Antologia Duch Galaktyki

background image




DUCH GALAKTYKI

ZBIÓR OPOWIADAŃ FANTASTYCZNO-NAUKOWYCH


GORZOWSKI OKRĘGOWY KLUB MIŁOŚNIKÓW FANTASTYKI NAUKOWEJ

OGÓLNOPOLSKI KLUB MIŁOŚNIKÓW FANTASTYKI I SCIENCE FICTION

GORZÓW WIELKOPOLSKI 1979

background image


TADEUSZ MARKOWSKI

PAMI

ĘTNIK


Publikujemy poniżej nieznane dotąd fakty dotyczące wyprawy rekonesansu galakty-

cznego numer XXXVI, pod dowództwem nieżyjącego już admirała Kronosa. Wspomnienia te
zostały nagrane przez wielkiego teoretyka kosmopsychologii Hermesa, dokładnie w sto okre-
sów po jego śmierci — tak, jak to sobie ten wielki uczony zastrzegł za życia. Czytelnik łatwo
zauważy, że wspomnienia te odbiegają w znacznym stopniu od oficjalnego raportu z tej wy-
prawy podpisanego przez Kronosa i samego Hermesa. Jego ocenę pozostawiamy czytelniko-
wi. Sami nie czujemy się do niej upoważnieni jako, że jeśli nawet opisane tu wydarzenia rze-
czywiście miały miejsce (jest to jednak uważane przez większość badaczy za niemożliwe), to
fakt, że przyczyniły się one do rozwoju i natchnienia wszystkich członków załogi tej wypra-
wy, z których każdy został w późniejszym okresie wielkim uczonym w swej dziedzinie,
wydaje się w pełni usprawiedliwiać ich zachowanie. Zwłaszcza, że badania Ziemi dokonane z
polecenia Bazy Galaktycznej wykazały, że jeśli tak było naprawdę, to pobyt Kronosa i jego
załogi przyczynił się do znacznego przyśpieszenia rozwoju tej planety.

Jak jednak podkreśliliśmy na wstępie, niech każdy z was, drodzy czytelnicy, sam osądzi

opisane tu wydarzenia.

Redakcja Przeglądu Interkosmicznego



42 okres bezwzględny

Zbliżamy się do celu. Za około 40 obrotów pokładowych wejdziemy na orbitę parki-

ngową wokół Trzeciej. Według danych zwiadu otrzymanych przed startem są tu idealne
warunki do założenia kolonii. Kto wie? Być może trzeba tu będzie pozostać na zawsze. Nie
piszę tego tylko tak sobie. Skądże! Rozmawiałem dzisiaj z Inżynierem. Sytuacja nie jest
wcale tak wesoła, jak to usiłuje przedstawić Kapitan. Podobno stabilizatory antyprzestrzenne
trzymają się tylko cudem. O powrocie na razie nie ma nawet mowy. Kapitan ma zamiar
spróbować ich naprawy na powierzchni planety, już po wylądowaniu.


48 okres bezwzględny

Dawno nic nie pisałem. Nie było na to czasu. Stabilizatory jednak puściły. Boże, co się

działo! Cudem tylko udało nam się wydostać do normalnej przestrzeni. Cały przedział napędu
podprzestrzennego rozwaliło w kawałki. Przy okazji okazało się, że mamy łączność tylko na
falach świetlnych. Nadajnik podprzestrzenny również poszedł w drzazgi. Przez dziesięć obro-
tów pokładowych montowaliśmy nadajnik konwencjonalny, żeby można było nadać wezwa-
nie pomocy. Meldunek poszedł, ale dotrze do naszych dopiero za tysiąc obrotów bezwzglę-
dnych. Astronom obliczył, że na Trzeciej odpowiada to około trzem tysiącom jej obrotów wo-
kół gwiazdy centralnej. Wesoło! Reszta przedziałów jest dalej sprawna. Niedługo wejdziemy
na orbitę wokół Trzeciej.

background image

50 okres bezwzględny

Ale heca! Na Trzeciej jest jakaś cywilizacja. Prymitywne to jeszcze i zajmuje się głó-

wnie małymi wojnami podjazdowymi, ale zawsze coś. Wyobrażam sobie minę szefa zwiadu,
gdy się o tym dowie. Takiego niechlujstwa już dawno nie było. Przeoczyć cywilizację — to
po prostu skandal! Temida truła mi przez dłuższy czas głowę na temat sankcji, jakie wycią-
gnie z tej historii. W końcu nie wytrzymałem i poradziłem jej, żeby — jako Inżynier — raczej
zajęła się parkiem maszynowym, bo z jakimikolwiek sankcjami będzie się musiała jeszcze
długo wstrzymać i dobrze będzie, jeśli w ogóle tej chwili dożyje. Obraziła się i poszła męczyć
innych.

Dzisiaj zjawił się u mnie Kapitan. Zupełnie go nie poznaję! Gdzie podziała się jego

dotychczasowa wyniosłość?

— Hermesie, co ty o tym sądzisz? — zapytał tak jakby rzeczywiście to go interesowało.
Powiedziałem mu, że na razie przynajmniej wolę się wstrzymać z sądami. Odszedł

jakby trochę zawiedziony i zajął się wybieraniem miejsca na założenie bazy.

Biedny Kronos! Nigdy chyba nie przypuszczał, że właśnie jego coś takiego spotka.



58 okres bezwzględny

Wybraliśmy już lądowisko. Jakaś spora górka w strefie dość umiarkowanej. Zajął się

nią Hefajstos. Od razu na samym początku podciągnął baterię miotaczy antymaterii i ściął
cały jej czubek. Panika wśród tubylców trwa chyba do dziś dnia. Ciekawe, jak oni to wszy-
stko przyjmą. Na razie wszyscy czekają aż Temida z Apollonem przygotują pierwszą serię
robotów człekokształtnych. Mają je niedługo spuścić na powierzchnię. Wtedy przynajmniej
będziemy wiedzieć coś więcej o tubylcach. Ja na razie nie mieszam się w ich robotę. Moja
rola zacznie się dopiero po wylądowaniu.


60 okres bezwzględny

Apollon spuścił roboty. Musimy teraz przez jakiś czas poczekać na pierwsze informa-

cje. Temida chyba już coś wie, bo chodzi z taką miną, jakby ją coś szalenie bawiło. Osobiście
nie bardzo wierzę w jej zmysł humoru. Wyraźnie coś knuje.

Hefajstos wydrążył już swoją górę i powoli zaczyna tam upychać całą maszynerię.

Podobno za 100 obrotów tej planety, będziemy już mieli elegancką bazę.

Kapitan a właściwie Kronos (bo teraz każe się wszystkim zwracać do siebie po imieniu)

postanowił zostawić nasz statek na orbicie parkingowej. Na powierzchni będziemy mieli małe
rakietki służące do lotów wewnątrzsystemowych. Uważam, że nie jest to w sumie głupia
decyzja. Kronos podejmował już nieraz głupsze. Chociażby wtedy, gdy puścił z dymem całą
planetę w Centrum. Tłumaczył się potem, że mu się pomyliły ładunki. Tak jakby bomby z
antymaterii nie miały wszystkich zabezpieczeń właśnie na wypadek ewentualnej pomyłki.
Miał nawet potem jakąś sprawę przed Trybunałem, ale udało mu się wykręcić sianem.

Muszę kończyć, bo zapowiedziała się z wizytą Afrodyta. Podobno ma jakąś ciekawą

wiadomość do mojej kroniki. Zobaczymy!

background image

61 okres bezwzględny

Wiadomość była rzeczywiście ciekawa. Jeżeli nasz ukochany informatyk ma rację, to

zapowiada się całkiem niezły żywot na tej planecie. Nadal czekamy na wyniki rekonesansu
wykonywanego przez roboty Apollona.

Hera w końcu również się ruszyła i zaczęła pomagać Hefajstosowi w urządzaniu bazy.



63 okres bezwzględny

Nareszcie wiemy coś o tubylcach zamieszkujących Ziemię. Tak się właśnie w ich języ-

ku nazywa Trzecia — Ziemia! Nawet ładnie to brzmi. Apollo zabrał się właśnie do opracowy-
wania danych dostarczonych przez roboty. Pomaga mu Afrodyta. Oczywiście Temida, a
nawet Kronos ciągle tam zaglądają. Zapowiada się chyba jakaś sensacja.

Mars rozpoczął dziś instalację w bazie urządzeń ochronnych. Po co i przeciw komu,

tego nikt nie wie. Jest to osobiste polecenie Kronosa.


64 okres bezwzględny

No i wyszło szydło z worka. Oni traktują nas jako Bogów. Ubaw na sto dwa! Afrodyta

chodziła trochę jakby zmartwiona, mówiąc niejasno o jakichś wynikających z tego kłopotach.
Natomiast Kronos wyglądał na mile połechtanego. Pewnie znowu coś kombinuje.

Na wszelki wypadek przypomniałem mu, że tym razem każda pomyłkowa eksplozja

bomb z antymaterią spowoduje również i naszą zgubę. Odpowiedział mi na to, że mam skrzy-
wienie profesjonalne jak każdy zresztą Kontaktowiec i że jak jeszcze raz zacznę się wygłu-
piać, to mnie zawiesi w obowiązkach. Nie chciałem mu przypominać, że w wypadku natrafie-
nia na obcą cywilizację mam co najmniej takie same uprawnienia, jak i on. Sam przecież
dobrze o tym wie.

Na jutro została zapowiedziana nadzwyczajna narada wszystkich uczestników i to w

sali głównej. Znowu pomysł Kronosa! Ciekawe, on tym razem wymyślił?


65 okres bezwzględny

No, chociaż raz udało się Kronosowi wymyślić coś sensownego! Narada zaczęła się

nawet punktualnie, co ostatnimi czasy rzadko już się zdarzało. Nawet Hefajstos wylazł ze
swojej góry i zjawił się o czasie. Porządek dzienny przewidywał omówienie wyników zwiadu
Apollona, następnie zaś Kronos miał przedstawić swoje propozycje dotyczące dalszego poby-
tu na Ziemi.

Apollo był tym razem szalenie rzeczowy. Bo też wyniki jego badań mówiły same za

siebie. Otóż Tubylcy przyjęli nasze pojawienie się jako akt boski, a nas samych zaczęli uwa-
żać za swoich Bogów, ścięcie przez Hefajstosa szczytu górki uznali za wyraz naszego nieza-
dowolenia z powodu ich prowadzenia się, co spowodowało, iż zaraz potem posypały się
ofiary z tutejszych zwierząt w celu przebłagania naszego rzekomego gniewu. Apollo mówił
jeszcze sporo, ale najważniejszym momentem stało się przedstawienie jego propozycji

background image

powziętych wraz z Temidą i Afrodytą. Wcale interesujące.

— Po pierwsze — mówił — skoro zostaliśmy uznani za bogów, to będzie nam bardzo

trudno sprostować to nieporozumienie, zważywszy stopień rozwoju Ziemian, który zupełnie
nie pozwala im zrozumieć faktu, że jesteśmy cywilizacją, pochodzącą z innej planety.

Zaproponował pozostawienie tej sprawy tak, jak wygląda ona w tej chwili. Traktując to

jako przesłankę, zaproponował ponadto:

a) uwzględnić ten fakt w badaniach socjologicznych;
b) wykorzystać ceremoniał składania ofiar przez Tubylców do uzupełnienia naszego

pożywienia, co jest absolutnie realne. W ten sposób moglibyśmy nieco urozmaicić nasze wła-
sne rezerwy żywnościowe;

c) utrzymywać ciągłą kontrolę tubylców za pomocą robotów.
Następnie Kronos oficjalnie poprosił mnie — jako Kontaktowca o wyrażenie opinii na

temat propozycji Apollona. Zasadniczo zgodziłem się na wszystko, z tym jednak zastrzeże-
niem, że punktem „C” zajmę się osobiście, a co tyczy się ewentualnych eksperymentów
socjologicznych naszych pań, to zażądałem każdorazowej mojej zgody. Wiem skądinąd, że to
wariatki i dlatego na wszelki wypadek wolałem się zabezpieczyć przed ich dzikimi pomysła-
mi. Kiedyś na jednej z planet Cefeid zmontowały taką wojnę kosmiczną, że przez sto okresów
nikt nie mógł uspokoić zacietrzewionych tubylców.

Następnie Kronos znów zabrał głos. Na samym wstępie zauważył nie bez racji, że czeka

nas długa droga do domu. W związku z tym podjął kilka decyzji, które przedstawia nam do
zatwierdzenia. Chodziło mu o to, że zasadniczo nie jesteśmy tu niezbędni wszyscy naraz. Za-
proponował więc, ażeby ustalić czasowe dyżury trzyosobowe. Reszta miała by w tym okresie
poddać się hibernacji. Cykl trwania jednego dyżuru określił wstępnie na trzysta tutejszych lat.
Ostatecznie sprawę odłożono na trzy okresy bezwzględne w celu przemyślenia jej przez
wszystkich.


70 okres bezwzględny

Nie pisałem pamiętnika przez dłuższy czas, ponieważ mieliśmy mnóstwo roboty z osta-

tecznym urządzeniem bazy. Okazało się, że Hefajstos pomyślał o wszystkim. Urządził wspa-
niałe baseny, nawet automatyczną restaurację i w ogóle, czego to on jeszcze nie wymyślił.
Mars natomiast obstawił wszystko baterią laserów. Tłumaczył się, że to na wszelki wypadek.
Wydałem oficjalny zakaz używania ich bez zgody mojej lub Kronosa. Coś mi się zdaje, że oni
wszyscy powoli głupieją. Podejrzewam, że to wiadomość o ich rzekomym boskim pochodze-
niu tak na nich wpłynęła. Rozmawiałem o tym z Kronosem. Zgodził się ze mną i obiecał za-
ostrzyć rygor. Mamy tu przecież siedzieć co najmniej tysiąc okresów bezwzględnych. Zapro-
ponowałem również ponowienie komunikatu o pomoc, tym razem już z dokładnym opisem
naszej sytuacji, tak żeby nasi przekonali się, iż mamy jednak szanse przeżycia, ale nie aż
takie, żeby zwlekać z przysłaniem ekipy ratowniczej. Na wszelki wypadek poradziłem Krono-
sowi, żeby nie wspominał o tej historii z bogami. Mogli bowiem jeszcze pomyśleć, że wszy-
scy tu powariowaliśmy. Podejrzewam, że nas to i tak nie minie.

Kronos raczył się wyrazić, że chociaż raz udało mi się zachować jak prawdziwemu

Kontaktowcowi. Też sobie znalazł rodzaj żartów! Powiedziałem mu, że jak tak dalej pójdzie,
to i jego nie ominie wariactwo, zwłaszcza, jeśli będzie sobie dalej pozwalał na takie żarty.
Obraził się trochę, ale mimo to przesłał komunikat zgodnie z moimi wskazówkami.

Podjęto również decyzję w sprawie anabiozy. W zasadzie wszyscy glosowali „za”. Nie

wiadomo było jednak, kiedy rozpocząć pierwszy dyżur. Wszyscy chcą się na razie zapoznać z
Ziemią. Hefajstos się wścieka, bo nigdy nie może nikogo znaleźć w bazie. Każdy jest ciągle

background image

w terenie. Muszę przyznać, że planeta jest całkiem, całkiem. Ziemianie, pomimo swojej
prymitywności, mają duże poczucie piękna. Ich dziewczyny są czasami wręcz przeurocze.
Trochę je tylko nauczyć dobrego wychowania i w niczym nie będą ustępować naszym
paniom. Tego im jednak już nie powiedziałem. Naszym paniom znaczy, nie Ziemiankom. Z
tymi bowiem nie miałem jeszcze okazji do rozmowy. Przygotowuję już jednak zestaw do
hipnotycznej nauki ziemskiego języka. Kronos zapowiedział się jako pierwszy. Jemu też spo-
dobały się Ziemianki. Na wszelki wypadek przypomniałem mu, że osobiste kontakty z tubyl-
cami w fazie wstępnej mogę utrzymywać tylko ja. Obawiam się jednak, że Kronos nie po-
dziela moich opinii na temat obowiązkowego przestrzegania regulaminu.


71 okres bezwzględny

No, nareszcie! Zostaliśmy tylko we czwórkę: Hera, Kronos, Mars i ja, z tym, że ja zaraz

idę do przetrwalnika. Zostałem bowiem tylko po to, żeby dopilnować właściwej infiltracji
robotów kontaktowych pomiędzy Ziemian. Oprócz tego wprowadziłem maleńką modyfikację
w programach centralnego komputera naszej bazy. Polega ona na dodaniu nowego rozkazu
warunkowego nakazującego obudzenie mnie w przypadku gdyby ktoś zbytnio przekraczał
regulamin kontaktów z obcymi cywilizacjami na prymitywnym szczeblu rozwoju.

* * *

400 okres bezwzględny

Orgia!!! Najnormalniejsza w świecie orgia! Obudziłem się prawie o sto okresów za

późno. Oczywiście Kronos majstrował przy komputerze centralnym. Na szczęście nie udało
mu się wpaść na moją modyfikację programów. Dzięki temu głównie w ogóle się obudziłem.
Inaczej spałbym aż do dnia przybycia hipotetycznej pomocy. Kronos bowiem pozwolił sobie
na zaprogramowanie mojego analizatora na spanie nieograniczone. Taki już z niego żarto-
wniś! Tymczasem zachowanie się jego i Marsa wywoływało wątpliwości centralnego kompu-
tera naszej stacji, który postanowił mnie obudzić. Programy anabiolizatora zostały jednak
przez Kronosa tak zaplątane, że centralny komputer długo nie mógł sobie z tym poradzić. Te-
raz zacząłem przygotowania do przebudzenia wszystkich. U reszty bowiem Kronos również
porobił „drobne” modyfikacje. Nie tak jednak drastyczne, jak w moim przypadku.

W bazie zastałem tylko Herę. Z początku przestraszyła się mnie, jakbym był duchem.

Potem jednak opanowała się i mogliśmy sobie pogadać. Powiedziała, że od początku podej-
rzewała mnie o jakąś machinację z komputerem. Potem dodała cynicznie, że nawet próbowała
ją znaleźć, ale jest niestety zbyt słaba w technice obsługi jednostki centralnej naszego kompu-
tera. Na całe szczęście! Tego jej już jednak nie powiedziałem. I to było właściwie wszystko,
co udało się z niej wyciągnąć. Będę więc musiał sam się dowiedzieć, co tu się właściwie
działo. Na wszelki wypadek wezmę rakietę i udam się na pokład naszego statku. Stamtąd
przynajmniej będę mógł mieć wszystko na oku.


403 okres bezwzględny

Nic nie notowałem, bo byłem zajęty przeglądaniem zapisów komputera. Moje najgorsze

przewidywania sprawdziły się. Niestety! Cała trójka była spokojna przez pierwsze sto okre-

background image

sów. To i tak dużo, zważywszy okoliczności. Zaczęło się od tego, że Hera zadurzyła się w
Kronosie. To może się w końcu zdarzyć każdemu. Faktem jest jednak, że odpuścili sobie
wszelkie obowiązki. Mars z początku robił wszystko za nich, ale później zachciało mu się
bardziej skomplikowanych eksperymentów. Znalazłem w pamięci komputera resztki jego
badań nad ewentualnym krzyżowaniem się obu ras. To znaczy nas i Ziemian. Na dodatek
wypadły one pomyślnie, co jest zresztą dla mnie dużym zaskoczeniem. Dalej, niestety, Mars
zaczął sobie poczynać coraz śmielej. Nauczył się miejscowych dialektów i zwyczajów, a
następnie zrobił sobie świtę z 30 człekokształtnych robotów kontaktowych i... wyruszył na
wycieczkę po Ziemi. Na całe szczęście nie przyszło mu do głowy przyśpieszanie rozwoju czy
podobne tego typu bzdury. Nie wyobrażam sobie, co by się stało w takich układach, ponieważ
... zakochał się. O to nikt by go chyba nie posądził. On, który zawsze był tak wybredny w
dobieraniu sobie partnerek, że pół galaktyki trąbiło o tym na lewo i prawo, znalazł sobie jakąś
miejscową królewnę czy też może księżną. Nie wiem dokładnie, bowiem wiadomości na ten
temat mam tylko od Hery, która rozmawiała o tym z Kronosem. Na marginesie dodam, że
niezbyt kurtuazyjne były te rozmowy.

Chyba na dzisiaj skończę, bo chcę jeszcze sprawdzić układy pokładowe. Niby robią to

automaty, ale nigdy nic nie wiadomo.


409 okres bezwzględny

Nie miałem wtedy racji z tymi automatami. Wszystko było w porządku. Natomiast

niezbyt w porządku był sam Mars. Odkryłem wczoraj, że przeprowadzał na swojej ukochanej
jakieś zabiegi konserwacyjno-renuwelacyjne, że się tak wyrażę. Wynik był taki, że będzie ona
teraz żyć przez jakieś 400 lat, może nawet dłużej i na dodatek zachowa wieczną młodość. Dla
tubylców jest więc w tej chwili boginią.

Kronos natomiast trzymał się Hery tylko do czasu, gdy podpatrzył Marsa i jego idyllę.

Zapragnął widać też sobie trochę użyć, bo jakieś 50 okresów temu zaczął zdradzać Herę, wy-
puszczać się na wyprawy miłosne i uwodzić piękne Ziemianki. Oczywiście Hera próbowała
do tego nie dopuścić, ale... Aktualnie Kronos jest na jakiejś małej wysepce zwanej przez
miejscowych Kretą. Hera natomiast przy pomocy potajemnie wprowadzonych robotów konta-
ktowych sieje wokół niego sieć intryg.

Chyba już dosyć narozrabiali. Od jutra biorę się poważnie za całe to towarzystwo.



420 okres bezwzględny

No, z Herą już spokój. Śpi sobie spokojnie w anabiolizatorze. Zajęło mi to jednak o

wiele więcej czasu, niż sądziłem na początku.

Musiałem bowiem wyprodukować całą serię robotów kontaktowych specjalnie zapro-

gramowanych do odnajdywania i sprowadzania do bazy członków naszej załogi. Na wszelki
wypadek zaprogramowałem je na wszystkich. Nigdy przecież nie wiadomo, co zechcą wypra-
wiać następni dyżuranci. Hera niczego się chyba nie spodziewała, bo dała się podejść jak
dziecko. Nie rozmawiałem z nią nawet, tylko od razu kazałem uśpić. Gdy skończę z resztą, to
ją obudzę i postaram się, by zbliżyła się do moich poglądów.

Teraz czeka mnie cięższa przeprawa, bo Kronos z Marsem zaczęli się czegoś domyślać.

Widocznie Hera coś im nagadała. Miałem z nimi krótką utarczkę słowną przez wideofon.
Mars oświadczył formalnie, że ma mnie gdzieś. Kronos natomiast próbował wydać mi rozkaz

background image

zaprzestania wszelkich akcji. Pytali się również o Herę. Powiedziałem im, że przekonałem ją,
kto tu ma rację i że nie chce teraz z nimi w ogóle rozmawiać. Nie wiem czy uwierzyli. Na
pewno jednak nie są całkiem przekonani, że tak nie jest. Dobre i to!


421 okres bezwzględny

Całą noc myślałem od którego z nich zacząć. Postanowiłem, że lepiej będzie wpierw

pogadać z Marsem. W najgorszym wypadku uśpię go razem z tą jego Ziemianką. Poczyniłem
jednak pewne kroki nadzwyczajne. Rozpiąłem mianowicie nad naszą bazą pole siłowe zapro-
gramowane tylko na mnie. Nie jest to zbyt formalne z punktu widzenia regulaminu, ale tru-
dno! Poza tym przełączyłem się na łączność bezpośrednią z bazą przez satelity, które sam po-
rozmieszczałem nad równikiem. Gdyby więc któryś z panów wywoływał mnie w momencie,
gdy będę w terenie, otrzyma taki sam obraz, jak gdybym przez cały czas był w bazie.

Następnie przejąłem kontrolę nad wszelkimi robotami kontaktowymi będącymi w tere-

nie. Było tego w sumie aż 93 sztuki. Sporo! Każdemu z panów pozostawiłem po dwa roboty
do osobistej ochrony, a resztę wezwałem do bazy. Oczywiście zaraz potem zgłosili się obaj
zakochani panowie z krzykiem i złorzeczeniami. Powiedziałem im, że nie wolno tych maszyn
wykorzystywać do celów pozakontaktowych, o czym zresztą doskonale wiedzieli. Poleciłem
również, żeby natychmiast wracali do bazy, co wywołało sporo różnych komentarzy, w tym
kilka w miejscowym dialekcie, czego nie zdołał przetłumaczyć nawet centralny komputer.
Nie dodałem do tego jednak, że mam zamiar zapakować ich do anabiolizatorów. Nie powie-
działem też, że jutro wyruszam do Marsa.


422 okres bezwzględny

Całą noc pracowałem nad robotami przeznaczonymi na Kronosa. Postanowiłem bo-

wiem przejąć technikę Hery i podesłać mu kilka robotów incognito na tę jego Kretę. Skoń-
czyłem dopiero nad ranem. Obecnie jestem w drodze do Marsa. Rządzi on jakimś księstwem
oddalonym zaledwie o 900 kilometrów od naszej bazy. Od robotów, które mu zabrałem,
dowiedziałem się, że ten drań miał już za sobą pięć wojen z sąsiadami. Nie muszę dodawać,
że wszystkie wygrał, bo używał do tego również robotów. To już nie skandal, to po prostu
zbrodnia! O ile początkowo miałem do niego odrobinę słabości, to teraz postanowiłem być
bezwzględny. Wszak jeszcze trochę, a zapragnie zdobyć dla siebie całą planetę. W tym przy-
padku nic go nie może usprawiedliwić. Przynajmniej do momentu, aż przekonamy się, że po-
moc na pewno nie nadejdzie. Swoją drogą uprzytomniłem sobie, że od momentu przebudze-
nia dopiero po raz pierwszy pomyślałem o sytuacji, że może oni jednak mieli trochę racji. Ale
to bzdura! Wcześniej czy później na pewno przecież przyślą po nas ekipę ratowniczą.
Chociażby po to, żeby sprawdzić co się z nami stało. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby kogoś
zostawiono swojemu losowi. Jedno mnie tylko martwi. Mieliśmy najszybszy statek z całej
floty. Każdy inny na przebycie tej samej drogi potrzebuje co najmniej 500 okresów, a o ile
pamiętam — Baza Galaktyczna dopiero w 200 okresie po naszym odlocie oczekiwała pier-
wszych statków dalekiego zasięgu wracających z rekonesansów. Ciągłe kłopoty z materiałem!
Nie będę się zresztą zbytnio śpieszyć. Tak czy inaczej za jakieś 600 okresów powinien się tu
zjawić statek ratowniczy. Oczywiście, przy najlepszych układach. Jakby nie było, Mars nie
powinien był aż tak się zapominać.

background image

426 okres bezwzględny

No tak, Hera oczywiście nie powiedziała mi wszystkiego. Zresztą, mogłem się tego do-

myśleć. Ten wariat — Mars znaczy się, nie kto inny — zafundował sobie wokół swego miasta
kompletny zestaw czujników. Zorientowałem się dopiero, jak podniosły już alarm. Musiałem
więc oczywiście wycofać się. Na całe szczęście sztuczka z łącznością videosatelitarną udała
mi się na całej linii. Bo zaraz, jak tylko czujniki zaczęły migotać i brzęczeć połączył się ze
mną. No i się naciął! Odbierał mnie tak, jakbym był rzeczywiście w bazie. Teraz jest pewnie
przekonany, że to tubylcy chcą zdobyć jego państewko.

Tym lepiej! Dla mnie oczywiście, bo tubylcom jest wszystko jedno. I tak nie zbliżają się

do siedziby „wielkiego boga”. Tak właśnie go nazywają. Paranoja!

Postanowiłem wezwać awionetkę. Po ziemi przecież nie przejdę niezauważony. Nie

sądzę natomiast, żeby obstawił czujnikami powietrze. Nie miał powodu, ale zobaczymy.


427 okres bezwzględny

Miałem rację. Powietrze zostawił w spokoju. Niestety nie obeszło się bez awantur.

Zaczął nawet do mnie strzelać z paralizatora. Niby nic groźnego, ale zawsze. Nie przypu-
szczałem, że aż tak go wzięło. Mam ich już obydwa. Po tej całej historii z Marsem nie miałem
żadnych szans na podejście Kronosa. Kazałem więc swoim robotom kontaktowym uśpić go i
przetransportować do bazy. Sam nie wiem, czemu wcześniej na to nie wpadłem. Nie będę
opisywał szczegółów całej tej sprawy, ponieważ postanowiłem, że nie umieszczę ich również
w moim oficjalnym raporcie po powrocie do Centrum. W każdym bądź razie mam tu ich
wszystkich plus ukochaną Marsa. Naprawdę ładna! Postanowiłem ją wziąć, bo przecież nie
mogę go trzymać cały czas w uśpieniu. To byłoby z mojej strony co najmniej brzydko. Zasta-
nawiam się przez cały czas, czy powinienem ich przebudzić na rozmowę wszystkich razem,
czy też może pojedynczo. Nie wiem, jutro zadecyduję. Myślę poza tym, że na następny dyżur
obudzę tylko dwójkę. Chyba Hefajstosa i Temidę. Afrodyta jest za ładna. Mogłoby się to
znowu źle skończyć. Zresztą, prawdę mówiąc obawiam się, że ten dyżur nie będzie lepszy.
Boję się zwłaszcza o Temidę. Różne jej pomysły są już sławne wśród wszystkich załóg latają-
cych. W każdym bądź razie mam jeszcze trochę czasu.


430 okres bezwzględny

Zdecydowałem się w końcu na dokładne zapoznanie się z dokumentacją, jaką moi bo-

haterowie zdążyli przygotować, zanim zajęli się „doświadczeniami”. Okazało się, że pomysł
Temidy i Afrodyty był doskonały. Nawet nie wiedziałem, że wszystko, co jadłem do tej pory,
pochodzi ze składanych nam ofiar. Co jakiś czas centralny komputer bazy wysyła roboty do
wszystkich okolicznych świątyń i po prostu zbiera składane tam ofiary. Najgorzej ma się
sprawa z mięsem, które bardzo szybko się psuje. Wydaje się, że miejscowi kapłani również
zaczęli stosować naszą technikę zbierania żywności, ale postanowiłem to ukrócić. W końcu
„bogu, co boskie...”, prawda? Poza tym nie cierpię wyzysku jednej istoty przez drugą. My, to
co innego. Nakazałem więc, by przy wszystkich miejscach kultu zamontowano czujniki okre-
ślające rodzaj, stan, ilość i maksymalny czas leżenia darów bez obawy ich zepsucia. W ten
sposób będzie można zoptymalizować dostawy, a właściwie odbiór.

background image

Przeglądałem również zapisy dostarczone przez roboty kontaktowe. Apollo może być z

nich dumny, świetnie robią swoją robotę. Ostatnie zapisy nie są niestety takie wesołe. Wynika
z nich, że cała trójka nie oszczędzała energii. Robili tu różne „cuda” — ot, choćby na przy-
kład spalenie przez Marsa miasta, które się zbuntowało. Kronos natomiast latał pasjami na
antygrawitonach, a Hera bawiła się w laserowanie różnych tekstów. Trudno wyliczyć wszy-
stko, faktem jednak jest, że w wyniku tego wśród tubylców pojawiły się wierzenia o wojnie
bogów, o gniewie bogów i sporo innych bredni. Ciekaw jestem, które z nich potrafi teraz wy-
tłumaczyć to wszystko Tubylcom. Ja tego się nie podejmuję. Cała ta sprawa na sto parseków
pachnie Trybunałem. Przez noc wszystko sobie przemyślę, a jutro obudzę całą trójkę i czeka
mnie ciężka przeprawa.


431 okres bezwzględny

Ufff! Rozmowa była szalenie trudna, że się tak wyrażę. Na samym początku Kronos

oświadczył, że zawiesza mnie w czynnościach na czas nieograniczony. Muszę przyznać, że
tupetu mu nie brakuje. Jasne, inaczej nigdy nie zostałby Kapitanem. Szybko mu jednak przy-
pomniałem, że jako Kontaktowiec — w przypadku odkrycia jakichkolwiek istot myślących
— mam absolutne zwierzchnictwo przez cały czas nawiązywania kontaktu. Hera dość długo
w ogóle nie chciała się do mnie odezwać, a Mars co jakiś czas chciał mi po prostu dać po łbie.
Ten się wczuł w rolę bezwzględnie. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy powiedziałem mu, że
jego ukochana spoczywa w sąsiednim anabiolizatorze. Podejrzewam, że on się jednak napra-
wdę zakochał. W końcu są gusta i guściki. Ja wolałbym na przykład taką Afrodytę. Nawet z
jej idiotycznymi pomysłami.

Ostatecznie wszyscy jednak okazali się na poziomie. Zwłaszcza, że przedstawiłem im

wyniki obserwacji robotów kontaktowych, o których pisałem już wcześniej. Kronos wyglądał
nawet na lekko przestraszonego. Wszyscy zgodzili się również na moją propozycję, aby obu-
dzić tylko Hefajstosa i Temidę. Kronos miał z początku podobne do moich obiekcje na temat
Temidy, ale w końcu z Afrodytą byłoby jeszcze gorzej. Potem rozmawialiśmy już tylko na
tematy ogólne. Okazało się, że oni również spodziewają się pomocy za jakieś 600 okresów.
W końcu udali się z powrotem do swoich anabiolizatorów. Odbyło się to cokolwiek za spoko-
jnie, żebym nie obawiał się kolejnych niespodzianek. Każde z nich bowiem w międzyczasie
gdzieś wychodziło. Mieli więc czas na zmajstrowanie mi jakiegoś psikusa. Sprawdziłem
potem system operacyjny centralnego komputera, ale wszystkie programy były na oko nie
ruszone. Jutro obudzę następną turę, a sam też chyba pójdę trochę pohibernować.


431 okres bezwzględny

Obudziłem Hefajstosa i Temidę. Nie powiem, byli trochę zdziwieni. Temida nawet bar-

dziej, bo zaraz zarzuciła mnie mnóstwem pytań. Hefajstos natomiast podszedł do sprawy ze
zrozumieniem. Musiałem im jednak opowiedzieć, co tu się wydarzyło. Wydawali się trochę
zaszokowani. Nie podobała mi się reakcja Temidy. Chociaż tego nie powiedziała otwarcie, to
przysiągłbym, że w sumie całe postępowanie obu panów, wydało się jej raczej sympatyczne.
Trzeba będzie mieć ją w przyszłości na oku. Poza tym zaczęła coś mówić o przewrocie pała-
cowym, jakiego niby miałem dokonać. Też coś! Skąd ona wzięła to słownictwo. Postanowi-
łem, że zostanę z nimi jeszcze przez jakiś czas.

background image

440 okres bezwzględny

Nic właściwie nie pisałem przez mnóstwo czasu. Byłem w terenie. Wziąłem roboty

kontaktowe i wybrałem się na wycieczkę po Ziemi. Chciałem to wszystko zobaczyć w szcze-
gółach.

Zacząłem od „królestwa” Marsa. Trzeba przyznać, że udało mu się przez te kilkaset tu-

tejszych lat zbudować naprawdę piękne miasto. W stosunku do reszty planety jest to dosło-
wnie cudo techniki. Ogrody, parki, kanalizacja. Najgorsze jednak, że gdy zwiedzałem jego
pałac stwierdziłem, iż ten wariat zamontował tu mnóstwo urządzeń. Fakt, że świetnie ukry-
tych, ale doprawdy nie wiem, co z nimi teraz zrobić. Gdyby to wpadło w ręce tubylców,
wówczas mogłyby wyniknąć spore kłopoty, zwłaszcza jeśliby zrozumieli zasady posługiwa-
nia się nimi. Nie jest to w końcu takie nieprawdopodobne. Na razie postanowiłem zamknąć
cały ten kram i nikogo doń nie wpuszczać. Ogłosiłem również wśród Tubylców, że ich wła-
dca — znaczy się ten kretyn Mars — odjechał w wielką podróż razem z królewną i że wrócą
oboje za kilkaset lat. W końcu jakby nie było, powiedziałem im prawie całą prawdę. Reszty i
tak by nie zrozumieli. Tak na marginesie muszę stwierdzić, że chyba ich rozumiem. To zna-
czy Kronosa i resztę, a nie Tubylców. Rzeczywiście, coś człowieka bierze, jak sobie uprzyto-
mni, że może uchodzić za boga. Jest to w końcu funkcja niezbyt uciążliwa, zwłaszcza jeśli
dysponuje się taką techniką. Muszę się wziąć w garść. Inaczej i mnie zacznie coś odbijać.
Najprawdopodobniej szajba. Przypominam sobie, że na początku całej tej awantury mówiłem
Kronosowi, że nie ominie nas szaleństwo. Wtedy żartowałem, ale teraz obawiam się, że
jednak coś w tym jest. Sam nawet często zastanawiam się dlaczego jeszcze mnie nie wzięło?
Trzeba chyba iść spać.


441 okres bezwzględny

Odkryłem kilka nowych pomysłów poprzedniej trójki, a zwłaszcza panów. Mars wszę-

dzie stawiał pomniki sobie i swojej ukochanej. Niby nic takiego, ale czasem robił je z nie-
rdzewnej stali! Wspólnie z Kronosem na skraju największej okolicznej pustyni wybudowali
olbrzymi sześcian. Nie bardzo rozumiem tego ich pragnienia robienia cudów za wszelką cenę.
Pomijając już te Kronosowskie loty na antygrawitonach. Zostawiły one trwały ślad w świa-
domości tubylców. Sprawdzałem! Należy się obawiać, że sami też zechcą latać, co w sumie
nie jest nawet takie złe. Najgorsze jednak, że Kronos poza tym chciał koniecznie uchodzić za
mędrca. Nauczał w związku z tym Tubylców matematyki, astronomii oraz fizyki. Tubylcy są
nawet całkiem nieźli, jak na poziom ich rozwoju. Geometrię na przykład zrozumieli bez wię-
kszych trudności. Jedyną rzeczą przemawiającą za Kronosem jest fakt, że jednak mimo wszy-
stko korzystał tylko z miejscowych budowli i nie wprowadzał żadnych usprawnień techni-
cznych tak jak Mars.


442 okres bezwzględny

Idę spać. Przedtem jednak zamontowałem do swojego anabiolizatora dodatkowe sprzę-

żenie z głównym komputerem naszego statku. Dzięki temu mam prawie pewność, że się je-
dnak za te trzysta okresów obudzę. Uzgodniłem z Hefajstosem i Temidą, że na następny dy-
żur obudzą Apollona i Afrodytę. Trudno, nie można inaczej! Utrzymałem również warunko-

background image

we budzenie na wypadek zbyt drastycznych przekroczeń regulaminowych. Zaostrzyłem tylko
kryteria, żeby nie powtórzyła się taka sama historia jak z pierwszą trójką.

* * *

703 okres bezwzględny

Ufff! Obudziłem się o 50 okresów bezwzględnych za wcześnie. Tym razem okazało się,

że jednak dobrze zaprogramowałem swoją anabiozę. Okazało się bowiem, że główny kompu-
ter naszego statku odebrał sygnały od ekspedycji zdążającej w stronę Czaszy Południowej. To
prawdziwy cud! Udało im się trafić przypadkiem na naszą emisję fal świetlnych. Reszta po-
szła już łatwo. Porozumieli się z Centrum Lotów i otrzymali polecenie lecenia nam z pomocą.
Całe szczęście, że możemy odbierać ich sygnały nadprzestrzenne. Chociaż z drugiej strony
nie jestem przekonany, czy naprawdę cieszę się z tej wiadomości. Będą. tu za około 5 okre-
sów bezwzględnych. Jest to za krótki czas żeby zlikwidować cały ten bałagan, który Kronos z
resztą ponownie tu spowodowali. Oni też jakby niezbyt się z tego cieszyli. Tak na marginesie
muszę dodać, że od 200 okresów wszyscy są już na nogach. Tylko mnie, oczywiście, nie obu-
dzono. Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego. Mówię trochę bezładnie, ale to wszystko przez
zdenerwowanie.

Tyle się znów wydarzyło, że nie wiem, od czego zacząć. Chyba od tego, że dziwię się,

dlaczego tylko mnie ominęło to całe szaleństwo, które ogarnęło już wszystkich. Sam zresztą
nie wiem.


704 okres bezwzględny

Przepraszam, ale nie byłem w stanie dokończyć tego nagrania poprzednim razem.

Musiałem zebrać myśli i jeszcze raz wszystko dokładnie przemyśleć. A więc od początku...
Mówiłem już, że niedługo przybędzie pomoc. O całe trzysta okresów wcześniej niż się jej
spodziewaliśmy w najśmielszych snach. Okazało się po przeanalizowaniu pamięci kompute-
rów, że sygnał pomocy od Eurypidrosa — bo to on właśnie dowodzi wyprawą na Czaszę Po-
łudniową — był tylko pośrednią przyczyną mojego przebudzenia. Sam sygnał nie obudziłby
mnie, ponieważ w bazie byli członkowie załogi, czyli ta cała banda szaleńców, bo inaczej
trudno ich już nazwać. Główny komputer pokładowy uznał więc, że nie zachodzi bezpośre-
dnia potrzeba obudzenia mnie. Przesłał jedynie przechwyconą wiadomość do centralnego
komputera naszej Bazy. Ten zaś dołączył ją do danych w moim warunkowym programie bu-
dzenia i uznał, że sytuacja dojrzała jednak do tego, żeby mnie obudzić. Nie bardzo to było na
rękę pozostałym, ale byli za słabi żeby zmienić zaprogramowanie bloku głównego. Tylko ja
miałem odpowiednią wiedzę, jako że z reguły nie wolno ruszać tych programów. Kontakto-
wcy posiadają tę wiedzę głównie na użytek ewentualnych kontaktów. Całe szczęście! Bo-
wiem Kronos zorganizował wielką akcję maskującą, tak że nie wszystkie wiadomości o ich
poczynaniach na Ziemi dochodziły do komputera. Słowem: pomoc przyjdzie już za jakieś 4
okresy. Ale wróćmy do sprawy.

Gdy posyłałem do anabiolizatorów niesforną trójkę, domyślałem się, że Kronos, Mars i

Hera coś tam przy nich majstrowali. Miałem rację! Sprawdzałem blok główny i nic nie znala-
złem. Nie wpadło mi jednak do głowy, żeby zajrzeć do bloków zasilających. Ich sztuczka
była bardzo prosta. Otóż cała trójka postanowiła po prostu wyłączyć po odpowiednim czasie
dopływ energii. Wtedy centralny komputer bazy przełącza hibernację na zasilanie pomocni-
cze i natychmiast przystępuje do budzenia. Chodzi po prostu o nasze bezpieczeństwo. Musia-

background image

ło się im udać i rzeczywiście udało. Tak więc już w sto okresów po moim zaśnięciu w bazie, z
powrotem znalazła się owa trójka plus Hefajstos i Temida. Ci ostatni prędko zdążyli zapoznać
się z postępowaniem Marsa i Kronosa i takie życie także bardzo się im spodobało. Zastana-
wiam się, czy nawet specjalnie nie zaprogramowano tak przerwy w zasilaniu, żeby właśnie
dać drugim dyżurnym czas na posmakowanie życia jak bogowie. Potem obudzili jeszcze
Apollona i Afrodytę i przekonali ich bez większych trudności do swoich idei. Mnie postano-
wiono zostawić w łóżku, że się tak wyrażę.

Nie wiem, czy uda mi się opowiedzieć o wszystkim, co tu narozrabiali. Sam jeszcze o

wszystkim nie wiem. Zdążyli bowiem zniszczyć część zapisów pamięci komputera centralne-
go.

Zacznę od Hefajstosa i Temidy. Ci jeszcze byli najspokojniejsi. Hefajstos nic nie robił

oprócz tego, że popularyzował nowe technologie hutnicze. Wprowadził między innymi żela-
zo, a w końcowym okresie nawet stal nierdzewną. W sumie, nie ma o czym mówić. Drobny i
nieszkodliwy kaprys. Zwłaszcza w porównaniu z działalnością innych. Temida właściwie też
zachowywała się jak niewiniątko. Zwłaszcza zanim nie pojawiły się pozostałe panie. Miała,
co prawda spore królestwo, ale poza stworzeniem własnego haremu męskiego zachowywała
się nadzwyczaj pacyfistycznie. Jeśli nie liczyć oczywiście krwawego tłumienia wybuchają-
cych co jakiś czas buntów gnębionych przez nią samców oraz jednej skromnej ekspedycji
karnej do sąsiedniego państwa, którego władca popełnił nieostrożność stworzenia haremu
żeńskiego. W sumie, tak jak w przypadku Hefajstosa, nie ma o czym mówić. I pomyśleć, że
jeszcze parę lat temu grzmiałbym z oburzenia na takie wybryki, a dzisiaj uważam je za zwy-
kłe ekscesy. Chociaż właściwie, ile to lat temu? Nie wiem jak je liczyć. Z jednej strony 700
okresów bezwzględnych to szmat czasu, ale z drugiej — jeśli odliczyć stan anabiozy — to w
sumie nie ma tych lat tak wiele. Nie sądziłem, że można się tak zmienić. Cóż! Jedyne do
czego miałbym ochotę się przyczepić, to może metody tłumienia buntów przez Temidę. Po
prostu uśmiercała cały swój harem i wybierała sobie nowych kochanków. Kiedyś miałbym
tendencję do nazwania takiego postępowania zbrodnią, ale w świetle późniejszych wydarzeń
było to naprawdę nic. Później bowiem obudzili się Kronos, Mars i Hera. Kronos wrócił na
swoją Kretę. Tyle, że wziął ze sobą Herę. Pogodzili się. Mars natomiast zaraz po obudzeniu
ukochanej powrócił do swego państwa. W bazie pozostał więc tylko Hefajstos i jego żela-
stwo. Przez pewien czas każde z nich żyło na własną rękę. Później jednak postanowili, że
trzeba także obudzić Apollona i Afrodytę. No i obudzili.


705 okres bezwzględny

Nie pisałem pamiętnika przez jeden okres z powodu zamieszania, jakie wywołał drugi

komunikat Eurypidrosa. Nadał on radosną, według niego wiadomość, że za dwa okresy uda
mu się wejść na peryferie naszego systemu. Po otrzymaniu jej wybuchł taki popłoch, że nie
miałem zupełnie czasu na pamiętnik. Cały prawie czas trwały dyskusje na temat tego co
umieścić w raporcie ogólnym. Kronos trzy razy konferował ze mną na temat mojego indywi-
dualnego raportu jako kontaktowca. Już wcześniej zdecydowałem, że ze względu na specyfi-
czne warunki, w jakich się tu znaleźliśmy, nie będę nic wspominał o anomaliach naszego
zachowania. W końcu mam cały zestaw bardzo ciekawych, wręcz fascynujących materiałów
naukowych, gdyby nie tragiczne metody ich zbierania. Umieściłem jedynie dokładny opis
systemu wzbogacania pożywienia przez wykorzystanie składanych ofiar. Oczywiście, podkre-
śliłem, że możliwe to jest jedynie w przypadku naturalnego, że tak powiem uznania nas przez
tubylców za bogów. W przeciwnym wypadku, mocno uwypukli niebezpieczeństwo takiego
postępowania, tym bardziej, że przykłady, które podałem za wysoce prawdopodobne, zostały

background image

zaczerpnięte z życia. Tylko, że o tym już nie pisałem. Umówiłem się z Apollonem i Krono-
sem, że oficjalnie podamy je jako wynik symulacji komputerowej. Jest to o tyle prawdopodo-
bne, że w naszych warunkach napisanie takiego programu jest bajecznie proste. Z takimi
informacjami jakimi dysponujemy... Afrodyta i Apollo już się nawet wzięli do roboty. Jeśli
zdążą, to nawet zmontują małą symulację z naszymi robotami kontaktowymi.

Stałem się więc przestępcą. Nie mogłem jednak postąpić inaczej zwłaszcza, że sam

dotąd zastanawiam się, jak udało mi się przez cały ten czas być ponad wszystkim. Chyba w
sumie dużo zawdzięczam Kronosowi. To brzmi szyderczo, ale jak się zastanowić — jest w
tym rozumowaniu dużo racji. Przecież gdyby mnie obudził, tak jak innych, to wcale nie je-
stem pewien, czy zachowałbym się tak spokojnie. Nie jestem przecież bogiem, lecz istotą jak
najbardziej przeciętną.

Największe kłopoty sprawiło nam znalezienie rozwiązania wojny, która od prawie trzy-

dziestu okresów toczy się wśród tubylców. Jest to zresztą najcięższy zarzut, jaki można nam
wytoczyć. Wszystko zaczęło się za sprawą Kronosa i Marsa. Jeden zrobił królem jakiegoś
państewka naszego robota kontaktowego, a drugi postanowił go wykorzystać, żeby zdobyć ja-
kąś tutejszą piękność. Postanowił zaś zadziałać po bosku i wydał naszemu robotowi polecenie
porwania owej pani. Skutek był taki, że tubylcy nie wiedząc, że jest to interwencja boska,
zorganizowali potężną wyprawę wojenną, ażeby ją odbić. Kronos bowiem zapomniał o takim
drobnym takcie, że jego wybranka była królową i miała męża.

Zawsze twierdziłem, że jego sposoby podrywania kobiet rokują mu stan kawalerski na

całe życie. Do dziś dnia pamiętam jak próbował podrywać jakąś lekarkę w Centrum Lotów.
To już było prawdziwe kino. Szczytem jego intelektu w tej makabresce było stwierdzenie, że
jego wybranka jest prawie tak piękna jak Samanta — mikrobiolog Centrum — z którą owa
lekarka toczyła ciągłą walkę o prymat piękności. Było to oczywiście jego ostatnie wystąpienie
w tych zalotach, a pani doktor do dziś ma dreszcze na jego widok.

Ale wróćmy do tej wojny. W szczytowej jej fazie zaangażowano nawet roboty konta-

ktowe i lekki sprzęt latający. Apollo posunął się wręcz do reanimacji kilku jej uczestników,
przez co jeszcze bardziej utrwalił motyw boski w tutejszych wierzeniach i mocno skompliko-
wał sytuację. Ci faceci uznali swój powrót do życia za niewątpliwy objaw interwencji boskiej.
I słusznie. Niesłusznie natomiast posądzili Apollona o jakieś specjalne preferencje ich osób.
Biedny cybernetyk tak się zapalił do tej wojny, że kiedy zginęło w niej paru wodzów z ata-
kujących — których on właśnie popierał — i obrońcy zaczęli brać górę na skutek braku przy-
wódców, niewiele się zastanawiał i postanowił po prostu ich reanimować. Zrobił to zresztą
głównie z powodu Afrodyty, w której się po cichu podkochuje. Inaczej na myśl by mu nawet
nie przyszło przejmować się śmiercią kilku Tubylców. Ci ostatni zaś niezbyt orientowali się
w tych wszystkich niuansach. Trudno ich zresztą za to winić. Wprost przeciwnie! Coś czuję,
że znowu gubię wątek. Powróćmy więc do meritum sprawy.

Przyczynę tej makabry już omówiłem. Później jednak okazało się, że każdy ma wśród

Tubylców swoich faworytów. Kronos na początku wycofał tego nieszczęsnego robota, ale
napotkał dwie zasadnicze przeszkody. Pierwszą ze strony Tubylców, którzy posądzili swoich
przeciwników o podstępne wykradzenie im króla — co jest sprzeczne z tutejszymi wierzenia-
mi, mówiącymi, że takie sprawy trzeba załatwiać przy pomocy armii. Swoją drogą zastana-
wiam się, czy nie jesteśmy trochę winni tej ich idiotycznej postawie. Poza tym był to robot
Marsa, który zaczął protestować, że Kronos miesza się w jego sprawy. Wtedy jeszcze żaden z
nich nie miał pojęcia co z tego wszystkiego wyniknie. W końcu Kronos — trochę, żeby nie
drażnić Tubylców, a trochę żeby odczepić się od Marsa — postanowił zostawić tego robota
na swoim miejscu. Spokój jednak trwał bardzo krótko. Tubylcy chcieli załatwić sprawę po
swojemu, czyli zaczęli oblężenie stolicy królestwa tego nieszczęsnego robota. Zwali go tak
jakoś śmiesznie... zaraz, zaraz już wiem: Parys. Tak właśnie się nazywał. Parys miał zapro-
gramowaną samoobronę i trzeba przyznać, że program był nadzwyczaj dobrze zrobiony.

background image

Zaczęła się więc taka wojna, jakiej jeszcze nie znała historia tej planety. Prawdopodobnie cała
ta sprawa skończyłaby się stosunkowo szybko, gdyby nie nasze panie. Myślę oczywiście o
Afrodycie i Temidzie. Ta ostatnia chciała koniecznie włączyć do swojego haremu jakiegoś
księcia, który właśnie brał udział w tej wojnie. Ponieważ zaś nie mogła już zaogniać sytuacji
ponad miarę i go po prostu porwać, więc postanowiła, że przyłączy się ze swoim haremem do
atakujących. Ten typ nazywał się Achilles czy coś w tym stylu. Prawdę mówiąc, był to bez-
przykładny okaz idioty. Jego IQ utrzymywało się gdzieś w granicach minimum niezbędnego
do posługiwania się nożem i łukiem. Łukiem żeby upolować coś do jedzenia, a nożem żeby to
coś pokroić. Słowem Kretyn. Zważywszy jednak, że skoro Temida nie chciała z nim prowa-
dzić intelektualnych dysput tylko... no, po prostu nie chciała z nim rozmawiać — bo trzeba
obiektywnie przyznać, że zbudowany był świetnie. Nie na tym jednak polega problem. Spra-
wa bardzo się skomplikowała w momencie, kiedy o facecie dowiedziała się Afrodyta. Nasz
śliczny informatyk zupełnie nie mógł ścierpieć myśli, że Temida odbierze jej taki kawał
męskiego ciała. Bo chyba nie mówiłem jeszcze, że specjalnością Afrodyty było uwodzenie
tutejszych panów. Dzięki temu głównie nigdy nie miała zatargów z Kronosem, który nawet
wydawał się pochwalać jej zamiłowania. Ba! Często nawet pracowali razem. W tym sensie,
że kiedy Kronos zajmował się żoną, Afrodyta uwodziła męża. Co dziwniejsze, w takich przy-
padkach nigdy nie było skarg na nas. Oznacza to zaś, że obie strony były usatysfakcjonowane
boskim zainteresowaniem.

Nie można tego jednak powiedzieć o Temidzie. Ta bowiem często podrywała mężów,

przez co wściekłe żony przestawały nam składać ofiary. Był to jednak najmniejszy kłopot, bo
wywołać gniew bogów było łatwo. Tym już zajmował się Hefajstos. Jego ulubionym zaję-
ciem było wywoływanie sztucznych burz z piorunami. Trzeba przyznać, że miał duże osiąg-
nięcia w tej dziedzinie. Ostatnimi czasy używał nawet kilku piorunów kulistych na raz. Sam
to widziałem. Naprawdę piękne! Temida próbowała też dogadać się z Kronosem, tak jak to
zrobiła Afrodyta, ale ten ostatni w miarę upływu czasu stawał się coraz bardziej wybredny.
Najspokojniejsza była Hera, która chyba wciąż jeszcze kochała tego szaleńca Kronosa. Przez
cały czas zajmowała się głównie obrzydzaniem naszemu wodzowi jego wybranek. Czasem
nawet udawało się jej przyciągnąć Kronosa z powrotem do siebie. Były to najspokojniejsze
chwile na Ziemi, bo wtedy nasz Kapitan dostawał przebłysków rozsądku i nawet próbował
poskramiać co dziksze pomysły reszty załogi.

Mars w tej wojnie był po stronie atakujących, jako że nadal nie mógł wybaczyć Krono-

sowi wtrącania się w jego sprawy. Poza tym królestwo, którym rządził robot, czyli tak zwany
Parys, było wasalem Wielkiego Boga, a więc samego Marsa. Tak więc musiał on im udzielać
swojej pomocy. Nie mógł przecież stracić twarzy wobec Tubylców.

Kronosowi zależało głównie na owej pani, która była przyczyną całego zajścia. Reszta

go obchodziła tylko o tyle, o ile ktoś zbyt długo upierał się przy użyciu laserów. Poza tym
wcale się do tego bałaganu nie mieszał.

Apollo natomiast był neutralny i pomagał to jednym, to drugim — w zależności od

kaprysu bądź od pięknych oczu jakiejś Ziemianki.

Atmosfera była więc przesycona erotyzmem. I tak wszystko toczyło się przez prawie

trzydzieści okresów. Najgorzej sprawa przedstawiała się w 25 okresie od chwili wybuchu
wojny. Kronos bowiem akurat znów pokłócił się z Herą i postanowił zabawić się ze swoją
oblubienicą czyli ukochaną Parysa. Robot był bowiem przez cały czas utrzymywany w
obiegu, głównie przez Herę, która w ten sposób trzymała Kronosa przy sobie. Bo Helena —
nie wiem, czy już mówiłem, że owa królewna właśnie tak się nazywała — siłą rzeczy tkwiła
przy Parysie, w którym się chyba mocno podkochiwała. Swoją drogą chciałbym wiedzieć, kto
majstrował przy jego programie. Roboty kontaktowe są przecież pozbawione takich uczuć,
jak: miłość, dobroć, delikatność etc., etc.

Mars przeżywał poważną tragedię z powodu śmierci swojej ukochanej Ziemianki,

background image

której nikt nie był już w stanie dłużej utrzymywać przy życiu. Aż dziw, że żyła aż dotąd.
Faktem jest jednak, że biedne Marsisko przeżywało swoją stratę dość poważnie, jak można
było sądzić na podstawie jego reakcji. Chyba już w nim powoli zaczęło gasnąć to jego dziwne
szaleństwo. Ogłosił jednak żałobę wśród swoich ludzi, a na dodatek zażądał, żeby wszyscy
członkowie załogi stawili się na pogrzebie. Oczywiście Kronos miał go w nosie, ponieważ
przeżywał wraz z Heleną swoją własną idyllę na Krecie. Nie muszę dodawać, że Mars był na
niego wściekły. Na dodatek Temida wykorzystała okazję i ulotniła się po cichu z uroczysto-
ści, by uwieść tego bałwana Achillesa. Nie powiem, udało się jej to całkowicie. Tylko, że ten
kretyn zaczął się tym powszechnie chwalić, co wywołało wściekłość zarówno Temidy, jak i
Afrodyty. Można je zrozumieć! Afrodyta, żeby się zemścić, uwiodła większość panów z hare-
mu Temidy. Skutek był taki, że ta ostatnia wymieniła cały zestaw w tempie ekspresowym, a
poza tym przestała popierać Achillesa. Sam nie wiem dokładnie, co było potem. Domyślam
się tylko, że Mars podciągnął baterię laserów. Temida uzbroiła swoich nowych kochanków w
miotacze antymaterii, a Hefajstos zużył straszne ilości energii na produkowanie piorunów, o
najróżniejszych kształtach. Apollo tym razem wystąpił w poduszkowcach bojowych wraz z
ekipą robotów, ale nie wiem, po czyjej stanął stronie. Zaczęła się potworna awantura, w której
Achilles został w końcu pozbawiony życia. Na sto parseków pachnie mi to robotą Afrodyty,
ale nic nie można było jej udowodnić. W końcu Kronos przeraził się nie na żarty i uruchomił
awaryjną procedurę powrotu na statek macierzysty. Dzięki temu pozbawił wszystkich dopły-
wu energii i umożliwił robotom kontaktowym doprowadzenie całej załogi na pokład. Oczywi-
ście przy użyciu siły. Mają one bowiem organicznie wbudowany rozkaz reagowania na tę
procedurę przez natychmiastowe umożliwienie załodze powrotu na statek. Ponieważ zaś jest
to procedura awaryjna, która przewiduje nawet ewentualną utratę przytomności przez człon-
ków załogi, więc w praktyce roboty transportują wszystkich do bazy na siłę. I to całe szczę-
ście!

Tyle zdołałem się zorientować z niedomówień moich towarzyszy. Większość bowiem

zapisu komputerowego została wymazana. Został tylko ślad wywołania procedury awaryjne-
go powrotu, który jest utrwalony w pamięci trwałej w bloku głównym. Tak, że właściwie
tylko to, co zapisałem w swoim pamiętniku stanowi całą wiedzę o działalności naszej załogi
podczas mego przymusowego snu. Mogę się jeszcze domyślać paru rzeczy, ale są to w sumie
drobiazgi. Coś w stylu stalowych pomników Marsa i jego ukochanej. Nie warte w sumie
nawet wspomnienia.


707 okres bezwzględny

Stało się! Eurypidros jest już w obrębie systemu, przeszedłszy w normalną przestrzeń

trójwymiarową. Za parę godzin będzie lądował. Kronos siedzi w Centrali naszego statku i po-
daje mu namiary. W końcu nie jest tak łatwo manewrować jednostką galaktyczną w obrębie
nieznanego systemu, zwłaszcza, gdy jest on tak piekielnie zaśmiecony pomiędzy czwartą a
piątą planetą. Nieważne! Eurypidros da sobie radę. Tymczasem my mamy tu duży kłopot.
Afrodyta i Apollo demontują na gwałt roboty kontaktowe. Okazało się, że jest ich łącznie aż
932 sztuki. Nikt nie wie kto ich tyle naprodukował. Zostawili w terenie tylko dwadzieścia
sztuk, żeby mieć na bieżąco informacje o nastrojach wśród tubylców. Hefajstos z Temidą
likwidują zbędne już układy odbierania ofiar. Hera przegląda pozostałe zapisy w pamięci
centralnego komputera bazy i w porozumieniu ze mną kasuje te najmniej dla nas przyjemne.
Najwięcej mamy kłopotów z tym całym miastem Marsa. On sam zajmuje się demontażem
wszystkich urządzeń i czujników, ale nie pamięta dureń jeden gdzie i ile ich tam umieścił. Na
dodatek okazało się, że nie można odnaleźć dwóch robotów kontaktowych. Kazałem wydać

background image

im polecenie samolikwidacji. Trudno! I tak już tyle narozrabialiśmy, że te dwa dodatkowe
wybuchy nic tu nie zmienią. Czujniki potwierdziły dwie anihilacje w okolicach naszej bazy.
Wtedy dopiero Temida przypomniała sobie, że jednym z robotów był ten nieszczęsny Parys.
Ukryła go, idiotka, wraz z Heleną, żeby zrobić na złość Kronosowi. Ten ostatni zresztą, wcale
się tym faktem nie przejął. Wprost przeciwnie. Wydawało mi się, że nawet odetchnął z ulgą.
Mam cichą nadzieję, że ta cała Helena była odpowiednio daleko w momencie samozniszcze-
nia się Parysa. W końcu to jednak wybuch antymaterii. Ciekawi mnie tylko ten drugi wybuch.
Nikt nie wie, co to był za robot. Trudno, nie dowiemy się tego nigdy. Sam skasowałem te
dane w pamięci naszego komputera.

Ledwo skończyliśmy naszą robotę, gdy Kronos ogłosił, że Eurypidros jest już przy

czwartej planecie i zaraz wejdzie na orbitę parkingową wokół Trzeciej czyli Ziemi. Kazałem
Marsowi zorganizować natychmiastową ewakuację ludzi z jego miasta, a Hefajstosowi zleci-
łem zniszczenie tego tworu z laserów. Nie wiem tylko co zrobić z tym idiotycznym sześcia-
nem, który Mars i Kronos zbudowali jeszcze na początku. Tym bardziej, że tubylcom rzecz
się spodobała i sami juz zbudowali dwa podobne, tylko mniejsze. Trudno! Niech zostaną
wszystkie! Te pomniki Marsa również! Temida, na szczęście, już wcześniej rozpuściła swój
harem do domów. Przynajmniej z tym jednym nie miałem już kłopotu.

Teraz nasza baza przedstawia się prawie normalnie. Jeśli Eurypidros nie zechce nagle

dokładnie badać Ziemi, to niczego nie powinien się dowiedzieć.


707 okres bezwzględny — trzy godziny później

Musiałem się trochę wstrzymać z uzupełnianiem pamiętnika, bo wszyscy udaliśmy się

na pokład statku, żeby powitać Eurypidrosa. Nie może on, na szczęście zostać tu dłużej, niż
wymaga tego potrzeba demontażu urządzeń naszego statku i przeniesienia ich na jego. Otrzy-
mał bowiem polecenie jak najszybszego dostarczenia nas wraz ze wszystkimi materiałami do
Centrum Galaktycznego. No i dobrze!

Eurypidrosa nadzwyczaj mocno interesowało, co przez cały ten czas robiliśmy i czy nie

sprzykrzył się nam tak długi pobyt w anabiolizatorach. Kronos nakłamał mu tyle i w taki
sposób, że nawet ziemski bajarz nie potrafiłby lepiej. Niewiniątko! A Mars, z wrodzoną sobie
bezczelnością, uzupełnił opowieść Kronosa stwierdzeniem, że owszem, cały pobyt na Trze-
ciej wszystkim się już sprzykrzył, ale dopiero teraz zaczęliśmy to odczuwać, bo przedtem tak
byliśmy zajęci pracą naukową, że...

Badacze, cholera! Niech ich jasny szlag trafi!




ZBIGNIEW DOLECKI

MUSZLA EGEJSKA


Jakże piękne były plaże Hellady, kiedy lądowaliśmy na nich, by orzeźwić się ich won-

nym powietrzem w drodze z Kasjopei do Aldebarana. Te wymyślone przez mieszkańców sło-
necznych brzegów nazwy wydawały nam się piękniejsze od naszych. Dlatego nieraz, wysy-
łając meldunki do wartowni planetarnych, strzegących naszego gwiezdnego królestwa, wpra-
wialiśmy w zdumienie dyżurnych, meldując: powracamy z Kasjopei...

background image

Ludzka rasa zamieszkująca tę małą planetę, witała nas bez lęku, przyjmując jako do-

brych bogów (co prawda była w tym i zasługa t r a n s f o r m a c j i). Ich wyobrażenie krainy
ciemności lub szczęścia, do której idą zmarli, było dla nas czymś niewiarygodnym, budzącym
niepokój. Niektórzy z nas wyrażali chęć obdarzenia tych młodszych braci, chlubiących się
posiadaniem pojazdów o drewnianych kołach i żaglowych statków, niektórymi chociaż z
naszych osiągnięć technicznych. Ale życie tych istot było zbyt piękne, byśmy mieli wprowa-
dzać w nie zamęt. I tak przecież znali wojnę, znali siłę metalu i ognia, potrafili wyrządzać
sobie krzywdę. Lecz nawet i to, co było w ich życiu złe, wydawało się darem bogów, było
poezją, pojęciem nieznanym nam i trudnym do zrozumienia...

Oto istoty, które potrafią żyć, chociaż są jeszcze — z naszego punktu widzenia — tak

dziecinne w rozwoju, chociaż nie obce im są klęski, których widocznie uniknąć nie może
żadna planeta.

Patrzyliśmy na nich z dziwnym uczuciem zazdrości i smutku. My byliśmy już dalej od

nich. Nieświadome, szczęśliwe dzieci bawiące się swymi mieczykami i urządzające wyprawy
po Złote Runo. Nawet śmierć była dla wielu z nich piękna. Umierali z uśmiechem, jak wojo-
wnicy z niezmiernie starej bajki, przez nas zapomnianej...

Ukrywając nasze statki wśród zielonych gajów, otaczając je powłoką niewidzialności,

przybrani w ich kształty, w ich ciała, szliśmy pomiędzy nich, słuchaliśmy ich filozoficznych
dyskusji (wcale nas nie śmieszyły, choć wiemy już od setek tysięcy lat o zbędności filozofii).
P r a w d a odchodziła od nas z każdym stuleciem coraz dalej. P r a w d y nie potrafi po-
chwycić i rozszyfrować żaden, choćby najlepszy Łowca Czasu, żaden Mózg Ultraneuronowy,
najbardziej nawet precyzyjny instrument. Pozostało nam tylko abstrakcyjne wyobrażenie...,
które także staraliśmy się odsuwać w myślach, oraz wiara, że niektórzy z nas chociaż przed
śmiercią pojmą coś...

Zazdrościliśmy wszystkim mieszkańcom złotych brzegów i wysp rozsianych jak

paciorki na łagodnej szyi morza. I starcom pochylonym nad kamykiem wyrzuconym przez
fale, albo pijącym pachnący napój z glinianych dzbanów. Ogorzałym od wiatrów żeglarzom
wchodzącym na pochyłe pokłady swych wątłych, lecz hardych stateczków. I młodym chło-
pcom ścigającym ze śmiechem po zboczach wzgórz swe długowłose dziewczyny.

Kobiety. To było dla nas objawienie, raczej cień objawienia, bo tajemnicy tej nie byli-

śmy w stanie objąć. To była największa tajemnica, tej nie byliśmy w stanie objąć. To była
największa tajemnica tej zadziwiającej planety. Potrafiliśmy zrozumieć, to znaczy odkryć pra-
wa biologiczne, fizyczne decydujące o istnieniu dwóch płci. Lecz owe zrozumienie niewiele
nam dało. To było niezwykłe. Nie spotkaliśmy się z tym na żadnej ze znanych nam planet. A
znaliśmy ich bardzo wiele. Wszędzie życie s t a w a ł o się tak, jak s t a j ą się obłoki na
niebie, lub fale na powierzchni oceanów. Po prostu energia zawarta w nadmaterialnej, choć
ściśle związanej z materią e s e n c j i danej planety, koncentrowała się w pewnych rytmi-
cznych okresach i wyłaniała z siebie materialne istoty żyjące. Nie tylko istoty inteligentne,
predestynowane do objęcia władzy nad planetą, lecz i wszelkie inne, mniej doskonałe, wcie-
lone w najrozmaitsze formy. Zarówno u nas, na superplanecie SV 8M, jak i na wszystkich
znanych nam światach, obowiązywało żelazne prawo s e z o n ó w. Jedna generacja żyjących
istot umierała jednocześnie, przez pewien czas trwał okres odpoczynku i regeneracji sił osie-
roconej planety — i oto niemal jednocześnie pojawiała się nowa generacja. Dziedzicząc po
poprzedniej twory jej (odeszłej już w niebyt) inteligencji. Co kilkanaście generacji następował
skok jakościowy. Inteligencja r o s ł a. Naszych zamierzchłych początków nie znaliśmy, nie
wiedzieliśmy jaki był sens owych manifestacji, które dawały nam byt...

Dzieciństwo, młodość, starość — z tym spotykaliśmy się dopiero tu, na Ziemi. To dzi-

wne, że choćby z tego powodu nie założyliśmy dotąd na tej planecie stacji badawczej.

My byliśmy o d r a z u gotowi i wiedzieliśmy, kiedy przyjdzie nam zniknąć. Nie mo-

gliśmy znikać wcześniej na mocy własnego wyboru, jak dane była ziemianom. Jeszcze jeden

background image

powód do zazdrości (dopiero tu nauczyliśmy się używać tych pojęć: zazdrość, niepokój, zdzi-
wienie, smutek...).

Nie było też obawy, że zniszczymy nasz gatunek na zawsze, to było po prostu

niemożliwe. Zarówno my, jak i nasza planeta — matka oczywiście przy zachowaniu proporcji
czasowych — byliśmy nieśmiertelni.

Jakże krótkie było w porównaniu życie ludzi — i świadomość tego budziła w nas

całkiem nowe uczucie: smutek. Powracaliśmy z jakiejś wyprawy i nie poznawaliśmy miasta,
którego byliśmy gośćmi tak niedawno. Jego ulicami chodzili już inni ludzie, czasami zastawa-
liśmy tylko gruzy. Spoza wzgórz wyłaniały się nowe kształty, nowe budowle. Patrząc na
siebie w milczeniu, wsłuchiwaliśmy się w spokojny szmer wypełniający wnętrza naszych sta-
tków. Zatrzymywaliśmy wzrok na barwnych, jak ziemskie kwiaty tarczach zegarów kontrol-
nych, w których jedno zagaśnięcie i rozbłyśnięcie oznaczało śmierć generacji na Ziemi.

Zapragnęliśmy gorąco ocalenia j e d n e j choćby istoty z tej pięknej planety. Ocalenia

— dla nas. Żeby nie przeminęła jak obraz w kosmowizografie, jak nikły ognik mijanej w
przelocie konstelacji. Do konstelacji można była jeszcze kiedyś powrócić. Do umarłego czło-
wieka — nie.

Czas był czczony na Ziemi jako najbardziej okrutny z bogów. Zapragnęliśmy zadrwić z

niego — my sami niemal jak bogowie — wyrwać mu jedną choćby ofiarę, przedłużyć j e j
c z a s, chociaż naszego przedłużyć nie byliśmy w stanie. Nie wiedzieliśmy, czy eksperyment
się uda. Choć nasi uczeni sądzili, że jest to niemal pewne. Uzyskaliśmy zgodę Rady naszego
Związku Planetarnego. I oto wyruszyliśmy znów na Ziemię, aby zabrać z niej najdoskonalsze
z jej istnień — kobietę. Dlaczego kobietę? Bo była dla nas tajemnicą. A tajemnice są właści-
wą treścią wszystkich inteligentnych mieszkańców Wszechświata. Czym byśmy karmili naszą
egzystencję, gdyby nie dalekie, śmiałe wyprawy w Przestrzeń? Stałe p o s z u k i w a n i e.
Poznawanie. Choćby na chwilę przed Zniknięciem.

...Wylądowaliśmy nad zieloną zatoką. Na dźwięcznym piasku odciśnięte były stopy

młodej kobiety. Nasze kryształowe przybliżacze ukazały nam jej obraz. Stała na cyplu wysu-
niętym w morze i jakby zaklinała nieznane bóstwo. Była piękna. Kiedy nas ujrzała, zaczęła
krzyczeć głośno, zrozumieliśmy: ona nas jeszcze nie znała, nie byliśmy podobni do znanych
jej ludzi, choć przecież mieliśmy ludzkie ciała.

— Czy pragniesz udać się do królestwa bogów? — zapytał Zo, kierownik naszej

wyprawy.

Milczała długą chwilę, aż z jej twarzy znikł lęk, a pojawiła się jakby nadzieja.
— Tak, ale razem z nim.
— Z kim? — zapytał Zo.
— Z moim mężem, Orfeuszem. Urzekła go najgorsza z czarownic, Agolaja. Pragnę go

ocalić. Zabierzcie nas razem, o wysłańcy bogów! Zlitujcie się nad biedną Eurydyką ...

Stała przed nami patrząc błagalnie, w dłoni trzymała muszlę. Wtedy Zo zacisnął guzik

usypiacza i nasza zdobycz osunęła się na piasek. Ponieśliśmy ją na powietrznym dywanie w
stronę statku. Pod moją nogą zachrzęściła muszla, która wypadła z dłoni Eurydyki. Obejrza-
łem się jeszcze, fale przypływu zmywały ślady pozostawione na piasku.

Eurydyka została naszą królową (choć nie w tym znaczeniu, jakie ma to słowo na Zie-

mi), została raczej naszą maskotką. Ale najpierw muszę opowiedzieć historię Orfeusza, która
wiąże się ściśle z historią Uprowadzonej.

* * *

...Eurydyka przebudzona, rozglądająca się z przerażeniem po wnętrzu naszego statku,

patrząca na mnie (mnie bowiem przypadła rola towarzyszenia jej, tylko ja jeden z całej naszej
załogi nie powróciłem do naszej normalnej postaci). Musiałem ją stopniowo przygotować.

background image

Doprawdy nie wiedziałem jak mam postępować, choć przeżyłem już prawie połowę swego
życia (374 obroty naszej planety, obracającej się 19,11 razy wolniej od Ziemi...). W szybach
iluminatorów przesuwały się galaktyki, mój nerw indukcyjny łączący mnie z Wielką Wspól-
notą przynosił mi najważniejsze wiadomości z SV 8M, a ta dziwna, piękna istota o długich,
lśniących w srebrnym świetle włosach, zaciskała dłonie i powtarzała bez przerwy jedno zda-
nie: „Orfeuszu, gdzie jesteś” ślepa na czas i przestrzeń, na migotanie gwiazd, na niezwykłość
sytuacji. Milczałem, zrozumiałem bowiem bardzo szybko, że nie jesteśmy w stanie, mimo
całej naszej ogromnej wiedzy i posiadanych środków, zabić w niej pamięci o tym człowieku.
Gdy podzieliłem się mym przekonaniem z Zo, przekazaliśmy wspólnie meldunek do Rady.
Czekaliśmy. Eurydykę trzeba była znów uśpić. Ponieważ nie chciała przyjmować — już
uprzednio — pokarmów — musieliśmy wstrzyknąć jej zasilające kondensaty XZ. Ta podróż
wbiła mi się w pamięć szczególnie mocno (choć my zawsze p a m i ę t a m y w s z y s t k o).
Nigdy tak długo nie przebywałem w bezpośredniej bliskości człowieka... A do tego — kobie-
ty.

Wprowadzenie Eurydyki w stan snu było konieczne i z innego powodu. Mogła się prze-

cież p o s t a r z e ć w czasie podróży. Ryzyko było zbyt poważne (nie znaliśmy reakcji
ludzkich organizmów, tak różnych od wszystkich nam znanych). Mikroklimat statku mógł
stanowić dostateczną ochronę jedynie dla nas.

Odczuwałem coś w rodzaju niepokoju, a więc uczucie, jakie ogarnia nas (wiem to na

podstawie pozostawionych nam przez Poprzedników szpul pamięciowych) jedynie przed
Zniknięciem. Nie wiem dlaczego tak na mnie działała ta drobna postać, pogrążona we śnie,
delikatna, jasna, okryta srebrnym światłem.

Ta mała planeta, na której gościliśmy tak chętnie, odkrywała nam nowe kategorie pię-

kna. Przedtem piękny był dla nas kwiat, minerał, lub kształt jakiegoś pozbawionego inteli-
gencji bytu ożywionego. Piękne były obrazy natury, za każdym niemal razem inne, jakie
napotykaliśmy na penetrowanych planetach. Ale nigdy nie był piękny rodzaj panujący, istoty
inteligentne. Jak gdyby inteligencja i piękno wykluczały się wzajem... To dziwne, dlaczego w
wypadku tej planety było inaczej. Żaden znany nam gatunek istot inteligentnych nie uważał
się za p i ę k n y, podlegający jakimkolwiek kryteriom estetycznym, nigdzie nie spotykaliśmy
wyobrażeń własnych kształtów fizycznych rzeźbionych w kamieniu, palonych w glinie, jakie
oglądaliśmy na tej zadziwiającej planecie.

Nasze widowiska (staram się używać waszych pojęć, tak jak używam waszego języka, o

mieszkańcy Ziemi, dla których piszę tę relację...) nie ukazywały nigdy nas. Oglądaliśmy w
nich jedynie p r z e m i e n i a j ą c y s i ę wszechświat. Zarówno makro, jak i mikroko-
smos... Oglądaliśmy dramatyczne sceny z życia cebów (tego pojęcia nie umiem zastąpić ...) z
planety R00SV4. Pasjonowaliśmy się — jeśli to słowo można w ogóle zastosować do nas —
wyścigiem bliźniaczych planetoid, dążących do jakiegokolwiek punktu grawitacji... Albo
wschody i zachody (zawsze inne) Słońc — Wielkich Matek, w najróżniejszych systemach
planetarnych. A więc dramaty dokonujące się poza nami. Nasze istnienie nie było i nie jest
dramatem. Jest po prostu sobą, tym czym jest. To tylko wy, mieszkańcy Ziemi, zawsze pra-
gniecie czegoś ponad to, co posiadacie. Stwarzacie sobie stale bogów, pragniecie przy ich
pomocy wznieść się wyżej ponad swój rodzaj, poza przydzielony wam czas i miejsce we
wszechświecie.

Ale wracam do tej chwili wtedy, w odosobnionej strefie szybko mknącego ku SV 8M

statku. Gdy otrzymałem od Zo intron (coś w rodzaju przekazu telepatycznego), że Rada pole-
ciła zabrać z Ziemi człowieka o imieniu Orfeusz, które to zadanie zlecone zostało statkowi
patrolowemu, znajdującemu się w danym czasie najbliżej tej planety. Zabrawszy na pokład
Orfeusza, miał ruszyć w ślad za nami. To mnie zadziwiło. Czy nie prościej było zrezygnować
z Eurydyki i wziąć zamiast niej jakąś inną ziemiankę? Ale Zo powiedział mi, że Rada chce
przeprowadzić pewien eksperyment. Sądzi bowiem, że przy pomocy tego eksperymentu uda

background image

się odsłonić rąbek tajemnicy, jaką stanowiła dla nas Płeć.

* * *

Nadeszła chwila eksperymentu. W okrągłej sali Wielkiej Rady, której sufit oświetlały

barwne, żywe latarenki z planety SXS13 poruszające się po liniach krzywych, zgodnie ze
swym biorytmem, znalazła się Eurydyka otoczona kręgiem cyltów (wszyscy rzecz oczywista,
przybraliśmy kształty ludzkie). Eurydyka była nieco oszołomiona po tak długim śnie, nie zdo-
łał jej całkowicie orzeźwić nawet eliksir ESM, zwykle bardzo skuteczny. Oprócz Rady byli
obecni tylko dowódcy statków, na których pokłady przybyli ziemscy goście, oraz zastępcy
dowódców (ja byłem zastępcą Zo). Za chwilę miał się pojawić Orfeusz. Jego „porwanie” z
Ziemi nastąpiło bez żadnych trudności. To on sam szukał nas, dowiedziawszy się od jakiegoś
pasterza, że w czasie zniknięcia Eurydyki nad zatoką unosił się „niebiański wóz”. Orfeusz był
twórcą wiary w nadziemskie pochodzenie istot ludzkich, nie dziwiło go więc to, co się stało z
Eurydyką. Nie pomogły miłosne czary Aglai. Zbudował szałas nad zieloną zatoką i c z e k a ł.
Czekał na nas. Tak. Orfeusz był mądrym człowiekiem, mimo że mylił się w wielu rzeczach.
Choćby biorąc nas za opiekuńcze bóstwa umarłych, uważając naszą planetę za krainę błogo-
sławionych duchów. Był mądry, a jednocześnie naiwny, aż dziwne jak mógł łączyć w sobie
jedno z drugim. Tego, co uczynił, nie byłem w stanie pojąć aż do chwili... ale o tym później.
Orfeusz był odważny. Nie lękał się niczego. Tylko los Eurydyki budził w nim niepokój, nie
był pewien d o k ą d odeszła. I chciał ją z a c h o w a ć. Bez względu na swoje winy wobec
niej. Chciał być z n i ą. Na Ziemi, albo w Królestwie śmierci.

Rozległ się sygnał elektronowy. Coś było nie w porządku. Jedna ze ścian rozsunęła się i

pojawił się Orfeusz w towarzystwie n i e p r z y s t o s o w a n y c h Przewodników Gmachu.
To było fatalne niedopatrzenie (a może nieznane, celowe posunięcie ze strony Rady). Prze-
cież w naszej naturalnej postaci wyglądaliśmy dla oczu ludzkich przerażająco. Orfeusz stanął
na środku sali i ujrzał Eurydykę, ukrywającą w dłoniach twarz. Zbliżył się do niej cylita Axar
(który miał przewodniczyć eksperymentowi) i powiedział.

— Sprowadziliśmy cię tu, aby dać ci szansę odzyskania Eurydyki. Spójrz na nią, jest

pośród nas.

Eurydyka ochłonęła z szoku, jakim był dla niej widok Przewodników Gmachu (zniknęli

błyskawicznie na znak dany przez Axara). Patrzyła na Orfeusza szeroko otwartymi oczami.
Była w nich radość. Wyciągnęła ręce, Orfeusz cofnął się o krok.

— Oszukaliście mnie. Nie jesteście mieszkańcami niebios, jesteście synami Tartaru. A

ja myślałem, miałem nadzieję, że Tartar nie istnieje. Że strzegące go harpie są tylko bajką. A
ta Eurydyka nie jest m o j ą Eurydyką. Ona nie jest p r a w d z i w a, tak samo jak i wy. Co
zrobiliście z nią? — Stanął twarz w twarz z Axarem. — Czy ty jesteś władcą tego królestwa
pozorów? Czy jesteś Królem Piekieł?

Zanim nastąpiła odpowiedź Axara, spojrzałem na Eurydykę. Była blada, wpatrywała się

nieruchomymi oczami w Orfeusza.

— Nie jestem królem piekieł, człowieku. Znajdujesz się na planecie SV 8M, pośród

istot z innego świata. Czy rozumiesz, Orfeuszu? Twoi bracia — ludzie nie są jedynymi ż y-
w y m i istotami pośród gwiazd. A to jest — Axar obrócił oczy na smukłą postać, stojącą
cicho wśród nas — Eurydyka, twoja żona.

Orfeusz milczał chwilę, patrząc na Eurydykę, wreszcie potrząsnął głową.
— Nie wierzę wam. Jeśli nawet nie władacie Tartarem, to jesteście złymi bogami.

Zabraliście mi tę, którą kocham. Nie wiecie, co to znaczy k o c h a ć.

— Synu Ziemi — w głosie Axara było zdumienie — przecież porzuciłeś tę, która...
— Nie rozumiecie nic — krzyk Orfeusza rozebrzmiał głośno w sali. — Nie wiecie

czym jest pragnienie ciała, a czym prawdziwa miłość. Czy nie kochając Eurydyki, czekałbym

background image

na was? ...

Postąpił krok w stronę Tej, którą Miłował Lepiej (tak zapisałem jego niezrozumiałe dla

mnie wtedy jeszcze uczucie), a która patrzyła wciąż milcząco, szeroko otwartymi oczami.

— Jeśli jesteś naprawdę Eurydyką, chodź ze mną. Oni muszą nas uwolnić. Muszą nas

zwrócić naszej ojczyźnie, Ziemi. Chodź wracamy do domu, Eurydyko — wyciągnął rękę.

Stała bez ruchu. Odpowiedziała dopiero po chwili.
— Orfeuszu. Nie wrócę na Ziemię. Sama prosiłam ich, aby nas z niej zabrali. Tam jest

Aglaja. Tam długo płakałam. I czekałam na ciebie — opuszczona — przez długie, gorące
noce. Zostań tu, Orfeuszu. Tu może będziemy szczęśliwi — głos jej się załamał. — Jak
mogłeś, jak mogłeś nie poznać mnie, Orfeuszu.?

Zbliżył się i chciał ująć jej dłoń, ale ona cofnęła się o parę kroków, szlochając cicho.

Wtedy zatrzymał się, twarz jego zbladła.

— Eurydyko, Aglaja jest tylko snem. Jedynie ty jesteś prawdą. Teraz już nic ani nikt nie

zdoła nas rozdzielić. Pójdź Eurydyko.

Upłynęła jeszcze chwila (wszyscy przypatrywaliśmy się w napięciu rozgrywającej się

przed nami scenie... To było ciekawsze od wszystkiego co było nam dotąd znane, wreszcie
padło jedno krótkie słowo, wypowiedziane cichym głosem przez Tę, Która Nie Chciała Wró-
cić Na Ziemię.

Orfeusz pochylił głowę. Nie spojrzał już ani na stojącą z dłońmi przyłożonymi do oczu

Eurydykę, dopóki ktoś z nas nie wyprowadził go z sali. Eksperyment był zakończony.

Eurydyka została pośród nas. Nie wymieniła już ani razu imienia Tego, Który Powrócił

Na Ziemię. Nigdy nie przekazywaliśmy jej żadnych wiadomości o jego losach. Choć wiedzie-
liśmy o wszystkim, co czynił do czasu swej śmierci. Zdobył na Ziemi wielką sławę, która
trwała poprzez wieki. Jego imię stało się nieśmiertelne. Tak samo jak i imię Eurydyki. Sławił
bowiem Utraconą jako tę, która pozostała, bo m u s i a ł a pozostać. Wziął winę na siebie. To
było nieoczekiwane. Niezrozumiałe. Nasza planeta przemieniła się w jego pieśniach w krainę
wiecznych Ciemności. Orfeusz głosił, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy wszyscy umarli ujrzą
znów światło. Co przez to rozumiał? To światło było obecne w jego wierszach. Tak przynaj-
mniej twierdzili ci, którzy je znali. Nawet gdy zaginęły wszystkie jego pieśni (Ziemia stawała
się planetą z każdym wiekiem bardziej niespokojną), nie zanikła pamięć jego wiary, jego
nadziei. A także pamięć tego, czym była dla niego Eurydyka.

Kiedy umarł, zamordowany okrutnie i potajemnie (nie wiadomo, czy kryła się za tym

mordem nienawiść Aglai, której czar był bezsilny po powrocie Orfeusza na Ziemię, czy też
usunęli poetę kapłani oficjalnych bogów, czy też kryło się za tym coś jeszcze innego). Nie
udało nam się stwierdzić tego, bowiem nie uznaliśmy za konieczne poddawać Orfeusza bez-
ustannej obserwacji. Być może, iż przeszkodzilibyśmy temu, co się stało.

Jego przyjaciele odszukali ciało i odprawiwszy żałobny obrzęd — spalili je na stosie

(musieli się z tym ukrywać przed władzą, gdyż kremacja była rzeczą zakazaną). Prochy wrzu-
cili do morza, tak jak poeta tego sobie życzył. Orfeusz kochał morze. Stanowiło ono dla niego
symbol nieskończoności. Było też świadkiem jego szczęścia..

Przebywałem w pobliżu Eurydyki. Zaliczałem się do tych nielicznych, którzy mogli ją

widzieć bezpośrednio. Wszyscy inni oglądali ją i słyszeli tylko za pośrednictwem wideofonii.

Tego wieczoru, kiedy spotkaliśmy ją z Zo, spacerującą nad brzegiem jeziora, w ogro-

dzie specjalnie dla niej stworzonym, kiedy spojrzawszy na nas powiedziała nieoczekiwanie
„wiem, że on umarł” — tego wieczoru, gdy oświetleni łagodnie drżącym blaskiem Nocnych
Słońc szliśmy przez ogród pełen zapachu Ziemi (woni kwiatów, morza i rozgrzanych kamie-
ni), wtedy właśnie poczułem w sobie ten ból, który nie był bólem, a czymś co zdawało się
wyobcowywać mnie z samego siebie. Zatrzymałem się wtedy i powiedziałem.

— On nie umarł c a ł y, Eurydyko. Tak jak my umieramy. Gdybyś...
Ręka Zo zacisnęła się mocno na moim ramieniu. Przerwałem więc patrząc, jak piękna

background image

postać Królowej oddala się i niknie w głębi alei.

Czym właściwie była dla nas ta istota, tajemnicze dziecię dalekiego, maleńkiego globu?

Chyba najwłaściwsze było by tu słowo „maskotka”.

Z początku dla uczonych naszego Związku Planetarnego Eurydyka stanowiła jakby

obraz niezwykłego zwierzęcia. Poddawali ją (o czym nie wiedziała) różnym badaniom. Nie
odkryli jednak tajemnicy Płci, choć zrozumieli wiele jej właściwości. Teoria nasuwająca się
samo przez się, iż natura stworzyła na skutek jakiegoś wybryku, tajemniczego wyskoku, isto-
ty dwupłciowe na małej, zagubionej planetce, jedynie w celu umożliwienia kontynuacji życia
(gdyż sama planeta była martwa), wydawała się nazbyt prosta, niemożliwa do przyjęcia.
Zaprzeczała jej chociażby historia tych dwojga istot, których losy stały się obiektem naszych
badań.

Istniała jakaś tajemnica, niemożliwa dla nas do uchwycenia. Bo co znaczyły choćby sło-

wa padające tak często na Ziemi: „kochać” „miłość”. Co się za nimi kryło? Dlaczego Orfeusz
nie Chciał pozostać na SV 8M, choć mógł dzięki temu być z tą, którą kochał? Dlaczego
Eurydyka nie chciała z nim powrócić, dlaczego pozwoliła mu odejść?

Eurydyka wędrowała przez dni i lata (które upływały bez udziału jej świadomości,

kurczyły się w jej wewnętrznym czasie), niby przez długie, pachnące aleje swego ogrodu.
Siadywała nad brzegiem zatoki, fale jeziora lśniły w srebrnym blasku Gwiazdy — Matki,
czasem obserwując migotanie fotonowych statków kosmicznych w przestrzeni, lecz przewa-
żnie wpatrując się bez ruchu w grę srebrnych fal. Niemal za każdym razem widząc jej drobną,
pochyloną jakby pod ciężarem obcego nieba, błąkającą się samotnie pośród kolorowych
drzew postać, doznawałem owego dziwnego uczucia, które nie było mi znane przed przyby-
ciem Eurydyki na naszą planetę.

Przypominałem ją sobie stojącą nad brzegiem morza, kiedy zbliżaliśmy się do niej owe-

go dnia (ziemskiego dnia) przed wielu, wielu laty. A później, we wnętrzu statku, gdy czuwa-
łem obok niej, pogrążonej we śnie, a za szybami przesuwały się odległe gwiazdozbiory..

Pragnąłem nieraz zapytać: „o czym myślisz, Eurydyko?” — lecz powstrzymałem się pa-

miętając dobrze, że nie wolno mi zadawać takich pytań. Wszyscy otaczający ją, a więc i ja,
mieli ścisłe instrukcje co do zachowania się wobec Będącej Pośród Nas, jak ją nazywaliśmy.
Członkowie Rady Cylitów byli przekonani, biorąc pod uwagę fakt, że pamięć człowieka jest
obliczona na nie więcej niż sto lat życia, iż Eurydyka z czasem z a p o m n i, kim b y ł a.
Mimo, że fizycznie stanął dla niej czas w miejscu. Wszystko zdawało się potwierdzać ich
przekonanie.

Eurydyka zapytana w sześćdziesiątym roku swego pobytu na SV 8M (a więc prawie po

tysiąc dwustu latach ziemskich) kim jest, odpowiedziała.

— Jestem Będącą Pośród Was.
A gdy Axar zadał jej pytanie: czy pamięta Ziemię, odpowiedziała pytaniem.
— Co to jest Ziemia? — (twarz jej była idealnie spokojna). Axar wyjaśnił wówczas.
— To mała planeta w systemie RA03317, którą kiedyś odwiedzaliśmy, zanim nie

zniszczył jej kosmiczny kataklizm. — Patrzyliśmy uważnie. Twarz Będącej Pośród Nas nie
drgnęła ani na chwilę.

Podobne próby stosowano niejednokrotnie. Zawsze z podobnym skutkiem. Nie dziwiło

tej, która była kiedyś Eurydyką nawet jej szczególne, odmienne usytuowanie w naszym świe-
cie, jej i n n o ś ć. Nigdy też nie spojrzała na żadnego z nas (zawsze w jej obecności p r z y-
s p o s o b i o n y c h) jak kobieta. Wygasło w niej wszystko, co było ze świata, który opuściła
tak dawno.

Eksperyment udał się — orzekli cylici (pomimo niemożności rozszyfrowania tajemnicy

płci). Ja jednak miałem wątpliwości, którymi zresztą nie dzieliłem się z nikim. Zastanawiałem
się nieraz nad różnymi drobnymi faktami, myślałem często o Eurydyce (zawsze nazywałem ją
w myślach dawnym imieniem). Musiałem jednakże być ostrożny. Wyłączałem za każdym

background image

razem Obwód Myślowy z centrali, aby moje medytacje nie zostały przejęte przez kogoś, kto
miałby akurat ochotę włączyć się na mój zakres. Nie mogłem jednak pozwalać sobie na to
zbyt często, gdyż moim obowiązkiem było pozostawać w stałym kontakcie z Radą.

Któregoś dnia podjąłem decyzję. Sprawdziwszy uprzednio, czy nikogo w pobliżu nie

ma, za pomocą kieszonkowego szperacza, zbliżyłem się do siedzącej nieruchomo nad brze-
giem jeziora i odezwałem się.

— Eurydyko, czy pragniesz ujrzeć Ziemię?
Dostrzegłem w jej oczach lęk, w i e d z i a ł e m już, że moje przypuszczenia były

słuszne.

— Nie lękaj się. Jestem twoim przyjacielem. Pragnę, abyś..., abyś... — szukałem odpo-

wiednich słów — ...nie była nieszczęśliwa. Wiem, że chciałabyś ujrzeć Ziemię.

Skinęła wolno głową, patrząc na mnie uważnie. W jej oczach pojawił się blask, jakiego

nigdy nie widywałem dotąd. Usiadłem obok niej i powiedziałem szeptem.

— To jest bardzo trudne. Ale może się uda. Polecimy na Ziemię. Czekaj na znak ode

mnie. Czekaj cierpliwie. I bądź taka, jak dotąd, rozumiesz?

Krótkie słowo „tak” zabrzmiało jak najpiękniejszy z dźwięków, jakie dotąd słyszałem.

Tego dnia zrozumiałem chyba, co to znaczy być człowiekiem.

Nie będę opisywał, jak przygotowywałem plan ucieczki, bo przecież była to u c i e-

c z k a. Ile razy zdawało mi się, że już ta chwila nadeszła, ale niebezpieczeństwo okazywało
się zbyt poważne, abym. mógł ryzykować

Eurydyka spacerowała po swoim ogrodzie, spotykaliśmy się, a ja nie mogłem powie-

dzieć jej, że j u ż. Mijaliśmy się bez jednego słowa.

Jakże musiałem pilnować się, aby moje myśli w czasie dyżurów, kiedy byłem podłączo-

ny do centrali, były „czyste”. Często cierpiałem istne tortury. Lecz pilnowałem się tak dobrze,
że nie zdradziłem się niczym.

I ten dzień, a raczej noc (na SV 8M nie ma między nimi ścisłego rozróżnienia) nadeszła.

Miałem dostęp — kosztowało mnie to wiele przemyślnych starań — do hali, w której znajdo-
wały się cztery świeżo zbudowane, eksperymentalne statki o niespotykanej dotąd szybkości.

Powiem krótko: udało mi się przeniknąć z Eurydyką do wnętrza tajemnej hali, w której

spoczywały na wyrzutniach statki. Udało mi się zniszczyć trzy spośród nich. Kiedy Eurydyka
znalazła się w kabinie i zapadła w ochronny sen, kiedy nacisnąłem dźwignię, widząc przed
sobą wylot korytarza startowego, przez który zaglądały gwiazdy, wówczas wszystkie ośrodki
strażnicze planety znajdowały się już w stanie alarmu. Było jednak za późno... Za późno dla
tych, którzy pragnęli nas zatrzymać. Daleko poważniejszym niebezpieczeństwem była możli-
wość, że nie będę potrafił prowadzić statku. Były w nim przecież dodatkowe urządzenia.

Wprawdzie udało mi się uzyskać informacje o wprowadzonych innowacjach, lecz prze-

cież n i k t jeszcze nie wypróbowywał tych statków. Wszystko więc mogło się zdarzyć.

Nie zdarzyło się jednak. Leciałem przez kosmos w oszałamiającym tempie, kilkunasto-

krotnie przewyższającym szybkości rozwijane przez statki znane mi dotąd, żaden z nich nie
mógłby zatrzymać tego wspaniałego wehikułu.

Zbudził się jednak we mnie teraz największy lęk. Lęk o Eurydykę. Czy wytrzyma tę po-

dróż? Przecież ona posiadała ciało z Ziemi. Piękne ciało, które nie utraciło nic ze swej młodo-
ści mimo przebywania przez trzydzieści ziemskich wieków na obcym globie. Patrzyłem na
śpiącą pełen lęku... i jeszcze jakiegoś uczucia, którego nie nazwę nawet teraz. Jak to się stało,
że zamieszkały one we mnie, że stałem się prawie człowiekiem.

Moja relacja zbliża się do końca. Mogę więc powiedzieć: cieszę się, więcej: jestem

szczęśliwy że to, co się stało ze mną, było możliwe, że wyszedłem poza swój stan... Nie
wiem, czy to dobrze, czy źle — i czy można to w ogóle oceniać

Wylądowaliśmy na Ziemi wczesnym wieczorem. Słońce zachodziło za krawędź morza,

t e g o s a m e g o morza, nad którego brzegami stąpała kiedyś Eurydyka z Orfeuszem. Dalej

background image

w głębi lądu wszystko wyglądało inaczej. Wyrosły jakieś wielkie, całkiem odmiennie niż
w t e d y wyglądające miasta. Na niebie widziałem małe, prymitywne statki, niektóre z nich
znajdowały się nawet poza sferą przyciągania planety. O mało nie zniszczyłem jednego z
nich, gotując się do lądowania.

Nie interesowała mnie jednak w tej chwili przemieniona na przestrzeni wieków Ziemia.

Cała moja uwaga skoncentrowana była na drobnej, delikatnej postaci leżącej w kabinie.

Osiadłszy u stóp niewielkiego wzgórza, w okolicy jak się wydawało niezamieszkałej,

wyniosłem śpiącą i ułożyłem na trawie. Preparat wyprowadzający ze snu działał. Powieki le-
żącej drgnęły, przez twarz przebiegał lekki skurcz. Wreszcie oczy otworzyły się, pochwyciły
obraz nieba, obłoków, zachodzącego słońca.

Eurydyka usiadła, rozejrzała się, chwyciła w dłoń kępkę trawy. Patrzyłem na nią mi-

lcząc. Wstała, uczyniła parę kroków, odwróciła się ku mnie. Wyszeptała cicho, tak że raczej
domyśliłem się niż usłyszałem:

— Gdzie jest morze?
— Jest tam — wskazałem następne wzgórze, za którym rozciągało się wybrzeże. Zama-

skowałem szybko statek i ruszyłem za nią, idącą, biegnącą prawie w kierunku wybrzeża. Po-
tykała się, więc ująłem ją pod ramię i prowadziłem, wypełniony po brzegi tym uczuciem, któ-
re czyniło ze mnie prawie człowieka...

Tak doszliśmy do morza. Owionął nas jego zapach, ujrzeliśmy fale rozbijające się o

skały zatoki. Eurydyka usiadła na jednej ze skał. Wyciągnęła dłoń i podniosła z piasku mu-
szlę. Wpatrywała się w nią w milczeniu.

Oddaliłem się, nie patrząc na nią bowiem zrozumiałem, że chciała być sama.
Czy nie powinienem był tego uczynić? Czy mogłem uchronić Eurydykę? Nie mogłem

— wiedziałem to dobrze, już wtedy kiedy leciałem z nią pośród gwiazd, nie, wcześniej, już
wtedy gdy powziąłem swój szaleńczy zamiar.

Wiedziałem, że ją utracę, że będę musiał oddać ją Ziemi. Że będę świadkiem jej śmie-

rci. Uczyniła to, co jedynie mogła uczynić.

I nie sprawiła mi bólu ta chwila, kiedy odwróciwszy się ujrzałem jak wstępuje odważnie

w fale, przyjmując ich uderzenia na swe drobne barki, jak niknie jej postać, kurcząc się do
złotej plamki oświetlonych przez zachodzące słońce włosów. Lecz sprawił mi ból jej krótki
okrzyk, jaki usłyszałem, nim pogrążyła się całkiem w morzu.

— Orfeuszu!
Przez kilka następnych dni przeszukiwałem wybrzeże, morze nie wyrzuciło jednak ciała

Eurydyki. Przyjęło ją na zawsze. Znalazłem tylko przy skale, na której siedziała, oddychając
po raz ostatni powietrzem Ziemi, niewielką muszlę. Pozostawię ją razem z tą relacją — wam.
Znajdziecie ją przy mnie, kiedy umrę. Bo pragnę umrzeć, jak umiera każdy z was. Jak czło-
wiek. Nie powrócę na swoją planetę, którą zdradziłem dla tej, która odeszła. Odeszła, aby
połączyć się z tym, którego kochała.

Wiem, że oni są już w drodze. Że niebawem pojawią się tu. Jakże się zawiodą. Nie

odnajdą ani Eurydyki, ani statku (zniszczyłem go), ani mnie. Nawet mnie. I żaden z nich nie
domyśli się, co właściwie się stało.

Ludzie, siostry i bracia Eurydyki, którzy pamiętacie wciąż, mimo upływu tylu wieków o

niej i o tym, który ją sławił w swych pieśniach, znajdziecie przy mnie jeszcze coś, co być mo-
że nazwiecie wierszem, jeśli starczy wam pobłażliwości. Wiersz o Eurydyce, który napisałem
ja, Bez Imienia, zanim odszedłem w morze. A pisząc go — pełen bólu — w i e d z i a ł e m,
co to jest szczęście. Ludzkie szczęście. ...Odczuwam smutek, że nie byłem człowiekiem i że
do was (tylko do was) należy ta, która:

w morze wstąpiła niby w czas
i z dłoni jej wypadła
— egejska muszla...

background image

WITOLD THYM

DUCH GALAKTYKI


...„EXPLORER” osiadł miękko na powierzchni Srebrnego Globu. Z żaroodpornych

dysz leciały jeszcze strugi gazu i płomieni, wzniecając chmury pyłu i żwiru księżycowego a
już wysuwały się pałąkowate nogi teleskopów, niby odnóża monstrualnego pająka, mające
złagodzić pierwsze zetknięcie z podłożem. Wysoki ton silników opadał w kabinie powoli,
nastąpił wstrząs i statek znieruchomiał.

— No i jesteśmy na miejscu — odezwał się dowódca wyprawy, kapitan Allan Ball,

odpinając pasy przytrzymujące go wraz z fotelem.

— I to już drugi raz — dodał jego towarzysz, porucznik Higgins — ale tym razem czeka

nas kupa roboty, nie to co rok temu.

Istotnie, obaj kosmonauci już po raz drugi lądowali na Księżycu. W maju 1970 roku

byli tu pierwszy raz, lecz krótko, jak nakazywała ostrożność lotu rekonesansowego. Obecny
program przewidywał kilkudniowy pobyt i mnóstwo zajęć.

Tom założył hełm, sprawdził regulację skafandra. Widząc, że Allan uczynił to samo

unosząc kciuk ku górze na znak, że wszystko OK — wcisnął klawisz. Po chwili ciśnienie w
kabinie wyrównało się z zewnętrznym. Otworzyli włazy.

Płaski teren, na którym wylądował „EXPLORER” oddzielony był małym uskokiem

skalnym od rozległej niecki, oznaczonej na mapie jako ,,Mare Consultum”. Gdy Tom rozglą-
dał się wokoło, Allan wyprowadził mały elektryczny pojazd na wielkich ażurowych kołach.

— Zaczekaj Tom — powiedział Ball, widząc, że jego towarzysz chce uruchomić łazika.

Najpierw to — i w następnej chwili wcisnął przyciski mieszczące się na prawej burcie
pojazdu. W górę wysunął się strzelisty maszt, na którym widniał gwiaździsty sztandar USA.
Stanęli na baczność, krótko salutując flagę swojej ojczyzny.

— To na wypadek gdyby ludek księżycowy chciał wiedzieć skąd jesteśmy — śmiejąc

się rzekł Allan. — A teraz w drogę.

Uruchomiony łazik potoczył się naprzód, podskakując nieco na nierównościach terenu,

a koła jego odciskały wyraźnie ślad, kontrastowo odcinający się od jasnego gruntu, lekko
przysypanego wszędobylskim pyłem.

— Jedziemy do tamtych skał — zdecydował Allan, wskazując widniejące na hory-

zoncie pasmo wzniesień, odbijające szaro w poświacie księżycowej. Po godzinie jazdy dotarli
do niewielkiego pagórka skalnego, który wysunięty samotnie przed masywem górskim ni-
czym strażnik panował nad otoczeniem swym zwalistym kształtem.

— Tu go zostawimy — rzekł Allan. — Wyładujemy sprzęt i zaczynamy.
Rozstawiwszy wokoło aparaturę kontrolno-pomiarową wzięli zestawy narzędzi do po-

bierania próbek gruntu.

— Po co dźwigasz kamerę filmową Tom — zdziwił się Allan. — Mało ci jeszcze tej

kupy żelastwa, którą masz na sobie?

— Zapominasz, że tu ciężary są sześciokrotnie mniejsze niż na staruszce Ziemi Al. A

poza tym i ty wziąłeś swój aparat fotograficzny, jakbyś sądził, że zrobi ci tu ktoś przyjemny
wyraz twarzy...

Minęły dwie godziny. Kopali w milczeniu a pojemniki zapełniały się zwolna minera-

łami i okruchami skalnymi.

— Może przerwiemy, Al — wyprostował schyloną sylwetkę Tom. — Bolą mnie już

porządnie plecy.

— Masz rację Tom. Trzeba trochę odpocząć — zgodził się Allan.

background image

— I trochę pospacerować — dodał porucznik Higgins, kierując się do oddalonego o

kilkaset metrów łazika.

— Al, popatrz tam, co to ma znaczyć! — W głosie Toma znać było zdziwienie, a ręka

wskazywała ich pojazd.

Kapitan wzruszył ramionami.
— Przecież to nasz wehikuł, nie poznajesz naszego łazika? — zakpił.
— Ale flaga Al! Co się stało z flagą! — Tom prawie krzyknął.
Widoczność była znakomita. Łazik stojący przy skalnym obelisku widoczny był jak na

dłoni. Z przodu sterczał wysoki maszt — pusty. Kolorowy gwiaździsty sztandar zniknął! ...

— Ale to przecież niemożliwe! — wyjąkał kapitan Ball, a cała jego twarz wyrażała

bezgraniczne zdumienie.

— Idziemy tam! — młodszy kolega miał szybszy refleks. Maszerowali szybko jeden

obok drugiego, a piasek chrzęścił pod ich stopami. Odległość do łazika zmniejszała się. Kiedy
zbliżyli się na pięćdziesiąt metrów, Tom kurczowo uchwycił ramię towarzysza i zatrzymał go
w miejscu.

— Panie kapitanie, tam ktoś jest! — wyksztusił nie zdając sobie sprawy z przejścia na

ton oficjalny.

Znieruchomieli obaj.
Od bloku skalnego oderwała się świetlista postać i skierowała się w stronę pasma skał.

Nie można było z tej odległości określić bliżej jego kształtu, tym bardziej, że mieniła się
mnóstwem intensywnych błysków. Postać była wysoka i przemieszczała się w przestrzeni nie
tracąc pionowego ustawienia. Nie było widać żadnego ruchu a postać płynęła jakby nad
powierzchnią Srebrnego Globu.

— Kamerę! Szybko! — zachrypiał kapitan Ball odzyskując opanowanie. Wyrwał kole-

dze aparat filmowy, ustawił szybko obiektyw i puścił ją w ruch. Wiódł nią za ruchem świetli-
stej postaci, która zatoczywszy łuk wróciła do skalnego obelisku. Obelisk drgnął nagle i po-
stać zniknęła.

— Co to było Al? — porucznik dopiero teraz odzyskał mowę.
— Zapytaj raczej kto, a nie co? — odrzekł kapitan, składając kamerę.
— Szybko za nim!
Pobiegli w kierunku łazika. Po chwili penetrowali teren wokół obelisku.
— Al, a może to halucynacje? — nie dawał za wygraną Tom.
— Halucynacje, to obejrzyj sobie to — ręka kapitana zakreśliła łuk wokół skały. — A

najlepiej weź aparat i zrób serię zdjęć a filozofię zostaw na później. — Widać było, że kapitan
odzyskał swój spokój i energię.

Porucznik spojrzał w dół.
Wokół obelisku prowadziły wyraźne ślady: powtarzające się łańcuchowo szeregi trójką-

tów wąskich i równoramiennych, długości przeciętnej stopy ludzkiej. Higgins doszedł do
ściany pionowo wznoszącej się na kilkanaście metrów, wykonując szczegółowe zdjęcia, gdy
wtem coś zauważył i krzyknął:

— Allan, chodź tu natychmiast i patrz!...
Tuż u podnóża skały leżał nieruchomy przedmiot w kształcie podkowy, mieniący się

jak tęcza.

— Szybko dawaj ołowiany pojemnik! — rzekł Allan.
Zbliżyli się ostrożnie, dwie pary szczypiec uchwyciły przedmiot z obu stron i z niema-

łym trudem umieściły go wewnątrz ołowianej kuli.

— Chłopie, ależ on ciężki! — sapnął z wysiłku Tom. — Ile więc będzie ważył na Zie-

mi? To chyba jakiś nowy pierwiastek?

— Masz rację Tom — zgodził się kapitan. — Nie wiemy co to jest, ale jedno wiemy na

pewno: należy do tego świetlistego faceta, który nam zwiał.

background image

— A teraz wracamy, i to szybko — zakomenderował i za chwilę łazik pomknął na naj-

wyższej szybkości w kierunku „Explorera”, wzniecając obłoki pyłu i podskakując na nierów-
nościach gruntu.

* * *

Superlotniskowiec „Constelation” parł najwyższą mocą swoich maszyn przez wzburzo-

ne fale Pacyfiku. Pogoda była nienajlepsza, sztormowa i okręt mimo swego ogromu przewalał
się ciężko z burty na burtę, dygocąc wysiłkiem maszyn nastawionych na „cała naprzód”.
Bryzgi wzburzonego morza pędzone wiatrem dolatywały na pomost bojowy, gdzie zebrała się
grupa ludzi w ociekających wodą „sud-westkach”. Spod nasuniętych głęboko kapturów
błyskały szkła potężnych lornet omiatających bez przerwy zamglony horyzont. Wklęsłe tarcze
radarów umieszczone tuż nad pomostem dowodzenia wirowały, przeczesując morze w pro-
mieniu wielu kilometrów.

— Chyba zdążymy, kapitanie Perkins, do punktu 0321 już niedaleko — odezwał się

wysoki mężczyzna, kuląc się za falochronem.

Kapitan John Perkins od dwóch lat dowódca lotniskowca, stary wyga morski i weteran

wojny na Pacyfiku skinął tylko głową, zajęty obserwacją horyzontu, ale zreflektował się za-
raz, przy nim stał przecież sam dowódca bazy kosmonautów — admirał James Crawford.

— Tak jest, panie admirale! Od chwili otrzymania rozkazu pędzimy po najbliższym

kursie całą mocą maszyn. A jeśli można zapytać, co się właściwie stało?

— Wiem nie wiele więcej od pana, kapitanie Perkins — odparł admirał. — Otrzyma-

liśmy pilną wiadomość, że „Explorer” wraca na łeb na szyję na Ziemię, po przerwaniu ledwo
co zaczętych badań, a członkowie lądownika Allan Ball i Tom Higgins milczą jak zaklęci.
Tylko trzeci z załogi macierzystego statku, porucznik Huyness, który nie lądował na satelicie
— zapewnia, że są zdrowi i cali, wioząc bombowe rewelacje.

— Maszyny stop! — krzyknął nagle Perkins, wskazując jako wyjaśnienie rozkazu obraz

tego co się działo na prawo od dziobu lotniskowca. Spoza mgły i nisko zawieszonych chmur
wypłynęła opadając powoli na wzburzone tafle oceanu duża spłaszczona kula, zawieszona na
trzech wielkich spadochronach.

— To oni! — krzyknął admirał. — Szybko do łodzi!
Ale Perkins wydawał odpowiednie rozkazy i od burty zwalniającego gwałtownie lotni-

skowca odbiły motorówki, spuszczone błyskawicznie na wodę i ruszyły od razu pełną szy-
bkością w kierunku wodującego właśnie „Explorera”. Wszystko co żyło a nie pełniło akurat
służby przy maszynach lub posterunkach nawigacyjnych — zebrało się w głównym hangarze
pod pokładem startowym, zamienionym obecnie, po usunięciu samolotów, na świetlicę. Na
podwyższeniu, przy dużym stole zasiedli wokół admirała i dowódcy statku wszyscy oficero-
wie, członkowie Ośrodka Kosmonautów w Houston z profesorem Culbertsonem na czele. W
głębi tłoczyły się setki osób z załogi okrętu, odsuwając się jednak z lękiem od dużego poje-
mnika z ołowiu, który stał na środku hangaru. Panowała cisza. Wszyscy wysuwali szyje,
starając się nie uronić ani jednego słowa z tego co mówił kapitan Allan Bali, który stojąc
naprzeciw admirała kończył właśnie:

...i wtedy świetlisty facet zbliżył się do skalnego obelisku, ten otworzył się a raczej

rozwarł na dwie połowy i tyleśmy go widzieli. Nasze skrupulatne poszukiwania nie dały nic,
z wyjątkiem tego... — wskazując na pojemnik. — Wiem, że to niewiarygodne, ale za chwilę
ujrzycie sami. Nasze kamery filmowe i fotograficzne już są w laboratorium.

Cisza zabrzmiała nagle setką podnieconych głosów. Wszyscy komentowali słowa kapi-

tana.

— Spokój! — huknął admirał Crawford. — Bo każę opuścić hangar! — zagroził.
A kiedy uciszyło się dodał:

background image

— Dawać tu wszystkie materiały filmowe.
Od drzwi przeciskał się podoficer US Navy z naszywkami laboranta. Postawił przed

admirałem dwie kasety i położył kamerę filmową. Nikt nie zwrócił uwagi na dziwny wyraz
jego twarzy.

— Patrzcie, oto pierwsza istota pozaziemska wykryta na Księżycu! — powiedział uro-

czyście kapitan Ball, chwytając kasetę i wyjmując zwój filmu. Podstawił pod światło i nagle
zbladł, a z ust wyrwało się przekleństwo.

Wszystkie klatki zwoju filmowego były czarne jak noc, z tą różnicą, że czerń była idea-

lna bez jednej nawet plamki.

— To ...to, niemożliwe!... Higgins, ja przecież filmowałem cały czas!... — kapitan

zachwiał się a w sali zahuczało.

— Spokój! — Tym razem był to głos porucznika Higginsa. — Admirale! Jeżeli nawet

niepojętym sposobem film został prześwietlony, to są przecież jeszcze moje zdjęcia, a na nich
ślady selenitów!

— Tak synku, ale które ślady? — zapytał admirał, który od kilku minut przeglądał zro-

bione, mokre jeszcze, odbitki.

— Ten łańcuch trójkątów obok moich śladów. — Mówiąc to porucznik Tom Higgins

sięgnął tym razem bez pudła po zdjęcia. Istotnie zdjęcia były doskonałe i wyraziste.

Oto łazik załadowany sprzętem w szeregu ujęciach, oto obelisk skalny i jego cień, obok

kapitan Ball i jego ślady, mnóstwo śladów tak wyraźnie odbitych w pyle księżycowym. Tylko
...tylko, że żadne z nich nie były trójkątne! Tom czuł, że krew ucieka mu z twarzy. Sięgał po
coraz to nowe zdjęcia i nic nie rozumiał. Kątem oka spostrzegł, że admirał szepcze coś do
dowódcy statku, a ten wydaje jakieś rozkazy.

— Nie! To niemożliwe! — wrzasnął Tom. — Spójrzcie niedowiarki! — i roztrącając

otaczających go marynarzy podbiegł do pojemnika, przywarł do pokrywy, szczęknęło odmy-
kane wieko i uniosło się w górę.

— Panie kapitanie! — jęknął — Al, stary chłopie, przyjdź tu zaraz... — w głosie jego

brzmiała rozpacz i ból.

Zanim Allan podszedł do pojemnika — wiedział już wszystko. Pojemnik był pusty.

Przeraźliwie pusty! ...

— Spokój chłopcy — musicie odpocząć. Za wiele tych wrażeń. — Głos admirała był

zimny i władczy — Doktorze Gordon! Proszę się nimi zająć! — zwrócił się do mężczyzny w
białym kitlu, który w towarzystwie kilku marynarzy zbliżył się do kosmonautów, nie stawia-
jących zresztą oporu.

Doktor Gordon napełnił strzykawkę i rzekł półgłosem:
— Przytrzymajcie ich chwilę...

* * *

Kiedy hangar opustoszał, kapitan Perkins wziął kilka fotografii z kasety pozostawionej

przez admirała i rzekł do swojego zastępcy:

— Czemu nasi podróżnicy nie zabierają ze sobą naszej flagi. Spójrz Henry, głupio wy-

gląda taki maszt, nawet na łaziku. A swoją drogą do czego on służy...

Wtem nad ich głowami rozległ się przeciągły grzmot i coś ciężkiego potoczyło się po

pokładzie. Kapitan Perkins skoczył do telefonu.

— Halo, pomost! Co tam się dzieje, do cholery? Kto pozwolił startować? — rzucił

gniewnie.

— Panie kapitanie, melduje st. mat John Power, nikt nie dawał rozkazu. Kiedy zaczęli-

śmy ściągać samoloty, nagle jeden z Phantomów zaryczał jak wściekły, pomknął do przodu i
zniknął w chmurach. Panie kapitanie... — tu głos marynarza stał się jakby przestraszony. —

background image

Panie kapitanie Perkins! Tam w kabinie nikogo nie było... — zakończył z lękiem.

— Co wy, Power! Piliście na służbie czy co — zapytał dowódca „Constelation”. —

Zaraz tam będę, czekać na mnie!

— Chodźmy poruczniku. Za dużo tych cudów na dzisiaj. Niech tylko znajdę amatora

lotów, już ja się z nim rozprawię.

Wpadli na pomost, gdzie zgromadzili się dowódcy dywizjonów oraz admirał Crawford.

Wszyscy byli podenerwowani i podnieceni. Kapitan Perkins zwrócił się do szefa łączności:

— Sierżancie, czy próbowaliście nawiązać łączność z tym szaleńcem?
— Tak jest, panie kapitanie! Ale nie odpowiada na nasze wołania Mamy go na radarze.

Proszę spojrzeć na ekran!

Na błękitnej tarczy radiolokatora przesuwał się niewyraźny kształt samolotu. W pewnej

chwili od samolotu oderwał się zielonkawy, fosforyzujący punkt. Minęło parę minut. Nad po-
mostem usłyszano potężniejszy grzmot i wtem z pomiędzy chmur wypadł smukły Phantom,
przemknął w locie nurkowym nad nadbudówką SD i wyrżnął o wzburzone fale po lewej
burcie. Samolot eksplodował. Słupy wodne osiągnęły wysokość kilkudziesięciu metrów a na
pokład spadły szczątki myśliwca.

Wszyscy patrzyli w milczeniu, nic nie rozumiejąc.
St. mat John Power obserwował miejsce katastrofy. Skierował szkła lornety w niebo.

Wyregulował pryzmaty. Między przerwą w chmurach coś błysnęło. Z początku to coś przy-
pominało elipsę, ustawioną pionowo i mieniącą się zielonkawym, tętniącym blaskiem. Po
chwili pomknęło w górę i zniknęło w chmurach.

— Stanowczo muszę ograniczyć picie whisky — pomyślał Power. — Za bardzo troi mi

się w oczach ...

Zszedł do kabiny.
Wiatr wzmógł się a lotniskowiec ciężko przechylając się na lewą burtę zawrócił do

bazy.

* * *

Wycinek z prasy:

„Wczoraj wieczorem nad Portugalią zauważono niezidentyfikowany obiekt latający.

Był koloru zielonego i ciągnął za sobą pomarańczowy warkocz. Czynniki naukowe nie wypo-
wiadają się na ten temat...”.



ZBIGNIEW PROSTAK

FAŁSZYWY SPUTNIK


Roman Krab nie był asem. Ale nie należał też do najgorszych. Szybkość reakcji miał w

normie, ambicji nawet ponad normę. Wskaźnik inteligencji 120 czyli nieco powyżej przecię-
tnej, wzrost sto pięćdziesiąt a więc sporo poniżej przeciętnej. Lubił dziewczęta, jeszcze jak
lubił, a i łykiem czegoś mocniejszego nie gardził nigdy. Pochodził z inteligenckiej rodziny.
Jednym słowem Roman Krab, absolwent Warszawskiej Szkoły Pilotów średniego Zasięgu,
był zwykłym, niczym nie wyróżniającym się z tłumu rówieśników, chłopakiem. Niewielki
wzrost nadrabiał zręcznością i siłą a także, to już między nami, noszeniem ciut-ciut wyższych

background image

obcasów niż to było ogólnie przyjęte. W kieszeni na piersiach nosił niebieski kartonik —
licencję Pilota średniego Zasięgu i już widział siebie w palących promieniach Słońca na Mer-
kurym czy w brudno-szarej mgle Wenus. Ale na razie do lotów miał tak blisko jak z Ziemi na
Księżyc. Czekała go jeszcze roczna praktyka na którymś z ziemskich kosmodromów i końco-
wy egzamin sprawnościowo-kwalifikacyjny. Ale tym nie przejmował się ani przez chwilę.
Był niepoprawnym optymistą. Wierzył w swoje szczęście i nic nikomu na razie nie mówiąc,
w głębi ducha był święcie przekonany, że stworzony jest do wielkich celów. Więc jeżeli prze-
znaczeniem jego jest dokonanie wielkich czynów, jeżeli imię jego ma wymawiać z czcią cała
Ziemia, cóż mu w tym może przeszkodzić: jakiś tam egzamin sprawnościowy? Z powyższego
wynika, że był w pewnym stopniu fatalistą. Zresztą fatalizm, a raczej niewzruszona wiara w
powodzenie, miała swoje uzasadnienie. Ileż to razy stawał przed egzaminatorami absolutnie
nie przygotowany i ku swemu wielkiemu zdumieniu zdawał egzamin z dobrym nawet wyni-
kiem.

Trochę wiedzy, dużo szczęścia i dwadzieścia jeden lat życia. Cóż więcej potrzeba czło-

wiekowi by podbić świat? Szedł bez wyraźnego celu przez miasto szczerze zdziwiony i lekko
dotknięty faktem, że przechodnie mijają go obojętnie, nie interesując się nim, że nie ścigają
go zachwycone spojrzenia dziewcząt jakby był zwykłym, tuzinkowym zjadaczem chleba. On,
Pilot Pierwszej Lokaty, przyszła Chluba Kosmodromów, Roman Krab. Już trzeci dzień obijał
się bezczynnie po mieście, z tego drugi dzień bez grosza w kieszeni. Odprawa jaką otrzymał
wystarczyła akurat na jeden dzień. No cóż? Pieniądz jest okrągły i lubi się toczyć. Dziwne
tylko, że prawie zawsze w kierunku od niego, a niesłychanie rzadko w przeciwnym. Nie było
się zresztą czym tak bardzo przejmować. Tam, w pustce międzyplanetarnej, pieniądze nie są
potrzebne, a on przecież stworzony jest do życia na szlaku. W pustce tak, ale niestety tu, na
ziemi, jakimś głupim zwyczajem na wszystko potrzebna była forsa. Dwa tygodnie absolwen-
ckiego urlopu i puchy w kieszeni. Tragedia! Chyba trzeba będzie zgłosić się do Dyrekcji Lo-
tów Załogowych może znajdą jakieś dobrze płatne zajęcie dla wybitnego choć początkujące-
go pilota. Trudno. Żegnaj zasłużony odpoczynku. Z ciężkim sercem wskoczył do żyrobusu i
po chwili wysiadał przed okazałym gmachem Centrum Lotów Załogowych i Sond. Nie za-
wiódł się licząc na swoje szczęście. Kierownik Biura Przydziału Załóg aż wybiegł zza biurka
gdy usłyszał, co go tu sprowadza.

— Z nieba mi spadliście Pilocie! — Wylewnie potrząsał mu rękę. — Mam pilne zada-

nie. Nudne i niezbyt skomplikowane, ale konieczne. A tu pilotów ani na lekarstwo. No po-
wiedzcie sami. Pięciu na zwolnieniu lekarskim, dwu na kursach dokształcających, reszta w
grafiku Patroli. I co ja mam robić? A góra krzyczy. Musicie zrobić! Musicie wysłać! A ja
skąd mam wziąć ludzi? Krab, mówicie? Roman Krab, absolwent S.P.S.Z.P.? Świetnie!
Cudownie Pilocie, polecicie?

— Dokąd?
— A prawda! Przepraszam! Przecież ja wam nie powiedziałem jakie to zadanie.

Prościutkie kochany. Łatwiutkie. Trzeba zdjąć z orbity satelitę telekomunikacyjnego. Nawalił
drań, a usunąć awarii tam na miejscu nie da się. Muszą warsztaty. Dostaniecie A.R.P-3, to
dobra rakieta. Znacie ten typ?

— Znam. Stary grat. Szkoliłem się na takich.
— Świetnie! Więc jak? Lecicie?
— A jak...? — wykonał palcami gest naśladujący liczenie.
— Pieniądze? Drobnostka! Zlecenie płatne natychmiast po wykonaniu zadania. Nie

zajmie wam to więcej jak jeden... no dwa dni. No to co? Pisać skierowanie?

— Zgoda! Wal pan! Zdejmę tego tele.
I znów był na ulicy. Ale co za różnica. W kieszeni czuł miły ciężar zaliczki w brzęczą-

cej monecie, świat poróżowiał. Jutro rano ma stawić się w Bazie. Machnie się na tą orbitę i z
powrotem. Będą pieniążki na dalszy urlop. Latał już przecież na orbity wkoło Ziemi i Księży-

background image

ca. Nie nowina mu. Ale to aż jutro. Dzisiaj należy do niego. Trzeba się trochę rozruszać, coś
poderwać. Raz się żyje. Może przecież nie wrócić z zadania? Może! Ma prawo, być może w
ostatnich chwilach swego życia, pohulać? Ma! Dureń, skarcił się w myślach. Ostatnie godziny
życia. Pewnie tam w górze specjalnie na niego czekają istoty z obcych układów, potoki mete-
orytów. Dureń! Czeka go zwykły nudny lot, wychwycenie sputnika i równie nudny, łatwy
powrót. Ale to w niczym nie zmienia istoty rzeczy. Zabawić się trzeba i tak i tak. Po to są
przecież pieniądze. Tylko z alkoholem trzeba ostrożnie. Stary Al w Bazie ma nosa. Jak poczu-
je wódkę nie dopuści ani na kilometr do rakiety. Wtedy z zadania nici... E, co tam martwić się
na zapas. Będzie i tak co ma być. Barwny neon na pół ściany „Bar-Dancing Orbita” sprawił,
że roześmiał się w głos. O, to w sam raz dla mnie. Orbitowanie wchodzi w zakres jego obo-
wiązków. Przystąpmy więc do wykonywania zaplanowanej, pierwszej części zadania. Pchnął
wahadłowe drzwi i wszedł.

Niedbałym ruchem stałego bywalca, choć jako żywo niewiele miał dotychczas na to

okazji, podał zgiętemu w ukłonie szatniarzowi swoją czapkę z emblematami pilota i skórzane,
brązowe rękawiczki. Na progu sali zatrzymał się lustrując wnętrze. Pustawo tu było. Nic
dziwnego, pora była raczej za wczesna na tłumy. Wieczorem nie będzie palca gdzie wetknąć.
Usiadł na wysokim stołku przy barze i rozejrzał się po rzędach miłych w kształcie i kolorze
butelek.

— Co dla pana, Pilocie? — Bystry barman dostrzegł dwie skrzyżowane błyskawice nad

lewą kieszenią na piersiach.

— A co pan radzi?
— Coś specjalnego na początek. Coctail na wermucie!
— Może być. Syp pan dwa razy!
Wypił szybko jeden po drugim. Miłe ciepło rozeszło się po całym ciele. Jednak dobrze

jest żyć. Żyć, być pilotem i mieć pieniądze. Zwłaszcza to ostatnie nabierało coraz bardziej
zasadniczego znaczenia. Barman bez pytania powtórnie napełnił kieliszki. Tym razem wypili
we dwójkę. Potem znowu sam. No cóż? Barman był na służbie i nie mógł. Trochę za szybko
to poszło. Może dlatego, że był prawie na czczo, bez śniadania. Pamięta tylko, że były jakieś
dziewczęta, jakieś bruderszafty i chóralne „Sto lat”. Nie pamięta absolutnie jak dobrnął do ho-
telu, do swego pokoju. Obudził się z potwornym bólem głowy i niesamowitym pragnieniem.
Rzut oka na zegarek poderwał go na równe nogi. O rany! Za godzinę musi być na kosmodro-
mie. Ma przecież dzisiaj zdjąć tego telekomunikacyjnego. W błyskawicznym tempie dopro-
wadził się do porządku. Prawie dziesięć minut poświęcił na pełne samozaparcia przetrzyma-
nie głowy pod kranem i świeży jak nowo narodzone dziecko wskoczył do żyra. W godzinę
później wyciągnięty jak struna meldował się raźno u starego Ala.

— Panie Kapitanie! Pilot Roman Krab melduje się w celu wykonania zadania na zlece-

nie Centrum Lotów Załogowych i Sond.

— Wiem. Dzwonili wczoraj wieczorem. Lecicie dzisiaj, piliście? Coś nieszczególnie

wyglądacie?

— Czuję się doskonale Panie Kapitanie. Chciałbym lecieć dzisiaj. Jak meteo?
— Można wytrzymać. Zgoda. Lećcie. Po to są piloci żeby latali. Polecicie na A.R.P.-3.

Wyjdziecie na pierwszej kosmicznej. Ustalicie się na stacjonarnej ... tu macie współrzędne.
Naprowadzać będzie Luna-4. Na statku macie wychwytacze elektromagnetyczne. Zdejmiecie
satelitę. To jest Mołnia — ZI-35, stary typ. Powrót na przyrządy bez naprowadzania. Lądowa-
nie na dopalaczach. Start też. To wszystko. Zadanie jasne?

— Tak jest!
— Startujcie o jedenastej zero siedem. Powodzenia!
Odetchnął zamknąwszy za sobą drzwi gabinetu. Udało się. Nie wyczuł stary lis, choć

trzeba przyznać, patrzył nieco podejrzliwie. Winda była na dole więc nie czekając zbiegł po
schodach przeskakując po kilka stopni naraz. Szatnie pilotów znajdowały się w podziemnej

background image

części budynku. W świetlicy i poczekalni nie było nikogo. Rację miał urzędnik. Zazwyczaj
kręciło się tu kilku pilotów. Jedni zdawali inni pobierali ekwipunek, a jeszcze inni wpadali na
pogawędkę. Przeszedł przez obszerną salę i po minięciu krótkiego korytarzyka, stanął przed
drzwiami magazynu. Dopasowanie skafandra, pobranie butli z tlenem oraz zdanie rzeczy
osobistych i dokumentów zajęło mu prawie dwie godziny. Toteż gdy wyjechał na górę słońce
było już wysoko. Po niebie wałęsały się wydęte jak balon kumulusy. Rzucił na nie przelotnie
okiem. Tam, gdzie leci, chmur nie ma i niebo nie jest niebieskie. Jest czarne z wbitymi weń
złotymi ćwiekami gwiazd, groźne i wrogie. W prawo od wejścia stały rzędem małe trzykoło-
we pojazdy służące do poruszania się po płycie kosmodromu. Wskoczył do najbliższego.
Uruchomiwszy silnik sięgnął do zewnętrznej kieszeni na piersiach. Wyjął otrzymaną od
Starego Ala kopertę. A.R.P.-3-194, dziewiąte stanowisko. Aha! Więc start z dziewiątki. Naci-
snął sprzęgło i ruszył na przełaj. Już z daleka dostrzegł olbrzymią kolumnę rakiety średniego
zasięgu R.Z.S-10 i nie opodal, kilkaset metrów za nią matowe, niewielkie cielsko, niewielkie
w porównaniu ze swą młodszą siostrą, staruszki A.R.P.-3. Przy rakiecie krzątała się grupa
ludzi. Odciągali jakieś kable, sprawdzali gotowość wieży startowej. Młody, krępy, o czerwo-
nej twarzy mechanik podszedł do Kraba.

— Grat gotowy, Pilocie — zameldował przykładając niedbale dłoń do daszka nieco

postrzępionej czapki. — Startuje pan za... spojrzał na zegarek — trzydzieści siedem minut.

— Dobra! Dziękuję! — szybko wspiął się po niewielkiej, metalowej drabince zakoń-

czonej mikroskopijnym balonikiem tuż przy obrysie włazu. Wszedł. Zatrzasnął za sobą i sta-
rannie dokręcił zapadnię.

Wąskim jak kiszka i ciemnym tunelikiem przecisnął się do pomieszczenia pilota. Była

tu niewielka kabinka, w której całą jedną ścianę zajmował ekran monitora telewizyjnego i
trzypoziomowy pulpit z mnóstwem zegarów i przycisków. Przed pulpitem stały dwa maleńkie
choć głębokie foteliki. A.R.P.-3 była w zasadzie rakietą dwuosobową, ale najczęściej latało
się na niej w pojedynkę. Starzy piloci mówili, że dwu ludzi na jedną A.R.P.-3 to co najmniej
o jednego człowieka za dużo. Usadowił się wygodnie w jednym z foteli i napiął pasy zabez-
pieczające. Włączył końcówki przewodów tlenowych w odpowiednie gniazdka i docisnął
żabki hełmu. Przekręcił gałkę łączności wewnętrznej, brodą przesunął wyżej mikrofon we-
wnątrz bani hełmu i obejrzawszy się raz jeszcze zdecydowanie przełożył dźwignię startu.

— Halo wieża ... Halo wieża! A.R.P.-3-194-dziewiąte! Gotowy do startu!
— A.R.P.-3-194! Zaczynam liczenie!
— Pilot gotów!
— Dziesięć... dziewięć... osiem... siedem...
Mocniej usadowił się w fotelu. Troszeczkę zaczęły mu się pocić dłonie spoczywające

na dźwigniach sterów.

— Dwa... jeden... zero... start!
Pociemniało mu w oczach i jakaś potworna siła wgniotła go w oparcie fotela. Czuł na

całym ciele wzrastający ucisk sieci pneumatycznej skafandra. Fotel odgiął się ku tyłowi,
zdawało się, że zaraz się rozleci. Przeciążenie stawało się coraz większe, coraz trudniej było
oddychać, mimo że kompresor podawał tlen pod coraz wyższym ciśnieniem. Nie orientował
się jak długo to trwało. Czas przestał istnieć. A raczej był! Był rozciągnięty jak guma. Seku-
ndy wydawały się godzinami. I wszystko przeszło. Nagle znikła potworna, gniotąca go siła i
czarna płachta mroku przed oczami. Stał się lekki, pierś swobodnie, pełnymi haustami chwy-
tała powietrze, na ekranie monitora ciemniało niebo. Czarne, dostępne tylko oczom kosmi-
cznych pilotów, niebo. No tak! Start miał już za sobą! Zacisnął szczęki, wcisnął przycisk
łączności. Maleńką kabinę wypełniły trzaski wyładowań. Spojrzał na prawy monitor. Daleko
pod nim leżała wklęsła misa staruszki Ziemi. Widać było wyraźnie ostry zarys wybrzeży
Bałtyku i ciemną krechę brzegu Szwecji. Nad Ziemią plątały się postrzępione kłaczki chmur.
Nie miał jednak czasu na podziwianie pięknych widoków. Ziemia powoli, prawie niedostrze-

background image

galnie odpływała do tyłu. Nie był więc na orbicie stacjonarnej. Poruszał się za prędko. Jak
najprędzej trzeba dostosować prędkość rakiety do prędkości obrotu kuli ziemskiej. Pod cza-
szką łupało jak w rozklekotanym silniku. To skutki wczorajszego ubawu. Psiakrew! Niepo-
trzebny był ten wczorajszy występ. Trochę jednak za dużo alkoholu. Niechętnie i z ociąga-
niem ujął dźwignię. Teraz z wyczuciem bracie, bo będzie źle. Dał mały ciąg korekcyjny z
dziobowych dysz. Kątem oka spostrzegł na zegarze kontrolnym jaskrawo czerwoną kreseczkę
nachodzącą na czarną plamkę. Jeszcze trochę! Już! Tym razem Ziemia siedziała w monitorze
nieruchomo. Odetchnął i jednocześnie przejęło go coś jakby duma. Proszę! Już jest na stacjo-
narnej. Co znaczy znakomite opanowanie rzemiosła.

— A.R.P.-3-194! A.R.P.-3-194! Tu Luna 4! Masz za duży dryf północno-zachodni! —

beznamiętny głos Stacji naprowadzania osadził na miejscu marzenia. O rany! Dryf! I co
teraz? Spłoszonym spojrzeniem ogarnął dziesiątki zegarów i mrugających światełek tablicy
rozdzielczej. Gdzieś z zakamarków pamięci wyobraźnia podsunęła suchą, ironiczną twarz
wykładowcy nawigacji. Na czole czuł kropelki zimnego potu. Znów dźwignia gazu do ręki.
Lewa na sterach. Lekko do siebie i cały ciąg. Tylko, tylko. Aby odrobinę dmuchnąć w gwia-
zdy. Już!

— A.R.P.-3-194! Masz stacjonarną. Masz stacjonarną! Za dwadzieścia minut zacznę

naprowadzenie.

Rozsiadł się wygodniej w fotelu i gdyby nie pasy mocujące byłby pofrunął pod sufit

kabiny. Idiota! Skarcił się w myśli. Zdobywca przestworzy, psiakrew. Przecież tu, w stanie
nieważkości, każdy ruch musi być przemyślany. A swoją drogą tak bez trudu umieścił się na
stacjonarnej, że nawet Piła byłby zadowolony. I znów chuda twarz wykładowcy zamajaczyła
przed oczyma. Teraz ma prawie pół godziny czasu. Trzeba sprawdzić wychwytywacz. Spo-
kojnie już teraz sięgnął ku dźwigni. Tyle razy ćwiczył to na Ziemi. Pchnął lekko obserwując
jednocześnie główny ekran. Z boku dziobu wysunęła się ażurowa konstrukcja zakończona po-
tężnym dyskiem elektromagnesu. W porządku. Schował wychwytywacz i spojrzał ku Ziemi.
Pod nim nie było już chmur. Tam na dole panowała piękna, słoneczna pogoda. Na plażach
pewnie rojno było i gwarno. Wiał lekki wiatr od morza. Pokrzykiwali sprzedawcy lodów i
napojów chłodzących. Wypiłby teraz butelkę zimnej, musującej oranżady. Na samą myśl o
tym zaschło mu w gardle. Cholerna, wczorajsza pijatyka. Już nigdy przed lotem nie weźmie
do ust kropli alkoholu.

— Uwaga A.R.P.-3-194. Tu Luna! Przejmuję sterowanie. Odbiór.
— Tu A.R.P.-3-194. Zrozumiałem! Włączam autoblokadę. Powodzenia!
To ostatnie życzenie nie mieściło się w słowniku regulaminowych rozmów ale wydawa-

ło mu się, że trochę samodzielności i fasonu nie zaszkodzi. Energicznie przesunął dźwignię
autoblokady. Od tej chwili był tylko biernym obserwatorem. Całość kontroli nad lotem prze-
jęła stacja naprowadzania Luna-4. Na bocznym monitorze Ziemia drgnęła i zaczęła powoli
odpływać do tyłu. Kręta linia brzegów Bałtyku zaczęła nieznacznie skręcać i znikać za dolną
krawędzią ekranu. Wychodził nad Bałtyk. Wyraźnie dostrzegał zalew odrzański, Szczecin.
Nieco w górze, na lewo, ciemną plamkę Bornholmu. Głośniki milczały i tylko delikatny
szmer dowodził, że łączność nie została przerwana. Leniwie obserwował Ziemię. Napięcie
ostatnich chwil opadało zeń, czuł się starym kosmonautą i bardzo doświadczonym pilotem.
Jakoś nie przychodziło mu do głowy, że jest to przecież dopiero pierwsze w jego życiu zada-
nie, za którego wykonanie odpowiada on i tylko on. Drgnął nerwowo wyrwany z rozmyślań
skrzekliwym głosem.

— Tu Luna-4!! Naprowadzanie skończone. A.R.P.-3 masz ZI-35 przed sobą! Powta-

rzam! Masz Mołnię na optycznej. Przystępuj do wykonania zadania!

Przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu bacznie obserwując przedni ekran. Niestety.

Oprócz pyłu gwiazd i ostrego, znajdującego się w ostatniej kwadrze, sierpu Księżyca nie
widział nic. Przestrzeń przed nim była doskonale pusta. Co u licha? Żarty sobie ze mnie

background image

robią? Mołnia na optycznej! Gdzie jest u diabła ten sputnik?

— Luna-4! Luna-4! Tu A.R.P.-3-194 nie widzę obiektu. Nie widzę obiektu! Odbiór!
— Tu Luna-4 A.R.P.-3-194. Masz obiekt w prawym górnym rogu namiaru. Obiekt w

odległości 2 minut od tarczy Księżyca. Powtarzam ...

W tej chwili dojrzał go. Maleńką iskierkę tuż u dolnej krawędzi monitora.
— Mam! Mam drania! — Tu zreflektował się i zameldował regulaminowo. — Luna-4.

Dziękuję! Widzę obiekt. Widzę obiekt. Przystępuję do wykonania zadania.

— A.R.P.-3 powodzenia! Powrót na przyrządach. Przejmuję transportową Wenus-

Ziemia. Koniec!

No tak, teraz zdany był wyłącznie na własne siły i umiejętności. Stacja naprowadzania

Luna-4 zajęła się automatyczną z Wenus i nie będzie mogła już zajmować się nim. Poczuł się
okropnie sam i przez moment obleciał go strach. Nie da sobie rady. Nie zdejmie tego przeklę-
tego satelity, wróci na Ziemię z niczym i żegnajcie sny o pięknym, pełnym sławy i przygód
życiu pilota kosmicznego. Maleńka iskierka Mołni już prawie znikała za krawędzią dolnej
płaszczyzny ekranu. Przestraszył się jeszcze bardziej. Jeżeli zniknie mu z pola widzenia nigdy
więcej jej nie odnajdzie. Trzeba coś robić. Ale co? Cała nabyta w czasie długich lat nauki
wiedza wywietrzała mu z pamięci. W głowie czuł absolutną pustkę. Zacisnął zęby. Prawa
ręka na ster. Lewa na dźwignię przyspieszania. Ciąg! Lekki ruch sterem i jasna iskierka, jak
pchnięta niewidzialną sprężyną, skoczyła na środek ekranu. To dodało mu otuchy. Nie jest
źle. Nie taki diabeł straszny jak go malują. Teraz mu już nie ucieknie. I znowu wyobraźnia
podsunęła mu pociągłą twarz Piły. Mrugał do niego porozumiewawczo okiem jak gdyby
chciał dodać mu odwagi i powiedzieć — no widzisz? Osioł bo osioł jesteś ale tego sputnika
zdejmiesz.

— Zdejmę! — postanowił twardo i mocno usadowił się w niewygodnym foteliku. A

swoją drogą nie tylko on się od czasu do czasu myli. Będzie musiał po powrocie do bazy zło-
żyć raport. Co oni sobie myślą w tej Lunie-4? Podali położenie obiektu w prawym, górnym
sektorze, a Mołnia najspokojniej tkwiła w lewym dolnym. Gdyby nie bystrość jego wypróbo-
wanych oczu przegapiłby obiekt i wrócił z niczym. Nie! Tego darować nie może. Ale dość już
z Luną-4, trzeba zająć się satelitą. Spokojnie i pewnie naprowadzał dziób na cel. Jeszcze mały
ciąg. Jeszcze trochę. Dość! Iskierka powoli zmieniała się w dostrzegalną tarczę i zaczęła zbli-
żać się do rakiety. Nie zdejmował dłoni z drążka steru i manetki ciągu. Tkwił bez ruchu
pochylony do przodu nie spuszczając oka ze sputnika. Podchodził coraz bliżej. Już mógł
dostrzec szczegóły. To był dziwaczny obiekt. Konstrukcją przypominał dużą banię przeciętą
dwoma opływowymi walcami. Całość oplatała niewielka siatka anten kierunkowych. Mieli ci
nasi ojcowie fantazję, nie można powiedzieć. Takiego potworka wysłać na orbitę. Nic dzi-
wnego, że kazali mi go zdjąć pod pretekstem naprawy. Miał teraz obiekt nie dalej niż osiem-
dziesiąt, sto metrów przed dziobem nieco z boku. To było szczęście. Mógł go bez zbędnych
manewrów i hamowania wychwycić w przelocie elektromagnesem. Przygotował się... Jeszcze
chwila... jeszcze. Widział już teraz wyraźnie połyskujący metaliczny kadłub, wżery po pyle
meteorytowym i jakiś zamazany napis. Można było jedynie z trudem odcyfrować dużą literę
„U” na początku i niewyraźne dwie końcowe „my”. Teraz!

Z dziobu wysunął się krąg elektromagnesu i sputnik delikatnie, choć mocno, przyciąga-

ny stał się więźniem A.R.P.-3. Jeden ruch dźwigni i elektromagnes wraz z uwięzionym
sputnikiem zniknął w otworze luku. Znów ster w rękę i dźwignię ciągu. Lekki skręt w lewo i
wtedy zobaczył. Nieco powyżej, w odległości około trzystu metrów, tkwił jeszcze jeden spu-
tnik. Patrzył na niebo bezgranicznie zdumiony. Co do diabła? Obrodziło w tej okolicy niebo
w sputniki? Przecież Mołnię mam w luku. Co to za czort? Niewielka kula z trzema wysta-
jącymi pręcikami i naprawdę olbrzymią siecią ażurowej, prawie niedostrzegalnej na czarnym
tle nieba, anteny odchodziła w skręcie w prawo. Zdjął by chętnie i to dziwo. Niestety.
Wiedział doskonale, że nie zmieści mu się w luku wraz z poprzednim. Zresztą pal go licho!

background image

Zadanie wykonał? Wykonał! Nie posłano go przecież by pozdejmował po kolei wszystkie
sputniki tego sektora, tylko zepsutą Mołnię. A tę już ma. Zresztą każą mi to polecę i zdejmę i
tę kulkę. Na dzisiaj dosyć. Rzut oka na lewy ekran. Dłoń na manetce ciągu. Mały ciąg.
Orczyk. A.R.P.-3 posłusznie zniżyła dziób i popędzana snopem ognia runęła w dół ku znajo-
mym zarysom zatoki gdańskiej, która oglądana z tej wysokości nie większa by od chusteczki
do nosa. Szedł ostro dziobem w dół nie spuszczając oka z wskaźnika wysokości, jednocześnie
bacznie pilnując by cienka kreska celownika kierunkowego nie odchyliła się od punktu, o
którym wiedział, że jest trzymilionowym miastem z barem „Orbita” na jednej z ulic. Wysoko-
ściomierz odmierzał kilometry. Teraz już był zupełnie spokojny, nawet próbował pogwizdy-
wać jakąś piosenkę. To, co ma jeszcze do zrobienia, było już proste. Kiedy w okienku wyso-
kościomierza wyskoczyła cyfra piętnaście, zwiększył prędkość i ściągnąwszy drążek na sie-
bie, przeszedł w lot poziomy w stosunku do powierzchni, by w następnej sekundzie brawuro-
wą świecą wyjść w górę i zmniejszając ciąg, zawisnąć na moment nieruchomo i powoli, na
słupie ognia, schodzić coraz niżej. Pchnął brodą mikrofon.

— Kosmodrom! Uwaga! Tu A.R.P.-3-194. Schodzę na słupie. Wysokość jedenaście!

Dajcie namiar. Powtarzam! Wysokość jedenaście. Dajcie namiar!

I w tej samej chwili usłyszał w słuchawkach cichy świergot. Wiedział, co to znaczy. Był

w wiązce geonamiaru.

— Tu kosmodrom! A.R.P.-3 włącz autoblokadę! Włącz autoblokadę! Kosmodrom

przejmuje prowadzenie. Odbiór!

— Tu A.R.P.-3. Zrozumiałem! Włączam autoblokadę.
Więc zadanie w zasadzie wykonane. Reszta to już naprawdę formalność. Urządzenia

automatyczne Kosmodromu sprowadzą go na płytę lądowiska bezpiecznie jak niemowlę w
kołysce. Na kilkaset metrów nad. płytą ujmie po raz ostatni stery w ręce a potem pieniążki, i
będzie można wesoło spędzać końcówkę absolwenckiego urlopu. Szybko coraz szybciej
A.R.P.-3 schodziła w dół. Jeszcze chwila... jeszcze... już! Pewnie objął drążek sterowy,
bacznie wpatrując się we wskaźniki pionu. Ale interwencja nie była potrzebna. Z ulgą poczuł
wstrząs i odczuł raczej niż usłyszał skrzyp amortyzatorów. Dopchnął do końca manetkę ciągu
i odpiął zbędne już pasy. Koniec podróży. A.R.P.-3 pewnie stała na osmalonej żarem ciągu
płycie lądowiska. Jak zwykle z trudem przecisnął się przez śluzę włazu i po chwili stał na
lotnisku ściskając rękę mechanika.

— Tam stoi wasz wózek, Pilocie. My zajmiemy się teraz wyładunkiem Mołni. Jak

poszło?

— W porządku! Drobiazg. Mógłbym zdjąć i tego drugiego gdybym leciał na jakimś

innym gracie, a nie na tej staruszce.

— Ho ... ho ... Był tam i drugi?
— Był. Tylko zdaje się nie Mołnia, a chyba któryś z Kosmosów.
Z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku jechał wózkiem w poprzek kosmodromu.

Lekceważąco teraz popatrzył na wysmukłą R.S.Z. Co to dla niego. Będzie latał na nich tak
samo pewnie jak i na A.R.P. Przed budynkiem dowództwa lotów stał Stary Al.

— Już z wyprawy Pilocie? Widzę po pana minie, że wszystko poszło jak z płatka. Co?
— Naturalnie, Panie Kapitanie! Zdjąłem tego tele. Akurat teraz wyładowują go.
— Taaak... — przeciągnął kapitan. — Wyładowują go powiada pan... A... W takim

razie pozwoli pan do mnie.

— Rozkaz!
Windą wjechali na piętro i tu ku zdziwieniu Kraba skierowali się nie do kancelarii Ala,

ale przeszli długim korytarzem do lewego skrzydła budynku gdzie mieściły się stacje nasłu-
chu i stanowisko łączności z obiektami latającymi. Młody, o rumianej twarzy technik łączno-
ści, spojrzał na Kraba. Kapitan podszedł do stanowiska i gestem ręki przywołał go bliżej.

— Posłuchajcie! — Z głośnika, poprzez trzaski, dolatywała melodia jakiejś piosenki i

background image

rytmiczne uderzenia perkusji. Głos chwilami zanikał zupełnie, chwilami zaś rozbrzmiewał
czysto i wyraźnie.

— Co to jest? — Zdziwiony Krab patrzył na swego przełożonego.
— To jest, Pilocie, zepsuta Mołnia typ ZI-35, którą podobno niejaki Roman Krab, pilot

średniego zasięgu zdjął z orbity i w tej chwili ją wyładowują. A tymczasem ZI-35, Pilocie,
nadaje, a raczej transmituje w najlepsze z tego samego punktu przestrzeni, w którym umie-
szczono ją ponad trzydzieści lat temu, kiedy pilota Kraba jeszcze nie było na świecie. I co pan
na to Pilocie?

— Ja ... Ja ... Nic nie rozumiem. Panie kapitanie. Przecież Łuna-4 naprowadziła mnie i

zdjąłem jakiegoś satelitę. Naprawdę mam go w luku. A.R.P.-3. Zaraz, zaraz! Rozumiem! Tak!
To możliwe. Tam był jeszcze jeden sputnik. Chyba prawdziwa Mołnia. Jasny gwint! Co ja
właściwie zdjąłem?

— Sam bym to chciał wiedzieć. — Mruknął ze złością kapitan. — Może powiecie jak

to wygląda?

— Co?
— No, to, co zdjął pan z orbity, do diabła. Bo coś pan chyba zdjął.
— No, Sputnik jak sputnik. Tyle, że jakiś dziwaczny. Bania, dwa niewielkie cygara.

Złuszczony napis...

— Jaki napis?
— Nie bardzo można odczytać. Coś jakby „U”, potem złuszczona przestrzeń i na końcu

„my”.

— Co??? — Kapitan jakby pobladł trochę. — Jak mówi pan? Dwa cygara? Obok

siebie? Radiolokator paraboliczny? Tak?

— Tak!
— Do diabła! — Stary Al, jakby mu ubyło lat, jednym skokiem dopadł radiotelegrafi-

sty. Odtrącił go i ujął mikrofon. — Stanowisko dziewiąte! Halo! Śpią czy co? Dziewiątka?
Uwaga! Mówi Kapitan Starogardzki. Natychmiast przerwać wyładunek satelity. Opuścić
dziewiąte stanowisko. Nie zbliżać się do A.R.P.-3. Wykonać!

Ze złością zwrócił się do technika.
— Alarm na Kosmodromie! Wstrzymać przyjmowanie rakiet. Powracających z prze-

strzeni kierować na kosmodrom gdański. Narobiliście bigosu, Krab. Jeżeli moje podejrzenie
jest słuszne, jesteście największym osłem wśród pilotów jakiego znałem. I żeby było śmie-
szniej taki as osłów dostanie najprawdopodobniej odznaczenie i pochwałę, a może i nagrodę.
Czy domyślacie się przynajmniej co mam na myśli? Nie? No pewnie! Najprawdopobniej
idioto zdjąłeś satelitę-pułapkę. To czekające na sygnał zwalniający i odpalający zaparkowane
na nim dwie torpedy z głowicami nuklearnymi. Pułapka! Tego diabelstwa szuka się już od
piętnastu lat. Dwa cygara! Ładne cygara. Po pięć megaton każde. Na boku napis U. S. Army i
numer kolejny. To ma chyba, o ile pamiętam, numer trzynaście. To ostatnia z tej serii.
Dwanaście już zdjęliśmy znad Polski, Czechosłowacji, Związku Radzieckiego i NRD. Wiecie
już teraz coście przywieźli? — Nie czekając na odpowiedź zdumionego, co tu mówić, przera-
żonego młodego pilota, kapitan wybiegł z pokoju trzasnąwszy drzwiami.

Technik uniósł głowę i uśmiechnął się.
— Ma pan szczęście. Pilocie. Stary teraz postawi na nogi całą Warszawę. Nagroda

murowana. A po Mołnię poleci pan jak to wszystko ucichnie. Niech pan teraz lepiej jedzie do
siebie i wbije się w galowy mundur. Przyda się.

Roman Krab jechał żyrem zupełnie oszołomiony. To dopiero pech. Zamiast sputnika

wiózł bombę atomową. Najspokojniej w świecie szarpał rakietą jak taczkami nie wiedząc że
ma w luku wulkan. Nie odpowiadając na ukłon recepcjonisty i nie czekając na windę wbiegł
na piętro na którym mieszkał i pierwsze kroki w mieszkaniu skierował do kranu. I znów, jak
po przepiciu, przetrzymał głowę pod lodowatym strumieniem wody. Szybko wytarł się

background image

ręcznikiem i teraz dopiero zdjął bluzę. Tak jak stał, w butach i koszuli rzucił się na tapczan.
Czuł się cholernie zmęczony. To było trochę za dużo jak na niego. I niech ktoś spróbuje po-
wiedzieć mu, że taki zwykły lot nie może zakończyć się tragicznie? Nie trzeba wcale przy-
byszów z innych układów planetarnych. Wystarczą nasze kochane widma z przeszłości. Z
zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. Podniósł się niechętnie i ujął słuchawkę.

— Słucham Krab.
— Mówi Kapitan Starogardzki. Zameldujecie się u mnie za godzinę Pilocie. Mundur

galowy. Będą goście z Ministerstwa. Tylko punktualnie!

— Tak jest! — Z tamtej strony szczęknęła odkładana słuchawka.
Przed gmachem Dowództwa Kosmodromu Warszawskiego stało kilkanaście elegan-

ckich limuzyn. Na jednej z nich dostrzegł nawet proporczyk radziecki i czarne litery „CC”.
Gdy wchodził do holu zatrzymał się nagle zdumiony. Ze wszystkich tron błysnęły flesze
reporterów i natychmiast otoczył go tłum. Wyciągali ku niemu pałeczki mikrofonów. Mówili
jeden przez drugiego.

— Jak wyglądała ta bomba?
— Wiedział pan, co pan ryzykuje, Pilocie?
— Jak przebiegał lot?
Przez tłum reporterów przedarł się Stary Al. Kapitan, też w wyjściowym mundurze, ujął

Kraba pod rękę.

— Idziemy Krab. Zostawcie wywiady na później. Sława wam nie ucieknie. Tam czeka-

ją na nas.

W gabinecie kapitana Starogardzkiego pełno było ludzi. Zza biurka podniósł się starszy,

szpakowaty mężczyzna, którego twarz znał z licznych zdjęć w prasie i telewizyjnych wystą-
pień. Wyprężył się jak struna.

— Siadajcie Pilocie! — Starszy Pan uścisnął mu serdecznie rękę. — Siadajcie. Poro-

zmawiamy trochę. Więc to wy jesteście tym zuchem, który ściągnął z orbity ostatnią z bomb
nuklearnych? Brawo! Takich ludzi nam trzeba więcej. W imieniu Rady Państwa — tu powstał
a za nim zerwali się wszyscy — za odwagę i wypełnienie obywatelskiego obowiązku odzna-
czam Krzyżem Kosmicznym. Jednocześnie, w porozumieniu z Naczelnym Dowództwem Sił
Kosmicznych R. P. mianuję was porucznikiem.

Dalszy ciąg zlał się w umyśle Kraba w jeden wielki chaos barw i dźwięków. Pamięta

tylko, że ściskał dziesiątki czyichś dłoni. Odpowiadał, niezbyt przytomnie, na pytania. Ode-
tchnął dopiero w samochodzie Ala odprowadzany ostatnimi błyskami reporterskich fleszy.
Pożegnali się przed wejściem do hotelu, w którym mieszkał Krab.

Na pożegnanie Kapitan serdecznie uściskał dłoń młodego pilota i mruknął swoim zwy-

czajem.

— Osioł bo osioł ale latać trochę umiesz synu i masz szczęście, a to najważniejsze w

życiu. Następnym razem, jak polecisz, dam ci R.S.Z.-10. Tylko nie zdejm zamiast Mołni
Księżyca. Bywaj!

Nazajutrz w Centrum Lotów Załogowych i Sond wypłacili mu sumę, od której zakręciło

mu się z lekka w głowie. Tylko Kierownik Przydziału Załóg smętnie kiwał głową.

— I kto mi teraz zdejmie ZI-35, Pilocie? Kto?








background image

ADAM HOLLANEK

UKOCHANY Z KSI

ĘŻYCA


Tak naprawdę to byłem ciekaw jego prywatnego życia, ale po długiej niebytności w

kraju nie miałem odwagi odwiedzić go od razu w domu.

Zwłaszcza, że przebąkiwano o jego nie najlepszych stosunkach z przepiękną żoną, w

której podkochiwała się swego czasu połowa miasta, ze mną włącznie. Istota ta o niezwykle
delikatnej urodzie nie widziała poza nim świata i rzecz jasna nie dostrzegała napierającego
coraz bardziej na ich dom tłumu adoratorów.

Wolałem się z takiej sytuacji jak najszybciej wycofać i na pewno zawiedzione uczucia

tkwiły pośród motywów moich gorączkowych, poznawczych wojaży zagranicznych.

Zawsze drażnił mnie jego sposób kochania, jego stosunek do ubóstwiającej go kobiety.
Nauczył ją spędzania całego jej czasu w domu i tylko w domu. Ale nawet w tym domu,

w którym rzadko bywali razem, on się prawie nie odzywał. Nie wytrzymałem i zapytałem
kiedyś dlaczego właściwie tak postępuje, dlaczego mając ją koło siebie, przy sobie rozkocha-
ną do szaleństwa zdaje się w ogóle jej nie dostrzegać.

— Nie doceniasz jej? — pytałem go wówczas.
— Bez niej nie umiałbym żyć — odparł.
I wówczas zrozumiałem, że stanowi ona nieodłączną dekorację czy nieodłączny tali-

zman lub organ jego życia, coś niezwykle ważnego, co tak tkwi w rzeczywistości, stanowi tak
integralną jej część jak serce, nerki, płuca, jak mózg, jest nim. I dlatego się jej nie czuje.

Gdy więc wróciłem i posłyszałem niejasne relacje o niesnaskach tych dwojga, ogarnęła

mnie fala starego sentymentu, który jak widać nie zdążył wywietrzeć w podróży, i stąd decy-
zja zobaczenia tylko jego. Jej nie miałem jeszcze odwagi zobaczyć.

Na razie nie miałem odwagi.
Stąd moja wizyta w jego wielkim, laserowym laboratorium, o którym cuda opowiadano.
Byłem zapowiedziany, ale musiałem trochę poczekać w gabinecie pełnym ekranów, jak

studio filmowe. Ekrany były nieczynne, tworzyły tylko wypukłą, dekorację na kolosalnej
ścianie.

Naprzeciw stało staromodne, ciemnobrązowe biurko i jak to zwykle u uczonych wisiało

kilka fotogramów — również staromodnych z jakichś międzynarodowych zjazdów.

Na każdym widniała szczupła twarz i sylwetka Piotra. Wszędzie bez względu na datę

zdjęcia (a każde było datowane) nosił tę samą fryzurę na jeża i te same czarne wąsiki, przy-
strzyżone po angielsku.

Wszedł zaaferowany, półprzytomny i nie witając się ze mną tylko ściskając mnie serde-

cznie, jak to zwykł był dawniej czynić, powiedział:

— Chodź do sąsiedniej salki, coś ci zademonstruję.
Zachowywał się tak, jakby mnie wczoraj widział. Jakby nie dzielił nas zupełnie dystans

tych kilku lat. A jednak dobrze pamiętał o rozstaniu i przerwie w przyjaźni.

— Chciałbyś pewnie porozmawiać z Anią? — zapytał znienacka
Zaczerwieniłem się. Poczułem uderzenie krwi do głowy i dojrzałem jego lekko drwiące,

lecz w gruncie rzeczy życzliwe spojrzenie.

— Chciałbyś?
Skinąłem tylko głową.
— No to chodź.
Poszedłem za nim, lecz zamiast zmierzać ku wyjściu, które jak zapamiętałem z da-

wnych czasów znajdowało się po lewej stronie korytarza, trochę zakamuflowane i trudne dla

background image

nieobeznanych dobrze z rozkładem lokalu do znalezienia, udaliśmy się w przeciwną stronę i
znaleźliśmy się w niewielkiej amfiteatralnej salce.

— W pierwszej chwili — powiedział — poczujesz się trochę podrażniony tą porcją

światła i niewidzialnego promieniowania jakim ciebie — i siebie zresztą także — potraktuję.
Nic sobie z tego nie rób. Jest to przykre uczucie niezwykle prędko mijające. I na razie o nic
nie pytaj. To jest samo życie. Moje życie.

Usiedliśmy przy stoliku w głębokich skórzanych fotelach. Stolik był biały o spodzie

podwójnym, którego dno konweniowało znakomicie z obiciami fotelowymi. Szklanki tkwiły
w srebrnych oprawkach, wystających z blatu.

Wino rozlewał malutki robot bardzo błyszczący o miniaturowych lecz niezwykle chwy-

tliwych łapkach — prawie jedyny na razie rekwizyt nowoczesności w tym gabinecie — sali.

Istotnie poczułem się bardzo nieswojo, gdy nagle w tym pomieszczeniu wszystko zrobi-

ło się takie białe, jakby całe słońce wtargnęło do środka, do jądra ciemności i spowodowało
wybuch.

Było trochę tak, jak podczas nieustannego rozbłysku fleszów na wielkich uroczysto-

ściach. Flesze zlały się w jedno pasmo jasności, która sprawiała ból nie tylko oczom (nie
pomagało zaciskanie powiek), lecz także całemu ciału.

To ogromnie przykre wrażenie jak nagle przyszło tak równie prędko przeminęło, choć

biała jasność pozostała. Można było teraz bez obawy otworzyć oczy. Gdy nimi powiodłem
dookoła stwierdziłem, że amfiteatr zniknął a znacznie bliżej od jego pierwszych ław znajdo-
wała się ściana cała pełna starych obrazów, które znałem i spośród których wiele lubiłem i
ceniłem. Jakżeż, to były przecież jego obrazy, jego biblioteka o bardzo archiwalnym i muzea-
lnym charakterze.

Nie zdążyłem nic powiedzieć. On także siedział milcząco obserwując mnie i z pewnym

niepokojem zerkając w stronę drzwi. Otworzyły się i weszła Ania.

Zanim mnie zauważyła w głębi skórzanego fotela powiedziała do Piotra:
— Znowu, znowu to zaczynasz.
Ale ja tymczasem wstałem i kłaniałem się. Zanim zdążyłem do niej podejść — znalazła

się koło mnie i spostrzegłem że z zadowoleniem a może nawet i z lekko tylko tłumioną rado-
ścią wita mnie. Ucałowałem jej ręce i twarz.

— No już szok minął? — zapytał — oboje jesteście zadowoleni?
Nie mogłem zaprzeczyć.
Poczułem nawet coś na kształt szczęścia. Nie miałem więc nawet ani czasu ani ochoty

na zadawanie Piotrowi pytań o sposób w jaki nas przeniósł do swego własnego domu.

Rozmawialiśmy o mojej podróży przede wszystkim. W gruncie rzeczy tylko z Anią. On

nie odzywał się w ogóle, zamyślony, zatopiony w sobie. Tylko rzadko włączał się do dialogu
i to w zupełnie nieprzytomny sposób, pytając mnie lub Anię o to czego absolutnie nie doty-
czyła nasza rozmowa. Jej tematem było ratowanie Wenecji. Należałem do artystycznego nad-
zoru tego wielkiego międzynarodowego przedsięwzięcia i starałem się je opisać jak najdokła-
dniej, znając dobrze sympatię Ani do tego miasta, w którym, jak nieraz dawniej twierdziła,
spędziła najmilsze chwile swego życia.

Moje opisy były więc przeplatane wspomnieniami, westchnieniami banalnymi wykrzy-

knięciami o cudowności różnych zakątków Wenecji. Ania pytała nawet czy jeździłem na Lido
lub na Punta Sabbioni kąpać się, na co odpowiedziałem potakująco, dodając, że plaże na Lido
di Jesolo i Punta Sabbioni zupełnie świecą teraz pustką właśnie dlatego, aby nie stanowiły
punktu wypadowego do miasta na wodzie, które stało się na okres naszych operacji całkowi-
cie zamknięte.

— A starzy Wenecjanie, ci którzy nigdy nie chcieli opuścić smrodliwych wprawdzie,

lecz pełnych uroku uliczek?

— Tych znajduje się czasem pośród pustki i z trudem eksmituje. Przeważnie przy uży-

background image

ciu siły. Dopóki oni czuwają działam ze spokojnym sercem pośród ekip naukowych nie drżąc,
że kiedyś po naszych wszystkich działaniach to miasto będzie inne. Ludzie zakochani w nim
uczynią je identycznym. Myślę, że zgo...

Przerwał mi w pół słowa:
— Aniu — powiedział — odchodzimy. Innym razem się nagadacie Chciałem mu tylko

pokazać.

Sam nie dokończył kwestii, nie zdążyliśmy się nawet pożegnać kiedy już nie było Ani

w gabinecie — amfiteatrze. W instytucie panował półmrok a całej poprzedniej sceny jakby
nie było, jakby stanowiła tylko specjalnie wywołany sen.

— Nigdy przecież nie zajmowałeś się wywoływaniem snów — powiedziałem mimo

woli na głos.

— Bo to nie był żaden sen. Ja pozostałem wierny swoim laserom. Tylko one nie zawsze

są mi wierne.

— Nie rozumiem — odparłem ze zniecierpliwieniem.
— Zaraz ci opowiem. Ale najpierw chcę wiedzieć jak znalazłeś Anię?
— Jest smutna.
— To prawda. Ożywiła się trochę gdy ciebie zobaczyła. No cóż, przeskoczyła do wspo-

mnień, to naturalne. Jej smutek jest jednak normalnie wprost drastyczny. Nie mogę wytrzy-
mać w domu. Wysiaduję całymi dniami w tym laboratorium. I ciągle nie mogę w swoich lase-
rach czegoś zrozumieć. Dlatego powiedziałem, że one mi nie zawsze dochowują wierności.
Zaraz ci po kolei wszystko wyjaśnię.

Od początków swojej asystentury — mówił — pracowałem nad rozwinięciem możliwo-

ści holografii. A właściwie mój kontakt i moje marzenia o zastosowaniach holografii rozpo-
częły się, gdy po raz pierwszy na jednej z wystaw ilustrujących postępy techniki zobaczyłem
małą grupkę figurynek, które promienie laserowe tak wiernie przerzucały w puste powietrze,
że można było je niemal całkowicie oglądać z trzech stron. Obserwowało się figurki jakby
były plastyczne, trójwymiarowe zupełnie identyczne z stojącymi obok nich wzorcami.

Zacząłem dobierać jeszcze podczas studiów specjalne lasery. Wiele z nich konstruowa-

no w laboratorium według mego pomysłu. Zagęszczające się wiązki spójnego promieniowa-
nia oddawały coraz plastyczniej obrazy rzeczywistości. Doszło do tego, że dla obejrzenia
wewnętrznych organów człowieka wnikało się do wnętrza ciała promieniami laserowymi, od-
zwierciedlając na zewnątrz, w powietrzu wiernie i trójwymiarowo każdy z nich — i natych-
miast lokalizując w nim chore miejsca.

Mieliśmy kontakt ze szpitalami. To przecież tam szukaliśmy po doświadczeniach ze

zwierzętami ludzi, którym moje pomysły mogły naprawdę pomóc. Byłem wtedy tak przejęty
swoimi pracami, tym nieustannym wydobywaniem jak gdyby na zewnątrz — wszystkiego co
w środku naszych ciał, że naprawdę — i to stanowi jakąś moją wewnętrzną zadrę — nie
pamiętam twarzy ani jednego z tych, których udało mi się przez postawienie holograficznej
diagnozy uratować od śmierci. Dostawałem zresztą i dostaję po dziś dzień setki listów z
całego świata. Jedni mi dziękują za wprowadzoną do praktyki diagnostykę holograficzną. Inni
klną mnie na czym świat stoi, że nie potrafiłem im pomóc, że moja metoda okazała się w ich
przypadku bezużyteczna Tak to już jest.

Na początku mojej współpracy z klinikami, wtedy kiedy zaczęły się te listy i towarzy-

sząca im dobra i zła sława, ja byłem już od dwóch lat żonaty. Wziąłem sobie jak wiesz cichą,
potulną dziewczynę, którą udało mi się nie tylko oczarować swoją wzrastającą sławą i możli-
wościami, lecz także właściwie uwięzić niemal kompletnie w domu. Gdy wracałem —
zawsze późno, zawsze o zmroku — dręczyłem ją pytaniami o każdy szczegół tego co robiła
podczas mojej nieobecności. Rozliczałem ją z każdej niemal minuty. Były to awantury naj-
pierw jednostronne, przegradzane jej pocałunkami i prośbami o zaprzestanie. Potem zaczęła
się buntować, co mnie wprawiało w prawdziwy szał złości. Przeklinałem chwilę w której ją

background image

poznałem, wyrzucałem jej że nic nie jest warta, że do niczego się nie nadaje, że nic właściwie
pożytecznego nie robi. Po co więc jest, komu jest potrzebna?

Te sceny kończyły się w początkowym okresie mojego szaleństwa wybuchami rozpaczy

Ani. Później błagała abym ją od siebie oddalił wyrzucił, zniszczył. Wreszcie wpadła w apatię
i kiedy wracałem i próbowałem się z nią kłócić w ogóle się nie odzywała. Siedziała prawie
bez ruchu zagłębiona w wielkim pluszowym fotelu, smutna, zgaszona, jakby spała i gdzieś w
głębi niej dział się sen, którego za żadne skarby nie chciała uzewnętrznić. Jakby przeżywała
coś zakazanego, ukrywając to przede mną. Potrząsałem nią. Wściekałem się. W końcu błaga-
łem o jedno chociaż jej słowo. Milczała. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie na jaką samo-
tność ją skazałem

W jaki sposób możnaby to odwrócić, jak ją uratować, były to pytania, na które szuka-

łem odpowiedzi nie tylko po powrotach do jak gdyby opustoszałego domu, ponieważ Ania
zachowywała się tak jakby przestała w ogóle istnieć: żyła nie żyjąc.

Nie miałem pojęcia lub nie potrafiłem zaobserwować nawet czy i kiedy cokolwiek

jadła. Widziałem jak traci, jak zrzuca z siebie stopniowo, cicho i bezszelestnie swoją ludzką
egzystencję i drżałem, iż nie potrafię na to nic poradzić. Była to udręka i w pracy i w domu.

Co chwilę miałem obraz jej nieruchomo siedzącej z oczami otwartymi, wbitymi gdzieś

poza ściany tego mieszkania, nie widzącymi co się dzieje dookoła.

Mówiłem do niej — nie odpowiadała. Byłem pewny, że w ogóle mnie nie słucha ani nie

słyszy.

Próbowałem ją oczywiście namawiać do zmiany trybu życia, zachęcałem do odwiedza-

nia znajomych, szukania wrażeń w teatrach, kinach. Przemagając swoją potrzebę nieustanne-
go wyczuwania jej obecności blisko siebie, bez względu na to co ze mną i co z nią się dzieje,
wręczyłem jej nawet pewnego dnia kupione w biurze podróży bilety otwierające jej drogę na
cudowne błękitne południe, za którym swego czasu, na początku małżeństwa, wtedy kiedy ty
jeszcze tu byłeś, przepadaliśmy oboje.

Tylko że nie stać już nas było na nic. Wyjeżdżaliśmy niedaleko i przeważnie — tak

przynajmniej mi się dziś wydaje — każde wakacje psuła nam brzydka deszczowa pogoda.

O wyjeździe samotnym czy ze mną także już nie chciała słyszeć. Darłem z wściekłością

ciągle nowe kupowane bilety, i wówczas chyba, gdy zrozumiałem, że w kontaktach naszych z
drugim człowiekiem zachodzą zjawiska zupełnie nieodwracalne, rzuciłem się w ostatnią sza-
nsę, stały się tą szansą moje najnowsze doświadczenia.

Przerwał, odetchnął głęboko.
— Wiedziałem o nieodwracalności wydarzeń między dwojgiem żyjących blisko siebie

ludzi. Jest to bariera, powstająca nagle nie wiadomo dlaczego, niewytłumaczalna. Bo przecież
można do drugiej osoby czule przemówić, można jej przyrzec, że wszystko się odmieni, mo-
żna faktycznie zmienić tryb swego życia i metody postępowania a bariera, która się pojawiła
pozostanie. Więcej, będzie rosła jak samoistna żywa istota, jak nowotwór drążący myśli i
uczucia partnerów, egzystujący na koszt obojga.

Tak, wiedziałem, że wdaję się w sprawę beznadziejną, ale pragnąłem chociażby urato-

wać pozory naszej dawnej tkliwości, naszą dawną ideę poświęcenia się dla drugiej istoty.

Nie chce jechać, nie chce zaznać nowych wrażeń? Przeniosę ją więc jak gdyby na

skrzydłach. Moje doświadczenia z odwzorowywaniem wybranego fragmentu rzeczywistości
za pomocą laserów nabrały odtąd ogromnego, niezwykłego rozmachu. Wykonując je, znowu
zapomniałem o Ani, o swych marzeniach pojednania, o potrzebie ekspiacji. Pal sześć, brną-
łem w te zupełnie niezwykłe pomysły, grzęzłem nich po uszy, wmawiając sobie, że robię to
wszystko przecież nie dla siebie.

Przenosić na skrzydłach? To prymityw. Potrzeba do tego o b c y c h skrzydeł i drugie-

go o b c e g o czasu przez który te skrzydła niosą — czasu i przestrzeni. Podróże są ciągle
jeszcze tym czym dla mężczyzny jest cała dziedzina paskudnej bolesnej, szokującej chirurgii

background image

inwazyjnej. Wciskasz w swe zamknięte, nieprzystosowane do otwierania ciało różnego rodza-
ju ostrza i inne narzędzia, wjeżdżasz aparaturą podpatrującą w głąb istoty, zamkniętej, stano-
wiącej odrębną, jedyną w swoim rodzaju twierdzę. Ratujesz raz, na zawsze kalecząc tę cudo-
wną, delikatną, spójną budowlę ludzkiego ciała.

Czy tylko ciała, jak można oddzielać uczucia od myśli, materię od duszy?
Mnie, fizykowi, widzącemu wspaniałą niewidzialną zresztą jednolitość materialnego

świata i wszechświata, dzielenie go na fragmenty na różne frakcje czy postaci jest całkowicie
obce.

Podróżowanie jest czymś tak samo obcym dla istoty ludzkiej, tak paskudnie inwazyj-

nym jak chirurgia. Powiedziałem sobie więc — precz z podróżowaniem. Doprowadzę do za-
głady samoloty i samochody, powozy, tramwaje, trolejbusy, dyliżanse czy autobusy, kolejki i
rakiety. Zniszczę to wszystko za jednym zamachem.

Pierwszą podróż bez podróżowania odbyliśmy tak jak to było z tobą: z mego labora-

torium, z tej salki z amfiteatrem do mego mieszkania. Do naszego mieszkania. Pojmujesz?

— Tak, zaczynam rozumieć. Sądzisz że technika może uratować uczucia ludzkie, czło-

wieka ... Przynajmniej tak sądziłeś. Wtedy?

— Myślisz, że jestem naiwny, że być uczonym znaczy być fantastycznie naiwnym.

Rościć sobie prawo do wyrokowania co z każdym z nas będzie dziś i jutro i pojutrze, kiedy
jedna mała refleksja lub instynktowny odruch potrafi pokrzyżować wszelkie bogato inkrusto-
wane matematyką przepowiednie. Ale chciałem spróbować z techniką wykorzystać ją.

Przerwał. Pomyślałem wtedy:
Ania była smutna, ale nie apatyczna. Cieszyła się wyraźnie ze spotkania ze mną. Przera-

ziła ją nagła jego ingerencja w nasze spotkanie. Pamiętam jej twarz ściągniętą tym przeraże-
niem, kiedy Piotr przerywał swoje doświadczenie.

— Czy jej kogoś wtedy sprowadziłeś? — zapytałem.
— To mądre pytanie — odparł bez cienia urazy.
Wyjaśnił, że wtedy po raz pierwszy nie sprowadził do niej nikogo choć już tłukł mu się

w umyśle taki pomysł. Podstawić kogoś innego za siebie. Niech zacznie od nowa. Odrodzi się
w ten sposób.

Setki cieniutkich laserowych wiązek wyrzucane z różną mocą i pod różnymi kątami,

koncentrowane i sterowane wielkimi elektromagnesami nadprzewodzącymi porywały niejako
obraz na który je skierowano i przenosiły w wyznaczone miejsce. Obok, lub kilkadziesiąt me-
trów dalej, setki metrów, tysiące, tysiące kilometrów.

Światło biegnie z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę, cóż to za wspania-

ły, nadzwyczajny pojazd dla wszystkiego co nas otacza i dla nas samych. Jest to przy tym po-
jazd tak błyskawiczny że jego istnienie się w ogóle nie czuje i nie dostrzega.

— Jesteśmy tutaj w tej salce, a za chwilę... Nie, nie wstawaj nie protestuj, siedź. Za

chwilę za ułamek chwili już jesteśmy w naszej stacji odbiorczej na morzu. Patrz wkoło fale,
ludzie wpływają w strefę naszego działania. Możesz z nimi rozmawiać, możesz ich dotykać.
No proszę poznajmy się.

Zwrócił się do młodzieńca, który zdziwiony, z otwartą szeroko gębą patrzył na nas, sto-

jąc jakby skamieniał i ociekał wodą.

Głowy nasze prażyło słońce, fale lizały nogi. Czułem jak nalewają mi się do bucików.

Równocześnie przestrzeń zachowała niektóre elementy sali i stojący chłopak, tkwiąc po
kostki w błękitnym morzu stał równocześnie na podłodze parkietowej tej naszej salki. Było to
zadziwiające, ale zarazem zupełnie naturalne.

Młodzieniec przerwał nagle swój letarg zdziwienia i prysnął w fale znikając nam za

chwilę z widoku.

Widocznie Piotr wyłączył aparaturę, ponieważ znowu salka nabrała wymiarów pełnej

rzeczywistości. Stała się tylko tym czym była przedtem — salą z amfiteatrem, niczym więcej.

background image

Gdy minęła chwila przykrego uczucia, właściwie dotkliwego cierpienia, przemogłem

się i zapytałem Piotra:

— Jak robisz tę dziwną sztuczkę, jak mieszasz dwa różne oddalone od siebie układy?
— To można szczegółowo i naukowo uzasadnić — zaśmiał się. — Widzisz a tak

pogardzałeś możliwościami nauki. Czy to jest obojętne co się z nami dzieje, czy będzie się
działo jeśli czegoś bardzo, bardzo zapragniemy?

— Wcale nie pragnę w ten sposób dostawać się nad morze. Myślę, że Ania ...
— Ona także nie chciała przenosić się w ten sposób nigdzie. Początkowo absolutnie

sobie tego nie życzyła. Sztywniała i obojętniała jeszcze bardziej, gdy próbowałem z nią tych
jak ty to określasz — sztuczek. Rzecz w tym, że promieniowanie laserowe odpowiednio
sterowane z szybkością światła odwzoruje nas wiernie w wybranym przez nas miejscu. To
znaczy w miejscu wyposażonym w odpowiednie urządzenie odbiorcze.

Z kolei te urządzenia, również składające się z tysięcy skoncentrowanych zminiatury-

zowanych aparatów laserowych oddają przechwycony obraz z powrotem. Jest to stałe waha-
nie, stała oscylacja odbywająca się z prędkością 300 tysięcy kilometrów na sekundę. W ten
sposób, bez tradycyjnego podróżowania, nie ruszając się z miejsca ani nawet nie zmieniając
pozycji, możemy znaleźć się zawsze tam, gdzie nam być zamarzy. A ci którzy do nas przyjdą
i w tamtym miejscu i w domu, z którego wyruszamy będą nam towarzyszyć.

— Niepojęte.
— Ale autentyczne. Niech ci się zdaje, że samolot tak przyśpieszył swój bieg, że krajo-

braz, który widziałeś przy starcie zmieszał się z krajobrazem przy lądowaniu. Przecież to
można sobie całkiem dobrze wyobrazić.

— Wszystko sobie można wyobrazić.
— Oczywiście. Nie o to mi chodziło. Jest to także możliwe rachunkowo: po prostu

można obliczyć takie zmieszanie krajobrazów. To tylko kwestia czasu i przestrzeni, no i
szybkości podróżowania. Oczywiście naprawdę to lasery przenoszą tylko nasz obraz w jedną
a potem w powrotną stronę. Ale ponieważ w tym przenoszonym obrazie jesteśmy identyczni
z prawdziwymi — czujemy i myślimy tak samo a rzecz dzieje się niezmiernie szybko, nie
spostrzegamy więc żadnej mistyfikacji.

— Przyznajesz, że to oszustwo?
— Jeśli nawet użyje się tego zbyt mocnego słowa to i tak nie zmieni ono istoty rzeczy.

Naprawdę czy na niby jesteśmy identyczni. O to mi chodziło.

Pomyślałem sobie, że był to bardzo chytry pomysł. Nie tracąc Ani nie pozwalając jej się

od siebie oddalić mój przyjaciel Piotr pokazywał jej różne odmiany raju, mogąc w każdej
chwili pełnić rolę archanioła wyganiającego z tego raju. Nieźle pomyślane.

Chciałem mu to powiedzieć. Zastanawiałem się czy i on to w ten sposób pojmował, czy

robił tak celowo, czy też bezwiednie brnął w te swoje naukowe fantazje, pragnąc przy ich
pomocy ocalić ukochaną — o tym nie wątpiłem ani przez chwilę.

— Pozwolisz mi — powiedziałem tylko — jeszcze raz zobaczyć się z Anią. Tylko w

normalny, naturalny sposób.

— Ależ oczywiście. Drzwi naszego domu są zawsze dla ciebie otwarte. Przychodź,

przychodź. Pogadajcie sobie.

— Myślisz, że to jej dobrze zrobi?
— Nie żartuj. Jestem w bardzo trudnym położeniu.
— Nie rozumiem. Przecież jak widać udało ci się w końcu wyprowadzić Anię z jej

apatii. To sukces.

— Trwał zbyt krótko.
Chciałem mu wyrzucać egoizm, krótkowzroczność i jeszcze wiele innych wad, ale

dojrzałem w jego oczach, w jego całej twarzy praw dziwą rozpacz i bezradność.

— Zgubiłem człowieka, straciłem go z oczu, zniknął. — Powiedział załamującym się

background image

głosem.

— Kto to był, co ten człowiek ma wspólnego z Anią, a może to o niej ciągle jeszcze

mówisz?

— Nie, nie o niej, choć właśnie jej to najbardziej dotyczy. Tego człowieka, tego chłopca

poznałem w bazie księżycowej. Gdy usilnie starałem się wyprowadzić Anię z jej drastyczne-
go stanu, proponując jej różne rozrywki, towarzystwa i podróże, których tak w gruncie rzeczy
nie znoszę, wpadłem na pomysł zafundowania jej ekskursji niezwykłej.

A więc podjął się eksperymentu naukowego zarazem o zupełnie nieprzewidzianych

konsekwencjach osobistych. Sława jego prac i doświadczeń ułatwiła mu zorganizowanie w
stałej bazie księżycowej, obsadzonej zawsze kilkoma osobami i odwiedzanej mniej lub więcej
regularnie przez rakiety wahadłowe, laserowej stacji odbiorczo-nadawczej. Takiej, która by
umożliwiła błyskawiczne przenosiny z pokoju na ziemi do gładkich, obłych i przezroczystych
półkul domków na księżycu.

Myślano wtedy, że przed ludzkością otwiera się nowa era podboju Kosmosu.
— Szybko jednak — mówił Piotr — wyprowadziłem swoich kolegów z błędu. Światło

biegnie z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę, czyli w ciągu sekundy niecałej
można przenieść swój obraz na księżyc a w ciągu następnej sekundy powraca on na ziemię z
tym wszystkim co obejmował w miejscu docelowym. Tylko małe kilkusekundowe najwyżej
odległości świetlne udaje się synchronizować naszym umysłem. Spójny i jednolity obraz je-
dynie wówczas jest możliwy, gdy odległości są astronomicznie małe. Nie ma go w ogóle jeśli
odległości przekroczą pewną ściśle określoną barierę. Wyliczyłem ją i w literaturze fachowej
nazywa się ona barierą Piotra Ligęzy. Przy pewnych korektach pełne złudzenie przebywania
równocześnie w dwóch miejscach uzyskuje się w obrębie tej części układu słonecznego, w
którym krążą Merkury, Wenus, nasza Ziemia i Mars. Czy to mało?

Mówił bardzo szybko, czasami trudno mu było złapać oddech. Chciał mi wszystkie za-

wiłości naukowe jasno i prosto wytłumaczyć zmierzając jak najprędzej do sedna całej sprawy.
Widać jednak mimo wszystko nigdy nie potrafił całkiem o sobie zapomnieć.

— Otworzyłem przed ludzkością możliwości kontaktowania się na wielkie w skali

człowieczej odległości i to kontaktowania się bezpośredniego, takiego jak w rzeczywistości.
Faktycznie bez żadnej różnicy. Wszystko odbywa się i czuje się jak naprawdę. Mało?

— Nie wiem czy ludzkość będzie ci za to wdzięczna. Zabiłeś tak pobudzające uczucia i

intelekt, tęsknotę na odległość, wszelkie odcienie nostalgii. Stwarzasz przy tym każdemu w
tym kręgu naszego układu słonecznego dodatkowe trudności, kłopoty. Widzę, że samemu z
tych stworzonych przez siebie kłopotów trudno ci wyjść.

— Może masz rację, może masz rację — powtarzał przez chwilę zamyślony. I zaraz

począł kontynuować swoje zwierzenia.

Już od pierwszych doświadczeń z bazą księżycową pośród załogi dostrzegł bardzo mło-

dego człowieka, który wydał mu się znany, bliski. Gdzie ja go mogłem wcześniej spotkać —
zastanawiał się już od pierwszej chwili. A z każdym spotkaniem pewność, że już się wcze-
śniej spotkali rosła i — jak wkrótce okazało się — prześladowała ich obydwu.

Poznali się. przesiadywali często we wspólnym doświadczalnym po mieszczeniu. Z

czasem rozszerzyli teren swoich prób na okolice bazy. W tym celu Piotr musiał uczynić swoje
laboratorium ziemskie niezwykle hermetycznym a równocześnie sam zaopatrzył się w skafan-
der. Pustka księżycowej ziemi, z jej wszelkimi surowymi prawami, miała się zmieszać wkró-
tce z przytulną atmosferą ziemskiego labu Piotra.

Był to eksperyment naukowy niezwykły, wręcz niesamowity.
Tak ustawiona została cała aparatura laserowa i wszelkie jej korektory elektromagne-

tyczne, że Piotr i jego młody przyjaciel Igor Ragin, obydwaj w skafandrach z wielkimi ple-
ksiglasowymi kulami na głowach, spotkali się na miałkim wyboistym wydmuchu nieopodal
bazy. W dodatku widać było doskonale krajobraz dalekiej ziemi — sceneria jak z fantasty-

background image

cznego filmu. Dokładne rozejrzenie się jednak psuło ten obraz, czyniąc go jeszcze bardziej
udziwnionym. Tu i ówdzie wyłaniały się ni stąd ni zowąd wspaniałe stare obrazy z gabinetu
Piotra. A przed wejściem do bazy widać było kilka stopni amfiteatru. Uściskali się niezgrab-
nie, ich kroki w warunkach odmiennej siły ciążenia były śmieszne i niedołężne, ale wielkie,
skaczące.

— Czegoś takiego jeszcze nie było. To nowa epoka — zawołał przez mikrofon Ragin.
— Nie spodziewałeś się, że zostaniesz pionierem nowych sposobów eksploracji kosmi-

cznej?

— Ani mi się śniło.
Ragin już samą swoją posadę księżycową traktował jak wielką wspaniałą przygodę, jak-

kolwiek coraz więcej osób spoza ścisłego grona kosmonautów od kilkunastu lat angażowano
do różnych wypraw w przestrzeń pozaziemską. Teraz nagle i niespodziewanie jego nazwisko
miało wszelkie szanse wejścia do historii. Piotr spośród sześciu zatrudnionych w bazie osób
właśnie Igora Ragina wybrał do odbycia historycznej przechadzki.

Już dawno wymienili wszystkich swoich krewnych i znajomych poszukując źródeł swej

przyjaźni, swego poczucia bezpośredniej bliskości, które towarzyszyło im od pierwszego wi-
dzenia. Na próżno, byli sobie coraz bliżsi, chociaż nic nie wskazywało na jakiekolwiek zwią-
zki krwi czy dawniejsze znajomości.

— Wiesz kto będzie pierwszy, kogo spróbuję zelektryzować tym naszym wspólnym

spacerem?

— Oczywiście Ania.
Ragin znał perypetie małżeńskie starszego przyjaciela i wraz z nim głowił się ciągle jak

wyrwać Anię z marazmu.

— Może to jest sposób — dodał.
— Tak to jest sposób.
Mieli od dawna wszystko przygotowane, tylko wahali się w jakim momencie włączyć ją

do księżycowej przyjaźni. Bali się, że spalą tę ostatnią szansę i odkładali z dnia na dzień kon-
takt, wspólny kontakt z Anią. Teraz uznali, że nadszedł czas. Za chwilę gabinet a raczej
niejasne cienie gabinetu w laboratorium zamieniły się na pełen obrazów pokój, w którym
zawsze wysiadywała Ania. Stanęli obaj przed nią w swoich skafandrach, ale spotkanie odbyło
się w przedsionku bazy ze względu na niebezpieczeństwo jakie groziłoby Ani, nie przygoto-
wanej na peregrynacje po księżycowej, niezbyt sprzyjającej ludziom, glebie.

— Po raz pierwszy wydało mi się wówczas, że ona patrzy rozumnie, że jest zadowolona

z niespodzianki — mówił mi Piotr. — Podany jednak skafander naciągała na ciało z całko-
witą, zwykłą sobie obojętnością, gdyby nie nasza pomoc, czynność ta trwała by godzinami.
Obydwaj w tym momencie zderzyliśmy się z jej niesamowitą biernością. W oczach Igora
widziałem łzy.

Piotr przerwał. Duża musiała być siła tego wspomnienia, był zapatrzony gdzieś przed

siebie jakbym nie istniał, jakby jeszcze raz obserwował tamtą scenę. I on także miał w oczach
łzy, choć nigdy nie zauważyłem w nim skłonności do prymitywnego sentymentalizmu.

Siedzieliśmy naprzeciw siebie milczący.
— Ten spacer — powiedział mi — ten spacer był jednak przełomem, choć żadne z nas

nie zdawało sobie z tego sprawy. Wodziliśmy ją piękną i chłodną, jak gdyby martwą w tym
skafandrze przez niezwykle jasne, zalane słońcem białe księżycowe wertepy. Ile to trwało?
Trudno powiedzieć. Nikt z nas się nie odzywał.

— Masz już dość? — zapytał Piotr po pewnym czasie.
Jedynym ledwo dostrzegalnym gestem na jaki się Ania w odpowiedzi zdobyła było

skinienie głowy. Szybko dotarli do przedsionka. Nastąpiła zmiana kostiumów. I rozłąka.

— Gdy przyszedłem do Ani z laboratorium, było to może w jakąś godzinę po tej

wspólnej księżycowej przechadzce, gdy tylko wszedłem nie wstając ze swego pluszowego

background image

fotela powiedziała cichutko:

— Ja tam jutro znowu muszę być.
— Natychmiast zdałem sobie sprawę — powiedział Piotr — że ona jest zafascynowana

Igorem. Na razie w naszym życiu nic się nie zmieniło. Ona oczekiwała na swoje jutro w plu-
szowym fotelu — jeśli w ogóle oczekiwała — apatyczna jak zwykle, nieobecna. Obserwowa-
łem ją dokładniej niż zwykle i zauważyłem, że jednak reaguje na wszystko co dzieje się
dokoła niej: na muzykę, na radiowe gadanie, na obrazy telewizyjne. Reakcje były słabe,
powiedziałbym trafniej — ukradkowe. Takie, żebym ja ich nie spostrzegł. Dla mnie starała
się być nieobecna. Mówienie jej o tym (próbowałem) okazało się bezowocne. Pod moim
spojrzeniem stygła i drętwiała.

Zaraz rano z naszego mieszkania po krótkich przygotowaniach zaaranżowałem następną

wycieczkę na Księżyc. Znowu spotkaliśmy się z Igorem w przedsionku bazy, znowu
niezwykle opornie poszło wciąganie kombinezonu. Martwota nie mijała. I znowu był spacer
w białym słonecznym świetle, podczas którego zdarzył się jeden pozornie drobny incydent —
tak tylko pozornie drobny. Dla mnie był on zawiśnięciem nad przepaścią.

Na miałkim księżycowym gruncie, nie przyzwyczajony chodzenia wielkimi skaczącymi

krokami potknąłem się. Upadłem. Igor z Anią poszli dalej, jakby tego w ogóle nie zauważyli.
Szli tak dość długo. I dopiero gramoląc się z drobnego żwiru i piachu, w którym się swym
upadkiem wkopałem spostrzegłem że się zatrzymali, że się niechętnie oglądają i z ociąganiem
zawracają.

Gdy zetknęliśmy się znowu i połączyli szybko zaproponowałem koniec spaceru.

Kochałem Anię, kochałem Igora, ale razem ich mieć koło siebie już nie chciałem. I to była dla
mnie właśnie ta przepaść, nad którą się znalazłem. Traciłem już nie tylko Anię. Traciłem ich
oboje.

Piotr przerwał swoje opowiadanie. Zanim zdołałam mu przeszkodzić znalazłem się

wraz z nim w głównym pomieszczeniu bazy księżycowej. Dowódca bazy, znany kosmonauta
— jego twarz dziesiątki razy ukazywały trójwymiarowe ekrany telewizorów — okazał wyra-
źne zniecierpliwienie.

— To znowu pan, Piotrze. Mieliśmy już zaprzestać tych seansów.
— Nie potrafię, nie mogę.
— Ależ tłumaczyłem panu, że Igora Ragina nie ma już w bazie od roku. Człowiek o

tym nazwisku miał zresztą całkiem inną twarz od tej jaką mi pan pokazał na zdjęciach. To
całkiem kto inny.

Piotr stał z rękami opuszczonymi wzdłuż ubrania skulony, bezradny. Patrzyłem na

obydwu rozmówców zupełnie zaskoczony. Jak to, to znaczy, że Ragin w ogóle nie istniał? Że
nigdy go nie było?

— Chciałem mieć świadka — tłumaczył się Pio — no, to jest mój stary przyjaciel —

rzekł wskazując na mnie i przedstawiając mnie komendantowi bazy.

— Pokazywałem pańskiemu przyjacielowi wszystkie dokumenty bazy, zresztą on sam

wielokrotnie łączył się z naszymi zwierzchnikami Wszyscy mu to samo powiedzieli. Jego
Igor Ragin jest całkiem kimś innym niż nasz były kolega, który zresztą służył tu w całkiem
innym okresie czasu niż ten o który chodzi profesorowi Ligęzie. Nikt z nas nie ma żadnych
powodów do ukrywania kogokolwiek, lub przeinaczania faktów.

— Wierzę — odparłem. — Chodź, chodźmy Piotrze.
Znowu byliśmy u stóp amfiteatru w naszych fotelach.
Patrzyłem na przyjaciela z ogromny współczuciem. Szedł dalej za swoją myślą. Wyglą-

dało to tak, jakby sam sobie opowiadał nie widząc mnie zupełnie. Rozdrapywał rany.

— Jeszcze tego samego dnia, kiedy nasz spacer skończył się tak przedwcześnie, zaraz

po moim powrocie z laboratorium Ania zwlekła się ze swego pluszowego fotela i czepiając
się moich rąk poczęła błagać o następne spotkanie. Były to słowa krótkie, rwane, pomieszane

background image

z łkaniem. Jak prośba człowieka ratującego się przed śmiercią. Odtrąciłem ją. Wybiegłem z
domu. Poszedłem do laboratorium. Natychmiast połączyłem się z bazą księżycową. Już tam
byłem, już rozmawiałem z Igorem. O czymkolwiek, o sprawach zupełnie dla mnie oboję-
tnych, wypytywałem go wtedy o jego wrażenia z Księżyca.

Opiekował się, jak mi było wiadomo, rozwijaniem programu OAZA. Z zawodu był

biologiem, przeszedł specjalne dokształcenie astrobotaniczne i zajmował się hodowlą roślin w
specjalnych przezroczystych cieplarkach, napełnionych równie przezroczystym ziemskim
gruntem. To znaczy substancją wiernie odpowiadającą ziemskiemu gruntowi ogrodowemu,
lecz tak spreparowaną, żeby to co się w niej dzieje było najdokładniej widoczne.

Chodziło o stwierdzenie jak zachowają się rośliny uprawne w warunkach osłabionego

księżycowego przyciągania i sztucznej cieplarnianej atmosfery. Dodawano różnych prepara-
tów enzymatycznych aby uzyskać dobre i wartościowe plony. Wszystko z myślą o poszerze-
niu bazy i przedłużeniu ludzkiej w niej egzystencji.

— Gadałem z nim o tych sprawach, które mnie dawniej bardzo interesowały, a teraz

stały się obojętne, żeby tylko gadać, żeby z nim rozmawiać, żeby dać jakikolwiek pretekst do
mojej z nim rozmowy. Odpowiadał półsłówkami, blady, roztargniony. Wiedziałem doskonale
o czym myśli i co o mnie myśli. Gadałem i gadałem.

Przerwał mi gwałtownie, z taką gwałtownością jakiej u niego jeszcze nigdy nie obse-

rwowałem, a ciągle byłem przecież pewny, że znamy się od dawna, choć żadnych dowodów
na to nie było.

— Rozłączyłeś nas. Słuchaj, co teraz zrobisz, co stanie się z nią? Anią!
— Musiałem go usunąć z mojego widoku. Zrobię wszystko, żeby go usunąć ze swojej

pamięci. Błyskawicznie zakończyłem seans. A później łączności jakoś nie potrafiłem przez
długie godziny nawiązać, choć dalibóg chciałem, chciałem wszystko odwrócić.

Pobiegłem do domu. Ania tkwiła w pluszowym fotelu zupełnie zastygła, blada bez

najmniejszych oznak życia. Oddech ledwo się w niej tlił. Powiedziałem jej, że już nie pozwa-
lam na dalsze spotkania, i że nie będę już przy nich obecny, że ich zostawię samych. Samych.
Tak jest! Nie reagowała.

Uruchomiłem aparaturę laserową. I wtedy się zaczęła ta cała gehenna z bezskutecznym

szukaniem Igora. Nie ma go. Nie było takiego nigdy — słyszę. I ona to już odtąd nieraz usły-
szała. Poczęła wstawać, czekać na połączenie chodząc po pokoju, ręce jej latały ze zdenerwo-
wania. Ilekroć usłyszała, że go nigdy nie było uspokajała się. Zasiadała w swym fotelu zasty-
gła jak gdyby w letargu a kiedy włączałem ponownie aparaturę biegała jak szalona po pokoju.

Wyroku nie dało się zmienić. Nic się nie dało zrobić. Rozumiesz, nic zrobić nie potra-

fię.

— Słuchaj — powiedziałem to bez przekonania, tak aby tylko coś uspokajającego wy-

myślić — słuchaj on mógł powstać w twojej wyobraźni, ten Igor. Dlatego był tobie teraz tak
znany i bliski i dlatego tak szybko być może zainteresował Anię.

— Powiadasz? — zastanowił się. — To bzdura. To z nauką nie miałoby nic wspólnego.

Niemożliwe.

Ale wbiłem mu widać klina. Po chwili powiedział:
— Zawsze wierzyłem w świeżość refleksji i obserwacji laików. Dla nauki taki odży-

wczy nurt bywa często koniecznością. Inaczej grozi nam kompletne zrutynizowanie badań.
Powiedziałeś więc, że ja go sobie wyobraziłem?

Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na niego z litością.
Zrobił taki ruch, jakby za chwilę miał uruchomić tę swoją aparaturę i przenieść się

jeszcze raz do bazy księżycowej. Wstrzymał się jak wirtuoz mający za moment uderzyć w
klawisze fortepianu i rozpocząć wielki koncert. Robił wrażenie człowieka stremowanego, ale
poczynającego wierzyć w swoje możliwości, w swoje powołanie.

— A więc dobrze robię, że ciągle utrzymuję kontakt z bazą. Dobrze robię. Trzeba

background image

badać, nieustannie badać. Masz rację. Głupi ten komendant z tą swoją przyziemną wiedzą i
arogancją. Ach ci technicy.

Znowu zrobił pauzę i jakby usprawiedliwiając się przede mną już bardzo słabym gło-

sem:

— Spróbuję się za chwilę połączyć. Przecież nasze marzenia są jak my cali, jak wszy-

stko w nas — materialne, więc może także dadzą się przenosić za pomocą mojej aparatury.
To byłaby prawdziwa bomba. Ach jaka bomba!

Pożegnałem go, obiecując, że jutro wrócę. Zamiast do bramy wyjściowej z lekka zaka-

muflowanej zszedłem do piwnicznych pomieszczeń. Wiedziałem, że tam jest cała stacja lase-
rowa. Schody były szerokie jak na piętrach, z których zresztą też można było zjechać kilkoma
wygodnymi automatycznymi windami. Małe roboty nie wpuściły mnie do środka wielkiej
podziemnej hali, lekko tylko oświetlonej czerwonym przymglonym i bardzo rozsianym świa-
tłem. Cały las złożony z przezroczystych pni — tub laserowych, tkwił w tym pomieszczeniu,
gęsto, bardzo gęsto, jeden pień obok drugiego W pniach kołatało się to samo lekko błyskające
czerwone światło.

W momencie gdy wszedłem zaczynało się rozjaśniać, aż osiągnęło stopniowo przecho-

dząc przez całą jakże cudowną gamę kolorów — czystą wielką przeraźliwie jasną biel. Z po-
bliskiego akceleratora cząstek wpadały do każdej lufy strumienie rozpędzonych elektronów o
energii setek milionów woltów. Tu porywały je w śrubowy straszliwy wir magnesy nadprze-
wodzących sprężyn. Pod ich wpływem światło oczyszczało się. Stawało się jednym spójnym
niezwykle silnym ostrym strumieniem, nabierając rozpędu miliardy razy większego niż u wej-
ścia do luf.

Stałem wybielony tym dowolnie zmieniającym barwy blaskiem laserowym. Prawie

oślepiony. Wiedziałem, że w tej chwili mój przyjaciel Piotr kierując te lufy poprzez swoje
laboratorium ku bazie księżycowej, przenosi się tam w poszukiwaniu, w nieustannym poszu-
kiwaniu swojej naukowej i życiowej prawdy.

Ach, jaki się zrobiłem pod wpływem tej historii patetyczny, powiedziałem do siebie,

obiecując że już jego i Ani nigdy nie odwiedzę. Nie byłem jednak pewny czy postanowienie
to wykonam.



ANDRZEJ TREPKA

ŚWIATŁOBURCY


Ludwik podszedł do okna. Oświetlony uliczną latarnią klon przed domem mógł być

drobnym symbolem wielkiej rozpaczy, w jakiej pogrążył się świat. Wprawdzie liście klonu
nie pospadały, ale zwisały z gałązek zmięte jak szmatki.

Marynarz pomyślał, że drzewo już umarło. Spojrzał dalej, na rabatę niskich róż. Rokro-

cznie o tej porze cieszyły go rozpasaniem barw — herbacianych, morelowych, szkarłatnych.
Kiedy wracał z rejsu, stawał w oknie i patrzył najpierw na róże: ponad żywymi ogniami
kwiatów, zadumanym wzrokiem ogarniał morze — zmiennobarwną dalekość wód, którą nie-
raz przeklinał, ale nie miał ani sił, ani serca z nią się rozstać.

Róże zwiędły żałośnie. Po Zatoce Gdańskiej pływała coraz obfitsza kra wypiętrzając

lodowe piramidy na piasku plaży, tak niedawno rojnej roznegliżowanym tłumkiem. W świe-
tlnych biczach reflektorów ostro pobielał komin jakiegoś kutra, bardzo powoli zmierzającego
do portu.

background image

— Jeszcze uda mu się wpłynąć — pomyślał Ludwik. — Ale co to za jeden? Nasz, nie

nasz? ... Z Morza Północnego wrócili wszyscy. Z wód gwinejskich też byliby zdążyli, gdyby
ich nie wstrzymał ten diabelski sztorm na Biskajach — wspominał z o smutkiem kolegów,
których twarze pozostały w pamięci. — A ci z grenlandzkich i kanadyjskich łowisk! Strach
pomyśleć...

Spojrzał na zegarek, na kalendarz i na termometr za oknem. Była godzina trzynasta,

piąty lipca, słupek rtęci wskazywał osiemnaście stopni mrozu.

Nastawił radio. Pomimo dezorganizacji całej gospodarki, dbano pieczołowicie o to, by

w eterze nie nastała cisza. Programy audycji zmieniły się nie do poznania od owego tragi-
cznego czwartku, kiedy dla żadnego kraju nie wzeszło Słońce, i odtąd dzień nie różnił się od
nocy: doskonale bezgwiezdna, zupełna czerń ukrywała niebo, a jeśli nie padał śnieg — tylko
przy pomocy reflektorów można było sprawdzić czy jest pochmurnie.

— Podajemy komunikat o sytuacji termicznej w świecie — zabrzmiał równy, silący się

na spokój głos spikera. — Dalszy spadek temperatury na całej kuli ziemskiej. Szczególnie do-
tkliwe mrozy ogarnęły północne oraz środkowe połacie Euroazji, a także górzyste i pustynne
rejony wnętrza Afryki. Najmniejsze odstępstwa od średnich temperatur lipca dotyczą Oceanii,
większości pozostałych archipelagów stref międzyzwrotnikowych, tropikalnych wybrzeży
oprócz południowoamerykańskich do wysokości Peru, a w Europie — basenu Morza Śród-
ziemnego.

Marynarz pobieżnie wysłuchał, ile stopni mrozu było w polskich miastach. — Słaba

pociecha — powiedział do siebie — że w Gdyni cieplej niż w Warszawie i Białymstoku. —
Baczną jego uwagę zwrócił dopiero przegląd glacjologiczny. Zimno napierało jeszcze gwałto-
wniej niż przypuszczał. Mimo rozpaczliwych wysiłków, tym razem nie zdołano już ocalić ża-
dnego wejścia na Bałtyk. Północny Atlantyk przekształcił się w zbite pole kry, dostępne tylko
dla atomowych lodołamaczy. Z europejskich akwenów zupełnie czyste było Morze Śródzie-
mne. Pod grubym szklistym pancerzem skryły się wody Morza Kaspijskiego, Bajkału oraz
wielkich jezior Afryki i Ameryki Północnej. Płynący z Antarktyki — i tak zimny — Prąd
Peruwiański niósł teraz zwaliste góry lodowe, które skuły wyspy Galapagos i zagrażały żeglu-
dze w równikowych strefach Pacyfiku.

Ludwik rozejrzał się po pokoju. Deprymowało go wszystko, a najbardziej widok z

okna. Taki polarny widok można było oglądać z każdego okna w Gdyni, a nawet w całej
Polsce. Pomyślał, że chyba pójdzie na statek, chociaż jego wachta zaczynała się dopiero wie-
czorem. Właściwie nie będzie miał tam nic do roboty prócz czekania, tak samo jak wszyscy.
Port zabezpieczono na wypadek spodziewanego zamarznięcia Zatoki.

Wspomniał z satysfakcją o dwóch pocieszających rzeczach: że zdążył zgromadzić zapas

żywności i papierosów, oraz że już zwieziono węgiel. Kaloryfery grzeją, światło jest, woda
także. Jak długo?...

Nakręcił tarczę telefonu.
— Czy zastałem Marka?
— Poszedł kraść węgiel.
Ludwik osłupiał. Pewne sprawy nie pasują do pewnych ludzi. Marek kraść węgiel??? A

jego żona informuje o tym, tak zwyczajnie.

— Chwileczkę... — podjęła głośniej. — Marek wrócił. Już bierze słuchawkę.
— Co? — odpowiedział męski glos. — Dziwi cię, że poszedłem kraść węgiel? Raczej

mi pogratuluj, że ukradłem!... Czyś ty oszalał? Albo może żyjesz przed dwudziestym cze-
rwca?... No właśnie. Wtedy był inny świat, teraz jest inny. W tamtych czasach kradli złodzie-
je, a jeśli coś takiego przydarzyło się dżentelmenowi — okropnie się wstydził. Dziś i oficero-
wi z tym do twarzy. Troszkę poczekaj, przyjdzie kolej na królów i maharadżów. Mróz — to
wielki demokrata, co po chamsku zmiótł wszystkie przywileje i dostojeństwa.

— „W tamtych czasach” — przebiegło Ludwikowi przez głowę. — Epoka, historia. A

background image

to było zaledwie piętnaście dni temu.

Nagły odgłos dzwonka sprowadził go do rzeczywistości. Trochę tym zaskoczony, nawet

zapomniał po co telefonował. Szybko skończył rozmowę i skierował ku drzwiom. Gdy je
otworzył, najpierw rzuciła mu się w oczy futrzana czapka tak oszroniona, że przypominała
futro srebrnego lisa. Dopiero potem przyjrzał się, wtulonej w tak samo osędziały kołnierz,
twarzy o nienaturalnie zaczerwienionych policzkach. Był zdumiony i uradowany tą wizytą.

Entuzjastyczne powitanie skwitowała Iwona uśmiechem, lecz zmarznięte wargi sprawi-

ły, że wypadło to nieco sztucznie.

Nagle jego uwagę zwróciło coś na płaszczu przybyłej. Zdjął to „coś”, wziął ostrożnie w

palce, obejrzał pod światłem lampy. Potem otworzył nocną szafkę i zaczął w niej szperać

— Czego tam szukasz?
— Pudełeczka.
— Na co?
— Muszę to ocalić.
Uważnie przyglądał się puszystemu nasionku.
— Dziewczyno, dlaczego masz takie zdziwione oczy? — dodał po krótkiej chwili.
— Nic... Nigdy mi nie mówiłeś, że kolekcjonujesz chwasty. Tak też można, czemuż by

nie?

Schował trofeum do koperty, zakleił ją i starannie napisał ołówkiem: OSET. Może

wykiełkuje. Raptownie wyobraził sobie, że znowu świeci Słońce, a jedyną zachowaną żywą
rośliną jest oset. Właśnie ten. Rozplenił się, kwitnie rozlegle, aż po widnokrąg. Już nie jest
chwastem, bo nie ma zbóż. Łan ostu. Przecież to lepsze niż martwa pustynia.

Tymczasem dziewczyna powiedziała z goryczą:
— Czy nie dostrzegasz, jaka jestem zziębnięta? Mam gorączkę, u mnie w mieszkaniu

mróz, dłużej nie mogłam tego znieść. Przyszłam do ciebie, a ty się zajmujesz jakimś fruwają-
cym śmieciem.

Ludwika ogarnął wstyd. Wydał się sam sobie nieludzki w tym nieludzkim świecie,

ciemnym, kostniejącym, postawionym na głowie. Chciał z czułością ją przeprosić, lecz nagle
z ust Iwony wyrwał się przejmujący krzyk:

— Słońce!
Machinalnie odwrócił głowę. Za oknem nie zmieniło się nic: wielkie zaspy przed

domem, gęstniejąca kra w świetle reflektorów, a w górze czerń tak zupełna, że aż straszna.

Z przerażeniem spojrzał na Iwonę. Czyżby zwariowała — jak ci wszyscy, których wi-

dział dotychczas, bezładnie biegających po ulicach, gdyż nie stało już miejsc w przepełnio-
nych szpitalach?

Pociągnęła go za ramię do drugiego okna, wyprostowaną ręką celując ponad dach sąsie-

dniego domu. Teraz oboje wpatrywali się łapczywie w rdzawobrunatny, ledwo dostrzegalny
krążek. Zdawał się być bardzo blisko, niby miedziany pieniądz przyćmiony dymem.

* * *

Kalendarz wskazywał dwunasty dzień lipca. Jeśli zmieniło się cokolwiek w krajobrazie

świata, to tylko na gorsze. Mróz i śnieg dotarły wszędzie: nawet tam, gdzie mieszkańcy du-
sznych dżungli, skwarnego buszu czy koralowych atoli wkomponowanych w błękitną nieo-
znaczoność — skłonni byli dotychczas nie wierzyć opowieściom, że gdzieś w zamorskich
krajach Północy i Południa spada z nieba puch, który jest zmarzniętą wodą.

Widok z okna Ludwika jeszcze mocniej nasycił się polarną srogością. Reflektory gła-

dziły zimnym blaskiem lodowe pola Zatoki Gdańskiej, urozmaicone tylko wzgórkami przydu-
szonych śniegiem torosów — niby step zimową porą, a na nim nierealnie wielkie kretowiska.
Jezdnia przed domem uwolniona była od zasp płomieniami miotaczy, ale jak długo będzie

background image

jeszcze można utrzymać przejezdność ulic? Ile dni może funkcjonować społeczeństwo, heroi-
cznymi zrywami broniące swego ładu wśród natarcia mrozu, głodu, braku wody, w obliczu
załamania się wszelkich międzyludzkich norm życia?

Zatracała się miara naturalności. Zło i dobro wspinały się ku szczytom swojej utajonej

potencji. Miłość i nienawiść, poświęcenie i podłość, bohaterstwo i zbrodnia — sąsiadowały w
ciemnościach na ciasnym podwórku nieszczęść.

Pomimo śniegu, wszechwładnie zapanowała nieprzejrzysta czerń. Wprawdzie w antra-

ktach bezchmurnego nieba — coraz częstszych wobec ustawania zamieci — pojawiał się
ledwo zauważalny matoworudy talar Słońca, ale nie użyczał ani ciepła, ani nadziei.

Pamięć ludzi o tym, co było miesiąc temu, zacierała się szybko. Dzienne światło, woda,

zielone drzewa, żywe zwierzęta — stawały się pojęciami abstrakcyjnymi. Zapomniano już o
desperackich przelotach ptaków — z gatunków prawie nigdy nie widywanych w Polsce —
które przejmująco goniły w nieznane, szukając ocalenia. To było przed tygodniem. Jeszcze
onegdaj rażona głodem i zimnem kaczka edredonowa spadła przed dworcem w Gdyni — ale
nawet ci, którzy ją oglądali, stracili już pewność, że była prawdziwa.

Ludwik spojrzał na Iwonę. Chciał powiedzieć cokolwiek, ale żałość ściskała mu krtań.

O czym miałby mówić do swojej dziewczyny — jeśli nie o rzeczach rozkosznych, o pięknie,
słońcu i kwiatach, o tylu świetnościach, które kochankowie wszystkich czasów zmówili się
łączyć z obrazem szczęścia, z miłością kobiety? Przed oczami pyszniła mu się w kolorowych
migawkach uroda tylu zapamiętanych ziem, wysp i mórz... Tymczasem świat wokoło był
zaprzeczeniem istnienia i kwiatów, i barw, i słońca, i nawet samego życia. Cóż z tego, że oni
dwoje jeszcze żyli? Wydawało się jasne, że groza, która połączyła ich na wspólny los, teraz
ich zabije. Ludwik wiedział tylko, że chce żyć, koniecznie żyć, na przekór wszystkiemu,
nawet w tej furii ciemności i klęski.

Tymczasem pustoszały całe kraje, gdzie na rozległych płytach kontynentalnych mróz

rozsadzał nawet spirytusowe termometry. W takiej temperaturze przestawały działać instala-
cje elektryczne. Zwolna zamierało życie. Było w tym jakieś podobieństwo do ciemnej komo-
ry ciszy — psychicznie najcięższej próby w programie treningu kandydatów na kosmonau-
tów, po której wielu odpadało. Znacznie gorzej to znosili ludzie nie oswojeni z takimi proble-
mami, nie posiadający hartu pionierów astronautyki. Właściwie byli uwięzieni w swych mie-
szkaniach: poza domem mogła ich spotkać tylko śmierć.

Przed tą ostateczną klęską ratowały Polskę wiatry znad Morza Śródziemnego — akwe-

nu o najcieplejszych głębinach, częściowo wolnego od lodu. Przypędzały one do niedawna
gwałtowne zamiecie.

Na tablicy rozkładu jazdy w Gdyni przekreślano papierowymi krzyżykami coraz to inne

połączenia — aż tylko się ostało jedno na dobę z Warszawą, uzupełnione czerwonym napi-
sem „Liczyć się z wycofaniem pociągu bez uprzedzenia”. Kursowała jeszcze elektryczna
kolej Trójmiasta, choć mało kto z niej korzystał. Zamknięto większość urzędów. W kilku
czynnych sklepach spożywczych niewiele można było kupić, i z uciążliwymi ograniczeniami.
Na czarnym rynku dewizy przestały cokolwiek znaczyć, a bez entuzjazmu przyjmowano
nawet złoto i drogie kamienie: wszechwładną monetą obiegową były tam narkotyki, których
wciąż przybywało. Za heroinę dostawało się wszystko, nie wyłączając świeżych pszennych
bułeczek. Szkoły przekształcone w szpitale, pielęgniarki z kilkuletnim stażem otrzymały
uprawnienia lekarskie, podobnie jak znaczna część studentów Gdańskiej Akademii Medy-
cznej.

Iwona i Ludwik wysilali inwencję, by choć krótko oderwać się myślami od koszmar-

nych realiów codzienności. A jednak przy lada okazji przeraźliwość ogólnej sytuacji sama
brutalnie się przypominała. Nie wychodzili z domu. Nikt ich też nie odwiedzał; koledzy
Ludwika i znajomi rozproszeni po mieście, woleli nie szukać guza na opustoszałych ulicach,
gdzie w każdym przechodniu łatwo było się spodziewać rabusia lub szaleńca. Rosły zastępy

background image

tych, co okrzyknąwszy koniec świata pozwalali sobie na wszystko. Niektórzy myśleli wyłą-
cznie o tym jak się obłowić: handlując narkotykami, zamieniali je na złoty kruszec i chowali
go głęboko z chytrą nadzieją, że byle tylko zaświeciło Słońce — oni, pierwszy raz w życiu
bogacze, będą wiedli prym, wywyższając siebie nad pospolitość głodu i nędzy.

Iwona zwątpiła aby cokolwiek mogło się zmienić. Milcząc, tłamsiła w sobie apokali-

ptyczną wizję zagłady. Ludwik odczuwał to instynktownie i usiłował zrozumieć coraz czę-
stsze wybuchy gniewu dziewczyny, patrząc w jej duże błyszczące oczy, których zielonkawy
odcień, tak dobrze znany, teraz wydał mu się barwy popiołu.

Ludwik wierzył niezachwianie, że świat ozdrowieje jak człowiek po kryzysie groźnej

choroby. Choć żadne znaki na niebie i ziemi nie popierały jego optymizmu — żył nim
wewnętrznie. Było w tym coś niemal maniakalnego. Jak każdy entuzjasta oddany bez reszty
wymarzonej idei — chciał nią oddychać, zaszczepiać ją wszędzie, przepoić nią wszystkich i
wszystko. A ponieważ nie kontaktował się z nikim prócz Iwony, pragnął przelać w nią tę
piękną wiarę. Lekceważył kruchość emocjonalnego argumentu, że stawka, którą jest istnienie
ludzkości, musi zostać wygrana.

Przestała wychodzić prasa. Jedynym kanałem informacji było radio. Widocznie progra-

my układali ludzie tak ufni jak Ludwik., bo w tę ciemność rozpaczną słali na wszelkie sposo-
by żarliwą zapowiedź zmartwychwstania dnia — choć wspierało ich tylko osobiste przekona-
nie, że nie wybiła ostatnia godzina dziejów. Poniechano już omawiania skutków kataklizmu
na szerokim świecie. Przeważały audycje o badaniach uczonych nad charakterem tragicznego
zjawiska — począwszy od bezowocnych prób rozproszenia „obłoku ciemności” wówczas,
kiedy nacierał na Ziemię a następnie ją pochłonął.

Ten sam cel niesienia otuchy przyświecał śmiałkom, którzy na przekór nocy lecieli w

rejony wolne od ciemności. Ufając, że ich żywy głos stamtąd podziała bardziej krzepiąco niż
beznamiętne przekazy automatycznych sond — podpływali do Słońca nawet tak ryzykownie
blisko, że jedna z załóg przypłaciła to życiem. Inny statek zmienił kurs lecąc brawurowo w
otchłanne czeluście Galaktyki — byle reporterskimi migawkami o urokach wygwieżdżonego
nieba, zapomnianych już na Ziemi, podtrzymywać wiarę, że nie wszystko stracone. Nie dbali,
że ktoś dołączy ich do listy opętańców, którzy nie wytrzymali psychicznie oczekiwania końca
świata. Ta sama klęska, co podsyciła tyle nieprawości, zrodziła ich bohaterstwo.

Iwona zaczęła zdradzać objawy postępującego rozstroju nerwowego. Kolejna awantura,

wywołana przypomnieniem, że Ludwik mało serdecznie ją powitał u siebie zajmując się
nasionkiem ostu — przybrała takie rozmiary, że marynarz skrupulatnie zabezpieczył drzwi
nocnej szafki, bojąc się o całość tamtego skarbu. Dziewczyna otwierała już usta do nowych
złorzeczeń, kiedy oboje, jak na komendę, odwrócili się do radia.

— Uwaga, uwaga! — zabrzmiał komunikat. — Uczeni nareszcie wyjaśnili, dlaczego

zapadły ciemności. Jak dobrze pamiętamy, kiedy parę miesięcy temu zaczęły kolejno znikać z
firmamentu najdalsze planety, począwszy od Transplutona — młody toruński astronom Józef
Werski w obszernym artykule wyraził pogląd, że nadciąga obłok falowych form życia
karmiących się światłem. Ta hipoteza, szeroko dyskutowana w prasie, radiu i telewizji, nie
zyskała uznania ze strony autorytetów. Zarzucano jej dowolność, opartą tylko na intuicji. Tym
bardziej zignorowano ją później, kiedy Werski — już po zgaśnięciu Słońca — skorzystał z
zamieszania i powołując się na sfingowaną dyspozycję wydania mu wyczynowej rakietki na
warszawskim sportowym kosmodromie — odleciał w nieznane. Uważaliśmy go za jedną z
pierwszych ofiar nastroju powszechnej paniki. Otóż godzinę temu nadesłał on radiogram ze
swojej „Stokrotki”, z pogranicza ciemnego obłoku i słonecznych blasków. Trudno pojąć, w
jaki sposób Werski przeżył tak długo w pojeździe przystosowanym do krótszych lotów, zara-
zem wypełniając narzucony sobie rozległy program badań. Radiogram zawiera dokumentację
słuszności jego hipotezy, oraz uzasadnienie wynikających z niej konsekwencji. Uwaga,
uwaga! Światłożercy są bliscy zagłady...

background image

— Nie wierzę! — histerycznie krzyknęła Iwona.
— Cicho!
Teraz Ludwika ogarnął podświadomy niepokój, iż to się stało zbyt nagle, tak po prostu.

On, który dotąd żywiołowo wierzył w nawrót dziennej jasności — raptownie sobie wyobraził,
że powinna zstąpić z niebios uroczyście, z wyszukanym ceremoniałem. W galopadzie myśli
krzesił obrazy dziwaczne, możliwe i niemożliwe sceny, odrealnione zjawy. W tych omamie-
niach rozstawieni na chmurach heroldowie przy wtórze fanfar obwieszczali triumfalny wjazd
króla-dnia.

Zląkł się, że majaczy. Całą siłą woli przymusił się do powrotu w rzeczywisty świat,

jeszcze mroczny. W tym zwyczajnym świecie zwyczajny człowiek, tak sam jak on, mówił
dalej, a chwilami głos mu się załamywał ze wzruszenia.

— Ci nieuchwytni przybysze z Kosmosu czerpią energię życiową bezpośrednio z

promieniowania Słońca w paśmie fal prawie pokrywających się ze światłem widzialnym.
Tylko wiśniowa czerwień jest dla nich niestrawna: dlatego przy czystym mroźnym powietrzu
dostrzegamy zarys tarczy słonecznej. Na szczęście intruzów zabija ultrafiolet. Aby utrzymać
się przy życiu, muszą z determinacją pchać się ku Słońcu, jak ćmy do lampy. Dziś osiągną
orbitę Merkurego, ale ich siły już się wyczerpują. Ich pochód zatrzyma się wkrótce, kiedy
przyrost naturalny tych istot, które mnożą się w wyniku skomplikowanych procesów transfor-
macji światła, nie zrównoważy ubytku zabitych organizmów. Przetrwanie żywego obłoku na
takim stacjonarnym froncie świetlnym jest wykluczone. W cztery i pół minuty później zakoń-
czy się tragedia ludzkości. Tyle czasu powędrują do nas z tamtych okolic pierwsze promienie
słoneczne nie wchłonięte przez żarłocznych falowców.

* * *

Nazajutrz rozbłysło Słońce — nagle, jak za przyciśnięciem kontaktu. Wydawało się tak

oślepiająco jaskrawe, że ludzie z trudem otwierali oczy.

Po tygodniu potop wód z topniejących śniegów i lodów w ostatnim akcie dramatu opłu-

kiwał kontynenty. Kto ocalał z tej katastrofy, frenetycznie pozdrawiał nawet niepewny ślad
żywego człowieka. W dziele stworzenia świata od podstaw nieskończenie ważny był przecież
każdy mózg nie porażony obłędem i każda para zdrowych, nie odmrożonych rąk.



ANDRZEJ MILCZAREK

SEN


W dniu, w którym to się zaczęło, czułem się jeszcze gorzej, niż ostatnio. Uporczywe

bóle w tylnej części czaszki nie pozwalały zapomnieć, dlaczego znalazłem się w tym nieska-
zitelnie białym pomieszczeniu. Doskonale pamiętam ostre światła samochodu wyjeżdżające-
go niespodziewanie zza zakrętu i gwałtowny skręt, by uniknąć czołowego zderzenia z pędzą-
cym lewą stroną szosy pojazdem. Nie widząc nic w jaskrawym świetle reflektorów, nie panu-
jąc nad kierownicą, wśród chrzęstu tłuczonego szkła staczałem się ze zbocza.

Przytomność odzyskałem w szpitalu po tygodniu pustki, w której jak koszmarny sen

przewijały się wizje nie pozostawiające w mej pamięci żadnego śladu. Lekarze nie ukrywają
zdziwienia, w jaki sposób udało mi się wyjść cało z tej katastrofy. „Cało” — nie jest to okre-
ślenie zbyt dokładne, niemal od stóp do głów okrywa mnie gipsowy pancerz. Najgorzej jest z

background image

głową — rekonstrukcja mojej czaszki stanowiła niemały problem dla dr Barna — wybitnego
neurochirurga. Barn nie mówi tego wyraźnie, ale sam wiem, że moja sytuacja nie jest o wiele
lepsza niż wtedy, gdy przywiózł mnie tutaj sprawca wypadku. Jak mi później mówił, na
zakręcie wpadł w poślizg i wyrzuciło go na prawą stronę. Dziwne może się wydawać, że nie
czuję teraz do niego żalu czy też nienawiści za spowodowanie tego wypadku, nawet jestem
mu w pewien sposób wdzięczny. Dzięki niemu odkryłem rzeczy, których istnienia nie podej-
rzewałbym nawet w najbardziej fantastycznym śnie.

Tego dnia dręczyły mnie tak silne bóle głowy, że dr Barn polecił zrobić mi zastrzyk no-

wego, wypróbowanego już z rewelacyjnymi wynikami na zwierzętach, środka uśmierzające-
go. Specyfik był rzeczywiście doskonały, już po kilku minutach poczułem się znacznie lepiej.
Jednocześnie jednak zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że coś jest nie w porządku, zasy-
piałem, ale nie było to normalne zapadanie w sen.

Czułem, jak w całym ciele rozchodzi mi się przenikliwe zimno, bezwład ogarnia wszy-

stkie mięśnie. W mroku, który zaczął mnie zalewać, przestawałem widzieć otaczające mnie
sprzęty.

Nie jestem w stanie stwierdzić, jak długo znajdowałem się w tym odrętwieniu. Po pe-

wnym czasie w ciemności, która mnie otaczała, zaczęły się pojawiać barwne plamy, wyłaniać
jakieś kształty. Stwierdziłem nagle, że opuściło mnie dręczące uczucie zimna i bezwładu. Mo-
głem już rozpoznawać otoczenie, mrok ustąpił miejsca przytłumionemu światłu. Rozejrzałem
się wokoło i zamarłem ze zdziwienia...

Znajdowałem się w rozległym ogrodzie przypominającym scenerię z „Opowieści

Wschodu” Wilsona. Jak sięgnąć okiem rozciągały się trawniki i klomby poprzecinane ścież-
kami i żywopłotami. Gdzieniegdzie wyrastały kępy krzewów obsypanych kolorowymi kwia-
tami. Między drzewami widziałem stada zwierząt przypominających gazele, doleciał mnie
stamtąd śpiew niezliczonych ptaków siedzących na gałęziach. Najbardziej jednak zaskoczył
mnie fakt, że zniknęły gdzieś spowijające mnie bandaże. Z niedowierzaniem poruszyłem
rękoma i wstałem spod drzewa, w cieniu którego leżałem. Nic mi absolutnie nie dolegało,
czułem się nadzwyczaj dobrze. Niesamowita historia — pomyślałem — pamiętałem, że o wy-
pisaniu mnie ze szpitala nie było jeszcze nawet mowy. Przypomniałem sobie swoje ostatnie
odczucia — zastrzyk, szpitalny pokój niknący w mroku, nicość. Jakim cudem znalazłem się w
tym ogrodzie i to w dodatku zupełnie zdrowy? Ile czasu upłynęło od chwili, w której straci-
łem przytomność?

Czułem się jak we śnie, to uczucie nadzwyczajnej lekkości, przyćmione światło, fanta-

styczna sceneria... Nie, to nie mógł być sen, moje doznania były zbyt wyraziste, zbyt realne.
Dokładniej się rozejrzałem po okolicy. Niedaleko, na niewielkim wzgórzu spostrzegłem biały,
nieduży dom, typowy wiejski dworek spotykany często w moich rodzinnych stronach, w
Kornwalii. Gdzie jest dom, muszą być i ludzie — pomyślałem i ruszyłem w tamtą stronę.
Rzeczywiście — byli. Na trawniku przed domem stał stół, a przy nim siedziało dwoje ludzi
— mężczyzna i kobieta. Miałem nadzieję, że będą w stanie udzielić mi odpowiedzi na dręczą-
ce mnie pytania. Zastanawiająca była ta okolica — nie słyszałem nigdy o zestawieniu angiel-
skiej posiadłości wiejskiej z ogrodami Harun-al-Raszyda. Z drugiej strony podobny ogród
widziałem u pewnego radży w Indiach, kiedy odwiedziłem mojego dalekiego kuzyna.

Zacząłem już rozróżniać rysy ludzi, ku którym szedłem. Z każdym krokiem widziałem

ich lepiej — i z każdym krokiem narastała we mnie pewność, że gdzieś ich już widziałem.
Nie ulegało wątpliwości, że ja również stanowię przedmiot ich obserwacji, a nawet oczekują
mego przybycia. Zbliżyłem się do stolika. Kobieta uśmiechnęła się i powiedziała:

— Nareszcie jesteś. Długo na ciebie czekaliśmy.
— Czy my się znamy? — zapytałem zdziwiony. Dlaczego miała pewność, że znajdę się

właśnie tutaj?

Kobieta spojrzała na mnie z nieukrywanym smutkiem.

background image

— Nie powiesz przecież, że zapomniałeś już swoich rodziców!
Nagły błysk przypomnienia — kominek w mieszkaniu ciotki Lizy, fotografia dwojga

ludzi i głos ciotki — „Pamiętaj o swoich rodzicach”.

— To niemożliwe — niemal krzyknąłem — moi rodzice zginęli dwadzieścia lat temu w

wypadku samolotowym!

Tym razem odezwał się mężczyzna.
— To prawda, synu, w rzeczywistości zginęliśmy przeszło dwadzieścia lat temu, ale

teraz żyjemy w twojej wyobraźni...

Wydawało mi się, że śnię jakiś koszmar. Sytuacja była tak paradoksalna, że zakrawała

na narkotyczne halucynacje. Facet, który pozszywany przez specjalistów budzi się z „przerwą
w życiorysie” w cudzym ogrodzie i spotyka ludzi podających się za jego dawno nieżyjących
rodziców — temat na niewielkie opowiadanie...

— Czy moglibyście wytłumaczyć, w jaki sposób się tu znalazłem i co to za miejsce?

Poza tym nie lubię, kiedy obce osoby w moim wieku mówią do mnie — synu!

Kobieta łagodnie posadziła mnie w wyplatanym fotelu.
— Nie denerwuj się Fil, wszystko ci wyjaśnimy, tylko najpierw musisz odpocząć. Napij

się kawy, a my zaraz wrócimy.

To mówiąc wzięła mężczyznę pod rękę i wolno udali się w stronę domu.
Machinalnie wziąłem do ręki filiżankę. Zastanowił mnie jej wzór, kiedyś, gdy próbowa-

łem moich sił w zdobnictwie, chciałem opracować coś podobnego. Dawne czasy... W
pewnym momencie przyszli mi na myśl rodzice. Niewiele o nich wiedziałem, zginęli, gdy
byłem jeszcze dzieckiem. W pamięci pozostały mi tylko strzępki wspomnień o nich — ojciec
naprawiający mój rower, silne, opalone ręce wprowadzające mnie w zadziwiający świat,
pocałunki matki... A jednak jest w tych ludziach coś, co każe mi wierzyć, choćby nawet to, co
mówią, wyglądało na czystą fantazję. Już wtedy, schodząc ze wzgórza miałem niejasne prze-
czucie, że kiedyś ich chyba widziałem. Moi rodzice... Nie, to zupełny nonsens! Spostrzegłem
ich siedzących znowu w fotelach, nie widziałem nawet, pogrążony w myślach, kiedy wrócili.
Wstrząsnął mną widok małego chłopca, który był teraz z nimi, jego twarz... to byłem ja! Tak
właśnie wyglądałem, kiedy miałem około pięciu lat!

— Tak, Filipie, nie mylisz się — przerwała milczenie matka, (chyba jestem szalony, ale

ta kobieta rzeczywiście była moją matką) — takim zapamiętałeś siebie w dniu swoich piątych
urodzin, kiedy stojąc przed lustrem myślałeś, jak będziesz wyglądał jako dorosły.

— Nadszedł czas, by wytłumaczyć ci sprawy, których nie rozumiesz — dodał ojciec

widząc moje zdumienie. — Myślisz, że wszystko to ci się tylko wydaje. Skąd u ciebie taki
brak wiary we własne zmysły — widzisz nas przecież, możesz nas dotknąć, istniejemy. Nie
ma w tym nic dziwnego, dziwnego dla nas, ale mam nadzieję, że i ty wkrótce wszystko zrozu-
miesz. Istniejemy w twojej wyobraźni, ty również się teraz w niej znalazłeś. Przekroczyłeś
barierę, która oddziela świat twojej wyobraźni od świata rzeczywistego, zapewne dzięki temu
zastrzykowi. Bywałeś już tutaj we śnie, ale wątpię, czy zachowałeś w pamięci te wizyty.
Rzadko kiedy człowiek pamięta dokładnie swoje sny.

— Więc w tej chwili śnię?
— Można to i tak nazwać. Twoja świadomość kontaktuje się teraz z wyobraźnią. Za-

wsze miałeś bujną wyobraźnię, synu. Wszystko, co cię tutaj otacza, stanowi odbicie świata —
takiego, jakim go chciałeś widzieć w rzeczywistości. To stąd wziął się ten rajski ogród, ten
dworek, widocznie podświadomie marzyłeś o życiu właśnie w takim miejscu.

— Wy też jesteście wytworami mojej wyobraźni? — zapytałem.
— W pewnym stopniu masz rację — odparł ojciec.
— Nie rozumiem.
— Takimi zostaliśmy w twej pamięci w chwili, kiedy Liza powiedziała ci o naszej

śmierci. Widzisz, pamięć ludzka jest doskonała. Każde wydarzenie, mniej lub bardziej isto-

background image

tne, zostaje na zawsze zamknięte w sieci neuronów. Z drugiej strony, pamiętanie przez cały
czas wszystkiego, co się kiedykolwiek przeżyło byłoby koszmarem. Ten ogrom informacji
uniemożliwiłby normalne funkcjonowanie mózgu. Dlatego przyroda nałożyła nam pewnego
rodzaju „hamulec bezpieczeństwa” — rzeczy błahe dawno minione zapominamy. Dokładnie
rzecz biorąc tylko wydaje nam się, że je zapominamy, w rzeczywistości ich istnienie przenosi
się do naszej podświadomości. Tylko jakiś wstrząs lub specjalne techniki, powiedzmy hipno-
za, pozwalają odczytać z niej pamięć rzeczy minionych. Pamięć i wyobraźnia człowieka two-
rzą specyficzny świat jego przeżyć i poglądów, w którym jego umysł znajduje schronienie po
dniach pełnych wrażeń nie zawsze dla niego przyjemnych ...

— Mówisz o śnie?
— Oczywiście. We śnie następuje reinkarnacja psychiczna człowieka, duchowe odprę-

żenie. No, ale dość cię już chyba znudziliśmy, wolałbyś może rozejrzeć się po tym świecie?

— Wręcz przeciwnie, mówicie tak ciekawe rzeczy! Powiedzcie, dlaczego po przebu-

dzeniu nic nie pamiętam z pobytu tutaj?

— Nie uważałeś Filipie — powiedziała matka — ojciec mówił ci, że świadomość w

czasie snu jest, jak by ci to powiedzieć, wyłączona. Podświadomość natomiast nigdy nie prze-
kracza bariery rzeczywistości, nigdy więc na jawie nie przypomnisz sobie tego, co robiłeś, lub
raczej co wydawało ci się, że robisz we śnie.

— Wobec tego nie będę pamiętał również tej rozmowy?
— Teraz sytuacja jest odmienna, dzięki temu lekarstwu śnisz na jawie. Prawdopodobnie

gdy czas jego działania się skończy, odzyskasz przytomność i będziesz pamiętał wszystko, co
tu przeżyłeś. Wrócisz do swego realnego świata, a tutaj przychodzić będziesz jedynie we
śnie...

— Ciekawi mnie bardzo, skąd wy to wszystko wiecie? Skoro jesteście wspomnieniem

moich rodziców, to co możecie wiedzieć o moim życiu, marzeniach, które miałem już po wa-
szej śmierci?

— Wiedziałem, że o to zapytasz. Sprawa nie jest prosta na tyle, bym mógł odpowie-

dzieć na twoje pytanie. Sami nie wiemy, w jaki sposób możliwa jest nasza egzystencja, nie
zastanawialiśmy się nad tym. Kiedy uzyskaliśmy świadomość istnienia, wiele lat temu, z
każdą chwilą dowiadywaliśmy się nowych rzeczy. To było jak napełnianie pustego naczynia.
Byliśmy — ojciec zawahał się — tworzeni, tak, to jest właściwe słowo. Bez żadnego udziału
z naszej strony zyskaliśmy doświadczenie, powstał twój świat wyobraźni. Z czasem jednak
przekonaliśmy się, że możemy wpływać na nasze losy, wyzwoliliśmy się spod tego wpływu.
Wkrótce ty sam nas zacząłeś odwiedzać i przekazywać nam swoje przeżycia. I to właściwie
wszystko, „reszta jest milczeniem”. Teraz nie masz chyba już więcej pytań, zwłaszcza, że za
chwilę powinna się zjawić Alicja.

— Któż to taki? Czyżby jeszcze jedna dawno zapomniana znajoma z dzieciństwa?
— Nie myśl że ten świat to tylko pamięć z dzieciństwa, to także twoja wyobraźnia.

Stanowiła twój ideał kobiety około dwóch lat temu, kiedy zerwałeś z Julią. Twoje wyobra-
żenie o niej nie jest jeszcze kompletne, brakuje jej charakteru, nie jest „dopracowana” pod
względem umysłowym. Niemniej jednak rozwija się już samodzielnie, a co najważniejsze jest
w tobie zakochana. Bądź dla niej miły, ona nie wie, że dziś będzie dla ciebie obca.

To mówiąc matka wzięła małego (kogo właściwie — mnie, jego?) za rękę i z ojcem

poszli w stronę domu. Jednocześnie zauważyłem, że w drzwiach ukazała się jakaś dziewczy-
na, zbiegła po schodach i podeszła do nich. Przez chwilę rozmawiali, przy czym matka mówi-
ła jej chyba o mnie, bo pokazywała w moją stronę. Nie mogłem doczekać się przyjścia kobie-
ty, która według tego, co mówiła matka, miała być ideałem. Ciekawe, jak też może wyglądać
ideał, pomyślałem z ironią, lecz śmiech nagle zamarł mi na ustach. Dziewczyna podeszła do
stolika. Automatycznie wstałem, jednak tu kończyły się moje możliwości. Takiej dziewczyny
nie widziałem nigdy w życiu i obawiam się, że nigdy już nie zobaczę. Nie przypuszczałem

background image

nawet, że moją wyobraźnię stać na stworzenie tak doskonałego piękna. Figura zawodowej
modelki, chmura czarnych włosów, niebieskie oczy pełne blasku, twarz jak z obrazów Boti-
cellego...

— Cześć — powiedziała po prostu. — Kochanie, słyszałam od twojej matki, że miałeś

dzisiaj jakiś zabieg, czy coś takiego. Czy to może coś poważnego?

Jej szczebiot pozwolił mi wrócić do równowagi.
— Nie — odparłem zgodnie z prawdą, choć drżącym z wrażenia głosem. Bałem się za-

mknąć oczy w obawie, by cudowne zjawisko nie zniknęło. Czasami człowiek budzi się z nie-
wytłumaczalnym uczuciem szczęścia, nie wiedząc czym jest spowodowane. Jest z tym połą-
czony żal za czymś pięknym, ale bezpowrotnie utraconym, jak sen o raju. Odczuwałem teraz
to samo, tylko wielokrotnie spotęgowane — przede mną stało piękno ucieleśnione w swej
ludzkiej postaci.

— Alicja to piękne imię — powiedziałem, żeby przerwać niezręczne milczenie.
— Fil, kochanie, nie wygłupiaj się, znasz mnie przecież nie od dzisiaj. Przeciętnie co

dwa tygodnie zachwycasz się moim imieniem, jak byś nie pamiętał, że jeszcze rok temu
byłam dla ciebie Violą. I dlaczego tak dziwnie mi się przyglądasz? Zachowujesz się, jak
wtedy, kiedy zobaczyłeś mnie po raz pierwszy!

Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć. Czułem się jak zakochany sztubak, choć wiedzia-

łem, że dziewczyna jest rzeczywista w tym samym stopniu co Elfy, czy Zwariowany Kapelu-
sznik. Nie chciałem dać jej poznać, że sytuacja jest specyficzna, że jestem kimś innym niż
ten, do którego obecności przywykła.

— Słuchaj, Alicjo, dzisiaj będę się może zachowywał trochę inaczej niż zwykle, to wina

tego zabiegu, ale staraj się nie zwracać na to uwagi.

— Och, dlaczego? Czyżby jednak coś się stało? Zresztą nie ważne, opowiedz mi o

czym dzisiaj myślałeś ...

Nie pamiętam już o czym z nią wtedy rozmawiałem. Wiem, że przez cały czas nie spu-

szczałem z niej oczu. Spacerowaliśmy po alejkach parku, płoszyliśmy zwierzęta i zaśmiewali-
śmy się z głupich dowcipów. Nigdy nie czułem się bardziej szczęśliwy. Wiedziałem, że
działanie leku nie mogło trwać wiecznie. Sądzę jednak, że w ciągu tego krótkiego czasu, jaki
mieliśmy do dyspozycji poznałem dobrze Alicję. Mogłem z całą pewnością stwierdzić, że jest
dziewczyną mojego życia. Zupełnie nieistotne było dla mnie, że jest jedynie wytworem mojej
wyobraźni. Liczył się tylko jej wdzięk. Beztroskę zakłócała jedynie świadomość nieuchronne-
go powrotu do rzeczywistości, konieczność rozstania się z Alicją.

W pewnej chwili poczułem znajome objawy towarzyszące przekraczaniu granicy mię-

dzy snem a jawą. Znowu ogarnął mnie bezwład, dziwna obojętność na procesy, którym podle-
gałem. Ze spokojem patrzyłem jak Alicja ginie w nie wiadomo skąd powstałej, purpurowej
mgle. Usłyszałem jeszcze jej ostatnie słowa — „Wracaj prędko, będę czekać” zanim całkowi-
cie nie straciłem jej z oczu. Mgła zaczęła się kłębić, gęstnieć, aż w pewnym momencie stwier-
dziłem, że problematycznym stało się istnienie czegokolwiek poza nią. Była wszechobecna,
zdawało mi się, że ja też jestem jej częścią. Jej gęstość wzrastała jednolicie w odległości
około dwóch metrów ode mnie, tak, że znajdowałem się we wnętrzu kuli, dokładniej rzecz
biorąc unosiłem się w jej centrum. Po pewnym czasie zauważyłem, że część powłoki kuli
zaczyna się oddalać, zmieniając moje więzienie w rodzaj wydłużonej elipsoidy. Proces ten
postępował dość szybko, toteż niebawem znalazłem się w tunelu, którego wylot odcinał się
jasną plamą od purpury ścian. Wróciło ciążenie, jednocześnie poczułem, że mogę się poru-
szać. Postanowiłem wyjść z tunelu i ruszyłem w stronę majaczącego w oddali otworu. Mgła,
uginając się lekko pod stopami, tłumiła moje kroki. Powodowany niejasnym uczuciem lęku
przyspieszyłem kroku, w końcu zacząłem biec. Wkrótce zaczęło mi brakować powietrza,
poczułem, jak osuwam się na ziemię i straciłem przytomność...

background image

Kiedy otworzyłem oczy, pierwszym co zobaczyłem była twarz doktora Barna, który z

napięciem wpatrywał się we mnie.

— Nareszcie odzyskał świadomość — powiedział z widoczną ulgą w stronę, kogoś, kto

stał niewidoczny dla mnie po drugiej stronie łóżka. — Jak się pan teraz czuje? — to pytanie
skierowane było do mnie.

— Niezwykle — odpowiedziałem. Nie wiem dlaczego w tym momencie postanowiłem,

że nie powiem mu o swoich przeżyciach, może to był jakiś wewnętrzny głos, może po prostu
przekonanie, że i tak mi nie uwierzy. — Czy może mi pan powiedzieć, co się ze mną działo?
Pamiętam, że zasnąłem po tym zastrzyku...

— Właśnie to jest takie dziwne. Teoretycznie lek powinien dać panu ulgę i zmniejszyć

ból, ale bez pozbawienia przytomności. Pan tymczasem zapadł na przeszło trzy godziny w sen
podobny do letargu. Widocznie specyfik nie ma jeszcze dostatecznie sprawdzonego działania
i konieczne będą dalsze próby w tym kierunku. Ciekawi mnie pana opinia na temat skute-
czności tego lekarstwa, jako osoby najbardziej w tej chwili kompetentnej. Zwierzęta, na któ-
rych wypróbowywano jego działanie nie narzekały, ale też nie wyrażały zbyt wielkiego entu-
zjazmu — Barn uśmiechem starał się ukryć prawdziwe zainteresowanie.

— Zwierzęta nie mają wyobraźni — powiedziałem i natychmiast pożałowałem swych

słów.

— Co wspólnego ma wyobraźnia z działaniem tego leku — podchwycił zaintrygowany

Barn.

— Nie wiem dlaczego tak powiedziałem, widocznie nie całkiem jeszcze wróciłem do

siebie — usiłowałem zbagatelizować nieopatrzne słowa. Jednocześnie zaczął mi się rysować
plan powrotu do Alicji... — Doktorze, pan wspominał o konieczności dalszych prób nad tym
lekiem. Oświadczam, że pomógł mi on rzeczywiście i gotów jestem wypróbować nadal skutki
jego działania na sobie.

— Jesteśmy panu bardzo wdzięczni za chęć współpracy, ale zrobił pan już wystarczają-

co dużo — powiedział mężczyzna stojący do tej pory poza zasięgiem mojego wzroku. —
Jestem odkrywcą tego leku i bardzo mi przykro, że stał się pan mimowolnym królikiem do-
świadczalnym. Moi asystenci bez mojej zgody zastosowali go w pana przypadku, nie wiedząc
zapewne, że nie skończyłem jeszcze pracy nad nim. Teraz dokładnie sprawdzimy jego działa-
nie na organizmy zwierzęce, pan zaś może być spokojny, że w wypadku wystąpienia jakich-
kolwiek komplikacji z winy mojego preparatu, koszty leczenia pokrywa klinika.

Ironia losu — on mi mówi o kosztach leczenia, a ja oddałbym chętnie wszystkie moje

pieniądze za możliwość powrotu do Alicji. Zacząłem zastanawiać się, w jaki sposób nakłonić
Barna, by mimo wszystko umożliwił mi stosowanie tego lekarstwa, jedynego środka zape-
wniającego mi świadomy kontakt z wyobraźnią.

Od momentu, w którym dowiedziałem się o istnieniu świata mojej wyobraźni upłynął

przeszło miesiąc. Nie zmarnowałem tego czasu. W dniu, kiedy po raz pierwszy mogłem sta-
nąć o własnych siłach, dowiedziałem się gdzie znajduje się laboratorium prof. Corama — tak
nazywa się lekarz, który odkrył preparat „X”. Od tej pory nie było dnia, żebym nie przecha-
dzał się tamtędy. Zauważyłem, że w pewnych godzinach w laboratorium nikogo nie ma. Pod-
sunęło mi to myśl, żeby skoro inaczej nie jest to możliwe, zdobyć ten ważny dla mnie specy-
fik drogą nielegalną. Moje wiadomości na temat wytrychów były raczej fragmentaryczne i
pozbawione podstaw praktycznych, toteż sporządzenie narzędzia, które zdolne byłoby otwo-
rzyć drzwi starannie zamykane przez Corama, przysporzyło mi wiele trudności. Po kilkunastu
próbach z kawałka sprężyny wyciągniętej z łóżka zmontowałem coś, co włożone w zamek nie
gięło się zbytnio i przy pewnej dozie szczęścia otwierało drzwi mojego pokoju, na których
eksperymentowałem. Dziś zdecydowałem się. Wziąłem wytrych, i w czasie, gdy w laborato-
rium jak co dnia nikogo nie było, udałem się na pierwszą tego rodzaju w życiu wyprawę. Na
własnej skórze przekonałem się o słuszności przysłowia „odważnym szczęście sprzyja”.

background image

Bez specjalnych trudności dostałem się do pracowni, zamknąłem za sobą drzwi na

wypadek niespodziewanego najścia i przystąpiłem do szukania preparatu „X”. W pierwszej
chwili byłem nieco oszołomiony ilością rozmaitych przyrządów i słoików z odczynnikami,
lecz wkrótce doszedłem do wniosku, że ten, który mnie interesuje, powinien znajdować się
gdzieś na wierzchu. Nagle usłyszałem jakiś szelest za plecami, odwróciłem się gwałtownie i
dostrzegłem klatkę, w której miotało się jakieś zwierzę. Podszedłem bliżej — to był duży,
laboratoryjny szczur, który nieprzytomnie biegał pod siatką. Napis na klatce — „2 x dawka
prep. „X” ” — z początku niezrozumiały, stał się dla mnie jasny po zobaczeniu drugiej klatki
z napisem „kontrola”, w której inny szczur spokojnie coś zajadał. Coram nie przesadzał z
koniecznością dalszych prób — pomyślałem i rozejrzałem się wokoło. Zgodnie z przewidy-
waniami fiolka z preparatem stała w pobliżu klatek, tak jak i strzykawka, którą też zabrałem.
Wychodząc rzuciłem okiem na zwierzę poddane działaniu preparatu. Szczur leżał nieruchomo
pośrodku klatki, nie oddychał. Widok ten przeszedł u mnie bez wrażenia — byłem zdecydo-
wany na wszystko. Przemożna siła kierowała mnie ku wyobraźni...

* * *

— Więc jaka była według pana przyczyna zgonu, doktorze Barn? — spytał prof. Coram

przeglądając wyniki sekcji zwłok Filipa Morrisa, pacjenta Kliniki Campbella, którego znale-
ziono martwego w jego pokoju. — Czy jest pan zupełnie pewien tego, co tutaj napisał?

— Nie mogę udzielić jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, choćby dlatego, że z

takim przypadkiem spotykam się po raz pierwszy. Śmierć została spowodowana ustaniem
procesów komórkowych w mózgu. Możemy tylko przypuszczać, dlaczego nastąpił ten proces,
prawdopodobnie spowodowała go nadmierna dawka Preparatu „X”. Wskazuje na to pusta
strzykawka ze śladami leku leżąca w pokoju Morrisa, a przede wszystkim zapiski, jakie przy-
puszczalnie zrobił przed śmiercią.

— Być może jest to jakieś wyjaśnienie — powiedział Coram biorąc do ręki zapisane

gęstym, niewyraźnym pismem kartki. — Jednorazowa dawka preparatu „X” nie spowodowała
żadnych objawów chorobowych, jeśli nie liczyć nie przepartej chęci jej powtórzenia. Fakt ten
łatwo wyjaśnić, może to być zwykły przypadek „głodu narkotycznego”. Jak panu wiadomo,
doktorze, preparat „X” jest pochodną kokainy...

— Czy słyszał pan kiedykolwiek o narkotyku, który dawałby tak pełne złudzenie rze-

czywistości, profesorze? Żaden narkotyk nie usunie lęku przed śmiercią, a Morris nawet po-
dejrzewając niebezpieczeństwo nie cofnął się przed zażyciem drugiej dawki. Widocznie to, co
miało go oczekiwać, było najważniejsze. Obawiam się, że prawdy nie dowiemy się nigdy...



SPIS TRE

ŚCI



PAMIĘTNIK Tadeusz Markowski

02

MUSZLA EGEJSKA Zbigniew Dolecki

17

DUCH GALAKTYKI Witold Thym

26

FAŁSZYWY SPUTNIK Zbigniew Prostak

30

UKOCHANY Z KSIĘŻYCA Adam Hollanek

39

ŚWIATŁOBURCY Andrzej Trepka

49

SEN Andrzej Milczarek

54


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia SF Galaktyka I
Antologia SF Gwiazdy Galaktyki
Niechaj zstąpi Duch Twój
galaktyka
Antologia SF Na krawędzi nocy
Antologia Ostatni z Atlantydy
Zaczęło się odstrzelenie Galaktyki 6D FLOTA KOSMICZNA ŚWIATŁA
Antologia literatury sowizdrzalskiej XVI i XVII wieku
Ki no Tsurayuki Przedmowa do antologii ''Shinsen waka''
Galaktyka Gutenberga
MAPA GALAKTYCZNA
Antologia Legiony w bitwach (wspomnienia)
08 08 PAM Otwarcie Galaktycznej Bramy Nieskończoności
GRUPA GALAKTYK W LWIE I

więcej podobnych podstron