvie. Ma dobre geny. Lubiła go.
Podobał się jej fizycznie. Intymne spotkanie z panem Buchana-
nem nie sprawiłoby jej przykrości. Wolałaby tylko dowiedzieć
się przedtem jeszcze jednej, drobnej rzeczy. Jak ma na imię.
Jeszcze raz przebiegła wzrokiem listę. Pozostało na niej pięć
nie skreślonych nazwisk. Należały jednak do mężczyzn, któ-
rych mało znała. I to był szkopuł, bo niechętnie poszłaby do
łóżka z człowiekiem prawie obcym. Czas jednak płynął nie-
ubłaganie. Był ostatni tydzień lutego. Następną owulację miała
za czternaście dni. Gdyby chciała urodzić dziecko w Boże Na-
rodzenie, tak jak to sobie umyśliła, musiałaby teraz działać
szybko. I niezwłocznie znaleźć ojca dla swego dziecka.
- Sylvie, twoje zamówienie. Duszone kraby.
Wzięła od kelnera tacę z apetycznie pachnącą potrawą. Idąc
powoli w stronę pana Buchanana, przyglądała mu się tak uważnie,
jak jeszcze nigdy. Postawiła przed nim talerz i popatrzyła w głę-
bokie, skrzące się inteligencją zielone oczy.
Dyskretnie, żeby nie przeszkadzać w jedzeniu, odsunęła się
na bok, lecz nadal kątem oka obserwowała gościa. Miał świetnie
i modnie ostrzyżone kruczoczarne włosy, wydatne kości policz-
kowe i idealnie zarysowaną szczękę, zgrabny, prosty nos i ład-
nie wykrojone usta.
Sylvie zawsze uważała pana Buchanana za mężczyznę bar-
dzo atrakcyjnego fizycznie. Miał ponadto inne widoczne zalety.
Był inteligentny i ambitny. Mimo że dopiero kończył czterdzie-
ści lat, był już szefem jednego z najlepszych filadelfijskich biur
architektonicznych.
R
S
25
Uniósł rękę, żeby gestem pozdrowić kogoś znajomego. Sy-
lvie miała teraz okazję popatrzeć na profil swego gościa. Nie
nosił szkieł kontaktowych. A kiedy odwrócił głowę i zoba-
czył, że bacznie mu się przygląda, uśmiechnął się do niej. Spo-
strzegła teraz, że jeden ząb pana Buchanana jest nieco krzywy i
mniejszy niż pozostałe. Nie był to, oczywiście, żaden manka-
ment, lecz dla Sylvie nieomylny znak, że siedzący przed nią
mężczyzna z pewnością w dzieciństwie nie musiał korzystać z
usług ortodonty.
Sylvie wyjęła ołówek zza ucha i u dołu swej listy dopisała
nazwisko Buchanan. Ujęła je w klamrę, narysowała strzałkę w
górę i w ten sposób przesunęła nowego kandydata na pierwsze
miejsce. Złożyła kartkę i wetknęła ją do kieszeni.
Spojrzała na swego wyjątkowego gościa.
- Od dawna zamierzam pana o coś zapytać - oznajmiła, za-
bierając pustą szklankę po whisky, żeby zaraz zastąpić ją pełną.
- O co?
- Czy gra pan na jakimś instrumencie muzycznym?
R
S
26
ROZDZIAŁ DRUGI
Zdumiony Chase podniósł wzrok i spojrzał na Sylvie.
- Na instrumencie muzycznym? - powtórzył.
Potwierdziła jego wątpliwości skinieniem głowy, sięgając
po butelkę ulubionej whisky gościa, stojącą na lustrzanej półce.
Czy stał się już aż tak stałym bywalcem tej restauracji, że
barmanka przestała go pytać, na jaki alkohol ma ochotę i czy
chce się jeszcze napić? Prawdę powiedziawszy, nie potrafił so-
bie przypomnieć, kiedy ostatni raz w ogóle zadano mu tak nie-
stereotypowe pytanie.
- Zapytałam o to - odparła - bo wygląda mi pan na muzy-
kalnego człowieka.
- W orkiestrze szkolnej grałem na saksofonie - przyznał. - A
podczas studiów byłem członkiem małego zespołu jazzowego.
Sylvie uśmiechnęła się tak promiennie, że Chase'owi Bu-
chananowi od razu zrobiło się weselej na duszy. Udało mu się
wreszcie uradować dziś tę sympatyczną dziewczynę.
- Naprawdę? Na saksofonie? - powtórzyła. Z zadowoleniem
kiwnęła głową.
- Tak. Ale, oczywiście, od lat już nie grałem...
- To nie ma znaczenia. Był pan dobrym muzykiem?
- Nawet bardzo.
R
S
27
Uśmiech na twarzy Sylvie stał się jeszcze promienniejszy,
kiedy stawiała przed Chase 'em następnego drinka.
- No to niech mi pan jeszcze coś o sobie powie - dorzuciła.
- Co?
- Co z pańskim zdrowiem? Czy czuje się pan dobrze?
Chase Buchanan znów popatrzył zdziwiony na Sylvie.
- Skąd te pytania o moje samopoczucie? Czy źle wy
glądam?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie. Po prostu chciałam się upewnić.
- Podczas ostatniego kontrolnego badania lekarz oświad-
czył, że jestem w doskonałej formie.
- Miło to słyszeć.
- Dlaczego dzisiaj zasypuje mnie pani tak dziwnymi pyta-
niami?
;
Sylvie popatrzyła uważnie na swego rozmówcę. Chase Bu-
chanan poczuł się nieswojo. Żałował, że się odezwał. Chyba
wolałby nie słyszeć odpowiedzi.
- Mogę być z panem szczera? - zapytała.
- Oczywiście.
Rozejrzała się wokoło. Za ladą uwijało się dwóch pozo-
stałych barmanów, pracujących na tej samej zmianie co ona, a
na stołkach siedziało sześć czy siedem osób. Za ich plecami
biegali w pośpiechu kelnerzy i kelnerki.
Chase Buchanan nie wiedział, co o tym myśleć. Zachowanie
się Sylvie było zastanawiające.
- Sądzę, że to nie miejsce na rozmowę – powiedziała po
chwili. - O jedenastej kończę pracę. Czy... czy zgodzi się pan
wypić wtedy ze mną kawę?
Zaskoczyła go. Nie miał pojęcia, co powiedzieć. Nigdy
przedtem nie próbował umówić się z Sylvie. Do tej pory
R
S
28
nie widział jej poza barem. Prawdę powiedziawszy, nie wie-
dział nawet, jak ta dziewczyna wygląda od pasa w dół. Chyba
nigdy nie oglądał jej w całości.
Propozycja barmanki była zdumiewająca i niczym nie uza-
sadniona. Trochę go zaniepokoiła. Rzucił okiem na zegarek.
Minęła dopiero dziesiąta. A więc musiałby czekać godzinę, aż
Sylvie skończy pracę. W gruncie rzeczy nie miał nic lepszego
do roboty, czuł jednak, że powinien odmówić.
- Oczywiście - usłyszał swój głos. Bez namysłu przy
jął zaproszenie.
Sylwie odetchnęła z ulgą. Chase Buchanan zobaczył, że wy-
raźnie się odprężyła.
- Świetnie. Jestem panu bardzo zobowiązana. Jak smakują
kraby?
Godzinę później Sylvie siedziała naprzeciw pana Buchanana
przy małym koktajlowym stoliku w rogu sali barowej. Tak kur-
czowo trzymała filiżankę z kawą, jakby to była przysłowiowa
ostatnia deska ratunku. Ściskało ją w dołku. Czuła się okrop-
nie.
A może zwariowałam? zapytywała samą siebie, spod opusz-
czonych rzęs przyglądając się siedzącemu przed nią mężczyź-
nie. Przez ostatnią godzinę pracowała w barze jak automat, my-
ślami bez przerwy błądząc wokół tego jednego, wyjątkowego
gościa.
A co ja w ogóle wiem na temat pana Buchanana? zasta-
nawiała się teraz. Jest przystojny, inteligentny i pracowity. W
życiu odnosi sukcesy. Jest nienagannie ubrany, ma dobry gust i
umie grać na saksofonie. Wygląda na to, że nie jest związany
uczuciowo z żadną kobietą, co wyeliminuje ewentualne kom-
plikacje. Przez dwa lata ze trzy razy pojawił się w
R
S
29
restauracji w damskim towarzystwie. Mówił o sobie, że jest
samotnikiem.
Miał czterdziestkę. Był więc od niej starszy o dziesięć lat.
Liczyła się dla niego tylko firma. Będąc pracoholikiem w śred-
nim wieku, nie miałby z pewnością ochoty męczyć się z potom-
stwem. Tak więc gdyby miała z nim dziecko, nie rościłby sobie
do niego żadnych pretensji.
Czy może jednak prosić pana Buchanana o taką przysługę? I
jak sama poradzi sobie z całą sprawą, jeśli uda się jej uzyskać
upragnioną zgodę? Żeby podtrzymać się na duchu, Sylvie po-
wtarzała w myśli, że wszystko jest przecież niezwykle proste i
obmyślone przez nią w najmniejszych nawet szczegółach. Kie-
dy jednak spojrzała w chłodne zielone oczy siedzącego przed
nią mężczyzny, pomyślała nagle, że chyba do tej pory w ogóle
nie zdawała sobie sprawy z tego, w co się właściwie pakuje.
- A więc, Sylvie - zaczął Chase Buchanan, kiedy uprzy-
tomnił sobie, że od pięciu minut tkwią niemal nieruchomo na-
przeciw siebie i jeszcze nie zamienili ani słowa.
- O co chodzi?
Siedziała z opuszczoną głową. Długie jasne włosy opadały
jej na czoło. Chase miał nieprzepartą ochotę wyciągnąć rękę i
odgarnąć z twarzy niesforny kosmyk. Dopiero teraz zauważył,
jakie jej włosy są lśniące i jedwabiste. W migocącym, przy-
ćmionym świetle świecy stojącej na stoliku cała postać Sylvie
wydała mu się eteryczna. Delikatniejsza niż zwykle.
- Hmm. - Odetchnęła głęboko. - Chcę pana o coś zapytać.
- A co jeszcze panią interesuje? - Chase Buchanan uśmiech-
nął się do Sylvie. Zauważył, że unika jego wzroku.
- Dziś zadała mi już pani sporo pytań - przypomniał.
R
S
30
Skinęła głową.
- Tak. Mam... mam starszą siostrę - zaczęła niepewnie.
Podniosła wzrok.
Jak niezwykle błękitne, a właściwie szafirowe są jej oczy,
zdążył pomyśleć Chase Buchanan, zanim dotarł do niego sens
słów wypowiedzianych przez Sylvie. Aha, więc o to chodzi.
Chce go skojarzyć z własną siostrą! Ale nic z tego. Zbyt wiele
razy znajomi próbowali tego sposobu i był już dostatecznie
uodporniony. Randki w ciemno miał poza sobą.
- Siostrę - powtórzył.
Sylvie skinęła głową.
- W zeszłym roku urodziła dziecko. Pokazywałam dziś panu
zdjęcie mego siostrzeńca.
- Dziecko? - powtórzył z niedowierzaniem. Czyżby bar-
manka zamierzała wyswatać go z kobietą obarczoną potom-
kiem? Cóż ta dziewczyna sobie myśli? Chce go zniszczyć?
Dlaczego? Niczym nie zasłużył na takie traktowanie. Przecież
niedawno powiedział jej, co myśli o zakładaniu rodziny.
Podniósł rękę, żeby powstrzymać Sylvie.
- Słuchaj, dziecino - powiedział, umyślnie podkreślając
istniejącą między nimi różnicę wieku. - Daruj sobie dalszy
tekst. Nie jestem zainteresowany siostrą. Ani jej potomkiem.
Kiedy do Sylvie dotarł sens wypowiedzi pana Buchanana,
zaczęła najpierw cichutko chichotać, a zaraz potem wybuchnęła
głośnym śmiechem. Rozbawiło ją powstałe nieporozumienie.
Nie zamierzała kojarzyć go z siostrą.
Chase Buchanan też się roześmiał. Z wyraźną ulgą.
- Livy jest szczęśliwą mężatką - oznajmiła Sylvie. -
Jeszcze jeden mężczyzna nie jest jej potrzebny. W stosun-
R
S
31
ku do pana mam zupełnie inne plany. Dotyczą mnie i mojego
dziecka. Zamierzam pana w nie wrobić. Chase Buchanan spo-
ważniał natychmiast.
- Co takiego?! - zapytał zdumiony.
Sylvie przestała się śmiać. Nie powinna mówić mu tego w
tak obcesowy sposób. Ale stało się. Musiała brnąć dalej, nie by-
ło innego wyjścia.
- Nie wiedziałem, że jest pani matką - odezwał się Chase.
- Nie jestem - odparła. - Ale odkąd Livy urodziła Simona,
zapragnęłam też mieć własnego potomka.
- Tak nagle wpadło to pani do głowy?
- Och, nie. - Sylvie pokręciła głową. - Simon kończy wła-
śnie dziewięć miesięcy i od chwili jego urodzenia intensywnie o
tym myślałam. Mimo że mam dopiero trzydzieści lat, wedle
opinii lekarza zostało mi niewiele czasu na urodzenie dziecka.
Jeśli mam być matką, a bardzo mi na tym zależy, nie mogę
spokojnie siedzieć i czekać, aż ktoś odpowiedni mi się oświad-
czy. Muszę wziąć sprawę we własne ręce.
- Dlaczego mówi mi pani to wszystko?
Chyba jeszcze nie pojmuje, o co mi chodzi, pomyślała Sy-
lvie. Musiała obiektywnie przyznać, że propozycja, którą składa-
ła panu Buchananowi, była, oględnie mówiąc, bardzo nieco-
dzienna. Prosi mężczyznę, żeby się z nią przespał w celu za-
płodnienia, a potem zniknął z jej życia na zawsze. Istnieli z pew-
nością faceci, którzy przystaliby na to z ochotą, ale cały szkopuł
polegał na tym, że na ojców w żadnym razie się nie nadawali.
Dla dobra swego dziecka musiała przecież zatroszczyć się o
przyzwoitego rodziciela.
- Bo... - zaczęła zdławionym głosem - bo jest pan przystoj-
ny, inteligentny, uzdolniony i... - przesunęła nerwowo
R
S
32
językiem po zaschniętych wargach - i chciałabym, żeby właśnie
takie zalety odziedziczyło moje dziecko po swoim ojcu.
Wyraz twarzy pana Buchanana nie uległ zmianie. Sylvie nie
była pewna, czy zrozumiał, o co jej chodzi.
- A więc? - zapytał krótko.
Teraz on przyglądał się jej uważnie. Zadrgał mu lekko je-
den kącik ust.
Och, zrozumiał świetnie, co mam na myśli, uzmysłowiła so-
bie Sylvie. Pragnie tylko zmusić mnie, abym wyłożyła kawę na
ławę.
- A więc zależy mi na tym, żeby został pan ojcem mego
dziecka. To znaczy chcę, żeby zastanowił się pan nad tą
propozycją. Bardzo proszę.
Przy stoliku zapadło głuche milczenie. Wreszcie pierwszy
odezwał się pan Buchanan:
- Chce pani, żebym... żebym oddał... - urwał, rozejrzał się
niespokojnie wokoło, aby sprawdzić, czy nikt nie słyszy, i ci-
cho dokończył: - oddał spermę do sztucznego zapłodnienia?
- Oczywiście, że nie - szybko zapewniła go Sylvie.
Widocznie źle ją zrozumiał. Tej dziewczynie musiało chodzić
o coś zupełnie innego.
- Chcę, żeby pan kochał się ze mną - powiedziała po chwi-
li.
- Co takiego?!
- Za dwa tygodnie. To znaczy wtedy, kiedy będę miała owu-
lację.
Słowa Sylvie z opóźnieniem dotarły do Chase'a Buchanana.
Zrozumiał je, oczywiście, lecz nie mógł w nie uwierzyć. Tym
razem on spuścił wzrok i utkwił go nieruchomo w stojącej
przed nim filiżance.
R
S
33
Milczenie rozmówcy było widocznie na rękę barmance, bo
zaczęła tłumaczyć nerwowo:
- Wiem, co pan sobie teraz o mnie myśli. Same najgorsze
rzeczy. Obcemu mężczyźnie proponuję pójście do łóżka po to,
żebym mogła zajść w ciążę...
- Och, nie jestem obcy - przerwał jej Chase Buchanan. Pod-
niósł wzrok i popatrzył przeciągle na Sylvie. - Przecież się
znamy. Mam rację?
Zamiast odpowiedzieć, wzruszyła tylko ramionami.
Chase Buchanan dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo
siedząca przed nim dziewczyna jest drobna i wiotka. Delikatna.
Przy barze zawsze wydawała się silna i pewna siebie. Zastana-
wiał się, od jak dawna o nim myślała. Nie rozumiał, dlaczego
poczynioną mu propozycję uznał za zdrożną.
- Jak możesz nadal traktować mnie jak obcego po tych
wszystkich rozmowach, które prowadziliśmy przez pełne dwa
lata? W zeszłym roku, w lecie, podtrzymywałaś mnie na duchu,
kiedy miałem kłopoty z nieuczciwym konkurentem. Pamiętasz,
jak wypłakiwałem się przed tobą? Gdyby nie ty, chyba bym
wówczas zwariował. Dałaś mi fantastyczne rady.
Sylvie roześmiała się nerwowo.
- Naprawdę?
- Tak. Współczułaś mi po śmierci ojca.
- A ty pomogłeś mi przeżyć stratę matki. To śmieszne, ale
do dziś nie wiem, jak masz na imię.
- A ja nie znam twego nazwiska.
- Venner. Jestem Sylvie Venner.
- Mam na imię Chase. - Wyciągnął rękę w jej stronę. - Je-
stem Chase Buchanan - przedstawił się oficjalnie.
Podała mu dłoń. Nie była do końca pewna, ale miała
R
S
34
nadzieję, że wymieniony przed chwilą uścisk dłoni przy-
pieczętował umowę. Było już po drugiej w nocy, kiedy dyżuru-
jący barman, chcąc zamknąć salę, wyprawił ich z restauracji.
Chase odprowadził Sylvie do jej samochodu. Mimo lodowatego
zimna szli wolno ulicą. O tej porze ta część Filadelfii była opu-
stoszała. Miasto wydawało się zdumiewająco spokojne.
Nie przyjęli żadnych konkretnych ustaleń, uświadomiła so-
bie Sylvie, idąc obok Chase'a, mimo że spędzili wiele czasu na
omawianiu różnych aspektów całej sprawy. Chase ani nie
przystał na propozycję, ani jej nie odrzucił. W każdym razie
wydawał się zadowolony z towarzystwa Sylvie.
Doszli do zaparkowanego samochodu.
Otworzyła drzwi i rzuciła torebkę na siedzenie pasażera.
Chciała też odłożyć na bok pozostawioną w wozie książkę.
Chase przytrzymał jej rękę. Zerknął na okładkę.
- Czytasz Emersona? - zapytał, lecz w jego głosie Sylvie nie
wyczuła zdziwienia.
- Tak. ,flature" to znakomite filozoficzne eseje. Co pewien
czas lubię do nich wracać.
- Świetnie cię rozumiem. Też tak robię.
- Nie wiedziałam, że znasz Emersona.
- Jego podstawowe dzieła wchodziły w skład mojej obo-
wiązkowej lektury na studiach. Bardzo mi się podobały.
Chase dopiero teraz puścił rękę Sylvie. Zanim to zrobił,
przesunął lekko palcami po jej odsłoniętej dłoni. Zadrżała. Od
jego dotyku lub mroźnego powietrza.
- Jak to się stało, że nigdy nie wykorzystywałaś w pracy
swego humanistycznego wykształcenia? - zapytał ni stąd,
ni zowąd.
Sylvie położyła książkę obok torebki. Wysunęła się
R
S
35
z wozu, wyprostowała i oparła łokcie o otwarte drzwi sa-
mochodu.
- Sama nie wiem. Zawsze chciałam kontynuować studia, a
potem zrobić doktorat, żebym mogła wykładać w college'u,
ale jakoś nic z tego nie wyszło. Gdy kończyłam szkołę, miałam
nauki po dziurki w nosie. Okropnie mi zbrzydła. A teraz powrót
na studia pozostaje tylko w sferze marzeń - westchnęła lekko. -
Nie mam na to czasu ani środków. - Sylvie wzruszyła ramio-
nami. - Może jeszcze kiedyś mi się to uda.
Chase skinął głową. Było widać, że myśli o czymś innym.
- Do tej pory jeszcze nie powiedziałeś, czy zgadzasz się na
moją propozycję - przypomniała.
- Masz rację - przyznał.
I pewnie się nie zgodzi, pomyślała zgnębiona. Wahanie Ch-
ase'a dotknęło ją bardziej, niż mogła się tego spodziewać. No
cóż, miała jeszcze na liście nazwiska innych mężczyzn. I szansę
znalezienia odpowiedniego ojca. Ale nagle straciła ochotę na
dalsze szukanie. Uznała, że Chase Buchanan byłby idealny. Je-
śli rzeczywiście odmówi jej prośbie, nie będzie wiedziała, co
robić dalej.
- Jest coś, czego nie pojmuję - powiedział nagle.
- Co takiego?
- Dlaczego chcesz, żeby ojcem twego dziecka był ktoś, kogo
znasz? Jeśli naprawdę tak bardzo zależy ci na tym, żeby zostać
matką, to czemu nie skorzystasz ze sztucznego zapłodnienia?
Tak robi przecież sporo kobiet.
- Wiem. Zastanawiałam się nad tym rozwiązaniem. Podobno
dostaje się do wypełnienia obszerny kwestionariusz, do którego
można wpisać, czego się chce. Kim ma być dawca spermy
oraz różne inne wymagania i życzenia. Ale...
R
S
36
- Ale co?
Sylvie wzruszyła ramionami. Odwróciła wzrok. Badawcze
spojrzenie Chase'a sprawiło, że poczuła się niepewnie.
- To nie dla mnie - wyznała. - Uważam się wprawdzie za
nowoczesną kobietę o postępowych poglądach i, oczywiście,
nic nie mam przeciw sztucznemu zapłodnieniu. Ale... ale to
nie dla mnie - powtórzyła.
- Dlaczego?
- Bo... bo chyba w głębi serca jestem staroświecka. W ża-
den sposób nie mogę sobie wyobrazić siebie leżącej w zim-
nym, bezosobowym gabinecie lekarskim na metalowym fotelu,
z nogami uwięzionymi w strzemionach, otoczonej ludźmi w
białych kitlach.
Słysząc z ust Sylvie ten przykry, kliniczny opis, Chase
skrzywił się wyraźnie.
- Dziecko powinno być poczęte w momencie uniesienia -
ciągnęła. - Jeśli nawet miałaby to być krótka, ulotna chwila.
Aktowi temu powinna towarzyszyć aura porozumienia emocjo-
nalnego między partnerami. Jeśli nawet miałaby być bardzo
krótkotrwała. Tak to widzę.
- Większość ludzi uważa, że dziecko powinno być owocem
miłości, a rodziców powinno łączyć głębokie, obustronne, do-
zgonne uczucie, bo to dopiero scala rodzinę - zauważył Chase.
- Wiem - odparła Sylvie. - Nie jestem jednak wcale przeko-
nana, czy takie uczucie rzeczywiście istnieje.
Nie od razu usłyszała komentarz Chase'a. Trawił w myśli jej
słowa.
- Nie jestem przeciwnego zdania, lecz zastanawiam się nad
jednym. Skąd u ciebie ten brak wiary w miłość? - zapytał po
dłuższej chwili.
- Wiem, że ludzie wierzą w bezgraniczną miłość do
R
S
37
grobowej deski - ciągnęła. - Nawet moja rodzona siostra stała
się gorącą wyznawczynią tego poglądu. Jest tak przekonana o
potędze tego uczucia, że może właśnie dlatego zależy mi na
tym, by go unikać. Trzeba mieć się na baczności.
- Skąd wzięła się u ciebie taka postawa?
Sylvie zawahała się z odpowiedzią. To święta prawda, że
Livy znalazła wreszcie szczęście w ramionach Daniela McGua-
ne'a. Równie prawdziwe było jednak to, że był on nadzwyczaj-
nym człowiekiem. Jedynym na świecie. Sylvie była głęboko
przeświadczona, że ona sama nigdy nie znajdzie idealnego
mężczyzny.
- Zanim Livy poznała obecnego męża, raz po raz wplątywała
się w przeróżne romanse, jeden gorszy od drugiego, i za każdym
razem wychodziła z nich ze złamanym sercem. Wiele lat temu
poprzysięgłam sobie solennie, że nigdy, ale to nigdy nie pozwo-
lę żadnemu z mężczyzn na złe traktowanie.
- Sama twierdzisz, że twoja siostra wyszła wreszcie szczę-
śliwie za mąż - przypomniał Chase. - Skąd więc niezachwiana
pewność, że tobie nie przydarzy się coś podobnego?
- Między mną a Livy jest kolosalna różnica - oznajmiła Sy-
lvie. - Ona zawsze marzyła o tym, żeby wyjść za mąż. Ja jestem
znacznie bardziej niezależna. Nie pragnę być związana z nikim
na zawsze i nie chcę, żeby jakiś mężczyzna mną komendero-
wał.
- Przecież posiadanie dziecka ograniczy twoją niezależność.
Przywiąże cię do niego na zawsze. Od chwili poczęcia będziesz
ponosiła za nie odpowiedzialność.
- To jest zupełnie inna sprawa - odparła Sylvie z uśmie-
chem. - Dzieci małe i duże zawsze cię potrzebują.
R
S
38
Kochają bez względu na wady charakteru. Nie próbują prze-
robić cię na swoją modłę i, co najważniejsze, nie igrają z twymi
uczuciami. Tak jak robią to wszyscy faceci, których znam.
Zamyślony Chase skinął głową. Opis mężczyzn, który usły-
szał przed chwilą, pasował idealnie do jego sądu o kobietach.
To zdumiewające, że oboje z Sylvie mają aż tak identyczne
poglądy i wyobrażenia na temat płci przeciwnej.
- Daj mi trochę czasu do namysłu - powiedział. - Musisz
przecież przyznać, że twoja propozycja jest co najmniej... ory-
ginalna.
- Odpowiedź muszę mieć przed upływem dwu tygodni
- przypomniała.
- Skąd aż taki pośpiech?
- Chcę urodzić dziecko na Boże Narodzenie,- odparła Sy-
lvie z uśmiechem.
Wyczuła jednak, że Chase nadal ma jakieś wątpliwości, iż
coś go niepokoi i dręczy. Chyba nie pojmował do końca przed-
stawionej przez nią koncepcji.
- O co jeszcze ci chodzi? - chciała się dowiedzieć.
Uniósł rękę i odsunął kosmyk włosów opadający jej na
czoło. To miły gest, uznała Sylvie, czując na skórze ciepłe
palce Chase'a.
Miękkim głosem powiedział:
- A jaka ma być moja rola po tym, jak... wykonam swoje
początkowe zadanie?
- Co masz na myśli? - spytała szybko cieńszym niż zazwy-
czaj głosem.
- Po tym... po tym, jak będziemy się z sobą kochać...
- Przełknął ślinę. - Co stanie się z nami, kiedy zajdziesz
w ciążę?
R
S
39
- Myślę, że wrócimy do tego, co było przedtem.
- Naprawdę uważasz, że potrafimy?
Sylvie westchnęła. Wyprostowała się. Spojrzała Chase'owi
prosto w oczy.
- Nie jestem pewna. Ale sądzę, że nam się to uda. O ile
wiem, nie chcesz wiązać się z żadną kobietą. Ja też chcę żyć
bez mężczyzny.
- To prawda...
- Mamy więc jeszcze jeden powód, dla którego nasz układ
jest idealny. Znamy się od dwóch lat i nigdy nie staraliśmy się
zacieśnić wzajemnych stosunków. Dlaczego miałoby nam gro-
zić to teraz? Przecież będziemy... kochać się tylko raz. Wielu
ludzi ma za sobą przelotne stosunki seksualne i nadal pozostaje
przyjaciółmi. - Tak przynajmniej sądziła Sylvie. Podobne sy-
tuacje oglądała często w telewizji i kinie.
- To prawda, lecz...
Zanim zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, Chase po-
chylił się i przywarł ustami do jej zimnych warg.
Zaskoczyło to ją ogromnie. Przez chwilę trwała w bezruchu,
lecz kiedy wsunął palce we włosy na karku i przyciągnął ją do
siebie, odruchowo odwzajemniła pieszczotę. Chase całował
cudownie. Sylvie objęła go za szyję, tak jakby sądziła, że są
jeszcze zbyt oddaleni od siebie.
Odsunął ją od drzwi samochodu i wziął w ramiona. Jeszcze
mocniej wpił się ustami w rozgrzane wargi. Wolną rękę przesu-
nął w dół wzdłuż pleców Sylvie i przyciągnął ją do siebie. Mi-
mo otaczającego ich chłodu odczuwała gorąco bijące od ciała
Chase'a, przenikające ubrania.
Nie miała pojęcia, jak długo tak stali, zwarci w namiętnym
uścisku. Jedno było pewne. W ramionach tego mężczyzny
chciała pozostać na zawsze.
R
S
40
Puścił ją. Tak nagle, jak przedtem objął i pocałował. Odsu-
nął się i, zmieszany, oddychał z trudem. Przestrzeń pomiędzy
nimi wypełniła się obłoczkami srebrnej pary.
- Muszę wszystko dokładnie przemyśleć - powiedział. - Po-
trzebuję paru dni. - Chase odsunął się od Sylvie. -I tobie radzę
zrobić to samo. - Odwrócił się i odszedł. Bez jednego słowa
pożegnania.
Patrzyła, jak się oddala, zdumiona ogromem emocji, jakie
w niej wyzwolił. Jeszcze kilka minut temu była panią siebie. W
pełni panowała nad sytuacją. Wszystko zaplanowała w naj-
mniejszych nawet szczegółach. Wiedziała dokładnie, czego
chce.
I co?
Gdy tylko Chase ją pocałował, wszystkie obmyślane skru-
pulatnie plany w jednej chwili wzięły w łeb. Rozpłynęły się jak
obłoczki srebrnej mgiełki, wzbijające się teraz w zimnym po-
wietrzu z jej rozchylonych warg.
A taka byłam przedtem pewna siebie, pomyślała z ciężkim
westchnieniem, starając się opanować przerywany, nierówny
oddech.
Nieczęsto się to zdarzało, ale Sylvie Venner nie miała zie-
lonego pojęcia, co robić dalej.
R
S
41
ROZDZIAŁ TRZECI
W poniedziałek, sześć dni po tym, gdy Sylvie Venner wy-
skoczyła jak Filip z konopi ze swą niecodzienną propozycją,
Chase Buchanan siedział za biurkiem i zastanawiał się nad róż-
nymi możliwościami rozwiązania tego problemu. Prawdę po-
wiedziawszy, od prawie tygodnia nie był w stanie myśleć o
niczym innym. Jego umysł zaprzątała nie praca, jak to zazwy-
czaj bywało, lecz sympatyczna blond barmanka.
Od pamiętnego wieczoru unikał starannie wizyt w re-
stauracji, niepewny, jak zareagowałby na widok Sylvie. Nadal
nie miał pojęcia, co zrobić z jej propozycją. Co gorsza, sprawa
miała także aspekty moralne. Czy można odbyć stosunek seksu-
alny z prawie obcą kobietą wyłącznie w celu reprodukcji i po-
tem nie mieć nic wspólnego z urodzonym dzieckiem?
Chase czuł, że powinien odmówić Sylvie.
Ale...
Gdzieś głęboko, w podświadomości, cała ta sprawa bez
przerwy go nurtowała. Była bardzo intrygująca. Przecież nie
dalej jak sześć dni temu siedział przy barze, pragnąc przelotne-
go stosunku z kobietą, którą lubił, bez jakichkolwiek zobowią-
zań! Sylvie stwarzała właśnie taką idealną wręcz okazję, składa-
jąc swą propozycję. A więc o co mu jeszcze chodziło? Czemu
szukał dziury w całym?
W głębi serca Chase musiał przyznać, że perspektywa
R
S
42
spłodzenia dziecka z panną Venner była podniecająca. Urodzi-
łaby mu, oczywiście, chłopczyka. Nawet przez myśl nie prze-
szło Chase'owi, że mogłaby to być dziewczynka.
Miałby więc syna. Biegałby sobie po świecie sympatyczny
mały chłopiec, który swe poczęcie zawdzięczałby po części
Chase'owi. Ojciec nie odpowiadałby jednak w tym przypadku
ani za wychowanie, ani za edukację syna. Mimo głęboko tkwią-
cego w nim przekonania, że dzieci stwarzają więcej kłopotów,
niż przynoszą pożytku, perspektywa posiadania potomka była
dla Chase'a bardzo podniecająca. Tak zresztą jak w gruncie
rzeczy dla każdego normalnego mężczyzny.
Z dzieckiem, które spłodziłby z Sylvie, nie miałby żadnego
kontaktu. Chase nie był wcale pewien, czy to dobry pomysł. Z
drugiej jednak strony wiedział, że jest na świecie wiele dzieci
mających anonimowych ojców i że są mężczyźni, którzy bez
chwili namysłu* oddaliby nasienie do banku spermy. On sam
do nich jednak nie należał.
Chase wstał z fotela, długimi krokami przemierzył pokój i
podszedł do okna. Popatrzył w dół na ruchliwą ulicę. Czemu
Sylvie wybrała właśnie jego? zastanawiał się już chyba po raz
setny z rzędu. I dlaczego on sam nie oświadczył natychmiast i
kategorycznie, że jej propozycja jest nie do przyjęcia?
Nie zrobił tak z jednego, no, może z dwu powodów. Po
pierwsze, nie potrafił pozbyć się nagłego, natrętnego i do-
jmującego pragnienia kochania się z Sylvie Venner. I wcale nie
dlatego, że zapragnęła mieć dziecko. Po drugie, nie odmówił
jej, bo - do czego przyznawał się niechętnie nawet przed sa-
mym sobą - czasami doskwierała mu samotność, a było to pa-
skudne uczucie.
Zatopiony w niewesołych myślach, Chase podciągnął
R
S
43
węzeł krawata oraz włożył marynarkę i palto. Po raz pierwszy
w swym pracowitym życiu wcześnie wyszedł z biura.
Tak jak w każdy poniedziałek, Sylvie opiekowała się sio-
strzeńcem. Siedziała w swym mieszkaniu w centrum Filadelfii.
Właśnie skończyła karmić i myć Simona, kiedy usłyszała ener-
giczne pukanie do frontowych drzwi. Wzięła dziecko na ręce,
obciągnęła mu jaskrawoczerwone śpioszki, wetknęła nogawki
w żółte skarpetki i podeszła do drzwi, żeby wpuścić nieocze-
kiwanego gościa. Na pojawienie się Daniela było jeszcze za
wcześnie. Po Simona miał przyjechać dopiero za dwie godziny.
Czasami jednak szwagier opuszczał plac budowy przed końcem
dnia pracy i po drodze do domu zabierał synka.
Sylvie spojrzała przez wizjer i oniemiała.
W progu stał Chase Buchanan. Nigdy nie mówiła mu, gdzie
mieszka, więc skąd się dowiedział? A w ogóle to wolałaby, że-
by uprzedził ją o swej wizycie. Jakoś by się na nią przygotowa-
ła. Teraz miała na sobie najgorsze, podarte dżinsy i spłowiała
bluzę od dresu, dopiero co pochlapaną jedzeniem Simona. Na
dodatek była boso. I bez żadnego makijażu. Do licha, czy męż-
czyźni muszą zawsze stwarzać trudne sytuacje? pomyślała z
niechęcią.
Kiedy jedną ręką mocowała się z zamkiem u drzwi, Simon
zacisnął obie piąstki na jej włosach i zaczął podciągać się w gó-
rę, usiłując wejść ciotce na głowę i usiąść na samym jej czubku.
Było to jego ostatnie, największe osiągnięcie. Manewry Simo-
na sprawiły, że Sylvie nie była w stanie normalnie przywitać
się z Chase'em, gdyż twarz jej przesłaniał właśnie krągły brzu-
szek niemowlaka.
Usłyszała głęboki głos gościa:
R
S
44
- Sylvie?
Delikatnie odsunęła Simona na bok i wyjrzała zza jego tłu-
stego ciałka. Stał przed nią Chase Buchanan w całej swej mę-
skiej krasie. Wysoki. Świetnie zbudowany. Nienagannie ubra-
ny. Tak przystojny, że aż zapierało dech.
Sylvie usiłowała uporać się z niemowlakiem.
- Wchodź, proszę - zwróciła się do wytwornego gościa. -
Od dawna cię nie widziałam.
Już zaczynała się zastanawiać, czy tydzień temu swoją pro-
pozycją nie wystraszyła Chase'a na dobre. Od tamtej pory nie
pokazał się w restauracji. Dopiero teraz Sylvie zdała sobie
sprawę z tego, ile znaczyły dla niej ich regularne, wieczorne
rozmowy przy barze.
Wreszcie udało się jej odwrócić uwagę niemowlaka od
swojej głowy i opuścić go na wysokość piersi. Wolną ręką
przygładziła zmierzwione włosy. Musiała wyglądać okropnie!
Nie namyślając się wiele, prosto z mostu zapytała gościa:
- Co ty tu robisz?
Chase wszedł do mieszkania. Nie spuszczał wzroku z Si-
mona, tkwiącego w ramionach barmanki. Niemowlak też ba-
dawczo przyglądał się gościowi. Z zaciekawieniem i dużą do-
zą podejrzliwości.
- Zaszedłem do baru i dopiero wtedy przypomniałem so-
bie, że masz wolne poniedziałki - zaczął wyjaśniać Chase.
Jego wzrok napotkał spojrzenie Sylvie. Znów uprzytomniła
sobie, jak intensywnie zielone i głębokie są jego oczy. Zdu-
miewające, że wcześniej nigdy tego nie dostrzegła.
- W poniedziałki i środy sprawuję stałą opiekę nad sio-
R
S
45
strzeńcem - oznajmiła. - Dzięki temu dwa razy w tygodniu nie
musi przez cały dzień siedzieć w żłobku. Lubię się nim zaj-
mować. Skąd dowiedziałeś się, gdzie mieszkam?
- Nikt w restauracji nie chciał podać mi twego adresu
- oznajmił z irytacją Chase, tak jakby poczuł się urażony złym
potraktowaniem. Bądź co bądź był stałym gościem baru i przez
ostatnie dwa lata zostawił w nim sporo grosza.
- Zajrzałem więc do książki telefonicznej. Znalazłem tylko
jedno nazwisko Venner, przy którym figurował inicjał imienia
w postaci litery S. Pomyślałem sobie, że może to ty. I, jak wi-
dzisz, zaryzykowałem.
Sylvie skinęła głową.
- Jesteś przedsiębiorczy - pochwaliła.
- Nie zawsze.
Chase zrobił krok w jej kierunku i nadal bacznie przyglądał
się niemowlęciu.
- A więc to jest ten twój ukochany malec, który sprawił,
że, podobnie jak twoja siostra, zapragnęłaś zostać mamą
- powiedział.
Sylvie uśmiechnęła się lekko.
- Chase, to jest Simon McGuane. Simonie, a to jest
Chase Buchanan. Poznajcie się, panowie - dokonała żar
tobliwej prezentacji. - Chase to mój przyjaciel, więc mo
żesz mieć do niego pełne zaufanie - dodała, zwracając się
do niemowlaka.
Dałaby teraz wiele, żeby wiedzieć, o czym gość myśli.
Twarz miał nieprzeniknioną. Uśmiechnęła się szerzej i dopiero
wtedy zobaczyła, że kąciki ust CJiase'a zaczynają nieznacznie
drgać.
Chwilę ciszy przerwał Simon. Wyciągnął rączkę w kierunku
Chase'a i zabawnym, lecz zdumiewająco czystym głosikiem
powiedział: - Bob.
R
S
46
- Bob? - zdziwił się Chase. - O kim on mówi? Kogo ma
na myśli?
Sylvie roześmiała się głośno.
- Nikogo. Jest to ulubione słowo Simona. Potrafi już wy-
mówić takie słowa, jak mama, tata, giga, baba i aba, lecz to
powtarza najczęściej, z prawdziwym upodobaniem.
- Bob - tak jakby na potwierdzenie słów Sylvie oznajmił
niemowlak.
Błyskawicznie i bardzo sprawnie zaczął się wysuwać z
ramion ciotki. Opuściła go na ziemię. Szybko stanął na czwo-
rakach.
- Bob-bob-bob-bob - wyśpiewywał wesoło.
Pewnymi, szybkimi ruchami zaczął się czołgać w stronę grube-
go koca rozciągniętego na ziemi po drugiej stronie salonu. Le-
żało tam mnóstwo kolorowych zabawek.
Chase nie spuszczał z oczu niemowlaka, pełzającego po
podłodze. Widok barwnego koca, miejsca zabaw Simona, bar-
dzo go rozśmieszył. Z elegancko i oszczędnie umeblowanym,
luksusowym apartamentem Sylvie miejsce to tworzyło zabaw-
ny, zaskakujący kontrast.
Zauważył ponadto miękkie osłony, pieczołowicie poza-
kładane na wszystkie narożniki stolików ze względu na bezpie-
czeństwo niemowlaka, i całkowicie puste trzy dolne półki rega-
łu. Wyciągnięte stamtąd książki i inne przedmioty walały się po
podłodze. Na kanapie, pod stolikami i krzesłami leżały poroz-
rzucane zabawki. Tuż obok własnych nóg zobaczył Chase dużą
dziecięcą książkę z psiakiem na kartonowej okładce, o dziwnie
poszarpanych, chyba obgryzionych rogach.
Ze zdumieniem patrzył na to wszystko. Jak taka kobieta jak
Sylvie w swym wytwornym, z pewnością zawsze wymuskanym
mieszkaniu, mogła dopuścić aż do takiego bałaganu?
R
S
47
Spojrzał na nią, zobaczył pełen miłości i uwielbienia wzrok
utkwiony w niemowlaku i natychmiast przestał się dziwić.
Wszystko było już jasne.
Dopiero gdy Simon dotarł bezpiecznie do koca z zabawkami,
Sylvie spojrzała na gościa. Zauważyła, że bacznie się jej przy-
glądał. Speszona, zaczerwieniła się, szybko odwróciła wzrok i
gestem ręki wskazała kuchnię.
- Napijesz się kawy? - spytała cieńszym niż zwykle głosem.
- Parzenie potrwa tylko chwilkę. Mam w domu różne gatunki.
Także te, które lubisz. A więc czego się napijesz? Wybierz,
proszę - mówiła szybko i nerwowo.
- Sylvie... - zaczął.
- Słucham? - Spojrzała gdzieś w górę, ponad jego ra-
mieniem.
Chase poczuł całkowity zamęt w głowie. Nie wiedział, co
ma powiedzieć, po co w ogóle przyszedł i dlaczego nie miał
najmniejszej ochoty opuścić tego mieszkania.
- Więc od razu mnie nie wyrzucisz? - zapytał.
- Oczywiście, że nie - zapewniła.
- Powinniśmy porozmawiać o...o twojej propozycji -
oznajmił.
Na twarzy Sylvie zauważył zaskoczenie. A więc chyba są-
dziła, że on nigdy nie wróci do tej sprawy. Zdziwiła się, lecz
jednocześnie odetchnęła z ulgą. Poweselała.
- Doskonale. Jeśli chcesz, możesz też zjeść ze mną kolację.
W zamrażalniku są chyba dwa steki. W każdej chwili mogę
wrzucić je do mikrofalówki. Mam też z czego zrobić sałatkę i
znajdzie się parę ziemniaków. Nie jestem dobrą kucharką,
rzadko gotuję w domu. Na ogół przed rozpoczęciem pracy ja-
dam kolację w restauracji. Ale się nie obawiaj. Kiedy jestem
zmuszona, potrafię upitrasić coś jadalnego.
R
S
48
Chase wiedział, że nie powinien przyjmować zaproszenia na
kolację. Jak najszybciej należało zniechęcić Sylvie do dalszych
kontaktów. Przyszedł przecież tylko po to, żeby powiadomić
ją o swej decyzji, że nie zostanie ojcem jej dziecka. Zamiast
uczynić to zaraz po wejściu do mieszkania, on tymczasem
zdjął palto, a nawet marynarkę, którą powiesił na poręczy krze-
sła, i pozwolił sobie na jeszcze jedną niewybaczalną rzecz.
Rozluźnił węzeł krawata i odpiął górny guzik koszuli.
- Zgoda - oznajmił wbrew swej woli. - Pod warunkiem, że
pomogę ci przygotować kolację. Jestem bardzo dobrym kucha-
rzem.
- Świetnie - z uśmiechem przystała na to Sylvie.
- Propozycja napicia się teraz kawy zabrzmiała zachę-
cająco... Poczęstuj mnie zwykłą.
Sylvie zaczęła krzątać się po kuchni, a Chase został w sa-
lonie. Rozsiadł się wygodnie na kanapie w pobliżu dokazują-
cego Simona.
Niemowlak zdawał sobie sprawę z obecności gościa, lecz
nadal obracał z przejęciem okrągłą zabawkę. Była wypełniona
przezroczystą cieczą, w której unosiły się rozmaite kolorowe
zwierzaki.
Chase nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz
przebywał w towarzystwie małego dziecka. Pewnie nigdy. Za-
skoczyła go teraz własna przyjazna reakcja na Simona. Malec
był fascynujący.
- Ile on ma? - zawołał do Sylvie.
- Prawie dziesięć miesięcy - odkrzyknęła. - W maju skoń-
czy rok. Prawda, że jest śliczny?'
- Tak - potwierdził Chase. - Śliczny.
Simon podniósł łebek i, jakby rozumiejąc, że o nim mowa,
wywiniętymi wargami zaczął wydawać przedziwne dźwięki,
R
S
49
przypominające warkot maleńkiej motorówki, a zaraz potem
pokwikiwać ze śmiechu. Jasne, niewinne spojrzenie niemowlę-
cia do głębi poruszyło Chase'a. O dziwo, nie czuł do Simona
żadnej niechęci. Wręcz przeciwnie, na jego widok robiło mu się
ciepło na sercu. Odczucie to było zdumiewające.
- Zaraz będzie kawa - oznajmiła Sylvie, siadając na
krześle na wprost Chase'a, nie opodal Simona. Lekko wes-
tchnęła, pochyliła się w przód, oparła łokcie na kolanach, a
podbródek na splecionych dłoniach. - No to wróćmy do roz-
mowy sprzed tygodnia.
Usłyszawszy te słowa, gość poruszył się niespokojnie. Udał,
że poprawia poduszki na kanapie. Sylvie zawsze go zaskakiwa-
ła. Czy to nie on powinien dać sygnał do rozpoczęcia rozmowy?
Zanim się jednak zdołał odezwać, zaczęła mówić dalej:
- Wiem, że masz pewnie wiele pytań. Między innymi mu-
sisz mieć gwarancję, że będziesz bezpieczny.
- Bezpieczny? - zdziwił się Chase. Wyprostował plecy. Za-
miast patrzeć na Sylvie, zwrócił wzrok na dziecko, bawiące się
na podłodze.
- Tak. Wolny od wszelkich zobowiązań. Musisz to mieć
prawnie zagwarantowane - dodała rzeczowym tonem, który nie
podobał się Chase'owi. - Nie znasz mnie na tyle dobrze, by
wiedzieć, że nie zacznę cię szantażować i przez najbliższe pięt-
naście czy dwadzieścia lat nagabywać o pieniądze. O tysiące
dolarów na studia dla dziecka, na jego wesele i inne rzeczy.
Jako barmanka zarabiam nieźle i mam korzystne ubezpiecze-
nie. Moje finanse są w dobrym stanie i jestem w pełni przygo-
towana materialnie na samodzielne wychowywanie dziecka.
Stać mnie na to. Żadna pomoc nie jest mi potrzebna. Chwila, w
której okaże się, że jestem w ciąży, będzie
R
S
50
równoznaczna z zakończeniem twoich zobowiązań zarówno w
stosunku do mnie, jak i do dziecka. Nigdy potem nie będę cię
niepokoiła. Z żadnego powodu. Z największą chęcią podpiszę
każdy dokument zwalniający cię od odpowiedzialności. Zarów-
no materialnej, jak i innej.
Chase ze zdumieniem patrzył na Sylvie. To, o czym mówi-
ła, ani na chwilę nie przyszło mu do głowy, gdy rozważał jej
propozycję. Poruszając kwestię odpowiedzialności za dziecko,
miała oczywiście rację. W takiej sytuacji mężczyzna powinien
mieć właściwe gwarancje. Zwłaszcza wówczas, gdy to nie jemu
zależy na potomku. W odniesieniu do samego Chase'a sprawa
wyglądała nieco inaczej. Rozwiązanie proponowane przez Sy-
lvie wydawało mu się niewłaściwe. Miał obiekcje.
- Ale... - zaczął.
- Oczywiście, podobnego oświadczenia będę się spodzie-
wała także od ciebie - ciągnęła jednym tchem. - Że za dzie-
sięć czy piętnaście lat nie zaczniesz mnie nachodzić, bo po-
czujesz nagle przypływ ojcowskich uczuć. Będziesz przeży-
wał kryzys i zechcesz uczestniczyć w życiu dziecka. Wolno mi
o to prosić? - zaniepokoiła się nagle.
- Chyba tak. Jednak...
- Musimy zadbać przede wszystkim o dobro dziecka, bo
tylko ono się liczy. Prawda?
- Tak, oczywiście, ale...
Sylvie oddychała szybko i nerwowo. Chase zobaczył nie-
pokój w jej oczach. Była przestraszona. Poczuł nagle, że za-
brakło jej śmiałości.
- A więc... a więc się zgadzasz? - spytała cicho.
Wiedział świetnie, co zaraz odpowie. Że to, o co go prosi, jest
R
S
51
gigantycznym błędem z jej strony, a także jawnym pogwałce-
niem zasad etycznych.
Zamiast jednak spojrzeć na dziewczynę, utkwił wzrok w
malutkim chłopczyku siedzącym na podłodze i usiłującym we-
pchnąć sobie do buzi czerwony plastykowy klocek. Kiedy Si-
mon zobaczył, że Chase mu się przygląda, wyjął zabawkę z bu-
zi i uśmiechnął się szeroko. Gość ujrzał nagie dziąsełka, z któ-
rych wystawały tylko cztery ząbki. Dwa u góry i dwa u dołu.
Śmiejący się niemowlak przedstawiał sobą najbardziej komicz-
ny, a zarazem uroczy obrazek, jaki kiedykolwiek udało się wi-
dzieć Chase'owi. Nie potrafił się powstrzymać. Odwzajemnił
uśmiech.
I nagle, ku swemu największemu zdumieniu, usłyszał wła-
sny głos:
- Tak.
- A więc chyba omówiliśmy wszystko, co najważniejsze -
oświadczyła Sylvie jakiś czas później, kiedy Chase ponownie
napełnił kieliszki.
Siedzieli przy kuchennym stole. Resztki z kolacji znaj-
dowały się już w lodówce, a brudne naczynia, uprzątnięte ze
stołu, były przygotowane do włożenia do zmywarki. Daniel
McGuane wpadł po synka i szybko wyszedł. Sylvie i Chase zo-
stali sami. Na stole pomiędzy nimi leżały blok papieru i dwa
ołówki. Na kilku kartkach zanotowali uwagi, które powinny się
znaleźć w formalnej umowie. Dokumencie, który podpiszą
oboje.
Przeglądając zapisane stronice, Sylvie poczuła się niewy-
raźnie. Od dawna chciała znaleźć idealnego ojca dla swego
dziecka. Przez wiele tygodni szukała odpowiedniego kandydata.
I wreszcie jej się udało. Teraz jednak poczuła się zagubiona.
Nie wiedziała, co robić dalej.
R
S
52
- Chcesz jeszcze coś dopisać? - zapytała.
Chase potrząsnął przecząco głową.
- Nie, to już chyba wszystko. Polecę mojemu prawnikowi,
żeby sporządził umowę. Zanim podpiszesz, powinien obejrzeć
ją twój adwokat - powiedział beznamiętnie i rzeczowo.
Sylvie nie zamierzała się przyznać, że w ogóle nie ma ad-
wokata. Chase mówił tak, jakby posiadanie prawnika na stałe
było dla każdego rzeczą najbardziej naturalną pod słońcem.
Znów uprzytomniła sobie, że oboje należą do różnych świa-
tów.
Chase Buchanan był człowiekiem sukcesu, stojącym na
szczycie społecznej drabiny, posiadającym praktycznie nie-
ograniczone możliwości i środki. Miał ponadto charakter przy-
wódczy. Opanowywał powstałe sytuacje i nikt nie kwestionował
jego decyzji. Sam także pracował w pocie czoła od rana do no-
cy, pilnując przy tym innych, żeby robota była dobrze wyko-
nana.
Pod względem charakteru Sylvie stanowiła przeciwieństwo
Chase'a. Najczęściej działała spontanicznie, pod wpływem
chwili. Jej rozumowanie opierało się często nie na przesłankach
racjonalnych, lecz na intuicji. I do chwili w której zdecydowała
się na dziecko, prawie nigdy nie zdarzało się jej zastanawiać
nad tym, co przyniesie przyszłość. Oczywiście, była osobą od-
powiedzialną, posiadała całkiem zasobne konto bankowe, nie
żyła ponad stan i miała umiarkowane potrzeby. Nie wykazywała
żadnych władczych instynktów ani wygórowanych ambicji
zawodowych. Nie chciała niczym zarządzać, za nic ponosić od-
powiedzialności, co z kolei zdawał się uwielbiać Chase.
Oboje pochodzili z różnych środowisk i reprezentowali od-
mienne światy. Dla Sylvie powinno to być faktem prze-
R
S
53
mawiającym na jej korzyść, gdyż Chase z pewnością nie ze-
chce mieć z nią potem nic wspólnego.
- Nie słuchasz mnie - powiedział.
- Co takiego? - Z trudem otrząsnęła się z natrętnych myśli.
- Nie słuchałaś, o czym mówiłem. Nad czym tak głęboko
się zadumałaś?
Potrząsnęła głową.
- Och, nad niczym szczególnym. Co mówiłeś?
Zawahał się na chwilę.
- Wspomniałem o... Nie ustaliliśmy jeszcze... - Prze
rwał nagle i utkwił wzrok w stojącym przed nim kieliszku.
Zafascynowana Sylvie patrzyła, jak Chase przesuwa palec
wzdłuż obrzeża kieliszka, i nie wiadomo dlaczego jej serce za-
częło bić nierównym, przyspieszonym rytmem. Koliste ruchy
ręki Chase'a były powolne i metodyczne. Patrzyła na niejak za-
hipnotyzowana, zastanawiając się, jak by to było, gdyby prze-
ciągał palcem po jej obnażonej skórze. Zamknęła oczy, prze-
łknęła ślinę i usiłowała skupić się na jego słowach.
Znów zaczął mówić niepewnym głosem:
- Zastanawiam się nad... Mam na myśli... - Był zły na sie-
bie, że tak się jąka. - Och, do licha, chcę ci przypomnieć, że
jeszcze nie omówiliśmy żadnych szczegółów. No, wiesz cze-
go. Sposobu postępowania.
- Sposobu postępowania? - zdziwiła się Sylvie. Zamrugała
oczyma, jakby wyrwana z jakiegoś transu. - Co masz na my-
śli?
- Mówiłaś tydzień temu, że chcesz urodzić dziecko na Boże
Narodzenie. I że będziesz miała... hmm... owulację za dwa ty-
godnie. Czy to oznacza...
- Tak. Powinniśmy się kochać w następny czwartek.
R
S
54
Mam specjalny czujnik, dzięki któremu będę wiedziała,
jaki dzień jest najlepszy.
- A więc w przyszły czwartek?
- Chyba tak. Czy będę mogła do ciebie zatelefonować, żeby
ostatecznie uzgodnić termin?
- Zatelefonować?
- Tak, bo najlepszym dniem może okazać się piątek lub na-
wet sobota. Zadzwonię więc i powiem, kiedy będziesz mi po-
trzebny.
Chase poczuł się nieswojo. Chyba zwariował, pakując się w
taką aferę! Dlaczego, do diabła, przystał na propozycję tej
dziewczyny?
Znów powróciły wątpliwości.
I nagle zobaczył przed sobą piękne, głębokie, szafirowe oczy
Sylvie, wpatrujące się w niego z niepokojem. Zagryzała dolną
wargę, jak zwykle, gdy o czymś intensywnie myślała. Chase
przypomniał sobie pocałunek przy samochodzie i aż zakręciło
mu się w głowie. Dotrzyma danego słowa.
- Zadzwoń - powiedział. To czysty idiotyzm, uznał. Wie-
dział jednak, że się nie wycofa. Klamka zapadła. - Zrobiło się
późno - dorzucił, nie spoglądając nawet na zegarek. Wypił z
kieliszka resztę wina i wstał. Wziął ze stołu zapisane kartki pa-
pieru, złożył je i wsunął do kieszeni. - Powinienem już iść.
- Tak wcześnie?
Sylvie podniosła się z krzesła. Chyba też poczuła ulgę, gdy
gość oświadczył, że zaraz ją opuści.
- Wyszedłem z biura w połowie dnia. Jeszcze dziś mu
szę odrobić zaległości.
Włożył marynarkę i palto. Dałby wiele, gdyby wiedział, co
Sylvie teraz myśli. Może uznała, że robi błąd? A jeśli zmieniła
zdanie i uważa, że on nie jest dobrym kandydatem na ojca jej
dziecka?
R
S
55
Miał nieprzepartą ochotę zapewnić Sylvie Venner, że jest
przyzwoitym facetem. Chciał jej przypomnieć, że z niczego
stworzył świetnie prosperującą firmę, jest poważanym biznes-
menem, z odznaczeniem skończył uniwersytet w Pensylwanii i
że w szkole średniej otrzymywał liczne nagrody za grę w ba-
seball i hokeja.
Chase Buchanan pragnął opowiedzieć wszystko o sobie, o
rodzinie, środowisku, z którego się wywodził, i o planach na
przyszłość. Zależało mu na tym, żeby Sylvie obdarzyła go za-
ufaniem.
I nagle, zupełnie niespodziewanie, zapragnął, żeby usłyszała,
iż nie jest mu obojętna.
Nie powiedział jednak nic. Ani słowa. Bo pewnie nie ze-
chciałaby wysłuchiwać zwierzeń.
Zawieramy umowę. Zwykły, formalny kontrakt, przypo-
mniał sobie, czując pod palcami włożone do kieszeni zapisane
kartki papieru. Będzie kochał się z Sylvie Venner i obdarzy ją
dzieckiem. Potem zniknie z jej życia na dobre.
Widział, że dziewczyna obserwuje go uważnie. Może nęka-
ją ją identyczne myśli?
Otworzył usta, lecz szybko je zamknął, bo poczuł nagle
pustkę w głowie. Nie miał pojęcia, co powiedzieć. Podszedł do
Sylvie i pocałował ją w usta. Lekko. Delikatnie. Zaraz potem
szybko się odsunął.
Ale na małą odległość.
Bo Sylvie, kiedy ją całował, zacisnęła kurczowo palce na
ciężkiej tkaninie palta i nadal całym ciałem przywierała do nie-
go. Zauważył tęskne spojrzenie szafirowych oczu i poczuł, że
znów musi ją pocałować.
Nachylił się nad Sylvie i przytulił ją do siebie. Tym razem
całował mocno i bardzo powoli. Zapomniał o umowie. Pragnął,
R
S
56
aby ta dziewczyna na zawsze pozostała w jego ramionach.
Z trudem odsunęła się od Chase'a i wyzwoliła z jego objęć.
Westchnęła głęboko.
- Sądzę, że dobrze nam pójdzie - powiedziała spokojnie. -
A więc do zobaczenia w przyszłym tygodniu.
Bez słowa skinął głową.
- A może spotkamy się wcześniej, jeśli zajrzysz do baru -
dodała schrypniętym głosem.
- Chcesz, żebym wpadał od czasu do czasu? - zapytał.
- Oczywiście. Dlaczego miałbyś nie przychodzić? -
Roześmiała się cicho. Usiłowała wyglądać na spokojną i nie-
wzruszoną, lecz to się jej zupełnie nie udawało.
Oszołomiony Chase odzyskiwał powoli przytomność umy-
słu.
- A więc pewnie zobaczymy się, jak zwykle, jutro wie-
czorem - dorzucił, zabierając się do wyjścia.
- To świetnie. - Głos Sylvie załamał się nieco. - To bardzo
dobrze.
- A więc do jutra. - Chase sięgnął do klamki.
- Do jutra - powtórzyła jak echo, kiedy otwierał drzwi.
- Zobaczymy się. Jak zwykle.
Zatrzymał się w holu i zwrócił twarzą do Sylvie, tak jakby
chciał coś jeszcze powiedzieć.
- Dobrej nocy, Chase - pożegnała go szybko. Obawiała się,
że gość zacznie jej wyjaśniać swoje postępowanie, a to byłoby
okropne. - Dziękuję. Za wszystko - dodała miękkim głosem.
Zacisnął usta.
- Dobranoc. Musimy jeszcze porozmawiać.
Z uśmiechem przylepionym do warg Sylvie błyskawicznie
zamknęła za nim drzwi.
R
S
57
Chase Buchanan znalazł się nagle na klatce schodowej. Sam.
Jeszcze nigdy nie czuł się bardziej ogłupiały niż w tej chwili.
Miał przy tym dziwne przeświadczenie, że to dopiero początek
jego kłopotów.
R
S
58
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mimo zapewnień Chase nie zobaczył się z Sylvie nastę-
pnego dnia. Nie zjawił się w restauracji ani tego wieczoru, ani
następnego. Jak ognia unikając baru, udało mu się niemal
przekonać siebie, że pomysł Sylvie, aby został ojcem jej dziec-
ka, był tylko jakimś przywidzeniem.
Wierzył w to aż do chwili, w której ponownie zobaczył bar-
mankę. Stało się to nie z jego inicjatywy. Dopiero w następną
środę.
Wstawał zza biurka i miał właśnie przejść do sali kon-
ferencyjnej, sąsiadującej z jego gabinetem, kiedy sekretarka,
Lucille, dała mu znać, że ma nie zapowiedzianego gościa.
Przyszła niejaka pani Sylvie Venner i chce się z nim zobaczyć
na chwilę. Chase rzucił okiem na zegarek. Już od pięciu minut
powinien się znajdować w sąsiedniej sali, gdzie miało się odbyć
spotkanie z bardzo ważnym potencjalnym klientem. Polecił
więc sekretarce powiadomić panią Venner, że jest teraz bardzo
zajęty i że zadzwoni do niej po południu do domu. Odłożył słu-
chawkę, wstał zza biurka i ruszył szybko w stronę sąsiedniego
pomieszczenia.
- Chase, jesteś tchórzem - mruknął do siebie, otwierając
drzwi. - Uciekasz od pięknej kobiety, której jedynym pragnie-
niem jest przespać się z tobą. Stary, to niegodne mężczyzny!
Jak możesz tak się zachowywać?
Zamknął za sobą drzwi i przeciągnął dłonią po twarzy,
R
S
59
jakby chcąc wymazać z niej wyraz pożądania, mogący ujawnić
jego myśli. Podszedł do długiego konferencyjnego stołu, przy
którym siedziało już sporo osób. Na jego widok w sali zapano-
wała cisza.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział, kierując słowa
głównie do kobiety, którą posadzono na honorowym miejscu.
Pani Gwendolyn Montgomery była osobą, z którą należało
się liczyć i która mogłaby załatwić jego firmie kontrakty za
ogromne pieniądze. Dziś widział ją po raz pierwszy. Słyszał
jednak, że jest bystra, atrakcyjna, ma nosa do interesów i wiel-
kie w nich powodzenie, a także szybko podejmuje decyzje.
Chase miał nadzieję, że zostanie jego klientką.
Sam też był osobistością w swojej dziedzinie. Nie powinien
więc mieć wiele kłopotów z przekonaniem pani Montgomery
do własnych architektonicznych koncepcji. Na dzisiejsze spo-
tkanie starannie przygotował się merytorycznie. Był przekona-
ny, że wszystko pójdzie dobrze.
Odruchowo rzucił okiem w stronę przeszklonej, wewnętrznej
ściany, za którą znajdował się hol recepcyjny biura. I tam ujrzał
inną kobietę, która pragnęła zawładnąć jakimś fragmentem jego
przyszłości. Kobietę, która była mniej zimna i opanowana niż
pani Gwendolyn Montgomery.
Po drugiej stronie szklanej ściany, na samym środku holu,
stała Sylvie Venner. Miała na sobie ociekający wodą płaszcz od
deszczu, zarzucony na białą koszulę, kamizelkę i spodnie. Już
wcześniej zauważyła Chase'a. Teraz energicznie wymachiwała
rękoma, żeby ściągnąć na siebie jego uwagę. Włosy też miała
zmoczone. Wilgotne kosmyki oblepiały głowę i sprawiały, że
wyglądała na osobę bezradną. Kiedy zobaczyła, że Chase ją
spostrzegł, uśmiechnęła się promiennie i z ulgą opuściła ręce
R
S
60
Była przekonana, że zaraz do niej przyjdzie.
On jednak zwrócił się do osób siedzących przy konfe-
rencyjnym stole:
- Mamy dziś wiele spraw do omówienia. Proponuję więc
przejść od razu do sedna sprawy.
Dalsze słowa zagłuszyło rytmiczne, głośne stukanie w
szklaną ścianę. Wszyscy, nie wyłączając Chase'a, zwrócili gło-
wy w stronę, z której dochodził hałas. Zobaczyli Sylvie z ręką
opartą na szybie i uśmiechającą się niepewnie na widok wielu
twarzy. Zgięła palec i gestem zachęty zaczęła przywoływać do
siebie Chase'a, chcąc wyciągnąć go z sali.
Najpierw udał, że tego nie widzi.
- Pani Montgomery - zaczął i wszystkie głowy zebranych
zwróciły się w jego stronę. - Mam koncepcję rozwiązania pro-
blemu i jestem przekonany, że uznają pani za co najmniej za-
dowalającą. Jest to w pełni nowoczesne...
Puk-puk-puk-puk-puk.
Znów wszyscy spojrzeli w stronę przeszklonej ściany. Na
twarzy Sylvie nie było już uśmiechu, nadal jednak patrzyła na
Chase'a. Podniosła do góry drugą rękę i ostentacyjnie pokazała
na zegarek. Zebrani spojrzeli na Chase'a.
Rzucił okiem w stronę pani Montgomery i mówił dalej:
- Jest to rozwiązanie nowoczesne, które proponuję roz-
ważyć.
Puk-puk-puk-puk-puk.
Westchnął. Pocieszała go jedynie myśl, że na sali było nie-
wielu bliskich współpracowników. Sylvie nadal pokazywała na
zegarek. Miała coraz bardziej niespokojną minę. Wzruszył ra-
mionami. Zwróciła oczy ku niebu, tak jakby modląc się o cier-
pliwość. Kiedy potrząsnął przecząco głową, wyraźnymi rucha-
R
S
61
mi warg uformowała jakieś słowa. Chase zrozumiał od razu,
co powiedziała.
-Mam o wu la c j ę.
Przerażonym wzrokiem popatrzył na zebranych, bojąc się,
czy ktoś inny nie rozszyfrował słów Sylvie. Ale, na szczęście,
wszystkich znudziła już ta dziwna rozmowa na migi i przestali
się nią interesować. Spojrzał na Sylvie. Powiedziała:
- Teraz - i gestem zaczęła znów nakłaniać Chase'a, żeby
opuścił salę.
- Przepraszam - zwrócił się do zebranych. - Muszę wyjść.
Państwo wybaczą, że ich na chwilę opuszczę? - Nie czekając na
odpowiedź, ruszył w stronę drzwi i po chwili już go nie było.
- Do diabła, co ty tu robisz? - wyszeptał, kiedy się znalazł
obok barmanki.
- A jak myślisz? - Ściszyła głos. - Mam owulację. Teraz. W
tej chwili. Musisz się ze mną kochać.
- Teraz? - powtórzył.
- Mój czujnik wskazuje, że owulacja już się zaczęła. Potrwa
dwadzieścia cztery godziny. Może najlepszy moment jest wła-
śnie w tej chwili - dodała szybko.
- Mówiłaś przecież, że rozpocznie się najwcześniej w
czwartek. A nawet w piątek lub sobotę. Mam teraz bardzo waż-
ne zebranie. Czy nie możemy odłożyć wszystkiego do soboty?
- Tak się czasami zdarza - wyjaśniała Sylvie. - Cykl ulega
zmianom.
- Ale...
- Żadne ale. Musimy się kochać.
- Teraz? - zapytał ponownie.
- Teraz - oświadczyła.
R
S
62
- Tutaj?
Sylvie wzniosła oczy ku niebu.
- Jasne, że nie tutaj. - Rozejrzała się nerwowo po holu, żeby
się przekonać, czy nikt nie słyszy ich rozmowy. A zaraz potem,
z niepewnym uśmiechem, oznajmiła: - Wynajęłam dla nas po-
kój w „Czterech Porach Roku".
- Mówisz serio?
- Oczywiście. To ładny hotel. I romantyczny. A na dodatek
niedaleko stąd. Pomyślałam sobie, że potrzebna nam będzie mi-
ła atmosfera...
- Sylvie, ja...
- Pospiesz się. Musimy zrobić to teraz. Mamy niewiele cza-
su.
Zupełnie ogłupiały Chase popatrzył na swą rozmówczynię.
Wszystko, co się działo, zakrawało na farsę.
- Nie mogę teraz wyjść z biura - oświadczył. – Mam wła-
śnie bardzo ważne spotkanie.
Kropelka wody spadła z mokrego kosmyka włosów Sylvie,
opadającego jej na czoło, i pociekła po twarzy. Wyglądała jak
łza.
- Ale co będzie z naszym spotkaniem? - spytała słabym
głosem. - Też jest bardzo ważne.
- Wiem, ale...
- Obiecałeś. Zawarliśmy formalną umowę - przypomniała
z wyrzutem w głosie. Usiłowała trzymać fason. W mokrym
płaszczu, z włosami ociekającymi wodą wyglądała jednak jak
siedem nieszczęść, tak że Chase miał ochotę przytulić ją do sie-
bie i pocałować. Wsunęła rękę do kieszeni i wyciągnęła umo-
wę.
- Widzisz? Tu są nasze podpisy. To dokument, który ma
moc prawną. Wiąże obie strony.
Co za kretyńska historia. Idiotyczny kontrakt, z niechęcią
R
S
63
pomyślał Chase. Zupełnie nie mógł pojąć, dlaczego dał się omo-
tać tej dziewczynie i podpisał świstek papieru. Prawnik Chase'a,
będący równocześnie jego przyjacielem, kiedy przeczytał
kartki przyniesione od Sylvie, wpadł w złość. Przez prawie
godzinę udowadniał Chase'owi bezsensowność treści poszcze-
gólnych paragrafów i zwracał uwagę na nieprzyjemne skutki
umowy. Nie pomogło. Chase, oczywiście, świetnie rozumiał
wszystkie obiekcje przyjaciela, lecz mimo to polecił mu sporzą-
dzić umowę. A potem, jak ostami dureń, podpisał ją u dołu i
wysłał przez gońca do Sylvie. Westchnął głęboko.
- Zgoda. Za dwie godziny spotkamy się w „Czterech
Porach Roku".
Nie była zachwycona takim rozwiązaniem.
- Ale... - zaczęła protestować.
- Sylvie, uwierz mi, te dwie godziny nie zrobią żadnej róż-
nicy. - Ścisnął dłonie dziewczyny serdecznym gestem. Zaraz
potem jednak natychmiast je puścił, gdyż uświadomił sobie, że
przez cały czas jest obiektem zainteresowania wielu osób,
przyglądających się im przez oszkloną ścianę.
- Może masz rację.
- Przemyśl, proszę, jeszcze raz całą sprawę.
- Nie potrzebuję! Już wszystko przemyślałam dokładnie i
zdania nie zmienię. Coś mówi mi jednak, że ty masz na to
ochotę.
- Nie - skłamał. - Chcę wywiązać się z... naszej umowy.
Lecz... - Spojrzał w stronę sali konferencyjnej, gdzie być może
już przegrał sprawę i stracił najlepszego w swym życiu poten-
cjalnego klienta. - Mam teraz naprawdę ważne spotkanie.
Sylvie omiotła wzrokiem przeszkloną ścianę. Jej spo-
R
S
64
jrzenie zatrzymało się na eleganckiej sylwetce Gwendolyn
Montgomery. Chase'owi wydało się, że zauważywszy wy-
tworną brunetkę, barmanka posmutniała jeszcze bardziej.
- I nawet nietrudno zgadnąć, dlaczego - mruknęła pod no-
sem.
- A więc do zobaczenia za dwie godziny. - Chase podniósł
do góry dwa rozczapierzone palce. - Za dwie.
Sylvie złożyła umowę i schowała, a potem odgarnęła z
twarzy mokre włosy.
- Dobrze. - Ponownie sięgnęła do kieszeni i konspiracyjnie
wcisnęła Chase'owi do ręki niewielki przedmiot.
- To klucz do naszego pokoju - szepnęła. - Będę na ciebie
czekała za dwie godziny.
Zacisnął palce na plastykowej tabliczce przy kluczu i na-
gle poczuł się dziwnie. Jak konspirator. Niczym tajny agent z
taniej powieści sensacyjno-szpiegowskiej.
- Dziękuję, Mato Hari - powiedział szeptem. - Czy powi-
nienem znać jeszcze jakiś szyfr? Sygnał lub sposób pukania do
drzwi?
- Nie - odparła Sylvie z nieśmiałym uśmiechem. -Proszę,
nie każ mi czekać.
Odwróciła się szybko i po chwili już jej nie było.
Chase popatrzył na odchodzącą wzrokiem będącym mie-
szaniną zdumienia i pożądania. Nie mógł pojąć, co dzieje się z
nim od dwu tygodni. Zachowywał się dziwacznie. Gdzie się
podział opanowany, rzeczowy i sprawny wysokiej rangi biz-
nesmen, myślący tylko i wyłącznie o interesach?
Najbardziej zdumiewające było jednak to, że cała ta historia
z Sylvie, w którą tak nieopatrznie się wplątał, w gruncie rze-
czy niezwykle go bawiła.
Kiedy ponownie znalazł się w sali konferencyjnej, ze brani
R
S
65
przyglądali się z zaciekawieniem jego rozjaśnionej twarzy.
- Przepraszam - powiedział z uśmiechem, którego nie zdołał
w porę opanować. Usiadł na najbliższym wolnym krześle, otwo-
rzył podsuniętą mu teczkę z przygotowanymi materiałami i przy-
stąpił do omawiania wstępnej koncepcji architektonicznej pod-
miejskiego handlowego centrum mody.
Była całkiem szalona. Miała po prostu fioła. To prawda, że
robiła już w życiu rozmaite idiotyczne rzeczy. Ale poprosić
mężczyznę, którego prawie nie znała, żeby z nią się przespał i
spłodził dziecko? To był szczyt wszystkiego! Zamiast zająć się
wyperswadowaniem sobie niesamowitego pomysłu, Sylvie my-
ślała jedynie o czekającym ją spotkaniu z Chase'em Buchana-
nem. Nie tylko dlatego, że miał zostać ojcem jej dziecka.
Aż do chwili pojawienia się Simona nie zamierzała w
swym życiu wprowadzać żadnych zmian. Lubiła dzieci, ale bez
przesady. Znacznie bardziej ceniła swobodę i niezależność.
Dopiero orzeczenie doktor Madison sprawiło, że zaczęła się
zastanawiać nad swoją dalszą egzystencją. Znalazła się w sytu-
acji, w której albo szybko zdecyduje się na urodzenie dziecka,
albo skaże na bezdzietność. Musiała więc wybierać.
Teraz albo nigdy.
Po raz pierwszy w życiu Sylvie poważnie zastanawiała się
nad przyszłością. Jej rodzice już nie żyli. Siostra była mężatką i
założyła własną rodzinę. Starszy brat, Carver, pracoholik, z ra-
cji swego zawodu podróżował bez przerwy i nie sposób było się
z nim nawet skontaktować. Co więc będzie się działo, kiedy
skończy pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat? Zostanie sama jak
palec?
R
S
66
Po raz pierwszy własna dotychczasowa egzystencja przesta-
ła mieć urok. Niezależność miała swoją cenę. I to bardzo dużą.
Płaciło się za nią samotnością. Sylvie zdała sobie wreszcie z
tego sprawę.
Wiedziała jedno: że nie chce przez całe życie być sama.
Powzięła decyzję. Postanowiła zostać matką. Miała na to nie-
wiele czasu, musiała więc zainicjować działania w tym kierun-
ku i narzucić im duże tempo.
Nie mogła czekać spokojnie, aż zakocha się w jakimś face-
cie.
Sylvie wiedziała doskonale, że mężczyźni są jak dzieci. Pod
jednym względem jednak się od nich różnili. Dzieci, póki sieje
kocha, szanuje i otacza opieką, pozostają wierne. Mężczyźni
natomiast puszczą cię kantem w pierwszej sekundzie, kiedy
tylko ktoś bardziej interesujący znajdzie się w ich polu widze-
nia.
Dziecko, zgoda. Ale mężczyzna? Nigdy, uznała Sylvie.
To rozumowanie podtrzymało ją na duchu. Wiedziała, że
postępuje słusznie. Gdyby nie namówiła Chase'a i straciła dzi-
siejszą okazję, następna mogłaby się nie nadarzyć.
Rozmyślania Sylvie przerwało pukanie do drzwi hote-
lowego pokoju. Odetchnęła głęboko i policzyła do dziesięciu.
Rozejrzała się wokół siebie, żeby sprawdzić, czy wszystko wy-
gląda tak, jak to sobie umyśliła.
Z ustawionego na stoliku wazonu z ogromnym bukietem
egzotycznych kwiatów rozchodził się lekko odurzający zapach.
Z radia płynęła cicha, romantyczna muzyka. Przed chwilą służ-
ba hotelowa dostarczyła napoje chłodzące, które Sylvie zamó-
wiła do pokoju. W srebrnym kubełku chłodził się dobry szam-
pan, a na tacy leżały owoce, sery i bułeczki.
Sylvie odrzuciła narzutę na ogromnym łożu, żeby uprzytom-
R
S
67
nić sobie i Chase'owi, po co się tu znaleźli. Wygładziła prawie
niewidoczne zmarszczki na idealnie białej poszewce poduszki.
Gotowe, uznała. Jest tu wszystko, czego wymaga idealne,
romantyczne rendez-vous.
Wszystko, oprócz jednego.
Jeszcze raz Sylvie westchnęła głęboko, podeszła do drzwi i
zdecydowanym ruchem nacisnęła klamkę.
R
S
68
ROZDZIAŁ PIĄTY
Stał przed nią Chase. Elegancki jak zawsze, w ciemnym
garniturze, częściowo zakrytym cienkim płaszczem. W jed-
nym ręku trzymał mokry parasol, a w drugim długą, żółtą różę.
Sylvie uśmiechnęła sie blado, usiłując opanować drżenie ca-
łego ciała. Trzęsła się do stóp do głów.
- Cześć - przywitała gościa.
- Cześć.
- Cieszę się, że udało ci się przyjść.
- Za żadne skarby nie zaprzepaściłbym takiej okazji. Przez
jakiś czas stali bez ruchu, przyglądając się sobie.
Wreszcie Chase wysunął rękę z różą.
- Czerwona byłaby chyba bardziej odpowiednia na tę
okazję - oznajmił, kiedy Sylvie zacisnęła palce na łodydze
szlachetnego kwiatu. - Nie wiem dlaczego, ale uznałem,
że żółta bardziej ci się spodoba.
Podniosła różę do twarzy i wciągnęła głęboko w nozdrza
intensywny zapach.
- Śliczna - powiedziała cicho. - Dziękuję. Żółte róże
lubię najbardziej.
Chase popatrzył na Sylvie.
- Mogę... mogę wejść do środka?
- Och, oczywiście - odparła szybko. Dopiero teraz zdała so-
bie sprawę z tego, że blokowała gościowi drogę. Przepuściła go
obok siebie.
R
S
69
Gdy tylko znalazł się w pokoju, zamknęła za nim drzwi.
Zdjął płaszcz i powiesił go w hotelowej szafie. Była prawie pu-
sta. Znajdowało się w niej tylko wierzchnie okrycie Sylvie.
Oboje zauważyli, że wygląda to dziwacznie.
Sylvie zastanawiała się, co robić dalej. Nigdy jeszcze nie
występowała w roli uwodzicielki. Co począć? Jak się zacho-
wać?
- Masz ochotę na szampana? - spytała po chwili.
Zobaczyła, że Chase odetchnął z ulgą. Czyżby sądził, że każe
mu zdjąć natychmiast ubranie i wskakiwać do łóżka?
- Tak. Z przyjemnością. - Ruszył w kierunku stołu. - Po-
zwól, że ja tym się zajmę.
Szybko odwinął srebrną folię i zdjął druciany kołpaczek.
Potem lekko przechylił butelkę i wysunął korek. Na lniany
ręcznik polała się cienka strużka złocistego napoju. Sylvie po-
myślała, że Chase musiał w swym życiu otwierać wiele butelek
szampana. Oceniała go oczyma barmanki. Ile razy fetował
szampanem identyczną sytuację?
To nieistotne, uznała. Miał wiele kobiet i będzie miał na-
stępne. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Sama też nie była
dziewicą, a ponadto nie zamierzała kontynuować stosunków z
Chase'em. Nie wiadomo jednak dlaczego, myśl o tym, że pijał
szampana w towarzystwie innych kobiet, wyraźnie pogorszyła
jej samopoczucie.
Ze srebrnej misy stojącej na tacy Chase wyjął dwie tru-
skawki i wpuścił na dno kryształowych kieliszków o długich,
smukłych nóżkach, które dopiero potem napełnił szampanem.
Odstawił butelkę do kubełka z lodem, wziął oba kieliszki i
podszedł do Sylvie stojącej w pobliżu łóżka.
- Wiesz, co dobre - pochwalił.
R
S
70
Zanim wzięła do ręki kieliszek, wzruszyła lekko ramionami.
- Nic dziwnego. Jestem przecież barmanką.
Pili w milczeniu wybornego szampana marki Dom Pe-
rignon, spoglądając na siebie.
Jeszcze nigdy Sylvie nie była tak roztrzęsiona w obecności
mężczyzny. Może dlatego, że dotychczas żadnego nie trakto-
wała poważnie. W towarzystwie Chase'a stała się nie tylko
nerwowa, lecz także bardzo podekscytowana.
- Sympatyczna muzyka. - Chase przerwał krępujące mil-
czenie. Wsłuchiwał się przez chwilę w zawodzenie saksofonu.
- To Coltrane. Jesteś wielbicielką jazzu? - zapytał.
- Nie. Chyba nie, to znaczy niewiele o nim wiem. W re-
stauracji bez przerwy grają jazz, ale nigdy mu się nie przysłu-
chiwałam.
- Jaką muzykę lubisz najbardziej?
- Och, różnych zespołów - odparła wymijająco.
- To znaczy?
- W czasach twej młodości nazywano ją „nową falą".
Chase zmarszczył brwi.
- Nadal uważam się za młodego. Do domu starców jeszcze
się nie nadaję.
Sylvie roześmiała się lekko.
- Tylko żartowałam. Mam nadzieję, że nasze dziecko po
mnie, a nie po tobie odziedziczy poczucie humoru.
Na samo wspomnienie celu spotkania oboje natychmiast
spoważnieli.
- Nasze dziecko? - podejrzanie spokojnym tonem spytał
Chase.
Czy rzeczywiście tak się przejęzyczyłam? zastanawiała się
Sylvie.
R
S
71
- Miałam na myśli moje dziecko - sprostowała szybko. -
Mam nadzieję, że to dziecko będzie miało moje poczucie humo-
ru.
Skinął głową i wypił ponownie łyk szampana. O czymś in-
tensywnie myślał. Wreszcie podniósł wzrok.
- Sylvie, to twoje przedstawienie, nie moje. Co robimy te-
raz?
Dobre pytanie, oceniła w myśli.
- Hm... Nie wiem. Moglibyśmy się... To znaczy... Może
mógłbyś...? Gdybyś zechciał... - jąkała się okropnie.
- Co?
Rozchyliła lekko wargi.
- ...mnie pocałować - szepnęła.
Bez chwili wahania Chase odstawił kieliszek na stolik przy
łóżku. Z zesztywniałych palców Sylvie wyjął żółtą różę i kieli-
szek, a potem wziął ją w ramiona. Zanim zorientowała się, co
się dzieje, usta Chase'a znalazły się na jej wargach.
Powieki Sylvie lekko zadrżały, a palce wpiły się w kołnierz
marynarki. Całym ciałem przywarła do obejmującego ją męż-
czyzny.
Całował lekko i bardzo delikatnie. Jakby zadawał jej jakieś
pytanie.
Jeszcze nigdy nikt tak jej nie pieścił. Było to wspaniałe od-
czucie.
Nie miała pojęcia, jak długo znajdowała się w objęciach Ch-
ase'a, wymieniając pocałunki ulotne jak mgiełka. Ręce Sylvie
wyruszyły w podróż. Przesunęła palce z kołnierza marynarki na
szyję i twarz Chase'a, a potem na włosy. Czuła jego zapach.
Korzenny i słodkawy. Jedyny w swoim rodzaju. Fascynujący.
Pocałunki Chase'a stały się mocniejsze i bardziej zaborcze.
R
S
72
Jego dłonie zaczęły błądzić po ciele Sylvie. Zatrzymały się w
okolicy talii, tak jakby nie ośmieliły się przesunąć niżej.
- Boisz się? - spytała.
- Tak.
- Ja też - przyznała z uśmiechem.
- Wobec tego przerwijmy tę grę. A może w ogóle się roz-
myśliłaś?
- Nie. Tylko że... - Sylvie nie potrafiła znaleźć właściwych
słów, żeby wyrazić swe odczucia. - Chase, czuję się świetnie.
Twoje pieszczoty są miłe. To dobry znak.
- Znak? - Pocałował ją w czoło. - Jaki znak? Zamknęła
oczy.
- Znak, że nam się dziś uda. Że zrobimy dziecko. Odsunął
głowę i popatrzył uważnie na Sylvie. Zaraz
potem jednak uśmiechnął się lekko. Odetchnęła z ulgą.
Wiedziała, że wszystko pójdzie dobrze.
- Jesteś pewna? - zapytał spokojnie, przyciągając ją do sie-
bie. - Jesteś absolutnie pewna, że tego chcesz?
- Tak - odparła. - Chcę zrobić to z tobą.
Chętnie spytałby Sylvie, dlaczego jej na tym zależy, ale nie
miał śmiałości. Czy tylko dlatego, żeby mieć dziecko? A może
choć trochę go lubiła i chciała się z nim kochać dla niego sa-
mego?
Nie odważył się zadać tego pytania. I pewnie nie chciał
usłyszeć odpowiedzi. Zamiast tego znów pocałował Sylvie.
Sprawiało mu to ogromną przyjemność. Od dawna nie miał żad-
nej kobiety. A ponadto dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego,
jak bardzo przez dwa lata zdążył polubić tę fascynującą bar-
mankę.
Zaczął rozpinać guziki przy jej bluzce. Nie spuszczali z
siebie wzroku ani na chwilę. Potem Sylvie rozpięła mu koszu-
R
S
73
lę. Pod jedwabną bluzką Chase dostrzegł rąbek czarnej koron-
ki.
Na ten widok ruchy jego rąk stały się szybsze i nieco ner-
wowe. Rozchylił rozpiętą bluzkę. Nagle poczuł po-
wstrzymującą go dłoń.
- Poczekaj - poprosiła Sylvie. Miała wypieki na twarzy, a
oczy jej lśniły jak gwiazdy. - Pozwól teraz, że zrobię to samo.
Wyciągnęła mu koszulę ze spodni i przycisnęła dłonie do
torsu. Od szyi aż po brzuch był pokryty czarnym, gęstym owło-
sieniem.
Stał obnażony po pas. Sylvie natomiast miała na sobie jesz-
cze coś. Coś bardzo intrygującego i fascynującego.
Rozpięła swoje spodnie i szybko je zsunęła. Potem pozbyła
się bluzki. Rzuciła ją bezceremonialnie w stronę stojącego w
pobliżu krzesła, nie sprawdzając nawet, czy bluzka nie upadła
na podłogę. Chase przełknął ślinę. Otworzył przymrużone oczy
i spojrzał na Sylvie.
Miał przed sobą pannę Venner - kobietę, którą do tej pory
widywał tylko ubraną w zbyt duży, bezkształtny strój barmanki.
Miała teraz na sobie tylko czarne pantofelki na bardzo wyso-
kich obcasach, czarne pończochy, cieniutki czarny paseczek i
jeszcze odrobinę koronki. Nigdy by nie uwierzył, że pod służ-
bowym uniformem może się kryć coś aż tak podniecającego.
Sylvie Venner była bardzo zgrabna. Wyglądała prześlicznie.
- Ach... -jęknął. Nie potrafił oderwać wzroku od ponętnej
kobiecej sylwetki. - Ach... - Nic więcej nie zdołał z siebie
wydusić.
- Nie podobam ci się? - spytała z rozczarowaniem w głosie. -
A ja sądziłam, że mężczyźni lubią, gdy kobiety mają na sobie
takie rzeczy, kiedy idą na... rozbierane randki.
R
S
74
- Ach...
- Sądziłam, że w ten sposób wprowadzę cię w odpo-
wiedni... nastrój.
Pragnął powiedzieć jej, że w odpowiednim nastroju był od
pierwszej chwili, w której złożyła mu swą niecodzienną propo-
zycję. A nawet wcześniej. Był teraz prawie pewny, że chciał
kochać się z Sylvie Venner od chwili, w której po raz pierwszy
zjawił się w restauracji i ujrzał ją stojącą za barem.
- Sylvie, ja... - Miał zachrypnięty głos. - Nie musisz mar-
twić się o mój nastrój. Jesteś... Uwierz mi, nie o to chodzi.
Uśmiechnęła się znowu. Poczuł nieprzepartą ochotę wziąć
tę słodką dziewczynę w ramiona i nigdy jej nie z nich nie wy-
puścić. Zbliżył się i pocałował ją.
Poczuł, jak Sylvie sięga do paska u jego spodni, rozpina
klamrę i suwak. Całował ją coraz mocniej. Odwzajemniła się
równie namiętną pieszczotą.
I wówczas Chase w ogóle zapomniał, po co przyszedł do
hotelowego pokoju. Zapragnął mieć Sylvie Venner. Teraz. I z
pewnością nie na jedno popołudnie.
Skórę miała ciepłą i gładką. Wsunął palce pod czarną je-
dwabną tasiemkę i rozpiął biustonosz. Wargami podążył ścież-
ką między piersiami.
Sylvie jęczała z rozkoszy, kiedy ją tak pieścił. Wczepiła się
palcami we włosy Chase'a, gdy zaczął ssać jej sutki.
Jeszcze nigdy nie był aż tak podniecony. Było to zdu-
miewające odczucie.
Sylvie także traciła panowanie nad sobą. Pieścił ją teraz całą,
odkrywając czułe miejsca, z których istnienia nigdy nie zdawa-
ła sobie sprawy. Wreszcie zsunął z niej resztki
R
S
75
koronki i sięgnął do najbardziej intymnych zakątków ko-
biecego ciała.
- Och, Chase -jęczała. - To czyste szaleństwo! Co ty wy-
prawiasz ze mną?
Usłyszała śmiech pełen zadowolenia. Odwrócił głowę w jej
stronę, tak, żeby mogła ujrzeć jego twarz.
- To dopiero początek - oznajmił. - Mała rozgrzewka -
dodał z diabolicznym uśmiechem.
Dotknął jeszcze raz czułego punktu i jęknęła ponownie.
Sylwie też już zdołała zapomnieć o celu intymnego spotkania z
Chase'em. On nazywa to rozgrzewką? powtórzyła w myśli.
Och!
Chase ściągnął z siebie i Sylvie resztę ubrania. Leżeli teraz
zupełnie nadzy. Położył się tuż przy niej i osunął głowę w dół.
Pieszczotą, która teraz nastąpiła, dał Sylvie tak wspaniały pre-
zent, jakiego nigdy przedtem od nikogo nie otrzymała. Jęczała
głośno, usiłując stłumić krzyk uniesienia.
Położył się na niej. Przycisnął rozgrzane wargi do gorących
ust Sylwie.
- Chase - szepnęła. - Pragnę cię. Weź mnie. Teraz.
- Teraz? - powtórzył z uśmiechem na twarzy, parafrazując
pytanie, które zadał jej rano w swym biurze.
- Tak. Teraz - nalegała.
Na potwierdzenie swych słów z całej siły przyciągnęła Cha-
se'a do siebie.
- Od dawna nie... nie byłem z kobietą - szepnął zduszonym
głosem. - Nie wiem, jak długo jeszcze potrafię się powstrzy-
mać.
Sylvie niecierpliwie pokręciła głową. Pragnęła tak wiele po-
wiedzieć Chase'owi, lecz nie miała na to siły. Wreszcie zdecy-
dowała się wypowiedzieć zaledwie trzy słowa.
R
S
76
- Kochaj mnie, Chase - szepnęła. I chwilę potem jeszcze
dodała: - Bardzo tego pragnę.
Zacisnął powieki i zaczął powoli w nią wchodzić, po-
zwalając, by go prowadziła. Nie czekał ani sekundy. Ogarnęło
go najwyższe uniesienie. Kiedy osiągnął szczyt rozkoszy, wy-
krzyknął jej imię, a zaraz potem opadł na nią ciężko.
Leżał jak kłoda i dopiero po jakimś czasie uprzytomnił so-
bie, że Sylvie zdołała wysunąć się spod niego i teraz przykrywa
go swoim ciałem. Objął ją mocno i przygarnął do siebie.
- Dobrze się czujesz? - zapytał.
- Tak - szepnęła. - Jest mi cudownie. A tobie?
- Też.
Chase mógłby przysiąc, że ich serca biją w identycznym
rytmie. Pocałował lekko Sylvie i poczuł, że ponownie jej pra-
gnie. Jeszcze bardziej niż poprzednio. Musi ją mieć.
- Och, Sylvie - szepnął.
- Co takiego?
- Czy to prawda, że środy masz wolne?
- Tak.
- Czy dziś musisz opiekować się siostrzeńcem?
- Nie. Rano zadzwoniłam do Livy i powiedziałam, że będę
zajęta. Wzięła Simona do szpitalnego żłobka.
- Aha.
- Czemu pytasz?
- Chciałem się upewnić, czy nie jesteś zajęta.
- Nie jestem.
- Bo to wstyd tracić tak piękny pokój, jak ten. Mamy jesz-
cze szampana i smaczne jedzonko.
- Aha.
R
S
77
- Nie mam żadnej pilnej pracy. Reszta może poczekać. Nie
muszę dziś wracać do biura.
- Tak?
- Możemy spędzić tu mile czas aż do wieczora.
Sylvie uśmiechnęła się. Wiedziała świetnie, co Chase
ma na myśli. Usiadła na łóżku i owinęła się prześcieradłem
jak sari. Mogła powiedzieć, że ze względu na poczęcie dziecka
nie muszą kochać się jeszcze raz. W tak krótkim odstępie czasu
z medycznego punktu widzenia nie było to uzasadnione. Przed
powtórką mężczyzna powinien odczekać czterdzieści osiem
godzin.
Sylvie czytała wiele na ten temat. Potrafiłaby przytoczyć le-
karskie statystyki i wyniki badań naukowych na poparcie tezy,
że kochanie się teraz po raz drugi nie miałoby sensu.
I wtedy przypomniała sobie nagle niedawne doznania. Prze-
szedł ją dreszcz. Dzięki Chase'owi przeżyła fantastyczne chwi-
le. Szczyt uniesienia. Taki, jakiego nie doznała nigdy przed-
tem.
Nie przyznała się Chase'owi do tych myśli. Usłyszała tylko
własny, beznamiętny głos:
- Och, jasne, że możemy zostać. Powtórka z pewnością
nie zaszkodzi.
R
S
78
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Następnego wieczoru, stojąc za barem restauracji Cosmy,
Sylvie nerwowo spoglądała na zegarek. Dochodziła siódma.
Chase zjawiał się zazwyczaj na kolację mniej więcej o tej porze
lub trochę później. Jeszcze nigdy w takim napięciu nie czekała
na jego przyjście.
Z wypiekami na twarzy wróciła myślami do poprzedniego
popołudnia, które spędzili na robieniu sobie nawzajem różnych
przyjemności. Co strzeliło jej do głowy, żeby powiedzieć Chas-
e'owi, iż po wczorajszym spotkaniu powinni wrócić do daw-
nych zwyczajów? Jak mogła sądzić choć przez chwilę, że po
takim przeżyciu nic się między nimi nie zmieni?
Wszedł do baru. Sylvie nie miała pojęcia, co powiedzieć i
jak się zachować. Nie tyle z powodu wstydu i zażenowania, ile
ze zdumienia. Nadal nie mogła pojąć, co się stało, gdy znaleźli
się w łóżku. Za trzecim razem, kiedy doprowadził ją do szaleń-
stwa, wykrzyknęła nawet, że go kocha. Przypomniała sobie tak-
że pożegnalne pocałunki Chase'a, pełne ukrytych obietnic.
Odwróciła się plecami do lady i rzuciła okiem na rząd bute-
lek równo ustawionych na szklanych półkach. Och, gdyby mo-
gła teraz wypić kieliszek czegoś mocnego, od razu poczułaby
się lepiej. Ale było to wykluczone. Miała podstawy, aby przy-
puszczać, że już tli się w niej iskierka
R
S
79
nowego życia. Próbowała skupić myśli na dziecku. Przecież
wczorajszego popołudnia tylko o nie chodziło.
Kiedy jednak w lustrze za butelkami ujrzała odbicie pod-
chodzącego do baru Chase'a, zapomniała o wszystkim. Ogarnęła
ją fala erotycznego podniecenia. Żeby się uspokoić, musiała
policzyć do dziesięciu.
Usiadł przy barze. Sylvie wiedziała, że wcześniej czy póź-
niej będzie musiała stawić mu czoło. Stanąć twarzą do Chase'a i
wymyślić na poczekaniu coś dowcipnego, żeby rozluźnić na-
piętą atmosferę. Nie mogła jednak się ruszyć. Jej nogi wrosły
w ziemię.
- Cześć, Sylvie - powiedział, przerywając krępujące mil-
czenie.
Zmusiła się, żeby spojrzeć na gościa. Z największym trudem
udało się jej zachować obojętną minę.
- Cześć - przywitała Chase'a. Sięgnęła odruchowo po whi-
sky, którą zwykle pijał.
- Nie - zaprotestował. - Dziś mam ochotę na coś zupełnie
innego.
Bała się o cokolwiek zapytać. W milczeniu uniosła tylko
brwi.
- Proszę o szampana - powiedział z uśmiechem. - Muszę
coś uczcić. Przynieś butelkę, twoim zdaniem, najlepszego.
Chciała przypomnieć Chase'owi, że on już wie, jaki szam-
pan, jej zdaniem, jest najlepszy, ale ugryzła się w język. Skinęła
głową, podeszła do chłodziarki i wyciągnęła Dom Perignon.
Tego samego szampana, który pili poprzedniego dnia. Wiedzia-
ła, że zachowuje się idiotycznie, gdyż powinna za wszelką cenę
unikać nawiązywania do wczorajszego wydarzenia. Ale na
myśl, że miałaby o nim zapomnieć, coś się w niej buntowało.
R
S
80
Z uśmiechniętej twarzy Chase'a wywnioskowała, że na-
tychmiast rozpoznał etykietę na butelce. Nie spuszczał oka z
Sylvie, kiedy sprawnie ją otwierała. Nalała do kieliszka złoci-
stego płynu i przesunęła lampkę w stronę gościa.
- Napijesz się ze mną? - zapytał.
- Nie mogę. Szef patrzy na to niechętnym okiem.
- A ponadto być może jesteś już w ciąży - dodał cicho. Na
policzkach Sylvie wykwitły rumieńce.
- Jeszcze za wcześnie, żeby wiedzieć. Muszę poczekać dwa
tygodnie.
- Ale już teraz jesteś pewna, żę to się stało - nie zadał pyta-
nia, lecz stwierdził.
- Tak. Tak właśnie myślę. - Kiwnęła głową.
Chase uśmiechnął się i podniósł kieliszek.
- Co... co dzisiaj świętujesz? - spytała, starając się, aby jej
głos brzmiał naturalnie. Miała przy tym nadzieję, że zna już od-
powiedź. Będzie dotyczyła także jej.
Odstawił kieliszek na ładę i rozpromienił się ponownie.
- Załatwiłem dziś wielką sprawę. Zawarłem wieloletnie
porozumienie z nowym, potężnym klientem.
W okolicy serca Sylvie poczuła nagle chłód.
- Tak?
- Tak. Dzięki niej mam zapewniony kontrakt dla mojej fir-
my na najbliższe pięć lat, a może nawet na dłużej.
- To świetnie - stwierdziła bez przekonania. Z trudem zdo-
była się na uśmiech. - Przyjmij moje gratulacje.
- Dziękuję.
- Powiedziałeś: „dzięki niej". Czy chodzi o kobietę, z któ-
rą miałeś wczoraj bardzo ważne spotkanie?
- Tak. To Gwendolyn Montgomery. Znana postać w świe-
cie biznesu. Musiałaś o niej słyszeć.
Sylvie nigdy nie słyszała o Gwendolyn Montgomery,
R
S
81
ale zapamiętała drobną brunetkę o zimnych, szarych oczach,
która zza stołu patrzyła na Chase'a jak na swoją własność. Ta
kobieta jest niewątpliwie tą bardzo ważną klientką, pomyślała z
sarkazmem.
- Nie, przykro mi - odparła. Poczuła ukłucie zazdrości o
Chase'a. - Ale cieszę się, że pani Montgomery ci pomoże. - Się-
gnęła do kieszeni po bloczek zamówień i zapytała: - Na co masz
dziś ochotę? Cosmo poleca przepiórki. Sama jadłam medaliony
wieprzowe w winie i zapewniam cię, że były świetne. W karcie
mamy jeszcze filet z miecznika...
- Sylvie...
Chase wymówił jej imię tak, jak robił to wczoraj w ho-
telowym pokoju. Cicho, łagodnie i z erotycznym podtekstem.
- Słucham? - spytała, nie podnosząc oczu.
- Chcę pomówić z tobą nie o kolacji.
- A o czym?
- O nas.
Podniosła wzrok. Patrzyła teraz w przestrzeń ponad głową
Chase'a.
- O nas? Dlaczego? Zaczynał się niecierpliwić.
- Sądziłem, że po wczorajszym popołudniu... - zaczął.
- O co ci chodzi? - spytała szorstko.
- Sylvie, popatrz na mnie.
Zrobiła to z niechęcią. Ich spojrzenia się spotkały. Jest taki
przystojny, pomyślała, dziwiąc się jednocześnie, że wcześniej
tego nie zauważyła.
Od dawna bardzo się lubili. To był niezaprzeczalny fakt.
Chase radził się jej nie tylko w sprawach firmy, lecz także w
takich drobiazgach, jak, na przykład, czy jakiejś kobiecie lepiej
kupić kwiaty, czy czekoladki. A teraz? Co z nimi będzie?
R
S
82
Czyżby jedno popołudnie miało popsuć długotrwałe, bardzo
przyjacielskie stosunki?
- Musimy porozmawiać o tym, co stało się wczoraj.
- Dlaczego? - mruknęła niechętnie.
- Bo to ważna sprawa.
- Jasne, że ważna. Wypełniłeś warunki umowy.
- Do licha, dziewczyno! Robiłem znacznie więcej. A jeśli
mnie pamięć nie myli, ty też czyniłaś to samo.
Zaczerwieniła się aż po korzonki włosów.
- Chase, wczoraj oddałeś mi wielką przysługę.
- Przysługę?
- Tak. Nie wiem, jak ci dziękować za okazaną wspa-
niałomyślność.
- Wspaniałomyślność? - powtórzył zdumiony.
- Ogromnie mi pomogłeś. Oboje uzgodniliśmy jednak, że
będziemy zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Chase,
bardzo cię proszę, nie przypisuj wczorajszemu wydarzeniu żad-
nej szczególnej wagi. Pozostańmy nadal przyjaciółmi.
- Chcesz tylko tego? Naprawdę?
- Tak - skłamała.
- A co będzie, jeśli okaże się, że wczoraj nie wszystko po-
szło po twojej myśli?
- O czym ty mówisz?
- Powiedzmy, że nie zaszłaś w ciążę. Co wtedy?
- Spróbujemy za miesiąc. Tak postanowiliśmy i zapisaliśmy
w umowie.
- Nie, Sylvie. Próbuj, ale beze mnie.
- Przecież...
Chase ściszył głos.
- Godząc się na... na przespanie się z tobą po to, żebyś mia-
ła dziecko, musiałem chyba postradać zmysły. Wystąpi-
R
S
83
łem w roli ogiera rozpłodowego. To było chore. Ale wiesz, co
w tym wszystkim jest najbardziej zwariowanego?
- Nie.
- Po tym, gdy się zgodziłem, pomyślałem sobie, iż mamy
szansę... Nieważne. Zapomnij, co powiedziałem. Musiałem
być ostatnim durniem, jeśli miałem nadzieję...
Wyjął z kieszeni portfel, wyciągnął kilka dwudziestek, żeby
starczyło na szampana, którego prawie nie tknął, i rzucił je na
ladę.
Sylvie patrzyła, jak Chase Buchanan opuszcza bar. Nawet
się nie odwrócił. Wylała szampana do zlewu. Bardzo dobrze, że
poszedł, powiedziała do siebie. To, co wczoraj do niego czuła,
było tylko wynikiem doskonałego, w pełni satysfakcjonującego
zbliżenia seksualnego, które ich połączyło. Nie kochała przecież
tego człowieka. To fakt, że był sympatyczny. I miło z jego stro-
ny, że zechciał jej pomóc. Nie był jednak mężczyzną dla niej
odpowiednim. Taki jeszcze się nie narodził.
Dwa tygodnie później Sylvie zamknęła mocno oczy, kiedy
z szarego roztworu znajdującego się w probówce wyciągała
plastykowy pręcik. Obawiała się, że czubek pręcika nie zabarwi
się na niebiesko i pozostanie biały. Wzięła go w dwa palce,
podniosła do góry i ze strachem otworzyła zaciśnięte powieki.
Czubek pręcika zabarwił się na niebiesko. Otworzyła jesz-
cze szerzej oczy. Wzrok jej nie mylił. Widziała wyraźnie ko-
lor. Ciemnoniebieski.
Wzięła do ręki opis i przeczytała na głos:
- „Jeśli pręcik zmieni barwę na niebieską, wynik testu jest
R
S
84
pozytywny. Możesz uważać, że jesteś w ciąży. Skontaktuj się
szybko z lekarzem, żeby potwierdził diagnozę i zapewnił
dziecku właściwą opiekę prenatalną".
Hurra! A więc była w ciąży! Będzie miała dziecko! Sylvie
ogarnęła szalona radość. Czuła się szczęśliwa jak nigdy w ży-
ciu.
O wyniku testu musiała natychmiast powiedzieć Chase'owi.
Dlaczego najpierw jemu? Tego pojąć nie potrafiła. Od dwóch
tygodni nie pokazywał się w restauracji Cośmy. Gdyby teraz za-
czął przychodzić na kolacje, też by go nie widziała, gdyż w tym
tygodniu pracowała na dziennej zmianie.
Było jej brak Chase'a, otwarcie się do tego przed sobą przy-
znawała. Uznała jednak, że nie powinna się z nim kontaktować.
Przecież oznajmiła wyraźnie, że chce mieć dziecko wyłącznie
dla siebie, a dla Chase'a nie ma miejsca w jej życiu. Nie było
więc żadnego powodu, by biegła do biura zawiadamiać go o
tym, co się stało. Zresztą wiedziała, że nie będzie miał ochoty
jej wysłuchiwać. Ani tym bardziej oglądać.
Znów spojrzała na plastykowy pręcik. Nadal był niebieski.
Chase Buchanan wypełnił warunki umowy i dał jej dziecko.
Powinna być mu za to wdzięczna do końca życia. Warto byłoby
temu człowiekowi podziękować.
Uśmiechnęła się i zaczęła nucić pod nosem piosenkę, którą
niegdyś, jako małej dziewczynce, śpiewała jej matka. Uszczę-
śliwiona weszła pod prysznic.
Chase studiował uważnie rysunki techniczne rozłożone na
biurku i usiłował sobie przypomnieć, co na temat projektu miał
powiedzieć Gwen, czyli pani Gwendolyn Montgomery.
R
S
85
Upłynęły zaledwie dwa tygodnie pracy nad projektem pod-
miejskiego centrum handlowego, a już z inicjatywy tej kobiety
mówili sobie po imieniu.
Zamiast przyglądać się szczegółom leżącego na wierzchu
rysunku, Chase wpatrywał się w drobną dłoń, spoczywającą
obok. O idealnie gładkiej skórze, mimo zimy opalonej na złoty
kolor. Gwen albo niedawno wróciła z urlopu w tropikach, albo
regularnie uczęszczała do solarium. Ręce miała zadbane. Owal-
ne paznokcie, pomalowane lakierem w śliwkowym kolorze,
wyglądały jak wilgotne. Na wszystkich palcach tkwiły pier-
ścionki, prawdziwe dzieła sztuki, zdobione drogocennymi ka-
mieniami.
Chase przypomniał sobie nagle ręce Sylvie Venner, błądzące
po jego ciele i kreślące wzory, w niczym nie przypominające
linii na rysunkach technicznych, które przed nim leżały. Były
to ręce szorstkie i czerwone, co było widomym rezultatem pra-
cy fizycznej. Paznokcie miała krótkie, chyba obgryzione, a je-
dyną ozdobę dłoni stanowił szkolny sygnet. Dlaczego więc
przypomniały mu się te ręce i czemu nagle zapragnął mieć je
teraz przy sobie?
Odgonił natrętne myśli. Po co wspominać ładną barmankę i
wracać do wspólnie spędzonego popołudnia sprzed dwu tygo-
dni? Nie potrafił jednak przestać się zastanawiać, czy wysiłki
Sylvie dały oczekiwane wyniki. Zaszła w ciążę? Nosiła jego
dziecko?
Nie, nie jego dziecko, lecz jej, poprawił się szybko. Wy-
raźnie zastrzegła sobie wyłączność w stosunku do ewentual-
nego potomka. Nawet na piśmie. Czarno na białym.
- Do diabła z tym wszystkim - mruknął rozeźlony. Usłyszał
nagle głos Gwen, dochodzący jak z oddali:
- Chase?
R
S
86
- Co takiego?
- Pytałam, czy nie dałoby się umieścić wind w skrzydłach
wschodnim i zachodnim, zamiast w północnym i po-
łudniowym. Nie słuchasz tego, co mówię.
Westchnął głęboko. Usiłował ukryć zniecierpliwienie, które
nagle go ogarnęło.
- Przepraszam. Zamyśliłem się nad czymś. Zmiana,
którą proponujesz, wymagałaby znacznej modyfikacji kon-
strukcji całego centrum. Jeśli chcesz, później do tego jesz
cze wrócimy.
Gwen uśmiechnęła się promiennie.
- Świetnie. Może omówimy szczegóły podczas lunchu?
Chase nie miał żadnych planów na popołudnie.
Ale w towarzystwie Gwendolyn Montgomery nie chciał
spędzić ani chwili dłużej, niż było to konieczne. Ta kobieta ro-
biła mu awanse, które go nie bawiły. Sam nie wiedział, dla-
czego. Była przecież bardzo atrakcyjna fizycznie, inteligentna,
bystra, złośliwa i miała specyficzne poczucie humoru, a ponad-
to łączyło ich wiele wspólnych zainteresowań.
Westchnął raz jeszcze.
- Nie mogę. Mam inne plany. Przepraszam, Gwen. Już się
umówiłem - skłamał gładko.
- Trudno. - Wzruszyła lekko ramionami. - Może kiedy in-
dziej.
Chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz nagle na biurku Ch-
ase'a odezwał się telefon wewnętrzny. Podniósł słuchawkę.
- Tak?
Usłyszał cierpki głos Lucille:
- Przyszła pani Sylvie Venner. Znów nie zapowiedziana.
Chce zobaczyć się z panem.
R
S
87
Chase uśmiechnął się pod nosem. Jego sekretarka prze-
strzegała biurowych reguł i była oburzona, gdy ktoś je łamał.
Już miał powiedzieć Lucille, że za chwilę będzie wolny i
przyjmie gościa, gdy nagle drzwi do gabinetu otworzyły się
szeroko i stanęła w nich drobna postać. Chase ujrzał najpierw
parę zgrabnych nóżek w czerwonych rajstopach i czarnych bot-
kach. Wystawały spod czarnej aksamitnej spódniczki mini.
Reszta postaci była niewidoczna, bo skryta za ogromnym bukie-
tem kwiatów, nad którym falowała wiązka różnokolorowych
baloników.
- W porządku, Lucille - powiedział Chase uspokajająco do
słuchawki, żeby zapobiec interwencji sekretarki.
Baloniki poruszyły się, rozchyliły i odsłoniły promienną
twarz Sylvie, która na widok Gwen natychmiast się zasępiła.
- Przeszkadzam? - spytała.
Chase spojrzał na stojącą obok brunetkę i uśmiechnął się
niepewnie.
- Sylvie, to jest Gwendolyn Montgomery, moja klientka -
dokonał prezentacji. - A to, Gwen, jest Sylvie Venner.
Moja... moja barmanka.
Na twarzy brunetki ukazało się zaskoczenie.
- Miło mi poznać panią - odezwała się oficjalnym tonem i
zwróciła do Chase'a, spoglądając wymownie na rozłożone na
biurku rysunki: - Mamy do omówienia jeszczeparę spraw. Są
pilne.
Chase potwierdził jej słowa skinieniem głowy i zwrócił się
do gościa:
- Sylvie, jestem akurat w trakcie dyskusji nad projektem.
Może to, z czym przyszłaś, omówimy później, u Cosmy?
Przemierzyła pokój i do kryształowej wazy stojącej na kre-
densie włożyła kwiaty z balonikami.
R
S
88
- Nie ma sprawy. Przechodziłam obok i wpadłam na chwi-
lę tylko po to, żeby podziękować. - Przygładziła dłońmi przód
sukienki i wsunęła za ucho kosmyk jasnych włosów, opadający
na czoło. - Wszystko gra – oznajmiła z wymuszonym uśmie-
chem, omiatając wzrokiem cały pokój i starannie unikając po-
staci Chase'a i Gwen. Na policzkach Sylvie wykwitły rumień-
ce.
Chase zapytał:
- Co?
Spojrzenie Sylvie spoczęło na Gwen i zaraz potem prze-
niosło się na jego twarz.
- To. Przecież wiesz. Chodzi o przysługę, którą wy świad-
czyłeś mi dwa tygodnie temu. Wszystko gra. Stało się to, co... co
miało się stać. Przechodziłam obok, więc wpadłam, aby ci po-
dziękować - powtórzyła.
Chase'a ogarnęła nagle ogromna radość.
- To znaczy, że... że jesteś... - Tym razem on przenosił
wzrok z jednej kobiety na drugą.
- Na pewno jesteś... ?
- Tak - odparła Sylvie. - Na pewno. Zrobił krok w jej
stronę.
- Sylvie... Przerwała mu szybko.
- Chciałam tylko podziękować.
Nie czekając dłużej, ruszyła w stronę drzwi. Kiedy za-
mykała je za sobą, pod wpływem ruchu powietrza poderwały
się do lotu przywiązane do bukietu różnobarwne baloniki.
Wyglądała na zachwyconą tym, co się stało, pomyślał Cha-
se. I dumną. Lecz także na zranioną.
Wiedział, że jej smutek nie ma nic wspólnego ze stanem, w
jakim się znajdowała. Był wywołany zupełnie innym faktem.
R
S
89
Bo on poprosił ją, żeby wyszła, zanim zdążyła oznajmić mu
radosną wiadomość, a sam został z Gwen.
- Och, co za interesująca osóbka - z przekąsem odezwała się
Gwen, kiedy przeciągająca się cisza zaczęła stawać się kłopo-
tliwa.
- Tak.
- Nie powinnam chyba pytać, o co chodziło.
- Nie, nie powinnaś.
Jeszcze nigdy w życiu Chase Buchanan nie czuł się tak roz-
darty wewnętrznie. Serce nakazywało mu wybiec natychmiast z
pokoju, dogonić Sylvie i wypytać ją o wszystkie szczegóły.
Rozsądek natomiast wymagał, żeby pozwolił jej odejść. Miał
przecież służbowe spotkanie, dotyczące najważniejszego pro-
jektu jego życia. A to oznaczało konieczność spędzenia z Gwen
reszty popołudnia, bo pozostało im do omówienia jeszcze wiele
spraw, a potem mozolne ślęczenie przez cały wieczór nad obli-
czeniami i rysunkami, by wszystko sprawdzić i wprowadzić
ewentualne końcowe zmiany. Ostateczne, gdyż do realizacji
projektu miano przystąpić natychmiast.
Nie miał więc czasu dla Sylvie Venner. Postanowił nadal
zajmować się pracą, pracą i tylko pracą.
To prawda, że pozwolił sobie na mały wyłom w niezwykle
unormowanym życiu. Kochał się z piękną dziewczyną i było to
wspaniałe doznanie, jedyne w swoim rodzaju. Świat złudzeń i
fantazji, w którym wówczas się znalazł, dał mu pojęcie o tym,
jak mogłoby się zmienić jego życie. Ale na tym koniec.
Był biznesmenem, a nie człowiekiem spotykającym się z
kobietą i chcącym zostać ojcem rodziny. Wszystkie swe siły po-
święcał pracy. W niej bowiem odnajdywał satysfakcję, z nią w
pełni się identyfikował. Za nic nie porzuciłby dotychczaso-
R
S
90
wego trybu życia. Dla nikogo. Zdaniem Chase’a, Sylvie Ven-
ner była sympatyczną dziewczyną. I z pewnością urodzi sym-
patyczne dziecko. W ich życiu jednak nie znajdzie się miejsce
dla niego. Gdyby przypadkiem zechciał w nie wkroczyć, było-
by to posunięcie nie fair.
Sylvie i dziecko zasługiwali na męża i ojca, który po-
święcałby im wiele uwagi i czasu, byłby z nimi, gdyby go po-
trzebowali, i nade wszystko przedkładał rodzinę. On, Chase
Buchanan, nie był takim człowiekiem.
Odwrócił się w stronę Gwen i uśmiechnął nieszczerze.
- Czeka nas jeszcze dziś sporo roboty - oznajmił. -Z lun-
chem miałaś dobry pomysł. Zjemy go razem. Odwołam umó-
wione spotkanie.
R
S
91
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Och, stajesz się okropnie ciężka.
Boso, w bieliźnie, Sylvie stała na łazienkowej wadze.
Skrzywiła się, słysząc komentarz siostry. O1ivia i Zoey z nie-
dowierzaniem popatrzyły na liczbę kilogramów, przy której na
tarczy zatrzymała się wskazówka.
- Ogromnie utyłaś, aż nie do wiary - odezwała się Zoey. -
Zapomniałam, od kiedy dokładnie jesteś w ciąży?
- Od szesnastu tygodni.
Przyjaciółka z niedowierzaniem pokręciła głową.
- Jesteś tego pewna?
- Jasne, że jestem.
- Nie dłużej?
- Nie.
Zoey wyciągnęła rękę i z ust Sylvie wyjęła snickersa.
- Musisz uważać zjedzeniem słodyczy. Za szybko tyjesz.
- Jem tylko ze względu na mdłości. Mój żołądek uspokaja
się dopiero po dużych cheeseburgerach i batonach.
- Dziwna przypadłość - mruknęła Zoey.
- Różnie z tym bywa - do rozmowy wtrąciła się Oli via. -
Kiedy byłam w ciąży, jedyną rzeczą, którą mogłam jeść rano,
była sałatka z pomidorów. Popijana koktajlem z czekoladowego
mleka.
- Przynajmniej był w nim wapń - skomentowała Zoey.
- Przeczytałaś tę książkę na temat żywienia, którą ci dałam?
- spytała O1ivia siostrę.
R
S
92
Sylvie zaprzeczyła ruchem głowy.
- Za każdym razem, kiedy zaczynam myśleć o jedzeniu, ro-
bi mi się niedobrze i wymiotuję. Dopiero ostatnio nudności za-
częły się zmniejszać. Gdy wracam z pracy do domu, jestem już
tak wykończona, że jedyne, na co mnie stać, to przejrzenie ga-
zety.
- Musisz koniecznie przeczytać tę książkę - poleciła siostra.
- Są w niej naprawdę ważne informacje. - Wyjęła baton z ręki
Sylvie. - A zamiast tego zjedz lepiej banana.
- I wypij dużą szklankę mleka - doradziła Zoey.
Na samą tę myśl Sylvie się skrzywiła. Sięgnęła po spodnie
od dresu i bawełnianą koszulkę, jedyne części posiadanej gar-
deroby, które nie były na nią za ciasne.
- Tyranizujecie mnie, dziewczyny - mruknęła z wy
rzutem w głosie, gdy O1ivia i Zoey wychodziły z łazienki.
Były zdumione, gdy trzy miesiące temu Sylvie oznajmiła, że
jest w ciąży. Zrobiła to zaraz po potwierdzeniu faktu przez le-
karkę. Były zdumione dlatego, że zdołała, i to tak błyskawicz-
nie, wprowadzić w życie swój zwariowany plan. I od razu za-
szła w ciążę.
Zwłaszcza O1ivia niepokoiła się o siostrę, pamiętając jesz-
cze tak niedawną własną ciążę i wszystkie związane z nią
kłopoty. Sylvie zapewniła ją jednak, że nie powinna mieć żad-
nych powodów do obaw. Lecz gdy O1ivia przypomniała jej, że
będzie samotną matką, szybko zmieniła temat. Nie była sama
na świecie. Miała siostrę i Zoey, zawsze życzliwe i skore do
pomocy. Oprócz nich nikt nie był jej do szczęścia potrzebny.
Nadal jednak nie potrafiła zapomnieć o Chasie.
Nie widziała go od chwili odwiedzin w biurze. Chciała mu
podziękować. Był wtedy zajęty przystojną klientką. On też nie
próbował się z nią później skontaktować. Dobrze pamiętała,
R
S
93
jak niemal wyprosił ją ze swego gabinetu, a pani Montgomery
przedstawił jako barmankę.
Oczywiście, była to jej wina. Kiedy Chase był ostatni raz w
restauracji, sama go stamtąd prawie wygoniła. Pomyślała sobie
jednak, że pewnie chciałby wiedzieć, jak dalej potoczyły się
jej sprawy.
Na pewna jest bardzo zajęty, ma moc roboty, pomyślała.
Tasiemkę od dresu związała w talii i poszła do saloniku, gdzie
przeniosły się już O1ivia i Zoey. Na środku pokoju Simon
urzędował na kocu pełnym zabawek. Był taki duży! Niczym
nie przypominał teraz niemowlaka sprzed roku.
Sylvie zastanawiała się, jak będzie wyglądać jej własne
dziecko, kiedy skończy czternaście miesięcy. Ciągle nie mogła
uwierzyć, że nosi w sobie nowe życie. Brzuch miała nadal pra-
wie płaski i nikt nawet się nie domyślał, że jest w ciąży. Sama
jednak dopatrywała się zmian.
- Czy nigdy nie zamierzasz nam zdradzić, kto jest ojcem
dziecka? - zapytała O1ivia. Wzięła synka na kolana i na
wierzgającą nóżkę usiłowała nałożyć mu bucik, który malec
ściągnął.
- To nie jest ważne - odparła Sylvie.
O1ivia poszukała wzrokiem wsparcia u Zoey, lecz przy-
jaciółka wzruszyła tylko ramionami.
- To naprawdę nieważne - obstawała przy swoim Syl-vie. -
Jest miłym facetem, który ma świetne geny. Tylko to się liczy.
- Musi być naprawdę miłym facetem, jeśli przesypia się z
kobietą, robi jej dziecko i zaraz potem daje nogę -z przeką-
sem stwierdziła O1ivia.
Sylvie uniosła głowę.
- Wymusiłam na nim przyrzeczenie, że nie będzie się
R
S
94
mieszał w moje sprawy - przypomniała siostrze. - Podpisał
umowę.
- Próbował skontaktować się z tobą, kiedy usłyszał, że jesteś
w ciąży? - spytała Zoey. - A może w ogóle mu nie mówiłaś?
Nie uważasz, że facet zasłużył na to, by przynajmniej się do-
wiedzieć, że będzie ojcem? Mam rację?
- Tak. Usłyszał nowinę, ale potem nie próbował się ze mną
skontaktować. Obiecał przecież, że tego nie zrobi. Chyba go
wtedy nawet obraziłam. Ale... - urwała szybko.
- Co: ale? - O1ivia ciągnęła Sylvie za język.
- Livy, daj spokój, proszę. Nie chcę rozmawiać na ten te-
mat.
- Dobrze, już dobrze - przystała niechętnie siostra. -W
każdym razie obiecaj, że w wypadku kłopotów natychmiast za-
dzwonisz.
- Do O1ivii lub do mnie - dorzuciła Zoey.
- To się rozumie - zapewniła Sylvie. Do kogo innego mo-
głaby zwrócić się o pomoc?
- Powinnaś jednak powiedzieć nam, kto jest ojcem -
upierała się O1ivia.
- Też chętnie bym to usłyszała - dodała Zoey.
- Dlaczego? - zaczepnym tonem spytała Sylvie. - Do czego
wam potrzebna ta informacja? Wynajmiecie dwóch zbirów i
każecie im, żeby połamali mu nogi?
- Nie. Z tym panem odbędziemy jedynie małą pogawędkę.
Nic więcej.
- Czyście zwariowały? Zrobiłybyście więcej szkody niż
wynajęci goryle!
- Sylvie... - zaczęła O1ivia.
- On jest bardzo zapracowany - wyjaśniła szybko siostra. - I
nie chce mieć nic wspólnego ani ze mną, ani z dzieckiem. Po-
dobnie zresztą jak ja z nim. Z genetyczne go punktu
R
S
95
widzenia jest świetny, ale ojcem lub mężem byłby najgorszym.
- O1ivia chciała coś wtrącić, lecz Sylvie nie dopuściła jej do
głosu. - Uwierz, siostro. Znam dobrze mężczyzn. Bez przerwy z
nimi pracuję, a oni zwierzają mi się ze wszystkich najtajniej-
szych sekretów. Chase... -ugryzła się w język, zła, że wymówi-
ła to imię, ale miała nadzieję, iż siostra i Zoey nie zwróciły na
ten fakt uwagi
- on jest tylko zainteresowany pracą. Bardzo ambitny
i skoncentrowany wyłącznie na karierze zawodowej. Praca
to jego życie. Jest żonaty z własną firmą. Nie chce i nie
potrzebuje rodziny.
- Wobec tego czemu ten pracoholik poświęcił swój cen
ny czas na to, żeby zrobić ci dziecko? - z przekąsem spy
tała Zoey.
To pytanie Sylvie sama sobie często zadawała od pa-
miętnego popołudnia.
- Nie mam pojęcia - odparła szczerze. - Po prostu nie wiem.
- Może ten facet nie zna siebie tak dobrze, jak myśli
- odezwała się Zoey.
Sylvie popatrzyła uważnie na przyjaciółkę. Zastanawiała się,
jakie jeszcze myśli kłębią się w jej rudej główce. W tej dziew-
czynie było coś tajemniczego. Nigdy nie opowiadała o swej
przeszłości. Sama jednak wykazywała wręcz zdumiewającą
znajomość ludzkiej natury.
- Uważam, że ma więcej pewności siebie, niż mieć powi-
nien - powiedziała Sylvie o Chasie. - I jest przeświadczony, że
żona i dziecko nie są mu potrzebne.
- I to, oczywiście, bardzo ci odpowiada. - W głosie Zoey
zabrzmiała nuta sceptycyzmu. - Bo przecież nie chcesz mieć
do czynienia z żadnym mężczyzną.
Sylvie poczuła się nagle w defensywie.
R
S
96
- Jasne. W moim życiu nie ma dla niego miejsca.
- Oby to była prawda. Oby to była prawda - mruknęła Zoey.
Tej nocy, na piętnastym piętrze luksusowego domu, śpiąc
w swym eleganckim apartamencie, Chase Buchanan miał prze-
dziwne sny. Śniła mu się blondynka o niebieskich oczach i
ciemnych rzęsach, której ręce były malutkie, miękkie, różowe i
delikatne. A jej uśmiech... Westchnął przez sen. Uśmiech miała
niepowtarzalny. Wspaniały. Szeroki. Ukazywał cztery ząbki.
Chase otworzył nagle oczy i nerwowo zaczerpnął po-
wietrza. Dziecko. Śniło mu się dziecko! Maleńka dziewuszka,
będąca miniaturką kobiety, której nie widział od ponad czte-
rech miesięcy.
Widocznie przez cały ten czas Sylvie Venner tkwiła mu głę-
boko w podświadomości. A teraz zaczęła go nawet nachodzić
w snach. W dziecięcej postaci. Nie miał pojęcia, co było przy-
czyną takich nocnych fantazji.
Spojrzał na świecące w ciemności cyfry zegarka stojącego
na nocnym stoliku. Dochodziła dopiero trzecia trzydzieści, a
więc miał jeszcze dużo czasu na odpoczynek. Wcisnął głowę
w poduszkę i zamknął oczy. Zanim jednak zdążył odetchnąć,
ciszę nocną rozdarł ostry dźwięk telefonu.
Kto, u licha, ma czelność dzwonić o tak wczesnej porze?
Pewnie jakiś pijak, który pomylił numery. Chase leżał nadal z
zamkniętymi oczyma, czekając, aż automatyczna sekretarka
zarejestruje rozmowę. Po chwili usłyszał kobiecy głos:
- Chase? Chase? Jesteś w domu? Chase, proszę, odezwij
się. Jesteś mi potrzebny.
R
S
97
Rozpoznał natychmiast, kto dzwoni. W jednej chwili oprzy-
tomniał. Złapał za słuchawkę.
- Sylvie? - wyszeptał schrypniętym głosem. - Co się stało?
Zawahała się, ale tylko na chwilę. Wystraszonym głosem
mówiła dalej:
- Czy możesz zaraz do mnie przyjechać? Jesteś mi po-
trzebny. To sprawa bardzo pilna.
Przeciągnął ręką po zmierzwionych włosach. W głosie Sy-
lvie wyczuł przerażenie.
- Czy dobrze się czujesz? - zapytał i nagle uprzytomnił so-
bie, że dziewczyna jest w ciąży. - Co z dzieckiem? Wszystko
w porządku?
- Nie wiem. Czuję się... Jestem taka... Och, Chase, czy mo-
żesz przyjechać?
- Jesteś w domu?
- Tak. - Usłyszał, że zaczęła głośno szlochać.
- Zaraz przyjadę.
Rzucił słuchawkę, ubrał się błyskawicznie i wybiegł z
mieszkania.
Ostatni raz widział Sylvie parę miesięcy temu, w biurze, gdy
przyszła mu podziękować. Potem, po jakimś czasie, zaszedł do
Cośmy, lecz jej nie zastał, bo zdecydowała się pracować na
dziennej zmianie. Pomyślał więc, że nie chce go widywać.
Pracował jak szalony dla firmy Gwen, lecz kiedy tylko prze-
stawał się kontrolować, od razu przed oczyma jawiła mu się
sympatyczna blondynka. Żałował, że ich znajomość tak nagle
się urwała.
Biegnąc do windy, miał teraz wyrzuty sumienia. Już dawno
temu powinien zainteresować się Sylvie i dowiedzieć, jak się
czuje. Powinien przynajmniej dać do zrozumienia, że nadal mu
na niej zależy.
R
S
98
Wcisnął guzik windy i niecierpliwie czekał, aż nadjedzie.
- Szybciej, do diabła, szybciej - mruczał pod nosem.
Dwadzieścia minut później Sylwie otworzyła mu drzwi.
Miała zapłakane, czerwone oczy. Chase zauważył, że jest ubra-
na tylko w za dużą, rozciągniętą bawełnianą koszulkę. Zarzuciła
mu ręce na szyję.
Poczuł zaokrąglony brzuch, a zaraz potem świeży zapach
jej włosów, który przywiódł na myśl intymne, spędzone razem
chwile. Objął Sylvie w pasie i przytrzymał.
- Co się stało? Jesteś chora? Co z dzieckiem?
Zaczęła płakać. Zacisnęła palce na materiale jego ko
szuli.
- Co się stało? - powtórzył. - O co chodzi?
Coś mówiła, lecz nie zrozumiał stłumionych słów.
- Co się stało?
Odsunęła się nieco od Chase'a i popatrzyła mu prosto w
twarz.
- Miałam... miałam okropny sen - wyjąkała.
Popatrzył na nią z niedowierzaniem.
- Zły sen? Obudziłaś mnie w środku nocy, wyciągnęłaś z
łóżka i zmusiłaś, żebym tu jechał jak szalony? Napędziłaś mi
potężnego stracha. - Nabrał głęboko powietrza. -I to wszyst-
ko z powodu złego snu?
- Tak. Okropnego.
Powinien być na nią zagniewany, lecz nie potrafił. Znów ob-
jął Sylvie, oparł jej głowę na swym ramieniu i zapytał:
- Chcesz o tym opowiedzieć?
- Tak - szepnęła.
Doprowadził dziewczynę do kanapy, posadził, a potem
wszedł do kuchni. Z lodówki wyjął mleko i napełnił nim
szklanki. Stanął w drzwiach pokoju.
R
S
99
- Podgrzać czy wypijesz zimne? - zapytał.
- Zimne. Dziękuję. - Palce Sylvie zacisnęły się na szklance.
Chase usiadł obok i patrzył, jak powoli pije mleko. Oczy
utkwiła w podłodze.
- Nigdy nie widziałam ciebie w takim stroju - szepnęła, nie
odrywając wzroku od ziemi. - W dżinsach i bez skarpetek.
- Ty też jesteś ubrana swobodnie.
- Bo spałam.
- Ja też.
Uśmiechnęła się słabo i wypiła jeszcze jeden łyk mleka.
Chase zamilkł. Było mu dobrze z Sylvie, nawet w środku nocy.
- Przepraszam - powiedziała, odstawiając szklankę. Nadal
nie patrzyła mu w oczy. - Miałam straszny sen i obudziłam się
przerażona. Dopiero po telefonie do ciebie uzmysłowiłam sobie,
że przecież mogłam zadzwonić do Livy i Daniela lub do Zoey.
Jednak oni wszyscy mieszkają w New Jersey. Upłynęłyby wie-
ki, zanimby tu przyjechali. A ty... - Wreszcie nieśmiało podnio-
sła wzrok. - A ty byłeś pierwszą osobą, o której w ogóle pomy-
ślałam.
- Wszystko w porządku. Niczym się nie przejmuj. -Chase
poczuł się wyróżniony tym, że Sylwie zadzwoniła właśnie do
niego. - Opowiesz mi sen?
Kiedy ocknęła się z koszmaru, odruchowo pomyślała o
Chasie. Sięgnęła po książkę telefoniczną, żeby odszukać jego
numer. Teraz nawet nie pamiętała, co do niego mówiła. Wie-
działa jedno. Natychmiast przyjechał, w samym środku nocy.
Tak się spieszył, że nawet nie włożył skarpetek.
- Wydawało mi się, że jestem w szpitalu i dopiero co
R
S
100
urodziłam dziecko. Było tak miło i błogo. Trzymałam niemowlę
w ramionach. Była to dziewczynka. Tłuściutka, różowa i prze-
śliczna. Nuciłam jej kołysankę, a nawet nazwałam ją Ge-
nevieve - powiedziała cicho.
- Podoba mi się. Moja babka tak właśnie miała na imię.
- Naprawdę? - zdziwiła się Sylvie. Chase skinął głową.
- Mów dalej.
- A więc trzymałam dziecko na rękach i nagle zobaczyłam,
że... że zesztywniało. Podeszła szybko pielęgniarka, wyrwała
mi je, krzycząc, że zrobiłam mu krzywdę i że umiera. Wysko-
czyłam z łóżka i pobiegłam za nią do sąsiedniej sali. A tam by-
li już lekarze i inne pielęgniarki. I wiele różnych aparatów
medycznych. Wszyscy biegali jak szaleni, przyłączyli do Ge-
nevieve jakieś rurki, ale to nic nie dało. - Oczy Sylvie wypełni-
ły się łzami. - A potem... potem mi powiedzieli, że dziecko nie
żyje.
- Och, Sylvie...
- Nie pozwolili zobaczyć Genevieve. - Sylvie zaczęła gło-
śno szlochać. -To wszystko stało się tak szybko. W jednej mi-
nucie żyła. A w drugiej...
- Ciii - szepnął Chase, gładząc Sylvie po głowie.
- Nie pozwolili mi zobaczyć dziecka. Ciągle tylko po-
wtarzali, że nie żyje. A ja zaczęłam krzyczeć: nie, nie, nie! I
kiedy się obudziłam, nadal tak krzyczałam.
- Ciii. Przestań o tym myśleć. To był tylko zły sen. Wszyst-
ko jest w porządku. Dziecku nic złego się nie dzieje.
Kołysał Sylvie, jakby sama była dzieckiem. Zamknęła oczy
i pozwoliła się pocieszać. Położyła odruchowo rękę na brzuchu,
ale niczego nie wyczuła. Na ruchy płodu było za wcześnie.
- O co chodzi? - zapytał Chase.
R
S
101
- Miałam nadzieję, że dziecko się poruszy. Da jakiś znak.
- Da, zobaczysz - zapewnił ją stanowczo. - Niedługo on
zacznie cię kopać.
- On? - zdziwiła się Sylvie. - Jesteś pewny, że to będzie
chłopiec?
- A ty jesteś pewna, że będzie to dziewczynka? - od-
parował.
- Tak było w moim śnie.
Chase wypiął dumnie pierś.
- To będzie chłopiec. Mężczyzna wie takie rzeczy o swo-
im dziecku.
Sylvie poruszyła się niespokojnie.
- To nie twoje dziecko, lecz moje - powiedziała cicho.
Spojrzał na jej brzuch i przesunął po nim ręką. Sylvie wstrzy-
mała oddech. Chase nie zdawał sobie sprawy z tego, że obdarza
ją intymną pieszczotą.
- Może. Ale trochę ci pomogłem.
Położyła dłoń na ręku gościa i zdjęła ją delikatnie ze swego
brzucha.
- Pomogłeś. Ale to było wszystko. Teraz już polegam wy-
łącznie na sobie. A ode mnie będzie zależne moje dziecko.
Dopiero teraz uzmysłowił sobie, jak Sylvie jest skąpo ubra-
na i że zareagowała na jego dotyk. Ujął w dłonie jej twarz.
- Brakowało mi ciebie - wyznał niechętnie. - Za każdym
razem, gdy szedłem do Cosmy, sądziłem, że cię zobaczę. I
każda wizyta kończyła się rozczarowaniem.
Sylvie milczała. Po chwili zaczął znowu:
- Nie przestałem o tobie myśleć. Ciągle zastanawiałem się,
jak się czujesz i czy ci czegoś nie trzeba. To źle, że tak długo
nie kontaktowałem się z tobą.
R
S
102
Sposób, w jaki to wyznał, wzruszył Sylvie.
- Przez cały czas czułam się dobrze - powiedziała. -Aż do
dzisiejszej nocy. Przez pierwsze miesiące miałam poranne
mdłości, ale, na szczęście, już się skończyły.
- Źle się czułaś? - zapytał z przejęciem. - Trzeba było wte-
dy do mnie zadzwonić.
- Nic byś na to nie poradził.
- Ale mógłbym zadbać o ciebie. Dopilnować, żebyś poczu-
ła się lepiej.
Wiedziała, że Chase mówi prawdę. Gdyby wówczas dała
mu znać, pewnie przybiegłby od razu, karmił ją kurzym roso-
łem z makaronem i poił wodą z bąbelkami. Także by ją pocie-
szał.
Sylvie ogarnęły nagle mieszane uczucia. Jak zwykle w ta-
kiej sytuacji, szybko się wycofała. Dosłownie. Zerwała się z ka-
napy. Wzięła ze stolika szklankę, wypiła mleko do dna i pobie-
gła do kuchni.
- Dziękuję, że przyszedłeś - odezwała się, płucząc szklan-
kę i napełniając ją wodą z kranu. Piła łapczywie, lecz zimny
płyn nie był w stanie ochłodzić jej rozpalonego ciała. Spojrzała
na Chase'a. - Czuję się dobrze - dodała. - Nie ma powodu do
obaw. Nie powinieneś zarywać nocy z mojego powodu. Mo-
żesz już sobie iść.
Chase intensywnie o czymś myślał. Sylvie obawiała się te-
go, co powie. Wreszcie oznajmił spokojnie:
- Coś mi się zdaje, że od dziś częściej z twego powodu bę-
dę zarywał noce.
Przez ciało Sylvie przepłynęła nagle fala gorąca. Ogarnęła
ją od stóp do głów.
- Dlaczego? - spytała niemal niedosłyszalnym szeptem.
Nie odpowiedział od razu. Patrzył tak, jakby ujrzał ją po raz
pierwszy. Wzrok miał badawczy.
R
S
103
- Jesteś pewna, że wszystko będzie w porządku? - zapytał.
Sylvie zaskoczyła uległość Chase'a. Nie protestował, kiedy
odsyłała go do domu. Chyba nawet miał ochotę szybko opu-
ścić ten dom.
I dobrze, pomyślała sobie. Nie powinnam w ogóle do niego
telefonować.
- Tak. Jestem pewna - odpowiedziała.
Skinął głową i ruszył w stronę drzwi.
Sądziła, że Chase wyjdzie bez słowa i nawet już na nią nie
spojrzy. Zatrzymał się jednak z ręką na klamce.
- Zadzwonisz, jeśli zdarzy się znów coś podobnego? - za-
pytał spokojnie, nie patrząc na Sylvie.
Nie była pewna, co wolałby usłyszeć. Na wszelki wypadek
postanowiła powiedzieć prawdę.
- Nie zadzwonię. Dziś też nie powinnam tego robić. Był to
błąd. Przepraszam. Przyrzekam, że się więcej nie powtórzy.
Nie będę cię niepokoić.
Potrząsnął lekko głową.
- Odezwę się - powiedział, otwierając drzwi.
Zanim zdołała zaprotestować, Chase'a już nie było.
R
S
104
ROZDZIAŁ ÓSMY
Najpierw uwagę Chase'a przyciągnęły buty. Czarne, zu-
pełnie zwyczajne, różniące się od jego własnych tylko pod jed-
nym względem. Miały zaledwie sześć centymetrów długości!
Znajdowały się na tłuściutkich nóżkach małego dziecka, które
pewnie jeszcze w ogóle nie umiało chodzić.
Chase siedział przy kawiarnianym stoliku, czekając na kel-
nerkę. Usiłował czytać artykuł w piśmie poświęconym spra-
wom biznesu. Ciągle jednak jego wzrok nieświadomie odrywał
się od tekstu i wędrował do stolika obok, przy którym z oży-
wieniem rozmawiały dwie młode kobiety.
Jedna z nich karmiła właśnie bobasa, ubranego w czarne
butki. Ssał z zapałem butelkę, którą matka trzymała w ręku,
lecz ani na chwilę nie spuszczał badawczego wzroku z Chase'a.
Oprócz nowych butków miał na sobie dżinsowe spodnie i ba-
wełnianą koszulkę w biało-czerwone paseczki, a na czubku ły-
sej główki krzywo nasadzoną czerwoną baseballową czapecz-
kę.
Chase nigdy jeszcze nie widział tak zabawnie ubranego
niemowlaka. Zastanawiał się, czy zapanowała teraz taka moda,
żeby maluchy ubierać w ekstrawaganckie młodzieżowe ciuchy.
Kiedy kelnerka postawiła przed nim kawę, zabrał się z
powrotem do czytania gazety. Tym razem jego uwagę zwrócił
pisk dziecka. Matka podniosła je do góry i klepała po pupce,
R
S
105
a właściwie po maleńkich pleckach, żeby pozbyło się nadmia-
ru powietrza. Tak robi się chyba zawsze po karmieniu malu-
chów, przypomniał sobie Chase. Widział coś podobnego w te-
lewizji i w kinie. Sam nigdy nie znał żadnej młodej matki ani
kobiety z dzieckiem. Dopóty, dopóki Sylvie Venner nie przed-
stawiła mu swego siostrzeńca.
Po raz drugi w ciągu niespełna pięciu miesięcy Chase'a za-
fascynował niemowlak. Popijał kawę i czytał artykuł, lecz jego
wzrok bez przerwy wracał do małego chłopczyka. Wreszcie
mamie udało się usunąć z niego zbędne powietrze. Maluch wy-
dał śmieszny dźwięk, poweselał i otworzył szeroko buzię. Chase
zobaczył ten sam uśmiech, którym swego czasu obdarzył go
siostrzeniec Sylvie. W nagich dziąsełkach tkwiły tylko cztery
zęby!
To nie jest normalne, że tak się zachowuję, pomyślał Chase.
Jego reakcja na widok roześmianego niemowlaka była zdu-
miewająca. Jak dorosły człowiek może tak gapić się na bez-
zębne dziecko? zastanawiał się, zdegustowany własnym za-
chowaniem.
Przy sąsiednim stoliku kobiety skończyły jeść lunch. Zapła-
ciły rachunek. Matka dziecka wsadziła je do nosidełka i pozbie-
rała rozrzucone rzeczy. Chase przyglądał się wychodzącej trój-
ce. Dziecko zerkało w jego stronę dopóty, dopóki nie zniknęło
wraz z matką. Jeszcze przez parę długich chwil Chase wpatry-
wał się w drzwi. Widział w nich nie brązowe oczy niemowlaka,
spoglądające na niego spod czerwonej baseballowej czapeczki,
lecz intensywnie zielone. Identyczne jak jego własne. Otrzą-
snął się i po raz czwarty zabrał do czytania artykułu o swoim
projekcie handlowego centrum mody, którego budowa była już
poważnie zaawansowana. Był tak rozkojarzony przygląda-
R
S
106
niem się maluchowi, że zanim dotarł do końca tekstu, cał-
kowicie zapomniał, o czym czytał na początku.
Sylvie miała przed sobą weekendowe dni. Dwa dni wolne od
pracy, podczas których mogła robić, co jej się żywnie podobało.
Westchnęła głęboko. Nigdzie nie pojechała. Została sama w
domu i nie miała żadnych planów. Nie wiedziała, co z sobą
zrobić. Livy z Danielem i Simonem wybrali się poza miasto na
cały weekend, a Zoey była w Pittsburghu w odwiedzinach u
ciotek. Pozostali znajomi Sylvie nie mieli wolnych dni, więc
została sama i nie miała pojęcia, co począć.
Z filiżanką bezkofeinowej kawy przeszła z kuchni do salo-
nu.
Z dużego okna rozciągał się rozległy widok. Wszędzie w
pobliżu kręciły się tłumy turystów. Nie było sensu wychodzić
z domu. Może powinna zamieszkać poza miastem, kiedy uro-
dzi się dziecko? Lubiła centrum Filadelfii, ale tu nie było ziele-
ni. Może powinna mieć własny ogródek i nauczyć się uprawia-
nia warzyw i ziół? A kiedy słońce miałoby się ku zachodowi,
brałaby dziecko na długie spacery po okolicy i spotykałaby
inne mamy z maluchami w tym samym wieku. Może nawet
kupiłaby szczeniaka.
Marzenia Sylvie o podmiejskim życiu na łonie natury prze-
rwało nagle pukanie do drzwi.
- Cześć - przywitał ją Chase.
Miał w rękach dwie ogromne, wypchane papierowe torby z
zakupami, a na sobie spłowiałe dżinsy, równie wyblakłą koszul-
kę polo, która w zamierzchłych czasach pewnie była zielona, i
zniszczone adidasy. Nie wyglądał na świet nie prosperują-
R
S
107
go biznesmena, z którym Sylvie miała niewiele wspólnego, lecz
przypominał znajomych mężczyzn, z którymi przedtem się
umawiała.
- Cześć - odparła, zastanawiając się równocześnie nad spo-
sobem możliwie grzecznego, najszybszego pozbycia się niepro-
szonego gościa.
- Przyszedłem zrobić ci kolację - oznajmił bez żadnych
wstępów. Przeszedł obok niej, kierując kroki wprost do kuchni.
Zachowywał się tak, jakby mieszkał tu co najmniej tak długo,
jak Sylvie.
- Będąc u ciebie poprzednio zauważyłem, że nie masz wiele
zapasów w lodówce.
Sylvie poszła za nim do kuchni.
- Mam dużo jedzenia - zaoponowała.
Uśmiechnął się i otworzył drzwiczki.
- Tak. Litr mleka, sok pomarańczowy, dwa jogurty, kostkę
masła i trzy jajka. Aha, i jeszcze trochę pieczywa, które nie
wygląda na świeże. To ma być dużo?
- Są jeszcze jabłka i marchewka. - A może je już zjadła? Nie
pamiętała.
- Powinnaś jadać teraz za dwoje - odrzekł Chase, sięgając
po przyniesione zakupy.
- Podczas lunchu jem zawsze jakąś sałatkę - oznajmiła. - I
solidny obiad zaraz po zakończeniu pracy.
- To znaczy ostro przyprawione, ciężkostrawne jedzenie z
gęstymi sosami i odrobiną jarzyn. To bardzo niezdrowe,
zwłaszcza podczas ciąży.
Sylvie wzniosła oczy ku niebu.
- Czyżbyś rozmawiał z moją siostrą?
- Nie - odparł zdziwiony. - Po prostu trochę na ten temat
poczytałem.
- O żywieniu?
R
S
108
- O żywieniu podczas ciąży. I o paru innych rzeczach -
mruknął pod nosem.
- O jakich innych rzeczach? - podejrzliwie spytała Sylvie.
Wyciągał z toreb zakupy i układał je na kuchennym blacie
tak sprawnie, jakby robił to codziennie. Większość produktów
przyniesionych przez Chase'a pochodziła z tych działów skle-
pów, które Sylvie zawsze starannie omijała. Na widok świeżych
warzyw skrzywiła się. Czyżby to były brokuły? pomyślała, kie-
dy wyciągał coś dużego i zielonego.
- Czy zastanawiałaś się nad metodą rodzenia, jaką za-
stosujesz? - zapytał.
- Tak - odparła. Co za pytanie? Skąd coś takiego przyszło
mu do głowy? - Chcę być nieprzytomna podczas rodzenia.
Nieważne, co mi w tym celu podadzą. Silny cios w głowę bę-
dzie równie dobry, jak inne środki.
Chase znieruchomiał i utkwił wzrok w Sylvie.
- Tak. Albo cios w potylicę, mała butelka szkockiej, sześć
puszek wody sodowej i sześć cytryn. Po takim koktajlu szybko
stracę przytomność. Cały zespół lekarski może ucztować ze
mną, dopóki dzieciak nie zechce przyjść na świat.
Spojrzenie Chase'a miało teraz siłę stali.
- Och, czy nie widzisz, że żartuję? - dodała szybko Sylvie.
- Nie masz za grosz poczucia humoru. – Widząc zdegustowaną
minę gościa, dorzuciła łagodniejszym tonem: - Metody rodze-
nia jeszcze nie wybrałam. Prawdę mówiąc, na ten temat wiem
niewiele. Myślę, że jednak będę musiała coś na ten temat po-
czytać.
Chase skinął głową.
- Czytałem o jednej metodzie, ale dla ciebie się nie
R
S
109
nadaje, bo wymaga długotrwałego przygotowania. Który to
tydzień ciąży? Dwudziesty pierwszy?
Skąd to nagłe zainteresowanie? zastanawiała się zdziwiona
Sylvie.
- Dwudziesty drugi - odrzekła, mimo że to nie powinno in-
teresować Chase'a.
- A więc minęła już połowa okresu ciąży. Chyba za późno
na zastosowanie tej metody. Ale to nie szkodzi. Są inne. - Nadal
opróżniał przyniesione torby.
- Chase?
- Słucham.
- Co ty właściwie tu robisz?
- Już mówiłem. Przygotuję ci kolację.
- Już jadłam.
- Co? Homara? A może nadziewaną przepiórkę w sosie be-
arnaise?
- Nie. Dziś nie jadłam w restauracji.
- Aha, więc sama sobie robiłaś kolację. Jestem przekonany,
że była bardzo pożywna - dodał z przekąsem.
Sylvie zagryzła wargi. Prawdę powiedziawszy, zamierzała
zjeść później. Na razie miała za sobą tylko coś w rodzaju słod-
kiej przekąski.
- Mm...
Chase popatrzył podejrzliwie na Sylvie.
- No więc?
- Ja...
- Co jadłaś na kolację?
- Ciasto czekoladowe - wyznała wreszcie. Popatrzył na nią
szeroko otwartymi oczyma.
- Ciasto czekoladowe? Kawałek ciasta?
- Nie, nie kawałek. Całe ciasto.
- Czy nie zdajesz sobie sprawy, że to są puste kalorie?
R
S
110
- Z jednej z przyniesionych toreb wyciągnął jakąś książkę.
Zaczął ją sprawnie kartkować. Znalazł właściwy tekst. -Na
siedemdziesiątej drugiej stronie „Poradnika odżywiania się w
ciąży" napisano, że „.. .Ciasta, ciastka i ciasteczka to puste kalo-
rie, bez żadnej wartości dla twego dziecka. Należy ich unikać".
Koniec cytatu.
Sylvie zerknęła do środka jednej z toreb.
- Przyniosłeś jakieś lody? A może krem? Jestem wciąż
głodna...
Chase'owi opadły ręce.
- Ani lodów, ani kremu nie przywiozłem. Są za to pomarań-
cze, kiełki pszenicy, bo chyba masz za mało protein, brokuły,
brukselka...
- Brukselka? - jęknęła Sylvie.
- Zawiera kwas foliowy - wyjaśnił. - Gdzie jest szybkowar?
Zdziwiona Sylvie podniosła głowę.
- A co to jest?
Chase wmusił w nią pożywienie, jakiego nigdy w życiu nie
jadała, uzmysłowiła sobie Sylvie jakiś czas później, kiedy usi-
łował zaparkować swój kosztowny sportowy wóz na niewiel-
kim parkinu obok parku Fairmont. Z okna samochodu patrzyła
na licznych spacerowiczów i biegaczy. Brrr. To było jeszcze
gorsze zajęcie niż jedzenie brokułów.
Chase zatrzymał samochód i wyłączył silnik. Ciemne duże
okulary, które miał na nosie, nie pozwalały dojrzeć wyrazu je-
go oczu. Jak taki miło wyglądający człowiek może być równo-
cześnie aż tak bezwzględny? zastanawiała się Sylvie. Przyglą-
dał się spacerowiczom i biegaczom z nieprzeniknionym wy-
razem twarzy.
R
S
111
- To coś dla ciebie - oznajmił surowo. - Podczas ciąży ruch
fizyczny jest niezbędny. Za późno już na rozpoczęcie uprawia-
nia intensywnych ćwiczeń, ale spacer doskonale ci zrobi.
- Nie chcę - zaprotestowała.
Wcześniej odmówiła przebrania się w sportowe ciuchy. Za-
miast trampek czy adidasów miała na nogach sandały na pła-
skich obcasach i białe podkolanówki. Chase zmusił ją do je-
dzenia brukselki, ale nie nakłoni do tego, żeby się pociła.
- Wysiadaj - polecił, otwierając drzwi. - Zobaczysz, po
spacerze poczujesz się lepiej.
Z trudem ukrywał świetny humor, podczas gdy Sylvie robiła
się coraz bardziej ponura. Wysiadając, trzasnęła drzwiami
czerwonego porsche'a.
- Mam wiele ruchu w pracy. Aż za dużo - powiedziała, idąc
za Chase'em, który wziął ją za rękę. - Bez przerwy biegam i
chodzę za barem. Zamiast podnosić ciężary, przez cały dzień
pompuję piwo. Popatrz tylko, jakie mam mięśnie. - Dla zade-
monstrowania ich uniosła ramię.
Chwycił jej rękę i mocno ją nacisnął.
- Świetne - przyznał zdziwiony.
- Tak. I na dodatek to moja lewa ręka. Ta, którą nie pompuję
piwa.
- Dobrze, że wspomniałaś o pracy - zauważył.
- Dlaczego?
Chase zastanawiał się, czy może posunąć się dalej. Doko-
nał dziś wiele. Zmusił Sylvie do zjedzenia porządnej kolacji i
wyciągnął ją z domu na spacer. Jak zareaguje na następną pro-
pozycję, którą zaraz jej przedstawi?
- Jesteś na nogach cały dzień - przyznał. - I ciężko
R
S
112
pracujesz fizycznie. Dobrze zrobiłaś, przenosząc się na dzienną
zmianę, ale może wzięłabyś bezpłatny urlop do chwili urodze-
nia dziecka?
Sylvie stanęła jak wryta. Z całej siły zacisnęła dłoń na prze-
gubie ręki Chase'a.
- Hej, to boli - zaprotestował. Zacisnęła dłoń jeszcze moc-
niej.
- To naprawdę boli - poskarżył się.
Natychmiast puściła rękę Chase'a, ale nadal stała, patrząc
na niego oskarżycielskim wzrokiem.
- Sylvie?
- A za co będę żyła, jeśli wezmę bezpłatny urlop? Wes-
tchnął. Na początku ten pomysł wydawał mu się dobry. Oka-
zało się jednak, że ma wady. Należało przedstawić go oględ-
niej.
- Jeśli z tego powodu możesz mieć kłopoty, ja mógłbym
cię utrzymywać.
Spojrzała zdumiona na Chase'a.
- Co takiego?
- Sylvie, zastanów się przez chwilę...
- Mógłbyś mnie utrzymywać? - powtórzyła. - Już ci prze-
cież mówiłam, że nie potrzebuję niczyich pieniędzy. Jestem w
stanie zadbać o siebie i dziecko.
- Sylvie, nie miałem na myśli...
- Nie istnieje żaden powód, dla którego miałabym teraz
przerywać pracę. Powiedziałam już Cosmie, że po urodzeniu
dziecka chcę wziąć dwa miesiące urlopu. To przyzwoity facet,
da mi urlop płatny. Wprawdzie odpadną napiwki, które wiele
znaczą, ale to i tak miło z jego strony. Nie musi mi nikt płacić.
- Nie sądzisz jednak, że byłoby lepiej, gdybyś...
- Moja praca nie jest wcale cięższa niż wielu innych
R
S
113
kobiet w ciąży - ciągnęła. - Nie powinno cię to w ogóle ob-
chodzić.
- Niepokoję się o ciebie, Sylvie.
- Zupełnie niepotrzebnie. Westchnął cicho.
- No, dobrze, przestanę się o ciebie martwić. Ale nie mogę
przyrzec, że będę trzymał się z daleka.
- Już to przecież obiecałeś. Podpisałeś kontrakt.
R
S
114
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Upłynęły pełne dwa tygodnie, a Sylvie nadal myślała o
spotkaniu z Chase'em. Po usłyszeniu, że nie powinien mieszać
się do jej spraw, milczący spacerował po parku. Powrotna jazda
też odbywała się w napiętej atmosferze. Chase wysadził Sylvie
przed domem i pożegnał krótkim, lekkim pocałunkiem w poli-
czek.
W ciągu pierwszych pięciu miesięcy przybyło jej wiele na
wadze. Zrobiła się niezgrabna i miała ociężałe ruchy. Słyszała,
że sporo kobiet podczas ciąży wygląda wspaniale. Ona miała
brzydką cerę i sztywne, nie dające się ułożyć włosy. Była prze-
konana, że wygląda okropnie, i było jej smutno. A tym jednym,
lekkim pocałunkiem na pożegnanie Chase sprawił, że nagle
poczuła się ładna.
Usłyszała pukanie do drzwi.
Zobaczyła Chase'a. Był w garniturze, bo widocznie nie zdą-
żył się przebrać po pracy. W rękach trzymał dwie wyładowane
po brzegi torby z wiktuałami. Miał jeszcze z sobą trzecią torbę i
małą walizkę o dziwacznym kształcie.
- Pomyślałem sobie, że już skończyło ci się jedzenie - po-
wiedział na powitanie.
- Jak mogłabym zostać bez jedzenia, skoro tydzień temu do-
starczono mi je ze sklepu, oświadczając, że nie wiedzą, kto
złożył zamówienie? Niedawno dostałam kosz z owocami, a
także opłacono subskrypcję klubu „Ryba miesiąca", do którego
się nie zapisywałam.
R
S
115
- A propos, jak ci smakował wędzony łosoś? -z uśmie-
chem zapytał Chase.
- Oddałam go Livy i Danielowi. W poradniku żywienia,
który mi zostawiłeś, wyczytałam, że nie powinnam jeść wę-
dzonych produktów.
Posmutniał.
- Och, jak mogłem to przegapić! Dziś przyniosłem filety z
miecznika. Nie wędzone.
Dopiero teraz uprzytomnił sobie, że cała rozmowa odbywa
się w drzwiach. Sylvie blokowała wejście.
Mimo wszystkich jedzeniowych prezentów przez ostatnie
dwa tygodnie Chase nawet nie próbował się z nią skontaktować.
Ostatnim razem, kiedy go widziała, usiłował przejąć nad nią
kontrolę. A do tego nie mogła dopuścić. Wolność i swobodę
ceniła najbardziej.
- Słuchaj - odezwała się po chwili - wiem, po co robisz to
wszystko. Chcesz wedrzeć się do życia mojego i dziecka.
- Och, Sylvie, nie przesadzaj. Raz zrobiłem kolację i za-
brałem cię na spacer. Kupiłem trochę jedzenia. Co w tym złe-
go? Jak możesz tak mnie oskarżać?
Słuchając jego wyjaśnień, poczuła się głupio.
- W każdym razie uważam, że to nie jest dobry pomysł. .. -
zaczęła łagodniejszym tonem.
- Przynajmniej pozwól mi wejść do środka i postawić
gdzieś te torby. Od trzymania rozbolały mnie ręce.
Odsunęła się od drzwi i przepuściła Chase'a. Błyskawicz-
nie znalazł się w kuchni, gdzie od razu zaczął wypakowywać
przyniesione produkty.
- Dziś obejdę się z tobą łagodnie. Nie będziesz musiała jeść
żadnej zieleniny.
- Jestem ci za to bardzo wdzięczna.
R
S
116
Uśmiechnął się do Sylvie. Tak jak wyglądała, z zaokrą-
glonym brzuszkiem i ubrana po domowemu, podobała mu się
coraz bardziej.
- Czym więc mnie uraczysz? Rzepą? Pasternakiem?
A może dynią?
Zaprzeczył ruchem głowy.
- Czymś jeszcze znacznie lepszym.
- Czym?
- Bakłażanem.
Sylvie skrzywiła się i mruknęła coś o złej karmie, sugerując,
że w poprzednim życiu musiała być notorycznym przestępcą
lub politykiem i za to teraz Chase ją tak karze.
Po kolacji zapadła przy stole męcząca cisza. Spojrzenie Sy-
lvie zatrzymało się na torbie i dziwacznej walizce, które przy-
niósł Chase.
- Czy to jakieś narzędzia tortur? - zapytała żartobliwym to-
nem.
- Och, byłbym zapomniał. - Odstawił kieliszek z winem,
wziął torbę i walizkę.
- To jest dla dziecka - oznajmił z powagą.
- Dla dziecka? Przecież jeszcze go nie ma.
- Nie szkodzi. Przyda mu się przed urodzeniem. Przyczyni
do rozwoju.
- Sądziłam, że w tym celu karmisz mnie jarzynami.
- Jedzenie przyczynia się do jego rozwoju fizycznego. A to -
wyciągnął z torby stertę płyt kompaktowych - będzie miało
wpływ na jego rozwój artystyczny i duchowy.
- Artystyczny i duchowy - tępo powtórzyła Sylvie.
- Jazz. Obiecaj, że codziennie przegrasz mu co najmniej je-
den z albumów. Postaraj się, żeby dobrze słyszał. I siedź blisko
głośnika, aby zdołał wychwycić wszystkie
R
S
117
muzyczne niuanse. Jeśli masz słuchawki, to włącz je, połóż na
brzuchu, żeby mógł...
- Jazz - odrzekła Sylvie, przerywając wywód Chase'a.
- Tak. Bo co innego? Nie chcę od razu obciążać go poważ-
ną muzyką.
- Jazz - znów powtórzyła Sylvie.
- Przecież chcesz mieć muzykalne dziecko.
- Tak, ale nieco inaczej wyobrażam sobie...
- Inaczej?
- Chciałabym, żeby grała na fortepianie.
- Dobrze - zgodził się Chase. - Następnym razem przyniosę
nagrania Dave'a Brubecka i Earla Hinesa.
Sylvie skrzywiła się.
- Myślałam raczej o kimś takim, jak Schumann i De-
bussy.
Już chciał zakwestionować jej wybór, lecz uprzytomnił so-
bie, jaka spotka go riposta.
- Masz rację. To nie moja sprawa. Ale byłbym bardzo
zobowiązany, gdybyś dała mu przyzwoite muzyczne wy
kształcenie. Słuchaj tych płyt, które przyniosłem. O nic
więcej nie proszę. Przy okazji może sama dowiesz się
czegoś więcej o muzyce.
Sylvie z trudem powstrzymała się od komentarza. Zamiast
tego spytała:
- Co jest w walizce?
Chase uśmiechnął się niepewnie.
- Chciałem zademonstrować mu swój talent. Przez dwa
dni szukałem w domu tego saksofonu i wreszcie go znala
złem. Wyszedłem z wprawy, ale nadal potrafię grać. Czy
mogę?
Zamiast podnieść instrument do ust, Chase spojrzał na Sy-
lvie. Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Dopóty,
R
S
118
dopóki Chase nie położył saksofonu na kolanach. Potem na-
chylił się, żeby dotknąć palcem warg Sylvie.
W odpowiedzi zamrugała jedynie powiekami. Reszta jej cia-
ła była jak znieczulona. Nieruchoma, niezdolna do ja-
kiejkolwiek reakcji.
- Widząc sposób, w jaki przed chwilą na mnie spoglądałaś,
gotów bym przysiąc, że chcesz... - zawiesił głos.
Kiedy zamilkł i męska ręka odsunęła się od jej twarzy, Sy-
lvie otworzyła oczy. Zobaczyła, że usiadł znacznie bliżej niej.
- Że czego chcę? - spytała ledwie dosłyszalnym głosem.
Potrząsnął lekko głową, tak jakby obawiał się wypowiedzieć
głośno swoje myśli. Wreszcie zdobył się na odwagę.
- Przed chwilą wyglądałaś tak, jakbyś chciała, żebym... że-
bym się z tobą kochał.
Jego spojrzenie zatrzymało się na zniekształconej sylwetce
Sylvie.
Zamiast się roześmiać, speszona oblała się rumieńcem.
- Chciałbyś kochać się ze mną? To niemożliwe. Przecież
wyglądam koszmarnie.
- Jak możesz mówić coś takiego? - ostro zaprotestował. -
Nigdy nie widziałem kobiety ładniejszej od ciebie.
- Mam spuchnięte nogi, obrzmiałą twarz i wielkie sińce pod
oczyma, bo źle sypiam. Na całym ciele jest sieć takich żył, że
mógłbyś wyznaczyć sobie trasę z Pittsburgha do Newark.
- Mimo tego wyglądasz jeszcze ładnej niż zwykle.
Sylvie wiedziała, że Chase mówi prawdę. I nagle jej oczy
wypełniły się łzami.
- Płaczesz? - zapytał zdumiony. - Dlaczego?
- Nie mam pojęcia. - Łzy płynęły jej po twarzy. - Kobiety
R
S
119
w ciąży są na ogół niezrównoważone. To sprawa hormonów.
Odłożył saksofon. Wziął Sylvie w ramiona.
- Nie wiem, co się ze mną dzieje - poskarżyła się cicho, po-
ciągając nosem. - Ciągle widzę, że nic nie układa się tak, jak
powinno.
- A jak powinno?
- Wyobrażałam sobie, że z chwilą zajścia w ciążę wszystko
pozostanie po staremu. Miałam zamiar codziennie chodzić do
pracy i wykonywać ją jak dawniej. A potem wracać do domu i
robić to, co zawsze.
Znów pociągnęła nosem. Nagle tuż przed nią pojawiła się
jedwabna chusteczka, którą Chase wcisnął jej do ręki.
- Dziękuję - szepnęła. - I jeszcze coś się zmieniło.
- Co? -Ty.
- W jaki sposób?
- Już nie jesteś dla mnie panem Buchananem, który ma biu-
ro po przeciwnej stronie ulicy i przychodzi do baru na kolacje.
- Sytuacja się zmieniła.
- Wszystko jest inaczej i to mnie bardzo niepokoi. Nigdy nie
bałam się niczego. Zawsze byłam beztroska. Teraz ciągle się
czymś martwię. Na przykład, że nie będę dobrą matką. Poza
tym boję się zostawać sama...
Chase mocniej objął Sylvie.
- Jestem taka nieszczęśliwa - ciągnęła. - A ponadto...
Urwała nagle. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, jak bar-
dzo odkryła się przed Chase'em. Już miała na końcu języka
stwierdzenie, że jej stosunek do niego też uległ zmianie. Bała
się podnieść wzrok, by tego nie odczytał z jej oczu.
R
S
120
Pragnęła zapytać Chase'a, czy coś do niej czuje. Ale się ba-
ła.
Nie miała odwagi zapytać, gdyż ciągle martwiła się tym, że
powód, dla którego Chase przychodzi i o nią się troszczy, nie
ma nic wspólnego z żadnym uczuciem, którym mógłby ją da-
rzyć. Interesowało go tylko dziecko. Jego własne dziecko.
Na samą tę myśl Sylvie rozpłakała się jeszcze bardziej. W
żaden sposób nie mogła powstrzymać potoku łez.
Wyswobodziła się z objęć Chase'a, lecz zaraz potem poczu-
ła się jeszcze gorzej. Samotna i opuszczona.
- Chcesz, żebym już poszedł? - spytał spokojnie.
Długo zastanawiała się nad odpowiedzią. Wycierała
oczy, czyściła nos, już więcej nie przejmując się swoim
wyglądem. Chase'owi nie przeszkadzał, więc dlaczego ona sama
miałaby się martwić? Wreszcie podniosła wzrok i napotkała je-
go uważne spojrzenie.
- Chcesz, żebym poszedł? - ponowił pytanie.
Sylvie uznała, że Chase zasługuje na szczerą odpowiedź.
- Nie - odrzekła łagodnym głosem. - Nie chcę, żebyś wy-
chodził. Pragnę, abyś był ze mną. - Westchnęła głęboko. -
Chase, nie zostawiaj mnie samej. - Podniosła rękę i dotknęła
lekko jego policzka, dodając tak cichym szeptem, że ledwie
usłyszał: - Ani dziś, ani kiedy indziej.
R
S
121
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Na te słowa Chase czekał od dawna, lecz teraz, gdy Sylvie
je wypowiedziała, nie wiedział, co myśleć. Zrobił to, na co miał
nieprzepartą ochotę od dnia, w którym ta dziewczyna przyszła
do jego biura powiedzieć, że spodziewa się dziecka. Wziął ją w
objęcia, przyciągnął do siebie i pocałował. Nie żarłocznie, z
namiętnością wygłodzonego kochanka, lecz miękko i łagodnie.
Całował ją jak kobietę, z którą łączy go bardzo wiele. Bliskie,
intymne stosunki.
- Od wieków pragnąłem tego - przyznał po chwili, odrywa-
jąc usta od warg Sylvie i na jej głowie opierając czoło. Miał
nierówny oddech. Serce biło mu jak szalone. I to wszystko z
powodu jednego pocałunku.
- Nie tylko ty - szepnęła. Spojrzał na nią zdumiony.
- Też chciałaś mnie pocałować? W odpowiedzi skinęła gło-
wą.
- A ja byłem przekonany, że mnie nie znosisz. Zatruwam ci
życie.
- Ostatnio to ci się zdarza - przyznała. Uśmiechnęła się i
dłonią podparła brodę Chase'a, uniemożliwiając mu odpowiedź.
- Ale ja mogłabym nigdy...
Mogłaby nigdy do tego się nie przyznać. Chase'owi zrobiło
się ciepło na sercu. Istnieje jednak iskierka nadziei. Może jesz-
cze nie wszystko stracone dla niego. Może jeszcze nie wszystko
stracone dla nich obojga.
R
S
122
- Nie mam pojęcia, co dzieje się między nami - oznajmiła
Sylvie. - Wiem jednak, że często o tobie myślę. I to w najbar-
dziej nieoczekiwanych chwilach. Niekoniecznie wówczas, gdy
zatruwasz mi życie.
Roześmiał się i pocałował ją lekko.
- Ja też nie wiem dokładnie, co się z nami dzieje - odparł. -
Ciągle rozmyślam o tobie. I o dziecku. Ostatnio nie potrafię
myśleć o niczym innym.
- Rozumiem. To samo jest ze mną - wyznała Sylvie. -
Czasami zastanawiam się, czy postępuję słusznie. Nie tylko ze
względu na mnie, lecz także na dziecko. I... i na ciebie.
- Wiem, co czujesz. Postanowiłaś mieć potomka wyłącznie
dla siebie. Szanuję cię za to, naprawdę. Chciałbym jednak stać
się częścią twego życia teraz, podczas ciąży. Jeśli, oczywiście,
na to mi pozwolisz.
Westchnęła.
Nie wiedział, dlaczego. Na wszelki wypadek wzmocnił ar-
gumentację i pocałował ją znowu.
Tym razem całował Sylvie namiętnie.
Uczucie było odurzające i podniecające. Po chwili wziął ją
na ręce i zaniósł do sypialni.
Po drodze ją całował, a ona rozluźniła mu węzeł krawata.
Postawił Sylvie na nogach. Rozpinała teraz guziki przy jego
koszuli, a on uwalniał ją z ubrań.
Wreszcie została prawie naga. Miała na sobie tylko majtki w
tygrysi wzorek.
Chase'a zdumiał jej wygląd. Piersi miała nabrzmiałe, po-
dobnie jak całe ciało. Wyglądała jeszcze ładniej niż poprzednio.
Bardziej podniecająco. Dotknął brzucha.
- Czy już się porusza? - zapytał.
R
S
123
- Czasami. Słabo, ale wiem, że tam jest.
- Jakie to odczucie?
- Dziwne. Trudne do opisania. Mniej więcej tak, jakby kra-
snoludek stukał cię palcem w brzuch, chcąc zwrócić na siebie
uwagę. Dopiero po kilku razach potrafiłam określić, co to za
wrażenie.
Sylvie zamknęła oczy i westchnęła. Chase położył drugą rę-
kę na jej piersi. Opuścił głowę i zaczął całować jej ciało.
Smakowała inaczej niż przedtem, lecz zapach, egzotyczny,
korzenny i ciepły, roztaczała ten sam. Mimo że w ciąży, Sy-
lvie była nadal tą samą kobietą, którą znał i o którą się trosz-
czył. Kobietą, którą chyba zaczynał kochać.
Kochać? Sylvie? Czy to możliwe? zdumiony zapytywał sam
siebie. Chwilę potem jednak przestał w ogóle myśleć, bo przy-
ciągnęła go do siebie i zaczęła całować.
W pewnej chwili aż stracił oddech, tak odważna okazała się
pieszczota.
- Oj, nieładnie.
- Dlaczego?
- Bo nadal jesteś ubrana.
- Trudno majtki nazwać ubraniem.
- Niemniej...
Wsunął dłonie pod gumkę i rozebrał Sylvie do końca.
- Och! -jęknęła. - Och, Chase! - Kiedy jej ciało przeszył
dreszcz podniecenia, wykrzyknęła: - Oj!
- Oj! Oj! - zawtórował Chase miękkim głosem. Zamilkła.
Przycisnął się do niej całym ciałem.
- Poprzednim razem, kiedy to się działo, stworzyliśmy no-
we życie.
Rozmarzona Sylvie uśmiechnęła się półprzytomnie.
R
S
124
- Co zrobimy tym razem?
- Coś niebezpiecznego.
- Coś wybuchowego.
- Coś odlotowego.
- Aha.
- Może to nielegalne w tym stanie?
- Och, panie Buchanan - westchnęła Sylvie - jest pan zbyt
drobiazgowy. Za bardzo przejmuje się pan szczegółami.
- Nic dziwnego. Jestem architektem. W mojej pracy detale
są bardzo ważne.
- Zapomnij teraz o pracy. Pomyśl o rozrywce.
Odwzajemnił uśmiech.
- Pani Venner, nie musi mi pani tego dwa razy powtarzać.
Pieścił ją tak długo i mocno, że ledwie mogła to znieść. Po-
tem obrócił się na bok i wciągnął ją na siebie, tak że znalazła
się nad nim. Powoli opuściła się na jego napięte ciało.
Porwał ją tam, gdzie już kiedyś była, lecz w miejsce nie-
znane. Otworzył całkowicie i wypełnił sobą. W jednej chwili
stał się częścią jej, a ona czuła, że należy do niego.
Dochodziła dziesiąta, kiedy Sylvie obudził niepokojący,
brzęczący dźwięk. Otworzyła oczy.
Leżała w ramionach Chase'a. Przypomniała sobie, co działo
się przedtem, i zadowolona przytuliła się do niego. Od wielu,
wielu dni nie było jej tak dobrze, jak teraz.
Brzęczenie nie ustawało. Obudziło Chase'a. Westchnął głę-
boko i przeciągnął dłońmi wzdłuż ciała Sylvie, od czego dostała
przyjemnych dreszczy. Otworzył oczy i obdarzył ją uśmie-
chem.
R
S
125
- Cześć - powiedział.
- Cześć.
Kiedy ją całował, do jego uszu dotarł wreszcie natarczywy
dźwięk, który ich obudził.
- Co to za hałas? - zapytał.
- Nie mam pojęcia. Oprzytomniał trochę.
- Och, do licha, to mój pager.
Sylvie rzuciła okiem na zegarek, stojący na stoliku przy łóż-
ku.
- Kto może cię potrzebować o tak późnej porze? Wstał i za-
czął rozglądać się za spodniami.
- Nie wiem.
Znalazł wreszcie dolną część garderoby. Z kieszeni wy-
ciągnął pager. Wcisnął przycisk, tak że wyłączył brzęczyk.
Usiadł na łóżku i w świetle nocnej lampki przyglądał się małe-
mu urządzeniu.
Sylvie spojrzała Chase'owi przez ramię i zobaczyła, jak na
maleńkim ekraniku pojawia się numer telefonu.
- Wiesz, czyj to telefon? - spytała.
- Tak. Wiem - padła odpowiedź. - Mogę skorzystać z
twego aparatu?
- Oczywiście, bardzo proszę.
Chase podniósł słuchawkę i wystukał numer.
- To ty, Gwen? - zapytał. Serce Sylvie podeszło do gardła.
- O co chodzi?
Do Sylvie docierał głos, lecz nie mogła zrozumieć nic z te-
go, co mówi tamta kobieta.
- Jest bardzo późno - po chwili odparł Chase. – Czy nie
możemy omówić tego jutro rano? Może razem zjemy śniada-
nie? - zaproponował.
Nadal w słuchawce rozlegał się damski głos.
R
S
126
Chase westchnął i wzruszył ramionami.
- No cóż, jeśli to dla ciebie tak ważne... - Wziął do ręki
zegarek, który przedtem położył na stoliku przy łóżku. - Do-
brze. Będę za pół godziny. Nie przejmuj się niczym. Na razie.
Do zobaczenia. - Odłożył słuchawkę. - Przepraszam, Sylvie.
Muszę cię opuścić. To był...
- Bardzo ważny klient - dokończyła za niego, mając nadzie-
ję, że Chase wyczuje sarkazm w jej głosie.
- Tak - potwierdził. - Jest jakiś problem z planami, które
wysłałem Gwen do akceptacji.
- Duży problem?
- Nie, ale ona się nim przejęła i koniecznie dziś chce wyja-
śnić całą sprawę, tak by móc dopiąć wszystko na ostatni gu-
zik. Oświadczyła, że jeśli nie przyjadę i sprawy nie załatwię,
nie zmruży oka do rana.
- Hmm... - mruknęła Sylvie.
- Co to miało znaczyć? - zapytał Chase.
- Co niby?
- To twoje hmm... mi się nie podobało.
- Nie znaczyło nic.
- Słuchaj, Sylvie, nie mogę ignorować Gwen Montgomery.
Ona jest bardzo waż...
- Wiem, kim jest. Bardzo ważnym klientem, posiadającym
miliony dolarów. I to jest dla ciebie najważniejsze, mam rację?
Chodzi ci o pieniądze i prestiż, który da tobie i twojej firmie
realizacja tego dużego projektu.
Chase spojrzał ostro na Sylvie.
- Jasne, że to jest ważne.
- Ważniejsze niż wszystko inne na świecie?
- Oczywiście, że...
Zatrzymał się nagle, lecz Sylvie świetnie wiedziała, co
chciał powiedzieć. Że jest najważniejsze. Dla Chase'a Bu-
R
S
127
chanana nic innego nie liczyło się bardziej niż fura pieniędzy na
bankowym koncie.
- Nie jest tak, jak myślisz - powiedział nieco rozeźlony.
Sięgnął po koszulę.
- A co ja myślę?
- Że zostawiam cię samą, bo praca jest dla mnie ważniejsza
niż ty. To nieprawda.
- Nieprawda?
- Gwen ma pełne prawo zgłaszać zastrzeżenia, a do moich
obowiązków należy je wyjaśniać.
- O dziesiątej wieczorem? Nie możesz robić tego w nor-
malnych godzinach pracy, jak zwykli ludzie?
- To ważne - obstawał przy swoim.
- Jasne, że ważne.
- Sytuacja jest wyjątkowa. Takie rzeczy często się nie zda-
rzają. Muszę iść.
Pochylił się i na czole Sylvie złożył lekki pocałunek.
- Kiedy cię zobaczę? - spytała, podnosząc głowę.
- Jutro. Obiecuję. Zjemy razem lunch. Może też pójdziemy
na niewielkie zakupy. Dla malutkiego facecika zdobędziemy
nowe płyty.
- Trzymam cię za słowo. A więc w restauracji. Punktualnie
o pierwszej.
- Tak.
Wyszedł, a jej zrobiło się bardzo smutno. Jak nigdy dotąd.
R
S
128
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Sylvie ponownie przestąpiła niecierpliwie z nogi na nogę i
znów spojrzała na zegarek. Zrobiło się już dziewiętnaście po
pierwszej, a Chase'a wciąż nie było widać. Nie miała pojęcia,
gdzie jest. Stała przed restauracją Cośmy z oczyma wlepio-
nymi w budynek po drugiej stronie ulicy, w którym mieściło
się biuro Chase'a.
Podświadomie czuła, że nie dotrzyma on obietnicy i nie
pójdą razem na umówiony lunch.
Od rana nic nie jadła. Zaburczało jej w brzuchu. Wróciła
więc do restauracji i zamówiła sobie zupę i sałatkę. Usiadła w
miejscu przeznaczonym dla pracowników. Kiedy przechodziła
obok baru, jeden z pracujących tam kolegów przywołał ją ru-
chem ręki, machając jakąś kartką. Rzuciła wzrokiem na tekst.
Ujrzała wypisane czarno na białym to, czego się spodziewała:
„Sylvie. Pierwsza piętnaście. Dzwonił Chase. Nie może
przyjść na lunch. Zadzwoni później".
I to było wszystko. Ani słowa przeprosin lub wyjaśnienia.
Swoją wiadomością potwierdził jej obawy. Dla niego liczyła
się wyłącznie praca.
Westchnęła, zgniotła kartkę i wrzuciła do najbliżej stojącej
popielniczki. Dziecko dało o sobie znać, od środka szturchając
ją w brzuch.
- Tak, wiem, wiem, malutka - powiedziała spokojnie. - Ta-
tuś wystawił nas do wiatru.
R
S
129
Dziwnie w jej ustach zabrzmiało słowo „tatuś". Sylvie koja-
rzyło się ono z mężczyzną, który po dniu pracy wracał do domu,
gdzie witał go wesoły, chóralny okrzyk dzieci:
- Hura! Hura! Przyszedł tatuś!
Był to mężczyzna, który w piątek odwieszał garnitur na ko-
łek na całe dwa dni i patrzył nań z niechęcią. Mężczyzna, który
wieczory i weekendy spędzał na graniu w piłkę z synem lub
reperowaniu lalki Barbie bądź innych zabawek swych córek.
Mężczyzna, który wykłócał się z trenerem i pedagogami. Ktoś
taki, jak jej własny ojciec, z zadumą pomyślała Sylvie. Nie żył
od dawna, lecz ciągle do niego tęskniła. Pod żadnym względem
nie był podobny do Chase'a Buchanana.
- Dobrze się stało, malutka - odezwała się do dziecka. -
Dobrze się stało, że wiemy, kim jest Chase. Z jakim człowie-
kiem mamy do czynienia. Może pewnego pięknego dnia znaj-
dziemy ci ojca, który będzie taki, jak mój. Idealnego tatę. Naj-
lepszego. - Sylvie poczuła w brzuchu nieznaczny ruch. - Prze-
konasz się, że poradzimy sobie same. Zobaczysz, będzie nam
dobrze tylko we dwie.
Łatwiej było Sylvie przekonywać nie narodzone dziecko niż
samą siebie.
Zanim znów ujrzała Chase'a, upłynęły następne dwa tygo-
dnie. Stało się to w najbardziej niespodziewanej chwili. Sylvie
leżała w przyciemnionym pokoju na miękkim stole u swojej
lekarki i była przygotowywana do badania ultrasonograficzne-
go.
Chase wsunął się w uchylone drzwi.
- Czy tu jest pani Venner? - zapytał. - Jedna z pielęgniarek
mówiła, że mogę wejść.
Technik, miła starsza pani o imieniu Fern, której srebrne
R
S
130
włosy w przyćmionym świetle nabrały niebieskiego odcienia,
podniosła wzrok.
- To pewnie pan Venner - powiedziała. - Proszę wejść. To
miło, kiedy mężowie znajdują czas, żeby być tu z nami...
- To nie jest pan Venner. - Sylvie przerwała sympatyczne
powitanie gościa.
Na twarzy Fern odmalował się niepokój.
- Widocznie wskazano panu niewłaściwy pokój. Nie jest
pan ojcem dziecka.
- A właśnie, że jestem - odparł Chase. Wcisnął się do małe-
go pomieszczenia i szybko zamknął za sobą drzwi.
- Prawda, Sylvie?
Fern spojrzała na leżącą pacjentkę.
- Ten pan mówi, że... - zawiesiła głos, czekając na jakieś
wyjaśnienia.
- Tak, to ojciec dziecka - przyznała Sylvie z westchnieniem.
Dokonała prezentacji. - Fern, to jest Chase Buchanan.
Twarz starszej kobiety szybko się rozpogodziła.
- To świetnie. Zdążył pan na czas.
- Żeby zrobić w tył zwrot i opuścić natychmiast to po-
mieszczenie! - syknęła Sylvie, unosząc się na łokciach.
- Skąd wiedziałeś, że tutaj jestem?
- Notatkę o badaniu zauważyłem w twoim kalendarzu na
ścianie w kuchni. Chciałem cię uprzedzić, że pójdę z tobą do
lekarza, ale nie miałem okazji. Nie podnosiłaś słuchawki i ani
razu nie zadzwoniłaś. - Z determinacją popatrzył na Sylvie i
oznajmił zdecydowanie: - Zostaję. Nigdzie nie wyjdę.
- Pani Venner - wtrąciła się Fern. W jednym ręku trzymała
słoik z przezroczystą, białą galaretką, a w drugim coś w rodzaju
R
S
131
plastykowej końcówki prysznica. - Musimy zaczynać. Mam na-
stępne pacjentki, które nie mogą długo czekać z pełnym pę-
cherzem.
- Wiem coś o tym - jęknęła Sylvie, która z tego samego
powodu ledwie już wytrzymywała. - A w ogóle to, Fern, nie
jestem mężatką.
- Rozumiem - padła szybka odpowiedź.
Sylvie pragnęła wykrzyknąć, że nikt nie jest w stanie pojąć
jej sprzecznych emocji, towarzyszących skomplikowanemu
stosunkowi do Chase'a. Opadła ciężko na stół i odsłoniła
brzuch. Usiłowała nie widzieć zafascynowanego wzroku
Chase'a.
- Dlaczego nie zadzwoniłaś? - zapytał, kiedy Fern sprawnie
rozsmarowywała galaretkę na dolnej części brzucha Sylvie.
- Bo wystawiłeś mnie do wiatru. Pamiętasz, jak dwa tygo-
dnie temu mieliśmy iść razem na lunch? Czekałam na ciebie
dwadzieścia minut po to tylko, żeby usłyszeć, że dopiero pięt-
naście minut po ustalonym terminie odwołałeś spotkanie. W
ten sposób potwierdziłeś to, co już wiedziałam.
- Co? - zapytał lekko zniecierpliwiony.
- Że nie masz czasu ani dla mnie, ani dla dziecka.
- Co takiego?
- W przeciwnym razie nie wyskoczyłbyś z łóżka o dzie-
siątej wieczorem, po tym, jak się kochaliśmy, i nie pognałbyś
na spotkanie z inną kobietą. - Sylvie przestała zważać na to, że
Fern z ciekawością przysłuchuje się rozmowie.
- Z inną kobietą? - powtórzył zdumiony Chase. - Zwa-
riowałaś? Gwen to nie kobieta. To klientka.
- Jasne - warknęła Sylvie. - I do tego bardzo ważna.
R
S
132
- Posłuchaj. - Chase pogroził jej palcem. - W żadnym razie
nie masz prawa...
- O, tu jest główka dziecka - odezwała się Fern. Jej spokoj-
ny głos ostudził natychmiast Sylvie i Chase'a.
- O Boże, to on? - zapytał.
- Tak, to pańskie dziecko - odparła Fern.
- To moje dziecko - zaprotestowała Sylvie. Ona też była
przejęta tym, co dojrzała na monitorze. Była w stanie zobaczyć
wreszcie maleńką istotkę, która od dawna dawała o sobie znać.
Chase nie wierzył własnym oczom. Był zachwycony. Wi-
dział główkę, nos, usta. Wszystko. Dziecko nagle podniosło
rączkę. Ujrzał pięć rozwartych paluszków, z których jeden za-
raz wylądował w buzi.
- Chyba się właśnie obudziło - oznajmiła Fern.
- Czy on naprawdę ssie palec? - chciał się upewnić zdumio-
ny Chase.
Starsza kobieta skinęła głową.
- Tak. To normalne.
Przejęty Chase opadł ciężko na krzesło stojące obok stołu,
na którym leżała Sylvie. Wziął ją za rękę i ścisnął mocno palce.
Dopiero wtedy spostrzegł, że płacze.
- Prawda, że to zdumiewające? - z rozczuleniem szepnęła
przez łzy.
Chase lekko skinął głową. Wzruszenie odjęło mu mowę.
- A teraz dokładniej obejrzymy dziecko - oświadczyła Fern.
Głowicę ultrasonografu przesunęła w bok. Na monitorze ukaza-
ła się nóżka. Można było nawet policzyć paluszki. Fern zano-
towała tętno dziecka, oszacowała ciężar, a potem spojrzała na
Sylvie i Chase'a.
- Wygląda świetnie - powiedziała. - Czy chcecie, żebym
ustaliła płeć dziecka?
R
S
133
- To niepotrzebne - odezwał się Chase.
- Tak? - zdziwiła się Fern.
- To chłopiec - bez cienia wahania oznajmił Chase.
- To dziewczynka - równie mocnym głosem powiedziała
Sylvie.
- Rozumiem - odparła starsza kobieta. - Oto fotografie pło-
du. - Wręczyła Sylvie płat ligniny, żeby pacjentka mogła zetrzeć
z brzucha galaretkę. Sylvie użyła jej do wytarcia nosa.
- Życzę wam szczęścia - powiedziała Fern. - Coś mi się
zdaje, że mimo wszystko będziecie oboje wspaniałymi rodzi-
cami. - To mówiąc opuściła pokój.
Chase pomógł Sylvie podnieść się i zejść ze stołu.
- Fern to bardzo mądra kobieta - oświadczył. - Widzi więcej
niż tylko twoje infantylne zachowanie się...
- Moje infantylne zachowanie się?! - wykrzyknęła Sylvie.
- I od razu się zorientowała - ciągnął niewzruszenie - ile
oboje dla siebie znaczymy. - Objął ją ramieniem.
- Nic dla mnie nie znaczysz - krzyknęła, usiłując wy-
swobodzić się z rąk Chase'a.
Uśmiechnął się i przytrzymał ją mocniej.
- Tęskniłem do ciebie przez ostatnie dwa tygodnie - powie-
dział.
Sylvie przestała się wyrywać. Znieruchomiała.
- Mogłeś przecież mnie odwiedzić.
- Telefonowałem. Codziennie. Ale ani razu nie oddzwoni-
laś.
- Gdybyś naprawdę chciał mnie zobaczyć, mógłbyś zrobić
z biura te parę kroków i wpaść do restauracji.
- Przez ostatnie dwa tygodnie przebywałem stale na placu
budowy. W ogóle nie pokazywałem się w firmie.
R
S
134
Możesz sobie chyba wyobrazić, jak wielkie zaległości pię-
trzą się na moim biurku. Moje osobiste życie też na tym cierpi
- dodał znacząco.
- A więc, inaczej mówiąc, byłeś zbyt zajęty, żeby się
ze mną widywać.
Zagryzł wargi. Nie mógł zaprzeczyć. Wiedział, że to praw-
da. Był za bardzo zapracowany. Od dwóch tygodni musiał kon-
centrować całą energię na projekcie realizowanym dla Gwen.
- Nie zawsze tak będzie - dodał spokojnie. - Wszystko
zbiegło się naraz. Kiedyś moje życie przecież się unormuje.
Przez cały czas Sylvie starała się nie patrzeć na Chase'a. Do-
piero teraz podniosła wzrok.
- Sądzę, że nigdy nie staniesz się panem swego życia -
powiedziała. - Zawsze stawiasz pracę na pierwszym miejscu.
Przed wszystkim. Nawet przed swym własnym szczęściem.
- Dlatego, że moja praca była zawsze moim szczęściem.
Aż do tej pory.
Sylvie bardzo chciała w to wierzyć. Pragnęła teraz móc ski-
nąć głową i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Niestety,
znała zbyt wielu mężczyzn, którzy wierzyli święcie, że to, co
mówią, jest prawdą, a potem z uśmiechem przyznawali się do
pomyłki. Widziała, jak postępowali z jej siostrą, Livy, która z
każdego związku wychodziła ze złamanym sercem.
Mężczyźni nie są urodzonymi kłamcami, przyznała w du-
chu Sylvie. Miewają dobre intencje. Szybko jednak się nudzą.
Kiedy zmęczy ich jedna rzecz, natychmiast zaczynają zajmo-
wać się inną.
Chase był typowym mężczyzną. Nie różnił się od pozo-
stałych przedstawicieli swej płci. Przyszłe ojcostwo było
R
S
135
dla niego czymś interesującym, bo nowym. Ale gdy tylko za-
czął pojmować, że pociąga za sobą obowiązki i absorbuje, za-
czął się wycofywać. I odsuwać od Sylvie. Nie potrafił sobie wy-
tłumaczyć, że powinien postępować inaczej.
- Sylvie, daj mi szansę - mówił teraz. - Pozwól się do
siebie zbliżyć. Niech to dziecko będzie także moje. - Po
całował ją w czubek głowy.
Sylvie miała dobre serce. I była rozsądna. A Chase miał naj-
sympatyczniejsze zielone oczy, jakie kiedykolwiek widziała.
Nie było powodu, dla którego miałaby odebrać mu szansę. Mo-
że rzeczywiście coś się zmieni? pomyślała.
- Dobrze. Nie wiem jednak, dokąd to wszystko nas dopro-
wadzi.
Odetchnął z ulgą i uśmiechnął się.
- Pod tym względem nie będziemy więc różni od milionów
innych ludzi.
Sylvie pragnęła widzieć wszystko w różowych barwach.
Nie sądziła, że Chase weźmie rozwód z pracą. I wiedziała, że w
jego życiu nie ma miejsca ani dla partnerki, ani dla dziecka.
Objął ją mocniej i znów pocałował.
- Co powiesz na zaległy lunch? Nakarmimy ciebie
i małego.
Postanowiła się nie przejmować. Odsunęła od siebie ponure
myśli. Wychodząc z gabinetu lekarskiego i idąc do samochodu
Chase'a pomyślała sobie, że oboje zaczynają wszystko od no-
wa. Będzie inaczej.
Miała tylko nadzieję, że inaczej nie będzie oznaczać znacz-
nie gorzej.
R
S
136
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Przez dwa następne miesiące Chase uczestniczył w życiu
Sylvie. Chodził na zakupy i do lekarza, a także grał dziecku na
saksofonie.
Nie próbował już jednak kochać się z nią.
Od czasu do czasu wymieniali nie zobowiązujące pocałunki,
a kiedy szli obok siebie, zawsze trzymali się za ręce. Chase czę-
sto dotykał Sylvie. Lekko, w przelocie. A ona zawsze kładła
jego rękę na brzuchu, gdy dziecko zaczynało harce. Te chwile i
dotknięcia ceniła sobie najbardziej.
Na tym kończyły się ich zbliżenia.
Na Halloween Chase, będąc u Sylvie, wykonał własno-
ręcznie z dyni piękną latarnię w kształcie ludzkiej czaszki. Po-
wstało dzieło bardzo nowoczesne, w stylu picassowskim lub
może warholowskim. Sylvia oceniła je wysoko i uznała, że
dzieciom się spodoba.
- To święto bardzo się zmieniło - powiedziała do Chase^. -
Kiedy byłam dzieckiem, odwiedzaliśmy sąsiadów aż do pół-
nocy, robiąc wiele krzyku. Potem za karę siedzieliśmy w domu
przez dwa tygodnie, ale było warto porozrabiać. Teraz dzieci
wychodzą z domu w towarzystwie rodziców i cała zabawa koń-
czy się o dziewiątej. To nie jest w porządku.
- Chyba mieszkałaś w małym miasteczku.
- Tak. To było Collingswood w South Jersey.
- W małej miejscowości można sobie pozwalać na wię-
R
S
137
cej. A poza tym od tamtych czasów wiele się zmieniło. Dziś
dzieci nie są bezpieczne.
- Gdzie się wychowywałeś? - spytała Sylvie. O młodości
Chase'a wiedziała niewiele.
- W North Jersey - odparł krótko.
- Gdzie?
- W Newark.
- Gdzie w Newark?
- Na peryferiach.
- Jaka to była okolica?
- Przedmieście.
- Jak tam było?
Chase westchnął. Nie miał najmniejszej ochoty odpowiadać
na pytania. Sięgnął po pilota, żeby uruchomić wideo.
- Czy to nie dziwne, że tak mało o sobie wiemy? - Sylvie
nie dawała za wygraną. - Chciałabym wiedzieć więcej o tobie.
A ty? Chciałbyś dowiedzieć się czegoś o mnie?
Wzruszył ramionami.
- Chyba nie. Co to ma za znaczenie?
Po co poruszyła ten temat? Popsuje cały wieczór, pomyślał
zdesperowany Chase. Prawda była taka, że o Sylvie chciał wie-
dzieć jak najwięcej, lecz do własnej przeszłości nie zamierzał
wracać. Były to przykre wspomnienia.
- Dziwne, że dopiero dziś mnie o to pytasz - odparł
chłodnym tonem. - Powinnaś sprawdzić moją przeszłość, zanim
zdecydowałaś się zrobić ze mnie ojca własnego dziecka.
Chciał tylko zmienić temat, lecz mu nie wyszło. Sylvie za-
milkła. Zobaczył, że ją uraził.
- Przepraszam, nie chciałem...
R
S
138
- Chciałeś.
- Źle mnie zrozumiałaś.
Sylvie wzięła od niego pilota i uruchomiła wideo.
- Ciii. Film się zaczyna.
Wyłączył telewizor.
- Nie bądź na mnie zła. Chciałem tylko uniknąć kon-
wersacji.
- Dlaczego?
Wstał, poszedł do kuchni i wrócił z następną puszką wody
sodowej, mimo że stojąca przed nim szklanka była jeszcze w
połowie pełna. Nie zauważył tego i wlał do niej całą zawartość
puszki. Potem papierowym ręcznikiem zbierał rozlaną wodę.
- Rosłem w okropnej dzielnicy.
- Ja też nie wychowywałam się w Palm Springs.
- Nie chcę wspominać tamtych czasów.
- Co z twoją rodziną?
- Matka umarła na raka, kiedy byłem dzieckiem. Pracowała
w zakładach chemicznych przed wprowadzeniem podstawo-
wych zasad bezpieczeństwa. A o śmierci ojca już ci mówiłem.
- Masz rodzeństwo?
- Starszego brata. Rzadko go widuję. Ożenił się i ma pięcio-
ro dzieci. Haruje w fabryce samochodów i mieszka blisko na-
szego domu rodzinnego.
- Wygląda na to, że on nie zachował przykrych wspomnień.
- Och, nie. Jest szczęśliwy. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć
tego faceta.
- Może w tamtym otoczeniu dojrzał nowe możliwości roz-
woju?
- Ja tam widziałem tylko stare, rozpadające się rudery,
R
S
139
obdarte dzieci, bawiące się na ulicy zabawkami wyciągniętymi
ze śmietnika. W wieku siedmiu lat miałem sześć szwów zało-
żonych na kolano, bo, grając w baseball, upadłem pod drzewem
na rozbitą butelkę po wódce. Nie chciałbym tam wrócić. Nig-
dy.
Sylvie westchnęła. Teraz dopiero zaczynała rozumieć, dla-
czego Chase tak wielką wagę przywiązywał do kariery zawo-
dowej.
- Dziś mieszkasz w luksusowym domu, w eleganckiej
i spokojnej dzielnicy, i bawisz się kosztownymi zabawka
mi, takimi jak czerwony porsche.
Skinął głową.
- I jesteś nieskończenie bardziej szczęśliwy niż kiedy-
kolwiek mógłby być twój brat, pozostając w dawnym śro-
dowisku.
Znów skinął głową.
- Twój brat inaczej rozumie szczęście.
Chase skinął głową po raz trzeci.
Otworzył usta, żeby wreszcie coś powiedzieć, lecz w tej sa-
mej chwili odezwał się pager.
Sylvie zamarła w bezruchu. Nienawidziła tego okropnego
brzęczenia. Przez ostatnie dwa miesiące nieczęsto się rozlegało,
lecz za każdym razem Chase wybiegał zaraz niemal bez słowa.
- Nie odpowiadaj - powiedziała odruchowo. Zaskoczyło to
ją, podobnie jak Chase'a.
- Muszę się odezwać.
- Dlaczego?
- Bo to może być jakaś ważna sprawa.
- Działasz jak pogotowie ratunkowe?
- Nie, oczywiście, że nie. To tylko pogotowie pracy.
- Nic takiego nie istnieje.
R
S
140
Popatrzył na numer telefonu, który ukazał się w okienku, i
poszedł dzwonić do kuchni.
- Niczego nie rozumiesz - powiedział do Sylvie, czekając
na połączenie.
- Jasne, że nie rozumiem, dlaczego masz być w pogotowiu
przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
- Nie przez całą dobę - sprostował. Przysunął słuchawkę do
ucha. - Halo? Ike?... Nie przejmuj się. Nie robiłem niczego
ważnego...
Sylvie słuchała wyjaśnień Chase'a. Jego zdaniem, nie było
za późno na telefon. Powiedział, że za pół godziny obaj mogą
spotkać się w biurze.
Sylvie podniosła się z kanapy i zaczęła gromadzić rzeczy Cha-
se'a, tak żeby od razu, gdy skończy rozmowę, miałje pod ręką.
Podała mu marynarkę, postawiła buty na wprost stóp. Kiedy od-
wiesił słuchawkę, bez słowa podała mu teczkę. Podeszła do wyj-
ściowych drzwi i otworzyła je szeroko.
- Zajmie mi to godzinę lub dwie - oznajmił. - Mogę potem
wrócić i wspólnie obejrzymy film.
- Godzinę lub dwie? Dlaczego nie załatwicie tego jutro, w
normalnych godzinach pracy? - spytała.
- Ike wyjeżdża rano. Nie będzie go przez kilka dni.
- I w tym czasie świat się zawali?
- Sylvie...
- Idź już. I nie wracaj. O północy będę w łóżku.
- Jutro przyjadę po ciebie o szóstej. Zjemy coś po drodze i
będziemy tam godzinę później.
- Gdzie?
- W szpitalu. Zapomniałaś, że jutro rozpoczynają się zajęcia
w szkole rodzenia? Będę o szóstej.
- To niepotrzebne. Zoey obiecała jeździć tam ze mną. Bę-
dzie mi towarzyszyć.
R
S
141
Chase zrobił się zły.
- Uzgodniliśmy, że to ja będę jeździł tam z tobą. - - Sam
postanowiłeś, o nic mnie nie pytając.
- Uzgodniliśmy...
- Zoey mi pomoże. Jest osobą, na którą mogę liczyć. Pój-
dzie ze mną na wszystkie zajęcia i będzie obecna podczas poro-
du.
- Na mnie też możesz liczyć.
- Gdyby Ike zadzwonił wcześniej, a zajęcia w szkole rodze-
nia zaczynały się dziś, już zdążyłbyś wystawić mnie do wiatru.
- Ale zajęcia nie zaczynają się dziś, a Ike nie dzwonił wcze-
śniej.
- Chase, nie o to chodzi.
- A o co?
- Nie należę do kobiet, które siedzą spokojnie i czekają, aż
ich życiowi partnerzy skończą wszystkie swoje zajęcia i znaj-
dą dla nich czas.
- Wiem, że do takich kobiet nie należysz.
- No to dlaczego tak mnie traktujesz, jakbym była jedną z
nich?
- Wcale cię tak nie traktuję.
Sylvie roześmiała się głośno, lecz bez cienia rozbawienia.
- Nie traktujesz? A więc co robisz za każdym razem,
kiedy odzywa się ten cholerny pager? Wybiegasz jak sza
lony, nie licząc się ze mną.
Chase chciał zaprzeczyć, lecz zdał sobie sprawę, że Sylvie
ma rację.
- Jutro będę o szóstej - powiedział.
- Skąd ta pewność? - warknęła. - Jeśli nawet się zjawisz, to
jak mam być pewna, że zrobisz to samo za tydzień?
R
S
142
I za dwa tygodnie? Dwa miesiące temu oświadczyłeś, że
chcesz uczestniczyć w mym życiu. I co? Wystarczy jeden brzę-
czyk, a wybiegasz jak opętany i nie mogę na ciebie liczyć.
- To się nie powtórzy - zapewnił Chase.
- Skąd wiesz?
- Wiem.
- Idź już, bo się spóźnisz - warknęła Sylvie.
- Nie szkodzi. Parę minut Ike może poczekać. Coś mi się
zdaje, że masz mi sporo do powiedzenia.
- I sądzisz, że parę minut mi wystarczy?
- Wytaczaj działa. Strzelaj.
- Dobrze.
- Czekam.
Sylvie przeciągnęła językiem po zaschniętych wargach.
- Może mi się zdawało - zaczęła - ale sądziłam, że między
nami sprawy zaczynają układać się całkiem nieźle.
- Nie zdawało ci się. Moim zdaniem, układają się dobrze.
- Chodziło mi nawet po głowie, że naszą trójkę - dotknęła
ręką brzucha - może połączyć wspólna przyszłość.
Chase też miał taką nadzieję.
- Wszystko jednak wskazuje na to, że nie mamy szans.
- Nieprawda.
- Prawda. Zrozumiałam, że twoje życie to praca. Nie po-
trzebujesz ani mnie, ani dziecka.
- Mylisz się, Sylvie. Liczycie się dla mnie. Oboje. Bardziej
niż sądzisz.
- Ty też stałeś się dla mnie ważny, mimo że nigdy się tego
nie spodziewałam. Musisz jednak dokonać wyboru. Ustalić, co
ważniejsze. Praca czy... czy my.
- Daj mi szansę.
R
S
143
- Już ci ją dawałam. Dwa miesiące temu. Musisz przyznać,
że potraktowałam cię przyzwoicie. Ale jeśli nie dokonasz istot-
nych zmian w sposobie pracy i życia, nic z tego nie wyjdzie.
Dla dobra rodziny nie mogę pójść na żaden kompromis. Nie
zamierzam ciągle odpowiadać dziecku na pytanie: Mamusiu,
dlaczego nie ma z nami tatusia?
Chase nie wiedział, co powiedzieć. Czuł się całkowicie bez-
radny.
- Muszę iść - oznajmił po chwili. - Jutro przyjadę po ciebie
o szóstej.
- Sądzę, że to nie jest dobry pomysł.
- Przyjadę - obiecał.
Sylvie stała przed drzwiami sali i spoglądała nerwowo na
zegarek. Były już dwie minuty po siódmej. Z westchnieniem
spojrzała na Zoey.
- Sama mówiłaś, że nie można na niego liczyć - odezwała
się przyjaciółka. - Przecież dlatego poprosiłaś mnie, żebym do
ciebie przyjechała. Bałaś się, że Chase się nie zjawi?
- Tak - przyznała Sylvie.
- Chodźmy. Zajęcia już się zaczynają.
Dwie minuty po siódmej Chase znajdował się na wysokości
siedemnastego piętra wznoszonego budynku. Na zimnie i wie-
trze stał tu już od dwóch godzin, wysłuchując wyjaśnień Ike'a,
który zasięgał jego rady, i myśląc o Sylvie.
- Ike, muszę już iść - powiedział nagle.
- Nigdzie nie pójdziesz! - wykrzyknął Ike Guthrie. -
Odłożyłem wyjazd, a ty chcesz już iść? Nie ma mowy.
Sylvie miała rację, pomyślał Chase. Zasługuje na lepsze
R
S
144
traktowanie. Ona i dziecko powinni mieć kogoś, kto będzie
zawsze do ich dyspozycji. Gdyby on sam był takim czło-
wiekiem, znajdowałby się teraz obok Sylvie w szkole rodzenia
i pomagałby jej uczyć się oddychać.
- Chase, czy mnie słuchasz? - zawołał zniecierpliwiony Ike,
przekrzykując świst wiatru. - Robisz ze mną ten projekt czy
nie? Zdecyduj się wreszcie.
- Tak, robię - z westchnieniem odparł Chase.
R
S
145
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Sylvie robiła przedświąteczne zakupy z Zoey i O1ivią, kie-
dy nagle w dole brzucha poczuła dziwny ból. Do prze-
widywanej daty porodu, to jest do piętnastego grudnia, były
jeszcze trzy tygodnie, więc nawet przez myśl jej nie przeszło,
że to mogą być pierwsze bóle:
Godzinę później bombka choinkowa wypadła jej z ręki, roz-
bijając się na tysiące kawałków, kiedy złapał ją następny, tym
razem silny ból. Sylvie poczuła, że coś się dzieje.
Po kilku minutach zabolało znowu.
Zoey zobaczyła rozbitą bombkę.
- Ale z ciebie niezdara - zganiła przyjaciółkę.
- Coś mi się zdaje, że zaraz będę rodzić - oświadczyła Sy-
lvie.
- Niemożliwe. Masz jeszcze przed sobą trzy tygodnie. Sta-
tystycznie rzecz biorąc...
- Och! - jęknęła Sylvie, łapiąc się za brzuch.
- Chodźmy - zaproponowała O1ivia.
- Zaraz będę rodzić? - spytała Sylvie.
- Nie wiem - odparła siostra. - Może to fałszywy alarm.
Zaczęły iść w kierunku ruchomych schodów.
- Bardzo boli? Czy coś jeszcze ci dolega?
- Od rana boli mnie kręgosłup. I miałam skurcze.
- Występowały regularnie?
- Czemu pytasz?
R
S
146
- Nie powinnaś teraz rodzić. Jest za wcześnie.
Trzy godziny później bóle bardzo się nasiliły i zaczęły wy-
stępować w dość regularnych odstępach czasu.
- Coś mi się zdaje, że zaczyna się poród - oznajmiła Zoey,
pomagając Sylvie usadowić się na kanapie. Podobnie jak O1ivia,
znała się na tym, gdyż obie były pielęgniarkami.
- Dzwonię do twojej lekarki - powiedziała siostra. -Może
zechce, żebyśmy od razu jechały do szpitala.
Sylvie nie miała siły dyskutować. Fale bólu były coraz
mocniejsze.
Myślała o Chasie.
Od Halloween nawet nie próbował się z nią skontaktować.
Widocznie dokonał wyboru. Na pierwszym miejscu postawił
pracę. W jakimś sensie to ją zaskoczyło. W tym zdumiewają-
cym mężczyźnie widziała sympatyczne cechy.
- Zawiadom Chase'a - poprosiła Zoey. - Oznajmij mu, że
niebawem zostanie ojcem.
- Sądzisz, że przyjedzie? - spytała przyjaciółka. - Nie poka-
zał się w szkole rodzenia.
- Dam mu jeszcze jedną szansę - odparła Sylvie. —
Dzwoń.
Był w sali konferencyjnej, zaabsorbowany naradą nawet nie
z jednym, lecz z dwoma niezwykle ważnymi klientami, kiedy
usłyszał stukanie w przeszkloną ścianę. Podniósł wzrok, spo-
dziewając się zobaczyć tam Sylvie. Zamiast niej ujrzał bardzo
wysoką, rudowłosą dziewczynę. Po chwili, mimo protestów
Lucille, nieznajoma wdarła się na salę.
- Kim pani jest? - zapytał Chase.
- Pójdzie pan ze mną. Na małe spotkanie ze swym przezna-
czeniem.
- Kim pani jest?
R
S
147
- Na imię mi Zoey. Niech pan bierze płaszcz. Szybko.
- Sylvie rodzi? - zapytał.
- Tak.
- Przecież to za wcześnie. O trzy tygodnie.
- Drodzy państwo - Zoey zwróciła się do zebranych na sali -
pan Buchanan musi was teraz opuścić. Będzie osiągalny dopiero
w przyszłym tygodniu. Rodzi się jego dziecko.
Chase porwał płaszcz i po chwili biegł za rudowłosą.
Dotarli do szpitala w błyskawicznym tempie. Chase nie po-
trafiłby potem powiedzieć, kto prowadził wóz. On czy Zoey.
Był nieprzytomny z przejęcia.
Zobaczył Sylvie leżącą na łóżku z mokrymi od potu włosa-
mi, bladą twarzą i maską tlenową na ustach i nosie. Miała za-
mknięte oczy i fioletowe sińce pod oczami.
Przy łóżku stała młoda, ciemnowłosa kobieta. Trzymała le-
żącą za rękę. Chase ukłonił się nieznajomej, podszedł do Sylvie
i dotknął delikatnie jej policzka.
- Jesteś. Wiedziałam, że ci się uda - szepnęła.
- Nie miałem wyboru. Przysłałaś po mnie dragona. Mu-
siałem przyjechać.
- I tak byś tu się zjawił. Chciałeś przecież być ze mną.
- Tak. - Odgarnął jej z twarzy mokre włosy. - Chciałem. Co
mam teraz robić?
- Weź mnie za rękę - poprosiła. - To moja siostra, Olivia -
szepnęła. - Livy, to Chase, ojciec dziecka. Bądźcie mili dla
siebie, bardzo proszę. - Sylvie zamknęła oczy.
- Jak ona się czuje?
O1ivia wzruszyła lekko ramionami.
- Lepiej niż dwie godziny temu. Nie mogła dłużej znieść
bólu, więc poprosiła o lek uśmierzający. Już niedługo to po-
trwa.
R
S
148
- Czy teraz ją boli?
- Nie. Odkąd pan tu jest, z pewnością czuje się lepiej. Pójdę
teraz napić się kawy. Postaram się, żeby Zoey i Daniel wam nie
przeszkadzali.
Daniel to pewnie ten dryblas siedzący w poczekalni, który
obrzucił mnie ponurym spojrzeniem, pomyślał Chase. Przysu-
nął krzesło do łóżka Sylvie. Podziwiał miłość i opiekuńczość,
którą otaczała ją jej rodzina.
Kilka godzin później urodziła córeczkę. Chase ze zdumie-
niem patrzył na maleńkie dziecko. Był świadkiem porodu. Na
widok niemowlaka poczuł łzy pod powiekami.
Było to niesamowite przeżycie. I najpiękniejszy widok, kie-
dy umyte dziecko lekarz złożył w ramionach młodej matki. Ża-
den biurowiec, żadne centrum handlowe czy dom mieszkalny
nie wydawały mu się tak wspaniałe.
I teraz Chase już wiedział, co dla niego w życiu jest najważ-
niejsze. Nie biurowce, nie centra handlowe czy domy miesz-
kalne, lecz Sylvie i córeczka. Usiadł tuż przy nich, objął moc-
no młodą matkę, a dziecku podał palec, wokół którego owinęło
zaraz maleńkie paluszki. To był sekret życia. Nic innego się nie
liczyło. Tylko Sylvie, mała i jego uczucia do nich obu. Chase
poczuł się nagle tak, jakby rozwarły się nad nim niebiosa i ktoś
dał mu najpiękniejszy podarunek na świecie. W małym pokoju
szpitalnym miał wszystko, co było mu potrzebne do szczęścia.
Reszta nie miała znaczenia.
- Prawda, że jest śliczna? - zapytała Sylvie przez łzy, które
płynęły obficie po jej policzkach.
- Tak.
- Genevieve Ruth - szepnęła. - Ruth to imię mojej mamy.
Może je nosić?
R
S
149
- Podoba mi się. Genevieve Ruth Buchanan. Brzmi dosko-
nale.
Sylvie z niepokojem spojrzała na Chase'a.
- Uważasz, że powinna nosić twoje nazwisko?
- Nasze nazwisko - sprostował Chase - jeśli zgodzisz się
przyjąć je po ślubie.
Sylvie otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, lecz szybko je
zamknęła.
- No dobrze, jeśli zechcesz zachować swoje panieńskie
nazwisko, młoda spadkobierczyni będzie się nazywała Ge-
nevieve Ruth Venner-Buchanan.
Uśmiechnęła się lekko.
- Spadkobierczyni? A co ona właściwie otrzyma od
ojca? - zapytała, przesuwając palcem po policzku dziecka.
- Chase, mówię poważnie. Zasługuje na tatę, który stale
będzie przy niej. A ja na przyzwoitego męża. Oświadczam,
że nie będę żyła z tobą i pagerem pod jednym dachem.
- Od dziś pager będzie pozostawał w samochodzie od
piątej po południu do siódmej rano - oświadczył Chase.
- To ci solennie przyrzekam. Będę pracował poza domem
po dziesięć godzin dziennie, od poniedziałku do piątku.
Ani minuty dłużej. To też obiecuję.
- Jak możesz obiecywać coś takiego, skoro nie zrobiłeś nic,
żeby dotrzymać wcześniejszego przyrzeczenia?
- Jest mi ogromnie przykro, że tak się zachowywałem.
Zmienię się. Zawrę dwa kontrakty. Dwie fuzje.
- Dwie fuzje? Skinął głową.
- Tak. Jedną z tobą, a drugą z Ikiem Guthrie'm.
- Kto to taki?
- Architekt z Pittsburgha, który szuka możliwości roz-
szerzenia zakresu działania swojego biura projektów. Parę
R
S
150
tygodni temu zaproponował mi połączenie naszych wysiłków i
fuzję obu firm. Uważałem to za kiepski pomysł. Nie chciałem
oddawać zleceń komuś innemu. Teraz jednak - Chase przesu-
nął delikatnie dłonią po łysym łebku Genevieve - zmieniłem
zdanie. To świetna koncepcja. Wszystko wskazuje na to, że
współpraca z Ikiem ułoży się dobrze. Jest bardzo pracowity,
jeszcze bardziej ambitny niż ja i chce podjąć się nowych zadań.
Dzięki takiemu układowi będę miał o połowę mniej zobowiązań
i znacznie więcej czasu dla żony i dziecka.
Dopiero teraz Chase odważył się spojrzeć na Sylvie wzro-
kiem pełnym nadziei.
Milczała.
- Moim największym marzeniem jest to, abyś zgodziła się
zostać moją żoną - powiedział łagodnym głosem. - I, jeśli oka-
że się to możliwe, mieć z tobą więcej dzieci.
- Dlaczego? - spytała, nie dowierzając swemu szczęściu. -
Dlaczego chcesz mnie poślubić?
Potrząsnął głową, zdziwiony, że Sylvie nie potrafi sama
udzielić sobie odpowiedzi na to pytanie.
- Bo cię kocham - odparł. - Chyba pokochałem cię już
pierwszego dnia, kiedy przyszedłem do Cośmy i ujrzałem cię
za barem. Wiem, że będę kochał cię zawsze. Aż do śmierci.
Nie potrafię żyć bez ciebie. Ani bez naszego dziecka. Chcę,
żebyśmy stworzyli rodzinę. Pragnę spędzić resztę życia, kocha-
jąc was obie. Sylvie, czy zdobędziesz się na to, by dać mi jesz-
cze jedną szansę? Ostatnią szansę?
- Och! - Sylvie wybuchnęła głośnym płaczem. Drżącymi
rękoma objęła twarz Chase'a. - Ja także cię kocham, najdroż-
szy. Jeszcze jedna szansa nie jest ci potrzebna. Dziś celująco
zdałeś egzamin. Wiedziałam, że będziesz wspaniałym ojcem
R
S
151
dla mego dziecka. Po prostu to czułam.
Przyciągnęła Chase'a do siebie i pocałowała. A potem wes-
tchnęła z zadowoleniem i przytuliła twarz do jego policzka.
- I nigdy nie przypuszczałam, że znajdę także idealnego mę-
ża.
R
S
152
EPILOG
Rankiem w Boże Narodzenie Sylvie wyszła ze swej sypialni
ubrana w białą, wytworną suknię - po to tylko, żeby znaleźć
najcudowniejszy prezent na świecie, czekający pod choinką.
Przywitał ją Chase ubrany w ciemny, elegancki garnitur.
Obok niego stał Alex, jego brat, którego Sylvie poznała przed
tygodniem. Trzymał na rękach drobniutką Gennie, ubraną w
maciupeńką czerwoną aksamitną sukienkę i malutkie czarne la-
kierki. O1ivia, także w czerwonej welurowej sukni, uzupełniała
grono najbliższych. Obok nich stał sędzia pokoju, który pań-
stwu młodym miał udzielić ślubu.
W salonie znajdowało się jeszcze wiele osób. Krewnych,
znajomych i przyjaciół.
Był to ślub, o jakim Sylvie nawet nie śniła. Przede wszystkim
dlatego, że nie sądziła, iż kiedykolwiek tak bardzo się zakocha.
I nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczała, że po-
kocha ją tak wspaniały mężczyzna, jak Chase.
Wymienili słowa małżeńskiej przysięgi, zaprosili gości na
weselną ucztę, a potem zabrali córeczkę i niepostrzeżenie opu-
ścili dom.
Resztę urlopu pragnęli spędzić tylko we troje.
R
S