Ingrid Weaver
Tajny agent Kopciuszka
Rozdział pierwszy
Agent Del Rogers był myśliwym. Jak dotąd ofiara
wymykała się, ale myśliwy był cierpliwy. Zachowywał
zimną krew.
Stając plecami do szpitala, Del rozluźnił zaciśnięte
ręce. Zaczerwieniona skóra na wierzchu dłoni piekła
i rwała, a ramiona, w miejscach gdzie włosy zostały
osmolone, zaczynały szczypać – pamiątka po ostatnim
spotkaniu z człowiekiem znanym jako Simon. Zresztą
w porównaniu z agentem, którego właśnie odwiedził na
oddziale intensywnej terapii, Del i tak wyszedł z tego
obronną ręką. Bomba podłożona w magazynie zaskoczy-
ła wszystkich w najmniej oczekiwanym momencie. Na-
stępne spotkanie z Simonem będzie miało inny prze-
bieg. Następnym razem agenci SPEAR będą na nie
dobrze przygotowani.
Pomaszerował chodnikiem, przezwyciężając ból mię-
śni nóg. Z nawyku bacznie obserwował otoczenie. Było
późne popołudnie; żółte taksówki przeciskały się, wy-
muszały pierwszeństwo, klaksony samochodów i syreny
mieszały się z ulicznym zgiełkiem Manhattanu. Z drzwi
pizzerii powiało drożdżami i oregano, a już po chwili ta
ciepła, pachnąca strużka rozpłynęła się w metalicznych
oparach ulicy.
Był kwiecień. Polowanie na Simona ciągnęło się
blisko od roku i chyba zmierzało do rychłego zakoń-
czenia. Stopniowo SPEAR zaciskała pętlę. W obławie na
Simona uczestniczyli najlepsi detektywi super tajnej
agencji rządowej. Pomimo niezwykłej zręczności i prze-
biegłości, z jaką ten zdrajca wymykał się im, ilość jego
kryjówek malała coraz bardziej. Teraz osaczenie i schwy-
tanie go było już tylko kwestią czasu.
Na rogu, przy wejściu do kolei podziemnej, wzrok
Dela przyciągnęła barwna plama na tle metalowej balus-
trady. Sprzedający kwiaty siedział na odwróconym wiad-
rze i głośno zachwalał żonkile. Del sięgnął do kieszeni
i rzucił mężczyźnie monetę.
– Dzięki, koleś – mruknął sprzedawca. Obrócił mo-
netę w ręku. – Ejże, a co to takiego?
– Dwudziestodolarówka.
– Nie wydam z tego reszty.
– Wcale się nie spodziewam. Ostatni raz trzymałem
taką przed trzema laty w Juneau.
Gdy tylko Del wypowiedział umówione hasło, sprze-
dawca kwiatów wzruszył ramionami i sięgnął po garść
żonkili.
– Musisz mieć jakąś cholernie podniecającą randkę.
– Aha. – Del wziął bukiet, końcami palców przeje-
chał wzdłuż łodyżek, wyczuł ukryty nieduży prostokąt.
Schodząc schodami do kolei podziemnej, wyłuskał
z kwiatów mikroskopijną kasetkę i wsunął ją do kieszeni.
6
In gr i d We a v er
Z wysłuchaniem zawartych na niej instrukcji będzie
musiał zaczekać do spotkania ze swoim wspólnikiem,
Billem Grimesem. Zrobią to w bezpiecznym miejscu,
a następnie, jak zawsze w przypadku instruktażowych
taśm SPEAR, skasują nagranie.
Tego wieczoru mieli z Billem nocną zmianę. Delowi
nie przysługiwała taryfa ulgowa z powodu oparzeń i po-
tłuczeń, nie prosił też o nią. Na obecnym etapie polowa-
nia potrzebny był każdy dyspozycyjny detektyw.
Kolej podziemna zahamowała ze zgrzytem. Del
wmieszał się w tłum, który wylał się ze stacji na ulicę.
Minął ciąg domów, przeciął Trzecią Aleję i zatrzymał się
przed sklepem z obuwiem, by w odbiciu wystawy
przyjrzeć się przechodniom. Zadowolony, że nikt go nie
śledzi, zerknął na trzymane w ręku żonkile. Skrzywił się
na wspomnienie rzuconego przez sprzedawcę kwiatów
komentarza.
Zaszycie się z Billem w jakimś mieszkaniu i wypat-
rywanie przez noktowizor było dalekie od jego wyob-
rażenia o podniecającej randce. Poza tym Bill nie doce-
niłby kwiatów.
Ale Del znał kogoś, komu sprawiłyby one przyjem-
ność. Jego wzrok powędrował w kierunku baru po
drugiej stronie ulicy. Maggie na pewno lubi kwiaty.
Gdyby jej ofiarował żonkile, byłaby wzruszona. Uśmie-
chnęłaby się, wstawiłaby je do szklanego pucharka na
lody i paplałaby, że żółty to taki szczęśliwy kolor...
Nie. Bukiet kwiatów mógłby zostać niewłaściwie
odczytany, a Del nie chciał wprowadzać jej w błąd,
zwłaszcza jej... Dziewczyna zasługuje na coś lepszego.
Życie nie obeszło się z nią łaskawie, ale radziła sobie
7
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
najlepiej, jak umiała, stawiając czoło problemom ze
spokojną determinacją. Podziwiał ją za to.
Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, gdyby ją poznał
osiem lat temu, może by się zastanawiał nad ofiarowa-
niem jej czegoś więcej niż bukiet kwiatów.
Po chwili wahania wrzucił żonkile do pojemnika na
śmieci i przeszedł na drugą stronę ulicy.
– Hej, Maggie. Twój kowboj przyszedł.
Maggie Rice stanęła na palcach i zerknęła przez
okrągłe okienko wahadłowych drzwi. Miała stąd dobry
widok na wnętrze baru i na stałego bywalca, który
właśnie usiadł. Chociaż siedział do niej plecami, natych-
miast go rozpoznała, o czym dało jej znać przyspieszone
bicie serca.
Odchrząkując, Maggie wygładziła fartuszek na przo-
dzie ciążowej sukienki.
– Mylisz się, i to w obu przypadkach, Joanne – powie-
działa. – On nie jest mój, podobnie jak nie jest kow-
bojem. Widzisz gdzieś kowbojskie boty i kapelusz? A czy
słyszałaś, żeby choć trochę cedził słowa i przeciągał
zgłoski?
– Tacy faceci nie potrzebują rzucających się w oczy
atrybutów. – Joanne Herbert wydmuchała gumę do
żucia, zatrzymując balonik na czubku wargi. – Natura
kowboja stanowi część jego aury.
Maggie dokładnie wiedziała, co Joanne ma na myśli.
Średniego wzrostu i przeciętnej budowy, w starannie
wyprasowanych spodniach khaki i koszulce polo Del
z całą pewnością nie przypominał mężczyzny z reklamy
Marlboro. A jednak był cholernie męski. Poruszał się ze
8
In gr i d We a v er
swobodą ufnego w swoje siły wilka samotnika, zawsze
czujny, jak jakiś legendarny rewolwerowiec, wypatrujący
na horyzoncie kolejnego obiektu do zaatakowania.
O Boże! Chyba ciąża rzuciła się jej na mózg. Del?
Rewolwerowiec? Jest miłym facetem, być może jednym
z ostatnich takich facetów w Nowym Jorku.
– I jest twój – ciągnęła Joanne.
– Och, bądźże realistką – odpowiedziała Maggie,
przewracając oczami. – Żaden mężczyzna nie spojrzy na
mnie dwa razy, nawet gdybym była nim zainteresowana.
Ale nie jestem. Alan wyleczył mnie z tego. A tym
bardziej teraz sama myśl o czymś takim byłaby komplet-
ną niedorzecznością.
– Ależ ja chciałam tylko powiedzieć, że to twój
klient, nic więcej. Czy nie siedzi przy twoim stoliku? Co
innego mogłam mieć na myśli, do licha? – zachichotała
Joanne. – Ale przemyśl to i zastanów się, jaki to
karmiczny zbieg okoliczności sprawia, że on zawsze
zjawia się na twojej zmianie.
Maggie jęknęła.
– Czy nie powinnaś odśpiewać jakiejś mantry albo
powróżyć z fusów?
– Nie, już to zrobiłam. A tymczasem on wygląda na...
głodnego.
– To jasne. W przeciwnym razie po co by tu przy-
chodził? A skoro tak ci się podoba, może go sama
obsłużysz?
– Siedzi przy twoim stoliku – uśmiechnęła się szel-
mowsko Joanne. – Poza tym, jest więcej niż pewne, że
gdybym popędziła z Melem na rodeo, zraniłabym uczu-
cia Laszlo.
9
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Ma na imię Del, nie Mel – powiedziała Maggie.
– Przy takim wyglądzie każdemu może się pomylić.
Nie, Joanne nie ma racji. Dela z nikim nie można
pomylić. Jego orli nos i frapujące bursztynowe oczy
sprawiają, że jest jedyny w swoim rodzaju. Nie jest
przystojny w klasyczny sposób – nie przypomina gwiaz-
dora filmowego czy jakiegoś modela – ale jest... pociąga-
jący. A do tego, w przeciwieństwie do większości atrak-
cyjnych mężczyzn, zdaje się być nieświadomy swojego
wyglądu. Bo przecież jego krótko przycięte włosy i zwy-
czajne, pozbawione określonego stylu ubranie nie mają
na celu przyciągania uwagi.
Ale przyciągał jej uwagę. Jeszcze jak. Czując, że się
czerwieni, westchnęła. Czy już nic jej się nie należy? Czy
tylko będzie zerkać przez okienko i z daleka strzelać do
klienta oczami?
Poza tym na pewno jest żonaty. Cóż, widać ma dar do
wynajdowania takich, pomyślała. Ale co za różnica. W jej
stanie zalotne patrzenie na kogokolwiek jest gorzej niż
niedorzeczne, jest po prostu niesmaczne, wręcz rażące.
– No, Maggie!
– Hmm?
– Zamiast zaparowywać szybę, weź się lepiej do
roboty. – Joanne złapała Maggie za ramiona i lekko
popchnęła. Drzwi otworzyły się i Maggie, z wdziękiem
słonia w składzie porcelany, wtoczyła się do baru.
Laszlo spojrzał znad grilla, zmarszczył czoło.
– Maggie, nic ci się nie stało?
– Oczywiście, że nie. Dzięki za troskę. – Zatoczyła
się na kontuar i przesadnie uchwyciła się jego krawędzi,
po czym uśmiechnęła się szeroko. – Nic dziwnego, że nie
10
In gr i d We a v er
mogę utrzymać się na nogach, skoro nie widziałam ich od
miesięcy. Już zapomniałam, gdzie są.
– Nie powinnaś pracować – burknął z silnym węgier-
skim akcentem Laszlo. – Powinnaś siedzieć w domu.
– Co? I mam zrezygnować z moich planów? Z uzbie-
ranych napiwków zamierzam posłać maleństwo do col-
lege‘u .
Końce opuszczonych wąsów Laszlo opadły jeszcze
niżej.
– Jesteś upartą kobietą, Maggie Rice. Jeszcze pięć
dni i ani chwili dłużej. Potem, aż do urodzenia dzieciaka,
nie chcę cię tu więcej widzieć.
– Więcej? Teraz to mnie przestraszyłeś. Gdyby miało
mnie być jeszcze więcej, obawiam się, że nie zmieściła-
bym się we frontowych drzwiach!
Mrugnęła zawadiacko do Laszlo i złapała swój zeszyt
zamówień.
Jeszcze pięć dni, a potem zostanie w domu. Wbrew
temu co powiedziała szefowi, nie mogła się już doczekać
urlopu. To prawda, że bardzo potrzebowała pieniędzy,
ale miała też milion spraw do załatwienia. Został jej
niecały miesiąc na urządzenie mieszkania i przygotowa-
nie go na przyjęcie dziecka.
– Witaj, Maggie. Jak się dzisiaj macie, ty i Junior?
Stając przy Delu, wyciągnęła zza ucha ołówek. Jak
zwykle jego głęboki głos wywołał w niej dziwną reakcję.
Miał taki solidny i spokojny ton, i taki męski...
Bądź realistką, przywołała się do porządku. Oczywiś-
cie, że jest miłym facetem, i w ciągu paru tygodni, odkąd
zaczął tutaj przychodzić, odbyli wiele niezobowiązują-
cych rozmów, z których zresztą niewiele się o nim
11
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
dowiedziała, poza tym, że lubi nie za bardzo prze-
smażone sadzone jajka i czarną kawę, i że rozkład jego
zajęć współgra z jej pracą. Nie było żadnego racjonalnego
powodu, dla którego jej puls miałby zawsze trzepotać na
jego widok.
Obecnie nie tylko walił jej puls. Całe jej ciało było...
niespokojne. Tak, tak by to określiła. Cały boży dzień
drżała i czuła dzwonienie w uszach. Skoncentrowała się
na bloczku zamówień, w nadziei, że dziwne uczucie
w dole brzucha minie.
– Nie może być lepiej. Od rana miała czkawkę,
uspokoiła się dopiero, kiedy zmieniłam stację w radiu.
Nie cierpi rapu.
– Ona? Więc dzisiaj uważasz, że to dziewczynka?
– Mam takie przeczucie. A poza tym, tak naprawdę to
nie ma znaczenia.
– Wybrałaś już imię, Maggie?
– Jeszcze nie. Zdecyduję, kiedy zobaczę buzię ma-
leństwa. – Końcami palców dotknęła wielkiego brzucha.
– Och, już nie mogę się doczekać, żeby ją wziąć
w ramiona.
Obok przecisnęła się para klientów. Del przesunął się
z krzesłem.
– Brązowe sandałki.
Zbita z tropu nagłą zmianą tematu, podniosła wzrok.
– Słucham?
W kącikach jego oczu pojawiła się siateczka drobniut-
kich zmarszczek.
– Na twoich nogach. Twierdzisz, że dawno ich nie
widziałaś, więc pomyślałem, że cię poinformuję, żebyś
była na bieżąco.
12
In gr i d We a v er
Ma cudowny uśmiech, pomyślała. Nie często nim
błyska, ale kiedy już to robi, przydaje kowbojskiej
surowości twarzy szczyptę chłopięcego wdzięku.
– Dziękuję – powiedziała.
– Ale jak ci się udało pomalować paznokcie na
różowo?
– Uwierzysz w lusterko i pędzelek o bardzo długiej
rączce? – Przeniosła rękę z brzucha w okolice krzyża. Ból,
który czuła od rana, powiększył się – musiała w jakimś
momencie naciągnąć mięsień. Skrzywiła się.
– Coś nie tak? – zaniepokoił się.
– Nie. Wszystko w porządku.
– Maggie...
– Naprawdę, Del. Bóle i kłucie to normalka, kiedy
się dźwiga taki ciężar. Podać ci to co zwykle?
– Poprzestanę na kawie. – Rozejrzał się wokół. – Nie-
wielki dziś ruch. Dlaczego nie zrobisz sobie przerwy?
– Nie mogę. Laszlo upiecze mnie i włoży do burgera.
– Nie myśl, że nie słyszę! – zawołał kucharz.
Zniżyła głos do scenicznego szeptu.
– Nie cierpi, kiedy zdradzam jego sekrety kulinarne.
– Bardzo cię rwie? – nalegał Del.
– W skali od ukłucia szpilki do usuwania nerwu
z zęba to jak potknięcie się i uderzenie się w palec u nogi.
Nie przejmuj się – powiedziała i podniosła ramię, żeby
zatknąć za ucho ołówek. – Jestem zdrowa, jak... – zasy-
czała. Ołówek upadł na podłogę. – Auu!–
– Maggie? Co się dzieje?
– Moje plecy – syknęła przez zęby. Ból ją zaskoczył,
unieruchomił kręgosłup i promieniował na brzuch.
Del poderwał się na nogi.
13
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Usiądź, na wszelki wypadek – powiedział, pod-
trzymując ją za ramię.
Nie posłuchała, ale oparła się na nim, a fala piekiel-
nego bólu stopniowo mijała. Zszokowana, oddychała
ciężko, posyłając mu niepewny uśmiech.
– Nie, nic mi nie jest. To już minęło.
Del przyjrzał się jej uważnie i zamiast ją puścić,
poprowadził ją do najbliższego krzesła i delikatnie po-
mógł usiąść.
– Jaki jest numer do twojego lekarza, Maggie?
– Proszę, nie rób z tego sprawy – powiedziała, zamie-
rzając wstać. – Nie powinnam była malować paznokci, to
wszystko.
Del położył ręce na jej ramionach i unieruchomił ją na
krześle. Jego bursztynowe oczy wyrażały niepokój i tros-
kę.
– Jeśli to tylko naciągnięty mięsień, ból minie, o ile
tylko nie będziesz się ruszać. Zaczekamy parę minut
i przekonamy się, zgoda?
– Zlituj się. Rodzę dopiero za parę tygodni, więc na
razie nic się nie stanie, ani tutaj, ani gdzie indziej.
– Maggie bierze urlop. – Choć Del nie podniósł
głosu, ton, jakim zwrócił się do Laszlo, był tonem
człowieka przyzwyczajonego do wydawania rozkazów.
I nikt, poza Maggie, nie podjął z nim dyskusji.
Joanne natychmiast rzuciła się ze szklanką wody,
pochyliła się nad Maggie i dotknęła jej czoła.
– Jesteś pewna, że wszystko w porządku, kochanie?
Mogę cię zastąpić, gdybyś chciała wcześniej się zwolnić.
Niepokój i troska w spojrzeniu przyjaciółki poruszyły
Maggie do łez. Musiała mocno zaciskać powieki. Boże,
14
In gr i d We a v er
co też te ciążowe hormony wyprawiają z człowiekiem!
– Dziękuję, ale zaraz poczuję się lepiej.
Oczywiście, że tak. Postara się. Naprawdę nie jest tak
źle. Ma przyjaciół. Ma pracę, przynajmniej jeszcze przez
parę dni, i ma dom. A co najważniejsze za niecały miesiąc
będzie miała dziecko.
Dziecko. Maleństwo, które już kocha. Czasami z za-
chwytu zapierało jej dech w piersi.
– To już niedługo.
Del wypowiedział te słowa tak delikatnie, że Maggie
uśmiechnęła się. Musiał odgadnąć tok jej myślenia.
– Wiosna to idealna pora na dziecko, nie sądzisz?
– zapytała.
– Dlaczego tak uważasz?
– Bo wiosna to czas, kiedy przyroda sama odradza się
po zimie. Zakwitają tulipany, drzewka wiśni pokrywają
się kwieciem, ptaki wracają, żeby budować gniazda.
– Rozumiem, co chcesz powiedzieć. To jak afirmacja
życia.
– Właśnie. – Rozpromieniła się. – Moja ulubiona pora
roku. Masz dzieci, Del?
Zawahał się. Spochmurniał.
O Boże! Co się z nią dzieje? Nie powinna zadawać tak
osobistego pytania. To co, że są po imieniu, skoro nawet
nie zna jego nazwiska? To że znają się od dwóch
miesięcy, odkąd regularnie zaczął tu jadać, nie upoważ-
nia jej do wtykania nosa w jego prywatne sprawy.
– Przepraszam, nie powinnam...
– Nie – odparł wreszcie. – Nie mam dzieci. Nigdy nie
byłem żonaty.
– Och. – Poruszyła się z trudem. Ból w plecach znów
15
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
dał się we znaki.
– Za to moja siostra ma ich pół tuzina.
Przycisnęła dłoń do piersi. Miała trudności ze złapa-
niem oddechu.
– Naprawdę?
– Aha. Ostatnich dwoje to bliźniaki. Mają z mężem
pełne ręce roboty.
– Wyobrażam sobie. Wow. Twoja siostra to szczęś-
ciara. Marzyłabym, żeby kiedyś mieć dom pełen... auuu!
Del złapał ją za ręce. Chyba coś przy tym powiedział,
ale Maggie tak dudniło w uszach, że nie dosłyszała.
Ściskała go za palce, wdzięczna, że jest ktoś, kogo może
się uchwycić, gdy fala bólu dopadła dół krzyża i ponow-
nie objęła szponami cały brzuch.
Było gorzej niż za pierwszym razem i trzymało dłużej.
Gdy ból zaczął ustępować, Maggie poczuła spływające
po skroniach kropelki potu. Z trudem złapała powietrze.
– Uff – mruknęła słabym głosem. – Czy przypadkiem
z tyłu za mną nie widać nikogo? Czuję się tak, jakbym
dostała w plecy kijem baseballowym. Do licha, gdy
trzeba, gliny nigdy nie są na miejscu!
Twarz Dela znajdowała się tak blisko, że widziała
drobne złote cętki w jego bursztynowych oczach. Przy-
glądał się jej z uwagą.
– Maggie, nie uważam, żeby to był ból mięśnia
spowodowany malowaniem paznokci.
– To może od przesuwania mebli. Wczoraj dostar-
czono mi łóżeczko, więc musiałam poprzesuwać sporo
rzeczy, żeby zrobić miejsce...
– Maggie, moim zdaniem ty rodzisz.
Puściła jego ręce i złapała go za przód koszuli.
16
In gr i d We a v er
– Wykluczone. Do rozwiązania mam jeszcze trzy
tygodnie i masę rzeczy do załatwienia. W mieszkaniu
panuje bałagan. Nawet nie zmontowałam łóżeczka, nie
zrobiłam prania i...
– To wszystko może poczekać. Wszystko, poza dzie-
ckiem.
– Ale jeszcze jest za wcześnie.
– Musisz jechać do szpitala.
– To tylko fałszywy alarm. Mówili nam o tym w szko-
le rodzenia. Łagodne skurcze w trzecim trymestrze to
rzecz absolutnie normalna i nie ma sensu gdziekolwiek
się spieszyć, dopóki nie będę pewna... – Głęboko w środ-
ku poczuła pojedyncze szarpnięcie. W parę sekund
później spomiędzy ud trysnął ciepły płyn. Pochyliła
głowę, patrząc z niedowierzaniem na spływającą po
nodze wodę, tworzącą kałuże wokół jej sandałków.
– O rany – szepnęła.
Naczynie stołowe spadło obok na podłogę, wydając
nieprzyjemny dźwięk. Joanne rzuciła się do niej.
– Maggie! O, mój Boże! Czy to...
– Myślę, że właśnie odeszły mi wody.
– O Boże! Laszlo! – wrzasnęła Joanne. – Ona zaraz
będzie miała dziecko!
– Nie. To niemożliwe. Maggie, to jest restauracja,
nie możesz tu rodzić.
Klienci baru, zaalarmowani nagłym zamieszaniem,
odwrócili głowy, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ucichły
rozmowy, a już po chwili rozległa się ożywiona pap-
lanina.
Joanne kręciła się w koło, załamywała ręce.
– O mój Boże, o Boże. Co robić?
17
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Maggie nie mogła odpowiedzieć. Kolejny skurcz
trzymał ją jak w imadle, zamieniając jej brzuch w stal.
Jęczała, wczepiła się w koszulę Dela. Jeden z guzików
odpadł i potoczył się po podłodze.
– Laszlo, zadzwoń na 999 – wydał polecenie Del.
– I to już.
Trwało to wieki. Kiedy chwyciło na dobre, świat
przed oczami Maggie skurczył się do czerwonej mgiełki.
Przeżyła chwilę paniki. To nie był fałszywy alarm. To
działo się teraz. To działo się naprawdę.
Niedługo będzie miała dziecko.
Panika zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Niby
czego miała się bać? Przecież właśnie tego chciała.
Wszystko, przez co przeszła – złamane serce z powodu
odejścia Alana, walka o podreperowanie budżetu, uciąż-
liwości ciąży – wszystko straciło znaczenie wobec ogro-
mu tego, co miało nastąpić.
Będzie mieć dziecko.
Już teraz.
Gdy minął skurcz, łzy lały się po jej policzku. Może
z bólu, ale też może ze szczęścia. Maleństwo do kocha-
nia, jej własna dwuosobowa rodzina. Aż ją od tego
rozsadzało.
Del otarł dłonią jej policzki.
– Będzie dobrze, Maggie. Nie bój się. Wszystko
pójdzie jak najlepiej.
– Nie boję się. – Uśmiechnęła się szeroko, zlizała łzy
z kącików ust. – Jak mogłabym się bać? Dobry Boże, Del!
Będę miała dziecko. Moje dziecko. Czyż to nie naj-
wspanialsza rzecz na świecie?
18
In gr i d We a v er
Pomieszczenie na zapleczu baru wypełniały pudła
żywności oraz podniszczone metalowe biurko, przy któ-
rym Laszlo prowadził swoją księgowość. Było tu mrocz-
no i ciasno, ale przynajmniej prywatnie. Del ukląkł obok
Maggie, którą ułożył na prowizorycznym materacu, spo-
rządzonym ze spłaszczonych kartonów i z warstw ręcz-
ników. Podciągnął jej głowę i ramiona na poduszkę, którą
wyrwał z krzesełka Laszlo.
– No i jak?
– Lepiej – odparła. – Dziękuję. Jesteś dla mnie
bardzo dobry, Del. Laszlo i Joanne są zupełnie wytrąceni
z równowagi, cieszę się, że pomyślałeś o... przetranspor-
towaniu mnie tutaj... na zaplecze... auu!
– Maggie?
Oddychała szybko, twarz miała czerwoną.
– Uff. Zbliża się... kolejny...
Del złapał jej rękę, oddychając razem z nią podczas
skurczu. Gdzie, do diabła, jest karetka? Bóle są coraz
częstsze i silniejsze, i trwają dobrze ponad minutę.
Standardowy kurs SPEAR udzielania pierwszej pomocy
nie obejmuje położnictwa, a ta sytuacja daleko odbiega
od cielenia się krów, którego był świadkiem na farmie
rodziców, ale jednego był pewien – narodziny dziecka to
coś bardziej poważnego i doniosłego.
Gdy skurcz ustał, rzucił okiem na ścienny zegar.
Dłuższy niż ostatni. Do diabła.
– Powinni tu być lada chwila.
– Ona jest równie niecierpliwa, jak ja – powiedziała
Maggie.
Del potarł lekko dłonią jej naprężony brzuch i spojrzał
na jej twarz.
19
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Myślę, że to dobrze.
– Moje dziecko. Pewnie wie, jak bardzo chcę ją
zobaczyć. – Odetchnęła i uśmiechnęła się
Po chwili, gdy pojawiły się nowe bóle, uśmiech
zamienił się w grymas. Del zrobił, co mógł, żeby jej
pomóc przebrnąć przez kolejny skurcz, zachęcając ją do
oddychania, gdy jej ciało parło, a potem, w trakcie
krótkich chwil wytchnień, zajmując ją rozmową.
Zresztą niewiele miał do zrobienia – Maggie była
nadzwyczaj dzielna. Znał wytrawnych agentów, którzy
nie znieśliby bólu tak dobrze jak Maggie Rice. Ta
kobieta nie pozwalała, by opuścił ją hart ducha.
Właściwie to go nie zdziwiło. Podziwiał Maggie,
odkąd ją poznał. Zawsze dla każdego miała ciepły
uśmiech i miłe słowo. Otwarta, uważna i autentycznie
dobra, drastycznie odstawała od świata, w którym on żył.
I dlatego tak go do niej ciągnęło. Zaczął przychodzić
do baru, bo mu odpowiadał, bo znajdował się o kilka
bloków od miejsca, w którym pracowali z Billem. Szybko
poznał szczegóły trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się
ciężarna kelnerka. Została uwiedziona i porzucona przez
żonatego mężczyznę. Przykra historia, po której niejed-
na kobieta załamałaby się albo zgorzkniała.
Ale w Maggie nie było cienia goryczy. Przeciwnie,
wystarczyło, żeby w restauracji pojawiły się jakieś dzieci,
a ona krzątała się przy nich ze szczególną troską, zauwa-
żył też parokrotnie, jak podsuwała dodatkowego sand-
wicza spłukanemu klientowi. Bywało również, że za
własne pieniądze kupowała kwiaty i ozdabiała nimi
stoliki.
Spodobałyby się jej tamte żonkile. Ale przecież nie
20
In gr i d We a v er
chciał wprowadzać jej w błąd. Nie mógł się do niej
zbliżyć ani angażować w jej życie. Z powodu swojej
pracy...
Niech to diabli! Teraz jest za późno na zastanawianie
się nad czymkolwiek. Siedzi w tym po uszy.
Jeżeli karetka nie przyjedzie w ciągu najbliższych
paru minut....
– Del! – krzyknęła Maggie, wybałuszając oczy.
Zerknął na zegar. Ostatni skurcz ledwo się skończył,
a już jej ciało kurczyło się i skręcało od kolejnego.
– Wytrzymaj – nalegał. – Pomoc jest już w drodze.
– Czuję... że... coś... – Dalsze słowa utonęły w jęku.
– Maggie?
Ścisnęła go za rękę tak mocno, że przeorała mu ją
paznokciami do krwi.
– Coś się dzieje.
Dotąd robił wszystko, żeby mogła zachować trochę
skromności, teraz jednak strapienie w jej głosie pod-
powiedziało mu, że nie pora na ceregiele i że trzeba
działać szybko. Uwolnił rękę i uniósł dół jej sukienki
powyżej bioder.
Wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że poród
nie tylko wisi w powietrzu, ale że już się zaczął.
Nie ma co liczyć na pomoc Joanne. Na widok wód
płodowych pozieleniała ze strachu. Kucharz też na nic się
nie przyda. Nie pozostawało nic innego, jak samemu
ustawić się między jej nogami.
Maggie miała wrażenie, jakby każdy następujący po
sobie skurcz rozrywał jej ciało, ale zaciskała wargi. Nie
chciała, żeby jej krzyk był pierwszym dźwiękiem, który
usłyszy jej dziecko. Chciała, żeby maleństwo wiedziało,
21
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
że jest kochane, wyczekiwane i wypieszczone... ale,
o Boże, chyba już tego nie wytrzyma...
– Widzę już główkę – powiedział Del. – Masz rację.
Twoje dziecko jest równie niecierpliwe, jak ty.
Czuła, jak delikatne ręce Dela rozchylają jej uda. Co
z tego, że ledwie go zna – to do niej nie docierało.
Skromność nie ma tu nic do rzeczy. Zdawała się na instynkt.
– Naprawdę ją widzisz? – zapytała, dysząc.
– Tak.
– O Boże. Ja też chcę ją zobaczyć.
– Rób to, co dotąd robisz, a doczekasz się.
Pojawiła się przemożna potrzeba parcia. Maggie
wstrzymała oddech i poddała się nakazowi ciała. Czas
przestał istnieć. Jak przez mgłę docierał do niej spokojny,
dodający otuchy głos Dela, ciepły dotyk jego rąk, siła
i otucha, jakiej dodawała jej jego obecność. Pracował
każdy mięsień – napinał się, kurczył, parł... aż nagle,
właśnie kiedy myślała, że rozerwie ją wpół, parcie ustało.
A pomieszczenie rozbrzmiało najcudowniejszym
z dźwięków, jakie Maggie kiedykolwiek w życiu słysza-
ła. Było to cieniutkie, drżące kwilenie jej nowonarodzo-
nego dziecka.
Wyczerpana, spływająca potem, Maggie znalazła jesz-
cze w sobie siłę, żeby unieść głowę.
Del klęczał między jej nogami, a jego mocne, duże
dłonie delikatnie kołysały piękny, pomarszczony, czer-
wony, wrzeszczący cud świata.
– To dziewczynka – powiedział zdławionym głosem.
Spotkali się wzrokiem, a jego bursztynowe, lekko wilgot-
ne oczy nie kryły wzruszenia. – Gratulacje, Maggie. Masz
córkę.
22
In gr i d We a v er
Rozdział drugi
– ,,Służą i ci, którzy wytrwale czekają,, – zaintonował
Bill Grimes. Łysy, o dobrotliwym spojrzeniu, mógłby
uchodzić za roztargnionego angielskiego profesora; Bill
chętnie wchodził w tę rolę, trzymając w zębach fajkę
i sypiąc cytatami.
Del wyłączył odtwarzacz i wyjął kasetkę. Właśnie
minęła północ. Zanosiło się na długą noc.
– Niestety, wygląda na to, że masz racje.
Bill chrząknął i wyregulował ostrość teleskopu, któ-
rym się posługiwał. Czynność o tyle zbędna, że przyrząd
był już precyzyjnie ustawiony na statywie i wyskalowany
na optymalną odległość – ale Bill miał przynajmniej
wrażenie, że coś robi.
Del aż za dobrze rozumiał stan ducha wspólnika.
Wszelako dobrzy myśliwi nie tracą cierpliwości, a oni
będą jej potrzebować aż nadto. Taśma instruktażowa,
którą właśnie przesłuchali, pochodziła od Jonasza, szefa
SPEAR, a zatem była to informacja z pierwszej ręki. Del
prawidłowo ocenił sytuację: Simon zaszył się gdzieś,
stopniowo jednak ilość miejsc, gdzie mógłby się ukryć,
kurczyła się. I dlatego Del, Bill i reszta grupy operacyjnej
będą musieli pozostać tam, gdzie się znajdują. Będą
wytrwale czekać.
Del rozejrzał się po gąszczu aparatury, która zalegała
niewielkie mieszkanie. Z tego wszystkiego teleskop
Billa był sprzętem o najniższej technologii. Na stalowej
półce przy ścianie znajdowały się noktowizory, detektory
podczerwieni i broń, a wszystko to skierowane na okno
mieszkania po przeciwnej stronie podwórza.
Oba mieszkania miały identyczny rozkład, tylko że
ich od lat nie było odnawiane. Poza lodówką i wyposaże-
niem kuchenki oraz kilkoma składanymi krzesłami, było
też nie umeblowane. Właściwie nadawało się tylko do
wynajęcia. Za to usytuowanie – w samym środku Man-
hattanu, w pobliżu East River – oferowało wspaniały
widok na jeden z najsłynniejszych i charakterystycznych
obiektów nowojorskiego pejzażu: skrzącą się szkłem
konstrukcję w kształcie pudełka od płatków śniadanio-
wym, w której miały siedzibę główne kwatery ONZ-u.
W pewnym momencie wywiad SPEAR odkrył, że
mieszkanie po drugiej stronie podwórza zostało wynajęte
dla Simona. Nie wiedziano tylko w jakim celu.
Musiało to mieć jakiś związek z bliskim sąsiedztwem
ONZ -u. Ale pytanie ,,dlaczego,, pozostawało nieroz-
strzygnięte. Czy miał to być punkt obserwacyjny albo
baza wypadowa do ataku, czy może kryjówka snajpera?
Dotychczas wszystkie plany Simona zmierzały do znisz-
czenia SPEAR. Czyżby obecnie zmienił taktykę?
Del nerwowo potarł twarz. Jest jeszcze tyle nie
wyjaśnionych spraw. Jeśli im szczęście dopisze, obecna
24
In gr i d We a v er
inwigilacja powinna przynieść odpowiedź na niektóre
z nich.
– A tak na marginesie, co ci się stało w ręce? – zapytał
Bill, nie podnosząc głowy. – Nie sądziłem, że te oparze-
nia są aż tak głębokie.
Del stwierdził ze zdumieniem, że do gojących się
zaczerwienionych miejsc doszły liczne poorane ślady, na
tyle głębokie, żeby je dostrzec w słabym świetle, sączą-
cym się przez okno.
Dopiero po chwili przyszło olśnienie. Ślady paznokci
Maggie! Musiała to zrobić, kiedy go trzymała podczas
skurczów.
Pomyślał o niej, i zaraz jej ciepło oraz promienny
charakter rozjaśniły posępną atmosferę mieszkania.
Co za niewiarygodny kontrast! Jeszcze przed kilkoma
godzinami uczestniczył w najważniejszym wydarzeniu
życia, w narodzinach dziecka, a teraz zanurzył się w ot-
chłani międzynarodowego terroryzmu. Świat jego i Mag-
gie to dwa przeciwległe bieguny.
– Te ślady nie pochodzą od wybuchu – powiedział
i wykrzywił usta w czymś, co przypominało uśmiech.
– Nie mają nic wspólnego z Simonem. Są od czegoś
zupełnie innego.
– Od czegoś innego? Na przykład?
– Pamiętasz tę krótko ostrzyżoną blond kelnerkę,
która pracuje w pobliskim barze?
– W barze, który prowadzi Polak?
– Węgier. W lokalu Laszlo.
– Blond kelnerka – powtórzył Bill, mrużąc oko do
teleskopu. – Chyba nie chodzi ci o tę, która jest w ciąży?
– O tę.
25
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Nie wiedziałem, że interesują cię ciężarne kobiety.
– To nie jest tak, jak sugerujesz.
– Nie? Odkąd zaczęliśmy tę fuchę, jadasz tam co-
dziennie. Więc co się stało? Była niezadowolona z twoje-
go napiwku?
– Dzisiaj wieczorem urodziła dziecko.
Teraz Bill podniósł głowę i znad teleskopu przyglądał
się Delowi.
– Nie żartuj.
– Zaczęła rodzić w barze. Trzymała mnie za rękę
podczas skurczów. Raczej nie była świadoma, że mnie
drapie.
– To znaczy, że byłeś tam wtedy?
– Tak się złożyło.
– Chryste, też mi miejsce na poród. Żeby przebić się
przez korki, karetka chyba pruła chodnikiem,
– Karetka nie zdążyła. To ja odebrałem dziecko.
– Boże... – Bill wyjął fajkę i wycelował cybuch na
Dela. – Ty odebrałeś poród?
– Tak. To dziewczynka. – Rozmarzył się. – Ma jasne
włoski i niebieskie oczki, zupełnie jak jej matka.
– I obie czują się dobrze?
– Znakomicie.
– Na Boga, ale co ty wiesz o odbieraniu porodu?
– Nie musiałem wiedzieć zbyt wiele. Maggie sama
odwaliła robotę. Ja ją tylko trzymałem. – Pomyślał
o bezgranicznym zachwycie Maggie, gdy podniosła gło-
wę i po raz pierwszy zobaczyła córeczkę. Chrząknął,
wzruszony. – Bill, to było niewiarygodne.
– Skoro tak mówisz.
– Byłem pierwszą osoba, która dotknęła tego dziec-
26
In gr i d We a v er
ka. Złapała pierwszy łyk powietrza, kiedy trzymałem ją
w rękach. Widziałem dokładnie moment, kiedy nabrała
powietrza w płuca.
– I powiadasz, że ma się dobrze? Że jest zdrowa?
– Tak powiedzieli ci z karetki. Ma wszystkie palu-
szki u rączek i nóżek. I wcale nie jest taka mała. Jej ciężar
można by przyrównać do dziewięciomilimetrowego au-
tomatycznego colta z trzydziestodwustrzałowym maga-
zynkiem. – Uśmiechnął się z zadowoleniem. – Może
więc ważyć około trzech kilo. Nieźle, jak na wcześniaka.
Bil pokręcił głowę.
– Po prostu nie mogę w to uwierzyć.
– Wspomniałem, że ma niebieskie oczy? Patrzyła na
mnie i prawie wcale nie zezowała.
– Maggie?
– Dziecko. Bardzo bystre jak na noworodka. Będzie
rozgarniętym dzieciakiem.
– Szkoda, że siebie nie słyszysz – zaśmiał się Bill.
– Naprawdę tak cię wzięło?
– To niezapomniane doświadczenie. Będąc tam, czu-
łem się... uprzywilejowany.
– Uprzywilejowany? Ja bym się czuł bezradny i prze-
rażony doszczętnie.
– Polubiłbyś to dziecko – odparł Del. – Jest równie
dziarską bestyjką, jak jej matka.
– Mówisz jak ojciec, którego rozpiera duma. – Nie
przestając chichotać, Bill włożył fajkę do ust i powrócił
do teleskopu. – A skoro o ojcu mowa, gdzie jest ten
łajdak? – zapytał.
– Z tego co wiem, Maggie nie widziała go od Bożego
Narodzenia.
27
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Chyba zażąda od niego pieniędzy na utrzymanie
dziecka?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Zdaje się, że po-
stanowiła radzić sobie sama.
– Żal mi jej. Bierze na siebie trudny i poważny
obowiązek.
To prawda. Żeby uzbierać trochę pieniędzy, Maggie
pracowała na dwie zmiany. Jak teraz da sobie radę? Jest
dostatecznie inteligenta, by zdawać sobie sprawę z wagi
problemu. Jej pogodne usposobienie nie wynika z nie-
frasobliwości, ale z determinacji, by jak najlepiej wywią-
zać się z zadania. Jest godną podziwu kobietą.
Z marsową miną Del podszedł do półki i sięgnął po
metalowy futerał. Nie ma sensu rozwodzić się nad
Maggie. Już i tak za bardzo zaangażował się w jej sprawy.
Tym bardziej nie powinien dopuszczać do siebie takich
uczuć, jakie wzbudziło w nim jej dziecko. Praca w SPE-
AR nie pozostawiała czasu i miejsca na sentymenty.
Otworzył futerał i zatrzymał wzrok na lśniących
drewnianych i metalowych częściach, spoczywających
w wyłożonych pianką przegródkach. W mgnieniu oka
i z dziecinną łatwością złożył ten wykonany na zamówie-
nie snajperski karabin, po czym wprawnym ruchem
przyłożył go do siebie, wyczuwając palcami kształty,
z którymi był tak dobrze obeznany.
Jak wszyscy detektywi super tajnej agencji rządowej
SPEAR przyjmował wszystkie zlecenia bez wyjątku. Ale
jego specjalnością, prawdziwym darem, który przede
wszystkim zwrócił na niego uwagę SPEAR, była nie-
słychana zręczność w posługiwaniu się karabinem. Był
najlepszym strzelcem wyborowym swojej agencji, jedy-
28
In gr i d We a v er
nym, którego wzywali, gdy trzeba było oddać najbardziej
karkołomne strzały.
Jestem tym, kim jestem, pomyślał Del. Robię to, co
robię i jestem z tego dumny. Tym karabinem potrafił
wytrącić broń z ręki terrorysty, jak również uniemożliwić
ucieczkę każdemu pojazdowi. Znał słabe punkty wszyst-
kiego – począwszy od Learjeta po opancerzoną limuzy-
nę, potrafiłby też, gdyby zaszła potrzeba, wycelować
z milimetrową dokładnością i drasnąć kulą czaszkę
człowieka w celu zwalenia go z nóg.
Mógł się poszczycić swoistym rekordem – w ciągu
ośmiu lat pracy w agencji nie pozbawił życia ani jednego
człowieka.
Teraz jednak, trzymając karabin, przypomniał sobie,
jak te same ręce kołysały dziecko Maggie. Tylko że
wtedy, zamiast gładkiego drewna i zimnego metalu, czuł
kruchość i aksamitną miękkość skóry noworodka. Za-
jmując pozycję z boku okna, powrócił myślami na
zaplecze baru i do widoku łez Maggie, gdy podawał jej
córeczkę.
Czy można zachować zimną krew, jeżeli myślami
krąży się wokół czegoś tak intymnego i poruszającego?
– zapytywał siebie. Na próżno starał się o tym nie myśleć.
Może jednak powinien do nich zajrzeć i sprawdzić, czy
nic im nie brakuje? Choćby przez zwykłą przyzwoitość.
– ,,Ciągle to jutro, jutro i znów jutro wije się w cias-
nym kółku od dnia do dnia,,. monolog Makbeta z:
W.Szekspir, Pięć Dramatów, PIW, W-wa 1955, akt V,
scena V, tłum Józef Paszkowski – przyp. tłum.
Del stłumił westchnienie na wypowiedziany pod
nosem komentarz Billa.
29
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Najpierw Milton, a teraz Makbet Szekspira? A zanosi
się na długą noc.
Maggie przejechała palcem wskazującym po zewnęt-
rznej stronie rączki dziecka, kolejny raz zachwycając się
doskonałością tej kruszynki. Doskonałe paznokietki,
doskonałe różowe dołeczki, wszystko absolutnie dosko-
nałe. Nie ma nawet jeszcze dnia, a już wypełniła swoją
obecnością pokój. Co tam pokój! – maleństwo wypełniło
całe życie Maggie.
– Kocham cię, skarbie – wyszeptała, zbliżając rękę do
małej łepetynki. Koniuszkami palców musnęła delikat-
nie jasnych loczków, zachłystując się ciepłym, świeżym
zapachem, przesycającym główkę noworodka. – Tak
bardzo cię kocham. Teraz i do końca życia. Chcę, żebyś
to wiedziała.
Dziecko wydęło we śnie usteczka. Maggie nie myś-
lała przekładać małej do plastikowej kołyski stojącej
obok szpitalnego łóżka. Żal jej było każdej chwili
bliskiego kontaktu z maleństwem.
Chyba już po raz setny w ciągu tego dnia łzy
napłynęły jej do oczu. Czy rzeczywiście huśtawka na-
strojów podczas ciąży była aż tak dokuczliwa? A co
powiedzieć o poporodowym buzowaniu hormonów? Wy-
starczyło, by spojrzała na dziecko, a już zalewała ją fala
szczęścia.
– Moje dziecko – powiedziała, delektując się sma-
kiem wypowiedzianych słów. Choć przygotowywała się
na to przez długie miesiące, rzeczywistość przyrosła jej
wyobrażenia.
Miłość macierzyńska nie jest mitem. Dotychczasowy
30
In gr i d We a v er
kontakt fizyczny z dzieckiem przerodził się w potężną,
silną więź, w emocjonalny związek, którego nie są
w stanie przeciąć żadne lekarskie nożyce.
Miłość do Alana okazała się pomyłką. Zwiodły ją jego
gładkie słówka i zręczne dłonie, a także jej własne
marzenia o mężu i rodzinie. Kiedy stwierdziła, że jest
w ciąży, nie posiadała się ze szczęścia. Ale nie on. Wtedy
też odkryła, że Alan ma już dzieci... i żonę.
Tak, Alan był pomyłką, ale nie dziecko! Ono jest
darem.
Pociągając nosem, odwróciła się, by otrzeć łzy w po-
duszkę. Zwykle nienawidziła szpitali. Jako dziewczynka
spędziła w nich zbyt wiele czasu, a później unikała ich,
jak mogła. Ale nie tym razem. Nowa, przemożna fala
uczuć zatarła tamte złe wspomnienia.
Drugie łóżko w dwuosobowym pokoju było puste.
Kobieta, która je zajmowała, wyszła tego ranka do domu
razem ze swoim synkiem. Przyjechali po nią mąż i dwój-
ka dzieci – było głośno i wesoło, na pożegnanie pomacha-
li Maggie i zniknęli.
Ona także chciałaby kiedyś należeć do takiej rodziny.
Mieć dom pełen dzieci, i otaczać je miłością, męża,
z którym mogłaby dzielić marzenia i nadzieje...
Kiedyś. Ale nie teraz. Dzisiaj – obecna chwila – tylko
ona się liczy. Takie było podejście Maggie do życia. Oto
jak nauczyła się radzić sobie w życiu. W myśl starego
przysłowia – najdłuższa podróż rozpoczyna się od drob-
nych kroczków. A w tej chwili szczęście Maggie nie
miało granic.
– Ty i ja, mój skarbie – wyszeptała. – Między nami
dwiema będzie więcej miłości niż w dziesięcioosobowej
31
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
rodzinie, zobaczysz. – Jeszcze raz wytarła mokry policzek
w poduszkę, a następnie z największą uwagą zaczęła
przyglądać się rysom swojego dziecka, każdemu z osob-
na. Słodycz. Coś nadzwyczajnego. Ukochanie. Jej córka
ma już prawie dzień. Naprawdę powinna otrzymać już
imię.
– Do kogo jesteś podobna? – zamyśliła się. – Masz
usteczka jak pączek róży. Może powinnam nazwać cię
Różyczką?
Niemowlę machnęło piąstką i uderzyło się w nosek.
Na moment zmarszczyło czółko.
– Zgoda, nie Różyczka – powiedziała Maggie. – Mo-
że Jaskier? Masz taki śliczny kolor włosków. – Prze-
chyliła głowę i uśmiechnęła się. – Nie, nie martw się, nie
obarczę cię takim imieniem. A co powiesz na... Aniołka?
Mój mały skarb z nieba. Aniołek. Angela. – Westchnęła.
– Nie, to mi przypomina pewną Angelę, która była moją
sąsiadką, gdy miałam sześć lat. Łapała koty i zamykała je
w pojemnikach na śmieci.
Ziewając przeciągle, niemowlę umościło się w za-
głębieniu ramienia Maggie.
– Może powinnam nazwać cię Skarbem? – powie-
działa. – Bo jesteś taka drogocenna.
Rozległo się krótkie pukanie do drzwi. Maggie pod-
niosła wzrok. Kiedy zobaczyła, kto przyszedł, rozrzew-
niła się na nowo.
Toż to czyste wariactwo, żeby tak rozkrochmalać się
na widok mężczyzny!
A może to nie jest wariactwo. W końcu on jedyny
uczestniczył w najbardziej niewiarygodnym doświad-
czeniu jej życia. Trzymał jej córeczkę w ramionach,
32
In gr i d We a v er
jeszcze zanim ona ją wzięła.
Uśmiechając się, zaprosiła go ruchem głowy do środ-
ka.
– Cześć, Del.
– Witaj, Maggie. – Zatrzymał się w drzwiach, wkłada-
jąc ręce do kieszeni granatowej wiatrówki. – Mam
nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Nie, ani trochę.
– Byłem w okolicy i chciałem sprawdzić, jak się masz.
– Świetnie. Wspaniale.
– A twoja córeczka?
– Cudownie. Idealnie. Jest zachwycająca. Podejdź
i zobacz.
Nie mógł się zdecydować. Jak na mężczyznę zwykle
tak pewnego siebie jego wahanie wydało jej się... wzru-
szające.
– Ona śpi – powiedział.
– Czy we śnie nie jest piękna?
– Nie chciałbym jej obudzić.
– Zrób to. Tylko wtedy będziesz mógł się przekonać,
jaka jest piękna po przebudzeniu.
Skóra wokół oczu Dela zmarszczyła się w zalążku
uśmiechu.
– I to jest absolutnie obiektywna opinia, czy tak?
– Oczywiście. Każdy od razu zobaczy, że jest najpięk-
niejszym dzieckiem, jakie się kiedykolwiek urodziło.
Podszedł i stanął z boku łóżka. Znów się zawahał, aż
w końcu popatrzył na dziecko.
– Masz rację – powiedział miękko. – Jest nie byle
kim.
– Jak na noworodka ma też gęste włoski. Czyż nie są
33
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
ślicznego koloru?
– Niezwykłe. Rzeczywiście niezwykłe.
– Waży trzy kilo i pięć gramów. Dobra waga jak na
wcześniaka. Nie ma potrzeby umieszczać jej w in-
kubatorze czy gdzie indziej.
– To świetnie.
– W rzeczywistości może nie jest aż takim wcześ-
niakiem. Mój lekarz podejrzewa, że mogłam się pomylić
w rachubach.
– Aha.
– Taak. Laszlo miał rację. Powinnam była wcześniej
odejść z pracy. Oszczędziłabym wszystkim kłopotów.
– To nie zależało od ciebie, Maggie. Twoje dziecko
zdecydowało, kiedy chce się urodzić.
– Del?
Podniósł wzrok.
– Tak?
Przełknęła z trudem ślinę, twardo postanawiając nie
robić z siebie fontanny.
– Dziękuję ci. Za pomoc. Wiem, że tak naprawdę
jesteśmy sobie obcy, i że dla ciebie to musiał być
potworny szok, więc przepraszam, że wpakowałam cię
w to wszystko, ale... – Wzięła głęboki oddech, wiedząc,
że nie ma na to odpowiednich słów, ale chciała za
wszelką cenę wyrazić swoją wdzięczność. – Del, chcę,
żebyś wiedział, jak bardzo doceniam wszystko, co zrobi-
łeś. To jak odebrałeś moje dziecko, jak zostałeś ze mną
do przyjazdu karetki. Przeszedłeś w tym nawet Dobrego
Samarytanina. Dziękuję. Z głębi serca.
Patrzył na nią w milczeniu. Uśmiech, który pojawił się
w kącikach jego oczu, przeniósł się stopniowo na usta.
34
In gr i d We a v er
– Maggie, to ja powinienem ci podziękować. Dane
mi było uczestniczyć w narodzinach twojej córeczki.
Nigdy tego nie zapomnę.
– Och, Del – zdążyła powiedzieć, zanim na dobre
zadrżał jej podbródek.
– Co takiego? Co się stało?
– Nic. Tak ładnie to powiedziałeś.
– Ty płaczesz.
– To hormony. Nie mogę się powstrzymać.
Wyjął ręce z kieszeni i wyciągnął garść chusteczek
z pudełka na stoliku. Prawdę mówiąc wczoraj również
ocierał jej łzy.
– Łzy to nic złego. Podobno, ilekroć moja siostra
rodziła, szwagier zamawiał kartony chusteczek.
– Jestem taka... – Jej głos utonął w szlochu. – Taka
szczęśliwa.
– Muszę przyznać, że na mnie to wszystko również
zrobiło wrażenie.
– Czy to nie szaleństwo?
– Taak. – Przez chwilę uśmiechali się do siebie.
Potem Del wsunął rękę do kieszeni wiatrówki, skąd
wyciągnął czarno – biały przedmiot. – Masz. To dla
dziecka.
– Co to... – Spojrzała na zabawkę, po czym szybko ją
złapała. Był to pluszowy miś panda z wielkimi wyhaf-
towanymi niebieskimi oczami, z czarnym aksamitnym
nosem i z różową jedwabną muchą przy szyi. – Och, jaki
śliczny!
– Sprzedawczyni powiedziała, że zabawka będzie
bezpieczna, jeśli się zdejmie muchę. Poza tym nie ma
żadnych wystających części, można ją również prać.
35
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Będzie nim zachwycona. Tak jak ja. Dziękuję, Del.
Jak to miło. – Znów zaczęła jej drżeć broda.
Zanim polały się jej łzy, wyciągnął chusteczkę i cze-
kał.
Wzięła ją od Dela i pociągając nosem, odłożyła
zabawkę na stolik,.
– Jeszcze raz dziękuję. Pewnie uważasz mnie za
idiotkę.
– Nie, uważam, że jesteś matką, która bardzo kocha
swoje dziecko.
Potrząsając głową, zaśmiała się łzawym głosem.
– Jeśli będziesz tak dalej mówił, nigdy nie przestanę
płakać.
– Przepraszam.
– Nie, nie. Sprawiasz mi przyjemność. Szczerze.
– Zmięła chusteczkę i rzuciła ją w stronę kosza na śmieci.
– Ale naprawdę nie musiałeś niczego przynosić...
Wstrzymała oddech na widok zewnętrznej strony jego
dłoni. Była poorana od nadgarstka po kłykcie, aż przykro
patrzeć.
– O rany! Co się stało? Nie! To ja zrobiłam?
– To nic takiego. Sparzyłem się w ubiegłym tygo-
dniu, to wszystko.
– W jaki sposób.
– Wypadek przy pracy – odpowiedział po chwili.
– Wypadek?
Wzruszył ramieniem, jakby chciał zmienić temat.
– Rozbiłem dzbanek z kawą.
– To okropne, ale nie zauważyłam tego wczoraj
– powiedziała, spoglądając na poranioną skórę. – I po-
zwoliłeś mi trzymać się za rękę. Tak mi przykro, Del.
36
In gr i d We a v er
Musiało cię bardzo boleć.
– Maggie, w porównaniu z tym, co ty przeszłaś,
prawie tego nie zauważyłem – odparł lekko.
– Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła, Del – powie-
działa. – A przecież chodziłam na lekcje rodzenia,
tymczasem ani książki, ani filmy video nie dają pojęcia
o tym, czym to naprawdę jest. Jak to dobrze, że byłeś taki
spokojny i opanowany.
– Cieszę się, że mogłem ci pomóc, chociaż wszystkie
pochwały należą się tylko tobie. Nawet nie krzyczałaś.
– Nie mogłam. Spłoszyłabym wszystkich klientów
Laszlo. – Biorąc wyrównujący oddech, przeniosła wzrok
na dziecko. – Miałam rację, że to będzie dziewczynka.
– Ano miałaś.
– Mówisz, że twoja siostra ma szóstkę dzieci?
– Aha.
– I wymyśliła dla nich wszystkie imiona? Ja nie mogę
wymyślić nawet jednego.
– Wybierała imiona z naszej rodziny. W sumie mamy
trzynaścioro ciotek i wujków.
– Wow. Duże rodziny... – zachichotała. – Chciałam
powiedzieć, że wielodzietność musi być u was rodzinna.
– Gospodarska tradycja w Missouri nakazuje same-
mu hodować parobków – z powagą odparł Del.
– Pochodzisz z farmy? – zapytała zaintrygowana.
– Och, to dawne dzieje – odparł.
Więc jednak nie jest kowbojem, pomyślała. Jest
farmerem. No cóż, w obu tych zawodach ma się do
czynienia ze zwierzętami i mrużąc oczy spogląda się na
horyzont, więc prawie na jedno wychodzi. Zanim podjęła
temat, poczuła łaskotanie na ramieniu. Spojrzała na
37
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
córeczkę. Dziecko zamrugało oczkami.
– Och, Del – szepnęła. – Ona się budzi.
– Przepraszam – powiedział półgłosem. – Nie chcia-
łem przeszkadzać.
– Śpi już od godziny – to dużo jak na noworodka. Jest
taką bystrą dziewczynką. Czy już ci mówiłam, że jest
genialna?
– Nie, jeszcze nie.
– No więc jest. – Mała mrużyła oczy, a Maggie
ogarnęła nowa fala wzruszenia. Czy kiedykolwiek nasyci
wzrok tym cudeńkiem? Poruszyła się w łóżku, żeby
usiąść prosto, z wdzięcznością uśmiechając się do Dela za
poprawienie poduszek. – Witaj, skarbie – zagruchała.
– Jak się ma moja słodka ptaszyna?
Del pochylił się trochę. I tak jak wcześniej zawahał się
chwilę, jakby się zastanawiał nad kolejnym krokiem. Po
czym wyciągnął wskazujący palec i delikatnie, samym
koniuszkiem, dotykał policzka dziecka.
To muszą być hormony, pomyślała Maggie, spog-
lądając na Dela. Wyglądał tak, jakby to specyficzne
ciepełko przepływające między nią i dzieckiem objęło
także i jego.
Zwykłe podziękowania w żaden sposób nie wyrażą
wdzięczności, jaką czuje do niego. Na Boga, przecież
pomógł jej wydać dziecko na świat. Nawet firmy spec-
jalizujące się w ozdobnych kartkach z życzeniami nie
przewidują takiej sytuacji.
Czy czułaby to samo wobec ekipy karetki, gdyby
przyjechała pięć minut wcześniej i odebrała dziecko?
Albo wobec swojej lekarki, gdyby poród odbył się
w szpitalu? Chyba nie.
38
In gr i d We a v er
– Del... – szepnęła.
Podniósł głowę. Gdyby nie męskie, surowe rysy, jego
uśmiech można by określić jako promienny.
– Masz rację, Maggie – powiedział. – Kiedy nie śpi,
jest równie piękna.
– Del, ja... – urwała, olśniona nagłą myślą. – Delilah!
To jest to.
– Co?
– Jest akurat. Bardziej niż akurat. Jest idealne.
– Uśmiechnęła się szeroko. – Delilah Rice.
– Delilah? – powtórzył. – Chcesz tak nazwać swoją
córkę?
– Właśnie tak. Co o tym sądzisz?
Spoglądał na nią osłupiałym wzrokiem.
– Maggie...
– Brzmi świetnie, nieprawda? Ona nie ma żadnych
prawdziwych ciotek i wujków, po których mogłabym
nosić imię, więc chyba nie mogłam wybrać lepiej! Jesteś
kimś w rodzaju honorowego wujka. Kiedy dorośnie
i zapyta, skąd to imię, będę jej mogła opowiedzieć
świetną historię, nie sądzisz?
Drgnął mu mięsień policzka. Spojrzał na dziecko,
potem na nią.
– Maggie, naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć.
Dziękuję.
– Delilah Rice – uroczyście powiedziała Maggie,
chwytając piąstkę dziecka. – Witaj, Delilo Rice. Chcę ci
przedstawić Dela...
Czy to nie absurd, że po tym wszystkim, co się stało,
wciąż nie zna nazwiska Dela?
– Rogers. Del Roberts – dopowiedział.
39
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Delu Rogersie, przedstawiam ci najbystrzejsze,
najpiękniejsze, najsłodsze, najbardziej ukochane niemo-
wlę na świecie, Delilę Rice.
Ścisnęło go w gardle. Z ociąganiem wyciągnął rękę
i zamknął w niej dłoń Maggie i Delili.
– Witaj, Delilo.
Czy to za sprawą jego głosu, tak głębokiego i choler-
nie męskiego, czy delikatnego dotyku, a może tylko
z powodu poporodowej reakcji hormonów, Maggie za-
pragnęła przez chwilę...
Czego zapragnęła? Żeby sprawy potoczyły się ina-
czej? Żeby się mogła zakochać w kimś tak miłym jak Del,
zamiast w tym tchórzu Alanie? Ale właściwie prawie nic
nie wie o Delu. I nie czeka na rycerza w błyszczącej zbroi
– nawet gdyby był najmilszy – który przybędzie na
białym koniu i uratuje ją. Alan oduczył ją tego na dobre.
Tak czy owak, jej i córce niczego nie będzie brakować
– już tworzą rodzinę, a będzie w niej tyle miłości, że
starczy jej na całe życie.
Tęsknota za czymś innym to tylko szukanie guza.
40
In gr i d We a v er
Rozdział trzeci
Del dolał whiskey do szklanki. Przed trzema kwad-
ransami zakończył zmianę. Kapuśniaczek, który zaczął
siąpić o świcie, gdy wracał do hotelu, zamienił się
w regularny deszcz, pogrążając świat w mroku na parę
najbliższych godzin. W nowojorskim Monarch Hotelu
panował taki sam zwyczaj, jak w całej sieci hoteli,
należących do SPEAR – wiedział o tym z doświadczenia,
bowiem wykonywał już tyle zleceń, iż praktycznie
mieszkał w każdym z nich. Prawdziwy ruch zacznie się
tutaj dopiero po dziewiątej. Ma zatem masę czasu, żeby
się upić.
Odstawił butelkę na nocny stolik, oparł się o wez-
głowie łóżka i zakołysał kieliszkiem. Nie upijał się od lat.
A dokładnie od ośmiu. Ale klan Rogersów słynął z przy-
wiązania do tradycji, może więc pora zapoczątkować
swoją własną?
Tak, może powinien uczynić z tego tradycję. Upijać
się w trupa przynajmniej raz w roku, czy trzeba, czy nie.
To może mu dobrze zrobić. Gdyby się bardziej rozluźnił,
gdyby od czasu do czasu robił sobie przerwy w pracy,
może nie reagowałby tak silnie i lepiej radził z emocjami,
przed którymi tak się bronił.
Nie, chyba nie ma racji. Jest takim samym człowie-
kiem, jak każdy facet. Jego emocje są w porządku.
Dysponuje całą ich gamą. Natomiast źle by się działo,
gdyby miały mu przeszkadzać w pracy. Sukces polowa-
nia wymaga przysłowiowych nerwów ze stali.
Zimny jak lód, pomyślał, wychylając kolejny palący
łyk. Taką reputację wyrobił sobie w ciągu lat pracy
w SPEAR. Oczywiście, rzutowało to także na czas wolny
od pracy. Czy nie zachował zimnej krwi na zapleczu baru
Laszlo? Maggie nie przestawała mu dziękować za pomoc
przy porodzie. Była mu tak wdzięczna, że nawet nazwała
dziecko od jego imienia.
Dziecko.
Delilah.
Oto powód, dla którego teraz pił.
Skrzywił się przy kolejnym łyku. Zawartość szklanki
znikała szybciej niż poprzednia. Szkoda tylko, że nie
działała szybciej.
Nie powinien był wczoraj zaglądać do szpitala.
W końcu z Maggie i jej dzieckiem nic go nie łączy. Był
naocznym świadkiem wydarzenia i nie należy mu się
z tego powodu żadna nagroda.
Z wdzięczności nadała dziecku imię Delilah. To mógł
zrozumieć. Traktowała to jako wyróżnienie. Pewnie
nawet nie wiedziała, że tym niewinnym gestem dotyka
jego bolesnego miejsca.
Nie powinien się tym przejmować. Dawno pogodził
się z pewnymi swoimi ograniczeniami. Obecnie żyje mu
42
In gr i d We a v er
się dobrze. Jest dumny ze swojej pracy, ceni sobie
lojalność kumpli ze SPEAR i lubi podejmować nowe
wyzwania. Poza tym czuje się w pełni spełniony i do
dobrego samopoczucia wcale nie potrzebuje imienni-
czki.
Nie powinien był mówić Billowi o dziecku. Świat
Maggie nie ma nic wspólnego ze światem SPEAR.
A jednak Del tak był poruszony swoim udziałem w naro-
dzinach dziecka, że w końcu musiał się tym z kimś
podzielić. Szkoda, że nie poprzestał na tym. Kiedy
przyszedł na swoją zmianę i Bill zapytał go o Maggie
i o dziecko, Del nie tylko opowiedział mu o odwiedzi-
nach w szpitalu, ale wypaplał jeszcze imię, które wybrała
Maggie.
– No, no, no – skomentował Bill. – Delilah, powia-
dasz? – powiedział, pykając fajeczkę. – Gratulacje,
Tatusiu.
– Honorowy wujek – sprostował Del.
– To dziecko nie potrzebuje wujka, tylko tatusia.
– Maggie jest silną kobietą. Świetnie sobie poradzi.
Do szaleństwa kocha to dziecko.
– Skąd wiesz?
– Wystarczy zobaczyć, jak patrzy na małą.
– Aha. Chcesz powiedzieć, że uśmiecha się słodko,
a jej oczy stają się maślane?
– Coś w tym rodzaju.
– Wypisz, wymaluj twój opis.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Jeszcze trochę, a będziesz nosić zdjęcia dziecka
w portfelu i rozglądać się za domkiem z białym płotem.
– Bill...
43
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Przyznaj, Del, że zadurzyłeś się w nich obu.
– Nie wygłupiaj się.
– Podobno czerwiec jest dobrą porą na branie ślubu.
To jeszcze tylko dwa miesiące.
– Z nikim się nie żenię.
– Więc skąd to zainteresowanie samotną matką?
– Nie interesuję się nią. Staram się zrobić coś dob-
rego. Uważam, że po tym wszystkim, co ją spotkało,
może potrzebować przyjaciela.
– Aha! ,,Zdaje mi się, że przyrzekasz za wiele,,.
/Hamlet, akt III, scena 2, tłum. Józef Paszkowski/
Del przewrócił oczami na kolejny cytat z Szekspira.
– Niedługo Maggie znów będzie śliczna i zgrabna
– ciągnął Bill. – Nawet w ciąży była niczego sobie. A ty,
zdaje się, lubisz blondynki.
– Prawdę mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym.
– To błąd. Za to zdążyłeś zobaczyć, co ma do
zaoferowania, kiedy odbierałeś...
– Dość tego, Bill – uciął rozmowę Del. Niewybredna
uwaga przyjaciela wyprowadziła go z równowagi i roz-
gniewała. – Tu nie chodziło o jakieś podglądactwo, Bill,
to były narodziny dziecka
– Wyluzuj się, Del. Nie chciałem cię obrazić.
– Myślenie o seksie w takich okolicznościach byłoby
czystą chorobą. Perwersją.
– Hej, powiedziałem, wyluzuj się. Ja tylko żartowa-
łem.
Del dopiero teraz zauważył swoje zaciśnięte w pięści
dłonie. To był odruch, reakcja obronna. Zmusił się do
relaksu, oddychając głęboko i pocierając dłonie o noga-
wki spodni.
44
In gr i d We a v er
– W porządku.
– Jesteś cholernie przewrażliwiony na tym punkcie.
– Maggie nie zasługuje na podobne kpiny.
– Przepraszam – powiedział Bill, patrząc podejrzliwie
na Dela. – Nie wiedziałem, że ten poród zrobił na tobie
aż takie wrażenie.
– Na każdym by zrobił.
– Nie myślałeś nigdy o własnych dzieciakach, Del?
Tym razem był przygotowany – pytanie Billa nie
dotknęło go tak mocno, jak zwykle. Spojrzał prosto
w oczy Billowi i skłamał:
– Nie.
Bill przesunął fajkę w kącik ust i uśmiechnął się
enigmatycznie.
– Więc pewnie się cieszysz, że Maggie nazwała
dziecko po tobie.
Tak, cieszę się, pomyślał Del, cholernie się cieszę
i upijam się ze szczęścia. Sięgnął po butelkę i dolał sobie
whiskey.
Ostatni raz pił ze złości. Nawet więcej – z wściekłości.
Minęło osiem lat, a jeszcze pamięta tamtą bezsilną furię,
którą chciał utopić w alkoholu. Wtedy – tak wówczas
sądził – jego starannie zaplanowane życie rozsypało się
w gruzy.
Oto co miłość wyczynia z człowiekiem. Był mniej
więcej w wieku Maggie, kiedy przekonał się, jak bardzo
pomylił się co do osoby, którą kochał.
Tyle że w jego przypadku to nie był przyprawiający
o zawrót głowy romans z kimś, kto już był zamężny.
Kochał Elizabeth Johanson od czasu, gdy w piątej klasie
w ramach zajęć z geografii wspólnie wykonali z papier
45
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– maché model Góry Świętej Heleny. Wprawdzie model
bardziej przypominał zgniecioną puszkę po piwie niż
wulkaniczny krater, tym niemniej Del zakochał się
w Elizabeth po uszy.
Nikogo w hrabstwie nie zdziwił fakt, gdy po skoń-
czeniu liceum ogłosili swoje zaręczyny. A gdy ona
wyjechała do college‘u, on został na miejscu i pomagał
rodzicom na farmie, licząc dni do ich ślubu. Ilekroć
Elizabeth przyjeżdżała do domu, ich miłość zdawała się
coraz bardziej umacniać. Gdy skończył dwadzieścia
jeden lat, rodzice zapisali mu kawałek ziemi, na którym
zaczął budować dom, o jakim marzyli z Elizabeth. Miał
mieć masę sypialni, chcieli bowiem, by dom był pełen
dzieci.
O, taak, Elizabeth chciała mieć dzieci. Była szalona na
ich punkcie. Pochodziła z rodziny prawie tak licznej jak
Dela i była oddana młodszemu rodzeństwu. Więc kiedy
w Boże Narodzenie poprzedzające ich ślub jej młodszy
brat zachorował na świnkę, bez chwili wahania zaopieko-
wała się nim. Nie zdawała sobie sprawy, że choroba może
się przenieść na Dela.
Świnka w wieku siedmiu lat nie jest specjalnie
groźna. Jest jak każda inna choroba wieku dziecięcego
– bardziej kłopotliwa niż niebezpieczna. Ale gdy ma się
dwadzieścia jeden lat, jej konsekwencje mogą być różne.
Del nie mógł uwierzyć w wyniki badań, na które
skierował go lekarz. Powtórzył je jeszcze dwukrotnie, ale
za każdym razem potwierdzały te pierwsze. Z powodu
przebytej świnki Del nie mógł mieć dzieci. Był cał-
kowicie bezpłodny.
Trudno było się z tym pogodzić. Fizycznie Del nie
46
In gr i d We a v er
czuł żadnej różnicy. Nadal miał te same seksualne
potrzeby normalnego, pełnokrwistego mężczyzny w jego
wieku. Jego zdolności do uprawiania miłości również na
tym nie ucierpiały.
Kiedy jej o tym powiedział, Elizabeth popłakała się.
Zaklinała się, że zawsze będzie go kochać, by już po
chwili oznajmić, że zrywa zaręczyny. Nie chce się wiązać
na całe życie z mężczyzną, który nie da jej dzieci
Del kipiał ze złości, ale nie miał się na kim wyżyć. Czy
mógł winić brata Elizabeth za zarażenie świnką? Próbo-
wał też nie potępiać Elizabeth za jej szczerość, niezależ-
nie od tego, jak bardzo go zraniła. Czy nie powinien
pragnąć jej szczęścia, jeśli ją naprawdę kocha? Czy nie
powinien pozwolić jej odejść i życzyć wszystkiego naj-
lepszego?
Tak zamierzał. Wzniósł się na wyżyny szlachetności.
Ale szlachetność przerodziła się we wściekłość, gdy po
niecałym miesiącu od rozstania, dowiedział się, że kobie-
ta, która zaklinała się, że będzie go zawsze kochać,
uciekła z jego najlepszym przyjacielem. Po ośmiu mie-
siącach urodziło się ich pierwsze dziecko.
Oto co warta jest miłość. Oto co warta jest lojalność.
Znalezienie następcy nie zajęło wiele czasu miłości jego
życia.
Picie wydawało się wówczas niezłym pomysłem.
Pomagało przyćmić ból. Rozcieńczyć w alkoholu bezsil-
ną złość, jaką czuł do Elizabeth, do losu i do swojego
fizycznego defektu.
Ale chyba teraz nie jest zły?
Więc dlaczego postanowił się upić?
Z powodu Delili. Z powodu pięknego maleństwa
47
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
o oczach Maggie... i o imieniu Dela.
Pozwolił opaść głowie na wezgłowie. Czuł już przyje-
mne odrętwienie, które zaczynało się od warg. Jeszcze
trochę, a ogarnie także umysł.
Kłopot z tym, że alkohol wyparuje, a emocje pozo-
staną.
Maggie naprawdę go uszczęśliwiła. Nie tylko dlatego,
że nazwała małą od jego imienia. Ważna też była jej
autentyczna wielkoduszność. Choć ledwo się znali, po-
zwoliła mu dzielić radość ze swojego dziecka. Dawno nie
doświadczył tak czystej, szczerej przyjemności.
Mianowała go honorowym wujkiem. Na co dzień nie
za bardzo sprawdzał się w tej roli. Oczywiście, że na Boże
Narodzenie i na urodziny posyłał dzieciakom siostry
prezenty, ale widywał je rzadko. Już nie pamięta, kiedy
ostatnio był w domu. Celowo ograniczał kontakty z mały-
mi dziećmi.
Aż dotąd nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mu tego
brakuje.
Niepewnym ruchem odstawił szklankę na nocny
stolik. W porządku, jest pijany. Rozkleja się na dobre.
Czuje, jak na wspomnienie delikatnego policzka Delili
i ręki Maggie, tak idealnie leżącej w jego ręku, twarz
wykrzywia mu się w głupawym uśmiechu.
Chciałby to jeszcze raz przeżyć.
W końcu nie będzie mu nigdy dane poznać dotyku
własnego dziecka. Nie będzie krwi z jego krwi, ciała
z jego ciała. Nie sprawi, że na twarzy kobiety pojawi się
promień szczęścia, jaki widział u Maggie, gdy trzymała
w objęciach swoje dziecko. Nie mógłby jej dać nasienia,
który by sprawił cud.
48
In gr i d We a v er
Potarł oczy i potrząsnął głową. Za bardzo się roz-
tkliwia.
Maggie chce mieć więcej dzieci. Powiedziała to
wyraźnie, nawet podczas trudów rodzenia. Wiązanie się
z taką kobietą nie wchodzi w rachubę. Skończyłoby się
tak samo jak z Elizabeth.
Rozwiązanie problemu Dela było dziecinnie proste.
Wystarczy trzymać się z daleka od kobiet, które chcą
mieć dzieci.
Nie powinien był składać wczoraj wizyty Maggie.
Ale odwiedzi ją dzisiaj. I jutro. I jeszcze parę razy, aż
skończy pracę i zacznie nowe zlecenie. Dzięki whiskey
zdobył się choć na tyle szczerości.
Do diabła z tym wszystkim, przecież chce ją zoba-
czyć! I chce zobaczyć dziecko. Czuje się przy nich tak
dobrze.
Przecież nie zamierza wiązać się z Maggie. Chce tylko
zrobić coś przyzwoitego, służyć jej swoją przyjaźnią. Do
pewnego stopnia czuje się za nią odpowiedzialny, zwła-
szcza po tym, gdy nadała dziecku to imię. Nikomu nie
stanie się krzywda, jeżeli ograniczy znajomość do przyja-
cielskich stosunków.
Tak, może być jej przyjacielem, kombinował. Może
być honorowym wujkiem dla swojej imienniczki. To że
nie może mieć własnych dzieci, nie znaczy, że musi
całkowicie wykluczyć z życia Maggie i Delilę, niepraw-
da?
Kiedy tak sobie myślał, dostrzegł pewną ironię sytua-
cji – najlepszy strzelec SPEAR był zdolny jedynie do
strzelania ślepymi nabojami!
Czy między innymi dlatego zamienił się w kulomiot,
49
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
by zrekompensować defekt w innej dziedzinie? Czy
dlatego tak konsekwentnie nigdy nie odbierał życia, bo
wiedział, że sam nigdy go nie da?
Westchnął, zsunął się niżej i wyciągnął na łóżku.
Wypił tyle, ile trzeba. Początkowe rozmiękczenie i ckli-
wość przeszły stopniowo w bardziej filozoficzny nastrój.
Warto to powtarzać. Może tylko nie co roku. Raz na
osiem lat zupełnie wystarczy.
Deszcz walił o szybę baru z furią karabinu maszyno-
wego. Koło kontuaru rozległ się huk tłukących się
naczyń. Del skrzywił się na kacu. Wstrzymał oddech
i czekał, aż przestanie mu chlupotać w mózgu, następnie
zgarbił się i wypił kolejny łyk kawy.
– Na zapleczu jest miotła – odezwał się zza grilla
Laszlo. Popatrzył spode łba na spoglądającą nań buntow-
niczo nastolatkę.
– Nie będę tego sprzątać. To nie ja zrobiłam. – Poma-
lowanym na czarno paznokciem dziewczyna wskazała na
drugą kelnerkę. Czarny lakier korespondował ze szmin-
ką, a także z kolczykami obejmującymi cały łuk krawędzi
prawego ucha. – To jej wina.
Joanne wydmuchała duży balon z gumy do żucia
i głośno strzeliła.
– Branie odpowiedzialności za własne błędy jest
dobre dla twojej karmy, dziecino. Chyba nie chcesz
w kolejnym życiu pojawić się pod postacią ropuchy,
nieprawda?
– Trąciłaś mnie w łokieć.
– Nie było mnie nawet w pobliżu, skarbie.
– Dobre sobie. Czyżby luka w pamięci? Może to te
50
In gr i d We a v er
zbyt częste ,,kwaśne,, odloty z lat sześćdziesiątych,
babciu?
Joanne zaczęła mocniej żuć gumę.
– Tłumok.
– Krowa.
Dwóch klientów w pobliżu drzwi najwyraźniej doszło
do wniosku, że pora wyjść. Wstali i z piskiem ostro
hamującego pociągu odsunęli krzesełka.
– Dość tego – huknął Laszlo. – Albo bierzesz się za
miotłę, albo szukasz sobie nowej pracy.
– Pff, nawet nie wiesz, jak mnie to urządza, tłuś-
ciochu. – Dziewczyna zdjęła fartuszek i rzuciła go na
kontuar. – To katorżnicza robota. Więcej zarobię macha-
jąc gumową ściągaczką po szybach. – Pomaszerowała do
drzwi, waląc w podłogę piętnastocentymetrowymi ob-
casami niczym ogniem zaporowym.
– Niezłe tempo, Laszlo – mruknęła Joanne. – To już
druga w ciągu dwóch dni.
– Idiotka. Wygląda jak czarownica i odstrasza klien-
tów.
– Chyba nic na to nie może poradzić. Od razu
zauważyłam, że ma zachwianą aurę. – Joanne wyjęła
szczotkę i zamiotła potłuczone naczynia. Skorupy wyda-
ły ostry dźwięk stepującego na aluminiowej blasze
zespołu.
Del dopił kawę. Położył papierową serwetkę na
spodku, żeby zagłuszyć stuk, i ostrożnie postawił na tym
filiżankę. Bajgel, który z trudem udało mu się zjeść,
ciążył w żołądku jak kamień.
– Czy jeszcze coś podać?
Na wypowiedziane energicznym tonem pytanie
51
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Joanne Del syknął pod nosem. Już miał potrząsnąć
głową, kiedy się w porę powstrzymał.
– Nie, dziękuję.
– Przepraszam za zamieszanie – powiedziała. – Nie-
łatwo jest znaleźć kogoś na miejsce Maggie.
– Tak przypuszczałem.
– Biedactwo. Tak się paliła, żeby mieć to dziecko, że
aż uśpiła naszą czujność.
– To prawda.
– Całe szczęście, że byłeś na miejscu. Chryste, na-
prawdę nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili. – Prze-
chyliła figlarnie głowę i uśmiechnęła się do Dela. – Po-
wiedziała, że nazwała dziecko na twoją cześć.
– Tak. Delilah.
– Cała Maggie. Słodka dziewczyna.
– Będzie dobrą matką.
– Z pewnością. A ty masz dzieci, Del?
Dlaczego ostatnio wszyscy go o to pytają?
– Nie mam.
– Maggie ma bzika na ich punkcie. Kiedy do niej
dzwoniłam dziś rano, już mówiła o kolejnym. – Joanne
jakby się ocknęła, puknęła się w czoło. – Och, nie.
Maggie!
– Co z nią? – natychmiast zapytał Del. – Coś nie tak?
– Nie, nie w tym rzecz. Ona dzisiaj wraca do domu.
– Już?
– Obiecałam, że po nią przyjadę. Chce wyjść jak
najszybciej. Nienawidzi szpitali. Laszlo powiedział, że
pożyczy mi samochód. – Zakręciła się na pięcie. – Lasz-
lo! Musisz ją ściągnąć z powrotem.
– Kogo?
52
In gr i d We a v er
– Tę zakolczykowaną dziewczynę.
– Nie. To czarownica.
– Ale ja muszę jechać po Maggie! Jeśli ta zakol-
czykowana nie wróci, kto mnie zastąpi?
Laszlo zachmurzył się.
– Nie możesz jechać. Niech Maggie zaczeka.
– Ona nie może czekać. Musi zwolnić łóżko.
– To niech pojedzie metrem.
– Metrem? Laszlo, czy ty nic nie rozumiesz? Jej nie
chodzi o podwiezienie, ktoś musi jej pomóc i towarzy-
szyć w powrocie do domu z dzieckiem. W tak ważnej
chwili nie powinna być sama...
– Jesteś potrzebna tutaj.
– Ale ja obiecałam! Spodziewa się mnie w ciągu
godziny.
Del przysłuchiwał się temu w milczeniu. Oczywiście
widział rozwiązanie. Zaczynał zmianę za parę godzin.
Może pojechać do szpitala, odebrać Maggie i Delilę,
i zawieźć je do domu.
Tak będzie przyzwoicie, nieprawda? Odda przyjaciel-
ską przysługę, poza tym czy nie jest honorowym wuj-
kiem?
Pomimo strug deszczu na szybie i niemiłosiernego
kaca dzień nagle pojaśniał. Nawet nie zabolały go zęby,
gdy z piskiem odsunął krzesło i wstał.
– Może mógłbym pomóc – powiedział.
Dobrze, że taksówka jest żółta, a nie biała, pomyślała
Maggie, kiedy samochód rozbryzgując wodę jechał przez
Queensboro Bridge w stronę jej mieszkania w dzielnicy
Astoria. Dopóki jest żółty, istnieje szansa, że nie pomyli
53
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Dela z królewiczem na białym koniu, przybywającym jej
na pomoc.
Odwróciła głowę, żeby na niego popatrzeć. Mokre
ciemnobrązowe włosy oblepiały mu czaszkę. Granatowa
wiatrówka pociemniała od deszczu i oblekała go niczym
ciasno utkana kolczuga. Zwykle starannie uprasowane
spodnie khaki opinały mu uda, uwypuklając mięśnie,
które bez trudu mogłyby ujarzmić konia.
Mała damska parasolka, którą przywiózł ze sobą,
wystarczała zaledwie, by osłonić ją i dziecko.
Jest cholernie rycerski, czyż nie? Niczym staroświecki
rycerz albo może kowboj z jakiegoś westernu z Gary
Cooperem?
Maggie obruszyła się. Wprawdzie huśtawka nastrojów
po urodzeniu Delili trochę zwolniła, ale jeszcze czasami
dawała się we znaki, i choćby z tego powodu powinna
z przymrużeniem oka traktować swoją reakcję na Dela.
Jest miłym facetem, to wszystko. Naprawdę miłym.
I nie jest nic winien, że uczyniła go obiektem swoich
idiotycznych fantazji, z czego – co już wcześniej stwier-
dziła – mogłyby wyniknąć tylko same kłopoty.
W końcu przecież tak się zaczęło z Alanem: przypad-
kowe spotkanie w barze, natychmiastowy pociąg do
mężczyzny o czarującym, zbyt – dobrym – by – mógł
– być – prawdziwy sposobie bycia. Strasznie flirtował,
a potem wciągnął ją w przyprawiający o zawrót głowy
romans. Do tego doszło gorące wyznanie miłości, w które
tak bardzo chciała wierzyć.
Ale Del nie jest jak Alan. Jest uczciwy i czuły...
To tylko hormony, upomniała siebie. Pisano o tym
nawet w książkach na temat dzieci. Dlatego nie powinna
54
In gr i d We a v er
robić wielkiej sprawy z przyjacielskiego gestu Dela.
– Jak tam mała? – zapytał.
Maggie odchyliła rożek kocyka i zerknęła na Delilę.
– Nadal śpi.
– Dobrze. Bałem się, żeby jej deszcz nie obudził.
– Dzięki tobie nie spadła na nią ani jedna kropla.
Musnęła palcem rączkę dziecka.
– Wygląda na to, że wciąż tylko będę ci dziękować,
Del.
– Nie musisz. Cieszę się, że mogę ci pomóc.
– Przepraszam, że Joanne wrobiła cię w to w taki
sposób.
– Nie przepraszaj. Sam się zgłosiłem.
– Dziękuję, Del.
Gdy taksówka zatrzymała się przed domem Maggie,
zagrzmiało. Eskortując je do wejścia, Del zebrał kolejną
porcję deszczu, trzymając parasolkę tylko nad Maggie
i Delilą. Kiedy dotarli do mieszkania na drugim piętrze,
wziął od Maggie klucz i otworzył drzwi.
Maggie zawsze lubiła to mieszkanie. Urządziła je
tanim kosztem, przetrząsając okoliczne sklepy udzielają-
ce rabatu, malując ściany na słoneczny kolor w odcieniu
bladych żonkili. Lubiła wykończony frędzlami dywan
w kolorach ziemi i wyściełaną sofę, dekoracyjne podu-
szki i lampę z witrażowym abażurem.
Zatrzymała się w drzwiach. Wszystko wyglądało tak,
jak w dniu, w którym poszła do pracy, a zaraz potem
urodziła dziecko.
I to był problem. Było dokładnie tak, jak przed
wyjściem.
W szarym dziennym świetle zobaczyła stertę prania
55
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
na sofie i brudne naczynia w zlewie. Bujany fotel, który
wygrzebała w sklepie ze starociami, był zawalony gazeta-
mi i książkami o dzieciach. Dalej, za drzwiami prowadzą-
cymi do malusieńkiej sypialni, dostrzegła nie posłane,
skotłowane łóżko. Także łóżeczko Delili było jeszcze nie
zmontowane. Przeraził ją ogrom czekającej ją pracy. Ale
wtedy zerknęła na córeczkę i zebrała się w sobie.
Przecież to była jedna z tych chwil, które wyobrażała
sobie od miesięcy. Trzymała na ręku całe i zdrowe
dziecko, i miała je wprowadzić do domu, który będą
dzielić.
Co z tego, że nie jest w idealnym porządku i że trzeba
weń włożyć dużo pracy? Drogie, wytworne meble i czys-
ta bielizna nie czynią jeszcze domu. Dom to miłość.
A tego im nie zabraknie.
Jakoś sobie poradzi. Jak zawsze.
– Znów płaczesz, Maggie?
Zlizała łzy, które spłynęły w kąciki ust, i przybrała
energiczny wyraz twarzy.
– Nie.
– To dobrze – powiedział, poklepując kieszenie
przemokniętej wiatrówki. – Bo chyba nie mam przy
sobie nic suchego.
Jego poczucie humoru sprawiło, że łzy jeszcze szyb-
ciej napłynęły jej do oczu. Westchnęła, wzięła głęboki
oddech i wmaszerowała do środka.
– Zdejmij kurtkę, Del. Obojgu nam przyda się parę
ręczników.
Zamknął za nimi drzwi, rzucił okiem dookoła, po
czym wyłuskał się z wiatrówki i powiesił ją na drzwiach.
– Nie rób sobie kłopotu z mojego powodu, Maggie.
56
In gr i d We a v er
– To drobiazg w porównaniu z przywiezieniem nas
do domu i całą resztą. – Trzymając na ręku Delilę, weszła
do łazienki i z szafki nad wanną wyjęła kąpielowy
ręcznik.
Kiedy wróciła, Del zdążył zdjąć z bujaka gazety
i książki, i ułożyć je pod oknem. Wziął poduszkę z sofy
i wymościł nią fotel.
– Del, nie musiałeś...
– Proszę. – Odebrał od niej ręcznik i powiesił go na
szyi, po czym ujął ją za łokieć i poprowadził do fotela. Stał
pochylony, dopóki ona i Delilah nie usadowiły się
wygodnie. – Nie krępuj się.
Przepełniło ją wzruszenie.
– Dziękuję, Del.
Wytarł ręcznikiem twarz i włosy.
– Ponieważ Delilah urodziła się dość nieoczekiwa-
nie, zdaję sobie sprawę, że nie zdążyłaś przygotować
wszystkiego, co niezbędne, może więc mógłbym cię
w czymś wyręczyć?
Przełknęła
z
trudem,
posłała
mu
wymuszony
uśmiech.
– Chodzi ci o atlas drogowy, żeby zorientować się
w mieszkaniu, czy o buldożer, który usunie ten bałagan?
– Myślę raczej o jedzeniu albo o pieluszkach, ale jeśli
chcesz, mogę posprzątać.
– Dzięki ci, Del, ale mam wszystko, co trzeba.
Lodówka jest pełna, mam też paczkę pieluszek. Muszę
tylko sobie przypomnieć, gdzie – dodała pod nosem.
– A mieszanka? Butelki?
– Och, niczego takiego nie potrzebuję. Zamierzam...
– Zawahała się, zdumiona swoim nagłym zażenowaniem.
57
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Przecież ma przed sobą świadka narodzin swojego dziec-
ka. Łączy ich znacznie ważniejsza od seksu intymność,
a jednak, po temperaturze policzków poznała, że robi się
czerwona jak rak.
Przecież to absurd, niczym nie uzasadniona wstyd-
liwość i skromność. Ze wszystkich naturalnych czynno-
ści, ta jest na pewno najzdrowsza.
– Delilah nie potrzebuje żadnej mieszanki – od-
powiedziała w końcu. – Będę ją karmić piersią.
Pod zalążkiem pięciogodzinnego zarostu twarz Dela
jakby poczerwieniała. Ścisnął trzymany w ręku ręcznik.
– Och.
Jego zakłopotanie złagodziło napięcie Maggie. Biorąc
pod uwagę wszystko, przez co już przeszli, takie skrępo-
wanie może się wydać co najmniej śmieszne. Ułożyła
śpiącą Delilę w zgięciu ramienia i oparła łokieć na
położonej przez Dela poduszce.
– Twoja siostra nie karmiła piersią?
– Nie wiem. Chyba nigdy się nad tym nie zastanawia-
łem.
– Nie ma nic lepszego najlepszego dla dziecka.
Mleko matki jest najstrawniejsze, więc im dłużej będę ją
karmić, tym będzie mniej podatna na wszelkie alergie.
– To brzmi rozsądnie.
– Wzmocni się też odporność jej organizmu, ponieważ
wraz z mlekiem otrzyma wszystkie moje przeciwciała.
– Ach, tak. Rozumiem.
– A poza tym tak będzie o wiele łatwiej.
– Możliwe.
– Zwłaszcza podczas nocnego karmienia. Nie trzeba
podgrzewać butelki i niczego przygotowywać.
58
In gr i d We a v er
– Słusznie.
– A przy panującym tu bałaganie, to nawet się dobrze
składa.
– To znaczy?
– Nie pogubię drogi i zawsze znajdę mleko.
Zaśmiał się niepewnie.
– Chyba masz rację.
Uśmiechnęła się, zadowolona, że udało się jej go
rozluźnić.
Del ostatni raz wytarł włosy, po czym rzucił ręcznik na
stos rzeczy do prania.
– Okej, wygląda więc na to, że masz to, co najważ-
niejsze. Czy jest coś, w czym mógłbym ci pomóc?
– Nie, dziękuję, mam wszystko, co trzeba, a raczej
mamy wszystko, co trzeba.
– Czy w pobliżu jest pralnia?
– Mamy pralnię w piwnicy, ale zostaw to mnie, Del.
Naprawdę, wbrew temu, co widzisz, zwykle jestem
bardzo zorganizowaną osobą.
– Wiem o tym, Maggie. Ale wiem również, że wcześ-
niejsze przyjście na świat Delili mogło ci nastręczyć
pewnych problemów. – Milczał przez chwilę. – Jeżeli nagłe
opuszczenie pracy miałaby cię postawić w trudnej sytuacji...
– Ejże, czy nie wspomniałam o innej korzyści, wyni-
kającej z karmienia piersią? Jest tanie.
Nie uśmiechnął się.
– Rozumiem, ale gdybyś potrzebowała pieniędzy,
wystarczy, że powiesz.
Spoważniała.
– Del, jesteś strasznie miły, ale naprawdę dam sobie
radę. Mam trochę oszczędności, będę też od czasu do
59
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
czasu zajmować się Robbiem. Biedne dziecko – straciło
oboje rodziców w wypadku samochodowym, a Armilda,
jego mama z opieki społecznej, którą zresztą nazywa
babcią, jest osobą w średnim wieku i nie zawsze sobie
z nim radzi. A zatem do powrotu do pracy, jakoś to
będzie.
Pokiwał głową.
– Okej, ale pamiętaj, że w razie czego z przyjemnoś-
cią ci pożyczę.
– Naprawdę, niepotrzebnie poczuwasz się do obo-
wiązku... – Uderzyła ją nagle pewna myśl. – Del, czy
uważasz, że musisz nam pomóc, bo powiedziałam, że
jesteś honorowym wujkiem Delili?
– Nie muszę. Chcę.
– Ja naprawdę nie nazwałam tak Delili, żebyś po-
czuwał się do obowiązku, a już w żadnym wypadku nie
chodziło mi o pieniądze...
– Maggie, nawet mi to do głowy nie przyszło! – obrus-
zył się. – Czuję się zaszczycony, że mam swój skromny
udział w życiu Delili. Musisz wiedzieć, że to co mi dałaś,
jest bez porównanie więcej warte od tego, co ja miałbym
ci do zaoferowania.
– Dziękuję, Del.
– To ja powinienem ci dziękować. Moja praca to
ciągłe podróże, rzadko więc widuję moich siostrzeńców
i bratanków z Missouri. Także mój pobyt w Nowym
Jorku jest tylko czasowy, ale ilekroć tu będę, naprawdę
chciałbym mieć możność bycia honorowym wujkiem dla
Delili. I twoim przyjacielem.
Przyjaciel? pomyślała Maggie. Czemu nie? Przyjaciel
gwarantuje bezpieczeństwo. A mężczyzna przyjaciel,
60
In gr i d We a v er
który w dodatku przebywa tu tylko czasowo, jest nawet
bezpieczniejszy.
Więc po co się przejmuje? Dlaczego toczy z nim
walkę? Nie grozi jej, że wpadnie w taką samą pułapkę jak
z Alanem. Tym razem nie pomyli marzeń z rzeczywistoś-
cią. W końcu obecna sytuacja jest zupełnie inna.
– Dziękuję, Del – powiedziała ciepło. – Chętnie
skorzystam z pomocy przyjaciela.
Kąciki jego oczu zmarszczyły się, gdy odwzajemniał
jej uśmiech.
– W porządku. Ponieważ masz zajęte ręce, co byś
powiedziała, gdybym przed wyjściem zmontował łóżecz-
ko małej?
– No cóż...
– Zaufaj mi, jestem dobry w składaniu różnych
rzeczy. A może wolisz, żebym pozmywał?
– Nie. Naprawdę. Z tym nie ma pośpiechu.
– Też tak uważam. Ważniejsze jest, żeby Delilah miała
gdzie spać. – Nie czekając, aż Maggie zaprotestuje, włączył
światło i przeszedł do maleńkiej sypialni. Po pobieżnym
zapoznaniu się z instrukcją, wyjął części łóżeczka, rozłożył
je na podłodze, a następnie otworzył plastikową torebkę
z metalowymi elementami. – Masz śrubokręt? – zapytał.
– Jest w szufladzie przy kominku.
Czy to za sprawą oświetlenia w połączeniu z jej
wilgotnymi oczami Maggie wydało się, że odbite w świe-
tle lampy koszula i spodnie Dela mają metaliczny
połysk, prawie jak... jak zbroja? Lśniąca zbroja?
Przycisnęła policzek do mięciutkich jak puszek locz-
ków Delili, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać.
61
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Rozdział czwarty
– Del, te zdjęcia są wspaniałe! Och, popatrz na to.
Kapitalnie uchwyciłeś minkę Delili, gdy marszczy no-
sek! – Maggie przechyliła głowę i z uśmiechem oglądała
fotografię.
– Dobrze wychodzi na zdjęciach.
– To także twoja zasługa. Masz prawdziwy talent
i świetnie znasz swój aparat.
– Cieszę się, że tak uważasz.
Spojrzała na następne.
– Och, a na tym puszcza z buzi bańkę.
– Aha. To jest rzeczywiście świetne.
– Wszystkie są świetne – powiedziała Maggie.
– Wszystkie i każde z osobna. Czy to nie zabawne?
– przecież widzę ją stale, a jednocześnie nie mogę się
oderwać od tych zdjęć.
– To zrozumiałe. Bardzo się zmieniła od czasu, kiedy
wróciłaś z nią do domu.
– To prawda. Dzisiaj kończy dwa tygodnie, a przyby-
ło jej już prawie trzysta gramów – powiedziała z dumą,
przebierając w stercie fotografii. – Zaczekaj chwilę.
Gdzie jest to zdjęcie, które ja zrobiłam?
– Które?
– To, na którym trzymasz Delilę.
Zawahał się, wzruszył ramieniem.
– Obawiam się, że nie wyszło.
– Do licha! To tak jak dwa inne moje ujęcia.
– Czasami mój aparat miewa humory.
– Jakiś ty... rycerski, Del – powiedziała Maggie
i uśmiechnęła się nieznacznie. – Widać fotografia nie jest
moją domeną.
– No cóż, za to wykonujesz wspaniałą robotę przy
Delili.
– To nie robota, to radość. A skoro o radości mowa,
czy wiesz, że ona jeszcze śpi? Prawie od dwóch godzin?
– Nowy rekord?
– Tak sądzę.
– A tobie udało się pospać tej nocy?
– Jasne. Chyba tak.
Położył ręce na jej ramionach i delikatnie pomasował
mięśnie w okolicy obojczyków.
– Chyba?
Poczuła wyraźną ulgę.
– Och, jak dobrze – jęknęła.
– Skorzystaj z mojej obecności i zdrzemnij się. Zajmę
się Delilą, gdy się obudzi.
– Obawiam się, że nie dasz rady – westchnęła,
opuszczając brodę na piersi.
– Umiem już zmieniać pieluszki. Wreszcie połapa-
łem się w tych rzepach.
Wyczuł twardy mięsień z boku jej szyi i parokrotnie
63
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
ucisnął go kciukami.
– Lepiej?
– Hmm. – Oddychała powoli. Miał cudowne dłonie
– szerokie, ale delikatne. I świetnie sobie radził z zapię-
ciami ubranek Delili – miał wyjątkowo zwinne palce.
– Pieluszkę mógłbyś zmienić, ale są pewne sprawy,
których za mnie nie zrobisz.
– Szybko się uczę. Jeśli mi tylko pokażesz...
– Del – przerwała z uśmiechem. Wskazała na jego
tors. – Brak ci odpowiedniego wyposażenia.
Zastygł na chwilę w bezruchu, po czym krztusząc się
ze śmiechu kontynuował masaż.
– No to mnie zagięłaś.
– Czuję się bosko – powiedziała, kręcąc głową.
– Ciągłe wstawanie w nocy sprawia, że zmęczenie się
kumuluje. Umysł pracuje na wysokich obrotach i nie
pozwala ciału na relaks ani na odpoczynek, którego
potrzebuje.
– Mówisz tak, jakbyś i ty spędzał bezsenne noce.
Nadgarstkami zataczał powolne koliste ruchy.
– Zdarzyło mi się parę razy.
– Co robisz, żeby się zrelaksować?
– Próbuję pozbyć się napięcia.
– Ach tak?
– Tylko że mnie raczej budzi kawa, nie dziecko.
– Mmm, kawa – rozmarzyła się. – Już prawie zapom-
niałam, jak smakuje. Nie piłam od roku. Na początku
ciąży mdliło mnie od niej. Teraz nie mogę, bo kofeina
podziałałaby źle na Delilę. Z przyjemnością ci zaparzę,
przynajmniej trochę się nawdycham.
– Nie trudź się, Maggie. Korzystaj z każdej chwili
64
In gr i d We a v er
relaksu.
Argument był nie do odparcia. Poza tym niezaplano-
wane masowanie pleców było rozkoszne. Pewnie to
znowu sprawka hormonów, pomyślała, ale jeszcze nigdy
przyjacielski dotyk nie wydał jej się tak zmysłowy. Del
nieczęsto jej dotykał, ale ilekroć to robił, czuła się
dziwnie. A dzisiaj to uczucie było silniejsze niż zwykle.
Za każdym dotknięciem odczuwała mrowienie skóry.
Mrowienie? Jak z podniecenia? No nie, to muszą być
te hormony!
– Pomyśl, czy nie potrzebujesz czegoś na jutro?
Mmm, pomyślała. Tego samego, a może więcej.
Może masażu całego ciała, z pachnącym olejkiem i mię-
ciutkim ręcznikiem, żeby można się było położyć na
golasa... a Del dotykałby tymi długimi, silnymi, zwin-
nymi palcami nie tylko jej pleców... aż znowu poczułaby
się kobietą, nie tylko matką...
Szybko się opamiętała. Chyba zbzikowała. Ledwo
starcza jej energii, by doglądać Delilę, jak więc może
myśleć o czymś, co zatrąca o seks?
– Odpręż się – powiedział, ugniatając jej kark.
– Znów jesteś napięta.
Maggie odetchnęła głęboko. Biedny Del. Jest dżen-
telmenem w każdym calu, a jego troska o nią jako młodą
matkę jest wzruszająca, dopiero byłby zakłopotany jej
nie mającymi nic wspólnego z macierzyństwem myś-
lami!
Uniosła lekko głowę i rozejrzała się po mieszkaniu.
Było wysprzątane, ale jakby codziennie bardziej za-
gracone. W znacznej mierze przez Dela. Odkąd je
przywiózł ze szpitala, wpadał do nich codziennie. Nigdy
65
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
z pustymi rękami. I na nic zdawały się jej protesty. Ze
względu na Delilę przyjmowała prezenty. Choć cierpiała
na tym jej duma, nie potrafiła odmówić córeczce tych
ekstra drobiazgów, na które jej samej nie było stać.
Ekstra drobiazgi? W zeszłym tygodniu Del pojawił się
z wózeczkiem spacerowym, nie z drugiej ręki, ale
z nowym modelem, wyposażonym w osłonę przeciw-
deszczową, w parasolkę w niebieskie kropeczki, z regu-
lowanym na pięć sposobów siedzeniem.
Trzy dni temu przyniósł specjalny dziecięcy fotelik,
wykonany z tkaniny umocowanej na metalowej ramie,
który idealnie podtrzymywał maleńkie ciałko Delili.
Wiedział, że Maggie niechętnie spuszcza ją z oczu, więc
żeby się nie przedźwigała, wybrał coś, co mogła wszędzie
postawić.
I, dobry Boże, te ubranka, które aż wylewały się
z komódki dziecka, i cała masa zabawek, które od-
powiednio sortując i przewiązując wstążkami, Maggie
pozawieszała na ścianie.
Zresztą nie tylko Delilah korzystała z jego szczodro-
ści. Przed dwoma dniami Del zrobił zakupy i sam
przygotował kolację. Wczoraj wyniósł śmieci. Dzisiaj
przyniósł torbę pełną książek w miękkiej oprawie dla
niej, a także fotografie małej.
Jaki to miły człowiek, pomyślała. Naprawdę, napraw-
dę miły. Wspaniały facet. Dżentelmen w każdym calu.
Prawdziwy rycerz.
Jeszcze by mogła się do tego przyzwyczaić, zapragnąć
tego na stałe...
Zaniepokojona swoimi myślami, energicznie wciąg-
nęła powietrze. To nie wchodzi w rachubę. Poza tym
66
In gr i d We a v er
wyraźnie powiedział, że w Nowym Jorku przebywa
czasowo.
Jest jej przyjacielem. I niech tak zostanie.
– Dziękuję, Del – powiedziała wreszcie, przypomi-
nając sobie jego zasadnicze pytanie. – Biorąc pod uwagę
to, co dotychczas przyniosłeś, czego bym jeszcze mogła
chcieć?
– A co sądzisz o dziecięcym monitorze?
– Tutaj? – Zerknęła na drzwi sypialni. – Dzięki, ale
naprawdę nie uważam, żeby był konieczny. Doskonale
słyszę Delilę, gdy tylko się budzi. Prawdę mówiąc, mam
wrażenie, jakbym miała swoisty radar.
– Tak tylko się zastanawiałem – powiedział. – Znam
kogoś, od kogo mógłbym dostać sporą ilość monitorują-
cego sprzętu.
– Dziękuję, że o tym pomyślałeś, ale to chyba
naprawdę nie jest konieczne.
– Jeśli cokolwiek przyjdzie ci do głowy, powiedz mi,
zgoda?
– Jasne.
– Masz mój numer do hotelu, prawda?
– Jest przyklejony do lodówki.
– Świetnie. Mam też pocztę głosową i... – Gdy nagle
rozległo się dzwonienie, urwał wpół zdania. W jednej
chwili zdjął ręce z jej ramion i wyprostował się. Wyjął
telefon komórkowy z kieszeni spodni.
Maggie była zaskoczona. Pierwszy raz zobaczyła
u niego telefon komórkowy. Nie wiedziała, że go ma.
Nalegał na podanie jej swojego numeru w hotelu i zape-
wniał, że może zostawić wiadomość w razie jego nieobec-
ności, a przecież byłoby o wiele prościej zadzwonić na
67
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
jego komórkę, nieprawda?
Odwrotnie niż z Alanem. Dał jej numer swojej
komórki, ale nie podał numeru domowego. Tłumaczył
wówczas, że w ten sposób łatwiej go złapie, ale dopiero
teraz zdała sobie sprawę, że chodziło mu tylko o to, by nie
dowiedziała się prawdy.
Już wtedy powinna była wiedzieć, że coś jest nie
w porządku, była jednak zbyt zaślepiona, żeby o cokol-
wiek podejrzewać Alana. Tak strasznie chciała mu
wierzyć, że na własne życzenie zlekceważyła ostrzegają-
ce sygnały.
A to, że Del chce, by dzwoniła tylko do hotelu, jest
oczywiście ze wszech miar logiczne.
– Muszę iść.
– Jakieś problemy? – zapytała, wstając, żeby go
odprowadzić do drzwi.
– Nie. Po prostu muszę iść do biura.
– Rozumiem. Czyli że dzwonili do ciebie z biura?
– Zgadza się. Do jutra, Maggie.
Mówiąc to, wyszedł.
Zamknęła za nim drzwi, odwróciła się i oparła o nie.
Przyjemne mrowienie szybko minęło, a zamiast niego
nieoczekiwanie pojawił się niepokój.
Jego biuro? Nie wiedziała nawet, gdzie się mieści.
Nigdy nie rozmawiał z nią o swojej pracy.
Czy to nie dziwne? Większość mężczyzn lubi mówić
o swoim zawodzie, a ilekroć pytała o to Dela, zawsze
zmieniał temat. Po dwóch tygodniach nadal nie wie, co
robi i w jaki sposób zarabia na życie.
A właściwie dlaczego? zastanowiła się. Czy to moż-
liwe, że... coś ukrywa?
68
In gr i d We a v er
Czyżby znów zaufała nie temu, komu trzeba?
Ależ skąd! Przecież Del to nie Alan! Del to przyjaciel.
Uprzejmy i wspaniałomyślny człowiek. Ugotował dla
nich kolację, przyniósł wózek i wymasował jej ramiona.
I czym mu się odpłaca? Podejrzliwością?
Kątem oka spojrzała na stos książek i błyszczące
fotografie, które dzisiaj przyniósł, i ogarnął ją wstyd.
Del jest po prostu miłym facetem. Przychodzi z po-
wodu swojej imienniczki, to wszystko. Dlatego w roz-
mowie omija tematy z życia prywatnego. Za to żywo
interesuje się Delilą.
Zresztą nie ma powodu, by cokolwiek przed nią
ukrywał. Powiedział, że nie jest żonaty, ale jeśli nawet
skłamał, to co z tego? Są przyjaciółmi, nic poza tym.
– Trochę ci to zajęło czasu – zauważył Bill. – Gdzie
byłeś?
– W Astorii.
– Oczywiście u Maggie.
– Tak. I nie zajęło mi to wcale tak dużo czasu. Tyle
co jazda metrem z Queens. Nie dłużej niż dojazd
taksówką z hotelu, więc czym tu się przejmować?
– Kto się przejmuje? Chyba że każesz mi oglądać
kolejne zdjęcia małej.
Del postanowił nie wyciągać dodatkowego kompletu
odbitek, które zrobił dla siebie. Odłożył aparat na półkę,
tę samą, na której trzymał swój karabin.
– Co nowego?
– Nie mamy jeszcze pewności – odparł Bill. – Ale
pomyślałem, że po tak długim czasie, jaki spędziliśmy,
wpatrując się w puste okno, możesz zechcieć zobaczyć to
69
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
na własne oczy.
Del pozdrowił dwoje agentów, zajmujących stanowis-
ka przy oknie. Specjalna folia odblaskowa, umieszczona
między sprzętem monitorującym i szybą, odbijała dzien-
ne światło, czyniąc wnętrze mieszkania niewidocznym
od zewnątrz. Natomiast widok w drugą stronę był
nieograniczony. W mieszkaniu, które obserwowali, Del
dojrzał poruszający się cień.
– Wreszcie coś się tam dzieje – powiedział.
– Święte słowa – zauważył Bill, podając mu lornetkę.
– Jeszcze nawet nie jest ciemno, a karaluchy wypełzają
ze swojej nory.
– To Simon?
– Za dobrze by było.
Przez lornetkę Del mógł wyróżnić krępą sylwetkę
poruszającą się wzdłuż jednej ze ścian głównego pokoju.
Osoba ta mogła mieć sto siedemdziesiąt siedem centy-
metrów wzrostu. Poczuł się bardzo rozczarowany. We-
dług relacji świadków, którzy na własne oczy widzieli
Simona – i przeżyli, by móc o tym opowiedzieć – Simon
był wyższy, mierzył jakieś sto osiemdziesiąt pięć centy-
metrów
Błysnęło coś metalowego. Del nastawiał ostrość, aż
ujrzał cienki pręt, wygięty w kształcie litery ,,U,,, przy-
czepiony do skrzyneczki w ręku mężczyzny. Niebieski
wytatuowany wąż oplatał jego przedramię.
– Co on robi?
– Szuka podsłuchów .
Del opuścił lornetkę.
– Domyślają się czegoś?
– Chyba nie – odparł młody blond agent, monitorują-
70
In gr i d We a v er
cy kierunkowy mikrofon. – Nasz gość wygląda na
wyluzowanego. Pogwizduje sobie.
– To może być rutynowe sprawdzanie – powiedział
drugi agent, którym była wysoka, licząca niewiele ponad
dwadzieścia lat kobieta. – Język jego ciała nie wskazuje
na to, żeby się spodziewał jakichś kłopotów.
– Jonasz miał rację, sugerując, żebyśmy nie instalo-
wali u nas podsłuchu – zauważył Bill. – W przeciwnym
razie, namierzyliby nas.
– Nie spotkałem nigdy Jonasza – powiedział blon-
dyn. – Słyszałem, że ma jakąś ułomność i że wycofał się
z pracy w terenie, żeby kierować agencją.
– A ja słyszałam, że tak naprawdę Jonasz nie ist-
nieje– odparła jego towarzyszka.
– Ktoś inny mówił jeszcze, że Jonasz to kobieta
– powiedział blondyn.
Bill wyjął fajkę i starannie postukał cybuchem.
– Tak naprawdę jest klonem trzech ostatnich szefów
– powiedział ze śmiertelną powagą. -Każdemu z nich,
gdy byli rekrutowani, pobrano wycinek tkanki, na wypa-
dek, gdyby w przyszłości okazała się potrzebna. Oczywi-
ście, przeprowadziła to ściśle tajna, eksperymentalna
grupa, w laboratorium z pięćdziesiątej pierwszej strefy.
Oboje młodzi agenci odwrócili się i wyczekująco
spoglądali na niego.
Del zdusił śmiech. Dla wyższych rangą agentów
operacyjnych SPEAR Jonasz był głosem z instruktażo-
wej taśmy, a także autorytetem z informacyjnego biule-
tynu. Tylko niewielu rozmawiało z nim bezpośrednio,
nikt zaś nie spotkał go twarz w twarz. Del i Bill byli
w organizacji dostatecznie długo, by wiedzieć, że Jonasz
71
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
jest zwykłym człowiekiem, bez reszty oddanym agencji,
którą kieruje od ponad dziesięciu lat, ale ponieważ
przeszłość Jonasza okryta była tajemnicą, spekulowanie
na temat jego tożsamości stało się swego rodzaju tradycją
wśród młodego narybku.
Spoglądając na Dela, Bill uniósł brew.
– I pomyśleć, że metoda klonowania została zakupio-
na właśnie tutaj, w Nowym Jorku.
– Ach tak?
– Od dżentelmena, który również sprzedał brooklyń-
ski most.
Blondyn zaklął pod nosem i mocniej przycisnął słu-
chawki do uszu.
Kobieta chrząknęła i odwróciła się do teleskopu.
– Teraz obiekt przesuwa się w głąb pokoju – prawie
warknęła.
– Takie sprawdzanie może oznaczać, że wkrótce
spodziewają się Simona – powiedział poważnie Del.
– Możliwe – przytaknął Bill. – Oby się nam wreszcie
poszczęściło.
Del jeszcze raz wycelował lornetkę, tym razem kon-
centrując się na ulicy. Najpierw popatrzył na pierwsze
z brzegu postacie. Kiedy nikt nie zwrócił na niego uwagi,
zaczął obserwować ruch, zarówno pieszy, jak i kołowy,
wypatrując jakichś powtarzających się zachowań.
– Moim zdaniem w najbliższym czasie nie wydarzy
się nic poważniejszego – powiedział. – W polu widzenia
nie dostrzegam żadnych posiłków. Nasz wytatuowany
gość zdaje się działać w pojedynkę.
– Wielka szkoda.
– Niekoniecznie – zauważył Del. – Skoro jest sam,
72
In gr i d We a v er
łatwiej będzie go śledzić po wyjściu.
Kwadrans później Del maszerował chodnikiem z ga-
zetą pod pachą i z opuszczoną głową. Szedł szybko,
sprawiając wrażenie człowieka, który dokładnie wie,
dokąd idzie, i niczym nie przyciąga uwagi zwierzyny,
gdyby ta chciała odwrócić się za siebie. Mężczyzna
zatrzymał się jeden raz, przy wejściu do metra, ale Del
przeszedł tuż koło niego i, nie rozglądając się na boki,
zszedł po schodach. Manewr opłacił się. Gdy po paru
chwilach również mężczyzna zszedł na dół, Del bez
trudu wsiadł za nim do wagonu.
W ciągu kolejnych trzech godzin Del dotarł za
mężczyzną do porno – kina w pobliżu pętli autobusowej
przy Porte Authority, do sali bilardowej w Bronxie
i wreszcie do zaniedbanego budynku mieszkalnego po
drugiej stronie stacji benzynowej.
Wszystko wskazywało na to, że mężczyzna jest płotką
w organizacji Simona, ale im mocniej SPEAR zaciągnie
sieci, tym szanse Simona na znalezienie kryjówki będą
mniejsze. Mężczyzna na siedzeniu pasażera pstryknął
zapalniczką – znak, że Del nie jest już potrzebny. Mógł
więc wrócić do hotelu.
W pokoju nie zastał wiadomości od Maggie. Nie
spodziewał się zresztą i rozumiał dlaczego. Po poprzed-
nim doświadczeniu z rezerwą odnosi się do ich przyjaźni,
choć, jak mu się zdaje, stopniowo zaczyna mu ufać.
Jakby się poczuła, dowiedziawszy się, że ją okłamuje?
Zmusił się, by oddalić od siebie poczucie winy. Nie
krzywdzi jej przecież. Dlaczego miałby się czuć winny?
Pokręcił głową, rozluźniając sztywny kark. Zrzucił
buty, rozebrał się do bokserek i położył się na podłodze.
73
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Powiedział Maggie, że gimnastyka pomaga mu roz-
ładować napięcie. Ostatnio robił to każdego wieczoru.
Zaczął od pompek. Następnie przekręcił się na plecy
i szykował się do skłonów w pozycji siedzącej, gdy jego
wzrok padł na dwie fotografie, które postawił na nocnej
szafce.
Na jednej Maggie kołysała Delilę w ramionach.
Zrobił je w dzień po przywiezieniu ich do domu ze
szpitala. Maggie miała jeszcze podkrążone oczy, ale jej
twarz promieniała nieskrywaną miłością do dziecka.
Maggie była stworzona do macierzyństwa. Z jej ust
nie padła jedna skarga na nieprzespane noce, ani na
nieustanną krzątaninę przy małej. Del robił wszystko,
żeby jej pomóc, bliski był nawet zatrudnienia gosposi...
albo wprowadzenia się samemu. I, Bóg mu świadkiem, ta
ostatnia opcja z każdym dniem wydawała się coraz
bardziej kusząca.
Kiedy wracał od Maggie, sterylna cisza hotelowego
pokoju coraz bardziej mu doskwierała.
Ale Maggie była urodzoną matką, a on nigdy nie
będzie ojcem.
Założył ręce pod głowę i zrobił skłon do przodu,
napiął mięśnie brzucha. Stopniowo zwiększał tempo, aż
na czole i górnej wardze poczuł kropelki potu. I znów
jego wzrok powrócił do fotografii na stoliku. Maggie nie
widziała drugiego zdjęcia. Było jednym z trzech, które
zrobiła, i jak cała reszta wyszło znakomicie.
Zrobiła je tuż po tym, jak nauczyła go zmieniać
pieluszkę Delili, i po raz pierwszy powierzyła mu to
zadanie. Właśnie przebrał małą w świeże śpioszki i trzy-
mał ją na ręku w sposób, w jaki pokazała mu Maggie.
74
In gr i d We a v er
Kiedy po raz pierwszy zobaczył zdjęcie, z trudem
siebie rozpoznał. Nie miał w sobie nic z człowieka
polującego na terrorystów. Tutaj był młodszy. Szczęśliw-
szy. Bardziej zrelaksowany.
Czy dostawał to wszystko od Maggie i Delili? A co im
w zamian dawał? Przyjaźń, trochę rzeczy dla dziecka...
i ciągłe oszustwo.
Ale nie miał wyboru. Musiał skłamać na temat tych
zdjęć. Detektywom tajnych agencji rządowych nie było
wolno się fotografować. Podobnie, jak nie mógł jej dać
numeru swojej komórki. Była zmodyfikowana, i choć
wyglądała na zwyczajną, specjalnie zakodowany system
gwarantował absolutne bezpieczeństwo. Dostęp do niej
mieli tylko wybrani. Dla zrobienia zdjęć dziecka Del
odstąpił od reguły, pożyczając jeden ze służbowych
aparatów. Tym bardziej nie mógł narażać siebie ani
kogokolwiek, podając swój numer kontaktowy.
Nie lubił okłamywać Maggie. Dlatego, ilekroć pytała
o jego pracę, zmieniał temat. Efekt był taki, że czuł się
jeszcze gorzej. Była taka prostolinijna i dobra z natury, że
zasługiwała na coś lepszego.
Jakże skończonym durniem i egoistą musiał być
ojciec dziecka!
Sądząc po jej stosunku do małej, Del gotów był się
założyć, że Maggie może być namiętną kochanką. Zmys-
łową i nie zmanierowaną. Teraz, po urodzeniu, pozostała
jej lekka nadwaga, czyniąc jej piersi i biodra bardziej
kobiecymi. Była kobietą w pełni. Piękną. Dojrzałą.
Pociągającą.
Pociągająca?
Do licha, nie powinien był jej dzisiaj dotykać. Była
75
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
spięta, chciał tylko, żeby się rozluźniła. Ale gdy raz zaczął
masaż, nie mógł skończyć.
Dwa tygodnie temu powiedział Billowi, że wszelkie
erotyczne myśli o Maggie byłyby nie na miejscu. Za
bardzo ją szanuje, by wykorzystywać ich zażyłość. Chce
być tylko jej przyjacielem.
Zaciskając szczęki, wstał i udał się pod prysznic.
– Jej przyjacielem – powtórzył, stając pod gorącą
wodą. Dla człowieka, który, jak mówią, w sytuacjach na
śmierć i życie ma nerwy ze stali, trzymanie się na wodzy
przy Maggie powinno być łatwe.
Żeby bardziej zrelaksować ciało, puścił na siebie
strumień lodowatej wody.
76
In gr i d We a v er
Rozdział piąty
Maggie stała przed barem i patrzyła przez szybę na to,
co dzieje się w środku. Nieznana kobieta w średnim
wieku zbierała naczynia ze stolika. Za ladą Laszlo parzył
kawę, a przy kasie Joanne szczebiotała z parą klientów.
Było wczesne przedpołudnie, a więc już po śniadaniu,
a jeszcze przed lunchem, zatem ruch był nieduży.
Ostatni raz była tu prawie cztery tygodnie temu,
kiedy urodziła się Delilah. Popatrzyła na swoje odbicie:
ta sama krótka, praktyczna fryzura, trochę szczuplejsze
policzki, no i przede wszystkim inna figura. Gdy ostatni
raz przekraczała ten próg, prawie nie mieściła się
w drzwiach!
Ale najważniejsze było to, że teraz nie wchodziła
tu sama. Spojrzała z uśmiechem na swoją córeczkę.
Mała leżała w wózeczku i wpatrywała się w zawieszony
nad nią sznurek kolorowych koralików. Był piękny
majowy dzień, niebo było czyste i świeże, i nawet
na Manhattanie czuło się wiosnę. A dobry humor
Maggie wynikał nie tylko z ładnej pogody. Wspominała
niedawne dżentelmeńskie zachowanie Dela, kiedy w jej
mieszkaniu nieoczekiwanie pojawił się Alan. Przeżyła to
spotkanie bez większego wrażenia i stać ją było, by
godnie, a nawet z pewną satysfakcją zakończyć całą
sprawę. Także krótkie drzemki, na które mogła sobie
pozwolić podczas codziennych odwiedzin Dela, pozwa-
lały jej złapać oddech i czuć się jak człowiek. Prawdę
mówiąc, czuła się tak dobrze, że była gotowa stawić czoło
gburowatym uwagom Laszlo.
– No co, Delilah? – zapytała, kierując wózek w stronę
drzwi. – Chcesz poznać miejsce, w którym zawarłyśmy
znajomość?
Zabrzęczał dzwonek nad drzwiami, gdy klienci, któ-
rzy przed chwilą stali przy kasie, opuszczali lokal. W tej
samej chwili, gdy Maggie wjeżdżała do środka, Joanne
podniosła wzrok.
– Maggie! – krzyknęła, wyskakując zza lady, żeby
uścisnąć koleżankę. – Co za niespodzianka! Ty i mała!
Ale fajnie!
– Witaj, Joanne – powiedziała Maggie, a następnie
dodała głośniej: – Witaj, Laszlo.
Odwrócił się. Drgnął wąsem, co miało oznaczać
uśmiech.
– Jak sie masz, Maggie?
– Świetnie, dzięki.
– Pokaż dzieciaka – powiedział i wycierając w fartuch
ręce, podszedł do nich. Przyjrzał się bacznie Delili. Mała
z powagą odwzajemniła spojrzenie, zezując przez chwilę
z wysiłku. Chrapliwy, niski dźwięk – osobliwa wersja
chichotu – dobył się z piersi Laszlo. – Oho, bystra
dziewczynka.
78
In gr i d We a v er
– Istny geniusz – przyznała Maggie.
– Dobra, dobra. – Odchylił fartuch i z kieszeni
wyłuskał monetę. – Masz – powiedział, wciskając ją
Maggie. – Wrzuć dziecku do świnki.
– Laszlo, na miłość boską – żachnęła się Joanne.
– Tylko ćwierciaka?
– Dziecku tradycyjnie ofiarowuje się srebro – odparł,
przekrzywiając głowę i poruszając to jedną, to drugą
brwią do Delili.
Maggie zaśmiała się i pocałowała Laszlo w policzek.
Chrząknął z zadowoleniem, ukazując w uśmiechu
złoty ząb, po czym wrócił do pracy za ladą.
Kobieta, która sprzątała ze stołu, przystanęła po
drodze.
– Jakie zadbane i zdrowe dziecko. Twoje?
– Tak – z dumą odrzekła Maggie, schylając się
i biorąc Delilę na ręce.
– Och, daj mi ją potrzymać – poprosiła Joanne.
Wzięła ostrożnie małą i pokołysała w ramionach. – Witaj,
promyczku. Jeśteś najciudniejsim, najśłodsim maleńst-
wem.
– Wiem, że nie powinnam się wtrącać, ale do dziecka
nie trzeba szczebiotać – powiedziała druga kobieta. – To
tylko opóźnia jego rozwój.
Joanne popatrzyła na Maggie i przewróciła oczami.
– To Edith – powiedziała półgłosem, gdy kobieta
poszła dalej. – Zastępuje ciebie. W tym tygodniu.
– W tym tygodniu? – zdziwiła się Maggie.
– To już piąta, odkąd odeszłaś – wyjaśniła Joanne.
– Zdziwiłabym się, gdyby dotrwała do weekendu.
– Dlaczego? Czego jej brak?
79
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Według niej niczego. Chodząca doskonałość, rozu-
miesz. Tylko Edith zna się na wszystkim.
Ułożyła małą w wózeczku, objęła Maggie ramieniem
i zwróciła się w stronę drzwi.
– Wyjdźmy stąd, zanim Laszlo jej także nie wywali.
– Joanne! – wrzasnął Laszlo.
– Kolej na moją przerwę – odkrzyknęła przez ramię,
otwierając drzwi.
Wstrzymując śmiech, wypchnęła wózek na dwór.
Dopiero na chodniku zaczęły chichotać bez opamiętania.
– Och, Maggie, stęskniłam się za tobą – powiedziała
wreszcie Joanne. – Jest tak inaczej bez ciebie.
– Ja też się stęskniłam – odpowiedziała Maggie.
– Nie wierzę. Pewnie masz huk roboty przy tym
aniołku i w ogóle o nas nie myślisz. A tak na marginesie,
wspaniale wyglądasz.
– Dziękuję.
– A ja ci strasznie zazdroszczę. Jak ci się udało zrzucić
wagę w ciągu trzech tygodni?
– Och, jeszcze daleka droga. Na razie nie mieszczę
się w żadnym ubraniu sprzed ciąży.
– Ale wszystko masz na właściwym miejscu. Karmisz
piersią, prawda?
Maggie spojrzała na dopinające się z trudem guziki na
piersi i znów się zaśmiała.
– Po czym poznałaś?
– Poza tym, co widać? Powiedziałabym, że po tym
blasku, który z ciebie emanuje. Wyglądasz naprawdę
wspaniale, tak jakby twoje pola energetyczne znajdowa-
ły się w idealnej równowadze. Pomimo, jak sądzę,
80
In gr i d We a v er
nieprzespanych nocy, macierzyństwo wyraźnie ci służy.
Aż dziw, że tak dobrze sobie radzisz.
– Robię to dla Delili, więc prawie nie czuję wysiłku.
Poza tym Del bardzo mi pomaga.
– Del? – powtórzyła Joanne. – Mówisz o naszym
kowboju?
Maggie potrząsnęła głową.
– On jest bardziej jak rycerz, Joanne. Miły, dobry
i uważający. To bardzo sympatyczny człowiek.
– Sympatyczny? Sympatyczne mogą być niezamężne
ciotki, Maggie. Faceci z wyglądem Dela to coś znacznie
więcej. I zwykle chcą czegoś znacznie więcej.
– Ale nie Del. To prawdziwy przyjaciel. Rozpieszcza
małą, jak może. Obrzuca ją prezentami.
– Nie! Naprawdę?
– I robi dla mnie kolację co najmniej trzy razy
w tygodniu.
– Rozumiem teraz, dlaczego przestał zaglądać do
naszego baru.
– Jest naprawdę cudowny. Przewija Delilę, czasami
robi za mnie pranie. Po wizycie Alana dopilnował, żeby
zmieniono zamki i...
– Zaczekaj chwilę. Alan zaglądał tu w ubiegłym
tygodniu, ale nie chciałam z nim mówić. Czwarta dziew-
czyna, zatrudniona na twoje miejsce, rozmawiała z nim.
Została wyrzucona, bo zjadała więcej, niż podawała.
Zresztą nie sądziłam, że będzie miał czelność pokazać się
u ciebie. No i co?
– Nic. Kazałam mu się wynosić, a Del tego dopil-
nował.
– To Del był w tym czasie?
81
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Przychodzi codziennie.
– I tylko jako przyjaciel?
– Tak.
– Jesteś pewna?
– Absolutnie.
– I to jest to, czego chcesz?
Zawahała się, zanim odpowiedziała.
– Oczywiście, że tak.
Joanne parsknęła z niedowierzaniem.
– Mówię poważnie – żachnęła się Maggie. – Nie
zamierzam angażować się w żaden związek z mężczyzną.
Spójrz na mnie. Oprócz śmiechu wartych cycków, mam
rozhuśtane hormony, które fermentują we mnie jak
drożdże. Najważniejszym moim celem jest dziecko.
Jeszcze tylko brakowało, żebym wdała się w romans!
Joanne popatrzyła na nią w milczeniu. Zmieniły się
światła, przetoczył się strumień ludzi, a one stały i gadały.
– To naprawdę byłoby głupie – ciągnęła Maggie.
– Poza tym, nie znam się na mężczyznach. Alan okazał
się pomyłką. Powinien był mnie wyleczyć ze wszelkich
iluzji o królewiczu z bajki.
Joanne zaczęła się uśmiechać.
– Nie kpij sobie – powiedziała Maggie. – Poza tym to
jest najmniej odpowiednia chwila. Gdybym nawet wy-
krzesała z siebie całą energię i przymierzyła się do czegoś
poważnego z Delem, i tak bym to popsuła. A Del jest
takim miłym człowiekiem.
– Jest miły?
– Tak. Strasznie. Żebyś widziała, jak się czerwieni,
ilekroć mówię o karmieniu Delili.
– Kowboj Del się czerwieni? Nigdy bym go o to nie
82
In gr i d We a v er
posądzała!
– No może niezupełnie. Raczej się rumieni.
– Popatrz, popatrz! Interesujące...
– To jest urocze. Żyły na szyi zaczynają mu pulsować,
a jego głos staje się odrobinę niższy. Ma cudowny głos.
Taki kojący i zarazem pobudzający. Jak jego dotyk.
– Ach, tak. Dotyka cię.
– Tylko jak przyjaciel.
– Jesteś tego pewna?
– Absolutnie. Myślę nawet, że byłby zaszokowany,
wiedząc, jak czasami spoglądam na jego ręce i myślę
sobie... no nie...
– Co sobie myślisz, Maggie?
– Jak silne i delikatne są jego ręce, i jak dobrze
byłoby je poczuć...
– O, kochana – powiedziała Joanne, delikatnie trąca-
jąc ją łokciem. – Szkoda, że siebie nie słyszysz. Jesteś
w nim już prawie zakochana.
– Nie, nie jestem – jęknęła Maggie. – Jak bym mogła!
To by było nieszczęście.
– Zdaje się, że bardziej usiłujesz przekonać siebie niż
mnie. Dlaczego?
Właśnie, dlaczego? Joanne ma rację, uświadomiła
sobie Maggie. Czy rzeczywiście zakochała się w Delu?
Ależ tak. Jakie to proste. W tak cudownym, miłym,
dobrym człowieku jak Del, która kobieta by się nie
zakochała?
– Już ci powiedziałam, że nie jestem w formie i nie
myślę o żadnym związku. Delilah i ja radzimy sobie
świetnie bez niczyjej pomocy.
– Ale wkrótce będziesz w formie, a skoro już pojawił
83
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
się odpowiedni mężczyzna, może powinnaś go zatrzy-
mać.
– Ale on nie jest odpowiednim mężczyzną – zmart-
wiła się Maggie. – Przebywa w Nowym Jorku tylko
czasowo. I chce być tylko moim przyjacielem.
– Jesteś tego pewna?
– Tak.
– Hmm.
– Co to miało znaczyć? – zapytała Maggie.
– Nie jest żonaty, prawda?
– Tak przynajmniej twierdzi.
– Nie jesteś pewna? – zaniepokoiła się Joanne.
– Niewiele o sobie mówi, a ja nie pytam. Nie moja
sprawa. Nawet nie wiem, gdzie dokładnie pracuje ani
gdzie mieszka, kiedy nie jest w podróży służbowej.
– Nie rozumiem. Jeśli przychodzi do ciebie codzien-
nie i tak bardzo się zżył z wami, chyba masz prawo
wiedzieć o nim trochę więcej?
– Czułabym się nie w porządku, wsadzając nos w nie
swoje sprawy.
– Daj spokój! Czego się boisz? Że okaże się drugim
Alanem?
– Alan to kłamca. Del nie kłamie. Po prostu za-
chowuje się... z rezerwą.
– Myślisz, że coś ukrywa?
– Nie powinien. Jest takim miłym człowiekiem
– Maggie odpowiedziała po krótkim namyśle.
– Ale? – naciskała Joanne. – Usłyszałam w twoim
tonie jakieś ,,ale,,.
– Nie, nic. Jest miłym człowiekiem i dobrym przyja-
cielem.
84
In gr i d We a v er
– Tak twierdzisz, a ja słyszę coś innego. Jeżeli masz
jakieś wątpliwości, powinnaś je wyjaśnić, i to dla włas-
nego dobra. Jeśli naprawdę jest wspaniałym facetem,
musisz być tego pewna. Zanim zakochasz się w nim po
uszy.
– Więc co mam zrobić? Posadzić Dela na twardym
krześle, zapalić mu lampę prosto w oczy i urządzić mu
przesłuchanie? Skatować go gumowym szlauchem?
– Nie, ale na początek mogłabyś się dowiedzieć,
dokąd chodzi, gdy nie jest u ciebie.
– A niby jak?
– Nic prostszego. Możesz go śledzić i przekonać się
na własne oczy.
– Co? – Maggie odwróciła się błyskawicznie. – Ojej!
Jakby wywołany spod ziemi ich rozmową, pojawił się
Del we własnej osobie. Kroczył chodnikiem z komórką
przy uchu.
Maggie wstrzymała oddech. Powinna była wiedzieć,
że w tej okolicy może się na niego natknąć. Przecież
pracuje gdzieś w pobliżu.
Ale dlaczego nie podał jej adresu biura, ani nawet
nazwy firmy? A może telefony, które odbierał u niej
w domu, wcale nie pochodzą z biura? A co jeśli ma żonę,
tak jak Alan? Może wszystko, co jej opowiedział, jest
kłamstwem? Może nie powinna mu była zaufać?
A z drugiej strony... jest taki miły. Pomaga jej, jak
może. Ale czy nauczka, jaką otrzymała od Alana, nie
wystarczy, żeby przestać ślepo wierzyć każdemu? Trze-
ba przyznać, że rada Joanne nie pozbawiona jest sensu.
Tylko to poczucie winy...
– No, idź – powiedziała Joanne, popychając ją lekko.
85
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Zmierza w stronę metra. Druga taka okazja może się
nie powtórzyć.
xxx
Del włożył żeton do otworu i popchnął kołowrotek.
Po uważnym przyjrzeniu się tłumowi, oparł się plecami
o filar i czekał na pociąg. Miał spotkanie kwadrans po
jedenastej. A więc dobre pół godziny, żeby dotrzeć na
miejsce.
Zwykle nie zajmował się zbieraniem informacji, ale
gdy nadarzyła się okazja, chętnie z niej skorzystał. Od
wpatrywania się w puste mieszkanie robiło mu się
niedobrze. Tracił także cierpliwość.
Myśliwy jest cierpliwy, powtarzał sobie. Myśliwy nie
traci zimnej krwi.
Ale minęły cztery tygodnie od czasu, gdy Simon
podłożył bombę w magazynie, i nic się nie wydarzyło.
Wreszcie coś powinno drgnąć. Napięcie stawało się
trudne do wytrzymania. Del był uczciwy wobec siebie
i miał świadomość, że jego problem nie jest związany
z Simonem. Jego głównym problemem była Maggie. Nie
przestawał o niej myśleć. Nieoczekiwanie ona i Delilah
stały się najważniejszą częścią jego życia. Cenił sobie jak
skarb czas spędzony z nimi obiema, nawet jeśli coraz
trudniej przychodziło mu kontrolować i ukrywać prag-
nienie, jakie w nim budziła Maggie. Tak bardzo chciałby
ją pocałować. Do licha, nie tylko! Po prostu pragnął jej.
Na własne życzenie zapędził się w przysłowiowy kozi
róg. Uważa go za rycerskiego mężczyznę. Nie potrafiłby
wykorzystać sytuacji. Ma przecież sumienie. Ma też
skrupuły.
86
In gr i d We a v er
Zaklął pod nosem i zacisnął szczęki. Ponownie roze-
jrzał się po peronie. Przez moment wydawało mu się, że
widzi Maggie. Ale to było złudzenie.
Do diabła! Zaabsorbowanie Maggie zaczyna rzutować
na jego pracę! Trzeba z tym skończyć. Od nadjeż-
dżającego podziemnego pociągu zadrżała podłoga.
Wsiadł do pierwszego z brzegu wagonu z postanowie-
niem zapomnienia o Maggie na czas pracy.
W następnym wagonie Maggie wyminęła grupkę
nastolatków, usiadła na wolnym miejscu, przyciągnęła
wózek i zaciągnęła hamulec. Przez brudną szybę drzwi
dzielących oba wagony dostrzegła Dela.
Stał tyłem. Ubrany w kremową koszulę i spodnie
khaki wyglądał pociągająco i schludnie jak zawsze,
a jednak różnił się od mężczyzny, który odwiedza ją co
dzień. Wydawał się... twardy, czujny. W sposobie, w jaki
się poruszał, w jaki się trzymał, rzeczywiście było w nim
coś z kowboja, z bezwzględnego rewolwerowca, śledzą-
cego horyzont i wypatrującego ofiary.
Oparła się o siedzenie, opamiętała się. Oszalała? Co
jej strzeliło do głowy, żeby śledzić Dela? A jeśli ją
zobaczy? Jak się z tego wytłumaczy?
Z drugiej strony, Joanne ma rację. Maggie musi to
zrobić, dla dobra Delili, jak i dla siebie. Zanim się na
dobre zakocha, warto by wiedzieć, z kim ma do czynie-
nia. Wystarczy, że już raz się nacięła.
Poza tym było za późno, żeby się wycofać. Del
właśnie wysiadał z wagonu.
Szybko zwolniła hamulec wózka i wmieszała się
w tłum, przekonana, że Del opuści stację. Tymczasem
87
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
on przeszedł na przeciwległy peron i wsiadł do innego
pociągu.
W ciągu pół godziny jeszcze trzykrotnie zmieniali
pociągi. Tylko cudem nie doszło do wpadki; ratował ją
jej nieduży wzrost i dobra znajomość metra. Gdy wresz-
cie wysiedli i gdy się okazało, że znajdują się nieopodal
miejsca, z którego wyruszyli, zaczęła podejrzewać, że
może pomylił trasę.
Po wyjściu z metra z trudem za nim nadążała. Raz, na
przejściu przez jezdnię, gdy autobus zasłonił jej widok,
straciła go z oczu, ale już po chwili dostrzegła go
zmierzającego w stronę manhattańskiego oddziału no-
wojorskiej biblioteki publicznej.
Zamiast wejść do środka, zatrzymał się u podnóża
schodów i z tylnej kieszeni spodni wyjął mapę. Rozłożył
ją i czytał ze spuszczoną głową. Przed nim zatrzymała się
para starszych ludzi, wyglądających na turystów. Wyko-
nał nieokreślony ruch ręką, następnie, zanim poszli
dalej, wzruszył ramionami w przepraszającym geście.
Postał jeszcze parę minut, wreszcie złożył mapę i znów
ruszył przed siebie.
Westchnęła i popchnęła wózek do przodu. Dotarła za
nim do restauracji niedaleko dzielnicy teatrów. Okazało
się, że nie przyszedł na spotkanie z kobietą. Podszedł
prosto do stolika, przy którym siedział łysiejący mężczyz-
na w średnim wieku, podobny do jej dawnego nau-
czyciela angielskiego.
Bojowy nastrój, w jakim wyruszyła w drogę, powoli
minął pod ciężarem poczucia winy. Jak dotąd Del nie
zrobił nic takiego, co mogłoby wzbudzić podejrzenie.
Jednocześnie, nie zrobił też nic, co by rozwiało jej
88
In gr i d We a v er
obawy.
Przy stoliku, w odległym rogu restauracji, Del wyjął
z mapy zakodowaną informację, którą wsunęli mu rzeko-
mi turyści. Ukrył ją w dłoni i przekazał Billowi.
– Sam to rozszyfrujesz?
– Czemu nie? Wiesz, że bezczynność prowadzi do
złego.
– Tak, wiem, ale chyba nie pijesz do mnie.
Bill opuścił głowę.
– Kiedy się nie pracuje, wtedy diabeł harcuje – wy-
głosił znaną tylko sobie sentencję, niezauważenie wsu-
wając informację do kieszeni spodni.
– Nareszcie coś, co nie brzmi jak Szekspir.
– Nie, to moja babka – odparł Bill. – Przekazanie
szyfru odbyło się bez problemu?
– Wszystko poszło jak w zegarku. Przyjechałem na
spotkanie metrem.
– Metrem? Szybciej dotarłbyś piechotą.
– Taka standardowa procedura to najlepszy sposób
na pozbycie się ewentualnych ogonów.
– To także o wiele ciekawsze niż bezczynne wpat-
rywanie się w puste ściany mieszkania.
– Święta prawda. A wideokamery robią za nas robotę.
– Ale kamera nie naciśnie spustu.
Del pokiwał głową.
– Przypomniałeś mi o czymś. Umówiłem się przed
południem na strzelanie do celu z dużej odległości.
– Porozmawiam z drugą ekipą i przełożę twoją zmia-
nę.
– Dzięki.
– Nie ma sprawy. Wątpię, żeby cię miało ominąć coś
89
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
bardzo ekscytującego.
– To czekanie działa mi na nerwy. Ucieszę się, kiedy
już będzie po wszystkim.
– Odniosłem wrażenie, że nie tracisz czasu. Jak tam
Maggie i dziecko?
– Świetnie – odparł Del. Potarł oczy. To napięcie
naprawdę zaczyna dawać się we znaki. Przez sekundę
wydawało mu się, że widzi odbicie Maggie w lustrzanych
płytach ściany. – Delilah jest rozkoszna. Mam parę zdjęć.
Przyniosę je wieczorem...
– Nie, nie, dziękuję – wyrwał się Bill. – Nie trudź się.
Del uśmiechnął się w duchu. Straszenie Billa foto-
grafiami dziecka zaczynało go bawić. Taka drobna ze-
msta za cytaty, którymi sypał od lat.
– To żaden trud. Mam dodatkowy komplet odbitek.
– Ale to naprawdę nie jest konieczne. – Wzrok Billa
powędrował ponad ramieniem Dela. – O wiele przyjem-
niej jest popatrzeć na oryginał.
– Co to znaczy?
– Czy to nie Maggie kryje się tam, za rośliną?
– Ruchem głowy wskazał wejście do restauracji.
Del odwrócił się. Tym razem to nie było złudzenie.
Maggie rzeczywiście tu była. Stała właśnie w drzwiach
i studiowała menu, wypisane kredą na czarnej tablicy.
– Zaprosiłeś ją? – zapytał Bill.
– Skądże.
– A ile razy zmieniłeś pociąg?
Del skrzywił się.
– To jakiś zbieg okoliczności. Nie mogła mnie śle-
dzić. Bo i po co?
Bill zachichotał.
90
In gr i d We a v er
– Nic dziwnego, że nie możemy przygwoździć Simo-
na, jeśli taka mała kelnerka z Queens potrafi przechyt-
rzyć super agenta.
Del nie przyłączył się do śmiechu Billa. Sytuacja
bynajmniej nie wydała mu się zabawna.
W tej chwili Maggie podniosła wzrok. Poprzez opada-
jące liście paproci napotkała jego spojrzenie.
Del nie miał wyboru. Podniósł rękę i pomachał na
powitanie.
Taka sytuacja nie powinna się zdarzyć. Dotąd udawa-
ło mu się całkowicie separować świat Maggie i świat
SPEAR.
Ale teraz te światy się zderzyły.
91
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Rozdział szósty
– Maggie – powiedział, wstając z krzesła, kiedy
podeszła bliżej. – Co za miła niespodzianka.
– Cześć, Del. – Jej uśmiech zdawał się wymuszony.
– Nie chcę przeszkadzać.
– Nie przeszkadzasz. Właśnie zamierzaliśmy zamó-
wić kawę. – Wskazał na Billa. – To jest... mój kolega. Bill
Grimes.
– Witaj, Maggie – powiedział Bill, przybierając swój
najbardziej dobrotliwy wyraz twarzy. – Możesz mnie nie
pamiętać, ale zaglądałem do baru, w którym pracowałaś.
– To dlatego wydałeś mi się znajomy – odrzekła
Maggie. – Miło cię znowu widzieć.
– Mnie także. Przyjmij moje gratulacje. Masz piękną
córkę.
– Dziękuję.
Bill przysunął dodatkowe krzesło.
– Przysiądź się do nas.
– Och, nie mogę. Muszę wracać z Delilą do domu.
Odwiedzałam w okolicy przyjaciół, potem trochę space-
rowałam i wtedy zobaczyłam wchodzącego do restauracji
Dela, więc postanowiłam się z nim przywitać.
Wyrzucała słowa z pośpiechem i nienaturalnie pod-
niesionym głosem. Jakby coś ukrywała. Czy Bill ma
rację? zastanawiał się Del. Czy go śledziła? Co zobaczyła
i jaki wyciągnęła wniosek? Ustawił wózek z boku i wziął
Maggie za ramię, sadzając ją na krześle.
– Odwiozę cię taksówką, jak tylko będziesz musiała
iść – powiedział.
– To, hmm, miło z twojej strony, Del, naprawdę.
– Szkoda, że wcześniej na ciebie nie wpadłem.
Kręciłem się w kółko, zanim tutaj trafiłem – powiedział,
uważnie obserwując jej twarz.
Ściągnęła na moment wargi, po czym spojrzała na
niego, jakby z poczuciem winy.
Do diabła, pomyślał. Obserwowała mnie. Śledziła.
Od jak dawna to robi? I dlaczego?
Jej wtargnięcie i naruszenie ich systemu bezpieczeńs-
twa jest całkowicie niegroźne, to pewne. Gwarantuje za
to własną głową. Maggie nie wie nic o SPEAR. Nie
powinna. Tylko garstka ludzi z najwyższych sfer rządo-
wych wie o istnieniu organizacji.
Z pomocą przyszedł mu Bill.
– Tak, tak, w głębi duszy Del jest nadal farmerskim
dzieckiem – powiedział ze śmiechem. – Gubi się w wiel-
kim mieście.
Uśmiech Maggie nie był już taki wymuszony jak na
początku.
– Praca, która wymaga tak wiele podróżowania, musi
być męcząca. Nigdzie nie zagrzewa się miejsca i nie
poznaje się go do końca.
93
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Ach. Domyślam się zatem, że Del opowiadał ci
o naszej pracy – skonstatował Bill.
– Trochę. Ty też jesteś konsultantem?
– Pracujemy w tym samym pokoju – gładko odparł
Bill.
– Musicie być rzeczywiście bardzo zapracowani. Jest
wielkie zapotrzebowanie na tego rodzaju produkty.
– Tak, to prawda. Mamy wielki boom w interesie.
Del spojrzał z poirytowaniem na wspólnika. Zro-
zumiał aluzję Billa do wybuchu bomby w magazynie, ale
uznał, że w tej sytuacji takie poczucie humoru jest nie na
miejscu.
– Elektronika szybko idzie do przodu – powiedział.
– Jesteśmy w czołówce, to prawda – dodał Bill. – Na
przykład, wczoraj...
Cokolwiek Bill zamierzał powiedzieć, zostało to prze-
rwane przez nagłe kwilenie. Obaj mężczyźni spojrzeli na
wózek.
Delilah leżała na plecach, zaciskała powieki i wciągała
powietrze, szykując się do kolejnego krzyku.
Maggie wzięła ją na ręce. Mała na chwilę się uspokoi-
ła.
– Przepraszam – powiedziała Maggie, podnosząc się
z miejsca. – Lepiej będzie, jeśli wrócę z nią do domu.
Pięć minut później Del wsiadał z Maggie do taksó-
wki. Nie żałował, że rozmowa z Billem urwała się nagle.
Nie zdążył zreferować wspólnikowi, jaką zmyśloną histo-
rię na temat ich pracy podał Maggie. Zaś biorąc pod
uwagę szampański humor Billa, brnięcie w dalsze kłams-
twa jeszcze by bardziej wszystko skomplikowało.
Był to jeden z powodów, dla których agenci SPEAR
94
In gr i d We a v er
rzadko nawiązywali kontakty z ludźmi z zewnątrz.
Na szczęście, tym razem nie stało się chyba nic złego.
Informacja została odebrana zgodnie z planem, zaś Bill,
z właściwą sobie niefrasobliwością, chyba przekonał
Maggie o zgubieniu się Dela w drodze na spotkanie.
Ale gdyby chodziło o coś więcej niż o proste, rutyno-
we przekazanie informacji? A gdyby Maggie, śledząc go,
wpadła na coś znacznie poważniejszego? Przez niego ona
i dziecko mogłyby się znaleźć w niebezpieczeństwie.
Podczas gdy taksówka z trudem torowała sobie drogę
w gęstym ruchu, Delilah nasiliła koncert.
– Zdaje się, że nie jest w humorze – powiedział Del.
– To prawda – przyznała Maggie, bujając dziecko.
– Mogę w czymś pomóc?
– Dzięki, Del, ale niewiele możesz zrobić, chyba że...
– urwała, przenosząc wzrok z Dela na kierowcę. – Właś-
ciwie to tak.
– Świetnie. Chcesz, żebym ją potrzymał przez chwi-
lę?
– Nie. Chcę, żebyś usiadł przede mną.
– Co takiego?
– O tutaj – pokazała brzeg siedzenia, a sama wcisnęła
się w kąt.
– Po co?
– Potrzebny mi jest parawan.
– Nie rozumiem.
– Ona jest głodna. Dlatego płacze. Minęła jej pora
karmienia.
Zajęło mu chwilę, zanim zrozumiał. A kiedy już
dotarło, zaczerwienił się po uszy.
– Chcesz ją nakarmić?
95
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Maggie szybko kiwnęła głową. Zaczęła rozpinać bluz-
kę.
– Sytuacja jest krytyczna. Obawiam się, że żadna
z nas nie może już czekać do powrotu do domu.
Powinnam była wziąć butelkę, ale nie myślałam, że
zabawimy tak długo.
Del rzucił okiem na kierowcę, następnie odwrócił się
bokiem do Maggie. Trzymając się ręką przedniego
siedzenia, odwrócony plecami do Maggie, usiadł tam,
gdzie mu wskazała.
Zmieniła pozycję, przesuwając nogi w stronę jego
biodra.
– Nie przesunąłbyś się odrobinę w lewo?
Posłuchał, opierając drugą rękę o drzwi auta.
– O tak – powiedziała.
Poczuł trącenie łokciem w plecy. Płacz Delili stawał
się niemiłosierny.
– Och, musisz się jeszcze odrobinę pochylić do
przodu – powiedziała Maggie.
Zrobił to. Poczuł za plecami lekkie poruszenie, a po
dwóch sekundach krzyk Delili nagle ustał. Zapanowała
zadziwiająca cisza. Jedynym dźwiękiem, oprócz ruchu
ulicznego i buczenia silnika taksówki, było cichutkie,
rytmiczne mlaskanie.
Karmi swoje dziecko, pomyślał Del. Właśnie tu.
Właśnie teraz. Tak blisko niego, że to słyszy. Tak blisko
niego, że czuje jej ramię, którym trzyma Delilę przy
piersi.
Jej piersi. Rozpięła bluzkę i obnażyła sutek. Tuż za
jego plecami.
Maggie westchnęła.
96
In gr i d We a v er
– Dziękuję, Del. Już myślałam, że mnie rozsadzi.
Na Boga, nie myśl o tym, nakazywał sobie Del.
Siedział nieruchomo i nawet nie śmiał drgnąć.
– Naprawdę powinnam była wcześniej wrócić do
domu – powiedziała. – Biedna Delilah. Ssie, jakby
przymierała głodem.
Zamknął oczy. Nie, nie powinien myśleć, co dzieje
się za jego plecami. Nie powinien myśleć o jej sutkach
czy o piersiach. Po prostu karmi wygłodzone dziecko,
spełnia funkcję, która jest zdrowa i naturalna dla kobie-
cego ciała...
Powinien, ale nie może. Choć taksówka to jeden
z tych żółtych kolosów krążących po Nowym Jorku, czyli
że ma więcej miejsca z tyłu niż nowsze modele, to jednak
co jakiś czas czuje ocierające się o biodro udo Maggie.
A jej wciąż jeszcze bujne kształty sprawiają, że ślinka
napływa mu do ust.
Jakie by to było uczucie, gdy oplotła go obiema
nogami? Wyobraźnia nie kazała mu czekać długo na
odpowiedź. Udało mu się poczuć zapach jej nagiego ciała
pod rozpiętą bluzką. Do tego stopnia, że na czole
wystąpiła mu strużka potu. Jeszcze nigdy nie był tak do
bólu świadomy jej kobiecości.
Och, musi być namiętną kochanką. Naturalną i zmys-
łową, pozbawioną fałszywej skromności czy wstydu, gdy
chodzi o zaspokojenie fizyczne. Każdy mężczyzna byłby
zaszczycony, mogąc dzielić z nią łóżko.
Każdy? Nie, właśnie że nie. Nie ten dureń, który od
niej odszedł. Ona potrzebuje mężczyzny, który ją będzie
szanować, podziwiać i dbać o nią.
Del wpijał się palcami w tył przedniego siedzenia
97
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
i dziwił się, że jeszcze nie podziurawił winylowego
obicia. To była czysta tortura. Czy ona uważa, że on jest
z kamienia?
Nie, oczywiście, że nie. To był ten kozi róg, w który
sam się zapędził. Ona mu ufa. Nie robiłaby tego w jego
obecności, gdyby nie traktowała go wyłącznie jak przyja-
ciela.
Taksówka zakręciła ostro i Del otworzył oczy. We
wstecznym lusterku napotkał zainteresowany wzrok kie-
rowcy.
– Nie przejmuj się, chłopie – powiedział mężczyzna.
– Prowadzę ten wózek od siedemnastu lat i niejedno
widziałem.
Nie potrafiłby powiedzieć, w jaki sposób przetrwał
resztę podróży. Gdy wchodził z Maggie do jej miesz-
kania, Delilah spała w najlepsze w ramionach matki, zaś
Del miał wrażenie, że każdy mięsień jego ciała jest
napięty do granic wytrzymałości.
Czekał w saloniku, gdy Maggie przewijała i kładła
dziecko do łóżeczka. Tak dłużej nie może być, myślał,
chodząc w tę i z powrotem po pokoju. Nie będzie
przeciągać tej zabawy w przyjaźń. Lepiej pożegnać się od
razu.
W sypialni rozbrzmiały dzwoneczki pozytywki, którą
kupił małej. Melodia kołysanki przywołała dobre i złe
wspomnienia z dzieciństwa, przypomniała także to wszy-
stko, co dawały mu Maggie i Delilah. Ciepło, spokój,
zadowolenie... wszystko to, czego brakowało w jego
życiu zawodowym. Ale nie oszukujmy się, to jest od-
wlekanie tego, co i tak musi nastąpić; przecież po
wykonaniu zadania wyjedzie na dobre. A jednak nie
98
In gr i d We a v er
chciał się z nią teraz rozstać. A niech to wszyscy diabli!
Maggie wróciła i stanęła przed nim. W oczach miała
łzy.
– Och, Del.
– Coś się stało? – Poderwał się na nogi i chwycił ją za
ramiona.
– Nie, nic takiego, ale czuję się okropnie. Winna ci
jestem przeprosiny.
– Ty? A niby z jakiego powodu?
– Za dzisiejszy ranek.
– Maggie, nie mogłaś nic na to poradzić. Delilah była
głodna.
– Co? Masz na myśli karmienie? Nie, nie o to chodzi.
A swoją drogą, myślę, że cię tym nie uraziłam.
Uraziła? Skądże. Czarowała go. Podniecała. Speszyła
jak diabli.
– Oczywiście, że nie – odparł ze spokojem.
– To dotyczy czegoś, co zrobiłam wcześniej. – Od-
wróciła wzrok. – Okłamałam cię.
Ona go okłamała?
– Maggie, cokolwiek to było...
– Muszę to wyrzucić z siebie, dobrze? Nie znoszę
kłamstw, naprawdę nie znoszę!
Dela zalało poczucie winy.
– Alan cały czas mnie okłamywał – ciągnęła. – Cały
nasz związek okazał się jednym kłamstwem. Nie chciała-
bym, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło. I dlatego
chcę być wobec ciebie uczciwa.
– Maggie...
– Cenię sobie naszą przyjaźń, Del. Jesteś najży-
czliwszym, najbardziej uważającym człowiekiem i nie
99
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
zasługujesz na to, żeby cię okłamywać.
– Zgoda – powiedział. – Powiedz, co się stało?
– Dziś rano... nie spotkałam cię przypadkowo w re-
stauracji. Śledziłam cię.
– To wszystko?
– Jak to? – zdenerwowała się. – Del, czy ty nie
rozumiesz? Śledziłam cię przez całą drogę, od samego
baru.
A więc to nie była jego chora wyobraźnia. Rzeczywiś-
cie widział ją na peronie metra. Nie wiedział, czy złościć
się na własną nieudolność, czy... podziwiać pomysłowość
i zaradność Maggie. Nie tylko mogłaby nauczyć niejed-
nego agenta odwagi i wytrzymałości na ból, ale też
udzielić wskazówek, jak nie zgubić z oczu podejrzanego.
– Przepraszam, Del – ciągnęła. – To było takie
pokrętne i niskie. Wstydzę się...
– Nie, Maggie. – Dotknął jej policzka i końcem palca
otarł łzę. – Proszę, nie przejmuj się tym.
Przycisnęła policzek do wewnętrznej strony jego ręki
i uśmiechnęła się niepewnie.
– W tak uroczy sposób pomogłeś mi w taksówce.
Czułabym się paskudnie, gdybym się nie przyznała.
Uroczy? Gdyby tylko mogła czytać w jego myślach...
– Cieszę się, że mogłem ci pomóc.
– Potraktowałam cię jak jakiegoś... tajnego agenta.
Mam nadzieję, że Delilah nie ucierpiała za bardzo przeze
mnie.
– Delilah zdaje się czuć świetnie. – Zdał sobie
sprawę, że niebezpiecznie blisko zbliżył kciuk do ust
Maggie, ale nie mógł się oderwać. Pofolgował sobie
jeszcze, głaszcząc ją po włosach za uchem. – Tylko
100
In gr i d We a v er
dlaczego mnie śledziłaś?
– Bo chciałam wiedzieć, dokąd się udajesz.
– Dokąd się udaję? Co masz na myśli?
Wahała się, czy mu odpowiedzieć, wreszcie wzięła
haust powietrza w płuca i wyrzuciła z siebie:
– Byłam ciekawa. Chciałam wiedzieć, gdzie jest
twoje biuro, dokąd chodzisz po tych wszystkich telefo-
nach, czy masz jakąś przyjaciółkę albo żonę, albo...
– Żonę? Maggie, przysięgam, nikogo takiego nie ma.
– Czy ty nie rozumiesz? Możesz mieć cały harem, to
nie moja sprawa, Del. Jesteś tylko moim przyjacielem.
To co robisz w życiu prywatnym...
– Maggie, w moim prywatnym życiu jesteście tylko
wy. Ty i Delilah. Poza wami mam tylko pracę i ten
bezosobowy pokój w hotelu – powiedział Del, uświada-
miając sobie, że mówi szczerą prawdę. – To fakt, że nie
wiele opowiadam o mojej pracy, ale wolę o niej zapom-
nieć, gdy jestem tutaj. Ja... – Zawahał się. – Staram się,
jak mogę, nie mieszać tych dwóch światów.
Cofnęła się i odwróciła.
– Przepraszam, Del. Ale od czasu Alana mam prob-
lem z zaufaniem.
– To zrozumiałe.
– Ale ja tego nienawidzę. Taka była moja matka,
i przez całe życie starałam się nie postępować tak jak ona.
– Twoja matka?
– Nie zrozum mnie źle. Kochałam ją. Była cudowną
osobą. Umarła trzy lata temu, i od tamtego czasu nie było
dnia, żeby mi jej nie brakowało. Gdyby tylko nie... jej
skłonność do postrzegania wszystkiego w najczarniej-
szych kolorach.
101
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Jak do tego doszło?
– Mój ojciec zmarł, gdy miałam trzy lata. Nie zostawił
żadnego ubezpieczenia, nie miał żadnej rodziny, więc
matce nie było lekko. Dokładała wszelkich starań, żebyś-
my miały z czego żyć, ale, jak sądzę, ból i trudy, jakie
ponosiła po śmierci ojca, uczyniły z niej pesymistkę.
Zawsze oczekiwała najgorszego. W ten sposób unikała
rozczarowania.
– Musiało ci być trudno. Jesteś taka ufna i pozytyw-
nie nastawiona.
– A jednak jej było trudniej niż mnie. Wiele z tego
powodu traciła. Ona nie tylko zajrzałaby w zęby darowa-
nemu koniowi, ale na dodatek zażądałaby prześwietlenia
jego uzębienia. Miała talent do wynajdowania prob-
lemów i nie dawała sobie prawa do szczęścia, nawet gdy
miała je na wyciągnięcie ręki. A po moim wypadku
zrezygnowała ze wszystkiego.
– Jakim wypadku?
Maggie podeszła do wózka, spuściła głowę.
– Miałam dwanaście lat – powiedziała. – Szłam do
szkoły, kiedy jakiś samochód zjechał na chodnik i mnie
potrącił.
– O Boże, Maggie. Bardzo cię uszkodził?
Uniosła ramię.
– Niewiele pamiętam z samego wypadku, ale wiem
na pewno, że to było coś zbliżonego do łamania kołem.
Byłam tak fatalnie pokiereszowana, że lekarz powie-
dział, iż prawdopodobnie nigdy nie będę chodzić.
Próbował sobie wyobrazić tę tętniącą życiem, ener-
giczną kobietkę, przykutą na zawsze do inwalidzkiego
wózka, ale nie był w stanie.
102
In gr i d We a v er
– Matka uznała, że rehabilitacja jest bezcelowa. Nie
mam o to do niej pretensji – wiem, że chciała mnie
uchronić przed rozczarowaniem. Na szczęście, miałam
tylko dwanaście lat, więc nie uwierzyłam lekarzom.
Byłam wytrwała, ćwiczyłam, aż w końcu się udało.
Powiedziała to tak lekko, starając się bagatelizować
uraz psychiczny, jakiego musiała doznać, ale Del wie-
dział, ile odwagi kosztowała ją ta walka. Takiej odwagi
mógłby jej pozazdrościć niejeden agent.
– Jesteś wyjątkową kobietą, Maggie Rice.
– Och, nie. Jestem bardziej zwyczajna, niż sądzisz. Po
prostu nie przejmowałam się tym, co będzie jutro – nic
więcej nie mogłam zrobić. Przewracałam się nieskoń-
czoną ilość razy, ale uważałam, że lepiej próbować dalej,
niż tak po prostu się poddać.
– W dniu, w którym zaczęłam chodzić o własnych
siłach – ciągnęła – obiecałam sobie, że nigdy nie będę
taka jak moja matka. Życie jest zbyt drogocenne, żeby je
marnować, uciekając ze strachu przed ryzykiem.
– I dlatego podjęłaś ryzyko z Alanem – zakończył za
nią.
– Tak. – Przechyliła głowę do tyłu i westchnęła.
– Miałam co do niego pewne podejrzenia, a mimo to
dałam się nabrać. Chciałam mu zaufać. Chciałam wygrać
mój los szczęścia.
Przytknął policzek do jej głowy. Jaka wielka siła kryje
się za jej pogodnym podejściem do życia. Jej hart ducha,
jej radość życia, jej determinacja, żeby być dobrą matką
dla Delili – wszystko to, w świetle tego, co mu powie-
działa, nabierało jeszcze większego znaczenia.
Odwróciła się ku niemu. Leciutko przytknęła dłonie
103
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
do jego torsu.
– I dlatego jest mi podwójnie przykro, że ci nie
zaufałam, Del.
– Proszę, Maggie, tylko mnie nie przepraszaj.
– Kiedy ja muszę. Przyjaciele muszą być wobec
siebie uczciwi.
Jej słowa rozdzierały mu serce. Fakt, że wyśledziła go
dzisiaj, dowodził tylko, jak bardzo ryzykowny może być
ich związek. Wszystko przemawiało za tym, żeby go
szybko zakończyć.
Ale jak powiedzieć ,,żegnaj,, zaraz po tym, kiedy się
przed nim otworzyła? Kiedy jego uczucie do niej jeszcze
bardziej się pogłębiło? Przez jedną szaloną chwilę miał
ochotę wyznać jej wszystko, powiedzieć, że ma prawo
mu nie ufać, że jeśli chodzi o kłamstwo, bije na głowę ją,
a nawet Alana.
Ale nie wolno mu mówić, i to nikomu, o swoim życiu.
Nie ma prawa narażać swojej misji i SPEAR.
Tak niewiele może wyznać.
– Maggie, bardzo sobie cenię czas spędzony z tobą
i Delilą, i poczytuję sobie za zaszczyt fakt, że uważasz
mnie za swojego przyjaciela.
– Och, Del, jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego
w ogóle miałam.
– Nie, nie jestem.
– Ależ...
– Skoro już jesteśmy przy wyznaniach, może powin-
naś usłyszeć moje.
Spojrzała na niego i jej niebieskie oczy pociemniały.
– Zgoda.
– W tej chwili nie czuję się za bardzo jak przyjaciel.
104
In gr i d We a v er
– Nie?
Łagodnie objął ją za szyję.
– Nie.
– Więc co czujesz, Del? – zapytała.
Uśmiechnął się i odpowiedział szczerze:
– Czuję, jakbym cię całował.
Rozchyliła wargi. Jej wzrok powędrował w kierunku
jego ust.
– Nie powinieneś.
– Masz rację. Ale tak jest.
– Dopiero urodziłam dziecko.
– Wiem. Byłem przy tym. Tylko jeden pocałunek,
Maggie, nic więcej.
– Odpowiada mi, że jesteśmy przyjaciółmi. Nie chcę
się wdawać w żaden inny rodzaj związku.
– Ja również. – Przyciągnął ją bliżej. – Ale nadal chcę
cię pocałować.
Odruchowo przesunęła ręce w górę jego piersi.
– To by było istne szaleństwo – powiedziała pół-
głosem.
– Możesz zwalić winę na mnie.
– Nie.
– Nie?
– Jak mogę cię winić, Del, skoro od tygodni chodzi
mi po głowie ta sama szalona myśl. – Splotła palce na jego
szyi i przyciągnęła jego głowę.
To dzień ulegania impulsom, pomyślała Maggie.
Pierwszy impuls, z powodu którego ruszyła w ślad za
Delem, okazał się pomyłką. Podobnie może być z dru-
gim. Ale gdy ich usta spotkały się, postanowiła wyzbyć
105
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
się obaw i najzwyczajniej cieszyć się chwilą.
Tak jak podejrzewała, pocałunek był słodki, delikat-
ny i gorący. Del nie wymuszał i nie napierał. Zamiast
tego... delektował się. Tak, to było to. Nie spieszył się,
tak jakby przewidział to równie dawno, jak ona.
To także był dzień szczerości. Tak, naprawdę o tym
myślała. Jeszcze zanim urodziła się Delilah, przyglądała
się Delowi z tą myślą, ale nie chciała się do tego
przyznać. Nie chciała zawierzyć swoim uczuciom. Nie
chciała zaufać Delowi, ponieważ bała się kolejnego
rozczarowania i bólu.
Ale w tej chwili nikt jej nie ranił. Przy nim czuła się...
otoczona czułością, doceniona.
Ujął w dłonie jej twarz i powoli nasilił pocałunek.
Westchnęła i odgięła się do tyłu, wpasowując się w jego
ciało, zatapiając się w nim. W tej chwili nie myślała, że
jest matką, była kobietą.
Od bardzo dawna nie pozwalała sobie na żadną
przyjemność. Ale przecież nie robi nic złego. Błogie
uczucie rozchodziło się w jej żyłach jak gorący syrop.
Nie, to nie może być nic złego. Tak jej z tym dobrze.
Jakby właśnie czekała na dotyk jego warg i stopienie się
z nim w pocałunku. Wsunął głębiej język, co wprawiło jej
ciało w rozkoszne drżenie.
Wtuliła się jeszcze bardziej. Jej piersi, takie wrażliwe
i niedawno opróżnione, przywarły do jego torsu. Poczuła
miłe mrowienie w sutkach. Podobne do mrowienia
sprzed chwili, tuż przed karmieniem Delili, ale znacznie
silniejsze. Nie było w tym nic z macierzyństwa, absolut-
nie nic.
Od urodzenia dziecka minęły dopiero trzy tygodnie,
106
In gr i d We a v er
ale Maggie czuła, jak jej ciało powoli się budzi, jak
miejsca, które od ponad dziewięciu miesięcy były uśpio-
ne, ożywają i reagują. Wiedziała, że jest za wcześnie na
coś więcej niż pocałunek, niemniej nie mogła zagłuszyć
pragnienia, które w niej rosło.
Del dotykał jej pleców, a żar jego dłoni palił przez
bluzkę. Czuła jego wzbierającą męskość. Drżał. Lecz nie
pogłębił pocałunku. Wycofywał się stopniowo, aż po-
czuła jego oddech na swoich wargach.
– Maggie – wyszeptał.
Otworzyła oczy.
– Mmm?
– Przepraszam.
– Nie, Del, proszę, nie przepraszaj. To było... przyje-
mne.
– Nie przepraszam za pocałunek, Maggie – powie-
dział, rozcierając kciukiem wilgoć, która zebrała się na jej
dolnej wardze. – Przepraszam, ale muszę go odebrać.
Dopiero teraz usłyszała dzwonienie komórki.
Sięgnął po jej nadgarstki i rozplótł jej ręce, którymi
obejmowała go za szyję. Przetrzymał jej wzrok, a w jego
oczach malował się żal, gdy po kolei muskał wargami
wnętrze jej dłoni.
Czuła, jak się rozpływa pod wpływem tego gestu. Ale
już po chwili puścił jej ręce, wyjął telefon z kieszeni
i odwrócił się. Słuchał, odpowiedział paroma słowami, po
czym podszedł do drzwi.
– Del? – zapytała.
Zatrzymał się z ręką na klamce.
– Przepraszam cię, Maggie. Zadzwonię, gdy tylko
będę mógł, zgoda?
107
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Zawsze to samo, pomyślała tępo Maggie, gdy za-
mknęły się za nim drzwi. I tak jak to wcześniej bywało,
błogość ustąpiła miejsca przykremu uczuciu.
Jak mógł tak wyjść? Prawie bez słowa. Dokąd? Z kim
się spotyka? Dlaczego jest tak cholernie... tajemniczy?
– Aaa, pal sześć – mruknęła, opadając na sofę. Może
powinna mu zaufać... Ale żeby po tak słodkim pocałunku
wyjść ot tak, jak gdyby nigdy nic? A może świat
zawirował tylko dla niej? Czy on nic nie poczuł?
Może nie. Czyżby ponownie zawiódł ją instynkt?
– Aaa, pal sześć – powtórzyła wzdychając. Dobrze się
stało, że im przerwano. I tak, poza pocałunkiem, nie
doszłoby do niczego więcej.
Poza tym, potrzebuje trochę czasu, żeby to sobie
przemyśleć. Nie należy działać pospiesznie, bo skutki
mogą być opłakane, o czym tak niedawno przekonała się
z Alanem.
Oczywiście, Del nie jest taki jak Alan.
,,Jeśli już trafił się odpowiedni mężczyzna,,... – przy-
pomniała sobie niedawne słowa Joanne. Tymczasem
wszystko wskazuje na to, że Del nie jest tym odpowied-
nim mężczyzną.
Och, ale jak łatwo byłoby się zakochać na śmierć
i życie w kimś takim jak Del Rogers.
Bardzo, ale to bardzo łatwo.
108
In gr i d We a v er
Rozdział siódmy
Po poranku spędzonym na strzelnicy Del spotkał
BiIla w alejce przylegającej do tego ściśle strzeżonego
terenu.
– Jesteś sam? – z ironią w głosie zapytał Bill.
– O co ci chodzi?
– Na pewno nikt cię nie śledzi? Może jakaś staruszka
z psem przewodnikiem?
– Bill...
– Albo facet w odblaskowym pomarańczowym kom-
binezonie z nosem klowna? Nie wątpię, że niełatwo
byłoby go wypatrzyć w tłumie.
Del zaklął pod nosem i ruszył przed siebie.
Bill złapał go za ramię.
– Bądź teraz czujny – powiedział, tym razem poważ-
nym głosem. – Druga godzina.
Del zanurzył się w cienistej alejce i zlustrował dzie-
dziniec po prawej stronie.
– Kto?
– Nie kto. Co. Teraz dziesiąta godzina.
Komunikaty Billa nie miały nic wspólnego z czasem.
Było południe. Del przeczesał wzrokiem teren na wprost
siebie, a później z lewej, ale nie dostrzegł niczego
wyjątkowego. Ruch na tym terenie, zarówno pieszy
i zmotoryzowany, toczył się zwykłym rytmem. Kiedy
oślepił go promień słońca, odbity od przedniej szyby
jakiegoś samochodu, zmrużył oczy. Czerwony punkt
zamigotał na masce taksówki.
– Laser?
– Zgadłeś.
– Naszych?
– Nie. Należy do naszego przyjaciela z tatuażem,
który wcześniej składał wizytę.
Del rozglądał się dalej, ale nie wypatrzył źródła
promieniowania lasera.
– Gdzie on jest?
– W obserwowanym przez nas mieszkaniu.
To wyjaśnia, dlaczego Bill czeka tu na mnie, pomyślał
Del. Miejsce znajdowało się poza bezpośrednim zasię-
giem wzroku z tamtego mieszkania.
– Jest tam od ponad dwudziestu minut – ciągnął Bill.
– Znów sprawdzał podsłuch, a następnie podszedł do
okna z czymś, co wyglądało na oscyloskop. Aha, wywiad
ustalił jego tożsamość. Niejaki Herbert Hull. Były żoł-
nierz wojsk desantowych – marine.
Niestety, to normalka, pomyślał Del. Wielu dawnych
wojskowych zrażonych z jakichś powodów do służby
w armii sprzedawało swoje umiejętności temu, kto
oferował najwyższą cenę.
– Coś jeszcze? – zapytał.
– Został karnie zwolniony po wojnie w Zatoce. Zdaje
110
In gr i d We a v er
się, że zgarnął więcej gotówki, niż wyzwolił Kuwejt-
czyków.
– Simon na ogół zatrudnia same szumowiny.
– Jest jeszcze coś, co cię na pewno ucieszy. W marine
był zwiadowcą. Snajperem.
Czerwony punkt pojawił się w odległości niecałych
czterdziestu metrów, na placu po drugiej stronie Pierw-
szej Alei. Zatrzymał się na chwilę na turyście, który robił
zdjęcie nieopodal gmachu ONZ, po czym powędrował
dalej i zniknął w oddali. Choć gołym okiem nie było go
już widać, Del nie miał wątpliwości, że nadal tam jest.
Poczuł dreszczyk emocji myśliwego. Większość ludzi
nie dostrzega tych laserowych plamek, a jeśli nawet, to
nie wie, co oznaczają. Tylko wykwalifikowany snajper,
wyćwiczony w oddawaniu tylko jednego strzału, wie, co
znaczą te błyski światła.
– Wyznacza laserem miejsca strzałów – powiedział
Del.
– Tak właśnie przypuszczałem.
– Teraz już wiemy, po co Simonowi to mieszkanie.
– Niewątpliwie.
– Naoczne zabójstwo – powiedział Del, przenosząc
wzrok na maszty. Kolorowe flagi państw należących do
ONZ dzielnie trzepotały w słońcu. – To nie w stylu
Simona.
– Zaczyna tracić cierpliwość. Zapędziliśmy go w śle-
pą uliczkę – powiedział Bill. – Szkoda tylko, że wciąż nie
wiemy, kogo wyznaczył jako obiekt.
– Kto aż tak bardzo może chcieć śmierci Simona?
– zapytał Del.
– Dobre pytanie. Może jakiś dyplomata? Czy sądzisz,
111
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
że chce tą drogą wymusić pieniądze?
– Możliwe. Choć to też nie w jego stylu. Dotąd
wszystkie jego działania były wymierzone przeciw SPE-
AR.
– Wywiad to rozpracuje.
– Co by to nie było, musimy tym razem powstrzymać
Simona, Bill.
– Zrobimy to. Jesteś najlepszy ze wszystkich. – Było
to stwierdzenie faktu, nie żaden komplement. – Nigdy
nie pudłujesz.
Del pomyślał o idealnych kołach na tarczy strzel-
niczej, jakie osiągnął dziś rano, o karcie idealnych trafień,
i pokiwał głową. Tak, to było to, co robił, kim był, w czym
był dobry.
A gdy napotka swoją zdobycz, będzie gotowy.
Maggie wyjęła kolejną pieluszkę z kosza na bieliznę
i zaczęła ją składać, kiedy rozległo się gwałtowne puka-
nie do frontowych drzwi. Zanim poszła otworzyć, auto-
matycznie sprawdziła, czy paski fotelika Delili są od-
powiednio zabezpieczone.
W holu stała młoda kobieta w jasnozielonym mundur-
ku z wydrukowanym na górnej kieszonce napisem
nazwy pobliskiej kwiaciarni. Trzymała w ręku ogromny
bukiet kwiatów.
– O rany – powiedziała Maggie, otwierając szerzej
drzwi.
– Maggie Rice? – zapytała kobieta.
Zdumiona Maggie kiwnęła głową. Mocny zapach
cieplarnianych kwiatów niósł się już od progu.
– Przepraszam – ciągnęła kobieta – dzwoniłam, ale
112
In gr i d We a v er
widać pani nie słyszała. Wpuściła mnie dozorczyni,
twierdząc, że zastanę panią w domu.
– Widać akurat jechałam windą z pralni. Ale one
chyba nie są dla mnie, to jakaś pomyłka!
Kobieta uśmiechnęła się.
– Ależ tak – odparła, wręczając kwiaty. – Proszę i oby
sprawiły pani przyjemność.
Maggie z trudem obejmowała bukiet. Po zatrzaś-
nięciu biodrem drzwi, zaniosła kwiaty na stół, odsuwając
na bok stertę pieluszek i robiąc miejsce na wazon.
Robbie, chłopczyk którym od czasu do czasu opieko-
wała się, wybiegł właśnie z łazienki i jak wryty stanął
przed stołem. Jego rude włosy były wygładzone i przy-
klepane wodą, a końce ręcznika zatknięte za wycięcie
podkoszulka. Kiedy Armilda, jego przybrana mama,
przyprowadziła go tutaj po szkole, poinformował Mag-
gie, że dzisiaj jest supermenem. Musiał więc uzupełnić
swój strój.
– Czy ktoś umarł? – zapytał, zerkając na kwiaty.
Zaskoczona, Maggie przykucnęła przy nim i złapała
go za rączki.
– Oczywiście, że nie, kochanie. Skąd ci to przyszło do
głowy?
– Kiedy mama i tata umarli, przysłali tony kwiatów.
– Och, Robbie – powiedziała, ściskając malca. – Jest
wiele powodów, dla który ludzie posyłają kwiaty.
– Wiem.
– Kwiaty są po to, żeby sprawić przyjemność, bo są
takie piękne. – Sięgnęła i wyjęła z bukietu chryzantemę.
– Masz. Przyjrzyj się. Czy nie jest śliczna?
Przyglądał się z uwagą kwiatu, który włożyła mu do
113
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
ręki.
– Taak. Też tak uważam. Jesteś pewna, że nikt nie
umarł?
– Absolutnie.
– To dlaczego dostałaś kwiaty?
– Dlaczego? No cóż, zaraz się przekonamy. – Wy-
prostowała się i rozejrzała za wizytówką. Nie od razu ją
znalazła, bowiem kwiaty były stłoczone w wazonie.
Wreszcie dostrzegła zatkniętą głęboko różową kopertę.
– Jest! – powiedziała, rozrywając ją i wyciągając bilet.
,,Najdroższa Maggie, jeszcze raz przepraszam za spo-
sób, w jaki odszedłem, i liczę godziny, kiedy znów cię
zobaczę,,.
Nagryzmolony poniżej inicjał przypominał literę D.
Nie trudno było się domyślić, że kwiaty są od Dela.
Tylko jeden mężczyzna mógł zrobić coś tak uroczego
i słodkiego.
Jest mu pewnie przykro, że po wczorajszym pocałun-
ku tak szybko ją opuścił. Ale pewnie nie żałuje tego, co
robili. Słowa na wizytówce wskazywały na to, że chce
zmiany ich relacji. Mówił nie jak przyjaciel, ale jak
kochanek
A w każdym razie potencjalny kochanek.
– Są od Dela – powiedziała wreszcie.
– Taak?
– Aha.
– Wujaszek Del jest super – zawyrokował Robbie,
obracając kwiatem, który mu dała. – Zrobił mi barykadę
z poduszek na sofie.
Tak, przypomniała sobie Maggie. Del był tutaj ostat-
nio, kiedy opiekowała się Robbiem, i tak sobie przypadli
114
In gr i d We a v er
do gustu, że gdy Robbie dowiedział się, że Del jest
honorowym wujkiem Delili, postanowił uczynić go rów-
nież swoim.
Biedny Robbie. Tak strasznie chciał mieć rodzinę, iż
najchętniej każdego uczyniłby swoim krewnym. Maggie
aż za dobrze to rozumiała.
– Del ma wyobraźnię i potrafi zrobić z niej użytek,
prawda? – zapytała.
– Jeszcze jak!
– Założę się, że będzie wiedział, co supermen może
zrobić z tym kwiatem.
Robbie pomyślał chwilę, po czym zrobił wypad z wy-
ciągniętą ręką i podniesionym do góry kwiatem.
– Zap!
– Co to znaczy?
– To tajna broń. Strzela elektrycznymi promieniami.
– Wybiegł, wymachując kwiatem, powiewając zastępują-
cą pelerynę ręcznikiem. – Jeszcze się pokażę wujkowi
Delowi!
Maggie przyjęła z uśmiechem powrót dobrego humo-
ru Robbiego i jego pragnienie ujrzenia Dela. Wprawdzie
Del powiedział, że nie ma doświadczenia z niemow-
lętami i z dziećmi, ale swoim zachowaniem dowiódł, jak
bardzo potrafi być naturalny z obydwojgiem. Byłby
wspaniałym ojcem. I kochankiem. A może nawet mę-
żem...
Na miłość boską, przecież tylko się pocałowali. A te
kwiaty nie są oświadczynami.
Jednakowoż, gdy Del przybył wieczorem trzymając
w każdej ręce po torbie jedzenia z chińskiej restauracji,
jej serce biło mocno z podniecenia, pojawiła się też nagła
115
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
troska o wygląd. Czy poprawiła włosy? Czy plama
z pokarmu zeszła z bluzki? Czy sińce pod oczami
wyglądają tak ohydnie, jak wyglądały, gdy ostatni raz
zerkała do lustra?
O ileż było prościej, gdy byli tylko przyjaciółmi.
Bo przecież, nawet bez bilecika, bukiet od Dela
mówił wiele i dobitnie...
– Del, myślę, że powinniśmy porozmawiać – zdobyła
się na odwagę.
Przełożył torby do jednej ręki i zamknął drzwi.
– O czym?
– O... o tym, co robiliśmy wczoraj.
Spojrzał na nią zdumionymi oczami.
– Masz na myśli pocałunek?
Już sam ton jego głosu sprawił, że ugięły się pod nią
kolana.
– Tak. Nie chcę, żebyś pomyślał sobie coś złego.
Uśmiechnął się z wolna.
– Byłabyś zdumiona, wiedząc, jakie myśli chodzą mi
po głowie.
– Del, jesteś moim najlepszym przyjacielem i nie
chcę cię stracić, ale wolałabym nie wdawać się pochopnie
w nic poważniejszego.
Uśmiech Dela znikł.
– Ja również, Maggie.
Jego ochocza zgoda powinna ją zadowolić. Więc
dlaczego jest inaczej?
– No to świetnie. Najlepiej więc zapomnijmy o poca-
łunku i niech zostanie tak, jak było wcześniej.
– Zawsze będę twoim przyjacielem, Maggie, co nie
znaczy, że zapomnę smak tego pocałunku. – Lekko
116
In gr i d We a v er
pogłaskał ją po policzku, po czym opuścił rękę. – Obiecu-
ję, że już nie będę wywierać na tobie presji. Wiem, jaki
jest twój stan fizyczny.
Zaczerwieniła się na taką bezpośredniość.
– Och. Sądziłam, że masz inne oczekiwania, ale...
– Oczekiwania? Skąd możesz je znać?
– A te kwiaty, które mi przysłałeś?
– Maggie, nie przysłałem ci żadnych kwiatów.
– Ależ... – Odwróciła głowę i spojrzała przez ramię.
Bukiet stał pośrodku stołu.
– Nie przysłałem ci ich – powtórzył.
– A bilecik... – urwała. – Jest nie podpisany. Założy-
łam, że są od ciebie.
Del zaniósł torby z jedzeniem na stół i sięgnął po
wizytówkę.
– Ja tego nie napisałem.
Że też się nie zastanowiła! Ale skoro bilecik i kwiaty
nie są od Dela, to od kogo?
– Och, nie – jęknęła. Przebiegła pokój, wyjęła mu
kartkę z ręki i uważnie wpatrzyła się w inicjał. Myślała,
że to litera D. Ale teraz, z bliska, zobaczyła, że znak jest
przechylony do tyłu, zaś jego końce bardziej rozstawio-
ne. – To jest A – mruknęła. – Nie D.
– Może są od Alana? – zapytał Del.
Alan. Zmroziło ją. Tak, to musi być Alan. Pomyślała
o słowach na bilecie: ,,jeszcze raz przepraszam za sposób,
w jaki odszedłem,,. Więc kwiaty są gestem pojednaw-
czym. Łapówką. Zaliczką.
,,Kiedy znów cię zobaczę,,.
Zmięła kartkę i cisnęła ją przed siebie.
– Jak on śmie – oburzyła się. – Jak śmie, po tych
117
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
wszystkich kłamstwach, twierdzić, że mu na mnie zale-
ży! Do licha! Powinnam była wiedzieć, że nie zrezyg-
nuje!
Del złapał ja za ramiona.
– Spokojnie, Maggie, nie pozwolę, żeby cię niepoko-
ił.
– A jeśli przyjdzie tu znowu? – Zatkało ją na myśl
o innej możliwości. -Del, a jeśli on zechce odebrać mi
Delilę?
– Nie bój się, Maggie. Zastanów się. Alan tego nie
zrobi. Nie dopuści, żeby o jego podwójnym życiu
dowiedziała się żona i rodzina.
To ją uspokoiło.
– Chyba masz rację. Tak, oczywiście, przecież nigdy
jej nie chciał. Ale ze mnie idiotka – powiedziała chyba
tysięczny raz.
– Jesteś otwartą, wielkoduszną kobietą, Maggie. Za-
chłysnęłaś się szczęściem i sięgnęłaś po nie. Nie obwiniaj
się za to.
Dotarło do niej, że on ją naprawdę rozumie i nie
potępia jej. Była mu za to wdzięczna.
– Jakie to wszystko pokręcone – powiedziała. – Ale
przynajmniej mam Delilę.
– Delilah jest nadzwyczajnym dzieckiem.
– Tak, mam nadzieję... że nie wrodzi się w ojca.
– Nie martw się. Już się przekonałem, że wyrośnie na
wspaniałą osobę, jak jej matka. – Uśmiechnął się. – Nie
bądź zbyt surowa dla siebie. Wszystkim nam zdarza się
popełniać błędy.
Już kiedyś to powiedział.
– Ty też?
118
In gr i d We a v er
– Co?
– Zakochałeś się kiedyś w niewłaściwej osobie?
Patrzył na nią w milczeniu, a iskra cierpienia prze-
mknęła po jego twarzy.
– Tak, pomyliłem się co do osoby, którą kochałem.
Miała już na końcu języka następne pytanie. Po-
wstrzymała się jednak. Nie chciała, by na nowo przeży-
wał bolesne wspomnienia. A mimo to pragnęła dowie-
dzieć się czegoś więcej o jego życiu. Czekała więc, aż sam
zacznie.
– Byłem kiedyś zaręczony.
Nic dziwnego. Biorąc pod uwagę, jak wspaniałym jest
facetem, zdziwiłoby ją, gdyby dotąd jakaś kobieta nie
poznała się na nim.
– Kim była?
– Nazywała się Elisabeth. Znaliśmy się od małego.
Zaręczyliśmy się po maturze. I nic z tego nie wyszło.
– Co się stało?
Ustawił kartoniki z jedzeniem w równym rzędzie.
Słodko – kwaśny zapach uniósł się w powietrzu.
– To nie jej wina. Nie mogłem jej dać tego, czego
chciała. Znalazła innego i odeszła. Słyszałem, że jej
najmłodsze dziecko chodzi już do zerówki, do tej samej
szkoły, w której poznaliśmy się.
Jak ktoś mógł odrzucić tak cudownego człowieka, jak
Del? – zastanawiała się. Jaką to wadę znalazła w nim
Elisabeth?
– To przykre – powiedziała półgłosem
– Dawne dzieje.
– Więc to dlatego zbyt często nie odwiedzasz siostry
i jej dzieci, tak? Z powodu złych wspomnień nie chcesz
119
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
wracać do domu.
Nerwowym ruchem potarł kark i stanął twarzą do niej.
– Opowiadając, jak bardzo absorbują mnie służbowe
podróże i że nie pozwalają mi zaglądać do Missouri,
powiedziałem ci tylko część prawdy. Masz rację. Wolę
się trzymać z daleka.
– Mogę to zrozumieć, ale dzieciaki? Nie jest ci
przykro, że nie widujesz dzieci siostry?
– Moja siostra i jej rodzina mieszkają w moim domu,
Maggie.
– Razem z twoimi rodzicami, tak?
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Kiedy zaręczyliśmy się z Elisabeth, zacząłem budo-
wać dom na terenie farmy rodziców. Nie było to żadne
cudo, ale było w nim pełno sypialni dla dzieciaków, które
zamierzaliśmy mieć. Byłoby niepraktycznie, żeby się
marnował, więc gdy siostra wyszła za mąż, wprowadziła
się tam z mężem.
Pomimo stoickiej postawy, ból malował się na jego
twarzy.
– Co za przykra sytuacja.
Uśmiechnął się smutno kącikiem ust.
– Mówiłem ci o starej tradycji farmerów Missouri?
O wychowywaniu i przygotowywaniu własnych rąk do
pracy? Skoro nie mogłem zapełnić tych wszystkich
sypialni dziećmi Elisabeth...
– Och, Del. – Bez chwili wahania objęła go za szyję
i przycisnęła policzek do jego piersi.
Nic dziwnego, że jest taki czuły dla Delili, pomyślała.
Tyle w nim tkwi miłości... Ta Elisabeth musi być
120
In gr i d We a v er
idiotką!
Nic dziwnego, że mówi o sobie z taką rezerwą. Po
zerwanych zaręczynach i żalu z powodu przymusowego
opuszczenia domu, który zbudował, ma nie mniej powo-
dów od niej, żeby nie ufać nikomu zbyt pochopnie. Nie
jest tajemniczy, jest po prostu... zamknięty w sobie.
Teraz rozumie, dlaczego Del przykłada taką wagę do
swojej pracy. Po prostu w ten sposób goi złamane serce.
– Gdy Robbie zobaczył kwiaty, pomyślał, że od-
będzie się jakiś pogrzeb – powiedziała.
– Z powodu własnych rodziców? – zapytał Del.
– Tak. Kwiaty kojarzą mu się z czymś bolesnym, i to
jest zrozumiałe po tym, co przeszedł. Ale postarałam się
mu wytłumaczyć, że kwiaty mogą także oznaczać coś
innego.
– Robbie to dobry dzieciak.
– Przydałoby mu się trochę pozytywnych wspo-
mnień w miejsce tych negatywnych.
– To prawda.
Poczuła ciężar podbródka Dela na czubku swojej
głowy.
– Chyba mam z nim dobry kontakt.
– Na pewno. Uwielbia cię.
– Ciebie też lubi. I mam nadzieję, że i ty będziesz
miał kiedyś dobre wspomnienia z własnego domu, które
zastąpią te dawne.
Odchylił się i podniósł jej brodę, by mogli sobie
patrzeć w oczy.
– Próbujesz mnie namówić na przyjęcie pozytywnej
postawy?
– W moim przypadku to zdaje egzamin.
121
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– To prawda – powiedział. – Czy wiesz, Maggie, że
jesteś prawdziwą kobietą?
– No cóż, dziękuję. A ty jesteś prawdziwym facetem.
Uśmiechnął się.
– Aha, Maggie...
– Mmm?
– Nie przejmuj się Alanem. Nie sprawi już kłopotu
ani tobie, ani Delili. Tyle mogę ci obiecać.
– Ale jak?
– Na początek zamierzam zostać tu dzisiaj na noc.
122
In gr i d We a v er
Rozdział ósmy
Przycisnął ramię do oczu i wyciągnął jedną nogę.
Gdyby nie oddychał zbyt głęboko i odpowiednio ułożył
biodra, pęknięta sprężyna sofy nie wbijałaby mu się
między żebra. I to jak. A gdyby się mocno skoncentrował
na tabliczce mnożenia, mógłby zignorować dźwięki
skrzypiącego materaca w drugim pokoju. Ale chyba nie
istniało nic, co by mogło wyprzeć z jego mózgu obraz
Maggie, Maggie w łóżku, jej rozluźnione ciało we śnie,
jej delikatnie rozchylone wargi...
Minął tydzień, odkąd ją pocałował, siedem dni ostrej
samokontroli. Chciała, żeby pozostali przyjaciółmi. Wie-
dział, że to najlepsze wyjście. Ale od tego jego noce nie
stawały się łatwiejsze.
Zgrzytając zębami usiadł i potarł twarz. No cóż,
wprowadzenie się do Maggie było najprostszym sposo-
bem zniechęcenia Alana i gwarancją, że Maggie nie
będzie musiała osobiście stawiać mu czoła. Praktycznie,
poza powrotami do hotelu na prysznic i zmianę ubrania
po skończonej pracy, Del mieszkał tu już od tygodnia.
Dzięki temu mógł jeszcze skuteczniej pomagać Maggie
przy Delili.
To brzmi całkiem rozsądnie, nieprawda? – zapytywał
samego siebie. Chyba ta sytuacja odpowiada również
Maggie, czy nie? Delilah jest zachwycona, a Maggie
nabiera sił. Alan dwukrotnie próbował się dodzwonić, i za
każdym razem odbierał Del. Niemniej jednak te telefo-
ny rozstroiły Maggie. Poczuje się lepiej, gdy będzie
pewna, że Alan na dobre zniknął z jej życia.
Z materiału, który zebrał wywiad SPEAR, wynikało,
że Alan Blackthorn jest dokuczliwym typem, ale że nie
stanowi poważnego zagrożenia. Nie figuruje w karto-
tekach kryminalnych, nie odnotowano też nic, co by
mogło wskazywać na niebezpieczne czy obsesyjne za-
chowania w przeszłości. Odnosi sukcesy w życiu zawodo-
wym, od dwudziestu lat pozostaje w związku małżeńs-
kim i przechodzi kryzys wieku średniego. Odkąd Maggie
go porzuciła, zakrywał początki łysiny pożyczką, a w po-
rze lunchu wymykał się do klubów striptizowych
W porównaniu z ludźmi, z którymi Del miewał do
czynienia w swoim zawodzie, Alan był niegroźnym,
niemal żałosnym typem. Wszystko wskazywało na to, że
nie jest zakochany w Maggie. Natomiast był zafas-
cynowany swoją potajemną miłosną przygodą z nią.
Zarówno Maggie jak Delilah zasługują na coś lep-
szego, pomyślał Del. Maggie jest zbyt ciepła i czuła, by
miała długo pozostać sama. Gdy Del otrzyma kolejne
zlecenie, Maggie prawdopodobnie pozna kogoś nowego
i...
Ale o tym wolał nie myśleć. A kiedy już to się zdarzało,
narastała w nim agresja.
124
In gr i d We a v er
Odrzucił koc, rezygnując ze spania. Ubrany w bokse-
rki, nie zapalając światła, wziął się do ćwiczeń. Staraj się
pozytywnie myśleć, przypomniał sobie. Po serii pompek,
przekręcił się na plecy.
Był właśnie przy trzeciej serii skłonów, gdy z sypialni
Maggie doszedł go jakiś hałas. Poderwał się na nogi
i w niecałą sekundę był już przy drzwiach. Wpadł do
sypialni i przywarł do ściany, gotów na wszystko.
W nocnym świetle stwierdził najpierw, że Delilah
leży w swoim łóżeczku. Zakwiliła parę razy, podciągając
kolanka do piersi, ale była bezpieczna.
Wzrok Dela przeniósł się na łóżko. Było puste.
Bicie serca, wzmożone już ćwiczeniami i podwyż-
szonym poziomem adrenaliny, podskoczyło dwukrotnie,
gdy postąpił w głąb pokoju. I wtedy zobaczył Maggie.
Klęczała na podłodze między łóżkiem i oknem. Wokół
niej leżały rozsypane kawałki lampki z jej nocnego
stolika.
Najważniejsze, że nie było tu żadnego intruza. Nie
wydarzyło się nic strasznego ani groźnego. Maggie
przypadkowo strąciła lampę, to wszystko.
Del powinien był przeprosić za wtargnięcie i wrócić
do saloniku.
A jednak nie mógł zrobić kroku. Wpatrywał się
w klęczącą postać, ubraną w długą nocną flanelową
koszulę opinającą biodra i uda, uwydatniającą bujne
kształty. Łagodne nocne światło rysowało na jej twarzy
fascynujące cienie. Cisza późnej godziny i intymność
pogrążonej w mroku sypialni jeszcze bardziej wyostrzyły
jego zmysły.
A niech to! Może ćwiczyć do upadłego. Może udawać
125
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
szlachetnego. Ale nie przestanie być mężczyzną. Chyba
łatwiej byłoby skleić tę lampę, niż nieustannie po-
wstrzymywać się przed dotknięciem Maggie.
Wiedziała, że nie powinna tak się w niego wpatrywać.
Że powinna przeprosić za hałas i poderwanie go na nogi,
i posprzątać odłamki lampy. Nie była jakąś płochliwą
dziewicą. Zdarzało jej się też widywać półnagiego męż-
czyznę.
Oczywiście, ale nigdy nie widziała półnagiego Dela.
Wiedziała, że jest dobrze zbudowany – wystarczyło
popatrzeć, jak się porusza. Odnotowała już i podziwiała
jego mocne, smukłe dłonie i umięśnione przedramiona.
A jednak luźne koszulki polo i spodnie khaki maskowały
resztę jego figury.
Był wspaniały. Nie znajdowała innego określenia.
Szerokie bary i idealnie proporcjonalne do nich wąskie
biodra. Ramiona były jednym wyrzeźbionym mięśniem.
Ciemne owłosienie jego piersi zwężało się w okolicy
kuszącego wcięcia, oddzielającego wspaniale umięśnio-
ny brzuch.
Miał na sobie czarne bokserki. Jakoś nigdy dotąd nie
uważała bokserek za pociągającą część garderoby, ale na
Delu wyglądały one niewiarygodnie seksownie. Opiera-
jące się nisko na biodrach, sięgające początku ud, czyniły
tylko aluzję do tego, co znajdowało się pod spodem.
Sądząc po całości, prawdopodobnie i tam był równie
okazały, jak wszędzie.
– Maggie. Dobrze się czujesz?
Wypowiedziane półgłosem pytanie docuciło ją. Na-
tychmiast przeniosła wzrok na jego twarz, wdzięczna
126
In gr i d We a v er
półmrokowi, że ukrył jej rumieńce. Przytaknęła, kiwając
głową.
Przecisnął się koło łóżeczka i ukucnął przy niej.
– Na pewno?
Na niewielkim skrawku, między łóżkiem i oknem,
czuła jego rozgrzane ciało. Pachniało mydłem i mężczyz-
ną... i Maggie poczuła trawiące ją od środka ciepło. To
nie było jej pierwsze zmysłowe doznanie z powodu Dela,
choć jeszcze nigdy nie było takie silne.
Czy to sytuacja, czy atmosfera, czy może naturalna
reakcja jej zdrowiejącego ciała? Razem spędzony tydzień
i tylko jeden pocałunek?
– Mam się dobrze – w końcu wydusiła z siebie.
– Co się stało?
– Sięgałam do lampki i nie trafiłam. Przykro mi, że
cię obudziłam.
– Nie spałem.
– Ach tak?
Patrzył na nią w milczeniu. Znajdowali się tak blisko
siebie, że widział lśnienie jej oczu. Ona również do-
strzegła chwilę, gdy jego wzrok zawisł na jej wargach.
O Boże, powiedziała mu, że chce, aby zostali przyja-
ciółmi. Nie była gotowa – fizycznie i emocjonalnie – na
nic więcej. Nie chciała niczego ponaglać.
Ale czy jeden pocałunek więcej to coś złego? Są na
tyle dorośli, że potrafią przymknąć oczy na fakt, iż oboje
są nieubrani, i że obok znajduje się łóżko, prawda?
Opuszkami palców musnął jej policzek. Dotknął
włosów przy skroni, po czym chwycił płatek jej ucha
i delikatnie ścisnął, zwijając go między dwoma palcami.
To tylko małżowina uszna, powiedziała sobie. W jej
127
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
przypadku nie była to nigdy erogenna strefa. Niemniej
jednak przeszedł ją dreszcz oczekiwania.
Złapała go za rękę.
I coś gorącego spłynęło po jej nadgarstku.
Cofnęła się, odwróciła głowę, przechylając ją do
światła. Na kciuku wypatrzyła ciemne rozcięcie.
– Skaleczyłaś się – zauważył Del.
– To pewnie od kawałka lampy. Nie wygląda groź-
nie.
Wziął ją pod rękę i pomógł wstać. Nie pytając o nic,
wsunął jedno ramię pod jej plecy, drugie pod kolana,
podniósł ją bez wysiłku i ruszył w stronę drzwi.
– Del! – zawołała.
– Ćśś. Obudzisz Delilę.
– Postaw mnie – szepnęła. – Nie musisz mnie nieść.
To tylko skaleczenie.
– Żebyś sobie poraniła stopy? Na podłodze jest pełno
odłamków.
Tak naprawdę Maggie wcale nie miała ochoty protes-
tować. Było jej dobrze w jego ramionach.
Przeniósł ją przez salonik do kącika służącego za
kuchnie i posadził na brzegu stołu. Udał się do sypialni,
włączył światło i wrócił z apteczką, którą trzymała
w łazience.
– Naprawdę nie jest aż tak źle – powiedziała. Prze-
cież widziała, jak niepoważna jest ranka na palcu.
– Ale w ten sposób zagoi się szybciej – powiedział.
Nie zważając na jej sprzeciw, oczyścił i zdezynfekował
skaleczone miejsce.
– Robisz to tak, jakbyś miał duże doświadczenie
w udzielaniu pierwszej pomocy – powiedziała, zwracając
128
In gr i d We a v er
uwagę na precyzję i skuteczność jego ruchów.
– Nauczyłem się trochę w ciągu lat pracy.
– Nie sądziłam, że może być duże zapotrzebowanie
na tego rodzaju usługę w branży elektronicznej.
– Bo i nie ma. Miałem na myśli czasy, gdy praco-
wałem na farmie rodziców.
– Och, słusznie.
Wygładził bandaż i puścił jej rękę, ale nie cofnął się.
W ostrym świetle lampy nad głową intymny nastrój,
który wziął początek w sypialni, nie rozwiał się. Co
więcej, Maggie odkryła, że dodatkowe światło czyni ciało
Dela jeszcze bardziej pociągającym. Próbowała o tym nie
myśleć. Szukała neutralnego tematu. Czuła potrzebę
rozmowy, która by ją powstrzymała przed... pożeraniem
go wzrokiem. Tak, to było to, co właśnie robiła.
Mógłby pozować do jakiejś antycznej greckiej rzeźby,
albo służyć jako odlew dla tych potężnych bojowych
napierśników, jakich używali Rzymianie. Nie namyś-
lając się, wyciągnęła rękę i dotknęła go jednym palcem.
Jego skóra była gorąca i wilgotna, jedwab pokrywający
stal. Aż jej ręka zadrżała. Najchętniej zamiast palca
posłużyłaby się ustami. Żeby poznać jego smak.
– Maggie – powiedział chrapliwym głosem.
Cofnęła rękę i przyłożyła palec do ust. Smakował solą
i odrobiną czegoś, co było tylko Delem. To był niepo-
wtarzalny, zmysłowy zapach, nikły jak szept w ciemno-
ści.
Przysunął się do niej i chwycił jej nadgarstek. Patrząc
jej w oczy, odwrócił jej dłoń i delikatnie ugryzł palec,
który właśnie polizała.
Rozkoszne uczucie spłynęło po jej ramieniu.
129
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Idę o zakład, że tego nie nauczyłeś się na farmie
– zamruczała.
Wygiął wargi w uśmiechu i wessał jej palec do ust.
Rozkoszne uczucie rozlało się po jej ciele. Wysunęła
nogi przed siebie, żeby potrzeć palcami jego skórę.
Puścił jej palec i oparł dłoń na jej biodrze.
Maggie uśmiechnęła się.
– Chyba naprawdę nie powinniśmy tego robić, Del.
– Pewnie nie – zgodził się. – Ale jeśli cię nie dotknę,
oszaleję. Do licha, ale to był długi tydzień!
– Był długi i dla mnie – powiedziała.
– Zatrzymam się, gdy tylko powiesz.
Zanurzył głowę i złożył pieszczotliwy, trzepoczący jak
skrzydła motyla pocałunek w zagłębieniu jej szyi.
Wsunęła palce w jego krótkie, sprężyste włosy. Ku
swojemu zdumieniu pochwyciła zapach dziecięcego sza-
mponu, który używała razem z Delilą. Na innym męż-
czyźnie mógłby pachnieć obrzydliwie, ale na kimś tak
jednoznacznie męskim był zadziwiająco pociągający.
Spójrz prawdzie w oczy, powiedziała sobie. Wszystko
w nim jest pociągające. Podniosła brodę, delektując się
wilgotnym ciepłem jego ust na szyi. Och, to było
cudowne. Dlaczego tak długo odmawiali sobie tej roz-
koszy?
Del przejechał nosem po jej policzku i zaczął skubać
jej ucho.
Maggie jęknęła.
– Niewiarygodne, żeby ucho mogło tak reagować
– powiedziała.
– Jak?
– Zaraz ci pokażę – odparła i śmignęła końcem języka
130
In gr i d We a v er
po płatku jego ucha, a potem, aż do utraty tchu obojga,
ssała je i smakowała. Potem się cofnęła – nie dlatego, że
chciała przestać, ale dlatego, że chciała więcej.
Del musiał to chyba wyczytać z jej twarzy. Oparł ręce
na stole po obu jej stronach i zniżył głowę do jej ust.
O, tak, pomyślała Maggie, rozchylając wargi. Właśnie
tego chciała. Pamięć jej nie zawiodła – to było równie
dobre, jak zapamiętała. Lepsze. Panował nad sobą i był
delikatny, jak poprzednio, jego usta prowadziły z jej
ustami zmysłowy taniec.
Przeniosła dłonie na jego pierś, znacząc palcami
kontury mięśni. Czuła jego serce walące w takim samym
opętańczym rytmie jak jej. Czego się tak bała? – za-
stanawiała się jak przez mgłę. Nie chciała niczego
przyspieszać, ale przecież nie przyspiesza i nie ponagla,
prawda? Powstrzymywała się przez cały tydzień.
Stopniowo pocałunek zmienił charakter. Przestał być
niezobowiązujący i delikatny. To już nie był przyjaciel-
ski pocałunek.
To był pocałunek półnagiego mężczyzny w środku
nocy.
Objął jej biodra, a jego gorące dłonie paliły przez
nocną koszulę, jakby jej na niej nie było. Nagle poczuła
gorącą wilgoć między nogami. To było upajające. Wyda-
ła gardłowy dźwięk, zakołysała się ku niemu i bez reszty
oddała się pocałunkowi.
Mocniej ścisnął jej biodra i wszedł między jej kolana.
Opuszczał ją powoli do tyłu, aż położyła się na stole.
Podciągnął jej koszulę i dotknął nagiej skóry.
Pożądanie, gwałtowne i naglące, porwało Maggie.
Rozkwitała wewnątrz i to było nieziemskie. Macierzyństwo
131
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
było spełnieniem, ale częścią niej była także jej zmys-
łowość. Chciała się przekonać, dokąd ją zaprowadzi,
chciała, żeby to trwało aż do końca...
Co z tego, że dusza pragnie, skoro ciało nie jest
gotowe. Narastające podniecenie zamieniło się w kłujący
ból. Jej oddech stał się świszczący. Przerwała pocałunek
i z trudem chwytała powietrze.
– Del...
Gdy pochylił się nad nią, twarz miał surową i zawziętą,
a oczy bardziej złociste niż bursztynowe. W jego wzroku
nie było miękkości ani przyjaźni, tylko naga żądza.
Nigdy go takim wcześniej nie widziała. Nie wyglądał
rycersko, wyglądał... groźnie. Bezwzględnie. Jak rewol-
werowiec.
O, Boże. Czy naprawdę go zna? Czy wie, co w nim
tkwi w środku? Po raz pierwszy, odkąd go poznała,
poczuła się odrobinę nieswojo.
A on w najlepsze muskał kciukami wrażliwą skórą na
wewnętrznej stronie jej ud.
Zatrzymała go, zanim sięgnął wyżej.
– Del, nie.
Z trudem się opanował. Poznała to po skurczu mięśnia
jego policzka i po napiętych ścięgnach szyi.
– Przepraszam – powiedziała delikatnie. – Ja nie
mogę... to znaczy, uważam, że jeszcze jest za wcześnie.
Powoli, och, jakże powoli, wygasała namiętność, która
tak wyostrzyła jego rysy. Odjął ręce i odepchnął się od
stołu. Pierś mu falowała, gdy głęboko oddychał, zanim
się wyprostował i cofnął o krok. Wreszcie wyciągnął rękę
i pomógł Maggie usiąść.
Odetchnęła, minął niepokój. Musiało się jej przewi-
132
In gr i d We a v er
dzieć. To był nadal Del, jej przyjaciel, najmilszy facet
w Nowym Jorku, nie żaden obcy twardziel.
– Niech to diabli, Maggie. Za daleko się posunąłem.
Nie chciałem.
– W porządku, Del. To wszystko poszło jakoś tak
szybko.
– Przepraszam. Nie powinienem był cię dotykać.
– Ale ja sama tego chciałam, Del.
– Och, Maggie. Nie ułatwiasz mi tym sytuacji.
– Ani ty mnie.
– To znaczy?
– Wiedziałeś, co przede mną ukrywasz.
Cofnął się nagle, przybrał czujny wyraz twarzy.
– Skąd przypuszczenie, że coś ukrywam?
– Powinieneś był mnie ostrzec, że masz ciało jak
grecki posąg...
– Jak...
– Tyle, że twoje jest znacznie cieplejsze niż marmur,
to pewne. – Popatrzyła na jego tors. – Urodziłam
niedawno dziecko, Del, ale to nie znaczy, że jestem
nieczuła. Powinieneś był wiedzieć, co będzie, jeśli
zaczniesz paradować przede mną półnagi.
– Nie paradowałem. Śpię w tym.
– Powiedziałeś, że nie spałeś.
– Gimnastykowałem się.
Ujrzała nagle giętkie i elastyczne ciało Dela, jego
lśniącą, pokrytą warstewką potu skórę. Westchnęła i jak
echo powtórzyła za nim:
– Och, Del. Nie ułatwiasz mi sytuacji.
Zaśmiał się, a następnie podniósł jej rękę do ust.
Długie, silne palce, którymi tak mocno wpił się w jej
133
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
biodra, okazały się niezwykle delikatne i czułe, kiedy
odwrócił jej dłoń i złożył pocałunek na zabandażowanym
palcu.
Poczuła ulgę. Tak, coś jej się przywidziało. Jak
w ogóle przyszło jej do głowy, że Dela jest niebezpiecz-
ny?
Wiatr uderzał o szyby i hulał między kamiennymi
kanionami Manhattanu, drażniąc przedsmakiem lata,
niosąc zapach rozgrzanego asfaltu i kakofonię trąbiących
aut. Gdy znaleźli się na rogu, Maggie klepnęła się
w czubek głowy, żeby jej nie zwiało kapelusza.
Mówiła Delowi, że nie potrzebuje kapelusza, ale
uparł się, uważając, że z nadejściem upałów i przy jej
jasnej cerze musi się chronić przed słońcem. W każdym
razie taki podał powód, choć podejrzewała, że kryje się za
tym coś jeszcze. Po prostu nie chciał się przyznać, że dał
się ponieść fantazji.
Kapelusz był zrobiony z najdelikatniejszej szczot-
kowanej bawełny, tak białej, jak obłok. Szerokie rondo
zasłaniało twarz, a jednocześnie, dzięki wywiniętemu
brzegowi, ładnie ją okalało. Wyszywana w fioletowe
i różowe kwiatki szeroka atłasowa wstążka opasywała
denko i wesoło podskakiwała na karku .
Tym co czyniło go ze wszech miar atrakcyjnym był
fakt, że jego miniaturowa wersja zdobiła też główkę
Delili.
Dzisiaj, pod pretekstem zamiany lampy, którą wczo-
raj zbiła, Del wyciągnął ją i Delilę do centrum hand-
lowego i tak jakoś wymanewrował, że znaleźli się w naj-
większym magazynie z zabawkami. Pośród gigantycz-
134
In gr i d We a v er
nych pluszowych zwierząt i niekończących się rzędów
lalek wypatrzył te kapelusze.
Zatrzymali się przy krawężniku. Del uważnie popat-
rzył w górę i w dół jezdni, po czym, gdy światło zmieniło
się na zielone, popchnął wózek przed siebie.
– Mała chyba już zgłodniała – powiedział.
– Jestem pewna, że lada chwila to ogłosi. Laszlo nie
będzie miał nic przeciwko temu, jeżeli skorzystam z jego
zaplecza. Będzie okazja, żeby zajrzeć do Joanne.
– Jeśli chcesz, mogę was odwieźć do domu.
Przyjechał dzisiaj samochodem. Wyjaśnił, że należy
do firmy, w której pracuje, i że nie mają nic przeciwko
temu, gdy go od czasu do czasu pożycza.
– Dzięki, ale będąc tak blisko, głupio by było nie
wpaść na chwilę do baru.
– W porządku, jak sobie życzysz.
Wyczuła jakiś niezrozumiały opór ze strony Dela, ale
postanowiła nie wnikać w przyczynę.
Już od drzwi powitała ich puszczona na pełny regula-
tor melodia Gershwina. Dochodziła z dużego tranzys-
tora, wciśniętego między kasę i gablotę z ciastkami.
Młody człowiek w workowatych spodniach i o posturze
Freda Astaire‘a żonglował trzema kopiastymi talerzami
frytek, stepując w drodze do stolika. Maggie patrzyła
zafascynowana, gdy teatralnym gestem podawał gościom
talerze i na koniec skłonił się nisko.
Śmiejąc się, przyłączyła się do burzy oklasków klien-
tów.
– Jest wspaniały! – powiedziała do Dela.
– Taak. – Rozejrzał się po sali, po czym zrobił pół
obrotu w kierunku wyjścia. – Hałas rozdrażni Delilę. Nie
135
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
możemy tu zostać.
– Ale Delila uwielbia muzykę. Poza tym właśnie ją
ściszyli – odpowiedziała, kiwając głową w stronę lady.
Joanne odpowiednio nastawiła dźwięk, pomachała do
Maggie i pospieszyła im na powitanie.
– Cześć, Mags, masz śliczny kapelusz. Och, i taki sam
ma nasza malutka słodycz.
– Dzięki. To od Dela.
Joanne uśmiechnęła się szeroko do niego.
– Są naprawdę urocze. A kwiatki na wstążce pasują
do ubrania Maggie.
Ma rację, pomyślała Maggie. Kolory kapelusza rze-
czywiście pasowały do popielato – różowej tuniki i ciem-
nofioletowych legginsów. Jeszcze jeden dowód na to,
jak... słodki jest Del.
Wzruszył ramionami.
– Są po prostu praktyczne. Chronią przed słońcem.
– Co sądzicie o naszym nowym kelnerze? – zapytała
Joanne.
– Fantastyczny! – powiedziała Maggie. – Ale co stało
się z Edith?
– Edith – Chodząca Doskonałość została wywalona,
gdy Laszlo zorientował się, że zamiast wołowiny ładuje
do hamburgerów tofu. Na szczęście José był świadkiem
tego wszystkiego i z miejsca wziął się do roboty. – Joanne
zniżyła głos: – Tak naprawdę José nie jest kelnerem,
rozumiecie. Tańczy na Broadway‘u. Dorabia w dzień
w oczekiwaniu na swoją wielką chwilę.
– Od dawna tu jest?
– Pobił już rekord – jest już od ośmiu dni i Laszlo
tylko raz chciał go wywalić.
136
In gr i d We a v er
– Za co?
– José występował z Catsami – wyjaśniła Joanne.
– I tak się wczuł w rolę, że wskoczył na kontuar i wywijał
rękami i nogami, szalał na czworakach, no i w ogóle
poszedł na całość.
Maggie stłumiła śmiech.
– Jest świetny – ciągnęła Joanne – ale oblał kawą
dwóch gliniarzy. Laszlo powiedział, że mają u niego
pączki za darmo przez cały miesiąc, jeśli przymkną oczy
i nie wlepią mandatu.
– Nikt nigdy nie aresztował mnie za wylanie czego-
kolwiek.
– Nie chodzi o wylanie, ale o nielegalne zatrudnianie.
– Chyba że tak! – zaśmiała się Maggie.
– Laszlo poszedł na to, bo wie, że José napędzi mu
klientów.
– Rozumiem – powiedział Del. – Może zajrzymy tu
innym razem, Maggie. Wygląda na to, że nie ma wolnego
miejsca.
– Nie, nie, jest jedno w rogu na końcu sali – po-
spieszyła z odpowiedzią Joanne.
Maggie podziękowała i ruszyła przed siebie, kiedy
dostrzegła znajomą twarz. Bill Grimes siedział przy
stoliku koło okna, a jego łysina połyskiwała w słońcu.
– Czy to nie twój przyjaciel? – zapytała.
Del pozdrowił Billa kiwnięciem głową. Po znaczącym
uśmieszku wspólnika Bill domyślił się bez trudu, że Del
dostrzegł go już wcześniej i próbował wyprowadzić stąd
Maggie.
Delilah wydała ponaglający krzyk. Del wiedział
z doświadczenia, że mała krzyczy z głodu. Ponownie
137
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
zaproponował Maggie, że odwiezie je do domu, ale znów
się wymówiła. Trzymając się Joanne, wymanewrowała
wózkiem między stolikami, aż dotarła do drzwi prowa-
dzących na zaplecze.
Gdy tylko Maggie i Delilah znikły, Del dołączył do
kolegi.
– Nic nie mów, sam zgadnę – powiedział Bill, ges-
tykulując nadzianą na widelczyk szarlotką. – Śledziła cię
i przyszła tu za tobą, mam rację?
– Jeszcze ci się nie znudziły te kawały, Bill? – mruk-
nął Del. – Co tutaj robisz?
– Jem szarlotkę i obserwuję darmowy popis kelnera
– odparł. – A ta muzyka jest idealna, gdyby ktoś chciał
podsłuchiwać. A co ty tutaj robisz?
– Byliśmy na zakupach.
– Czyżbyś się stawał prawdziwym domatorem?
– Po prostu pomagam Maggie – odparł Del.
– Maj minie błyskawicznie. Jeśli chcesz wziąć ślub
w czerwcu, nie trać czasu.
– Aleś ty nudny. Wymyśl coś nowego. Wiesz dobrze,
że nie zwiążę się na stałe z Maggie – żachnął się Del.
Bill odłożył widelec.
– Darzysz ją uczuciem – stwierdził.
-Jest wyjątkową kobietą – odparł Del. – Ale nie wie
nic o mnie. Jest zbyt wiele ważnych powodów, żeby
ograniczyć nasz związek do przyjaźni.
– Ach, wiesz, co powiedział Lord Byron o przyjaźni?
– Bill...
– ,,Przyjaźń jest jak Miłość, której nie wyrosły skrzy-
dła,,!
Del skrzywił się. Miłość? Jeszcze się tak dalece nie
138
In gr i d We a v er
zapędził. Nie dopuściłby do tego. Wiedział, dokąd ta
droga prowadzi.
– Dałbyś już spokój, Bill. Agenci SPEAR nie są
stworzeni do miłości i małżeństwa.
– Tylko nie mów tego Tish Buckner.
– Co takiego?
– Nie słyszałeś najświeższych wiadomości? Tish jest
w ciąży.
Del był zdumiony. Tish? W ciąży? Jak to możliwe?
Tish Buckner była agentką, którą w zeszłym miesiącu
zaskoczył wybuch bomby w magazynie. Del poparzył
sobie ramiona i ręce, wyciągając ją stamtąd. Kiedy ją
widział ostatni raz, dopiero co wyszła ze stanu śpiączki.
Jej mąż, Jeff Kirby, błyskawicznie znalazł się przy niej.
W samej rzeczy, ostatni raz widział Tish w dniu,
w którym urodziła się Delilah. Właśnie po odwiedzeniu
Tish w szpitalu zaszedł do baru... i skończyło się na tym,
że odebrał dziecko Maggie.
– Tish była w marnym stanie. Cieszę się, że szybko
doszła do siebie.
– Faktycznie była już w ciąży, kiedy ją wyciągnąłeś
z ognia – powiedział Bill. – Powtarzam to za Jeffem.
Trzymali to w tajemnicy, dopóki się nie upewnili, że nic
jej nie grozi.
– Coś takiego – mruknął do siebie Del. Jak na
człowieka, który dotąd na ogół starannie omijał dzieci,
okazało się, że w ciągu jednego miesiąca uratował nie
jedną ale dwie ciężarne kobiety.
– Wracając do naszych spraw – podobno w przyszłym
tygodniu ma się odbyć specjalna sesja Rady Bezpieczeń-
stwa ONZ – zakomunikował Bill.
139
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Czego będzie dotyczyć?
– Międzynarodowego terroryzmu.
– Poza tym, że Simon walnie przyczynia się do tego
problemu, co on ma z tym wspólnego? – skrzywił się Del
i sam sobie odpowiedział na pytanie: – Chyba, że jego
ofiara będzie w tym uczestniczyć.
– Tak sobie właśnie pomyślałem. Cokolwiek planu-
je, stanie się to podczas tej sesji.
– Musimy mieć listę przemawiających i uczestników.
– Na razie jeszcze trwają ustalenia. Dowiem się
więcej za parę dni.
– Okej.
– Jeśli mnie przeczucie nie myli, za tydzień, o tej
porze, nasze czekanie się skończy.
Czyżby Bill miał rację? Jeden tydzień i koniec trwają-
cej blisko rok akcji SPEAR? Koniec polowania na
Simona?
A zatem także jego czas z Maggie dobiegnie końca.
Nagle myśl o zbliżającym się kresie godzinnych
inwigilacji wydała mu się mniej pociągająca niż wcześ-
niej. Tak jak niegdyś pragnął przyspieszyć czas, tak teraz
dałby wiele, żeby go spowolnić.
Spojrzał na drzwi prowadzące na zaplecze baru. Po
dzisiejszej nocy, kiedy o mało nie stracił kontroli nad
sobą, rozważał możliwość powrotu do hotelu. Ale teraz
zmienił zdanie. Pobyt w Nowym Jorku zbliżał się do
końca, nie zmarnuje więc ani sekundy z czasu, jaki
pozostał im z Maggie.
Kiedy po dwudziestu minutach Maggie wreszcie
dołączyła do nich, zamiast zabrać ją i Delilę do domu,
zawiózł je do Central Parku. Radości było co niemiara.
140
In gr i d We a v er
W pewnym momencie, gdy Maggie namówiła go na
przejażdżkę słynną tutejszą karuzelą, poczuł się jak
dziecko. Odegnał myśli związane z pracą i uległ entuz-
jazmowi Maggie.
Zanim
dotarli
do
mieszkania
Maggie,
zapadł
zmierzch. Delilah, upojona świeżym powietrzem, od
razy zasnęła.
Del sączył piwo i zerkał na sofę. Na samą myśl
o czekającej go nocy, rozbolał go kręgosłup, wolał jednak
spanie na pękniętej sprężynie od sterylnych czterech
ścian hotelowego pokoju.
– Uff! – powiedziała Maggie i opadła na bujany fotel.
– Nawet nie przypuszczałam, w jak marnym jestem
stanie.
– Przepraszam – bezzwłocznie odpowiedział Del.
– Powinienem był się domyślić, że jesteś zmęczona.
– Nie, nie. Świetnie się bawiłam i za nic na świecie
nie skróciłabym zabawy. Czy wiesz, kiedy ostatnio tak
fajnie spędziłam dzień?
– Nie, ale pewnie nie dawniej niż ja. Jak widać, oboje
mamy dużo zaległości.
Uśmiechnęła się.
– Chyba masz rację. I dziękuję jeszcze raz za kapelu-
sze.
Del usiadł przy stoliku naprzeciw niej. Odwzajemnił
jej uśmiech, gdy pomyślał, jak wyglądała z Delilą na
karuzeli, z trzepoczącymi na wietrze fioletowymi wstąż-
kami. Żałował, że nie miał przy sobie kamery.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Maggie
– Szkoda, że nie pomyślałam o nowych tenisówkach,
kiedy robiliśmy zakupy – powiedziała, zrzucając pantofle
141
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
z nóg. – Od tego ciężaru, który dźwigałam jeszcze
miesiąc temu, rozklapały mi się stopy. A może powinnam
wrócić do sandałków?
– Bolą cię stopy?
– Och, wystarczy, że je wymoczę. Robiłam tak za-
wsze po cięższym dniu pracy. Tylko teraz jestem trochę
rozleniwiona i nie chce mi się ruszyć z fotela.
– Daj – powiedział Del. Odstawił piwo, sięgnął po jej
prawą stopę i oparł jej piętę na udzie.
Złapała się poręczy fotela.
– Del, co robisz?
– Zrelaksuj się, Maggie. Masaż dobrze ci zrobi.
– Pochylił się, sięgnął po lewą nogę i ułożył obok prawej.
Ściągnął jej skarpetki i powoli zaczął masować palce.
– No i jak?
– Bosko – westchnęła.
Masując i obracając jej palce na różne strony, uśmie-
chnął się na widok pomalowanych paznokci. Pomimo
ogromu pracy wciąż udawało jej się malować paznokcie.
To cześć jej natury, pomyślał. Umie się cieszyć
każdym dniem, żyć pełnią życia.
– Jutro rano muszę się udać do biura, ale gdybyś
mogła zaczekać parę dni, wybierzemy się w weekend po
buty.
– Dzięki, chętnie. – Milczała, kiedy masował i ugnia-
tał stopy od palców po pięty. A kiedy masował podusze-
czki stóp, mruknęła z rozkoszy.
Uniósł głowę.
– Nie przerywaj, Del. To takie przyjemne.
– Daj znać, jeśli cię zaboli, Maggie – powiedział,
przechodząc do masowania kostek.
142
In gr i d We a v er
– Na razie z każdą chwilą jest coraz lepiej.
– Nie chciałbym ci sprawić bólu. Jeśli będzie coś nie
tak, powiedz, a przestanę, zgoda?
– Okej.
– Nie mogę się powstrzymać od dotykania ciebie,
Maggie – powiedział.
Spoważniała, chwyciła się mocniej oparcia fotela
i spoglądała na niego w milczeniu. Oczywiście, zdawała
sobie sprawę, że Del mówi o czymś więcej, niż masowa-
nie stóp. Kiedy mu odpowiedziała, zrobiła to w równie
bezpośredni i pozbawiony kompleksów sposób, jak po-
traktowała ich pocałunek poprzedniej nocy:
– Nie chcę cię okłamywać, Del – powiedziała. – Lu-
bię, gdy mnie dotykasz. Naprawdę lubię. Po prostu nie
jestem jeszcze gotowa na...
– Niech to pozostanie moim zmartwieniem – odparł,
masując ją jeszcze przez chwilę. Potem zostawił ją na
krótko. Wrócił z ręcznikiem i butelką oliwki Delili.
Zrobiła wielkie oczy.
– Del, co robisz?
– Tylko to, na co możemy sobie pozwolić – od-
powiedział. Rozłożył ręcznik na udach, położył jej stopę
na podołku, a następnie skropił oliwką dłoń.
Maggie wpatrywała się. Nieruchoma i zafascynowana.
Coś jej mówiło, jakiś trwożliwy słaby głosik z odległego
zakątka mózgu, że powinna wstać i uciec.
Ale tak naprawdę, wcale tego nie chciała. Poza tym
nie mogła. Próba ucieczki byłaby ryzykowna. Del roz-
prowadził już oliwkę na podeszwach jej stóp.
Westchnęła i położyła głowę na oparciu fotela.
Takie ręce, jak jego, powinno się rejestrować, jak
143
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
śmiercionośną broń, pomyślała. Poczuła rozkoszne mro-
wienie, gdy zręcznymi, wprawnymi palcami rozprowa-
dzał oliwkę między palcami.
Nigdy nie przywiązywała znaczenia do refleksologii,
ale ludzie, którzy ją praktykowali, mówili, że zdecydowa-
nie coś w tym jest. Rzeczywiście na stopie znajdowały się
wszystkie zakończenia nerwów. Jak inaczej wytłuma-
czyć sensacje, odzywające się echem w różnych częś-
ciach ciała, przy każdym przemieszczaniu się jego rąk?
Najpierw płatek ucha, teraz stopy. Ile jeszcze erogen-
nych stref pomoże jej odkryć?
Podniósł na nią wzrok, a jej zaparło dech. Z głębi jego
oczu wyzierało nagie pożądanie. Przez moment miała
wrażenie, że ma przed sobą tego samego nieznajomego
twardziela, który ją wczoraj przyparł do stołu, ale w chwi-
lę potem, gdy połaskotał podbicie jej stopy, kąciki jego
oczu zmarszczyły się w uśmiechu
Kolejne doznanie trafiło ją tym razem w najbardziej
erogenną strefę ze wszystkich możliwych. W samo serce.
144
In gr i d We a v er
Rozdział dziewiąty
Wizyta kontrolna u lekarza wypadła lepiej, niż Mag-
gie mogła się spodziewać. Dr Hendricks obejrzał małą
i stwierdził, że dziecko rozwija się nad wyraz dobrze,
a potem, gdy Delilah wróciła do poczekalni do Dela,
zbadał Maggie i na jej nieśmiałe pytanie o ewentualne
podjęcie współżycia oznajmił, że nie widzi przeszkód.
Maggie rozmarzyła się. Siostrzyczka albo braciszek
dla Delili... Następne dziecko do kochania, może ciem-
nowłose, o ciepłych, bursztynowych oczach...
Tak, oczyma duszy widziała dziecko Dela. W końcu,
dlaczego nie? Jeśli jakikolwiek mężczyzna nadawał się
na ojca, to był nim Del.
A czy naturalną konsekwencją zbliżenia nie są dzieci?
Wprawdzie gabinet lekarski nie był odpowiednim miejs-
cem do rozmyślań o kochaniu się, ale gdy znalazła się
w poczekalni i stanęła obok Dela, nie mogła od niego
oderwać wzroku. Siedział koło drzwi z Delilą na kola-
nach, podtrzymywał jej główkę i miał zamknięte oczy,
ale nie spał, co było widać po ruchu jego palców, którymi
delikatnie pieścił włoski małej. Czy i on o czymś marzył?
Jakim doznaniem i przeżyciem byłoby kochanie się
z nim?
Może się o tym wkrótce przekona. Ale teraz, gdy nie
było przeszkód natury zdrowotnej, zastanowiła się, czy
również emocjonalnie stać ją na podjęcie takiego kroku.
Dla niektórych ludzi seks jest czystą rozrywką, ale dla
niej był czymś znacznie więcej. Żeby się kochać, musiała
być zakochana.
Ilekroć Del znajdował się w pobliżu, przyciągał jej
wzrok niczym okno w ciemności, jak te aury, o których
mówiła Joanne. Zawsze na dźwięk jego głosu dygotało jej
serce, a jego dotyk sprawiał, że była bliska szaleństwa.
Sześć tygodni temu nie znała jego nazwiska. Czy nie
za wcześnie, żeby myśleć o miłości?
Z drugiej strony, sześć tygodni temu Delilę również
znała zaledwie jeden dzień. Miłość nie wybiera, miłość
po prostu staje się faktem.
Czy więc bez reszty kocha Dela?
W rzeczywistości, nic się nie zmieniło. Nadal zamie-
rzał opuścić Nowy Jork po wykonaniu zlecenia. Nadal
był irytująco skryty w większości spraw. Nigdy nie
rozmawiał z nią o swojej pracy. Szansa na wspólną
przyszłość była niewielka.
To prawda, ale przecież życie jest po to, by je
przeżywać. Gdyby nie dawała sobie szans, nie pode-
jmowała ryzyka, czy stałaby teraz na dwóch zdrowych
nogach?
Jasno oświetlona poczekalnia pełna była obcych ko-
biet i sporadycznie marudzących niemowląt, ale to
wszystko jakby zeszło na drugi plan, nie docierało do
146
In gr i d We a v er
świadomości Maggie, gdy stała nieruchomo, bardzo
nieruchomo i patrzyła, jak silne ręce Dela czule obe-
jmują jej dziecko. Zalała ją tak powalająca fala pewności,
że aż zadrżała.
O, tak. Kocha go.
Del otworzył oczy. Podniósł z podłogi torbę z pielusz-
kami Delili i wstał.
– Gotowa?
O, tak. Była nie tylko gotowa, była też spragniona
i zdolna do kochania się. Gdy wieczorem Delilah zaśnie
i zostaną sami, pokaże mu do jakiego stopnia. Uśmiech-
nęła się i wzięła go pod ramię.
– ,,Palec mię świerzbi, to dowodzi, że jakiś potwór tu
nadchodzi,, Makbet, akt IV, scena 1, przekł. Józef
Paszkowski w: W. Szekspir, Pięć dramatów, PIW, 1955
r., s.391 – przyp. tłum. – mruknął Bill, podnosząc
lornetkę do oczu.
Del stęknął. Znowu Szekspir. Ale wybór cytatu był
trafny. Poprzez lekką mżawkę i trochę zaparowaną szybę
samochodu można było dostrzec wychodzącego na ulicę
Herberta Hulla. Wyszczerbione stalowe drzwi zatrzas-
nęły się za nim, gdy przystanął, by rzucić okiem na
błyszczące, prowokujące fotosy wykonawców, wystawio-
ne pod daszkiem.
Były snajper marine trzymał się stałego harmono-
gramu. Zanim odwiedził ten peep show, odbył parę
partyjek bilardu, zjadł lunch, składający się jak zwykle
z piwa, orzeszków i jajek na twardo w marynacie.
Od dnia, w którym zaznaczył laserem miejsca swoich
strzałów, Hull nie pojawił się więcej w domu w pobliżu
147
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
gmachu ONZ, ale najwyraźniej na coś się zanosiło
– wywiad SPEAR odnotował obecność w mieście dość
licznej grupy ludzi, uważanych za współpracowników
Simona. Jonasz wydał polecenie, by każdego pode-
jrzanego obserwowało dwóch agentów.
– Czy Horton jest na miejscu? – zapytał Bill, gdy Hull
ruszył przed siebie.
Del zerknął na drzwi sąsiedniego budynku, przy
których skulony na deszczu siedział nieduży mężczyzna
w sfatygowanym swetrze, z brązową papierową torbą,
w której kurczowo ściskał butelczynę, w brudnej base-
ballowej czapeczce nasuniętej na oczy. Po przejściu
Hulla włóczęga zatoczył się i chwiejnym krokiem powę-
drował w tym samym kierunku.
– Taak, idzie za nim.
– Nie widzę Lamere.
W tej samej chwili minął ich biały van i skręcił za
najbliższym rogiem.
– Właśnie przejechała.
– Okej. Teraz niech oni go przejmą. – Bill odłożył
lornetkę i wyjął fajkę.
Del stukał palcami w kierownicę.
– Wkrótce coś pęknie – mruknął. – Czuję to przez
skórę.
– Mówiłem, że nasza cierpliwość zostane wynagro-
dzona. Może powtórzyć ci cytat z Miltona?
– Zamknij się, Bill – łagodnie powiedział Del.
Maggie odsunęła zasłonę i po raz siódmy w ciągu
godziny wyjrzała przez okno. Poranna mżawka zamieniła
się w regularny deszcz. Bez błyskawic i piorunów.
148
In gr i d We a v er
Wiedziała, że jej napięcie i niepokój nie wynikają
z pogody. Towarzyszyły jej od momentu wyjścia od
lekarza. Był to ten sam rodzaj zapierającego dech w piersi
uczucia, jaki czuła w kolejce górskiej w wesołym mias-
teczku, gdy wagoniki rozpoczynały wspinaczkę na szczyt
pierwszego wzniesienia. Decyzja o przejażdżce była już
podjęta, ale tak na dobre przejażdżka jeszcze się nie
zaczęła.
Sześć tygodni temu za huśtawkę swoich emocji
obwiniała hormony i ciążę. Teraz jednak czuła coś
innego. Teraz nie bała się zaufać emocjom. Zawsze
uwielbiała radosne podniecenie towarzyszące wznosze-
niu się i opadaniu wagoników kolejki. Było w tym coś
erotycznego.
– Kiedy wujek Del przyjdzie do domu? – dopytywał
się Robbie, wpadając na nią ślizgiem i zatrzymując się na
jej biodrze. Przywarł nosem do szyby i razem z nią
wpatrywał się w ciemność.
Dom. Miłe, rozgrzewające od środka ciepło rekom-
pensowało Maggie ponurą, nieprzyjazną pogodę. Lubiła
brzmienie ,,Del,, w połączeniu z ,,domem,,.
Kiedy wreszcie dopuściła do sobie myśl, że jest
zakochana, wszystko wydało się znacznie prostsze. Tak
jakby jej zdjęto kamień z serca i jeszcze raz pozwolono
pomarzyć.
Dom. Rodzina. Na zawsze. Tego szukała, gdy po-
zwoliła sobie uwierzyć w kłamstwa Alana. Tym razem
będzie inaczej. Wybrała właściwego mężczyznę, męż-
czyznę, któremu można ufać. To co czuła do Alana, było
nieporównywalne z tym, co czuła do Dela.
– Ciociu Maggie?
149
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Wyciągnęła rękę i zmierzwiła rude włosy Robbiego.
– Pracuje do późna – odpowiedziała na jego pierwsze
pytanie o Dela. – Kiedy wróci, będziesz już spać.
– A przyniesie lody?
– Nie wiem. Jeżeli przeniesie, odłożę dla ciebie,
okej?
– Fajnie. – Rozległo się pukanie do drzwi. Robbie
odepchnął się od okna i pognał, żeby otworzyć. – To
babcia.
– Zaczekaj, Robbie – zawołała Maggie. – Najpierw
trzeba sprawdzić.
Naburmuszył się, ale podskoczył do góry i zerknął
przez dziurkę.
– A nie mówiłem? – powiedział i otworzył szeroko
drzwi.
Armilda uścisnęła Robbiego, zostawiła mokrą parasol-
kę w holu i weszła do środka,
– Co za straszny wieczór. Przepraszam za spóźnienie,
Maggie, ale jak to zwykle bywa ostatnia partia brydża
ciągnęła się w nieskończoność.
– Nie ma sprawy, Armildo.
– Dziękuję. A gdzie nasz aniołeczek? – Rozejrzała
się, po czym podeszła do dziecięcego fotelika, który
Maggie ustawiła przy sofie. Zsunęła z nosa okulary
i uśmiechnęła się. – Hallo, Delilo.
Mała zagruchała rozkosznie na widok znajomej twa-
rzy i wyciągnęła rączkę, chcąc złapać okulary Armildy.
Maggie podeszła, żeby podnieść Delilę z fotelika.
– Jesteś pewna, że to cię nie zmęczy, Armildo?
– Wszystko będzie dobrze, Maggie. Poza tym Robbie
obiecał mi pomóc.
150
In gr i d We a v er
– Taak – wyrwał się Robbie, dumnie wypinając pierś.
– Będę baby – sitterem.
– Ale gdybyś miała jakiś problem, pamiętaj, że jes-
tem obok.
– Nie, Maggie, naprawdę zrób sobie przerwę – odpar-
ła Armilda, wyciągając ręce po Delilę. – Ostatnimi
tygodniami ciągle opiekujesz się Robbiem, dziwię się, że
wcześniej nie poprosiłaś mnie o tak drobną przysługę.
– Tylko na parę godzin – powiedziała Maggie, gła-
dząc rączkę Delili.
– Nie krępuj się, naprawdę.
– Jest nakarmiona, więc co najmniej do północy nie
powinna być głodna. Na wszelki wypadek przygotowa-
łam butelkę z mieszanką, nie wiem tylko, czy zechce to
jeść. W razie czego zadzwoń.
– Myślę, że sobie świetnie poradzimy – uśmiechnęła
się Armilda. Gdy Robbie odszedł na chwilę, żeby
pozbierać swoje zabawki, przysunęła się do Maggie
i zniżyła głos: – Jeśli tylko nie wypadnie nic nieoczekiwa-
nego, nie będę ci przeszkadzać. Uważam, że już najwyż-
szy czas, żebyście pobyli z Delem sami i zajęli się sobą.
Maggie poczuła, że się czerwieni. Czy jej prośba
o popilnowanie Delili jest rzeczywiście aż tak przejrzys-
ta?
– Dziękuję, Armildo.
– Del jest dobrym człowiekiem. Z tego, co zaobser-
wowałam przez tych sześć tygodni, powiedziałabym
nawet, że jest właśnie tym mężczyzną, którego powinnaś
zatrzymać.
– Taki mam zamiar – odpowiedziała Maggie, nie
przestając się czerwienić.
151
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Mam nadzieję. – Armilda mrugnęła okiem. – Gdy-
bym miała trzydzieści lat mniej, sama bym go chętnie
poderwała.
Maggie przechyliła głowę i wzięła się pod boki.
– Uważaj, najpierw musiałabyś mnie poprosić o po-
zwolenie.
– To rozumiem! – Armilda złapała torbę z pielusz-
kami i wyprowadziła Robbiego za drzwi. – Powodzenia!
Gdy tylko wyszli, Maggie spojrzała na zegar. Wagonik
górskiej kolejki przeskoczył następny tryb koła zębatego
w kierunku szczytu. Poczuła miłe łaskotanie w brzuchu.
Jest tyle do zrobienia, jeżeli wszystko ma być gotowe
tak, jak zaplanowała.
Sterta złożonych ubranek na stole i torby pieluszek po
kątach nie nastrajają zbyt romantycznie. Podobnie jak
plamy pokarmu na ramieniu podkoszulka. Świece i przy-
ciszona muzyka pomogą stworzyć nastrój, a jeśli się
pospieszy, może zanurzy się w wannie i zrobi paznokcie,
tylko w co się ubierze?
Może nie potrzeba zadawać sobie tyle trudu. Biorąc
pod uwagę jej euforyczny stan i to, jak się czuje,
kochanie się z Delem jest nieuniknione. Przecież z tru-
dem powstrzymują się od tygodni. Może powinna po
prostu odpocząć i pozwolić, żeby natura dokonała reszty.
Ale, jakby powiedziała Joanne, nie zaszkodzi trochę
posmarować karmiczne koło, prawda?
Siedząc na brzegu łóżka, Del podniósł szklaneczkę.
Zapach dobrej starej whiskey pobudził jego zmysły,
niosąc obietnicę oderwania się od myśli na jakiś czas.
Nie chciał tego. Ale między tym, co się chce, a tym, co
152
In gr i d We a v er
można, była cholerna różnica. Odczuł to boleśnie przed
ośmiu laty. A widok młodych matek i dzieci podczas
porannej wizyty u lekarza tylko odświeżył tamtą lekcję.
Podniósł kieliszek do ust, gdy zadzwonił telefon na
nocnej szafce. Spojrzał w jego stronę i przez chwilę nie
ruszał się. Wprawdzie był po pracy, ale oficjalnie zawsze
był pod telefonem, tylko dlaczego, jeżeli sprawa dotyczy
SPEAR, nie dzwonią na komórkę?
To była Maggie.
Dźwięk jej głosu rozgrzał go szybciej niż jakakolwiek
whiskey.
– Witaj, Maggie.
– Del... – zawahała się. W oddali słyszał muzykę. Nie
były to dzwoneczki pozytywki Delili, ale swingujący
jazz. – Niepokoję się, co z tobą.
– Dzwoniłem wcześniej.
– Musiałam być w wannie. – Nastąpiła długa pauza.
– Zamierzasz wpaść?
Nie zamierzał. Chciał zostać tutaj i przypomnieć
sobie wszystkie powody, dla których nie powinien
udawać się do Maggie dziś wieczór. Popatrzył na stojącą
obok butelkę, zawahał się, po czym powoli ją zakor-
kował.
Okłamywanie Maggie było ewidentnym złem, ale nie
było powodu, żeby okłamywać samego siebie. Nie dbał
o przykrość, a nawet cierpienie, jakie to za sobą pociąg-
nie. Co z tego, że powtórzy ten sam błąd, który popełnił
przed ośmiu laty. Nie był też na tyle silny, ani szlachetny,
żeby się trzymać z daleka.
Gdy Maggie otworzyła mu drzwi mieszkania, nie
wiedział, co powiedzieć. Wiedział tylko, że wpatruje się
153
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
w nią jak wariat i że nic na to nie może poradzić.
Zrobiła coś z włosami. Jej krótkie loczki były bardziej
puszyste i miękkie. Okalały jej buzię jak złocista aureola.
Także jej twarz wyglądała inaczej. Oczy zdawały się
większe, kości policzkowe wyższe, usta pełniejsze.
Dotarło do niego, że zrobiła sobie makijaż. Zwykle
o tej porze, przed snem, jej twarz bywa świeżo umyta
i zaróżowiona.
– Wybierasz się gdzieś? – zapytał.
– Nie – odpowiedziała, wyciągając ręce po jego
wiatrówkę.
Kiedy się wyłuskał z mokrego ubrania, jego wzrok
powędrował niżej. Zamiast noszonych na co dzień luź-
nych bluz czy koszul Maggie miała na sobie jedwabną
bluzkę. Jej jasnokremowy kolor sprawiał, że cera Maggie
lśniła jak atłas. I było na co popatrzeć – nie zapięła trzech
górnych guziczków bluzki, więc kiedy podniosła ręce,
żeby powiesić wiatrówkę, bluzka mocno się rozchyliła.
Poczuł suchość w ustach. Do licha, reaguje jak
smarkacz podniecający się na widok rozkładówki. Te
dojrzałe bujne kształty, ten głęboki rowek między pier-
siami, mignięcie czarnej koronki...
Od kiedy nosi stanik dla karmiących wykończony
czarną koronką?
Wzięła go za rękę i pociągnęła do pokoju.
– Napijesz się wina?
Wydał głuchy pomruk. Wcześniej zdążył jedynie
powąchać whiskey, a czuł się tak, jakby go już za-
mroczyło. Za to ciało było w pełni rozbudzone.
– Wina?
Zostawiła go siedzącego na sofie, sama zaś podeszła
154
In gr i d We a v er
do lodówki i z najniższej półki wyjęła butelkę. Spódnica
delikatnie opinała jej biodra, kusząc okrągłościami.
– Mam nadzieję, że to lubisz.
– O, taak – powiedział nieswoim głosem.
– Białe – powiedziała. – Od czerwonego boli mnie
głowa.
– Cokolwiek podasz, będzie dobre.
– Świetnie. – Wsadziła butelkę pod pachę i otworzyła
szufladę. – Gdzie jest korkociąg? Przecież musi tu być.
Del oderwał od niej wzrok i rozejrzał się wkoło. Nie
zapaliła lamp. Jedyne światło padało z tuzina przysadzis-
tych świec w szklanych pojemniczkach porozstawianych
w pokoju. Zdekompletowane dwa kieliszki stały na
środku stolika. Z niedużego przenośnego stereo w po-
bliżu okna płynęły dźwięki tęsknej ballady.
Jej mieszkanko zawsze wydawało mu się przytulne
i ciepłe. Przyzwyczaił się do porozrzucanych dziecięcych
utensyliów. Jednak dzisiaj wieczorem miejsce wyglądało
tak niepodobnie jak sama Maggie. Gdyby jej nie znał,
mógłby pomyśleć, że zaaranżowała to wszystko po to,
żeby... go uwieść.
Ale to nie wchodziło w grę. Wiedziała przecież, ile go
kosztuje kontrolowanie chemii w ich wzajemnych kon-
taktach. Nie wystawiałaby go umyślnie na pokusę,
sugerując coś, czego nie może spełnić. Chyba, że...
Z kuchni dobiegł niecierpliwy rumor.
– No, wreszcie znalazłam – odetchnęła Maggie, wy-
ciągając korkociąg spośród masy kuchennych przyrzą-
dów. Otworzyła wino i podeszła, by je nalać do kielisz-
ków. Podała jeden Delowi i uśmiechnęła się.
– Co się dzieje, Maggie?
155
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– A jak myślisz?
– Świętujesz coś?
– Można tak powiedzieć..
– Powiesz mi co to takiego?
Wypiła łyczek wina.
– Mam taki zamiar.
– Więc?
– Ja... – Wypiła kolejny łyk, po czym zagryzła dolną
wargę i odwróciła wzrok. – Nie wiem, jak to powiedzieć.
To znaczy, zawsze jesteśmy wobec siebie szczerzy, ale
jest coś...
Ujął ją delikatnie pod brodę i odwrócił ku sobie jej
głowę.
– Maggie?
Westchnęła.
– Och, Del. Jakoś mi to nie przechodzi przez gardło.
– Powiedz, co?
– No widzisz! Nie pytałbyś, gdybym to umiała zro-
bić.
Popatrzył na świece i na wino, i po raz kolejny zwrócił
się do Maggie.
– Widzę, że zadałaś sobie dużo trudu, żeby tu było
przytulnie.
– Dziękuję.
– I ślicznie wyglądasz.
– Dziękuję.
– Ale wyglądasz też ślicznie zaraz po przebudzeniu.
– Del...
– Naprawdę ślicznie. – Podniósł rękę do jej włosów,
wsuwając palce w jej loki. – Lubię też patrzeć na ciebie
tuż po kąpieli Delili, kiedy od pary kręcą ci się loczki
156
In gr i d We a v er
wokół twarzy, a od wody koszula przykleja ci się do ciała.
Jęknęła i szybko wypiła łyk wina.
– Ta bluzka, którą masz na sobie, jest bardzo twarzo-
wa, Maggie. Chyba jej wcześniej nie widziałem na tobie.
– Nie jest zbyt praktyczna.
– Do kąpieli małej i przy ulewaniu się pokarmu, na
pewno nie. – Przetrzymując jej wzrok, zewnętrzną stroną
ręki musnął jej piersi. – Ale jeśli zamierzasz doprowadzić
mnie do szaleństwa, to do tego jest jak najbardziej
odpowiednia.
Zwilżyła wargi koniuszkiem języka.
– To dobrze.
– Maggie...
– Lekarz powiedział, że jestem w porządku – powie-
działa prawie szeptem, poruszając ramionami i mocniej
ocierając się piersią o jego rękę. – Mam więc zamiar
doprowadzić cię do szaleństwa – zażartowała, uśmiecha-
jąc się łobuzersko.
Del zatrzymał rękę. Pochylił się i zajrzał jej w oczy,
żeby się upewnić, czy się nie przesłyszał.
Nawet przy świetle świec dostrzegł jej zaróżowione
policzki. A także błyszczące oczy.
– Dzisiaj wieczorem nie muszę być tylko matką, Del.
Nie, nie przesłyszał się. Zachęta bijąca z jej oczu była
bardziej niż czytelna. Zaparło mu dech.
– Chcesz powiedzieć, że możemy...
– Uhm. – Maggie uśmiechnęła się i stuknęła z nim
kieliszkiem. – Pomożesz mi uczcić tę okazję?
O, do licha, pomyślał. Uzgodnili, że nie posuną się za
daleko w ich związku. Nie chciał jej zwodzić. Przed nimi
157
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
nie było przyszłości. To nie zda egzaminu...
Stara śpiewka, która w nagłym przypływie świadomo-
ści przemknęła w jego głowie, została szybko stłumiona
przez dochodzące coraz ostrzej do głosu prymitywne
pożądanie. Wziął jej kieliszek i odstawił na stolik obok
swojego, po czym objął jej pośladki, podniósł ją i przycis-
nął do siebie.
– Nie chciałbym ci sprawić bólu, Maggie – powiedział
ochrypłym głosem. – Nigdy nie chciałem. Cokolwiek się
stanie, mam nadzieję, że o tym pamiętasz.
Maggie nogami opasała Dela w pasie, chcąc być
jeszcze bliżej niego, pochłonięta doznaniami, które od-
ciągnęły jej uwagę od wypowiadanych przez niego słów.
Poczuła jego wezbraną męskość. Podciągnął ją wyżej,
a intymny kontakt wewnętrznej strony ud z jego ciałem
sprawił jej tak nieoczekiwaną rozkosz, że krzyknęła ze
zdumienia.
Odchylił się i popatrzył na nią.
– Maggie?
– Nie przerywaj, Del – powiedziała bez tchu. – Pro-
szę.
I tak zrobił. Cofnął się, usiadł na oparciu sofy tak, by
móc utrzymać Maggie na udzie. Po czym ujął w dłonie jej
twarz i pocałował.
Nareszcie się zaczęło, pomyślała Maggie. I, podobnie
jak z kolejką górską, nie chciała, żeby się zatrzymał.
Oczywiście, kochanie się z Delem niosło ze sobą ryzyko,
ale przecież tak jest ze wszystkim, co warte zachodu.
Żarliwie rozchyliła usta, zachwycona, że dzięki Delowi
czuje... że żyje.
Wsunął palce za kołnierzyk jej bluzki, zniżając ręce,
158
In gr i d We a v er
aż jego kciuki dotarły do rowka między jej piersiami.
Rozpiął pozostałe guziki i zsunął z ramion jedwabny
materiał, który opadł aż do łokci. Przywarł ustami do jej
piersi, muskając włosami jej brodę.
– Och, Maggie – wyszeptał, nie odrywając warg od jej
skóry. – Czy zdajesz sobie sprawę, od jak dawna na to
czekam?
Nie była w stanie odpowiedzieć. Jedyne o czym
pamiętała to to, że musi oddychać. Długimi, zwinnymi
palcami rozpiął jej stanik i objął dłońmi jej nabrzmiałe
piersi.
– Jesteś cudowna – szeptał.
W innej sytuacji mogłaby się z nim spierać. Wiedziała,
że poród i karmienie piersią zmieniły jej figurę. Że każdy
dodatkowy centymetr nie służy jej urodzie. Wcale nie
czuła się piękna, raczej... funkcjonalna. Z Delem czuła
się inaczej. Na przestrzeni ich całej znajomości przypo-
minał jej, że należy się jej od życia coś więcej, niż tylko
bycie matką.
Cudowne było to, że nie czuła się winna. Kochała
swoją córkę – blisko rok żyła dla dziecka, które nosiła
i urodziła – ale zbyt długo odmawiała sobie prawa do
bycia kobietą. Chciała się z tym zmierzyć. Odnaleźć
rozkosz. Wsunęła dłonie pod jego koszulę, zaśmiała się,
kiedy usłyszała dźwięk strzelających i toczących się po
podłodze guzików.
Ogarnął ustami jej sutek, a jej śmiech zamienił się
w jęk. Wygięła się w jego stronę, bez słowa ofiarowując
mu więcej. Sięgnął po więcej. Końcem języka zataczał
koła, najpierw powoli, potem coraz śmielej, śliniąc ją,
rozpalając i przyprawiając o drżenie.
159
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Och, Del – wyszeptała, błądząc rękami po jego
głowie. Wsunęła palce w jego włosy, żeby go przy-
trzymać. – Och, Del, jakie to... – Rozkosz odjęła jej
mowę.
– Przyjemne? – zapytał.
– Och tak, jeszcze jak.
Uśmiechając się, podniósł jej pierś do ust. Zdumiała ją
intensywność tego doznania. Fale rozkoszy rozchodziły
się po jej ciele. Gdziekolwiek ją dotykał, gdziekolwiek
smakował, ekstaza narastała.
Cała drżąca, przeniosła dłonie na jego piersi. Wcześ-
niej tylko raz dotykała jego nagiego torsu, ale jej palce
rozpoznały wymodelowane, umięśnione kontury, i podą-
żyły ich śladem. Zamknęła oczy i niespiesznie eks-
plorowała szeroką powierzchnię napiętej skóry, aż jej
ręce spoczęły na jego sercu.
Biło mocno i równo. Czy i on słyszy bicie jej serca?
Czy wie, jak bardzo tęskni do niego, jak bardzo go kocha?
Przytrzymując ją w pasie, Del zsunął się z oparcia sofy
na poduszki, sadzając ją na sobie okrakiem. Skorzystała
ze zmiany pozycji, siadając na piętach i zjeżdżając
rękami do jego talii. Wyciągnęła końce jego koszuli
i koniuszkami palców błądziła po jego brzuchu.
Od tygodni mieszkali razem. Czuli się swobodnie jak
mało kto, a jednak teraz, w tym gorączkowym pod-
nieceniu, zabrakło jej swobody. Gdy rozpinała pasek
u jego spodni, drżały jej ręce.
– Maggie. – Jego cichy, gardłowy głos podziałał na jej
zmysły jak aksamit.
Przesunęła się w stronę jego kolan i rozsunęła zamek
u spodni.
160
In gr i d We a v er
– Maggie, mam nadzieję, że wiesz, co robisz, bo jeśli
mnie dotkniesz, nie ręczę, czy potrafię się zatrzymać...
– Kto mówi o zatrzymywaniu się? – mruknęła.
Kolejny wydany przed Dela dźwięk był zbyt gardło-
wy, zbyt ponaglający jak na język mówiony, ale zro-
zumiała go doskonale. Wsunęła rękę pod gumowy pasek
bielizny, muskając przez dłuższą, jakże upajającą chwilę
koniuszek jego wezbranej męskości, zanim, wzdychając
z rozkoszy, objęła ją całą ręką.
Czy mogła w bardziej przekonujący sposób wyrazić
swoją miłość do niego? Czy kochanie się nie było
kwintesencją miłości? Fizycznym wyrazem tego, co tkwi
w sercu? Komunikowała mu swoją miłość bez słów,
a zdawało się, że wokół rozbrzmiewają chóry.
Ogrom jego podniecenia pobudzał ją jeszcze bardziej.
Poczuła serię krótkich i szybkich skurczów w dole
brzucha, naglące pragnienie w spojeniu nóg. Wzmocniła
uścisk i wykręciła się, by przywrzeć wargami do jego
piersi.
Chwycił ją za ramiona i podciągnął do góry, gorącz-
kowo szukając jej ust. Pocałunek był namiętny, poddań-
czy i zwycięski zarazem. Kiedy ręce Dela powędrowały
pod jej spódnicę, pomyślała, że nic ich nie powstrzyma.
Chciała tego. Chciała Dela. To było tak proste – i konie-
czne – jak wciągnięcie kolejnego oddechu. Delikatnym
ruchem zsuwał jej majtki.
Uczucie rozkoszy nie miało sobie równych. Wiedzia-
ła, że Del czuje to samo. Zatopił język w jej ustach,
a w tym samym czasie jego palce zapuszczały się coraz
głębiej, aż natrafiły na wrażliwy, ukryty wewnątrz pą-
czek.
161
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Del – załkała.
Zrozumiał jej prośbę. Uniósł ją na tyle, by pomóc jej
zdjąć resztę bielizny, po czym położył ją na sobie. Nie
zdjęli reszty ubrania. Nie potrzebowali. Jednym porusze-
niem bioder ich ciała złączyły się.
Na sekundę Maggie zajrzała Delowi w oczy. Jeżeli
jeszcze miała jakąkolwiek wątpliwość, to po tym co
w nich zobaczyła, odegnała ją od siebie. W jego bur-
sztynowym spojrzeniu jarzyła się czysta, szczera namięt-
ność... i równie niekłamane jak jej pożądanie. Jak gdyby
byli kochankami od lat, poruszali się razem, odnajdując
rytm, który narastał z każdym gładkim, pulsującym
posunięciem ich ciał. Napięcie narastało spiralnie, sięga-
ło wszędzie, aż wreszcie każdy nerw domagał się uwol-
nienia.
Orgazm, który wstrząsnął ich ciałami, wydobył krzyk
spełnienia z jej ust i łzy emocji z oczu. Zamruczała
z rozkoszy i opadła na pierś Dela. Słyszała bicie jego serca
– mocne i równe. Pod jej policzkiem jego skóra była
gorąca i wilgotna. Wciągnęła zapach mydła, seksu i Dela,
i druga fala drżenia wstrząsnęła jej ciałem.
Czuła się syta i spełniona. Najchętniej wtopiłaby się
w to mocne i silne ciało, na którym leżała. Nigdy
wcześniej nie czuła się podobnie. I nie sądziła, żeby
powodem była jej długa abstynencja, hormony czy
cokolwiek innego, fizycznego.
Było tak, gdyż była zakochana.
Del łagodnym ruchem odgarnął loczki z jej twarzy.
– Jak się czujesz?
– Bardzo dobrze.
– Przepraszam, jeśli byłem niezbyt delikatny.
162
In gr i d We a v er
– Nie byłeś – odpowiedziała, odwracając głowę i ca-
łując go w sam środek torsu. Potarła nos o sprężyste
owłosienie i uśmiechnęła, gdy ją połaskotało. – Cieszę
się, że współpracowałeś ze mną
– Współpracowałem?
– W moim zamyśle uwiedzenia cię. Nie bardzo
wiedziałam, jak się do tego zabrać. Cieszę się, że nie
musiałam użyć siły.
Roześmiał się.
– Maggie, to by było do ciebie niepodobne.
– Dzięki. Też tak uważam. – Oparła brodę na rękach,
podniosła głowę, żeby na niego patrzeć.
Och, prezentował się wspaniale. W migoczącym świe-
tle świec jego szeroki, umięśniony tors wyglądał jak
wyrzeźbiony w brązie. Koszula, ogołocona z kilku guzi-
ków, przekręciła się w poprzek i zsunęła do połowy
ramion. Panujący półmrok złagodził jego rysy i zaciemnił
mimiczne zmarszczki wokół ust. Oczy miał na wpół
zamknięte, nie ze zmęczenia lecz z błogiego zadowole-
nia. O Boże, czy to nie cud, że mężczyzna, którego kocha,
jest jeszcze do tego tak przystojny, tak wart grzechu?
– Co cię tak śmieszy? – zapytał, wędrując końcem
palca po jej wargach
– Nic, tak sobie rozmyślam o twoim ponętnym ciele.
– Ponętnym? – Podciągnął się i chwycił dół jej bluzki,
ścigając ją z niej. Za bluzką poszedł stanik. Uśmiechając
się szeroko, rzucił to wszystko na podłogę i wsunął ręce
między ich ciała, ujmując w dłonie jej piersi. – No
właśnie, to one są ponętne – powiedział, delikatnie je
ściskając.
Poruszyła ramionami.
163
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Hmm.
Zmienił pozycję.
– Maggie?
– Hmm?
– Przenieśmy się do łóżka. Chyba, że obawiasz się, że
moglibyśmy przeszkodzić Delili?
– Delilah jest u sąsiadki – odpowiedziała. – Armilda
zaopiekowała się małą.
– Delilah jest u... – Usiadł, posadził ją sobie na
kolana. – Chcesz powiedzieć, że jesteśmy sami?
Obejmując go za szyję, pokiwała głową. Po raz drugi
pomyślała, że może powinna czuć się winna, ponieważ
myśli tylko o własnej przyjemności, ale odsunęła to
uczucie od siebie.
– Kolejne karmienie dopiero po północy.
Del szybko zrzucił z siebie koszulę, po czym podgar-
nął Maggie i wstał. Spadający na podłogę pasek od
spodni wydał metaliczny dźwięk, a luźne spodnie opadły
mu do kostek. Kiedy się z nich wydobył i kopnięciem
usunął na bok, na jego twarzy malowały się wesołość jak
i pożądanie. Nagi, poniósł ją do sypialni.
Świeca, którą Maggie postawiła na nocnej szafce,
zamieniła się w kałużę roztopionego gorącego wosku.
Świeża pościel, którą po południu przykryła materac,
utworzyła wilgotny, skotłowany stos w nogach łóżka.
Obrazek, który wisiał nad głową, leżał na podłodze -od
trzęsącego się łóżka przed godziną wypadł gwóźdź.
Zaplatając palce nad głową, Maggie przekręciła się na
plecy i przeciągnęła zmysłowo.
– Hmm.
164
In gr i d We a v er
Del pochylił się i pocałował ją w pępek.
– Czy wiesz, ile razy powtarzałaś w nocy to ,,hmm,,?
– Nie. Myślę, że pogubiłam się w rachubie.
– No cóż, podejrzewam, że mógł paść swoisty rekord.
Zachichotała.
– Okej, przyznaję się. Nie liczyłam.
– To może wejść w nałóg.
– Pod warunkiem, że będziemy praktykować. – Przy-
tknęła rękę do jego policzka. Poczuła pod palcami ostre
zaczątki brody.
Chwycił ustami jej palec, lekko go przygryzł i zaczął
go ssać.
– I to dużo – powiedziała, coraz bardziej podniecona.
– Musimy bardzo dużo praktykować.
– Niezły pomysł. – Uwolnił jej palce, pochylił się
i całował ją długo i gruntownie.
Rekord czy nie, ale zanim podniósł głowę, Maggie
zapragnęłaby go znowu, gdyby nie ostrzegawcze kłucie
w newralgicznych partiach. Westchnęła i przytuliła się
do jego piersi.
– Nigdy nie sądziłam, że może być aż tak.
– Ja też nie, Maggie – powiedział szeptem.
– Czasami, kiedy tak sobie myślę, nie mogę zro-
zumieć, jakim cudem przytrafiło mi się aż tyle szczęścia.
– Pocałowała go leciutko w samo serce. – Jesteś moim
najlepszym przyjacielem, Del. Nigdy wcześniej żaden
mężczyzna nie był moim najlepszym przyjacielem, ale ty
jesteś nim od dnia, w którym urodziła się Delilah.
Palcami ścisnął ją w pasie.
– Cieszę się, że nadal uważasz mnie za swojego
przyjaciela, Maggie.
165
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Och, bo nim jesteś. Nie wiem, jak bym przeżyła te
tygodnie bez ciebie.
– Nie przesadzaj. Poradziłabyś sobie sama – powie-
dział.
– Być może. Ale ja nie chcę radzić sobie sama.
– Wygięła się do tyłu, żeby zajrzeć mu w oczy. – Zostań
ze mną, Del.
Zapadła krótka cisza.
– Jestem z tobą.
– Nie chodzi mi o teraz. Wiem, że po skończonej
pracy zamierzasz opuścić Nowy Jork, ale...
– Maggie – powiedział bezbarwnym tonem. – Prze-
stań. Proszę.
Usłyszała ostrzeżenie w jego głosie. Ogarnął ją strach.
Przecież właśnie się kochali. Byli sobie tak bliscy, jak
tylko to jest możliwe między dwojgiem ludzi. A mimo to
pozostał niewzruszony, czuła wręcz, że się odsuwa.
Podniosła się na kolana. Trudno, powie mu, co myśli,
nie zmarnuje tej okazji. Może go stracić, ale im większa
stawka tym większe ryzyko. A za przyszłość z Delem
gotowa była zaryzykować wszystko. Pochyliła się, ujęła
jego twarz w obie ręce i uśmiechnęła się.
– Kocham cię, Del.
Na chwilę w jego oczach pojawiła się autentyczną
radość. Zmiękła ostra linia jego podbródka. Wziął ją za
ręce. Rozchylił wargi.
W pełnej napięcia ciszy czekała na jego odpowiedź,
kiedy stopniowo dotarło do niej odległe, stłumione
dzwonienie komórki.
Del zaklął pod nosem i cofnął ręce.
– Przepraszam, Maggie.
166
In gr i d We a v er
– Del...
– Bardzo mi przykro. – Przekręcił się i opuścił łóżko.
W chwilę później zabrzęczała na podłodze klamra jego
paska, zaszeleściło ubranie i rozległ się głos Dela.
Maggie klęczała na środku materaca, oniemiała z po-
wodu tak raptownej zmiany wszystkiego. Część jej
chciała zwinąć się w kłębek, naciągnąć prześcieradło na
głowę i udawać, że to tylko zły sen.
Jak mógł to zrobić? Jak z czułego kochanka mógł się
zmienić w ciągu sekundy w kogoś tak zimnego i obcego?
O ile ważniejszy od jej wyznania miłości może być ten
telefon?
A może w ogóle nie było żadnego telefonu. Może po
prostu uciekł po tym, co powiedziała. Oczywiście!
– uchwyciła się desperackiej myśli. Tak, na pewno tak.
Wielu mężczyzn panicznie się boi tego słowa na M.
Z powodu zerwanych w przeszłości zaręczyn Del jest
przesadnie ostrożny. Powinna to wiedzieć.
Chwyciła szlafrok i na bosaka pobiegła do saloniku.
Był już w ubraniu. Gdyby nie brakujące guziki
i pogniecione spodnie, mogłaby sądzić, że cały ten
wieczór zrodził się w jej wyobraźni.
– Zaczekaj, Del – powiedziała.
– Maggie, ja muszę iść.
– Nie zdradzę cię, nie zawiodę, Del.
– Co?
– Możesz mi zaufać, Del. Byliśmy wobec siebie
uczciwi i szczerzy, i tak będzie zawsze. Nie jestem taka,
jak tamta kobieta.
– O czym ty mówisz?
– Nie jestem taka, jak Elisabeth, jak ta kobieta, która
167
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
złamała ci serce.
– Maggie...
– Wiem, że zostałeś zraniony i stąd twoja przesadna
ostrożność wobec mnie, ale nie pozwól, by to, co zdarzyło
się w przeszłości, przekreśliło naszą szansę na przyszłość.
Nie pozwól. – Podeszła bliżej i położyła ręce na jego
ramionach. – Kocham cię, Del. Proszę, nie uciekaj przed
tym. Zostań i daj nam szansę.
– Nie rozumiesz, Maggie – rzucił niecierpliwie. – Tu
nie chodzi o nas, chodzi o biznes.
– Co?
– Muszę być w biurze.
– Dlaczego?
– Wydarzyło się coś bardzo ważnego. Taka jest moja
praca...
– Twoja praca? – Odepchnęła go. – Praca to tylko
sposób zarabiania pieniędzy, ale to nie jest całe twoje
życie.
– To jest moje życie, Maggie.
– Mylisz się. Praca nie może zastąpić domu i dzieci,
i kogoś, kto naprawdę cię kocha.
Nie krył zniecierpliwienia.
– Dla mnie może.
– Ale, Del...
Chwycił jej nadgarstki i odciągnął jej ręce.
– Nie jestem tym, za kogo mnie masz.
– Więc mi powiedz, kim jesteś. Powiedz, co przede
mną ukrywasz.
Wciągał mocno powietrze, aż rozszerzyły mu się
nozdrza.
– Nie mogę, Maggie.
168
In gr i d We a v er
Patrzyła na niego z rosnącą grozą. Przez ponad sześć
tygodni skutecznie przekonywała siebie, że przesadza
odnośnie jego tajemniczości, że jej obawy wynikają z jej
własnych oporów i z obawy przed zaufaniem komukol-
wiek. Zrobiła, co mogła, żeby zracjonalizować i usunąć
wątpliwości.
A tymczasem on nie próbuje nawet zaprzeczyć, że coś
ukrywa.
– Dlaczego nie możesz? – dopytywała się z naras-
tającą złością. – Dlaczego, do diabła? Czy to, co niedawno
robiliśmy, nic dla ciebie nie znaczy, Del? Jeśli coś
ukrywasz, czy nie uważasz, że winien jesteś mi prawdę?
Wahał się chwilę. Ale zaraz potem puścić jej nadgars-
tki i odwrócił się w stronę drzwi.
Wszystkie podejrzenia, wszystkie przyprawiające
o skurcz żołądka obawy, które udało jej się zepchnąć
w głąb świadomości, wypłynęły ze wzmożoną siłą. Czy
aby nie jest żonaty? Czy nie prowadzi podwójnego życia?
Czy nie robi czegoś nielegalnego?
O Boże. Po raz drugi wyszła na idiotkę. Łudziła się,
i to na własne życzenie. Jakby znowu trafiła na Alana.
W ostatnim okresie próbowała się pozbierać, ale teraz, po
tym co się stało, znowu cierpienie rozszarpywało jej
serce.
Otworzył zasuwkę, zdjął łańcuch. Żal wyostrzył mu
rysy.
– Nigdy nie chciałem sprawić ci bólu.
Nagle zdała sobie sprawę, że już wcześniej to mówił.
Tuż przed ich pierwszym kochaniem się. Wtedy puściła
to mimo uszu, ale czy to nie znaczyło, że ją uprzedzał?
Kochała się z nim, ale czy dla niego to nie był tylko seks?
169
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Pociągnęła poły szlafroka. Nagle poczuła się naga.
– Taak, to prawda – powiedziała, z przykrością sły-
sząc swój drżący głos.
– Maggie...
Sięgając poprzez niego, nacisnęła klamkę i szarpnęła
drzwi.
– Skoro wychodzisz, to wyjdź. Po prostu odejdź.
Tego właśnie chcesz, prawda?
Zacisnął szczękę i wyszedł do holu.
– Nie chcę, żebyśmy się w ten sposób rozstawali,
Maggie. Wrócę, kiedy...
– Nie, Del. Nie wracaj.
– Maggie...
– Miałeś rację – powiedziała, mrugając oczami i po-
wstrzymując łzy. – Rzeczywiście nie jesteś tym, za kogo
cię brałam. – Zatrzasnęła drzwi.
170
In gr i d We a v er
Rozdział dziesiąty
Po ilości mokrych śladów Del policzył, że co najmniej
sześciu agentów zjawiło się już w punkcie obserwacyj-
nym. Najwyraźniej wywiad SPEAR powiadomił cały
osiągalny personel.
Telefon, który odebrał Del był zwięzły ale klarowny.
Zwierzyna, na którą polowali, wreszcie została zauwa-
żona.
Simon był w drodze do mieszkania na Manhattanie.
Po miesiącach nudnego oczekiwania ta nowina po-
winna uskrzydlić Dela. Czy nie tego chciał od dawna?
Irytowała go przymusowa bezczynność. Nie mógł się
doczekać końca polowania. W jego życiu nie istniało nic
ważniejszego od satysfakcji, jaką mu dawała jego pozycja
w SPEAR. To było to, co robił, kim był...
To nie jest całe twoje życie.
Bezsilna frustracja, jaka go opanowała po wyjściu od
Maggie – a ściślej mówiąc, kiedy go wyrzuciła – przero-
dziła się we wściekłość. Del wyrżnął pięścią w ścianę
klatki schodowej.
Do licha, aż trudno o gorszy moment! Przeżył właśnie
najbardziej niewiarygodne miłosne chwile w swoim
życiu, i że też musiał zakończyć to wszystko z niezręcz-
nością dzieciaka, który spóźnił się na egzamin.
Maggie zasługuje na coś lepszego. Zasługuje na kogoś
lepszego niż on. I chyba sama w końcu doszła do takiego
wniosku, o czym świadczyło jej poirytowanie.
Del dotarł na piąte piętro i jeszcze raz walnął w ścianę,
prawie nie czując ćmiącego bólu w ramieniu.
Gdy znalazł się na korytarzu, ktoś chwycił go za ramię.
– Hej, nie tak nerwowo.
Del obrócił się błyskawicznie, przygniatając ramie-
niem tchawicę napastnika i przypierając go do muru.
Ułamek sekundy później rozpoznał jego twarz. Zaklął
i opuścił rękę.
– O rany, Del. – Bill potarł gardło i spojrzał spode łba.
– Zachowaj siły dla przeciwnika.
– Przepraszam – odparł Del. – Uszkodziłem cię?
– Nie. Ale mogłeś mi przetrącić szyję – powiedział
Bill. – Co ci odbiło?
– Nic – warknął Del i odwrócił się.
– Akurat! – Bill ponownie złapał go za łokieć. – Co się
dzieje?
– Po prostu staram się wykonywać swoją robotę
– gorzko zażartował Del. – Bo w końcu przecież nic
innego nie robimy, no nie? Odwalamy robotę!
– Więc weź się w garść. Nie przydasz się nikomu
w takim stanie.
Wiedział, że Bill ma rację. Miał nadzieję, że idąc tutaj
wyparuje z siebie trochę złości. Musi się skupić na
172
In gr i d We a v er
bieżącym zadaniu. Od tego zależy życie jego i całej
reszty. Odchylił do tyłu głowę, wciągnął powietrze przez
zęby, starając się odzyskać samokontrolę, z której był
znany.
Bill ściszył głos:
– Coś nie tak z Maggie?
Czy warto kłamać? Rzygał już kłamstwem.
– Zgadłeś.
– Czy telefon zadzwonił w złym momencie?
– W najgorszym – odburknął, kierując się do miesz-
kania.
Przynajmniej raz Bill nie drążył tematu, tylko zrównał
się z nim i szedł obok w milczeniu. Najwyraźniej zdawał
sobie sprawę, że Del już i tak jest na skraju wytrzymało-
ści.
Po przekroczeniu progu mieszkania Del stwierdził, że
zaniżył ilość przybyłych przed nim agentów. Było ich już
dziewięciu – trzech obserwujących przy aparaturze przy
oknie, czterech zgromadzonych przed migających ek-
ranem monitora i dwóch składających broń w kuchni.
W pomieszczeniu czuło się napięcie. Nie przerzucano
się żartami, nikt się nie wygłupiał, a świadomość powagi
sytuacji znajdowała odzwierciedlenie w wyrazie twarzy
i postawie każdego agenta. Kamiennym twarzom towa-
rzyszył pełen rynsztunek bojowy.
Del podszedł od razu do szafki i rozebrał się do
bielizny. Zawahał się chwilę przy pustych dziurkach
koszuli – guziki powinny jeszcze leżeć na podłodze
u Maggie. Jej śmiech, kiedy je wyrywała, był najbardziej
erotycznym śmiechem, jaki kiedykolwiek słyszał...
Nie, nie powinien teraz o tym myśleć. Nie w momencie,
173
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
na który czekał tak długo, a który wymagał od niego co
najmniej stuprocentowej uwagi i koncentracji.
Zaciskając zęby, włożył czarny kombinezon i buty na
gumowych podeszwach. Następnie czarną kuloodporną
kamizelkę, zauszną słuchawkę, mikrofon krtaniowy – to
wszystko, co zapewni mu kontakt z resztą ekipy.
Przybyli kolejni agenci. Del naciągnął czarną kom-
iniarkę, sięgnął po swój snajperski karabin i usunął się na
bok, żeby zrobić miejsce nowoprzybyłym. Mimo tak
dużej ilości ludzi, w mieszkaniu było cicho, jak makiem
zasiał. Jedynie od czasu do czasu zaszeleściło czyjeś
ubranie lub zachrzęściła broń. Del utorował sobie drogę
do okna, przyłożył karabin do oka i skierował celownik
optyczny na oświetlone mieszkanie po przeciwnej stro-
nie dziedzińca.
Szybko wypatrzył Herberta Hulla. Z przewieszonym
przez ramię M16 wytatuowany eks marine zajął stanowi-
sko przy drzwiach mieszkania. Występował raczej w roli
wartownika niż snajpera – karabin kaliber 5.56milimet-
rów, który trzymał, nadawał się bardziej do powstrzyma-
nia ataku niż do oddania celnego strzału z dużej odległo-
ści. W czasie, gdy Del obserwował pomieszczenie z prze-
ciwka, Hull wpuścił dwóch mężczyzn, wnoszących dużą
ilość przedmiotów dla reszty ekipy. I podobnie jak Hull,
wszyscy oni byli uzbrojeni.
Del zamienił karabin na lornetkę. Rozpoznał wiele
twarzy, które znał z materiałów instruktażowych, przeka-
zanych im przez wywiad. Byli to świeżo przybyli do
miasta współpracownicy Simona. Wszystko wskazywało
na to, że mieli wyznaczone spotkanie.
Agent, który obsługiwał kierunkowy mikrofon, zdjął
174
In gr i d We a v er
słuchawki i włączył głośnik. W jednej chwili w pokoju
rozbrzmiały dźwięki rozmowy.
– ,,...jak długo jeszcze będziemy na niego czekać,,.
– ,,Wkrótce przybędzie,, – odpowiedział Hull.
– ,,Coś mi się tu nie podoba,, – powiedział inny głos.
Del skierował lornetkę na mówiącego. Nieduży męż-
czyzna, z papierosem zwisającym z kącika ust, stał oparty
o ścianę. – ,,Jakie korzyści wynikną z tego planu?,,.
– ,,Zwróć się z tym do Simona,,.
Nieduży mężczyzna nerwowo wypuścił dym i roze-
jrzał się wokół.
– ,,E, wolę nie zaczynać z Simonem. Chcę po prostu
wiedzieć, co z tego będę miał...,,
Dalej toczyła się chaotyczna rozmowa. Nie powie-
dziano nic istotnego. Hull i jego przyjaciele zdawali się
czekać na Simona.
Możliwe, że to jeszcze nie wszyscy, pomyślał Del.
Przez następne pół godziny Hull nadal wpuszczał
ludzi do mieszkania. Deszcz powoli ustał i agenci
SPEAR mogli się lepiej przyjrzeć zgromadzonym męż-
czyznom.
Wreszcie, bez uprzedzenia i powitalnych fanfar, zja-
wił się Simon.
Człowiek, którego SPEAR tropiła i deptała mu po
piętach od blisko roku, wkroczył pewnie między swoich
współpracowników. Był wysokim, pięćdziesięcioparolet-
nim mężczyzną, ciągle jeszcze silnym i twardym jak
skała, jeśli sądzić po energicznych ruchach. Gęsta ciem-
nobrązowa broda ze sporą ilością siwizny, podobnie jak
włosy, zakrywała dolną połowę jego twarzy, ale nie była
w stanie ukryć blizn na policzkach. Od szczęki po
175
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
skronie skóra była pomarszczona i naznaczona świecący-
mi biało – czerwonymi cętkami i bruzdami po oparzeniu
sprzed dziesiątek lat. Wzrok miał zimny, nieprzenik-
niony i tylko w połowie ludzki – jedno oko było szklane.
Wokół Dela rozległy się szepty agentów. Klikała
migawka kamery, kręcił się film, gdy grupa inwigilacyjna
korzystała z rzadkiej okazji uwiecznienia twarzy Simona.
To było to, pomyślał Del. Poczuł dreszcz podniece-
nia, kontrolowany, gwałtowny przypływ adrenaliny myś-
liwego. Pewnymi, niezawodnymi rękami sięgnął po
karabin i trzymał zdobycz na muszce.
Dla Dela zastrzelenie go nie przedstawiało żadnego
problemu. Jedno naciśnięcie na spust i SPEAR pozbyło-
by się wroga, którego celem było unicestwienie agencji,
i który od roku uciekał się do brutalnych aktów terroru.
Ale Del nie był mordercą. Nie odbierał życia. Musiał
więc czekać na okazję, żeby jednym strzałem wyłączyć
Simona z akcji. Przy całej swojej potędze SPEAR
skrupulatnie przestrzegała dawno temu określonych za-
sad.
Jednakowoż, namierzywszy zdobycz, SPEAR nie za-
mierzała wypuścić jej z rąk. Jeden po drugim, agenci
opuszczali mieszkanie, żeby zająć pozycje wokół budyn-
ku i zacieśnić obławę. Było już dobrze po północy. O tej
porze, na tym terenie znajdowało się jeszcze trochę
przechodniów, ale nawet oni mieliby trudności z do-
strzeżeniem ubranych na czarno agentów, wtopionych
w półmrok bram i uliczek.
Najwyraźniej nieświadomy tego, co dzieje się na
zewnątrz, Simon powoli wyjawiał swoje zamiary i plan.
W większości potwierdzał to, czego Del i SPEAR już
176
In gr i d We a v er
się domyślali. Wynajął to mieszkanie z powodu widocz-
nego stąd gmachu ONZ. A wydarzeniem, które go
interesowało, była sesja Rady Bezpieczeństwa poświęco-
na światowemu terroryzmowi. Simon naprawdę plano-
wał zamach.
Ale kiedy wyjawił obiekt ataku, zaskoczył wszystkich.
Bezosobowy głos Simona płynął z głośnika:
– ,,Wystąpi przed radą za dwa dni,, – mówił. – ,,Zaata-
kujemy go, kiedy będzie się zbliżać do budynku. Stoi na
czele ściśle tajnej rządowej agencji o nazwie SPEAR
i nigdy nie był widziany publicznie. Znany jest jako
Jonasz,,.
Bill podszedł do okna i stanął obok Dela. Nie
zapalona fajka sterczała mu z ust, półautomat M21
kołysał się na ramieniu. Zamiast jednego z klasycznych
cytatów rzucił krótkie, niecenzuralne przekleństwo.
Del mu zawtórował. Wiedział, że Simon poczyna
sobie coraz śmielej, ale żeby aż tak? Dobiera się do
samego szefa SPEAR? To szczyt cynizmu, rzecz bez
precedensu. A na odsłoniętym terenie, jakim jest pod-
jazd do gmachu ONZ, taki plan może się powieść.
– Czy centrala też tego słucha?
– Słyszą to samo, co my – odpowiedział agent moni-
torujący telewizyjną kamerę.
Simon kontynuował, mówiąc coraz głośniej w miarę
rozwijania swojego planu.
– ,,Hull, ty będziesz pierwszym i głównym strzelcem,
reszta zajmie pozycje wzdłuż drogi dojazdowej.
Nieduży mężczyzna zapalił od niedopałka papierosa.
– ,,Ile zażądamy?,,
– ,,Ani centa,, – odparł Simon.
177
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Nastała krótka cisza, a potem rozpętała się burza
protestów. Simon kazał się uciszyć, po czym przygważ-
dżał kamiennym wzrokiem każdego po kolei.
– ,,W przeszłości dzieliliśmy się nielichymi łupami,,
– przypomniał. – ,,Tym razem nie chodzi o biznes, to
sprawa osobista,,.
Kolejna runda protestów była mniej porywcza. Simon
odczekał, aż się wykrzyczą, po czym przedstawił szcze-
góły.
– ,,Chcę śmierci człowieka o imieniu Jonasz. I chcę
być w pobliżu, by patrzeć, jak kona. Taki jest mój cel
i zamierzam dać dwa tysiące dolarów temu, kto odda
śmiertelny strzał,,.
Gdy padła obietnica zapłaty, niesnaski ustały. Simon
uśmiechnął się, a blizny na policzkach wykrzywiły się
groteskowo. Następnie rozwinął mapę i w najdrobniej-
szych szczegółach zaczął referować swój plan.
Kobieta z nasłuchu SPEAR sprawdziła czerwone
światełko w zapasowym magnetofonie i uśmiechnęła się
z zadowoleniem.
– I o to chodzi, Simon. Chętnie cię posłucham
– powiedziała. – Wyłóż to wszystko tak, żebyśmy mogli
udowodnić ci winę.
I Simon wyłożył wszystko. Albo tak był rozzuch-
walony i upojony swoimi przeszłymi sukcesami, iż nie
uwierzył, że jest inwigilowany, albo tak arogancki, że
miał to w nosie. Przez następnych siedemnaście minut
obciążył siebie tak dokładnie, że nawet renomowany
hollywoodzki zespół adwokatów nie byłby w stanie
podjąć się jego obrony.
W telefonie w uchu Dela nastąpiło chwilowe za-
178
In gr i d We a v er
kłócenie, zanim odezwał się niski głos.
– Bądź w pogotowiu, Rogers.
Del zesztywniał. Znał ten głos. Słyszał go tylko na
taśmach instruktażowych, rzadziej zaś przez zakodowa-
ny telefon komórkowy, ale zrównoważony, zdecydowa-
ny ton był łatwy do rozpoznania. To był sam Jonasz.
Z zasady Jonasz pracował z ukrycia, ufając, że jego
agenci wykonają robotę najlepiej, jak potrafią. Teraz
jednak tak się złożyło, że postanowił włączyć się w to
bezpośrednio – Simon oznajmił bez ogródek, że zobacze-
nie Jonasza martwego jest sprawą osobistą.
– Tak, szefie? – powiedział Del, przyciskając mikro-
fon przy szyi.
– Możesz go wziąć żywego?
Przesuwając się płynnym ruchem, pomimo walącego
pulsu, Del opuścił szybę okna i uklęknął przy nim. Oparł
podnóżek snajperskiego karabinu na parapecie i wycelo-
wał nieco powyżej lewego ucha Simona. Wystrzelona
z tej odległości kula nieznacznie zwolni przechodząc
przez szybę mieszkania po drugiej stronie, ale, gdy
draśnie czaszkę Simona, zachowa odpowiednią pręd-
kość, by spowodować wstrząśnienie mózgu.
– Tak, szefie. Spróbuję.
– Grupy natarcia, zgłoś się – zakomenderował Jonasz.
Na linii rozległo się więcej głosów, kiedy agenci,
którzy mieli zająć upatrzone pozycje, zaczęli to potwier-
dzać.
– Oddziały gotowe do natarcia – powiedział Jonasz.
– Agent Rogers, przygotuj się do strzału.
Niezliczone godziny zaprawy nie poszły na marne.
Del wyłączył się ze wszystkiego, co go otaczało.
179
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Nieprzerwane buczenie głosu Simona z głośnika, twarda
podłoga pod kolanami, chłodny, wilgotny wiatr, wiejący
przez okno – wszystko to przestało istnieć, gdy jego
uwaga zawęziła się do punktu nie większego od dziesię-
ciocentówki. Wiedział, że Bill stoi za nim, gotów go
osłaniać, wiedział, że od jego własnych umiejętności
wyborowego snajpera zależeć będzie powodzenie trwa-
jącej jedenaście miesięcy pogoni, a i tak jeszcze oddalił
to wszystko w głąb świadomości.
Jedyne, co się liczyło, to robota. Tym się zajmował,
tym żył.
Nacisnął spust.
Idealnie równa okrągła dziurka pojawiła się w szybie
oświetlonego okna. Wąska czerwona kreska przeorała
skroń Simona, który w ułamek sekundy później runął na
ziemię.
Rozpętało się istne pandemonium. Ludzie Simona
byli całkowicie zdezorientowani; jedni miotali się, by
osłaniać Simona, inny biegli do drzwi. Dopiero przytom-
ny Hull zgasił światła. Gdy agenci SPEAR wpadli do
nagle pociemniałego mieszkania, z gotową, wycelowaną
bronią, sami stali się łatwym celem. Hull zajął pozycję
i wypalił z M16 do pierwszego mężczyzny. Padając,
agent wydał rozdzierający krzyk.
Z punktu obserwacyjnego po drugiej stronie dzie-
dzińca Del obserwował z przerażeniem, jak to co miało
odbyć się szybko i sprawnie zamieniło się w jatkę.
Ciemność panującą w mieszkaniu przerywały tylko spo-
radyczne błyski wystrzałów, nie wystarczające jednak,
żeby mógł wycelować. Porzucił karabin dalekiego zasię-
gu i wtłoczył amunicję do pistoletu Heckler & Koch.
180
In gr i d We a v er
Z dotrzymującym mu kroku Billem, popędził na ulicę.
Wkładając pościel z łóżka do kosza z bielizną, Maggie
zlizała łzę, która zawisła w kąciku jej ust. Poniosła go do
drzwi i postawiła obok worka ze śmieciami, do którego
wrzuciła ogarki świeczek.
Gdyby ją było stać, najchętniej spaliłaby tę pościel.
Gdyby kieliszki nie były jedynymi, jakie posiadała,
walnęłaby nimi o ścianę i z przyjemnością patrzyła, jak
się rozpryskują. A gdyby jej fantazyjna jedwabna bluzka
nie kosztowała napiwków z całego tygodnia, podarłaby ją
na strzępy, tak jak rozdarte było jej serce.
Rąbkiem podkoszulka otarła oczy. A właściwie, czego
się spodziewała? Szczęśliwego zakończenia bajki? Pół-
noc nadeszła, wybiła i minęła. Skończył się bal. Pora
wracać do zgrzebnej rzeczywistości pieluszek i plam po
pokarmie.
– Mogło być gorzej – pocieszyła siebie. – Jakoś to
przeżyjesz.
Oczywiście, że tak. Ma jeszcze zdrowie, ma jeszcze
Delilę. Co z tego, że straciła najlepszego przyjaciela?
Seks jest przereklamowany. Lepsza jest czekolada. Za-
wsze jest pod ręką, jeśli się jej potrzebuje, można się nią
delektować w dowolnym tempie, bez obawy o nieprze-
spane poranki. Tak, niech tylko minie ten okropny
dzień, a pofolguje sobie.
Pierwsza rzecz, jaką zrobi rano, to zaopatrzy się w cały
karton czekolady albo dwa. A może pięćdziesiąt.
Znów zalała się łzami. Pociągając nosem, klapnęła na
bujak. To dobrze, że nie wyrzuciła ciążowych ubrań.
Gdy się tylko dorwie do tych tabliczek czekolady, znowu
181
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
zacznie tyć w pasie.
Z drugiej strony, zważywszy na rekord, jaki ustanowili
dziś wieczór z Delem, ciążowe ubrania wręcz mogą
okazać się potrzebne.
Szansa zajścia w ciążę w trakcie karmienia piersią jest
nikła, ale, jak powiedział jej lekarz, niewykluczona.
Myślała o zabezpieczeniu. Naprawdę myślała. Po to
poszła do apteki na rogu i kupiła pudełko kondomów.
Tylko jakoś tak się złożyło, że ich nie użyła.
Nie zrobiła tego z premedytacją. Po prostu tak wyszło.
To co robili z Delem, wydawało się tak naturalne, tak
słuszne, że zaryzykowała następną ciążę, tym bardziej że
Del byłby takim cudownym ojcem i mężem...
– O Boże – jęknęła, rękami zakrywając twarz. – Zno-
wu to samo.
Jej marzenia wzięły górę nad rozumem. Tak strasznie
chciała wierzyć, że Del jest tym jedynym, z którym może
zbudować przyszłość, iż rzuciła się w to całym ciałem...
i sercem.
Tyle gdy chodzi o jej rycerza w błyszczącej zbroi.
Wielokrotnie odtwarzała w głowie ich ostatnią scysję, ale
jakby na to nie patrzyła, fakty pozostawały faktami.
Del przyznał, że coś ukrywa. I cokolwiek to było, było
na tyle poważne, że musiał wyjść.
Do licha, ale ich sobie wybiera!
Może jej matka miała rację, że zawsze przewidywała
najgorsze. Do diabła z zaufaniem i podejmowaniem
ryzyka! Koniec z rozczarowaniami.
Z sypialni dobiegł marudny płacz, i do całego nie-
szczęścia Maggie dołączyło się jeszcze poczucie winy.
Odkąd przyniosła małą od Armildy, Delilah kaprysiła.
182
In gr i d We a v er
Jak większość dzieci, była wyczulona na niepokój matki.
A więc jej zaślepienie Delem przyczyniło się jeszcze do
cierpienia dziecka.
Gdy Maggie wyjmowała Delilę z łóżeczka, jej wzrok
przyciągnęło coś trzepoczącego. Delikatny jednorożec
zawieszony na ruchomych sznureczkach rozhuśtał się
żwawo pod wpływem prądu powietrza, jaki spowodowa-
ła.
Del kupił tę zabawkę jakieś trzy tygodnie temu.
Twarz mu pojaśniała, kiedy ją zamocował i rozhuśtał,
a Delilah wyciągała po nią rączki. Kupił też różowe
śpioszki, które teraz miała na sobie, a także całą menaże-
rię miękkich zabawek, które wisiały na wstążce w rogu
pokoju, i spacerowy wózeczek, i nocną lampkę, i te
bliźniacze, kokieteryjne, przepasane purpurową wstążką
kapelusze chroniące od słońca...
Serce Maggie ścisnęło się z bólu. Jak mogła się aż tak
pomylić? Del nie był taki jak Alan. Był łagodny i delikat-
ny, a także uważający. A może ją poniosło? Gdyby mu
jeszcze dała szansę...
Och, spójrz na fakty, przywołała się do porządku.
Powiedział dobitnie i wyraźnie, że nie zostanie. Licho
wie, co jeszcze ukrywa, jakie jeszcze kłamstwa ma
w zanadrzu...
To była scena jak z koszmarnego snu. Ludzie, któ-
rych Del znał jako niezawodnych agentów, którzy z nim
pracowali w najprzeróżniejszych sytuacjach, wykrwawia-
li się teraz na klatce schodowej i w korytarzu, podczas
gdy kryminaliści – wspólnicy Simona – bezlitośnie
usuwali przeciwników, byle uciec z pułapki, jaką stało się
183
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
tamto mieszkanie. Del przedzierał się korytarzem, z roz-
wagą i zastanowieniem wybierając cele. W tej samej
chwili, gdy z ust Billa padło ostrzeżenie, poczuł piekący
ból w lewym ramieniu. Zachwiał się, ale zdążył jeszcze
strzelić i wytrącić broń z rąk Hulla, nim ten oddał kolejny
strzał. Bill w mgnieniu oka doskoczył do byłego marine,
wymierzając mu nogą cios karate w bok karku.
W końcu sytuacja odwróciła się. Ubrani na czarno
agenci SPEAR przejęli kontrolę, dwojąc się i trojąc
wśród leżących ciał. Gdy zapalono światło, Del prze-
kroczył próg mieszkania, które obserwował od miesięcy.
Ludzie Simona, ci którzy jeszcze byli przytomni, szybko
zostali unieszkodliwieni za pomocą plastikowych taśm,
którymi unieruchomiono im kostki i nadgarstki. Służby
medyczne opatrywały najciężej rannych po obu stro-
nach, a mapa, którą posługiwał się Simon do zilust-
rowania swojego planu, została zabezpieczona, jako
dowód koronny.
– Czy teren jest bezpieczny? – Pytanie Jonasza
dotarło do Dela przez słuchawkę.
– Tak, szefie – odpowiedział do mikrofonu.
– W jakim stanie jest Simon?
Del podniósł lufę do góry i dokładnie przyjrzał się
tłumowi, wypatrując barczystego, brodatego mężczyzny,
którego dosięgła jego kula.
Miejsce, gdzie Simon upadł, było puste.
– Nie – szepnął Del, podchodząc bliżej.
Na podłodze obok drobnych odłamków szkła po
dziurze w szybie połyskiwały plamy krwi. Ale ciała nie
było.
– To niemożliwe – mruknął Del, rozglądając się
184
In gr i d We a v er
dookoła. – Unieruchomiłem go przecież.
– Rogers? – warknął głos w słuchawce. – Czekam na
meldunek.
Jeszcze raz obszedł mieszkanie, sprawdzając twarze,
odwracając ciała, ale nie znalazł tego, kogo szukał.
Zmroziło go. Nie, pomyślał. Jeszcze raz? Po tak
długim czasie, po tylu trudach i niekończącym się
śmiertelnie nudnym wyczekiwaniu to jeszcze nie ko-
niec? Odwrócił się twarzą do okna i oszołomionym,
skonsternowanym wzrokiem spojrzał prosto w kamerę,
skierowaną na to mieszkanie.
– Jego tu nie ma, szefie.
– Powtórz jeszcze raz.
– Wygląda na to, że Simon ulotnił się.
Zapadła przygnębiająca cisza. Szok, wściekłość i gorz-
kie rozczarowanie malowało się na twarzach otaczających
Dela agentów.
– Jakim cudem, do diabła? – zapytał ktoś, artykułując
pytanie, które cisnęło się wszystkim na usta.
Odpowiedź pojawiła się niezwłocznie. Młody agent
z trudem podniósł się na nogi, pół twarzy miał obite
i spuchnięte, a wzrok nieprzytomny. Jego czarna kurtka
i kominiarka zniknęły.
Bez wątpienia analiza obrazu zarejestrowanego
w podczerwieni pokaże, co wydarzyło się w ciemności.
Teraz nie ma czasu na pytania i wzajemne oskarżenia.
W mgnieniu oka agenci, którzy nie odnieśli obrażeń,
rozsypali się wachlarzem po okolicy. Byli pewni, że
Simon jest w pobliżu – z bólem głowy po wstrząśnieniu
mózgu spowodowanym kulą Dela nie mógł ujść daleko.
Del wsunął rewolwer za pasek i odwrócił się, by
185
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
ruszyć za Billem, gdy zatrzymała go lekarka.
– Pokaż ramię, Rogers.
Del spojrzał w dół. Rękaw czarnego kombinezonu
połyskiwał od świeżej krwi. Żelazne opanowanie trzy-
mające jego ciało i emocje na wodzy opuściło go na
koniec. Dopiero teraz dotarł do niego rwący, pulsujący
ból ciała.
Lekarka poprowadziła go do krzesła, wsunęła skalpel
w dziurę w materiale i ze spokojem rozpruła rękaw. Ujęła
jego ramię i obejrzała ze wszystkich stron.
– Kula przeszła na wylot. Nie wygląda na to, żeby
naruszyła kość. – Potrząsnęła głową i zaaplikowała dużą
ilość środków dezynfekujących przy wlotowej i wyloto-
wej ranie. – Masz fart, że nie trafiła parę centymetrów
w prawo. Kamizelka na nic by się zdała przy specjalnych
nabojach, których używają.
Del przeniósł wzrok na agenta, który jako pierwszy
sforsował drzwi mieszkania. Kładziono go na nosze.
Twarz miał kredowobiałą, ciało bezwładne, a w kamizel-
ce, na środku piersi, widniała dziura.
– Przeżyje? – zapytał Del, pokazując głową mężczyz-
nę na noszach.
Lekarka bandażowała ramię Dela.
– To nie wygląda zbyt dobrze – powiedziała spokoj-
nym tonem.
Czy mężczyzna na noszach był żonaty? Czy miał żonę,
która go będzie opłakiwać, dziecko, które będzie się
wychowywać bez ojca?
To był powód, dla którego agenci SPEAR nie po-
winni się żenić. Wykonywali zbyt niebezpieczną robotę.
Nie mieli żadnych gwarancji na przyszłość.
186
In gr i d We a v er
Del powtarzał to sobie niezliczoną ilość razy. Brzmia-
ło to logicznie, a jednak czegoś w tej argumentacji
brakowało.
I nagle Del uzyskał pewność, co to takiego. Przyszłość
to nie jest jakiś tam odległy, najgorszy z możliwych
scenariuszy. Przyszłość zaczyna się teraz.
Patrzył, jak wynoszą nosze, i poczuł, jak jego widzenie
świata się zmienia.
Tak, byłoby tragedią, gdyby ten mężczyzna pogrążył
w żałobie rodzinę, ale czy nie byłoby jeszcze większą
tragedią, gdyby nie zostawił zupełnie nikogo? A jeżeli
jego życie było puste, jeżeli nie miał okazji dzielić go
z osobą, którą kochał? Jeżeli nigdy nie poznał radości
trzymania w ramionach nowonarodzonego dziecka albo
nie słyszał namiętnego śmiechu ukochanej kobiety?
Życie jest drogocenne. Nie wolno go marnować.
I właśnie dokładnie sam to robił.
Nie pozwól, by to, co zdarzyło się w przeszłości,
przekreśliło naszą szansę na przyszłość.
Powróciły do niego słowa Maggie, szemrząc w jego
głowie jak pachnąca deszczem bryza, rześka, świeża
i pełna obietnic. Powiedział jej, że go nie rozumie, ale był
w błędzie. Rozumiała go lepiej, niż on siebie.
Życie nie dawało żadnych gwarancji, niezależnie od
tego, co człowiek robi. Na przykład Maggie. Była dziec-
kiem, gdy doznała ciężkich obrażeń, ale nie poddała się.
Zaryzykowała i chwyciła życie za rogi, nie zważając na
przeciwności. Wszystko co robiła, robiła z taką pasją! Czy
to nie cud, że się w nim zakochała?
A spełnienie tego wszystkiego było takie łatwe i pros-
te, i to przez cały czas, tylko on uparcie nie chciał tego
187
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
widzieć. Przejrzał dopiero dzisiaj, zaglądając śmierci
w oczy.
Kocha ją.
Ale co z dziećmi, których ona chce? Kiedy się dowie,
że nie może jej ich dać, co wtedy? Czy znów powtórzy się
to, co z Elisabeth?
Nie zdradzę cię... Nie jestem, jak tamta kobieta.
Czy to prawda? Czy Maggie zechce zaakceptować go
takim, jaki jest? Czy może tego od niej wymagać?
Biorąc po uwagę, jak się zachował, kiedy od niej
wychodził, może nigdy nie będzie miał okazji dowie-
dzieć się tego.
– Agent Rogers?
Wzdrygnął się, ponownie spojrzał na lekarkę.
– Zdejmuję cię z czynnej służby na czterdzieści
osiem godzin – powiedziała.
– Zaraz, chwileczkę. Nie możesz...
– Wiesz przecież, że tutaj ja rządzę. Straciłeś dużo
krwi. Masz niskie ciśnienie. Kiedy jeszcze spadnie ci
poziom adrenaliny, możesz zemdleć i nie będzie z ciebie
żadnego pożytku. Powinieneś udać się do szpitala.
– Mam tylko przestrzelone ciało. To nic poważnego.
– Wiedziałam, że to powiesz. – Wymodelowała temb-
lak z bandaża i zawiązała mu go na szyi. – Przynajmniej
trzymaj to ramię nieruchomo. Powinieneś się położyć
i nie przebywać samotnie na ulicy.
Wiedział, że ma rację. Gdy z trudem podniósł się
z krzesła, poczuł lodowate mrowienie w koniuszkach
palców. Musiał się więc pogodzić, że inni rozprawią się
z Simonem bez niego.
Jakoś po raz pierwszy od ośmiu lat nie pragnął tak
188
In gr i d We a v er
naprawdę dokończyć tej akcji. Jego praca nie była jego
życiem. Nie chciał spełniać obowiązku ani wylądować
w szpitalu, ani też wracać samotnie do hotelu. Naprawdę
chciał tylko jednego – udać się do Maggie.
Kolorowe światła patrolujących wozów i karetek po-
gotowia, powielone w kałużach, oświetlały podwórze.
Jak przy wszystkich operacjach SPEAR, lokalne władze
i strażnicy prawa blokowali dostęp ludzi i mediów.
Chodziło o zagwarantowanie anonimowości organizacji
i prowadzonych przez nią akcji.
Del wyminął oczekujące karetki i wrócił do miesz-
kania, z którego prowadził inwigilację. Zatrzymał się
tylko po to, żeby zmienić ubranie na cywilne i z po-
wrotem wyjść w ciemną noc. Przytrzymał się latarni,
żeby złapać równowagę, kiedy na moment zakręciło mu
się w głowie, po czym odepchnął się i powędrował
w stronę metra.
Światła i syreny pozostawił za sobą. Nie koncentrował
się na tym, co dzieje się wokół; nie myślał o pracy. Już nie
polował. Myślami był przy Maggie i tym, co jej powie,
o ile da mu szansę.
Czy zechce go widzieć? Nie miałby jej za złe, gdyby
odmówiła, ale chciał spróbować. Mając na co dzień do
czynienia z jednym z najbardziej ryzykownych zawodów
na świecie, postanowił wreszcie zaryzykować tym, co
najważniejsze – swoim sercem. Zamierzał powiedzieć
Maggie całą prawdę. Miał tylko nadzieję, że choć w poło-
wie okaże się taki odważny, jak ona.
189
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Rozdział jedenasty
Była trzecia godzina, kiedy w zamku obrócił się klucz.
Maggie zatrzymała nogami bujak i odwróciła głowę
w kierunku drzwi.
Wiedziała, kto to. Oprócz niej, tylko Del miał klucz.
Czyżby była skazana na powtarzanie tych samych
błędów? Już raz, dzięki zapasowemu kluczowi, wszedł do
jej mieszkania nieproszony Alan. Danie klucza Delowi
wydawało się dobrym rozwiązaniem w swoim czasie
– odkąd zaczął spędzać tu noce, był to jedyny sposób,
żeby swoimi wejściami i wyjściami nie odrywał jej od
obowiązków przy Delili. Uważała, że może mu zaufać.
W końcu nikt inny tylko on był za zainstalowaniem
nowego zamka.
Tak. No cóż, zaradzi temu, gdy tylko ślusarz otworzy
warsztat, postanowiła, patrząc, jak otwierające się drzwi
blokuje założony przez nią łańcuch.
– Maggie?
Ciarki ją przeszły, gdy niskim, dźwięcznym głosem
wyszeptał jej imię. Przypomniała sobie brzmienie jego
głosu w oświetlonej świecami sypialni, dotyk jego warg
na swojej skórze. Czy to miało miejsce zaledwie przed
czterema godzinami? Chcąc stłumić zdradziecką reakcję
ciała, odepchnęła się nogami i zaczęła się bujać. Myśl
o czymś innym. O czekoladzie. Przecież gdzieś w domu
musi być jakaś czekolada. Może pozwoli jej przestać
o nim myśleć?
– Maggie, proszę, pozwól mi wejść.
Oczy zaszły jej łzami. Powiedział to tak szczerze, tak
słodko, jakby mu rzeczywiście zależało.
Ale nie da się nabrać i nie zaufa mu. Koniec z zaufa-
niem. Koniec z mężczyznami. Poczeka, aż sobie pójdzie.
– Wiem, że nie śpisz, Maggie – mówił, ściszając głos,
żeby nie niepokoić sąsiadów. – Słyszę skrzypienie buja-
ka.
Zaparła się nogami o podłogę, zębami zagryzła dolną
wargę. Nie chciała z nim rozmawiać. Co więcej, nie
chciała go słuchać.
Ale nie była jedyną kobietą w tym mieszkaniu, która
zareagowała na dźwięk głosu Dela. Delilah, która drze-
mała na jej ramieniu, uniosła główkę i wesoło zagruchała.
– Dlaczego Delilah nie śpi? – zapytał natychmiast.
– Jest zdrowa? Nie potrzebuje lekarza?
Och, niech to szlag trafi. Niech szlag trafi! Akurat
teraz, gdy uważała, że ma dość silnej woli, żeby się go
pozbyć, musiał zapytać o Delilę. Mogła się na nim
zawieść w innych sprawach, ale instynkt matki pod-
powiadał, że uczucie Dela do Delili jest prawdziwe
i szczere.
Przycisnęła małą, zabujała się do przodu i pozwoliła,
by siła rozpędu wysadziła ją z fotela. Powędrowała do
191
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
drzwi, rzucając po drodze okiem na kosz z pościelą,
w której kochała się z Delem przez cały wieczór...
Zgrzytając zębami, odepchnęła go nogą i stanęła przy
drzwiach. Nie powinna go widzieć. Już i tak źle się stało,
że go usłyszała.
– Czujemy się dobrze, Del. Dziękuję za troskę.
A teraz odejdź.
– Najpierw mnie wysłuchaj.
– Nie.
– Proszę tylko, żebyś mi dała szansę.
– Po co? Żebyś mnie znów zostawił? Już to przerabia-
łam, Del, i nie zamierzam tego powtarzać. Nie zamie-
rzam też udawać, że nic się nie stało.
– Maggie...
– Nie. Może wolno się uczę, ale nie jestem idiotką
– powiedziała. – Proszę cię, odejdź.
Łańcuch napiął się do granic możliwości, gdy panele
drzwiowe jęknęły od uderzenia. Zaskoczona Maggie
cofnęła się o krok. Del był na tyle silny, że gdyby chciał,
dostałby się w ten sposób do środka, nie sądziła jednak,
że posunie się tak daleko.
– Nie próbuję usprawiedliwiać mojego zachowanie
– powiedział prawie szeptem. – Nie ma na to usprawied-
liwienia. Byłem idiotą.
– A zatem pod tym względem jest nas dwoje. Żegnaj,
Del.
– Powiedziałaś, że winien ci jestem prawdę. Po to tu
jestem.
– Za późno.
– Nie mów tak, Maggie. – Zamilkł. W ciszy słyszała
jego wysilony oddech. – Dziesięć minut. To wszystko,
192
In gr i d We a v er
o co proszę. Daj mi dziesięć minut na wytłumaczenie się,
a potem, jeśli nadal będziesz chciała, żebym odszedł,
odejdę.
– Del...
– Proszę.
Tylko dwie sylaby, a ile było szczerości w tym
niepozornym słowie. Maggie odchyliła głowę, szukając
w sobie siły, żeby się oprzeć, ale na próżno. Pod-
trzymując jedną ręką Delilę, wychyliła się na tyle, na ile
pozwalał łańcuch.
Jęknęła na widok Dela. Opuścił ją zaledwie przed
czterema godzinami, a zmienił się nie do poznania.
Wyglądał przerażająco. Woskowa cera, niezdrowo błysz-
czące oczy. Opierał się całym ciężarem na prawym
ramieniu, napierając ciałem na drzwi. Nie próbował ich
sforsować, tylko upadł na nie, a one go podtrzymywały.
– O mój Boże – jęknęła. – Del, co się stało?
– Wytłumaczę ci później. – Nastąpiła krótka pauza.
– Naprawdę to zrobię. I wszystko ci wytłumaczę. Bez
żadnych kłamstw, Maggie, obiecuję.
Lewy rękaw jego granatowej wiatrówki był pusty.
Dostrzegła kawałek białego materiału i uświadomiła
sobie, że ma ramię na temblaku. Czy na jego ręku nie ma
krwi?
Nie zastanawiając się dłużej, zdjęła łańcuch i ot-
worzyła drzwi.
Del zatoczył się, zdrową ręką chwycił się framugi.
– Dziękuję. – Gdy się wyprostował i przekraczał
próg, z wysiłku rozdymał nozdrza.
– Boże, Del. Ty potrzebujesz lekarza! – powiedziała,
cofając się. – Wejdź i usiądź, a ja zadzwonię...
193
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Jej oddech zamienił się nagle w przerażony krzyk.
Del jeszcze nie zdążył minąć progu, gdy z głębi korytarza
rzuciła się w ich stronę jakaś postać.
W tym krytycznym momencie Maggie zamurowało.
Będąc mieszkanką Nowego Jorku, zawsze przedsiębrała
niezbędne środki ostrożności. Wiedziała, ile przestępstw
wydarza się każdego dnia. Ale bandyta? Tutaj, na
korytarzu? Tutaj, gdzie codziennie nosi do zsypu śmieci,
tutaj, gdzie Robbie bawi się w supermena? Och, nie!
– Del! – krzyknęła.
Del odwrócił się w miarę szybko, ale jej ostrzeżenie
padło zbyt późno. Wysoki, brodaty mężczyzna zaatako-
wał go ciałem, trafiając go prosto w chore ramię. Na
widok potwornego bólu wykrzywiającego twarz Dela
Maggie poczuła, jak skręca się jej żołądek. Jednak Del
szybko odzyskał równowagę, stając między nią i tym
obcym, celując łokciem prawej ręki w gardło nieznajo-
mego.
– Maggie, uciekaj! – rozkazał. – Odejdź!
Odejdź. To samo powiedziała mu parę chwil wcześ-
niej. Ale teraz nie chciała go zostawić. Z ręką na
temblaku Del był bezbronny, nie miał żadnej szansy
z tym bandytą.
Ale jak może mu pomóc? Przycisnęła Delilę do piersi.
Musi chronić swoje dziecko. Musi posłuchać Dela i ucie-
kać. Może do Armildy? Od niej będzie mogła wezwać
policję.
Gdy już podjęła decyzję, rzuciła się do otwartych
drzwi.
Nieznajomy podstępnym kopnięciem w krocze po-
walił Dela na podłogę. W ostatniej chwili wyciągnął rękę
194
In gr i d We a v er
i złapał Maggie za podkoszulek, gdy go mijała.
Nagły ból szyi zatrzymał ją w miejscu. Krztusząc się,
rozpaczliwie chwytając powietrze, wierzgnęła nogą za
siebie, żeby się uwolnić. Piętą walnęła bandytę w rzep-
kę.
Zaskowyczał z bólu, ale już po chwili Maggie została
oderwana od podłogi i ciśnięta z całą siłą do tyłu.
Krzyknęła, padając zwinęła się, żeby chronić Delilę.
Upadła na plecy, uderzając głową o kant stolika. Ostatnią
rzeczą, jaką usłyszała, był paniczny krzyk Delili.
To było gorsze od koszmarnego snu. To było istne
piekło.
Zaciskając zęby z powodu potwornego bólu w ramie-
niu i w kroku, Del podciągnął się na kolana. Przed nim
roztaczał się straszny widok. Maggie leżała na podłodze
zwinięta na bok, z zamkniętymi oczami. Ledwo od-
dychała. Ale nawet półprzytomna chroniła w ramionach
swoje dziecko.
– Jakie to wzruszające. Uwiłeś tu sobie prawdziwe
gniazdko.
Przytrzymując się ściany, Del powoli podniósł się na
nogi. Przeniósł spojrzenie z Maggie i wbił wzrok w po-
zbawione wyrazu brązowe oczy człowieka, na którego
polował prawie przez rok.
Spodziewał się konfrontacji ze ściganą przez siebie
zwierzyną w jakiejś ciemnej ulicy albo w zaminowanym
magazynie, albo też w paru innych, kontrolowanych
przez policję, sytuacjach. Simon i zło, jakie ucieleśniał,
należały do innego świata, do świata SPEAR.
Ale nie tutaj, u Maggie. O Boże, nie tutaj. Oglądanie
195
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
tego człowieka, tego uosobienia genialnego zła, w tym
samym pokoju co Maggie i jej dziecko, było strasznym
nieporozumieniem. Było nieprzyzwoite. Było piekielne.
I nikogo nie mógł za to winić, poza sobą. Jak mógł być tak
nieostrożny i dopuścić, by ten potwór go śledził? Ale
niech go krew zaleje, jeżeli pozwoli, żeby Maggie
i Delilah miały zapłacić za jego błąd.
Delilah przywarła do piersi matki, wydając zniecierp-
liwione krzyki, ale, na szczęście, nie noszące śladu bólu.
Del postąpił w ich stronę.
Simon wyciągnął spod kurtki broń i wycelował ją
w Dela.
– Ani kroku dalej, Rogers.
– Więc wiesz, kim jestem.
– Oczywiście. – Końce palców wolnej ręki przycisnął
do skroni, po czym je odwrócił, żeby pokazać ślady krwi.
– Jesteś tym, przez którego tak kurewsko boli mnie
głowa. Jesteś Del Rogers, jedyny na świecie człowiek,
który mógł oddać taki strzał.
– Przykro mi, że chybiłem – powiedział Del.
– Nigdy nie chybiasz. Jonasz zawsze potrafił otaczać
się najlepszymi z najlepszych.
Ramię Dela paliło jak diabli. Czuł spływającą w dół
ramienia świeżą ciepłą krew. Starał się to zagłuszyć,
skoncentrować się i pomyśleć racjonalnie, zmusić mózg
do pracy. Musiał opanować sytuację.
Ale, do licha, jak może zachować spokój? Ten łajdak
wtargnął do mieszkania Maggie. Skrzywdził jego uko-
chaną kobietę. Del nie miał ochoty na chirurgicznie
precyzyjny strzał, żeby powalić Simona, miał ochotę
skoczyć mu do gardła i udusić go gołymi rękami.
196
In gr i d We a v er
– Zamknij drzwi – powiedział Simon, wykonując
ruch lufą.
Del nie poruszył się.
– Czego chcesz?
– Żebyś zamknął drzwi. Nie chcemy dodatkowych
komplikacji w postaci hałaśliwych sąsiadów.
– Najpierw wypuść kobietę i dziecko. Nie mają z tym
nic wspólnego.
– Wprost przeciwnie. Stanowią ważną część mojego
planu.
– Zapomnij o tym, Simon. Wiemy wszystko o plano-
wanym przez ciebie zabójstwie Jonasza, a wszyscy twoi
współpracownicy są już pod kluczem. Nie ma więc
sensu...
– Och, daruj sobie tę całą mowę – trawę. Obaj wiemy,
że zawsze mi się udaje. A teraz idź i zamknij drzwi. – Gdy
Del nadal się nie poruszył, Simon wycelował broń prosto
w czoło Maggie. – Wszystko mi jedno, którą wybiorę.
Jeżeli zabiję matkę, nadal pozostanie mi dziecko.
Del zatrząsł się z hamowanej wściekłości. Był nie-
uzbrojony – idąc do Maggie, nigdy nie nosił broni.
Z powodu rany reagował wolniej niż zwykle, a do tego
mógł używać tylko jednej ręki. Szansa na dosięgnięcie
Simona i powalenie go, zanim ten odda strzał, była
znikoma. I choć rwał się do działania, na razie nic nie
mógł zrobić. Wyciągnął więc rękę i zamknął drzwi.
– Jeśli chcesz mieć zakładnika, weź mnie – powie-
dział.
– O, nie. Ciebie, agencie Rogersie, potrzebuję do
czego innego. – Nadal celując w Maggie, Simon obszedł
sofę i usiadł na niej. Pochylił się i trzepnął Maggie
197
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
w policzek. – Obudź się.
Del wysunął się do przodu.
– Jeśli zrobisz jej krzywdę, zabiję cię!
– Nikogo nigdy nie zabijasz – zauważył Simon.
– Zabiję cię – powtórzył Del, celowo przeciągając
zgłoski.
Coś w jego tonie musiało uprzytomnić Simonowi, że
to nie są czcze pogróżki. Więcej nie uderzył Maggie.
Zamiast tego potrząsnął ją za ramię.
Zaczęła szybciej oddychać. Wykrzywiła twarz. Za-
mrugała dwukrotnie oczami i potoczyła wokół niewidzą-
cym wzrokiem. Gdy w pełni oprzytomniała, zrobiła
wielkie oczy i jeszcze mocniej przycisnęła Delilę do
piersi. Powoli płacz dziecka ustał.
Simon potrząsnął nią jeszcze raz.
– Siadaj – rozkazał.
Tuląc dziecko, Maggie podparła się plecami o sofę
i usiadła. Po czym odwróciła głowę i wbiła zęby w rękę
Simona.
Gdy ten krzyknął z bólu, Del przeciął pokój, gotów
wykorzystać chwilowe zamieszanie.
Tymczasem Simon, zamiast wyrwać się Maggie,
przesunął lufę, której koniec spoczął na uszku Delili.
– Mnie jest wszystko jedno – warknął, spoglądając na
Dela. – Powiedz to jej. Jeśli zabiję dziecko, nadal będę
miał matkę.
W jednej chwili dławiąca, gorzka żółć podeszła Delo-
wi do gardła.
– Nie! – zawołał.
Maggie zaskamlała i cofnęła głowę. Oddychała szyb-
ko przez otwarte usta, była blada jak śmierć. Jej oczy
198
In gr i d We a v er
biegały jak oszalałe, aż zatrzymały się na Delu.
Widok jej przerażenia pomógł mu znaleźć siłę, której
potrzebował, by przemóc narastającą rozpacz.
– Zachowuj się spokojnie, Maggie – powiedział.
– I rób, co on każe. Tak będzie lepiej.
– No właśnie, słuchaj swojego przyjaciela – przytak-
nął Simon.
Rozległ się zdławiony szloch Maggie.
– Proszę, nie rób krzywdy mojemu dziecku – za-
płakała. – Weź wszystko, co chcesz. Tylko nie... – zała-
mał się jej głos. – Nie rób jej nic złego.
Simon ścisnął jej ramię. Z miejsca po ugryzieniu
sączyła się krew, ale on zdawał się tego nie zauważać.
– To chciałem usłyszeć – powiedział. – Masz pojętną
kobietę, Rogers.
– Czego od nas chcesz, Simon? – zapytał Del.
– Chcę dokończyć robotę, którą mi przerwałeś – od-
parł Simon. – Chcę Jonasza.
– Nie wiem, gdzie on jest.
– Nie, ale możesz mi go znaleźć.
– Nie mogę...
– Oczywiście, że możesz. Wystarczy, że wykręcisz
specjalny numer w tej komórce, którą nosisz. Masz ją
jeszcze, czy tak?
Jak zawsze wiedza Simona o tym co dzieje się
wewnątrz SPEAR była równie trafna, co kłopotliwa. Ten
facet zawsze wyprzedzał ich o krok.
– Proponuję prostą transakcję handlową – ciągnął
Simon. – Ty dostarczysz mi Jonasza, a ja zwrócę ci
kobietę i dziecko.
– Wiem, że chcesz go zabić – powiedział Del.
199
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Jeżeli nie zabiję Jonasza, zabiję te dwie. Nie
brakuje mi nabojów. Wybór należy do ciebie.
– Del? – zapytała Maggie cienkim głosem. – O czym
on mówi? Znasz go?
– Och, jeszcze jak! – odpowiedział za Dela Simon.
– Zna mnie. Wie także, że nigdy nie blefuję. Prawda,
Rogers? A więc wybieraj. Co wolisz? Życie Jonasza czy
ich?
Nie ma wyboru, pomyślał Del. Simon nie blefuje. Co
nie znaczy, że później dotrzyma słowa. Posłuży się
Maggie i Delilą, żeby osiągnąć swój cel, a potem nie
zawaha się wykorzystać ich przy pierwszej okazji.
Był pozbawionym skrupułów bydlakiem. Ucieleś-
nieniem zła. Żeby ocalić Maggie, Del będzie musiał się
z nim układać.
– Zgoda – powiedział. – Mów, czego chcesz.
Blizny na policzkach Simona wykrzywiły się i po-
głębiły w ohydnym uśmiechu.
– Wyśmienicie. Chcę, żebyś zaaranżował spotkanie.
Tylko Jonasz i ja. Jak mężczyzna z mężczyzną. Uważasz,
że ci się to uda?
-Tak – odpowiedział Del, bez cienia wątpliwości
w głosie, choć wcale nie miał gwarancji, że Jonasz
wyjdzie z ukrycia. Nikt jej nie miał. – Mogę to zrobić, ale
pod jednym warunkiem. Pozwól kobiecie i dziecku
odejść. Wystarczę ci jako zakładnik.
– Nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę. Już to
przerabialiśmy. Nic z tego. Zostaniesz tutaj. One pójdą
ze mną. Dokładnie za godzinę zadzwonię i powiem,
gdzie i kiedy dokonamy wymiany. Stosuj się dokładnie
do moich instrukcji, bo w przeciwnym razie zabiję je
200
In gr i d We a v er
obie. – Simon chwycił Maggie za ramię i wstał z sofy.
– Rusz się, kobieto.
Oczy Maggie napełniły się łzami. Ściągnęła wargi
i szurając nogami poszła przodem przed Simonem, tak
jak jej kazał.
Del miał wrażenie, że krew zalewa mu oczy. Widok
odwagi i siły Maggie w obliczu nie znającego skrupułów
Simona, jej niesamowitej miłości do dziecka, sprawiły, że
podziw dla niej pogłębiał się z każdą chwilą. Nigdy nie
był bardziej zakochany... i bardziej bezsilny.
Chciał ją wziąć w ramiona, kochać ją, zawierzyć jej
wszystkie swoje tajemnice i obiecać wszystko. Już tyle
czasu zmarnował. A co, jeśli się okaże, że jest za późno?
Ale teraz nie było czasu na uleganie uczuciom. Gdyby
to zrobił, zginęliby wszyscy.
Maggie prowadziła taksówkę opustoszałymi ulicami
miasta. Miała suche oczy. W jakimś momencie przestała
płakać. Nie dlatego, że łzy się wyczerpały. O, nie.
Potrzeba płaczu tkwiła w niej nadal, podobnie jak
potrzeba krzyku, a także chęć odwrócenia się na siedze-
niu i wydrapania oczu mężczyźnie, który trzymał jej
dziecko.
Po prostu panowała nad sobą. Miała wrażenie, jakby
surowa, bezosobowa maska zakryła jej rysy, podobnie jak
to miało miejsce w przypadku Dela.
Nie jestem tym, za kogo mnie masz.
W jaką kryminalną aferę jest zamieszany? Czy to
właśnie przed nią ukrywa? Czy biznes, o którym nigdy
nie chciał rozmawiać, wiąże się z obcowaniem z takimi
ludźmi jak ten... ten potwór obok?
201
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Ten człowiek nie był bandytą, który wybrał jej dom
na chybił trafił. On znał Dela. I to Del wciągnął go w jej
życie.
Dlaczego? Jak? Czy Del jest członkiem jakiegoś
kryminalnego gangu? A może jest gliną? Ale jeśli jest po
stronie policji, czy nie powinien mieć odznaki i broni?
Czy nie mógł jej o tym powiedzieć? A kim jest ten
Jonasz?
Oby nigdy nie spotkała na swojej drodze Dela Roger-
sa! I nie zakochała się w nim. Wiedziała, że mogą być
z nim kłopoty, ale w najgorszych koszmarach nie śniła, że
może być aż tak źle. W jej bezpieczeństwo, w jej zwykłe,
codzienne życie nagle wtargnęła broń, przemoc i groźba
śmierci. Za to co się stało, powinna go znienawidzić.
Ale nie potrafiła. Kochała go. Próbował jej bronić.
Proponował, że zajmie jej miejsce jako zakładnik. Obie-
cał, że wszystko będzie w porządku.
Ale jest ranny. Ledwie stoi na nogach. Widziała
ciemną plamę krwi na temblaku. Gdyby nie trzymała go
tak długo w holu...
Ale gdyby go nie wpuściła, nie ściągnęłaby na siebie
i na dziecko tego wszystkiego.
Nie powinna teraz myśleć o Delu. Powinna po-
wstrzymać się od obwiniania siebie czy jego, od zadawa-
nie sobie pytań, na które nie ma odpowiedzi. Jedyne, co
musi, to przeżyć.
– Zatrzymaj tutaj – poinstruował mężczyzna, poka-
zując na pogrążona w ciemności aptekę.
Zrobiła, co kazał. Nie dyskutowała z nim. Widziała, co
zrobił z niewinnym kierowcą tej taksówki. Zatrzymał się
chyba dlatego, że zobaczył Maggie i Delilę, ale skończył
202
In gr i d We a v er
w jakimś zaułku, nieprzytomny i krwawiący po uderze-
niu kolbą rewolweru.
Ten człowiek o imieniu Simon jest bezlitosny. Nic go
nie powstrzyma.
Co, na Boga, Del może mieć z nim wspólnego?
– Chodź ze mną – powiedział.
Maggie nie miała wyboru. Poszła z nim.
Apteka była zamknięta, drzwi zaryglowane, ale Simo-
nowi nie robiło to różnicy. Lufą wybił szybę, otworzył
drzwi, popchnął Maggie do środka i wmaszerował za nią.
Idąc, uważnie przyglądała się półkom, szukając czegoś,
czegokolwiek, co mogłoby posłużyć za broń. Czy jeśli mu
pryśnie w twarz lakierem do włosów, oślepi go? Gdyby
mieli tu cichy alarm, ściągnąłby policję, ale czy zatrzyma
go na tyle długo, żeby doczekać się pomocy?
A gdyby nawet znalazła broń, gdyby przyjechała
policja, jaki byłby z tego pożytek? Przecież ten potwór
nadal trzyma jej dziecko
– Czego pan szuka? – zapytała. – Lekarstw? Czy
dlatego...
– Zamknij się – mruknął. Zatrzymał się przy środ-
kach przeciw bólowi głowy, zgarnął do kieszeni kilka
opakowań, po czym poprowadził ją z powrotem do
skradzionej taksówki. Tam wyjął cztery aspiryny i wsa-
dził je do ust. Przełknął je z trudem i kazał Maggie jechać
dalej.
Aspiryna? – pomyślała. Włamał się do apteki z powo-
du bólu głowy?
Delilah zapłakała, a Maggie wstrzymała oddech. Na
szczęście dotychczas dziecko było grzeczne. Jaka będzie
reakcja tego potwora, gdy mała rozpłacze się na dobre?
203
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Zdjęła nogę z gazu.
– Proszę mi ją pozwolić potrzymać. Przecież nie
ucieknę...
– Prowadź – powiedział, nie zwracając uwagi na coraz
głośniejszy szloch dziecka. Zaklął pod nosem, po czym
przełożył Delilę na drugie ramię, pohuśtał ją i powoli
uspokoił.
Łatwość, z jaką to zrobił, zdumiała Maggie. Jak taki
potwór może uspokoić marudzące dziecko? Czyżby miał
w sobie choć odrobinę człowieczeństwa? Gdyby dotarła
do niego, może by coś wskórała? Popatrzyła z ukosa.
– Dziękuję.
– Za co?
– Za uspokojenie mojego dziecka. Musiał pan już
wcześniej to robić.
– Zgadza się – odpowiedział i popatrzył na nią.
Jego wzrok był tak zimny i martwy, że aż zadrżała.
Chyba oszalała, licząc, że dotrze do niego, ale musi
próbować.
– Ma pan dzieci, panie Simonie?
– Tak.
W porządku, pomyślała, biorąc wyrównujący oddech.
To dobrze. Prowadzą prawie normalną rozmowę.
– Chłopca czy dziewczynkę? – zapytała, starając się
nadać głosowi naturalny ton, pomimo potwornego bicia
serca.
Nadal patrzył na nią tym swoim niezgłębionym
wzrokiem.
– Córkę.
Wstąpiła w nią nowa nadzieja.
– A więc mamy coś wspólnego. Przecież tak napraw-
204
In gr i d We a v er
dę nie skrzywdziłby pan mojego dziecka, prawda?
– Dlaczego nie? – zapytał obojętnym tonem.
Poczuła skurcz żołądka. Znów miała ochotę krzyczeć.
Opanowała się jednak.
– Pomyślałby pan o własnej córce.
Obrzucił ją takim spojrzeniem, jak wąż swoją ofiarę.
Postanowiła drążyć.
– Jest pan rodzicem. Jakby się pan poczuł, gdyby ktoś
strzelał...
Roześmiał się. Dźwięk zawierał w sobie tyle zła
i niegodziwości, że zaszczękała zębami.
– Nie doceniasz mojej determinacji, Maggie – po-
wiedział wreszcie. – Chyba się nie pomyliłem, nazywając
cię Maggie, tak?
Zacisnęła szczęki i skinęła głową.
– Bardzo dobrze wiem, jak bym się czuł, gdyby ktoś
strzelał do mojej córki. – Posłał jej uśmiech, któremu
daleko było do normalności. – Bo widzisz, sam ją
zastrzeliłem.
Przerażenie, nieporównywalne z niczym, co znała
z życia, poraziło jej serce.
Och, Del, pomyślała. Obiecałeś, że wszystko będzie
dobrze. Proszę, proszę, niech to tylko nie będzie jeszcze
jedno z twoich kłamstw.
205
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Rozdział dwunasty
Dokładnie po godzinie i dwunastu sekundach od
wyprowadzenia przez Simona w głuchą noc wszystkiego,
co najbardziej w świecie ukochał Del, zadzwonił telefon
Maggie.
Pomieszczenie, zwykle zawalone dziecięcymi uten-
syliami – które jeszcze przed paroma godzinami wypeł-
niały zapalone świece i dźwięki miłej dla ucha muzyki
– zajęli pochłonięci swoją pracą mężczyźni i kobiety.
Kliknął magnetofon. Ekran komputera, podłączonego
do telefonu, był gotowy do pracy. Agent SPEAR, który
monitorował sprzęt w poprzednim punkcie obserwacyj-
nym, przycisnął słuchawki do uszu i mruknął coś do
mikrofonu. Bill skinął głową i dał znak Delowi.
Del natychmiast złapał słuchawkę telefonu.
– Tu Rogers – powiedział.
Simon nie tracił czasu na zbędną rozmowę.
– Będziesz mi mógł dostarczyć Jonasza? – zapytał.
– Tak – odpowiedział Del. – Jest w drodze do
Nowego Jorku.
Del nie przestawał być zdumiony faktem, że to co
mówi, nie jest kłamstwem. Jeszcze nie tak dawno,
z jedną sprawną ręką, czy bez, gotów był udać się do
Waszyngtonu i rozebrać kamień po kamieniu główną
siedzibę SPEAR, byle znaleźć Jonasza. Zamierzał zrobić
wszystko, żeby przekonać szefa SPEAR do podjęcia gry
z Simonem w celu przedłużenia życia Maggie. Przynaj-
mniej przez następną godzinę.
Tymczasem wystarczyło, że powtórzył żądanie Simo-
na. Po trwającej przez rok zabawie w kotka i w myszkę
Jonasz jak nikt był gotów zakończyć tę grę. Szef SPEAR
zgodził się na spotkanie twarzą w twarz z Simonem,
mimo że dobrze wiedział, iż tamten zamierza go zabić.
Logicznie rzecz biorąc, Simon nie miał szans na
zrealizowanie swojego planu. Jego współpracownicy
znajdowali się pod kluczem. Nie będzie miał przewagi
w ludziach ani w broni.
Ale dopóki ma Maggie i Delilę, trzyma w ręku kartę
atutową.
Ekran komputera wyświetlił plan Lower East Side.
Bill zasłonił usta ręką i przekazywał informacje przez
komórkę, wysyłając agentów w tamten region, w oczeki-
waniu na namierzenie telefonu, z którego dzwonił Si-
mon. Dał znak Delowi, żeby kontynuował rozmowę.
I bez tego Del nie zamierzał się jeszcze rozłączyć.
– Pozwól mi porozmawiać z zakładniczką – powie-
dział.
– Zgoda – odpowiedział Simon.
– Del? – Usłyszał po chwili w słuchawce.
Na dźwięk głosu Maggie łzy gromadzące się w kąci-
kach oczu Dela zaczęły szczypać. Zawsze tętniła energią
207
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
i radością życia. A teraz z trudem rozpoznał jej słaby,
przerażony głos.
– Maggie, nic ci nie jest?
– Nie, wszystko w porządku. – W tle dało się słyszeć
kwilenie dziecka. – Z Delilą też. Och, Del – powiedziała
załamującym się głosem. – Tak strasznie się boję.
– Wytrwaj jeszcze, Maggie. Wszystko będzie dobrze
– powiedział, modląc się, żeby tak było. – Nie pozwolę,
by cokolwiek wam się stało.
Ucichła. Del nie wiedział, czy dlatego, że mu nie
wierzy, czy też dlatego, że Simon wyłączył telefon, zanim
zdążyła odpowiedzieć.
Nagrywanie trwało, błyskał ekran komputera, kiedy
Simon wykładał resztę swojego żądania. Spotkanie ma
się odbyć za trzydzieści minut w bezludnym miejscu
w pobliżu East River. Simon przyprowadzi swoje zakład-
niczki, zaś Jonasz ma przybyć sam, z jednym wyjątkiem.
Simon chcę, żeby przy całej operacji był obecny Del
– bez broni i w widocznym miejscu.
Natychmiast po skończonej rozmowie agent monito-
rujący wykres potrząsnął głową.
– Simon używa komórki i jest w ruchu. Nie zdołałem
go namierzyć.
Bill podszedł i chwycił Dela za ramię.
– Nie idź na to spotkanie bez broni – powiedział.
– Nie musisz robić tego, co on każe.
Del zdjął jego rękę.
– Muszę. Wrobiłem w to Maggie i muszę ją z tego
wydostać. Obstawimy miejsce wyborowymi strzelcami,
umieścimy łodzie pościgowe na rzece.
– Ale przecież ledwie trzymasz się na nogach.
208
In gr i d We a v er
– Zmieniając opatrunek, lekarka dała mi zastrzyk
amfetaminy. To powinno zadziałać.
– Del, czy ty nie rozumiesz? Simon wcale cię tam nie
potrzebuje. Wie natomiast, że to ty do niego strzelałeś,
i będzie chciał cię zabić – zapienił się Bill.
Del wysunął rękę z temblaku, zazgrzytał zębami, gdy
sprawdzając możliwość poruszania nią, przeszył go pie-
kielny ból.
– Wiem, Bill. On chce nas wszystkich zabić.
Jaskrawożółta karoseria taksówki świeciła się jak
musztarda, kiedy samochód mijał ostatnią uliczną latar-
nię. Budynki w sąsiedztwie okazały się być od dawna
opuszczone, okna pozabijane deskami, a sypiące się
ceglane mury pokryte wymalowanymi sprayem graffiti.
Połamane kikuty betonu – wszystko co pozostało z kon-
strukcji innego fundamentu – zalegały ziemię. Gdy
otoczyły ją ciemności, Maggie zwolniła.
– Jedź dalej – rozkazał Simon.
Ściskając kierownicę, Maggie omijała przeszkody
i pokonywała ciemność. Przez okno powiało zgniłą,
metaliczną wilgocią. Muszą być gdzieś w pobliżu East
River, pomyślała. O Boże. Co, jeśli ten szaleniec każe jej
wjechać prosto do rzeki?
Nagle w świetle reflektorów pojawiła się jakaś postać.
Maggie nacisnęła pedał hamulca i zamarła.
To był Del. Stał nieruchomo, na szeroko rozstawio-
nych nogach. W ciemności jego sylwetka wyróżniała się
solidnością i niebywałym spokojem. Kiedy patrzył prosto
na nich, jego twarz była jak wyrzeźbiona z jasnego
kamienia.
209
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Simon zachichotał.
– Doskonale – powiedział. Szybkim ruchem rewol-
weru kazał Delowi przesunąć się w lewo. – Podjedź tam.
Maggie przez chwilę nie ruszała, tylko napawała się
widokiem Dela. Jest tutaj. Pomoże jej i przerwie ten
koszmar.
Ale to przecież on uwikłał ją w ten koszmar...
– Jedź. Słyszysz?
Maggie ruszyła. Po paru metrach reflektory oświetliły
niski betonowy murek. Za nim płynęła spowita w mroku
rzeka, dalej jarzyły się światła Brooklynu. Tak jak kazał
Simon, wykręciła samochód, stając przodem w kierunku,
z którego przyjechali. Del odwrócił się w ich stronę.
Simon kazał jej wysiąść pierwszej. Mając za sobą
maskę samochodu, ustawił Maggie przed sobą, podając
jej Delilę.
Ulga, jaką poczuła, odzyskując dziecko, nie trwała
długo. Simon nie puścił jej wolno. Miały mu służyć za
tarczę.
– Gdzie Jonasz? – zawołał Simon.
– Zaraz tu będzie – odparł Del.
– Zawarliśmy układ, Rogers – warknął Simon, chwy-
tając za szyję Maggie i zasłaniając się nią.
– Zgadza się. Powiedziałeś trzydzieści minut. Minęło
dopiero dwadzieścia dziewięć.
Maggie podniosła się na palce, żeby poluzować ucisk
gardła.
– Proszę pozwolić nam odejść – zachrypiała. – Do-
stanie pan to, czego chciał...
– Zamknij się – odrzekł Simon. – Wcale nie wiesz,
czego chcę.
210
In gr i d We a v er
– Ma pan na pieńku z jakimś tam Jonaszem. Nie
potrzebuje pan mnie ani mojego dziecka. Proszę po-
zwolić nam... – urwała, kiedy tuż pod uchem poczuła
ucisk wylotu lufy.
– Nie waż się jej tknąć, Simon – powiedział Del. Głos
miał tak zimny jak bryza znad rzeki. – Dotrzymałem
słowa. Jonasz jest w drodze.
– Jeśli nie, zostało jej trzydzieści sekund życia.
– Będzie tutaj.
– Dwadzieścia pięć sekund.
– Nie rób tego, Simon.
– Świetnie, nie zrobię. Zacznę od dzieciaka – powie-
dział Simon, mierząc w Delilę.
– Zatrzymaj się! – wrzasnął Del. Zdarł z siebie
wiatrówkę i rzucił ją za siebie. To samo zrobił z koszulą.
Nagi do pasa, poza białym bandażem na przedramieniu,
podniósł ręce nad głowę i postąpił krok naprzód. – Jeżeli
Jonasz nie przyjdzie, najpierw zabij mnie.
Przerażenie Maggie sięgnęło zenitu. Myliła się, są-
dząc, że wyschły jej łzy. Gorące i rzęsiste spływały jej po
policzkach. Dudnienie w uszach narastało, a bryza od
rzeki zamieniła się w wir powietrzny...
Nagle zorientowała się, że słyszy nie tylko swój puls
– to był cichy, rytmiczny warkot silnika. Nad rzeką jakby
coś się ruszało. Podmuchy wzmagały się, aż z trudem
łapała powietrze. Odwróciła Delilę buzią do piersi, żeby
ją osłonić, i spojrzała ukosem w kierunku wiatru.
Jak fantom rodem z jakiejś fantastyki naukowej,
wielka maszyna cicho wyłoniła się znad muru. Zawisła
w przestrzeni, pokraczna, wykonana z matowego czar-
nego metalu, a nad nią w zawrotnym tempie obracały się
211
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
śmigła. Dopiero po chwili dotarło do Maggie, że to
helikopter.
Del stanął szerzej, żeby stawić opór wiatrowi, wy-
twarzanemu przez wirnik helikoptera. Maszyna nad-
latywała cicho i szybko, wzburzając wodę na rzece. Jej
kanciasty kształt i specjalne osłony powodowały, że była
niewidzialna dla radaru, tak jak noc czyniła ją niewidzial-
ną dla oka. Ten doskonały wehikuł służył za środek
transportu legendarnemu samotnikowi, jakim był Jo-
nasz.
Gdyby jeszcze się okazał równie skuteczny, jak
przyciągający uwagę.
Del potoczył wzrokiem po szczytach dachów po
drugiej stronie. Chociaż musieli się wdrapać i znaleźć
punkty strategiczne w bardzo ograniczonym czasie, na
jaki pozwalało chwilowe zamieszanie, agenci SPEAR
zdążyli już zająć dogodne stanowiska. Dalszy ciąg,
aczkolwiek prosty, miał być mniej zabawny. Nie trzeba
było czekać na dodatkowy obciążający dowód, nie trzeba
było czekać na sygnał. Przy pierwszej nadarzającej się
okazji mieli unieruchomić Simona.
Ale Simon nie ułatwiał im tego. Nie rozpraszał się.
Spektakularne pojawienie się helikoptera nie sprawiło,
żeby choć na chwilę odjął broń od Maggie. Nie skorzystał
z propozycji Dela, ofiarowującego się jako cel.
Mikroskopijny nadajnik w uchu Dela syknął:
– Nie ma mowy o czystym strzale. Powtarzam, nie ma
mowy o czystym strzale.
Del szepnął do przyklejonego do wargi mikroskopij-
nego mikrofonu:
– Róbcie, co do was należy.
212
In gr i d We a v er
– Zakładniczka znajduje się na linii strzału.
Pomimo przenikliwego zimna, Del poczuł pot na
skroniach. Wiedział, że doskonale wyszkoleni snajperzy
SPEAR nie dorównują mu. Gdyby on był na dachu,
strzeliłby celnie. Wystarczyłby mu niecały centymetr
kwadratowy, szczelina nie większa od dziesięciocentó-
wki w żywej tarczy Simona.
Ale to nie było jakieś tam ćwiczenie czy kolejna misja.
Nie była to też zwykła robota. Żywą tarczą była Maggie.
I, na Boga, ona płakała! Nawet z daleka widział jej
połyskujące łzy. I wciąż mocno trzymała Delilę. Dotyka-
ła palcami jej pleców, by tą łagodną pieszczotą zapewnić
jej spokój. Nawet gdy jej własne życie wisiało na włosku,
myślała przede wszystkim o dziecku.
Czuł, jak zbiera mu się na krzyk. Teraz, kiedy musi
zachować zimną krew i jasność umysłu, wzrok mu się
mąci z wściekłości. Nie ma swojego karabinu. Pozbawio-
ny jest tego luksusu, jakim jest wybór właściwej chwili.
Wszystko co ma, to niepokój w żołądku, trzęsące się
z przemęczenia ręce i pistolet zatknięty za bandaż na
ramieniu.
– Jonasz! – krzyknął Simon. Z lufą poniżej ucha
Maggie obserwował kręcący się helikopter. – Pokaż się.
Taka była umowa.
Del ponownie szepnął do mikrofonu. Wiedział, że
Jonasz monitoruje wszystko z potężnie opancerzonej
maszyny. Był zbyt ważny dla SPEAR, żeby podejmować
zbędne ryzyko. Ale Del nie myślał o organizacji, której
się poświęcił. Przez Simona ta sprawa stała się jego
osobistą sprawą i Del nie rozumował już z bezosobową
logika myśliwego, tylko myślał sercem.
213
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Szefie? Potrzebujemy więcej czasu.
– Alarm dla wszystkich oddziałów – spokojnym to-
nem powiedział Jonasz. – Ląduję. Tym razem nie
popełnij błędu.
– Ręczę za to własnym życiem – mruknął Del.
– My wszyscy ręczymy, Del – odparł Jonasz.
Jak potężna, pokraczna ważka, czarny helikopter
przechylił się na bok, uniósł dziób i przeskoczył przez
cementowy mur. Kilka chwil później osiadł lekko na
długich, wąskich płozach, lądując na ziemi niecałe
dwadzieścia metrów od błyszczącej żółtej taksówki i bro-
datego mężczyzny z rewolwerem.
Wstrzymując oddech, Del nie spuszczał oczu z Simo-
na. Kątem oka widział, jak skrzydła helikoptera stop-
niowo zwalniają. Przez zaciemnioną przednią szybę nie
było wprawdzie nic widać, ale wiedział, że Jonasz tam
siedzi.
W innych okolicznościach Del byłby może zachwyco-
ny faktem, że wreszcie, po tak długim czasie, stoi
w obliczu tajemniczego samotnika – szefa SPEAR. Ale
teraz o tym nie myślał. Najważniejsze, że człowiek,
któremu przed ośmiu laty przysięgał lojalność, mógł
uratować życie Maggie. Tylko, do diabła, dlaczego nie
bierze się za to?
Drzwi z boku helikoptera otworzyły się, zostawiając
szparę.
Niepokój i napięcie Dela dosięgły szczytu.
– Pospiesz się, Jonasz – zawołał Simon. – Nie będę tu
czekać całą noc.
Szpara poszerzyła się. Z ciemnego wnętrza wylała się
na zewnątrz struga światła i skierowała na Simona.
214
In gr i d We a v er
– A to po co? – zapytał Simon, śmiejąc się dziko.
– Chcesz mnie zobaczyć, Jonasz? Więc podejdź tutaj
i stań przede mną, twarz w twarz.
Z tyłu poruszyła się ledwo widoczna postać i przesu-
nęła się w stronę drzwi helikoptera. Zaległa krótka cisza,
a po chwili do uszu Dela dotarł wzburzony głos Jonasza:
– ,,Nie. To niewykonalne,,.
– Rozejrzyj się dobrze, Jonasz – powiedział Simon.
– Chcę, żebyś poznał swojego oprawcę. – Znowu się
zaśmiał. Nim przebrzmiało echo, odjął lufę od szyi
Maggie i wycelował w stojącą w cieniu drzwi postać.
W tej samej chwili Del dostrzegł szansę na oddanie
strzału. Nie zamierzał czekać ani chwili. Wszystkie lata
treningu, cała praktyka i poświęcenie skupiły się w tym
jednym skoncentrowanym ruchu. Wsunął prawą rękę
pod bandaż i zacisnął palce na pistolecie. Wyszarpując go
i celując w Simona, rozdarł gazę.
Kula trafiła Simona w prawe ramię. Zawył i wypuścił
broń, zataczając się do tyłu w stronę rzeki.
– Maggie, kładź się! – wrzasnął Del, biegnąc do niej.
Z szeroko otwartymi oczami, z rozmazaną na policzku
krwią Simona, Maggie użyła wolnej ręki, by wbić paz-
nokcie w ramię zaciskające jej szyję.
Del wycelował i jeszcze raz strzelił.
Tym razem kula oberwała górną część ucha Simona.
Rozluźnił uchwyt, przytknął dłoń do boku twarzy, ude-
rzył tyłem kolan w nadrzeczny murek.
Wreszcie Maggie wyrwała się. Dusząc się, płacząc,
potykając, biegła na oślep w kierunku Dela.
Otoczył ją ramionami i powalił na ziemię. Chowając
Delilę między nimi, osłaniając je obie własnym ciałem,
215
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
przetoczył się razem z nimi.
Z otaczających dachów poniósł się trzask strzelają-
cych karabinów.
Simon upadł. Jego ciało przetoczyło się przez niski
mur i zniknęło. Do szemrzącego dźwięku helikoptera
i świszczącego wiatru wolno obracających się śmigieł,
dołączył głuchy plusk.
Del podniósł głowę i rozejrzał się wokoło.
– Simon załatwiony. – Radosny krzyk jednego z wy-
borowych strzelców dotarł do uszu Dela. – Trafiliśmy go,
szefie!
Ale z ust szefa SPEAR nie padła żadna odpowiedź.
Zgasło wycelowane na Simona światło. Zamknęła się
szpara w drzwiach helikoptera, chroniąc w swoim wnęt-
rzu Jonasza. Zaległa grobowa cisza.
– Odnajdźcie jego ciało – po chwili rozkazał Jonasz.
– Teraz.
Potężne motory ożyły. Potężne reflektory w oka
mgnieniu oświetliły rzekę.
Poprzez dźwięk pościgowych łodzi i szmerów w na-
dajniku Del usłyszał wzburzone kwilenie dziecka.
Usiadł okrakiem na biodrach Maggie i podciągnął się na
kolana.
Maggie leżała na wznak, z zaciśniętymi powiekami,
z mokrymi od łez policzkami, nadal z wysiłkiem chwyta-
jąc powietrze. To samo robiła leżąca na jej piersi Delilah.
– Rogers, chcę, żebyś...
Ale Del nie słuchał dalszego ciągu rozkazu Jonasza.
Wyrwał z ucha aparat, odkleił mikrofon i cisnął oba na
bok. Próbował podnieść Delilę, ale Maggie nie pozwoliła
sobie odebrać dziecka. Więc Del usiadł i przygarnął je
216
In gr i d We a v er
obie do siebie.
– Och, Maggie – wyszeptał, sadzając ją sobie na
kolanach. – Maggie.
Najpierw zaczęły drżeć jej ramiona, potem nogi,
a potem trzęsła się cała. Chwytała powietrze wielkimi,
przerywanymi szlochem haustami, składając się wpół,
żeby osłonić swoje dziecko.
Del widział wcześniej takie symptomy traumatycznej
reakcji, wiedział też, czego się spodziewać i jak do tego
podejść, a jednak w obliczu emocji Maggie jego przygo-
towanie wydawało się nieprzydatne. Ta cudowna, wspa-
niała, pogodna i dobra z natury kobieta, która z nie-
spotykaną odwagą stawiła czoło własnym trudnym prob-
lemom, rozsypała się na jego oczach.
I to on jej zrobił. Ściągnął na nią ten koszmar. To za
jego sprawą Simon wtargnął w jej świat. Gdyby ją
naprawdę kochał, odszedłby z jej życia, pozwoliłby jej
znaleźć sobie kogoś innego...
Nie, pomyślał, zacieśniając uścisk. Nie będzie się
zasłaniać szlachetnością, ani wykręcać obowiązkiem pra-
cy, po to żeby nie angażować się sercem. Pokazała mu, na
czym przede wszystkim polega odwaga. Nigdy nie
pozwoli jej odejść.
– Przepraszam, Maggie – powiedział, kołysząc ją
w ramionach. Nawet nie próbował otrzeć łez, które
kapały na jej włosy. Omal jej nie stracił na zawsze, nie
zamierzał więc już niczego udawać. – Przepraszam. Jest
mi tak strasznie przykro.
Coraz bliżej wyły syreny. Łodzie motorowe wciąż
warczały na rzece, której fale waliły o brzeg. Helikopter
Jonasza oderwał się nagle w powietrze, wzniecając wiatr,
217
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
unosząc szefa SPEAR w bezpieczną ciemność.
Bill, z karabinem przewieszonym przez ramię, pod-
szedł i trącił Dela.
– Del! – zawołał. – Dobrze się czujesz?
Amfetamina nie działała już od wielu minut. Rana
otworzyła się, gdy wyszarpywał rewolwer z opatrunku.
Pokaleczył gołe żebra, gdy toczył się z Maggie po ziemi.
Ale w porównaniu z bezgraniczną rozpaczą, jaką by czuł,
gdyby ją stracił, ten chwilowy dyskomfort był niczym.
Pokiwał głową i przycisnął policzek do głowy Maggie.
– Karetka pogotowia jest w drodze. – Bill przykucnął
obok nich. Dotknął jej ramienia. – Maggie?
Krzyknęła i odskoczyła. Była zbyt rozbita, żeby słu-
chać kogokolwiek
– Pojadę z nią do szpitala – powiedział Del.
– Pozbiera się za jakiś czas – powiedział Bill. Podał
Delowi jego wiatrówkę. – To silna kobieta.
Drobnym ciałem Maggie wstrząsnęły kolejne dresz-
cze. Na szczęście, nie tak silne jak ostatnie. Del okrył ją
swoją wiatrówką.
– Byłeś wspaniały, wspólniku – powiedział Bill.
– Nie, nie byłem. Chybiłem.
– Co ty opowiadasz? Oba strzały były fenomenalne.
Nie ma na świecie drugiego takiego strzelca, jak ty.
– Chybiłem – powtórzył Del.
– Nic podobnego. Dwa razy trafiłeś Simona.
Del musnął wargami loki Maggie i podniósł głowę.
Echo głębokiej, prymitywnej wściekłości, jaką czuł,
kiedy naciskał spust, odezwało się skurczem w jego
brzuchu. Wpatrywał się w miejsce, gdzie Simon przele-
ciał przez murek i wpadł do rzeki.
218
In gr i d We a v er
Przez osiem lat rekord Dela pozostawał nienaruszony.
W czasie wykonywania zawodu nigdy nikomu nie ode-
brał życia. Dziś w nocy, gdyby nie drżenie rąk, wynik
mógł ulec zmianie.
– Bill – powiedział spokojnie. – Ja nie celowałem po
to, żeby go zranić. Ja chciałem go zabić.
219
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Rozdział trzynasty
Umysł musi być wyposażony w jakiś rodzaj ochron-
nego mechanizmu, pomyślała Maggie, wpatrując się
w sufit sypialni. Gdy sprawy przerastają człowieka,
mechanizm po prostu sam się wyłącza.
Wszystko odbywało się w zwolnionym tempie. Leka-
rze dali jej jakiś uspokajający zastrzyk. Kiedy pojawili się
z igłą, dostała histerii. Dopiero Del przekonał ich, żeby
najpierw skontaktowali się z jej lekarzem. Gdy ten
zapewnił Maggie, że środek poprzez mleko nie za-
szkodzi Delili, zgodziła się.
Budziła się i zasypiała na przemian, jednak środek nie
był na tyle mocny, żeby wymazać z pamięci okropności
tej nocy. Wystarczył strzęp myśli o tych strasznych
godzinach, żeby jej puls przyspieszał dwukrotnie i żeby
nie mogła oddychać.
Wtedy wyciągała rękę i dotykała Delilę. Równomier-
ny oddech dziecka i bijące od niego ciepło uspokajały
Maggie, uśmierzały paniczny strach.
Przekręciła ociężałą głowę na poduszce, dokonała
wysiłku, by unieść powieki i popatrzyła na małą. Delilah
spała obok niej w łóżku. Del wiedział, że Maggie nie jest
gotowa, żeby stracić małą z pola widzenia, więc ze
zrolowanych koców zrobił bariery i bezpiecznie położył
Delilę na środku. Maggie delikatnie dotknęła policzka
córeczki, a następnie spojrzała na mężczyznę, który jej
nie odstępował, odkąd padła w jego ramiona.
Del przyniósł do sypialni jedno w kuchennych krze-
sełek. Było małe i niewygodne, ale tylko ono zmieściło
się między łóżkiem i ścianą. Nie mówił za wiele – zdawał
sobie sprawę, że niewiele do niej dociera. Więc siedział
tutaj i pilnował jej. Od czasu do czasu kładł rękę na jej
piersi, sprawdzając oddech, albo muskał końcami palców
jej policzek,
Zachowywał się tak samo, jak ona wobec Delili, jakby
musiał upewniać samego siebie, że ma się dobrze, że
koszmar minął.
Gdyby nie mechanizm, który przyćmił jej świado-
mość, mogłaby wręcz pomyśleć, że Del zachowuje się
jak zakochany mężczyzna.
Westchnęła, rozchylając wargi w czymś co można by
uznać za cień uśmiechu, i ponownie zapadła w nieza-
kłócony, ozdrowieńczy sen.
Gdy obudziła się kolejny raz, wczesne popołudniowe
słońce wlewało się przez okno sypialni, a Delilah płakała.
Poderwała się na łokcie i rozejrzała po pokoju, w którym
nie było nikogo.
Pusto. Pusta sypialnia. Gdzie jest jej dziecko? Gdzie
Del?
Była już bliska panika, gdy pojawił się na progu
221
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
z Delilą na ręku.
– Przepraszam, że ją zabrałem – powiedział. – Nie
chciałem, żebyś się przestraszyła, ale zależało mi na tym,
żebyś pospała. Wykąpałem ją i przewinąłem – dodał,
siadając obok na łóżku. – Ale są pewne sprawy, do
których, jak kiedyś powiedziałaś, nie mam odpowied-
niego wyposażenia.
Maggie podniosła się wyżej i popatrzyła na niego.
Czy udało mu się pospać w ciągu ostatnich czterdzies-
tu ośmiu godzin? Miał lekko spuchnięte, podkrążone
oczy, i bruzdy wokół ust. Był nieogolony, a spod krót-
kiego rękawa koszuli polo wystawał bandaż.
Nie przypomina sobie, by kiedykolwiek wyglądał
równie wspaniale. Chciała go objąć za szyję, położyć koło
siebie i upewnić się, że naprawdę jest tutaj...
Nie, zaraz. Ponownie spojrzała na opatrunek. Ktoś
mówił, że został ranny. Pod bandażem jest rana od kuli.
Natychmiast powróciły wspomnienia, emocje i milion
pozostających bez odpowiedzi pytań.
Zniecierpliwiona Delilah zakwiliła i wyprężyła się ku
matce.
– Jest głodna – powiedział Del, podając dziecko
Maggie.
Ułożyła małą w zgięciu ramienia i sięgnęła do rąbka
podkoszulka. Zatrzymała się na chwilę i popatrzyła na
Dela.
Przetrzymał jej wzrok.
– Chciałbym zostać. Mogę?
– Del...
– Obiecałem, że wszystko wyjaśnię. Zacząłem, ale
musiałem przerwać. Proszę tylko, żebyś mi dała szansę
222
In gr i d We a v er
dokończenia tego, co mam do powiedzenia.
Delilah kwiliła niecierpliwie, ssąc przód koszuli Mag-
gie, która wciąż się wahała.
– Nie dziwię się, że nie masz do mnie zaufania,
Maggie. Ale nie mogę cię teraz zostawić. Żadnej z was.
Proszę, pozwól mi zostać.
Czy wilgoć w jego oczach spowodowana jest zmęcze-
niem? – zastanawiała się. Jakby przez mgłę przypomniała
sobie, jak siedział przy niej i czuwał, przypomniała też
sobie, co wtedy pomyślała...
Miłość. Pomyślała, że może ją kocha.
Ale czy nie tak to wszystko się zaczęło? Czy jej
marzenie o kimś, kogo mogłaby pokochać, nie do-
prowadziło do tego całego nieszczęścia? Czy ma mu dać
jeszcze jedną szansę i jeszcze raz sparzyć się boleśnie?
Skąd ma mieć pewność, że znów jej nie okłamie?
Patrząc teraz na niego, przypomniała sobie innego
Dela – stojącego pośrodku rumowiska, z nagą piersią,
z podniesionymi rękami, chcącego poświęcić się za nią.
– Przepraszam. Jest mi przykro, że cię w to wszystko
wciągnąłem. Nie miałem prawa...
– Dobrze, Del. Chyba powinnam cię wysłuchać,
a nawet, prawdę mówiąc, nie mogę się doczekać wyjaś-
nień. Zacznij od samego początku – powiedziała, uno-
sząc koszulę i odpinając miseczkę stanika. – Tak będzie
najprościej.
Początkowo słuchała jego wyznań z niedowierza-
niem, ale stopniowo łamigłówka, zwłaszcza dotycząca
jego działalności w tym jakimś SPEAR, zaczęła się
układać w sensowną całość.
Z powodu Alana uważała, że za powściągliwością
223
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Dela kryje się coś tak osobistego, jak żona i rodzina.
Nigdy, w najśmielszych przypuszczeniach, nie odgadła-
by, że...
– Jesteś szpiegiem? – zapytała.
– Jestem agentem, wykonuję różne zlecenia, ale
przede wszystkim jestem strzelcem wyborowym.
A zatem jej pierwsze wrażenie było trafniejsze, niż
przypuszczała. Joanne nazywała go kowbojem, ale Mag-
gie zawsze wyczuwała w nim... rewolwerowca.
A więc poznała prawdę. Del Rogers, ostatni najmilszy
facet w Nowym Jorku, mężczyzna, który zdobył jej serce
swoją delikatnością i dobrocią, okazał się być tajnym
agentem.
Do licha, ale ich sobie wybiera!
Nieoczekiwanie, roześmiała się. Nie sądziła, że po
tym, co przeszli, będzie się jeszcze kiedykolwiek śmiać.
A jednak im dłużej Del mówił, tym lepiej się czuła.
Racjonalnie wyjaśniał jej wszystko. I na tyle jej ufał, że
wyjawiał jej to, o czym wiedziało niewiele osób na
świecie.
– Co stało się z tym mężczyzną, tym, który... – prze-
łknęła z trudem. – Z Simonem. Zabiłeś go, prawda?
– Jest ranny. Nie znaleźli jego ciała.
– O mój Boże. Więc wciąż jest gdzieś tutaj?
– Biorąc pod uwagę jego zdolności wodzenia nas za
nos, nie wykluczyłbym takiej możliwości.
– A więc może tu wrócić? Powiedz!
– Nie tknie cię więcej – oznajmił Del. – Dwóch
naszych agentów na okrągło obserwuje twój dom. A ja
nie zamierzam zostawić cię samej.
Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że aż pod-
224
In gr i d We a v er
skoczyło jej serce.
– To moja wina, że zostałaś w to wszystko wplątana,
Maggie. Ten potwór trafił do twojego mieszkania przez
moją nieuwagę. Gdybym tylko mógł cofnąć to, co się
stało. Jest mi strasznie przykro, Maggie.
– Przecież byłeś ranny – powiedziała, patrząc na jego
ramię. – Byłeś w okropnym stanie.
– To mnie nie usprawiedliwia.
– Przecież to on wziął mnie jako zakładniczkę.
– Wiem.
– No i wszystko skończyło się dobrze, czyż nie?
Przeżyliśmy wszyscy.
– To prawda.
– I uważasz, że powinieneś tu zostać i opiekować się
mną, bo czujesz się winny?
– Jasne, że czuję się winny – odpowiedział. – Ale nie
dlatego zamierzam tu zostać. I nie dlatego przyszedłem
do ciebie tej nocy. Maggie, ja... – urwał nagle, powęd-
rował gdzieś wzrokiem, jakby dopiero teraz dotarło do
niego, że ona nadal karmi dziecko. Jego blada twarz
powoli pokryła się rumieńcem.
Za późno, żeby się zakryć, pomyślała Maggie. O wiele
za późno. Ostatniego wieczora, który spędzili razem
w łóżku, obnażyła przed nim dużo więcej niż piersi.
Obnażyła swoje serce.
– Czy to cię wprawia w zakłopotanie? – zapytała.
– Och, nie, Maggie – powiedział. – Czy coś tak
naturalnego może wprawić w zakłopotanie? – Wyciągnął
rękę i końcami palców dotknął główki Delili, muskając
przy tym zewnętrzną stronę piersi Maggie.
Dotknięcie było nieśmiałe, prawie pełne czci, ale
225
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
poruszyło Maggie bardziej niż wszystko, cokolwiek robił
wcześniej. Nawet jeśli palce, które tak czule pieściły ją
i jej dziecko, przywykły do obcowania ze śmiercionośną
bronią, Maggie nie miała obaw. Dzielenie tego kontaktu
z dwojgiem ludzi, których kocha, wydało się... upraw-
nione.
Och, tak. Nadal go kocha. Pomimo wszystko nigdy
nie przestała.
A jak jest z nim?
Przysunął się bliżej, kładąc rękę z przodu jej piersi.
Uśmiechnął się, gdy Delilah złapała jego kciuk i przy-
trzymała.
– Jesteś stworzona, żeby być matką.
– Delili trudno nie kochać – odpowiedziała wzruszo-
nym głosem.
– Nawet w trakcie rodzenia mówiłaś, że chcesz mieć
więcej dzieci.
– Tak. Zawsze marzyłam o dużej rodzinie.
– Rodzina, i to na zawsze. – Uśmiech zniknął z jego
twarzy. – Tak kiedyś powiedziałaś.
Przytaknęła głową, zastanawiając się, do czego zmie-
rza.
– Jest jeszcze coś, co ukryłem przed tobą, Maggie.
Nie. Na Boga, nie! Czyżby miały się potwierdzić jej
wcześniejsze podejrzenia? Żona, dzieci?
– I masz prawo to wiedzieć – ciągnął. – Nie chcę,
żeby między nami były jeszcze jakieś tajemnice.
– Więc powiedz, proszę.
Wahał się chwilę, po czym, patrząc jej prosto w oczy,
zaczął:
– Mówiłem ci, że byłem kiedyś zaręczony i że ona
226
In gr i d We a v er
zerwała zaręczyny. Powiedziałem ci też, że stało się tak,
bo nie mogłem jej dać tego, czego chciała. A chciała mieć
dzieci, Maggie.
– Nie rozumiem.
– Chciała mieć dużą rodzinę, podobnie jak ty, a ja
w wieku dwudziestu jeden lat przeszedłem świnkę, po
której stałem się bezpłodny. Nie mogę dać kobiecie
dzieci.
Powiedział to szybko, jakby recytował fakty, ale
udręka na jego twarzy poruszyła Maggie do łez.
– Och, Del.
– Teraz wiesz wszystko – powiedział zmienionym
głosem.
I to już wszystko, naprawdę? – pomyślała. To jest
ostatnia rzecz, którą przed nią ukrywał? Uśmiechnęła się
z ulgą.
– Przecież to nieważne, Del.
– To jest ważne – upierał się. – Jesteś stworzona,
żeby być matką, Maggie. Ale ja nie mogę być ojcem.
– Co ty mówisz? Oczywiście, że możesz być ojcem.
Jesteś ojcem dla Delili od chwili, kiedy się urodziła.
– Delilah jest szczególnym dzieckiem. Ale czy ty nie
rozumiesz, Maggie? Już raz przez to przeszedłem. Tobie
też nie mogę dać tego, czego chcesz. Pewnego dnia
zapragniesz dać Delili braci i siostry, i...
– Del, na miłość boską – przerwała mu. – Uważasz, że
mogłabym być aż tak samolubna?
Popatrzył na nią zdumiony.
– Jesteś najbardziej wspaniałomyślną kobietą, jaką
znam.
– Więc dlaczego uważasz, że nie mogłabym pokochać
227
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
dziecka, którego bym sama nie nosiła i nie urodziła?
– Myślałem...
– Bywają różne rodziny, i nie muszą ich łączyć więzy
krwi, ale miłość.
Wpatrywał się w nią długo, w milczeniu. Stopniowo
twarz mu miękła, a na koniec pojawił się na niej uśmiech.
W niczym nie przypominał mężczyzny, który półnagi
i bez broni stawiał czoło terroryście. Był odprężony
i szczęśliwy, i jakby odmłodniał.
A Maggie wreszcie dopuściła do siebie myśl, że
jednak możliwe bywa szczęśliwe zakończenie.
– Del? Czy chciałbyś mi jeszcze coś powiedzieć?
Uśmiechnął się szeroko.
– O, taak. I to dużo.
Czekała, nie ośmielając się prawie oddychać.
– Chodź ze mną – powiedział półgłosem. Pogłaskał
śpiącą Delilę po główce, przeniósł do łóżeczka, po czym
wrócił po Maggie, wziął ją za rękę i pomógł wstać.
Zamknął za nimi drzwi sypialni i wprowadził ją do
saloniku.
Maggie zatkało. Pokój tonął w kwiatach. Na parape-
cie okiennym stały fiołki, w części kuchennej olbrzymi
bukiet gladioli, a na stole chryzantemy.
– Del? Co tu się dzieje?
Del puścił jej rękę i sięgnął po bukiet żonkili.
– To też dla ciebie.
– Ależ...
– Dawno temu chciałem dać ci żonkile – powiedział.
– Nie zrobiłem tego, bo bałem się, że zostaną źle
zrozumiane.
Popatrzyła na żonkile, które jej ofiarował.
228
In gr i d We a v er
– A jak mam to teraz rozumieć?
– To tylko kwiaty, które mają ci sprawić radość.
– Sprawiają. Kocham kwiaty.
– A ja kocham ciebie.
– Zawsze sądziłam, że... – zatrzymała się. – Co
powiedziałeś?
Del położył dłonie na jej ramionach i przyciągnął ją
bliżej.
– Kocham cię, Maggie Rice. Mam tylko nadzieję, że
pewnego dnia wybaczysz mi wszystko, w co cię wpako-
wałem.
– Och, Del. – Przekręciła głowę i musnęła wargami
jego dłonie. – Oczywiście, że przebaczam. Kocham cię.
Drżały mu ręce.
– Więc wyjdź za mnie.
– Wyjść za ciebie?
– Skoro uważasz, że nie będziesz żałować, iż nie masz
więcej dzieci...
– Możemy adoptować – pospieszyła z odpowiedzią.
– Przystałabyś na to?
– Oczywiście! Tysiące dzieci czeka na prawdziwy
dom.
– Więc będziemy mieć ich tyle, z iloma sobie pora-
dzisz. – Sięgnął po jej rękę i na wewnętrznej stronie
złożył gorący pocałunek. – Obiecuję ci rodzinę i to na
zawsze, Maggie. Wyjdziesz za mnie?
Widziała go jak przez mgłę. Zacisnęła powieki, żeby
się nie rozpłakać ze szczęścia.
– Tak, wyjdę za ciebie, Del.
229
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
Epilog
Gdy samochód wjechał na wzgórze, roztoczył się
widok na okolicę skąpaną w jarzących się barwach końca
sierpnia. Czasza błękitnego nieba zdawała się nie mieć
końca; pofałdowane, krótko skoszone pastwiska otaczały
metalowe płoty; rozsiane, pomalowane na biało farmers-
kie zagrody otwierały się i wyczekiwały, jak rodzice
wyciągający ramiona do zbłąkanego dziecka.
– Jak tu pięknie, Del – powiedziała wzruszona Mag-
gie. – Dokładnie tak, jak opisywałeś.
Del zwolnił, zjechał na pobocze wyżwirowanej drogi
i wyłączył silnik.
– To prawda – powiedział miękko. – Już prawie
zapomniałem, jak to wygląda.
Maggie wciągnęła dużo powietrza i słodko westchnę-
ła. Missouri, a zwłaszcza miejsce, gdzie dorastał Del, było
tak inne od tego w Connecticut, gdzie mieli dom.
Tutejsze szerokie, otwarte przestrzenie zapierały dech,
a jednak wolała swoje własne miejsce na ziemi, swój
własny dom. Lubiła zapach świeżo strzyżonych traw-
ników i kwiatów w starannie utrzymanym ogrodzie.
– Ale nie tak pięknie jak u nas.
– Nie będę się sprzeczać, Maggie. – Uśmiechnął się.
– Żeby urządzić dom po swojemu, będziesz musiała
wykupić pół sklepu z tapetami i farbami.
– Powiedziałeś, że podoba ci się sposób, w jaki
urządzam dom.
– Bo dokonujesz prawdziwych cudów. – Uniósł brew.
– I muszę przyznać, że mam wielką słabość do żółtego jak
żonkile koloru.
– Na jesieni posadzę ich całą grządkę.
– Nie będę mógł doczekać się wiosny. Możemy
ozdobić sypialnię bukiecikami i uczynić z tego tradycję.
– Uśmiechnął się szeroko. – Chyba, że zostawimy je
w ziemi, a zasadzimy wielki prawdziwy żywopłot.
Roześmiała się.
– Dziękuję, wolę mój biały parkan.
– Ciągle nie mogę uwierzyć, że namówiłaś mnie na to
wszystko. Bill nabijał się ze mnie przez parę tygodni.
– No cóż, marzyłam o takim właśnie domku z bajki.
– Łatwiej w nim będzie mieć na oku Delilę. Lada
dzień zacznie raczkować.
– Ona naprawdę jest genialna.
– To prawda. A właśnie... – Zerknął na tylne siedze-
nie. Zamieszanie i emocje na lotnisku, podróż samolo-
tem, a także jazda wynajętym samochodem wpłynęły
usypiająco na dwójkę małych pasażerów. – Wyjdźmy na
chwilę – szepnął.
– Po co?
Obszedł maskę, otworzył jej drzwi i pociągnął ją
prosto w swoje ramiona.
231
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
– Bo czuję, że muszę pocałować moją żonę bez
widowni.
– Nie będę się sprzeczać, Del – roześmiała się
i z pasją oddała się pocałunkowi.
Byli małżeństwem od prawie trzech miesięcy i ciągle
nie mogli się sobą nasycić. Zabawne, myślała, że w jej
życiu nie może już być lepiej, a jednak było! I to jak!
– Uśmiechasz się – powiedział Del, skubiąc jej dolną
wargę. – Co też może się roić w tej ślicznej głowie?
– Och, pomyślałam właśnie, jaka ze mnie szczęściara.
– Zabawne, ja pomyślałem to samo o sobie. – Objął
ręką jej pośladek i przyciągnął ją bliżej.
– Zachowuj się, Del. Co sobie dzieci pomyślą? – za-
śmiała się cicho.
– Dam im po dolarze i odeślę je do ich pokojów
– mruknął, pieszcząc wargami jej szyję. – W ten sposób,
zanim dotrą do college‘u, będą milionerami.
– Jakie szczęście, że masz stałą pracę.
– Mmm. Stałe godziny pracy też mają swoje zalety.
Choć Del nadal miał tę swoją komórkę, nie dzwoniła
tak często, odkąd objął funkcję instruktora strzelania
w SPEAR. Del okazał się być bardzo majętnym człowie-
kiem. Zgadzając się wyjść za niego za mąż, Maggie nie
myślała o pieniądzach, ale była mile zaskoczona, gdy
okazało się, z jakim powodzeniem lokował i inwestował
pieniądze, zarobione przez lata pracy w SPEAR. Najbar-
dziej niepocieszony okazał się Laszlo, gdy Maggie
zakomunikowała, że nie wróci już do pracy.
Po następnym długim pocałunku Del oparł się o zde-
rzak i obrócił Maggie w ramionach. Z brodą opartą na jej
głowie spoglądał z nią na farmę rodziców.
232
In gr i d We a v er
– Widzisz ten dom, daleko za sosnami?
– Tak?
– Tam mieszka moja siostra.
A więc to był dom, który Del zbudował dla Elisabeth,
pomyślała. Nie odezwała się, tylko czekała, co powie.
– Powiedziałaś kiedyś, że muszę zgromadzić trochę
nowych wspomnień, które zastąpią tamte złe – ciągnął.
– Tak powiedziałam. I to zdaje egzamin.
– W moim sercu nie ma miejsca na złe wspomnienia,
Maggie. Miłość do ciebie przepełnia mnie po brzegi.
Że też ciągle potrafi ją wzruszyć do łez, pomyślała.
I nie może już tego zrzucić na karb hormonów. Jest
beznadziejnie i cudownie zakochana w swoim mężu.
– Del?
– Tak?
– Kocham cię.
– I ja cię kocham. – Zaczął zataczać powolne kółko
wokół jej piersi. – O której mamy być u rodziców?
– Del, na miłość boską – zaśmiała się. – Już jesteśmy
spóźnieni.
Jednak wtuliła się w niego i jeszcze raz go pocałowała.
– Tato, czy to są prawdziwe krowy?
Odwróciła się gwałtownie w stronę samochodu. Ich
sześcioletni rudowłosy syn wyglądał przez okno, a jego
piegi poruszyły się żwawo wraz z jego uśmiechem, gdy
spoglądał na pastwisko za płotem.
Zwykle proces adopcji trwałby dłużej, ale Del użył
swoich znajomości w SPEAR, żeby pokonać biurokrację.
Końcowe dokumenty zostały podpisane w tym tygodniu.
Delilah miała starszego brata, a Robbie rodzinę, jakiej
zawsze pragnął, i jeszcze trochę. Armilda pozostała jego
233
T a j n y a ge n t K o pc i u s z k a
babcią, poza tym doszła mu para oficjalnych dziadków,
wraz z prawdziwymi ciotkami, wujami i z całą masą
kuzynów.
– Tak, Robbie, to prawdziwe krowy – powiedział
Del. – A jeśli dobrze pamiętam, w stajni jest kucyk, na
którym mógłbyś pojeździć.
– O rany! Bomba! Moglibyśmy już tam pójść?
– Cierpliwości, synu. Mężczyzna musi być cierpliwy,
jeśli chce dostać to, czego pragnie.
– A dlaczego się tutaj zatrzymaliście?
– Bo chciałem pocałować twoją matkę – odparł Del.
Robbie wzniósł oczy do nieba i jęknął:
– O Jezu! Ciągle to samo.
– Tak. I nie jest żadną tajemnicą, że zamierzam
utrzymywać ten stan bardzo, bardzo długo – powiedział
Del, zwracając się do Maggie.
234
In gr i d We a v er