Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
SENSOWNIK
MATKI POLKI
Konrad T. Lewandowski
SENSOWNIK
MATKI POLKI
Copyright © 2012 by Konrad T. Lewandowski
All rights reserved.
Copyright for the Polish Edition © 2012 G + J Gruner + Jahr Polska
Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa
02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15
Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42
faks 22 360 38 49
Sprzedaż wysyłkowa:
Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77
Redakcja: Zofia Rokita
Korekta: Jadwiga Piller
Projekt okładki: Wioletta Wiśniewska
Zdjęcie na I stronie okładki: Mircea Bezerghenanu/Shutterstock
Redakcja techniczna: Mariusz Teler
ISBN: 978-83-7778-243-9
Skład i łamanie: Katka, Warszawa
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie
w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie
oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe –
tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
5
1. Kinderniespodzianka
Dziecko ma ADHD, mąż PTSD, przyjaciółki Kama i Da-
ria jedną ChAD na dwie, czyli jak pierwsza ma depresję,
to druga manię, potem zamieniają się rolami. Kuzynek Ra-
fał też coś ma, tylko na to jeszcze ładnego skrótu nie wy-
myślono, wyłącznie same epitety. Dla mnie został już tylko
Zespół Nietrzymania Moczu. Posikam się więc, czy się nie
posikam? Oto jest pytanie! Lepiej, żebym się posikała, bo
muszę wreszcie zrobić ten test ciążowy!
Zaraz! Spokojnie! Po kolei! Muszę zapanować nad cha-
osem cisnącym się ze wszystkich stron. W tym szaleństwie
nie ma metody, to jest życie. A kuku, pani matko dobro-
dziejko! Zatem trzeba przynajmniej znaleźć jego sens. Dla-
tego to, co teraz piszę, będzie się nazywać sensownik, nie
pamiętnik, sztambuch, ani żaden blog.
Dziś rano dzwoniła Kama z nowym pomysłem na swo-
je życie. Chciałaby zostać damską zawodniczką sumo, ale
boi się utyć. Co ja na to? Nie wiem, nie zdążyłam nic wy-
myślić, bo drugi telefon. Ze szkoły, z nowiną od pani wy-
chowawczyni. Stadaś, czyli Stanley Adam, mój syn, imiona
ma po polsko-amerykańskich dziadkach, ścigał się z innymi
chłopcami dookoła budynku, zwyczajnie, jak to chłopcy, wy-
ścigi sobie urządzili. Pomysł był Stadasia, bo w Luizjanie,
gdzie mieszkaliśmy wcześniej, wprowadzono zakaz biegania
po placach zabaw dla dzieci. Nie wiem, co za dureń to wy-
myślił, mniejsza o to, w każdym razie Stadaś ma wyrobiony
6
od maleńkości niedosyt biegania. Od kiedy wróciliśmy do
Polski, korzysta z okazji i biega, gdzie się da. Teraz właś-
nie wbiegł na panią wychowawczynię, która wyszła zza ro-
gu i ani myślała ustąpić z drogi, wiadomo, autorytet pedago-
giczny. Stadaś cherubinkiem nie jest, jak rozpędzony wpadł,
no to padli oboje. Wyścigu jednak przegrać nie chciał, więc
pobiegł dalej, chyba troszkę po pani, skutkiem tego ona też
się przyłączyła, ale dogonić mojego syna nie zdołała. Kiedy
wreszcie złapała oddech, amatorsko zdiagnozowała ADHD.
I co ja na to…? Naprawdę, uwierzcie mi, chciałam powie-
dzieć coś równie błyskotliwego, jak w kreskówce z Disney
Chanel, no ale właśnie wrócił kuzynek Rafał z zakupów, po
które go wysłałam. Miał kupić jajka, najzwyklejsze, kurze,
a kupił Kinderniespodzianki. Cały tuzin. Chyba logiczne,
nie? Na chleb już nie starczyło. I co ja na to?!
Rafał mieszka z nami, ponieważ w domu brakowało mu
męskiego wzorca osobowego. Ojciec zostawił go z dwiema
siostrami, matką i cioteczną babką, kiedy miał pięć lat, i tak
mu zostało na kolejne piętnaście. Do tego stopnia, że nawet
jego nadopiekuńczy babiniec zaczął dostrzegać problem.
Kiedy więc Rafał zaczął studiować i potrzebował stan-
cji w Warszawie, kąt u dalszej rodziny, czyli u nas, był jak
znalazł, ale ta sprawa ma jeszcze drugie dno. Rada familij-
na uznała, że najlepszym męskim wzorcem osobowym dla
Rafała będzie mój David, bohater wojny w Iraku. Założenie
dobre, ale w jednym szczególe znalazł się mały diabełek,
mianowicie David zupełnie Rafała nie dostrzega. Mnie też
nie za bardzo. Wobec własnego syna odczuwa lęk. Siedzi
przy komputerze, bywa że nawet osiemnaście godzin na do-
bę, i gra w StarCrafta, przeważnie z jakimiś południowymi
7
Koreańczykami. Ma PTSD – zespół stresu pourazowego, za
dużo widział w Iraku. Lekarz mówi, że uzależnienie od gier
komputerowych to jeszcze nie jest najgorszy możliwy ob-
jaw. Nic tylko się cieszyć! Najważniejsze to nie straszyć go
dzieckiem, bo widok własnego pierworodnego jedynie po-
głębia jego traumę. Należało dać Davidowi czas, aż sam
to z sobie poukłada, wyartykułuje i wyrzuci z siebie. Dla-
tego Stadaś większość czasu spędza u dziadków i też na-
miętnie gra w StarCrafta, jak tatuś. Jest tam Protosem, to
taka rasa kosmitów posiadających wielkie moce psioniczne,
David zaś gra Terranami, potomkami wygnańców z Ziemi,
doprawdy coś jest na rzeczy z tym jego wygnaniem z tej
planety! Słyszałam, że w realiach StarCraftu ci Protosi nie
przyjaźnią się z Terranami. Mam nadzieję, że oni się tam
wirtualnie nie pozabijają, ale jak na razie, to jedyna forma
kontaktu ojciec–syn niepowodująca komplikacji emocjonal-
nych. Stadaś nie wie, że tatuś jest chory. Uważa, że świet-
nie się ze sobą bawią. Przed laty, kiedy dopiero co uczył się
mówić, a David był na froncie i dzwonił do nas z Bagda-
du, Stadaś pytał mnie: „czy tatuś mieszka w słuchawce te-
lefonicznej?”. Teraz więc bez większych problemów zaak-
ceptował fakt, że tata przeprowadził się do komputera. Co
uważa David, sama zupełnie nie wiem. Po tym, jak straci-
łam cierpliwość, poszłam za głosem serca, kobiecej intuicji
oraz inteligencji emocjonalnej i stanowczo wzięłam sprawy
w swoje ręce (hm, tak to ujmijmy…), okres spóźnia mi się
już o trzy tygodnie.
Spokojnie! Jestem podobno silną matką Polką! Taką bez
mała z dziewiętnastowiecznej literatury romantycznej. Mo-
że nawet całkiem, nie „bez mała”.
8
Zatem spokojnie, bez zgrzytania zębami, rzeczowo tłu-
maczę Rafałowi, że z Kinderniespodzianek nie da się zrobić
jajecznicy, po czym odsyłam go z powrotem do sklepu. On
na swoje usprawiedliwienie tłumaczy mi, że owszem, prze-
szło mu przez myśl, że mogło mi chodzić o zwykłe jajka,
ale to rozwiązanie wydało mu się zbyt banalne. Poza tym
myślał, że Stadaś się ucieszy, chociaż z Kinderniespodzia-
nek wyrósł jakieś pięć lat temu.
I proszę, nic a nic się przy tym nie zdenerwowałam! Je-
stem śnieżynką, maleńkim płatkiem śniegu na szczycie Hi-
malajów… Ha, nawet nazywam się w sam raz – White –
Klaudia Withe z domu Pasikowska, lat jeszcze „dzieścia”,
zamężna, dzieciata i chyba trochę w ciąży. Chyba… No
przecież nie wyślę Rafała do apteki po test! Dopiero by mi
przyniósł Kinderniespodziankę, aż boję się zgadywać!
Ale z tą matką Polką to prawda, najprawdziwsza, nic
a nic nie przesadzam. Razem z wieżami Word Trade
Center zwalił się na mnie ten wielce dostojny archetyp
i wgniótł nosem w ziemię. Jak to jest, kiedy mąż idzie
na wojnę i zostawia w domu młodą żonę z małym dziec-
kiem, tego nie przeżyła ani moja mama, ani babcia, któ-
ra wojnę widziała oczami małej dziewczynki, ani prabab-
cia, która rozwiodła się w 1938 (Boże, co za skandal!).
Praprababcia Bronka podtrzymała ciągłość linii żeńskiej
i umarła zaraz potem, jeszcze przed pierwszą wojną świa-
tową. Zatem jeśli któraś z moich dalszych przodkiń miała
ten sam problem co ja, została z nim w pomroce dziejów.
To akurat na mnie, smarkuli rozkutej w powiciu, parafra-
zując wieszcza Adama, czyli urodzonej tuż przed „pierie-
strojką” Gorbaczowa, ledwie co pamiętającej PRL, spa-
9
dło to całe wzniosłe dziedzictwo, zupełnie jakbym żyła za
powstania styczniowego czy w epoce napoleońskiej, a nie
czasach „końca historii”, które miały podobno nastać po
upadku komunizmu.
Aż zmądrzałam od tego wszystkiego, a przecież mam
tylko maturę. Zaraz po niej wyszłam za mąż i wyjecha-
łam do Stanów. Zakochana młoda gąska złapała Pana Boga
za nogi! Na początku mojego życia zawalił się komunizm,
a potem było coraz przyjemniej, aż przyszedł koniec sierp-
nia 2001 roku, kiedy David, by zapewnić stabilną przy-
szłość powiększającej się rodzinie, podpisał zawodowy kon-
trakt wojskowy. Przyszłość wyglądała solidnie i bezpiecznie
przez całe dwa tygodnie i jeden niecały poranek. Potem ra-
zem z WTC zawalił się świat i przyszło mi zaśpiewać z nie-
mowlęciem na ręku: „Wróć, Jasieńku, z tej wojenki wróć!”.
Jasieńku, czyli Davidzie.
Telefon!
Kama i sumo… Jak na solidną i odpowiedzialną przyja-
ciółkę przystało, słucham uważnie wszelkich „za” i „prze-
ciw”. Mocno gryzę się w język, aby nie wspomnieć nic
o damskich zapasach topless w kisielu wiśniowym. Kama
jest zbyt przejęta. Chce zostać prekursorką. Dziewczyna
z niej taka „przy kości” rzeczywiście jest, dobrze wyspor-
towana, ale żeby wyglądać jak prawdziwy zawodnik sumo,
„sumica?”, powinna przytyć dobre trzydzieści kilo. To ją
przeraża, bo co będzie, jak się jej zrobią rozstępy?! Jak ona
będzie wtedy wyglądać na macie?!
– Przecież żyje się tylko raz! – mówi rozgorączkowana
w słuchawkę. – Chyba więc powinnam zrobić z moim ży-
ciem coś, o czym wszyscy będą pamiętać, prawda?!
10
– Kamuś, a po co ci wszyscy? Nie wystarczy, żebyś sa-
ma była szczęśliwa? Z kimś… Lepiej się zakochaj.
– To takie banalne!
– Wiesz, chyba się z tobą nie zgodzę.
Ona coś odpowiada. Ja nie słyszę, odpływam myślami
do samego początku.
To była miłość od drugiego wejrzenia.
Przede mną poznali Davida moi rodzice. Zaprosili go
z wykrywaczem metalu do kupionej za śmieszne pieniądze
poniemieckiej chałupy. Mama skrycie liczyła na kufer mi-
śnieńskiej porcelany z czasów króla Sasa. Davida pociągały
bardziej łuski, hełmy i niewypały. Trafiły się guziki, brosz-
ki i moneta z 1777 roku. Myślałam wtedy o studiowaniu
archeologii, więc oboje z pasją grzebaliśmy w ziemi i stu-
diowaliśmy stare mapy. Worki łusek i innych wojskowych
śmieci do dziś zalegają w szafie u mamy. Z poniemieckiego
hełmu David zrobił dla nas amulety.
On miał wtedy dwadzieścia trzy lata, ja osiemnaście
i zupełnie nie znałam angielskiego. W całej grupie byłam
jedyna, która nie wiedziała, o czym jest rozmowa. Potem
David wrócił do Stanów, by zarobić na kolejny pobyt w Pol-
sce, a ja w pięć miesięcy nauczyłam się języka. Przyjaźń
szybko zamieniła się w uczucie. Zaręczyliśmy się w dniu
moich dziewiętnastych urodzin.
Pewnego dnia, podczas spaceru znaleźliśmy w lesie sta-
ry dąb o dwóch pniach, który nas zachwycił. Był jednym
drzewem, ale wyglądał jak dwa. David napisał o nim w Ira-
ku wiersz pt.
Odpowiedz, który stał się częścią mojej modli-
twy za jego szczęśliwy powrót:
11
Jesteśmy dwoma nad ziemią,
ale jednym głęboko.
Jeden pradawny korzeń,
konary i liście wysoko.
Linie życia falują, przez wieki,
w cieniu Yggdrassila.
No proszę, i się rozbeczałam… A miałam być najpierw
rozważna, a dopiero potem romantyczna!
Nie jestem religijna, chociaż wychowałam się w dobrej
chrześcijańskiej rodzinie. Religia chrześcijańska nie zaspo-
kaja mojego głodu sacrum. W poszukiwaniach duchowych
zdryfowałam gdzieś między szamanizm a fizykę kwanto-
wą, New Age, ezoterykę i alternatywną historię ludzkości.
Próbowałam też Ayahuaski, wywaru z południowoamery-
kańskiej liany, który pozwolił mi spotkać Ducha Gai – Mat-
ki Ziemi, i zobaczyć moje poprzednie wcielenia. W jednym
z nich byłam młodym, niemieckim żołnierzem, którego
rozstrzelano, bo nie chciał walczyć w bezsensownej i nie-
sprawiedliwej wojnie. Zapamiętałam tylko ostatnie emocje
tamtej inkarnacji – sprzeciw, strach i rozpacz. Miałam też
wizję, w której jestem córką smoka Nidhogga ze skandy-
nawskich legend – wplątany w korzenie Drzewa Życia Ygg-
drassila nieustannie je podgryza. Próbuje Drzewo zabić,
czy uczynić je silniejszym? Nie wiem. Z pewnością jednak
mam w sobie coś z nich obu – tragicznego pacyfisty i za-
wziętego smoka.
Z takich doświadczeń zbudowałam osobistą, bardzo in-
tymną duchowość. Układam własne modlitwy, które wciąż
się zmieniają i chyba żadnej z nich nie potrafiłabym powtó-
rzyć drugi raz.
12
]
– Klaudia, jesteś tam?!
Niezupełnie.
– Ależ jestem, Kamuś! Jestem! Myślę, że z tym sumo to
niedobry pomysł. Zrobisz sobie krzywdę, dziewczyno.
– Ale ja chciałabym coś ze sobą zrobić! Na modelkę je-
stem za gruba.
– Wcale nie jesteś za gruba!
– Łatwo ci mówić! Twoje życie przynajmniej ma sens!
Skąd mi się wziął ten sens?
W 1998 roku zdałam maturę i kilka miesięcy później wyje-
chałam z Davidem do USA. Rodzice nie protestowali, cho-
ciaż myśleli, że będę studiować. Zamiast iść na studia, sko-
czyłam na głęboką wodę i byłam zachwycona.
Zamieszkałam w typowej amerykańskiej dzielnicy i ty-
powym amerykańskim domu, całkiem takim jak z serialu
familijnego. Wcale nie czułam się emigrantką. Od razu we-
szłam w rolę obeznanego z codziennością tubylca. Aczkol-
wiek sąsiadki z początku uważały mnie za uciemiężoną ku-
rę domową: „Po co pieczesz ciasto, zamiast kupić gotowe?”,
„Dlaczego myjesz okna, skoro za miesiąc będą brudne?”…
Ku ich zgorszeniu, uparcie wolałam plotkować z mężem niż
o mężu. A jak przychodzili koledzy Davida, bezczelnie ro-
biłam domową atmosferę – piekłam murzynka i gotowałam
tony bigosu. W końcu jeden z jego kolegów nie wytrzymał
i pojechał poszukać żony w Polsce.
Mieszkaliśmy najpierw w Nowym Jorku, następnie
w Pensylwanii, skąd pochodzi David, potem w Luizja-
nie i Karolinie Północnej. W 2000 roku wróciliśmy na
13
krótko do Polski, skończyłam policealne studium reklamy.
Co prawda, brak wyższego wykształcenia wciąż prześladu-
je mnie na różne sposoby, ale szybkiego ślubu i wyjazdu za
mężem za ocean nie żałuję.
David od zawsze interesował się militariami, a kawale-
ria pancerna okazała się jego żywiołem. W wojsku szybko
awansował na kaprala, potem na sierżanta. Przed począt-
kiem wojny w Afganistanie nie skończył szkolenia, więc
tam go jeszcze nie posłano. Kiedy jednak zaczęła się ta
awantura z Saddamem Husajnem o tę niby broń masowego
rażenia i stało się jasne, że wojna w Iraku jest nieunikniona,
David był dumny z czekającej go misji. Gdyby jednak ktoś
wcześniej przepowiedział mi ten Irak, uznałabym to za ab-
surdalny i podły żart.
Nie pytajcie mnie, co sądzę o prezydencie Bushu, czy
on kłamał, czy nie kłamał? Albo czy Saddam był bardziej
katem, czy bardziej ofiarą. Dla mnie to nieważne, nie inte-
resuje mnie wielka polityka. Ja jestem po prostu za moim
mężem! Tak jak te polskie kobiety sprzed kilkuset lat, któ-
re może nie do końca wiedziały, co to jest ta Polska, za którą
idą walczyć ich mężowie i narzeczeni, ale po prostu wspie-
rały swoich mężczyzn. W niczym bym sobie ani Davidowi
nie pomogła, gdybym nagle ogłosiła się pacyfistką i zaczęła
mieć pretensje do całego świata, że jest podły.
Weszłam więc w starą rolę. Trochę pod przymusem, a tro-
chę z dumą i z wielkim zdziwieniem odnalazłam w niej siebie.
– No to hej, cześć!
Na czym właściwie stanęła moja rozmowa z Kamą?
Przepraszam, nie pamiętam.
14
O już wiem, zadzwonię do Darii! Niech ona kupi mi
ten test ciążowy. Zadanie w sam raz dla wojującej feminist-
ki. Chociaż jak Daria przyjdzie, to na pewno znów zacznie
przekonywać Rafała, że tak naprawdę jest gejem i żeby zdo-
był się na odwagę i zrobił wreszcie ten
coming out. A im
bardziej Rafał będzie zapewniać ją, że interesują go tylko
dziewczyny, tym bardziej Daria nie będzie mu wierzyć. Bo
przecież mój kuzyn żadnej dziewczyny nie ma i nie miał.
Kobiecy szósty zmysł każe trzymać się z dala od niego każ-
dej, nawet najbardziej naiwnej gąsce. Myślę, że Rafał ma
duszę artysty, tylko on jeszcze o tym nie wie. Ta jego ar-
tystyczna dusza też chyba jeszcze nie skojarzyła, że ma do
dyspozycji jakieś ciało. Radzą więc sobie ta Rafałowa dusza
i ciało ze sobą nawzajem jak Paweł i Gaweł, co w jednym
stali domu… Schizofrenia? Proszę natychmiast wypluć to
słowo!
Podobno ludzie, zwłaszcza Kama i Daria, lgną do mnie,
bo jestem silna. Co prawda tej siły tak od razu nie widać, na
pierwszy rzut oka jestem raczej zwariowany szałaput, ale
chyba naprawdę jestem silna. Nie będę się bawić w fałszy-
wą skromność, sporo wytrzymałam. Ale nie od razu do tego
doszłam. Musiałam tę siłę w sobie dopiero odkryć.
Najpierw przyszło przeżyć najkoszmarniejszy prima
aprilis w życiu, czyli 1 kwietnia 2003, kiedy mój mąż Da-
vid pojechał czołgiem zdobywać Bagdad. Wytrzymałam
trzysta sześćdziesiąt pięć nocy, z których żadna nie była
bajką.
Myślałam, nie, byłam pewna, że ta wojna przejdzie
gdzieś bokiem, jak burza. Dlatego z początku to nadal była
wspaniała, egzotyczna, amerykańska przygoda!
15
Luizjana to przede wszystkim mordercze upały, czter-
dzieści stopni w cieniu i sto procent wilgotności. Latem
chodniki wręcz skwierczą jak patelnia, a woda w publicz-
nym basenie jest gorąca. Na łonie natury wylegują się ali-
gatory. Do tego robactwo rodem z majaczeń alkoholika
w delirium i wyśmienita kuchnia. Klimat oraz ukształto-
wanie terenu przypominają Bliski Wschód, więc w Fort
Polk ćwiczą jednostki z całego kraju. Na poligonie skorpio-
ny bez skrępowania właziły chłopcom do śpiworów, a ogró-
dek przed naszym domem upodobały sobie węże. Po każ-
dym z nimi spotkaniu biegłam po książkę sprawdzić, czy
mój gość jest jadowity.
Inne rozrywki, oprócz amatorskiej wężologii, to plotki
z żonami innych żołnierzy, zwłaszcza z Carmen, która mia-
ła zawsze „wiadomości z ostatniej chwili”, rzadko ścisłe,
ale zawsze rozrywkowe. W pobliskim miasteczku miały-
śmy do dyspozycji kilka fastfoodów i stacji benzynowych,
komisariat, jedno kino oraz sześćdziesiąt pięć kościołów
różnych wyznań. Największą atrakcją były wyjazdy do hi-
permarketu, restauracji i zoo w Alexandrii – najbliższego
cywilizowanego miasta, odległego od Fort Polk o ponad go-
dzinę jazdy.
Słowo daję, nigdzie na świecie nie ma lepszej kuchni niż
w Luizjanie! Ryby i raki, pikantne przyprawy, gęste gula-
sze z kiełbasą i owocami morza. Z amerykańskich potraw
najbardziej polubiłam „meatloaf” – zapiekane mielone mię-
so z przyprawami i sosem pomidorowym, do tego pikantne
chili, słodkie ziemniaki z cynamonem, a na deser ciastecz-
ka z borówkami. Grilowanie tutaj to prawdziwa sztuka ku-
linarna z mnóstwem wymyślnych sosów i marynat.
16
Obmyśliłam też swoją własną klasyfikację krajowców,
według kryterium ciekawości świata. Z osłupieniem odkry-
łam na przykład takich, którzy nie byli nigdzie poza gra-
nicami swojego miasta i nie mają pojęcia, co jest dziesięć
kilometrów dalej. Inni zaś podróżują do upadłego, pochła-
niają książki, dopytują się, jak to było z tą „Solidarnością”
w roku 1980 i 1989, oraz potrafią zagiąć rodowitą Polkę na
tym, co, gdzie i kiedy Lech Wałęsa powiedział. Plus wszyst-
kie możliwe typy pośrednie między tymi skrajnościami.
Nie ma czegoś takiego jak „typowy Amerykanin”!
Najbardziej wkurzały mnie legiony głupich urzędników
i opętanych paranoją polityków, którzy właśnie podczas na-
szego pobytu wprowadzili zakaz biegania po placu zabaw…
w trosce o bezpieczeństwo dzieci. Wyobrażacie sobie więk-
szy absurd?!
Z drugiej strony, bogactwo kultur i piękno przyrody
wręcz zapierają dech. W sumie, mówiąc „u nas” bardzo
szybko przestałam się zastanawiać, czy mam na myśli
Polskę, czy USA? W Polsce najbardziej kocham miejsca,
w których dorastałam – słoneczną działkę u babci, ulu-
bioną szkołę muzyczną w starej kamienicy, nawet pa-
skudny wieżowiec, w którym wkuwałam do matury. Do-
szłam do wniosku, że dobrze jest mieć dwa światy, aby
pamiętać, że nie ma miejsc idealnych. Z wyjątkiem jed-
nego Miejsca…
Nagle nasi chłopcy pojechali na wojnę!
Ja zostałam sama z malutkim dzieckiem na palącym
pustkowiu, wydana na pastwę nudy i obaw o męża. Nie
wiem, co było gorsze. Najpierw stałam się straszliwie prze-
sądna, wszędzie szukałam złych znaków. Bo może nagły
17
płacz dziecka oznacza, że tacie grozi niebezpieczeństwo,
które Stadaś wyczuwa szóstym zmysłem? Nie, to nie nie-
szczęście, to „tylko” zapalenie ucha… Słowo, myślałam, że
oszaleję! Dobrze, że tamtejsi lekarze są przyzwyczajeni do
kompletnie sfiksowanych młodych mamuś.
Cała wojna w tym Iraku miała trwać cztery miesiące, ty-
le co wieczność, tak wtedy myślałam. Potem przyszedł ten
mejl. Najpierw coś o „patriotycznych” i „dzielnych”, potem
„obowiązek”, wreszcie słowo ROK! Czytałam to przez łzy
raz po razie, tak długo, aż zrozumiałam, że nie ma pomyłki.
Męża nie zobaczę jeszcze przez osiem miesięcy! Albo wca-
le… Brrr! Do tej pory na wspomnienie tamtej chwili kości
marzną mi od środka.
Czekanie na telefon od Davida to była agonia. Tyle mia-
łam mu do powiedzenia! Ale przecież każdy telefon mógł
oznaczać złą nowinę, więc drżałam na jego dźwięk i bałam
się go odebrać. Zupełna paranoja! Do tego jeszcze doszła
obsesja studiowania nazwisk poległych żołnierzy. W pierw-
szym okresie czułam się jak strzępek człowieka, umierałam
na raty i musiałam wyglądać jak zjawa. Tylko strach i ból
świadczyły o tym, że jeszcze żyję i czuję.
Kroki na schodach mogły oznaczać, że za chwilę w pro-
gu stanie oficjalnie ubrany żołnierz. Wtedy nie trzeba by
było żadnych słów. Kiedy więc spóźnialski sąsiad wracał do
domu, odgłos butów zrywał mnie na równe nogi z najgłęb-
szego snu. W szalonym napięciu nasłuchiwałam, czy te kro-
ki zbliżają się, czy oddalają… Zapuka czy nie zapuka?
Każdemu żołnierzowi przysługiwało dziesięć minut
rozmowy telefonicznej raz w tygodniu. David często wsta-
wał o trzeciej w nocy, bo kiedy wszyscy spali, mogliśmy
18
spokojnie pogadać nawet pół godziny. On starał się zawsze
mówić o rzeczach pozytywnych, śmiesznych i ciekawych.
Na początku czuł, że walczy o dobrą sprawę i pomaga
innym. Amerykanie byli traktowani jak wojska wyzwoleń-
cze. David miał nawet kilka propozycji matrymonialnych.
Zainteresowanych panien wcale nie zniechęcało, kiedy po-
kazywał zdjęcia żony i syna, wręcz przeciwnie, jego atrak-
cyjność jako potencjalnego męża bardzo od tego wzrastała.
Fragmenty listów o życiu Irakijczyków, ich dziwnych oby-
czajach, kobietach, dzieciach, nadawały naszej rozłące smak
przygody. Była też świadomość tworzenia historii.
Tak więc negatywne uczucia nas nie zwyciężyły. Cho-
ciaż nie wszystkie żony żołnierzy zaliczyły tę próbę. Były
i takie, jak choćby sąsiadka zza ściany, u której niemal nie
ustawały libacje. Kiedy ich mężowie ryzykowali życie, one
robiły sobie wypady do barów dla samotnych i zdradzały
bez skrupułów. Potem kapelan musiał przygotowywać ich
mężów na to, co zastaną w domu. Dużo o tym myślałam.
Dlaczego wytrwałam ja, Jenna, Carmen, Daniel i większość
koleżanek?
Można powiedzieć, że miałyśmy honor i klasę, owszem,
ale tamte związki chyba były po prostu nieudane. Zdespero-
wane, stupięćdziesięciokilogramowe babska często szukają
kandydata na męża wśród wojskowych, bo to jest mieszka-
nie, niezła pensja, pracować nie trzeba, można całymi dnia-
mi oglądać opery mydlane. A jak przychodzi nuda i stres,
staczają się moralnie i ruszają szukać przygody. Jeszcze in-
nym zdarzały się regularne depresje i próby samobójcze.
My trzymałyśmy się razem. Urządzałyśmy z dziećmi
wyprawy do zoo w Alexandrii i domowe święta. To z nimi
19
świętowałam pierwsze urodziny Stadasia. Czarna Daniel
okazała się absolutną mistrzynią w przyrządzaniu banano-
wego puddingu.
Ale najważniejsze było dla nas bycie razem, kiedy przy-
chodziły TE wiadomości.
Ataki na amerykańskich żołnierzy zdarzały się najpierw
w Faludży, gdzie ukryli się najgorliwsi zwolennicy Sadda-
ma Husajna. Zasadzka na patrol w Sadr City we wrześniu
2003 roku była pierwszym takim incydentem w tej części
Bagdadu. Zginęło dwóch Amerykanów. Odpowiedzialny za
to był Al Sadr, który miał wtedy może ze dwudziestu zwo-
lenników i dopiero zaczynał polityczną karierę. Wkrótce
został jednym z najsilniejszych antyamerykańskich przy-
wódców.
Wojsko zawsze najpierw zawiadamia rodzinę, więc za
każdym razem wszystkie wiedziałyśmy, że nie chodzi o żad-
ną z nas. Mimo to niepokój był ogromny. Zbierałyśmy się
i w napięciu czekałyśmy na oficjalne ogłoszenie nazwisk
poległych. Podawano najpierw kto, a potem z której jed-
nostki. Nagle słyszę, że wymieniają pluton i batalion Da-
vida… To byli jego koledzy! Przeszedł mnie potworny
dreszcz, a chwilę potem zupełnie nie byłam w stanie po-
wstrzymać wybuchu radości, że to nie mój mąż. Jednocze-
śnie pełna świadomość, jak blisko była tragedia i że ktoś in-
ny ją właśnie teraz przeżywa.
Smutek i ulga.
I wtedy w pokoju zapada ta cisza. Jedyna cisza w swo-
im rodzaju. Wyobraźcie to sobie: pięć młodych kobiet róż-
nej rasy, narodowości, wyznania – siedzimy jak skamieniałe,
bez słowa, ledwie ośmielając się oddychać. I powoli, razem
20
wracamy do życia, wypływamy z otchłani na powierzchnię.
Wreszcie któraś z nas wstaje zobaczyć, co u dzieci…
Zżyłyśmy się ze sobą, choć w normalnych warunkach
niewiele miałybyśmy wspólnego, nasze miłe rozmowy zwy-
kle kończyły się banałami. Teraz już nie utrzymujemy żad-
nych kontaktów. Poza tamtym czekaniem nic nas nie łączyło.
A we mnie coś się budziło… Jakaś pamięć genetycz-
na, może podświadomość, na pewno coś, co miałam ukryte
głęboko we krwi i DNA. Dziedzictwo pokoleń matek Polek,
właśnie tak to trzeba nazwać!
Pojawiła się siła woli, o wiele silniejsza od strachu i my-
ślenia o sobie. Już kilka tygodni po wyjeździe Davida zaczę-
łam się zmieniać. To było tak, jakby wśród wszechogarnia-
jącego szaleństwa i smutku ktoś niepostrzeżenie podłączył
mnie do kroplówki z adrenaliną. Zawarłam sojusz ze smut-
kiem, a może raczej pakt o nieagresji. I tak mimo ciągłego
strachu zaczęła rosnąć moja duma z męża. Czytając jego li-
sty uznałam, że moje użalanie się nad sobą jest żałosne. Oni
stacjonowali w Sadr City, najniebezpieczniejszej dzielnicy
Bagdadu, byli pod ciągłym ostrzałem, spali w towarzystwie
szczurów na betonie w opuszczonej fabryce papierosów, pi-
li przechlorowaną wodę z Eufratu. Te jego słowa mnie wy-
pełniały, unosiły w górę. Wprawdzie najistotniejsze okazało
się to, czego David mi nie pisał, czego nie był w stanie na-
pisać, ale to się okazało dopiero później. Tego, co napraw-
dę miało się stać, nie wiedziałam, ani nawet nie przeczuwa-
łam. PTSD to była wtedy jakaś abstrakcja. Najważniejsze,
by wrócił!
Byłam z Davida tak dumna, że miałam ochotę nosić ko-
szulkę z jego zdjęciem i napisem: „Mój mąż jest w Iraku”,
21
ale uznałam, że to jednak głupie. Poprzestałam na wojsko-
wej czapce i butach oraz nieśmiertelniku, którego oryginał
miał David.
Wreszcie postanowiłam wyjechać z Luizjany do Polski,
do rodziców. Moją psychikę odciążyły już same przygoto-
wania do podróży. Natomiast w Polsce zdałam sobie spra-
wę, że tkwią we mnie zasoby sił psychicznych i duchowych,
o których dotąd nie miałam pojęcia. Wcześniej czułam się
niedowartościowana, często brakowało mi odwagi i wiary
w siebie. Wojenna terapia była szokowa, bolesna, ale sku-
tecznie otworzyła mnie na świat duchowych mocy, równie
potężnych co bliskich. Kiedy znalazłam się na ojczystej zie-
mi, naprawdę poczułam siłę płynącą do mnie od drzew, ka-
mieni, pól, z całej otaczającej mnie przestrzeni. Owszem,
poeci romantyczni, o których uczyłam się w szkole, pisali
o czymś takim, ale wówczas była to dla mnie tylko metafo-
ra, staroświecka i trochę śmieszna. Nagle okazało się, że to
prawda, że nie ma w tym żadnej przesady. Może tylko pan
Norwid się mylił, twierdząc, że ojczyzna to groby przodków.
Wcale nie groby, lecz ich żywe duchy! Wszędzie dookoła.
Byłam więc mamą samotnie wychowującą małe dziec-
ko, a jednocześnie żoną wspierającą męża na wojnie. Mu-
siałam wierzyć, że robię to najlepiej, jak potrafię. To wte-
dy cierpliwie tłumaczyłam Stadasiowi, że tata jednak nie
mieszka w słuchawce telefonicznej. Pisałam do Davida tony
listów i wierszy. Wysyłałam mu nasze zdjęcia, paczki z kre-
mem do golenia, orzeszkami i suszonym mięsem, pamięta-
jąc też o cukierkach dla irackich dzieci. Chociaż mój smu-
tek wciąż był wszechogarniający, wszyscy znajomi chwalili
mnie za optymizm i silną wolę.
22
W tym właśnie okresie przylgnęły do mnie Kama i Da-
ria. Wprawdzie żadna z nich nie miała męża żołnierza, wła-
ściwie to w ogóle nie miały z kim chodzić, bo ich związki
z mężczyznami się rwały, zanim się na dobre zaczęły, ale
w przeciwieństwie do mojej amerykańskiej babskiej paczki,
naszą trójkę połączyła możliwość rozmawiania o rzeczach
ważnych, a nie tylko o banałach. Tam była wspólnota stre-
su, tu wspólnota kultury, korzeni, wychowania. Dobrze jest
mieć dwa światy, aby pamiętać, że nie ma miejsc idealnych.
Więc nie jest idealnie.
Wyjechałam do Polski na trzy miesiące, by pozbie-
rać myśli, a potem znów na dwa miesiące do Helen, mojej
amerykańskiej teściowej. I znowu do koleżanek w Luizjanie
i jeszcze raz do Polski.
Oczywiście, dostałam ogromne wsparcie od rodziców
i rodziny męża. Dzięki nim miałam trochę czasu dla siebie
i mogłam podjąć próbę zrozumienia, co się ze mną dzie-
je, oraz doprowadzenia do ładu własnej psychiki. Cały czas
potwornie tęskniłam, bałam się o Davida, żyłam w zawie-
szeniu, ale też coraz lepiej radziłam sobie z tymi emocja-
mi. Zrozumiałam, że te wszystkie przesądne znaki, któ-
rych z początku tak nerwowo wszędzie szukałam, są tylko
we mnie i nie mają znaczenia. Nauczyłam się ufać intuicji.
Ona zaś mówiła wtedy, że jest dobrze. Teraz mówi, że bę-
dzie dobrze… Kompletnie nie umiem sobie tego wyobrazić
ani ująć w słowa, ale ufam mojej intuicji!
W Polsce odwiedzałam Miejsce.
Pakowałam do plecaka chleb i wodę, czasem wino,
i szłam trzy kilometry za wieś, tam, gdzie są ruiny ponie-
mieckich domów. Siadałam na kamieniu, dzieliłam się
23
z Miejscem chlebem i napojem, czytałam jakiś fragment li-
stu od męża, prosiłam o opiekę nad nim, o jego szczęśliwy
powrót do domu, o siły dla mnie. I dziękowałam za dotych-
czasową pomoc.
Pierwsze urodziny Stadasia, 5 października 2003 roku,
to był koniec mojej emocjonalnej transformacji. Zapłaci-
łam wysoką cenę, ale dojrzałam emocjonalnie. Ta mitycz-
na życiowa mądrość stała się naprawdę moja! Sojusz ze
smutkiem się ustabilizował. Odmieniona, z pasją ogląda-
łam wiadomości Fox News i studiowałam kalendarz, licząc
kolejne dni. Żartowałam wtedy z siebie, że przeistoczyłam
się w książkową heroinę, czekającą na powrót ukochanego
z wyprawy krzyżowej.
I on wrócił!
Mogli wrócić już dwa tygodnie wcześniej, ale najpierw
wysłano ich do Kuwejtu, żeby ochłonęli i przygotowali się
psychicznie do powrotu do normalności. Co za strata czasu!
Nie wiem też, czemu nie mogliśmy powitać ich na lotnisku
w Aleksandrii?! Dlaczego koniecznie w sali gimnastycznej
w jednostce Fort Polk?!
Wszystkie wychodzimy z siebie, napięcie sięga zenitu,
a tu jeszcze puszczają tę idiotyczną, patriotyczną piosenkę
country… Dosłownie szaleństwo szaleństwa!
I nagle, w ułamku chwili to wszystko przestaje mieć
znaczenie.
Jest 3 kwietnia 2004 roku.
– Już tu są! – woła łamiącym się głosem sierżant.
Wmaszerowują nasi chłopcy!
Żony, dzieci, rodzice, przyjaciele biją brawa i płaczą. Ma-
łe dzieci wrzeszczą i wiwatują. Wrzawa i podniecenie niemal
24
rozsadzają salę gimnastyczną. „Już tu są” – to najważniejsze
słowa, jakie kiedykolwiek do mnie wypowiedziano.
Wrócił!
Po roku, który wydawał się wiecznością, wrócił! Zdrów
i cały! Znów byliśmy razem i tylko to się liczyło! Bez zna-
czenia, że byłam i jestem wśród setek i tysięcy takich ko-
biet jak ja. Czułam się nietypowo i niepospolicie. To, co się
działo, dotyczyło tylko mnie i oddalonego o tysiące kilome-
trów męża, który teraz znów trzymał mnie w ramionach.
Może wynikało to stąd, że odegraliśmy jakąś rólkę w hi-
storii świata? Nie wiem. Dla mnie to była lekcja wierności
ideałom. Był wśród nich ten staroświecki ideał matki Polki,
który wcale nie okazał się staroświecki.
Gdybym miała więcej Davida nie zobaczyć, żałowa-
łabym głównie tego, czego mu nie powiedziałam, i tych
wszystkich niezrobionych razem drobiazgów, których
normalnie się nie zauważa i nie docenia – porannej kawy
i wspólnego koca, pod którym ogląda się jakąś bzdurkę
w telewizji. Była to więc też lekcja dzielenia się codzienno-
ścią i niepowtarzalności bycia razem.
I właśnie wtedy, kiedy już naprawdę nic nie mogło pójść
źle, zaczęło się wciskać pomiędzy nas to całe PTSD. Naj-
pierw dość niewinnie, ponieważ – jak mi potem wytłuma-
czono – euforia towarzysząca silnym emocjom powrotu
i powitania skutecznie tłumiła tamte mroczne wspomnie-
nia. Na jakiś czas. Kiedy jednak radość spowszedniała
i ustała, one zaczęły wychodzić na wierzch.
David już po dwóch tygodniach w domu zaczął tęsknić
za wojskiem. Zaznaczał, że nie chce wracać na wojnę, tylko
znowu być w wojsku. Trochę mnie to zdziwiło. Liczyłam
na co najmniej drugi miodowy miesiąc. Uczciwie sobie na
niego zasłużyłam!
Potem David przestał się bawić ze Stadasiem. Nie od
razu, stopniowo odsuwał go od siebie, początkowo tłuma-
cząc się zmęczeniem, wyszukując coraz głupsze pretek-
sty. Oczywiście, reagowałam i pytałam dlaczego? Przypar-
ty do muru odpowiadał, że słyszy tykanie zegarowej bomby.
Zupełnie jakby kilkuletni synek miał mu wybuchnąć w rę-
kach… Uznałam to za dziwactwo, bagatelizowałam.
Potem zaczęło być coraz gorzej. Sierżant David Whi-
te zaprawiony w walkach weteran wojny w Iraku zaczął się
bać własnego dziecka!
Wygląda na to, że wszystko, co przeżyłam do tej pory,
było tylko treningiem przed prawdziwą walką o nasze ży-
cie, miłość i rodzinę. Walką, która miała rozegrać się teraz.
26
2. Burza mózgów
– No i co? – zapytała Daria, kiedy wyszłam z łazienki.
Bez słowa pokazałam jej test. Wynik pozytywny. Tak jak
oczekiwałam w głębi duszy. Wiedziałam też, że to będzie
drugi syn. Tak mówiła moja intuicja i wszystkie statystyki.
Żołnierzom, którzy wrócili z wojny, przeważnie rodzą się
synowie. David zarówno wrócił z niej przed paru laty, a po
trosze jeszcze nie…
– Planujesz aborcję? – Daria wygarnęła od razu z naj-
większej armaty.
– Coś ty! – żachnęłam się.
– Przecież nie masz innego wyjścia – zauważyła rze-
czowo. – Bo jak powiesz to Davidowi?
Z tym rzeczywiście był duży problem. Amerykański psy-
choterapeuta Davida ostrzegał nas przed kolejnym dziec-
kiem. Zachodziła obawa, że awersja i lęki męża przeniosą
się wtedy na mnie. Mogło się zdarzyć, że kiedy mój brzuch
stanie się widoczny, David zacznie widzieć we mnie muzuł-
mańską fanatyczkę obwieszoną materiałami wybuchowy-
mi i gotową w każdej chwili wysadzić się w powietrze. Nie
wiadomo, jak zareaguje i co wtedy zrobi, ale raczej na pew-
no nie będzie jak dotąd siedzieć sobie spokojnie przy kom-
puterze i zdobywać kolejne obce planety.
Jeszcze w Luizjanie przeprowadziłam prywatne śledz-
two, to znaczy rozmawiałam z żonami kolegów Davida,
a one potem podpytały swoich mężów i opowiedziały mi
27
o tym, co David przede mną ukrywał. O wszystkich tych
koszmarach na jawie, bez których żadna wojna nie potra-
fi się obyć.
Pamiętacie film Spielberga
Szeregowiec Ryan? Bohate-
rowie powtarzają tam sobie pewne słowo, które w polskiej
wersji brzmi „popolupo”. To jest skrót od „popieprzone po-
nad ludzkie pojęcie” – tak komentowano sytuacje, w któ-
rych ktoś ginął bez sensu, przez jakiś idiotyczny przypa-
dek. W Iraku było tak samo. Chociaż może nie zaraz od
początku. Tak jak mówiłam, przez pierwsze miesiące Ame-
rykanów traktowano tam jak wojska wyzwoleńcze. Irakij-
czycy mieli naprawdę dosyć Saddama, a z drugiej strony,
nasze oddziały skierowane na początku wojny na pierwszą
linię frontu i walczące w samym Bagdadzie, gdzie był Da-
vid, należały do najlepiej wyszkolonych jednostek. Chłop-
cy się stresowali, ale nie panikowali i nie strzelali na oślep
do wszystkiego, co się rusza. Naprawdę dobrze dogadywa-
li się z miejscową ludnością, a Irakijczycy chętnie z nimi
współpracowali, wydawali im znienawidzonych funkcjo-
nariuszy reżymu Husajna i wskazywali miejsca, gdzie tam-
ci ukryli broń. Potem jednak skończyły się otwarte walki
i zaczęto przysyłać do Iraku nowe oddziały, złożone z du-
żo gorzej wyszkolonych ochotników, którzy chcieli łatwo
zdobyć amerykańskie obywatelstwo. I to właśnie te żółto-
dzioby wszystko tam zepsuły. Słabo znali realia, w każdym
człowieku w chuście-arafatce na głowie widzieli terrorystę,
a tam przecież prawie wszyscy tak chodzą…
Najgorzej pod tym względem było z afroamerykański-
mi czołgistami. Wcześniej, w czasie wojny w Wietnamie,
Czarnych traktowano jak mięso armatnie, więc przestali
28
zaciągać się do armii. Jako zachętę ludzie od werbunku wy-
myślili więc specjalnie dla Afroamerykanów reklamę, że
czołgi są w sam raz dla nich, bo są bezpieczne, wygodne
i podobne do wielkich cadillaców, które najchętniej kupują
amerykańscy Czarni. To podziałało, murzyńscy rekruci za-
częli się znowu zgłaszać. Tylko że wojna to nie przejażdż-
ka cadillakiem! Co gorsza, ci z drugiego rzutu przechodzili
łatwiejsze testy, mieli krótsze szkolenia i zupełnie nie ro-
zumieli miejscowych ludzi. Kiedy dotarli w zagrożony re-
jon, woleli ze swoich czołgów nie wyściubiać nosów, z ni-
kim nie rozmawiali. A jak im coś mignęło na czujnikach,
zaraz walili z armaty do osiołka!
I, niestety, ofiarami były nie tylko osiołki… Kiedy ta-
kie wypadki zaczęły się mnożyć, sympatia dla Ameryka-
nów się skończyła. Terrorystów zaczęło naprawdę przyby-
wać, a wraz z nimi przypadkowo zabitych przechodniów, co
znów wzmagało chęć odwetu Irakijczyków i obsesję ciągłe-
go zagrożenia wśród naszych żołnierzy. Słowem popolupo!
Na oczach Davida zginęli dziadek z trzynastoletnim
wnuczkiem, niegroźni cywile wracający z targu małym sa-
mochodem. Oficer dowodzący patrolem wpadł w panikę na
widok jadącego w ich stronę pojazdu. Kazał jednemu z ko-
legów Davida strzelać. Ten widział dobrze, że nie ma powo-
du, próbował tłumaczyć, że nie trzeba, ale dowódca wpadł
w histerię, nalegał i ten żołnierz wykonał rozkaz… Potem
załamał się psychicznie. Popolupo.
David nie miał tych ludzi na sumieniu. Jego nie zmu-
szano, by strzelał, zresztą mówił potem kolegom, że gdyby
dostał taki rozkaz, strzelałby tak, by nie trafić. Jednak wte-
dy pełnił w tym patrolu rolę pomocnika sanitariusza i ten
29
trzynastoletni chłopiec umarł na jego rękach. To była chyba
pierwsza trauma, z której wzięło się to całe PTSD.
Potem była ta druga, o wiele gorsza, po której coś w Da-
vidzie pękło, chociaż nikt tego nie zauważył.
Też byli na patrolu w Sadr City. David miał wtedy służ-
bę jako tak zwany skaut, to znaczy należał do grupy piechu-
rów badających teren i osłaniających czołg jadący za nimi.
Ci czołgiści byli właśnie jednymi z tych czarnych żółto-
dziobów z drugiego rzutu. Nikt ich nie atakował, byli zu-
pełnie bezpieczni w swoim abramsie, ale cały czas myśleli
tylko o tym, że tu wszędzie, na dachach i za każdym rogiem
ulicy, czają się terroryści z granatnikami przeciwpancerny-
mi. Że zaraz ktoś do nich strzeli i spalą się żywcem w tym
czołgu. Zamiast wziąć głęboki oddech i zaufać doświadczo-
nym kolegom sprawdzającym teren, nawzajem wpędzali się
w paranoję.
I wtedy w oknie jednego z domów poruszyła się firanka…
Działo takiego abramsa ma kaliber dwanaście centy-
metrów. Pocisk trafił w pokój, w którym były tylko kobie-
ty i dzieci. Po kilku minutach z dymiących ruin wydostała
się jedna z kobiet i podeszła prosto do Davida. Była w szo-
ku, niosła zakrwawione zawiniątko, w którym były kawał-
ki jej dziecka. Pokazała je Davidowi, prosiła o pomoc, ale
nic już nie można było zrobić. To był chłopiec w wieku Sta-
dasia… Koledzy opowiadali, że David najpierw stał i pa-
trzył jak sparaliżowany, a potem zaprowadził tę kobietę na
punkt medyczny. Tam mogli co najwyżej podać matce jakiś
środek uspokajający. Jednak David irracjonalnie uparł się,
by ratować martwe dziecko, pokłócił się o to nawet z tym
sanitariuszem. Potem długo do nikogo się nie odzywał.
30
Pamiętam, że dzwonił do mnie wkrótce po tym wypadku,
ale nic powiedział. Żartował jak zwykle i próbował mnie
pocieszać… A to właśnie było jego najgorsze przeżycie
podczas całej wojny w Iraku.
Wszystko, czego się dowiedziałam, przekazałam oczy-
wiście wojskowemu terapeucie Davida. Lekarz przyznał, że
jest możliwe, by mojego męża prześladowało wspomnienie
tego biednego dziecka. David jednak sam musi dojrzeć do
tego, żeby zacząć o tym mówić i wyrzucić to z siebie. Nie
wolno mi na niego naciskać ani zdradzić się, że wiem, co go
trapi. Muszę przede wszystkim dać mu czas.
Tego czasu wiele mi nie zostało, jakieś cztery miesiące,
zanim brzuch zacznie być widoczny.
– Nie mogłaś się zabezpieczyć?! – Daria robiła mi wy-
rzuty.
Mnie martwiło bardziej to, że o ciąży pierwsza dowie-
działa się przyjaciółka, a nie mąż. Co do braku zabezpie-
czenia, to przecież chciałam mieć drugie dziecko. Taki był
plan, że postaramy się o nie, gdy David wróci z wojny. Wró-
cił, nic nie mówił, więc uznałam, że jego milczenie oznacza
zgodę na realizację dawnych zamierzeń, a nie że on w ogóle
nie chce słyszeć słowa „dziecko”. Odstawiłam więc piguł-
ki i chyba miałam sporo szczęścia, że nie zaszłam w ciążę
podczas tych paru pierwszych szalonych i radosnych tygo-
dni zaraz po powrocie Davida. Potem, w miarę jak jego cho-
roba się nasilała, kochaliśmy się coraz rzadziej. Teraz to już
sama nie wiem, czy to jest planowa ciąża, czy małżeńska
wpadka…
– Powinnaś usunąć! – oznajmiła Daria. – Ludzi na
świecie i tak jest o wiele za dużo!
31
Nie, wcale nie uważam, że powinnam jej teraz wygar-
nąć, że to nie jest jej sprawa. Po pierwsze, sama ją popro-
siłam o pomoc z tym testem. Po drugie, wiem, że ona tak
mi radzi dlatego, że jest w psychicznym dołku. Pamiętacie,
mówiłam, że Daria i Kama fiksują w przeciwnych fazach.
W korcu maku się dobrały! Skoro Kama z tym sumo nie-
wątpliwie wpadła w manię, to Daria ma depresję i najchęt-
niej pogrzebałaby cały świat na jednym wielkim, ponurym
cmentarzu, pełnym kraczących wron.
– Musimy coś wymyślić! – oznajmiłam.
– Poczekaj na Halloween i podaruj mu parę ślicznych, ma-
lutkich bucików, z których będą wystawały urwane nóżki…
– Burzę mózgów uważam za rozpoczętą! – nie dałam
się sprowokować.
– W takim razie zaprośmy do spisku jeszcze Kamę
i Rafała.
– Zgoda – oznajmiłam.
Wiem, że zupełnie nie tak to powinno wyglądać. Ojciec
o własnym dziecku w drodze nie powinien dowiadywać się
ostatni, ale rzeczywiście nie wiedziałam, co robić. Wojsko-
wy psychoterapeuta Davida też pewnie doradziłby aborcję.
Jego zdaniem, z dwojga złego lepsze to niż tłumiona agresja
wobec własnej rodziny, w dalszej konsekwencji pchająca go
w uzależnienie od alkoholu i narkotyków. Następne mogły
być napady szału, przemoc wobec mnie i Stadasia, a w koń-
cu, kto wie, może nawet kariera seryjnego mordercy… Ci
amerykańscy terapeuci to dopiero potrafią człowieka pocie-
szyć! Jednak oni przynajmniej dostrzegają problem. W Pol-
sce to się bagatelizuje. Nasi bohaterowie zawsze sprawiedli-
wych wojen nie miewają żadnego PTSD. Chociaż gdyby tak
32
popytać starszych ludzi, ilu z nich ciągle śnią się powraca-
jące wojenne koszmary, to mogłoby się okazać coś zupełnie
innego. Na przykład, że wszyscy jesteśmy narodem z PTSD,
no ale skoro wszyscy tak mają, więc to normalne…
Namówiłam Davida na kontynuowanie terapii w Polsce,
jednak skończyło się na trzech wizytach. Na pierwszej pan
Bardzo Ważny Profesor Psychologii uznał, że tym Amery-
kanom przewraca się w głowie od nadmiaru dobrobytu. Po-
tem była jeszcze młoda dziunia, która na pierwszej wizycie
mówiła wyłącznie cytatami z najnowszych podręczników,
co miało dowodzić jej profesjonalizmu, a na drugiej usiło-
wała poderwać mi męża na bardzo prywatną terapię. Uzna-
łam, że tak to ja sama lepiej od niej potrafię, no i ta ciąża
wynikła trochę jakby przez tę miłą panią terapeutkę…
Z pokoju, w którym David urządził swoje centrum do-
wodzenia odległą galaktyką, dobiegały odgłosy zaciętej ko-
smicznej bitwy. Zajrzałam tam. Monitor komputera migotał
jak oszalały. Ten cały StarCraft to taka mozaika mrugają-
cych ikonek, od której niewtajemniczeni dostają oczoplą-
su najdalej po minucie. Ja też nie mogłam się w tym po-
łapać, ale David był w swoim żywiole. Mówił, że czuje się
tak, jak podczas szturmu na pałac Saddama, kiedy rozbili
kolejno wszystkie linie obrony i wjechali czołgiem do pry-
watnej sypialni dyktatora. Nikogo tam wprawdzie nie zasta-
li, ale przez chwilę chłopcy byli pewni, że dorwali drania
i właśnie oni zakończą teraz tę wojnę. David chciał wciąż
na nowo przeżywać tamten moment.
– Jak ci idzie, kochanie? – zdołałam się zorientować, że
to jest walka z Zergami, czyli robalami przypominającymi
wielkie modliszki.
33
– Proszę, nie teraz… – wycedził David przez zaciśnięte
zęby. Był maksymalnie skupiony. – Ten koreański koleś jest
niesamowity! Ma prawie 500 APM…
Zachowałam się bardzo profesjonalnie, to znaczy na-
tychmiast wyniosłam się z pokoju. Choć bardzo miałam
ochotę, nie pocałowałam Davida w policzek, by go nie zde-
koncentrować.
APM to skrót od terminu Actions Per Minute i oznacza
liczbę kliknięć myszą albo w klawiaturę komputera, wyko-
nanych w ciągu jednej minuty. Tyle akurat wiem. Każde ta-
kie kliknięcie jest wydaniem polecenia, zatem przeciwnik
Davida myślał bardzo, ale to bardzo szybko – wydawał swo-
im potworom osiem, dziewięć rozkazów na sekundę. Mi-
nimalne APM dla zawodowych graczy wynosi 300, a więc
naprawdę nie powinnam teraz przeszkadzać.
Dla południowych Koreańczyków gra w StarCrafta sta-
ła się w ostatnich latach sportem narodowym. Rozgrywkom
kibicowały tysiące ludzi na stadionach, na których stawia-
no ogromne telebimy. David chyba trafił na jednego z mi-
strzów i musiał dać z siebie wszystko, aby wygrać tę bitwę.
Byłam ciekawa wyniku, bo w końcu doświadczony zawodo-
wy żołnierz kontra genialny nastolatek to jednak było coś!
Postanowiłam, że zapytam o to wieczorem, jak będzie po
wszystkim. Oczywiście pod warunkiem, że David nie za-
cznie nowej kampanii na kolejnej planecie…
Tymczasem zadzwoniłam do Kamy i zaprosiłam ją do
siebie na kawę. Dodałam, że to rozmowa nie na telefon, no
i tym się zdradziłam.
– Jesteś w ciąży! – oznajmiła oskarżycielsko przyjaciółka.
– Skąd wiesz? – wyrwało mi się z zaskoczenia.
34
– Namawiałaś mnie dziś na założenie rodziny, więc
twoja pewnie się powiększa!
– Może – przyznałam się bez bicia.
– Co na to David? – Trzeba przyznać, że Kama, kiedy
się na coś nakręci, też ma nie najgorsze APM.
– David nie wie, a ja nie wiem, jak mu o tym powie-
dzieć.
– Przecież nie musisz nic mówić. Sam w końcu zoba-
czy…
– Tylko że wtedy najpewniej uzna mnie za terrorystkę
i razem ze Stadasiem ześle do Guantanamo.
– Prędzej sam ucieknie ci z domu – Kama okazała się
nadspodziewanie rzeczowa. – Do jakiegoś Afganistanu czy
Somalii…
Miała rację. Ta cała wojna z terroryzmem przeciągała
się w nieskończoność, ochotników było coraz mniej, zatem
powracających do akcji doświadczonych weteranów przyj-
mowano z otwartymi ramionami. Ba, ostatnio nawet zaczy-
nano ich powoływać, czy tego chcieli, czy nie, bo w końcu
podpisali kontrakt i musieli służyć, kiedy byli potrzebni. Na
Davida też mogła przyjść kolej. Chęć rozegrania kolejnej
partii StarCrafta byłaby raczej słabą wymówką. Jeśli już,
powinien iść na studia, armia mogła mu nawet opłacić cze-
sne. Ale to był w tej chwili najmniejszy problem.
Kuzynek Rafał, kiedy wrócił z jajkami, żadnego proble-
mu nie widział.
– Hej, David! – wrzasnął na cały dom. – Znów będę
wujkiem! Dzięki!
Przyznaję, że mnie kompletnie zamurowało. Po pro-
stu stanęłam jak żona Lota. Poczułam nawet słony smak
35
w ustach. To dlatego, że bezwiednie przygryzłam sobie
wargę.
A Rafałek, nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, poma-
szerował prosto do pokoju Davida, żeby ogłosić mu rado-
sną nowinę.
Nie byłam w stanie się poruszyć. Czułam się jak wte-
dy przed telewizorem, gdy ogłaszano nazwiska poległych.
Za to Daria rzuciła się na Rafała niczym prawdziwa tygry-
sica. Upadli oboje na podłogę w salonie, przewrócili dwa
krzesła, ściągnęli z komody serwetę ze wszystkimi bibe-
lotami, w tym świecznikiem z poniemieckich łusek, dzie-
łem Davida oczywiście. Szczęściem odgłosy wirtualnej bi-
twy skutecznie zagłuszyły hałas tej realnej za ścianą. Niech
wszystkim dobrym duchom Miejsca będę dzięki za Kore-
ańczyków z APM bliskim 500!
– No co…? No co?! – Rafałek zdecydowanie nie był ty-
pem wojownika i to zarówno jeśli chodzi o posturę niedoży-
wionego dryblasa, jak i o strusi charakter, więc Daria po krót-
kiej szamotaninie wzięła górę i usiadła mu okrakiem na piersi.
– Daj poduszkę, szybko! – zawołała do mnie.
Machinalnie podeszłam do tapczanu i wzięłam, o co
prosiła, ale kiedy wracałam z tą poduszką w rękach, coś we
mnie wstąpiło… Nie podałam jej Darii, tylko sama przy-
klękłam i zaczęłam drania tą poduszką dusić! Nigdy w ży-
ciu nie miałam ochoty nikogo zabić. W sumie to nawet Sad-
damowi Husajnowi nie życzyłam śmierci. Ale teraz, w tym
momencie po prostu zrobiłabym to… Rafał chciał znisz-
czyć moją rodzinę! Nieważne, że niechcący, jak to zwykle
on, ważne, że skutecznie, a więc w tej chwili on był moim
najgorszym wrogiem!
36
Naprawdę dobrze się do tego przyłożyłam! Rafałkowi
oczy wylazły na wierzch.
Udusiłabym go na pewno, gdyby nie Daria, która spoj-
rzała mi w twarz i natychmiast chwyciła mnie za nadgarstki
i oderwała moje ręce od poduszki.
– Co ty… – nie zdołała dokończyć reprymendy.
– Dobrze, przyznaję się! Przestańcie już… – wysapał
rozpaczliwie Rafał, chwytając powietrze jak karp. – Jestem
gejem! David mi się podoba!
– A nie mówiłam! – wysyczała przez zęby Daria. –
Wiedziałam od początku!
Żoną Lota już byłam, więc teraz po prostu się eksterio-
ryzowałam. Moja dusza porzuciła brzemienne ciało, odle-
ciała w wyższe rejony astralnej abstrakcji. Stałam się teraz
czerwonym balonikiem unoszącym się lekko w górne war-
stwy atmosfery, bujałam coraz wyżej i wyżej, kołysana kar-
micznym wiaterkiem…
Gdzieś w pobliżu ktoś histerycznie się śmiał. Może
to byłam ja? Jak tak dalej pójdzie, oboje z Davidem skoń-
czymy w jednym szpitalu psychiatrycznym – ja na od-
dziale żeńskim, on męskim, a do tego jeszcze Stadaś nie-
chybnie trafi na oddział dziecięcy i będziemy tak razem
żyli długo i szczęśliwie. Natomiast maleństwo, które się
miało narodzić, niewątpliwie będzie dzieckiem z rodziny
Adamsów.
Na szczęście ściągnęło mnie Miejsce.
Znów siedziałam na kamieniu pod drzewem, niedaleko
ruin starego domu. Miałam w palcach kawałek chleba i kru-
szyłam go dla ptaków oraz dla Miejsca. Resztę zjadłam sa-
ma, odzyskując wewnętrzny spokój. Na chwilę przymknę-
37
łam oczy, odetchnęłam powoli i głęboko, a kiedy uniosłam
powieki, znów byłam u siebie w domu, w moim świeżo za-
bałaganionym salonie.
– I widzisz! Widzisz, co zrobiłeś! – strofowała Daria
Rafałka. – Teraz przez ciebie Kludia jest w szoku! To mo-
że zaszkodzić dziecku! – Najwyraźniej zapomniała, że jesz-
cze przed chwilą namawiała mnie do aborcji, a zatem spra-
wy tak jakby szły po jej myśli.
– Już mi lepiej – oznajmiłam.
– Ciocia się nie gniewa… – przymilił się Rafałek.
– Pogniewam się, jak jeszcze raz powiesz do mnie „cio-
ciu”!
– Ale ja Davida… tylko platonicznie…
Tym razem Daria sama podała mi poduszkę.
– Lepiej się połóż – powiedziała i pomogła mi dojść do
tapczanu.
Rzeczywiście, najlepiej kontynuować dalsze przesłucha-
nie w pozycji horyzontalnej, chociaż było to nie do końca
zgodne z zasadami psychoanalizy – terapeuta padł, a pa-
cjent mu się z tego tłumaczył…
– Tego akurat jestem zupełnie pewna, że nie masz
u Davida żadnych szans! – zdobyłam się wreszcie na roz-
sądniejszą refleksję.
– Lubię silnych mężczyzn.
Zmilczałam to. David był kochany, mądry, odważny, ale
gdyby był naprawdę silny, nie byłoby teraz żadnego kłopo-
tu. Mogłabym spokojnie, jak w tej starej reklamie, zacząć
przygotowywać uroczystą kolację, podczas której wręczy-
łabym mu romantyczny prezent, czyli różowe pudełeczko
z bucikami z malutkimi stópkami w środku… tfu… Tfu!
38
Tfu! O, psiakrew! Czy to PTSD może być zaraźliwe? Bo
chyba już i mnie się udziela.
Oczywiście, w żadnym wypadku nie winiłam Davida!
Wcale nie chcę, żeby był silny! Wtedy byłby pewnie grubo-
skórnym troglodytą albo wręcz psychopatą, który niczym
ani nikim się nie przejmuje.
– I co dalej, ty amatorze silnych mężczyzn?! – rozsier-
dzona Daria kontynuowała inkwizycję.
– No co, no co…?! – Rafałek najwyraźniej był bliski
płaczu. – Przecież już się przyznałem, tak jak chciałaś?
– Zrobiłeś
coming out tylko dlatego, że ja chciałam?! –
obruszyła się Daria.
No tak, zeznania wymuszone torturami są nieważne…
Ostatnio wiele się o tym mówiło, w związku z okropnymi
metodami przesłuchiwania pojmanych terrorystów. To dra-
nie, ale w ten sposób na pewno nie przekonamy ich o naszej
moralnej wyższości. Mniejsza o terrorystów! Jednym sło-
wem, orientacja seksualna Rafałka nadal wisiała pod zna-
kiem zapytania. Nic się ani nie wyjaśniło ani nie ułożyło, na-
wet w tak drugorzędnej kwestii. Ocean szaleństwa rozpoczął
kolejny przypływ, na szczęście Miejsce nade mną czuwało.
– Kto cię prosił, smarkaczu jeden, żebyś mówił Davi-
dowi o mojej ciąży?! – wybuchłam tak zwyczajnie po pol-
sku, zdrowo wkurzona.
– Skoro wy nie mogłyście się zdecydować… – zamilkł,
bo teraz obie miałyśmy zimny mord w oczach. – Ja też chcę
być silnym mężczyzną, a czuję się taki zdominowany przez
kobiety… – poskarżył się. – Znaczy nie przez was! – popra-
wił się szybko, uznawszy najwyraźniej, że lepiej nie drażnić
dwu szalonych dusicielek. Niewiele mu to pomogło.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie