Eden Maguire
Arizona
(Nie)Umarli 02
Phoenix Rohr bardzo mnie zmienił. Pojawił się w moim życiu jak jaskrawo świecąca
na mrocznym niebie gwiazda i rozjaśnił mój świat. Zanim go spotkałam, nie byłam do końca
sobą - nie w pełni ukształtowana, przerażona. Wystarczyło kilka tygodni, abym stała się kimś
pełnym.
On i ja zrobiliśmy to dla siebie wzajemnie. Zawarliśmy przymierze przeciwko
brutalnemu światu - moja dłoń w jego dłoni, jego ramię obejmujące moje plecy.
Powiem wam prawdę: wyglądało to tak, jakby otaczający mnie ludzie uparli się, by od
nas odchodzić - czworo uczniów z naszej szkoły zmarło w ciągu roku. Wyostrzyło to nasze
spojrzenia - chcieliśmy czerpać z każdego dnia jak najwięcej i cieszyć się tym. Miłością,
seksem, byciem razem. Przylgnęłam do Phoeniksa, jakby był moim zbawcą.
A potem wszystko się rozleciało. Straciłam go - dwa słowa. Wziął udział w bójce i
został zabity.
Szukałam go. Jeździłam samochodem za miasto, pięłam się drogą wśród
szeleszczących liśćmi osik i majestatycznych sekwoi w stronę sięgających nieba
poszarpanych szczytów górskich.
Phoenix. Wyszeptałam to chyba z tysiąc razy. Jego imię, tylko to mi zostało.
Phoenix - czwarty spośród tych, którzy już nigdy nie mieli się stawić na apelu
żywych. Jeden... drugi... trzeci... czwarty cios prosto w serce, ten ostatni najboleśniejszy dla
mnie, wprost nie do opisania. Phoenix.
Żyłam wspomnieniami. Jego pocałunków, jego dotyku, letnich dni, gdy pływaliśmy w
Deer Creek, ciepłych wieczorów, gdy przy dźwiękach radia w moim samochodzie jeździliśmy
nad jezioro Hartmann, a moja głowa spoczywała na jego ramieniu i liczyłam gwiazdy. Bałam
się, bardzo się bałam, że mogłabym to zapomnieć.
A potem był łopot skrzydeł. To łopotały nimi anioły, upiory, dusze - nazwijcie je, jak
chcecie - zawieszone w otchłani. I Phoenix wrócił.
1
Nie chciałam z nikim rozmawiać. Chciałam być sama.
To prawda, z Jonasem wszystko się udało i w dużej mierze była to moja zasługa. Ale
los trojga pozostałych wciąż zależał ode mnie. Nie przesadzam - naprawdę ode mnie.
Arizona, Summer i Phoenix. Arizona, Summer i Phoenix - dźwięczało mi w głowie w tej
właśnie kolejności, jak mantra.
- Darina, życzyłabym sobie, żebyś częściej przebywała w domu. Jest mnóstwo rzeczy,
które możemy robić razem... pedikiur, zakupy. - To Laura, moja matka.
- Darina, musisz przestać jeździć bez przerwy tym swoim samochodem. Zżera
stanowczo za dużo benzyny. - To Jim, mój ojczym.
No i macie z grubsza obraz tego wszystkiego.
- Spotkaj się z nami w centrum handlowym. Lucas i Christian też będą. - To Jordan i
Hannah, rozświergotane jak sikorki.
- Darina, dlaczego nie przychodzisz do mnie jak dawniej? - To Logan Lavelle. - Mam
kapitalne nowe DVD, może byśmy razem obejrzeli?
Odczepcie się. Wszyscy. Dajcie mi wreszcie święty spokój. Mowa mojego ciała
powinna dać im to do zrozumienia, ale oni byli zbyt gruboskórni... Albo może za bardzo się
mną przejmowali.
Nie przestałam oczywiście jeździć samochodem. Zawsze przez Centennial, zawsze w
tym samym kierunku - do Foxton. Między wznoszącymi się stromo po obu stronach
autostrady górami, które przesłaniały błękit nieba. Rozkręcałam muzykę na cały regulator i
naciskałam na pedał gazu. Szybkość zawsze pomagała mi zrzucić ciężar z pleców, jakbym
zostawiała wszystko i wszystkich za sobą. Jedź, dziewczyno, jedź. Mijałam kilometry
spalonego lasu - czarne poskręcane kikuty drzew, obalone butwiejące pnie, szara ziemia.
Może za dziesięć lat zieleń przykryje to wszystko.
Zostawiając za sobą spopielony las, wjeżdżałam coraz wyżej i znów widziałam
zielone sekwoje na tle różowawych skał, i czułam, że mój sekret z każdą chwilą coraz mniej
mi ciąży, bo nie było tutaj nikogo, kto mógłby wywierać na mnie presję. Czułam się
bezpieczna.
Dudniąca muzyka wdzierała mi się w uszy, gitary zawodziły. Trzymając mocno
kierownicę, pochylona lekko do przodu, wyśpiewywałam na całe gardło słowa piosenki.
Czerwona jak szminka, błyszcząca karoseria i kremowobeżowa skórzana tapicerka. Brandon
Rohr wykazał, że nieobce mu jest zamiłowanie do luksusu, kiedy znalazł dla mnie ten
samochód. Minęłam Turkey Shoot Ridge, dziesięć minut dzieliło mnie od Foxton, pół
godziny od (Nie)Umarłych.
Być może mam bzika. Wróć: na pewno, nie: być może. W każdej chwili, z każdym
oddechem, tęskniłam za Phoeniksem, za jego oczami, które czytały mi w myślach i w sercu,
za jego obejmującymi mnie ramionami. Dlaczego nie mogłam być z nim dwadzieścia cztery
godziny na dobę? Chciałam to wiedzieć.
I oto Foxton - kilka rozrzuconych drewnianych domów, sklep o zabitych deskami
oknach, skrzyżowanie bez sygnalizacji świetlnej. Zjechałam na boczną drogę tuż za domkami
wędkarzy patrzącymi na rwące wody górskiej rzeki. Tutaj Bob Jonson wziął odwet za śmierć
Jonasa, zmuszając Matta, by zjechał z drogi, aż w rezultacie obaj rozbili się o skały i utonęli.
Harleya Matta zabrał jego brat, Charlie Fortune, naprawił i teraz nim jeździ. Ile razy o tym
pomyślę, dreszcz mnie przechodzi. Więc nie myśl o tym, Darina, po prostu jedź dalej.
Zostawiam domy za sobą, droga zmienia się w gruntową, a potem się kończy i nie
pozostaje mi nic innego, jak wysiąść i pójść wydeptaną przez jelenie ścieżką do kępy osik na
grzbiecie wzgórza. Jestem tutaj już piąty, może szósty raz od chwili, kiedy Jonas odszedł na
dobre, i zawsze panuje tu niezmącona cisza. Wiatr szeleści w liściach osik, ale nie słychać
trzepotu skrzydeł, żadna zapora nie broni dostępu takim jak ja, obcym z tamtej strony - jak to
określają (Nie)Umarli.
Phoenix, to ja. Gdzie jesteś? Muszę się z tobą zobaczyć. Potrzebuję tego. Kiedy
trzymał mnie w ramionach, moje serce się uspokajało. To były jedyne momenty, gdy czułam,
że znalazłam przystań. Zabije mnie to, jeśli dalej będę samotnie dźwigać wasz sekret.
Powiedz Łowczemu... wszystkim powiedz, że nie mogę temu podołać sama.
Wspięłam się na wzgórze i łapiąc oddech, stanęłam pod zardzewiałym zbiornikiem na
wodę. Patrząc stąd między drzewami na dolinę, można w ogóle nie zauważyć starej stajni.
Liście osiki drżały i szeleściły - jak skrzydła? Pięknie, naprawdę pięknie - osiki, lekko
pochyłe zbocze wzgórza, zielonkawe łodygi stroiczki sterczące pośród srebrzystych traw. I
bezkresne niebo.
Ale nie, to jednak nie skrzydła, wciąż ich nie słyszę - to tylko dudnienie mojego serca
i mój świszczący oddech. Nie wyczuwam śladu obecności (Nie)Umarłych i Phoeniksa.
Schodząc po zboczu, wypatruję go intensywnie, może zbyt intensywnie i dlatego umyka mi
to, co oczywiste, nie dostrzegam jego wysokiej sylwetki w drzwiach stajni. Powinien tam być,
jeśli tylko pragnienie i tęsknota mogą coś takiego sprawić.
Trawa szeleściła pod moimi nogami. Przykucnęłam i przepełzłam pod ogrodzeniem z
kolczastego drutu. Mogłam swobodnie zajrzeć do stajni, ponieważ drzwi kołysały się na
wietrze, jak zwykle otwarte.
- Phoenix? - powiedziałam głośno, wkraczając do ciemnego wnętrza. W nozdrza
uderzyła mnie zatęchła woń kurzu i butwiejących, pochylonych pod dziwacznym kątem
boksów dla koni. Staroświecka uprząż wisiała na hakach, pajęczyny ciągnęły się od belki do
belki. - Phoenix! Błagam!
Powiem to bez owijania w bawełnę. Ta stajnia to miejsce, gdzie przebywają
(Nie)Umarli. Nie zobaczycie ich, jeśli sami tego nie chcą. A prawdę mówiąc, pozostają w
ukryciu, żeby trzymać z dala od siebie ludzi z tamtej strony - mówiłam już, że tak to właśnie
określają - czyli was i mnie, bo inaczej grozi im... O mało nie powiedziałam: „że umrą”, co
zabrzmiałoby dziwnie. Bo oni, Phoenix, Łowczy, Arizona, Summer i wszyscy pozostali, są
już częścią przeszłości. Są zjawami. Wrócili po śmierci.
Stajnia była pusta. Przeszukałam każdy kąt, nawet strych na siano, gdzie wąskie
promienie słonecznego światła padały na butwiejącą podłogę. To tutaj właśnie zobaczyłam po
raz pierwszy Phoeniksa - stał w kręgu recytujących (Nie)Umarłych, którzy witali go po
powrocie z otchłani. Byłam jak ogłuszona. Zanim poukładałam sobie to wszystko w głowie,
mój chłopak dołączył do grupy Łowczego i zyskał tatuaż w kształcie anielskich skrzydeł,
znak tej przynależności. Znamię śmierci. Pojawiło się między łopatkami, dokładnie w
miejscu, gdzie weszło ostrze noża.
„Phoenix, wróć!” - błagałam bezgłośnie.
Wyszłam ze stajni na podwórze, a nadzieja powoli mnie opuszczała.
- Łowczy! - krzyknęłam. - To twoje dzieło! Nienawidzę cię!
Był ich suwerenem, sprawiał, że pozostawali niewidzialni. Nie był jeszcze gotowy,
aby pozwolić mi zobaczyć ich znowu. Nie spieszył się, chciał, aby odzyskali siły po
wydarzeniach związanych z rozwikłaniem zagadki śmierci Jonasa. Bo trzeba wam wiedzieć,
że nie mieli wolnej woli, a Łowczy rządził nimi i nadzorował wszystkie ich czyny. Nawet
niewidzialny, słyszał, jak powiedziałam, że go nienawidzę. To był tylko jeden z przejawów
jego nadnaturalnej mocy.
Zdecydowałam się poruszyć miękkie struny w jego sercu, chociaż wiedziałam, że na
nic się to nie zda.
- Łowczy, proszę. Tęsknię za Phoeniksem. To cholernie boli.
Nie usłyszałam żadnej odpowiedzi, kiedy tam stałam, przy przeżartej rdzą
półciężarówce, więc postanowiłam wejść na ganek i zajrzeć przez brudne szyby do wnętrza
domu. Dostrzegłam bujane krzesło, stojące przy piecu kuchennym, i stół pokryty stuletnim
kurzem. Nacisnęłam klamkę i naparłam barkiem na zamknięte drzwi.
- Łowczy, nienawidzę cię - mruknęłam pod nosem.
Jeszcze miesiąc wcześniej odwróciłabym się i odeszła, tłumacząc sobie, że cała ta
sprawa z zombi to czyste szaleństwo. Wytwór mojego rozpalonego umysłu pogrążonego w
żałobie, który kazał mi widzieć nieistniejące rzeczy. Ale jak inaczej można sobie poradzić,
gdy ktoś, kogo kocha się ponad życie, dostaje cios nożem w trakcie bójki i umiera? Strata? To
słowo nie oddaje uczuć. Chcesz płakać i jednocześnie zadawać ciosy na oślep, i jest tak,
jakbyś zapadała się w bezdenną czarną dziurę o gładkich ścianach i nie ma nic, czego
mogłabyś się uchwycić. Właśnie tak wyjaśniła mi to Kim Reiss, psychoterapeutka, do której
Laura posłała mnie po tej tragedii. To nasz własny umysł płata nam diabelskie, okrutne
sztuczki.
Ale to było miesiąc wcześniej. Od tamtej pory podróżowałam w czasie i wróciłam z
tej podróży, poznawszy odpowiedź na pytanie, kto zabił Jonasa - i wyzbyłam się
sceptycyzmu. A ponieważ uwierzyłam w realność tego, co się działo, wiedziałam teraz, że to
Łowczy, suweren (Nie)Umarłych, broni mi dostępu do Phoeniksa. To była jego decyzja.
- Jeśli będziesz tak ze mną pogrywał, więcej nie wrócę - zagroziłam i nawet dla mnie
zabrzmiało to kretyńsko. - Potrzebujecie mnie. Jestem ogniwem łączącym was z tamtą stroną.
- Kosmiczna cisza, i tyle. - Arizona mnie potrzebuje - nalegałam. Niedługo miał upłynąć rok,
odkąd utonęła w jeziorze Hartmann. - Jej czas się kończy.
Wiatr hulał po ganku, podnosił obluzowaną deskę na dachu. Próbowałam
wszystkiego, co przyszło mi do głowy, żeby sprowadzić (Nie)Umarłych - na darmo. Mimo to
spędziłam tutaj cały ranek, siedząc w kabinie starej półciężarówki i patrząc na Skałę Anioła.
W końcu poddałam się i wysiadłam.
- Dobra, wygrałeś - powiedziałam, zaczynając wchodzić na wzgórze. - Zresztą muszę
iść na pogrzeb.
Nie był to jednak pogrzeb. Uczestniczyłam w czterech w ciągu roku i jeszcze jednego
bym nie zniosła. Ale zamierzałam pójść na pożegnanie Boba Jonsona.
Zjawili się wszyscy dorośli motocykliści - w ozdobionych frędzlami skórzanych
kurtkach, z kozimi bródkami i długawymi, swobodnie rozpuszczonymi włosami,
poznaczonymi siwizną. Zaparkowali harleye półkolem przed ulubionym barem Boba Jonsona.
Ponieważ byłam niepełnoletnia, zostałam na parkingu razem z Jordan, Lucasem i Loganem.
- To takie smutne. - W oczach Jordan zalśniły łzy, kosmyk falujących ciemnych
włosów opadł jej na twarz.
Czekałam, aż ten nieśmiałek Lucas obejmie ją i zacznie pocieszać, ale skoro nie ruszył
się z miejsca, podeszłam do niej i podałam jej chusteczkę higieniczną.
- Byłaś tam, Darina - powiedziała. - Widziałaś go, jak jechał na motorze wzdłuż
brzegu.
Skinęłam głową.
- To nie był wypadek. Bob zepchnął Matta na brzeg drogi, a potem zwiększył obroty
silnika i najechał na Matta. Było oczywiste, że chce, aby tak się to skończyło.
- To naprawdę tragiczne - westchnęła Jordan. - Zemścił się, ale nie musiał umierać.
- Musiał - wtrącił Logan, nie patrząc na nią, tylko na mnie. - Nic już Bobowi nie
zostało po tym, jak Jonas został zabity. Zycie straciło dla niego sens. Bez przerwy u nas
przesiadywał, pijąc z moim ojcem. Na moich oczach sięgał dna. Mam rację, Darina?
Znowu skinęłam głową.
- Czy matka Jonasa przyjechała z Chicago? - zwróciłam się do Logana.
- Tak. Przyleciała z siostrą. Są obie w środku z facetami.
- Jak wyglądała? - spytała Jordan.
Można po stracie syna rozstać się z mężem, ponieważ oszalał z rozpaczy, a jednak
wciąż interesować się jego losem. Najlepszy dowód, że przyjechała na pożegnanie Boba.
- A jak myślisz? - odpowiedziałam jej pytaniem.
Zaczęli się zjeżdżać inni uczniowie, ktoś włączył odtwarzacz w samochodzie i
rozbrzmiała głośno piosenka Boba Dylana Pukając do nieba bram.
- Bobowi Jonsonowi by się to podobało - powiedział Logan.
Zachciało mi się płakać na dźwięk smutnych słów, ale oddałam ostatnią chusteczkę
Jordan, więc patrzyłam w błyszczące rury wydechowe i baki motocykli, myśląc otym, jacy
szczęśliwi byli Jonas i Zoey.
- Dlaczego się uśmiechasz? - spytała ze zniecierpliwieniem Jordan. - Dziwna jesteś,
Darina. - I odeszła, a w ślad za nią Lucas.
- Nie, nie jesteś - zapewnił mnie Logan, wyraźnie próbując podbudować moje, jak
sądził, nadwerężone ego. - Wiem, gdzie byłaś myślami.
- Tak ci się wydaje, Logan - odpowiedziałam, patrząc na niego - ale nie wiesz.
Z Loganem łączy mnie sporo i właśnie dlatego konsekwentnie zniechęcam go, gdy
usiłuje się do mnie zbliżyć. Zeby to wyjaśnić, powiem, że tak naprawdę Logan wykorzystuje
sytuację. Znamy się od dziecka, mieszkamy na sąsiednich ulicach, i to on kupił mi białą
orchideę i zabrał mnie na nasz pierwszy szkolny bal - jednym słowem papużki nierozłączki, a
w perspektywie dzwony weselne. Niedoczekanie!
Posłał mi, tak jak się spodziewałam, zranione spojrzenie i bezradnie przeciągnął ręką
po swoich kręconych brązowych włosach. A potem zaczął uściślać:
- No oczywiście, nigdy tak do końca nie wiemy, co ta druga osoba czuje. Ale z całą
pewnością nie można cię nazwać dziwną.
- Dzięki - rzuciłam niezbyt przytomnie, zobaczywszy, że mama Zoey wysadza ją z
samochodu.
Zoey wciąż poruszała się na wózku, ale włosy miała ufarbowane, fryzurę zrobioną i
wyglądała całkiem dobrze.
- Cześć - powiedziała cicho.
Szukałam słowa, jakim mogłabym określić jej uśmiech, i znalazłam: nikły. Musiałam
to gdzieś wyczytać.
- Cześć, Zoey - odwzajemniłam powitanie. Wyglądała tak krucho i bezbronnie w
swoim wózku, na tle lśniących wielkich dyn i softtaili. - To musi być dla ciebie trudne...
Skinęła głową.
- Przyszłam z powodu Jonasa.
- Masz jeszcze tę plakietkę harleya? - spytałam wprost, bo z Zoey nie potrzebowałam
zbędnych wstępów, mogłam od razu przejść do tego, co ważne.
Uniosła podkoszulek i pokazała mi, że nosi plakietkę przypiętą do paska.
- Jak myślisz, Darina, czy Jonas i jego tata są teraz razem?
- Dobre pytanie. - Wzruszyłam ramionami. - Zależy, w co wierzysz.
Milczałyśmy dłuższą chwilę. Długowłosi mężczyźni w kurtkach z naszywkami,
popijając budweisera z puszek, zaczęli wychodzić z baru i dosiadać motocykli. Dwie kobiety
w dopasowanych czarnych żakietach i czarnych spodniach stanęły w drzwiach. Rozpoznałam
drobną blondynkę - mamę Jonasa.
- A w co ty wierzysz? - spytała z naciskiem Zoey.
W co ja teraz wierzę? Zbyć pytanie wzruszeniem ramion czy udzielić jej takiej
odpowiedzi, jaką chciała usłyszeć?
- Myślę, że są razem - powiedziałam cicho.
- Razem - powtórzyła, wzdychając. - Nie mówisz tego tylko tak sobie?
Musiałam się jakoś wykręcić. Bo przecież wiedziałam na pewno, że Jonas opuścił
grupę (Nie)Umarłych w dniu, gdy jego ojciec zginął, i obaj znaleźli wyzwolenie i spokój. Tak
właśnie wyjaśnił mi to Phoenix. Ale nie mogłam ani słowa pisnąć o tym Zoey.
- Nie, naprawdę w to wierzę - powiedziałam przez zaciśnięte zęby
Czy kiedykolwiek znaliście tak wielki sekret, że za każdym razem gdy otwieraliście
usta, korciło was, aby się nim podzielić? Wyobraziłam sobie, że wskakuję na siodełko
któregoś harleya, rozkładam ramiona i krzyczę: „Słuchajcie, wy wszyscy! Jonas i jego ojciec
mają się wspaniale! Są wolni, odnaleźli spokój, którego szukali. Cieszcie się!”.
- Darina, co z tobą? - spytała Zoey.
- W porzo - skłamałam.
Na szczęście zmieniła temat.
- Jest pani Jonson. Powinnam z nią porozmawiać? Jak myślisz, Darina?
- Wydaje mi się, że tak. Chcesz, żebym do niej podeszła i poprosiła, by do ciebie
przyszła?
Zoey potrząsnęła głową. Mimo tylu operacji i śrub spajających jej połamany w
wypadku kręgosłup, dźwignięcie się z wózka i zrobienie kilku powolnych, niepewnych
kroków wciąż wymagało od niej sporego wysiłku. Ludzie na parkingu zachowywali się
przyzwoicie, starając się nie gapić.
Jeden z siwowłosych motocyklistów odstawił puszkę z piwem i podszedł do Zoey.
- Pozwól sobie pomóc - powiedział i razem pokonali jeden schodek przed drzwiami do
baru.
Haley Jonson zamrugała powiekami na widok Zoey, ale szybko na jej twarz wypłynął
uśmiech.
- Zoey, no proszę!
- Tadam! - Zoey rozłożyła ręce, jakby właśnie wykonała jakąś magiczną sztuczkę.
- Wspaniale - powiedziała Haley Jonson zduszonym głosem, a jej oczy wypełniły się
łzami.
Patrzyła na Zoey przez dłuższą chwilę i być może myślała: „Jeśli któreś z nich miało
przeżyć wypadek, dlaczego nie mógł to być mój Jonas?”. Po jej bladej twarzy widać było, że
targają nią emocje.
- Miło cię widzieć - wyszeptała wreszcie, ujmując Zoey za rękę.
- Czy pani słyszała o tym, że Darina pomogła mi przypomnieć sobie, co naprawdę się
stało?
- Kochanie, przestań!
Zoey spuściła wzrok. Miałam wrażenie, że wszyscy w barze i na parkingu wstrzymali
oddech, czekając na rozładowanie niezwykłego napięcia, jakie wytworzyło się między matką
Jonasa a jego dziewczyną.
- Oszczędź mi szczegółów - poprosiła Hałey. - Przeszłość to przeszłość. Niczego nie
da się cofnąć, choćbyśmy nie wiadomo jak próbowali.
- Żałuję... - zaczęła Zoey, ale słowa zawisły niewypowiedziane w próżni i nikt nie
miał się dowiedzieć, czego żałowała.
- Posłuchaj mnie. - Haley zniżyła głos niemal do szeptu, delikatnym gestem unosząc
podbródek Zoey. - Patrz w przyszłość. Nie oglądaj się za siebie.
Zadzwoniłam do pani Bishop i obiecałam, że odwiozę Zoey do domu. Jechałyśmy
wzdłuż jeziora Hartmann, aż do miejsca widokowego, z którego roztaczała się wspaniała
panorama na taflę połyskującej w słońcu wody.
- Chciałabym wiedzieć, jaka jest tego wszystkiego przyczyna - odezwała się Zoey.
Oparła głowę na nagrzanym słońcem skórzanym zagłówku i przymknęła oczy.
- Przyczyna czego? - Wyjęłam okulary przeciwsłoneczne ze schowka, włożyłam je i
przyjęłam tę samą pozycję.
- No tego wszystkiego. Jonas, Arizona...
- Summer i Phoenix - dokończyłam. - Czworo w ciągu roku. Co za różnica, jaka jest
przyczyna?
Zoey westchnęła.
- Gdybyśmy chociaż wiedzieli dlaczego...
Słońce świeciło mocno, jego promienie odbijały się na czerwonym lakierze maski.
- No tak... Szukamy w tym jakiegoś sensu. Ale może wszystko jest dziełem
przypadku.
- To by było straszne. - Zapatrzyła się w jezioro. - Jak Arizona mogła chcieć się
utopić, kiedy tak tutaj pięknie?
- Pytania, pytania... - Uznałam, że najwyższy czas zmienić płytę. - Zobacz! Orzeł, tam
w górze.
Ptak szybował, wykorzystując ciepły prąd powietrzny, piękne skrzydła rozłożył
szeroko. A potem przechylił się i opadł, kołując nad ziemią, gotów zanurkować.
- Nie wierzę, że to zrobiła. - Zoey odwróciła głowę w moją stronę.
Znowu zaczęłyśmy stąpać po grząskim gruncie. Ciemne okulary pozwoliły mi skryć
wyraz niepewności w oczach.
- Nie popełniła samobójstwa, nie ona!
- Twierdzą, że tak.
- Kto? Ludzie w mieście, dziennikarze. A co oni mogą wiedzieć!
Pełno było o tym w telewizji i gazetach - drugi śmiertelny wypadek w gimnazjum w
Ellerton. Tym razem utonięcie, wszystko wskazuje na samobójstwo. To właśnie sugerował
wydział zabójstw.
- Oni nie znali Arizony tak jak my - powiedziała Zoey, śledząc wzrokiem pikującego
orła. Wzniósł się
Słońce świeciło mocno, jego promienie odbijały się na czerwonym lakierze maski.
- No tak... Szukamy w tym jakiegoś sensu. Ale może wszystko jest dziełem
przypadku.
- To by było straszne. - Zapatrzyła się w jezioro. - Jak Arizona mogła chcieć się
utopić, kiedy tak tutaj pięknie?
- Pytania, pytania... - Uznałam, że najwyższy czas zmienić płytę. - Zobacz! Orzeł, tam
w górze.
Ptak szybował, wykorzystując ciepły prąd powietrzny, piękne skrzydła rozłożył
szeroko. A potem przechylił się i opadł, kołując nad ziemią, gotów zanurkować.
- Nie wierzę, że to zrobiła. - Zoey odwróciła głowę w moją stronę.
Znowu zaczęłyśmy stąpać po grząskim gruncie. Ciemne okulary pozwoliły mi skryć
wyraz niepewności w oczach.
- Nie popełniła samobójstwa, nie ona!
- Twierdzą, że tak.
- Kto? Ludzie w mieście, dziennikarze. A co oni mogą wiedzieć!
Pełno było o tym w telewizji i gazetach - drugi śmiertelny wypadek w gimnazjum w
Ellerton. Tym razem utonięcie, wszystko wskazuje na samobójstwo. To właśnie sugerował
wydział zabójstw.
- Oni nie znali Arizony tak jak my - powiedziała Zoey, śledząc wzrokiem pikującego
orła. Wzniósł się z powrotem, trzymając w zakrzywionym dziobie zdobycz, jakieś niewielkie
zwierzę. - Przede wszystkim, gdyby chciała się zabić, na pewno by się nie utopiła.
Niedobrze. Powinnam się powstrzymać, ale nie mogłam się oprzeć pokusie
spekulowania.
- Chwytam. Masz na myśli to, że była świetną pływaczką, nurkowała z fajką i z
akwalungiem...
- Nie, nie to. Arizona przywiązywała wielką wagę do fryzury, makijażu, przecież
pamiętasz. W ogóle do wyglądu. Lubiła dramatyczne efekty. Na sto procent zadbałaby o to,
żeby dobrze wyglądać, kiedy znajdą ją martwą... - Urwała i zaczerwieniła się. - Na ile
obrzydliwie to zabrzmiało? Jestem podła...?
- Aha. - Uśmiechnęłam się. - Ale zgadzam się z tobą.
A poza tym nic a nic się nie zmieniła, chciałam dodać.
Kiedy widziałam ją po raz ostatni wśród (Nie)Umarłych na wzgórzu Foxton, była tą
samą, zwracającą na siebie uwagę primadonną. Przygryzłam wargę. Ani się waż mówić o
tym, nawet nie piśnij. I w tym momencie Łowczy, dla przypomnienia, nasłał na mnie milion
uskrzydlonych dusz, które zaczęły trzepotać nad moją głową. Oszołomiona, wyprostowałam
się na siedzeniu.
- Więc zgadzasz się, że tego nie zaplanowała? - Zoey, przejęta swoją teorią, też się
wyprostowała.
Wzruszyłam ramionami. Skrzydła wciąż tu były, nie straszyły mnie już, ale czujnie
czekały.
- Czy ja jestem jasnowidzem? - mruknęłam.
- Zastanów się, Darina. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach wybrałby się tutaj bez
samochodu, bo właśnie odstawił go do mechanika, gdyby wiedział, że ma do pokonania, no...
co najmniej pięć kilometrów? Przecież każdy ci powie, że Arizona nigdy w całym swoim
życiu nie dokonała podobnego wyczynu.
- No dobra. - Uniosłam ręce w geście poddania. Prawie ogłuchłam od trzepotania
skrzydeł nasłanych przez Łowczego, co miało mnie ostrzec, bym nie zdradziła sekretu
(Nie)Umarłych. - Posłuchaj, Zoey, nie chcę o tym rozmawiać.
- Darina!
Ton głosu Zoey nie pozostawiał wątpliwości, że ją zawiodłam. Potrząsnęłam głową i
przekręciłam kluczyk w stacyjce.
- Tak jak powiedziała pani Jonson, przeszłość to przeszłość.
Niczego nie da się cofnąć, tak jeszcze powiedziała. Tylko ja wiedziałam, że to
możliwe, a w każdym razie (Nie) Umarli to potrafią. I robią to. Skrzydła biły jak szalone, gdy
skręcałam z punktu widokowego na szosę.
Witajcie, dobrze was w końcu znów słyszeć, powiedziałam skrzydłom. Mało nie
oszalałam ze zmartwienia, że do mnie nie wrócicie.
Zawiozłam Zoey do domu i pojechałam do siebie. Prowadziłam spokojnie, a one
trzepotały ponad moją głową, pierzasty natłok, bardziej przypomnienie niż ostrzeżenie. Czy
wiecie, ile razy jeździłam do Foxton? Pewnie tak.
Zatrzymałam się na światłach i zerknęłam w bok.
- Phoenix!
Siedział obok mnie na miejscu, które przed chwilą zwolniła Zoey. Czekał, aż go
zauważę, i teraz posłał mi ten swój uśmiech, przy którym jeden kącik ust wyginał się mocniej.
- Dżizas! - wykrzyknęłam, ruszając przez skrzyżowanie, bo światło się zmieniło. Za
wolno jak dla jadącego za mną faceta, bo o mało nie puknął mnie w tylny zderzak. - Phoenix,
nie rób tego! Nie pojawiaj się tak po prostu!
- Chcesz, żebym zniknął? - spytał w charakterystyczny dla siebie niedbały sposób. -
Zaraz. - I rzeczywiście był gotów się zdematerializować.
- Nie, przestań! Słuchaj, przez ciebie dostanę ataku serca. Poczekaj, zjadę z szosy.
Migałam kierunkowskazem, aż w końcu z ostrym szarpnięciem zatrzymałam się na
małym parkingu przed sklepem spożywczym.
- Cześć, Darina.
Uśmiechnął się, a ja wyciągnęłam rękę, żeby go dotknąć, no wiecie, sprawdzić, czy
jest tu naprawdę. Chwycił moją dłoń.
- Kawał czasu, co?
- Wieczność - szepnęłam.
Liczyłam dni, godziny, minuty. A teraz, kiedy był tutaj, trudno mi było znaleźć jakieś
sensowne słowa. Spojrzałam na nasze dłonie, jego dużą i szeroką, moją mniejszą i gładszą,
rozkoszując się tym uczuciem, gdy jego kciuk pieścił wnętrze mojej ręki.
- Łowczy trzymał nas z daleka - powiedział. - Wiesz, jaki jest.
- Tak - potwierdziłam. - Lubi rządzić.
- Mogę wymyślić jakiś żart o tym, że jest bez serca...
- Przestań!
- W złym guście?
Skinęłam głową. Brak uczuć i dosłownie bez serca - tak to wygląda, kiedy ktoś wraca
po śmierci. I skóra tak blada, jakby nigdy nie tknęło jej słońce. Ale gdy patrzyłam na piękną,
gładką twarz mojego chłopaka, serce biło mi za nas dwoje.
- Jestem - powiedział łagodnie.
A potem odsunął mnie z miejsca kierowcy i sam je zajął. Bez słowa ruszył na szosę
wyjazdową z miasta i w pięć minut później zostawiliśmy za sobą domy i skierowaliśmy się ku
drodze gruntowej prowadzącej do naszego ulubionego miejsca przy Deer Creek. Samochód
podskakiwał na wybojach, a ja siedziałam zapatrzona w niebo. Ani śladu chmur, ani jednego
powiewu wiatru. Tak by brzmiała prognoza pogody, gdybyście chcieli ją znać.
Phoenix zaparkował przy rzece, obok kępy niskich rozłożystych wierzb. Znów ujął
moją rękę, ale tym razem wyciągnął mnie z samochodu i poprowadził obok wierzb do
występu skalnego. Staliśmy obok siebie, obejmując się w pasie i patrząc w dół na wodę. Była
tak czysta, że mogliśmy dostrzec każdy kamyk w jej korycie. Płynęła wartko, niosąc na
kłębiącej się powierzchni pierwsze opadłe tej jesieni liście.
Potem usiedliśmy na skale, łapiąc ostatnie promienie słońca. Phoenix zgiął nogi, a ja
usiadłam między nimi, opierając plecy o jego pierś. Objął mnie ramionami.
- Tęskniłem za tobą - powiedział cicho.
Akurat to nie oddawało moich uczuć - poranionego serca, dojmującej samotności w
bezsenne noce, kiedy nic nie chroniło mnie przed rozpaczą.
Wykręciłam się do tyłu, żeby spojrzeć mu w twarz. Nie miał klasycznie pięknych
rysów, choć wysokie czoło iwyraźnie zarysowane kości policzkowe były prawie doskonałe, a
duże szaroniebieskie oczy - absolutnie doskonałe. Ale wyróżniały go usta, ten asymetrycznie
opuszczony jeden kącik i to, jak się poruszały, gdy mówił w swoiście niedbały sposób.
Pochylił głowę i pocałował mnie.
Jeszcze! - domagało się moje ciało. Tego chciałam. Nic innego się nie liczyło -
zetknięcie warg, połączone oddechy, jego twarz tak blisko, niewyraźnie widziana przez rzęsy.
Phoenix pociągnął mnie na kępę długich wyschniętych traw i pocałował mocniej. Zalała mnie
fala miłości, bardziej rwąca i niebezpieczna niż nurt górskiej rzeki.
A potem nagle przestał mnie całować i odsunął głowę. Ze zwężonymi oczami
wyciągnął ręce, żeby zachować między nami odległość.
- Co się stało? - Rozejrzałam się dokoła. Czy ktoś się do nas podkradł? O co chodzi? -
Tylko mi nie mów, że Łowczy jest tutaj.
- Nie. - Potrząsnął głową. - Tak. To znaczy mam na myśli, że on zawsze jest.
- Suweren - mruknęłam. Pasja szybko stygła. Znów w pełni się kontrolowałam. -
Człowieku, on jest skuteczniejszy niż jakakolwiek forma antykoncepcji!
Roześmialiśmy się oboje, ale szybko spoważnieliśmy.
- Jest pewna reguła - zaczął wyjaśniać Phoenix. - Widzisz... nie mogę... całkiem się
nie kontrolować. Musimy zachować dystans.
- Bo co? Kto tak każe? Łowczy? Nie wie, że reguły są po to, żeby je łamać?
Łowczy był gorszy niż Laura i Jim. A raczej powinnam powiedzieć, że nakładane
przez niego sankcje były nieporównywalnie cięższe. Jeśli wróciłam zbyt późno, Laura mogła
zakazać mi wychodzenia z domu - bo to jej dom, ona płaci rachunki i tak dalej. Przestrzeganie
reguł narzuconych przez Łowczego dawało Phoeniksowi jedyną szansę, by mógł
wyprostować swoje sprawy. Jeśli przekroczyłby te granice, zostałby wyrzucony z Foxton i
powrócił do otchłani. Koniec, kropka. Gdybym się teraz wsłuchała w ciszę, pewnie
usłyszałabym miliony trzepoczących skrzydłami zagubionych w otchłani dusz, które błagały,
by wolno im było zająć jego miejsce.
- W porządku. - Kiwnęłam głową.
Niczego nie będę kwestionować.
- Zrozumiałaś - powiedział Phoenix z westchnieniem, zamykając oczy. - Wiesz, jakie
to dla mnie trudne?
- Wiem - wyszeptałam. - Od tej pory obiecuję trzymać łapy z daleka od ciebie.
Nasz śmiech nie był tym razem beztroski, był raczej gorzki.
- Czym ja sobie na to zasłużyłem? - spytał, ujmując moje dłonie i nie pozwalając,
żebym się odsunęła. - Poważnie, Darina. Jesteś najpiękniejszą osobą, jaką znam, a do tego
nigdy nie wiem, co szalonego zrobisz lub powiesz. Ciągle mnie zaskakujesz.
- A podobno masz zdolność czytania w myślach - zażartowałam. Czułam, że
zaczynam szybko osuwać się w mroczne, samotne rejony, i wydobyłam się z nich, zmieniając
temat. - Lepiej powiedz mi, dlaczego Łowczy pozwolił ci się w końcu ujawnić.
- Nigdy nie podaje powodów. - Phoenix wzruszył ramionami. - Prawda jest taka, że
pojawił się dopiero dzisiaj. Nie wiem, gdzie przebywał od czasu, gdy wydarzyło się to z
Jonasem.
- A gdzie byłeś ty i inni?
Bo nie w Foxton, to wiedziałam.
Zmieszał się i odwrócił wzrok.
- Arizona przejęła kontrolę. Uznała, że powinniśmy opuścić na jakiś czas Foxton, żeby
wszystko tutaj wróciło do normy.
- I gdzie byliście? - nie ustępowałam.
- W miejscach, w których nigdy przedtem nie byłem... Nie umiem ci powiedzieć
dokładnie.
Cmoknęłam ze zniecierpliwieniem.
- To znaczy nie chcesz, tak? Czy to ma być jakaś kolejna nowa zasada Łowczego?
- Wiem jedynie tyle, że Łowczy odszedł, Arizona przejęła kontrolę i ostrzegła nas,
żebyśmy nie zadawali pytań.
- Okay, nie musisz odpowiadać, ale pozwól, że trochę pozgaduję. Łowczy wrócił do
otchłani zdać raport czemuś czy komuś, przed kim odpowiada, takiemu... suwerenowi
suwerenów. Zostawił was w stanie hibernacji w jakimś sekretnym, ukrytym miejscu, dopóki
nie wróci na tamtą stronę, jak wy to nazywacie. - Wpatrywałam się w twarz Phoeniksa, chcąc
wywnioskować z jego reakcji, czy mam rację. Niczego nie wyczytałam. - Interesujące. Jest
ktoś, kto mówi Łowczemu, co ma robić. A może coś... I posłuchaj, Phoenix, nie mam zamiaru
wysłuchiwać, że nie powinnam zawracać sobie główki tymi spekulacjami, jasne?
- Tak jakby. - Odchylił się do tyłu, zakładając ręce za głową. - Przekonując cię,
straciłbym tylko niepotrzebnie masę energii.
- A więc wróćmy do tematu. Jak było pod rozkazami Arizony? - Pytanie zabrzmiało
trochę nerwowo, przyznaję.
- W porządku. Jest naprawdę inteligentna.
- Powinnam być zazdrosna?
Nie całkiem żartem zadałam to pytanie..W końcu wielu chłopaków w szkole wielbiło
Arizonę za jej wygląd i styl, nawet jeśli jej chłodny sposób bycia był równie zachęcający jak
kąpiel w przeręblu. Podziwiali ją z daleka, Phoenix także.
- Tak jakby - powtórzył. - A mówiąc serio, nie chcesz chyba wdawać się z nią w
awantury, prawda?
- Nie, ja tylko chcę ocalić jej duszę zombi - przypomniałam mu. - Sporo ludzi znów
interesuje się Arizoną, odkąd zagadka śmierci Jonasa została wyjaśniona. Między innymi
Zoey.
Phoenix nagle się wyprostował.
- Wypytywała cię?
- Tak, ale bądź spokojny, nie zdradziłam niczego. Łowczy i miliony skrzydeł
dopilnowali tego - powiedziałam i zobaczyłam, że znów się rozluźnił. - Zoey nie wierzy, że
Arizona sama się utopiła ani że utonęła przypadkiem. A ja jestem skłonna przyznać jej rację.
- Tak?
Pan Ostrożny nie ujawnił emocji, przypominając mi tym samym, że są sekrety,
których nawet mnie nie może wyjawić.
- Tak. Zresztą gdyby było inaczej, czy Łowczy wybrałby ją, żeby wróciła? - Przecież
wiedziałam, że Łowczy zajmuje się tylko wątpliwymi przypadkami, takimi jak strzelanina, w
której zginęła Summer, jak wykrwawienie się Phoeniksa na skutek ciosu nożem w czasie
bójki między gangami. Śmierć z oczywistych przyczyn, całkowicie wytłumaczalna, nie
stanowiła przedmiotu jego zainteresowań. - Należy do (Nie)Umarłych, ponieważ jej śmierć
jest zagadkowa.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, patrząc na nieprzerwanie płynącą wodę.
- Nie musisz tego robić, Darina - powiedział i miałam wrażenie, że oddala się gdzieś
w nicość. - Są spore szanse, że odkryjemy, co się wydarzyło, bez twojego udziału.
Jakby mnie dźgnął.
- Jasne. Bo przecież to nie wy mieliście ponad jedenaście miesięcy, żeby to wyjaśnić. I
gdzie jesteście? Nie zostało wam zbyt wiele czasu, pamiętaj!
Choć nie mogli przecież o tym zapomnieć. Pozwalano im istnieć w społeczności
zombi rok i ani dnia dłużej.
- Nadal twierdzę, że nie musisz tego robić.
Wstałam i rozłożyłam ramiona, balansując na krawędzi skały.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Ze wyczyścicie mi pamięć, posługując się swoimi
nadprzyrodzonymi zdolnościami, i odejdę stąd, jakbym was nigdy nie spotkała? Piękne
dzięki!
- Albo chodzi o to, że o zbyt wiele prosimy.
Podsunął mi możliwość wycofania się z tego szaleństwa, ale widziałam po jego
oczach, że nie spodziewa się, abym zrezygnowała.
- Czy kiedykolwiek szłam na łatwiznę? - mruknęłam pod nosem.
Odciągnął mnie od krawędzi skały i pocałował, tym razem delikatnie, gładząc po
karku.
- A więc pomożesz Arizonie, tak jak pomogłaś Jonasowi?
- Tak jak pomogę Summer i tobie.
- W takim razie pora na nas - powiedział, biorąc mnie za rękę.
2
Stajnia w Foxton była zalana słońcem, ale ja zmarzłam w podkoszulku i dżinsach.
Dreszcz mnie przeszedł i przysunęłam się do Phoeniksa.
- Kto to? - spytałam go, wskazując nieznajomego chłopaka, który wyglądał na równie
zdezorientowanego jak ja, kiedy pierwszy raz natknęłam się na (Nie)-Umarłych.
Phoenix potrząsnął głową.
- Nigdy przedtem go nie widziałem.
Nowy siedział w ciemnym kącie na podłodze, z kolanami przyciągniętymi do piersi.
Sprawiał wrażenie, jakby z bólu z trudem łapał oddech.
- To jest Lee Stone - dokonała prezentacji Arizona. - Lee, poznaj Phoeniksa Rohra.
Chłopak powoli wstał. Phoenix miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a
Lee był od niego wyższy. Dobrze zbudowany, silny, z pobielałymi od słońca jasnymi
włosami wyglądał, jakby przybył prosto z plaży.
- Summer, chodź, przywitaj się z Lee - kontynuowała prezentację Arizona.
Pociągnęła Phoeniksa do kręgu (Nie)Umarłych i odwróciła się do mnie plecami,
wykluczając mnie z ich grona. Phoenix zorientował się w sytuacji i zrobił mi miejsce obok
siebie.
- Cześć, Lee. To jest Darina.
Biedny chłopak ledwie trzymał się na nogach. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Do
jego muskułów i pobielałych od słońca włosów pasowałaby raczej kalifornijska opalenizna
niż ta bladość.
- Wszystko w porządku. Jest dobrze - uspokajała go Summer.
Jej blond włosy błyszczały złociście w słońcu. Miała na sobie luźną białą
przymarszczoną bluzkę i dżinsy. Lee milczał. Strach i ból ściągnęły mu twarz.
- Co się dzieje? - szepnęłam do Summer, czując, że mimo świecącego intensywnie
słońca uczucie chłodu się nasila.
- Czekamy na Łowczego.
Zadrżałam, po części z zimna, po części na dźwięk imienia suwerena. Phoenix ujął
moją dłoń zdecydowanie i mocno.
- Dość już pytań - ostrzegła mnie Arizona. - Nie znamy odpowiedzi.
Czekaliśmy i stopniowo zaczęły się pojawiać znajome postacie. Najpierw Eve ze
swoją córeczką Kori, drobiącą przez podwórze, potem ze strychu na siano, po skrzypiących
niebezpiecznie schodach, zeszła Donna. Obie były prawymi rękami Łowczego, zawsze
czujne, gotowe ustawić zaporę przeciw intruzom. Jak dotąd nigdy nie miałam okazji zapytać,
dlaczego się tutaj znalazły, a one same też o tym nie mówiły.
Staliśmy w milczeniu i miałam wystarczająco dużo czasu, żeby sobie to wszystko
poukładać. Biedny Lee, był kompletnie pogubiony, ale ja bez trudu połączyłam fakty. Młody
chłopak, wysoki, atletyczny, cierpiący potworny ból i zdezorientowany. Kogo mi to
przypominało z czasów, które wydawały mi się odległe jak wieczność, gdy po raz pierwszy
zajrzałam do tej stajni? Młodego chłopaka, niedawno zmarłego, bladego i skończenie
pięknego, który stawiał pierwsze chwiejne kroki na drodze z otchłani ku - jak to oni określali
- tamtej stronie. Phoeniksa, który dołączył do (Nie)Umarłych. Teraz pozostawało mi tylko
znaleźć na tej gładkiej, bladej, zimnej skórze niewielki tatuaż w kształcie skrzydeł anioła.
Cień położył się przy wejściu do stajni. Odwróciliśmy się wszyscy w oczekiwaniu na
Łowczego.
Wydał mi się wyższy i jeszcze poważniejszy, niż go zapamiętałam. Ani jeden muskuł
nie drgnął na kamiennej twarzy, gdy podchodził do nas, patrząc na Lee, a jego głęboko
osadzone oczy rozpoznawały go i oceniały.
- Wróciłeś - powiedział, jak przedtem do Phoeniksa.
- O co chodzi? Co tu się dzieje? - spytał Lee, łapiąc oddech, wyraźnie gotów do
ucieczki lub walki, zależnie od okoliczności.
- Spokojnie - zwrócił się do niego Łowczy. - Wciąż cierpisz, ale jesteś wśród nas
bezpieczny.
Lee rzeczywiście się uspokoił i spojrzał po stojących w kręgu - byli tu Summer,
Arizona, Eve z dzieckiem, Donna, Phoenix i ja.
- Strasznie to dziwne - powiedział wolno. - Ostatnie, co pamiętam, to że zjeżdżałem
po zboczu na desce...
- A teraz jesteś tutaj - oznajmił kategorycznie Łowczy. - I to się liczy. Masz do
załatwienia coś ważnego, a my będziemy ci w tym pomagać.
- Byłem sam na stoku - mówił Lee, wyraźnie nie mogąc się uwolnić od
traumatycznego, nieodwracalnego w skutkach przeżycia. - Błękitne niebo, rewelacyjny śnieg,
a potem nagle...
- Rozbłysło światło - dokończyła Arizona. - I nie wiesz, co poszło nie tak. Masz dziurę
w pamięci, tak dużą, że pochłonęłaby cię całego, i czujesz ból nie do zniesienia. Wiemy.
- Powinniśmy cię powitać - odezwał się Łowczy i nakazał Lee, aby stanął w środku
kręgu i obnażył się do pasa. Potem spojrzał na mnie. - Darina, zostaw nas. Poczekaj w domu.
Phoenix z uśmiechem skinął mi głową, jego dłoń rozluźniła uchwyt. Chciałam
pertraktować z Łowczym, by pozwolił mi zostać, ale wystarczyło spojrzenie jego surowych
oczu, żebym porzuciła ten zamiar. Resztką silnej woli zmusiłam się do opuszczenia stajni.
Łowczy nie powiedział jednak nic o tym, że nie mogę się oglądać, więc gdy byłam już
w połowie podwórza, zerknęłam za siebie.
Lee stał pośrodku kręgu, a (Nie)Umarli recytowali śpiewnie, rytmicznie, ich twarze
miały serdeczny, ciepły wyraz. Zwłaszcza delikatne rysy Summer rozświetlało wewnętrzne
światło, oczy jej błyszczały, włosy powiewały wokół ramion.
Z twarzy stojącej obok niej Arizony zniknął zwykły gorzkosarkastyczny wyraz, z
całego jej ciała biło przyjazne zadowolenie. Eve, z dzieckiem w ramionach, przymknęła oczy
w transie.
Darina, poczekaj w domu! - rozległo się w moim umyśle. Łowczy stał odwrócony do
mnie plecami, ale przecież potrafił widzieć, jakby miał oczy także z tyłu głowy. I wcale nie
musiał głośno wydawać rozkazów. Posłusznie jak robot odwróciłam się i pomaszerowałam do
domu.
Słyszałam, jak recytują, kiedy wchodziłam na ganek, i wyłowiłam głos Phoeniksa
mówiącego wraz z innymi:
- Witaj Lee. Witaj w świecie (Nie)Umarłych.
Odprawili swój rytuał, a potem Summer przyszła po mnie do domu.
- Cześć, Darina, co u ciebie słychać? - spytała.
Potrząsnęłam głową.
- A jak długo cię nie było?
- Dobra, głupie pytanie. - Wprawiła w ruch fotel bujany. W przód, w tył, rytmicznie
jak tykanie zegara. - Widziałaś ostatnio moich rodziców?
- Nie. Od dawna nie zapuszczałam się w tamtą część miasta.
- Mama prawie nie wychodzi - poinformowała mnie.
- To już siedem i pół miesiąca, odkąd odeszłam, a ona wciąż zamyka się w domu.
Powiedziałam, że jej matka wciąż potrzebuje czasu, żeby dojść do siebie.
- Twój ojciec się nią opiekuje. Rozmawiał z Laurą w centrum handlowym i mówił, że
zaczął pracować w domu. Nie musi chodzić do biura.
- Wciąż wymyśla domy dla ludzi. - Uśmiechnęła się.
- Kiedy byłam dzieckiem, uwielbiałam patrzeć, jak rysuje plany, te wszystkie
magiczne linie i kąty. Dzięki niemu marzenia stawały się rzeczywistością.
- Jest wspaniałym architektem - zgodziłam się. Wiedziałam, że pan Madison
zaprojektował dom dla swojej rodziny i wiele innych drogich budynków dla zamożnych ludzi
w dzielnicy Westra, także willę Taylorów, którą opisano kiedyś w „Górskich Rezydencjach”.
Co dziwne, jego własny dom nie należał do tak ekskluzywnych. To znaczy był
oczywiście duży, a po jednej stronie miał wielkie, sięgające do ziemi okna, z których
roztaczał się widok na las, okoliczne wzgórza i Szczyt Amosa. Ale w środku panował wesoły
bałagan, wszędzie pełno było instrumentów muzycznych Summer i kolorowych
niedokończonych obrazów opartych o ściany.
- Cieszę się, że tata pracuje. - Summer westchnęła.
- Czy mama maluje jeszcze? Prawda, nie wiesz. Zapomniałam.
W przód, w tył, w przód, w tył - kołysało się bujane krzesło. Leciutka zmarszczka
zarysowała się na gładkim bladym czole Summer.
- A więc Lee dołączył do waszej grupy - rzuciłam.
W jej towarzystwie zachowywałam się inaczej niż zwykle. Działała na mnie
uspokajająco, budziła jakieś opiekuńcze uczucia, nawet teraz.
- Musi znaleźć wyjaśnienie. - Podeszła do okna i wyjrzała na podwórze. - Umrzeć
samotnie na stoku w wieku dziewiętnastu lat to trudne.
Tak jak zostać trafioną w przypadkowej strzelaninie w centrum handlowym,
pomyślałam, bo przecież Summer straciła życie z ręki nieznanego psychopaty.
- Czy widziałaś u niego znamię śmierci? - spytałam.
- Na plecach. Perfekcyjna para anielskich skrzydeł. Nie martw się o Lee, Darina.
Łowczy się nim zaopiekuje. To na Arizonie powinniśmy się teraz skoncentrować.
- Wiem. - Zaczęłam przemierzać pokój w tę i z powrotem. - I nie będzie to łatwe -
zauważyłam. - Trudno polubić Arizonę.
- A kto mówi, że masz ją lubić? - Summer uśmiechnęła się tym swoim szczerym,
ciepłym uśmiechem. - Masz tylko odkryć, co się naprawdę wydarzyło, i uwolnić jej duszę.
- Z Jonasem nie było tak trudno - spróbowałam jej wyjaśnić. - Wszyscy go kochali.
Nie rozumiem, dlaczego Arizona zachowuje się tak odpychająco.
- Bo tak, i już. - Summer otworzyła drzwi i promienie słońca padły na wyblakły
dywan. - Nie bierz tego do siebie.
- Jak mam nie brać tego do siebie! - Roześmiałam się. - Nie zauważyłaś, jak
pogardliwie wyłączyła mnie z waszego kręgu?
- Spróbuj na to nie reagować. Wycisz się. Pomyśl przez chwilę, Darina. Arizona
przywykła sprawiać wrażenie, że panuje nad sytuacją.
- Ale nie tym razem, co? Tym razem musi na kimś polegać.
- I tym kimś jesteś ty - podsumowała Summer. - Czy teraz wreszcie zrozumiałaś?
- Darina, jesteś gotowa? - spytała Arizona.
Siedziałam razem z nią i Phoeniksem na stopniach schodów prowadzących na strych z
sianem. Minęło może pół godziny od mojej rozmowy z Summer, popołudnie zaczynało
przechodzić w zmierzch i z całego serca żałowałam, że nie możemy sobie z Phoeniksem
siedzieć tutaj tylko we dwoje.
- Co to ma być? Wyścig na sto metrów?
Summer radziła mi nie reagować, ale między mną a Arizoną wytwarzała się zła
energia, co oznaczało nieuchronny konflikt. Tak jakby położyć na szalkach Petriego dwie
substancje chemiczne i obserwować, jak wchodzą ze sobą w reakcję.
- Łowczy kazał mi zapoznać cię z najważniejszymi faktami. - Arizona rzuciła mi
bojowe spojrzenie. - Oto one. Był czwartek, koniec października, nie najcieplejszy dzień. Nie
przypominam sobie, żebym miała zamiar wybrać się popływać.
- Spotkałaś kogoś? Rozmawiałaś z kimś? - spytałam ją.
- Z rodzicami... chyba. Nie przypominam sobie dokładnie. Ojciec był rano zajęty,
więc opuściłam lekcje, żeby odstawić samochód do warsztatu.
- W mieście?
Skinęła głową, unikając mojego wzroku.
- To w pobliżu centrum handlowego. Nie pamiętam nazwy.
- Czy ktoś pojechał z tobą? - Strasznie musiałam na nią naciskać, żeby wydobyć jakieś
bardziej konkretne informacje. - Kto cię odwiózł do domu?
- Nie pojechałam do domu.
Dopiero Phoenix przerwał ciszę, która zapadła po jej słowach.
- Wyluzuj, Arizona, daj Darinie oddychać. Nie jest jej tutaj łatwo.
- A mnie? - rzuciła ze złością i przez chwilę rozmawiali, czytając w swoich myślach.
Widziałam, że wymieniają gniewne spojrzenia, ale zostałam wykluczona z tej niemej
wymiany zdań.
Zawsze myślałam o Arizonie jak o dziewczynie, która z powodzeniem mogłaby się
pojawić na zdjęciach w czasopiśmie poświęconym modzie - obcisły podkoszulek i dżinsy,
wysokie kozaki na obcasie, sprawiające, że wyglądała na jeszcze wyższą i smuklejszą. Twarz
okolona długimi jedwabistymi czarnymi włosami, oczy jak wypłukane zielone winogrona i
lekko pogardliwe wygięcie pełnych warg.
Czego dowiedziałam się o okolicznościach jej śmierci? Miałam warsztat
samochodowy bez nazwy i porę dnia. Czyli prawie nic. W dodatku musiałam to z niej
wyciągać jak szczypcami. Właściwie byłam zadowolona, że przerwałyśmy.
- Cześć, Darina - powiedział Iceman, wchodząc do stajni. - Wracam z okolic
rządowego obozowiska przy Government Bridge.
Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że nie uczestniczył w powitaniu Lee.
Zebrali się wszyscy (Nie)-Umarli oprócz niego. Jak mogłam przeoczyć jego nieobecność?
Przecież był jednym ze strażników, razem z Eve i Donną.
- Cześć, Iceman - odpowiedziałam z uśmiechem zażenowania.
- Są tam prowadzone jakieś roboty. Łowczy wysłał mnie, żebym to sprawdził -
wyjaśnił. - Nie spodobało mi się to, co zobaczyłem.
- Iłu ludzi tam pracuje? - spytał Phoenix.
- Pięciu mężczyzn. Jeden nadzorujący i czterech robotników. I cały park maszynowy,
można powiedzieć. Głównie koparki i ciężarówki z platformą. Chcą wzmocnić most. Zaczęli
dzisiaj.
Government Bridge leżał o kilka kilometrów w dół rzeki od schronienia
(Nie)Umarłych. Była to drewniana wysłużona konstrukcja, trzeszcząca pod ciężarem SUVów,
którymi przyjeżdżali myśliwi i weekendowicze. Całym tym terenem zarządzały Lasy
Państwowe i najwyraźniej ktoś w dziale inwestycji zdecydował, że most trzeba naprawić
jeszcze przed zimą.
- Dlaczego uważasz, że będą chcieli tutaj dotrzeć? - spytała Arizona, a ton jej głosu
sugerował, że nie widzi powodów, aby robić z igły widły. - Fakt, rzeka przepływa w pobliżu,
ale ci robotnicy to przecież nie studenci, którzy zapuszczają się w naszą okolicę w
poszukiwaniu okazów lokalnej flory i fauny.
Czyli chciała powiedzieć, że po wygrzebaniu dziur w ziemi i osadzeniu stalowych
podpór mostu wszyscy robotnicy zgromadzą się wieczorem w najbliższym barze.
- Masz rację, rzeka płynie w pobliżu nas - przyznał spokojnie Iceman. - I właśnie
dlatego inżynier nadzorujący roboty idzie w tej chwili w górę rzeki, by ocenić przepływ
wody.
Phoenix wstał i przeskoczył przez poręcz schodów, stając na podłodze stajni.
- Czy Łowczy wie? - spytał.
- Już mu powiedziałem. Kazał mi wziąć ciebie i Arizonę. Musimy odciągnąć faceta,
żeby tu nie dotarł.
Nagle wszystko się zmieniło. Arizona porzuciła swoją wyniosłą minę, wyjęła z
kieszeni opaskę i związała włosy z tyłu, gotowa do akcji. Poderwałam się i zdążyłam dopaść
Phoeniksa w drzwiach. Spytałam, czy też mogę iść.
- Nie, lepiej zostań.
W tej samej chwili z domu wyszedł Łowczy razem z Lee.
- Weź ją - polecił krótko Phoeniksowi, stojąc na pogrążonym w cieniu ganku. - I Lee
także. Pokaż mu, jak pracujemy.
Phoenix, Iceman i Arizona szli pierwsi, a za nimi ja z nowym zombi. Posuwaliśmy się
w kierunku brzegu rzeki przez wysoką trawę, okrążając wystające głazy, potem minęliśmy
gęstwinę wierzb, gdzie wystraszyliśmy parę mulaków, które wyskoczyły z krzaków i
umknęły po niemal pionowej skale.
- Gówno! - wykrzyknął Lee, wpadając po kostki do lodowatej wody.
- Idziemy! - ponagliła go Arizona, kiedy przystanął, żeby rozsznurować buty.
Stąd widzieliśmy już most.
- Co to jest? Jakiś potworny koszmar senny? - parsknął Lee, sprawiając wrażenie
kogoś, kto dostał silny cios w głowę i wciąż nie może się otrząsnąć.
- Coś w tym rodzaju - mruknęłam, podciągając się na występ skalny, żeby uniknąć
zetknięcia z wodą. - Będzie jeszcze lepiej, tylko poczekaj.
- Schyl głowę, Darina! - syknęła Arizona. - Chodzi ci o to, żeby nas odkryli? Chcesz
posłać nas z powrotem tam, skąd przyszliśmy?
- Może - szepnęłam prawie niedosłyszalnie.
Jakieś pięćdziesiąt metrów przede mną Phoenix wyłowił to swoim nadnaturalnie
wyostrzonym słuchem i spochmurniał. Wskazał na dwie pomalowane na żółto maszyny do
robót ziemnych i grupkę mężczyzn stojących w pobliżu.
- Ani śladu inżyniera - powiedział.
- Niedobrze. - Iceman był pewien, że słyszał, jak inżynier informował robotników, że
zamierza pójść w górę rzeki. - Może powinniśmy zawrócić i sprawdzić jeszcze raz.
- Nie teraz - sprzeciwiła się Arizona.
Niewiele zostało dziennego światła, mimo to dostrzegła, że jeden z robotników
oderwał się od pozostałych i ruszył prosto na nas. Serce mi podskoczyło, gdy zobaczyłam w
jego rękach broń.
- Co się stało, Josh? Co zobaczyłeś? - krzyknął jeden z jego towarzyszy, a drugi wziął
z platformy strzelbę.
- Chyba coś widziałem... może kojota - rzucił przez ramię otyły mężczyzna nazwany
Joshem. - Albo jelenia.
- Dzięki, Darina - powiedziała cicho Arizona, zajmując pozycję za wysokim głazem. -
Ani kojot, ani jeleń, tylko ty!
- Co zamierzasz, zastrzelić go? - Koledzy Josha pokładali się ze śmiechu, patrząc, jak
niezgrabnie podbiega pod wzgórze. - Planujesz burgera z mulaka na kolację?
Niezależnie od ich wesołego nastroju mieliśmy do czynienia z dwoma uzbrojonymi
mężczyznami, którzy zbliżali się do nas. Phoenix uznał, że czas działać. Podeszłam do niego i
Icemana i przycupnęłam za skałą, którą erozja ukształtowała jak iglicę. Poczułam, że
zakładają zaporę, rzecz, która tyle razy skutecznie mnie przestraszyła. Najpierw wiatr
miotający chmurę kurzu i piasku, potem rosnący szum i wreszcie łopot skrzydeł,
niewiarygodnie głośny.
- Gówno! - mruknął Lee, który krył się gdzieś z tyłu za mną. Szok wpłynął na
ograniczenie jego słownictwa.
- Jakieś gigantyczne stado ptaków czy co...
Niewidzialne skrzydła szturmowały z łopotem, pastwiły się nad uzbrojonymi
mężczyznami, aż skuleni przystanęli. Robiło się coraz ciemniej. Obaj mężczyźni osłonili
głowy ramionami.
- Zaraz zwieją, tylko patrz! - szepnęłam do Lee, ale się pomyliłam.
Nie szło z nimi tak łatwo, to byli twardzi faceci.
- Co do... - zaklął Josh, przekrzykując ogłuszający łopot skrzydeł przywołanych przez
Icemana i Phoeniksa. - Chłopie, za czymś takim uganiają się ci zwariowani łowcy zjawisk
natury. Czujesz tę adrenalinę?
- Gdzie my jesteśmy? W oku cyklonu? - wrzasnął drugi mężczyzna. - Stary, to jakby
ciągły łopot skrzydeł!
Coraz więcej dusz przybywało na odsiecz, żeby zmusić ich obu do odwrotu na most.
Omiatały zbocza gór, kładąc pokotem trawy i wyrywając kwiaty, wirowały wokół intruzów,
aż w końcu nogi się pod nimi ugięły i obaj usiedli na ziemi.
- Teraz uważaj, zaraz pojawią się czaszkotwarze - ostrzegłam Lee.
Ci dwaj byli dorosłymi, twardymi mężczyznami, którzy nie chcieli stracić twarzy w
oczach kolegów czekających na dole, ale robiło się coraz ciemniej i byli coraz silniej
atakowani przez jakieś tajemnicze, niezrozumiałe siły spychające ich z powrotem ze wzgórza.
A teraz jeszcze mieli zobaczyć coś, co wydawało się koszmarem na jawie, na tyle
dziwacznym, że potem nie zamierzali nikomu o tym mówić w obawie, by ich nie wyszydzono
lub nie uznano za wariatów.
Iceman, Phoenix i Arizona wezwali posiłki. Czaszkotwarze zaczęły pojawiać się na
niebie, najpierw niewyraźne, stopniowo przybierały właściwy sobie kształt, kołując nad
głowami obu mężczyzn, najeżdżając na nich, aż mieli przed oczami tylko żółtawe, wysoko
sklepione czoła i oczodoły, tak ciemne i głębokie, że od spojrzenia w nie mącił się rozum.
Znałam to przecież.
Obserwowałam obu skulonych na ziemi mężczyzn. Ich trzej koledzy, którzy pozostali
w pobliżu mostu, zaczęli biec w stronę wzgórza, ale gdy poczuli łopoczące niestrudzenie
skrzydła, zobaczyli swoich odważnych towarzyszy skulonych w embrionalnej pozycji i
dostrzegli - czy tylko tak im się wydawało? - napływające z ciemności czaszki, odwrócili się i
popędzili na oślep, do swoich pojazdów. Nie czekali na tamtych dwóch - uruchomili silniki i
odjechali drogą gruntową do Turkey Shoot Ridge.
Do Lee powoli zaczęło docierać, co się tu dzieje.
- Potrafimy to robić? - zapytał. - Sprowadzać dusze z piekła?
- Nie z piekła, z otchłani - poprawiła go Arizona, jak zwykle precyzyjna, nawet teraz. -
Zwróć uwagę na tych dwóch. Mają dosyć.
Fakt. Josh i jego kumpel, pomagając sobie nawzajem, dźwignęli się na kolana. Mieli
nieludzko udręczone, niemal odczłowieczone twarze. Nie pomyśleli nawet, by zabrać swoje
strzelby, gdy potykając się i ślizgając, ruszyli w dół zbocza.
- Zdaje się, że tych dwóch uda się prosto do domu - rozległ się za naszymi plecami
spokojny głos Łowczego. Przyprowadził ze sobą jakiegoś nieznajomego siwowłosego
mężczyznę o nieobecnym spojrzeniu, ubranego w koszulę w kratkę, dżinsy i buty
trampingowe. - Ty też - zwrócił się do niego.
Nieznajomy patrzył szklistym wzrokiem i najwyraźniej nie słyszał ani nie widział, co
się wokół niego dzieje.
- Oto inżynier nadzorujący budowę - wyjaśnił Łowczy. - Musieliście przeoczyć, kiedy
nadchodził. Summer zobaczyła go idącego prosto do stajni. Nie było wyjścia, wyczyściłem
mu pamięć.
Mogłam widywać Phoeniksa pod warunkiem akceptowania obecności Arizony.
Gorzka pigułka do przełknięcia.
- Uważaj na siebie - powiedział Phoenix, kiedy żegnaliśmy się przy przerdzewiałym
zbiorniku na wodę. - Obiecaj mi, że nie wplączesz się pochopnie w żadną sytuację bez
wyjścia.
- Odkąd to wplątuję się w sytuacje bez wyjścia?
- Od naszego pierwszego spotkania. Dlatego jesteś tak interesująca. - Spojrzał mi w
oczy i odgadł, że mnie uraził. - Większość ludzi z Ellerton pilnuje się, ty nie.
- Aha, a teraz mówisz mi, że mam być taka jak wszyscy. - Westchnęłam. - Nie działaj
pochopnie, najpierw wszystko sprawdź, rozważ, bądź czujna. Inna sprawa, że w mieście jest
fatalnie... teraz, po tym wszystkim...
- Tak. Wypadek motocyklowy, utonięcie, strzelanina, bójka nożowników i w efekcie
śmierć nas czworga - podsumował. - Co jeszcze może się wydarzyć?
- Właśnie. - Skinęłam głową. - Ludzie zastanawiają się, kto następny, a wszyscy
rodzice dostają paranoi.
- Atmosfera w Ełlerton rzeczywiście z każdym dniem gęstniała niemal namacalnie.
Rodzice zakładali szlaban za głupoty, ustanawiali godzinę policyjną i ostro egzekwowali
wczesny powrót do domu, pięcioletni dzieciak by tego nie wytrzymał.
- Za każdym razem kiedy sięgam po kluczyki - dodałam - Laura zjawia się jak spod
ziemi, pytając, dokąd wychodzę, z kim i po co.
- Uważaj na siebie - powtórzył Phoenix.
Trzymał moją dłoń jakby od niechcenia, patrząc w kierunku stajni. Zarzuciłam mu
ręce na szyję, domagając się tym gestem jego pełnej uwagi.
- O czym myślisz?
- O niczym ważnym.
Objął mnie w talii, ale wciąż był trochę nieobecny. Pomyślałam, że pocałunek to
załatwi - czuły, zabarwiony smutkiem rozstania, którego oboje nie chcieliśmy. Pomyliłam się!
- Przepraszam, Darina - powiedział, unikając mojego wzroku. Puścił mnie i zrobił
krok do tyłu. - Łowczy mnie potrzebuje. Muszę iść.
Uczucie niepokoju ścisnęło mi żołądek. Czy już nie pragnął mojej absolutnej, pełnej
miłości? Co takiego powiedziałam? Co zrobiłam?
- Kocham cię - wyszeptałam.
Tym razem nie unikał mojego wzroku. Spojrzał mi prosto w oczy i ledwo
dostrzegalnie pokręcił głową. Niemal niewidoczny przeczący ruch, za to oczy mówiły
wyraźne „nie”.
- Muszę iść - powtórzył. - Jedź ostrożnie.
Do domu dotarłam zapłakana. Tłumaczyłam sobie, że jestem przewrażliwiona, że
Arizona zalazła mi za skórę i że niespodziewane pojawienie się Lee Stone’a wprowadziło
element niepewności. Kiedy dojechałam do Centennial, udało mi się wreszcie opanować.
Nasze następne spotkanie będzie fantastyczne, rozmyślałam. Wydumałam sobie ten problem,
w rzeczywistości go nie ma. Phoenix wciąż kocha mnie tak samo mocno jak ja jego, czyli
absolutnie i na zawsze.
- Kim Reiss dzwoniła - powiedziała Laura, kiedy rzuciłam kluczyki na stolik w holu i
weszłam do kuchni.
- Przesunęła spotkanie na poniedziałek o wpół do piątej.
- Muszę iść? - jęknęłam. - Wyrzucasz tylko swoje ciężko zarobione pieniądze w błoto.
Laura z góry opłaciła sześć sesji z terapeutką, więc wiedziałam, że nie wykręcę się od
poniedziałkowej wizyty.
- Widzę, że pomaga ci to wyjść z traumy - zauważyła z naciskiem.
- Naprawdę? A po czym tak sądzisz?
- Nie leżysz całymi dniami w łóżku jak zaraz po tym, gdy się to wydarzyło -
wyjaśniła, podając mi kawę.
Czyli po śmierci Phoeniksa. Serce zadudniło mi w piersi, mało brakowało, a
straciłabym panowanie nad sobą. Pożegnałam swojego cudownego chłopaka na wzgórzu
Foxton z uczuciem, że do naszej miłości wkrada się chłód. Niepewność mnie zżerała. Może
Laura zauważyła ból w moich oczach, bo głos jej złagodniał.
- Zaczęłaś częściej wychodzić, Darina. Ale wciąż dajesz mi powody do niepokoju.
Tak jak w tej chwili.
- Dobrze, pójdę do Kim - zgodziłam się, skoro miało to dla niej takie znaczenie.
A poza tym odwracało to jej uwagę od tego, co naprawdę robiłam.
W niedzielę wstałam wcześniej i od razu poszłam do Logana.
- Wyglądasz, jakbyś w ogóle nie spała - przywitał mnie, zanim zdążyłam przestąpić
próg kuchni.
Jego ojciec jeszcze spał i Logan smażył sobie jajka na bekonie.
- Dzięki - powiedziałam, zerkając w lustro w holu.
Podsinionych oczu nie maskował tusz do rzęs ani przydymiony makijaż, bez którego
nie ruszałam się z domu.
- Chcesz coś zjeść?
- Nie, dziękuję. - Usiadłam za stołem, przyjęłam szklankę mleka, którą podał mi
Logan, i od razu przystąpiłam do rzeczy. - Powiedz mi coś o swoich lekcjach gry na gitarze z
Frankiem Taylorem.
Intensywny zapach unosił się znad patelni. Logan lubił chrupiący bekon.
- Chcesz udoskonalić grę na gitarze? - spytał. - Mogę cię uczyć.
- Właśnie. Udoskonalić - skłamałam. - Ale uczyć chcę się u dobrego nauczyciela.
Podobno pan Taylor jest niezły.
Leżałam bezsennie przez całą noc i rozmyślałam, w jaki sposób poznać lepiej życie
Arizony, co pozwoliłoby mi zrobić jakiś postęp w jej sprawie. Normalnie poszłabym do
przyjaciół takiej dziewczyny i bez problemu uzyskałabym solidną wiedzę o tym, z kim się
spotykała, dokąd często chodziła, jakie miała sekrety. Ale to nie z Arizoną. Ona nie zawierała
bliskich przyjaźni, więc ta ścieżka była bezużyteczna. Wobec tego pozostawało mi tylko
zbliżyć się do jej rodziców i od nich próbować wyciągnąć informacje.
Teraz rozumiecie, dlaczego wypytywałam Logana o lekcje gry na gitarze.
Wykorzystywałam bez skrupułów starego, wypróbowanego przyjaciela. Przyznaję. Ale nie
było mowy, żebym mu ujawniła prawdziwy powód mojego zainteresowania.
- Frank Taylor uczy gry na gitarze klasycznej - wyjaśnił Logan. - Na pewno nie chcesz
bekonu?
- Na pewno. Właśnie gitara klasyczna mnie interesuje. Na elektrycznej już grałam.
Jonas mnie uczył... Pamiętasz?
- No to dlaczego nie chcesz, żebym ja uczył cię na klasycznej? - drążył Logan. - W ten
sposób będziemy mogli spędzać więcej czasu razem.
To jest właśnie powód, dlaczego nie chcę, odpowiedziałam mu w myślach. Logan był
jak pąkle, które przyczepiają się do kadłubów statków i marynarze muszą je z nich dosłownie
oskrobywać. Rok temu nigdy bym tak o nim nie pomyślała. Rok temu Phoenix nie wkroczył
jeszcze w moje życie.
- Czy Frank Taylor daje prywatne lekcje w szkole muzycznej, w której uczy?
- Nie, chodzę do niego do domu. - Logan skończył robić sobie śniadanie. - We wtorki
o szóstej po południu. Powinnaś go zobaczyć, Darina, to znaczy jego dom. Prawdziwy pałac,
zwłaszcza w porównaniu z moim domem, a nawet z twoim. Pan Taylor zatrudnił dekoratora,
który pracował u niego cały rok, a potem ci z „Górskich Rezydencji” porobili zdjęcia i
zamieścili je w swoim czasopiśmie. Calutki dom został przeprojektowany.
- Wiem. Czyli chodzisz do niego do domu - powtórzyłam. Świetnie, teraz już
wiedziałam, co robić. - Dzięki, Logan - powiedziałam, wstając, żeby odejść, i podkradłam mu
ostatni plasterek bekonu. - Zajrzę tam po lunchu.
Frank Taylor zdecydowanie nie cierpiał na brak pieniędzy, więc mógł udzielać lekcji
gry na gitarze po dwadzieścia pięć dolarów za godzinę, czyli poniżej ceny rynkowej, z czystej
miłości do tego instrumentu. Przed ich domem, zbudowanym w kolonialnym holenderskim
stylu, z dwuspadowym symetrycznym dachem i wymyślnymi gankami po obu stronach,
rozciągał się wielki trawnik. Przy klombach właśnie pracował ogrodnik, więc krzyknęłam do
niego:
- Czy pan Taylor jest w domu?
Starszy chudy mężczyzna podszedł do furtki i obrzucił mnie podejrzliwym
spojrzeniem.
- Kto pyta?
- Chciałabym brać lekcje gry na gitarze - odpowiedziałam wymijająco.
W końcu kim on był?
- W porządku, Peter.
Wysoki mężczyzna szedł przez podjazd w naszym kierunku. Oceniłam go na jakieś
sześćdziesiąt lat i byłam mocno zdziwiona, gdy otworzył furtkę i wyciągnął dłoń do uścisku.
- Jestem Frank Taylor.
Ojciec Arizony był emerytem! Lekko przygarbiony, miał głęboko osadzone oczy
okolone zmarszczkami.
- Skąd wiesz, że daję lekcje gry na gitarze?
- Powiedział mi mój przyjaciel, Logan Lavelle.
- Logan. Dobry z niego chłopak. Ma solidne podstawy techniczne, ale brak ognia w
jego grze - zrecenzowal krótko. - Wejdźmy do domu... - Spojrzał pytająco.
- Darina. - Ruszyłam za nim. - Znałam Arizonę, chodziłyśmy do tej samej klasy.
Lepiej zagrać w otwarte karty, pomyślałam.
- Nigdy o tobie nie wspominała - poinformował mnie sucho, przytrzymując przede
mną drzwi. - Wejdź.
Staliśmy w holu większym niż cały mój dom, urządzonym w nowoczesnym stylu
przełamanym tradycyjnymi elementami - drewno na wysoki połysk i stal szczotkowana,
olbrzymie skórzane sofy, na których mogłaby się zmieścić drużyna koszykówki, ustawione na
tle neutralnych beżowych ścian.
- Allyson, to jest Darina - zwrócił się Frank Taylor do kobiety, która właśnie weszła
do holu. - Jest w tym samym wieku, w jakim byłaby Arizona...
Dreszcz mnie przeszedł. Przez sekundę myślałam, że mam przed sobą starszą siostrę
Arizony, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Dopiero po chwili zauważyłam perfekcyjnie
wygładzone blond włosy, nieskazitelny makijaż i gładkie, jakby zamrożone czoło, bez
żadnych zmarszczek... nie, zdecydowałam, Allyson Taylor musi być jej matką. O ile Franka
Taylora oceniłam co najmniej na sześćdziesiątkę, jego żona nie mogła mieć więcej niż
trzydzieści pięć lat.
- Dzień dobry, Darina - powiedziała, okazując kompletny brak zainteresowania.
Przeszła obok mnie i swojego męża prosto do drzwi frontowych. - Gdybyś mnie potrzebował,
Frank, jestem w studiu.
- A gdzieżby indziej? - Wzruszył przesadnie ramionami. - Moja żona pracuje w kanale
informacyjnym nadającym wiadomości przez okrągłą dobę - wyjaśnił. - Słońce czy deszcz,
tornado czy huragan, tam ją znajdziesz.
Za dużo tego. Poczułam się niezręcznie i skupiłam uwagę na designerskich meblach,
idąc za Frankiem Taylorem do jego pokoju muzycznego. Zobaczyłam tam z pół tuzina gitar
opartych o ścianę, syntetyzatory, komputery, monitory, aparaturę nagłaśniającą.
- Jesteś nowicjuszką, Darina, czy masz już jakąś muzyczną przeszłość? - spytał,
siadając za biurkiem niczym adwokat w sądzie.
- Gram trochę.
Wręczył mi stojącą najbliżej gitarę akustyczną.
- Zademonstruj mi.
Znałam piosenkę Jamesa Taylora, której nauczył mnie jeszcze ojciec, kiedy miałam
dziesięć lat. Powiedziałam Frankowi, jak jej się nauczyłam, i zaczęłam niewprawnie grać.
- Rzeczywiście trochę, tak jak powiedziałaś. Znasz coś jeszcze?
- Kilka utworów Johnny’ego Casha nagranych podczas koncertu w więzieniu Folsom.
Boże, jak ja się w to wmanewrowałam? Żenada.
- Nic Bacha albo Debussy’ego? Ojciec nie uczył cię grać jak Andres Segovia?
Robił sobie ze mnie żarty? Zerknęłam na jego twarz - ani śladu rozbawienia. Odchylił
się na oparcie krzesła.
- No więc, Darina, po co naprawdę tutaj przyszłaś?
Taylorowie zdążyli już przyzwyczaić się do węszących wokół nich ludzi. Po artykule
w „Górskich Rezydencjach” wydeptali do ich domu ścieżkę podrzędni dziennikarze chcący
porobić zdjęcia do czasopism, w których pracowali. Potem, kiedy wydarzyła się ta tragedia z
Arizoną, zaczęli pojawiać się jak spod ziemi jej samozwańczy przyjaciele, wścibscy i
bezwzględni, byle tylko znaleźć się w centrum wydarzeń. Coś w tym rodzaju powiedział mi
pan Taylor, nie ukrywając, że zaliczył mnie do tej kategorii.
- Gdybyś nie wymieniła imienia Logana, nie wpuściłbym cię za próg - zakończył.
- To nie jest tak, jak pan myśli - tłumaczyłam, już w holu, gdzie wpadłam na
designerską kanapę. - Ja znam... znałam Arizonę. Byłyśmy przyjaciółkami.
Frank Taylor ostatecznie stracił cierpliwość.
- Już ci powiedziałem, nigdy o tobie nie mówiła. Nigdy dotąd u nas nie byłaś. Arizona
zginęła prawie rok temu i nie masz tu czego szukać. Chcę, żebyś wyszła.
- Przepraszam, nie chciałam pana zdenerwować.
- Nie zdenerwowałaś - oświadczył spokojnie, otwierając drzwi, żeby mnie wypuścić.
Zamknęły się z cichym kliknięciem, a ja stanęłam przed długim podjazdem.
Świetnie ci poszło, powiedziałam sobie, rozglądając się za Peterem, ogrodnikiem, i
spodziewając się kolejnego upokorzenia. Nie dostrzegłam go, ale zobaczyłam, że ktoś siedzi
w altanie znajdującej się pośrodku trawnika - chłopiec, zgarbiony nad dużym blokiem do
rysowania, który trzymał na kolanach. Był tak zajęty, że wcale mnie nie zauważył.
Usłyszałam odgłos otwierania drzwi z boku domu i głos ogrodnika:
- Raven, gdzie jesteś?
Chłopiec uniósł głowę i zareagował przesadnie na niewinne pytanie - zerwał się na
równe nogi, gotów rzucić się do ucieczki. Miał z dziewięć lat, był ciemnowłosy jak Arizona,
szczupłej budowy, jak wszyscy Taylorowie, ale brakowało mu ich pewności siebie. Raczej
odwrotnie - wyglądał na przestraszonego i zdezorientowanego, niepewny, w którą stronę
uciekać. Upuścił blok rysunkowy na ziemię, więc pospieszyłam przez trawnik, podniosłam
blok i mu podałam.
- Proszę.
Zerknęłam na szkic zrobiony ołówkiem. Przedstawiał ich dom - realistycznie, z
wiernym oddaniem szczegółów, z doskonałym zachowaniem proporcji - i był nakreślony
pewną ręką, jak przez dojrzałego artystę.
- Raven, mówiłem, żebyś nie wychodził z domu. - Peter wyłonił się zza rogu budynku,
a gdy mnie zobaczył, ruszył w naszym kierunku z poważną, surową miną.
- Weź swój rysunek - powiedziałam z naciskiem, wpychając go Ravenowi w dłonie. -
Jest piękny.
Wciąż wyglądał jak wystraszony królik, złapany nagle w krąg światła, a moje słowa
nie dotarły do niego. Zmiął rysunek i wcisnął mi do kieszeni kurtki.
- Chodź ze mną, Raven - zażądał Peter stanowczym tonem. - Twój tata pytał, gdzie
jesteś.
3
- To było niesamowite - zwróciłam się do Kim Reiss następnego dnia. - Nie
wiedziałam nawet, że Arizona miała brata.
- Dobrze ją znałaś?
Kim była bardziej zainteresowana moimi relacjami z Arizoną niż tajemniczym
Ravenem.
- Nikt nie znał Arizony. Tego właśnie chciała. Ale nawet ona nie ukrywałaby przed
ludźmi istnienia brata. Przynajmniej tak mi się wydaje.
- Dlaczego tak bardzo cię to obchodzi?
- Dzieciak był przerażony. Miałam wrażenie, że ukrywają go przed światem. To nie w
porządku.
Kim nie spuszczała ze mnie oka, jakby wpatrywała się w mapę drogową, śledząc
kierunek moich myśli i emocji.
- Może mają jakieś powody.
- No i jeszcze to. - Wyciągnęłam z kieszeni zmięty rysunek. - To dom Taylorów,
dokładnie tak wygląda, po każdą najmniejszą szybkę.
Rysunek przyciągnął uwagę Kim. Skinęła głową, kiedy mi go oddawała.
- Ciekawe, czy Raven jest w domu przez cały czas, czy chodzi do szkoły.
- Nawet jeśli nie, to po co ten cały sekret? - Zastanawiałam się nad tym długo w nocy i
potem, w szkole.
- I dlaczego dom został dosłownie wyczyszczony z pamiątek po Arizonie? Nie
widziałam żadnych zdjęć ani jakiejkolwiek rzeczy, która należała do niej. Jakby ona nigdy nie
istniała.
- Może wspomnienie o niej jest zbyt bolesne, żeby patrzeć na związane z nią pamiątki.
Nie można mieć oto pretensji do Taylorów. - Kim spojrzała na zegarek.
- Darina, spędziłyśmy kwadrans na rozmowie o Arizonie i jej rodzinie, a teraz
powiedz mi, o czym jeszcze chciałabyś ze mną porozmawiać.
- Od czego mam zacząć? - spytałam, krzywiąc się.
- Jak ci się układa z Laurą?
- Ciągle tak samo. Ona się stresuje, ja się wycofuję. Koniec, kropka.
- A z twoim przyjacielem Loganem?
- To samo.
- Jak sobie dajesz radę z emocjami po stracie Phoeniksa? - spytała.
- Udaje mi się jakoś przetrwać każdy dzień.
W czasie pierwszej sesji z Kim odsłoniłam się przed nią. Wyznałam, że wszędzie
widzę Phoeniksa - w szkole, w mieście, w zasadzie wszędzie, gdzie jestem. Zapewniła mnie,
że to normalne, gdy opłakujemy śmierć bliskiej osoby. Nie załapała, o co mi naprawdę
chodziło. Ja widziałam mojego chłopaka realnie, nie ducha - materializowal się w tych
wszystkich miejscach, wykorzystując swoje możliwości jako zombi. Ale wtedy nie
wiedziałam, że muszę utrzymać istnienie (Nie)Umarłych w tajemnicy i że samotnie będę
dźwigać coraz bardziej ciążące mi brzemię tego sekretu, każdego dnia, w każdej godzinie.
Teraz było jeszcze inaczej. Ilekroć ten temat wypływał, natychmiast dochodził do
moich uszu trzepot skrzydeł - to Łowczy ostrzegał, żebym zachowała milczenie. I właśnie w
tej chwili tak się działo. A gdybym otworzyła się przed moją terapeutką, pewnie udusiłabym
się pod naporem skrzydeł.
- Mam coś do powiedzenia - oświadczyłam, zrywając się tak gwałtownie z krzesła, że
aż zakołysało się na tylnych nogach. - Kończę z tym.
- Chcesz wyjść? - spytała Kim, spoglądając na mnie z lekkim zdziwieniem. - Jeszcze
nie skończyłyśmy sesji.
- Skończyłyśmy - rzuciłam stanowczo. - Przyszłam tylko dlatego, że Laura tak
ustaliła. Nie chcę tu więcej przychodzić.
Zdziwienie zastąpił uprzejmy, profesjonalny wyraz twarzy.
- Rozumiem, Darina. Przykro mi.
- To mi w niczym nie pomaga! - wykrzyknęłam. - Rozmawianie o Phoeniksie jest zbyt
bolesne...! Nie rozumie pani?!
- Wyjdź, skoro musisz - powiedziała Kim spokojnie, także wstając. - Ale moje drzwi
są zawsze dla ciebie otwarte.
- Dziękuję.
Skrzydła ucichły. Już mnie tam nie było. I wiedziałam, że więcej nie wrócę. Koniec,
kropka.
Żałowałam tego. Naprawdę polubiłam Kim Reiss. Nadawałyśmy na tych samych
falach i nie wywierała na mnie żadnego nacisku. Mogłabym przywyknąć do dzielenia się z
nią swoimi przeżyciami.
Przez resztę godziny przeznaczonej na spotkanie z Kim popijałam cocacolę w małym
barze na obrzeżach Centennial, przekonując sama siebie, że powinnam powstrzymać się od
jeżdżenia do Foxton, dopóki nie odkryję czegoś istotnego w sprawie Arizony. Jedź do domu,
przemawiałam sobie do rozumu. Prześpij się, a jutro spróbuj znowu.
Ale czułam, że to miejsce mnie przyciąga, zwłaszcza gdy wyobrażałam sobie
Phoeniksa, który chodzi po wzgórzu, trzymając straż przy węszących robotnikach
budowlanych czy nieprzyjaznych myśliwych. Mieliśmy problem i powinniśmy go przegadać.
Wracaj do domu, Darina, namawiałam samą siebie. Co dobrego wyniknie z jechania
tam w ciemnościach?
Ryk motocyklowych silników przywrócił mnie do rzeczywistości, na parking
przyżeglowała flotylla harleyów.
Rozpoznałam Brandona Rohra, jadącego na czele grupy, i kilku innych, którzy brali
udział w pożegnaniu Boba Jonsona.
Zsiedli z motocykli i ruszyli do baru przy akompaniamencie łomotu wysokich butów i
chrzęstu skórzanych kurtek. Przez moment myślałam, że Brandon się nie przywita, ale usiadł
przy moim stoliku. Jeden z jego kumpli podszedł do baru, żeby zamówić coś do jedzenia.
Miał jak Brandon dwadzieścia kilka lat i był jak Brandon prawdziwym macho, albo jeszcze
bardziej.
- Cześć, Darina - przywitał się brat Phoeniksa. Bez pośpiechu rozpiął nabijaną
ćwiekami kurtkę i przewiesił ją przez oparcie krzesła. - Jak ci się podoba samochód?
- Super.
Jaka szkoda, że nie dopiłam coli i nie wyszłam pięć minut wcześniej. Teraz zostałam
wplątana w konwersację z Brandonem, na którą zupełnie nie miałam ochoty.
- Hej, Kyle, poznaj dziewczynę Phoeniksa. Darina, to Kyle Keppler - przedstawił mi
swojego kumpla stojącego przy barze. - Powiem ci coś, gadanie z nią to jak wyciskanie łez z
kamienia.
- Cześć - powiedział Kyle, nie racząc nawet zwrócić głowy w moim kierunku.
Brandon mówił jak nakręcony.
- Znalazłem jej najlepszy i najładniejszy kabriolecik, jaki jeździ po tej okolicy, a w
podzięce dostałem od niej jedno gówniane „super”. - Wychylił się z boksu, żeby zagadnąć
dwóch innych kumpli. - Byram, Aron, poznajcie Darinę.
Rozpoznałam Byrama. To on pomógł Zoey podczas pożegnania Boba Jonsona.
- Trzymaj się Brandona, będzie dbał o ciebie - doradził mi.
Dosłownie zalewały mnie męskie hormony. Mówię wam. W dodatku, jak zawsze,
oszołomiło mnie podobieństwo Brandona do Phoeniksa. Tej samej puli genów zawdzięczali
wysoki wzrost, szerokie barki, ciemne włosy i charakterystyczny krzywy uśmiech.
Miałam ambiwalentne uczucia wobec Brandona Rohra. Miłość przemieszana z
nienawiścią. Był bratem Phoeniksa - to w nim kochałam, ale doprowadził do bójki, w której
zginął Phoenix - za to go nienawidziłam. Założyłabym się o spore pieniądze, że to reputacja
Brandona przyczyniła się do zatargów pomiędzy gangami. Nie miałam na to dowodów - tylko
strzępy sprzecznych informacji i przeczucia. Wystarczyło dla mojego podejrzliwego umysłu.
Brandon mógł znajdować mi samochody i dbać o mnie, bo Phoenix go o to poprosił, wydając
ostatnie tchnienie, ale i tak nienawiść przeważała, jeśli mam być szczera.
- Nie możesz tego wiedzieć, Darina - odezwał się Brandon, kładąc ramię na oparciu
krzesła, na którym przed chwilą usiadł obok niego Kyle - ale ty i mój kumpel macie ze sobą
coś wspólnego.
Sceptyczny wyraz mojej twarzy powiedział im, że szczerze w to wątpię.
- To posłuchaj. - Nie zamierzał odpuścić. - Łączy was to, że oboje straciliście kogoś
bliskiego.
Wbiłam wzrok w stół, starając się zamknąć uszy na jego głos.
- Ty straciłaś Phoeniksa, Kyle Arizonę.
- Chcesz powiedzieć... - Spojrzałam na niego z osłupieniem. - W życiu!
Kyle kompletnie nie pasował do wyrafinowanej Arizony. Mocno zbudowany,
jasnowłosy i jak już wspomniałam, miał ponad dwadzieścia lat. I obgryzione paznokcie.
- Chcesz się założyć? Już prawie rok minął, a Kyle wciąż skrycie po niej rozpacza.
Byli ze sobą dłużej niż ty z moim bratem!
No to teraz do kompletu z bratem, o którym nic nie wiedziałam, doszedł chłopak.
Dzięki, Arizona!
Zrobiło się późno, ale zrezygnowałam z kolacji i pojechałam do Foxton. Pierwsze
gwiazdy i księżyc w nowiu pojawiły się na niebie, gdy mijałam skrzyżowanie z neonowym
krzyżem przy Turkey Shoot Ridge. Kiedy zatrzymałam się na końcu gruntowej drogi i
ruszyłam na piechotę w kierunku skrytego między osikami zbiornika na wodę, nie widziałam
już, gdzie stawiam stopy.
- Cholera! - Potknęłam się, zawadzając o skałę, i otarłam sobie skórę.
Następnym razem włóż dżinsy, pouczyłam sama siebie. Minispódniczka jest do kitu w
tych okolicznościach, tak samo jak buty ze szpiczastymi noskami. I nie zapomnij o latarce.
Zanim dotarłam do zbiornika, potknęłam się jeszcze ładnych parę razy, ale byłam
zadowolona, że przynajmniej został mi oszczędzony łopot skrzydeł. Dzisiejszego wieczoru
czułam się wyprana z energii, trudno byłoby mi walczyć z łomotem w mojej głowie i
czaszkotwarzami. Za to Łowczy wysłał mi na spotkanie tego nowego, Lee Stone’a. Wyszedł
bez słowa zza zbiornika na wodę, a ja aż podskoczyłam.
- Fajnie, że zdążyłam się zahartować i mam nerwy ze stali - powiedziałam. - Nie
mógłbyś na przyszłość dawać mi jakichś sygnałów ostrzegawczych?
- Łowczy kazał na ciebie uważać. Wiedział, że przyjdziesz.
- Wie wszystko - oświadczyłam z przekąsem. - To akurat mamy jak w banku.
Na wzgórzu gwiazdy i księżyc dawały wystarczająco dużo światła, żebym mogła
przyjrzeć się Lee. Był ubrany w ciemny podkoszulek i kurtkę Phoeniksa, tę samą, którą
Phoenix miał na sobie, gdy dostał cios nożem.
- Odwróć się - poprosiłam. Miałam rację. Skóra była w tym miejscu rozcięta. Z
trudem powstrzymałam okrzyk. Przeszedł mnie dreszcz. - Gdzie są inni? - spytałam.
- W stajni, mają tam coś w rodzaju zebrania - powiedział, a ja zrozumiałam, że nie do
końca oswoił się ze światem (Nie)Umarłych. - Mnie kazali ciebie wyglądać.
- No to jestem. Możemy zejść ze wzgórza i dołączyć do nich?
- Nie. - Potrząsnął głową. - Ludzie z tamtej strony nie mają teraz wstępu. Oni
odbywają jakiś rytuał.
- To znaczy? - Pierwszy raz o czymś takim usłyszałam i zaczęło mnie denerwować, że
Lee blokuje mi drogę. - Muszę porozmawiać z Phoeniksem. To sprawa osobista - nalegałam.
- Łowczy zabronił - oznajmił Lee, nie ustępując mi z drogi.
- Jasne, skoro sam wielki suweren zabronił... - Nie zasłużył sobie na ten głupi
ironiczny przytyk. - Powiedz mi, nie dokucza ci brak wolnej woli?
- Tak tu jest, Darina, przykro mi - odrzekł zmieszany. Wciąż sprawiał wrażenie lekko
zdezorientowanego i przygnębionego. - Łowczy wydaje rozkazy.
- W porządku, wiem. - Zrezygnowana, na sekundę przymknęłam oczy. - Tylko że
czasami trudno to znieść.
- To znaczy co?
- Podporządkowywanie się, dotrzymywanie sekretu, wykluczenie z waszego grona.
Czy Łowczy powiedział ci, kiedy pozwoli mi porozmawiać z Phoeniksem? Jeśli nie dzisiaj, to
kiedy?
- Nie mam pojęcia - odparł, znów potrząsając głową. - Sorki.
- Nie przepraszaj, nie twoja wina. - Spróbowałam postawić się w jego sytuacji. - Czy
znaleźli trochę czasu, żeby ci to wszystko wyjaśnić?
- Co nieco - mruknął. - Zrozumiałem, że czekam w kolejce, po Arizonie, Summer i
Phoeniksie. Czekanie jest trudne, zwłaszcza teraz, kiedy już wiem, że powinienem coś
wyjaśnić tutaj, po tamtej stronie.
Kiwnęłam głową.
- Jest takie słowo. „Upiór”. Wróciłeś tutaj na jakiś czas, wyposażony w niesamowite
zdolności.
Na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia, rozjaśnił ją uśmiech, a ja po raz
pierwszy od kiedy go poznałam, pomyślałam, jaki jest przystojny.
- Mogę zawładnąć twoim umysłem i zresetować ci pamięć. Super, co?
- Tak, ale lepiej tego nie próbuj - powiedziałam, szybko zmieniając temat. - Twoje
serce nie bije, ale za to masz ponadnaturalnie wyczulony słuch, jeśli to uznać za rodzaj
rekompensaty.
- No. Słyszałem twój samochód jeszcze na długo, zanim dojechałaś do Turkey Shoot -
potwierdził.
- Czyli jesteś jednym z (Nie)Umarłych. - Spojrzałam mu w oczy, staliśmy w
milczeniu. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam jego ramienia współczującym gestem. - Nie martw
się, zobaczysz, że to ma sens.
- Jak uroczo... - Arizona wyszła z cienia. - Przepraszam, jeśli zjawiłam się nie w porę.
Cofnęłam rękę pospiesznie, jakby ramię Lee parzyło.
- Dlaczego nigdy nie mówiłaś, że masz braciszka? - zaatakowałam ją. - I to samo
pytanie dotyczy twojego chłopaka, tego mięśniaka Kyle’a Kepplera!
Nie raczyła mi oczywiście odpowiedzieć. Uchyliła się przed moimi fundamentalnymi
pytaniami, informując, że ceremonia skończona, Łowczy wydał pozwolenie, aby mnie
przyprowadzić, mogę się zobaczyć z Phoeniksem.
- O rany, Darina, to ty masz coś do wyjaśnienia! - zakończyła ze śmiechem, odbijając
piłeczkę, i zaprowadziła nas i Lee do stajni.
Wnętrze oświetlały lampy naftowe, rzucając chwiejne cienie na ściany i podłogę.
Większość (Nie)Umarłych wciąż tam była, ale Łowczego nie widziałam. Phoenix siedział na
stopniu schodów prowadzących na strych, razem z Eve i jej córeczką Kori. Kiedy mnie
zobaczył, podszedł, wziął mnie za rękę i wyprowadził z powrotem w ciemności nocy.
- Powinniśmy porozmawiać - wyrwało się nam obojgu w tej samej sekundzie i
wymieniliśmy niepewne uśmiechy.
Zaprowadził mnie najpierw do domu, skąd zabrał lampę naftową, a potem ruszyliśmy
w kierunku rzeki.
- Co się dzieje? - spytałam, sama ledwie poznając swój zduszony, drżący głos. Nagle
poczułam się nic nieznacząca i krucha pod wielkim nocnym niebem. Dłoń Phoeniksa była
zimna jak górska rzeka. - Powiedziałam, że cię kocham, a ty nie odwzajemniłeś mi się tym
samym. Dlaczego?
- Ty mi to wyjaśnij, Darina - odrzekł, nie patrząc na mnie.
Powiedz mu o swoich obawach, pomyślałam.
- Chcę wiedzieć, czy cię tracę. Czy przestajesz mnie kochać?
Gdyby to potwierdził, mój świat by się zawalił. Rozpadł na kawałki. Mimo to
musiałam wiedzieć.
Puścił moją rękę i zaczął iść szybciej, zostawiając mnie nieco w tyle.
- Dlaczego tak uważasz?
- Blokujesz się przede mną, nie otwierasz się. Nigdy przedtem nie czułam między
nami takiego dystansu. - Usłyszałam, że wziął głęboki oddech, i przyspieszyłam, żeby się z
nim zrównać. - Myślałam o tym stale przez ostatnie dwa dni. Może zrobiłam coś źle, ale nie
wiem co. A może tak po prostu z tobą jest, może właśnie tak dzieje się z (Nie)Umarłymi.
Kiedy pierwszy raz pojawiłeś się po tamtej stronie, zachowałeś wszystkie uczucia. Jeszcze
mnie kochałeś. Ale pomału, stopniowo, te ludzkie uczucia blakły, a ty nie robiłeś nic, by to
powstrzymać. Czy właśnie tak się między nami układa? Jeśli to prawda, trudno będzie mi ją
znieść, ale musisz mi powiedzieć, bo chcę zrozumieć.
Światło lampy pełgało, wydobywając z mroku jego kochaną twarz, nie widziałam jego
oczu, czoło miał zmarszczone.
- Myślisz, że cię nie kocham? - spytał, jakbym mówiła w obcym języku i musiał się
upewnić, czy dobrze zrozumiał.
W dole rzeka lśniła srebrzyście odbitym światłem gwiazd. Serce mi zadrżało.
Zwyczajne nieporozumienie. Wszystko będzie dobrze.
- To nie jest łatwe - przyznał Phoenix. - Kiedy się ostatnio widzieliśmy, pomyślałem,
że to ty się zmieniłaś. Nie mogłem tego zrozumieć.
- Nie próbowałeś - przypomniałam mu. - Nie dopuszczałeś mnie do siebie.
- Lee do nas dołączył. Działo się.
- Unikałeś mojego wzroku. To mnie wystraszyło.
- Byłaś chłodna, daleka. Czytałem w twoich myślach. Skoncentrowałaś się tylko na
nim.
- Lee cierpiał - wyjaśniłam obronnym tonem. - Przypomnij sobie swój pierwszy
powrót z otchłani, sam mówiłeś, że sprawiło ci to piekielny ból.
- Natychmiast zwrócił na ciebie uwagę. Lubi cię, Darina. Wyczytałem to z jego
umysłu.
- I winisz mnie za to?!
- Arizona też zauważyła...
- Rozmawiasz z nią o mnie? Źle oceniła sytuację, a ty dałeś sobie to wmówić?
Nic nie miało być dobrze. Odskoczyliśmy od siebie, wymachując rękami, jak
gdybyśmy oboje tonęli. Phoenix upuścił lampę i popędził jak szalony z powrotem na
wzgórze, a ja patrzyłam za nim. O czym on właściwie mówił? O mnie, Arizonie, Lee, o
miłości, lubieniu, podobaniu się?
- To idiotyczne! A podobno jesteście superczytaczami ludzkich umysłów! -
wrzasnęłam.
Phoenix zwiększył szybkość, jakby zerwał się z uwięzi. Ruszyłam za nim.
- Wyobraziłeś sobie, że zaczynam coś czuć do Lee? - krzyknęłam. - Taka jestem
płytka?
Stanął jak wryty i kiedy zbliżyłam się do niego na jakieś dziesięć kroków, wybełkotał,
z trudem łapiąc oddech:
- Co ja wyrabiam? Co ja wygaduję?
- Zwariowałeś.
Zaufanie nadwerężone, ufność zachwiana.
- Darina... myślałem... bałem się...
- Ze mnie tracisz? - spytałam w przebłysku zrozumienia. - Nie ma takiej opcji,
Phoenix.
- Za każdym razem, kiedy stąd odchodzisz - powiedział, schodząc do mnie powoli ze
wzgórza - wydaje mi się, że tego nie zniosę. Kompletnie mnie to rozkłada.
- Mnie też.
Coraz bliżej siebie pod niebem rozgwieżdżonym miriadami gwiazd.
- To zbyt trudne. Czasami myślę, że opuszczę tamtą stronę. Po prostu poddam się i
więcej nie wrócę.
- Proszę, nie - odezwałam się błagalnie, łapiąc za kołnierz jego kurtki.
- Myślę o tym, jak wracasz do Ellerton, prowadzisz zwyczajne życie. Jedyne, czego
chcę, to być z tobą.
- Przestań... - Głos mi się załamał.
- Nie chcę, żeby ktokolwiek... jakikolwiek inny facet kręcił się koło ciebie.
- Nie pozwolę na to - obiecałam.
Przytulił mnie, trochę zbyt mocno.
- Kocham cię, ale nie mogę cię mieć.
Uwolfiiłam się z jego objęć, ujęłam jego rękę i położyłam sobie na sercu.
- Proszę, nie mów nic więcej.
I wtedy zauważyłam żółtawe języki płomieni na wzgórzu, w miejscu gdzie Phoenix
rzucił lampę. Lizały wyschniętą trawę i cierniste krzaki, rozprzestrzeniały się szybko, coraz
bardziej. Z ciemności wyprysnął Łowczy, w biegu zdjął kurtkę i zaczął młócić nią pełzające
płomienie, aż całkiem je zdusił. Potem stanął na rozstawionych szeroko nogach przed
wypalonym kręgiem, ręce skrzyżował na piersiach. Twarz miał gniewną. Odruchowo
zrobiłam krok w tył, jakby mogło mnie to przed nim ochronić.
- Widzieliście kiedyś, jak ogień rozprzestrzenia się po lesie? - spytał. - Jak szybko to
się dzieje?
- Przepraszamy - wyjąkałam. - Ja przepraszam, to moja wina.
Phoenix stanął między mną a Łowczym.
- Nie słuchaj jej. To ja upuściłem lampę.
- Uważacie, że mnie obchodzą te szczegóły? - spytał złowróżbnie spokojnym głosem i
podszedł powoli do Phoeniksa. Czekałam, kiedy wybuchnie. - Mam do omówienia
ważniejsze rzeczy. Pozwoliłem ci przyprowadzić tutaj Darinę?
- Nie. - Phoenix potrząsnął głową. - Kazałeś rozmawiać z nią w domu, ale szukaliśmy
ustronnego miejsca, dlatego zdecydowałem, że wezmę ją nad rzekę.
- Zdecydowałem - powtórzył Łowczy z naciskiem. - Od kiedy to nabyłeś prawa do
dokonywania wyborów?
Drżałam na całym ciele. Łowczy był pozornie opanowany, ale widziałam, że w środku
aż się gotuje, gotów wybuchnąć. Phoenix milczał, siły go opuszczały.
- Trudno, muszę z tym skończyć. - Łowczy z westchnieniem podszedł jeszcze bliżej
do Phoeniksa. - Co może mnie powstrzymać od wyrzucenia cię stąd i odesłania tam, gdzie
twoje miejsce?
- Nie! - krzyknęłam i rzuciłam się naprzód, żeby chwycić Łowczego za ramię, co
miało tylko taki skutek, że w ułamku sekundy zostałam odrzucona do tyłu, jakbym ważyła
mniej niż piórko.
Upadłam na ciepły jeszcze krąg wypalonych traw. Phoenix zrobił ruch, jakby chciał
do mnie podbiec, ale nogi się pod nim ugięły i ukląkł.
- Wydałem rozkaz - zwrócił się do Phoeniksa Łowczy, wzywając niewidzialne
skrzydła, by ich szum podkreślił wagę jego słów. - Zaprowadź Darinę do domu, porozmawiaj
z nią o tym, jaki ma problem, dokładnie tak ci poleciłem. To nietrudne do zrozumienia, nawet
dla ciebie.
Phoenix dźwignął się z ziemi i stał z podniesioną głową jak skazaniec zdecydowany z
godnością przyjąć śmierć.
- Okazało się, że to nie ona miała problem, tylko ja. Nie myślałem logicznie.
- Już ci mówiłem, daruj sobie te szczegóły. - Nigdy dotąd Łowczy nie był tak
nieprzejednany. - Nie wypełniłeś rozkazu, przyszedłeś tutaj i straciłeś kontrolę nad sytuacją.
Wznieciłeś ogień, co mogło sprowadzić na nas wszystkie wozy strażackie z całego stanu. Sam
powiedz, dlaczego w tej sytuacji miałbym cię zatrzymać po tamtej stronie?
- Błagam, nie odsyłaj go - poprosiłam. - Jeśli to zrobisz, nie pomogę nikomu z was!
Łowczy nie zareagował, jeśli nie liczyć lekko ironicznego spojrzenia, które mi posłał.
- Masz zbyt wysokie wyobrażenie o sobie, Darina.
- Potrzebujecie mnie - nie ustępowałam. - Jestem waszą łączniczką z tamtą stroną.
Tylko mnie możecie ufać.
- Powiedz to Arizonie. Jak sądzę, wciąż czeka na twoją, pożal się, Boże, pomoc.
- To nie fair. Arizona ukrywa przede mną fakty. - Zmieniłam taktykę i odniosło to
skutek. Łowczy wreszcie zwrócił uwagę na to, co mówię. Skoncentrowany, utkwił we mnie
wzrok. - Zupełnie jakby nie chciała, żeby mi się udało.
Łowczy nachmurzył się i polecił Phoeniksowi, by szedł przed nami.
- Waży się przyszłość Arizony - przypomniał mi. - Jej wieczne życie. Więc co takiego
chciałaby ukrywać i dlaczego?
„Co” mogłam wyjaśnić, kiedy tak szliśmy pod nocnym, rozgwieżdżonym niebem,
czyli powiedzieć o Ravenie i Kyle’u Kepplerze - ale „dlaczego”, czyli jakie miała powody,
już nie.
- Nie chwytam, w jaki sposób jej mózg pracuje - zakończyłam.
Łowczy przystanął na chwilę przy starej półciężarówce zaparkowanej na wieczność
przed niszczejącym domem.
- Jesteś nieskomplikowana - westchnął. - Za to Arizona jest stanowczo zbyt
tajemnicza. To jeden z problemów, z którymi musimy sobie poradzić.
- Po co te wszystkie sekrety? - spytałam Arizonę, zamierzając przycisnąć ją do muru.
Siedziałyśmy w kabinie przerdzewiałej półciężarówki, patrząc na gwiazdy. Łowczy
nas tu zostawił, surowo polecając, abyśmy wreszcie szczerze porozmawiały. Byłam pewna, że
jest w tej chwili z Phoeniksem, wymierzając mu karę za nieposłuszeństwo. Co będzie, jeśli
odeśle go do otchłani i nigdy więcej go nie zobaczę? Przecież miał taką władzę. Przestań!
Skup się, powiedziałam sobie. Wsłuchaj się w wymówki Arizony.
- O jakich sekretach mówimy?
Jak zwykle opanowana, zbyła mnie, odbijając piłeczkę.
- Zacznijmy od Ravena. Opowiedz mi o nim.
- Co tu jest do opowiadania. Ma dziewięć lat. Lubi rysować. Wszystko.
- Dlaczego jest taki przerażony? - Nie zamierzałam wdawać się w gównianą gierkę,
którą chciała prowadzić.
Zabębniła palcami w deskę rozdzielczą.
- Myśli, że świat jest niebezpieczny dla kogoś takiego jak on.
- To znaczy dla kogo?
- Dla wszystkich, którzy nie zostali urodzeni siłami natury, a ich umysły ukształtowały
się inaczej, oczywiście o ile założymy, że istnieje coś takiego jak normalny umysł, bo ja
raczej w to wątpię.
- Stop. Nie udziwniaj i nie teoretyzuj. Rozmawiamy otwoim bracie, kropka.
Widziałam go u was w ogrodzie. Czego się boi?
Arizona zwróciła głowę w moją stronę.
- Wszystkiego - powiedziała cicho.
Czekałam na dalsze wyjaśnienia.
- Popatrz na mnie.
No więc spojrzałam, a ona zwęziła oczy, sposępniała izmarszczyła czoło.
- W jakim jestem teraz nastroju?
- Skończ z tym, odpowiedz mi na pytanie.
- Właśnie to robię. - Rozpogodziła się i uśmiechnęła. - A teraz jestem szczęśliwa czy
smutna?
- Odpowiedz na pytanie!
- Zmierzam do tego, że potrafisz czytać z mojej twarzy. Prawda? Problem polega na
tym, że mój brat nie. Nie rozumie, co oznacza uśmiech, nie wie, czy ktoś się na niego złości,
czy też jest miły. Jego umysł nie przetwarza takich sygnałów. I dlatego, dla własnego
bezpieczeństwa, Raven traktuje wszystkich podejrzliwie.
- To wariactwo - powiedziałam i natychmiast pożałowałam tych słów na widok
uniesionych wysoko brwi ichłodnej miny Arizony. - To znaczy chciałam spytać, o co chodzi.
Czy to jakaś choroba?
- Można tak myśleć, jeśli się tego nie rozumie. - Głos jej się zmienił, złagodniał. -
Nigdy nie myślałam omoim braciszku jak o chorym. Taki po prostu jest, zły na cały świat, i
trudno mu się dziwić.
- Czy twoi rodzice nie uważali, że trzeba go leczyć?
- Owszem. Kiedy był jeszcze malutki, wozili go po różnych specjalistach praktycznie
we wszystkich stanach.
Został poddany wszelkim możliwym terapiom. Konwencjonalnym, alternatywnym,
eksperymentalnym, nowatorskim i wariackim.
- I...?
Wzruszyła ramionami.
- Każdy specjalista przylepiał mu najwłaściwszą według siebie etykietkę i odsyłał do
domu. Trzymali go w szpitalu, a ostatnio chodził do szkoły dla autystycznych dzieci. A Raven
chce tylko, żeby pozwolono mu rysować i zostawiono go w spokoju.
- Aha. - Odmalowała bardzo przygnębiający obraz. Jak wygląda życie w domu, w
którym ma się do czynienia z takimi problemami? - A twoi rodzice? Czego chcą?
Jej palce bębniły w deskę rozdzielczą coraz wolniej.
- Żeby nigdy się to nie wydarzyło - powiedziała cicho, a bębnienie znów przybrało na
sile. - Właśnie dlatego wysłali go do tej szkoły.
- Czy on czuje się... samotny?
Próbowałam to sobie jakoś uporządkować, przywołując obraz pięknego dziecka w
ogrodzie Taylorów, ciemnowłosego, ciemnookiego i bardzo przestraszonego.
Po dłuższej chwili westchnęła.
- Owszem - przyznała. - Teraz, kiedy odeszłam, Raven nie ma nikogo, w kim mógłby
znaleźć oparcie.
- No to już teraz wiesz - powiedziała Arizona, znów opanowana i pewna siebie, kiedy
wysiadłyśmy z półciężarówki i idąc do domu, patrzyłyśmy w gwiazdy.
- Dlatego wróciłam na tamtą stronę. Muszę spowodować, aby Raven zrozumiał, że
nigdy, przenigdy nie zrobiłabym tego, co mi się przypisuje.
- Masz na myśli to, że nigdy byś go z własnej woli nie opuściła?
Wreszcie to do mnie dotarło.
- Zwłaszcza nie teraz - potwierdziła, kiwając głową.
Przystanęłam na ganku i czekałam na wyjaśnienie.
- Dlaczego zwłaszcza nie teraz? - musiałam ją ponaglić.
- Bo tata w końcu wystąpił o rozwód.
Kolejna informacja zaatakowała mój umysł.
- I przy kim wtedy zostanie Raven? O to ci chodzi?
Znów skinęła głową i westchnęła, długo i ciężko.
- Kto będzie o niego dbał - dodała, wchodząc do domu i zamykając za sobą drzwi.
Łowczy zjawił się, gdy stałam samotnie na ganku.
- Nie miałam pojęcia, z jakim problemem ona się boryka - powiedziałam.
- Arizona nie sprawia wrażenia skrzywdzonej przez los, prawda? - spytał z
uśmiechem, choć oczy miał poważne. - Ale znając historię jej rodziny, obawiam się, że jest.
- Wydawało mi się, że jej rodzice dobrze do siebie pasują. Ojciec uczy muzyki w
college’u, mama pracuje w kanale informacyjnym w telewizji.
- Znałaś ich przedtem?
- Nie, poznałam ich dopiero wczoraj. Allyson Taylor widziałam może przez minutę,
szła do pracy. Tata Arizony jest dużo starszy, niż sądziłam. Pod tym względem nie pasują do
siebie.
- Masz pomóc jej bratu przejść przez to - przypomniał mi Łowczy. - Musisz znaleźć
sposób, żeby dotrzeć do tego chłopca, porozumieć się z nim.
- Wtedy Arizona znajdzie spokój?
- Może. W każdym razie wykona to, co zamierzyła. Raven uświadomi sobie, że go
kochała i wcale nie chciała go opuścić.
Zrozumiałam oczywiście, co chcą osiągnąć, ale prawdę mówiąc, nie sądziłam, że
chłopcu przyniesie to wielką ulgę. Dalej będzie spięty i wciąż beznadziejnie samotny.
- Nie kwestionuj tego, Darina - powiedział Łowczy, czytając w moich myślach. - Po
prostu zrób to. Odkryj, jak umarła Arizona. Nie wracaj tutaj, dopóki się tego nie dowiesz.
4
„.Dzisiaj rodzice uczniów gimnazjum w Ellerton w hrabstwie Bishop wystosowali
petycję z żądaniem, by w szkole zostało zapewnione większe bezpieczeństwo. W minionym
roku w wyniku tragicznych wydarzeń straciło życie czworo uczniów ze starszych klas
gimnazjum...”.
Zupełnie jakby rozprawiali o zamykaniu drzwi stajni, kiedy konie dawno uciekły,
pomyślałam. Siedziałam w swoim pokoju i patrzyłam na Allyson Taylor czytającą
wiadomości. Dyrektor naszego Guantanamo, doktor Valenti, ogłosił przed kamerami, że
planuje rozszerzenie monitoringu telewizji przemysłowej w okolicach szkoły, a także losowe
przeprowadzanie rewizji osobistej uczniów podejrzanych o wnoszenie na teren szkoły noży
ibroni palnej. Achtung!
To wszystko niezależnie od faktu, że żadna z czterech ofiar nie straciła życia na
terenie szkoły. Ale zdaje się, nie to było w tej całej aferze ważne. Bliski był wybuch masowej
histerii - większość rodziców zaczynała wariować na myśl, że każdy dzień może być ostatnim
w życiu ich dzieci.
- Darina, zamierzasz dzisiaj jeść kolację czy nie? - zawołała Laura, stając u podnóża
schodów.
- Nie - odkrzyknęłam.
- Zejdź na dół. Ugotowałam makaron.
- Czyli nie mam wyboru?
- Masz jeść! - zakończyła.
Zeszłam na dół, z podziwem myśląc o tym, jak matka Arizony w całkowicie
profesjonalny sposób mówiła na wizji o tragedii swojej rodziny, i o tym, jak bardzo jestem
zadowolona, że mam Laurę. Allyson Taylor mogła być doskonale wychowaną, elegancką
kobietą z klasą, która dobrze zarabia i robi karierę, ale z pewnością nie pojawiała się w domu
w porach posiłków, żeby nakłonić dzieci do jedzenia.
- Dlaczego się uśmiechasz? - spytała Laura, podsuwając mi talerz.
- Przepraszam, nie wiedziałam, że to zabronione - rzuciłam bojowym tonem.
Siedzący w kącie Jim, z talerzem na jednym kolanie, komputerem na drugim,
chrząknął wymownie. Miało to znaczyć: okaż matce trochę szacunku albo coś w tym rodzaju.
Uniosłam sceptycznie brwi i rzuciłam mu spojrzenie, które miało znaczyć: wyloguj się
i usiądź normalnie przy stole, to okażesz jej trochę szacunku.
Na szczęście żadne z nas nie uznało, że temat jest wart otwartej konfrontacji.
- Wiedziałaś, że Arizona Taylor ma brata cierpiącego na autyzm? - spytałam Laurę,
starając się, żeby mój głos brzmiał naturalnie.
Spędziłam kilka godzin po szkole na planowaniu dalszych działań i wypunktowałam
to sobie: Przeczytać w Internecie o autyzmie. v Poprosić Logana, żeby pojechał ze mną do
warsztatu za centrum handlowym.
Zdobyć więcej informacji o rodzinie Taylorów.
Pierwszy punkt zrealizowałam, zanim włączyłam telewizor, żeby obejrzeć, jak
Allyson czyta wiadomości. Drugi miałam zamiar zrealizować zaraz po zjedzeniu spaghetti.
Trzeci właśnie zaczęłam realizować, wykorzystując Laurę jako źródło informacji o ciemnych
stronach życia Taylorów.
- Nie. - Zastygła z uniesionym widelcem. - Myślałam, że Arizona jest ich jedynym
dzieckiem.
- Ma pewnie jakieś dziewięć lat - brnęłam dalej.
- Kiedy Taylorowie sprowadzili się do Ellerton? - zastanowiła się Laura. - Chyba
osiem czy dziewięć lat temu. Ale nie pamiętam żadnego dziecka.
No proszę, istnienie Ravena było pilnie strzeżonym sekretem!
Laura przez chwilę jadła spokojnie makaron.
- A ty wiedziałaś, że Arizona jest córką Franka Taylora z pierwszego małżeństwa?
Allyson nie była jej biologiczną matką.
Potrząsnęłam głową.
- Nie wiedziałam nawet, że Frank był już wcześniej żonaty.
- Był. Też z dużo młodszą od siebie kobietą. Allyson i on zamieszkali w tym nowym
wspaniałym domu w Westrze i niedługo potem wzięli ślub. - Laurę opanowały wspomnienia.
- Najbardziej byli z nimi zaprzyjaźnieni Madisonowie i to oni zostali zaproszeni na wesele.
Jon Madison zaprojektował im dom.
Nagle zobaczyłam wyrwę w przysłowiowej ścianie, do której doszłam. Miałam szansę
dowiedzieć się czegoś więcej o Arizonie.
- Czy Taylorowie wciąż jeszcze przyjaźnią się z Madisonami?
Bo jeśli tak, mogłabym odwiedzić rodziców Summer i dalej prowadzić swoje
śledztwo.
Laura pokręciła głową.
- Krążyły pogłoski, że Taylor nie wypłacił Jonowi całej należnej sumy za projekt, co
zniszczyło ich przyjaźń. Poza tym Jon i Heather nie mają wiele wspólnego z Taylorami,
zwłaszcza z Allyson. Ona pracuje dla mediów, a w tym świecie trwa bezpardonowy wyścig
szczurów.
- Czyli nici z moich planów - mruknęłam pod nosem.
Nie było żadnej wyrwy w ścianie, pozostała solidna, bez jednej rysy.
- Allyson zrobiła sobie przerwę w pracy na czas budowy domu. - Laura przypominała
sobie kolejne szczegóły - Zmieniła stację telewizyjną i dość długo nie pokazywała się na
wizji. Kristina, moja przyjaciółka, twierdziła, że dała sobie poprawić twarz. Kiedy znów
zobaczyłam ją w telewizji, pomyślałam, że Kristina miała rację.
- Dlaczego? Ile lat ma Allyson Taylor? - spytałam.
- Czterdzieści siedem - wypaliła Laura. - O to chodzi, musiała sobie zrobić twarz.
- Nie teraz, Darina, jestem zajęty - zgasił mnie Logan, ledwie się odezwałam.
Poszłam poprosić go, żeby zawiózł mnie do centrum handlowego, zakładając, że
lepiej niż ja poradzi sobie w warsztacie samochodowym. Mógłby porozmawiać z
mechanikami albo właścicielem na temat części zamiennych, które niby chce zamówić, a ja
przez ten czas rozejrzałabym się po miejscu, gdzie Arizona pojawiła się ostatni raz przed
śmiercią.
Logan mi odmówił. Szok, już drugi tego wieczoru. Pierwszego doznałam, gdy
wychodziłam z domu, a Jim, idąc po piwo do lodówki, skończywszy pouczać mnie, jak
prawidłowo załadować zmywarkę, nawiązał do naszej rozmowy z Laurą.
„Allyson i Frank Taylorowie rzeczywiście mają synka. Dorabiałem kiedyś, jeżdżąc
taksówką. Tak się złożyło, że odbierałem Allyson z dzieckiem ze szpitala. Zawiozłem ich do
tego nowego domu w Westrze”.
Dzięki, Jim, za tę cenną wiadomość.
„To dlaczego Laura o tym nie wie?” - spytałam, a on wzruszył ramionami, otwierając
puszkę z piwem.
„Coś tam słyszałem, jak mówili, że dziecko nie jest zdrowe - powiedział poprzez
trzask kapsla i syk gazu.
- Może Taylorowie nie chcieli o tym rozmawiać przy obcych”.
- Zajęty? Czym? - nastawałam na Logana, stojąc na ganku i wciąż przetrawiając
rewelacje Jima.
Nie miał rozłożonej żadnej pracy domowej, nie grzebał w silniku samochodu.
- Jadę się z kimś spotkać - odrzekł, biorąc kluczyki.
- Z kim? - spytałam, gdy przeszedł obok mnie.
Logan Lavelle nigdy dotąd niczego mi nie odmówił.
Wariował na moim punkcie do tego stopnia, że czasem czułam się prześladowana.
- Z takim jednym facetem - poinformował mnie, przekręcając kluczyk w stacyjce, i
odjechał swoją czyściutką białą hondą.
Nie pozostało mi nic innego, jak poczekać do środowego popołudnia, kiedy Logan
będzie wolny.
- Pewnie, że znam ten warsztat - powiedział, kiedy jechaliśmy do miasta. - Jego
właściciel, Mike Hamill, jest dla mojego ojca kumplem od kieliszka.
Nie zapytał mnie, po co chcę tam jechać, i to była kolejna niespodzianka.
- Nie chcesz wiedzieć, po co tam jedziemy?
Stanęliśmy na światłach, włączył kierunkowskaz, sygnalizując skręt w lewo, w uliczkę
prowadzącą wzdłuż centrum handlowego.
- A usłyszałbym szczerą odpowiedź?
Popatrzyłam na niego. Wyczuł mój wzrok, ale nie odwrócił głowy. Twarz miał
poważną, wyglądał jakoś doroślej i był przystojny, ciacho, można powiedzieć. Ładne rysy
twarzy, gęste czarne włosy, niezła zdobycz dla jakiejś dziewczyny...
- Muszę się tam rozejrzeć - wyjaśniłam. - To ostatnie miejsce, które Arizona
odwiedziła przed śmiercią.
No i zaczęło się.
- Co to ma być?! - wrzasnął, zjeżdżając na pobocze. - Jakaś debilna misja czy co? -
Stracił swój dystans i opanowanie, nie wyglądał już dorośle, miałam znów do czynienia ze
stresującym, podejrzliwym, nękającym mnie Loganem. - Najpierw opętało cię z Jonasem.
Potem oświadczyłaś mi, że wcale nie rozstałaś się z Phoeniksem. Teraz Arizona. Na litość
boską, oni nie żyją!
- Wiem, że to wygląda dziwnie...
- Nie dziwnie, Darina, to chore.
- W takim razie pozwól, że wysiądę - oświadczyłam spokojnym, grzecznym tonem.
Otworzyłam drzwi i ruszyłam pieszo do warsztatu Mike’a Hamilla. Mieścił się na
placu położonym na tyłach centrum handlowego, wciśnięty między skład kon-
- Nie chcesz wiedzieć, po co tam jedziemy?
Stanęliśmy na światłach, włączył kierunkowskaz, sygnalizując skręt w lewo, w uliczkę
prowadzącą wzdłuż centrum handlowego.
- A usłyszałbym szczerą odpowiedź?
Popatrzyłam na niego. Wyczuł mój wzrok, ale nie odwrócił głowy. Twarz miał
poważną, wyglądał jakoś doroślej i był przystojny, ciacho, można powiedzieć. Ładne rysy
twarzy, gęste czarne włosy, niezła zdobycz dla jakiejś dziewczyny...
- Muszę się tam rozejrzeć - wyjaśniłam. - To ostatnie miejsce, które Arizona
odwiedziła przed śmiercią.
No i zaczęło się.
- Co to ma być?! - wrzasnął, zjeżdżając na pobocze. - Jakaś debilna misja czy co? -
Stracił swój dystans i opanowanie, nie wyglądał już dorośle, miałam znów do czynienia ze
stresującym, podejrzliwym, nękającym mnie Loganem. - Najpierw opętało cię z Jonasem.
Potem oświadczyłaś mi, że wcale nie rozstałaś się z Phoeniksem. Teraz Arizona. Na litość
boską, oni nie żyją!
- Wiem, że to wygląda dziwnie...
- Nie dziwnie, Darina, to chore.
- W takim razie pozwól, że wysiądę - oświadczyłam spokojnym, grzecznym tonem.
Otworzyłam drzwi i ruszyłam pieszo do warsztatu Mike’a Hamilla. Mieścił się na
placu położonym na tyłach centrum handlowego, wciśnięty między skład kontenerów a
zakład produkujący markizy Szyld był wyblakły, a miejsce po zbitej szybie w drzwiach
zostało zabite dyktą.
- Halo! - zawołałam.
Zero odpowiedzi - tylko głośna muzyka country dobiegająca z radia. Na betonowej
podłodze warsztatu zobaczyłam usmarowane olejem silnikowym bebechy jakiegoś
samochodu, w jednym kącie jedna na drugiej nadpalone karoserie dwóch samochodów, w
drugim - srebrzysty SUV Arizony.
Przyjrzawszy się uważniej, upewniłam się, że to on. Był pokryty kurzem, częściowo
zasłonięty rupieciami, dostrzegłam jednak tablicę rejestracyjną Arizony i elegancką tapicerkę
z czarnej skóry.
- Szukasz tutaj czegoś? - rozległ się za mną czyjś niski głos.
Obejrzałam się i zobaczyłam znajomego Brandona, Kyle’a Kepplera. Po raz drugi,
jeszcze silniej niż przedtem, uderzyła mnie myśl, jak bardzo ten mechanik samochodowy nie
był w typie Arizony. Stał na rozstawionych nogach, napakowany testosteronem, brudny, i
patrzył podejrzliwie. Może jest w stanie porządnie się wyszorować, przemknęło mi przez
głowę.
- Mam się tu spotkać z przyjacielem - oświadczyłam.
Kyle przechylił lekko głowę, wyraźnie oceniając, jak wyglądam w obcisłych dżinsach
i podkoszulku. Pewnie zastanawiał się, ile mi dać w skali do dziesięciu. No, może dziewięć,
bo nie mogłam się pochwalić wyeksponowanym dekoltem.
- Ma jakieś nazwisko? - spytał.
- Logan Lavelle - rzuciłam pierwsze, co mi przyszło do głowy. Dlaczego SUV
Arizony wciąż stał w tym warsztacie? - Spotkaliśmy się już - przypomniałam mu.
- Byłeś z Brandonem Rohrem.
Potwierdził krótkim skinieniem głowy.
- Nie ma tu Logana Lavelle’a.
- Nie przyprowadził samochodu do naprawy?
- Chcesz sprawdzić?
- Nie, nie, musiałam się pomylić, przepraszam. A co z samochodem Arizony? Jej
rodzice nie domagają się zwrotu? - Rzuciłam się na głęboką wodę, bo niby dlaczego nie.
Kyle nachmurzył się.
- Powiedziałem ci, że Logana tu nie ma.
- Słyszałam. Zobaczyłam SUVa i trochę mnie to zaskoczyło. Przepraszam po raz
drugi.
- W porządku. Tak naprawdę Frank Taylor był zadowolony, że może sprzedać ten
samochód mojemu szefowi po tym... no wiesz, jak Arizona... odeszła. Trzeba nad nim
popracować.
Albo go zaintrygowałam, albo wciąż kontemplował moje obcisłe dżinsy.
- Dlatego go tutaj odstawiła. No tak, to ma sens. Byliście parą, ty tu pracujesz, więc
przyprowadziła go do remontu, czemu nie. A potem skłamała mi z premedytacją, że nawet nie
pamięta nazwy warsztatu.
Kyle jeszcze bardziej spochmurniał i powoli zbliżył się do mnie - wyglądało to
groźnie.
- Mówił ci ktoś kiedyś, że przez swoją niewyparzoną buźkę narobisz sobie kłopotów?
Cofnęłam się w stronę otwartych drzwi.
- Przecież to Brandon mi powiedział. Ty i Arizona...
- Brandon to dupek - rzucił Kyle. - To, co ci powiedział, to pierdoły.
Z radia płynęła chwytająca za serce piosenka Tammy Wynette Stand by your man.
Trwać przy nim czy nie, już sama nie pamiętam. Pogubiłam się i nagle poczułam, jakbym
znalazła się w równoległej rzeczywistości.
- Ty i Arizona nie byliście...?
Kyle spojrzał na mnie przeciągle.
- Co ty sobie wyobrażasz? - spytał i zatrzasnął za mną drzwi warsztatu.
- Nie zaliczałam cię do osób, którym brak wytrwałości, Darina.
Nauczycielka muzyki, Katie Jones, patrzyła na mnie surowym wzrokiem. Stałam
wśród grupy uczniów tworzących zespół muzyczny. Oczywiście nie zabrakło jak zwykle
Jordan, Hannah, Lucasa i Logana. Wczesną jesienią skrzyknęliśmy się w dwanaście osób i
ustaliliśmy, że damy na Gwiazdkę koncert ku czci Summer
Madison. Była naszą szkolną gwiazdą, wszystkim brakowało jej pięknego głosu i
chcieliśmy w ten sposób uczcić jej pamięć.
- Nie mam czasu na ćwiczenia i próby - wyjaśniłam.
Albo serca, a może chęci.
- Bo jest skoncentrowana na czym innym - mruknął Logan do Hannah. - Na sekretnej
misji.
- To znaczy jakiej? - Hannah chętnie nadstawiła ucha, wietrząc plotkę.
- Węszy w sprawie śmierci Arizony. Zniszczy sama siebie, zobaczysz.
Spróbowałam się wyłączyć, nie słuchać ich, koncentrując się na rozczarowanej
nauczycielce.
- Kogo teraz, tak późno, znajdziemy na twoje miejsce? To naprawdę nie w porządku,
że odchodzisz w takim momencie.
Westchnęłam ciężko.
- Na pewno szybko znajdzie pani kogoś, kto lepiej ode mnie gra na gitarze.
- To nie będzie trudne - szepnęła Jordan do Lucasa.
Moi tak zwani przyjaciele. Z drugiej strony, nieźle im ostatnio dawałam popalić i
dobrze rozumiałam powody ich negatywnych reakcji.
Pani Jones podeszła wolno do drzwi sali muzycznej.
- Zawsze uważałam cię za dziewczynę, która łatwo się nie poddaje - powiedziała
cicho. - Czy dobrze się czujesz? Wszystko z tobą w porządku?
- Nie gorzej niż z całą resztą tutaj - odparłam, zerkając na Logana pogrążonego w
plotkowaniu z moją, nie wiem, czy nadal, kumpelą, Hannah Stoltmann.
Czy rzeczywiście słusznie zrobiłam, wycofując się z udziału w koncercie? Wróciłam
do domu i zaczęłam rozmyślać. Był już piątek, a ja od czasu gdy wizyta w warsztacie Mike’a
spaliła na panewce, głównie się zamartwiałam, będąc na najlepszej drodze do depresji. Nie
ugryzę sprawy Arizony, przemknęło mi przez głowę i poczułam się, jakbym wbijała gwóźdź
do trumny. Nie miałam pojęcia, co jeszcze mogłabym zrobić.
W piątkowe wieczory Laura i Jim chodzili do kina, więc miałam cały dom dla siebie.
Darowałam sobie kolację i raz jeszcze przejrzałam strony internetowe: autyzm objawy,
autyzm dziecięcy, zespół kruchego X - epilepsja. Przeczytałam o tym, że dzieci dotknięte
autyzmem mają kłopoty z jedzeniem i nigdy się nie śmieją. Mogą kiwać się na krześle w tę i z
powrotem i patrzeć na swoje ręce przez cały dzień. Autyzm dotyka troje do sześciu dzieci na
sto albo 8,7 na tysiąc, zależy, z której strony internetowej czerpiesz wiadomości. Przyczyną
może być różyczka w pierwszym trymestrze ciąży albo niewłaściwy poziom serotoniny, albo
całkiem coś innego. Tak czy owak, nie stanowiło to przedmiotu mojego zainteresowania,
więc opuściłam te informacje.
Interesowały mnie autystyczne dzieci z niezwykłymi zdolnościami. Tych jest może
dziesięć procent na wszystkie z tą przypadłością. Mają niezwykle pojemną pamięć albo
ponadprzeciętne zdolności muzyczne. W Wielkiej Brytanii głośny był przypadek dzieciaka,
który raz rzuciwszy okiem na budynki Parlamentu czy, powiedzmy, naszego Białego Domu,
odtwarzał je ołówkiem na papierze. W końcu te rysunki uczyniły go sławnym. To by mogło
dotyczyć Ravena, pomyślałam.
Autyzm to jednak głównie nieszczęście. Te dzieci nie śmieją się, nie mówią, nie
patrzą ci w oczy, a z powodu wielu innych mentalnych dolegliwości cały czas przyjmują
lekarstwa.
Co człowiek robi, kiedy życie każe mu się zmierzyć z czymś takim? Przestałam
skakać myszką i spróbowałam wyobrazić sobie, jak zachowywali się Taylorowie, kiedy
Allyson wróciła z dzieckiem ze szpitala. Arizona mówiła o diagnozach, kuracjach, szpitalach
i szkołach. I o tym, że rodzice nie chcieli w to uwierzyć.
„Mówili, że dziecko nie jest zdrowe” - powiedział mi Jim. I tak było, a jego rodzice
postanowili udawać, że nie ma sprawy, na zasadzie: nie mówmy o tym, trzymajmy to w
sekrecie, a może problem zniknie. Ciekawe, czy miałam rację. Muszę zapytać Arizonę, kiedy
następnym razem się zobaczymy.
Ta myśl odciągnęła mnie od komputera. Podeszłam do okna i zapatrzyłam się w
niebo. Kiedy będzie ten następny raz? Nie wcześniej, aż odkryję jakieś fakty związane z
samobójstwem Arizony - tego Łowczy jasno zażądał.
Zamknęłam oczy i przywołałam w pamięci surową, wyrazistą twarz suwerena, z
wyblakłym tatuażem w kształcie anielskich skrzydeł na czole. I opowieść Phoeniksa otym,
jak Łowczy został zabity strzałem w głowę oddanym z bliskiej odległości przez mężczyznę,
który próbował zgwałcić jego żonę, Marie.
Umieram! - zwróciłam się do milionów gwiazd. Muszę pojechać do Foxton, znaleźć
Phoeniksa, przekonać się, czy wciąż tam jest.
„Podaj mi jakiś powód, dla którego nie miałbym odesłać cię do otchłani, tym razem na
dobre?” - takie słowa Łowczego bym wywołała. Znów go zobaczyłam - z ramionami
splecionymi na piersi, stojącego nad wypalonym kręgiem trawy, wściekłego. Nawet to
wspomnienie mnie przeraziło - wyobrażenie wybuchu jego gniewu, który zmiatał każdego,
kto stanąłby mu na drodze. Był suwerenem, miał władzę absolutną - hipnotyzował, czytał w
umysłach, potrafił w ostateczności wezwać zagubione dusze, bijące skrzydłami i podróżujące
razem z nim w czasie, do samego początku świata, a może nawet poza nasz świat.
Dreszcz mnie przeszedł na wspomnienie mojej własnej podróży w czasie, którą
odbyłam, żeby przyszpilić Matta Fortune, zabójcę Jonasa. Nigdy nie czułam takiego bólu, a
wróciłam zmieniona psychicznie i wyczerpana. Nic dziwnego, że Łowczy posługiwał się tym
środkiem tylko w ostateczności.
Suweren. Władca. Wszechpotężny Łowczy.
Przez otwarte okno wpadł chłodny powiew. Białe zasłony zafalowały. Kiedy się
odwróciłam, w pokoju stał Phoenix.
- Och, Bogu dzięki! - Rzuciłam mu się w ramiona, złapałam go za rękawy kurtki,
przytuliłam głowę do jego piersi. - Już nie wiedziałam, co... bałam się...
- Ja też. - Objął mnie mocno, przyciskając usta do czubka mojej głowy.
- Bardzo się bałam - wykrztusiłam, z trudem łapiąc oddech. - Nie śmiałam pojechać
do Foxton. Czy Łowczy wciąż jest na nas wściekły?
- Jest w podłym nastroju. Posłał mnie i Lee, żebyśmy trzymali wartę przy Government
Bridge.
- To okrutne. - Wiedziałam, że Phoenix jest zazdrosny o Lee i że Łowczy doskonale
zdaje sobie sprawę, jakie to uczucie jest silne. - Potrafi wymyślić, jak nas zranić.
- Byliśmy tam całą dobę. - Puścił mnie i odsunął się, żeby spojrzeć mi w twarz. -
Fatalnie się czułem, Darina. Lee jest nowy, ale bez trudu czyta w moich myślach. Wie, jakim
idiotą się okazałem.
- I co, wyżył się na tobie? - Odważyłam się na słaby uśmieszek.
- Nie, jest w porzo. Powiedział, że gdybyś była jego dziewczyną, zareagowałby tak
samo.
- Czyli nie muszę się martwić, że dwaj fajni zombi pobiją się o mnie?
- Lee jest w porzo - powtórzył Phoenix. Objął mnie w talii i posadził na łóżku obok
siebie. - Czy ty masz pojęcie, jak bardzo nocą spada temperatura?
- Zaraz się rozpłaczę z żalu nad wami.
- Powinnaś.
Przestaliśmy rozmawiać i zaczęliśmy nadrabiać zaległości w całowaniu. Poddałam się
chwili, z rozkoszą czując, jak jego wargi dotykają moich, potem muskają mi policzki, a potem
powieki. Pogrążyłam się w tym przyprawiającym o zawrót głowy uczuciu, które pewnie
znacie... a wtedy Phoenix powoli odsunął się ode mnie.
- Wiesz co?
- Nie... to znaczy co?
- Tych pracowników przy moście już nie ma. Zdaje się, że w nowym raporcie
rzeczoznawca budowlany napisał, że nie trzeba wzmacniać konstrukcji.
- I to po tych wszystkich nocach spędzonych na zimnie! - Roześmiałam się i tym
razem nasze pocałunki nie były głębokie. Uśmiech, pocałunek, uśmiech, wargi stulone do
pocałunku. - Założę się, że Łowczy to przewidział. Pamiętasz, że majstrował w umyśle
inżyniera.
Skoro już zaczęliśmy mówić o stanie czyjegoś umysłu, przestałam układać wargi do
pocałunku i opowiedziałam Phoeniksowi, co wyczytałam o chorobie Ravena, a potem
zrelacjonowałam mu wizytę w warsztacie Mike’a - jak zobaczyłam SUVa Arizony i jak Kyle
wywalił mnie za drzwi.
- Tyle dziwnych rzeczy naraz - zakończyłam, kręcąc głową. - Arizona twierdziła, że
nie zna nazwy warsztatu, a okazało się, że pracuje tam jej chłopak.
Phoenix rozprostował nogi i położył się na łóżku.
- Powiedzieć ci coś jeszcze?
Umościłam się obok niego i przerzuciłam ramię przez jego pierś.
- Czy ja wiem...? Prawdę mówiąc, wolałabym, żebyśmy nie rozmawiali zbyt wiele.
Nakrył mi usta dłonią i musiałam wysłuchać tego, co miał do powiedzenia.
- Wczesnym wieczorem Łowczy wreszcie nam odpuścił, to znaczy mnie i Lee, i
pozwolił nam pójść do stajni odpocząć. Nie miałem nic przeciwko temu. Pierwszą osobą,
którą zobaczyłem po powrocie, była Arizona. Stała na łące w świetle gwiazd i księżyca,
nieobecna, jakby znajdowała się gdzie indziej. Musiała mnie usłyszeć, ale nie odwróciła się.
- Myślisz, że była zła? Może na mnie, że nie posuwam się do przodu?
- Nie zła, raczej smutna.
- Smutna? - zdziwiłam się, bo nie pasowało mi to do Arizony, jaką znałam. - Łzy i tak
dalej...?
Roześmiał się krótko.
- My nie płaczemy.
- Aha. - No tak, wasze serca też nie biją, pomyślałam. Krew nie płynie w waszych
żyłach, jesteście bladzi i zimni, a teraz jeszcze dowiedziałam się, że nie umiecie płakać. -
Dostroiłeś się do niej, żeby zobaczyć, co się dzieje w jej głowie?
Oparł się na poduszce i wzruszył ramionami.
- Arizona ma duży potencjał, ale aż do dzisiejszego spotkania na łące nie wiedziałem,
o ile większy od mojego - przyznał. - Próbowałem się dostroić, ale miała wystarczającą siłę,
żeby mnie powstrzymać.
- Zablokowała się tak, że nie mogłeś użyć telepatii?
- upewniłam się, ponieważ było to absolutnie niezgodne z regułami, których
przestrzegali.
Zastanawiałam się, co na to Łowczy.
- Wyciągnąłem rękę i chciałem jej powiedzieć, że wszystko w porządku, nic jej nie
grozi, ale odepchnęła mnie i oznajmiła, że owszem, grozi, i że powinienem zapytać o to
Łowczego.
- I zapytałeś?
Poruszyła mnie ta historia. Wyobraziłam sobie Arizonę, samotną i zziębniętą na łące,
odpychającą Phoeniksa.
- Tak, i teraz będzie najdziwniejsze. Łowczy był w domu, w sypialni na górze,
siedział, podpierając głowę rękami, i zignorował moją obecność. Wobec tego zaczekałem, aż
spojrzy na mnie, a wtedy zapytał: „Phoenix, czy kiedykolwiek ktoś cię zdradził?”.
Odpowiedziałem, że nie, a przynajmniej nic o tym nie wiem.
Jego głos, i tak cichy, zanikł zupełnie. Czekałam w milczeniu.
- Gdyby nie zabrzmiało to głupio, powiedziałbym, że Łowczy się starzeje. Jakby go
przytłoczył jakiś ciężar, jakby całkiem się pogubił.
- Rozmawiamy o tym samym Łowczym? - spytałam.
- Okazało się, że miał starcie z Arizoną.
- Łau! Albo jest taka odważna, albo szalona.
- Łowczy mi to wyjaśnił. Arizona oskarżyła go, że nie przykłada się wystarczająco do
wyjaśnienia jej sprawy. Powiedziała, że nie przebijesz się przez mur milczenia bez naszej
pomocy.
- Postawiła się suwerenowi?!
To się chyba nigdy dotąd nie zdarzyło. Byłam zdumiona, że jej jeszcze nie odesłał.
- Gorzej. Zarzuciła mu, że jest zbyt pewny swoich racji. Ze nie zawsze wszystko
wygląda tak, jak on to widzi, i powinien to wreszcie zauważyć.
- I Łowczy ci to powtórzył?
- Tak. Musiała rzeczywiście zwariować, bo zapytała go, czy jest pewien, że zginął,
broniąc żony. Czy może Marie nie walczyła, bo nie było napastnika, a ona zwyczajnie
zdradziła męża z tym...
- Peterem Mentonem.
Już wam kiedyś o tym opowiadałam. Dla przypomnienia: działo się to na początku
dwudziestego wieku. Menton był najbliższym sąsiadem Marie i Łowczego. Przyszedł do niej
pod nieobecność Łowczego, ale ten wrócił wcześniej i zobaczył ich razem.
- Niemożliwe, żeby powiedzieć coś takiego Łowczemu! - Usiadłam zszokowana.
- A jednak. Uważasz, że on jest ze stali, ale szkoda, że nie widziałaś, jak wyglądał.
Załamany mężczyzna. Dlatego zapytał mnie o zdradę. A potem wstał i otrząsnął się z tego.
Wezwał mnie, bo chciał mi coś zlecić.
- Podobno miałeś odpocząć?
- Zmienił zdanie. Mam cię natychmiast przenieść do Foxton.
Serce mi zabiło - Phoenix zjawił się, żeby zabrać mnie ze sobą. Byłam gotowa. Ale
mój chłopak nie był. Miał mi coś jeszcze do oznajmienia.
- Tylko że nie powiedział: „sprowadź Darinę”. Powiedział: „sprowadź Marie”.
Wzięłam głęboki oddech. Dlaczego przeszedł mnie dreszcz? Przecież to tylko
przejęzyczenie.
- Summer mówiła, że wyglądasz jak Marie, pamiętasz? - Wziął mnie za rękę i
poprowadził do okna. - Wtedy gdy zobaczyła tę starą fotografię.
- Poczekaj, mam mętlik w głowie. W każdym razie posłał cię tutaj, żebyś mnie do was
sprowadził. Wyjaśnił, po co?
- Chodzi o Arizonę. Jest sporo spraw, o których dotąd nie mówiła. Łowczy odkrył, że
zawsze miała przed nami tajemnice.
Spodziewał się, że będę zaskoczona, ale wcale nie byłam. Nareszcie suweren i
(Nie)Umarli dowiedzieli się
Otym, co ja od początku przeczuwałam - że Arizona z sobie tylko znanych powodów
ukrywa prawdę. Krótko mówiąc, chociaż była jedną z nich, nie mogli jej tak całkowicie ufać.
- Czyli nareszcie wiecie - powiedziałam do Phoeniksa, który przygotowywał się, by
mnie zdematerializować. - W końcu nie będę zdana na samotną walkę, już Łowczy wyciśnie z
niej prawdę.
- Tego nie wiem, bo to zupełnie nowa sytuacja - odrzekł. - No dobra, Darina. Łowczy
potrzebuje cię zaraz. Nie damy rady wsiąść do twojego samochodu i natychmiast tam
dojechać, więc przemieścimy się tak jak wszyscy (Nie)Umarli.
- Jestem gotowa!
Dla mnie to też była zupełnie nowa sytuacja - podróżować w przestrzeni tak, jak oni to
robią. Nie mogłam się doczekać.
- Nie będzie bolało - obiecał Phoenix. - Pamiętaj tylko, że nie możesz mnie puścić.
Kiwnęłam głową, podekscytowana szumem skrzydeł, które zaczynały się gromadzić
wokół nas, powodując falowanie cienkich jedwabnych zasłon. Lekki powiew wydął materiał
jak żagiel. Phoenix stanął naprzeciwko mnie iujął moje dłonie.
- Zamknij oczy i nie otwieraj, dopóki ci nie powiem.
Zrobiłam to, trochę zdenerwowana, ponieważ skrzydła trzepotały coraz głośniej, a ich
siła była niepokojąca.
- Będę cię mocno trzymać - obiecałam, teraz już przestraszona, gdy pomarańczowe i
fioletowe zygzaki szybko jak błyskawice zaczęły migać mi pod zamkniętymi powiekami. -
Długo to potrwa?
Nie odpowiedział. Dłonie miał zimne, ale trzymał mnie mocno, pewnie, jakby nie
było szalejących skrzydeł i dziwacznych kształtów. Powiał silny, zimny jak sama śmierć
wiatr, czułam się, jakbym płynęła w powietrzu, kręciło mi się w głowie i miałam wrażenie, że
mózg skurczył mi się w czaszce. Byłam kompletnie zdezorientowana i wtedy przez moje
zamknięte powieki zaczęło się wdzierać jaskrawe białe światło.
- Już - powiedział Phoenix. - Otwórz oczy.
Znajdowaliśmy się w stajni za wzgórzem Foxton. Nie było żadnych lamp naftowych,
ciemność rozświetlała tylko smuga księżycowego światła.
- Szaleństwo! - Nie puściłam Phoeniksa, dopóki nie odzyskałam równowagi, i wtedy
rozejrzałam się dokoła.
- Gdzie są wszyscy?
Wyszliśmy ze stajni. W smolistych ciemnościach jarzyło się światło w domu, więc
ruszyliśmy w tamtym kierunku.
- Cześć. - Iceman usłyszał nasze kroki i otworzył nam drzwi. Uśmiechnął się do mnie.
- W porządku, Darina?
- To było niesamowite, ale tak, wszystko w porządku.
Phoenix wszedł do domu przede mną.
- Gdzie Arizona? - spytał.
- Poszła sobie.
Odpowiedź Icemana zaskoczyła mnie. Zrozumiałam ją tak, że w końcu jej podejście
do sprawy rozzłościło Łowczego i odesłał ją na zawsze.
- Dokąd?
- Nikt nie wie. Gdziekolwiek się podziała, Łowczy ją sprowadzi. Kazał wam tu
czekać.
- Jak długo to potrwa?
Phoenix mówił, że ma mnie natychmiast zabrać do Foxton, dlatego odbyłam magiczną
podróż w przestrzeni. Teraz widziałam, że dzieje się tu coś znacznie ważniejszego, niż
sądziłam.
- Tyle ile trzeba - westchnął Iceman i zwrócił się do Phoeniksa: - Nigdy nie
widziałem, żeby Łowczy tak się zachowywał.
- A ja nigdy nie widziałem, żeby ktoś mu się sprzeciwił - odrzekł Phoenix.
- No a ty? - przypomniałam mu. - Złamaliśmy reguły w poniedziałkową noc, ale
podejrzewam, że to pestka w porównaniu z tym, co zrobiła Arizona.
- W każdym razie czekamy. - Phoenix usiadł na brzegu stołu, długie nogi wyciągnął w
kierunku kuchennego pieca. - Siadaj - powiedział do mnie, wskazując bujane krzesło. -
Spróbuj się zdrzemnąć.
- Nie ma mowy - zaprotestowałam, siadając. - Za bardzo jestem podminowana.
***
Sześć godzin później obudził mnie pocałunkiem.
- Zrób to jeszcze raz - wyszeptałam. - Inaczej pomyślę, że mi się śni.
Pocałował delikatnie moje wargi, potem szyję.
- Ani śladu Łowczego i Arizony - oznajmił. - Ale chodź, obejrzysz coś.
Wyszłam za nim z domu. Na zewnątrz wciąż panowała ciemność, tylko na horyzoncie
pojawiła się złocista poświata wschodzącego słońca. Patrzyliśmy, jak wschodzi, szybciej niż
można by się spodziewać, malując niebo na pomarańczowo, potem na różowo, wreszcie
opromieniając postrzępione sylwetki gór.
- Ekstra, co? - szepnął mi Phoenix do ucha.
- Brak mi słów - odpowiedziałam, a życie wydało mi się niemal zbyt piękne.
Ciszę przerwało pojawienie się na zboczu wzgórza Summer. Zbiegła na łąkę -
fantastyczna dziewczyna, złotowłosa, długonoga, piękna.
- Przy Skale Anioła pojawili się jeźdźcy na koniach - rzuciła pospiesznie. - Pewnie
wyruszyli tak wcześnie, żeby zobaczyć wschód słońca.
Na dźwięk jej głosu na podwórze wyszli szybko Donna i Lee.
- Idziemy - zakomenderowała Donna, zanim zdążyłam zareagować na rewelacje
Summer. - Darina, ty raczej tutaj zostań.
Wszyscy czworo skierowali się w tę stronę, skąd przyszła Summer, zostawiając mnie
ogłupiałą na ganku.
Odkąd to Donna wydaje mi rozkazy, pomyślałam iruszyłam za nimi. Maszerowałam
oczywiście dużo wolniej niż oni, ale nie traciłam ich z oczu. A zresztą słońce świeciło jasno,
znałam drogę do Skały Anioła. Wkrótce osiągnęli szczyt wzgórza i zniknęli po drugiej stronie
zbocza. Starałam się ich dogonić, ale musiałam zrobić przystanek przy osikach i zbiorniku na
wodę. Wtedy zobaczyłam przyczepę do przewożenia koni, stojącą na końcu gruntowej drogi,
a w oddali troje jeźdźców.
Czworo (Nie)Umarłych rozstawiło się na następnym wzgórzu. Poczułam znajomy
powiew od strony Szczytu Amosa, kładący pokotem długie łodygi traw, szeleszczący po
dolinie.
Konie zastrzygły uszami. Dziwny dźwięk - wiatr czy trzepot skrzydeł? Skąd
dochodził? Zdałam sobie sprawę, że nieźle je to wystraszy.
Donna i Lee zniknęli za granitową Skałą Anioła, trzepot skrzydeł przybrał na sile,
jasne światło dnia przygasło. Troje jeźdźców walczyło, aby utrzymać konie na wodzy.
Skierowali wierzchowce przodem do wiatru, co nic nie dało, bo wiatr zmienił kierunek i
porywiste podmuchy miotały grzywami i ogonami we wszystkie strony. Srokaty,
brązowobiały koń stanął dęba.
Z tej odległości nie mogłam wszystkiego dokładnie widzieć, a tym bardziej słyszeć.
Ale wiedziałam, że skrzydła zakładają blokadę, a ich łopot przeraża konie. Chciałyby odbiec
stąd jak najdalej, ale przestraszeni jeźdźcy mocno ściągali cugle.
- Przestańcie! - krzyknęłam do Phoeniksa.
Usłyszał mój krzyk, Summer także. Skinęła głową iwycofała się w dół wzgórza.
Phoenix również trzymał się z tyłu. Ale Donna i Lee działali niezależnie, wciąż wywierając
presję na jeźdźców i konie, żeby odepchnąć ich jak najdalej od stajni i domu. Spychali ich w
gąszcz ciernistych krzewów wyrastających na skalistym podłożu przy Szczycie Amosa.
- Phoenix, powiedz im, żeby przestali! - zawołałam.
Było za późno. Kobieta dosiadająca srokacza wypuściła z rąk cugle i koń poniósł.
Wierzchowiec pod drugim jeźdźcem zaczął wierzgać, mężczyzna się pochylił, niemal kładąc
się na końskiej szyi, i pogalopował w ślad za srokaczem. Przy Skale Anioła pozostał tylko
gniadosz, który rżał rozpaczliwie ze strachu, bo wiatr bezlitośnie wciskał mu się w nozdrza i
uszy.
Srokosz skręcił w pędzie, dosiadająca go kobieta przechyliła się w siodle.
Wierzchowiec stanął dęba, kobietę zarzuciło do tyłu. Próbowała złapać równowagę i już
myślałam, że jej się uda, ale nie - była zbyt mocno odchylona, aby zapanować nad koniem.
Spadła na ziemię, a uwolniony od ciężaru koń pogalopował dalej.
Summer i Phoenix podbiegli do leżącej kobiety. W końcu ja także do nich dołączyłam
i wszyscy troje pochyliliśmy się nad nią. Zyla, ale była nieprzytomna. Oczy miała zamknięte,
leżała na płaskim występie skalnym, jedno ramię spoczywało pod plecami, dziwnie ułożone.
- Boże, co my zrobimy? - zawołałam.
Lee i Donna nie przestawali zakładać blokady i wiatr wciąż hulał przy Skale Anioła.
W oddali mogłam jeszcze dostrzec galopujące konie.
- Nie ruszaj jej - ostrzegłam Summer. - Najpierw musimy sprawdzić, czy nic sobie nie
złamała.
- Idź do Lee i Donny, powiedz, żeby przestali - zwrócił się do niej Phoenix.
Został ze mną, a ja sprawdziłam puls kobiety, po czym pochyliłam się nad nią i
poczułam na policzku jej ciepły oddech.
- Zdaje się, że ma złamane ramię. Co wyście sobie, na litość boską, myśleli? Nie
powinniście łopotać skrzydłami przy koniach.
- Fakt, poniosło nas - przyznał Phoenix. Odsunął się nieco, widząc, że kobieta zaczyna
poruszać powiekami. - Odzyskuje przytomność.
- Powinieneś natychmiast stąd odejść - zdecydowałam. - Pozbieraj resztę i znikajcie! -
Zobaczyłam, że nieznajoma otwiera z trudem oczy. Jęknęła, więc ponagliłam Phoeniksa: -
Idź!
Ściągnął Summer, Donnę, Lee i zdążyli zniknąć, zanim poturbowana kobieta
zorientowała się, gdzie jest.
- Wszystko w porządku - zapewniłam ją, gdy opierając się na łokciu, próbowała się
unieść.
Przyjrzałam się jej dokładniej. Nie była młoda, mogła mieć około pięćdziesiątki. W
czarnych włosach splecionych w warkocz połyskiwały srebrne nici, na twarzy zaznaczały się
zmarszczki, ale zachowała doskonałą, szczupłą figurę.
- Nie wiem, co się stało - odezwała się do mnie słabym głosem. - Mój koń poniósł.
Zerwał się jakiś dziwny wiatr... Czy to był huragan?
- Proszę nic nie mówić i się nie martwić. Wydostanę panią stąd.
Spróbowała wyciągnąć spod pleców prawe ramię, ale z jękiem opadła z powrotem na
ziemię. Łzy pociekły jej z oczu.
- Podejrzewam, że ma pani złamaną rękę - potwierdziłam jej obawy. - Czy nic poza
tym panią nie boli?
Pokręciła głową.
- Muszę jakoś dostać się do szpitala...
- Tak, wiem. Proszę leżeć spokojnie, lepiej niech pani nie próbuje się poruszać.
Zobaczę, czy mam tu zasięg. - Wyjęłam komórkę z kieszeni dżinsów i wystukałam 911.
Połączenie nieudane. I drugi raz, a potem trzeci. Wreszcie się dodzwoniłam. - Potrzebna
karetka z ratownikami medycznymi w okolice Foxton - zgłosiłam dyspozytorowi. - Kobieta
spadła z konia, jest poturbowana. Jesteśmy pod Skałą Anioła. Proszę zjawić się jak
najszybciej.
5
Nieźle oberwałam po uszach.
- W głowie mi się nie mieści, że mogłaś mi coś takiego zrobić! - zawodziła Laura. -
Wróciliśmy z Jimem z kina i położyliśmy się, pewni, że śpisz bezpiecznie w swoim pokoju.
Okazało się, że twoja sypialnia jest pusta!
- Jakim cudem znalazłaś się o świcie pod Skałą Anioła? - dopytywał się Logan, kiedy
Laura oddała mi słuchawkę po odbyciu z nim gorączkowej rozmowy. - Albo nie, lepiej mi nie
mów. Wolę nie wiedzieć.
Przedtem wymaglowali mnie sanitariusze.
- Widziałaś, jak do tego doszło? Co tak przestraszyło konie? Czy ktoś jeszcze
znajdował się na miejscu wypadku?
A po nich lekarz w szpitalu.
- Twierdzisz, że pojechałaś tam sama. - Skłamałam im, oczywiście. - Czy twoi rodzice
wiedzą, gdzie jesteś?
Następnym razem, jak zobaczę, że ktoś spada z konia, odwrócę głowę i udam, że nie
widzę, pomyślałam.
Ze szpitala wyszłam koło jedenastej i poprosiłam lekarza, który właśnie skończył
pracę, by mnie podwiózł.
W domu zjawiłam się kilka godzin później, gorączkowo próbując wymyślić jakieś
usprawiedliwienie, które zadowoliłoby Laurę.
- Nie mogłam spać, więc wstałam wcześniej.
- A twoje łóżko! - wykrzyknęła. Wzrok jej pałał gniewem, dłonie zacisnęła w pięści. -
Pościel była nietknięta!
Zamknęłam oczy i potrząsnęłam głową.
- Proszę cię - powiedziałam błagalnie.
- Gdzie byłaś? - nie ustępowała. - Nie słyszałam, żebyś wychodziła. Na pewno bym
usłyszała, jak uruchamiasz samochód.
- Nie próbuj zbywać matki - ostrzegł mnie Jim. - Postaraj się chociaż raz w życiu
powiedzieć nam prawdę.
No nie, wystarczy.
- Przestań mnie pouczać, co mam robić! - wrzasnęłam do niego, a potem wypaliłam
gruboskórnie: - Nie masz do tego prawa! Nie jesteś moim ojcem!
Zupełnie jakbym wymierzyła Laurze cios w żołądek. Złapała gwałtownie oddech i
osunęła się na kanapę. Była wciąż w koszuli nocnej, na którą narzuciła różowy szlafrok. Tusz
do rzęs rozmazał jej się na policzkach. Jim przechylił głowę, patrzył na mnie zwężonymi,
błyszczącymi oczami.
- Nie słyszałem tego, co powiedziałaś, Darina.
- Niech ci będzie.
Uznałam, że czas się zmywać, nieważne dokąd. W sekundę znalazłam się na zewnątrz
i właśnie przekręcałam kluczyk w stacyjce, gdy Logan zaparkował hondę wzdłuż chodnika,
blokując wyjazd.
- Zjeżdżaj mi z drogi! - wrzasnęłam.
Zamknął z trzaskiem drzwi hondy i ruszył w moją stronę.
- Przestań się na mnie wydzierać. Nigdzie nie jedziesz.
Wyskoczyłam z samochodu, jednym susem pokonałam spłachetek trawy przed
naszym domem, a potem niski płotek, i już pędziłam po chodniku.
- Odwal się, Logan! - Miałam go dosyć. - Powiedziałeś przez telefon, że wolisz nie
wiedzieć.
Nie zrobiło to na nim wrażenia. Biegliśmy oboje po chodniku, aż wreszcie złapał mnie
za ramię.
- Zachowujesz się fatalnie, słyszysz?
No to znowu będzie gruboskórnie.
- Jesteś jeszcze gorszy niż Jim. Ty to już naprawdę nie masz prawa niczego mi
narzucać. Jesteś dla mnie nikim, dotarło?
No i mieliśmy kolejny nokaut. Teraz on złapał gwałtownie oddech i cofnął się na
jezdnię. Mogłam biec dalej, ale postanowiłam wyjaśnić rzecz raz na zawsze.
- Nie jesteś moim bratem ani chłopakiem, ani ojcem. Jesteś tylko moim... nie, nawet
nie przyjacielem.
Już bardziej nie mogłam go zranić. Ale ku mojemu zaskoczeniu, zamiast stać
przygwożdżony, jak Laura i Jim, rzucił się za mną. Biegł oczywiście szybciej, dopadł mnie od
razu i znowu zablokował mi drogę.
- Moment prawdy, co? - spytał nieprzyjemnym, zimnym głosem. - Chcesz usłyszeć,
jak to wygląda, Darina? Zachowujesz się jak kompletny świr. Nikt nie wierzy w ani jedno
twoje słowo. Wszyscy przestali cię lubić, nawet Hannah i Lucas, i nikomu nie podoba się
twoje zachowanie.
- Powiedz mi to jeszcze raz - warknęłam ze złością. - Właśnie udzieliłam pomocy
poturbowanej kobiecie, kawał drogi stąd, w górach. To jakieś przestępstwo?
- Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Co to za afera z tym całym Foxton i Skałą Anioła?
Co ty ukrywasz? Co cię wymiotło z domu przed świtem?
- Nie twoja sprawa! - Udało mi się wreszcie go odepchnąć. Staliśmy pod klonami, ich
liście zaczęły szeleścić jak trzepoczące skrzydła. - To wolny kraj, Logan. Mogę chodzić,
gdzie mi się podoba.
- No to idź - powiedział zrezygnowany.
Nie wchodziliśmy już w zwarcie, trzymaliśmy dystans, gong, walka skończona.
Sędzia, kimkolwiek był, mógłby to ogłosić. Mimo to minęłam Logana ostrożnie, niepewna,
czy znienacka nie wymierzy mi ciosu.
- Czy to znaczy, że już stąd odjedziesz?
- Jasne. - Wzruszył ramionami i zawrócił w kierunku swojej hondy. - Jedź tam, gdzie
uważasz za stosowne, Darina. Ale koniec z wpadaniem do mnie po pomoc, jak będziesz w
dołku, koniec w wypłakiwaniem się na moim ramieniu. Zapamiętaj to sobie.
***
Okazało się, że nie mogę nigdzie jechać, chociaż Logan rzeczywiście odblokował
drogę.
- Darina, masz gościa - zawołał z ganku Jim, zanim zdążyłam wrzucić bieg.
Obok Jima stał jakiś nieznajomy mężczyzna z bukietem kwiatów. Trwało to chwilę,
nim przypomniałam sobie, gdzie go już spotkałam. Dopiero gdy wyszedł z cienia,
skojarzyłam tę kościstą sylwetkę i gładko zaczesane do tyłu siwe włosy. Ogrodnik Taylorów.
Gdyby to był ktoś inny, rzuciłabym jakąkolwiek wymówkę i już by mnie nie było.
W tym momencie on też mnie rozpoznał. Zamrugał oczami i przełknął ślinę. Ruszył w
moim kierunku.
- Peter Hall - przedstawił się, stając przy opuszczonym od strony kierowcy oknie. -
Przyszedłem podziękować.
- Za co? - spytałam, myśląc o Ravenie, o jego wystraszonym spojrzeniu i zmiętym
rysunku.
- Za wezwanie pomocy do mojej żony, Jenny, tam w górach. Gdyby nie ty, mogłoby
się to naprawdę paskudnie skończyć.
Weszliśmy do domu. Laura włożyła lilie do wazonu, a potem ona i Jim zostawili mnie
samą z Peterem.
- Nie wiedziałam, że to pana żona.
- Co nie zmienia faktu, że dziękuję - powiedział. - Właśnie wracam ze szpitala.
Lekarze postanowili zatrzymać ją na kilka dni. Chcą poczekać, aż wyjdzie z szoku, dopiero
wtedy zdecydują, czy konieczna jest operacja. Jenna jest roztrzęsiona, podają jej środki
uspokajające.
- Ale wydobrzeje? - spytałam.
- Na pewno. Chciała, żebym ci podziękował.
- Dziwny zbieg okoliczności, że poznaliśmy się już przedtem.
Nie podjął tematu.
- Pójdę już. Muszę pojechać do Foxton po przyczepę do przewożenia koni. - Wstał,
zamykając tym samym rozmowę. - Jeszcze raz dziękuję, Darina.
Odprowadziłam go do drzwi, a potem wyszłam razem z nim, zadowolona, że Laura
nie będzie nas słyszeć.
- Dlaczego żona i towarzyszący jej panowie wyruszyli na przejażdżkę tak wcześnie? -
spytałam.
- Taki romantyczny pomysł, żeby obejrzeć wschód słońca nad Skałą Anioła.
Planowali to przez całą jesień.
- No i proszę, co się stało, kiedy się wreszcie wybrali!
- Westchnęłam. - Czy wiedzą, co spłoszyło konie?
- Nie mają pojęcia - odpowiedział, idąc do półciężarówki, którą zaparkował nieco
dalej przy ulicy. - Przypuszczają, że konie zobaczyły jakieś zwierzę ukryte w cieniu skały,
może kojota. Towarzysze żony twierdzą, że niespodziewanie zerwał się jakiś potworny wiatr.
Konie nie lubią nawałnicy, doprowadza je do szaleństwa.
- Tak, prawdopodobnie taka była przyczyna. - Uspokojona, stanęłam między nim a
samochodem. Miałam sporo pytań, niekoniecznie związanych z poranną akcją ratunkową. -
Chciałby pan, żebym pokazała, gdzie dokładnie stoi przyczepa?
- Nie, dziękuję. Już i tak dużo pomogłaś.
- Ale to naprawdę żaden problem. Zrobię to z przyjemnością.
- W takim razie wskakuj.
Nie zabrzmiało to niegrzecznie. Peter Hall był dobrze wychowanym mężczyzną,
przynoszącym lilie, żeby podziękować, i mówił jak człowiek wykształcony.
- Czy nie powinnaś powiedzieć rodzicom? - spytał.
Pokręciłam głową i usadowiłam się na siedzeniu pasażera.
- Czy zerwał pan kwiaty w ogrodzie Taylorów? Pytam tylko dlatego, że zauważyłam
różowe lilie rosnące u nich przed altaną.
- Nie, te są z mojego ogrodu. Jenna lubi uprawiać kwiaty. Będziemy skręcać w lewo
za miastem?
- Na następnych światłach. Proszę kierować się na Turkey Shoot Ridge. Czy długo
pan pracuje dla Taylorów?
- Kilka lat. Dlaczego pytasz?
- Tak, bez powodu. - Umilkłam.
Wyjechaliśmy z miasta, minęliśmy niewielki kompleks przemysłowy, potem
podupadającą dzielnicę domów mieszkalnych i pozostałości spalonego lasu. O wpół do
czwartej dotarliśmy do autostrady. Najwyższy czas, żeby mi się poszczęściło, pomyślałam,
słuchając grającego cicho radia w samochodzie Petera. Trudno co prawda nazwać
szczęśliwym trafem upadek kobiety z konia, ale jeśli w rezultacie doprowadziło mnie to do
jedynego faceta, który umiał nawiązać jakiś bliższy kontakt z Ravenem...
- Uczysz się w gimnazjum w Ellerton, tak, Darina? - zagadnął mnie Peter, gdy już nie
musiał pilnować drogi.
Kiwnęłam głową.
- Mogę spytać, co sprowadziło cię tak wcześnie rano do Foxton?
Posłużyłam się swoją zwykłą wymówką, że nie mogłam spać.
- Lubię prowadzić - wyjaśniłam. - Wsiadam do samochodu, żeby przepędzić swoje
strachy.
Kiwnął ze zrozumieniem głową.
- Jenna miała szczęście, że cię nękały.
- Powinien pan wiedzieć, że znałam Arizonę - oznajmiłam spokojnie, przechodząc do
tematu, który mnie interesował.
W radiu ktoś przepowiadał pogodę na jutro. Peter Hall spojrzał na mnie.
- To już prawie rok - szepnął. - Przed nią byli Jonas i Summer, a ostatnio Phoenix.
Szczupły, drobnokościsty, w ciemnoniebieskich dżinsach i świeżo wyprasowanej
jasnoniebieskiej koszuli, smukłe dłonie na kierownicy - zupełnie nie wyglądał, jakby spędził
ponad czterdzieści lat, ciężko pracując fizycznie. Coś tu nie pasowało.
- Bardzo zraniło to ich rodziny - podjęłam. - Pani Madison prawie nie wychodzi z
domu. Mamę Jonasa widziałam na pożegnaniu Boba Jonsona. To naprawdę dla nich
wszystkich trudne.
- Jestem u Taylorów od dłuższego czasu - odezwał się. Mijaliśmy właśnie wielki
neonowy krzyż ustawiony na wzgórzu. Dla mnie znaczył, że za dziesięć minut skręcimy na
Foxton. - Brakuje mi jej. Nawet nie potrafię wyrazić, jak bardzo.
- Tak? To znaczy oczywiście, rozumiem. - Nie udało mi się ukryć zdziwienia, które on
doskonale wyczuł w moim głosie.
- Skomplikowana dziewczyna, trudno ją było rozgryźć - mówił. - Ale jeśli poznało się
jej prawdziwą naturę, przebiło przez tę wystudiowaną pozę, mogła człowieka całkiem
zawojować.
- Nie znałam jej dobrze. - Powoli znajdowałam klucz do tajemnicy i odkrywałam
prawdziwą Arizonę Taylor. - Właściwie nikt jej nie znał.
- Z pozoru była twarda, w rzeczywistości łagodna i wrażliwa. Kochana dziewczyna.
- Proszę skręcić w lewo na światłach i jechać wzdłuż rzeki i letnich domków
wędkarzy - powiedziałam, kiedy dojechaliśmy do skrzyżowania w Foxton, i tym razem udało
mi się ukryć zdziwienie.
- Gdybyś ją widziała, jak opiekowała się Ravenem - mówił dalej Peter. - Kochała go
jak nikt inny. Frank i Allyson nie mieli do niego cierpliwości. Ani czasu, a prawdę mówiąc,
serca. Arizona tak.
Potrząsnęłam z niedowierzaniem głową.
- Możemy jednak porozmawiać o Ravenie?
- Oczywiście. Przecież go widziałaś, jaki sens miałoby udawanie.
- Ja tylko myślałam...
- Ze nikt nie rozmawia o Ravenie, tak? Jego rodzice chcieli, żeby tak właśnie to
funkcjonowało.
- A Arizona... kiedy jeszcze żyła, też tak myślała?
- Cała rodzina. - Pokiwał głową. - Dla Franka i Allyson był źródłem wstydu, niczym
plama na honorze. Dlatego myślą o posłaniu go do szkoły z internatem. Arizona kierowała się
czymś innym. Uważała, że im mniej się o nim mówi, tym skuteczniej będzie można go
chronić. Przed ludźmi, którzy zadają pytania i przez to go denerwują.
- A jaka jest w tym pana rola?
- Pracuję dorywczo jako ogrodnik - odpowiedział.
- I ochroniarz?
- Ogrodnik i tyle. Do wygaśnięcia umowy, czyli do końca tego miesiąca.
Droga stawała się coraz bardziej wyboista, mieliśmy przed sobą ostry zakręt. Peter
wcisnął pedał hamulca, aż spod tylnych kół prysnęło błoto.
- A potem co?
- Potem dom zostanie wystawiony na sprzedaż, a ja stracę pracę.
- Tam jest przyczepa - powiedziałam. - Na wprost, w górze.
Pomogłam przymocować przyczepę do półciężarówki, dając mu trochę wytchnienia
od moich pytań. Spodobał mi się - był uczciwy, prostolinijny, nie prowadził żadnych gierek.
Kazał mi usiąść na miejscu kierowcy i nakierować półciężarówkę na przyczepę.
- Dobrze... zatrzymaj. Opuszczam dźwignię... w porządku, doczepiłem. Chcesz
poprowadzić? - spytał, podchodząc do samochodu.
- Nigdy dotąd nie holowałam przyczepy - przyznałam się.
- Mam wrażenie, że sobie poradzisz. - Uśmiechnął się. Zajął siedzenie dla pasażera i
udzielił mi wskazówek, jak manewrować, żeby bez problemu zjechać z powrotem na drogę. -
Czy załatwiłaś to, po co przyszłaś wtedy do Franka?
- Nie. Prosiłam o lekcje muzyki, ale mi odmówił.
- Jechałam powoli drogą wzdłuż rzeki, kierując się do autostrady. - Tak szczerze
mówiąc, wcale nie chciałam uczyć się gry na gitarze - wyznałam. - Słyszałam różne
opowieści o Arizonie i postanowiłam dowiedzieć się czegoś bliższego.
- Jakie opowieści? - Peter zesztywniał.
- Niektórzy uważają, że nie mogła popełnić samobójstwa, topiąc się w jeziorze
Hartmann. Ze wydarzyło się tam coś innego.
Posunęłam się za daleko i teraz ogrodnik nabierze wody w usta? Okazało się, że nie.
- Zgadzam się z nimi - powiedział z lekką nutą emocji w głosie. - Jaki powód mogłaby
mieć Arizona, żeby targnąć się na własne życie? Na litość boską, nie zostawiłaby tak Ravena!
- Właśnie!
Podekscytowana, nacisnęłam pedał gazu zamiast hamulca i wyprysnęliśmy ze
skrzyżowania na autostradę. Na szczęście dla nas było zielone światło.
- Dbała o niego - kontynuował Frank. - Prawdę mówiąc, była lepszą matką dla
chłopca niż Allyson.
- Bo jest zbyt skoncentrowana na własnej karierze, czy o to chodzi? - spytałam już
spokojniej, sunąc w dół po autostradzie w kierunku Turkey Shoot.
- Niekoniecznie. Wiele kobiet bez problemu godzi karierę z posiadaniem rodziny. Z
Allyson jest tak, jakby nie miała instynktu macierzyńskiego.
- Frank Taylor też nie sprawił na mnie wrażenia ciepłego, kochającego faceta. - Wydał
mi się raczej pozbawionym serca mózgowcem.
- Czyli rozumiesz teraz, dlaczego Arizona matkowała Ravenowi. Ja i Jenna także się
w to włączaliśmy. Dopóki jeszcze możemy, wciąż to robimy.
Przez jakiś czas prowadziłam w milczeniu. Zaczynało mnie nurtować pewne pytanie,
ale postanowiłam na razie go nie zadawać. Zamiast tego spytałam:
- O co chodzi z Ravenem? Jest dzieckiem autystycznym, a oni wstydzą się tego. Ale
czy to jest prawdziwa przyczyna, dla której chcą go odesłać gdzieś daleko?
- On wymaga nie tylko intensywnej opieki medycznej, ale i nadzoru przez całą dobę.
Ma zmienne nastroje, może zrobić sobie krzywdę. Jest też nadaktywny. Uspokaja się tylko
podczas rysowania.
- Rzeczywiście trudno sobie z tym poradzić. Czy on rozumie wiele z tego, co się
wokół dzieje? Potrafi rozmawiać?
Przecież Arizona powiedziała mi, że on nawet nie wie, co oznacza uśmiech.
- Nie potrafi - przyznał Peter. - Ale Arizona miała swoje sposoby, żeby się z nim
porozumieć. Była jedyną osobą, której się to udawało.
- Musi za nią tęsknić.
- Szaleńczo. Kiedy tylko jest w domu, chodzi od jednego pokoju do drugiego,
szukając Arizony, żeby pokazać jej swoje szkice.
- A pan? - Wreszcie zadałam nurtujące mnie pytanie. - Czy Arizona znaczyła dla pana
więcej, niż chce pan to przede mną przyznać?
Peter wziął głęboki oddech, jakby odsuwał od siebie wątpliwości, i oznajmił:
- Jenna i ja jesteśmy rodzicami Kathryn, pierwszej żony Franka.
- Jesteście dziadkami Arizony! - Aż mnie zatkało.
- To tragiczna historia. Kathryn zmarła przy porodzie. Arizona nie znała matki, więc
robiliśmy, co w naszej mocy, żeby nie odczuwała jej braku.
- Ostrzegałem cię, że ona jest za mądra dla ciebie.
Łowczy był znów sobą - surowy i całkowicie opanowany. Oczywiście wiedział, że
wsiadłam do samochodu Petera, jeszcze zanim dziadek Arizony wysadził mnie koło domu,
gdzie wzięłam swój wóz i ruszyłam do Foxton. Teraz wyszedł ze stajni na spotkanie ze mną.
- Powiedziałeś „za subtelna”, nie za mądra. Zresztą nie uważam, że okłamywanie nas i
ukrywanie prawdy to coś mądrego. Kolejna bomba. Ona ma dziadków.
- Jesteś zła. - Spojrzał na mnie uważniej.
- Jasne, że tak. A ty nie? - spytałam, prawie pewna, że to moja ostatnia dyskusja z
suwerenem na temat Arizony. - Nie ma jej już tutaj, tak? Odesłałeś ją do otchłani?
- Oczekujesz potwierdzenia czy zaprzeczenia?
- Potwierdzenia, jeśli dalej zamierza kłamać. Gdyby to ode mnie zależało,
pożegnałabym się z Arizoną i zajęła sprawami Summer.
Ale był jeszcze Raven i wciąż istniała szansa, że odkryję prawdę o tym, co stało się z
jego siostrą, i zdołam mu to wyjaśnić.
- Jenna i ja jesteśmy rodzicami Kathryn, pierwszej żony Franka.
- Jesteście dziadkami Arizony! - Aż mnie zatkało.
- To tragiczna historia. Kathryn zmarła przy porodzie. Arizona nie znała matki, więc
robiliśmy, co w naszej mocy, żeby nie odczuwała jej braku.
- Ostrzegałem cię, że ona jest za mądra dla ciebie.
Łowczy był znów sobą - surowy i całkowicie opanowany. Oczywiście wiedział, że
wsiadłam do samochodu Petera, jeszcze zanim dziadek Arizony wysadził mnie koło domu,
gdzie wzięłam swój wóz i ruszyłam do Foxton. Teraz wyszedł ze stajni na spotkanie ze mną.
- Powiedziałeś „za subtelna”, nie za mądra. Zresztą nie uważam, że okłamywanie nas i
ukrywanie prawdy to coś mądrego. Kolejna bomba. Ona ma dziadków.
- Jesteś zła. - Spojrzał na mnie uważniej.
- Jasne, że tak. A ty nie? - spytałam, prawie pewna, że to moja ostatnia dyskusja z
suwerenem na temat Arizony. - Nie ma jej już tutaj, tak? Odesłałeś ją do otchłani?
- Oczekujesz potwierdzenia czy zaprzeczenia?
- Potwierdzenia, jeśli dalej zamierza kłamać. Gdyby to ode mnie zależało,
pożegnałabym się z Arizoną i zajęła sprawami Summer.
Ale był jeszcze Raven i wciąż istniała szansa, że odkryję prawdę o tym, co stało się z
jego siostrą, i zdołam mu to wyjaśnić.
- Właśnie. - Łowczy czytał w moich myślach. - Po to tu jesteśmy.
- Czyli nie odesłałeś jej nawet po tym, co zrobiła?
Na podwórzu było zimno i w dodatku księżyc schował się za grubą warstwą chmur.
Drżałam, czekając niecierpliwie na odpowiedź Łowczego.
- Rozwiązałem to - odezwał się wolno. - Odtąd będzie szczera.
- Byłoby dla niej lepiej, bo mam sporo rewelacji. Na przykład to, że jej dziadkowie,
Jenna i Peter Hall, opiekują się Ravenem. Arizona wcale nie jest jedyną osobą, która o niego
dba.
- Ale ona wie, że odejdą z końcem miesiąca - wtrącił.
No tak, oczywiście, on i Arizona jak zwykle wyprzedzali mnie o krok.
- Nie są krewnymi Ravena. Allyson Taylor nie musi zgodzić się na ich wizyty - dodał.
- Czy to Arizona ci o tym powiedziała?
Skinął głową.
- Rozumiemy się znacznie lepiej niż wtedy, gdy tu ostatnio byłaś.
- Wybaczyłeś jej? - Ukrywanie prawdy, podważanie jego autorytetu, podawanie w
wątpliwość postępowania Marie. Byłam zdumiona, ale wzięłam się w garść i pytałam dalej: -
Czy wyjaśniła, dlaczego zatajała te wszystkie fakty?
Podrapał się po szczęce.
- Jej zdolności umysłowe mogą budzić podziw - powiedział, ignorując moje pytanie. -
Broniła dostępu do swojego umysłu prawie przez rok. Nawet przede mną. Pokazała charakter!
- Ale dlaczego?!
- Oto i ona. - Łowczy przesunął się w bok i zobaczyłam Arizonę w drzwiach stajni,
oświetloną słabym światłem lampy. - Sama ją zapytaj.
- Jestem zaskoczona, że Łowczy cię nie ukarał - odezwałam się do Arizony, kiedy
wchodziłyśmy na pogrążone w ciemności wzgórze.
- Dlaczego sądzisz, że mnie nie ukarał?
Szła o krok przede mną, ubrana tylko w dżinsy i podkoszulek, wiatr nawiewał jej
włosy na twarz.
- Wciąż tu jesteś - powiedziałam z naciskiem.
- Skrócił dany mi tutaj czas - wyjaśniła bezbarwnym głosem. - Miałam jeszcze dwa
tygodnie, został mi jeden.
- Dżizas! - Dogoniłam ją, żeby zobaczyć, jaką ma minę. - Siedem dni, żeby uporać się
z tym chrzanionym bałaganem?
- No i wysłał mnie w przeszłość do dnia, kiedy to się stało, żebym spróbowała
przypomnieć sobie jakieś szczegóły. To było cholernie bolesne.
- Niestety wiem. Podróżował z tobą w czasie... Pomogło?
Arizona potrząsnęła głową.
- Cofnęłam się do dnia mojej śmierci, do chwili gdy szłam wzdłuż jeziora. Ciągle
mam to przed oczami... słońce stoi nisko, posrebrzona szronem ziemia przy brzegu,
połyskująca woda. Nie byłam sama, ale wciąż nie wiem, kto tam ze mną był. Bałam się...
- I co potem?
- Potem? Wybuch paniki, straszliwe przerażenie, mgła przed oczami, nieprzenikniona
ciemność. Łowczy wydostał mnie stamtąd i przeprowadził z powrotem do teraźniejszości.
Czułam się potwornie rozbita, a i tak na nic się to nie zdało.
Szłyśmy w milczeniu obok siebie, aż w końcu się odezwałam:
- Łowczy wiedział, że nic z tego nie wyniknie, prawda?
- Już ci powiedziałam, że mnie ukarał. Przełamałam się do pewnego stopnia, ale po
co?
- Po to, żebyś mogła odbyć ze mną tę rozmowę - wyjaśniłam. - Masz szansę
powiedzieć prawdę, Arizona. Zamieniam się w słuch.
Usiadłyśmy przy zbiorniku na wodę, oparte plecami opodtrzymujące go stalowe nogi.
Wokół panowała niezmącona cisza. Dość długo czekałam, aż Arizona zacznie mówić.
- Spróbuj to sobie wyobrazić. Całe życie spędziłam w domu, gdzie wszyscy
postanowili coś udawać. Na początku, że nic złego nie dzieje się z ich wymarzonym synkiem.
Raven nie chce jeść, nie nawiązuje kontaktu wzrokowego? Nie ma powodów do zmartwienia.
Niania poradzi sobie z karmieniem, tata i Allyson muszą iść do pracy. Raven dostał ataku?
Wezwali lekarza, a ten uspokoił ich, że to tylko petit mai, czyli mały napad padaczki, dziecko
z tego wyrośnie. Taka medyczna etykietka, brzmi niegroźnie, wszystko się unormuje.
- Wiedziałaś, że nie?
- Od początku. Był naprawdę malutki, gdy pierwszy raz zobaczyłam, jak wbija sobie
w ciałko paznokcie. Kiedy wyrosły mu ząbki, zaczął się nimi kaleczyć. Był taki malutki i
bezradny... Oboje byliśmy bezradni.
- Współczuję.
- Niepotrzebnie. Szybko się uodporniłam. Zrozumiałam, że bezradność do niczego nie
prowadzi, i zaczęłam wymyślać dla niego zadania. Jak to, nie dasz rady? Wystarczy, że
naprawdę się przyłożysz. Ale ojciec i Allyson nie radzą sobie z chorobą i ułomnością.
Przerwałam jej, mówiąc, że sporo dowiedziałam się już od jej dziadka. Jeśli ją to
zawstydziło albo zdziwiło, świetnie to ukryła.
- Sama byłaś wtedy dzieckiem - dodałam. - Ale Peter i Jenna byli dorośli. Przecież
widzieli, co się dzieje, i bardzo ich to obchodziło.
Obdarzyła mnie jednym z tych swoich pełnych wyższości, lekceważących spojrzeń.
- Wszystkich - położyła nacisk na to słowo - obchodziło. Tylko że Allyson jest osobą
dominującą. Postępuje tak, jak uważa za stosowne. Oświadczyła moim dziadkom, że jeżeli
nie podoba im się, w jaki sposób ona rozwiązuje problem z Ravenem, mogą nie przychodzić i
nie patrzeć na to.
- Przerażająca kobieta!
- Archetyp złej macochy. No i zostało tak, jak sobie życzyła.
- Potrafię to sobie wyobrazić - mruknęłam pod nosem.
No bo wystarczyło zamiast o Allyson pomyśleć o Jimie.
- A więc dopasowywali do Ravena kolejne medyczne etykietki opisujące jego stan.
Któregoś ranka obudziłam się i stwierdziłam, że go nie ma.
- Odesłali go do szkoły z internatem?
- Allyson była zajęta w telewizji czytaniem wiadomości, ojciec poleciał do Europy na
jakąś konferencję. Polecili opiekunce, żeby poinformowała mnie, dokąd zabrano mojego
brata. Lindsey Institute. Pocieszyła mnie, że kiedyś w końcu Raven wróci.
- Peter twierdzi, że byłaś jedyną osobą, która potrafiła dotrzeć do Ravena. Jak ci się to
udawało?
- Skupiałam się na tym, co dobrze robi - wyjaśniła takim tonem, jakby odpowiedź była
oczywista. - On lubi rysować.
- I ty też rysowałaś?
- Tak. Pokazywałam mu też różne obrazki, fotografie lub reprodukcje. Zabierałam go
do muzeum. Lubi Andy’ego Warhola, podobają mu się jego wielokrotnie powtarzane
serigrafie. Marilyn Monroe, Elizabeth Taylor, puszki z zupą.
- Będę o tym pamiętać - obiecałam i ze zdumieniem zobaczyłam, że ma łzy w oczach.
- Kiedy to się skończy, zabiorę go, żeby pooglądał sobie Andy’ego Warhola.
Załamała się i zaczęła płakać.
- Skoro mnie nie ma, nikt już nie będzie go chronił. Zamkną go, a klucz wyrzucą... -
szlochała. - Wiem, że tak się stanie, kiedy się rozwiodą.
- Zobacz.
Wyjęłam z kieszeni pognieciony rysunek. Zatrzymałam go, bo była to jedyna
konkretna rzecz, na którą mogłam się powołać. Rozprostowałam go i podałam jej.
Dłonie jej drżały, gdy wpatrywała się w każdy szczegół szkicu.
- Dziękuję, dziękuję - powtarzała szeptem. - Och, Raven, biedne dziecko, co teraz z
tobą będzie...?
Kiedy masz do pokonania trudności, zamykasz się w skorupie, żeby jakoś sobie z tym
poradzić - zrozumiałam to w ciągu ostatnich kilku godzin. A teraz skorupa pękła na widok
rysunku na zmiętym papierze i zobaczyłam inną Arizonę. Dziewczynę, której zapragnęłam
pomóc.
- Musisz ze mną porozmawiać o Kyle’u Kepplerze - odezwałam się z naciskiem.
Szłyśmy teraz w cieniu osik rosnących na wzgórzu Foxton. - O czym powinnam wiedzieć?
Zmieniła nieoczekiwanie kierunek i zaczęła schodzić po pogrążonym w ciemności
zboczu.
- To skomplikowane.
- Jak bardzo? Słuchaj, powiedziałaś mi, że nie pamiętasz, jak nazywa się warsztat
Mike’a Hamilla, tymczasem okazało się, że twój chłopak tam pracuje. Dlaczego trzymałaś to
przede mną w tajemnicy?
- Nie chciałam wplątywać w to Kyle’a.
- Oficjalnie nie jest wplątany, więc ci się udało. Nawiasem mówiąc, zaprzecza, że
byłaś jego dziewczyną.
- Poczułam się głupio, widząc, jak ją to uraziło. - Twój samochód wciąż stoi w tym
warsztacie, dlatego sama odkryłam parę rzeczy.
- Ze tamtego dnia odstawiłam go do naprawy? Ze ani tata, ani Allyson nie zadali sobie
trudu, żeby go odebrać? Ze pochowali wszystkie moje zdjęcia i oddali moje ubrania
organizacji dobroczynnej? Coś jeszcze?
- Oboje, i ty, i Kyle, coś ukrywaliście, ale nie wiem co. A właściwie dlaczego nie
chciałaś go w to wplątywać?
- Bo nasz... związek był tajemnicą.
- A Brandon Rohr? To od niego się dowiedziałam.
Arizona zwolniła kroku, objęła smukły pień drzewa i zadarła głowę, spoglądając na
ciemną koronę.
- Przysiągł Kyle’owi, że nikomu nie powie. Są kumplami, Kyle mu ufał.
- Błąd! Nawet ja nie ufam Brandonowi, chociaż jest bratem Phoeniksa. Chadza
własnymi ścieżkami.
Okręciła się wokół pnia drzewa, po czym stanęła twarzą do mnie.
- No dobra, spróbuj zgadnąć, z jakich powodów nie chciałam, żeby ludzie dowiedzieli
się o mnie i Kyle’u.
- Po pierwsze, nie pasuje do ciebie.
- Masz na myśli to, że pochodzi z biedniejszej rodziny?
Skinęłam głową.
- Do tego jest stary.
- Ma dwadzieścia dwa lata - uściśliła. - Co jeszcze?
- Nie spodobałby się twoim rodzicom.
- Uznałabym, że to jakiś problem?
- Jasne, że nie. To sama mi powiedz, co jeszcze.
- Na przykład to, że ma już dziewczynę.
- Dżizas, Arizona - jęknęłam. - Kto to jest?
- Ma na imię Sabie. Nie mieszka w Ellerton.
- Poczekaj, niech zgadnę. Znają się od dziecka, to jego miłość jeszcze z czasów
szkolnych. Oszukiwał ją i dlatego wymógł na tobie, żebyś trzymała to w sekrecie. Dlaczego
się zgodziłaś?
- Nie wiedziałam o nich, dopóki ja i Kyle nie staliśmy się parą. A wtedy wpadłam już
na całego.
- Nie czaję, Arizona. Serio. Przyjemnie na niego popatrzeć, ale nic więcej.
- Chodzi ci o to, że nie ma o czym z nim rozmawiać? Daj spokój, nie wygłupiaj się,
Darina, od kiedy to jest konieczne?
- Możesz to uznać za dziwaczne, ale fajnie jest z kimś porozmawiać. - Myślałam
oczywiście o mnie i Phoeniksie. I nie podobało mi się, że Arizona znowu zaczęła traktować
mnie z góry. - Powinnaś kiedyś spróbować.
- Dobra, masz rację. Poznałam Kyle’a na imprezie w Centennial akurat wtedy, gdy
bardzo x potrzebowałam kogoś, na kim mogłabym się oprzeć. Nie dosłownie. Tańczyliśmy,
rozmawialiśmy... Tak, wyobraź sobie. On potrafi wypowiedzieć słowa, które mają więcej niż
trzy sylaby.
- Opowiedziałaś mu o Ravenie? - zadałam pytanie, które miało być jak papierek
lakmusowy: twierdząca odpowiedź oznaczałaby, że to rzeczywiście była miłość.
- W końcu tak. Spotykaliśmy się dwa miesiące, czułam się przy nim całkowicie
bezpieczna. Wtedy też się otworzył i powiedział mi o Sabie.
- Piękne dzięki, Kyle! - Teraz dla odmiany ja zdobyłam się na sarkazm. - Potrzebna ci
była ta informacja jak przysłowiowa dziura w moście.
- Sabie Jackson, dziewczyna z Forest Lake. - Zamknęła oczy, wspominając. - Okazało
się, że ona i Kyle są zaręczeni.
- Boże... Arizona...
- Wiem, głupie z mojej strony, co? Powinnam odwrócić się na pięcie i odejść. Potem
było jeszcze gorzej.
- Jeszcze gorzej? A wydawałoby się, że jest już wystarczająco źle...
- Dwa miesiące później wciąż spotykam się z Kyle’em, mimo istnienia Sabie.
Wymykam się z domu ispędzam z nim każdą wolną chwilę. Po szkole wyczekuję pod
warsztatem Mike’a Hamilla, aż Kyle skończy pracę. Któregoś dnia jedziemy pod Szczyt
Amosa, żeby być sami. To nasze ulubione miejsce, więc wybieram tę chwilę, aby postawić
mu ultimatum, a on mówi, że nie może porzucić Sabie.
- Wyjaśnił ci dlaczego? - Z każdym jej słowem nie cierpiałam go coraz bardziej.
- Była w ciąży. - Westchnęła ciężko. - Dziecko miało się urodzić na Gwiazdkę.
Wyznaczyli datę ślubu na ostatni tydzień października.
- Czyli teraz dziecko ma dziewięć miesięcy, może dziesięć - podsumowałam.
Nagle poczułam się niepewnie i zwróciłam się do Phoeniksa po radę. Kiedy zeszłyśmy
z Arizoną ze wzgórza, Lee zabrał ją do domu na rozmowę z Łowczym. A Phoeniksowi
przekazał polecenie, że ma dopilnować, abym bezpiecznie wróciła do domu.
- Gdzie oni mieszkają? - spytał, kiedy doszliśmy do mojego samochodu.
- Za miastem, w Forest Lake. Kyle Keppler ożenił się z Sabie mniej więcej w tym
czasie, gdy Arizona umarła.
- Arizona ukrywała to wszystko przed nami, bo nie chciała go wplątywać? Jaki to ma
sens? - Phoenix zastanawiał się nad tym, co mu powiedziałam, układał to sobie w głowie. -
Chroniła go?
Kiwnęłam głową, nagle uderzona oczywistą myślą.
- Tak jak chroniła Ravena przez te wszystkie lata. Właśnie tak postępuje, kiedy kogoś
kocha. Otacza go pierścieniem ciszy.
- Tyle że w ten sposób skierowała na niego naszą uwagę. Był we właściwym miejscu,
czyli u Mike’a, i we właściwym czasie, czyli tego popołudnia, gdy Arizona utonęła. I miał
motyw.
- Żeby ją zabić? - Otworzyłam usta i wciągnęłam gwałtownie powietrze. - Do tego
zmierzamy?
- Jeśli nie samobójstwo, to morderstwo.
- Albo wypadek? - podsunęłam, a potem przypomniałam sobie, że kiedy Arizona
cofnęła się w czasie, mówiła, że nad jeziorem czuła czyjąś obecność, która wywołała w niej
paniczny strach. - Rzeczywiście wskazuje to raczej na morderstwo - zgodziłam się z
Phoeniksem.
Spuścił głowę i przez chwilę głęboko się nad czymś zastanawiał.
- Ten Kyle... czy wydaje ci się do tego zdolny?
- Ciąga się z twoim bratem, jeździ na harleyu dynie, ma ponad metr dziewięćdziesiąt
wzrostu. Tyle wiem.
- Trzymaj się od niego z daleka - powiedział Phoenix z naciskiem, biorąc mnie za
rękę. - Słyszysz? Rób, co uważasz za konieczne, żeby pomóc Arizonie, ale trzymaj się z
daleka od Kyle’a Kepplera.
6
W niedzielę uziemili mnie w domu. Zasiedli oboje przy stole w kuchni, żeby zakreślić
na nowo granice. Mniej więcej tak to się odbyło.
Jim: Twoja matka i ja odbyliśmy rozmowę. Chcemy uporządkować kilka spraw.
Ja: Proszę bardzo, porządkujcie.
Jim: Oczekujemy, że obiecasz nam nie wychodzić z domu późnym wieczorem.
Ja: Co masz na myśli, mówiąc „późny wieczór”? Po północy czy po dziesiątej, a może
po ósmej? Może jeszcze wcześniej?
Laura: Skończ z tym, Darina, posłuchaj, co Jim ma do powiedzenia.
Jim: To miasto zaczyna być niebezpieczne. Pomyśl, co się przydarzyło Summer.
Jesteśmy... twoja matka bardzo się o ciebie martwi. Dlatego musi wiedzieć, gdzie jesteś. W
szkole, u przyjaciółki czy w swoim pokoju.
Ja: Czyli całodobowy policyjny nadzór?
Jim (zgrzytając zębami): Oczekujemy także, że będziesz nam okazywała więcej
szacunku.
Szacunek. No i było po wszystkim, jak zawsze, gdy wytoczył to działo. Odpłynęłam
myślami, zastanawiając się, gdzie może być teraz Phoenix i co robi Arizona. Wróciłam
pamięcią do ostatnich chwil, które wczoraj spędziłam z (Nie)Umarłymi.
Ledwo Phoenix zdążył dokończyć swoje „trzymaj się z daleka od Kyle’a Kepplera”,
gdy podbiegł do nas Lee Stone. Łowczy potrzebuje Phoeniksa natychmiast, w obozowisku
przy Government Bridge pojawili się weekendowicze, którzy przesadzili z alkoholem i
planują nocną wyprawę na Foxton Ridge w poszukiwaniu duchów.
- Potrafisz wymienić jakieś nazwiska? - spytałam, podejrzewając, że mogli to być
Charlie Fortune i kilku innych mieszkańców Ellerton, którzy od czasu do czasu wpadali na
pomysł, aby dodać sobie wartości, wyświetlając zagadkę duchów i tajemniczych wydarzeń w
Foxton.
- Niestety nie - odparł i zwrócił mi uwagę, że jest tu nowy. Nawet gdyby usłyszał
jakieś nazwiska, nic by mu one nie mówiły. - Ale Łowczy powiedział, że nie są z Ellerton.
- Stajecie się coraz bardziej sławni - zażartowałam, kiedy Phoenix pocałował mnie na
pożegnanie. - Tylko patrzeć, a całe hrabstwo będzie się za wami uganiać.
Zabrzmiało to beztrosko, ale byłam poważnie zmartwiona. Coraz więcej ludzi
zaczynało wierzyć, że coś niezwykłego dzieje się w Foxton. W barach rozmawiano
oosobliwych postaciach pojawiających się na wzgórzu późną nocą, o inżynierze, który z
przerażenia omal nie postradał zmysłów, o przedziwnym wietrze, który spłoszył konia Jenny
Hall.
Zastanawiałam się, jak długo Łowczy i (Nie)Umarli zdołają utrzymać swoje istnienie
w sekrecie.
- Darina?! - Głos Laury przywrócił mnie do rzeczywistości. - Czy ty mnie słyszysz?
Zabraniamy ci dzisiaj wychodzić z domu.
Typowe dla rodziców - używają liczby mnogiej, żeby wywrzeć na tobie większą
presję. Jakby byli wielkimi strategami, a ty małym pionkiem, którego mają chronić.
- Prosimy, żebyś posprzątała swój pokój, potem kuchnię. Zjesz z nami lunch i
odrobisz lekcje przed kolacją. Czy to do ciebie dotarło? Masz nie wychodzić z domu.
Od ilu lat Laura tego ze mną próbowała? Dlaczego wydawało jej się, że tym razem to
zagra?
Zdecydowałam się jednak nie wychylać, przynajmniej dzisiaj. Okay, ten jeden dzień
mogę zostać uziemiona w domu, zwłaszcza że muszę to wszystko przemyśleć i stworzyć jakiś
plan działania.
Czy powinnam pójść za radą Phoeniksa i skorzystać z pomocy Brandona? -
rozmyślałam, przesuwając szczotkę wyjącego odkurzacza po dywanie.
„Jeśli zrobi się groźnie, zwróć się do mojego brata” - rzucił na odchodne, już
zbiegając ze wzgórza razem z Lee.
Opróżniłam kosz na śmieci do czarnego plastikowego worka i zdecydowałam, że nie.
Brandon mówi wszystko
Kyle’owi, a przecież nie miałam zamiaru tą drogą przekazywać mu informacji. W
jednym byłam zgodna z Phoeniksem: powinnam trzymać się z daleka od Kyle’a. Może pojadę
do Forest Lake i wybadam Sabie? Wynosząc śmieci, doszłam do wniosku, że to właściwe
posunięcie. Czasu miałam coraz mniej, zwłaszcza biorąc pod uwagę karę, jaką Łowczy
wymierzył Arizonie. Pytanie tylko, jak zdobyć adres Sabie.
Pojadę tam i zdam się na los szczęścia. Wypiję kawę w barze i może będę miała
okazję zadać kilka pozornie niewinnych pytań...
- Cześć, Darina. No i jak pani Jones zareagowała? - zaatakowała mnie następnego dnia
po szkole Jordan. - Nie zostawiła na tobie suchej nitki za to, że wycofujesz się, kiedy próby są
już tak zaawansowane?
Musiałam ją jakoś spacyfikować. Chciałam jak najszybciej wyruszyć do Forest Lake i
przystąpić do realizowania swojego planu.
- Odwołała się do mojego poczucia winy - powiedziałam. - Ale niespecjalnie się tym
przejęłam. Mimo wszystko się wycofałam.
- Nie obwiniam cię. Wiem, jakie to dla ciebie trudne, odkąd Phoenix...
- Dzięki.
Nie próbuj być dla mnie miła, Jordan, pomyślałam. To mnie rozkłada.
- W żadnym wypadku nie zgadzam się z Hannah - kontynuowała.
Aha, to już lepiej. Drobna, oślizła manipulacja, to mnie utrzyma w ryzach.
- A co Hannah myśli? Ze jestem palanciarą, bo zrezygnowałam, że zawsze myślę
tylko o sobie, że jestem to winna Summer, blablabla?
- Wszystko razem - potwierdziła Jordan.
Kiedy tak sobie gwarzyłyśmy, Hannah i Logan wyszli ze szkoły. Pod rękę, wyraźnie
zachwyceni swoim towarzystwem. Wskazałam na nich nieznacznym ruchem głowy.
- Odkąd tak jest? - spytałam Jordan.
- A co? Obeszło cię to? - Uśmiechnęła się znacząco.
- Nic a nic! - zapewniłam ją i natychmiast przyszło mi do głowy, że zaprotestowałam
zbyt gwałtownie - jakbym postawiła na końcu dziesięć wykrzykników.
- Aha - mruknęła i odeszła, a ja mogłam wreszcie pójść do samochodu.
Popatrzyłam raz jeszcze na Hannah i Logana. Szeptał jej coś do ucha. Spojrzała na
mnie i roześmiała się. Wsiadłam do samochodu.
Po godzinie dojechałam do Forest Lake. Miasteczko miało czasy świetności za sobą,
żyło przeszłością. Kolej wąskotorowa, muzeum, kilka sklepów sprzedających ręcznie
wyrabiane siodła i kowbojskie kapelusze. Ale niewielu turystów zapuszczało się tutaj.
Zaparkowałam przy głównej ulicy, opustoszałej w poniedziałkowe popołudnie, minęłam
sklep z indiańską biżuterią i pocztówkami i weszłam do jedynego tutaj baru. Zamówiłam
kawę i usiadłam przy oknie wychodzącym na cichą główną ulicę. Nagłe zjawienie się tutaj
wydało mi się idiotycznym pomysłem. Nie mając nic lepszego do roboty, wysłałam do Laury
esemesa, że odrabiam lekcje u Jordan.
Wszedł jakiś starszy facet i zamówił pączki na wynos. Wychudzony białobrązowy
pies wlókł się chodnikiem. Z rzadka podjeżdżały samochody na parking przed sklepem
spożywczym mieszczącym się naprzeciwko.
- Chciałabyś zamówić coś do kawy? - spytała kelnerka zza baru.
- Nie, dziękuję. Przyjechałam do Sabie Jackson, ale nie wzięłam adresu.
- Przykro mi, nie mogę ci pomóc, nie znam nikogo otakim nazwisku. - Przetarła
ściereczką ladę. - Mieszka u nas Sabie, ale nazywa się Keppler.
- Oczywiście. - Pogratulowałam sobie błędu i spróbowałam go zamaskować śmiejąc
się z zażenowaniem. - Wyszła za Kyle’a w zeszłym roku. Przyjechałam z Ellerton. Chyba
wrócę i wezmę jej adres.
- Nie ma takiej potrzeby. - Teraz przetarła połyskujący srebrzyście ekspres do kawy. -
Skręć w lewo na światłach przy końcu głównej ulicy. Pod numerem pięćset pięć znajdziesz
dom Sabie.
144
Wstałam, zostawiając niedopitą kawę.
- Dziękuję! - rzuciłam przez ramię.
Wskoczyłam do samochodu i na światłach skręciłam w lewo, tak jak mi poleciła
kelnerka. Ulica nazywała się White Eagle Road. Jechałam wolno, szukając numeru pięćset
pięć.
Nie spodziewałam się wiele po domu Sabie i Kyle’a, ale to, co zobaczyłam, mocno
odstawało od obrazu, jaki podsunęła mi wyobraźnia. Zniszczony budynek z rozwalającym się
gankiem był otoczony płotem z drutu, a dwa owczarki niemieckie pilnowały tej nędznej
własności. Z boku stała przechylona na jedną stronę spacerówka, a spękane klepisko
podwórza porastały rzadkie kępki trawy. W drzwiach zobaczyłam kobietę rozmawiającą z
mężczyzną, więc nie zatrzymując się, przejechałam dalej.
Pobieżnie tylko rzuciłam okiem na kobietę, ale zauważyłam, że ma niewiele ponad
dwadzieścia lat. Czarne proste włosy spływały jej do pasa, była ubrana w dżinsy i biały
podkoszulek - gorsza, bardziej pospolita wersja Arizony, zdałam sobie sprawę. Mężczyzna
też miał ciemne włosy i... nie był to Kyle Keppler.
Wykręciłam na końcu ulicy i pojechałam z powrotem. Sabie i nieznajomy stali teraz
na ganku, psy obwąchiwały koła harleya softtaila stojącego w pobliżu drzwi wejściowych.
Mężczyzna objął dziewczynę w talii i pocałował na pożegnanie.
Najpierw Kyle ją zdradzał, teraz ona jego. Konkluzja narzucała się sama. Gdzie tu
miejsce na dziecko? Co się stanie, jak Kyle ich nakryje?
Facet zszedł z ganku, ustawił prosto spacerówkę i uruchomił harleya. Krzyknął coś do
Sabie poprzez ryk silnika.
Byłam tak zajęta szpiegowaniem, że nie zauważyłam półciężarówki, która skręciła z
głównej ulicy miasteczka i zatrzymała się przed numerem pięćset pięć. Dopiero trzask
zamykanych drzwiczek zwrócił moją uwagę. Kierowcą był Kyle.
Bach! Sytuacja jak z programu Jerry’ego Springera: „Moja żona odkryła, że ją
zdradzałem, i mści się, sypiając, z kim popadnie!”.
Zatrzymałam samochód i czekałam na wybuch wściekłości Kyle’a.
Kyle zabrał z półciężarówki poplamioną smarami dżinsową kurtkę, odczepił segment
drucianego płotu i wszedł na podwórze. Natychmiast podbiegły do niego psy. Rzucił „cześć”
do faceta na harleyu i podszedł do niego. Kiedy się odwrócił, zobaczył jaskrawoczerwony
kabriolet i mnie. Zlodowaciałam ze strachu. Nie od razu skojarzył, ale wreszcie zaskoczył: to
ta namolna smarkata, która w warsztacie wypytywała o Arizonę.
Bach! Kyle Keppler potrafił szybko biegać jak na takiego potężnego faceta. Psy
zaczęły ujadać, gdy puścił się sprintem przez podwórze i ulicę. Wcisnęłam pedał gazu w tym
samym momencie, gdy dopadł samochodu i złapał za drzwiczki. Przez kilka sekund zapierał
się piętami w ziemię przy akompaniamencie wizgu opon gwałtownie ruszającego auta, ale
wreszcie dał za wygraną. W lusterku zobaczyłam, że dołączył do niego czarnowłosy
mężczyzna. Psy ujadały, Sabie schroniła się w domu.
Zostawiłam za sobą Forest Lake, łamiąc po drodze wszystkie możliwe przepisy
drogowe.
Wciąż jeszcze drżałam, kiedy dotarłam do Ellerton. Laura i Jim byli w pracy, miałam
cały dom dla siebie i wystarczająco dużo czasu na żałowanie tego, co zrobiłam. Oddychając
głęboko, przemierzałam pokoje i wmawiałam sobie, że Kyle mnie jednak nie rozpoznał.
- Darina?
To Logan wszedł na ganek i zaglądał przez uchylone okno w kuchni. Podskoczyłam
jak oparzona.
- Nie skradaj się tak! - wrzasnęłam.
- Nie skradałem się. Pukałem do drzwi, ale nie odpowiadałaś.
- Może nie miałam ochoty - uzmysłowiłam mu. - Czego chcesz, Logan?
- Przyszedłem cię przeprosić. Mogło to sprawiać wrażenie, jakbym się z ciebie
wyśmiewał się, ale tak nie było.
- Kiedy? O czym ty mówisz?
- Dzisiaj. Z Hannah. Zastanawiałem się nad tym później, ale to nie jest tak, jak
myślisz.
- Aha, czyli znów wiesz, co ja myślę. - Westchnęłam jak osoba nieszczęśliwa, ale w
głębi ducha byłam zadowolona z jego wizyty. - No to wejdź i wyjaśnij mi.
Pochylił się, wchodząc przez drzwi, i nagle wydał mi się wyższy niż zwykle i zbyt
masywny jak na nasze proste drewniane kuchenne krzesła.
- Może Hannah chciała, żeby to wyglądało na to, co zobaczyłaś, to znaczy, że ona i ja,
no wiesz... ale to nie jest prawda.
- O co właściwie chodzi? - Z premedytacją drążyłam temat, patrząc, jak się zwija. -
Mówisz teraz zagadkami?
- Hannah i ja nie jesteśmy parą - oznajmił, wziąwszy najpierw głęboki oddech. -
Zaprosiła mnie dzisiaj do kina, ale odmówiłem.
- I uznałeś, że musisz mi o tym powiedzieć? - Szeroko otworzyłam oczy ze
zdziwienia, wciąż się z nim drażniąc. - Posłuchaj, Logan, możesz chodzić do kina z Hannah,
kiedy chcesz i ile razy chcesz.
Zmarszczył brwi i odchyliwszy się na niestabilnym krześle, wbił wzrok w sufit.
- Nie podoba mi się to, co się z nami dzieje. Od kiedy zaczęliśmy prowadzić tę grę?
Teraz ja musiałam wziąć głęboki oddech. Rozkładało mnie, gdy widziałam ten jego
zraniony wzrok.
- Może od kiedy zakochałam się w Phoeniksie? - zasugerowałam. - A serio, Logan,
nawet przedtem między nami nie układało się po twojej myśli.
Powoli opuścił z powrotem krzesło na wszystkie cztery nogi.
- Fakt, to prawda.
- Nic na to nie poradzę. Zdarza się. Kochałam... kocham Phoeniksa ponad wszystko.
Powinieneś mi na to pozwolić. - Pochyliłam się nad stołem i dotknęłam jego dłoni. - Pozwól
mi na to uczucie, Logan, i bądźmy znów przyjaciółmi.
Miałam nadzieję, że zrobiliśmy mały kroczek w tym kierunku, dopóki Laura nie
wróciła z pracy i Logan nie wyszedł.
- Odniosłam wrażenie, że jest bardzo smutny - powiedziała do mnie.
Jej cera miała bladozielonkawy odcień, jak zawsze gdy w sklepie Laury trwała
wyprzedaż.
- Wszyscy jesteśmy smutni - odparowałam i to wystarczyło, żeby zamilkła.
Nazajutrz wczesnym rankiem Jim, który akurat wychodził, odebrał telefon.
- Darina! Dzwoni ten starszy pan, Peter Hall, który przyszedł z kwiatami - krzyknął.
Zbiegłam po schodach, przeskakując po dwa stopnie, i złapałam słuchawkę.
- Dzień dobry, to ja. Jak się miewa Jenna?
- Dobrze. Dzwonię w sprawie Ravena.
- Co mu się stało? Gdzie jest?
- Właśnie w tym problem. Przed chwilą przyjechałem do domu, panuje tu okropna
atmosfera. Są Frank i Allyson, powiedzieli mi, że dzwoniono ze szkoły. Raven zniknął.
- Kiedy? - Aż mnie zatkało.
- Dzisiaj z samego rana albo nawet w nocy. Allyson wciąż magluje ich przez telefon,
usiłując ustalić, kiedy widziano go po raz ostatni. Frank wsiadł w samochód i pojechał do
szkoły.
- Fatalnie to wygląda - powiedziałam.
- Tak, bardzo źle - przyznał łamiącym się głosem. Słyszałam, że z trudem oddycha. -
Przepraszam cię, ale musiałem z kimś porozmawiać. Jesteś jedyną osobą, której mogłem o
tym powiedzieć.
- Chce pan, żebym sprawdziła, czy Raven nie wraca do Ellerton? - domyśliłam się,
chociaż trudno mi było sobie wyobrazić, że dziecko dokonałoby tego samo. Ale tak czy owak
mogłam mu to obiecać. - A co z panem...? Co ma pan zamiar robić...? Chwileczkę, proszę nie
odpowiadać, proszę zostać w domu. Zaraz przyjadę i porozmawiamy.
Czekał na mnie przy bramie domu Taylorów i natychmiast zaprowadził do aneksu
mieszczącego się z boku głównego budynku.
- Lepiej, żeby nikt nie wiedział o twoim przyjeździe - wyjaśnił.
- Właśnie w tym problem. Przed chwilą przyjechałem do domu, panuje tu okropna
atmosfera. Są Frank i Allyson, powiedzieli mi, że dzwoniono ze szkoły. Raven zniknął.
- Kiedy? - Aż mnie zatkało.
- Dzisiaj z samego rana albo nawet w nocy. Allyson wciąż magluje ich przez telefon,
usiłując ustalić, kiedy widziano go po raz ostatni. Frank wsiadł w samochód i pojechał do
szkoły.
- Fatalnie to wygląda - powiedziałam.
- Tak, bardzo źle - przyznał łamiącym się głosem. Słyszałam, że z trudem oddycha. -
Przepraszam cię, ale musiałem z kimś porozmawiać. Jesteś jedyną osobą, której mogłem o
tym powiedzieć.
- Chce pan, żebym sprawdziła, czy Raven nie wraca do Ellerton? - domyśliłam się,
chociaż trudno mi było sobie wyobrazić, że dziecko dokonałoby tego samo. Ale tak czy owak
mogłam mu to obiecać. - A co z panem...? Co ma pan zamiar robić...? Chwileczkę, proszę nie
odpowiadać, proszę zostać w domu. Zaraz przyjadę i porozmawiamy.
Czekał na mnie przy bramie domu Taylorów i natychmiast zaprowadził do aneksu
mieszczącego się z boku głównego budynku.
- Lepiej, żeby nikt nie wiedział o twoim przyjeździe - wyjaśnił.
- Jakieś nowe wiadomości? - spytałam, patrząc na schludnie poustawiane narzędzia
ogrodnicze, doniczki, nawozy, równiutką stertę czasopism na półce, czysty zlew, elektryczny
czajnik i filiżanki do kawy. - Znaleźli Ravena?
Potrząsnął głową.
- Ustalili, że wymknął się późno w nocy - powiedział, starając się, aby jego głos
brzmiał spokojnie. - Frank właśnie dojechał do szkoły i zadzwonił do domu z tą wiadomością.
Allyson rozmawia z policją w Shepherd.
- Dołączy do Franka?
- Wątpię. Raczej zda się na władze, niech robią, co do nich należy, a ona nie przerwie
pracy. Zresztą wie, że Frank poradzi sobie z dyrekcją szkoły.
- Przecież nie w tym rzecz. Jakim cudem zachowuje spokój, gdy każda inna matka na
jej miejscu odchodziłaby od zmysłów?
- Allyson nie jest jak każda inna matka - przypomniał mi. - Poza tym Raven nie
pierwszy raz znika. Zawsze to się jakoś rozwiązywało, po kilku godzinach albo ludzie ze
szkoły, albo policjanci go znajdowali i przyprowadzali z powrotem.
- Ale tym razem ma pan obawy, że będzie inaczej?
Milczał przez chwilę.
- Nigdy dotąd nie uciekał w środku nocy. Odkąd zabrakło Arizony, mały zachowuje
się coraz dziwniej.
- Tęskni za nią - powiedziałam cicho. - Może nie rozumie, dlaczego ona nie wraca.
Peter odwrócił się do mnie tyłem i spojrzał przez okno w stronę domu. Zesztywniał,
kiedy zobaczył, że drzwi się otwierają i Allyson wychodzi.
- Nie pokazuj się - ostrzegł mnie, więc usunęłam się w najciemniejszy kąt.
Doszedł mnie równy szum silnika samochodu i cichy odgłos opon sunących po
podjeździe.
- Pojechała do telewizji - oznajmił Peter. - W porządku, nie musisz się już kryć.
- Czy Raven często uciekał, kiedy Arizona tu była? - spytałam.
- Wiele razy. Ona i rodzice kłócili się na ten temat. Twierdziła, że nie czuje się
szczęśliwy w szkole i że powinni sprowadzić go z powrotem do domu. Frank i Allyson nawet
słyszeć o tym nie chcieli.
- Po czyjej był pan stronie?
Rozłożył ręce w bezradnym geście.
- Nie jestem ekspertem od autyzmu. Arizona przeczytała wszystkie możliwe książki
na ten temat, przestudiowała wszystkie strony w Internecie. Wstąpiła nawet do organizacji
zajmującej się poprawą życia takich dzieci za pomocą metod alternatywnych. Była pewna, że
potrafi doprowadzić do tego, żeby Raven lepiej dawał sobie radę w życiu. A on z nią jedną
nawiązywał jakiś kontakt, ilekroć ją widział, jego twarz promieniała.
- Tak, to bardzo do niej podobne. Nie umiała siedzieć z założonymi rękami.
Peter najwyraźniej musiał wreszcie się przed kimś wygadać, więc mówił dalej:
- Nie podobało jej się, że podają mu w szkole lekarstwa. Zapoznała się z teorią, że
dziecko autystyczne potrzebuje cienia, czyli opiekuna, kogoś, kto będzie odgrywał rolę
pośrednika między nim a światem zewnętrznym, kto będzie mu towarzyszył, objaśniał i
pomagał odnaleźć sens różnych działań.
- A nie potrzebujemy tego wszyscy? - Zabrzmiało to nonszalancko, ale tak uważałam.
- Nieważne. No tak, Arizona nie potrafiła niczego robić połowicznie.
- Chciała tym dla niego być. Zostać jego cieniem - wykrztusił zduszonym ze
wzruszenia głosem. - Oddałaby życie, aby mu pomóc.
Zamilkł, a ja byłam tak wstrząśnięta, że nie umiałam znaleźć słów, aby wypełnić tę
ciszę.
- Tak jak w dniu, kiedy rzeczywiście umarła. To był czwartek. Allyson i Frank jak
zwykle byli bardzo zajęci swoją pracą. Dyrektor ze szkoły Ravena zadzwonił do domu i
poinformował Arizonę, że chłopiec znów zniknął.
- Co zrobiła?
- Wpadła w szał, rzucała oskarżenia pod adresem ojca, przekonywała go, że powinien
natychmiast zabrać Ravena do domu, nawet jeśli Allyson się nie zgadza.
- A dokąd Raven poszedł? - spytałam.
- Chyba szukał siostry. Leżała już wtedy na dnie jeziora Hartmann, więc jej nie
znalazł.
Biedny dzieciak, to musiało być dla niego potworne przeżycie.
- Arizona odprowadziła samochód do warsztatu - wyrwało mi się.
Przestałam się kontrolować i wypowiedziałam na głos to, co mi przyszło do głowy. Za
chwilę mogłam spodziewać się Łowczego i skrzydeł.
- Rzeczywiście. Skąd to wiesz?
- Ktoś mi powiedział... Nie pamiętam kto. Gdzie w końcu odnaleziono Ravena?
- W mieście. Błąkał się po centrum handlowym, już po zamknięciu sklepów.
- I nikt nie wie, gdzie spędził cały dzień?
Peter odetchnął głęboko.
- Do tego czasu znaleziono już ciało w jeziorze. Pochłonęły nas wydarzenia, które
potem nastąpiły, i nikt nie zastanawiał się nad tym, gdzie podziewał się Raven.
- To zrozumiałe - przyznałam.
Mój umysł pracował jak szalony. Skoro Raven szukał Arizony tamtego feralnego dnia,
pytanie, czy ją znalazł. A jeśli tak, czy miało to jakikolwiek wpływ na to, co się wydarzyło.
Pytania, pytania i nikogo, kto by mógł mi na nie odpowiedzieć. Na pewno nie sam
Raven. Może Arizona... Muszę natychmiast pojechać do Foxton.
- Powinnam już iść - zwróciłam się do Petera. - Opuściłam lekcje, żeby tutaj przyjść.
- W porządku, idź. Ale poszukasz Ravena? I proszę cię, nie mów nikomu. Będę miał
poważne kłopoty, jeśli Frank i Allyson dowiedzą się, że rozmawiałem o tym za ich plecami.
- Oczywiście. I proszę, niech pan do mnie zadzwoni, kiedy go znajdą. - Szybko
podałam mu numer komórki. - Proszę się nie zamartwiać, w końcu zawsze odnajdowali
Ravena, sam pan to mówił.
- Ale nie wiadomo, jak będzie tym razem - westchnął. - Jest jakoś inaczej.
- To znaczy jak?
- Dziwnie, nawet niesamowicie. Jakby ktoś jeszcze... coś jeszcze brało w tym udział.
Wciąż myślę o tych krążących po mieście plotkach na temat duchów czy zjaw, które pokazują
się na wzgórzu Foxton. Nie zrozum mnie źle, nie należę do osób, które łatwo dają wiarę takim
historiom. Ale może ona...
- Proszę przestać. Ciarki mnie przechodzą.
Wstrząsnęłam się z udawanego przerażenia i szybko wyszłam. Idąc prędko przez
podjazd, myślałam, że Arizona nie mogłaby... nie, nawet ona nie użyłaby zdolności, które
miała jako zombi, żeby wyprowadzić swojego ukochanego braciszka ze szkoły.
Znowu prowadziłam z nadmierną prędkością. Kiedy dojechałam do Turkey Shoot,
Phoenix i Arizona zmaterializowali się na tylnym siedzeniu. Jak zwykle najpierw pojawiły się
postacie o niewyraźnych konturach, emanujące poświatą w kolorach tęczy, potem przybrali
bardziej konkretne kształty. Zaskoczona, omal nie przejechałam przez środkowy pas
rozdzielający jezdnie.
- Zjedź na pobocze - powiedział Phoenix. Żadnych czułych uśmiechów ani zbędnych
powitań. - Byliśmy w domu Arizony w Westrze, słyszeliśmy, o czym rozmawiałaś z Peterem.
Skręciłam na pobocze i z chrzęstem opon zatrzymałam się na brudnej utwardzonej
nawierzchni, wzbijając w ciepłym powietrzu obłoczek kurzu i chmurkę owadów.
Z tylnego siedzenia Arizona odpowiedziała spokojnie na to ważne pytanie, które
zadałam sobie w myślach.
- Nie mam z tym nic wspólnego, Darina. Raven jak zawsze sam podjął decyzję o
ucieczce.
- Nie wyprowadziłaś go ze szkoły? - upewniłam się, odwracając się do niej.
Zobaczyłam nową Arizonę. Znikły jej chłód, opanowanie, pewność siebie Miałam
przed sobą dziewczynę oniespokojnych, szalonych oczach i bezładnie opadających włosach,
której brat zniknął.
- Po co miałabym to robić?
- Bo nienawidzisz tego miejsca, bo chcesz, żeby rodzice go stamtąd zabrali.
Spojrzała mi w oczy, odczytując moje myśli.
- Tak było kiedyś - powiedziała cicho. - Kiedy mogłam być z nim w domu.
- Kapuję. Przepraszam, Arizona.
- Daj spokój, Darina - wtrącił się Phoenix. - Mamy szukać Ravena. Będziesz naszą
łączniczką z tamtą stroną, tak jak do tej pory.
- Od czego zaczynamy? - zwróciłam się do Arizony.
- Gdzie zwykle uciekał?
- Niedaleko - odpowiedział za nią Phoenix. - Najlepiej zacząć od szukania na terenie
szkoły. Pewnie są tam już gliny, musimy zachować ostrożność.
- Którędy mam jechać?
- Wróć do miasta - poleciła Arizona. Jej głos brzmiał sztucznie, do przesady
spokojnie, jakby broniła się przed wybuchem paniki. - Kiedy dojedziesz do obrzeży, skręć na
zachód w Peak Road.
Zawróciłam, analizując kierunek, jaki mi podała, i poczułam dreszcz przerażenia.
- Prowadzi do jeziora Hartmann...
- Aha - potwierdziła.
- Czyli...?
- Prowadzi także do Lindsey Institute, piętnaście minut drogą przy Szczycie Amosa.
W pogodny dzień z okna sypialni Ravena widać jezioro.
Wiozłam więc moich dwoje pasażerów w stronę jeziora Hartmann, coraz bardziej
niespokojna. Phoenix siedział teraz obok mnie, jego ciemne włosy rozwiewał wiatr. Był
maksymalnie skupiony, jakby każde mijane drzewo czy kamień mogły mu podpowiedzieć,
gdzie szukać zaginionego dziecka. Kiedy dojechaliśmy do jeziora, Arizona zapadła się na
tylnym siedzeniu, jakby bała się spojrzeć na miejsce, gdzie utonęła.
- Pamiętasz, że Raven wyciął taki sam numer w dniu, kiedy to z tobą się wydarzyło? -
spytałam, koncentrując się jednocześnie na jeździe, bo połyskująca tafla wody i wspomnienie
tragedii, do której tu doszło, okropnie mnie rozpraszały. - Peter mówił, że Raven cię tu
szukał.
- Być może - odpowiedziała sucho, ledwie dosłyszalnie.
- Ale nie znalazł cię? - Spojrzałam we wsteczne lusterko, żeby zobaczyć jej reakcję.
- Po awanturze z ojcem pojechałam do warsztatu Mike’a. - Oczy miała zamknięte, jej
wargi ledwie się poruszały. - Ravenowi nie przyszłoby do głowy mnie tam szukać. Niestety
nie pamiętam, czy w końcu się znaleźliśmy.
Spojrzałam na Phoeniksa, żeby sprawdzić, czy tym razem Arizona mówi prawdę.
Potwierdził leciutkim skinieniem głowy.
- Wytłumacz mi coś, panie Zombi. Jakim cudem wszystko, co dotyczy tego ostatniego
wydarzenia, zamazuje się wam w pamięci? To samo było z Jonasem. Kiedy dzięki
uprzejmości waszego wszechpotężnego suwerena znalazł się już po drugiej, jak wy to
mówicie, stronie, nie pamiętał kompletnie nic z wypadku. Ty i Summer też straciliście
pamięć.
- W każdym razie co do szczegółów - przyznał. - Łowczy twierdzi, że to trauma czyści
nam mózgownice. Zostają jakieś strzępki informacji, może jakiś zapach albo kolor związany
z wydarzeniem, ale cała sprawa się zaciera. Dlatego wracamy, żeby to przywołać, wyjaśnić i
uwolnić się od tego.
- Inaczej jesteśmy w pułapce. - Głos Arizony brzmiał gorzko. - Zawieszeni w próżni,
umarli, ale nieznający spokoju, jakbyśmy jednak nie do końca umarli, niezdolni nikomu
zaufać, niezdolni zaznać chwili wytchnienia. Nie masz pojęcia, Darina, jak to jest...
Wiatr uderzył w przednią szybę, samochód zadrżał od gwałtownego podmuchu.
Zamrugałam powiekami. Skoncentruj się na prowadzeniu! Przed sobą miałam szaroniebieski
Szczyt Amosa, z ośnieżonym wierzchołkiem, chociaż był dopiero koniec października.
- Fakt; nie mam - zgodziłam się. - Ale im bardziej się w to angażuję, Arizona, tym
mniej ufam ludziom. Mówię ci to z całym przekonaniem.
Szkoła Ravena mieściła się w niskich, zbudowanych z bali budynkach
rozmieszczonych wokół niewielkiego sztucznego jeziora. Nosiła nazwę Lindsey Institute na
cześć człowieka, który ją założył w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku.
Dojechaliśmy do niej w południe, spodziewając się zastać całe mnóstwo przeszukujących
teren gliniarzy, a tymczasem zobaczyliśmy tylko samochód szeryfa zaparkowany przed
głównym wejściem do dużego parterowego budynku w stylu rancho. Obok stało czerwone
mitsubishi Franka Taylora.
- Jak widać, bardzo zaangażowali się w poszukiwania - rzuciła z goryczą Arizona.
Zaparkowałam na zewnątrz, tuż przy głównej bramie, skąd widzieliśmy cały teren
szkoły.
- Za to Darinie będzie łatwiej tu myszkować - zauważył Phoenix. - Zgaduję, że w
chatach z bali dzieciaki mają sypialnie, a do czego służy główny budynek?
- Odbywają się tam lekcje, zajęcia terapeutyczne, wizyty rodzin. - Stawało się to dla
niej coraz trudniejsze, napływały bolesne wspomnienia. - Wszystko wygląda na nowoczesne i
przyjazne dla takich dzieci, ale wierz mi, to obóz jeniecki.
- Od czego powinnam zacząć? - spytałam, wysiadając z samochodu. Poszukałam
wzrokiem tylnego wejścia, którym mogłabym się wśliznąć, i spostrzegłam wąską ścieżkę
wydeptaną wśród krzaków. - Co mam zrobić, jeśli się na kogoś natknę? Jakiej użyć
wymówki?
- Taka jesteś sprytna, to sama decyduj - zaatakowała mnie Arizona, ale zaraz się
zreflektowała. - Przepraszam, zapomnij. Personel tutaj nie wygląda jak zwykli medycy.
Wszyscy chodzą w dżinsach i tenisówkach, nawet dyrektorka, Rebecca Davis. Szczupła,
blond loki, ale niech cię nie zwiedzie jej wygląd. Jeśli na nią wpadniesz, miej się na
baczności.
- Będzie w towarzystwie Franka i szeryfa - wtrącił Phoenix. - Okrąż główny budynek i
zacznij stamtąd. Gdyby ktoś cię pytał, powiedz, że jesteś turystką i zgubiłaś się, wracając
znad jeziora Hartmann.
- Raven zwykle czai się gdzieś w pobliżu szkoły - uzupełniła Arizona. - Chce się stąd
wydostać, ale nie ma pojęcia, dokąd pójść, więc wdrapuje się na górę między sosnami albo
siedzi nad jeziorem. Czasem idzie wzdłuż rzeki i kiedyś znaleziono go półtora kilometra stąd,
dalej nigdy się nie zapuścił.
- Poszukamy nad rzeką - zdecydował Phoenix. - Ty, Darina, rozejrzyj się wokół
budynków.
- Stawiam dwa do jednego na was. - Uśmiechnęłam się. - W końcu to wy słyszycie,
jak liść spada z drzewa.
Zeszłam po zboczu wzgórza. Nie byłam specjalnie spięta, ale też nie miałam ochoty
spotkać Rebekki Davis i Franka Taylora. Zwłaszcza na jego użytek powinnam przygotować
sobie jakąś bardziej wyrafinowaną wymówkę.
Uszłam może połowę drogi, kiedy drzwi frontowe się otworzyły i wyszła blondynka, a
za nią mężczyzna w mundurze, z pewnością miejscowy szeryf. Na szczęście dla mnie
mogłam uskoczyć za głaz i poczekać, aż skończą rozmawiać. Ze swojej kryjówki widziałam
parking dla personelu i dostawców na tyłach szkoły. Jeden z pracowników kuchni wyszedł z
torbą na śmieci i wrzucił ją do pojemnika. Potem stanął z rękami splecionymi na piersi i
zapatrzył się w niebo.
Idź sobie, wejdź z powrotem do środka, błagałam go w myślach. Pokrzyżowałeś mi
szyki.
W końcu opuścił głowę i wrócił do pracy. Ruszyłam dalej, ale gdy pozostało mi
jeszcze jakieś sto metrów do parkingu, znów musiałam poszukać schronienia za kolejnym
głazem. Szeryf ujechał ledwo do połowy wzgórza, kiedy zatrzymał samochód i wysiadł.
Wstrzymując oddech, czekałam.
Zaczął rozmawiać przez walkietalkie. Oparł się o samochód i najwyraźniej się nie
spieszył.
- Wes, czy mnie słyszysz? Tak, chodzi o tego dzieciaka co zwykle, Ravena Taylora. -
Mówił na tyle głośno, że mogłam go stąd słyszeć, chociaż słabo. - Po śniadaniu personel
zameldował, że zniknął. Odbiór. - Zamilkł na chwilę, słuchając. - Ojciec jest tutaj. Rebecca
posłała ludzi, żeby przeszukali okolicę, ale jak do tej pory go nie znaleźli. Odbiór.
Przestałam się interesować szeryfem i postanowiłam wykonać następny ruch.
Pokonałam ostatnie sto metrów dzielące mnie od parkingu i poszukałam schronienia za
kontenerem na śmieci. Nie miałam większej nadziei, że to ja znajdę chłopca. Przygięta do
ziemi przeskoczyłam za czarnego dżipa, a potem za srebrzystego SUVa. Wtedy nagle coś
usłyszałam.
Z wnętrza SUVa doszedł mnie słaby odgłos pukania, jakby ktoś postukiwał w metal.
Ucichł, a potem znów się rozległ. Wstrzymałam oddech. Co robić? Jeśli ujawnię swoją
obecność, co ten ktoś w środku sobie pomyśli? Jeśli nie ujawnię i dalej będę się skradać, gra
skończona - tylko dlatego że jej nie podjęłam. Stukanie rozległo się znowu, więc się
wyprostowałam.
Z początku pomyślałam, że musiałam się przesłyszeć, bo w środku nikogo nie
zobaczyłam. Popatrzyłam raz jeszcze i wtedy usłyszałam taptaptap, dochodzące z tyłu
pojazdu, gdzie za metalową kratką wożono bagaże i psy. Podeszłam do tylnych drzwi i przez
szybę uważnie zajrzałam do bagażnika.
Siedziało tam po turecku dziecko, z książką na kolanach i szkicownikiem z boku.
Kołysało się w przód i w tył, zamknięte w swoim świecie, postukując ołówkiem w kratkę.
Niewiele myśląc, otworzyłam drzwi. Raven nie przestał się kołysać ani stukać.
Książka na jego kolanach była otwarta na serii portretów Marilyn Monroe Warhola -
złocistości i oranże, fioletowe włosy, szkarłatne wydęte wargi.
- Cześć, Raven - wyszeptałam.
Kołysał się i postukiwał ołówkiem, jak gdyby mnie tu nie było.
- Co tutaj robisz?
Przesunął ołówek po kratce, jak pianista przebiega palcami po klawiszach fortepianu.
Okładkę szkicownika pokrywały miniaturowe szkice domu Taylorów z drobiazgowo
oddanymi detalami.
- Hej, podobają mi się twoje rysunki - powiedziałam, a on spojrzał na mnie.
Wyciągnęłam rękę i o dziwo podał mi swoją.
Arizona i Phoenix w tej samej sekundzie wiedzieli już oczywiście, że znalazłam
Ravena. Stali na parkingu, obserwując nas, ale nie podchodzili bliżej. Spokojnie, powoli
pomogłam chłopcu wysiąść.
- I te też mi się podobają - powiedziałam, a on nie protestował, kiedy brałam od niego
książkę. - Weź szkicownik i chodźmy na lunch.
Zesztywniał i marszcząc brwi, skierował. się z powrotem do SUVa. Każdy jego ruch
był powolny i jakby niezręczny. Kiedy patrzyłam na niego, przyszły mi na myśl staroświeckie
marionetki poruszane za pomocą sznurków.
- Wolisz tutaj zostać? Dobrze. - Dlaczego akurat ten wóz? I nagle olśnienie! Arizona
miała taki sam, identyczny model i kolor. - Podoba mi się ten samochód. Jest fajny.
Biedny dzieciak - czuł się bezpiecznie w obcym aucie, bo wierzył, że siostra zaraz
przyjdzie i go zabierze. Kątem oka zobaczyłam, jak Phoenix chwyta Arizonę za rękę i ściska
ją mocno.
- Jeśli nie chcesz iść na lunch, to może pójdziemy do taty? Jest tutaj.
Zero reakcji - ani próby oporu, ani zgody, tylko mur obojętności, pozbawiona wyrazu
twarz.
Arizona zrobiła krok do przodu, ale Phoenix ją powstrzymał. Gdyby pokazała się
Ravenowi, musieliby wyczyścić z tego wspomnienia jego biedny, skołatany umysł.
Iwiecie, naprawdę wiele ją kosztowało, by ulec Phoeniksowi i się cofnąć. Bo
pomyślcie tylko: pragnęła jednej jedynej rzeczy i nie mogła tego zrobić. Objąć brata, uściskać
go i zapewnić, że wszystko będzie dobrze.
- Arizona, musisz odejść - powiedział Phoenix.
Przycisnęła dłonie do skroni, zakrywając sobie oczy.
Z trudem powstrzymywała szloch.
- Arizona, odejdź, zanim całkiem się rozsypiesz - ponaglił ją Phoenix. - Zajmę się tutaj
wszystkim.
Pół kroku do tyłu i znów się zawahała.
- Chodź, pójdziemy zobaczyć tatusia - powiedziałam do Ravena, postukując w
okładkę książki, jakbym chciała go tym przekupić. - Chodź ze mną.
- Odejdź - wyszeptał Phoenix do Arizony.
W końcu się poddała. Kiedy zaczęłam razem z Ravenem okrążać budynek szkoły,
Arizona użyła swojej mocy, aby zniknąć. Jaskrawa poświata wokół jej sylwetki zblakła i w
sekundę Phoenix został sam.
- Zabierz go do budynku i dopilnuj, żeby trafił do Rebekki Davis - polecił mi niczym
superopanowany, kompetentny członek ekipy ratowniczej.
- Powiedz mi, które obrazy najbardziej lubisz - zwróciłam się do dziecka, pilnując się,
by głos mi nie zadrżał. - Czy podobizny Marilyn, czy puszki z zupą?
7
- OO, widziałaś Franka Taylora? - spytał Phoenix.
Siedział za kierownicą i wiózł nas oboje w kierunku jeziora Hartmann. Przekazałam
Ravena dyrektorce szkoły, podając jej niezbyt przekonujące wyjaśnienie całej sytuacji, i
wyszłam.
- Znalazłam chłopca w lesie - skłamałam. - Domyśliłam się, że jest stąd.
Powinniście widzieć, jak Raven spojrzał na mnie, kiedy znów trafił pod opiekę
Rebekki Davis. Zraniony izdezorientowany - nie oddaje to w pełni jego uczuć, ale nie potrafię
ich lepiej określić. Myślał, że my dwoje jesteśmy kumplami żółtoczerwonej i
fioletowozielonej Marilyn, a tu nagle zostawiam go z tymi szarymi ludźmi.
- Widziałaś? - powtórzył pytanie Phoenix.
- Co...? Nie, na szczęście nie było go w pobliżu. - Przestań użalać się nad Ravenem,
skup się na tym, co dalej, pomyślałam. - Wyszłam jak najprędzej, żeby Rebecca nie zdążyła
mi zadać kłopotliwych pytań.
- Super.
- Jak to jest żyć tak jak Raven? - zastanawiałam się.
- Nie mówić, nie rozumieć ludzi, jakby przebywało się w szklanej kuli. Samotnie, to
na pewno. I pomyśl tylko, Phoenix, gdyby on umiał mówić, wszystko mogłoby się wyjaśnić.
Powiedziałby, dokąd poszedł tego ranka, gdy Arizona utonęła, kogo widział, w jaki sposób
dostał się do centrum handlowego...
Spojrzał na mnie, ale zaraz skierował wzrok z powrotem na drogę.
- Powiem ci coś zaskakującego. Tam na parkingu próbowałem odczytać myśli Ravena
i nie mogłem.
- To strasznie dziwne. - Bo przecież wszyscy (Nie)-Umarli mieli ponadnaturalne
zdolności telepatyczne. - Dlaczego?
- Niczego nie odczytałem. Bardzo się starałem i nic, tylko niezrozumiała plątanina.
- Może miałeś za mało czasu - podsunęłam mu wymówkę. - No i Arizona... Za dużo
się tam działo.
- Nie - uciął moje spekulacje. - Umysł tego dziecka działa inaczej. Nie ma sposobu do
niego dotrzeć.
Milczeliśmy, jadąc wzdłuż jeziora. Słońce złociło czystą zieloną taflę. W oddali, przy
brzegu, samotny jeleń pił wodę.
- Mam wieści o ostatnich intruzach - podjął rozmowę Phoenix, kiedy wjechaliśmy na
drogę z tłucznia i skierowaliśmy się do miasta. - Znasz paru z tych, którym zachciało się
szukać kłopotów w ostatni weekend.
- Mówisz o ludziach z obozowiska przy Government Bridge?
- Właśnie. Był tam Kyle Keppler ze swoimi kolesiami z Forest Lake.
Aż jęknęłam.
- Ten facet jest jak śmierdzące jajo. Wiesz, że wczoraj byłam w Forest Lake?
Kiwnął głową.
- Chociaż prosiłem, żebyś się tam nie zbliżała.
- Nie spodziewałam się, że tam będzie.
- Powinnaś trzymać się z daleka od Kyle’a i od jego domu.
- Czy ty mnie słuchasz? Założyłam, że będzie pracował w warsztacie Mike’a.
Musiałam porozmawiać z Sabie. Spytać, czy dowiedziała się o Kyle’u i Arizonie. A jeśli tak,
to jak zareagowała.
- Zbyt ryzykowne - powiedział i zacisnął zęby, wchodząc w zakręt odrobinę za
szybko, tak że poleciałam na niego.
Wyprostowałam się i przez chwilę siedziałam z buzią zamkniętą na kłódkę. W końcu
nie wytrzymałam i wybuchnęłam:
- Jasne, wszystko robię źle! Arizona powiedziała kiedyś, że jestem za głupia, żeby
wam pomóc. Teraz i ty tak uważasz!
- Niczego takiego nie mówiłem - zaprzeczył z westchnieniem i zjechał na pobocze.
Zatrzymaliśmy się koło łąki, na której trawa już pożółkła. W oddali widać było stajnię. -
Wiesz, że martwię się o ciebie, Darina.
- Nie ma powodu - zaprotestowałam, ale nie zwiodłam go. - No dobra, martwisz się o
mnie, dziękuję ci. - Uśmiechnęłam się i pocałowałam go.
Znów westchnął, tym razem ze smutkiem.
- To wszystko spotyka cię przeze mnie... Cierpienie, wątpliwości... żałuję, że tak jest.
- Nie chcę, żeby było inaczej. - Musiałam mu to uzmysłowić. - Każda chwila
spędzona z tobą jest jak prezent. Nie dbam o to, za jaką cenę.
Spojrzał na mnie - jego głowa na tle wysokich złotożółtych traw na wznoszącej się
łagodnie łące, jego niebieskoszare piękne oczy, które tak błyszczały.
- Spróbuj nie narażać się na niebezpieczeństwo, zrób to dla mnie - powiedział cicho i
pocałował mnie delikatnie w usta. - I pozwól, żebym się o ciebie martwił, okay?
- Okay. - Uśmiechnęłam się.
- I to, że się martwię, nie wynika z tego, że uważam cię za głupią, okay?
- Na pewno? - spytałam przewrotnie, wpatrując się w jego oczy.
- Na pewno - szepnął, całując mnie znowu, żebym nie miała już żadnych wątpliwości.
- Darina, kocham cię.
- Ale?
- Nie ma ale.
- Aha, czyli wcale się przed chwilą nie kłóciliśmy?
Pochyliłam się, żeby oddać mu pocałunek. Miałam przejmujące uczucie, że jestem z
nim tak blisko, jak tylko dwoje ludzi może być ze sobą.
- Nie bierz tego tak serio - powiedział.
Wysiadł z samochodu i patrzył, jak wyjeżdżam z powrotem na drogę.
- Kocham cię - wymówiłam bezgłośnie.
- Kocham cię - odpowiedział.
Serce mi pękało.
Patrzyłam we wsteczne lusterko, dopóki nie zniknął mi z oczu. Tak go chciałam
zapamiętać - stał na lekko rozstawionych nogach, z kciukami wetkniętymi za pasek, i
obserwował, jak odjeżdżam.
Już kilka minut później pożałowałam, że go ze mną nie ma.
Zaczęło się od tego, że pędząca z tyłu półciężarówka, wyprzedziła mnie na zakręcie.
- Ty cholerny idioto! - Nacisnęłam na pedał hamulca, żeby zwolnić i puścić go
przodem. - Co z tobą?
Kierowca samochodu, jadącego teraz przede mną, zahamował gwałtownie, tylne
światła rozjarzyły się czerwono na tle zieleni sosnowego lasu. Nacisnęłam ponownie na pedał
hamulca, klnąc nieprzyzwoicie. W tym samym momencie rozpoznałam twarz mężczyzny,
który wychylił głowę z miejsca dla pasażera. Facet z harleyem, którego widziałam przed
domem Kyle’a czule żegnającego się z Sabie. Poczułam się tak, jakbym dostała kopniaka
prosto w żołądek. Zahamowałam, modląc się w duchu, aby półciężarówka odjechała.
Nie odjechała. Jej kierowca zawrócił brawurowo na wąskiej drodze i rozpoznałam
jadącego naprzeciwko mnie mężczyznę. Kyle Keppler. Jego kumpel, wciąż wychylony przez
okno, wykrzykiwał pod moim adresem obraźliwe epitety. Wyhamowali, a ja przygotowałam
się na konfrontację.
Najpierw wysiadł Kyle, potem jego przyjaciel troglodyta. Podchodzili bardzo wolno,
troglodyta zatrzymał się może trzy metry od mojego samochodu, Kyle tuż przy mnie.
- To nie będzie twój szczęśliwy dzień, dziecinko - rzucił szyderczo. - Raz udało ci się
uciec i to był ten jedyny raz.
- Co ja takiego zrobiłam? - próbowałam udawać zdziwienie, ale serce waliło mi jak
oszalałe.
Z nadzieją zerknęłam we wsteczne lusterko, chociaż nie spodziewałam się zobaczyć
Phoeniksa.
Kyle nie zamierzał bawić się w wyjaśnienia. Walnął pięścią w przednią szybę, a
potem otworzył drzwiczki i wywlókł mnie z samochodu. Usiłowałam oczywiście walczyć, ale
był naprawdę silny. Wyciągnął mnie na zewnątrz jak szmacianą lalkę i popchnął w krzaki
rosnące przy drodze. Zatoczyłam się i oparłam plecami o nierówną powierzchnię granitowej
skały.
- Bajerancki samochodzik - powiedział troglodyta. Dopiero teraz zauważyłam, że
trzyma stalowy pręt. - No popatrz... cholernie szkoda.
Serce podeszło mi do gardła, kompletnie zatkało mnie z przerażenia. Kyle dał sygnał
swojemu kumplowi i usłyszałam, jak metalowy pręt uderza o maskę kabrioletu.
- Mogłaby to być twoja czaszka - powiedział Kyle, przyciskając mnie do głazu. -
Dżizas, co za bałagan.
Nogi się pode mną ugięły. Dosłownie. Poczułam, że osuwam się na ziemię. I nagle, w
ułamku sekundy, sytuacja się zmieniła.
Phoenix pojawił się w otoczce falującej poświaty, a potem zmaterializował się i
zamachnął na Kepplera, który zdążył zobaczyć go na czas, aby się uchylić. Złapał stalowy
pręt, który rzucił mu kumpel. Nie krzyknęłam ze strachu, jak by to zrobiła większość ludzi.
Nie mogłam wydobyć ze ściśniętego gardła żadnego dźwięku. Kyle trzymał pręt jak kij
baseballowy. Zamachnął się, mierząc w głowę Phoeniksa.
- Co za gówno! Skąd ten się wziął? - wykrzyknął troglodyta, osaczając Phoeniksa z
tyłu.
Pręt chybił o centymetry, a mój chłopak rzucił się na Kepplera i wymierzył mu cios w
żołądek, aż ten cofnął się chwiejnie w moją stronę.
- Trzymaj się z daleka - ostrzegł Phoenix.
Keppler uniósł pręt i zadał następny cios, stękając przy tym z wysiłku, a potem
kolejny. Chybił dwukrotnie. Phoenix był dla niego za szybki, za każdym razem zdążył się
uchylić. Ale było ich dwóch przeciwko jednemu i kątem oka zauważyłam, jak kumpel
Kepplera próbuje podstawić Phoeniksowi nogę, żeby umożliwić koleżce zadanie ciosu
leżącemu. Odzyskałam głos i ostrzegłam swojego chłopaka.
Jedną ręką powstrzymał Kyle’a i pręt zawisł w powietrzu, drugą pchnął jego
towarzysza tak mocno, że facet upadł na ziemię i wsunął się częściowo pod mój samochód.
Teraz Phoenix mógł całą swą siłę zombi skierować przeciwko Kepplerowi. Wyrwał mu pręt i
przystawił mu go do szyi. Przycisnął Kepplera do skały, aż oczy wyszły mu na wierzch. Ja
wykorzystałam tę chwilę, by podbiec do tego drugiego i przydepnąć mu dłonie, kiedy
usiłował wyczołgać się spod samochodu.
- Nigdy więcej nie waż się tknąć Dariny! - ostrzegł Phoenix Kepplera, zbliżając głowę
do jego wykrzywionej twarzy - Dotknij jej małym palcem, a pożałujesz.
Odrzucił pręt i wymierzył Kyle’owi cios w szczękę, który posłał tamtego na ziemię
obok kumpla.
- Mógłbym ich za to zabić - mruknął Phoenix.
- Nie! - zaprotestowałam, cała drżąc.
Nie. Żadnych więcej bójek, prosiłam w myślach. Żadnych podstępnych ostrzy.
Błagam...
Wykorzystali tę krótką chwilę naszej rozmowy, żeby się pozbierać. Zdołali wstać i
znów ruszyli we dwóch na Phoeniksa.
Tym razem wrzasnęłam na całe gardło.
Phoenix złapał zwiniętą w pięść, wyprowadzającą cios rękę Kepplera i z dziecinną
łatwością rzucił go na czarnowłosego kumpla. Walnęli obaj w mój samochód.
- Dobra, wystarczy - zdecydował. - Teraz będzie naprawdę bolało.
Popatrzył im w oczy - najpierw jednemu, potem drugiemu - i unieruchomił ich obu
siłą umysłu. Nagły podmuch wiatru wzbił tumany kurzu i przyniósł odgłos trzepoczących
skrzydeł. Milionów skrzydeł dusz oczekujących w otchłani, które użyczyły Phoeniksowi
mocy czyszczenia umysłów ze wspomnień. Obaj mieli ocknąć się z bolącymi potwornie
głowami, z luką w pamięci, nie rozumiejąc, co się, do diabła, właściwie wydarzyło i dlaczego
leżą posiniaczeni na zakurzonej drodze.
Z początku Keppler usiłował się opierać. Chciał rzucić się na Phoeniksa, ale mój
piękny chłopak, (Nie)Umarły, utkwił w nim wzrok, jakby prześwietlał laserem jego mózg.
Kyle cofnął się, wpadł na kolegę i obaj zwalili się na ziemię.
Niezliczone dusze uniosły się do góry, wiatr ucichł, a Phoenix stał dumny i zwycięski.
- Brandon weźmie twój samochód do naprawy - powiedział Phoenix.
Musieliśmy go zostawić na poboczu i wrócić do miasta na piechotę, zanim Keppler i
jego kumpel się pozbierają. Byłam oszołomiona, nie mogłam jasno myśłeć po przeżytym
szoku.
- Logan to zrobi. Wystarczy, że go poproszę. I Christian, zawsze pracują razem.
- Brandon - powtórzył z naciskiem Phoenix. - Powiesz mu, gdzie go zostawiłaś, i
przyholuje go do miasta.
- Tylko mu przykaż, żeby nie zabrał go do Mike’a - zażartowałam. - No dobrze, mało
śmieszne. I zanim powiesz „a nie mówiłem”, tak, miałeś rację co do Kepplera.
- Brutalny facet - zgodził się Phoenix.
Szliśmy powoli nierównym chodnikiem, oprócz nas nie było wokół nikogo.
Zagubione dusze złożyły skrzydła i wróciły do miejsca, które było dla nich domem.
- Powiedz mi, co o nim wiesz, niezależnie od Arizony.
Phoenix wcisnął dłonie głęboko w kieszenie dżinsów, a potem zaserwował mi bombę:
- Ten facet, który z nim był, to brat Sabie, Jon Jackson.
- Brat!
To mi zupełnie nie przyszło do głowy, kiedy układałam scenariusz jak z Jerryego
Springera, siedząc w samochodzie i obserwując podwórze przed domem Kepplerów.
Przypisałam mu rolę kochanka. No dobra, mam tę wadę, że zbyt pospiesznie wyciągam
wnioski. To kolejny przykład, który to potwierdza.
- Jon był w obozowisku przy Government Bridge z Kyle’em i paroma innymi. Lubią
przebywać w swoim towarzystwie.
- Czy Brandon należy do ich gangu? - Chciałam wiedzieć, z kim starszy brat
Phoeniksa się zadaje. - Brandon, Kyle i Jackson są jedną drużyną?
- Czasem - rzucił sucho Phoenix, spuścił wzrok i przyspieszył kroku. - Słuchaj, ja nie
wybieram bratu kumpli.
Zastanowiłam się przez chwilę.
- Okay, dotarło. Nie chcesz, żebym łączyła Brandona z tym, co się stało, tylko dlatego,
że kontaktuje się z Kyle’em, ani żebym mierzyła go tą samą miarką. O to chodzi?
Skinął tylko głową. Podbiegłam kilka kroków i dogoniłam go.
- Kyle i Jackson byli tam... tej nocy. - Jakbym dostała obuchem, kiedy sobie to
uzmysłowiłam. Obaj byli członkami gangu, który brał udział w starciu przy stacji benzynowej
i jeden z nich mógł być zabójcą! - Phoenix, oni uczestniczyli w tym, co ci się przydarzyło!
Potrząsnął głową.
- Czy to ma znaczyć tak, czy nie? - Złapałam go za rękę i zmusiłam, aby szedł
wolniej. - Spójrz na mnie i powiedz prawdę.
- Byli tam - przyznał. - Plus ze dwudziestu innych gości. Ale nie na tym mamy się
teraz skupiać. Pamiętaj, że chodzi o Arizonę.
- Dżizas, jak ona mogła nawet lubić tego faceta?
Dochodziliśmy już do miasta, w zasięgu wzroku rysowały się pierwsze domy przy
Peak Road.
- Kochała Kyle’a - podkreślił Phoenix. - Lubić i kochać to nie to samo.
- No więc co teraz? - Chodziło mi o to, jaki powinien być mój następny ruch, kiedy
już skontaktuję się z Brandonem, żeby zajął się wyklepaniem wgniecionej maski. - Mam
ponownie skontaktować się z Sabie, gdy będzie sama, i porozmawiać z nią?
- W żadnym wypadku.
- Pamiętaj, że zostały nam tylko trzy dni! - Piątek, czyli ostatni wyznaczony przez
Łowczego dzień na rozwiązanie zagadki, zbliżał się nieuchronnie. - Wobec tego czy mam
porozmawiać z Taylorami o Ravenie? Wyciągnąć z nich jakieś mroczne rodzinne sekrety?
- To powinno przynieść lepsze rezultaty - zaakceptował mój pomysł.
Zwolniliśmy kroku, domy były już blisko, nadszedł czas na pożegnanie.
- Co sądzisz na temat takiego scenariusza? Arizona walczy ostro z rodzicami,
zwłaszcza z matką, żeby Raven wrócił do domu. Jest gotowa poświęcić wszystko i przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę pełnić rolę uważnego, kochającego cienia, czego według
niej brat najbardziej potrzebuje.
Phoenix kiwnął głową.
- Masz na myśli, że pograła naprawdę ostro, tak? Sytuacja robi się nie do zniesienia,
rodzina jest w rozsypce. A Frank jest zbyt słaby, żeby przeciwstawić się Allyson.
Teraz ja kiwnęłam głową i zaczęłam mówić szybciej.
- Sam wiesz, jeśli Arizona uważa, że ma rację, nic jej nie powstrzyma. Allyson jest
taka sama. Dwie silne osobowości. Musi dojść do konfliktu.
- Może - przyznał cicho, tak że ledwie usłyszałam.
- To bardzo prawdopodobne! Tylko to sobie wyobraź. Do jakiego stopnia Allyson jest
nieczuła? Wiemy, że nie rezygnuje z pracy nawet wtedy, gdy jej autystyczny synek ucieka ze
szkoły. Wszyscy słyszeliśmy, że istnieją takie matki jak ona, czyta się o tym w gazetach, ale
rzadko kto taką zna. Może tu właśnie mamy do czynienia z monstrum w ludzkiej skórze!
- I w końcu dochodzi do kłótni nad jeziorem Hartmann - podjął wątek Phoenix. -
Arizona szuka Ravena, Allyson ją śledzi...
-...i oskarża, że doskonale wiedziała, gdzie dziecko jest ukryte, że to wszystko przez
nią, że jest zwariowana i ukrywa brata przed władzami szkoły.
- Walczą nad brzegiem i dochodzi do wypadku. Arizona potyka się i wpada do wody.
Kiwałam głową jak szalona. Może naprawdę znaleźliśmy klucz do rozwiązania tej
zagadki. Mamy to. Na trzy dni przed wyznaczonym terminem.
- Tylko że Arizona umie pływać - zgasił mnie Phoenix. - Zwyciężała w szkolnych
zawodach.
Ale ja za wszelką cenę chciałam przygwoździć to monstrum w ludzkiej skórze.
- No to uderzyła ją w głowę, Arizona straciła przytomność, wpadła do wody i poszła
jak kamień na dno. - Poczułam płyty chodnika pod stopami. - Nie waż się iść dalej -
ostrzegłam Phoeniksa.
- Mam zniknąć? - spytał z chytrym uśmieszkiem.
- Łowczy się dowie. Musisz wrócić do Foxton. - Odepchnęłam go, a on złapał mnie za
ręce. - Idź!
Długo się całowaliśmy, zanim się ode mnie odsunął.
- Nigdy byś nie zgadła... - urwał i roześmiał się z zażenowaniem.
- Czego? Phoenix, samochód nadjeżdża.
Jeszcze był daleko, ale warkot silnika stawał się coraz głośniejszy.
- Łowczy mówi, że mogę zostać.
- Ze mną? Nie wracasz do Foxton?
- Kyle Keppler nie da ci spokoju. Łowczy każe mi tu zostać, żebym cię pilnował.
Aż mnie zatkało, zrobiło mi się gorąco.
- Przez cały dzień? Tak powiedział?
- I noc - dodał Phoenix, obejmując mnie w talii i ciągnąc za billboard, który miał nas
skryć przed nadjeżdżającym autem.
Był w moim pokoju. Siedział na łóżku, czekając na mnie. Pożegnaliśmy się na
obrzeżach miasta i dalej poszłam sama. Skontaktował się z Łowczym i (Nie)Umarłymi w
Foxton, a mimo to dotarł do domu przede mną.
- Powinnaś zobaczyć się z Brandonem w sprawie samochodu - przypomniał mi pan
Rozsądny.
- Jutro - odpowiedziałam.
Nie chciałam, żeby cokolwiek zmąciło dany nam czas.
- Teraz. Zapowiadają deszcz. Zadzwoń i poproś, żeby go przyholował do miasta.
Brandon odebrał, zanim przebrzmiał pierwszy sygnał.
- Darina? O co chodzi?
- O mój samochód.
- Rozbiłaś go?
Oczywiście od razu wyciągnął taki wniosek, a ton jego głosu wskazywał na lekkie
rozbawienie.
- Nie. Rozbito go. A raczej roztrzaskano. Twój przyjaciel Kyle Keppler zepchnął mnie
z drogi, a jego szwagier, posługując się stalowym prętem, dopuścił się aktu przemocy wobec
maski mojego samochodu.
- Co zrobił? - Jego głos stał się nagle ostry i podejrzliwy.
Zerknęłam na Phoeniksa, który wstał z łóżka i podszedł do okna.
- Kyle za mną nie przepada, tyle mogę ci powiedzieć.
- Ładne nie przepada, skoro zrobili coś takiego. Ty też ucierpiałaś?
- Nie, ze mną wszystko okay, tylko z moim autem nie. Miałam nadzieję, że
przyholujesz go jakoś do miasta i dopilnujesz naprawy.
Nie wahał się ani chwili.
- Podjadę po ciebie. Pokażesz mi, gdzie stoi.
Z ciężkim westchnieniem odłożyłam słuchawkę.
- Jak ja to wytłumaczę twojemu bratu?
- Powiedz, że miało to związek z Arizoną - zasugerował, uważając, że półprawda
wystarczy. - Pamiętaj, że Brandon wie o niej i o Kyle’u.
- Dobrze, powinno zagrać. Pomyśli, że Kyle wściekł się na mnie, że wtrącam się w
jego życie prywatne. Zna go, wie, że jest porywczy.
- Wierz mi, Brandon nie będzie zadawał pytań. Zajmie się tobą, tak jak mi obiecał.
Umierając, Phoenix wymógł na swoim starszym bracie przyrzeczenie, że będzie mnie
chronił. Brandon przysiągł to na swoje życie, trzymając w ramionach konającego brata.
- Naprawdę muszę z nim jechać? - Westchnęłam ciężko, obejmując Phoeniksa za
szyję. - Jedyne, czego pragnę, to zostać tu z tobą.
Z uśmiechem zrobił, co mógł, abym była bardziej zadowolona z fizycznej strony
naszego związku. Przerwał to ryk harleya Brandona.
- Idź - powiedział Phoenix, odrywając od siebie moje ręce. - Będę tutaj, kiedy wrócisz.
Siedziałam na tylnym siedzeniu dyny, szerokie plecy Brandona chroniły mi twarz
przed wiatrem, frędzle skórzanej kurtki uderzały w moje ramiona. Jechaliśmy w kierunku
Peak Road pod nawisającymi ciężko deszczowymi chmurami, tak jak Phoenix ostrzegał.
Kiedy zrównaliśmy się z moim samochodem, Brandon wyhamował i zatrzymał się po
przeciwnej stronie drogi. Zsiedliśmy z motocykla i podeszliśmy do auta.
- Kyle i Jon to zrobili? - upewnił się Brandon. - Kompletnie im odbiło.
Metalowy pręt narobił sporych szkód: powyginana maska, rozbita przednia szyba,
urwane lusterko.
- To było przerażające.
- Dobra, nie muszę wiedzieć dlaczego - powiedział, przyglądając mi się zwężonymi
oczami.
Co to dla mnie wyglądać jak uosobienie niewinności. Bezradne wzruszenie ramion,
mające oznaczać: „mnie nie pytaj”, zasługiwało na Oscara.
- Załatwię to, Darina. Dostaniesz go z powrotem jak nowy.
- I to wszystko - skończyłam zdawać relację Phoeniksowi. Zdjęłam przemoczoną
dżinsową kurtkę i powiesiłam na oparciu krzesła stojącego przy biurku. - Tak, miałeś rację.
Nie było żadnych pytań, a więc i żadnych kłamstw.
Czekał przy oknie, kiedy Brandon podwiózł mnie z powrotem do domu, ale pilnował
się, aby pozostać niewidoczny. Padał zimny deszcz, zmierzch zapadł wcześniej niż zwykle.
Jego pomysł, żeby zaangażować do pomocy Brandona, sprawdził się w stu
procentach. Brandon miał zamiar odholować kabriolet do warsztatu, a potem pojechać do
domu Kyle’a i wytłumaczyć mu, że od tej pory ma się trzymać ode mnie z daleka.
- Dzięki - powiedziałam do Phoeniksa, gdy podał mi ręcznik, żebym osuszyła
kompletnie mokre włosy. Dochodzące z zewnątrz dźwięki uzmysłowiły mi, że Laura wróciła
do domu. - Zaczekaj tutaj - szepnęłam.
Zeszłam na dół. Laura była zmęczona, czyli wszystko jak zwykle. Kopnięciem
zrzuciła pantofle z nóg i zasiadła na kanapie z puszką piwa.
- Ten wiatr przyniesie burzę - odezwała się. - Gdzie twój samochód? Nie zauważyłam
go na podjeździe.
- Wycieraczka przedniej szyby się obluzowała. - Fakt, nie kłamstwo. - Brandon Rohr
obiecał, że to naprawi. - Też prawda.
- Miło z jego strony. Jadłaś coś?
- Pizzę.
Nieprawda.
- Powinnaś się lepiej odżywiać, Darina.
Prawda.
- A gdzie jest Jim?
- Poza granicami stanu, nie wróci do domu.
- Nie musisz szykować niczego do jedzenia, bo już jadłam. - Wycofywałam się powoli
w stronę schodów. - Powinnam popracować nad swoim projektem naukowym.
- No to idź.
Westchnęła, ułożyła nogi na kanapie i oparła głowę na poduszce.
Phoenix leżał obok mnie. Wsłuchiwaliśmy się w krople deszczu uderzające o szyby,
niebo za oknem groźnie pociemniało. Dawno nie byłam tak ożywiona, serce śpiewało mi z
radości.
Leżeliśmy na plecach, z rękami wyciągniętymi za głowę, palce mieliśmy ciasno
splecione. Przekręciłam się na bok, bliżej niego, a on się nie poruszył i zostaliśmy tak przez
długi, cudowny czas. Phoenix pocałował mnie w czoło. Uniosłam twarz i nasze usta się
dotknęły. Elektryczność, pragnienie, pocałunki.
Deszcz bębnił o szyby.
Chciałam, żeby to trwało, i wiedziałam, że to niemożliwe. Ale tak właśnie mogło
być...
Burza rozpętała się przed północą. Nadpłynęła wraz ze wzmagającym się wiatrem,
błyskawica przecięła niebo, przetoczył się grom. Phoenix usiadł na łóżku i opuścił nogi na
podłogę. Przycisnął drżącą dłoń do czoła.
- Co się dzieje? Burza...? - spytałam.
Już nie czułam się jak w raju, byłam przestraszona. Wyładowania elektryczne
stanowiły dla (Nie)Umarłych śmiertelne niebezpieczeństwo, kiedy tutaj przebywali. Osłabiały
ich, pozbawiały nadprzyrodzonych zdolności, wystawiały na pastwę wrogów.
- Czuję ból w tym miejscu.
Wziął mnie za rękę i poprowadził mój palec do miejsca między łopatkami, gdzie miał
tatuaż w kształcie skrzydeł anielskich.
- Bardzo silny? - spytałam, głaszcząc jego gładką, zimną skórę, a potem pochyliłam
się i pocałowałam kilka razy to miejsce.
- Umiesz sprawić, że czuję się lepiej, Darina - wymamrotał.
- Wiem... musisz zniknąć - wyszeptałam pospiesznie. - Czekają na ciebie na wzgórzu
Foxton.
Wstał, podniósł mnie z łóżka i obejmując mocno, szeptał z ustami przy moim
policzku:
- Chciałbym zostać z tobą, przysięgam!
- Kocham cię. Idź.
- Przyjdź rano na wzgórze, czekaj tam na mnie.
Błyskawica rozdarła zygzakiem niebo, deszcz bębnił oszyby. Drżałam ze strachu.
- Idź - błagałam. - Odejdź, zanim będzie za późno.
Burza szalała przez całą noc - deszcz, wiatr, czarne niebo rozświetlane zygzakami
błyskawic. Leżałam na łóżku, powtarzając sobie do znudzenia, że Phoenix zdążył do Foxton,
dołączył do Łowczego i innych, odeszli wszyscy na ich właściwą stronę, są bezpieczni po
tamtej dla nas, żywych, stronie. Rano, kiedy burza ucichnie, dotrę jakoś do wzgórza.
Czwartek i piątek - tyle nam zostało. Jak się tam dostanę bez samochodu? Uderzona tą
myślą, usiadłam na łóżku, grom rozbrzmiał gdzieś bardzo blisko. Bez samochodu jestem jak
bez ręki... a raczej jak bez nóg. Co ja zrobię?! Najlepiej wyruszę od razu, jeszcze w samym
środku burzy. Za Centennial złapię okazję, podrzucą mnie do skrzyżowania w Foxton,
wdrapię się na wzgórze i przed świtem będę w stajni.
Włożyłam podkoszulek, wciągnęłam dżinsy, buty i w tym momencie pojawił się
Łowczy. Pokój wypełniła srebrzysta poświata i Łowczy zmaterializował się koło okna przy
akompaniamencie szalejącej na zewnątrz burzy. Pomyślałam, że umysł mnie zawodzi i
wariuję ze strachu.
- Nie powinno cię tutaj być - wykrztusiłam wreszcie, stojąc jak wrośnięta w ziemię. -
Gdzie jest Phoenix? Gdzie reszta?
- Bezpieczni - odpowiedział krótko.
W półmroku zauważyłam, że drży. Z mokrych włosów woda ściekała po jego
kamiennej twarzy. Oczy miał zapadnięte i podkrążone i przez chwilę miałam upiorne
wrażenie, że pokazała mi się jedna ze zjaw, które przybywały z otchłani, żeby przeganiać
niepożądanych ciekawskich, za bardzo zbliżających się do stajni.
- Powinieneś być z nimi. - Wiedziałam, że jeśli zostanie zbyt długo, osłabnie i nie
będzie mógł wrócić. - Dlaczego się tu zjawiłeś?
- Jesteś mi potrzebna - oświadczył.
Błyskawica rozcięła niebo i Łowczy zadrżał. Oparł się ręką o biurko, żeby zachować
równowagę. Wciąż nie rozumiałam. To był Łowczy, silny i niezłomny, nikt nie spodziewał
się po nim słabości ani tego, że będzie drżał.
- Potrzebna? Do czego?
- Chodź ze mną - poprosił. - Teraz, zaraz.
- Dokąd?
Byłam gotowa podróżować z nim, jeśli wciąż miał na to siłę. Czekałam na szum
skrzydeł, na światło, które mnie obleje.
- Do Foxton.
- Po co?
No i nadeszły - trzepocząc, wdarły się do pokoju wraz z podmuchem zimnego
mokrego powietrza, kiedy Łowczy otworzył okno.
- Żeby odszukać Lee Stone’a. - Wziął mnie za rękę i wśród silnego łopotu skrzydeł
uniósł przez okno w noc.
- Lee nie dołączył do nas - wyjaśnił, a ja poczułam się tak, jakby jakaś nieznana siła
rozrywała mi twarz, włosy, każdy mięsień, każdą kosteczkę. - Jest wciąż tutaj, po tamtej
stronie. Musisz iść.
8
Podróżowanie z suwerenem (Nie)Umarłych trudno opisać. Nie lecisz ani nie płyniesz,
nie dryfujesz, nie wirujesz. Jesteś w oku cyklonu i pozostajesz tam, dopóki nie dotrzesz na
miejsce przeznaczenia. Potem spadasz setki tysięcy kilometrów w kompletnych
ciemnościach.
Znaleźliśmy się na skrzyżowaniu w Foxton. Było ciemno choć oko wykol, burza
szalała. Musiałam złapać się Łowczego, aby wytrzymać wiatr uderzający od strony wzgórza.
Łowczy wciąż drżał, oczy miał jeszcze bardziej podsinione i zapadnięte. Deszcz ściekał po
jego skroni na wyblakły mikroskopijny tatuaż w kształcie skrzydeł anielskich. Tu trafiła kula,
kiedy go zastrzelono.
- Lee był tutaj, gdy pogoda się załamała - wyszeptał. Skulił się, zęby mu szczękały jak
u człowieka zamarzającego na śmierć. - Wyładowania elektryczne zbyt mocno go osłabiły,
nie mógł wrócić.
Łapiąc powietrze, rozejrzałam się po stojących nad rzeką domkach wędkarzy.
Wszystkie były pogrążone w ciemnościach - oprócz jednego. Łowczy, zataczając się, brnął
pod wiatr w kierunku oświetlonej chaty.
- Wróciłem go szukać, kiedy odesłałem pozostałych. Nie obawiaj się, Darina, Phoenix
jest bezpieczny.
- Ale ty nie jesteś! - wykrzyknęłam. Panowały tak smoliste ciemności, że potknęłam
się o własne nogi. - Z każdą minutą stajesz się słabszy!
- Jestem tutaj dla Lee - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Ten człowiek, który został
w domku, znalazł Lee tam, gdzie upadł, nad brzegiem rzeki. Zaciągnął go pod dach, zanim
zdążyłem się pojawić. Pewnie myślał, że dobrze robi.
- Gdzie pod dach?
Powoli mój oddech się wyrównywał, zaczęłam myśleć. Było jasne, że muszę uwolnić
Lee z rąk jego zbawcy i przekazać Łowczemu. Potem obaj mogliby się wreszcie stąd
wynieść.
- Wziął go do domku.
- Ile mam czasu? - spytałam, zastanawiając się, czy nie zabębnić w drzwi, tak żeby
Łowczy mógł się wśliznąć do środka, gdy mężczyzna, rozmawiając ze mną, odwróci się
plecami.
- Niewiele - odpowiedział Łowczy, ledwie poruszając wargami, tak był słaby.
Zrozumiałam, jak dużo zaryzykował, aby pomóc Lee. - Uderzył w niego piorun, stracił
świadomość. Idź, Darina.
Potykając się, weszłam na ganek i zabębniłam pięścią w drzwi. Z początku nikt nie
zareagował. Facet w środku pewnie pomyślał, że za nic w świecie nie wpuści kolejnej
nieznajomej osoby w taką straszną noc. Potem chyba doszedł do wniosku, że ktoś może
szukać Lee, bo drzwi uchyliły się na centymetr. Przez szparę spojrzały na mnie błyszczące
oczy.
- Pomocy, proszę wyjść! - krzyknęłam. Włosy przykleiły mi się do czaszki, ociekałam
deszczem. - Mój samochód utknął w rowie przy skrzyżowaniu. Sama nie dam rady go
wyciągnąć! - Gdybym miała więcej czasu, pewnie uatrakcyjniłabym jakoś tę opowiastkę.
Drzwi nie uchyliły się ani o milimetr szerzej.
- Nie pomogę - odpowiedział ten ktoś w środku, a jego głos brzmiał starczo i
niepewnie. - Mam pełne ręce roboty z młodym chłopakiem. Wpadł do rzeki.
- Proszę - błagałam, usiłując zajrzeć do wnętrza.
- Nie wiem, czy żyje czy umarł. Nie wyczuwam pulsu, ale po mojemu oddycha -
powiedział starzec i zamknął mi drzwi przed nosem.
- Proszę mnie wpuścić, jestem po kursie pierwszej pomocy. Może się przydam.
To wystarczyło, żeby mnie wpuścił, ale Łowczy został na zewnątrz i wciąż nie mógł
nic zrobić. Musiałam szybko coś wymyślić, jeśli miałam doprowadzić do spotkania
Łowczego z Lee.
I nagle wszystko mi się zawaliło.
Lee leżał na wznak na kanapie, która służyła staremu mężczyźnie za łóżko. Na
pierwszy rzut oka widać było, że Lee ma śmierć wypisaną na twarzy - trupio blady, otwarte
usta, zamknięte oczy, jedno ramię zwisało bezwładnie z kanapy.
Przybyliśmy za późno. Serce łomotało mi w piersi. Ale nagle Lee się poruszył.
Odwrócił głowę i spojrzał na mnie. Wydało mi się, że mnie poznał.
- Rusz się, zobacz, co z nim - zniecierpliwił się mężczyzna.
Jego oddech był przesycony alkoholem, a na stole stała otwarta butelka whisky. Serce
waliło mi jak młotem, coraz szybciej. Ukucnęłam przy Lee. Nie zatrzymał na mnie wzroku.
Uzmysłowiłam sobie, że przecież prawie mnie nie zna.
- To ja, Darina - szepnęłam.
- Darina... Powiedz Łowczemu, że przepraszam - szepnął tak cicho i niewyraźnie, że z
trudem zrozumiałam.
- Co mówi? - dopytywał się stary wędkarz, nachylając nad nami zarośniętą twarz i
owiewając mnie przesyconym whisky oddechem.
- Wyciągnę cię stąd - obiecałam Lee.
Za późno. Mój umysł już nie bronił się przed prawdą, serce tłukło mi się w piersi jak
oszalałe. Lee Stone był jednym z tych (Nie)Umarłych, którzy nigdy nie mieli poznać
okoliczności własnej śmierci. Burza go zaskoczyła, pozbawiając nadnaturalnych zdolności, i
teraz wyglądał na to, czym był w istocie - na umarłego. Gdzie się podziały skrzydła,
czaszkotwarze, broniące do niego dostępu? Co mógłby teraz zrobić Łowczy?
Nic. Znałam odpowiedź, zanim jeszcze zadałam sobie to pytanie.
- Nie, to ja cię przepraszam, Lee! - wykrzyknęłam, a mężczyzna cofnął się,
zdezorientowany. - Łowczy próbował cię uratować. Zrobił wszystko, co mógł.
Po oczach Lee widziałam, że mnie słyszy, ale był już zbyt słaby, żeby mówić. Ujęłam
jego zimną rękę i gdy zaciskałam na niej palce, zobaczyłam, że z rany na barku spływa po
ramieniu szkarłatna strużka krwi - lepkiej i już krzepnącej, ledwie wypłynęła. Jeszcze trochę
krwi przesączyło się między żebrami, wyciekło z kącika ust.
Trzymałam mocno jego rękę. Drzwi nagle się otworzyły, wdarł się przez nie silny
podmuch wiatru, a kiedy uleciał na zewnątrz, Lee odszedł.
Niezwykłe trwanie w pół życiu, pół śmierci, w jakim Lee był zawieszony, ustało, ale
dla reszty (Nie)Umarłych wcale się nie skończyło. Delikatnie ułożyłam mu na piersi jego
zwisające bezwładnie ramię. Stary wędkarz stał się niemym świadkiem sposobu, w jaki
odchodzili (Nie)-Umarli.
Zamknięte powieki Lee zadrgały, strużki krwi znikły. Potem wokół jego ciała
pojawiła się srebrzysta poświata, skrzydła zaczęły trzepotać, ale nie gwałtownie, tylko
delikatnie, miękko. Srebrzyste światło powoli przenikało Lee, nasycając blaskiem jego
rozpływające się w powietrzu ciało, które w końcu znikło zupełnie.
- Pije pan za dużo whisky - zwróciłam się obcesowo do starego wędkarza, który
kompletnie zdezorientowany wpatrywał się w pustą kanapę.
I niech tak zostanie, niech to będzie kolejna rozpowiadana w barach i pubach Ellerton
historia o tym, co się dzieje w górach. Opowieść pijaka o jego przeżyciach w czasie pewnej
burzliwej nocy...
Wyszłam z domku, żeby poszukać Łowczego. Wykrzykiwałam jego imię, idąc
gruntową drogą biegnącą wzdłuż rzeki. Odpowiadał mi szum wartkiej wody kłębiącej się
między głazami.
- Nie zdążyliśmy - pożaliłam się.
Odpowiedziało mi silne bicie skrzydeł gromadzących się nad wzgórzem Foxton.
Rozlewało się po dolinie, zaczęły napływać głowoczaszki połyskujące w ciemnościach
żółtawą bielą. Gładko sklepione, przypominały wypolerowane nurtem górskiej rzeki
kamienie, ich czarne oczodoły były niebezpiecznie przepastne.
Poczułam przytłaczający smutek. Trzymałam Lee za rękę i patrzyłam, jak odchodzi na
zawsze. Teraz zniknął także Łowczy - cień dawnego siebie, tak osłabiony, że mógł nie zdążyć
na ich stronę, gdzie w końcu byłby już bezpieczny.
Niebo rozświetliła kolejna błyskawica, uderzył piorun. Usiadłam nad rzeką i
rozpłakałam się.
***
Z nastaniem świtu zaczęłam wspinać się na wzgórze. Towarzyszyły mi pustka i bół,
nadzieja opuściła mnie całkiem, nigdy dotąd nie czułam tego tak mocno. Doszłam do
zbiornika na wodę, spojrzałam na stajnię, a potem, potykając się, niemal zbiegłam po zboczu,
już tęskniąc za powrotem (Nie)Umarłych.
Niebo różowiało pięknie, poznaczone szaroniebieskimi strzępiastymi chmurami,
krople wody spadały z osik do stojących wokół kałuż, znad dachu stajni unosiła się poranna
mgła.
Gdzie jesteście, pytałam w myślach Phoeniksa, Łowczego, Arizonę i pozostałych.
Przypomniałam sobie, jak to było poprzednio, gdy burza zmusiła (Nie)Umarłych do
odwrotu. Też siedziałam w ciemnościach nocy i czas dłużył mi się w oczekiwaniu na nich -
odpoczynek i odzyskiwanie sił zajęło im pół dnia. Dopiero wtedy byli gotowi, by wrócić na
tamtą stronę.
- A przecież jest już czwartek - powiedziałam głośno. Czasu zostało naprawdę
niewiele, świadomość tego kładła mi się ciężarem na barkach. - Trudno, taką mamy umowę.
Miałam silne poczucie tego, że pozostało mi tylko kilkanaście godzin i nie mogę
zmarnować ani chwili. Wspięłam się więc z powrotem na wzgórze, a potem ścieżką
wydeptaną przez jelenie zeszłam na gruntową drogę w nadziei, że złapię tam okazję. Pierwszy
pojazd pojawił się dopiero po dwudziestu minutach, a kierowca zdecydował się zatrzymać
mimo mojego kiepskiego wyglądu.
- Dokąd cię podwieźć?
- Do Ellerton.
Chyba wziął mnie za bezdomną dziwaczkę, którą zaskoczyła burza. Nic mnie to nie
obchodziło. Wsiadłam do kabiny półciężarówki.
- Co ci się przytrafiło?
- Zalało mi samochód. Wylądowałam w rowie.
- Mieszkasz w Ellerton?
Kiwnęłam głową. Dobra, koleś, to, że mnie podwozisz, nie daje ci jeszcze prawa do
poznania historii mojego życia.
- Ile masz lat?
- Dwadzieścia - skłamałam.
Wyjechaliśmy na autostradę.
- Spędziłaś całą noc w górach?
- Tak.
- Dlaczego do nikogo nie zadzwoniłaś?
- Nie doładowałam karty.
Oparłam się na siedzeniu i zamknęłam oczy, udając, że drzemię.
Minęliśmy Turkey Shoot Ridge i dojechaliśmy do Centennial.
- Proszę mnie tu wysadzić - powiedziałam.
Nie pamiętam, czy rzuciłam mu chociaż „dziękuję”, gdy wysiadłam i
pomaszerowałam chodnikiem. Nie uszłam nawet dwudziestu kroków, kiedy spoza
zaparkowanego samochodu wyszła Arizona.
- Pozwól mi coś powiedzieć, zanim przypuścisz na mnie atak. - W jej zielonych
oczach pojawił się błysk irytacji. - Wiemy o Lee.
- Naprawdę próbowaliśmy... Łowczy i ja. On ryzykował wszystko.
- Wiem. To dlatego, że Lee był dobrym chłopakiem. Tęsknimy za nim. Łowczy
bardzo to przeżył, wyrzuca sobie, że go zawiódł.
- Łowczy zdołał wrócić do otchłani? - spytałam z niedowierzaniem.
- Tak. Jest bezpieczny, pozostali również. Odzyskają siły i wrócą koło południa.
- Zjawiłaś się sama? - Szłam z nią po ulicy, doskonale świadoma tego, jakie to
ryzykowne. - A jeśli ktoś cię zauważy?
Pokazała na domy - opuszczone żaluzje, pozamykane drzwi.
- Wszyscy jeszcze śpią. Muszę z tobą porozmawiać.
- Idę do Westry, do domu twoich rodziców. Nie mamy zbyt wiele czasu.
Skinęła głową.
- Nikt nie wie tego lepiej ode mnie. Mamy dokładnie trzydzieści godzin i piętnaście
minut do momentu, gdy dany mi tutaj czas się skończy. Właśnie dlatego Łowczy pozwolił mi
wrócić wcześniej.
- To znaczy coś się zmieniło. Musi ci teraz ufać na sto procent - powiedziałam na poły
do siebie, wciąż zdenerwowana, że tak wystawiamy się na widok. Pociągnęłam Arizonę w
boczną uliczkę między domami. - Nie mam pojęcia, dlaczego ci zaufał po tym wszystkim, co
zrobiłaś.
- Co ty wiesz, Darina? - Wzruszyła lekceważąco ramionami. - Serio, co ty tak
naprawdę wiesz?
Chwilę zastanawiałam się, od czego zacząć.
- Na przykład, że nie powiedziałaś mi o Kyle’u i Sabie Jackson ani o swoim braciszku.
Jak mam ci pomóc, skoro ukrywasz przede mną takie rzeczy?
Zamknęła oczy i westchnęła.
- A wiesz, jak to jest, kiedy chcesz chronić kogoś, kogo kochasz?
- No. Jest dla ciebie najważniejszy, nic innego się nie liczy. I rozumiem to w
odniesieniu do Ravena, biedny dzieciak zasługuje na wszelką pomoc. Ale Kyle...?
- Chodzi ci o to, że sam potrafi o siebie zadbać? - spytała cicho.
Przypomniałam sobie, jak zawrócił półciężarówkę, podjechał do mnie, wywlókł z
samochodu i popchnął na pobocze.
- Dżizas, Arizona, ten facet to bestia.
Oparła się o mur i popatrzyła na mnie spod zmrużonych powiek.
- Wiesz, co ludzie gadają o Rohrach? O Brandonie iPhoeniksie?
- Nie wysilaj się. To nie jest żadne porównanie.
Zbyła mnie w swoim stylu - jednym lekceważącym machnięciem dłoni.
- Mówią, że Brandon używa jako argumentu pięści, a Phoenix nie był wcale od niego
lepszy.
- Wiesz, że to nieprawda.
- Ale tak to wygląda dla osób postronnych i o tym właśnie w tej chwili rozmawiamy.
- Sugerujesz, że Kyle jest jak Phoenix? - Byłam wściekła, gotowa odwrócić się i
odejść, zostawić ją własnemu losowi i nigdy więcej z nią nie rozmawiać. - Phoenix mnie nie
oszukiwał, wiesz?
- A gdyby jednak, czy dalej byś go kochała?
Wzięłam głęboki oddech i nic nie odpowiedziałam.
Po co? Strzeliłabym sobie samobója.
- Widzisz? Nie możesz tak z dnia na dzień przestać kogoś kochać, nawet jeśli cię
oszukuje. Brniesz dalej i masz nadzieję, że to się zmieni.
- Ale Sabie była w ciąży, mieli się pobrać...
- Nie musisz mi o tym przypominać. Powinnam była odejść. I naprawdę próbowałam.
Dłuższą chwilę stałam w milczeniu, potrząsając głową.
- A Kyle? Dlaczego nie zerwał z tobą natychmiast, gdy dowiedziałaś się o dziecku?
- Próbował, ale tak jak ja nie mógł sobie dać z tym rady. Trzymał się ode mnie z
daleka przez kilka dni, a potem znów dzwonił.
- I mówił, że wciąż cię kocha?
Kiwnęła głową.
- A ja kręciłam się w pobliżu warsztatu Mike’a, żeby go zobaczyć. Jeśli byli tam inni,
Brandon, Jon Jackson, zawsze znalazłam jakąś wymówkę.
Wyobraziłam sobie obleśne spojrzenia i ciche komentarze rzucane pod jej adresem.
- Wiesz co? To nie była miłość, to był masochizm.
- Obsesja. - Westchnęła. - Nie uwierzysz, ale ja znałam innego Kyle’a. Nie
przerażającego, tylko zabawnego. Wygłupia się, umie sprawić, że dobrze się przy nim czuję...
Umiał - poprawiła się. - Rozumiał mnie, przy nim nie musiałam udawać, mogłam być sobą.
- To smutne - powiedziałam. - Przy nikim innym nie czułaś się swobodnie, tylko przy
Kyle’u. Teraz rozumiem. W każdym razie tak mi się wydaje.
- Rozumiesz też chyba, dlaczego Kyle’owi zależy na tym, żebyś trzymała się z daleka
od Forest Lake. Chce utrzymać swój związek z Sabie. No i jest dziecko. Wściekł się na mnie
tylko raz. Kiedy pojawiłam się w pobliżu jego domu.
- To szalone, Arizona. Co ci wpadło do głowy? - spytałam i natychmiast przyszło mi
na myśl stare powiedzenie o tym, jak przyganiał kocioł garnkowi.
W końcu ja zrobiłam dokładnie to samo.
- Siedziałam w samochodzie i obserwowałam. Nie miałam zamiaru atakować jego i
Sabie, chciałam zobaczyć ich razem, nie wiem... Może udowodnić sobie, że między mną i
Kyle’em wszystko skończone.
- Zauważył cię?
Kiwnęła głową.
- Nie tknął mnie nawet palcem, nie ciskał obelg, po prostu powiedział, żebym nigdy
więcej nie ważyła się tam przyjeżdżać. Ja chciałabym teraz, żebyś obiecała mi to samo.
- Co mianowicie? - spytałam, myśląc, że w jej położeniu trudno stawiać warunki.
- Masz zostawić w spokoju Sabie i Kyle’a.
- Chociaż był ostatnim człowiekiem, który widział cię, zanim utonęłaś?
Gwałtownie potrząsnęła głową.
- Nie wiem tego na pewno. Pamiętam tylko to, że dotarłam do centrum handlowego.
Nie mam pojęcia, czy zajechałam do warsztatu Mike’a ani czy Kyle tam był.
Wypytywanie jej było bezcelowe. Wiedziałam, że na nic się to nie zda, bo wyparła te
wspomnienia z pamięci.
- Ale nie masz nic przeciwko temu, żebym poszła do domu twoich rodziców?
- W jakim celu?
Nie, naprawdę, reagowała, jakbym była jej największym wrogiem.
- Porozmawiać z kimkolwiek... z Peterem. Albo z Frankiem. Może od twojego ojca
dowiem się czegoś, co rozjaśni sprawę.
- A może nie. - Roześmiała się w charakterystyczny dla siebie sposób, sarkastycznie i
niewesoło. - Musiałabyś te informacje wyciągać z niego obcęgami.
- Zauważyłam.
Nie zdążyłam zapytać, dlaczego tak jest, bo nad naszymi głowami otworzyło się okno
i wychyliła się z niego kobieta.
- Skończcie już te pogaduszki o tak wczesnej porze!
Zareagowałyśmy, jakby użądliła nas osa. Wybiegłyśmy z zaułka na główną ulicę.
- Rób, co chcesz, spróbuj znowu porozmawiać z moim dziadkiem - powiedziała,
zamierzając się zdematerializować.
- Gdzie będziesz? - spytałam.
- W pobliżu. Nie zobaczysz mnie, ale będę tam.
Poszłam prosto do domu Logana i zapukałam do drzwi. Była dopiero ósma, a on
pojawił się już ubrany i całkiem przytomny.
- Darina? Co się dzieje?
- Mam rozwalony samochód - powiedziałam słabym głosem. - Zanim mnie zapytasz,
powiem: nie, to nie z mojej winy. Kamień spadł i rozbił mi maskę.
- Czyli chcesz, żeby podwieźć cię do szkoły?
- Nie dzisiaj, dziękuję. Ale czy mógłbyś podrzucić mnie do Westry? - Żeby odwieść
go od zadawania pytań, podałam mu powód, który powinien brzmieć prawdopodobnie. -
Pamiętasz tę kobietę, która spadła z konia? Jej mąż nazywa się Peter Hall, pracuje tam.
- Chcesz się dowiedzieć, jak ona się czuje? - Złapał kluczyki. - Jasne, machnę się tam
dla ciebie.
Uśmiechnęłam się, wsiadając do jego samochodu. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele,
prowadził spokojnie, na luzie. Przy North Street poprosiłam, by mnie wysadził.
- Chcesz, żebym poczekał?
- Nie, wrócę na piechotę.
Uśmiechnęłam się do niego i zobaczyłam, jak rumieniec zabarwia mu policzki.
Dlaczego nie zakochałam się w tym prostolinijnym facecie? Nie po raz pierwszy zadałam
sobie to pytanie.
Zawrócił i pojechał w kierunku szkoły, a ja pokonałam pieszo pół kilometra dzielące
mnie od numeru 2850. Mimo woli rozglądałam się na boki, ciekawa, czy dostrzegę jakieś
oznaki pojawienia się niewidzialnej Arizony. Co za dziwaczna sytuacja! Miała odwiedzić
swój dom po raz pierwszy od roku i tylko ja o tym wiedziałam.
Na podjeździe natychmiast skręciłam, kierując się do domku ogrodnika, ale zdążyłam
zauważyć Ravena siedzącego w altanie. Podniósł na chwilę głowę znad szkicownika i zaraz ją
z powrotem opuścił. Arizona zareagowała zaskoczonym, bezradnym westchnieniem,
usłyszałam je, przyniesione lekkim podmuchem wiatru, jakby szept liści rosnącej przy bramie
sekwoi. Peter wyszedł z domku i pospieszył do mnie przez trawnik.
- Jak to się stało, że Raven jest w domu? - spytałam.
- Przecież ostatnio znów trafił do instytutu.
- Dzięki tobie. - Poprowadził mnie do domku ogrodnika. - Dyrektorka opisała
Frankowi osobę, która go znalazła, jako wysoką szczupłą dziewczynę o ciemnych, krótko
ostrzyżonych włosach. Domyśliliśmy się, że to ty.
- Zna mnie pan, wiadomo, że lubię jeździć po górach - odpowiedziałam, wzruszając
lekko ramionami. - Czyli zabrano go ze szkoły?
- Wreszcie. - Peter westchnął. - Podejrzewam, że uciekł o ten jeden raz za dużo.
Rebecca Davis i Allyson ustaliły, że powinien na jakiś czas przerwać naukę w instytucie.
Teraz poruszyły się niespokojnie gałęzie jodeł. Musiało to być trudne dla Arizony -
usłyszeć taką wiadomość i nie móc podbiec do brata, żeby wziąć go w objęcia, wspólnie
obejrzeć kilka reprodukcji Warhola, sprawić, by oczy Ravena się rozjaśniły.
- I wiesz co jeszcze? - kontynuował Peter. - Frank wyprowadził się wczoraj
wieczorem z domu.
- Zamierzają się rozwieść?
- Na to wygląda. Zamieszkał u mnie i Jenny.
- Duże zmiany - zauważyłam.
Peter kiwnął głową.
- Wszystko się zawaliło jak domek z kart. Raven wrócił do domu, Frank się
wyprowadził. A Allyson po raz pierwszy w życiu nie poszła dzisiaj do pracy.
- Jest w domu? - Spojrzałam przestraszona na otwarte drzwi frontowe, na puste okna
połyskujące w słońcu.
- Ale co z panem i Jenną? Co z wami będzie?
- Nas już tu nie ma. - Pokazał na tekturowe pudła stojące na podłodze. Zapakował do
nich swoje książki ogrodnicze, czajnik i filiżanki do kawy. - Allyson oświadczyła, że nie
chce, abyśmy odwiedzali Ravena. Wynajmie profesjonalną opiekunkę.
- Odsunęła pana od niego?
Kiedy jestem zaskoczona, mam idiotyczny zwyczaj uściślania tego, co oczywiste.
Peter się zgarbił.
- Chyba że zmieni zdanie - powiedział cicho. - Ale jak znam Allyson, nigdy nie cofa
tego, co postanowiła. Nie będziemy mieli tutaj wstępu.
- Darina, musisz wrócić, żeby porozmawiać z Ravenem, pomóc mu przez to przejść!
Kiedy wyszłam za bramę, zobaczyłam kompletnie roztrzęsioną Arizonę. Słyszała
oczywiście każde słowo mojej rozmowy z jej dziadkiem. Nie mogła się pogodzić z tym, że
teraz odejdę.
- Wrócić? Dlaczego? Co dobrego z tego wyniknie?
- Porozmawiaj o jego szkicach, powiedz mu o mnie... dlaczego mnie nie ma, wyjaśnij,
że nie chciałam go opuścić. Nie... zapomnij. Po prostu powiedz mu, że go kocham.
Jej żarliwe prośby wytrąciły mnie z równowagi, ale przypomniałam sobie, jak Phoenix
mówił, że nie sposób porozumieć się z autystycznym dzieckiem, ponieważ jego mózg pracuje
inaczej.
- On nie zrozumie - powiedziałam. - Wiesz o tym lepiej niż ja.
Spojrzała na mnie z rozpaczą.
- Spróbuj - odezwała się błagalnie. - Zależy mi tylko na jednej rzeczy... aby Raven
miał świadomość, że zrobiłabym dla niego wszystko. Jest niezwykłym, wyjątkowym
dzieckiem. Powiedz mu to ode mnie, Darina.
- To nie jest dobry pomysł - mruknęłam pod nosem.
Nie wiedziałam, czy uda mi się niepostrzeżenie wrócić do ogrodu, ale na szczęście
Peter znikł z pola widzenia, a w całym domu też nie było żadnych oznak życia. Wśliznęłam
się więc do ogrodu i ostrożnie podeszłam do Ravena.
Co jak co, ale udało mi się go zaskoczyć. Zareagował, jakby ktoś mu przystawił
rewolwer do głowy, dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem.
- Nic się nie dzieje - zapewniłam go cicho. - Pamiętasz mnie, Raven? Widzieliśmy się
niedawno.
Przycisnął szkicownik do piersi i zaczął kiwać się w przód i w tył, unikając kontaktu
wzrokowego. Biedny dzieciak - chudy, kości delikatne jak u ptaka, czarne błyszczące włosy i
rozbiegane oczy.
- Pokaż mi, co narysowałeś.
Chwycił szkicownik jeszcze bardziej kurczowo i zaczął kiwać się szybciej.
- Nie skrzywdzę cię, jestem twoją przyjaciółką - przekonywałam go, ale na nic się to
nie zdało. No bo czy to nie ja byłam tą osobą, która go oszukała i przyprowadziła z powrotem
do dyrektorki? - Posłuchaj, Raven, znałam twoją siostrę, Arizonę.
Jej imię przełamało lody. Jeszcze nie wybrzmiało do końca, a już przestał się kołysać i
spojrzał na mnie, ciekawy, co powiem.
- Arizona opowiadała mi o tobie, Raven. Mówiła, że pięknie rysujesz. Pokażesz mi
swój szkicownik?
Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, potem przeniósł wzrok na szkicownik,
znowu na mnie, na szkicownik i nagle szybko wetknął mi go w ręce. Otworzyłam go i
zaczęłam przewracać kartki.
- To twój dom, a to altana... bardzo dokładnie. Domek Petera, twoja szkoła.
Wkrótce siedzieliśmy obok siebie na ławce, z głowami pochylonymi nad
szkicownikiem, wodząc palcami po rysunkach. Z następnej strony spojrzała na nas Arizona.
Doskonały, wierny portret - oczy w kształcie migdałów, łagodnie wygięte łuki brwiowe,
regularny owal twarzy, proste czarne włosy.
- Ty ją narysowałeś?
Obwiódł koniuszkiem palca kształt twarzy, dotykając papieru lekko, z czułością. I
spojrzał na mnie z cieniem uśmiechu w oczach. Uśmiechnęłam się do niego, ledwie
powstrzymując łzy, i w tym momencie pojawiła się na scenie Allyson Taylor, potwór w
skórze matki.
- Nie wiem, kim jesteś ani co tu robisz - powiedziała zimno. - Masz stąd natychmiast
iść, inaczej dzwonię na policję.
- Nie ma potrzeby, już znikam - zapewniłam ją, wstając.
Ku mojemu zdumieniu Raven złapał moją dżinsową kurtkę, jakby nie chciał pozwolić
mi odejść. Miałam jeszcze jeden powód do zdumienia - to, jak Allyson wyglądała. Zupełnie
inaczej niż w telewizji - blada, wymęczona twarz, włosy zebrane z tyłu, kąciki ust opadały w
gorzkim grymasie, oczy były podpuchnięte.
- Przyszłam zobaczyć się z Peterem - wyjaśniłam. - To ja znalazłam Jennę w górach,
kiedy koń ją poniósł.
- I zdążyłaś się z nim zobaczyć, zanim wyszedł? - spytała ze wzrokiem utkwionym w
zaciśniętych na mojej kurtce dłoniach Ravena.
- Tak. - Kiwnęłam głową. - A pani syn pokazał mi swoje rysunki. Naprawdę ma talent.
- Lubi rysować. - Jej głos nie brzmiał już tak lodowato. - Puść kurtkę, Raven, bądź
grzecznym chłopcem.
Odwrócił głowę, ale nie rozluźnił kurczowego uścisku.
- W porządku, nie ma sprawy.
- Puść, proszę. - Próbowała odgiąć jego paluszki. Musiało być w tym dla niej coś
smutnego i beznadziejnego, bo nieoczekiwanie jej oczy wypełniły się łzami. - Przepraszam...
- wyszlochała, odchodząc na bok i zakrywając twarz dłońmi.
- W porządku - powtórzyłam. - Arizona opowiadała mi o swoim bracie. Rozumiem to.
- Tak? - Z trudem przełknęła tę informację. - Wydawało mi się, że Arizona nie ufa
ludziom. Myślałam, że tak jak reszta rodziny uważa, że dzielenie się tego rodzaju
informacjami jest w złym stylu.
- Rzeczywiście tak było - przyznałam. Miałam przed sobą płaczącą kobietę, a nie
potwora czy podejrzaną numer dwa na mojej liście. - Ale czasem jest człowiekowi za ciężko
coś ukrywać.
Allyson weszła do altanki i obie usiadłyśmy. Raven wciąż trzymał mnie za kurtkę.
- Więc wyjaśniła ci, jaki jest jego stan?
Coraz silniej odczuwałam gdzieś tutaj obecność Arizony. „Nie zobaczysz mnie, ale
będę tam”, rozbrzmiało w mojej głowie.
- Arizona uważała, że Raven jest niezwykłym, zdumiewającym chłopcem - zwróciłam
się do nich obojga. - Nigdy by cię nie opuściła, Raven, bo kochała cię jak nikogo na świecie.
- Przestań! On nie rozumie. - Łzy spłynęły po jej policzkach. - Myśli, że ona wróci.
Wciąż na nią czeka.
- Może to jednak zrozumiesz, Raven. Wiesz, że Arizona cię kocha.
- Więc dlaczego to zrobiła? - z goryczą spytała Allyson przez łzy - Gdyby go kochała,
nie utopiłaby się.
Wzięłam głęboki oddech.
- Może nie tak to się odbyło.
- Oczywiście, że tak - rzuciła niecierpliwie. - Samobójstwo. Tak wykazało śledztwo.
Poza dyskusją.
- Dlaczego wszyscy są tego tak pewni?
- Bo nie ma innego wytłumaczenia. - Allyson uniosła rękę i odgarnęła Ravenowi
włosy z twarzy. - Były takie przypadki w rodzinie... Franka rodzinie. Jego wuj strzelił sobie w
głowę. Brat cierpi na psychozę maniakalnodepresyjną.
- Nie wiedziałam... przykro mi.
Nagle moja sytuacja dziewczyny samotnie wychowywanej przez matkę, w rodzinie
cierpiącej na brak pieniędzy, wydała mi się godna pozazdroszczenia.
- Franka też to w pewnym stopniu dotknęło. Nie umie okazywać uczuć. Wszystko dusi
w sobie. Nawet po narodzinach Ravena, kiedy już zorientowaliśmy się, że coś poszło źle, nie
podzielił się ze mną swoimi uczuciami. A potem te wszystkie kliniki, stawianie diagnozy,
ustalanie sposobu leczenia... sama musiałam dawać sobie z tym radę, nigdy ze mną nie
jeździł.
- Przykro mi - powtórzyłam.
Nagle zobaczyłam małżeństwo Taylorów w innym świetle. Dotąd miałam jasny obraz
- chorobliwie ambitna matka, niezdolna poświęcić swej kariery, żeby zająć się autystycznym
synem. Teraz rozsypało się to jak domek z kart i wyglądało całkiem inaczej.
- Frank koniecznie chciał znać przyczynę. - Allyson westchnęła. - Czy choroba ma
podłoże genetyczne, czy wywołała ją infekcja wirusowa w czasie ciąży? A może jest
skutkiem niskiego poziomu serotoniny w mózgu, a może zespół kruchego X... Przestudiował
wszelkie dostępne materiały.
- Nie pomogło?
- Nie. Arizona, kiedy dorosła, poszła w jego ślady. Zapoznała się ze wszystkimi
możliwymi teoriami na temat autyzmu, jak jej ojciec.
- Była inteligentna - powiedziałam.
- Ale to tylko prowadziło do awantur między nami. Uważała, że tylko ona wie, co
robić... Specjalna dieta, kognitywna terapia behawioralna...
- Rozumiem.
- Więc ja byłam ta zła, bo wybrałam konwencjonalną drogę postępowania i posłałam
Ravena do Lindsey Institute, a kiedy był w domu, pilnowałam, żeby brał przepisane mu
lekarstwa. Kłóciłyśmy się o to bez przerwy, a Frank jak zwykle stał z boku.
- Pani pozostawiał zmagania z codziennością?
Kiwnęła głową.
- Jesteś młoda, nie wiesz, jak to jest być w związku małżeńskim i nie móc polegać na
tej drugiej osobie, nie otrzymywać wsparcia. Człowiek gorzknieje.
Postawiłam się w jej sytuacji i musiałam przyznać, że nie miała łatwego życia.
- Krótko po tym, jak straciliśmy Arizonę, Frank usunął jej wszystkie zdjęcia,
podręczniki, biżuterię, ubrania... Wyobrażasz sobie?
- Co z tym zrobił?
- Popakował w pudła, wyniósł do składziku i zamknął go na klucz. Nie chciał, żeby
cokolwiek mu ją przypominało. Tak właśnie daje sobie radę z uczuciami. - Allyson
odetchnęła głęboko i wyprostowała się. - Peter powiedział ci pewnie, że wszystko tutaj się
zmieniło? Raven odpoczywa od szkoły, a my z Frankiem od siebie nawzajem.
Skinęłam głową. Straszyło ją widmo samotnego zmagania się z rzeczywistością i było
to widać po jej zaczerwienionych oczach i gorzko opuszczonych kącikach ust. Gdyby ktoś
powiedział mi to pół godziny wcześniej, nie uwierzyłabym - ale zaczynałam serdecznie
współczuć Allyson Taylor.
Wyszłam na ulicę i zaczęłam się zastanawiać, gdzie podziała się Arizona. Rozejrzałam
się wokół, a potem ruszyłam z powrotem do miasta, spekulując, że na rozkaz Łowczego
musiała dołączyć do (Nie)Umarłych, którzy wrócili już do Foxton. Pewnie ja też będę musiała
tam wrócić.
- Właśnie przy takich okazjach przydają się nadnaturalne moce - mówiłam do siebie,
maszerując dziarsko ulicą. - Szybka dematerializacja, teraz tego potrzebuję, bo jak inaczej
dotrę na wzgórze?
Dzięki Brandonowi, oto jak. Pojawił się na swoim harleyu, kiedy dotarłam do
przemysłowej części miasta, niedaleko centrum handlowego.
- Kyle naprawił twój samochód - powiedział, podjeżdżając do krawężnika.
Wyglądał na rozbawionego faktem, że widzi mnie poruszającą się na piechotę.
Spojrzałam na niego z pretensją.
- Kyle? - powtórzyłam.
- No. Za darmo. Powiedziałem mu, że przynajmniej to może zrobić.
- Czy... mówił coś?
- Ze powinnaś przestać wtykać nos w nie swoje sprawy. Nie pytałem, o co chodzi. -
Poklepał siedzenie z tyłu, zapraszając mnie w ten sposób, żebym wsiadła na motocykl. - Daj
spokój, chcesz swój samochód z powrotem czy nie?
Jasne. Inna rzecz, że nie cieszyła mnie jazda harleyem z Brandonem Rohrem ani to, że
obejmując go w pasie, czułam ciepło jego ciała. Łzy zakręciły mi się w oczach.
Minęliśmy hurtownie elektryczne i skręciliśmy w lewo, do warsztatu Mike’a. Brandon
zaparkował, kazał mi poczekać przy motorze, a sam wszedł do środka. Po kilku minutach
zjeżdżał już z rampy moim samochodem.
- Jak nowy - powiedział, wysiadając, i rzucił mi kluczyki.
W drzwiach warsztatu stanął Kyle. Skrzyżował ramiona na piersi, świdrując mnie
wzrokiem.
- Jak tego dokonałeś? - ze zdumieniem zwróciłam się do Brandona.
- Kyle zdaje sobie sprawę, że przesadził. Poza tym jest mi winien parę przysług.
- No to dzięki.
Już miałam wsiąść do auta i odjechać, gdy Brandon przytrzymał mnie za ramię.
- Świrujesz - mruknął, patrząc mi w oczy. - A ja przysiągłem bratu, że będę cię
pilnował.
Zrobiło mi się nieswojo, ciężka dłoń naciskała na mój bark i nieprzyjemnie
odczuwałam różnicę między nim a Phoeniksem.
- Dzięki - powtórzyłam. - Dobrze ci to wychodzi.
Brandon westchnął.
- Myślisz, że Phoenix wie o tym, gdziekolwiek się teraz znajduje?
9
Gdziekolwiek teraz się znajduje... Już wam mówiłam, czasem tak trudno utrzymać mi
ten sekret, że mam ochotę krzyczeć. Musiałam go zobaczyć, więc jechałam z dużą prędkością
do Foxton, kątem oka rejestrując spustoszenia, jakich dokonała burza. W spalonym lesie przy
Turkey Shoot leżały na zboczach wzgórz poprzewracane wichurą zwęglone drzewa, a
żlebami spływały strugi brązowej od błota, spienionej wody. Skręciłam w lewo na
skrzyżowaniu w Foxton, a potem przejechałam obok domku, w którym odszedł Lee.
Zostawiłam samochód na wzgórzu w miejscu, gdzie kończyła się gruntowa droga, i ścieżką
wydeptaną przez jelenie poszłam w kierunku zbiornika na wodę.
Phoenix, muszę cię zobaczyć! Serce mi się do niego wyrywało, wiatr, który przepędził
burzę, uderzał we mnie silnymi podmuchami - wiatr i skrzydła wzniecające burzę innego
rodzaju. Przystanęłam przy przerdzewiałym zbiorniku na wodę. Każdy, kto by się tu zabłąkał,
natychmiast by zawrócił, przestraszony dziwacznym doznaniem, ale ja pochyliłam głowę,
owinęłam się ciaśniej kurtką i zaczęłam zbiegać ze wzgórza do ociekającej wodą, parującej
od wilgoci stajni. Serce mi waliło, biegłam na oślep - prosto w ramiona mojego chłopaka.
- Darina, już dobrze - wyszeptał z ustami przy moich włosach.
Przyłożył palce do mojej brody i delikatnie uniósł mi głowę, aż spojrzałam mu w
oczy.
- Boże, tak się bałam, że nie zdążyliście uciec przed burzą! - wykrzyknęłam,
chwytając kurczowo klapy jego skórzanej kurtki, jakby moje życie miało od tego zależeć.
- Jestem tutaj - uciszał mnie, mówiąc z łagodnym naciskiem.
Czekał, aż się uspokoję. Wiatr rozwiewał mu włosy, zarzucał na czoło, znów odrzucał
z jego kochanej, pięknej twarzy.
- Lee... - wymamrotałam cicho, kryjąc twarz na jego piersi.
- Wiem... Moje biedne kochanie, żałuję, że musiałaś na to patrzeć.
- Widziałam krew... Cierpiał. Nie potrafiłam mu pomóc...
- Łowczy nam wszystko opowiedział. Lee został rażony piorunem... uderzył dokładnie
w niego.
- Próbowałam go wydostać z tego domku - mówiłam, szlochając. - Wtedy Łowczy
mógłby mu pomóc.
- Nie. Było za późno. Nie jesteśmy w stanie przetrwać bezpośredniego wyładowania.
Nikniemy krótko po tym. - Chcąc, żebym poczuła się lepiej, objął mnie i pogłaskał po
włosach. - Lee za bardzo osłabł. Burza zrobiła swoje, zanim zdążyłaś tam dotrzeć.
- To takie okropnie smutne. - W końcu przestałam płakać i odprężyłam się trochę w
jego silnych ramionach.
- I potwornie mnie wystraszyło.
- Biedna Darina. - Przytulił mnie mocniej, kołysząc delikatnie. - To trudne dla ciebie.
Potrząsnęłam głową.
- Nie chodzi o mnie. Przeraziła mnie myśl, że to samo może przydarzyć się każdemu z
was. Arizónie, Summer... i tobie.
Tym razem nie usłyszałam słów pocieszenia. Patrzył mi prosto w oczy, nie
zaprzeczając.
- Burze zdarzają się teraz często. Wczoraj byłeś ze mną w Ellerton. Równie dobrze
mogłoby to spotkać ciebie, nie Lee.
- Wszyscy jesteśmy narażeni na takie ryzyko - potwierdził, kiwając głową. - Dlatego
Łowczy zwykle wysyła nas na zewnątrz po dwoje lub troje.
- Trzeba mu przyznać, że jest naprawdę odważny.
- Czy to znaczy, że przestałaś go nienawidzić? - spytał z uśmiechem.
- Nie. Dalej go nienawidzę. Za mocno nas kontroluje. - Odwzajemniłam uśmiech. -
Jest jak najgorszy typ ojca. Ojciec, z którym nie można dyskutować.
- Nie musisz mi o tym mówić.
Jasne, kto miałby lepiej znać suwerena, jak nie mój chłopak i reszta (Nie)Umarłych.
- Zdajesz sobie sprawę, że nas teraz słyszy?
Kiwnęłam głową.
- Gdzie on jest?
- Na strychu, razem z innymi. Dasz już radę do nich dołączyć?
Wziął mnie za rękę i poprowadził do stajni.
Zaryglował drzwi, a ja, nienękana wiatrem i spokojniejsza, podniosłam głowę i
rozejrzałam się wokół. Stare, pokryte kurzem uprzęże wisiały na hakach, szpadle i widły stały
oparte o ścianę. Pajęczyny ciągnęły się nieprzerwanie od jednej belki do drugiej.
- Idziemy na górę - ponaglił mnie Phoenix i pierwszy zaczął wchodzić na drewniane
schody, trzeszczące pod jego stopami.
Byli tam wszyscy (Nie)Umarli: Arizona, Summer, Eve ze swoim dzieckiem, Donna i
Iceman. I ich suweren, wszechmocny Łowczy, o surowej twarzy. Wszyscy poważni,
pogrążeni w żałobie po Lee.
- Przepraszam, ale Łowczy kazał mi odejść wcześniej - odezwała się Arizona,
podchodząc do mnie. - Rozmawiałaś z Ravenem? - spytała z niepokojem.
- Powiedziałam mu wszystko, o co prosiłaś.
Słuchała mnie uważnie, chwytając się nadziei, wątłej jak pajęcza nić.
- Nie będę cię oszukiwać. Zresztą sama go widziałaś. Allyson uważa, że on wciąż
wierzy w twój powrót.
Arizona wyglądała na poruszoną.
- Allyson? - powtórzyła.
- Akurat nadeszła. Potwierdziła, że nie życzy sobie wizyt twoich dziadków.
Zdecydowała się na zatrudnienie fachowych opiekunów.
- O Boże, nie powinna... - Arizona wpadła w popłoch. - Ravenowi potrzebna jest
kochająca rodzina.
- Przykro mi. Ale wiesz, Allyson wcale nie jest taka, jak myślałam. - Miałam nadzieję,
że to ją uspokoi. - Ją naprawdę obchodzi Raven... Bardziej” niż przypuszczałam.
- Aha, obchodzi. Na tyle, żeby posłać go do szkoły specjalnej! Żeby stosować diety,
zatruwające go lekarstwa i modne terapie!
- Nie odniosłam takiego wrażenia - powiedziałam i zwróciłam się do Łowczego, który
do nas dołączył: - Sprawy nigdy nie wyglądają tak, jak się to wydaje osobom postronnym.
- Co dotyczy również Arizony - uzmysłowił mi. - Nie podejrzewałaś, że ona tak cierpi.
- To prawda. Posłuchaj, Arizona. Zeby nie wiem, co się działo, nie zostawię Ravena
samemu sobie.
- Przysięgasz? - Chwyciła się tego jak tonący koła ratunkowego. - Będziesz mu
przypominać to, co było? Nie pozwolisz, żeby o mnie zapomniał?
- Obiecuję. On reaguje na twoje imię i łączy je ze mną. Zrobiłam, o co prosiłaś,
powiedziałam mu, że go kochasz.
Myślę, że w tym momencie Arizona była już gotowa odejść. Dopięła swego -
wiedziała, że w przyszłości zajmę się Ravenem, że on zrozumiał coś z tego, co się dzieje.
Uznała, że zrobiła dla niego wszystko, co w tej sytuacji mogła zrobić. Jestem przekonana, że
wcale nie interesowało jej to, w jaki sposób umarła ani co się z nią teraz stanie. Ale
(Nie)Umarli mieli misję do spełnienia - musieli wyjaśnić tajemnicę własnej śmierci, a
Łowczy miał tego dopilnować.
- Została nam niecała doba - przypomniał. - Wciąż obowiązuje wersja o samobójstwie,
chyba że Darina coś odkryła.
Wszyscy na mnie patrzyli.
- No to zaczynajmy - przerwała nabrzmiałą ciszę Summer. - Co wiemy, Darina?
Chłopak Arizony żyje w stałym napięciu z obawy, że Sabie odkryje jego romans. W rodzinie
Taylorów wszyscy walczą ze sobą i w rezultacie nikt nie potrafi jasno ocenić sytuacji.
- Dziadkowie przejmują się tym, co się tam dzieje, ale są odsuwani - dodałam. - No i
to, że Raven uciekł tego samego ranka, kiedy Arizona utonęła.
- I jeszcze ja - wtrąciła Arizona. - Zwariowana, zagubiona dziewczyna, która nie ma z
kim pogadać, ani z rodziną, ani z przyjaciółką... Może właśnie dlatego to się stało, może nie
wytrzymałam napięcia i rzuciłam się do jeziora, tak jak twierdzą.
I wtedy wydarzyło się coś, czego nigdy dotąd nie widziałam - Summer wpadła w
potworną złość.
- Sama w to nie wierzysz! - wykrzyczała Arizonie prosto w twarz. - Nie należysz do
osób, które się poddają! Zawsze walczyłaś!
- Może właśnie ten jeden raz się poddałam - powiedziała Arizona, potrząsając głową.
- Ja też w to nie wierzę - poparłam Summer. - Nawet jeśli związek z Kyle’em
wydawał ci się beznadziejny i cię męczył, to nigdy nie zostawiłabyś tak Ravena. Nie,
stanowczo ktoś przyłożył do tego rękę, a ty wyparłaś te wspomnienia, jak to się dzieje, kiedy
trauma jest zbyt silna.
- Wobec tego wrócisz teraz do Ellerton, Darina - polecił Łowczy. - Phoenix będzie ci
towarzyszył. Zapewni ci ochronę, gdybyś zdecydowała się na spotkanie z Kyle’em
Kepplerem, żeby zapytać go, gdzie wtedy był i co robił.
Co znaczyło, że gdyby okazało się to konieczne, Phoenix obezwładniłby Kyle’a,
używając swoich nadprzyrodzonych zdolności. Osłoniłby mnie w każdej sytuacji, kiedy bym
tego potrzebowała. Wiedziałam, że Łowczy akceptuje takie postępowanie tylko w razie
ostateczności. Czasu było już dramatycznie mało, a zagadka śmierci Arizony wciąż
pozostawała nierozwiązana. Spojrzałam na Phoeniksa i zobaczyłam, że się przestraszył.
- Hej, przynajmniej spędzimy razem kolejną noc - zaryzykowałam żart.
Nie wzbudził entuzjazmu Arizony.
- Nic nie uzyskasz, wypytując Kyle’a. On nie jest w to zamieszany - powiedziała z
naciskiem.
Zapadła wymowna cisza - wszyscy sądziliśmy inaczej. Zajęci rozpatrywaniem
przypadku Arizony, zgromadziliśmy się na strychu na siano i (Nie)Umarli pewnie byli mniej
czujni niż zwykle, inaczej na pewno usłyszeliby motocyklistów gromadzących się przy Skale
Anioła. Nadjeżdżali od strony Forest Lake, łowcy duchów na swoich harleyach i kawasaki,
nieustraszeni mężczyźni, którzy nasłuchali się rozwlekłych opowieści starego wędkarza,
kiedy zszedł wreszcie na dół z letniego domku. Opowiadał im nieskładnie o dzieciaku,
którego zaskoczyła burza i wpadł do rzeki, a potem na jego oczach umarł, a krwawiące ciało
rozbłysło i znikło. Wyśmiali go z początku, ale gdy wypili parę kolejnych piw, ktoś rzucił
hasło: jedziemy w góry sprawdzić.
- Iceman, idź tam - polecił Łowczy, gdy wreszcie usłyszał warkot silników. - Donna,
idziesz z nim. Postawcie zaporę, nikt nie ma prawa się prześliznąć.
Wydawał polecenia szybko, bez wahania. Summer, Eve i Arizona miały zajść
motocyklistów od tyłu i zbliżyć się do nich od strony Szczytu Amosa.
- Otoczymy ich - wyjaśniał - zbierzemy razem i zepchniemy w stronę Foxton. Róbcie,
co do was należy.
- Mnie i Phoeniksowi kazał pójść do domu i zostać tam, dopóki droga nie będzie
wolna. - Idźcie - ponaglił, popychając nas na schody - i zamknijcie drzwi na klucz.
Posłuchaliśmy i idąc przez podwórze, patrzyłam, jak (Nie)Umarli rozpraszają się po
wzgórzu i w zapadającym zmierzchu znikają między osikami. Poruszali się szybko i cicho jak
w teatrze cieni.
- Łowczy się wściekł - powiedział Phoenix, gdy weszliśmy do domu. - Jest zły na
siebie, że nie wystawił posterunków i naraził nas na niebezpieczeństwo.
- Nawet Łowczy ma prawo do omyłki. - Wzruszyłam ramionami. Czułam się całkiem
bezpieczna w środku domu, chociaż był zbudowany z niezbyt starannie przypiłowanych bali,
a żelazny zamek w drzwiach dawno przerdzewiał. Byłam szczęśliwa, że Łowczy kazał
Phoeniksowi zostać ze mną. - Powiedz mi, co się dzieje przy Skale Anioła.
Phoenix zaczął nasłuchiwać.
- Donna i Iceman są już na wyznaczonej pozycji. Motocykliści rozmawiają ze sobą.
- Słyszysz, co mówią? - Ja oczywiście słyszałam jedynie szelest zeschłej trawy i szum
wiatru w liściach osiki.
- Wiesz, kim są?
- Mogę ci tylko powiedzieć, ilu ich jest. Iceman twierdzi, że dwunastu lub trzynastu.
On i Donna już spychają ich w kierunku wzgórza. Arizona ze swoją ekipą wkrótce zacznie
ich naciskać z drugiej strony.
- Mam nadzieję, że odejdą bez walki.
Zadrżałam. Teraz, kiedy zapadł zmierzch, już nie czułam się tak bezpieczna.
Wiedziałam, że nie możemy zapalać lampy, bo światło zdradziłoby naszą obecność, i że
będziemy czekać w ciemnościach.
- To działa, odjeżdżają - zameldował lakonicznie Phoenix. - Przy ustawionej zaporze
już nie są tacy nieustraszeni.
Wyobraziłam sobie, jak ogarnia ich panika - najpierw nerwowa niepewność, gdy
zaczynają trzepotać skrzydła, potem przeszywający strach, kiedy nadpływają głowoczaszki, i
wreszcie szaleńcza histeria. A potem ci wzmocnieni piwem chojracy pochylają się nad
kierownicami, zawracają swoje wspaniałe maszyny i odjeżdżają, jakby ich kto gonił.
- Dwaj odłączyli się od grupy - oświadczył z niepokojem Phoenix. Podszedł do okna i
spojrzał na wzgórze.
- Słyszysz coś? Zawrócili w tym kierunku.
- Jesteś pewien?
- Iceman idzie za nimi. Powinnaś ich już słyszeć.
Stanęłam obok niego przy oknie i wytężyłam słuch.
W końcu i do moich uszu doszło wycie silników. Wpatrywałam się w okryte
ciemnością wzgórze, żołądek podchodził mi do gardła.
- Niestety, to poważna sprawa - powiedział Phoenix. - Znacznie wyprzedzają Icemana,
nie sądzę, żeby ich dopadł.
Nagle zza wierzchołka wzgórza rozbłysły dwa reflektory, potem ich światło
skierowało się ku dołowi.
- Co teraz? - spytałam.
- Czekaj tutaj, ja pomogę Icemanowi.
- Ale Łowczy kazał ci zostać.
- Nie, tobie kazał. Ty masz pozostać w ukryciu. Zarygluj tylko drzwi, a wszystko
będzie dobrze. - Zwolnił rygiel i wyszedł na ganek. - Zamknij drzwi, Darina.
Zacisnęłam zęby i zasunęłam rygiel, a potem oparłam się plecami o drzwi i
zamknęłam oczy, niemal bojąc się odetchnąć.
Oba motocykle zjechały ze wzgórza, światła reflektorów rozcinały ciemności,
penetrując okolicę. Phoenix wpadł na świetny pomysł, jak ich zatrzymać. Podniósł zwój
kolczastego drutu, który leżał przy stajni, i rzucił przed podjeżdżający motocykl. Jeździec w
ostatniej chwili go dostrzegł, zahamował gwałtownie i skręcił, zajeżdżając drogę swojemu
towarzyszowi. Widziałam przez brudną szybę w drzwiach, jak obaj zwalili się na ziemię,
wzniecając kurz. W tym samym momencie do Phoeniksa dołączył Iceman.
Dwaj (Nie)Umarli przeciwko dwóm bezmózgowcom z Forest Lake - nie
spodziewałam się walki. Oczekiwałam raczej, że Phoenix i Iceman bez większego trudu
odsuną ich od domu, wyczyszczą im pamięć i odeślą z bolącymi głowami tam, skąd
przyjechali.
Stało się jednak całkiem inaczej.
W świetle reflektorów leżących na ziemi motocykli zobaczyłam, jak jeden z intruzów
się podnosi i nieco chwiejnie idzie w stronę domu. Jego kumpel pozbierał się na tyle, że
złapał zwój kolczastego drutu i cisnął nim w Phoeniksa i Icemana. Drut rozwinął się u ich
nóg, oplatając je jak wąż. Pierwszy napastnik poruszał się na oślep po ganku, łapiąc głośno
oddech. Zobaczyłam go przez szybę i rozpoznałam mimo ciemności. Kyle Keppler - któż by
inny.
Poczułam przypływ paniki, kolana ugięły się pode mną. Phoenix i Iceman byli
unieruchomieni, a człowiek, którego podejrzewałam o zabicie Arizony, znajdował się metr
ode mnie. Otrząsnął się już po upadku na ziemię i teraz rozglądał się za jakąś bronią. Znalazł
ją - opartą o ścianę domu siekierę na długim trzonku.
- Phoenix! - wrzasnęłam ostrzegawczo.
Moja twarz przyciśnięta do szyby była dobrze widoczna. Keppler zobaczył ją i
usłyszał mój krzyk. Zamiast rzucić się na wroga, uniósł siekierę i wbił ją w drzwi, a potem
jeszcze raz, rozłupując drewno i rozbijając szkło na tysiące kawałków. Kolejny cios
rozszczepił drewno tuż przy ryglu i drzwi stanęły otworem.
- Łap, Jonno - wrzasnął Kyle do swojego towarzysza, rzucając siekierą niczym
tomahawkiem.
Jonno... Jon... Jon Jackson, zaufany kumpel i szwagier. Złapał siekierę i zmusił
Phoeniksa i Icemana, by cofnęli się ku stajni. Tym samym znalazłam się sama naprzeciwko
Kyle’a Kepplera. Zamarłam ze strachu. Już nie żyłam...
- Będzie tego, dziewczyno. Weszłaś mi w drogę o ten jeden raz za dużo. - Kyle stanął
w prześwicie drzwi, szkło zachrzęściło pod jego stopami. - Cokolwiek tu się dzieje, tkwisz w
tym po uszy.
- Nic się tu nie dzieje - zaprotestowałam. - Kilka osób ze szkoły, w tym ja,
wałęsaliśmy się po okolicy. - Oparłam się o piec kuchenny.
Kyle zbliżył się, złapał mnie za nadgarstek i zaciągnął na środek kuchni.
- To oni rzucili drut kolczasty na podwórzu? Pożałują tego.
Zamknęłam oczy, modląc się w duchu, żeby Jackson nie posługiwał się siekierą tak
sprawnie jak Kyle. Phoenix i Iceman w końcu poradzą sobie z nimi, ale mogło to trochę
potrwać.
- No, co się tutaj dzieje? - Nie puszczając mojego nadgarstka, zmusił mnie, żebym
usiadła na krześle. - Podobno jakiś dzieciak utopił się tu wczoraj w nocy. Kto to był? I gdzie
jest ciało?
- Mnie o to pytasz? Nie wiem! - Zasłoniłam się, widząc, że zamierza się na mnie. Jeśli
Phoenix nie zjawi się szybko, będę naprawdę w opałach. - Arizona tu przychodziła.
Jej imię podziałało na niego jak kubeł zimnej wody, ale wzniesiona pięść nie opadła.
naprzeciwko Kyle’a Kepplera. Zamarłam ze strachu. Już nie żyłam...
- Będzie tego, dziewczyno. Weszłaś mi w drogę o ten jeden raz za dużo. - Kyle stanął
w prześwicie drzwi, szkło zachrzęściło pod jego stopami. - Cokolwiek tu się dzieje, tkwisz w
tym po uszy.
- Nic się tu nie dzieje - zaprotestowałam. - Kilka osób ze szkoły, w tym ja,
wałęsaliśmy się po okolicy. - Oparłam się o piec kuchenny.
Kyle zbliżył się, złapał mnie za nadgarstek i zaciągnął na środek kuchni.
- To oni rzucili drut kolczasty na podwórzu? Pożałują tego.
Zamknęłam oczy, modląc się w duchu, żeby Jackson nie posługiwał się siekierą tak
sprawnie jak Kyle. Phoenix i Iceman w końcu poradzą sobie z nimi, ale mogło to trochę
potrwać.
- No, co się tutaj dzieje? - Nie puszczając mojego nadgarstka, zmusił mnie, żebym
usiadła na krześle. - Podobno jakiś dzieciak utopił się tu wczoraj w nocy. Kto to był? I gdzie
jest ciało?
- Mnie o to pytasz? Nie wiem! - Zasłoniłam się, widząc, że zamierza się na mnie. Jeśli
Phoenix nie zjawi się szybko, będę naprawdę w opałach. - Arizona tu przychodziła.
Jej imię podziałało na niego jak kubeł zimnej wody, ale wzniesiona pięść nie opadła.
- Nikt nie miał pojęcia o istnieniu tego miejsca. Lubiła panujący tu spokój.
- Przychodziła tutaj? - Rozejrzał się po staroświeckim wnętrzu, jakby próbował ją
sobie wyobrazić. Tym razem nie zaprzeczył, że ją znał. - Kiedy? Nic mi o tym nie mówiła.
- Typowe dla niej, uwielbiała sekrety. - Nie darowałam sobie tej ukrytej aluzji.
- Ale tobie powiedziała.
- Sporo ze sobą rozmawiałyśmy.
- O mnie?
Kiwnęłam głową.
- Kochała cię. Próbowała z tobą zerwać, ale nie miała dość siły.
- Rozmawiamy o tej samej dziewczynie? - spytał z niedowierzającym uśmieszkiem. -
Nigdy nie spotkałem silniejszej osoby.
- To były tylko pozory - powiedziałam. - Nie masz pojęcia, jak w głębi serca cierpiała.
Popatrzył na mnie przeciągle. Odebrał moją ostatnią uwagę jako krytykę jego osoby.
- Sama tego chciała.
Wytrzymałam jego spojrzenie.
- Miała siedemnaście lat - przypomniałam mu.
Jakaś lampka zapaliła się w jego głowie. Znów obudził się w nim psychopata.
Nachylił się do mnie tak blisko, że poczułam na twarzy jego oddech.
- Co ty wiesz? Co ty tak naprawdę wiesz? - powtórzył nieświadomie słowa
wypowiedziane kilka dni temu przez Arizonę.
Tak właśnie zastał nas Łowczy: jego groźnie patrzącego mi w twarz, mnie bezradną.
Keppler poderwał mnie z kuchennego krzesła i zamachnął się, zamierzając uderzyć mnie
grzbietem dłoni w twarz. Suweren wkroczył do akcji w samą porę. W jednej chwili pozbawił
sił Kyle’a, który zachwiał się i słaby jak dziecko opadł na kolana. Potem silą woli rozciągnął
go na ziemi i Kyle otoczył dłońmi głowę, wyjąc z bólu. Łowczy stał nad nim i ze spokojem,
zupełnie niewzruszony, słuchał jego zawodzenia.
- Nie ruszaj się stąd - polecił mi cicho.
No tak, chciałam wybiec na podwórze, a on natychmiast poznał moje myśli.
- Phoenix i Iceman poradzili sobie już z Jacksonem. Właśnie stąd odjeżdża.
Rzeczywiście - usłyszałam ryk silnika harleya, światło reflektora lizało zbocze
wzgórza.
- Rozmawiałaś z Kepplerem o Arizonie - powiedział Łowczy. - To było ryzykowne.
- Musiałam coś mówić. Był wściekły, bałam się, że mnie zabije.
Suweren zamrugał powiekami i skierował na mnie zimne spojrzenie swoich szarych
oczu.
- Powinnaś mi ufać, Darina. Potrafię poradzić sobie z kimś takim jak Keppler.
- Ale ja nie wiedziałam, gdzie jesteś! - wykrzyknęłam. - Myślałam, że jesteś na
wzgórzu z innymi!
- Jestem wszędzie - powiedział i nie ruszywszy nawet palcem, postawił Kepplera na
nogi, poddając jego umysł hipnozie. - Zjawiam się, kiedy jestem potrzebny.
Wyrzucił Kyle’a na podwórze, gdzie Phoenix i Iceman wyczyścili mu mózg i odesłali
ze wzgórza.
- Dziękuję - wykrztusiłam, choć to słowo zabrzmiało całkowicie nieadekwatnie do
tego, co się wydarzyło.
Łowczy stał w drzwiach, odwrócony do mnie plecami, i obserwował, jak Kyle
odjeżdża.
- To jest właśnie to miejsce... tam gdzie stoisz - powiedział, jakby miał oczy z tyłu
głowy. Mówił stłumionym głosem, jak gdyby znajdował się gdzieś w oddali. - Unieś dywan,
Darina.
- Jak to? - spytałam, spuszczając wzrok na wyblakły wzorzysty dywan.
- Tam upadłem. Unieś dywan.
Przykucnęłam, a kiedy uniosłam róg dywanu, zobaczyłam ciemne plamy na deskach,
prawie czarne w świetle księżyca, ale przed laty bez wątpienia szkarłatne.
- To moja krew - powiedział Łowczy. - Upadłem dokładnie tutaj, kiedy Menton mnie
zastrzelił.
Przeszedł mnie dreszcz. Dlaczego mówi mi o tym teraz?
- Marie stała tam, przy piecu kuchennym. - Łowczy wskazał powolnym gestem, jakby
znajdował się w transie. - Jak sparaliżowana... Była w szoku. Menton wyciągnął broń i
strzelił.
Prosto w twoją głowę, kula przeszła na wylot przez czaszkę, przecież wiem,
pomyślałam.
- Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałem. - W głosie Łowczego brzmiało znużenie. -
Wracam tu rok po roku, od lat. I wiele razy byłem świadkiem, jak sprawiedliwości stawało się
zadość. Za każdym razem, gdy dusza któregoś z (Nie)Umarłych odzyskuje spokój, wiem, że
wykonałem powierzone mi zadanie.
- Nie rozumiem, dlaczego akurat teraz mi o tym wszystkim mówisz.
Czułam się tak, jakby czas stanął w miejscu, jakby Łowczy zamknął mnie w swoim
wspomnieniu i nie pozwalał umknąć. Odwrócił się i spojrzał na mnie, przykuwając mnie
swoim przenikliwym wzrokiem.
- Co w tobie jest takiego, Darina? Nawet nie wyglądasz jak ona.
- Jak Marie? - Odetchnęłam z trudem, wijąc się jak przyszpilony owad.
No i co z tego, że przypominam ci żonę! Przestań!
- Była dobrą kobietą. Wesołą, spokojną, żadnych mrocznych zakamarków, tak jak w
twojej duszy. Marie była pełna życia. Ładnie się ubierała.
- Przykro mi, że nie podoba ci się mój styl - wymamrotałam. - Moda się zmieniła.
Mówił dalej, jakbym w ogóle się nie odezwała.
- Ale kiedy spojrzę w twoje oczy... są takie same. - Westchnął. - Wracają bolesne
wspomnienia, nie dają mi spokoju.
- Jak to możliwe, że nie znalazłeś spokoju? Pomagasz (Nie)Umarłym, a sam sobie nie
umiesz pomóc.
Jego wzrok stał się jeszcze bardziej przenikliwy.
- To niemożliwe. Nigdy nie zaznam spokoju.
- Może jednak kiedyś - powiedziałam, sama w to nie wierząc ani nie oczekując, że on
uwierzy.
Westchnął raz jeszcze.
- Wyrównaj dywan, Darina. Phoenix i Iceman czekają. Chodźmy.
(Nie)Umarli zeszli ze wzgórza i zgromadzili się w stajni. Stracili sporo energii,
przeganiając intruzów, i teraz siedzieli cicho, czekając, aż Łowczy przedstawi im nowy plan.
Donna obok Eve, Iceman trzymał straż na strychu na siano, Phoenix przy drzwiach.
Niespokojnie reagowali na najlżejszy hałas, wymieniając niepewne spojrzenia.
- Czyli Phoenix zostanie z tobą przez całą noc w Ellerton? - zwróciła się do mnie
Arizona.
Z nich wszystkich ona wydawała się najspokojniejsza i najmniej przestraszona.
Zerknęłam na zegarek i stwierdziłam, że jest prawie północ.
- Tak. Wymyśl mi jakieś dobre wyjaśnienie, dlaczego wracam tak późno.
- Dla Laury?
- Bingo. Ale zapomnij o tym, że benzyna mi się skończyła. Wmawiałam jej to już z
tysiąc razy.
- Powiedz, że byłaś u Logana i straciłaś poczucie czasu - podsunęła. - To na pewno
zagra. Zagaduj ją, dopóki Phoenix się nie prześliźnie.
Zgodziłam się z nią, że to najlepsza możliwa wymówka.
- Jutro, pewnie już po raz ostatni, odwiedzę twojego chłopaka - obiecałam jej. -
Spytam go wprost, czy byłaś u niego w pracy w dniu, kiedy umarłaś. I czy pojechaliście nad
jezioro Hartmann razem.
- Powie ci, że nie - rzuciła ze zniecierpliwieniem.
- I myślisz, że mu uwierzę? - Stanęłam przed nią. - Pomyśl, Arizona, skup się. Czy
pojechałaś do centrum handlowego? Czy dopadłaś Kyle’a i próbowałaś go raz jeszcze błagać,
aby porzucił Sabie?
- Dobra, Darina, prześledźmy to, tak jak ty sobie wyobrażasz, że było. - Jej piękne
zielone oczy zapłonęły gniewem. - Pojechałam do Mike’a, zaparkowałam i weszłam do
środka. Kyle pracuje, mój widok go nie uszczęśliwia. Rzuć swoją ciężarną narzeczoną, którą
wkrótce masz poślubić, mówię, i bądź ze mną. Jesteśmy dla siebie stworzeni, dwie połówki
jabłka, nie powinno się nas rozdzielać. Kyle nie wytrzymuje ciśnienia i traci nad sobą
kontrolę. Może trzyma w ręce jakieś ciężkie narzędzie. Walczymy. Uderza mnie, obojętnie,
czy przypadkiem, czy celowo, walę się na podłogę.
- Przestań - powiedziałam błagalnie.
Bałam się, że straci panowanie nad sobą, pogrąży się w szaleństwie i już nigdy nie
odzyska zdrowego rozsądku.
- Nigdy nie byłaś ciekawa, gdzie mam tatuaż, prawda? Mam ci go pokazać, Darina?
Chciałabyś go zobaczyć?
- Nie. Przestań wreszcie. Jeśli twierdzisz, że nie pamiętasz, co się zdarzyło, to tak jest.
Przepraszam, że tak cię naciskałam.
- Znamię śmierci! - Jej spojrzenie było niemal tak władcze jak Łowczego i czułam, że
nie mam dość silnej woli, by się jej przeciwstawić. - Spodziewasz się, że jest na mojej piersi.
Wskazuje na to, że wpadłam do wody i utonęłam. - Przesunęła długimi palcami po klatce
piersiowej. - Nie ma go tutaj, wierz mi.
- Więc gdzie?
Zrozumiałam, że pokaże mi tatuaż, czy tego chcę, czy nie.
Powoli uniosła ręce, żeby odgarnąć włosy z pleców. Skręciła je w jedwabisty splot i
odsunęła z szyi. Pod białą skórą widać było delikatne, kruche kręgi szyjne.
- Widzisz? - wyszeptała.
Miniaturowe anielskie skrzydła wyraźnie odcinały się delikatnym, precyzyjnym
rysunkiem na białej skórze, między dwoma kręgami.
- Tak - potwierdziłam. - Nie utonęłaś w jeziorze. Skręciłaś kark. Przez to nie żyjesz.
10
Kiedy wróciłam, Laura była w domu, gotowa do utarczki. Miała tę swoją zranioną
minę mówiącą: jasne, jestem tylko twoją matką, dlaczego miałabym oczekiwać szacunku albo
liczenia się z moimi uczuciami.
- Przepraszam, nie spojrzałam na zegarek - wymamrotałam, usiłując prześliznąć się do
swojego pokoju.
- Jim dzwonił - powiedziała. - Miał wypadek. Opona się rozerwała i wypadł z drogi.
To mnie zatrzymało.
- Nic mu nie jest?
Pokręciła głową.
- Odholowali samochód, a on spędzi noc w hotelu.
- A ty się dobrze czujesz?
No jasne, że nie. Była blada, oczy miała czerwone od płaczu.
- Co jest nie tak z tą rodziną i samochodami? - Westchnęła. - Nie, co jest nie tak z tą
rodziną? Kropka.
- Posłuchaj, nic mu się na szczęście nie stało. - Do tej pory Phoenix z pewnością
zdążył już wejść przez okno do mojej sypialni i niegroźny wypadek Jima nie był dla mnie
najważniejszy. - Prześpij się, rano będzie to wyglądało lepiej.
- Gdzie byłaś, Darina? - spytała z rozdrażnieniem.
- Tylko mi nie mów, że u Jordan albo u Hannah, już sprawdziłam.
- U Logana - rzuciłam, wbiegając po schodach.
Wiedziałam, że do niego nie zadzwoni w obawie, że natknie się na pijanego ojca
Logana.
Phoenix czekał już na mnie w moim pokoju.
Czułam jego obecność i było mi jak w raju. Nigdy nie przyzwyczaję się do tego, jaki
jest przystojny, zawsze będzie mnie zaskakiwać to, jak rozjaśnia moje życie, jak bezpieczna
się przy nim czuję, nawet gdy wcale nie jest bezpiecznie. Rzuciłam się w jego ramiona, a on
objął mnie mocno. Jestem dla niego najważniejsza na świecie, tak jak on dla mnie. Każde jest
częścią drugiego - nikt i nic nas nie rozdzieli.
Leżeliśmy na łóżku, istniała tylko ta chwila, byliśmy szczęśliwi, mimo wszystko. Jego
twarz była tak blisko, ciemne rzęsy ocieniały szare oczy, usta delikatnie dotykały mojego
policzka.
- O czym myślisz? - przerwał długą ciszę.
- O niczym. Tylko o tym, jak doskonała jest ta chwila.
- Czyli w końcu udało się nam umknąć z Ziemi?
- Na to wygląda. Krążymy między planetami w odległym miejscu wszechświata. Jest
ciemno, panuje cisza. Jesteśmy nieosiągalni.
- Czas się zatrzymał?
Kiwnęłam głową i pocałowałam go delikatnie, a potem pochyliłam się nad nim i
zaczęłam go całować mocniej. Ale po jakimś czasie odsunął się ode mnie.
- Kocham cię tak bardzo, że to boli - powiedział. Spuścił nogi na podłogę i usiadł
zgarbiony na łóżku. - Boli mnie to, że mamy dla siebie tak mało czasu i że zostałem
pozbawiony wolnej woli.
- Czy to znaczy, że czujesz za sobą oddech Łowczego? - spytałam, siadając obok
niego.
- Zawsze.
- Znowu rozmawiał ze mną o Marie. - Przyłożyłam dłoń do jego dużej, szerokiej
dłoni. - Dzisiaj wieczorem kazał mi spojrzeć na zastarzałe plamy krwi na podłodze. Obarczył
mnie swoją historią.
- To dlatego, że przypominasz mu jego żonę - zrozumiał natychmiast. - Trzy albo
cztery pokolenia wstecz, ale widzi w tobie Marie.
- Twierdzi, że to z powodu moich oczu. - Przypomniałam sobie, jakie napięcie
towarzyszyło tej rozmowie, i znów przeszedł mnie dreszcz. - Łowczy mnie przeraża, ale w
głębi ducha mu współczuję.
- Wcale tego nie potrzebuje, wierz mi. - Phoenbc się uśmiechnął.
- Może spróbuję nad tym pomyśleć któregoś dnia. Oczywiście kiedy już rozwiążemy
zagadkę śmierci Arizony i będę miała na to czas. - To znaczy, kiedy wszyscy
(Nie)Umarli odejdą na tamtą stronę, żeby się zregenerować. - Musieli pisać o Peterze
Mentonie w starych gazetach. Poszperam w bibliotece albo w archiwum czasopism.
Gromadzą takie czasopisma, prawda?
- Pewnie tak. - Nie był chyba zainteresowany rozważaniami o przypadku Łowczego,
bo skierował rozmowę na bieżące sprawy. - Co pomyślałaś, kiedy Arizona w końcu pokazała
ci tatuaż?
- Zaskoczyło mnie to. - Uniosła swoje gęste włosy i pokazała mi mikroskopijne
anielskie skrzydła, jakby w ten sposób składała swój los w moje ręce. - Zastanawiałam się,
czy to jednak nie był wypadek.
- A nie samobójstwo?
- Słuchaj, to możliwe. Brzeg jeziora Hartmann jest skalisty i nierówny, mogła się
potknąć i spaść.
- Tylko dlaczego tam poszła? - Phoenix odwrócił moją dłoń i zaczął wodzić
koniuszkiem wskazującego palca po miejscu, w którym linia życia przecinała się z linią serca.
- Pamiętaj, że ona nie jest z zamiłowania piechurem, a w pobliżu nie znaleziono jej
samochodu.
- Ktoś ją podwiózł...? Ale nawet gdyby tak było i zdarzył się wypadek, i Arizona
upadłaby i uderzyła głową o skałę, to przecież ta osoba zanurkowałaby, żeby ją uratować.
- Oczywiście. Poza tym wzywaliby pomocy. Pamiętasz, że dopiero przechodzący w
pobliżu turyści zauważyli jej ciało unoszące się na wodzie.
Siedziałam przez chwilę w milczeniu.
- Dobra, zastanówmy się - powiedziałam w końcu.
- Arizona, w fatalnym nastroju, rozjuszona, przyjeżdża do warsztatu Mike’a pod
pretekstem naprawy samochodu. Kyle boi się, że ona powie za dużo w obecności Mikę’a
Hamilla, więc obiecuje zabrać ją nad jezioro, jeszcze tego ranka. Będą sami, nikt ich tam nie
zobaczy, bo to kawałek za miastem.
Phoenix podchwycił tę wersję.
- Spotykają się, wszystko się rozlatuje, Arizona wpada we wściekłość i grozi
Kyle’owi. Przysięga, że nie dopuści, aby poślubił Sabie. Znamy go, wiemy, jaki jest
porywczy. Uderza ją, ona potyka się i upada na skałę tak mocno, że łamie kark.
To naprawdę miało sens.
- Kyle panikuje - podjęłam wątek. - Nie wie, czy Arizona jeszcze żyje, ale wie, że
musi jakoś rozwiązać największy jak dotąd problem w swoim życiu. Uznaje, że woda w
jeziorze jest wystarczająco głęboka, aby się udało. Podnosi Arizonę ze skały i wrzuca ją do
jeziora.
Phoenix kiwnął głową. Wreszcie wszystkie kawałki układanki pasowały do siebie.
Oboje byliśmy o tym całkowicie przekonani.
- Kyle odchodzi. Nie musi przejmować się alibi, prawie nikt nie wie o jego związku ze
zmarłą dziewczyną. Wszyscy są zdumieni, gdy ciało Arizony zostaje odkryte, on też, tyle że
udaje. W śledztwie wychodzi na jaw, że
Arizona była samotniczką i często wpadała w depresję. Samobójstwo, brzmi werdykt.
Wszelkie szczegóły zostały wyjaśnione, odrętwiała z szoku rodzina nie protestuje. Wszystko
się zgadza i wszystko jest posprzątane.
- Nie tylko rodzina, całe miasto jest w szoku, bo to druga śmierć w ciągu kilku
tygodni. Najpierw Jonas, teraz Arizona. Pamiętam, że właśnie wtedy ludzie zaczęli szeptać,
że nad uczniami szkoły w Ellerton ciąży klątwa. Nikt nie myślał logicznie, wszyscy się bali.
- I Kepplerowi się upiekło - podsumował Phoenix.
- W każdym razie tak myśli. Ale nie wie o istnieniu (Nie)Umarłych.
Siedzieliśmy tak, dumni, że tak zgrabnie udało nam się zrekonstruować prawdziwą
wersję wypadków. Ja byłam zdeterminowana jak nigdy dotąd, żeby wydobyć prawdę z
Kyle’a Kepplera.
- Ile zostało do świtu? - spytałam Phoeniksa. - Jak dużo mamy czasu, zanim
wyruszymy do Forest Lake?
Spojrzał na gwiazdy i księżyc.
- Wystarczająco dużo, żebyś się przespała - odpowiedział. - Będę czuwał, a ty
odpocznij.
Przedziwne, ale zasnęłam. Phoenix trzymał mnie za rękę i nie puścił jej, dopóki nie
przebudziłam się wraz z pierwszym brzaskiem. Nad górami na wschodzie wstawało
czerwonozłociste słońce. Otworzyłam oczy i zobaczyłam jego odblask na ukochanej twarzy.
- Dzisiaj albo nigdy - przypomniał mi Phoenix, całkiem niepotrzebnie.
Opuściliśmy dom jak dwoje złodziei, wyślizgując się oknem na górze i wskakując do
mojego samochodu. Zjechałam z podjazdu na luzie, nie ryzykując przekręcenia kluczyka,
dopóki nie znaleźliśmy się w pewnej odległości od domu. Pojechaliśmy szosą na Centennial
prowadzącą do autostrady.
- Zapomnij o Peak Road, jedź do Forest Lake boczną drogą - poradził Phoenix. -
Skróci nam to trasę o ładnych kilka kilometrów.
- Tajest! - Drżałam z przejęcia, bo tak gładko jechało się pustymi ulicami i dlatego, że
zbliżaliśmy się do rozwiązania. Teraz, kiedy miałam Phoeniksa u swojego boku, perspektywa
spotkania z Kyle’em Kepplerem już mnie nie przerażała. - Musimy dotrzeć do Forest Lake,
zanim Kyle wyruszy do pracy.
- I tym razem nie będziemy się przejmować, czy Sabie cię zobaczy - zdecydował
Phoenix. - Zastosujemy wszelkie możliwe środki nacisku, żeby facet się przyznał.
- Będziesz tam? - upewniłam się.
- W każdej sekundzie. Daj gazu, Darina, zasuwaj.
Wzniecając tumany kurzu na gruntowej drodze, jechaliśmy wśród pogrążonych w
cieniu gór, które dopiero zaczynały się rozświetlać w czerwonozłotym brzasku. Wokół nie
było żywej duszy.
Phoenix siedział obok mnie w ciemnych rękawiczkach, biały podkoszulek ładnie
kontrastował z rozpiętą do połowy skórzaną kurtką. Włączyłam radio i słuchałam piosenki w
stylu country o pożegnaniu z ukochaną. Bezlitosna śmierć ją zabrała. „Pożegnaj się, Marianna
odchodzi. Pożegnaj się, Marianna odeszła”. „Odchodzi”, „odeszła” - wciąż powtarzało się w
refrenie, szarpiąc mi serce.
I już byliśmy w Forest Lake, miasteczku usiłującym żyć w przeszłości i z trudem
wkraczającym w dwudziesty pierwszy wiek. Niewielkie drewniane domy stały wzdłuż szosy,
podniszczone auta osobowe i półciężarówki parkowały na podjazdach. Żaluzje były wciąż
opuszczone, z lasu wychynął jeleń i pasł się na porastającej zbocze trawie. Jedyne w mieście
światło biło z reklamy nad barem, w którym poprzednio piłam kawę, gapiąc się na
białobrązowego psa.
- Jedziemy w kierunku White Eagle Road - powiedziałam do Phoeniksa, czując coraz
większe napięcie.
Zacisnęłam dłonie na kierownicy, starając się nie myśleć, co będzie, jeśli stracę nad
sobą kontrolę.
- Uważaj! - ostrzegł mnie. - Przejechałaś na czerwonym świetle!
Powiem wam prawdę, nawet nie zauważyłam, że są jakieś światła. Byliśmy na
miejscu, zaczęłam rozglądać się za czerwoną półciężarówką Kyle’a - powinna stać
zaparkowana przed numerem 505.
- To tutaj. - Pokazałam na dom z zarośniętym podwórzem, otoczony płotem z
kolczastego drutu.
Tylko że nie było ani samochodu, ani psów, ani w ogóle nawet śladu życia.
- Nikogo nie ma w domu - powiedział Phoenix, przyglądając się niszczejącemu
budynkowi. - Jak to możliwe? Gdzie są Sabie i dziecko?
- Poczekaj tutaj. Podejdę i zapukam do drzwi.
Żołądek mi się ścisnął, kiedy szłam przez podjazd.
Rozglądałam się, ale nie dostrzegłam ani spacerówki, ani żadnego suszącego się
prania. Zabębniłam kostkami palców w szybę przy drzwiach, co zaalarmowało psa na
sąsiednim podwórku. Nikt się nie pojawił, za to usłyszałam drapanie pazurów labradora po
drewnianym płocie sąsiadów. Skoczył tak wysoko, że zobaczyłam ponad sztachetami
rozwartą paszczękę.
- Troy, przestań ujadać! - krzyknęła jakaś kobieta, a potem ją zobaczyłam.
Wychudzona, o tlenionych blond włosach, wyglądała na wścibską osobę. - Czego chcesz? -
spytała, równie przyjazna jak jej pies.
- Przyszłam zobaczyć się z Kyle’em. To jego dom, prawda?
- Nie ma ich - burknęła opryskliwie. - Nie trzeba wielkiego rozumu, żeby się
domyślić.
- A dokąd poszli?
Przeszła podjazdem do furtki i poczekała, aż do niej podejdę.
- Kto to? - spytała, rzucając spojrzenie na Phoeniksa, który postawił kołnierz kurtki i
siedział z odwróconą głową. - Twój chłopak?
Skinęłam głową.
- Gdzie mogą być Kyle i Sabie?
- A kogo to obchodzi? - Patrzyła podejrzliwie, pies poszczekiwał na podwórzu. - Im
dłużej ich nie będzie, tym lepiej. Wreszcie trochę spokoju.
Starałam się, żeby mój głos brzmiał współczująco.
- Są zabawowi, prawda?
- Pijacy - uściśliła. - Nadmiar alkoholu i małe dziecko, które wymaga opieki, nie idą w
parze.
- Hałasują?
- Bez przerwy wrzeszczą. - Wzniosła oczy ku niebu.
- Jak nie ich psy szczekały, to dzieciak płakał, i tak całe noce. Ostatniej to już było nie
do wytrzymania... Cicho, Troy! Daj porozmawiać!
Masywny labrador zupełnie się tym nie przejął, a ja dzielnie usiłowałam przebić się
przez jego donośne ujadanie.
- Co się działo ostatniej nocy? - spytałam głośno.
- Kyle wrócił do domu wstawiony jak zwykle, razem z tym swoim szwagrem, napitym
tak, że nie mógł utrzymać prosto motocykla.
- Z Jonem Jacksonem?
- A z kim by? Kumple od kieliszka i Bóg wie, od czego jeszcze.
Mogłabym jej wyjaśnić, dlaczego wrócili wczoraj pijani - po drodze z Foxton mijali
co najmniej trzy bary. Jedno piwko, żeby przegonić nieprzyjemne ssanie w żołądku i ból
głowy, drugie, żeby odgonić wariackie myśli oduchach i znikających ciałach. Ale dwa to za
mało, żeby uporać się z tym, co im zrobili Łowczy, Phoenix i Iceman. Stanowczo
potrzebowali trzeciego, czwartego...
- Byłam z psem na ganku z tyłu domu, więc słyszałam każde słowo.
Teraz już rozgada się na dobre, pomyślałam. Nie spała zbyt wiele dzisiejszej nocy i
jest zadowolona, że w końcu może to wszystko komuś opowiedzieć.
- Kyle potknął się o coś leżącego na podwórzu i puścił ostrą wiązankę, na co psy się
rozszczekały, a obudzone dziecko zaczęło płakać. Sabie miała już tego po dziurki w nosie, a
nie jest niewiniątkiem, możesz mi wierzyć. Dała mu niezły wycisk. Jej brat wziął oczywiście
stronę Kyle’a, no i wtedy dopiero się rozpętało piekło! Urządzili mi niezły koncert, i to
dwadzieścia metrów od mojego ganku...!
- Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stało - przerwałam jej.
Wzruszyła ramionami, dając mi do zrozumienia, że wcale nie te sąsiedzkie akty
przemocy domowej przyprawiają ją o stres.
- To tego hałasu nie mogę znieść - westchnęła. - Sabie wykrzykiwała na całe gardło,
że to już naprawdę ostatni raz. Że się pakuje i wyprowadza z dzieckiem do matki.
- I rzeczywiście tak zrobiła?
- Odjechała jego półciężarówką. - Kobieta odsłoniła w uśmiechu szparę między
przednimi zębami. - To go dopiero rozwścieczyło! Ona znika już na końcu ulicy, a on
wrzeszczy, że ma natychmiast oddać mu samochód, psy i dziecko albo ją zabije. Awantura na
całego, a jest już dobrze po północy.
- Wygląda na to, że Sabie miała już dość tego cyrku. A oni? Co potem zrobili?
- A jak myślisz? Strzelili sobie jeszcze parę piwek. Byłam tak na nich wpieklona, że
poszczułam ich Troyem. Ale Kyle go kopnął, a Jon zagroził, że zaraz przyniesie z domu
strzelbę. Śmiali mi się prosto w twarz, gdy poszłam zabrać Troya.
- A Jon rzeczywiście przyniósł broń?
- Nie czekałam. - Nachmurzyła się. - Złapałam psa izaciągnęłam go z powrotem na
moje podwórze. Zaczęli znowu kląć, a potem usłyszałam warkot ich motorów. Wyjrzałam
przez okno w samą porę, żeby zobaczyć, jak odjeżdżają. I tyle.
Wracaliśmy z Phoeniksem do Ellerton. Prowadziłam naprawdę szybko i o wpół do
dziesiątej dojechaliśmy do Mike’a. Tym razem wypatrywałam lśniącej chromem czarnej
dyny, a nie czerwonej półciężarówki.
- Kepplerowi nieźle musi się gotować pod czachą - mruknął Phoenix, kiedy
parkowałam pod rampą prowadzącą do warsztatu.
- No. I jeszcze żona go opuściła. Nie spodziewam się miłego przyjęcia.
- Jeśli w ogóle jest w pracy.
Rzeczywiście, nie było ani śladu jego harleya.
- Dobra, pójdę się rozejrzeć - zdecydowałam.
Tym razem Phoenix nie pozwolił mi pójść samej. Jego sylwetkę obrysowała
połyskująca poświata w kolorach tęczy, a potem jego postać zaczęła blednąc i znikł.
- Jestem przy tobie - zapewnił mnie.
Bardzo to było dziwne uczucie - słyszeć jego głos, jego kroki i widzieć przez niego na
wylot.
- Dzień dobry - odezwałam się do starszego mężczyzny pochylonego nad silnikiem
błękitnej toyoty. - Szukamy... szukam Kyle’a Kepplera.
- To jest nas dwoje. - Mike Hamill wyłonił się spod otwartej maski i stanął
wyprostowany. - Jeśli zobaczysz go pierwsza, powiedz mu, że już tutaj nie pracuje.
Odetchnęłam głębiej i zakaszlałam, podrażniona zapachem benzyny i smarów.
- Zwolnił go pan? Kiedy?
- Dzisiaj o ósmej rano, gdy nie stawił się do roboty - wyjaśnił rzeczowym, spokojnym
tonem, świadczącym o tym, że Kyle nadużył jego cierpliwości o ten jeden raz za dużo. -
Dałem mu szansę, ale to schrzanił.
- Ma rodzinę - powiedziałam. - Co się z nimi stanie, jeśli nie wróci do pracy?
Mike Hamill podniósł brudną szmatę leżącą obok pojemnika z olejem silnikowym i
wytarł nią ręce. Nosił długie ciemne wąsy, które wcale go nie odmładzały i zupełnie nie
pasowały do siwiejących włosów i brwi. Luźne dżinsy były poplamione, koszula w kratkę
opinała obwisły brzuch.
- Posłuchaj no, to nie twój interes, ale powiem ci, że trzymałem go tak długo właśnie
ze względu na rodzinę. Moja żona jest najlepszą przyjaciółką matki Sabie i obie suszyły mi
głowę, żebym go zatrudnił. Plepleple i plepleple, jak to tylko kobiety potrafią. Jedno trzeba
mu przyznać, jak jest trzeźwy, silnik nie ma dla niego tajemnic.
- I nikt nie wie, gdzie on teraz może być?
Czas uciekał, zniknięcie Kyle’a stanowiło kolejną poważną przeszkodę.
- Pewnie odsypia kaca giganta. - Uniósł czapkę igrzbietem dłoni potarł czoło. -
Podobno wczoraj znów popłynął, moja żona mówi, że Sabie w końcu spakowała się i odeszła.
- Och, mój Boże, to straszne! - Całkiem dobrze to odegrałam. - Zycie mu się zawaliło.
- Facet, który pije i zabawia się z innymi kobietami, musi się czegoś takiego
spodziewać.
Mike poszedł do wydzielonego ciasnego biura i usiadł na trzeszczącym krześle.
Podniósł słuchawkę telefonu, najwyraźniej zamierzając do kogoś zadzwonić.
- Z innymi kobietami? Tak pan powiedział? Czyli z wieloma? - Tym razem nie
musiałam udawać zaskoczenia.
- Było ich na tuziny. - Spojrzał na mnie zmrużonymi oczami, najpewniej
zastanawiając się, dlaczego tak mnie interesuje jego były pracownik. - Słuchaj no, złotko, jeśli
jesteś jego ostatnią zdobyczą, powinnaś wiedzieć, że należysz do wielu z długiej listy. Przez
lata nieźle działał w całym Ellerton.
- Nie jestem jego ostatnią... nieważne. - Zapytam go wprost. Wzięłam głęboki oddech.
- Czy to znaczy, że zabawiał się z kobietami nawet, kiedy był już z Sabie?
Mike cmoknął przez zęby.
- Dziecko i żona nie zmieniają obyczajów takich typków jak on. Ale spróbuj
przekonać o tym Sabie. Karen, moja żona, mówiła jej wprost, że Kyle ją zdradza. Jakiś rok
temu, może półtora.
Zaczął wystukiwać palcem numer na klawiaturze. Pospiesznie zadałam jeszcze jedno
pytanie.
- Czy wtedy zadawał się z Arizoną Taylor?
Jego palec zawisł nad klawiaturą. Mike zmarszczył czoło i spojrzał na mnie
podejrzliwie.
- To ta, co się utopiła?
Skinęłam głową.
- Tak, mniej więcej w tym czasie - odpowiedział powoli.
- Była moją przyjaciółką.
Kolejne cmoknięcie.
- No, szkoda dziewczyny. Była jeszcze taka młoda. Ty albo ktoś, komu na niej
zależało, powinien ją ostrzec, że zadawanie się z Kyle’em to kiepski interes.
- Nic o tym nie wiedziałam, a potem było za późno.
Cofnął się pamięcią o półtora roku, przypominając sobie Arizonę.
- Biedna mała. Mogła sobie znaleźć całą masę lepszych niż Kyle. Pamiętam, jak się tu
włóczyła w pobliżu, udając twardą dziewczynę. A wcale nie była taka... ani trochę.
- Czy przyszła do warsztatu tego dnia, gdy utonęła?
Mike opuścił palec niżej nad klawiaturę telefonu, gotów znów zacząć wystukiwać
numer.
- Jak wiele razy poprzednio... Tak, przyszła i tego ranka. Trochę wyprowadziło ją z
równowagi, że nie zastała Kyle’a. Pewnie jak zwykle leczył kaca.
- Nie przyszedł do pracy? - upewniłam się.
- Nie. Na szczęście tamtego dnia nie było wiele do roboty. Później usłyszeliśmy o
Arizonie.
- Bardzo panu dziękuję - powiedziałam i westchnęłam głęboko.
- Nie to chciałaś usłyszeć, co?
Mike Hamill był nastawiony do mnie przyjaźnie, Wyczuł, że jestem rozczarowana, ale
pomylił się, zaliczając mnie i Arizonę do tej samej kategorii - pozwalających się oszukiwać
dziewczyn.
- Kyle to przystojny chłopak i łatwo przychodzi mu zdobywanie kobiet. Lepiej to
przerwij, cokolwiek was łączy.
- Mnie nic...
- Wierz mi, dziewczyno, nie jest wart zachodu. Nie powinnaś mu za grosz wierzyć.
Była dziesiąta rano. Nasz ostatni dzień i wciąż ani śladu Kyle’a. Odwróciłam się do
Phoeniksa, to znaczy tam, gdzie się spodziewałam, że jest, i poinformowałam go, że
utknęliśmy w martwym punkcie. Okazało się, że rzeczywiście stoi przede mną.
- Ale sporo dowiedzieliśmy się od Mike’a Hamilla - uświadomił mi. - Choćby tego, że
Arizona i Kyle nie umówili się na spotkanie przy jeziorze.
- Czyli gorzej niż nic - jęknęłam. - Nasz jedyna teoria na temat tego, co się stało, legła
w gruzach.
Przechodzący obok mnie mężczyzna uznał oczywiście, że mówię sama do siebie.
Wsiadłam do samochodu, a on rzucił mi podejrzliwe spojrzenie i wyciągnął komórkę.
Usłyszałam, że Phoenix siada obok mnie i nie czekając ani chwili, odjechałam.
- Szkoda, że wcześniej nie dowiedziałam się prawdy oKyleu.
- Tak, sytuacja do dupy.
Oboje pomyśleliśmy o tym samym - jak tę wiadomość przyjmie Arizona.
- Musimy jej o tym mówić? - spytałam.
- Trudno coś takiego powiedzieć. Lepiej nie mówmy, chyba że to będzie konieczne
dla wyjaśnienia sprawy.
- Od czego jesteśmy jak najdalej. - Męczące uczucie frustracji towarzyszyło mi, gdy
jechałam w kierunku centrum miasta. - Keppler może być wszędzie. Jak mamy go przycisnąć,
jeśli nie wiemy, gdzie go szukać?
Przystanęłam na czerwonym świetle, piesi przechodzili przez skrzyżowanie. Wśród
nich młoda kobieta pchająca spacerówkę. Dopiero po chwili ją rozpoznałam. Sabie Keppler z
dzieckiem!
- Zaparkuj - powiedział Phoenix, kiedy do niego też to dotarło.
Skręciłam na stację benzynową i zaczęliśmy obserwować Sabie. Spotkała się z
kobietą, która wyglądała jak jej starsza wersja - podobne ciemne włosy i taki sam mocno
zarysowany podbródek. Obie niewysokie, szczupłe, ubrane w obcisłe dżinsy i luźne kurtki,
podkreślające szczudłowate nogi, z jednakowymi apaszkami w paski zawiązanymi przy szyi.
Przystanęły na chodniku i zaczęły rozmawiać.
- Chcę słyszeć, co mówią - powiedziałam i wysiadłam z samochodu.
Przeszłam przez jezdnię, zmierzając w stronę witryny sklepu dla wędkarzy. Delikatny
chrzęst skóry i odgłos lekkich kroków powiedziały mi, że Phoenix idzie ze mną. Możecie
sobie wyobrazić, jak fascynowała mnie ta wystawa sklepowa, mimo to starałam się wyglądać
na zainteresowaną tymi wszystkimi kołowrotkami, spławikami i przynętami.
- Kupiłam pieluszki - powiedziała, jak się domyślałam, matka Sabie, unosząc
plastikową torbę. - Czego jeszcze potrzebujemy?
- Zostawiłam w domu butelkę i ulubioną miseczkę Mischy - zaczęła wyliczać Sabie. -
Potrzebuję też chusteczek pielęgnacyjnych i smoczków.
- Dobrze, po drodze wstąpimy do drogerii, powinnyśmy to wszystko tam dostać. Czy
Kyle dzwonił?
- Pięć albo sześć razy. Nie odebrałam.
- Wcześniej czy później będziesz musiała z nim porozmawiać.
Matka Sabie ujęła rączkę spacerówki i zaczęła pchać wózek w kierunku parkingu.
Dziecko wyprężyło się w szelkach, oglądając się na Sabie.
- Ale nie dzisiaj - oświadczyła Sabie, po czym wyjęła z kieszeni komórkę i wyłączyła
ją.
Poczekałam, aż oddaliły się o kilka kroków, i ruszyłam za nimi. Nie było mi
przyjemnie patrzeć na rodzinę Kyle’a w rozsypce... Do tej pory jego żona i dziecko nie były
tak boleśnie realne. Teraz miałam przed sobą Sabie, z twarzą zaczerwienioną od chłodnego
wiatru i ustami wygiętymi w gorzkim grymasie rozczarowania. I znałam imię dziecka -
Mischa. Była śliczną dziewczynką o ciemnych kręconych włosach.
- Słuchaj, Sabie, dzwoniłam do twojego brata - przyznała się matka, kiedy doszły do
samochodu.
- Nie powinnaś była tego robić.
Wyraźnie się rozzłościła. Wyjęła dziecko ze spacerówki i przypięła je do fotelika w
samochodzie, a potem z impetem złożyła wózek i wrzuciła go do bagażnika.
- Martwiłam się o niego - usprawiedliwiała się matka, przytrzymując drzwiczki
samochodu. - Jeśli był tak beznadziejnie pijany, jak twierdzisz, mógł się rozbić na motorze,
zjechać z drogi... cokolwiek.
- Uważasz, że powinnam się tym przejmować? - Sabie pochyliła się, by sprawdzić
pasy fotelika Mischy. - On i Kyle są siebie warci.
- Ale Sabie... Jesteś jego siostrą, on cię kocha. Chciał z tobą o tym wszystkim
pogadać. Powiedziałam, żeby przyjechał do miasta.
- Powiedziałaś mu, gdzie jesteśmy? - Sabie odeszła parę kroków od samochodu, ale
zaraz ze złością zawróciła. - Posłuchaj mnie, mamo. Nie chcę rozmawiać z Jonem, ani teraz,
ani nigdy. Może sobie być moim bratem, ale ja go już skreśliłam! Rozumiesz?!
- Dziecko, posłuchaj...
- Nie, to ty posłuchaj. Chcesz się zobaczyć ze swoim synem? W porządku. Zostań
tutaj i pogadaj z nim. Ale oddaj mi kluczyki i pozwól odjechać. - Złapała kluczyki iwsiadła do
samochodu.
Jej matka nachyliła się do okna.
- Gdzie będziesz?
Sable wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić.
- Mischa jest zmęczona. Zawiozę ją do ciebie i położę do łóżeczka. Gdzie indziej
mogłabym pójść?
A co my z Phoeniksem moglibyśmy zrobić innego, niż pojechać za nią? Pobiegliśmy
do mojego samochodu i zdążyłam wyjechać na szosę w samą porę, żeby zobaczyć, jak Sabie
skręca z głównej drogi w boczną, prowadzącą do autostrady. Tu, na Daler Street, domy stały
bardziej oddalone od ulicy i dalej od siebie, były większe i schludniejsze niż te przy White
Eagle Road. Niektóre były pomalowane na pastelowe odcienie żółci i niebieskiego, miały
białe ganki i klomby na podwórzu.
Sabie wjechała na podjazd przed szarym zniszczonym domem, wymagającym
remontu, ja zaparkowałam przy chodniku i obserwowałam, jak wyjmuje dziecko z
samochodu. Z domu zaczęło dochodzić szczekanie psów.
- Kompletna kicha - westchnęłam.
Na siedzeniu obok mnie pojawiła się kolorowa poświata i wkrótce zmaterializował się
Phoenix. Minę miał niepewną, był spięty.
- Faktycznie - zgodził się. - Ani Sabie, ani Mischa nie zasłużyły sobie na to, żeby
rujnować im życie.
- Żebyśmy my rujnowali im życie - uściśliłam, wyobrażając sobie, co się z nimi stanie,
gdy udowodnimy, że to Kyle zabił Arizonę. Ale zaraz pomyślałam o tym w inny sposób. -
Słuchaj, to nie tak. Oni sami robią wszystko, żeby zrujnować sobie życie.
- A my szukamy sprawiedliwości dla Arizony - podchwycił Phoenix. - Czyli działamy
dalej?
Kiwnęłam głową.
- Musimy odkryć, kta zawiózł Arizonę nad jezioro Hartmann i dlaczego.
Dalej potoczyło się to tak: Jon Jackson dołączył do swojej matki krótko po tym, jak
Sabie odjechała z Mischą, i dowiedział się, gdzie jest siostra. Pięć minut później pojawił się
przed domem matki na swoim lśniącym czarnym softtailu. Phoenix i ja siedzieliśmy w
samochodzie, omawiając plan działania.
Zobaczyliśmy Jona i usłyszeliśmy, jak wykrzykuje imię siostry. Ponieważ nie
odpowiadała, wpadł jak burza do środka. W sekundę później w towarzystwie Sabie i psów
znowu pojawił się na ganku. Mój samochód stał w zbyt dużej odległości, żebym mogła
słyszeć dokładnie każde słowo, więc zdałam się na pomoc Phoeniksa.
- Mówi, że nie chce z nim gadać - przekazał. - I żeby wynosił się do diabła.
Widziałam, jak Sabie mierzy wzrokiem swojego groźnie wyglądającego brata. Miał
czarne jak ona włosy, gęste, grube brwi i wykrzywione w grymasie usta. Sięgała mu ledwo do
piersi i postukiwała w nią palcem, punktując każde swoje słowo.
- Mówi, że on i Kyle byli kompletnie ululani, Jon na to, żeby dała swojemu facetowi
jeszcze jedną szansę. Oboje zdrowo przeklinają.
- Mam podjechać bliżej?
- Ale tylko trochę. Jon mówi, że trzyma jej stronę i że ona nawet nie wie, jak bardzo.
- Niby w jaki sposób?
Teraz słyszałam już, co mówią. Stało się też dla mnie jasne, że brata z siostrą łączy
skomplikowana więź.
- Kyle nieźle sobie nagrabil, wiem - argumentował Jon. - Ale dostał nauczkę.
Sabie roześmiała się głucho.
- Masz na myśli ostatnią noc? To nazywasz nauczką?
- Pojechaliśmy całą paczką do Foxton - wyjaśniał Jon. - Czy ty wierzysz w duchy,
Sabie? Ja też nie wierzyłem, dopóki nie znaleźliśmy się na tym przeklętym wzgórzu.
Słyszałaś pogłoski o tych dzieciakach, co umarły, a teraz nawiedzają tamto miejsce? To
wszystko prawda.
- Pijacka gadanina! - powiedziała szyderczo i zeszła z ganku, a Jon za nią. - Obaj
macie rozmiękczone mózgi, możecie sobie do woli wymyślać niestworzone bzdury na temat
duchów. Idź stąd, Jon, i powiedz Kyle’owi, żeby nie ważył się tu pokazywać.
Ale było za późno. Jon zdążył już porozumieć się z Kyle’em i Sabie jeszcze nie
skończyła mówić, gdy na Daler Street rozległ się warkot silnika dyny.
Phoenix pospiesznie zniknął, a ja wcisnęłam się w kremową skórzaną tapicerkę
mojego kabrioletu. Nic mi to nie dało. Kyle zauważył mnie oczywiście i szarpnięciem
otworzył drzwiczki. Nie wrzeszczał - spojrzał na mnie z nienawiścią i spokojnym głosem
polecił, żebym wysiadła. Przestraszyło mnie to bardziej niż przemoc fizyczna.
Psy ujadały przy płocie, Sabie zaczęła bębnić pięściami w pierś Jona. Stałam na
wypłowiałej trawie przy pasie żwiru i czułam, jak drżą mi nogi.
- A teraz o co chodzi? - spytał Kyle, łapiąc mnie za nadgarstek i ciągnąc za sobą.
Z tyłu doszedł mnie odgłos stąpania Phoeniksa po suchej trawie. Nasze stopy
chrzęściły na żwirze.
- Miałaś zamiar powiedzieć mojej żonie o mnie i tej topielicy? To już nie żyjesz.
- Dlaczego miałabym to robić? - Z całej siły starałam się oswobodzić z jego żelaznego
chwytu, ale skutek był tylko taki, że skóra na nadgarstku zaczęła mnie piec.
- Arizona nie żyje. Nic tego nie zmieni.
- To przestań wtykać nos w nie swoje sprawy. - Puścił w końcu moją rękę. - Wracasz
do samochodu i odjeżdżasz, ja przepraszam Sabie i życie toczy się dalej.
Jego arogancja naprawdę mnie rozzłościła.
- Chyba będziesz musiał wysilić się na coś więcej niż zwykłe przepraszam - rzuciłam.
- Nawiasem mówiąc, straciłeś pracę. Mike Hamill kazał ci to przekazać.
Zacisnął zęby, mięśnie szczęki zagrały pod skórą. Zamknął oczy i odchylił głowę.
Bałam się, że w następnej sekundzie opadnie na mnie jego potężna pięść. W tym samym
momencie nadszedł Jon Jackson ze strzelbą. Wycelował ją we mnie.
Patrzyłam na długą lufę, przez głowę przemknęło mi: więc tak to jest. Moje ostatnie
chwile, jakby na zwolnionym filmie - wypłowiała trawa przy drodze, samolot zostawiający
białą smugę na tle błękitnego jak kwiaty kukurydzy nieba.
I wtedy oni się zmaterializowali. Phoenix, Arizona, Łowczy. Nie, jeszcze nie teraz,
pomyślałam. Łowczy stanął między mną a Jacksonem. Ujął lufę strzelby i skierował ją pod
kątem czterdziestu pięciu stopni. Jackson i Keppler chcieli rzucić się na niego, ale Phoenix
powstrzymał ich obu. Upadli na trawę, broń leżała poza ich zasięgiem.
Spojrzałam na Arizonę. Patrzyła z głębokim rozczarowaniem na rozciągniętego na
ziemi faceta, który był jej ukochanym.
- Nic nie udało mi się z niego wyciągnąć - powiedziałam. - Wierzcie mi, próbowałam.
- A zatem muszę zastosować ostateczne środki - oświadczył z powagą Łowczy. - Nie
bój się, że doszliśmy do ściany, Arizona. Coś jeszcze możemy zrobić.
11
Podróżowanie w czasie sprawia cholerny ból, nieporównywalnie silniejszy niż ten,
który odczuwa się podczas czyszczenia pamięci. Potężna siła wykręca każdy mięsień, każde
ścięgno, ból koncentruje się między łopatkami, spala, rozdziera, aż w końcu zerkasz przez
ramię i widzisz piękne anielskie skrzydła. Rozkładasz je i czujesz, jak wiatr porusza czysto
białymi piórami.
Łowczy, ja, Arizona, Kyle i Jon podróżowaliśmy w czasie, cofając się o rok plus
siedem dni, żeby poznać prawdę o tym, co się naprawdę wydarzyło w dniu śmierci Arizony.
Gdybyście byli z nami, moglibyście odnieść wrażenie, że lecicie w porywistym
wietrze, a potem silny wir wsysa was w coś w rodzaju tunelu i wasze skrzydła stają się
bezużyteczne, dopóki nie zostaniecie cofnięci dokładnie do tej chwili nad jeziorem Hartmann,
kiedy to się wydarzyło. Wtedy zawisacie nad ziemią i obserwujecie.
Jezioro w późnojesiennej scenerii - ostatni wysiłek i ostatnia szansa, żeby poznać
prawdę. Minęło południe, mimo to szron bieli ziemię, a przy brzegu jeziora widać cienką
warstewkę lodu. Wody jeziora są niewiarygodnie czyste i spokojne - zielonkawoniebieska
toń. Na drugim brzegu pną się aż do granicy skalnego osuwiska osiki ozłotożóltych liściach.
Obrazek jak z turystycznego folderu. „Odwiedź dziewicze Góry Skaliste. Powita cię
nieskażona natura w całej swojej wspaniałości”.
Teraz widać, jak potężną moc ma Łowczy - to on trzyma nas wszystkich w pętli czasu,
czyniąc z nas niemych świadków.
Widzimy czerwoną półciężarówkę Kyle’a zaparkowaną pod sekwoją, a obok niej dwie
osoby. To oczywiście Kyle i Arizona rok temu - ona wciąż żywa. Tak właśnie wyobrażaliśmy
ich sobie z Phoeniksem.
- To ostatni raz - mówi Kyle. - Żenię się, to nasza ostatnia rozmowa.
Arizona cierpi, twarz ma bladą, oczy pociemniałe.
- Słyszałaś? - Kyle chwyta ją za ramię i odciąga od samochodu. - Nie dzwoń, nie kręć
się więcej koło warsztatu Mike’a. Zrozumiałaś?
- Kto ci powiedział?
Cichy, pokorny głosik nie należy do Arizony, jaką znałam - dumnej dziewczyny z
charakterem.
- Wiem i już, niech ci to wystarczy.
W grupie niemych obserwatorów zapanowało lekkie poruszenie - Kyle i Jon wpadli w
panikę i chcieli odlecieć nad jezioro. Łowczy tylko potrząsnął głową i niewidzialne skrzydła
zagnały ich z powrotem na miejsce.
- Po to do mnie zadzwoniłeś? Żeby mnie tu przywieźć i powiedzieć, że nie chcesz
więcej się ze mną spotykać? Nie wierzę ci, Kyle. - Po raz ostatni usiłowała go przekonać. -
Już próbowałeś, ale wiesz, że nie potrafisz się mnie wyrzec.
Kolejny punkt dla mnie i Phoeniksa. To właśnie przewidzieliśmy: ich dwoje,
czerwona półciężarówka, odległe, opustoszałe miejsce, oszronione drzewa i Kyle tracący nad
sobą kontrolę.
- Lepiej mi uwierz, Arizona. Żenię się z Sabie. Nieźle się zabawiliśmy, ty i ja, ale to
koniec.
Zareagowała, jakby wymierzył jej policzek.
- Zabawiliśmy? - powtórzyła, jakby nie dotarł do niej sens tego słowa. - Tyle to dla
ciebie znaczyło? A co z tymi wszystkimi twoimi zwierzeniami, jaki czujesz się samotny, jak
spędzałeś tu całe dnie samiuteńki, gdy byłeś dzieckiem i nikt się tobą nie interesował, jaki
jesteś wyobcowany, jak nienawidzisz swojej rodziny... chcesz się od nich odciąć?
- To była prawda. - Wzruszył ramionami.
- Więc gdzie się podział ten facet, w którym się zakochałam? Skąd się wziął ten drugi,
którego kompletnie nie rozumiem? - Chciała go objąć, ale ją odepchnął.
- Wszystko się zmienia - mruknął pod nosem. - Zycie idzie dalej.
- A co się stanie, jeżeli się nie zgodzę? Jeśli porozmawiam z Sabie...?
Stojąca za mną Arizona ze wstydu zakryła twarz dłońmi.
- Co się stanie? - Kyle się rozzłościł. - Tylko spróbuj, a już nie żyjesz.
„Już nie żyjesz” wpadło jak kamień do jeziora, po wodzie rozeszły się kręgi.
- Nie zdołasz mnie powstrzymać! - zawołała. - Jestem kimś, mam swoje prawa, jak
każdy. Nie można mnie zamknąć, jakbym była zapomnianą rzeczą w szafie, i udawać, że
nigdy nie istniałam.
Okazał jej, jaki jest bezwzględny i okrutny.
- Nigdy się dla mnie nie liczyłaś, nie na serio - zapewnił ją szyderczo. - W porównaniu
z Sabie jesteś nikim, bo z nią mam wspólny język, a ty jesteś zepsutą, bogatą panienką, która
potrafi tylko skamlać, żeby dostać to, czego chce. Kiedy włożyłaś jakikolwiek wysiłek, żeby
coś zdobyć?
- Tak uważasz? - Wreszcie mu się postawiła. - Wyobrażasz sobie, że pstrykam
palcami i ludzie przybiegają spełnić moje żądania? Wcale mnie nie znasz!
- Rozpaskudzona bogata dziewucha i tylko ty uważasz, że jest inaczej! - Odciągnął ją
od ciężarówki, wyszli spod cienia sekwoi i stanęli na skraju nawisającego nad brzegiem
jeziora skalnego występu. - Poczekaj, aż zobaczysz, kto jest ze mną, a wtedy zrozumiesz, że
mówię serio.
Trzepotanie skrzydeł powiedziało mi, że Jon i Kyle znowu próbowali walczyć z
Łowczym i znowu im się nie udało. Zmusił ich do pozostania na miejscu i patrzenia na to, co
robili tutaj rok temu.
- Przecież jesteśmy sami. - Arizona rozejrzała się niespokojnie. - Co to znaczy, że ktoś
jest z tobą?
- Dobra, Jon - odezwał się Kyle bezbarwnym, pozbawionym emocji głosem. - Teraz.
Jon Jackson, ubrany w czarny podkoszulek i dżinsy, wyszedł zza skały. Nie sam. Z
Ravenem.
Oszołomiony chłopczyk nie wiedział, gdzie jest ani dlaczego się tu znalazł. Był
przerażony. (Nie)Umarła Arizona zakryła usta dłonią. Arizona z przeszłości, kompletnie
zaskoczona, milczała. Zastygła jak sparaliżowane strachem małe zwierzątko, zanim
drapieżnik wyciągnie łapę i schwyci je, obnażając pazury. Raven, bezradnie skulony, stał u
boku Jacksona.
- Łatwo poszło - oznajmił chełpliwie Jon. - Znalazłem go na brzegu jeziora na terenie
szkoły. Nikogo przy nim nie było. Bez trudu wpakowałem go do samochodu, waży niedużo,
ze trzydzieści kilo.
Arizona rzuciła się ku bratu, ale ledwo zrobiła kilka kroków, Kyle zastąpił jej drogę.
Chwiejnie cofnęła się na skalny występ. Raven zobaczył ją i chciał do niej podbiec, ale
Jackson chwycił go za ramię.
- Ufałam ci... Jak mogłeś coś takiego zrobić? - zawołała Arizona do Kepplera,
odrętwiała z szoku, strachu i niedowierzania. - Nigdy nikomu nie mówiłam o Ravenie, tylko
tobie, Kyle. Nie rób mu tego. Puśćcie go.
Raven zaczął walczyć z Jacksonem. Widać było, że jest słaby, ruchy ma
nieskoordynowane... Nigdy, przenigdy w całym swoim życiu nie widziałam nic tak smutnego.
- Puśćcie go! - krzyknęła Arizona.
Jej panika udzieliła się bratu. Zaczął młócić chudymi ramionami pierś Jacksona. Przez
sekundę miałam nadzieję, że ucieknie. Ale Jackson wykręcił do tyłu jego drobne ręce, a
potem uniósł go i rzucił na ziemię pod drzewem. Kyle odwrócił się i odszedł kilka kroków -
nawet jego nie zachwyciło to, co zobaczył. Jackson przejął inicjatywę w rzucaniu gróźb.
- Zbliż się na kilometr do mojej siostry, a zrobię to znowu - zaszantażował Arizonę,
pokazując kciukiem na Ravena i podchodząc do niej. - Mogę wykraść dzieciaka z tej jego
szkoły, kiedy mi się żywnie spodoba, i zrobić z nim, co mi się spodoba. Słyszysz?
- Puść go - powiedziała błagalnie Arizona.
Raven podciągnął kolana do piersi i zaczął się kołysać. Jackson stanął między Arizoną
a jej bratem.
- Najpierw przysięgnij, że odczepisz się od Kyle’a i mojej siostry.
Z rozpaczą potrząsnęła głową.
- Czy to był twój pomysł? - spytała Kepplera, który wciąż stał odwrócony tyłem.
- Nie obwiniaj go. Ja wpadłem na pomysł wykradnięcia dzieciaka - oznajmił
chełpliwie Jackson. - Jeśli mnie zmusisz, nie zawaham się go skrzywdzić, wierz mi.
Raven zaczął szlochać. Arizona zdołała przemknąć się obok Jacksona i uklękła przy
bracie. Przytuliła go do siebie.
- Już dobrze, braciszku - szeptała. - Wszystko będzie dobrze.
Ale nie było i nie miało być. Serce dosłownie zamarło mi w piersi, kiedy razem z
Łowczym, Arizoną, Kyle’em i Jacksonem patrzyłam na to, co się dzieje. A (Nie)Umarła
Arizona przysunęła się bliżej do swojego byłego chłopaka.
- Oszalałeś? Zastanowiłeś się, jaką krzywdę wyrządzisz mojemu bratu, jeśli go
porwiesz?
- Nie chciałaś mnie słuchać - wymamrotał Kyle, nie mogąc spojrzeć jej w oczy. - Jon i
ja musieliśmy coś wymyślić, żebyś siedziała cicho.
- Ty i tuzin innych dziewczyn - wtrącił Jackson szyderczo. - Tak, Arizona, nie byłaś
jedyna.
Równie dobrze mógł ugodzić ją w serce. Tym jednym zdaniem rozwiał resztki jej
złudzeń.
- Czy to prawda? - spytała, znów tym cichym, pokornym głosikiem.
Ale wydarzenia sprzed roku biegły swoim torem i Raven wyrwał się z jej objęć.
Zaczął uciekać i tym razem powiodło mu się, umknął ze skalnego występu między wysokie
sosny i znikł w ich cieniu. Kyle stał najbliżej, więc pobiegł za nim.
- Raven, nie uciekaj! - krzyknęła Arizona. - Zostań ze mną!
Chciała zerwać się do biegu, ale Jackson ją powstrzymał. Popchnęła go z całej siły,
stracił równowagę i przez chwilę wydawało się, że zaraz wpadnie do jeziora. Ale złapał
młode drzewko osiki, znalazł oparcie dla stóp i odskoczył w bezpieczne miejsce na skalnym
występie. Rzucił się na Arizonę, a ona zaczęła się bronić, chcąc zepchnąć go z powrotem.
Młóciła nogami jak oszalała, ale walka była nierówna - Jackson był dużo wyższy i cięższy.
Naparł na nią i popchnął ją tak silnie, że wpadła na sekwoję - tę samą, pod którą
Raven kołysał się skulony. Uderzyła o twardy nierówny pień tak mocrio, że słychać było, jak
z jej piersi wyrywa się oddech. Wyciągnęła obie ręce, aby nie dopuścić Jacksona do siebie,
ale szybko sobie z tym poradził. Złapał ją za szyję i miotając nią jak szmacianą lalką, uderzał
o drzewo - raz, drugi trzeci, aż przestała walczyć. Puścił ją i bezwładnie opadła na ziemię.
Leżała nieruchomo przez kilkanaście sekund - dłużących się jak wieczność. Jackson
stał obok. Niepewnie pochylił się nad nią, szukając oznak życia, a gdy nie dojrzał żadnych,
wyprostował się i cofnął o krok. Obejrzał się przez ramię, sprawdzając, czy nie nadszedł Kyle
z Ravenem. Nikogo nie było. Trącił nogą ciało Arizony. Nie poruszyła się.
Leżała na plecach, głowę miała przekrzywioną pod dziwnym kątem, ramiona szeroko
rozrzucone. Podniósł ją i zarzucił sobie na barki w taki sposób, jak myśliwy mógłby zarzucić
na ramię upolowanego jelonka. Podszedł do brzegu skalnej półki, pochylił się i ciało Arizony
zsunęło się do jeziora. Nie stał na samym brzegu, więc najpierw ciało uderzyło o skalną
półkę, rozległo się głuche tąpnięcie, a potem plusk.
Może oprzytomniała pod wpływem zetknięcia z zimną wodą, bo wróciło jej życie i
wymachując ramionami, zaczęła płynąć do brzegu. To była Arizona - bez walki nie
poddałaby się śmierci.
Jackson już był w wodzie - skoczył ze skalnej półki i wychynął w pobliżu Arizony jak
złowrogi podwodny potwór - ciemne lśniące włosy oblepiały mu czaszkę. Złapał Arizonę za
szyję i bez trudu odciągnął z płycizny z powrotem na głębinę. Przytrzymał jej głowę pod
wodą i tym razem życie uszło z niej naprawdę. Nie puścił jej, dopóki całkiem się o tym nie
upewnił.
A potem, złowieszczy jak prawdziwy potwór, dobrnął przez płyciznę do brzegu. Ciało
Arizony pozostało na wodzie - ramiona szeroko rozpostarte, ciemne włosy falowały jak
wodorosty wokół jej bladej twarzy Nieruchome oczy patrzyły prosto w niebo.
Myliliśmy się. Wszyscy, na całej linii. Arizona nie popełniła samobójstwa ani Kyle jej
nie zabił. Łowczy siłą woli więził na miejscu zbrodni prawdziwego sprawcę. Pozwolił,
żebyśmy przez dłużącą się niczym wieczność chwilę wszyscy na niego patrzyli. Wreszcie
Kyle przerwał ciszę.
- Mówiłeś, że to był wypadek.
Jackson potrząsnął głową.
- Wierzyłeś w to, bo chciałeś wierzyć.
- Arizona upadła i uderzyła się w głowę. Tak dokładnie mi powiedziałeś.
- A co to dla ciebie za różnica? Rozwiązałem twój problem i tyle. - Jeśli Jackson miał
jakieś wyrzuty sumienia z powodu tego, co zrobił, doskonale to ukrywał.
- Odjechałem stamtąd przez nikogo niezauważony. Ja jeden miałem to na głowie.
Nie mogłam oderwać wzroku od ciała Arizony unoszącego się na połyskliwej wodzie,
od jej nieruchomych, martwych oczu.
(Nie)Umarła Arizona była obok mnie. Obie zobaczyłyśmy, jak rok temu Kyle
wychodzi z Ravenem spomiędzy drzew, i obie widziałyśmy, jakim szokiem był dla chłopca
widok unoszącego się na wodach jeziora ciała.
- Zabiłeś ją - powiedział pozbawionym emocji głosem podróżujący w czasie Kyle.
- Wracamy - rozkazał Łowczy. - Widzieliśmy już co trzeba.
12
Nie uwierzylibyście, jak szybko wracaliśmy, gnani przez wiatr i unoszeni przez
miliony skrzydeł. Przecisnęliśmy się przez tunel czasu, czując na sobie spojrzenia pustych
oczodołów niezliczonych głowoczaszek, wirujących wokół nas w ciemnościach. Arizona
prowadziła nas na wyschniętą trawę i żwirowane obrzeża Daler Street...
- A teraz o co chodzi? - spytał Kyle, łapiąc mnie za nadgarstek i ciągnąc za sobą.
Z tyłu doszedł mnie odgłos stąpania Phoeniksa po suchej trawie. Nasze stopy
chrzęściły na żwirze.
- Miałaś zamiar powiedzieć mojej żonie o mnie i tej topielicy? To już nie żyjesz.
- Dlaczego miałabym to robić? - Z całej siły starałam się oswobodzić z jego żelaznego
chwytu, ale skutek był tylko taki, że skóra na nadgarstku zaczęła mnie piec.
- Arizona nie żyje. Nic tego nie zmieni.
- To przestań wtykać nos w nie swoje sprawy. - Puścił w końcu moją rękę. - Wracasz
do samochodu i odjeżdżasz, ja przepraszam Sabie i życie toczy się dalej.
Jego arogancja naprawdę mnie rozzłościła.
- Chyba będziesz musiał wysilić się na coś więcej niż zwykłe przepraszam - rzuciłam.
- Nawiasem mówiąc, straciłeś pracę. Mike Hamill kazał ci to przekazać.
Zacisnął zęby, mięśnie szczęki zagrały pod skórą. Zamknął oczy i odchylił głowę.
Bałam się, że w następnej sekundzie opadnie na mnie jego potężna pięść. W tym samym
momencie nadszedł Jon Jackson ze strzelbą. Wycelował ją we mnie.
Patrzyłam na długą lufę, przez głowę przemknęło mi: więc tak to jest. Moje ostatnie
chwile, jakby na zwolnionym filmie - wypłowiała trawa przy drodze, samolot zostawiający
białą smugę na tle błękitnego jak kwiaty kukurydzy nieba...
Kyle stanął między mną a Jacksonem. Wiedział teraz, co zrobił jego szwagier. Złapał
strzelbę i wyszarpnął ją Jonowi. Przytknął mu lufę do piersi.
- Kyle, nie... co ty wyprawiasz?
Jackson był przerażony. Widziałam strach w jego oczach, wręcz śmierdział strachem -
dokładnie tak, jak to opisują. Keppler zmusił go do zejścia na szosę, popychając końcem lufy.
Łowczy trzymał mnie i Arizonę nieruchomo w tym samym miejscu.
- Kyle, widziałeś ją, zachowywała się jak dzikie zwierzę, co miałem robić?
To straszna rzecz - słyszeć, jak ktoś błaga o życie, i nie czuć dla niego współczucia.
Przyznaję uczciwie, chciałam, żeby Kyle nacisnął spust.
- Mówiłeś, że utonęła. - Kyle nie słuchał tego, co mówił Jackson.
Wciąż miał go przed oczami, jak wali Arizoną o drzewo, niesie ją na brzeg skalnego
występu, wrzuca do wody. Głuche tąpnięcie i plusk.
- Stało się... nie planowałem tego. Zawieźliśmy chłopaka do miasta i zostawiliśmy go
tam. Nikt nas nie widział.
Bóg jeden wie, jakie to beznadziejnie rozpaczliwe czuć zimną śmiercionośną stal
przyciśniętą do serca, wyrzucać z siebie słowa i wiedzieć, że niepotrzebnie marnuje się na nie
ostatnie chwile.
Kyle stoi odwrócony do nas plecami. Ani ja, ani Arizona nie widzimy wyrazu jego
twarzy, gdy naciska spust. Na huk wystrzału ludzie wylęgają przed swoje domy. Samochody,
które w obu kierunkach jadą po autostradzie, zatrzymują się na Daler Street.
W pewnym sensie ten wystrzał zakończył sprawę. I paradoksalnie wcale jej nie
zakończył.
Do końca życia nie zapomnę wystrzału, który zatrzymał ruch uliczny i rozległ się
echem po Daler Street. Dla mnie i wszystkich, którzy go słyszeli, wciąż pozostanie żywym
wspomnieniem.
Jon Jackson zachwiał się. Kolana się pod nim ugięły i upadł plecami na ziemię. Kyle
Keppler odrzucił na bok strzelbę.
Wszyscy świadkowie potwierdzają, że zachowanie zabójcy po strzale było dziwne.
Zgiął się wpół, jak gdyby odczuwał straszliwy ból, i zakołysał się w przód i w tył, jakby
zbierał siły, żeby rzucić się do ucieczki. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, twarz stężała od
cierpienia. Omal nie upadł na ciało zabitego szwagra, w ostatniej chwili odzyskując
równowagę.
Tylko ja, Arizona i Phoenix wiedzieliśmy, że to Łowczy usuwa z pamięci swojej
ofiary wspomnienie podróży w czasie, kiedy cofnął nas dokładnie o rok i siedem dni. Teraz
Kyle nie będzie wiedział, dlaczego zabił Jacksona. Sami powiedzcie, czy to nie wariactwo?
Psychiatrzy opiszą to jako wybuch agresji, najpewniej wywołany alkoholem i
skrywaną urazą do Jacksona, która nie znajdowała ujścia. Może przyczepią mu etykietkę
psychotyka, niezdolnego do przewidywania w pełni konsekwencji własnych czynów, i zalecą
leczenie psychiatryczne podczas pobytu w więzieniu.
Rozległo się wycie policyjnych syren. Arizona, Łowczy, Phoenix i ja, wciąż ze
skrzydłami na plecach, kryliśmy się za domami, obserwując gliniarzy zabezpieczających
miejsce przestępstwa i aresztujących Kepplera.
Łowczy pozwolił Arizonie zobaczyć się po raz ostatni z jej ukochanym bratem.
Przeniósł nas obie z Daler Street do domu Taylorów, tak żeby mogła na własne oczy
przekonać się, czy coś zmieniło się na lepsze.
To ja zapukałam do drzwi przy North 22 Street - już bez skrzydeł, z niewidzialną
Arizoną u boku. Ku mojemu zdziwieniu wpuścił mnie Peter Hall.
- Jak to się stało, że pan wrócił? - spytałam.
- Cud. Serce Allyson się odmieniło. - Z niewesołym uśmiechem poprowadził mnie
przez obszerny hol. - Frank też tu jest. Zdjęcia Arizony wróciły na swoje miejsce.
Fakt. Jej cudownie fotogeniczna twarz patrzyła na mnie z ramek ze szczotkowanego
srebra. Nad kominkiem wisiał duży portret przedstawiający jej całą postać.
Moja (Nie)Umarła przyjaciółka stała obok mnie podczas swoich ostatnich chwil na
ziemi i czułam jej przyspieszony oddech.
- Wciąż zamierzają sprzedać dom i wyprowadzić się stąd? - spytałam i w tym samym
momencie z pokoju muzycznego wyszli Allyson i Frank.
Chciałabym powiedzieć, że tutaj też zmiana była widoczna - oboje wydawali się
zrelaksowani i szczęśliwi, mieli ciepłe uśmiechy i przyjazne błyski w oczach. I już nie
wyglądali na spiętych, wyczerpanych, niepewnych i kompletnie zagubionych. Allyson
podjęła temat.
- Dyskutujemy o wszystkim - powiedziała. - O domu, o naszym małżeństwie.
Przynajmniej zaczęli rozmawiać. A to, co usłyszałam potem, oznaczało dla mnie cud.
- Koncentrujemy się na Ravenie. Dużo przeszedł. Uznaliśmy, że potrzeba mu bardziej
stabilnego trybu życia, przestrzegania codziennego regularnego rozkładu dnia, znanego mu
otoczenia, znajomych rzeczy.
- I ludzi - dodał Frank. - Zona mówiła mi o twojej wizycie. Zdaje się, że nawiązaliście
jakąś nić porozumienia, że coś was łączy...
- I to całkiem dosłownie. - Allyson zdobyła się na blady uśmiech. - Raven złapał
kurtkę Dariny i za nic nie chciał puścić.
- Sprawisz nam radość, jeśli będziesz do nas zaglądać, kiedy tylko zechcesz -
powiedział Frank i zaprowadził mnie na drugą stronę domu, skąd roztaczał się widok na duży
zadrzewiony ogród i odległy Szczyt Amosa.
Raven siedział w cieniu osikowego drzewa, w ciemnoniebieskiej kurtce szczelnie
zapiętej na zamek błyskawiczny. Zaniepokoiłam się, wyczuwszy, że Arizona oddaliła się ode
mnie, żeby do niego podejść. Może dotknęła jego policzka, bo zobaczyłam, że Raven podnosi
rękę i przesuwa nią po skórze, jakby chciał coś strząsnąć. A potem znowu i jeszcze raz.
- Raven, przyjaciółka Arizony przyszła się z tobą zobaczyć - zwróciła się do niego
Allyson.
Zamrugał oczami i zwrócił gwałtownie głowę w moją stronę. Zajęło mu to chwilę, ale
w końcu jakaś klapka w pamięci zaskoczyła. Wstał i podszedł do mnie.
- Cześć - powiedziałam.
Znowu zamrugał oczami. Powoli wsunął rękę do kieszeni, wyjął równiutko złożony
arkusik papieru i wręczył mi go. Kiedy go rozwinęłam, powiedziałam w myślach do Arizony:
„Tylko popatrz. Narysował ciebie”. Ręce mi się trzęsły.
Mówię wam, liście osiki zadrżały od westchnienia Arizony tak głębokiego, jakby
miało jej pęknąć serce. W każdym razie dowiedziała się, że jej rodzice nie zamierzają odesłać
nigdzie brata i nie przestaną się nim zajmować.
Potem Raven zaprowadził mnie z powrotem do domu. Złapał mnie za rękę i
pokazywał mi wszystkie fotografie siostry ustawione z powrotem na półkach i stolikach.
Długo staliśmy pod tą nad kominkiem. Była niezwykła - Arizona śmiała się na niej. Tak,
naprawdę. Miała na szyi srebrną kolię, w uszach duże kolczyki w kształcie kół. I była
szczęśliwa.
- Super - powiedziałam do Ravena.
Podobno jego umysł nie potrafi rozpoznać po wyrazie twarzy, jakie emocje okazują
inni ludzie, ale ja sądzę inaczej.
Kiedy tak stał koło mnie, patrząc na fotografię Arizony, nie zdając sobie sprawy z
tego, że ma ją - niewidzialną - za plecami, doskonale wiedział, co jej uśmiech oznacza. I to,
że płynął prosto z serca i że on zobaczy go za każdym razem, gdy znajdzie się w pobliżu
kominka i spojrzy w jej zachwycające zielone oczy w kształcie migdałów.
***
- Znalazłaś sprawiedliwość, jesteś wolna. Nikt nie obiecywał, że nie będzie to
smakowało gorzko - powiedział Łowczy do Arizony.
Pozwolił nam spędzić razem kilka minut w Foxton, zanim Arizona odejdzie na dobre.
(Nie)Umarli zebrali się w mrocznym wnętrzu stajni. Miałam wrażenie, że potrzebują
bezpiecznego schronienia. Eve i Donna stały tuż przy Arizonie, Summer trzymała ją za rękę.
Ja stałam obok Phoeniksa, przepełniona smutkiem i współczuciem.
- Tam, nad jeziorem, spojrzałam na siebie obiektywnie - powiedziała Arizona,
spuszczając głowę. - Zazdrość mnie zżerała, byłam egoistyczna, głupia...
- Byłaś człowiekiem - oświadczył bez emocji Łowczy i wyszedł ze stajni.
Drzwi się za nim zamknęły, a ja pomyślałam, że nie wiadomo, kiedy go znów
zobaczę.
- Łowczy ma rację - odezwała się Summer. - Wszyscy zachowujemy się w ten sposób.
- Naraziłam Ravena na niebezpieczeństwo. Myślałam tylko o sobie. Nienawidzę się za
to.
Przestań, pomyślałam. Nie oskarżaj się.
Phoenix odczytał moje myśli i przekazał innym, żeby zostawili nas same. Wychodząc,
szepnął, że nie opuszcza mnie na długo. Stajnia szybko opustoszała, zostałyśmy tylko my -
Arizona i ja. Stałyśmy w chłodnym, ciemnym miejscu i podjęłam próbę, by przebić się do
niej przez mur, który zbudowała wokół siebie.
- Zamierzam znów odwiedzić Ravena, może jutro. Wezmę nowe reprodukcje
Warhola, żeby mu pokazać.
Wiedziałam, że to najlepszy sposób, aby ostatecznie uwolnić Arizonę.
Powoli zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech i wypowiedziała trzy proste słowa,
które dla mnie znaczyły bardzo wiele.
- Dziękuję ci, Darina.
- Poznaje mnie - zapewniłam ją. - Sama widziałaś, że kojarzy mnie z tobą.
- Tak - zgodziła się.
Jej czas się kończył. Z wolna odchodziła.
- Będę z nim o tobie rozmawiać - obiecałam. - Nie mogę być jego cieniem, jak ty. Ale
będę mu powtarzać, że go kochałaś i zawsze będziesz kochać. Powiem mu, jaka byłaś silna i
szalona, jak stopniowo zaczęłam cię rozumieć i podziwiać, chociaż nigdy bym się tego nie
spodziewała.
- Przepraszam cię, Darina - powiedziała, patrząc mi głęboko w oczy. - Nieźle ci
dawałam popalić.
- No. Ale teraz wiem dlaczego.
- Nigdy... - Szukała właściwych słów. - Dopóki żyłam, nigdy nie zyskałam równowagi
psychicznej. Zawsze balansowałam na skraju, tak jak na tej skalnej półce nad jeziorem, i
zawsze groził mi upadek.
Kiwnęłam głową. Nie musiałam nic mówić. Zresztą mogła czytać w moich myślach.
- Wiesz, jak to jest - westchnęła, a wiatr wpadł do stajni, drzwi uchyliły się lekko i z
powrotem zamknęły. - W rezultacie dokonujesz desperackich wyborów.
- Czasami.
- Miałam na myśli Kyle’a - wyjaśniła.
- Ale nie Phoeniksa - sprzeciwiłam się i uśmiechnęłam się do niego, bo właśnie w tym
momencie wrócił. - Wydaje mi się, że to najlepszy wybór, jakiego dokonałam w życiu.
- Mogę to samo powiedzieć. - Ujął moją dłoń, jakby nigdy nie zamierzał jej puścić.
- Miałaś szczęście, Darina. - Arizona westchnęła. - A jednak też go stracisz.
Phoenix mocno trzymał moją rękę, co dodało mi siły.
- Wtedy znajdę cię znowu - zwróciłam się do niego, nie do Arizony. - Tu, w Foxton,
na kolejne dwanaście miesięcy.
- Calutki rok - potwierdził.
Zapatrzyłam się w jego szaroniebieskie oczy połyskujące krystalicznie jak wody
jeziora.
- A niedługo zabiorę się do rozwiązywania zagadki twojej śmierci.
Uniósł moją dłoń i przyłożył do swojego bladego, zimnego policzka.
- I wtedy mnie uwolnisz. - Westchnął, a potem zwrócił się do Arizony: - Darina i ja
będziemy ci towarzyszyć nad jeziorem Hartmann.
***
Słońce chyliło się ku zachodowi, staliśmy na posrebrzonym lodem brzegu, Phoenix
trzymał mnie za rękę i patrzyliśmy, jak Arizona brodzi po wodzie.
Wydawało się, że jezioro nie ma końca - przeciwległy brzeg i rosnące na nim drzewa
nikły w gęstej szarej mgle.
Stała w wodzie po pas, przesuwając koniuszkami palców po powierzchni. Odwróciła
głowę i spojrzała na nas. Jej długie włosy były kruczoczarne, a skrzydła śnieżnobiałe.
- Idź - szepnęliśmy z Phoeniksem.
Popatrzyła przed siebie. Jezioro wydawało się przepastne, nic nie mąciło jego
spokojnych wód.
Szara mgła napłynęła z przeciwległego brzegu i już na zawsze zabrała Arizonę.
Długo staliśmy z Phoeniksem, trzymając się za ręce, wpatrzeni w mgłę.
Nasłuchiwaliśmy, chociaż wiedzieliśmy, że Arizona odeszła na dobre.
- Chodźmy - powiedziałam do niego w końcu.
Kaja