Karol May Tajny Agent

Karol May




Tajny agent


Tytuł oryginału: Das Buschgespenst I



W ubogiej krainie


Było to w południe, ostatniej soboty przed zapustami.

O pół godziny drogi od wioski Hohenthal, na stromym zboczu, niemal na skraju lasu, znajduje się, wybudowana tam wraz z całą masą ponurych, pokrytych sadzą budynków i wystającym spomiędzy nich dymiącym kominem, kopalnia węgla „Boże Szczęście”.

Właśnie rozległ się głos dzwonu — był to znak, że szychta dobiegła końca. Na wieży wyciągowej uruchomiono maszyny i już wkrótce z czarnej gardzieli wyłoniła się winda i wysiadła z niej grupa umazanych węglem mężczyzn, którzy od północy pracowali głęboko pod ziemią. Teraz na ich miejsce zjeżdżali na dół następni.

Czarni, śmiertelnie zmęczeni ludzie udali się do płatniczego, po swą cotygodniową wypłatę.

Do biura tego urzędnika można było wchodzić tylko pojedynczo. On sam był małomównym, zgorzkniałym człowiekiem, który podsuwał w milczeniu każdemu z wchodzących pieniądze, po czym żegnał go niecierpliwym gestem. Dlatego też wydało się czymś niezwykłym to, że dzisiaj polecił górnikom, aby po odebraniu zapłaty, zaczekali na niego przed budynkiem.

Było przenikliwie zimno, a śnieg, którego warstwa mierzyła już ponad metr wysokości, sypał nadal grubymi płatami. Ludzie trzęśli się więc z zimna, bowiem ich cienkie igrania nie stanowiły dostatecznej ochrony przed mrozem.

Płatniczy kazał na siebie długo czekać, zanim wreszcie wyszedł na zewnątrz.

— Mam wam przekazać w imienia pana barona Wildsteina, — powiedział nie uczyniwszy żadnego wstępu — że odtąd będzie on płacił o dziesięć fenigów mniej za szychtę. Mamy zimę, popyt na węgiel jest wprawdzie duży, ale śnieg sprawił, że drogi są nieprzejezdne, a to utrudnia zbyt, rosną więc w związku z tym koszty produkcji. To wszystko, co miałem wam do powiedzenia.

Ludzie spoglądali na siebie zmieszani i zaskoczeni. Dało się słyszeć szepty i szemrania, aż w kotku któryś z nich, zdaje się, że był to najstarszy pośród górników, przemógł się i zabrał glos.

— Panie płatniczy, — rozpoczął z wahaniem w głosie — to nie jest dobra wiadomość! Wie pan przecież, ile otrzymałem dzisiaj pieniędzy?

— Tak, wiem; sześć marek!

— Sześć marek, za cały tydzień! Sześć marek za siedemdziesiąt dwie godziny pracy pod ziemią! Sześć marek za sześć dwunastogodzinnych szycht z nieustannym narażeniem życia!

— Jeśli ci mało, poszukaj sobie innej roboty!

— To niemożliwe. Wie pan przecież o tym tak samo jak i ja, panie płatniczy. Tutaj mieszkają tylko sami tkacze i górnicy. Do tkania moje oczy są już słabe, a ta kopalnia jest jedyną w całej okolicy. Muszę więc zostać.

— W takim razie przestań narzekać!

— Wcale nie narzekam; myślę tylko o tych ośmiu głowach, które mają teraz wyżyć za moje sześć marek. Panie, głodujemy już od dłuższego czasu, głodujemy i marzniemy. Co z nami będzie?

— Nic mnie to nie obchodzi. Spełniam wyłącznie swój obowiązek. Miałem przekazać wam tylko decyzję pana barona i właśnie to uczyniłem. Kto się z nią nie zgadza, ten oczywiście nie musi już więcej przychodzić. Rąk do pracy nie brakuje.

Po tych słowach odwrócił się i zniknął w budynku. Pognębieni górnicy także zabrali się i grupkami pobrnęli przez śnieg w stronę domów.

Gdzieś po pół godzinie ukazały się przed nimi najpierw niskie, ośnieżone kontury wsi, a potem zaraz ich biedne, pełne gwaru chałupy. Spośród nich wyróżniały się tylko trzy budynki — plebania, gospoda i jeszcze jeden, znajdujący również niedaleko kościoła; nad drzwiami tego drugiego, na marmurowej tablicy błyszczała wypisana złotymi literami sentencja:


Pan strzeże domu tego

oraz tych, co tu wchodzą

i stąd wychodzą!


Na przybitym zaś do drzwi porcelanowym szyldzie widniał napis: „Seidelmann i Syn”.

Kiedy w kopalni dzwoniono na wieży szybowej na szychtę, także tutaj, we wsi Hohenthal kościelny puszczał w ruch „południowy dzwon”. Był to bardzo stary zwyczaj: wydzwonić godzinę dwunastą w południe, małym dzwonem.

Odgłosom bijącego dzwonu towarzyszył miarowy stukot tkackich krosien, dochodzący już od wczesnego rana z mieszkań tkaczy i przenikający śnieżną zadymkę.

Drzwi jednego z domków otwarły się. Dziewczyna, trzymająca w każdej z rąk konewkę na wodę chciała wyjść na zewnątrz, ale cofnęła się szybko z powrotem, kiedy mocny podmuch wiatru rzucił w jej stronę kłębiącym się tumanem śniegu.

W tej samej chwili z sąsiedniego domu wyskoczył młody chłopak.

— Dziń dobry, Aniołeczku! — krzyknął. — A gdzie to idziesz, do studni?

— Właśnie tam, Edwardzie.

— Przy takiej śnieżycy to nie jest zajęcie dla ciebie. Daj mi konewki!

Zabrał je z jej rąk i ruszył szybko, aby przynieść wodę. Ona zaś cofnęła się znowu za drzwi, zostawiając je wszakże lekko uchylone, tak by móc widzieć Edwarda.

Nazwał ją Aniołeczkiem, co miało związek z imieniem Angelika, które to imię ma przecież z aniołem wiele wspólnego. Angelika liczyła mniej więcej osiemnaście lat i była piękną, pełną świeżości dziewczyną. Nosiła skromne, ale schludne ubranie; czerwoną flanelową suknię, która sięgała jej do połowy łydek i rozpięty nieco z przodu zimowy żakiet. Promienną twarz Angeliki okalały pasma gęstych włosów.

Nie minęło wiele czasu i Edward wrócił z pełnymi konewkami. Dziewczyna otwarła szerzej drzwi.

— Wejdź do środka, Edwardzie! Dzisiaj nie możesz przecież zostawić konewek na zewnątrz!

Wślizgnął się do domu, po czym roztarł zziębnięte dłonie.

— Paskudna pogoda — stwierdził. — Jeśli utrzyma się taka nadal, to nie będziemy mogli wkrótce nawet przejść przez drogę.

— A mimo to przychodzisz tu i pomagasz mi, przynosząc wodę! Dziękuję ci.

Podała mu prawą rękę, którą on serdecznie uścisnął.

— Och, przecież sąsiedzi powinni sobie pomagać!

— Ale ty przerwałeś z tego powodu własną pracę.

— Tylko na kilka minut. Zaraz to nadrobię.

— I to na pewno jest coś pilnego.

— A skąd to wiesz, Aniołeczku?

— Myślisz, że nie słyszałam jak pracowałeś przez całą noc? Młodzieniec przytaknął, a jego ładna, szczera twarz posmutniała.

— To było konieczne, Aniołeczku. Do zmierzchu muszę to ukończyć. Wiesz przecież, że mój ojciec z powodu ciężkiej grypy zdołał w ciągu czternastu dni skończyć tylko jedną sztukę materiału, dlatego mi pozostały do utkania jeszcze trzy.

— Zobaczysz, że się rozchorujesz. Nie powinieneś przesadzać z pilnością. Powiedz mi Edwardzie, dlaczego właściwie musisz mieć tego aż tyle?

— Dlatego, że potrzeba nam dużo pieniędzy. Seidelmann zażądał, aby ojciec natychmiast spłacił pożyczkę jakiej tamten mu udzielił.

— Mój Boże, czy to możliwe? — krzyknęła przerażona dziewczyna. — Przecież Seidelmann jest tak bogaty, że te pieniądze nie są mu do niczego potrzebne!

— Zapewne. Ale co możemy zrobić? Powiedział, że stracił teraz bardzo dużo w interesach i musi bez uprzedzenia ściągnąć wszystkie należności, które ma u dłużników.

— W to nie uwierzę. Zdaje się, że chodzi mu o coś innego.

Nagły rumieniec oblał twarz Edwarda.

— To całkiem możliwe — odparł, starając się ukryć zmieszanie. — Myślę jednak, że dowiem się prawdy.

— Teraz? — spytała w napięciu Angelika.

— Teraz nie, innym razem! A ty musisz przecież zająć się robieniem obiadu.

— Ależ nie, wszystko już gotowe! Skończyłam przyrządzać ulubione danie ojca, kluski z jarzynami i wędzonką. A co wy będziecie dzisiaj mieli?

Edward poczerwieniał jeszcze bardziej niż przedtem i aby nie dać tego po sobie poznać odwrócił się w bok.

— Naprawdę nie wiem. Jeśli zabieram się do tak pilnej roboty, to nawet nie mam czasu, aby zważać na to, co matka gotuje. Ale zaraz będę wiedział. Bądź zdrowa. Aniołeczku!

— Bądź zdrów! Przyjdziesz do nas wieczorem?

— Tak, przyjdę.

I Edward wyskoczył szybko na zewnątrz, wprost w objęcia śnieżycy.

Domek, ku któremu ruszył żwawo był jeszcze mniejszy niż ten należący do rodziców Angeliki. Składał się z glinianej, zniszczonej sieni, gdzie po jej prawej stronie znajdowała się spiżarnia oraz obórka dla kóz, po lewej zaś izba mieszkalna. Ta miała tylko dwa okna, a przed jednym z nich stało tkackie krosno. Akurat kiedy Edward wszedł do izby usłyszał jak jego matka mówiła:

— Chodź ojcze, wstań z krzesła! Będziemy jedli!

Powoli i z trudem przyszło pochylonemu i posiwiałemu przedwcześnie od biedy i kłopotów tkaczowi usłuchać wezwania swej, również siwowłosej już żony.

Słowa te wywołały także poruszenie w najróżniejszych kątach i zakamarkach izby. Pięcioro dzieci, nie licząc Edwarda, ruszyło aby zająć miejsca przy wyszorowanym do białości stole, na którym matka postawiła właśnie misę kartofli.

Dopiero kiedy mężczyzna usiadł, był to znak do rozpoczęcia posiłku. Dzieci zabrały się do jedzenia z łapczywością, jakby na stole znajdował się nie lada jaki przysmak, a przecież była to tylko misa ziemniaków w łupinach, a do tego nic więcej prócz soli, którą matka przyprażyła na brązowo dla dodania jej specjalnego smaku.

Nagle drzwi do izby otworzyły się i do środka wszedł stary, wysuszony człowieczek.

— Dzień dobry, kumie Hauser! — powiedział na powitanie gość, starając się przy tym powstrzymać atak kaszlu. — O. co to, zdaje się, że macie teraz obiad? W takim razie nie chcę przeszkadzać. Przyjdę innym razem.

— Zostań! — zatrzymał go Hauser. — Siądź sobie tam na stołku! Nam nie przeszkadzasz.

Stary przykucnął koło pieca i pomacał kafle.

— Oj, oj! — mruknął. — Zgasło już!

— Kum chciałby się ogrzać — powiedział tkacz do żony. — Przyłóż jeszcze do pieca, matko!

Kobieta zafrasowała się.

— Węgiel się skończył, ojcze.

— To dorzuć drew!

— Drewna też już nie ma. Ledwie go wystarczyło, aby ugotować ziemniaki.

— A ile masz jeszcze pieniędzy?

— Dziesięć fenigów!

— Każesz więc później pójść i kupić za to węgla! Czy jadłeś już coś, kumie?

Stary potrząsnął głową i spojrzał wymownie w stronę misy, która pustoszała w oczach.

— Dzisiaj jeszcze nie. Byłem, hm, byłem u pana Seidelmanna i chciałem go spytać, czy, no tego… ale on niczego nie dał.

— Usiądź więc z nami i częstuj się!

Człowieczkowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Za to teraz zamiast szesnastu, już osiemnaście rąk zajmowało się opróżnianiem zawartości misy.

Po skończonym posiłku gość wyciągnął ku gospodarzowi swą wychudłą prawicę.

— Wielkie dzięki, kumie! Gdybyś wiedział ile dla mnie zrobiłeś. Wcześniej powiedziałem, że dzisiaj jeszcze nic nie jadłem. Teraz jednak mogę ci wyznać, że od przedwczoraj nie miałem w ustach ani kęsa.

— Dobry Boże! — krzyknął Hauser. — Matko, ukrój mu jeszcze kawałek chleba!

Żona tkacza chrząknęła zmieszana.

— Chleb też się skończył, ojcze.

— Czy naprawdę nie zostało już ani trochę?

— Ani okruszynki!

Hauser rzucił żonie tylko jedno spojrzenie, a ona zrozumiała go natychmiast. Nałożyła chustę i dokądś wyszła. Po chwili była już z powrotem. Pobiegła do piekarza i przeznaczone na węgiel dziesięć fenigów wydała na kawałek chleba.

Stary był tak wzruszony, że aż w oczach stanęły mu łzy. — Bóg wam zapłać! Ale nie mogę tego przyjąć. Wasze dzieci potrzebują tak samo jedzenia jak i ja.

— Bierz i jedz! — niemal rozkazał Hauser. — Edward zaniesie później Seidelmannowi cztery sztuki materiału, które będą gotowe jeszcze dzisiaj. Otrzymamy wtedy pieniądze i będziemy mogli kupić wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. A ty nie masz przecież żadnych widoków na to, żeby coś zarobić.

— Tak, tak, to prawda — zgodził się stary, przyjmując jednocześnie choć z wahaniem poczęstunek. — Dawniej wszystko wyglądało inaczej. Byłem przecież jedynym golibrodą w całej okolicy. Teraz są inni, a zresztą ręka mi już drży i trudno w niej utrzymać brzytwę, idą coraz gorsze czasy, a wraz z nimi tacy sami ludzie jak i one. Czy wiecie już co się wydarzyło ostatniej nocy?

— Cóż takiego?

— Ano leśniczy, nie zważając na pogodę, szedł wcześnie rano przez las, gdy nagle jego pies zatrzymał się przy jednej z zasp i nie chciał się stamtąd ruszyć. Kiedy więc leśniczy podszedł tam i zaczął szukać w śniegu, odkrył trupa.

— O mój ty Boże! Kogoś zamarzniętego?

— Nie, zamordowanego!

Hauserowie stali przerażeni, nie mogąc wymówić ani słowa. Pierwszy zdołał wyksztusić coś z siebie Edward.

— Kto to był? Ktoś stąd?

— Oficer straży granicznej, podporucznik! Kula przeszyła mu na wylot głowę.

— To musieli uczynić przemytnicy!

— A jednak zrobił to nie kto inny, a sam Leśny Upiór.

— A skąd o tym wiadomo?

— W kieszeni munduru zabitego znaleziono kartkę:


Spotka to każdego, kto chciałby niepokoić przemytników.

Leśny Upiór.


— To straszne! — jęknęła żona tkacza.

— O tak, — pokiwał głową stary. — Święta racja. Rankiem był w karczmie jeden ze strażników granicznych i opowiadał, że minionej nocy przeszedł granicę oddział liczący więcej niż trzydziestu przemytników. Pilnujący granicy widzieli ich, ale nie mogli złapać.

— Nie mogli złapać? Przecież strażnicy mają karabiny.

Stary westchnął głęboko.

— Cóż pomogą karabiny przeciwko ludziom, których ma pod swą opieką Leśny Upiór?

Teraz odezwał się z kolei Hauser.

— Ale chrześcijanin tak przecież nie myśli, kumie. Wszystko w świecie toczy się zgodnie z ustalonym porządkiem rzeczy, a Bóg troszczy się o to, aby dobro zawsze zwyciężało. Nie będzie więc również i w tym przypadku czynił jakiegoś wyjątku. No, a według ciebie, kim jest ten cały Leśny Upiór?

— To musi być chyba sam diabeł! — wzdrygnął się stary. — I mogę nawet to poświadczyć, gdyż widziałem tego upiora na własne oczy. Niech niebiosa strzegą każdego przed takim spotkaniem! Ja sam omal nie postradałem życia.

Jedynie Edward zdobył się na odwagę, chcąc dowiedzieć się czegoś konkretnego o owej tajemniczej postaci, chociaż i tak nie udało mu się ukryć lekkiego drżenia w głosie.

— Dlaczego więc kum do tej pory nie opowiedział jeszcze o tym, że widział Leśnego Upiora? — spytał.

— Łatwo ci pytać, mój synu, — westchnął stary — łatwo ci pytać! Nie sądzisz chyba, że sobie to wszystko wymyśliłem? Odpowiem na pytanie. Wcześniej jednak ci tutaj świadkowie muszą wyjść z izby! — wskazał na młodsze rodzeństwo Edwarda.

Piątka dzieci wysłana została do komórki. Poszły tam posłusznie, bez najmniejszego sprzeciwu. Ale gdy tylko znalazły się w tym pomieszczeniu obok izby, od razu przylgnęły nosami do szpary w drzwiach, odpychając się przy tym wzajemnie. Ich wysiłki na nic się jednak zdały, gdyż gość mówił cicho, przezornie stłumionym głosem. I jedynie jego suchy kaszel, który starał się bezskutecznie powstrzymać, a także wydawane od czasu do czasu przez rodziców i Edwarda okrzyki przenikały do uszu znajdujących się w komórce malców.

— To właśnie Leśny Upiór nakazał mi milczenie. — zaczął swą opowieść stary; gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za piątką dzieciaków. Rozejrzał się przy tym lękliwie dokoła, jakby liczył się z możliwością, że owa wywołująca grozę istota, której ostrzeżenie właśnie przed chwilą zlekceważył, wyłoni się skądś niespodziewanie. Następnie mówił dalej.

— A do tego groził mi…

— Na miłość Boską! — wyjąkała żona tkacza. — Nie mogę czegoś takiego słuchać!

Jednak Edward wraz z ojcem poczęli dawać jej znaki, aby nie przerywała.

— Mów dalej! — ponaglał starego Hauser. — Jak to się wszystko stało, kiedy i gdzie?

— Było to jakieś cztery tygodnie temu. — ciągnął dalej gość — noc zaskoczyła mnie wtedy przy zbieraniu drzewa w lesie. Musiałem bowiem dość często przysiadać na mym koszu, aby wytchnąć, gdyż burczało mi już w brzuchu, a nogi trzęsły się ze słabości. W końcu jednak zarzuciłem swe brzemię na plecy i poczłapałem Szwedzkim Wąwozem, chcąc skrócić sobie drogę do wsi.

— Ach, — burknął pod nosem Hauser — Szwedzkim Wąwozem! Tam już od dawna nie jest bezpiecznie.

— Pomyślałem o tym samym, — przytaknął stary — kiedy tak brnąłem krok po kroku w głębokim śniegu. Na prawo, ponad skarpą stał księżyc. Zdawało mi się jednak, że patrzył jakoś tak dziwnie, wcale nie tak przyjaźnie jak dawniej. Po lewej zaś stronie ciągnęły się gęste zarośla, znacie je przecież. Szeleścił w nich wiatr. Ale mógłbym przysiąc, że szeptało tam również swymi cienkimi głosikami ze sto duchów. I nagle coś czarnego mignęło tuż obok mojej głowy. Zazwyczaj pomyślałbym, puchacz! Ale tego wieczoru wszystko dokoła mnie było takie niesamowite, ten spoglądający krzywym okiem księżyc, te szepty w zaroślach, a do tego jeszcze ten szmer i tajemniczy cień tuż obok mnie: z tego wszystkiego przeraziłem się tak bardzo, że aż wypadł mi z ręki kij, którym się podpierałem.

Mówca przerwał na chwilę. Był do tego stopnia przejęty, że nie mógł złapać nawet tchu. Hauserowie milczeli, zastygnąwszy w gorączkowym napięciu. W izbie zrobiło się tak cicho, że dało się słyszeć znajdujące się obok i tłoczące się wokół szpan w drzwiach, dzieci. Wnet jednak stan powrócił do opowieści:

— Schyliłem się więc, aby podnieść kij. A kiedy się znów wyprostowałem, zdrętwiałem zupełnie, nie mogąc ruszyć nawet palcem, a głos zamarł mi w gardle. Oto z prawej strony u góry, na łysym zboczu stała, oświetlona jasnym światłem księżyca, biała postać. Uniosła ona władczym ruchem ramię, po czym zabrzmiał głos, tak pusty i niesamowity jakby dochodził gdzieś z grobu: — Czego tu szukasz nędzny człeczyno?

— Cóż miałem odpowiedzieć albo uczynić, skoro z przerażenia bliski byłem utraty zmysłów. W końcu uroiłem sobie nawet, że powinienem podarować Niesamowitemu te mozolnie nazbierane przeze mnie gałęzie wraz z koszem i trzema fenigami, które mi jeszcze pozostały w torbie. Ale wtedy on zawołał do mnie: — Nie potrzebuję twego dobytku. Jestem bowiem wszechmocnym Leśnym Upiorem. Ruszaj do domu, ale biada ci jeśli opowiesz we wsi o naszym spotkaniu! Zjawię się u ciebie o północy i ukręcę ci kark! — Teraz już więc wiecie, że ledwie co umknąłem z życiem. Pół żywy wróciłem do domu i nikomu nie pisnąłem o tym ani słówka.

— Ale teraz wszakże odważyłeś się na to? Dlaczego? — dopytywał się Hauser.

— Dlatego, że dłużej nie potrafiłem tego w sobie nosić. Musiałem, przed kimś, zrzucić z serca ten ciężar.

— Możesz być pewien, że Hauserowie niczego nie zdradzą.

— Wiem o tym, ale swoją drogą to naprawdę mi ulżyło. Wy za to dowiedzieliście się kim jest Leśny Upiór? Diabłem w łódzkiej skórze! Niech niebiosa strzegą was przed jego sprawkami No a teraz pójdę już wreszcie. Macie przecież robotę. I każda minuta jest cenna, Jeszcze raz tysiąckrotne dzięki za wszystko!

Uścisnął gospodarzom dłoń. Zgodnie ze starym zwyczajem, Hauser odprowadził go aż do drzwi chałupy. Właśnie gdy w nich stanęli, minęły ich dzwoniąc zaprzężone w dwójkę koni sanie, w których siedział opatulony kożuchami mężczyzna.

— Jakiś obcy — odezwał się stary.

Hauser pośpieszył jednak od razu z wyjaśnieniem.

— Ależ skąd! Czyżbyś go nie poznał? Ach oczywiście, twoje oczy są coraz słabsze. To był przecież Seidemann, brat tutejszego kupca.

— Zwolennik idei braterstwa? Oj, oj! To nie wróży nic dobrego. Gdy tylko on gdzieś się pojawi, zawsze zdarzy się tam jakieś nieszczęście,

— Niedobre czasy, niedobre czasy, kumie! Bądź zdrów!


* * *

Gdy Angelika Hofmann zaniosła konewki z wodą matce do kuchni i weszła do izby, ujrzała swego ojca stojącego przy stole i sprawdzającego jeszcze raz utkaną właśnie sztukę materiału. Także i ta izba była mała, miała za to zasobniejszy wygląd niż u Hauserów. No, ale tamci mieli do nakarmienia sześć gąb, tu zaś Angelika była jedynym dzieckiem.

Ojciec obrzucił córkę ponurym spojrzeniem.

— Gdzie byłaś?

— Przyniosłam wodę.

— Ty, sama?

Dziewczyna przeszła ku oknu, aby tam się czymś zająć. Dzięki temu mogła być odwrócona do ojca plecami.

— No więc, jak to było? — spytał ostro — Odpowiadaj!

— Edward przyszedł do mnie, — wyznała cicho.

— Edward i Edward! — burknął Hofmann — Przecież to golec!

— My też nie jesteśmy bogaci.

— Ale prędzej możemy doczekać się bogactwa!

— My i bogactwo? — spytała. — To się nam może przydarzyć, ale chyba dopiero w Sądnym Dniu.

— Nie pleć takich głupstw! — zagderał Hofmann — Jesteś przecież młoda i ładna. Nie wykluczone więc, że wpadniesz w oko jakiemuś chłopcu z zamożnej rodziny.

Dziewczyna odwróciła się zawstydzona. Ojciec był jednak uparty i podszedł do córki.

— No, a teraz jak to z tym jest? — nalegał w dalszym ciągu — Przecież wszyscy chłopcy biegają za tobą i….

— Nie chcę żadnego z nich! — wyrzuciła szybko z siebie.

— Żadnego? Zastanów się dobrze jeszcze raz! Czy też ma to znaczyć żadnego prócz Edwarda? — w domach ojca zabrzmiał złośliwa drwina. — Chcę odpowiedzi! Czyż to nie twój ukochany?

— Nie! — broniła się Angelika.

Ale ojciec zaśmiał się tylko.

— Ukrywasz to przede mną. Czy sądzisz, że nie wiem co się dzieje za moimi piecami?

— Nic się nie dzieje!

— Co? To może on jeszcze nie ułowił ci o miłości i temu podobnych rzeczach?

— Nie mówił ani słowa!

Ponieważ zapewnienia Angeliki zabrzmiały szczerze i dobitnie, to ojciec spuścił nieco z tonu.

— Właściwie to nie mam nic przeciwko niemu, to całkiem miły chłopak, tylko, że tam u niego w domu przecież bieda. Nie pasujecie do siebie. Bałem się już, że spotykacie się ze sobą potajemnie. Tym lepiej, że tak się nie stało, bo nie dałbym na to mojej zgody. Staraj się o tym pamiętać.

Złożył gotową sztukę materiału, narzucił na siebie wierzchnie okrycie i poszedł oddać robotę Seidelmanowi.

Kwadrans później wszedł do domu Seidelmannów przez drzwi, na których widniał napis „Kantor”. Przy pulpicie stał z wielce niezadowoloną miną młody człowiek i pisał coś. Był to Fritz Seidelmann, syn kupca Martina Seidelmanna. Ten średniego wzrostu, ale za to odznaczający się krępą budową ciała młodzieniec miał wszakże w swej powierzchowności coś fircykowatego i jakby w zgodzie z tym pozostawało również jego zachowanie. Ponura jeszcze przed chwilą twarz Fritza pojaśniała, gdy tylko ujrzał tkacza.

— Ach to pan! — odpowiedział tymi słowami na uprzejme pozdrowienie Hofmanna. — Jeszcze jedna cała sztuka wykonana w tym tygodniu?

— A tak, cała. Ale też namęczyłem się przy niej co niemiara. Przędza była zła jak nigdy.

— Oho! Ja w coś takiego nie uwierzę. — nastroszył się Fritz Seidelmann. — Wie pan przecież, że dla pana, wyszukuję zawsze najlepszą.

Twarz Hofmanna przybrała wyraz pełen przebiegłości, a zarazem i niedowierzania.

— Wątpi pan w to? — ciągnął dalej młody Seidelmann. — To nie jest w porządku z pana strony, gdyż stale pana wyróżniam. I liczę panu więcej niż pozostałym. Za taką robotę daję, jeśli nie ma braków, osiem marek, a panu dawałem zawsze dziesięć.

— To prawda panie Seidelmann, — odważył się wtrącić tkacz — ale też jestem pana najlepszym dostawcą.

Fritz Seidelmann uśmiechnął się.

— Cóż też pan sobie wyobraża Hofmann! Wcale nie pracuje pan aż tak dobrze. Przeciwnie, nikt nie przynosi mi tak wybrakowamch sztuk jak pan. Wie pan, kto jest moim najlepszym pracownikiem? Ten Edward Hauser! Nigdy nie ma żadnej skazy w wykonanej przez niego sztuce materiału, a robi ich dwa razy tyle co pan. I jeśli mimo tego, nie jestem mu życzliwy, to dzieje się tak z zupełnie innych powodów. No, niech pokaże tu swój towar!

Obejrzał pobieżnie przyniesioną przez Hofmanna tkaninę.

— Hm! — żachnął się. — O, tutaj jest zerwana! Nie zauważył pan tego?

— Rzeczywiście, ale przecież nie dało się tego lepiej zrobić.

— Trzeba będzie za to potrącić.

— Za zerwaną w jednym miejscu przędzę?

— Naturalnie! Dwie marki mniej tym razem!

Tkacz zaniepokoił się. Dwie marki, to była jak dla niego spora suma.

— Dwie marki? — wyjąkał. — Nie zrobi mi pan przecież czegoś takiego!

— A dlaczego nie? Prawdę mówiąc, pańska praca nie jest więcej warta. Ale… hm… być może dałoby się coś w tej sprawie zrobić, o ile wszakże okazałoby się, że jest pan jednak rozsądnym człowiekiem.

Na twarzy Hofmanna odmalowało się zdumienie, po czym spojrzał pytająco na młodego Seidelmanna.

— Rozsądnym? Nie sądziłem, żebym kiedykolwiek dał panu okazję do tego, aby uznać mnie nierozsądnym. Czy mógłbym się dowiedzieć, co w takim razie miałoby to znaczyć? — w tonie głosu ojca Angeliki zabrzmiała ta sama przebiegłość, którą wcześniej spotkaliśmy już na jego obliczu. Młody Seidelmann, oparł się więc niedbale plecami o pulpit, po czym zwrócił się do tkacza z życzliwością.

— Zamierzam właśnie wyjaśnić panu na czym cała rzecz polega. Zna pan przecież „Klub” w naszym miasteczku?

— Hm! Wiem tylko, że nosi tę nazwę towarzystwo młodych panów, z których każdy ma więcej pieniędzy niż my tkacze. Oczywiście pan również się do nich zalicza, panie Seidelmann.

— W istocie, tak właśnie jest. A teraz niech pan posłucha! Zaprosiłem panów tego „Klubu” na przyszły wtorek, tutaj do nas. Chcemy spędzić trochę czasu w miłym nastroju. Zamierzamy więc urządzić w gospodzie mały bal maskowy. Do tego potrzebujemy oczywiście tancerek i w związku z tym pomyślałem sobie o pańskiej córce.

Fritz Seidelmann rozmyślnie zrobił w tym miejscu pauzę. Chciał bowiem dowiedzieć się jakie wrażenie wywrą jego słowa na Hofmannie. Z tego co wiedział o ojcu tej pięknej dziewczyny, to był on ślepo zakochany w swym dziecku, a do tego wyniosły i próżny. Powinien zatem poczuć się dumny z oferty jaką właśnie otrzymał.

Przypuszczenie to okazało się słuszne. Na twarzy Hofamanna pojawiło się zdumienie, ale zaraz potem radość. Usta tkacza rozciągnął pełen pochlebstwa uśmiech. Seidelmenn zaś, pomyślał sobie, że tamten wygląda teraz rzeczywiście wyjątkowo głupio. Wszakże synowi kupca wcale to nie przeszkodziło. Na głupotę liczył przecież najbardziej przy obmyślaniu planu.

— Aniołeczka… chce pan… zaprosić? Do „Klubu”?

Seidelmann uniósł znacząco brwi do góry.

— Tak, o to właśnie chodzi i mam nadzieję, że potrafi pan docenić ten zaszczyt. Musi pan wziąć pod uwagę, że moi przyjaciele przyjdą tu ze swymi damami, a wszystkie one są młodymi i zacnymi dziewczynami. Pańska córka znajdzie się więc w najlepszym towarzystwie i…

— Ależ panie Seidelmann, bardzo proszę, — przerwał mu zarozumiały ojciec — jak pan może w ogóle tak mówić! Przecież to zaproszenie sprawi mojej córce ogromną radość.

— Zapewne. Prawdę mówiąc to wielkie wyróżnienie, którego wszyscy będą jej zazdrościć. Ja zaś poczyniłem już wszelkie przygotowania. Dla pańskiej córki chcę wystarać się o kostium Włoszki. Pana rzecz jasna nie będzie to nic kosztowało. Jedyne na co liczę, to na zgodę pana jako ojca, mój drogi Hofmann. Naturalnie pozostaje jeszcze pytanie, czy Angelika będzie chciała przyjść na bal.

— Ależ to przecież oczywiste! — zapewnił skwapliwie Hofmann.

— Tak pan sądzi? Młode dziewczęta potrafią być czasem uparte i samowolne, szczególnie zaś kiedy są piękne, a chłopcy zalecają się do nich na każdym kroku. Pańska córka ma już na pewno jakiegoś wybrańca?

— Bynajmniej!

— Jak to, o ile wiem stara się ojej względy Edward Hauser.

— Spróbowałby tylko, chłystek jeden! On i mój Angelika, też coś! Nigdy bym się na to nie zgodził.

— Tu ma pan w zupełności rację. Taka piękna dziewczyna może mieć przecież kogoś innego niż ten gołysz. Ale dość o tym, wracajmy do naszej sprawy! Czy mogę zatem liczyć na to, że we wtorek Angelika będzie na balu maskowym moją damą?

— Ręczę za to!

— No a teraz najważniejsza rzecz: dziewczyna nie może dowiedzieć się od kogo jest to zaproszenie.

— Aha!

— Nareszcie wszystko jasne! To zabawa, na którą przychodzi się w maskach, i żaden z jej uczestników nie powinien być rozpoznany przez nikogo innego.

— Rozumiem, — przytaknął tkacz prostodusznie.

— I dotrzyma pan słowa? I niczego nie zdradzi?

— Obiecuję to panu, panie Seidelmann.

— Dobrze. A teraz także i ja chcę okazać wyrozumiałość i zapomnieć o zerwanej przędzy. Oto dziesięć marek!

Hofmann zagarnął z pokorą pieniądze i wyszedł szczęśliwy, iż jego córka wybrana przez syna bogatego przedsiębiorcy, zaproszona zostanie na bal.

Od razu pomyślał o zazdrości innych dziewcząt z ich osady. Był przekonany o tym, że Fritz Seidelmann jest zadurzony w jego córce aż po uszy. Nie wytrzymał i dał się ponieść marzeniom dotyczącym przyszłości.

Seidelmann natomiast spoglądał za odchodzącym tkaczem z wyniosłym uśmiechem. Obiecywał sobie wiele po wtorkowym wieczorze.

W tej właśnie chwili rozległo się na zewnątrz dzwonienie zbliżających się sań, tych samych, które widzieli wcześniej Hauser i stary golibroda. Teraz zatrzymały się one przed posesją Seidelmannów.

Fritz usłyszał hałas i podszedł do okna. Ku swemu zaskoczeniu poznał w przyjezdnym brata swego ojca.

— Do pioruna, przecież to stryj! — przebiegło mu przez głowę. — Na pewno musiało zdarzyć się coś ważnego!

Wyszedł spiesznie z budynku, aby przywitać gościa, który uwolnił się już z derek i kożuchów i wysiadł z sań.

— Witaj stryju! — zawołał młody Seidelmann. — Cóż za miła niespodzianka!

Tamten uroczyście uścisnął bratanka, zachowując się przy tym trochę jak ojciec bohatera z tandetnej sztuki teatralnej. Wszystko zresztą wydawało się być w tym człowieku udawane i przesadne: jego chód, jego zachowanie, jego spojrzenie, a także i sposób w jaki mówił.

— Gdzie jest twój ojciec, mój drogi Fritzu?

Zabrzmiało to tak jakby August Seidelmann wypowiedział jedno zdanie z dobrze wyuczonej roli. Jego bratanek zaś w mistrzowski sposób pojął jak należy dostosować się do tych aktorskich popisów. Odpowiedź godna była więc pytania.

— W swoim pokoju, drogi stryju.

Podczas gdy stangret chował starannie otrzymaną za jazdę zapłatę, stryj z bratankiem udali się do mieszkania Seidelmannów. Pan domu wyszedł im naprzeciw. I znów nastąpiło pełne gładkich frazesów powitanie, nie dało się w nim odczuć owej prawdziwej serdeczności jaka winna towarzyszyć spotkaniu krewnych. I co najwyżej tylko pani domu, która pojawiła się na kilka minut w sieni, aby także powitać szwagra, uczyniła w tym względzie wyjątek. Ale przecież to nie ona grała tu pierwsze skrzypce. Była bowiem istotą niezaradną i nieśmiałą, toteż nikt nie zwrócił nawet uwagi na to, że po chwili znów gdzieś zniknęła.

Kiedy trzej mężczyźni zasiedli wspólnie w gabinecie kupca, zdawać by się mogło, że ma właśnie miejsce toczące się w miłej atmosferze spotkanie członków rodziny. Bracia Seidelmannowie byli bardzo do siebie podobni, a syn i bratanek pod względem rysów twarzy, zachowania i sylwetki przypominał ich całkowicie. Tyle że Martin i Fritz Seidelamannowie mieli w swych spojrzeniach więcej zapału i stanowczości, podczas gdy w spojrzeniu Augusta dało się wyczytać więcej przebiegłości i chytrości. Cała trójka rozgościła się teraz wygodnie, każdy oczywiście na swój sposób. Stryj wyciągnął tabakierkę, dobył z niej tytoniu i zażył szczyptę, a następnie spytał jak też to ostatnio miały się sprawy.

— W mieście słyszy się, że u was nie dzieje się zbyt dobrze — dodał jeszcze. — W gazetach piszą, że tutaj, w górach, grozi głód. Ale wy dwaj nie wyglądacie mi wcale na takich, których by to spotkało.

Kupiec uśmiechnął się pod nosem.

— Należy wszakże wziąć pod uwagę, kogo dotyczy słowo głód, mój drogi. Ludzi dzielnych nigdy nie brakuje, nawet wtedy, gdy nadchodzą ciężkie czasy.

Twarz gościa zmieniła się nagle. Uniósł brwi w górę i przybrał minę pełną nagany.

— To nie są sprawy, z których moglibyśmy żartować, drogi bracie! Ta zima jest dla wielu ludzi rzeczywiście ciężka, nie powinno się myśleć tylko o sobie samym, lecz także i o innych, którym szczęście dopisało w mniejszym stopniu.

— Oho! — wtrącił się Martin Seidelmann. — Chcesz może znowu prawić nam morały? Bardzo cię proszę, oszczędź nam swoich pustych frazesów o braterstwie i powszechnym miłosierdziu!

— Ależ nie! Mam na myśli zupełnie coś innego, chciałbym mianowicie zapoznać tutejszą opinię publiczną z moimi ideami. Wiesz przecież, że moje serce pełne jest wyrozumiałości i litości. Nędza, której tyle tu na każdym kroku, wstrząsnęła mną tak bardzo, iż zorganizowałem dla najbardziej głodujących mieszkańców tej górskiej okolicy kwestę. Mam zamiar wygłosić tutaj odczyt, w czasie którego przedstawię mój światopogląd. Do tej pory zebrałem już dwa tysiące marek i chciałem podzielić je między tych, którzy znajdują się w największej potrzebie.

Fritz, który ulokował się w kącie pokoju wyszczerzył tylko szyderczo zęby. Kupiec za to wybuchnął głośnym śmiechem.

— Doprawdy to przedni żart, Auguście. Zapewne bowiem tym najbardziej potrzebującym jesteś właśnie ty sam. A czy przypadkiem nie uważasz, że mój syn i ja również do takich należymy?

August Seidelmann pominął to do czego odnosiła się owa całkiem wyraźna aluzja jego brata. Zatrzymał się natomiast przy ostatnim pytaniu.

— Hm, — mruknął — czy i wy do takich należycie? Nie wydaje się, aby mogło to was dotyczyć. Przeczytałem dzisiaj po raz pierwszy na twoich drzwiach napis Seidelmtmn i Syn. Wygląda to zupełnie tak jakbyś chciał zostać kiedyś wielkim kupcem.

— No bo o to właśnie chodzi. Na razie wszakże jestem kimś, kogo w naszej okolicy nazywa się zarządcą.

— Zarządcą? Jak to należy rozumieć?

— Wyjaśnię ci. Otóż istnieją wielcy i znani fabrykanci, którzy prowadzą tak rozległe interesy, że nie mają, ani czasu ani okazji, aby zaprzątać sobie głowy chałupnikami. Otóż z tkaczami pracującymi w swych domach kontaktują się oni poprzez pośredników. I to są owi zarządcy.

— Rozumiem. I ty jesteś właśnie jedną z takich pośredniczących osób?

— Tak. Skłoniła mnie do tego panująca sytuacja. Jest tutaj mnóstwo tkaczy, zaś ludzie w całej okolicy nie mogą znaleźć żadnej pracy. Zawarłem więc z wieloma fabrykantami umowy, ci zaś przysyłają mi przędzę, wzory tkanin i płacą mi określoną sumę od jednej sztuki utkanego materiału. Ja z kolei daje pracę do wykonania tkaczom chałupnikom i później otrzymuję z wynagrodzenia za nią, jakąś tam cząstkę dla siebie.

— A ile ta cząstka wynosi?

— To zależy. Otrzymuję za gotową sztukę materiału dwadzieścia marek, zaś tkacz bierze z tego osiem, najwyżej dziesięć marek.

— Hm, to całkiem niezły interes! — stwierdził August Seidelmann, przyjaciel ludzkości.

— Na pewno. Poza tym mam jeszcze z tego i inny zarobek. Otóż fabrykanci dostarczają mi czterdzieści funtów przędzy na wykonanie jednej sztuki, tkaczom przydzielam natomiast po trzydzieści pięć. I z takiej ilości winna być wykonana jedna sztuka materiału. A jeśli któremuś braknie przędzy, to zmuszony jest dokupić ją u mnie.

W tym momencie relacja kupca, która u każdego przyzwoitego człowieka wywołałaby rumieniec oburzenia, została przerwana wiadomością o tym, iż obiad został już podany. Cała trójka udała się więc do jadalni i zasiadła przy stole. Również i tam powrócono do wcześniej rozpoczętej rozmowy. Miał zatem „dobroczyńca ludzkości” August Seidelmann dobrą okazję, aby swemu bratu, który okazał się żerującym na biedzie tutejszych mieszkańców wyzyskiwaczem, przemówić mocno do sumienia. Ale on nie myślał o czymś takim. Wprost przeciwnie, w zupełności oddał się rozkoszy pochłaniania smakowitych dań, popijając je mimo pełnych ust co rusz to kolejnym łykiem wina i mrucząc od czasu do czasu coś niezrozumiałego pod nosem. Sądząc wszakże po intonacji, w żadnym razie nie były to słowa przygany czy oburzenia.

Seidelmannowie spędzili przy obiednim stole sporo czasu. Tymczasem na dole, w kantorze czekali tkacze chałupnicy, którzy jako następni po Hofmannie przybyli, aby oddać plon swej tygodniowej pracy i pobrać za swą pilność jakże liche wynagrodzenie.

Wśród nich był również i Edward Hauser. Przyniósł tu swoje cztery sztuki ubraniowego materiału i czekał teraz z rosnącą niecierpliwością na należną mu sumę, pamiętając, iż tam u niego w domu nie ma już ani opału, ani też niczego do jedzenia.

W końcu pojawił się Fritz Seidelmann. Załatwił jednak najpierw wszystkich innych, każąc czekać Edwardowi Hauserowi aż do samego końca, mimo iż odebrał od niego, jako od jednego z pierwszych wspomniane już cztery sztuki. I dopiero gdy ostatni z interesantów otrzymał swą wypłatę Fritz zabrał się za sprawdzanie dostarczonego przez Edwarda Hausera materiału. W trakcie tej czynności czoło młodego Seidelmanna pokryły głębokie zmarszczki.

— A cóż to takiego? Nie mogę w to uwierzyć, ale tutaj jest zerwana przędza!

Edward nadstawił baczniej uszu.

— Zerwana przędza? Coś takiego jeszcze mi się nigdy nie zdarzyło.

— A jednak zerwana i to w jaki sposób!

— To niemożliwe, panie Seidelmann!

Fritz Seidelmann rzucił młodemu tkaczowi gniewne spojrzenie.

— A cóż pan sobie myśli, — spytał podniesionym głosem — że ja nie mam oczu? I dlaczego miałoby być to niemożliwe?

— Ponieważ wcześniej wszystkie cztery sztuki sprawdzałem.

— To niech pan patrzy! O tutaj!

I pokazał Edwardowi skazę, która istniała naprawdę, tyle tylko iż była ona dziełem Hofmanna. Edward wziął tkaninę do ręki i zaczął ją starannie oglądać.

— Panie Seidelmann, — powiedział po chwili cichym chociaż stanowczo — to nie jest sztuka, którą ja przyniosłem.

— Jak to, co to ma znaczyć?

— Potrafię poznać swoją robotę, a także robotę mego ojca.

— Chce mi pan może wmówić, że te cztery sztuki zostały panu tu w kantorze podmienione?

— Z całą pewnością nie w złym zamiarze, panie Seidelmann, ale musiał pan wziąć przez nieuwagę czyjąś inną robotę, która prawdopodobnie leżała zaraz obok mojej.

— Wykluczone. Ja się nie mylę.

— W takim razie zupełnie nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć.

— Jeśli tak, to postaram się zaraz nieco pobudzić pańskie myśli. Czy wie pan ile kosztuje taka jedna sztuka materiału?

— No, gdzieś z sześćdziesiąt marek.

— Siedemdziesiąt dwie marki! A pan ją zniszczył! Musi pan więc zapłacić odszkodowanie! Tej sztuki nie uda mi się zbyć. Daję ją więc panu z powrotem — teraz stanowi ona pańską własność! I płaci mi pan za nią siedemdziesiąt dwie marki!

Edward Hauser poczuł się tak jakby otrzymał cios maczugą.

— O Boże! — jęknął. — Przecież ja nie mam nawet siedemdziesięciu dwóch fenigów!

— Jakoś się znajdą. Najpierw jednak muszę się przyjrzeć trzem pozostałym sztukom.

Fritz Seidelmann szukał i sprawdzał, ale nie znalazł żadnej skazy. Wtedy wziął do ręki przyrząd do liczenia wątków przędzy i szkło powiększające, aby zbadać wszystko jeszcze dokładniej.

— Aha! — rzekł po chwili. — Wygląda to nienajgorzej! Ale ile wątków daje pan na jeden cal?

— Pięćdziesiąt.

— A ja ich tu naliczyłem czterdzieści pięć. Nie mój drogi, to nie jest tkanina ubraniowa, to jest łachman, szmata! Kto kupi taki materiał? Przez tego rodzaju niskiej jakości wyroby nasza firma traci reputację. Nie będę mógł już dać panu żadnego zamówienia. A teraz niech pan powie, czy może pan zapłacić te siedemdziesiąt dwie marki?

Edward nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Patrzył jedynie na kupca jakby ten był jakąś zjawą.

— Ja za to znam odpowiedź, — odezwał się Fritz Seidelmann. — Nie chcę całego tego zmartwienia, dlatego sprawę tą załatwimy tak, że szkodę ja biorę na siebie. Pan oczywiście nie otrzyma zapłaty za to co pan przyniósł.

— Panie Seidelmann! — zawołał żałosnym tonem Edward Hauser. — Czy chce pan nas unieszczęśliwić?

— A cóż mnie obchodzi pańska rodzina? Każdy jest kowalem swojego losu. Trzeba lepiej pracować! Dość na tym! Dobrego dnia!

Odłożył tkaninę na bok, odwrócił się i wyszedł.

Edwardowi zdawało się, że to wszystko jest tylko koszmarnym snem. Stał na środku kantoru nie wiedząc co powiedzieć. W końcu zdołał się opamiętać i pomyśleć rozsądnie. Jedyne co mógł w tej sytuacji uczynić to porozmawiać z Seidelmannem ojcem.

Z ciężkim sercem udał się więc do jego prywatnego biura, odetchnął jednak z ulgą, kiedy okazało się, że zostanie przyjęty. Jego nadzieja i ufność szybko jednak osłabły, kiedy znalazł się w pokoju, w którym znajdowali się: kupiec, jego syn Fritz i brat August.

— Czego pan sobie życzy? — spytał surowym głosem Martin Seidelmann.

— Chciałem pana prosić, czy byłby pan tak łaskaw…

— Aha, obejrzeć te cztery sztuki materiału ubraniowego? — przerwał mu kupiec szybko. — To nie jest konieczne. Mój syn opowiedział mi bowiem całe zdarzenie. Jego werdykt w tej sprawie jest dla mnie miarodajnym, a więc dla pana tym bardziej. Niepotrzebnie pan tu przychodził.

— Ależ panie Seidelmann, nie wiem nic o żadnej zerwanej przędzy, a wszystkie sztuki materiału mają po pięćdziesiąt wątków na jeden cal. Pański syn musiał coś przeoczyć. No i muszę panu powiedzieć, że zostaliśmy bez grosza, a tu taka ostra zima, my zaś nie mamy już ani opału ani jedzenia!

— A cóż mnie to może obchodzić? Mógł pan przecież wykonywać lepiej nasze zamówienie! Mój syn postąpił słusznie, w ostatnim czasie zbytnio się pan spieszył z robotą. A przy takim tempie pracy trudno o dobrą jakość.

— Panie Seidelmann, pracowałem dzień i noc, gdyż zażądał pan od nas nagłego zwrotu pożyczonych stu dwudziestu marek!

— Ach, nie ma o czym mówić! Postanowienie mojego syna pozostaje w mocy. Nie otrzyma pan ode mnie już więcej żadnej pracy. A jeśli do końca następnego miesiąca żądana suma nie zostanie zapłacona, to pozbawię pańskiego ojca mieszkania!

— Mój Boże, przecież to byłoby okropne!

W tym momencie podniósł się stryj August i wyciągniętą ręką wskazał na drzwi.

— Proszę iść! Nie mogę patrzeć na tego rodzaju sceny! Proszę iść!

Edward wyszedł półprzytomnym krokiem. Czuł narastające obrzydzenie. Mąciło mu się w głowie, a serce biło niczym młotem. A kiedy wracał już, słabość dopadła go jednak i pokonała, usiadł w głębokim śniegu, ukrył twarz w dłoniach i zapłakał jak dziecko.

I pewnie przesiedziałby tak całą noc. Być może nawet owładnęłaby nim owa zabójcza mroźna sztywność i nie obudziłby się już nigdy. Ale pomyślał wtedy o swoich najbliższych, o rodzicach i o rodzeństwie. I to dodało mu sił, zdołał wstać jakoś i krocząc ciężko ruszył ku domowi.

Tam, wiadomość jaką przyniósł, wywołała zgrozę. Matka załamała ręce, a braciom i siostrom potoczyły się z oczu łzy. Ojciec wysłuchał słów Edwarda w milczeniu, teraz wszakże oddychał ciężko, jakby zgryzota dusiła go za gardło i pocierał dłonią po czole, jak ktoś gwałtownie zbudzony. Bo też tak było tak i rzeczywiście, został wyrwany z trwającego właśnie pięknego snu o tym jak Edward przynosi do domu pieniądze za rzetelnie wykonaną robotę.

— Pójdę do sąsiada Hofmanna, — powiedział niepewnym głosem. — On mi pożyczy przynajmniej trochę węgla. Matka będzie mogła ugotować tę resztę kartofli, które jeszcze zostały.

Hauser wziął kosz i wyszedł.

Edward spojrzał za wychodzącym i pomyślał, że wizyta u Hofmanna nie zda się na wiele. Ich sąsiad sam przecież niczego nie miał i nawet jeśli dałby coś ojcu to mógłby to być co najwyżej koszyk węgla. A na jak długo może tego starczyć? Nie, w takiej sytuacji koniecznie trzeba coś jeszcze zrobić.

Nałożył znów czapkę na głowę, wziął ze sobą ze spiżarni ręczną piłę, wyszedł z domu i ruszył od wsi w stronę lasu.

Nie zastanowił się nawet nad tym, czy to jego przedsięwzięcie zgodne było z prawem czy nie. Wielu biednych ludzi wszakże chodziło do lasu i przynosiło stamtąd pełne kosze chrustu. Ale to zdarzało się w lecie. Teraz trudno było znaleźć coś pod śniegiem, jedyne co pozostawało to nałamać zeschniętych gałęzi bądź krzaków. Byli jednak też i tacy, którzy szli do lasu nocą, taszcząc później do swych domostw całe pnie, które łupali następnie na kawałki i gromadzili jako opał na zimę. Drewno to pochodzące z obumarłych i rozrzuconych po całym lesie drzew i drzewek, zupełnie dobrze nadawało się do palenia.

Edward znał tu pewne miejsce, w którym rósł dawniej wyschnięty już teraz świerk. Trafić doń nie było trudno, brnął więc ku celowi swej eskapady prawie że machinalnie, cały będąc jeszcze pod wrażeniem wcześniejszych wydarzeń. Kiedy zatrzymał się pod upatrzonym drzewem, podniósł piłę do góry, próbując ją, po czym klęknął w śniegu sposobiąc się do piłowania. Już się zabierał do roboty, gdy jego wzrok, całkiem przypadkowo, powędrował jeszcze raz na skraj znajdujących się po przeciwnej stronie zarośli. Padający jednak ciągle drobny śnieg stanowił dla patrzącego zasłonę, dlatego Edward stojące tam drzewa i ich gałęzie, widział niezbyt wyraźnie.

Nagle piła wypadła mu z rąk. Zamarł cały z przerażenia i jak oniemiały wytrzeszczył oczy na przeciwległą stronę polanki.

Czyż bowiem nie poruszyła się tam za pniami drzew, które sypiący śnieg przemienił w wysmukłe białe kolumny, jakaś upiorna postać?

Chłopcu serce podskoczyło aż do gardła. Pierwszą myślą, która przyszła mu do głowy było: to na pewno jest Leśny Upiór! Podsłuchuje i podgląda, chcąc przydybać cię na gorącym uczynku!

I dopiero teraz z porażającą umysł jasnością dotarło do niego to, że przecież zamierzał dopuścić się kradzieży. Dopiero teraz zrozumiał, że bieda, kłopoty i zmartwienia omal nie uczyniły go winnym przestępstwa.

Powoli, ciężko dźwignął się z ziemi. Ciągle jeszcze, ostrożnie i trwożliwie spoglądał w tamtą, na wpół pociemniałą stronę lasu. Wytężał przy tym swój wzrok, jak tylko mógł najbardziej. Ale prócz owej zjawy nie ujrzał już nic więcej. To, co wydało mu się wcześniej czyjąś białą szatą mogło przecież równie dobrze być tylko obwieszonymi śniegiem gałęziami jakiejś małej choinki. Powiedział więc sobie teraz, że najlepiej uczyni, rozważając całą tą rzecz w spokoju. Ciągle jednak nie potrafił wyzbyć się paraliżującego go uczucia strachu. Działo się tak głównie za sprawą opowiadania starego golibrody.

W końcu jednak chłopak odwrócił się i ruszył z powrotem. Mając szczere chęci i dobrą wolę musi przecież w końcu znaleźć jakąś pracę. I gdy zastanawiał się dalej nad tym wszystkim naszła go nagle pewna myśl: udam się jutro do kopalni i tam spytam o pracę!

Kiedy człowiek będący w nieszczęściu poweźmie jakieś mocne postanowienie, to już samo to sprawia, iż zmartwienie staje się o połowę mniejsze. Podjęta decyzja spowodowała, że Edward uspokoił się i nabrał znów ufności.

Pokrywający wszystko śnieg rozjaśniał nocny mrok, dookoła zaś panowała głęboka cisza. Kiedy Edward podążał wąską dróżką, która wiodła do gościńca, posłyszał idące naprzeciw niego kroki i zatrzymał się przerażony. Oczami wyobraźni widział już przed sobą Leśnego Upiora. Myśli zmąciły się mu na nowo. Nagle jednak doszedł go dźwięk ludzkiego głosu.

— Edward Hauser? To ty? A czegóż ty szukasz tu w lesie, o tej porze i przy takiej pogodzie?

Był to leśniczy Wunderlich, który nakarmiwszy zwierzęta wracał właśnie do siebie. Rzucił podejrzliwe spojrzenie na trzymaną przez Edwarda piłę. Młodzieniec w swym wzburzeniu nie zauważył tego, ale i tak stanął przed leśniczym jak pochwycony na gorącym uczynku złoczyńca i opuścił głowę.

— Chciałem nazbierać drzewa na podpałkę. Rodzice i rodzeństwo marzną w domu. Ale w ostatniej chwili…

— A czy to nie dzisiaj szło się z robotą do Seidelmanna! Coś mi się zdaje Edwardzie Hauser, że chciałeś popełnić jakieś głupstwo. Nie spodziewałem się tego po tobie.

Chłopak, westchnąwszy głęboko zebrał w sobie całą siłę i odwagę, aby wyjaśnić wszystko dokładnie. Opowiedział jak mają się sprawy w domu i co zdarzyło się mu u Seidelmanna.

Leśniczy uchodził za człowieka szorstkiego, ale były to tylko pozory. W swym wnętrzu ukrywał on bowiem głębokie współczucie i serce pełne życzliwości i miłości do ludzi. Wysłuchał Edwarda z uwagą. Potem zaś odezwał się mrukliwym głosem:

— Tak, tak to już jest! Ci Seidelmannowie tu rządzą, a przy tym wyzyskują biednych tkaczy. Chciałbym, aby dosięgła ich pewnego razu kara boża!

Leśniczy zacisnął pięść i pogroził nią w kierunku wsi.

— No, — rzekł następnie zupełnie już innym tonem — nic przecież nie powiedziałem, a i ty Hauser, zapomnij to, co tu słyszałeś! Tacy ludzie jak Seidelmannowie mają pieniądze, a prawo stoi po stronie tych, którzy je mają. Koniec, kropka!

Edward Hauser nie wiedział najpierw zupełnie jak zareagować na to co powiedział leśniczy, po chwili wszakże zrozumiał o co tutaj chodzi.

— Tak, panie leśniczy, — odważył się odezwać. — Dlatego też nie miałem racji z tą zerwaną przędzą, chociaż dokładnie wiem, że to nie była moja sztuka materiału.

Leśniczy strącił śnieg z twarzy i spojrzał z życzliwością na młodego Hausera.

— Jesteś dzielnym młodzieńcem i dobrym pracownikiem; to pewne. Kto wie jaki więc powód ma ten Seidelmann, żeby wpędzić cię w biedę! Czy nie nadepnąłeś mu przypadkowo kiedyś na odcisk?

Edward pokiwał przecząco głową.

— A może wszedłeś mu gdzieś w drogę?

— Czy to możliwe? Chodzi zupełnie innymi drogami niż ja.

— To się zgadza. W każdym bądź razie ten fircyk ma jakiś powód, żeby tak się na tobie odgrywać. Ale nie będziemy się już więcej tym martwić. Najważniejszą sprawą jest to, aby zadbać o przyszłość. Przez tego łajdaka omal i ty nie stałeś się złoczyńcą. Na szczęście potrafisz trzymać się pewnych zasad. I chyba nie odstąpisz od nich tak łatwo jak przychodzi to innym. Czy też może sposobisz się właśnie do tego aby zostać przemytnikiem?

— Wolałbym już raczej umrzeć z głodu.

— No, ale to nic przyjemnego, taka śmierć!

— Postanowiłem, że wcześnie rano udam się do nadsztygara. Być może znajdzie mi jakąś robotę.

— Chcesz iść do kopalni, chłopcze?

— Nie pozostało mi już nic innego.

— Rzeczywiście, ale przecież nie znasz się zupełnie na tym i będziesz dostawał tyle ile płaci się niewykwalifikowanemu robotnikowi.

— Zawsze to lepiej, zarobić coś raz na tydzień, niż nic przez cały miesiąc.

— Słusznie. I dlatego chętnie zatrudniłbym cię u siebie. Niestety nie wiem jakby to uczynić. Zimą w lesie się nie pracuje. No, niestety Hauser, mimo najszczerszych chęci nic nie da się zrobić!

— Zatem dobrej nocy, panie leśniczy. I proszę o wybaczenie…

Wunderlich zerknął na chłopaka, ni to szorstko, ni to ze zdumieniem.

— Wybaczenie? Człowieku czyś ty zmysły postradał. Myślisz, że ja nie mam serca? I co to w ogóle znaczy „Dobrej nocy, panie leśniczy”. Sam też jestem biednym człowiekiem, ale dla dzielnych ludzi, którzy mają jeszcze mniej niż ja, zawsze znajdzie się u mnie w domu kawałek chleba.

Edward przystanął, bardziej wszakże zawstydzony niż ucieszony.

— Panie leśniczy… — zaczął z wahaniem.

— A cóż tam znowu?

— Nie chciałem, żeby mnie pan wziął za żebraka i…

— Stul gębę młodziku! — przerwał mu Wunderlich grubowato. — Co ci znowu przyszło do głowy? U mnie nie ma koronkowych firanek. My biedacy musimy się trzymać razem. Koniec, kropka! A teraz chodź ze mną, nie możemy przecież przy takiej nędznej pogodzie, stać tak w miejscu!

I ruszył dalej, brnąc w śniegu, a Edward zaraz za nim.



Tajemnicze odwiedziny


W miejscu, gdzie wąska leśna dróżka łączyła się z szerokim traktem wiodącym do leśniczówki, Wunderlich zatrzymał się nadstawiając uszu.

— Słuchaj! Słyszysz coś? Tam z dołu jadą sanie! Tak późno i jeszcze przy takiej zadymce? Dziwne! No, przemytnicy to chyba nie są, oni zazwyczaj nie jeżdżą saniami; a już na pewno nie obwieszają swoich koni janczarami.

Ruszyli dalej. Droga prowadziła teraz w górę, mimo tego i tak wkrótce sanie doścignęły wędrowców. Zaprzęg zatrzymał się tuż obok nich, po czy odezwał się woźnica.

— Dobry wieczór, ludzie! Czy jesteście może stąd?

— Pewnie, a skąd by! — burknął leśniczy, który niechętnie zadawał się z obcymi.

— Czy ta droga prowadzi do leśniczówki?

— Ano tam właśnie.

— A jak daleko tam jeszcze?

— Chodzi panu tylko o to, aby dostać się do leśniczówki?

— Tak. Ten pan chce widzieć się z leśniczym Wunderlichem.

— Ze starym Wunderlichem. Toć to ja jestem właśnie.

Teraz włączył się do rozmowy także siedzący w saniach podróżny. Obie części kołnierza swego futra miał rozchylone z przodu tak, aby lepiej można było widzieć jego ozdobioną czarnymi wąsami twarz. Uczynił to zapewne rozmyślnie, chcąc uniknąć tym sposobem podania własnego nazwiska.

— To pan jest więc leśniczym? No to dobrze się składa. Jak długo trzeba jeszcze jechać?

— Tylko pięć minut.

— W takim razie, proszę, niech pan wsiada!

— Dziękuję, mogę przecież iść. Droga jest stroma, a śnieg głęboki. Nie chcę aby konie…

— One są silne, a dystans do pokonania krótki, zgodnie z tym co pan mówił. Proszę zatem wsiadać!

Mówiąc to obcy odchylił derkę służącą do przykrywania.

— No, jak pan chce! — odezwał się stary Wunderlich. — Ale ja jestem ciepło ubrany i mogę siąść z tyłu. Za to ten chłopak ma na sobie tylko letnie ubranie, bo innego nie posiada. Proszę więc, niech pan jego zabierze!

Edward zawahał się, ale obcy ujął go pod ramię i wciągnął do sań. Leśniczy Wunderlich usiadł z tyłu i pojazd ruszył dalej.

W czasie jazdy nie padło ani jedno słowo. Hulający w lesie wiatr zacinał ostro i pędząc przed sobą płaty śniegu nie pozwalał na prowadzenie jakiejkolwiek rozmów. Edward otulił się ciepłą derką. Obcy zaś, który z taką starannością zrobił mu w saniach miejsce, przestał się już o niego troszczyć. Wunderlich natomiast siedzący nieruchomo i milcząco z tyłu mógł teraz zastanawiać się nad tym co znaczyć miała ta niezwykła wizyta.

Po pięciu minutach ukazała się, nie opodal drogi stojąca pod wysokimi i uginającymi się od śniegu jodłami leśniczówka. Woźnica na dany mu przez Wunderlicha znak, zjechał na tamtą stronę, ale nim jeszcze się zatrzymali, otwarły się drzwi i ukazała się w nich korpulentna kobieca postać z latarnią w ręce.

— Dobry wieczór, Barbarko! — krzyknął leśniczy. — Czy to odgłos dzwonków zwabił cię tutaj? Nie myślałaś chyba jednak, że twój stary przyjedzie dzisiaj tak wygodnie do domu, hę?

Kobieta zeszła aż na schody i powiedziała zdziwionym głosem.

— Rzeczywiście, ale przyjazdu sań to się spodziewałam!

— Ty? A co miałaś z nimi zamiar robić?

— Ledwie tylko wyszedłeś, wynajęty woźnica przywiózł z miasta dwa kufry i wyjaśnił mi, że pan, do którego należy ten bagaż, przyjedzie tu saniami.

Stary Wunderlich rzucił spojrzenie na obcego, który przepuściwszy najpierw Edwarda, właśnie co wysiadł.

— A więc to pan jest właścicielem tych kufrów?

— Zgadza się. A pan teraz dowie się całej reszty. Najpierw jednak musimy się pośpieszyć i wejść do domu!

Mówiąc to, wcisnął jednocześnie stangretowi do ręki napiwek, na co tamten ukłonił się nisko i zadowolony wskoczył na kozioł.

— Sam pan teraz widzi, mój drogi, że spaliłem już za sobą wszystkie mosty — zaśmiał się, będąc wyraźnie w dobrym humorze właściciel kufrów. — W czasie takiej szalonej zawiei nie mam się jak stąd ruszyć, więc jestem zdany na pańską gościnność. Chcąc, nie chcąc musi mnie pan teraz wpuścić do siebie.

Leśniczy, któremu taki sposób bycia nieznajomego się spodobał, odparł w podobnym tonie.

— Jeśli tak, to załatwione. Proszę niech pan rusza przodem!

Pani Wunderlich przyświeciła im w ciemnym przedsionku, tak aby mogli wejść do izby, którą stanowiło niskie pomieszczenie o ścianach z drewna. Znajdujące się tam meble były bardzo skromne, ale wszystkie lśniły czystością, a z ogromnego kaflowego pieca w kącie, rozchodziło się przyjemne ciepło.

— Witamy zatem pana serdecznie! Niech pan się rozbierze i usiądzie wygodnie! Matko, czy zupa już gotowa? Musi jej dziś wystarczyć dla dwóch osób więcej.

— Tak, tak, już idę — odrzekła żona leśniczego i cała przejęta udała się do kuchni.

Obcy zdjął futro, kapelusz i powiesił je na haku tuż obok drzwi.

— Proszę ze względu na mnie nie robić żadnych ceregieli! — zaznaczył. — Nie jestem głodny i zanim będę mógł pomyśleć o tym, czy aby znajdzie się u pana dla mnie miejsce przy stole, muszę się najpierw przedstawić, aby wiedział pan kogóż to tak niespodziewanie w pańskie gościnne progi przyniosło licho. Czy ten młody człowiek jest również kimś z domowników?

— Nie, spotkałem go po drodze i zabrałem ze sobą, aby trochę się nim zająć.

— Zatem proszę zadbać najpierw o niego! Mnie się nigdzie nie spieszy.

Leśniczy dał znak Edwardowi, który przez ten cały czas nie ruszył się od drzwi ani na krok, aby podszedł wraz z nimi do kuchni. Tam przy piecu stała pani Wunderlich i mieszała gorącą zupę.

— Przyprowadziłem ci tutaj matko, bardzo głodnego gościa. Daj temu młodzieńcowi przede wszystkim talerz gorącej zupy! U Hauserów sprawy źle się teraz mają. Siądź tam przy stole, Edwardzie! O, tu jest chleb, tu masło, a tu nóż! Możesz mu też przynieść jeszcze kawałek kiełbasy, Barbarko.

Edward usiadł i wziął się do jedzenia. Żona leśniczego zaś krzątała się to tu, to tam, starając się aby głodnemu niczego nie brakowało. W międzyczasie mąż opowiedział jej to co usłyszał od Edwarda. Wspomniał także i o spotkaniu w lesie. I o ile najpierw pani Barbarka nie mogła się temu wszystkiemu nadziwić, o tyle potem odbijające się w jej oczach wielkie zdumienie ustąpiło miejsca głębokiemu i prawdziwemu współczuciu.

— To ci dopiero kłopot! Trzeba będzie pomóc, jak tylko się da. W takim razie ja…

— Tak, — przerwał jej leśniczy — zapakujesz potem Edwardowi bochenek chleba, trochę mąki i czegoś tam jeszcze. Nie zapomnij też o drewnie i worku węgla! Będzie mógł te rzeczy położyć na sankach. Ja zaś chcę wrócić teraz do izby i przyjrzeć się trochę naszemu gościowi. Nie wygląda na złego człowieka, już raczej na jakiegoś ciekawego jegomościa, zważywszy na to jaką tajemnicę czyni ze swego nazwiska. Nie wiesz czegoś bliższego na ten temat, Barbarko?

— Nic więcej, prócz tego, co ci powiedziałam. Najpierw przysłano te dwa kufry, a teraz jest tu również ich właściciel.

— No, to trzeba go będzie trochę wypytać. A ty opiekuj się dobrze Edwardem! Niech wstąpi jeszcze potem do mnie.

Kiedy leśniczy Wunderlich wszedł ponownie do izby zastał tam obcego ułożonego wygodnie na sofie, jakby był u siebie w domu. Ten uśmiechnął się wesoło do gospodarza i wyciągnął ku niemu otwartą papierośnicę.

— Proszę panie leśniczy, niech pan weźmie jednego, żebym i ja mógł zapalić! Mam na to wielką ochotę.

Wunderlich odmówił jednak poczęstunku.

— Dziękuję panu! Ale ja nie przepadam za papierosami. Zostanę już przy mojej fajce. A pan niech pali, jeśli tylko pan chce! Teraz możemy trochę pogawędzić. Młodzieniec zostanie w tym czasie nakarmiony, biedaczysko. Rzeczywiście, powodzi mu się bardzo źle. Nie najlepiej dzieje się tu u nas w górach. A pan prawdopodobnie nie ma o tym najmniejszego pojęcia.

— Hm, — mruknął nieznajomy. — Prawdę mówiąc nie bardzo wiem o co tu chodzi. Kim jest zatem ten młody człowiek?

I tak to rozmowa zeszła znów na Edwarda Hausera. Leśniczy jeszcze raz powtórzył wszystko to, co opowiedział już swojej żonie. Tym samym nie udało mu się przeprowadzić swego własnego zamiaru. Nadal bowiem nie wiedział kto jest jego tajemniczym gościem.

Skończył właśnie opowieść o Hauserach i o ich kłopotach, gdy do izby wszedł Edward chcąc podziękować leśniczemu i pożegnać się z nim.

Ale nie udało mu się zaraz odejść. Oto bowiem nieznajomy, w którym obudziło się współczucie dla niedoli biednej rodziny tkaczy, zatrzymał go jeszcze przez chwilę.

— Dowiedziałem się trochę o tobie od leśniczego. Proszę mi powiedzieć młody człowieku czy potrafisz trzymać język za zębami?

Edward Hauser zaskoczony tym niezwykłym pytaniem spojrzał na nieznajomego.

— Pewnie, że tak, — powiedział z wahaniem.

— Nastaw więc obie dłonie! Tu, to będzie na twój dług u Seidelmanna, a tu dla ciebie, za to, że tak dzielnie zwalczyłeś pokusę aby zabrać cudze.

Sięgnął dwukrotnie do swej sakiewki i wcisnął Edwardowi najpierw do prawicy a potem do lewicy po kilka sztuk złota.

Edward z radosnego zdumienia zapomniał nawet zacisnąć swe rozwarte dłonie.

— Taka ogromna ilość pieniędzy! — krzyknął leśniczy. — To żart, czy zrobił pan to na poważnie?

— Jak najbardziej poważnie, choć dla mnie to wielka uciecha.

— Może pan wydać lekką ręką ni stąd ni zowąd, taką moc pieniędzy?

— Nie stanowi to dla mnie żadnego uszczerbku.

— Do licha, drogi panie, a to ci dopiero historia! No, Edwardzie, i co ty na to? Seidelmann dostanie tę swoją, ogromną przecież sumę, a i tobie zostanie jeszcze dość. No, teraz wszystko będzie dobrze. Ja zaś, wcześnie rano porozmawiam z nadsztygarem. Myślę, że on ze względu na mnie, wystara ci się o jakąś pracę. Tak, tak, mój chłopcze, jest jeszcze Pan Bóg nad nami!

Dopiero teraz Edward odzyskał mowę. Takiej sumy bowiem nie miał jeszcze nigdy przedtem w rękach.

— Panie, — rzekł drżącym głosem — przecież ja nie mogę tego przyjąć!

— Ten kłopot pozostaw mnie! — odparł nieznajomy. — Nie jestem biedny i chętnie ci pomogę. Chcę tylko jednego, abyś zachował milczenie. Nikt prócz twojego ojca nie może wiedzieć skąd to masz, nawet matki nie trzeba w to wtajemniczać. Jeśli chodzi bowiem o kobiety, to nie zawsze można być pewnym ich dyskrecji.

Radosne podniecenie sprawiło, iż Edwardowi napłynęły do oczu łzy. Dopiero teraz zacisnął palce na swym złotym skarbie. Spojrzał przy tym, jakby śniąc jeszcze, na swego dobroczyńcę.

— A co powinienem odpowiedzieć memu ojcu, gdy spyta mnie o pana?

— Powiesz mu, że jestem kuzynem leśniczego i że zostanę kilka dni u niego, w odwiedzinach!

Stary Wunderlich zrobił ze zdumienia wielkie oczy, nic jednak nie powiedział. Edward natomiast schował starannie pieniądze i złapał nieśmiało rękę nieznajomego.

— Panie, ze szczęścia nie wiem nawet co powinienem zrobić. Wyciągnął nas pan z wielkiej biedy. Bóg zesłał nam pana niczym anioła stróża. Chciałbym pana prosić, abym mógł kiedyś wyrazić jakoś moją wdzięczność.

— Być może nadarzy się taka okazja. Teraz jednak już czas na ciebie! Szczęściu nie należy bowiem kazać czekać.

Jak we śnie wyszedł Edward wraz z leśniczym z izby.

Nieznajomy słyszał potem dochodzący z kuchni, donośny i pełen zdumienia głos pani Wunderlich, kiedy to mąż i Edward opowiadali jej o tym co się właśnie zdarzyło. Usiadł znów i pogrążył się w głębokiej zadumie, póki leśniczy wraz z żoną nie przyszli z powrotem.

— Tylko Bóg raczy wiedzieć, — mruknął stary Wunderlich — jak to się stało, że zjawił się pan tu niczym jakiś anioł, chłopak miał rację. Jest pan zacnym człowiekiem, ale to co pan powiedział o tym kuzynie, hm, to się przecież nie zgadza. Barbarka w ogóle nie ma krewnych, a i ja także, gdzie bym nie sięgnął pamięcią, to nie wyszperałbym tam nikogo kto mógłby być moim kuzynem.

Nieznajomy uśmiechając się pogładził czarną brodę.

— Bo też i rzeczywiście nie jestem z państwem spokrewniony. Musiałem wszakże udzielić chłopcu jakiejś odpowiedzi. Nikt tutaj nie powinien wiedzieć kim jestem, dlatego przedstawiłem się jako wasz kuzyn. Mam nadzieję, że tak będzie najlepiej biorąc pod uwagę tutejszych mieszkańców i że dzięki temu uniknę zbytecznych pytań.

— Tak, to chyba dobry pomysł, ale, hm, niech mi pan oczywiście nie weźmie tego za złe, skoro już mówimy o tym pokrewieństwie, to czy mógłbym przynajmniej wiedzieć, kim też ten mój kuzyn właściwie jest?

— Ależ oczywiście. Chętnie to państwu zaraz wyjaśnię. A czy ten Edward już poszedł?

— Tak. Poczuł się niczym święty Mikołaj i prawie kłusem ruszył traktem w dół.

— A czy prócz wąs jest jeszcze ktoś w domu?

— Ano pewien młodzik sposobiący się do zawodu leśniczego i stary gajowy.

— I co z nimi!

— Śpią już, wcześnie rano muszą bowiem wyjść.

— Nikt więc nie będzie nam tu przeszkadzał?

— To co pan mówi brzmi ogromnie tajemniczo. Ale nie musi się pan niepokoić. Chłopak śpi jak suseł i nie dałoby się go ściągnąć z łóżka nawet końmi. A starego naprawdę nie ma się co obawiać. Nie śpi wprawdzie tak mocno, ale nigdy w życiu nie zdarzyło mu się podsłuchiwać. To wierna i poczciwa dusza.

— Mogę zatem spokojnie mówić. Dziwicie się państwo naturalnie, że zupełnie obcy człowiek i do tego z dwoma kuframi mógł o takiej porze zjawić się u was. Chciałbym więc na swoje usprawiedliwienie powiedzieć, iż zostałem przysłany tu przez pewnego człowieka, który twierdzi, że jest państwa dobrym przyjacielem.

— Przyjacielem? Hm! W mym życiu niezbyt hojnie szafowałem słowem przyjaciel. Trudno bowiem kogoś takiego spotkać. Moim najlepszym przyjacielem tutaj jest moja kochana Barbarka. Znalazłbym jeszcze kilku takich ludzi, którzy są mi przychylni, ale żeby zaraz nazywać ich przyjaciółmi? No tak, o jednym, jedynym człowieku mogę tak powiedzieć. To stary Meyer, ten, który był wcześniej leśniczym u barona Wildsteina.

— Mieszka teraz w Dreźnie, przy ulicy Łabskiej.

— Zgadza się! Musi więc pan go rzeczywiście znać.

— Tak, to prawda. Powiedział mi też, że jeśli już się tu pojawię, to na pewno nie zamknie pan przede mną swoich drzwi.

— Tak powiedział stary Meyer? No, nie mogę mu zarzucać kłamstwa. Zatem jeszcze raz witamy serdecznie! Czy kazałaś Barbarko już zanieść kufry do pokoiku i wszystko inne pięknie przyszykować?

— Naturalnie!

— No to biegnij teraz szybko i zobacz czy jest jeszcze coś w domu do jedzenia, czy też może Edward zabrał ze sobą wszystko. Musi pan oczywiście wiedzieć, że Barbarka odda nawet ostatnią kromkę chleba, jeżeli tylko może komuś pomóc.

Pani Wunderlich już miała zamiar się oddalić, gdy nieznajomy ją zawrócił.

— Stop! Mówiłem przecież, że nie jestem głodny. A jeśli i państwu nie spieszy się z kolacją, to może powiedziałbym najpierw dlaczego się u państwa zjawiłem.

— Mnie głód specjalnie jeszcze nie doskwiera. A skoro i pan, póki co nie myśli o jedzeniu, to niechże uchyli pan wreszcie rąbka tajemnicy!

Siedzieli teraz razem w trójkę jak starzy, dobrzy przyjaciele. Wunderlich kopcił co niemiara ze swojej fajki. Pani Barbara złożyła w wielkim skupieniu i napięciu ręce na fartuchu, nieznajomy zaś pociągnął jeszcze raz papierosa i zaczął swą opowieść.

— Nazywam się Arndt, i mam powody, aby uchodzić tutaj za waszego kuzyna. Proszę zatem nazywać mnie kuzynem Arndtem.

— Jeśli pan sobie tego życzy, chętnie. A więc panie kuzynie, co pana tutaj sprowadza?

— Przybywam tutaj z pewnego ważnego powodu. A państwo powinniście pomóc mi odkryć, kim jest niezwykle tajemnicza osoba, którą nazywa się tutaj Leśnym Upiorem. Muszę w tym miejscu zdradzić, że właściwie jestem detektywem.

Leśniczy gwizdnął cicho.

— Ach… hm… no, no! Tajny agent!

— Może być! A teraz powiedzcie proszę: czy rzeczywiście nikt tu nie domyśla się kim jest ów Leśny Upiór?

Wunderlich uniósł brwi do góry, ale nie odezwał się ani słowem. Dało to okazję do włączenia się do rozmowy jego żonie. Należała ona do tych ludzi, którym na samo tylko wspomnienie o Leśnym Upiorze, przechodził po plecach zimny dreszcz. Nic dziwnego więc, że siedziała teraz przestraszona i spoglądała na nieznajomego lękliwie.

— Drogi panie, — powiedziała wreszcie strwożonym głosem — Upiór jest zawsze upiorem, a po mojemu to nawet duchem. Wiadomo przecież, że…

Na twarzy nieznajomego pojawił się uśmiech. Dostrzegł to leśniczy Wunderlich i przerwał swej żonie.

— Przestań już pleść, Barbarko! Myślisz, że pan uwierzy w takie bajki! Przecież zawsze to mówiłem, że żadne upiory nie istnieją. Za tym duchem, którego prości ludzie przy granicy tak się obawiają, kryje się człowiek, z krwi i kości. Tego chyba nie trzeba tłumaczyć.

Kuzyn Arndt pokiwał głową.

— Ma pan rację, panie leśniczy. Upiory nie istnieją. Są za to ludzie, którzy w te wszystkie zjawy i duchy wierzą, a prócz nich jeszcze i tacy, którzy tego rodzaju przesądy i zabobony wykorzystują. Ktoś taki staje się więc potem Leśnym Upiorem. Dlatego też moje pytanie było uprawnione. My, detektywi, mamy doświadczenie w sprawach tego typu. Mogę się założyć, że ten Upiór ukazuje się ludziom, których chce przestraszyć, w najprzeróżniejszych maskach. Czy zechciałby pan trochę mi o tym opowiedzieć?

— Hm, — mruknął leśniczy — no cóż, taki Leśny Upiór powinien wyglądać całkiem na biało jak świeżo spadły śnieg, być olbrzymem i mieć ogniste, duże oczy. Ale w zasadzie nic pewnego na ten temat nie wiem. To wszystko są tylko plotki. Chociaż niektórym z nich można by właściwie dać wiarę. Otóż przebywa tu pewien nieznajomy, uchodzący za obrońcę przemytników. Mówi się, iż chodzi w krótkiej obcisłej kurtce, kapeluszu z szerokim rondem i w butach z cholewami. Za pasem ma zatknięty nóż i rewolwer, na twarzy nosi maskę, a na plecach strzelbę. Nieznajomy ów podaje się właśnie za Leśnego Upiora. Zmusza on ludzi, tych którzy znaleźli się w biedzie, do tego, aby zajmowali się przemytem, a do tego wspiera i ochrania w najróżniejszy sposób przemytników i bardzo źle obchodzi się z tymi, którzy próbują zwalczać przemytników.

— Powtarzam zatem moje wcześniejsze pytanie — odezwał się Arndt. — Czy nie ma pan jakichś podejrzeń, kim właściwie ten człowiek jest?

— Niestety, żadnych. Pojawia się nagle, jakby przywiał go nie wiadomo skąd wiatr, a potem równie tajemniczo znika. Niech mi pan wierzy kuzynie, ale nie należy się temu dziwić, że wszyscy mieszkańcy wioski się go boją.

— Czyli jest to jakiś przebiegły i zuchwały złoczyńca, i na pewno nie ktoś zwyczajny.

— O nie, skądże znowu. To musi być jakiś śmiałek, któż inny bowiem potrafiłby dowodzić i trzymać w ryzach taką bandę desperatów jak szmuglerzy. Niekiedy ów nieznajomy wydaje się być wręcz kimś wszechobecnym i wszechwiedzącym, istnym diabłem!

— No niech pan do tego nie miesza diabła! Mimo wszystko zajmujmy się ludźmi! Otóż podczas mego ostatniego postoju słyszałem, że wczoraj wieczorem znowu dokonano tutaj zbrodni.

— To prawda, zastrzelony został jeden z oficerów straży granicznej, — przytaknął Wunderlich — jak się podejrzewa przez któregoś z przemytników.

— I nie znaleziono żadnych śladów sprawcy?

Wunderlich zamierzał właśnie wspomnieć o kartce papieru podrzuconej zabitemu, ale nowy kuzyn uprzedził go.

— To już wiem. To naturalnie tylko trik ze strony zbrodniarza mający odwrócić uwagę od jego przestępczej działalności. Kryje się on bowiem za plecami upiora i wykorzystuje, jak już mówiłem, wiarę w zabobony i przesądy mieszkańców tego przygranicznego regionu. Ja bowiem nie zauważyłem tu niczego nadzwyczajnego, prócz najnormalniejszych śladów na śniegu. Czyżby nikt ich nie widział?

— Widocznie wiatr wszystko zasypał — wyjaśnił Wunderlich. — Szukaliśmy przy pomocy wszystkich dostępnych nam środków. Nawet ja brałem w tym udział. Być może uda się znaleźć jeszcze coś wiosną, gdy śnieg już stopnieje. Ach, mój drogi panie, aż strach serce ściska, kiedy się o tym pomyśli! No, bo jak tu teraz mieszkać w lesie i nie bać się. Jeśli jeszcze żyję, to zawdzięczam to wyłącznie własnej ostrożności, wypełniam jedynie te obowiązki, które należą do mnie jako do leśniczego i zupełnie nie wtrącam się do tego co robią przemytnicy. Tym bowiem powinna zajmować się straż graniczna i urzędnicy celni.

— Czy chce pan, mówiąc to, dać mi do zrozumienia, że nie będę mógł liczyć na pańską pomoc? Wszakże moim zadaniem jest poznać tajemnicę Leśnego Upiora.

— Hm! Wcale tak nie myślałem. Mamy tu do czynienia z morderstwem, które zdarzyło się, co gorsza, w podległym mi rejonie, jako leśniczy muszę więc starać się o wyjaśnienie tej zbrodni. Sądzę tylko panie kuzynie, że najlepiej będzie, aby w prowadzonym dalej śledztwie osoba moja nie rzucała się zanadto w oczy. Przyzna mi pan później co do tego rację.

— Niech tak będzie, przecież nie żądam od pana niczego więcej, prócz tego, aby potajemnie mi pan pomagał. Nikt nie powinien bowiem domyślać się dlaczego tutaj jestem.

Leśniczy przytaknął, zgadzając się na takie postawienie sprawy. Całe to przedsięwzięcie rzekomego kuzyna zaczynało go coraz bardziej interesować.

— Czy ma pan już jakiś plan? — spytał, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej. — W jaki sposób zamierza się pan za to wziąć?

— Jeszcze teraz dokładnie nie wiem. Przede wszystkim chciałem się tutaj trochę rozejrzeć.

— W takim razie życzę panu szczęścia, panie kuzynie, chociaż wątpię w powodzenie sprawy.

— Już z góry pan w to wątpi? Dlaczego?

Leśniczy obrzucił uważnym spojrzeniem postać Arndta.

— Hm, jest pan silny, wygląda pan też na człowieka mądrego i zapobiegliwego. Ale czy sprosta pan kłopotom i niebezpieczeństwom, które tutaj na pana czyhają, to się jeszcze okaże. Musi pan bowiem wziąć pod uwagę to, że uczyniono co tylko możliwe, aby wpaść na trop Leśnego Upiora i udaremnić przemytniczą działalność, wszystko jednak bez skutku. Może pan będzie miał więcej szczęścia.

Arndt wzruszył ramionami.

— O tym to się dopiero przekonamy. W każdym bądź razie dołożę wszelkich starań, aby schwytać tego niezwykle tajemniczego osobnika, w rękach którego zbiegają się nici wszystkich zbrodniczych poczynań, do jakich dochodzi tu, nad granicą. Tym bardziej, że pod pewnym względem mam nad nim przewagę.

— A na czym miałaby ona polegać?

— Poznałem sposób jego postępowania, on natomiast nie ma najmniejszego pojęcia o moich zamiarach.

Usłyszawszy to leśniczy, nie potrafił ukryć uśmiechu, a gdy jego gość spojrzał nań pytająco, całkiem otwarcie wyraził swe wątpliwości.

— Na razie, — powiedział — na razie, panie kuzynie! Uważam bowiem, że tak przebiegły typ odkryje z czasem, iż pewien, znany już tutaj człowiek, a mianowicie pan, zaczyna deptać mu po piętach.

— Powiedział pan: znany już tutaj człowiek. W trakcie prowadzonego przeze mnie śledztwa nie będę występował jako jedna i ta sama osoba. Przekona się pan bowiem, że sztuka charakteryzacji jest jedną z tych umiejętności, którą także trzeba umieć posługiwać się w moim zawodzie.

Leśniczego nie opuszczało rozbawienie, nie było jednak wiadomo, czy na jego twarzy gości jeszcze poprzedni, czy może już następny uśmiech.

— Słyszałem o tym to i owo, ale coś mi się zdaje, że perukę czy fałszywą brodę da się łatwo rozpoznać.

— Co? Tak pan myśli? To niech pan spojrzy jeszcze raz!

Arndt wstał i podszedł do ławy przy piecu, na której stała wypełniona wodą miednica. Umoczył w wodzie jeden z końców swej chusteczki do nosa i stojąc odwrócony tyłem spytał:

— Na ile lat, pańskim zdaniem wyglądam?

— Na czterdzieści, mniej więcej.

— No a teraz?

Zerwał jednym ruchem coś z głowy i odwrócił się. Jego ciemne włosy stały się naraz jasne. Leśniczy wytrzeszczył na niego oczy, jego żona zaś krzyknęła ze zdumienia.

Arndt uśmiechnął się.

— Czy zauważył pan wcześniej, że noszę perukę?

— Nie, naprawdę nie!

— Niech pan spojrzy! Chcę panu jeszcze coś pokazać.

Rzekomy kuzyn Wunderlichów zdjął także brodę. Następnie zaś przetarł dwa albo trzy razy mokrą chusteczką twarz.

— Dobrze. No i co teraz pan powie, panie leśniczy?

— Wielkie nieba, nigdy bym nie uwierzył, że coś takiego jest możliwe! Najpierw wyglądał mi pan na czterdzieści lat, potem na trzydzieści, a teraz wydaje mi się pan jeszcze młodszy. Umieć się tak zmieniać to rzeczywiście wielka sztuka i nikomu nie będzie łatwo panu w tym dorównać. Teraz to jestem już pewien, że potrafi pan przejść przed nosem przestępcy, którego pan wytropił, dajmy na to trzy razy po kolei, a ten i tak nie zauważy, że ma przed sobą jedną i tę samą osobę. Czy nie uważasz podobnie, Barbarko?

Dzielna żona leśniczego skinęła tylko głową. Ogarnęło ją bowiem tak niebywałe zdumienie, iż nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa. Trudno się jednak dziwić, wszak byli oboje prostymi ludźmi, żyjącymi gdzieś na uboczu, dokąd z trudem docierały odgłosy tego co dzieje się w wielkim świecie; a tu tymczasem Arndt opowiadał im o tak niesłychanych sztuczkach, do jakich musiał się uciekać podczas wypełniania swego trudnego i pełnego niebezpieczeństw zawodu. Mówił więc o najróżniejszych częściach ubioru, jak choćby o surducie z czterema zwyczajnymi zwijanymi rękawami dającym się nosić także po odwróceniu na drugą stronę, tak, iż dzięki tej mistyfikacji przypominał wtedy płaszcz. Detektyw opowiadał również o tym jak zmieniać chód, głos, gesty, stając się dzięki temu w zależności od potrzeb, zwykłym człowiekiem, dobrze urodzonym panem, młodzieńcem bądź starcem.

Mieszkańcom leśniczówki wszystko to wydawało się jakąś niezwykłą bajką. Ich szacunek dla kuzyna Arndta rósł z minuty na minutę, a jednocześnie rosła też wiara leśniczego w powodzenie przygotowywanego planu schwytania Leśnego Upiora.

Wunderlich nie myślał już o niczym innym, tylko o tym co miało się tu wydarzyć i coraz bardziej zapalał się do roli pomocnika, jaką zdawał się szykować dlań jego rzekomy krewny. W trakcie tych rozważań przyszła mu do głowy pewna myśl, którą od razu też przedstawił Arndtowi.

— Szanowny panie, — odezwał się — wszakże od tej chwili nawet ja sam będę pełen obaw o to, czy poznam pana, kiedy spotkamy się tu czy tam, a pan będzie w jednej z tych swoich masek.

— Dobrze, że pan o tym pomyślał, — zgodził się z leśniczym detektyw. — Wygląda na to, że będę miał z pana spory pożytek. Musimy ustalić jakiś znak rozpoznawczy, oczywiście taki, który nie będzie rzucał się w oczy nikomu innemu. Co powiedziałby pan na coś takiego: jeśli zobaczymy się z daleka, a będzie to w dzień, wtedy dam panu znak chwytając się prawą ręką za lewe ucho i pociągając je.

— Hm. No, a wieczorem w ciemności?

— W takim przypadku będę starał się podejść jak najbliżej do pana. Następnie zaś szepnę panu jedno słowo: obcy. Zrozumiał pan?

— Oczywiście! Zresztą bardzo mi się ten pomysł podoba. Można by pomyśleć, że został wzięty z jakiejś pełnej przygód powieści.

— Czyli, że co do tego jesteśmy zgodni, pozostałaby w takim razie do uzgodnienia rzecz najważniejsza: czy mógłbym zatem, po tych wszystkich moich wyjaśnieniach zatrzymać się u państwa na pewien, bliżej nieokreślony czas?

— O to nie musi pan nawet pytać — stwierdziła pani Barbara.

— Rozumie się samo przez się, — mruknął zaraz potem leśniczy. — Pracuje pan dla dobrej sprawy, którą ja sam zresztą jestem wielce zainteresowany, a prócz tego… ech, co tu dużo mówić, przypadł mi pan do serca. Trudno mi to zrozumieć i jakoś wyjaśnić, ale mam wrażenie jakbyśmy znali się już od dawna.

— Niekiedy tak się zdarza, drogi kuzynie.

— Ale, ale, jest jeszcze jedna ważna sprawa! Co powinienem uczynić chcąc zameldować pana tutaj?

— To załatwię już sam. Zatroszczę się o to, aby ani policja, ani służby graniczne nie wchodziły mi w drogę. Jestem wszakże detektywem i posiadam odpowiednie po temu dokumenty. Co do tego zatem może pan być spokojny i pozostawić to już na mojej głowie. Muszę jeszcze tylko prosić pana o wyznaczenie mi ceny za mieszkanie i jedzenie.

— O tym niech pan nawet nie wspomina! Ktoś, kto przybywa tu, aby dopomóc biednym ludziom, miałby mi płacić? To by dopiero było. Podzielimy się z panem tym co mamy i o żadnych pieniądzach nie może tu być mowy. Koniec, kropka!

— W porządku, załatwione, a reszta też już ustalona. Pozwólcie więc, abym uścisnął wasze dłonie! A teraz ciocia może już chyba zobaczyć czy nie byłoby tam czegoś dla nas do zjedzenia; pan natomiast, kuzynie, niech mi pokaże za ten czas, gdzie ewentualnie mógłbym się rozgościć i gdzie są moje kufry.

Żona leśniczego na nic już nie czekając pośpieszyła do kuchni, Wunderlich natomiast podniósł się ze swego miejsca wolno i dostojnie.

— Proszę, niech pan pozwoli za mną! Pokój gościnny znajduje się na pierwszym piętrze. Niech się pan nie spodziewa tam żadnych luksusów, znajdzie pan tam jednak wygodne łóżko, stół, krzesło, a nawet stojak na buty. Wyciąłem go z rosochatej, brzozowej gałęzi.

Zaśmiał się i poprowadził gościa schodami na górę, do małego przytulnego pokoiku, w którym stały już wniesione tam wcześniej kufry.

Na zewnątrz tymczasem ustała śnieżyca, a na niebie pojawił się księżyc. Leśniczy tymczasem podszedł do okienka i wskazał w stronę lasu.

— Widzi pan, o tam, po tamtej stronie te trzy potężne jodły? Koło tej środkowej leżał ten zamordowany oficer.

— A więc całkiem niedaleko stąd?

— Tak, zupełnie niedaleko. Czy chciałby pan pójść tam ze mną jutro, przed południem?

— Właśnie miałem zamiar poprosić pana o to. Pójdziemy zatem, a pan będzie tak dobry i opowie mi na miejscu wszystko ze szczegółami. Być może naprowadzi mnie to na jakiś ślad.

W końcu detektyw, któremu marzyło się pojmanie owego tajemniczego, Leśnego Upiora, pozostał sam. Zgasiwszy światło, stanął przy oknie i wpatrywał się zamyślony w księżycową noc i w owe trzy jodły, przy których znaleziono martwego oficera.

— Wszystkie rachunki zostaną wyrównane — powiedział w pewnej chwili głośno i wyraźnie jakby zwracając się do kogoś. — Pozostał tu do spłacenia bardzo stary dług, o istnieniu którego wiem tylko ja. I nie spocznę dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość.

Odwrócił się od okna akurat w momencie, gdy jakaś samotna czarna chmura zasłoniła sobą księżyc. Nocny ptak okrążył wierzchołki starych jodeł, a potem pofrunął szybko w głąb lasu, jak gdyby był szpiegiem Leśnego Upiora i musiał dostarczyć swemu panu wiadomość o tym, że w leśniczówce pojawił się nieznajomy.


* * *


Tymczasem Edward Hauser był już bardzo blisko swego domu. Na myśl o swoich najbliższych serce biło mu głośno z radości. Było się jednak z czego cieszyć, wszakże ciągnął ze sobą sanki pełne węgla i drzewa, co więcej, także i cały kosz jadła, a przecież jeszcze przed godziną wszystkie te rzeczy wydawały się być nieosiągalnymi wprost skarbami.

Droga prowadziła prawie cały czas w dół. Stanął więc na płozach sanek, pozwalając im zjeżdżać i kierując nimi tylko na zakrętach bądź lewą, bądź prawą nogą.

Przed drzwiami domku, który Seidelmannowie zamierzali wkrótce odebrać jego ojcu, zatrzymał swój pojazd i pobiegł szybko do izby. Tutaj cała rodzina siedziała przy stole. Za to przy piecu klęczał nie kto inny, a Angelika. Edward nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ale to rzeczywiście była Angelika Hofmann, która trudziła się teraz próbując z kilku szczap drewna i odrobiny węgla wzniecić ogień.

— Edward wrócił! — powitało go rodzeństwo.

— Bogu niech będą dzięki! — westchnęła matka, po której łatwo można było dostrzec, jak bardzo bała się o syna.

Angelika zerwała się z podłogi.

— Ależ Edwardzie, gdzie byłeś tak długo? Martwiliśmy się wszyscy ogromnie o ciebie.

Edward rozcierał zziębnięte dłonie.

— Brr, ależ tu ogromie zimno! Czas, żeby wreszcie zapalić w piecu! Czy sąsiad wam pomógł, matko.

— Tak, pożyczył nam trochę drewna i dwie szufle węgla. Powiedział, że więcej nie może, gdyż jemu samemu nie wystarczyłoby do końca zimy.

— Czy ugotowaliście ziemniaków? — dopytywał się w dalszym ciągu Edward.

— Jeszcze nie. Drzewo nie chciało się zapalić.

— No tak, to znaczy że byliście głodni. — jednak mówiąc to Edward, nie czuł się już kimś takim jak przedtem; udało mu się bowiem, całą tę biedę jaką miał przed oczyma okpić. I dlatego też krzyknął radośnie, chociaż i trochę zarozumiale: — A ja jadłem dzisiejszego wieczoru iście po królewsku!

— Ale co, co takiego? — rozległy się głosy nie mogącego już powstrzymać swej wielkiej ciekawości rodzeństwa.

Opowiedział więc Edward o tym, co spotkało go w lesie. Wspomniał także i o tym, jak to przez chwilę był święcie przekonany, że widzi wśród ośnieżonych drzew Leśnego Upiora. W końcu doszedł w swej opowieści do spotkania z leśniczym. Od tego jednak momentu nasz bohater nie był już taki szczery i dokładny w prezentacji dalszych zdarzeń. Przede wszystkim, pominął fakt spotkania z nieznajomym, który udawał się do leśniczówki. Nie chciał, aby ten człowiek, który wcisnął mu do rąk tyle sztuk złota, zawiódł się na nim. Ów tajemniczy gość przekazał mu wprawdzie, aby nie mówił nikomu, prócz swego ojca, od kogo pochodzą te pieniądze, ale Edward postanowił na razie nie wspominać o nim w ogóle. Opowiedział więc tylko o niezwykle gościnnym przyjęciu urządzonym mu przez Wunderlichów i jeszcze o tym jak szczodrze go obdarowali, kiedy dowiedzieli się od niego w jakich znalazł się tarapatach.

Pierwszą osobą, która odniosła się do tego co powiedział Edward był Angelika.

— Uważam, że leśniczy postąpił bardzo przyzwoicie, — stwierdziła. — Zupełnie bym się nie spodziewała, że tego starego zrzędę stać na coś takiego. Zawsze myślałam, że tylko wobec mnie potrafi się zachowywać przyjaźnie, podczas gdy w stosunku do reszty ludzi ma w zwyczaju udawać gbura.

Ojciec Hauser natomiast wyjaśnił sobie hojność leśniczego na swój sposób.

— Teraz już wiem, jak to wszystko mogło się zdarzyć. Wunderlich dowiedział się od ciebie, jak to Seidelmannowie bawią się twoim kosztem. Pomyślał więc sobie tak: czekajcie, ja wam pokażę, że Hauserowie wcale nie są zdani na waszą łaskę. On nie ma dobrej opinii o Seidelmannach. Wiem o tym, bo sam mi to powiedział.

Dobry nastrój zwarzyła matka.

— To prawda Edwardzie, — powiedziała — że sprawiłeś nam wszystkim ogromną radość i że z całego serca jestem wdzięczna Bogu, iż tak niespodziewanie ulżył naszej ciężkiej doli. Ale to przecież nie koniec kłopotów. A co będzie dalej? Na jak długo wystarczy zapasów? Już wkrótce nie będzie po nich ani śladu, nowych zaś nie zdołamy uczynić, gdyż odmówiono nam pracy. I jeszcze ten dług. Jak go spłacimy? Pewnego dnia znów nie będziemy mieli co włożyć do garnka, a do tego wszystkiego zostaniemy bez dachu nad głową.

Słowa matki sprawiły, że wesoły nastrój jaki zapanował w izbie Hauserów prysł bez reszty. Widmo poprzednich trosk i kłopotów znowu zapukało do drzwi. Ale Edward odegnał je jednym słowem, a właściwie jednym szybkim ruchem.

Sięgnął do kieszeni, w której schował sztuki złota i śmiejąc się wykładał teraz okrągłe, błyszczące monety na stół.

— O, jedna sztuka, następna, jeszcze jedna i jeszcze i jeszcze! — zrobił się z tego cały stos. — Czy już wystarczy? A może to za mało, żeby spłacić Seidelmannów? Ale to nie wszystko, gdyż leśniczy obiecał mi także, iż wstawi się za mną u nadsztygara, aby przyjęto mnie do pracy w kopalni. Czyż można chcieć jeszcze czegoś więcej?

Zdumione milczenie przerwał ojciec.

— Chłopcze, — powiedział niezwykle poważnym tonem, — teraz twoja historia brzmi jeszcze bardziej pocieszająco. Co jak co jednak, tych pieniędzy na pewno nie otrzymałeś od Wunderlichów.

— Nie, od nich nie.

— Od kogo zatem?

— O tym mogę mówić ojcze tylko z tobą w cztery oczy.

Stary tkacz spojrzał przenikliwie w oczy syna. Na zadane bez słów pytanie padła milcząca odpowiedź. Ojciec wzruszył ramionami.

— Nie ma powodu, aby ci nie wierzyć, chłopcze. Ale musisz jednak przyznać, że pieniądze nie leżą na ulicy. Dobrze, chodźmy więc do komórki i powiesz mi tam to, co masz do powiedzenia!

Edward ruszył za ojcem, przedtem jednak wcisnął mu do ręki wszystkie złote monety. Kiedy byli już sami, opowiedział o owym nieznajomym, który przybył do leśniczówki i pozostał tam w gościnie. Nie potrafił za to powiedzieć nic więcej o tym tajemniczym człowieku, ponad to, że ten przedstawił się jako kuzyn leśniczego, i że okazał tak nadzwyczajne współczucie i szczodrość. Hauser kiwał tylko raz po raz głową, ale nie udało mu się znaleźć w opowiadaniu syna niczego co mogłoby nasuwać jakieś wątpliwości. Wrócili więc obaj w końcu do izby, gdzie przywitały ich pełne napięcia spojrzenia.

— Wszystko jest w porządku, — rzekł Hauser, — Edward opowiedział mi całą historię. Możemy przyjąć te pieniądze niczego się nie lękając. To uczciwa i nie kryjąca żadnych niejasności sprawa. A teraz chodźmy! Siądźmy wspólnie przy stole i przynajmniej ten jeden raz zapomnijmy o wszelkich troskach i kłopotach.

Od pieca dochodziły odgłosy trzaskającego ognia. W małej izbie robiło się coraz cieplej, także jej mieszkańcy z każdą chwilą stawali się bardziej pogodni i pełni życia, tym bardziej więc rzucało się w oczy to, że Angelika, która nie musiała się przecież niczym martwić była taka milcząca.

Edward od razu to zauważył, a gdy dziewczyna wyszła udając się do domu dotrzymał jej towarzystwa, zamierzając oddać przy okazji pożyczoną wiązką drzewa i dwie szufle węgla. I kiedy szli tak we dwoje starał się poznać przyczyny jej wcześniejszej małomówności.

— Czy ktoś u nas w domu ci dokuczył, Aniołeczku?

— Nie, Edwardzie, nic takiego się nie zdarzyło.

— A przecież byłaś taka poważna podczas gdy my wszyscy cieszyliśmy się bardzo.

— Tyle tylko, że myślałam o ojcu, który tak nieżyczliwie potraktował twoich najbliższych. Gdyby mógł odmówiłby im zapewne najmniejszej przysługi.

— Ale dlaczego?

Dziewczyna znała powód, nie mogła wszakże mu go wyjawić. Zresztą przyczyna jej małomówności leżała zupełnie gdzie indziej. Angelika myślała bowiem o zabawie, na którą została zaproszona. W duchu widziała się już siedzącą w sali balowej. Jakże bardzo kontrastował ten obraz z ubóstwem izby Hauserów!

Czyżby jednak jej ojciec miał rację? Czy rzeczywiście Hauserowie byli ludźmi, z którymi ona nie powinna się zadawać… ona, którą zaproszono przecież nie byle gdzie, bo do samego „Klubu”?

— Wiesz coś na ten temat? — nie przestawał dopytywać się Edward.

— Nie, — odparła z wahaniem dziewczyna.

To był pierwszy raz, kiedy zdarzyło się jej okłamać syna sąsiadów. Tymczasem sam Edward nadal głowił się nad wyjaśnieniem tej sprawy.

— Być może twój ojciec nie darzy nas zbyt wielkim szacunkiem?

— Co też przychodzi ci do głowy! — rzuciła szybko Angelika, nie chcąc, aby rozmowa potoczyła się w takim właśnie kierunku. — Możliwe, że on zachował się dzisiaj wobec twego ojca tak nieszczególnie, dlatego tylko, że sam ma teraz wiele kłopotów.

— Czyżby dostał od Seidelmannów jakiś szczególnie trudny do utkanie materiał? Chętnie mu w takim razie przy tym pomogę.

Zdarzało się już tak wcześniej, bowiem Edward był zręczniejszym tkaczem niż Hofmann. Słowa dziewczyny nie potwierdziły jednak tego przypuszczenia.

— Rzecz nie dotyczy wcale jego, lecz mnie.

— Ciebie? Jak to?

Angelika wyprostowała się.

— Przysłano mi paczkę.

— I to właśnie zaprząta głowę twemu ojcu? Zupełnie tego nie rozumiem. Mogłabyś przecież powiedzieć coś więcej! Jesteś taka tajemnicza. Co więc takiego znajdowało się w tej paczce?

W głębi swej istoty Angelika była dzielną i dobrą dziewczyną, miała wszakże pewną słabość charakteru, którą niechybnie odziedziczyła po swym ojcu, chodzi tu oczywiście o próżność. Nie da się bowiem zaprzeczyć, iż owo zaproszenie od nieznajomego, który musiał być przecież członkiem „Klubu”, a więc człowiekiem zamożnym i wytwornym, wielce jej pochlebiało. I to do tego stopnia, że poniekąd zapomniała o całej swej sympatii jaką darzyła Edwarda Hausera. To był więc chyba powód dla którego tak się z nim droczyła, oznajmiając mu po trosze nowinę, z której na pewno się nie ucieszył.

— Z tą paczką to całkiem niezwykła historia, — powiedziała. — Zgadnij co w niej było?

— Skąd mogę wiedzieć? Prawdopodobnie jakiś podarunek?

— I tak i nie. Paczka zawierała bowiem kostium maskowy…

— Co… co takiego?

— Strój jaki nosi się na balu maskowym. Nie wiesz co to jest?

Edward był coraz bardziej skołowany. O jakim balu maskowym ona mówi? Słyszał tylko, że w zapustny wtorek w miejscowej gospodzie miała odbyć się zabawa organizowana przez „Klub”. Ale ta sprawa zupełnie go nie dotyczyła. Członkowie „Klubu” wywodzili się przecież z zamożnych kręgów, które w wyniosły i ostentacyjny sposób podkreślały, iż nie mają nic wspólnego ze środowiskiem zwykłych tkaczy. Tego balu zatem nie mogła mieć dziewczyna na uwadze, gdyż Hofmannowie także byli ubogimi tkaczami.

Wkrótce jednak miał dowiedzieć się wszystkiego. Angelika bowiem odsłoniła przed nim wreszcie całą prawdę. Najpierw wszakże zdawało mu się, że źle usłyszał.

— Chcesz iść na bal „Klubu”? Dostałaś nań zaproszenie? Od kogo?

— No, tego to nie wiem.

— Ależ Aniołeczku, czegoś takiego nie potrafię zupełnie pojąć. Jakiś człowiek, o którym nic nie wiadomo, zaprasza cię na zabawę, co więcej, przysyła ci nawet kostium, a ty uważasz, że wszystko jest i w porządku? A co mówią na to twoi rodzice?

Takim tonem nie powinien był jednak przemawiać. Angelika była przecież jedynaczką, na dodatek rozpieszczaną przez starego Hofmanna. Dlatego też nie mogła znieść, że ktoś poddaje ją krytyce, tak odebrała bowiem tego rodzaju pouczenie. Natychmiast więc odrzuciła do tyłu swą piękną główkę.

— Możesz się sam spytać co oni o tym sądzą! Być może ojciec udzieli ci właściwej odpowiedzi. Uważam to za niesłychane, żebyś strofował mnie w sprawie, którą moi rodzice jak najbardziej pochwalają. Powinienieś tylko wiedzieć, że ojciec zna tego pana, który przysłał mi zaproszenie i jest dumny z wyróżnienia jakie spotkało jego córkę.

Edwarda po prostu zamurowało.

— Ależ Aniołeczku! — zdołał wyjąkać.

— No tak, jesteś zazdrosny, że ty nie możesz pójść. Gdybyś mi jednak rzeczywiście tak dobrze życzył, jak to zawsze robisz, nie zazdrościłbyś mi tej niewinnej zabawy.

Zmieszany Edward spuścił z tonu.

— Aniołeczku, wiesz przecież, że ci dobrze życzę. Tylko, że to wszystko takie zagadkowe i niezwykłe.

— Ciekawe co jest takiego niezwykłego w tym, że jakaś dziewczyna z Hohenthal otrzymuje zaproszenie na bal organizowany przez „Klub”?

— No, no właściwie nic. I dlatego… dlatego myślałem…

— Tak, tak, myślałeś… nie musiałeś wcale wtrącać się do tego, nie było to bowiem zbyt grzeczne z twojej strony. Powinieneś raczej cieszyć się wraz ze mną! A ja byłam taka dumna i miałam zamiar właśnie spytać czy chciałbyś zobaczyć ten kostium.

— Oczywiście, że chciałbym, zresztą dobrze się składa bo tak czy tak idę do was, żeby zwrócić drzewo i węgiel.

— Nie, to nie jest dobre rozwiązanie sprawy. Daj mi tutaj to co miałeś oddać. Sama zaniosę to do domu. Jest już późno i ojciec mógłby być niezadowolony, że cię o tej porze przyprowadzam i na dodatek paraduję przed tobą w kostiumie maskowym.

— Jednak chciałaś mi się pokazać w tej sukni? Och, chętnie bym cię w niej zobaczył.

Słowa te sprawiły, że Edward znowu stał się Angelice milszy. Pochlebiło jej to, że był ciekaw jak będzie wyglądała w owej pięknej sukni. Dlatego uczyniła mu pewną propozycję, którą uznała za dowód swej wielkiej łaskawości.

— Powiem ci coś: idź teraz do domu! Ojciec powinien zaraz pójść spać, wtedy ja w oka mgnieniu przebiorę się i jeszcze raz wpadnę na chwilę do was. Moja matka zgodzi się na to. Czekaj więc na mnie!

— Dobrze, będę czekał.

Edward nie wiedział już czy powinien się cieszyć z tej obietnicy. W ogóle nic już nie wiedział.

— Do widzenia, Aniołeczku!

Podał dziewczynie rękę. Tym razem wszakże jego dłoń była wyjątkowo zimna. Ale chłód ten miał swą przyczynę nie tylko w działaniu mroźnej temperatury, brał się również z wielkiego wewnętrznego wzburzenia jakie ogarnęło Edwarda. Angelika zadrżała i wyswobodziła szybko z uścisku swą prawicę. Następnie jednym ruchem złapała kosz z drewnem i węglem, i zniknęła w drzwiach domu.

Edward stał jeszcze przez chwilę i patrzył za nią, wreszcie odwrócił się i ruszył z powrotem. Czuł się tak, jakby całego wypełniała go nie dająca się bliżej określić pustka. Z najwyższym trudem udało mu się pozbierać myśli. Począł zastanawiać się nad sobą i nad dziewczyną.

Poznali się jeszcze w dzieciństwie. Później stał się dla niej nie tylko przyjacielem, ale i wiernym towarzyszem. Nigdy jednak nie myślał o tym, że któregoś dnia może zacząć mu jej brakować, nic takiego nie przychodziło mu nawet na myśl. I dorastali tak razem, jedno z drugim i jedno obok drogiego. Nigdy wszakże nie zdarzyło mu się spytać w tej sprawie swego własnego serca. I dopiero dzisiaj dotarła doń ta jakże przygnębiająca myśl, że kochał Angelikę każdym włóknem swego serca i że stracił ją jeszcze zanim sam stał się tej miłości świadom.

Lodowaty chłód zimnej nocy przeniknął go na wskroś, tętniło mu w skroniach, a serce waliło niczym młot.

— Aniołeczku, — westchnął — chciałbym nie żyć!


* * *


Kiedy Angelika wróciła do domu, okazało się, że jej rodzice jeszcze nie śpią. Ojciec, gdy tylko ujrzał córkę, zaczął znów mówić o zaproszeniu na bal i o szczęściu jakie ją niechybnie spotka; matka zaś, rozłożyła przed sobą zdobioną złotymi i srebrnymi nićmi suknię i zastanawiała się głośno nad dalszymi upiększeniami balowego kostiumu.

Angelika jednak zdawała się tego wszystkiego nie słysząc. Myślała bowiem o owym nieznajomym, który zaprosił ją na bal. Na pewno musiał to być wytworny pan i sekretny wielbiciel. Czyżby więc już samo to nie wystarczało, aby odłożyć na bok młodzieńczą przyjaźń z Edwardem Hauserem? Być może, to od niej samej zależało teraz, czy zostanie bogatą panią i czy za jednym zamachem uda jej się wyciągnąć z wszelkich tarapatów i dotychczasowego ubóstwa zarówno siebie jak i swoich rodziców.

Tkaczowi Hofmannowi zaczęła się w końcu ta małomówność jego córki i paplanina żony o koronkach, kokardach i wstążkach nudzić. Wstał więc, i ziewając przeciągnął się.

— Idę do łóżka. Wy oczywiście możecie sobie siedzieć nad tym strojem ile wam się podoba. Nie palcie tylko niepotrzebnie światła przez całą noc! Jutro przecież też jest dzień. No, dobrej nocy!

I stary Hofmann udał się na spoczynek. Angelika natomiast od razu nabrała wigoru. Gdy tylko upewniła się, że ojciec rozebrał się już i położył, wyjawiła matce swoją prośbę.

— Chciałabym założyć suknię i wyskoczyć w niej na chwilę do Hauserów.

— Teraz? Na takie zimno?

— Okryję się chustą. Proszę, pozwól mi! Obiecałam to Hauserom. Cieszą się, że zobaczą mój kostium. A ja też jestem dumna z tej sukni i chciałabym się przynajmniej komuś z naszej wsi w niej pokazać.

Słysząc to matka ustąpiła, wszakże i ją ogarnęła duma z powodu pięknej córki. W ciągu dosłownie kilku chwil Angelika przemieniła się we Włoszkę. Matka chciała się teraz jej dokładnie przyjrzeć, ale nie było już na to czasu. Dziewczyna porwała bowiem z szafy swoją chustę i wyskoczyła za drzwi.

— Za kwadrans będę z powrotem.

Rzuciwszy te słowa ruszyła spiesznie do Hauserów, gdzie w izbie jak się okazało czekał na nią tylko sam Edward. Rodzeństwo było już bowiem od dawna w łóżkach, także i starzy Hauserowie, mimo, iż Edward powiedział im, że Angelika ma przyjść do nich jeszcze raz, po to, aby zaprezentować się w swej balowej sukni, nie uznali tego widać za jakąś wielką niespodziankę i poszli spać.

Słysząc pukanie Edward zawołał do dziewczyny, aby weszła. Najpierw ujrzał tylko jej rozpromienione oblicze i ogromną chustę zakrywającą całą postać. Ale gdy okrycie zniknęło Edward stanął jak wryty — i olśniony jednocześnie.

Angelika zaś kręciła się i obracała przed nim na palcach, a jej krótka sukienka fruwała wokoło. Z niecierpliwością czekała na okrzyk zachwytu, jaki musiał przecież wzbudzać jej widok. Ale Edward pozostawał milczący i gdyby chciała przyjrzeć się jego rysom, to mogłaby tam znaleźć chyba wszystko z wyjątkiem zachwytu.

— No i jak ci się teraz podobam? — spytała z nutką niepewności w głosie.

Chłopak wydał głębokie westchnienie, widać było ile wysiłku kosztuje go to, aby uczciwie powiedzieć co czuje.

— Nie za bardzo — wyznał.

Dziewczyna zarumieniła się lekko i wykrzywiła buzię.

— To znaczy, że mogłam oszczędzić sobie przyjścia tutaj. Czy mógłbyś mi przynajmniej powiedzieć dlaczego ci się nie podobam?

Edward westchnął jeszcze ciężej. Z trudem przychodziło mu wyrazić to, co w tej chwili myślał. Był przecież zwykłym wiejskim chłopcem i nie widywał innych dziewcząt czy kobiet, prócz tych, z którymi spotykał się na codzień. Te zaś ubierały się w wysoko zapinane bluzki i długie suknie czy spódnice z szorstkiego materiału. Tymczasem kostium, który miała na sobie Angelika, odkrywał szyję i ramiona, gorset był mocno wycięty, a całość sięgała ledwie kolan.

— Nie wiem jak to powiedzieć, — burknął zmieszany. — Chyba już wiesz o co mi chodzi. Żadna porządna dziewczyna nie paraduje przecież taka… no, taka goła i to jeszcze przed obcymi mężczyznami.

Twarz dziewczyny stała się nagle odpychająca i zimna. Lekceważącym gestem skwitowała jego słowa.

— Widać z tego, że nic nie wiesz o wielkim świecie. To co mam na sobie jest włoskim strojem. Takie gorsety i takie suknie są we Włoszech w modzie. Tam każda dziewczyna na ulicy właśnie tak wygląda. Ale ty oczywiście nie masz o tym najmniejszego pojęcia. Żałuję, że ze względu na ciebie w ogóle tu przyszłam.

— Aniołeczku. — przerwał jej Edward — bądź rozsądna i…

— Lepiej byłoby, żebyś to ty był rozsądny i w podziękowaniu za moją dobrą wolę nie prawił mi takich głupich kazań!

— To dlatego, że byłem tak bardzo zaskoczony. Ja mocno się zawstydziłem.

— Wstydź się lepiej tego co powiedziałeś!

— Wyobraziłem sobie, że paradujesz tak na balu przed obcymi mężczyznami. I gdy tylko o tym pomyślę od razu czuję się tak jakbym się dusił. Aniołeczku, proszę cię, proszę cię z całego serca, nie idź na tę zabawę!

Przy każdej innej okazji ten ton wielkiego niepokoju i szczerej miłości zrobiłby na Angelice wrażenie, ona bowiem w głębi swego serca też kochała Edwarda, chociaż nie zdawała sobie jeszcze z tego sprawy. Teraz jednak jej próżność została zraniona, ona zaś sama była obrażona i rozzłoszczona. Trzęsąc się z oburzenia tupnęła gniewnie nogą.

— Nie chcę słyszeć takiego gadania! Jest dokładnie tak, jak ci to wcześniej powiedziałam. Nie życzysz mi pójścia na tę zabawę, a do tego zazdrościsz mi jeszcze, bo sam nie możesz wziąć w niej udziału. I w ogóle myślisz tylko o sobie. Dlatego uważasz, że i ja także powinnam zostać w domu i odmówić sobie tak wspaniałej zabawy. Ani mi się śni. Zresztą i tak nie mam wyjścia, gdyż właściwie ojciec rozkazał mi, abym przyjęła zaproszenie. Znasz więc już moją odpowiedź. Dobrej nocy!

Drzwi tylko trzasnęły i już jej nie było. Edward chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie był w stanie otworzyć nawet ust. Czuł się tak jakby jego ciało i duszę ogarnął paraliż. Jedynie w głowie kłębiły mu się absurdalne i niedorzeczne myśli.

I to z tego szalonego myślowego wiru, wyłaniać zaczęła się z wolna, coraz bardziej oczywista prawda. Angelika nie wie co czyni. I dlatego gotowa napytać sobie wielkiej biedy. On musi jej strzec, nawet gdyby miało to być wbrew jej woli!

O tym jak to zrobić, Edward rozmyślał przez całą noc, chociaż nie nasunęło mu się żadne, godne uwagi rozwiązanie. Za to następnego ranka głowa tak mu ciążyła i tak go bolała, że z najwyższym trudem zmuszał się do tego, aby dzielić się radością ze wszystkimi najbliższymi, których zupełnie niespodziewanie udało mu się wyzwolić z najgorszych kłopotów.

— Idę do nadsztygara, spytać o pracę, — obiecał ojcu wychodząc z domu. W głębi duszy pomyślał zaś sobie, że musi wreszcie przedsięwziąć coś w sprawie Angeliki… i to koniecznie!



Wioska ubogich tkaczy


W niedzielny ranek przed drzwiami posesji Seidelmannów zatrzymały się dwa ciężarowe wozy, z których tragarze znieśli kilka tkackich krosien.

— Co chcesz z tym zrobić? — spytał swego brata August. — Przecież to wszystko jest już stare i zniszczone.

Martin Seidelmann pogładził z lubością swoją brodę.

— Eeech, nic nie rozumiesz. Te krosna pochodzą z masy upadłościowej pewnej firmy, która zbankrutowała; jedna taka sztuka kosztuje mnie równe osiem marek. Z kolei jednak każdy, kto chce dostać u nas robotę, musi wziąć ode mnie jedno krosno: to znaczy albo je kupić, albo wynająć. Za sprzedaną sztukę liczę czterdzieści marek, najem zaś wynosi pięćdziesiąt marek rocznie. Jeśli jednak krosno ulegnie zniszczeniu, to najemca na mocy umowy musi naprawić je na własny koszt, bądź zwrócić mi czterdzieści marek.

Z miny jaką zrobił teraz August wyzierały jednocześnie zdumienie, podziw i ironia.

— Ty doskonale potrafisz korzystać z tego co akurat masz pod ręką. — rzekł kwitując słowa swego brata.

W tym czasie młody Seidelmann siedział w kantorze i pisał list do swego przyjaciela Straucha, chcąc przekazać mu jeszcze kilka wskazówek odnośnie wtorkowego wieczoru.

List był krótki. Fritz zakleił go, zaopatrzył w adres, a następnie zadzwonił. Wszedł młody chłopak zatrudniony u Seidelamannów w charakterze posłańca.

— Biegnij teraz do miasteczka i przekaż kupcowi Strauchowi ten list! Ale pośpiesz się, żebyś zaraz tu był z powrotem!

Posłaniec ruszył natychmiast w drogę. Trzeba jednak przyznać że nie był specjalnie tym nowym zleceniem zachwycony, a to dlatego, że już wczesnym świtem musiał odbyć uciążliwy marsz do dyrekcji kopalni. Teraz znów musiał iść do miasta i szybko wracać.

Młody człowiek brnął ośnieżonym traktem. Nagle ujrzał przed sobą wyraźne ślady czyichś kroków. Kiedy jednak rozpoznał w idącym przed nim człowieku, młodego Hausera, mocno przyśpieszył kroku chcąc go dogonić. A po chwili zaś krzyknął w jego kierunku!

— Hej, tam, Edwardzie, zaczekaj na mnie!

Edward natomiast był już dzisiaj z samego rana u nadsztygara, pytać o pracę i chociaż powołał się przy tym na starego Wunderlich to nic to nie pomogło. Dlatego postanowił poszukać szczęścia w mieście.

Kiedy usłyszał okrzyk zatrzymał się. Przywitali się uściśnięciem ręki.

— Ty także idziesz do miasta? — spytał Edward.

— Mam doręczyć komuś list od młodego Seidelmanna.

— A ja chcę rozejrzeć się tam za jakąś robotą.

Posłaniec spojrzał na Edwarda z niedowierzaniem.

— Jak to, pytać o pracę? I to jeszcze w niedzielę. Trudno z tym będzie. Złe czasy nastały. Nigdzie nie można znaleźć żadnego zajęcia. Tylko z tego powodu trzymam się Seidelmannów. Gdyby nie to, dawno by mnie już nie było u tych hien. Diabli wiedzą jak to się stało, że oni tu rządzą! Wszystko im wolno i o wszystkim decydują. Zresztą tobie nie muszę tego mówić. Wiadomo przecież z jaką bezwzględnością cię potraktowali. Najpierw zerwali z tobą umowę, a potem… no właśnie, o co to może chodzić z tą kopalnią? Dzisiaj z samego rana wysłali mnie tam z jakimś listem. Wcześniej jednak, jeszcze w; kantorze usłyszałem to i owo. Zdaje mi się więc, że ten list dotyczył ciebie. Czyli gdybyś przypadkiem pytał o pracę, to nie dostałbyś żadnej, ponieważ uznano by cię, powiedzmy, za kogoś mało przydatnego. A co ty na to?

Edward pojął teraz czemu zawdzięcza swe niepowodzenie u nadsztygara.

— Ależ to draństwo! — wykrzyknął z oburzeniem. — Chciałbym tylko wiedzieć co takiego mają przeciwko mnie!

Posłaniec wzruszył ramionami. Nie znał przyczyny wrogości swych chlebodawców względem syna ubogiego tkacza, Edwardowi zaś ani na myśl nie przyszło, aby łączyć z tym wszystkim Angelikę.

I szli tak obaj do miasta, z trudem krocząc po zasypanej śniegiem drodze. Kiedy wiatr wzmagał swe podmuchy zatykając naszym bohaterom oddech, rozmowa urywała się. Potem jednak ożywała na nowo. Posłaniec wyznał również i to, że adresatem listu, który ma doręczyć jest kupiec Strauch.

— Wiesz chyba o kim mówię? — spytał następnie. — On także, podobnie jak i Fritz Seidelmann należy do tego „Klubu”. Prawdopodobnie chodzi o bal maskowy, który ma się odbyć we wtorek. No, niektórym to się powodzi! Chociaż takim jak my, to raczej nie. Wielce mnie to ciekawi, kogo też nasz pan Fritz zaprosił. Strauch oczywiście przyjedzie ze swoją narzeczoną, z tą Marią Tannert.

Posłaniec od Seidelmannów ciągną swe opowieści dalej. Edward zaś odpowiadał mu tylko półsłówkami. Nie bardzo bowiem zważał na to co tamten mówi. Wzmianka o balu maskowym na nowo bowiem wzbudziła w nim myśl o Angelice. I chociaż słuchał posłańca tylko jednym uchem, coś tam zawsze usłyszał, nie przeczuwał, jednak że będzie z tego później jakiś pożytek.

W mieście nasi podróżnicy rozstali się. Posłaniec udał się do kupca Straucha, Edward zaś pytał to tu, to tam o pracę, wszędzie jednak na próżno. W końcu dopadło go zmęczenie, tym nieustannym pukaniem bądź dzwonieniem do obcych drzwi, tym wygłaszaniem mającej poruszać zatwardziałe serca powiastki i wreszcie tymi krótkimi „Nie”, przy pomocy których zewsząd go odprawiano. Przystanął na rogu jakiejś ulicy i zaczął rozmyślać nad sobą i nad swoim życiem.

Jednak co dziwne, chociaż obawy o własną przeszłość i los swoich najbliższych napawały go tak wielką troską, to i tak najbardziej dręczył go niepokój o dziewczynę. Zachodził w głowę, co by tu zrobić, aby ustrzec ją przed niebezpieczeństwem jakie, jego zdaniem, czyhało na nią podczas wtorkowej zabawy.

Aż wreszcie wpadł na pewien pomysł. Skoro ma już być jej obrońcą to także musi wziąć udział w balu. Otóż to, powinien się pojawić tam osobiście. Ale jak to uczynić? Gdyby przyszedł tam w przebraniu i w masce na twarzy, to chyba nikt inny by go nie rozpoznał. No tak, ale nie zgadzałaby się znowu liczba gości. Co więc ma robić?

Z początku Edward nie potrafił znaleźć na to pytanie żadnej odpowiedzi. W końcu jednak doszedł do przekonania, że tak czy tak musi się jakoś wkręcić na wtorkowy bal. A potem niech się dzieje co chce. Zaczął więc dopytywać się o jakąś wypożyczalnię ubrań. Gdy okazało się, że jest w mieście jedna. Edward udał się tam niezwłocznie. Wypożyczalnia znajdowała się na pierwszym piętrze. Na dole w sieni jeszcze raz sięgnął do kieszeni i przeliczył pieniądze. Nigdy dotąd nie był aż tak bogaty. Z tego co podarował mu nieznajomy w leśniczówce, została, po odliczeniu należnej Seidelmannowi kwoty, całkiem znaczna sumka. Stąd też wzięło się to tak pokaźne kieszonkowe, które otrzymał od ojca.

Gdy zapukał, drzwi uchyliły się lekko i ukazała się ostro zarysowana twarz mężczyzny z ogromnymi okularami na nosie.

— O co chodzi? — zapytały szerokie, zdawać by się mogło bezkrwiste usta.

— Chciałbym wypożyczyć kostium.

— Proszę bardzo, proszę wejść do środka! Jest wprawdzie niedziela, ale jeśli sprawy pana naglą, mogę zrobić wyjątek.

Izba do której wszedł Edward zapełniona była starymi ubraniami, które rozsiewały niezbyt przyjemny zapach. Handlarz otaksował go wzrokiem.

— Dla kogo ma być ten kostium?

— Dla mnie.

— Hm. Niewiele da się tu znaleźć. Ci państwo z „Klubu” zabrali stąd prawie wszystko co miałem. A na kiedy potrzebuje pan ten strój?

— Na wtorkowy wieczór.

— Aha, a więc na bal organizowany przez „Klub”. Szkoda. Jeszcze wczoraj bowiem obiecałem dwa najlepsze stroje kupcowi Strauchowi i jego narzeczonej. On chce wystąpić jako Turek, panna Tannert zaś jako Czerkieska. No, ale to już, rzecz jasna — mężczyzna w ogromnych okularach roześmiał się — powiedziałem panu w zaufaniu. Nawet panna Tannert nie wie, że jej narzeczony wystąpi przebrany za Turka. A teraz zobaczmy czy mamy tu jeszcze coś dla pana. Wydaje mi się, że mógłbym zaproponować panu jedynie domino.

Edward nie wiedział zupełnie co to jest, nie dał wszakże tego po sobie poznać.

— W takim razie proszę mi go pokazać!

— Jedną chwileczkę!

Mężczyzna wyszedł z izby i Edward został sam. Pogrążony w zadumie spoglądał przez okno na niekształtne podwórze. O jedną osobę byłoby na balu za dużo, myślał. Ale dlaczego to właśnie ja miałbym nią być? A gdyby to ktoś inny i gdyby ten ktoś… powiedzmy się nie pojawił, to wtedy przecież, ja mógłbym zająć jego miejsce.

Stanął nagle przed nim wielce niejasny co prawda, za to szalony i tak niedojrzały plan, jaki może narodzić się jedynie w głowie prostoduszne — go chłopaka, pełnego obaw o los ubóstwianej przezeń dziewczyny, Edward rozważał właśnie ów osobliwy pomysł, gdy handlarz pojawił się z powrotem. To co nazwał dominem, było starym czarnym płaszczem z cienkiego, lichego materiału, zakończonym kapturem.

— Czy chciałby pan do tego także maskę? — spytał mężczyzna. — Mam tu taką, jedwabną, można nią zasłonić całą twarz. Razem kosztowałoby to cztery marki.

— Tak, tak zgadzam się na jedno i na drugie, — przytaknął ciągle zamyślony Edward.

— Czy chciałby pan zabrać rzeczy od razu ze sobą?

— Wolałbym wziąć je pojutrze.

— Dobrze. W takim razie musi pan dzisiaj wpłacić jedną markę. Dzięki temu będzie pan miał pewność, że ten strój nie zostanie już wypożyczony nikomu innemu.

Edward zapłacił i skierował się do wyjścia. Ale właściciel wypożyczalni nie dał mu odejść.

— Proszę pana! Jeszcze tylko słówko! Coś mi właśnie przyszło na myśl. Może mógłby mi pan wyświadczyć pewną przysługę,

— Jaką mianowicie?

— Pan Streich zamawiając tu wczoraj wspomniany kostium Turka pokazał mi specjalną szpilkę, stanowiącą kartę wstępu na organizowany przez ich „Klub” bal maskowy. Potem jednak, widocznie przez nieuwagę, zapomniał tutaj swego „biletu”. Czy mógłby mu pan go doręczyć zanim jeszcze spostrzeże swą zgubę?

Cóż za nadzwyczajne zrządzenie losu, pomyślał Edward i wziął szpilkę nie namyślając się wiele.

— Załatwię to — zapewnił swego rozmówcę i wyszedł na nic już nie czekając.

Był teraz pełen radosnej ufności w to, że jego zamiar powiedzie się i to pod każdym względem; w rezultacie więc popełnił najbardziej nierozważny krok w dotychczasowym swym życiu. W pobliskiej gospodzie „Pod złotymi wołami” wypił szklankę piwa, po czym kazał podać sobie atrament, pióro i papier. Po krótkim wahaniu napisał następujący list, starając się przy tym zmienić swój charakter pisma:


Do pana kupca Straucha!

Jeśli weźmie pan udział w balu maskowym organizowanym przez „Klub”, narazi się pan na wielkie niebezpieczeństwo. Niech więc pan uda chorego i pozostanie w domu. I niech nikomu nie piśnie pan ani słowa, zarówno o swej chorobie jak i o tym ostrzeżeniu! Nawet Maria Tannert musi myśleć, że przyjdzie pan na wtorkową zabawę! Wiem, że pan posłucha tej rady.

Leśny Upiór


Edward zaadresował swój list i wrzucił go do najbliższej skrzynki pocztowej.

Uczyniwszy to, udał się w drogę powrotną do domu.

Jak już zostało to powiedziane wcześniej, właśnie ten list był owym najfatalniejszym posunięciem w jego życiu. Nasz bohater wszakże nie widział nic niewłaściwego w posłużeniu się tego rodzaju listem, skoro była nadzieja, iż uda mu się dzięki temu znaleźć się, w dyskretny sposób na wtorkowym balu.

Ufał wielce w powodzenie swego planu i ani mu to nie wpadło na myśl, że jego próba może się nie udać, a co więcej, jemu samemu przyjdzie ponieść wszelkie, wynikające z tego konsekwencje. No bo co stanie się jeśli, dajmy na to, Strauch zgłosi się z owym zawierającym pogróżki listem na policję? Dla Edwarda wszakże taka możliwość nie wchodziła w ogóle w grę. Jeśli przecież on sam, zabobonnie bał się Leśnego Upiora to także i inni będą się bać owego budzącego takie przerażenie widma. Strauch więc nie może tu stanowić jakiegoś wyjątku. Straucha ogarnie — tak sobie to wyobrażał Edward — takie przerażenie, że będzie trzymał się od balu z daleka i nie wspomni nikomu o tym ani słowem.

Najpóźniej więc we wtorek, będzie musiało się wyjaśnić, czy owe kalkulacje znajdą swe potwierdzenie, czy też nie.


* * *


Rankiem tego samego dnia leśniczy Wunderlich zaprowadził swego gościa do lasu tam, gdzie znaleziono zwłoki oficera straży granicznej. Arndt zlustrował wszystko uważnie, po czym znowu zaczął przyglądać się trzem jodłom i ich najbliższemu otoczeniu.

— Czy naprawdę nie było najmniejszych nawet śladów, które mogłyby wskazać na to, że zabójstwa dokonano w trakcie jakiejś walki, albo że zwłoki zostały tu być może umyślnie podrzucone?

— Nic z tych rzeczy.

— Hm. Czyżby więc ten oficer został podstępnie zastrzelony? Gdyby tak było, sprawca musiałby się gdzieś zaczaić, ale w tej okolicy jest to chyba niemożliwe. Tutaj te trzy samotne jodły, tam naprzeciw widoczna zewsząd polana, na lewo poręba, a po obu pozostałych stronach niezbyt gęsto rosnący las, gdzie zatem mogłaby znajdować się jakaś kryjówka?

— Właściwie to za każdym drzewem.

— Jeśli tak, to morderca musiał dokładnie wiedzieć kiedy i skąd jego ofiara nadejdzie. To rozumowanie jednak, jest nie do przyjęcia, zważywszy, że nie prowadzi tędy żadna droga. A jak daleko stąd przeszukali drogę śledczy?

— Doszli aż tam, gdzie te pojedyncze krzaki.

— Zatem przyjęli oni, że morderstwo popełnione zostało z zasadzki; ja natomiast jestem odmiennego zdania. Niech pan patrzy, tutaj kula, która chybiła celu, musnęła pień jodły.

Mówiąc to Arndt wskazał właściwie drzewo. Leśniczy obejrzał owo zadraśnięcie.

— Rzeczywiście, zgadza się! Nikt z nas nie zwrócił wtedy na to uwagi.

— A teraz dalej! W tym miejscu leżała ofiara, a ślad po kuli na drzewie jest tutaj. To znaczy, że strzelec musiał stać tam. Chodźmy więc jeszcze dalej!

Leśniczy podążył za Arndtem, który idąc przodem przyglądał się bacznie wszystkiemu co było na drodze.

— I czego pan szuka? — spytał Wunderlich.

— Niczego konkretnego. Niech pan tylko idzie za mną!

Przeszli tak dobre sto kroków we wskazanym wcześniej przez detektywa kierunku. Nagle zdumiony Arndt zatrzymał się, a następnie pochylił i podniósł coś.

— Co pan tam ma? — zainteresował się od razu leśniczy.

— O, niech pan patrzy!

I Arndt podsunął mu pod oczy trójkątny kawałek białego płótna, który jego wprawny wzrok dostrzegł tuż u podnóża gęstych krzaków. Widocznie musiał zawiać go tam wiatr; w przeciwnym bowiem razie przyszłoby mu przeleżeć się, kto wie jak długo, pod świeżo spadłym śniegiem.

— Strzępek płótna! — stwierdził z rozczarowaniem Wunderlich. — Co by to miało być?

— Myślę, że to odkrycie nie jest bez znaczenia. Wygląda bowiem na to, że ten strzępek płótna został oderwany z czegoś większego, z jakiegoś obrusa czy prześcieradła. O, tutaj jest wyhaftowana litera, jedno „T”! Chyba zgodzi się pan z tym, że znalezienie w lesie kawałka chusteczki do nosa to nic nadzwyczajnego, no ale jeśli jest to strzęp prześcieradła… hm! Co pan o tym sądzi?

— Zupełnie nic, kuzynie. Jestem leśnikiem i żaden tam ze mnie policjant.

— Ale czy rzeczywiście nie zastanowiło pana, po co teraz w zimie i do tego nocą miałoby być tutaj w lesie potrzebne prześcieradło?

— Nie mam najmniejszego pojęcia.

— Wszędzie dookoła leży głęboki śnieg. Przemytnikom zaś najbardziej zależy — na rym, żeby pozostać niezauważonymi. Ciemne ubranie nie bardzo przypomina śnieg. Czyż nie jest więc dobrym pomysłem okryć się prześcieradłem i zmylić w ten sposób pilnujących granicy strażników? Tak przebranych przemytników trudno potem, szczególnie zaś w nocy, odróżnić od śniegu.

— Do kroćset! Teraz kiedy wyjaśnił mi pan to w ten sposób, wszystko pojąłem.

— Nawet ja sam zabrałem ze sobą prześcieradło, aby jeśli zajdzie potrzeba, posłużyć się nim w tym samym celu.

Rozmawiając tak uszli znów kilka kroków W miejscu, w którym się teraz znaleźli wystawała spod śniegu ułamana sękata gałąź jałowca. Na niej zaś wisiały dwie nitki białego płótna.

— I jaki pan wniosek z tego wyciągnie? — dopytywał się kolejny raz Arndt, którego bawiło szczerze to prowadzone z udziałem leśniczego śledztwo.

— Taki ów kawałek prześcieradła oderwany został właśnie na tym tutaj sęku.

— Odgadł pan bezbłędnie! Tak właśnie przypuszczałem. Przemytnik został dostrzeżony, rzucił się do ucieczki przed ścigającym go strażnikiem. Był okryty prześcieradłem i biegnąc zaczepił nim o tę gałąź. Szarpnął więc i pobiegł dalej. I wtedy zgubił ów strzępek płótna z literą T, który wiatr zaniósł następnie aż tam pod krzaki. Gdy był już po tamtej stronie, przy jodłach zrozumiał, że nie zdoła umknąć. Zatrzymał się wtedy, odwrócił i zastrzelił swego prześladowcę.

— Ododiaska…

Ale Arndt nie dał więcej czasu swemu „kuzynowi”, aby ten w pełni mógł wyrazić swe zdumienie.

— Przede wszystkim musimy przesłuchać podwładnych zamordowanego oficera. Dowiemy się od nich jakie rozkazy otrzymali tego dnia od swego dowódcy. Będą zapewne wiedzieli też, czy musiał on po to, by sprawdzić posterunki przechodzić właśnie akurat tędy, a także i to czy przemytnik mógł tutaj czatować na niego, w co, jak powiedziałem wątpię, czy też może to spotkanie było przypadkowe. W każdym bądź razie my zyskaliśmy na naszym odkryciu podwójnie…

— Zyskaliśmy?

— Tak, bowiem poczyniliśmy dwa ważne ustalenia. Czy wierzy pan w to, że ktoś pożycza czyjeś prześcieradło, po to by posłużyć się nim w wiadomy nam już sposób?

— Nie. To, o którym pan mówi, jest na pewno własnością przemytnika.

— No, a litera ,,T”, która się na nim znajduje?

— To chyba jest początkowa litera nazwiska.

— Niech pan patrzy, panie leśniczy, ta była pierwsza. Zresztą na tym prześcieradle wyhaftowano dwie litery. Początkowa litera imienia także na nim była; rozdarcie nastąpiło bowiem, pomiędzy obu literami.

— No, a jakie jest to nasze drugie ustalenie?

— O to naturalnie muszę spytać pana: dokąd ucieka ten, kto jest ścigany?

— Naturalnie tam, gdzie jak sądzi, będzie się mógł bez przeszkód bezpiecznie ukryć.

— Otóż to! Usiłuje on dostać się do swej kryjówki. Morderca uciekł spod tamtych jodeł wzdłuż linii prostej do tego tu miejsca. To znaczy, że gdzieś w tym kierunku właśnie znajduje się kryjówka, do której starał się dotrzeć. Jeśli będziemy trzymali się tej linii to powinniśmy przynajmniej dojść w pobliże tego miejsca gdzie chciał się ukryć.

— Ależ z pana diabelnie sprytna głowa! Ileż to ja musiałbym się natrudzić, żeby wpaść na takie rozwiązanie.

— To tylko kwestia wprawy. No, a teraz kontynuujmy nasze śledztwo! Ruszajmy proszę!

I poszli, mając za drogowskaz wydedukowaną wcześniej linię, najpierw przez las, następnie w poprzek prowadzącej ze wsi do leśniczówki drogi, i na koniec znów przez las. Arndt szedł teraz bardzo wolno i oglądał każdą najmniejszą nawet rzecz. I tak minął im ponad kwadrans. Przez ten czas doszli już na skraj ciągnącego się, aż ku samej wsi lasu, do miejsca, z którego wyrastał wysoki, liczący z pewnością około stu lat dąb. Arndt minął go o jakieś dwa albo trzy kroki, gdy nagle zatrzymał się i zaczął lustrować, przykrytą tu ponad półmetrową warstwą śniegu, ziemię.

— Jest tam coś? — spytał stary Wunderlich.

— Czy zauważył pan tutaj te otwory w śniegu? To są ślady ludzkich stóp, które na nowo zostały już zasypane. Schodzą się one ze wszystkich stron na to miejsce, tu pod dębem i rozchodzą się też na wszystkie strony. Musiała się tu zjawić jakaś większa ilość ludzi, ale czy przybyli tu jednocześnie czy też oddzielnie, to tego niestety nie da się stwierdzić. Czego mogli oni tutaj chcieć? I czy byli to przemytnicy? Hm! Czyżby miejsce ich regularnych spotkali znajdowało się właśnie tu, pod tym starym dębem? Przypatrzmy się mu w takim razie trochę uważniej!

Jednak mimo najszczerszych chęci nie udało im się odkryć niczego nadzwyczajnego czy też rzucającego się w oczy.

— Dajmy sobie z tym dzisiaj spokój! — zadecydował w końcu Arndt. — Trzeba będzie jednak mieć to drzewo na oku. A dopóki co, to cieszmy się z tego, co dzisiaj znaleźliśmy.

— Uważa pan, że powinniśmy już wracać do domu?

— Tak uważam, przynajmniej jeśli o mnie chodzi. A pan zdaje się chciał odszukać jeszcze nadsztygara?

— Tak, muszę przecież dotrzymać słowa danego Edwardowi Hauserowi. I uczynię to teraz. No, a co z tym kawałkiem płótna?

— Przekażemy go policji. Nie chciałbym bowiem, aby już zaraz dowiedziano się, że zajmuję się tą sprawą. Niech więc się pan zachowuje jakby sam podjął tą dzisiejszą eskapadę i sam poczynił te wszystkie spostrzeżenia. I niech pan zaproponuje, aby tych podkomendnych zamordowanego oficera przesłuchać w ustalony przez nas sposób.

— Pięknie! A czy mam wspominać coś o tym dębie?

— Lepiej nie! Tym śladem chciałbym pójść sam. Po co mam stwarzać okazję innym do tego, aby wchodzili mi w drogę i wszystko psuli. Oto skrawek płótna, niech pan go weźmie ze sobą!

I tak rozstali się. Arndt wrócił do leśniczówki, po pewnym zaś czasie pojawił się tam również i stan Wunderlich. Opowiedział zaraz o tym, że cała ta jego wyprawa do nadsztygara nie dała żadnego skutku i że nie zastał też posterunkowego, spróbuje więc szczęścia jeszcze raz i uda się do niego po obiedzie. A co się tyczy kopalni, to nic się nie da zrobić, dla Edwarda bowiem nie ma tam pracy.

Tymczasem minęło południe. Po obiedzie stary ruszył znów w drogę. Arndt z kolei udał się do swego pokoiku i siedział z książką przy oknie. Jednak gdy tylko ujrzał, że leśniczy wraca, natychmiast zszedł na dół, do izby.

Leśniczy Wunderlich był wielce zdenerwowany, co dało się po nim od razu zauważyć. Cisnął futrzaną czapką na stół i opadł ciężko na krzesło. Dla pani Barbary był to niechybny znak, że jej mężowi przytrafiło się coś złego.

— No, staruszku, — powiedziała — co cię wprawiło w taki okropny nastrój?

— Już ja wiem co! — mruknął. — Najpierw jednak muszę wam oznajmić, że dzisiaj po południu, w karczmie, będzie miał miejsce wykład pana Seidelmanna.

— W takim razie idę tam! Koniecznie muszę go usłyszeć! — powiedział Arndt.

— Życzę więc dobrego apetytu i przedniej zabawy! Mnie takie rzeczy niezbyt pociągają. Nie da się słuchać tego całego gadania o powszechnym miłosierdziu i braterstwie; jeśli siedzę już w gospodzie, to chcę mieć święty spokój.

— No, ale co jeszcze się zdarzyło? — spytała pani Barbara.

— Ano nieszczęście.

— Znowu? Mów prędko co!

— Ten mały Beyer…

— Pisarz w biurze Seidelmannów?

— Tak. Aż się serce człowiekowi kraje! Wiesz przecież jak długo już jego żona leży obłożnie chora.

— To prawda. Nawet lekarz nie jest pewien, czy uda jej się kiedyś wstać z łóżka.

— Tak i zdaje się ma rację, ale posłuchaj — Beyer umarł.

Pani Barbara załamała z przerażenia ręce.

— Tak nagle? O Boże!

— Wczoraj wieczorem poszedł do miasteczka, chcąc tam załatwić coś dla swej chorej żony W drodze powrotnej do domu, widocznie zasłabł i przewrócił się na ziemię. Było już ciemno i nikt go nie dostrzegł, no i wcześnie rano okazało się, że leży zamarznięty nieopodal gościńca. Zabrano go stamtąd saniami.

— A co z jego żoną?

— No właśnie, co z żoną! Teraz dopiero usłyszycie najgorsze! Wiadomość o nieszczęściu szybko rozniosła się wokoło i zanim jeszcze pojawiły się sanie ze zmarłym, ludzie pobiegli do mieszkania Beyerów. Oczywiście, że nie w złym zamiarze! Co to to nie! Chcieli zanieść żonie chorego słowa pociechy. Och, przecież wiadomo, że ludzie są tak dobrzy, tak życzliwi i zawsze chętni do pomocy! No i wpadło do izby tam gdzie leżała chora z pól tuzina największych plotkarek wołając jedna przez drugą, że jej męża znaleziono nieżywego, i że lada chwila ma zostać przywieziony.

— Niesłychane!

— Biedna kobieta podniosła się gwałtownie na łóżku i krzyknęła strasznym głosem. A potem złapała się tylko za serce. Twarz jej najpierw poczerwieniała, a później okropnie zbladła, no i… no cóż, po chwili już nie żyła.

Pani Barbara zasłoniła oczy.

Leśniczy natomiast zerwał się na równe nogi i szurając butami zaczął krążyć po izbie. Także Arndt, pod wpływem tego co usłyszał, znajdował się w stanie silnego wzburzenia, które uważnemu obserwatorowi musiałoby się wydać czymś niezwykłym. Wszakże nasz detektyw był kimś kto zjawił się tu w górach całkiem niedawno i wszystkie te sprawy zupełnie go nie dotyczyły. Tymczasem on, nawet przez chwilę nie spuszczał oka z mówiącego.

— Czy ci Beyerowie to zacni ludzie? — dopytywał się teraz.

— Co za pytanie! — mruknął Wunderlich. — Czyż byłbym się nim tak przejmował gdyby było inaczej?

Arndt zignorował tę małą niegrzeczność i niezrażony wypytywał się dalej.

— Czy są tam dzieci?

— Są, i to nawet czworo, cztery wygłodzone biedactwa. Ach, aż by się chciało cały świat za to ukarać! I wie pan co uczyniono z tym dziećmi? Oddano je do przytułku, gdzie jak wiadomo niczego się nie nauczą, chyba tylko żebrania. Musi pan bowiem wiedzieć, że tam to wygląda jeszcze gorzej niż u Kałmuków i Hotentotów. Do spania musi im wystarczyć wiązka słomy. Jedzenie i picie też im podobno przysługuje, tak przynajmniej stoi w papierach. Ale kto nie chce tam być głodny, ten musi chodzić po wsiach i żebrać o strawę u chłopów.

— Czy rzeczywiście coś podobnego ma miejsce?

— Ma i to ponad wszelką wątpliwość, drogi kuzynie! Jest w tym przytułku na przykład, pewna starsza pani nosząca nazwisko Loffer, która uczciwie pracowała całe życie, będąc przez długi czas służącą u Seidelmannów. Pewnego dnia pękła tam u nich lampa, a płonąca nafta oblała tej kobiecie twarz, wypalając jej oczy. Od tego czasu jest ślepa, nic nie widzi i niczego nie może robić.

— No, a co na to Seidelmannowie?

Stary Wunderlich wybuchnął histerycznym śmiechem.

— Seidelmannowie? Hahaha! Stara pani Loffer zmuszona była pójść do przytułku, ma teraz ponad osiemdziesiąt lat i poruszając się po omacku puka od jednych drzwi do drugich, po to, aby wyżebrać choć kęs chleba. Niech pan sobie to wyobrazi i to przy tej pogodzie jaką mamy obecnie. Któregoś pięknego poranka też zostanie wyciągnięta spod śniegu martwa i zamarznięta i nikt nie uroni nad nią ani łzy.

Teraz także i Arndt podniósł się gwałtownym ruchem i nie mogąc powstrzymać swego wzburzenia przemierzał izbę wydłuż i wszerz. Słowa leśniczego rozpętały w nim burzę, której przyczyny tkwiły widać gdzieś głębiej. To co wstrząsnęło tak bardzo Arndtem, było bowiem czymś więcej, aniżeli tylko zwykłym ludzkim współczuciem.

Detektyw nie wspomniał jednakże o tym ani słowa i po chwili milczenia poszedł do swego pokoiku na górze. Tam zabrał coś z kufra, a następnie opuścił leśniczówkę. Szybkim krokiem ruszył w stronę wsi, nie szedł jednak gościńcem, lecz drogą przez las.

Po chwili zatrzymał się w jakimś ustronnym miejscu i rozejrzał się ostrożnie dookoła. Kiedy upewnił się, że nie ma tam nikogo, ściągnął kurtkę i odwrócił ją na drugą stronę, po czym to samo uczynił też z czapką. Ciemna wcześniej kurtka, stała się teraz szara, futrzana czapka z kolei, zmieniła się w pluszową. Następnie wyciągnął z torby perukę oraz imitację pokrywającego twarz zarostu. Gdy założył jeden i drugi rekwizyt wyglądał na pięćdziesięcioletniego mężczyznę. Tak przebrany udał się w dalszą drogę.

Jego uwagę pochłaniały teraz wspomnienia.

Jakże często przechodził tędy, kiedy to przed wielu laty wraz z towarzyszami swych dziecięcych zabaw buszował w tym właśnie lesie! Pamiętał tu jeszcze każdą piędź ziemi.

I jak bardzo kochał ten las! Mógłby teraz uklęknąć nawet na tej świętej, rodzinnej ziemi.

A kiedy tak podążał raźnym krokiem naprzód, przed oczyma wyobraźni zaczęty pojawiać mu się sceny z jego dzieciństwa. Oto Hohenthal — uboga wioska górników — i tkaczy, miejsce w którym przyszedł na świat. Jego rodzice… Ojca, któremu przydarzył się w kopalni nieszczęśliwy wypadek nie pamiętał, gdy to się stało był przecież zaledwie dwuletnim szkrabem. Za to matka żyła w jego wspomnieniach niczym promienna i dobrotliwa wróżka. Tak, niczym jakaś wróżka, chociaż ubierała się równie ubogo jak i pozostali mieszkańcy ich wioski. Pojawiała się zawsze co dwa tygodnie w niedzielne popołudnie, na jedną zaledwie, jakże krótką godzinę, brała go wtedy w ramiona i przytulała do serca. A potem znów znikała na całe czternaście dni. Odkąd straciła przedwcześnie swego męża służyła u bogacza Seidelmanna, pomagając jego żonie prowadzić gospodarstwo. Pani Seidelmann zaś, znana ze swej surowości, nie zezwalała swej pomocnicy na zbyt wiele. Ta nie mogła więc zachować przy sobie nawet syna, który stanowił dla niej jedyną radość w życiu; musiała więc oddać go swoim rodzicom, starym Beyerom. Ten Beyer, który w tak żałosny sposób postradał teraz swe życie był jej bratem.

Mały Arndt miał siedem lat, kiedy doszło do owego, okropnego zdarzenia, które pozbawiło życia jego matkę. Pewnego ranka przyszła policja i zabrała ją z domu Seidelmannów. Zarzucono jej bowiem dokonanie kradzieży. Jej, jego ukochanej matce, jego wyśnionej wróżce! Okazało się bowiem, że gdzieś zapodział się kosztowny naszyjnik, który Seidelmann przyniósł dzień wcześniej w podarunku swej żonie. A podejrzenie padło na młodą wdowę, gdyż to ją właśnie jako ostania widziano w pokoju, gdzie trzymana była biżuteria. I chociaż rewizja została przeprowadzona w pokoju obwinionej, a potem w domu starych Beyerów niczego nie ujawniła, to jednak oskarżenie zostało podtrzymane, a podejrzaną zawleczono do aresztu śledczego.

A mały Franz nadaremnie starał się wtedy temu zapobiec. Rzucił się z piąstkami na policjantów, gdy ci po bezowocnej rewizji u dziadków zakładali jego matce kajdanki. Koniec był taki, że szlochającego spazmatycznie i na wpół przytomnego chłopca starzy Beyerowie zanieśli do łóżka.

Jego matka zaś nie mogła już dłużej znieść takiej hańby. Ogromny wstyd i troska o swe ukochane dziecko, odebrały jej siły do życia i nim jeszcze zdołano ukończyć śledztwo, trafiła na cmentarz.

Wkrótce potem zmarli również i dziadkowie; malec został oddany więc do przytułku, co jak wiadomo, w tamtych czasach było na porządku dziennym. Gdybyśmy jednak znali panujące w tym zakładzie dobroczynnym stosunki, wiedzielibyśmy że chłopiec przeżywał tam prawdziwe piekło. Odtrącony na bok, ścigany przez wszystkich zawistnym okiem, nie pobierający żadnej nauki, w taki sposób spędził tam dwa następne lata.

Ale potem zaszła w jego życiu niespodziewana zmiana. Oto przybyła w tamte okolice bogata i niemłoda już para właścicieli ziemskich. Pewnego razu zobaczyli pięknego ale i zaniedbanego chłopca na ulicy i natychmiast zapałali doń sympatią. Oboje zaczęli dowiadywać się o przeszłość i o sytuację rodzinną dziecka i przełożony zakładu musiał w końcu wyznać im całą prawdę. I chociaż jego wyjaśnienia wypowiadane tylko szeptem, to wyostrzony słuch małego Franza pozwolił mu wszystko zrozumieć.

— Matkę skazano za kradzież na więzienie i tam umarła.

W tym momencie chłopiec zerwał się i z błyskiem w oczach krzyknął:

— To kłamstwo! Moja matka niczego nie ukradła!

Reszta słów ugrzęzła mu w gardle i dzieciak zalewając się łzami wybiegł z gościnnego pokoju czym prędzej.

Wyrażone przez chłopca w tak bezceremonialny sposób poczucie honoru przechyliło ostatecznie szalę. Małżonkowie zabrali go ze sobą i postarali się o to, aby otrzymał staranne wykształcenie. I jak się okazało, ci zacni ludzie nigdy tego nie żałowali. Przeciwnie, chłopiec coraz bardziej przypadał im do serca, aż wreszcie uczynili ostatni krok, będący ukoronowaniem ich miłosiernego uczynku: zaadoptowali zabrane z przytułku dziecko.

Ale nawet stając się właścicielem nowego nazwiska, Franz nie zapomniał cieni przeszłości. I po tysiąckroć przyrzekł sobie zdjąć z nazwiska rodziców ciążący na nim zarzut, a swej matce, mimo iż spoczywała już w grobie, przywrócić na zawsze już dobre imię.

Franz miał dwadzieścia lat gdy jego przybrani rodzice umarli szybko jeden po drugim. On zaś stał się właścicielem majątku, który spadł mu niczym manna z nieba. Ale pieniądze, podobnie jak i pozycja społeczna, którą mógł sobie teraz w wielkim świecie zdobyć, nie pociągały go wcale. Tym co nurtowało go nieustannie była myśl o obowiązku jaki ma do spełnienia wobec swej zmarłej matki. Jemu chciał poświęcić wszystkie swe siły i cały swój majątek.

Tak, swe własne siły! Nie zamierzał bowiem oddawać tej sprawy w ręce jakiegoś obcego adwokata. Postanowił się tym zająć osobiście po to, aby samemu móc wyjaśnić tajemnicę omyłki, której ofiarą padła jego nieszczęśliwa matka. Oczywiście były do tego potrzebne niezbędne przygotowania. Poświęcił na nie tyle czasu, że teraz stał się swym stronom rodzinnym i ich mieszkańcom obcy. Musiał także zdobyć pewne umiejętności, których przecież wcześniej nie posiadał, a mianowicie znajomość prawa i wszystkich tych sztuczek i trików, którymi dobry detektyw powinien umieć się posłużyć.

Ale Franz był wytrwały i z wielkim zapałem przystąpił do zdobywania tej niezbędnej dla każdego detektywa wiedzy. I okazało się wkrótce, że był do tego zawodu wprost stworzony. W kilku zagmatwanych sprawach; przy rozwiązywaniu których policja, mimo iż do tego powołana, zawiodła, Arndt udzielił jej cennych wskazówek dzięki czemu stało się możliwe wykrycie i ujęcie przestępców. Przez to zaś, zjednał sobie w policji wielkie uznanie, z którego on, jako detektyw amator, mógł być szczególnie dumny.

Kiedy więc potem zaczęło być coraz głośniej o owym tajemniczym Leśnym Upiorze, Arndt postanowił zaoferować władzom policyjnym swe usługi. Początkowo jednak bez powodzenia. Ale gdy prowadzone przez policję poszukiwania tego zagadkowego przestępcy zakończyły się fiaskiem, a on sam przebrał miarę i posunął się nawet do tego, by zamordować oficera straży granicznej, nie wahano się już dłużej przyjąć pomoc, co prawda nie związanego z urzędem, ale za to skutecznego w działaniu detektywa.

Tak oto Franz uzyskał w końcu wymagane pełnomocnictwa i udał się następnie na miejsce zbrodni, mając wolną rękę odnośnie sposobu prowadzenia przez siebie śledztwa.

No i był teraz w Hohenthal, mając za zadanie uśmierzyć panującą w tej okolicy atmosferę trwogi i przerażenia. Wszakże jeszcze bardziej, leżała mu na sercu sprawa jego matki. Nieustannie myślał o tym, czy uda mu się oczyścić jej nazwisko z hańbiącego pomówienia o złodziejstwo? Franz, na przekór wszelkim trudnościom, był w tym względzie pełen ufności i nadziei. Dwa dni temu odwiedził grób matki i przyrzekł tam sobie, iż nie spocznie wcześniej zanim nie rozwiąże tej okropniej sprawy.

Arndt był do tego stopnia pochłonięty tymi myślami, iż nie zwracał wcale uwagi na drogę, spostrzegł więc teraz ze zdziwieniem, iż Hohenthal ma prawie już przed sobą. Ruszył więc w dół, główną drogą, która pod względem swego wyglądu niewiele się w przeciągu ostatnich osiemnastu lat zmieniła i wkrótce zapukał do drzwi plebanii. A kiedy ze słowami powitania wszedł do pokoju, w którym urzędował proboszcz, zastał tam starego, człowieka o dobrotliwym spojrzeniu.

— Czego pan sobie życzy? — spytał duchowny, odkładając na bok czasopismo.

— Przychodzę z pewną prośbą, księże proboszczu.

— Kto prosi, temu będzie dane. Zechce pan łaskawie usiąść i zrzucić z serca swój ciężar! Wydaje mi się, że jeszcze nigdy dotąd pana nie widziałem. Zdaje się, że pan nie pochodzi z tych stron.

— Rzeczywiście, jestem tu obcy. Wprawdzie przybyłem tutaj całkiem niedawno, zdążyłem już usłyszeć o nieszczęściu jakie spotkało rodzinę pewnych zacnych ludzi.

— Ma pan na myśli Beyerów? Tak, istotnie to prawdziwa tragedia i wielkie zmartwienie. Czy ma pan jakiś szczególny powód, aby interesować się losem Beyerów? Rozumiem przez to coś więcej, niż tylko owo współczucie zawarte w przykazaniu miłości bliźniego.

— W tym przypadku czuję się tylko bliźnim, — odrzekł wymijająco Arndt. — Dlatego chciałbym dla tych jakże nieszczęsnych dzieci coś zrobić. Słyszałem, że znalazły się w przytułku.

— Niestety! No, ale kto by chciał, czy raczej kto by mógł w tej ubogiej okolicy przyjąć je do siebie?

— Być może jest taka jedna rodzina, która w zamian za pieniądze na opiekę, zgodziłaby się na ich przyjęcie. Zna ksiądz zapewne tkacza Hausera? To o nim myślałem. Najchętniej powierzyłbym je właśnie jemu.

— Hauser to uczciwy człowiek i szczerze wierzący chrześcijanin, ale jest biedny i sam ma dzieci, chociaż dla tych sierot trudno by było znaleźć lepszego, przybranego ojca niż właśnie on. No, a ponadto jest przecież spokrewniony z Beyerami.

— W takim razie, proszę przyjąć ode mnie te pieniądze. Oto sto marek na pochowanie obojga zmarłych i dwieście marek, które będzie pan mógł wypłacić Hauserowi na jego potrzeby! I jeszcze ta paczuszka! Zawiera ona kolejne pięćset marek, które powinny przyczynić się do poprawy sytuacji w tutejszym przytułku. Przekazuję to wszystko z pełnym zaufaniem na pańskie ręce.

Proboszcz wpatrywał się w nieznajomego jak osłupiały.

— Ależ proszę pana, — powiedział wreszcie — czy jest pan na tyle bogaty, że może pan podarować taką sumę?

— Mogę się obejść bez tych pieniędzy.

— Tak, tak, wierzę panu. Proszę mi jednak wybaczyć moje pytanie. — Pańska… pańska powierzchowność…

— Niezbyt do tego wszystkiego pasuje, wiem. Ale to i tak w niczym nie zmienia stanu rzeczy. Mogę więc mieć nadzieję, że spełni ksiądz moje życzenie?

— Ależ oczywiście, ręczę za to! Osobiście przyprowadzę dzieci do Hauserów A teraz niech mi pan powie jeszcze, drogi panie, komu zawdzięczam ten dar?

— Jeśli o to chodzi, to zależy mi na tym, żeby zachować pełną dyskrecję. Chciałbym nie podawać swego nazwiska. Jeśli spyta ktoś o fundatora, to proszę powiedzieć, że pieniądze pochodzą od pewnego nieznajomego. A teraz żegnam!

W następnej chwili Arndt był już za drzwiami. Oniemiały proboszcz stał niczym przyrośnięty do podłogi.

Tymczasem zza tych samych drzwi zdążyła się już ukazać postać jego siostry.

— Na miłość boską, co się z tobą dzieje?

— Spotkało mnie coś nadzwyczajnego — wyjąkał po chwili duchowny.

— Coś złego? Czego chciał od ciebie ten obcy człowiek? To prawda, że wpuściłam go do środka, ale bardzo grzecznie o to prosił.

— No już dobrze, nie musisz się niczego obawiać. Ten obcy uczynił coś bardzo pięknego. Wyglądał co prawda na zwykłego robotnika, ale musi chyba być kimś zupełnie innym, gdyż dał mi pieniądze, bardzo dużo pieniędzy!

— Dużo pieniędzy? A dla kogóż to?

— Dla Beyerów, i dla… ach zostawmy to teraz! Muszę go jeszcze złapać! Muszę się nad tym zastanowić, muszę bliżej go poznać i szczegółowo z nim porozmawiać! Powinien się dowiedzieć jak wiele dla nas uczynił! Pobiegnę teraz za nim, potem dowiesz się najważniejszego!

Z tymi słowami na ustach proboszcz wybiegł z plebanii. Kiedy znalazł się na zewnątrz, przystanął spoglądając w górę i w dół drogi, ale nikogo nie dostrzegł. Chociaż nie, właśnie zza rogu wyszedł jakiś czarnobrody mężczyzna kierując się w stronę proboszcza.

— Dobry wieczór! — ukłonił się — Zdaje się, że ma odbyć się dzisiaj tu we wsi odczyt! Czy nie wie może ksiądz gdzie?

— W oberży. Pójdzie pan tą drogą w dół i zobaczy pan gospodę! Jest teraz czwarta, odczyt zaś rozpoczyna się o piątej. I proszę mi jeszcze powiedzieć, czy nie spotkał pan człowieka, który stąd właśnie wyszedł?

— Nie, nikogo nie widziałem.

Duchowny nie przypuszczał, że ten którego szukał, stoi teraz przed nim. Podczas krótkiej rozmowy proboszcza z siostrą. Arndt znalazł dość czasu na to, aby ukrywszy się z tyłu za parafią odwrócić na drugą stronę zarówno kurtkę jak i nakrycie głowy, a także doczepić sobie brodę.

Teraz podziękował uprzejmie za informację i odszedł. W ramach odgrywanej przez siebie roli pozwolił sobie na ten żart z proboszcza, znał bowiem dobrze drogę do oberży.


* * *


W gospodzie panował taki gwar i ruch, że mało kto zwrócił uwagę na pojawienie się Arndta. W izbie z szynkwasem przy stole dla bywalców siedzieli ci spośród mieszkańców wioski, którzy przed rozpoczęciem wykładu, chcieli jeszcze pokrzepić się szklanką piwa.

Arndt udał się do sali na piętrze. Tam na przybycie Augusta Seidelmanna czekali najbiedniejsi mieszkańcy. Detektyw dostrzegł wśród nich wiele twarzy starych i młodych, które głód, troski i nędza naznaczyły swym piętnem. Wszyscy ci ludzie przyszli tu, na to niezwykłe spotkanie, gdyż albo liczyli na słowa jakiejś pociechy, czy nawet na pomoc, albo w mniejszym lub większym stopniu uzależnieni byli od firmy Seidelmannów i obawiali się, że ich nieobecność mogłaby być źle widziana.

Na małym podwyższeniu stał fortepian, obok niego pulpit na nuty, na którym leżał śpiewnik. Po obu stronach tego pulpitu ustawiono krzesła z miękkimi siedzeniami; dla kogo były one przeznaczone, tego nikt nie wiedział.

Zebrane na sali osoby porozumiewały się wyłącznie szeptem. Nikt nie odważył się na prowadzenie głośnej rozmowy.

Także tutaj nie zwracano uwagi na Arndta. Udało mu się przejść niepostrzeżenie do kąta i zająć tam miejsce.

Przyszło mu jednak czekać dobre pół godziny nim wykład się zaczął. Tymczasem sala na piętrze wypełniała się z wolna. Wreszcie do środka wszedł liczący co najmniej dwanaście osób orszak, na czele którego kroczył August Seidelmann w surducie. Zaraz za nim podążali właściciele firmy Seidelmannów: ojciec i syn, a także pani domu, a dalej ich pracownicy oraz na końcu urzędnicy z dyrekcji kopalni „Boże Szczęście”. Nikogo nie pozdrawiając udali się na podium i zajęli miejsca na wyścielanych krzesłach.

August stanął za pulpitem, otwarł śpiewnik i dał znak wszystkim obecnym, iż jego wykład poprzedzi wspólne odśpiewanie pieśni. Sam zaintonował najpierw jej fragment, aby było wiadomo o którą chodzi; zaś Fritz Seidelmann, jego bratanek, zasiadł do fortepianu, aby akompaniować.

Z początku dało się słyszeć tylko kilka nieśmiałych głosów, ale później dołączyły się i inne i po chwili pieśń rozbrzmiewała już głośnym i mocnym tonem.

Gdy śpiew już ustał. Seidelmann przystąpił do wygłaszania swej mowy, którą zatytułował: „O potrzebie braterstwa w obecnych, ciężkich czasach”.

Trzeba tutaj dodać, że August był dobrym mówcą. Znał ludzi do których przemawiał i znał też warunki w jakich żyli. Używając więc wymownych określeń i mądrych słów przedstawił nędzę w całej jej nagiej i przerażającej prawdzie, strzegł się wszakże przed tym, aby nie ukazać prawdziwych przyczyn tego zjawiska. Mówił za to wiele o niedostatku braterstwa i gotowości do ponoszenia ofiar na rzecz bliźnich. Aż wreszcie doszedł w prowadzonym przez siebie wywodzie do kwestii, przy omawianiu których mógł po mistrzowsku popisywać się pięknymi słowami i wpadającymi w ucho frazesami, tak iż słuchając go, odnosiło się wrażenie, że całą swą duszą, całym swym jestestwem współczuje on nędzy innych; w rzeczywistości jednak nie miał on tym, naprawdę będącym w potrzebie ludziom nic do zaoferowania.

Ale ci ubodzy tkacze, górnicy i chałupnicy nie poznali się na tym. August Seidelmann był bowiem niezwykle zdolnym aktorem, oni zaś tak prostoduszni i naiwni w swych sądach i opiniach. Wydawało się im więc, iż to prawdziwy cud, że przedstawiciel klasy kupców i właścicieli tak życzliwie i z pozoru po bratersku, mówi do nich. Trudno się więc dziwić, iż pełni wzruszenia podziękowali mu po zakończeniu wykładu szczerym aplauzem. A kiedy otwarł znowu śpiewnik i zaintonował jeszcze jedną zwrotkę wcześniej rozpoczętego psalmu, słuchacze podchwycili ją natychmiast.

Następnie August zwrócił się do jednego z pracowników firmy swego brata po blaszaną skarbonkę, po czym przystąpił do kwesty zaczynając od zbierania datków wśród krewnych. Dało się słyszeć odgłosy wpadających ciężko do skarbonki monet. Potem przyszła kolei na resztę zaproszonych gości, wreszcie August Seidelmann zszedł z podium i ruszył od rzędu do rzędu.

Kilku spośród tych uczestników wykładu, którzy nie mieli przy sobie żadnych pieniędzy, pożyczyło jakąś drobną sumę od sąsiada; w każdym bądź razie wpłacali wszyscy. Chociaż byli tak bardzo biedni to chcieli jednak pokazać, że nie brakuje im zrozumienia dla idei braterstwa. A przecież wiele ofiarowanych fenigów naprawdę było ostatnimi, jakie posiadali. W domu pozostały im już bowiem tylko ziemniaki i sól, a czasami i tego nie było.

Także proboszcz, który pojawił się na wykładzie bardzo późno, wrzucił do skarbonki swój datek.

Na koniec mówca wyjaśnił zgromadzonym, że jako projektodawca tej dobroczynnej zbiórki, mianuje skarbnikiem swego brata, kupca Seidelmanna. Na oczach wszystkich przekazał mu więc skarbonkę, po czym miejscowa śmietanka towarzyska wyszła w podobnie dumny sposób jak i przyszła, podczas gdy biedacy pozostali jeszcze, aby porozmawiać o tym co właśnie tu usłyszeli.


* * *


Wróciwszy do domu Seidelmannowie otwarli skarbonkę, aby przeliczyć pieniądze.

— Dwadzieścia sześć marek! — stwierdził kupiec. — To wprawdzie niewiele, ale wystarczy, aby pokryć nasze wydatki. Przynajmniej nie poniesiemy szkód z powodu tej twojej idei braterstwa.

August spojrzał z wyrzutem na mówiącego.

— Oszczędź sobie tych słów! Dobrze wiesz, że mój wykład został wygłoszony dla spełnienia bardzo pożytecznego celu. Trzeba wszakże tym ludziom, którym codziennie przychodzi walczyć o przetrwanie, ofiarować, przynajmniej niekiedy, jakiś piękny gest, po to by nie zrodził się wśród nich odruch niezadowolenia. W przeciwnym bowiem razie któregoś feralnego dnia mogliby pójść i szukać zrozumienia u tych, którym dzisiaj jeszcze się nie skarżą. Atu proszę! Mamy się rozliczać! A jakie to koszty właściwie poniosłeś? Nic mi bowiem o nich nie wiadomo.

— Musiałem wypożyczyć fortepian i kazać go tam zanieść moim pracownikom. Mamy więc po stronie wydatków dwie pozycje.

— A ile za to wyliczyłeś?

— Myślę, że pięć marek to nie byłoby za wiele.

— No rzeczywiście, to skromna suma. Teraz brakuje tylko jeszcze, żeby i Fritz kazał sobie zapłacić za to pobrzękiwanie na klawiszach.

Syn kupca, a bratanek rentiera wyłonił się z głębi pokoju.

— Zrzekam się mojej należności, drogi stryju, — oświadczył młodzieniec pełnym namaszczenia głosem. — To co robiłem, robiłem w imię idei braterstwa i poświęcenia się dla innych.

— Wspaniale! — zadrwił teraz z kolei stryj. — Jesteś pojętny niczym zamknięta w klatce papuga. Potrafisz tylko za kimś powtarzać.

Wygłosiwszy tę opinię August Seidelmann wydobył z kieszeni kartkę papieru.

— Tutaj oto zanotowałem swoje wydatki. Osiem marek kosztowały mnie łącznie kolej i sanie. Do tego dochodzi konsumpcja w czasie podróży. Sądzę więc, że jeśli dam ci pięć marek — mówiąc to wsunął bratu pieniądze — to będziemy mniej więcej kwita. No, a teraz musimy się przecież przygotować na przyjęcie gości. Zdaje się bowiem, że na dzisiejszy wieczór zaproszonych zostało kilka szanownych osób?

— To prawda. — potwierdził pan domu, — ma przyjść proboszcz, burmistrz, naczelny lekarz z kopalni i jeszcze parę osobistości z Hohenthal. Mam nadzieję, że nie każą nam zbyt długo na siebie czekać. Przejdziemy potem do dużego pokoju. Fritz natomiast, jak mi powiedział, musi gdzieś wyskoczyć jeszcze na chwilę.

— Jeszcze dziś wieczorem? — zdziwił się August.

— Chcąc nie chcąc, drogi stryju. — mówiąc to Fritz Seidelmann zdążył znaleźć się już koło drzwi. — Wiesz, że organizowany przez nasz „Klub” bal coraz bliżej. Trzeba więc dopilnować ostatnich przygotowań.

W taki oto sposób Fritz pożegnał się z ojcem i stryjem i kilka minut później opuścił dom.


* * *


Tymczasem w wielkim pokoju na górze zbierali się goście zajmując miejsca przy suto zastawionym stole. Martin Seidelmann poprosił proboszcza i burmistrza, aby usiedli po jego prawej i lewej ręce. August natomiast wdał się w rozmowę z naczelnym lekarzem kopalni, który jednocześnie zajmował się leczeniem ubogich w Hohenthal. Ten umęczony wielce człowiek, dopiero co wrócił z wizyty u chorej. Teraz właśnie opowiadał o tym. Cała rzecz dotyczyła zaś starej biednej kobiety.

— Co więc dolega tej kobiecie? — spytał August Seidelmann

— A cóż może jej dolegać? Choroba ubóstwa czyli suchoty, jak prawie wszystkim ludziom tutaj.

— I nie ma dla niej ratunku?

Lekarz wzruszył ramionami.

— Jak można pomóc chorej, za której leczenie płaci gmina? Szkoda nawet wypisywać receptę.

August ściągnął brwi.

— Kochany doktorze, proszę tak nie mówić! W ubiegłym roku wasza kopalniana kasa chorych poniosła bowiem znaczne wydatki.

— Ma pan na myśli te osiemset marek rocznego wynagrodzenia, które otrzymuję?

— Nie, nie o tym mówię. Chodzi mi natomiast o te sto cztery marki, które wypłacone zostały aptekarzowi. Czy pan sobie wyobraża, tyle pieniędzy i to w jednym roku!

Lekarz nachylił się do rozmówcy, tak aby nikt nie mógł słyszeć o czym mówią.

— Czy pan wie, panie Seidelmann, — szepnął — dla ilu chorych musiała wystarczyć ta suma?

— To mnie nic nie obchodzi. Mnie interesuje tylko wydana kwota. Jestem pełnomocnikiem barona Wildsteina, głównego właściciela kopalni oraz mego brata, który również ma ulokowany w niej swój kapitał i to na mnie spoczywa ochrona ich interesów.

— Zgadzam się z panem. Ale powinien pan przynajmniej w jakimś stopniu brać pod uwagę faktyczny stan rzeczy. Te sto cztery marki zostały rozdzielone pomiędzy dwustu trzynastu chorych, panie Seidelmann! Przeciętnie więc lekarstwo wartości jednej marki przypadało na więcej niż dwóch chorych. Czyli nawet nie pięćdziesiąt fenigów na głowę rocznie! Nie mogę przecież nikomu o tym powiedzieć, gdyż…

— Jeszcze tego brakowało. Niech pan nie zapomina, że jest pan urzędnikiem barona. Zresztą wykazał pan, że były to tylko lekkie zachorowania…

— Ależ drogi panie! — przerwał lekarz. — Nie muszę chyba przypominać, że stan zdrowia ludności, właśnie w moim okręgu, jest najgorszy w całym kraju?

W tym miejscu rozmowa została przerwana. Pan domu wzniósł bowiem toast na cześć szlachetnej natury swego brata, czego jakże znakomitym przecież dowodem był ów wygłoszony przezeń dopiero co w oberży wykład. Wesoło zadźwięczały szklanki, którymi trącano się wokoło. Nikt nie zauważał starej kobiety, która właśnie w tej chwili weszła po cichu do pokoju i oburącz trzymała drzwi. Kobieta była ślepa. Włosy miała potargane, zaś całe jej ubranie składało się z cienkich łachmanów. Drżała więc z zimna na całym ciele.

Dopiero kiedy wszyscy usiedli z powrotem, Martin Seidelmann odkrył nieproszonego gościa.

— Co? — zerwał się raptownie z miejsca. — Stara Loffer? Czego ona tu szuka?

— Och, niech pan nie będzie na mnie zły! — powiedziała kobieta, nie przestając się trząść. — Szukam pana kaznodziei Seidelmanna.

Augustowi pochlebiło to, że nazwany został kaznodzieją. Dał znak swemu bratu, który już miał na końcu języka jakąś ciętą odpowiedź, po czym podniósł się z miejsca.

— To ja jestem tą szukaną osobą, droga pani. Czego pani sobie życzy?

— Byłam dzisiaj w oberży. Zaprowadził mnie tam jakiś młody człowiek. Chciałam…

— Co? Była pani w oberży? — pośpieszył z pytaniem August. — Czy nie jest pani aby mieszkanką przytułku dla ubogich?

— Tak, i to już od dłuższego czasu.

— I mimo to wybrała się pani do oberży? A przecież, jak mi się zdaje, o wyznaczonych porach powinna pani znajdować się w przytułku?

— To miejsce nie nosi dokładnie u nas takiej nazwy, gdyż to my sami musimy starać się o pożywienie dla siebie. Poza tym spytałam przełożonego o pozwolenie. Chciałam bowiem usłyszeć pańską mowę.

— Ach? To co innego! No, ale teraz proszę powiedzieć, czego pani sobie tutaj życzy?

Stara kobieta zastanowiła się przez chwilę, szukając odpowiednich słów.

— Panie — powiedziała następnie z wahaniem. — mówił pan o biedzie i o nędzy i o tym jak temu zaradzić. Bieda i nędza są tutaj wszędzie naokoło, aleja należę do największych nędzarzy.

— Tak. To prawda, że się pani źle powodzi. Być ślepym to straszny dopust boży. Pozostaje więc pani jedynie szczera życzliwa modlitwa! Być może dzięki temu, uda się pani wrócić do zdrowia.

W tym momencie proboszcz chrząknął głośno. Był on co prawda tylko skromnym i cichym sługą bożym, ale to co usłyszał to było już zbyt wiele nawet i dla niego.

— Ach, nic nie jest w stanie mi już pomóc, — odpowiedziała niewidoma. — Nie mam przecież źrenic, straciłam je na służbie. Czy nie mogłabym może uzyskać od mego dawnego pracodawcy jakiegoś wsparcia?

— Jak to? Przecież mój brat płacił zawsze regularnie, wtedy gdy była pani u niego zatrudniona. Skora pani już nie pracuje, nie może pani się niczego więcej domagać.

— Och, czyżby żałował mi pan nawet dobrego słowa? Od czasu tamtego nieszczęścia wiodę tak nędzny żywot, iż gorszego nie potrafię już sobie wyobrazić. Inni mieszkańcy przytułku mogą wędrować po okolicznych wioskach, tam łatwiej o kawałeczek chleba niż tutaj. A mnie pozostaje błąkać się po omacku tu na miejscu i pukać do domów, w których mieszkają przecież sami bardzo biedni ludzie. A pan wygłosił taką piękną mowę, taką piękną i taką wzruszającą…

— Podobało się pani moje wystąpienie?

— Och, bardzo! Mówił pan o braterstwie i o potrzebie niesienia wzajemnej pomocy. Pomyślałam więc sobie: pójdziesz potem do niego. Kto potrafi tak pięknie mówić o miłości bliźniego, ten na pewno ma dobre serce.

August Seidelmann zmarszczył czoło.

— To znaczy; że przyszła pani tu żebrać? Czy wie pani, że to nieprzyzwoite zajęcie?

Przez chwilę zdawało się, że ślepa kobieta przysłuchuje się ciszy jaka po ustaniu owej wcześniejszej, jakże przykrej rozmowy, wypełniła teraz ogromny pokój. Jej zniekształcone rysy nie potrafiły jednak ukryć wielkiego wewnętrznego wzburzenia. I nagle przez jej oblicze przemknął cień gorzkiego uśmiechu.

— Ależ tak, teraz już rozumiem! Pan wprawdzie nie szczędził nam, biednym ludziom, bardzo pięknych słów, ale gdy przyszło dać świadectwo temu o czym pan mówił, to okazało się, że wszystko wygląda inaczej.

— Co pani chce przez to powiedzieć? — oburzył się „kaznodzieja”. Stara kobieta opierała się ciągle jeszcze o drzwi i mówiła tak jakby swe słowa kierowała w jakieś odległe miejsce znajdujące się ponad głową domniemanego pastora.

— Co ja chcę przez to powiedzieć? Otóż to, że miałam pana za anioła, którego Bóg nam tu zesłał, a teraz przekonałam się, jak bardzo byłam naiwna. Jest pan bowiem też tylko człowiekiem i to bynajmniej nie człowiekiem dobrego serca.

Słowa te wywołały wśród biesiadników; którzy teraz już jak jeden mąż przysłuchiwali się rozmowie Augusta ze starą Loffer, powszechne oburzenie.

— Bezczelność! Zuchwała kobieta! — rozległo się wokół stołu.

— Wyrzucić ją! — krzyknął August wskazując przy tym ręką na niechcianego gościa.

W tym momencie od stołu podniósł się proboszcz.

— Niech pani zaczeka, pani Loffer! — powiedział na tyle głośno, aby wszyscy mogli go usłyszeć. — Idę razem z panią. Kto wypędza panią w ten sposób, ten wypędza również i mnie.

Ledwie to powiedział już znalazł się przy drzwiach.

— Co? Nie chce chyba ksiądz opuścić mego domu z powodu tej kobiety? — spytał osłupiały Martin Seidelmann.

— Nie z powodu tej pani, lecz z powodu tego jak została tu potraktowana. W chrześcijańskim domu pokornie proszącej osoby, znajdującej się w biedzie, nie odprawia się w ten sposób. Zresztą mogą państwo oświadczyć, że ta niewidoma doczekała się już pomocy. Jestem wprawdzie tylko skromnie opłacanym proboszczem, ale kawałeczek chleba i łyk ciepłej strawy zawsze się u mnie dla niej znajdzie.

— Wyręcza pan tym istniejący przecież system powszechnej opieki! — odezwał się August.

— Czy ma pan na myśli tę zbiórkę pieniędzy dla biednych, którą dzisiaj pan przeprowadził? I czy mógłbym spytać jaka suma została zebrana?

— Nie mamy obowiązku zdawać panu sprawy z żadnych rozliczeń — odrzekł wyniośle zapytany. — Nie został pan przez nikogo upoważniony do tego, aby sprawdzać stan naszych finansów.

— No dobrze. Ale dlaczego w takim razie zbierał pan te pieniądze, skoro teraz twierdzi pan, że dobroczynnością wyręcza się system powszechnej opieki.

Blady z wściekłości August podszedł do duchownego.

— Księże proboszczu, słyszał pan dzisiejszy wykład. Więc zauważył pan też na pewno, że słowa o miłości bliźniego rozumiem co najmniej tak dobrze jak i pan. Jestem chrześcijaninem, ale…

— Nie, nie jest pan prawdziwym chrześcijaninem, panie Seidelmann! — przerwał mu w połowie zdania zniecierpliwiony proboszcz. — Przybiera pan tylko maskę chrześcijanina i szermuje jedynie wszędzie dookoła pięknymi słowami o miłości bliźniego, pańskie czyny natomiast mają z tym, co pan mówi, niewiele wspólnego. W przeciwnym bowiem razie byłby się pan przeciwstawił całej tej nędzy jaka dotknęła innych. Ja jako duszpasterz mam święty obowiązek zająć się każdym, kogo spotkało takie nieszczęście. W tej sytuacji więc, nie mamy sobie już nic więcej do powiedzenia, mój panie! A tej kobiecie pomoc i tak zostanie udzielona.

Całe towarzystwo ogarnął teraz nastrój konsternacji. Dlatego też gospodarz, który — chciał ocalić dobre imię swego domu, a ponadto nie myślał o jakimś konflikcie z proboszczem, spróbował jeszcze w ostatniej chwili wszystko załagodzić.

— Przecież nie zamierza ksiądz chyba wziąć tej Loffer do siebie na zawsze? — spytał niepewnie.

— To nie jest konieczne. Zatroszczę się bowiem o to, aby mieszkańcy przytułku nie musieli w ogóle żebrać i głodować.

— Z całym szacunkiem dla pańskich dobrych chęci, ale jak zamierza ksiądz tego dokonać? Nasza gmina jest zbyt biedna, aby móc uczynić coś więcej niż dotychczas.

Szeroki, pełen zadowolenia uśmiech pojawił się na obliczu duchownego.

— Mam dość pieniędzy! — odparł.

— Ksiądz? Przecież jest ksiądz biedny, o ile wiem.

— Owszem, ja tak; ale znalazła się pewna szczodra dusza, która podarowała znaczną sumę na nasz przytułek dla ubogich.

— Coś takiego! Ile zatem? — spytał kpiącym, tonem August Seidelmann.

— Skoro mam nie martwić się o pańskie pieniądze, mój panie, to nie widzę żadnej potrzeby, aby informować pana o moich.

— Och, to przecież zupełnie coś innego! W księdza przypadku wchodzi w grę interes gminy, a wiadomo, że mój brat, kupiec Seidelmann, kieruje w naszej miejscowości sprawami dotyczącymi ubogich. A pod jego zarządem znajduje się również i przytułek. Tak więc to, co księdzu wręczono będzie musiał proboszcz przekazać właśnie jemu.

— Niestety myli się pan. Fundator wyraźnie zaznaczył, że wyłącznie moja osoba ma prawo dysponować tą sumą. To znaczy, że tylko ja będę mógł decydować o sposobie jej zużytkowania.

— W takim razie ten dobroczyńca nie zna przepisów obowiązujących w naszej gminie. Kim właściwie jest ten człowiek?

— Także w tej kwestii nie muszę udzielać panu odpowiedzi; zresztą ja sam niczego o nim nie wiem, a jego nazwisko nie jest mi znane. Przemyślę jeszcze starannie całą tę sprawę i na następnym posiedzeniu rady gminy postaram się przedstawić moje stanowisko w tym względzie. Dobranoc, moi panowie!

Proboszcz ujął niewidomą pod rękę i wyszli tak razem.

Niemal od razu reszta towarzystwa powróciła do ożywionej rozmowy. Budząca niemiłe uczucia kłótnia szybko została zapomniana. Wzmianka o nieznanym dobroczyńcy sprawiła, że zajęto się teraz drobiazgowym roztrząsaniem tej, jak się zdaje, wielce intrygującej wszystkich biesiadników sprawy.



Kusiciel


Edward Hauser i jego ojciec także wysłuchali wykładu Augusta Seidelmanna.

— I co o tym sądzisz, ojcze? — spytał Edward, kiedy wracali już do domu.

— Pusta gadanina. Robi się od tego tylko mętlik w głowie, ale pożytku nie ma żadnego.

— Też tak uważam. Ten mówca wcale mi się nie podobał.

— To zwyczajny obłudnik. Lepiej, żeby te kazania zachował dla swego brata i swego bratanka. To oni są winni naszej biedzie. Czy rzuciłeś pieniądze do skarbonki?

— Tak! Dziesięć fenigów.

— Ja też. Ten Seidelmann miał taką minę i tak patrzył każdemu na ręce, że wprost trudno było się odważyć, żeby nic nie dać, albo dać tylko dwa fenigi. A nam przecież tak bardzo potrzeba pieniędzy.

— Bóg nam pomoże, ojcze, tak jak już to uczynił.

— Co robisz dziś wieczorem? Idziesz jeszcze do Hofmannów?

— Nie.

— A dlaczego? Przecież spędzasz tam u nich wszystkie wieczory.

— Hofmann już sobie tego więcej nie życzy.

— Tak, to prawda, nie jest nam zbył przychylny. Spostrzegłem to już wtedy, gdy pożyczałem od niego drzewo i węgiel. Zdaje się też, że wiem dlaczego. Sądzi, że masz poważne zamiary wobec Angeliki.

— Może myśleć co chce!

— Ale czy nie ma racji?

— Nie.

— No, no! Angelika jest przecież dobrą i dzielną dziewczyną. My wszyscy lubimy ją bardzo i nie mielibyśmy nic przeciwko temu, gdybyście wy oboje kiedyś w przyszłości się pobrali. A może coś tam się nie układa między wami?

— Proszę cię ojcze, nie dokuczaj mi! I oszczędź mi odpowiedzi! Musiało się tak stać, a ja nie myślę już o tym więcej.

— Aha! Ona cię nie chce. Ma może kogoś innego? Zresztą masz rację, nie będę się już do tego więcej wtrącał. Szkoda mi jedynie tej waszej młodzieńczej, szczerej przyjaźni. Czy wchodzisz teraz razem ze mną?

Rozmawiając tak bowiem dotarli właśnie do drzwi swego skromnego domostwa.

— Nie, ojcze. Idę jeszcze do lasu.

— Do lasu? Co chcesz tam robić o tej porze? — spytał stary Hauser zdziwiony.

— Zapomniałem, że stoją jeszcze u nas sanki Wunderlicha. Trzeba mu je zwrócić.

— Ale czy koniecznie musisz to zrobić dziś wieczorem? Wystarczy przecież jeśli zawieziesz mu je jutro rano.

— Pozwól mi, ojcze. Chciałbym pobyć trochę sam i przemyśleć jeszcze pewne sprawy.

— Jak chcesz. Wracaj jednak zaraz. W lesie jest niebezpiecznie. Nie zapomnij też o Leśnym Upiorze!


* * *


Z dobroczynnej kwesty w oberży, Arndt wrócił prosto do leśniczówki. A kiedy siedział już razem z Wunderlichami przy kolacji, leśniczy spytał go o czym był wykład.

— Nic mądrego, ani nic co by mogło trafić człowiekowi do przekonania, — odrzekł Arndt. — Zdaje się, że chodziło o jakieś oszustwo.

— Prawdopodobnie. Po tym człowieku można się wszystkiego spodziewać. Czy aby przypadkiem nie zbierał pieniędzy?

— Ależ oczywiście.

— Sprzedałby skórę diabłu byleby tylko okpić tych biedaków i wyciągnąć od nich ostatni grosz! Powiesiłbym go żywcem nogami do góry z głową w mrowisku!

— Ciężko by teraz panu było w zimie tego dokonać — zaśmiał się gość.

— W takim razie zaczekam z tym do lata. Ale może go to spotkać, gdyby przypadkiem… — w tym miejscu leśniczy przerwał. — A gdzie to pan już znowu idzie.

Arndt podniósł się właśnie.

— Do mojego pokoju. I proszę się o mnie nie martwić! Bardzo możliwe bowiem, że pójdę jeszcze raz do lasu.

W sieni detektyw spotkał Edwarda, który zamierzał właśnie oznajmić leśniczemu, że przywiózł z powrotem sanki. Arndt pozdrowił młodzieńca i poszedł schodami na górę.

W swoim pokoju, nie zapalając światła, podszedł do okna i zerknął na śnieżnobiały krajobraz. Nagle zdziwiony czymś cofnął się szybko trochę do tyłu, i mając pewność, że nie będzie go widać, spojrzał znów przez szybę.

To co tam na zewnątrz ujrzał, mogłoby kogoś nawet niezupełnie bojaźliwego przyprawić o mocne drżenie serca. Pomiędzy trzema jodłami, przy których leżał wcześniej zamordowany oficer straży granicznej, a skrajem lasu, stała w śniegu nieruchoma i milcząca, biała postać. Cień zaś jaki rzucała w świetle księżyca był rozległy i ogromny.

— To Leśny Upiór! — przemknęło Arndtowi przez głowę. — Trzeba więc działać!

Otwarł szybko jeden z kufrów i wydobył zeń biały, obszerny płaszcz kapturem, a także kilka rzeczy służących przebraniu, po czym wymknął się na schody.

Żwawo zbiegł po nich na dół i przez drzwi od frontu wyskoczył przed dom. Tutaj owinął się płaszczem i zataczając szeroki łuk, po to, aby zajść postać od tyłu, ruszył naprzód.

Tym sposobem dotarł do lasu, gdzie, przynajmniej w tym miejscu było teraz dość widno. Osiągnąwszy swój cel, zdjął płaszcz, który miał maskować go głównie wtedy gdy znajdował się na otwartej przestrzeni. Tutaj było już dość zarośli, w których mógł się ukryć, a tego rodzaju okrycie tylko by mu przeszkadzało.

Arndt pochylił się i ostrożnie posuwał się dalej. I rzeczywiście jego plan nie zawiódł; po chwili bowiem wyłoniła się przed nim biała postać, stojący w śniegu posąg, zagadkowe „coś”.

Aha, — pomyślał Arndt — więc to tak wygląda Leśny Upiór! Zdaje się, że ten stwór czeka na Hausera. Za nic na świecie nie mogę pokazać się temu przebierańcowi na oczy. Chce rozmawiać z Edwardem, ale na pewno nie uczyni tego w pobliżu leśniczówki, zaczeka, aż Edward wyjdzie i wtedy ruszy szybko między drzewami, tuż obok drogi po to, aby wyprzedzić chłopaka i gdzieś tam dalej go zaskoczyć. Nie mogę więc pozostać w tyle.

Przypuszczenia Arndta okazały się słuszne. Kiedy bowiem po pewnym czasie Edward wyszedł z leśniczówki, biały posąg ożył. A gdy wycofywał się na skraj lasu, przypominał brnącego w śniegu człowieka. Arndt postępował niepostrzeżenie w ślad za nim, kryjąc się za każdym drzewem.

Edward Hauser nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że ktoś go śledzi. Zatopiony głęboko w swych myślach podążał prowadzącą w dół drogą, gdy nagle głośne i szorstkie „Stój!” wyrwało go w jednej chwili z jego zadumy.

Już tylko owo „Stój!” mogło wzbudzić przerażenie u samotnego wędrowca, gdyż nie każdy przyzwyczajony jest, aby zaskakiwać go księżycową nocą w lesie, w ten właśnie sposób. A tu tymczasem okazało się jeszcze, że głos należał do przypominającej widmo postaci, która wyłoniła się z zarośli i wyglądała dokładnie tak, jak ją przedstawił już wcześniej stary kum Hauserów. Wydawała się być więc nadludzkiej prawie wielkości. Miała ludzkie kształty, chociaż właściwie to nie aż tak zupełnie. I wszystko w niej było białe, nawet twarz, gdzie wyjątek stanowiły jedynie dwa ciemne punkty; które można by uznać za oczodoły, i szeroka czarna linia w miejscu ust, normalnego jak to się zwykło mówić, człowieka z krwi i kości.

Edward zatrzymał się. Miał takie uczucie jakby przestała mu płynąć krew w żyłach. Spojrzał w prawo, a potem w lewo. Poza tym jednak nie odważył się już na żaden najmniejszy nawet ruch. Nie był też w stanie powiedzieć teraz ani słowa. Całkowicie bezradny, czekał więc tylko na to, co Leśny Upiór zechce z nim począć.

— Co tu robisz! — rozległo się z przeciwnej strony.

— Wracam właśnie do domu — wydusił z siebie ciężko Edward.

— Gdzie byłeś?

— W leśniczówce.

— Słyszę, że mówisz prawdę, masz więc szczęście. Bowiem kłamstwo, albo nawet tylko wykręt mogłyby cię kosztować życie. Zapamiętaj to sobie! Jestem Leśny Upiór. A ty kim jesteś?

— Nazywam się Edward Hauser.

— Pracujesz dla Seidelmanna?

— Byłem u niego zatrudniony, ale właśnie ostatnio wymówił mi pracę.

— To źle dla takiego biedaczyny jak ty. Wiem też, że niepokoisz się o to, co z tobą będzie. Biegasz wszędzie dookoła za robotą, i nie możesz żadnej znaleźć. A co byś powiedział na to, gdybym zaproponował ci zarobek?

Edward nie spodziewał się zupełnie, że ta niezwykła rozmowa przybierze taki obrót. Z tego co było mu wiadomo, po Leśnym Upiorze nie należało się spodziewać niczego dobrego. Tymczasem on chce jemu, Edwardowi Hauserowi pomóc.

To właśnie sprawiło, że obezwładniające niemalże chłopaka uczucie strachu zelżało trochę. Mimo woli poruszył ręką, starając się jednocześnie nadać swej przypominającej okrzyk odpowiedzi przyjazny ton.

— Och, gdyby to mogła być prawda!

— No więc? Mów dalej! To co wtedy?

— Wtedy wystąpiłbym przeciwko każdemu człowiekowi we wsi, który powiedziałby coś złego o Leśnym Upiorze, nazywając taką osobę kłamcą.

— No, no, — zabrzmiało to ponownie takim tonem, iż należało przypuszczać że szyderczy śmiech nie jest temu duchowi rzeczą nieznaną. — Pewnego razu spróbuję się przekonać na ile twoje słowa brzmią poważnie, Edwardzie Hauser. Posłuchaj! Oferuję ci zarobek. Przyłącz się do nas!

— Co znaczy to, do nas?

— Ty głupcze! Czyż nie wiesz czyim patronem jest Leśny Upiór.

— Powiadają, że chroni przemytników.

— To prawda. A teraz odpowiedz na moją propozycję.

Edward zwiesił głowę i zamilkł. Leśny Upiór znowu przypomniał mu o swej ofercie, tym razem wszakże, niesamowitym, budzącym grozę głosem.

— Odpowiadaj!

Edward zadrżał. Jego zesztywniałe od mrozu palce zacisnęły się w pięści. Był to zewnętrzny objaw tego co dokonało się w duszy chłopca. Mimo, iż miał naprzeciw siebie Leśnego Upiora, postanowił mu się jednak przeciwstawić.

— Nie mogę jej przyjąć, — wyjąkał.

— Nie możesz? A to dlaczego?

— Gdyż… gdyż postępowanie przemytników jest niezgodne z prawem.

— Ty niewydarzony mądralo! Co ciebie może obchodzić prawo albo bezprawie? Nie rozumiesz co do ciebie mówię, spotyka cię zaszczyt, że Leśny Upiór chce przyjąć cię w szeregi swego oddziału! A rozstrzyganie o tym, czy państwo ma rację obkładając wysokimi cłami towary pierwszej potrzeby, po to by stawały się one coraz droższe, bez żadnej obawy możesz pozostawić innym! Ponadto zdawało mi się, że ty i twoi bliscy znaleźliście się w przymusowej sytuacji, i że ucieszysz się, gdy zaoferuję ci doskonałe zarobki. Słuchaj uważnie! Przyłączając się do nas, jednego tylko dnia będziesz w stanie zarobić tyle, ile przedtem w ciągu tygodnia. Już teraz, z tytułu zaliczki daję ci tutaj banknot dwudziestomarkowy. Nie bądź głupcem i weź go!

Biała postać uczyniła ruch w stronę Edwarda, tak jakby oczekiwała na podanie ręki. Chłopiec jednakże cofnął się krok do tyłu.

— Nie, nie, nie mogę! Już wolę umrzeć niż przystać do przemytników, raczej wolę być martwy niż kimś bez honoru!

— Co, zarzucasz szmuglerom, może brak honoru? I ośmielasz się jeszcze o tym mówić? Posłuchaj chłopcze, ryzykujesz życiem! Ale, ale jeżeli ty rzeczywiście jesteś taki odważny, jak tu udajesz i nie boisz się śmierci, to przecież istnieje jeszcze inny sposób na to, aby uczynić cię uległym. Otóż jeśli nie zgodzisz się przyjąć mojej propozycji, to wtedy karę za to, będzie musiała ponieść pewna dziewczyna, którą ty tak uwielbiasz.

— Pewna dziew… czyna?

— Ta którą nazywają Aniołeczkiem! Powiadam ci jeszcze raz. Jestem wszechmocnym Leśnym Upiorem! I wystarczy tylko jedno moje skinienie, aby piękna Angelika z powodu twej krnąbrności rzeczywiście znalazła się wśród aniołów. Rozumiesz chyba co mam na myśli?

Ten cios był celny. Edwarda znowu ogarnęło drżenie. Jego opór został prawie złamany.

— Tylko nie to, tylko nie to! — zaczął prosić.

— Twoje błagania na nic się nie zdadzą! — przerwał mu Leśny Upiór. Strach i przesądy chłopca były mu na rękę i wykorzystywał to teraz z całą bezwzględnością. — Jestem bowiem duchem, a więc istotą bez serca. Żądam więc od ciebie jasnej odpowiedzi: tak czy nie?

— Kiedy ja… ja nie mogę!

— W takim razie dziewczyna umrze.

Nagle Edwardowi wpadła do głowy pewna myśl. Zrozpaczony nie zawahał się przed tym, aby wyrazić ją głośno.

— Ale przecież Bóg obroni Angelikę, gdyż Bóg jest potężniejszy niż Leśny Upiór.

— Jesteś sprytny, mój synu, — odezwała się biała postać, znowu przybierając łagodny ton. — Coraz bardziej jestem przekonany, że możemy mieć z ciebie wiele pożytku. Nie łudź się więc, że wymkniesz mi się z rąk! Chcę wszakże zostawić ci czas do namysłu. Moja groźba pozostaje więc na razie w mocy. Nad Angeliką Hofmann zawiśnie śmiertelnie niebezpieczeństwo, jeśli do następnego spotkanie, nie zdecydujesz się na przyjęcie mojej propozycji, A teraz jeszcze jedno. Żądam od ciebie milczenia. O tym, że spotkałeś Leśnego Upiora możesz sobie opowiadać. Ludzie powinni wiedzieć, że jestem zawsze tam, gdzie to konieczne. Ale nie próbuj paplać o tym, czego dotyczyła nasza rozmowa. Zrozumiałeś? Zdradzisz to choćby jednemu, jedynemu człowiekowi, a zemszczę się na tobie i na twoich bliskich!

— Będę milczał! — zapewnił Edward spiesznie.

— Leży w twoim interesie dotrzymanie tego przyrzeczenia. A teraz wynoś się!

Edward ruszył się; zrobił najpierw jeden krok, drugi, trzeci a potem od razu zaczął biec i zniknął w lesie. Za to Leśny Upiór jeszcze długo stał niczym posąg.

Wszakże Edward nie czekał już na nic i prawie że pędem zmierzał do Hohenthal. Kiedy więc dotarł do wsi, nie było jeszcze całkiem późno. Dlatego wahał się czy iść zaraz do domu, gdyż wiedział, że i tak nie będzie mógł od razu zasnąć. Spotkanie z Leśnym Upiorem owładnęło nim bardziej niż chciałby to przyznać i dlatego kręcił się jakiś czas bez żadnego celu po wiejskim gościńcu.

Wtem z naprzeciwka ukazała się dziewczęca postać i kiedy chciała szybko go minąć poznał, że to Angelika, chociaż ona chroniąc się przed zimnem, miała założoną na głowie chustkę.

— Aniołeczku! — krzyknął półgłosem.

— O co chodzi? — spytała krótko dziewczyna.

Mówiąc to prawie się zatrzymała, ale nie dostrzegła Edwarda. Chłopak podszedł do niej blisko.

— Czy nadal podtrzymujesz to co powiedziałaś? Rzeczywiście idziesz na ten bal?

— Tak.

— Dobrze, w takim razie ja także pójdę.

— Na zabawę? — zaśmiała się. — Ona jest tylko dla zaproszonych gości.

— Nie o tym mówię. Chcę iść i przyłączyć się do przemytników.

Teraz Angelika przestraszyła się naprawdę. Ale w następnej chwili powiedziała sobie, że przecież to na pewno tylko czcza pogróżka.

— No jak masz zamiar to załatwić? — spytała, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej.

— Bardzo prosto. Miałem właśnie zaszczyt rozmawiać z Leśnym Upiorem.

— Mój Boże! I nic ci nie zrobił?

— A co miał mi zrobić? Mało tego, był wobec mnie bardzo uprzejmy i obiecał mi mnóstwo pieniędzy.

— To czysta bzdura!

— A właśnie, że to najszczersza prawda. Mógłbym ci opowiedzieć jeszcze więcej, ale nie chcę. Obiecałem bowiem, że zachowam całkowitą dyskrecję.

Angelika spojrzała zamyślona przed siebie. Cała ta sprawa wydawała się jej niezbyt jasna.

— No, a ty. Co w takim razie ty uczynisz?

— Będę dzielny i oprę się pokusie. Gdybyś i ty była rozsądna, postąpiłabyś tak samo.

— Ja? Sądzisz, że uległabym pokusie przystąpienia do tych przemytników?

— Nie o to chodzi. Ale twój rozsądek wystawiony zostanie na próbę, myślę o tym balu maskowym.

Mówiąc to, Edward nie miał zamiaru zrobić przykrości dziewczynie. Angelika wszakże wzięła mu to za złe. Odwróciła się od niego w jednej chwili.

— Dobranoc!

Edward westchnął. Zgnębiony ruszył przed siebie. Muszę koniecznie dostać się na ten bal, — powiedział do siebie — mam przeczucie, że grozi jej tam niebezpieczeństwo.


* * *


W tym samym czasie, gdy Leśny Upiór zatrzymał się na skraju drogi, aby zaskoczyć Edwarda Hausera, Arndt podkradł się najbliżej jak tylko mógł do tamtego właśnie miejsca. Odpowiednią kryjówkę udało mu się znaleźć w gęstych dębowych zaroślach, jeszcze do tej pory pokrytych zeschniętymi liśćmi. Było to tak blisko owej zagadkowej postaci, że rozumiał każde słowo rozmowy, ponadto zupełnie dokładnie mógł przyjrzeć się tajemniczej istocie.

Okazało się, że Arndt miał przed sobą jakiegoś człowieka, który rzeczywiście, od stóp do głowy, okryty był biała tkaniną. Nasz detektyw mógł to dostrzec wyraźnie, bowiem świecił księżyc, a ponadto także i śnieg skrzył się i błyszczał. Arndt wykorzystał tę okoliczność natychmiast, przyjrzał się uważnie końcu prześcieradła i w jednym rogu zauważył obie litery „M.T.

Gdy przytoczona już wcześniej osobliwa rozmowa dobiegła końca, jej jedyny świadek w największym pośpiechu opuścił swą kryjówkę. Edward również zniknął w mgnieniu oka i tylko kusiciel stał nieporuszony w miejscu i spoglądał za chłopcem.

W tej właśnie chwili Franza Arndta naszła wielka ochota uczynienia pewnej rzeczy. Mógłby przecież teraz schwytać, tego udającego nieznajomego ducha. Ale co by mu z tego przyszło? Przecież najważniejsze było to, aby wytropić całą bandę przestępców i unieszkodliwić ją raz na zawsze. Aby tak się jednak mogło stać, musiał najpierw poznać wszystkie jej tajne ścieżki i przejścia, a na to potrzeba dużo czasu i cierpliwości, a już najbardziej gruntownego śledztwa. Lepiej więc uczyni jeśli pozwoli tym razem Leśnemu Upiorowi odejść, a sam uda się jego śladem.

Podążył więc za przebierańcem, który ruszył się wreszcie z miejsca, zagłębiając się coraz bardziej w las, obrawszy wszakże — jak stwierdził to od razu detektyw — kierunek na znany nam już dąb. Doszedłszy do wspomnianego drzewa tajemnicza postać zatrzymała się przy nim na krótko, po czym szybko poszła dalej.

Arndt dotarł do dębu równie prędko i uważnie przebadał pień drzewa wszędzie tam, gdzie jak mu się zdawało czegoś szukały przed chwilą ręce nieznajomego, ale niczego nie odkrył.

Owe poszukiwania sprawiły jedynie to, że przez ten czas udało się Leśnemu Upiorowi znacznie wyprzedzić naszego detektywa. Kiedy bowiem Arndt podjął na nowo swój pościg, tamten zdążył już opuścić las i dojść do położonego samotnie budynku, który z powodu swych ceglanych murów, nazwany został Czerwonym Młynem. Wchodząc na otwartą przestrzeń Arndt ponownie okrył się płaszczem i szybkim biegiem podążył za nieznajomym.

Dotarł właśnie do grożącego zawaleniem się ogrodowego muru, z tyłu za Czerwonym Młynem, gdy budząca grozę postać zniknęła gdzieś nagle. Na próżno jednak Arndt wytężył swe oczy. Pomyślał więc, że najlepiej będzie trzymać się śladów owego przebierańca, ale i to rozwiązanie zawiodło, gdyż znajdowało się tam bardzo wiele odcisków ludzkich stóp, które z pewnością należały do mieszkańców Czerwonego Młyna.

Rozeźlony niepowodzeniem detektyw, skrył się w gęstych zaroślach, obok rozpadającego się muru ogrodu, zdjął tam maskujące go okrycie i ukrył je pod kurtką. Potem nie zastanawiając się długo, ruszył ku wsi. Starał się tylko dobrze zapamiętać miejsce, w którym Leśny Upiór przepadł tak nagle bez śladu. To było wszystko, co na razie dało się ustalić.

Jakiś czas później, kiedy uszedł kawałek wioskowym traktem, natknął się na Edwarda Hausera, który zrezygnowawszy z pójścia na przełaj, potrzebował więcej czasu, aby znaleźć się teraz w tym samym co i detektyw miejscu. Chłopak zamierzał ukłonić się grzecznie Arndtowi, ale tamten zatrzymał się i podał mu rękę.

— No i jak tam w domu? Dotrzymałeś słowa i zachowałeś dyskrecję, tak jak się tego domagałem?

— Tak, proszę pana. Tylko ojciec wie skąd pochodzą pieniądze.

— A czy ucieszył się z nich?

— Och, i to jeszcze jak!

— W takim razie zrezygnujesz zapewne z owej kuszącej co prawda, wszakże niezbyt uczciwej propozycji.

Edward zupełnie nie wiedział, jak powinien te słowa rozumieć. Spojrzał na obcego zdezorientowany.

— Ja? Jak to?

Arndt uśmiechnął się. Po czym odpowiedział, ale tak jakby chodziło o jakąś drugorzędną, czy też całkiem oczywistą rzecz.

— Widziałem cię tam w lesie w rozmowie z pewnym człowiekiem. Zaproponował ci zadatek w wysokości dwudziestu marek, ale ty odmówiłeś jego przyjęcia.

Edward cofnął się do tyłu, obrzucając Arndta pełnym strachu spojrzeniem.

— Czy pan jest wszechwiedzący? — wydusił z siebie.

— Nie, ale mam za to dobry słuch.

— Nie rozumiem.

— Ależ to całkiem proste. Podsłuchiwałem was.

— Mnie i Leś… i Leśnego Upiora?

— Powiedzmy raczej, ciebie i tego przebranego łajdaka, który chciał abyś został przemytnikiem.

— Panie, — wyjąkał Edward — teraz nie wiem czy powinienem obawiać się pana czy…

— Obawiać? — przerwał mu Arndt. — A to niby dlaczego, mój drogi? W takim razie chcę ci oznajmić, że kręcę się tutaj po to, aby schwytać Leśnego Upiora.

— Schwytać? Pan? Och! Jest pan z policji?

— Dobrze odgadłeś! A mówię ci to, gdyż wiem, że będziesz milczał. No więc nie wziąłeś zadatku od tego złoczyńcy. To dobrze, ale teraz chciałbym się przekonać, czy jeśli ja złoże podobną propozycję to mnie też odmówisz. Czy chciałbyś może zarobić jakiś pięćset marek?

— Pięć… set marek? Ja mógłbym je zarobić? Czyżby pieniądze spadały panu z nieba? A może dzieją się w Hohenthal jakieś cuda? Czuję się tak, jakby to wszystko mi się śniło!

— Ależ nie. — wyjaśnił mu Arndt. — Powiedziałem już, że chcę złapać Leśnego Upiora; ale nie tylko przywódcę przemytników, lecz także wszystkich jego kompanów. Jeśli mi w tym pomożesz i uda się tego dokonać, wypłacę ci nagrodę w wysokości pięciuset marek.

Edward aż westchnął głęboko z wrażenia.

— Oczywiście, że chciałbym współdziałać z panem w tej sprawie, ale obawiam się, że nigdy nie zasłużę na te pięćset marek.

— Dlaczego nie?

— Proszę darować, szanowny panie, ale kto podejmie walkę z Leśnym Upiorem?

— Jaki tam z niego Upiór? Ta postać, która zatrzymała cię w lesie, to człowiek z krwi i kości. Nie ma żadnego upiora.

— Od chwili mego spotkania z Leśnym Upiorem, także i mnie naszły wątpliwości. Jeśli nie jest duchem, to chyba uda się tego łajdaka schwytać.

— Ano zobaczymy. Najważniejszą sprawą jest to, abyś zechciał zostać moim pomocnikiem.

— Uczynię to z radością!

— W porządku, załatwione. Po to zaś, abyś nie musiał przyjmować innej pracy i zawsze mógł być do mojej dyspozycji, będę wypłacał ci co tydzień trzydzieści marek.

— Trzydzieści? Tygodniowo?

— Tak, trzydzieści marek!

— Trzydzieści marek? — powtórzył Edward nie mogąc ciągle w to uwierzyć. Taka suma za siedem dni wydała mu się bajecznie wysoka. — Ale co w takim razie będę musiał robić, aby je otrzymać?

— Na razie nic. Tymczasem zastanów się w jaki sposób uzyskać jakieś informacje o Leśnym Upiorze. Przede wszystkim musimy wiedzieć, kim jest ten tajemniczy opiekun przemytników. Skoro tylko będziesz miał jakiś dobry pomysł, przyjdź wtedy do mnie, do leśniczówki.

— A czy leśniczy też powinien o tym wiedzieć?

— On tak, ale nikt inny. Prócz niego, mam tylko jeszcze jedną zaufaną osobę, w tutejszym miasteczku. Zachowanie dyskrecji to pierwszy warunek jaki stawiam. Porozmawiam z leśniczym o tym co z nim ustaliłem, chodzi o to abym, dopóki to konieczne, pozostał nieznany w tej okolicy, a zarazem i o to, abyśmy gdy tylko zajdzie taka potrzeba, mogli się z sobą kontaktować. Te ustalenia dotyczyły będą również i ciebie. A potem spróbuj dowiedzieć się czyje imię i nazwisko tutaj w Hohenthal, rozpoczyna się od liter M. i T.

— Czy ma to jakiś związek z Leśnym Upiorem?

— Tak. Ponadto żądam absolutnej szczerości we wszystkim co dotyczy tej sprawy.

— Może pan na mnie całkowicie polegać, — zapewnił Edward, po czym w przystępie gorliwości, dodał jeszcze. — I żeby pana o tym przekonać, od razu dostarczę na to dowód. Otóż zamierzam wyznać, że we wtorek muszę iść na… bal maskowy.

— Na bal maskowy? — spytał zdziwiony Arndt. — I musisz? Dlaczego musisz?

— Aby… aby… aby pomóc pewnej dziewczynie.

— Ach! Coś takiego! Chodzi zdaje się o twoją sąsiadkę Angelikę Hofmann? Leśniczy Wunderlich opowiadał mi niejedno o tej pięknej dziewczynie, a i tamten łotr w lesie, także wymienił jej nazwisko.

— Tak. Okazało się więc, że otrzymała ona zaproszenie na bal. „Klub” z tutejszego miasteczka urządza mianowicie we wtorek, tu u nas w oberży, zabawę maskową. Ktoś z tego towarzystwa, nie podając swego nazwiska zaprosił Angelikę na ów bal, a co więcej, przysłał jej jako kostium jakiś włoski strój.

— No tak, rozumiem, — uśmiechnął się Arndt. — Lubisz ją. I cała ta sprawa nie podoba ci się, ponieważ ciebie tam nie będzie. W takiej sytuacji ktoś inny mógłby ci wejść w paradę. No, jeśli mamy być szczerzy między sobą, to musimy mówić wszystko bez ogródek. Czyli chcesz w jakimś kostiumie maskowym wkręcić się na ten bal, aby — powiedzmy sobie — strzec Angelikę.

Edward pokiwał głową, czuł się trochę zawstydzony.

— Tak, właśnie o to chodzi.

— Nie chcę się mieszać w twoje sprawy sercowe, — ciągnął Arndt dalej, wszakże Edward unikał teraz jego spojrzenia. — Czyń tylko to, co nakazują ci serce i rozsądek. Nie samo serce, lecz także i rozsądek! Tutaj masz trzydzieści marek za pierwszy tydzień i jeszcze pięć na ten bal maskowy! Życzę ci dobrej zabawy i udanego przedsięwzięcia!

Wcisnął mu pieniądze do ręki i odszedł szybkim krokiem, nie oczekując na żadne podziękowania.



Niebieskie okulary


Następnego dnia w porze obiadowej, do gospody „Pod Złotymi Wołami”, najlepszej jaka była w tutejszym powiatowym miasteczku, zawitał pewien gość, o którym pan Binder, właściciel lokalu, zupełnie nie wiedział co sądzić. Za nic w świecie nie mógł się połapać, czy ma przed sobą młodzieńca, czy też kogoś w poważnym wieku. Przybysz nosił bowiem ciemny płaszcz, ciemne ubranie i niebieskie okulary, które nadawały mu wygląd uczonego.

Kiedy więc w izbie gospody, nie było akurat nikogo więcej, pan Binder spróbował nawiązać rozmowę z nieznajomym.

— Zdaje się, że pan nie pochodzi z tych stron? — spytał, jakby od niechcenia. — Można wiedzieć skąd pan przybywa?

— Stamtąd!

Niebieskie okulary wskazały kciukiem za siebie; znaczyło to, że z tamtej strony granicy.

Właściciel gospody „Pod Złotymi Wołami”, zmrużył prawe oko, zerkając w ten sposób przez chwilę na swego gościa.

— W interesach?

— Możliwe.

— Coś poważnego?

Obcy wzruszył ramionami.

— To się okaże!

— Znaczy się, jeszcze nie wiadomo czy interes wypali?

— Otóż to.

— No, zabrzmiało to tak, jakby pan chciał zająć się przemytem! — zaśmiał się gospodarz.

— A pan powiedział to tak, jakby szmugiel był zbrodnią, którą karze się śmiercią, — odpowiedział gość.

Pan Binder znowu zmrużył prawe oko. Wyglądał teraz na starego wygę, który wie więcej, niż może powiedzieć. Można było nawet pomyśleć, że przemytnictwo nie jest dla niego jakimś obcym zajęciem. W rzeczywistości jednak, sprawy miały się całkiem inaczej.

Wczoraj bowiem brat, zatrudniony w stołecznej policji kryminalnej, zawiadomił go listem poleconym o tym, iż pojawić ma się tu u nich pewien „tajniak”, po to, aby wytropić Leśnego Upiora, on sam zaś, jak było dalej napisane, ma mu w miarę swoich możliwości pomagać. Korpulentny właściciel gospody „Pod Złotymi Wołami” długo medytował, nad tym, jak to wszystko załatwić, ale trzeba przyznać, że nic specjalnego nie wymyślił. No, a ów „tajniak”, jeszcze do tej pory się nie zgłosił. Tymczasem niespodziewanie trafił tu do gospody jakiś człowiek, który najwidoczniej chce robić interesy z przemytnikami. Pan Binder zaś nie był w ciemię bity. Gdy tylko wyczul zamiary nieznajomego, od razu wpadł mu do głowy gotowy plan, zgodnie z którym używając swego gościa jako przynęty, mógłby wykiwać Leśnego Upiora.

— Niech się pan tym nie przejmuje! — uśmiechnął się filuternie. — Z tego co wiem, to w dziesięciu przykazaniach nie ma ani słowa o przemycie.

— Wychodzi na to, że musi z pana być mądry człowiek, panie gospodarzu!

— Zaś pan może zupełnie szczerze rozmawiać ze mną o tym, co pana tu sprowadza.

— Na pewno? — spytały niebieskie okulary z wahaniem.

Pan Binder złożył swe tłuste ręce niczym do modlitwy i oparł je na stole. Z każdym słowem jego ton stawał się coraz bardziej poufny.

— Chcę panu coś powiedzieć! Z początku miałem pana za uczonego albo kogoś takiego. Teraz jednak wiem czego mogę się po panu spodziewać. Otóż my, mieszkający tu nad granicą, mamy swoje własne zdanie o pewnych sprawach, nie musi się więc pan niczego obawiać. Ten, do którego chce się pan zwrócić, to człowiek godny zaufania.

Obcy wszakże wydawał się niezbyt dowierzać tym słowom. Świadczył o tym nieprzychylny wyraz jego twarzy.

— Nie bardzo pana rozumiem, — powiedział chłodno. — Lepiej mówmy o czymś innym.

— Dobrze jeśli pan sobie życzy. — mruknął właściciel gospody — i proszę się na mnie nie gniewać! Jak zatem się panu podoba tu u nas?

— Całkiem, całkiem. Tylko, że okolica wydaje się niepewna i zdaje się, że nie cieszy się najlepszą sławą. Już w drodze tutaj, słyszałem o takim okropnym…

— Ach, ma pan na myśli Leśnego Upiora?

— Tak. Z kim by się nie zaczęło rozmowy, to prędzej czy później pojawi się w niej ten temat.

— Czyżby nie miał pan z nim jeszcze nigdy dotąd do czynienia?

— Ja? A z jakiej to niby okazji?

— No, jest pan przecież kupcem? — zabrzmiało pytanie przebiegłego gospodarza. — I robi pan zapewne interesy, po tej i po tamtej stronie granicy?

— Dopiero chciałbym je robić, — rozległa się pełna wahania odpowiedź.

— No nareszcie jakieś szczere słowo! Jeśli pan jednak nadal będzie taki ostrożny, mój drogi, to nigdy nie dowie się pan tego, czego chce się pan dowiedzieć.

— A pańskim zdaniem czego mianowicie?

Pan Binder przysunął się poufale do swego gościa, spojrzał na niego z boku, mrugając przy tym znacząco i ściszonym, ostrożnym głosem rzekł:

— Zależy panu na tym, aby dowiedzieć się kto jest owym Leśnym Upiorem i gdzie można go znaleźć. Chciałby pan bowiem wejść z nim w interesy. Tylko, że nie bardzo jest panu na rękę mówić o tym, gdyż nie wie pan, jak dalece może mi zaufać. Czyż nie tak?

Te ostatnie pytanie wypowiedziane było z taką pewnością, że nieznajomy wreszcie skapitulował.

— Niech tam, stawiam wszystko na jedną kartę, — odparł — i przyznaję, że ma pan rację. Ale w takim razie teraz i pan musi się odkryć, a przede wszystkim dostarczyć mi dowodu na to, iż rzeczywiście jest pan związany z Leśnym Upiorem. No więc jak to wygląda?

Gospodarz podniósł znacząco brwi do góry.

— Dopiero się pan zdziwi, drogi panie, gdy pan się dowie jakie mam wspaniałe znajomości. W mojej osobie trafił pan na najwłaściwszego człowieka. Miał pan w tym przypadku albo dobrego nosa, albo ktoś panu mnie polecił. Nie, nie, niech pan da spokój! Nic więcej nie chcę wiedzieć, Najważniejsze jest to, aby miał pan do mnie całkowite zaufanie i wszystko szczerze wyznał. Mam bowiem do pana kilka pytań.

— No to już, proszę pytać! — powiedział zdecydowanie obcy, teraz niemal już zarozumiałym tonem. Można by pomyśleć, że nagle naszła go wielka śmiałość. — To pan chce wiedzieć?

— Czy towar ma iść na tę, czy na tamtą stronę?

— Na tamtą.

— Dobrze. A czy jest go dużo?

— Co to znaczy dużo? Na pewno są do zrobienia duże pieniądze.

— Czyli byłoby konieczne, aby jak najprędzej mógł pan spotkać się z odpowiednim człowiekiem.

— Właśnie o to mi chodzi. Musi mi pan tylko powiedzieć…

— Stop! Tylko nie tak szybko! Niech pan sobie nie myśli, że to wszystko jest aż tak proste. Leśny Upiór…

— Bzdura! — wpadł gospodarzowi w słowo jego gość. — My obaj nie musimy się przecież więcej czarować. W Leśnego Upiora niech sobie wierzą dzieci i stare baby. Dobrze przecież wiemy, że za tym straszydłem kryje się po prostu jakiś człowiek, przywódca bandy przemytników.

— No, tak, tak, — powiedział rozwlekle gospodarz. — To całkiem możliwe, ale co z tego, skoro i tak nikt nie wie, kto jest tym człowiekiem.

— To by było przecież dziwne .

— Dziwne, albo i nie, ale tak właśnie jest. Nikt jeszcze nie widział twarzy przywódcy przemytników.

— Ale to i tak nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Chcę tylko z nim porozmawiać. Niech mnie więc pan do niego zaprowadzi!

— Sądzi pan, że rzeczywiście ja powinienem to uczynić?

— Oczywiście, dzięki mnie oni wszyscy będą robić takie interesy, o jakich im się nawet nie śniło, — przechwalał się nieznajomy, który zupełnie zapomniał już o ostrożności.

Odpowiedziało mu jakieś niewyraźne pomrukiwanie. Masywna postać głęboko zadumanego właściciela gospody spoczywała teraz nieruchomo na krześle.

— No więc? — nalegał w dalszym ciągu mężczyzna w niebieskich okularach.

— Powiedział pan, — zaczął gospodarz z wahaniem — że to kosztowna przesyłka. Jaka zatem jest jej wartość?

— Przynajmniej pięć tysięcy marek.

— Hm! Człowiek, który pana zaanonsuje będzie musiał za pana ręczyć. Musi więc znać albo pana, albo pańskie nazwisko lub gdyby zależało panu na całkowitej dyskrecji względem swej osoby, wtedy potrzebna byłaby jakaś gwarancja.

— Ile miała by ona wynosić w takim wypadku?

— Powinna stanowić dziesiątą część pierwszej przesyłki, a więc pięćset marek.

— Z tego co usłyszałem, wynika, że jest pan doskonale we wszystkim zorientowany. Czy podjąłby się pan więc tego, aby mnie skontaktować?

— Czy poda mi pan w takim razie swoje nazwisko?

— Nie, wolę już raczej zdeponować owe pięćset marek. Naturalnie wcześniej musi mi pan dowieść, że istotnie jest pan osobą wtajemniczoną.

— Może być pan pewien, że tak się stanie.

— Zatem, proszę!

— No, tylko nie tak szybko! — ostudził zapał swego gościa gospodarz. — Także i ja muszę się zabezpieczyć. Otóż chcę uczynić panu pewną propozycję. Przyjdzie pan, dzisiaj, dokładnie o północy, do ostatniej stodoły przy prowadzącej w górę drodze. A gdy tam wręczy mi pan rzeczoną sumę, wtedy ja zaprowadzę pana do Leśnego Upiora.

— Mówmy raczej do szefa przemytników. Zatem jest on gdzieś w pobliżu?

— Ja go w każdym razie powiadomię.

— A kiedy otrzymam z powrotem pieniądze?

— Gdy tylko pańska przesyłka znajdzie się w naszych rękach. Niebieskie okulary dopiły resztę piwa i podniosły się.

— To znaczy, że doszliśmy do porozumienia?

— Oczywiście! — przytaknął gospodarz.

— I wszystko zostaje zachowane w największej tajemnicy?

— Naturalnie, to sprawa honoru.

Nieznajomy uśmiechnął się.

— Raczej podyktowana rozsądkiem i leżąca w interesie obu stron przezorność. Znamy się już przecież wzajemnie, a przecież wie pan, że dla sędziego i ten złodziej co kradnie i ten co ukrywa, w rym przypadku paser.

Gospodarz i jego gość wymienili uścisk dłoni, po czym mężczyzna w niebieskich okularach zapłacił, wstał i wolnym krokiem opuścił gospodę.

Także i pan Binder podniósł się ze swego krzesła. Zadowolony zaczął krążyć teraz po izbie tam i z powrotem.

— To się nazywa gładkie załatwienie sprawy, — powiedział sam do siebie. — Muszę przyznać, że bardzo mi to na rękę.

Prztyknął palcami. Uznał, że jest już należycie przygotowany na przyjęcie „tajniaka”.

Ledwie zdążył to pomyśleć, kiedy drzwi otwarty się ponownie.

Do środka wszedł znowu jakiś nieznajomy. Miał na sobie szare ubranie, a spod zimowej czapki wystawały mu jasne włosy. Całości stroju dopełniało zarzucone tylko na ramiona palto.

Gospodarz pozdrowił go uprzejmie i zadał tradycyjne pytanie.

— Czym mogę służyć?

— Proszę szklaneczkę grogu, — odpowiedział niskim głosem gość. Powiesił palto i czapkę na jednym z kołków, przygładził jasne wąsy i zasiadł przy stole.

Binder oddalił się na chwilę, po czym przyniósł grog. Nieznajomy skosztował gorącego trunku i pokiwał z zadowoleniem głową.

— Czy nie było tu przypadkiem dzisiaj u pana, człowieka w ciemnym ubraniu i w niebieskich okularach? — spytał następnie wielce obojętnym tonem.

— Istotnie, miałem przyjemność go tutaj gościć, proszę szanownego pana.

— Był mojej postury i wyglądał na nauczyciela, albo uczonego, nieprawdaż? I czego tu chciał?

Gospodarz postanowił, że musi być ostrożny.

— Wypił szklankę piwa.

— I nic więcej nie chciał?

— Nie.

— No, mój drogi panie, twierdzę, że pan kłamie!

Binder przeraził się. Postąpił krok do tyłu, spoglądając podejrzliwie na jasnowłosego gościa, który wydawał się być zajęty swoim grogiem, mieszając w nim łyżeczką.

— Skąd panu przyszło do głowy takie posądzenie? — próbował oponować gospodarz.

— Czyżby zatem ten człowiek nie wyznał panu, iż chciałby zrobić interes z Leśnym Upiorem i to w wysokości pięciu tysięcy marek? No więc?

Teraz panu Binderowi z trudem już przyszło ukryć swe zaskoczenie.

— Jak? Co? — wyjąkał. — Ja… ja o tym nic nie wiem.

— W takim razie pójdę i sam go o to spytam.

Blondyn stał się nagle oschły i nieprzyjemny. Rzucił należność na stół, wziął palto i czapkę i wyszedł nie zaszczyciwszy gospodarza nawet jednym spojrzeniem.

Zmieszany pan Binder tkwił bez ruchu na środku izby. Co to wszystko miało znaczyć? Czyżby ten drugi gość był znajomym tego pierwszego, chyba że…

Zrezygnował wszakże z rozwikłania tej zagadki. Czymś ważniejszym wydało mu się teraz to, aby dowiedzieć się dokąd udał się ów jasnowłosy nieznajomy. Pośpieszył więc do drzwi. Tam jednak zderzył się z kimś, kto wpadł do gospody z zewnątrz niczym bomba; był to nieznajomy w niebieskich okularach.

— Och, to pan? — spytał skonfundowany bez reszty pan Binder. — Dlaczego pan wrócił?

— Dlatego, gdyż o czymś zapomniałem. Chciałem panu tylko o czymś powiedzieć, że będzie tu ktoś o mnie pytał. To blondyn, nosi szare ubranie i czarne palto.

— O psiakość, przecież on tu był! W tej chwili właśnie wyszedł!

— No to muszę za nim biec. Dobrego dnia!

— Zresztą, mój panie, chwileczkę! Nie tak prędko! A jeśli ten drugi, też jeszcze tu wróci? Co mam mu powiedzieć?

— Żeby dał mi spokój i poszedł sobie do diabla!

Z tymi słowami niebieskie okulary zatrzasnęły za sobą drzwi, śpiesząc się by dogonić blondyna.

— Żeby mu dał spokój i poszedł sobie do diabła, — burknął pod nosem gospodarz. — Nie ma co, wielcy muszą być z nich przyjaciele.

Pan Binder wyszedł przed drzwi gospody i spojrzał w lewo, a potem w prawo; akurat ktoś zniknął tam za rogiem, ale nie udało mu się stwierdzić czy był to nieznajomy w niebieskich okularach.

— Musiałby chyba biec, żeby już znaleźć się za zakrętem! — mruknął właściciel gospody, nie wiedzieć do kogo.

W nie najlepszym nastroju wrócił więc z powrotem do izby. Tam zaś stał jeszcze grog, którego jasnowłosy gość ledwie spróbował. Szkoda go tak zostawić! Pan Binder podjął więc decyzję, że trunek nie może się zmarnować.

Obejrzał żółty płyn w szklance z miną znawcy, po czym przybliżył go do ust.

— Stop! Co też panu strzeliło do głowy? — rozległo się w tej samej chwili z tyłu, za nim.

Zaskoczony, odwrócił się. I mało co nie upuścił szklanki z ręki, gdyż tam, przy drzwiach stał blondyn.

— Myślałem, że pan poszedł? — prawie aż krzyknął właściciel gospody.

— Ale jak pan widzi znowu tu jestem.

— Byłem teraz przed gospodą, musiałbym przecież pana tam zauważyć.

— Kto wie za czym pan się rozglądał. Ale, ale, niech mi pan powie, nie było tu może tego w niebieskich okularach?

— Tak, był przed momentem.

— Naprawdę? I co powiedział?

— Żeby mu pan dał spokój i poszedł sobie do diabła!

— Co? No to już ja nauczę go dobrych manier. A dokąd poszedł?

— Zdaje mi się, że tam w prawo.

— Dziękuję.

I blondyn wyskoczył z gospody. Pan Binder zaś pokiwał tylko głową. Udało im się jednak zebrać do kupy. Tym razem bowiem, chciał już wiedzieć, gdzie ten dziwny człowiek pobiegł.

Ale gdy znalazł się na progu, zupełnie jak poprzednim razem, nikogo nie dostrzegł na ulicy.

— Do diaska czyżby ten jegomość miał skrzydła zamiast nóg! Chyba, że jestem już krótkowidzem! — zrzędził niepocieszony właściciel gospody „Pod Złotymi Wołami”.

Nic nie wskórawszy wrócił więc do izby. Kiedy tylko jednak drzwi zamknęły się za nim, stanął w nich znowu mężczyzna w niebieskich okularach.

— Czy w międzyczasie zdążył pan przekazać blondynowi moje życzenia? — spytał uśmiechając się.

Pan Binder poczuł nagle, że uginają się pod nim nogi.

— Panie, — powiedział trzęsącym się głosem — nie bardzo już wiem gdzie mam głowę, taki jestem skołowany. Pozwoli pan się dotknąć? Muszę się bowiem upewnić, czy pan aby na pewno jest normalnym człowiekiem, z krwi i kości.

Złapał nieznajomego za ramię, po czym odetchnął z ulgą.

— No, tak, Bogu niech będą dzięki! Istotnie, to pan, a nie jakaś zjawa. Przynajmniej nie zwariowałem.

Niebieskie okulary śmiejąc się, uwolniły się od niego.

— A ja sądzę, że tam u pana na górze nie jest jeszcze całkiem w porządku.

— Przy takiej komedii, to i diabeł mógłby postradać zmysły — mamrotał do siebie załamany pan Binder. — Już nie mogę. A tu pyta ciągle jeden o drugiego, a przecież te baranie łby musiały się już gdzieś ze sobą stuknąć!

— Zostanę teraz tutaj, dopóki ten łajdak znowu tu nie przyjdzie. — oświadczył nieznajomy i wszedł całkiem do środka, zamykając za sobą drzwi.

— Och, wy świadczy mi pan tym wielką przysługę! Doprawdy, nie wiem już nawet czy jestem jeszcze właścicielem gospody .,Pod Złotymi Wołami”, czy…

— czy tylko samych tych wołów! — wybuchnęły śmiechem niebieskie okulary. — No, ale żarty na bok, panie gospodarzu! Niech się pan uspokoi i poda mi jeszcze jedno piwo!

Kiedy pan Binder spełnił to życzenie, opadł z westchnieniem obok gościa na krzesło tak, że to aż zatrzeszczało.

— Zna pan więc tego blondyna? — spytał niepewnie.

— Hm! Właściwie nie powinienem tego wyjawiać, ale ponieważ dał on się panu tak we znaki, to powiem to panu, on jest policjantem.

Gospodarz rozdziawił gębę ze zdumienia. I tknęło go przy tym jakieś złe przeczucie.

— Policjantem? — powtórzył. — Ale chyba nie tajniakiem? Jak on się właściwie nazywa?

— Zdaje się, że Arndt.

— Arndt? — wykrzyknął gospodarz i znowu zaczął się trząść. Arndt! Przecież to był ten człowiek, o którym pisał mu brat…

— Tak, — mówił dalej nieznajomy, ujawniając dalsze szczegóły dotyczące blondyna. — Z tego co wiadomo, będzie on mieszkał u starego leśniczego Wunderlicha.

— Dziwne.

— Dziwne? — spytały niebieskie okulary. — Dlaczego?

— Tak mi się powiedziało.

Zza niebieskich okularów błysnęło podejrzliwe spojrzenie.

— Zna pan może tego Arndta?

— Nie, zupełnie nie, — zaprzeczył ze źle udawaną szczerością pan Binder.

— No więc, niech się go pan wystrzega!

— Mam się go wystrzegać? Ja? Jak to?

— A tak to, że jest on wtajemniczony w sprawy przemytu. A on przybywa, aby Leśnego Upiora i jego wspólników…

Nieznajomy przejechał znacząco palcem wokół szyi, po czym w skazał na sufit.

Poczciwemu panu Binderowi robiło się coraz bardziej gorąco. Myśli wpadały mu do głowy i wypadały, tworząc tam niebotyczny rozgardiasz.

Jeżeli blondyn był tym zapowiadanym w liście detektywem, który zamierzał schwytać Leśnego Upiora i jego kompanów, to w takim razie miał również już na oku i człowieka w niebieskich okularach. Ten wszakże został na pewno wcześniej ostrzeżony, zachowywałby się więc ostrożnie, aby nie wpaść w żadną pułapkę, także w tą, z przygotowania której właściciel gospody „Pod Złotymi Wołami” jeszcze paręnaście minut temu był taki dumny. Okazało się, że pan Binder mimo całej swej przebiegłości niczego nie osiągnął, co więcej naraził się na niebezpieczeństwo, zdemaskowany bowiem jako szpicel, musiał liczyć się z zemstą ze strony przemytników.

Chcąc ukryć swe ogromne zdenerwowanie odwrócił się w stronę zegara, który właśnie stanął.

— Ach ten zegar! — powiedział całkiem niespodziewanie, po czym wszedł na krzesło i zaczął go nakręcać.

Zajęcie to, tak go pochłonęło, iż zupełnie nie zauważył, że za jego plecami nieznajomy w niebieskich okularach uczynił coś ze swą marynarką i brodą, a potem także i czapką. Na koniec zaś przetarł twarz kawałkiem jakiejś szmatki. Wszystko to odbyło się z podziwu godną prędkością i bez przerywania toczącej się rozmowy.

— Sądzi pan więc, że to mu się nie uda? — spytał bardziej niż obojętnym tonem.

— W żadnym wypadku! — zapewnił swego gościa gospodarz.

— Byłoby bowiem szkoda takiego interesu za pięć tysięcy marek.

Pan Binder delikatnie pociągnął za łańcuch zegara.

— Nie ma się co martwić, już ja go wyprowadzę w pole.

— Niech pan tak właśnie uczyni! Nie będzie to dla pana trudne; ma pan przecież swój spryt, a gęba tamtego nie wygląda zbyt mądrze.

Gospodarz przesunął w górę ciężarek, a potem ostrożnie i z czułością trącił wahadło. Nie przestawał przy tym rzecz jasna, prowadzić konwersacji.

— Tak, to nie jest chyba odpowiedni człowiek do tego, aby coś tutaj zdziałać. Kto chce złapać Leśnego Upiora nie może się dać łatwo oszukać. Jestem tylko ciekaw, czy jeszcze tu przyjdzie? Zresztą wcale mi na rym nie zależy. Przecież to istny głupiec, a poza tym, w ogóle nie lubię mieć policjantów w domu. Niech już lepiej ten półgłówek zostanie tam, gdzie pieprz rośnie. No, chodzi znowu nasz stan gruchot, w takim razie teraz…

Zszedł z krzesła na ziemię i odwrócił się. Jego twarz w jednej chwili przybrała wyraz, którego w żaden sposób nie da się opisać. Stał jak wryty z rozdziawionymi ustami, gdyż za stołem, przy piwie siedział już nie człowiek w niebieskich okularach, lecz właśnie głupiec i półgłówek, czyli blondyn.

— Czy był tu w międzyczasie? — spytał nowy gość, tak przyjaźnie, jak gdyby zasiadł tu dopiero przed chwilą.

Jego głos zaś, brzmiał zupełnie inaczej niż ten, który należał do mężczyzny w: niebieskich okularach.

— K… kt… kto niby? — wyjąkał wreszcie gospodarz.

— No, ten w ciemnym ubraniu. — uśmiechnął się blondyn, na pozór całkiem szczerze.

— On przecież sie… siedział teraz właśnie tut… tut… tut…

— Czy pan już skończył? — spytał gość bez zniecierpliwienia. — Jeśli nie, to słucham dalej.

— J… j… ja już właściwie nie wiem nawet kim jestem.

— To rzeczywiście nie najlepiej. Coś takiego bowiem świadczy zwykle o zaniku pamięci i o starości. Na szczęście potrafię panu pomóc, nazywa się pan Binder, jest pan właścicielem gospody „Pod Złotymi Wołami” i ma pan brata w stolicy, który pracuje tam w policji kryminalnej. Niech pan siada, o tutaj! A teraz niech mi pan powie, czy w ostatnim czasie, nie otrzymał pan może jakiegoś listu od swego brata?

Właściciel gospody „Pod Złotymi Wołami” odetchnął głęboko. Wiedział już teraz, że ma przed sobą oczekiwanego detektywa, dlatego też postanowił złożyć broń.

— Tak, zgadza się.

— I co było napisane w tym liście? — pytał dalej blondyn.

— Przecież wie pan o wszystkim, no ale mogę to powiedzieć, tajny agent policji stołecznej Arndt, zamieszka u leśniczego Wunderlicha, a ponadto odwiedzi również i mnie. Ja natomiast powinienem udzielić mu wszelkiej możliwej pomocy.

— Tym agentem jestem ja, mój drogi partie Binder.

— Właśnie się tego domyślałem. Ale mówił o tym także ten w ciemnym ubraniu i niebieskich okularach. To przecież bardzo niebezpieczny typ, chce zostać przemytnikiem.

— Nie, nie chce, robi to tylko po to, aby odnaleźć Leśnego Upiora. Właściciel gospody „Pod Złotymi Wołami” zmrużył oczy, nareszcie doznał bowiem olśnienia.

— Ach, dopiero teraz to pojąłem! — krzyknął. — On i pan jesteście pewno dobrymi kolegami?

— Nawet coś więcej niż to.

— A ja myślałem, że on rzeczywiście chce szmuglować i aby w niczym się nie połapał, wykiwałem go jak mało kogo!

— To nic nie szkodzi. Może tylko niepotrzebnie mówił mu pan, że jestem głupcem i półgłówkiem.

Gospodarz zamachał rękami.

— Nie miałem tego na myśli, proszę pana! Niech mi pan nie bierze tych słów za złe. Niech mi pan powie natomiast, mój drogi, gdzie pan zostawił swojego kolegę?

— Jest tutaj w moim ubraniu. Niech pan patrzy!

Arndt zwinął poły surduta, założył go na odwrót, jednym ruchem poprawił pas i natychmiast opadły w dół ciemne nogawki: następnie zamienił jasną fryzurę na ciemną, przekręcił na drugą stronę czapkę, założył niebieskie okulary i — zamiast blondyna stał przed gospodarzeni, ciemnowłosy, ubrany w ciemne kolory mężczyzna w niebieskich okularach. Wydawało się, że nawet rysy jego twarzy się zmieniły.

Pan Binder śledził całą tę przemianę ze zdumieniem, ale i z radością. Czul bowiem, że jego dusza odzyskuje na nowo spokój.

— Któż mógłby nawet przypuszczać o czymś takim! — krzyknął z zachwytem. — Niby dwóch ludzi, a przecież to jeden i ten sam człowiek! W taki sposób można wprowadzić całkiem w błąd, nawet i kutego na cztery nogi spryciarza! Ale jak wyjaśni pan to: wybiegałem przecież za panem, ale nigdzie na ulicy’ pana nie widziałem?

— Nie widział mnie pan na ulicy, gdyż mnie tam nie było. Znajdowałem się bowiem wtedy w pańskiej kuchni.

— W kuchni? Ależ tam jest moja żona, mój syn i moja córka!

— Ma pan rację. I cała ich trójka mi pomagała.

— Co? To oni wiedzieli o co chodzi?

— Ależ oczywiście. Kiedy tu przybyłem nie było pana w domu. Dlatego najpierw przedstawiłem się pańskiej rodzinie. Moje przebranie zaś służyło tylko temu, abym mógł się przekonać, czy także pański bystry wzrok i pański przenikliwy umysł dadzą się nabrać na moje sztuczki.

— Mój bystry wzrok i mój przenikliwy umysł! — powtórzył gospodarz i podrapał się po głowie.

— No dobrze, dajmy już temu spokój, niech pan jeszcze usiądzie koło mnie na chwilę! Cieszę się, że jesteśmy sami. Możemy więc spokojnie porozmawiać?

— Ależ oczywiście. Nie ma teraz żadnych gości.

— Pański brat przysłał mnie do pana w przekonaniu, że może się pan przydać.

— I sądzę, że nie spotka pana rozczarowanie. Wprawdzie nie wiem o co jeszcze dokładnie chodzi, ale jeśli ma pan rzeczywiście zamiar złapać Leśnego Upiora, to ja także jestem za tym. Muszę wszakże panu coś powiedzieć: to bardzo trudna i niebezpieczna sprawa.

— Tym bardziej będzie się liczył ostateczny sukces, mój drogi panie! Leśnego Upiora musi spotkać i wkrótce spotka, to na co zasłużył.

— A na czym ma polegać moje zadanie?

— Tymczasem nie będzie to nic wielkiego. Otóż potrzebuję tylko mieć tu czy tam, kogoś na kim można polegać. Pomyślałem więc również o panu.

— Cieszę się, — wyznał gospodarz — bardzo się cieszę.

— Ponadto chciałbym wiedzieć, czy gdyby miało się okazać konieczne, mógłbym i to o każdej porze, znaleźć u pana schronienie.

— To się rozumie samo przez się! Pokój gościnny jest u mnie zawsze wolny.

— Całkiem słusznie. — przytaknął Arndt. — To byłoby więc na razie najważniejsze. No, a teraz muszę ruszać. Za jakiś czas znowu się tu pojawię. Ucieszyłbym się wielce, gdyby pokój był już wtedy gotów. W przebraniu będzie mi łatwiej udawać obcego.

Detektyw pożegnał się mocnym uściskiem dłoni, i teraz gospodarz mógł go, w końcu zobaczyć, idącego ulicą.



Zaszyfrowana wiadomość


Kilka godzin później do gospody „Pod Złotymi Wołami” wszedł jakiś człowiek o rudych włosach i gęstym rudym zaroście. Nosił na sobie zwyczajne ubranie, takie jak większość mieszkańców tej górskiej okolicy, jednak sprawiał wrażenie, jakby wcale nie był robotnikiem. Dał znak gospodarzowi, aby ten udał się z nim, po czym obaj weszli za otwarte drzwi do piwnicy.

— Czego pan sobie życzy, proszę łaskawego pana? — spytał właściciel gospody.

— Obcy! — zabrzmiała cicha odpowiedź.

— Do diaska, w ilu wcieleniach pan tu jeszcze wystąpi? — zdziwił się pan Binder. — Ale dobrze, że pan akurat przyszedł. Mam panu coś ważnego do przekazania.

— Naprawdę? Już tak od razu? Oby jak najwięcej takich sprzymierzeńców! No więc, co się stało?

— Gdzieś przed godziną było tu dwóch takich, których nigdy wcześniej jeszcze w gospodzie nie widziałem. Pamiętając o panu, stałem się teraz bardzo podejrzliwy; zostawiłem więc ich samych w izbie, a sam przyczaiłem się na zewnątrz pod drzwiami i podsłuchiwałem. Rozmawiali przyciszonymi głosami, więc zrozumiałem tylko tyle, że mowa była o jakimś dębie, dokąd mieli udać się po jakąś ważną wiadomość. Obaj wyszli stąd mniej więcej pól godziny temu.

— Pół godziny temu? W takim razie nie mam ani chwili do stracenia. Ale piechotą zajmie mi to zbyt wiele czasu. Nie dałoby się tu gdzieś zdobyć jakiegoś konia?

— Hm! Starą szkapę to mógłbym panu dać. Ale pan zdaje się chce jechać na niej?

— Oczywiście.

— Oj, oj, oj, to byłoby ryzykowne! Gniadosz nie miał bowiem, od ponad roku nikogo na grzbiecie.

— Nic nie szkodzi, jakoś sobie z nim poradzę. Śpieszę się bardzo więc muszę próbować czego się tylko da. Konia zwrócę osobiście, albo odeślę zaraz jutro.

— W porządku — odparł gospodarz i natychmiast udał się po Gniadosza.

W niewiele minut później Arndt opuszczał na grzbiecie szkapy miasto, niknąc coraz bardziej w mroku nadchodzącego wieczoru.

Kiedy dojeżdżał już prawie do Hohenthal, skręcił. Nie chciał być tam widziany, unikał bowiem wszelkiego niepotrzebnego rozgłosu. Gdy objechał wioskę, powrócił na prowadzącą do leśniczówki drogę. Po pewnym czasie spostrzegł na niej jakąś postać, którą wkrótce dopędził.

— Ach! To ty! — krzyknął. — Dobry wieczór!

Edward Hauser ze zdziwieniem spojrzał najeźdźca i konia.

— Dobry wieczór! — odwzajemnił pozdrowienie. — Czym mogę służyć?

— Służyć? No tak! Przecież mnie nie znasz. — Arndt złapał prawą ręką lewe ucho i pociągnął. — Jestem…

— Ach! Tylko, że teraz z kolei ja muszę udawać, że pana nie znam. Dobrze się jednak stało, że pana spotykam. Szedłem właśnie do pana.

— Do mnie? Czyżbyś miał mi coś ważnego do powiedzenia?

Młody Hauser skinął skwapliwie głową.

— Nie wiem czy mam rację , czy nie, ale jestem święcie przekonany, że dokonałem ważnego odkrycia, które…

Arndt przerwał mu.

— Zaczekaj! Już widzę, że potrzebna tu będzie dłuższa rozmowa. Właściwie to nie mam zbyt wiele czasu, gdyż jak najprędzej muszę dotrzeć do leśniczówki. Ale mimo tego zsiądę…

Teraz z kolei Edward przerwał mówiącemu.

— Nie, nie! Niech pan jedzie dalej, ale stępa! I to nawet mocnego. Mam zdrowe płuca i pobiegnę obok. Tym sposobem nie straci pan czasu, a zarazem będzie pan mógł posłuchać tego, co mam panu do powiedzenia.

— Zgadzam się, — przytaknął Arndt. — Ruszajmy więc! No mów! Edward trzymał się lekko prawą ręką uzdy Gniadosza i kroczył dzielnie obok jeźdźca. Jednocześnie zaś, zdawał dokładną relację z tego, co mu się przydarzyło.

— Muszę panu wyznać, że byłem dziś lekkomyślny i wypiłem piwo w oberży.

— No, no, no! — uśmiechnął się Arndt.

— Tak, to prawda, ale też i miałem powody, żeby to uczynić. Znajomy ojca poprosił mnie, abym przekazał coś oberżyście. Poszedłem więc do oberży. Było to wczesnym popołudniem. Teraz niech pan uważa! Gdy wszedłem do szynku, siedziało tam dwóch mężczyzn, których nie znam. Jestem pewien, że nie byli stąd. Spojrzałem na nich tylko i od razu pomyślałem sobie: ci dwaj to właściwie nie bardzo mi się podobają! Zauważyłem, że jeden z nich przygląda mi się natarczywie i pociera sobie przy tym oko. To by jeszcze nie zwróciło mojej uwagi, ale w kilka chwil później otwarty się drzwi i do środka weszło dwóch mieszkańców naszej wioski; oni także pocierali sobie oko. Zdumiałem się okropnie.

Arndt przysłuchiwał się temu opowiadaniu uważnie i w zamyśleniu kiwał głową.

— Muszę cię pochwalić, Edwardzie. Jesteś bardzo spostrzegawczy. Ale przede wszystkim mam takie pytanie. Którą ręką i które oko pocierali ci ludzie?

— Wszyscy, prawą ręką, prawe oko.

— Czyli to tajny znak, przy pomocy którego się rozpoznają. A teraz dalej! Kim byli ci miejscowi, którzy przybyli do oberży później?

— To ludzie, którzy nie cieszą się we wsi zbyt dobrą opinią.

— Czy rozmawiali z tamtymi dwoma obcymi?

— Tak, zaczęli z nimi rozmowę, a potem wszyscy razem siedzieli przy jednym stole. Ale nie mówiono tam nic podejrzanego. Przysłuchiwałem się im przez dłuższą chwilę. Właśnie w tym celu kupiłem sobie piwo, nie chciałem bowiem zwtacać niczyjej uwagi. Ale w końcu musiałem przecież wyjść. W przeciwnym razie oberżysta nabrałby podejrzeń, zresztą ci dwaj z naszej miejscowości także. Wiadomo przecież, że nie mam pieniędzy na to, aby przesiadywać w szynku.

— I co wtedy uczyniłeś? — dopytywał się Arndt. — Przyczaiłeś się gdzieś, aby dowiedzieć się co ci ludzie zamierzają?

— Chciałem tak zrobić. Ale wydawało mi się, że to może potrwać zbyt długo. I wtedy wpadłem na inny pomysł. Przypomniałem sobie ten stary dąb, przy którym, pańskim zdaniem, odbywają się tajne spotkania przemytników. Leśniczy Wunderlich opowiedział mi o tym, wtedy gdy spytałem go, zgodnie z pańskim poleceniem, o nasze znaki rozpoznawcze. Nie dała mi spokoju myśl, że być może właśnie dzisiaj, będzie miało tam miejsce spotkanie przemytników. Dlatego szybko pobiegłem do domu i zabrałem prześcieradło. O mam go tu pod kurtką. No, a teraz szedłem właśnie do leśniczówki, aby namówić pana do pójścia razem ze mną i tropienia tych mężczyzn.

— Doskonale to wszystko zrobiłeś, — oświadczył Arndt — no a fakt, że pamiętałeś nawet o prześcieradle zasługuje na najwyższą pochwałę. No dobrze, chodź ze mną do leśniczówki, a potem znajdziemy sobie jakąś kryjówkę niedaleko dębu i będziemy śledzić całe to miejsce. Chociaż mam jeszcze lepszy pomysł. Ja pójdę dalej sam i wrócę później. A ty udasz się od razu, tam w okolicę dębu. No ale, czy potrafisz ukryć się w tamtym miejscu tak, żeby nikt cię nie zauważył?

— Powiada pan, gdzieś niedaleko dębu? Sądzę, że tak! Nikt nie powinien mnie dostrzec.

— No to możemy spróbować. Idź tam i obserwuj czy coś się dzieje. Ja przyjdę później. Jeśli dobrze pamiętam, to w bezpośredniej bliskości dębu stoi wielka jodła lub świerk. Zgadza się?

— To jest świerk.

— Jego dolne gałęzie są bardzo gęste i szerokie, i zwisają prawie aż do samej ziemi. Myślę, że to bardzo dobra kryjówka dla ciebie. Ale bądź ostrożny i nie strząśnij śniegu z gałęzi.

Arndt ruszył dalej. Kiedy zsiadł z konia już przy leśniczówce, na ganek wyszedł stary Wunderlich, aby sprawdzić kim jest ów nieoczekiwany jeździec.

Arndt śmiejąc się, skubnął swe lewe ucho prawą ręką.

— To ja, kuzynie!

— Do wszystkich diabłów! A skąd pan wytrzasnął tę szkapinę?

— No, wywodzi się ona ze „Złotych Wołów”. Znajdzie się tutaj dla niej jakieś schronienie?

— Aha, to znaczy, że to po trosze koń i wół! Zaprowadzę więc tego pańskiego stwora do stajni, jutro wczesnym rankiem, mój pomocnik może go odprowadzić do miasta, o ile nie będzie więcej już panu potrzebny. No, a na razie niech pan wejdzie do ciepłej izby, żeby się zagrzać!

— Dziękuję. Muszę teraz znowu wyjść. Niech pan powie, żeby zaniesiono mi coś do zjedzenia, do mojego pokoju, zjem po powrocie!

Leśniczy skinął, że się zgadza, a następnie nachylił się do ucha detektywa.

— Niech pan będzie ostrożny, kuzynie! Jeden ze strażników, taki młodzik jeszcze, zachodzi tu czasem do mnie. Ma lekkiego hyzia na moim punkcie, ale wie, że może na mnie liczyć. No i to on właśnie powiedział mi, że dzisiaj czekają ich udane łowy.

— A zdradził miejsce?

— Sam jeszcze tego nie wiedział, ale na podstawie przygotowań, wywnioskował, że chodzi o jakieś Ptasie Uroczysko.

— Rozumiem. Nie chciał się wygadać, ale jednocześnie dawał coś do zrozumienia. Robił zatem aluzję do miejsca, które nosi taką nazwę. No, zobaczymy.

Arndt pośpieszył do swego pokoiku. Zmienił przebranie, wziął ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy i okrężną drogą zakradł się do wspomnianego dębu. Gdy był już niedaleko celu, ukazała się naprzeciw jakaś postać; na szczęście zdążył jeszcze uskoczyć za najbliższe drzewo, postać zaś przemknęła tuż obok niego. Od tej chwili posuwał się już naprzód ze zdwojoną ostrożnością, aż dotarł ku mocno rozrośniętemu świerkowi.

Pochylił się, aby przejść pod obsypanymi śniegiem gałęziami.

— Tutaj jestem, — usłyszał stłumiony głos Edwarda Hausera. — Niech pan tu wejdzie! Usunę się trochę na bok.

Franz Arndt wślizgnął się do kryjówki z tak wielką ostrożności, że prawie nie poruszył gałęzi; zaledwie jeden pyłek śnieżnej pokrywy upadł na ziemię. Potem zaś zalegli obaj, jeden koło drugiego. Żaden człowiek, nawet gdyby przechodził bardzo blisko nich, nie mógł by nawet przypuszczać, że trzymają tu wartę dwie pary oczu i uszu .

— Po drodze spotkałem jednego, czy był tu już ktoś? — spytał Arndt.

— Tak i to nawet kilku.

— Czy nie rozpoznałeś może któregoś z nich?

— Nie, żadnego. Wszyscy oni byli starannie zamaskowani. Jak jeden podchodzili do pnia dębu i zapalali tam zapałki.

— Zapałki? Cóż za nieostrożność, aż trudno uwierzyć, że to przemytnicy! No, ale słucham dalej! Co działo się potem?

— Trzymali coś w ręce, przypuszczalnie był to świstek papieru, który czytali.

— Musiał zawierać jakieś wskazówki. Czy po przeczytaniu zabierali go ze sobą?

— Nie. O ile mogłem dostrzec to każdy jeden, chował ów świstek w to samo miejsce.

— Musi tam być zatem jakaś dziura w pniu dębu! Tylko, że ja jej wtedy nie znalazłem. Być może jest przykryta misternie kawałkiem kory. W takim razie później… ale teraz stop! Cicho!

Brodząca w śniegu ciemna postać podeszła do drzewa, sięgnęła ręką w górę, opuściła ją następnie i zapaliła zapałkę. Przenikliwe oczy Arndta pozwoliły mu dojrzeć trzymaną teraz w ręce przez nieznajomego, jakąś niewielką kartkę, której tamten uważnie się przyglądał. Potem małe światełko zgasło. Wydawało się, że mężczyzna ukrył kartkę tam, skąd ją wyciągnął; gdy to uczynił odszedł szybkim krokiem.

— Widziałeś wszystko? — spytał Arndt.

— Tak. Ale tego człowieka również nie rozpoznałem. Wiem już za to na jakiej wysokości znajduje się schowek. Mam tam skoczyć i przynieść tę kartkę?

— Tylko bez zbytniego pośpiechu! Zaczekajmy jeszcze trochę!

Musiała minąć długa chwilą zanim detektyw i jego młody pomocnik doszli do przekonania, że są już względnie bezpieczni. Podnieśli się i idąc po śladach zrobionych przez przemytników; zbliżyli się do dębu. Hauser podniósł rękę do góry i na takiej wysokości zaczął badać pień drzewa.

— O, tutaj jest kawałek wypchniętego konara, — powiedział. — No i znalazłem! Chyba da się to w jakiś prosty sposób wyciągnąć. Aha, tu jest rączka szkatułki, którą włożono do tej czworokątnej dziury. Widzi pan, panie Arndt?

Chłopak trzymał coś w ręce.

Arndt odwrócił się plecami w kierunku wsi, rozciągnął biały płaszcz, który zabrał ze sobą, okrył się nim i pod jego osłoną zapalił małą, ślepą latarkę.

— Wielce osobliwa skrzyneczka na listy! — powiedział. — No ale jesteśmy na wojennej ścieżce, nie będziemy więc mogli uszanować tajemniej’ pocztowej. Daj to tutaj! Aha! To, rozkaz z głównej kwatery: Punkt o pierwszej w Leśnej Dolinie. Hm! No to mamy przeciwko sobie wielce cwanych łotrów i musimy się strzec, aby nie wpaść kiedyś w ich ręce. Rozpuszczają fałszywe pogłoski, straż graniczna jest więc przekonana, że uda jej się dzisiaj coś przechwycić na Ptasim Uroczysku. A tymczasem ci, w spokoju ducha uskuteczniają swój proceder w Leśnej Dolinie. Naprzód więc! Ale najpierw szkatułkę na swoje miejsce! My musimy natychmiast ruszać do Leśnej Doliny, albo…

Edward Hauser znowu umieścił szkatułkę z kartką tam, gdzie była wcześniej ukryta. Ledwie to uczynił, gdy Arndt pociągnął go mocno za rękaw.

— Ktoś nadchodzi. Słyszałem trzask gałęzi. Szybko znowu pod świerk, ale po tych wydeptanych już śladach.

Pochyleni, obaj okryci prześcieradłami wślizgnęli się ponownie do swej kryjówki u stóp świerka. I rzeczywiście, gdzieś po minucie, do dębu zbliżył się kolejny przemytnik, przeczytał, świecąc sobie zapałką, kartkę z wiadomością, po czym odszedł. Osobliwe w tym wszystkim było to, że każdy ze przemytników uważnie chował spaloną zapałkę, i każdy też zadawał sobie trud, aby iść po istniejących już śladach, nie pozostawiając tym sposobem żadnych wyraźnych odcisków stóp.

Kiedy nieznajomy zniknął już z pola widzenia, Arndt wyczołgał się spod drzewa.

— Dałbyś radę wytrzymać tu jeszcze z godzinę? — spytał Edwarda gdy tylko stanął na nogi.

— Dlaczego nie?

— Dobrze to ja odwiedzę teraz Ptasie Uroczysko.

— Ale trafi pan tam?

— Nie martw się. Proszę tylko, abyś do mojego powrotu zachowywał całkowite milczenie! Chętnie jeszcze bym tu zaczekał, ale z Ptasiego Uroczyska do Leśnej Doliny jest dobra godzina drogi. Jeśli zaś ten wątpliwy żart przemytników ma zostać udaremniony, to natychmiast należy powiadomić o nim strażników granicznych. Przypuszczalnie gdzieś za godzinę będę z powrotem.


* * *


Leśną Doliną nazwano nizinną część ogromnego lasu, ciągnącą się pod kątem prostym, aż do samej granicy. Mniej więcej o godzinę marszu stąd, znajdowało się Ptasie Uroczysko, ciche, odludne miejsce, pośród gęstego boru, pokryte zamiast krzewów i drzew, kamieniami i odłamkami skał. Kiedy Arndt już tam dotarł, zatrzymał się, a następnie gwizdnął.

Nie było żadnego odzewu.

Za pobliskim skalnym załomem czatowało na wysuniętym, aż tu posterunku, dwóch strażników

— Cwany gość! — szepnął jeden z nich do drugiego. — Chce sprawdzić czy ktoś tu jest.

— Pod żadnym pozorem nie możemy odpowiedzieć na jego gwizd. Całą zasadzkę diabli by wzięli. Jemu nie moglibyśmy nic zrobić, a inni zdążyliby zwiać.

Arndt gwizdnął powtórnie. Znowu nie przyniosło to żądanego rezultatu.

— Czy są tutaj strażnicy? — krzyknął głośno.

— Ależ mnie naszła chęć, żeby grzmotnąć tego zuchwalca po łbie, tak żeby zapomniał skąd przyszedł! — mruknął jeden ze strażników: — Moją kolbą po tej twojej baraniej głowie!

Ale jego towarzysz złapał go i przytrzymał za pas.

— Szybko w tamto miejsce! On tutaj idzie!

Przemknęli za sąsiedni skalny występ, gdyż Arndt niebezpiecznie zbliżył się do ich poprzedniej kryjówki. Przystanął tam i zaczął jakby szukać czegoś na ziemi.

Strażnicy — usłyszeli jego krótki, cichy śmiech.

— Proszę bardzo, moi panowie strażnicy; — powiedział teraz półgłosem, — dojrzałem tu w śniegu dowody waszego pobytu. Oszczędźcie mi więc trudu podążania śladami waszych czterech stóp! Ja także mam niewiele czasu. Szukam was panowie, aby przekazać wam ważną wiadomość.

Ale również i te słowa pozostały bez odpowiedzi.

— W takim razie — ciągnął dalej Arndt — pójdę kawałek dalej, abyście mogli się przekonać, że nie ma za mną już nikogo więcej.

Detektyw ruszył przez siebie. Być może to sprawiło, że obaj strażnicy nabrali większej ufności. Nagle bowiem tuż na wprost Arndta podniósł się ze śniegu jakiś człowiek. W prawej ręce trzymał błyszczącą szpadę, w lewej zaś pistolet.

— Stać! — rozkazał stłumionym głosem. — Niech pan się zatrzyma i mówi cicho! Kim pan jest?

— Nic by się nie stało, gdyby pan schował ten karabin. Takie urządzenie jak to, ma czasem taki nieładny zwyczaj, że lubi samo wystrzelić i…

W tej samej chwili, jakby na jakiś znak zza rozproszonych tu licznie resztek skał, wyłoniło się mnóstwo postaci. I wszystkie z bronią wycelowaną w Arndta.

— Przyszedł pan tu, żeby sobie z nas zakpić? — krzyknął podrażniony oficer.

— Zakpić? — odpowiedział pytaniem na pytanie Arndt. — Nie mam specjalnie głowy do żartów na takim zimnie, o tej porze i jeszcze w tym miejscu. A przyszedłem tu, aby ostrzec pana, że to inni robią sobie z panów kpiny.

— Inni? Jak to?

— Czekacie tutaj panowie na przemytników, ale oni ani myślą, aby tu przyjść. Zostaliście rozmyślnie wprowadzeni w błąd. Całe towarzystwo, którego się tu spodziewacie, w tym samym czasie wyruszy z Leśnej Doliny i przejdzie sobie spokojnie przez granicę.

— Niech pan się nie posuwa za daleko, w swoich żartach!

— Ma pan jakąś szczególną umiejętność zrażania do siebie ludzi, którzy wyłącznie z dobrej woli chcieliby panu pomóc, — zareplikował Arndt. — Chyba się mnie pan nie obawia? Ma pan przecież swoich ludzi, a ja jestem sam. Niech pan będzie więc spokojny i obejrzy sobie ten dokument.

Oficer sięgnął po dokument wyciągnięta ręką, po czym rzucił nań okiem; było jednak zbyt ciemno, aby dało się cokolwiek odczytać.

— Günther, latarnię!

Jeden ze strażników przyświecił, ukrytą dotąd ślepą latarnią, ten zaś przeczytał co następuje:


Zobowiązuje się wszelkie władze do udzielenia właścicielowi niniejszego upoważnienia, jak najdalej idącej pomocy.


Pod tym widniał przechodzący przez środek wielkiego stempla, własnoręczny podpis szefa okręgowej policji.

— Do stu piorunów! — bąknął przez zęby oficer straży granicznej i schował pistolet do kabury. — Dlaczego pan od razu o tym nie powiedział?

— Gdyż najpierw wolał pan pozostać w ukryciu, a potem traktował mnie wyłącznie jak podejrzanego.

— Proszę mi wybaczyć, ale mamy tutaj do czynienia z bardzo przebiegłymi ludźmi!

— Wiem. Dlatego też tu jestem. Otóż przemytnicy zbierają się punktualnie o pierwszej, w Leśnej Dolinie.

— Niech to wszyscy diabli! A my siedzimy tu od godziny, dzwonimy z zimna zębami i łapiemy przepiórki. Zgodzi się pan wszakże z tym, że znalazłem się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Jeśli opuszczę to miejsce i poprowadzę moich ludzi do Leśnej Doliny, to…

— to wtedy odbierze pan przemytnikom ich łupy, — dokończył Arndt.

— Albo, — mówił teraz oficer, ciągle nie mogąc wyzbyć się podejrzliwości, — dam nabrać się na ich podstęp, gdyż oni przejdą właśnie tędy!

Arndt wzruszył ramionami.

— Sam pan rozumie, że mogę jedynie udzielić panu jakichś wskazówek, ewentualnie coś doradzić. Nie mam natomiast prawa niczego panu rozkazywać. Decyzja w tej sprawie należy wyłącznie do pana. Dobrej nocy!


* * *


Już pół godziny później Arndt wczołgiwał się kolejny raz do kryjówki u stóp świerka, w której czekał na niego Edward Hauser.

— Czy zdarzyło się coś przez ten czas? — spytał cichym głosem.

— Przy szło jeszcze dwóch i obaj czytali tę kartkę, ale gdzieś od kwadransa panuje tu zupełny spokój.

— Proponuję, żebyśmy mimo to poczekali jeszcze chwilę. Zmarzłeś bardzo?

— Da się wytrzymać.

I na takim oczekiwaniu upłynął już kolejny kwadrans, dopiero wtedy postanowili opuścić swą kryjówką i podejść do dębu.

— Na zdrowy rozsądek, nikt nie powinien nas zaskoczyć, — stwierdził Arndt. — Zobaczmy najpierw jeszcze raz do tej tajnej skrytki na listy!

Odsunął nieco ów kawałek wyschniętego konara i szkatułka znalazła się w jego ręce.

— Światełko! — rozkazał. — Tutaj jest moja latarnia, a tu są zapałki. Zapal ją!

Edward wypełnił polecenie, po czym Arndt oświetlił wnętrze szkatułki. Ciągle jeszcze znajdowała się tam kartka z wiadomością o Leśnej Dolinie. Już miał Edward włożyć to małe pudełeczko do schowka w pniu, gdy nagle Arndt złapał go za ramię.

— Stop! Dno szkatułki wygląda tak jakby przylepiono doń jakiś papier!

— Rzeczywiście i coś tam na nim jest napisane!

Przybliżył światło i dokładnie przyjrzał się kawałeczkowi kartki.

— To są cyfry, — powiedział w końcu. — Niech pan zaczeka! Odpiszę je szybko, nie powinniśmy bowiem za długo się tutaj kręcić.

Wciągnął swój notes i zanotował następujące liczby:


3. 16. 25. 21. 10. 12. 10. 6. 22.

13. 20. 18. 17. 10. 8. 11.

7. 1. 2. 24.


Potem zgasił latarnię, schował notes i umieścił szkatułką tam skąd została wyciągnięta.

— Wie pan może, co znaczą te cytry? — spytał Edward.

— Na razie nie. Ale przypuszczam, że jest to jakiś rodzaj szyfru. A teraz nic tu już po nas! Chodźmy!

— Ale dokąd?

— Do wsi. Tam jest bliżej niż do leśniczówki. Muszę odczytać to zaszyfirowane pismo, no i mogę przy tym potrzebować również i twojej pomocy.

— Chodźmy zatem na chwilę do nas, panie Arndt! Moi rodzice będą już spali, a rodzeństwo tym bardziej.

— Dobrze! Pójdźmy zatem do ciebie!

Nie spotkali po drodze nikogo i dotarli do domu Hauserów niepostrzeżenie. Kiedy weszli do środka Arndt rozejrzał się po ubogiej izbie rodziny tkacza i pokiwał głową.

— Więc tu mieszkacie, żyjecie i pracujecie! — powiedział cicho. — Miejmy nadzieję, że twoje kłopoty wkrótce się skończą.

Usiedli przy stole i Arndt wyciągnął swój notes.

— Można przyjąć, że są to trzy słowa, — zauważył Arndt.

— A czy każda cyfra, zastępuje jedną literę?

— Prawdopodobnie. Ale której literze odpowiada która cyfra, to pytanie, na które musimy znaleźć odpowiedź.

— Może ułożone to jest po kolei, A to 1, B to 2, itd?

— To byłoby zbyt oczywiste, ale mimo to spróbujmy właśnie tak! Jednakże cyfry pierwszego wiersza zastąpione zgodnie z tą regułą, odpowiednimi literami utworzyły w rezultacie zupełnie bezsensowne słowo.

— Nic z tego nie będzie, — powiedział zawiedzionym głosem Edward.

— No, nie możemy przecież od razu upadać na duchu, — uśmiechnął się Arndt. — Poza tym, to na pewno nie będzie jakieś bardzo skomplikowany szyfr, gdyż przemytnicy to przecież ludzie prości. Klucz wedle którego szyfruje się i rozszyfrowuje to pismo, musi być na poziomie wykształcenia przeciętnego człowieka.

— Zapewne tak.

— Czymś odpowiednim dla tych ludzi byłby, biorąc pod uwagę stopień trudności i tajności „alfabet odwrotny”.

— No tak, „odwrotny”, — krzyknął na nowo z zapałem Edward. — To znaczy, że Z to będzie 1, Y to 2, A zaś 25?

— Oczywiście.

Edward pochylił się i ślęczał tak przez chwilę nad zaszyfrowanymi słowami po czym znów się zerwał.

— Mam to!

Pod zapisane w pierwszym wierszu cyfry podłożył teraz litery zgodnie z zasadą obowiązującą w „alfabecie odwrotnym” i dzięki temu otrzymał następujące rozwiązanie:


3. 16. 25 21 10. 12. 10. 6. 22

W I A D O M O Ś Ć


— Wiadomość, tak jest! — powiedział Franz Arndt, chcąc sprawić tym Edwardowi radość. Teraz on sam podstawił wedle tego samego niezbyt wymyślnego klucza odpowiednie litery pod dalsze cyfry w drugim i trzecim wierszu.

To, co powstało z układanki wyglądało tak:


13. 20. 18. 17. 10. 8. 11.

L E G H O R N

7. 1. 2. 24.

S Z Y B


— No to zrobiliśmy już krok naprzód: WIADOMOŚĆ — LEGHORN — SZYB! — uśmiechnął się filuternie Arndt. Zaraz jednak uniósł wysoko brwi. — Ale, hm, leghorn! A cóż tam ma w szybie do szukania kura…

— Och, nie! — wpadł mu w słowo Edward. — To nie żadna kura, tylko człowiek, przecież dozorca, który pilnuje szybu nazywa się Leghorn.

— No, wspaniale! Strażnik szybowy Leghorn! A co to za człowiek?

— Niemiły i przebiegły, — zabrzmiała odpowiedź Edwarda. — Chociaż nie wiadomo na jego temat właściwie ani nic złego, ale też i nic dobrego.

— Tacy najczęściej są najgorsi. Kiedy ma służbę?

— Tylko w nocy.

— A gdzie mieszka? Na terenie kopalni?

— Tak. Jego mieszkanie znajduje się naprzeciw starej szopy, niedaleko tego wysokiego komina. Chciałby pan z nim porozmawiać.

— Nie, nie teraz, później. Co do dzisiejszego dnia to możemy być zadowoleni z naszych osiągnięć. Na przyszłość zaś, bądź po pierwsze ostrożny, po drugie dyskretny i małomówny. Dębem się interesuj tylko wtedy, kiedy będziesz żywił jakieś uzasadnione podejrzenia, no i oczywiście nie szperaj nigdy — w szkatułce bez potrzeby!

— Będę trzymał się dokładnie pańskich wskazówek. Kiedy mam się znowu do pana zgłosić?

— Nie potrafię jeszcze teraz powiedzieć. Chociaż właściwie to myślałem o jutrzejszym wieczorze, ale przyszło mi akurat do głowy, że jutro jest przecież ten bal maskowy.

Edward Hauser, który jeszcze przed chwilą, był ożywiony i pełen energii, teraz nagle pochylił głowę, jak ktoś poczuwający się do winy.

— Tak, bal maskowy jest jutro.

— I rzeczywiście chcesz nań pójść?

— Przecież muszę.

Na ustach Arndta pojawił się leciutki uśmiech.

— Wiem, że musisz! Sprawy sercowe w pewnym wieku są najważniejszymi ze wszystkich spraw. Nie mam zresztą nic przeciwko temu — ciągnął dalej, aż w pewnej chwili spostrzegł, że Edward niemal z lękiem spogląda na niego z boku, — ale też i nie mogę ci pomóc, gdyż cala ta historia z balem jest mi trochę nie na rękę. Ty bowiem chcesz się dostać do pewnego, zamkniętego dla innych, kręgu towarzystwa. Przyznam się, że zastanawiałem się nad całą tą historią. Masz zamiar otoczyć opieką Angelikę w trakcie wiadomego nam balu. Jak sobie to właściwie wyobrażasz?

— Opiekę? — spytał prostodusznie Edward.

Arndt zaśmiał się.

— O to najmniej pytałem. Chodzi mi o sposób, w jaki chcesz się tam znaleźć.

Edward z pewnością nie miał złych zamiarów, gdy wtedy w mieście zobowiązał się oddać zapomnianą szpilkę jej właścicielowi, i gdy następnie sporządzony przez siebie list nakazujący kupcowi Strauchowi trzymanie się z dala od balu maskowego, podpisał imieniem Leśnego Upiora. Po prostu nie zastanowił się dłużej nad tym co robił, jak to zwykle ma miejsce, gdy jest się młodym. I jeżeli posłużył się przy tym niezbyt chwalebną metodą, to przecież postępek ów nie był dziełem jego natury, lecz wynikł z sytuacji i okoliczności w jakich przeszło chłopcu żyć. Edward Hauser był dzieckiem ubogiej wioski tkaczy Hohenthal, gdzie straszył Leśny Upiór i gdzie ludzie chociaż bali się owego straszydła, to uważali, że widocznie tak już być musi, i skoro istnieje ono rzeczywiście to jest czymś, z czym muszą się przecież liczyć.

Był to więc do pewnego stopnia świat wyobrażeń i fantazji. I to nagle, pod przenikliwym spojrzeniem detektywa ów nierealny, istniejący wyłącznie w wyobraźni Edwrarda Hausera świat rozpadł się. Młody człowiek wstydził się instynktownie swego czynu; czuł, że świadomie bądź nieświadomie, aż dotąd zataił przed swym protektorem prawdę o nieszczęsnym fortelu i walczył teraz z samym sobą o odwagę wyznanie wszystkiego.

Pojął, że sprawy zaszły za daleko. Przyznał się więc i opowiedział Arndtowi całą tę historię z listem.

I przyszło mu teraz doświadczyć tego, czego w skrytości ducha tak bardzo się obawiał. Arndt spojrzał nań tak jakby nie wierzył własnym oczom. Rysy jego twarzy stały się surowe i nieprzyjazne. Także wypowiedziane przezeń słowa zabrzmiały surowo.

— To oczywiste, że nie powinieneś był tego uczynić. Tak jak byś nie wiedział, że z różnych względów, narazisz się przez to na wielkie niebezpieczeństwo.

— Przez ten list? — spytał zbity z tropu Edward.

— Tak, — odparł krótko i twardo Arndt — przede wszystkim przez ten list! Nie jesteś przecież dzieckiem. Musisz sobie zdawać sprawę z tego co robisz. Ten list jest fałszerstwem i jeszcze czymś więcej.

Przez chwilę trwało przykre milczenie.

— No, dobrze, — powiedział w końcu detektyw — co się stało to się nie odstanie. Ten list dotarł już do swego adresata i my musimy się liczyć zarówno z tym faktem, jak i wynikającymi z tego skutkami.

Okazało się więc, że tego wieczoru Edwardowi Hauserowi przyszło znosić brzemię niepewności i upokorzenia, podczas gdy Franz Arndt odbył swą powrotną drogę do leśniczówki w cokolwiek gniewnym nastroju.

Tam, w swoim pokoju znalazł zamówioną wcześniej i punktualnie dostarczoną kolację. Był głodny, ale jedzenie nie smakowało mu za bardzo. Po posiłku zajął się książką, wszakże nie potrafił przestać myśleć o wydarzeniach minionego dnia. Przed jego oczami przesuwały się na przemian Leśna Dolina i Ptasie Uroczysko. Przypominało mu to jakiś upiorny taniec duchów. W żaden sposób nie mógł skupić swej uwagi na czytaniu, a na koniec zaniepokoił go jeszcze odgłos jakiegoś strzału.

Zaraz za nim nastąpiły kolejne, w sumie padło ich całe mnóstwo. Arndt słyszał je mimo zamkniętego okna. Był to ogień karabinów. Wiedział już o co chodzi.

Nie był wszakże jedynym, który to słyszał, już bowiem po krótkiej chwili nad sienią załomotały ciężkie kroki leśniczego, po czym jego palec zastukał do drzwi.

— Czy pan już śpi, kuzynie?

— Nie, proszę niech pan wejdzie! Stary wsunął się do pokoiku.

— Czy słyszał pan strzelaninę?

— Oczywiście. To było w Leśnej Dolinie.

— Wie pan gdzie to się zdarzyło?

— Straż graniczna i przemytnicy starli się tam ze sobą. Sam, osobiście zwróciłem strażnikom uwagę na to, że Leśny Upiór chce dzisiaj przekroczyć granicą ruszając z Leśnej Doliny.



Ryzykowne przedsięwzięcie


Także i Edward Hauser nie mógł zasnąć tej nocy, chociaż z zupełnie innego powodu niż detektyw Arndt. Myśli chłopca nieustannie bowiem krążyły wokół osoby Angeliki.

Następnego ranka, w zapustny wtorek, zastał rodziców i rodzeństwo wraz z nowymi domownikami, dziećmi pisarza biurowego Beyera, już przy kawie. Ponieważ nie było wystarczającej liczby stołków, malcy przycupnęli na starej skrzyni.

Właśnie zapukano do drzwi i do izby wszedł stary, wiejski golibroda.

— Dzień dobry! — rzekł na powitanie człowieczek, rozcierając zmarznięte ręce.

Zdziwiony poczuł rozchodzącą się wkoło woń kawy.

— Co to się dzieje kumie Hauser? — spytał nie kryjąc zaskoczenia. — Iście pańskie przyjęcie! Czuję się tu u was jak na chrzcinach!

— Może to i nawet są chrzciny, — oznajmił śmiejąc się Hauser. — Czy chciałby pan wypić razem z nami filiżankę kawy.

— Ależ to bardzo wytworne zaproszenie! Wygląda mi na to, że nagle staliście się bogaci! — uśmiechnął się z ciekawością w oczach golibroda, po czym zajął na brzeżku skrzyni miejsce, które uczyniły tam dla niego dzieci. — Takiej wytwornej kawy nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy nawet powąchać. I to z daleka. A do tego i cukier? Ależ nie, oczywiście, że posłodzę. Ale nie biorę tego za darmo. Przynoszę bowiem w zamian wspaniałe nowiny.

Nowiny! Na dźwięk tego słowa cała rodzina Hauserów skwapliwie nadstawiła uszu. Golibroda widząc, że stał się nagle najważniejszą osobą w izbie, uśmiechnął się. A kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał cicho i tajemniczo.

— Zdaje mi się, że złapali Leśnego Upiora.

— Leśnego Upiora? Złapali?

W izbie ubogiego tkacza zapadło pełne gorączkowego oczekiwania milczenie. Aż w końcu ojciec Hauser zdołał wydusić z siebie:

— Leśne widmo?

Golibroda machnął lekceważąco ręką.

— Leśne widmo! Nie mówmy już więcej o tym straszydle mam na myśli przywódcę przemytników. Przecież Leśny Upiór to nikt inny tylko właśnie on. I wiem to z bardzo dobrego źródła.

— No, dobrze, dobrze, — burknął zniecierpliwiony tkacz. — Tego to nawet i ja się domyślałem. Zatem schwytano go?

Golibroda poruszył się niespokojnie i można by przysiąc, że stał się w tej chwili jeszcze mniejszy niż w rzeczywistości.

— Prawdę mówiąc to przywódcy jeszcze nie złapali.

— Ale jego ludzi tak?

— Ich też jeszcze nie.

Edward o mało nie wybuchnął głośnym śmiechem. Za to stary Hauser stracił dobry humor, a jego żona wyglądała na zawiedzioną.

Golibroda widząc co się święci, spróbował odzyskać swą nadszarpniętą nieco reputację i przybrawszy z powrotem minę kogoś ważnego zaczął na nowo:

— Chodzi wszakże o to, że przemytnicy zostali przyłapani. A to już jest coś. Zdarzyło się to nocą w Leśnej Dolinie. Ale najważniejszego dowiecie się dopiero teraz. Otóż strażnicy, którzy wypytują się zawsze we wsi o wszystko, dowiedzieli się wczoraj nie wiadomo skąd, że coś się szykuje na Ptasim Uroczysku. No więc co zrobili strażnicy? Udali się tam i ukrywszy się za załamaniami skał, przygotowali zasadzkę, w nadziei, że uda im się wyłapać przemytników. Czekają, a tu nic się nie dzieje. Aż nagle pojawił się jakiś obcy człowiek i mówi im, że zostali wystrychnięci na dudków. Bowiem co prawda przemytnicy wyruszą o godzinie pierwszej po północy na drugą stronę granicy, ale nie z Ptasiego Uroczyska, lecz z Leśnej Doliny.

Słowom golibrody towarzyszyły cisza. Cała ta historia już sama w sobie, była przecież czymś niesłychanym. I jeszcze ta wzmianka o owym tajemniczym przybyszu, dzięki informacji którego strażnicy nie dali się nabrać na podstęp przemytników.

Jako pierwszy odezwał się Edward.

— Czy to jakiś obcy? — spytał. Golibroda przytaknął.

— Tak, ktoś całkiem nieznany. Strażnicy na początku mu nie wierzyli, ale w końcu wyruszyli do Leśnej Doliny, i rzeczywiście wpadła im tam w ręce cała przemytnicza karawana. To znaczy, — tu wiejski golarz zmniejszył nieco porcję optymizmu zawartą w jego opowieści — te łotry porzuciły tylko przemycane towary i czmychnęły stamtąd czym prędzej. Ale dzięki temu można było skonfiskować majątek przemytników. Nie złapano wszakże żadnego z nich; no i to na razie tyle, co wiadomo na ten temat.

Tak oto wyglądała relacja gadatliwego golibrody o wydarzeniach ubiegłej nocy. Rozmawiał on ze swym rannym klientem, strażnikiem i od niego wszystkiego się dowiedział.

Edward Hauser nie dowiedział się z tej opowieści nic specjalnie nowego. I tak przyszło południe, po obiedzie zaś ruszył w drogę, aby odebrać swój kostium na bal maskowy.

Maszerując gościńcem spotkał starego brodatego chłopa w znoszonej, porwanej futrzanej czapce, pokrywającej mu siwe włosy. A do tego wszystkiego człowiek ten kopcił potężnie z grubej fajki.

— Dzień dobry dziadku, — pozdrowił go Edward.

— Dzień dobry, chłopcze! A dokąd to, jeśli można spytać.

— Idę z Hohentahal do miasta.

— Jesteś na pewno zamożnym młodzieńcem?

— Prawie że, — zaśmiał się Edward, którego rozbawił osobliwy sposób bycia starego.

— Widać to po tobie. Kto wybiera się na bał maskowy, ten musi mieć pieniądze w kieszeni.

Mówiąc to nieznajomy mrugnął chytrze do Edwarda, po czym wypuścił kłęby dymu z fajki.

Młody Hauser zgłupiał kompletnie. Przecież nigdy wcześniej tego starego nie widział.

— Co pan przez to rozumie? — spytał w końcu. — Kim pan właściwie jest?

W tym momencie nieznajomy zamienionym głosem powiedział nagle:

— Obcy! Tak chłopcze. Czy więc znasz już teraz odpowiedź? Nie każdy jest tym na kogo wygląda. Zapamiętaj to sobie.

Powiedziawszy to, odwrócił się i poszedł dalej i jeszcze tylko przez ramię rzucił w kierunku Edwarda słowo pożegnania.

— Ależ ze mnie barania głowa! — — mruknął do siebie Edward — To był przecież Arndt, Fanz Arndt! Chociaż musze przyznać, że chyba nawet jego rodzony brat by go nie poznał!

Kiedy Edward wszedł do wypożyczalni kostiumów serce zabiło mu mocniej. Obawiał się, że Strauch mógł zauważyć zniknięcie swej szpilki, czyli „karty wstępu” na organizowany przez „Klub” bal i dopytywał się tutaj o nią.

Podczas gdy rozglądał się niepewnie dookoła, podszedł do niego właściciel i kłaniając się grzecznie powiedział.

— Dzisiaj mogę zaofiarować coś lepszego niż domino, zakładając wszakże, iż byłby pan skłonny wydać kilka marek więcej.

— A co by to miało być? — spytał Edward, starając się ukryć westchnienie ulgi.

— Wspaniały kostium maskowy! O, tamten, strój Turka! Zamówił go dla siebie kupiec Strauch, ale niestety w ostatniej chwili zrezygnował, o czym poinformował mnie przez posłańca.

Edward nadstawił uważnie uszu. To co usłyszał, było mu wyjątkowo na rękę. Po pierwsze dlatego, że mógł teraz, nawet gdy ktoś wiedział jaki kostium wybrał dla siebie Strauch, bez żadnych obaw zająć jego miejsce na balu. Po drugie, miał już pewność, że Strauch rzeczywiście nie przyjdzie na zabawę; a to znaczyło, że list, za który spotkała go nagana ze strony Arndta, odniósł swój skutek. I po trzecie wreszcie, stało się już jasne, że albo Strauch nie zauważył jeszcze braku owej będącej biletem na bal, szpilki, albo i też, nie starał się jej odszukać.

— No, a jaka byłaby cena? — spytał.

— Sześć marek, po odliczeniu zadatku.

Dzisiaj było Edwarda na to stać. Wyłożył żądaną sumę na stół.

— Niech mi pan zapakuje kostium! Tutaj są pieniądze.

Opuścił wypożyczalnię wielce zadowolony z pomyślnego załatwienia sprawy. Zresztą cieszył się nie tylko z tego. Wyglądało bowiem na to, że cały jego plan zmierza ku szczęśliwemu zakończeniu.

Kiedy dotarł znów do Hohenthal, postanowił nie iść dalej głównym traktem, nie chciał bowiem, aby ktoś zobaczył paczkę, którą dźwigał. Dlatego wybrał drogę z tyłu za chałupami.

Mimo tego nie udało mu się dojść niepostrzeżenie do domu. Przy furtce ogródka Hofmannów natknął się na Angelikę zajętą usuwaniem śniegu i robieniem przejścia.

Spojrzenie Edwarda sprawiło, że dziewczyna zaczerwieniła się aż po uszy. Chcąc udać, że go nie dostrzegła, odwróciła się gwałtownie.

Edward wiedział, że ona nie chce go już więcej widzieć. Na myśl o tym poczuł w sercu ostre ukłucie. I chociaż był głęboko urażony, zatrzymał się przy niej i wypowiedział jej imię.

Na to Angelika odwróciła się doń już całkiem plecami, zaś miotła w jej rękach poruszała się teraz z taką żwawością, że rozgarniany śnieg wzbijał się wysoko w górę.

— Aniołeczku! — powtórzył.

Ale ona uczyniła taki ruch, jakby nie chciała go nawet słuchać.

— Angeliko!

Dziewczyna stanęła bokiem do Edwarda i zamiatała dalej nie patrząc na niego.

— Panno Hofmann!

Teraz dopiero podniosła głowę.

— Czego pan sobie życzy, panie Hauser? Edward wyciągnął ku dziewczynie rękę.

— Chcę tylko zgody!

Angelika musiała nosić w sobie bardzo wiele urazy, gdyż potrząsnęła przecząco głową.

— Nie wiem czego pan chce… Edward nie czekając wpadł jej w słowo.

— Ależ, to co ci powiedziałem zostało źle przez ciebie zrozumiane. Ja chciałem tylko przekonać cię, że niepotrzebnie się tak upierasz. A ty nie chcesz ani mnie widzieć, ani mnie słuchać. A to dla mnie takie bolesne. Angeliko, czy naprawdę musisz być dla mnie taka niedobra..

Dziewczyna broniła się, nadal w podobny sposób.

— Nie jestem niedobra. — Edward nic na to nie powiedział, ona zaś kontynuowała. — Dobrze wiem co myślisz. Uznałeś to za nielojalność z mojej strony, że chcę iść na ten bal maskowy, że postanowiłam sprawić sobie przyjemność, a wiadomo przecież, że coś takiego nie zdarza się u nas na codzień. Gdybyś rzeczywiście mnie lubił, i gdybyś ciągle nie myślał tylko o sobie samym to i ty życzyłbyś mi radosnej i beztroskiej zabawy.

Teraz z kolei głos zabrał Edward. Tym razem jednak znalazł właściwe słowa.

— Życzę ci wszystkiego, co jest prawdziwym szczęściem na tym świecie. Ale to, czego ty szukasz, to nie żadna beztroska zabawa, lecz bardzo wątpliwej wartości przyjemność.

— Co takiego?

W tym momencie Edward rozzłościł się nie na żarty. I odezwał się nie żałując ostrych słów.

— Proszę tylko bez takich pytań! Bardzo dobrze wiesz o co mi chodzi. Gdybyś szła ze mną na zabawę to byłoby to…

Tu przerwał mu głośny, na wpół zarozumiały, a na wpół zuchwały śmiech.

— Tak, tak, oczywiście, z panem, panie Edwardzie Hauser! To byłoby wszystko inaczej. Zazdrość, po prostu zazdrość!

Podniosła miotłę i poszła w stronę domu. Przez ramię krzyknęła jeszcze zbitemu z tropu chłopcu:

— Porozmawiamy znowu po zabawie! Być może wtedy pańska zazdrość już minie!

Zniknęła w drzwiach domu.

Edward potarł ręką oczy i czoło, jak ktoś, kto chciałby pozbyć się niemiłego i przykrego wrażenia.


* * *


Jak każe zwyczaj, zapustny wtorek powinien być dniem zabawy i radości, ale kto chce go świętować, ten potrzebuje pieniędzy. Nie inaczej było więc też i z tymi tkaczami, którzy nie zdążyli skończyć swej roboty w sobotę, i dopiero dzisiaj przybyli do kantoru Seidelmannów, oddać gotową tkaninę i wziąć za nią należną zapłatę. Niektórzy z nich pracowali nawet w nocy, aby mieć na ostatki choć te parę groszy w kieszeni.

Było więc tego dnia, po południu w firmie Seidelmann i Syn sporo pracy. I dopiero gdy, zapadł już zmierzch, wyszedł stamtąd ostatni tkacz.

Seidelmannowie siedli potem zaraz do wcześniejszej kolacji. A kiedy skończyli Fritz ponownie udał się na zaplecze kantoru, aby dokonać jeszcze kilku wpisów do ksiąg. Nie minęło dużo czasu, gdy pojawił się tam również jego stryj.

— Nie przeszkadzaj sobie! — powiedział sadowiąc się na krześle. — Nie sprowadza mnie tu nic ważnego.

— Właśnie skończyłem.

Fritz odłożył na bok pióro i spojrzał na Augusta Seidelmanna z zaciekawieniem.

— Chodzi tylko o tę dzisiejszą zabawę. Rzeczywiście myślisz, że ta dziewczyna przyjdzie?

— To całkiem pewne.

— Kobiety niekiedy potrafią być kapryśne jak kwietniowa pogoda.

— Być może, ale sądzę, że ten włoski kostium mimo wszystko ją zanęci. Poza tym trzymam w szachu ijej ojca. Gdyby córce przyszło coś innego do głowy, będzie musiał się z tym jakoś uporać, chcąc dotrzymać danego mi słowa.

August Seidelmann chrząknął, a jego twarz przybrała lubieżny wyraz. Mlasnął przy tym jakby miał przed sobą jakieś smakowite danie. Bratanek zrozumiał co miała znaczyć ta mina i zarechotał bezczelnie.

— Tak, tak, ta mała Hofmannówna to wielce urocza osóbka. A ja kazałem już zamrozić szampana! Hahaha!

— Wynika z tego, że żadne z nich dwojga cię nie zawiedzie, — stwierdził August, starym zwyczajem wpadając w swój pełen namaszczenia i patosu ton. — Szampan. Hm. Ta dziewczyna z rodu tkaczy na pewno jeszcze nigdy nie piła szampana. Muszę ci wyznać, że zazdroszczę ci dzisiejszego wieczoru.

— Mogę sobie to wyobrazić — odrzekł Fritz nie przestając się śmiać. Stryjowi nie spodobała się zbytnio ta uwaga bratanka. Zaczął więc mówić o czymś innym. Wszakże w końcu nie wytrzymał i powiedział wprost:

— Właściwie, to mógłbyś mi wyświadczyć pewną przysługę, Fritz.

— A to niby jaką?

— No, zabrałbyś mnie ze sobą. Ja też chciałbym wziąć udział w tym balu.

— Ależ nic z tego, drogi stryju! — zareplikował Fritz. — To zamknięty krąg towarzyski!

— Też coś! Jakby obecność jednej, jedynej osoby więcej miała jakieś znaczenie.

— Postanowiliśmy nie robić żadnych wyjątków, w przeciwnym razie każdy chciałby tam jeszcze kogoś przyprowadzić.

Za drzwiami ściennej szafy odezwał się przytłumiony głos dzwonka. Fritz obejrzał się za siebie i zaczął liczyć.

— Raz, dwa, trzy, cztery… Do diabła, jakaś wiadomość! A ja nie mam przecież czasu.

— W związku z zabawą.

— Tak. W ciągu pół godziny muszę już wyjść.

— No, ale przecież informacja musi zostać odebrana.

— Oczywiście! A więc zrób mi przysługę i odbierz ją!

— Właściwie to zbyt wiele żądasz! — warknął August — Mojej prośbie odmawiasz bez wahania, więc i ja mógłbym…

— Jeśli nie chcesz, zawołam ojca, — przerwał mu obcesowo Fritz. — To sprawa nie cierpiąca zwłoki.

Był już prawie przy drzwiach. Stryj widocznie się zreflektował, gdyż ustąpił.

— Dobrze! Załatwię to. Wiem o co chodzi. Daj odpowiedź!

Fritz wyciągnął z kieszeni klucz i otworzył drzwi znajdującej się w rogu pokoju ściennej szafy. Następnie sięgnął pomiędzy flaszkami i szklankami, i złapał za uchwyt, który w jakimś celu został wmontowany w tylną ścianę szafy. Potem znowu ją zamknął.

— Diabli wiedzą, kto tam czego chce! Latarnia jest w piwnicy, wszystko pozostałe zresztą też. Oto klucz!

August Seidelmann opuścił pokój. Zszedł po omacku do ciemnej piwnicy i zapalił tam latarnię. Otworzył znajdujące się w głębi drzwi, wszedł przez nie i zaniknął je znów za sobą.

Znajdował się teraz w podłużnym korytarzu, który jak się wydawało prowadził gdzieś pod ziemię. Obok drzwi stała stara skrzynia, którą otwierało się tym samym kluczem co drzwi piwnicy. Stryj poszperał w niej przez dobrą chwilę i dopiero potem ruszył wolno ciemnym korytarzem.


* * *


Hauserowie wraz z czwórką dzieci kancelisty Beyera, siedzieli właśnie przy kolacji, kiedy, tak przynajmniej zdawało się Edwardowi, ktoś lekko zastukał w okiennicę.

Nikt więcej nie zwrócił na to uwagi, więc Edward wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję i dyskretnie ulotnił się z domu. Okazało się, że jednak się nie przesłyszał. Z tyłu chałupy, oparty o oborę dla kóz, stał niewidoczny dla niepowołanych osób detektyw Arndt.

— Jakaś ważna sprawa? — spytał w napięciu Edward.

— Jeszcze nie teraz, — odrzekł Arndt. — Ale zamierzam przedsięwziąć coś, co może mieć bardzo poważne następstwa. A ty, ostatecznie idziesz na ten bal.

— Tak.

— Nie wykluczone, że będę chciał jeszcze dzisiaj z tobą porozmawiać.

— Gdzie i kiedy powinienem się zgłosić?

— Idę do oberży — wypić szklankę piwa.

Było widać, że ta propozycja nie przypadła Edwardowi za bardzo do gustu.

— Ma pan na myśli izbę gościnną w gospodzie? — spytał z wahaniem. — Sądzi pan, że mogę się tam pokazać w swoim kostiumie, a potem jeszcze siąść z panem do rozmowy przy stole.

Arndt uśmiechnął się. Podobała mu się pomysłowość młodego Hausera, który jak widać starał się brać pod uwagę najdrobniejsze nawet szczegóły. Zresztą on sam też wszystko już dokładnie rozważył. Mniej chodziło mu o to, aby tego wieczoru, mieć w razie potrzeby swego „asystenta” stale pod ręką; przeciwnie, to raczej on sam chciał roztoczyć opiekę nad swym protegowanym, gdyż jak przeczuwał, wizyto Edwarda na balu maskowym mogła mieć niezupełnie pomyślny przebieg.

— Nie musisz się tam wcale ze mną spotkać, — wyjaśnił. — Usiądę w taki sposób, że będziesz mógł mnie zobaczyć, gdy tylko spojrzysz przez drzwi. A jeśli nie uda się to wcześniej, to rozejrzyj się za mną, gdy będziesz już wychodził.

— Ach, tak! — wpadł mu w słowo Edward. Młody Hauser zrozumiał teraz o co chodzi. — Ma pan jakieś złe przeczucia?

— Lubię we wszystkim być ostrożny. Taki sposób postępowania nakazuje mi mój zawód i to samo zalecam również i tobie. A mamy do czynienia z poważną sprawcą. Bardzo lubisz tę dziewczynę. A przecież tego wieczoru, ktoś inny będzie z nią tańczył. No, a miłość i zazdrość mogą cię skłonić do popełnienia jakiegoś nierozważnego kroku.

— Obiecuję panu…

— No już dobrze! — uciął Arndt. — Wiem, że masz jak najlepsze zamian’ Zobaczymy tylko co z tego wszystkiego wyniknie.

Arndt uścisnął młodzieńcowi rękę i ruszył dalej. Przeszedł przez wieś, a następnie pomaszerował w stronę kopalni. Tam skierował się ku pojedynczym zabudowaniom, aż dotarł wreszcie do oświetlonego okna w stojącym na przeciw wielkiego komina domu.

To, że Arndt tak dobrze się tutaj orientował zawdzięczał zdobytym po południu w dyskretny sposób informacjom. Co więcej, był już tu wcześniej i obejrzał sobie cały ten teren z bezpiecznej odległości.

Wszakże nie chcąc zaniedbać należytej ostrożności, z realizacją swego planu postanowił zaczekać do wieczora. Potrzebował bowiem osłony ciemności, gdyż liczył się z tym, że jego eskapada być może nie potoczy się tak całkiem gładko.

Zapukał w małe, szczelnie zasłonięte od środka szyby. Jakiś głos krzyknął:

— Już idę!

Potem otwarły się drzwi obok okna i pojawiła się w nich kobieca głowa.

— O co chodzi? — spytała kobieta.

— Czy mieszka tutaj strażnik Leghorn?

— Tak.

— A czy mógłbym zamienić z nim kilka słów?

— Tak, niech pan wejdzie do środka.

— Wolałbym raczej, powiedzieć mu to, co mam do powiedzenia, tutaj na zewnątrz.

— Ale przecież jest bardzo zimno, a ponadto on siedzi teraz przy jedzeniu.

— Nic nie szkodzi. W najgorszym wypadku zaczekam chwilę. A zresztą pani mąż może przecież na parę minut odejść od kolacji.

Zabrzmiało to tak stanowczo, że kobieta nie odważyła się nic już na to powiedzieć. Zniknąla, a po chwili ukazał się strażnik Leghorn, o którym w związku z zaszyfrowaną wiadomością dla przemytników, wspomniał mu Edward.

— Dlaczego nie chce pan wejść do izby? — spytał ponuro, trzymając za klamkę otwartych drzwi.

— Mam po temu swoje powody, — wyjaśnił Arndt znaczącym tonem. — Moja sprawa jest całkiem szczególnego rodzaju. Niech pan tylko zamknie drzwi!

Strażnik uczynił tak, choć z wahaniem, potem zaś obejrzał obcego, na tyle dokładnie na ile tylko pozwalała ciemność i spostrzegł, że nieznajomy tarł skwapliwie prawą ręką swe prawe oko.

— No tak, — powiedział odzyskując spokój i przybierając minę kogoś, komu złożono późną wizytę. — Czego pan sobie zatem życzy?

— Tego powinien już właściwie pan sam domyślić.

— Domyślić? — spytał naiwnie Leghorn. — A dlaczego?

— Dlaczego, — powiedział Arndt i ponownie zademonstrował znak rozpoznawczy bandy Leśnego Upiora.

Ale Leghorn był ostrożnym człowiekiem. Pokręcił głową dając do zrozumienia, że nie bardzo wie, o co tu jeszcze może chodzić.

— Byłoby chyba dużo lepiej gdyby zechciał pan wyrażać się jaśniej. — stwierdził następnie. — Jeśli będziemy bowiem tak dalej pertraktować, to nim dojdziemy do czegokolwiek, zamarzniemy tu nocą na tym zimnie.

— Radziłbym więc panu wystarać się o gorący grog. To pomaga w takiej sytuacji! — uśmiechnął się Arndt, po czym wyciągnął sakiewkę i wręczył strażnikowi całego talara.

Leghorn jednym spojrzeniem oszacował monetę i wprawnym ruchem umieścił ją w swej kieszeni.

— Dziękuję, — mruknął. — nie wygląda pan na najgorszego kupca. Wie pan bowiem o tym, że aby interes mógł przynieść zysk wymaga pewnych inwestycji.

— Trafił pan z tym w sedno rzeczy — przytaknął strażnikowi Arndt. — Rzeczywiście myślę o zrobieniu interesu i to bardzo intratnego.

— No, no, no. Ale przecież czasy są niesprzyjające.

— Tak, wiem o tym. Nie dalej przecież, jak wczoraj wieczorem bardzo ucierpiała od gradu, tutejszym rolnikom pszenica.

— Wczoraj? Tutaj?

— Ależ tak, w Leśnej Dolinie.

Leghorn chcąc mieć całkowitą pewność postanowił jeszcze raz odegrać całą komedię.

— Panie. — niemal podskoczył — o czym pan mówi? Mam nadzieję, że pan nie myśli, iż coś wspólnego łączy mnie z przemytnikami!

Ale Arndt nie dał się zbić z tropu. Śmiejąc się, położył rękę na ramieniu Leghorna.

— Ależ naturalnie, że tak myślę, drogi przyjacielu. Gdyby było inaczej jakimż to sposobem trafiłbym właśnie wprost do pana. Też jestem z tym związany, co więcej, chciałbym się zaangażować w to jeszcze bardziej, no ale do tego, aby przenieść coś przez granicę potrzeba mi ludzi, tych właśnie, o których pan wspomniał. Niech pan przestanie wreszcie udawać! Szkoda przecież czasu. Widzi pan przecież, że jestem we wszystko wtajemniczony. Niech mi pan więc odpowie w końcu na moje pytanie: czy mogę rozmawiać z tym, który nimi dowodzi?

— Kogo pan ma na myśli?

— No tego słynnego nieznajomego!

— A zna go pan?

— Nie, w przeciwnym razie oszczędziłbym sobie tych podchodów z panem. Poza tym, pozwolę sobie zauważyć, że w ogóle nikt go nie zna.

Strażnik Leghorn nadal nie wyglądał na przekonanego, co do osoby swojego rozmówcy. Ale Arndt nie ustępował i w końcu jego wytrwałość zwyciężyła. I gdy drugi talar zawitał do kieszeni Leghorna, ten zaprowadził obcego ku szopie na deski i otworzył jej drzwi.

— Niech pan zaczeka tu w środku, a ja zobaczę, co się da zrobić. Arndt uczynił dwa kroki i znalazł się w szopie. Tam spostrzegł, że większość pomieszczenia wypełniona jest słomą. Zaś Leghorn odchodząc chciał zamknąć za Arndtem drzwi. To jednak nie spodobało się detektywowi.

— Stop! Nie chcę, żeby mnie pan zamykał. Niech pan łaskawie pomyśli o tym, że ja także muszę zachować wszelką ostrożność, podobnie jak i pan! Niech pan już idzie! A ja zaczekam tutaj, ale przy otwartych drzwiach.

Odgłos oddalających się kroków utwierdził Arndta w przekonaniu, że Leghorn rzeczywiście udał się do swego domu. Przez chwilę detektyw nasłuchiwał jeszcze, po czym usadowił się wygodnie na jakimś snopku słomy. Podparł głowę oburącz i zaczął rozmyślać nad swym obecnym położeniem. Nie było ono najbezpieczniejsze. Czekał w napięciu na to co miało się zdarzyć.

W końcu gdzieś po pół godzinie, daty się słyszeć ciche kroki. Po chwili Arndt ujrzał jakąś wchodzącą do szopy postać; jego oczy zdążyły się już tak dalece przyzwyczaić do ciemności, że całkiem nieźle widział przybyłego mężczyznę. Był on średniego wzrostu i nosił starą kurtkę, ze starannie podniesionym w górę kołnierzem, na głowie miał wytarty filcowy kapelusz z opuszczonym rondem. Jego twarz ukryta była za czarną maską, dłonie chował zaś w rękawiczkach.

— Ten człowiek jest bardzo ostrożny! — pomyślał Arndt. — Nie pójdzie mi z nim tak łatwo. Detektyw czekał teraz, aż tamten się odezwie.

— Jest tu ktoś? — spytał zamaskowany osobnik głębokim, widać celowo zmienionym głosem.

Arndt zsunął się ze swego kopca słomy i stanął na ziemi, tuż na wprost nieznajomego.

— Tutaj jestem, — powiedział, przy czym także starał się nie dać poznać tamtemu, swego prawdziwego brzmienia głosu. Miał przecież tyle samo powodów co i ów nieznajomy, aby nie chcieć zostać kiedyś w przyszłości z tego właśnie względu rozpoznany.

— Czego chcesz ode mnie?

— Pogadać o pewnym interesie — wyjaśnił Arndt.

— To mi strażnik zdążył już powiedzieć, ale nie bardzo jestem, prawdę mówiąc, mądry z tej jego całej gadaniny. Domyślam się tylko, że bierzesz nas za przemytników, pozostających pod dowództwem Leśnego Upiora. Ale mylisz się. Tworzymy co prawda tajny związek, ale naszym celem jest udaremnianie owej szkodliwej działalności przemytników, zdemaskowanie Leśnego Upiora. Przekonałem się, że ty też chcesz robić z nimi interesy. Dlatego muszę cię zatrzymać i przekazać policji! I uważaj! Porzuć jakąkolwiek myśl o oporze! Jestem uzbrojony, a na zewnątrz czeka Leghorn z pistoletem gotowym do strzału. Wpadłeś w nasze ręce. Będziemy…

Arndt pozwolił wygadać się zamaskowanemu mężczyźnie. W końcu jednak stracił cierpliwość i przerwał mu opryskliwie:

— Oszczędź sobie prawienia takich głupstw, Leśny Upiorze! Ty i ja jedziemy na tym samym koniu, i byłoby najlepiej gdybyśmy doszli do jakiegoś przyjaznego porozumienia. Moglibyśmy bowiem zrobić bardzo dobry interes.

— Nie jestem Leśnym Upiorem. — zaburczał tamten.

— No, tego to mi już nie wmówisz.

— Czy wierzysz, czy nie, ale tak jest.

— W taki razie przykro mi, że niepotrzebnie trudziłem siebie i ciebie. Sześć tysięcy marek to suma, która mogłaby nam obu bardzo się przydać.

Tę ostatnią uwagę Arndt rzucił niby od niechcenia, ale przecież to ona zawierała w sobie całą przynętę, na którą chciał złapać swego przeciwnika. Mimo wszystko liczył na chciwość króla przemytników. Dlatego też i kwota, którą wymienił była taka wysoka.

I natychmiast też okazało się, że Arndt dobrze zna się na ludziach. Nieznajomy bowiem dał się podejść.

— Sześć tysięcy marek? Naprawdę?

— I to skromnie licząc.

— Tyle zostałoby zaoszczędzone na cle, przy tym twoim interesie?

— Zgadza się.

— Ale kto lub co mi zaręczy, że ty rzeczywiście chcesz się tego podjąć?

— Moja własna korzyść. Potrzebuję was.

— Teraz tak mówisz. Ale równie dobrze możesz być szpiegiem na usługach straży granicznej.

Arndt zaśmiał się nieznajomemu prosto w twarz.

— A mnie się zdaje, że jestem dużo bardziej szczeń niż ty. Od razu powiedziałem ci, czego chcę. Ty zaś, od początku starannie się ze wszystkim kryłeś. Dopiero teraz, niewiele mi mówiąc, przyznajesz, że dobrze trafiłem w swej sprawie. Po cóż więc te zbyteczne ceregiele!

— Muszę mieć pewność. — obstawał przy swoim tamten.

— Przecież już ją masz. Zważ tylko na to, że spotykając się z Leghornem posłużyłem się umówionym znakiem!

— Ktoś mógł się z tym zdradzić wobec ciebie.

— Pozwól mi skończyć! Wiedziałem też, że mam się zwrócić, nie do kogoś innego, lecz właśnie do Leghorna. To także dowód na to, że jestem osobą wtajemniczoną.

— W porządku, ale skąd się tego dowiedziałeś?

— Stan dąb na skraju lasu zdradził mi tę tajemnicę.

— Znasz…

— kryjówkę szkatułki z tajnymi wiadomościami! Tak jest!

— Hm, — mruknął zamyślony przemytnik. I nagle przybrał zupełnie inny ton. Stał się uprzejmy. — Chcę panu uczynić pewną propozycję. Rzeczywiście nie jestem przywódcą, nie mogę więc podejmować żadnych decyzji. Ale nawiążę odpowiedni kontakt i przekażę pańskie życzenie dalej. Niech więc pan przyjdzie tutaj znowu jutro!

Arndt odetchnął. Udało mu się bowiem dopiąć swego. Ale i tak rozmawiał jeszcze przez dobrą chwilę z zamaskowanym mężczyzną. Tamten udzielił mu paru niezbędnych rad, a przy okazji udało się detektywowi wyciągnąć niepostrzeżenie kilka innych informacji, które zawierały ważne wskazówki. W ten sposób odsłonił kolejne zręby otaczającej postać Leśnego Upiora tajemnicy. Jego przeciwnik nadal zachowywał ostrożność, ale Arndt był z nich obu mądrzejszy i bardziej przebiegły.

Na koniec więc, wykorzystał pytanie nieznajomego o rodzaj i ilość towaru, który miał być przeszmuglowany przez granicę, aby pozornie rzecz jasna, sprawdzić coś na kartce papieru przygotowanej specjalnie na tę okazję i schowanej do portfela. Aby zaś lepiej było mu czytać, wyciągnął małą ślepą latarkę, którą nosił stale pod surdutem i zapalił ją. Uczynił to z dwóch powodów. Po pierwsze, przemytnik mógł spostrzec mnóstwo banknotów, które Arndt umyślnie włożył do portfela wraz ze wspomnianą kartką. Chciał obudzić w nieznajomym chciwość, aby jeszcze bardziej skusić go do udziału w przedsięwzięciu, o którym właśnie była mowa. Po drugie zaś Arndt nie tyle interesował się tym, co było zapisane na papierku, ile twarzą tamtego, zasłoniętą przez maskę. Szmugler zaś chcąc jak najtrafniej oszacować wielkość znajdującej się w portfelu sumy, co raz to przesuwał i poprawiał maskę. Wskutek tych zabiegów — część jego twarzy została odsłonięta.

Arndt zadowolony zgasił wreszcie latarkę, jego podstęp się udał i teraz, wymieniając ostatnie rzeczowe uwagi z człowiekiem w masce, stwierdził z satysfakcją w duchu, że zagadka Leśnego Upiora jest na dobrej drodze do rozwiązania.

W końcu obaj rozmówcy wyszli z szopy.

— A więc do jutra! — rozległ się głos zza maski.

— Przyjdę jutro, albo pojutrze, w zależności od tego, jak ułożą mi się interesy, — odpowiedział Arndt.

Potem ruszył nie oglądając się i zniknął w ciemności. Idąc dostrzegł stojącą z boku jakąś postać. Był to strażnik szybowy Leghorn. Arndt zachowywał się jednak tak, jakby nikogo nie zauważył.

Obrał drogę, która przechodziła za wsią i prowadziła do miasta. Uczynił to na wypadek, gdyby był śledzony. I dopiero gdy upewnił się, że nikt za nim nie idzie, zatoczył łuk i pośpieszył z powrotem.



Turek


Pani Hauser sprzątała właśnie po kolacji, gdy na zewnątrz dało się słyszeć dzwonienie przejeżdżających obok sań.

— No, miastowi jadą! — odezwał się tkacz.

— Ci z „Klubu”! — dorzuciła jego żona.

Mówiąc te słowa skierowała zatroskane spojrzenie na Edwarda.

— Czy Angelika rzeczywiście tam idzie? — spytała go.

Edward starał się jak tylko mógł pokazać, że niewiele go to obchodzi.

— Tak, idzie! — przytaknął obojętnym tonem.

— Nie mogę w to uwierzyć, — westchnęła matka. — No, ale przecież dziewczyna nie jest tak nierozsądna…

Pani Hauser nie doczekała się jednak żadnej odpowiedzi, gdyż w tej samej chwili trzasnęły drzwi wejściowe. Następnie rozległo się pukanie i na progu izby ukazał się sąsiad Hofmann, ojciec Angeliki.

— Dobry wieczór! — powiedział na powitanie, ale jego głos zabrzmiał zimno i nieprzyjaźnie.

Hauser podsunął mu uprzejmie krzesło przy stole.

— Witamy pana sąsiedzie, niech pan siada!

Hofmann podszedł z wahaniem bliżej i usiadł na samym brzegu krzesła jak ktoś, kto ma zamiar zaraz wyjść.

— Dziękuję! Nie chcę przeszkadzać, zresztą długo tu nie zabawię.

— Przeszkadzać? O czym ty mówisz?

— Przyszedłem właściwie tylko po to, żeby spytać… — przerwał gdyż zrobiło mu się trochę głupio, kiedy uświadomił sobie jaką to sprawę chce poruszyć. Wystarczyła jednak chwila, aby pozbył się wszelkich skrupułów. — Chciałem, znaczy się, spytać co z tym drewnem?

— Ach, chodzi ci o to, które pożyczyłeś nam w sobotę?

— Tak. Było tego dokładnie dwadzieścia sztuk.

— Myślałem, że Edward oddał ci już węgiel i to drzewo.

— Nie, Angelika przyniosła mi tylko połowę z tego, brakowało jeszcze dziesięciu szczap.

— W takim razie odniesie ci je później, któreś z dzieci.

— Tylko żebym nie musiał zbyt długo czekać! Mnie też jest potrzebne. A w ogóle najlepiej będzie jeśli zabiorę je od razu teraz ze sobą.

— Ależ po co ta fatyga, sąsiedzie!

— Fatyga, albo i nie, ale tak ma być. Chociaż, właściwie to tylko mi się tak powiedziało; prawdę mówiąc nie bardzo mi na tym drewnie zależy, przy okazji poślesz z nim kogoś do mnie.

Stary Hauser bacznie nadstawił uszu.

— Że niby jak? Że właściwie to ci na nim nie zależy? Nie pojmuję więc o co chodzi? Tym bardziej, że byliśmy zawsze przecież dobrymi sąsiadami.

— To prawda, nie ma więc też potrzeby, abyśmy od razu stali się wrogami, ale jeśli nadal wszystko będzie po staremu, to nie wyniknie z tego nic dobrego.

— Jak to? Co właściwie chcesz przez to powiedzieć, — dopytywał się Hauser, któremu było przykro, że tego rodzaju sprawa roztrząsana jest w obecności dzieci, które stojąc po kątach, przysłuchiwały się wszystkiemu z rozdziawionymi buziami.

— Jeszcze pytasz? Twój Edward dzisiaj znowu rozmawiał z moją Angeliką. Chcę więc powiedzieć, że raz na zawsze zabraniam mu tego. On ją bowiem adoruje. A ja nie mogę tego tolerować, gdyż nie jest to odpowiedni kandydat dla mojej córki.

— Ach tak, to oto ci chodzi? W tej kwestii rzeczywiście nie mogę się z tobą spierać. Jesteś ojcem Angeliki i to ty’ decydujesz jakie towarzystwo jest dla niej odpowiednie.

— I ja też tak myślę. Cieszę się, że to rozumiesz. Zresztą Seidelmann zabronił mi z wami przestawać.

— Seidelmann? A cóż on ma do tego?

— To już nie twoja sprawa. Być może ma to związek z tym, że już wkrótce Seidelmannowie mają zabrać Angelikę do siebie.

— Czy to jakiś żart? A cóż tam po niej?

— Otrzyma bardzo dobrą posadę.

— Jako kto?

— Jako… hm, jak mi to powiedział Seidelmann, gdy zagadnął do mnie we wsi? To coś szczególnego. Pomoc pani domu, czy coś takiego.

— Nie bardzo rozumiem, ale mam przeczucie, że to coś nie tak. Sąsiedzie, chciałbym cię ostrzec!

— Nie potrzeba mi ani twoich ostrzeżeń, ani twoich rad. Ja sam wiem najlepiej co mam robić i na co mogę sobie pozwolić.

W taki właśnie sposób Hofmann uciął całą rozmowę. Rodzice Edwarda w milczeniu spoglądali jak ich sąsiad zbiera się do odejścia.

Natomiast Edward podniósł się i szybkim gestem zatrzymał ojca Angeliki.

— Czy Angelika wie już o tym, że ma pójść na służbę do Seidelmannów?

— Nie. Jeszcze jej o tym nie powiedziałem, a ponadto wypraszam sobie, żebyś się ty w najmniejszym choćby stopniu do tego wtrącał. Słyszałeś już co powiedziałem twym rodzicom. Masz się przestać interesować Angelika. A w ogóle to dlaczego się o to pytasz?

— Gdyż myślę, że ona się na to nie zgodzi.

— Widać, że jesteś w tej sprawie świetnie poinformowany.

— Uważam, że Angelika nie będzie lekkomyślnie narażała się na złośliwe plotki.

— Nie mów mi tu lepiej o lekkomyślności! — uniósł się gniewem Hofmann. — Wynagrodzenie jakie Angelika otrzyma u Seidelmannów, to rzecz nie do pogardzenia, a co się zaś tyczy złego gadania, to najbardziej może mojej córce zaszkodzić fakt, że się zadawala z tobą.

Schylił się, naliczył dziesięć drewnianych szczap, wziął je pod pachę i wyszedł bez słowa.

Edward patrzył za nim z taką miną, jakby został przed chwilą spoliczkowany. Matka była bliska łez, ojciec natomiast rąbnął zaciśniętą pięścią w stół.

— Wystarczy już tego wszystkiego, — zagrzmiał. — Od teraz koniec z Hofmannami! Zapamiętaj to sobie.

Edward wszakże nie zamierzał się z tym pogodzić. Ale matka, obawiając się domowej kłótni, złapała go za ramię i popchnęła delikatnie ku drzwiom.

— Idź się trochę przejść Edwardzie i uspokoić! — poprosiła — Musisz zacisnąć zęby i być dzielnym. No, idź już.

Edward posłuchał. I tak było coś co wypędzało go z domu. Chciał przecież bez względu na wszystko wziąć udział w balu.

Jednak nie zdecydował się, aby teraz przebrać strój Turka. Postanowił więc najpierw zobaczyć jak przedstawia się sytuacja w oberży. Zamyślony pomaszerował wiejskim gościńcem w dół.

W gospodzie, jak mógł się niebawem przekonać, bawiono się już hucznie i wesoło. Sala balowa była jasno oświetlona. Dochodziły stamtąd dźwięki muzyki. Także w izbie, w której znajdował się szynkwas pełno było ludzi.

Wolnym krokiem Edward ruszył z powrotem do domu. Coraz bardziej odstręczała go ta atmosfera hałaśliwego zgiełku i podniecenia, w jakiej spędzano zazwyczaj ów ostatni karnawałowy wieczór, tak iż najchętniej zostałby w domu. Jednakże myśl o dziewczynie wzburzyła go ponownie. Postanowił kolejny raz, że nie pozostawi jej bez ochrony.

Podczas gdy tak rozważał, naprzeciw niego ukazała się nagle jakaś kobieca postać, prawie cała okryla białym szalem; chciała przejść szybko obok niego, ale on ją rozpoznał.

— Angeliko! — krzyknął.

Ale ona nie usłyszała. Podbiegł do niej i chwycił ją za ramię.

— Angelika, tylko jedno słowo! Dowiedziałem się na twój temat czegoś, w co nie mogę zupełnie uwierzyć. Czy rzeczywiście chcesz się nająć u Seidelmannów?

— U Seidelmannów? — spytała zaskoczona. — A niby jako kto?

— Jako pomoc pani domu!

— Kto tak powiedział?

— Twój ojciec. Był niedawno u nas.

— U was? — zdumienie osadziło ją w miejscu. Wydawało się jakby zapomniała na moment o całej niechęci do chłopaka. — A czego u was chciał?

— Zwrotu reszty drzewa, o której zapomnieliśmy. Przede wszystkim jednak zabronił mi kiedykolwiek rozmawiać z tobą.

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— No to teraz się dowiedziałaś. Prawdopodobnie cię to nie zmartwi. Tak czy owak, przecież nie chciałaś mnie już więcej znać.

— O tym także powiedział mój ojciec?

— Nie. Tego jednak nie musi nikt mówić, to spostrzegłem sam. A ty idziesz oczywiście na bal maskowy

— Naturalnie!

— A więc miałem rację, jestem ci zupełnie obojętny. W przeciwnym bowiem razie nie sprawiłabyś mi tyle przykrości.

— To jest tylko małostkowa zazdrość.

— Ależ wcale nie! To tylko troska o ciebie. Uwierz mi, to nie jest zabawa dla ciebie!

Urażona tymi słowami dziewczyna uniosła głowę wysoko do góry.

— Uważasz zdaje się, że „Klub” jest dla mnie czymś zbyt wytwornym?

— Ach skąd, źle mnie zrozumiałeś! Sądzę po prostu, że to nie jest dla ciebie odpowiednie miejsce!

— W takim razie najwyższa pora, żeby się nim stało, — powiedziała rozdrażniona. — Dobrej nocy!

Odwróciła się na pięcie i odeszła. Znajomość pomiędzy obojgu młodymi ludźmi znowu została zerwana.

Edward Hauser ze zwieszoną głową podążył drogą w górę. Czul przenikającą go pustkę. Jedynym uczuciem obecnym w jego umęczonej duszy, była dojmująca złość na tego zuchwałego człowieka, który nie zawahał się zwabić Angeliki na bal maskowy.

W takim to nastroju dotarł do domu; tam okazało się, że młodsze rodzeństwo i dzieci Beyerów leżą już w łóżkach, a rodzice także mają właśnie zamiar udać się na odpoczynek. Nie trudno przyszło mu więc uniknąć jakichś kłopotliwych pytań i kolejny raz wyrwać się z domu. Wyciągnął ze schowka kostium Turka, przebrał się weń w drewutni, założył maskę i okrył się starą peleryną, wiszącą w sieni, a najczęściej używaną przez ojca, po czym powtórnie udał się do znajdującej się w dolnej części wsi oberży.

Tam zaś Angelika Hofmann miała już za sobą swe pierwsze wrażenia z tego niezwykłego przecież dla niej wieczora. Z wielką pewnością siebie wyszła na pierwsze piętro i tam pozwoliła garderobianej zdjąć z siebie zastępujący jej wierzchnie okrycie, ogromny szal. Z sali dochodziły do jej uszu muzyka i gwar. A kiedy się odwróciła, zobaczyła nagle poprzez maskę odbijający się w wysokim ściennym lustrze swój obraz. Zdumiona, przyglądała się uważnie swej postaci w lekkiej balowej sukience, aż naraz poczuła, że drży na całym ciele. Ogarnęło ją dziwne uczucie, jakby jakiś żal, że tak bez żadnego zastanowienia, przyjęła zaproszenie od nieznajomego.

Dlaczego właśnie tu została zaproszona? Krąg towarzyski, który urządził tę zabawę, niezwykle rygorystycznie przecież dbał o to, aby nie dopuścić do swych szeregów nikogo, kto wywodziłby się ze środowiska ubogich tkaczy czy najemnych robotników. Dlaczego więc uczyniono ten zaszczyt właśnie jej, skoro ona także była tylko córką biednego tkacza, osobą którą Seidelmannowie widzieli u siebie w roli co najwyżej pomocy domowej?

Angelice, aż zakręciło się w głowie od tych pytań, a ona znalazła na nie tylko jedną odpowiedź: dlatego, że jesteś piękna i młodzieńcom z „Klubu” wydajesz się miłym dodatkiem do tych kilku godzin zabawy.

Gdy doszła w swych rozważaniach do tego miejsca, jej twarz pokryła się gorącym rumieńcem. Najchętniej zażądałaby od kobiety, która stała za nią z osobliwym uśmieszkiem na twarzy, swego szala i uciekłaby jak najdalej stąd. Ale brakowało jej odwagi. Zatrzymała się teraz milcząca i niepewna pomiędzy schodami a wejściem na salę.

Nagle drzwi do sali otwarły się i wyszedł stamtąd jakiś pan przebrany za oficera kawalerii; podniósł zdumiony głowę i szybkim krokiem podążył ku Angelice.

— Ach, jest pani jednak, moja piękna przyjaciółko! Nareszcie! Ujął dłoń dziewczyny i pocałował ją w koniuszki palców. Zmieszana pozwoliła mu na to. Nie była wszakże przyzwyczajona do takiego traktowania. Następnie Fritz Seidelmann, którego rysów ukrytych za jedwabną maską nie udało się jej rozpoznać, położył ramię Angeliki na swoim i pociągnął ją za sobą.

— Czekałem na ciebie piękna Włoszko, — szepnął jej do ucha. — Słyszysz, muzyka wzywa nas do walca! Ten taniec należy naturalnie do mnie.

Angelika nie szła co prawda z nieznajomym dobrowolnie, ale też i nie broniła się przed tym. Była niczym lalka, która nie czuje tego co się z nią dzieje. Kiedy blask świateł sali poprzez wycięte w balowej maseczce otwory oślepił jej oczy, zatrzymała się. Spostrzegła tańczące dokoła pary, panów i damy w różnokolorowych, często nadzwyczaj wymyślnych kostiumach i w zakrywających ich twarze maskach. Paplanina i śmiech wesołych głosów wypełniał przestronne wnętrze. Wszystkim tym wszakże zdawały się kierować dźwięczne tony skrzypiec.

Nieznajomy mężczyzna objął Angelikę ramieniem i tanecznym krokiem ruszył wraz z nią w sam środek rozbawionej ciżby. Dzięki temu dziewczyna znalazła trochę czasu, aby uporządkować nieco swe myśli, i kiedy muzyka ucichła miała już pierwsze pytanie do swego tancerza.

— Czy pan wie kim jestem?

— Oczywiście. Panną Angeliką Hofmann.

— Poznał mnie pan po moim kostiumie? A zatem jest pan tym, który mnie zaprosił?

— Wszystko się zgadza — przytaknął, prowadząc ją równocześnie wzdłuż sali.

— Czy mogłabym więc także i ja dowiedzieć się pańskiego nazwiska? — zwróciła się doń z prośbą w głosie.

— Co to, to nie! — odparował krótko. — W ten sposób pani i ja zepsulibyśmy całą niespodziankę, która ma się wyjaśnić o północy. O godzinie dwunastej bowiem maski zostaną zdjęte.

Milczała. Bliskość obcego człowieka ciążyła jej, podobnie jak i całe to otoczenie do którego nie była przyzwyczajona. Chociaż z drugiej strony podobała jej się wystawność i przepych tej zabawy, urządzonej kosztem o jakim w Hohenthal nikomu się nawet nie śniło. Oficer jazdy przywiódł ją do małego stolika znajdującego się tuż obok tanecznego parkietu. Tutaj czekało już chłodzące się wino i dwa kieliszki. Angelika musiała więc wypić ze swoim tancerzem za wesoły wieczór i za pomyślność. Wino od razu rozgrzało jej krew. Trudno było się temu dziwić, gdyż trunek ten znała dotychczas tylko z opowiadań.

Nieznajomy rozpoczął teraz, zdawać by się mogło błahą rozmowę. Padały bowiem niewinne pytania, o to czy chętnie tu przyszła, czy podoba jej się na balu, czy rodzice łatwo zgodzili się puścić ją tu samą. Angelika wyłącznie potakiwała.

Potem wszakże usłyszała wielce kłopotliwe dla niej pytanie.

— No, a co powiedział na to wszystko pani najdroższy? — spróbował dowiedzieć się partner.

Angelika opuściła głowę. Wiedziała, że ta aluzja odnosi się do jej sąsiada. Edwarda Hausera. W jakiś sposób dotknęło ją to.

— No więc? — dopytywał się jej tancerz. — Jak on to przyjął?

Przekora Angeliki znów dała znać o sobie.

— Nie wiem o czym pan mówi. Nie mam żadnego ukochanego.

— Naprawdę nie? — uśmiechnął się oficer zza swojej maski. — Może mnie to tylko cieszyć, jeśli pani mówi prawdę. To by znaczyło bowiem, że jest pani wolna i że może pozwoliłaby mi pani, abym mógł zostać jej rycerzem. Więc jak? Zgoda?

— Tak! — powiedziała cicho.

— No to chodźmy!

Znowu poprowadził ją do tańca, a potem do bufetu. Musiała spróbować słodkiego wina i skosztować łakoci, takich jakich nigdy w życiu nawet na oczy nie widziała.

Siedziały tu i stały wkoło, także i inne pary, a wszyscy zajęci byli rozmową. Królowały oczywiście żarty, przelatujące od jednej grupy do drugiej i od stolika do stolika. W całej tej atmosferze karnawałowej zabawy Angelika przypominała swym zachowaniem lunatyczkę. Nie wiedziała nic, nie słyszała nic, ale przecież jej pobudzona wyobraźnia chłonęła wszystko to, co ją otaczało: rozrzutny blask świateł, blichtr wspaniałych kostiumów, powszechną i beztroską wesołość, zniewalającą muzykę.

Spojrzała ukradkiem na swego tancerza, któremu to wszystko tutaj zawdzięczała. Gdybyż jeszcze znała jego nazwisko? Ale tego nie potrafiła odgadnąć: zauważyła jedynie, że w tym towarzystwie uchodził za kogoś liczącego się.

Bez jakiegokolwiek słowa usiadła przy jego boku i pozwoliła mu trzymać się za rękę.

Nagle jednak on wypuścił jej dłoń ze swojej i pokazał na postać w stroju Turka, która ukazała się właśnie w drzwiach.

— A jednak — powiedział i podniósł się szybko. — Myślałem, że już nie przyjdzie!

— Kto? — pytała Angelika.

— Ten tam przy drzwiach, to jeden z moich przyjaciół. Przepraszam cię na chwilę!

Przeszedł przez salę, zbliżył się do Turka i uścisnął mu dłoń.

— No, no, jesteś przecież! Jak tu dotarłeś?

Edward Hauser czuł się w swoim przebraniu i w tym obcym otoczeniu niezbyt dobrze, a do tego wszystkiego prześladowała go myśl, że ten wieczór nie zakończy się szczęśliwie. Ale kiedy ujrzał zmierzającego w jego stronę oficera kawalerii, wziął się w garść. Jego umysł pracował gorączkowo Ze słów tamtego wywnioskował, że ma przed sobą kogoś, kto jest dobrym przyjacielem Straucha, kogoś kto wiedział nawet w jakim stroju Strauch wystąpi na balu. Postanowił więc, że musi zachowywać się w jak najbardziej naturalny sposób.

— Udało mi się. — zaśmiał się dziarsko — zabrać się z jakimś jadącym właśnie do Hohenthal zaprzęgiem. W przeciwnym razie, miałbym rzeczywiście kłopoty.

Edward bywał już wcześniej u Strauchów i wiedział, że młody Strauch trochę sepleni; to potrafił jednak dobrze naśladować. Zresztą i tak jego głos dzięki jedwabnej balowej masce, był prawie nie do poznania.

— Wyglądasz niczym prawdziwy Turek! — stwierdził oficer. — Rzeczywiście jestem ciekaw, czy przynajmniej twoja Maria cię rozpozna. No, ale powiedz, gdzie masz swoje pierścienie?

— Zdjąłem, — odparł wykrętnie Edward.

— Ale z ciebie szczwany lis! Łatwo by cię było przecież po nich poznać!

Edward Hauser rzucił szybkie spojrzenie na pełne pierścieni ręce tamtego. Czyż ten sygnet na środkowym palcu prawej dłoni nie należał do Fritza Seidelmanna?

— Jesteś dzisiaj zupełnie do niczego! — odezwał się z sarkazmem oficer kawalerii, potem wszakże ściszył głos. — Nie zapytałeś nawet czy mi się powiodło, no wiesz z czym?

— Powiodło? — Edward zastanowił się. — Z czym się mu powiodło? Czy aby nie chodziło tu o Angelikę?

— Hm, — mruknął. — Sądząc po nastroju w jakim jesteś, wszystko układa się po twojej myśli.

— Zgadza się. No i jak ona ci się podoba?

— Tak sobie!

— Tak sobie? Chyba nie jesteś ślepy? Porównaj ją z innymi! Nie ma żadnej wątpliwości, że jest tutaj najpiękniejsza. Dzięki tej sukni widać dopiero jaka to piękność.

Edward zakaszlał. Nic jednak nie powiedział. Powaliłby w tej chwili z największą chęcią tego zuchwalca na ziemię. Rzeczywiście, dopiero teraz zobaczył jak piękna jest Angelika.

— Co tam mamroczesz złośliwego pod nosem? — spytał Seidelmann. — Nie ma chyba w tobie ani odrobiny gorącej krwi. Ja natomiast mogę powiedzieć ci, że ta dziewczyna całkiem zawróciła mi w głowie. I zrobię wszystko, co tylko możliwe, aby ją zdobyć. Zresztą już wkrótce będzie u nas na stałe w charakterze pomocy mojej matki. Oczywiście to ja podsunąłem ojcu ten pomysł.

Teraz Edward wiedział już z całą pewnością, że rozmawia z młodym Seidelmannem.

— Ale czy będzie chciała przyjść do praw w waszym domu? — spróbował dowiedzieć się czegoś więcej, pozornie spokojnym i opanowanym głosem.

— Co znaczy będzie chciała? — zareplikował Seidelmann czyniąc przy tym wymowny gest. — Jej ojciec się zgodził, a więc będzie zmuszona zrobić to samo. Poza tym nie będzie to przecież za darmo. Wszystko wszystkim, ale możesz mi wierzyć, że ja bez tej dziewczyny obejść się nie mogę. Jeszcze dziś wieczorem otrzyma ode mnie pierwszą lekcję…

— To byłoby… — powiedział Edward. Udało mu się jednak zapanować nad sobą. — …to byłoby w istocie łatwe zwycięstwo — dokończył zdanie, które początkowo miało brzmieć zupełnie inaczej.

Seidelmann uśmiechnął się pochlebnie.

— Tak, tak, łatwe zwycięstwo, drogi przyjacielu. Możesz nas dyskretnie obserwować. Możliwe nawet, że uda ci się być świadkiem mego sukcesu. ,

Na tym przerwał rozmowę, aby znów wrócić do Angeliki. Edward natomiast przepadł gdzieś wśród okupujących bufet gości.

Nastrój w jakim się teraz znajdował był trudny wręcz do opisania. Dręczyła go troska o Angelikę, męczyła powstrzymywana złość na Fritza Seidelmanna, który z nieświadomą niczego dziewczyną prowadził swoją grę, a co więcej krępowało go to obce otoczenie, które zmuszało go do bycia wesołym i pogodnym, a więc zupełnie na przekór temu, co w rzeczywistości działo się w jego duszy.

Od czasu do czasu wypijał szklaneczkę wina, od parkietu tanecznego wszakże trzymał się z daleka. Niech sobie inni myślą o tym dziwnym Turku co chcą! Trudno, ale w tej sytuacji nie potrafiłby przecież rozmawiać i żartować z jakąś nieznajomą dziewczyną.

Poza tym zauważył, że w sztuce tańca nie dorównałby innym. Krążył więc po sali, pozornie bez celu, w rzeczywistości jednak obserwował Angelikę i jej partnera.

To jednak co ujrzał sprawiło, że jego niepokój i jego gniew jeszcze bardziej się wzmogły. Postanowił, że jeśli będzie musiał, natychmiast podąży z pomocą dziewczynie. Jakie natomiast mogłyby być konsekwencje takiego wystąpienia, o tym już nie po myślał.

A tego akurat najbardziej obawiał się tak przecież doświadczony i dojrzały człowiek jakim był Arndt. Sprawy zaś, faktycznie rzecz biorąc, szły dokładnie w takim kierunku jak przewidywał detektyw:

Edward Hauser dostrzegł właśnie, że Fritz Seidelmann trzymając Włoszkę pod rękę zamierza opuścić salę.

Turek był jednak szybszy i jako pierwszy dotarł do drzwi wyjściowych, a następnie do garderoby. Pomieszczenie to było zbudowane w taki sposób, że pomiędzy wieszakami na ubrania, a schodami, znajdowała się wnęka, w której zupełnie dobrze i wygodnie mógł ukryć się jeden człowiek.

Tam też schował się Edward mając nadzieję, że Angelika i Seidelmann zatrzymają się przez chwilę niedaleko szatni, a więc tuż obok niego.

W tamtym miejscu bowiem mogli przebywać nie będąc niepokojeni przez nikogo, na czym naturalnie zależało Seidelmannowi. Tym bardziej, że garderobiana spała teraz na swoim krześle z założonymi rękami i opuszczoną nisko głową.

Włoszka i oficer kawalerii wyszli właśnie z sali. Angelika Hofmann chciała zejść po schodach, ale Seidelmann ją zatrzymał.

— Ależ nie! Chce pani iść na dół? Tam pani kostium przyciągnąłby tylko uwagę ciekawskich. Poza tym, mogłaby pani, będąc w lekkiej sukni, zaziębić się. Proszę więc zostać tutaj!

Dziewczyna zawahała się, po czym wzięła głęboki oddech.

— Tak bardzo kręci mi się w głowie, — powiedziała.

— To od tańca i wina, — próbował uspokoić ją. — Ja też się tak czuję. Niech pani zdejmie maskę! To powinno przynieść pani ulgę.

Dziewczyna posłuchała rady.

— Strasznie było w niej gorąco, — westchnęła.

Spojrzał z zachwytem w jej oczy, których nic teraz nie zasłaniało.

— Po prostu nie jest pani przyzwyczajona tańczyć, a przy tym wypiła jeszcze trochę wina, — starał się jej to wyjaśnić. — Pani ojciec nie jest przecież sympatykiem zabaw, no a zresztą, brakuje pani na nie pieniędzy. Niech mi pani wybaczy, ale nie miałem zamiaru być nietaktownym. Gdy już pani na dobre znajdzie się w naszym domu, i gdy pani się…

— W waszym domu? — wpadła mu Angelika w słowo.

Spostrzegł, że się przedwcześnie wygadał, chciał to naprawić, w końcu jednak postanowił być szczery w tej kwestii.

— Tak, w naszym domu. — powiedział, potem jednym ruchem ściągnął maskę. — Chcę pani pokazać z kim pani rozmawia. Jestem Fritz Seidelmann.

Angelika pobladła na sekundę. Ale już w następnej chwili jej policzki zapłonęły tym gorętszym rumieńcem.

— Pan Seidelmann! — krzyknęła zaskoczona.

— Pst, dziecko! Nie tak głośno! Nikt nie powinien nas tutaj słyszeć. Nikt też nie powinien przecież wiedzieć, że my oboje…

Przerwał widząc wyraz jej twarzy.

— Proszę, — powiedziała cicho ale stanowczo — niech mi pan pozwoli odejść!

— Ale dokąd? — zapytał. — Z powrotem na salę, mimo iż jest tam tak gorąco?

— Nie. Muszę iść do domu.

Chciała się od niego uwolnić. Ale on nie ustępował.

— Niech pani zostanie chociaż jeszcze przez chwilę, — błagał. — Niech pani zaczeka póki nie usłyszy pani tego co muszę jej powiedzieć! Proszę szczerze powiedzieć! Czy pani się mnie boi?

Przyjrzała się mu z uwagą.

— Nie.

— No więc dlaczego chce pani już uciekać?

— To nieważne.

— Ja panią kocham Angeliko.

— Pan tylko tak mówi. Nie wierzę panu.

— Czy mam dostarczyć pani dowodów?

Angelika spoważniała nagle. Coś jakby ją tknęło. Ujrzała twarz młodego Seidelmanna tuż obok swojej i spostrzegła dziwny wyraz jego oczu, które patrzyły na nią. Te oczy przekonały ją, że obawy Edwarda nie były bezpodstawne. Zawstydziła się, a jej twarz stała się niemal purpurowa.

— Panie Seidelmann, niech mnie pan zostawi! — powiedziała śmiałym głosem. — Powtarzam, nie pasuję do pana. Jestem biedna, a pan jest bogaty.

— Ach, — wybuchnął młody kupiec. — Co znaczy całe bogactwo przy tobie? Dowiodę ci, jak bardzo cię kocham. Czy twój ojciec nie mówił ci, o czym z nim rozmawiałem?

Angelika drgnęła. Czyżby jego miłość była rzeczywiście tak wielka, że czynił w tej sprawie jakieś starania u jej ojca? Duma i próżność jeszcze raz przesłoniły jej zdolność jasnego widzenia rzeczy.

— Czy pan był u mego ojca, po moją rękę… — wykrztusiła z trudem.

— Nie, nie! — przerwał jej zmieszany. — Najpierw przecież musimy oboje wyrazić na to zgodę, nieprawdaż? Ale ja rozmawiałem z nim o czymś innym!

Spojrzała na niego milcząca i zniecierpliwiona. Myślała o Edwardzie, a także i o tym, w jak odmienny sposób on zabiegał o jej przychylność.

— No, a czy nie chciałabyś zawsze być gdzieś blisko mnie? — szepnął jej teraz Seidelmann do ucha.

— Jak pan to rozumie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie Angelika.

— Ano tak, że pracowałaby pani na jakiejś dobrze płatnej posadzie u nas w domu!

Powoli rumieniec ustępował z jej twarzy. A więc tak wyglądała ta jego miłość?

— Moja odpowiedź na pańskie pytanie brzmi „nie”! — stwierdziła chłodno.

— Coś takiego! Przecież twój ojciec mi to obiecał! — powiedział nie licząc się już z niczym Seidelmann.

— To że zostanę u was służącą?

— Ależ Angeliko, nie mów tak! Pomagałabyś mojej matce. Młoda dama na tym stanowisku zajmuje pozycję zaraz po pani domu. No i należy do rodziny. Pomyśl przecież! — rzekł przymilnym tonem. — Będziemy się mogli wtedy widywać każdego dnia, a ty otrzymasz dwieście marek rocznego wynagrodzenia!

— Dwieście marek?

W tym pytaniu wyraziła wszystko to, co chciała wyrazić. Ale do niego zupełnie to nie dotarło.

— A ode mnie otrzymasz w tajemnie jeszcze drugie tyle! — zapewnił ją. — Drugie tyle, gdyż cię kocham! I chcę cię za żonę! Ale to moje pragnienie nie może teraz jeszcze zostać spełnione, gdyż na razie rodzice nie powinni o tym nic wiedzieć. Także my oboje, musimy trochę lepiej się poznać. No i bardziej się do siebie przyzwyczaić. Po to zaś, żeby nie wywołać jakiejś niepotrzebnej sensacji, powinnaś przyjąć posadę w naszym domu! Zastanów się jeszcze nad tym, moglibyśmy spotykać się późnym wieczorem i rozmawiać wspólnie na każdy temat!

Oczy Angeliki zapłonęły. Oburzenie, wstyd i odraza sprawiły, iż poczerwieniała gwałtownie. Czy rzeczywiście więc była aż tak niskiego pochodzenia, że odważono się jej coś takiego proponować?

— A więc taki był pański zamiar? — spytała. — Kupić mnie za czterysta marek?

Wykonała gwałtowny ruch i odsunęła się od Seidelmanna. Spojrzał na nią z wściekłością.

— Co? Odrzuca pani moją ofertę? — wycedził wściekły przez zaciśnięte zęby.

Angelika musiała przywołać na pomoc, całą swoją odwagę.

— Niech mi pan pozwoli odejść! — zaczęła znów nalegać.

Młody Seidelmann zdążył się już opamiętać.

— Jeszcze tylko małą chwilkę! Nie może mi jej pani zresztą odmówić. Musi pani bowiem przyznać, że mam pewne prawo do tego, aby być z panią, moja panienko.

Z wyraźną kpiną wymówił teraz słowa „pani” i „panienko”.

— Pewne prawo? — zdumiała się Angelika, której taki sposób stawiania sprawy w ogóle nie mieścił się w głowie.

— Tak, moja szanowna damo, pewne prawo! Zaprosiłem wszakże panią na bal „Klubu” i wprowadziłem panią do towarzystwa, w którym, gdyby nie ja, nigdy by się pani nie znalazła, no i zapłaciłem za suknię, którą ma pani na sobie.

Wobec takiej zniewagi, Angelika w pierwszej chwili pozostała zupełnie bezradna. Potem zaś zdołała jedynie wyjąkać:

— Ja pana przecież o to nie prosiłam!

Zaśmiał się grubiańsko.

— Ale przyjęłaś to, mój skarbie! I przyjmiesz także i coś innego, jestem tego pewien.

Zaskoczona dziewczyna zupełnie nie wiedziała co ma począć. Odwróciła się ku schodom, nie myśląc wcale o swym szalu. Pomyślałaby może i o nim, tylko że wstydziła się teraz budzić śpiącą garderobianą.

— Chcę wyjść! — powiedziała błagalnym tonem poprzez łzy.

Fritz Seidelmann zuchwale zastąpił jej drogę.

— Tak? Chcesz wyjść? Dobrze, tylko wcześniej muszę ci coś powiedzieć. Jeśli o mnie chodzi, możesz sobie iść! Ale zwracam ci uwagę na następstwa tego uczynku. Wiesz, że jako osoba przydzielająca pracę, mam twego ojca w ręku. Jeżeli w taki sposób pogardzasz moją łaskawością, to możesz iść ze swoimi bliskimi żebrać. Nie będzie u nas już bowiem więcej żadnej pracy dla waszej rodziny. Spotka was taki sam los, jaki spotkał już Hauserów. A na koniec wylądujecie na ulicy.

— Hauserowie! — to słowo przywróciło Angelice przytomność umysłu i na nowo dodało śmiałości.

— Teraz nareszcie zaczynam wszystko rozumieć! — zabrzmiały odważnie wypowiedziane przez nią słowa. — Właśnie wyjawił pan swój prawdziwy charakter! Zgoda, Hauserowie i my jesteśmy tylko ubogimi tkaczami. Ale mamy wszakże swój honor. I nie pozwala on nam na to, aby ktokolwiek, a więc również i pan, traktował nas w ten sposób. Wspomniał pan tu o Edwardzie Hauserze. Powiem więc panu prawdę. Otóż w gruncie rzeczy jest on drogi i miły memu sercu. I jest tysiąc razy lepszy niż pan. Nigdy nie byłby zdolny do tak nikczemnego zachowania. Ostrzegał mnie przed tym balem, ale ja naiwna nie posłuchałam. Teraz mam za swoje. Ale pan może być pewien, że już pana przejrzałam. I drugi raz mnie pan nie nabierze. Nie jest pan człowiekiem honoru. Jest pan łajdakiem…

Blady z wściekłości Seidelmann stał w miejscu, zaciskając pięści. Zobaczył bowiem, że śpiąca garderobiana została obudzona głośną i pełną oburzenia przemową Angeliki i wszystko słyszała. To całkiem odebrało mu rozum. Chciał rzucić się na dziewczynę.

Nagle jednak czyjaś ręka złapała go za ramię.

— Zostaw dziewczynę w spokoju, Seidelmann! — powiedział surowym i rozkazującym tonem męski glos.

Seidelmann odwrócił się błyskawicznie.

— Strauch! Do wszystkich diabłów! Co ci przyszło do głowy? Podpiłeś sobie czy co? Nie widzisz, że głupia baba…

Turek stanął na rozkraczonych nogach przed Seidelmannem i podsunął mu pięść pod nos.

— Jeszcze jedno takie słowo, które mi się nie spodoba, a nauczę cię jak należy traktować porządną dziewczynę!

— Ależ Strauch!

— Jaki tam Strauch! Komedia skończona! — Edward zerwał maskę z twarzy. — Przypatrz się, jestem…

— Edward! — zdołała wykrztusić Angelika. — To ty? Niebu niech będą dzięki!

Fritz Seidelmann wytrzeszczył na Turka oczy jakby ujrzał jakiegoś ducha. Potem skoczył jednak na niego z okrzykiem wściekłości.

Edward tylko na to czekał. Odsunął lewą ręką dziewczynę na bok, prawą zaś pchnął napastnika do tyłu.

Syn tkacza spodziewał się bowiem takiego zakończenia kłótni, gdyż ukryty we wnęce obok schodów słyszał każde słowo jakie padło między Seidelmannem i Angelika; najwięcej zaś wysiłku kosztowało go to, aby nie zdradzić się przedwcześnie ze swą obecnością i nie wyskoczyć nagle z ukrycia.

Ale nasz bohater zdołał się jakoś opanować. Przekonanie, iż będzie lepiej jeśli zbierze się jeszcze więcej dowodów grubiaństwa Seidelmanna pozwoliło mu poskromić niecierpliwość. Poza tym, pamiętał też, mimo całego wyburzenia i buntu, o człowieku, który go zatrudnił i opłacał, o Arndtcie. Co by powiedział na to jego protektor, gdyby on, poważył się lekkomyślnie na jakiś nieroztropny krok?

I chociaż przyszło to Edwardowi z wielkim trudem, wszakże pohamował się i postanowił czekać.

Czekał przecież tak długo, aż w końcu położenie w jakim znalazła się dziewczyna wymagało natychmiastowej interwencji i dopiero wtedy. Edward pośpieszył jej z pomocą. Ale gdy to już nastąpiło, odrzucił na bok wszelkie wątpliwości. Przeciwstawił się zdecydowanie Seidelmannowi, a także wyprowadził go z błędu, zrzucając maskę i ukazując mu, iż ma przed sobą Edwarda Hausera.

Radość z wyznania Angeliki uczyniła go teraz bezgranicznie odważnym. I jakże szczerze to wyznała, że kocha syna sąsiadów. Świadomość tej miłości była dla Edwarda bodźcem do działania. Teraz nie obawiał się już nawet samego diabła i gotów był, w razie potrzeby, walczyć o Angelikę nawet z całym światem.

Cóż znaczy więc dla niego Fritz Seidelmann, zarozumiały zuchwalec, wykorzystujący pozycję swego ojca i jego władzę, jaką posiadał nad biednymi i zależnymi odeń tkaczami z Hohenthal! Hauserowie wszakże już się spod tej władzy wyrwali. Edward miał za sobą dobroczyńcę i protektora, który zdecydowanie przewyższał Seidelmanna zarówno pod względem bogactwa i wpływów jakie posiadał, oraz mądrości i rozwagi. Edward odsunął zdecydowanym ruchem Seidelmanna na bok i krzyknął w stronę przerażonej garderobianej, aby wydała mu pelerynę, a Angelice szal. Kobieta uczyniła to z pośpiechem. Seidelmann natomiast nie dawał za wygraną.

— Stój no, gagatku! Nie umkniesz mi tak łatwo. Wślizgnąłeś się potajemnie do naszego towarzystwa. Wracaj z powrotem na salę! Tam wytłumaczysz się z tego przed wszystkimi.

Złapał Edwarda za ramię. Ten jednak wyrwał mu się i z całej siły odepchnął Seidelmanna.

— Nie dotykaj mnie, bo w przeciwnym razie stracę panowanie nad sobą! — zagroził młody Hauser. — Pomówimy o tym kiedy indziej. W każdym bądź razie będziesz się musiał gęściej tłumaczyć niż ja. Właściwie to zasłużyłeś na lanie, za bezczelność z jaką potraktowałeś porządną dziewczynę. I zostaw nas w spokoju, gdyż jeśli nie, to będę musiał zdecydować się na wyrównanie moich rachunków z tobą, zaraz tu, na miejscu!

Edward Hauser nagle stał się kimś zupełnie innym. Angelika spoglądała nań wielkimi, pełnymi zdumienia oczyma, z których wyzierał podziw. Ten, który zazwyczaj był cichym i skromnym człowiekiem, w tym momencie przerósł samego siebie.

Seidelmann pojął więc, że przeciąganie struny i dalsza sprzeczka niczego nie rozwiążą.

— Upił się, — warknął w kierunku kobiety z garderoby.

Edward był już z dziewczyną na schodach, więc nie słyszał tych słów. Zresztą gdy schodzili, towarzyszył im głośny gwar dobiegający od drzwi sali balowej. Pojawiło się tam właśnie całe mnóstwo pań i panów, wypytujących w podnieceniu o przyczynę hałasu w garderobie.

Wokół Seidelmanna zaczął narastać tłum ciekawskich. Było mu to wielce nie na rękę, że nie może ich od razu o wszystkim poinformować.

— Później! — krzyknął. — Teraz muszę szybko gdzieś wyskoczyć. Równocześnie kazał podać sobie swój płaszcz, narzucił go na siebie i pobiegł schodami w dół za Angeliką i Edwardem. Na dole zaś spotkała go niemiła przygoda. Do izby, w której znajdował się szynkwas wpadł w tym właśnie momencie, jakiś nieznajomy człowiek, i tak niezręcznie zabiegł śpieszącemu się Seidelmannowi drogę, że ten zderzył się z nim, a następnie upadł jak długi na kamienną posadzkę.

— Przepraszam! — usprawiedliwił się uprzejmie obcy i pośpiesznie wyszedł z oberży.

Fritz Seidelmann klął na czym świat stoi. Nie wyrządził sobie większej krzywdy, ale bolały go wszystkie kości. Pozbierał się z wielkim trudem i kulejąc poczłapał na zewnątrz.

Świeże nocne powietrze szybko go jednak otrzeźwiło, mógł więc spokojnie wszystko rozważyć. Ani po dziewczynie i chłopaku, ani też po gamoniowatym nieznajomym, którego wysłał zresztą do wszystkich diabłów, nie było już ani śladu. Dokąd więc mogli się udać Edward Hauser i ta młoda Hofmann? Na pewno przecież nie będą spacerować po wiejskim trakcie. Poszli więc do jej domu.

Seidelmann zacisnął pięści. Ten Edward, ten gołysz, odprowadza piękną Angelikę do domu. Zbierze jej pocałunki, te same, które otrzymałby ani chybi on, Fritz Seidelmann. To oburzające!

Być może szepczą jeszcze teraz do siebie w sieni Hofmannowego domu. Co by tu zrobić?

Hm! Ten dom, Fritz Seidelmann znał całkiem dobrze, gdyż ze względu na Angelikę, kręcił się w tamtej okolicy dość często. Przyszedł mu więc do głowy pewien pomysł ; postanowił dostać się do Hofmannów drogą prowadzącą z tyłu za ogródkami, dzięki temu byłby na miejscu jeszcze przed tą parą i mógłby wślizgnąć się tam gdzieś i ukryć.

Wrócił do oberży wydostał się na jej podwórze, stamtąd do ogrodu, przeskoczył przez płot i podążając wspomnianą wcześniej drogą, dotarł wreszcie do małego ogródka Hofmannów. Zorientowawszy się, że nic mu nie grozi, przeszedł przezeń, zakradł się w pobliże jednego z okien i nadstawił ucha. W porządku, rodzice najdroższego ich sercu dziecka, które jak sądzili znajdowało się pod należytą opieką Seidelmanna, położyli się już spać. Psa też nie było w obejściu, nie musiał się więc obawiać, że zostanie odkryty.

Drzwi z tyłu domu, zamknięte były tylko na klamkę, każdy wtajemniczony mógł je otworzyć także i z zewnątrz. Fritz Seidelmann uczynił to, i nie namyślając się wiele, wsunął się po cichu do sieni, zamknął znowu drzwi i wpełzł do głębokiej wnęki pod schodami. Tutaj mógł spokojnie czekać i jeśli szczęście mu dopisze, dowie się wszystkiego co będą mieli sobie do powiedzenia Angelika i Edward.

Takie były właśnie kalkulacje Fritza Seidelmanna i należy stwierdzić, że się w nich nie pomylił. Nie przebywał zbyt długo w swej niewygodnej kryjówce, kiedy usłyszał zbliżające się w stronę domu kroki.


* * *


Edward i Angelika wracali z balu w milczeniu i bez zbytniego pośpiechu. Chłopak i dziewczyna, których życie dawniej płynęło tak cicho i spokojnie, mieli teraz oboje, po niezwykłych i dramatycznych wydarzeniach ostatniej godziny, serca tak przepełnione uczuciem, iż mimo nawału myśli i wrażeń, żadne z nich nie było skore do nawiązania rozmowy, woląc jak się zdaje nic nie mówić. Koło domu Angeliki, Edward chciał się już pożegnać.

— No to jesteśmy. Dobranoc, Aniołeczku. Śpij dobrze!

Ale dziewczyna zatrzymała go.

— Edwardzie! — zwróciła się do niego przymilnie. — Chcesz już iść? Czy to ma być kara dla mnie?

Chłopak patrzył gdzieś w ciemność obok niej i milczał.

— Edwardzie! — Nie dawała za wygraną Angelika. — Wiem, że byłam wobec ciebie niesprawiedliwa, ale przecież nie możesz porzucić mnie w gniewie, nie zniosłabym tego!

— Nie gniewam się i nigdy nie jestem na ciebie zły, — zapewnił Edward.

— Ale przecież chcesz już iść? A ja jestem pełna niepokoju. I mam ci tyle do powiedzenia.

— Innym razem! Patrz, marzniesz i jeszcze się zaziębisz.

I rzeczywiście, dziewczyna trzęsła się cała. Ale nie ustępowała.

— To wejdź na chwilę ze mną do domu. Rodzice już śpią.

— No, ale gdzie?

— Tylko do sieni! — poprosiła i ścisnęła go za rękę.

Mimo, iż się opierał zaciągnęła go za dom i otwarła drzwi, przez które zaledwie kilka minut wcześniej wślizgnął się Seidelmann.

— Tam obok schodów stoi ławka. Ostrożnie, nie uderz się! Tutaj możemy na chwilę usiąść.

Edward milczał, ale godził się na wszystko. Bliskość ukochanej dziewczyny wprawiała go w stan szczęścia. W takich okolicznościach był gotów na każde ryzyko. Gdyż było ryzykiem to, że Edward Hauser, któremu stary Hofmann zakazał jakichkolwiek spotkań ze swoją córką, wszedł nocą i to potajemnie do domu tego człowieka. Narażał się więc na to, że w przypadku gdyby ojciec Angeliki go tu nakrył, że zostanie stąd wyrzucony i to w upokarzający sposób.

Siedzieli teraz na ławce jedno blisko drugiego i nie przypuszczali, że dwa kroki od nich znajduje się ten, który chciał zniszczyć ich szczęście.

Tym razem nie byli już tak milczący. Angelika, która czulą ogromną wdzięczność do swego obrońcy chciała przede wszystkim dowiedzieć się, jak udało mu się wejść na bal. Edward jednak nie kwapił się z odpowiedzią.

— O tym później. Aniołeczku! Najpierw pomówmy o czymś ważniejszym. Czy wiesz, że przez ostatnie dni byłem naprawdę nieszczęśliwy?

— Tak, wiem. I to była moja wina! Wybacz mi!

Zamiast odpowiedzi, przytulił ją w milczeniu do siebie i pocałował.

— Sama nie mogę siebie zrozumieć. Edwardzie — szepnęła. — Wierzysz mi?

— Teraz już to rozumiem, — przytaknął z powagą Edward. — Zbyt wiele różnych spraw zwaliło się na ciebie. Twój ojciec chciał, abyś przyjęła od nieznajomego zaproszenie na bal: to było po pierwsze. Po drugie, ta piękna błyszcząca suknia Włoszki, suknia dla której straciłaś głowę. Czyż nie tak?

— Tak, — przyznała zawstydzona Angelika.

— I trzecia sprawa. Aniołeczku… najgorsza!

— Trzecia?

— Tak. Właściwie nie chciałbym ci w ogóle o niej mówić. Boję się, że możesz się na mnie obrazić.

— Nie powinieneś tak myśleć Edwardzie! To co dzisiaj przeżyłam jest dla mnie wystarczającą nauczką.

— Miło mi to słyszeć. Czuję, że nareszcie kamień spadł mi serca. Wiesz, twój ojciec to porządny człowiek, chociaż ma w sobie coś z człowieka, który dziękuje Bogu za to, że jest lepszy od innych. Rozpiera go pycha i zarozumiałość.

— I co?

— No to, że ty jesteś jego córką.

Było to szczere wyznanie, na jakie Edward Hauser, nigdy wcześniej nie byłby się wobec Angeliki odważył. Teraz wierzył jednak w przemianę, która się w niej dokonała, zaś zachowanie się dziewczyny było tego najlepszym dowodem.

— Tak, — skinęła głową — mój ojciec jest taki i ja taka jestem, chociaż nie Edwardzie, byłam taka. Teraz stałam się kimś innym. Teraz wiem już, jak bardzo cię kocham.

Edward promieniał ze szczęścia.

— Nawet nie przypuszczałam jakim jesteś wspaniałym człowiekiem, Edwardzie. Kiedy postawiłeś się tak ostro temu Seidelmannowi, byłam z ciebie naprawdę dumna.

Na pewien czas w ciemnej sieni zapanowała cisza.

— Ale co powie na to wszystko twój ojciec? — odezwał się znowu po chwili Edward.

— Nic się nie martw! Seidelmann wprawdzie namieszał mu w głowie, ale gdy opowiem ojcu o nikczemnościach tego człowieka, to na pewno zmieni zdanie.

Ukryły pod schodami Fritz Seidelmann słyszał każde słowo. O mało co, a wyskoczyłby już z pięściami na rywala, ale ostrożność kazała mu się przed tym powstrzymać. Dotarło do jego uszu wszakże pierwsze pytanie Angeliki, na które jak dotąd odpowiedź jeszcze nie padła, a przecież przyszedł tu właśnie po tę odpowiedź. Musiał więc czekać.

I oto właśnie jego cierpliwość miała zostać wynagrodzona.

— A teraz powiedz mi w końcu, — ponownie poruszyła ten temat Angelika, — jak udało ci się wejść w to zamknięte towarzystwo! Jestem tego ogromnie ciekawa.

— To była rzeczywiście bardzo trudna sprawa, — wyznał Edward, wzdychając przy tym. — Otóż kiedy uparłaś się, aby iść na ten bal, ogarnął mnie strach o ciebie. Podejrzewałem, że zostaną tam na ciebie zastawione sidła, postanowiłem więc za wszelką cenę być blisko ciebie, aby móc cię chronić w razie potrzeby. W tym celu jednak musiałem dostać się jakoś na tę zabawę.

— No i jak tego dokonałeś?

— Na pewno rzuciłoby się od razu w oczy, gdyby ktoś próbował bez obowiązującej karty wstępu wślizgnąć się na salę balową, — ciągnął dalej Edward swą spowiedź. — Dlatego musiałem jakimś sposobem zdobyć taką zastępującą bilet i stanowiącą umówiony znak szpilkę. Miałem jednak szczęście. Właściciel wypożyczalni kostiumów; u którego chciałem wybrać odpowiedni dla siebie strój wręczył mi właśnie taką szpilkę, którą Strauch zostawił tam u niego przez nieuwagę, z prośbą, abym oddał ją owemu roztargnionemu kawalerowi. Miałem więc już to, co potrzebowałem, istniało jednakże niebezpieczeństwo, że Strauch zauważy swoją zgubę i przyjdzie po nią do właściciela wypożyczalni. Musiałem więc temu jakoś zapobiec. I oto wpadła mi do głowy myśl, aby nakazać Strauchowi trzy mać się z dala od tej zabawy.

— Co więc uczyniłeś? — spytała się zaniepokojona.

Edward przemógł się w końcu. I wyjawił wreszcie całą tę niechlubną prawdę.

— Napisałem list do Straucha i zabroniłem mu wzięcia udziału w balu. Dołączyłem do tego przestrogę, aby ani się ważył powiadomić innych członków „Klubu”, o tym, iż nie przybędzie na zabawę.

— Zabroniłeś mu tego? 1 on cię posłuchał? To wprost niesamowite!

— Nie, nie było tak jak myślisz. Przecież to oczywiste, że mnie by nie posłuchał, wyśmiałby mnie jedynie. Posłużyłem się więc sposobem. Zmieniłem mianowicie mój charakter pisma. A czy wiesz jak podpisałem list?

— No?

— Leśny Upiór!

— Mój Boże, — wyjąkała przerażona dziewczyna. Nie wiedziała co powiedzieć. Miała jedynie niejasne poczucie, że chłopak wplątał się za sprawą tego listu w coś bardzo poważnego.

Edward tymczasem kontynuował swą relację.

— Zrobiłem więc tak, jakoby ów list pochodził od Leśnego Upiora i Strauch oczywiście w to uwierzył. Już dzisiaj rano dowiedziałem się, że zrezygnował z zamówionego wcześniej stroju Turka. Dało mi to pewność, że mój plan się powiódł. Kazałem właścicielowi wypożyczalni zapakować mi „Turka”, no i w tym właśnie kostiumie poszedłem zamiast Straucha na bal. Tam nikomu nie wydałem się podejrzany, co więcej Fritz Seidelmann wziął mnie za Straucha i rozmawiał ze mną, jakbym był jego dobrym przyjacielem. Miało to miejsce przy wejściu na salę. Widziałaś to zresztą.

Angelikę ogarnęła teraz radość z tak udanego przedsięwzięcia.

— Och, Edwardzie, — szepnęła, — to był śmiały wyczyn! Jestem z ciebie dumna.

Podziwiany bohater wszakże westchnął.

— Nie bardzo jest za co! Ja sam wcale nie jestem z siebie dumny. Ten list może mi jeszcze przysporzyć ogromnych kłopotów. Napisałem go po to, aby zmusić Straucha do rezygnacji z balu i dzięki temu dostać się na zabawę i tam móc nad tobą czuwać. Być może jednak inni widzieć będą w tym sfałszowanym podpisie, jedynie zasługujący na karę postępek…

— Tak właśnie może być!

— Oczywiście. Muszę się więc z tym liczyć. Pewna osoba, która wie coś niecoś o tej sprawie, zwróciła mi na to uwagę.

— Ach, — próbowała uspokoić go dziewczyna, — kto by tam chciał rozgłaszać, że to ty byłeś autorem tego listu?

Edward zmarszczył czoło.

— Zdaje się, że jest ktoś taki. Zresztą list to nie wszystko, byłem również zamiast Straucha i to w „jego” stroju Turka na balu, chociaż nie miałem tam żadnego prawa wstępu. Seidelmann nie jest taki głupi, żeby nie zechciał tego wykorzystać przeciwko mnie. Muszę się mieć przed nim na baczności. Nie zapomni mi przecież dzisiejszego wieczoru!

— Och, mój Boże, z pewnością! — westchnęła Angelika. — I pamiętaj, że on ma wielu przyjaciół, Edwardzie. — dziewczyna otoczyła ramieniem jego szyję — Boję się o ciebie!

— Nic się nie bój, znajdę się pod wystarczająco mocną ochroną!

— Pod wystarczająco mocną ochroną?

— Tak — potwierdził Edward, któremu myśl o jego protektorze pozwoliła na nowo poczuć się bezpiecznym. — Seidelmann zwolnił mnie i do tego oszukał z wypłatą. Myślał, że wpadnę w nędzę i kłopoty; ale to właśnie to nieszczęście przyniosło mi szczęście. Najpierw leśniczy pomógł przetrzymać nam najgorsze, a potem znalazł się ktoś inny, kto także się o nas zatroszczył.

— Ktoś inny? Kto?

— Pewien tajemniczy nieznajomy. Nie powinienem właściwie wspominać o nim ani słowem, ale wkrótce zdaje się i wam przyjdzie szukać pomocy, gdyż Seidelmann także i was pozbawi pracy i dlatego chcę ci powiedzieć, że znam kogoś takiego, kto z pewnością temu zaradzi.

— Co też ty mówisz Edwardzie, jestem zdumiona! Kim jest ten twój wszechwładny opiekun?

— To pozostaje niewiadomą również dla mnie.

— Również i dla ciebie? To brzmi jak jakaś zagadka. Musisz przecież znać jego nazwisko, musisz wiedzieć gdzie się zatrzymał i…

— Oczywiście, ale tego to nie mogę powiedzieć. Zostałem przez niego zatrudniony i to za wysokim wynagrodzeniem. Do moich obowiązków należy zaś przede wszystkim dyskrecja. Mogę chyba jednak przynajmniej napomknąć ci o tym po to, abyś nie martwiła się niepotrzebnie ani o mnie, ani o was. Tylko, że nie możesz z nikim o nim rozmawiać, nawet z rodzicami. Czy przyrzekniesz mi to?

— Przyrzekam

— Otóż jeśli powiedzie się nam to co planujemy, to jestem pewien, że skończą się moje wszystkie kłopoty finansowe.

— A co macie zamiar uczynić?

— Chcemy schwytać kogoś.

— Kogo?

— Właśnie w tej sprawie obowiązuje mnie całkowite milczenie.

Dziewczyna obrzuciła go przestraszonym spojrzeniem.

— Och, Edwardzie, odtąd nie zaznam spokoju ani przez chwilę! Młodzieniec spostrzegł teraz, że powiedział zbyt wiele, od razu podjął starania o to, aby słuszne skądinąd podejrzenia Angeliki, która pomyślała oczywiście o Leśnym Upiorze rozproszyć.

— Cała ta sprawa nie jest aż tak niebezpieczna jak myślisz. — umyślnie dużo teraz mówił i ciągle o tym samym, aby nie umacniać w dziewczynie powziętego przez nią wcześniej podejrzenia. — Mogę jedynie udzielić ci na ten temat pewnej wskazówki, ale żadnych szczegółów zdradzić mi nie wolno. Chodzi o pewnego człowieka, który uciekł z więzienia po tamtej stronie granicy. Policja jest prawie pewna, że ukrył się gdzieś tu, w naszej okolicy. No i jego właśnie chcemy aresztować.

— Ech, specjalnie mi tak opowiadasz, — stwierdziła Angelika podejrzliwie.

— Ależ skąd! Rzeczywiście tak jest.

— Czyżby więc ten twój protektor był policjantem, a ściślej mówiąc tajniakiem?

Teraz dopiero się okazało, jak bardzo Edward pokpił całą sprawę.

— Nie, nie, — zaprzeczył gwałtownie. — To zupełnie coś innego. Niech ci wystarczy to, co już wiesz Aniołeczku! Nie mogę zdradzić tajemnicy. W każdym bądź razie, nie musisz się o mnie martwić, przynajmniej w tym przypadku. Poważniejszym dla mnie jest problem z Fritzem Seidelmannem. No, a oprócz tego martwię się głównie o to, co powie twój ojciec.

— Odnośnie dzisiejszego wieczoru?

— Tak. Po tym co się stało, Seidelmann przecież ostro na niego naskoczy.

— Postaram się go na to przygotować. Wszystko mu opowiem, dowie się wreszcie, że Seidelmann jest łajdakiem i…

— I co? Co mianowicie. Aniołeczku?

Przytuliła się do niego z ufnością.

— Wiesz co. Edwardzie, sądzę, że mój ojciec będzie ci kiedyś jeszcze wdzięczny za to, że tak odważnie się za mną ująłeś.

— Byłoby wspaniale!

— Tak, na pewno pozwoliłby ci znów do nas przychodzić.

— I cofnąłby ten swój zakaz? — zapalił się Edward.

Szeptali tak jeszcze do siebie oboje przez dłuższą chwilę. W końcu jednak przypomnieli sobie, że czas się już rozstać. Jeszcze jeden pocałunek i w drogę; Edward wyskoczył szybko na zewnątrz, Angelika zaś starannie zamknęła za nim drzwi. Nieświadoma niczego udała się do swej izby, nie przypuszczając, że w sieni przeszła blisko Fritza Seidelmanna, który ciągle jeszcze czatował we wnęce pod schodami.

Edward zdążył już w tym czasie przeskoczyć przez oddzielający poletko Hofmannów od niewielkiego ogródka Hauserów płot. Zaraz potem od pnia jednego z drzew oderwała się podobna do cienia postać i męskim głosem zawołała w kierunku Edwarda.

— Pst!

Edward zatrzymał się zaskoczony. Już nawet pomyślał, że to Fritz Seidelmann zaczaił się tutaj na niego, po to aby przeprowadzić z nim kolejną rozmowę, tym razem w oparciu o inne argumenty niż te jakich użył w gospodzie. Słowa, które jednak usłyszał, przekonały go, że się mylił.

— To ja, obcy.

W rzeczywistości był to Arndt, który czekał tutaj na swego młodego pomocnika. Przyszedł tu z oberży, głównym wiejskim traktem. Dlatego też nie mógł zauważyć Seidelmanna, który wślizgnął się do domu Hofmannów, docierając doń opłotkami.

Arndt wszakże liczył się z tym, że Seidelmann ukryje się gdzieś tutaj, chcąc przydybać młodego Hausera. Jak dotąd jednak przypuszczenia te nie potwierdziły się. Uznał więc, że czas wracać, ale przed odejściem postanowił jeszcze zamienić kilka słów z Edwardem.

Chłopak, którego radosny nastrój nadal nie opuszczał, zrobił minę kogoś, kto tylko czeka na okazję, żeby móc otworzyć usta. Ale Arndt go uprzedził.

— Byłeś u Hofmannów?

— Tak, odprowadzałem Angelikę i…

— W porządku. Widziałeś Seidelmanna?

— Seidelmanna? Przecież on jest w oberży.

Arndt zaśmiał się krótko.

— To mało prawdopodobne. Obawiam się coraz bardziej, że on się kręci gdzieś tutaj. No, ale to zostaw już na mojej głowie! Lepiej opowiadaj! Co się zdarzyło? I czy miałeś nieprzyjemności?

Edward, który czuł się jak zwycięzca, zaczerpnął głęboko powietrza i stwierdził dumnie:

— Ależ nie! Było wprawdzie starcie z Seidelmannem…

— Tak, to widziałem.

— ale wcześniej wszystko szło zgodnie z planem. Seidelmann sądził, że ma przed sobą Straucha…

— Aż do końca?

— Nie. W trakcie tej kłótni, sam z własnej woli zrzuciłem maskę, aby wiedział z kim ma do czynienia.

— No, no! Musisz mi to dokładnie opowiedzieć!

I Edward opowiedział. Arndt przez ten cały czas nie odzywał się, pozwalając młodzieńcowi spokojnie skończyć.

Na obliczu detektywa pojawiła się jednak troska.

— Ta sprawa będzie miała swe dalsze następstwa, — powiedział, gdy relacja Edwarda dobiegła już końca. — Muszę niestety oświadczyć, że nie jestem z ciebie zbytnio zadowolony. Mam nadzieję, że nie popełniłeś kolejnych nierozważnych kroków.

Ton jakim Arndt to mówił sprawił, że miody Hauser czul się coraz bardziej zdeprymowany i rozczarowany. Zwiesił głowę i milczał. Ale Arndt nie przestawał go indagować.

— No więc? Jak to teraz wygląda?

— Nie wiem jak należy to pańskie pytanie rozumieć? — zabrzmiał speszony głos chłopca.

— W takim razie postaram ci się nieco to wyjaśnić. Stara jak świat prawda mówi, że zakochani ludzie są tak w siebie zapatrzeni, iż nie zwracają na nic uwagi i przez to mają skłonność do popełniania najrozmaitszych głupstw. Biorąc pod uwagę to, co zdarzyło się, Angelika Hofmann na pewno chciała się dowiedzieć, w jaki sposób wszedłeś na ten bal maskowy. Potwierdzasz to. No, właśnie! Przypuszczalnie więc wyznałeś jej całą tę historię o owej zastępującej kartę wstępu szpilce i o liście do Straucha?

— Rzeczywiście, tak uczyniłem.

— I co było dalej?

— Potem Angelika zaczęła się martwić o mnie, gdyż wygląda na to, że Fritz Seidelmann będzie chciał teraz jeszcze bardziej uprzykrzyć mi życie. Mówiliśmy także o sytuacji finansowej Hofmannów; Seidelmann bowiem nie jest już zapewne tak przyjaźnie do nich usposobiony, jak przedtem.

Kolejny raz więc okazało się, że Arndt jest doskonałym znawcą ludzi. Przewidywał to wszystko wcześniej, a co więcej, jego przypuszczenia wcale się na tym nie kończyły. Odnosiło się wrażenie, jakby i on też słyszał rozmowę Angeliki i Edwarda w sieni Hofmannowego domu. Oto bowiem Edward nie zdążył jeszcze ponownie otworzyć ust, gdy detektyw, o nic nie pytając wcielił się w rolę opowiadającego.

— I w końcu, aby pocieszyć dziewczynę powołałeś się na swego przyjaciela i protektora, w służbie którego pozostajesz po to, aby schwytać Leśnego Upiora. Czyż nie było tak?

— Nie, nie, — natychmiast zaprzeczył Edward. — O schwytaniu Leśnego Upiora nic nie mówiłem.

— Więc z czym wyskoczyłeś w takim razie?

— Powiedziałem, że chodzi o pewnego zbiegłego z Czech przestępcę.

— W takim razie zachowałeś się wspaniale!

Edward spojrzał nań niepewnie. Z powodu ciemności nie mógł wyczytać niczego w obliczu detektywa, niemniej pochwala, której się doczekał wydała mu się podejrzana.

— Naprawdę wspaniale! — kontynuował Arndt. Teraz jednak Edward słyszał już dokładnie. To była kpina, najczystsza kpina. — Dzięki temu twoja Angelika będzie teraz całkowicie przekonana, że powiedziałeś jej prawdę. Czy wie też, że to ja jestem tym człowiekiem, który mieszka u leśniczego?

— Nie było o tym ani słowa!

— I że jestem tajnym agentem policji?

— To podejrzewała, ale udało mi się jej wmówić, że się myli.

— Tak, tak, rzeczywiście, mój drogi Hauser, dokonałeś iście bohaterskiego czynu. Dałby Bóg, żeby Angelika Hofmann okazała się teraz rozsądniejsza niż ty i zachowała to wszystko w tajemnicy! W przeciwnym bowiem razie cały nasz plan może spalić na panewce.

— Jeśli tak, to jutro z samego rana powtórzę jej, że musi w tej sprawie zachować całkowitą dyskrecję.

— Uczyń to! Być może jeszcze nic straconego. Powiedz jej, że wyjawiając cokolwiek z tego co usłyszała, naraża swe życie na niebezpieczeństwo! Taki argument prawdopodobnie może pomóc.

— Ach, — westchnął Edward, — mógłbym przecież zaraz…

— Teraz udasz się do domu! Właściwie to miałem dla ciebie ważną wiadomość, ale na razie odeszła mnie ochota, aby się nią z tobą podzielić. Chwilowo nie jesteś w odpowiednim nastroju do tego, aby móc z niej uczynić właściwy użytek. Dobrej nocy! Jutro porozmawiamy.

Edward stał i wpatrywał się w śnieg. A kiedy podniósł wreszcie głowę, Arndta już nie było. Starał się więc przeniknąć wzrokiem ciemność i wydało mu się w pewnej chwili, że po tamtej stronie Hofmannowego płotu, jeszcze raz wyłoniła się postać jego opiekuna. Ale ani nie zawołał za Arndtem, ani też nie pobiegł za nim. Nagle jakby stracił gdzieś całą swą wcześniejszą odwagę.

Czy był to zatem kolejny, nierozważny krok naszego bohatera, czy też nie? W każdym bądź razie, to jego zachowanie nie pozostało bez wpływu na dalszy bieg wydarzeń, gdyż człowiekiem, który przemykał tam wzdłuż płotu był nie Arndt, lecz Fritz Seidelmann. Gnał on teraz do domu z głową pełną nadzwyczajnych wieści, jakich udało mu się podsłuchać ze swej kryjówki pod schodami w chałupie Hofmannów.

I to jego postać, znikającą akurat w ciemności dostrzegł właśnie teraz Edward Hauser. Nagły podmuch wiatru, który — zawadził o róg domu i wzbił w górę tuman śniegu, sprawił iż chłopiec zadrżał cały. Niemiłe uczucie, które ogarnęło teraz Edwarda było niczym zapowiedź nadchodzącego nieszczęścia.



Wyszło szydło z worka


Dopiero wtedy, gdy odgłosy kroków Angeliki dały się słyszeć w jej pokoju, Fritz Seidelmann odważył się opuścić swą kryjówkę i wyniknąć się na zewnątrz.

Żądza zemsty wykrzywiła mu twarz w okropnym grymasie. Był wielce zadowolony z siebie i ze swego pomysłu, aby śledzić zakochaną parę. Dzięki temu dowiedział się bowiem wielu różnych rzeczy, które mogły świadczyć przeciwko obojgu; zapłacą za to wszystko, co wyrządzili mu w ów karnawałowy wieczór.

Za krzywdy których doznał, powinni zostać ukarani, a już na pewno młody Hauser. Ale w jaki sposób, tego Seidelmann jeszcze nie wiedział. Zbyt wiele pomysłów na ten temat przychodziło mu teraz do głowy, więc panował tam jedynie wielki zamęt.

W takim to nastroju szykował się Seidelmann, aby wyskoczyć zza chałupy Hofmannów i pognać do domu, gdy posłyszał jakiś szept. Ponieważ obawiał się, iż może wpaść na swego wroga, którego pięściom, gdyby przyszło co do czego, nie potrafiłby sprostać, dlatego też skulił się szybko. Potem jednak podkradł się bliżej, w stronę skąd dochodziły glosy i spostrzegł Arndta w rozmowie z Hauserem.

Młody Seidelmann nie znał naszego detektywa, ale gdy teraz go ujrzał, od razu zaczął jakby czegoś się domyślać. Czy nie był to aby ów gamoń, który tam w sieni oberży tak niezręcznie wszedł mu w paradę i to w najmniej odpowiednim momencie? Seidelmann zdążył wszakże przyjrzeć się nieznajomemu tylko bardzo pobieżnie. Mimo tego od razu przypomniał sobie tę postać i cały jej zewnętrzny wygląd, dość widoczną teraz na jasnym tle śnieżnego krajobrazu.

Ów incydent w sieni gospody ukazał się nagle Seidelmannowi w zupełnie innym świetle. Było więc zwykłą niezręcznością, czy też z góry ukartowanym posunięciem to wejście mu w drogę? Czyżby zatem mężczyzna ten zabezpieczał odwrót młodemu Hauserowi?

O czym bowiem rozmawialiby teraz obaj, tutaj w nocy i w samotności? Seidelmann był coraz bliżej właściwego rozwiązania tej zagadki. Czy przypadkiem to nie o tym człowieku opowiadał przedtem z takim entuzjazmem dumnej Angelice, ten golec Hauser? Fritz Seidelmann z wściekłości zacisnął dłonie tak, aż paznokcie wbity mu się w ciało i postanowił nie spuszczać tego tajemniczego osobnika z oczu.

I trwał tak w ukryciu, na wpół przykucnięty i skulony dopóki obcy się nie oddalił.

Dopiero wtedy Fritz Seidelmann ośmielił się ruszyć ukradkiem za mężczyzną, którego postanowił śledzić. Nieznajomy skierował się na wschód i podążył drogą, aż do miejsca gdzie ta się rozwidlała i prowadziła na wprost, do sąsiedniej wsi i wprawo, do leśniczówki. Tam jednak, na rozstajach obcy nagle zniknął.

— Co się z nim stało?

Seidelmann zatrzymał się i począł nasłuchiwać. Ale na próżno. Wyglądało na to, że ziemia się rozstąpiła i pochłonęła tamtego.

Całe to zdarzenie można było uznać za cud, w istocie jednak tłumaczyło się ono całkiem prosto. Franz Arndt był przeciwnikiem, któremu Seidelmann w żadnym wypadku nie dorównywał. Oprócz bowiem wielu innych atutów posiadał także i nadzwyczaj wyostrzony słuch.

Otóż, ledwie tylko co zdążył pożegnać się z Edwardem i ujść kawałek, gdy posłyszał, w pewnej odległości za sobą, stąpające cicho po zamarzniętym śniegu czyjeś kroki. Nasz detektyw miał również szybki refleks; gdyby się teraz zatrzymał, aby nadsłuchiwać, oczywiście zdradziłby się z tym, że coś podejrzewa — poszedł więc wolno dalej. Po pewnym czasie wytarł nos i niby przez nieuwagę opuścił chusteczkę. Podnosząc ją z ziemi skorzystał z okazji i dyskretnie się rozejrzał.

Z tyłu za sobą spostrzegł jakiegoś człowieka. Natychmiast pomyślał o Seidelmannie, z którego obecnością przecież wcześniej się liczył. Przeszedł więc jeszcze kawałek, potknął się umyślnie o kij, na którym się wspierał maszerując i powtórnie się obejrzał. Tamten człowiek podążał ciągle za nim i nawet zmniejszył dzielący ich dystans.

W takim razie nie był to przypadek, ten który szedł z tyłu, śledził go. Należało zatem sprawdzić, kto chciał dobrać mu się do skóry?

Arndt postanowił nie robić nic, dopóki nie dojdzie do gęstych zarośli po prawej stronie. Rosły one przy wspomnianym już wcześniej skrzyżowaniu dróg. Tam skoczył błyskawicznie w prawo, za dające mu ukrycie krzaki, wyciągnął opończę, którą nosił zawsze zwiniętą i zarzucił ją na siebie. Następnie rozłożył się jak długi, w ośnieżonym, znajdującym się zaraz za krzakami rowie. Dzięki temu nie sposób było go odróżnić od białego podłoża.

Śledzący go człowiek zatrzymał się teraz i nasłuchiwał w mroku nocy. Zdawał się nie wiedzieć co począć.

I rzeczywiście: Fritz Seidelmann czuł się w tym momencie zupełnie bezradny. Kiedy przestał słyszeć kroki i widzieć sylwetkę tego, którego ścigał, pomyślał sobie, że nieznajomy widocznie przyśpieszył kroku. Po krótkim wahaniu sam ruszył więc biegiem, rozglądając się przy tym uważnie.

Ale nie dobiegł daleko. Jak wiadomo droga rozwidlała się zaraz za ową kępą krzaków, okazało się więc, że Seidelmann ma kolejny ciężki orzech do zgryzienia. Co prawda były tutaj ślady, ale przecież za dnia przechodziło tędy całe mnóstwo ludzi, tak że nawet mimo śniegu nie dało się niczego rozpoznać. Gdzież ten obcy mógł się skierować? Pobiegł do sąsiedniej wsi, czy raczej wolał ukryć się tymczasem w lesie?

Seidelmann nie potrafił rozstrzygnąć tego dylematu i w końcu uczynił to, co mu jedynie w takiej sytuacji pozostawało. Ruszył z powrotem do Hohenthal. Zniechęcony poczłapał ociężale przez pola, nawet już nie oglądając się za siebie.

Po chwili, z tyłu za nim podniósł się ostrożnie Franz Arndt. Wyjrzał zza krzaków. W porządku, Seidelmann został wykiwany i zrezygnował z dalszego szpiegowania.

Arndt uśmiechnął się pod nosem. Spodobała mu się cała ta historia. Teraz, skoro niebezpieczeństwo już minęło, postanowił, że zamieni role i dla odmiany, teraz on zajmie się śledzeniem młodego Seidelmanna. Pomysłowi detektywa sprzyjała nieostrożność i beztroska tamtego. Ponadto, tu w szczerym, pokrytym śniegiem polu, chroniła go przed dostrzeżeniem biała opończa. No i wreszcie, zachowywał przecież bezpieczną odległość, podążając za Seidelmannem.

Tym sposobem dotarł w końcu znowu do Hohenthal. Za rogiem pierwszej chałupy zdjął swoje okrycie i skradając się, pośpieszył dalej za Fritzem Seidelmannem. Nie musiał się niczego więcej obawiać, gdyż zbliżała się północ i nikt nie pokazywał się już na drodze.

Przy domu Hauserów Seidelmann zatrzymał się, podszedł bliżej i następnie zniknął gdzieś za nim.

Arndt na próżno zachodził w głowę, starając się pojąć w jakim celu tamten to uczynił.

Zbliżył się więc tam ostrożnie i spostrzegł, że Fritz Seidelmann cicho i nieruchomo stoi przy jednej z okiennic izby Hauserów i najprawdopodobniej podsłuchuje; minął dobry kwadrans zanim zabrał się wreszcie i ruszył stamtąd. Także teraz Arndt trzymał się w bezpiecznej odległości od Seidelmanna, póki tamten nie dotarł do swego domu i nie zniknął w jego drzwiach.

W budynku, na górze paliło się jeszcze światło. Ojciec i stryj czekali na niego. Prawdopodobnie liczyli na to, że młody Seidelmann przyniesie z balu mnóstwo najróżniejszych nowin. Dla detektywa w takim razie nie było już tu więcej roboty. Spokojnie mógłby więc pójść sobie stąd. Ale nie uczynił tego i został. Jakieś bliżej nie określone, wewnętrzne przekonanie zatrzymało go. Czuł się tak, jakby miało się zdarzyć zaraz jeszcze coś ważnego.

Po chwili zgasło światło w pokoju frontowym na pierwszym piętrze, ale zapaliło się za to, na dole, w oknie od strony ogrodu.

Arndt zdumiał się wielce. Co by to mogło znaczyć? Na parterze znajdowało się przecież pomieszczenie firmy, o czym wspomniał mu kiedyś Edward Hauser. Czyżby miała się tu odbyć, tak późno w nocy, jedynie zwykła pogawędka? Nie wydało się mu to zbyt prawdopodobne.

Przeskoczył szybko i zdecydowanie przez płot. Postanowił sam zbadać całą rzecz dokładnie. Tutaj na pewno będzie miał okazję dowiedzieć się czegoś ważnego. Żaden z Seidelmannów przecież nie udawałby się bez szczególnego powodu o tej porze do biura firmy.

Zwinnemu detektywowi nie sprawiło zbyt wiele trudności wdrapanie się na dach niewysokiej szopy, znajdującej się blisko oświetlonego okna i przylegającej pod kątem prostym prawie do samej ściany głównego budynku. Dzięki swej lekko pochylonej powierzchni, niemal połowa dachu wolna była już teraz od leżącego tu wcześniej śniegu. To właśnie tej okoliczności zawdzięczał Arndt, iż udało mu się tam wejść; mógł więc teraz obserwować, co dzieje się w pomieszczeniu położonym z tyłu za kantorem i najczęściej zamkniętym na klucz. W pokoju znajdował się cała trójka Seidelmannów: ojciec, syn i stryj. Fritz Seidelmann siedział przy stole obok stryja i wydawał się być zajęty gorliwym roztrząsaniem jakiejś sprawy. Jego ojciec, stał na krześle i ściągał właśnie ze ściany wiszący obraz.

W miejscu za obrazem ukazała się wielka i głęboka wnęka, rodzaj tajnej skrytki. Kupiec wydobył z niej jakieś pudło i postawił je na stole.

Następnie wyjął z niego błyszczący przedmiot i położył obok. Był to wspaniały klejnot, że na jego widok oczy przyczajonego na dachu obserwatora, zabłysły od razu. Ojciec Fritza znowu zaczął grzebać w pudle i po chwili wyciągnął na wierzch coś czarnego. Arndt ze zdziwieniem stwierdził, że były to koronki, należy jednak dodać, że bardzo kosztowne koronki, które Seidelmann pokazywał teraz z bliska bratu i synowi, po to aby sami mogli ocenić ich wartość.

Więcej wszakże Arndt już nie zobaczył. Z niewiadomego powodu August poderwał się nagle i podszedł szybko do okna. Arndt był już pewien, że został nakryty i w pierwszym odruchu skulił się gwałtownie. Po chwili zorientował się jednak, że Augustowi chodziło tylko o zaciągnięcie zasłon. Co też uczynił.

Arndt opuścił więc swój punkt obserwacyjny, zeskoczył z dachu szopy na dół i udał się w drogę powrotną do leśniczówki. Z rezultatów swych dokonań tego dnia mógł być zadowolony i rzeczywiście był. Kroczył więc raźno, chociaż głowę wypełnioną miał najróżniejszymi myślami, aż po brzegi. Najbardziej intrygował go ów klejnot leżący na stole Seidelmannów.

Niemniej ważne wydały mu się również dwa następujące pytania: Dlaczego Fritz Seidelmann podsłuchiwał tak długo pod oknami Hauserów? I o co chodziło tym trzem w środku, że tyle uwagi poświęcali czarnym koronkom?

Nie udało się mu jednak znaleźć jakiegoś rozwiązania dla tych nurtujących go zagadek. Być może wynikało to stąd, iż jego umysł przywykł w ostatnich dniach łączyć wszystkie sprawy i zdarzenie z osobą Leśnego Upiora.

Rzeczywiście, Arndt nie potrafił przestać choćby na chwilę myśleć o owej tajemniczej postaci.

Oto idąc teraz przez las, pośród aż uginających się pod ciężarem śniegu świerków, spojrzał tylko w bok i zdawało mu się, że znowu ujrzał wlepiającą weń swe oczy białą postać. Wszakże były to jedynie ośnieżone, równe mniej więcej wysokości człowieka krzaki. Za nimi zaś stała szeroka, milcząca ściana drzew, od której oderwał się właśnie jakby jakiś cień. Przemknął bezgłośnie, ku któremuś z pojedynczych drzew i niemal natychmiast dobiegło nocnego wędrowca, niespokojne krakanie kruka.


* * *


Okazało się, że gdy Fritz Seidelmann wrócił do domu z balu maskowego oraz po nieudanej próbie wyśledzenia „gamonia”, jego ojciec i stryj jeszcze nie spali.

Ojciec przywitał go z kwaśną miną.

— No, jesteś nareszcie!

— Jestem, — przytaknął Fritz. — Zabawa się przeciągnęła. Dziwię się jednak, że wy jeszcze nie śpicie i czekacie na mnie.

— Są powody, — burknął kupiec. — Chciałbym zamienić z tobą kilka słów. Powiedz no mi, cóż to za głupstwo zrobiłeś znowu dziś wieczorem?

— Głupstwo? — oburzył się młody Seidelmann.

— Tak, myślę o tej kłótni z młodym Hauserem.

— To była rzeczywiście głupia sprawa, chociaż rzecz jasna nie ja ponoszę za nią odpowiedzialność. Ale skąd wy o tym wiecie?

— Jeszcze się pytasz? Cała ta nasza dziura zna już tę historię, od proboszcza poczynając, a na nocnym stróżu kończąc. Wystarczająco wielu ludzi było przy tym obecnych. Otóż wyskoczyłem o dziewiątej, na chwilę tylko do burmistrza, aby coś z nim omówić. Ale wizyta się przedłużyła. No i zasiedziałem się, jak to zwykle bywa. W drodze powrotnej do domu spotkałem młynarza. Wracał właśnie z oberży i w najdrobniejszych szczegółach opowiedział mi o tej sprawie między tobą. Hauserem i tą małą Hofmann. Możesz sobie wyobrazić, że się cieszył z cudzego nieszczęścia, ten łajdak. A ja musiałem wszystkiego tego wysłuchiwać w milczeniu. To była głupota z twojej strony, mój chłopcze, ogromna głupota. Miałem cię za rozsądniejszego.

Fritz Seidelmann zagryzł wargi, a potem wybuchnął ze złością.

— Gdyby się ten łobuz Hauser nie zakradł na bal, wszystko potoczyłoby się inaczej!

Ale ojciec nie uznał tego usprawiedliwienia.

— Ty jesteś jednak głównym winowajcą całego zajścia, — obstawał przy swoim. — Jak mogłeś wpaść na taki zwariowany pomysł, żeby zapraszać na bal maskowy córkę jakiegoś ubogiego tkacza! Jeżeli się już zadurzyłeś w tej głupiej lali, to trudno, ale żeby od razu wprowadzać ją do „Klubu”? To był najczystszy idiotyzm. Tak jakby brakowało innych okazji do tego, aby się koło tej Hofmann zakręcić. A teraz w całej miejscowości będą cię mieli za głupca.

— O wszystkim ci wcześniej mówiłem, a ty nie miałeś nic przeciwko temu. Nie zapominaj o tym! Tak samo i stryj wiedział o co chodzi!

W końcu do całej tej sprawy wmieszany został także August Seidelmann.

— Proszę cię Fritz o jedno, nie obarczaj za to mnie odpowiedzialnością! To prawda, że opowiedziałeś mi o tym i, że nawet ja nabrałem ochoty, aby pójść z tobą razem na zabawę. Tak, przyznaję to. Wszelako do twych spraw sercowych nie zamierzałem i nie zamierzam się mieszać. Czyż nie odpowiedziałbyś mi w takim właśnie tonie, gdybym w kwestii wyboru twej damy na ten wieczór, starał się nakłonić cię do rozwagi?

Fritz Seidelmann już otwierał usta, aby zareplikować, ale jego ojciec był szybszy.

— Nie kłóćcie się tu o nieistotne sprawy! Co się stało to się stało i niczego nie da się już w tym względzie zmienić. Na szczęście nasz prestiż nie ucierpiał z powodu tej głupiej sprawy. Wiecie, że…

— Nie ma się czego obawiać! — wpadł mu w słowo syn. — Oddamy cios młodemu Hauserowi i to jeszcze z nawiązką. A pierwszy krok w tym kierunku został już uczyniony.

Ojciec popatrzył na niego podejrzliwie z boku.

— Miejmy nadzieję, że nie było to jakieś kolejne głupstwo!

— Nic takiego! — Fritz zaśmiał się wyniośle. — Podsłuchałem rozmowę między tym młodzikiem, a jego ukochaną i dowiedziałem się przy tej okazji, różnych ważnych rzeczy.

— Rzeczywiście, to musiały być same mądrości, — mruknął z sarkazmem kupiec.

— Młodzi zakochani jeżeli już coś wiedzą, to w zasadzie same głupstwa, — dołączył się ze swą opinią August.

Ale Fritz zupełnie się tym nie przejął.

— Hm, stwierdził, — jeśli ktoś popełnił tam głupstwo, to na pewno młody Hauser, który nie upewniwszy się, czy przypadkiem nie słuchają go czyjeś niepowołane uszy, wypaplał chyba wszystkie swe tajemnice. Dzięki temu dostaliśmy wspaniałą broń przeciwko niemu.

I tu Fritz opowiedział zarówno o owej szpilce, którą Hauser otrzymał od właściciela wypożyczalni kostiumów; jak i o liście, napisanym przez Edwarda do Straucha, zawierającym ten nieszczęsny podpis: „Leśny Upiór”. Ojciec i stryj słuchali w coraz to większym napięciu. Nie powiedzieli obaj najpierw ani słowa, ale z ich oczu dało się wyczytać, że są pod wrażeniem triumfu jaki nad nierozważnym Strauchem odniósł znienawidzony przez nich młody Hauser.

— Jesteś pewien tego co powiedziałeś? — spytał Martin Seidelmann, gdy Fritz skończył już swą opowieść. — Czy ten list rzeczywiście istnieje?

— Na pewno, w przeciwnym bowiem razie, nie mógłby się Hauser pojawić zamiast Straucha na balu. Ale ty spytałeś: czy istnieje? Oczywiście nie wiem, czy’ Strauch zachował to pismo. Można wszakże przyjąć, że to pewne.

— Nic nie jest pewne. Musisz jutro rano, natychmiast pójść do miasta i dowiedzieć się, czy Strauch posiada jeszcze ten list.

— Tak, to jest właściwe rozwiązanie, — przytaknął z rozwagą w głosie August Seidelmann. — Prawdę mówiąc, został nam dany wyborny argument przeciwko temu Edwardowi Hauserowi. Wszakże to on sam przedstawił się jako Leśny Upiór. Wspaniale! A więc to on jest przywódcą przemytników. Już samo to może go załatwić. A jeszcze lepiej byłoby, gdyby udało się także w inny sposób rzucić nań podejrzenie o uprawnienie kontrabandy, dajmy na to, okazałoby się, że można go oskarżyć o…

— Ale co nam przyjdzie z samych tylko podejrzeń? — przerwał mu Fritz. — On musi szmuglować, rzeczywiście szmuglować!

— Ponieważ wiadomo, że tego nie robi, — padło w odpowiedzi.

— Jeśli nie robi, to musi zacząć to robić. Nawet jeżeli sam o tym nie będzie wiedział!

— Eech, to tylko takie gadanie.

— Wcale nie! Już wcześniej, idąc do domu pomyślałem o tym. Mój plan jest gotów. Uważajcie! Czy mamy może jeszcze w domu te cienkie koronki?

— Oczywiście. Ale co one mają z tym wspólnego?

— Właśnie to chcę wam wyjaśnić. Podsłuchując tam wcześniej u Hauserów, zajrzałem również przez okiennicę do środka. No więc młodzik poszedł spać. Natomiast jego marynarkę, tę której używa na co dzień spostrzegłem wiszącą w izbie.

— Tak? I co z tego?

— Jak to co? Trzeba zakraść się do Hauserów i włożyć temu łajdakowi trochę koronek pod podszewkę marynarki. Nie stracimy na tym tak wiele. Cała sprawa bowiem opłaci się. Te koronki są nadzwyczaj cienkie, więc młody Hauser na pewno ich nie zauważy. Następnie z jakiegokolwiek powodu wyśle się go przez granicę, a równocześnie złoży się na niego donos. Zostanie więc schwytany. I akurat wtedy wyjdzie też na jaw; że w pewnym liście podpisał się on jako „Leśny Upiór”…

Stryj uniósł wysoko w górę swe ramię i zerwał się z krzesła.

— A niech to wszyscy diabli, wygląda na to, że i tobie nie brakuje pomyślunku! — krzyknął. — Tak właśnie należy to zrobić! Nieprawdaż?

To pytanie było skierowane do Martina, który zresztą od razu wyraził swoją zgodę.

— Plan jest dobry, co do tego nie ma dwóch zdań. Sprawa ta może wszakże nastręczyć pewnych trudności, nad którymi musimy się zastanowić. Najpierw jednak zejdźmy na dół do kantoru! Tam omówimy całą rzecz dalej.

Zgasił światło i udali się do pokoju na parterze, gdzie obserwował ich następnie ze swego „stanowiska” na dachu szopy, Arndt.

Tutaj kupiec Seidelmann powrócił do swej przerwanej na górze myśli.

— Przede wszystkim nasuwa się jedno pytanie: Czy można, ot tak sobie dostać się do mieszkania Hauserów?

— Nie ma nic łatwiejszego niż to, — zapewnił Fritz. — Drzwi wejściowe nie stanowią żadnego kłopotu. Są one, jak to zwykle bywa w domach tkaczy, zaopatrzone tylko w zasuwę, którą można z zewnątrz otworzyć. Natomiast przy drzwiach do izby znajduje się metalowa klamka. Ale wszystko będzie już na mojej głowie. Natomiast cały plan musi zostać przeprowadzony jak najprędzej, najlepiej jeszcze tej nocy.

Augusta ogarnął taki entuzjazm, że zupełnie już zapomniał o Strauchu i o owym liście, z istnieniem którego Seidelmannowie łączyli przecież tak wielkie nadzieje.

— A czy nie można by tego tak urządzić, żeby Hauser w decydującym momencie uciekał przed ścigającymi go strażnikami, albo nawet targnął się na nich? — dawał upust swej fantazji stryj.

— Coś takiego również należałoby wziąć pod uwagę, — przytaknął mu jego bratanek. — Najważniejsze jednak w tej chwili są koronki. Proponuję, abyśmy natychmiast zabrali się do dzieła.

Ojciec uznał widocznie, że tym razem postępowanie syna cechuje należyta rozwaga, gdyż dał na wszystko swe przyzwolenie.

— Co prawda jedynym motywem jaki tobą kieruje, jest nienawiść do tej głupiej dziewczyny, ale masz rację. Edward Hauser jako Leśny Upiór, i do tego przyłapany na szmuglowaniu! Pomysł jest znakomity. Pośpiesz się więc i spróbuj szczęścia! Aż wszystko mnie świerzbi, tak bardzo bym chciał, żeby udało się załatwić tych Hauserów.

— Oko za oko, ząb za ząb! — palnął August z wielce niestosownym w takiej chwili patosem, zerkając ukradkiem na bratanka.

Martin Seidelmann w tym czasie zaś, przystawił krzesło do ściany i wydobył z tajnej skrytki za obrazem pudło, które postawił na stole. Zdjął zeń pokrywę, pogmerał w środku i wyciągnął najpierw ów klejnot, na widok którego Arndtowi tak bardzo zaświeciły się oczy.

— Mam tu także i tę rzecz, z którą wiąże się tyle moich wspomnień, — powiedział zamyślony.

— Pal licho te wspomnienia! — mruknął August. — Ja na twoim miejscu dawno bym już sprzedał ten klejnot. Niepotrzebnie tylko przywodzi ci na myśl przeszłość.

— Musiałbym być kompletnym głupcem! Tyle dałoby się o nim opowiedzieć, jakże bym mógł więc pozbyć się go w taki sposób.

— Ja w każdym razie kazałbym go przynajmniej przetopić.

— Cóż za nonsens! Toż to przecież arcydzieło staroniemieckiego złotnictwa i w tej postaci posiada trzykrotnie większą wartość niż zwykłe złoto. Nie, jeśli o mnie chodzi, to niech sobie leży tam w skrytce!

Teraz stary Seidelmann wyjął z pudła czarne koronki i zaczął pokazywać je Fritzowi oraz swemu bratu. I to była właśnie ta chwila, gdy August wyskoczył niczym z procy ku oknu i zaczął zaciągać zasłony, sprawiając, iż Arndt nie mógł już śledzić dalszych wydarzeń w pokoju, na zapleczu kantoru. Seidelmannom dopisało więc szczęście, opuściło ono natomiast Arndta i jego podopiecznego, Edwarda Hausera. W ten oto sposób bowiem machinacje Seidelmannów nie zostały odkryte tej nocy.

Gdy zasłoniono już okno, kupiec zwrócił się do Fritza, aby ten podał mu nożyce, po czym odciął kilka łokci czarnych koronek. W tym czasie młody Seidelmann zaopatrzył się w małą latarkę i we wszystko co wydawało mu się potrzebne, a więc nożyczki, igłę do szycia i nici, po to, aby móc rozprutą najpierw podszewkę na nowo zaszyć. Przede wszystkim jednak schował do kieszeni koronki. Tak przygotowany ruszył w drogę, niewiele tylko później, po tym jak Arndt opuścił posesję Seidelmannów.

Fritz sądził, że ojciec i stryj udadzą się już na spoczynek: ale cała ta sprawa była dla nich zbyt ważna, dlatego też postanowili zaczekać na jego powrót.

Minęło jednak dobrze ponad godzinę, zanim wrócił.

— No i co, udało się? — spytali obaj niemal jednocześnie.

— Tak, poszło całkiem dobrze, — oświadczył Fritz. — Tylko z tą marynarką miałem trochę roboty. Nie jestem krawcem i niezbyt dobrze znam się na szyciu.

A potem przedstawił im jeszcze w skrócie przebieg całego przedsięwzięcia, w rezultacie czego Augusta znów poniósł zapał i entuzjazm; uśmiechając się i zacierając z zadowolenia ręce przemierzał pokój tam i z powrotem.

— To byłoby więc załatwione. Pojawia się jednak następne pytanie: Jak wysłać teraz chłopca za granicę? Czy nie ma on może krewnych po tamtej stronie?

— Ma. A czemu pytasz?

— Należałoby bowiem napisać list do niego, w którym ci jego krewni zapraszali by go do siebie.

— To jest zbyt skomplikowane. List musiałby przecież zostać wysłany pocztą: bylibyśmy więc zmuszeni przejść wcześniej przez granicę, aby go stamtąd nadać. To zaś kosztowałoby nas trzy dni.

— I pisanie takiego listu też zawsze jest niebezpieczne. — stwierdził ojciec. — Kto bowiem potrafi tak dobrze podrobić charakter pisma, żeby nikt nie mógł niczego zauważyć?

— Ja! — powiedział z dumą w głosie August.

— Oszczędź sobie złudzeń! Są już teraz tak wysokiej klasy biegli i rzeczoznawcy, że poznają się nawet na twoich sztuczkach. A poza tym skąd weźmiemy list jakiegoś krewnego Hauserów, po to żebyś mógł podrobić jego pismo?

— Dobrze! W takim razie wyślemy do chłopca posłańca, przybywającego od domniemanych krewnych Hauserów!

— Także i to jest zbyt niebezpieczne. Nie mamy przecież po tamtej stronie nikogo, na kim moglibyśmy bez zastrzeżeń polegać.

August zaśmiał się krótko i wyniośle.

— Przyznaję, że miałem was jednak za mądrzejszych. Czyż musi bowiem ów posłaniec koniecznie być człowiekiem stamtąd. Macie tutaj przecież dość ludzi, których dobrze znacie i którym możecie zaufać.

— Racja. Ale ten posłaniec musi wszakże znać krewnych Hauserów. Należy się przecież liczyć z tym, że Hauserowie zasypią go tysiącem pytać, gdy on zjawi się tak nagle u nich w domu z tym zaproszeniem. I to jest poważna trudność. Jeśli nawet znajdziemy odpowiedniego człowieka, to przecież będzie on musiał być jednocześnie i znajomym Hauserów i znajomym ich krewnych po tamtej stronie granicy, z którymi utrzymuje jakieś kontakty’. W ten sposób powstaje nie mający końca splot najróżniejszych warunków i okoliczności, i jeżeli coś z tego przeoczymy, to sami możemy wpaść w niezłe tarapaty. Nie, — kupiec Seidelmann zastanawiał się przez chwilę. — w tej sprawie musimy pójść jakąś inną, całkiem bezpieczną drogą. Co byś powiedział Fritz na to, gdybyś tak jutro wcześnie rano, natychmiast po rozmowie ze Strauchem, poszedł i odszukał naszego przyjaciela Spenglera? Z tego co mi wiadomo, zatrzymał się on obecnie w naszym mieście i…

— Wspaniały pomysł! — przerwał ojcu w połowie zdania syn — Spengler! Wcale o nim w tym momencie nie pomyślałem! Naturalnie, że to jest odpowiedni człowiek. Mieszka po tamtej stronie, a poza tym…

— jest przede wszystkim roztropnym i obrotnym człowiekiem, który potrafi znaleźć się w każdej sytuacji — uznał ojciec.

August, który wymienionego tu Spenglera nie znał, rzucił swoim krewnym badawcze spojrzenie.

— Czy ten Spengler jest klie… klientem?

— Masz zupełną rację nazywając go klientem, — zgodził się z bratem Martin Seidelmann.

— Jest pośrednikiem w takich czy innych sprawach. — dorzucił do tego Fritz, tytułem wyjaśnienia. — Podejmuje się wszystkiego na czym można zarobić pieniądze.

— No to rzeczywiście wygląda mi na właściwego człowieka.

— Ależ oczywiście. Przedstawię mu więc całą sprawę. Można mu całkowicie zaufać. Przed nim nie muszę niczego ukrywać. A czy zastanę go tam, gdzie zwykle?

To pytanie skierowane było do ojca.

— Tak, tam gdzie zwykle — stwierdził kupiec znacząco.

— W takim razie muszę ruszyć w drogę bardzo wcześnie, aby go zastać nim sam uda się gdzieś w interesach. Mało będzie spania tej nocy. — Fritz Seidelmann ziewnął, potem jednak błysnęło coś nagle w jego oczach i zaczął mówić dalej głosem pełnym nieoczekiwanej werwy. — Ale nim udam się na spoczynek, chciałbym wam zakomunikować jeszcze jedną wiadomość, którą celowo zachowałem na sam koniec. Dopiero się zdziwicie. No więc, uzgodniliśmy już, że Edward Hauser zostanie zdemaskowany jako Leśny Upiór. To będzie nasza zemsta. Teraz wszakże należy się zastanowić nad tym, co w takim razie będzie z prawdziwym Leśnym Upiorem?

Zdumione, nic nie pojmująca spojrzenie stryja i ojca zatrzymały się na Fritzu Seidelmannie. Ten zaś, nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął śmiechem.

— Czyżbyście mnie nie zrozumieli? W rzeczywistości, Hauser nie jest przecież Leśnym Upiorem.

— Tyle to wiemy — mruknął August.

— Ale. — ciągnął dalej triumfująco miody Seidelmann — za to, ubzdurał sobie, że potrafi tego Leśnego Upiora schwytać.

Teraz także i August zaczął się śmiać. Natomiast jego brat, kupiec Martin Seidelmann, widocznie nie był aż w tak dobrym nastroju, gdyż zachowując pełną powagę spytał syna:

— A jak chce tego dokonać?

Opowiedział więc Fritz zarówno o tym co łączy Edwarda Hausera z jego nieznanym opiekunem i dobroczyńcą, jak i o ich wspólnych, tajnych zamierzeniach. Słowem o wszystkim, co udało mu się podsłuchać. A w końcu wyznał także i o incydencie w sieni oberży — , o tym co zobaczył przy domach tkaczy, a nawet i o swej nieudanej próbie wyśledzenia owego, jak mu się najpierw zdawało „gamonia”.

Wiadomości te poruszyły obu słuchaczy dogłębnie. Nocna rozmowa nabrała nagle nowego rozpędu i przeciągnęła się na tyle, iż Fritz prawie już nie kładł się do łóżka, a o świcie, zmęczony i niewyspany, ruszył w drogę do miasta.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karol May Cykl A pokój na Ziemi (2) Państwo Środka
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (11) Traper Sępi Dziób
Karol May Zamek Rodriganda
Karol May Ghazuah
Karol May Nurwan Pasza
Karol May Kapitan Kajman
Karol May Wyspa skarbów
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (12) Jego Królewska Mość
Karol May Niebezpieczne szlaki
Karol May Syn łowcy niedźwiedzi
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (16) Walka o Meksyk
Karol May Cykl El Gambusino (2) W Kordylierach
Karol May Old Firehand
Karol May Czarny Mustang 2
Karol May Chińska triada
Karol May Lew krwawej zemsty
Karol May Czarny Mustang
Palmer Diana Harlequin Desire 192 Tajny Agent
Czarny mustang Karol May ebook

więcej podobnych podstron