Karol May Ghazuah

Karol May




Ghazuah


Tytuł oryginału: Sand des Verderbens II



Ghazuah



Abu Djom


Przetrwaliśmy szczęśliwie bardzo wyczerpującą jazdę, przebyliśmy bowiem aż z Dar Abu Urna, oddalonego od Nilu o sto mil, a mieliśmy jeszcze z pół dnia drogi do zachodniej jego odnogi, Bahr el Abiad. Mówiąc w liczbie mnogiej, mam na myśli, oprócz siebie, jeszcze małego, dzielnego, hadżiego Halefa Omara, długoletniego mego służącego oraz prawdziwego Murzyna z Fori, nazwiskiem Marraba, który ślubował, że odbędzie pielgrzymkę do Mekki i prosił nas, żebyśmy go zabrali ze sobą. Spełniłem tę jego prośbę, a że znał dokładnie okolice aż do Nilu, przeto mógł nam się przydać jako przewodnik. Biedak ubrany był tylko w bawełnianą koszulę, a siedział na naszym jucznym koniu, który tym razem nie miał nic do dźwigania. Broń jego składała się ze starego noża i z jeszcze starszej piki, ale nie było obawy, żeby jedna lub druga broń wyrządziła komuś szkodę, zaraz bowiem pierwszego dnia ich właściciel okazał się bardzo poczciwym, ale nadzwyczajnym tchórzem. Halef i ja jechaliśmy na młodych i bardzo silnych ogierach Fadarzi, które rozwijają wielką szybkość na piasku pustynnym, a w wodzie pływają jak ryby.

Od rana mieliśmy przed sobą bezwodny teraz Nid e’ Nil po prawej ręce, spodziewałem się zatem, że dojedziemy do Bahr el Abiad w okolicy wyspy Abu Nimul lub Miszrah Omm Oszrin. Była to kraina równinna, a step zieleniejący w porze deszczowej przedstawiał nam się teraz jako łysa, wysuszona płaszczyzna, bez źdźbła trawy, który mógł oko ucieszyć. W dodatku słońce paliło takim żarem, że musieliśmy zatrzymać się w południe, aby dać koniom wypocząć i przeczekać największą spiekotę dzienną.

Siedząc obok siebie, jedliśmy daktyle, które nam jeszcze pozostały, gdy wtem Halef wskazał na wschód i rzekł:

— Sidi, na widnokręgu widzę biały punkt. Czy to nie jeździec?

Ponieważ byłem plecami zwrócony do wskazanego kierunku, przeto wstałem i obejrzałem się.

— Widzisz go? — pytał dalej mały Halef.

— Widzę — odpowiedziałem. — Punkt, o którym mówisz porusza się w naszym kierunku. Ten biały połysk pochodzi od burnusa. Ruch jest tak szybki, że będzie to z pewnością jeździec, a nie piechur.

— Czy jest uzbrojony? — zapytał Murzyn trwożliwie.

— Oczywiście! Wiesz przecież, że tu każdy chodzi uzbrojony.

— Allah, Allah, chroń mnie przed diabłem o dziewięciu ogonach!

— Czy sądzisz, panie, że ten jeździec na nas uderzy, zakłuje nas, albo zastrzeli?

Trwoga rozszerzyła mu źrenice. Widząc to, Halef huknął nań gniewnie:

— Uskut, gerbu, milcz, tchórzu! Jak może jeden człowiek ośmielić się napaść na nas trzech! Gdyby ich było nawet dwudziestu lub pięćdziesięciu, to jeszcze byśmy się ich nie bali. My zabiliśmy lwa, a nawet czarną panterę, polowaliśmy na słonie i hipopotamy, ja i mój sidi staliśmy sami naprzeciw stu nieprzyjaciół, a sercom naszym nie przyśniło się nawet szybciej uderzać. Powiadam ci, że dopóki z nami jesteś, dopóty żaden nieprzyjaciel nie zdoła ci jednego włoska z głowy strącić. Ale niestety na twojej głowie rośnie wełna owcza zamiast pięknej ozdoby dzielności męskiej. Dlatego jesteś owcą i zostaniesz nią dopóki Allah nie wyprawi cię do twoich ojców, jeśli w ogóle miałeś ojca, gdyż tylko waleczni mężowie mogą mówić o ojcach!

Nie było to wprawdzie powiedziane uprzejmie, ale usprawiedliwione tym, że mój hadżi najbardziej nienawidził tchórzostwa. Słowo obawy albo czyn tchórzliwy wprawiały go często we wściekłość. Tymczasem zbliżył się już obcy jeździec, a zobaczywszy nas, przystanął, namyślając się widocznie, czy ma nas ominąć, czy też zwrócić się do nas. Siedział na bułanym koniu, w białym burnusie, zarzuconym w ten sposób, że wystawała spod niego tylko długa flinta, którą trzymał w ręku, a nie widać było broni, tkwiącej za pasem. Tuż przed nami zatrzymał konia i zaczął nam się przypatrywać mało przychylnym wzrokiem. Wtem spytał krótko tonem rozkazującym:

— Kto wy jesteście?

Mnie ani przez myśl nie przeszło odpowiadać, a hadżi Halef Omar milczał także. Murzyn skurczył się jak kura, nad którą unosi się jastrząb.

— Kto wy jesteście? — powtórzył Beduin ostrzej niż przedtem.

Na to wstał z ziemi mały Halef, a wyciągnąwszy nóż, przystąpił doń ze słowami:

— Zejdź z konia, dobądź noża i stocz ze mną walkę, a potem dowiesz się zaraz, kim i czym jesteśmy. Zsiądź tylko, ja cię nauczę uprzejmości! Pamiętaj o tym, że przy spotkaniu należy pozdrawiać, a pytania można stawiać dopiero po zjedzeniu i wypiciu na powitanie!

— Nie mam czasu na to! — mruknął obcy. — Jestem wojownikiem walecznego szczepu Bakkara, wy jesteście na naszym terytorium, mam więc prawo zapytać, co wy za jedni.

— Teraz się dowiesz, ponieważ sam wpierw powiedziałeś, kim jesteś. Ten człowiek siedzący za mną, przybywa z Dar–for i zmierza do świętego miasta Mekki, by tam uczcić Allaha i proroka. Ten dostojny pan obok mnie, to słynny i niezwyciężony emir hadżi Kara Ben Nemzi, a ja, czy wiesz, kto ja jestem?

— Nie.

— Otwórz więc uszy twoje i usłysz z poważaniem imię moje. Nazywam się hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Czy imię twoje także tak długie i piękne?

Trzeba wiedzieć, że Beduin przyczepia do swojego imienia imiona przodków. Kto, nie znając swoich przodków, nie może tego uczynić, tym pogardzają. Halef nie był dumny, przeciwnie, był to najdobroduszniejszy człowiek na świecie, ale Bakkar nie pozdrowił nas, a to go rozgniewało do tego stopnia, że rozpuścił gębę bardziej, niż wypadało. Był do mnie szalenie przywiązany, bardzo często narażał dla mnie życie swoje, a w ogóle widział we mnie uosobienie wszelakich cnót i zalet. Nic więc dziwnego, że wpadł w złość głównie z tego powodu, że Bakkar i mnie nie uznał za godnego pozdrowienia.

Bakkar jednak nie dał się zastraszyć, bo odpowiedział spokojnie i zimno:

— Przybywam z nad wód Nilu i zdążam na pustynię, gdzie towarzysze moi polują na gazele. Wiecie już o mnie wszystko, a teraz wy powiedzcie, skąd przybywacie i dokąd dążycie.

— Przyjeżdżamy z Dar Abu Urna, a udajemy się nad rzekę.

— Na które miejsce?

— Sami tego jeszcze nie wiemy.

— Czy szukacie może muallima el milla el mesihija?

Po arabsku znaczy to: nauczyciel chrześcijaństwa. Czyżby gdzieś w pobliżu był misjonarz? Zaciekawiło mnie to, dlatego wtrąciłem się do ich rozmowy, odpowiadając:

— Właściwie tak. Czy mógłbyś nam powiedzieć, gdzie on przebywa?

— Znam miejsce jego pobytu. Osiedlił się na dżesireh, wyspie Aba, aby zwodzić mieszkających tam wiernych. Niechaj go Allah zniszczy!

— Z którego kraju tu przybył?

— Z bilad el Inkiliz, Anglii. Jeśli stąd pojedziecie na północny zachód, będziecie jutro u niego. Może wy także jesteście przeklętymi chrześcijanami?

— Ja jestem chrześcijaninem! — odparłem spokojnie.

— W takim razie smaż się w największej głębi piekieł! Ty mnie plamisz!

Dał koniowi ostrogę i pojechał dalej w step w tym samym kierunku, co przedtem.

— Sidi, czy mam puścić się za nim i poczęstować go harapem? — zapytał Halef z gniewem, wyciągając równocześnie zza pasa swój bicz ze skóry hipopotama.

— Daj spokój! Taki człowiek nie może mnie obrazić.

— Tak, ty stoisz zbyt wysoko, byś mógł zauważyć, że taka żaba na ciebie rechocze, taki nicpoń, który nie nauczył się jeszcze dobrze konia używać. Czy nie spostrzegłeś, że zgubił podkowę?

— Tak, z prawego tylnego kopyta. Nie troszczmy się więcej o tego człowieka!

Bakkarowie są znakomitymi jeźdźcami, dzikimi i zuchwałymi łowcami, wojownikami i rozbójnikami. Uważani są powszechnie za najniebezpieczniejszych Arabów nad górnym Nilem i to nie bez słuszności, jak się okazało niejednokrotnie w czasach najnowszych.

W powstaniach w Sudanie grali oni rolę najwybitniejszą. To, że ten, który spotkał się teraz z nami, jechał tylko na trzech podkowach nie dowodziło jeszcze niczego, świadczyło co najwyżej o tym, że nie oszczędzał swego konia. Niebawem jednak okoliczność ta miała nabrać dla nas większej wagi.

W dwie godziny po południu ruszyliśmy znowu w drogę, nie pojechaliśmy jednak na północny zachód, jak nam Bakkar radził, lecz na wschód w pierwotnym naszym kierunku, gdyż w ten sposób spodziewaliśmy się prędzej dostać nad rzekę. Trzymając się jej biegu, mogliśmy potem dotrzeć także do wyspy Aby i do misjonarza.

Droga wiodła pustym i suchym stepem. Grunt był twardy, lecz pod kopytami łatwo rozgniatał się na pył. To też nic dziwnego, że mniej więcej w godzinę potem spostrzegliśmy z łatwością ślady, biegnące z południowego zachodu. Było ich dużo, dlatego zsiadłem z konia, żeby je zbadać. Podczas długoletnich moich podróży po dzikich krajach nie omijałem nigdy śladów bez zwrócenia na nie uwagi i temu może zawdzięczam, że jeszcze żyję. Dokładne badanie wykazało, że były to ślady przynajmniej sześćdziesięciu koni i wielbłądów, i że prowadziły ku Nilowi w tym samym, co nasz kierunku.

Byli to niewątpliwie Bakkarowie, którzy zazwyczaj posługują się wołami, a dosiadają koni tylko na wyprawach wojennych i myśliwskich. Należało przekonać się, czy to była wyprawa myśliwska, czy wojenna. Rozstrzygnąć było dość łatwo, ponieważ na polowanie nie zabiera się tylu wielbłądów. Ci, którzy tędy jechali, powracali widocznie z wojny, a że w tamtych stronach wojna tyle znaczy, co grabież, szczególnie chwytanie niewolników, przeto nabrałem przekonania, że byliśmy na tropie ghazuah, czyli wyprawy wojennej, która ma za cel chwytanie niewolników.

Staliśmy jeszcze na tym samym miejscu, gdy naraz na południowym zachodzie, skąd trop prowadził, ujrzeliśmy ze dwudziestu jeźdźców, szybko się do nas zbliżających.

— Sidi, to są Murzyni — rzekł Halef. — Widzę z daleka czarną barwę ich twarzy. Z jakiego mogą być szczepu? Tu nie ma innych Murzynów oprócz Szilluków.

— To nie są Szillukowie. Oni zamieszkują tylko wybrzeża Nilu, ci których przed sobą widzimy, przybywają ze stepów. Trzymają się troskliwie tropu, z czego wnioskuję, że to pogoń za rozbójnikami, łowcami niewolników, którzy tędy przechodzili.

— Wobec tego możemy być przygotowani na nieprzyjazne spotkanie!

— Oczywiście, ale pomimo to zaczekamy tutaj na nich.

— Nie, nie, uciekajmy, uciekajmy! — zawołał Murzyn. — Ja muszę być w Mekce, ja chcę żyć i nie dam się zastrzelić, ani zabić! Niech mnie Allah uchroni przed diabłem o dziewięciu ogonach! Odjeżdżam. Po cóż miałby mój koń cztery nogi, jeśliby nie mógł na nich biegać!

Chciał rzeczywiście drapnąć, lecz Halef pochwycił jego konia za cugle i huknął gniewnie:

— Jeśli chcesz zmykać tchórzu, to goń na własnych nogach, a nie na koniu, który należy do nas! Zostajemy!

— Ależ oni nas pozabijają! — wrzeszczał przestraszony.

— Ani im to przez myśl nie przejdzie!

— Przeciwnie! Czy nie widzisz, że chcą nas osaczyć? O Alllah, Allah! O jakiż to strach, jakie nieszczęście, jaki ból! O Mahomecie, o święci kalifowie, bądźcie miłościwi i otoczcie swoją opieką moje ciało, duszę i życie!

Zeskoczył z konia; wlazł pod niego i usiadł jęcząc, jakby zamierzał czekać tam końca dni swoich. Odrzucił także nóż i włócznię, aby go nie wzięto za wrogo usposobionego:

Dobrze przewidywał. Czarni rzeczywiście się rozdzielili i biegli do nas, by nas otoczyć. My ze swej strony nic przeciwko temu nie zrobiliśmy. Wygląd nadjeżdżających był szczególny, bo tylko jeden z jeźdźców miał na sobie wełnianą koszulę, a u reszty tylko przepaski biegły dokoła bioder. Konie ich były zdrożone, a w ogóle niewiele warte, pochodziły bowiem z nizin Bahr Seraf, Bahr el Ghazal i Bahr el Dżebel, gdzie konie są bardzo liche. Broń ich składała się z noży, ciężkich maczug z drzewa hegelik i z długich włóczni. Tylko ten, który ubrany był w koszulę, miał strzelbę. Był to prawdziwy olbrzym, o wiele wyższy i szerszy ode mnie. Głębokie blizny po ospie, porysowane czerwonymi paskami, nadawały mu przerażający wygląd. Czoła innych szpeciły po trzy blizny, pochodzące od noża, blizny te miały być ozdobą i odznaczeniem. Głowy ich posmarowane były tak grubo mieszaniną popiołu i krowiego moczu, że włosy niknęły zupełnie, jakby pod dużymi czapkami. Cel tego smarowania jest podwójny: podniesienie męskiej urody i ochrona przed robactwem. Te hełmy z popiołu i blizny na czole mówiły, że ci Murzyni należeli do szczepu Nuehr.

Pozwoliliśmy spokojnie, żeby nas otoczyli, ale ja poluźniłem tymczasem rewolwery za pasem i położyłem sztucer w poprzek na kolanach, siedziałem już bowiem w siodle, gdy przybysze potrząsnęli groźnie włóczniami, wyjąc przeraźliwie. Nadeszła chwila krytyczna, bo nagle zamilkli, stojąc już dokoła nas, a ospowaty zatrzymał się przede mną i huknął bardzo złą arabszczyzną.

— Kto wy jesteście? Co tu robicie? Mów prędko, bo cię zaduszę!

— Jesteśmy obcy i chadzamy spokojnymi drogami — odpowiedziałem.

— Kłamiesz! Wy jesteście Bakkarowie! — syknął, podpędzając konia bliżej.

— Mówię prawdę. Nie należymy do Bakkarów, a ja w ogóle nie jestem Arabem, lecz Europejczykiem.

— Psie! Ośmielasz się mnie oszukiwać? Europejczycy mają twarze, jak barwa piany wodnej, a ty jesteś ciemny i chcesz mnie oszukać twoim kłamstwem! Ja cię zadławię!

Z tymi słowami na ustach, przysunął się koniem do mnie i wyciągnął ręce do mojej szyi. Musiałem się bronić tak, żeby jego nie zranić, a tym bardziej zabić, a zarazem tak zapanować nad położeniem, żeby nikt nie porwał się na mnie. Aby więc mieć wolne ręce, rzuciłem Halefowi sztucer, podniosłem się w strzemionach i w chwili, kiedy napastnik chciał mnie chwycić za gardło, uderzyłem go pięścią w głowę z dużą siłą. Był to mój cios myśliwski, dzięki któremu na preriach amerykańskich otrzymałem nazwę Old Shatterhand. Cios ten nie zawiódł mnie i tutaj, bo ospowaty olbrzym stracił przytomność. Równie szybko, jak go uderzyłem, pochwyciłem go za pas i szarpnąłem mocno ku sobie tak, że padł przede mną na siodło. Przytrzymałem go lewą ręką, a prawą dobyłem noża, skierowałem w leżącego i zawołałem groźnie do jego ludzi:

— Uciszcie się! Stójcie spokojnie, bo go przebiję! Jeśli się nie ruszycie, nic mu się nie stanie! Jestem przyjacielem Nuerów, mieszkałem przez wiele tygodni u szczepów Lak, Eliab oraz Agonk i zbratałem się z nimi, ale was nie znam. Jak się wasz szczep nazywa?

Pytanie to zwróciłem do młodego, bardzo silnie wyglądającego jeźdźca, odważniejszego widocznie od innych, gdyż zamierzył się na mnie włócznią i cofnął się tylko dlatego, że nóż mój zawisł nad ospowatym.

— Należymy do szczepu Eliab — odpowiedział ponuro.

— W takim razie powinniście mnie znać, gdyż byłem u was nad Bahr el Dżebel.

— Nasz oddział wyruszył nad Bahr el Ghazal — oświadczył.

— Słyszałem. Wasz beng–did, dowódca, nazywa się Abu Djom, Ojciec wiatru; ponieważ w walce zwycięża z szybkością wiatru. To najwaleczniejszy i najsilniejszy wojownik ze wszystkich szczepów Nuerów.

— A mimo to ty zwyciężyłeś go z jeszcze większą szybkością!

— Ja? Jak to? — spytałem zdziwiony. — Czy ten jeniec w moich rękach to Abu Djom?

— Tak, to on, to mój ojciec. Jesteś silny i szybki, jak Abu es Sidda, Ojciec siły, o którym mówili nam bracia znad Bahr el Dżebel.

— Abu es Sidda? To jestem ja. Miano to nadali mi Eliabowie. Na to wykonał młody Murzyn ruch, jak człowiek bardzo zdumiony i zawołał:

— Tak, to się zgadza! Prawda, że tego małego człowieka, stojącego obok ciebie nazywano Abu Kalinin?

— Istotnie — odpowiedziałem.

Mój hadżi Halef Omar miał nadzwyczaj skąpy wąs, składający się z niewielu włosów, ale mimo to był zeń niezmiernie dumny. Toteż Eliabowie nazywali go Abu Kalinin, to znaczy: Ojciec niewielu włosów. Mój mały nie był zadowolony z tej nazwy, ale przecież zawołał teraz, gdy ją usłyszał:

— Tak zwano mnie u Eliabów. Znacie więc mnie i mojego sławnego sidi! Wobec tego przekonacie się, że jesteśmy wprawdzie wielkimi wojownikami, ale równocześnie braćmi waszymi, których nie potrzebujecie się obawiać.

— Tak, jesteście naszymi przyjaciółmi i nie tylko wypuścicie mego ojca na wolność, lecz także udzielicie nam pomocy przeciwko Bakkarom. Pozwólcie, że was pozdrowię w imieniu wszystkich naszych wojowników!

Przystąpił najpierw do mnie, a potem do Halefa i plunął nam najpierw w twarz, a potem w prawą rękę, my zaś odwzajemniliśmy się natychmiast za ten objaw towarzyskiej grzeczności. Śliny nie mogliśmy zetrzeć, musieliśmy zaczekać, dopóki sama nie wyschnie, jakkolwiek bowiem ten rodzaj powitania jest oczywiście wstrętny, to jednak ma wielkie znaczenie, bo zawiera się przezeń sojusz na śmierć i życie. Kto chce z dzikimi ludami pozostawać na stopie przyjacielskiej, musi być przygotowanym na niejedno, za co by w zwykłych warunkach odpłacił policzkiem.

Oczywiście teraz wszyscy zsiedliśmy z koni, a ja spuściłem ostrożnie wodza na ziemię. Przyszedł wkrótce do siebie i przebaczył mi uderzenie, skoro się dowiedział, kim jesteśmy. Nastąpiło oczywiście drugie wydanie opluwania się, co dziś nie powinno być już tak odrażającym, mogę bowiem zapewnić z czystym sumieniem, że od owego czasu w ciągu długiego szeregu lat myłem się już kilka razy.

Nikt nie cieszył się tak niespodziewanym porozumieniem jak Marraba. Śmiał się z zachwytu całą twarzą, toczył białkami tak, że omal mu nie wypadły z oprawy, pokazywał przy tym zęby, jakich nie powstydziłby się jaguar.

Dowiedzieliśmy się, że mój domysł co do ghazuah był słuszny. Byliśmy na tropie wyprawy po niewolników, którą Bakkarowie przedsięwzięli nad Bar el Gazal. Mieszkający tam oddział Nuerów Eliab był niezbyt liczny, a dorośli mężczyźni wyjechali na polowanie. Toteż Bakkarowie podczas napadu na wieś nie spotkali się ze zbyt silnym oporem. Starców i dzieci po prostu pozabijali w najokropniejszy sposób, praktykowany zwykle przy takich polowaniach na niewolników, a młodsze kobiety, chłopców i dziewczęta powleczono, by ich potem sprzedać handlarzom.

Nie jest to bynajmniej rzecz łatwa, ani bezpieczna, lecz i dziś jeszcze jest dość sposobów i dróg do zbytu tego „towaru”. Ilekroć transport przedostanie się za Nil i znajdzie się na wschodnim jego brzegu, uważa się wyprawę za udaną. Tam niewolnik kosztuje około sześćdziesięciu franków, a im dalej na północ, tym bardziej wzrasta jego wartość. Przeprowadzenie niewolników połączone jest wprawdzie z trudnościami, nie jest jednak niebezpieczne. Właściwe niebezpieczeństwo zaczyna się dopiero w pobliżu rzeki i podczas przeprawy przez nią, tam bowiem pełnią służbę urzędnicy, którzy z pomocą wojska mają polować na łowców i handlarzy niewolników. Kto jednak zna poczucie obowiązku u tych ludzi, ten wie, że to poczucie nie potrafi oprzeć się złotemu lub srebrnemu uściskowi dłoni. Najokropniejsze w takich ghazuach jest to, że na jednego upolowanego niewolnika przypada przeciętnie trzech ludzi przy tej okazji zamordowanych.

Nuerowie Eliab zastali po powrocie z polowania wieś spaloną i zburzoną, a wśród zgliszcz trupy lub zwęglone ich resztki. Zdjęła ich zgroza, a po niej nastąpiło pragnienie zemsty. Zaopatrzyli się w żywność i wyruszyli na zmęczonych polowaniem koniach w pogoń za rozbójnikami. Niestety, a może na szczęście nie zdołali ich doścignąć. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że nie sprostaliby wrogom, gdyż ich było tylko dwudziestu, a Bakkarów znacznie więcej.

To wszystko opowiedział mi dowódca Abu Djom, podczas gdy jego ludzie siedzieli dokoła w głuchym milczeniu. Kiedy skończył, zerwał się i zawołał:

— Siadajcie na konie, mężowie! Musimy śpieszyć dalej, bo inaczej przyjdziemy za późno.

— Stać! Zaczekajcie! — poprosiłem. — Macie jeszcze czas!

— Czekać? Emirze, czy nie żartujesz? Gdy jeńcy dostaną się za rzekę, będą dla nas straceni!

— Nie. Trop, który tutaj widzimy ma przeszło dzień. Karawana przeszła tutaj wczoraj w poradnie i wieczorem dotarła do rzeki. Jeśli niewolników przeprawiono przez Nil, to teraz nie zdołamy już temu przeszkodzić, jeśli zaś były powody do tego, żeby zatrzymać ich jeszcze na tym brzegu, to powody te z pewnością trwają jeszcze.

— Dlatego właśnie musimy się spieszyć! Dusza moja pragnie zanurzyć nóż we krwi zbójów i morderców!

— Czy chcesz, żeby ich nóż zanurzył się w twoim sercu? Znajdujemy się w kraju Bakkarów, których tutejszy oddział liczy przynajmniej pięciuset ludzi; a was jest tylko dwudziestu.

— Sądzę, że nam dopomożesz, emirze?

— Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi.

— Słyszałem o was, że nigdy nie liczycie nieprzyjaciół, chociażby setki ich były. Jeśli przy nas staniecie do walki, nie będziemy potrzebowali się obawiać. Wiem, że ty masz strzelbę czarodziejską, z której możesz ciągle strzelać, nie nabijając. Czymże są wobec nas Bakkarowie, choćby nawet w liczbie pięciuset?

Mówiąc o strzelbie czarodziejskiej, miał na myśli mój sztucer Henry’ego na dwadzieścia pięć strzałów.

— Istotnie nie mamy zwyczaju liczyć naszych nieprzyjaciół — odpowiedziałem — ponieważ zdajemy się mniej na siłę, a więcej na podstęp. Strzelba moja daje mi wielką przewagę, nie mogę jednak zabijać ludzi, jeśli to nie jest potrzebne i jeśli mogę osiągnąć swój cel bez rozlewu krwi.

— Nie możesz zabijać? — zapytał zdumiony. — Na cóż innego zasłużyły te psy, jeżeli nie na śmierć dziesięćkrotną?

— Jestem chrześcijanin, a my chrześcijanie pozostawiamy karanie Bogu i władzy. W dodatku nie zrobili mi Bakkarowie nic złego, dlatego nie myślę przelewać ich krwi niepotrzebnie. Jeśli chcesz naszej pomocy, to słuchaj mnie, a skoro ocalenie waszych będzie możliwe, to ich ocalę. Jeśli zaś nie chcesz nagiąć się do mnie, to jedź dalej bez nas, ale pamiętaj, że jeszcze dzisiaj wieczorem możecie paść w objęcia śmierci. Was będzie niewielu pomiędzy Bakkarami, jak dwadzieścia szakali wśród pięciuset hien.

Abu Djom patrzył długo i posępnie przed siebie, nikt nie rzekł ani słowa. Nuerowie nie są mahometanami, lecz poganami, dlatego wódz nie mógł pojąć moich chrześcijańskich przekonań. Zdaniem jego czyn Bakkarów wołał o krew, którą powinna przelać jego własna ręka. Starałem się wpłynąć na jego postanowienie, nalegając:

— Wybieraj pomiędzy podstępem a przemocą i bądź albo z nami, albo bez nas! W pierwszym wypadku ocalisz prawdopodobnie niewolników, w drugim będą zgubieni, a wy razem z nimi.

— Pozwól mi, emirze, pomówić wpierw z moimi wojownikami! — prosił.

— Dobrze, zaczekam — odpowiedziałem, powstawszy i oddaliłem się nieco z Halefem.

Po pewnym czasie zawołano nas z powrotem. Nuerowie podnieśli się z ziemi, a dowódca rzekł do mnie:

— Emirze prosimy cię, żebyś nas nie opuszczał. Chcemy odzyskać nasze żony, córki i synów i zastosujemy się do twych rad. Nie chcemy przelewać krwi, lecz umówimy się z Bakkarami o cenę. Jeśli jednak odrzucą jedno i drugie, będziemy walczyć, chociażbyśmy mieli w tej walce wszyscy wyginąć. Jak ty postąpisz w tym drugim wypadku?

— Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi!

— Bądź panie, naszym szejkiem i emirem! Będziemy tobie posłuszni!

— W takim razie żądam, żebyście wykonali każdą moją wskazówkę. Jeśli się tak nie stanie, przedsięwzięcie skończy się naszą zgubą.

Wszyscy dosiedliśmy koni i odjechaliśmy za tropem, ja na czele, a obok mnie Halef. Nuerowie rozmawiali z sobą po cichu, a ilekroć się odwróciłem, widziałem po ich znaczących spojrzeniach, że nasze osoby były przedmiotem ich rozmów.



Abu el Mawadda.


Aby pojąć wrażenie, jakie z hadżim Halefem Omarem wywarliśmy na Nuerach i zrozumieć gotowość, z jaką oddali się oni pod moje rozkazy, należy wziąć na uwagę to, że rodowity afrykański Murzyn, ten nie urodzony i wychowany w Ameryce, zwykł białego, a zwłaszcza Europejczyka, uważać za wyżej uzdolnioną, wyżej stojącą istotę. Do tego wypada dodać, że nad Bar el Dżebel okazaliśmy pewną odwagę, a ponadto miał Halef zwyczaj — chociaż zakazywałem mu tego surowo — przedstawiać mnie zawsze jako największego uczonego i najsłynniejszego bohatera. To powtarzano sobie potem z ust do ust, wszędzie wdmuchiwano trochę powietrza w tę bańkę naszej sławy i tak powiększała się ona coraz bardziej. Nic więc dziwnego, że Nuerowie okazali tyle przychylności i gotowość poddania się moim rozkazom. Było to dla nich szczęściem, gdyż w przeciwnym razie popędziliby na własną zgubę.

Po godzinie może od naszego wyjazdu spostrzegłem trop jednego jeźdźca, łączący się z naszym od lewej strony. Zsiadłem z konia, aby mu się przypatrzeć i natychmiast zauważyłem, że koń tego jeźdźca nie miał prawej tylnej podkowy. Gdy to powiedziałem Halefowi, zawołał:

— To ten Bakkar, z którym dopiero co rozmawialiśmy! Wrócił do rzeki. Ale po co zakreślił łuk, dlaczego tak daleko ją okrążał?

— Aby się ukryć przed nami — odrzekłem — Usiłuje zwrócić na nas uwagę swoich, chce ostrzec ich przed nami, ale w ten sposób, żebyśmy nic o tym nie wiedzieli.

— Dlaczego? W takim razie musimy, sidi, mieć się dobrze na baczności. Będą na nas czekali, ażeby napaść na nas.

— Napaść na nas! — stęknął Marraba, pełen strachu. — O Allah, Allah, chroń nas przed diabłem o dziewięciu ogonach! Jeszcze nas zastrzelą, zakłują lub nawet zamordują!

— Nie bój się! — pocieszyłem go. — Bakkar sądzi, że jedziemy prosto na wyspę Aba, do angielskiego misjonarza. Zagrodzą nam więc tę, północno — wschodnią drogę, ale na próżno, gdyż my udamy się prosto na wschód tam, gdzie prowadzą ślady ghazuah. Jedźmy dalej!

Niebawem ujrzeliśmy znowu jeźdźca, zmierzającego ku nam z przeciwka. Siedział na dromaderze wierzchowym, a jucznego prowadził obok siebie. Pakunki na drugim wielbłądzie owinięte były rogóżkami z sitowia. Nasz widok nie zatrwożył go wcale, gdyż nie przystanął ani na chwilę, lecz podjechał ku nam bez namysłu. Dopiero przed nami zatrzymał się, przyłożył rękę do piersi na powitanie i powiedział:

— Sallam! Czy pozwolicie mi na pytania, które usta moje chcą wygłosić?

— Sallam! — pozdrowiłem go także. — Jesteśmy gotowi odpowiedzieć ci na twoje pytania.

Nie wyglądał na Beduina i nie miał twarzy zbyt inteligentnego człowieka.

— To powiedzcie mi, kto wy jesteście i skąd przybywacie?

Nie mogąc powiedzieć mu prawdy, odrzekłem:

— Należymy do szczepu Rizekat, przybywamy z Dżebei Tugur i chcemy przeprawić się przez Nil, aby odwiedzić przyjaciół, Beduinów Abu Roof.

— Czy nie widzieliście dwu jeźdźców białych i jednego murzyna, którzy obozowali na stepie?

Miał na myśli mnie, Halefa i Marrabę.

— Widzieliśmy, — skinąłem głową twierdząco — ale teraz ich tam nie ma, bo odjechali.

— Dokąd?

— Na wyspę Aba w celu odwiedzenia mieszkającego tam chrześcijanina.

— Widzę, że mówisz prawdę. Ci ludzie nie znajdą tego, którego szukają, ponieważ nie mieszka na wyspie Aba, lecz na Miszrah, przystań Nilu, Omm Oszrin.

— Wskazano im przecież wyspę!

— Ponieważ to są psy, które chcą kąsać, ale postarano się już o to, żeby więcej szkodzić nie mogły.

— Czy wiesz na pewno, że chrześcijanin, o którym mówisz, mieszka na Miszrah?

— Naturalnie, że wiem, bo to jest misjonarz, a ja jestem jego służącym. Przybyłem tu z nim z Chartumu, a dziś wysłał mnie do Tassinu, gdzie mam oddać te pakunki.

— Cóż one zawierają?

— Biblie w arabskim języku.

— Jak się nazywa ów misjonarz?

— Gibson.

— Czy to daleko stąd?

— Przybędziecie tam o zmierzchu, jeśli dalej pojedziecie tym śladem, co dotychczas.

— Kto wydeptał te ślady?

— Ghazuah, którą Bakkarowie przedsięwzięli do kraju Nuerów. Powrócili zwycięsko.

— Gdzie znajdują się schwytani niewolnicy?

— Na małej wyspie, leżącej na rzece, niedaleko od Miszrah. Nie powiedziałbym wam tego, gdybyście nie należeli do szczepu Rizekat, zaprzyjaźnionego z Bakkarami. Ale muszę już jechać dalej. Chatir kum;fi oman Allah — bądźcie zdrowi, polecam was opiece Allaha!

— Allah jekun ma’ ak; tarik es salamel Niech Allah będzie z tobą! Szczęśliwej drogi! — odpowiedziałem na pożegnanie.

Kiedy odjechał, zaśmiał się hadżi Halef pod wąsem i powiedział:

— Sidi, to był wielki głupiec. Mógł przecież wziąć nas za tych, o których pytał, a tymczasem powiedział wszystko, czego nam było potrzeba. Na wyspę Aba poszedł z pewnością oddział Bakkarów, aby nas tam schwytać. Jak zamierzasz wobec tego postąpić?

— To będzie zależało od warunków, jakie zastanę na Miszrah.

— W każdym razie uwolnimy pojmanych niewolników?

— Rozumie się. Lecz teraz jedźmy dalej!

W tamtejszych stronach zachodzi słońce wcześnie, już o szóstej wieczorem. Ponieważ teraz według czasu europejskiego było między czwartą a piątą, przeto do Miszrah mieliśmy jeszcze z półtorej godziny drogi.

Wkrótce dała się odczuć bliskość Nilu. Wilgoć w powietrzu wywabiła z ziemi zieleń, z początku skąpą, lecz z każdą chwilą coraz to gęściejszą i soczystszą. Potem zobaczyliśmy poszczególne krzaki, a na wschodnim widnokręgu wynurzył się czarny pas lasu, porastającego brzegi Nilu.

Prosto do Miszrah jechać nie mogliśmy, gdyż mieliśmy jeńców oswobodzić podstępem. Dlatego też może na pół godziny przed Nilem zboczyliśmy z tropu na prawo ku południowi, aby powyżej Miszrah dostać się nad wodę. Stamtąd zamierzałem zakraść się do tej miejscowości.

Musieliśmy oczywiście unikać wszelkiego spotkania, toteż ucieszyliśmy się, gdy wjechaliśmy na grunt pokryty krzakami, gdzie zarośla dawały nam dostateczną osłonę. Potem przyjął nas pod swoje skrzydła las sunutów, gdzie znaleźliśmy kryjówkę dla Nuerów. Po przywiązaniu tam naszych koni, kazałem Nuerom zachować się całkiem cicho aż do naszego powrotu i oddaliłem się w kierunku północnym. Miszrah oznacza wolne miejsce, leżące nad rzeką, zamieszkałe, albo służące tylko jako molo dla statków i miejsce do pojenia trzód. Miszrah Omm Oszrin była osadą. Dostawszy się na skraj lasu, ujrzeliśmy po prawej ręce wielką płaszczyznę Nilu, a przed sobą namioty i chaty Bakkarów. Z lewej strony pędzono właśnie z wysokiego brzegu przebywające tam zwierzęta, aby je napoić. Niespełna o sto kroków od brzegu leżała wyspa z brzegami, obrośniętymi sitowiem. Tam niewątpliwie znajdowali się jeńcy i ich stróże.

Dalej przy brzegu stało ogromne czółno, zbudowane z pni ambagowych, które mogło unieść około pięćdziesięciu ludzi.

Leżeliśmy pod drzewem hegelikowym, którego spadające ku ziemi konary tworzyły doskonałą kryjówkę.

— Wrócimy teraz do Nuerów — rzekłem do Halefa — a następnie ja sam pojadę na Miszrah, gdzie podam się za handlarza. Ty wrócisz potem pod ten hegelik, ja cię tu potajemnie odszukam i powiem co macie robić dalej.

— Sidi, to niebezpieczne! Czy nie byłoby lepiej, gdybyś wziął mnie z sobą?

— Nie, ty musisz zostać przy Nuerach, gdyż na nich samych nie mógłbym się zdać.

— A jeśli spotka cię jakieś nieszczęście?

— Nie troszcz się o mnie! Znasz mnie i wiesz, że potrafię sam ustrzec się przed niebezpieczeństwem.

— Wiem o tym, sidi, ale najodważniejszy i najmędrszy może się czasem przeliczyć. Biada Bakkarom, gdyby ci coś złego zrobili!

Wróciwszy do Neurów, wziąłem jednego z ich koni zamiast swego, a długą flintę dowódcy zamiast mojej strzelby. Chodziło mi o to, żeby mnie nie poznali, a Bakkar z pewnością po powrocie dał dokładny opis mego uzbrojenia i konia. Nie bałem się tego, żebym go spotkał na Miszrah, ponieważ musiał on z innymi pojechać na wyspę Aba.

Pouczywszy Halefa i Nuerów, jak się mają w rozmaitych wypadkach zachować odjechałem, wynurzyłem się z lasu, minąłem zarośla i zdążałem ku Miszrah. Kiedy się tam dostałem, słońce już tonęło na zachodnim widnokręgu.

Zobaczyłem najpierw pastwiska koni, bydła oraz owiec i zapamiętałem sobie szczególnie dobrze stanowisko koni, ponieważ później mogliśmy je potrzebować dla uwolnionych jeńców. Na Miszrah mogło teraz mieszkać około dwustu ludzi. Naprzeciwko mnie wybiegały z krzykiem dzieci, kobiety wyglądały ciekawie z otworów drzwi, a mężczyźni zebrali się, by mnie przyjąć pełnymi oczekiwania spojrzeniami.

— Sallam aalejkum! pozdrowiłem ich głosem donośnym. — Kto z was jest szejkiem tego obozu?

— Szejka tu nie ma — odrzekł starzec z siwą brodą. — Czego chcesz od niego?

— Jestem Selim Mefarek, handlarz z Tomatu nad rzeka Sedit i proszę, żebym mógł przez tę noc pozostać tutaj.

— A czym handlujesz?

— Wszelkimi towarami każdego rodzaju i każdej barwy.

— A czarnej także? — zapytał stary, przymykając znacząco prawe oko.

— Tej najchętniej.

— W takim razie jesteś tutaj mile widziany. Zsiądź z konia! Zaprowadzę cię do Abu el Mawadda.

Tego sobie właśnie życzyłem. Miałem zamieszkać u misjonarza, którego bardzo pragnąłem poznać. Zajmował on dość obszerną chatę, zbudowaną z namułu nilowego. Na progu powitał mnie z godnością. Był to człowiek niesłychanie długi i chudy, ubrany w czarny burnus, a z niewzruszonych, surowych jego rysów przebijało wielkie namaszczenie. Spojrzał na mnie badawczo ostrym wzrokiem, a gdy stary wymienił mu moje nazwisko, zawód i rodzaj mej prośby, rzekł do mnie lichym arabskim językiem:

— Witaj, Selimie Mefareku! Wejdź do mnie! Może przybycie twoje przyniesie korzyść nam i tobie.

Kiedy znaleźliśmy się sami w chacie, zapuścił zasłonę, która stanowiła drzwi i zapalił gliniany kaganek, napełniony olejem sezamowym.

Przy tym świetle zobaczyłem na ścianie krzyż i rozmaite liche obrazy z historii biblijnej. Gdyśmy obaj usiedli, podał mi fajkę z tytoniem, sam zapalił drugą i rozpoczęła się rozmowa, której celem było dokładne wybadanie moich zamiarów. Po pewnym czasie nabrał pewności, że jestem istotnie handlarzem niewolników. Ostatecznie tak mi zaufał, że powiedział:

— Jesteś człowiekiem, jakiego nam właśnie potrzeba. Mamy dwudziestu ośmiu niewolników i chcemy ich sprzedać.

— Panie — odparłem na to zdumiony — nazywają cię ojcem miłości i powiadają, że jesteś misjonarzem. Mnie się zdaje, że chrześcijanom nie wolno łowić, ani sprzedawać niewolników.

On zaś roześmiał się bezdźwięcznie i odrzekł:

— Czarni nie są takimi samymi ludźmi, jak my. Nic nie myślą ani nie czują. Niewola jest dla nich dobrodziejstwem. Jestem wprawdzie chrześcijaninem, ale nie jestem misjonarzem. Nauczam co prawda, ale tylko na pozór, aby oszukać łowców, polujących na handlarzy niewolników. Żaden z nich nie przypuści, żeby tu, gdzie mieszka misjonarz, uprawiano handel niewolnikami. Od kiedy tu jestem, udały się Bakkarom wszystkie połowy, a także ja dobrze na tym wyszedłem. Nawet słynnego reisa Effendinę potrafiłem oszukać. Czy słyszałeś już o nim? Jest wysokim urzędnikiem wicekróla i trudni się chwytaniem łowców i handlarzy niewolników. Złapał już wielu, a śmierć była zawsze ich udziałem. Pomocnikiem jego był Kara Ben Nemzi i jego chytry towarzysz hadżi Halef Omar. Dzisiaj ukazali się znowu. Nasz szejk spotkał się z nimi i poznał ich, ponieważ podali mu swe nazwiska. Szejk zachował się wobec nich pozornie obojętnie i zwabił na miejsce, gdzie ich pochwyci. Wyruszył tam właśnie z oddziałem wojowników.

Opowiadanie misjonarza zainteresowało mnie nadzwyczajnie! A więc Bakkar, z którym rozmawialiśmy, był szejkiem! Jakie to szczęście, że go teraz tutaj nie było! Można sobie wyobrazić, jakie uczucia żywiłem względem Anglika, on zaś tak mi zaufał, że nawet zawarł ze mną umowę. Zgodziliśmy się po trzysta piastrów za każdego z dwudziestu ośmiu niewolników. Dziesięciu Bakkarów miało ich przeprawić przez Nil do Karkog, gdzie miałem wypłacić cenę i wynagrodzenie poganiaczom. To jednak nie mogło się stać prędzej, jak po powrocie szejka, ponieważ potrzeba było jeszcze na to jego zgody. Anglikowi miałem przed wyruszeniem wręczyć potajemnie po dwadzieścia piastrów za każdego niewolnika.

Po zawarciu umowy udaliśmy się na zewnątrz, gdzie z powodu nastania nocy płonęło już kilka ognisk. Bakkarowie ucieszyli się, że targ doszedł do skutku. Zabili kilka jagniąt na wieczerzę i przynieśli kilka dzbanów upajającej merissy.

Jeńcom zawieziono żywność na wyspę niewielkim czółnem. Pojechałem tam także. Kupiłem ich przecież, mogłem więc zobaczyć. Niewolnicy, byli przywiązani do słupów, a trzej Bakkarowie stali na straży. Jedzenie ich stanowiły twarde placki, pieczone z mąki durry. Wróciwszy na brzeg, udałem się niepostrzeżenie do Halefa, który czekał na mnie pod hegelikiem. Poleciłem mu, żeby o północy był tam z czterema Nuerami i wróciłem do obozu.

Bakkarowie jedli i pili. Mało kto uwierzyłby, ile taki Beduin potrafi strawić. Ja siedziałem z „ojcem miłości” przed jego chatą, zjadłem kawałek mięsa i popiłem kilku łykami wody. Opowiadał mi o sobie same chwalebne rzeczy. Potem zeszła rozmowa znowu na reisa Effendinę i jego wspólnika, Karę Ben Nemzi. Łotr nie przeczuwał, że ja byłem tym wspólnikiem, bo wybuchnął gniewną groźbą:

— Biada temu hultajowi i jego Halefowi! Jutro ich złapią i powieszą natychmiast!

— Hm! — rzekłem po namyśle. — Z tego, co o nich usłyszałem wnoszę, że są bardzo chytrzy i podstępni i nie dadzą się tak łatwo pojmać. Co będzie, jeśli oni pochwycą szejka, zamiast on ich?

— Co ci na myśl przychodzi! Wierz mi, że zanim słońce zajdzie, wezmą ich diabli do piekła!

— Czy życzysz sobie tego, chociaż tak samo jesteś chrześcijanin jak Kara Ben Nemzi?

— Życzę sobie nawet bardzo, gdyż takie robactwo należy tępić!

Kiedy potem szedł do chaty, ażeby się udać na spoczynek, nie zdziwiło go to, że chciałem spać na wolnym powietrzu. Uważał mnie widocznie za tubylca, któremu zatrute mgły nad Nilem nie mogły zaszkodzić.

Około północy w obozie nastała cisza. Bakkarowie powłazili do chat i namiotów, a tylko straże przy trzodach czuwały na wysokim brzegu. Zaczekawszy jeszcze chwilę, zakradłem się do hegeliku, gdzie zastałem Halefa z Nuerami i zawiadomiłem ich o moim planie.

Oprócz wielkiego czółna znajdowało się przy brzegu kilka łódek, jakich tam zazwyczaj używają. Boki ich związane były tylko łykowymi sznurami. Postanowiłem na jednej z łódek udać się na wyspę, a Halef miał tam podążyć za mną po pewnym czasie razem z Nuerami i przybić do brzegu na południowym końcu wyspy. Wszystkich trzech dozorców należało unieszkodliwić. Po dokonaniu tego chcieliśmy odwiązać pojmanych i zawieźć w bezpieczne miejsce na wielkim czółnie.

Gwiazdy świeciły jasno. Zdradzieckie ich światło mogło nas łatwo zgubić. Na szczęście zaczęły niebawem falować lekkie mgły, które stając się coraz gęstszymi, tworzyły dla nas doskonałą osłonę. Przekonawszy się, że na mnie nie uważano, wsiadłem do łódki i powiosłowałem ku wyspie. Jeden z dozorców zawołał na mnie, lecz uspokoił się, skoro mnie poznał. Byłem przecież już właścicielem niewolników i miałem prawo spędzić z nimi noc. Drugi i trzeci dozorca podeszli także do mnie. Łatwo przyszło mi ich uciszyć. Trzema szybkimi uderzeniami kolby powaliłem ich w trawę i zostawiłem ogłuszonych, a gdy przybył Halef, związaliśmy ich i zatkaliśmy im usta, by nie mogli krzyczeć. Potem zdjęliśmy więzy z wymęczonych straszliwie jeńców. Gdy usłyszeli, że przyjechaliśmy, by ich ocalić, ogarnął ich taki zachwyt, że z trudem tylko zdołałem zmusić ich do milczenia.

Potem udaliśmy się w sześciu po wielkie czółno i dzięki gęstej mgle sprowadziliśmy je z łatwością, gdyż wioseł było pod dostatkiem. Zabraliśmy wyswobodzonych, odbiliśmy od wyspy i puściliśmy czółno z prądem, aby trochę poniżej Miszrah przybić do brzegu. Tam przedarliśmy się przez las pomimo ciemności, potem ruszyliśmy znów w górę rzeki, okrążyliśmy łukiem Miszrah i zatrzymaliśmy się na południe od niej, w zaroślach. Halef poszedł po Nuerów, którzy stali ze swoimi i naszymi końmi. Dopiero kiedy oni przybyli, mogłem wyswobodzenie uważać za udane. Wezwałem wszystkich surowo do zachowania spokoju, ponieważ chodziło jeszcze o konie, potrzebne do przewiezienia uwolnionych. Poszedłem więc z Halefem w stronę płonącego ogniska, przy którym siedziało dwóch dozorców. Dwa uderzenia kolbą ogłuszyły obydwu, a Halef wrócił po Nuerów. W kwadrans potem wszyscy zaopatrzeni już byli w konie, niestety bez siodeł, które znajdowały się w obozowisku.

Wszyscy Nuerowie, nawet chłopcy i dziewczęta, umieli dobrze jeździć konno. Najpierw więc oddaliliśmy się od Miszrah, a potem zatrzymaliśmy się, ażeby ocalonym dać czas na radość z powodu odzyskania wolności. Użyli też sobie tak, że mnie uszy pękały. Gdy uspokoili się, odbyliśmy naradę, o ich dalszej drodze.

Nuerowie nie mogli żadną miarą ruszyć zaraz do ojczyzny nad Bahr el Ghazal, gdyż nie byli przysposobieni do tak dalekiej podróży. Janie mogłem im towarzyszyć, ponieważ moja droga wiodła w przeciwnym kierunku, na północ. Tam, o dobry dzień drogi od Miszrah, leżała wieś Kwaua, gdzie rząd posiadał największe składy nad Nilem, a Nuerowie mogli znaleźć ochronę i wsparcie. Zgodzono się więc na mój wniosek, by tam pojechać.

Gdy wyruszyliśmy w drogę, dzień zaczynał już świtać. Jechaliśmy tak szybko, jak tylko było można, gdyż ze strony Bakkarów należało spodziewać się pościgu. Niestety jazda na oklep opóźniała ucieczkę, to też już w trzy godziny ujrzeliśmy za sobą pogoń. Ze czterdziestu jeźdźców, dobrze uzbrojonych, pędziło na koniach, zmuszając je batami do pośpiechu.

— Niech przychodzą! — rzekł ospowaty Abu Djom, wywijając długą strzelbą. — Pozabijamy ich wszystkich!

— Nie wierz temu — odparł Halef. — Jesteś walecznym wojownikiem, ale czym są wasze noże i włócznie wobec ich strzelb, z których kule lecą dalej, aniżeli wy potraficie dorzucić włóczniami. Tu będzie musiał mój sidi dopomóc sztucerem.

— Jak to uczyni?

— Zaraz zobaczysz — wtrąciłem, zatrzymując konia. — Każ nieuzbrojonym kobietom i chłopcom jechać dalej, a mężczyźni niech zatrzymają się tutaj z nami. Weźmiemy Bakkarów na siebie.

Wymienieni ruszyli naprzód, a dwudziestu uzbrojonych pozostało. Ja zsiadłem z konia i wziąłem sztucer do ręki. Skoro tylko Bakkarowie zbliżyli się na odległość strzału, wymierzyłem i dałem pięć strzałów szybko jeden po drugim, na skutek czego runęło pięć pierwszych koni. Ścigający jechali mimo to dalej. Pięć czy sześć dalszych strzałów powaliło znów tyleż koni. To ich wreszcie powstrzymało. Zawyli wściekle i zaczęli się naradzać. Ja napełniłem na nowo sztucer nabojami, a podczas tego usłyszałem kilka razy wymówione z gniewem imię Selim Mefarek, które sobie przybrałem. Potem podjechał ku nam powoli „ojciec miłości”, który był z nimi i dał mi ręką znak, że przybywa jako parlamentarz. Przypuściliśmy go całkiem blisko do siebie.

— Co to ma znaczyć? — wybuchnął z gniewem. — Najpierw kupujesz niewolników i nie płacisz za nich, a potem uwalniasz ich i kradniesz nam konie!

— Mylisz się — odparłem z uśmiechem. — Kupił je Selim Mefarek, a nie ja.

— Przecież ty jesteś Mefarek!

— Nie, on był wczoraj u ciebie. Ja jestem Kara Ben Nemzi a tu obok mnie widzisz hadżego Halefa Omara. Mieliśmy dziś przed zachodem słońca być w piekle. Wiecie może, mister Gibsonie, że wy się tam znajdziecie?

Patrzył na mnie przez kilka chwil w osłupieniu, po czym twarz jego poruszyła się gwałtownie. Rzucił jakieś wściekłe przekleństwo i dodał:

— Więc to ten pies! W takim razie musisz ruszać do piekła i to zaraz!

Wymierzył do mnie błyskawicznie ze strzelby, lecz jeszcze prędzej huknął strzał za mną, strzelba wysunęła mu się z ręki, łotr zachwiał się i spadł z siodła na ziemię. Abu–Djom zabił go strzałem w serce.

Ujrzawszy to, rzucili się Bakkarowie naprzód z przeraźliwym okrzykiem, lecz nie dobiegli daleko, gdyż mój sztucer zrobił między końmi porządek. Padło sześć, osiem, dziesięć, potem dwanaście zwierząt i to pomogło. Ci, którym konie zginęły, zaczęli z wyciem uciekać, a jeźdźcy zawrócili i podążyli za nimi. Teraz pozbyliśmy się ich na pewno. To wzmogło żądzę walki u Nuerów i chcieli ruszyć za nimi, udało mi się jednak powstrzymać ich od tego. Zbadałem „ojca miłości”, ale przekonałem się, że nie żył. Zostawiliśmy go na ziemi Bakkarom, którzy pewnie później po niego wrócili.

Wieczorem przybyliśmy do Kwaua, gdzie urzędnicy zajęli się Nuerami. Później dowiedziałem się, że Nuerowie dostali się szczęśliwie nad Bahr el Ghazal i po zwycięskiej wyprawie wojennej zmusili Bakkarów do zapłacenia wysokiej ceny krwi za pomordowanych podczas napadu, urządzonego przez nich dla połowu niewolników.



Nur es sema



Nur es sema


Było to w połowie grudnia. Jechałem z Halefem Omarem, z Bagdadu do Amada el Ghandur, szejka Haddedihnów z wielkiego szczepu arabskiego Szammarów. Przed laty byliśmy u Haddedihnów i zostawiliśmy po sobie dobre wspomnienie, dlatego spodziewaliśmy się przyjaznego przyjęcia z ich strony.

Było to właściwie małą próbą odwagi, że we dwójkę, ośmieliliśmy się przejechać wzdłuż całej prawie Mezopotamii. Na otwartych równinach między Eufratem a Tygrysem mieszka wiele plemion arabskich, które nie tylko ustawicznie walczą ze sobą, lecz toczą także spory z tureckimi władzami, a każdego obcego podróżnego uważają za swoją zdobycz. Mimo to nie baliśmy się niczego. Mieliśmy pod tym względem właśnie obfite doświadczenie, znaliśmy dobrze kraj i jego mieszkańców i wiedzieliśmy, że w każdym wypadku i niebezpieczeństwie możemy liczyć na siebie. Woleliśmy w każdym razie jechać sami, aniżeli pod tak zwaną osłoną żołnierza tureckiego, którego obecność mogła nam raczej zaszkodzić, niż pomóc, o czym przekonaliśmy się niejednokrotnie.

Najkrótsza droga prowadziła w górę rzeki. Ponieważ jednak hordy Beduinów, których chcieliśmy uniknąć, snuły się w jej pobliżu, przeto jechaliśmy najpierw z biegiem małej Dijali, a potem wzdłuż Adhemu, aby w okolicy Dżebel Hamrin skręcić na zachód i koło Tekritu przeprawić się przez Tygrys.

Co się tyczy zaopatrzenia na taką podróż, to mieliśmy dobre konie i znakomitą broń. Mój amerykański sztucer Henry’ego utrzymał już w szachu niejednego przeciwnika. Jako żywność wieźliśmy kilka worków mąki i daktyli, a dla koni była soczysta zieleń Dżesireju, który o tej porze nie cierpiał na brak deszczu. Czegóż nam jeszcze było potrzeba?

Pewnego dnia przed południem mieliśmy ujście Adhemu już daleko za sobą i spodziewaliśmy się pod wieczór zobaczyć wzgórza Dżebel Hamrin. Step, tworzący w letnim skwarze pustynię, obecnie wyglądał jak ogród z traw i kwiatów, których pył barwił na żółto nogi naszych koni. Step nie był w tych stronach zupełną równiną i miał dość wzniesień, choć nieznacznych, a między nimi wiele dolin poważnej szerokości i głębi. Rowy te z zapadniętymi ścianami były pozostałością dawnego systemu wodnego, który Dżesireh zmienił w najżyźniejszy kraj całego państwa perskiego.

Przejechaliśmy także przez kilka kotlinek, które jeszcze za czasów kalifów służyły jako wielkie zbiorniki wodne. Niektóre z nich były tak głębokie, że jechaliśmy ich dnem, jak między wysokimi górami.

Była połowa grudnia, a mimo to było tak ciepło jak u nas w lipcu lub sierpniu. Koniom zaczęło to dolegać, zatrzymaliśmy się więc około południa, ażeby odpoczęły. Sami usiedliśmy na brzegu jednego z tych rowów, fajki napełniliśmy tytoniem przywiezionym z Bagdadu. Nagle Halef wskazał na wschód i powiedział:

— Patrz, sidi! Czy to nie jeźdźcy tam się poruszają? Siedziałem zwrócony twarzą do zachodu, oglądnąłem się więc, spojrzałem we wskazanym kierunku i odrzekłem:

— Tak. Jak się zdaje są to dwaj jeźdźcy, a prowadzą także jucznego konia. Nie widać wyraźnie, bo za daleko.

— Kto to może być?

— Wnet się dowiemy. Dążą w tym samym kierunku, co i my, a że jadą powoli, dościgniemy ich niebawem. Ponieważ ich jest tylko dwóch, nie potrzebujemy ich się obawiać.

Gdy w dwie godziny później ruszyliśmy w dalszą drogę, natknęliśmy się wkrótce na ich ślad. Wskazywał, że jechali znacznie prędzej niż się spodziewałem. Nie mając powodu ścigania ich, nie śpieszyliśmy się, lecz trzymaliśmy trop, gdyż dążyli rzeczywiście w tym samym kierunku. Pod wieczór ujrzeliśmy Dżebel Hamrin, którego wzgórza ciągnęły się ku północnemu zachodowi i dostaliśmy się na jedną ze wspomnianych poprzednio dolin, gdzie postanowiliśmy przenocować. Przepływała przez nią rzeczka, była więc woda dla nas i dla koni.

Dolina zakreślała łuk, wskutek czego nie mogliśmy zobaczyć jej końca, rozłożyliśmy się więc u wejścia. Wysokie ściany osłaniały nas przed chłodnym nocnym wiatrem.

Halefowi ani przez myśl nie przeszło złazić po drodze z konia, aby odprawić przepisane przez islam modły, a teraz także nie odmówił ani mogrebu, ani aszii, czyli modlitw podczas zachodu słońca i w godzinę po nim. Był on dawniej bardzo pobożnym mahometaninem, lecz przez długie lata spędzone ze mną stał się mniej gorliwym, chociaż nazywał się ciągle wiernym wyznawcą proroka. Zmieszawszy trochę mąki z wodą, zjedliśmy to i trochę daktyli, potem spętaliśmy koniom przednie nogi, żeby mogły się paść, lecz nie oddalić i położyliśmy się spać.

Wobec tego, że wcześnie udaliśmy się na spoczynek, obudziliśmy się nazajutrz przed świtem. Dopiero szarzało, kiedy spożywszy po kilka daktyli, osiodłaliśmy konie i puściliśmy się w dalszą drogę. Zbliżaliśmy się właśnie do zakrętu doliny i chcieliśmy go objechać, naraz usłyszeliśmy z drugiej strony donośny głos:

— Hai alas salah la mu minin! Allah akbar, Allah akbar! — Dalej do modlitwy, wierni! Bóg jest wielki, Bóg jest wielki!

Cofnęliśmy się natychmiast, zsiedliśmy z koni i poszliśmy ostrożnie naprzód, aby z ukrycia zobaczyć, kogo mamy przed sobą.

Widok, który się naszym oczom przedstawił, nie był zbyt pocieszający. Obozował tam oddział, złożony z dwudziestu bardzo dobrze uzbrojonych ludzi. Ze zwierząt naliczyliśmy szesnaście wielbłądów wierzchowych i osiem jucznych, a nadto siedem koni. Było przynajmniej o trzy konie za wiele. Jeźdźcy klęczeli teraz na modlitewnych dywanach i odmawiali fegr, czyli modlitwę podczas zorzy porannej. Wszystkie zwierzęta były rozsiodłane i pasły się w pobliżu. Obok leżały przedmioty, przeznaczone dla wielbłądów jucznych: szesnaście drewnianych trumien, po dwie na każdego wielbłąda. Mieliśmy więc przed sobą tak zwaną karwan el amwat, czyli karawanę umarłych. Za trumnami dostrzegliśmy dwu ludzi, leżących na ziemi ze związanymi rękami i nogami. To wyjaśniło nam zagadkę nadliczbowych koni. Oto ci dwaj jeźdźcy, których widzieliśmy wczoraj, spotkali się tu z karawaną i zostali przez jej członków pojmani.

Uczestnicy karawany nie byli sunnitami, lecz szyitami. Sunnici, których można by nazwać starozakonnymi mahometanami, uznają za kalifów Abu Bekra, Omara i Osmana, szyici natomiast odrzucają ich i uważają tylko Alego oraz jego następców za prawowitych. Między jednymi a drugimi panuje zawzięta nienawiść, która zwłaszcza podczas szyickich pielgrzymek wybucha jasnym płomieniem. Nienawiść ta jest wynikiem cierpień, jakie ponieść musieli synowie Alego. Młodszego z nich, Husseina, zamordowano i pochowano w Kerbeli, stąd miasto to jest najświętszym celem pielgrzymek szyitów, którzy sprowadzają tam z daleka swoich zmarłych, ażeby ich tam pogrzebać. Zwłoki przechowuje się aż do odpowiedniej sposobności, po czym wiezie się je w mniejszych lub większych karawanach do Kerbeli. Podczas tych pochodów pogrzebowych ich uczestnicy znajdują się w najwyższym podnieceniu religijnym, które graniczy z obłędem i czyni ich zdolnymi do najpotworniejszych czynów względem innowierców.

— Siham Allah fi ada ed din! — Niechaj Allah przebije tych nieprzyjaciół religii! — szepnął Halef do mnie. — To przeklęci szyici! Oni napadli na tych dwu jeźdźców, a z nami zechcą pewnie to samo uczynić, gdy nas dostrzegą. Sidi, co poczniemy?

— Uciekniemy czym prędzej — odparłem, by go wystawić na próbę.

Stało się to, co przypuszczałem. Dzielny hadżi odrzekł z gniewem:

— Uciekać? Tacy dwaj, jak my? Przed tymi pospolitymi grabarzami? Tak, rozumnie byłoby ich ominąć, ale czy nie powinniśmy przyjść z pomocą tym jeńcom? Ucieczka byłaby tchórzostwem! Kto wie, co szyici zamierzają z nimi zrobić. Ci obłąkani wyznawcy szii gotowi ich zabić w męczarniach. Musimy ich ocalić. Spodziewam się, sidi, że zgodzisz się na to!

— Rozumie się, ale w takim razie nie możemy tu pozostać. Musimy sobie znaleźć punkt, lepiej panujący nad ich obozem, punkt, który by dawał nam większe bezpieczeństwo. Chodź!

Dosiadłszy ponownie koni, wróciliśmy do wejścia do doliny, skręciliśmy poza nią tak, żeby wydostawszy się na jej krawędź, znaleźć się tuż nad karawaną. Tam zeskoczyliśmy z koni i odegnaliśmy je trochę dalej, by ich z dołu nie dostrzeżono. Położywszy się potem na ziemi, podczołgaliśmy się ostrożnie nad brzeg, aby spojrzeć w dół na dolinę.

Znajdowaliśmy się nad zboczem, wysokim może na dwadzieścia łokci, wprost nad środkiem obozu, który był taki mały, że moim sztucerem mogłem dziesięć razy większą przestrzeń trzymać w szachu. Po modlitwie zdjęli szyici jeńcom z nóg pęta, otoczyli ich i naradzali się wśród dzikich okrzyków, jaki los im przeznaczyć.

Właśnie błysnął pierwszy promień słońca nad doliną, kiedy jeden z jeńców podniósł skrępowane dłonie i zawołał:

— Ia szems, ia szems! la szems, ii hamdullillahl — O słońce, o słońce! O słońce, dzięki Bogu! Ty nas ocalisz od okropnej śmierci, ponieważ jesteśmy w nur esz szems, pod twoim światłem i opieką! Nie posyłaj nas już teraz przez most czinewad do wieczności, lecz odpędź promieniami swymi złe duchy Arymana i przyślij nam z pomocą czystych aniołów Ormuzda!

Odpowiedział mu głośny, szyderczy śmiech, po czym nastąpiły znowu takie ryki i wrzaski, że nie mogliśmy rozróżnić ani zrozumieć poszczególnych słów i okrzyków. Usłyszeliśmy tyle tylko, że był to Pers a więc wyznawca Zoroastra, którzy czczą słońce i ogień jako symbole dobrego boga Ormuzda. Gdy wrzaski ucichły na chwilę, jeniec z podniesionymi rękoma znowu zawołał:

— Ia szerms, ia ilaha, ia nefisa, ia challasa! — O słońce, o boski, wspaniały zbawco! Musisz nas ocalić i ocalisz, ponieważ noszę twój tilzim, talizman na sercu!

Znowu odpowiedziano mu śmiechem, po czym rzekł dowódca karawany:

— Uporajcie się szybko z tymi psami niewiernymi! Niechaj się stanie to, co wczoraj nakazałem. Mamy tu przecież dość miejsca na okrąg!

Co to miał być za okrąg? Co on rozumiał przez to słowo, to zobaczyliśmy wkrótce. Związano razem kilka sznurów i jeden koniec połączono z rzemieniem na końskim nosie, a drugi koniec ujął jeden z szyitów w rękę. Potem krótszymi sznurami skrępowano ręce jeńcom i przymocowano je z prawej i z lewej strony do rzemieni na brzuchu konia.

— O Allah! Chcą ich na śmierć zawłóczyć! Widzisz to, sidi? — zapytał Halef.

Widziałem to oczywiście. Konia miano na długim sznurze pędzić w kółko, jak na lonży, a za koniem mieli się wlec obaj biedacy, dopóki by nie zginęli. Nie mogliśmy się dłużej wahać, gdyż kilku szyitów przygotowało już swoje długie włócznie, ażeby ich ostrzami konia pobudzić do biegu.

— Zaczynajcie! — rozkazał dowódca. — Dlaczego się ociągacie?

Podnieśliśmy się obaj z Halefem, a ja zawołałem w dół:

— Stójcie, na Allaha, wstrzymajcie się, jeśli sami nie chcecie zginąć!

Wszyscy odwrócili się, a spojrzawszy w górę, oniemieli ze zdziwienia.

— Odwiążcie natychmiast tych ludzi i puśćcie ich wolno, w przeciwnym razie nie oni umrą, lecz wy pójdziecie do dżehenny!

Wszyscy milczeli jeszcze chwilę, a potem dowódca zapytał:

— Kto wy jesteście, że ośmielacie się nam przeszkadzać?

— Jesteśmy zbawcami w potrzebie i nikt nam się oprzeć nie zdoła. Sama strzelba moja wystarczy do zabicia was w ciągu minuty. Uważajcie, zaraz wam to pokażę! Z tamtej strony tkwi w ziemi włócznia. W niej wystrzelę sześć dziur, nie nabijając za każdym wystrzałem.

Często robiłem takie próby ze sztucerem i zawsze udawało mi się zastraszyć tym przeciwników. Teraz także spodziewałem się, że oswobodzę jeńców i uniknę rozlewu krwi. Wymierzyłem zatem i wypaliłem szybko sześć razy. Po ostatnim wystrzale pobiegli szyici prędko, ażeby obejrzeć włócznię, a ja podczas tego uzupełniłem wystrzelone naboje. Naraz zabrzmiały głośne okrzyki podziwu, a gdy się uciszyło, dowódca powiedział:

— Niech nas Allah zachowa! To dżit es sir, czarodziejska strzelba, której nie potrzeba nabijać, a mimo to trafia do celu.

— Słusznie powiedziałeś — odrzekłem. — Jedna minuta wystarczy, aby was wszystkich położyć trupem na trawie. Ta strzelba czarodziejska strzela tak szybko i pewnie, że nikomu z was nie pozostałoby czasu na ucieczkę. Puśćcie więc wolno pojmanych, bo zaraz strzelam!

— Czy was jest tylko dwóch na górze?

— Dwu czy stu, to wszystko jedno; moja strzelba sama wystarczy.

— My będziemy także strzelali!

— Spróbujcie! Wasze flinty leżą obok trumien. Kto krok jeden zrobi, ażeby się dobrać do swojej, dostanie ode mnie pierwszą kulę, a potem strzelba czarodziejska nie przestanie wysyłać kul, dopóki wszyscy nie padniecie.

— Jesteś chyba szatanem we własnej osobie, bo inaczej nie miałbyś takiej strzelby i nie mógłbyś nam grozić!

— Jeśli tak sądzisz, to śpiesz się! Daję wam tylko tyle czasu, ile potrzeba na trzykrotne odmówienie fathy. Potem strzelam!

— El kuwwe a leija, przemoc jest przeciwko mnie. Niech cię Bóg spali! Muszę się naradzić z moimi ludźmi!

— A ja tymczasem odmówię trzy razy fathę. Gdy skończę, pierwsza kula ugodzi konia, do którego jeńcy są przywiązani, a druga ciebie!

Żal mi było zwierzęcia, lecz przewidywałem, że będę musiał je poświęcić, ażeby szyitom napędzić strachu i uniknąć w ten sposób rozlewu krwi. Ci naradzali się półgłosem wśród dzikiej gestykulacji, ja zaś czekałem ze dwie minuty, a potem zawołałem:

— Termin się skończył!

Wymierzyłem do konia i wypaliłem. Zwierzę zachwiało się kilka razy i runęło poruszając jeszcze przez chwilę nogami. Potem zwróciłem strzelbę ku dowódcy.

— Battil! Wstrzymaj się! — krzyknął widząc, co czynię. — Darujemy tym psom wolność!

— Czy zaraz? — Natychmiast!

— Razem z końmi i ze wszystkim, coście im zabrali?

— Tego też żądasz?

— Tak. Jeśli nie otrzymają z powrotem choćby najmniejszej swej rzeczy, nie usłyszycie już ode mnie ani słowa, tylko same strzały!

— J’ilan daknak, addak el hemm! Przeklęta niech będzie broda twoja i niech cię nieszczęście spotka!

— Nie przeklinaj lecz śpiesz się, bo strzelę! Ci dwaj niechaj natychmiast ruszają w drogę!

Co też potrafi sprawić taka wielostrzałowa broń u ludzi nieświadomych i zabobonnych! Szyici uwolnili jeńców i oddali im konie. O resztę przedmiotów odbyła się dłuższa sprzeczka, ponieważ już je rozdzielono. Mimo to upłynął zaledwie kwadrans od mej ostatniej groźby, a uwolnieni odzyskali wszystko i mogli odjechać. Zanim ruszyli z miejsca, jeden z nich zawołał ku nam:

— Ia sedżid, ia weli en niani, Allah żebarik fik; Allah żeselimak! O panie, o dobroczyńco, niech ci Allah błogosławi, niechaj cię Allah zachowa!

— Jedzcie, zobaczymy się jeszcze! — odpowiedziałem im, po czym oni puścili się w drogę takim cwałem, na jaki stać było ich konie.

Kiedy nam się zdawało, że ocaleni są już dość daleko, wsiedliśmy także na konie i udaliśmy się za nimi. Szyici nie ścigali nas, a gdyby okazali do tego ochotę, bylibyśmy łatwo utrzymali ich w bezpiecznym dla nas oddaleniu za pomocą naszych strzelb.

Ocaleni nie zniknęli jeszcze na widnokręgu, a my cwałowaliśmy już za nimi. Spostrzegłszy nas, stanęli, ażeby na nas zaczekać. Ten, który w owej dolinie do nas mówił, był lepiej odziany, niż jego towarzysz. Zanim zbliżyliśmy się do nich, zawołał:

— Jedziecie za nami? Serce moje raduje się tym, albowiem mogę wam teraz lepiej podziękować, aniżeli poprzednio.

— Podziękuj Bogu, a nie nam! — odpowiedziałem. — On to sprowadził nas zawczasu do doliny. Czyn nasz był tylko spełnieniem obowiązku, a za to nikt nie może żądać podziękowania.

— To prawda. Wasze poczucie obowiązku jednak naraziło was na wielkie niebezpieczeństwo. Stu innych ulękłoby się tego. Przyjm moją rękę, sidi i powiedz, czym mogę ci się przysłużyć?

— Miło mi uścisnąć twoją rękę. Czy obraziliście czymś tych Persów?

— Nie. To nie są Persowie. To mieszkańcy okolic Sulejmanii, położonej jeszcze po tej stronie granicy. Spotkaliśmy się z nimi w chwili, kiedy rozkładali się obozem. Pozdrowiwszy ich, chcieliśmy ich minąć, lecz oni zatrzymali nas, sądząc, że jesteśmy sunnitami. Kiedy im oświadczyłem, że jestem Pars, pojmali nas, aby pozbawić życia za śmierć swego Husseina.

— Skąd przybywacie?

— Z Bagdadu. Mój ojciec jest kupcem i nazywa się Wikrama, mnie na imię Alam. Udajemy się do Arabów Anezej, ażeby ojca wyswobodzić z ich niewoli.

— Jak to? Jest w niewoli u zbójeckich Anezejów? Jak mógł on, kupiec bagdadzki, dostać się w ich ręce?

— Jechał do Mossulu, ażeby pewnemu przyjacielowi handlowemu zawieźć wielką sumę pieniędzy, lecz po drodze napadnięto nań i ograbiono doszczętnie. Anezejowie nie zadowalają się jednak tą sumą i żądają ponadto wysokiego okupu. Jeśli do określonego czasu nie będzie zapłacony, zabiją mi ojca.

— Czy wieziesz dla nich pieniądze?

— Tak, ale nie całą żądaną sumę, bo nie zdołałem tyle zebrać. Przez stratę, którą poniósł ojciec, zubożeliśmy, gdyż to, co zabrali mu Anezejowie stanowiło prawie cały jego majątek. Pożyczyłem, ile tylko mogłem, lecz ta kwota nie czyni nawet połowy wymaganego przez Beduinów okupu, ale spodziewam się, że tym się zadowolą. W przeciwnym razie zwrócę się do słynnego pustelnika na skale Wahsija, o którym słyszałem, że ma wielką władzę nad nimi.

— Jak możecie być tak nieostrożni, żeby opowiadać tutaj o pieniądzach! A gdybyśmy tak byli rozbójnikami i zażądali ich od was?

— Nie znaleźlibyście ich tak samo, jak szyici. Są dobrze schowane. Zresztą jesteście naszymi zbawcami, którym można zaufać, a na wszelki wypadek mam przy sobie dwa talizmany, które ocalą mnie w każdym niebezpieczeństwie.

— Nie wierz talizmanom ani amuletom, młodzieńcze! Tylko Bóg może człowieka wybawić z nieszczęścia. Modlitwa więcej wskóra, aniżeli wszystkie talizmany świata.

— Moje talazimy są właśnie modlitwami. Jeśli prawą rękę położę na miejscu, w którym się znajdują nadchodzi ocalenie. Kiedy przedtem wzywałem słońce i położyłem skrępowane ręce na piersiach, gdzie spoczywają moje talazimy, przysłało was natychmiast, byście nas wyzwolili. A skąd wy przybywacie i dokąd dążycie, sidi?

— Jedziemy z Bagdadu, a udajemy się do Haddedihnów, ażeby odwiedzić ich szejka, a naszego przyjaciela. Mnie nazywają Kara Ben Nemzi, a to jest mój towarzysz, hadżi Halef Omar.

— Do Haddedihnów? Musicie w takim razie pojechać do Tekritu i przeprawić się przez Tygrys?

— Tak, a potem puścimy się w górę rzeki Tartaru.

— Nasza droga też tam prowadzi! Sidi, czy pozwolisz nam przyłączyć się do was?

Niewiele zależało mi na tym, żeby mieć przy sobie tych dwu młodych, niedoświadczonych ludzi. Nie mogli się nam przydać na nic, ale mimo to odpowiedziałem:

— Jeśli zgodzicie się na nasz sposób odbywania podróży, to będziecie mile widzieli. A zatem naprzód, do Tekritu, ażeby czasu nie tracić!

Podpędziłem konia, a nowy towarzysz podjechał zaraz do mnie i rzekł:

— Nie pożałujesz tego, że nas do siebie przyjąłeś. Droga nasza prowadzić będzie przez okolice, w których wiele niebezpieczeństw czyha na podróżnego. Ale moje talizmany ochronią nas, a przydadzą się także i tobie. Jeden, to talizman słońca; jestem w nur esz szems, w świetle i pod osłoną słońca, któremu cześć oddajemy i żaden wróg nic przeciwko mnie nie wskóra.



Nur el hilal


Było to kilka dni po uwolnieniu Parsów z rąk szyitów. Minęliśmy już Tekrit, miejscowość obecnie małą i o małym znaczeniu, a przeprawiwszy się na trzcinowych łodziach przez Tygrys, wjechaliśmy jeszcze trochę na zachód w step, a wreszcie znaleźliśmy się nad małą rzeką Tartar i puściliśmy się w górę wzdłuż jej brzegu. Wody i paszy było tam pod dostatkiem, mogliśmy przeto w razie wrogiego spotkania zwrócić się w każdym kierunku, czego nad brzegiem Tygrysu nie dałoby się zrobić.

A spotkanie takie było wielce prawdopodobne. Dowiedzieliśmy się w Tekricie, że między Beduinami wybuchły spory. Pierwszym powodem tego były grabieże Abu Hammedów, popełnione na Alabeidach. Oba te szczepy pościągały zaprzyjaźnione oddziały i niepokoiły te strony wzajemnymi podjazdami.

Ja i Halef musieliśmy się wystrzegać szczególnie Abu Hammedów, gdyż byliśmy tam przed laty, kiedy Haddedihnowie zwyciężyli ich i ciężko upokorzyli. W razie dostania się w ich ręce nie mogliśmy się niczego dobrego spodziewać. Zachowywaliśmy więc wszelkie środki ostrożności.

Co się tyczy naszego towarzysza, Alama, to pogodziłem się zupełnie z jego obecnością. Był wprawdzie młody, niedoświadczony i nieostrożny, mimo to stanowił dla mnie zajmującą osobowość. Miał ojca Parsa, a urodził się w Bagdadzie z matki mahometanki. Z tego powodu przyznawał się do wiary ojca, a w duchu trzymał się wiary matki. Na poły czciciel słońca i ognia, a na poły muzułmanin, nie był przecież ani jednym, ani drugim, a dusza jego spragniona była światła i prawdy, których on sam niestety znaleźć nie umiał. Odczuwał pęta zabobonu, który go więził, chciał się z tego uwolnić, ale nie mógł.

Nic więc dziwnego, że w tej wewnętrznej rozterce sprowadził rozmowę na religię. Uważał mnie za muzułmanina, a gdy usłyszał, że jestem chrześcijaninem, zrobił się jeszcze bardziej szczery i zadał mi mnóstwo pytań z zakresu wiary. Odpowiadając mu na wszystko, ani na chwilę nie myślałem grać roli misjonarza, tym niemniej temat ten zajmował nas przez całą drogę.

Rzeka Tartar toczy w lecie bardzo mało wody, albo też wcale jej nie ma, wtedy też na brzegu znajduje się tylko trochę zieleni, na stepie zaś rośliny zamierają zupełnie, a Beduini trzymają się ze swymi trzodami blisko Tygrysu lub udają się nad płynący po zachodniej stronie Eufrat. Teraz woda była w łożysku Tartaru, chociaż nie tyle, żeby to nam utrudniało przeprawę. Mogliśmy przenosić się z jednego brzegu na drugi w miarę, jak tego wymagało nasze bezpieczeństwo.

Aż dotychczas nie mieliśmy żadnego spotkania, dzisiaj jednak, kiedy słońce obiegło już ze trzy czwarte swojego łuku, dostrzegliśmy czterech jeźdźców, dążących w południowo zachodnim kierunku ze stepu ku rzece, gdzie musieli zetknąć się z nami. Zauważywszy nas, zatrzymali się na chwilę celem narady, potem zaś puścili konie cwałem wprost ku nam. My jechaliśmy dalej wolno, gdyż nie potrzebowaliśmy obawiać się czterech ludzi. Dopiero, gdy się całkiem do nas zbliżyli, stanęli jak nakazywała uprzejmość. Wyglądali zupełnie jak inni Beduini, nic też podejrzanego w ich postaciach nie dostrzegliśmy. Pozdrowili nas uprzejmie, a myśmy się odwzajemnili. Beduini byli młodzi, najstarszy z nich mógł liczyć dwadzieścia pięć lat i ten zapytał nas, do którego szczepu należymy.

— Jesteśmy tutaj obcy — odrzekłem niejasno. — Ojcowie nasi nie mieszkali na pustyni lecz w miastach.

— A dokąd dążycie?

— Do pobożnego samotnika na skale Wahsija. Widzisz, że podróż nasza jest natury pokojowej.

Musiałem tak odpowiedzieć, nie wiedząc jeszcze, do jakiego szczepu należeli ci ludzie.

— Czy ślubowaliście, że odwiedzicie pustelnika? — pytał dalej. — Nie. Chcemy tylko zanieść mu podarunek i prośbę. Przy którym szczepie stoją wasze namioty?

— Należymy do potężnego plemienia Alabeidów.

— Alabeidów? — zawołał Halef z radością. — Gdzie to plemię teraz przebywa?

— Niedaleko stąd, nad rzeką. Dostaniemy się do obozu jeszcze przed wieczorem — odpowiedział Beduin nieostrożnemu ciekawskiemu.

— W takim razie pojedziemy z wami, gdyż jesteśmy dawnymi znajomymi i przyjaciółmi waszego szczepu.

— Wy? Jak to?

Halef wskazał na mnie i odparł dumnie:

— Tu widzicie słynnego emira Karę Ben Nemzi. Czy znacie go? A ja jestem hadżi Halef Omar, jego przyjaciel i towarzysz. Jesteście młodzi i nie braliście udziału w walce w Dolinie Stopni, kiedy to z Haddedihnami i z wami walczyliśmy przeciwko Abu Hammedom, Dżiowarim i Obeidom. Było to wielkie zwycięstwo, a wiecie zapewne, że zawdzięczacie je temu emirowi Karze Ben Nemzi oraz oczywiście i mnie.

Na dźwięk mego imienia wydali czterej jeźdźcy głośne okrzyki zdziwienia. Spojrzeli po sobie wzrokiem, wyglądającym na radosne zakłopotanie, później jednak dowiedzieliśmy się, że było to inne uczucie. Gdy Halef skończył swoją górnolotną przemowę, zabrał głos rzekomy Alabeida:

— Hamdullillah! Dzięki Allahowi, że pozwolił nam spotkać was tutaj! Tak, wówczas nie byliśmy jeszcze wojownikami, ale słyszeliśmy o tej wielkiej chwale. Szczepy nasze zawdzięczają wam to zwycięstwo. Jakżeż ucieszą się nasi mężowie, kiedy doniesiemy, jakich sprowadzamy im gości! Emirze, Kara Ben Nemzi, oto moja ręka! Bądź naszym gościem przez wiele, wiele dni! Czy sprawisz nam rozkosz swą obecnością?

Zobaczyłem blask oczu jego i towarzyszy, podałem mu więc rękę na znak zgody. Uważałem ten blask oczu za oznakę radości. Istotnie była to radość, tylko zupełnie różna od tej, na którą liczyliśmy. Nieostrożni wpadliśmy z całym zaufaniem w pułapkę, nastawioną na nas, a w dodatku przez tak młodych ludzi!

Jadąc dalej rozmawialiśmy o ówczesnych przejściach wojennych. Rzekomych Alabeidów cieszyło szczególnie to, że skarciliśmy tak wówczas Abu Hammedów. Ja byłem jeńcem tego szczepu lecz umknąłem im, a szejka ich, Zedara Ben Huli, zabił potem jeden z moich towarzyszy. Abu Hammedowie musieli ulec Haddedihnom i Alabeidom, oraz oddać im jako haracz najlepszą część swoich trzód. Nasi nowi towarzysze zachowywali się tak, że nie powzięliśmy względem nich żadnego podejrzenia. Panowali nad swoimi słowami i gestami.

Później odłączył się jeden z nich od nas, aby zawiadomić swoich o przybyciu miłych gości. Może na pół godziny przed zachodem słońca ujrzeliśmy czarne namioty obozu, dokoła którego pod strażą pasterzy, pasły się trzody. Był to obraz pokoju. Naprzeciw nas wyszła wielka liczba kobiet i dziewcząt, powtarzając często na powitanie słowo: marhaba! Dorosłych mężczyzn zauważyłem niewielu, wojownicy bowiem, jak słyszeliśmy, znajdowali się na wyprawie przeciwko Abu Hammedom, a spodziewano się ich powrotu na trzeci dzień. Przyjęto nas nadzwyczajnym wrzaskiem radości, jaki przypada w udziale tylko bardzo upragnionym gościom. Zniesiono nas po prostu z koni i poprowadzono w triumfie do namiotów. Wtem jeden ze starych wojowników wyrwał Halefowi strzelbę i, zanim ja zdołałem wykonać jakiś obrony ruch, uderzył mnie kolbą w czoło tak mocno, że straciłem przytomność.

Nie wiem, jak długo trwałem w omdleniu, ale kiedy się obudziłem, otaczała mnie ciemność. W głowie miałem uczucie, jak gdyby była próżnym arbuzem, w którym brzęczały miliony much. Przez ten brzęk słyszałem jakby z oddali ludzkie głosy. Leżałem na ziemi ze związanymi rękoma i nogami. Wytężyłem uwagę i dopiero po jakimś czasie wydało mi się, że poznaję głos Halefa.

Wreszcie rozjaśniło się i weszło kilku mężczyzn. Jeden z nich trzymał w ręku glinianą lampkę oliwną. Przystąpili do mnie, a jeden widząc, że mam oczy otwarte, rzekł:

— Dzięki Allahowi, że ten psi syn jeszcze żyje! Nie zabiłem go na szczęście!

Zwróciwszy się zaś do mnie dodał:

— Ty jesteś Kara Ben Nemzi, który podszedł nas wtedy w Dolinie Stopni, a dzisiaj my zwiedliśmy ciebie. Nie należymy do Alabeidów, których oby Allah spalił, lecz do Abu Hammedów, którym wyrządziłeś wówczas tak wielką szkodę. Zwabiono cię do nas, a mózg twój był dość słaby i uwierzył, że jesteśmy Abelaidami. Swego czasu zabiliście naszego szejka, Zedara Ben Huli, a teraz poleżycie tutaj, dopóki nie powrócą nasi wojownicy i dla zemsty krwi nie odbiorą wam duszy!

Kopnął mnie i oddalił się ze swoimi ludźmi. Przy szczupłym świetle zobaczyłem, że leżę z towarzyszami w namiocie. Oni byli tak samo skrępowani i rozmawiali z sobą, ja zaś z powodu uderzenia w głowę słyszałem ich rozmowę jakby z wielkiego oddalenia.

Kiedy znaleźliśmy się znowu sami, zacząłem pytać o nasze położenie. Dowiedziałem się, że Alabeidzi uważając mnie za najniebezpieczniejszego uderzyli mnie, żeby spowodować utratę przytomności, towarzyszy zaś powalili na ziemię i pokonali. Po związaniu nas odbyli taniec radości, połączony z wrzaskiem i wyciem, a oprócz tego bili nas i kopali a w końcu zawlekli do tego namiotu, przed którym siedzieli teraz dwaj strażnicy.

— Ja jestem temu winien, sidi — przyznał Halef. — Nie powinienem był powiedzieć tak prędko, kim jesteśmy!

— To prawda, wyrzuty jednak nie przydadzą się na nic. Ja byłem także nieostrożny. Oczywiście ograbiono nas?

— Nie. Gdy kilku zamierzało wypróżnić nam kieszenie, zabronił tego zastępca szejka. Twierdził, że to może nastąpić dopiero po powrocie wojowników.

— Wiedział, że wszystko by zniknęło, a tylko szejk ma prawo rozdzielać zdobycz. To dla nas korzystnie, ale co stało się z bronią?

— Zabrano i zaniesiono do namiotu szejka.

— Czy wiesz, który to namiot?

— Nie, ale słyszałem, że miano ją tam przechować.

— Hm! Leżysz obok mnie. Jak ci ręce związali?

— Z przodu.

— Ja mam ręce na plecach. Czy możesz ruszać palcami?

— Mogę.

— To przesuń się bliżej i spróbuj, czy potrafisz rozplatać mi węzeł! Widać, że mamy do czynienia z ludźmi niedoświadczonymi. Gdyby każdego z nas zamknięto gdzie indziej, nie moglibyśmy sobie udzielić pomocy.

Halef wykonał moje polecenie, wprawdzie z trudem i powoli, ale po pół godzinie miałem wolne ręce.

— Teraz ty rozwiąż mnie i tamtych! — rzekł Halef.

— Ani myślę! Byłoby to największą głupotą! Zwiąż mi raczej ręce na powrót! To była próba na razie. Czy słyszysz hałas na dworze? Jeszcze za mało są senni. Potem zobaczę, jakby się dało umknąć. W każdym razie nie odejdę bez strzelby.

— A moje siodło juczne? — szepnął Pars skwapliwie.

— Dlaczego to siodło właśnie?

— Bo pieniądze moje schowane w jego poduszkach. Powiedz mi, sidi, czy Abu Hammedowie zabiliby nas.

— Bez miłosierdzia!

— Czy sądzisz, że zdołamy uciec?

— Mam nadzieję.

— Chwała Allahowi! To wpływ moich talizmanów. Powiedziałem ci już, że ocalą nas w każdej potrzebie!

Milczałem, bo Pars znał już moje zdanie o działaniu talizmanów.

Czekaliśmy, czas upływał powoli, a na dworze robiło się coraz ciszej. Ci, którzy byli przedtem, przyszli jeszcze raz, żeby nam się przypatrzeć i znaleźli nas w tym samym położeniu co poprzednio. Sądząc, że nie potrafimy się uwolnić, oddalili się, nakazawszy nowym strażnikom, żeby dobrze uważali. Strażnicy pełnili swe obowiązki sumiennie, bo od czasu do czasu obchodzili namiot dokoła, co można było poznać po odgłosie kroków.

Wreszcie nadeszła chwila działania, Halef znowu mnie rozwiązał, co tym razem przyszło mu bez trudności. Mając ręce wolne, mogłem sam zdjąć więzy z nóg.

— Sidi, dokąd pójdziesz? — zapytał Pars.

— Poszukam namiotu szejka.

— Poszukaj i mego siodła! Położę rękę na talizmanie słońca, który mam po prawej stronie na piersi. On cię ochroni. Niechaj Ormuzd pośle ci swoje czyste duchy na pomoc!

Podszedłem cicho ku tylnej ścianie namiotu i wyjąłem z ziemi jeden kołek. W ten sposób mogłem już podnieść płótno i wysunąć się przez mały otwór. Niebo było zachmurzone, jak gdyby miał padać deszcz. Wskutek tego panowała taka ciemność, że widać było ledwie na kilka kroków. Było mi to na rękę, choć z drugiej strony utrudniało znalezienie namiotu szejka. Wysunąłem się spod płótna naszego namiotu i pobiegłem od razu o kilka kroków, aby wydostać się z pobliża strażników. Położywszy się następnie na ziemi, poczołgałem się dalej. Musiałem spenetrować cały obóz, spodziewałem się jednak, że namiot szejka będzie się odróżniał czymś od innych.

Nieco dalej płonęło ognisko. Siedziało tam kilku mężczyzn, którzy zapewne mieli objąć dalszą straż. Czołgałem się ciemną stroną, przypatrując się każdemu namiotowi tak dokładnie jak tylko ciemność na to pozwalała. W jednym miejscu stał namiot większy od innych, a ponad nim sterczały w górę dwie włócznie z buńczukami z włókien palmowych. Czyżby to był namiot, którego szukałem?

Właśnie chciałem się ostrożnie podsunąć ku jego przedniej stronie, kiedy doleciał mnie szmer. Jakiś człowiek wyszedł z poza namiotu. Ponieważ znajdowałem się właśnie pod jego nogami, przeto nie miałem już czasu usunąć mu się z drogi, on postąpił jeszcze krok naprzód, potknął się o mnie i upadł. Równocześnie ja potoczyłem się, jak mogłem najdalej, potem pobiegłem chwilę na rękach i nogach, a w końcu podniosłem się i puściłem się czym prędzej do naszego namiotu tą samą drogą, którą przyszedłem.

— Zbudźcie się, ludzie! — ozwał się głos donośny i przeleciał po całym obozie. — Ktoś był w namiocie szejka!

Od razu zawrzało w całym obozie. Dla mnie było rzeczą najważniejszą dostać się do naszego namiotu. Byłem już blisko, po tylnej stronie rzędu namiotów i położywszy się na ziemi, poczołgałem się dalej. Szczęściem nie przyszło strażnikom na myśl zaglądnąć tutaj. Wstali i poszli kilka kroków ku namiotowi szejka. Przesunąłem się pod płótnem i wbiłem na powrót kołek w ziemię. Potem związałem sobie sznurem nogi, a Halef skrępował mi ręce na plecach. Skoro tylko położyłem się na poprzednim miejscu, zjawiło się kilku Beduinów z lampą i zaczęli nas oświetlać jednego po drugim.

— Ci leżą bezpiecznie, żaden z nich ujść nie może! — brzmiało orzeczenie inspekcji. — To nie był człowiek, lecz jeden z psów.

Gdy się oddalili, w obozie powoli ucichło. Teraz szeptem opowiedziałem towarzyszom, co się stało.

— Mój talizman słońca nie poskutkował — rzekł Pars. — Drugi tilzim, to tilzitn elhilal, talizman półksiężyca, zrobiony dla muzułmanina. Jestem więc także w nur el hilal, w świetle i pod opieką półksiężyca. Czy ośmielisz się wyjść jeszcze raz, o sidi?

— Tak. Musimy umknąć jeszcze tej nocy; jutro byłoby prawdopodobnie za późno.

— Gdy odejdziesz, położę rękę na drugim talizmanie, który noszę na lewej stronie piersi.

Zaczekałem, dopóki nie zmieniono straży, uwolniłem się znowu od więzów i odbyłem w ten sam sposób poprzednią drogę. Wiedziałem już, że to był rzeczywiście namiot szejka, a nadto tym razem miałem więcej szczęścia. Namiot szejka był właściwie tylko selamlikiem czyli namiotem do przyjęć, rodzina zajmowała drugi, stojący obok. Niestety siedział tam wartownik, pewnie dlatego, że w namiocie znajdowały się nasze rzeczy. Był to ten sam człowiek, który się uprzednio o mnie potknął.

Wyjąłem kołek z ziemi, wlazłem do środka i zacząłem macać w ciemności, ale tak cicho, że strażnik nic nie usłyszał. W pewnym miejscu poczułem pod palcami nasze siodła, a obok broń. Wreszcie doszukałem się sztucera, zabrałem go i wyszedłem z namiotu.

Teraz przynajmniej ja byłem ocalony. Strzelba w ręce dawała mi poczucie zupełnego bezpieczeństwa. Powróciwszy do naszego namiotu, rozwiązałem towarzyszy i kazałem iść za sobą. Ponieważ tylko ja i Halef umieliśmy się skradać, a Parsowie tej zręczności nie mieli, przeto przesuwaliśmy się bardzo powoli. Przybywszy do namiotu szejka, wszedłem tam najpierw sam, oni zaś musieli zaczekać. Czołgałem się powoli naprzód aż do wejścia i odchyliłem chustę, tworzącą drzwi. Drzwi pilnował strażnik, którego należało zmusić do milczenia. Siedział tak blisko, jak tylko mogłem sobie tego życzyć. Pochwyciłem go z tyłu lewą ręką za gardło, ścisnąłem mocno i uderzyłem prawą pięścią w skroń dwa czy trzy razy tak, że się rozciągnął na ziemi i stracił przytomność.

Teraz mogli wejść towarzysze. Związaliśmy strażnika i wpakowaliśmy mu w usta koniec turbanu. Następnie zabraliśmy nasze rzeczy. Tylną ścianę namiotu przeciąłem od góry do dołu, ażebyśmy mogli wydostać się z siodłami. Pars i jego towarzysz mieli sporo do dźwigania, bo aż trzy siodła i kilka pakunków z towarami, które wieźli na jucznym koniu, aby przy braku pieniędzy zaspokoić Anezejów tymi przedmiotami handlu. To utrudniało nam drogę; pomogliśmy im jednak z Halefem i ostatecznie wydostaliśmy się szczęśliwie z obozu.

Teraz trzeba było postarać się o konie. Nie musieliśmy w tym celu koniecznie odzyskać naszych. Kiedy dziś wieczorem zbliżaliśmy się do obozu, widzieliśmy, po której stronie pasły się konie Abu Hammedów. Tam zanieśliśmy nasze rzeczy, położyliśmy je na trawie, a ja poszedłem na zwiady.

Psów się nie bałem, ponieważ są zwykle przy kozach i owcach. Minąłem wielbłądy i ujrzałem konie, spoczywające na trawie. Czołgając się na brzuchu, posunąłem się dalej aż do pasterza, który leżał z łokciami opartymi o ziemię, a głową na dłoniach. Okrążyłem go, aby zajść z tyłu i objąłem go za szyję. Chłopak zamarł ze strachu. Przyłożywszy mu nóż do piersi, pozwoliłem mu odetchnąć, żeby mógł cicho mówić, i rzekłem:

— Nie mów głośno, na Allaha, bo cię przebiję! Jeśli skłamiesz, dostaniesz nożem. Ilu pasterzy jest przy koniach?

— Tylko ja jeden — szepnął drżąco.

— Wstań i chodź ze mną! Jeśli się cicho zachowasz, nic ci się nie stanie.

Posłuchał. Przytrzymując, zaprowadziłem go do Halefa, gdzie związałem go własnym jego pasem. Pars i jego towarzysz musieli go pilnować, ja zaś wybrałem się z Halefem po pięć koni. Odbyło się to w przeciągu krótkiego czasu. Osiodłaliśmy konie, zakneblowaliśmy pasterzowi usta, żeby nie mógł po naszym odejściu podnieść alarmu, wsiedliśmy na konie i ruszyliśmy w drogę tak szybko, jak pozwalała na to ciemność.

Z początku nie przemówił nikt ani słowa, kiedy jednak byliśmy już dość daleko, zawołał Halef tonem ulgi:

— Chwała i dzięki Allahowi, który nas ocalił! Sidi, byłoby już po nas, gdyż wojownicy Abu Hammedów byliby nas pewnie zamordowali po powrocie.

— Nie, żadnego niebezpieczeństwa nie było — oświadczył Pars.

— Nie? — spytał hadżi ze zdumieniem.

— Nie, bo ja mam dwa talizmany. Wprawdzie talizman esz szems nie poskutkował tym razem, ale za to drugi talizman, el hilal, lepiej spełnił swoją powinność. Ja jestem w nur esz szems i w nur el hilal, czyli pod opieką i w świetle słońca oraz półksiężyca, mnie więc nic się stać nie może, zarówno jak i wam, ponieważ znajdujecie się ze mną.

— Gdyby tu jednak nie było mojego sidi, to nie byłoby ocalenia — zauważył Halef z zapałem. — Czy sądzisz, że sidi poddaje się pod rozkazy słońca lub półksiężyca? To chrześcijanin, żyjący w innym świetle, aniżeli twoje, za co prorokowi dzięki czynię!



Nur es sema


Anezejowie są jednym z najstarszych koczowniczych plemion arabskich. Powiadają, że są potomkami wielkiego szczepu Rebija, który jeszcze przed Mahometem mieszkał w południowym Nedżdzie. Kilka gałęzi pozostało tam, inne mieszkają w Hedżazie, a oprócz tego kilka oddziałów wypasa trzody swoje niedaleko od Dżebel Szammar. Hordy te są bardzo grabieżcze i zapuszczają swoje zagony daleko do Mezopotamii. Im to wpadł w ręce Wikrama, ojciec naszego Parsa z Alama.

Nie wątpiłem ani na chwilę, że synowi nie udałoby się wyswobodzić ojca, gdyby nawet posiadał cały okup, a nie tylko część. Ci chciwi ludzie biorą zazwyczaj okup, ale zamiast puścić wykupionego na wolność, stawiają nowe żądania. Alam nie miał doświadczenia w postępowaniu z Beduinami.

Gdy przebywałem już kiedyś w tych stronach nie słyszałem nic o pustelniku ze skały Wahsija. Ta samotna skała leży na południe od gór Sindżar, gdzie mieszkają także chrześcijanie. Czyżby to był pustelnik chrześcijański? Trudno przypuszczać, bo w takim razie nie zyskałby u mahometańskiej ludności sławy sięgającej aż do Bagdadu. Skoro miał władzę nawet nad złodziejskimi Anezejami, to musiał być muzułmaninem, jednym z pobożnych ascetów, których w północno — zachodniej Afryce nazywają marabutami.

Od spotkania się naszego z Abu Hammedami upłynęło już kilka dni. Znajdowaliśmy się na terytorium miasta Mossulu, chociaż na stepie, w miejscu pobytu Beduinów, gdzie rzeczywista władza mu — tessaryfa z Mossulu nie sięga. Poprzedniego dnia spotkaliśmy dwu Obeidów, którzy żyli w przyjaźni z Haddedihnami i dowiedzieliśmy się od nich, gdzie mamy szukać Haddedihnów. Dzisiaj właśnie zbliżaliśmy się do ich pastwisk.

Już około południa ujrzeliśmy step jakby skoszony, co było oznaką, że Haddedihnowie byli tutaj niedawno i, jak wskazywały ślady, odeszli z wolna na północ. Następnie popołudniu zauważyliśmy na północnym widnokręgu dwu jeźdźców uganiających na młodych koniach. Oni dostrzegli nas także i ruszyli ku nam pędem.

Tak, to byli Haddedihnowie; z daleka widać było, że to najlepsi jeźdźcy w tych stronach. Przylecieli do nas ventre a terre z nastawionymi włóczniami i osadzili konie wprost z cwału tak blisko przed nami, że ostrza włóczni dotknęły prawie piersi mojej i Halefa. Jest to manewr bardzo niebezpieczny, nie wolno jednak przy tym drgnąć nawet powieką, jeśli się nie chce uchodzić za tchórza.

Byli to dwaj starzy wojownicy, których dobrze znałem, gdyż nieraz siadywałem z nimi przy obozowym ognisku. Jakąż niespodzianką był dla nich widok mój i Halefa! Zeskoczyli natychmiast z koni, i pochwycili moje strzemiona, co wobec niesłychanej dumy tych ludzi było niezbitym dowodem, jak bardzo się ucieszyli. Potem dosiedli znowu koni i popędzili, by oznajmić o naszym przybyciu.

— Sidi, — zapytał Pars — czy długo zabawisz u Haddedihnów?

— Pewnie kilka tygodni.

— Przypuszczam, że będziesz mi towarzyszył do Anezejów, ponieważ sądzisz, że sam nie zdołam ojca uwolnić.

— Przyrzekłem ci to i słowa dotrzymam.

— W takim razie możesz tutaj zabawić zaledwie dzień. Powiedziałem ci, że dnia piątego miesiąca safar upływa termin.

— Pojadę z tobą, a potem do nich powrócę.

— Czy piąty dzień safaru wedle księżyca nie jest w tym roku wedle słońca dwudziestym piątym kanun elauwal, czyli grudnia? — zapytał Halef.

— Tak jest.

— Na ten dzień przypada id el miladl, u chrześcijan Boże Narodzenie!

— Istotnie.

— A ty chcesz swoje wielkie święto obchodzić w ten sposób, że udasz się do nieprzyjacielskich Anezejów i narazisz tam swoje życie?

— Idzie o to, żeby wybawić nieszczęśliwego i zapobiec morderstwu. To najlepsze uczczenie chrześcijańskiego święta.

— Dobrze, sidi. A czy mogę z tobą pojechać?

— Owszem, zobaczysz, że wrócimy cali i zdrowi.

Wtem ukazała się przed nami na północy wielka i gęsta chmura jeźdźców, którzy pędzili ku nam, krzycząc i strzelając. Chmura ta rozdzieliła się przed nami, jeźdźcy objechali nas i zatrzymali się, utworzywszy dokoła krąg, z którego tylko jeden przy cwałował do nas: bohaterski szejk Amad el Ghandur. Zeskoczywszy z koni, uścisnęliśmy się i ucałowali, a podczas tego wszyscy inni wykrzykiwali nieustannie: marhababak, pozdrowienie ci!

Był to młodszy sobowtór mego przyjaciela, a swego ojca Mohammed Emina. Równie wysoki i silnie zbudowany, o tych samych poważnych i szlachetnych rysach twarzy, posiadał, co u Beduinów jest rzadkością, piękną ciemną brodę, spadającą mu aż na piersi. Broda jego ojca była tak samo gęsta i długa, tylko srebrzyście biała. Czy mam opisywać wzruszające sceny, jakie teraz nastąpiły? Każdy domagał się ode mnie uściśnięcia ręki i długo trwało to wszystko, zanim zawrócili, aby nas wśród triumfalnych okrzyków zaprowadzić do obozu. Można tych ludzi przedstawiać jako półdzikich, nieokrzesanych, niegodnych zaufania, wiarołomnych itd. Kto ich zna dobrze, ten wie, że nie są tacy. To przyjaciele dla przyjaciół, a wrogowie dla wrogów, pod każdym względem i z całego serca. Kto przychodzi do nich bez chęci uznania ich odrębności, komu się zdaje, że może z wyżyny swojej kultury patrzeć na nich wzgardliwie, wyzyskiwać ich jako przebiegły handlarz lub dowodzić im, że Mahomet nie był prorokiem, lecz oszukańczym fantastą, ten oczywiście zawiedzie się na nich i nie pozna nigdy ich stron dodatnich. Jakież było poruszenie w duarze, wsi zbudowanej z namiotów, kiedyśmy tam weszli? Mężczyźni wyjechali naprzeciw nas, a teraz przyszła kolej na kobiety, stare i młode, na chłopców i na dziewczęta! Chcąc mnie od nich uwolnić, szejk próbował wepchnąć mnie do swego namiotu, lecz mu się to nie udało. Dziesięć, dwadzieścia osób wciągało mnie do swego grona i nie wypuszczało prędzej, dopóki ostatnie dziecko nie otrzymało ode mnie przynajmniej przyjacielskiego klapsa. Potem dopiero mógł Amad el Ghandur uważać mnie za swego gościa. Uroczystość mego przybycia musiało niestety niejedno biedne a tłuste jagnię uczcić swoim szlachetnym życiem! Zasiedliśmy z szejkiem do smakowitej uczty, którą starodawnym, czcigodnym zwyczajem spożywaliśmy przy pomocy pięciu palców, zamiast łyżką i widelcem. Palce nie rdzewieją, chociaż się ich przeważnie nie czyści.

Teraz dopiero mogła się zacząć rozmowa o tym, co nas tu sprowadziło i dokąd się udajemy. Gdy opowiedziałem Amadowi el Ghandur o Parsie i jego ojcu, rzekł:

— Dobrze się stało, przyjacielu mej duszy, że nie pojechałeś natychmiast do Anezejów. Byłaby cię spotkała śmierć, gdyż oni wściekli są na każdego, kto nie jest Beduinem. Mutessaryf posłał do nich swoich żołnierzy, aby przemocą wydobyć pogłówne i kazał im pozabierać najlepsze i najpiękniejsze zwierzęta, teraz więc grożą śmiercią każdemu obcemu, gdyż każdy obcy jest dla nich Turkiem. Wikramy, którego chcecie wykupić, nie wypuszczą na wolność, choć byście zapłacili cały, a nawet podwójny okup. Jeśli go nie zabili dotychczas, to wezmą pieniądze i zamordują jego i was. Ale ty, Kara Ben Nemzi, jesteś mi bratem, dlatego wam dopomogę. Czy wiesz już o tym, że teraz prowadzimy z nimi spór?

— Nie

— Jest zapowiedziany, choć nie wybuchnął jeszcze dotychczas. Gdy im zabrano tyle zwierząt, porwali się Anezejowie na nasze trzody i nie chcą nam ich zwrócić. Jesteśmy o wiele silniejsi i potężniejsi od nich i odbijemy je. Kiedy upływa termin dla jeńca?

— Piątego dnia safar.

— Tak rychło? Wobec tego musimy się śpieszyć. Dziś jeszcze roześlę posłów i każę zwołać wojowników z różnych oddziałów Haddedihnów. Potem ruszymy ku skale Wahsija.

— Czy Anezejowie tam obozują?

— Tak.

— Słyszałem o sławnym pustelniku, który tam podobno mieszka. Czy znasz go?

— Nie byłem jeszcze nigdy u niego. W ogóle nie widział go jeszcze nikt, oprócz dwu chłopców, których matka mieszka u podnóża skały. Wchodzą oni dwa razy dziennie, rano i przed wieczorem do niego na górę, ażeby usłyszeć święte słowa i zanieść je wiernym, czekającym na dole. Ze wszystkich stron ściągają pielgrzymi, którzy powierzają mu swoje prośby i otrzymują odpowiedzi. Nikt, nawet rozbójnik, czy inny złoczyńca nie poważy się postąpić wbrew wskazówkom, otrzymanym od pustelnika. Celę jego zobaczysz z daleka, ale nie będzie ci wolno wyjść na górę. Bylibyśmy wstrzymali się jeszcze czas jakiś z ukaraniem Anezejów, ale skoro ty przybyłeś, to zabijemy od razu dwie gazele za jednym strzałem, ukarzemy łupieżców i uwolnimy Wikramę. Czy posłać łudzi na zwiady?

— Poślij! Musimy się dowiedzieć, czy rzeczywiście znajdują się pod skałą Wahsija i otoczyć ich, jeśli to będzie możliwe. Niech się zwiadowcy postarają, żeby wyprawa nasza odbyła się w całkowitej tajemnicy.

— Zaraz po uczcie wybiorę ludzi, najbardziej do tego odpowiednich i dam im najszybsze konie.

Już godzinę później zwiadowcy odjechali, a równocześnie z nimi posłańcy, którzy mieli sprowadzić wojowników z innych oddziałów. Nikt nie cieszył się tym pośpiechem bardziej, aniżeli Alam, którego słowa szejka nabawiły wielkiej trwogi o życie ojca.

Zaraz następnego wieczora zapłonęło dokoła obozu mnóstwo ognisk, a dokoła nich zebrało się sześciuset dobrze uzbrojonych Haddedihnów. Nazajutrz rano wyprawa się rozpoczęła. W południe wrócił jeden z wywiadowców, donosząc, że Anezejowie, w sile trzystu dorosłych mężów, obozują z żonami i dziećmi, namiotami i trzodami pod skałą i nie przeczuwają, że Haddedihnowie tak rychło wyruszą przeciw nim. Reszta ludzi, wysłanych na zwiady, śledziła ich z daleka.

Z tego doniesienia wynikało, że mieliśmy nad nimi podwójną przewagę. Nadto u nas byli sami walczący, u nich zaś kobiety i dzieci, które gdybyśmy ich otoczyli, mogły się stać dla nich wielką przeszkodą.

Następnego ranka dotarliśmy już tak daleko, że należało się wreszcie zatrzymać, Pars bowiem musiał pojechać sam naprzód, jeśli ojciec jego miał być ocalony. Podczas napadu w tylu ludzi niewątpliwie byliby Anezejowie ojca jego zamordowali. Rozumie się, że stosownie do obietnicy poszedłem z nim razem. Mój dzielny Halef uparł się, żeby nam towarzyszyć, my zaś zgodziliśmy się na to. Przewodnika perskiego nie zabraliśmy ze sobą, gdyż nie mógł nam się obecnie na nic przydać.

Amaed el Ghandur niechętnie na to patrzył, że odchodziłem, lecz nie sprzeciwił się temu. Zresztą przyłączyłem się do Parsa nie tylko powodu przyrzeczenia, miałem w tym jeszcze inny cel. Haddedihnowie, pałając żądzą zemsty, postanowili niezłomnie napaść na Anezejów, sądziłem więc, że będąc tam, prędzej zdołam w jakiś sposób przeszkodzić rozlewowi krwi.

We trójkę opuściliśmy miejsce, na którym rozłożyli się obozem przyjaciele. Przedtem oczywiście omówiłem z Amadem el Ghandur plan, który moim zdaniem należało przeprowadzić. Znałem okolicę, w której leżała skała, przeto nie mogliśmy zabłądzić.

Moje i Halefa towarzystwo dobrze działało na Parsa, miał zadowoloną minę, a nawet oświadczył:

— Wszak nie obawiasz się, sidi? Nie ma czego się lękać. Przecież ja ciągle noszę przy sobie dwa amulety, jesteśmy więc w nur esz szems i w nur el hilal; ochroni nas światło słońca i półksiężyca.

Dotychczas nie dowiadywałem się o to, ale teraz zadałem mu pytanie:

— Skąd masz talizmany?

— Wiesz o tym, — rzekł — że pomiędzy Bagdadem a Basrą pływa stale siedem tureckich i dwa angielskie parowce. Na jednym z angielskich służy pewien nauti, marynarz, którego znam bardzo dobrze. Wozi on zawsze cudotwórcze pisma, z których robi talizmany na sprzedaż. Aby być całkiem pewnym, wziąłem od niego dwa, jeden dla Parsów, a drugi dla Mahometan. Doświadczyłeś już sam, że obydwa nas ocaliły.

— Ty w to wierzysz, aleja nie. Talizmany nie mogą wpływać na losy ludzkie. Może mi pokażesz swoje?

— Zdaje mi się, że nie wolno tego robić, dlatego opiszę je tylko. Na talizmanie Parsów wyobrażony jest Zerduszt, twórca naszej religii, jako nowo narodzone dziecko, do którego przychodzą sąsiedzi, by się doń modlić. Obok znajduje się pismo, którego nikt nie potrafi przeczytać. Na talizmanie muzułmańskim przedstawiony jest Mahomet, jako dziecko, które czci matka jego Amina. I pod tym jest pismo, którego nikt nie rozumie. Czy ci to wystarczy?

— Nie. Sądzę bowiem, że cię jakiś oszust najwyraźniej okpił.

— Czemu?

— Czyż nie wiesz, że Mahomet zabronił robić obrazy? Na muzułmańskim talizmanie zaś miałby być wizerunek jego i jego matki. To jest oszustwo! Wyciągnij te amulety!

Musiałem go kilkakrotnie namawiać, zanim spełnił moją wolę i wyciągnął spod ubrania dwie małe paczki papieru. Na jednej wyrysowane było atramentem słońce, a na drugiej półksiężyc. Otworzyłem je i ku memu zdumieniu znalazłem dwie ryciny do wierszy z angielskiego czasopisma. Na „mahometańskim” talizmanie znajdował się wizerunek Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus, a parski talizman przedstawiał „Christmas” z wierszem na Boże Narodzenie. Obrazki te niewątpliwie pochodziły z ojczyzny angielskiego marynarza, który z żartu lub dla zysku zużytkował je jako amulety.

— Prawda, sidi, że to nie jest oszustwo? — zapytał Pars.

— Oszustwo, ale treść tego obcego pisma jest talizmanem w życiu i w godzinie śmierci. Nie ma tu mowy o żadnym nur esz szems, ani o nur el hilal, o żadnym świetle słońca, ani półksiężyca, lecz o prawdziwym nur es sema, o świetle niebios, które weszło niegdyś nad Betlejem i cały świat oświeciło. Weź te obrazki i przypatrz im się dokładnie! Ja ci je objaśnię i pomówię z tobą o nur es sema. Jutro właśnie obchodzimy uroczystość dnia, w którym wzeszło to światło.

Zacząłem z nim rozmawiać o wierze chrześcijańskiej, on zaś przysłuchiwał mi się z uwagą i przerywał pytaniami, które świadczyły o dużym zainteresowaniu. Wreszcie ściemniło się i musieliśmy rozłożyć się na noc obozem. Nie spaliśmy, rozmawiając do północy. Kiedy kładłem się spać, Pars rzekł:

— Sidi, wiara twoja jest pełna miłości i prosta, kto tę wiarę ma w sercu, temu nie potrzeba amuletu, ani talizmanu, gdyż nad nim czuwa dobroć i miłość. Oszukano mnie, ale ja mimo to zachowam sobie te kartki do końca życia.

Potem zasnęliśmy, a nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę. Niebawem wynurzyła się przed nami skała Wahsija, a u jej podnóża namioty Anezejów, dokoła których pasły się zrabowane w połowie trzody.

Wahsija, nie była to właściwie góra, lecz skała, która miała z kwadrans drogi w obwodzie, a z osiemdziesiąt łokci wysokości. Z biegiem stuleci porosły ją nie tylko krzaki, lecz nawet drzewa, które obecnie zieleniały. Pomiędzy drzewami snuła się w górę ścieżka. Pod samym szczytem znajdowała się jaskinia, przed którą stało jakieś drzewo szpilkowe. Z dołu nie można było rozpoznać gatunku. Tam, gdzie droga schodziła na równinę, stała niewielka chata, a w niej mieszkała wdowa z dwoma chłopcami. Żyła z darów pielgrzymów, przybywających do pustelnika.

Kilku Beduinów zagadnęło nas, czego żądamy. Gdy powiedziałem, żeby mnie zaprowadzono do szejka, posłuchali od razu, wskazując jego namiot. Szejk przyjął nas siedząc, mruknął coś pod nosem na nasze pozdrowienie i nie prosił nawet, żebyśmy usiedli. Zająłem jednak miejsce obok niego, a skinąwszy na Halefa i Alama, żeby to samo uczynili, zapytałem.

— Czy masz u siebie człowieka, który nazywa się Wikrama?

— Czego chcecie od niego? — spytał.

— Chcemy zapłacić za niego okup.

— To jego szczęście, bo jutro mija ostatni dzień! Dajcie ten okup!

— Czy on jest tutaj!

— Tak. Dawajcie!

— My odpowiemy ci tak samo krótko: Dawaj jego!

— Najpierw pieniądze, potem on!

— Najpierw on, a potem pieniądze. Nie płaci się nigdy, dopóki się nie widziało, co się kupuje.

— Nie jestem handlarzem ani sprzedawcą, lecz szejkiem Anezejów. Ale kto ty jesteś i jak się nazywasz?

— Nazywają mnie Kara Ben Nemzi…

Zerwał się i przerwał mi.

— Kara Ben Nemzi? Więc to ty jesteś owym chrześcijaninem, który wygrał dla Haddedihnów bitwę w Dolinie Stopni?

— Tak.

— Niech cię Allah przeklnie po tysiąc razy! Byliśmy sprzymierzeni z Abu Hammedami, lecz przyszliśmy im z pomocą za późno. Jesteście pojmani i nie umkniecie nam!

Z tymi słowy na ustach wyskoczył z namiotu. Zrozumiałem, że sprawa bierze tak zły obrót, jakiego się nie spodziewałem. Tymczasem na dworze zabrzmiał jego głos zwołujący wojowników. Dzielny Halef zapytał odważnie.

— Sidi, może zastrzelimy dwudziestu lub trzydziestu z nich i odjedziemy?

— Na Allaha, tylko tego nie róbcie! — zawołał z lękiem Pars. — Wszyscy byśmy wtedy zginęli!

— Tu nie pomógłby ci amulet — odpowiedziałem. — Bądź jednak spokojny o siebie! Tobie nic się nie stanie.

Odchyliłem płachtę i stanąłem z Halefem w wejściu namiotu. Anezejowie stali zgromadzeni głowa przy głowie, a szejk o kilka kroków przed nimi. Panował wielki gwar, lecz na mój widok wszystko się uciszyło. Trzymając sztucer w prawej ręce, a w lewej jeden z rewolwerów, zapytałem głosem donośnym:

— Uważasz więc nas za swych jeńców, szejku Anezejów?

— Tak — odrzekł. — Poważ się zrobić krok, a będziesz trupem!

— Słyszałeś, zdaje się, o mnie. Czy powiedziano ci także, że mogę z tej strzelby strzelać godzinami bez nabijania?

— Wahajati el baruda el dżehenneml Na moje życie, to piekielna strzelba!

— A z tych małych pistoletów strzelam tyleż samo razy. Uważaj! Dam sześć strzałów do kuli u siodła, na bocznym namiocie!

Wystrzeliłem sześć razy, czym wywołałem powszechne zdumienie.

— Widzisz, — mówiłem dalej — mógłbym odejść wbrew twemu zakazowi, gdyż zanim któryś z twoich ludzi podniósłby przeciw mnie strzelbę, zginąłby on i dziesięciu innych. A sam nie jestem; moi towarzysze także strzelają. Nie myślę jednak wcale uciekać przed wami. Przybyłem tu po Wikramę i nie odejdę bez niego. Zostaniemy w twoim namiocie, dopóki się nie namyślisz. A teraz was przestrzegam. Liczę powoli do dwudziestu. Kto potem będzie bliżej namiotu, j ak na pięćdziesiąt kroków, dostanie kulą w łeb. Przysięgam to na brodę waszego proroka!

Wróciłem z Halefem do namiotu i zapuściłem zasłonę. Z zewnątrz dolatywały nas głosy i kroki oddalających się ludzi. Wyciąłem dziurę w prawej, a Halef w lewej ścianie namiotu i przez te dziury zobaczyliśmy, że Anezejowie cofnęli się; ale nie tak daleko jak im wyznaczyłem. Gdy wysunęliśmy lufy strzelb, natychmiast zaczął się odwrót, a szejk rejterował na czele. Ubawiliśmy się tym serdecznie. Anezejowie nasłuchali się dużo o moim sztucerze i nie mieli jeszcze do czynienia z odważnym Europejczykiem, zaczęli więc uciekać. Bardzo łatwo mogliśmy teraz umknąć, gdyż oni nie odważyliby się zbliżyć do nas a ich bardzo długich, lecz bardzo licznych strzelb nie potrzebowaliśmy się wcale obawiać. Nie chciałem jednak, żeby o mnie mówiono, iż uciekałem. Wiedzieliśmy zresztą, że około południa nadejdą Haddedihnowie ze wszystkich stron i otoczą obóz.

Pars drżał o swego ojca, lecz ja uspakajałem go, jak umiałem, gdyż jeńcowi rzeczywiście obecnie nie groziło nic złego. Anezejowie odbywali wielką naradę.

Było to w dzień wigilii, ale około południa. Gdy wkrótce potem zaczęła się nagle bieganina i głośne wołania, wyjrzeliśmy przez otwory i zobaczyliśmy Haddedihnów, nadjeżdżających ze wszystkich stron. Kiedy nie byli jeszcze widoczni, utworzyli dokoła obozu pierścień i ścieśniali go teraz, zbliżając się szybko. Nadszedł czas, żeby przeszkodzić rozlewowi krwi. Wziąłem, strzelbę, odrzuciłem zasłonę i wyszedłem. Szejk stał przy swoich, gestykulując żywo rękoma. Wezwałem go do siebie, a on pośpieszył, wołając już z daleka.

— Kara Ben Nemzi, czy wiesz, kim są ci jeźdźcy?

— Tak, to sześciuset Haddedihnów, każdy z nich posiada dobrą strzelbę. Przybywają zemścić się na was za grabież, której dopuściliście się na nich. Jesteście przez nich osaczeni i nie zdołacie uciec. Jeśli nie poprosisz ich o łaskę, spadnie wiele kul na gromady waszych żon i dzieci. Ja ujmę się jednak za wami i wyślę posłańca do Amada el Ghandur, ażeby atak odłożył. Potem będziesz się mógł z nim układać.

— Zaczekaj jeszcze trochę! — odrzekł wyraźnie wściekły. Pobiegł zapytać starszych o radę, ale pierścień zacieśniał się tak szybko i groźnie, że było jasne, iż wszelki opór byłby daremny. Toteż szejk zawołał do mnie.

— Wypraw posła, ale prędko!

Halef był już pouczony; wziął swoją strzelbę, pośpieszył nie zatrzymywany oczywiście przez nikogo z Anezejów. Ja stałem przed namiotem, czekając na wynik. Dokoła panowała głęboka cisza. Wtem zabrzmiał na skale głos dzwonka, a wkrótce potem chłopak zaczął się wspinać w górę po ścieżce. W górze zniknął nam z oczu, a niebawem zszedł znów na dół i udał się do szejka. Skinąłem na obydwu i zapytałem.

— Czego życzy sobie świątobliwy człowiek?

— Chce wiedzieć, jaka tu będzie walka i o co? — odparł szejk.

— Dowie się o tym ode mnie. Czy umiesz czytać?

— Tak.

— To zaczekaj!

Usiadłem zaraz, wyrwałem kartkę z notatnika i napisałem ołówkiem odpowiedź krótką, lecz wyczerpującą. Szejk przeczytał ją i oddał chłopcu, by zaniósł na górę wraz z ołówkiem. Teraz miało się pokazać, czy ów sławny człowiek umie przynajmniej pisać. Podpisałem się Kara Ben Nemzi. Haddedihnowie stali prawie na odległość strzału, a zatrzymali się tylko dlatego, że usłyszeli dźwięk dzwonka i zobaczyli posłańca pustelnika. Tym razem zabawił on dłużej, aniżeli poprzednio, zanim przyniósł nam kartkę. Pod moimi wierszami przeczytałem ku memu zdumieniu następujące słowa w arabskim języku:

Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!”

Takie słowa? W dzisiejszym dniu? Od słynnego wśród Mahometan pustelnika? Musiał to być rzeczywiście uczony człowiek. Dałem te słowa do przeczytania szejkowi, który nie przeczuwał, że pochodzą z biblii. Ale sens ich zrozumiał, bo rzekł.

— Święty człowiek nakazuje nam zawrzeć pokój. Czy sądzisz, że Amad el Ghandur się zgodzi?

— Tak, a gdyby był zbyt surowy, to ja przemówię za wami.

— Udasz się więc do niego?

— Ja i ty.

— Ja także? On weźmie mnie do niewoli!

— Nie, jesteś pod moją opieką. Przyrzekam ci, że wrócisz, kiedy ci się spodoba.

Nie dowierzał, lecz po dłuższej namowie odważył się wreszcie pójść.

Pokój na ziemi!” Tego nakazu posłuchano. Układy trwały wprawdzie aż do wieczora, ale sprowadziły w końcu zgodę. Wikramę wypuszczono bez okupu, a Haddedihnowie otrzymali na powrót swoje zwierzęta, za co Amad el Ghandur dał słowo, że się nie zemści.

Potem nastąpiło zbratanie się wrogów, z początku trochę wymuszone, potem jednak swobodniejsze i coraz to serdeczniejsze. Haddedihnowie weszli do obozu, gdzie dla utwierdzenia zgody i zabawienia gości zarżnięto sporo jagniąt i upieczono przy ogniskach.

Przedtem jednak stało się coś, czego się nikt nie spodziewał. Gdy chłopcy tuż przed nocą wyszli na górę, wypytał ich pustelnik o wynik układów między Haddedihnami i Anezejami. Nadto kazał prosić o świece, jakie Anezejowie robią z łoju baraniego, ja zaś otrzymałem wezwanie, ażebym przyszedł do niego nazajutrz rano. Byłem oczywiście bardzo zaciekawiony tą wizytą. Należy jeszcze wspomnieć, że obydwaj Parsowie wielce się uradowali, gdy się znowu razem znaleźli i nie musieli płacić okupu. Wikramie musiano wydać odebraną mu sumę.

Kiedy wieczorem siedzieliśmy przy ogniskach, spożywając ucztę pokoju, znów zabrzmiał dzwonek. Spojrzeliśmy w górę, a tam na drzewie szpilkowym zaczęły się ukazywać światełka jedno po drugim. Pustelnik obchodził wigilię przy choince. Co za cud, tu na Wschodzie pośród Beduinów! A jaki to widok dla mnie, który nie mogłem sobie wyobrazić Bożego Narodzenia bez drzewka! Arabowie patrzyli na to obce dla nich widowisko w milczeniu, Alam zaś powiedział do mnie:

— Sidi, to jest drzewko, o którym wczoraj mówiłeś. Jakie ono piękne! Mówi do mnie o nur es sema, które wzeszło w mej duszy!



Jutrzenka


— Chodeh t’ aweczket; aaleik sallam, u rahmet Allah! Niechaj cię Bóg zachowa; pokój i miłosierdzie Pana niech będzie z tobą!

Szejk Melef, do którego powiedziałem te słowa pożegnania, podał mi rękę ze swego siwka. Rzadka broda zadrgała mu dokoła wąskich ust, a skóra przy kącikach oczu skurczyła się w drobniutkie zmarszczki, które mi się nie podobały.

— Ac kolame tah; bu kalmeta ta siuh taksir nakem; atina ta, ansciallah kheira. Jestem twoim sługą i nie szczędzę niczego, aby ci tylko służyć; oby dał Bóg, żeby odwiedziny twoje były szczęśliwe! — odpowiedział.

Uścisnął mi rękę bardzo przyjaźnie, a spojrzeniem w bok dał znak swemu orszakowi, że może się także ze mną pożegnać.

— Chodeh scogoletah rast init! Niech ci Bóg dopomaga w twoich zamiarach! Chodeh ecz tah raczibit. Oby Bóg był z ciebie zadowolony! Chodeh da uleta ta macen beket. Niech pokój będzie z tobą, drogi przyjacielu!

Te i tym podobne okrzyki zabrzmiały dokoła mnie, a dwadzieścia rąk starało się uścisnąć dłoń moją. Mówili zepsutym dialektem Kurmangdżi, a tak samo wątpliwym, jak ten dialekt, wydał mi się ich charakter podczas mego czterodniowego u nich pobytu. Cieszyłem się, że uchodziłem cało i starałem się skrócić o ile możności pożegnanie. Podałem rękę wkoło, mój służący Arab uczynił to samo, po czym odjechaliśmy w towarzystwie jeźdźca, który najlepszą drogą miał nas przez Wielki Cab zaprowadzić do Kurdów znad górnego Zibaru.

Człowiek ten był ubrany dość szczególnie. Do czerwonego kuliku, czapki filcowej z kozimi włosami, przyczepione były skórzane paski, zwisające jak nogi olbrzymiego pająka na twarz i szyję. Spodnie miał szerokie, czarne w żółte pasy, a dwa płaty skóry, przywiązane do nagich stóp, tworzyły obuwie. Górną część ciała pokrywało ubranie w zieloną i białą kratkę, na pół kamizelka, na póły bluza, a z otworów tego odzienia wystawała para nagich kosmatych rąk, jak gdyby u goryla. Miał on jednak szczerą twarz i uczciwe oczy, którymi badał mnie dokładnie od czasu do czasu.

— Sidi, — zapytał mój służący po upływie pół godziny jazdy w milczeniu — co znaczy po kurdyjsku: hultaj?

— Herambaz.

— Dziękuję. To każdy z tych Kurdów jest herambaz.

— Mów ciszej!

— Dlaczego, sidi? Czy, aby mnie ten Kurd nie słyszał? Gdyby nawet umiał mówić po arabsku, nie zrozumiałby mojego narzecza, gdyż mówię naumyślnie językiem mogreb; tu go nie znają, a wszyscy Kurdowie to zbóje. Bóg jest wszechwiedzący i wie, że ze strony szejka Szirwanich nie można się niczego dobrego spodziewać. Czy widziałeś jego krzywy nos i wąskie oczy? Dusza jego jest duszą lisa.

— Wiem o tym, Halefie. Nie mamy już z nim nic do czynienia.

— Hamdullillah, dzięki Bogu, żeśmy od niego wyjechali! Czy zauważyłeś, że przed naszym wyruszeniem wyjechali ze wsi dwaj jeźdźcy?

— Nie. Czy ta okoliczność napełnia cię trwogą?

— Trwogą? Czy wiesz, kto ja jestem? Jam jest hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Służyłem ci wiernie i walecznie przez całe lata, byłem z tobą na Saharze, w Masr, w Egipcie, w Belad el Arab, w Mossul i u czcicieli diabła i nie odstąpiłem ciebie w żadnym niebezpieczeństwie. Czy widziałeś mnie kiedy w trwodze?

— Nie, mój dzielny Halef nie bał się nigdy.

Podkręcił z zadowoleniem wąsa w górę, który z jednej strony składał się z niewielu, a z drugiej z kilku włosów, odsunął turban z czoła, podniósł jak mógł najwyżej swoją szczupłą postać i poprawił okute mosiądzem pistolety. Po tym imponującym wstępie rzekł:

— Prawdę mówisz, sidi. Jesteś najmądrzejszym człowiekiem i największym wojownikiem Zachodu; masz tęgą strzelbę do zabijania lwa, czarnej pantery i niedźwiedzia, oprócz tego masz drugą, z której możesz strzelać wiele razy i masz pistolety, które walą po sześć razy na minutę. Ja jednak jestem twoim przyjacielem i obrońcą i pod moją opieką było ci bezpiecznie jak pod tarczą Allaha i proroka. Dziś będę także czuwał nad tobą, aby nieprzyjaciel nie strącił ci włosa z głowy.

— Tego się spodziewam po tobie — odpowiedziałem bardzo poważnie, chociaż nie mogłem ukryć lekkiego uśmiechu.

Mały Halef lubił często blagować. Nie raziło mnie to, gdyż wiedziałem, że istotnie mogę na nim polegać pod każdym względem. Już otworzył usta, aby w dalszym ciągu wielbić swoją osobę, kiedy nasz towarzysz przerwał mu.

Odjechaliśmy ze wsi Szirwanich przed świtem, a szejk towarzyszył nam przez część drogi. Teraz rozjaśniło się bardziej na wschodzie, pierwszy promień słońca wystrzelił ku nam i obsypał fale Cabu migocącymi światłami. Na ten widok zeskoczył nasz przewodnik z konia, ukląkł z twarzą, zwróconą ku wschodowi i rozkrzyżowawszy ramiona, zawołał!

— La szems, ia szems, ia szems! O słońce, o słońce, o słońce! Klęczał dalej, dopóki kula ognista nie wzniosła się całkiem nad widnokręgiem, po czym wsiadł znowu na konia. Jego zachowanie się zaskoczyło mnie, dlatego zwróciłem się doń z pytaniem.

— Jesteś Dżezidą, czcicielem diabła?

— Tak nazywają nas, panie — odrzekł, a po chwili dodał: — Teraz zapewne nie zechcesz mi ufać?

— Dlaczego tak pytasz?

— Czy nie słyszałeś nigdy, jak źle o nas ludzie mówią?

— Słyszałem nieraz, lecz mimo to ci ufam. Znalazłem między Dżezidami więcej dobrych ludzi, aniżeli wśród dzieci mahometan, a wielu ich szejków i kawałów stało się moimi przyjaciółmi.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

— Chodieh, panie, ty znasz najstarszych i kaznodziejów Dżezidów?

— Tak. Byłem na wielkiej uroczystości w Baadri i w gościnie u szejka Adi.

— Wybacz, panie! Na wielkie święto nie dopuszczą mahometanina.

— Nie jestem mahometaninem, lecz chrześcijaninem, ale mój służący hadżi Halef Omar jest mere el islam, a mimo to go dopuszczono.

Widząc niedowierzającą minę Dżezidy wyjąłem melek ta–us, figurkę pawia, którego miałem pod ubraniem, zawieszonego na szyi. Zaledwie spostrzegł ten drobiazg, zawołał z oznakami najwyższego zdumienia.

— Melek ta–us, który otrzymują tylko najbardziej zaufani Mir Szejk Chana! Panie, jeśli rzeczywiście jesteś chrześcijanin, to nazywasz się Kara Ben Nemzi.

— Tak nazywano mnie w tym kraju.

— Ty więc jesteś owym cudzoziemcem, który walczył z naszymi przeciwko żołnierzom muttesaryfa z Mossul.

— Tak. Na pożegnanie dał mi Mir Szejk Chan melek ta–usa jako znak, gdybym potrzebował kiedy usług Dżezidy.

— Chodieh, każdy Dżezida będzie gotów oddać życie za ciebie, skoro tylko zobaczy ten znak drogocenny. Rozkaż, co mam uczynić dla ciebie, a zrobię wszystko!

— Życzę sobie tylko, żebyś mnie bezpiecznie zaprowadził do Kurdów Zibar.

— Tak będzie panie. Tu jest rzeka, a tam na brzegu leży kelek, czółno ze skór kozich, które nas przeniesie przez wodę.

— Do kogo czółno należy?

— Zbudował je nezanum, najstarszy we wsi, ale każdy z mieszkańców może go używać.

— Nikt inny?

— Nikt.

— W takim razie mieszkańcy wsi przejechali tędy przed nami.

— Dzisiaj?

— Tak. Patrz tu na świeże ślady dwu koni! Na prawo leżało czółno, a tutaj jeźdźcy zsiedli z koni. Wilgotne źdźbła już się prawie podniosły; zdeptano je przed godziną. Co ci dwaj mają tam do roboty? Rzeka tworzy tutaj granicę, mogli się więc udać tylko do Kurdów Zibar. Jeżeli tak, to dlaczego nie pojechali razem z nami?

— Panie, to będą ludzie z innej wsi lub członkowie innego szczepu, którzy tylko przypadkowo znaleźli czółno i użyli go dla siebie.

— Nie, to dwaj ludzie z waszej wsi. Mój służący widział ich, gdy odjeżdżali.

Dżeżida patrzył przez pewien czas w zamyśleniu przed siebie, po czym mimowolnie położył dłoń na rękojeści noża, który był jedyną jego bronią.

— Panie — rzekł — ja o tym nic nie wiem. Czy ufasz mi rzeczywiście?

— Tak, zupełnie.

— Być może, że znajdujesz się w niebezpieczeństwie, gdyż szejk miłuje bardziej zdradę niż wierność. Macie z sobą kosztowną broń i inne rzeczy, których tutaj się nie widuje, ani kupić nie można. Dopóki byliście gośćmi jego, nie mógł wam nic odebrać, lecz teraz może zrobić, co mu się spodoba.

— Cóż on z nami zrobi?

— Zapewne zawiadomił szejka Zibarów, żeby wam odmówili gościny, a potem obydwaj podzielą się waszym mieniem.

— W takim razie szejk nie wrócił do wsi, lecz w ukryciu jedzie za nami.

— Tak sądzę. Co uczynisz wobec tego?

— Przekonam się, czy domysł nasz słuszny, a jeśli się okaże prawdziwym, to ciebie odeślę.

— Chodieh, tego nie zrobisz!

— A jednak to zrobię. Szejk jest twoim panem, wbrew jego woli nie możesz nic przedsięwziąć.

— On nie będzie dłużej moim panem, ja nienawidzę tych Kurdów. Chciałem już dawno od nich udać się na Zachód, lecz mnie nie puścili.

— A twoja rodzina?

— Panie, nie mam ojca, ani matki, ani żony, ani dziecka, nie posiadam nic oprócz tego, co tu przy mnie widzisz. Koń należy do szejka. Chcę pójść do Baadri do Mir Szejk Chana. Zabierz mnie z sobą, a ja będę ci wdzięczny do końca życia!

— Wiem, że uważają cię prawie za niewolnika i z pewnością czujesz się nieszczęśliwym, ale o życzeniu twoim mogę dopiero później postanowić. Czy umiesz pływać?

— Tak, panie. Czy mam sprowadzić czółno?

— Nie. Wy przepłyniecie teraz na drugi brzeg i ukryjecie się tam w zaroślach łoziny, a ja tymczasem zawrócę, aby zobaczyć czy szejk jedzie za nami. Naprzód!

Skierowali konie ku wodzie, a ja zawróciłem kłusem do najbliższego wzniesienia, z którego zjechaliśmy przed chwilą i rzeczywiście zobaczyłem Melefa ze wszystkimi Szirwanami. Skręcali właśnie w parów powyżej mego stanowiska i zatoczyli łuk, aby się nam nie pokazać. Chcąc uczynić to samo, nie mogłem tracić czasu. Pojechałem cwałem ku rzece, a gdy koń wszedł do wody, podniosłem broń do góry, aby ją uchronić przed zamoknięciem.

— Chodieh, — zawołał do mnie Dżezida — czy idą za nami?

— Tak.

— To będziemy zgubieni!

— Dlaczego?

— Spójrz tam na górę!

Wskazał na pasmo wzgórz otaczające dolinę rzeczną po tej stronie Cabu. Stamtąd zjeżdżał ku nam oddział złożony z trzydziestu może jeźdźców.

— Czy to Zibarowie?

— Tak, panie.

— Sądzę, że owi dwaj Szirwani nie mogli jeszcze dojechać do obozu najbliższego szejka Zibarów.

— Widocznie przypadkiem spotkali tenemdżerg, oddział wojowników. Już nas dostrzegli. Co rozkażesz, panie?

— Czy znasz drogę przez góry Tura Gara do warowni Ara albo do źródeł rzeki Akra?

— Znam. Czy chcesz się tam udać?

— Czekają tam na mnie przyjaciele. Musimy stąd zwrócić się na prawo i może zdołamy umknąć.

— Nie ujdziemy im, panie, ponieważ dolina z tamtej strony zamknięta jest skałami, sięgającymi aż do wody. Żaden koń nie wedrze się na nie.

— To jedźmy naprzeciw nich!

— A potem?

— Zobaczymy. Ty zachowasz się w każdym razie spokojnie. Jesteś wprawdzie naszym przewodnikiem, lecz nie ich wrogiem. Tobie nic się nie stanie.

— Panie, odkąd wiem, że posiadasz melek ta–us, nie jestem już ich hemszer, przyjacielem. Jeśli potrzeba będę walczył razem z tobą.

— Tego ci zabraniam! Jesteś, jak widzę, odważnym człowiekiem, ale twój nóż na nic nam się nie przyda.

— To daj mi swoją broń!

— Nie wiesz, jak się obchodzić z tą bronią.

— Czyń, co ci się podoba. Przysięgam ci na święte miejsce w Adi, że nie odstąpię od ciebie!

Zacny Dżezida był pomimo wyrzeczonych poprzednio przeze mnie słów i mimo swego noża sprzymierzeńcem nie do pogardzenia. Był odważny, a jego muskularne ramiona wskazywały, że posiadał siłę niedźwiedzią. Przed nami trzydziestu Kurdów, a za nami z dwudziestu, położenie więc nasze nie należało do przyjemnych. Tylko broń nasza dawała nam przewagę nad ich bronią, nadto nie było jeszcze rzeczą pewną, że będą względem nas wrogo usposobieni. Bywałem nieraz w daleko gorszych położeniach i wychodziłem z nich zawsze szczęśliwie.

Wyjechaliśmy więc na wzgórze, wprost przeciw Kurdom. Oni, ujrzawszy nas, zatrzymali się i utworzyli półkole, w którego środku znajdował się dowódca. Zwyczajem kurdyjskim miał na głowie olbrzymi turban, prawie na cztery stopy średnicy, ciasne tureckie ubranie, przewiązane skórzanym pasem, ozdobionym srebrnymi blaszkami, a na tym antari, szeroki kaftan w czerwono czarne pasy. Za pasem tkwił nóż i stary pistolet, a w ręku długa perska flinta, która nie wzbudzała we mnie ani trochę respektu. Jego towarzysze, ubrani przeważnie tak samo, siedzieli na chudych i zdrożonych koniach, trzymając w rękach strzelby z lontami lub długie włócznie bambusowe. W ogóle robili na mnie raczej wrażenie gromady żebraków, aniżeli wojowników.

Rzuciwszy okiem poza siebie, przekonałem się, że Szirwani dotarli już także do przeciwległego brzegu rzeki.

— Czy posłańcy twojego szejka są między Zibarami? — zapytałem czciciela diabła.

— Nie, panie. Musieli zostać w tyle, ażeby się nie zdradzić.

Zbliżywszy się do półkola na dwanaście długości konia, zatrzymaliśmy się przed Zibarami.

— Sabah ‘l ker, dzień dobry! — pozdrowiłem dowódcę.

— Chodeh t’ aweczket, niech cię Bóg uchowa! — odrzekł dwuznacznie. — Kto jesteś?

— Kto jestem? Słyszałeś to już od dwu ludzi, których ci posłał szejk Melef. Ale kto ty jesteś?

Zmieszał się wyraźnie, lecz szybko zapanował rychło nad sobą i odparł:

— Kto tu ma prawo mówić: „tu ki–e, kto jesteś” ty, czy ja?

— Tylko ja, ponieważ ty mnie znasz, a ja ciebie nie! Powiedziałem te słowa pewnym głosem, bawiąc się równocześnie sztucerem. Szirwani przekonali się, że to bardzo niebezpieczna strzelba, niewątpliwie też posłowie szejka zwrócili głównie uwagę Zibarów na naszą broń i ostrzegli ich. Moja odpowiedź wywarła istotnie wrażenie, gdyż dowódca odrzekł.

— Jestem malko–e gund, dowódca obozu, położonego tam za górami, a nazywają mnie Szeri Szir, Bohater lwa.

— Masz piękne i wspaniałe nazwisko, gdyż bohater jest gościnny, a lew silny i bez fałszu. Szejk Melef zapewne ci doniósł, że życzę sobie wstąpić do ciebie jako gość. Zapłacę ci za wszystko, czego mi potrzeba, a jutro ruszę dalej w pokoju.

— Mylisz się. Szejk Melef kazał mi powiedzieć, że jesteś giaurem, który zanieczyszcza mieszkanie prawdziwego wiernego. Zobaczysz nasz obóz, lecz tylko jako jeniec.

— To pozwól mi pomówić najpierw z szejkiem!

W tej chwili właśnie Szirwani wjechali w wodę, a ja postanowiłem wykorzystać tę okoliczność, aby pokazać Zibarom jak niebezpieczną broń mamy. W jednej chwili zawróciłem konia i popędziłem z powrotem ku rzece. Halef ruszył za mną, za nim Dżezida, a potem Zibarowie. Szejk Melef był w wodzie, na przedzie.

— Wracaj, gamssi, ty zdrajco, — zawołałem — bo napijesz się wody!

Ponieważ nie zważał na te słowa, wymierzyłem doń ze sztucera. Nie chcąc przelewać krwi ludzkiej, trafiłem jego konia w oko tak, że zniknął z nim razem. Strzeliłem jeszcze z sześć razy, zawsze z tym samym skutkiem. Jeźdźcy, pozbawieni koni, popłynęli na przeciwległy brzeg, a reszta, nie namyślając się długo, podążyła za nimi. Stało się to wszystko w przeciągu jednej zaledwie minuty, podczas której Halef pochwycił także swoją dwururkę, by zabezpieczyć mi tyły od Zibarów, którzy jednak trzymali się w przyzwoitym oddaleniu. Zwróciłem się teraz znowu do nich.

— Sześć koni powaliłem, nie nabijając strzelby. Czy widziałeś? Mogłem wszystkich powystrzelać, gdybym chciał, konie i ludzi. Wystarczy mi podnieść strzelbę, aby każdego z was zrzucić z konia. Zapamiętajcie to sobie! Nie boimy się waszej broni, a kto nam pierwszy zagrozi, ten pierwszy zginie. Ale nie przybyłem do was jako duszmen, wasz nieprzyjaciel i dlatego nie potrzebujecie się nas obawiać. Chciałem jeść wasz chleb i napić się wody, ponieważ jednak odmawiacie głodnemu tej merhamet, odrobiny dobroci, którą Mahomet nakazał wszystkim wiernym, przeto kopyta naszych koni muszą się od was odwrócić. Niechaj Allah poprawi was i dzieci wasze!

Podczas tych słów nie zapomniałem o nabiciu sztucera, następnie zwróciłem konia w prawo, lecz oni zagrodzili mi drogę, a dowódca powiedział:

— Chodieh, jesteś wielkim bohaterem, pojedziesz z nami!

— Nie. Jeńcem Zibarów nie będę.

— Nie puścimy was!

— Czy sądzisz, że my się boimy keleszan, normalnych rozbójników? Konie nasze przeniosą nas ponad waszymi głowami. Przypatrz się mojemu ogierowi, a pewnie uwierzysz!

Zauważyłem jego pełne podziwu spojrzenia, których nie mógł oderwać od konia. Kurdowie znani są z zamiłowania do cudzych koni.

— Czy sam wychowałeś tego karego? — zapytał wódz.

— Nie. Otrzymałem go w darze.

— Panie, takiego konia nikt nie daje w prezencie!

— Możesz wierzyć mym słowom lub nie.

— Od kogo masz go?

— Od Mohameda Emina, szejka Haddedihnów, z plemienia Szammar.

Na te słowa poderwał się na siodle.

— Czy ten ogier zwie się Rih?

— Tak.

— W takim razie ty jesteś cudzoziemcem, który brał udział w bitwie pustynnej w dolinie Deradż i dostał za to najlepszego konia z tamtej strony rzeki?

— Istotnie.

— A ten człowiek, to twój chismikar (służący), którego miałeś z sobą?

— To on.

— Pozwól mi wobec tego pomówić z moimi ludźmi.

— Zgadzam się!

Kurdowie zaczęli równie cichą, jak gorliwą naradę. Nie rozumiałem ani słowa, patrzyłem tylko bystro na ich miny. Dowódca zmienił widocznie swoje nieprzychylne dla nas usposobienie, namawiał ich do czegoś z zapałem i widocznie w końcu przekonał, bo zwrócił się do mnie ze słowami.

— Chodieh, myśmy o tym słyszeli, że Haddedihnowie zwabili do doliny trzy szczepy i wzięli je do niewoli. Nikt u nas nie chciał w to uwierzyć, ale ty przyjdziesz do nas i opowiesz nam o tym.

— Czy możemy iść z wami jako wasi przyjaciele?

— Jako przyjaciele. Ser sere men alt, bądźcie mi pozdrowieni!

— A Szirwani z tamtej strony, którzy chcieli mnie zdradzić?

— Nie mamy z nimi nic wspólnego.

— Gdzie ich posłańcy?

— Powrócili przez rzekę, tam dalej.

— Postąpili niemądrze. Gdyby byli znowu posłużyli się czółnem, nie bylibyśmy wiedzieli, że poszli do was. Podajcie nam ręce na znak przyjaźni, a potem pojedziemy razem z wami.

Podano sobie ręce, przy czym nie zważano na Dżezidę.

— Panie — rzekł dowódca — ten człowiek zapewne powróci do Szirwanich?

— Dano mi go na towarzysza, zostanie więc przy mnie, dopóki mu się spodoba.

— Ależ to niewierny. Czci szatana i będzie się smażył w piekle! — Be chodera dżen’ et u dżehen eme czebun, raj i piekło powstały przez Boga; on tylko może oznaczyć, kto osiągnie wieczną szczęśliwość, a kto będzie skazany na potępienie. Ten człowiek jest teraz moim towarzyszem, jeśli ja jestem wam przyjacielem, to i on także. Podajcie mu ręce, jeśli nie chcecie, żebym was opuścił!

Żądałem od nich bardzo wiele, uczyniłem to jednak, ażeby dowieść zacnemu Dżezidzie, że jestem mu przychylny, oni zaś chociaż z ponurymi minami posłuchali mojego wezwania. Potem ruszyliśmy w dalszą drogę. Dowódca jechał ze mną na przodzie, potem Halef z Dżezidą, a na końcu Kurdowie, tworząc bezładną gromadę.

Przez cały czas jazdy miałem oczywiście rękę na rewolwerze, Halef zaś prowadził konia nieco skośnie, ażeby mieć baczne oko na jadących za nim Kurdów.

Jechaliśmy przez skalne rumowiska ku zachodniemu pasmu górskiemu. Stanąwszy na górze, zatrzymałem konia mimo woli, aby się nasycić roztaczającym przede mną widokiem. Na wschodzie i południowym wschodzie wznosiły się góry Sidaka i Sar Hazan, pomiędzy którymi leży Rowandiz, a na południu Gara Surg. Na północy płaskowyże Baz i Tkoma, na zachodzie zaś Tura Gara i Dżebel Hair. Tam leżała też Akra, dokąd miałem się udać. Czy przede mną widział jakiś Europejczyk te góry? Nie przypuszczałem tego, lecz niebawem miałem się przekonać o czymś przeciwnym.

Przejechawszy po małym płaskowyżu, zwróciliśmy się potem wstecz ku dolinie. Dotychczas napotykaliśmy, tylko niskie krzaki, lecz wkrótce poczęły się one zbijać w wysokie grupy drzew. Były tu dzikie heczir, eruk, jadżaz, guiz, czina i tu czyli: figi, śliwy, pomarańcze, jawory i drzewa morwowe, a dokoła nich wiły się grona tri i kundu, winogrona i melony lub rosły dari cejtun i dari benk: oliwki, dęby i drzewa terpentynowe, tłocząc się pod nimi i obok nich. Nareszcie ukazała się droga, tak szeroka, że dwa konie mogły iść obok siebie. Wiodła przez bujne błonia i bagniste równiny, aż w końcu zaczęła się wznosić nad szumiącym, szerokim strumieniem.

Dotychczas zachowywaliśmy zupełne milczenie zajęci swoimi myślami. Ja zwróciłem całą uwagę na niebezpieczeństwo, grożące nam na każdym kroku, albowiem trzema strzałami lub trzema celnymi rzutami włóczni mogli nas zabić jadący za nami Kurdowie. Z mojej jednak postawy wnioskowali niewątpliwie, że w takim razie zginąłby niechybnie jadący obok mnie dowódca. Udawał on, że nie zauważył rewolweru, który dawno wydobyłem zza pasa. Dopiero po długim milczeniu zapytał.

— Czy twoje pełne imię jest Kara Ben Nemzi?

— Tak. Kto ci je podał?

— Obaj posłańcy szejka Szirwanów. Jesteś cudzoziemcem z doliny Deradż. Opowiadają o tobie, że zabiłeś lwa sam jeden wśród ciemnej nocy.

— Istotnie zabiłem lwa ze strzelby, którą widzisz na moich na plecach.

— Czemu nosisz z sobą dwie strzelby?

— Większa jest na bardzo wielkie zwierzęta i wielkie odległości, tę mniejszą zaś tu przy siodle biorę w rękę, gdy nieprzyjaciel jest blisko i w wielkiej liczbie. Nabijać jej nie potrzebuję.

— U nas nie ma takiej broni. Twój naród jest zapewne bardzo rozumny. Powiedziano mi, że jesteś chrześcijaninem, a mimo to nosisz, hamaiil, Koran w futerale na szyi, podobnie jak pielgrzymi, którzy byli w Mekce.

— Czczę Allaha i byłem w świętych miastach. Allah illa Allah, Bóg jest Bogiem, czy się go nazywa Allah, czy Chodeh. Czy nie tak?

— Tak jest. Czy znasz także proroka?

— Znam. To Mohamned, co znaczy „uwielbiony”. Ojcem jego był Abdallah Ibn Abd al Muthallib z rodziny Haszem szczepu Koreisz.

— Jesteś dobrym muzułmaninem, chociaż przybywasz z kraju Franków, którego nie znam. Będziesz u mnie siedział i opowiesz mi o dalekich krajach i o wszystkim, czego w życiu doświadczyłeś. Czy widzisz te gniazda tam na prawo na górze?

— Widzę.

— To są nasze jilaki, letnie mieszkania, do których się przenosimy, gdy nadchodzą letnie upały.

— Jesteś nezanum, szejkiem swojej wsi. Czy masz aż taką władzę, aby ochronić obcego przed tymi ludźmi?

— Mam — odparł z dumą, lecz dźwięk jego głosu wydał mi się niepewnym.

Równocześnie ścisnął konia nogami, żeby popędził prędzej naprzód. Wyglądało to, jak gdyby Kurd chciał uniknąć podobnych pytań.

Na jazdę od Cabu do tego miejsca potrzebowaliśmy dwie godziny. W dziesięć minut potem zobaczyłem zasiek z grubych pni, ciągnący się przez drogę z prawej strony na lewo do lasu. Gdy dojechaliśmy do wsi, otworzyły się na donośny okrzyk dowódcy wąskie otwory, przez które wjechaliśmy pojedynczo. Tu roztoczyła się przed nami polana, ciągnąca się prawie aż na szczyt góry. Na niej stały bezładnie wiejskie chaty, które można było raczej nazwać domkami zrębowymi. Największa wyglądała jak mała forteca, zbudowana z pni.

Zbliżając się do tej chaty, doznałem osobliwego uczucia. Zdawało mi się, że stan mój nie różnił się od położenia myszy w łapce i najchętniej byłbym zaraz zawrócił. We wsi mieszkało około trzysta osób, a wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci zbiegli się teraz, by się przypatrzyć niezwykłemu połowowi, który się udał ich ludziom.

— Oto mój hani, dom — rzekł nezanum, zsiadając z konia. — Wejdźcie ze mną do środka!

— Powiedz mi najpierw, że jestem twoim miwanem, czyli gościem!

— Czyż nie nazwałem cię już przyjacielem?

— Czy dla Kurdów Zibar gość i przyjaciel znaczy to samo?

Zmarszczył brwi.

— Jestem twoim przyjacielem, niech ci to wystarczy! Wchodźcie!

Zrozumiałem, że znalazłem się w pułapce; ale cóż miałem robić? Byliśmy otoczeni przez mnóstwo ludzi, a gdybyśmy nawet zdołali sobie bronią drogę utorować, to jednak zasiek był tak wysoki, że chyba tylko mój ogier potrafiłby przezeń przesadzić. Halef i Dżezida musieliby zostać. Jeślibyśmy zaś zabili choć jednego Kurda, wówczas nawet w razie szczęśliwej ucieczki mielibyśmy całą sforę za sobą. Z zemstą krwi nie żartują w tych górach. Użycie przemocy nie było wskazane, ale też najmniejszy objaw trwogi byłby równie wielkim błędem.

— Szczęście twoje, jeśli słowo twoje się sprawdzi — odpowiedziałem — Idź naprzód!

Zsiadłem z konia i wziąłem go za uzdę, a moi towarzysze poszli za tym przykładem.

— Konie zostaną na dworze — rzekł Szeri Szir. — W domu nie ma dla nich miejsca.

Pomijając już to, że bez koni bylibyśmy bezsilni, nie myślałem rozstawać się z mym karym, prędzej byłbym tuzin Kurdów powystrzelał.

— Konie zostaną przy nas — odparłem. — Naprzód!

Odsunąłem szejka na bok i wstąpiłem do domu, ciągnąc konia za sobą. Halef i Dżezida szli za mną. Budynek podobny był do naszej stodoły z tokiem i klepiskiem. Składał się z dwu przedziałów; jeden po prawej ręce służył zapewne do zebrań i narad, a drugi po lewej był mieszkaniem. Małe, prostokątne otwory zastępowały okna. Dziedzińca prawdopodobnie nie było, gdyż nie zauważyłem dalej już żadnych drzwi. Obie izby przedzielała cienka plecionka. W głębi stała drabina, wiodąca na niski strych. Nie ulegało wątpliwości, że ten jilak był prawdziwą pułapką. Znalazłszy się w środku, czekaliśmy, co dalej nastąpi.

Pierwszą osobą, którą tam ujrzeliśmy, była młoda Kurdyjka. Miała na sobie wąskie tureckie spodnie, pomarszczone nad zgrabnymi kostkami, a spod nich wychylały się małe nóżki w ładnych pantofelkach. Błękitny haftowany gorset otaczał jej kibić, a na to spadał aż do kolan rozpięty kaftan. Czarne jak skrzydło kruka włosy były splecione w warkocze, w których połyskiwały złote i srebrne monety. Była to kobieta bardzo piękna, lecz najpiękniejsze były duże błękitne oczy. Na ręku trzymała milutką dziewczynkę z takimi samymi błękitnymi oczyma jak u matki. Za nią podniósł się z ziemi młody Kurd, a podobieństwo do Szera Sziri wskazywało, że musiał być jego synem. Był to mąż młodej kobiety.

— Ni wro ‘I ker, dzień dobry! — pozdrowiłem.

Oboje skinęli głową w odpowiedzi.

— Sallam aalejkum! — powitał ich Halef po arabsku, ponieważ nie znał kurdyjskiego.

— Aalejkum sallam! — opowiedziała kobieta skwapliwie. Halef przybrał minę człowieka, zaskoczonego miłą niespodzianką.

— Co? Ty mówisz językiem Koranu i prawdziwych wiernych? — zapytał.

— Tak — odrzekła.

— Hamdullillah, dzięki Bogu, gdyż nie muszę już milczeć jak wrota el dżehennem.

— Kto ty jesteś? — pytała dalej.

— Wiedz, różo tej doliny, gwiazdo tego jilaku, że jestem hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah, towarzysz i obrońca tego wielkiego bohatera, który tu stoi przed tobą. Dokonaliśmy wielu czynów i przeżyliśmy wiele przygód, a potem… — Zaprowadźcie konie na tył! — przerwał mu ostrym głosem pan domu, który wszedł za nami i potajemnie dał swym ludziom znak, żeby nie obsypywali nas nadmierną uprzejmością. Ten znak w czas zauważyłem, dlatego odpowiedziałem równie ostro.

— Szeri Szirze, postaraj się, żeby nasze trzy konie dostały wody i paszy. Zapamiętaj też sobie, że mój służący zastrzeli każdego Kurda, któryby się poważył ich dotknąć. Ja sam wejdę jako gość do twego mieszkania, by w nim odpocząć.

Po kilku krótkich wskazówkach, udzielonych Halefowi, wszedłem do izby mieszkalnej. Na twardo ubitej ziemi leżały wzdłuż ściany grube maty ze słomy i z sitowia, a w środku ściany głównej znajdowało się wzniesienie, nakryte dywanem. Było to zapewne miejsce honorowe, lecz nie wahałem się ani przez chwilę i usadowiłem się na nim wygodnie. Położywszy obie strzelby tuż obok siebie, usiadłem w tej postawie, którą na Wschodzie nazywają rahat otturmak, spoczynkiem członków.

— Pozwól, że przechowam broń twoją! — rzekł pan domu, który udał się za mną razem z synem i jego żoną.

Na to ja odpowiedziałem.

— Se idwar, myśliwy nie rozstaje się nigdy ze swoją bronią, tak samo jak suar, jeździec ze swoim koniem. Kto się ośmieli dotknąć mego konia lub broni zginie, a ty poniesiesz winę za to nieszczęście.

— Dlaczego?

— Nie dopełniłeś obowiązku przyjaciela i nie powitałeś mnie w twoim domu. Zmuszasz mnie do tego, żebym ciebie i twoich ludzi uważał za podejrzanych.

— Jestem twoim przyjacielem i nie doradzę ci nic takiego, co by mogło narazić życie twoje na niebezpieczeństwo.

— Teraz zaczynasz być zarozumiały! Wiedz, że emir Kara Ben Nemzi żadnych rad nie potrzebuje. Życie moje jest w ręku Boga, on dał mi tę broń, żebym bronił mego życia. Tu stoją dzbany z wodą i chleb na wiele dni. Czy mam cię poczęstować kulą, a potem użyć tego domu jako fortecy, z której będę mógł łatwo wysłać twoich Zibarów do dżehenny jednego po drugim?

— My także mamy broń!

— Sus ol, cicho bądź! Wasza broń na nic wam się nie przyda. Moja nie chybia nigdy; zanim poruszyłbyś palcem, poszedłbyś do swoich ojców. Kim jest ten młody wojownik?

— To mój syn.

— A ta kobieta?

— Jego żona.

— Bacz więc na to, żebyś ich także nie doprowadził do zguby! Nie jestem kur ‘o, jakiś tam chłopiec, z którym można żartować.

— Panie, ja nic nie mogę uczynić, zanim nie zapytam moich ludzi. Nawet szejk nie może nic przedsięwziąć bez zezwolenia wojowników.

— W takim razie powiedziałeś nieprawdę w dolinie. Posłuchaj, co postanowiłem. Ten dom należy teraz do mnie; pozwalam tu wchodzić tylko tobie, twemu synowi i jego żonie. Wejście jest prosto przede mną. Zastrzelę każdego, kto spróbuje wejść tutaj. Ty i synowa możecie swobodnie wchodzić i wychodzić, lecz syn zostanie w tej izbie, a jeśli do czasu, kiedy słońce stanie najwyżej, nie przyniesiesz mi wiadomości, że jestem twoim gościem, zastrzelę go natychmiast. Patrz, mam już strzelbę w ręku…

Chciał mi przerwać, lecz ja podniosłem się szybko i nakazałem mu milczenie.

— Cicho! Idź teraz, albo, na Boga wszechmogącego, jeśli powiesz jeszcze słowo, położę was obu trupem!

Postąpiłem rzeczywiście zuchwale i to z całą świadomością, gdyż nigdy nie należałem do tych, którzy mniemają, że podróżnik powinien pokornie przekradać się między ludami. Trzeba umieć rozróżnić, co doprowadzić może do celu: odwaga, czy podstęp, czy nóż, czy też sakiewka. Tym razem nie przeliczyłem się, bo naczelnik wsi patrzył przez chwilę na wylot zwróconej do niego lufy, zmieszał się wyraźnie, a wreszcie zawołał.

— Panie, idę!

Odwrócił się i poszedł.

Teraz byłem pewien wygranej. Zwróciłem wylot strzelby do syna, stojącego bez broni i rozkazałem.

— Siądź w tamtym kącie!

Stał mimo to uparcie dalej, a oczyma wodził po ścianie, pod którą ja siedziałem. Tam wisiała broń.

— Liczę do trzech — dodałem. — Raz, dwa…

Dopiero teraz odwrócił się powoli i usiadł na wskazanym miejscu. Jego młoda żona stała przede mną trupio blada, a w oczach jej widać było łzy i trwogę.

— O chodieh, czy chcesz nas rzeczywiście zastrzelić? — spytała cicho.

— Allah yahh fedak, niech cię Bóg chroni! — odrzekłem po arabsku. — Wojownik nie zabija kobiety.

— Ale zabijesz Hamzę Mertala, mojego męża!

— Zabiję, jeśli zgromadzenie nie postanowi, że mam być wolnym.

— Czy znasz zwyczaje Kurdów, effendi?

— Znam.

— Czy wiesz także, że jest pewnym życia ten, kto się uda pod opiekę kobiet?

— Wiem.

— Czy mam obronić ciebie?

— Mnie, moich ludzi, zwierzęta i całe moje mienie.

— Dobrze.

— To przynieś chleb!

Wzięła z rogóżki okrągły bochenek, wyrwała ze środka kawałek, zjadła sama część i podała mnie.

— Podaj mi rękę i chodź ze mną — rzekła potem. — Dam także twoim ludziom i koniom!

Na razie więc byłem o siebie zupełnie spokojny, ale bezpieczeństwo nasze byłoby jeszcze wątpliwe, gdyby była zjadła tylko skórkę chleba. Gdyśmy wyszli z drugiego pomieszczenia Hamza Mertal opuścił już swój kąt.

— Idź — rozkazałem mu — i powiedz swojemu ojcu o tym, co widziałeś! Jak się nazywa kwiat domu twojego?

U Kurdów swobodniej mówi się o kobietach, aniżeli u innych ludów mahometańskich.

— Szefaka.

— Opowiedz więc wojownikom, że jestem pod osłoną Jutrzenki i że zawiesiłem moją broń obok twojej! Teraz pozwalam im wejść do tego domu.

Powiesiwszy broń swoją na ścianie, sięgnąłem za pas po naszyjnik, zrobiony z kulek zwierciadlanych, podobny do tych, jakie w Paryżu kupuje się za franka i zarzuciłem go pięknej Kurdyjce na szyję.

— Weź to, Szefako! Niech blask twego lica i promień oczu twoich świeci zawsze na te perły!

Policzki jej zarumieniły się z zachwytu.

— Dziękuję ci, effendi! Mieszkaj u mnie tak bezpiecznie jak na łonie praojca Ibrahima. Pozwól, że przyniosę ci jadło i napój. A potem spocznij i zamknij oczy bez troski!

Stało się, jak powiedziała. Pożywiwszy się tym, co mi przyniosła, położyłem się spać. Kiedy się przebudziłem, panowała w domu głęboka cisza, tylko ze dworu dolatywał mnie donośny głos wzywający wiernych do odmówienia el asr. Spałem długo, a wszyscy starali się nie przeszkodzić mi w spoczynku. Kiedy wszedłem do drugiego pomieszczenia, zastałem tam także Halefa i Dżezidę, śpiących pomiędzy końmi. Schowawszy nóż i rewolwery, wyszedłem przed dom. Było już po modlitwie, a wojownicy zasiedli dookoła wraz z moimi gospodarzami i zapalili fajki. Gdy mnie zobaczyli, Szeri Szir powstał, inni także, podali mi ręce i zaprosili do swego grona.

— Co postanowiliście o mnie? — zapytałem.

— Jutrzenka świeci nad tobą — odrzekł. — Jesteś bezpieczny u nas, dopóki będziesz się we wsi znajdował.

— Dziękuję ci! Postaram się także o swe bezpieczeństwo, gdy jutro wieś waszą opuszczę. Popatrz na ten pierwszy liść na dębowej gałęzi! Strzelę sześć razy, a w liściu będzie szereg dziur z sześciu kul.

Dobywszy rewolweru, wystrzeliłem, a po szóstym wystrzale zerwali się wszyscy z miejsc. Odcięto liść i zaczęto podawać go sobie z ręki do ręki. Zdumienia ich nie da się opisać. Nie mogli pojąć zarówno pewności strzału, jak tego, że strzelałem bez nabijania. Powaga moja rosła równie szybko, jak ich trwoga; wreszcie po długich objawach zdumienia zajęli na powrót swoje miejsca. Hamza Mertal przyniósł mi fajkę, a ojciec jego poprosił, bym coś opowiedział stosownie do przyrzeczenia, danego mu rano. Rozmowa zakończyła się dopiero w czasie wieczornej modlitwy, w której ja także wziąłem udział.

Po zaproszeniu najwybitniejszych wojowników na wieczerzę, wróciliśmy we trzech do domu. Towarzysze moi byli zajęci karmieniem koni, a Szefaka czekała na nas z kawą. Kiedyśmy pili i palili, ustawiła z dwu tyk prostopadłych i poprzecznej coś w rodzaju parawanu, za którym zniknęła z dzieckiem. W kilka chwil potem usłyszałem cichy szept, a następnie jasny głosik dziewczynki.

Co to było? Czy słyszałem to naprawdę, czy też wyobraźnia tylko nadawała fałszywego znaczenia temu dziecięcemu jąkaniu? Nie było to po kurdyjsku, ani po persku, ani po arabsku, ani po turecku. Czyja sam nie paplałem ongiś tych dźwięków na ręku kochanej babki, gdy mnie układała do snu? Nadsłuchując dalej, doznałem dziwnego wrażenia.

— Co dziecko robi? — spytałem cicho.

— Modli się — odrzekł Hamza Mertal — bo idzie spać.

— A co odmawia?

— Modlitwę ojca mojej żony.

— Gdzie on jest, gdzie żyje?

— Już nie żyje.

— Czy to był muzułmanin?

— Nie wiem, bo go nie znałem.

— Wybacz! Skąd masz żonę?

— Zabrałem ją podczas naszego napadu na wieś Abu Salmanów.

— Czy mogę ją wypytać o niektóre rzeczy? — poprosiłem, kiedy Szefaka wyszła zza parawanu.

— Możesz.

— Powiedz mi, Jutrzenko, co odmawiała teraz twoja pociecha!

— Modlitwę, której nauczył mnie ojciec — odpowiedziała, rumieniąc się.

— Jakie słowa zawiera ta modlitwa?

— To język obcy, którego nie znam. Ty go także nie zrozumiesz.

— O, powiedz mija, powiedz zaraz!

Złożyła ręce, spuściła powieki z zakłopotaniem i zaczęła recytować modlitwę, którą doskonale pamiętałem z dzieciństwa.

Gdy skończyła, zerwałem się z miejsca i złożyłem ręce tak samo jak i ona. Nie wstydzę się przyznać, że byłem wzruszony.

— Kim był twój ojciec? — zapytałem Jutrzenkę.

— Umarł, kiedy byłam małą dziewczynką; tej modlitwy nauczyłam się właśnie od niego, ale ojciec mojej matki opowiadał mi o nim. Przyszedł on w towarzystwie kilku jeszcze ludzi z dalekiego miasta do Stambułu i grał z nimi na skrzypcach. Allah nie był dla nich łaskawy, on więc udał się z pewnym Inglisem do Salem, Halep, i do Mossul. Inglis opuścił go, a on został dżenkdżim, żołnierzem mutes–saryfa. Kiedy miał walczyć przeciwko Abu Salmanom, wzięli go do niewoli. On został u nich, a córka mojego dziadka wyszła za niego. Więcej nic nie wiem.

— Szefako, twój ojciec pochodził z mego kraju, skąd wielu mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt, wyjeżdża w obce kraje śpiewać i grać na różnych instrumentach.

— Allah akbar, Boże wielki! — zawołała składając dłonie. — Ty znasz kraj mego ojca? Czy to być może? Ty mówisz językiem, w którym ułożona jest ta modlitwa? To może przeczytasz mój talizman?

— Jaki?

— Dał mi go ojciec mojej matki; była to jedyna rzecz, jaką mój ojciec miał jeszcze ze swojego kraju. Są tam linie i kropki, a na tym pismo, którego nikt nie może przeczytać.

— Pokaż!

Odeszła za parawan, z czego wnioskowałem, że nosiła talizman na piersi. Gdy wróciła, podała mi kartkę nutowego papieru, złożoną i owiniętą w czworokątny kawałek owczej skóry. Rozwinąwszy papier, znalazłem piosnkę o Hanusi, ułożoną w D–dur na mieszany kwartet. Podpisu, ani nazwiska nie znalazłem na papierze.

— Szefako, ja przeczytam ten talizman, bo pisany jest w moim języku. Ale tego się nie mówi, lecz śpiewa. Czy mam ci to zaśpiewać?

— O, gdybyś chciał to uczynić, effendi!

— Posłuchaj!

Odśpiewałem jej wszystkie wiersze piosenki. Jeszcze nigdy przedtem nie śpiewałem tak chętnie i z takim przejęciem jak teraz w jilaku Szeri Szira. Kiedy skończyłem całe drugie pomieszczenie i plac przed domem był pełen ludzi. Nikt nie odezwał się ani słowem. Potęga pieśni zawładnęła surowymi kurdyjskimi duszami, chociaż nikt nie rozumiał jej treści.

— Szefako, — zapytałem — czy mam ci opowiedzieć o kraju i narodzie twojego ojca? Czy mam ci zaśpiewać inne pieśni, które on śpiewał i grał na kamanczy?

Błękitne jej oczy zajaśniały radosnym spojrzeniem.

— Proszę cię o to, effendi, a ja dopóki życia mego stanie, będę się modliła za tobą do Allaha i proroka!

— Tak, zrób to, chodieh! — prosił także Hamza Mertal, mąż pięknej wnuczki dalekiego kraju. — Wyjaśnij nam słowa tego talizmanu i bądź naszym gościem, gościem całego szczepu, dopóki ci się spodoba!

Ta para kochała się wzajemnie. Któż zresztą nie kochałby Szefaki, Jutrzenki. Stary Bohater Lew powstał także i ujął mnie za rękę.

— Panie, żona mojego syna nazywa cię effendim. Tak, ty jesteś effendim, wielkim uczonym i walecznym wojownikiem, nie znającym trwogi, godzien jesteś wejść między sipahów Zibari. Oszczędziłeś życia Kurdów, pomimo że cię zdradzili i zdani byli na twoją łaskę. Tam na Zachodzie muszą być mądrzy ludzie, dzielni wojownicy, litościwi zwycięzcy i piękne, wierne kobiety, a pieśni wasze łagodne jako szelest liści, a potężne jak lew ryczący. Opowiedz nam o tych krajach i narodach! Jesteś naszym gościem i włos ci z głowy nie spadnie. Pożądaliśmy twego karego i waszej broni, lecz niechaj przy was zostaną, a kiedy od nas odjedziesz, odprowadzimy cię daleko przez góry i doliny, dopóki nie będziesz pewnym swego bezpieczeństwa. Sere men, na moją głowę przysięgam!


***


Od tego czasu upłynęło już wiele lat, ale dziś jeszcze, gdy słyszę paplaninę głosu dziecięcego, przypominam sobie ten wieczór w bocznej dolinie Cabu. Czy owi wojownicy, czy owa piękna kobieta także kiedyś o mnie pomyślała? Chodeh te b ‘elit, niech cię Bóg chroni, Jutrzenko!



Mater Dolorosa



Fatima Marryah


— Jesteś szalony, effendi, dziesięciokrotnie szalony, tysiąckrotnie szalony, postradałeś ostatnią odrobinę rozumu, skoro się upierasz przy swoim postanowieniu. Czy chcesz żonę moją zrobić wdową, a dzieci sierotami? Czy twoje kobiety i dzieci mają także utonąć w falach łez i w nurtach strapienia? Jeśli chcesz koniecznie jechać dalej wzdłuż tej rzeki nieszczęścia, to niebawem znajdziemy nasz grób w żołądkach sępów, szakali i hien!

— Ja nie mam żon, ani dzieci — odpowiedziałem. — Nikogo bym swoją śmiercią nie zasmucił.

— Allahi, wallahi, tallahi! Jeśli ciebie nikt nie będzie opłakiwał, to jeszcze nie powód, żeby zmuszać innych do płaczu za moją straconą duszą. Wiesz, że jestem człowiekiem odważnym, ale iść do Kurdów, to znaczy rzucić się wprost w paszczę śmierci!

— To zostań, tchórzu! — zawołał z gniewem mój mały, kochany hadżi Halef Omar. — Jesteś synem trwogi, a wnukiem zwątpienia. Nazywasz się odważnym, ale serce ci drży ze strachu, gdy chcemy choć na krok zboczyć z drogi. Dodano cię nam do obrony, a ty kłapiesz zębami z przerażenia, ilekroć obcą strzelbę zobaczysz. Wstydź się! Chodź, sidi; jedźmy dalej, a tego dziadka bojaźni zostawmy tutaj samego!

Byliśmy z Halefem w Kerkuk w gościnie u mutessaryfa, który przyjął nas bardzo uprzejmie, a przy odjeździe narzucił nam gwałtem kawasa. Wprawdzie nie miałem najmniejszej ochoty zadawać się z tego rodzaju „obrońcą”, ponieważ nie podróżuję tak, jak drudzy i wiedziałem, że w drodze będę musiał być obrońcą obrońcy; muttessaryf jednak oświadczył, że bez kawasa przepadnę między Kurdami i tak długo nalegał, że wreszcie zgodziłem się tylko dlatego, żeby nie uchodzić za niewdzięcznego.

Przewidywania moje dokładnie sprawdziły się niestety; okazało się bowiem, że Kazemtak nazywał się nasz kawas — bał się wszystkiego, a w dodatku nie władał językiem kurdyjskim. Gdybym nie znał dialektów Saza i Kurmangdżi musielibyśmy wyrzec się dalszej jazdy. Szczęściem miał kawas jedną zaletę, która wynagradzała mi wady jego charakteru. Miał dobre serce i przyjmował wyrzuty, którymi obsypywał go mój hadżi, nieubłagany wróg tchórzostwa z takim spokojnym uśmiechem, jak gdyby wcale nie odnosiły się do niego.

Z Kerkuk pojechaliśmy do Sulejmanii, a stamtąd do Rewandis, ażeby potem dostać się na terytorium perskie i dotrzeć do jeziora Urmii. Kawas doradzał nam obrać drogę wzdłuż Sawi, głównej odnogi górnego Cabu. Ja obstawałem za tym, żeby jechać wzdłuż rzeczki Sidaka, gdyż tą drogą mogliśmy rychlej dostać się za granicę. Kawas, nasz „obrońca”, sprzeciwiał się temu z obawy przed Kurdami Kosnaf, którzy wówczas obozowali nad brzegami Sidaki. Kurdowie ci są wprawdzie okrzyczani jako fanatycy i skłonni do rozbojów, ale ponieważ wszyscy Kurdowie są mniej lub więcej tacy sami, przeto nie zmieniłem swego zamiaru, za co spotkały mnie ze strony kawasa wymówki. Halef zgadzał się ze mną i dlatego, skarciwszy kawasa za jego tchórzostwo, zwrócił konia na prawo w kierunku biegu Sidaki, a ja uczyniłem to samo. Wobec tego musiał także kawas ruszyć za nami. Nie omieszkał jednak ostrzec nas przed Kurdami.

— Zgubieni będziecie jeśli nie posłuchacie głosu mego. Ja znam tych zbójów Kosnafów, którzy nawet pomiędzy sobą żyją w krwawej zemście. Dzielą się na dwa oddziały: Mir Mahmalli i Mir Yussuf; pierwsi wypasają swe trzody po lewej, a drudzy po prawej stronie rzeki. Między oboma szczepami panuje ustawiczna waśń i nienawiść; ilekroć jednak nadarzy się sposobność ograbienia obcego, tyle — kroć łączą się z sobą. Wracajcie, wracajcie szybko, bo wobec nich na nic się nie zda cała moja władza!

— Nie mów o swojej władzy! — odpowiedział Halef. — Władza twego muttessaryfa nie rozciąga się na dzikich Kurdów, którzy nawet padyszacha się nie boją. Nie wyobrażam sobie, jaką władzę ty mógłbyś nad nimi okazać. Ciebie nawet w Kerkuk nikt nie słucha. Wola twoja równa się woli komara, którego mój oddech unosi daleko ode mnie.

Cierpiałem kawasa jako bezużyteczny ciężar i cierpliwie milczałem, kiedy Halef z nim się sprzeczał. Teraz także nie wtrącałem się do ich kłótni wiedząc, że kawas mógł być przecież tylko tym, kim był, to jest sobą.

Wczesnym rankiem opuściliśmy Rewandis, a teraz minęło już południe. Trzymając się biegu rzeki, nie jechaliśmy drogą utartą, ponieważ takiej nie było. Konie szły po żwirze, pozostawionym na brzegach przez powódź wiosenną. Do pasa żwiru przytykał gęsty las dębowy, który wznosił się w górę po obu stronach rzeki. Jazda była dla zwierząt uciążliwa, a dopiero później, gdy się dolina rzeki rozszerzyła i pokryła trawą, konie szły wygodniej. Czasem musieliśmy się przeciskać przez zarośla, które ciągnąc się od lasu aż do rzeki, zagradzały nam drogę.

Jechałem z Halefem na przedzie, a kawas nieco opodal za nami z miną wielce zaniepokojoną. Ponieważ nie dostrzegłem na trawie śladów ludzi ani bydła, uważałem na razie spotkanie się z Kurdami za wykluczone, omyliłem się jednak, gdyż nie uwzględniłem tej okoliczności, że oba te plemiona żyły oddzielnie po obu stronach rzeki w ciągłej nieprzyjaźni. Zapomniałem zaś o tym dlatego, że wrogie sobie oddziały zwykle rozgraniczają się od siebie większą niż szerokość małej rzeczki odległością. Później rzeczywiście przekonałem się, że Mir Mahmalli i Mir Yussufi nie spędzali trzód swoich do rzeki. Stali obozem w lesie, a zwierzęta trzymali na polanach, gdzie łatwiej było ich pilnować.

Przejeżdżaliśmy właśnie przez gęste zarośla, kiedy z oddali usłyszałem wołanie o pomoc. Był to głos kobiecy. Przypuszczając, że ktoś jest w niebezpieczeństwie, popędziłem przez krzaki, a Halef tuż za mną. Natomiast kawas, który to zobaczył i słyszał krzyki o pomoc, zatrzymał się i zawołał trwożnie.

— Zatrzymajcie się, stójcie! Effendi, proszę cię najusilniej, zostań tutaj i ukryj się w krzakach! Niechaj sobie krzyczy, kto chce! Kto się naraża na niebezpieczeństwo, tego ono pożre.

Nie zważając oczywiście na tę przestrogę pojechałem dalej. Okrzyki świadczyły coraz wyraźniej o wielkim strachu i zbliżały się do nas. Wydostawszy się na skraj zarośli, ujrzałem przed sobą brzeg rzeki jako długą murawę, otoczoną z prawej strony wodą, z lewej zalesionym wzgórzem, a z przodu takimi zaroślami jak leżące za nami. Murawa miała może z osiemset kroków długości, a po niej uciekała z całych sił jakaś kobieta, wołając ciągle o pomoc, jak gdyby ścigała ją jakaś wroga istota. A jednak, jak daleko okiem sięgnąć, nie widziałem nikogo.

Kobieta, wybiegłszy z przeciwległych zarośli, oddaliła się już od nich może o sto pięćdziesiąt kroków. Z początku biegła prosto przed siebie, teraz jednak skierowała się ku rzece, aby się nią oddzielić od grożącego jej niebezpieczeństwa. Gdy zaś zobaczyła mnie i Halefa, wróciła do pierwotnego kierunku i pędziła ku nam, krzycząc nieustannie. Kawas ośmielił się wyjść za nami aż na skraj zarośli, a ujrzawszy kobietę, zawołał ze śmiechem:

— Allahi, wallahi, tallahi! Ta baba zwariowała. Woła o pomoc, choć nie jest w niebezpieczeństwie.

Ale zaraz w następnej chwili pokazało się, że jej okrzyki nie były bez powodu. Oto z leżących za nią zarośli wyskoczył pies, a za nim drugi i trzeci. Były to olbrzymie, szare kurdyjskie charty rasy tazi. Taki pies ma wysokość dużego cielęcia i wprawdzie lichy nos, ale raz postawiony na tropie, nie porzuca go, dopóki temu, na kogo go poszczuto, nie przegryzie krtani. Uciekająca kobieta znajdowała się w największym niebezpieczeństwie. Gdyby bowiem psy ją dopędziły, byłoby po niej. Musiałem jej przyjść z pomocą i popędziłem naprzeciw.

— Stój, na Allaha, stój! Te psy ściągną cię z konia i rozszarpią! — wołał na mną kawas.

Nie zważałem na niego, lecz gnałem naprzód, żeby zmniejszyć odległość dla pewności strzału. W stosownej odległości zatrzymałem się i wziąłem sztucer do ręki. Gdy wymierzyłem, kary stanął jak mur wiedząc, że mam strzelać i że nie wolno mu się ruszyć. Oddałem szybko trzy strzały jeden za drugim, a psy, które dobrze wziąłem na cel, tarzały się po trawie. Kobieta uciekała mimo to dalej. Zabiegłem jej z Halefem drogę i dopędziwszy ją, rzekłem w dialekcie Kurmangdz:

— Zatrzymaj się! Jesteś ocalona! Psy już nie żyją.

Kobieta posługiwała się widocznie tym dialektem, bo zaraz stanęła, oglądnęła się za siebie, a widząc psy na ziemi, zawołała.

— Ghajne chodeh kes nehkahne! Boże wszechmocny, on mnie ocalił! Chwała mu za to i dzięki!

Miała oddech tak przyśpieszony, że wypowiedziała te słowa z przerwami. Kładąc obie ręce na piersi, usiłowała się uspokoić. Była już niemłoda, miała może ze czterdzieści lat, a liczne zmarszczki, raczej troską niż wiekiem spowodowane, poorały jej twarz w głębokie bruzdy. Ubranie jej stanowiła uboga niebieska szata w rodzaju koszuli, a głowę okrywała stara zasłona, która teraz zsunęła się jej z twarzy.

— Czy sama psy rozdrażniłaś, czy też poszczuto je na ciebie? — spytałem.

— Poszczuto, poszczuto! — odpowiedziała, wciąż jeszcze nie mogąc tchu złapać. — Miały mnie rozszarpać.

— Czyje były?

— Szira Seleki, wodza Mir Mahmallich, tych zbójów i morderców, którzy nie oszczędzają nawet życia biednej kobiety.

— Czym rozgniewałaś tego człowieka?

— Rozgniewałam? On zabija bez gniewu, bo mordowanie sprawia mu przyjemność. Zgubiła mi się jedyna koza, której mlekiem żyjemy, bo jesteśmy bardzo biedni. Szukając jej, przybyłam nad rzekę i zobaczyłam ją na drugim brzegu. Poszłam za nią przez wodę i miałam ją właśnie zabrać i przyprowadzić z powrotem, kiedy nadjechał Szir Selek, ten nieubłagany, największy morderca, z gromadą wojowników Mahmalli. Błagałam go o litość, gdyż mamy z jego szczepem krwawy spór, on jednak wyśmiał moją prośbę i zakłuł moją kozę. Potem radzili co ze mną zrobić. Te potwory nie chciały wprawdzie broni swojej zanieczyszczać krwią kobiety, ale mimo to miałam zginąć. Postanowili poszczuć mnie psami. Pozwolili mi pobiec do najbliższych zarośli przed wypuszczeniem psów. Popędziłam do krzaków, potem przez nie dalej i wołałam w śmiertelnym przerażeniu do Boga o pomoc. On usłyszał moje wołanie i ocalił mnie przez ciebie, panie. Chwała Jego imieniu na wieki!

— W takim razie Mir Mahmalli jadą za tobą?

— Przyjadą pewnie, żeby moje rozszarpane zwłoki…

Naraz przestała mówić i spojrzała mimo woli za siebie. Zobaczyła oddział jeźdźców, którzy wypadłszy z położonych przed nami zarośli zatrzymał się na nasz widok.

— O, tam nadchodzą, tam! — krzyknęła z przestrachem. — Uciekaj zaraz, bo zginiesz! Ja także uciekam!

Popędziła prosto do rzeki, by szukać ocalenia na drugim brzegu. Kawas ryknął.

— Niech się Allah zmiłuje nad nami! Wracajcie! Musicie uciekać, musicie!

Kurdowie zobaczyli zabite psy, zawyli wściekle i wymachując bronią, ruszyli na nas pędem. Było ich dwunastu. Halef zdjął z ramienia dwururkę i zapytał spokojnie.

— Nie będziemy chyba uciekać, sidi?

— Nie! Strzelaj, jeśli nie staną, ale tylko w konie. Nie dopuścimy do tego, żeby nas osaczyli!

Włożyłem do sztucera trzy nowe naboje i trzymałem go w pogotowiu. Kiedy Kurdowie byli od nas oddaleni już tylko na sto kroków, zawołałem.

— Stać, ani kroku dalej, bo strzelamy!

Ich było dwunastu, a nas dwu, odpowiedzieli więc szyderczym śmiechem i jechali dalej. Ja nie obawiałem się ani strzelb, które siedmiu z nich posiadało, ani włóczni, które pięciu innych nastawiło do ataku na nas.

— Pal w konie dwu pierwszych jeźdźców — zawołałem do Halefa, a sam dałem równocześnie trzy strzały.

Padło pięć koni, a jeźdźcy pozlatywali na ziemię. Dalsze dwa czy trzy konie potknęły się o leżące na ziemi i padły także, wskutek czego prawie cały oddział został zdezorganizowany. Ci, którzy jeszcze siedzieli na siodłach, zatrzymali się o mniej więcej trzydzieści kroków od nas, pozostali zaś podnieśli się z większym lub mniejszym trudem i klnąc strasznie, przypatrywali się swoim koniom.

Widok tych drabów nie budził we mnie najmniejszej ufności, lecz uzbrojenie ich nie napełniało mnie obawą, bo włócznie były teraz nieszkodliwe, a broń palna to starodawne strzelby, które miały krzemienne zamki lub lonty. Ubrania tych „wojowników” mieniły się wszelakimi barwami, Kurd bowiem lubi się pstro ubierać. Jeden z nich, zazdrości godny właściciel pistoletu, miał na głowie turban przynajmniej trzech stóp średnicy. Był to dowódca. On wyjechał naprzód o kilka kroków i huknął na nas.

— Niech was Allah potępi! Czy postradaliście rozum, że ośmielacie się na naszym terytorium do nas strzelać? Kto wy jesteście, psy?

— Jesteśmy obcy — odpowiedziałem, nie zważając na ostatnie jego słowo.

— To się rozumie, bo nie odważylibyście się otwierać sobie wrót pewnej zguby. Dusze wasze należą już do piekła. Gińcie od naszych kul!

Chciał już wymierzyć, lecz ja natychmiast zwróciłem nań lufę sztucera i zawołałem.

— Opuść strzelbę, bo ci śmierć w mózg wpakuję!

— Samochwalco! — roześmiał się, — Strzelby wasze już wystrzelone!

— Moja strzela nieustannie. Uważaj!

Wystrzeliłem trzy razy do jego konia, wskutek czego zwierzę legło bez życia. Kurd spadł i zgubił strzelbę.

— Allah, Allah! — ryknął wściekle, wstając z ziemi. — Skąd masz tę strzelbę? Czy diabeł zrobił ją dla ciebie? Jak się nazywasz?

Podanie prawdziwego mego nazwiska nie było wskazane, dlatego wymieniłem to, które swego czasu otrzymałem od mego arabskiego towarzysza podróży.

— Jestem chrześcijaninem, pochodzę z dalekiego kraju, a nazywają mnie Kara Ben Nemzi.

— Pies chrześcijański? Niech cię Allah przeklnie! Giń z mojej ręki!

Porwał strzelbę, ażeby do mnie wycelować, lecz w tej chwili pochwycił go jeden z włóczników za rękę i zawołał z dosłyszaną trwoga

— Wstrzymaj się, bo zabijesz nas wszystkich! Strzelba tego chrześcijanina wyrzuca sto i tysiąc kul bez nabijania! On wystrzela nas wszystkich zanim zdołasz pociągnąć za cyngiel.

— Co… co… ty mówisz? — zapytał wódz, spuszczając strzelbę i patrząc na mówiącego z otwartymi ustami.

Wojownik odpowiedział mu tak cichym głosem, że go nie mogłem zrozumieć, a potem przemawiał jeszcze gorliwie przez długą chwilę. Z tego skorzystał Halef i nabił swoją strzelbę ponownie. Kurdowie słuchali przemowy z widocznym zdumieniem, mierząc mnie spojrzeniami, jak gdybym był ósmym cudem świata. Ja sam byłem ciekaw dowiedzieć się, gdzie ten człowiek mnie poznał. Gdy skończył mówić, odbyła się krótka i równie cicha narada, po czym wódz zwrócił się do mnie.

— Panie, czy byłeś kiedy u Kurdów Zibar?

— Tak.

— Byłeś gościem ich wodza?

— Zwykłem mieszkać tylko u wodzów — odpowiedziałem dumnie.

— Jesteś więc tym cudzoziemcem, który ocalił od zguby szczep Haddedihnów w ten sposób, że zwabił szczepy nieprzyjacielskie w dolinę Deradż, gdzie musiały się poddać?

— Tak, to ja.

— Czy ten mały człowiek obok ciebie to służący twój, hadżi Halef Omar, który przeżył z tobą to wszystko?

— Tak, to on.

— Skoro to wy jesteście, to jesteśmy gotowi wam przebaczyć, jeśli spełnisz nasze żądanie.

— Czego żądasz?

— Zapłacisz najpierw za konie, które nam pozabijałeś?

— A za psy także?

— Naturalnie! Po wtóre, darujecie nam wszystką broń, którą macie przy sobie.

— A po trzecie?

— Nic więcej. Widzisz, jak mało żądamy. Jeśli zgodzisz się na te warunki, będziesz moim miwan i hemszer, gościem i przyjacielem, będziecie mogli, dopóki wam się spodoba, mieszkać u nas tak bezpiecznie, jak gdybyście należeli do naszego szczepu.

— A jeśli się nie zgodzę?

— To postąpimy z wami jak ze śmiertelnymi wrogami, a słońce dnia dzisiejszego po raz ostatni zaświeci wam w oczy. Radzę ci, żebyś przyjął moje słuszne i nietrudne do spełnienia warunki!

— Dla mnie są one wygórowane. Dowiodę wam, że będziecie jeszcze o wiele, o wiele skromniejsi.

— Mylisz się! Kto ci pozwolił zabić moje psy?

— Czy miały rozszarpać tę kobietę?

— Tak! Między nami panuje teraz prawo krwawej zemsty. Nadto jest ona przeklętą szyitką. Krew jej psom się należy. Nazywa się Fatima Marryah i będzie wyła w najgłębszej otchłani potępienia.

A więc ta kobieta była szyitką! Sunnici nienawidzą szyitów i postępują względem nich z większą pogardą, aniżeli względem „niewiernych”.

— Gdybyś swoich psów nie poszczuł na tę biedną kobietę, żyłyby dotychczas. Sam więc winien jesteś ich śmierci. A za konie mam także zapłacić? Czy nie kazałem ci stanąć i nie zagroziłem strzelaniem? Nie usłuchaliście, dlatego musieliśmy strzelać. Któż zatem spowodował śmierć waszych koni?

— Ty, nie my! Kto ci pozwolił do nas strzelać?

— Sam sobie daję pozwolenie. Gdy mnie ktoś napadnie, muszę się bronić. Dziękujcie Allahowi, że jestem chrześcijaninem. Gdybym był muzułmaninem strzelałbym do was nie do koni. Chcecie posiąść naszą broń, żeby nas potem zabić? Gardzę gościną i przyjaźnią człowieka, który każe bezbronne kobiety rozszarpywać psom. Hańba tobie i zguba!

— Milcz! — ryknął do mnie. — Powiedz jeszcze jedno takie słowo, to dziś jeszcze lub jutro pożrą cię robaki!

— Ez be the tesza–u–utim, żal mi ciebie! Z tej strzelby ugodziłem trzy psy i trzy konie, a potem twój koń otrzymał jeszcze trzy kule. Czy widziałeś, żebym nabijał? Czy mam jeszcze dwanaście razy wypalić i wam wszystkim łby poprzestrzelać?

— Diabeł ci ją zrobił! — mruknął z przytłumioną wściekłością. — A który muzułmanin zdoła walczyć z diabłem? Nie chcesz więc nam zapłacić?

— Nie.

— Ani pójść z nami?

— Ani mi się śni!

— Dokąd jedziecie?

— Dokąd nam się podoba. Tego nie potrzebujesz wiedzieć. Zaczekamy jeszcze pięć minut, żebyście oddalili się od nas, bo tego wymaga wzgląd na nasze bezpieczeństwo. Kto po tych pięciu minutach będzie jeszcze tutaj, dostanie ode mnie kulą w łeb.

— Ty żartujesz!

— Mówię całkiem poważnie!

— Musimy zabrać zabite konie, a przynajmniej uprząż z nich pozdejmować.

— W tym celu możecie później tu powrócić. Zaręczam ci, że nie powiem już do was ani słowa więcej. Wynoście się! Patrz, strzelba moja wymierzona! Przekroczcie czas pięciu minut, a wypali z pewnością!

Zwróciłem wylot lufy do niego, a Halef poszedł za moim przykładem. Obawa przed moim sztucerem wywołała odpowiedni skutek. Kurdowie rzucali wprawdzie na mnie wściekłe spojrzenia, lecz nie odważyli się stawić oporu. Szepnęli do siebie kilka cichych uwag i zabrali się, jedni konno, a inni pieszo. Kiedy doszli do zarośli, w których się przedtem ukazali dowódca odwrócił się, potrząsnął groźnie strzelbą i zawołał:

— Khu in sohre. Baweze ser maran. Krew jest czerwona. Strzeż się wężów!

Była to nieostrożność z jego strony, ponieważ zdradził się, że zamierza ruszyć potajemnie za nami, żeby się na nas zemścić. Wiedzieliśmy więc, że musimy się mieć na baczności.



Yussuf Ali


Kiedy Mir Mahmalli zniknęli nam z oczu, uśmiechnął się Halef, zadowolony z siebie i rzekł.

— Nie ma więc tych dwunastu bohaterów, którzy umknęli przed nami dwoma! Czy nie powinni się tego wstydzić, sidi, zarówno on jak ich dzieci i wnuki? My natomiast nie ustąpiliśmy ani na cal. Zwyciężyliśmy jednak tylko dlatego, że oni bali się twojej strzelby. Ten człowiek, który cię znał, musiał być z nami u Kurdów Zibar. Byłoby z nami źle, gdyby nie zwrócił uwagi wodza na twój sztucer.

— Nie byłoby tak źle. Kosztowałoby tylko trochę krwi, chociaż może nie naszej. Dopóki otwarcie stali wobec nas, można było nie obawiać się niczego. Teraz jednak, jak zapowiedział wódz, popełzną za nami jak węże, a to dla nas o wiele niebezpieczniejsze.

— Sądzę raczej, że zaczają się na nas, gdy dalej pojedziemy, przypuszczam bowiem, że obierzemy drogę przez ich terytorium.

— Czy sądzisz rzeczywiście, że mogę tędy jechać dalej? Myślałem, że mnie znasz lepiej. Po tej stronie mieszkają Mir Mahmalli, a po tamtej Mir Yussufi, do których należy prawdopodobnie Fatima Marryah. Wyświadczyliśmy jej wielką przysługę, można więc być pewnym, że jej współplemieńcy przyjmą nas uprzejmie, a w razie potrzeby obroniąprzed Mir Mahmallami. Przeprawimy się teraz przez wodę.

To mówiąc oglądałem się za kawasem. Wobec tego, że nigdy go nie było widać, wróciliśmy za nim i znaleźliśmy go tylko dzięki temu, że pilnie szukałem jego śladów. On zaprowadził konia ze strachu w zarośla i tam przywiązał, a sam wlazł głęboko w kolczastą gęstwinę, aby nie pokazać się Kurdom.

— Czy już ich nie ma? — zapytał, gdy go wywłokłem za nogi. — Ty żyjesz, effendi? A więc cienie zamordowali?

— Owszem! Położyli mnie trupem.

— Ależ, ależ, stoisz przecież przede mną!

— Nie, to tylko mój duch, który będzie cię ścigał dniem i nocą za zuchwalstwo, z jakim nas broniłeś.

— A mój duch będzie cię prześladował po dziesięć i dwanaście razy na godzinę, ty dziadku i pradziadku trwogi! — dodał Halef. — Dlaczego zostałeś w tyle, dlaczego się ukryłeś?

— Tylko ze względu na was. Kurdowie nienawidzą kawasów wielkorządcy. Gdyby byli mnie z wami spostrzegli, nie wyszlibyście obronną ręką.

— A mutessaryf daje nam ciebie dla obrony. Niechaj go Allah zamieni w jeża z kolcami do środka, aby przez całe życie kłuły i dręczyły jego duszę. Któż rozumny dla osiągnięcia zamierzonego celu czyni coś wręcz przeciwnego temu celowi? Gdy się nasza podróż skończy, każę was obydwu przybić do desek i będę was pokazywał jako osobliwości!

Machnął pogardliwie ręką i ruszył za mną ku rzece, której woda miała zaledwie półtorej stopy głębokości. Kurdyjka mogła więc z łatwością przebyć ją w bród. Istotnie nie było jej już teraz widać. Przybywszy na drugą stronę, jechaliśmy w górę trzymając się jednak z dala od wody, gdyż Kurdowie mogli się po tamtej stronie zaczaić i strzelać do nas. Jechaliśmy doliną pod lasem między drzewami, których pnie osłaniały nas.

Ten środek ostrożności okazał się wkrótce uzasadniony, albowiem nie dojechaliśmy daleko, kiedy z zarośli po drugiej stronie padł strzał, który jednak nikogo z nas nie dosięgnął. W kilka chwil potem doleciał mnie huk drugiego strzału, ale nie z tamtej strony, lecz za mną. Odwróciwszy się szybko, zobaczyłem kawasa, który dla spokojnego mierzenia zsiadł z konia, a teraz stał przy nim i spuścił strzelbę po strzale. Po drugiej stronie rzeki wydali Kurdowie wściekły wrzask. Chcąc uprzedzić moje słowa, zawołał kawas czym prędzej.

— Zastrzeliłem go, effendi! Ujrzałem go w zaroślach jak do nas strzelał, posłałem mu więc kulę i widziałem, że upadł.

— Który to był? Czy może wódz?

— Nie. Jakiś inny. Czy widzisz teraz, że jestem odważnym i walecznym wojownikiem?

— Nie. To nie sztuka strzelić do kogoś z zasadzki. Dlaczego mnie najpierw nie zapytałeś? Twój pośpiech może nam przynieść jeszcze większą szkodę. Po krzyku Kurdów należy sądzić, że trafiłeś. Czy nie pomyślałeś o krwawej zemście?

— Krwawej zemście? O Allah, zapomniałem o tym! Czy sądzisz, że oni przyjdą, żeby się zemścić?

— Oczywiście! Żaden naród nie trzyma się tak mocno krwawego odwetu, jak Kurdowie. Nie będę miał nic przeciw temu, jeśli ci utną szyję!

Tych słów nie brałem poważnie, ale rozgniewałem się rzeczywiście na kawasa. Groziło nam niebezpieczeństwo, które przez jego nierozsądny krok mogło się tylko zwiększyć, zwłaszcza że rzeka zakręcała w tym miejscu i płynęła tak blisko zbocza, że pomiędzy nim a brzegiem był tylko wąski, otwarty pas murawy, po którym musieliśmy przejechać. To miejsce mogło się dla nas stać fatalnym, gdyż byliśmy wystawieni na kule Kurdów, zaczajonych w zaroślach po drugiej stronie. Toteż wolałem ukryć się w lesie, rosnącym nad zboczem. Zmuszeni zwrócić się w górę, pozsiadaliśmy z koni, ponieważ teren był skalisty i wznosił się dość stromo. Prowadząc konie, wydostaliśmy się na górę i natknęliśmy się ku mojemu zdziwieniu na coś w rodzaju ścieżki prowadzącej wzdłuż krawędzi wzgórza. Poszliśmy tą ścieżką bez obawy przed nieprzyjacielskim spotkaniem, gdyż na tym brzegu mieszkali Mir Yussufli, a których sądziłem, że nas przyjmą uprzejmie.

Dosiedliśmy znowu koni, lecz nie ujechaliśmy daleko, a już musieliśmy się zatrzymać. Oto znaleźliśmy się przed skałą, która tworzyła rodzaj bramy tam, gdzie się kończyła ścieżka. W bok zejść nie było można, gdyż z lewej strony opadał teren nagle w dół, a z prawej wznosił się tak stromo, że niepodobna było przejść. Otwór, który nazwałem bramą, zamknięty był kolczastą plecionką. Zapytałem donośnym głosem, czy tam ktoś jest, a z wnętrza odpowiedział mi głęboki i silny głos basowy.

— Co za jedni jesteście?

— Jesteśmy obcy i przybywamy z Rewandis.

— Dokąd jedziecie?

— Przez granicę.

— Jakiej wiary? Sunnici czy szyici?

— Ja jestem chrześcijanin, moi towarzysze zaś muzułmanie sunniccy. Czy możemy tej nocy być waszymi gośćmi?

— Otworzę wam! Przywiążcie konie!

Odsunięto kolczaste drzwi, a w otworze ukazał się mężczyzna kształtów tak olbrzymich, jakich jeszcze nie widziałem. Był o wiele wyższy i szerszy ode mnie, a na nieokrytej, do skóry ostrzyżonej głowie miał tyko cienki temeli, kosmyk włosów, spadający z tyłu na plecy. Bardzo szerokie spodnie w czarne i czerwone pasy były na dole przewiązane rzemieniem. Bose nogi były jeszcze większych rozmiarów, aniżeli potężne ręce, których pozazdrościłby mu irlandzki marynarz. Z ramion zwisał mu skórzany kołnierz, pocięty w pasy tak, że spod niego widać było obrosłą włosami pierś i muskularne ręce. W jednej ręce trzymał nóż, którym widocznie coś robił. Przypatrzył nam się ponurym wzrokiem i rzekł.

— Wejdźcie i zaczekajcie tutaj! Zawiadomię o waszym przybyciu malk–hoe–gunda, naczelnika wsi.

Zniknął za drugą bramą kolczastą, którą z zewnątrz odsunął, a my zaś, zostawiwszy konie na wolnym polu weszliśmy do czworoboku o nieregularnych liniach, w którym mogło się wygodnie pomieścić ze dwadzieścia osób. Ściany jego wyłożone były taką samą plecionką kolczastą, której przeznaczenie mieliśmy poznać dopiero później. Zamiast stołków leżało na ziemi kilka kamieni, na których usiedliśmy. Zresztą nie zauważyłem tam nic, oprócz grotu, który Kurd prawdopodobnie strugał.

Zwyczajem moim miałem wielką ochotę dla ostrożności zbadać to miejsce, ale właśnie ta ostrożność powstrzymała mnie od tego. Mógł nas ktoś podglądać a ja nie chciałem ich rozgniewać dowodem nieufności. Jedno tylko uczyniłem, żeby być przygotowanym na wszelki wypadek. Uzupełniłem wystrzelone kule w sztucerze nowymi nabojami.

Ledwie skończyłem tę czynność, otworzyły się tylne wrota i wszedł olbrzym z drugim Kurdem, którego nazwał malk–hoe–gund. Był to mężczyzna średniego wzrostu, wyglądający żuchwie i zarazem przebiegle. Miał na głowie olbrzymi turban i ciało, a ubrany był w strój turecki w czerwono — żółty deseń. Za pasem miał nóż i pistolet, którą to broń posiadają u Kurdów przeważnie tylko wodzowie. Rzucił na nas badawcze i jak mi się zdawało, pozornie uprzejme spojrzenie, po czym zapytał:

— Czy ci dwaj ludzie są sunnitami?

— Tak.

— My wyznajemy świętą szię i obchodzimy uroczyście dzień śmierci męczennika Husseina. Ale ty jesteś chrześcijaninem i nosisz hamail!

Hamail jest to Koran, pisany w Mekce, gdzie pielgrzymi, którzy tam byli, dość zamożni na to, żeby go sobie kupić, zawieszają go sobie na pamiątkę pielgrzymki na szyi.

— Kupiłem go sobie w Mekce — odpowiedziałem.

Spojrzał na mnie wzrokiem, którego znaczenia nie zdołałem odgadnąć, zmierzył mnie jeszcze dokładniej, niż przedtem i poszedł ku wejściu, aby się koniom naszym przypatrzyć. Zaledwie wzrok jego padł na mego konia, zabłysnęły mu oczy radością i zawołał:

— Ia Hassan, ia Hussein! To kary ogier najczystszej krwi. Jak się nazywa?

— Rih — odpowiedziałem.

— Rih? Od kogo masz go?

— Od Mohammeda Emina, szejka Haddedihnów z plemienia Szammar.

— Ja znam Haddedihnów i ich losy. Jesteś więc chyba tym chrześcijaninem, któremu szejk ów darował tego konia za to, że ocaliłeś jego ludzi od trzech nieprzyjacielskich szczepów?

— Tak.

— Potem przejechałeś przez Kurdystan i walczyłeś w obronie czcicieli diabła?

— Pomagałem im, bo mieli rację.

— Ale przeciwko wyznawcom proroka — wybuchnął niemal z gniewem.

— Pomoc moja przeszkodziła wielkiemu rozlewowi krwi — broniłem się.

— Słyszałem, co opowiadano o tobie — mówił już spokojniej. — Posiadasz strzelbę, z której można nieustannie strzelać bez nabijania. Czy masz ją jeszcze?

— Tak, oto ona — oświadczyłem, wskazując na sztucer.

— Daj ją tu! Chce się jej przypatrzyć.

— Daję ją z ręki tylko wtedy, kiedy wiem, że to przyjaciel. Czy przyjmiesz nas jako gości?

Ta strzelba o dwudziestu pięciu strzałach była moją najlepszą ochroną, lecz zarazem niebezpieczeństwem, gdyż każdy pragnął ją posiadać.

— Pokaż mija, a potem odpowiem!

— Odpowiedz, a potem ja pokażę!

— Ty mi niedowierzasz? — huknął na mnie z gniewem i klasnął w ręce. — Przekonaj się, jaki to skutek za sobą pociąga!

Klaśnięcie było umówionym znakiem, a głośne słowa miały przygłuszyć to, co się teraz działo. Mimo to usłyszałem za sobą szmer, jakoby odsuwano kolczastą ścianę. Gdy odwróciłem się ściany już nie zauważyłem na dawnym miejscu, natomiast stało tam dziesięciu, czy dwunastu uzbrojonych Kurdów. Kilku z nich było już przy nas. Chciałem odskoczyć i wymierzyć ze sztucera ale już było za późno, gdyż Kurd, który nas wpuścił, w chwili, gdy się od niego odwróciłem, pochwycił drzewce włóczni i uderzył mnie w głowę tak mocno, że upadłem na ziemię.

Nie widziałem już, ani nie słyszałem, co się dalej działo, gdyż pod wpływem strasznego uderzenia straciłem przytomność. Gdy wróciłem do świadomości przekonałem się, że nie znajdowałem się już tam, gdzie mnie powalono, lecz na otwartym polu ze związanymi rękami i nogami, rozebrany do koszuli i spodni. Obok mnie leżeli Halef i kawas, tak samo skrępowani i rozebrani. Wszystko, co mieliśmy, zabrano nam.

Był jeszcze dzień, mogłem więc wyraźnie widzieć moje otoczenie. Był to czworoboczny wyrąb w lesie. Ścięte drzewa ułożono razem z koronami na bokach wyrębu w ten sposób, że powstało prawie nieprzybyte ogrodzenie z wejściem tak wąskim, że tylko jeden jeździec mógł się przez nie przedostać. Później dowiedziałem się, że było drugie wyjście, a mianowicie owa skalna brama, którą nas wpuszczono. Była ona w ten sposób wyłożona plecionką kolczastą, że wyglądała jak izba, otwarta od strony lasu. To też mnie zawiodło, gdyż otworów było aż trzy. Jednym weszliśmy my, drugim malk–hoe–guna, a trzecim ci, którzy na nas napadli.

Na wyrębie stały chaty Kurdów zbudowane z pni i z konarów. Wnętrza ich za pomocą przesuwanych ścian można było dzielić na dowolną ilość izb. Trzody, które tu na noc spędzano znajdowały się teraz pod strażą wielu uzbrojonych pasterzy w lesie i na otwartych pastwiskach. Wewnątrz ogrodzenia było teraz może trzydziestu mężczyzn, którzy zasiedli dokoła nas. W znacznie większej liczbie uwijały się kobiety z zasłonami na twarzach i dzieci przypatrujące się nam nieprzychylnie. Konie nasze przywiązano niedaleko od nas do słupów. Pośród siedzących znajdował się malk–hoe–gundi Kurd, który nas przyjął. Z odzieży i uzbrojenia jego wnioskowałem, że był najuboższy. Kiedy szejk spostrzegł, że otworzyłem oczy, zagadnął mnie nieprzyjaznym tonem.

— Widzisz do czego doprowadziła twoja nieufność. Będziecie musieli umrzeć.

— Gdybym ci nawet zaufał, też leżelibyśmy teraz tutaj — odpowiedziałem. — Chcieliście mieć naszą własność, a szczególnie mojego konia i strzelbę, było więc wszystko jedno, czy byśmy wam zaufali, czy też nie. Mam jednak nadzieję, że nie umrzemy.

— Mylisz się. Skoro wieczór zapadnie i zejdą się wszyscy nasi ludzie, przystąpimy do stracenia was. Jesteście przeklętymi chrześcijanami i sunnitami, którzy nie mogą się spodziewać łaski. Kto was zabije, temu Allah doda sto wieczności.

— A ja ci mówię, że nikt z was nie ośmieli się nas dotknąć.

— Ja zaś przysięgam ci na Allaha, na Hassana i Husseina…

— Stój, nie przysięgaj, bo przysiągłbyś fałszywie — przerwałem mu. — Jeśli rzeczywiście o mnie słyszałeś to musisz chyba wiedzieć, że znajdowałem się już w daleko większych niebezpieczeństwach i nie uległem. Nie pozbawisz mnie życia tak łatwo. Na co ci się przyda zdobycz, którą nam odebrałeś? Mój koń nie będzie ci posłuszny, a mego sztucera nie potrafisz użyć. Ręka twoja nie spowoduje ani jednego strzału.

Przed nim leżał mój sztucer. Na tym właśnie oparłem mój plan ocalenia. Chciałem uwolnienie nasze samemu sobie zawdzięczać, a spotkanie z Fatimą Marryah wygrać tylko jako ostatni atut. Halef, leżący po mojej prawej ręce, powiedział do mnie po moich ostatnich słowach w narzeczu mogrebin, którego Kurdowie nie rozumieli.

— Sidi, on już podczas tego, kiedy leżałeś bez przytomności, próbował wielokrotnie wystrzelić ze sztucera, ale mu się to nie udało. Bądź rozumny i udawaj, że chcesz mu pokazać. Potem nas ocalisz.

— Taki właśnie jest mój plan — odpowiedziałem Halefowi w tym samym narzeczu. — Ja…

— Milcz! — huknął szejk na mnie. — Nie wolno wam mówić do siebie językiem, którego my nie rozumiemy. Co się tyczy twojej strzelby, to musisz mi pokazać jak się jej używa.

— A jeśli tego nie zrobię?

— To zginiesz śmiercią dziesięciokrotną. Macie być rozstrzelani; jeśli zaś nie powiesz mi tego, co chcemy wiedzieć, to przywiążemy cię do drzewa i spalimy na powolnym ogniu.

Po Kurdach można się spodziewać takiego okrucieństwa. Udałem strach, lecz mimo to opierałem się pozornie spełnieniu jego życzenia, dopóki nie zaostrzył swej groźby i nie zmusił mnie do uległości. Powiedziałem jednak, że skrępowanymi rękoma nie mogę mu pokazać jak się używa strzelby.

— Uwolnię ci ręce — odrzekł uradowany. — Sam rozwiążę rzemień.

Przyszedł do mnie z pośpiechem, rozkrępował mi ręce i podał strzelbę. Teraz wygrana była po naszej stronie. Wstałem złożyłem się i rzekłem:

— Uważaj, jak strzelam! Popatrz tam na tę najdłuższą dębową gałąź na dole. Na niej są cztery galasówki, które ja zestrzelę. Uważajcie!

Dąb stał w odległości siedemdziesięciu kroków. Siedzący obok nas Kurdowie zerwali się i pobiegli tam, a za nimi kobiety i dzieci. Tylko szejk został przy nas. Śmiać mi się chciało z radości. Z tej odległości wyglądały galasówki jak ziarnka pieprzu i zdawało się, że trafić w nie niepodobna. Wystrzeliłem cztery razy, a okrzyki doniosły o wyniku. Nie zważając na to, odłożyłem błyskawicznie strzelbę, pochwyciłem szejka, przyciągnąłem do siebie, ująłem go za gardło lewą ręką, prawą wyrwałem mu nóż zza pasa, przeciąłem rzemień na moich nogach, a potem na rękach Halefa i zawołałem do wiernego sługi.

— Masz tu nóż i porozcinaj więzy sobie i kawasowi, a potem odwiąż konie od drzew!

Halef wziął nóż, ja zaś, mając wolne obie ręce, podniosłem się z postawy siedzącej, poderwałem szejka, podniosłem sztucer, wymierzyłem do niego i krzyknąłem.

— Ręce przy sobie i nawet się nie ruszaj, bo dostaniesz sto kul z tej diabelskiej strzelby!

Posłuchał, trzęsąc się niemal. Wszystko to stało się w przeciągu niespełna minuty. Kurdowie, widząc to z dala, nadbiegli z krzykiem, lecz ostrzegłem ich.

— Zatrzymajcie się, bo natychmiast zastrzelę wam szejka! Kto z was podniesie broń, ten będzie miał ołów w głowie!

Posłuchali i stanęli ze strachu przed moim sztucerem. Tymczasem Halef i kawas przyprowadzili już nasze konie.

— Czy widzisz teraz, że byłbyś przysiągł fałszywie? — spytałem szejka. — Nie jesteśmy ludźmi, z którymi można robić, co się komu podoba. Każesz przynieść wszystko, co nam zabrałeś i…

— Chodeh ih chodeh! — przerwał kobiecy głos za mną. — Boże, o Boże, co się tu dzieje?

Oglądnąłem się i ujrzałem Fatimę Marryah, która weszła właśnie przez skalną bramę.

— Pojmano nas i ograbiono, ażeby nas potem zamordować — odpowiedziałem jej. — My jednak uwolniliśmy się i wystrzelamy wszystkich, jeśli nie pozwolą nam odejść bez przeszkody.

— Pojmano… ograbiono… żeby zabić was, moich obrońców i zbawców, którym życie zawdzięczam? Zapewniam was, że ani włos nie spadnie wam z głowy!

Zbliżyła się i tak skwapliwie i szybko zaczęła mówić do szejka i jego ludzi, że nie mogłem za nią nadążyć, chociaż rozumiałem dialekt Kurmtangdżi. Jeszcze nim ona skończyła, przystąpił Kurd, który mnie powalił.

— Panie, ty ją ocaliłeś! Nazywam się Yussuf Ali, a ona jest moją żoną. Pozwól mi stanąć obok siebie i być waszym obrońcą. Na Hassana i Husseina, zaręczam moim życiem za wasze życie i mienie wasze!

Jest to najświętsza przysięga szyitów, dlatego skinąłem głową, a on stanął obok mnie. Kiedy żona jego umilkła, zaczął także przemawiać w naszej sprawie i to w sposób, z którego poznałem, że dotrzyma przysięgi. Sądziłem, że po mowie jego nastąpi najpierw narada, zawiodłem się jednak, gdyż skoro Yussuf Ali przestał mówić, szejk zwrócił się do mnie.

— Panie, nie wiedziałem o tym, dlatego musisz nam przebaczyć. Ocaliliście życie jednej z naszych kobiet i was dwu zwyciężyło dwunastu przeklętych Mir Mahmallich. Jakżeż możemy być waszymi wrogami! Nie, my to wy, a wy to my; jesteśmy sobie braćmi. Przysięgam to na Mahometa, na Hassana i Husseina, którzy padli pod razami sunnitów! Chodźcie do mego domu! Tam znajdziecie wszystko, coście ze sobą mieli.

— Nie! — zawołał Yussuf Ali. — Oni ocalili moją żonę, dlatego niech będą moimi gośćmi, a nie twoimi. Ja mam do nich największe prawo!

Z początku chcieli nas ci ludzie zabić, a teraz sprzeczali się o zaszczyt goszczenia u siebie. Ponieważ nie mogli się pogodzić, poprosili mnie o rozstrzygnięcie sporu, ja zaś postanowiłem, że Halef z kawasem zamieszkają u szejka, a ja u Yussufa Alego. To zadowoliło obie strony.

Tymczasem zapadł zmrok, a pasterze spędzili niezbyt liczne trzody. Mir Yussuf są częściowo na tureckim, częściowo na perskim terytorium, że zaś Persowie są szyitami, przeto nic dziwnego, że kilka rodzin tego szczepu przeszło na szię i oddzieliło się od reszty. U takiego to szyickiego oddziału znajdowaliśmy się właśnie. Żyli oni z dochodów jakie dawały im ich małe trzody, ze zbioru galasówek, tworzących, jak wiadomo, znaczny artykuł wywozowy i… z rabunku, co u nich było czymś naturalnym, ponieważ Kurd uważa grabież za rycerskie rzemiosło.

Gdy pasterze dowiedzieli się o tym, co się stało, wyciem wyrazili swą złość na nieprzyjacielskich Mahmallich, którzy niewątpliwie to słyszeli, gdyż mieszkali w takiej samej zagrodzie na wzgórzu po drugiej stronie rzeki. Widziałem ją kiedy było jeszcze jasno, a teraz widniały stamtąd wyraźnie płonące ogniska.

U nas zapalono także stos drzew przed każdym domem, a dokoła zebrali się mieszkańcy, aby przyrządzić wieczerzę. Dom Yussufa Alego był najmniejszy. Można go było co najwyżej nazwać chatą podzieloną za pomocą plecionki na dwie izby. Jedną z nich, komnatę dla pań, czyli harem, oddano dziś mnie. Mój gospodarz miał tylko jedną kozę, którą zabili Mir Mahmalli. Żył jej mlekiem i ze sprzedaży galasówek. Oprócz tego dostawał mały udział z każdego łupu za obowiązek strzeżenia skalnej bramy.

Co miał mi podać jako wysoce szanownemu gościowi? To pytanie nie sprawiło mu kłopotu. Ilekroć biedny koczownik, Beduin, Kurd czy Kirgiz ma gościa, a nie ma co dać jeść, idzie po prostu do pierwszego lepszego sąsiada lub najbogatszego człowieka w obozie i dostaje od niego natychmiast, czego mu potrzeba. Yussuf Ali poszedł do szejka, przyniósł mąki, ryżu i zarżnięte tłuste jagnię. O głodzie więc mowy nie było.

Niestety, brakło rzeczy najważniejszej — tytoniu. Ziele to nie należy do przedmiotów, których można żądać od sąsiadów dla gościa. Toteż mój gospodarz chwytał co chwila swoją starą fajkę, zawieszoną na szyi i przypatrywał mi się z zakłopotaniem. Widząc to, rozsiodłałem mojego konia, wydobyłem z torby u siodła czibuk oraz worek z tytoniem i pokazałem Yussufowi Alemu. Na to on z rozpromienionym obliczem zawołał.

— Co za szczęście, panie, że sam masz zapas tego źródła rozkoszy. Już się martwiłem, że nie będę ci mógł tego użyczyć, ale teraz zmartwienie moje zmieniło się w rozkosz. Chodeh dauleta ta macen beketjahrimen ahcic — niechaj Bóg pomnoży twoje bogactwo, drogi przyjacielu!



Hussein Iza


Gdy my mężczyźni oddawaliśmy się z zapałem czynności, zwanej na Zachodzie prozaicznie paleniem, a przez Turków określanej jako tütün iczmek, „picie tytoniu”, Fatima Marryah, z grubą zasłoną na twarzy, zajęta była przyrządzaniem wieczerzy. Musiała upiec placek, ugotować ryż i usmażyć na rożnie jagnię. Ponieważ łatwo nabieram wstrętu do potrawy, jeśli nie są przyrządzone jak należy, przeto przypatrywałem się dokładnie jej robocie. Hamdullillah! Fatima była o wiele czystszą, niż się tego spodziewałem po Kurdyjce! Mogłem więc jeść z apetytem. Gdy ona w milczeniu pracowała, ja rozprawiałem z jej mężem o różnych rzeczach i zapytałem go w trakcie rozmowy, czy Allah odmówił mu szczęścia ojcowskiego. Na to spochmurniała nagle jego twarz, tryskająca dotychczas zadowoleniem, spojrzał w zadumie przed siebie i odpowiedział.

— Nie, panie, Allah nie odmówił mi tego szczęścia, które powinien bym raczej nazwać nieszczęściem.

— Nieszczęściem? W takim razie wybacz, że o tym wspomniałem! Jeśli ci umarło ukochane dziecię, to wiedz, że jest u Allaha. Zamilczmy już o tym!

— O i owszem, mówmy! Ty wiesz i znasz wszystko. Może potrafisz udzielić mi rady, która ulżyłaby mojemu sercu. Mam syna, który nie umarł, ale już może nie żyje.

— Może? A więc nie wiesz na pewno? Czy poszedł w obce kraje i nie powrócił?

— Jest na obczyźnie. Przyjeżdża tutaj często, by nas odwiedzić, ponieważ kocha nas bardzo i przynosi wszystko, co zaoszczędzi. A zatem żyje, ale dla nas może już umarł.

— Jak to mam rozumieć?

— Zaraz ci opowiem. Kiedy na próżno spodziewaliśmy się dziecka, zrobiliśmy nadr, czyli ślub, że jeśli kismet pozwoli syn nasz będzie żył i działał tylko dla Allaha. Zlitował się Allah i dał nam syna, rozkoszne dziecko. Chłopak miał oczy jak diamenty, twarz jak uśmiech zorzy, serce pełne miłości dla nas, a rozum wzrastający z roku na rok. Oddaliśmy go słynnemu uczonemu w Diarbekir. Znosiliśmy głód, żeby tego człowieka opłacić, lecz czyniliśmy to chętnie. Kiedy po trzech latach syn powrócił, umiał na pamięć Koran i wszelkie jego wyjaśnienia. W głowie miał wszystkie święte księgi, a historii kalifów był tak pewny jak własnego doświadczenia. Byliśmy zachwyceni, dziękowaliśmy Allahowi na kolanach i prosiliśmy o dalsze błogosławieństwo. Syn nasz, którego nazwaliśmy Hussein Iza, miał…

— Hussein Iza? — przerwałem mu, zdumiony tym imieniem, gdyż Iza znaczy Jezus.

— Tak. Husseinem nazwaliśmy go po naszym największym świętym kalifie, którego sunnici zamordowali pod Kerbelą, a imię Iza otrzymał po założycielu chrześcijaństwa, który uważany u nas za proroka, był istotnie potężnym prorokiem. Takim prorokiem miał zostać syn nasz i dlatego do imienia Hussein dodaliśmy mu jeszcze imię Iza.

— To szczególne! Byłby to omen, kismet!

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Imiona was trojga są: Yussuf Ali, Fatima Marryah i Hussein Iza. Każde z was ma jedno imię muzułmańskie, a jedno chrześcijańskie. Ali i Fatima byli rodzicami Husseina, którego zamordowali jego przeciwnicy, a Yussuf i Marryah rodzicami Izy, którego nieprzyjaciele ukrzyżowali. Czy to nie jest osobliwe?

— Panie, to mi dotąd na myśl nie przyszło, lecz teraz obciąża mi to duszę jeszcze bardziej. Tyś mi przerwał, gdy chciałem powiedzieć, że syn nasz miał udać się do Meszhed–Ali, żeby tam nauczyć się głębszych nauk szyitów. Wyposażyliśmy go i posłaliśmy ze znajomymi, jadącymi do Mossulu z galasówkami. Wróciwszy, donieśli nam znajomi, że syn dostał się szczęśliwie na miejsce. Potem byli tam znowu ludzie, którzy twierdzili, że widzieli go w Mossul. Nie chcieliśmy temu wierzyć, lecz wkrótce potem otrzymaliśmy wiadomość od niego samego, że nie pojechał do Meszhed–Ali, lecz został w Mossulu jako sługa patriarchy z el Kosz. Czy znasz może tego człowieka?

— Tak. Byłem u niego i rozmawiałem z nim. To bardzo pobożny człowiek, którego wielce poważam. El Kosz jest także sławne. Powiadają, że tam urodził się prorok Nahum.

— Jeśli byłeś u patriarchy, to musiałeś widzieć naszego syna.

— Może. Patriarcha ma więcej służących, ale tylko dwu z nich widziałem. Mów dalej! Ta historia nadzwyczaj mnie interesuje.

— O, gdyby Allah zechciał uczynić ją nie tak smutną! Mój syn, który miał zamieszkać w Meszhed–Ali, by zostać wielkim nauczycielem szii, teraz jest u chrześcijańskiego patriarchy w Mossulu. To straszne! Dowiedziawszy się o tym, sam wybrałem się w drogę do niego. Prosiłem i gniewałem się, ale na próżno. Syn wyświadczył patriarsze przypadkowo przysługę i musiał go odwiedzić. Ten stary człowiek, ten giaur, którego niechaj Allah zabije, wywarł na nim takie wrażenie, że niepodobna było zabrać go od niego. Zasmucił nawet moje serce twierdzeniem, że zaczyna mu teraz wschodzić światło, którego dotąd szukał daremnie. Wróciłem do domu, nic nie wskórawszy, a on tam został. Czasami odwiedzał nas i przywoził rozmaite dary. Prosiłem go, aby nas już nie opuszczał, groziłem, ale to na nic się nie zdało. Odpowiadał mi długimi mowami, których mi nie wolno było rozumieć, i wracał do Mossulu. Posyłałem kilka razy żonę, przypuszczając, że może prędzej matki posłucha, niż ojca, tymczasem nie ona jego, lecz on ją przekonał. Żona zaczęła mówić o świetle, które zeszło ku nawróceniu wszystkich narodów i pogan i o gwieździe, którą mieli widzieć trzej królowie ze Wschodu. Jeśli tak dalej pójdzie, to nasz syn dla nas umrze i…

— Dla mnie nie! — przerwała mu żona, wybuchając płaczem. — To moje dziecko, moje jedyne, ukochane dziecko i będzie nim, dopóki życia mego stanie!

Widziałem, jak podczas opowiadania męża kilkakrotnie sięgała ręką pod zasłonę, prawdopodobnie, żeby otrzeć łzy. Teraz nie mogła już zapanować nad sobą i przemówiła.

— Kobieto, milcz! — zawołał mąż. — On ciebie także uwiódł. Czy chcesz bronić syna odstępcy. Biada mu, jeśli nadejdzie! Porzucił mnie, a teraz stara się żonę oderwać mi od serca! Ja wiem, w co mam wierzyć i…

Przerwał mu okrzyk, który zabrzmiał od ostatniego ogniska. Wołano go, dlatego wstał i poszedł.

— Panie — mówiła z płaczem żona — wszystko jest tak, jak on opowiedział, a jednak nie zupełnie tak samo. Wylałam wiele łez za Hassanem i Husseinem, których zabito, bo myślałam o Fatimie, ich matce. Teraz płaczę za Izą ukrzyżowanym, który umarł za wszystkich ludzi, bo myślę o Marryah, matce boleści, która stała pod krzyżem. Mój syn opowiadał mi wiele o Izie, a ja wierzę synowi, ponieważ go kocham. Powtarzałam to często mężowi… O Boże, Boże, kogóż to on tu prowadzi!

Spojrzałem w stronę, którą Kurdyjka wskazała. Ona stanęła sztywna, nie wiem, czy ze strachu, czy też z radości. Ku domowi szedł jej mąż, a u jego boku ktoś, kogo nie mogłem dobrze rozpoznać, gdyż ognie zbyt migotały. Za nimi szli Kurdowie i Kurdyjki. Wtem Marryah zawołała głośno.

— Mój syn, mój syn! To on, to on!

Podbiegła ku niemu, objęła go rękoma za szyję i przycisnęła do piersi. Teraz i ja poznałem tego młodzieńca. Widziałem go swego czasu u patriarchy z El Kosz, lecz wówczas nie przypuszczałem, że odegra taką rolę w jednej z moich późniejszych przygód. Widzowie cofnęli się nieco, gdyż syn i matka ucałowali się publicznie, co u Mahometan jest grzechem nie do przebaczenia. Yussuf Ali rozerwał ich czym prędzej gniewnie.

— Co robicie? Co wam się stało? Czy już tak dalece zapomnieliście o przykazaniach naszej wiary, że dajecie tu ludziom takie przedstawienie? Chodź i powitaj najpierw tego obcego pana, który dzisiaj ocalił życie twojej matki! Potem muszę z tobą poważnie pomówić.

Posunął ku mnie syna, który mnie poznał. Wyciągając do mnie rękę rzekł.

— Co za niespodzianka i radość, że cię tu widzę, effendi! Ojcze, ten effendi był gościem mego patriarchy, który go tak poważał, że możesz być dumny z tego, iż wolno ci siedzieć z nim przy jednym ognisku. Cóż to było z matką? Czy groziło jej wielkie niebezpieczeństwo?

— Tak, miały ją rozedrzeć psy Mir Mahmallich. Ale o tym później się dowiesz, a teraz odpowiedz mi na jedno pytanie! Czy wrócisz do patriarchy, czy też zostaniesz u nas?

Skrzyżował ręce na potężnych piersiach i stanął wyprostowany przed synem, który zdziwił się wprawdzie, że zamiast pozdrowienia usłyszał takie pytanie, lecz odparł spokojnie.

— Ojcze, chętnie wróciłbym do was na zawsze, ale teraz jest już prawie niemożliwe.

— Nie? A to czemu?

— Bo wy macie przyjść do nas.

— My?… Może do patriarchy?

— Tak. On przysłał mnie po was. Jesteście ubodzy i żyjecie nędznie w tych lasach. Pragnąłem zawsze zająć się wami i teraz mogę ten zamiar urzeczywistnić. Patriarcha zrobił mnie na razie swoim katibem, pisarzem, mam więc duże, piękne mieszkanie i wszystko, czego nam potrzeba. Później będzie jeszcze lepiej.

— Jeszcze lepiej? — spytał olbrzym szyderczo. — O ile?

— Ponieważ potem nie będę już katibem, lecz ka… kassisem. Nie wymówił tego słowa od razu, ponieważ kassis znaczy: kapłan.

— Kassisem! — wrzasnął ojciec. — Chcesz zostać chrześcijańskim kapłanem! Masz być przywódcą tych niewiernych psów! Chcesz się wyrzec islamu? .

— Ojcze, nie gniewaj się na mnie i przebacz mi! Nie mogłem inaczej postąpić. Ja otrzymałem il kurhan il mukad’ das er ritas, chrzest.

— A więc… zostałeś… rzeczywiście zostałeś już… przeklętym giaurem? — wybuchnął stary, mówiąc urywanymi słowami wskutek złości, która go ogarnęła.

— Musiałem ojcze, musiałem! Stałem między Mahometem a Izą Ben Marryah i zmagałem się z obydwoma po całych dniach i nocach. Mahomet mnie opuścił; Iza natomiast przyjął mnie na łono wiecznej prawdy, do blasku wiecznej nadziei, nie zawodzącej nikogo. Ja…

— Wstrzymaj się! — przerwał mu ojciec niemal krzykiem. — Jesteś chrześcijaninem i nie możesz już wrócić do wiary proroka? Czy tak?

— Tak, jestem chrześcijaninem i zostanę nim.

— Bądź wiec potępiony i przeklęty na wieki wieków…

— Ojcze! — krzyknął syn, rzucając mu się do nóg. — Wstrzymaj się! Nie wygłaszaj tego okropnego słowa. Teraz jesteś w gniewie, ale skoro się uspokoisz, będziesz inaczej myślał i mówił. Nie chciałem ci tego wszystkiego powiedzieć, nie przygotowawszy cię wprzód na to, ale zmusiłeś mnie do tego pytaniami. Zapanuj nad sobą! Nie myśl tylko o mnie, lecz i o matce, która leży u twych stóp!

Żona padła przed mężem na ziemię i objęła go za nogi. On odepchnął ją od siebie, podniósł rękę, rzucił się na syna i krzyknął:

— Ja mam zapanować nad sobą! Ty mnie to mówisz, syn ojcu, ty płazie, psie!

Wstałem od ognia, gdyż rozdrażniony Kurd zamierzał syna uderzyć. Chcąc temu przeszkodzić, wszedłem między obydwu i rzekłem uspokajająco:

— Yussufie Ali, czy chcesz sprawę, należącą do twoich czterech ścian, załatwiać publicznie? Posłuchaj mojej rady…

— Milcz! — huknął na mnie. — Ty jesteś także taki giaur, taki pies, którego ścierwa nie jadłby żaden sęp. Słowa twoje uderzają mnie smrodem. Powiedz jeszcze jedno, a zapomnę, że jesteś moim gościem!

— Ty już o tym zapomniałeś!

— Zapomniałem? Tak? No, to mogę już teraz dokończyć. Masz… Urwał przerażony. Uczynił coś, czego sam nie chciał — uderzył mnie. Ponieważ nie spodziewałem się czegoś takiego nie broniłem się i dostałem olbrzymią ręką w twarz. Zatoczyłem się i sięgnąłem do oka. Cios był zadany w nos, przy czym kciuk zesunął się z nosa, i ugodził mnie w oko. Puściła mi się z nosa krew a na prawe oko zupełnie oślepłem.

Dokoła zabrzmiał krzyk złożony z wielu głosów. Gospodarz najpierw zelżył, a potem uderzył swego gościa! Coś podobnego nie zdarzyło się u nich dotychczas. Yussuf Ali sam przeraził się swoim postępkiem. Opuścił ręce, popatrzył się na mnie, potem wziął syna za ramię i rzekł, ciągnąc go za sobą.

— Chodź! On ma słuszność. Ta sprawa obchodzi tylko nas. Sam z tobą pomówię.

Zniknęli razem, a żona położyła mi ręce na ramionach i rzekła szlochając:

— Panie, przebacz mu, on nie wiedział, co czyni. On zawsze taki dobry, ale skoro w gniew wpadnie, nie można mu się sprzeciwiać. Czy cię bardzo uderzył? Czy boli?

— Chodź do domu i podaj mi wody!

Udałem się z nią do domu, żeby zejść z oczu innym, zarówno ze względu na jej męża, jak też na mnie samego. Towarzyszył nam Halef, który zatrzymał mi krwotok i przyłożył okład. Podczas tego usłyszeliśmy przeciągły krzyk, na który nie zwróciliśmy uwagi. Potem przyszedł szejk i zaprosił mnie do siebie w gościnę. Nie wzbraniałem się oczywiście, gdyż u Yussufa Alego nie mogłem dłużej zostać. Kiedy wyszliśmy z domu, siedział sam przy ognisku. Minęliśmy go, nie zwróciwszy nań uwagi.

Szejk prosił, bym usiadł przy jego ogniu i zjadł z nim, lecz ja straciłem ochotę. Bolał mnie nos i oko, a gdy pomyślałem o Husseinie Izie i jego matce, nie mogłem wziąć do ust ani kęska. Troskliwy Halef robił mi nieustannie zimne okłady.

Upłynęło sporo czasu. Nagle, z oddali doleciał mnie hałas podobny do szyderczego śmiechu. Przed domem ozwały się donośne głosy. Sprzeczano się widocznie, lecz ja na to nie zważałem. Wtem wszedł szejk i rzekł do mnie:

— Panie. Yussuf Ali chce z tobą mówić. Odprawiłem go, ale on się upiera. Żona jego także usilnie prosi, żebyś spełnił jego życzenie.

— Zaraz wyjdę.

Nie spodziewał się widocznie tej gotowości z mej strony, wyszedł jednak pierwszy, nie rzekłszy ani słowa, a ja za nim z Halefem. Na dworze stał Yussuf Ali ze swoją żoną. Reszta Kurdów i Kurdyjek trzymała się z dala od nich, wiedziałem dlaczego.

— Panie, dopomóż nam: syn nasz pojmany! — zawołała do nas Fatima Marryah, padając przede mną na kolana i składając błagalnie ręce.

— Pojmany? — zapytałem, podnosząc ją z klęczek. — Przez kogo?

— Przez Mir Mahmallich.

— Skąd o tym wiesz?

— Krzyczeli do nas z tamtej strony.

— Słyszałem to wycie.

— Słyszałeś? Krzyczeli ciągle: Husein Iza pojmany, Hussein Iza pojmany!

— Jak się dostał w ich ręce? Czy oddalił się z tego miejsca?

— Musiał. Kiedy ojciec jego uderzył ciebie, wyprowadził go za bramę i zakazał mu wracać kiedykolwiek. Mir Mahmalli byli gdzieś w pobliżu, bo zaraz usłyszałam przeciągły okrzyk przerażenia.

— Zaczaili się widocznie obok naszego obozu.

Ja także słyszałem ten krzyk, ale nie domyślałem się, znaczenia.

— Ja również, gdyż dopiero później dowiedziałam się od męża, że syn nasz odszedł. Pochwycili go w polu, a gdy zaczął krzyczeć, uprowadzili ze sobą. Potem wołali do nas, że go pojmali. Pomóż nam, panie! Ty jeden potrafisz nam dopomóc!

— Ja? Dlaczego tylko ja? Tu stoi przeszło pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi. Dalej, szejku! Musimy szybko przejść na drugą stronę i ocalić go, gdyż Mir Mahmalli po tym, co się dzisiaj stało, nie zawahają się ani na chwilę z zabiciem młodzieńca.

Szejk potrząsnął głową.

— Jeśli go zabiją, to dobrze zrobią. On stał się chrześcijaninem i nic nas już nie obchodzi.

— Ależ to człowiek i z waszego szczepu!

— Był, ale już nie jest. Szczep go odepchnął.

— Wyrzekacie się go zupełnie?

— Najzupełniej!

— Pomnijcie na to, że jestem waszym gościem! Oświadczam, że on jest moim bratem. Wobec tego jest i waszym bratem i musicie go uwolnić.

— Odszczepieniec nawet w tym wypadku nie może być bratem.

Yussuf Ali, który milczał dotychczas, powtórzył te słowa głosem ponurym.

Cóż miałem robić, zwróciłem się więc do Halefa:

— Halefie, pójdziesz ze mną?

— Tak — rzekł hadżi natychmiast.

— Uważaj narażamy życie, a nie znamy tych okolic!

— Okolicę wnet poznamy, a gdzie ty ważysz się na coś, tam i ja być muszę. Idę po moją strzelbę.

— Zbyteczne, dam ci moje rewolwery, masz swój nóż więc to zupełnie wystarczy.

Ponieważ zwrócono nam całe nasze mienie, przeto odzyskałem także rewolwery. Z domu Yussufa zabrałem jeszcze sztucer. Gdy wychodziliśmy stamtąd wstał Yussuf Ali ze swoją długą włócznią i powiedział:

— Panie, idę z wami, muszę odzyskać syna.

— Zostań! — rozkazałem mu. — Ty nam się na nic nie przydasz. Nie chciał posłuchać lecz gdy mu wytłumaczyłem, że nam tylko będzie przeszkadzał, zaniechał swego zamiaru. Odprowadził nas z żoną do wyjścia, by nas wypuścić. Kiedy byliśmy już na zewnątrz, uścisnął mnie za rękę i poprosił.

— Uczyń, co możesz, panie, lecz oszczędzaj siebie. Bóg będzie ci towarzyszył i ocali syna mego. Będę się modlił za ciebie i za niego, dopóki nie powrócisz.



Es salib


Szczerze mówiąc, niezbyt dobrze się czułem. Gdybym przynajmniej był zdrów i nienaruszony, tymczasem nos mnie bolał, a oko piekło jak ogień. Atak bardzo potrzebowałem teraz, w ciemnej nocy i nieznanej okolicy, dobrego wzroku! Do tego należy dodać, że Mir Mahmalli nie posiadaliby się z zachwytu, gdyby im się udało nas pojmać. Przypuszczaliśmy, że to już nie śmiałe lecz wprost zuchwałe przedsięwzięcie. Ale czasu do namysłu nie było. Jeżeli chcieliśmy rzeczywiście ocalić młodego Kurda, musieliśmy działać szybko.

Jeszcze za dnia widziałem na zalesionej górze polanę, a potem wieczorem płonące na niej ogniska, znałem więc przynajmniej kierunek drogi. To niestety było wszystko. Pominąwszy już niebezpieczeństwo śmierci, trzeba było iść gęstym lasem, po stromym, skalistym brzegu i to z jak największym pośpiechem i w zupełnej ciszy!

Schodząc, aby nie opóźniać marszu nie zadawaliśmy sobie trudu z unikaniem hałasu. Zdawszy się na zmysł dotyku, szedłem przodem, a Halef za mną. Ilekroć poczułem jakąś przeszkodę, dawałem mu o niej znać. W ten sposób schodziliśmy coraz niżej, aż dotarliśmy do trawiastego brzegu. Teraz musieliśmy wejść do rzeki, a nie mieliśmy czasu szukać płytkiego miejsca. Woda dochodziła nam do bioder, ale za to była wąska, prędko więc dostaliśmy się na drugą stronę. Okład na oku wysechł, schyliwszy się więc, zanurzyłem całą głowę i zamoczyłem w ten sposób razem z okładem. Potem ruszyliśmy szybko na przeciwległy osłonami drzew.

Teraz musieliśmy zachować większą ostrożność, lecz o Halefa się nie bałem, gdyż podczas naszych wędrówek nauczył się nieźle podchodzić. Trzymał się tuż za mną, a mimo to prosił mnie, żebym stąpał cokolwiek głośniej, ponieważ nie słyszał moich kroków i nie wiedział, gdzie jestem. To biegnąc, to znowu idąc pomału, wspinaliśmy się. Było rzeczą wątpliwą, czy w tych ciemnościach zdołamy zachować kierunek. Nosy nasze musiały być także przewodnikami i śledzić zapach dymu z ognisk. Z moim było niestety nie dobrze. Z powodu uderzenia pięścią puchł z każdą minutą. Musiałem wobec tego zdać się na nos Halefa, który mi doniósł, że poczuł dym i że ta woń wzmaga się z każdym krokiem.

Szliśmy jednak jeszcze z kwadrans, zanim znaleźliśmy się przed ogrodzeniem z drzewa, za którym leżała polana.

— Czy musimy wejść do środka, sidi? — zapytał Halef. — Najpierw wydrapiemy się na to drzewo — odrzekłem. — Gdy zobaczymy, jak tam rzeczy wyglądają, będziemy wiedzieli także, co dalej począć.

Staliśmy pod jaworem, nie grubym wprawdzie, ale tak wysokim, że wznosił się ponad ogrodzeniem. Zdjąwszy z ramienia niewygodny sztucer, wylazłem z Halefem na górę. Stamtąd mogliśmy objąć wzrokiem cały obóz, daleko większy od obozu Mir Yussufich, ale rozłożony tak samo. Na prawo od nas, wzdłuż jednego boku, leżały trzody i tam znajdowały się kolczaste wrota. Przed nami wzdłuż bliższego nam boku oraz po lewej stronie stały domy i chaty. Czwarty przeciwległy bok był wolny, z wyjątkiem rosnącej tuż przy ogrodzeniu pistacji. Na środku obszernego placu zauważyliśmy domy i chaty. Miejsce dokoła pistacji zarezerwowane było widocznie na zgromadzenia. Tam też stali mężczyźni, kobiety i dzieci w liczbie około trzystu osób i robili zgiełk, dochodzący do uszu, których poczciwy ojciec Yussuf Ali nie rozwalił mi szczęśliwym przypadkiem. Do kogo się to odnosiło, zobaczyliśmy wkrótce, gdyż do drzewa przywiązany był biedny Hussein Iza.

— O, tam go trzymają — rzekł hadżi. — Jak do nich się dostaniemy i jak go wydobędziemy we dwu wobec tylu ludzi, sidi?

— Zobaczymy — odpowiedziałem.

Zsunęliśmy się z jawora, podniosłem strzelbę i poczołgaliśmy się wzdłuż ogrodzenia, a po obejściu pierwszego i drugiego rogu zaczęliśmy przekradać się na przeciwległą stronę, aż do miejsca, gdzie rosnąca wewnątrz pistacja wznosiła koronę swoją wysoko nad ogrodzeniem.

Stojąc za nim, słyszeliśmy hałasy, wyprawiane przez Kurdów, ale nie mogliśmy nic widzieć, ponieważ tutaj, na zewnątrz obozu, była także polana, na której rosły wprawdzie drzewa, ale cienkie i niskie. Była tylko jedna droga, przez ogrodzenie, które należało w tym celu zbadać.

Pnie położono tutaj razem z koronami jak u Mir Yussufich. Ponieważ nie mogliśmy się przez nie przedostać, musieliśmy szukać miejsca z koroną. Szczęście nam sprzyjało. Tuż między nami a pistacją leżała niezbyt gęsta korona topoli, której miękkie drzewo nie stawiało naszym nożom zbyt wielkiego oporu. Odłożyłem strzelbę, po czym obaj uklęknąwszy, zaczęliśmy gałęzie rozcinać w ten sposób, że utworzyliśmy dojście na dwa łokcie szerokie, a na jeden wysokie. Było to może najsłabsze miejsce z całego ogrodzenia.

Po upływie kwadransa posunęliśmy się tak daleko, że nie chcąc pokazać się Kurdom, musieliśmy zostawić resztę gałęzi. Oczywiście wycięliśmy nie tylko koronę topoli, lecz także chwasty i resztę roślinności, gęsto z nią splątanej. Dzięki tej pracy mogliśmy nie tylko widzieć, lecz także słyszeć. Właściwie nie mogłem o sobie powiedzieć, że widzę. Okład mi wysechł, ból w uszkodzonym oku stał się nieznośny, objął także drugie oko, wskutek czego trzymałem je przeważnie zamknięte.

Byliśmy oddaleni od pistacji może o dwanaście metrów. Po tamtej stronie stał tłum Kurdów, a po tej odparty przez nas dzisiaj szejk z czterema ludźmi, którzy prawdopodobnie tworzyli jego „radę gminną”. Tłum zachowywał się spokojnie, lecz tym głośniej rozmawiali panowie rajcy, odsunąwszy się od ludu prawdopodobnie celem postanowienia o losie jeńca. W chwili, kiedy wleźliśmy w otwór, doleciały nas słowa szejka.

— On się tym chlubi, że jest wyznawcą salib Iza. Zdradził się z tym, że zna obcego effendi, który pozabijał nam psy, konie i jednego wojownika. Zresztą jest to przeklęty szyita i syn Mir Yussufich, których krew pić musimy, a kobietę, która przyprawiła nas dziś o takie straty, nazywa swoją matką. On musi umrzeć, a ponieważ czci tak wysoko salib Iza, niech więc skosztuje tej przyjemności i skona na krzyżu. Kto jest przeciwko temu, niechaj się zgłosi!

Uradowali się wszyscy i przyklasnęli nieludzkiemu wnioskowi.

— Na krzyż z nim! Stawiajcie krzyż! Ukrzyżujcie go! — wołało kilkaset głosów.

— Nie stawiać! — przekrzyczał ich szejk. — Przywiązać mocny drąg w poprzek pnia i krzyż będzie gotowy.

Nastąpił nowy wybuch radości, a równocześnie odezwał się Halef.

— Weź sidi sztucer. Musimy natychmiast wtargnąć do środka!

— Nie — odparłem — to by nas zgubiło. Za dużo ich na nas dwu.

Nie zdołalibyśmy go ocalić, a sami zginęlibyśmy razem z nim.

— Cóż więc poczniemy?

— Ja pośpieszę do Mir Yussufich, którzy muszą nam dopomóc. Ty się tu zatrzymasz i będziesz śledził rozwój sytuacji.

— Mam więc zostać tu, w tym otworze?

— Nie — odrzekłem, niedowierzając hadżemu, który przy swoim zuchwalstwie mógł wskoczyć do środka. — Wdrapiesz się na jawor, na którym siedzieliśmy poprzednio i tam będziesz czekał, dopóki ja nie wrócę.

Cofnęliśmy się do drzewa i Halef wspiął się na nie, podałem mu mój sztucer.

Jakim cudem dostałem się w pięć minut do rzeki, jest dla mnie do dziś zagadką. Włożyłem najpierw głowę do wody, aby ochłodzić oczy potem wskoczyłem w rzekę i pobiegłem po drugiej stronie przez lasu na górę. W przeciągu następnych pięciu minut byłem u wejścia. Ponieważ było zamknięte, zawołałem, otwarto, a w otworze stał Yussuf Ali z żoną.

— Gdzie syn? — zapytała Fatima Marryah.

— Nie mogłem go przyprowadzić. Potrzeba mi pomocy waszych wojowników.

— O, Boże! To z nim aż tak źle! Modliłam się bez ustanku, ale nic nie pomogło. Zupełnie nic!

Popędziłem dalej, a oni za mną.

Mir Yussufi siedzieli przy ogniskach. Zwoławszy ich przemówiłem z wielkim naciskiem.

— Słuchajcie wojownicy! Jeśli jesteście ludźmi dzielnymi i chcecie, żebym nie pogardzał wami to musicie teraz pójść za mną, bo męczeńska śmierć waszego brata spadnie na wasze głowy. Oni chcą go ukrzyżować. Słyszycie? On ma umrzeć na krzyżu. To najstraszniejszy rodzaj śmierci…

Tu przerwał mi nagle Yussuf Ali, który krzyknął okropnie i popędził w stronę obozu Mir Mahmallich. Żona pobiegła za nim. Nie mogłem już temu przeszkodzić, gdyż biegnąc za nimi, by ich doścignąć, straciłbym zbyt wiele czasu.. Mówiłem dalej, lecz nie mogłem jakoś poruszyć zimnych słuchaczy. W końcu doprowadziłem do tego, że zarządzono naradę, której wynik oznajmił mi szejk.

— Panie, ty jesteś naszym gościem i doznasz od nas wszelkich dowodów przyjaźni, Hussein Iza jednak przeszedł na salib Iza i jeśli teraz ma być ukrzyżowany, to widzimy w tym tylko słuszną karę Mahometa, stojącego przed tronem Allaha. Popełnilibyśmy największy grzech, gdybyśmy dopomogli odstępcy. Ty nie wyznajesz naszej wiary i jeśli chcesz go ocalić, to zrób to, lecz oszczędź nam próśb swoich, brzmiących niemal jak groźby, które ci jednak, jako gościowi przebaczamy.

Nie było już żadnej nadziei. Musiałem się zdać na siebie i na Halefa. Przez to, że wezwałem pomocy Yussufich, nie tylko nic nie wskórałem, lecz pogorszyłem położenie, gdyż należało przypuścić, że Yussuf Ali i jego żona popełnią jakieś głupstwo. Nie troszczyłem się o to, że zastałem wejście otwarte i otwarte zostawiłem. Pospieszyłem w dół zboczem, jak mogłem najszybciej, rozważając gorączkowo, w jaki sposób umożliwić ocalenie. Nie zważałem też na to, że kilka razy upadając podarłem sobie ubranie. Przybywszy nad rzekę, zanurzyłem znowu głowę, gdyż oczy piekły mnie jak ogień… Ach, ogień! To słowo zawierało ocalenie! Tylko z pomocą ognia można było uratować Husseina Izę, ja zaś miałem rewandis szaheita, zapałki, a jedno pudełko nawet przy sobie.

Przybrnąwszy rzekę, usłyszałem na górze okrzyki radości Mir Mahmallich. Czyżby schwytano rodziców Husseina? Nieco później doleciało mnie szczekanie psów. Teraz może wszystko już było stracone. Jeśli nieprzyjaciele znaleźli ich oboje, spuścili pewnie charty, sądząc, że w pobliżu jest więcej Mir Yussufich, gdyby tak psy wytropiły Halefa lub natknęły się na mnie, mającego tylko nóż przy sobie! Z jednym lub dwoma poradziłbym sobie także bez ołowiu i prochu. Oczywiście należało na razie unikać strzałów, aby przedwcześnie nie zdradzić swojej obecności.

Wszystkie te rozważania latały mi po głowie podczas szybkiego wchodzenia pod górę. Szczekanie ustało, to uspokoiło mnie cokolwiek. Wreszcie przybyłem do ogrodzenia, lecz nie trafiłem od razu do jaworu i musiałem szukać.

— Halefie, jesteś tam jeszcze? — zapytałem stanąwszy pod drzewem.

— Tak. Mów ciszej i wchodź szybko na drzewo zanim psy nadbiegną!

W kilka sekund siedziałem obok Halefa.

— Już po wszystkim, sidi! — rzekł. — Popatrz w tamtą stronę! Zdjął mnie strach, jakiego jeszcze nigdy nie doznałem. Hussein Iza wisiał na krzyżu, a jego rodzice przywiązani byli do dużego pnia pistacji.

— Może on już nie żyje? — zapytał Halef. — Wisi już od kwadransa. Zaraz po tym jego rodzice zażądali wpuszczenia do środka.

— Jak go przymocowano?

— Rzemieniami.

— Czy go przekłuli?

— Nie.

— To nie umrze przed upływem dnia. Odmówiono mi pomocy, ale my dwaj wydobędziemy ich wszystkich. Jak jest z psami? Ile ich i gdzie są?

— Trzy. Wypuszczono je zaraz po przybyciu rodziców. Z początku zaczęły szczekać, ale po tym umilkły, pędząc dokoła ogrodzenia. Nie znalazły mnie; mają złe nosy.

— Mają dobre, ale dopiero wtedy, gdy się je na ślad skieruje. Słuchaj!

Nagle przebiegł jeden pies. Ucieszyłem się tym, że nie były wytresowane do trzymania się razem.

— Posłuchaj mego planu, Halefie! — mówiłem dalej. — Przede wszystkim musimy usunąć psy. Zejdziemy, ale nie będziemy strzelać. Ty staniesz za mną. Ja pochwycę każdego, skoro nadbiegnie, a ty pchniesz go nożem w serce.

— Nie, effendi, nie! One wyrwą ci krtań z gardła!

— Nie obawiaj się o mnie! Psy nic mi nie zrobią. O, żebym tak mógł patrzeć obojgiem oczu! Gdy psy będą zabite, przystąpimy do dzieła z pomocą ognia. Podpalimy wyschłe ogrodzenie i to po tej stronie, żeby odwrócić ich uwagę od Husseina.

— Oni go zabiją, zanim pospieszą tutaj!

— Nie dopuszczę do tego.

— Stojąc po tej stronie?

— Ja będę z tamtej strony w dziurze, którą wycięliśmy. Aby się wszystko dobrze ułożyło, nastąpiło odpowiednio po sobie i żeby ogień zaczął się palić w stosownym czasie, będę musiał przejść ze sztucerem na tamtą stronę, a ty zostaniesz tutaj. Przygotujesz sobie suchego drzewa, podpalisz je, skoro tylko usłyszysz, trzykrotne szczekanie szakala, postarasz się, żeby się dobrze paliło i nie zagasło. Po czym przybiegniesz szybko do mnie.

— Założę kilka ognisk.

— Masz tu zapałki, a teraz chodź!

Zleźliśmy na dół. Ja zdjąłem bluzę, zwinąłem ją w długi wałek i obwiązałem mocno dokoła szyi, a Halef wydobył nóż. Wkrótce potem doszło nas z lewej strony sapanie.

— Baczność, jeden nadchodzi! — upomniałem hadżego, który stał za mną gotów do walki.

Ogniska, płonące w obozie, rzucały aż do nas lekkie światło. Dzięki temu można było rozpoznać nadzwyczajnej wielkości charta z gatunku kurdyjskich tazi. Sapanie jego przybliżało się szybko. Pies nadbiegł, spostrzegł mnie i nie wydawszy głosu, rzucił mi się potężnym skokiem do gardła. Pochyliłem się, żeby mnie nie przewrócił i chwyciłem go rękami za szyję. Zęby utkwiły w grubym wałku z bluzy, ja zaś przycisnąłem rękami szyję i głowę psa tak mocno do piersi, że stracił oddech, a ciało jego obwisło.

— Pchnij go teraz, Halefie!

Hadżi wbił psu w piersi nóż kilka razy, po czym puścił go na ziemię. Tam już nawet się nie ruszył.

— Hamdullillah, udało się! — westchnął Halef z ulgą.

— Cicho! — przerwałem mu. — Nadchodzi drugi, ale tym razem z prawej strony.

Zwróciwszy się w tym kierunku, uporaliśmy się z drugim psem tak samo, z tą tylko różnicą, że w chwili, kiedy ścisnąłem go za szyję, w śmiertelnym strachu zadrapał mnie pazurem tylnej łapy dość boleśnie. Dopiero po dłuższej chwili nadbiegł trzeci i ostami pies. I tego uczyniliśmy szybko nieszkodliwym. Teraz dopomogłem Halefowi w szukaniu chrustu, żeby mógł od razu zapalić kilka ognisk i żeby ogień mógł się rozszerzyć. Następnie wziąłem sztucer i poszedłem na przeciwległą stronę kurdyjskiego obozu. Wślizgnąłem się zaraz do otworu.

Iza, który miał zostać światłem islamu, wisiał teraz z powodu swego chrześcijańskiego wyznania na zaimprowizowanym krzyżu. Twarz pochyliła się już lekko, wykrzywiła od nadzwyczajnej męki, a mięśnie drgały mu w skurczach, ściągających całe ciało. Rodziców przywiązano do pnia pistacji w ten sposób, że mieli twarze zwrócone do syna. Zostawiono im też wolne przedramiona, żeby mogli wprawdzie siebie dotykać, lecz nie zdołali sobie dopomóc.

Wielu Kurdów napatrzywszy się dość, oddaliło się na razie. Reszta utworzyła półkole po tamtej stronie drzewa, skąd mogli patrzeć napawać się obrazem męczarni, których nieszczęśliwi nie mogli ukryć.

Jeńcy rzucali sobie nawzajem słowa pociechy i nadziei, krytykowani szyderczo przez widzów.

— Wytrzymaj — prosiła matka syna.

Potem modliła się i płakała dalej. To samo czynił Yussuf Ali.

— Nie płacz matko! — prosił Hussein Iza. — Jestem zazdrości godny, gdyż śmierć za wiarę otwiera wrota do raju. Nie dbam o siebie, chodzi mi tylko o was. Przyszliście, by mnie ocalić, a teraz sami zginiecie.

Nie mogłem już dłużej czekać, chociaż nie wiedziałem, czy sam, albo nawet z Halefem zdołam tych troje uwolnić. Złożywszy dłonie koło ust, szczeknąłem jak najgłośniej trzy razy, naśladując szakala. Patrząc uważnie na przeciwległą stronę zobaczyłem jeden płomyczek. Wkrótce ukazał się drugi, trzeci, czwarty i piąty. W chwilę później ze dwadzieścia łokci ogrodzenia gorzało jasnymi płomieniami.

Widok ognia sprawił zamierzone wrażenie. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć i pędzić po wodę. Zwierzęta, leżące po tamtej stronie, spłoszyły się i gnały pomiędzy chaty i ludzi. Przerażeni Kurdowie pobiegli do swoich mieszkań, ażeby ratować mienie. Nikt nie zważał już na pistację, pod którą znalazłem się w jednej chwili.

— Jestem! — pocieszyłem wszystkich troje.

— O Matko boleści, jakże ci dziękuję! — zawołała Kurdyjka, gdy więzy jej opadły pod cięciem ostrego noża.

Oboje byli wolni. Jedno cięcie w górę oswobodziło nogi syna. Wziąwszy nóż w zęby, wspiąłem się zaraz na pień pistacji, a potem na lewe ramię poprzecznego drąga. Wtem pojawił się Halef.

— Prędzej na drugie ramię krzyża! — zawołałem nań. — Musimy go odciąć równocześnie, bo inaczej złamałby sobie z pewnością rękę. Ojciec jego jest dość silny, by go pochwycić, gdy spadnie.

Mały hadżi wydrapał się jak wiewiórka, a Yussuf Ali stanął na dole z rozłożonymi rękoma. Nastąpiły dwa cięcia z jednej i drugiej strony, po czym syn spadł w ramiona ojca, który przycisnął go do potężnej piersi i krzyknął głośno z radości. Matka objęła obydwu rękami i krzyczała także. Nagle nas zauważono. Kilku Mahmallich zostawiło wszystko i pędziło ku nam, a reszta za nimi. Zeskoczyliśmy z Halefem z drzewa, a ja podniosłem sztucer, który przedtem odłożyłem.

— Uciekajcie wszyscy w las i do naszego obozu! — rozkazałem szybko. — Nie troszczcie się o mnie, osłonię wam odwrót.

Posłuchali. Hussein Iza nie mógł sam iść, ojciec musiał go nieść. Nie uważałem na to jak wyszli, gdyż Mahmalli byli już blisko. Szczęściem nie mieli przy sobie strzelb. Zmierzywszy do nich, kazałem im stanąć, a gdy mimo to biegli, wystrzeliłem trzy razy w nogi, nie chcąc nikogo zabić. Ugodzeni padli na ziemię, a reszta zatrzymała się na miejscu, krzycząc z wściekłości. Było mi to na rękę, że stanęli, gdyż nie widząc na prawe oko, musiałem mierzyć lewym, w czym nie byłem dostatecznie wyćwiczony. Następnie wyczołgałem się tyłem przez dziurę i nikt nie odważył się pójść za mną.

Gorzały już całe dwa boki ogrodzenia. Światło dochodziło daleko, gdyż w lesie było jasno jak w dzień. Nie obawiając się już nieprzyjaciół pobiegłem prosto ku rzece, przeprawiłem się przez wodę, a potem ruszyłem zboczem po drugiej stronie, gdzie było jeszcze jaśniej, niż w dolinie. Natknąłem się na Halefa i troje ocalonych właśnie w chwili, kiedy przechodzili przez wejście do obozu.

Mir Yussufi stali i patrzyli na pożar. Yussuf Ali przeszedł wśród nich z synem na ręku, nie zważając na ich pytania, gdyż od Halefa dowiedział się, że nie chcieli przyczynić się do ocalenia jego syna. Szedłem za nim i za jego żoną. Hadżi Halef nie mógł jednak wytrzymać i stanął, by ich zawiadomić, jak się wszystko odbyło.

Udaliśmy się do chaty Yussufa, gdzie zapalono zaraz dwie lampki oliwne, ażebym mógł zbadać stan syna. Szczęściem nie wisiał długo na krzyżu, przeto ścięgna i mięśnie miał całe. Bolało go wprawdzie wszystko i czuł się rozbity, ale nie znalazłem u niego prawdziwie niebezpiecznego uszkodzenia.

Co do mnie, to przeląkłem się samego siebie, gdy zobaczyłem się w naczyniu z wodą, które mi zastąpiło zwierciadło. Oko i nos tworzyły razem sino czerwone wzgórze na twarzy, nie wątpiłem jednak, że zimne okłady przywrócą jedno i drugie do stanu normalnego. Yussuf Ali nie usprawiedliwił się jeszcze przede mną za to, że mnie uderzył, teraz jednak prosił o przebaczenie.

Gdy nadszedł Halef, wyszła Fatima Marryah, żeby na nowo rozniecić ogień i dopiec jagnię. Tak nieszczęśliwie przerwana wieczerza zamieniła się w ucztę.

Po jedzeniu Hussein Iza położył się spać, my zaś długo jeszcze siedzieliśmy, omawiając ostatnie zdarzenia.

Nad ranem udaliśmy się na spoczynek. Kiedy zbudziliśmy się około południa, Hussein Iza czuł się znacznie lepiej, a moja twarz także sklęsła cokolwiek i przybrała bardziej żółtą barwę. Oko wyzierało już ze spuchlizny jak malutki rodzynek z dobrze wyrośniętego ciasta.

Ponieważ nie mogliśmy zaraz odjechać, musieliśmy z Mir Yussufami ułożyć jakoś współżycie. Halef został nadal z dzielnym kawasem gościem szejka, ja zaś u Yussufa Alego, któremu szejk dostarczał potraw. Kurdowie byli teraz z nas bardzo dumni, gdyż we dwu wydobyliśmy troje ludzi z pośród trzystu. Dodać należy, że po drugiej stronie płonął las jeszcze przez kilka dni. Mir Mahmalli utracili mnóstwo zwierząt i wiele innych rzeczy, a ponieważ spłonął ich letni obóz i musieli sobie szukać nowego, przeto nie mogli przez długi czas wyrządzić szkody Mir Yussufim. Nasi Kurdowie zawdzięczali nam dużo, okazywali też nam wielką wdzięczność rzetelnie wedle sił i zwyczajów.

Wracałem do zdrowia prędzej niż Hussein Iza. Gdy moje oko odzyskało pierwotny kształt, a nos znów umiał odróżnić różę od zgliwiałego sera, Hussein Iza czuł wciąż osłabienie we wszystkich członkach. Musiał więc pozostać tu dłużej. Postanowił niezłomnie zabrać ze sobą rodziców, ja zaś poprosiłem go, żeby przy tej sposobności odstawił także mego mężnego kawasa. Mój obrońca ucieszył się tym nadzwyczajnie, ponieważ stracił ochotę do jeżdżenia z człowiekiem, który dopuszczał się codziennie awantur, zaczepiając tuzin Kurdów, a potem podpalając ich domy, płoty i lasy. Dostał ode mnie bakszysz, z którego był bardziej zadowolony aniżeli ze mnie.

Wreszcie rano odjechałem z Halefem. Wszyscy Mir Yussufi odprowadzili mnie część drogi. Gdy się żegnali, ucałowała mi Fatima Marryah obie ręce i poprosiła.

— Pamiętaj o mnie, panie, ja będę o tobie po wszystkie czasy pamiętała! Nie masz żony, lecz matkę. Pozdrów ją ode mnie! Będę się zawsze modliła za ciebie i za nią.



Przeklęty


Przez całe trzy tygodnie bawiłem w Engyrijeh, stolicy małoazjatyckiego wilajetu tej samej nazwy i postanowiłem wreszcie pożegnać się z gościnnym gospodarzem. Była to najważniejsza figura w całej prowincji, znany z surowości wali Said Kaled basza, którego podwładni przezwali: sertjumruk, czyli „twarda ręka”. Podczas mego pobytu byłem kilkakrotnie świadkiem jego rozpraw sądowych i miałem rzeczywiście dowody, że nie bez słuszności nadano mu ten przydomek. Chociaż jednak surowa sprawiedliwość jego graniczyła nieraz z bezwzględnością, był on dlatego właśnie człowiekiem, odpowiednim dla swego stanowiska.

Ludność wilajetu Engyrijeh, Angory jest bardzo różnorodna. Sunnici i szyici, chrześcijanie ormiańskiego i greckiego obrządku, żyją pomiędzy sobą w ustawicznej nienawiści, toteż często chwytają za nóż, gdy chcą rozstrzygnąć pytanie, która wiara jest lepsza. Tam, gdzie się stykają tak ostre przeciwieństwa, gdzie każdy mężczyzna i każdy wyrostek nosi przy sobie broń, tam potrzeba istotnie silnej i twardej częstokroć ręki, ażeby te niesforne i gwałtowne duchy utrzymać w karbach. Poprzednikami baszy Said Kaleda byli ludzie słabi, którzy przyszli tam z wahaniem i z radością odeszli. Wobec tego przypomniał sobie sułtan dawnego ulubieńca i wysłał go do Azji Mniejszej, ażeby tam zaprowadził porządek. Starzec był ferykiem czyli generałem dywizji, przeniesionym z powodu rany w stan spoczynku, mimo to, z radością przyjął wezwania padyszacha. Niedługo urzędował, a już widać było owoce jego działalności. Kij zaczął swoje panowanie, setki ludzi dostawało chłostę, a kto krew przelał, tego wieszano bez wielkiego zachodu. Dzięki temu wróciły nieokiełzane duchy pod buławą bólu do posłuszeństwa, chociaż na razie tylko powierzchownie; nienawiść religijna została nadal taką samą, jak była. Obawiano się baszy i nienawidzono go, a przez cały czas mego pobytu nie widziałem ani jednego człowieka, który byłby mu przychylny.

Względem mnie okazywał basza wprost niezwykłą uprzejmość. Dopytywał się często osobiście, jak mi się powodzi, a służbie nakazał spełniać wszelkie moje życzenia. Mogłem go odwiedzać w biurze, kiedy mi się podobało oraz przypatrywać się i przysłuchiwać wszystkiemu, co się tam działo. Wieczorem siadywaliśmy razem, paląc fajki i rozmawiając o wszystkim co nas zajmowało. Wtedy nie był nigdy taki wstrzemięźliwy, jak to bywają zwykle prawowierni muzułmanie wobec chrześcijan i darzył mnie zaufaniem, z którego mogłem być dumny. Brak mi miejsca, by opowiedzieć, w jaki sposób zdobyłem gościnę u tego człowieka i jego przyjaźń, musiałem jednak o niej wspomnieć, gdyż przychylność jego, okazana mi przed odjazdem, byłaby niezrozumiała.

Oddałem niewielkie moje mienie służącemu i poleciłem mu, żeby mi osiodłał konia i przytroczył wszystko do siodła. Następnie udałem się do baszy, aby mu podziękować i pożegnać się z nim. W przedpokoju stali dwaj wysocy Arnauci, uzbrojeni od stóp do głów, którzy pozdrowili mnie po wojskowemu i wskazali na biuro. Obie izby nie były oddzielone od siebie ścianą lecz cienką muślinową kotarą tak, że w jednej można było słyszeć co się mówiło w drugiej. Ta okoliczność nie wydała mi się teraz tak obojętną, jak dawniej.

Wali stał w oknie bez szyb i patrzał przez drewniane okratowanie na dziedziniec, gdzie właśnie dało się słyszeć rżenie mego konia. Nie kazał mi czekać ani chwili, przerwał moje podziękowanie energicznym ruchem ręki i zapewnił mnie, że byłoby mu bardzo przyjemnie, gdybym zechciał dłużej zostać. Po kilku dalszych wyrazach uprzejmości, przystąpił znowu do okna, wskazał na dziedziniec i powiedział:

— Widzę twojego konia, effendi. Zatrzymałbym go chętnie na pamiątkę. Czy mi go sprzedasz?

Chociaż nie byłem zamożny, byłbym mu go chętnie ofiarował w darze, gdyby nie wziął tego kroku za zbyt śmiały.

— Życzysz go sobie? — zapytałem. — Oznacz sam cenę! Ja sobie kupię innego.

— To zbyteczne. Dam ci tenbih, to taki pisemny rozkaz. Za każdym razem, gdzie tylko przyjedziesz z towarzyszami, dostaniecie osiodłane konie, mieszkanie, jadło i wszystko, czego wam będzie potrzeba. Ten rozkaz nie odnosi się tylko do mego wilajetu, lecz także do Adanah i Haleb. Potem będziesz już u pasących trzody plemion arabskich, gdzie za niską cenę otrzymasz lepszego konia, aniżeli tutaj.

— Powiadasz z towarzyszami? Jadę sam.

— Nie. Ci dwaj Arnauci, których widziałeś w przedpokoju, mają rozkaz odprowadzić cię aż do granic mojej prowincji i troszczyć się o ciebie pod każdym względem. Ich konie już osiodłane, a obok stoi już także koń dla ciebie. W Jachszah–chan, w Balczyku lub w Denek Maden możecie sobie wziąć świeże, jeśli się wam spodoba. Dziękuję za prawo oznaczenia ceny. Przewidziałem to i włożyłem ją do tej sakiewki. Schowaj ją sobie!

Podał mi małą jedwabną sakiewkę, a potem dokument, o którym mówił. Kiedy dziękując chowałem to do kieszeni, basz rzekł:

— A teraz prosiłbym cię o pewną przysługę, której mi chyba nie odmówisz, chociaż zmuszę cię przez to do nadłożenia drogi. Chcesz udać się najpierw do Kajsarijeh, powinieneś więc jechać przez Sofular i Mudżur: ale ja mam w Urumdżili starego przyjaciela, któremu chcę przez ciebie coś posłać. Czy się tego podejmiesz?

— Bardzo chętnie!

— Powiem ci więc, o co chodzi, ażebyś wiedział, że będziesz przezeń mile widziany, chociaż żyje on bardzo samotnie i jest szczególnym wrogiem chrześcijan. Był to mir alaj, pułkownik w wojsku wielkorządcy, walczył mężnie pod chorągwią proroka i odszedł ze służby z honorem, ale nigdy nie otrzymał pensji. Prosił o nią, a gdy prośby nie skutkowały, jął się domagać, ale znowu na próżno, gdyż miał do czynienia z przedstawicielami sułtana, którzy nie byli uczciwi. Pensję wypłacano w Stambule przez piętnaście lat, ale on do rąk nie dostawał nic. Kiedy mnie zrobiono walim w Engrijeh, zwrócił się do mnie, a ja, zbadawszy dokładnie całą sprawę, doniosłem o tym wielkorządcy. Wczoraj wieczorem otrzymałem odpowiedź: mammir alajowi wypłacić pensję za piętnaście lat razem z procentami. Gdyby ten rozkaz nadszedł wczoraj, byłbym oddał pieniądze jego synowi, który był u mnie, ale teraz chcę skorzystać z tego, że ty jedziesz do Kaisarijeh i pytam się, czy zrobisz mi tę grzeczność i zawieziesz pieniądze memu przyjacielowi i towarzyszowi broni.

— Chętnie, jeśli mi je powierzysz.

— W twoich rękach pewniejsze będą, aniżeli w kieszeni uzbrojonej sztafety. Mir alaj nazywa się Osman Bej i mieszka nie w samym mieście Urumdżili, lecz w pobliżu. Znają go lepiej pod nazwą abdal, czyli pustelnik, gdy więc będziesz pytał o jego mieszkanie, musisz wymienić ten przydomek. Jeśli byś mógł przed nim zataić, że jesteś chrześcijaninem, to zrób to, ponieważ zajadle nienawidzi zwolenników twej wiary. Krzyż przyniósł mu największe nieszczęście, jakiego dożyć może człowiek i ojciec, toteż posyłam cię do niego nie tylko z powodu pieniędzy, lecz i dlatego, że cię poznałem i sądzę, że uda ci się może złagodzić ich boleść. Posiadasz mowę, która wchodzi głęboko w serce.

— Czy mogę zapytać, jakiego rodzaju jest ta boleść, o której mówisz?

— Jeśli on zechce, byś o tym wiedział, to sam ci powie, mnie nie wolno tej rany przyjaciela dotykać nawet z oddalenia. Jednak on sam, skoro tylko usłyszy, że jesteś chrześcijaninem, nie powie ci nic, dlatego zamilcz o tym. Daję ci tę radą jeszcze dlatego, że to właśnie czas gromadzenia się tutejszych pielgrzymów do Mekki. Jest to okres religijnego podniecenia i nietolerancji. Ponieważ spotkasz się z takimi ludźmi wszędzie i na wszystkich drogach, przeto będzie lepiej, jeśli nie będą wiedzieli, iż jesteś innego wyznania.

Dziwnym było, że ten wysoki urzędnik ostrzegał mnie przed prawowiernymi muzułmanami, do których sam przecież należał i że niemałą kwotę wolał powierzyć mnie, aniżeli muzułmańskiemu kurierowi. Spotkanie z pielgrzymami nie napełniało mnie obawą, niepokoiło mnie raczej to, że stojący w przedpokoju Arnauci słyszeli każde słowo naszej rozmowy, wiedzieli więc, że mam zawieźć znaczną sumę pieniędzy. Byli to: onbaszi, kapral oraz czausz, sierżant i wedle pojęć europejskich zasługiwali na zaufanie, ale Arnauta to rabuś z urodzenia i człowiek skłonny do czynów gwałtownych nawet pod chorągwią. Poza tym Arnauta niechrześcijanin jest najbardziej muzułmańskim ze wszystkich muzułmanów. Toteż niezbyt mi było miło, że właśnie w czasie zgromadzeń pielgrzymów i kiedy miałem wieźć znaczną kwotę pieniężną, dawano mi tych dwu posępnie patrzących drabów na kilka dni i nocy za towarzyszy. Zwierzyłem się z tego, po cichu oczywiście, mudirowi, który z całym spokojem na to odpowiedział.

— Nie obawiaj się! Zobowiąże ich przysięgą, a ta jest dla nich tak święta, że nie złamią jej pod żadnym pretekstem.

Mimo tego zapewnienia odniosły moje słowa taki skutek, że od tej chwili nie mówił już tak głośno. I pieniądze wyliczył tak cicho, że w przedpokoju nie podobna było tego usłyszeć. Znajdowały się one w mocnym skórzanym pasie, którym miałem się opasać pod kamizelką. Musiałem to wszystko zrobić w jego obecności, po czym on zawołał Arnautów, by im mnie oddać. Przysięgli mu na proroka, że będą czuwali nad moim bezpieczeństwem, jak nad swoim własnym. To usunęło moje wątpliwości, chociaż bowiem spodziewałem się po nich wszystkiego, to przecież nie mogłem przypuścić, żeby złamali taką przysięgę.

Następnie wyprowadził mnie wali aż na dziedziniec i stał tam dopóki nie wyjechałem, czym oddał mi taki zaszczyt, jaki się mało komu dostawał w udziale.

— Niech cię Allah prowadzi i opiekuje się tobą! — zawołał za mną, chociaż w jego oczach byłem niewiernym. Nie wiedział wtedy, jak potrzebną miała mi się wkrótce stać ta opieka.

Zaraz za miastem przekonałem się jak surowymi mahometanami byli obaj Arnauci. Zaledwie minęliśmy ostatni dom, zsiedli z koni, a czausz poprosił.

— Effendi, pozwól nam odmówić modlitwę podróżną! Każdy prawdziwy wierny wyrusza w taką drogę o popołudniowej modlitwie, my zaś wyjechaliśmy przed południem. Jako chrześcijanin nie wiesz, że ściągnęliśmy tym na siebie gniew Allaha, musimy go więc teraz przebłagać modlitwą.

Poodpinali czapraki, aby ich użyć jako dywanów do modlitwy, czego nigdy przedtem nie zauważyłem, uklękli na nich i odprawili z twarzą zwroconą ku Mekce, wśród licznych pokłonów modły, które przedstawili mi jako tak pilne. Czy była to istotnie sprawa ich uczuć czy też chcieli mi zaraz na początku podróży pokazać, że uważają mnie za giaura? Jako żołnierze podlegali dyscyplinie, a więc nie przywykli do wyruszania wyłącznie o popołudniowej modlitwie. Konieczność wojskowa wymagała częstego obejścia zewnętrznych obrzędów religijnych.

Pozwoliłem im, nie mówiąc ani słowa, a uzyskany w ten sposób czas zużyłem na oglądnięcie tenbihu, otrzymanego od walego. Na mocy tego pisma mogłem wszędzie żądać tego wszystkiego, co należało się kurierowi padyszacha. Było mi to bardzo na rękę. Ciekawość skłoniła mnie także do otwarcia sakiewki, w której znajdowała się zapłata za konia. Był to wierzchowiec całkiem zwykły, a kwota w sakiewce przerosła ośmiokrotnie jego wartość. Wali nie mógł go potrzebować dla siebie i kupił go tylko dlatego, żeby mi w ten sposób zrobić podarunek. Toteż nie przyszło mi wcale na myśl gniewać się o to na niego.

Gdy w dziesięć minut potem skończono modlitwę, pojechaliśmy dalej. Arnauci zachowywali względem mnie nadzwyczajne milczenie. Mówili do mnie tylko wtedy, jeśli ich o coś zapytałem, a odpowiadali tak krótko, iż widziałem, że nie zależy im na tym, aby wdawać się ze mną w rozmowę. Między sobą, nie używali ani języka tureckiego, ani arabskiego, lecz narzecza Mireditów, z którego rozumiałem wszystkiego ze trzydzieści słów. Jechali albo za mną, albo przede mną i nie troszczyli się o mnie więcej, niż o zeszłoroczny śnieg. Kiedy około południa kazałem się zatrzymać w pewnej wsi i zażądałem od muchtara, tamtejszego sołtysa obiadu, chcieli zabrać się do jedzenia, skoro tylko przyniesiono, jak gdyby mnie wcale nie było lub jak gdybym ja miał zadowolić się resztkami. Czausz, nie troszcząc się o mnie, wziął miskę od muchtara, usiadł z nią obok towarzysza i wyciągnął już palce, by do niej sięgnąć, kiedy ja nie rzekłszy także ani słowa zabrałem im miskę, a odszedłszy na bok usiadłem, wziąłem ją między nogi, wydobyłem łyżkę i zacząłem najspokojniej jeść.

— Effendi, jedzenie też do nas należy! — zawołał czausz gniewnie.

— Zaczekacie! — odparłem krótko, jedząc dalej.

— Jesteśmy prawowierni muzułmanie. Nam nie wolno spożywać tego, co zostawi chrześcijanin!

— A ja jestem prawowierny chrześcijanin, który wyświadczyłby wam cześć, pozwalając wam jeść z sobą, jakbyście byli oficerami. Basza Said Kaled oddał mi was pod rozkazy, a nie mnie wam. Zapamiętajcie to sobie!

Zamilkli i odeszli do domu, aby sobie kazać podać coś innego do jedzenia, ale zachowywali się odtąd wobec mnie jeszcze bardziej wrogo i odpychająco, niż przedtem. W Jachsza–Chan nie widziałem ich od chwili, kiedy zsiedliśmy z koni aż do następnego ranka, kiedy dosiadłem konia, by ruszyć w dalszą drogę. Do obrony nie potrzebowałem ich wcale, gdyż sam się bronić umiałem, a że właściwie zawadzali mi raczej, aniżeli przydawali się na coś i wolałbym nie brać ich. Zwłaszcza w drugim dniu zauważyłem, że gdzie tylko zatrzymaliśmy się, wszystkim mówili o mnie skwapliwie jako o chrześcijaninie. To mogło sprowadzić dla mnie w czasie pielgrzymek nieprzyjemne skutki.

W Jachsza–Chan dostaliśmy świeże konie, a nazajutrz potrzebowałem znowu świeżych, zwłaszcza, że jazda była bardzo forsowna, gdyż dopiero pod wieczór przybyliśmy przez Bałczyk do Paszakoi. Znajdował się tam chan, przed którym zsiedliśmy z koni. Ponieważ moim obrońcom ani przez myśl nie przeszło troszczyć się o mnie, przeto zawołałem sam oberżystę i przedstawiłem mu moje życzenia.

Ujrzawszy dokument walego, poskrobał się z zakłopotaniem w głowę za uszami i powiedział.

— Jeść dostaniecie, ale czy konie także, o tym wątpię. Tutaj jest już effendi, który ma także tenbih walego i także zamówił konie dla siebie.

— Ile?

— Dwa.

— Mnie potrzeba trzech. Tyle chyba dostanę?

— Spróbuję, ale on weźmie w każdym razie najlepsze, bo przybył wcześniej od ciebie. On pewnie zna się na koniach, gdyż widziałem w jego tenbihu, że jest kyzrakdar, zarządcą stadniny z Malatijeh.

Wszedłem do budynku, ażeby się porozumieć z tym effendim i zastałem młodego Turka o poważnej powierzchowności, który przypadkiem dążył także do Kaisarijeh i gotów był odbyć drogę razem ze mną. Tyle tylko mówiliśmy z sobą, gdyż okazał się bardzo małomównym i powściągliwym, a ja byłem tak znużony, że spożywszy tylko kilka kąsków, położyłem się.

Nazajutrz rano nie pokazywali się moi Arnauci. Gospodarz powiedział mi, że wzięli dwa najlepsze konie i odjechali. Sądziłem, że uważali to za poniżenie swej mahometańskiej godności, gdyby mieli odprowadzać mnie dalej, dowiedziałem się jednak ku mojemu zdziwieniu, że nie pojechali z powrotem w kierunku Engyrijeh, lecz dalej naszą drogą. To mnie zastanowiło. Wiedzieli, że wiozłem pieniądze, postanowiłem więc mieć się na baczności.

Celem drogi było na dziś Boghaslajan, a kyzrakdar zgodził się na to. Dostaliśmy wprawdzie trzy konie, ale bardzo liche. Ja potrzebowałem jednego, a on dwu, bo miał z sobą pakunki. Bardzo mi to było na rękę, że znał dobrze drogę, lecz poza tym nic mi nie przyszło z jego towarzystwa, gdyż był co najmniej tak samo małomówny jak wczoraj. Zauważyłem, że skrycie mierzył mnie badawczym wzrokiem, a twarz jego nie wskazywała przy tym nieprzyjaznego wyrazu. Czuł widocznie ochotę do zawarcia ze mną bliższej znajomości, ale zwlekał z tym.

Dzisiaj zaznaczyło się silniej niż poprzednich dni to, że zbliżał się czas pielgrzymek. Mijaliśmy poszczególne grupy i całe orszaki pobożnych Mahometan, dążących do punktu zbornego prowincji. Pozdrawiałem na wszystkie strony, lecz nie odpowiadałem okrzykami na zwrócone do nas okrzyki. Dziwiłem się, że mój towarzysz zachowywał się tak samo. Nie słyszałem ani razu, żeby zawołał zwyczajem uświęcone „Allahhu!”. Ludzie uważali to zachowanie się nasze za niereligijne i byliby nas zaczepiali, gdybyśmy ich szybko nie mijali. Raz tylko około południa uderzył mnie postępek pewnego człowieka, należącego do małej pielgrzymki, którą właśnie mijaliśmy. Ujrzawszy mego towarzysza, zawołał głośno:

— Es sabbi, es sabbi! Patrzcie na niego! Spluńcie przed nim! Ściągnijcie z konia tego odszczepieńca, który odsunął się od Allaha i proroka. Przekleństwo na jego duszę!

Towarzysze tego człowieka zawtórowali mu wrzaskiem i chcieli uczynić zadość temu wezwaniu, lecz kyzrakdar puścił konie cwałem, a ja uczyniłem to samo. Pędząc szybko, słyszeliśmy jeszcze długo za sobą wycia: „Przekleństwo na jego duszę, przekleństwo na jego duszę!” Dopiero kiedy dostaliśmy się tak daleko, że nie było już nic widać, ani słychać, mój towarzysz zwolnił biegu i rzekł zakłopotany:

— Musimy się rozstać, effendi, gdyż obecność moja może ciebie, jak widzisz, narazić na niebezpieczeństwo.

— Dlaczego oni cię obrażają?

— Ponieważ zdaje im się, że mają do tego prawo. Byłem ongiś muzułmaninem, lecz teraz jestem chrześcijaninem, katolikiem, który tutaj uważany jest za coś gorszego aniżeli chrześcijanin grecki lub ormiański. Teraz, gdy już mnie znasz, też możesz splunąć przede mną!

— Tego nie zrobię, gdyż musiałbym plunąć na samego siebie, albowiem ja także jestem chrześcijaninem.

Mój towarzysz wyprostował się, spojrzał na mnie wesołymi oczyma i zawołał.

— Ty także? A ja uważałem cię za bardzo surowego wyznawcę proroka, gdyż powiedziałeś mi wczoraj, że masz wstąpić do abdala Osmana–Beja. Ten człowiek nie chce mówić z chrześcijanami.

— To, co ja mu mam powiedzieć, jest tego rodzaju, że będzie ze mną mówił.

— W takim razie jest to chyba coś bardzo dobrego. Spodobałeś mi się od razu, gdy zobaczyłem cię wczoraj wieczorem.

Podał mi rękę, którą ja uścisnąłem.

— Ty podobałeś mi się także, — odpowiedziałem — jeśli więc pozwolisz, to zostanę z tobą. Niech sobie ci ludzie lżą. Przecież mogą nas dosięgnąć tylko słowami, a te nie grożą nam żadnym niebezpieczeństwem. Wspomniałeś o abdalu Osmanie; czy znasz go może?

Spojrzał przed siebie i zawołał.

— Czy go znam? To twórca mojego życia, ojciec mój, a ja jestem jego syn, jedynak.

— Ja to? Więc to ty byłeś u walego?

— Tak. Wali jest przyjacielem mojego ojca, a mnie także lubi, chociaż gniewa się na mnie za moje odstępstwo. O effendi, jakże unieszczęśliwiła mnie boleść, którą musiałem sprawić mojemu ojcu i matce! Ty tego pojąć nie zdołasz!

— Pojmuję. Twój ojciec jest bardzo surowym i gorliwym wyznawcą islamu, a ty jako jedyne dziecko porzuciłeś Koran. Ja znam i Biblię i Koran. Znam także serce ludzkie i rozumiem to, że cię ojciec odepchnął.

— On mnie nie tylko odepchnął, lecz nawet przeklął. Wszak słyszałeś, że nazywano mnie es sabbi, przeklęty!

Był to człowiek silnego charakteru, a jednak łzy stanęły mu w oczach, gdy mówił dalej.

— I nic, nic go ze mną nie zdoła pogodzić, chyba tylko mój powrót do islamu. Tego jednak zrobić nie mogę! Tak samo jak ojciec, byłem oficerem. Nazwisko ojca i przyjaźń baszy Said Kaleda były dla mnie takim poparciem, że prędko awansowałem. Miałem lat dwadzieścia cztery, kiedy zostałem koi agassym, kapitanem engyrijskich dragonów w Kajsarijeh. W służbie dostałem się do domu konsula francuskiego, katolika. Poznałem jego córkę, pokochałem ją, zdobyłem jej wzajemność i dla niej porzuciłem swą wiarę. Wybacz, że opowiem obszernie! Były to ciężkie czasy walk i wątpliwości, szczęścia i największej boleści. Miłość była mi przewodniczką, a przekonanie podporą, której się mocno trzymałem. Ojciec mnie odepchnął i przeklął, musiałem odejść z wojska, lecz narzeczona dochowała mi wiary, a konsul przyrzekł mi rękę córki, skoro tylko znajdę coś w zamian za utraconą posadę. Starałem się przez wiele, wiele miesięcy, lecz wszędzie odmawiano odstępcy i przeklętemu. Wreszcie zwróciłem się do baszy Said Kaleda, mego dawnego protektora, który został tymczasem walim w Engyrijeh. Gniewał się na mnie, nie mógł mi przebaczyć odstępstwa, ale lubił mnie i kazał mi przyjść do siebie. Teraz jadę od niego i mam w kieszeni dekret, mianujący mnie kyzrakdarem w Malatijeh. Ta stadnina sułtańska znajduje się niedaleko stąd, ale w innej prowincji, nie mam więc już powodu obawiać się prześladowania, mimo to będę blisko ojca, by móc podchwycić każdą sposobność pogodzenia się z nim. Niechaj Bóg błogosławi walemu; to surowy człowiek, ale wierny i prawdziwy przyjaciel!

— Tak, on jest taki. Polecił mi przecież pomówić z twoim ojcem o tobie i nakłonić go, jeśli się da, do zgody.

— Rzeczywiście prosił cię o to?

— Tak. Nie mówił wprawdzie wyraźnie, nie chcąc ręki wkładać w cudzą ranę, teraz jednak wiem już co miał na myśli. Jeśli pozwolisz, wywiążę się chętnie z tego polecenia.

— Raczej nie czyń tego, effendi! Próba się nie uda i mogłaby wszystko popsuć. Gdybyś nie był chrześcijaninem to byłaby inna sprawa! Jako posła od walego przyjmie cię ojciec u siebie, ale skoro tylko dowie się, że jesteś chrześcijaninem, poszczuje cię psami.

— O to się nie boję, gdyż niosę mu wesołą wiadomość, na którą czeka daremnie od lat piętnastu.

— Od lat piętnastu? To chyba do jego pensji odnosi się ta wiadomość?

— Tak. Przyznano mu ją, a ja mam przy sobie całą kwotę z procentami i procentami od procentów za piętnaście lat.

— Co za szczęście, co za szczęście! Mój ojciec został pustelnikiem i mizantropem nie tylko z gniewu na to, że mu odmawiano wypłaty, lecz także dlatego, iż był tak ubogi, że bez pensji zaledwie zdołał wyżyć. Ja sam dzieliłem się z nim moim żołdem, który potem utraciłem. Tak, teraz także już wierzę, że przyjmie cię uprzejmie i że będziesz mógł pomówić z nim o mnie. Daj Boże, żeby to odniosło jakiś skutek!

— Przyszło mi coś na myśl. Czy nie byłoby lepiej, żebyś ty zaniósł mu pieniądze?

— Nie, nie! On gotów ich nie przyjąć. Ty musisz mu je zanieść, a nie ja. Jedno tylko mogę uczynić; oto zatrzymam się gdzieś w pobliżu, abyś, skoro ci się starania powiodą, mógł mnie zaraz zawołać

— Czy jest tu jakieś miejsce nadające się do tego?

— Tak. Zaraz ci je pokażę. Jak to wspaniale, że spotkaliśmy się, effendi! Może przyniosę narzeczonej nie tylko posadę, lecz i zgodę z ojcem. Powiedz, co mogę dla ciebie uczynić, effendi! Będę ci przyjacielem do końca życia?

— A ja ofiaruję ci moją przyjaźń, chociaż po rozstaniu się nie zobaczymy się już prawdopodobnie nigdy. Ojczyzna moja jest bardzo daleko!

— Gdzie?

— W Europie, gdzie prawdopodobnie nigdy nie będziesz; mimo to będę cię wspominać serdecznie.

Łatwo sobie wyobrazić, że teraz zachowywaliśmy się wobec siebie inaczej, aniżeli przedtem. Mój młody towarzysz ożywił się tak, jak rzadko widzi się to u Turka i w przeciągu krótkiego czasu opowiedział mi przebieg całego swego życia. Niestety przerywano nam rozmowę kilka razy nienawistnymi okrzykami. Im bardziej zbliżaliśmy się do Boghaslajan, tym więcej spotykaliśmy udających się na pielgrzymkę Mahometan, którzy go znali, musiał więc słuchać najnikczemniejszych obelg. Toteż skręcaliśmy często w pole, ażeby ujść tego rodzaju przykrości. W Boghaslajan, oberżysta nie chciał go nawet przyjąć i dopiero po kilkukrotnym powołaniu się z naszej strony na tenbihu walego, ze strachu przed karą, poczuł się zmuszonym dać nam kwaterę, jadło i postarać się nazajutrz o trzy świeże konie.


Nie z troski o nasze dobro, lecz ze względu na siebie i na spokój domowy zwrócił gospodarz naszą uwagę, że nie powinniśmy pokazywać się innym gościom. Ostrzegł nas, że izba pełna pielgrzymów, którzy tu na noc zostaną i zaprowadził nas za dom, na miejsce, otoczone czterema na pół zwalonymi ścianami glinianymi, które nazwał swoim gulistanem, ogrodem kwiatowym. Był tam prawie zeschły krzak jaśminu, zwiędła cytryna i last not kast, róża z dwoma pączkami, z robakami w nich i z niezliczonymi mszycami na liściach. Jeden kąt nakryty był płótnem i miał zastępować namiot, altanę, czy też coś podobnego. W drugim kącie rosła taka masa trawy, że jeden królik spasłby ją w przeciągu pięciu minut.

— Tu musicie się przespać, jeśli nie chcecie, by wam przeszkadzano — rzekł gospodarz, wskazując na płótno. — — Każę tu znieść wasze rzeczy, a potem postaram się o jedzenie.

Po tych słowach odszedł, gdyż wydało mu się niemożliwe, żebyśmy mogli mieć jeszcze jakieś życzenia. Co do mnie, mogłem w tym niezwykłym gulistanie spać tak samo chętnie, jak byłbym zasnął wewnątrz brudnego domu, a kyzrakdar nie myślał teraz o niczym innym, jak tylko o pogodzeniu się z ojcem. Wszystko inne było mu obojętne.

Wkrótce przywlókł oberżysta rzeczy mego towarzysza, gdyż ja swoje wziąłem od razu z sobą, a potem podał nam jadło: suchy i łykowaty placek, nasycony spleśniałą oliwą. Woda znajdowała się w dzbanku z odbitym brzegiem i bez ucha, co na Wschodzie nie pozbawia jeszcze naczynia jego doskonałości. Podając nam te delikatesy, rzekł z miną wielce poważną:

— Cieszcie się, że was tutaj zaprowadziłem! Właśnie pytali o was znowu dwaj Arnauci.

— Jacy Arnauci? — zapytałem, gdyż powstało we mnie podejrzanie.

— Którzy byli tu dziś po południu. Pytali o was zaraz, gdy przyjechali, a szczególnie o ciebie — odparł, zwróciwszy się do mnie. — Ostrzegali mnie, żebym ciebie nie przyjmował, ponieważ jesteś chrześcijaninem i chcesz się przyłączyć do pielgrzymów, ażeby poznać święte obrzędy i potem je wyszydzić.

— Tak, chrześcijaninem jestem, to prawda, ale właśnie dlatego nie mam nic wspólnego z waszymi obrzędami świętymi. Ty nie powiedziałeś jeszcze tym Arnautom, że już przybyliśmy?

— Nie.

— To nie mów im tego! Jeśli się wygadasz, doniosę o tym walemu, od którego mam polecenie. Gdzie ci Arnauci?

— W stajni, całkiem w tyle, gdzie znajduje się pasza.

— Ukryli się?

— Tak.

— Czy to dla ciebie nie dowód, że zamierzają coś złego i mają nieczyste sumienie?

— Nie, gdyż powiedzieli mi, że ich wysłano za wami, żeby was pilnowali, a w razie potrzeby uwięzili.

— To kłamstwo, gdyż o towarzyszu moim nic oni właściwie nie wiedzą, a mnie oddał ich wali na służbę, jak to możesz wyczytać w moim tenbihu. Oni woleli jednak uciec, a dlaczego, o tym się jeszcze dowiem. A zatem nie mów im nic o naszej obecności, bo mogłaby cię za to spotkać kara. A na jutro przygotuj konie, bo chcemy bardzo wcześnie wyruszyć.

Odszedł. Nie bałem się niczego i ani przez myśl mi nie przeszło stchórzyć przed Arnautami, ale moje domysły i obecne wiadomości kazały mi jak najrychlej pozbyć się pieniędzy, które z sobą wiozłem, dlatego chciałem nazajutrz rozpocząć jazdę bardzo wcześnie.

O jedzeniu nie było mowy. Zbadaliśmy zaraz wnętrze namiotu, żeby się ułożyć do snu. Stała tam ławka, na której nie było miejsca nie na dwu ludzi, lecz ani na jednego; rozciągnęliśmy się więc na dworze i niebawem zasnęliśmy snem sprawiedliwych, chociaż niezupełnie byliśmy bezpieczni. Zdałem się jednak na mój dobry słuch, który zbudziłby mnie za najlżejszym szmerem.

Wstaliśmy ze snu, mimo niewygodnego posłania, później niż zamierzaliśmy. Był już jasny dzień, a do naszego ogrodu różanego dolatywały głosy pielgrzymów, gotujących się do drogi. Ponieważ ze względu na kyzrakdara nie mogliśmy się im pokazać, zaczekaliśmy, dopóki nie ucichło i wyszliśmy z ogrodu na dziedziniec. Pierwszymi, których dostrzegliśmy tutaj, byli Arnauci. Stali w otwartej bramie i spoglądali w stronę, z której się nas spodziewali, chociaż o tej godzinie trudno było liczyć na nasze przybycie.

— Tam stoją — rzekł mój towarzysz. — Wróćmy do ogrodu!

— Nie. Oni tu mogą jeszcze stać godzinami. Gdybyśmy chcieli czekać, dopóki nie odjadą, stracilibyśmy zbyt wiele czasu. Zresztą skoro już nastał dzień, mało nam na tym zależy, czy nas zobaczą, czy nie.

Poszliśmy więc przez dziedziniec ku domowi. Usłyszawszy nasze kroki, oglądnęli się Arnauci za siebie i zdziwili się, ujrzawszy nas nadchodzących. Czausz chciał się oddalić i zniknąć między domami, lecz ja zawołałem na niego.

— Stój! Dokąd idziesz? Czy nie wiesz, że należysz do mnie?

Odwrócił się i zbliżył powoli. W twarzy jego można było wyczytać ponury upór. Onbaszi ruszył za nim, żeby mu dopomóc w razie potrzeby.

— Pojechaliście sobie na przechadzkę, nie spytawszy się nas o pozwolenie — rzekłem. — Said Kaled basza pouczy was o tym, czy możecie bezkarnie zmieniać jego rozkazy.

— Powiesz mu o tym? — zapytał czausz.

— Tak.

— Ale szybko, bo mogłoby być za późno!

— Postaram się o to, żeby nie zaszło nic takiego, co was mogłoby uwolnić od zasłużonej kary.

— Czyń co chcesz; nas to nic nie obchodzi. Nie będziemy towarzyszyli giaurowi, a ty nie masz prawa nam rozkazywać. Ty pojedziesz, gdzie się tobie spodoba, a my zrobimy to, na co będziemy mieli ochotę.

— Pewnie, że zrobię co mi się spodoba, ale czy wam się także uda zrobić to, co wy chcecie, to inna sprawa. Mógłbym wam odebrać konie, bo je zarekwirowałem, zostawię was jednak tak i życzę, żeby wam się gorzej nie powiodło.

Gdyby byli rozumni, byliby się domyślili, o czym mówiłem. Odwróciłem się od nich i poszedłem do domu, by poszukać gospodarza. Znalazł się wkrótce i oznajmił, że w stajni stoją już dla nas świeże konie. Wypiwszy kawę, którą nam podał, udaliśmy się do stajni, aby je oglądnąć. Zastaliśmy trzy wierzchowce, ale po dokładniejszym zbadaniu przekonałem się, że tylko jeden był świeży. Gdy zapytałem o powód tego stanu rzeczy, dowiedziałem się, że Arnauci odjechali, kiedy mu piliśmy kawę. Zabrali najlepsze konie, a nam zostawili zdrożone, na które musieliśmy wsiąść chcąc nie chcąc, ponieważ w tej małej norze nie było już więcej koni. Nie rozpaczałem z tego powodu, gdyż tego dnia zamierzałem dostać się tylko do Urmdżili, dokąd z Boghaslajan można zajechać w pięć godzin.

Droga wiodła nas brzegiem rzeczki Tarli. Przez pewien czas mieliśmy przed sobą otwarte pole. Gdy kyzrakdar powiedział, że niebawem będziemy przejeżdżali przez duży i gęsty las, odrzekłem:

— Musimy być bardzo ostrożni, gdyż tam pewnie ukrywają się nasi Arnauci.

— Ukryją się? W jakim celu?

— Ażeby nas zamordować.

— Zamordować? Dobrze słyszę? Mówisz to poważnie, effendi?

— Tak.

— Uważasz więc za morderców tych, którzy mieli nas bronić?

— Za morderców i rabusiów. Nie powiedziałem ci bliższych szczegółów, ale ponieważ moim zdaniem nadchodzi chwila rozstrzygająca, musisz wszystko wiedzieć. Oni byli przy tym, kiedy wali mówił o pieniądzach, przeznaczonych dla twego ojca i wiedzą, że je mam ze sobą. O taką sumę mogą się pokusić nawet uczciwsi ludzie, niż Arnauci.

— Przerażasz mnie! Czyżby dla pieniędzy oddalili się od nas, a nie dlatego, że jesteśmy chrześcijanie?

— Z pewnością.

— Ależ oni otrzymali od Said Kaleda surowe rozkazy, a jako żołnierze musieliby w dwójnasób odpokutować za takie nieposłuszeństwo!

— Co do tego, to złożyli nawet przysięgę, że spełnią swoją powinność. Jeśli jednak sobie dobrze przypominam, to tekst owej przysięgi był taki, że da się obejść. Przysięgli, że dopóki będę pod ich osłoną, będą się o moje bezpieczeństwo tak troszczyli jak o swoje. Ponieważ zaś rozstali się z nami, uważają się za zwolnionych z danego słowa.

— To są podejrzenia, których ja nie podzielam. Wszak to są osoby godne zaufania.

— Na jakie zaufanie zasługują, to pokazali wyraźnie. Jeśli zamierzali tylko odłączyć się od nas, to mogli wrócić do Engyrijeh i powiedzieć, że odesłałem ich do domu. Czemu jednak puścili się w dalszą drogę, a co najważniejsze, czemu nie jechali za nami, lecz przed nami? Jestem pewien, że idzie im o pieniądze.

— Pozwól mi jeszcze na jedną uwagę. Oni są twoimi obrońcami i gdyby się tobie coś stało, na nich zwróciłoby się natychmiast podejrzenie walego. Oni wiedzą o tym tak samo, jak ja, który ci to powiadam.

— Zważ, że mają wielki wybór wymówek. Powiedzieliby, że napadnięto na mnie, ponieważ ich odesłałem. Zresztą suma jaką wiozę przedstawia dla tych ludzi majątek, nawet gdyby się nią podzielili. Nie wróciliby na pewno do służby, lecz udali się dokądkolwiek, gdzie by ich nie znaleziono, co wobec wielkości sułtanatu i panujących w nim stosunków byłoby drobnostką. Ty możesz wątpić, ja jednak pewien jestem, że mnie nieufność nie myli.

— W takim razie musimy się starać ich unikać, effendi!

— Czy jest inna droga do Urumdżili?

— Stąd właściwie nie ma, możemy jednak pojechać w prawo do Hadżi Bektasz, a potem w połowie drogi zawrócić przez lasy i góry.

— Na to nie mam zbytniej ochoty. Jak długo trzeba to okrążać?

— Przybylibyśmy do celu dopiero wieczorem.

— Mielibyśmy więc stracić pół dnia z powodu tych opryszków? Nie, jedziemy dalej!

— A jeśli rzeczywiście zaczają się na nas w lesie? Wprawdzie chodzi im tylko o ciebie, ale mnie także musieliby zabić, gdyż świadczyłbym przeciwko nim, gdybym został przy życiu.

— Byłeś oficerem, spodziewam się więc, że się nie będziesz bał!

— Zaiste nie znam trwogi, nie chcę tylko być lekkomyślnym. Przeciwko kuli ukrytego w lesie mordercy nie pomoże najbardziej bohaterska odwaga.

— Wiem o tym i nie wymagam bohaterstwa. Wystarczy trochę przezorności.

— Czy przezorność powie ci, gdzie siedzi morderca, żebyś go mógł uniknąć?

— Tak. Nie obawiaj się! Mam w takich przypadkach więcej doświadczenia, niż przypuszczasz. Przypatrz się drodze, którą jedziemy! Grunt tutaj miękki, a na nim ślady wszystkich, którzy przeszli tędy dziś rano. Jeszcze wyraźniej odcisnęły się ślady kopyt. Dopóki mamy te ślady, jesteśmy bezpieczni, gdyż zanim się Arnauci zaczają, muszą sprowadzić konie z drogi, aby je ukryć.

— Masz widocznie lepsze oczy ode mnie, gdyż ja nie mogę odróżnić śladów kopyt od śladów ludzkich. W każdym razie niebezpiecznie iść za nimi.

— Nie. Gdy wjedziemy w las, zostaniesz nieco za mną. Resztę zostaw mnie.

Nie wątpiłem, że mój towarzysz nie był tchórzem, ale musiałem długo jeszcze go przekonywać, zanim mi zaufał i puścił się ze mną w dalszą drogę. Była to droga wydeptana z czasem i ad libitum. Można było iść szeroko i dowolnie zbaczać. Później zwęziła się, gdyż prowadziła przez las. Tworzyły go z początku niskie zarośla, z których w znosiły się poszczególne drzewa i łączyły się potem w całość.

Z boku mieliśmy małą rzeczkę, dzięki której grunt był jeszcze wilgotniejszy, niż przedtem, a odciski kopyt zrobiły się jeszcze wyraźniejsze. Gdy wjechaliśmy w las, zatrzymałem się, zsiadłem z konia, odpiąłem pas i założyłem go koniowi na szyję, potem przywiązałem strzemię do gurtu siodłowego i w skoczyłem znowu na konia. Oddawszy kyzrakdarowi strzelbę, żeby mi nie zawadzała, powiedziałem mu, żeby postępował za mną powoli. Domagał się wyjaśnienia, dlaczego tak czynię, lecz ja nie chciałem tracić czasu na rozmowę.

Należało znaleźć miejsce, w którym ukryli się Arnauci, aby nie pokpić tej niebezpiecznej sprawy. Musiałem więc jechać sposobem indiańskim tak, żeby mnie osłaniał brzuch konia. Po stronie rzeczki pewnie się nie ukryli, po tej więc stronie włożyłem rękę za pas, a z drugiej nogę w przymocowane do siodła strzemię. W ten sposób jedno podkolanie leżało na siodle, a druga noga wisiała w powietrzu. Trzymając się ręką pasa, a więc szyi końskiej, nie siedziałem na koniu, lecz wisiałem mu na boku, co go tak zaniepokoiło, że nie chciał iść. Posłuchał jednak wreszcie, a gdy raz ruszył z miejsca, dał sobą łatwo kierować.

Nie oglądając się na boki, miałem oczy zwrócone na ziemię, ażeby żaden ślad nie uszedł mej uwadze. Arnauci jechali wolno, aby nie doścignąć znajdujących się przed nimi pielgrzymów. Ponieważ my odjechaliśmy z Boghaslajan wkrótce po nich, przeto byliśmy dość blisko. Należało się spodziewać, że niebawem osiągnę mój cel.

Jechałem cwałem, gdyż w tej pozycji było to dla mnie najwygodniejsze tempo. Głowę trzymałem pod szyją konia i widziałem ślady dokładnie, dopóki nagle nie zboczyły z drogi w las. To mi wystarczyło. Zawróciłem konia i puściłem się z powrotem. Niedaleko od miejsca, w którym skręciłem koniem, usłyszałem krótki okrzyk. Znajdujący się tam Arnauci dostrzegli osobliwego jeźdźca, lecz nie poznali mnie, ponieważ pokazałem się tylko na krótką chwilę.

Teraz wyprostowałem się na siodle i wróciwszy do kyzrakdara, oznajmiłem mu, że udało mi się znaleźć miejsce zasadzki. Teraz łatwo mogliśmy ją ominąć. Przebrnąwszy przez rzeczkę, zsiedliśmy tam pod drzewami z koni i prowadziliśmy je przez las z pół godziny. Kiedy byliśmy już pewni, że niebezpieczne miejsce jest daleko za nami, wróciliśmy na drogę, na drugą stronę rzeczki i wydostaliśmy się z lasu, w którym czekała nas prawie niechybna zguba. Towarzysz mój, który Arnautów nie widział, nie był jeszcze całkowicie przekonany, iż rzeczywiście żywili względem nas złe zamiary.

Odtąd droga prowadziła przez okolicę pagórkowatą, ożywiona na przemian, to runią zieloną, to małymi laskami. Czasem dostrzegliśmy z boku wioskę, lub dom samotny, unikaliśmy jednak osad ludzkich, gdyż kyzrakdar, znany tutaj nie chciał, żeby go lżono. Nie wszystkich oczywiście spotkań można było uniknąć. Przy każdym mimowolnym spotkaniu następowała scena, z której wydobywaliśmy się szczęśliwie jako jeźdźcy.

— Es sabbi, es sahbil Przeklęty, przeklęty! — wołano za moim pożałowania godnym towarzyszem. — Oplujcie go, ukamienujcie go, zwleczcie go z konia! Oby go Allah potępił, oby go spalił, oby go zniszczył!

Im dalej posuwaliśmy się, tym więcej ludzi widzieliśmy po drodze, tym większym wydawał się ich fanatyzm i podniecenie. Wszyscy dążyli do Kaisarijeh, gdzie jak później zobaczyłem, gromadzili się pielgrzymi z całej okolicy. Biada człowiekowi, który nieszczęśliwie nierozważnym jakimś czynem lub niebacznym słowem obraziłby wzmożoną czułość religijną tych ludzi! Kto nie jest mahometaninem woli ukrywać się między czterema ścianami. Toteż nie widzieliśmy ani jednej osoby, w której czy to po ubraniu, czy innej jakiejś oznace można było dopatrzeć się chrześcijanina.

Z czasem tyle gromad pielgrzymów zalewało drogi, że już niepodobna było ich omijać. Wszyscy śpieszyli do Urumdżili, ażeby skorzystać z promu, kursującego tu po rwącym Kizil Irmak pomiędzy Urumdżili a Kaisarijeh. Nie widziałem wśród nich ani jednego jeźdźca, co dowodziło, że mieliśmy przed sobą najgorszą zbieraninę, którą najłatwiej wzburzyć. Tylko tu i ówdzie pędził ktoś nędznego osiołka z jeszcze nędzniejszym tobołkiem na grzbiecie.

Południe już minęło, kiedy ujrzeliśmy pierwsze uprawne pole. Zza płotów i grup drzew owocowych wznosiło się coś ceglanego, co miało wyobrażać minaret. Znaleźliśmy się w pobliżu Urumdżili.

Na prawo, może o dwa kilometry od miasta, zauważyłem grupę z kilku dębów azjatyckich. Pod nimi stał między oliwkami i morwami domek otoczony dookoła murem. Dalej czernił się smugą horyzont lasu. Kyzrakdar wskazał na dom i powiedział:

— Tam mieszka mój ojciec, pustelnik. Możesz się tam łatwo dostać pomiędzy zagonami tytoniu i szafranu. Gdyby wyjątkowo brama była otwarta, nie wchodź na dziedziniec, bo psy cię rozszarpią. Uderz w miednicę, wiszącą przed bramą!

— Dobrze. A gdzie ty będziesz tymczasem?

— Pojadę do lasu, który widzisz tam dalej. Jeśli będziesz mnie potrzebował, zawołaj, a ja cię zobaczę, gdy będziesz nadchodził. Jeśli dziś nie dasz znaku, to przypuszczę, że nocujesz jako gość u ojca i zwrócę już jakoś na siebie twoją uwagę.

— Nie masz co jeść, a nie jedziesz do miasta. Będziesz głodny.

— Gdyby miasto nie było zapełnione pielgrzymami, pojechałbym do narzeczonej, ale na to będę mógł się odważyć dopiero, gdy nastanie wieczór. Głodny nie będę, bo na polach rośnie dość melonów, którymi się nasycę. Niech cię Bóg wspiera w twoich zamiarach!

Uścisnął mi rękę i odjechał w stronę lasują zaś zwróciłem konia pomiędzy zagony, aby się dostać do domu.

Stał on samotnie w skwarze słonecznym, a z koron drzew, wychylających się zza muru, zwieszały się powiędłe liście. Mur był bardzo wysoki i gruby, a w przedniej części znajdowały się drewniane wrota, teraz zamknięte. Obok nich wisiała na murze mała miednica z młotkiem. Uderzyłem w nią kilkakrotnie, a za murem odezwało się natychmiast głośne szczekanie psów, które trwało z pięć minut, a umilkło dopiero na wołanie jakiegoś głosu. Potem ten sam kobiecy głos zapytał, czego żądam.

— Czy były mir alaj Osman Bej jest w domu? — odrzekłem.

— Ktoś ty?

— Wysłannik jego przyjaciela baszy Said Kaleda, walego z Engyrijeh.

— Zaczekaj!

Zeskoczyłem z konia i czekałem. Gdy minęło może pół godziny, usiadłem w bujnej trawie obok bramy. Znowu upłynęło z pół godziny. Zniecierpliwiony zadzwoniłem drugi raz i po nowym wyciu psów ten sam głos zapytał:

— Kto tam?

— Wciąż jeszcze poseł walego.

— Zaczekaj!

Usiadłem znowu i czekałem trzy godziny. Wtem nadeszło stare, pochylone, brudne i okryte łachmanami indywiduum przez pola. Zatrzymało się przede mną, przypatrzyło mi się posępnym, kolącym wzrokiem kaprawych oczu i nie rzekło przy tym ani słowa.

— Czy jesteś z tego domu? — spytałem.

Skinął głową, co miało oznaczać: tak.

— Czy mir alaj w domu?

Potrząsnął głową, czym chciał widocznie odpowiedzieć: nie.

— Mam z nim pomówić. Gdzie on jest?

Znów potrząsnął głową.

— Przynoszę mu pieniądze, dużo pieniędzy!

Strzał był celny, gdyż zaledwie przebrzmiało czarodziejskie słowo „pieniądze”, zawołał starzec cienkim falsetem.

— Pieniądze, dużo pieniędzy? Czekaj, mój synku, zaczekaj odrobinkę ulubieńcze Allaha, posłańcze szczęśliwości! Idę po abdala. Jest teraz w mieście i wygłasza do pielgrzymów święte mowy. On jest przełożonym w sekcie czok keskinler i ma obowiązek razem z braćmi zakonnymi podnosić w wiernych zapał do świętej podróży.

Oddalił się bardzo szybko.

— Jak długo mam czekać? — zdołałem za nim zawołać.

— Kilka minut, kilka minut! — odrzekł i zniknął.

Było, mu widocznie bardzo pilno. Dziwna rzecz jak wielką siłę mają pieniądze.

A więc pustelnik był przełożonym „bardzo surowych” mahometan. W takim razie miałem do czynienia z wielkim fanatykiem. Radość z posiadania nie była u niego mniejszą od pobożności, kiedy bowiem zdawało mi się, że posłaniec pewnie teraz dochodzi do miasta, już ujrzałem obydwu nadchodzących stamtąd.

Mir alaj miał około sześćdziesięciu pięciu lat, wysoki wzrost, silną budowę ciała i surowy, ascetyczny, lecz przy tym śmiały wyraz twarzy. Przypatrywał mi się przez kilka chwil, a potem rzekł:

— Przynosisz mi pieniądze? Od kogo? Dawaj je!

— Od baszy Said Kaleda.

— Aha, to dar dla moich braci zakonnych. Daj mi je tu! Wyciągnął rękę.

— To nie dar, lecz coś zupełnie innego.

— Powiedz tedy, co to za pieniądze!

— Tutaj nie powiem. Chciałbym o tej sprawie pomówić z tobą w mieszkaniu.

— To niemożliwe, bo ja nie wpuszczam do domu nikogo obcego.

— W takim razie żałuję. Poseł walego z Engyrijeh nie jest człowiekiem, którego można odprawić spod bramy jak żebraka. Odchodzę.

Wsiadłem na konia, czemu on nie przeszkodził i dodałem.

— Pieniądze są twoją pensją, którą nareszcie otrzymałeś. Bądź zdrów!

— Stój! — zawołał na to chwytając konia za uzdę. — Moja pensja? Zsiądź i wejdź do środka, nie mogę cię puścić.

Zsiadłem, ociągając się pozornie, on zaś otworzył bramę i wymówił kilka słów do trzech olbrzymich psów, stojących na czatach, odeszły. Starzec z kaprawymi oczyma wziął mego konia i wszedł za swoim panem do wnętrza, urządzonego tak ubogo, że nie zasługiwało na nazwę domu. Jedynym urządzeniem izby, do której wstąpiliśmy, był stary dywan, na którym usiedliśmy.

To ubóstwo może być miarą tego, w jaki zachwyt wpadł pustelnik, kiedy mu wyliczyłem pensję za piętnaście lat razem z procentami i procentami od procentów. Rozpływał się w uprzejmości, pobiegł zawiadomić o tym żonę i wrócił, by mi oznajmić, że muszę być jego gościem i pójść z nim do miasta w celu powitania poszczególnych gromad pielgrzymich i poświęcenia świętej chorągwi.

Nie była to oczywiście owa słynna chorągiew, którą corocznie wiozą do Mekki na białym wielbłądzie, mimo to zdjęła mnie ochota, żeby skorzystać z zaproszenia.

Najpierw ugoszczono mnie pośpiesznie tym, co w chacie było najlepszego, mlekiem i kilku owocami. Podczas tego obchodził się abdal ze mną z taką uprzejmością, na jaką stać takiego odludka, czyli z żadną. Tylko na chwilę okazał swoją radość, po czym znów wróciła mu dawna sztywność. Rozmowy właściwej nie było, a o synu niepodobna było teraz mówić. Na pół syty zaledwie musiałem pójść z nim do miasta. W miejscu tym było właściwie więcej rumowiska, aniżeli domów i ogromna ilość upojonych duchowo Mahometan.

Przyjęcie nadchodzących po sobie gromad pielgrzymich składało się przeważnie z ryku „Allah”, a o poświęceniu chorągwi wolę nie wspominać. O zmierzchu wezwał mnie abdal, żebym z nim poszedł do domu na wieczerzę. Zwątpiłem już prawie, żebym zdołał osiągnąć mój cel, dotyczący jego syna. Nie tylko bowiem miał ojciec nieczułe serce, ale nadto był takim skostniałym islamistą, że o przebaczeniu można było myśleć tylko przy zbiegu jakichś nadzwyczajnie korzystnych okoliczności. Mimo to postanowiłem niezłomnie zaraz po jedzeniu lub podczas wieczerzy spróbować szczęścia. Jednak ta sprawa miał się rozstrzygnąć wcześniej.

Gdyśmy wchodzili przez bramę znowu musiano trzymać psy z dala ode mnie. Przy bladym świetle księżyca ujrzałem konia mego, używającego sobie na trawie. Siodło i uzda wisiały na kołku, wbitym w ścianę domu. Mir alaj zaprowadził mnie do pokoju, w którym byłem przedtem i oddalił się, prawdopodobnie do żony, żeby zobaczyć czy jedzenie gotowe. Zaledwie wyszedł, zabrzmiał z tej strony, w którą się udał, okrzyk wściekłości. Poznałem jego głos; ryczał jak szaleniec. Nie zrozumiałem potoku słów, słyszałem tylko powtarzające się wyrazy: Es sabbi! Przeklęty! Allah parczalamah! Niechaj cię Bóg roztrzaska!

Jak się później dowiedziałem, syn jego czekał na mnie z niecierpliwością, a gdy pociemniało nie mógł zapanować nad sobą i przyszedł do domu ojca. Jako obeznany z mechanizmem bramy, sam ją sobie otworzył, psy go znały. Nie zastawszy mnie ani ojca, poszedł do matki, gdzie go teraz stary przyłapał, rzucił się na niego z pięściami, powalił na ziemię i bił klnąc i rycząc jak zwierzę. Matka chciała temu przeszkodzić, lecz odepchnął ja z taką siłą, że upadła w kąt i zaczęła jęczeć. Syn poderwał się, aby ojca utrzymać z dala od siebie. To tak dalece spotęgowało wściekłość ojca, że porwał strzelbę ze ściany i wymierzył do niego. Byłby go niezawodnie zastrzelił, lecz kyzrakdar zrozumiał, że niepodobna układać się z takim do szaleństwa doprowadzonym człowiekiem i umknął. Aby się z domu wydostać, musiał przebiec przez izbę, w której ja siedziałem. Wbiegł jedną stroną i chciał już wylecieć drugą, kiedy zobaczył mnie i przystanął. Wtem ukazał się za nim ojciec ze strzelbą i znów wymierzył. Ja przyskoczyłem, odtrąciłem mu na bok lufę, huknął strzał, a kula przeleciała tuż obok głowy syna i ugrzęzła w ścianie.

— Co ty robisz, nieszczęsny! — zawołałem. — Chcesz zamordować własnego syna?

— Milcz! — huknął — Dlaczego przeszkadzasz mi w ukaraniu tego odstępcy, tego psa, który odpadł od Allaha, tego straconego i przeklętego, którego czeka tylko piekło ze wszystkimi mękami!

— To syn twój, a tyś jego rodzic!

— Niech mi Allah przebaczy, że jestem jego ojcem, ale skąd ty wiesz o tym? Czy znasz go?

— Jechałem z nim przez kilka dni.

— Wiedziałeś zatem, że się tutaj znajduje i że chciał przybyć do mnie?

— Tak.

— I nie powiedziałeś mi o tym! W takim razie on zataił chyba przed tobą, że został giaurem i psem chrześcijańskim?

— Nie, powiedział mi o tym.

— A ty go nie oplułeś, nie odpędziłeś go do diabła i do wszystkich złych aniołów?

Wszystkie te słowa wyrzucał z wielkim pośpiechem, stojąc przede mną pochylony naprzód i patrząc na mnie błyszczącymi oczyma, jak gdyby mnie chciał spalić. Był gotów do wszelkich gwałtownych czynów, aleja mimo to odpowiedziałem spokojnie.

— Jak miałem to uczynić, skoro nie mogę mu odmówić słuszności. Ja sam jestem chrześcijaninem.

— Ty… ty… ty, chrześcijaninem? — wykrztusił z trudem, oczy wyszły mu groźnie na wierzch, a twarz pociemniała. Sycząc jak wąż, mówił dalej. — I ty śmiałeś przyjść do mnie, którego nazywają pustelnikiem, do najwyższego z najsurowszych i byłeś ze mną przy poświęceniu chorągwi? Precz stąd obaj, natychmiast precz!

Nie zaczekał aż sami wyjdziemy, lecz wybiegł i zawołał psy.

— Na miłość Boga, broń się! — wezwał mnie przerażony syn, dobywając noża. — Jeśli te diabły na nas poszczuje, to nawet mnie nie oszczędzą!

Stary poszczuł je na nas rzeczywiście. Olbrzymie psy nadbiegły tak prędko, że ledwie miałem czas pochwycić strzelbę, opartą o ścianę. Gdy wpadły jeden za drugim do izby, nie było czasu do namysłu, ani do wyboru. Jak wleciały, tak zastrzeliłem dwa pierwsze, a trzeciego powaliłem kolbą na ziemię. Wtem pojawił się stary, a widząc psy zabite, rzucił się na mnie. Musiałem obejść się z nim jak z obłąkanym i przyjąłem go uderzeniem kolby, którym powaliłem go na ziemię, jak jego psa. Za nami rozległ się okrzyk boleści. Była to żona, zwabiona moimi strzałami. Ponieważ nie mogła mnie obcemu się pokazać, przeto wyszedłem, osiodłałem konia i zaczekałem na kyzrakdara. On wyszedł niebawem i oznajmił:

— Uspokoiłem matkę. Ojciec nie jest ranny, tylko ogłuszony. Musimy odjechać, zanim przyjdzie do siebie.

Otworzył bramę i zaprowadził mnie do pewnego miejsca, gdzie kazał mi na siebie zaczekać, gdyż musiał pójść po konia. Gdy wrócił, pojechaliśmy do miasta, aby wydostać się na drogę do Kaisarijeh. Nie dotarliśmy jeszcze do pierwszych domów, kiedy minęliśmy dwóch jeźdźców. Na nasz widok usunęli się z drogi tak, że nie mogliśmy się im przypatrzeć. Wydało mi się jednak, że byli to nasi Arnauci.


Kyzrakdar najadł się melonów, ale ja byłem głodny. Przybywszy tedy do miasta, poszedłem do jedynego piekarza, który się tam znajdował, aby kupić coś do zjedzenia. Pielgrzymi jednak tak wyczerpali jego zapasy, że właściwie nic już na sprzedaż nie miał. Szczęściem widział mnie z abdalem, a uważając mnie za jego przyjaciela, odstąpił mi z czystej grzeczności wschodni, a więc niestrawny, placek. Potem ruszyliśmy dalej, gdyż mój towarzysz nie chciał zatrzymywać się dłużej w Urumdżili.

Byłbym chętnie gdzieś noc spędził po drodze, lecz on radził jechać prosto do Kaisarijeh, ponieważ tutaj wszędzie go znano. Nie chcąc narażać go na nieprzyjemności, przystałem na jego radę.

Droga wynosiła sześć mil, co dla naszych koni nie było łatwym zadaniem, ponieważ należał im się tej nocy spoczynek. Droga wiodła przez Kizil Irmak, gdzie trzeba było przeprawiać się promem.

Gdyśmy stanęli nad rzeką, przewoźnik nie spał, gdyż przez całą noc przybywali pielgrzymi, których musiał przewozić. Wielu pielgrzymów spało grupkami na brzegu, czekając ranka. Prom zbudowany był z nadmuchanych skór, wymoszczonych trzciną. Wraz z nami wsiadło kilku pielgrzymów. Już miał przewoźnik odbić od brzegu, kiedy nagle jeden z nich zawołał:

— Stać! Czy chcecie obrazić Allaha i proroka, jadąc z es sabbi, z przeklętym? Oto stoi pośród was! Niech go Allah potępi!

Wszyscy odsunęli się od niego, kilku splunęło nań i odeszli na brzeg. Tylko dzięki mojemu stanowczemu wystąpieniu, okazaniu tenbihu i sowitej zapłacie, przeprawił nas przewoźnik na drugi brzeg. Zapewnił nas, że musi prom obmyć i oczyścić odmówieniem ustępów z Koranu, żeby prawowierny muzułmanin mógł nań wsiąść. Scena ta rozgniewała nas, lecz później wyszła nam na dobre.

Ponieważ księżyc świecił z bezchmurnego nieba, nie sprawiała nam jazda nocą żadnych trudności, ale jasność miała także ten skutek, że kilku pielgrzymów, których prześcignęliśmy, poznało kyzrakdara. Słyszeliśmy więc stale te same przekleństwa i obelgi, poza tym jednak nie zdarzyło nam się aż do Kaisarijeh nic godnego wzmianki. Późno już przed południem dostaliśmy się do tego miasta, położonego u północnych podnóży Ardżiszu. Jest to miasto prastare i nazywało się dawnymi czasy Mazaca, później Caesarea Eusebia albo Caesarea ad Argaeum montem i jest najsławniejszym ze wszystkich miast, które się nazywały Caesarea. Rezydujący tu później metropolita grecki nosił tytuł Hypertinorum hypertinus et totius Orientis exarchus. Miasto ma wąskie, brudne ulice, zauważyłem jednak kilka dobrze zbudowanych domów, a wśród nich dom, zamieszkały przez francuskiego konsula. Przed bramą tego domu zsiedliśmy z koni.

Kyzrakdar zapewnił, że przyjmą mnie tam jak dobrego znajomego lub przyjaciela, a rzeczywistość to potwierdziła. Konsul wielki handlarz, był pobożnym, poważnym, a przy tym bardzo poczciwym człowiekiem, żona jego uprzejmą i miłą, lecz nieco prowincjonalną na skutek długiego pobytu na Wschodzie kobietą, córka zaś, prawdziwa piękność, była ze względu na serce i umysł jasnym promieniem słońca. Nic też dziwnego, że podbiła całkiem serce mego nowego przyjaciela.

Najpierw musieliśmy oczywiście opowiedzieć obszernie o naszej wczorajszej przygodzie, nad którą gospodarze ubolewali, potem zjedliśmy wyśmienitą kolację, a w końcu poszliśmy spać, ponieważ przez całą noc byliśmy w drodze. Kyzrakdar położył się z radością w sercu, gdyż posiadając już postanowioną za warunek posadę, otrzymał od konsula zapewnienie, że dziś jeszcze lub jutro wyznaczy on dzień wesela.

Zasnąłem rychło, lecz niebawem zbudził mnie ogromny zgiełk przed domem. Wstałem, by się dowiedzieć, co nadzwyczajnego się stało i chciałem właśnie wyjść, kiedy nagle wpadł konsul i zawołał z miną, wielce strapioną.

— Pan już nie śpi? To dobrze! Pomyśl pan sobie, oto pan i mój przyszły zięć macie być aresztowani. Przed domem stoją policjanci z ogromnym tłumem ludzi.

— Aresztowani? Za co? — spytałem.

— Zarzucają wam, że dzisiaj w nocy włamaliście się do pustelnika, okradli go, a nawet zranili. Otrzymał on wczoraj dużo pieniędzy, a wy mieliście mu je zabrać. Przybył tutaj za wami i doniósł o tym kadiemu.

— Tak! To sprawa w najwyższym stopniu zajmująca. Najpierw wiozę mu pieniądze czterdzieści mil, a potem włamuję się do niego, by mu je ukraść.

— Tak, to niedorzeczność, ale poważna i bardzo niebezpieczna dla pana.

— Jak to?

— Pan się jeszcze pyta? Tak, pan liczy na to, że jest cudzoziemcem, a ja konsulem. Mogę odmówić wydania pana, to prawda, ale zważ pan, że to czas hadży. Mahometanin jest nieobliczalny. W mieście znajdują się setki pielgrzymów i obozują na ulicach i placach. Niechaj mała iskierka padnie na te łatwo zapalne masy, a może powstać pożar, którego skutków niepodobna przewidzieć.

— Zdaje mi się, że czwarta część mieszkańców składa się z chrześcijan.

— Tak, lecz z ormiańskich, którzy względem nas kilku katolików, są bardziej wrogo usposobieni od mahometan. Im wcale nie możemy zaufać. Przyznaję się, że jestem w wielkim kłopocie!

— Który się bardzo rychło skończy, gdyż nie mam zamiaru sprawiać — panu trudności moją osobą. Powiedz mi pan wpierw jedno. Czy może im pan odmówić wydania kyzrakdara?

— Nie, on jest poddanym tureckim.

— W takim razie proszę nas wydać.

— Tak pan mówi, ponieważ nie docenia pan niebezpieczeństwa, w jakim się pan znajduje. Słyszy pan?

Zwrócił uwagę moją na zgiełk na dworze, skąd doleciały mnie wołania.

— Es sabbi, es sabbil Kristianlar dyszary, dyszary kristianłań Przeklęty, przeklęty! Chrześcijan wydać, wydać chrześcijan!

Brzmiało to rzeczywiście niebezpiecznie. Gdybyśmy się dostali w ręce podnieconego pospólstwa mahometańskiego, nie bylibyśmy pewni naszego życia.

— Czy dom pański ma tylko jedno wyjście? — zapytałem z tego powodu.

— Nie. Można przez ogród wyjść na tylną ulicę.

— A ilu policjantów przysłał kadi?

— Sześciu.

— W takim razie niechaj trzech wyprowadzi nas przez ogród, a trzech niech uspokoi tłum, mówiąc, że jesteśmy już u kadiego.

— Tak będzie dobrze, monsieur! Aby zaś pan nie myślał, że chcę pana opuścić, będę panu towarzyszył do kadiego.

— Bardzo dobrze, monsieur! Niewinność nasza zostanie udowodniona, może być jednak, że nie obejdę się bez pańskiej pomocy.

W dwie minuty potem przeszliśmy trzej w towarzystwie trzech policjantów przez ogród, potem przez kilka mało ożywionych ulic do mieszkania kadiego, również osobnym wejściem. Miałem z sobą wszystko co wiozłem, a więc i moją broń. Przeprowadzono nas przez ogromny dziedziniec, na którym stał wielki tłum ludzi. Był to dzień rozpraw, które na Wschodzie równają się przedstawieniom teatralnym. Ludzie przysłuchują się wyrokom i przypatrują natychmiastowemu ich wykonaniu, przy czym prawie zawsze są w robocie baty. Potem weszliśmy do większej komnaty, która była pokojem urzędowym kadiego.

Przedstawicielem wielkorządczej sprawiedliwości, który siedział sam w tej izbie, był gruby Turek o dobrodusznym wyrazie twarzy. Przywitał się z konsulem, uścisnąwszy mu rękę i wskazał na szereg fajek, leżących na dywanie obok miski z jarzącymi się węglami. Na kyzrakdara, jako odstępcę, nawet nie popatrzył, udając, że go nie widzi, a na mnie spojrzał ostro i rzekł:

— Jeśli ukradłeś pieniądze, to przyznaj się zaraz. Ja i tak wydobędę z ciebie zeznanie, zgodne z prawdą.

Zamiast odpowiedzi podałem mu mój tenbih i usiadłem obok konsula, aby sobie tak samo, jak on, zapalić fajkę. To zachowanie się i treść pisma zakłopotały kadiego. Potarł czoło, potem nos, poskrobał się za uchem i rzekł:

— Ta sprawa rzeczywiście wygląda całkiem inaczej, niż myślałem! Nieprawdaż?

— Może — odpowiedziałem. — A jak ją sobie wyobrażałeś?

— Że jesteś łajdak.

— Tak, to było oczywiście bardzo proste! Postanowiliście pewnie dać mi porządne baty, a potem zamknąć na szereg lat. Ale niestety przede wszystkim nie jestem łajdakiem, a po wtóre jestem cudzoziemcem i sprawę tę musiano by osądzić gdzie indziej.

— Ale byłeś wczoraj u Osmana Beja, byłego mir alaja, zwanego teraz pustelnikiem?

— Tak. Przyniosłem mu pieniądze, powierzone mi dla niego przez baszę Said Kaleda.

— Opowiedz, kiedy do niego przybyłeś, kiedy odszedłeś i co się przez ten czas wydarzyło!

Uczyniłem zadość temu żądaniu i zdałem sprawę obszernie. Na końcu wspomniałem o owych dwu jeźdźcach, spotkanych przy pierwszych domach i wziętych przeze mnie za Arnautów. Kadi przysłuchiwał mi się uważnie, przeczytał jeszcze raz tenbih, uderzył ręką w papier i rzekł:

— Twoje opowiadanie i ten tenbih dowodzą wszystkiego. Człowiek, któremu wali z Engyrijeh powierza tak wielką sumę, nie może być opryszkiem. Każę przyjść pustelnikowi.

Skinął na jednego z policjantów, którzy nas sprowadzili i byli z nami w środku. Człowiek ten wyszedł, a w kilka chwil zjawił się z mir alajem. Ujrzawszy nas, rzucił się starzec najpierw na swego syna, uderzył go prawą pięścią (lewą rękę miał na temblaku) w twarz i krzyknął:

— Przeklęty odszczepieńcze, psie, ograbiający własnego ojca! Niech cię Allah roztrzaska! Oddajcie pieniądze! Gdzie je macie? Podzieliliście się nimi!

Potem przyskoczył do mnie, stanął przede mną, wyciągnął pięść i zawołał.

— Zdrajco, kłamco, morderco, powiesz natychmiast, gdzie są pieniądze, bo będzie zaraz po tobie! Przed domem stoją setki pobożnych pielgrzymów, którzy cię rozszarpią, jeżeli się nie przyznasz!

Ja oczywiście nie odpowiedziałem, a kadi huknął nań.

— Milcz, półgłówku! Ten effendi to sławny uczony z Frankistanu, nie złodziej. On cieszy się zaufaniem naszego słynnego Said Kaleda i ani mu przez myśl nie przeszło porywać się na twoje piastry!

— To on, ja wiem na pewno! — odrzekł furiat. — Chciał mnie zastrzelić, lecz zranił mnie tylko w rękę. Kula przeszła mi przez mięsień i spłaszczyła się na ścianie. Ja mam z sobą świadka, który może dowieść, że ten pies chrześcijański z Frankistanu miał wielkie kieszenie.

Stary przedstawił kadiemu stan faktyczny i musiał to jeszcze raz powtórzyć w naszej obecności. Rzecz miała się następująco. W godzinę po naszym oddaleniu się poszedł stary spać, a pieniądze, po przeliczeniu ich schował do skrzynki, która stała na dywanie sypialnym pomiędzy nim a żoną. Wkrótce po zaśnięciu obudził go szmer, sięgnął więc do skrzynki i pochwycił rękę człowieka, który chciał ją ukraść. Nastąpiło mocowanie się, przy czym pokazało się, że było tam dwu włamywaczy. Jeden z nich uniknął ze skrzynką, a drugi przytrzymał starca; potem uciekł, a widząc, że go ścigają, wystrzelił z pistoletu. Strzał zranił pustelnika i odstraszył od dalszego pościgu. Złodzieje niewątpliwie wleźli przez mur i podpatrzyli go, gdy liczył pieniądze. Drzwi domu nie miały zamków, a włamanie udało się złodziejom dzięki temu, że pozabijałem psy.

Pustelnik pokazał spłaszczoną kulę pistoletową, tymczasem ani ja, ani kyzrakdar nie mieliśmy pistoletów. Świadkiem był ów pielgrzym, który zelżył nas na przeprawie. Zeznanie jego było dla nas raczej korzystne, gdyż dzięki niemu dowiedliśmy, że w chwili dokonania rabunku byliśmy już dawno za rzeką. Mimo to starzec obstawał przy swoim. Przysięgał, że jesteśmy złodziejami, lecz kadi skarcił go ostro i kazał się oddalić oraz, zagroził mu natychmiastowym uwięzieniem i chłostą, jeśli powie mi jeszcze jedno obelżywe słowo. Wskutek tego zwrócił całą swoją złość wyłącznie przeciwko synowi, za którym się kadi nie ujął. Nie powiedział on do kyzrakdar a w ogóle ani słowa. Dla niego, jako prawowiernego mahometanina „przeklęty” wcale nie istniał.

— Sabbi, ohydny sabbi, ograbiłeś i okradłeś własnego ojca! — krzyczał stary, bijąc syna po twarzy i plując na nią. — Allah parczalamah! Niech cię Allah roztrzaska! Nie wiem, czy kiedyś niebo mi się dostanie, bo jesteś moim synem i pozbawiłeś mnie szczęśliwości wiecznego życia, rozkoszy raju! Oby cię szatan pochłonął!

Tak zachowywał się były mir alaj jeszcze przez chwilę. Kyzrakdar jako uwięziony nie mógł się oddalić, a jako synowi nie wypadało mu porywać się na ojca, musiał więc pozwolić na jego słowne i czynne obrazy. Kadi nie przeszkadzał temu i godził się na karę, jaka spotkała odstępcę. Ale mnie było już tego za wiele. Wstałem, wsunąłem się między ojca a syna i huknąłem na starca.

— Milcz już! Wszystko, co zarzucasz swemu niewinnemu synowi, muszę także wziąć do siebie. Czy mam wezwać pomocy kadiego. To poskutkowało. Starzec odwrócił się do mnie i odparł:

— Tak, ja muszę tu milczeć, gdyż oczy sądu poraziła ślepota, lecz Allah rozsądzi między mną a wami i to dziś jeszcze. Allah parczalamah! Niech was Allah roztrzaska!

Odszedł i to w odpowiednim momencie, gdyż kadi poczuł się dotkniętym słowami: „oczy sądu poraziła ślepota”, pozwolił mu jednak oddalić się bezkarnie. Urzędnik ten uznał za swoją powinność przeprosić, że nam się naprzykrzał i uczynił to w sposób wschodni tak rozwlekle, że wypuszczono nas po upływie godziny.

Podczas tego czynił pustelnik co mógł, żeby podjudzić tłum przeciwko nam. Kiedy wyszliśmy na dziedziniec, przyjęto nas przekleństwami. Nie mogliśmy wyjść bramą frontową, gdyż dzikie wrzaski na dworze wskazywały wyraźnie na to, co nas czekało. Zwróciliśmy się zatem ku drzwiom tylnym, którymi nas wprowadzono. Kiedy jednak znaleźliśmy się w tylnej uliczce, ujrzeliśmy po prawej stronie gromadę, która na nas czekała i ruszyła ku nam z dzikim wrzaskiem. Na czele jej znajdowali się obydwaj Arnauci! Na lewo była wolna droga, popędziliśmy więc w tę stronę, mając świadomość co nas czeka w razie pojmania.

— Trzymajcie niewiernych, przeklętych! — ryczała tłuszcza pędząc za nami.

Wkrótce zastąpiła nam drogę druga gromada, wobec tego skręciliśmy w boczną ulicę, biegliśmy tak dalej, dopóki nie udało nam się ich zmylić. Wreszcie zatrzymaliśmy się, ażeby zaczerpnąć powietrza. Znajdowaliśmy się na południowym końcu miasta. Nieustanne i donośne wrzaski świadczyły, że wszyscy mieszkańcy byli na nogach, by nas pochwycić.

— Wracać nie możecie stanowczo — rzekł konsul. — Idźcie na górę do kapliczki, tam będziecie bezpieczni, a ja was zawiadomię, kiedy będziecie mogli zejść. W mieście istna rewolucja, obawiam się o innych katolików. Spróbuję pójść do domu, żeby ich ostrzec.

Musieliśmy się rozstać. Ja poszedłem z kyzrakdarem na górę, gdzie ukryliśmy się w zaroślach.

Góra Ardżisz, pod którą leży Kaisarijeh, zwana w starożytności Mons Argaeus, jest to olbrzymi wygasły wulkan, stromy, porznięty w dzikie rozpadliny i sięgający swymi kraterami oraz poszarpanymi skałami w strefę śniegów. Towarzysz prowadził mnie wąską, lecz dobrze wydeptaną ścieżką. Obchodząc skały, musieliśmy się zwracać to w prawo, to w lewo, aż zatrzymaliśmy się przed drewnianym budynkiem, stojącym na występie skalnym coś w rodzaju ambony. Była to kapliczka, w której niewielu katolików z miasta odprawiało swoje nabożeństwa. Z przodu i na prawo skała opadała stromo na dół. Po lewej ręce znajdowała się szczelina, osłonięta prawie całkiem krzakami. Kyzrakdar wsunął w jeden z nich rękę i pociągnął za ukryty tam sznur. Na nim wisiała deska, długości może trzech łokci, którą położył nad szczeliną. Po tym moście przeszliśmy na drugą stronę, po czym kyzrakdar przeciągnął ją na drugą stronę.

— Tak. Teraz nikt tu do nas nie przyjdzie, tu jesteśmy zupełnie bezpieczni. Tylko dwoje ludzi zna tę kryjówkę, ja i moja narzeczona. Most z deski ja wymyśliłem.

Usiedliśmy na krawędzi skały. Tuż pod nami leżało miasto. Widzieliśmy stamtąd dokładnie ludzkie mrowie na ulicach, którego rozdrażnienie wzmogło się jeszcze bardziej. Patrząc na kaplicę po drugiej stronie szczeliny, zauważyłem, że stała w miejscu bardzo niebezpiecznym. Występ skalny, unoszący ją na sobie, był popękany i rozsypywał się widocznie. Kapliczkę mógł jeszcze unieść, ale czy także większą liczbę ludzi, to wydawało mi się wątpliwe. Gdy zwróciłem na to uwagę kyzrakdara odrzekł, że mu to już także przychodziło na myśl, jednak przyzwyczaił się do widoku niebezpieczeństwa. Zanim dokończył, usłyszeliśmy głosy po drugiej stronie szczeliny. Wyglądnąwszy przez krzaki, dostrzegliśmy naszych prześladowców, a więc pustelnika, Arnautów i wielu innych, tłoczących się za nimi. Słychać było, o czym ze sobą mówili. Myliliśmy się zatem, sądząc, że zgubili nasz trop. Wiedzieli, że weszliśmy tutaj i niebawem zapełnili kaplicę i miejsce przed nią. Gdyby nas znaleźli, bylibyśmy zgubieni, lecz oni nie widzieli nas i z wściekłości z tego powodu podpalili kaplicę. Pośród radosnych wrzasków stali, patrząc na wznoszące się płomienie. Wtem spostrzegłem cienką szparę, której przedtem nie widziałem, a która teraz rozszerzała się gwałtownie… skała załamywała się. Zapominając w własnym położeniu, krzyknąłem głośno, żeby ich ostrzec, ale w tej chwili ujrzałem próżnię; skała zniknęła razem z kaplicą i z ludźmi, znajdującymi się na niej. W moment później usłyszeliśmy z głębi huk, jak gdyby cała góra runęła. Kyzrakdar skoczył, zasłonił sobie twarz rękoma i krzyknął. — Ojcze, mój ojcze! Bóg naszą sprawą rozsądził i to straszliwie! Chciał biec na dół, lecz go wstrzymałem. Nie było już nic do ocalenia, bo ludzie, którzy z tej wysokości pospadali musieli się roztrzaskać. Następne godziny nie dadzą się wprost opisać. Zdawało się, że na dole zgromadziła się cała ludność miasta, aby wydobywać trupy spod kamiennych gruzów. Towarzysz mój znajdował się w okropnym stanie. Wieczorem doleciało nas wołanie kobiecego głosu. Odpowiedziawszy na ten głos, zeszliśmy za jego dźwiękiem. Była to narzeczona mego towarzysza, która na jego widok rzuciła mu się na szyję ze spazmatycznym szlochem. Dopiero po jakimś czasie zdołała nam opowiedzieć, co się stało. Przypuszczano oczywiście, że i my spadliśmy w przepaść. Przybył sam kadi, by kierować robotą i rozpoznawać zwłoki. Wielu nie podobna było rozpoznać, a kiedy spod zwalisk wydobyto także obydwu Amautów, przypomniał sobie urzędnik moje podejrzenie i kazał im przeszukać kieszenie. Znaleziono przy nich pieniądze.

Mimo to nie wydawało mi się jeszcze odpowiednim, żebyśmy się pokazywali. Fanatyzm podsuwał tłumowi zdanie, że choć niewinni, byliśmy jednak przyczyną śmierci tylu ludzi. Znaleziono także ciało pustelnika, ale w stanie okropnym. Konsul kazał je zabrać do swego domu.

Młoda Francuzka wróciła, by powiedzieć rodzicom, że ocaleliśmy.

Gdy się ściemniło, nadszedł po nas sam konsul, po czym dostaliśmy się do jego domu szczęśliwie i niepostrzeżenie. Kyzrakdar chciał przede wszystkim zobaczyć ojca i poszedł do izby, w której leżały zwłoki.

Allah parczalamah! Niech cię Allah zdruzgocze! To przekleństwo powtarzał starzec najczęściej, a teraz leżał sam zdruzgotany. Ani jeden członek ciała nie był cały. „Allah rozsądzi, między wami a mną i to dziś jeszcze” powiedział. Z jaką okropną dokładnością spełniły się jego słowa! Allah rozsądził!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karol May Cykl A pokój na Ziemi (2) Państwo Środka
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (11) Traper Sępi Dziób
Karol May Zamek Rodriganda
Karol May Nurwan Pasza
Karol May Kapitan Kajman
Karol May Wyspa skarbów
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (12) Jego Królewska Mość
Karol May Niebezpieczne szlaki
Karol May Syn łowcy niedźwiedzi
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (16) Walka o Meksyk
Karol May Cykl El Gambusino (2) W Kordylierach
Karol May Old Firehand
Karol May Czarny Mustang 2
Karol May Chińska triada
Karol May Lew krwawej zemsty
Karol May Czarny Mustang
Czarny mustang Karol May ebook

więcej podobnych podstron