Czarny mustang


May Karol - Czarny mustang

l. METYS

Pędzone silnš wichurš gęste strumienie deszczu smagały wierzchoł-ki wysokiego jodłowego boru; grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach i u korzeni drzew łšczyły się najpierw w małe, a potem w coraz większe potoki, które niezliczonymi kaskadami pędziły po skalnych progach w dół, aby tam zniknšć we wzbierajšcym nurcie płynšcej wšskš dolinš rzeki. Zapadła noc; prawie bez przerwy toczył się nad dolinš jeden głuchy grzmot po drugim i choć ostre błyskawice co chwilę rozœwietlały ciemnoœci, deszcz był tak ulewny, że na odległoœć pięciu kroków ledwo co było widać.

Szalejšca wichura gięła górš wysoki bór i łomotała w skalne występy, siła jej jednak nie sięgała w dolinę, olbrzymie jodły stały tu w nocnym mroku nieruchomo; a mimo to i tu nie było cicho, rzeka bowiem pieniła się i kotłowała w wšskim korycie tak gwałtownie, że tylko niezwykle wyczulone ucho mogłoby usłyszeć, jak dwaj samotni jeŸdŸcy posuwajš się w dół rzeki. Widać ich jednak nie było.

Za jasnego dnia z pewnoœciš œcišgnęliby na siebie zdziwione spojrzenia, i to wcale nie z powodu swego ubioru i uzbrojenia, lecz dlatego że obaj byli wzrostu mogšcego wzbudzić postrach.

Jeden był jasnym blondynem i w stosunku do swej postaci miał œmiesznie małš głowę. Między dwojgiem poczciwych mysich oczek tkwił maleńki zadarty perkaty nosek, który bardziej pasowałby do twarzyczki czteroletniego dziecka, a już zgoła kłócił się z nadmiernie szerokimi ustami cišgnšcymi się niemal od ucha do ucha. Człowiek ów nie miał zarostu i brak ten wydawał się wrodzony, gdyż jego gładkiej jak u kobiety twarzy z pewnoœciš nie dotknęła jeszcze nigdy brzytwa.

Miał na sobie skórzany kaftan, który niczym przykrótka fałdzista

peleryna opadał z wšskich ramion jeŸdŸca, do tego wšskie skórzane spodnie, ciasno opinajšce jego bocianie nogi, buty z owczej skóry sięgajšce do pól łydki oraz słomiany kapelusz, z którego smętnie zwisajšcego ronda spływały teraz strugi deszczu. Na plecach skierowa-na lufš w dół zwisała dwururka. Jechał na silnej, grubokoœcistej szkapie, majšcej za sobš z pewnoœciš już z piętnaœcie lat, ale jak się wydawało, skorej jeszcze przeżyć nader żwawo następnych piętnaœcie.

Drugi jeŸdziec miał ciemne włosy, tkwiła na nich stara futrzana czapa, twarz miał wšskš i pocišgłš, takiż sam wšski i bardzo długi nos, wšskie usta oraz cieniutkie wšsy, których końce można by chyba zwišzać z tyłu głowy. Jego wysoka, liczšca sporo ponad dwa metry postać, w przeciwieństwie do współtowarzysza, odziana była górš wšsko, dołem zaœ obszernie: dolnš połowę ciała oblekały bardzo szerokie, fałdziste spodnie wpuszczone w półbuty z bydlęcej skóry, górnš zaœ opinał długi filcowy kaftan tak ciasno, że leżał na nim jak przyklejony. Również i ten jeŸdziec miał dwururkę. To, że poza tym każdy z nich posiadał jeszcze nóż i rewolwer, było sprawš oczywistš. JeŸdziec siedział na godnym zaufania mustangu, który w swoim życiu obchodził urodziny co najmniej tyle samo razy co kroczšca obok chabeta.

Obaj jeŸdŸcy nie troszczyli się o drogę ani nie przejmowali się ulewnym deszczem. To pierwsze pozostawili swoim zmyœlnym i doœwiadczonym koniom, z tego drugiego zaœ nie robili sobie w za-sadzie nic, deszcz bowiem i tak nie może przeniknšć głębiej niż do skóry.

Mimo nieustannych grzmotów i błyskawic, jak też niebezpiecznej bliskoœci żłobišcej i szarpišcej brzegi rzeki, rozmawiali z sobš tak swobodnie, jakby podróż ich odbywała się w jasny, słoneczny dzień i wiodła przez otwartš prerię. Gdyby jednak mógł ich ktoœ widzieć, to z pewnoœciš podpadłoby mu, że mimo panujšcych ciemnoœci obserwo-wali się bacznie nawzajem, znali się bowiem dopiero od godziny, a na Dzikim Zachodzie poczštkowa nieufnoœć jest jak najbardziej na miejscu. Spotkali się krótko przed zapadnięciem nocy i poczštkiem burzy w górze rzeki, przy czym okazało się, że obaj dziœ jeszcze chcš dotrzeć do Firwood-Camp; było zatem oczywiste, że pojadš razem.

Jeden drugiego nie pytał o nazwisko ani o nic bliższego, a ich

rozmowa była dotšd tak ogólnikowa, że nie poruszała spraw osobi-

stych. Wtem rozległ się z hukiem kilkakrotny grzmot i zygzaki

6

błyskawic oœlepiajšcym œwiatłem omiotły wšskš dolinę. Perkatonosy blondyn mruknšł:

— Bless my soul! Co za burza! Zupełnie jak w naszych stronach u spadkobierców Timpego.

Na dŸwięk ostatnich słów drugi jeŸdziec powstrzymał mimo woli konia i już otwarł usta, aby zadać pytanie, ale przyszło mu coœ innego do głowy i zamilkł, pchnšwszy konia do dalszej jazdy. Przypomniał sobie mianowicie o tym, że na zachód od Missisipi nie wolno być nieostrożnym.

Rozmowa toczyła się dalej, oczywiœcie prawie monosylabami, co zresztš wynikało z miejsca i położenia. Tak minšł kwadrans, i jeszcze drugi kwadrans. W miejscu gdzie się jeŸdŸcy właœnie znajdowali, rzeka skręcała ostro w bok; ziemisty brzeg był tutaj podmyty; koń blondyna nie zdšżył w porę skręcić, trafił na grzšski grunt i utknšł, na szczęœcie niezbyt głęboko; jeŸdziec szarpnšł koniem w górę i w bok, spišł go ostrogami i jednym œmiałym skokiem znalazł się znowu na twardym gruncie.

— Good God! — zawołał. — Jestem już doœć mokry od deszczu, po co jeszcze ta kšpiel? Jeszcze bym się utopił! Prawie tak jak wtedy u spadkobierców Timpego.

Odjechał na bezpiecznš odległoœć od rzeki i ruszył dalej w drogę. Jego towarzysz podšżał za nim jakšœ chwilę w milczeniu, po czym zapytał:

— Spadkobiercy Timpego? Co to za nazwisko, sir?

— To nie znacie go? — zabrzmiała odpowiedŸ.

— Nie.

— Hm! Ciekawe! Wszyscy moi znajomi i przyjaciele je znajš!

— Zapominacie, że zobaczyliœmy się po raz pierwszy przed niecałš godzinš.

— Słusznie! Zatem nie możecie, oczywiœcie, wiedzieć, kto to sš

spadkobiercy Timpego. Ale być może jeszcze się dowiecie,

— Być może?...

— Tak, jeœli mianowicie pozostaniemy ze sobš dłużej.

— A gdybym tak chciał teraz się dowiedzieć, sir?

— Teraz? A to dlaczego?

— Ponieważ nazywam się Timpe.

— Co?! Jak?' ^y nazywacie się Timpe? Wasze nazwisko brzmi Timpe?

— Owszem.

— Wonderful! Szukam Timpego wszędzie od wielu lat, w górach i dolinach, na Wschodzie i na Zachodzie, dniem i nocš, w deszcz i pogodę, a teraz, gdy już straciłem od dawna nadzieję, że go znajdę, jedzie on sobie na koniu w takš pogodę przy moim boku i pozwala mi prawie utonšć w tej pięknej rzece, nie mówišc mi, kim jest!

— Szukacie mnie? — spytał zdumiony towarzysz. — Dlaczegóż to?

— A no, z powodu spadku! Z jakiegoż by innego?

— Spadku? Hm! Kim właœciwie jesteœcie, sir?

— Ja też jestem Timpe.

— Też Timpe? I skšdże to?

— Przybyłem tu stamtšd.

— Z Niemiec?

— Oczywiœcie! Czyżby jaki Timpe mógł urodzić się gdzie indziej?

— Za przeproszeniem, ja na przykład urodziłem się tutaj, w Stanach.

— Ale z niemieckich rodziców!

— Mój ojciec był Niemcem.

— To znacie na pewno niemiecki?

— Owszem.

— No, to mówcież u licha po niemiecku, tak jak wam gęba urosła, skoro macie Niemca przed sobš!

— Wolnego, sir! Nie wiedziałem przecież, że jesteœcie Niemcem!

—— Ale teraz wiecie. Jestem Niemcem, jestem nawet Timpe i żšdam, aby Niemcy rozmawiali ze sobš po niemiecku.

— Skšd pochodzicie?

— Z Hof, w Bawarii.

— Więc nie mamy z sobš nic wspólnego, ja bowiem pochodzę z Plauen, z Vogtlandu.

— Oho! Nic wspólnego! Mój ojciec pochodzi również z Plauen i stamtšd przeniósł się do Hof.

Ciemnowłosy powstrzymał konia. Po gwałtownym uderzeniu pioru-na deszcz nagle ustał i wichura rozdzieliła chmury. Spomiędzy nich przeœwiecał jaœniejszy skrawek nieba i obydwaj mężczyŸni mogli ujrzeć swoje twarze.

— Przeniósł się z Plauen do Hof?—spytał.—Zatem nie tylko możliwe, ale i bardzo prawdopodobne, że jesteœmy krewniakami. Czym był wasz ojciec?

8

— Rusznikarzem, i ja też nim zostałem.

— Zgadza się, zgadza się. Otóż i szczególne spotkanie! Ale nie zatrzymujmy się tutaj, burza może wrócić, a przed nami jeszcze najtrudniejszy kawałek doliny, wykorzystajmy teraz znoœnš pogodę. Będziemy mogli sobie lepiej porozmawiać, kiedy znajdziemy się już na miejscu. JedŸmy, sir, albo kuzynie, jeœli się wam to bardziej podoba.

I tak ruszyli w dalszš drogę. Dolina stalš się wkrótce tak wšska, że ledwo stało miejsca między rzekš i prawie pionowo wznoszšcš się po tej stronie œcianš skalnš. A przestrzeń ta nie miała bynajmniej trawiastego podłoża, lecz mnóstwo gęstych zaroœli, przez które konie musiały się niejednokrotnie wprost przedzierać. Gdyby burza się nie oddaliła i gdyby nadal panowały takie ciemnoœci jak przedtem, byłoby niemożli-woœciš posuwać się naprzód.

I tak przebyli spory kawał drogi, aż dolina znowu się rozszerzyła, aby po półgodzinie jazdy ponownie przejœć w bardzo wšski jar, niezbyt jednak długi, bo wkrótce kończšcy się wylotem na plac zwany Pirwood-Camp, ponieważ rosły tu tylko jodły, wysokie aż po niebo.

Krzyżowały się tu dwie doliny prawie pod kštem prostym, mianowi-cie dolina rzeki, wzdłuż której jechali obaj Timpowie, oraz druga, którš zamierzano poprowadzić kolej żelaznš majšcš wspišć się i pokonać wysokoœć gór. Camp znaczy obóz, a że takowy tu się znajdował, i to obóz nie lada jaki, spostrzegli to jeŸdŸcy od razu mimo nocnych ciemnoœci, ujrzawszy przed sobš skalny wšwóz.

Leżało tam mnóstwo œciętych drzew olbrzymów, których pnie przeznaczono na deski, a grube konary na progi kolejowe, odpady dostarczały potrzebnego drewna opałowego. Most wiodšcy przez rzekę był prawie gotowy, w pobliżu znajdował się tartak, którego piły miały uporać się z tymi masami drzewa. Nieco dalej ział czerniš rozsadzony głęboko w skale kamieniołom, który miał dostarczyć ciosów kamiennych przeznaczonych na podkłady kolejowe. Na lewo rozcišgało się doœć dużo podobnych do szop baraków, zbudowanych z belek i desek; baraki te służyły za schronienie dla ludzi, sprzętu i zapasów.

Jeden ze wspomnianych baraków, zwanych tutaj shops, był niesa-mowicie długi i obszerny. Cztery kominy sterczšce na dachu oraz liczne, teraz oœwietlone okna pozwalały się domyœlać, że ten barak służy za schronienie robotnikom pracujšcym w obozie. Obaj przybysze zatem skierowali się właœnie tam.

10

Już z dala dobiegał głoœny gwar, a w miarę zbliżania się można było wyczuć, że powietrze stawało się co krok gęstsze od oparów wódki. JeŸdŸcy zsiedli z koni, przywišzali je do służšcych prawdopodobnie w tym celu, wbitych w pobliżu drzwi słupów i właœnie zamierzali wejœć do œrodka, gdy wyszedł stamtšd jakiœ mężczyzna i odwracajšc się do wnętrza baraku zawołał:

— Pocišg z budowy musi zaraz nadejœć, odprawię go i wracam!

Może przywiezie jakie nowiny albo nawet gazety?

Mężczyzna podniósł wzrok i spostrzegł obcych, usunšł się więc na bok, aby tamci mogli znaleŸć się w obrębie œwiatła padajšcego od drzwi, i obejrzał ich.

— Good evening, sir—pozdrowił go blondyn.—Jesteœmy prze-moczeni aż do skóry. Znajdzie się tu może miejsce, gdzie można by się osuszyć?

— Tak—padła odpowiedŸ.—Sš nawet miejsca, gdzie można sucho spać, jeœli oczywiœcie nie należycie do tego gatunku ludziť których raczej się w ogóle nie wpuszcza do œrodka.

— Nie ma obawy, sir! Jesteœmy uczciwymi westmanami, dżentel-menami, którzy nie przyczyniš wam szkody, za wszystko bowiem, co otrzymajš, zapłacš.

— Jeœli wasza uczciwoœć jest tej miary co wasz wzrost, to z całš pewnoœciš jesteœcie największymi dżentelmenami „pod słońcem. No, wchodŸcie do œrodka, na lewo, do mniejszego pomieszczenia i powiedz-cie shopmanowi, że ja, inżynier, powiedziałem, że możecie tutaj pozostać. Wkrótce zobaczymy się znowu.

Inżynier oddalił się, a dwaj przybysze postšpili tak, jak im kazał.

Wnętrze baraku stanowiło jedno wielkie pomieszczenie, którego mniejszš częœć z lewej strony odgradzało do połowy przepierzenie z desek na wysokoœć człowieka. W baraku było sporo byle jak skleconych stołów i ławek, umocowanych bezpoœrednio w ziemi, a między nimi i pod œcianami znajdowały się zbiorowe legowiska, wyœcielone suchš trawš i sianem. Cztery paleniska, na których płonšł ogień, niewiele co oœwietlały pomieszczenie; lamp ani œwiec nie było, tak że w tych chyboczšcych płomieniach ognia wszystkie osoby i przedmioty wyda-wały się poruszać niepokojšco w jakiœ zjawiskowy sposób.

Około dwustu robotników siedziało przy stołach lub koczowało na

legowiskach. Wszyscy oni, małego wzrostu, z długimi warkoczykami,

żółtego koloru skóry, o wystajšcych koœciach policzkowych i o ukoœnie

11

szparkowatych oczach, skierowali zdziwione spojrzenie na nadnatural-nej wielkoœci sylwetki obu wchodzšcych.

— Tfu, do diabla! Chińczycy! Mogliœmy to przypuszczać, bo czuć już było na zewnštrz! — powiedział ciemnowłosy. — PrzejdŸmy szyb-ko do tego małego pomieszczenia, tam powietrze będzie może bardziej znoœne!

Również i w tym pomieszczeniu stało parę zbitych z desek stołów, ale siedzieli przy nich, palšc i popijajšc, biali robotnicy, twardzi, zahartowani niepogodš mężczyŸni, z których niejeden z pewnoœciš miał za sobš lepszš przeszłoœć, ale niejeden też tylko dlatego tu się znalazł, ponieważ w cywilizowanym œwiecie na Wschodzie nie mógł się już pokazywać. Nader głoœne rozmowy umilkły natychmiast, gdy ukazali się dwaj goœcie, a zdziwione spojrzenia towarzyszyły im aż do szynkwasu, za którym poœród mnóstwa butelek i szklanek stał oparty shopman.

— Robotnicy kolejowi? — spytał, kiwnšwszy głowš w odpowiedzi, na pozdrowienie przybyłych.

— Nie, sir—odparł jasnowłosy. —Nie mamy zamiaru uszczuplać siedzšcym tu dżentelmenom ich zarobków. Jesteœmy westmanami i szukamy trochę ognia, gdzie moglibyœmy się osuszyć. Inżynier przy-słał nas do was.

— Macie czym płacić?—chciał wiedzieć shopman, mierzšc ostro taksujšcym spojrzeniem wysokie sylwetki przybyłych.

— Tak.

— Możecie zatem mieć wszystko, czego wam potrzeba, a potem także porzšdne, oddzielne legowisko do spania, tam za skrzyniami i beczkami. SišdŸcie przy stole obok paleniska, jest tam ciepła dosyć, to drugie palenisko jest dla urzędników i znaczniejszych dżentel-menów.

— Well! Zaliczacie więc nas do mniej znacznych dżentelmenów.

Nie posšdzalibyœmy was o to, majšc na uwadze nasz wzrost. Ale to nic. Przynieœcie nam szklanki, wrzšcš wodę, cukier i rum! Chcemy się rozgrzać także od wewnštrz.

Usiedli przy wskazanym stole, który stał tak blisko ognia, że ich przemoczone ubrania mogły szybko wyschnšć, otrzymali to, czego żšdali, i przyrzšdzili sobie grog. Biali robotnicy, słyszšc, że ci dwaj nie stanowiš dla nich konkurencji, której musieliby się obawiać, uspokoje-ni powrócili do przerwanej rozmowy.

12

Przy stole przeznaczonym dla „urzędników i znaczniejszych dżen-telmenów” siedziała samotnie jedna tylko osoba, młody, mogšcy liczyć niespełna trzydzieœci lat mężczyzna, ubrany jak biały myœliwy, ale nie należšcy do rasy azjatyckiej, co można było wywnioskować z koloru skóry i rysów twarzy, był w każdym razie Metysem, jednym z owych mieszańców, którzy po różnokolorowych rodzicach dziedziczš fizy-czne cechy dodatnie, przy tym jednakże, niestety, na skutek tego, że nie należš w pełni ani do œwiata białych, ani do œwiata czerwonoskó-rych, rozwijajš się w nich ujemne cechy moralne. Był silnej budowy, wyglšdał na zwinnego jak pantera, z rysów twarzy przebijała mšdroœć, ale ciemne oczy ukryte za opuszczonymi powiekami i rzęsami spoglš-dały czujnie niczym para dzikich kotów czyhajšcych na zdobycz. Zdawało się, że w ogóle nie dostrzegał obu przybyszów, jednakże jego spojrzenie biegło ku nim ukradkiem i często, przechylił też głowę na bok w ich kierunku, aby móc usłyszeć, o czym rozmawiajš. Miał widocznie swoje powody, aby wybadać, jaki zamiar sprowadził ich w tę okolicę i czy zechcš tu pozostać, czy też nie. Ku swemu ubolewaniu nie zrozumiał z ich mowy ani słowa, mimo iż rozmawiali wystarczajšco głoœno; posługiwali się bowiem językiem, którego nie znał, mianowicie niemieckim.

A oni, napełniwszy szklanki, przepili do siebie i opróżnili je do dna.

Ciemnowłosy postawił swojš szklankę przed sobš i powiedział:

— Tak, to byłoby powitanie, które jesteœmy sobie nawzajem winni, a teraz do rzeczy! Jesteœcie zatem rusznikarzem i wasz ojciec był nim także. Załóżmy więc, że istotnie jesteœmy krewniakami, wszelako otwarcie mówišc, jeszcze nie wiem, czy powinienem też odnosić się do was jak krewniak.

— A dlaczegóż to nie mielibyœcie się tak odnosić?

— Z powodu spadku.

— Jak to?

—• Oszukano mnie w sprawach spadkowych.

— Mnie też!

— Ach, rzeczywiœcie? To i wyœcie nic nie otrzymali?

— Ani feniga.

— Wszak tamtym spadkobiercom, w kraju, wypłacono ogromnš sumę.

— Owszem, spadkobiercom Timpego w Plauen, ale nie mnie, mimo że ja też jestem prawdziwym Timpe, tak jak tamci.

13

— Pozwólcie mi sprawdzić jeszcze raz tę prawdziwoœć! Jak brzmi wasze pełne nazwisko?

— Kasimir Obadja Timpe.

— A waszego ojca?

`— Rehabeam Zacharias Timpe.

— Ilu braci miał wasz ojciec?

— Pięciu. Trzech młodszych wywędrowalo do Ameryki. Mieli nadzieję, że prędko się wzbogacš, ponieważ potrzebowano tam wiele broni. Wszyscy bracia byli rusznikarzami.

— Jak nazywał się drugi brat, ten który został w Plauen?

— Johannes Daniel. Ten zmarł i pozostawił dwóch synów, miano-wicie Petrusa Michę i Markusa Absaloma, którzy odziedziczyli owe sto tysięcy talarów, przysłano im je z miasta Fayette w Alabamie.

— Zgadza się, zgadza się po stokroć! Znajomoœciš miejscowych warunków i osób udowodniliœcie, że istotnie jesteœcie moim kuzynem.

— O, mogę to jeszcze lepiej udowodnić. Swoje papiery i dokumenty przechowuję jak œwiętoœć; noszę je na sercu i mogę je wam na-tychmiast...

— Teraz nie, teraz nie, może póŸniej —przerwał mu rozmówca w pół zdania. — Wierzę wam. Wiecie zatem z pewnoœciš także i to, dlaczego owych pięciu braci i ich synowie jak jeden mšż majš takie biblijne imiona?

— Tak. Był to prastary obyczaj w rodzinie, z którego nikt się nie wyłamywał.

— Zgadza się! I ten obyczaj można było tutaj w Stanach dalej zachować, ponieważ Amerykanie lubiš takie imiona. Mój ojciec był trzecim z kolei bratem, nazywał się David Makkabaus i pozostał w Nowym Jorku. Mnie na imię Hasael Beniamin. Dwaj najmłodsi bracia poszli dalej w głšb kraju i osiedlili się w Fayette w stanie Alabama. Najmłodszy nazywał się Josef Habakuk, zmarł tam bezdzietnie i pozostawił olbrzymi spadek. Czwarty brat, Tobias Holofernes, zmarł także w tym mieœcie, jego jedyny syn, Nahum Samuel, to właœnie ten oszust.

— Jak to?

— Nie rozumiecie? Również i ja zupełnie nie miałem o tym pojęcia.

Mój ojciec wprawdzie z poczštku korespondował z obydwoma braćmi,

ale z biegiem czasu wymiana listów ustała, aż wreszcie zapomnieli o

sobie po prostu. Odległoœci w Stanach sš tak ogromne, że nawet bracia

14

z czasem tracš się nawzajem z oczu. Po œmierci ojca prowadziłem dalej jego interes, różnie to bywało, doœć że zarobiłem niewiele więcej niż na życie. I wtedy spotkałem się w Hoboken z pewnym Niemcem; był on przybyszem z Plauen w Vogtlandzie. Dopytywałem się oczywiœcie o moich tamtejszych krewnych i ku memu zdziwieniu dowiedziałem się, że odziedziczyli oni po wuju Habakuku z Fayette sto tysięcy talarów gotówkš. A ja nic! Myœlałem, że trafi mnie szlag! Miałem prawo również żšdać swojej częœci, napisałem więc z dziesięć, a może i więcej listów do Fayette, nie otrzymałem wszelako żadnej odpowiedzi. Wtedy szybko podjšłem decyzję, sprzedałem swój interes i udałem się w podróż.

— Całkiem słusznie, całkiem słusznie, drogi kuzynie! No, a skutek?

— Żaden, bo ptaszek ulotnił się bez œladu, wyfrunšł.

— Jaki ptaszek?

— Możecie się domyœlić! W Fayette mniemano, że stary Josef Habakuk zmarł w dobrobycie; ale że był aż tak bogaty, o tym nikt nie miał pojęcia. Prawdopodobnie jego zachłannoœć powstrzymywała go od okazywania bogactwa. Jego brat, Tobias Holofernes, zmarł przed nim jako bardzo biedny człowiek, jego zaœ syna, Nahuma Samuela, a swego bratanka, przyjšł do swoich interesów Josef Habakuk. Otóż ten Nahum Samuel jest owym oszustem. Był on wprawdzie zmuszony te sto tysięcy talarów przekazać do Plauen, ale z pozostałymi pieniędzmi czmychnšł, również z owymi stu tysišcami talarów, które musiałyby mnie przypaœć.

— Z moimi prawdopodobnie też?

— Na pewno!

— A to łotr! Ojciec wywędrował z Plauen, ponieważ ciężko poróżnił się z bratem na tle konkurencji. Mimo odległoœci wrogoœć ta pogłębiała się coraz to bardziej, tak że jeden o drugim nie chciał ani nic wiedzieć, ani słyszeć. Po czym ojciec zmarł, jego brat w Plauen również. PóŸniej pisali mi jego synowie, że dostali w spadku od stryja Josefa Habakuka z Ameryki sto tysięcy talarów. Natychmiast pojechałem do Plauen, żeby dowiedzieć się czegoœ bliższego. A tam oczywiœcie zabawa szła na całego. Obaj kuzynowie nie byli już inaczej nazywani, jak spadkobier-cami Timpego, poniechali swoich interesów i żyli jak ksišżęta.

Przyjęty zostałem bardzo dobrze, musiałem nawet parę tygodni

zabawić u nich. O dawnej wrogoœci nie padło ani słowo, niemniej

niczego bliższego ani bardziej pewnego nie zdołałem się dowiedzieć o

15

stryju Josefie Habakuku ani o jego spuœciżnie, Kuzynowie roztaczali przede mnš swoje bogactwa, ale mojej częœci spadku tak jakoby mi nie życzyli. Wówczas nie namyœlajšc się długo, powzišłem decyzję jak wy:

sprzedałem sw0) interes, udałem się do Ameryki, a z Noweg(0 Jorku od razu prosto do Fayette.

_ O, więc i wy również! I coœcie tam zastali?

_ To, co i wy, tyle tylko, że mnie wyœmiano. Powiedziano mi, że tamtejsi Timpowie nigdy nie byli zamożni.

_ Bzdura! Znaliœcie wówczas angielski?

— Nie.

_ Zatem wystrychnięto was na dudka. Cóżeœcie uczynili potem?

_ gloerowałem się do St. Louis z zamiarem podjęcia pracy u Mr. Henry'ego, wynalazcy sławnego dwudziestopięciostrzałowego sztuce-ra, zwanego sztucerem Henry'ego, postanowiłem nauczyć si<?i ile tylko się da, tej sztuki i dobrze jš podpatrzyć, ale po drodze do miasta Napoleon nad Arkansas i Missisipi znalazłem się w towarzystwie kilku myœliwych, którym bardzo odpowiadałem jako rusznikarz, l^ie puœcili mnie od siebie i nakłonili, abym udał się z nimi w Góry Skaliste. I tak zostałem westmanem.

_ J jesteœcie zadowoleni z tej odmiany?

_ Tak. Byłoby mi oczywiœcie przyjemniej, gdybym zdobył te moje sto tysięcy talarów i mógł sobie pożyć in dulci jubil(S tak jak spadkobiercy Timpego.

_ p^iTi! Może jeszcze i tak będzie.

_ Raczej wštpliwe! Mnie także póŸniej przyszło na myœl? że stary JosefHabakuk musiał być jednak bardzo bogaty i że z jego pieniędzmi mógł zwiać jego bratanek, Nahum Samuel. Poszukiwałem gi> wiele lat, wszelako na próżno, już wam o tym mówiłem.

_ Ja też, i tak samo na próżno, ale do niedawna, bi> ostatnio złapałem Jego œlad.

_ Je-go œlad? Rze-czy-wiœ-cie?!—zawołał Kasimir, pidrywajšc

się tak gwałtownie z krzesła, że obecni z zaciekawieniem skierowali na

niego wzrok.

_ Cicho, spokojnie!—ostrzegł Hasael. —Nie trzeba si tak pod-niecać. Słyszałem z całkiem pewnego Ÿródła, że niejaki Nahifn Samuel Timpe, dawniej rusznikarz, obecnie niesamowicie bogata mieszka teraz w Santa Fe.

16

— W Santa Fe, po tamtej stronie? Trzeba się więc tam udać, i to natychmiast, obydwaj, wy i ja!

— Zgadzam się z tym, kuzynie. Właœnie taki miałem zamiar:

odnaleŸć go i zmusić do wydania pieniędzy łšcznie z odsetkami. Nie miałem złudzeń, że będzie to ciężka sprawa, nawet bardzo ciężka, dlatego cieszę się, że was spotkałem, bo we dwóch powinno pójœć nam łatwiej. Zjawimy się przed nim tak, że ze strachu przyzna się do swego haniebnego czynu i z miejsca wypłaci pienišdze. Jesteœmy westmana-mi i zagrozimy mu prawem prerii. Czyż nie?

— Oczywiœcie, jak najbardziej oczywiœcie!—Zgodził się Kasimir od razu. — Co za szczęœcie, że was spotkałem, was... was... was? Czyż to nie głupota mówić sobie wy, skoro jesteœmy tak bliskimi krewnymi i do tego zwišzani wspólnym losem?

— Też mi się tak zdaje.

— A zatem bruderszaft i mówimy sobie ty, dobrze?

— Z mej strony zgoda. Oto moja ręka, przybij! Napełnijmy szklanki jeszcze raz i opróżnijmy je za naszš pomyœlnoœć i za powodzenie naszej sprawy. Tršćmy się!

— Na zdrowie, kuzynie, lub raczej: na zdrowie, kochany Ha-saelu!

— Na zdrowie! Ale Hasael? Wiesz, w Stanach sprawy załatwia się krótko i zwięŸle, szczególnie jeœli chodzi o imiona. Mówi się Jim, Tim, Ben czy Bob, nie używa się wszystkich sylab, jeœli jedna wystarczy. Mój ojciec nazywał mnie zwykle Has zamiast Hasael, i przyzwyczaiłem się do tego. Mów tak samo!

— Has? Hm! Wobec tego musiałbyœ mi mówić Kas zamiast Kasimir.

— Czemu nie?

— Nie brzmi to zbyt głupio?

— Głupio? Skšdże! Brzmi dobrze, mówię ci, mnie się podoba, a jeœli nie podoba się innym, to nie moja sprawa. Zatem jeszcze raz, na zdrowie, kochany Kas!

— Na zdrowie, kochany Has! Na zdrowie Kasa i Hasa, œwieżo upieczonych spadkobierców Timpego!

Wielce zadowoleni, nie okazujšc tego na zewnštrz, tršcili się też delikatnie szklankami, aby nie wzbudzić zainteresowania innych popijajšcych. Ciemnowłosy Has powiedział:

2* Czarny Multing

17

— No, więc do Sama Fe! Ale nie jest to ani łatwa, ani szybka sprawa, bo będziemy musieli jechać okrężnš drogš.

— Dlaczegóż to?—spytał jasnowłosy Kas.

— Ponieważ musielibyœmy jechać przez obszar Komanczów, gdy-byœmy chcieli obrać najkrótszš drogę.

— Nie słyszałem, żeby ci czerwonoskórzy wykopali ostatnio topór wojenny.

— Ja również nie, wszelako Indianie już z natury nawet w czasie całkowitego pokoju sš nastawieni wrogo. A poza tym wczoraj spotka-łem się z pewnym handlarzem, który od nich wracał. Wiesz, że Indianie prawie nigdy nie czyniš nic złego handlarzowi, bo go potrzebujš, i to bardzo. Ów handlarz powiedział mi, że wielki wódz wojowników, Tokvi Kava*, nie przebywa obecnie wœród swego plemienia, lecz oddalił się gdzieœ z kilkoma najlepszymi wojownikami, nie mówišc dokšd.

— Tokvi Kava, ten polujšcy oprawca? Można więc niewštpliwie przypuszczać, że znowu ma w zamyœle jedno ze swoich bezeceństw. Doprawdy, nie boję się czerwonoskórych, ale nawet gdyby człowiek był dwa razy tak dzielny, to i tak lepiej z takim łobuzem w ogóle się nie spotkać. Wobec tego wybierzmy faktycznie raczej okrężnš drogę, i przybędziemy do Santa Fe tydzień póŸniej. Nasz Nahum Samuel na pewno nam teraz po raz drugi nie umknie.

— A jeœli umknie, to mamy jego œlad i z pewnoœciš go... Rozmowa urwała się, ponieważ wrócił inżynier i przyprowadził z sobš dwóch mężczyzn. Kas i Has w ferworze rozmowy nie usłyszeli dwukrotnego gwizdania lokomotywy. Pocišg roboczy przybył, inży-nier odprawił go i wracał w towarzystwie swego nadzorcy i kierownika magazynu. Pozdrowił obu westmanów skinieniem głowy, po czym wszyscy trzej usiedli przy stole przeznaczonym dla „urzędników i znaczniejszych dżentelmenów”, przysiadajšc się do Metysa. Kazali sobie również podać grog, a potem Metys zapytał:

— Nadeszły gazety, sir?

— Nie—odparł inżynier—nadejdš dopiero jutro, otrzymałem jednak wiadomoœci.

— Dobre?

— Niestety, nie. Od tej chwili musimy być bardzo czujni.

* Czarny Mustang

18

— Dlaczego?

— W pobliżu końcowej stacji dostrzeżono œlady Indian. Zdawało się, jakby skryte do połowy pod powiekami oczy Metysa rozbłysły złowrogo, głos jego brzmiał jednak obojętnie, gdy powie-dział:

— To przecież nie powód do nadzwyczyjnej ostrożnoœci!

— Jednak myœlę, że tak.

— Pshaw! Ostatnio żadne plemię nie wykopało topora wojennego, a gdyby nawet tak było, to nie można od razu na podstawie kilku œladów stóp wycišgać wniosków, że to wróg.

— Przyjaciele nie ukrywajš się. A kto się trzyma w ukryciu, (en nie ma dobrych zamiarów, mogę to œmiało powiedzieć, choć nie jestem ani zwiadowcš, ani westmanem. Wszak to wy jesteœcie dzielnym zwiadow-cš, znajš was w tej okolicy, zatrudniłem was, abyœcie, czujnie obchodzšc, pilnowali tych terenów.

Wzdłuż gibkiej sylwetki Metysa i po jego twarzy przebiegło delikatne drżenie, jakby chciał się poderwać w gniewie, opanował się jednak i odparł spokojnym tonem:

— Będę to czynił, sir, chociaż wiem, że to zbędne. Siady Indian tylko w czasie wojny oznaczajš coœ groŸnego. I jeszcze jedno: czerwo-noskórzy sš często lepszymi i wierniejszymi ludŸmi niż biali.

— Taki poglšd bardzo zaszczytnie œwiadczy o waszej miłoœci bliŸniego, mógłbym jednak przytoczyć wam wiele przykładów, że jesteœcie w błędzie.

— A ja jeszcze więcej przykładów, że mam rację. Czyż istniał kiedykolwiek ktoœ bardziej wierny niż Winnetou wobec Old Shatter-handa?

— Winnetou jest wyjštkiem. Znacie go?

— Nie widziałem go jeszcze.

— A Old Shatterhanda?

— Też jeszcze nie, ale znam wszystkie ich czyny.

— Zatem słyszeliœcie też o wodzu Kiowów, Tangua?

— Tak.

— Cóż to był za zdrajca, co za szubrawiec! Mienił się obrońcš Old

Shatterhanda wówczas, kiedy ten był jeszcze surwejorem*, a przecież

nieustannie nastawał na jego życie. Z pewnoœciš byłby go zgładził,

* inspektor

19

gdyby ów biały nie był mšdrzejszy i silniejszy od niego. I gdzie tu widzicie wiernoœć, o której mówicie? A że œlady czerwonoskórych oznaczajš niebezpieczeństwo tylko w czas wojny, to czyż Siuksowie Oglala w czasie najlepszego pokoju nie napadali wielekroć na koleje żelazne? Czyż nie w czas pokoju zabijali mężczyzn lub uprowadzali kobiety? Zostali za to ukarani, i to nie przez grupę myœliwych czy oddział wojska, lecz przez dwóch tylko ludzi, przez Winnetou i Old Shatterhanda. Gdyby jeden z nich znajdował się tutaj, to z pewnoœciš œlady Indian nie napawałyby mnie takš obawš.

— Pshaw! Przesadzacie, sir! Ci dwaj mężczyŸni mieli wiele szczęœ-cia, i to wszystko. Istniejš jeszcze inni, tacy sami jak oni, a nawet jeszcze lepsi!

— Gdzie?

Metys spojrzał inżynierowi wyzywajšco w twarz i odparł:

— Nie pytajcie, rozejrzyjcie się!

— Macie na myœli siebie? Siebie samego?

— A jeœli?...

Inżynier chciał dać mu stosownš odpowiedŸ, ale nie zdšżył, bo właœnie Kas, postšpiwszy dwa kroki na swoich długich nogach, wyrósł przed Metysem i powiedział:

— Jesteœcie największym durniem, jakiego œwiat zna, mój synu!

Metys w mgnieniu oka poderwał się i wyrwał nóż zza pasa, ale

jeszcze szybciej Kas chwycił za rewolwer i wymierzył w jego kierunku,

ostrzegajšc:

— Tylko nie tak ostro, my boy! Sš podobno ludzie, którzy nie znoszš, gdy kula przelatuje przez ich głupi łeb, a mam wszelkie podstawy przypuszczać, że jesteœcie jednym z nich.

Skierowana na Metysa lufa rewolweru nie pozwoliła mu użyć noża.

Wœciekły z tego powodu, syknšł w kierunku długonogiego:

— Nie do was mam sprawę. Kto wam pozwolił wtršcać się do naszej rozmowy?

— Ja sam, mój chłopcze, ja sam. A jeœli sobie na coœ pozwalam, to chciałbym zobaczyć takiego, któremu się to nie podoba!

— Jesteœcie grubianinem, sir!

— Well, podoba mi się ta odpowiedŸ, bo widzę, że przypadłem wam do gustu, postarajcie się tylko, żebym i ja was polubił bo w przeciwnym razie pójdzie wam tak, jak kiedyœ zdarzyło się spadkobiercom Timpe-go!

20

— Spadkobiercy Timpego? Kim właœciwie jesteœcie, sir?

— Jestem jednym z tych, którzy na Winnetou i Old Shatterhanda nie pozwolš nic powiedzieć, więcej nie potrzebujecie wiedzieć. A teraz żegnam, my boy, i schowajcie swoje żegadło za pas, żebyœcie sobie czasem nie zrobili krzywdy!

Kas wrócił do stołu i rozsiadł się wygodnie. Metys œledził jego ruchy roziskrzonymi złoœciš oczami, mięœnie jego napięły się jakby do skoku na tego, który go obraził, jednak nie zdobył się na to. W postawie tego wysokiego, chudego mężczyzny było coœ, co pętało Metysowi nogi. Schował nóż, usiadł i na usprawiedliwienie wobec towarzyszy przy stole mruknšł:

— Ten łobuz to widocznie jakiœ błazen, nie jest w stanie obrazić rozumnego człowieka. Niech sobie gada!

— Gada? — odpowiedział inżynier. — Wprost przeciwnie, ten mężczyzna wyglšda na takiego, który umie postawić na swoim. Uradowało mnie, że ujšł się za Old Shatterhandem i za Winnetou, bo dzieje i przygody tych obu bohaterów Dzikiego Zachodu sš moim najulubieńszym tematem. Chciałbym wiedzieć, czy też on naprawdę ich zna.

I zwracajšc się do sšsiedniego stołu, zapytał:

— Sir, nazwaliœcie się obaj westmanami. Czyœcie się może kiedy spotkali z Old Shatterhandem lub z Winnetou?

Małe, mysie oczka Kasa aż błysnęły z zadowolenia, kiedy od-parł:

— Czy się spotkałem! Dwa tygodnie jeŸdziłem razem z nimi.

— Do licha! Nie zechcielibyœcie przesišœć się tu do nas i nam o tym opowiedzieć?

— Nie.

— Nie? A to dlaczego?

— Ponieważ nie mam daru opowiadania, sir. Z opowiadaniem to już

jest taka dziwna sprawa, trzeba się z tym urodzić. Tyle razy już

próbowałem tej sztuki, ale nie daję rady. Z reguły zaczynam od œrodka

albo też od końca, a kończę wcišż na poczštku. Mogę wam tylko krótko

powiedzieć, że było nas wtedy oœmiu białych, kiedy popadliœmy w

niewolę Upsaroków, którzy nas przeznaczyli na pal męczeński. Old

Shatterhand i Winnetou dowiedzieli się o tym. Poszukali naszych

œladów, poszli nimi, zakradli się do Upsaroków i nocš wyprowadzili

nas, zupełnie sami, bez żadnej pomocy, prawdziwy majstersztyk, coœ

21

takiego, czego z pewnoœciš nie dokonałby wasz halfbreed* siedzšcy tam koło was, przed chwilš taki mšdry w gębie.

Metys już chciał się znowu poderwać, ale inżynier uprzedził go pytaniem:

— Nie wiecie, gdzie znajdujš się ci dwaj teraz?

— Nie mam pojęcia. Mówiš, że Old Shatterhand jest gdzieœ daleko, w którymœ ze starożytnych krajów, w Egipcie czy też w Persji, albo jak się tam one nazywajš, ale że wkrótce ma wrócić.

— Jakżeż chciałbym ich zobaczyć! A już zwłaszcza ich broń! Czy jest ona rzeczywiœcie tak wspaniała, jak powiadajš?

— Jestem przekonany o tym, sir! Srebrna Strzelba Winnetou nie oddała jeszcze ani jednego chybionego strzału, nie ma takiej drugiej. A Postrach NiedŸwiedzi, broń Old Shaiterhanda, to istny potwór, który trafia z niesamowitej wprost odległoœci. A co dopiero jego sztucer Henry'ego! Pomyœlcie, sir: dwadzieœcia pięć strzałów w pół minuty! Byłem rusznikarzem i wiem, co to znaczy. Henry, jak mi wiadomo, wykonał tylko dziesięć takich sztucerów, ale kto je ma i gdzie one sš? O żadnym z nich nic nie wiadomo, zasłynšł tylko sztucer Old Shatter-handa. A jakie sumy zapłaciłby za to każdy znawca! Ale, sir, jeœli chcecie nam zrobić uprzejmoœć, to proszę nam powiedzieć, gdzie możemy przechować nasze konie. Wolałbym, żeby były w bezpie-cznym miejscu, ponieważ mówiliœcie przedtem o œladach Indian.

— Czy wam również wydajš się owe œlady zastanawiajšce?

— Oczywiœcie! Ten tam przemšdrzały Metys niech sobie myœli, co chce, ja wiem swoje.

— Zatem proponuję wam szopę na narzędzia, ma ona dobry, moc-ny zamek, kierownik zaprowadzi was tam i zatroszczy się o paszę i wodę.

Kierownik podniósł się zaraz skwapliwie, a Kas i Has podšżyli za nim na dwór do koni.

Biali robotnicy z największš uwagš przysłuchiwali się rozmowie, była ona dla nich tak samo fascynujšca jak dla ich przełożonego. Ten zaœ wykorzystał nieobecnoœć obydwu myœliwych, aby zganić zachowa-nie się Metysa, który przyjšł to z pozornym spokojem, choć w głębi ducha był wœciekły. Minęła chwila, kiedy z dworu ponownie dało się słyszeć stšpanie koni.

mieszaniec

22

— Ľ to co takiego?—zdziwił się inżynier.—Prowadzš konie z powrotem, przecież w szopie jest dla nich dosyć miejsca.

Spojrzał ku wejœciu i zobaczył, że do baraku wchodzš dwaj nowi przybysze. Biały i Indianin.

Pierwszy z nich był niezbyt wysokiej i niezbyt rosłej postury. Ciemnoblond broda okalała spalonš słońcem twarz. Miał na sobie skórzane spodnie ozdobione frędzlami oraz równie przyozdobionš w szwach myœliwskš bluzę, długie buty sięgajšce ponad kolana i filcowy kapelusz z szerokim rondem, wokół którego nawleczone były na sznurku czubki uszu groŸnych, szarych niedŸwiedzi. Za szerokim pasem, uplecionym z rzemieni, tkwiły dwa rewolwery i krótki nóż myœliwski, wyglšdało na to, że pas jest naokoło wypełniony nabojami, zwisały też z niego liczne sakiewki skórzane, w których prawdopodob-nie znajdowały się drobne, nieodzowne westmanowi przybory. Przez lewe ramię na ukos wzdłuż do prawego biodra przewieszone było lasso uplecione z licznych rzemieni, na szyi zaœ mężczyzna ów miał zawieszonš na jedwabnej tasiemce fajkę pokoju, przyozdobionš wyp-chanymi kolibrami, na kunsztownie rzeŸbionej główce fajki wyryte były znaki indiańskie. Szeroki rzemień przytrzymywał na plecach niezmiernie długš i ciężkš dwururkę, w prawej zaœ ręce spoczywała lżejsza strzelba o jednej lufie.

Indianin ubrany był dokładnie tak samo jak biały człowiek, tylko zamiast wysokich butów miał na nogach lekkie mokasyny ozdobione szczeciš jeżozwierza. Nie miał też żadnego nakrycia na głowie, jego długie, gęste, granatowoczarne włosy przylegały do głowy na kształt hełmu i przeplecione były skórš grzechotnika. Na szyi miał woreczek z „lekami”, niezmiernie kosztownš fajkę pokoju i potrójny łańcuch z pazurów niedŸwiedzich, dowód mówišcy sam za siebie o jego dzielno-œci i odwadze — ponieważ żadnemu Indianinowi nie wolno nosić trofeów, których sam nie zdobył. Nie brakowało mu też lassa, jak i pasa z rewolwerami, nożem myœliwskim i ze skórzanymi sakiewkami; w prawej ręce trzymał Indianin dwururkę, której drewniane częœci gęsto nabite były błyszczšcymi, srebrnymi gwoŸdziami. Poważny wyraz jego męskiej urodziwej twarzy sprawiał, że można by jš nazwać prawie rzymskš, oczy, mimo że bardzo ciemne i połyskliwe jak aksamit, promieniowały spokojnym, dobrodusznym ogniem, koœci policzkowe były nieznacznie tylko wystajšce, matowa skóra miała barwę jasno-brunatnš z leciutkim odcieniem bršzu.

24

Żaden z obu przybyłych nie odznaczał się olbrzymiš posturš; weszli spokojnie i skromnie, a jednak ich pojawienie się wywołało niezwykłe wprost poruszenie. Hałaœliwy gwar wœród Chińczyków zamarł nagle, biali robotnicy, znajdujšcy się w mniejszym pomieszczeniu, bezwied-nie powstali z miejsc, inżynier, jego nadzorca i Metys uczynili to samo, shopman spróbował wykonać nawet coœ w rodzaju ukłonu, wypadło mu to, niestety, niezdarnie.

Obaj przybysze zdawali się zupełnie nie dostrzegać zamieszania, jakie wywołali, Indianin pozdrowił obecnych lekkim, aczkolwiek bynajmniej nie zarozumiałym skinieniem głowy, biały zaœ odezwał się uprzejmie:

— Good evening, messieurs! Nie wstawajcie, nie chcielibyœmy wam przeszkadzać. — Po czym, zwracajšc się do gospodarza, spytał: — Można dostać u was coœ solidnego na głodny żołšdek i pragnienie, sir?

— Readiły, with pleasure, sir! —odparł zapytany. — Wszystko co mam, jest do waszej dyspozycji. Zajmijcie miejsca, tam, przy ciepłym ogniu, messieurs! Siedzš tam już wprawdzie dwaj westmani, którzy akurat wyszli na dwór, ale jeœli wam to nie przeszkadza, zrobiš wam miejsce.

— Bynajmniej, nie trzeba. Byli tu wczeœniej niż my i majš wobec tego większe prawo. Jak wrócš, zapytamy ich, czy zechcš nas mieć przy stole. Przygotujcie nam najpierw piwa imbirowego, a potem zobaczy-my, co macie do zjedzenia.

Dostrzegli pozostawionš przez Kasa i Hasa broń i zajęli miejsca po przeciwnej stronie stołu.

— Wspaniali ludzie! —powiedział szeptem inżynier do swych obu sšsiadów przy stole. — Ten czerwonoskóry ma iœcie królewskie spoj-rzenie, biały tak samo.

— A ta broń Indianina! — zauważył równie cicho nadzorca. — Ile tam srebrnych gwoŸdzi na niej! Czy to...

— Do pioruna! Srebrna strzelba! Winnetou! Przypatrzcie się tej ciężkiej dwururce białego! Czyż nie jest to słynny Postrach NiedŸ-wiedzi? A ta mała, lekka fuzja? Może to jest... sztucer Henry'ego? Czyżby...

Wtem dał się słyszeć z zewnštrz głos Kasimira:

— Ali devils! Co to za konie? Kto przybył?

— Nie wiem — słychać było odpowiedŸ kierownika, który wracał z obydwoma kuzynami z szopy.

25

— Dwa karę ogiery z czerwonymi chrapami i rasowš linu grzbietu pod grzywš! Znam je, a także jeŸdŸców, do których one należš. Indiańska uprzęż! Zgadza się! Co za radoœć! Dokładnie tak samo jak u spadkobierców Timpego! ChodŸcie szybko, zobaczycie d^óch naj-sławniejszych ludzi Zachodu!

Kas długimi krokami wszedł do œrodka, za nim podšżyli Has i kierownik. Twarz jego promieniała radosnym podnieceniem. Gdy tylko ujrzał wodza Apaczów oraz jego białego przyjaciela i serdecznego towarzysza, wręcz skoczył ku nim, rozłożył szeroko ręce w radosnym pozdrowieniu i zawołał:

— Tak, to oni! Nie myliłem się! Winnetou i Old Shatterhand! Co za radoœć, co za ogromna radoœć! Dawajcie dłonie, messieurs, niech je uœcisnę!

Old Shatterhand wycišgnšł ku niemu prawicę i odparł z miłym uœmiechem:

— Bardzo się cieszę, że was widzę, mister Timpe. Oto moja ręka.

Jeœli chcecie jš uœcisnšć, czyńcie to do woli.

Kas ujšł podanš dłoń i potrzšsajšc niš z całej mocy, wołał zachwyco-ny:

— Mister Timpe, nazywacie mnie mister Timpe? Znacie mnie wiec jeszcze? Nie zapomnieliœcie mnie, sir?

— Nie tak łatwo zapomina się człowieka, z którym przeżyto się takie rzeczy, jakieœmy obaj przeżyli wówczas razem z wami i waszymi towarzyszami.

— Tak, tak, to były nie lada tarapaty, w któreœmy wtedy wpadli. Mieliœmy umrzeć i wyœcie nas z tego wycišgnęli. Nigdy wam tego nie zapomnę, możecie być tego pewni. Dopiero co rozmawialiœmy o tej przygodzie. Czy Winnetou, wielki wódz Apaczów, pozwoli, bym go pozdrowił?

Zapytany podał mu rękę i właœciwym sobie, poważnym, a przy tym łagodnym głosem odparł:

— Winnetou pozdrawia swego białego brata i prosi, aiby usiadł razem z nim.

Na to wstał inżynier, skłonił się bardzo uprzejmie i rzekł:

— Wybaczcie mi œmiałoœć, na którš sobie pozwalam, dżesntelmeni! Nie powinniœcie tutaj siedzieć, zapraszam was o tam, do nasz:ego stołu, zarezerwowanego wyłšcznie dla urzędników i osób wyższej! rangi.

— Urzędnicy i osoby wyższej rangi?—odparł Old Shaitterhand.

26

Nie jesteœmy ani urzędnikami, ani też nie wmawiamy sobie, że jesteœmy czymœ lepszym od innych. Dziękujemy wam za zaproszenie, prosimy jednak, aby wolno nam było pozostać tutaj.

— Wedle waszej woli, sir. Czulibyœmy się tylko niezmiernie za-szczyceni, gdyby wolno nam było wypić szklaneczkę czegoœ dobrego i porozmawiać z tak znakomitymi westmanami.

— Od rozmowy się nie uchylamy. Domyœlam się, że jesteœcie urzędnikiem na tej tu trasie kolejowej?

— Nazywam się Leveret i jestem inżynierem, a tu widzicie mojego nadzorcę i mojego kierownika, tam zaœ oto siedzi zwiadowca, któregoœ-my zatrudnili, aby troszczył się o nasze bezpieczeństwo.

Mówišc to wskazywał rękš osoby, które wymieniał. Old Shatter-hand rzucił krótkie, zupełnie niedostrzegalne, ale bardzo uważne spojrzenie na Metysa, po czym zapytał:

— Zwiadowca dla waszego bezpieczeństwa? Jak zwie się ten czło-wiek?

— Yato Inda. Nosi indiańskie nazwisko, jego matka bowiem była Indiankš.

Biały myœliwy zmierzył Metysa dłuższym i bardzo wnikliwym spojrzeniem, następnie odwrócił się z cichym „hm”, które usłyszał tylko Apacz. Co sobie przy tym myœlał, tego nie dało się odczytać z jego twarzy. Apacz natomiast miał widocznie powód, aby nie milczeć, zwrócił się do zwiadowcy:

— Pozwoli mi mój brat, że się do niego odezwę. Każdy musi tutaj być ostrożny, jeœli więc dla bezpieczeństwa tego tu obozu potrzebny jest zwiadowca, to muszš też istnieć wrogowie, którzy zagrażajš obozowi. Kim sš ci ludzie?

Metys odpowiedział uprzejmie, aczkolwiek nieco chłodno:

— Wydaje się, że nie można ufać Komańczom.

Winnetou uczynił taki ruch głowš, jakby chciał ocenić każde z osobna słowo mówišcego. Po uzyskaniu odpowiedzi jeszcze trwał tak kilka sekund, jakby się w coœ wsłuchiwał, po czym zapytał:

— Czy mój brat ma podstawy do takich podejrzeń?

— Konkretnej podstawy nie, tylko przypuszczenie.

— Mój brat nazywa się Yato Inda. Yato znaczy „dobry” i pochodzi z języka Nawajów, Inda znaczy „człowiek” i pochodzi z języka Apaczów. Nawajowie sš także Apaczami, stšd przypuszczenie, że indiańska matka mego półkrwi brata była Apaczkš.

27

Pytanie to najwidoczniej było Metysowi niemiłe, bo próbujšc wymigać się od odpowiedzi, odparł chłodnym tonem:

— Jak to się dzieje, że wielki Winnetou tak troszczy się o nieznanš indiańskš squaw?

— Ponieważ to jest twoja matka —zabrzmiało mocno i ostro z ust wodza. — I ponieważ, znajdujšc się tutaj, chcę wiedzieć, co za człowiek troszczy się tutaj o bezpieczeństwo. Do jakiego plemienia należała twoja matka?

Wobec takiego tonu i nieustępliwego wzroku, jakim Winnetou patrzył na zwiadowcę, ten nie mógł milczeć. Odparł:

— Do plemienia Pinal-Apaczów.

— I mowy nauczyłeœ się od niej?

— Oczywiœcie, że tak.

— Znam mowę i wszystkie narzecza Apaczów. Wymawiajš oni przy pomocy języka i zarazem gardłowo wiele dŸwięków, do których ty używasz tylko języka, dokładnie tak samo, jak czyniš to Komańcze.

Metys wybuchnšł:

— Chcesz może przez to powiedzieć, że jestem synem kobiety Komanczów?

— A jeœli tak twierdzę?

— Twierdzenie nie jest jeszcze dowodem. A jeœli nawet moja matka pochodziłaby z Komanczów, to jeszcze wcale z tego nie wynika, że ja trzymam z Komańczami.

— Oczywiœcie, że nie, ale znasz Tokvi Kavę, Czarnego Mustanga, który jest najgroŸniejszym wodzem Komanczów?

— Słyszałem o nim.

— Miał on córkę, która została squaw bladej twarzy, oboje oni zmarli, pozostawiajšc chłopca mieszanej krwi, który potem został wychowany przez Czarnego Mustanga w zawziętej wrogoœci przeciw białym. Ów chłopiec został kiedyœ przez towarzysza zabaw skaleczony nożem w prawe ucho. Jak więc to jest, że mówisz jak Komańcz i masz bliznę na tym samym uchu?

Zwiadowca poderwał się na te słowa i zawołał gniewnie:

— To cięcie zawdzięczam właœnie wrogoœci Komanczów, otrzyma-łem je w ręcznej potyczce z nimi. Jeœli wštpisz o tym, wzywam cię do walki ze mnš.

— Pshaw! — Tylko to jedno słowo wypowiedziane lekcewa-

żšcym tonem padło z ust Winnetou, po czym wódz Apaczów

28

odwrócił się i sięgnšł po imbirowe piwo, które gospodarz właœnie przyniósł.

I jak to zwykle bywa po tak nieprzyjemnych scenach, nastšpiła głęboka cisza, zanim podjęto na nowo rozmowę przy obu stołach. Potem inżynier zapytał, czy Old Shatterhand i Winnetou majš zamiar przenocować w obozie, otrzymawszy odpowiedŸ twierdzšcš, zapropo-nował im swoje mieszkanie, a gotowoœć goœciny poparł jeszcze wyjaœnieniem:

— Obu dżentelmenom, którzy przybyli przed wami, gospodarz wskazał już legowiska u siebie, nie ma tam więcej miejsca, a nie będziecie przecież spać na dworze, gdzie jest mokro. Tu zaœ, w baraku, wœród tych chrapišcych, niechlujnych Chińczyków? W żadnym razie! Musieliœmy sprowadzić Chińczyków z Zachodu, ponieważ nie mogliœ-my znaleŸć białych robotników i ponieważ sš tańsi, a także łatwiejsi do utrzymania w ryzach niż całe to talatajstwo, na które bylibyœmy w przeciwnym razie skazani. Powiedzcie, sir, czy zechcecie przyjšć moje zaproszenie?

Old Shatterhand spojrzał pytajšco na Winnetou, a widzšc lekkie przytaknięcie, odparł:

— Tak, przyjmujemy je, pod warunkiem, że również nasze konie otrzymajš bezpieczne schronienie.

— Dostanš je. Konie tamtych obu dżentelmenów też już wzięliœmy na przechowanie. Chcielibyœcie może rzucić okiem na moje mieszka-nie?

— Tak, pokażcie je nam. Dobrze jest, jeœli się przedtem pozna miejsce, w którym przyjdzie spędzić noc.

Winnetou i Old Shatterhand zabrali swojš broń i udali się za inżynierem do znajdujšcego się nie opodal niskiego budynku, którego œciany zbudowane były z kamienia, jako że budynek ten miał póŸniej służyć za mieszkanie dla warty mostowej. Urzędnik otwarł drzwi, zapalił œwiatło. Było tam palenisko, stół, kilka krzeseł, a oprócz przeróżnego sprzętu i naczyń rozpoœcierało się szerokie legowisko, na którym było wystarczajšco wiele miejsca. Obaj goœcie wyrazili zadowo-lenie i chcieli wrócić, aby odprowadzić swoje konie, ale inżynier zauważył:

— Nie chcecie od razu zostawić tutaj waszych rzeczy? Po co niepotrzebnie nosić z sobš derki i broń?

Nic nie stało na przeszkodzie, aby się z tym zgodzić. Mury były

29

solidne, a okna tak maleńkie, że żaden człowiek nie zdołałby przecisnšć się przez nie, drzwi, wykonane z solidnego drewna, miały dobry zamek, tak więc wspomniany ekwipunek wydawał się dobrze zabezpieczony, pozostawili go tu zatem, po czym odprowadzili konie do szopy, gdzie stały już oba wierzchowce Timpów. Konie dostały wody i paszy, a potem mężczyŸni skierowali się z powrotem do baraku.

Inżynier oœwiadczył po drodze, że pragnšłby, aby obaj byli jego goœćmi również na kolacji, dodajšc:

— Dziœ wieczór zjem kolację z wami, a nie z moimi ludŸmi, zwłaszcza że jeden z nich, mianowicie zwiadowca, jak się wydaje, nie spodobał się wam. Powiedzcie, Mr Winnetou, macie powody, aby mu nie ufać?

— Winnetou nigdy nie czyni ani nie mówi nic bez powodu — odparł wódz.

— Wszelako Yato Inda zawsze był wierny i można było na nim polegać!

— Winnetou nie wierzy w tę wiernoœć. Mój brat na pewno przekona się, jak długo ona potrwa. Metys nazywa siebie Yato Inda, Dobry Człowiek, ale jego prawdziwe imię brzmi z pewnoœciš Ik Senanda, co w mowie Komanczów znaczy tyle co Zły Wšż.

— Czy istnieje Komańcz o takim imieniu?

— Metys, o którym Winnetou przedtem mówił, tak się zwie, wnuk Czarnego Mustanga.

— Mr Winnetou, mam wielki szacunek dla waszej bystroœci i osšdu, ale tym razem musieliœcie się pomylić! Ów zwiadowca okazał mi tyle dowodów wiernoœci, że muszę mu ufać.

— Mój biały brat może czynić, co uważa za stosowne, ale odtšd, jeœli Old Shatterhand i Winnetou będš tak rozmawiać, aby Metys słyszał rozmowę, to wszystko, cokolwiek powiedzš, nie będzie niczym więcej jak pozorem. Howgh!

Kiedy znaleŸli się już w baraku, inżynier zamówił u gospodarza dobrš kolację na pięć osób, potraktował bowiem obu Timpów również jako swoich goœci i dosiadł się do ich stołu. Tutaj Old Shatterhand zwrócił się z pytaniem do wysokiego, jasnowłosego Kasa, co sprowa-dziło go w te okolice i dokšd zamierza stšd się udać. Zapytany opowiedział w krótkich słowach historię spadku i osobliwego spotkania ze swoim kuzynem i zarazem współspadkobiercš.

30

— Teraz musimy udać się do Santa Fe—cišgnšł dalej—nie możemy jednak niestety obrać najkrótszej drogi.

— Dlaczegóż to?

— Z powodu Komanczów. Skierujemy się stšd na wschód, a potem skręcimy na południe.

— Hm! Może pojedziemy razem. Zamierzamy bowiem również udać się do Santa Fe, choć nie z powodu spadku.

Kas klasnšł w ręce, aż trzasnęło, i zachwycony zawołał nazbyt głoœno:

— To się nazywa szczęœcie! Has, Has, słyszysz? Możemy jechać razem z Old Shatterhandem i z Winnetou! Figę sobie robię teraz z tej całej hołoty Komanczów! Nie potrzebujemy jechać okrężnš drogš, jedziemy na wprost.

— Nie wrzeszczcie tak! —uœmiechnšł się Old Shatterhand. —Nie macie wcale powodu do takiej radoœci. Nam również nie przyszło do głowy, aby jechać na wprost, przez obszary Komanczów, byliœmy zdecydowani, tak jak i wy, zrobić łuk na wschód.

— Wedle waszej woli. Kiedy zatem wyruszamy, sir?

— Jutro, jak tylko się wyœpimy. Do wieczora dotrzemy do Alder--Spring i tam będziemy obozować aż do wczesnego ranka.

Szczególny nacisk położył na tę nazwę, ponieważ przez cały czas ukradkiem obserwował Metysa i doskonale widział, z jakš uwagš tamten przysłuchiwał się rozmowie, mimo że usiłował stworzyć wrażenie, jakby go to nic nie obchodziło. Nie był on zresztš jedynym, w którym obaj sławni przyjaciele wzbudzili tak ogromne, skrywane zainteresowanie.

Tuż przy samym przepierzeniu z desek, odgradzajšcym wielkie pomieszczenie, zajęte wyłšcznie przez Chińczyków, od mniejszego, siedzieli, palšc i popijajšc, dwaj Synowie Niebios*, obecni tu już przed pojawieniem się obu Timpów. Wyglšdali na kierowników robót, a może też i piastowali jakiœ pomniejszy urzšd, albowiem żaden z ich ziomków nie dosiadł się do nich. Mieli oni możnoœć słyszeć wszystko, co mówiono obok, rozumieli też dobrze po angielsku, bo od wielu już lat przebywali w Stanach Zjednoczonych i języka nauczyli się w San Francisco.

* Tak nazywajš sami siebie Chińczycy

31

Na przybycie Hasa i Kasa nie zwrócili większej uwagi, tak zresztš jak i inni, gdy jednak obok w małym pomieszczeniu rozmowa zeszła na strzelby Old Shatterhanda i Winnetou i na ich wartoœć, zaczęli nadsłuchiwać uważniej. PóŸniej zupełnie niespodziewanie pojawili się ci dwaj mężczyŸni i Chińczycy najpierw z ciekawoœciš, a potem z pożšdliwoœciš spoglšdali przez szpary w deskach na nich i na ich cennš broń, od której prawie nie mogli oderwać oczu.

Gdy w jakiœ czas potem inżynier powrócił ze swymi goœćmi, a ci nie mieli już broni przy sobie, dotychczasowy spokój opuœcił Chińczyków. Ich cienkie brwi poruszały się w górę i w dół, usta drgały, palce zaciskały się kurczowo, obaj wiercili się na swoich stołkach, obu wypełniało to samo uczucie, mieli te same myœli, ale żaden z nich nie chciał odezwać się pierwszy. Wreszcie jeden nie mógł się już dłużej' opanować i zapytał cicho:

— Słyszałeœ wszystko?

— Tak — odparł drugi.

— I widziałeœ?

— I widziałem.

— Także strzelby?

— Także!

— To bezcenne rzeczy!

— Tak.

— Gdybyœmy je mieli! Ileż musimy się napracować, ile namęczyć i nadręczyć, żeby nasze koœci mogły być złożone w ojczyŸnie, przy naszych przodkach!

Nastšpiła przerwa w rozmowie, obaj coœ rozważali. Po jakiejœ chwili jeden z nich zacišgnšł się głęboko dymem z fajki i spytał, błyskajšc chytrze skoœnymi oczami:

— Domyœlasz się, gdzie leżš te strzelby?

— Tak, wiem — padła odpowiedŸ.

— Gdzie?

— W domu inżyniera. Gdybyœmy je mieli, moglibyœmy je zakopać i nikt by się nie dowiedział, kto je zabrał.

— A póŸniej byœmy mogli je sprzedać w San Francisco. Dostalibyœ-my za. nie mnóstwo pieniędzy. Stalibyœmy się bogatymi panami i moglibyœmy wrócić do Państwa Œrodka, gdzie byœmy jedli sobie co dzień jaskółcze gniazda.

— Tak by mogło być naprawdę, gdybyœmy tylko chcieli!

32

I znowu nastšpiła przerwa, każdy z nich starał się odgadnšć myœli drugiego po wyrazie twarzy i spojrzeniu, po czym rozmowa potoczyła się dalej:

— Dom inżyniera jest zbudowany z kamienia, a przez okno nikt nie wejdzie!

— A drzwi sš mocne i majš bardzo solidny, żelazny zamek!

— Ale dach! Nie wiesz, że dach jest zrobiony z gontów?

— Wiem. Gdyby tak mieć drabinę, można by zrobić otwór i wejœć.

— Drabin jest dosyć!

— Tak, ale gdzie zakopiemy broń? W ziemi? Zniszczy się tam.

— Trzeba by jš dobrze zawinšć. W szopie leży więcej plecionych mat, niż potrzeba.

Dotšd rozmowa toczyła się bardzo cicho, teraz pochylili się jesz-cze bardziej ku sobie i dalej rozmawiali już tylko ledwo sły-szalnym szeptem. Następnie jeden po drugim w kilka minut opuœcili barak.

Po chwili, kiedy obu już nie było, zjawił się nowy przybysz. Był to Indianin, którego ubiór składał się z niebieskiej płócien-nej bluzy, skórzanych spodni i takich samych mokasynów. Uzbro-jony był tylko w nóż, który tkwił za pasem. Długie, gęste włosy spadały mu na plecy, na szyi zaœ nosił na rzemieniu duży woreczek z „lekami”.

Zatrzymał się przy wejœciu, aby oswoić oczy z nagłym œwiatłem, jednym rzutem oka omiótł większe pomieszczenie, po czym wolnym krokiem udał się do mniejszego.

Czerwonoskóry nie należał tu oczywiœcie do rzadkoœci, tak więc Indianin ów w ogóle nie zwrócił na siebie uwagi siedzšcych tam Chińczyków. Również w mniejszym pomieszczeniu, gdzie siedzieli biali, jego pojawienie się nie wywołało nic więcej poza krótkim spojrzeniem obecnych, potem już nie zwracano na niego uwagi. Pokornym krokiem człowieka, który czuje, że jest ledwo tolerowany, przeszedł między stołami i przykucnšł w pobliżu paleniska.

Kiedy zwiadowca dostrzegł wchodzšcego Indianina, twarz jego na

moment drgnęła, skurcz ten minšł jednak tak błyskawicznie, że nikt z

obecnych tego nie dostrzegł. Obaj sprawiali wrażenie, jakby jeden dla

drugiego nie istniał, ale w jednym i drugim kierunku spod opuszczo-

nych rzęs biegły raz po raz spojrzenia, i spojrzenia te zdawały się

wzajemnie rozumiane. Po jakiejœ chwili zwiadowca podniósł się od

3* Czarny Mustang

33

stołu i powolnym, niedbałym krokiem skierował się ku wyjœciu jak ktoœ, kto czyni to zupełnie bezwiednie i bezmyœlnie.

Były jednak dwie osoby, którym właœnie owa ostentacyjnie okazy-wana obojętnoœć wydala się podejrzana: Winnetou i Old Shatterhand. Pozornie odwrócili natychmiast wzrok od drzwi, ale tylko pozornie, bo kto zna dobrze wyćwiczone oko westmana, ten wie, że jest ono w stanie także z boku wchłonšć tyle promieni, żeby dokładnie widzieć, co się dzieje tam, gdzie jak się wydaje,'w ogóle nie patrzy.

Będšc już przy drzwiach, zwiadowca odwrócił się na kilka sekund, a nie widzšc ani jednego oka zwróconego na siebie, szybkim ruchem ręki dał czerwonoskóremu znak, którego znaczenie rozumieć mógł tylko ten, z kim ów znak był wczeœniej umówiony. Potem odwrócił się i wyszedł w ciemnš noc.

Znak ten dostrzegł zarówno Winnetou, jak i Old Shatterhand: raz tylko wymieniwszy spojrzenia, bez słów, już byli zgodni co do tego, jak działać. Oto, co przypuszczali, i co zamierzali uczynić: obcy Indianin był w tajemnym porozumieniu ze zwiadowcš, ponieważ otrzymał od niego znak. Porozumienie to było skryte, obaj bowiem uważali, aby nikt niczego się nie domyœlił i nie zauważył. Z tej tajemniczoœci należało wysnuć wniosek, że kryje się za niš złowrogi zamiar, który trzeba bezwzględnie wyœledzić. Powinien tylko ktoœ pójœć za zwia-dowcš, aby z ukrycia obserwować, co uczyni. Ponieważ można było z całš pewnoœciš przyjšć, że chodzi tu o Indianina, Winnetou chciał przejšć œledzenie. Niestety, nie mógł wyjœć drzwiami, gdyż te były jasno oœwietlone. Zwiadowca zaœ z pewnoœciš tak się ustawił na dworze, żeby mógł widzieć każdego, kto opuszcza barak. Na szczęœcie Apacz już przedtem zauważył, że za beczkami, pakami i skrzyniami sš małe drzwi, służšce z pewnoœciš do wnoszenia i wynoszenia towarów bez potrzeby korzystania z głównego wejœcia. Tymi to tylnymi drzwiami zamierzał Winnetou wyjœć. Ponieważ jednak winno się to odbyć możliwie niespostrzeżenie, musiał wobec tego odczekać, aż zaintereso-wanie obecnych skieruje się na Old Shatterhanda, co się oczywiœcie stało, jak tylko Old Shatterhand zaczšł rozmawiać z Indianinem.

I to była druga rzecz, jakš należało uczynić, mianowicie, przepytać Indianina, żeby z niego w miarę możliwoœci wydobyć coœ, co by wskazało na jego zamiary.

Old Shatterhand, wcale też nie zwlekajšc, zaczšł badać Indianina, a

gdy wszystkich oczy zwróciły się na nich, wtedy Winnetou nieznacznie

34

oddalił się od stołu, aby zniknšć za beczkami i dotrzeć do wspomnia-nych drzwi.

Indianin był mocno zbudowanym mężczyznš w œrednich latach. Wkrótce okazało się też, że również jeœli chodzi o rozum, nie był słabeuszem. Przewidział to oczywiœcie Old Shatterhand, bo tajne i niebezpieczne zadania otrzymuje zazwyczaj tylko mšdry wojownik.

— Mój czerwony brat usiadł daleko od nas. Nie chce nic zjeœć ani wypić?—brzmiało pierwsze pytanie Old Shatterhanda.

Czerwonoskóry odpowiedział tylko przeczšcym ruchem głowy.

— Dlaczego nie? Nie masz pragnienia ani nie jesteœ głodny?

— Juwaruwa jest głodny i ma pragnienie, ale nie ma pieniędzy— usłyszano odpowiedŸ.

— Juwaruwa to twoje imię?

— Tak mnie nazywajš.

— Juwaruwa znaczy „łoœ” w mowie Upsaroków. Należysz do tego plemienia?

— Jestem wojownikiem tego plemienia.

— Gdzie wypasa ono teraz swoje konie?

— W Wyoming.

— A jak nazywa się ich wojenny wódz?

— Nazywajš go Szarym NiedŸwiedziem.

Old Shatterhand był akurat ostatnio u Indian zwanych Upsarokami, czyli Wronami, którzy sš mieszkańcami Dakoty, był więc w stanie osšdzić, czy Indianin go nie okłamał. Odpowiedzi zawierały prawdę.

— Jeœli mój brat nie ma czym płacić, niech dosišdzie się do nas i zje z nami — zaproponował Old Shatterhand.

Indianin spojrzał na niego badawczo i oœwiadczył:

— Juwaruwa jest dzielnym wojownikiem, jada tylko z mężczyzna-mi, których zna i którzy sš równie dzielni. Masz jakieœ imię? Jak ono brzmi ?

— Nazywajš mnie Old Shatterhand.

— Old Shatt...

Nazwisko nie mogło mu przejœć przez usta. Na moment stracił spokój i opanowanie, ale okazujšc przerażenie, już się zdradził.

Opanował się jednak szybko i z pozornš swobodš cišgnšł dalej:

— Old Shatterhand? Uff! Jesteœ zatem bardzo sławnš bladš twarzš.

— A więc możesz ze mnš jeœć. ChodŸ tutaj do nas, jedz i pij!

35

Ten jednak, zamiast skorzystać z zaproszenia, potoczył wzrokiem dokoła, szukajšc kogoœ, po czym zapytał:

— Nie widzę tutaj czerwonoskórego, który siedział u twojego bo-ku. Dokšd poszedł?

— Z pewnoœciš wyszedł i jest w innym pomieszczeniu.

— Nie zauważyłem, jak wyszedł. Jeœli ty jesteœ Old Shatterhand, to tamten jest z pewnoœciš Winnetou, wódz Apaczów?

— Tak, to on. Gdzie masz konia?

— Nie jeżdżę konno.

— Jak to? Upsaroka znajdujšcy się o tyle dni drogi na południe od swego plemienia, nie ma konia? Czyż zgubiłeœ go po drodze?

— Nie. Nie wzišłem konia z sobš.

— I również żadnej broni poza tym tutaj nożem?

— Żadnej.

— Musisz mieć po temu ważne powody?!

— Uczyniłem œlub, że pójdę bez konia i tylko z tym nożem.

— Dlaczego?

— Ponieważ Komańcze również byli bez koni i bez innej broni.

— Komańcze? Gdzie byli?

— U góry, blisko naszych dawniejszych pastwisk, w Dakocie.

— Komańcze tak daleko na północy? Osobliwa sprawa. Głos Old Shatterhanda wyrażał powštpiewanie. Czerwonoskóry spojrzał na niego prawie ironicznie i odparł:

— To Old Shatterhand nie wie, że każdy indiański wojownik winien jest jeden raz udać się do Dakoty po œwiętš glinę do fajki pokoju?

— Nie każdy winien to czynić i nie każdy to czyni.

— Ale Komańcze to uczynili. Spotkali mnie i mojego brata, jego zakłuli, a mnie udało się zbiec. Wtedy to złożyłem œluby, i bez konia z tym tylko nożem podšżam za nimi, nie spocznę prędzej, dopóki ich nie zabiję!

— Ponieważ pouczasz mnie co do uœwięconych zwyczajów, to chyba wiesz, że żaden Indianin w drodze do tych kamieniołomów nie może nikogo zabić?

— Wszelako Komańcze popełnili morderstwo!

— Hm! Ale po cóż te œluby? Bez konia i tylko z nożem! Jak chcesz polować? Z czego żyłeœ po drodze?

— Czy mam ci o^tym opowiedzieć? — spytał Indianin zarozumiale, był bowiem przekonany, że zupełnie zmylił Old Shatterhanda.

36

— Nie — odparł ten spokojnie. — Nie mogę tylko pojšć, jak to jest możliwe, że przez tak długi czas i w tak dalekiej drodze nie dosiadłeœ w ogóle konia?

— Uczyniłem œluby i dotrzymam ich.

— Nie, ty je złamałeœ!

— Udowodnij to!

— Dzisiaj siedziałeœ w siodle!

— Uff! Uff!

— Tak, w czasie deszczu.

— Uff, uff — powtórnie odezwał się rzekomy Upsaroka, brzmiało to na wpół ze strachem, na wpół z przekorš. Poderwał się i stanšł tuż przed Old Shatterhandem. Biały myœliwy schylił się, przejechał obiema rękami wzdłuż nóg tamtego, po czym stwierdził:

— Twoje spodnie sš po zewnętrznej stronie mokre, a po wewnę-trznej suche. Wewnętrznej strony spodni, przylegajšcych do konia, deszcz nie mógł zmoczyć.

Na tak zaskakujšcy, bezsporny dowód Indianin nie był przygotowa-ny, jednak jego przebiegłoœć podsunęła mu szybko usprawiedliwienie:

— Każde dziecko wie, że wewnętrzna strona spodni szybciej schnie niż zewnętrzna. Old Shatterhand musi się jeszcze wiele nauczyć!

Była to bezczelna odpowiedŸ, ale myœliwy zachował mimo to spokój. Posługiwał się dotšd językiem angielskim, który czerwonoskóry znał w miarę dobrze, teraz natomiast zadał mu pytanie w narzeczu Upsaro-ków i nie otrzymał odpowiedzi. Zadał jeszcze kilka dalszych pytań z tym samym rezultatem, w końcu położył ciężko dłoń na ramieniu Indianina i zapytał po angielsku:

— Dlaczego mi nie odpowiadasz? Czy mowa twego własnego plemienia jest ci nie znana?

— Złożyłem œluby, że nie prędzej odezwę się w tej mowie, dopóki œmierć mojego brata nie będzie pomszczona.

— Ciekawe, wszystkie twoje œluby okazujš się jakieœ dziwne, osobliwe! A jeszcze bardziej osobliwa jest twoja głupota, kiedy sobie wyobrażasz, że zdołałeœ mnie oszukać. Właœnie twoja mowa jest tym, co cię zdradza. Wiem aż nadto dobrze, jak Upsarokowie i jak inne plemiona posługujš się językiem bladych twarzy. Ty nie jesteœ z plemienia Upsaroków, jesteœ Komanczem. Masz odwagę to potwier-dzić?

— Komańcze sš moimi wrogami, już ci to mówiłem!

37

— Właœnie to, że nazywasz ich swoimi wrogami, jest dla mnie dowodem, iż jesteœ jednym z nich!

— Uważasz mnie za kłamcę? Taki to jest zwyczaj białych, że obrażajš swoich czerwonoskórych goœci? Idę!—To mówišc, chciał skierować swe kroki ku drzwiom.

— Zostaniesz! — rozkazał Old Shatterhand, chwytajšc go za ramię.

W tej samej chwili Indianin wycišgnšł nóż i zawołał:

— Kto ma prawo mnie zatrzymywać?! Ty? Co ci zrobiłem? Nic!

Idę, a każdemu, kto mi w tym przeszkodzi, utopię to żelazo w sercu!

Old Shatterhand, trzymajšc go mimo to mocno lewš rękš, wyrwał mu szybkim ruchem prawej ręki nóż i powtórzył:

— Zostajesz! Zaczekamy, aż wróci Winnetou, wtedy okaże się, czy . możesz pójœć, czy nie. Kucnij sobie tam, gdzieœ tkwił przedtem. Jedna próba ucieczki i sięgnie cię kula.

Old Shatterhand pchnšł go na wspomniane miejsce, Indianin upadł, najpierw chciał się wyprostować, ale zastanowiwszy się, usiadł w kucki. Old Shatterhand zajšł swoje miejsce i zabrał się do jedzenia, położyw-szy odbezpieczony rewolwer obok siebie, aby dobitniej podkreœlić swojš groŸbę.

Kontynuowano przerwanš kolację, jednak rozmowa nie toczyła się już wartko. Po jakimœ czasie wrócił zwiadowca i usiadł na swoim miejscu. Stwierdziwszy, że Indianin siedzi w tej samej pozycji, w jakiej go przedtem zestawił, nie mógł przypuszczać, co się tymczasem wydarzyło. Opowiedzieli mu o tym kierownik i nadzorca siedzšcy obok niego; Metys przysłuchiwał się im i pozornie był spokojny, ale w duchu bardzo się zaniepokoił, czy nie œledził go Winnetou.

Apacz tymczasem, wymknšwszy się przez tylne drzwi, wielkim lukiem skradał się do frontu w przekonaniu, że złapie zwiadowcę na jakimœ goršcym uczynku. Szeroko otwarte drzwi baraku były jasno oœwietlone i jeœli oddalajšc się, nie spuszczało się z nich oka, można było widzieć każdego, kto się znalazł na odcinku drogi wiodšcym od drzwi do punktu obserwacji.

Winnetou zataczał coraz większy łuk, nadaremnie! Przystawał często i nadsłuchiwał w ciemnoœci nocy, również nadaremnie. Zawró-cił i powtórzył trasę, znowu na próżno. I tak upłynęło nieco czasu, wtem zobaczył jakšœ postać nadchodzšcš gdzieœ z boku i zbliżajšcš się do baraku, gdy dotarła do drzwi i weszła do œrodka, wiedział już, kto to taki.

38

— Uff! To zwiadowca — powiedział do siebie. — Zdaje się, że jednak nie miał nic skrytego na myœli, niepotrzebnie go tu wypatrywa-łem. Winnetou raz się pomylił. Old Shatterhand zdziwi się z pewnoœ-ciš.

Nie zadał sobie nawet trudu, aby wejœć niepostrzeżenie, wszedł frontowymi, jasno oœwietlonymi drzwiami. Zwiadowca na jego widok poczuł, że tętno bije mu w przyœpieszonym rytmie. Teraz powinno się okazać, czy Apacz wykrył coœ, czy też nie; Winnetou tymczasem usiadł obok Old Shatterhanda, który najpierw opowiedział mu przebieg rozmowy z Indianinem, a potem cicho zapytał:

— Czy mojemu czerwonemu bratu dopisało szczęœcie?

— Winnetou nie mogło dopisać ani szczęœcie, ani nieszczęœcie, to była omyłka. Nie było nic.

— A ten znak, jaki zwiadowca dał czerwonoskóremu?

— Może to nie był wcale znak, lecz po prostu^bezwiedny ruch ręki.

— To by znaczyło, że i ja się pomyliłem, w co raczej wštpię. Ten Indianin nie jest wcale Upsarokiem, lecz Komanczem.

— Czy popełnił on coœ przeciwko tobie, mnie albo przeciw komu innemu?

— Jak dotšd oczywiœcie nie.

— Wobec tego nie wolno go też traktować jak wroga. Niech mój brat Shatterhand puœci go wolno.

— No cóż, dobrze, skoro tego chcesz, czynię to jednak niechętnie.

Następnie zwrócił się do czerwonoskórego i powiedział mu, że może

sobie pójœć. Ten podniósł się wolno i zażšdał zwrotu noża. Otrzymaw^

szy go, schował za pas ze słowami:

— Od dziœ nóż ten ma jeszcze więcej roboty do wykonania, bo złożyłem sobie nowe œluby. Old Shatterhand przekona się wkrótce, czy sš one takie dziwne jak tamte poprzednie!

Po tej groŸbie oddalił się szybkim krokiem. W cišgu całej tej ostatniej minuty na twarzy zwiadowcy malował się najwyższy niepokój i widoczne napięcie, teraz zaœ rysy jego twarzy zmieniły się do tego stopnia, że wyrażały jawnš, nie dajšcš się ukryć drwinę. Winnetou szepnšł do Old Shatterhanda:

— Niech mój brat spojrzy na Metysa!

— Patrzę na niego!

— On się z n^” œmieje!

— Niestety, m^ po temu powody.

39

— Tak. Jego kiwnięcie rękš, to jednak umówiony znak dla Indiani-na, o którym mówiłeœ, że jest Komanczem. Nie myliliœmy się.

— Nie znalazłeœ go tam, na dworze. Kto wie, co za diabelska sztuczka została tam uknuta. Tym czujniej musimy go teraz mieć na oku. Jestem przekonany, że to niebezpieczny człowiek.

Old Shatterhand miał rację, nazywajšc Metysa niebezpiecznym, ponieważ tam, na dworze, rzeczywiœcie uknuto diabelskš sztuczkę.

Kiedy bowiem zwiadowca opuœcił barak, najprzód ostrożnie umknšł z kręgu œwiatła, jakie buzujšcy ogień rzucał aż na zewnštrz. Potem oddalajšc się na wprost od baraku, zrobił około trzystu kroków, dopóki nie usłyszał cichego głosu wymawiajšcego jego imię, nie było to jednak imię, jakim nazywano go tutaj w obozie, lecz zgoła inne, bo przywołujš-cy głos brzmiał:

— ChodŸ tu, Ik Senanda! Jesteœmy tutaj!

Był on więc rzeczywiœcie tym, za kogo uważał go Winnetou, był Metysem, wnukiem Czarnego Mustanga, najgroŸniejszego wodza Komanczów.

Udał się w kierunku, skšd go wołano, i ujrzał przed sobš trzech Indian, z których jeden wyróżniał się szczególnie wysokim wzrostem i silnš budowš. Był to sam wódz, który pozdrowił go słowami:

— Witaj, synumojejtórki! Posłałem do tego domu Kita Homaszę*, najbardziej przebiegłego z moich wojowników, abyœ zorientował się, że przybyłem i czekam na ciebie. Rozmawiałeœ z nim?

— Ani słowa. Samo jego przybycie wystarczyło mi.

— Mšdrze działałeœ, bo może wzbudziłoby to podejrzenia. Jesteœ-

my tu w dobrym miejscu i nikt nas nie może zaskoczyć, ponieważ w

kręgu œwiatła padajšcego z otwartych drzwi widzimy każdego wycho-

dzšcego. A poza tym mamy tu do czynienia tylko z takimi ludŸmi, \ \

którzy nie majš pojęcia o życiu na naszych ziemiach, `e^^- „Ik

— Jesteœ w błędzie. Sš tu ludzie, którzy znajš je aż nadto dobrze. ^/fW ^

— Uff! Któż by to miał być? Powiedz! fff

— Najpierw przybyli dwaj bardzo wysocy i niesamowicie chudzi

jeŸdŸcy, którzy pozostajš tutaj do jutra. Jeden powiedział, że nazywa ^r' š y?^

się Timpe, drugi, jak się zdaje, nazywa się tak samo. rtBiEŁ- / ^

— Timpe? Pshaw! Żaden dzielny wojownik nie słyszał nigdy takiego ani podobnego nazwiska.

* Dwa Pióra

40

— A potem przyjechali jeszcze dwaj: Winnetou i Old Shatterhand!

— Uff! Uff! Tych sprowadził tutaj zły Manitu.

— Nie zły, lecz dobry. Z poczštku też się, oczywiœcie, przeraziłem, ale póŸniej, słuchajšc ich rozmowy, poczułem w sobie radoœć.

— Powiesz mi, coœ usłyszał, ale nie tutaj. Musimy się stšd oddalić.

— Oddalić się? Dlaczego?

— Ponieważ wiem, jak tacy ludzie myœlš i działajš. Rozmawiali z tobš?

— Winnetou wypytywał mnie. Nie uwierzył, że nazywam się Yato Inda i uważa mnie za syna twojej córki.

— Apacz zatem powzišł podejrzenie i teraz będzie za tobš chodził, aby cię obserwować. Musimy natychmiast poszukać sobie innego miejsca.

— Będziemy go przecież widzieć, jeœli wyjdzie przez te jasno oœwietlone drzwi.

— Nie znasz go. Rozważy on wszystko dokładnie i będzie wiedział, że wróg, który zakradnie się do tego obozu, ustawi się naprzeciw tych drzwi, ponieważ stšd może wszystko widzieć. Winnetou przyjdzie więc tutaj, ale nie przez te oœwietlone drzwi. Było tam jeszcze jakieœ drugie wyjœcie?

— Małe drzwi za spiżarniš.

— Z tych właœnie skorzysta i podkradnie się pod osłonš ciemnoœci ku nam. Musimy przejœć na drugš stronę. ChodŸ!

Paroma susami przemknęli dużym łukiem na prawo wokół szopy, podczas gdy w tym samym czasie Winnetou też zrobił taki łuk, ale na lewo, i dlatego ich nie znalazł. Tam przystanęli pod drzewem i wtedy zwiadowca opowiedział, co słyszał. Wódz przysłuchiwał mu się z najwyższym zainteresowaniem, po czym z nadmiaru radoœci prawie zbyt głoœno powiedział:

— Zamierzajš udać się do Alder-Spring? Jutro wieczorem tam będš? Złapiemy ich, złapiemy ich tam, nie ujdš nam! Jakaż to radoœć zapanuje u nas, kiedy przywleczemy tę cennš zdobycz, i tak będziemy ich męczyć, aż będš wyć jak odzierane ze skóry kojoty! Te dwa skalpy sš o wiele więcej warte niż tamte wszystkie warkocze, z których właœciwie można zrezygnować!

Rozpierała go radoœć, której dawał wyraz, dopóki wnuk mu nie przerwał:

— Tak, złapiemy ich na pewno i zamęczymy na œmierć, ale czy z

42

tego powodu chcesz zrezygnować z Chińczyków, których miałem wydać w twe ręce?

— Nie, wszak po to właœnie wstšpiłeœ na służbę u tych ludzi od „ognistego rumaka”, my zaœ przybyliœmy tu dzisiaj, aby cię zapytać, czy czas już nadszedł.

— Jestem gotów każdego dnia, ale mam nadzieję, że dotrzymacie danego mi słowa!

— Dotrzymamy. Czyżbyœ sšdził, że oszukam syna mojej córki? Pienišdze, złoto i srebro sš twoje, wszystko inne, odzież, narzędzia, zapasy, a w szczególnoœci skalpy ludzi z długimi warkoczami należš do nas. Przywykliœmy do tego, że blade twarze rabujš nam wszystko, musimy ustępować im, bo sš silniejsi od nas, a teraz przybyły jeszcze te żółte twarze, aby budować mosty i drogi żelazne na ziemi, która należy do nas, wszyscy będš za to musieli zapłacić życiem, a wojownicy Komanczów okryjš się sławš jako pierwsi czerwonoskórzy, którzy zdobyli nowe skalpy z długimi warkoczami. Nie zrezygnujemy z tego. A teraz udzielisz nam wszelkich informacji potrzebnych dla dokonania napaœci.

Po czym nastšpiły szczegółowe wyjaœnienia dotyczšce umiejscowie-nia i rozkładu poszczególnych częœci obozowiska, omówiono też, w jaki sposób należy przeprowadzić napaœć oraz jakiej można się spodziewać zdobyczy. Na koniec Czarny Mustang dał znak obu towarzyszom, aby dołšczyli do niego, ci bowiem oddalili się, każdy w innš stronę, aby pilnować, żeby nikt nie zaskoczył ich wodza i nie odkrył jego obecnoœci.

W rezultacie tego tajemnego spotkania postanowiono, że najpierw, nazajutrz wieczorem, należy pojmać Old Shatterhanda i Winnetou wraz z Kasem i Hasem przy Alder-Spring; natomiast o terminie napaœci na Firwood-Camp zwiadowca zostanie powiadomiony przez wysłannika. Metys pożegnał się z trzema sprzymierzeńcami i wrócił do baraku.

Czarny Mustang skierował się tymczasem z obydwoma Komańcza-mi w pobliże tego miejsca, gdzie zgodnie z umowš należało oczekiwać powrotu wysłannika, którego posłano do baraku. Ów zjawił się też wkrótce i kipišc złoœciš opowiedział, jak z nim postšpił Old Shatter-hand. Kiedy usłyszał, że przygotowano napaœć na Old Shatterhanda i na Winnetou, z radoœci aż syknšł przez zęby:

— Będzie jeszcze żałował, że podniósł na mnie rękę, bo to ja będę tym, który zada mu najstraszliwsze męki!

43

Czerwonoskórzy właœnie szykowali się do odejœcia, zamierzajšc udać się do koni, które mieli w ukryciu, kiedy posłyszeli kroki. Natychmiast przypadli do ziemi, choć była mokra i błotnista. Ale położyli się akurat w poprzek drogi, którš mieli przejœć dwaj mężczyŸni, jeden z nich potknšł się o leżšcego wodza i przewrócił się, pocišgajšc za sobš towarzysza. W jednej chwili złapano ich i zatrzymano.

— Nie wrzeszczcie, bo przypłacicie to życiem! — rozkazał wódz. — Kim jesteœcie?

— Jesteœmy robotnikami —padła trwożliwa odpowiedŸ.

— Wstańcie, tylko ani kroku stšd, jeœli wam życie miłe! Dlaczego włóczycie się tutaj po kryjomu? Jeœli jesteœcie robotnikamiz tego obozu, to nie potrzebujecie się tak zachowywać!

— Nie szliœmy wcale po kryjomu!

— A jednak! Tak cicho i chyłkiem nie chodzi żaden człowiek, który może się otwarcie pokazywać. Co tam macie w rękach?

— Strzelby.

— Strzelby? Na cóż robotnikom strzelby? Pokażcie no tu, chcę je zobaczyć!

Wyrwał im strzelby z ršk, obmacał je i każdš z osobna uniósł wysoko w górę, aby móc je lepiej obejrzeć na tle nieba.

— Uff, uff, uff! — sapnšł cicho wprawdzie, ale tonem pełnym podziwu. — Te trzy strzelby sš tu na Zachodzie dobrze znane. Strzelba zdobiona gwoŸdziami jest z pewnoœciš Srebrnš Strzelbš Winnetou, naszego wroga. A jeœli tak jest, to dwie pozostałe sš własnoœciš bladej twarzy, Old Shatterhanda, to jest sztucer Henry'e-go, a to Postrach NiedŸwiedzi. Dobrze mówię?

Chińczycy nie odpowiedzieli na skierowane do nich pytanie. Wi-dzieli, że majš przed sobš Indian, i bali się. Trzęœli się dosłownie ze strachu, a byli zbyt wielkimi tchórzami, aby spróbować ucieczki.

— Mówcie! — ruszył na nich. — Czy ta broń należy do Old Shat-terhanda i do Winnetou?

— Tak — odparł ledwo dosłyszalnym szeptem ten z nich, który mówił dotšd.

— Wobec tego ukradliœcie jš?

Zapytany znów milczał.

— Widzę, że jesteœcie Wagare-Saritschen*, takim ludziom tamci

*Zółte Psy

44

mężczyŸni nigdy nie powierzyliby swojej broni. Jeœli się nie przyznasz, wsadzę ci z miejsca nóż w brzuch! Mów!

Wtedy Chińczyk spiesznie odpowiedział:

— Zabraliœmy je po kryjomu.

— Uff! A więc jednak! Winnetou i Old Shatterhand czujš się tu jak wida*- bezpiecznie, skoro rozstali się ze swojš broniš. Jesteœcie złodziejami. Wiecie, co z wami zrobię? Zasłużyliœcie na œmierć!

Chińczyk rzucił się na kolana, wzniósł ręce i zaczšł błagać:

— Nie zabijaj nas!

— Powinniœmy was zabić, to jasne, ale puœcimy was wolno, jeœli uczynicie to, co wam rozkażę.

— Mów, och, mów! Usłuchamy cię we wszystkim!

— Dobrze. Dlaczegoœcie ukradli tę broń? Przecież nie będziecie jej używać, bo nie jesteœcie myœliwymi.

— Chcieliœmy jš sprzedać, bo słyszeliœmy, że jest warta mnóstwo' pieniędzy.

— My jš odkupimy.

— Naprawdę? Naprawdę? Czy aby naprawdę?

— Jestem wodzem Komanczów. Moje imię brzmi Tokvi Kava,

co w języku bladych twarzy znaczy Czarny Mustang. Słyszeliœcie

o mnie? „—'

Owszem, słyszeli o nim, i to tyle złego, że Chińczyk głęboko przerażony wykrztusił:

— Czarny Mustang? Tak, znamy ciebie!

— Zatem wiesz również i to, jak wielkim i sławnym wodzem jestem i że wszystko, co powiem, jest zawsze prawdš. Odkupuję broń.

— Ile dasz nam za niš?

— Więcej, niżby dał wam ktokolwiek inny.

— Co?

— Wasze życie. T-ego rodzaju kradzież karze się œmierciš, a ja daruję wam za te strzelby życie.

— . Życie? Tylko życie? — spytał Chińczyk zawiedziony, a przy tym cały drżšcy ze strachu.

— Mało wam? — syknšł czerwonoskóry. — Tacy hultaje oœmielajš się żšdać jeszcze czego? oprócz życia? Czego jeszcze chcecie?

— Pieniędzy!

— Pieniędzy! Czyli metalu! Jeœli chcecie metalu, możecie dostać żelazo naszych noży, sš tak ostre, że starczy go wam aż nadto. Chcecie?

45

— Nie, nie! OszczędŸ nas!—skamlał Chińczyk.—Chcemy żyć!

Zatrzymaj strzelby!

— Twoje szczęœcie, żółta ropucho! A teraz słuchaj, co ci jeszcze rozkażę! Old Shatterhand i Winnetou wkrótce spostrzegš, że ich strzelby znikły, podniesie się duża wrzawa, będš szukać i rozpytywać. Co wtedy uczynicie?

— Będziemy milczeć.

— Musicie. Nie wolno wam powiedzieć ani słowa, ani jednego słowa, bo was zabijš, gdyż jesteœcie złodziejami. Ale także o nas nie wolno wam nic mówić, bo jeœli się dowiedzš, żeœcie nas spotkali i z nami rozmawiali, domyœla się wszystkiego, i tak czy owak będziecie zgubie-ni. Postšpicie według tego rozkazu?

— Będziemy milczeć jak grób!

— Tego żšdam od was, bo jeœli zdradzicie, że byliœcie tuta^,

wrócimy i dokonamy zemsty, umrzecie po tysišcznych torturach przy

męczeńskim palu. I jeszcze jedno pytanie: znacie imiona Ilczi* i

Hatatitla?**

— Nie.

— Tak zwš się konie Winnetou i Old Shatterhanda. Czy wiecie, gdzie one stojš?

— W szopie, tam, za nami. Słyszeliœmy, że je tam zaprowadzono.

— W takim razie to wszystko, jeœli chodzi o was. Pamiętajcie tylko o moim ostrzeżeniu i milczcie! A teraz możecie iœć!

Każdy z nich dostał jeszcze kopniaka, po czym obaj zniknęli czym prędzej w ciemnoœciach nocy, radzi z tego, że przynajmniej uszli z życiem.

— Uff! Nie mogliœmy mieć więcej szczęœcia! — powiedział wódz tonem najwyższego zadowolenia do swoich ludzi. — Mamy zaczarowa-ny sztucer, Postrach NiedŸwiedzi i Srebrnš Strzelbę. Teraz jeszcze przyprowadzimy oba ogiery, które prócz mojego mustanga nie majš sobie równych.

— Tokvi Kava chce udać się do szopy?—spytał Indianin, który przedtem .pod przybranym imieniem Juwaruwy poszedł do baraku jako szpieg.

— Czyżby mój brat myœlał, że pozostawię konie? Gdyby nie istniał

* Wiatr

** Błyskawica

46

mój mustang, to te dwa ogiery byłyby najlepszymi końmi między jednš Wielkš Wodš a drugš. Zabieramy je, bo sš one z pewnoœciš tyle samo warte co strzelby, któreœmy odebrali tym żółtym hultajom z długimi warkoczami.

Bezszelestnie podkradli się pod szopę, której drzwi nie zamykały się na prawdziwy zamek, tylko na zasuwę, i zaczęli nadsłuchiwać. Ze œrodka słychać było pojedyncze uderzenia podkowš, odgłos, jaki słychać, kiedy koń stšpnie nogš. W szopie panował mrok. Wyglšdało na to, że nie ma tam strażnika, w przeciwnym razie bowiem pomie-szczenie byłoby oœwietlone. Wódz odsunšł zasuwę, uchylił nieco drzwi i tak się ustawił, żeby nie być widzianym od œrodka, po czym zawołał kilka razy półgłosem w języku angielskim, tak jakby był znajomym strażnika, jeœliby przypadkiem jakowyœ się tam znajdował. Nie było żadnej odpowiedzi. Czterej Indianie weszli do œrodka.

Konie obu Timpów zajmowały miejsca zupełnie w tyle, oba karę ogiery stały prawie na samym przedzie. Wódz mimo ciemnoœci rozpoznał je od razu.

— Tu stojš — powiedział. — Miejcie się na bacznoœci! Nie możemy ich dosišœć, bo nas nie znajš, musimy je prowadzić, a i tak jeszcze, jak wyjdziemy, będziemy mieć z nimi kłopoty, gdy tylko się spostrzegš, że trzeba ruszyć, a ich panów nie ma.

Ogiery odwišzano ostrożnie i powolutku wyprowadzono. Szły za Komańczami wprawdzie bez większego oporu, ale widać było, że sš nieufne. Drzwi ponownie zamknięto na zasuwę, po czym Indianie oddalili się z cennš zdobyczš. Głębokie, miękkie błoto, jakie spowodo-wał deszcz, stłumiło zupełnie kroki ludzi i zwierzšt.

Tokvi Kava czuł' się nadzwyczaj zadowolony z figla, jakiego udało mu się spłatać obu sławnym, a tak bardzo przez niego znienawidzonym mężom. Był całkowicie pewny swej sprawy i przekonany, że dzisiejsze-go wieczoru postępował absolutnie bezbłędnie i chytrze. A jednak mylił się. Jednego w swej kalkulacji nie przewidział, mianowicie bystroœci umysłu obu okradzionych, jak również wyjštkowych zalet i œwietnej tresury obu koni, które były nauczone nie słuchać obcych ludzi bez zezwolenia swych panów.

Największy jednak błšd polegał na tym, że wyjawił Chińczykom swoje imię. Wprawdzie z całš pewnoœciš siebie wyszedł z założenia, że ci nic nie zdradzš, ale miał do czynienia z Winnetou i jego przyjacie-lem, była to więc niewybaczalna lekkomyœlnoœć.

47

2. CZARNY MUSTANG

Słyszałeœ może kiedy, drogi czytelniku, o Białym Mustangu? Wiele już o nim napisano, wiele też opowiadano. Wielu też było takich, zarówno białych myœliwych, jak i czerwonoskórych, którzy twierdzili, że widzieli Białego Mustanga, i istotnie, było tak, że widzieli go i zarazem nie widzieli. Bo Biały Mustang to legenda, wytwór fantazji, bajka, u której podstaw w istocie rzeczy leży prawda.

W czasach, kiedy jeszcze stada bawołów i zdziczałych koni niezliczo-nymi tysišcami żyły na szerokich preriach i cišgnęły wiosnš na północ, ku jesieni zaœ na południe, bywało, że jakiemuœ ostrożnemu myœliwe-mu dopisało szczęœcie i mógł on zobaczyć Białego Mustanga, ale przytrafić się to mogło tylko ostrożnemu jeŸdŸcowi, który potrafił się podkraœć i zbliżyć do rumaka. Biały Mustang bowiem był najbardziej doœwiadczonym i najmšdrzejszym spoœród wszystkich ogierów-prze-wodników, jakie kiedykolwiek stały na czele dzikich końskich tabu-nów. Oko jego potrafiło przedrzeć się przez najgęstsze zaroœla, jego ucho słyszało ciche skradanie się wilka z odległoœci tysięcy kroków, a jego ciemnoczerwone nozdrza łowiły zapach człowieka na jeszcze większš odległoœć. Ze stada prowadzonego i pilnowanego przez Białego Mustanga rzadko kiedy jaki myœliwy zdołał pochwycić konia na lasso. Nigdy nie widziano, żeby Biały Mustang skubał trawę. Nie miał na to czasu. Stale, wcišż, bez przerwy jakby wzlatywał w pełnych wdzięku, a zarazem pewnych podskokach wokół swego spokojnie pasšcego się stada, a przy najmniejszym przejawie niebezpieczeństwa wydawał z siebie owo przenikliwe, podobne do głosu tršby rżenie, na którego dzwieK wszystko niczym burza pędziło z miejsca przed siebie.

Podobno kilka razy udało się oddzielić go od stada, chciano go

48

złapać, jego samego. Umykał wtedy galopem; œcigajšcy go pędzili na koniach, które wytężały wszystkie siły, ale mimo to nie zdołali go doœcignšć, a gdy potem wycišgnięty jak strzała znikał na horyzoncie, uœwiadamiali sobie, że Biały Mustang zakpił sobie z nich tylko, aby odwieœć ich od swego stada. Pewien dzielny vaquero*, mistrz w jeŸdzie konnej, spotkał podobno kiedyœ Białego Mustanga bez stada i zapędził go aż na skraj głębokiego kanionu. Biały Mustang skoczył podobno bez namysłu kilkaset stóp w dół przepaœci, a potem, tam na dole, dalej popędził kłusem. Vaquero przysięgał na wszystkie znane mu œwiętoœci i zaklinał się, że to prawda, a wszyscy słuchacze wierzyli w to. Kiedyœ znów, w towarzystwie bardzo poważnych i doœwiadczonych westma-nów opowiadał pewien haziendero** z Sierra, że miał raz niesamowite szczęœcie zwabić Białego Mustanga z całym tabunem dzikich koni do korralu***, ale ten cudowny siwosz niczym ptak przefrunšł przez wysokie na dwadzieœcia stóp ogrodzenie, i nikt w to nie wštpił.

Tak opowiadali starzy ludzie, tak opowiadali młodzi. Biały Mustang wydawał się nie tylko nietykalny, lecz nawet nieœmiertelny, dopóki wreszcie razem z ostatnim tabunem koni, jaki widziano, nie znikł z sawanny. Nieubłagana cywilizacja wytrzebiła bawoły i mustangi, ale jeszcze tu i ówdzie znajduje się jakiœ stary westman, który potwierdza, że ów nieosišgalny siwosz nie jest czczym wymysłem, bo on sam również widział go na własne oczy.

Tak, nie był on czczym wymysłem, a jednak był wytworem fantazji, nie istniał nigdy, a jednak istniał, ci, którzy go widzieli, nie mylili się, a jednak mylili się, albowiem Biały Mustang to nie był jeden koń, lecz wiele, wiele koni.

Każdy dziki tabun koni miał jednego przewodnika, którym zawsze

był ogier, i to najsilniejszy i najmšdrzejszy ze wszystkich, taki bowiem

ogier musiał bronić swej pozycji i utrzymać się na niej siłš i

przebiegłoœciš. Jeœli pokonał wszystkich współzawodników, wtedy

całe stado, aż do najmłodszego Ÿrebaka było mu posłuszne. I jeœli teraz

twierdzimy, że siwki sš najwytrwalszymi końmi, to już w prerii było

tak z całš pewnoœciš. Doszło do tego, że jasnej maœci mustangi były

chronione przez myœliwych, nikomu nie wpadło do głowy, żeby

* pasterz, poganiacz bydła, kowboj ** farmer *** ogrodzenie dla bydła

4* Ciarny Mustang

49

załapać sobie siwka pod wierzch, takie zwierzę bowiem byłoby

widoczne z daleka i jeŸdziec mógłby się przez to wystawić na

niebezpieczeństwo. Konie te miały zatem możnoœć rozwinšć swe siły w

flt

całej pełni. Poza tym w instynkcie konia o jasnej maœci jest, czy też było, więcej ostrożnoœci niż u konia ciemnej maœci. Także i stado potrzebowało przewodnika, który by maœciš różnił się od pozostałych i by można go było łatwo dostrzec. Im wyższy rangš oficer, tym bardziej błyszczšce sš odznaki jego godnoœci. Co człowiek osišga za pomocš sztuki, to zwierzęciu daje natura. Może więc z tych powodów, o czym wie każdy westman, prawie każde większe stado dzikich koni miało za przewodnika konia siwej maœci.

I jeœli oto owe siwe ogiery-przewodniki były najsilniejsze, najszyb-sze, najwytrwalsze i najwaleczniejsze, to również łatwiej im było umknšć swoim przeœladowcom, niż każdemu innemu koniowi. Każdy westman widział w swym życiu takiego siwka i podziwiał jego szybkoœć i mšdroœć, potem opowiadał o tym i słuchał innych, którzy opowiadali to samo; życie na bezkresnej prerii pobudza fantazję, istniało mnóstwo siwków, lecz z biegiem czasu wyobraŸnia stworzyła z nich jednego jedynego. Białego Mustanga, który był wszechobecny, ale nigdy nie dał się złapać.

Za czasów Winnetou i Old Shatterhanda istniał też Czarny Mu-stang, z którym rzecz miała się prawie tak samo, a jednak odmiennie. Nie był to bynajmniej żaden dziki koń, lecz koń szkolony, a nawet nadzwyczaj dobrze wytresowany i znajdował się w posiadaniu wodza Naiini-Komanczów. Również o nim opowiadano sobie najprzedziw-niejsze historie. Odznaczał się wszelkimi zaletami, i to w niespotykanej dotšd mierze, nigdy nie został raniony w żadnej walce, nigdy się nawet nie potknšł, nie mówišc już o upadku, nigdy nie zdołał doœcignšć go żaden przeœladowca i œmierć nie miała nad nim władzy. Koń ten żył już za czasów przodków, najpierw jeszcze z dziadem wychodził z wszelkich walk cało, potem ratował ojca, unoszšc go z każdej opresji, a nawet ze szponów œmierci, a teraz zasługiwał się tak doskonale u obecnego wodza, że ten ku czci zwierzęcia i ku swojej własnej chwale przybrał imię Tokvi Kava czyli Czarny Mustang.

Tak jak Indianie byli œwięcie przekonani, że należšcy do Old

Shatterhanda sztucer Henry'ego jest zaczarowanš strzelbš, tak też

œwięcie wierzyli, oczywiœcie z wyjštkiem wtajemniczonych członków

plemienia Naiini, że również Czarny Mustang jest zaczarowanym

50

koniem. Wiara ta przydawała więc szacunku i przywilejów właœcicielo-wi tego konia. Wystrzegano się wejœć w konflikt tak z samym właœcicielem konia, jak iż jego plemieniem, uważano bowiem, że jest on równie nietykalny jak jego koń, słowem, niezwyciężony. A wódz był człowiekiem mšdrym i w chytry sposób wykorzystywał owo uczucie bojażni, skutki tego były widoczne i czyniły go coraz bardziej pewnym siebie. Jego pycha i bezwzględnoœć rosły, stał się rajstraszliwszym wrogiem tak wszystkich białych, jak i nieprzyjaznych mu czerwono-skórych, i wreszcie sam uwierzył w to, że nie ma człowieka, który mógłby się z nim zmierzyć.

Naturalnie również w przypadku i tego Czarnego Mustanga należa-ło tu mieć na myœli nie jednego, lecz wiele koni, jedne były potomkami drugich, odznaczały się tymi samymi cechami i takš samš doskonałoœ-ciš. A doskonałoœć ta była niezaprzeczalna, i wódz miał zrozumiale powody, kiedy ukradłszy w Firwood-Camp oba deresze należšce do Old Shatterhanda i Winnetou, oœwiadczył z takš dumš: ,,Gdyby nie istniał mój Mustang, to te dwa ogiery byłyby najlepszymi końmi między jednš Wielkš Wodš a drugš”. Miał przy tym na myœli Ocean Atlantycki i Ocean Spokojny, co według jego sposobu wyrażania się oznaczało całš Amerykę Północnš. Czy miał rację, tak twierdzšc, można by się ewentualnie sprzeczać.

Tego wieczoru w obozie nie udano się na spoczynek tak wczeœnie jak zazwyczaj. Obecnoœć sławnych goœci zatrzymała ludzi jeszcze po kolacji. Przy stole, przy którym siedzieli inżynier, Winnetou, Old Shatterhand i obaj Timpowie, opowiadaniom nie było końca. Przy drugim stole siedzieli nadzorca i kierownik, którzy przysłuchiwali się rozmowie raczej w milczeniu i tylko od czasu do czasu wtršcali słowo od siebie. Do nich to przysiadł się Metys. Przez cały czas nie wyrzekł on słowa, lecz tym uważniej słuchał, o czym mówiono. Winnetou i Old Shatterhand zdawali się w ogóle nie dostrzegać jego obecnoœci, Metys nie zauważył, żeby choć raz na niego spojrzeli, a jednak tak bacznie trzymali go na oku, że żaden jego ruch czy wyraz twarzy nie uszedł ich uwagi.

Kas właœnie w najlepsze opowiadał jednš ze swoich przygód, kiedy Winnetou dał mu znak, aby przerwał i zwrócił uwagę na dochodzšce z zewnštrz odgłosy.

Nastawili więc uszu i wkrótce też usłyszeli zbliżajšce się uderzenia

końskich podków, które całkiem wyraŸnie rozpryskiwały błoto, a po-

52

tem zatrzymały się na dworze przed drzwiami. Rozległo się charakte-rystyczne, radosne rżenie.

— Uff!—zawołał Winnetou, zrywajšc się z miejsca.—To nie sš obce konie!

Równie szybko poderwał się Old Shatterhand i potwierdził:

— Nie, to nie sš obce konie, to nasze ogiery. Ale jak się tu dostały? Co wy na to, Mr engineer? Przecież, kiedyœmy opuszczali szopę, samiœcie jš zaryglowali?

— Tak, uczyniłem to. Widocznie jakiœ robotnik musiał otworzyć wrota i konie zbiegły.

— Zbiegły? Były mocno przywišzane! Ten ktoœ nie tylko otworzył wrota, ale również odwišzał konie, trzeba przyznać, że nader to osobliwe zachowanie. Pozwolicie, że zabiorę tę latarkę?

Proœba była skierowana do gospodarza, który przysiadł za ladš. Nad jego głowš wisiała lampa ze szklanš osłonš od wiatru, Old Shatterhand •zdjšł jš z gwoŸdzia i zapalił, po czym wyszedł razem z Winnetou. Pozostali, wiedzeni ciekawoœciš, udali się za nimi, również Metys, który rzecz jasna nie wiedział o tym, że jego czerwonoskóry dziad ukradł oba ogiery.

Konie rzeczywiœcie stały na dworze i przywitały swych panów z oznakami silnego wzburzenia. Rżały, machały ogonami, strzygły uszami, stawały dęba, unoszšc obie przednie nogi niczym psy, które radoœnie witajš swego pana. Old Shatterhand obejrzał je przy œwietle uniesionej latarki i zawołał zdumiony:

— Do licha! Co to? Konie nie wracajš z szopy! Spójrzcie tylko na ten brud i błoto, aż grubo tego na ich grzbietach! One pędziły galopem, były daleko! Ale gdzie i z kim?

— Z kim? — zdziwił się inżynier. — Z nikim, oczywiœcie! Komu miałoby wpaœć do głowy w takš pogodę i w takš ciemnoœć dosišœć koni i jechać na spacer?

— Dosišœć? Chciałbym widzieć tego, kto by tego dokonał! Bez naszego pozwolenia nie można dosišœć tych koni! Nikt na nich nie siedział, popatrzcie, grzbiety sš zapryskane błotem!

— A więc jednak mam rację! Ktoœ otworzył szopę i wtedy konie urwały się i poniosły. Jakiœ czas biegały w kółko, potem tutaj wróciły, i to wszystko. Zbadam jednak, kto ponosi tutaj winę. Nocš żaden człowiek nie ma nic do szukania w szopie.

Z cugli jednego z koni zwisał mocno przywišzany rzemień, który

53

tworzył prawdopodobnie wišzanie, teraz jednak był zerwany. Old Shatterhand zbadał go, po czym rzucił szybkie, znaczšce spojrzenie ku Apaczowi i zwrócił się do inżyniera:

— Macie rację, sir, konie urwały się. Proszę za mnš. Musimy je przywišzać mocniej. Naturalnie, pozostali dżentelmeni nie muszš się już dalej trudzić.

Powiedział to z takim spokojem i przekonaniem, że zamierzony cel został osišgnięty. Nadzorca i kierownik wraz z Metysem wrócili do baraku na swoje miejsca. Kas i Has chcieli udać się za nimi, ale Old Shatterhand szepnšł im:

— Zacznijcie rozmowę z Metysem i nie pozwólcie mu, żeby wyszedł, dopóki nie wrócimy.

— Dlaczego, Mr Shatterhand? — spytał Kas.

— Dowiecie się póŸniej. Teraz tylko zatrzymajcie go, bšdŸcie jednak wobec niego uprzejmi i traktujcie go poufale.

— Ale jeœli koniecznie zechce wyjœć? Czy mamy wtedy użyć siły?

— Nie, tego należy uniknšć. Przecież nie będzie wam chyba zbyt trudno zatrzymać go, opowiadajšc jakšœ pasjonujšcš historię!

— Też tak myœlę. Opowiem mu kilka zadziwiajšcych rzeczy i parę dobrych dowcipów', dokładnie tak jak u spadkobierców Timpego. — Po czym zwrócił się do swego krewniaka: — ChodŸ, stary! — I weszli do œrodka.

Winnetou chwycił konie za cugle i poprowadził. Old Shatterhand szedł przodem i oœwietlał drogę, inżynier kroczył obok niego i potrzšsajšc głowš mówił:

— Nie rozumiem was, sir. Najprzód ni stšd, ni zowšd udajecie

spokojnego i przyznajecie rację, a potem dajecie obu tym dżen-

telmenom takie polecenie, jakby w ogóle nie można było ufać Yato

Indzie.

— Udawałem, bo trzeba mieć się na bacznoœci. Konie zostały ukradzione i zabrane, tylko że urwały się po drodze.

— Niemożliwe!

— Tak jest, zapewniam was!

— A gdyby tak było, to czyż Yato Inda mógłby być tym złodziejem?

— Nie, ale jego wspólnik. ChodŸmy jednak najpierw do szopy, a tam się dowiemy, kto dokonał kradzieży.

— Jak chcecie się tego dowiedzieć?

— Zdradzi mi to miękkie podłoże.

54

Tak rozmawiajšc, znaleŸli się w pobliżu szopy. Inżynier przyœpie-szył kroku, aby wejœć do œrodka, ale Old Shatterhand przytrzymał go za ramię i ostrzegł:

— Nie tak od razu! W ten sposób możecie nam wszystko zepsuć.

— Co?...

— Siady, które chcę zobaczyć. Jeœli je rozdepczecie, niczego dokładnego z nich się nie dowiemy.

— Słusznie! Takim ludziom jak my nie wpadłyby do głowy podobne œrodki ostrożnoœci.

Old Shatterhand zatoczył łuk, aby dojœć do drzwi nie na wprost, lecz z boku i w ten sposób uchronić przed zadeptaniem œlady, które spodziewał się tam znaleŸć. Potem zbliżył się do drzwi i poœwiecił wokoło. Winnetou zatrzymał konie, podszedł do niego i również się pochylił.

— Uff!—wykrzyknšł.—To były-indiańskie mokasyny!

— Tak też myœlałem!—skinšł głowš Old Shatterhand.—Czer-wonoskórzy byli tutaj. Ale ilu?

— Tego dowie się mój brat, kiedy pójdziemy tropem wiodšcym od szopy. Tutaj pomieszały się œlady ludzi i koni.

— Jeszcze nie idŸmy! Zostańmy tutaj! Siady podków wskazujš wyraŸnie na to, że konie szły powoli. Nie zachowywałyby się tak w przypadku, gdyby urwawszy się, chciały uciec. Zostały bardzo ostroż-^ nie wyprowadzone z szopy.

— Szopa jest zaryglowana—zauważył Winnetou, wskazujšc na drzwi.

— To następny dowód na to, że mamy tu do czynienia z kradzieżš.

Bo któż inny miałby interes zaryglować te drzwi?

Otwarli je i weszli do œrodka. Nic jednak nie zobaczyli, złodzieje nie pozostawili żadnych œladów. Dlatego też wprowadzono konie i ponow-nie je uwišzano, po czym trzej mężczyŸni wyszli i podšżajšc dalej tropem, jaki wiódł od szopy, kontynuowali badanie œladów. Już po kilku krokach œlady owe rozchodziły się: na prawo biegły œlady ludzi i koni, a na lewo tylko œlady stóp ludzkich.

— Tędy nadeszli—oznajmił Old Shatterhand.—Czy mój brat Winnetou widzi, ilu ich było?

Apacz przyjrzał się dokładnie odciœniętym w ziemi œladom, a potem powiedział:

— Ci czerwonoskórzy byli nieostrożni i nie szli jeden za drugim,

55

dlatego wyraŸnie widać, że było ich czterech. IdŸmy jeszcze dalej!

Trop wiedzie na tyły baraku.

Po krótkiej chwili znaleŸli się w miejscu, gdzie obaj Chińczycy spotkali się z Indianami. Miejsce to było szeroko udeptane, Old Shatterhand oœwietlił je dokładnie.

— Uff!—zawołał Winnetou.—Tutaj czerwonoskórzy stali jakiœ czas i rozmawiali z dwoma ludŸmi z warkoczami. Widać bardzo dokładnie œlad grubej, prostej, podeszwy żółtych.

— A nie mówiłem?—zauważył inżynier.—To robotnicy byli w szopie!

— Nonsens! —zaprzeczył Old Shatterhand. — W szopie nie byli, bo ich œlady nie wiodš aż tam, jak pan widzi. Tu byli Indianie, z pewnoœciš Komańcze. Dla was nie jest to sprawa bez znaczenia!

— Pshaw! W każdym razie jacyœ pożałowania godni biedacy, którzy chcieli pewnie ukraœć coœ do jedzenia i mieli pecha, że trafili na wasze konie.

— Byłbym rad, gdyby tak było. Ale obawiam się, że okaże się jeszcze coœ całkiem innego. Zdaje się, że ci czerwonoskórzy weszli w tajne porozumienie z waszymi Chińczykami.

— Oho!

— Tak! Przecież widzicie, że oni tutaj rozmawiali. Gdyby nie doszło między nimi do porozumienia, Indianie sprzštnęliby Chińczy-ków.

— Tak sšdzicie, sir?

— Oczywiœcie! Proszę popatrzeć: najpierw stało tu tylko trzech czerwonoskórych, czwarty doszedł do nich od strony baraku. Zgadnij-cie, kto to był?

`•— Pewnie ten Juwaruwa, któremuœcie nie pozwolili się oddalić?

— Tak, to był on.

— Wobec tego chciałbym tylko wiedzieć jedno, którzy z moich Chińczyków byli tutaj. Te żółtki z warkoczykami będš się oczywiœcie pilnować, żeby się do niczego nie przyznać.

— My się jednak mimo to dowiemy. Na razie nie będziemy się nimi zajmować, zajmiemy się tylko czerwonoskórymi. ChodŸcie!

Szli teraz tropem potrójnych œladów, aż dotarli do miejsca, gdzie

Tokvi Kava ostatnio rozmawiał z Metysem, i skšd ten potem wrócił do

baraku. Następnie trop zaprowadził ich w tę stronę, z której widoczny

l

był front baraku, tam gdzie Komańcze czekali na Metysa. Gdy już i te œlady zbadali, Old Shatterhand oznajmił:

— Teraz wszystko jest dla mnie jasne. Przybyło tutaj czterech Komanczów. Trzech czekało, a czwarty poszedł do baraku, aby dać znak Metysowi, żeby tamten wyszedł. I Metys przyszedł tutaj, ale że nie czuli się w tym miejscu pewnie, udali się na tyły baraku. Dlatego też Winnetou na próżno szukał i nic nie znalazł. Metys rozmówił się z trzema czerwonoskórymi, po czym wrócił do nas do baraku, ci natomiast wrócili na to miejsce, gdzie mieli czekać na Juwaruwę. Ten nadszedł i kiedy już wszyscy mieli się oddalić, natknęli się na tych dwóch Chińczyków.

— Ale czego oni tutaj szukali? — spytał inżynier. — Może zbadamy także ich œlady?

— Teraz jeszcze nie. Najpierw musimy pójœć zobaczyć, co robi Metys. Powinien uciec.

— Uciec? — zdziwił się inżynier. — Cóż to za pomysł! Albo jest on porzšdnym człowiekiem, za jakiego go uważam, i wtedy nie miałby potrzeby uciekać, albo też jest łotrem, który zamierza nas zdradzić wobec Indian, i wtedy nie mogę dopuœcić do tego, żeby uciekł.

— Wy myœlicie tak, ja zaœ myœlę inaczej. Metys jest wnukiem wodza Komanczów, Tokvi Kava, wkradł się tu do was pod maskš uczciwoœci po to, aby wydać was w ręce swego czerwonoskórego dziada. Ten przysłał do niego dzisiaj czterech wysłanników, żeby uzgodnić czas i sposób napaœci. Œmiałbym nawet twierdzić, że Tokvi Kava także był tutaj wœród nich. Co na to powie mój brat Winnetou?

— Czarny Mustang był tutaj — odparł Apacz z takim przekona-niem, jakby go widział.

— Z pewnoœciš! Bo tylko taki wojownik jak on mógł wpaœć na pomysł kradzieży naszych koni. Usłyszał o tym, że tu jesteœmy, i na razie poniecha napaœci na obóz, dopóki stšd nie wyjedziemy. Wasze bezpieczeństwo wymaga tego, abyœcie wiedzieli, jakie zamiary majš wobec was czerwonoskórzy i kiedy przeprowadzš swój plan. Nie dowiecie się jednak tego, jeœli Metys pozostanie tutaj.

— Sir — odparł inżynier z niedowierzaniem — wiem, kim jesteœcie

i co mam o was myœleć, ale mówicie zagadkami. Ku memu przerażeniu

muszę wam wierzyć, że coœ przeciw nam knujš, bo w przeciwnym razie

nie przysłaliby tutaj swych szpiegów, jednakże tego, co muszę w te'

56

57

sprawie wiedzieć, dowiem się najpewniej i najlepiej od Metysa, jeœli jest on rzeczywiœcie, tak jak powiadacie, sojusznikiem czerwonoskó-rych.

— Myœlicie, że on wam coœ powie?

— Zmuszę go do tego!

— Pshaw! Nie wyobrażam sobie, jak byœcie się mieli do tego zabrać!

Istnieje jeden tylko pewny œrodek, żeby dowiedzieć się wszystkiego:

musimy napędzić mu strachu, tak żeby zwiał.

— Lecz jeœli ucieknie, wtedy już na pewno niczego się nie dowiemy, Mr Shatterhand!

— Wprost przeciwnie. Czy nie słyszeliœcie, że chcemy jutro wyru-szyć do Alder-Spring?

— Owszem.

— Metys również to słyszał i powiadomi o tym czerwonoskórych.

Jestem przekonany, że oni też tam pojadš, aby nas wytropić i złapać.

Nie damy się jednak złapać, to raczej my będziemy ich tropić.

— Sir, to niebezpieczne!

— Ale nie dla nas, dla was natomiast będzie to miało taki pożytek, że dowiecie się, na czym stoicie.

— A jak się tego dowiem? Czy wrócicie tutaj może?

— Jeœli dowiemy się, że znajdujecie się w niebezpieczeństwie, na pewno wrócimy tutaj, aby was obronić. Dzisiaj jednak musicie pozwolić Metysowi uciec.

— A jeœli nie ucieknie?

— Ucieknie! Gdzie sypia? Czy z robotnikami?

— Nie. Urzšdził sobie tam, z tyłu, blisko zaroœli na wpół indiański wigwam.

— Żeby nie być obserwowanym. Całkiem słusznie! Ma konia?

— Tak. Trzyma go stale uwišzanego w pobliżu wigwamu.

— Dobrze! Mój brat Winnetou pójdzie teraz tam, ukryje się i będzie obserwował jego ucieczkę. My natomiast udamy się do baraku i już postaramy się o to, by napędzić mu strachu. Tylko przedtem proszę dokładnie opisać memu bratu Winnetou, gdzie jest ten wigwam.

W czasie tej rozmowy Winnetou odzywał się bardzo mało, w

milczeniu wysłuchał, gdzie znajduje się owo miejsce i cicho się odda-

lił. Tak miał w zwyczaju postępować, a dla Old Shatterhanda był

to dowód, że Winnetou zgadza się ze wszystkim, co jego biały

towarzysz powiedział i zaplanował. Po odejœciu Winnetou obaj męż-

58

czyŸni udali się do baraku. Zastali Metysa przy ożywionej rozmowie z obydwoma Timpami, obrzucił on nieufnym, badawczym spojrzeniem białego myœliwego, ale ten czynił tak, jakby go nie dostrzegł. Poczciwy Kas był właœnie w trakcie opowieœci, którš przerwał w pół słowa i spytał:

— No, Mr Shatterhand, coœcie znaleŸli w szopie?

— Nie ma mowy o żadnej kradzieży koni. Zapomnieliœmy zaryglo-wać drzwi, musiało wejœć tam jakieœ zwierzę i przestraszyć ogiery. Urwały się i pognały przed siebie, ale na szczęœcie znalazły drogę z powrotem. Co do tego możemy więc być spokojni, ale mniej spokojni możemy być co do innej sprawy.

— Jakiej?

— Byli tutaj czerwonoskórzy.

— Chyba tylko jeden? Mam na myœli tego tak zwanego Juwaruwę, który był wtedy w baraku.

— On nie był sam. Było z nim jeszcze trzech innych, którzy czekali na niego na dworze.

— Do licha!—zawołał Kas, zsuwajšc z czoła swój słomiany kapelusz.—Jeszcze trzech innych! A więc ten łobuz był pewnie szpiegiem?

— O tym jestem przekonany i twierdzę, że tutaj w obozie znajduje się sojusznik czerwonoskórych.

— Ali devils! Jeœli to byłaby prawda! Któż by to mógł być?

— Zaraz się dowiecie. ChodŸcie wszyscy ze mnš, messieurs, chcę wam coœ pokazać!

— Gdzie jest Mr Winnetou?—spytał Kas, wstajšc z innymi.

Wszyscy wyszli, również biali robotnicy, Metys natomiast pozostał

na miejscu. Wtedy Old Shatterhand odwrócił się od drzwi ku niemu i

powiedział:

— Wezwałem wszystkich, żeby poszli ze mnš!

Jego groŸny wzrok mówił więcej niż słowa. Metys posłusznie wstał i dołšczył do nich. Old Shatterhand niósł latarkę i poprowadził mężczyzn w miejsce, gdzie znajdowały się œlady, jakie zostawił Metys, kiedy wyszedł z baraku i udał się do czekajšcych na niego Komanczów.

Old Shatterhand zniżył œwiatło i powiedział:

— Obejrzyjcie sobie te œlady, messieurs! To sš œlady łotra, który chce was wszystkich doprowadzić do zguby. Zaraz pokażę wam stopy, które bardzo dokładnie zgadzajš się z tymi odciskami.

59

— Doprowadzić do zguby?—spytał przerażony nadzorca.—Jak to?

— Człowiek ten jest w zmowie z wrogimi wam Indianami, którzy prawdopodobnie chcš napaœć na obóz, wkradł się tutaj do was pod fałszywym imieniem, aby tamtym ułatwić sprawę.

— Indianie? Czy to możliwe?

— Tak. Czerwonoskóry, który był tutaj przedtem, był ich szpie-giem, miał on wycišgnšć tamtego z baraku. Widzieliœmy, jak sobie dawali znaki.

— Kto to jest ten drań? Zlinczujemy łotra! Powiedzcie, sir, powiedzcie!

— PóŸniej! Najpierw chcę wam dostarczyć dowodów. Widzicie, że idę jego œladami, wkrótce zobaczycie, dokšd one prowadzš.

Old Shatterhand kroczył dalej za tropem, pozostali szli za nim, dopóki nie przystanšł, poœwiecił na ziemię i powiedział:

— Spójrzcie! Tutaj stało trzech Indian i czekało na niego, a w tym czasie czwarty, ten, który podał, że nazywa się Juwaruwa, znajdował się w baraku i tamtemu dawał potajemne znaki. Przekonajcie się sami, że te odciœnięte œlady pochodzš od Indian!

Wtedy odezwał się Has, szarpišc ze złoœciš swego długiego, czarnego wšsa:

.— Tu nie trzeba się wcale specjalnie przekonywać, sir. Widać od razu na pierwszy rzut oka, że chodzi o czerwonoskórych. Do licha! Obóz jest w niebezpieczeństwie. Pokażcie nam tego łobuza, żebyœmy się z nim pobawili żdziebko w wieszanie! Drzew jest tu dosyć z pięknymi, mocnymi gałęziami.

— Poczekajcie jeszcze tylko chwileczkę! Trzeba jeszcze dalej iœć za œladem. .

Metys stał wœród nich i oczywiœcie słyszał wszystko, co mówiono. Old Shatterhand raz po raz muskał jego twarz œwiatłem latarki i `widział, jak ten błędnym, wystraszonym spojrzeniem ciemnych oczu rozglšdał się wokół siebie.

Grupka ludzi szła dalej, obeszła barak i znalazła się na jego tyłach, w tym miejscu Old Shatterhand znowu się zatrzymał i objaœnił:

— A potem podczołgali się w to miejsce i długo tu stali, jak to widzicie po œladach. Tutaj rozmawiali o nas i o planowanej napaœci.

Następnie trzech czerwonoskórych odeszło kawałek dalej, aby zacze-

60

kac na Juwaruwę, który tam dołšczył do nich. Ale zdrajca z tego miejsca udał się z powrotem do baraku.

— Kto to jest, kto, kto?—pytano ze wszystkich stron.

— Zaraz, zaraz się dowiecie! IdŸmy tylko jeszcze kawałeczek tymi œladami, dopóki będš tak wyraŸne, żebym mógł wam pokazać, jak dokładnie zgadzajš się ze stopš zdrajcy. ChodŸcie, messieurs!

I tak, prowadzšc mężczyzn ku frontowej stronie baraku, bacznym wzrokiem œledził Metysa. Ten jednak uczynił jeszcze tylko kilka powolnych kroków, po czym kilkoma susami uskoczył w bok i już go nie było widać. Teraz nadeszła pora. Nie wolno było dopuœcić do tego, aby Metys zyskał na czasie, a tym bardziej, aby mu przyszło na myœl tutaj pozostać, ukryć się i szpiegować mieszkańców obozu. Dlatego też Old Shatterhand w pewnej chwili przystanšł i powiedział:

— Tu jest to miejsce, w którym się naocznie przekonacie. Niech podejdzie tu do mnie Yato Inda i... ach—przerwał—gdzie jest Metys?

— Metys?—spytano.—Czyżby to był on? Czy to on?

— Oczywiœcie, że on! Nie nazywa się Yato Inda, lecz Ik Senanda i jest wnukiem Czarnego Mustanga. Czarny Mustang chce napaœć na obóz i wysłał go tu, aby wypatrzył najlepszš sposobnoœć po temu.

Podniósł się krzyk, wrzask i rozległy się nawoływania za uciekinie-rem, aż echo niosło po dolinie. Nad tym wszystkim rozległ się donoœny głos Old Shatterhanda:

— Po co ten niepotrzebny hałas? On pobiegł do swego wigwamu zabrać konia i uciec. Biegnijcie za nim, żeby nie uszedł!

— Do jego wigwamu!—wołali jeden przez drugiego. —Tak, do jego wigwamu! Za nim, tam, łapmy go!

Wszyscy pobiegli w tym kierunku, na miejscu został tylko Old Shatterhand i inżynier.

— No i co powiecie na to? — spytał z uœmiechem Old Shatterhand.

— Rzeczywiœcie uciekł! Możemy Bogu dziękować, że zesłał nam was. Cicho, posłuchajmy! Nic nie słyszycie, sir?

— Tak, tam pędzi jego koń, Metys ucieka, gnany strachem przed sędziš, który nazywa się lincz. Już nie przyjdzie mu do głowy ukryć się tutaj i nas szpiegować. Pozbyliœmy się go.

— Ale na jak długo? Popędzi do Komanczów i wróci z nimi!

— A my pojedziemy za nim i jeszcze przed nim będziemy z

61

powrotem. Nie macie się czego obawiać. Słyszycie wrzaski waszych ludzi? Szukajš go jeszcze, ale go nie znajdš. Aha, teraz wyładowujš swój gniew na jego wigwamie!

Od strony zaroœli ukazały się najpierw małe języczki ognia, który mimo wilgoci po deszczu stale się wzmagał. To robotnicy podpalili wigwam.

W blasku ognia obaj ujrzeli nadchodzšcego Winnetou. Ów, zbli-żywszy się do nich, przystanšł i powiedział:

— Winnetou leżał na czatach i słyszał, jak. Metys przybiegł i wpadł do swego wigwamu. Wtedy rozległy się okrzyki zemsty ze strony zbliżajšcych się ludzi i Metys przerażony wypadł na zew-nštrz, popędził do swego konia, dosiadł go i uciekł. Słyszałem œwist jego oddechu, z czego wnoszę, że przerażenie jego było ogromne.

— Możemy zatem podjšć przerwane badanie—stwierdził Old Shatterhand — bez obawy, że ktoœ nas obserwuje z ukrycia.

Robotnicy wrócili tymczasem po bezskutecznym poœcigu za Mety-sem. Chcieli dowiedzieć się od Old Shatterhanda o jego podejrzeniach i z czym majš one zwišzek; Old Shatterhand polecił im udać się do baraku i tam poczekać chwilkę na niego, a on wkrótce przyjdzie i wszystko im wyjaœni. Następnie wraz z Winnetou, inżynierem i obydwoma Timpami skierował się ponownie na tyły baraku, gdzie przedtem spostrzegł œlady dwóch Chińczyków, lecz wtedy jeszcze za nimi nie szedł. ZnaleŸli je z łatwoœciš przy œwietle latarki i poszli ich tropem.

Przypuszczali, że œlady powiodš obok jednego i drugiego narożnika budynku i poprowadzš do wejœcia do baraku, wkrótce jednak okazało się, że było inaczej, biegły one bowiem dalej, aż ku mieszkaniu inżyniera, a mianowicie na tyły tego mieszkania. Stała tam oparta o mur drabina prowadzšca na dach.

— Uff! — krzyknšł Apacz do inżyniera. — Czy ta drabina zawsze tutaj stoi?

— Nie — odparł zapytany, przy czym z zastanowieniem potrzšsnšł głowš.

— A czy stała już może tu, zanimeœmy się jeszcze znaleŸli w tym budynku,w œrodku?

— Nic o tym nie wiem. Sprawa ta wyglšda mi nadzwyczaj podejrzanie. Ale któż to mógł być?

62

— Chińczycy, oczywiœcie!—odrzekł Old Shatterhand.—Naj-prawdopodobniej okradzione was, sir, a przy tym również i nas!

— Uff! Uff — powiedział Apacz. — Nasza broń znikła!

— Tak, nie ma jef—potwierdził również Old Shatterhand, nie okazujšc wszelako najmniejszego zdenerwowania.

— I mówicie to takim spokojnym tonem, jakby chodziło tu o kilka zapałek, a nie o trzy najcenniejsze sztuki broni na całym Dzikim Zachodzie!

— A co nam pomoże tu zdenerwowanie? Mogłoby tylko sprawie zaszkodzić. Im spokojniej się jej przyjrzymy, tym prędzej i pewniej odzyskamy naszš broń.

— Przechodzi to moje wyobrażenie, lecz jeœli istotnie tak jest, to te szelmy muszš oddać jš natychmiast, przepędzę ich, ale przedtem każę wymierzyć im baty, aż wyzionš połowę albo i trzy czwarte ducha.

— Oni nie będš mogli jej zwrócić.

— Nie? A to dlaczego?

— Ponieważ nie majš już tego, co ukradli. Siady obu Chińczyków zbiegajš się ze œladami Komanczów, po czym biegnš bezpoœrednio z powrotem. Broń dostali czerwonoskórzy.

— Więc przypuszczacie, że strzelby zostały skradzione specjalnie dla Indian?

— Możliwe. Prawdopodobnie jednak Chińczycy ukradli broń dla siebie, ale gdy już oddalali się z broniš, aby jš ukryć, wpadli na Indian, a ci zmusili ich do jej oddania.

— Nie mamy przecież jeszcze w ogóle pewnoœci, że chodzi tu rzeczywiœcie o waszš broń. ChodŸmy, wejdziemy do œrodka i sprawdzi-my! Miejmy nadzieję, żeœcie się mylili.

— Nie mylimy się. Spójrzcie tu na te trzy wgłębienia w błotnistej ziemi! Mogš one pochodzić tylko od kolb naszych strzelb. Złodzieje, schodzšc z drabiny, na moment uwolnili ręce i strzelby oparli o mur. Trzy sztuki, jeden odcisk większy, jeden œredni i jeden mniejszy, były to: Postrach NiedŸwiedzi, Srebrna Strzelba oraz sztucer Henry'ego. Więcej dowodów nam nie trzeba.

— Prawda, zaiste to prawda! — zawołał inżynier, zobaczywszy trzy wgłębienia w błocie. — Doprawdy, to byli Chińczycy! Tylko którzy dwaj spoœród tak wielu mogliby to być?

— Dojdziemy do tego. Dobry westman ma w głowie wystarczajšco wiele haków, na których może powiesić tego rodzaju opryszków.

63

— Miejmy nadzieję, sir. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego tym hultajom zaœwitała w ogóle podobna myœl w głowie: przecież oni wcale nie potrzebowali tej broni, zresztš zupełnie nie potrafiliby się niš posługiwać. W jakim właœciwie celu to zrobili?

— Dla mnie jest to także oczywiœcie zagadkš, ale tę już potrafimy rozwišzać.

Wtedy odezwał się jasnowłosy Kas:

— Nie wiem, sir, czy jest to dobra myœl, czy też głupia, ale właœnie przyszło mi do głowy coœ w rodzaju wyjaœnienia tej sprawy.

— Co takiego?

— Zanim żeœcie się tu zjawili, była mowa o was. Rozmawialiœmy też naturalnie o waszych strzelbach i o tym, że majš one tak wysokš wartoœć, że nie sposób jej właœciwie w ogóle okreœlić. Może więc któryœ z tych żółtków z warkoczykami słyszał to i w zwišzku z tym wpadł na pomysł, że warto by ukraœć owe cenne strzelby, aby je potem'sprzedać za wysokš cenę.

— Hm! Myœl ta wcale nie jest głupia, Mr Timpe. Może trafił pan w sedno. Obydwa pomieszczenia baraku sš oddzielone od siebie tylko cienkš przegrodš, przez którš z łatwoœciš można słyszeć wszystko, co się mówi. I jeœli się nie mylę, dwóch Chińczyków siedziało blisko tej przegrody na ławie, i byli sami.

— Zgadza się —potwierdził inżynier. —Byli to dwaj firsthands*, którymi posługujemy się jako poœrednikami.

— Czy nie należałoby zatem przyjšć, że sš to uczciwi ludzie?—-

spytał Old Shatterhand. , s

— Bynajmniej, sir! Wszyscy oni to szelmy co do jednego. Nie kradnš tylko wtedy, gdy nie ma co ukraœć, a według ich naczelnej zasady nie jest ani grzechem, ani wstydem, a raczej wręcz dobrym uczynkiem i zaszczytem przechytrzyć białego na każdym kroku, gdzie się tylko da. A to, że jakiœ Chińczyk doszedł aż do stanowiska firsthanda wcale nie œwiadczy o tym, że jest on uczciwszy niż pozostali, wprost przeciwnie: œwiadczy o tym, że jest on bardziej cwany, i tym mniej należy mu ufać. Może sobie przesłuchamy tych obu dokładnie?

— Tak. Tylko najpierw wejdŸmy do domu, abyœcie mogli się przekonać, że broń zginęła.

Inżynier otworzył drzwi i zaœwiecił œwiatło. Przy œwietle lampy

* kierujšcy pracš grupy chińskich robotników

64

można teraz było widzieć nie tylko, że brakowało broni, ale również w jaki sposób broń ta została skradziona, w suficie bowiem był otwór, przez który złodzieje dostali się do œrodka.

Teraz cała trójka udała się z powrotem do baraku. Żaden z robotników nie spał. Nawet ci, którzy już się przedtem położyli, siedzieli teraz przy stołach, rozmawiajšc o tym, co zaszło. Obaj firsthands zajęli swoje poprzednie miejsca, czuli się niepewnie i na wchodzšcych patrzyli trwożnym i badawczym wzrokiem. Old Shatter-hand polecił im krótko i stanowczo:

.— ChodŸcie z nami do drugiej izby!

Obaj podnieœli się i poszli. Jeden drugiemu szepnšł przy tym:

— Szuet put tek!

Słowa te nie uszły czujnemu uchu westmana, cichy uœmiech zadowolenia pojawił się na jego twarzy. Mówišcy posłużył się tu ojczystym językiem, czyli chińskim, przy czym mówił bardzo cicho;

był zatem w pełni przekonany, że nikt go nie zrozumiał, bo gdyby nawet jego słowa dotarły do czyichœ uszu, to przecież tutaj, tak daleko od Chin i w samym œrodku tego dzikiego pustkowia z pewnoœciš nie mogło być człowieka znajšcego język chiński. Nie miał pojęcia, że Old Shatterhand podczas swoich długich i dalekich podróży zatrzymał się również i w Chinach, i rozumiał język tego kraju..

Gdy wkrótce potem znaleŸli się w małej izbie i stanęli przed Old Shatterhandem, ten zmierzył ich groŸnym i przenikliwym spojrze-niem, po czym wyjšł rewolwer zza pasa i odwiódłszy z trzaskiem spust, powiedział:

— Znajdujecie się w obcym kraju. Czy znacie jego prawa?

Obaj spojrzeli bezczelnie na niego, a jeden odparł:

— Ten kraj ma wiele praw, które z nich macie na myœli, sir?

— Te, które odnoszš się do kradzieży.

— Znamy je.

— Wobec tego powiedzcie, jak karze się kradzież.

— Więzieniem.

— Tak, ale nie tu, w tych stronach. Kto tutaj, na Dzikim Zachodzie, kradnie broń lub konia, zostaje albo zastrzelony, albo powieszony. Wiecie o tym?

— Słyszeliœmy o tym, ale nas to nic nie obchodzi, ponieważ nigdy nie wycišgnęliœmy ręki po cudzš własnoœć.

— Nie kłam!

5* Czarny Mustang

65

— Co mówicie, sir? Nie skłamałem! Słyszeliœmy, że jesteœcie, sir, wielkim i sławnym człowiekiem, ale i my nie jesteœmy zwy-kłymi prostakami, lecz firsthands, i nie pozwolimy, aby nas obra-żano!

— Pshaw! Wkrótce zmienisz ton, hultaju! Jeœli przyznacie się uczciwie, postšpimy z wami oględnie, ale jeœli będziecie zaprzeczać, nie oczekujcie żadnych względów. Skradliœcie nasze trzy strzelby!

Mężczyzna przybrał tak swobodny wyraz twarzy, jak tylko potrafił i potrzšsajšc ze zdziwieniem głowš, odparł:

— Skradliœmy strzelby? My? Skšd wam, sir, przyszło na myœl tak niepojęte przypuszczenie? Znikły wam wasze strzelby?

Powiedział to tak dziecinnie uczciwym i niewinnym tonem, że Old Shatterhand zamierzył się i uderzył go w twarz z takš siłš, że Chińczyk poleciał między stołami i zatrzymał się dopiero przy szynkwasie, gdzie z wielkim trudem powoli się pozbiera?. Myœliwy nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem, lecz zwrócił się do drugiego:

— Widziałeœ teraz, jak odpowiadam na kłamstwo i bezczelnoœć.

Mów więc czystš prawdę! To wy skradliœcie nasze strzelby?

— Nie! —twierdził mimo to zapytany.

— WleŸliœcie do domu inżyniera?

— Nie-!

— Gdyœcie potem chcieli ukryć strzelby, zostały wam one zabrane przez Indian?

— Nie! —stwierdził Chińczyk po raz trzeci, ale już o wiele mniej pewnie niż poprzednio.

— Człowieku, ostrzegam cię! Twój kompan kazał ci wprawdzie zaprzeczać, ale dużo lepiej będzie dla ciebie, jeœli przyznasz się uczciwie.

— Kiedyż to miał mi kazać, żebym przeczył, sir?

— Przedtem, kiedy podnosiliœcie się ze swoich miejsc.

— O niczym nie wiem, sir!

— Wiesz, boœ słyszał, jak powiedział do ciebie cicho: „Szuet put tek”!

— Owszem, tak powiedział.

— No i co znaczš te słowa po chińsku?

— One znaczš: „ChodŸ, idziemy!” Powiedział to, ponieważ mieliœ-my iœć z wami, sir.

— Słuchaj, jesteœ cwaniak, ale mnie nie zwiedziesz. Pójœć znaczy

66

„lai”, iœć znaczy „k'iu”, a „szuet put tek” znaczy: „Nie wolno się do niczego przyznać”. Czy chcesz i temu zaprzeczyć?

Drugi Chińczyk, stojšcy jeszcze przy szynkwasie, trzymał się aż do tej chwili za bolšcy policzek, teraz jednak złożył ręce ze zgrozy, tamten zaœ cofnšł się o dwa, trzy kroki, wlepił szeroko otwarte oczy w myœliwego i jškajšc się, spytał osłupiały:

— Jak to? Wy... panie... umiecie... mówić po chińsku? Old Shatterhand wykorzystał jego osłupienie i zaskoczył go szybko pytaniem:

— Kim był ów Indianin, który zmusił was do oddania broni? Chińczyk bezmyœlnie wpadł w pułapkę, gdyż odpowiedział bez zastanowienia:

— Zwał się Czarny Mustang, wódz Komanczów.

— Put yen put jii, put yen put jii!—wrzasnšł Chińczyk stojšcy przy szynkwasie.

Ten pełen trwogi okrzyk znaczył: „Nie mówić ani słowa, nie mówić ani słowa!”

— Tien na, agai yn — O nieba, biada, biada! — jęknšł jego kompan, zrozumiawszy teraz, jaki błšd popełnił.

— Milczeć!—Old Shatterhand rozeœmiał się.—Słyszeliœcie, że wasz chiński nic wam nie pomoże! Wina wasza została udowodniona i dziœ wieczorem będziecie rozstrzelani albo powieszeni, jeœli dalej będziecie wszystkiemu zaprzeczać. Opowiedzcie nam, ale dokładnie, jak się to wszystko stało, a my darujemy wam życie.

— Darujecie życie? — spytał drugi z nich, mniej hardy niż tamten.

— Jakš wobec tego poniesiemy karę?

— To będzie w pełni zależało od waszej prawdomównoœci. Jeœli niczego, ale to niczego nie przemilczycie, lepiej na tym wyjdziecie, niż moglibyœcie przypuszczać.

— Więc będę mówił, tak, opowiem, jak było.

Chińczyk rzucił pytajšce spojrzenie w kierunku swego współtowa-rzysza, który odpowiedział mu skinieniem głowy, ponieważ teraz również i on przejrzał, że najlepiej będzie nie brnšć już dalej w tę brudnš sprawę. Zebrał się więc na odwagę i trzymajšc się za piekšcy policzek, zbliżył się do Old Shatterhanda i obaj opowiedzieli po częœci dobrowolnie, a po częœci zmuszeni pytaniami, jak się cała ta sprawa odbyła. A kiedy już wszystko wyznali, jeden z nich zwrócił się do Old Shatterhanda:

5*

67

— Teraz wiecie wszystko, sir, nie mamy już nic więcej do powie-dzenia i jesteœmy przekonani, że odpuœcicie nam karę w całoœci.

Wtedy inżynier naskoczył ostro na niego:

— Co sobie wyobrażasz, ty złodzieju! Całkiem odpuœcić karę! Nie ma mowy! Ale niech już łaskawoœć ma pierwszeństwo przed prawem, każę przyłożyć wam tylko sto batów.

Słyszšc tę groŸbę, obaj podnieœli głoœny lament. Winnetou wyrzekł tylko pogardliwe „Uff”, a Old Shatterhand spytał go:

— Jakš karę wyznacza mój czerwony brat tym oto złodziejom? Apacz milczał przez dłuższš chwilę ze wzrokiem wbitym przed siebie, potem przez jego œniadš twarz przemknšł osobliwy półuœmiech.

— Takš—odparł, pokazujšc obiema rękami czynnoœć skalpowa-nia.

Biali wiedzieli, co miał na myœli, i twarze im spoważniały. Chińczycy jednak nie zrozumieli tego gestu i pytajšco spojrzeli na Old Shatter-handa.

— Uklęknijcie tutaj przede mnš, blisko siebie!—rozkazał.

Uczynili to posłusznie.

— Zdejmijcie czapki!

Zdjęli z głowy swoje płaskie czapki bez daszków. W następnym momencie błysnšł nóż w ręce Old Shatterhanda, obecni przy tym robotnicy i urzędnicy wydali okrzyk przerażenia, sšdzili bowiem, że biały myœliwy zrobi to naprawdę. Dwa błyskawiczne ruchy lewej ręki ku ich głowom i dwa równie błyskawiczne cięcia prawš, i Old Shatterhand odcišł im... nie głowy, lecz warkocze.

Obecni odetchnęli z ulgš, Chińczycy natomiast z przerażenia zupełnie zdrętwieli. Albowiem dla Syna Niebios największš hańbš jest utrata warkocza, wolałby raczej życie oddać. Dlatego też ci tutaj dwaj byli z poczštku wręcz sparaliżowani, potem szybko nasadzili czapki na swoje ogołocone głowy, poderwali się i głoœno lamentujšc, pobiegli przed siebie. Towarzyszył im ogólny œmiech.

Tylko Old Shatterhand i Winnetou nie œmiali się, pierwszy z nich, wprost przeciwnie, poważnym tonem wyjaœnił:

— Ta scena może wydawać się wam œmieszna, ale nie ma w niej nic œmiesznego, messieurs; Ci Chińczycy, według ich pojęć, zostali o wiele surowiej ukarani, niż gdyby ich jakikolwiek sšd skazał na wieloletnie więzienie.

68

— Co? Czyż to możliwe?—spytał inżynier. —A gdyby nawet tak było, to rzšdzš tutaj nie chińskie obyczaje, lecz nasze prawa. Wy ukaraliœcie ich na swój sposób, ja zaœ tę karę jeszcze uzupełnię.

— Jak?

— Przepędzę ich, w służbie u mnie nie potrzeba mi złodziejaszków.

— Wcale nie będzie miał pan sposobnoœci przepędzić ich. Nie majš już swoich warkoczy, nie sposób im żyć, nie wolno im się tak pokazać, więc tej nocy na pewno zniknš.

— Well, jeœli tak, to już mi starczy, tylko trzeba uważać, żeby wraz z nimi nie zniknęło jeszcze to czy owo. Te dwa warkoczyki jednak wezmę sobie na pamištkę.

Pochylił się, chcšc je podnieœć. Old Shatterhand odebrał mu je z ręki i powiedział:

— Pozwólcie, sir! Te warkocze otrzyma zupełnie kto inny.

— Tak? Kto?

— Tok vi Kava, wielki i sławny wódz Komanczów.

— On? Dlaczego?

— Aby go oœmieszyć i rozgniewać.

— Nie rozumiem.

— A jednak bardzo łatwo to zrozumieć. Winnetou miał szczególny powód, kiedy dajšc przedtem znak skalpowania, domagał się tych dwóch warkoczy. Chyba teraz daliœcie się jednak przekonać, że Czarny Mustang ma zamiar napaœć na obóz?

— Tak.

— I co on będzie miał zamiar tutaj zdobyć? Może wasze pienišdze?

— Raczej nie, te zastrzegł sobie z pewnoœciš Yato Inda za swojš zdradę, czerwonoskórzy nie potrzebujš dolarów, będzie im raczej chodziło o naszš broń i amunicję.

— Zapewne, ale również i o warkocze Chińczyków.

— Tak sšdzicie?

— Tak. Kto zna Indian tak, jak my ich znamy, ten wie dobrze, czego chcš, i zna ich myœli. Taka ogromna liczba skalpów z włosami długimi na łokieć! Co za zdobycz i co za chwała! Ale to nie może im się udać, a ponieważ zawsze byłem człowiekiem i każdego z moich braci traktuję równo, obojętne, czy kolor jego skóry jest biały, czy czerwony, zatem Czarnemu Mustangowi jako odszkodowanie przekażę uroczyœ-cie te oto dwa warkocze.

69

— Hallo, to jest myœl! Złoœć Mustanga będzie zaiste wielka! Coœ takiego potrafi wymyœlić tylko Old Shatterhand!

— Mylicie się. Myœl ta pochodzi raczej od Winnętou.

— Od Winnętou? Od niego nie słyszałem d tym ani słowa.

— Ale widzieliœcie, jak dal znak.

— Czyżby przy tym miał rzeczywiœcie na myœli Czarnego Mustan-ga?

— Tak jest! Zwykliœmy bowiem rozumieć się również bez słów. Czy mój czerwony brat przyznaje mi rację?

Kierujšc to pytanie do Winnętou, zwinšł tymczasem warkocze i schował je. Apacz odparł:

— Mój brat Shatterhand zrozumiał mnie dokładnie. Będzie to największym poniżeniem dla wodza Komanczów, kiedy otrzyma od nas te warkocze bez skóry.

— Być może — przyznał inżynier z powštpiewaniem. — Ale tak łatwo, jak się rzekło, sprawa nie przejdzie. Zanim się Mustanga tymi warkoczami rozgniewa, trzeba wpierw odeprzeć jego atak tutaj i złapać go do niewoli. Wy zaœ tak czynicie, jakby rzecz była prosta niczym sylabizowanie dla jakiegoœ profesora, mnie jednak ogarnia œmiertelne przerażenie, jak tylko pomyœlę o tym. Tak, gdybym tu miał tyle białych, ile ma mój kolega w Rocky-Ground! Ten ma z górš osiemdziesięciu chłopa, wszyscy uzbrojeni po zęby, przy takich robotach jak wysadzanie skał Chińczycy nie sš potrzebni.

— Rocky-Ground?—spytał Old Shatterhand. — Czy ta miejsco-woœć dawniej nazywała się tak samo?

—— Nie, to myœmy jš tak nazwali.

— Czy znajduje się ona daleko stšd?

— Nie. Kolejš można zajechać tam w półtorej godziny.

— Hm! Te okolice znam w miarę dobrze, a Winnętou zna je jeszcze lepiej. Naturalnie od czasu, kiedy tu pracujecie, nie byłem jeszcze tutaj, nie mam więc pojęcia, którędy biegnie wasza trasa. Czy mo-glibyœcie mi powiedzieć, jak brzmi dawniejsza nazwa tamtej okolicy? Wystarczy nazwa jakiejœ doliny, góry czy rzeki.

— Rocky-Ground przecina podnóże jakiejœ góry, która nie ma angielskiej nazwy, przez czerwonoskórych nazywana jest Ua-pesz. Ale co to znaczy, tego nie wiem.

— Uff! Ua-pesz! — zawołał Winnętou, tak jakby nazwa ta była

70

bardzo ważna i przywiodła go na dobrš myœl. Kiedy wszyscy na niego spojrzeli, zrobił obronny ruch rękš i dodał:

— Niech mój brat Shatterhand mówi zamiast mnie. On wie to równie dokładnie jak ja.

Spojrzenia skierowały się na Old Shatterhanda. Ten skinšł głowš, uœmiechajšc się z zadowoleniem, i powiedział zwracajšc się do inżyniera:

— Nie wiecie, co znaczy Ua-pesz? Dokładnie to samo co nazwa, jakš wy nadalibyœcie tej okolicy, czyli Kamienna Dolina lub też Skalista Dolina. Wiecie, że chcemy się udać do Alder-Spring. Orientujecie się, gdzie się to miejsce znajduje?

— Nie. Wiem tylko, że chcecie być tam jutro wieczorem, powinno więc być stšd oddalone o jeden dzień jazdy konnej.

— W samej rzeczy, dzień drogi, ponieważ jadšc przez doliny i wšwozy trzeba pokonywać wiele zakrętów. Natomiast trasa kolejowa biegnie, jak słyszę, w prostej linii, bo od waszego Rocky-Ground do Alder-Spring wystarczy około trzech godzin konnej jazdy. Wasza informacja daje nam dobrš kartę do ręki przeciw Komańczom, tej karty oni nie przebijš.

— Cieszyłoby mnie to niezmiernie. Nie zechcielibyœcie nam tego bliżej wyjaœnić?

— Proszę nam najpierw powiedzieć, jak kontaktujecie się z ludŸmi z Rocky-Ground?

— Mamy przede wszystkim połšczenie telegraficzne, tak że każdej chwili mogę nadać depeszę.

— Wspaniale! A trasa kolejowa? Czy szyny biegnš aż do tamtego miejsca?

— Tak, już od dwóch tygodni. My tutaj znajdujemy się na końcu tymczasowego węzła kolejowego.

— Jakiego rodzaju sš te wagony?

— Oczywiœcie nie sš to jeszcze wagony osobowe, tylko towarowe, na budulec i materiały.

— Starczš takie. Macie tutaj te wagony?

— Cały tuzin.

—• A lokomotywę?

— Nie, wieczorem odjechała z powrotem do Rocky-Ground.

— Czy teraz tar” już jest?

71

— Tak.

— Wobec tego bšdŸcie tak uprzejmi, pójdŸcie i zadepeszujcie po te lokomotywę.

— Co? Jak? Zadepeszować?—spytał inżynier.

— Tak. Powiem wam w kilku słowach, jak sprawa się miała, zanim tu przybyliœmy, i jak się ma teraz. Czarny Mustang chciał napaœć na obóz i przysłał tu swego wnuka, Metysa, pod fałszywym nazwiskiem, aby wybadał on najlepszš po temu sposobnoœć. Dziœ wieczorem spotkali się tu potajemnie, żeby/wyznaczyć dzień napaœci. Dzień ten nie nastšpiłby prawdopodobnie tak szybko, gdybyœmy się tutaj nie znaleŸli i gdyby się nie wydało, kim Metys jest naprawdę, czerwonoskórzy nie spieszyliby się. Teraz jednak wiedzš, że przejrze-liœmy ich zamiar, przeprowadzš więc napaœć, zanim im jš uniemożliwi-cie, zakładajšc umocnienia i inne œrodki ostrożnoœci. Jestem nawet przekonany, że napaœć miałaby miejsce nawet już dziœ, gdyby nie istniały całkiem istotne przeszkody...

— Przeszkody? — wpadł inżynier Old Shatterhandowi w słowo. — Myœlę,że właœnie dzisiaj jest ich najmniej. Jeœli czerwonoskórzy zjawiš się w tym momencie, jesteœmy zgubieni!

— Tak, jeœli! Ale oni się nie zjawiš, ponieważ ich tu nie ma! Daję głowę, że Czarny Mustang był tutaj tylko z kilkoma wojownikami, jego obóz znajduje się daleko stšd. Poza tym wie on, że my tutaj jesteœmy. Metys podšżył za nim i powie mu, co się stało. Wódz jest zatem przekonany, że tej nocy będziemy czuwać. Dowiedział się, że ja i Winnetou wybieramy się jutro do Alder-Spring. Pojmanie nas obu jest dla niego o wiele więcej warte niż wszystkie zdobycze, jakie mógłby tutaj zagarnšć. Poœpieszy on tak szybko, jak tylko się da, do Alder--Spring, aby nas tam schwytać. Myœli, że pójdzie mu to bardzo łatwo, ponieważ jest œwiadom tego, że posiada naszš straszliwš broń. Wyobraża sobie także, że kiedy już nas będzie miał w swoich rękach, wtedy wszystko pójdzie mu jeszcze łatwiej i wróci tu jak najspieszniej, żeby zdobyć długowłose skalpy Chińczyków. Nie może tej sprawy odkładać na póŸniej, bo w tym przypadku wy przygotujecie się do obrony. Teraz chodzi tylko o to, aby go ubiec. Ja i Winnetou musimy być w Alder-Spring wczeœniej niż on. Musimy go podejœć, policzyć jego wojowników i wywiedzieć się po kryjomu, w jaki sposób ma zamiar działać.

72

— Ależ, sir—przerwał mu inżynier—to niesłychanie niebezpie-czne! Jeœli waszłapie, jesteœcie zgubieni!

— Nie złapie nas, tego możecie być pewni, prawdziwy westman może dać się zaskoczyć tylko wtedy, jeœli nie zna niebezpieczeństwa, jakie mu zagraża, nie zaœ wtedy, jeœli je zna. W najwyższym stopniu szczęœliwym zbiegiem okolicznoœci jest to, że wasze Rocky-Ground leży tak blisko Alder-Spring. Jak tylko nadjedzie lokomotywa, udamy się tam, a stamtšd pojedziemy konno do Alder-Spring, gdzie znajdzie-my się już wczesnym rankiem. Urzšdzimy się tam tak, że będziemy mogli wszystko obserwować, nie będšc sami obserwowani. Jestem przekonany, że uda nam się wyœledzić i podsłuchać Mustanga. Jeœli usłyszymy, że grozi wam niebezpieczeństwo, wrócimy szybko do Rocky-Ground, przywieziemy kolejš wszystkich tamtejszych robotni-ków i zgotujemy Komańczom powitanie.

Słyszšc te słowa, inżynier poderwał się uradowany i zawołał:

— Do licha, to jest wspaniała myœl! Sprowadzić tu białych na pomoc! Niczego więcej nam nie potrzeba, wtedy wystrzelamy tę czerwonoskórš hołotę co do jednego.

— Zgadzacie się więc ze mnš?

— Oczywiœcie, macie całkowitš słusznoœć, mister Shatterhand. Jestem wam niewymownie wdzięczny, a już ja się o to postaram, aby w Rocky-Ground przyjęto was tak, jak na to zasługujecie.

— Hm! Co mianowicie zamierzacie uczynić?

— Jak tylko odjedziecie, zadepeszuję, że przybywajš do nich Old Shatterhand i Winnetou, dwaj najsławniejsi mężowie Zachodu.

— Nie uczynicie tego, bo w ten sposób byœcie zniweczyli cały nasz plan. Nikt nie potrzebuje wiedzieć, kim jesteœmy i czego chcemy;

mogłoby to dojœć do Komanczów. Pomyœlcie o Metysie, który cieszył się waszym całkowitym zaufaniem!

— Well! Zatem po prostu zamelduję, że przyjedzie tam czterech pasażerów. Ale byłaby to diabla sprawa, gdybyœcie byli w błędzie co do dzisiejszej nocy.

— Co chcecie przez to powiedzieć?

— Jeœliby Komańcze jednak dzisiaj przyszli, a was by tutaj nie było!

— Nie przyjdš! Uczyńcie jednak wszystko, co uważacie za swój obowišzek.

— Tak, a co jest moim obowišzkiem?

— Proszę kazać w rożnych miejscach obozu pozapalać ogniska

74

i postawić straże. Bo gdyby jednak wbrew oczekiwaniom Komańcze znaleŸli się tu gdzieœ w pobliżu, to zobaczš, że mamy się na bacznoœci, i nie odważš się zaatakować.

— Tak, tak będzie najlepiej, uczynię tak.

Inżynier oddalił się, aby zadepeszować i wydać odpowiednie rozka-zy, wkrótce też mimo panujšcej w powietrzu wilgoci paliły się potężne ogniska oœwietlajšce cały obóz. O spaniu nie było oczywiœcie mowy. Do jazdy kolejš przygotowano się zawczasu. Dla czterech pasażerów i ich koni w zupełnoœci wystarczał bardzo obszerny wagon towarowy, w którym przygotowano wygodne siedzenia. Kiedy nadszedł meldunek, że lokomotywa wyszła z Rocky-Ground, załadowano konie do wagonu, a dla ich właœcicieli przygotowano jeszcze mocny grog jako pożegnalny poczęstunek. Po upływie półtorej godziny nadeszła pełnš parš lokomo-tywa, wagon doczepiono, czterech jeŸdŸców pożegnało się i wsiadło.

I mimo że tory położone były tylko tymczasowo i panowały głębokie ciemnoœci, pocišg gnał z ogromnš szybkoœciš, iœcie po amerykańsku i beztrosko. Podczas jazdy nie wyłoniło się ani razu żadne œwiatełko, ponieważ nie było żadnej stacji po drodze. Góry, doliny, preria i lasy zlewały się w jedno, wydawało się, jakby pocišg pędził bez przerwy przez jakiœ bezkresny tunel, tak więc czterej mężczyŸni byli radzi, kiedy nareszcie lokomotywa wydała ostry gwizd i wynurzyły się œwiatła celu ich podróży.

Także i tutaj paliły się liczne ogniska, w których œwietle można było zobaczyć najpierw podłużny, niski budynek majšcy szerokie wejœcie. Wnętrze jego zdawało się posiadać kilka pomieszczeń, z których jedno było oœwietlone. O futrynę drzwi opierała się szczupła, niewysoka, postać, odziana w skórzany strój westmana. Druga osoba stała bliżej toru, a kiedy pocišg zatrzymał się, podeszła do wagonu, otwarła na wpół uchylone drzwi i oznajmiła:

— Rocky-Ground! Wysiadać, messieurs! Ciekaw jestem, dla jakich to ludzi kolega z Firwood-Camp każe organizować po nocy specjalnš jazdę.

— Zaraz zobaczycie i przekonacie się, sir—odparł Old Shatter-hand. —Przypuszczam, że jesteœcie tutaj urzędnikiem?

— Jestem inżynierem, sir. A wy?

— Dowiecie się naszych nazwisk, jak będziemy już w œrodku, przy œwietle. Macie tu jakieœ miejsce, gdzie by można bezpiecznie postawić nasze konie?

75

— Zobaczymy. Najpierw sami wyjdŸcie z wagonu! — Gdy wysiedli, każdemu po kolei zajrzał w twarz i mruknšł rozczarowany:—Hm! Sami nieznajomi! Nawet czerwonoskóry jest tu z nimi! Co innego sobie wyobrażałem!

— Czyż oczekiwaliœcie w naszych osobach jakichœ przełożonych lub też kogoœ w tym rodzaju?—zaœmiał się Old Shatterhand.—Akcjo-nariuszy-milionerów, co? Nie miejcie nam za złe, że tacy proœci ludzie jak my zakłócili wam spokój nocy. Zaraz jedziemy dalej, konno, a wy możecie potem znowu iœć spać.

— Dalej konno? Toœcie pewnie tylko jacyœ myœliwi albo traperzy?

— Zgadza się.

— A mój kolega pozwala tu sobie, w œrodku nocy, z powodu takiego jednego...

W tym momencie przerwano mu. Szczupły mężczyzna, który stal dotšd oparty o drzwi, podszedł bliżej i powiedział:

— Sam jestem ciekaw, co to za ludzie przybyli w œrodku nocy specjalnym pocišgiem tu, na Dzikim Zachodzie... — przerwał w œrodku zdania, ponieważ Old Shatterhand, który stał odwrócony do niego tyłem, teraz na dŸwięk znajomego głosu odwrócił się szybko.

I kiedy ów drobnej postury człowiek zobaczył jego twarz, zawołał:

— Old Shatterhand! Old Shatterhand!

— Hobbie Frank! — odparł z nie mniejszym zdziwieniem Old Shatterhand.

— I Winnetou! I Winnetou! —wołał dalej Frank, poznawszy teraz również Apacza.

— Uff! — odpowiedział Indianin. Wyrzekł tylko to jedno słowo, ale zawierało się w nim wszystko, co czuł w momencie tak nieoczekiwa-nego spotkania.

— Zaiste, to oni! Old Shatterhand i Winnetou! —powtarzał mały człowiek, nie posiadajšc się z zachwytu. — ChodŸcie, niech was obejmę, niech was przygarnę do serca, messieurs! — I tak obejmował ich po kolei, to jednego, to drugiego, wołajšc w kierunku urzędnika: — Popatrzcie, inżynierze, oto sš ci dwaj najsławniejsi westmani, o których opowiadałem wam dziœ przez cały wieczór. Jakże mógłbym przypuszczać, że ich tak prędko tutaj zobaczę!

Inżynier zachował się zgoła inaczej, witajšc przybyłych, odpowie-dział uprzejmie:

— Wcale nie trzeba mi było waszego opowiadania, mister Frank.

Obu tych dżentelmenów znam już od dawna, wprawdzie tylko ze słyszenia, sława ich bowiem rozcišga się poprzez całe Stany. Biegnę teraz obudzić moich ludzi i...

— Stop! — przerwał mu Old Shatterhand. — Pragnęlibyœmy pozo-stać nie rozpoznani z powodów, o których wkrótce się dowiecie. Nie chcemy tutaj długo zabawić, ponieważ jednak spotkaliœmy tutaj tak niespodziewanie naszego poczciwego Franka, minie z pewnoœciš godzinka albo i więcej, zanim ruszymy w dalszš drogę. Powiedzcie tylko, macie tu jakieœ miejsce, w którym moglibyœmy bezpiecznie umieœcić nasze konie?

— Och, Mr Shatterhand, potraktuję pańskie konie tak, jakby to byli ludzie, bo wiem, jakie macie szlachetne zwierzęta, wy i Winnetou. Zabierzemy je do hali, dokšd i was proszę, jeœli wolno, i bšdŸcie łaskawie moimi goœćmi.

To, co nazwał on halš, okazało się wspomnianym już podłużnym budynkiem. Jego oœwietlona częœć stanowiła pomieszczenie restaura-cyjne dla mieszkańców Rocky-Ground. Tuż obok znajdowało się pomieszczenie służšce do przechowywania cenniejszych towarów, było ono teraz puste, tutaj więc wprowadzono konie. Tym sposobem miano je prawie na oku i dlatego można było mieć pewnoœć, że sš bezpieczne.

Kiedy następnie weszli do restauracji, zaspany boardkeeper* pod-niósł się zza swego stołu. Nie udał się na spoczynek, bo spodziewał się, że zarobi coœ niecoœ na oczekiwanych goœciach.

Zanim jeszcze zajęto miejsca, Old Shatterhand uznał za stosowne poznać Kasa i Hasa z Hobbie Frankiem. Do tego ostatniego zwrócił się po niemiecku:

— Drogi Franku, miło mi w osobach tych tu dwóch panów przedstawić dwóch ziomków.

— Jak to? Doprawdy? A więc Niemcy?

— I to nawet Saksończycy!

— Czyż to być może? Saksończycy? Skšdże to?

— Oto pan Hasael Beniamin Timpe z Plauen w Vogtland.

— Cieszy mnie niezmiernie, doprawdy niezmiernie. A ten drugi pan?

— To jest pan Kasimir Obadja Timpe, jego kuzyn z Hof.

* szynkarz, gospodarz, kelner

76

77

— Z Hof? Hm! Tak, tak! Hof należy właœciwie do Bawarii, mamy więc do czynienia z geograficznym zamieszaniem na mapie. Ale w tym przypadku nic to nie wadzi, bo linia kolei żelaznej z Plauen do Hof jest w całoœci saksońska. Mogę zatem pana Kasimira Obadję w każdym razie uznać za ziomka. Tylko który z tych dwóch jest właœciwie tym prawdziwym kuzynem, ten pierwszy, czy ten drugi?

— Obaj, drogi Franku, oczywiœcie obaj.

— Obaj zatem, powiadacie? Hm, tak! Trudno się jakoœ w tym połapać. Mam nadzieję, że nie ma już więcej takich, co też nazywajš się Timpe!

Obaj kuzynowie słyszeli już coœ niecoœ o dziwactwach Hobbie

Franka, dlatego też Kas odpowiedział z uœmiechem:

— O, Timpów jest więcej. Mianowicie Rehabeam Zacharias Tim-pe, Petrus Michael Timpe, Markus Absalom Timpe, David Makka-baus Timpe, Tobias Holofernes Timpe, Nahum Samuel Timpe, Josef Habakuk Tim...

— Wszelki duch...! Jeœli pan jeszcze choć jeden raz powie Timpe, położę pana trupem jak nic w obronie swego życia! Niech pan wyœwiadczy mi tę uprzejmoœć i napisze do saksońskiego ministerstwa, żeby przysłali panu jakieœ inne nazwisko, w przeciwnym razie niepo-dobna przestawać z panem!

— Możemy sprawę uproœcić. Dobrym przyjaciołom pozwalamy, aby nazywali nas skróconš formš imienia, czyli Kas i Has zamiast Kasimir i Hasael. Czy zechce pan nas tak nazywać?

— No, to już mi się bardziej podoba, niech pan ma i we mnie dobrego przyjaciela. UsišdŸmy teraz i... o, a co to tutaj?

Pytanie odnosiło się do pełnych talerzy i butelek, które gospodarz stawiał właœnie na stole, wskazał przy tym na inżyniera, a ten wyjaœnił, że poczyta to sobie za wielki zaszczyt, jeœli ci tutaj dżentelmeni zechcš być jego goœćmi. Według amerykańskiego zwyczaju byłoby wielkš obrazš odmówić takiemu zaproszeniu. Hobbie Frank i Timpowie ochoczo zabrali się do potraw, Old Shatterhand jadł mało, popijajšc •jedynie małš szklaneczkš wino, Winnetou całkowicie zrezygnował z picia. Wiedział zbyt dobrze, że ognista woda jest największym wrogiem czerwonoskórego, my zaœ dodajmy, że białego człowieka również!

Podczas posiłku rozmowa toczyła się wartko. Old Shatterhand

78

chciał wiedzieć przede wszystkim, jakim okolicznoœciom zawdzięcza dzisiejsze spotkanie z Frankiem. Ów zaœ odparł:

— Jeœli się kiedykolwiek puka do pańskich drzwi, aby pana odwie-dzić, zwykle pana nie ma, wyfrunšł pan. Trzeba więc gnać za panem, jeœli chce się porozmawiać. Miałem różne drobne sprawy do pana, wsiadłem więc na statek rzeczny na Łabie, aby pojechać do pana. A kiedy przybyłem na miejsce, pana nie było, powiedziano mi, że jest pan gdzieœ tutaj, aby spotkać się z Winnetou. Ale gdzie, tego nie wiedziano. Wtedy opanowała mnie goršczka podróży na sawannę, zamknšłem mojš willę „NiedŸwiedzie Sadło” i co tchu pognałem za panem. Wiedziałem wszak, że u Apaczów Mescaleros dowiem się z pewnoœciš, w jakich stronach można pana znaleŸć. Jechaliœmy tak daleko, jak tylko;

się dało w górę rzeki Arkansas, następnie wzięliœmy konie, aby pognad dalej przez Santa Fe do Rio Pecos.

— Wzięliœmy? Nie jesteœ więc sam?

— Nie. Mój kuzyn Droll towarzyszy mi oczywiœcie.

— Poczciwy Ciotka Droll? A gdzież on się chowa? Gdzieżeœ go zostawił?

— Wcale go nie zostawiłem. A gdzie się chowa? W łóżku!

— Ależ Franku, dlaczegoż go więc nie obudzisz?

— Ponieważ temu poczciwinie należy się trochę snu. Jest chory.

— Chory? W takim razie muszę go zobaczyć! Chorować tutaj, na, Dzikim Zachodzie, to zupełnie co innego niż w domu! Czy to coœ niebezpiecznego?

— Niebezpiecznego nie, ale bardzo bolesnego, jak się wydaje. Z powodu tych bólów, które Droll musiał wycierpieć, ledwo że dotarliœ-my do Fort Aubrey, gdzie był lekarz, który go zbadał. Okreœlił on chorobę Drolla jako sciatica*.

— Ależ ta choroba nigdy przedtem nie dawała się mu we znaki, to chyba coœ nowego?

— Tak, napadło go to po raz pierwszy!

— Czy lekarz znalazł przyczynę?

—^- Lekarz? Nie musiał wcale jej szukać, bo to ja mu jš powiedziałem.

— Ty?

— Tak, ja! Czyżby pan przypuszczał, że nie potrafię zobaczyć

* ischias

79

czegoœ, co jest tak widoczne jak na dłoni? Musiałbym chyba być porażony egipskš œlepotš!

— No więc w czym leży ta przyczyna?

— Przyczyna leży w koniu, który nie potrafi oduczyć się utykania.

—- Jak to?—spytał poważnie Old Shatterhand, tłumišc zarazem œmiech.

— Mówiłem już, że od Arkansas jechaliœmy konno. Moje bydlę nie było złe, mam je jeszcze do dzisiaj, ale co się tyczy szkapy Drolla, to daliœmy się oszukać, był to kulawiec, co się zowie. Stale się musiał potykać, a jeœli już nie było żadnego rowu, żadnego kamienia czy korzenia, które stały mu w drodze, to to bydlę potykało się o własne nogi.

— Ale kto kupuje takie zwierzę!

— Jeœli jest potrzebny koń, a dostać można tylko takiego kulawca, to cóż poczšć?

— Tylko że ja wcišż jeszcze nie potrafię się dopatrzyć zwišzku między tym potykaniem się a ischiasem.

— To jest całkiem głupia sprawa i spadła na nas niczym grom z jasnego nieba. Jechaliœmy sobie na koniach wœród zaroœli, poœród wysokiej trawy, całkiem beztrosko i w dobrych nastrojach, i nie przeczuwaliœmy, że przeklęty los zawiœnie nad naszymi głowami w postaci ukrytego w trawie jakiegoœ pnia drzewnego. Wtem ni stšd, ni zowšd ten szelma, na którym siedzi Droll, potyka się przednimi nogami i z przerażenia daje potężnego susa w bok. Droll, który najspokojniej w œwiecie, niczego nie przeczuwajšc, siedzi sobie lekko i swobodnie w siodle, zostaje zrzucony, i to w taki sposób, że spada prosto na pień, dokładnie tak, jakby siadł na krzesło. W tym momencie dały się słyszeć jednoczeœnie dwa odgłosy, mianowicie potężny trzask i donoœny wrzask. Ten wrzask pochodził od Drolla, co zaœ tak potężnie trzasnęło, czy Droll, czy pniak, nie wiadomo. Myœlę jednak, że to Droll, bo jak się wydaje, jego członki jeszcze dziœ nie całkiem znajdujš się na swoim miejscu. Nie mógł wstać, pomagałem mu wprawdzie podnieœć się z tego niskiego parteru na wyższe piętro, ale stale od nowa zapadał się w swoje własne bolesne „ja”. Pęczniał wręcz od westchnień i jęków, tak że moje pragnienie znalezienia się na jego miejscu zamknšłem głęboko w swoim wrażliwym wnętrzu. A wszystkiemu winien był ten przeklęty kulawiec.

Poczciwy Frank opowiadał wszystko w tak obrazowy sposób

80

bynajmniej nie po to, aby rozbawić słuchaczy, lecz dlatego że taki już miał sposób opowiadania. Przepełniało go współczucie wobec kuzyna Drolla i nie przypuszczał, że jego opowieœć mogła wywołać raczej uœmiech niż współczucie. Obaj Timpowie nie spuszczali z niego wzroku, było wyraŸnie widać, że ten drobny człowieczek przypadł im do gustu.

— Zaczynam pojmować—powiedział Old Shatterhand.—Opo— wiadaj dalej!

— To, co teraz nastšpi, jest jeszcze bardziej bolesne niż to, co mówiłem dotšd. Zadałem sobie ogromny trud, żeby mojego Drolla poskładać do kupy, szarpałem go i cišgnšłem za nogi, potrzšsałem nim i nacierałem go, popychałem go od tyłu i podpierałem, aż wreszcie poderwał się, ale z bólu, jak powiedział, a bynajmniej nie dlatego, żeby zrobiło mu się lepiej. Potem z wielkim trudem pomogłem mu dostać się na konia, i to mianowicie na mojego, a nie na tamtego, bo nie był już w stanie dłużej znosić tego potykania się. Policzki zapadły się w pobladłej twarzy, oczy cofnęły się w głšb oczodołów, a na wadze stracił w cišgu dwóch dni ani chybi pięć albo szeœć funtów. Dwa pełne dni, pomyœlcie tylko! Tyle potrzebowaliœmy, żeby dotrzeć do Fort Aubrey. Tych dwóch dni nie zapomnę do końca życia! Te wszystkie „ach” i „och”! Te postękiwania i pojękiwania! I wcišż w kółko te żałosne skargi! Serce mi pękało, ale mimo to dzielnie i z oddaniem brnšłem, potykajšc się tuż obok na nieszczęsnej kobyle. A jego bolało wszystko coraz bardziej, do tego stopnia, że podziękowałem Stwórcy, kiedy wreszcie ujrzeliœmy Fort. Tam zabrał się do niego lekarz z bańkami, z ciastem gorczy-czriym i z hiszpańskimi muchami, biedaczysko musiał pić nawet olej terpentynowy!

— I polepszyło mu się?—spytał Old Shatterhand.

— Tak, powoli, powoli. Gdy już minšł tydzień, poprawił się na tyle, że można było myœleć o dalszej podróży, jeœli byœmy jechali wolno. I tak wytrzymał aż dotšd, ale kiedyœmy tutaj przyjechali, poczuł, że musi zrobić sobie parę dni odpoczynku.

— Czyli jak długo jesteœcie tutaj?

— Od przedwczoraj. Jutro chcieliœmy ruszyć dalej.

— Dokšd?

— Do Santa Fe.

`— To już mówiłeœ, chodzi mi o to, dokšd najpierw chcecie się stšd

udać.

<* Cumy Mufng

81

— Przez Alder-Spring w góry Raton.

— Hm...

— Dlaczego mówi pan „hm”?

— Ponieważ będzie tam jutro Czarny Mustang ze sporš gromadš Komanczów. Prawdopodobnie wpadlibyœcie im w ręce.

— Czarny Mustang, ten „polujšcy oprawca”?—spytał inżynier z przerażeniem w głosie.—A cóż on tam ma do szukania, w pobliżu Alder-Spring, tak blisko nas? Czy to może nas dotyczy, mister Shatterhand?

— Nie, was nie, to dotyczy Winnetou i mnie. On wie, że my się tam wybieramy, i chce nas złapać.

— Ali deyils! Co za szczęœcie, żeœcie się o tym dowiedzieli! Teraz oczywiœcie już tam nie pojedziecie!

— Wprost przeciwnie, właœnie tym bardziej tam pojedziemy, a całkiem możliwe, że i wy również.

— Ja? No, jeœli mam być szczery, to powiem wam, że bardzo bym się cieszył, gdybym miał sposobnoœć wlepić tym czerwonoskórym hulta-jom parę funtów prochu, ale na siłę nie chciałbym prowokować takiej okazji.

— I wcale nie trzeba jej prowokować, już się takowa znajdzie. Chodzi mianowicie o waszego kolegę i jego ludzi w Firwood-Camp, grozi mu napad Komanczów. I to jest właœnie przyczyna, dla której przybyliœmy tu do was specjalnym pocišgiem. Chcemy was prosić o pomoc.

— Damy jš z całš pewnoœciš i chętnie. Więc to dlatego, dlatego! Tak, ten poczciwy kolega jest wprawdzie dzielnym' inżynierem, ale w sprawach z Indianami nie ma ani doœwiadczenia, ani też nie jest zbytnim œmiałkiem. Może jednak polegać na mnie i na moich ludziach.

— Ilu macie tutaj robotników?

— Około dziewięćdziesięciu, samych białych, potrafiš oni ostro uderzyć i umiejš obchodzić się z broniš. Ale czy nie zechcielibyœcie mi powiedzieć, jak do tego doszło i jak w tej chwili wyglšda sytuacja? Niezmierniem ciekaw waszej relacji.

Inżynier był bardziej przedsiębiorczy i odważniejszy niż jego kolega

w Firwood-Camp, tak więc Old Shatterhand był przekonany, że

znalazł w nim dzielnego pomocnika. Opisał mu wydarzenia ubiegłego

wieczora, przedstawił własne wnioski i wyjaœnił, co teraz zamierza

82

uczynić. Kiedy skończył, inżynier poderwał się, wycišgnšł ku niemu dłoń i rzekł:

— Zrobione, sir, przebijmy sprawę! Macie mnie i wszystkich moich ludzi każdej chwili, kiedy tylko zechcecie.

Hobbie Frank zaœ dodał w swoim ojczystym języku:

— Mnie także! Już temu Najczarniejszemu Mustangowi wybije ostatnia godzina! Bo jeœli się raz zawezmę, to na całego! A teraz idę przyprowadzić jeszcze jednego pożytecznego bohatera naszego dzie-więtnastego wieku, którego nie może przy tym zabraknšć.

Wstał i zniknšł w wyjœciu. A kiedy po krótkiej chwili wrócił, prowadził z sobš Drolla. Widać było po tym człowieku, że w ostatnim czasie cierpiał, ale oczy jego były żywe, zachowanie zaœ wcale nie wskazywało na to, że w tej chwili cierpi. Ucieszył się ogromnie tym zarówno niespodziewanym, jak i cudownym wprost spotkaniem i oœwiadczył, że niezależnie od tego, czy jego stan zdrowia pozwala na to czy nie, weŸmie udział w wyprawie do Alder-Spring.

Dało to sposobnoœć Winnetou, który dotšd nie wyrzekł ani słowa, zarzucić Drolla pytaniami, które œwiadczyły o tym, że Apacz posiada znaczne wiadomoœci o budowie i chorobach ludzkiego ciała. Okazało się, że u Drolla istotnie chodziło o ischias. Winnetou wstał, wycišgnšł swojš skórzanš sakiewkę, w której miał zwyczaj nosić ze sobš przeróżne lekarstwa, przejrzał jej zawartoœć i rzekł właœciwym sobie spokojnym tonem:

— Niech mój brat Droll zaprowadzi mnie do swego legowiska, cierpienia nie będš mu już więcej dokuczać.

Obydwaj wyszli. Już w chwilę potem obecni usłyszeli ostry, przeraŸliwy wrzask.

— To Droll! — zawołał Frank Hobbie. — Co Winnetou z nim robi? Muszę zaraz lecieć do mojej Ciotki Droll, bo ten wrzask rozdziera mi duszę niczym tartaczna piła.

Poderwał się i chciał wyjœć, lecz Old Shatterhand przytrzymał go i powiedział:

— Zostań tu, drogi Franku! Winnetou z pewnoœciš wie, co robi, a właœnie na tego rodzaju cierpienia Indianie majš œrodki, o których nawet nasi najlepsi lekarze nie majš pojęcia!

Zaraz potem, jakby na potwierdzenie tych słów, wrócił Winnetou i rzekł:

— Nasz brat Droll musiał przecierpieć jeszcze jeden bardzo silny,

83

ale też bardzo krótki ból, aby szybko wyzdrowieć. Teraz wypoczywa po nim, a za godzinę będzie znowu zdrów jak przedtem.

Po upływie wspomnianego czasu okazało się, że Winnetou miał rację. Wszedł Droll i wyjaœnił rzecz w swojej altenburskiej gwarze:

— Czy to nie „wspaniałe, moi panowie? Czuję się, jakbym się na nowo narodził. Nie wiem, co Winnetou zrobił, nacišgnšł nerw, czy go całkiem zerwał, wszystko mi jedno zresztš. Teraz mogę znowu jeŸdzić konno, a Czarny Mustang poczuje, że Ciotka Droll ma jeszcze swojš krzepę.

3. U OLCHOWEGO RÓDŁA

Ua-pesz, u której stóp znajdowała się stacja Rocky-Ground, jest aż do samego wierzchołka pokryta gęstym lasem. Wody spływajšce z tej góry łšczš się na dole w doœć szeroki potok, który płynie na południowy wschód, a następnie zakręca na północ. W tym miejscu łšczy się z nim mniejszy potok, który wypływa z podnóża innej góry, zwanej od dawna Corner-Top. Nazwa ta ma swoje uzasadnienie. Ua-pesz i Corner-Top zbiegajš się pod kštem, każda z tych gór stanowi zakończenie dwóch rozległych pasm górskich, obejmujšcych szerokš i bardzo długš dolinę biegnšcš tak licznymi zakolami, że inżynierowie budujšcy kolej żelaznš uznali, iż lepiej nie kłaœć drogi tš trasš, lecz zbudować między Firwood-Camp i Rocky-Ground krótszš drogę, wysadzajšc skały. Firwood-Camp znajdował się bowiem niedaleko miejsca, w którym rozpoczynała się dolina, a oddzielały go od niej tylko poprzeczne złogi skalne.

Stamtšd z góry, a zatem wzdłuż owej krętej doliny, musieli przyjœć Komańcze, ponieważ nie istniała dla nich żadna inna droga do Alder--Spring. Alder-Spring, czyli Olchowe ródło, otoczone wysokimi olchami, znajduje się u stóp Corner-Top, a wypływajšce z niego wody tworzš dalej wspomniany już mały strumyk, który łšczy się z większym potokiem w miejscu, w którym ten zakręca na północ. Dolina, wybiegajšc poza te dwie końcowe góry, tworzy szerokš, równinnš prerię, przez którš płynš owe dwa strumienie połšczone już teraz w jeden nurt. Ponad soczystš trawš wznoszš się krzewy, które niczym zsuwajšce i rozsuwajšce się kulisy stwarzajš niezmiernie korzystne warunki dla podchodów lub też ukrycia się większej nawet grupy ludzi.

Jeœli teraz przypomnimy sobie, co wydarzyło się w Firwood-Camp

85

i jakie mieli zamiary tamci ludzie, to nietrudno będzie przewidzieć, co miał przynieœć dzisiejszy dzień.

Komańcze byli przekonani, że Old Shatterhand i Winnetou poœpie-szš do Alder-Spring, postanowili więc oczekiwać ich tam i schwytać. Aby to osišgnšć, majšc do czynienia z takimi mężami jak ci dwaj, czerwonoskórzy musieli być nadzwyczaj ostrożni. Winnetou i Old Shatterhand nie powinni domyœlić się, że Komańcze zmierzajš do Olchowego ródła ani kiedy dotrš na miejsce, żadna okolicznoœć nie może zdradzić obecnoœci Czarnego Mustanga i jego wojowników. Było zatem samo przez się zrozumiale, że Indianie nie udadzš się wprost do celu, lecz że skryjš się w jego pobliżu, ale gdzie—to było teraz najważniejsze pytanie.

Winnetou i Old Shatterhandowi nie było trudno wczuć się w tok rozumowania swoich przeciwników. Ponieważ Alder-Spring znajdo-wało się po prawej stronie doliny, Indianie z pewnoœciš będš trzymać się lewej strony i pojadš dalej w prerię, aby potem zawrócić i przybyć z przeciwnej strony. W ten sposób nie było obawy wzbudzenia podej-rzeń zdradzieckimi œladami. Przybywszy od strony prerii w pobliże Ÿródła, Komańcze ukryjš się, oczekujšc tam swoich przeciwników, których potem podejdš, otoczš i w końcu schwytajš. Kto zatem chciał uprzedzić Indian i sam ich obserwować, ten musiał wyjechać w prerię jeszcze dalej niż oni i zatoczyć jeszcze większy łuk. I to właœnie powiedzieli sobie Old Shatterhand i Winnetou, i z tego powodu wyruszajšc w drogę z Rocky-Ground, nie jechali wzdłuż Ua-pesz, lecz skoro nastał dzień, skręcili daleko w lewo i skierowali się na sawannę.

Po wczorajszej burzy nastał cudownie piękny ranek. Promienie słońca zmieniały wiszšce na ŸdŸbłach i listkach kropelki w brylanty;

powietrze było rzeœkie, œwieże i czyste, natura roztaczała wokół swoje milczšce piękno. Przejażdżka konna w taki poranek i w takim otoczeniu mogła sprawić najwyższš rozkosz każdemu człowiekowi, lecz nie westmanowi, który miał zamiar wyœledzić wrogich mu Indian. Rozle-gajšce się co jakiœ czas parsknięcia koni i ich stšpanie niosły się przy dzisiejszej pogodzie daleko, wilgotna zaœ i ciężka trawa utrzymywała długo końskie œlady, które aż do wieczora mogły być widoczne. Były to okolicznoœci, które dla człowieka jadšcego sawannš mogły okazać się bardzo niebezpieczne.

Szeœciu jeŸdŸców, oddaliwszy się dostatecznie daleko od Ua-pesz,

skierowało się teraz na południe z zamiarem zbliżenia się do Corner-

86

-Top. Alder-Spring leżało po zachodniej stronie tej góry, Winnetou i Old Shatterhand jechali tak, żeby dotrzeć do niej od wschodu, w ten sposób bowiem unikali możliwoœci póŸniejszego odkrycia ich œladów przez Indian. Zbocze Corner-Top nie było w całoœci pokryte lasem, znajdowały się tam miejsca stanowišce dobre punkty obserwacyjne, nie będzie więc trudno zauważyć pojawienie się Komanczów.

W końcu pokonawszy wielkim łukiem szmat prerii, jeŸdŸcy dotarli do podnóża góry od jej wschodniej strony. Rozejrzeli się za dobrš kryjówkš i znaleŸli takš, ukryło się tutaj czterech jeŸdŸców wraz z końmi, gdy tymczasem Winnetou i Old Shatterhand zaczęli wspinać się wyżej, aby móc stamtšd obserwować dolinę.

Czterech Saksończyków razem na Dzikim Zachodzie, w samym œrodku gšszczu na Corner-Top! Bez wštpienia rzadki to przypadek!

Hobbie nie omieszkał uczynić na ten temat uwagi: `

— Zupełnie jakby nas los celowo tu zetknšł.

— Ma pan rację, drogi Franku—potwierdził Has.

— Jakżeby inaczej? Ja mianowicie zawsze mam rację. W tym względzie wkrótce mnie poznacie, albowiem pod każdym innym względem jestem przeważnie nieodgadniony. Moje błyskotliwe zalety umysłu trzymam zazwyczaj w ukryciu i rzadko tylko ludzie mogš zajrzeć w głębię mojego rozumu i tkwišce tam skarby wydobyć na wierzch jak bagrownicš. Taka to właœnie błogosławiona i œwięta godzina nadeszła dla was w tym momencie. Mianowicie z pewnoœciš chcielibyœcie wiedzieć, w jaki sposób zamierzamy dziœ uporać się z Komańczami. Jestem gotów użyczyć wam koniecznych wyjaœnień i daję wam pozwolenie, byœcie z całym zaufaniem kierowali do mnie pytania. Mów najpierw ty, drogi kuzynie Droll!

Droll wiedział, ile te wyjaœnienia, których należało się spodziewać, sš warte, dlatego potrzšsnšł głowš i rzekł:

— Dlaczego ja pierwszy, drogi Franku? Jestem gotów oddać pierwszeństwo tym tu oto dwom dżentelmenom. Człowiek powinien być uprzejmy.

— W tym względzie masz rację! Znałem pewnego profesora zoolo-gii, który mawiał zawsze: „Uprzejmoœć jest tego rodzaju nawykiem, od którego nie należy się odzwyczajać”. A to, co mówi spec tej miary, ma na pewno swoje głębokie uzasadnienie. Niech więc teraz Kas powie, czego chciałby się dowiedzieć ode mnie.

— Ja?—zapytał wymieniony.—Ja nie chcę nic wiedzieć!

87

— Co? Nic, zupełnie nic? Czyż to możliwe?—zdziwił się Frank niepomiernie.

— Zupełnie nic—potwierdził Kas.

— A pan, Has?

— Także nic — odparł zapytany.

— Także nic? Mówi pan poważnie?

— Oczywiœcie.

Frank zrobił na to najpierw takš minę, jakby zdarzyło się coœ zupełnie dlań niepojętego, potem rysy jego przybrały wyraz zastano-wienia, następnie gniewu, wreszcie zawołał rozzłoszczony:

— Czy to w ogóle możliwe?! Widział to œwiat?! Nic nie chcš się ode mnie dowiedzieć, zupełnie nic! Czy naprawdę istniejš tacy ludzie, którzy nic nie chcš usłyszeć ani nauczyć się od myœliwego prerii i pogromcy niedŸwiedzi, Heliogab.alusa Morpheusa Edewarda Franke-go? To my tu czatujemy, żeby wytropić Indian, mamy zamiar przechytrzyć ich i pokonać, zamiar ten możemy spełnić tylko przy nieocenionym współdziałaniu mojej bogatej w doœwiadczenie osoby, a tu tymczasem żyjš sobie na tym œwiecie istoty ludzkie, które uważajš, że nic nie potrzebujš ode mnie usłyszeć!

Podczas gdy ta zabawna rozmowa dalej toczyła się w ukryciu, Old Shatterhand i Winnetou dotarli na szczyt Corner-Top. Było tam, jak już wspomniano, sporo miejsc nie porosłych lasem, skšd rozcišgał się daleki widok na okolicę. Jedno z takich miejsc, znajdujšce się po zachodniej stronie, idealnie nadawało się do celu, w jakim przybyli tu obaj przyjaciele. Stšd z góry można było dokładnie widzieć dolinę, w którš musieli zejœć Komańcze, aż do następnego jej zakrętu, który znajdował się w odległoœci znacznie większej niż jedna mila angielska. Tutaj się zatrzymali.

Siedzieli w milczeniu obok siebie, godzinę, dwie, nawet trzy, i żaden z nich nie uważał za konieczne wyrzec choćby jednej sylaby, mimo że oczekiwały ich wydarzenia, w których chodziło o życie lub œmierć.

Gdyby ktoœ mógł ich niepostrzeżenie obserwować, musiałby z pew-

noœciš dojœć do przekonania, że nie przywiodło ich tu nic innego jak

tylko chęć, żeby tu się rozłożyć i wypoczšć. Żadne poruszenie twarzy,

żadne spojrzenie nie zdradzało, że cała ich uwaga skierowana była na

zachód i że na całej trasiei, jak daleko sięgnšć okiem w dolinę, nic nie

mogło ujœć ich czujnym zmysłom. I na tym właœnie polega wielka

88

sztuka westmana, że przy największym nawet napięciu nerwów i skupieniu całej uwagi potrafi on na zewnštrz zachować pozory cał-kowitej obojętnoœci. Niejeden sławny bohater Dzikiego Zachodu uszedł cało z największych niebezpieczeństw i odniósł swoje najpięk-niejsze sukcesy dzięki temu, że potrafił tak zapanować nad swojš mimikš i każdym drgnieniem ciała, iż nie można było odgadnšć, co czuł, do czego zmierzał lub co chciał osišgnšć.

Obaj przyjaciele mieli powieki przymknięte, a ponieważ żaden z nich nawet- nie drgnšł, sprawiali wrażenie, jakby spali, a mimo to było pewne, że dokładnie słyszeli drozda, który jakieœ dwadzieœcia kroków za nimi wycišgał z ziemi robaka, i że tak samo dokładnie widzieli sępa, który jak mała kropka ukazał się na niebie po zachodniej stronie.

— Uff—odezwał się krótko Winnetou.

— Well—tak samo zwięŸle przytaknšł Old Shatterhand—nad-chodzš.

Mimo to nie było widać w dolinie żywej istoty, jak przedtem tak i teraz była ona pusta i cicha, a jednak sposób, w jaki sęp szybował w powietrzu, zdradzał doœwiadczonemu oku, że tam na dole pod tym ptakiem muszš znajdować się jakieœ istoty, od których spodziewa się on zdobyczy. Sęp poszybował jeszcze nieco na lewo, oddalajšc się od zakrętu doliny, szybko jednak przyfrunšł z powrotem i wtedy, kiedy właœnie znalazł się nad zakrętem, w dole pewien jeŸdziec skręcił w dolinę, zatrzymał się na chwilę, aby rozejrzeć się wokół, po czym nie zauważywszy niczego podejrzanego, ruszył dalej, a za nim podšżyło dwóch, pięciu, dziesięciu, dwudziestu, czterdziestu, osiemdziesięciu i więcej jeŸdŸców, których można było wyraŸnie rozpoznać, choć z powodu odległoœci wydawało się, że ich konie sš wielkoœci małych piesków. O tym, jak wyjštkowo bystre oko miał Winnetou, œwiad-czył fakt, że mimo iż wszystko było z tej odległoœci tak maleńkie, oznajmił:

— To oni, Komańcze.

— Tak—potwierdził Old Shatterhand.—A na ich czele jedzie Tok vi Kava.

— Ten wódz Komanczów wyobraża sobie, że jest wyjštkowo przebiegłym wojownikiem, a jednak popełnia błšd, którego ani ja, ani mój brat Shatterhand, nie możemy pojšć.

— Well. Nadcišga on od Firwood-Camp i jest przekonany, że my

89

też dzisiaj rano wyruszyliœmy stamtšd i że przybędziemy po nim. Nie myœli przy tym, że musielibyœmy dostrzec œlady, które zostawiajš jego wojownicy w tej wysokiej i nasiškniętej wilgociš trawie. Œmieszne!

Przez twarz Apacza, zwykle tak poważnš i nieporuszonš, przemknšł cichy, na wpół pogardliwy i na wpół litoœciwy uœmieszek, kiedy dodał:

— I jeszcze chce schwytać Old Shatterhanda i Winnetou. Uff!

— Spójrz, robiš dokładnie tak, jak myœleliœmy: kierujš się na drugš stronę doliny, abyœmy jadšc za nimi, nie podejrzewali, że ich właœci-wym zamiarem jest udać się na drugš stronę w pobliże Corner-Top do Alder-Spring i nas tam złapać.

Komancze'jechali drugš stronš doliny, dopóki nie dotarli do najdalej wysuniętego miejsca u podnóża Ua-pesz; ale i tam nie zmienili kierunku, lecz popędzili w prerię, tak jakby chcieli przemierzyć jš całkiem i dotrzeć do jakiegoœ odległego celu.

— Po jakimœ czasie zatoczš łuk, tak jak przypuszczaliœmy, i powrócš tutaj — cišgnšł dalej Old Shatterhand. — Jeden z nas musi udać się na dół, aby jechać za nimi, drugi zaœ powinien jeszcze tu zostać.

Nie powiedział, dlaczego ten drugi ma zostać, ale Winnetou odgadł to natychmiast, ponieważ przytaknšł tylko skinieniem głowy i odparł:

—• Aby uważać na Ik Senandę, który chciał oszukać i wydać białych ludzi od Ognistego Rumaka. Pogonił on wczoraj za Komaczami, ale z. powodu ciemnoœci nie mógł ich znaleŸć, ponieważ jednak zna drogę, więc dzisiaj, jak będzie jasno, trafi na ich œlady i przybędzie tu wkrótce za nimi. Niech mój biały brat czeka tutaj, aby widzieć, jak Metys nadjedzie, ja zejdę na dół, żeby dowiedzieć się, gdzie Komańcze zamierzajš urzšdzić sobie kryjówkę.

Winnetou oddalił się i Old Shatterhand pozostał sam. Minęła godzina, i jeszcze jedna godzina, a oczekiwany Metys się nie pojawiał. Właœciwie już powinien tu być, ale wypatrujšcy go Old Shatter-hand nie tracił cierpliwoœci, bo zdarzyć się mogło dziesięć i sto różnych powodów, które mogły tego podstępnego pól-Indianina zatrzymać gdzieœ po drodze. Po jeszcze jednej półgodzinie wreszcie go ujrzał, jak. podšżajšc œladami Komanczów, kieruje się na przeciwległš stronę doliny. A ponieważ zwiadowca ów jechał tak, jak prowadziły œlady Komanczów, musiał również zatoczyć cały ten wielki łuk w.głšb prerii;

wiadomo zatem było, że nie przybędzie do podnóża Corner-Top

prędzej niż za godzinę. Old Shatterhand mógł teraz opuœcić swój

posterunek, udał się tak szybko jak to możliwe do swoich towarzyszy na

90

dół. Znalazł ich tam, gdzie zostawił, Winnetou był z nimi. Kiedy opowiedział, że widział nadjeżdżajšcego Metysa, Apacz zauważył:

— Bardzo póŸno się pojawił. Czy mój brat domyœla się, co go zatrzymało?

— Wiele jest przyczyn, które mogły opóŸnić jego jazdę—odparł Old Shatterhand.

— A może wcale nie był zmuszony, lecz dobrowolnie opóŸnił przybycie.

— Hm, myœlisz, że po poœpiesznej ucieczce z Firwood-Camp postanowił co innego i znowu zawrócił, aby nas œledzić? To by wcale nie było takie złe!

— Co pan powiada? — spytał Hobbie Frank, słyszšc te słowa. — Być obserwowanym przez nieprzyjaciela, o nie, z góry dziękuję za takš przyjemnoœć.

— A jednak w tym przypadku nie byłoby to wcale takie złe.

— Nie rozumiem... nie mogę pojšć, chociaż na ogół bioršc, mam otwarty umysł, a jeszcze większš zdolnoœć pojmowania. Jeœli nas œledził, to przecież wie, na przykład, żeœmy w ogóle nie zjeżdżali w dolinę, ponieważ jechaliœmy kolejš.

— Właœnie bardzo by mnie ucieszyło, gdyby o tym wiedział. Prawdopodobnie wkrótce przekonasz się dlaczego. Oddalę się teraz z Winnetou, żeby podsłuchać Komanczów. Wy pozostańcie tutaj, zachowujcie się cicho i w żadnym wypadku nie opuszczajcie tego miejsca, dopóki nie wrócimy!

— A jeœli nie wrócicie?

— Wrócimy, a przynajmniej jeden z nas, tego możecie być pewni. — A zwracajšc się do'Winnetou, spytał: — Czy mój czerwony brat wie,. gdzie wrogowie rozłożyli swój obóz?

— Wiem — odparł wódz Apaczów.

— Czy to daleko stšd?

— Nie. Niech mój brat idzie za mnš.

Odłożyli broń, którš pożyczyli sobie od inżyniera w miejsce własnej skradzionej, aby nie przeszkadzała im, kiedy się będš skradali, i poszli.

Najpierw przez dziesięć minut Winnetou prowadził swego białego

przyjaciela poprzez las, nie zachowujšc specjalnej ostrożnoœci, wkrótce

doszli do miejsca, gdzie nie było już stojšcych drzew, zobaczyli przed

sobš całš masę drzew powalonych. Leœne olbrzymy powyrywane z

ziemi wraz z ogromnymi korzeniami leżały z potrzaskanymi koronami

91

bezładnie porozwalane wzdłuż, w poprzek i jedne na drugich. Były to wiatrołomy, pozostawione przez jeden z owych huraganów, które często szalejš na Dzikim Zachodzie, szczególnie w jego południowych częœciach. Jest to zwykle nagle pojawiajšcy się orkan, który pędzi stosunkowo wšskim i œciœle ograniczonym pasem i niszczy wszystko po drodze; wiatrołomem nazywajš również obszar zniszczeń po takiej nawałnicy.

Poœród powalonych i martwych pni wyrastała nowa, młoda roœlin-noœć, stosunkowo już wysoka i tak gęsta, że wydawało się, iż nawet dzika zwierzyna nie zdoła przedrzeć się przez ten gšszcz.

— Tędy?—spytał Old Shatterhand.

Winnetou przytaknšł i dodał szeptem:

— Po lewej stronie jest skała, tam nie możemy wejœć; na prawo dalej jest preria, gdzie pasš się konie naszych wrogów, tam zobaczyliby nas wartownicy; po drugiej, stronie wiatrołomu, który jest tu szeroki najwyżej na dwieœcie kroków, obozujš wojownicy, musimy więc przedrzeć się tędy.

— Czy mój czerwony brat był już po drugiej stronie?

— Tak. Mój biały brat zobaczy wkrótce głęboko ukrytš dróżkę, którš musiałem sobie sam przetrzeć.

— Czy wiesz, gdzie znajduje się ich obóz?

— Wiem. Może uda nam się podejœć go tak blisko, że będziemy mogli słyszeć, co mówiš.

Winnetou przemknšł kilka kroków skrajem wiatrołomów, po czym położył się na ziemi i wsunšł się w tunel z gałęzi i listowia. Old Shatterhand, nie zwlekajšc, wczołgał się za nim. I znowu okazało się, jak niezrównanym człowiekiem był Apacz. W krótkim czasie przy pomocy noża utorował dróżkę na dwie stopy szerokš, ucinajšc przeszkadzajšce konary, gałęzie i pędy, przyciskajšc je do ziemi, a równoczeœnie zostawiajšc górš tyle gęstej zieleni, że tworzyła ona jakby dach nad œcieżkš i sprawiała, że œcieżka ta była niewidoczna. Było rzeczš niemożliwš wyprowadzić tę dróżkę w kierunku prostym, skręcała więc raz w tę, raz w tamtš stronę wokół powalonych drzew, raz w prawo, raz w lewo zależnie od trudnoœci, jakie stawiało Apaczowi podłoże i plštanina roœlinnego gšszczu, œcieżka była dziełem zręcznoœci i siły, które nawet Old Shatterhanda wprawiły w zdumienie.

Ponieważ Winnetou przygotował trasę tak doskonale, nie potrzebo-

wali już teraz tak często używać noży, miało to tę zaletę, że mogli

92

skupi.ć uwagę głównie na tym, aby nie poruszył się nad nimi żaden krzaczek i nie stał się tym samym ich zdrajcš. Trafili na swej drodze na dwa jadowite węże, pierwszy umknšł, drugiego Apacz zabił szybkim, celnym pchnięciem noża. Po dłuższym czasie Old Shatterhand, uważnie wcišgajšc zapach powietrza, poczuł dym ogniska; zbliżali się do miejsca, gdzie znajdowali się Komańcze.

Teraz œcieżka biegła jeszcze kawałek dalej, do miejsca, w którym Winnetou poszerzył jš w dwójnasób. Skinšł na towarzysza, ostrożnie i nieznacznie odchylił zaroœla i przez otwór ten kazał spojrzeć Old Shatterhandowi.

Jakież było zdziwienie, Old Shatterhanda, kiedy ujrzał nie dalej niż o pięć kroków przed sobš leżšcego Tokvi Kavę. Obaj szpiegujšcy znajdowali się na skraju wiatrołomów i zarazem maleńkiego zakola, jakie tworzyła tu preria. Po lewej stronie tego zakola z gmatwaniny pozostałej po huraganie, wystawał powalony na ziemię ogromny, obumarły pień drzewa, a wybujała wokół niego trawa tworzyła miękkie legowisko, na którym wódz Komanczów wycišgnšł się jak długi. Dalej widać było jego wojowników, również i oni leżeli pogršżeni we œnie;

byli znużeni i czuli się bezpiecznie pod ochronš straży, które wystawili w kierunku prerii. Wódz miał, wedle zwyczaju wszystkich białych i czerwonoskórych na Dzikim Zachodzie, swojš broń przy sobie, leżała ona w zasięgu jego ręki. O pień drzewa stał oparty długi, wšski pakunek owinięty w derkę Tokvi Kavy i opasany starannie lassem. Oczy Old Shatterhanda rozbłysły, kiedy zobaczył ten pakunek. Szepnšł do Winnetou:

— W tej derce sš nasze strzelby!

— Tak, wódz œpi i wszyscy inni œpiš; możemy je zabrać.

— Ani się ważmy! Howgh! Musimy je tam teraz jeszcze zostawić, bo Komańcze nie mogš się domyœlić, że ich postój tutaj został odkryty. Trudno, ale musimy kierować się roztropnoœciš. Słuchaj! Czy nie było to jakieœ zawołanie?

— To głos któregoœ z wartowników—potwierdził Winnetou.— Zwiadowca przybył i dotarł do straży stojšcej na zewnštrz.

Zawołanie, które słyszeli Old Shatterhand i Winnetou powtórzyły wielokroć inne głosy. Œpišcy obudzili się i poderwali z miejsc, również wódz się podniósł. Było tak, jak powiedział Winnetou: zjawił się Metys. Ujrzawszy siedzšcego wodza, podjechał ku niemu i tam zsiadł z konia. Tokvi Kava odezwał się tonem pełnym zdumienia:

93

—• To ty, synu mojej córki! Czy pozwoliłem ci pędzić za nami? — A ponieważ odpowiedŸ nie nastšpiła natychmiast, mówił dalej: — Czyż nie rozkazałem ci obserwować bladych twarzy i trwać przy nich tak długo, dopóki nie przybędziemy lub dopóki nie poœlę do ciebie wysłannika?

— Owszem —odparł zapytany niedbale. —Ale ojciec mojej czer-wonoskórej matki przekona się, że nie mogłem postšpić inaczej.

— Musiały wydarzyć się ważne rzeczy, skoro odważyłeœ się przybyć tu do nas z Firwood-Camp! Posłucham, co powiesz na swoje uspra-wiedliwienie.

— Jesteœ ojcem mojej matki i znasz mnie od chwili mego urodze-nia. Czyż dałem ci kiedyœ powód do ostrej nagany? Dlaczego przyj-mujesz mnie, robišc wyrzuty, skoro nie wiesz jeszcze, dlaczego przybywam?

— Ponieważ chodzi o najważniejszš zdobycz, jakš kiedykolwiek możemy uzyskać, chodzi o największych wrogów naszego plemienia, mianowicie o wodza Apaczów i o znienawidzonš bladš twarz, która nazywa się Old Shatterhand.

— Nie złapiesz ich — odparł wnuk tak samo niedbale jak przedtem.

— Nie?—spytał wódz. —A to dlaczego?

— Ponieważ ich tam nie ma. Już wczoraj opuœcili Firwood-Camp.

— Uff, uff, musimy się więc na to przygotować, że mogš zjawić się tutaj każdej chwili!

— Nie zjawiš się; oni w ogóle tutaj nie przyjadš.

— Nie... przy... jadš... tu... taj?—wolno powtórzył zaskoczony wódŸ. —Dokšd więc zamierzajš się wybrać?...

— Tego nie wiem, w każdym razie bardzo daleko stšd, ponieważ pojechali wagonem ognistego rumaka. Biali myœliwi czyniš to tylko wtedy, kiedy droga ich jest bardzo, bardzo daleka, w przeciwnym razie używajš koni.

— Ognistym rumakiem? Jesteœ tego pewien?

— Tak. Widziałem, jak wsiadali do wagonu, a potem widziałem, jak ognisty rumak odjechał z nimi z ogromnš prędkoœciš.

— Uff, uff, uff! Przecież chcieli przybyć tutaj, do Alder-Spring! Co ich tak nagle pognało w innš stronę?

— Strach!

— Milcz! Nienawidzę Winnetou i Old Shatterhanda w najwyższym stopniu, ale strachu i obawy oni nie znajš.

94

— Oni może nie, ale zważ, że sš z nimi dwie inne blade twarze, a ci nie sš tak dzielni jak oni, i ze względu na nich tamci wyjechali tak szybko, bo dowiedzieli się, że Firwood-Camp ma być napadnięte przez czerwonoskórych wojowników.

— Uff, uff! Jak mogli się o tym dowiedzieć? Kto im to zdradził?

Czyżbyœ był tak nieostrożny...

Po raz pierwszy stracił wnuk panowanie nad sobš i ze złoœciš wpadł mu w słowo:

— Nie mów o mnie! Czyż widziałeœ kiedy, bym był nieostrożny? To twoja własna nieostrożnoœć wszystko zdradziła i pozbawiła nas tej wielkiej zdobyczy!

Wódz włożył rękę za pas i krzyknšł:

— Nie zapominaj, z kim mówisz, młodzieńcze, w przeciwnym razie mój nóż nauczy cię szacunku, jaki winien jesteœ ojcu swojej matki i najsławniejszemu wodzowi wojowników Komanczów! Jak œmiesz mnie. Czarnemu Mustangowi, zarzucać nieostrożnoœć?!

— Ponieważ ganisz mnie za błšd, który sam popełniłeœ! Powiedz, czy schwytalibyœmy dziœ wieczór Old Shatterhanda i Winnetou, gdyby tutaj przybyli?

— Jest to tak pewne jak to, że stoisz tu obok mnie.

— I wtedy to wszystko, co by do nich należało, stałoby się naszš zdobyczš?

— Tak.

—-Również konie?

— Tak, również one.

— To dlaczego nie poczekałeœ aż do dzisiejszego wieczora? Dlacze-goœ już wczoraj wieczorem złakomił się na te konie?

— Zla-ko-mił? — Wódz powtórzył to słowo wolno, chcšc uœwiado-mić sobie zarzut, który usłyszał. — Co wiesz o tej sprawie?

— Wiem wszystko. Kita Homasza, którego posłałeœ do mnie, do baraku, wzbudził wprawdzie odrobinę podejrzenia, ale szybko udało mi się je rozwiać, bo blade twarze nie mogły nam nic udowodnić. I wtedy nagle zarżały pod drzwiami konie Winnetou i Old Shatter-handa i wywołały niesamowite zamieszanie. Oczywiœcie blade twarze były wystarczajšco mšdre, aby udać, że wierzš w to, jakoby konie istotnie urwały się, mnie jednak to nie zwiodło: zwierzęta nie uwolniły się same, lecz zostały skradzione. Przez kogo? Chcesz może za-przeczyć?

95

Wódz patrzył przed siebie z nieporuszonš twarzš; nie powiedział ani tak, ani nie. A jego wnuk cišgnš) dalej:

— Twoje milczenie przyznaje mi rację. Blade twarze zaczęły więc naturalnie szukać złodziei...

— A ci już dawno zniknęli! —wpadł mu w słowo wódz.

— A czy œlady też zniknęły? Old Shatterhand i Winnetou znaleŸli wasze œlady, znaleŸli moje œlady i znaleŸli również œlady Kita Homaszy. Z miejsca odgadnęli naszš zmowę i nasze zamiary, ale na szczęœcie udało mi się jeszcze im umknšć. Popędziłem do mojego konia i uciekłem. Gdybym został, powiesiliby mnie. Byłem już doœć daleko, kiedy przyszło mi na myœl potajemnie wrócić, aby wybadać, czy może Winnetou i Old Shatterhand nie poniechali teraz swego planu i czy udadzš się do Alder-Spring. Bardzo dobrze, że to uczyniłem, zobaczy-łem bowiem, jak wraz z końmi wsiadali do wagonu ognistego rumaka i odjechali. Nie przyjadš zatem do Alder-Spring. Gdy już odjechali, również i ja opuœciłem Firwood-Camp i pognałem tutaj, aby ci powiedzieć, co się wydarzyło. I oto jestem tutaj, a teraz skarć mnie, jeœli masz mnie za co skarcić! Howgh!

Skończył swojš relację i teraz czekał, co powie jego dziad. A ten stal długš chwilę z opuszczonš głowš, potem podniósł jš szybkim, ener-gicznym ruchem i rozglšdnšł się bystrym wzrokiem dokoła. To, co powiedział, nie mogło być słyszane przez nikogo niepowołanego;

wprawdzie przybycie Metysa wyraŸnie mówiło obecnym wojowni-kom, że coœ się wydarzyło albo że coœ się za tym kryje, ale żaden z nich nie ważył się zbliżyć do swego groŸnego wodza bez wyraŸnego wezwania. Żaden też z nich nie usłyszał zarzutów, jakie czynił wnuk ich wodzowi. Ów zaœ powiedział stłumionym głosem:

— Tak, to ja zabrałem konie z szopy. Ilczi i Hatatitla sš tak sławnymi końmi, że mšdroœć mego sędziwego wieku zamieniła się w młodzieńczš nierozwagę. Pragnšłem tych koni i musiałem je mieć natychmiast, nie myœlšc o tym, że dziœ i tak wraz z pojmanymi, stanš się one mojš własnoœciš. W twoich żyłach płynie moja krew, dlatego nie powiesz naszym wojownikom, jakie następstwa pocišgnšł za sobš mój niewczesny czyn.

— Będę milczał—powiedział młodzieniec.

— Czy Old Shatterhand i Winnetou—cišgnšł dalej czerwono-skóry—wiedzš, ilu nas było wczoraj w Firwood-Camp?

— Tak.

96

— A czy wiedzš również, kto to był?

— Nie. Wiedzš tylko, że byli to nieprzyjaŸni czerwonoskórzy.

— A czy wiedzieli o tym, że zamierzamy napaœć na Firwood-Camp?

— Przypuszczali tylko. Ale muszę ci powiedzieć, że rzucili mi w twarz moje imię Ik Senanda; nie uwierzyli, że nazywam się Yato Inda.

— Zatem wiedzš, że jesteœ moim wnukiem i że ja jestem tym, który chce napaœć na Firwood-Camp! Co powiedzieli na utratę trzech swoich strzelb?

— Swoich strzelb?—spytał Metys zdumiony.—Czyżby je zgu-bili?

— Tak.

— Uff, uff, uff! Gdzie?

— W Firwood-Camp. Ja je znalazłem.

—Ty... je... znalazłeœ, ty... ty... ty...? Strzelby Old Shatterhanda i Winnetou?—wyjškał Metys w najwyższym osłupieniu.

— Ja! —potwierdził Tokvi Kava, przy czym oczy jego roziskrzyły się z radoœci.

— Srebrnš Strzelbę Winnetou?

~ Tak.

— I mały zaczarowany sztucer Old Shatterhanda?

— Tak.

— I ten wielki Postrach NiedŸwiedzi?

— Tak.

— Gdzie, gdzie, gdzie jest ta cenna broń? Powiedz! Szybko!

— Tutaj —odparł wódz, wskazujšc na pakunek.

— Uff, uff, uff! Dziœ wielki Manitu spoglšda na wojowników Komanczów promiennym wzrokiem! To jest zdobycz, której będš nam zazdroœcić wszystkie plemiona czerwonoskórych. Jak ta niezrów-nana broń dostała się w twoje ręce?

— Przez złodziei, którzy jš ukradli i potem musieli mi jš oddać. — Opowiedział całe zdarzenie i ledwo skończył mówić, wykrzyknšł: — Uff! Uff! O tym nie pomyœlałem! Old Shatterhand i Winnetou wyjechali, mimo że skradziono im broń. Czy to nie podpadajšce? Czy nie kryje się za tym jakiœ wielki podstęp? Ci dwaj nie wyrzeknš się dobrowolnie swej broni, lecz uczyniš wszystko, aby jš odzyskać!

Wnuk potrzšsnšł głowš i oœwiadczył:

— Nie odważš się na nic, absolutnie na nic.

7* Czarny Muttang

97

— Dlaczego tak sšdzisz?

— Kto jest przy zdrowych zmysłach, musi myœleć tak samo. Przez co te dwa szakale stały się tak sławne? Tylko dzięki swojej broni. Przy pomocy czego dokonywali swoich czynów? Przy pomocy swej broni. Przez tę broń stali się bohaterami, bez niej sš niczym. Ukradziono im tę broń, więc czujš, że do niczego nie sš zdatni, że w razie napadu na Firwood-Camp nie zdołajš stawić oporu, że muszš przegrać, dlatego tak szybko uciekli. Teraz wiem, dlaczego zaniechali jazdy do Alder--Spring i dlaczego tak nagle opuœcili Firwood-Camp. To strach przepędził ich jak najdalej stšd, strach przed nami i przed pewnš zagładš!

Głębokie przekonanie młodzieńca i jego entuzjazm porwały starego;

również i on przyznał:

. — Uff, uff, prawdę powiedziałeœ! Uciekli z wyciem jak psy, które majš dostać cięgi. Oni sami uszli przed nami, ale mamy ich broń. Teraz musimy zdobyć skalpy wszystkich żółtych ludzi. Wiedzš, że chcemy napaœć na Firwood-Camp, poœlš po pomoc. Musimy więc się poœpie-szyć. A ponieważ Old Shatterhand i Winnetou dziœ się tutaj nie zjawiš, nie mamy tu nic do szukania i natychmiast wyruszamy. Nasze konie sš prawdziwie zmęczone, ale jeœli tak pojedziemy, aby z zapadnięciem zmroku dojechać do miejsca, które blade twarze nazywajš Birch-Hole, to zwierzęta nie padnš pod nami.

— Chcesz więc, tak jak ci poradziłem, odczekać w Birch-Hole stosownš chwilę do napadu?

— Tak, bo żadne inne miejsce nie nadaje się do tego tak dobrze jak to. Poprowadzę tam moich wojowników i kiedy oni będš tam czekać, zakradnę się pod obozowisko i wybadam, jaka pora będzie najstosow-niejsza, aby ich otoczyć, tak żeby ani jedna blada czy żółta twarz nie mogła się nam wymknšć. Ty zaœ zostaniesz tutaj.

— Nie pojadę z wami?—spytał zdziwiony Metys. —Dlaczego?

— Ponieważ znajš cię tam, a to mogłoby nas łatwo zdradzić. I jest jeszcze jedna przyczyna, o wiele ważniejsza dla mnie, mianowicie te tutaj trzy strzelby.

— Jak to te strzelby?...

— Przyjedziemy tu z powrotem. Mam wlec tę broń z sobš do Firwood-Camp i potem z niš wracać? Na to jest ona zbyt cenna.

Powiadam ci, te strzelby sš mi droższe niż wszystkie skalpy, jakie

98

możemy zdobyć w Firwood-Camp. Dlatego nie chcę wystawiać ich na niebezpieczeństwo i pozostawiam je tutaj, dopóki jutro nie wrócimy. Ty zostaniesz jako wartownik, nie ma nikogo bardziej pewnego niż ty. Okazane zaufanie wyraŸnie schlebiło Metysowi, mimo to miał zastrzeżenie:

— Jednak z chęciš pojechałbym z wami, bo chcę dostać mojš częœć zdobyczy, którš mi obiecałeœ.

— Otrzymasz jš. Powiedziałem, a moja obietnica znaczy tyle co przysięga.

— Czyli złoto i pienišdze?

— Tak. Jesteœ synem mojej córki i moim jedynym spadkobiercš. Mšdry mężczyzna musi myœleć o wszystkim. Napad nie będzie prawdopodobnie niebezpieczny, ale mimo to może trafić mnie kula albo ostrze noża, wtedy masz zostać właœcicielem tych strzelb, które mogłyby łatwo wpaœć w inne ręce, gdybym ciebie tu przy nich nie zostawił. Tak powiedziałem i tak ma być. Howgh!

Metys usłyszawszy to, nie opierał się dłużej i wyraził zgodę. Wódz odbył krótkš naradę wojennš z kilkoma znakomitymi wojownikami, wœród nich znajdował się również ów Kita Homasza, który wtedy w Firwood-Camp przybrał imię Juwaruwa. Następnie Czarny Mustangi jego Komańcze odjechali, udajšc się znowu w dolinę, z której przybyli. Ik Senanda pozostał na miejscu sam z owymi trzema skradzionymi strzelbami. Ledwo minęła chwilka, jak oddalili się jego towarzysze, który to czas wykorzystał Metys na rozsiedlanie i przywišzanie konia, a' już nie mógł opanować dłużej swojej ciekawoœci, zdjšł lasso z pakunku, rozwinšł go i wycišgnšł strzelby, aby nacieszyć oczy ich widokiem. Można sobie łatwo wyobrazić, z jakš rozkoszš przypatrywa-li mu się, skryci oczywiœcie wcišż jeszcze w zaroœlach, Winnetou i Old Shatterhand. Obserwowali, z jakš pożšdliwoœciš Metys oglšda broń, jak iskrzš mu się przy tym oczy, słyszeli.też urywane okrzyki zachwytu.

Nie dane mu było oczywiœcie rozkoszować się zbyt długo, wkrótce bowiem przerwano mu gwałtownie jego zachwyty w nieoczekiwany sposób. Winnetou cichutko, jak najciszej rozchylił zaroœla i przeczołgal się poœród nich bezszelestnie. Old Shatterhand posuwał się za nim z tš samš ostrożnoœciš. Potem podnieœli się. Kilka kroków, których nie dosłyszało nawet nadzwyczaj czujne ucho Metysa — i już stali za nim.

— Witaj, Ik Senanda—odezwał się Old Shatterhand.

Przerażony w najwyższym stopniu Metys obejrzał się i zobaczył obok siebie mówišcego oraz Winnetou. Jego przerażenie na ich widok było tak ogromne, że nie wydobył z siebie ani słowa i w tym momencie nie był zdolny uczynić żadnego ruchu.

— Tak —przytaknšł mu ironicznie Old Shatterhand. —Jesteœmy tutaj, aby odebrać naszš broń.

Wreszcie szpieg odzyskał zdolnoœć poruszania się; nie poderwał się jednak, żeby spróbować ucieczki, o nie, za bardzo i za mocno trzymał go jeszcze strach; wstał powoli jak ktoœ, kogo członki cierpiš na bolesny bezwład, i w urywanych sylabach wydobył z siebie słowa:

— Old... Shat-ter-hand i Win-ne-tou! Do-praw-dy... do-prawdy... to sš oni... oni naprawdę!

— Tak, to naprawdę my — rozeœmiał się myœliwy dumnie, prosto w zmienionš strachem twarz. —Z twoich rysów wyziera blady strach. Chciałeœ nas schwytać, a teraz trzęsiesz się z przerażenia!

Pogarda, z jakš padły te słowa, przywróciły Metysowi opanowanie. Trzymajšc wcišż jeszcze owe trzy strzelby w rękach, cofnšł się o krok i odparł:

— Co ty sobie wyobrażasz? Ja? Strach przed wami? Mnie ani Winnetou, ani Old Shatterhand nie sš w stanie napędzić strachu. I chcecie odzyskać wasze strzelby? Uff! To spróbujcie, czy je dosta-niecie!

Mówišc jeszcze te słowa, błyskawicznie rzucił się do ucieczki. Nie mógł uciec na koniu, ponieważ ten był uwišzany, a odwišzanie wymagałoby zbyt wiele czasu, był zatem zmuszony zostawić go i umykać pieszo. Przemknšł szybko wielkimi susami wzdłuż skraju wiatrołomów, aby czmychnšć w gęstwę zaroœli. W swoim rachunku nie uwzględnił jednak obu przeciwników. Ledwo uczynił czwarty czy pišty skok, już dopadł go Old Shatterhand, a Winnetou nawet przeœcignšł i obaj schwytali go i zatrzymali. Biały myœliwy wyjšł rewolwer i rozkazał:

— Stać! Natychmiast wracaj i siadaj. Przy najmniejszej próbie ucieczki wsadzę ci kulę między żebra! Akurat ty miałbyœ być tym łobuzem, który nam ucieknie?!

Przywiedli go z powrotem na to miejsce, gdzie siedział poprzednio i

gdzie jeszcze leżała jego strzelba, odebrali mu swoje strzelby i jego nóż i

przycisnęli go do ziemi. Trzšsł się z wœciekłoœci, widział jednak, że

100

najmniejszy opór może mu tylko zaszkodzić i że najlepiej będzie, jeœli się podporzšdkuje.

Old Shatterhand włożył dwa palce między wargi i wydał ostry, przecišgły gwizd, po czym przysiadł się wraz z Winnetou do jeńca. Nie mówišc już więcej ani słowa, czekali na przybycie swoich towarzyszy, do których ten gwizd był skierowany. Hobbie Frank i Droll wiedzieli dobrze, co oznacza ten sygnał Old Shatterhanda, nie trwało więc wcale długo, jak przyjechali razem z obydwoma Timpami, okršżywszy wiatrołomy. Szybkim spojrzeniem ocenili sytuację i kiedy zatrzymaw-szy konie, zsiedli. Frank powiedział:

— Do licha, co za wspaniały obrót przyjęła sprawa! Czerwono-skórzy odjechali, za to zaprosił się do nas w goœci ten tutaj malinowy Fryc! Gdzie podziali się tamci i kto to jest ten potulny, nieproszony goœć, moi panowie, któremu, jak się wydaje, podoba się przy waszym boku nadzwyczajnie?

— Toż to przecież ten zwiadowca, który chciał wydać mieszkańców Firwood-Camp Komańczom pod nóż!—zawołał Kas.

— To on? Hm, chciałbym go sobie dokładnie obejrzeć! — I obcho-dzšc go wokoło i przyglšdajšc mu się bacznie, cišgnšł dalej: — Bardzo miły z niego młodzieniaszek, trzeba to przyznać. Jakeœcie złowili tego chloptasia, panie Shatterhand?

Old Shatterhand w krótkich słowach wyjaœnił im, co się tu wydarzyło.

— Tak, tak — zauważył Hobbie Frank — jeœli on tak ni stšd, ni zowšd chciał odziedziczyć te strzelby, to powinien przynajmniej odczekać, dopóki œwiętej pamięci właœciciele nie strzšsnš ziemskiego pyłu ze swoich doczesnych stóp. Proponuję, przyłóżmy mu solidny kompres na te jego nabrzmiałe pretensje do spadku. Zasłużył sobie aż nadto. Co pan na to, panie Shatterhand?

— Nie ujdzie swojej kary, drogi Franku. Cierpliwoœci!—odrzekł Old Shatterhand i skierował się do jeńca: — Najpierw podaj nam twoje prawdziwe imię!

Metys obrzucił ich spojrzeniem, w którym czaił się fałsz, i odparł niedbale:

— Moje prawdziwe imię słyszeliœcie. Nazywam się Yato Inda, Ł moja matka należała do Apaczów z plemienia Pinali.

— To kłamstwo. Jesteœ Ik Senanda, wnuk Czarnego Mustanga.

101

— Udowodnijcie to w takim razie!

— Żšdanie to jest bezczelnoœciš, którš nie poprawisz swojej sytua-cji. Dlaczego utrzymujesz tajne konszachty z Komańczami?

— Udowodnij mi, że tak jest.

— Pshaw! Dlaczegożeœ uciekł, gdy spostrzegłeœ, że dobrze odczyta-liœmy œlady Czarnego-Mustanga?

— Nie uciekłem. To, że pojechałem, nie było ucieczkš ze strachu przed wami, uczyniłem to w najlepszym zamiarze. Widziałem obce œlady tak samo dobrze jak wy, usłyszałem o waszym podejrzeniu. Byliœcie tylko goœćmi w Firwood-Camp i nie mieliœcie żadnych obowišzków, ja natomiast miałem sprawować pieczę nad mieszkańca-mi i dlatego od razu, gdy tylko dowiedziałem się d* podejrzeniach, wyruszyłem, aby wytropić nieprzyjaciela.

— Aha, i zrobiłeœ to całkiem nieŸle. A więc odjechałeœ, żeby wybadać, gdzie znajdujš się Komańcze? Jak to było możliwe, żeby znaleŸć ich w ciemnoœciach nocy?

— Kto tak pyta, nie może być westmanem!

— Well! Mówisz bardzo pewnym siebie tonem. Podziwiam cię, że mogłeœ sobie aż tutaj przyjechać za nieprzyjacielem, a potem jeszcze nawet z nim rozmawiać, i że cię przy tym nie zabili lub przynajmniej nie pojmali!

— Nie musicie się temu wcale tak dziwić. Komańcze nie wiedzš, że ze strony matki pochodzę od ich wrogów, Apaczów z plemienia Pinali, byłem z nimi na pozornie dobrej stopie, uważajš mnie więc za swego przyjaciela i dziœ również przyjęli mnie bez jakiejkolwiek wrogoœci.

— Pięknie! Ale jak znalazły się nasze strzelby w twoich rękach? To pytanie wprawiło Metysa w widoczne zakłopotanie, starał się je jednak ukryć i odpowiedział szybko:

— To jest właœnie ten dowód, który powinien was przekonać o mojej uczciwoœci i przyjaŸni. Wczoraj wieczorem zobaczyłem wasze strzelby, których jeszcze nie znałem, dziœ znowu zobaczyłem je u Komanczów, a Czarny Mustang chwalił się, że je ukradł. Aby pomóc wam odzyskać swojš własnoœć, z kolei ja mu je skradłem, on zaœ odjechał stšd, nie zauważywszy tego.

— Muszę wobec tego przyznać, że był to z twojej strony majstersz-tyk, jakiego nie udałoby się powtórzyć żadnemu innemu człowiekowi.

•Wydajesz się uosobieniem mšdroœci; Czarny Mustang zaœ, który

102

pozwolił sobie zabrać broń i nie zauważył tego, wydaje się w każdym razie uosobieniem głupoty. Chciałeœ więc je nam oddać?

— Tak.

— Jak wobec tego wytłumaczysz, że kiedy przed chwilš nas zobaczyłeœ, chciałeœ z nimi uciec?

— Wynikło to tylko z przerażenia, żeœcie się tak nagle zjawili. Nie rozpoznałem was od razu.

— Nie rozpoznałeœ? A jednak wymieniłeœ nasze nazwiska! Metys stał jakšœ chwilę ze wzrokiem ponuro wbitym w ziemię, po czym zawołał z udanym gniewem:

— Nie pytajcie o rzeczy, których nie jesteœcie w stanie zrozumieć! Jeœli człowiek jest przekonany, że tutaj w tej dziczy jest sam i bezpieczny, a potem nagle zostaje zaskoczony przez osoby, o których myœlał, że znajdujš się daleko stšd, to łatwo przecież wytłumaczyć, że w pierwszym momencie przez zaskoczenie działa inaczej niż w spokojnej rozwadze. Jeœli tego nie pojmujecie, to niepotrzebnie mówię i szkoda każdego dalszego słowa!

— Tak, i słusznie, proszę cię, nie trać już ani słowa więcej, chociaż pojmujemy nie tylko to, ale i wiele innych rzeczy. Wydaje ci się, że ujawniliœmy się zaraz po naszym przybyciu tutaj, ale jesteœ w błędzie. Byliœmy tu, zanim przybyłeœ. Już przedtem obserwowaliœmy Czarnego Mustanga i słyszeliœmy każde słowo, jakie do niego powiedziałeœ. Nazwał on cię synem swojej córki, przekazał ci nasze strzelby, które rzekomo, jak mówisz, chciałeœ im skraœć. Co na to powiesz, Ik Senanda?

— Powtarzam i nie mogę powiedzieć inaczej: nie jestem Ik Senan-da, lecz Yato Inda, odzyskaliœcie wasze strzelby i teraz żšdam, abyœcie mnie natychmiast uwolnili!

— Wolnego, wolnego, my boy! Ponieważ wcišż jeszcze wszystkie-mu zaprzeczasz, tym bardziej nie możemy cię uwolnić, postawimy cię przed twoim kochanym dziadem i przekonamy się, czy jest on równie tchórzliwy i podły, aby zaprzeć się swej krwi i ciała.

Oczy Metysa błysnęły podstępnie, kiedy zapytał:

— Chcecie zaprowadzić mnie do Czarnego Mustanga? Spróbujcie, czy wam się to uda!

— Uda nam się, możesz być tego pewny! Ale stanie się to w całkiem

inny sposób, niżbyœ sobie życzył. Przeliczyłeœ się! Masz nadzieję, że

Mustang uwolni cię z naszych ršk, ale twój łagodny grand-father

104

będzie miał sam z sobš doœć roboty, ponieważ i on będzie naszym jeńcem, tak jak ty nim zostałeœ.

— Żaden Old Shatterhand i żaden Winnetou nigdy nie dokona tego, aby pochwycić Czarnego Mustanga, którego sława sięga ponad wszelkie doliny i góry!

— Aha! Teraz wypadasz z roli! Tylko nie unoœ się! Dostawaliœmy w swoje ręce jeszcze większych hultajów niż ten stary Mustang, o którym zupełnie słusznie powiedziałeœ, że sława jego sięga ponad doliny i góry, tylko wydaje się, że sięga tam ona jak to powietrze, co wieje, bo tu na dole nie dostrzega się jej wcale.

— Nie przechwalajcie się! Czarny Mustang jest wodzem Koman-czów Naiini, najdzielniejszych wojowników tego wielkiego ludu. I nawet gdybyœcie naprawdę byli tak szaleni, aby pognać za nimi i z nimi walczyć, to i tak ich nie dogonicie, majš nad wami przewagę w czasie, zanim zdołacie ich doœcignšć, Firwood-Camp stanie się pastwš płomieni!—I zwiadowca wybuchnšł szyderczym œmiechem.

Old Shatterhand położył mu ciężko rękę. na ramieniu i rzekł:

— Œmiej się, œmiej, pędraku, wkrótce nadejdzie czas, że całkiem odechce ci się œmiać! Najprzód opuœcimy to piękne miejsce, gdzie miałeœ czekać na swojego dziadka, z pewnoœciš już go wkrótce ujrzysz. A teraz przywišżemy ciebie do twojego konia i radzę ci, bez sprzeciwu, bo mamy wiele sposobów, aby zmusić cię do posłuszeństwa.

Metys nie miał odwagi stawić oporu. Wierzył zresztš niezłomnie, że jego niewola nie potrwa długo.

Był przekonany, że podšżš teraz wraz z nim œladami Komanczów i skręcš w dolinę. Ku jego zdumieniu jednak Winnetou i Old Shatter-hand obrali niemalże przeciwległy kierunek jazdy i zamiast skręcić u podnóża Corner-Top, udali się w stronę Ua-pesz. Zupełnie nie miał pojęcia, dlaczego tak nadkładajš drogi, tym bardziej że pędzili prawie wyłšcznie galopem, co wskazywało na ogromny poœpiech. PóŸniej oczywiœcie zobaczył linię kolejowš, która biegła od strony otwartej prerii i zakręcała w dolinę, i kiedy jeŸdŸcy popędzili wzdłuż owych torów, zaczęło mu œwitać w głowie coœ, co napełniło go niemałš obawš. Twarz jego zasępiła się. Spostrzegł to Hobbie Frank, jeniec bowiem. jechał między nim i Drollem, oczywiœcie mały myœliwy, szpikujšc Metysa swymi wielce napuszonymi przekomicznymi uwagami, posta-rał się o to, aby jego obawy jeszcze wzrosły.

4. BRZOZOWY JAR

Kiedy jeŸdŸcy dotarli do stacji Rocky-Ground, pierwszym, który ich powitał, był zacny i energiczny inżynier Mr Swan.

— Witajcie! —zawołał do nich. —Już z powrotem? I zadowoleni, jak widzę! Jak poszło? A Komanczów wi...

Przerwał wpół słowa, kiedy ujrzał zwišzanego zwiadowcę, lecz wkrótce wyraŸnie uradowany mówił dalej:

— Ali devils, wszakże to Mr Yato Inda, kolorowy dżentelmen! I zwišzany? Czy to wasz jeniec, sir?

— Tak — skinšł Old Shatterhand, do niego bowiem skierowane było pytanie. — Czy jest tu może miejsce, w którym moglibyœmy go ulokować i gdzie nie przyszłaby mu ochota na spacer?

— Jest takie miejsce, wprost wyœmienite, sir. Kogo tam zakwateru-ję, ten nie będzie mógł nawet myœleć o żadnej wycieczce. Pokażę wam to miejsce.

Miejscem, które miał na myœli, była dopiero co wykopana studnia.

Wprawdzie była już doœć głęboka, lecz nie było w niej jeszcze wody. Gdy Metys usłyszał, że zostanie tam wpuszczony, podniósł wielki lament, co mu jednak w niczym nie pomogło.

Kiedy doprowadzono go do krawędzi studni, by go tam zwišzać i do niej spuœcić, zaczšł nawet stawiać opór. Widzšc to inżynier odezwał się do Old Shatterhanda:

— Czy z takim groŸnym osobnikiem, jakim jest ten łajdak, mamy się obchodzić w rękawiczkach? Wprawdzie jest on waszym jeńcem, ale jego haniebny czyn dotyczył nas, ludzi kolei. Zatem pozwólcie mi, sir, nauczyć go rozumu!

— Uczyńcie z nim, co uważacie za słuszne i właœciwe —odparł za-

106

pytany. — Przekazałem go wam i nie chcę mieć z nim więcej nic wspól-nego. Zadbajcie o to, by nie mógł nam jeszcze dziœ wyrzšdzić jakiejœ szkody!

— Jeœli o to chodzi, Mr Shatterhand, możecie się w pełni zdać na to, że nie wyjdzie z tej głębokiej studni, zanim nie wyrażę na to zgody. A więc przewišżcie mu sznur pod ramionami i niech zjeż-dża w dół!

Kiedy zwiadowca ze spętanymi rękami i nogami zaczšł się ponownie miotać, przywišzano go do podkładu kolejowego i nie spuszczono go do studni dopóty, dopóki nie ucichł pod porzšdnš porcjš kijów.

Poza tym inżynier od rana już wszystko przygotował. Jego robotnicy sprawdzili broń, w jednej maszynie już rozpalono i podstawiono wagony gotowe do drogi do Firwood-Camp.

W czasie gdy wycierano, pasiono i pojono konie szeœciu westmanów, oni podjęci zostali najwspanialszym obiadem, jaki tylko był możliwy w tamtejszych warunkach, opowiedzieli przy tym inżynierowi, co tego dnia od rana przeżyli.

— Poszło to więc lepiej, o wiele lepiej, aniżeli sšdziłem—powie-dział póŸniej.

— Cieszy mnie niezmiernie, że dostaliœmy w swoje ręce tego kolorowego łajdaka! A czerwonoskórzy rzeczywiœcie udali się w stronę Firwood-Camp z zamiarem napadu? Chętnie im w tym dopomogę. Już teraz się na to cieszę, naprawdę!

— Rzeczywiœcie liczyłem na was i waszych ludzi—zauważył Old Shatterhand — bo tamtejszy inżynier nie wydaje się bohaterem.

— Macie rację, sir. Nie mówišc już o Chińczykach, ci bowiem pierzchajš na wszystkie strony z chwilš pojawienia się pierwszego Indianina, a o nielicznych tamtejszych białych nie warto wspo-minać.

— Zapewne byłoby najlepiej, gdybyœmy mogli wzišć sprawę na siebie, a ludzie z Firwood nie musieliby o niczym wiedzieć, zanim nie rozprawimy się z czerwonoskórymi.

— A dlaczego nie miałoby tak być? Będzie nas przeszło dziewięć-dziesięciu i sšdzę, że nie ma powodu bać się czerwonoskórych.

— Hm! Też tak myœlę. Czy znacie Birch-Hole, czyli Brzozowy Jar, dokšd Czarny Mustang ma zaprowadzić swych ludzi?

— Jak swojš kieszeń, sir. To głęboki wšwóz skalny, który za

Firwood wrzyna się głęboko w góry. Ze wszystkich stron skały wznoszš

107

się ku niebu i istnieje tylko jedno wšskie wejœcie, gdzie roœnie stara, wysoka brzoza, od której to ów jar wzišł swš nazwę.

— To niezbyt przebiegle ze strony Czarnego Mustanga, że właœnie tam chce ulokować swoich ludzi.

— Dlaczego? Nie ma dla nich lepszej kryjówki, a przecież on nie

przeczuwa, że znamy jego zamiary. Wydaje mi się, że uczynił dobry

wybór,

— Mnie nie. Czy można wdrapać się po œcianach wšwozu?

— Tylko w jednym miejscu, a i to tylko za dnia. W nocy odradzał-bym to każdemu, dla kogo własna głowa jest warta choć ćwierć dolara.

— Dobrze! A czy od zewnštrz można dotrzeć do skraju wšwozu? Na te słowa inżynier szybko uniósł głowę, rzucił badawcze spojrze-nie na Old Shatterhanda i odparł:

— Ach sir, sšdzę, że odgadłem, jaki macie plan! Chcecie nas rozstawić na skraju wšwozu, a kiedy czerwonoskórzy po kryjomu się do niego przedostanš, chcecie zajšć również wejœcie. Czy tak?

— A gdyby tak było?

— To byłby to najlepszy pomysł, na jaki można wpaœć; gdy tak postšpimy, Indianie utkwiš w Birch-Hole jak raki w więcierzu i będziemy mogli wyławiać ich pojedynczo i unieszkodliwiać, kiedy nam przyjdzie ochota.

— Taki był w rzeczy samej mój zamiar. Czy wasi ludzie mogš ruszyć w drogę?

— Oczywiœcie. Ale czy Mr Winnetou przystaje na ten plan?

Wódz Apaczów nie mówił dotšd ani słowa. Teraz odezwał się:

— Old Shatterhand i Winnetou majš zawsze takie same myœli. Plan mojego białego brata jest dobry i należy go wykonać. Howgh!

— Well!—skinšł inżynier.—Ja, oczywiœcie, zupełnie się z tym zgadzam. Dotrzemy tam dostatecznie wczeœnie, aby jeszcze za dnia, zanim nadejdš Indianie, wdrapać się na skały. Lecz póŸniej, kiedy się œciemni, musimy orientować się w terenie. Czy nie byłoby dobrze postarać się o oœwietlenie?

— Byłoby to oczywiœcie pożšdane—odrzekł Old Shatterhand.— Czy rozporzšdzacie jakimiœ œrodkami i narzędziami, Mr Swan?

— Wszystko będzie w najlepszym porzšdku, Mr Shatterhand. Kie-dy zgodnie z kontraktem mieliœmy tutejszy odcinek szybko ukończyć, często musieliœmy pracować nocš przy œwietle, z tamtego okresu pozostało wiele pochodni. Mamy też beczki z naftš różnej wielkoœci.

108

— Niełatwo będzie przewieŸć beczki, jednak byłoby to dla nas szczególnie korzystne, gdybyœmy właœnie przy wejœciu do wšwozu mogli zapalić takš beczkę. Niepodobna, by przez takš płonšcš pochodnię Komańcze odważyli się przedostać.

— Well, poradzimy sobie. Mamy tragi, powrozy i wszystko, co jest potrzebne, aby bez trudu zabrać jednš lub kilka beczek.

— Dobrze! Lecz pamiętajcie, że nie może to wywołać żadnego hałasu ani zostawić widocznego œladu.

— Bez obaw! Mam tu ludzi, na których mogę polegać! Czy wyrażacie zgodę?

— Tak. Zakończcie wszystko i zadbajcie o to, byœmy na czas dotarli do Birch-Hole!

Inżynier z rozwagš przystšpił żwawo do przygotowań.

Konie pozostawiono pod pewnym nadzorem, przy studni, gdzie siedział zwiadowca, postawiono straż. Następnie w pełni załadowany pocišg ruszył, o czym naturalnie nie zatelegrafowano do Firwood--Camp. Robotnicy drogowi z ochotš wzięli udział w tym przedsięwzię-ciu, a kiedy wszyscy dotarli do oznaczonego punktu i wysiedli, nie było takiego, kto by się martwił o zakończenie tej dobrze zapowiadajšcej się przygody lub o siebie samego. Miejsce, z którego pocišg ruszył w drogę powrotnš, było tak odległe od Firwood-Camp, iż nie można go było stamtšd dostrzec. Pocišg zakręcał wokół góry, w którš wrzynał się Brzozowy Jar; mężczyŸni znajdowali się za górš, podczas gdy Firwood leżało przed niš, a wejœcie do wšwozu było od strony Firwood. Idšc w górę z tego miejsca, gdzie zatrzymał się pocišg, można było dojœć pod osłonš lasu na skraj wšwozu, nie nastręczało to zbytniej trudnoœci, gdyż jeszcze było jasno. Trudniej było niepostrzeżenie i bez pozosta-wiania œladów dostarczyć dwie beczki nafty, które zabrał inżynier, pod wejœcie do wšwozu, tam zaœ tak je ukryć, by póŸniej uszły tak oczom indiańskich zwiadowców jak i ich nosom.

Szybkie i tajemne wykonanie tego planu, od którego powodzenia tak wiele zależało, przejšł Winnetou. Old Shatterhand natomiast popro-wadził wojowniczych mężczyzn na górę, by ich tam porozstawiać i udzielić niezbędnych instrukcji.

Dotarłszy na górę, znaleŸli się wœród gęsto rosnšcych drzew. Osłony

zatem było co niemiara. Old Shatterhand z zadowoleniem zobaczył

strome œciany skalne sięgajšce do wšwozu. Kiedy Komańcze znajdš się

tam na dole w wšwozie, to nie będzie już dla nich odwrotu. Poroz-

109

stawiał ludzi dookoła długiego może na pięćset kroków i przeciętnie na pięćdziesišt k-roków szerokiego wšwozu i każdej grupie udzielił wskazówek stosownych do jej pozycji. Przede wszystkim przypominał o koniecznoœci zachowania jak największej ciszy, wytężonej uwagi i zaznajomił ich z rozmaitymi znakami i sygnałami, które w nocy mogły się okazać konieczne, a których znaczenie musieli dokładnie znać. PóŸniej zaczšł się wspinać od strony wychodzšcej na Firwood-Camp, by znaleŸć Apacza.

Ten leżał czekajšc na niego nie opodal za doœć gęsto poroœniętymi krzewami i skinšł w jego stronę.

— Winnetou wykonał swojš robotę. Ludzie, których zabrał inży-nier, to silni i zręczni mężczyŸni. Beczki leżš tuż tuż w pobliżu i sš tak dobrze schowane, że mój biały brat musiałby mocno wytężyć wzrok, by je znaleŸć.

— A inżynier?

— Jest z tragami od beczek tam w gęstwinie jodeł. Możesz bez trudu przejœć do niego, jeœli chcesz z nim pomówić w czasie mojej nieobecnoœci.

— W czasie twojej nieobecnoœci? Czy zamierzasz wyjœć naprzeciw Komańczom, by donieœć, kiedy nadejdš?

— Tak. Będš się skradać tak cicho, że byłoby dobrze już wczeœniej ich obserwować.

— Chodzi też o wodza, który powiedział, że sam ponoć zamierza podejœć obóz białych. Przede wszystkim jego musimy ujšć.

— Winnetou zabrał doœć rzemieni z Rocky-Ground, by go zwišzać. Muszę już iœć, gdyż wkrótce się œciemni. Niech Old Shatterhand czeka w tym miejscu na mój powrót.

Poderwał się i znikł wœród pobliskich drzew, nie pozostawiajšc œladu swej stopy na miękkim mchu. Old Shatterhand położył się zamasko-wany zupełnie gałęziami; pozostało mu teraz jedynie spokojnie czekać.

Dookoła zalegała głęboka cisza, jedynie z niezbyt odległego Firwood dobiegał niekiedy jakiœ odgłos. Zapadł zmrok, i minšł ledwie kwadrans od odejœcia Winnetou, a bystre i wprawne oczy Old Shatterhanda z miejsca, w którym leżał, już ledwie rozpoznawały wejœcie do wšwozu.

Teraz dopiero należało się spodziewać przybycia Komanczów, oczy-

wiste bowiem było, że nie będš się zbliżać za jasnego dnia. Naraziliby

się wówczas na największe niebezpieczeństwo zauważenia i wykrycia

110

przez wałęsajšcych się mieszkańców Firwood, a powodzenie ich przedsięwzięcia mogłoby się okazać wštpliwe.

W końcu stało się tak ciemno, że Old Shatterhand widział jedynie na odległoœć kilku kroków. Tym dalej sięgał jego słuch, im bowiem mniej obcišżony jest jeden zmysł, tym czulej reaguje inny. Wtem usłyszał coœ jakby przesuwanie długiego ŸdŸbła po niskich trawach, nasłuchiwał ze wzmożonš uwagš.

„To może być jedynie Winnetou”, pomyœlał, i rzeczywiœcie w odległoœci czterech kroków od niego z wysokiego mchu uniosła się postać Apacza. Podszedł bliżej, podczołgał się pod zaroœla i powiedział cicho:

— Nadchodzš.

— Gdzie zostawili konie?

— Majš je z sobš.

— Cóż za nieostrożnoœć z ich strony! Powinni je zostawić pod strażš o wiele dalej aniżeli stšd od Firwood. Jedno rżenie czy tylko parsknięcie może wszystko zdradzić.

— Wprawdzie ci synowie Komanczów zwiš się wojownikami, lecz nimi nie sš.

Chociaż Winnetou wypowiedział te słowa cicho, wyraŸnie, jednak dał się słyszeć ton lekceważenia.

— Nam może to być jedynie na rękę, konie mogš tylko wzmóc zamęt, jaki przygotowujemy. Posłuchaj, teraz jeden parsknšł!

Zrazu nieokreœlony, z wolna wyraŸniejszy odgłos był coraz bliżej — tępy tętent kopyt po miękkim mchu albo trawie. Komańcze zgodnie z obyczajem Indian szli jeden za drugim, każdy, jak zauważyli dwaj zwiadowcy, prowadził swego konia za wodze. Przy wejœciu do obozu zatrzymali się. Wydawało się, że kilku z nich weszło do œrodka, by zbadać, czy wszystko jest w porzšdku. Wkrótce potem dały się słyszeć przytłumione okrzyki nawoływań, po czym cała kolumna ruszyła gęsiego naprzód. Z powodu ciemnoœci wchodziła do wšwozu tak wolno, że trwało ponad kwadrans, nim ostatni mężczyzna znikł w œrodku.

Old Shatterhand ` Winnetou przemknęli wœród zaroœli i podczolgali

się w pobliże skalnej krawędzi, stanowišcej jednš stronę wejœcia. Nie

uleżeli tam nawet pięciu minut, kiedy usłyszeli kroki, które zdawały się

powracać. Wydawało się, że było to trzech mężczyzn, którzy zatrzy-

111

mali się tak blisko nich, iż jednego z nich dokładnie rozpoznali: był to Tokvi Kava, wódz, wydašcy dwom pozostałym rozkaz:

— Zostaniecie tu, aby pilnować wejœcia do wšwozu, i zakłujcie błyskawicznie każdego, ^o się zbliży. Nasi wojownicy muszš ze względu na konie rozpalić <ilka ognisk, lecz gdyby ktoœ choćby z daleka zauważył ich blask, jesteœmy straceni. Jeszcze nie nadszedł czas na atak, blade twarze nie zes<}y się jeszcze wszystkie do domu, gdzie pijš ognistš wodę; mimo to podejdę teraz blisko do ich kwater. Nie zwracajcie uwagi, jeœli się długo zatrzymam, powrócę dopiero wów-czas, kiedy zbliżać się będ/ie chwila, w której wszyscy oni będš musieli umrzeć, Howgh!

Po tych słowach oddam się powolnymi, niemal niesłyszalnymi krokami. Sšdził naturalnie, ze w ogóle nikt go nie obserwuje, jednak nie był sam, podšżali za nim Winnetou i Old Shatterhand, nisko pochyleni i idšcy tak cicho, że nie mógł słyszeć ich kroków.

A nie było to łatwe, Widać było najwyżej na odległoœć dwóch metrów, nie wolno im go było spuœcić z oczu, zatem musieli się trzymać zupełnie z bliska. Kiedy oh się zatrzymywał, stawali i oni i przypadali do ziemi; gdy szedł dalej, ruszali i oni. Potoczenie się jakiegoœ kamyczka albo trzask najcieńszej gałšzki mogły wszystko popsuć.

W końcu doszli do miejsca, gdzie obaj wartownicy nie mogli ich już słyszeć. Przy tym z daleka widzieli jasnoœć dochodzšcš z otwartych okien baraków.

— Teraz — szepnšł 01<i Shatterhand do Apacza.

— Uff!—zgodził się tamten równie cicho.

Dwa długie skoki, które Komańcz musiał usłyszeć; odwrócił się, lecz w tym momencie Old Shatterhand uderzył go pięœciš w skroń, tak że sztywny i ciężki padł na zfemię. Chciał krzyknšć, lecz wydał z siebie jedynie głoœniejsze tchnierne, które gdyby je ktoœ usłyszał, mógłby je raczej odebrać jako uderzanie skrzydłami zmęczonego ptaka aniżeli przytłumiony krzyk ludzka. w tej chwili Winnetou uklškł na nim, by mu spętać nogi i zwišzać ręce na plecach. Old Shatterhand zerwał garœć trawy, wetknšł jš nieprzytomnemu w usta i przewišzał strzępem, który mu oderwał z myœliwskiego stroju, tak żeby póŸniej nie mógł językiem wypchnšć knebla z trawy i krzyczeć. Po czym zarzucił sobie tego wysokiego, koœcistego^ ciężkiego mężczyznę na plecy i zaczšł z nim iœć z powrotem w kierunku wšwozu.

Naturalnie nie kierowali się wprost na to wejœcie, lecz trzymali się

112

lewej strony, tak iż dotarli do gęstwiny jodłowej, wœród której star inżynier ze swym oddziałem. Był on wprawdzie roztropnym i mšdrym człowiekiem, nie był jednak westmanem i zobaczywszy tak niespodzie-wanie podchodzšce zupełnie blisko dwie postacie, mógłby popełnić jakšœ nieostrożnoœć, gdyby Old Shatterhand przytłumionym głosem mu nie wyjaœnił:

— Cicho! To my. Nie róbcie hałasu, Mr Swan!

— Ach, to wy! Co tam niesiecie?

— Czarnego Mustanga—odparł zapytany opuszczajšc jeńca na

ziemię.

— Wodza tych czerwonoskórych łotrów? Do pioruna! Oto cały Old Shatterhand i Winnetou! Ale on się nie rusza. Czyżby nie żył?

— Nie. Moja ręka niezbyt delikatnie obeszła się z jego głowš i stracił

przytomnoœć.

— Ach, wasz zabójczy cios, sir! A co zrobimy z wodzem?

— Położymy go na ziemi i przywišżemy do drzewa.

— Ale kiedy oprzytomnieje, zacznie krzyczeć!

- — Nie będzie mógł, włożyłem mu między zęby ładny sucking bag*.

Zwišżcie go więc porzšdnie i pilnujcie! My musimy iœć dalej.

— Dokšd?

— Przyprowadzić jeszcze dwóch czerwonoskórych, którzy stojš na warcie przy wejœciu. Póki tam sš, stojš nam na drodze.

Po czym położył się z Winnetou na ziemi i zaczšł czołgać się wraz z nim w stronę, gdzie leżeli, zanim Czarny Mustang wyszedł z wšwozu. Dotarłszy na to miejsce, ujrzeli przed sobš wartowników w odległo-œci dogodnej do ich schwytania. Obaj Komańcze rozmawiali z so-bš o jakichœ nieistotnych sprawach. Dlatego nie tracili czasu na podsłuchiwanie ich, lecz natychmiast rzucili się na nich, by ich unieszkodliwić, co dzięki zaskoczeniu udało im się bez trudu. Kiedy przynieœli ich póŸniej inżynierowi, ten rzekł:

— Już uporaliœcie się z nimi? Słuchajcie, messieurs, nie robicie wielkich ceregieli! Czy istnieje może jeszcze więcej czerwonoskórych, których chcecie mi w ten sposób podrzucić?

— Nie—odpowiedział Old Shatterhand. —Pozostałych schwyta-my wszystkich na raz.

— Kiedy? Teraz?

* smoczek

8* Czarny Mustang

113

— Tak.

— Dzięki Bogu. Nie jestem hodowcš bydła ani traperem i dlatego nie jestem przyzwyczajony do leżenia na œwieżym powietrzu. Powiedz-cie zatem, co mam robić najpierw!

— Każcie zanieœć jednš z beczek z naftš pod wejœcie i zapalić. Pochodnia tak oœwietli Komanczów, że szybko pojmš, jak się sprawa ma z zamierzonš przez nich napaœciš.

— Well! Tylko zwišżemy tych dwóch czerwonoskórych.

Po wykonaniu tego wytoczyli beczkę z zaroœli, zanieœli jš w pobliże wejœcia i zapalili. Nastšpiła eksplozja, która wysadziła pokrywę, lecz klepki się trzymały, tak że jedynie częœć nafty spłynęła na ziemię i zapaliła się. Płomienie wypełniły błyskawicznie cały otwór między skałami i oœwietliły nie tylko najodleglejszš częœć wšwozu, musiano je również dostrzec z drugiej strony — w Firwood, gdzie w każdym razie usłyszano eksplozję.

Nastšpiła ona z hukiem podobnym do armatnich strzałów i gwał-townie zburzyła spokój i pewnoœć Komanczów. Dziwili się, skšd ten hałas, ale już wkrótce ujrzeli buchajšcy w górę ogień. Wšwóz był oœwietlony jak w dzień. Poczštkowo zaniemówili ze strachu, póŸniej zaczęli z siebie wydawać takie wycie... że nie można było rozpoznać, czy to okrzyk wojenny, czy przerażenie. Parli w kierunku ognia, gdzie było jedyne wyjœcie z doliny, lecz już wypełniały je z obu stron płomienie. Jednoczeœnie huknęły strzały oddane przez Old Shatter-handa, które celowo nie miały nikogo trafić, lecz wyraŸnie uœwiadomi-ły, iż jedynš drogę ucieczki zagradza nie tylko ogień, ale i uzbrojony nieprzyjaciel.

Czerwonoskórzy zatem cofnęli się do tylnej częœci parowu i skiero-wali swój wzrok na boczne œciany, badajšc, czy nie można by uciec w górę. Wówczas spostrzegli coœ, co pogłębiło ich przerażenie i sparaliżo-wało odwagę. Old Shatterhand wydał mianowicie rozkaz, by na widok palšcej się beczki nafty zapalono przyniesione pochodnie. Postšpiono zgodnie z poleceniem i Indianie zobaczyli, że dookoła krawędzie skał obasdzone sš płonšcymi œwiatłami, i usłyszeli grożšce z góry głosy.

Jeden z nich zagłuszał pozostałe:

— Hura, hura, beczka na dole się pali! Zaczyna się zabawa! Zapalcie

pochodnie, zapalcie je wszystkie! Musi być jasno, jasno jak w popielec o

wpół do jedenastej! Pozwólcie im zrozumieć, niech wreszcie zaœwita im

pod skalpami, że majš przed sobš pana Heliogabalusa Morpheusa

114

Edewarda Frankego, z którym nie należy zaczynać! Droll, czy widzisz, jak pędzš? Czy słyszysz, jak ryczš? Droll, Droll, gdzie jesteœ? Brak mi cię! Gdzie się podziewasz, hę?

Wtedy przywołany odpowiedział z drugiej strony:

— Tu jestem, kuzynie Franku! Tu widać wszystko lepiej niż z tamtej strony! Jeœli chcesz rzucić okiem, to chodŸ tu prędko!

— Nie, zostanę, gdzie jestem! Hałasuj tylko, porzšdnie hałasuj, żeby tam w dole konie się spłoszyły i stratowały swych panów kopytami! Niestety nie wolno nam strzelać, ale od kamieni rzuconych w dół czerwonoskórzy prędko by spokornieli!

Na szczęœcie Kornanczów zwieńczenie wšwozu stanowiły twarde płyty skalne. Gdyby znajdowały się tam tłuczone kamienie albo żwir, byłoby z nimi niedobrze. Mimo to tu i ówdzie znalazł się jakiœ pojedynczy kamień, który rzucano w dół, co nie pozostawało bez skutku. Trafiano ludzi i konie; jedni wyli z bólu, zwierzęta biły wokół siebie kopytami, zrywały się i galopowały, wzmagajšc jeszcze panujšce zamieszanie.

W dwie albo trzy minuty od zapalenia beczki wszystkie konie Indian spłoszyły się, tak że wšwóz przedstawiał scenę szalonego chaosu. Poza tym przybyli konno mieszkańcy obozu, by dowiedzieć się, w jaki sposób powstał ów niezrozumiały wielki ogień. Jednym z pierwszych był Mr Leveret, tamtejszy inżynier. Ku swemu zdumieniu ujrzał Old Shatterhanda i Winnetou, przy których prócz pozostałych stał jego kolega z Rocky-Ground.

— Wy tutaj, wy? — spytał zupełnie zziajany. — A tam pali się beczka z naftš! Co to ma znaczyć?

— To znaczy, że mamy zamiar uwędzić czerwonoskórych, Mr Leveret — odparł Swan.

— Czerwonoskórych? Jakich czerwonoskórych, sir?

— Komanczów, którzy chcieli na was napaœć i wymordować was.

— Na Boga! Czy to może miało nastšpić już dziœ?

— Naturalnie, już dziœ. Lecz teraz siedzš w parowie, którego skraje zajęli moi robotnicy, tu zaœ ogień uniemożliwia im ucieczkę. —I tu przerażonemu inżynierowi opowiedział, co się zdarzyło.

Ten był serdecznie rad, że nie musi wzišć udziału w niebezpiecznej

wyprawie, i wrócił spiesznie do Firwood-Camp, by uspokoić swych

zaniepokojonych ludzi. Nie zdołał jednak, zgodnie z umowš, tam ich

zatrzymać, gdyż coraz więcej Chińczyków tłoczyło się, by dostać się na

116

szczyt. Łamali przy tym gałęzie wydobyte z zaroœli i zbierali kamienie, by je ze sobš zabrać; przekrzykiwali się bez ładu w swym ojczystym języku i cišgnęli w kierunku wšwozu. Indianie mieli szczęœcie, że Old Shatterhand znał chiński. Potomkowie mieszkańców Państwa Œrodka dowiedzieli się, że czerwonoskórzy mieli ich napaœć i oskalpować. Przy otwartym ataku z pewnoœciš wszyscy rozpierzchliby się w popłochu, tu jednak zobaczyli, że ich wrogowie znajdujš się w kotle i nie mogš stawiać oporu, dodało im to odwagi, której zazwyczaj w ogóle nie zdradzali. Tchórzostwo nader łatwo przemienia się w żšdzę krwi, kiedy nie zagraża mu niebezpieczeństwo, a nie groziło ono tu w najmniejszym stopniu. Można było z góry z bezpiecznej odległoœci wybić Indian kamieniami. Dlatego Chińczycy parli w kierunku góry, by się na niš wdrapać i natrzeć na wroga.

— Niech mój brat szybko pójdzie ze mnš—wezwał Old Shatter-hand Apacza.

— Ta żółta zgraja cofnie się, skoro tylko zajrzymy im w skoœne oczy —odparł Winnetou, który od razu odgadł zamysł swego białego przyjaciela.

Ruszyli spiesznie nie opodal ognia, wspinali się tak szybko z kamienia na kamień po otwartej œcianie skalnej, że wkrótce przeœcignę-li Chińczyków, gdyż ci obrali okrężnš drogę po wygodniejszym zboczu. Inżynier Swan pozostał z całym swym oddziałem na dole, podšżał jednak za nimi wzrokiem i zwracajšc się do swych ludzi rzekł:

— Zdaje się, że żółci majš zamiar zlinczować czerwonoskórych, a obaj myœliwi usiłujš temu zapobiec.

Blask płomieni sięgał aż do zbocza góry, gdzie teraz dwaj westmani szli naprzeciw Chińczykom. Na dole w wšwozie i wysoko w górze nastała głęboka cisza, gdyż wszyscy pojęli, o co chodzi, i byli niezwykle ciekawi zakończenia tego zajœcia.

Rozległ się kategoryczny głos Old Shatterhanda, Chińczycy jednak nie zwrócili na niego uwagi i parli naprzód. Po raz wtóry zabrzmiał jego glos, z podobnym jednak efektem. Wówczas on i Winnetou wycišgnęli zza pasów rewolwery, lecz podziałało to na krótko, gromada Chińczy-ków zatrzymała się, ale nie na długo, stojšcy na końcu zaczęli się tłoczyć na tych z przodu, którzy zostali odepchnięci. To był moment krytyczny. I rzeczywiœcie obaj myœliwi nie zamierzali strzelać, wycišg-nęli jedynie broń, by niš postraszyć, musieli bowiem wymóc posłu-szeństwo, jeœli nie miało dojœć do niezamierzonej przez nich rzezi.

117

Ujrzano, że na powrót schowali rewolwery, co uczynili póŸniej, tego wyraŸnie nie można zobaczyć, lecz słyszano ich glosy, póŸniej krzyki Chińczyków, widać było zwartš gromadę pchajšcych się wzajemnie albo też popychanych ludzi, póŸniej kilku pojedynczych stojšcych na przedzie Chińczyków leciało w powietrzu i lšdowało w tłumieswoich. Raz z prawej strony, raz z lewej wylatywał któryœ z gromady jak bomba i staczał się w dół, za pierwszymi poszli inni —i już lecieli z góry we dwóch, we trzech, trzymajšc się wzajemnie, a mimo to zwalajšc się, jakby wyrzuciła ich w górę jakaœ sprężyna, spadali i toczyli się w dół.

Poczštkowy krzyk wœciekłoœci przemieniał się stopniowo w lament, słychać było krzyki boleœci i skargi, grupa malała, gdyż jej członkowie nieustannie się rozpierzchali i staczali po zboczu, wydawało się, jakby w jej œrodku tkwił jakiœ niewidoczny i przemożny materiał wybucho-wy, którego moc obliczona była właœnie na to, by grać w piłkę ciałami Chińczyków; liczba kulajšcych się w dół powiększała się o tyle, o ile malała pozostajšcych na górze, w końcu wspomniany materiał wybu-chowy przybrał postać Old Shatterhanda i Winnetou, którzy znów się pojawili i wymierzali ostatnie ciosy. Skutek ich nie był przyjemny dla tych, których dotyczył, tym bardziej jednak radował i bawił obserwa-torów.

Odnosiło się wrażenie, jakby pomiędzy Chińczyków wtargnšł potężny wiercipięta i zaczšł wierzgać na ich zgubę, i w ten sposób ich przeganiał i rozpędzał, tak że nieomal tracili przytomnoœć. Wyglšdało to, jakby grunt pod ich nogami się .osuwał, gdyż tracili coraz więcej stanowisk — widziano z boku nogi, w górze nogi, z boku głowy, w dole głowy, aż w końcu wszystko, ale to wszystko zaczęło się œlizgać, zsuwać, chwiać,Spadać, turlać i toczyć — w kierunku doliny sunęła cala lawina Chińczyków. Spadała poczštkowo wolno, póŸniej szybciej, coraz szybciej, a kiedy dotarła na dół, słychać było w dialekcie Nankinu i Kantonu głoœne skamlenia, a sporo ludzkich kończyn znalazło się w takiej plštaninie, że wydobycie z niej częœci własnego „ja” wymagało od każdego syna Państwa Œrodka anatomicznej znajomoœci własnej osoby oraz cyrkowej wręcz zręcznoœci.

Wszystko, co miało warkocz, prędzej czy póŸniej wylšdowało na do-

le, na górze zostali Winnetou i Old Shatterhand. Ilu było białych, z

tylu gardeł zabrzmiały wiwaty. Zaczęli schodzić w dół, ale gdy tam

przybyli, nie było już widać ani jednego Chińczyka — wystraszyli się,

118

że ta ršbanina mogłaby na dole mieć cišg dalszy, więc uciekli. Kiedy inżynier zamierzał obu westmanów przywitać pochwałš, Old Shatter-hand wpadł mu w słowo:

— Jedno niebezpieczeństwo dla czerwonoskórych zostało zażegna-ne, lecz zagraża im inne, nie ze strony żółtych, lecz białych, którzy znajdujš się na samym szczycie. Rzucajš w dół kamieniami, nie możemy tego dłużej tolerować.

— Ależ, sir, ci Komańcze to mordercy! Czy sprawi wam przykroœć, jeœli jednego czy drugiego nicponia trafi kamyczek?

— Nie, ale i przestępcy sš w końcu ludŸmi i należy ich traktować jak ludzi. Kto męczy zwierzšta, nie jest nic wart, lecz kto zbytecznie zadaje ból ludziom, jest jeszcze mniej wart, oto moja dewiza, według której mam zwyczaj postępować, i sšdzę, że będziecie postępować podobnie, przynajmniej tak długo, dopóki tu u was jestem. Poœlijcie zatem dwóch ludzi, jednego z prawej, drugiego z lewej strony, by położyć kres temu niestosownemu zachowaniu. Wszyscy majš się zachowywać spokojnie i nie podejmować żadnych nieprzyjaznych kroków, póki nie dam znaku!

— Well! Ale czy czerwonoskórzy dadzš wówczas spokój?

— Wstrzymajš się z podejmowaniem jakichkolwiek decyzji przed nastaniem dnia, zwłaszcza że ich wódz jest w naszej mocy.

— Tego nie wiedzš!

— Rozwišżemy obu pojmanych wartowników i poœlemy ich do czerwonoskórych w wšwozie. Nadszedł czas, by porozmawiać z Czarnym Mustangiem. Każcie go i tych dwóch przyprowadzić tu, gdzie jest jasno i gdzie łatwiej i baczniej możemy ich obserwować aniżeli tam w ciemnoœci. Nie wymieniajcie im żadnych nazwisk i połóżcie ich tak, aby ich twarze oœwietlał ogień! Chcę wyraŸnie zobaczyć, kiedy nas rozpoznajš.

— Czy wolno udzielać odpowiedzi, jeœli mnie o coœ zapytajš, zwłaszcza wódz?

— Tak, ale tylko odnoœnie do spraw nieistotnych i ogólnych. My oddalimy się nieco, a póŸniej niepostrzeżenie nadejdziemy od tyłu, aby usłyszeć, w jaki sposób on z wami rozmawia i ocenia swoje położenie.

Inżynier udał się w stronę jodłowej gęstwiny, a Old Shatterhand

i Wrónetou oddalili się nieco, by Czarny Mustang nie dostrzegł ich od

razu. Nie trwało długo, a przyniesiono go we wskazane miejsce i

położono wraz z wartownikami we wspomniany sposób. Leżeli tak, że

119

Winnetou i Old Shatterhand stali za ich głowami, a zatem nie mogli być przez nich dostrzeżeni. Stojšcy zaczęli się zbliżać powoli cichymi krokami.

Inżynier stal przed trzema jeńcami, patrzył na nich badawczo i nie odzywał się. To spojrzenie gniewało wodza. Właœciwie zgodnie ze zwyczajem Indian i on powinien był milczeć. Lecz wyraz pogardy bijšcy z twarzy urzędnika tak go oburzał, że nie baczšc na swojš godnoœć, wœciekle fuknšł:

— Co się nam tak przyglšdasz? Mówić nie umiesz czy ze strachu przed nami język ci stanšł kołkiem?

— Strachu przed wami?—zaœmiał się Zapytany. —Nie bšdŸ taki zarozumiały! Jesteœ' mordercš, którego powiesimy na dobrym, moc-nym stryczku.

— Nie wiesz, co mówisz! Jestem Tokvi Kava, najwyższy wódz

Komanczów Naiini.,

— Skoro jesteœ wodzem tych szubrawców, to oczywiœcie weŸmiemy pod uwagę twojš rangę i powiesimy cię nieco wyżej od twych ludzi.

— Nie przechwalaj się! Wprawdzie jestem zwišzany, ale będziecie musieli mnie natychmiast uwolnić, w przeciwnym razie przyjdš po mnie moi wojownicy i ukarzš was, spalš Firwood-Camp, wybijš wszystkich jego mieszkańców, a szyny ognistego konia powyrywajš z ziemi.

— Czy chcesz, żebym cię wyœmiał przed twoimi obydwoma wojow-nikami? Masz odwagę mi grozić, chociaż leżysz przede mnš jak wšż, któremu usunięto jadowite zęby! O twoim losie zdecydujš Old Shatterhand i Winnetou!

Na to wódz parsknšł szyderczo œmiechem i powiedział:

— Wymieniasz te nazwiska, by mnie nastraszyć, ja jednak wiem, że tych dwóch wojowników tu nie ma. Tak, wczoraj wieczorem byli tu, lecz ze strachu przede mnš uciekli w poœpiechu w wagonie ognistego konia.

W tym momencie wzrok jego padł na białego myœliwego, który nadszedł wolno z tyłu.

— Uff, uff! — wykrzyknšł wystraszony wódz. — To Old Shatter-hand!

— Tak, to ja. A kim jest ten, którego widzisz obok mnie? Winnetou podszedł do niego i stanšł u jego boku. Kiedy Komańcz go ujrzał, wyrwał mu się okrzyk przerażenia:

120

— I Winnetou, wódz Apaczów!... Skšd się tu wzięli?

Na to Old Shatterhand skinšł i odparł z uprzejmš minš:

— Ucieszysz się wielce, kiedy usłyszysz, że przybywamy właœnie stšd, skšd i ty przybyłeœ, mianowicie z Alder-Spring!

— Nie byłem w Alder-Spring!

— Ale w jego pobliżu, mianowicie na terenie wiatrołomu w Corner-

-Top, aby dziœ wieczór podejœć nas w Alder-Spring.

Komańcz zaczynał rozumieć, że jego położenie jest o wiele gorsze, aniżeli uprzednio przypuszczał. Był zwišzany, a zatem zupełnie bezsilny, widział buchajšcy szeroko w górę ogień uniemożliwiajšcy jego ludziom wydostanie się z pułapki, lecz nie wiedział jeszcze, że zajęte sš dookoła szczyty wšwozu, toteż nie tracił nadziei i szarpišc pęta zgrzytał wœciekle gębami:

— Gdybym nie był zwišzany, zmiażdżyłbym cię jak niedŸwiedŸ grizzły roznosi jednym uderzeniem łapy kojota, który na niego ujada! Żšdam uwolnienia mnie!

— Poczekamy z tym trochę. Zwiesz się tak dumnie najwyższym wodzem Komanczów Naiini, iż sšdzę, że jesteœ zbyt dumny, aby kłamać. Czy przybyliœcie tu, aby napaœć na obóz?

— Nie!

— Czy przysłałeœ tu swego wnuka Ik Senandę, by przygotował napad?

— Nie!

— Czy byłeœ tu wczoraj i rozmawiałeœ z nim?

• — Nie!

To trzykrotne „nie” zabrzmiało tak kategorycznie, nieprzychylnie i dumnie, że inżynier wykrzyknšł w złoœci:

— Co za bezczelnoœć! Mam wielkš ochotę kazać mu zdjšć tę starš bluzę, żeby jego czerwona skóra poznała, co to dobry kij!

Old Shatterhand cišgle jeszcze zwrócony do wodza mówił dalej:

— To niesłychane tchórzostwo tak zdecydowanie kłamać w takiej sytuacji. Czy zaprzeczasz też, że dziœ przed południem pozostawiłeœ swego wnuka zupełnie samego przy Corner-Top?

Wódz na moment przymknšł oczy, jakby w nagłym przerażeniu, w chwilę potem odpowiedział ironicznie:

— Wydaje się, że Old Shatterhand potrafi œnić nie zamykajšc oczu!

— Pshaw! Zostawiłeœ go tam, aby pilnował skradzionej nam broni.

121

— Uff, uff!—i Komańcz uniósł się na wpół mimo swych pęt.

— Czy przyznajesz się do tego?

— Nie!

— Tokvi Kavo, tchórzu, pogardzam tobš! Chcę ci coœ pokazać, żeby

ci udowodnić głupotę twego kłamstwa. Popatrz! tego się pewnie nie

spodziewałeœ!

Old Shatterhand bowiem zanim się ujawnił, położył za jeńcem swojš strzelbę. Teraz podniósł broń i pokazał wodzowi. Ten z przerażenia zapomniał, że jest zwišzany, zawył i chciał odskoczyć.

— Well, wydaje się, że to pomogło! —zaœmiał się myœliwy.

— Za... za... zaczarowany sztucer, Postrach NiedŸwiedzi i... Srebr-

na Strzelba! — wyjškał Tokvi Kava. — Gdzie... gdzie... gdzie jest Ik

Senanda, syn mojej córki?

— Jest naszym jeńcem. Złapaliœmy go przy Corner-Top, byliœmy tam, zanim on tam przybył.

— To nie... niemożliwe!

— Będziesz musiał uwierzyć. Pojechaliœmy na ognistym koniu do

Rocky-Ground, a stamtšd konno ruszyliœmy w kierunku Alder-

-Spring, gdzie dotarliœmy wczeœniej od ciebie. Widzieliœmy wszystko, coœcie robili, i słyszeliœmy wszystko, o czym mówiliœcie, gdyż ja z Winnetou leżeliœmy tylko o cztery kroki od pnia, przy którym się rozłożyłeœ, w gęstwinie połamanych od wiatru drzew.

— Uff, uff, uff!...

— Tak, uff, uff, uff! Czy nadal zamierzasz obstawać przy swoich bezsensownych kłamstwach?

Komańcz nachmurzony spoglšdał w dół bez słowa, aż widać

przyszła mu do głowy zbawcza myœl: sš jeszcze jego ludzie. Wówczas

rzekł:

— Tokvi Kava nie wie, co to strach, nie kłamał ze strachu.

— A więc przyznajesz się do tego, że nas okradłeœ?

— Tak.

— Czy przyznajesz się do tego, że zamierzałeœ napaœć na Firwood-

Camp?

— Tak.

— Co uczyniłbyœ z mieszkańcami tej miejscowoœci?

— Zabilibyœmy ich i oskalpowali.

— Wszystkich?

— Wszystkich.

122

— Na Boga! —wykrzyknšł inżynier. —Mnie też?

Komanczowi było teraz zupełnie obojętne, czy chciał zabić jednego mniej czy więcej, odparł obojętnym, dumnym głosem:

— Nie wiem, kim jesteœ, ale gdybyœmy cię złapali, zostałbyœ

oskalpowany. (

— Dziękuję, Serdecznie dziękuję, mój drogi, czerwonoskóry sir! Za to miłe wyznacie szczególnie wam podziękuję. Mr Shatterhand, powiedzcie, co mamy teraz poczšć z tym szanownym dżentelmenem i jego ludŸmi!

—Najpierw damy mu okazję, by poznał swoje położenie i swttich ludzi — odpowiedział zapytany. — Zaprowadzimy go na skraj wšwo-zu, skšd może się wszystkiemu przypatrzeć.

— A potem?

— Potem pewnie będzie musiał wydać swoim ludziom rozkaz, aby się poddali.—Po czym zwrócił się do spętanych wartowników i spytał: — Czy znacie język bladych twarzy?

Jeden z nich odparł:

— Zrozumieliœmy, o czym mówiono.

— Well! A zatem pójdziecie do parowu i powiecie wojownikom Komanczów, że schwytaliœmy ich wodza i że zastrzelimy wszystkich, którzy się będš bronić. Zaprowadzę teraz wodza na górę, aby mógł się przekonać, że wszelki opór przyczyni się do waszej klęski. Niech on zadecyduje, co dla niego i dla was będzie najlepsze.

— Od kogo się o tym dowiemy? Jeœli powie to nam jakaœ blada twarz, nie uwierzymy.

— Pozwolę mu samemu wam to oznajmić. Będzie mógł mówić ze szczytu, tak że usłyszš go wszyscy wojownicy. Zgadzacie się?

— Tak.

— Teraz każę was rozwišzać. Płomienie po tej stronie wejœcia nie strzelajš tak wysoko, żeby mogły wam zagrozić, przeskoczycie je jednym skokiem.

— Czy mamy wrócić i dać się zwišzać?

— Nie. Możecie zostać w wšwozie. Przekażcie swoim wojownikom, coœcie usłyszeli i zobaczyli! Kiedy to uczynicie, zrozumiejš, że mogš jedynie czekać na to, na co zdecyduje się wódz.

Podczas gdy zdejmowano im rzemienie, Winnetou stał ze strzelbš

gotowš do-strzału, tak że wszelka ucieczka była niemożliwa. Jeden z

nich wzišł rozbieg i skoczył przez ogień w stronę wšwozu w tym

123

miejscu, gdzie ogień był najmniejszy, drugi Komańcz poszedł zaraz w

jego œlady.

Następnie Old Shatterhand przywołał jeszcze kilku ludzi z kolei, aby podczas jego nieobecnoœci strzegli pilnie wejœcia, potem wodzowi Komanczów zdjęto pęta z nóg, umożliwiajšc mu wspinanie się w górę. Ręce oczywiœcie miał nadal zwišzane na plecach.

W ten oto sposób obaj westmani zaczęli z Tokvi Kavš wspinaczkę na górę. Jakakolwiek próba ucieczki naraziłaby nie tylko jego życie, ale i życie jego otoczonych wojowników na największe niebezpieczeństwo, dlatego nie stawiajšc oporu podšżał na miejsce, skšd można było jednym spojrzeniem objšć cały wšwóz. Było to miejsce, w którym stał Hobbie Frank. Kiedy ujrzał nadchodzšcych trzech mężczyzn i rozpo-znał Tokvi Kavę po jego pióropuszu, skoczył z radoœci i krzyknšł:

— Hura, jeœli nie zawodzi mnie zupełnie wrodzona przenikliwoœć, to prowadzš tu kogoœ, kto jest wodzem tych czerwonoskórych ama-torów œcieżek wojennych! Czy zgadłem, panie Shatterhand?

— Tak—odparł zapytany.

— Cieszę się, cieszę się niezmiernie! Jeœli złapaliœmy tego dudka,

pozostałe wróble dadzš się złapać na lep. W jaki sposób go pan zwabił i

złapał?

— Skradaliœmy się za nim i powaliliœmy go, drogi Franku.

— Skradaliœmy się i powaliliœmy go! To brzmi tak prosto i zrozumiale, jakby kucharka z karczmy „Pod Złotš Kiełbasš” mówiła do kota: „najpierw zarżnšć, potem upiec, póŸniej podać jako zajšca!” A teraz stoi tu i patrzy zdziwiony zupełnie jak kapela Schillera w dolinę Uhlanda! Jak mi się zdaje, nasze wspaniałe oœwietlenie pochodniami i naftš wydaje mu się podejrzane!

I nie mylił się ten niewielki wesoły bałamut. Jeœli Tokvi Kavš liczył dotšd na pomoc pobratymców, musiał teraz stwierdzić, że pomylił się w rachubach. Siedzieli niezwykle stłoczeni na dole w wšwozie wraz z końmi, a jedynš drogę ku wolnoœci zamykał im cišgle buchajšcy wysoko ogień. Ogień ten mógł być podtrzymywany do rana, a nawet dłużej, wiedział o tym, gdyż widział, że na dole stała jeszcze jedna beczka pełna nafty.

A kiedy patrzał na œciany wšwozu, to wprawdzie dostrzegł szczelinę,

w którš mógłby się niepostrzeżenie wcisnšć jeden człowiek, lecz nigdy

tak duża liczba Indian, nie mówišc już w ogóle o koniach! W górze

płonęły ognie i pochodnie, tak że było jasno jak w dzień, i mógł

124

wyraŸnie dostrzec sporš grupę dobrze uzbrojonych bladych twarzy, gotowych udaremnić każdš próbę wejœcia na œcianę.

Rozważał rzecz na wszystkie strony, szukał w myœlach jakiejœ możliwoœci — bez skutku. Oczywiœcie przez chwilę wzišł pod uwagę i to, że Indianie mogliby dosišœć koni i galopujšc przedrzeć się przez wejœcie, ale i tę możliwoœć musiał odrzucić. Po pierwsze widział warty stojšce przed ogniem, a po drugie wszystkie blade twarze, które tu u góry widział, mogłyby ostrzeliwać cały wšwóz, żadnemu czerwono-,skoremu nie udałoby się uciec, gdyż wystarczyłaby jedna salwa, by zapchać wejœcie trupami Indian i koni. Wodza tak pochłonšł przygnę-biajšcy rezultat tych rozważań, że w ogóle nie myœlał o tym, aby opanować wyraz twarzy, toteż wyraŸnie odmalowało się na niej rozczarowanie i wprawdzie ani Winnetou, ani Old Shatterhand nie powiedzieli na to słowa, ale niewielki Hobbie Frank nie mógł się powstrzymać od stwierdzenia:

— Teraz ma minę zupełnie jak gęœ pani von Zappelheimern, która w chwili, kiedy chciała odlecieć, zauważyła, że nie jest prawdziwš gęsiš, tylko przyciskiem do listów. Może próbować na wszelkie sposoby, ale nie będzie mógł...

— Uff, uff!—odezwał się wódz, i to o wiele głoœniej, aniżeli zamierzał. Ocknšł się z rozmyœlań niczym ze snu, przestraszony własnym okrzykiem.

Old Shatterhand zwrócił się ponownie do niego i zapytał:

— Czy Tokvi Kavš pomyœlał o tym, czy istnieje dla niego i jego Komanczów sposób wydostania się na wolnoœć?

— Tak—odparł Indianin.—Istnieje taki sposób.

— Ach! Jaki?

— Twoja sprawiedliwoœć.

— Nie powołuj się na niš! Gdybym się niš kierował, byłbym zmuszony wydać na was wyrok! Nie mówišc już o planowanej rzezi. A jaka kara grozi wedle praw sawanny za kradzież koni?

Zapytany po krótkim wahaniu odpowiedział:

— Œmierć, ale konie wróciły do was!

— A jaka kara grozi za kradzież broni?

— Także œmierć, ale sprowadziliœmy z powrotem waszš broń!

— To nie zmienia w niczym twojej winy. Zasługujesz na œmierć.

— A więc chcecie mnie zabić?! — wybuchnšł rozgniewany wódz.

125

— Nie jesteœmy mordercami. Nie zabijamy, a wymierzamy karę, gdyż chciałeœ kary i żšdałeœ jej.

— Uff! Kiedy jej żšdałem?

— Kiedy domagałeœ się sprawiedliwoœci.

Komańcz spuœcił głowę i zamilkł. Wiedział, że mógłby apelować do łagodnoœci obu tych wspaniałomyœlnych mężczyzn, lecz nie pozwalała mu na to jego duma. Po chwili więc zapytał:

— Gdzie jest Ik Senanda, którego schwytałeœ?

— W pewnym miejscu, gdzie czeka na swój wyrok. Wiesz, że szpiegów się wiesza.

— Uff! Od kiedy Old Shatterhand stał się tak okrutny?

— Odkšd zażšdałeœ ode mnie sprawiedliwoœci, sprawiedliwoœć bowiem domaga się waszej krwi. Nie chcesz przecież łaski!

Wódz ponownie zamyœlił się. Ani podstępem, ani przemocš nie mógł uratować siebie i swoich ludzi. Kipiał wprost ze złoœci, ogarnęła go podstępna żšdza zemsty. Powoli, majestatycznie uniósł głowę i .spytał niepewnym głosem:

— Co Old Shatterhand rozumie przez łaskę?

— Udzielanie łagodniejszej kary albo darowanie jej.

— Czy darowalibyœcie nam karę?

— Nie, to niemożliwe.

— Ale moglibyœcie nam darować życie?

— Być może. Winnetou i ja nie nastajemy na wasze życie. Ale nakłonić pozostałych białych do darowania kary nie będzie łatwe, lecz mamy nadzieję, że nam się to uda, jeœli zdecydujesz uspokoić się.

— Co mamy uczynić?

— Poddać się.

— Poddać się?!—wrzasnšł.—Oszalałeœ?!

— Przyprowadziłem cię tu, by ci udowodnić, że wasz opór nie będzie nas kosztował ani kropli krwi, a was w mig zaprowadzi do zguby. Ten cel osišgnšłem. Jeœli dam znak, wystrzelš wszystkie nasze strzelby, oskalpuje się was, a wasze dusze będš w Krainie Wiecznych Łowów naszymi sługami i niewolnikami. Tego chciałeœ. ChodŸ!

— Dokšd chcesz iœć?

— Z powrotem na dół. Ujrzysz skutki twojego uporu. ChodŸ!

Wzišł go za ramię, widocznie by go za sobš pocišgnšć, ale Tokvi

Kava wyrwał się, cofnšł się o krok i zapytał z błyszczšcymi ponuro

oczyma:

126

— Czy możesz nas uratować jedynie wtedy, kiedy się poddamy?

— Tak.

— I będziemy żyć?

— Mam nadzieję.

— I będziemy mogli wrócić do naszego szczepu?

— Jeœli daruje się wam życie, tak. Nie sšdzisz chyba, że ktoœ zechce was tu zatrzymać.

— A jeœli odejdziemy wolni, nie lękasz się naszej zemsty?

— Pshaw! A któż by się was bał! Mówisz o zemœcie? Jeœli darujemy wam życie, czy nie powinniœcie nam być raczej wdzięczni niż szukać zemsty?

— Uratuj nas, wówczas zobaczysz, co uczynimy!

— Dobrze. Czy widzisz, że tam na prawo można wspišć się na skały?

— Tak.

— Œcieżka jest tak wšska, że dwóch nie może iœć obok siebie. Powiedz swoim wojownikom, żeby się tu zaczęli wspinać, jeden za drugim, ale bez broni. Wszyscy oczywiœcie zostanš najpierw zwišzani, aż się naradzimy. Potem...

— Zwišzani?!—krzyknšł wœciekle wódz.

— Tak. Jeœli ci to nie odpowiada, to niech umrš. Wszak ty też jesteœ zwišzany!

— Uff! Old Shatterhand to straszny człowiek. Mówi tak łagodnie i spokojnie, ale jego wola jest twarda jak głaz.

— Bardzo dobrze, że to rozumiesz! Zachowuj się stosownie do tego!

A więc zgadzasz się na to, że zostanš zwišzani?

Zapytany wahał się chwilę, póŸniej wyprostował się dumnie i odrzekł, krzyczšc niemal ze złoœci:

— Tak!

— Well! Ale powiedz im, że każdego, kto nie zostawi wszystkiego na dole i zabierze ze sobš choćby jednš strzelbę, natychmiast zabijemy!

Było wyraŸnie widać, że wódz trzęsie się ze złoœci. Zapytał jeszcze:

— Jeœli uczynię, czego chcesz, czy również syn mojej córki pozosta-nie przy życiu i będzie wolny?

— Prawdopodobnie.

— To każ mnie rozwišzać, żebym mógł zejœć na dół do mych wojowników!

— Ach, ty sam chcesz zejœć na dół?

— Słyszałeœ.

127

— Dlaczego?

— Nie wystarczy, że wydam parę rozkazów z góry. Kiedy majš się wam oddać bez broni, muszę im wyjaœnić powody.

— Well—rzeki Old Shatterhand lustrujšc uœmiechem wodza.

— Nawet jeœli planujesz jakiœ podstęp, wszystko mi jedr” Pnzr.a-lam ci zejœć na dół, ale od chwili, kiedy staniesz na gruncie, skieruje się na was dziewięć... dziesięć luf, a kiedy po pięciu minutach zawołam, a ty jako pierwszy nie zaczniesz się wspinać, każda z tych luf wypali dwa razy. Powiedziałem i tak będzie. Teraz idŸ!

I sam rozwišzał mu ręce. W czasie tej rozmowy Winnetou nie odezwał się ani słowem, teraz kiedy po minie Komańcza było widać, że ma zamiar schodzić w dół, Apacz położył rękę na jego ramieniu i rzekł:

— Słowo Old Shatterhanda jest jak przysięga, której i ja dotrzy-mam. Jeœli on cię zawoła, a ty natychmiast nie przyjdziesz, to moja kula cię dosięgnie! Powiedziałem, Howgh!

Komańcz nie odpowiedziawszy słowem, odwrócił się i zaczšł schodzić w dół do swoich. Gdy był już na dole i zaczšł przemawiać do swoich ludzi, rozległo się głoœne wycie. Była to ich odpowiedŸ na stwierdzenie, że majš się poddać. Old Shatterhand wydał gromkim głosem kilka rozkazów, aby w ten sposób pomóc wodzowi odeprzeć ewentualny sprzeciw. Na to wszyscy biali znajdujšcy się naprzeciw przeszli na jego stronę przywitać każdego wdrapujšcego się Komańcza i owišzać go, i wszyscy skierowali swe strzelby w dół, gotowi dać ognia na rozkaz Old Shatterhanda. A i stojšcy przy wejœciu biali skierowali swš broń na otoczonych Indian. Chińczycy wprawdzie byli niezmier-nie ciekawi, jak się zakończy ta przygoda, lecz nie mieli wcale zamiaru narażać się na niebezpieczeństwo. Obozowali z dala, by przy najmniej-szej oznace niebezpieczeństwa zerwać się i czmychnšć. Nie tylko Komańcze napędzili im strachu, nie mogli też cišgle zapomnieć białego myœliwego i czerwonoskórego Apacza, którzy używajšc tylko swych pięœci przemienili stłoczonš gromadę Chińczyków w walšcš się z gór lawinę.

Z drugiej strony nadszedł Ciotka Droll. Westman położył się obok swego kuzyna Franka i trzymajšc lufę swej strzelby nad skrajem wšwozu zapytał:

— Czy słyszałeœ wszystko, o czym tu mówiono, kuzynie Franku?

— Jak możesz o to pytać?—odparł nieduży krewniak. —Stałem przecież przy tym i mam uszy. Dlaczego nie miałbym słyszeć?

128

— To, że masz uszy, to dla mnie nic nowego, ale niejeden ma uszy, a nie chce słyszeć, co powinien. Czy to nie byt wódz Komanczów?

— Tak.

— A czy nie pertraktowano z nim?

— Tak.

— I na co musiał przystać?

— Komańcze muszš się poddać. Będš pojedynczo wspinać się po skałach, a kiedy wejdš z tych podziemi na górę, zostanš zwišzani.

— Bardzo to sprytnie obmyœlił nasz przebiegły Shatterhand! Gdyby mogłi wchodzić, jak chcš, po kilku na raz, mogłoby to dla nas być niebezpieczne, skoro muszš wchodzić pojedynczo, nie będš nam mogli wyrzšdzić szkody. To zupełnie coœ innego, jak człowiek się znajdzie w dobrym towarzystwie! Spotkaliœmy wczoraj Old Shater-handa i Winnetou i na pewno będziemy mogli coœ przeżyć!

— A więc tak? To ze mnš nie możesz nic przeżyć? Domagam się uznania, do którego może sobie roœcić prawo taki człowiek jak ja.' Zechciej to sobie w przyszłoœci zapamiętać! Czyżbym dlatego pozwolił ci przyjœć na œwiat jako memu rodzonemu kuzynowi, aby sobie zepsuć dobry nastrój? Ten człowiek twierdzi, że w moim towarzystwie niewiele przeżyje!

— No już dobrze! — prosił Droll. — Nie myœlałem tak wcale. Kto zresztš przy każdym słowie wybucha jak bomba?

— Milcz, gamoniu! Jak œmiesz zestawiać mnie z jakšœ bombš!

— Bo wybuchasz tak szybko.

— Wybuchać! Cóż to za wyrażenie w stosunku do mojej uczonej osoby! Czy nie wiesz, żółtodziobie, że w mojej czcigodnej obecnoœci musisz się wyrażać bardziej wyszukanie?

Droll podrapał się za uchem i odparł zakłopotany:

— Ach, drogi Franku, przecież ja pochodzę z okolic Altenburga, a nie z Moritzburga.

— Niestety, niestety. Aczkolwiek jesteœ moim prawdziwym kuzy-nem, opatrznoœć obdarzyła nas zupełnie różnymi talentami. Przewyż-szam cię w każdym calu i właœciwie zupełnie nie mogę pojšć, w jaki sposób nasi rodzice mogli wpaœć na tak osobliwš myœl, by właœnie nas dwóch połšczyć tak bliskim pokrewieństwem.

— A więc to tak? A więc nie chcesz już mnie znać?

— BšdŸ tak dobry i nie zadawaj głupich pytań! Właœnie dlatego cię

tak lubię, że jesteœ głupszy ode mnie. Gdzież bym się udał z całš mojš-

9Ť Czarny Mustang ` Ł-`9

mšdroœciš, gdybym nie miał kogo niš oœwiecać? Uszczęœliwia mnie, że moje słowa sš niczym deszcz, którego krople orzeŸwiajš ubogich duchem. Ale uwaga! Zdaje się, że Old Shatterhand ma zamiar teraz coœ zawołać.

Wyznaczony czas upłynšł i Old Shatterhand pochylił się nad krawędziš skały, przyłożył rękę do ust i zawołał w dół, w stronę wšwozu:

— Tokvi Kava, eta hach!*

Wódz usłyszał wezwanie, widać było, że wydał swym ludziom ostatni rozkaz, po czym odwrócił się od nich, by wypełnić żšdanie Old Shatterhanda. Zaczšł się wspinać w tym samym miejscu, w którym zszedł na dół, a w tym czasie widziano, że jego ludzie składali całš broń na kupę. Widocznie powiedział im, w jakich odstępach majš podšżać za nim, byli bowiem gotowi, lecz dopiero kiedy on znalazł się na górze, powoli podšżył za nim następny. Czy to od wspinaczki, czy od zdenerwowania spowodowanego sprzeciwem wojowników, widać by-ło, że Tokvi Kava ma przyspieszony puls; zakładajšc ręce do tyłu, odezwał się ochryple:

— Tokvi Kava dotrzymał słowa, dalej, wišżcie mnie! Ale strzeżcie się, abyœmy kiedyœ i wam nie skrępowali ršk rzemieniami! Jeœli to nastšpi, to bšdŸcie pewni, że koniec z wami!

Zwišzano go i poprowadzono nieco do przodu. Tego, który przy-szedł za nim, również skrępowano i przywišzano do pleców następne-go. Powišzanie jeńców we dwóch wydało się pewniejsze.

Spotkało to wszystkich pozostałych Komanczów, którzy jeden po drugim wspinali się na górę.

Kiedy w końcu wszystkich załatwiono, na ziemi leżało ponad pięćdziesišt takich indiańskich par.

Tokvi Kava przywołał do siebie Old Shatterhanda i rzekł:

— Nie było mi lekko nakłonić mych wojowników do posłuszeństwa. Czy zadasz sobie również trud, aby ocalić nasze życie przed bladymi twarzami?

— Dotrzymam nawet czegoœ więcej, niż ci obiecałem—odparł myœliwy. — Mówiłem ci, że użyję całego swego wpływu. Teraz, ponieważ byłeœ nam tak posłuszny, obiecuję ci, ocalicie wasze życie i wolnoœć.

* Tokvi Kava, wychodŸ!

130

Komańcz wybuchnšł na to przeraŸliwym œmiechem i rzuciwszy spojrzenie pełne bezgranicznej nienawiœci na Old Shatterhanda zawo-łał:

— Posłuszny? Ja wam? Czy lew może być posłuszny psu albo bawół skunksowi? Jak myœlisz, kim ty jesteœ? Ropiejšcym wrzodem, który wytnę z ciała bladej rasy, aby zgnił w najdalszym zakštku sawanny! A kim jest Winnetou? Najpodlejszym i najtchórzliwszym spoœród Apa-czy. Jadem, który wypluję ze wstrętem i zagrzebię! Czyżby w czasie ostatniej zimy zamarzły ci resztki twego rozumu, że œmiesz twierdzić, jakoby Czarny Mustang był ci posłuszny? Przysięgam na wielkiego Manitu i duchy wszystkich naszych wodzów, do których dołšczymy w Krainie Wiecznych Łowów, że nadejdzie czas, kiedy się dowiecie, kto ma rozkazywać, a kto być posłusznym!

Jedynš odpowiedziš Old Shatterhanda było spokojne zapytanie:

— Czy chcesz tym gadaniem pozbawić się życia? Jesteœ jeszcze naszym jeńcem.

— Pshaw!—zaœmiał się pogardliwie.—Tokvi Kava nie da ci się zastraszyć! Old Shatterhand powiedział, że możemy być pewni naszego życia i wolnoœci!

— Ach! A więc polegasz na moim słowie? Czy wiesz, jaki honor mi tym wyœwiadczasz? Owszem, możesz lżyć nam bezkarnie, bo dałem ci moje słowo. Wiesz, że Old Shatterhand nie kłamie, więc jesteœ przekonany, że wolno ci się wobec mnie bezczelnie zachowywać. Tak jak ty teraz warczy pies, któremu wybito kły, żeby nie mógł już gryŸć!

— A tym psem jesteœ ty! —wrzasnšł wœciekle Komańcz. — Spójrz na mojš nogę. Wkrótce tak cię kopnie, aż będziesz wył z bólu!

— Możesz sobie na wiele pozwolić, bo ci obiecałem — spokojnie upomniał go Old Shatterhand z uœmiechem. — Ale nie przebierz miary! Jeœli się nie opanujesz, będziecie tego żałować.

— Żałować? To słowo podsuwa ci twoja słaboœć. Mów, co chcesz, œmiać mi się chce z twoich pogróżek!

Wówczas twarz białego myœliwego spoważniała, a głos zabrzmiał donoœnie, kiedy mówił:

— Well, jak chcesz! Dotrzymam tego, co przyrzekłem, ale ani słowa, ani jednej sylaby więcej. Dowiesz się, co mam na myœli. Zamierzałem postšpić łagodniej, niż byłem do tego zobowišzany obietnicš, to już skończone, a moja przestroga wkrótce się spełni. Szybko nadejdzie skrucha!

9*

131

Zamiast odpowiedzi Komańcz wcišgnšł głowę między ramiona i mimo więzów rzucił się nieco do przodu, by splunšć na Old Shatter-handa, co mu się też udało. Wtedy Winnetou, mężczyzna zazwyczaj tak spokojny, którego nic nie mogło wyprowadzić z równowagi, zacisnšł pięœci i zawołał zły:

— Szarlih, on cię powalał œlinš. Kto ma go za to ukarać, ty czy ja?

— Ja, nie ty, lecz inaczej, niż myœlisz —odparł biały przyjaciel. — Nie jest wart, żeby dotykała go twoja ręka.

I pozostali byli do głębi wzburzeni niesłychanš bezczelnoœciš Komańcza, który teraz, kiedy był pewien swego życia, dał upust swej długo z trudem skrywanej złoœci. Dało się słyszeć kilka głosów białych żšdajšcych szybkiego odwetu. Kas, wysoki blondyn, kiwał w obie strony głowš, wydawało się, że perkaty nos urósł mu jeszcze, zazwyczaj tak łagodne oczy błyszczały teraz i widać powzišł jakiœ zamiar, wcišgnšł buty z cholewami na swe cienkie nogi i donoœnym głosem zaofiarował się:

— Mr Shatterhand tego już za wiele, na to nie może pan pozwolić!

Gotów jestem zatkać mu gębę.

— Czym?

— Rzemieniem, który mu owišżę wokół szyi, potem umieœcimy go tam na drzewie, które ma kilka wspaniałych gałęzi. W każdym razie czekajš one na taki awans. Jeœli mu przy tym tchu zabraknie, nic na to nie poradzę, mógł go zaoszczędzić na coœ lepszego! Kto nie chce słuchać, musi chuchać, to stare, dobre przysłowie i znano je już u Timpów!

— Dziękuję! Jeœli przyszedł na œwiat po to, by go powieszono, to z pewnoœciš znajdzie się jakaœ odpowiednia pętla, ale niekoniecznie my jš musimy mu założyć.

— Co takiego? — zawołał Hobbie Frank. — Obraził pana w taki sposób i obrzucił zgniłymi obierzynami od ziemniaków, i nie miałby za to otrzymać zapłaty? Nie zniosę tego, nie œcierpię tego jak pudel czesany pod włos! Jest na firmamencie Południa jedno takie miejsce, z którego migocze prawo odwetu. Wielu potrafi czytać jego litery, wielu jednak nie potrafi. Do tych, którzy potrafiš je czytać, należę oczywiœcie w pierwszym rzędzie ja, toteż uważam za swój obowišzek...

— Tu może być mowa jedynie o moich obowišzkach, nie o twoich,

drogi Franku — przerwał ów potok mowy niewielkiego mężczyzny

132

Old Shatterhand.—Pozwól, że ja odpowiem na bezczelnoœć tego czerwonoskórego!

— Nie uczynię tego, naprawdę tego nie uczynię, jeœli bowiem pozostawię panu władzę i moc prokuratora, z góry już wiem, że ten czerwonoskóry zamiast porzšdnego lania dostanie najwyborniejszy ryż na mleku z sosem ostrygowym.

— Bez obaw, Franku! Tym razem nie zamierzam być pobłażliwy.

— Naprawdę? A więc wreszcie nabrał pan rozumu? Wprawdzie póŸno, ale zawsze! Czy rzeczywiœcie obmyœlił już pan dla niego karę?

— Tak.

— To proszę o wielkš łaskę i uprzejmoœć: o przydzielenie mi roli tragika i subretki. A więc niech pan z łaski swej dysponuje, panie inspektorze i dyrektorze, kiedy kurtyna ma iœć w górę! Szanowna publicznoœć już tupie i wszystkie bilety sš wysprzedane!

— Dobrze, twoje życzenie się spełni. Kas i Has majš trzymać wodza tak mocno, żeby nie mógł ruszyć głowš, ty zaœ twoim nożem zetniesz mu całš czuprynę, pozostawisz jedynie jeden kosmyk, do którego będziemy mogli przywišzać te dwie piękne wschodnioazjatyckie ozdoby.

Mówišc to wycišgnšł warkocze dwóch chińskich złodziei broni.

— Hura, warkocze Kang-Keng-King-Kong! O mało co zupełnie bym o nich zapomniał! Hura, hura, wspaniały pomysł! Tak się cieszę i raduję, jakbym miał dziœ urodziny! Dalejże do czupryny i warkoczy! ChodŸcie tu, panowie Timpe numer jeden i Timpe numer dwa! Uwaga, możemy zaczynać wielkie przedstawienie. Kurtyna idzie w górę. Ja zagram cyrulika z Sevilli bez pędzla i mydlanej piany, a Komańcz będzie rozbójnikiem obdartym ze skóry. W pierwszej scenie zaœpiewam mu:,,Podaj mi dłoń, me życie!” Na co on zaœpiewa arię łaski z Roberta i Bertrama. Potem zawtóruje chór mœcicieli: „Gol, Hobbie, gol, czupryna musi spaœć”. A on na to zaintonuje: „Wolno, wolno, drogi Franku, inaczej mojš skórę trafi szlag!” Z Wolnego strzelca, jeœli się nie mylę albo jeœli nie pomylił się Weber. Na końcu pierwszego aktu tercet: ,,Księżycu, pozdrowień tysišc ci œlę, Komańcz już jest łysy”.

Kiedy wkrótce kurtyna znowu pójdzie w górę, zaintonuję przy

akompaniamencie fisharmonii: „Płaczę wraz z nim i leję łzy męki, ten

kosmyk jak nitka cienki”. Na co on sam z podwójnym kwartetem

odpowie: „Bez kapelusza pokazać się nie wypada mi, więc, drogi

133

Hobbie, bšdŸ tak dobry, przywišż mi warkoczyki!” Co też uczynię, gdyż tego wymaga moja rola, a kiedy to nastšpi, kilku aktorów i widzów przyłšczy się wraz z całš orkiestrš do pieœni pochwalnej:,,Radujcie się, czerwonoskórzy, już dyndajš warkoczyki! Wasz wódz nie posiada się z radoœci, że mu na głowie ozdoba goœci, prowadŸcie go, gdzie czeka nań żona, komedia skończona!” Po czym publicznoœć wstaje, kurtyna opada. W ten sposób wyobrażam sobie program uroczystoœci. A teraz, moi panowie i pozostali dżentelmeni, możemy zaczynać!

Drobny, wesoły człowieczek zachwycał się zadaniem, które mu przydzielono. Wprawdzie ów dowcipny wykład wygłosił po niemiec-ku, stšd rozumieć go mogli jedynie Niemcy, lecz jego ruchy i miny były tak znaczšce, że również pozostali biali mogli się domyœlić, co miał na myœli. Wydawało się, że czerwonoskórzy niczego nie przeczuwajš.

Wódz zapewne widział spojrzenia skierowane w swojš stronę, widział nóż, widział chińskie warkoczyki, które Hobbie Frank otrzy-mał od Old Shatterhanda. Musiał wycišgnšć wniosek, że przedmioty te jego dotyczš, lecz nie potrafił sobie wyobrazić, co zamierzano uczynić. Ogarnšł go strach, który wzmógł się jeszcze, kiedy po prawej i lewej stronie uklękli przy nim Kas i Has i zmierzyli go spojrzeniami budzšcymi grozę.

— Czego chcecie? Co ma być ze mnš?—spytał ich.

Zamiast nich odpowiedział Old Shatterhand:

— Otrzymasz ode mnie prezent za to, że byłeœ dla mnie tak miły i uprzejmy.

— Jaki prezent?...

— Przybyliœcie tu po skalpy żółtych, nie dostaliœcie ich jednak, Chińczycy bardzo sš do nich przywišzani. Wiesz, że jestem ci życzliwy, zrozumiesz, więc jak mi przykro, że również ty, wódz, musisz zrezygnować z posiadania takiego skalpu. Z dobrego serca jednak sprawię ci niespodziankę nie jednym, lecz dwoma aż warkoczami. Mam nadzieję, że przyjmiesz ten podarunek z wdzięcznoœciš!

Tokvi Kava wydał z siebie niepewnie brzmišce — Uff! —nie mógł dać innej odpowiedzi, nie wiedział bowiem, jaki zamiar kryje się za miłymi słówkami mówišcego. Ten prawił dalej:

— Warkocze należš oczywiœcie do głowy i myœlę, że się ucieszysz, kiedy je tam każę przywišzać, będziesz je tam nosił na pamištkę po mnie.

134

— Uff, uff! — odparł ze złoœciš zaskoczony wódz. — Skalpów nie wiesza się na głowie, tylko przy pasie. A to nie sš wcale skalpy, tylko włosy tych tchórzliwych żółtych twarzy. Z wojownika, który by nosił takie włosy, œmiałyby się i szydziły nawet dzieci i stare baby!

— Ale ty będziesz je nosił, gdyż ja ci je daruję, a jestem przyzwycza-jony, że moje dary się szanuje!

— Zachowaj je sobie, nie chcę ich!

— Czy chcesz je, czy nie, o to nie pytam. Tobie sš przeznaczone i tobie każę je teraz przyczepić.

— Nie waż się tego uczynić!—wrzasnšł czerwonoskóry.—Nie zapominaj, że jestem wodzem!

— Pshaw! Odtšd jesteœ w moich oczach niczym więcej tylko czerwonš gębš, do której przyczepię warkocze Chińczyków jako przestrogę dla twych wojowników, aby nikt nie œmiał nigdy znieważyć ani Winnetou, ani Old Shatterhanda!

Oczy Tokvi Kavy znieruchomiały, zacisnšł zęby i wycedził:

— Ostrzegam cię. Nie waż się obrazić głowy wodza wojowników œmieciami żółtych psów!

— Mówisz o ryzyku i chcesz mnie przestrzec? Ja wczeœniej też cię ostrzegałem. Nie posłuchałeœ mnie. A skutek jest taki, że będziesz nosił te œmieci, ja zaœ postaram ci się to możliwie najbardziej udogodnić. Długie włosy i warkocze, tego byłoby zbyt wiele na twojej głowie, dlatego każę ci teraz œcišć czuprynę, żeby uzyskać miejsce na włosy Chińczyków.

Tokvi Kava przeraził się œmiertelnie. Oczy mu wyszły na wierzch, rysy twarzy przybrały wyraz dzikiego zwierza, mimo petów uniósł się w górę i głosem ziejšcym nieopisanš furiš wrzasnšł:

— Chcesz œcišć moje włosy! Moje włosy, ozdobę mej głowy, ucieleœnienie siły i miejsce dla orlich piór głoszšcych mš powagę i mówišcych o mej sławie! One, one majš być œcięte?...

— Tak, i to zaraz.

— Odważ się na to, odważ, jeœli chcesz zginšć œmierciš w męczar-niach wielkich jak cierpienia tysišca ludzi zamęczonych na œmierć!

— Pshaw! Twoja groŸba nie wstrzyma mnie ani na chwilę od zrobienia tego, co przedsięwzišłem. Połóżcie go i trzymajcie mocno!

Polecenie to d^yczyło obu krewniaków Timpe, którzy je natych-

miast wykonali, ^i wydusili do ziemi uniesiony tułów Komańcza i

135

trzymali go w ten sposób bez większego wysiłku. W tym momencie nie stawiał oporu. Wycišgnięty jak długi zamknšł oczy i mruczał półgło-sem:

— Nie, nie odważy się, nie może się odważyć, nie wolno mu. Obcišć

wodzowi włosy, tego jeszcze nie było, jak długo istniejš czerwonoskó-rzy wojownicy i biali ludzie!

— Jeœli rzeczywiœcie tego jeszcze nie było, nastšpi to teraz — obstawał przy swej decyzji Old Shatterhand.—Zaczynaj, Frank! Kończmy to!

— Słusznie — odparł niewielki myœliwy, odkładajšc chwilowo war-kocze, i z nożem w ręku podszedł do wodza. Komańcz usłyszał kroki, otworzył oczy i zobaczył go. Wtedy uœwiadomił sobie, że nastšpi to, co wydawało się niemożliwoœciš, i to stwierdzenie dało mu potwornš siłę. Chociaż miał ręce zwišzane z tyłu, podwójnym ruchem tułowia zrzucił z siebie obu Timpe. Oczywiœcie natychmiast schwycili go ponownie i wytężyli wszystkie swoje siły, by go przycisnšć do ziemi, lecz stan wielkiego wzburzenia, w jakim się znajdował, spowodował, że przez moment był silniejszy od nich, tak że jeszcze dwóch innych mężczyzn musiało na nim klęknšć, nim chwycono mu głowę tak, że można było przystšpić do pracy. Hobbie Frank zaczšł pilnie œcinać. Ledwo w jego dłoni pojawił się pierwszy œcięty kosmyk, wszelki opór ustał, Komańcz leżał jak martwy. Po nadmiernym wysiłku opanowała go zupełna bezsilnoœć, pogodził się z losem, nie poruszył się ani razu. Pozwolił nawet obracać bez oporu swš głowš to w lewo, to w prawo, w zależnoœci od wymogów Hobbie Franka, tak iż można było przypuszczać, że jest ogłuszony. W ten sposób obcięto mu całš bardzo gęstš i długš czuprynę z wyjštkiem cienkiego kosmyka. Potem Frankę uniósł oba warkocze w górę i zawołał:

— A teraz nastšpi koronacja. Uwaga, moi państwo, teraz nastšpi koronacja!

I zgrabnie przymocował oba warkocze na głowie Czarnego Mustan-ga.

Co potem nastšpiło, nie da się opisać. Biali wiwatowali bez końca. Czerwonoskórzy ryczeli i wyli, szarpali i rwali pęta, podskakiwali w górę, by je zerwać, tarzali się wœciekle, choć byli zwišzani po dwóch.

Biali mieli roboty po uszy, by utrzymać przy ziemi, mimo zwišzania,

miotajšcych się jak ryby na wszystkie strony Indian. Z wolna hałas

zaczšł ustawać. Tokvi Kava nie uczestniczył w krzykach, tylko leżał

136

bez ruchu. Teraz uniósł się wpół i z nienaturalnym spokojem ochrypłym głosem powiedział:

— Zemœciliœcie się. Teraz wypuœcie nas na wolnoœć!

Wówczas odezwał się Winnetou, który dotšd milczał:

— Najpierw trzeba się naradzić, co zrobimy z Komańczami. Œcišgnijcie ich z góry wšwozu, gdzie będziemy ich mieć w bezpiecz-niejszym niż tu miejscu!

Czarny Mustang obruszył się na to i zasyczał:

— Nie musicie się naradzać, Old Shatterhand obiecał nam życie!

— Życie!—odparł Winnetou z pogardš.—Gdyby wodza Apa-czów spotkało to, co ciebie, nie miałby ochoty żyć. A ty skamlesz o trwanie w hańbie, i to zostało ci zapewnione.

— Psie! —ryknšł Komańcz. —Ja nie skamlę! Chcę jedynie żyć, by móc się na was zemœcić, jak jeszcze nigdy nie zemœcił się żaden czerwonoskóry wojownik!

— Pshaw! Uczyń to! Darujšc wam życie pokażemy, jak bardzo gardzimy twojš złoœciš i jak mało obawiamy się twojej zemsty.

Po czym odwrócił się, ujšł rękę Old Shatterhanda, by wraz z nim zejœć ze zbocza w dół, nie spojrzawszy, czy wykonano rozkaz œcišgnię-cia w dół jeńców.

Można sobie wyobrazić, że nie odbywało się to w najdelikatniejszy sposób, choć wystrzegano się kaleczenia czerwonoskórych, gdyż wiedziano, że nie było to zamiarem Apacza. Na dole zażegnano z jednej strony ogień, tak że pomiędzy nim a skałami było doœć miejsca, aby umieœcić tam jeńców, położono ich obok siebie parami, następnie robotnicy kolei zamierzali zabrać leżšcš na dole broń. Old Shatterhand zabronił im tego rozkazujšc:

— Stać! Niech wszystko jeszcze leży. Jeszcze nie wiecie, co zostanie w sprawie tych rzeczy postanowione!

Posłuchano, aczkolwiek niechętnie.

Właœciwie o losie Komanczów miały zadecydować cztery osoby, mianowicie obaj przed chwilš wspomniani i dwaj inżynierowie z Rocky-Ground i Firwood-Camp, lecz ten ostatni, zadbał o swojš skórę i już się więcej nie pokazał. Zatem trzej pozostali usiedli, by się naradzić. Inżynier Swan zaczšł bez wahania:

— To zupełnie oczywiste, że te ptaszki muszš zapłacić życiem za

swoje sprawki, a ponieważ proch i ołów kosztujš, a rzemienie mamy za

138

darmo, proponuję abyœmy wszystkich powiesili na drzewach obok siebie. Jestem przekonany, że podzielacie moje zdanie.

Po poważnej twarzy Apacza przemknšł lekki uœmiech, lecz nie odpowiedział, gdyż był przyzwyczajony w takich okolicznoœciach oddawać głos Old Shatterhandowi.

Ten z uœmiechem skinšł głowš w stronę inżyniera i rzekł:

— Well, sir! Cieszy mnie, że oceniliœcie nas właœciwie. My też jesteœmy zupełnie przekonani, że muszš umrzeć, gdyż my, wszyscy ludzie, jesteœmy œmiertelnikami.

— Hm! Co pan przez to rozumie, Mr Shatterhand?

— Muszš umrzeć, wczeœniej czy póŸniej, gdyż sš œmiertelnikami, ale my nie mamy prawa spowodować ich œmierci.

— Dlaczego?...

— Ponieważ my, to jest Winnetou i ja, obiecaliœmy im, że żaden z nich nie poniesie œmierci.

— Czy nie daliœcie tej obietnicy zbyt pochopnie, sir?

— Nie sšdzę! Najlepszš i najbardziej sprawiedliwš karš zawsze jest taka, która uniemożliwia przestępcy powtórzenie jego czynu. Musimy zatem pozbawić Komanczów okazji albo siły do napadu. Stanie się to wówczas, kiedy za planowanš napaœć na obóz będš musieli zapłacić broniš i końmi.

— Na Boga! To niezłe, to jasne! Ale kto ma dostać te rzeczy?

— Wy i wasi robotnicy. Potraktujcie to jako karę i koszty sšdowe, którymi podzielicie się w nagrodę za wasz udział.

— Dobrze! A ludzie z Firwood-Camp?

— Tylko ci z nich coœ dostanš, którzy się w końcu do nas dołš-czyli.

— Jest ich tak niewielu, że chętnie oddamy to, co im ma przypaœć. Ale nie sšdzicie chyba, że czerwonoskórzy pomimo to nie będš próbować się na nas zemœcić!

— Z pewnoœciš. Lecz nie przyjdzie im to z łatwoœciš. Tę okolicę

będš musieli haniebnie opuœcić boso, w czasie powrotu na swoje

pastwiska będš musieli sobie radzić, gdyż nie będš mieli broni, nie

będš mogli chodzić na łowy, co najwyżej zastawiać sidła, będš się

odżywiać przede wszystkim korzeniami, jagodami i dzikimi owocami,

to zatrzyma ich długo w drodze. Tu, na scenę swej niesłychanej klęski

w każdym razie tak rychło nie powrócš. Ale biada nam, po trzykroć

139

biada mnie i Winnetou, gdyby kiedyœ spotkało nas to nieszczęœcie i wpadlibyœmy im w ręce!

— Czy się nie boicie?

— Bać się? Nie przyszło nam to do głowy. Gdyby na Dzikim Zachodzie człowiek bał się wszystkiego, co się może zdarzyć, nigdy by się nie wyzbył strachu. A zatem zgoda? Czy chcecie, Mr Swan, dorzucić coœ do naszej decyzji?

— Niech Bóg broni —zaœmiał się tamten. —Jestem w pełni zado-wolony. Ale co się stanie ze zwiadowcš, który siedzi u nas w studni?

— Sprawcie mu tęgie lanie, a potem go wypuœćcie.

— Załatwione, sir! Moi ludzie ucieszš się ze zdobyczy, którš dostanš. Koni chyba nie potrzebujš, ale jeœli zawieziemy je kolejš kilka stacji dalej, możemy je sprzedać za wcale ładnš cenę.

— Muszę zaznaczyć, że moi towarzysze i ja nie żšdamy z łupów niczego więcej tylko dwu koni, które wyszukam dla Franka i Drolla, gdyż ich konie sš kiepsko ujeżdżone.

— Well! Wyszukajcie najlepsze! Wszak się wam należš, bo to, że tak łatwo schwytaliœmy czerwonoskórych, to przecież tylko wasza zasługa. Uważam, że narada skończona.

— Tak. Powiadomię wodza o jej wyniku. Usłyszymy zapewne straszliwe wybuchy gniewu, ale nic sobie z tego nie będziemy robić.

Po czym wstał i wraz z Winnetou i inżynierem podeszli do miejsca, gdzie leżał Tokvi Kava, obok którego przysiedli obaj krewniacy Timpe, Droll i Frank, by go mieć na oku. Ciekawy Hobbie nie czekał, aż coœ usłyszy, tylko zapytał:

— Jakš decyzję podjšł parlament —tu wskazał na Winnetou i Old Shatterhanda—oraz Izba Gmin?—Tu wskazał na inżyniera.

— Zaraz usłyszysz — odparł krótko Old Shatterhand. I zwróciwszy się w stronę Tokvi Kavy obwieœcił donoœnym głosem, aby słyszeli go wszyscy czerwonoskórzy: — Synowie Komanczów zasłużyli na œmierć, gdyż chcieli zamordować i oskalpować ludzi z Firwood-Camp, ale obiecaliœmy im życie i dotrzymamy słowa.

Na te słowa wódz odrzucił maskę obojętnoœci i zawołał:

— Uff, uff! Zdejmijcie nam pęta i wypuœcie nas, żebyœmy mogli odjechać!

— Kto nie ma konia, ten nie może odjechać — zabrzmiała równie spokojna co prosta odpowiedŸ.

— My mamy!—odparł wódz trochę zuchwale, trochę niepewnie.

140

— Już nie macie, gdyż wasze konie i cala wasza broń będš należeć do nas.

— Nasze konie i broń?! —wrzasnšł czerwonoskóry. — Chcesz nas okraœć?

— Zamilcz! —zgromił go myœliwy. —Jesteœcie mordercami, a my zwyciężyliœmy was. Mimo to nie chciałem surowo z wami postšpić, lecz wy mimo moich ostrzeżeń obrażaliœcie nas i uršgaliœcie nam, nie wierzyłeœ, że poniesiecie za to karę, i szydziłeœ dalej. Dlatego straciłeœ włosy, a prócz tego zostanš wam zabrane konie i broń. Kiedy nastanie dzień, możecie odejœć. Daruję wam życie, które wam obiecałem, wszystko pozostałe tu zostawicie. Powiedziałem. Howgh!

Na to wódz fuknšł na niego wœciekle jak żbik:

— Œmiałbyœ się pewnie, gdybym tu przyjechał na moim Czarnym Mustangu! Chociaż ręka twoja nie jest warta tego, aby dotknšć jego piany, stałby się twojš własnoœciš. A teraz musisz zrezygnować z najlepszego konia, jaki w ogóle istnieje. Pogardzam tobš!

— Ja zaœ œmieję się z ciebie jeszcze bardziej — odparł biały my-œliwy. — WyraŸnie powiedziałeœ, co jest wart twój deresz. Koń, któ-ry się pieni, nie jest nic wart. Możesz spokojnie zatrzymać swojego czatlo.

Komańcz chciał rozłoœcić Old Shatterhanda i obudzić w nim zawiœć. Zamiast tego usłyszał słowo „czaiło”, to znaczy „żaba”. Co za obraza, nazwać jego sławnego mustanga żabš! Wœciekły wrzasnšł:

— Sam masz pianę w ustach! Zły Manitu stworzył cię i przysłał po to, byœ wszystko szkalował i zamieniał w brud. Czy myœlisz, że twój wierzchowiec i deresz Winnetou sš sławne? Wobec mojego mustanga sš jak dwa palce Indianina, który żywi się jedynie korzeniami i brudem, wobec zwycięskiej włóczni indiańskiego wojownika!

Old Shatterhand zrezygnował z dalszej dyskusji i oddalił się, by wyszukać dla Franka i Drolla dwa najlepsze konie. PóŸniej losowano pozostałe zwierzęta i broń indiańskš, aby nikt nie mógł powiedzieć, że został skrzywdzony. W tym czasie Hobbie Frank prowadził ożywionš rozmowę ze swym kuzynem i obydwoma krewniakami Timpe, z którymi Old Shatterhand i Winnetou zamierzali odjechać. Frank oczywiœcie rozwodził się nad wielkimi czynami, jakich zamierzał dokonać w interesie Kasa i Hasa.

— Jestem Heliogabalus Edeward Frankę — rzekł — jeszcze mnie

poznacie. Mój dom nad brzegiem Elby nazywa się „Willa NiedŸwie-

141

dzie Sadło”, gdyż w całej Ameryce nie utuczył się ani jeden niedŸ-wiedŸ, któremu by mój sztucer nie wystawił œwiadectwa zgonu. Wszystkie te niedŸwiedzie jeden po drugim zostały pochowane w moim żołšdku, i...

— Ze skórš i sierœciš?—przerwał mu Kas.

— Niech pan nie plecie takich głupstw, tułaczu, baronie Timpe von Timpelsdorf. Ów człowiek żšda ode mnie, bym zjadał niedŸwiedzie razem z sierœciš! Czy pan myœli, że mój żołšdek jest sklepem kuœnierskim albo magazynem futer, boa czy kołnierzy z piżmowców? Czy w ogóle widział pan już niedŸwiedzia?

— Oczywiœcie!

— Oczywiœcie! W elementarzu z obrazkami. Ale ja do nich strzela-łem!

— Też w elementarzu?

— Niech pan grzecznie słucha, kiedy mówiš ludzie, których słów powinien pan słuchać z podziwem, i będzie uprzejmy wobec mnie, gdyż bez mego ofiarnego udziału nigdy nie odzyska pan spadku. Ale ponieważ los był dla pana tak łaskawy, że urodził się pan w mej ojczyŸnie, a więc jako mój rodak, czuję iœcie królewskie, saksońskie poruszenie w mym szlachetnym sercu, toteż pragnę zatroszczyć się o pańskš osobę życzliwie i z matczynš cierpliwoœciš.

— Jestem panu za to niezmiernie wdzięczny.

— To mnie cieszy. Zajmę się pana osobš i pańskim spadkiem tak jak jeden bliŸniak powinien zatroszczyć się o drugiego, to znaczy pana. Jeœli będzie pan postępował według przysługujšcych mi z natury praw, dojdzie pan do czegoœ i będzie mógł wrócić do swej ojczyzny jako człowiek szanowany i poważany, Timpe!...

Prawdopodobnie cišgnšłby dalej w ten sposób, gdyby nagle Winne-tou szybkim ruchem nie uniósł swej srebrnej strzelby i nie wystrzelił. Huknęło. Old Shatterhand zajęty był nadal losowaniem. Odwrócił się gwałtownie, ujrzał Apacza z broniš i spytał spojrzawszy natychmiast w górę:

— Dlaczego strzeliłeœ?

— Ktoœ wychynšł zza skalnej krawędzi.

— Trafiłeœ?

— Nie, głowa zniknęła, kiedy przyłożyłem palec.

— Widziałeœ go dobrze?

— Tak. To nie był biały.

142

— A więc Indianin?

— Winnetou nie wie. Głowa była widoczna przez chwilę, która wystarczyła mi na uniesienie strzelby, póŸniej zniknęła.

— Hm! Nikt z naszych nie został na górze. Niech mój czerwony brat pójdzie tam ze mnš. Wprawdzie ów człowiek nie będzie czekał, aż się wdrapiemy, ale lepiej będzie postawić kilka wart, gdyż z góry z wielkš łatwoœciš można zastrzelić któregoœ z nas.

I zaczęli wspinać się do góry zabierajšc ze sobš obu krewniaków Timpe, by im wyznaczyć warty. Kiedy po pewnym czasie znowu zeszli na dół, Frank na swoje pytanie usłyszał, że nikogo nie znaleŸli. Na górze było teraz ciemno, a szukanie œladów nawet przy œwietle dziennym do niczego by nie doprowadziło, robotnicy bowiem wszyst-ko rozdeptali, tak że nie sposób było odróżnić pojedynczego œladu, przynajmniej w pobliżu wšwozu.

Działo się to nad ranem i wkrótce zaczęło dnieć. Biali nie mieli za-miaru zajmować się długo i niepotrzebnie Indianami, nie chcieli jed-nak wypuœcić ich zbyt blisko Firwood, wprawdzie Komańcze byli roz-brojeni, lecz bioršc pod uwagę dużš ich liczbę i tchórzostwo mieszkań-ców tej miejscowoœci, jeœliby Indianie spróbowali generalnego ataku, mogliby okazać się niebezpieczni. Toteż postanowiono wywieŸć ich spory kawał w prerię i następnie stopniowo partiami wypuszczać na wolnoœć. Teren był tam otwarty i można było widzieć ich z daleka i ob-serwować. Czerwonoskórzy musieli przypuszczać, że będš po kryjomu œledzeni, toteż oczekiwano, że przez ostrożnoœć zaniechajš na razie zemsty.

Inżynier Swan udał się do obozu, by zadepeszować po pocišg, pod-czas gdy Winnetou i Old Shatterhand udzielali robotnikom potrzeb-nych wskazówek. Indian rozwišzano i uwolniono im nogi, tym silniej jednak zwišzano im z tyłu ręce, po czym każdego przywišzano do koń-skiego strzemienia; następnie robotnicy dosiedli koni i odjechali ze swoimi jeńcami. Pozostali, to znaczy Old Shatterhand z towarzyszami, odprowadzali ich przez pół godziny aż przemierzyli las, po czym wrócili, by czekać na pocišg.

Teraz wreszcie ukazał się inżynier Leveret. Kiedy dowiedział się, jak ukarano Komanczów, nie był zbudowany ułaskawieniem, lecz nie oponował. Wkrótce nadjechał pocišg, ludzie wsiedli zabierajšc przy tym oczywiœcie nowe konie Franka i Drolla.

143

Spodziewano się jeszcze ukarania Metysa, co bardzo leżało na sercu HobbIe-Frankowi, w czasie jazdy bowiem zwrócił się do Old Shatter-handa:

— Teraz mam proœbę, której za nic nie może mi pan odmówić.

— Jakš?

— Czy nie mówił pan, że ten Ik Senanda, który nazywał siebie Yato Inda, ma dostać lanie, po czym można go puœcić na wolnoœć?

— Owszem.

— Niech pan posłucha, to właœciwie nie jest wystarczajšca kara dla takiego nędznego zdrajcy! Lanie obrywa każdy uczeń, nie musi być wcale Metysem; mam wrażenie, że i pan dostawał niegdyœ lanie od swego ojca, chociaż wówczas nie miał pan zamiaru dostarczyć Komań-czom takiej kupy Chińczyków, a ja, aczkolwiek już wówczas wyróżnia-łem się talentem, również doœwiadczałem, że istniejš staranni ojcowie i równie łaskawe matki, którzy wycinajš rózgi i chłoszczš nimi nieodpo-wiedzialnie, gdzie popadnie; prawda ta nader często poruszała bardzo boleœnie mš duszę i ciało, lecz nigdy nie przyszło mi na myœl zatrudnić się w Firwood-Camp jako zwiadowca i zdrajca. Zatem szanowny panie Shatterhand, jeœli choć trochę leży panu na sercu sprawiedliwoœć, to musi pan przyznać, że same baty dla takiego drania to o wiele za ma-ło. Mam zaszczyt uczynić panu propozycję, która mi leży głęboko na sercu i którš muszę wypowiedzieć, jeœli ma wrażliwa natura nie ma się niš zadławić i sczeznšć jak kanarek karmiony paprykš i nasionami cebuli.

Wszystkich z wyjštkiem Winnetou rozœmieszał sposób, w jaki mały myœliwy miał zwyczaj się wyrażać. Old Shatterhand zapytał:

— O jakiej propozycji mówisz?

— Właœciwie sam pan powinien się domyœlić, zwłaszcza że z pana żaden ułomek. Wszak można, zwłaszcza przy batach, wykonać karę w sposób delikatny i mniej delikatny; opowiadam się w tym wypadku za drugim sposobem.

, — Masz na myœli mocniejszy kij?

— Nie o to mi chodzi. Z własnego doœwiadczenia mogę stwierdzić, że cieńszy kij sprawia więcej bólu aniżeli gruby, lepiej się nim uderza;

jak powszechnie wiadomo, moi panowie, gruby działa jedynie na

powierzchnię zwanš naskórkiem, cienki przenika na wskroœ, podobnie

jak œwiatło podczas fotografowania przechodzi przez całš soczewkę,

wytwarzajšc następnie wspaniały obraz. Nie, mam na myœli zupełnie

144

coœ innego. Do kary chłosty musi dojœć jeszcze inna, ustalimy jš i okreœlimy jej dosadnoœć odpowiednio do popełnionego przestępstwa. Wszak ten drań siedzi w studni. Wlejemy tam tyle wody, że mu będzie sięgać po usta, że będzie z trudem łapał powietrze. To będzie prawdziwy strach przed œmierciš, aczkolwiek od tego się nie umiera.

Jeœli postoi tak kilka godzin, i przemoknie do suchej nitki, wtedy go

wycišgniemy i nie zaprzestaniemy bicia, tak, nie zaprzestaniemy, aż

wyschnie. W ten sposób nie zaziębi się, a i póŸniej nie będzie mógł nam

zarzucić, że nie nadrobiliœmy porzšdnie tego, czego zaniedbał on-

giœ jego ojciec. Dostatecznie na to zasłużył: quod erat demimon-

strum!*

Przerwał, gdyż dały się słyszeć takie salwy œmiechu, że nie słyszał nawet własnych słów. Odczekał rozzłoszczony, aż œmiech się uciszy, potem krzyknšł:

— Nie, takiego zachowania i nieuprzejmoœci jeszcze nie widziałem! Jeœli zatem rzetelnie przeze mnie przemyœlany kodeks postępowania karnego wywołuje u was jedynie wesołoœć zamiast zamierzonego odstraszenia, to ja umywam ręce. Niech mi pan poda choć jeden powód, dla którego muszę wysłuchiwać tego szatańskiego œmiechu. Nie mogę przestawać z ludŸmi, którzy wyœmiewajš mnie i moje szlachetne propozycje. Howgh!

I zagniewany przesunšł się w najdalszy kšt wagonu. Aczkolwiek zmartwienie niewielkiego myœliwca było właœciwie komiczne, Old Shatterhand nie mógł dłużej na to patrzeć i spytał po chwili:

— Drogi Franku, czy zupełnie zrezygnowałeœ ze swojej propozycji? Magdeburczyk spojrzał na niego na wpół gniewnie, na wpół pojednawczo i odrzekł:

— Niech pan będzie spokojny! Nigdy już nic nie zaproponuję!

— Będzie mi przykro. Wszak wiesz, jak wysoce cenię twoje rady. Wówczas spojrzenie Hobbie Franka złagodniało jeszcze bardziej i po westchnieniu ulgi dało się słyszeć:

— Mówi pan to jedynie po to, aby mnie udobruchać. Rozzłoœcił

mnie pan, mnie, swego największego przyjaciela i dobrodzieja! Do

natur równie delikatnych jak moja nie można podchodzić ze smykiem

od basów, lecz musi być ona tršcana delikatnie jak gitara bšdŸ

* komicznie przekręcone łacińskie: quod erat demonstrandum—co należało udo-wodnić

10* Czarny Musfng

145

mandolina. Jestem głęboko dotknięty. Toteż zostanę tu w moim kšcie i nie pozwolę się unieœć ani pršdowi Missisipi, ani Amazonki. Wykształ-cony człowiek też powinien mieć charakter!

— Bardzo słusznie! A że ty masz charakter, i to nawet bardzo dobry, sšdzę, że nie będziesz tam długo siedział.

Udobruchany tym pochlebstwem niewielki myœliwiec przysunšł się bliżej i zagadnšł o wiele życzliwiej niż uprzednio:

— Czy rzeczywiœcie jest pan o tym przekonany, szanowny panie Shatterhand? Cieszyłbym się, gdyby tak było. Powiadam panu, byłoby to z pożytkiem nie tylko dla nich, ale i dla pana, gdyby pan zrozumiał i uznał, że nie jestem najgorszy.

— Nie tylko poznałem się na tym, ale wiem o tym od dawna!

— Doprawdy?—zapiszczał niewielki myœliwy przysuwajšc się znów bliżej. —W końcu może się myliłem, sšdzšc, że mnie pan nie docenia. Wobec tego spróbuję jeszcze raz zbadać, czy w pańskim zachowaniu zauważyć można poprawę, której bym sobie życzył!

Ponownie przysunšł się bliżej, tak że siedział już tylko o krok od Old Shatterhanda, i z zapałem prawił uprzejmie dalej:

— Zatem co się tyczy mej propozycji, jak będzie? Czy skłonny jest pan jš zaaprobować?

— Tak, mój drogi.

Słowa te spowodowały, że zupełnie już udobruchany Hobbie w oka mgnieniu siadł tuż przy Old Shatterhandzie i z twarzš promieniejšcš radoœciš i zadowoleniem odezwał się donoœnie:

— Żaden niedŸwiedŸ nie jest takim niezdarš, żeby choć raz nie zrobił czegoœ rozsšdnego! Mogę teraz zaœwiadczyć, że mój honor nie doznał uszczerbku. Zatem zostaje przy tym, co zaproponowałem?

— Prawdopodobnie. Naturalnie nie bez znaczenia będzie fakt, jak on się wobec nas zachowa!

— Zupełnie słusznie! A ponieważ wiem, że jego zachowanie pozo-stawi sporo do życzenia, odsuńmy wszystko, co dzieli nasze umysły i dusze, a gdyby kiedyœ jakiœ nierozumny człowiek miał poddać pańskie słowa w wštpliwoœć lub zgoła wyœmiać, niech się pan bez obaw zwróci do mnie. Jestem człowiekiem, który potrafi panu okazać taki szacunek, do jakiego pan, jako mój drogi przyjaciel i towarzysz, może sobie roœcić prawo!

Był to niemal wzruszajšcy widok, kiedy podczas tego arcyzabawnego

zachowania i wypowiedzi Franka pozostali zadawali sobie niemało

146

trudu, aby zachować powagę koniecznš, by znowu nie zaczšł się gniewać. Szczęœliwie im się to udało i w czasie dalszej podróży nie miał już sposobnoœci wypowiadać się na temat wad i kalectwa duchowego ludzkoœci jako takiej i jej poszczególnych przedstawicieli. Dotarli w najlepszym nastroju do Rocky-Ground, a trudnoœci przysporzyło jedynie wydobycie bez okaleczenia obu indiańskich koni z wagonu. Nie były one przywykłe do tego rodzaju transportu, toteż sporo wysiłku kosztowało ludzi w Firwood-Camp, by załadować je do wagonu.

MężczyŸni, których pozostawiono przy koniach, pomagali przy rozładunku, poczštkowo o niczym nie meldujšc, dopiero kiedy konie wylšdowały szczęœliwie na rampie i inżynier spytał, czy nie wydarzyło się nic ważnego, jeden z nich, targajšc w zakłopotaniu włosy, odparł:

— Well! Skoro pan o to pyta, sir, to muszę powiedzieć, ukradziono jednego konia!

— Którego?!—zapytało niemal równoczeœnie szeœć osób. Koleja-rze nie posiadali koni, więc ów skradziony mógł należeć do jednego z szeœciu myœliwych. Oby to tylko nie był jeden z dereszy Winnetou albo Old Shatterhanda!

Zapanowała chwila największego napięcia, nim zapytany odpowie-dział:

, — Kasztana.

Dały się słyszeć westchnienia ulgi.

— Dzięki Bogu! — wykrzyknšł Frank z niekłamanym entuzjaz-mem. — Kuzynie Droll, to ta kulawa kobyla, której zawdzięczałeœ ból w biodrze. A niech go kradnš! Masz za to o wiele lepszego!

— BšdŸmy ostrożni w sšdach, Franku!—ostrzegł Old Sha-tterhand.—Nie chodzi tu o konia, ale o złodzieja. Domyœlam się, kto nim jest. Czy to może ów mieszaniec, którego wsadziliœmy do studni?

— Tak—odrzekł z zakłopotaniem zapytany.

— Jakże mógł wydostać się ze studni? To ogromne niedbalstwo z waszej strony.

— Wymierzę surowš karę—dodał inżynier.—Wszak ustawiłem przy studni wartownika! Gdzie on jest? Nie ma go tam i nigdzie go nie widać.

— Ze strachu zszedł wam chwilowo z oczu, dopóki, jak mówił, nie przejdzie panu pierwszy gniew, panie inżynierze.

— To może długo czekać. Kiedy wróci, każę go wychłostać, że

10*

147

popamięta. A zwiadowca dawno już za dziesištš granicš, nic tu nie wskóramy! Miejmy nadzieję, że nie oddalił się znacznie i będziemy go mogli dogonić. Przygotujcie się szybko do drogi i...

— Spokojnie, sir, spokojnie—przerwał mu Old Shatterhand.— Zbytni poœpiech do niczego nie doprowadzi. Jeœli mnie przeczucie nie myli, to znajduje się on już tak daleko, że wszelki poœcig z waszej strony jest daremny. Sšdzę, że udał się do Firwood-Camp.

— Prosto w nasze ręce? Niemożliwe! Nie byłby przy zdrowych zmysłach!

— Pshaw! Wiedział, że Komańcze sš w niebezpieczeństwie, toteż udał się tam konno, by ich potajemnie ostrzec, lecz na szczęœcie przybył zbyt póŸno. W każdym razie to on spoglšdał w dół i do niego strzelił Winnetou chybiajšc.

— Tak było—zgodził się wódz Apaczów.—Widziałem go tylko przez moment, wprawdzie uniosłem szybko broń, lecz on równie prędko cofnšł głowę.

— Musimy się z tym pogodzić! Poza tym myœlę, że ten drań jeszcze się nam nawinie pod strzał. Tymczasem niech sobie galopuje. Zoba-czy, że jego Komańcze zostali wypuszczeni na wolnoœć, i popędzi za nimi, by do nich dołšczyć. Gdyby mi zależało na tym, by go złapać, mógłbym go wkrótce mieć, jednak postanowiliœmy zwrócić mu wolnoœć, a więc niech jej sobie zażywa bez chłosty.

— A mnie się serce œciska—dodał Frank—że nie mogliœmy go namoczyć, a potem przetrzepać!

— Może póŸniej będzie go można przetrzepać, pociesz twe zasmu-cone serce, drogi Franku! Teraz muszę się przede wszystkim dowie-dzieć, jak to było możliwe, że czmychnšł ze studni, a póŸniej w dodatku ukradł konia. Mam nadzieję, człowieku, że jesteœcie w stanie nam to opowiedzieć!

Kolejarz przeraził się przeszywajšcego surowego spojrzenia Old Shatterhanda, lecz odpowiedział:

— To nie moja wina, sir, wierzcie mi. Clifton miał pilnować studni i dał się zwieœć Chińczykom.

— Chińczykom? To oni tam byli?

— Tak, Mr Shatterhand, było ich dwóch.

— Ach, to najprawdopodobniej byli złodzieje naszej broni. Czy mieli warkocze?

148

— Nie widziałem, za to mieli pienišdze, niczego sobie dolary, pół- i ćwierćdolarówki. Poszli do gospody i kazali sobie za nie podać to, na co mieli ochotę, bšdŸ co było.

— Wy zaœ byliœcie oczywiœcie tak uprzejmi i ostrożni, że dzielnie popijaliœcie z nimi, prawda?

— Ja nie, ale Clifton, sir. Musicie wiedzieć, że znał ich dobrze, pracował już bowiem w Firwood-Camp, zanim zatrudnił go Mr Swan. Najlepiej będzie, jak opowiem wszystko po kolei.

— Oczywiœcie! Powiedz wszystko, jak to było naprawdę!

— Potrafię jedynie powiedzieć, co wiem, sir. Był wieczór i właœnie zaczynało się œciemniać. Kiedy skończyliœmy robotę, przyszli Chiń-czycy, których diabeł chyba opętał, że nam splatali takiego figla. Clifton siedział na warcie przy studni i koniec liny, którš był spętany Metys, przywišzał do najbliższego drzewa. Spostrzegli go, a że znali go dobrze z Firwood-Camp, podeszli do niego, by się przywitać. Pozostali zbliżyli się do nich, gdyż wszyscy byliœmy ciekawi, czego chcieli Chińczycy tu w Rocky-Ground. Usłyszeliœmy, że z powodu kiepskiego wynagrodzenia i złego traktowania rzucili pracę w Firwood-Camp i zamierzajš poszukać sobie nowej.

— A wy uwierzyliœcie w to?—spytał Old Shatterhand. —Wszak oni byli firsthands wœród chińskich robotników i właœnie oni mieli być niezadowoleni? To było przecież podejrzane!

— Możliwe! Jesteœmy prostymi robotnikami i nie kończyliœmy studiów. Nie można od nas wymagać, abyœmy mogli sobie tak szybko wytłumaczyć każdy wybieg i sztuczkę. Clifton powiedział im, że być może, mogliby u nas otrzymać jakieœ zatrudnienie, lecz oni nie chcieli tu zostać i zamierzali pierwszym powrotnym roboczym pocišgiem udać się dobry kawał na wschód.

— Wierzę,, stracili bowiem swoje warkocze, zostali zhańbieni i muszš się udać w jakšœ okolicę, gdzie nie ma Chińczyków. Mów dalej!

— Naturalnie zostali tu, aby poczekać na pocišg, weszli do gospody i załatwili sobie u gospodarza dwa legowiska na noc. Jak już powie-działem, mieli pienišdze i zaczęli stawiać. Musieliœmy pić z nimi;

zaczęliœmy gawędzić i opowiedzieliœmy im, że byliœcie tu i odjechaliœ-cie, by bronić Firwood-Camp; słuchali uważnie, ale, sir wydawało się, że nie chcš nic wiedzieć o was i Winnetou, wynikało to z różnych ich wypowiedzi.

149

— Wierzę. Okradli nas i zostali za to ukarani, dlatego uciekli z obozu. Przejrzałem ich. Słyszeli, że to my dwaj uwięziliœmy Metysa, wówczas pomyœleli, że jeœli go uwolniš, zemszczš się na nas.

—Możliwe, że ten kawał chcieli zrobić wam, nie nam. Nie-wykluczone, że przyczyniła się do tego również pewnego rodzaju zażyłoœć, wydawało się, że ci z Firwood-Camp byli z nim w dobrych stosunkach. Krótko mówišc, zanieœli wódkę również Cliftonowi, pełnš butelkę, a póŸniej jeszcze jednš. Potem odwiedzili go jeszcze raz i trwało dobrš chwilę, nim powrócili. Ale nie usiedli, co nam podpadło póŸniej, na swoich poprzednich miejscach, tylko w ten sposób, że musieliœmy zamknšć drzwi, aby starczyło miejsca i nie mogliœmy obserwować koni. Po pewnym czasie usłyszeliœmy podpadajšce rżenie, parskanie i tętent. Coœ się musiało dziać z końmi, wyszliœmy, chociaż Chińczycy starali się nas powstrzymać. Zobaczyliœmy, że oba czarne wierzchowce były rozwišzane i brakowało kasztana. Widzieliœmy, że sam nie mógł się zerwać, a więc nie uciekł, tylko został uprowadzony. Ale przez kogo? Nikogo nie brakowało prócz Cliftona, który stał na warcie przy studni. Podeszliœmy do niego nie czekajšc na Chińczyków, on zaœ leżał zupełnie pijany, niemal nieprzytomny na ziemi, a przy nim lina, na której podwieszono Metysa, zobaczyliœmy też leżšce rzemie-nie, którymi miał spętane ręce i nogi. Oczywiœcie przestraszyliœmy się mocno i próbowaliœmy dowiedzieć się od Cliftona, co się wydarzyło, lecz nie mogliœmy z niego niczego wydobyć, bełkotał tylko niezrozu-miale. Aby mieć pewnoœć i przekonać się, spuœciłem się na linie do studni, gdzie oczywiœcie zastałem to, czego się obawiałem: Metysa nie było.

— Tak myœlałem! — stwierdził Old Shatterhand. — Kiedy Clifton był zupełnie pijany. Chińczycy wycišgnęli go i oswobodzili z petów. Po czym wrócili do gospody i chytrze zadbali o to, aby zamknięto drzwi i Metys mógł ukraœć któregoœ konia.

— Czy paliło się tam œwiatło?

— Tak. U zwierzšt paliła się latarnia.

— Wobec tego oczywiœcie widział, które konie sš najlepsze, i dobrał się do naszych dereszy, podobnie jak jego dziadek, lecz nie miał przy tym więcej szczęœcia niż on; wprawdzie dały się one odwišzać, ale póŸniej zaczęły się bronić, przez co powstał hałas, który zmusił go do największego poœpiechu, jeœli nie chciał dać się złapać. Wzišł zatem konia, który był mu pod rękš, a to był kasztan.

150

— Słusznie sir, właœnie ten koń stał najbliżej drzwi.

— W ten sposób złapał najgorszego, w każdym razie to dobry jeŸdziec, znajšcy dokładnie tutejszš okolicę i Firwood-Camp, w przeciwnym wypadku nie mógłby się zaangażować jako zwiadowca. Dzięki temu udało mu się mimo ciemnoœci zbiec do Birch-Hole, rzecz jasna o wiele za póŸno, aniżeli zamierzał. A co potem powiedzieli na jego ucieczkę Chińczycy?

— Nic, albo mówišc inaczej: nie mogliœmy usłyszeć, co między sobš mówiły te łotry, kiedy bowiem przekonaliœmy się o ucieczce jeńca i zaczęliœmy się za nimi rozglšdać, zniknęli.

— Dokšd poszli?—spytał inżynier.

— Nie widzieliœmy, gdyż była ciemna noc.

— Do stu piorunów! Nie można by znaleŸć ich œladów? Musimy spróbować złapać tych łajdaków.

— A niech uciekajš, Mr Swan!—zawołał do niego Old Shatter-hand. — Nie sš nawet warci tego trudu, jaki byœmy musieli ponieœć, by ich schwytać. Nasz plan powiódł się i tak ponad wszelkie oczekiwania, uratowaliœmy Firwood-Camp, przy czym ani jeden z nas nie został nawet draœnięty, wszystko inne, zwłaszcza czyn obu Chińczyków, ma tak niewielkie znaczenie, że byłoby œmieszne, gdybyœmy tracili czas podšżajšc za nimi.

— Hm! Wprawdzie mam ogromnš ochotę puœcić się za nimi, ale pojmuję, że ma pan rację, Mr Shatterhand. Niech uciekajš! Ale tego Cliftona to wezmę w obroty. Wiecie, dokšd się udał?

— Nie — odparł kolejarz. — Kiedy przespał się parę godzin i nagle się obudził, powiedzieliœmy mu, jak się dał okpić przez Chińczyków. Zamroczenie od razu ustšpiło ze strachu. Natychmiast otrzeŸwiał. Oczywiœcie zaczšł ich przeklinać, jak tylko potrafił, lecz przez to nie sprowadził Metysa, ani Chińczyków, wtedy się przestraszył. Powie-dział, że nie pokaże się wczeœniej, zanim nie minie panu pierwsza złoœć, spakował manatki i oddalił się.

— Nie powinniœcie byli go puœcić!

— Jakim prawem mieliœmy go zatrzymać, sir? Użyć siły? Nie był przestępcš, a my nie jesteœmy policjantami.

— Słusznie—zgodził się Old Shatterhand.

— Bardzo prawdopodobne, że i on nie wróci, ale i żaden z nas nie ma

powodu, żeby za nim tęsknić. A gdyby kiedykolwiek wrócił, to dajcie

mu porzšdnš naganę, Mr Swan, i poprzestańcie na tym! A teraz

151

wejdŸmy i rozejrzyjmy się za naszymi końmi, póŸniej zjemy i wyœpimy się dobrze, bo poprzedniš noc musieliœmy czuwać. Jutro rano się pożegnamy.

— Już? — spytał inżynier. — Nie wštpicie chyba, że chętnie bym was tu dłużej goœcił!

— Oczywiœcie. Zawsze będziemy was dobrze wspominać, sir, teraz nic nas tu nie zatrzymuje, a przed nami ważne zadania.

— To prawda — skinšł Kas.

— Musimy się udać do Santa Fe. Nasz podstępny kuzyn Nahum Samuel Timpe nie wydaje się człowiekiem, który dłuższy'czas zabawi w jednym miejscu, z miejsca na miejsce przegania go nieczyste sumienie, a jeœli niepotrzebnie będziemy tu tracić czas, to musimy być na to przygotowani, że kiedy tam przybędziemy, już go nie będzie. Czy zgadzasz się z tym, kuzynie?

— Oczywiœcie — odrzekł zapytany Has. — Im rychlej dotrzemy do naszych pieniędzy, tym lepiej dla nas. Na szczęœcie Mr Shatterhand i Winnetou zajęli się naszš sprawš, napawa mnie to większš nadziejš pomyœlnego jej zakończenia.

Podczas gdy obaj krewniacy Timpe prowadzili tę rozmowę, stali jeszcze przy nich Frank i Droll. Pozostali weszli już do œrodka baraku. Okolicznoœć ta, że Winnetou i Old Shatterhand nie mogli słyszeć jego słów, skłoniła Hobbiego do wyrażenia jednej z jego sławnych opinii o poprzedniej wypowiedzi Hasa:

— Nie mam pojęcia, dlaczego mówicie stale o innych! Rodzina Timpe wydaje się cierpieć na dziedzicznš chorobę, której nie można uleczyć, mianowicie na kolosalnš jednostronnoœć.

— Dlaczego jednostronnoœć?—zapytał Kas.

— Myœlę o Old Shatterhandzie i Winnetou. Mówicie stale o tym, że macie nadzieję, iż obaj ci panowie doskonale wam pomogš. Również uważam, że poglšd ten nie jest w zupełnoœci pozbawiony racji, lecz mimo to spróbuję prosić panów uniżenie o skierowanie uwagi w drugš stronę, mianowicie na mnie, powszechnie szanowanego Hobbie Franka z Moritzburga! Powiedzcie, czy już w ogóle nie macie do mnie zaufania?

— Ale oczywiœcie, Mr Frank—odrzekł Has.

— Nie wydaje się, wasza wysokoœć, panie Hasaelu Beniaminie

Timpe! Już kiedyœ raczyłem was zapewnić, że zlituję się nad wami i

zajmę się waszš sprawš, udowodniłem wam w sposób przekonywajšcy,

152

że bardziej mi zależy na waszym spadku aniżeli na mych groszach, a teraz, w kilka zaledwie godzin póŸniej, muszę wysłuchiwać, że wszelkie swe nadzieje wišżecie z innymi ludŸmi.

Obaj kuzynowie znaleŸli doœć siły, by opanować œmiech; mieli poważne miny, a Kas położywszy rękę na plecach niewielkiego myœliwego powiedział uspokajajšco:

— Ależ drogi Franku, niepotrzebnie się pan unosi. Znamy pana i wiemy doskonale, jakich korzyœci może nam przysporzyć pańska pomoc.

— Czy tak? A więc wiecie? Dlaczego zatem mówicie stale o Old Shatterhandzie i Winnetou, a nie o mnie?

— Dlatego, że nie mówi się o sprawach oczywistych. Pańskie zalety sš wszak oczywiste! Czyż nie?

Na te słowa twarz Hobbiego rozpromieniła się, wykonał charaktery-styczny dla siebie ruch rękš i rzekł:

— Ależ proszę, panie Timpe! To wielki zaszczyt dla mnie! Moja przysłowiowa skromnoœć z trudem pozwala mi przyjšć tę zasłużonš pochwałę. Jeœli zamierza pan nadal prawić mi komplementy, to moja powszechnie znana delikatnoœć nie pozwala mi pozbawić pana okazji ku temu. Zatem niech pan mówi dalej, proszę! Niech pan mówi prosto z mostu! Trzymajcie się mnie jak pisklęta kwoki! Trzymajcie się mnie przez całe życie, a teraz do jadalni, albowiem przypuszczam, że rozpoczęto już jeœć. Zatem pozwólcie, panie Hasaelu Timpe i panie Kasimirze Timpe!

Niewielki myœliwy stanšł pomiędzy nimi, a dwumetrowi mężczyŸni musieli pozwolić się zaprowadzić do gospody, co tworzyło widok przekomiczny.

5. ZDRADZIECKIE ZŁOTO

Tam, gdzie Sierra Moro tworzy z krańcami gór Raton niemal kšt prosty, nie opodal strumienia leżeli dwaj Indianie. Jeden z nich, sšdzšc z wyglšdu, miał z pewnoœciš ponad szeœćdziesišt lat, głowę okrywał mu strzępek skóry. Jego zapadnięta twarz miała wyraz niezwykłej zawzię-toœci, przy nim leżała strzelba. Drugi był młodszy, miał rzadkie, ale długie włosy zwišzane z tyłu, a wychudła również twarz nosiła piętno przebiegłoœci i chytroœci, za szerokim rzemieniem, służšcym mu za pas, zatknięty był nóż. Obaj czerwonoskórzy dziwnym sposobem nie posiadali innej broni prócz strzelby starego i noża młodszego. Z wyglšdu przypominali ludzi, którzy przez dłuższy czas cierpieli niedostatek, może zgoła głód i pragnienie, a przy tym nie mieli okazji, by naprawić swe odzienie, ubrania ich bowiem byty porozdzierane, a na nogach wisiały strzępy mokasynów.

.Jak daleko okiem sięgnšć trawa po obu stronach strumyka była zdeptana, a rozlegle œlady legowisk wskazywały na to, że czerwono-skórzy leżeli w tych miejscach, by rękoma dosięgnšć wody. Porozrzu-cane łupiny dzikiej dyni zdradzały, w jaki sposób byli zmuszeni zaspokajać głód. Kiedy Indianin zjada zielonš, dzikš dynię, którš znalazł nad wodš, musi z nim być bardzo, bardzo Ÿle!

Stary leżał na ziemi i nie podnoszšc głowy, spoglšdał w wodę.

Trwało to dobrš chwilę, po czym podniósł się i powiedział:

— Uff! Ryby tam sš, ale rękoma nie można ich schwytać, a nie mamy żadnego haczyka, żeby zrobić wędki. Boli mnie brzuch, jestem chory od tej połowy dyni, którš musiałem zjeœć.

— A Kita Homascha mógłby zjeœć całe cielę, gdyby je miał — mruknšł drugi.

154

— Wielki Duch nas opuœcił!—zaskrzypiał stary. —Tokyi Kava, wódz Komanczów musi cierpieć głód! Nikt w to nie uwierzy!

— Kto ponosi za to winę? Winnetou i Old Shatterhand, którym tego nigdy nie zapomnę!

Stary był więc Czarnym Mustangiem, zaœ Indianin siedzšcy przy nim owym wysłannikiem, którego zdemaskowano w Firwood-Camp. Twarz wodza przybrała szatański, nieopisanie szpetny wyraz, kiedy odpowiedział:

— Musi wpaœć w nasze ręce, gdyż wiemy, dokšd się udaje, i zagrodzimy drogę temu białemu szakalowi, który się zwie Old Shatterhand i ponosi jeszcze większš winę za nasze nieszczęœcie aniżeli Winnetou, szakal Apaczów. Biada im!

— Czy rzeczywiœcie sšdzisz, że ich złapiemy?

— Tak.

— Bardzo wštpię. My musieliœmy iœć, oni zaœ posiadajš ršcze konie.

— Ale nasza droga prowadziła prosto przez góry jak rozcišgnięte lasso, podczas gdy oni musieli pokonać wiele zakrętów i okrężnych dróg z powodu koni. Czarny Mustang zna wszystkie góry i doliny w tej okolicy, dokładnie obliczył drogę, na której pojawiš się wrogowie. Mamy nad nimi przewagę, a kiedy powróci Ik Senanda i przyniesie wszystko, czego potrzebujemy, Apacz i pięć białych kojotów muszš wpaœć w nasze ręce.

— Czy on wszystko przyniesie? Konie, proch, ołów, strzelby, noże, ubrania i mięso?

— Przyniesie.

— Kiedy we wsi Komanczów dowiedzš się, co się stało, wpadnš w złoœć.

— Uff! Czy sšdzisz, że będzie tak głupi i coœ powie? Wielki Duch sprawi, że przyjdzie i przywiezie mięso! Wie, gdzie w tych dniach obozujemy, a ponieważ nie przybył wczoraj, musi przybyć dzisiaj.

— Ik Senanda zostawił nam swš strzelbę i nóż, to jedyna broń, jakš posiadamy; ponad sto wojowników, którzy chcš jeœć!

— Czy wojownik może się skarżyć na głód?—wytknšł mu wódz.

— Nikt tego nie słyszy prócz ciebie, a ty też głodujesz. Nie obawiam

się ani czerwonoskórego, ani białego wroga, ani dzikiego bawołu, ani

niedŸwiedzia, ale głód to wróg tkwišcy w ciele, nie można z nim

walczyć, przeciwko niemu nie pomoże ani przebiegłoœć, ani odwaga,

największego œmiałka może pozbawić życia i nie można mu w tym

155

przeszkodzić. Dlatego to żaden wstyd mówić o nim i na niego się skarżyć.

— Masz rację—zgodził się wódz.—Mieszka i w moim ciele i zżera mi wnętrznoœci. Mówiłeœ, że nie boisz się żadnego wroga, i ja jeszcze do niedawna zwyciężałem każdego przeciwnika, ale teraz nadszedł wróg, który mnie zwyciężył, i dlatego musimy cierpieć głód.

— Kto to jest?

— Zamieszkał, podobnie jak głód, w moim wnętrzu, to moja złoœć na Old Shatterhanda, która mnie pokonała.

— Uff, uff—-zgodził się ten drugi. Nie dodał ani słowa, ale w jego tonie było zawarte wszystko, co chciał powiedzieć.

— Tak, ta złoœć była wrogiem, który mnie pokonał — mówił dalej wódz. Przy jego wyniosłej dumie jedynie głód mógł go skłonić do tego samoskarżenia. — Gdybym nie nawymyœlał Old Shatterhandowi, gdybym milczał i odczekał, ta blada twarz zostawiłaby nam konie i broń, moglibyœmy w ukryciu zostać w pobliżu Firwood-Camp i zaczekać na nieprzyjaciela, wówczas już znajdowaliby się w naszych rękach!

— Powiedziałeœ prawdę. A tak siedzimy tu teraz i głodujemy. Opuœciliœmy obóz, by zdobyć mięso, lecz nic nie złapaliœmy i nie ustrzeliliœmy, znaleŸliœmy jedynie dynię, któršœmy zjedli. Jeœli pozo-. stałym powiodło się podobnie z zastawianiem sieci, wkrótce umrzemy z głodu. Ile masz jeszcze prochu?

— Najwyżej na dziesięć strzałów.

— To niechże Ik Senanda dziœ przybędzie, inaczej umrzemy z powodu wroga, który mieszka w naszym wnętrzu, jest to... uff!— przerwał i wydał okrzyk lecz nie głoœno, tylko œciszonym szeptem.

— Co to? — spytał Tokvi Kava.

— Spójrz tam—odparł Kita Homascha ucieszony i wskazał w stronę strumienia.

Wódz spojrzał we wskazanym kierunku i mina mu poweselała.

— Bizony!—szepnšł.

— Tak, szeœć sztuk! Jeden byk, trzy krowy i dwoje cielšt.

— Będziemy mieli mięso! — mówišc to chwycił za broń, lecz ręka mu drżała czy to z osłabienia, czy ze zdenerwowania.

— Drżysz! — ostrzegł go wojownik. — Jeœli nie trafisz, stracimy mięso!

— Milcz! To głód. Z pewnoœciš trafię!

156

— Bizony zbliżajš się do wody, podejdš tu, nic nie poczujš, bo przynoszš wiatr.

— Tak, nadchodzš z wiatrem, a więc wystarczy, że zostaniemy tu i położymy się wœród zaroœli.

Obaj przycupnęli i w goršczkowym napięciu obserwowali zwierzęta, które zbliżały się szybko, od czasu do czasu jedynie schylały łby, aby nabrać do pyska trawy.

Byk był starym, potężnym, szpetnym, bo niemal zupełnie wylinia-łym zwierzęciem. Jego twarde, łykowate mięso niemal nie nadawało się do spożycia, lecz trzeba było właœnie jego zabić, jeœli bowiem Tokvi Kava miałby się kierować jakoœciš mięsa i zastrzelić krowę, to żšdny zemsty i rozwœcieczony byk wzišłby go i jego towarzysza na rogi, rozniósłby ich i stratował. Strzelba miała poza tym dwie lufy, ale jedna była na œrut.

Zwierzęta zeszły bliżej nad wodę, byk na przedzie, krowy z cielętami za nim. Wkrótce podeszły na odległoœć stu, póŸniej pięćdziesięciu, w końcu trzydziestu kroków, niczego nie zauważajšc. Krowy zdały się na przywódcę stada, a ten widać stracił węch.

Tokvi Kava złożył się do strzału, już nie drżał, lecz i nie strzelał, miał bowiem bizona tuż przed sobš. Indianin i każdy doœwiadczony myœliwy najchętniej wymierza kulę z boku poniżej łopatki w serce, kula bowiem przechodzi wówczas jedynie przez miękkie częœci.

Podeszły jeszcze dziesięć kroków do przodu, wówczas to chyba jedna z krów powzięła jakieœ podejrzenie, stanęła i wcišgnšła tak głoœno powietrze, że usłyszał to byk. Odwrócił się na wpół w jej stronę, nadstawiajšc jednoczeœnie bok i opisane miejsce, którego wypatrywał wódz. Natychmiast huknšł strzał. Poderwał cale ciało bizona, który w chwilę potem stał już cicho, schylał głowę coraz niżej i niżej, nagle wstrzšsnęły nim konwulsyjne drgawki i runšł, nie wydawszy z siebie ani jednego odgłosu. Został trafiony prosto w serce.

Po oddaniu strzału wódz w największym poœpiechu załadował powtórnie. Krowy usłyszawszy wystrzał rzuciły się do ucieczki, jedna zaczęła uciekać wraz z cielakiem, lecz drugie nie przeczuwajšc niczego stanęło i ciekawe pobiegło nawet truchtem do martwego byka. Wkrótce wróciła jego matka, powodowana miłoœciš i troskš, i popch-nęła je nosem do przodu, lecz w tym samym momencie ugodzona została drugim strzałem wodza, i to również w serce, tak że padła na ziemię w cišgu kilku sekund.

157

Na ten widok obaj Indianie podnieœli się na raz, wydajšc głoœne okrzyki radoœci i pobiegli do swoich zdobyczy. Cielę biegało nieporad-nie i zginęło póŸniej od uderzeń kolbš.

— Uff, uff, uff! — zawołał wódz. — Mój czerwonoskóry brat widzi, że nie drżałem. Obie kule trafiły w serce, teraz mamy mięso dla wszystkich naszych ludzi.

— Tak, mięso krowy jest dobre — stwierdził drugi.

—.Mięso byka też można zjeœć, jeœli nie ma nic innego!

— Czy zaraz wypatroszymy zwierzęta?

— Nie, trwałoby to zbyt długo. Sprowadzimy naszych wojowni-ków. Ja pójdę, a mój brat niech zostanie.

I oddalił się, rzucajšc jeszcze głodne, łakome spojrzenie na troje zwierzšt, z których sam byk mógł ważyć ponad dwa tysišce funtów. Kto tego sam nie widział, ten nie uwierzy, jak niesamowitš iloœć mięsa przedstawia sobš wyroœnięty bizon.

Droga powrotna wiodła nad strumieniem. Szedł w poœpiechu, nie zachowujšc żadnych œrodków ostrożnoœci, które na Dzikim Zachodzie zawsze sš niezbędne. Zatem Tokvi Kava musiał być zupełnie przeko-nany o tym, że w pobliżu nie ma żadnej wrogiej istoty ludzkiej.

W dolinie szedł z towarzyszem pod górę, teraz schodził w dół, wracajšc do obozu, który znajdował się na krańcu doliny. Miał do pokonania niemal dwie angielskie mile, a więc trwało to doœć długo, nim je przebył.

W obozie leżeli Komańcze, którzy musieli opuœcić Firwood-Camp w tak haniebny sposób, i którzy byli obdarci i wygłodzeni podobnie jak on. Powitało go tyle spragnionych spojrzeń, ilu ich było, wszyscy cierpieli głód. Zauważył również tych, którzy wczeœniej opuœcili obóz, aby zajrzeć do sieci, zastawionych na łownego zwierza. Nie musiał pytać o rezultat, gdyż widział, że nic nie przynieœli. Podnieœli się gwałtownie i zupełnie wbrew powœcišgliwoœci Indian, zapytali:

— Czy Tokvi Kava upolował coœ? Czy przyniósł mięso?

— Tak—odparł.—Koniec głodu. Zabiłem bizona i krowę, i do tego cielaka.

Na te słowa rozległo się sto okrzyków radoœci, zapanowało ogólne podniecenie, które tak opanowało czerwonoskórych, iż nie zauważyli jeŸdŸca, który zbliżał się do obozu z przeciwnej strony z parš jucznych koni. Był to Ik Senanda, wnuk wodza, posłany do wsi Komanczów po broń i inne potrzebne rzeczy.

158

Ta misja Metysa była dla wodza jedynym wyjœciem, by choć nieznacznie ukryć przed swoimi ludŸmi poniesionš hańbę i utrzymać się przy władzy. W swym obecnym stanie nie mógł się tam w żadnym razie pokazać, ale gdyby odzyskał konie i broń, pojmał Winnetou i Old Shatterhanda wraz z jego towarzyszami podróży, co przyniosłoby mu sporo zaszczytu, a gdyby jeszcze póŸniej przedsięwzišł szybko jakšœ wyprawę przeciw jakimkolwiek wrogom, białym czy sšsiednim Apaczom, to owa straszliwa porażka poszłaby w niepamięć, a wszystkie jego dzisiejsze troski i obawy rozwiałyby się. Wszystko zależało od wyniku, jaki przyniesie misja jego wnuka, i można sobie wyobrazić, z jakim utęsknieniem i w jakim napięciu wyglšdał jego powrotu.

Kiedy więc Tokvi Kava zobaczył, że Ik Senanda prowadzi jedynie parę jucznych koni, pobladł, jego czerwona, ogorzała skóra poszarzała. Ustała również radoœć pozostałych Komanczów z zabitych bizonów. Kiedy Metys zsiadł z konia i zaczšł się zbliżać, wódz oddalił się nieco, by usišœć pod krzewem w takiej odległoœci od swoich ludzi, aby nie mogli słyszeć, jakš otrzymał wiadomoœć. Ik Senanda podšżył za nim i w milczeniu usiadł obok niego. Wódz spojrzał mu w oczy osobliwym spojrzeniem bez wyrazu, a następnie zapytał przygłuszonym, wskutek rozczarowania szorstko brzmišcym głosem;

— A gdzie wierzchowce?

— Nie dano mi —zadŸwięczała odpowiedŸ.

— A gdzie dziesięć razy po dziesięć strzelb i noży?

— Otrzymałem jedynie dwa razy po dziesięć.

— A więc zdradziłeœ, co wydarzyło się w Firwood-Camp!

— Niczego nie zdradziłem!

— Nie posłuchano mego rozkazu, a zatem nasza hańba musi być znana!

— Wiedziano o niej. Wiedziano już, kiedy tam przybyłem.

— Od kogo? Jeœli się dowiem, kto to był, żywcem go oskalpuję!

Zacisnšł pięœci, a oczy błyszczały mu od gniewu.

— Nie dostaniesz tego skalpu — odpowiedział wnuk. — Ognisty koń pędzi sto razy szybciej niż my i rozgłasza wszędzie tę wieœć.

— Czy ognisty koń przybył też do Komanczów Naiini?

— Nie, ale biegnie nie opodal nich i zatrzymuje się kilka razy w miejscach, które blade twarze nazywajš stacjami. Na jednej z takich stacji było kilku naszych wojowników i dowiedzieli się wszystkiego.

— Uff! Wodę ognistš i ognistego konia przysłał Zły Duch do krainy

160

czerwonoskórych, by ich zniszczyć. Już wkrótce od jedne) Wielkie) Wody do drugiej będzie wiadomo, że pozbawiono mnie włosów, i odtšd imię moje będzie jak smród unoszšcy się z padliny, której nie chce ruszyć żaden sęp. Ale ja się zemszczę, zemszczę na wszystkich, którzy uczynili ze mnie padlinę!

— Jesteœ sławny i pozostaniesz sławny—pocieszył go wnuk.— Schwytamy Winnetou i Old Shatterhanda, a póŸniej napadniemy na Apaczów. Obedrzemy ich ze skóry, broni i koni i wtedy będziecie mogli wrócić do myœliwskich terenów naszego plemienia.

— Uff! A teraz nie możemy?

— Na radzie starszych powiedziano mi, że musicie przedtem wymazać swš hańbę chwalebnym czynem!

— Uff, uff!

Zasłonił dłoniš oczy i siedział tak doœć długo, po czym opuœcił jš i powiedział:

— Jestem bogaty. Dlaczego i mnie nie przyniosłeœ nic prócz broni?

— Nie wolno mi było.

— Nie mam konia, a przecież posiadam wiele koni. Czy zabroniono ci również zabrać jednego dla mnie?

— Tak.

Wówczas wódz z wyrazem przerażenia w oczach spojrzał w twarz wnuka i spytał, jškajšc się niemal z obawy o odpowiedŸ:

— Ale mojego Czarnego Mustanga, mojego ogiera, który znaczy dla mnie więcej niż życie, czy i jego odmówiono mi?

— Jego również. Powiedziano, że najwartoœciowszego zwierzęcia plemienia nie można powierzyć twej lekkomyœlnoœci.

Na te słowa stary poderwał się z miejsca, wœciekłoœć go ruszyła. Ik Senanda podniósł ostrzegajšco palec i rzekł uspokajajšco:

— Tokvi Kava jest wielkim wodzem. Wie, że wojownik musi się opanować; czyż ludzie, którzy tam siedzš i na nas patrzš, majš pomyœleć, że ich wódz zapomniał być panem swych myœli i uczuć?

Wódz usiadł i po jakimœ czasie, kiedy wydawał się już uspokojony wewnętrznie, odparł potakujšco:

— Syn mej córki ma rację. Nie chcę już myœleć o cierpieniu, jakie mi sprawiono, ale kiedyœ przypomnę je tym wszystkim, którzy mi je sprawili! Czy prócz tego, co od ciebie teraz usłyszałem, masz mi do przekazania jakšœ wiadomoœć?

— Nie.

— Uff! Tylu starych wojowników zwało się mymi przyjaciółmi i rzeczywiœcie uważałem ich za przyjaciół. Czy żaden z nich nic mi nie kazał przez ciebie powiedzieć?

— Żaden!

— A więc wszyscy dowiedzš się, jak Tokvi Kava odwzajemnia takie fałszywe przyjaŸnie! Jesteœ moim wnukiem i jesteœ jeszcze młody, lecz jesteœ odważny i posiadasz tyle przebiegłoœci co ja. Jeœli masz zamiar mówić ze mnš, to mów! Czy chcesz mi coœ zaproponować?

— Nie. Rozkazy należš do ciebie, ja jestem posłuszny. Co powiesz, jest dobre, co zdecydujesz, będzie przez nas wykonane:

Metys powiedział to tonem najszczerszego przywišzania i opuœcił przy tym głowę na znak, że myœlš i czynem całkowicie mu się oddaje, jednakże uważny obserwator spostrzegłby prawdopodobnie drobne, lecz zdradzieckie zmarszczki w kšcikach ust. Nie był człowiekiem godnym zaufania i jeœli w grę wchodziła jego korzyœć, to dziadek nie znaczył dla niego więcej aniżeli jakakolwiek inna osoba. Wódz jednakże, pomijajšc bliskie pokrewieństwo, uważał go za swego najlepszego przyjaciela i nie żywił wobec niego najmniejszego podejrzenia. Podobnie i teraz spoglšdał na niego pełen ufnoœci i rzekł:

— Wiem, że oddałbyœ za mnie życie i że przemawiałeœ za mnš w naszym plemieniu. To nie twoja wina, że nic więcej nie uzyskałeœ. ChodŸ, pójdŸmy do pozostałych, którzy muszš się dowiedzieć, co plemię postanowiło!

Nie przypuszczał, że Ik Senanda na radzie starszych wystšpił podstępnie przeciw niemu, największym bowiem pragnieniem Metysa było zostać samemu wodzem Naiini. Wrócili zatem do swoich ludzi, którzy z zachowania Czarnego Mustanga i jego wnuka odgadli, jakie nadeszły wieœci. Kiedy im je wódz przekazał, popadli w wielkie przygnębienie. Odczuli boleœnie swš kiepskš sytuację, a wraz z niš jeszcze dotkliwszy głód aniżeli przedtem, toteż chętnie przyjęli rozkaz wodza, aby udać się do wyżej położonej częœci doliny, gdzie leżała upolowana przez niego zdobycz. Zanim wyruszyli, rozdzielono po-między najlepszych strzelców kilka strzelb, które przywiózł Ik Se-nanda.

Wnuk wodza przywiózł też kilka noży, toteż dzielenie bizonów

postępowało szybko i wkrótce płonęło wiele ognisk, przy których

każdy piekl swoi kawał mięsa. Pozostałe mięso podzielono i wyruszono

162

natychmiast w drogę, by urzšdzić zasadzkę na Old Shatterhanda i jego towarzyszy.

Indianie ruszyli ponownie w dół wzdłuż strumienia, aż dotarli do poprzedniego miejsca obozowania, by dalej udać się wzdłuż krańców Sierra Moro w kierunku południowym.

Po południu, kiedy korowód Indian szedł przez równinę poroœniętš trawš, znaleziono trop, musiało tu być około dwudziestu jeŸdŸców, i to białych, wszystkie ich konie były podkute, i szli w kierunku, w jakim również zdšżali czerwonoskórzy.

Siad, który przez dłuższy czas prowadził nie opodal gór, póŸniej zbliżał się ku nim, a pod wieczór wiódł do ich wnętrza. Zauważywszy to Tokvi Kava odezwał się do wnuka:

— Te blade twarze to doœwiadczeni ludzie, wkrótce zapadnie zmrok, toteż udajš się w góry, nie chcšc nocować na otwartej równinie, gdzie ich ogniska byłyby widoczne z daleka. Pewnie nie przyjdzie nam łatwo znienacka ich napaœć, zwłaszcza, że posiadamy tak niewiele broni.

— Pshaw! Przewyższamy ich trzykrotnie liczebnoœciš, a czego się nie da zrobić przemocš, zdobędziemy podstępem.

— Podstęp zawsze jest więcej wart aniżeli siła, szczególnie dzisiaj dla nas. Musimy przede wszystkim zakraœć się pod obóz bladych twarzy, nim postanowimy, co czynić.

Góry poroœnięte były lasem, który wysuwał w równinę liczne zaroœla. Kiedy Komańcze dotarli do nich, wyszukali sobie miejsce dogodne do rozbicia obozu, po czym wódz oraz Ik Senanda udali się tropić białych. Mrok już zapadał, toteż mogli przypuszczać, że nie będš musieli długo iœć. I rzeczywiœcie, nie minšł kwadrans, gdy po-czuli zapach dymu.

— Zbliżamy się do nich—szepnšł stary do wnuka.—Musimy teraz poczekać, aż zupełnie się œciemni.

. Gdy po zmroku nastała noc, znowu zaczęli się skradać. Wkrótce usłyszeli niewielki strumyk, a potem między drzewami zamigotał blask ogniska, wokół którego biali utworzyli kršg. W pobliżu na skrawku trawy stały konie. Pilnowało ich dwóch mężczyzn, którzy trzymali strzelby gotowe do strzału, był to znak, że Komańcze nie mieli do czynienia z nowicjuszami ani z ludŸmi nieostrożnymi.

Dla wyćwiczonych Indian podejœcie w pobliże białych, nie stanowiło

trudnoœci, grube pnie drzew były doskonałš osłonš. .Obaj zwiadowcy

ii*

163

podczołgali się na takš odległoœć, na jakš pozwalało ich własne bezpieczeństwo, i stojšc każdy za innym drzewem mogli nie tylko widzieć białych z bliska, ale i słyszeć wszystko, co mówili.

Przywódcš bladych twarzy zdawał się być niemłody mężczyzna o ogorzałej twarzy, œnieżnobiałych włosach i jasnopopielatej długiej brodzie, była to charakterystyczna postać o ostrych rysach twarzy, widać wyszedł szczęœliwie z niejednej przygody. Jego przenikliwe oczy mimo wieku odznaczały się młodzieńczš żywotnoœciš, a kiedy mówił, czynił to tak stanowczo i opanowanie, jakby przyzwyczajony był do wydawania rozkazów.

Czerwonoskórzy usłyszeli, że jego towarzysze zwracali się do niego osobliwie, nazywajšc go Jego Wysokoœciš.

Po niemal wszystkich pozostałych mężczyznach można było poznać, że również sš doœwiadczonymi westmanami. Najmłodszy z nich, szczupłej budowy, niebywale wysoki kędzierzawy blondyn, był widać żartownisiem towarzystwa, lubował się w wesołych zwrotach, wołano na niego krótko: Hum. Właœnie kiedy zwiadowcy zaczęli podsłuchi-wać, usłyszeli, jak mówił:

— Wasza Wysokoœć chyba się tu pewnie czuje, gdyż nie wystawia żadnych wart. Sšdzę, że tu przebiega granica terenów należšcych do Komanczów. Czy Wasza Wysokoœć życzy sobie zostać pozbawiony tronu i życia przez tych zacnych dżentelmenów?

— Moim tronem jest to miejsce, na którym siedzę, i chciałbym zobaczyć tego czerwonoskórego, który potrafiłby mi je odebrać. Wszak znajduję się w towarzystwie trzydziestu poddanych, z których każdy jest bohaterem i rycerzem. A co do Komanczów, to ma pan rację, drogi Hum. Chciałem wam jedynie dać czas na jedzenie, póŸniej jak zazwyczaj wystawimy warty, siedem godzin snu i co godzina zmiana, czterej wartownicy wystarczš, )esli nie będš stali, tylko stale przemie-rzali wskazanš im częœć terenu. Ten porzšdek utrzymamy do czasu, kiedy się znajdziemy w górach San Juan.

— Gdzie zostaniemy milionerami! — dodał Hum œmiejšc się weso-ło.

— Myœlę, że tak się stanie pomimo waszych drwin.

— A że spadek po bogatym stryju poszedł koło nosa, nie mam nic przeciwko temu, abyœcie pozwolili mi odziedziczyć jeszcze bogatsze państwo Colorado.

— Well! Znowu o tym wspominacie, jak się właœciwie sprawa miała

164

z tym stryjem? Czy wydziedziczył was? Tego nie można mu wybaczyć nawet w grobie, gdyż zacny z was chłop!

— Nie wydziedziczył mnie, a jednak pozbawił mnie spadku. Uchodził za zamożnego, ponieważ potrafił stwarzać pozory, mój ojciec, chociaż był dzielnym handlowcem, do niczego nie doszedł, a dlaczego, zaraz się dowiecie. Kiedy umarł, prócz długów nie zostawił mi ani centa, stryj, który nie miał dzieci i którego prosiłem, żeby mi pomógł stanšć na nogi, pocieszył mnie mówišc, że będę jego jedynym spadkobiercš. Męczyłem się,tak jeszcze kilka lat, póki i on nie umarł, prócz zupełnie pustej szkatułki na pienišdze pozostawił mi swš księg';

kasowš, zaczšłem jš obwšchiwać i nabawiłem się kataru, i to jakiego! Kochany stryjaszek był mianowicie tak przebiegły, że zlecał memu dobrodusznemu ojcu pracę, latami nie wypłacajšc mu za to ani dolara. Mój ojciec sšdził, że jego pienišdze znajdujš się w pewnych rękach;

póŸniej zaœ, kiedy krótko przed œmierciš dowiedział się o bankructwie swego brata, nie chciał go kompromitować w moich oczach i nie wyjawił mi jego nikczemnoœci. Nie odziedziczyłem nic i straciłem również pienišdze, które bym odziedziczył, gdyby ojciec nie był taki ufny.

— Ładny mi stryj! A więc wszystko pięknie roztrwonił? Jak się nazywał?

— Nie obchodzi mnie to, nie znam jego nazwiska!

— Co? Nie znacie go? Przecież brzmi tak jak wasze!

— Właœnie.

— No, proszę! Przecież nie zapomnieliœcie swojego nazwiska! Wołamy na was Wysoki Hum. Nie powiedzieliœcie nam, co oznacza Hum, i nie zdradziliœcie też waszego nazwiska. Dlaczego?

— Dlaczego? Dlatego. Właœnie dlatego, że jest to również nazwisko drogiego stryja, którego niechętnie wspominam.

— Hm! Jeœli odczuwacie tak wyraŸnš niechęć wobec swego stryja, to rzecz jasna nie mamy nic przeciw temu, co się tyczy utraconego spadku, to możecie się pocieszyć, gdyż to, co znajdziecie w górach San Juan w Colorado, wynagrodzi wam tę stratę po stokroć!

— Choćby nawet nie po stokroć, coœ tam na pewno znajdziemy, Wasza Wysokoœć, gdyż nie należy pan do osób, które wiodłyby na próżno uczciwych ludzi tak daleko w Rocky-Mountains.

— Nie, rzeczywiœcie nie jestem taki. Mam plan kopalni w głowie:

będziemy bogaci, choć nie tak jak byœmy byli, gdyby spotkało nas to

165

szczęœcie i odkrylibyœmy tu w Sierra Moro legendarnš Bonanzę of Hoaka.

— Często o niej słyszałem. Osobliwa nazwa! „Bonanza” to słowo hiszpańskie, „of”—angielskie, a „hoaka” wydaje się indiańskim. Czyż nie?

— Owszem.

— Co to oznacza?

— Nie potrafię powiedzieć, nie spotkałem bowiem nikogo, nawet Indianina, który by to wiedział i mógł przetłumaczyć. Bonanza niezaprzeczalnie-istnieje, setki gambusinos* szukało jej. Kilku z nich było już tak blisko, że znajdowali olbrzymie bryły złota, lecz nikomu z nich nie udało się dotrzeć do właœciwego miejsca, gdzie takie bryły leżš masami. Znajdujemy się właœnie w tej okolicy, a kiedy jutro wyruszy-my, być może, zbliżymy się do tego miejsca, gdzie dokonano owych odkryć. Zupełnie możliwe, że rozbiliœmy obóz w pobliżu sławnej Bonanzy. Pomyœleć tylko, gdybyœmy szczęœliwym trafem na niš się natknęli!

Słowa te wzbudziły entuzjazm wszystkich obecnych, dali' temu wyraz w najrozmaitszych okrzykach, a Hum zauważył wesoło:

— Zasypiajšc będę o niej myœlał, być może przyœni mi się i wskażę wam drogę. Co o tym sšdzicie?

— Byłby to dobry sen! —odparł Jego Wysokoœć. —Ale czy można zrozumieć, że istniejš tacy, którzy znajš Bonanzę, a mimo to nie eksploatujš jej?

— Kto to taki? Czy sš tacy? Czy to prawda?—pytano dookoła.

— Tak, to prawda. Sš Indianie, którzy znajš to miejsce, ale z

nienawiœci do białych otaczajš je tajemnicš, tylko kiedy czasami kupujš

coœ od białych, udajš się tam, by przynieœć garœć nuggetów**, ale

wielkie bryły zostawiajš. Właœnie w tej okolicy natrafiono na takich

głupców i szaleńców. Niedawno rozmawiałem w Albuquerque z

pewnym zakonnikiem, który spotkał jakiegoœ czerwonoskórego w

Estrecho de Cuarzo. Indianin był głodny, więc zakonnik dał mu chleb i

mięso. Wówczas Indianin wycišgnšł z kieszeni skórzany woreczek i

wręczył mu kawałek naturalnego złota, a więc nugget, który ważył co

najmniej pięćdziesišt gramów, a woreczek cały był wypełniony takimi

* poszukiwacze złota

** samorodek złota, bryłka czystego złota

166

kawałkami, które posiadały ogromnš wartoœć. Co na to powiecie?

— Czy zakonnik nie zapytał go?—chciał ktoœ wiedzieć.

— Oczywiœcie, że zapytał, lecz nie otrzymał informacji, jedynie krótkie wyjaœnienie: ,,Przyniosłem sobie z Bonanzy of Hoaka, bywaj”. Zakonnik musiał się zadowolić tymi słowami, a czerwonoskóry szybko się oddalił.

— Zakonnik mógł go zatrzymać i zmusić do wyznania, gdzie leży Bonanza!

— Zakonnik, a więc osoba duchowna? Tego mu uczynić nie wolno, byłoby to wbrew służbie i nauce bożej!

— Co mnie obchodzi służba i nauka! Gdybym spotkał takiego

czerwonoskórego, to zakłułbym go, gdyby mi tego nie powiedział. Ale

gdzie leży to Estrecho de Cuarzo? Wiecie, Wasza Wysokoœć? I co

znaczy ta nazwa? ,

— To po hiszpańsku znaczy tyle co Kwarcowy Wšwóz i znam to miejsce, chcę wam otwarcie wyznać, że i ja należałem do tych, którzy daremnie szukali Bonanzy of Hoaka. Byłem nawet w Estrecho, lecz nic nie znalazłem, chociaż mógłbym przysišc, że znajdowałem się blisko odkrycia. Zapamiętajcie tylko nazwę! Kwarc! To właœnie minerał, który służy złotu za osłonę. A wšwóz? Słowo to wyraŸnie wyjaœnia, w jaki sposób powstała Bonanza! Ongiœ w wšwozie znajdował się wo-dospad, jego wody wymywały ze skały ziarenka i bryły, które opadały na dno strumienia. I spoczywajš tam, warte wiele, wiele milionów, i wystarczy ich tylko poszukać i zabrać, jeœli się wie, gdzie się owo dno wodospadu znajduje. To myœl, która właœciwie może człowieka przyprawić o obłęd! I jeœli macie na to ochotę, to mogę wam jutro pokazać ten Estrecho de Cuarzo, gdyż nasza droga wiedzie w jego pobliżu.

Słowa te wywołały nie kończšcy się entuzjazm. Przywódca mógł go przerwać jedynie w ten sposób, że rozkazujšcym tonem po-wiedział:

— Dajcie spokój, senores! Zjedliœcie, a teraz musimy wystawić czterech wartowników, gdyż Komańczom ufam o tyle tylko, o ile dosięgam ich wzrokiem. Rozmawiacie tak głoœno, że roznosi się to na milę! Jeœli nie będzie spokoju i nie uciszycie się, nie zobaczycie jutro Estrecho.

— Well, będ^c- spokój. Wasza Wysokoœć — odparł Hum wesoło. —

167

Zamknijcie się, dżentelmeni i seńores! Słyszeliœcie, że chcę spać i œnić o Bonanzie! Kto mi będzie w tym przeszkadzał, nie będzie mógł szukać jutro brył złota. A więc dobranoc. Wasza Wysokoœć, dobranoc!

Po czym ułożył sobie siodło jak poduszkę, wycišgnšł się, położył z boku w zasięgu ręki naładowanš broń i zamknšł oczy.

—- ChodŸ—szepnšł Czarny Mustang do wnuka.

Zaczęli się ostrożnie przemykać i był to najwyższy czas, czterej wartownicy bowiem już oddalili się od ogniska, a jeden z nich pojawił się tam, gdzie się ukryli, zaledwie w pół minuty po ich odejœciu. Gdyby tam jeszcze byli, to z pewnoœciš by ich zobaczył.

Kiedy oddalili się dostatecznie od obozu białych. Mustang zatrzy-mał się i zapytał towarzysza:

— Rozumiałeœ wszystko?

— Wszystko—odparł tamten.

— Ja nie każde słowo, ale pojšłem dobrze sens ich wypowiedzi. Jutro będziemy mieli skalpy, konie i broń tych bladych twarzy i to wszystko, co majš przy sobie. Howgh!

Powiedział to tak stanowczo, jakby był tego zupełnie pewien. Ik Senanda jednak nie był tak przekonany i ostrzegał:

— Widziałeœ i słyszałeœ, że te blade twarze nie sš greenhornami*, których łatwo można przechytrzyć!

— Ja jednak przechytrzę ich!

— Uważam, że lepiej byłoby napaœć ich jeszcze dziœ.

— Mówisz jak młody wojownik, ja zaœ jak mędrzec, który nauczył się wszystko dokładnie rozważać. Dookoła obozu chodzš bez przerwy czterej wartownicy, z pewnoœciš dostrzegš oni naszych Komanczów. Poza tym mężczyŸni œpiš z broniš w ręku, jeœli któryœ z wartowników krzyknie, zerwš się gotowi do walki i zabijš wielu z nas, ja zaœ chcę oszczędzić naszych wojowników, aby nie czyniono mi dalszych za-rzutów, kiedy wrócę do naszego plemienia, nie przeleje się tu krew ani jednego Komańcza.

— Ciekaw jestem, od czego zamierzasz zaczšć?

— Słyszałeœ, jak rozmawiali o Bonanzie?

— Tak.

* żółtodziób

168

— Nie znam Bonanzy, jeszcze nigdy nie słyszałem tej nazwy, ale wiem, gdzie się znajduje nasze Szapo-Gaska*.

— Uff! —wymknęło się Metysowi. —Do czego zmierzasz?

— Nie domyœlasz się? Znasz jš tak jak ja. Jeœli zaraz wyruszysz w drogę, jutro rano będziesz z powrotem przy Estrecho de Cuarzo. Ja wraz z wojownikami pójdę przez całš noc, aby też dotrzeć tam o tym czasie.

— Czy chcesz tam być, kiedy nadejdš blade twarze?

— O wiele wczeœniej, już rano albo przed południem, podczas gdy oni nadejdš dopiero wieczorem. Uważaj, co ci powiem! WeŸmiesz z naszego Szapo-Gaska trochę nuggetów, wrócisz do Estrecho i po oddaniu nam konia zachowasz się tak, aby znalazły cię blade twarze. Muszš zobaczyć złoto i zapytać cię o Bonanzę, po długim wahaniu poprowadzisz ich do Estrecho, gdzie ich zamkniemy, tak że nie będš mogli się bronić ani uciec.

— Uff! — rzekł Ik Senanda nie mogšc powstrzymać uœmiechu. — Nauczyłeœ się tego od Old Shatterhanda!

— Mšdry wojownik uczy się nawet od największego wroga! Przygo-tujemy dużo drewna do podpalenia, skoro blade twarze znajdš się w Estrecho, zatarasujemy wejœcie i podpalimy. Znajdš się wówczas w takiej samej pułapce jak my w Birch-Hole i w ten sam sposób muszš się nam poddać.

Ik Senanda nic na to nie odpowiedział, tylko rozważał.

— Czy uważasz, że to zły plan?—spytał go dziadek.

— Nie, ale jest w nim coœ, co mi się nie podoba.

— Co?

— Biali mnie zabijš.

— Czy sšdzisz, że wystawię syna mej córki na niebezpieczeństwo, które miałoby go kosztować życie?

— Nie uważam, żebyœ miał taki zamiar, ale dojdzie do tego. Jeœli ci ludzie zrozumiejš, że zostali przechytrzeni, wezmš mnie za zdrajcę i zemszczš się na mnie.

— Nie będš się mogli zemœcić, gdyż uciekniesz, zanim zorientujš się, że sš ujęć).

— Czy będę mógł uciec, kiedy będę zwišzany?

— Czy przypuszczasz, że cię zwišżš?

* Kryjówka Złota

169

— Tak. Będę musiał udawać, że zmuszajš mnie do wyjawienia, gdzie jest Bonanza, a więc muszš przyjšć, że nie czynię tego dobrowol-nie, i będš chcieli sprawdzić.

— Ale nie w ten sposób, by cię wišzać. Pójdziesz pieszo, podczas gdy oni majš konie. Pomyœlš, że w razie gdybyœ chciał uciekać, złapiš cię po kilku krokach, nie założš ci więc petów. Gdy znajdš się w Estrecho, będziesz obserwował wejœcie do wšwozu, kiedy zauważysz nas z drwami, w oka mgnieniu do nas przybiegniesz.

Nie uspokoiło to widać w zupełnoœci Metysa, dziadek starał się rozproszyć jego wštpliwoœci i w końcu mu się to udało, zwłaszcza uwagš:

— ...A gdyby nie udało ci się uciec, to będę musiał się z nimi układać, tak jak Old Shatterhand w Birch-Hole ze mnš, a moim pierwszym warunkiem oszczędzenia ich będzie wydanie mi ciebie.

— Oszczędzisz? Myœlałem, że chcesz ich pozbawić życia?

— I uczynię to, lecz takim wrogom mogę przyrzekać laskę i niekoniecznie muszę dotrzymywać słowa. Czy blade twarze były kiedykolwiek wobec nas szczere i otwarte?

— Nie.

— Czy zgadzasz się teraz?

— Tak. Zrobię, czego ode mnie żšdasz, nie możesz przecież opuœcić syna twej córki, i wszyscy wojownicy Komanczów wychwalać będš mojš odwagę, że ryzykowałem wolnoœć i życie, aby ci biali wpadli w twoje ręce.

— A więc chodŸ!

Wrócili do miejsca, gdzie czekali na nich Komańcze. Kiedy tam przybyli. Czarny Mustang zwięŸle przekazał im swe spostrzeżenia i rozkazy. Czekał ich wyczerpujšcy nocny marsz, nie mogli ani spać, ani odpoczywać, a mimo to słowa wodza przywitali wybuchem radoœci, który jednak nie przerodził się w głoœne okrzyki. Mieli okazję zdobycia koni, strzelb i trzydziestu skalpów. Po kilku minutach ruszyli w drogę do Estrecho de Cuarzo, podczas gdy Metys popędził do Szapo-Gaska swego dziadka.

Droga była ucišżliwa, gdyż dużš jej częœć musieli przebyć w nocy przez okolicę trudnš dla marszu, nie mogli pójœć lepszš ani wygodniej-szš drogš, skorzystajš z niej prawdopodobnie biali i mogliby odkryć œlady Komanczów.

Całš noc maszerowali niezmordowanie przez góry, ucišżliwe doliny i

170

parowy. Kiedy nastał dzień, zatrzymali się na krótko, by nieco odpoczšć i spożyć kawałek zimnego bizoniego mięsa. Po czym ruszyli dalej, i to z takim zapałem, że jeszcze przed południem znaleŸli się w pobliżu wšwozu Estrecho.

Okolica nadawała się wyœmienicie do ich celów. Od zachodu na wschód rozcišga się tam wšskie, gęsto poroœnięte lasem pasmo wzgórz. W pobliżu jego krańca z północy na południe biegnie głęboki parów powstały wskutek długotrwałej niszczšcej działalnoœci wody i jedno-czeœnie wskutek gwałtownego wybuchu wulkanicznego, oddziela on stromš i nieregularnie opadajšcš częœć wzgórza. Wspomniane wšskie pasmo gór przechodzi w równinę jakby jęzorem, któremu obcięto czubek. Jęzor, jak już wspomniano, porasta gęsty las, odcięty czubek, ze zrozumiałych względów pozbawiony jest roœlinnoœci. Zbudowany jest z twardej skały kwarcowej, do której prowadzi miejscami szeroki ledwie na dziesięć kroków przesmyk, który nagle gwałtownie zakręca i po kilku metrach kończy się pionowš œcianš skalnš. A krańce tego przesmyku sš tak gładkie i strome, że nie ma na nich miejsca, które by umożliwiało wejœcie na górę. Sprawia to wrażenie, jakby natura pracowała tu przy pomocy piły do cięcia kamieni, aby stopie ludzkiej nie pozostawić najmniejszego miejsca oparcia. Nie było tam ani jednego drzewa, ani krzewu, w ogóle żadnej roœliny, która zdołałaby się tam zakorzenić i czerpać pożywienie.

Parowem tym był Estrecho de Cuarzo, o którym opowiadał Jego Wysokoœć, że utworzył się wskutek istniejšcego tu zapewne ongiœ wodospadu.

Przybywszy na miejsce, Komańcze od razu udali się do lasu, nie zbliżajšc się do wejœcia do parowu, chcieli w ten sposób uniknšć pozostawiania œladów. Jedynie wódz podczołgał się do wšwozu, by się przekonać, czy w okolicy prócz jego ludzi nikt się nie znajduje. Kiedy zadowolony z wyniku zwiadu powrócił do nich, wszyscy zajęci byli pilnie zbieraniem gałęzi i gromadzeniem ich w duże, ale lekkie do noszenia wišzki.

Nieco póŸniej ujrzeli też Metysa pędzšcego na koniu przez równi-nę.

Nie wiedział dokładnie, gdzie się znajdujš, toteż wyszli mu na przeciw. Kiedy oddał im niemal zajeżdżonego konia, którego przecież nie mogli zobaczyć biali, pokazał Mustangowi przywiezione nuggaty i po otrzymaniu kilku dokładniejszych wskazówek oddalił się, aby odegrać swš niezbyt bezpiecznš rolę.

171

Biali, nieœwiadomi niebezpieczeństwa, jakie na nich czeka w Estre-cho, ponieważ nic ich nie nagliło do wyruszenia, spali do rana, po czym opuœcili obóz, nie zauważywszy œladów dwóch wrogów, którzy ich podeszli i podsłuchali. Jechali aż do południa, po czym z powodu upału pozwolili sobie i koniom na godzinę odpoczynku, następnie ruszyli dalej, aż dotarli do miejsca oddalonego od Estrecho może o trzy mile angielskie. Teraz droga prowadziła przez zagłębienie doliny, gdzie spostrzegli stojšce samotnie drzewo. Przywódca, który jechał na czele wraz ze swym ulubieńcem Humem, wskazał na nie i powiedział:

— Czy widzicie to drzewo w dole? Znam je, to znak orientacyjny, sšdzę, że jeœli będziemy jechać jak dotšd, za godzinę będziemy przy Estrecho.

MężczyŸni zaczęli rozprawiać na temat drzewa, a jeden z nich obdarzony bystrym wzrokiem zauważył:

— Widzę tam coœ jeszcze prócz drzewa. Wasza Wysokoœć. Jeœli się nie mylę, to leży pod nim jakieœ zwierzę... to może być też człowiek.

— Hm! Samotny człowiek w tej odległej, lecz tak niebezpiecznej okolicy? Czyżby to był jakiœ gambusino, który słyszał o Bonanzie i szuka tu złota? Musimy mu się dobrze przyjrzeć!

Już wkrótce zobaczyli, że był to rzeczywiœcie człowiek, który wycišgnšł się pod drzewem i sprawiał wrażenie œpišcego. Aby go zaskoczyć, przywódca wraz z kilkoma towarzyszami zsiedli z koni i poszli pierwsi, podczas gdy pozostali zbliżali się wolno na koniach.

Człowiek pod drzewem musiał mocno spać, gdyż nie słyszał zbliżajšcych się, którzy dotarłszy do drzewa natychmiast go otoczyli. Za pasem miał zatknięty kawałek skóry, złożony jak woreczek, choć niezupełnie, górna jego częœć wystawała ponad pasek i rozchylała się nieco i oczom białych ukazał się niewiele większy od orzecha laskowego kawałek czystego złota.

— Do pioruna' —wyrwało się przywódcy.

— Ten człowiek ma nuggety! To mieszaniec, prawdopodobnie Metys. Nuggety! Tu, w pobliżu Estrecho? Czyżby?... Musimy go zaraz pocišgnšć za język!

W tej samej chwili przybyli mężczyŸni na koniach. Tętent kopyt

zbudził œpišcego. Otworzył oczy, a kiedy ujrzał białych, poderwał się

przerażony. Mimo woli dotknšł rękš pasa, poczuł, że woreczek

wysunšł się nieco, toteż wprędce trwożliwie wsunšł go z powrotem, tak

że przybyli musieliby powzišć'podejrzenia, nawet gdyby nie widzieli

172

wczeœniej złota. Nie był to oczywiœcie nikt inny, tylko Ik Senanaa, który doskonale grał swš rolę. Biali niczego nie podejrzewajšc wpadli w pułapkę, ich przywódca zapytał ostrym tonem:

— Czy wolno zapytać, kim jesteœ, kolorowy chłopcze?

— Nazywam się Yato Inda — odparł zapytany. Nadał sobie owe budzšce zaufanie nazwisko, które przybrał już w Firwood-Camp.

— Yato Inda? To znaczy Dobry Człowiek, jeœli się nie mylę? Kim był twój ojciec?

— Białym myœliwym.

— A twoja matka?

— Córkš Apaczów.

— Nazwisko się zgadza. W jakim celu włóczysz się po tej okolicy należšcej do Komanczów, gdzie w ogóle nie ma Apaczów?

— Moje plemię nie może mnie już znieœć.

— Dlaczego?

— Dlatego, że jestem przyjacielem bladych twarzy.

— Hm! A więc jesteœ wygnańcem? I to się zgadza, bo masz tylkc nóż, zatem zabrano ci broń.

— Yato Inda pójdzie do bladych twarzy i kupi sobie u nich broń.

— No tak. Czerwonoskórzy cię wygnali, to jest okolicznoœć, która nam cię oferuje, ale skoro chcesz kupić strzelbę, to musisz mieć pienišdze.

— Yato Inda nie potrzebuje pieniędzy.

— Nie? Czy sšdzisz, że dostaniesz jš w prezencie?

— Nie. Blade twarze niczego nie rozdajš, ale sš zadowolone, kiedy za broń i ognistš wodę otrzymajš zamiast okršgłego złota złote nuggety.

— Ach, ognistš wodę! Wydaje się, że jš lubisz?

— Bardzo—odpowiedział Metys jak gdyby nigdy nic.

— I nie posiadasz okršgłego złota, za to masz nuggety?

— Yato Inda, nie ma, ale będzie tak długo szukał, aż jakieœ znajdzie.

— Brzmi to tak, jakbyœ szukał sławnej Bonanzy of Hoaka!

Jego Wysokoœć sšdził, że wyraża się nader chytrze, wszelako

bardziej jeszcze przebiegły Metys utwierdził go w tym przekonaniu,

kiedy robišc głupio zarozumiałš minę odparł:

— Czy mój biały brat również słyszał o Bonanzie? Z pewnoœciš uważa jš za kłamstwo, za wymysł?

174

— V rzeczy samej, tyle złota bowiem, ile ma się ponoć w niej znajdować, nie może występować w jednym miejscu.

— Uff!—wykrzyknšł Metys jeszcze bardziej pewny siebie.—To `nie kłamstwo. Bonanza rzeczywiœcie istnieje.

Można sobie wyobrazić, w jakim napięciu biali œledzili przesłucha-nie, i jak triumfował wewnętrznie ich przywódca, kiedy Metys „wygadał się” tym sposobem. Jego Wysokoœć podszedł krok bliżej do Metysa i powiedział:

— Przejęzyczyłeœ się, powiedziałeœ więcej, aniżeli zamierzałeœ. Nie tylko wiesz, że Bonanza of Hoaka istnieje, ale wiesz także, gdzie się ona znajduje!

— Ja... ja... nie... wiem, nie... wolno... mi... tego...

— ...powiedzieć, nie wolno ci tego powiedzieć! Widzisz, teraz cię złapałem, chłopcze! Gdzie leży Bonanza? Wyznasz to?

— Ja... ja nie mogę niczego wyznać, bo... nie wiem!

— Ach tak! Udowodnię ci, draniu, że nas okłamujesz. Uważaj! Po czym szybkim ruchem chwycił go za pas i wyrwał woreczek. Nie był on zeszyty, kawałek złożonej skóry rozwinšł się i cała zawartoœć, więcej niż garœć nuggetów, wysypała się na ziemię. Metys wydał krzyk przerażenia i schylił się prędko, by w poœpiechu pozbierać rozsypane ziarenka złota, lecz biali byli szybsi, stojšcy najbliżej rzucili sięgnš nuggety i zagarnęli je. Jego Wysokoœć złapał go obiema rękoma pod ramię, poderwał w górę i krzyknšł:

— Widzisz teraz, łajdaku, udowodniłem ci. Skšd masz nuggety?

Metys otworzył usta, ale nie odpowiedział, udawał, że ze strachu nie

może powiedzieć ani słowa, i zaczšł coœ jškać dopiero wówczas, gdy

pytanie powtórzono kilka razy:

— Te... tć nuggety... znalazłem.

— Oczywiœcie. Wiemy to! Ale gdzie?

— Tam... tam... wczoraj... znalazłem woreczek w lesie.

— W lesie? Woreczek? Nikt nie porzuciłby w lesie woreczka z nuggetami. Masz to złoto z Bonanzy i zaraz nam powiesz, gdzie się ona znajduje!

— Tego... tego... nie mogę powiedzieć!

— Tak? Zaraz ci udowodnię, że możesz! Daję ci minutę czasu. Jeœli jeszcze nie odpowiesz, dostaniesz tyle kulek, ile mamy strzelb! A więc decyduj się!

175

Biali skierowali wszystkie swoje strzelby w jego stronę, wówczas

Metys wspaniale udajšc wystraszonego, zawołał: /

— Nie strzelajcie, nie strzelajcie!... Przecież słyszeliœcie, że jestem przyjacielem bladych twarzy! Dlatego musiałem opuœcić plamię bez broni i konia, czy z tego powodu mam też zginšć?

— Nie dlatego, ale za twoje kłamstwa. Jeœli rzeczywiœcie jesteœ przyjacielem białych, to bšdŸ szczery!

— Nie mogę! Surowo zabrania się czerwonoskórym zdradzania Bonanzy.

— Nie jesteœ Indianinem, ale Metysem, zatem ciebie nie obowišzu-je ten zakaz. A gdybym ja był czerwonoskórym, którego wypędzono by z plemienia, to próbowałbym wszelkim sposobem zemœcić się. Masz do tego teraz najlepszš okazję, mówišc nam, gdzie znajduje się Bonanza of Hoaka.

— Zemsta? Ach... ach... uff! Zemsta!—zawołał, jakby zamierzał zmienić postanowienie.

— Tak, zemsta, zemsta za to, że cię tak dotkliwie znieważono!

Metys stał jeszcze niezdecydowany, po jego minie widać było

wyraŸnie, że walczy z sobš, a kiedy wszyscy biali zaczęli go zachęcać,

powiedział bardziej stanowczo:

— Nawet jeœli... bym chciał... to nie mogę tego zdradzić!

— Dlaczego?

— Dlatego... bo... bo zostałem wyrzucony.Nie wolno mi już nigdy powrócić do mojego plemienia, muszę odejœć do bladych twarzy, mieszkać i żyć u nich, a do tego potrzebuję złota, wiele złota, bo białym za wszystko trzeba płacić. Jeœli wam zdradzę, gdzie leży Bonanza, zabierzecie mi je!

— Głupstwa pleciesz! Ile złota może znajdować się w Bonanzie?

— Uff! — wykrzyknšł jakby nierozważnie. — Tyle, że i pięćdzie-sišt koni by go nie ucišgnęło.

— Czy to możliwe?! — zawołał Jego Wysokoœć. — Czy to prawda?

Czy to rzeczywiœcie prawda?

— Tak. Widziałem to.

— Kiedy?

— Parę razy. Ostatni raz dziœ przed południem.

— Słyszycie, ludzie? Słyszeliœcie? Uważajcie, na Boga, żebyœcie

zmysłów nie postradali! Taka masa, taka ogromna masa złota! To

Starczyłoby, żeby kupić całe Stany Zjednoczone! A ten głupek myœli,

176

że bęnzie potrzebował wszystkiego dla siebie, aby móc zapłacić za strzelbę i wodę ognistš! Człowieku, powiem ci, że jeœlibyœ miał tylko tyle złota, ile potrafisz unieœć w rękach, mógłbyœ zaspokoić największe swe pragnienia i pić wodę ognistš do końca życia. Ale wcale nie dostaniesz tak mało. Jeœli wskażesz nam Bonanzę, to się podzielimy, ty dostaniesz jednš połowę, my zabierzemy drugš, wówczas możesz œmiać się zip wszystkich Apaczów i żyć lepiej aniżeli prezydent, którego nazywacielBiałym Ojcem!

— Lepiej... niż... niż Biały Ojciec? Czy to prawda?—zapytał oszołomiony radoœciš, tak jakby wyobrażał sobie, że życie prezy-denta jest tysišckroć rozkoszniejsze niż byt w Krainie Wiecznych Łowów.

— Tak! Przysięgam ci na wszystkie œwiętoœci. Dostaniesz wszystko, wszystko, czego tylko zapragniesz.

— I wody ognistej, ile będę chciał?

— Więcej, o wiele więcej, niż może pomieœcić nawet Missisipi!

Tylko powiedz szybko, gdzie znajduje się Bonanza!

Twarz Metysa coraz bardziej się rozpromieniała, było jasne, że był bliski wyznania drogocennej tajemnicy, lecz wyraził jeszcze swš ostatniš myœl:

— Jest was przeszło trzydziestu wojowników, ja zaœ jestem sam i bez broni. Kiedy wskażę wam Bonanzę, zabierzecie sobie wszystko i przepędzicie mnie, tak że nic nie dostanę!

— Bzdury! Jesteœmy uczciwymi ludŸmi i damy ci połowę. Powie-działem i dotrzymam słowa! Ale jeœli nie powiesz, zostaniesz bezlitoœ-nie zastrzelony, i to natychmiast, na miejscu, tu gdzie teraz stoisz. A więc wybieraj, szybko! Albo œmierć, albo tyle wody ognistej, ile będziesz mógł wypić do końca życia.

Jego Wysokoœć był nieopisanie zdenerwowany, nie mniej niż pozostali biali. Ponad pięćdziesišt wozów czystego złota! To niemal niewyobrażalne! Ich pożšdliwe spojrzenia skupiły się w istocie na ustach Metysa. Wydawało się, że jego wahanie roztrzygnšć może ponowiona groŸba œmierci, jak również nadzieja na całš Missisipi wody ognistej. Wprawiajšc wszystkich w zachwyt powiedział:

— Yato Inda zaufa wam, wierzy, że będzie mógł zabrać połowę złota, i wskaże wam, gdzie leży Bonanza!

Po tych słowach zapanowała powszechna radoœć, radoœć okreœlona

przez westmanów mianem „shout”. Nawet Jego Wysokoœć wywijał w

12* Czarny Mustang

177

powietrzu rękoma jak skrzydłami wiatraka i raz po raz podskakiwał z radoœci mimo swego wieku, siwej brody i œnieżnobiałych włosów.

Jedynie wysoki Hum posiadał doœć siły, by opanować nieco swoje

podniecenie i choć twarz jego promieniała radoœciš, krzyknšł donoœnie

w ten rozgardiasz, tak że wszyscy go słyszeli: /

— Mylords, gentelmen i seńores! Czeka nas wielka radoœć./ale nasza

uczciwoœć nie powinna być mniejsza. Obiecaliœmy temu człowiekowi

połowę złota i sšdzę, że obietnicy dotrzymamy! / •

— Tak, tak — zaœmiał się Jego Wysokoœć. /

— Tak, tak—zawtórowali pozostali. /

Ów œmiech aż nadto wyraŸnie wskazywał na to, że bynajmniej nie zamierzali tego uczynić. Metys udał, że œmiech w ogóle mu nie podpadł, wyjaœnił wręcz: ;

— Jeœli mam was zaprowadzić do Bonanzy, to nie musicie wcale daleko jechać.

— Niedaleko?—zapytał Jego Wysokoœć.—Tak też myœlałem!

Bonanza leży w Estrecho, nieprawda?

— Tak.

— To znaleŸlibyœmy jš i bez twojego wskazania!

— Nie — odpowiedział teraz tajemniczo. — Moglibyœcie szukać jej przez wiele, wiele lat i mimo to nie znaleŸć jej.

— To chodŸ i prowadŸ! Ale nie próbuj czmychnšć! Nasze kule natychmiast cię przedziurawiš!

Metys udał, jakby w ogóle nie słyszał tej groŸby i bez namysłu ruszył

w drogę, wszak wiedział, że kroczš na pewnš zgubę. Przeprowadzenie

chytrego planu przyszło mu o wiele, wiele łatwiej, aniżeli sobie wyobrażał.

Zrozumiałe, że zafascynowani i niepodejrzliwi biali mówili teraz jedynie o Bonanzie. Hum był spokojny, jechał z dala od pozostałych, i zachodził w głowę, jakby tu nakłonić swych towarzyszy do godnego zachowania. Po jakimœ czasie przyłšczył się do niego dowódca i z uœmiechem na ustach zapytał:

— To, co mówiliœcie wczeœniej o uczciwoœci, to był tylko żart, prawda?

— Nie, sir. Ten człowiek wydaje nam połowę swych skarbów za nic, bylibyœmy najnędzniejszymi draniami, gdybyœmy nie dotrzymali danej mu obietnicy.

— A więc rzeczywiœcie poważnie macie taki zamiar? Pshaw! Nigdy

178

nie berłem pozbawiony honoru i nigdy nie będę, ale każdy wie, że Indianom nie potrzeba dotrzymywać danych obietnic.

— TO tak podłe, sir, że ja... Hm! A poza tym ten Yato Inda nie jest Indianinem, jego ojciec był białym!

— To1 tym bardziej nie jest powód, by sobie coœ z niego robić, Metysi bowiem sš o wiele gorsi, bardziej zdradliwi i niewierni aniżeli Indianie dzystej krwi. Niech nam pokaże Bonanzę, a potem idzie, gdzie mu się podoba.

— Bez swojej połowy?

— Naturalnie! Zostawić mu takš niesamowitš iloœć złota to byłoby z naszej strony czyste szaleństwo!

— Nie zgodzę się na to, żeby został oszukany!

— Nie wystawiajcie się na poœmiewisko! Nic przecież nie wskóracie przeciw pozostałym!

— A jednak...

— Cóż niby? Co zamierzacie? — zabrzmiało ostrzejszym tonem.

— Co uczynię, a czego zaniecham, będzie zależało od waszej uczciwoœci.

— Czy to ma być groŸba, sir?

— Jeœli nie postšpicie uczciwie z Metysem, to jest to groŸba! Winnetou nazwał złoto œmiercionoœnym piaskiem, ponieważ znał liczne wypadki, kiedy szybko i łatwo zdobyty metal ,,szczęœliwym znalazcom” przynosił nieszczęœcie. Również tutaj, choć nie widziano jeszcze Bonanzy, widać było następstwa żšdzy posiadania. Przywódca, którego Hum zawsze dotšd był ulubieńcem, odrzucił wszelkš przyjaŸń z wyrazem bezlitosnej wrogoœci na twarzy i zagroził:

— Nie waż się ostrzegać Metysa ani przedsiębrać nic przeciw nam! Jeœli w grę wchodzi Bonanza ofHoaka, to nie znam się na żartach. Chcę cię ostrzec i powiadam: możesz liczyć tylko na kulę!

Po tej groŸbie, którš wypowiedział zupełnie poważnie, popędził konia, by znaleŸć się w pobliżu Metysa na czele pochodu, Hum zaœ został na końcu, celowo zwalniał krok konia, jadšcy bowiem blisko niego towarzysze słyszeli rozmowę z przywódcš, odwracali się w jego stronę i nie mniej stanowczo przypominali mu o wiszšcej nad nim groŸbie. W końcu stracił ich z oczu. Równie silnie pożšdał złota jak i oni, lecz gniew z powodu zamierzonego przez nich oszustwa nakazywał mu nie podšżać za nimi w poœpiechu w stronę Estrecho.

Toteż ujrzał skały otaczajšce rzekomš Bonanzę póŸniej aniżeli oni.

12*

179

Kiedy skierował na nie swój wzrok, zdziwił się i zatrzymał konia. W chwilę póŸniej zeskoczył z siodła, aby nie zostać zauważonym, nie opodal Estrecho bowiem ujrzał biegajšce postacie, których w żadnym wypadku nie mógł uznać za swych towarzyszy. Wkrótce potem buchnšł w górę jasny ogień i dotarło do niego wycie wielu głosów, co œwiadczyło o tym, że miał przed sobš Indian.

Opanowała go trwoga. Na szczęœcie zapadał zmrok, który sprawił, że czerwonoskórzy go nie zauważyli, a poza tym byli tak zajęci wšwozem Estrecho, że w ogóle nie zwracali uwagi na stronę, gdzie się znajdował. Sšdzili, że majš wszystkich białych w pułapce.

Hum zamierzał podjšć próbę uratowania swych towarzyszy. Nie chciał, by Indianie zauważyli go, poczekał, aż się zupełnie œciemniło, i pogalopował, lecz nie na wprost, gdzie ogień stawał się coraz bardziej widoczny, lecz trzymał się bardziej lewej strony, na wschód.

Ogień buchał od zachodniej strony wierzchołka góry, pojechał zatem na wschód i znalazł tam ukryty zakštek, gdzie przywišzał konia. Potrzebował więcej czasu, by zbliżyć się do czerwonoskórych, gdyż musiał się poruszać ostrożnie. Przemykajšc na zachód dotarł w końcu do zagłębienia, które odcinało wylot Estrecho od głównego pasma wzgórz. Położył się na ziemi i poczołgał się do miejsca, z którego po lewej ręce ujrzał ogień w odległoœci około dwustu kroków. Ogień buchał tak wysoko i rozlegle, że jego blask docierał i do niego. Nie odważył się posunšć dalej, gdyż widział wielu czerwonoskórych, zajętych dorzucaniem nowych wišzek gałęzi do ognia.

Indianie jednak byli nie tylko tam. Jasnoœć oœwietlała i góry i kiedy spojrzał w ich stronę, zobaczył wielu Indian, którzy z nie znanego mu powodu wspinali się na górę i tam rozbiegali. Potem usłyszał jakiœ głos z góry. Sšdzšc po doborze słów i wyrażeń mówišcy musiał być czer-wonoskórym, używał bowiem owej mieszaniny języka angielskiego i indiańskiego, którš posługujš się jedynie Indianie. Wprawdzie Hum nie mógł zrozumieć każdego słowa, lecz był w stanie œledzić sens wypowiedzi, a ten krótko mówišc brzmiał:

— Rzućcie wszelkš broń i cofnijcie się w głšb Estrecho! Kto zacznie strzelać albo będzie się inaczej bronił, tego czeka œmierć na palu męczeństwa, kto podda się bez stawiania oporu, temu darujemy życie!

„Ach, teraz rozumiem! pomyœlał Hum. Biali zostali uwięzieni przez

Indian wewnštrz Bonanzy. Bonanza? Hm? Teraz spada mi zasłona z

180

oczu i rozumiem wszystko! Tu nie ma w ogóle żadnej Bonanzy! Ten podły Metys był szpiegiem czerwonoskórych i dlatego omami! nas swoimi nuggetami, by nas wpędzić w ich ręce. Jak to dobrze, że jestem uczciwym człowiekiem, gdybym nim nie był, siedziałbym teraz również na dole w tym ambarasie! Muszę ich wydostać z tego bagna, tylko ja mogę im pomóc! Ale jak? Jest ich tylko trzydziestu, podczas gdy Indian jak się wydaje, jest trzykroć więcej”.

Zastanowił się chwilę, w jaki sposób mógłby pomóc swym towarzy-szom, po czym rozważał dalej: „To będzie trudne, niesłychanie trudne, jeœli w ogóle nie zupełnie niemożliwe. Nie mogę się ruszyć w stronę ognia ani wspinać po skałach, gdyż tam w górze jest równie jasno jak tu na dole. Hm, co wydaje się niemożliwe po północnej stronie, może okaże się możliwe od południa.

Zawrócił się i poœpieszył, by przedostać się na drugš stronę. Ale nie zrobił jeszcze stu kroków, kiedy nagle pojawiła się przed nim niewielka szczupła postać i niespodzianie zawołała do niego w języku niemiec-kim:

— Stój, drogi nieznajomy! Z kim to się pan tak œciga? Niech pan łaskawie zatrzyma swoje nogi, w przeciwnym wypadku zaraz do nich wypalę z mojej strzelby!

Hum znał niemiecki. Przemawiał do niego Niemiec, a zatem w każdym razie nie wróg, lecz Hum tak był pochłonięty myœlš o szybkim przedostaniu się na drugš stronę Estrecho, że nie pomyœlał o tym, jak osobliwe i niezrozumiałe było to nagłe spotkanie, nie miał też czasu posłuchać wezwania i zatrzymać się. Odparł jedynie w poœpiechu również w języku niemieckim:

— Niech mi pan da spokój. Nie mam sekundy do stracenia!

Podczas gdy pędził dalej, słyszał za sobš ten sam głos:

— Ten, widać, nie uczył się biegać od œlimaka! No, ale daleko nie zajdzie, czuję, że oberwie!

Hum nie wiedział, co to ma znaczyć, zrozumiał to po kilku chwilach, nie przebrzmiały bowiem jeszcze te słowa, a wyrosła przed nim druga postać, wstrzymała go jednš rękš w biegu, drugš zaœ wymierzyła pięœciš taki cios w głowę, że padł bez słowa. Mimo wszystko znalazł się w lepszym położeniu aniżeli jego towarzysze, których chciał uratować.

Ci zaœ, jak już wspomniano, dotarli na czele z Metysem wyprzedza-

jšcym nieco korowód do nie poroœniętych skał krzemowych, w które

181

wdzierał się wšsko i głęboko Estrecho de Cuarzo. Jechali w œlad za nim bez zastanowienia, z pełnym zaufaniem i nie powzięli żadnego podejrzenia nawet wówczas, kiedy zatrzymał się i wskazujšc miejsce przed sobš rzekł:

— Niech blade twarze zsiada z koni i tam za zakrętem wšwozu niech je spętajš. Ja w tym czasie otworzę wejœcie do ukrytej kopalni, by pokazać wam Bonanzę.

Po czym uklškł przy œcianie skalnej i zaczšł rozgarniać zebrane tam kamienie, jak gdyby chciał odsłonić wejœcie do Bonanzy. Oni zaœ wszyscy przejechali obok niego i tylko Jego Wysokoœć zsiadłszy z siodła stanšł przy nim i zapytał z zaciekawieniem:

— A więc to tu spoczywa złoto zakopane w takich iloœciach?

— Tak — skinšł Metys.

— To pomogę ci, żeby poszło szybciej!

— Otwór jest tu tak wšski, że jedynie jeden człowiek może kopać.

Zamierzał zajšć przywódcę, by odwrócić jego uwagę od siebie, ten

zaœ powodowany niecierpliwoœciš nie przeczuwajšc niczego przystał na

to, proponujšc Metysowi:

— Odsuń się! Chcę to sam zrobić.

Po czym przykucnšł i zaczšł z zapałem odrzucać rękoma żwir. Metys przyglšdał się temu przez chwilę, a następnie cofnšł się po cichu kilka kroków.

Szybki rzut oka przekonał go, że żaden z białych, którzy jeszcze zajęci byli końmi, nie zwracał na niego uwagi. Bezszelestnie czmychnšł więc z powrotem do wejœcia wšwozu.

W tym momencie Jego Wysokoœć odwrócił się w jego stronę.

— Na Boga! —zawołał. — Metys!

Jednym ruchem wycišgnšł rewolwer zza pasa. Padł strzał i z przekleństwem na ustach Ik Senanda runšł na ziemię.

Odgłos wystrzału odbił się niesamowicie o œciany wšwozu, by wkrótce potem znaleŸć odpowiedŸ w huku dalszych strzałów. Przy wejœciu do wšwozu wybuchnšł płomień, który w cišgu kilku sekund tak się powiększył i rozszerzył, że całkowicie wypełnił wšskš szczelinę, na zewnštrz zaœ za œcianš ognia dal się słyszeć przenikliwy okrzyk wojenny Komanczów.

Jego Wysokoœć skoczył natychmiast do Metysa, złapał go silnymi rękoma i cišgnšł go za sobš, pomimo jego oporu i wyrywania się na wszystkie strony, w głšb wšwozu.

182

— Jesteœmy otoczeni Indianami!—zawołał.—Szybko za zakręt, gdzie nie będš nas mogli trafić, i pomóżcie mi zwišzać tego zdrajcę!

Natychmiast wykonano jego rozkaz i w mig zwišzano Metysowi ręce na plecach. Cicho postękujšc kucnšł wœród białych, z rany, którš otrzymał w kolano, sšczyła się krew.

— Zdaje się, że wpadliœmy w ładnš pułapkę, chłopcy — odezwał się ochrypłym głosem dowódca. — Ten łajdak był szpiegiem i zwabił nas tu. Ale myœlę, że niedługo będzie się tym cieszył. Zafundujemy mu piękny postronek. Przede wszystkim jednak kilku z was musi pójœć ze strzelbami zabezpieczyć wejœcie, aby nie zakradł się tu żaden czerwo-noskóry.

Polecenie wykonano, a dowódca spojrzał teraz badawczo na œciany skalne.

— Nie mogłaby się tu wspišć do góry żadna wiewiórka, a co dopiero człowiek — stwierdził jeden z mężczyzn. — Ale spójrzcie, tam sterczy występ skalny jakby stworzony dla tego draba. Nadaje się do stryczka jak gałšŸ!

I z zimnš krwiš rozwinšł swe lasso, by zarzucić je na ów występ.

— Dobrze, Fred — powiedział Jego Wysokoœć. — A ty, mój koloro-wy chłopcze, gotuj się, gdyż masz jeszcze pięć minut na przygotowanie się na œmierć. Skoro jesteœmy zgubieni, to ty nas chociaż wyprzedzisz!

Podczas tych poœpiesznych i okrutnych przygotowań Metys zrobił się szary na twarzy i wyjškał dygoczšc:

— Czego... chcecie? Puœćcie mnie! Wy... nie poznaliœcie się na mnie! Ja... jestem... niewinny!

— Możesz o tym opowiedzieć na tamtym œwiecie, teraz to bezcelo-we. Przejrzeliœmy cię. Zdradziłeœ się ucieczkš.

— Ja... nie... uciekałem... chciałem się tylko rozejrzeć... bo usłysza-łem jakiœ podejrzany szelest.

— Tak, ten szelest był tak podejrzany, że zostaniesz teraz zlinczo-wany. Nie gadaj tyle niepotrzebnie, pierwsza minuta już minęła!

Dwóch mężczyzn pocišgnęło Ik Senandę do œciany skalnej pod występem, z którego właœnie zwisała pętla.

— Mylicie się, naprawdę się mylicie!—zawołał pełen strachu.— Jestem przyjacielem białych, możecie w to wierzyć! Czy jesteœcie mordercami? Jeœli mnie rozwišżecie, zobaczycie, że pomogę wam z Indianami!

— Wolimy nie próbować, chłopcze — mruknšł Jego Wysokoœć,

183

spoglšdajšc na staromodny, niekształtny niklowy zegarek, który wycišgnšł z kieszeni bluzy.

— Nie zapominaj, że pozostały ci jeszcze jedynie trzy minuty! Metysowi pot wystšpił na czoło, pomimo jego oporu wprawnymi rękoma zarzucono mu pętlę na szyję i lekkim ruchem zaciœnięto.

— Dam wam złoto, wiele złota — jęknšł — jeœli darujecie mi życie!

Beze mnie nigdy nie znajdziecie Bonanzy of Hoaka!

— W to wierzymy — skinšł Jego Wysokoœć — lecz i z twojš pomocš chybabyœmy jej nie odkryli. Zresztš twoje złoto na niewiele by się nam zdało, gdyż teraz chodzi o nasze skalpy!

— Mogę je uratować, jeœli mi zaufacie. Tokvi Kava wypuœci was na wolnoœć, skoro ja się za wami wstawię!

— Aha, więc znów się zdradziłeœ! Skšd wiesz, że to on nas tu zamknšł? A więc wydałeœ nas najgorszemu oprawcy. A zatem nie możemy mieć nadziei, lecz i twoje skamlenie o łaskę jest daremne.

— Jeœli mnie uwolnicie, nic się wam nie stanie. Lecz jeœli mnie zabijecie, czeka was pewna œmierć w najokrutniejszych męczarniach! BšdŸcie roztropni i nie gubcie samych siebie!...

— A więc teraz dodajesz do koloru! Nie damy się mamić. Zamiast pleœć bzdury, przygotuj się lepiej na tamten œwiat. Jeszcze minuta. Przygotujcie się, messieurs!

Słowa te skierowane były do obu mężczyzn trzymajšcych drugi koniec lassa, by zwišzanego w odpowiednim momencie pocišgnšć w górę.

Metys zaparł się z rozpaczy i usiłował pomimo rany w kolanie unieœć się i wyrwać, kilku ludzi musiało go przygnieœć do ziemi, gdyż œmiertelny strach podwoił jego siły.

— Nie możecie mnie zabić! Na pomoc! Tokvi Kava! Tok-vi Ka-va!

Pomóż!

— Ostatnia minuta minęła — spokojnie powiedział Jego Wysokoœć, stojšc przy tym bez ruchu. —Cišgnijcie, chłopcy!

Gwałtowny ruch poderwał ciało Ik Senandy w górę. Przez chwilę nogi dyndajšc próbowały trzymać się ziemi, po czym zawisnšł w powietrzu. Targały nim jeszcze gwałtowne konwulsje, lecz z czasem stawały się one słabsze, ciało bezwładnie zwisło. Metys nie żył.

Tymczasem nastał zmrok i w wšwozie było jeszcze ciemniej aniżeli

na zewnštrz. Nikt nie słyszał wołań Metysa o pomoc, gdyż Indianie

wyli bez przerwy, słychać też było, że wdrapywali się z obu stron

184

na skały i zajmowali skraj wšwozu. Po czym z wolna wszystko ucichło.

Biali spuœcili ciało Metysa i zawlekli je w najdalszy zakštek wšwozu.

Następnie naradzili się szeptem, w jaki sposób wydostać się z pułapki. Œciany skalne były zupełnie nie do zdobycia, dlatego postanowili posłuchać Jego Wysokoœci, konno popędzić w kierunku wejœcia do wšwozu i w galopie przedrzeć się przez ogień.

Ledwo jednak przemierzyli kilka kroków, usłyszeli z góry donoœny, rozkazujšcy głos:

— Zatrzymać się, niech blade twarze nie jadš dalej! Jestem Tokvi Kava, wódz Komanczów, i mam szeœć razy pięćdziesięciu wojowni-ków. Jeœli będziecie skakać przez ogień, wszystkich was wystrzelamy!

— Do stu diabłów! —zachrypiał Jego Wysokoœć zwracajšc się do swoich ludzi.—Czyœcie słyszeli, co powiedział? Ma rację. W ten sposób nic nie wskóramy. Nie wydostaniemy się. Zechce zapewne naszych skalpów i możemy mówić o szczęœciu, kiedy da się namówić na to, abyœmy uszli tylko z życiem!

Ponownie dał się słyszeć głos Czarnego Mustanga:

— Jeœli blade twarze będš się bronić, sš zgubione. Daruję im jednak życie, jeœli się poddadzš.

Na te słowa biali zeskoczyli z koni, ponownie szybko się naradzili, postanowili rokować z czerwonoskórymi i przebiegłoœciš osišgnšć możliwie najwięcej ustępstw. Toteż Jego Wysokoœć zawołał teraz w stronę wodza:

— Co macie przeciw nam, że traktujecie nas jak wrogów? Przecież-nic wam nie zrobiliœmy!

— Wszystkie blade twarze sš naszymi wrogami—zabrzmiała od-powiedŸ. — Nie macie żadnego wyjœcia i możecie uratować swoje życie jedynie w ten sposób, że poddacie się nam wszyscy bez oporu. Odrzućcie broń i wydajcie waszego jeńca!

— Ale, ale! tak daleko jeszcze nie doszliœmy! To prawda, żeœcie nas otoczyli, ale spróbujcie nas stšd wydostać! Właœnie nasze strzelby udowodniš wam, że bez sensu jest traktować nas jak bezbronnych jeńców.

— Uff! Rozejrzyj się wpierw dobrze po swym więzieniu! Tu na górze na występach skalnych stoi dziesięć razy po dziesięć wojowników Komanczów, gotowych na jedno moje skinienie strzelać w waszš stronę.

185

— Fatalna sytuacja—szepnšł na to Jego Wysokoœć.—Jeœli to prawda, to wykończš nas z góry, zanim zdšżymy ich nawet zadrasnšć. Posłuchajmy, jakie chce nam postawić warunki!

Po czym zwracajšc się znów do góry zawołał:

— Może was być wielu, nie boimy się. Ale słyszałem, że Tokvi Kava jest odważnym i sprawiedliwym wodzem, nigdy nie żywi on wrogoœci do ludzi, którzy go nie obrazili czy też nie skrzywdzili. Dlatego jestem przekonany, że natychmiast wstrzymasz swe działania, kiedy dowiesz się, kim jesteœmy i że nie szukamy niczego w tej okolicy, tylko chcemy jš szybko przemierzyć. Zatem jestem gotowy do rozmowy z tobš.

— A więc chodŸ! Moi wojownicy poprowadzš cię na górę.

— Dumny wódz Komanczów nie może poważnie wymagać, bym do niego przyszedł. Jest nas tylko trzydziestu, podczas gdy on, jak sam powiedział, posiada trzystu wojowników. Gdybym się stšd oddalił, naraziłbym życie, podczas gdy on nie ryzykuje nic schodzšc tu do nas do Estrecho.

— Jestem wodzem i nie potrzebuję uganiać się za jakšœ bladš twarzš — odparł dumnie Mustang. — Lecz przyœlę do was jako po-œrednika Kitę Homascha. Czy wypuœcicie go z powrotem na wolnoœć, kiedy zechce?

— Tak.

— Również wtedy, kiedy nie dojdzie z wami do porozumienia?

— Również wtedy.

— Czy mówisz prawdę?

— Tak, zapewniam cię, że niczego nie knuję.

— My wierzymy w Wielkiego Ducha, którego wy nazywacie Bogiem, co przysięgniecie na niego, tego musicie dochować. A więc obiecaj mi na waszego Boga, że kiedy Kita Homascha zechce odejœć, nie ruszycie go.

— Przysięgam i obiecuję ci to.

— Więc zejdzie.

Trwało chwilę, nim odsunięto nieco na bok palšce się drzewo przy wejœciu do wšwozu, tak że między płomieniami a skałš powstała luka, którš Kita Homascha przeskoczył. Dumnym krokiem z podniesionš głowš czerwonoskóry podszedł do Jego Wysokoœci, po czym obaj usiedli. Tymczasem zapadła głęboka noc i tylko wolno wschodzšcy księżyc i jasno migocšcy ogień rzucały skšpe œwiatło na wšwóz.

Stary westman wiedział, że według zwyczajów Indian rozmowę

186

zaczyna zwycięzca, toteż milczał i czekał, aż Kita Homascha po dłuższym czasie rozpoczšł rokowania pytaniem:

— Czy blade twarze zrozumiały, że byłoby szaleństwem walczyć przeciw nam?

— Nie — odparł biały — tego jeszcze nie zrozumieliœmy.

— Urodziliœcie się więc bez rozumu. Żaden człowiek nie wdrapie się na te skały ani też żaden koń, ani żaden jeŸdziec nie przeskoczy przez żar ognia. Z góry zaœ patrzy na was dwa razy sto oczu i sto strzelb przygotowanych jest do zniszczenia was.

— Pshaw! Nie obawiamy się strzelb. W Estrecho znajduje się doœć dogodnych miejsc, w których można się ukryć przed waszymi kulami.

— Jak długo potrwa to skrywanie się?—rzekł czerwonoskóry z pogardš. — Wcale nie musimy trwonić na was kuł. Na zewnštrz mamy pod dostatkiem wody i dziczyzny. Wystarczy, że poczekamy, aż wypędzi was głód i pragnienie.

— To może długo potrwać!

— Uff! Im dłużej to potrwa, tym szybciej skończy się nasza pobłażliwoœć i wówczas nie będziecie mogli liczyć na litoœć. Jeœli się teraz poddacie, zobaczycie, że w naszych sercach goœci jeszcze łaska!

— Czego od nas żšdacie?

— Wykopaliœmy topór wojenny przeciw wszystkim bladym twa-rzom i właœciwie powinniœcie wszyscy zginšć na palu męczeńskim. Tokvi Kava zlecił mi zaoferować wam życie i wolnoœć, jeœli wydacie jeńca i oddacie całš waszš broń.

— Czy konie również?

— Nie, wojownicy Komanczów sš tak bogaci w dobre konie, że nie przyjmš waszych lichych szkap.

— A pozostałe rzeczy, które posiadamy?

— Pshaw, wszystko, co macie, warte jest dla nas tyle, ile cienkie ŸdŸbła trawy, które przegania wiatr. Chcemy waszej broni, niczego więcej!

— Ale wówczas nie będziemy mogli polować, aby przeżyć, i jeœli trafimy na nieprzyjaciół, będziemy zupełnie bezbronni!

— Zachowacie przecież swoje konie, a najbliższy fort bladych twarzy nie leży tak daleko. Możecie się do niego szybko dostać, a tam otrzymacie wszystko, czego potrzebujecie. Zdecydujcie się prędko, gdyż Czarny Mustang nie będzie zbyt długo czekał.

— Muszę wpierw pomówić 2 moimi ludŸmi.

187

Jego Wysokoœć wstał i wraz z towarzyszami wycofał się za zakręt wšwozu, tymczasem Indianin pozostał siedzšc nieruchomo.

Stary przywódca powiadomił swych towarzyszy o treœci rozmowy i szepnšł:

— Nie majš pojęcia, że ten kolorowy szubrawiec już wisi. Żšdajš wydania jego i całej naszej broni. Przeklęta sprawa, mesch'schurs! Jedyna nadzieja w tym, że wysoki Hum zdołał zbiec, bo gdyby go schwytali, to ten czerwony łajdak już by się tym pochwalił.

Odbyli naradę i doszli do wniosku, że przystanš tylko wówczas na żšdania Tokvi Kavy, jeœli będš mogli zachować choć parę strzelb i noży. Chcieli ukryć œmierć Metysa, przywišzać ciało do konia i w ciemnoœci zabrać z sobš jako zakładnika, przyrzekajšc uwolnić go póŸniej.

Jego Wysokoœć wstał i ciężko kroczšc, z opuszczonš głowš wrócił do Kity Homascha.

— Coœcie postanowili?—zapytał.

— Chcemy zgodzić się z waszymi warunkami, jeœli zostawicie nam strzelby i dziesięć noży, aby...

W tym momencie u góry ponad nimi dały się słyszeć glosy, jakieœ zamieszanie, a następnie donoœne wołanie:

— Zatrzymajcie się, Komańcze! Tu stoi Winnetou, wódz Apaczów, a do każdego, kto odważy się zbliżyć, przemówi zaczarowana strzelba Old Shatterhanda.

Odpowiedział mu ryk wœciekłoœci:

— A tu stoi Tokvi Kava, wódz Komanczów! Zbliża się czas temsty, wasze skalpy sš moje! Ruszajcie na nich, wojownicy Naiini!

— Zbliżcie się tylko, jeœli macie odwagę, czerwone łotry! —odparł im jakiœ kiksujšcy głos. — Ciotka Droll przyjmie was łaskawie, Pocze-kaj, łajdaku, zaraz poœlemy cię w dół! Dał się słyszeć odgłos jakiegoœ spadajšcego przedmiotu i wkrótce potem czyjeœ ciało runęło na skalne podłoże tuż obok Jego Wysokoœci. W blasku migoczšcego ognia widać było, że był to Indianin.

— Uff, uff!—wykrzyknšł przeraż.ony Kita Homascha—to...

— Czy wskazałeœ mu drogę w Krainę Wiecznych Łowów, kuzynie Droll? — zabrzmiał z. góry inny głos.

— Uważaj, zaraz jeszcze jeden zniknie z widowni!

I już drugie ciało leciało w otchłań padajšc ciężko i głucho. W œlad za

nimi spadło trzecie i czwarte, a kilka następujšcych szybko po sobie

188

strzałów wskazywało na to, że przemówił zaczarowany sztucer Winne-tou. Po czym zrobiło się cicho. Wyszedł księżyc, który przez pewien czas skrywał się za chmurami, i stojšcy w dole spostrzegli na skraju skał ciemne sylwetki dwóch zaciekle walczšcych ze sobš mężczyzn. Nagle jeden z nich został podrzucony w górę i wkrótce szerokim lukiem wyleciał w powietrze.

Kita Homascha z przerażeniem cofnšł się, jakby nie wierzšc własnym oczom, pochylił się zaraz nad upadłym i rzekł bezdŸwięcznie:

— Tokvi Kava, wielki wódz Komanczów nie żyje! Nagle nad œcianš skalnš zarzucone zostało lasso i jakiœ człowiek spuœcił się po nim, by podejœć do czerwonoskórego rozjemcy.

— Uff, uff—wykrzyknšł Kita Homascha—Old Shatterhand!

— Tak, to ja. Pokrzyżowaliœmy wasze łajdackie plany, a wódz i kilku innych Komanczów przypłaciło to życiem. Sšdzę, że jesteœ upoważ-niony do prowadzenia ze mnš rokowań, rozpoczętych z tymi zacnymi mężami.

Czerwonoskóry opanował się i z indiańskim spokojem rzekł:

— Kita Homascha zastępuje zmarłego wodza. Co Old Shatterhand ma mi do powiedzenia?

— WyjdŸ do twych wojowników i rozkaż im, aby w mig zebrali się w odległoœci dziesięć razy po dziesięć kroków od wejœcia do wšwozu. Jeœli to uczynicie, nie potrzebujecie obawiać się żadnych wrogich działań z naszej strony i pozwolimy wam zabrać waszych zmarłych. Jeœli tego nie uczynicie, to nasze strzelby będš dalej mówić, a wtedy płacz i lament w wigwamach Komanczów będzie jeszcze większy i głoœniejszy. Pospiesz się, gdyż pilnie oczekujemy waszej odpowiedzi!

Kita Homascha nie powiedziawszy ani słowa udał się w kierunku wyjœcia, zaœ zdziwiony Jego Wysokoœć zbliżył się do przybyłego.

— Good eyening, mister! To poszło tak szybko, że syn mojej matki w ogóle nie jest w stanie tego objšć swym stoczonym przez robactwo rozumem. Jestem jeszcze zupełnie osłupiały ze zdziwienia, sir. Rze-czywiœcie jesteœcie Old Shatterhandem?

— Tak sšdzę. Czy mogę usłyszeć wasze nazwisko?

— Moje nazwisko nic wam nie powie, sam tak rzadko je słyszę, że go niemal nie pamiętam. Zazwyczaj nazywajš mnie Jego Wy-sokoœciš.

— Ach, Jego Wysokoœć! Jeœli nim jesteœcie, to słyszałem o was.

Jesteœcie ponoć obeznanym i wytrawnym westmanem i tym bardziej

190

dziwi mnie, że daliœcie się tak naiwnie wywieœć w pole przez Czarnego Mustanga i jego wnuka!

— Przez wnuka? Nie znam go wcale!

— Znacie go, nawet zbyt dobrze. Metys, który was tu przyprowa-dził, jest synem białego, którego squaw była córkš Czarnego Mus-tanga.

— On... on był wnukiem oprawcy myœliwych? Do stu piorunów, kto by to pomyœlał! No, wyprzedził szczęœliwie swego dziadka w drodze w zaœwiaty!

— Co mówicie? Metys nie żyje? Podsłuchaliœmy czerwonoskórych i słyszeliœmy z ich rozmów, że został waszym jeńcem.

— To prawda, sir, ale nie był nim długo. ZnaleŸliœmy ładnš pętlę, w którš wsadziliœmy jego głowę, aż mu dech zatkało w piersiach. Tam z tyłu leży ten łobuz, jeœli chcecie go zobaczyć! Ale skšd wiecie, że ten hultaj nas tu przyprowadził?

— Powiedział mi o tym jego trop i wasze œlady. On i wódz podsłuchali was w miejscu, gdzie obozowaliœcie.

— Rzeczywiœcie! Czy to możliwe?! A my, głupcy, nie zauważyliœmy tego! Byliœmy właœnie gotowi do oddania Komańczom naszej broni. Musieliœmy to uczynić, chcšc ratować nasze życie.

— Ratować życie? Dlaczego?

— Właœciwie mieliœmy ponieœć œmierć, lecz wódz w zamian za oddanie broni obiecał nam nie tylko życie, ale i wolnoœć.

— I uwierzyliœcie mu? Z pewnoœciš nie miał zamiaru dotrzymać obietnicy, chciał pozbawić was broni, by następnie z całym spokojem was wymordować!

— Do pioruna!! Tak sšdzicie?

— Nie tylko sšdzę, ale jestem o tym przekonany. Wydaje mi się, że nie wiecie najważniejszego. Jak sšdzicie, ilu Komanczów mieliœcie przeciwko sobie?

— Trzystu.

— Było ich tylko stu, a i tym odebraliœmy broń i konie. W zwišzku z tym penetrowali okolicę, by zdobyć broń i skalpy. Chcieli wam to zabrać, i do tego wasze konie.

— Do stu diabłów! To ładnie daliœmy się wyprowadzić w pole. Lecz Mr Shatterhand, cišgle jeszcze nie mogę się nadziwić, że was tu widzę. W jaki sposób przybyliœcie tu?

— W najprostszy sposób na œwiecie. My, mianowicie ja, Winnetou i

191

jeszcze czterech westmanów, spotkaliœmy kilka dni temu Czarnego Mustanga, usłyszycie jeszcze o tym, przy tej okazji odebraliœmy Komańczom strzelby i konie. Oni dowiedzieli się, że mamy zamiar udać się do Santa Fe, więc można było się spodziewać, że będš na nas czatować po drodze, by się zemœcić, zatem pilnie wypatrywaliœmy ich tropu. Dzisiaj rano dotarliœmy do ich wczorajszego miejsca obozowa-nia, zobaczyliœmy i wasze œlady i stwierdziliœmy, że byliœcie podsłuchi-wani. Oczywiœcie podšżyliœmy za nimi i przybyliœmy tu w momencie, kiedy zapalono ogień, który miał wam uniemożliwić wyjœcie z Estre-cho. Podeszliœmy bliżej i przy tym został powalony na ziemię jeden z waszych towarzyszy. Nazywa się Hum, w zapale ratowania was był tak nieostrożny, że wzišłem go za wroga.

— Co za człowiek! Nie potraktowaliœmy go dobrze, a on chciał nas ratować! Jest rozsšdniejszy od nas i lepszy!

— To rzeczywiœcie prawda. Prędko go też uwolniłem. Potem ukradkiem wdrapaliœmy się na skały i Winnetou udało się podsłuchać czerwonoskórych. Większoœć Indian porozstawiana była przy wejœciu do wšwozu, a ich niewielka liczba, tych którzy wraz z Tokvi Kavš stali na górze na œcianie skalnej, nie była wystarczajšca. Mimo to gdyœmy się zbliżyli, odkryto nas i rozwinęła się walka wręcz, czego byliœcie œwiadkami. Wódz, któremu sam się przeciwstawiłem, był ostatnim ze spadajšcych w dół, pozostali uciekli. Już wczeœniej zwišzaliœmy razem trzy lassa, po których się opuœciłem, by wam o wszystkim powiedzieć. Popatrzcie, Kita Homascha już wraca.

Następca wodza zbliżał się powoli, ani jeden rys jego twarzy nie zdradził, co-działo się w nim, kiedy mówił:

— Jesteœmy gotowi pójœć na wasze warunki, gdyż nie mamy doœć broni, aby wam stawić opór. Tokvi Kavš przypłacił swój plan życiem. Wojownicy Komanczów cofnęli się daleko od wšwozu. Old Shatter-hand pozwoli, że kilku z nas zbliży się tu bez broni, aby zabrać ciała zabitych, bo chcemy natychmiast wyruszyć do naszych wig-wamów.

W krótkich słowach biały wyraził zgodę i wkrótce zobaczono zbliżajšcych się kilku czeiwonoskórych, którzy zabrali zwłoki. Wnet biali mieli możnoœć przekonać się, że Indianie oddalili się tworzšc długi szereg.

Biali przygasili rozniecony przez czerwonoskórych ogień, a następ-

nie usiedli w jego pobliżu, by gruntownie omówić wydarzenia tego

192

wieczoru. Gdy Jego Wysokoœć wymienił przy tym nazwę Bonanza of Hoaka, Old Shatterhand zapytał:

— A więc nie chodziło o Estrecho, ale o Bonanzę?

— Yes, sir. Bonanza miała być właœnie tu, w Estrecho.

— Ach, tak!—zaœmiał się myœliwy.—Czy wiecie, co znaczy ta nazwa?

— Nie. Nie ma człowieka, który by to wiedział.

— A jednak sš tacy. Wie o tym Winnetou, a i ja mogę wam o tym powiedzieć. „Hoaka” jest słowem z języka Akomów i oznacza tyle co „niebo”. Bonanza of Hoaka znaczy więc Bonanza Nieba. Podczas gdy żšdne złota blade twarze szukały tu wszędzie dookoła, by znaleŸć błyszczšcy metal, i najczęœciej przypłacały to życiem, starzy padres nauczali o prawdziwych skarbach, które można znaleŸć tylko w niebie. Stšd powstało wyrażenie Bonanza of Hoaka, ono żyje w legendzie, pokutuje też w głowach poszukiwaczy złota i gambusinos, jak słyszę, opanowało i wasze myœli, messieurs.

— Ach tak, tak więc to wyglšda — stwierdził wielce rozczarowany dowódca. — Z powodu starej legendy o włos skończylibyœmy na palu męczeńskim. Jedynš korzyœciš z tego jest fakt, iż ta piękna okolica uwolniona została od dwóch wielkich szubrawców!

— To oczywiœcie prawda — zgodził się Hobbie Frank. — Teraz Czarny Mustang może sobie zapuœcić nowš czuprynę w Krainie Wiecznych Łowów. Gaudeamus igelkur!

Wysoki Hum nie znal niewielkiego myœliwca ani jego osobliwego sposobu wyrażania się, toteż uważał za wskazane poprawić cudaczny błšd Hobbiego i odezwał się:

— Pan wybaczy, Mr Frank! Nie mówi się „gaudeamus igelkur”, tylko „gaudeamus igitur”!

Na to moritzburczyk zmierzył go gniewnym wzrokiem i odparł parsknšwszy:

— Ach tak? Ech, co pan powie! A czy pan wie, drogi panie, jak ja się nazywam?

— Owszem. Wszak mi pan to powiedział. Nazywa się pan Frank.

— Frank? Jedynie Frank? Tylko Frank? A więc bardzo proszę! Urodziłem się i zostałem ochrzczony jako Heliogabalus Morpheus Edeward Frankę, łowca prerii i Moritzburga. Zrozumiano? A teraz niech mi pan powie jeszcze raz swoje nazwisko!

— Nazywam się Hum.

13* Czarny Mustang

193

— Hum? Hum! To przecież nie jest nazwisko. Musi się pan jeszcze jakoœ inaczej nazywać! To tak jak u Timpów, prawda, Kas?

Przy tych słowach wysoki Hum nadstawił uszu i spytał:

— Timpe? Jak pan doszedł do tego nazwiska?

— Ja? Ja w ogóle nie doszedłem, to nie moje. Dziękuję pięknie! Gdybym nazywał się Timpe, to skoczyłbym do morza, w największš głębinę!

— Ale może znał pan kogoœ o nazwisku Timpe?

— Tak, rzeczywiœcie znałem dwie pożałowania godne osoby, znam je jeszcze.

— W pana ojczyŸnie?

— Nie, tu w Ameryce. Wystarczy, że spojrzy pan na tych dwóch młodzieńców, na Hasa o kasztanowych włosach i Kasa blondyna. Już od dłuższego czasu beznadziejnie cišży im owo nieszczęsne nazwisko.

— Rzeczywiœcie? Panowie, panowie nazywajš się Timpe?—zapy-tał Hum zwracajšc się do obu kuzynów.

— Tak —odrzekł Kas. —Ja nazywam się Kasimir Obadja Timpe, a stojšcy tam mój kuzyn nazywa się Hasael Beniamin Timpe. Zdaje się, że zna pan nasze nazwisko?

— Rzeczywiœcie. Ale powiedzcie mi, proszę, z jakiego powodu opuœciliœcie waszš ojczyznę?

— Nie ma potrzeby tego przemilczać. Poszukujemy spadku, które-go nas pozbawiono.

— Pozbawiono? Dlaczego? Kto?

Można było poznać, że przedmiot rozmowy zaprzštnšł całš uwagę Huma. Kas odpowiedział:

— Uciekł z nim nasz kuzyn. Nazywa się Nahum Samuel Timpe i ma teraz ponoć siedzieć w Santa Fe. Dlatego zdšżamy do tego miasta, aby zdemaskować oszusta.

— Do diabła! A po kim to miał być spadek?

— Po naszym wuju, Josefie Habakuku Timpe, który zmarł bez-dzietnie w Fayette.

— Moi panowie, to rzeczywiœcie nader interesujšce. Powiedzcie mi jeszcze tylko, skšd wiecie, że ten wuj pozostawił jakiœ majštek?

— Od moich kuzynów, Petrusa Michy Timpe i Markusa Absaloma Timpe w Plauen, którzy właœnie otrzymali sto tysięcy talarów.

— I przyjechaliœcie tu po to, aby zabrać swojš częœć?

— Tak. Najpierw kilkakrotnie pisałem, ale nie otrzymałem odpo-

184

wiedzi, dlatego wyruszyłem w drogę, by złapać oszusta, który czmych-nšł z całš sumš.

Wówczas Hum wybuchnšł gromkim œmiechem i œmiejšc się mówił:

— I dlatego zamierzaliœcie się udać do Santa Fe? To w ogóle nie jest potrzebne. Możecie go złapać tu, w pobliżu Estrecho, gdzie siedzicie!

— Co? Jak? Pan żartuje! Pan chyba kpi z nas? — pytali jeden przez drugiego Kas i Has.

— Mówię zupełnie poważnie, chociaż się œmieję. Czy jeszcze niczego nie zauważyliœcie? Zdrobniliœcie swe imiona, Kasimir i Hasael, do Kas i Has. Mnie nazywajš Hum, a to jest zdrobnienie od Nahum. Ja właœnie nazywam się Nahum Samuel Timpe, i jestem owym podstęp-nym kuzynem, którego szukacie. A więc łapcie mnie prędko!

Has i Kas zaniemówili poczštkowo ze zdziwienia, lecz zawsze gotowy do zabierania głosu Hobbie Frank zawołał zachwycony:

— Teraz go mamy! Nareszcie wpadł nam w sidła Timpe przestęp-ca. Jeœli natychmiast nie wypłaci pieniędzy, powiesimy go jak nietope-rza, mianowicie głowš w kierunku œrodka matki ziemi. I oto znowu:

pycha z nieba spycha. Gaudeamus igelkur, panie Hum!

Teraz zerwali się Kas i Has i zaczęli zarzucać Huma pytaniami, wyrzutami i groŸbami. Lecz on tego nie słuchał, tylko wycišgnšł z kieszeni pieczołowicie przechowany papierowy woreczek, wyjšł z niego list i œmiejšc się wręczył im go ze słowami:

— Te oto teraz zupełnie bezwartoœciowe papiery, które kosztowały mnie sporo pieniędzy, stanowiš cały spadek po stryju Josefie Habaku-ku. Niech je wszyscy zobaczš i przejrzš. Najpierw jednak przeczytajcie to pismo, które szlachetny testator otrzymał z Plauen. Nadeszło ono krótko przed jego œmierciš i ja je odziedziczyłem. Była to jedyna częœć spadku, za którš nie musiałem zapłacić z własnej kieszeni. Możecie go zatrzymać.

Obydwaj kuzyni rzucili się chciwie na list, czytali go równoczeœnie, lecz im więcej się z niego dowiadywali, tym bardziej miny im rzedły, a kiedy skończyli czytać, upuœcili go na ziemię i spojrzeli na Huma głęboko rozczarowani.

— No więc jestem oszustem?—zapytał Hum.—Stryj pozbawił mnie samego całego mojego spadku, a wasi kuzyni zażartowali z was, gdyż Timpe z Plauen byli skłóceni z rodzinš Timpe w Hof. Ci z Plauen mieli szczęœcie wygrać sto tysięcy talarów na loterii i wmówili swym krewnym w Hof, że odziedziczyli tę sumę od wuja Josefa Habakuka.

13*

195

Napisali do wuja ten list krótko przed jego œmierciš, w którym się z was wyœmiewajš, i choć to zabawna sprawa, mimo to przykro mi, że zagnała was tak daleko, aż połšczyła nas tu na Dzikim Zachodzie. Jeœli pomimo to macie zamiar mnie aresztować, to jestem do waszej dyspozycji.

Aczkolwiek ów list był niezbitym dowodem niewinnoœci Nahuma, Kas i Has potrzebowali sporej chwili, by pogodzić się z nowym stanem rzeczy. Nie przyszło im łatwo porzucić wszelkš nadzieję dotarcia do spadku. W końcu Hum wstał, wycišgnšł obie ręce w ich stronę i powiedział:

— Nie martwcie się! Wy nie otrzymacie urojonego majštku, ja zaœ straciłem przez Josefa Habakuka majštek prawdziwy, który pozosta-wiłby mi ojciec, gdyby nie został oszukany przez swego brata, dobry stryjaszek roztrwonił nie tylko swoje, ale i moje pienišdze. Skoro ja musiałem się z tym pogodzić, to i wy z pewnoœciš zdołacie porzucić nadzieję, która była wszak zupełnie bezpodstawna. W zamian za to zamiast krewniaka oszusta znaleŸliœcie uczciwego kuzyna, który cieszy się niezmiernie z tego spotkania i gotów jest dzielić z wami dole i niedole życia. I myœlę, że to też jest coœ warte!

Poruszyło to do głębi niewielkiego Hobbiego. On, jeszcze niedawno mówišcy o powieszeniu Huma do góry nogami, wykrzyknšł teraz w zachwycie:

— Co tak stoicie, panowie, jak dwie suszone œliwki przed kuchen-nymi drzwiami! Drogi i niezastšpiony Hum powiedział wszystko, co leżało mu na sercu. Nie ma nic lepszego na œwiecie jak kuzyn, którego można poważać, ja doœwiadczyłem tego na osobie mego kuzyna Drolla. Nie wzdragajcie się tak długo przed szczęœliwym zwišzkiem przyjaŸni, tylko uœciœnijcie sobie mocno ręce. I pozwólcie, że poczynię pierwszy krok do pojednania i zaœpiewam wam z Biegu Fridolina za latawcem:

Ja będę, usilnie się dopraszam,

Czwartym w sojuszu waszym.

Żart Franka wywołał ogólnš wesołoœć, Kas i Has musieli rozeœmiać się wraz z innymi i wreszcie chwycili ręce Huma, a pierwszy z nich rzekł:

— Masz rację, kuzynie, nie ma powodu, abyœmy się na ciebie dalej

gniewali, a pienišdze może by nas wcale nie uszczęœliwiły. Jesteœmy tu

w pobliżu Bonanzy of Hoaka, z której nazwy wypływa nauka, że

istniejš też inne skarby, o które winno się zabiegać. Będziemy odtšd

196

trzymać się razem, tak by dla okreœlenia wiernej przyjaŸni można było kiedyœ powiedzieć: „Właœnie jak u Timpów!”

— Tak, jak u Timpów! — zgodził się Hobbie. — Wprawdzie do tej pory nie mogłem się przekonać do tego nazwiska, lecz czego nie może pojšć rozum myœlšcego, to wyczuje cierpišcy na reumatyzm, kiedy jest przecišg. Dlatego biorę rozbrat z mš niechęciš, a ponieważ wszyscy wyróżniacie się zdrobniałymi imionami, to i ja jako czwarty w sojuszu postšpię podobnie i skreœlę dwie sylaby. Zatem w przyszłoœci mówcie do mnie jedynie Heliogabalus Morpheus Edeward, Frankę możecie opuœcić, na całej kuli ziemskiej będš dokładnie wiedzieć, że należy pod tym rozumieć słynnego Frankego. Powiedziałem. Howgh!

Spis rozdziałów

1. METYS ............................. 5

2. CZARNY MUSTANG ..................... 48

3. U OLCHOWEGO RÓDŁA ................. 85

4. BRZOZOWY JAR ....................... 106

5. ZDRADZIECKIE ZŁOTO. .................. 154



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czarny Mustang
Czarny mustang Karol May ebook
E book Czarny Mustang Netpress Digital
May Karol CZARNY MUSTANG
Karol May Czarny mustang
Karol May Czarny Mustang
May Karol Czarny Mustang
May Karol Czarny Mustang
003 Zagraj mi czarny cyganie
Buczkowski Czarny potok
Czarny trójkąt Europy, Różne teksty
bezpieczenstwo pytania czarny
Negatywny bohater, czarny charakter
czarny
Kolczyki monety czarny onyks
Kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością bardzo czarny kot

więcej podobnych podstron