STANISŁAW PAGACZEWSKI
Gąbka i latające talerze
Rozdział I
BARDZO DŁUGA NOC
Naprzód spadło kilka kropli jakiegoś płynu, a potem puszka po makrelach w oleju. O
tym, że to były makrele, a nie śledzie w sosie węgierskim, przekonał się profesor Gąbka przy
pomocy latarki elektrycznej, którą namacał w kieszeni skafandra. Jedna z kropli zwilżyła
zeschnięte wargi profesora. Oblizał się i poczuł w ustach smak piwa.
Nie spał już od pewnego czasu, lecz leżał z zamkniętymi oczyma, usiłując sobie
przypomnieć, skąd się tu wziął. Mimo grobowych ciemności jedno było jasne: nie spoczywał w
swym własnym łóżku, tylko na twardej i nierównej powierzchni, przypominającej dno jaskini.
Nie miał na sobie piżamy, lecz puchowy skafander z kapturem. Zdrętwiałe od długiego
bezruchu nogi tkwiły w spodniach, których nogawki ginęły w cholewach gumowych butów.
Nie ulega wątpliwości - myślał profesor - że jestem w ciemnym pomieszczeniu, które
nie ma okien, ale za to jakiś otwór, przez który wpadają puszki z konserw rybnych. Cóż by to
mogło być za miejsce? Chyba nie Smocza Jama...
I nagle uderzył się dłonią w czoło.
- Już wiem! Że też wcześniej na to nie wpadłem.
W tej samej chwili szarpnęła nim trwoga o przyjaciół. Snop światła omiótł skalną
pieczarę, pełną ostrych występów, półek, gzymsów, o stropie usianym stalaktytami. Na prawo
od profesora leżał Smok z głową opartą na kamieniu, na lewo zaś mistrz Bartolini,
pochrapujący z lekka przez półotwarte usta. Nieco dalej widniała sylwetka księcia Kraka,
leżącego na wznak, z szeroko rozłożonymi rękami. W świetle latarki błysnął złoty łańcuch, z
którym książę nigdy się nie rozstawał.
Profesor zerwał się i z wielkim trudem zrobił kilka kroków na zesztywniałych nogach.
Bolały go wszystkie stawy i mięśnie. Wykonał szereg głębokich wdechów i ku swemu
zdumieniu poczuł zapach fiołków.
Skąd by się tu wzięły fiołki? - pomyślał z niedowierzaniem. - To przecież niemożliwe,
żeby w tej ciemności mogły istnieć jakiekolwiek kwiaty. Może to złudzenie?
Podszedł do Smoka.
- Hej, hej, obudź się, stary! - zawołał ciągnąc go za ramię.
Smok usiadł i otworzył oczy.
- Co się dzieje?
- Pospaliśmy się jak susły - odparł profesor i skierował się ku Bartoliniemu. Z
obudzeniem kucharza i księcia nie poszło tak łatwo, ale po dłuższej chwili i oni przetarli
zaspane oczy, ziewając przy tym od ucha do ucha.
- Która godzina? - zapytał Krak.
- Za piętnaście czwarta - odparł profesor. - Ale zdaje mi się, że zegarek stoi.
Smok rozprostował ramiona.
- Już dawno się tak nie wyspałem - rzekł z zadowoleniem. - Chyba z dwanaście
godzin...
Profesor nic nie odpowiedział, tylko założył na nos okulary i pochylił się nad puszką.
Przyświecając z bliska latarką odczytał znajdujący się na niej napis: MAKRELA W OLEJU
AROMATYZOWANYM.
- Dobra rzecz - mlasnął Bartolini. Profesor czytał dalej:
- Surowce: ryby, olej roślinny, ocet, przyprawy... Spółdzielnia Pracy Rybołówstwa i
Przetwórstwa Rybnego „Certa” w Szczecinie... Cena 11 złotych, data produkcji...
Nagle przerwał i przez chwilę przyglądał się puszce z niedowierzaniem i głęboką
uwagą, o czym świadczyły zmarszczki, które zarysowały się na jego czole.
- Co cię tak zatkało? - zapytał książę, masując sobie zesztywniałe kolana. - Puszka jak
puszka. Zdaje się, że wczoraj jedliśmy jakieś konserwy.
- To nie nasza puszka - rzekł profesor głosem, w którym dźwięczała niezwykła powaga.
- Słuchajcie: data produkcji 15 III 1978.
- Co? Jaki?
- Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty ósmy - powtórzył profesor.
- Coś ty... - mruknął książę.
- Wcale nie żartuję. Tu jest wyraźnie napisane 1978 r. A który rok mamy obecnie?
- Siedemset siedemdziesiąty ósmy - rzekł Bartolini. - Pamiętam dobrze, bo to
dwudziesta rocznica mojego ślubu z Balbinką. Czy te rybki nie są przypadkiem nieświeże?
Profesor pokiwał głową przecząco.
- Nie, moi drodzy, wystarczy powąchać to, co w puszce zostało. Obawiam się, że to my
jesteśmy bardzo, ale to bardzo starzy. Starsi o tysiąc dwieście lat od chwili, gdy wybraliśmy się
na inspekcję garnizonu Śpiących Rycerzy w Górach Skalistego Południa.
W głębokiej ciszy, jaka zapadła po tych słowach, zrodził się nagle daleki gwar i stukot
licznych kroków. Jak na komendę podnieśli głowy, bo owe dziwne odgłosy dolatywały z
górnej części jaskini.
- Pst - szepnął Smok i nadstawił swe ogromne uszy, przypominające do złudzenia
anteny radaru. - Nic teraz nie mówcie.
Wstrzymali oddechy.
- Tak - stwierdził Smok po chwili. - Tam, nad nami, idzie dużo ludzi. Ktoś gra na
gitarze. Słyszałem nawet słowa piosenki śpiewanej przez młode głosy...
- Jestem głodny - rzekł książę Krak do kucharza. - Masz coś jeszcze w plecaku?
- Suchary i szynka z żubra. Zrobić kanapki?
- Oczywiście. A ty, Baltazarku kochany, powiedz, co sądzisz o tym wszystkim. Jest to
chyba najdziwniejsza przygoda w mym życiu.
- Nie tylko w twoim - powiedział profesor. - Wygląda na to, że naprawdę spaliśmy
przez tysiąc dwieście lat. Ale wciąż jeszcze nie mogę w to uwierzyć.
- W takim razie jak wytłumaczyć, że wszyscy mamy długie i w dodatku siwe brody. No
i to, że byliśmy przysypani grubą warstwą pyłu...
- Tak, tak - rzekł profesor kiwając głową. - Nie ma innego wytłumaczenia, ale przez to
prawda wcale nie jest łatwiejsza do przyjęcia... Choć istnieje odrobina nadziei.
Krak zerwał się z kamienia.
- Co masz na myśli?
- Skoro weszliśmy tutaj, to zapewne będziemy mogli wyjść z powrotem. Może na
zewnątrz wszystko zostało po staremu? Może tylko w tej grocie czas biegnie inaczej?
- Oby tak było - westchnął Smok. - Wobec tego szukajmy wyjścia. W tym miejscu robię
znak pazurem. Obejdziemy całą jaskinię dookoła.
Po godzinie poszukiwań czwórka przyjaciół pozbyła się resztek nadziei.
- Ani śladu szczeliny, przez którą weszliśmy tu wczoraj.
- Nie wczoraj, tylko 1200 lat temu - sprostował książę. - Nic w tym dziwnego, przez tak
długi czas skały mogły się obsunąć, a gruz zasypał przejście.
Gąbka zgasił latarkę.
- Musimy oszczędzać światła. Kto wie, kiedy się stąd wydostaniemy. A więc, wracając
do naszych rozważań, przypomnijmy sobie, co było przed zaśnięciem.
- Jedno jest pewne - rzekł Smok - że szukając wejścia do koszar Śpiących Rycerzy
zabłądziliśmy w tym podziemnym labiryncie, a ponieważ poczuliśmy senność, ułożyliśmy się
tu na spoczynek. Przed zaśnięciem pomyślałem o tym, że po powrocie do Jamy będę musiał
naprawić kurek w wannie. Woda wciąż kapała, bo nigdzie nie mogłem dostać uszczelek,
- Widziałem je w sklepie Błażeja Rączki przy placu Wielkiej Ryby - powiedział
profesor - ale obawiam się, że już ich nie ma, tak jak zapewne nie ma ani Błażeja Rączki, ani
placu Wielkiej Ryby. Oczywiście, jeśli data na puszce nie jest po prostu wynikiem pomyłki. A
może ta spółdzielnia rybacka wykonuje już plan 1978 roku? To też jest możliwe. Wtedy
odezwał się książę.
- Od pewnego czasu patrzę ku górze i zdaje mi się, że widzę słaby poblask światła. To
może być otwór, przez który wleciała puszka.
- Nie mamy drabiny - rzekł kucharz.
- Ale ja jestem - ryknął Smok. - Szkoda czasu na gadanie. Na moich ramionach stanie
Bartolini, na nim książę, a na księciu Baltazarek, jako że jest lekki i szczupły. Do dzieła!
Po kilku nieudanych próbach udało się wreszcie sformować chwiejną piramidę,
sięgającą do zbawczego otworu. Profesor Gąbka, z sercem mocno bijącym z powodu wysiłku i
emocji, zdołał wysunąć głowę przez ciasną szczelinę w skałach. Odetchnął świeżym
powietrzem tak głęboko, że przez chwilę czuł zawrót głowy. Jednocześnie zmrużył oczy, gdyż
blask bijący z otworu był wprost bolesny. Dopiero po chwili spostrzegł nad sobą skrawek
błękitnego nieba.
- Co tam widzisz? - krzyczał z dołu książę.
- Jesteśmy uratowani! Widzę niebo!
- A przeciśniemy się przez otwór?
- Chyba tak, ale z wyjątkiem Smoka.
- Spokojna głowa - mruknęła podpora piramidy. - Nie takie numery odstawiałem.
Profesor podciągnął się na rękach i po chwili stanął nad otworem.
- Idą jacyś ludzie! - zawołał do przyjaciół. - Jest ich bardzo dużo. Zaraz tu będą. Hej, na
pomoc! Gwar głosów przybliżył się.
- Jeżeli nam nie spuszczą drabinki sznurowej, nigdy stąd nie wyjdziemy - rzekł książę. -
Profesor jest już wolny, ale my się musimy uzbroić w cierpliwość.
- Cierpliwość jest cnotą - mruknął Smok sentencjonalnie - a cnota powinna być
nagrodzona. Tak przynajmniej jest w każdym uczciwym westernie. Złaźcie ze mnie, bo już
ledwo mogę ustać. Baltazarek nas nie opuści.
* * *
Tymczasem profesor Gąbka przeciągnął się z ulgą, poczuwszy na swej twarzy ciepło
słonecznych promieni. Natychmiast otoczył go tłum młodych i w najwyższym stopniu
podnieconych turystów.
- Tam są moi przyjaciele - wskazał ręką na otwór w skałach. - Trzeba ich koniecznie
wyciągnąć!
Ukląkł nad szczeliną i zawołał:
- Wszystko w porządku. Wyłaźcie! W odpowiedzi usłyszał głos Smoka:
- Nie da rady. Otwór jest za wysoko. Bez liny ani rusz.
- Potrzebna będzie lina - rzekł Gąbka, zwracając się do swych wybawicieli.
- Ba - odparł ktoś. - Któż chodzi z liną na Giewont?
- Przecież oni nie mogą tam zostać!
- To jasne. Trzeba sprowadzić goprowców.
- A co to takiego? - zdziwił się profesor.
- Goprowcy, czyli członkowie Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Oni
mają wszystko co trzeba, a w dodatku jeszcze wiele innych rzeczy.
- A długo to potrwa?
- Co najmniej dwie godziny - rzekł młody brodacz z zawieszoną na piersiach gitarą. -
Ktoś z nas musi zejść do schroniska na Kondratowej i sprowadzić ratowników. A przez ten czas
pańscy przyjaciele będą sobie mogli przeczytać najnowszy numer „Przekroju”. Tam jest fajna
krzyżówka z kociakiem.
To mówiąc cisnął w otwór zwinięty w rulon tygodnik.
- Ilu ich tam jest? - zapytał profesora.
- Trzech.
- A mają co jeść?
- Jest jeszcze szynka z żubra - odparł profesor. W tłumie rozległy się okrzyki:
- Fenomenalne! Mają szynkę! To jakaś znakomicie zaopatrzona wyprawa!
Przez twarz Gąbki przemknął uśmiech:
- Nic w tym dziwnego. Książę nigdzie się nie rusza bez kucharza. Bartłomiej Bartolini
dba o jego podniebienie.
Brodacz położył dłoń na plecach profesora.
- Chyba nie chce pan twierdzić, że tam na dole siedzi mistrz Bartolini?
- Oczywiście że siedzi - zawołał profesor. - Może w tej chwili chodzi, ale zaręczam
wam, że to prawda.
Brodacz wyraźnie posmutniał.
- Rozumiem, że ciężkie przejścia mogły trochę nadwerężyć pański system nerwowy.
Chyba jednak pan wie, że Bartolini jest postacią z telewizyjnego serialu „Porwanie Baltazara
Gąbki”.
- Ale ze mnie gapa - rzekł uczony. - Zapomniałem się przedstawić. Jestem Baltazar
Gąbka.
Brodacz uścisnął podaną sobie rękę.
- Wojtek. Gitarzysta zespołu Crazy Black Cats, czyli Zwariowane Czarne Koty.
Wspaniałe sukcesy w kraju i za granicą! Tłumy wielbicieli! Czy chce pan mój autograf?
- Oczywiście. Ale w tej chwili wolałbym linę albo drabinkę sznurową.
- Koledzy już poszli do schroniska - rzekł brodacz. - Ale czemu pan ze mnie żartuje?
- Nic podobnego.
- A jednak żartuje pan - powtórzył brodacz. - Ja naprawdę jestem gitarzystą Czarnych
Kotów, ale pan nie może być Baltazarem Gąbką.
Profesor usiadł na kamieniu i westchnął:
- Młody człowieku - powiedział z powagą w głosie. - Gdy goprowcy wyciągną z jaskini
moich przyjaciół, przekonasz się, że wcale nie mam zamiaru kpić z ciebie i twoich towarzyszy.
Są bowiem na świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom.
- Chyba że po zjedzeniu zbyt wielkiej ilości szynki z żubra - mruknął półgłosem
Wojtek. A głośno dodał:
- No, to czekajmy...
* * *
Dopiero wtedy profesor Gąbka znalazł trochę czasu, aby rozejrzeć się po tak dawno nie
oglądanym świecie. Wodził więc zachwyconym wzrokiem po górskich kolosach, których
ośnieżone wierzchołki odcinały się ostro od ciemnobłękitnego nieba. Głęboko w dole
rozciągała się łąka, w znacznej części pozbawiona już śniegu. Lasy kusiły z dala czystą, jakby
świeżo wymytą zielenią. Z każdym oddechem czuł przypływ nowych sił. Rzeźwe powietrze
działało na niego tak, jak na znużonego wędrowca działa kąpiel w zimnej i czystej wodzie
potoku. Wciąż jeszcze musiał mrużyć oczy odzwyczajone od słonecznego światła. Widząc to
Wojtek zaproponował mu nałożenie ciemnych okularów. Profesor odmówił.
- Dziękuję, ale wolę oglądać świat w naturalnych kolorach. Tak długo przebywałem w
ciemnościach, że stęskniłem się już za słońcem.
- Właśnie, jak długo siedział pan w tej jaskini? - zainteresował się gitarzysta.
- Z moich obliczeń wynika, że tysiąc dwieście lat - odparł profesor głosem tak
naturalnym, jakby chodziło o dwa lub trzy dni.
Na te słowa Wojtek wzruszył ramionami i pomyślał, że lepiej będzie nie zadawać już
żadnych pytań człowiekowi wyciągniętemu niedawno z otchłani nie znanej nikomu jaskini.
Pomyślał też, że człowiek ten najwidoczniej kpi sobie z niego - i zrobiło mu się trochę przykro.
Tymczasem większość uczestników wycieczki, aby wykorzystać piękną pogodę,
postanowiła pójść na niedaleki już szczyt Giewontu. Na miejscu zostały tylko dwie licealistki -
Ala i Ola, oraz jeden bardzo tęgi pan. Ala i Ola liczyły na to, że Wojtek specjalnie dla nich
zaśpiewa piosenkę pt. „Zbzikowany kotek wyskoczył na płotek”, która na ostatniej giełdzie
przebojów uzyskała pierwsze miejsce. Tęgi pan stwierdził zaś, że skoro do tej pory nie schudł,
to dalsza wspinaczka nie ma żadnego sensu. Gdy Wojtek skończył śpiewać, doleciało spod
ziemi stłumione wołanie kucharza:
- Baltazarku, Baltazarku!
Profesor zerwał się i podbiegł do szczeliny w skałach.
- Słucham.
- Co to może być: najlepszy lekarz?
Gąbka zadrżał. Czyżby Bartolini oszalał?
- O czym mówisz? - zawołał w ciemną czeluść.
- Rozwiązujemy krzyżówkę - odparł niewidoczny Bartolini. - I nie wiemy, co to może
być: „najlepszy lekarz”.
- Oczywiście że Koyot.
- Nie zgadza się. Tylko cztery litery. Pierwsza „c”, a ostatnia „s”.
- Czas - krzyknął profesor. - Przecież to jasne. Czas jest najlepszym lekarzem!
- W porządku - odparł kucharz. - A długo będziemy czekać na pomoc?
- Powinni być za godzinę. Wtedy Gąbka usłyszał głos księcia:
- To dobrze, bo przez ten czas damy radę krzyżówce, choć jest okropnie trudna. A kto
tam śpiewa na górze?
- Wojtek. To miły chłopak.
- Ma dobry głos. Powiedz mu, że chętnie zaangażuję go do zamkowej kapeli.
Pomoc nadeszła szybko. Sześciu ratowników, obładowanych linami i czekanami,
zabrało się niezwłocznie do roboty. Pierwszy wyjechał na powierzchnię książę Krak, następnie
kucharz, na końcu zaś Smok. Z tym ostatnim poszło nawet łatwiej, niż początkowo
przypuszczano, gdyż z powodu długiego postu zeszczuplał na tyle, że wydostał się bez
większych trudności. Na widok osobliwego grotołaza, odznaczającego się paszczą pełną
ostrych zębów i usianym kolcami ogonem, śmiertelna bladość pokryła twarze ratowników.
Choć byli to ludzie zahartowani w niezliczonych, często bardzo niebezpiecznych wyprawach,
odskoczyli od niego z okrzykami przerażenia i popychając się nawzajem, jęli szukać kryjówek
wśród skał. Ala i Ola piszczały, jakby je ktoś obdzierał ze skóry, zaś tęgi pan, niepomny na swą
tuszę, ruszył biegiem ku szczytowi Giewontu, gubiąc po drodze teczkę wypchaną
smakołykami. Tylko Wojtek żar chował zimną krew i z wyciągniętą ręką podszedł do Gąbki.
- Przepraszam pana, profesorze - rzekł tonem, w którym można było wyczuć
zawstydzenie. - Widzę, że jednak pan nie żartował ze mnie. Teraz wierzę, że są na świecie
rzeczy, o których się nie śniło filozofom.
- I gitarzystom - dodał Baltazar, przy czym pociesznie mrugnął okiem do młodego
człowieka.
Rozdział II
PIERWSZE CHWILE
Nazajutrz, a było to dnia l kwietnia 1978 r., wszystkie dzienniki przyniosły sensacyjną
wiadomość o przeprowadzonej na Giewoncie akcji ratunkowej, w której wyniku uratowano
cztery osoby, zabłąkane w nie znanej dotychczas jaskini.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż uratowani przeżyli w owej
jaskini aż 1200 lat i że znajdował się między nimi najprawdziwszy Smok Wawelski, który
dotychczas uchodził za postać wymyśloną przez bajkopisarzy. Co więcej: towarzyszami
potwora byli książę Krak, profesor Baltazar Gąbka oraz mistrz sztuki kulinarnej wszech czasów
- Bartłomiej Bartolini. Nic więc dziwnego, że to niezwykłe zdarzenie zostało jednomyślnie
nazwane największą sensacją Tysiąclecia. Wiadomość o nim podały nawet zagraniczne
agencje prasowe, poczynając od Reutera, a kończąc na agencji Mniam-mniam, reprezentującej
państwo powstałe niedawno na wyspie Bumburumbu, w Archipelagu Homofagów.
W ciągu kilku godzin wszystkie kwatery w Zakopanem zostały zarezerwowane dla
sprawozdawców prasowych, radiowych i telewizyjnych. W związku ze spodziewanym
napływem gości Milicja Obywatelska została postawiona w stan ostrego pogotowia, a
kierownicy wszystkich restauracji zamówili dziesięciokrotnie więcej żywności niż zwykle.
Oczywiście nie brakło niedowiarków. Jednym z wielu był sprzedawca gazet w kiosku „Ruchu”,
pan Mydełko, który ową wiadomość potraktował jak primaaprilisowy dowcip.
- Nasi redaktorzy mają zbyt bujną fantazję - powiedział do swego stałego klienta,
kierownika stacji benzynowej.
- Nie sądzę - odparł klient. - Mój brat, który jest portierem w hotelu „Kasprowy”,
widział Smoka na własne oczy.
- Czy pański brat nie wypił wczoraj zbyt wielkiej ilości alkoholu?
- Wykluczone. Od dziecka jest abstynentem. A co pan powie na to, że do Zakopanego
przyjechał już samochód transmisyjny krakowskiej Telewizji? Niech pan obejrzy dzisiejszy
„Wieczór z dziennikiem”.
- To wszystko bajki dla grzecznych dzieci - upierał się sprzedawca. - Przecież dziś jest
prima aprilis.
Natomiast fotograf, przechadzający się po Krupówkach w skórze białego misia,
potraktował sprawę z innego punktu widzenia:
- Czuję w tym wszystkim rękę konkurencji - tłumaczył swej żonie. - Któż teraz zechce
fotografować się z niedźwiedziem, skoro będzie mógł to zrobić z prawdziwym Smokiem?
Pójdziemy z torbami, moja droga. Ja ci to mówię!
Profesor Gąbka obudził się wkrótce po wschodzie słońca. Choć łoże w apartamencie
hotelu „Kasprowy” było znacznie wygodniejsze od pełnego kamyków dna jaskini, uczony nie
miał zamiaru pozostawać w nim do południa. Zawsze był zdania, że człowiek powinien
postępować zgodnie z odwiecznym rytmem przyrody. Nie budząc przyjaciół ubrał się i zbiegł
po schodach do hallu. Stało tu kilka wazonów z palmami, których ogromne liście przypominały
mu dawne podróże do ciepłych krajów.
Zupełnie jak w Słonecji - pomyślał ze wzruszeniem i odruchowo rozejrzą! się dokoła w
nadziei zobaczenia stada wesołych małpiszonów. Zamiast nich ujrzał jednak człowieka
ubranego w nieskazitelnie skrojony mundur.
- Dzień dobry panu - powiedział portier, zgiąwszy się w ukłonie. - Jak się spało?
- Wybornie. Jak na razie mam dość spania i chcę trochę pospacerować.
- Słusznie. Piękną pogodę mamy w tym roku.
Gąbka zawahał się.
- Przepraszam, ale gdzie tu są drzwi?
- Proszę się zbliżyć do szklanej ściany.
Profesor posłuchał rady i ze zdumieniem spostrzegł, że rozsunęły się przed nim dwie
przezroczyste tafle. Przekroczył próg i znalazł się na hotelowym podjeździe. Szklane tafle
zsunęły się bezszelestnie.
- Nawet nie trzeba było powiedzieć: Sezamie, otwórz się - mruknął do siebie. -
Wspaniały wynalazek! A jaka stąd nauczka dla ciebie, mój Baltazarku? Ta, że nie należy się
niczemu dziwić, aby nie uchodzić za prostaka...
Słońce różowiło grań Giewontu i wyłaniające się spoza niego obłe kopuły Czerwonych
Wierchów.
W porządku - pomyślał Gąbka. - Góry są takie same jak dawniej. Tysiąc dwieście lat to
dla nich pestka. Na ile jednak zmienili się ludzie? Sądząc po Wojtku - niewiele. Za moich
czasów tacy młodzieńcy jak on także lubili grać i śpiewać, a takie kozy jak Ala i Ola zawsze
były gotowe do słuchania piosenek. Co najwyżej nie goniły w spodniach po Giewoncie, tylko
siedziały w domu i zajmowały się tkaniem na krosnach...
Narastające od dłuższej chwili buczenie zwróciło myśli profesora w innym kierunku.
Zadarł głowę ku niebu i spostrzegł jaskrawą białą kreskę, posuwającą się w stronę Czerwonych
Wierchów. Tuż przed nią leciał mikroskopijny, silnie błyszczący punkcik.
- Co to jest? Jakiś wielki ptak, może orzeł? Ale dlaczego tak huczy? I co może znaczyć
ta biała smuga? Żaden ptak nie potrafiłby udźwignąć tak potężnego ogona... Zajęty
obserwowaniem dziwnego zjawiska omal nie wpadł pod koła szybko jadącego samochodu.
Kierowca wychylił się przez okienko i zawołał:
- Jak leziesz, gamoniu!
Samochód zniknął na zakręcie drogi, zostawiwszy po sobie niebieską mgiełkę.
- Fuj, co za smród - skrzywił się profesor. - Nie dość że pędzi jak szaleniec, to jeszcze
fatalnie psuje powietrze...
Nauczony doświadczeniem wszedł na chodnik.
Trzeba się będzie mieć na baczności - pomyślał. - Nie po to przespałem taki kawał
czasu, żeby wpaść pod samochód, w dodatku prowadzony przez źle wychowanego kierowcę...
Z powodu wczesnej pory Gąbka spotkał tylko kilku ludzi. Mijając dwie góralki,
obładowane bańkami z mlekiem, usłyszał fragment ich rozmowy:
- Moja kumo - mówiła jedna z kobiet. - Pędom wom prowde. Jak na świętyj spowiedzi.
Te weredy, co to ik naśli wcora na Giewoncie, to diobły. Syćka mieli rogi, ogony i pazury. A
najpaskudniejsy z nich to som Belzebub. Jesce będzie z tego niescęście!
- Kuniec świata albo i co gorse - odparła druga.
- No i tak wyszedłem na diabła - uśmiechnął się w duchu profesor i bezzwłocznie
zawrócił w kierunku hotelu.
Gdy wszedł do westybulu, podbiegł ku niemu chłopiec w brązowym uniformie i
ruchem ręki zaprosił go do małego pokoiku. Zanim Gąbka zdołał zapytać, o co chodzi, chłopiec
nacisnął guzik w ścianie, a wtedy pokoik drgnął i z cichym szmerem poszybował na szóste
piętro budynku. Drzwi się rozsunęły i Gąbka wkroczył w długi korytarz.
- Piąte drzwi na prawo - krzyknął za nim chłopiec i zniknął w windzie.
Wchodzącego Gąbkę powitał radosny okrzyk Kraka:
- Jesteś nareszcie! Już się martwiłem o ciebie.
- Byłem na małym spacerze. A gdzie reszta?
- Smok szaleje w łazience. Nie słyszysz?
Istotnie, spoza zamkniętych drzwi dolatywały pełne zadowolenia pomruki, zmieszane z
pluskiem wody.
- A Bartłomiej?
- Poszedł do kuchni, żeby przygotować śniadanie.
W tej samej chwili na korytarzu rozległy się odgłosy sprzeczki.
- To oburzające - wołał Bartolini. - Tylko ja mam prawo gotować dla księcia. Kto inny
może go otruć!
- Przysięgam panu, że nie trujemy gości...
W otwartych nagle drzwiach stanął mistrz patelni w towarzystwie dyrektora hotelu. Na
okrąglutkiej twarzy kucharza malował się gniew.
- Co się stało? - zapytał książę.
- Może Jego Wysokość wytłumaczy temu człowiekowi - rzekł dyrektor - że nie ma
zwyczaju, aby goście wchodzili do kuchni.
Bartolini wzniósł ręce w geście świętego oburzenia.
- Mamma mia! Ja wcale nie jestem jakimś tam człowiekiem, tylko kucharzem dworu
książęcego!
Krak zwrócił się do dyrektora.
- Proszę wybaczyć - rzekł z ujmującym uśmiechem. - Ale mój przyjaciel nie przywykł
jeszcze do nowej sytuacji.
Dyrektor skłonił się:
- To zrozumiałe. Ale mogę zapewnić, że śniadanie będzie znakomite. Niedawno był tu
ambasador Szejkistanu i nie mógł znaleźć słów zachwytu dla naszej kuchni. A jest to jeden z
najsłynniejszych smakoszy świata.
- Dobrze, dobrze - udobruchał się Bartolini. -Tylko zaznaczam, że jajka na miękko
muszą być gotowane przez trzy minuty oraz piętnaście i dwie dziesiąte sekundy! Ani krócej,
ani dłużej.
W drzwiach od łazienki stanął Smok, otulony w biały płaszcz kąpielowy.
- A ja poproszę o jajka surowe, bo trochę zachrypłem w tej wilgotnej jaskini. Nie musi
ich być dużo, wystarczy kopa...
Rozdział III
PRACOWITY DZIEŃ
To, co się zaczęło po śniadaniu, przeszło najśmielsze oczekiwania Smoka i jego
przyjaciół. Parking przed hotelem zaroił się od samochodów, a od strony miasta dążyły tłumy
gapiów, ściągniętych nadzieją obejrzenia egzotycznych gości sprzed dwunastu stuleci.
Fotoreporterzy okupowali westybul i klatkę schodową, a pracownicy Telewizji uwijali się jak
w ukropie, ustawiając kamery i reflektory. Co chwila ktoś przewracał się na kablach, które
pokrywały podłogę, lampy zapalały się i gasły, dzwoniły wszystkie telefony, a dyrektor hotelu
bez najmniejszej przerwy odpowiadał na pytania dziennikarzy, których interesowało wszystko,
co miało związek z niezwykłymi gośćmi. Pytano, co jedli na śniadanie, jaki mieli apetyt, czy
dobrze spali, czy nie zdumiewały ich różne techniczne wynalazki XX wieku. Jedni chcieli
wiedzieć, czy Krak sypia w koronie na głowie i czy Bartolini umie przyrządzać włoską
potrawę, zwaną pizzą, innych zaś interesowało zagadnienie, czy profesor Gąbka zechce przyjąć
godność członka Akademii Nauk oraz czy Smok zmieści się w fiacie 126 p.
Najwięcej pomysłowości w zmyleniu milicjantów, broniących wstępu do pokoju nr 5
na szóstym piętrze, wykazał fotoreporter „Świata Młodych”, który w przebraniu kominiarza
wydostał się na dach hotelu, a następnie, korzystając z drabinki sznurowej, znalazł się na
wysokości okna, które na szczęście dla niego było szeroko otwarte. Jednym skokiem znalazł się
w pokoju, pstrykając bez opamiętania. Na widok kominiarza zaopatrzonego zamiast szczotki w
aparat fotograficzny Smok ryknął śmiechem, co natychmiast zostało uwiecznione na błonie
filmowej, podobnie jak zdumione oblicze profesora, który w pośpiechu kończył kanapkę z
serem. Wykonawszy swe zdjęcia fotoreporter zniknął równie szybko, jak się pojawił, unosząc
w dodatku autograf Kraka, wręczony mu przez księcia na pamiątkę.
- Stajemy się sławni - rzekł Smok. - Kto wie, czy nie zaangażują nas do filmu.
- Mamma mia! - krzyknął Bartolini i klasnął w pulchne dłonie. - Nie miałbym nic
przeciwko temu. Jaka by to była radość dla Balbinki i moich dzieci z Nasturcją na czele!
Wypowiedziawszy te słowa, nagle spoważniał.
- Ale powiedzcie mi, moi kochani, kiedy wrócimy do domu? I czy w ogóle wrócimy?
Zapanowało milczenie. Pytanie, które Bartolini postawił z taką otwartością, nurtowało
ich wszystkich od chwili wyjścia z jaskini. Książę ukrył twarz w dłoniach, profesor odwrócił
się i nieznacznie otarł łzę z policzka, a Smok z niezwykłym zainteresowaniem począł oglądać
swe pazury.
Bartolini powtórzył:
- Wrócimy?
I nie słysząc odpowiedzi, przeniósł wzrok na okno, ku widniejącej na tle nieba sylwetce
Giewontu. Ale i ten milczał jak zaklęty. Zresztą nie było w tym nic dziwnego, bo przecież
każde dziecko wie o tym, że Giewont to zaklęty i w dodatku Śpiący Rycerz. A ci, którzy śpią,
na ogół nic nie mówią.
W sali gimnastycznej szkoły przy ulicy Bartusia Obrochty zgromadziło się kilkaset
dzieci. Wiecie sami z doświadczenia, jak to jest, gdy na jednym miejscu znajduje się tak wielka
gromada obywatelek i obywateli liczących sobie od siedmiu do piętnastu lat. Jak wiadomo
Konstytucja PRL zapewnia wszystkim wolność słowa. Daję głowę (nawet siwą), że nikt
jeszcze nie korzystał z tego przywileju w takim stopniu, jak zakopiańska młodzież czekająca na
czwórkę znakomitych gości!
Zróbmy mały rachunek, przyjmując, że w ciągu dziesięciu minut oczekiwania każda ze
zgromadzonych 400 osób wypowiedziała tylko 200 słów (czyli bardzo niewiele). Nawet bez
pomocy komputera łatwo obliczyć, że w tym krótkim czasie padło na sali 80 000 słów, z
których co najmniej połowa odnosiła się do Smoka. Jaki to musiał być hałas! Nic więc
dziwnego, że nauczycielki i nauczyciele wyglądali na lekko oszołomionych, starając się
zaprowadzić jaki taki porządek.
Punktualnie o godzinie jedenastej pan dyrektor wprowadził na salę Smoka, Kraka,
Gąbkę i Bartoliniego. Nie czuję się na siłach, aby pisać o tym, co się wówczas działo. Nawet
taśma magnetofonowa, na której nagrano przebieg powitania, nie wytrzymała hałasu i zerwała
się w kilku miejscach.
Pan dyrektor nie mówił długo, ponieważ był mądrym człowiekiem, a mądrzy ludzie nie
lubią tracić czasu na gadanie. Wiedział także, że w tej chwili nie on jest najważniejszy, tylko
jego goście. Wyraził więc im wdzięczność za przybycie do szkoły oraz za zgodę na nazwanie
jej Szkołą imienia Smoka Wawelskiego! Słysząc to dzieci wpadły w szał radości i zaczęły tak
głośno klaskać, że w okamgnieniu wyleciały szyby ze wszystkich okien sali gimnastycznej.
Goście zasiedli za długim stołem. Na znak dany przez panią bibliotekarkę czwórka
dziewcząt i chłopców obdarowała przybyszów wiązankami kwiatów, a dyrektor zapowiedział,
że teraz dwóch uczniów z siódmej klasy odegra krótką scenkę z książki „Porwanie Baltazara
Gąbki”. Jeden z chłopców przebrany był za Deszczowca, drugi za Bartoliniego. Deszczowiec
uzbrojony był w maczugę, a Bartolini w swą słynną rożnoszpadę. Walka zakończyła się
wspaniałym zwycięstwem kucharza, co wszyscy zebrani przyjęli rykiem radości.
- Nie myślałem, że jestem aż tak sławny - szepnął Bartłomiej do siedzącego obok
księcia. - Ci chłopcy wyrosną kiedyś na znakomitych aktorów.
- A teraz - rzekł pan dyrektor - prosimy naszych gości, żeby zechcieli opowiedzieć coś o
sobie. Dzieci na pewno będą miały wiele pytań.
Gdy Smok podniósł łapę na znak, że chce przemówić, dzieci umilkły jak na komendę.
Tylko mała Marysia Chowańcówna z Antałówki pisnęła głośno, bo Antek Rój pociągnął ją za
warkoczyk.
- Kochane dzieci - zaczął Smok - jestem szczęśliwy, że mogę się z wami spotkać w tak
pięknej i nowoczesnej szkole, która w dodatku od dziś będzie nosić moje imię.
- My się też cieszymy - krzyknął Wacek Gąsienica z piątej klasy.
- To bardzo ładnie z waszej strony - uśmiechnął się Smok. - Myślę, że się już dobrze
znamy, bo na pewno oglądałyście w telewizji film o naszych przygodach.
Weronka Pach z siódmej klasy podniosła dwa palce.
- Słucham - rzekł Smok. - Ale nie mówcie wszyscy naraz, bo zagłuszacie waszą
koleżankę.
- Dlaczego nie przyjechał Don Pedro Carramba de Pommidore? - zapytała Weronka.
- Don Pedro jest obecnie w Nasturcji, dokąd się udał na zaproszenie senatora Stuk-Puk.
Czy są jeszcze jakieś pytania? Nie chciałbym mówić zbyt długo, bo moi przyjaciele też sobie
chętnie z wami porozmawiają.
Wtedy odezwał się drobny, niebieskooki blondynek z czwartej klasy, Józek Ganobczyk.
- Powiedz mi, Smoku, w jaki sposób zmieścił ci się ogon w samochodzie? Ja czytałem
w książce, że to był bardzo długi i mocny ogon, którym przewróciłeś naraz aż trzech
Deszczowców rotmistrza Siąpawicy.
- Brawo - ucieszył się przedstawiciel smoczego rodu. - Widzę, że dokładnie czytasz
książki i masz dobrą pamięć. Otóż wiedz, że mój ogon jest skonstruowany na podobieństwo
anteny teleskopowej. Mogę go dowolnie wsuwać i wysuwać, zależnie od potrzeby.
- Dziękuję - rzekł Józek i zarumieniony z emocji usiadł na ławce między kolegami.
- A czy ty jesteś prawdziwym smokiem? - zapytała jedna z dziewcząt, ubrana w piękny
strój góralski.
- Jak najprawdziwszym. Udowodnić ci?
Nie czekając na odpowiedź nabrał powietrza do płuc, wspiął się na palce i po chwili
wydał ryk zdolny zagłuszyć nie tylko łoskot halnego wiatru, lecz także hałas wszystkich
zakopiańskich dyskotek produkujących się jednocześnie!
Jak się później okazało, ryk ten dotarł aż do Krakowa, powodując alarm w Straży
Pożarnej, a nawet w jednostkach ORMO.
Oczywiście pytań było więcej, ale niemożliwością jest przytaczanie wszystkich.
Powiem tylko, że dzieci interesowały się nawet tym, jak się zwał ulubiony koń księcia, czy
Ares miał pchły i dlaczego w Dawnych Czasach nie znano gumy do żucia. Ale pisarz, który
chciałby napisać w książce wszystko, co się da, szybko by uśpił swych czytelników. A kto by
wtedy książki czytał!
W dalszej części spotkania książę Krak mówił dzieciom o polowaniach w Puszczy
Niepołomickiej, zaś profesor Gąbka opowiedział o swych przygodach w Krainie Deszczowców
oraz o ciekawych zwyczajach mypingów. Największy kłopot był z Bartolinim, który stwierdził,
że nie ma nic do powiedzenia po tak znakomitych poprzednikach, jak Smok, Krak i Gąbka. W
końcu, uproszony przez dzieci, podyktował im przepis na kogel-mogel z rodzynkami i
zaśpiewał po włosku arię z opery „Wesołe kumoszki z placu Szczepańskiego”.
Rozdawanie autografów trwało przeszło godzinę. Dzieci otoczyły stół tak zwartą
gromadą, że naszym bohaterom zabrakło powietrza do oddychania. Najmłodsza dziewczynka
dostała na pamiątkę jeden kolec ze smoczego grzbietu, a najmłodszy chłopiec piękny guzik z
łosiowej kurtki księcia Kraka.
Zakończenie uroczystości odbyło się przed budynkiem szkolnym. Uproszony przez
dyrektora książę odsłonił marmurową tablicę, głoszącą, że w dniu l kwietnia 1978 roku Szkoła
Podstawowa nr 5 przy ulicy Bartusia Obrochty w Zakopanem otrzymała imię Smoka
Wawelskiego. Nasi przyjaciele, obdarowani bukietami kwiatów i żegnani dźwiękami
góralskiej kapeli, udali się pieszo do Urzędu Miejskiego, gdzie wkrótce miała się rozpocząć
konferencja z dziennikarzami, reprezentującymi najważniejsze dzienniki świata.
- To jest chyba najpracowitszy dzień w naszym życiu - powiedział Smok obcierając
czoło z potu. - Już mi łapa spuchła od tych podpisów...
- Twój podpis jest Krótki - rzekł z zazdrością kucharz. Ale ja mam dłuższe nazwisko.
Początkowo podpisywałem: Bartłomiej Bariolini, potem Bartolini, a pod koniec stawiałem
tylko dwie literki: B.B.
- Zupełnie jak Brigitte Bardot - uśmiechnął się na to książę.
- A kto to taki?
- Nie pamiętasz? Aktorka filmowa. Występowała już w pierwszych latach mego
panowania.
Z każdą chwilą rósł tłum przechodniów otaczających naszą czwórkę. Kierowcy
samochodów, zapatrzeni w Smoka, wjeżdżali na latarnie i rozbijali szyby wystaw, na
skrzyżowaniach ulic tworzyły się zatory, kupcy zamykali sklepy, wieszali na nich kartki z
napisem „remanent” i biegli oglądać egzotycznych gości. Nawet nieufny pan Mydełko z kiosku
„Ruchu” uwierzył w istnienie przybyszów z Dawnych Czasów.
Drodzy Czytelnicy! Nie będę was karmić sprawozdaniem z konferencji prasowej, gdyż
przerastałoby to moje skromne siły. Nie mogę się jednak powstrzymać od zacytowania
wypowiedzi profesora Gąbki, gdyż jego oświadczenie zabrzmiało wprost sensacyjnie.
Pozwólcie, że w tym celu skorzystam ze stenogramu spotkania. Sprawa jest bowiem zbyt
ważna, by móc sobie pozwolić na literackie fantazje. Oto rozmowa profesora z
przedstawicielem włoskiego dziennika „Tiribomba”, redaktorem Tuttifrutti.
Red. Tuttifrutti: Co spowodowało tak długi sen pana i jego przyjaciół?
Profesor Gąbka: Rozmyślałem o tym dziś w nocy, w hotelu, i doszedłem do wniosku, że
trafiliśmy do jaskini wypełnionej gazem usypiającym. Od dawna wiedzieliśmy, że we wnętrzu
Giewontu znajdują się Śpiący Rycerze, których jednak nikt nigdy nie widział. Obecny tu książę
Krak postanowił zbadać ich tajemnicę, i w tym celu wybrał się z nami w Góry
Skalistego Południa. Tuttifrutti: Czyli w Tatry.
Gąbka: Tak jest. Obecnie nazywacie te góry Tatrami. Długo błądziliśmy w labiryncie
jaskiń i korytarzy. Dwa razy natrafiliśmy nawet na jeziorka, w których woda sięgałaby nam po
szyje, gdyby jej Smok nie wypił. Z każdą chwilą ogarniała nas coraz większa senność. Wszyscy
ziewali na potęgę, a najgłośniej robił to nas/ kochany Smok... Senność ta wskazywała na to, że
zbliżamy się do koszar Śpiących Rycerzy. W jakiejś dużej jaskini postanowiliśmy się przespać,
aby na drugi dzień dalej prowadzić poszukiwania. Oczywiście nikt z nas nie przypuszczał, że
sen potrwa aż tysiąc dwieście lat! Ale to drobiazg. Najważniejsze, że po przebudzeniu czujemy
się nadal tak młodo jak przedtem. Nawet nie przybyło nam zmarszczek. Jaki z tego wniosek?
Ten, że ów usypiający gaz o zapachu fiołków ma jednocześnie własności konserwujące życie
ludzkie.
Tuttifrutti: To jest największe odkrycie wszystkich czasów! (gwar na sali)
Gąbka: W tej chwili najważniejszą sprawą jest przeprowadzenie naukowej analizy
gazu. W tym celu trzeba pobrać jego próbki i wykonać wiele doświadczeń. Jeżeli się okaże, że
mam rację, zyskamy środek na dowolne przedłużanie życia ludzkiego, (oklaski)
Tuttifrutti: Proponuję, żeby na cześć profesora nazwać ten gaz baltazaronem! ( burzliwa
owacja)
Gąbka: Nie mogę się na to zgodzić. Odkrycia tego dokonałem zupełnie przypadkowo.
Wiele ważnych wynalazków powstało dzięki przypadkowi.
Tuttifrutti: Jest pan zbyt skromny, profesorze. Zaręczam, że w ciągu godziny cały świat
będzie już mówić o bałtazaronie - gazie długiego życia.
Pytaniom ze strony dziennikarzy nie było końca. Reporter japońskiego pisma
„Harakiri”, pan Jaki-Taki, pytał, czy w Krakostanie wiedziano już coś o istnieniu Kraju
Kwitnącej Wiśni, a wysłannik chińskiego radia, Hej-Ping-Pong, zaprosił naszych bohaterów do
odwiedzenia swej ojczyzny, w której smoki od dawna cieszyły się ogromną sympatią.
Dziennikarza z Archipelagu Homofagów szczególnie interesowało, czy Smok Wawelski zjadał
niegdyś co piękniejsze krakowianki, a redaktor „Przekroju” zapowiedział, że obecnie zamiast
krzyżówki z kociakiem w tygodniku tym będą się ukazywać krzyżówki ze Smokiem.
Natychmiast po zakończeniu konferencji wszyscy dziennikarze pobiegli na pocztę, aby
zawiadomić swe redakcje o największym odkryciu XX wieku. Jeżeli jednak sądzicie, że na tym
zakończył się pracowity dzień, jesteście w grubym błędzie. Odbyło się jeszcze wiele spotkań,
rozmów i bankietów. Dopiero późnym wieczorem nasza czwórka, śmiertelnie zmęczona,
wróciła do hotelu.
1
Tuż za nią zajechała duża ciężarówka wyładowana kwiatami.
Pierwszą rzeczą, jaką spostrzegli po wejściu do swego pokoju, był leżący na stole
telegram:
„Jutro rano przylatuję specjalnym samolotem. Niezmiernie ważna konferencja. -
Minister Przemysłu Chemicznego”.
- O jejku! - westchnął książę. - Znowu konferencja! Czyżby wiek XX był wyłącznie
wiekiem narad i konferencji?
Rozdział IV
NA RATUNEK
Na wiślanym moście, przerzuconym przez rzekę tuż u stóp Wawelu, zastukały kopyta
kilkunastu koni.
Gdy jeźdźcy znaleźli się na prawym brzegu Wisły, zamkowy zegar wydzwonił godzinę
piątą. W osadzie rybackiej skrzypiały już studzienne żurawie, a zaspani ludzie, przecierając
oczy, spoglądali ku niebu, które od wschodniej strony z lekka już pojaśniało.
Na czele oddziału jechał Janko z Kłaja, dowódca gwardii książęcej, człek rosły i szeroki
w barach, przybrany w krótki barani kożuszek, ściągnięty rzemiennym pasem. Na smagłym
obliczu dowódcy rysował się niepokój, zrodzony już przed kilkoma dniami, kiedy to książę i
jego towarzysze nie wrócili do grodu w zapowiedzianym czasie. Po trzech dobach daremnego
oczekiwania Janko postanowił wyruszyć na poszukiwania, w obawie że zaszło coś niedobrego.
Kraina leżąca między Wisłą a Górami Skaliątego Południa pokryta była niemal w całości starą
i gęstą puszczą, w której tylko gdzieniegdzie tkwiły drobne osady bartników i smolarzy.
Wprawdzie kręciły się po lasach grupki rozbójników, ale nie one powodowały niepokój
dowódcy. Wiedział dobrze, że nawet najsroższy zbój nie ośmieliłby się podnieść ręki na księcia
i jego przyjaciół, a zwłaszcza na Smoka, o którego sile i odwadze krążyły wśród ludzi pieśni i
legendy. O wiele poważniejsze niebezpieczeństwo mogło grozić ze strony dzikiej i
nieujarzmionej natury Słyszał Janko o tym, że w Górach Skalistego Południa często szaleją
potężne wichury, kładące pokotem setki i tysiące drzew. Słyszał też wiele o kamiennych i
śnieżnych lawinach, spadających znienacka ze szczytów, a także o groźnych i lęk budzących
burzach z piorunami! Ale po cóż myśleć o lawinach i huraganach, skoro przyczyną
ewentualnego nieszczęścia mogło być zwyczajne złamanie nogi lub żeber albo po prostu
choroba, łatwa do wyleczenia w domu, ale niebezpieczna w podróży. Najgorsze było to, że
czwórka przyjaciół wyruszyła w góry, jakby chodziło o małą podmiejską przechadzkę - bez
lekarza, pachołków, a nawet bez krótkofalówki. Czterem wierzchowcom towarzyszyły dwa
juczne konie, niosące wory z zapasami żywności wystarczającymi najwyżej na dziesięć dni. Na
wieść o zamierzonej wyprawie Janko z Kłaja proponował księciu eskortę z gwardzistów,
musiał jednak ustąpić, gdyż książę wyśmiał jego obawy i zapewnił, że wróci do grodu po
dziesięciu wschodach słońca. Dodał też, że czuje się znużony Bardzo Ważnymi Sprawami i w
związku z tym pragnie trochę odpocząć, tym bardziej że już od kilku lat nie wykorzystał
żadnego urlopu. „Nawet dzieci szkolne - powiedział - mają wakacje i ferie świąteczne. - Zresztą
nie jadę sam...”
Wkrótce po minięciu Wisły oddział gwardzistów dotarł do skraju Puszczy
Myślimickiej. Na widok drzew obsypanych młodziutkimi listkami Janko z Kłaja uśmiechnął
się pod wąsem i pomyślał, że wyglądają one tak, jakby na ich gałązkach zatrzymały się zielone,
przelotne obłoczki. Nad rowami złociły się kwiatki podbiałów, przemieszane ze stokrotkami i
zawilcami. Niebo pojaśniało, zapowiadał się piękny dzień, a ptasi koncert wzmagał się z każdą
chwilą.
Dowódca uniósł rękę.
- Za mną - krzyknął głośno, ubódł konia ostrogami i ruszył galopem. Grudki błota
prysnęły spod kopyt, z drzew zerwało się stado wron. Oddział rwał przez las w chrzęście
uprzęży i brzęku mieczy, odprowadzany lękliwymi spójrzeniami saren i pełnym przerażenia
skrzekiem żab, wskakujących w popłochu do licznych kałuż.
Pierwsze promienie słońca zaróżowiły czuby drzew.
* * *
Komendant posterunku w Myślimicach, zapytany przez Janka, czy ma jakieś
wiadomości o księciu i jego towarzyszach, bezradnie rozłożył ręce.
- Byli tu w drodze do gór, ale od tego czasu nie wiem, co się z nimi dzieje. Zjedli obiad,
odpoczęli i pojechali dalej.
- Śniegi w górach srogie?
- Ho, ho, na chłopa!
- Niedźwiedzie śpią jeszcze?
- Pewnikiem... Ale się wnet poczną budzić, a złe będą, bo głodne.
- Książę nie boi się niedźwiedzi. A zbóje?
- U nas zbójów nie ma - obruszył się komendant. - Jest jeden, ale już dawno nie pracuje
w swym fachu.
- Co robi?
- Chodzi do szkół na spotkania z dziećmi i opowiada im bajki o krasnoludkach. Czasem
fotografuje się z turystami, i tak sobie dorabia do emerytury. Książę pan mówił z nim łaskawie,
nawet rękę podał na pożegnanie. Wielgosz, to znaczy ten zbój, powiedział potem, że odtąd
nigdy już tej ręki myć nie będzie.
- A co słychać w gospodzie „Pod Wesołym Karakonem”?
- Barnaba bardzo się już zestarzał, ale żyje. Jego wnuczka, Marysia, skończyła szkołę
hotelarską i pomaga dziadkowi.
- Jedziemy więc dalej - zdecydował Janko z Kłaja. - Może spotkamy księcia w drodze.
A ty - zwrócił się do komendanta - siedź tu i mniej oczy na wszystko otwarte.
- Według rozkazu! Ja nawet w nocy zamykam tylko jedno oko.
Oddział gwardzistów ruszył z kopyta. Droga wiodła teraz brzegiem kamienistej rzeki,
która z głośnym szumem toczyła wezbrane tającym śniegiem fale.
Słońce stało już wysoko na niebie, gdy gwardziści odbili od rzeki i zapadli w gęsty,
jodłowo-świerkowy las porastający zbocza wysokiej góry, z dawien dawna Luboniem zwanej.
* * *
Wieczorem w oberży „Pod Wesołym Karakonem”, stojącej jak wiadomo na Dzikiej
Przełęczy, między Diablakiem a Baranim Wierchem, odbywała się huczna zabawa. Wszystkie
okna budynku były jasno oświetlone, a z wnętrza dolatywały głośne dźwięki harmonii i
skrzypiec.
Przy długim dębowym stole zgromadziło się jedenastu byłych zbójców, którym
przewodził herszt, znany jako Krwawa Kiszka. Tak, tak, nie przecierajcie oczu ze zdumienia:
Krwawa Kiszka, słynny swego czasu dowódca Antyzbójów, mających zwyczaj
obdarowywania swych ofiar worami pieniędzy i częstowania ich najbardziej wyszukanymi
potrawami... Ten sam, który swego czasu tak gościnnie podejmował w swym obozie Smoka,
Koyota i Bartoliniego, udających się na ratunek profesorowi Gąbce. Mimo groźnego
przydomka Krwawa Kiszka był człekiem łagodnych obyczajów, toteż nic dziwnego, że po
rozdaniu całego majątku rozwiązał swój oddział i począł zarabiać jako wytwórca drewnianych
zabawek dla Cepelii. Jedni z jego kamratów zostali przewodnikami górskimi, inni zaś zabrali
się do hodowli owiec i produkcji smacznych serków zwanych oszczypkami.
Raz w roku, w dniu imienin starego oberżysty, byli rozbójnicy zbierali się „Pod
Wesołym Karakonem”, aby przy wtórze śpiewów i muzyki wspominać dawne czasy. Barnaba,
grzejący swe kości przy kominku, brał żywy udział w rozmowie, a Marysia, która była już
piękną i zgrabną panną, dbała o to, by gościom nie brakowało mięsiwa, miodu ani piwa.
Krwawa Kiszka, rozgrzany wspomnieniami swych bohaterskich czynów, kończył
właśnie opowiadać o dawnym spotkaniu ze Smokiem Wawelskim, gdy nagle zastukał ktoś
głośno do drzwi oberży.
- Prosimy, prosimy - zawołał Barnaba. - Gość w dom, Bóg w dom...
W otwartych podwojach pojawiła się rosła postać Janka z Kłaja, za nią sylwetki
kilkunastu wojaków.
- Witajcie - rzekł dowódca gwardzistów. - Nie myślałem, że zastanę w tym pustkowiu
tylu zacnych kawalerów.
Zbóje zsunęli się przy stole, dając miejsce przybyłym. Obsypani śniegiem, zmarznięci i
zmęczeni gwardziści po-rozsiadali się na ławach, rozcierając ręce i chuchając na skostniałe
palce.
- Czego się panowie napiją? - zapytała Marysia.
- Miodu, oczywiście że miodu - i to grzanego, korzeniami - odparł Janko z Kłaja. -
Sroga jeszcze zima u was panuje, choć w Grodzie. Kraka przedwiośnie się zaczyna. A cóż to za
uroczystość?
- Imieniny gospodarza - wyjaśnił Krwawa Kiszka. - Spójrzcie tylko na kalendarz, a
zobaczycie, że dziś jest świętego Barnaby...
Janko zerwał się z ławy, podbiegł do oberżysty i uściskał go tak mocno, że staremu łzy
w oczach stanęły.
- Wszystkiego najlepszego - zawołał. - Zdrowia, szczęścia i pomyślności! Wybaczcie,
że zapomnieliśmy o waszym święcie, ale przywiodła nas tu inna, ogromnie ważna sprawa.
I w krótkich żołnierskich słowach opowiedział zebranym o celu swego przybycia w
Góry Skalistego Południa, zapytując, czy nie mają jakichś wiadomości o księciu i jego
drużynie.
- Przecież byli tu w zeszłym tygodniu - rzekł Barnaba - przenocowali w pokojach na
poddaszu i na drugi dzień rano ruszyli ku Giewontowi. Książę mówił, że chce odszukać
Śpiących Rycerzy i zapytać się, czy im czego nie trzeba.
- Nareszcie coś konkretnego - uradował się Janko. - Jutro, skoro świt, jedziemy pod
Giewont. Może znajdziemy jakieś ślady.
- Żadnych śladów nie będzie - odezwał się Krzywo-nos, jeden z ludzi Krwawej Kiszki.
- Wczoraj w nocy spadły duże śniegi.
Janko uderzył dłonią w głowicę miecza.
- To nic, ale wiemy już, gdzie ich szukać.
Krwawa Kiszka wskoczył na ławę i gwizdnął przeraźliwie. Na ten znajomy dźwięk
zagrała krew w żyłach dawnych rozbójników.
- Panowie - zawołał dowódca bandy. - Książę pan w niebezpieczeństwie! Tej zimy
mnóstwo wilków goni po lasach, nie mówiąc już o strachach, widmach i upiorach. Pomożemy
go odszukać?
Odpowiedział mu zgodny chór głosów:
- Pomożemy!
Wzruszony Janko podał dłoń byłemu zbójowi.
- Dziękuję. Wasza pomoc bardzo się nam przyda. Poprowadźcie nas najkrótszą drogą.
- Bądźcie spokojni - odparł Krwawa Kiszka. - Znamy tu każdą ścieżkę i każdą dziurę.
- Za pomyślność wyprawy - zawołał Janko i jednym haustem wypił pełny kubek
gorącego miodu. Obtarłszy wąsy wierzchem dłpni, spojrzał na zebranych, i widząc w ich
oczach błyski szczerego zapału, dodał:
- I za pomyślność gospodarza. Niech nam żyje sto lat!
Trzydzieści niezbyt zgranych głosów zaintonowało pradawną pieśń Krakostanu:
Sto lat,
Sto lat,
Niech żyje, żyje nam!
Słysząc to stado wilków, podchodzących już pod oberżę, w popłochu runęło w las.
* * *
Autor do Czytelników:
Wierzycie mi chyba, że chciałbym opisać radosne chwile odnalezienia zaginionych. Że
chciałbym wam przekazać wesołe okrzyki ratowników na widok księcia, Smoka, Gąbki i
Bartoliniego. Niestety! Prawdy nie wolno fałszować nawet w najlepszych intencjach. Wiem, że
przyjemnie by się wam czytało o triumfalnym powrocie na Wawel, o dźwiękach trąb
witających ukochanego władcę, o wspaniałej defiladzie wojów, o wesołych zabawach
mieszkańców grodu. Nic z tego! Życie, moi drodzy, nie jest usiane różami i nie składa się
wyłącznie z przyjemnych zdarzeń. Im wcześniej będziecie o tym wiedzieć, tym lepiej dla was.
Prawda zaś jest taka: zaginionych nie odnaleziono. Natrafiono jedynie na szałas, w
którym znajdowało się sześć książęcych koni. Wynikało z tego, że czwórka podróżników udała
się w dalszą drogę pieszo, zabrawszy z sobą żywność, która mogła wystarczyć zaledwie na dwa
dni. Wynikało też z tego, że książę i jego towarzysze liczyli się z krótkim pobytem w siedzibie
Śpiących Rycerzy. Dlaczego jednak nie wrócili w planowanym terminie? Czy dotarli do celu,
czy też spotkało ich jakieś nieszczęście? Mimo dokładnych oględzin Giewontu Janko i jego
ludzie nie odkryli żadnej szczeliny, która wiodłaby do wnętrza. Znaleźli wprawdzie wiele grot
w skalistym cielsku góry, ale każda, prędzej czy później, kończyła się litą skałą. Po trzech
dniach daremnych poszukiwań zmarznięci, głodni i do cna wyczerpani ratownicy powrócili do
gospody na Diabelskiej Przełęczy, przynosząc Barnabie i Marysi tragiczną wiadomość. Po
krótkim odpoczynku Janko na czele gwardzistów wrócił do Grodu Kraka, aby zorganizować
nową wyprawę ratowniczą. Tym razem wzięły w niej udział tysiące poddanych księcia. Przez
cały miesiąc przetrząsano najtrudniej dostępne zakątki Giewontu i jego okolicy. Przy
sposobności dwóch giermków księcia, Zbyszko i Stanko, dokonało pierwszego wejścia na
północną ścianę góry. Poszukiwania prowadzono dniami i nocami, nie bacząc na śnieżne
lawiny, oblodzone” skały i wściekłe ataki halnych wiatrów. Na próżno! Nawet specjalnie
tresowane owczarki nie natrafiły na żaden ślad zaginionych. Wyniosły, stromy i tajemniczy
Giewont jakby kpił sobie z wszelkich ludzkich wysiłków. Rada Starców, rządząca w
zastępstwie nieobecnego władcy, ogłosiła ogromną nagrodę za jakąkolwiek wiadomość
mogącą się przyczynić do odszukania zaginionych. Ale i to nie dało żadnego rezultatu.
Po upływie wielu miesięcy zgasły resztki nadziei. Na wezwanie Rady Starców
mieszkańcy Grodu Kraka usypali własnymi rękoma wysoki kopiec, który nazwali kopcem
Krakusa. Na szczycie kopca dzień i noc płonęło ognisko. Jego płomień miał świadczyć przez
wieki o tym, że pamięć o księciu i jego towarzyszach nigdy nie zagaśnie w sercach
teraźniejszych i przyszłych pokoleń!
Rozdział V
NIE MA JAK NARTY
Mimo pełnego wrażeń dnia profesor Gąbka długo nie mógł zasnąć. Leżąc na wznak, z
rękoma pod głową, nieustannie rozmyślał o trudnym do pojęcia fakcie przeniesienia się
czterech ludzi do nowej epoki, i to epoki tak odległej od czasów, w których żyli... Jako
przyrodnik zdawał sobie sprawę z tego, że wszystko, co się dzieje na świecie, musi mieć swą
przyczynę, którą prędzej czy później można będzie określić z największą dokładnością.
Wyjaśnienie, którym podzielił się z uczestnikami konferencji prasowej, miało wszelkie cechy
prawdopodobieństwa. Prawdopodobieństwa - pomyślał profesor - ale nie całkowitej pewności.
Dopóki nie zbadam chemicznego składu powietrza wypełniającego jaskinie Giewontu, nie
będę mógł niczego twierdzić w sposób zgodny z wymaganiami nauki. Trzeba będzie o tym
powiedzieć ministrowi na jutrzejszym spotkaniu.
Rzuciwszy okiem na fosforyzującą tarczę zegarka, poprawił się:
- Na dzisiejszym, bo jest już pierwsza trzydzieści. Leżący na sąsiednim łóżku Bartołini
poruszył się przez sen i wymamrotał:
- Bierzemy sześć żółtek i rozcieramy z cukrem... Poczciwy Bartłomiej - pomyślał
profesor. - Nawet we śnie nie zapomina o tym, że jest kucharzem. Oto nauczka dla mnie. Ja też
nie śmiem zapomnieć, że moim zadaniem jest dążenie do stałego odkrywania prawdy. Tak było
przedwczoraj, przepraszam, tysiąc dwieście lat temu, i tak musi być obecnie.
Za oknem srebrzył się sierp młodziutkiego księżyca. Na jego widok Gąbka odczuł w
sercu ukłucie tęsknoty. Oczyma wyobraźni ujrzał swój domek otoczony wiśniowym sadem,
gderliwą, ale jakże serdeczną Pelasię i wiernego Aresa, którego nie wziął na wyprawę ze
względu na nieodpowiednią porę. W górach panowała jeszcze zima i biedne psisko mogłoby
sobie łapy odmrozić. Pożegnał się z nim serdecznie w myśl ludowego porzekadła: „całuj psa w
nos”, i wyszedł z domu na palcach, nie chcąc obudzić kudłatego przyjaciela, śpiącego przed
kominkiem. Czyż mógł przypuszczać, że widzi go po raz ostatni?
Ejże - pomyślał uczony, tknięty nagłym przypływem nadziei - czy naprawdę po raz
ostatni? Może jednak jest jakiś sposób na powrót do dobrych, starych czasów? Dałbym połowę
swego życia za odkrycie go. Na razie jednak nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. Wynika
z tego, że łatwiej jest wybrać się na wycieczkę w przyszłość, niż z niej powrócić. Tak jak
łatwiej jest rozebrać zegarek, niż go z powrotem złożyć.
To była już ostatnia świadoma myśl profesora. Obrócił się na prawy bok, nasunął koc na
głowę i w ciągu sekundy zapadł w mocny, pokrzepiający sen.
Obudził się o szóstej rano.
O tej samej porze ze startowego pasa stołecznego lotniska wzbił się odrzutowy samolot,
wiozący Ministra na spotkanie z odkrywcą baltazaronu. Ministrowi towarzyszyły dwie
sekretarki, Główny Księgowy z komputerem i liczydłem oraz tłumacz z języka urzędowego na
polski.
Natychmiast po starcie samolot wziął kurs na południe.
Urocza i uśmiechnięta stewardesa (wiadomo, że stewardesy zawsze są takie) przyniosła
pasażerom pierwsze śniadanie.
* * *
Po kilku godzinach rozmowy z ministrem profesor Gąbka wrócił do hotelu. Powitały go
okrzyki przyjaciół:
- Baltazarek! Baltazarek!
Gąbka pogłaskał swą kozią bródkę i rzekł z uśmiechem:
- Stoi przed wami Dyrektor Instytutu do Badań nad Baltazaronem. Jak się wam
podobam w tej roli?
- Ty się nam zawsze podobasz! - ryknął Smok. - Ale powiedz, co było na konferencji?
- Kruche ciastka i sok z czarnej porzeczki.
- Żartujesz, a my tu podskakujemy z niecierpliwości. Czy może dostałeś Nagrodę
Państwową pierwszego stopnia?
- Skądże znowu. Na to trzeba zasłużyć. Smok złapał się za głowę:
- Człowieku, czy chcesz przez to powiedzieć, że twoje prace nad żabami i ślimakami są
nic niewarte?
- Może i są coś warte, ale teraz nie o to chodzi.
- Tylko o co?
- O ten gaz z Giewontu. Przecież rozmawiałem z Ministrem Przemysłu Chemicznego...
No cóż, zaproponowano mi objęcie kierownictwa Instytutu. Będę mieć do pomocy cały sztab
uczonych, wspaniałe laboratoria i duży budżet!
- Mam nadzieję, że się zgodziłeś - wtrącił książę.
- A cóż miałem robić? Minister przywiózł gotową już umowę o pracę i nominację na
dyrektora. Był tak miły, że nie mogłem mu odmówić. Postawiłem tylko dwa warunki.
- Jakie?
- Że siedzibą Instytutu będzie Gród Kraka, przepraszam, Kraków.
- A drugi?
- Że wy też pojedziecie do Krakowa. Obiecał, że znajdzie dla wszystkich, pracę. Zaraz
zatelefonował do PREZYDENTA MIASTA i polecił mu załatwienie tej sprawy.
Smok rozpromienił się:
- Fajny z ciebie kumpel. Zawsze wiedziałem, że rnożna na tobie polegać
v
- Przecież nie ruszyłbym się ani na krok od was. A teraz zbierajcie się, bo pojedziemy
kolejką na Kasprowy. Minister dał mi cztery bilety. Niestety sam z nami nie pojedzie, bo zaraz
musi wracać do stolicy... Ach, bo wy nie wiecie, że stolicą jest teraz Warszawa.
Bartolini nadstawił uszu:
- A co to takiego?
- Duże i piękne miasto. Leży nad Wisłą, tak samo jak Kraków. Ale dość gadania,
musimy iść do Kuźnic, bo do tej kolejki są podobno ogromne kolejki... A po obiedzie
przyjeżdża samochód, który nas zawiezie do Krakowa.
- Boję się, czy poznamy nasze miasto - zasmucił się Krak. - Musiało się bardzo
zmienić...
* * *
Książę oparł się dłońmi o poręcz balustrady. Po raz pierwszy w życiu był tak wysoko.
Ze wszystkich stron wznosiły się poszarpane szczyty Tatr, jedynie na północy otwierał się
daleki widok na kotlinę, zamkniętą wałem lesistych, łagodnych gór. Tam daleko panowała już
wiosna; granat szpilkowych lasów przerywały jasnozielone polany, tu zaś zima nadal wiodła
swe rządy. Strome zbocza, poorane głębokimi żlebami, lśniły w słońcu jak lustra. Wiatr zrywał
ze skalnych grani pióropusze zmarzniętego śniegu i niósł je daleko w doliny. Na zboczach
Kasprowego uwijali się narciarze, wyglądający stąd jak małe różnobarwne krasnoludki,
pozostawiające za sobą zawiłe ornamenty śladów. Było coraz cieplej. Na zalanym przez słońce
tarasie wylegiwali się ludzie o twarzach pokrytych kremem.
Książę zapatrzył się w Giewont z taką mocą, jak gdyby chciał przebić wzrokiem jego
skalną bryłę i dojrzeć poza nią to wszystko, co tak nagle zapadło się w daleką, trudną wprost do
pojęcia przeszłość. Wciąż jeszcze nie mógł się pogodzić z myślą, że nigdy już nie wróci do
ukochanego Grodu, do bliskich ludzi, do przerwanych i nie dokończonych spraw księstwa,
którym poświęcił całe swe dotychczasowe życie.
Tylko się nie roztkliwiać - pomyślał. - Stało się i nie ma na to żadnej rady. Trzeba po
męsku pogodzić się z rzeczywistością. Za wszystko w życiu czymś się płaci, a więc i za
możność przyjrzenia się nowym czasom, za możność istnienia w tak innych warunkach.
Książę drgnął, gdyż poczuł na swym ramieniu czyjąś dłoń.
- Domyślam się, o czym marzysz - rzekł Gąbka. - My wszyscy, cała nasza czwórka, nie
myślimy w zasadzie o niczym innym jak o powrocie do tego, co do ostatnich dni było naszym
domem. Najbardziej żal mi Bartłomieja, który już nigdy nie zobaczy swej Balbinki i całej
gromadki dzieciaków. On nic na ten temat nie mówi, ale jeżeli go znam, przeżywa to
najbardziej. Pomyśl tylko, on już nigdy nie ucałuje swojej Nasturcji, która była jego
najukochańszym dzieckiem. Pamiętasz, jak się cieszył z jej narodzin?
- A czy myślisz - odparł książę - że mnie jest lekko na duszy? Kochałem przecież moich
poddanych tak samo, jak Bartłomiej kocha swe dzieci. Ty jesteś w najlepszej sytuacji. Możesz
poświęcić się pracy dla dobra ludzkości. Jeżeli baltazaron naprawdę okaże się środkiem na
nieśmiertelność, staniesz się największym dobroczyńcą wszystkich czasów.
- Ale ileż bym dał za to, żeby znów pogłaskać łeb Aresa - szepnął Gąbka, przenosząc
wzrok z twarzy przyjaciela na wagonik kolejki linowej, wypełniony nową partią narciarzy.
- Czy wiesz - powiedział książę - że oni przypominają mi Bractwo Kwitnącego
Krokusa? Są inaczej ubrani, nie śpiewają pieśni, ale tak samo jak oni ciągną ku górom na
wiosenny śnieg... - Ale a propos. Może byśmy się poszli opalać?
Nic by jednak nie było z tego projektu, gdyby nie Smok, który na wszelki wypadek
zarezerwował aż cztery leżaki. Nakryty kraciastym pledem i zaopatrzony w ciemne okulary
wyglądał bardzo malowniczo na tle błękitnego nieba.
-
:
Siadajcie - zachęcił ich ruchem łapy. - Należy się nam trochę odpoczynku.
Profesor z ulgą wyciągnął się na leżaku i przymknął oczy.
- Nie ma to jak góry, słońce i dobre powietrze... Ale gdzie się podział Bartłomiej?
- Udaje narciarza - mruknął Smok i wycisnął pół tubki kremu na swe oblicze.
- A skąd ma deski?
- Pożyczył od kucharza w restauracji i groził, że zjedzie do Kotła Gąsienicowego.
Jeszcze Smok nie dokończył swych słów, gdy na szczycie Kasprowego, tuż przy
budynku obserwatorium, rozległy się głośne okrzyki:
- Brawo, brawo! Tor wolny! Mistrz jedzie!
Z gromadki narciarzy wyrwała się okrąglutka sylwetka kucharza i pomknęła po
stromym zboczu błyskawicznie nabierając szybkości.
- Oszalał! - ryknął Smok, zerwał się z leżaka i podbiegł do bariery.
W następnej sekundzie Bartolini stracił równowagę, przez moment jechał na jednej
narcie, wyrzuciwszy kijki ponad głowę, a następnie grzmotnął w śnieg z siłą armatniego
pocisku! Zgromadzeni na tarasie ludzie ujrzeli szybko rosnącą kulę, z której wystawały kijki i
czuby desek. Kula toczyła się po zboczu siejąc popłoch wśród narciarzy. Była coraz większa i
gnała ze wzrastającą szybkością, podskakując na nierównościach terenu.
- To samobójstwo! - pisnęła jakaś pani w jaskrawo-żółtym swetrze.
- Znakomita szkoła jazdy - entuzjazmował się jej towarzysz. - Tak się teraz jeździ na
Zachodzie!
Osiągnąwszy dno Kotła, śnieżna kula rozprysnęła się jak eksplodująca gwiazda.
Smok zakrył dłonią oczy.
- To koniec - jęknął z rozpaczą. - Nie ma już Bartoliniego!
Ale Krak, który odznaczał się doskonałym wzrokiem, gwałtownie zaprotestował.
- Jest! Żyje! Idzie teraz do wyciągu krzesełkowego.
Wkrótce na górnej stacji wyciągu zjawił się Bartolini, cały, zdrowy i radośnie
uśmiechnięty. Na jego tłuściutkiej twarzy, pokrytej kroplami tającego śniegu, malowała się
taka radość, że na ten widok wszystkim zrobiło się wesoło.
- Widzieliście, jak szusowałem? - krzyczał kucharz wtaczając się na taras. - Mógłbym
jeszcze szybciej, ale śnieg mokry i źle niesie.
- Jesteś najlepszym narciarzem wśród kucharzy - przyznał książę i wziął go w ramiona.
- I najlepszym kucharzem wśród narciarzy - dodał uszczęśliwiony profesor. - Ale na nas
już czas. Kolejka odchodzi za dziesięć minut.
- Już lecę - zawołał Bartolini - tylko oddam deski koledze. Mówię wam, nie ma jak
narty. Ju-hu!
Rozdział VI
DO KRAKOWA!
Wkrótce po godzinie szesnastej spod hotelu ruszyła nysa, wioząc do Krakowa czwórkę
naszych przyjaciół, którym towarzyszyli dwaj dziennikarze, red. Pisak i red. Mazak.
Na widok wsi i miasteczek, gęsto rozsianych wzdłuż drogi, goście z Dalekiej
Przeszłości nie mogli się powstrzymać od okrzyków zdumienia. Pamiętali przecież czasy, gdy
tę połać księstwa pokrywała puszcza, a spotkanie z ludźmi należało do wielkiej rzadkości.
Teraz rozciągały się tu uprawne pola i sady, a wzdłuż szerokiej, dwupasmowej szosy widniały
liczne zabudowania. Jedyną pamiątką dawnych lat była Góra Zbójecka, pokryta mizernym
lasem, w którym nawet czterech zbójców miałoby trudności ze znalezieniem kryjówki.
Gospodarskie oko księcia radowało się na widok owiec skubiących młodą trawkę, wozów
zaopatrzonych w gumowe koła, siewników i traktorów.
Coraz bardziej oddalały się białe od śniegu góry, coraz więcej było pól pokrytych jasną
zielenią ozimin. Na drzewach przybywało listków, a w rowach złociły się kaczeńce. Krak, nie
przywykły do tak szybkiej jazdy, odczuwał pewien niepokój, ale nie zdradzał się z nim wobec
przyjaciół. Tylko dwukrotnie jechał samochodem. Pierwszy raz, gdy odwiedził chatę Marcinka
Lebiody w Miodunce, drugi raz, gdy udał się do Niepołomic, aby uzbierać bukiecik fiołków.
Pojazd skonstruowany przez Smoka jechał jednak z szybkością galopującego konia, ten zaś
pochłaniał przestrzeń na podobieństwo strzały wypuszczonej z łuku...
W pewnej chwili książę ujrzał coś, co wywołało u niego przyśpieszone bicie serca. Nie
była to żadna maszyna ani żaden nowoczesny dom, wprost przeciwnie, sprawa dotyczyła
czynności powtarzającej się od tysięcy lat. Oto wzdłuż zaoranego, sąsiadującego z szosą pola
kroczył człowiek przepasany lnianą płachtą, pełną ziarna. Był to starszy już góral, ubrany w
obcisłe, cyfrowane portki i w białą, szeroko rozpiętą na piersi koszulę.
Na ten widok książę poprosił kierowcę o zatrzymanie samochodu, wysiadł z wozu i
przeskoczył rów dzielący szosę od pola. Ku zdumieniu redaktorów, którzy odprowadzali go
wzrokiem, książę wdał się w rozmowę z siewcą. Po kilku chwilach Krak przejął z jego rąk
płachtę z ziarnem, założył ją na siebie i ruszył wzdłuż czekających na zasianie zagonów.
Doszedłszy do końca pola, zawrócił i jął się zbliżać do szosy, nie zaprzestając swej czynności.
Następnie oddał płachtę góralowi, serdecznie uścisnął jego dłoń i wrócił do samochodu.
- Dziękuję - powiedział do kierowcy. - Możemy jechać dalej.
A zwracając się do redaktorów, dodał dla wyjaśnienia:
- Nie gniewajcie się za to drobne opóźnienie podróży, ale co roku o tej porze osobiście
zaczynałem siewy w moim księstwie. Działo się to prawie nad samą Wisłą, między Wawelem a
wzgórzem, które nazywaliśmy Skałką. Poczułem się przez chwilę młodszy o 1200 lat...
Z wysokości Mogilan pasażerowie nysy po raz pierwszy ujrzeli Kraków.
Głęboko w dole, na obszernej równinie, rozciągało się wielkie miasto. W środkowej
jego części widniały zamkowe wieże, na wschodnim zaś krańcu wysokie i bardzo dymiące
kominy. Prawie połowę nieboskłonu pokrywała chmura, rozpinająca się nad miastem jak
płachta ogromnego namiotu.
- W Krakowie jest burza - zauważył profesor.
- To nie burza, tylko krakowski smog – wyjaśnił redaktor Mazak.
- Smog?
- Tak nazywamy mieszaninę dymu i/mgły, która często wisi nad naszym czcigodnym
grodem. W dawnych czasach Kraków miał Smoka, a teraz ma smog.
Smok (ale ten przez k na końcu) pogardliwie wydął wargi:
- Głupstwo. Wystarczy, żebym dmuchnął kilka razy i już będzie po nim.
- Obawiam się, że to nie pójdzie tak łatwo - rzekł z powątpiewaniem redaktor Pisak.
- Spokojna głowa. Muszę tylko solidnie potrenować. Ujrzawszy miasto książę zadumał
się. Jak by to było dobrze wjechać na chwilę na zamkowy dziedziniec, ujrzeć wąsatych wojów,
usłyszeć skrzypienie studziennych żurawi i porykiwanie bydła w oborach. Zasiąść przy
dębowym stole, wychylić powitalny kielich miodu i zapatrzyć się w płonące na kominku
polana. Wiedział jednak, że były to nierealne marzenia, z którymi trzeba się pożegnać raz na
zawsze. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem, gdy samochód zatrzymał się na Wawelu,
przed budynkiem mieszczącym apartamenty dla Szczególnie Ważnych Osobistości.
- Tu będziecie dziś nocować - rzekł redaktor Pisak. - A ja i kolega pędzimy do redakcji,
gdzie już czekają na nasze sprawozdania. Życzymy wam dobrej nocy!
Nazajutrz, od wczesnego rana, tłumy krakowian jęły się zbierać na Wawelu w nadziei
ujrzenia niezwykłych gości. W szkołach ogłoszono dzień wolny od nauki, co zostało przyjęte
takim wrzaskiem radości, że od razu połowa nauczycieli zgłosiła się do Kliniki
Laryngologicznej z objawami ostrego przytępienia słuchu. Długie pochody dzieci
wymachujących chorągiewkami o barwach Krakowa dążyły ku wawelskiemu wzgórzu. Kto by
myślał, że w powitaniu brała udział tylko młodzież ze szkół podstawowych, byłby w dużym
błędzie. Jak napisano w „Kronice Krakowa za 1978 r.”, na Wawelu, prócz dorosłych, zjawili
się także przedszkolacy, licealiści, a nawet studenci wyższych uczelni, ze słuchaczami
Uniwersytetu Jagiellońskiego na czele. Nie brakło też niemowląt ze żłobków. Rzecz jasna, że
to najmłodsze towarzystwo podążyło na zamek przy pomocy wózków, popychanych przez
mamy, ciocie, babcie oraz starsze rodzeństwo obojga płci. Przybyły też delegacje
najważniejszych zakładów pracy, przedstawiciele Wojska, Milicji, Straży Pożarnej i Związków
Zawodowych. Zwartym szeregiem, wraz z orkiestrą, dążył Ochotniczy Hufiec Pracy, tuż za
nim maszerowały harcerki i harcerze z naręczami czerwonych i białych goździków. W całym
mieście zabrakło kwiatów, zupełnie jak w Dniu Kobiet. Z każdą chwilą gęstniał tłum
wypełniający ogromny dziedziniec zamku królewskiego.
W samo południe nad miastem popłynęły dźwięki dzwonu Zygmunta, rozkołysanego
przez piłkarzy „Wisły” i „Cracovii”, którzy na ten dzień zawarli z sobą chwilowy sojusz.
Zawyły syreny licznych fabryk i klaksony mniej licznych autobusów MPK.
Goście z Dawnych Czasów, w towarzystwie Prezydenta Miasta oraz dyrektora
Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu, profesora Jerzego Szablowskiego, zjawili się na
krużganku I piętra.
Na ich widok tysiące krakowian wzniosły powitalny okrzyk, który wraz z łoskotem
braw wywołał popłoch wśród gołębi miasta!
Zgodnie z ustalonym już wcześniej programem w imieniu Gości przemówił książę
Krak, jako pierwszy w dziejach władca Wawelu. Wzruszonym głosem podziękował za
serdeczne przyjęcie i wyraził radość z faktu, że może oglądać tak piękne i wielkie miasto oraz
jego nadzwyczaj miłych mieszkańców.
- Moi kochani - zakończył swe krótkie przemówienie. - Ja i moi przyjaciele będziemy
naprawdę szczęśliwi, jeżeli pozwolicie nam zamieszkać ze sobą i będziecie nas traktować jak
członków rodziny. Choć pochodzimy z Bardzo Dawnych Czasów, chcemy być tacy sami jak
wy, pracować razem z wami, bawić się i wypoczywać!
Nie muszę chyba dodawać, że przemówienie księcia, jak zresztą cała uroczystość
powitania, transmitowane było przez Polskie Radio i Telewizję oraz uwiecznione przez
operatorów Kroniki Filmowej.
Gdy ucichły ponowne brawa, rozległ się nagle okrzyk, wydany, jak się później okazało,
przez Maćka Kowalskiego, ucznia V klasy Szkoły Podstawowej nr 91.
- My chcemy Smoka!
Na to hasło cały tłum począł zgodnie skandować:
- My chcemy Smoka! My chcemy Smoka!
Smok, ująwszy pod ramiona Gąbkę i Bartoliniego, zbliżył się do kamiennej balustrady.
Tłum szalał z radości. Ludzie machali chorągiewkami i chusteczkami, bili brawo,
gwizdali, niepomni na ogólnie panującą opinię, iż krakowianie to centusie i ponuracy.
Mówiono potem, że jedna babcia machała nawet wilgotną pieluszką, ale nie udało mi się
sprawdzić, czy tak było w rzeczywistości. Owacjom nie byłoby końca, gdyby jeden ze
sprawozdawców Radia nie zapowiedział, że obecnie zacznie się na Rynku wielka zabawa, w
czasie której będzie można kupić części do fiata 126 p. Po kilku minutach na dziedzińcu nie
było już żywego ducha:
Prezydent otarł czoło zroszone kroplami potu i skłonił się gościom.
A teraz prosimy na mały spacer po Wawelu. Na pewno jesteście ciekawi, jakie tu zaszły
zmiany.
Gdzież się podziały złote od żywicy belki cięte z puszczańskich olbrzymów, ręcznie
strugane gonty, nabijane kołkami dźwierze, kalenice przypominające ząbki pił, rzeźbione
słońca, księżyce i gwiazdy, grube pniaki częstokołów, studzienne żurawie? Gdzież zniknęły
stajnie pełne rżenia koni? Kiedy ustało szczekanie psów gotujących się do wyjścia w puszczę?
Buczenie myśliwskich rogów? Nocne stukanie halabard i okrzyki strażników przechadzających
się po krużgankach?
- Za moich czasów zamek był drewniany - powiedział książę po dłuższej chwili
milczenia, w czasie której wodził wzrokiem po murach, dachach i basztach tak innych niż te,
które miał w świeżej jeszcze pamięci.
- Tak - przyznał profesor Szablowski. - Ale twoi następcy zbudowali go z kamienia, a
później z cegły, i dlatego dotrwał do naszych czasów. Ładny?
- Wspaniały! Wyobrażam sobie, ile musiało być w nim służby... A zachowały się jakieś
części drewniane?
- Znaleźliśmy niedawno coś, co wygląda na resztki kieratu.
- Naprawdę? - ucieszył się Krak. - To pewnie ten sam, który służył do uruchomienia
radiostacji zmajsterkowanej przez Smoka.
Profesor Szablowski klasnął w ręce.
- Świetnie! Teraz już będziemy wiedzieć, z jakiego czasu pochodzą te czcigodne
resztki. A teraz chodźmy do Smoczej Jamy.
- Ona się chyba niewiele zmieniła.
- Ostatnio została wyremontowana. Zaprowadziliśmy w niej światło elektryczne.
- Ho, ho - rzekł z uznaniem Smok. - Ja używałem lamp naftowych, a ogrzewałem ją
ogniem z własnego pyska.
Kręte, wykute w wapiennej skale schody zaprowadziły ich do jaskini jarzącej się
światłem różnobarwnych reflektorów. Smok powiódł wzrokiem dokoła.
- Tu stał mój tapczan - rzekł wskazawszy na jeden z kątów groty. - A po drugiej stronie
szafa z książkami. W środku był stół, przy którym pracowałem.
- Chciałbyś tu znów zamieszkać?
- Jeszcze jak - ucieszył się Smok, a w jego oczach błysnęły iskierki radości. - Ale
obawiam się że to niemożliwe.
- Dlaczego?
- Bo na mój widok wszyscy turyści uciekliby gdzie pieprz rośnie i miasto miałoby z
tego ogromne straty.
Profesor Szablowski uśmiechnął się tajemniczo:
- Nie jest tak źle. Przed jaskinią stoi twój pomnik, dzięki któremu ludzie wiedzą, jak
wyglądałeś.
- Mój pomnik? Żartujesz!
- Mówię zupełnie poważnie.
Smok z niedowierzaniem pokręcił głową:
- Nie myślałem, że za życia będę mógł oglądać własny pomnik. Podobny do mnie?
- Jak dwie krople wody. Oto on!
Smok zaniemówił z wrażenia, co, jak wiemy, nie zdarzało mu się zbyt często. Przez
dłuższą chwilę milczał, ogarniając wzrokiem postać potężnego jaszczura, wspartego na tylnych
łapach i od czasu do czasu zionącego z paszczy czerwonym płomieniem. Pomnik stał przed
wejściem do Jamy, tuż za nim przebiegała droga, a za drogą, o kilka metrów niżej, toczyły się
brudne fale Wisły.
- Wszystko dobrze - rzekł wreszcie Smok. - Ale rzeka zupełnie nie przypomina Wisły z
moich czasów. Bałbym się z niej wypić choć łyk wody.
- Masz rację - przyznał Gąbka, wciągnąwszy w nozdrza kwaśną woń rzeki. - Nie
zdążyłbyś pęknąć, bo już po kilku łykach byłbyś kompletnie zatruty.
- I cała legenda na nic - zarechotało Smoczysko. - Ale mimo to chętnie bym tu
zamieszkał, przyzwyczaiłem się do tej suteryny...
- Nic łatwiejszego - zawołał na to Prezydent Miasta, który z uwagą przysłuchiwał się
rozmowie. - Dziś jeszcze wręczę ci przydział na to mieszkanie. Tylko przez jakiś czas będziesz
musiał sypiać na materacu, bo niestety nie dowieźli jeszcze tapczanów.
- Dziękuję z całego serca - rzekł wzruszony Smok i złożył ukłon Prezydentowi Miasta. -
Ale co będzie z moimi kumplami?
- I o tym już pomyślałem - odparł Prezydent i skinął na swego sekretarza, który podbiegł
do niego z teczką wypchaną różnymi papierami. - Oto dekret mianujący księcia konserwatorem
Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu i przyznający mu apartament na zamku!
Zanim zdumiony książę zdążył otworzyć usta, Prezydent wręczył mu pismo opatrzone
wielką ilością pieczęci okrągłych, owalnych, podłużnych i trójkątnych.
- Czy książę wyraża zgodę?
- Oczywiście - rzekł Krak. - Jestem zaszczycony tą propozycją, tylko nie wiem, czy
dam- sobie radę na nowym stanowisku. Wprawdzie studiowałem kiedyś historię sztuki, ale to
było tak dawno...
Prezydent z powagą uścisnął dłoń księcia.
- Nie widzę lepszego kandydata. Oto właściwy człowiek na właściwym miejscu. Jak
wiadomo, profesor Gąbka, który objął już stanowisko dyrektora Instytutu do Badań nad
Baltazaronem, będzie mógł zamieszkać w służbowym bloku na Osiedlu Tysiąclecia.
- A ja? - wtrącił się do rozmowy milczący do tej pory Bartolini.
- Drogi i kochany mistrzu - zawołał Prezydent.- Czyż mógłbym zapomnieć o
znakomitym przedstawicielu staropolskiej sztuki kulinarnej? Gdyby się tak stało, nie byłbym
godny przewodniczyć Radzie Miejskiej! Czy nie zechciałbyś zostać szefem najlepszej
krakowskiej restauracji „Wierzynek”?
- Mamma mia! - pisnął uradowany kucharz. - Nawet w najśmielszych marzeniach nie
brałem tego pod uwagę. To jasne, że się zgadzam!
- Zamieszkasz więc w pięknej i zabytkowej kamienicy na samym Rynku. Zgoda?
- Zgoda. Po trzykroć zgoda. Ale pod jednym warunkiem...
- Z góry akceptuję wszystkie warunki.
- Pod warunkiem, że książę będzie się u mnie stołować. A oprócz niego reszta moich
przyjaciół. Nie mogę dopuścić do tego, żeby jedli w byle jakiej jadłodajni.
- Oczywiście, drogi mistrzu - zapewnił go Prezydent Miasta. - Wszystkie głowy
koronowane i wszyscy wybitni goście zawsze się stołowali u Wierzynka. Nawet słynny
podróżnik - Jaś Zielone Ucho!
- A teraz będą się stołowali „U Bartoliniego” - rzekł z naciskiem kucharz. - Od dziś
zmieniam nazwę lokalu. Niech mnie mrówka połknie, jeżeli to nie będzie najlepsza knajpa
Krakowa.
Profesor Szablowski dyskretnie spojrzał na zegarek:
- Już pierwsza, czas na obiad. Dziś jeszcze, w drodze wyjątku, zjemy go w Hotelu
Francuskim. A potem zawiozę was na Krzemionki i pokażę miasto z kopca Krakusa.
- Z mojego kopca? - zdziwił się książę. - Nie wiem o niczym podobnym.
Prezydent pospieszył z wyjaśnieniem:
- Mamy aż trzy kopce. Jeden nosi imię królowej Wandy, drugi Krakusa, a trzeci
Kościuszki. Czy znałeś Wandę?
- Nie - zaprzeczył książę. - Możliwe, że wstąpiła na tron po moim zniknięciu. Czuję, że
będę musiał przejść skrócony kurs historii.
- Przez jakiś czas sądziliśmy - ciągnął Prezydent - że kopiec na Krzemionkach był po
prostu twoją mogiłą. Po rozkopaniu go nie znaleźliśmy jednak twojego ciała.
- To całkiem zrozumiałe - roześmiał się Krak. - To ciało stoi obok was i ma wielką
ochotę na obiad...
Po chwili szereg czarnych limuzyn, poprzedzanych przez milicjantów na motocyklach,
ruszył wąskimi ulicami starego grodu.
Smok, siedzący obok Bartoliniego, nachylił się ku niemu i szepnął:
- Jest lepiej, niż przypuszczałem. Zobaczysz, stary, że wszystko będzie okey! Te nowe
czasy zaczynają mi się podobać. Tylko co oni zrobili z tej Wisły!...
Rozdział VIl
NARADA W BARPIWONM
Mr Joe Pietruszka
w miękkim, ciemnopurpurowym szlafroku i porannych pantoflach
stał na tarasie jednej ze swych czterdziestu ośmiu willi i spoglądał na błękitny ocean, którego
fale rozbijały się z hukiem o przybrzeżne skały.
Wyspa o tak dźwięcznej nazwie stanowiła własność Pietruszki i jako taka nie
figurowała w żadnym atlasie świata oraz nie podlegała Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Mało kto wiedział o tym, że Barpiwonia była wyspą sztuczną. Od czasu do czasu pirackie statki
holowały ją i zakotwiczały w różnych punktach Oceanu Niespokojnego, w związku z czym
ustalenie jej położenia było ogromnie trudne. Tylko taki bogacz jak Joe mógł sobie pozwolić na
posiadanie sztucznej wyspy, która w dodatku była jednym z najbardziej uroczych zakątków
naszego pięknego świata!
Joe miał wszelkie powody do zadowolenia. Nie dawniej jak przed trzema dniami
zlikwidował gang Piekielnego Jima, pozbywając się niebezpiecznego konkurenta w zbożnym
dziele przemytu narkotyków. Dziś natomiast miał wydać przyjęcie, aby zaprezentować na nim
wspaniałą galerię portretów rodzinnych. Wszystkie obrazy namalował słynny artysta, nie
biorąc za swą pracę ani grosza. Po prostu zaufani ludzie Joego powiesili malarza w piwnicy
opuszczonego domu w ten sposób, że nogi mistrza unosiły się na wysokości jednego metra nad
podłogą, po której wiły się dziesiątki grzechotników. Gdyby malarz nadal twierdził, że za jego
robotę ‘należy mu się jakiekolwiek wynagrodzenie, wystarczyłoby tylko przecięcie sznura - i
sprawa byłaby załatwiona raz na zawsze, chociaż ku zadowoleniu tylko jednej ze stron. Na
szczęście był to człowiek rozsądny, a w dodatku czujący wrodzony wstręt do węży.
Na wieczorne przyjęcie miało zjechać wielu znajomych Joego, trudniących się
podobnymi sposobami zdobywania nie tylko majątku, ale także (co zwykle idzie w parze)
poważania w społeczeństwie. Żaden z nich jednak nie dorównał Joemu, który od niedawna stał
się jedynym akcjonariuszem przedsiębiorstwa, noszącego nazwę „The Kidnappers Corporation
Ltd”.
Nasyciwszy się pięknem przyrody, Joe Pietruszka wrócił do swego zacisznego
gabinetu, wyłożonego skórami swych konkurentów, i usiadł przy biurku, aby przejrzeć poranną
prasę. Na pierwszych stronach dzienników czerniły się ogromne tytuły najnowszych depesz.
„Gangster Codzienny” donosił o pojawieniu się w jednym z krajów Starego Świata
prawdziwego Smoka, który dotychczas w opinii uczonych uchodził za postać bajkową i
legendarną. „Ilustrowany Magazyn Okropności” przynosił szereg zdjęć potwora, wykonanych
przez swego specjalnego wysłannika. „Wiadomości Pirackie”, organ Związku Zawodowego
Piratów i Korsarzy, informowały swych czytelników o szczegółach sensacyjnego zdarzenia,
zamieszczając równocześnie artykuł znanego badacza gadów kopalnych, profesora Archibalda
Kluski, z którego wynikało, że odnalezienie żywego smoka może być wstępem do prawdziwej
rewolucji w dziedzinie nauk przyrodniczych.
Mr Joe Pietruszka włączył kolorowy i trójwymiarowy telewizor - i oto na ekranie
aparatu pojawiła się podobizna Smoka odnalezionego żywcem w jaskini góry zwanej
Giewontem. Jednocześnie dał się słyszeć głos uroczej blondynki:
„Używając pasty do zębów firmy Mix i Max będziecie zawsze cieszyć się tak
wspaniałym uzębieniem jak ten znakomicie wyglądający przedstawiciel gadów jurajskich!”
Przydałby mi się taki smok - pomyślał Joe i nagle podskoczył na fotelu jak sprężyna. Podbiegł
do lustra i stanąwszy przed nim wyprostował się dumnie, zakładając prawą dłoń za połę
szlafroka.
- Nie ulega wątpliwości, że jestem podobny do Napoleona - stwierdził z zadowoleniem.
- Mając takiego smoka na własność, mógłbym zapanować nad całym światem, a może nawet
nad Kosmosem! Tylko człowiek tak genialny jak ja mógł wpaść na podobny pomysł.
Oczyma wyobraźni ujrzał Smoka w roli szefa swej osobistej gwardii, zapewniającej mu
bezkarność i pełne bezpieczeństwo. Ujrzał go również w roli cyrkowego aktora, wywołującego
entuzjazm widzów na obu półkulach, i tym samym przysparzającego milionów kasom
towarzystwa „The Kidnappers Corporation”. Smok jako reklama zabawek produkowanych
przez podległe Joemu fabryki! Smok jako emblemat statków pirackich, budowanych w
stoczniach należących do Pietruszki! Higieniczne śliniaczki ze Smokiem! Cumelki „Smok”!
Karmelki „Smok”! Teksasy z wyhaftowanym na kieszeniach smokiem! Guma do żucia
„Smok-balon”, krawatki, chusteczki, fartuszki - wszystko ze znakiem firmowym „Smok i
Pietruszka”.
Rozpędzone myśli Joego biegły coraz szybciej. Dysponując Smokiem można by się
pokusić o zawładnięcie wszystkimi samolotami świata, a tym samym ująć w swe ręce
kierownictwo najbogatszych linii lotniczych! Nie, takiej okazji nie wolno zmarnować - a Joe
Pietruszka, syn leśnego zbója, byłby największym z głupców, gdyby pozwolił komu innemu
ciągnąć zyski ze zdarzenia, które rozegrało się w jakimś dalekim kącie świata, gdzie wznosi się
góra zwana dziwacznie Giewontem.
Joe nachylił się nad mikrofonem stojącym na biurku i wezwał jednego ze swych
zaufanych sekretarzy. Dał się słyszeć stukot drewnianej nogi - i w drzwiach gabinetu pojawił
się Bob, zwany Dzieciną. Wbrew swemu przydomkowi był to okropnie ponury drab, bardziej
podobny do pirata na emeryturze niż do milutkiego niemowlęcia. Drewniany kikut, czarna
opaska na prawym oku oraz wetknięty za pas pistolet świadczyły aż zbyt wyraźnie o tym, iż
Bob-Dziecina nie zawsze był urzędnikiem.
Piracki wygląd pozwolił mu trzykrotnie na porwanie samolotu, pełnego bogatych
pasażerów. Po prostu policja i obsługa lotniska, widząc tak dziwnie ubranego pasażera, ani
przez chwilę nie przypuszczały, że mogą mieć do czynienia z prawdziwym piratem. Raz wzięto
go za dziwaka, lubiącego niezwykłe stroje, kiedy indziej za aktora filmowego, udającego się na
zdjęcia do Hollywood, na koniec zaś za człowieka upośledzonego na umyśle. Tymczasem Bob
w czasie lotu odkręcał swą drewnianą i wydrążoną nogę i wyciągnąwszy z niej pistolet
maszynowy kazał pilotowi lądować w Barpiwonii, gdzie czekał już szef Joe Pietruszka.
Pasażerowie, którzy się okupili, wracali bezpiecznie do swych domów, ci zaś, którzy twierdzili,
że nie .mają przy sobie ani grosza, byli zmuszani do ciężkiej pracy w kamieniołomach, a nawet
do niańczenia pirackich dzieci, co stanowiło najgorszą karę!
- Słucham, szefie - powiedział Bob zachrypniętym głosem.
- Za godzinę mają się tu stawić: Billy, Killy i Sally.
- Ale się nie stawią.
Joe włożył rękę do kieszeni i namacał rękojeść rewolweru.
- Co to, bunt?
- Nie - rzekł sekretarz. - Żaden bunt, tylko trudność.
- Z powodu czego?
- Billy miał dziś porwać statek pasażerski „Stefan Batory”, płynący z turystami na
Wyspy Kanaryjskie, i właśnie przed chwilą meldował mi przez radio, że znajduje się w Las
Palmas.
- Niech zostawi go w spokoju i natychmiast przylatuje do mnie.
- Billy ma bardzo szybki samolot, szefie - ale nie zdąży za godzinę. Czy nie można by
przesunąć terminu odprawy?
- Dobrze - rzekł Joe i wyjął rękę z kieszeni. - Wobec tego wyznaczam odprawę na
dwunastą w południe. A Sally i Killy?
- Z nimi będzie łatwiej - odparł Bob. - Sally jest w domu i pisze wypracowanie z
rachunków dla swego syna, a Killy wyskoczył na chwilę z biura, aby ukraść jakiś samochód.
Powiedział, że nie chce wyjść z wprawy.
- Pracowity facet - mruknął Joe z aprobatą. - Muszę mu podwyższyć pobory. A teraz
chcę się wykąpać. Czy w basenie jest świeże błoto?
- Oczywiście - odparł Bob. - I świeże żaby także. Z tym zamiłowaniem do kąpieli w
błocie Joe miał trochę kłopotu. Prawdę mówiąc, wstydził się tej słabości, ale nie mógł znaleźć
w sobie sił, aby się jej wyrzec. Chlapanie się w błocie zawsze wprowadzało go w dobry humor.
Co więcej, w czasie tych kąpieli przychodziły mu do głowy pomysły najlepszych interesów,
które natychmiast po wyjściu z basenu wcielał w życie z właściwą sobie energią. Już dawno
doszedł do przekonania, że ową dziwną skłonność odziedziczył po którymś ze swych odległych
przodków, nie wiedział tylko, po którym.
Również i tym razem rozkoszna kąpiel dała spodziewane rezultaty. W ciągu kilkunastu
minut opracował techniczne szczegóły akcji, której nadał nazwę „Operacja Smok”. Spłukując
błocko pod prysznicem, wiedział już dokładnie, jakie instrukcje wyda swym trzem najlepszym
pracownikom w czasie zapowiedzianej na południe odprawy.
* * *
Narada w gabinecie Pietruszki trwała aż trzy godziny. Przez ten czas spiskowcy wypili
beczkę rumu i wypalili wagon cygar. Zgodnie ze starożytnym zwyczajem na stole płonęły
świeczki, okna były zasłonięte czarnymi storami, a z taśmy magnetofonu sączyły się ściszone
dźwięki „Tańca szkieletów”.
- A więc - zakończył naradę szef Barpiwonii - sprawa polega na tym, żeby w sposób
dyplomatyczny nakłonić Smoka do współpracy z nami. To robota dla mnie. Jeżeli się zgodzi,
wszystko pójdzie jak z płatka. Jeżeli zaś odmówi (choć nie sądzę, żeby był aż tak głupi),
porwiemy go podstępem. Musimy być gotowi na wszystko. Gra idzie o wielką stawkę. Jasne?
- Jak księżyc na nowiu - odparły trzy ponure draby.
- Są pytania? - dodał Joe.
Killy podniósł dwa palce:
- Będzie premia?
- Pod warunkiem, że wykonacie robotę w terminie.
- To się rozumie - mruknął Killy. - Czy zawiedliśmy cię kiedy, szefie?
- Nigdy - skinął głową Joe. - Dlatego jeszcze żyjecie, i to dość luksusowo. Inaczej
dawno bym już was rzucił na pożarcie rekinom.
To mówiąc Joe spojrzał na elektroniczny zegarek.
- Koniec odprawy! Idźcie teraz do stołówki na obiad. Od jutra będziecie jadać
wyłącznie polskie potrawy, czyli bigos oraz kotlety schabowe z kapustą. Nauka języka
rozpocznie się pojutrze. Będzie ją prowadzić ten profesorek z Warszawy, który od roku pracuje
w kamieniołomie na Czarciej Górze. Wprawdzie z wykształcenia jest matematykiem, ale może
da sobie radę... Cześć pracy!
Trzej piraci ryknęli jak jeden mąż:
- Cześć!
Po ich wyjściu Joe pogasił świeczki i otwarł okna. Do gabinetu wtargnęło parne,
nagrzane powietrze. Na horyzoncie zbierały się chmury.
Będzie burza - pomyślał Pietruszka. - Żeby tylko nie strzelały pioruny, bo bardzo tego
nie lubię...
* * *
Wieczorem, w jasno oświetlonych salonach pałacyku, zgromadzili się zaproszeni
goście. Większość z nich przybyła luksusowymi samochodami, zaopatrzonymi w pancerze
odporne na pociski „ziemia-ziemia”. Każdego, kto wchodził do wnętrza willi, rewidowały dwa
tresowane goryle, odbierając broń w postaci rewolwerów, noży, zatrutych szpilek oraz
jadowitych węży, schowanych zazwyczaj w papierośnicach. Mr Joe i jego małżonka witali
swych gości uprzejmymi okrzykami w rodzaju: „Hej” lub „hallo, stary drabie”! Dziesięciu
lokajów roznosiło złote tace .z kanapkami oraz kieliszki napełnione szampanem, pochodzącym
z winnic Pietruszki.
Galeria przodków wywołała zachwyt zebranych. Bohaterowie byli wymalowani „jak
żywi”, a w dodatku w naturalnej wielkości! Każdy obraz został zaopatrzony w tabliczkę, na
której widniało imię i nazwisko sportretowanej osoby oraz daty urodzin i śmierci. Założyciel
rodu, Hakkon Bezzębny, uwieczniony został na pokładzie łodzi dzielnych wikingów,
zaopatrzonej w silnik odrzutowy. Prapradziadek Joego, Herman Jednoręki, spoglądał na świat z
wysokości szubienicy, zaś słynny z okrucieństwa Ali Ibn Jusuf el Bengazi, postrach Morza
Śródziemnego w XVII stuleciu, stał dumnie na piramidzie wykonanej z kości swych ofiar. Była
to naprawdę wspaniała galeria, godna wystawienia w salach paryskiego Luwru lub madryckiej
El Prado! Nie dziwiłbym się, gdyby w salonach willi Joego zaszumiały skrzydła Historii! Na
razie jednak szumiały skrzydła wentylatorów mielących powietrze duszne od zapachu perfum i
dezodorantów, produkowanych oczywiście przez zakłady Joego, a rozpryskiwanych obficie
przez gromadę lokajów.
Przyjęcie zakończyło się ucztą, o której nazajutrz mówiła cała Barpiwonia. Dziwnym
zbiegiem okoliczności dwóch dżentelmenów, wyrażających się krytycznie o portretach,
wyniesiono z sali jadalnej prosto na cmentarz, co jednak nie zepsuło ogólnego nastroju
entuzjazmu i szampańskiej zabawy.
Po odjeździe ostatniego samochodu Joe udał się na dobrze zasłużony odpoczynek.
Wpierw jednak osobiście pogasił wszystkie światła oraz włączył prąd wysokiego napięcia do
otaczającej willę siatki. Następnie umył sztuczne zęby, wyciągnął się na wygodnym tapczanie i
przed zaśnięciem przeczytał kilka stron swej ulubionej książki o przygodach wampira Drakuli.
Rozdział VIII
TAJEMNICZY LIST
W pogodny, pachnący bzami wieczór majowy Smok siedział na ławie przed Jamą i
swoim zwyczajem pykał fajeczkę, spoglądając na przeciwległy brzeg Wisły. W oknach
niedawno zbudowanego hotelu zapalały się coraz liczniejsze światła, przez most Dębnicki
przejeżdżały samochody i motocykle. Wracali nimi ci, którzy tę piękną wiosenną niedzielę
spędzili za murami miasta.
Za dawnych czasów - rozmyślał - nie trzeba było uciekać z Grodu Kraka na wieś.
Powietrze było tu tak samo dobre, jak w Puszczy Książęcej. Ileż to kominów dymiło na
obszarze miasta? Pięć, może dziesięć... Jeden z nich, najwyższy, należał do zamkowej piekarni,
wypiekającej wspaniały żytni razowiec o chrupkiej skórce, drugi do wędzarni imć pana Trąby,
trzeci do miejskiej kuźni, gdzie wykuwano lemiesze do pługów i zbroje dla rycerzy... Dym z
owych kominów woniał bukowym drewnem, jako że nikt jeszcze nie znał węgla ani gazu. W
samym Grodzie drzew rosło co niemiara, nie mówiąc już o krzewach i kwiatach, które książę
rad wielce widział. Iriha sprawa, że ludzi było zacznie mniej niż dziś, a jedyny samochód, jak
wiadomo napędzany słoną wodą, wcale nie psuł powietrza. Siadywali więc ludzie nad
brzegami-czystej Wisły, a wędkarze, których nigdy nie brakowało, łowili w niej jesiotry,
łososie i pstrągi. Ryb tych nie było czuć fenolem jak teraz, toteż nic dziwnego, że Bartolini
przyrządzał z nich smakowite dania, o których później poeci pisywali wiersze.
A oto on we własnej osobie - pomyślał Smok, zobaczywszy kucharza zbliżającego się
ku Jamie w towarzystwie księcia i profesora.
Bartolini już z daleka machał ręką i wołał:
- Cześć, stary, masz czas?
- Ja mam zawsze czas - odparł Smok z uśmiechem. - A szczególnie dla was.
I robiąc miejsce na ławie, dodał:
- Klapnijcie sobie. Co nowego?
- Wszystko jest nowe - rzekł Gąbka. - Na każdym kroku coś nowego. Wyobraź sobie, że
dziś po raz pierwszy jechałem tramwajem.
- Takim niebieskim pudełkiem, co samo jeździ po szynach?
- Uhm. Gdy wszedłem, wszystkie miejsca były już zajęte. Wtedy zerwał się jakiś
okrutnie wąsaty młodzieniec i powiedział: Siadaj pan! Odparłem, że postoję, bo jadę niedaleko.
Na to on podciął mi kolana, przydusił łapą do siedzenia i wrzasnął: Siadaj, wapniaku, jak cię
grzecznie proszą! Mówił coś jeszcze o przekornych starcach, ale nie słuchałem, bo mi dech
zaparło.
- To był widocznie dobrze wychowany młodzieniec - rzekł Smok. - Ale nie wszyscy są
tacy. Widziałem dziś chłopca, który ciskał kamieniami za kotem. Gdy mu powiedziałem, że
postępuje jak łobuz, pokazał mi język.
- A co ty na to?
Smok zrobił zawstydzoną minę.
- Niestety, ja mu też. A on tak się wystraszył, że wpadł do pokrzyw.
- Dobrze mu tak-wtrącił książę. - Mam nadzieję, że już nie będzie dokuczać
zwierzętom. Czy pamiętasz kota Euzebiusza, który sypiał w szyszaku Janka z Kłaja?
- Oczywiście. To był prawdziwy mędrzec.
- Wszystkie koty są mądre. A co u ciebie?
- Dostałem dziś ciekawy list - odparł Smok. - Przeczytam go wam, jeżeli wstąpicie do
mnie.
Z grubej teczki, zawierającej listy, na które trzeba odpisać, Smok wyciągnął arkusz
papieru pokryty maszynowym pismem:
„Drogi i kochany panie Smoku, zapewne zdziwi się Pan, dostając list od faceta,
którego Pan wcale nie zna i nigdy nie widział na własne oczy. Ale ja, Joe Pietruszka, znam
Pana doskonale z gazet, radia i telewizji. Mam nawet album z fotografiami, na których
jest Pan, sam i ze swoimi przyjaciółmi. Taki album kosztuje u nas furę pieniędzy, ale Joe
ma tych pieniędzy tyle, ile ziarenek piasku jest na wszystkich pustyniach świata! Ja
mógłbym Pana kupić za gotówkę razem z tym dziwnym księciem, brodatym profesorem i
grubym kucharzem - i jeszcze by mi zostało na cały ocean coca-coli z lodem.
Mogę się założyć o milion zieleńców (tak się zwą pieniądze w moim kraju), że
jestem najbogatszym człowiekiem na kuli ziemskiej. Ale ja się nie założę, bo po co ma Pan
przegrać? Ja Pana nie znam osobiście, ale już bardzo lubię, bo jest Pan równym facetem.
Powiem coś więcej, i może mi Pan wierzyć, bo Joe Pietruszka nigdy nie kłamie. My
jesteśmy poniekąd rodakami, bo pradziadek mojej prababki przywędrował kiedyś z
waszego pięknego kraju. Ja nie znam dobrze waszej mowy i dlatego uprosiłem jednego
profesora, żeby napisał ten list. Ten profesor jest wielkim moim przyjacielem i nie chce
się rozstać ze mną ani na chwilę. On bardzo lubi rąbać kamienie. Ja dla niego kazałem
rozłupać dynamitem ogromną górę, żeby tylko mógł robić to, na co ma ochotę. Gdy
człowiek robi to, co lubi, można powiedzieć, że jest szczęśliwy. Prawda? A ja lubię mieć
przy sobie ludzi szczęśliwych.
Gdy tylko załatwię różne ważne sprawy, przyjadę, żeby uścisnąć Twą dłoń,
kochany Smoku. Nie gniewaj się, że piszę jak do swego kolegi, ale u mnie co w sercu, to na
języku! Joe
Pietruszka chce coś dobrego zrobić dla kraju swego pradziadka. Tylko Ty możesz
mu w tym pomóc. Na razie nie chcę nic więcej pisać, resztę powiem, gdy przyjadę. A
przyjadę tak pięknym samochodem, że na jego widok oczy Ci zbieleją, choć podobno
masz oczy niebieskie. Przywiozę z sobą flaszkę pomarańczowego soku ze swych plantacji i
wtedy sobie pogadamy.
A więc do rychłego zobaczenia!
Ściskam Cię serdecznie i całuję w koniec nosa
Twój najlepszy przyjaciel
Joe.”
- Skąd przyszedł ten list? - zapytał Gąbka, w którego głosie zadrgało zaniepokojenie.
- Z poczty.
- Ale z jakiego kraju?
- Nie wiem.
- Pokaż kopertę. Jaki jest znaczek?
Na dużym i bardzo kolorowym znaczku widać było sylwetkę staroświeckiego
żaglowca, zaopatrzonego w piracką flagę. Pod obrazkiem widniał napis: Barpiwonia, 2
zieleńce.
- Barpiwonia - rzekł w zamyśleniu profesor. - Nie słyszałem nigdy o takim kraju. Ale te
„zieleńce” coś mi przypominają. Nie wiem jeszcze co, ale coś bardzo nieprzyjemnego... Ach,
już mam! Przecież zieleńcami nazywały się pieniądze w Krainie Deszczowców!
- Cię choroba - mruknął Smok.
- Dziwny zbieg okoliczności - rzekł książę do profesora. - Daj mi ten list.
Przez chwilę dokładnie oglądał arkusz papieru, a potem poprosił o świeczkę.
- Chcesz go spalić? - zaniepokoił się Smok. - Przecież muszę odpisać.
- Nie odpiszesz, bo tu nigdzie nie ma adresu nadawcy. Ale jest coś, co mnie bardzo
interesuje.
Mówiąc to, książę kilkakrotnie przesunął list tuż nad płomykiem świecy, a następnie
zbliżył go do swych oczu.
- Tu jest coś dopisane - rzekł po chwili. - Słuchajcie: „Ten list należy czytać do góry
nogami. Życzliwy Rodak”.
- Co takiego? - zaniepokoił się Smok. - Przecież ja nic takiego nie przeczytałem.
- Bo ten dopisek został wykonany sokiem z cebuli - wyjaśnił Krak. - To stary sposób na
to, żeby pisma nie było widać, dopóki nie ogrzeje się go nad ogniem.
- Ale jak można czytać list do góry nogami?
- Chodzi pewnie o to, że wszystko należy rozumieć odwrotnie. Ktoś, komu ten Joe
Pietruszka kazał napisał list po polsku, chciał widocznie ostrzec cię, żebyś nie był zbyt
łatwowierny. Ten cały Joe bardzo mi się nie podoba. To musi być chytra sztuka.
Smok poskrobał się po głowie, co zawsze czynił, kiedy był bardzo zaaferowany.
- Dziwna historia - rzekł wreszcie: - Bardzo dziwna. Wynika z tego, że gdy ten Joe
przyjedzie, nie trzeba zbytnio wierzyć jego słowom.
- Ja też tak myślę - dodał profesor. - Zwłaszcza że te zieleńce zanadto mi się kojarzą z
Krainą Deszczowców. Musisz się mieć na baczności.
- Ja się zawsze mam na baczności - powiedział Smok. - Inaczej nie byłbym
nieśmiertelny...
Rozdział IX
WIECZÓR AUTORSKI
W przeddzień otwarcia restauracji Bartolini odebrał od krawca garnitur, złożony z
szerokich spodni, ozdobionej koronkami koszuli oraz fartucha zaopatrzonego w dwie
przepaściste kieszenie. W mocno nakrochmalonej czapie oraz w białych tenisówkach wyglądał
wprost imponująco. Starannie ogolone i natarte kremem oblicze promieniowało radością i
optymizmem.
Obejrzawszy się ze wszystkich stron w lustrze, mistrz spryskał ubranie wodą kolońską
o zapachu jaśminu i postanowił odwiedzić przyjaciół. Wiedział dobrze, że zastanie ich u
Smoka, gdyż w tym dniu gospodarz Jamy zawsze urządzał partyjkę bridża.
Po trzech kwadransach oczekiwania na taksówkę postanowił skorzystać z własnych
nóg, tym bardziej że piękna pogoda zachęcała do przechadzki.
Był ostatni dzień juwenaliów. Miasto roiło się od rozbawionych studentów. Bartolini
spotykał Cyganki, piratów, Arabów owiniętych w prześcieradła, a nawet Murzynów o twarzach
wysmarowanych przypalonym korkiem. Na chodnikach i jezdniach tańczyły dziewczęta w
połatanych dżinsach, otulone w firanki lub szale wyciągnięte z babcinych kufrów. Wszędzie
było słychać dźwięki gitar, ustnych harmonijek, a nawet niezwykle miłe dla ucha odgłosy
starych garnków, ciągniętych na sznurkach przez rozbawionych młodzieńców. Kucharz w
swym galowym stroju nie budził żadnej sensacji, gdyż wszyscy uważali go za przebierańca.
Początkowo gniewało go to, ale później zaczęło bawić. Poczuł się po prostu jednym z
uczestników ogólnej zabawy. W pobliżu Wawelu otoczyła go grupa młodych ludzi, z których
jedni grali na trąbkach, inni zaś na grzebieniach i bębenkach. Ani się spostrzegł, gdy zaczął
tańczyć razem z nimi na skrzyżowaniu dwóch linii tramwajowych, co miało ten skutek, że
wkrótce potworzyły się kilometrowe zatory. Nad ulicami, od ściany do ściany, wisiały girlandy
różnobarwnych żarówek, a na głowy tańczących spadały z okien długie wstęgi serpentyn.
Bartolini poczuł, że ubyło mu co najmniej dwadzieścia lat życia, a zarazem dwadzieścia
kilogramów wagi. Hasał tak zapamiętale, iż nie spostrzegł, że przygodni tancerze poszli w
swoją stronę. Ocknął się dopiero wtedy, gdy ujrzał przed sobą milicjanta, wołającego groźnie:
- Proszę się rozejść, obywatelu! Kucharz zamarł bez ruchu.
- Z kim? Z Balbinką?
- Nie widzę tu żadnej Balbinki - rzekł strażnik porządku publicznego. - To wstyd, żeby
starszy człowiek sam jeden tamował ruch tramwajowy.
Bartolini w jednej chwili posmutniał.
- Już idę, panie sierżancie. Bardzo przepraszam, ale zdawało mi się, że jeszcze jestem
studentem.
Milicjant pokiwał palcem:
- No, no, żeby mi to było po raz ostatni!
* * *
Smok zgarnął karty ze stolika i schował je do szkatułki wykładanej kością słoniową.
- Na dzisiaj dość. Przegrałem dwadzieścia lizaków i jestem zupełnie zrujnowany. Czas
teraz na bardziej kulturalną rozrywkę.
Profesor zaniepokoił się nie na żarty.
- Nie zamierzasz chyba poczęstować nas rozrywkowym programem telewizji?
- Nic podobnego - zastrzegł się gospodarz. - Ale, o ile dobrze pamiętam, obiecałeś nam
zeszłym razem, że przeczytasz kilka nowych wierszy.
- Nie wiem, czy się wam spodobają.
- Ocenimy je surowo i bez kumoterstwa - zapewnił go książę. - Kiedy ty masz jeszcze
czas na pisanie wierszy?
Gąbka wyjął z teczki kilka arkuszy papieru opatrzonego nagłówkami Instytutu i
przysunął do siebie lampę.
- Odpowiedzią na twoje pytanie - zwrócił się do Kraka - będzie właśnie wiersz, który
przeczytam na początek.
Kiedy poeci piszą wiersze?
Gdy w beczce pełnej wody
trzepie się karp księżyca,
a cisza snem podlana
wędruje po ulicach,
gdy z łąk nakrytych mgłami
snuje się siana zapach,
a noc po bruku chodzi
na kociomiękkich łapach,
i gdy na niebie gwiazdy
grają jak srebrne świerszcze,
wtedy przy blasku świecy
poeci piszą wiersze.
Milczenie, które zapanowało po ostatnich słowach, przerwał głos Kraka.
- Dziękuję. Teraz wiem, że dokonasz jeszcze wielu odkryć naukowych.
- Chwileczkę - przerwał Smok. - Nie rozumiem, co ma piernik do wiatraka, czyli poezja
do nauki?
- Dla mnie to jasne - odparł książę. - Uczony bez odrobiny wyobraźni nie dojdzie w
życiu do niczego. A gdzie szukać wyobraźni, jak nie u poety?
Gąbka zamachał rękoma na znak protestu.
- Nie jestem poetą, tylko zwykłym wierszopisem. To moje hobby, takie samo jak dla
jednego bridż, a dla drugiego zbieranie znaczków pocztowych.
- A dla mnie rozwiązywanie krzyżówek - wtrącił Bartolini, szczęśliwy, że może zabrać
głos w tak poważnej dyskusji. - Czy masz jeszcze inne wiersze?
- Owszem - ucieszył się Gąbka. - Ale to takie głupstewka, pisane dla odprężenia. Cała
ich zaleta, jeśli można tak powiedzieć, polega na tym, że są krótkie.
- Słuchamy, słuchamy...
- Pierwszy wiersz będzie o wodniku ciekawskim.
- A cóż to takiego?
- Wymyśliłem go wczoraj - wyjaśnił autor - gdy zobaczyłem wielką kadź na
deszczówkę.
- Tę samą, w której się trzepał karp księżyca? - zapytał kucharz.
- Nie, inną. Oto on:
Wodnik ciekawski
Z każdej kadzi na deszczówkę
wyciągam maleńką główkę.
Reszty nie widać, bo po co?
I tak to robię nocą.
A w jakim celu? Chcecie wiedzieć?
Bo mi się nie chce na dnie siedzieć!
- Ten wiersz spodobałby się w Krainie Deszczowców - stwierdził książę - bo jest w nim
cała beczka w
(
ody. A drugi?
- Ten ma tytuł „O rybaku”.
- Masz babo placek - zażartował Smok. - Znowu o wodzie. A może napiszesz wiersz o
parasolu?
Książę przyłożył palec do warg.
- Pst. Nie narzucaj poecie tematów do wierszy. O jajecznicy też można napisać poemat.
- I to jaki! - zawołał Bartolini. - Zwłaszcza gdy ja ją zrobię!
Gąbka przetarł okulary i przeczytał:
O rybaku
Pewien rybak z Przemyśla
siadł nad Sanem i myślał,
aż wymyślił rybę, której nie ma.
No i teraz jest bieda,
bo jej złowić się nie da,
ale za to do wiersza jest temat!
- Brawo - rzekł książę. - Oto woda na mój młyn. Pfuj, ja też zaczynam o wodzie. Zaraza
jakaś? A czy napisałeś coś na temat jedzenia? Nie zapominaj, że słucha cię mistrz sztuki
kulinarnej.
Na twarzy profesora pojawił się tajemniczy uśmiech.
- Napisałem, a jakże. Ale uprzedzam, że to już ostatni wiersz. Co za dużo, to niezdrowo.
- Święta racja - mruknął Bartolini półgłosem.
O smoku
Pewien smok z krainy bajek
ogromnie nie lubił jajek,
które lekarz przepisał mu na kurację.
Więc pewnego wieczora,
gdy znów ujrzał doktora,
kłapnął paszczą i zjadł go na kolację!
Smok skrzywił się z niesmakiem. - Jak mogłeś napisać coś podobnego. Wiesz, że nie
jadam ludzi.
- To nie jest wiersz o tobie. Ty jesteś zupełnie wyjątkowym smokiem.
- Dziękuję za komplement - powiedział Smok. - Ale skoro mowa o jedzeniu, to może
Bartłomiej zdradzi nam, co przygotował na otwarcie lokalu.
Kucharz otwarł usta, ale Smok nie dopuścił go do głosu.
- Czekaj, czekaj... Mogę sobie wyobrazić, jakie będzie menu w twojej jadłodajni.
- No?
- Ziemniaczanka wiosenna, czyli z przemrożonych kartofli, a na drugie pieczeń
strażacka.
- Jaka?
- Taka, po której pali w gębie. Ale to nic, bo na deser podasz wodę z kompotu...
Bartolini zerwał się ze swego miejsca.
- Panowie! Za chwilę będziecie świadkami morderstwa. Zabiję go!
Groźba nie zrobiła na Smoku żadnego wrażenia
- Już wielu próbowało, ale nikomu się nie powiodło. Jednak na wszelki wypadek
postaraj się o dobrego adwokata.
Przez chwilę zdawało się, że kucharz eksploduje. Odruchowo sięgnął po rożen, ale
zmitygował się, gdyż przypomniał sobie, że dał go do naostrzenia w Spółdzielni im. Mikołaja
Kopernika.
Żeby rozładować sytuację, profesor zmienił temat rozmowy. Jest to, jak wiadomo,
dobry sposób na uniknięcie wielu zadrażnień i dobrze by było, gdyby pamiętali o nim politycy
kłócących się państw.
- Jutro wybieram się do Zakopanego. Pojadą ze mną dwaj asystenci. Musimy pobrać
próbki baltazaronu z jaskini, bo najwyższy już czas przystąpić do roboty.
- W czym go przywieziecie? - zainteresował się książę, jak zwykle praktyczny i
przewidujący.
- Myślę, że wystarczą bańki na mleko, ustawione dnem do góry - wyjaśnił Gąbka. -
Jeżeli dać gumowe uszczelki.
- Ba - mruknął Smok, wypuściwszy z ust wielki kłąb wonnego dymu. - Ale spróbujcie je
kupić...
Zadzwonił telefon. Smok podniósł słuchawkę.
- Halo, proszę?... Tak, jestem przy aparacie, słucham... Radio? Jeszcze nie przywieźli.
Pyta pan, czy mam książki do czytania? Niestety, wciąż jeszcze nie dostałem półki
bibliotecznej... Tak, dobrze, bardzo dziękuję. Może być nawet jakiś niezły kryminał... Albo
Baśnie Andersena, co pan ma pod ręką. Strasznie lubię czytać wieczorami, zwłaszcza gdy
pada... Ja też pana pozdrawiam. Cześć!
Po tych słowach Smok odłożył słuchawkę i zabrał się znowu do fajki, która tymczasem
wygasła.
- Kto dzwonił?
- Prezydent. Obiecał przysłać mi coś do czytania.
- Szczęśliwy jesteś, że masz czas na czytanie - westchnął profesor. - Ja mam tyle roboty,
że nie mogę o tym marzyć. Kierowanie Instytutem to nie zabawka. Tobie dobrze, siedzisz sobie
przed Jamą, turyści cię fotografują, a gdy masz już dość, to idziesz sobie na kawę do „Jubilata”.
Żyć, a nie umierać.
Smok błysnął kłami w uśmiechu.
- Toteż ja sobie żyję i nie umieram, czego i wam życzę.
Rozdział X
DZIWNA WIZYTA
Wkrótce po starcie pasażerskiego odrzutowca Barpiwońskich Linii Lotniczych (BLL)
Killy wyciągnął się w wygodnym fotelu i przymknął oczy. Czekało go wiele godzin
monotonnego lotu, toteż mógł sobie pozwolić na drzemkę, zwłaszcza że w najnowszym
numerze „Wiadomości Pirackich” nie było nic godnego uwagi. Miał wprawdzie przy sobie
podręcznik do nauki języka polskiego, ale po przeczytaniu pierwszego zdania odłożył książkę z
wyrazem głębokiego niesmaku. Zdanie to brzmiało jak następuje: „Trzy przebiegłe
szczebiotki, Szczyrzyczanka, Wytrzyszczanka i Przemyślanka, przejechały przez
Szczebrzeszyn w drodze do Przasnysza.
Sąsiad z prawej strony założył ręce na pokaźnym brzuszku i gwizdał przez sen niczym
parowóz kolejki wąskotorowej. Sąsiad z lewej rozwiązywał krzyżówkę w „Ilustrowanym
Magazynie Okropności”.
Ukołysany jednostajnym szumem silników Killy zapadł w sen, który przeniósł go w
lata dzieciństwa. Zdawało się mu, że ma znowu dziesięć lat i że z gromadą rówieśników
zabawia się w zbójów i żandarmów. On był oczywiście dzielnym żandarmem, biorącym do
niewoli bandę Kaprawego Byka, prześladującą spokojnych mieszkańców Arizony. W tych
czasach marzył bowiem o pójściu w ślady swego wuja, szeryfa, znanego ze swej surowości w
stosunku do złoczyńców.
Nagły wstrząs samolotu zmusił go do otwarcia oczu. W ułamku sekundy zorientował
się, że miejsce z prawej strony jest puste. Sąsiad z lewej, z wyrazem przerażenia na twarzy,
wpatrywał się w drzwi wiodące do kabiny pilotów.
- Co się stało? - zapytał Killy.
- Obawiam się, że ktoś nas porywa - wyjąkał amator krzyżówek. - Ten facet, który
siedział obok pana, wszedł nagle do kabiny i zaraz potem samolot zmienił kurs. Coś mi się to
nie podoba.
- Mnie też - przyznał Killy. - Nie lubię być porywany bez pytania o zgodę. Zaraz to
sprawdzę.
Sąsiad pobladł.
- Tylko ostrożnie! Taki porywacz zdolny jest do wszystkiego.
- Mnie to pan mówi? - odparł Killy i jednym susem znalazł się przy drzwiach kabiny.
Otworzywszy je silnym kopniakiem, ujrzał grubaska, który stał tuż za pilotem i szturchał go w
plecy lufą pistoletu. Niewiele myśląc Killy przyłożył swój pistolet do pleców porywacza.
- Wracać na miejsce! - krzyknął głosem nie dopuszczającym żadnego sprzeciwu.
- Ani mi się śni - odparł grubas. - To ty wracaj na miejsce, jeśli ci życie miłe. Lecimy do
Meksyku i już.
- Lecimy do Warszawy - wycedził Killy. - Mam tylko dziesięć minut na przesiadkę do
Krakowa i nic mnie twój Meksyk nie obchodzi. Po co chcesz tam lecieć?
- Po pewien kaktus, którego nie mam w swej kolekcji.
- Rzeczywiście to ważny powód - przyznał Killy. - Ale ja mam znacznie ważniejszą
sprawę do załatwienia w Krakowie.
- Panowie - rzekł pilot. - Uzgodnijcie w końcu, dokąd mamy lecieć, bo mi się już
całkiem pokałapućkało.
- Do Meksyku - ryknął grubas.
- Do Warszawy - rozkazał Killy. - Niech pan wraca na dawny kurs.
- Ani mi się waż - zagroził porywacz. - Naprzód Meksyk, potem Warszawa. Ja muszę
mieć ten kaktus.
Wtedy Killy, nie odrywając pistoletu od pleców grubasa, nachylił się do jego ucha i
powiedział cicho, lecz wyraźnie:
- Kochany, czy chcesz się narazić Pietruszce?
Na dźwięk tego imienia porywacz uczuł, że nogi mu miękną.
- Nie powiesz chyba, że jesteś człowiekiem Pietruszki?
- A właśnie że jestem. Lecę z jego polecenia i raz jeszcze radzę ci po dobroci, żebyś
schował swoją pukawkę.
- Trzeba było od razu tak mówić - mruknął grubas i chowając pistolet do kieszeni dodał
głośno:
- Wracajmy na stary kurs. Ja tylko sobie żartowałem. Po chwili obydwaj pasażerowie
znaleźli się na swych miejscach.
- Gdybym wiedział, że jesteś kumplem Joego, nigdy bym się na coś takiego nie odważył
- rzekł grubasek. - Dobranoc.
- Dobranoc - odparł Killy. - Ale na wszelki wypadek daj mi pukawkę na przechowanie.
Kto wie, czy za chwilę nie zechcesz lecieć do Rio de Janeiro.
- Och, nie - zastrzegł się niefortunny porywacz. - Siedziałem tam przez pięć lat w
zupełnej samotności i mam dość tego miasta na całe życie.
Dalszy lot przebiegał spokojnie i planowo. Killy zdążył przesiąść się na samolot do
Krakowa, nie omieszkawszy przedtem oddać pistoletu grubaskowi. Obaj panowie uścisnęli
sobie dłonie.
- Do zobaczenia - rzekł uszczęśliwiony, acz niefortunny porywacz.
- Nie radzę - odparł Killy. - Naprawdę nie radzę...
* * *
Na ścianie dzielącej pomieszczenie dla pasażerów od kabiny pilota pojawił się napis:
NIE PALIĆ. ZAPIĄĆ PASY.
Jednocześnie w głośnikach zabrzmiał głos stewardesy:
- Proszę państwa, za kilka minut wylądujemy w Krakowie. Załoga kapitana Skowronka
dziękuje za miłe towarzystwo. Do chwili zatrzymania się samolotu prosimy o nieopuszczanie
swych miejsc.
Killy pochylił się i udając, że zawiązuje sznurowadło, szybko pozbył się okularów,
wąsów oraz brody. Błyskawicznie zmienił też krawat i perukę.
Gdy samolot podkołował do płyty lotniska, na miejscu zajmowanym do tej pory przez
człowieka o wyglądzie profesora archeologii śródziemnomorskiej siedział osobnik śmiało
mogący być przedstawicielem ONZ-tu do spraw badania opinii.
Okazawszy wopistom świetnie podrobiony paszport, w którym figurował jako Alberto
Carnavalini, przemysłowiec, wskoczył do taksówki i rzucił kierowcy trzy słowa:
- Smocza Jama, pręgo!
Kierowca prztyknął palcem w daszek czapki i z domyślnym uśmiechem zapytał:
- Italiano?
- Si, si - odparł Killy, i żeby nie musieć rozmawiać, wrzucił w usta gumę do żucia. Ale
kierowca miał ochotę na pogawędkę. Wysiliwszy swą znajomość języka włoskiego zdołał
wystękać:
- Roma. Milano. Zofia Loren. Bellissima! Dopiero gdy poczuł między łopatkami lufę
pistoletu, zapuścił silnik i mruknął:
- Jakie te ludzie teraz nerwowe...
Przybywszy do celu, Killy wręczył mu dwa fałszywe dolary i nie czekając na resztę,
ruszył ku Jamie.
Miał szczęście. Jej mieszkaniec plewił właśnie grządkę czerwonych tulipanów. Ubrany
w ogrodniczy kombinezon, z głową nakrytą słomkowym kapeluszem i z nieodłączną fajką w
zębach, wyglądał bardzo sympatycznie i wcale nie przypominał groźnego potwora.
Killy, który przed tygodniem zdał egzamin z języka polskiego, skłonił się i powiedział:
- Dzień dobry. Jaka piękna kwiaty. Szeroką twarz Smoka okrasił radosny uśmiech.
- Prawda? Pan jest ogrodnikiem?
- Nie, piratem - odparł Killy i ugryzł się w język. O mało co nie popełnił fatalnego
błędu! Ale Smok nie dosłyszał słów gościa, bo w tej samej chwili wawelskie zegary jęły
wydzwaniać południe. Na wszelki wypadek Killy dodał:
- Och przepraszam. Ale w czasie lecieć czytałem książka o piratach...
Uścisk smoczej łapy był przerażająco mocny. Killy przez dłuższą chwilę musiał
rozcierać swą prawicę.
- Proszę do środka - rzekł potwór. - Czym chata bogata, tym rada. Czego się pan napije?
Jest woda źródlana, kefir i sok malinowy. Zrobię panu doskonały cocktail.
- Thank you. Ja tylko na krótka chwila. Jestem specjalny wysłannik ONZ do spraw
badania opinii. Zechce pan odpowiedzieć na jedenaście pytań zamieszczonych w ankieta. Dla
pana to drobiazg, a dla nas ogromnie cenna informacja.
- Przesada - rzekł Smok wręczając gościowi szklankę z napojem.
- Nic podobnego. Mamy już 299 milionów 999 tysięcy i 999 odpowiedzi. Brak nam
tylko tej najważniejszej, pochodzącej od jedyny smok na kula ziemska.
- Skoro tak, to zgoda. Ale chwileczkę... Musi pan spróbować kruchych ciasteczek,
zrobionych własnoręcznie przez Bartoliniego.
Odwrócił się plecami do gościa i zajrzał do lodówki.
Korzystając z tego Killy wykonał szereg zdjęć Jamy przy pomocy aparatu ukrytego w
guziku marynarki. Jednocześnie błyskawicznym ruchem przykleił pod stołkiem niezwykle
czuły mikrofon. W ten sposób spełnił najważniejszy rozkaz swego szefa.
- Na szczęście są jeszcze cztery ciasteczka - rzekł Smok. - To niewiele, ale wystarczy,
żeby się pan poczuł zachwycony.
- Ja już jestem zachwycona z poznanie tak sławna osobistość - powiedział Killy, kładąc
dłoń na sercu. - Ale bardzo mnie dziwi, czemu taka sławna osoba mieszka w takie prymitywne
warunki. Pan jest jaskiniowiec XX wieku! Brak światło dzienne, mnóstwo chłód, wilgoć i
kamienna podłoga. Czy nie mogli dać porządnego mieszkania w drapacz chmur?
- Mogli - odparł szczerze Smok. - Ale ja nie chciałem. Strasznie lubię tę norę. Czy
słyszał pan kiedy, żeby smoki mieszkały gdzie indziej niż w jaskini? Killy przecząco pokiwał
głową.
- A widzi pan - zatriumfował gospodarz. Przybysz wyciągnął z teczki drukowany
formularz, rozłożył go na stole i wygładził dłonią.
- Będzie szybciej, jeżeli sam przeczytam pytania, a pan udzieli odpowiedź. Nie chcę
zabierać zbyt mnóstwo czasu. Można zaczynać?
- Proszę.
- Jeszcze jedna uwaga: odpowiedzi powinny być krótkie i zdecydowane. Zaczynam.
- Co jadasz na śniadanie?
- Chleb z masłem i jajko na miękko.
- Czy lubisz piesze spacery?
- Ogromnie.
- Jaki masz numer kołnierzyka?
- Pięćdziesiąty czwarty.
- Ulubiony kolor?
- Niebieski.
- Czy grasz w szachy? - Słabo.
- Do ilu rachujesz?
- Do pięciuset. Dalej już mi się nie chce.
- Czy istnieją latające spodki?
- Nie wiem. Musiałbym zapytać się Lema.
- Ile masz zębów?
- Czterdzieści osiem. I wszystkie prawdziwe.
- Co to jest poezja?
- Obiad sporządzony przez Bartoliniego.
- Czy lubisz zespół Abba?
- Bardzo.
- Stan cywilny?
- Kawaler.
Killy włożył arkusz do teczki, a długopis do kieszonki.
- To byłoby wszystko. Na razie - zastrzegł się. - Opracowanie ankieta należy do
komputer. Wyniki prześlemy listem ekspres.
- Tylko nie ekspresem- przeraził się Smok.
- Dlaczego?
- Bo te idą najdłużej. Przynajmniej u nas. Najlepsza będzie zwykła kartka pocztowa.
- W porządku - zgodził się Killy, uradowany, że poszło mu tak łatwo. - Życzenie klienta
jest dla nas rozkazem. I jeszcze jedno, Mr Smok. Bardzo dziwne, że wytrzymuje pan to okropne
krakowskie powietrze. Ja twierdzić, że to dlatego, bo macie za mało samochód.
Zdumienie Smoka nie miało granic.
- Jakim cudem? Nie rozumiem.
- Widzi pan - ciągnął Killy - im więcej samochody na ulice, tym lepsze powietrze w
miasto. Samochody robić wiatr, a każda samochóda spoza miasto przywozi trochę wiejskie
powietrze. No nie? Gdybym był władcą od Kraków, to przeprowadziłbym przez miasto dwa
ogromne autostrady, po osiem pasy każda. Jedna Wschód-Zachód, druga Północ-Południe.
Zaraz byłoby czym oddychać.
- Pan chyba żartuje?
- Ja mówić całkiem poważnie. Wkrótce wystąpić z taką tezą na zebranie Komiteta
Ochrony Środowiska w ONZ. No, ale na mnie już czas.
- Good-bye mr Smok!
- Good-bye! I szczęśliwej drogi.
Po odejściu gościa Smok wrócił do plewienia grządki tulipanów. Nagle zerwał się,
podskoczył i wybiegł na drogę. Niestety, po miłym wysłanniku ONZ nie było już śladu.
To straszne - pomyślał mieszkaniec Jamy. - Pomyliłem się z tym numerem kołnierzyka.
Noszę przecież pięćdziesiąty piąty, a nie czwarty. Ale może to nic ważnego...
Rozdział XI
WYPRAWA PO GAZ
W tym samym czasie, gdy Smok rozmawiał z rzekomym wysłannikiem ONZ, Baltazar
Gąbka, wraz ze swymi asystentami Piotrem i Markiem, zbliżał się do pamiętnego otworu, w
którym po raz pierwszy od dwunastu stuleci znów ujrzał światło słoneczne. Profesorowi i jego
pomocnikom towarzyszyło kilkunastu studentów dźwigających różne aparaty naukowe oraz
bańki do pobierania próbek gazu. Na wieczną rzeczy pamiątkę należy zaznaczyć, że pojemniki
te ofiarowała Instytutowi - i to w drodze czynu społecznego - Centrala Spółdzielni
Mleczarskich!
Tego dnia, podobnie jak w Krakowie, panowała w górach nadzwyczaj piękna pogoda. Z
Kalatówek przez Halę Kondratową dążyły na Giewont tłumy turystów, znaczących swą drogę
papierkami z cukierków i skórkami pomarańcz. Dźwięk gitar przeplatały się z tonami jazzu
płynącymi z niezliczonych tranzystorów. Ta bardzo hałaśliwa, a jednocześnie pstrokata
wędrówka ludów wywarła jak najgorsze wrażenie na profesorze, pamiętającym ciszę i pustkę
Gór Skalistego Południa.
- Przecież oni wypłoszą wszystkie niedźwiedzie - rzekł do młodszego z swych
asystentów, Piotra.
- Już dawno je wypłoszyli - odparł Piotr. - O ile mi wiadomo, w całych Tatrach
zachowało się tylko kilka niedźwiedzi, i to w najbardziej niedostępnych miejscach.
Jeden z nich jest całkiem głuchy, a pozostałe cierpią na przytępienie słuchu.
- Biedaki - westchnął profesor. - Ale co to? Widzę jednego tam na skale, po prawej
stronie. A więc nie jest tak źle z nimi.
Piotr przyłożył dłoń do czoła i spojrzał we wskazanym kierunku.
- To jest człowiek przebrany za misia - powiedział po chwili.’ - Turyści chętnie się z
nim fotografują. On nawet nieźle zarabia...
- Ach tak - rzekł profesor ze smutkiem. - No, to chodźmy dalej.
Wąska i coraz bardziej stroma ścieżka wiła się między potężnymi głazami, na których
tu i ówdzie zieleniły się czapy mchu. Obarczony ciężkim plecakiem stąpał ostrożnie, ale
wytrwale, czując na twarzy coraz silniejsze podmuchy wiatru, ciągnącego od bliskiej już
szczerby w grani Giewontu. Tuż za nim kroczyli Piotr i Marek, o twarzach pokrytych drobnymi
kropelkami potu. Choć znacznie młodsi od profesora, byli bardziej zmęczeni niż on, ponieważ
większą część życia spędzali na ślęczeniu przy laboratoryjnych stołach, a wolne od pracy dni za
kierownicami swych samochodów.
Już z daleka można było zauważyć, że przed wejściem do jaskini uformowała się długa
kolejka ludzi czekających na możność zejścia pod ziemię. Po przybyciu na miejsce okazało się,
że do wnętrza wiedzie wygodna, zaopatrzona w poręcze drabinka. Tuż obok ustawiono kiosk,
w którym urzędował kasjer sprzedający bilety. Przy okienku widniała tablica z informacją:
Wstęp 20 zł od osoby. Czas zwiedzania 30 minut. Dla wycieczek, wojskowych i
młodzieży szkolnej 50% zniżki. Jaskinię można zwiedzać wyłącznie grupowo w
towarzystwie przewodnika.
Z uczuciem ulgi Gąbka zrzucił plecak i rozprostował ramiona. Pozostali uczestnicy
ekspedycji poszli niezwłocznie za jego przykładem.
- Do kolejki, do kolejki - rozległy się głosy oczekujących przed jaskinią ludzi.
- Jestem Gąbka - rzekł profesor - i prowadzę ekspedycję pracowników Instytutu do
Badań nad Baltazaronem. Mamy ważne zadanie do wykonania.
Dźwięk znanego nazwiska wywołał ogromne wrażenie. W jednej chwili profesor
znalazł się w tłumie rozgorączkowanych turystów, pragnących z bliska zobaczyć człowieka,
którego imię wciąż jeszcze nie schodziło ze szpalt dzienników całego świata. Gdyby w tym
samym momencie zjawił się nad Giewontem latający talerz, na pewno nie wywołałby podobnej
sensacji. Matki podnosiły swe dzieci, aby pokazać im sławnego człowieka, młodzi ludzie płci
obojga głośno dopraszali się autografów, trzaskały migawki aparatów fotograficznych.
Profesor, zażenowany dowodami uznania, tłumaczył wszystkim, że chętnie postoi w kolejce,
ale nikt nie chciał o tym słyszeć. Widząc, co się dzieje, kasjer ogłosił: - Na dziś koniec z
wycieczkami. Proszę zrobić miejsce dla naukowców!
- Dziękuję w imieniu Instytutu - rzekł wzruszony profesor. - Postaramy się zakończyć
nasze prace do wieczora.
Zgromadziwszy swych pracowników przy sobie, w krótkich słowach przypomniał im
ustalony porządek czynności. Następnie nachylił się nad otworem, aby sprawdzić, czy z
ciemnej otchłani nadal wydobywa się charakterystyczny zapach kwitnących fiołków. Niestety,
w jego nozdrza uderzyły najrozmaitsze wonie, prócz tej jednej, najważniejszej.
- Hm - mruknął uczony, nie wiedząc, co o tym sądzić. - Tak czy owak schodzimy.
Dno jaskini usiane było zmiętymi biletami, strzępami gazet i puszkami z konserw.
Studenci, z wyjątkiem dwóch, którzy pozostali na powierzchni, otoczyli swego mistrza.
- Czy nie czujecie zapachu fiołków? - zapytał profesor.
Kilkanaście nosów wciągnęło powietrze do płuc, raz, drugi, trzeci...
- Nie - zabrzmiała zgodna odpowiedź.
- A nie jesteście senni?
- Ani trochę.
- Dziwne - rzekł Gąbka. - To mogłoby znaczyć, że gaz się ulotnił.
- Albo jest cięższy od powietrza i leży tuż przy ziemi - poddał Marek. - Trzeba to
zbadać.
I nie czekając na zgodę profesora, położył się na dnie jaskini.
- Są! Są fiołki! - zawołał.
Profesor poczuł na plecach dreszcz strachu.
- ALARM! - krzyknął - ALARM! Natychmiast założyć maski! Inaczej pośpimy się jak
susły. Dawać bańki.
W ciągu niewielu sekund wszyscy członkowie ekspedycji upodobnili się do jakichś
groteskowych istot, zaopatrzonych w długie ryje, zakończone gumowymi przewodami. Istoty
owe, dzięki latarkom umieszczonym na hełmach, rzucały na ściany jaskini ogromne,
niekształtne cienie, pojawiające się i ginące w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.
Wyznaczeni już wcześniej pobieracze gazu przystąpili niezwłocznie do pracy. Dobrze
zamknięte i uszczelnione pojemniki wędrowały na linach ku górze. Robota szła sprawnie i
planowo. Liczniki Geigera nie wykazały żadnych śladów promieniowania. Gdy wszystkie
bańki znalazły się na powierzchni, Gąbka dał znak umówionym już wcześniej sygnałem, że
należy przystąpić do szczegółowego zbadania całej jaskini. Jedni ostukiwali młotkami jej dno,
inni badali ściany, zaglądając w najbardziej niedostępne zakamarki i fotografując je przy
pomocy aparatów zaopatrzonych w lampy błyskowe. Słowem, każdy robił to, do czego się
przygotował w czasie wielokrotnych prób w salach Instytutu. Nikt nie myślał o odpoczynku,
nikt nie spoglądał na zegarek. Zdawało się, że w tej nieforemnej i najeżonej głazami pieczarze
czas naprawdę przestał istnieć.
Profesor, zgodnie ze swym planem, zmierzył temperaturę i wilgotność powietrza
zapisując wyniki w maleńkim notatniku, następnie zaś odesłał na powierzchnię chlebak
wypełniony kamykami, pochodzącymi z najniżej położonych części jaskini.
Gdy po wielu godzinach wytężonej pracy wszyscy znaleźli się znów pod gołym niebem,
słońce zniknęło już za horyzontem. Jeszcze tylko wierzchołki najwyższych gór jarzyły się
czerwonym blaskiem jak rozpalone, ale szybko stygnące żelazo.
Była już noc, gdy grupa naukowców zastukała do drzwi schroniska na Hali
Kondratowej. Z wnętrza budynku dolatywały dźwięki muzyki.
- Fajno - ucieszył się jeden ze studentów. - Szafa gra.
- Co takiego? - zdziwił się Gąbka.
- Szafa.
Profesor wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem, co ma szafa do muzyki? Za moich czasów w szafie wieszało się
ubrania. Ale grunt, że teraz sobie odpoczniemy.
W otwartych drzwiach zjawiła się barczysta sylwetka kierownika schroniska.
Profesor uchylił melonika.
- Dobry wieczór - powiedział uprzejmie. - Prosimy o nocleg dla dziewiętnastu ludzi.
- Pan chyba żartuje - odparł kierownik i spojrzał niezbyt przychylnie na gromadę
młodych ludzi. - Nie ma ani jednego miejsca. Od dziś całe schronisko jest zajęte na sympozjum
Towarzystwa Hodowli Kanarków
Harceńskich. Bardzo mi przykro, ale nic na to nie poradzę.
- - Przepraszam - rzekł profesor. - Czy to jest schronisko?
- Nie widać tego?
- No to my prosimy o schronienie przed nocą, która zastała nas w górach.
- Porządni ludzie nie chodzą nocami po Tatrach. A co hodujecie?
Baltazar Gąbka poskubał w zamyśleniu swą bródkę.
- Hm... Można powiedzieć, że hodujemy nowe myśli, hipotezy naukowe, młode
pokolenie badaczy...
- Ale nie hodujecie kanarków - uciął dyskusję zniecierpliwiony już kierownik. - U mnie
trzeba zamawiaj miejsca na pół roku naprzód. Żyjemy w epoce planowania. Spróbujcie
szczęścia na Kalatówkach, ale nie wiem, czy coś uzyskacie, bo tam jest znowu
kursokonferencja magików cyrkowych. Żegnam!
Trzask zamykanych drzwi stanowił bezapelacyjne zakończenie rozmowy.
- I co teraz? - westchnął Piotr, żegnając się w myśli z dobrą kolacją i wygodnym
noclegiem.
Gąbka rozłożył ręce.
- Moi kochani - rzekł do swych towarzyszy. - Czuję, że w ten sposób zajdziemy aż do
Krakowa. Zresztą lepiej iść, niż siedzieć. Pogoda sprzyja.
Jakby na potwierdzenie tych słów spoza gór wychylił się rąbek wschodzącego księżyca.
Profesor poprawił plecak na ramionach i wymachując zwiniętym parasolem ruszył na
czele orszaku.
Rozdział XII
MR JOE PIETRUSZKA W AKCJI
Joe Pietruszka obudził się wczesnym rankiem. Podszedł w pantoflach do okna i
otworzył je na oścież. Zgodnie z wydanym wczoraj rozkazem „Gwiazda Barpiwonii” stała już
pod żaglami. Na maszcie łopotała tradycyjna flaga piracka, zacerowana i wyprasowana
osobiście przez czcigodną małżonkę szefa.
Joe włączył radio, aby wysłuchać komunikatu o pogodzie. Wszystko zapowiadało się
jak najlepiej. Nad Barpiwonią panował rozległy wyż, wiatry były pomyślne, a stan morza
wprost idealny.
Pietruszka ogolił się starannie i włożył na siebie admiralski mundur, przechowywany w
szafie na specjalnie uroczyste okazje. Nikt będący przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczyłby,
że wyprawa po Smoka Wawelskiego w pełni zasługiwała na takie miano.
Po spożyciu śniadania urozmaiconego butelką rumu Joe zatrzasnął zamek podręcznej
walizki mieszczącej kolekcję noży i nacisnął guzik dzwonka. W drzwiach stanął Bob-Dziecina.
Mimo wczesnej pory wyglądał świeżo i elegancko, co samo już świadczyło o wyjątkowości
tego dnia, noszącego datę 13 sierpnia 1978 roku. Promienie słońca odbijały się od
wypolerowanej lufy pistoletu i od drewnianej nogi, pociągniętej bezbarwnym lakierem. Czerń
opaski na lewym oku Boba mogłaby śmiało konkurować z czernią jego pirackiego sumienia,
jeśli Bob posiadałby coś w tym rodzaju.
- Wóz gotowy? - zapytał Joe.
- Tak jest, szefie - odparł Bob. - Był tylko mały kłopot z paskiem klinowym, który
musiałem wyklinować, ponieważ się zaklinował.
- Znieś mi walizkę - rozkazał Pietruszka. - I pamiętaj, że gdyby był jakiś telefon, masz
mówić, że popłynąłem na połów rekinów. Ani słowa o prawdziwym celu wyprawy!
- Ma się rozumieć. Tajemnica służbowa.
- Idziemy.
Po chwili czerwony samochód marki „Retro”, model 1914 r., minął bramę ogrodu i
ruszył w kierunku niedalekiej przystani. Jego drogę znaczyły głośne wybuchy spalin i
przeraźliwy pisk hamulców na ostrych zakrętach szosy.
Bob-Dziecina pomachał ręką i krzyknął na pożegnanie:
- Złam kark, szefie!
Była to tradycyjna formuła używana od wieków na Barpiwonii w chwilach szczególnie
ważnych i podniosłych.
Bob zamknął bramę i wrócił do willi, aby jak co dzień rozpocząć swą pracę przy
sekretarskim biurku. Spojrzawszy z odrazą na stos papierów pomyślał nie bez melancholii:
- Gdybym był młodszy, wszedłbym teraz z szefem na pokład, aby przeżyć jeszcze jedną
przygodę mego pirackiego żywota...
O tej samej porze Smok zasiadł do porannej beczki mleka, a profesor Gąbka pochylił się
w swym laboratorium nad próbką zawierającą mieszaninę baltazaronu ze spalinami fiata.
Książę Krak rozłożył na swym biurku katalog zabytków Wawelu, a mistrz Bartolini zjawił się
w kuchni swej restauracji, aby wydać kuchcikom dyspozycje na dzień bieżący. Krótko mówiąc,
rozpoczął się normalny dzień pracy, pod słońcem świecącym od samego rana w sposób zdolny
zaspokoić najwybredniejsze wymagania.
Wszedłszy na pokład statku, Joe znalazł się przed frontem stojącej na baczność załogi.
- Czołem, chłopcy! - zawołał mocnym głosem.
- Człem-ko-szef! - wrzasnęli piraci, co miało oznaczać: czołem, kochany szefie. Głośny
okrzyk spłoszył stado sępów, które obsiadły reje statku w oczekiwaniu na rychły żer, oraz
obudził czarnego kota drzemiącego na kapitańskim mostku. Bosman Zęza, pełniący ochotniczo
funkcję kierownika chóru, dał znak batutą - i z trzydziestu męskich piersi wydarły się słowa
starożytnego hymnu piratów:
Na wyścigi z huraganem,
Niespokojnym Oceanem
nasza łajba rusza w dal!
Nad spienionych wód odmętem
huczą żagle w mig rozpięte,
ostrych noży błyszczy stal.
Pod zwałami groźnych chmur
brzmi pirackich głosów chór,
miauczy głośno czarny kot.
W bryzgach fal i pisku mew,
na korsarskiej pieśni zew,
płynie duma wszystkich flot!
Wypijemy z beczki rum,
poczujemy we łbach szum,
zdobędziemy cały świat!
Kiedy wrogów braknie już,
gdy się stępi ostry nóż,
nasz kapitan będzie rad!
Gdy przebrzmiały ostatnie słowa hymnu, rozległ się przeraźliwy szczęk blaszanych
kubków, przy których pomocy piraci w mig opróżnili dużą beczkę rumu, wytoczoną uprzednio
na pokład. Przez ten czas Pietruszka zdążył wyjść na mostek i przyłożywszy do ust tubę ze
starego gramofonu, wydać komendę:
- Na stanowiska!
Zazgrzytał łańcuch wyciąganej kotwicy, statek obrócił się dziobem ku pełnemu morzu,
a wiatr wypełnił żagle. Gdy „Gwiazda Barpiwonii” minęła falochron, zagrzmiało dwadzieścia
jej dział, ustawionych wzdłuż obydwu burt. Dla ścisłości należy dodać, iż trzy armaty
rozsypały się w drobne kawałki, ale nie było w tym nic dziwnego, jako że wypożyczono je z
muzeum. Pietruszka z rozkoszą wciągnął do płuc haust powietrza pachnącego prochem
strzelniczym, stanął w szerokim rozkroku, wziął się pod boki i ryknął ze wszystkich sił:
- A-hoj, a-hoj, a-hoj!
Spełniwszy w ten sposób nakazy tradycji, wszedł do swej kajuty, w której czekali na
niego Billy i Sally.
- A teraz już dość komedii - rzekł, wieszając na haku swój admiralski kapelusz. - Czas
zabrać się do porządnej roboty. Za chwilę Killy nada swój codzienny raport,
Sally włączył krótkofalówkę. Trójka piratów zgromadziła się przy aparacie.
Punktualnie o umówionym czasie rozległ się w nim głos Killy’ego.
- Hallo Barpiwonia, hallo Barpiwonia, tu Killy! Jak mnie słyszycie? Odbiór.
- Hallo Killy, hallo Killy, tu Barpiwonia. Słyszymy cię dobrze. Co nowego?
- Jestem w pobliżu Smoczej Jamy i udaję pracownika Zakładu Oczyszczania Miasta.
Nadajnik mam w wózku na śmieci, antenę zaś na kiju od miotły. W tej chwili Krak Gąbka i
Bartolini są z wizytą u Smoka. Słyszę każde słowo ich rozmowy.
- O czym mówią? - zachrypiał Joe do mikrofonu.
- Chwalą kokosanki Bartoliniego. I narzekają na krakowskie powietrze.
- To nic ważnego. Każdy krakowianin to robi. Czy mówią coś o baltazaronie?
- Nie.
- Spryciarze - mruknął Joe. - Widocznie są bardzo ostrożni. Rób swoje, my już
płyniemy. Jutro o tej samej porze nadasz meldunek. Cześć pracy!
- Cześć! - odparł Killy. - Gdyby było coś bardzo ważnego, przekażę wiadomość zaraz
po śniadaniu. Do usłyszenia!
Pietruszka podszedł do telefonu i połączył się ze sterówką.
- Kapitanie! - krzyknął do słuchawki. - Zwinąć żagle i uruchomić silnik atomowy. Cała
naprzód!
- Tak jest - odparł służbiście kapitan Łajba. -Cała naprzód!
Przeraźliwy ryk syreny poderwał załogę do pracy. W krótkim czasie opustoszały
maszty, a statek, pchnięty do przodu przez potężny silnik, wyprodukowany, rzecz jasna, w
zakładach należących do Pietruszki, począł pruć fale oceanu z coraz bardziej wzrastającą
szybkością. Zarysy wzgórz na wyspie stawały się coraz słabsze i bledsze, aż wreszcie roztopiły
się zupełnie w błękicie wód i nieba.
Rozdział XIII
PAMIĘTNE CHRZCINY
Nazajutrz, wczesnym rankiem, „Gwiazda Barpiwonii” zbliżyła się do równika. Z
obliczeń wynikało, że statek przetnie go w 23,5 sekundy po godzinie 8.15.
Jak wiadomo wszystkim czytelnikom książek marynistycznych, każdy człowiek
przekraczający równik po raz pierwszy w swym życiu musi zostać przyjęty przez Neptuna do
grona jego wyznawców. Od tego obrzędu, zwanego chrztem równikowym, nikomu nie wolno
się wykręcić.
Tym razem sprawa chrztu nie była jednak tak prosta jak zwykle. Z notatek kapitana
wynikało niezbicie, że jedynym kandydatem do owego chrztu był sam... Joe Pietruszka! Każdy,
kto wie, jak przebiega podobna uroczystość, zrozumie, że kapitan długo się zastanawiał, czy
powiedzieć o tym swemu pracodawcy. Toteż Łajba odbył wpierw naradę z delegatami załogi, a
następnie z najbliższymi współpracownikami Pietruszki - Sallym i Billym. Okazało się na
szczęście, że Joe jest w dobrym humorze, ponieważ przy goleniu gwizdał arię ze swej ulubionej
operetki pt. „Narzeczona pirata”. Można więc było mieć nadzieję, że rozmowa z nim nie
skończy się wyrzuceniem kapitana do morza... Mimo to Łajba, nim przekroczył próg kajuty
Joego, splunął trzy razy za siebie, co w myśl pirackiego przesądu miało go chronić przed
nieszczęściem. W kilka chwil później wybiegł radośnie na pokład ogłaszając wszystkim, że mr
Pietruszka, sławny, wielki i niezwykle bogaty mr Pietruszka, zgodził się łaskawie na
uczestniczenie w uroczystości! Co więcej - dobry humor Joego wyraził się też decyzją
poczęstowania każdego członka załogi małą beczułką rumu!
Na wieść o tym piraci wydali okrzyk radości i nie tracąc czasu rozpoczęli
przygotowania do chrztu. Bosman Zęza przebrał się za Neptuna, a czterech najsilniejszych
piratów upodobniło się do diabłów, co zresztą nie przyszło im ze szczególną trudnością, jako że
od urodzenia mieli dość szatańskie rysy i obyczaje... Ubrani jedynie w kąpielówki,
posmarowali się smołą, ogony zaś sporządzili z lin służących do cumowania statku. Każdy z
nich dzierżył widły zabrane z domu specjalnie na tę okazję. Przy środkowym maszcie
ustawiono fotel dla Neptuna. Przygotowaniom tym patronował z mostku kapitan Łajba, wciąż
jeszcze obawiając się, że Pietruszka w ostatniej chwili cofnie swą decyzję.
O godzinie ósmej czterech piratów wtargnęło bez pukania do kajuty Joego. Ich wygląd
mógł przerazić nawet tak doświadczonego łotra jak Pietruszka. Wykąpani w smole «i wytarzani
w pierzu, o włosach pomalowanych minią na czerwono, ciągnący za sobą potężne ogony,
sprawiali wrażenie potworów zdolnych do najgorszych okrucieństw. Na ich widok Pietruszka
pożałował swej decyzji, ale było już za późno na wycofanie się z zabawy. Tego rodzaju krok
piraci potraktowaliby jako objaw strachu, a przecież Joe nie mógł sobie pozwolić na to, by jego
podwładni uważali go za tchórza. Chcąc nie chcąc, udał się za diabłami na pokład, gdzie
czekała już na niego cała załoga statku.
Na widok srogiego szefa, poszturchiwanego widłami i popychanego przez diabłów,
piraci zarżeli z uciechy! Oto nadarzyła się im nadzwyczajna sposobność, aby pod pozorem
zabawy dać mu solidny „wycisk”, nie ponosząc z tego powodu żadnych przykrych
konsekwencji.
Siedzący w fotelu Neptun uniósł swój trójząb, a na ten znak diabli porwali Pietruszkę i
cisnęli go na pokład jak worek z kartoflami.
- Wybacz nam, panie - wołali, krztusząc się od śmiechu. - Ale to nie nasza wina, tylko
statek podskoczył na równiku!
Gdy Pietruszka z trudem się dźwignął, jeden z szatanów mocnym kopniakiem znów
rozłożył go na pokładzie.
- Teraz musisz pocałować Neptuna w koniec buta! - krzyknął mu do ucha.
Cóż było robić? Joe poczołgał się do stóp władcy morza i posłusznie wykonał
polecenie. Nie wiedział jednak nieszczęsny, że końce butów Neptuna były wysmarowane
smołą...
- W takim stanie nie możesz był sługą Neptuna! - ryknął jeden z diabłów, w którym Joe
rozpoznał sternika Mateusza, zwanego przez kolegów Papugą ze względu na haczykowato
zakrzywiony nos. - Kiedy goliłeś się po raz ostatni?
- Przed godziną - odparł Joe zgodnie z prawdą, co mu się dość rzadko zdarzało.
Mateusz-Papuga potarł policzki szefa dłonią oczernioną przypalonym korkiem.
- Jesteś ohydnie zarośnięty. Czy używasz żyletek Pol-silver?
- Tak.
- To widać. Prawdziwy pirat goli się brzytwą. Hej, cieśla, do dzieła!
Cieśla okrętowy, odgrywający rolę fryzjera, sięgnął do beczki z szarym mydłem i
dokładnie rozmazał je na obliczu delikwenta. Następnie ujął w dłoń wielki pędzel i zabrał się do
roboty. Po chwili gęsta piana pokryła całą twarz Pietruszki, który zaczął krztusić się i kichać, co
wprawiło piratów w jeszcze lepszy humor. Brodate i wąsate chłopy tarzały się ze śmiechu po
pokładzie, widząc swego władcę w tak niezwykłej dla niego sytuacji. Następnie cieśla zabrał
się do golenia przy pomocy kuchennego noża. Zakończywszy tę czynność, przyjrzał się swej
ofierze krytycznym okiem i zawyrokował:
- Teraz musisz się umyć.
Joe pomyślał z radością, że oto bliski już jest koniec obrzędu, i nie zwlekając pochylił
się nad beczką, pełną, jak mu się zdawało, czystej wody. W tej samej chwili, pchnięty przez
jednego z diabłów, wpadł do beczki, zanurzając się w lepkiej i gęstej cieczy, znanej wszystkim
gospodyniom pod nazwą pomyj. Wszelkie próby wydostania się z pułapki spełzły na niczym,
gdyż diabli nasunęli na kadź pokrywę. Dopiero gdy począł się dusić, wyciągnęli go na pokład i
obmyli strumieniami wody z hydrantów, służących do gaszenia pożaru.
Oczywiście nie obeszło się przy tym bez szorowania całego ciała drucianymi
szczotkami!
Dobry humor Pietruszki już dawno należał do przeszłości. Godząc się na udział w
zabawie przypuszczał, że zostanie potraktowany z należytym sobie szacunkiem, i ani przez
chwilę nie przyszło mu na myśl, że może się stać inaczej. Zalewany strugami wody, ciągnięty
za nogi po deskach pokładu, szczypany i popychany, poprzysiągł swym prześladowcom srogą
zemstę. Niestety nie miał czasu na jej obmyślenie, gdyż doskoczył do niego sternik Ząbek,
któremu z racji nazwiska polecono odegranie roli dentysty. Był to silnie zbudowany
mężczyzna, o atletycznym torsie i smagłej twarzy okolonej kruczym zarostem. Na głowie stale
nosił biały turban, co upodabniało go do Araba. Piersi i ramiona pokryte miał tatuażem,
przedstawiającym żaglowce, palmy i syreny.
- Ho ho ho! Trzeba wyrwać aż cztery zęby - zdecydował z powagą w głosie. - Sługa
Neptuna musi mieć zdrowe uzębienie.
Gdy Pietruszka ujrzał w ręce „dentysty” straszliwie zardzewiałe kleszcze, wyrwał się
swym prześladowcom, i schowany za masztem jął krzyczeć wniebogłosy:
- Nie, nie! Wszystko, tylko nie to!
- Jeżeli za każdego zęba dasz kubek rumu, zostawię ci je w paszczy.
- Dam nawet po dwa kubki, tylko mi ich nie wyrywaj! Sternik udał, że się namyśla.
- No, dobrze. Ale od masażu już się nie wykręcisz. Tak się też stało. Obalony na pokład
i wymasowany wałkami do ciasta, Pietruszka zrezygnował z wszelkich prób oporu i nie
reagował zupełnie na mycie uszu przy pomocy wyciorów do armat ani na czesanie grabiami.
Wypił posłusznie kufel czerwonego wina suto zaprawionego pieprzem i krzywiąc się okropnie
zjadł kanapkę z towotem. Znał dobrze swych podwładnych i wiedział, że są to ludzie zdolni do
najdzikszych pomysłów. W końcu, na znak dany przez mistrza ceremonii, obwiązano go
sznurami i przy pomocy bloczka wywindowano na reję masztu, gdzie miał pozostać aż do
chwili zupełnego wyschnięcia. Wisząc wysoko nad pokładem i kiwając się w takt wahnięć
statku, mełł w zębach najokropniejsze przekleństwa i obmyślał sposoby ukarania piratów,
którzy, jego zdaniem, przekroczyli wszelkie dopuszczalne granice zabawy.
Po pewnym czasie mistrz ceremonii wydał rozkaz opuszczenia Joego na pokład. Wtedy
też zaszło coś, czego nie spodziewał się ani Neptun, ani też Pietruszka. Oto jeden z piratów,
którego Joe ukarał kiedyś tygodniową głodówką, zakradł się niepostrzeżenie w pobliże masztu
i jednym ciosem noża przeciął linę, na której wisiał władca Bar-piwonii. Z głośnym okrzykiem
strachu Pietruszka rąbnął o pokład, przebił go i zatonął w czymś, co było białe, puszyste i
miękkie. Oślepiony i na pół uduszony, wygrzebał się ze zwałów pszennej mąki i kichając raz za
razem, stanął w środku tłumu ryczących ze śmiechu piratów. Jak Barpiwonia Barpiwonią nikt
jeszcze nie widział jej władcy w takim ataku wściekłości.
- Banda ohydnych łajdaków - piszczał prychając mąką. - Synowie diabła i czarownicy!
Wstrętna zbieranina zwyrodnialców! Przebrała się miarka mojej cierpliwości! Popamiętacie
mnie do końca swego bandyckiego żywota! Za karę nie dostaniecie ani kropli rumu! Po
zakończeniu rejsu zakuję was w kajdany i wyślę na ciężkie roboty. Odechce się wam wtedy
żartów z mojej czcigodnej osoby!
Nie dbając o wywołane wrażenie, Joe pobiegł do swej kajuty i zatrzasnął drzwi z
hukiem przypominającym armatni wystrzał.
Rozdział XIV
BUNT PIRATÓW
Słowa Pietruszki wprawiły piratów w osłupienie. Cofnięcie obietnicy było dla nich co
najmniej tak nieoczekiwane, jak podwyżka zarobków. Po prostu nie mogli uwierzyć swym
dawno nie mytym uszom. Spoglądali na siebie z niedowierzaniem, nie wiedząc, co o tym
sądzić. Niektórzy przypuszczali nawet, że Pietruszka oszalał. Jednak powoli dotarło do ich
świadomości przekonanie, że zostali haniebnie oszukani. Nie słuchając rozkazów kapitana,
który ich wezwał do powrotu na stanowiska, zebrali się na dziobie w celu odbycia narady. W
chwilę potem tłum runął po schodach w kierunku magazynu. Pod uderzeniami siekier i młotów
ustąpiły mocno okute drzwi, a rozwścieczona banda rzuciła się do wytaczania beczek z
eksportowym rumem.
Widząc, co się dzieje, Łajba poczuł drżenie łydek. Jeszcze bardziej się przeraził, gdy
ujrzał piratów nabijających armaty ostrymi pociskami i kierujących lufy dział ku sterówce. Nie
ulegało już wątpliwości, że na statku wybuchł bunt.
W tym samym momencie do kajuty Joego wpadli Billy i Sally.
- Jest źle - rzekł Billy bez żadnych wstępów. - Ludzie są wściekli, że nie dostali rumu.
Mówią, że ich oszukałeś.
- Zasłużyli na to - warknął Joe, otrzepując się z resztek mąki. - To banda łotrów!
- Ogłosili bunt - dodał Sally. - Już ostrzą noże! Z pokładu doleciał ryk zmieszanych
głosów:
- Powiesić go! Posiekać na bigos! Wypruć mu flaki!
- O kim oni mówią? - wyjąkał Pietruszka, czując dziwne zmięknięcie kolan.
- Obawiam się, szefie, że o tobie. Musimy być gotowi na wszystko.
Po tych słowach Billy otwarł pancerną szafę i wyjął z niej trzy pistolety maszynowe.
Tymczasem we wszystkich pomieszczeniach statku rozległy się dzwonki alarmowe, a z
głośnika zainstalowanego w kajucie dał się słyszeć drżący głos kapitana:
- Mr Pietruszka, sytuacja staje się groźna. Na statku wybuchł bunt. Proszę zamknąć
drzwi i nikogo nie wpuszczać. Spróbuję przemówić im do rozsądku.
Sally przekręcił klucz w zamku. Zrobił to dosłownie w ostatniej chwili, gdyż na
korytarzu zatupotały liczne kroki, a drzwi zatrzęsły się od uderzeń.
- Otwierajcie, psie syny, ściągniemy z was skórę! Otwierajcie.
- Ani mi się śni! - ryknął Billy, kierując na drzwi lufę swego pistoletu. - Macie
natychmiast wracać do roboty!
W korytarzu zabrzmiał szyderczy śmiech:
- Teraz wy będziecie pracować, przeklęte nieroby, obiboki i kłamcy. A my będziemy
leżeć do góry brzuchami i popijać rum. Dość już gadania, otwierajcie, bo inaczej wywalimy
drzwi.
- Dajcie nam pięć minut do namysłu - zaproponował Sally i jednocześnie ruchem głowy
wskazał swym kolegom drabinkę znajdującą się w jednym z kątów kajuty. Pierwszy wspiął się
na nią Joe i uniósłszy klapę, wydostał się na małą platformę. Stał tu mały helikopter,
pomalowany na czerwony kolor. Tuż za szefem wynurzyli się na platformę jego dwaj
przyjaciele. Nie tracąc czasu, trójka łotrzyków zajęła miejsce w kabinie helikoptera. Joe
błyskawicznie uruchomił silnik i maszyna uniosła się pionowo w powietrze. Tymczasem piraci
wypchnęli drzwi z zawiasów i wpadli do pustej kajuty. Słysząc warkot motoru, wydali ryk
wściekłości i rzucili się ku drabince. Przez chwilę szamotali się na niej jak opętani, gdyż każdy
chciał być pierwszy na pokładzie nadbudówki. Jeden drugiego ściągał za nogi wśród
najbardziej wyszukanych przekleństw. Gdy wreszcie wygramolili się z otworu w suficie, było
już za późno. Joe, Billy i Sally znajdowali się w powietrzu, a przestrzeń między nimi i statkiem
zwiększała się z każdą sekundą. Wymachujący rękoma napastnicy wyglądali już jak laleczki i
jak one byli zupełnie niegroźni. Joe położył maszynę w głęboki wiraż.
- Zbombardujemy ich? - zapytał Billy.
- Szkoda statku - odparł Pietruszka. - Prędzej czy później wyrżną się sami między sobą.
- Ale najpierw powieszą kapitana Łajbę - wtrącił Sally.
- Nie szkodzi - mruknął Pietruszka. - I tak w tym roku miał odejść na emeryturę...
W braku lepszego zajęcia Billy począł obserwować morze. Na ogromnej
ciemnobłękitnej przestrzeni widniała biała kreseczka. To była „Gwiazda Barpiwonii”.
Spoglądając na nią przypomniał sobie, że zostawił w kajucie pudełko z ulubionymi
landrynkami. Na myśl, że cukierki wpadną w ręce zbuntowanych piratów, zrobiło się mu
bardzo przykro.
- Czemu posmutniałeś? - zapytał Sally. - Wyglądasz tak, jakbyś się miał zamiar
rozpłakać.
- Zapomniałem zabrać landrynki...
- Ale ja nie zapomniałem dosypać do nich trucizny na szczury - pocieszył go kolega. -
Zrobiłem to wtedy, gdy wchodziłeś już na drabinkę.
- Jesteś genialny! - krzyknął Billy.
- Zawsze byłem tego samego zdania - odparł skromnie Sally. - Ale ty mnie nigdy nie
doceniałeś.
Wtedy do rozmowy włączył się Pietruszka:
- Ile mamy paliwa?
- Mało - rzekł Sally. - Po trzy cygara na osobę. Ale ja mogę nie palić.
- Durniu, ja pytam o benzynę.
- Powinno wystarczyć do Abidżanu.
- W takim razie wylądujemy w Abidżanie - postanowił Joe. - Mam nadzieję, że
pamiętaliście o zabraniu pieniędzy.
Billy klepnął się po kieszeni i pobladł:
- Nie mam przy sobie ani grosza.
- Ja też nie - jęknął równie przerażony Sally. - Myślałem, szefie, że ty zabrałeś forsę.
- Ładna historia! - ryknął Joe, tracąc panowanie nad sobą. - Ja też nic nie mam. Mój
portfel został pod poduszką. Niech was piekło pochłonie! I co teraz będzie?
Wtedy Billy wpadł na zbawienny pomysł:
- Opylimy helikopter na bazarze i w ten sposób zdobędziemy trochę grosza na bilety
lotnicze do Paryża. A w Paryżu mieszka mój wujek, który pożyczy nam pieniędzy na dalszą
drogę.
- W porządku - rzekł udobruchany Joe. - Okazuje się, że czasem dobrze jest mieć wujka
w Paryżu. Z Paryża do Krakowa już tylko jeden skok. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jutro
wieczór zaprosimy się na kolację do Smoka.
Sally rozpromienił się:
- Z takim szefem konie można kraść!
- To się też kiedyś robiło - rzekł Pietruszka, mile pogłaskany w swej próżności. - Żadna
praca nie hańbi...
* * *
Gdyby pasażerowie helikoptera mogli zajrzeć do wnętrza statku, ich zdumienie, a
zapewne i wściekłość nie miałyby granic. Zobaczyliby bowiem kapitana Łajbę w najlepszej
komitywie z buntownikami. Zamiast wisieć na maszcie, kapitan popijał rum i wesoło gwarzył
ze zgromadzoną w mesie załogą.
Jak do tego doszło?
Gdy buntownicy w pierwszym porywie szału prowadzili go na pokład wśród wyzwisk i
wrogich okrzyków, kapitan ją im tłumaczyć, że nie może być powieszony.
- Dlaczego nie? - wrzasnęli piraci. - Jesteś człowiekiem Pietruszki i zasługujesz na
śmierć. Zawsze byłeś po stronie tego wyzyskiwacza!
- Nie przeczę - przyznał się Łajba. - Ale mam świadectwo lekarskie, z którego wynika,
że cierpię na łaskotki szyi i dlatego nie mogę być wieszany...
- Jeśli tak - postanowili oprawcy - to przywiążemy cię do armaty i rozerwiemy w
strzępy przy pomocy jednego pocisku.
- To by było lepsze - zgodził się kapitan. - Ale czy nie szkoda kuli armatniej dla takiego
łajdaka jak ja? Zresztą nie mamy zbyt wiele amunicji, sam wiem o tym najlepiej.
- Tak, to jest rzeczowy argument - rzekł jeden z piratów. - W takim razie wrzucimy cię
do morza i będzie po krzyku.
Łajba przyznał mu rację, ale wysunął nową wątpliwość:
- W zasadzie byłoby to niezłe rozwiązanie. Ale nie wolno nam zanieczyszczać
środowiska naturalnego! Barpiwonia niedawno podpisała międzynarodową konwencję w
sprawie ochrony mórz i oceanów.
- No to wymyśl jakiś lepszy sposób. My nie jesteśmy od myślenia.
- Na razie trzeba zjeść obiad - rzekł kapitan, nie znajdując lepszego argumentu. -
Dochodzi południe, a porządek dnia musi być zachowany. Proszę umyć ręce i do stołu.
Było to najlepsze wyjście z sytuacji. Dobre jedzenie, okraszone skwarkami i suto
podlane czerwonym winem, miało ten zbawienny skutek, iż piraci wyraźnie złagodnieli, a
nawet nabrali dobrego humoru. Widząc zmianę nastrojów, kapitan wzniósł toast na cześć
buntowników. Trzymając w dłoni kubek napoju mówił:
- Moi kochani! Oto dzięki wam ziściły się moje najgorętsze marzenia. Przez długie lata
śniłem o chwili, gdy diabli wezmą naszego szefa, oby mu ziemia była ciężka... Miałem już dość
jego zwariowanych pomysłów i zmiennych humorów. Prawdę mówiąc, już dawno
podziękowałbym za tę psią służbę, gdyby nie obawa przed utratą zasłużonej i w końcu nie
najlepszej emerytury.
- A co będzie, jeżeli szef wróci i zechce się z nami porachować? - zapytał magazynier
Barnaba, ogromny chłop z ogniście rudym zarostem.
- Spokojna głowa - uspokoił go kapitan. - Mam pomysł, który właśnie chciałbym z
wami omówić. Sprawę egzekucji możemy chwilowo odłożyć. Co ma wisieć, nie utonie!
Odpowiedzią był głośny śmiech piratów. Łajba zrozumiał, że wygrał. Ciągnął więc
dalej:
- Co powiedzielibyście na to, żebyśmy założyli swoje własne państwo, zupełnie
niezależne od Pietruszki?
- Pomysł jest wspaniały-rzekł bosman Zęza, ten sam, który niedawno odgrywał rolę
Neptuna. - Ale w tym celu musielibyśmy znaleźć jakąś bezludną wyspę, a takich już chyba nie
ma na świecie.
- A właśnie że są! - krzyknął kapitan. - Wystarczy zwrócić się do Biura Sprzedaży i
Wynajmu Wysp Bezludnych, które prowadzi mój kumpel z lat młodzieńczych, mr Samuel Mac
Korreck! Kiedy ostatni raz spotkałem się z nim w Las Palmas, mówił mi, że dysponuje wielkim
wyborem bezludnych wysp i wysepek na całym świecie. Jedne są umeblowane na wysoki
połysk, mają nawet klimatyzację, inne zaś są zupełnie pierwotne.
- Ale na to trzeba mieć furę pieniędzy - powiedział sternik Ząbek. - Mr Mac Korreck jest
człowiekiem interesu i nie zrobi nam prezentu za Bóg zapłać.
Kapitan ujął się pod boki i spojrzał na otaczających go piratów:
- Pieniądze są - rzekł z triumfem w głosie. - Cała pierwsza ładownia zapełniona jest
beczkami złotych dukatów!
Bosman Zęza lekceważąco machnął ręką:
- W tych beczkach jest suszone mięso. Wiem na pewno, bo z ciekawości zajrzałem do
jednej z nich w czasie ładowania statku.
- Owszem - przyznał spokojnie kapitan. - Na wierzchu jest mięso, a pod spodem złoto.
Sam Pietruszka powiedział mi o tym, oczywiście w najgłębszej tajemnicy. Musiałem przysiąc
na ząb rekina, że nikomu nie pisnę o tym ani słowa. A wiecie, co znaczy przysięga na ząb
rekina.
- Wiemy, wiemy - przyznali piraci. - Kto taką przysięgę złamie, godzien jest śmierci w
najokropniejszych męczarniach. Jesteś bardzo odważnym człowiekiem, jeśli się na to
zdecydowałeś.
- Zrobiłem to tylko z gorącej miłości do was - zapewnił go Łajba. - Pietruszka jest takim
bogaczem, że nawet nie zauważy tej straty. W krótkim czasie zbudujemy wielką flotę i
zaatakujemy Barpiwonię!
- A Pietruszka będzie myć talerze po naszych ucztach - wykrzyknął z uniesieniem
sternik.
W chwilę potem głośniki podały załodze do wiadomości, że „Gwiazda Barpiwonii”
bierze kurs na Wyspy Kana-ryjskie.
- Hej tam, w maszynie! - krzyknął kapitan do tuby. - Dorzućcie na stos kilka łopatek
uranu i w drogę! Śmierć frajerom!
Rozdział XV
SMOK CONTRA SMOG
Profesor Gąbka zamknął drzwi swego mieszkania i wyszedł na wieczorny „spacer z
pieskiem”. Wprawdzie nie miał już pieska, ale zwyczaj ten pozostał mu z dawnych lat, gdy
jeszcze żył jego wierny i poczciwy Ares, towarzysz podróży do Krainy Mypingów.
- Hej, jakie to odległe lata - pomyślał z melancholią profesor - a mnie się wciąż zdaje, że
wszystko zostało po staremu...
Nagle uświadomił sobie, że nieśmiertelność, o której ludzkość marzy od początku
swego istnienia, mogłaby dawać szczęście jedynie pod warunkiem, że dzieliłoby się ją ze
swymi najbliższymi. Ta zaś, która przypadła w udziale jemu oraz jego trzem towarzyszom,
miała w sobie posmak goryczy. Cóż z tego, że żył Smok, Krak i Bartolini, skoro nie było
ukochanego brata Hipolita ani Pelasi, ani wesołej kompanii z gospody „Pod Trzema
Gwiżdżącymi Kotami”... Odeszli w niepowrotną przeszłość dzielni dworzanie księcia Kraka,
niezwykły zbójnik Marcin Lebioda, życzliwy senator Stuk-puk, a nawet dawniejszy
przeciwnik, a później serdeczny druh - Don Pedro de Pommidore. Jakże inny był teraz Gród
Kraka, pełen ludzi, samochodów i tramwajów, jakże inne było w nim nawet powietrze,
przesycone dymem fabrycznych kominów, których ilość zdawała się przewyższać ilość drzew
rosnących na Plantach...
Smutne myśli profesora wywołane zostały niepowodzeniem jego dotychczasowych
badań nad baltazaronem. Z ogromnej ilości wykonanych doświadczeń wynikało jasno, że gaz
pobrany z jaskini pod Giewontem nie miał żadnych właściwości zapewniających
nieśmiertelność. Oddychające nim myszy i króliki wcale nie żyły dłużej niż te, które oddychały
zwyczajnym powietrzem. Cóż więc było powodem, że on i jego towarzysze przespali przeszło
tysiąc lat i obudzili się w dobrym zdrowiu? To, że tajemnica tej niezwykłej długowieczności
nadal była nie wyjaśniona, wprowadzało profesora w stan rozdrażnienia.
Trzeba iść spać - pomyślał i zawrócił w kierunku domu. - Może jutro wpadnę na jakiś
pomysł, dzięki któremu cała sprawa stanie się jasna i zrozumiała.
Nazajutrz obudził się z uczuciem, że ma głowę dwukrotnie cięższą niż poprzedniego
dnia.
Czyżbym tak zmądrzał w ciągu jednej nocy? - pomyślał ze zdziwieniem. - To co
najmniej wątpliwe. Przyczyna musi być inna.
Spojrzawszy przez okno zrozumiał, że istotnie była inna. Świat tonął w gęstej mgle o
przykrym, kwaskowatym zapachu. Blady krążek słońca znikał chwilami w kłębach dymu,
który niesiony wschodnim wiatrem rozpinał się nad miastem jak ogromna popielata płachta.
To jest smog - domyślił się Gąbka, przypomniawszy sobie określenie użyte przez
jednego z redaktorów. - Oto konsekwencja rozwoju cywilizacji, nie mówiąc już o
zanieczyszczeniu wód i zatruciu gleby. Jedyna nadzieja w potężnych płucach Smoka.
Podszedł do telefonu i wykręcił numer Smoczej Jamy. Po chwili w słuchawce rozległ
się zaspany głos jej mieszkańca:
- Proszę...
- Cześć, stary, tu Baltazar. Przepraszam, że budzę cię tak wcześnie, ale czy wiesz, co się
dzieje?
- Nie widzę, bo jeszcze mam oczy zamknięte, ale czuję, że strasznie coś śmierdzi. I
głowa mnie boli.
- Mnie też - rzekł profesor. - Trudno oddychać tym powietrzem. Może byś spróbował
dmuchnąć...
- Z przyjemnością - odparł Smok. - Ale dawno już tego nie robiłem i nie wiem, czy dam
radę.
- Nie bądź taki skromny - uśmiechnął się uczony. - Ale chciałbym być przy tym.
- Dlaczego?
- Żeby zebrać materiał do pracy, jaką mam zamiar napisać.
- Cóż to będzie?
- Artykuł do pisma „Aura” na temat nowych metod w walce z zanieczyszczeniem
środowiska.
- Wobec tego bierz taksówkę i przyjeżdżaj do mnie. A ja przez ten czas zjem śniadanie
i wykonam kilka ćwiczeń.
Gdy profesor zajechał przed Jamę, Smok zamknął drzwi na klucz i wywiesił na nich
kartkę:
„Wyszedłem służbowo. Wracam w południe. Przepraszam”.
- Jestem gotów - powiedział do przyjaciela. - Pójdziemy na kopiec Kościuszki, bo
stamtąd będzie najlepiej dmuchać.
W drodze na kopiec Gąbka poinformował Smoka o negatywnym wyniku badań nad
baltazaronem.
- Nie ma powodu do zmartwień - rzekł Smok. - Wyobraź sobie, co by się stało, gdyby
różni faceci, w stylu Największego Deszczowca lub pana Mżawki, dowiedzieli się, że mamy
środek na nieśmiertelność. Zaraz chcieliby zagarnąć ten wynalazek dla siebie i zrobiłaby się
draka nie z tej ziemi.
- Obawiam się, że właśnie najbardziej z tej ziemi - wtrącił profesor. - Strach pomyśleć,
do jakich wojen doszłoby na świecie. To jasne. Ludzie potrafią się mordować o byle co.
- Niestety - westchnął uczony. - Ja też o tym myślałem i doszedłem do tego samego
wniosku. Ale wyobraź sobie, że przy sposobności dokonałem niespodziewanego odkrycia.
Otóż baltazaron w połączeniu z benzyną tworzy związek usuwający szkodliwe działanie spalin
samochodowych. Co ty na to?
Usłyszawszy tę nowinę, Smok stanął jak wryty.
- I ty to mówisz tak spokojnie? - zawołał z przejęciem. - Przecież to genialny
wynalazek! Wiesz przecież, jak spaliny niszczą ludzkie zdrowie. Chodź, niech cię uściskam!
Nie zważając na zdziwienie mijających ich ludzi, Smok objął przyjaciela i serdecznie
go wycałował.
- Zasłużyłeś na Nagrodę Nobla! Niech mnie kaczka kopnie, jeżeli jej nie dostaniesz. Już
moja w tym głowa!
- Wpadłem na to zupełnie przypadkowo - rzekł profesor.
- Cóż z tego? Zawsze nam mówiłeś, że najważniejsze odkrycia powstawały
przypadkiem,
- Ale w dalszym ciągu nie mam pojęcia, dlaczego my żyjemy tak długo.
- I na to przyjdzie czas. Zresztą to nie jest takie ważne. Ostatecznie jest nas tylko
czterech, a na świecie są miliony samochodów, które odtąd nie będą zatruwać powietrza!
Stanąwszy na szczycie kopca, obaj przyjaciele spojrzeli na zadymione miasto. Wisiała
nad nim warstwa rudej mgły, w której ginęły wieże Wawelu i licznych kościołów. Złowrogi
tuman toczył się powoli, ale groźnie, w kierunku kopca, którego wierzchołek tkwił jeszcze w
stosunkowo czystym powietrzu.
- Nie można tracić czasu - rzekł Smok. - Wróg nadchodzi...
I wzorem starożytnych wojów jął urągać przeciwnikowi, obsypując go obelgami, które
pominiemy taktownym milczeniem z uwagi na to, że książka ta przeznaczona jest w zasadzie
dla młodocianych czytelników, zaś autor nie chce wejść w konflikt z redaktorami
Wydawnictwa.
W trakcie tej perory ściągnął koszulę i odsłonił swój atletyczny tors, pokryty drobną,
srebrzystą łuską. Jednocześnie stanął w rozkroku i oparł się na mocno wyprężonym ogonie.
- Mój drogi - zwrócił się do Gąbki. - Obiecaj mi, że jeżeli sprawa się nie uda, nie
piśniesz nikomu ani słowa. Smok na moim stanowisku nie może się skompromitować.
- Na pewno dasz radę - zapewnił go Baltazar. - Wiem, co potrafisz.
Był już najwyższy czas na rozpoczęcie akcji. Bure dymy pokryły znaczną część Błoń
rozciągających się między miastem a kopcem.
Z każdym oddechem pierś Smoka potężniała i w końcu stała się podobna do olbrzymiej
cysterny. Gąbka, choć znał Smoka od dawna, nigdy nie widział go w równie wspaniałej postaci.
Takich rozmiarów potwór nie osiągnął nawet w czasie gaszenia wielkiego pożaru na Kleparzu.
Profesor pożałował, że nie wziął z sobą aparatu fotograficznego. Cóż by to było za zdjęcie!
Widząc jednak, że przyjaciel nie przestał wciągać powietrza, zaniepokoił się nie na żarty i
krzyknął głośno:
- Dość już, dość! Uważaj, bo trzaśniesz! Smoczysko doszło widocznie do tego samego
wniosku, gdyż nagle rozległ się przeraźliwy gwizd wylatującego mu z paszczy powietrza.
Gwizd ten przeszedł natychmiast w ryk startującej eskadry odrzutowców. Gwałtowny huragan
runął w kierunku miasta, przyginając do ziemi nawet największe drzewa. Zerwane z nich liście
zawirowały jak wielkie stada ptaków, a z dróg uniosły się kłęby kurzu.
Tymczasem Smok, wypuściwszy z płuc resztki powietrza, powrócił do normalnych
rozmiarów i wielką, kraciastą chustką otarł swe czoło z potu.
- Patrz, co się dzieje - zawołał podniecony profesor i wyciągnął rękę ku miastu.
Wicher dmący z piersi potwora spowodował gwałtowne zawirowanie ciemnej chmury
dymu i pyłów. Przez dłuższą chwilę toczyła się walka dwóch prądów powietrza, podobna do
walki jednakowo silnych przeciwników. Ale jeden z nich okazał w końcu swą przewagę. Sina
płachta smogu poczęła się z wolna rwać na strzępy i cofać ku wschodowi. Na oczyszczonym
niebie znów pojawiło się słońce. Pokonany wróg przycupnął do ziemi i coraz szybciej znikał za
horyzontem. W przejrzystym powietrzu zalśniły bielą bloki osiedli mieszkaniowych, a wieże
Wawelu błysnęły jasną zielenią hełmów. Na południu zarysowała się zębata grań Tatr.
Baltazar Gąbka podskakiwał z radości jak małe dziecko.
- Zwycięstwo! Wspaniałe zwycięstwo - wołał z entuzjazmem. - Czegoś podobnego
nigdy w życiu nie widziałem. Przeszedłeś samego siebie!
- Nie byłem wcale pewny, że pójdzie mi tak gładko - przyznał Smok, zadowolony z
pochwały.
- Po raz pierwszy od naszego przyjazdu zobaczyłem Tatry - rzekł zdumiony profesor. –
Z Grodu Kraka widywaliśmy je codziennie.
- No cóż, wtedy powietrze było lepsze.
Na te słowa Baltazar stanął i chwycił Smoka za rękę.
- Czekaj, czekaj. Może właśnie to wspaniałe powietrze jaskini pozwoliło nam przetrwać
w zdrowiu przez tyle lat? A czy pamiętasz, że przed zaśnięciem napiliśmy się wody z
podziemnego źródła?
- Pamiętam. Tak czystej i smacznej wody nigdy nie piłem. Gąbka rozpromienił się:
- Dobra woda i dobre powietrze to przecież podstawowe warunki zdrowia! Takich
warunków nie mieliśmy nawet w Grodzie Kraka. Bądź co bądź, to także było miasto. - Fakt, że
tak zwany baltazaron nie zapewnia nieśmiertelności, wynika po prostu z tego, że przez długie
wieki powietrze na ziemi bardzo się zepsuło. Nawet w jaskiniach Giewontu nie jest już takie jak
za naszych czasów. Jakie to proste!
- Każde wielkie odkrycie jest w zasadzie proste - rzekł
Smok z filozoficzną zadumą.
Wróciwszy do śródmieścia, dowiedzieli się, że potężny dech rozkołysał wszystkie
dzwony kościelne i spowodował chwilowe zakłócenie w programie telewizyjnym. W kilku
najwyższych budynkach wyleciały szyby z okien. Wieść o sukcesie rozbiegła się po mieście
lotem błyskawicy. Uradowani mieszkańcy urządzili spontaniczną manifestację, w czasie której
na cześć bohatera odśpiewano „Sto lat”. Studenci przybyli z transparentami: „Niech żyje
Smok” i „Precz ze smogiem”! Wieczorem w Smoczej Jamie zjawił się sam Prezydent Miasta,
aby na piersi jej gospodarza przypiąć honorową odznakę, wykonaną z 24-karatowego złota! Do
późnych godzin na ulicach panował niezwykle ożywiony ruch. Ludzie oddychali z ulgą
świeżym i czystym powietrzem.
A profesor, wróciwszy do domu, nakreślił na kartce papieru wiekopomny wzór, który
przeszedł do historii pod nazwą WZORU BALTAZARA. Wyglądał zaś następująco:
CP + CW = Z
Czyli: Czyste powietrze + Czysta Woda = Zdrowie.
W tym samym czasie na lotnisku Orły pod Paryżem wylądował samolot AIR FRANCE,
którym przylecieli trzej znani nam dobrze panowie: Sally, Billy i Pietruszka.
Rozdział XVI
CO TO BYŁO?...
Zajęci ważnymi sprawami, zapomnieliśmy prawie zupełnie o mistrzu Bartolinim, z
czego jednak nie wynika, by nie był on osobistością ważną i sławną. Chcemy więc naprawić ów
błąd, aby nie zasłużyć na miano niewdzięcznych i niesprawiedliwych.
Restauracja „U Bartoliniego” z każdym dniem ściągała coraz większą liczbę gości,
którzy chwalili sobie świetne jedzenie i nie mniej świetną obsługę. Prócz mieszkańców miasta
korzystali z niej zagraniczni turyści, chcący popróbować specjałów polskiej kuchni. A należały
do nich m.in. ziemniaki pieczone w prawdziwym ognisku, żytni razowy chleb oraz gryczana
kasza z kwaśnym mlekiem. Szef lokalu, w myśl przysłowia, że „pańskie oko konia tuczy”, sam
doglądał wszystkiego, pilnując smaku potraw i napojów. Z tego też powodu wyglądał coraz
lepiej i, co za tym idzie, ważył coraz więcej. Aby schudnąć, sprawił sobie rower i w wolnych od
pracy chwilach jeździł na nim po okolicach Krakowa. Ulubionym celem jego wycieczek stał”
się Ojców, pełen pięknych skał i jaskiń. Jeździł też pan Bartłomiej na Bielany, a raz dotarł do
Myślenic, gdzie z największą rozkoszą chlapał się w czystej wodzie Raby.
Pewnej niedzieli wybrał się nasz bohater do Tyńca, leżącego nie opodal Krakowa,
chcąc obejrzeć słynne opactwo, o którym czytał w książce Henryka Sienkiewicza pt.
„Krzyżacy”. Pogoda była piękna, toteż pedałując zawzięcie, śpiewał na głos swą ulubioną
piosenkę o babie, która miała koguta i wsadziła go do buta. Gdy zaczynał następną zwrotkę: „O
mój miły kogucie, jakże ci tam w tym bucie”, spostrzegł, że znalazł się nagle w cieniu czegoś,
co było podobne do ogromnego ptaka, sunącego bezszelestnie tuż nad drogą. Odruchowo
podniósł głowę i zauważył, że ptak trzyma w szponach człowieka, rozpaczliwie machającego
nogami! Widok ten tak go przeraził, że stracił panowanie nad kierownicą i gruchnął na szosę,
nie zdążywszy nawet krzyknąć „mamma mia!” Po wykonaniu iście cyrkowego salta znalazł się
w rowie pełnym wody po niedawnych deszczach. Tymczasem wielkie ptaszysko wylądowało z
drugiej strony drogi, widocznie z zamiarem zaatakowania nowej ofiary. Nieszczęsny Bartolini
zrozumiał, że oto nadeszła ostatnia chwila jego życia. Siedząc w wodzie po szyję, oczekiwał na
atak potwora, który zapewne czaił się już do skoku. Nagle rozległ się ludzki głos:
- Bardzo pana przepraszam, ale to naprawdę nie moja wina.
Gdy zdumiony rowerzysta odważył się na otwarcie oczu, ujrzał przed sobą młodego,
najwyżej piętnastoletniego chłopca, który przyglądał się mu z wyraźnym współczuciem w
niebieskich oczach.
- Czy stało się panu coś złego? - zapytał chłopiec, przybrany w żółty kombinezon i
czerwony plastikowy hełm.
- Co... co to było? - wyjąkał Bartłomiej. - Gdzie jest ten ptak?
- Jaki ptak?
- Ten, który niósł cię w szponach. Chłopiec roześmiał się serdecznie.
- To nie żaden ptak, tylko lotnia. Leży na łące... Dopiero teraz kucharz zdecydował się
na opuszczenie mokrej kryjówki.
- Ale napędziłeś mi strachu - rzekł z ulgą. - Myślałem, że już po mnie.
Okazało się, że łąka stanowiła lądowisko dla lotniarzy, startujących z niedalekiego
wzgórza. Chłopiec nazywał się Tomek i był uczniem technikum mechanicznego. Widząc, że
rowerzyście nie stało się nic złego, pokazał mu swą lotnię, która została wykonana w
klubowym warsztacie.
- Jeszcze tylko kilka lotów i będę miał dyplom - pochwalił się z dumą. - A potem wezmę
udział w międzyszkolnych zawodach. Nasz instruktor latał już nawet z samego Giewontu. Zna
pan Giewont?
- Ho, ho, jeszcze jak - rzekł Bartolini i pożegnawszy się z chłopcem, ruszył w dalszą
drogę.
Od tego czasu mistrz Bartłomiej o niczym nie marzył goręcej, jak o lotniarstwie.
Zgodnie z zasadą, że naprzód należy opanować teorię, zaopatrzył się w podręczniki i następne
wieczory poświęcił na ich dokładne studiowanie. W tajemnicy przed przyjaciółmi postanowił
bowiem, iż nie spocznie, dopóki nie poleci z wieży Mariackiej na kopiec Krakusa. Wyczynu
tego chciał dokonać dla uczczenia urodzin księcia, który to dzień przypadał za kilka tygodni.
* * *
Tymczasem były władca, również w tajemnicy przed przyjaciółmi, przygotowywał się
do egzaminu doktorskiego z historii sztuki. Mieszkanie jego, znajdujące się w południowym
skrzydle zamku, przypominało księgarnię lub bibliotekę. Prócz książek były w nim liczne
rzeźby, ryciny i obrazy, które Krak troskliwie odkurzał przy pomocy miotełki z piór kogucich.
W kącie gabinetu stał kolorowy telewizor, ofiarowany przez uczniów Liceum
Ogólnokształcącego noszącego jego imię. Choć wartość posiadanych przez księcia dzieł sztuki
wynosiła setki tysięcy złotych, Krak najbardziej sobie cenił drobną pamiątkę z czasów swego
panowania. Był to maleńki kordzik z damasceńskiej stali, o srebrnej rękojeści wykładanej
bursztynem. W dawnych czasach książę stale zabierał go z sobą udając się na polowanie do
Puszczy Niepołomickiej. Ilekroć spojrzał na niego, przypominał sobie dawne czasy, gdy
wieczorami zasiadał przy ognisku, aby w gronie towarzyszy omawiać myśliwskie przygody.
Puszcza Niepołomicka wyglądała wtedy jak ogromne, zielone morze pełne wiekowych
drzew, wśród których królowały imponujące swą potęgą dęby. W myśl książęcego
rozporządzenia nie wolno było ich ścinać. Pokonane przez czas olbrzymy same waliły się na
ziemię w przeraźliwym trzasku pękających konarów. Nad głębokimi jeziorkami, zarastającymi
po brzegach tatarakiem, unosiły się stada dzikich kaczek. Nocami wisiało nad Puszczą niebo
usiane tysiącami gwiazd. W słoneczne dni niosły się światem zapachy wszelakich roślin i
nieustający brzęk pszczół, znoszących kwietny pył do leśnych barci. Ze zbieranego tu miodu
sporządzano napój zwany książęcym, którym Krak częstował gości, przybywających do niego
z dalekich krain. Wśród gości tych zdarzali się nawet kupcy z tajemniczego Wschodu,
przywożący drogie kamienie, wonne olejki, smaczne przyprawy i lśniące złotymi nićmi
tkaniny. Niektórzy z nich, wyróżniający się żółtą cerą i skośnymi oczyma, opowiadali cuda o
Kraju Wielkiego Smoka, co szczególnie interesowało mieszkańca jaskini pod Wawelem.
Większość tych przybyszów ciągnęła do grodu szerokim, piaszczystym traktem, biegnącym
przez Puszczę ze wschodu na zachód. Jedna z książek, zalegających biurko księcia, miała na
okładce fotografię starożytnej figurki, która dziwnie przypominała postać współczesnego
kosmonauty. Podobieństwo to wynikało przede wszystkim z kulistego nakrycia głowy,
zaopatrzonego w dwa duże okrągłe okienka. Spoglądając na ową okładkę książę przypomniał
sobie pewne zdarzenie z czasów swych dawnych polowań. Zapędziwszy się głęboko w
puszczę, spotkał pustelnika, który przebywał tam od niepamiętnych lat. Był to człowiek tak
stary, iż pamiętał najstarsze drzewa jako młodziutkie i wątłe roślinki. Częstując Kraka
brzozowym sokiem i korzonkami w kruchym cieście, opowiedział mu o zdarzeniu, którego był
świadkiem wkrótce po zamieszkaniu nad leśnym jeziorkiem. Pewnego dnia, gdy wracał
wieczorem do domku zbudowanego z kory leśnych olbrzymów, spostrzegł na niebie jakiś
wielki krąg, który początkowo wydał mu się wschodzącym księżycem. Po chwili zrozumiał
swą pomyłkę, gdyż rzekomy księżyc, przybrawszy jaskrawo-pomarańczowe zabarwienie,
gwałtownie się obniżył i zawisł kilka metrów nad ziemią. Z tak niewielkiej odległości dziwny
ten przedmiot przypominał dwa sklejone z sobą talerze, zaopatrzone w szereg okrągłych
otworów, podobnych do okienek. Wystraszony pustelnik schował się w swym domku i tylko
przez szpary spoglądał na niezwykłe zjawisko. Nie wydając żadnego dźwięku, jaśniejący krąg
łagodnie spoczął na trawie, nie opodal jeziorka. Po upływie piętnastu minut pustelnik ujrzał
czterech ludzi, którzy opuścili swój pojazd i poczęli ostrożnie kroczyć w kierunku wody.
Ubrani byli w białe, obcisłe stroje, na głowach zaś mieli duże kuliste hełmy. Gdy doszli nad
brzeg jeziorka, zatrzymali się, a jeden z nich, zrzuciwszy swe ubranie, zanurzył się w nim po
szyję. W chwilę potem jego towarzysze uczynili to samo i cała czwórka poczęła broić w wodzie
na wzór kąpiących się dzieciaków. Potężnie wystraszony, ale i ciekawy pustelnik nie spuszczał
z nich oczu. Po kąpieli dziwni przybysze wrócili do wnętrza maszyny, która powoli uniosła się
w powietrze. Przez jakiś czas wisiała nieruchomo nad jeziorem, następnie zaś przybrała kolor
zielony i błyskawicznie zniknęła pomiędzy zaróżowionymi przez słońce obłokami. Dopiero na
drugi dzień mieszkaniec leśnego domku odważył się zbliżyć do miejsca, na którym stał
tajemniczy pojazd. Jego zdumienie nie miało granic, gdy spostrzegł duży krąg wypalonej
trawy. Grzebiąc w niej kijem znalazł małą, metalową kulkę, pokrytą czerwonawym nalotem.
Na pytanie Księcia, co się z ową kulką stało, starzec przyniósł szkatułkę, mieszczącą
cały jego skarb w postaci kilku starych monet, grzebienia z kości mamuta oraz zegarka marki
„Omega”. Znaleziony przedmiot ofiarował księciu na pamiątkę spotkania i na dowód
prawdziwości swoich słów.
- Jak myślisz, panie - powiedział wtedy pustelnik. - Co to było?
- Nie wiem - odparł szczerze władca. - Naprawdę nie wiem. Pierwszy raz w życiu
słyszę, żeby talerze latały...
Wróciwszy do grodu Krak schował kulkę w skarbcu i wkrótce zupełnie o niej
zapomniał.
Obecnie, wspomniawszy swe spotkanie z pustelnikiem, książę pomyślał z żalem:
- Jaka szkoda, że nie mam jej przy sobie dziś, gdy coraz więcej mówi się i pisze o
„latających talerzach”. Dziwny jest ten świat, dziwny i wciąż jeszcze tajemniczy, choć ludzie
tyle już tajemnic wyjaśnili...
Do późnej nocy w pokoju paliło się światło. Książę kończył bowiem swą doktorską
pracę pt. „Smok Wawelski (Draco Cracoviensis) - jedyny w dziejach świata przedstawiciel
smoków człekokształtnych, i jego wyobrażenia w sztuce pierwotnych Słowian”.
W tym samym czasie profesor Gąbka pisał artykuł o nowym zastosowaniu baltazaronu,
a Bartolini studiował trzeci z kolei podręcznik lotniarstwa. Ciemno było jedynie w Smoczej
Jamie, gdyż jej lokator miał zwyczaj zasypiać już o dziewiątej wieczorem. I to bez względu na
porę roku.
Rozdział XVII
FORTUNA KOŁEM SIĘ TOCZY
Wkrótce po przylocie do Paryża Joe pożałował, że przed wyruszeniem na wyprawę nie
zasięgnął porady astrologów. Wszystko bowiem wskazywało na to, iż przedsięwzięcie zaczęło
się pod złą gwiazdą. Jako pirat z dziada pradziada, Pietruszka był przesądny i wierzył, że nic się
nie dzieje bez woli gwiazd i planet. Tym razem jednak zlekceważył rady swej małżonki, która
namawiała go, aby przed powzięciem ostatecznej decyzji zwrócił się do Zespołu Astrologów z
żądaniem opracowania horoskopu. Ogarnięty pragnieniem jak najszybszego zrealizowania
swych planów, obawiał się, że każdy dzień zwłoki może mieć nieobliczalne następstwa.
Machnął więc ręką, powiedział, że jakoś to będzie, i dał rozkaz wyjazdu.
Pierwsze niepowodzenie spotkało go na morzu. Był nim bunt załogi. Drugi cios
dosięgną! go w Paryżu. Okazało się bowiem, że kochany wujaszek Billy’ego został skazany na
dziesięć lat więzienia za obrabowanie banku. Nie było więc od kogo pożyczyć pieniędzy na
dalszą podróż.
Nie mogąc opłacić miejsca w hotelu, trójka łotrzyków przenocowała na trawie w Lasku
Bulońskim. Noc była chłodna, a trawa wilgotna, toteż nad ranem pechowi podróżnicy
wyglądali jak z krzyża zdjęci. Za resztę pieniędzy zdobytych ze sprzedaży helikoptera zjedli
skromne śniadanie, złożone z talerza zupy cebulowej i kawałka suchego chleba.
- Musimy pomyśleć o jakimś uczciwym zarobku - rzekł Joe, wysączywszy resztki zupy.
- Może zgłosimy się do pracy w Halach Targowych - zaproponował Billy.
Pietruszka spojrzał na niego z pogardą.
- Głupi jesteś! Myślę o uczciwym zarobku. Trzeba oskubać jakiegoś faceta albo zrobić
skok na bank.
- To zbyt ryzykowne - rzekł Sally.
- Jeżeli cię strach obleciał, wracaj do domu. Nie jesteśmy na wycieczce krajoznawczej!
Przez szyby knajpki, w której toczyła się rozmowa, widniała strzelista sylwetka słynnej
wieży Eiffla.
- Mam pomysł - powiedział Billy. - Chodźmy pod wieżę Eiffla, tam zawsze kręci się
mnóstwo bogatych turystów. Być w Paryżu i nie wjechać na wieżę to tak samo, jak być w
Barpiwonii i nie ujrzeć jej słynnego władcy!
- Nareszcie powiedziałeś coś mądrego - przyznał łaskawie Pietruszka. - Choć muszę
stwierdzić, że ostatnio zdarza ci się to dość rzadko.
W niespełna godzinę później Joe i jego podwładni siedzieli już przy stoliku wytwornej
kawiarni w towarzystwie pana Johna Samuela Róllmopsa, człowieka wielkiej tuszy i równie
wielkiego majątku. Mr Rollmops, właściciel ogromnych pól naftowych w stanie Teksas,
przebywał w Paryżu dopiero od dwóch dni. Zawarcie znajomości z nim było dziecinnie łatwe.
John Samuel stał przy swym luksusowym samochodzie marki Pontiak i z cielęcym zachwytem
wpatrywał się w wieżę Eiffla, której strzelista i koronkowa sylwetka rysowała się ostro na tle
białych obłoków. Przechodząc koło zapatrzonego turysty Pietruszka potrącił go i uniósłszy
kapelusza, powiedział uprzejmie:
- I am sorry, przepraszam.
- Nie szkodzi - odparł potrącony, nie odrywając wzroku od wieży.
Joe zatrzymał się.
- Ładna, co?
- Wspaniała - rzekł John Samuel. - Szkoda że nie można jej kupić i przewieźć do
Teksasu.
- Dlaczego nie? Wszystko można kupić i sprzedać.
- W zasadzie tak - przyznał pan Rollmops. - Ale rząd francuski nie sprzeda jej za żadną
cenę. Cóż byłby wart Paryż bez tej wieży?
- Rząd nie ma tu nic do gadania - rzekł Pietruszka. - Wieża jest własnością prywatną, o
czym wie każde dziecko w Paryżu.
- Niemożliwe!
- Ale prawdziwe - ciągnął Pietruszka, mrugając porozumiewawczo do swych
zdumionych towarzyszy. - Ma pan wielkie szczęście, gdyż to ja jestem jej właścicielem.
Byłbym szczęśliwy, gdyby zechciał pan przyjąć moje zaproszenie na drinka. Opowiem, w jaki
sposób się to stało.
Billy pociągnął szefa za rękaw marynarki.
- Zwariowałeś? Przecież nie mamy złamanego grosza.
- Nic się nie bój - odparł szeptem Pietruszka. - Wiem dobrze, co robię.
Przy butelce najlepszego koniaku bogaty nafciarz dowiedział się, iż Joe wygrał
niedawno proces z rządem francuskim i na mocy wyroku sądowego stał się właścicielem
wieży, jako jedyny z żyjących jeszcze potomków jej konstruktora. Przy drugiej butelce mr
Rollmops wyznał, że od dawna marzy o tym, aby kupić to cudo techniki z końca XIX wieku,
rozebrać je i przewieźć do swego rodzinnego miasta Las Vegas.
- To świetny biznes - powiedział swym nowym znajomym, do których czuł coraz
większą sympatię. - Same bilety wstępu pokryją w ciągu roku koszty transportu. Ze szczytu
będzie można skakać na spadochronie, oczywiście za odpowiednią opłatą. Na każdym
spadochronie będzie napis: The Rollmops Petroleum Company! Wyobrażacie sobie, jaka to
reklama? Samobójczy skok bez spadochronu będzie kosztować dwa razy więcej. Na szczycie
zainstaluję dyskotekę, obserwatorium spodków latających i wyrzutnię rakiet ziemia-powietrze!
Przy trzeciej butelce szlachetnego napoju Pietruszka zaznaczył mimochodem, że od
pewnego czasu nosi się z myślą sprzedania wieży i chodzi mu tylko o to, aby obiekt taki dostał
się w godne ręce. Sam zaś zamierza spędzić resztę życia w tybetańskim klasztorze na
uprawianiu ćwiczeń jogi.
Przy czwartej i ostatniej flaszce obaj panowie dobili targu. Uszczęśliwiony nafciarz
wypisał czek na śmieszną sumę miliona dolarów i wręczył go Pietruszce.
- Pośpiesz się, bo za godzinę zamykają banki i musiałbyś czekać do jutra.
Słów tych nie trzeba było Joemu powtarzać. Zerwał się z miejsca i rzekł:
- Pozwól, że skorzystam z twojego wozu, będzie szybciej. A Billy i Sally zostaną tu w
charakterze zakładników.
Milioner roześmiał się.
- Okey, ale to zupełnie niepotrzebne. Zbyt dobrze z oczu ci patrzy. Wracaj szybko, a my
przez ten czas zjemy sobie po porcji lodów z rodzynkami.
Każdy czytelnik sensacyjnych powieści domyśli się łatwo, że korzystając z nieuwagi
mr Rollmopsa, Billy dosypał mu do lodów dużą porcję środka nasennego, jaki nosił przy sobie
na wszelki wypadek. Po kilku minutach łatwowierny nafciarz z Teksasu zasnął głęboko,
złożywszy swą głowę na marmurowym blacie stolika. Wówczas Billy i Sally wynieśli się
dyskretnie z kawiarni, zabierając sobie na pamiątkę jego książeczkę czekową, elektroniczny
zegarek i złotą spinkę z krawata. W ostatniej chwili Sally wyrwał z notesu kartkę, narysował na
niej rumaka i położył ją na stoliku. Chodziło oczywiście o to, żeby milioner po przebudzeniu
się nie miał żadnych wątpliwości, że zrobiono go „w konia”. Następnie cała trójka zajęła
miejsca w pontiaku
i pognała do banku, aby zamienić czek na potężną pakę dolarów.
Późnym wieczorem czarny samochód z trzema pasażerami opuścił terytorium Francji i
z szybkością 200 km na godzinę pomknął autostradą ku wschodowi.
- Szefie - powiedział sennym już głosem Billy - to jest pierwszy dzień w moim życiu,
kiedy nie miałem w ustach nic konkretnego prócz zupy cebulowej, koniaku i lodów z
rodzynkami.
Pietruszka zaśmiał się.
- A o suchym chlebie zapomniałeś?
Nie usłyszał jednak odpowiedzi, gdyż obaj pomocnicy spali już snem sprawiedliwych
rzezimieszków. Pietruszka dodał gazu i pomyślał:
- Fortuna kołem się toczy. A nawet czterema kołami!
- I zadowolony ze swego dowcipu, zaśpiewał na cały głos:
Raz pewien pirat w barze pił
rum złoty prosto z beczki,
a gdy już całkiem opadł z sił,
powiedział do córeczki:
córeczko ma, cierpliwa bądź,
bo jadę na kraj świata -
i odtąd dziewczę czeka wciąż
na powrót taty-pirata.
Rozdział XVIII
RAJ NA KÓŁKACH
Drogą wiodącą ku ruinom starożytnego klasztoru w Zagórzu sunęło czterech
rowerzystów. Jeżeli napiszemy, że jeden z nich odznaczał się śnieżnobiałą czapą kucharską, nie
będziemy musieli wyjaśniać, kim byli pozostali członkowie grupy. Czytelnicy tej książki nie są
bowiem jołopami, którym wszystko trzeba kłaść łopatą do głowy. Dzięki temu autor
zaoszczędzi sobie roboty, a Wydawnictwo papieru.
Należy jednak wyjaśnić sprawę owych ruin oraz powód, dla którego czwórka przyjaciół
dosiadła rowerów, obciążonych przymocowanymi do bagażników plecakami.
Resztki obronnego niegdyś klasztoru w Zagórzu wznoszą się na pagórku, oblanym z
trzech stron wodami Osławy. Ta szeroka i płytka rzeka, usiana ogromną ilością płaskich
kamieni, stanowi dopływ Sanu. Jej źródła znajdują się w pobliżu południowej granicy kraju,
wśród gęsto zalesionych gór, pokrytych mieszanym lasem. Nie trzeba więc być detektywem w
rodzaju porucznika Colombo, aby się domyślić, że czterej rowerzyści wybrali się na
krajoznawczą wycieczkę korzystając z pięknej pogody, jaka zapanowała w drugiej połowie
sierpnia. Jeden rzut oka na imponujące swą wielkością plecaki wyjaśni nam w dodatku, że nie
był to zwykły spacer za miasto, tylko wyprawa zaplanowana na dłuższy czas.
Jakoż tak było w istocie. Nasi przyjaciele doszli zgodnie do wniosku, że nie ma sensu
siedzieć w mieście, podczas gdy większość jego mieszkańców spędza wakacje w górach lub
nad morzem.
Przykład Bartłomieja, który z zapałem odbywał rowerowe wycieczki, podziałał
zaraźliwie na resztę jego kolegów. Wszyscy zaopatrzyli się w rowery i rozpoczęli trening po
nadwiślańskich bulwarach. Po kilku dniach jeździli już tak dobrze, że mogliby się odważyć na
wzięcie udziału w Wyścigu Pokoju.
- Musimy obmyślić jakąś ciekawą trasę - rzekł Gąbka.
- Jedźmy nad morze - zaproponował Smok. Bartolini lekko się skrzywił:
- To za daleko. Lepiej wybierzmy się w Bieszczady.
- A co to takiego? - zapytał Krak.
- To piękne góry, pełne lasów i czystych potoków.
- Stęskniłem się już za czystą wodą - westchnął Smok. - Gdy patrzę na tę czarną Wisłę,
robi mi się czarno na duszy...
- Płynie tam rzeka zwana Sanem - ciągnął Bartolini. - A w górach są wielkie łąki, na
których pasą się stada owiec. Czytałem o tym w pewnej książce, tylko nie pamiętam jej tytułu.
Przygotowania do wyprawy nie zajęły zbyt wiele czasu. Nie była to bowiem wyprawa
do Krainy Deszczowców ani też ekspedycja mająca na. celu odnalezienie siedziby mypin-gów.
Chodziło tylko o miłe spędzenie dwóch tygodni urlopu.
Teraz już wiemy, dlaczego nasza czwórka znalazła się w okolicy Zagórza. Wytrawni
podróżnicy przyjechali pociągiem do Sanoka, a następnie przesiedli się na rowery. Odtąd
jedynym środkiem komunikacji miały być dla każdego z nich dwa kółka...
- Nie ma to jak rower - cieszył się profesor. - Jedziesz sobie, człowieku, po dobrej
drodze, rozglądasz się dokoła i słuchasz, jak ptaszki śpiewają. A najważniejsze, że się nie
śpieszysz. Pośpiech to największe utrapienie ludzkości.
- Baltazarek nawet na wycieczce myśli o ludzkości - zażartował dr Krak.
(Uwaga dla pana składacza: Autor wcale się nie pomylił stawiając te dwie skromne, ale
jakże wymowne literki „dr”. Trzeba bowiem wiedzieć, iż Krak zaledwie przed trzema dniami
otrzymał promocje doktorską na Uniwersytecie Jagiellońskim. W dzisiejszych czasach
doktorat ma znacznie większe znaczenie niż godność książęca).
- Cóż w tym dziwnego? - odparł Gąbka. - Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie
może mi być obojętne.
Było późne popołudnie. Promienie słońca złociły bliskie już mury klasztoru, nad
którymi wisiało kilka obłoków, podobnych do owiec pasących się na lazurowej łące nieba.
Powietrze pachniało nagrzaną żywicą sosen, miętą i macierzanką. Z pobliskiego gospodarstwa
dolatywało gdakanie kury, ogłaszającej ważny fakt zniesienia jajka. Od czasu do czasu
porykiwały krowy pasące się na zboczu wzgórza. Bartolini oparł rower o pień drzewa.
- Na kolację będzie jajecznica i gorące mleczko! Jesteście głodni?
- Jeszcze jak - odparł Smok. Było to, jak wiemy, jego ulubione powiedzenie.
Profesor z uczuciem ulgi wyciągnął się na miękkiej trawie.
- Marzę tylko o tym, żeby po kąpieli pójść na siano.
- Jeśli mam być szczery - Bartolini łypnął okiem w kierunku przyjaciela - to mógłbym
jeszcze jechać przez dwie godziny.
- Dobrze ci tak mówić, bo z nas wszystkich masz największy trening.
- Dzięki któremu - dokończył Bartłomiej - straciłem już pięć kilogramów! A po
skończonej wyprawie będę wyglądał jak Apollo.
- Oj, to niedobrze - zażartował Krak. - Twój wygląd był dotychczas doskonałą reklamą
restauracji, a gdy schudniesz, możesz stracić klientelę.
Tymczasem na podwórko zajechał wielki wóz wyładowany sianem. Gospodarz
wprowadził wóz do stodoły i wyprzągł konie, aby je napoić w korycie obok studni.
Wydelegowany przez towarzyszy książę podszedł do gospodarza z prośbą o nocleg. Po
krótkiej rozmowie wrócił z radosną nowiną:
- Wszystko w porządku. Możemy spać na sianie, a na kolację dostaniemy mleko, ser i
jajka. Gospodarz nazywa się Michał Brzoza. To bardzo miły człowiek. Powiedziałem mu, że
jest z nami Smok, ale się wcale nie przestraszył.
Po chwili rowery znalazły się w stodole.
- Nigdy nie myślałem, że będę gościć prawdziwego smoka - rzekł uradowany
gospodarz. - Widziałem pana w telewizji. Moje dzieci, Marysia i Józek, pasą jeszcze krowy nad
rzeką. Spotkacie je może, gdy pójdziecie się kąpać.
Opisywanie przyjemności kąpieli byłoby podobne do ponownego odkrywania
Ameryki. Każdy przecież wie, jak smakuje kąpiel w słoneczny i upalny dzień. Dlatego też nie
wspomnę o tym, że nikomu nie chciało się wychodzić z wody, bo jest to sprawa tak zrozumiała
jak wschód lub zachód słońca...
Właśnie zachód słońca stał się sygnałem do powrotu.
Z komina domu Michała Brzozy unosiła się smuga dymu pachnącego bukowym
drewnem.
- Spójrzcie - powiedział Gąbka. - Dym leci prosto do góry, a to znaczy, że jutro też
będzie pogoda.
Okazało się, że Marysia i Józek przygnali już krowy z pastwiska. Gospodyni, która
niedawno wróciła z pola, poszła do stajenki, aby je wydoić. Dzieci, wiedząc od ojca o
przyjeździe Smoka, nie wykazały żadnego strachu.
- Czy ty jesteś smokiem Telesforem? - zapytała Marysia, wpatrując się w niezwykłego
gościa oczami przypominającymi niezapominajki.
- Nie. Jestem Smokiem Wawelskim.
- Wiem! - krzyknął Józek. - To ty byłeś w Krainie Deszczowców, żeby uwolnić
profesora Gąbkę!
Smok uśmiechnął się zadowoleniem.
- Tak jest. Czuję, że zostaniemy przyjaciółmi. Chodzicie do szkoły?
- Pewnie że chodzimy - powiedziała Marysia. - Ja do czwartej klasy, a Józek do piątej,
bo on jest o rok starszy ode mnie.
- Ale teraz macie wakacje - wtrącił profesor.
- Jeszcze tylko dwa dni - powiedział gospodarz. - W czwartek zaczyna się już nauka.
- A za dwa lata pójdę do technikum w Sanoku - pochwalił się Józek. - Będę
mechanikiem. Ja już teraz umiem jeździć na komarze!
Gąbka złapał się za głowę:
- Ojejku! Na komarze?
- To jest taki motorower - wyjaśnił chłopiec. - Mój wujek kupił go niedawno i jeździ na
nim do pracy w Sanoku. Tam jest wielka fabryka autobusów.
- Ach tak - rzekł uspokojony profesor. - Od razu sobie pomyślałem, że taki duży
chłopiec nie dałby rady dosiąść prawdziwego komara...
Zaraz po kolacji gospodarz zaprowadził gości do stodoły.
- Tu macie słomę - powiedział - a tu siano. Śpijcie, gdzie wam będzie lepiej.
- Na sianie, oczywiście - odparł książę. - Za wiązkę siana jestem gotów odstąpić
najwspanialsze książęce łoże!
Przez otwarte wrota zajrzał do stodoły sierp młodziutkiego księżyca.
- Fajno jest - mruknął sennym głosem Bartolini. - Chyba jesteście tego samego zdania...
Odpowiedziało mu głębokie milczenie. Wszyscy już spali.
Rozdział XIX
PONTIAK NR 979899
O piątej rano wkroczył na klepisko stodoły Bardzo Dumny Kogut i nie zważając na
obecność śpiących gości zapiał w zupełnie konkursowy sposób:
- Kukuryku! Kukuryku!
Bardzo Dumne Koguty są częstym zjawiskiem w naszym kraju, ale zaręczam wam, że
niewiele z nich odznacza się taką muzykalnością jak kogut Michała Brzozy z Zagórza.
Zaraz potem, jakby przebudzony pianiem, zawył na stacji parowóz lokalnego
„ekspresu” Zagórz-Łupków, wyruszającego na swą trasę o godzinie 5.04.
W kilka minut później rozległ się dźwięk kościelnej sygnaturki i piekielny jazgot gęsi
wypuszczonych na wolność przez gospodynię.
Smok otwarł oczy i odgarnął z pyska garść siana. Promień słońca, który przecisnął się
przez szpary między deskami, padł mu prosto na czubek nosa.
- Pobudka! - ryknęło Smoczysko, głosem zdolnym poderwać na nogi całą kompanię
piechoty.
- Co się stało? Tatarzy? - krzyknęła głowa Bartoliniego, zanurzona w sianie po uszy.
Wtedy, jak spod ziemi, dał się słyszeć zaspany głos profesora:
- Która godzina?
Smok rozejrzał się dokoła, ale nigdzie nie dostrzegł najmniejszego śladu Baltazara.
- Gdzie jesteś?
- W sianie - odparł uczony. - Zaraz postaram się wypłynąć na wierzch.
Po chwili słynny biolog, chemik i poeta w jednej osobie ukazał towarzyszom swą kozią
bródkę, gęsto przetkaną zeschniętymi kwiatami koniczyny.
- A gdzie szanowny doktor Krak?
- Tu jestem - rozległ się od strony wrót głos księcia. - Wyście sobie smacznie chrapali, a
ja już byłem na spacerze i kąpałem się w rzece. Fantastyczna woda!
Bartolini zsunął się po sianie i stanął bosymi stopami na grabiach.
- Mamma mia! - pisnął przerażony. - Wstawanie o takiej godzinie powinno być
sądownie karane.
Do stodoły weszła Marysia.
- Mama proszą do izby na mleko.
- Powiedz mamie, że zaraz przyjdziemy - rzekł Smok - tylko musimy się obmyć pod
studnią.
- A podpiszesz mi się w pamiętniku? - zapytała dziewczynka. - Bo ja już mam autograf
tego pisarza, który napisał książkę o tobie. On był w naszej szkole na spotkaniu autorskim.
- Pewnie że podpiszę - zapewnił ją Smok. - Tylko muszę sobie popić mleka, bo bez tego
ani rusz. A gdzie jest Józek?
- Pognał krowy na pastwisko - wyjaśniła. - A ja już nakarmiłam króliki.
Śniadanie upłynęło w miłym nastroju. Smok nie tylko wpisał się do pamiętnika Marysi,
ale narysował także domek z dymiącym kominem, płotem i kilkoma malwami. Nad domem
wisiało uśmiechnięte słońce w towarzystwie uśmiechniętej chmurki.
Z radiowego komunikatu wynikało jednak, że nie wszystkie chmurki będą się w tym
dniu uśmiechać. W godzinach popołudniowych mogły się wydarzyć burze, a wiadomo, że
burzowe chmury nie są zbyt skłonne do wesołych uśmiechów.
Pożegnawszy gościnnych gospodarzy, nasi rowerzyści ruszyli w dalszą drogę, zdając
sobie sprawę z tego, że obecnie coraz częściej będą musieli popychać swe rumaki pod górę.
- To nic - pocieszał ich Bartolini. - Za to z powrotem będziemy wciąż jechać z górki.
Tak to bywa w życiu.
- Kochany Bartłomieju - rzekł na to Gąbka. - Widzę, że powoli i ty stajesz się filozofem.
- A co to jest filozof? - zapytał kucharz, na którego twarzy pojawiły się już pierwsze
kropelki potu.
- Biorąc rzecz dosłownie, filozof jest to przyjaciel mądrości - wyjaśnił profesor ku
pełnemu zadowoleniu kolegi.
Widok pedałującego Smoka wywoływał wszędzie dużą sensację. Ludzie przerywali
pracę i z okrzykami zdumienia wybiegali na drogę, a kierowcy przejeżdżających samochodów
pozdrawiali go porykiwaniem klaksonów. Jeden fiat zjechał nawet na łąkę, siejąc przerażenie
wśród pasących się tam krów.
Okolica stawała się coraz ciekawsza. Tuż za drogą biegły ku górze łąki porośnięte
kępami drzew i krzaków, a wyżej zieleniła się zbita gęstwa liściastych lasów. Coraz mniej było
zamieszkałych domów i uprawnych pól. Tu i ówdzie widniały smutne resztki dawnych
zabudowań i pokryte pokrzywami fundamenty zmurszałych chałup. Z głęboko wyciętych
dolinek pomykały rwące potoki, na których widok rosła w sercach ochota do kąpieli. Ale
Smok, który jechał dziś na czele grupy, był nieubłagany:
- Za godzinę zrobimy sobie postój. Gdybyśmy się chcieli moczyć w każdym strumieniu,
nie ujechalibyśmy daleko.
- Ale chyba zatrzymamy się nad jakąś wodą - jęczał Bartolini. - Ja już całkiem
dojrzałem do kąpieli.
Coraz częściej musieli zsiadać z rowerów, gdyż jazda na nich z każdą chwilą stawała się
uciążliwsza. W gorącym i przesyconym zapachami powietrzu unosiły się roje kąśliwych gzów.
Od czasu do czasu mijały ich ciężarówki załadowane pniami grubych drzew.
- Mam pomysł - rzekł kucharz, zrównawszy się z Gąbką. - Na przyszły raz zamontuję na
rowerze zbiornik z wodą i natrysk. Można by się wtedy kąpać, nie schodząc z roweru. Co ty na
to?
Rozweselony profesor uzupełnił pomysł Bartłomieja:
- A ja dodałbym jeszcze składany dach dla ochrony przed słońcem. A na kierownicy
umieściłbym wiatraczek połączony z pedałami...
Bartłomiej chciał coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili tuż koło niego śmignął
szeroki, czarny samochód z zagraniczną rejestracją. Pęd powietrza omal nie obalił kucharza,
który w ułamku sekundy zrozumiał, że przekroczył przepisy drogowe jadąc obok Gąbki, a nie
za nim. Samochód zrównał się ze Smokiem, a następnie wyprzedził go i zjechał na pobocze.
Jego kierowca dał znak rowerzystom, aby się zatrzymali, a następnie otworzył drzwiczki i
wyskoczył na szosę. Smok zahamował przy pomocy ogona i spojrzał pytająco na krępego
człowieka, który błysnął zębami w serdecznym uśmiechu.
- Mr Smok, jeśli mnie oko nie myli?
- Na pewno oko pana nie myli - odparło zaskoczone Smoczysko. - Ale skąd pan mnie
zna?
- Do wszystkich diabłów! - zarechotał mężczyzna. - Nie ma na świecie nikogo, kto by
cię nie znał. Co za niespodzianka!
Mówiąc to, podszedł z wyciągniętą ręką do Smoka.
- Jestem Joe. Czy dostałeś mój list? Smok zmarszczył brwi.
- Joe? Pan wybaczy, ale ja dostawałem tyle listów, że nie mogę pamiętać ich autorów.
Mężczyzna w zamszowej kurtce silnie potrząsnął dłonią Smoka.
- Pisałem w nim, że przyjadę do ciebie takim wozem, że na sam jego widok oko ci
zbieleje.
- A zbielało?
- Naturalnie! Prawe bardziej niż lewe, ale to drobiazg. Wszystkiego bym się
spodziewał, tylko nie tego, że cię tu spotkam. Ma się to szczęście!
- Chwileczkę - wtrącił Krak. - Przypominam sobie, że czytaliśmy kiedyś list podpisany
imieniem Joe.
- Pamiętam-zawołał profesor. - Pisał pan w nim, że chce pan zrobić coś dobrego dla
kraju swych przodków.
- Właśnie, właśnie - Joe ucieszył się. - Ale tylko wy możecie mi w tym pomóc.
W ślad za kierowcą wysiadło z samochodu trzech dżentelmenów. Wszyscy trzymali
ręce w kieszeniach spodni, żuli gumę i mieli na głowach czarne, szerokoskrzydłe kapelusze.
Joe wskazał na nich ręką:
- To moi bratankowie; Sally, Billy i Killy. Równe chłopaki.
Trzej panowie jednocześnie skinęli głowami i wyszczerzyli zęby w powitalnym
uśmiechu.
- Wczoraj przyjechaliśmy do waszego miasta - ciągnął Joe - ale już było za późno. Jakiś
facet, który zamiatał ulice przy Smoczej Jamie, powiedział nam, że wybraliście się na
wycieczkę w Bieszczady.
- Jakim cudem zamiatacz ulic mógł o tym wiedzieć? - zdziwił się Bartolini.
- Nie ma cudów. Jest tylko szczęście! A Joe Pietruszka zawsze ma cholerne szczęście!
Jak było, tak było, ale się dobrze złożyło - jak mawiała moja babunia. Jakie macie plany?
- Chcemy pojeździć na rowerach, kąpać się, zbierać grzyby - rzekł Smok. - To
wszystko.
Pietruszka zastanawiał się przez chwilę.
- Doskonale! Mnie i moim kochanym bratankom także się przyda taki urlop.
Bratankowie wyprężyli się na baczność i krzyknęli:
- Tak jest, szefie! To znaczy... wujaszku!
Joe roześmiał się hałaśliwie. Nawet zbyt hałaśliwie, jak się wydało Gąbce, który od
kilku chwil starał się przypomnieć sobie coś, co mogło mieć wielkie znaczenie. Zbyt sztuczna
serdeczność Pietruszki nasuwała dziwne podejrzenia. Ażeby się lepiej zastanowić, odszedł na
bok i usiadł nad rowem.
- Zaraz, zaraz - mruczał do siebie. - Dlaczego niepokoi mnie jego nazwisko? Przecież
tak samo dobre, jak dajmy na to Gąbka, Marchewka czy Cebula. Różnie się ludzie nazywają.
Ale dlaczego przyszły mi na myśl te właśnie nazwiska? Gąbka dlatego, że ja się tak nazywam,
to jasne. Marchewka dlatego, że jest podobna do Pietruszki. Ale Cebula? Cebula?... Już mam...
Olśniony nagłym przypomnieniem zerwał się znad rowu i podszedł do Kraka, który
poprawiał swój plecak na bagażniku. Po drodze rzucił okiem na tablicę rejestracyjną
samochodu, aby zapamiętać jego numer. Na szczęście był bardzo prosty: 979899. Stanąwszy
obok księcia rzekł do niego półgłosem:
- Będę udawać, że ci pomagam. To bardzo ważna sprawa. Tylko zachowuj się
normalnie.
Ściągając rzemienie plecaka Gąbka nachylił się ku przyjacielowi:
- Czy pamiętasz, jak przy pomocy świeczki ujawniłeś na liście dopisek zrobiony sokiem
z cebuli?
Krak omal nie krzyknął z wrażenia, ale zdołał się opanować.
- Teraz sobie przypominam. Było tam napisane „Ten list należy czytać do góry
nogami”.
- Podpis brzmiał: „Życzliwy Rodak”. Tak?
- Zgadza się.
- Powiedziałem wtedy - ciągnął Gąbka przyciszonym głosem - że z tym Joem trzeba
uważać. I oto mamy go we własnej osobie!
- Co radzisz? - zapytał książę, rzuciwszy ukradkowe spojrzenie na Pietruszkę, który w
tym momencie zapalał cygaro.
- Jak największą ostrożność - odparł Gąbka. - Zobaczymy, co będzie dalej. Chodźmy
teraz do nich.
Tymczasem Pietruszka kuł żelazo póki gorące.
- A więc wszystko okey! My pojedziemy przodem i zatrzymamy się w najlepszym
hotelu. Jutro kupię piękny domek i zamieszkam w nim na czas waszego urlopu. Będziecie
mogli z niego korzystać w każdej chwili. Widzę, że macie piękne lasy. Zapolujemy sobie na
słonie, lwy i hipopotamy!
Gąbka uśmiechnął się ironicznie.
- Tu są tylko dziki i jelenie. Ale jeszcze za wcześnie na polowanie.
Joe wypuścił z ust kłąb dymu.
- Co za wcześnie? Ja mogę je wszystkie kupić za gotówkę i wystrzelać co do jednego.
Ma się tę forsę!
To mówiąc klepnął dłonią w kieszeń, z której wystawał bardzo gruby portfel.
- Forsa to nie wszystko - mruknął profesor, czując coraz większą wrogość w stosunku
do chełpliwego obcokrajowca.
- A właśnie że wszystko - odparł Joe i pogardliwie spojrzał na Gąbkę, gdyż po raz
pierwszy w życiu spotkał człowieka o tak dziwacznych poglądach. - Ja mogę kupić te dzikie
góry - zakreślił duży krąg ręką z tlącym się cygarem - i jeszcze mi zostanie na drobne wydatki.
Hę, hę, hę, dobry dowcip, co?
Trzej bratankowie zawołali jak jeden mąż:
- Doskonały, drogi wujaszku!
Po czym włożyli do ust nowe kawałki gumy i poczęli ją żuć w sposób zdradzający
zupełną obojętność wobec spraw tego świata. W ślad za wujaszkiem zajęli miejsca w
samochodzie i zatrzasnęli drzwiczki. Pietruszka wychylił się przez okienko i zawołał:
- Bye, bye, kochani. Do rychłego zobaczenia!
W chwilę potem czarny pontiak z rejestracją 979899 zniknął za najbliższym zakrętem.
W kilku słowach Gąbka przypomniał towarzyszom o liście z „cebulowym” dopiskiem.
- Trzeba mieć tych facetów na oku - stwierdził Smok poważnie. -Wujaszek i jego
bratankowie wyglądają mi na kombinatorów. Taki z niego wujek, jak ze mnie cesarz chiński...
- No to na koń, moi panowie - zakomenderował książę. - Zbliża się pora obiadu.
- I burza - dodał Bartolini. - Spójrzcie na niebo. Nad górami rosły olbrzymie obłoki,
kształtem swym przypominające kowadło.
Dosiedli rowerów i pomknęli w dolinę, gdzie na obszernej łące stało kilkanaście dużych
namiotów. Po chwili ujrzeli maszt z biało-czerwoną chorągwią.
- Ju-hu! - krzyknął uradowany kucharz. - To pewnie obóz harcerski!
Pędząc na złamanie karku, nie zauważyli nawet, że słońce schowało się za krawędź
sinej, bardzo niesympatycznie wyglądającej chmury. Pierwsze krople deszczu pocętkowały
asfalt szosy. Znowu zagrzmiało, ale tym razem znacznie bliżej i groźniej.
Z pełną szybkością wpadli na teren obozu przez bramę, na której widniał napis ułożony
z jodłowych szyszek:
HARCERSKI OBÓZ LETNI IM. BARTŁOMIEJA BARTOLINIEGO!
Rozdział XX
„RANCHO TEXAS”
Gdyby tuż przed rowerem Bartoliniego wylądował latający spodek, czcigodny mistrz
patelni nie byłby ani w połowie tak zaskoczony jak wówczas, gdy minął bramę obozu
noszącego jego imię.
Nie było jednak czasu na okazywanie zdumienia. Potoki deszczu zagnały rowerzystów
pod dach najbliższego namiotu. Gwałtowny wicher zatargał ścianami, przy których ustawione
były polowe łóżka. W liliowym blasku błyskawicy zajaśniały twarze zgromadzonych w
namiocie harcerzy.
- Chłopaki! - zawołał jeden z nich. - Na cześć naszych gości: hip, hip, hura!
- Hura, hura, hura! - zagrzmiało z kilkunastu piersi. Harcerze wiedzieli już o wyjeździe
czwórki rowerzystów z Zagórza. Wiadomość tę przekazał im kierowca cysterny wiozącej
paliwo do stacji benzynowej.
- Heca nie z tej ziemi - opowiadał. - Na przodzie zasuwa Smok w meksykańskim
kapeluszu na łbie, a za nim jedzie facet w kucharskiej czapie. Prawdziwy cyrk, mówię wam.
Profesorek ma na głowie czarny melonik, zupełnie jak krakowski dorożkarz, a książę czerwoną
chustkę. Z daleka można ich poznać.
Decyzja o ochrzczeniu obozu imieniem Bartoliniego zapadła błyskawicznie. Szybko
uzupełniono napis z szyszek i wystawiono warty, mające zawiadomić o zbliżaniu się
niezwykłych turystów. Nadlatująca burza spędziła jednak wartowników do obozu. Na
szczęście ta sama burza spowodowała, iż rowerzyści znaleźli się tam, gdzie ich z
niecierpliwością oczekiwano. Był to oczywiście zbieg okoliczności, ale zaręczam wam, że w
życiu większość zdarzeń jest wynikiem przypadku, niezależnie od tego, czy się to komuś
podoba, czy nie.
Rozmowom i śpiewom nie było końca. Harcerze pochodzili z Rybnika i znali mnóstwo
górniczych przyśpiewek i anegdot, które profesor Gąbka z zapałem notował w swym zeszycie.
Pod koniec spotkania Smok co drugie słowo mówił „pieruna”, wprawiając tym chłopców w
nieopisany zachwyt, zaś Bartolini postanowił wprowadzić w swej restauracji znakomite śląskie
„krupnioki”. Książę Krak żałował bardzo, iż za jego czasów nie było harcerzy, a profesor
obiecał, że jak tylko znajdzie trochę czasu, to przyjedzie do Rybnika, aby po raz pierwszy w
swym życiu zwiedzić kopalnię węgla.
Tymczasem po godzinie wyczerpał się zapas prawdziwych piorunów, deszcz ustał tak
samo nagle, jak się rozpoczął - i spoza chmur ukazało się słońce. Burza przetoczyła się ku
wschodowi, a na tle sinej, prawie granatowej chmury zabłysnął hak wspaniałej tęczy! Płynący
za obozem strumień szumiał głośniej niż przed burzą. W jego zmąconych falach grzechotały
przetaczające się kamienie. Mokra flaga owinęła się smętnie wokół masztu. Z obozowej kuchni
dolatywał smakowity zapach grochówki...
Nie wiem, czy to ważne, ale z obowiązku kronikarskiego pragnę zanotować, że goście
zostali zaproszeni na obiad. Trzeba było jednak trochę poczekać, ponieważ mokre drzewo nie
chciało się palić. Aby skrócić oczekiwanie, harcerze odśpiewali piosenkę „Szła dzieweczka do
laseczka” przy akompaniamencie harmonijek ustnych, gitar i pokrywek do rondli.
W ostatniej chwili przed odjazdem jeden z chłopców zrobił gościom zdjęcie na tle
efektownej bramy.
Spotkanie zakończyła wymiana adresów oraz gorące obietnice obustronnej
korespondencji.
Okazało się, że po przejechaniu niespełna trzech kilometrów goście znajdą się znów na
brzegu Osławy. Była to wiadomość niezmiernie miła, gdyż wszyscy marzyli już o kąpieli.
- Szczęśliwej drogi - wołali zgromadzeni przy bramie chłopcy. - Niech się wam kółka
dobrze kręcą!
- Do zobaczenia w Rybniku! - krzyknął Bartolini z wyżyn swego siodełka. -
Przyjedziemy do was na krupnioki!
- A teraz do kąpieli - zakomenderował Smok, wyjeżdżając na parujący asfalt szosy. -
Pieruna, daję słowo, że przez godzinę nie wyjdę z wody!
Zanim Smok mógł spełnić swe postanowienie, musieli usypać tamę, gdyż rzeka okazała
się zbyt płytka. Dopiero po zbudowaniu prowizorycznej zapory można się było zanurzyć do
kolan. Przybrani w kolorowe kąpielówki brodzili więc w wodzie, przetaczali wielkie głazy, a
szpary między nimi zatykali darnią. Było to bardzo przyjemne zajęcie, o czym wie każdy, kto
choć raz kąpał się w górskiej rzece. Woda była ciepła, słońce mocno grzało, a zwilżone
deszczem łąki pachniały jak magazyn „Herbapolu”. Z urwistego brzegu przypatrywało się im
kilka krów, a na tle śnieżnobiałego obłoku, podobnego do potężnej porcji lodów
śmietankowych, krążył jastrząb.
- Dziś będziemy spać w namiotach - powiedział Smok. - Musimy tylko znaleźć dobre
miejsce na biwak.
- I rozpalimy ognisko - dodał uszczęśliwiony profesor. - Okropnie lubię wąchać dym z
ogniska. Jest to jedyny dym, jaki mi sprawia przyjemność.
Po niedalekim torze kolejowym przejechał pociąg złożony z kilku wagonów. Czyż jego
pasażerowie mogli przypuszczać, że brojąca w rzece gromadka składa się z tak sławnych
osobistości? Większość ludzi sądzi bowiem, że sławne osobistości nie chodzą, tylko kroczą, nie
jedzą, tylko posilają się, nie mówią, tylko oświadczają. Tak więc nikomu nie przyszło na myśl,
że oto jest świadkiem wakacyjnej zabawy Przybyszów z Dawnych Czasów...
* * *
Joe Pietruszka włączył radio w tej samej chwili, gdy spiker czytał wiadomości o
wyczynie oszusta, który pewnemu milionerowi z Teksasu sprzedał w Paryżu wieżę Eiffla za
okrągłą sumę miliona dolarów, a następnie ulotnił się wraz ze swymi wspólnikami, zabierając
na pamiątkę luksusowy samochód swej ofiary. Komunikat kończył się stwierdzeniem, iż
sprawą tą zainteresował się Interpol. Następnie z głośnika popłynęła melodia „Kapitańskiego
tanga”, dedykowana przez pannę Franię młodszemu marynarzowi Kukułce, pływającemu na
trasie Gdynia-Hel i z powrotem. Joe uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Słyszeliście?
„Bratankpwie” odpowiedzieli jednogłośnie:
- Tak jest, kochany wujaszku. Ale z Interpolem nie ma żartów.
- Wiem o tym - odparł szef. - Ze mną też nie ma żartów. Pamiętacie sprawę Rudego
Goryla?
Rudy Goryl był agentem Pietruszki, działającym w Australii. Wioząc na życzenie szefa
kopę strusich jaj, złakomił się w drodze na jedno i sporządził sobie jajecznicę ze szczypiorkiem.
Za karę został zesłany na jedną z gór lodowych dryfujących po Atlantyku, aby przez resztę
życia topić lód przy pomocy chuchania.
Wiemy już, że jeśli temat rozmowy nie jest przyjemny, należy go zmienić. Toteż Killy
zwrócił uwagę szefa na stojący przy szosie zajazd „POD RUMCAJSEM”.
Znając profesję pasażerów pontiaka możemy być pewni, że do płukania gardeł nie
używali bynajmniej wody mineralnej, lecz napojów, których konsumpcja jest surowo zakazana
wszystkim
kierowcom
pojazdów
mechanicznych.
Ponieważ
płukanie
„Jasiem
Wędrowniczkiem” nie dało rezultatu, dobrana czwórka przystąpiła z kolei do płukania
gardzieli „Białym Koniem”. W trakcie tych leczniczych zabiegów lunął gwałtowny deszcz i
trzeba było zacząć kurację od początku. Przy akompaniamencie gęsto bijących piorunów piraci
spożyli wytworny obiad, zakończony poziomkami ze śmietaną.
Bezpośrednio po burzy czarny pontiak ruszył w dalszą drogę.
Pełen fantazji Pietruszka wyobraził sobie, że jest oto na mostku pirackiego statku,
ciskanego przez potężny sztorm o sile 2 stopni Beauforta! Jako doświadczony żeglarz, doszedł
do przekonania, że jedynym sposobem na uniknięcie katastrofy będzie przeczekanie sztormu w
jakiejś spokojnej zatoczce. Toteż niewiele myśląc (bo myślenie sprawiało mu teraz dużą
trudność), zjechał z asfaltowej szosy na boczną drogę, wiodącą do wymarzonego azylu. Ta
śmiała decyzja spotkała się z entuzjastyczną aprobatą „bratanków”, którzy podobnie jak szef
wyobrazili sobie, że są na pokładzie „Gwiazdy Barpiwonii”. Kręta i wąska droga wiodła przez
las, brzegami głośno szumiącego potoku. Samochód tańczył na śliskiej nawierzchni,
podskakiwał na wybojach i niebezpiecznie ocierał się o żelazne bariery licznych mostków. W
pewnej chwili Pietruszka dostrzegł z lewej strony silny błysk światła. W normalnych
warunkach zrozumiałby, że jest to odbicie promieni słonecznych w oknie małego drewnianego
domku, stojącego na zboczu wzgórza. Teraz jednak uznał, że jest to światło latarni morskiej na
Przylądku Samotnego Kościotrupa, stanowiącym południowy cypel Barpiwonii. Ryknął więc
głośno: „Ster na lewą burtę”, i skręcił kierownicę o 90 stopni. Efekt był piorunujący! Samochód
zarył nosem w skarpę, a pasażerowie zbili się nagle w trudny do rozplatania kłąb. Gwałtowny
wstrząs otrzeźwił ich do tego stopnia, że po wydobyciu się z samochodu stwierdzili, iż znajdują
się w pobliżu pięknego domku, otoczonego pełnym kwiatów ogródkiem.
- Przydałoby się nam coś takiego - powiedział Sally, rozcierając sobie guz na czole.
Joe spojrzał we wskazanym kierunku. Rzekoma latarnia morska stała w odległości
kilkunastu metrów od drogi i robiła wrażenie domku, przeznaczonego na miłe spędzenie
wakacji. W pobliżu nie było widać żadnych innych zabudowań.
- Owszem - przyznał. - Możemy go kupić.
- Nie wiadomo, czy jest do sprzedania - rzekł milczący dotychczas Billy.
- Cena nie gra roli - mruknął szef. - Przecież muszę przyjąć tych łapserdaków w
porządnym miejscu.
(Nie musimy chyba wyjaśniać, kogo miał na myśli, mówiąc o łapserdakach. Wiadomo
przecież, że dla Joego łapserdakiem był każdy człowiek nie mający tylu co on pieniędzy...).
Wydobywszy samochód na drogę, co zajęło im prawie pół godziny, czterej panowie
ruszyli w kierunku domku. Na drewnianej bramie prowadzącej do ogródka widniał napis:
RANCHO TEXAS
Joe obciągnął na sobie wdzianko i energicznie pchnął furtkę. Na powitanie gości
wyszedł z domu mężczyzna w średnim wieku.
- Czego sobie panowie życzą? - zapytał.
- Chcę kupić ten domek - rzekł Pietruszka bez żadnych wstępów.
- To się wspaniale składa! - krzyknął gospodarz.
- To jest domek składany?
- Ależ nie! Mówię, że się dobrze składa, bo ja go chcę właśnie sprzedać. Ale proszę do
środka, nie będziemy przecież rozmawiać na dworze. Napijemy się kawy...
- O tak, kawa bardzo się przyda - rzekł Pietruszka. Gospodarz wyglądał na
uszczęśliwionego.
- To się nazywa mieć szczęście! Nie myślałem, że tak szybko znajdę kupca. Dziś
wieczorem wracamy do miasta, a na przyszły rok chcemy spędzić wakacje nad morzem. Bo ja
tu jestem z żoną i dziećmi.
Nie sądzę, żeby szczegóły transakcji mogły interesować Czytelników dysponujących
środkami pozwalającymi na zakup porcji lodów lub gumy do żucia. Dość, że po upływie
kwadransa „Rancho Texas” przeszło wraz z umeblowaniem do rąk Pietruszki, w zamian za
grubą paczkę dolarów, stanowiących do niedawna własność mr Johna Samuela Rollmopsa.
Obydwie strony były bardzo zadowolone, Najmniej entuzjazmu wykazały dzieci gospodarza -
Darek i Mariola - dla których rancho było wymarzonym miejscem zabaw w Indian i
ludożerców.
Po upływie godziny dotychczasowi właściciele domu odjechali swym fiatem do
dalekiego miasta. Mr Joe Pietruszka zasiadł w fotelu przed telewizorem, aby obejrzeć „Kobrę”,
pt. „Ofiara grzechotnika”, i w spokoju wypalić wonne hawańskie cygaro.
A Killy zasiadł za kierownicą pontiaka z poleceniem jak najszybszego odszukania
Czterech Zwariowanych Rowerzystów i sprowadzenia ich do „Rancho Texas”.
Nie było to trudne zadanie. Swego czasu, udając zamiatacza ulicy przed Smoczą Jamą,
Killy umieścił pod siodełkiem roweru Smoka miniaturowy nadajnik, pracujący na ściśle
określonej fali. Aparacik działał bez zarzutu, dzięki czemu gangsterzy byli poinformowani o
każdorazowym miejscu pobytu Smoka i jego przyjaciół. Akcja rozwijała się planowo i miała
wszelkie widoki powodzenia.
Wydostawszy się na asfaltową szosę Killy dodał gazu, nie zważając na to, iż po
wypadku samochód miał tylko jeden reflektor i połowę przedniego zderzaka. Sygnały
nadajnika wskazywały, iż Smok znajduje się w odległości zaledwie kilkunastu kilometrów.
Spotkanie z nim mogło więc nastąpić w bardzo krótkim czasie.
Rozdział XXI
PRZYJEMNY BIWAK
Nawet najmilsza kąpiel musi mieć swój koniec pomyślał profesor i pomaszerował na
brzeg, aby lec na kocu i osuszyć się w promieniach słońca. W ślad za nim pośpieszyła reszta
towarzystwa. Najdłużej moczył się Bartolini, nucąc pod nosem włoską piosenkę „Wróć do
Sorrento”. Ale i on w końcu dostał gęsiej skórki, co skłoniło go do opuszczenia rzeki.
Ciepło oraz przyjemne bulgotanie wody szybko uśpiły czwórkę przyjaciół.
Bartoliniemu przyśniła się córeczka Nasturcja. Bawiła się wielką, kolorową piłką na łące pełnej
kwitnących maków. Zdawało mu się, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby pogłaskać
dziewczynkę po ciemnych i krętych włosach, ale gdy tylko spróbował to uczynić, Nasturcja
lekko odbiła się od ziemi i wskoczyła na obłoczek, sunący spokojnie po błękitnym niebie.
Spróbował uczynić to samo, ale widocznie podskoczył zbyt mocno i wylądował na drugiej
chmurce, która niesiona przeciwnym wiatrem oddalała się coraz bardziej od obłoku z
Nasturcją. Daremnie wyciągał swe krótkie i pulchne ręce, odległość między nimi rosła z każdą
chwilą. Zrobiło mu się tak smutno, że usiadł na skraju chmury i zapłakał. To go obudziło.
Spojrzał na zegarek i zorientował się, że jest już piąta po południu.
- Wstawajcie! - zawołał do przyjaciół. - Czas jechać dalej. Musimy przecież znaleźć
miejsce na biwak.
Smok usiadł i przetarł zaspane oczy.
- Otwieram naradę produkcyjną - rzekł po chwili, gdy już całkiem oprzytomniał. - Jako
ludzie nowocześni musimy działać planowo w myśl zasad naukowej organizacji pracy.
Proponuję następujący porządek dzienny: referat zasadniczy na temat warunków koniecznych
do założenia pierwszorzędnego biwaku.
- Potem dyskusja - dodał profesor, wpadając w żartobliwy ton Smoka.
- I wolne wnioski - uzupełnił książę. - Zebranie bez wolnych wniosków nic nie jest
warte.
- Oczywiście - zgodził się Smok.
- Kto wygłosi referat? - zapytał kucharz.
- Ja - odparł Smok. - Ogromnie lubię wygłaszać referaty. A więc do roboty. Udzielam
głosu samemu sobie. Czy są jakieś sprzeciwy?
Sprzeciwów nie było, wobec czego Smok przystąpił do referowania sprawy.
- Przede wszystkim musimy się ulokować z dala od szosy. Nie lubię spać, gdy
samochody jeżdżą mi po głowie.
- Brawo - krzyknął Bartolini.
Smok spojrzał na niego surowo.
- Proszę nie przerywać. Po drugie: w pobliżu musi być źródełko, żeby można było
ugotować zupę i herbatę. Po trzecie: gałęzie na ognisko. Po czwarte... Hm, czy nie wiecie, co
ma być po czwarte?
- Strumyk, który ukołysze nas do snu.
- Zgoda. Strumyk musi być koniecznie. Bez tego ani rusz. Skończyłem. Otwieram
dyskusję nad referatem.
Książę wyciągnął dwa palce:
- Po tak wszechstronnym i wyczerpującym referacie stawiam wniosek o dokonanie
wizji lokalnej. Siadajmy na rowery i jedźmy szukać idealnego miejsca pod obóz.
Wniosek przyjęto większością głosów, przy jednym wstrzymującym się. Był nim
Gąbka, który tak się zapatrzył na kroczącego za rzeką bociana, że zapomniał o naradzie.
Nikogo to nie zdziwiło. Baltazar zawsze był zdania, że „kle-kle” najzwyklejszego
boćka jest znacznie ciekawsze od „ple-ple” wielu ludzkich narad.
Wyjechali więc na szosę, aby zgodnie z podjętą uchwałą wyszukać Idealne Miejsce na
Biwak.
Zasługa odkrycia go przypadła w udziale Smokowi, który nadal jechał na czele grupy.
Wkrótce spostrzegł on wylot małej dolinki, utworzonej przez strumyk wpadający do rzeki.
Brzegiem strumyka wiodła wąska ścieżka, ginąca za skalnym urwiskiem.
- Jedziemy w tę dolinkę - zawołał. - Byle dalej od szosy.
Tuż za urwiskiem ścieżka skręcała w prawo i wyprowadzała na niewielką polankę
usianą krzakami jałowca. Było tu niezwykle zacisznie i spokojnie.
- A gdzie źródełko? - zapytał zawiedziony profesor.
- Trudno, mój drogi - odparł Smok. - Będziemy gotować na wodzie ze strumyka. Jest
przecież cudownie czysta, bo leci prosto z lasu. A spanie będzie na sto dwa!
W niedługim czasie na polanie stanęły dwa żółte namioty, a przed nimi wyrósł potężny
stos gałęzi. Bartolini wydobył z plecaka zapasy żywności, a książę zabrał się do ostrzenia
patyków, na których miano piec kiełbasę. Smok nadmuchał materace, co było dla niego
drobnostką, po czym syty chwały usiadł na pniu i zapalił fajeczkę.
A profesor, zaopatrzony w mały reporterski magnetofon, wybrał się na spacer w górę
strumienia, zapowiadając powrót za pół godziny. Gdy nie wrócił w oznaczonym terminie,
pośpieszył za nim książę Krak, który wiedział, że Baltazar traci na spacerze poczucie czasu i
przestaje spoglądać na zegarek.
Przecisnąwszy się przez zarośla łopianów, przypominających uszy słoni, książę znalazł
się nad brzegiem strumienia. Nisko wiszące słońce, przesiane przez gałęzie drzew, oświetliło
mu niezwykły widok. Oto Baltazar Gąbka, tkwiąc w wodzie po kolana, pochylał się nad
głazami, przez które przelewały się spienione fale. Na szyi profesora wisiał magnetofon, a w
ręce błyskał krążek mikrofonu. Nie ulegało wątpliwości, że uczony nagrywa szum potoku.
Po chwili Baltazar wyprostował się i wrócił na brzeg. Gdy spostrzegł księcia,
uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem, jakby przyłapany na gorącym uczynku.
- W Zagórzu nagrałem pianie koguta - rzekł do przyjaciela. - Mam też gdakanie kwoki i
gęganie gęsi. Brakowało mi szumu wody.
- O ile sobie przypominam, masz też kasetę z kumkaniem żab.
Baltazar ostrożnie włożył magnetofon do torby.
- Nie tylko - pochwalił się. - Pewnego dnia w maju wyszedłem na wieczorny spacer w
okolicę mojego osiedla. Zachował się tam mały lasek, rosnący na starym forcie. I wyobraź
sobie, że udało mi się nagrać śpiew słowika! Gdy połączę te wszystkie taśmy, będziemy mieć
miłą muzykę na jesienne i zimowe wieczory.
- Musisz jeszcze nagrać owcze dzwoneczki - zaproponował książę. - A także szczekanie
psów pasterskich i beczenie baranów.
- Oczywiście. Zmontuję z tego symfonię pt. „Głosy wsi polskiej”.
- Nie zapomnij jednak o pykaniu traktorów i buczeniu młockarni - dodał Krak - bo to
także są głosy wsi polskiej. Za naszych czasów mógłbyś nagrać skrzypienie studziennych
żurawi, ale obawiam się, że dziś mielibyśmy z tym duży kłopot.
- Są jeszcze gdzieniegdzie - odparł profesor. - Ale już bardzo rzadko.
Obaj przyjaciele usiedli nad urwiskiem w blasku odbitego od wody słońca. Lekki
wietrzyk przyniósł z łąk zapach wyschniętego siana.
- To by nie było takie trudne-rzekł nagle Gąbka do siebie.
Krak spojrzał na niego ze zdziwieniem:
- O czym mówisz?
- O baltazaronie - wyjaśnił profesor. - Wiesz przecież, że baltazaron dodany do benzyny
zupełnie usuwa szkodliwe działanie spalin.
- O tym wie już każde dziecko w Polsce.
- Przyszło mi teraz na myśl, że do tej mieszanki można by dodać trochę zapachu siana.
Czy wyobrażasz sobie, jak przyjemnie zrobiłoby się na ulicach miast?
Książę zerwał liść mięty, roztarł go na dłoni i powąchał.
- Można by też dodać olejku miętowego...
- A może jeszcze różanego? - zaśmiał się Gąbka - niestety taka mieszanka byłaby za
droga, a stacje benzynowe zamieniłyby się w perfumerie.
- Wracajmy - rzekł książę. - Czuję dym. Bartolini pichci już kolację.
Wieczorem spoza krawędzi wzgórza wypłynął księżyc i posrebrzył wody strumienia,
rozłożyste gałęzie świerków, zwilżone rosą kamienie oraz strzeliste krzaki jałowców.
Bartolini dorzucił chrustu do ogniska, a Smok począł przebierać palcami po strunach
gitary. Po chwili z jego ust popłynęły słowa piosenki, którą lubił nucić w dawnych czasach,
siedząc na ławce przed Jamą.
Znam psa, który chce być skowronkiem,
znam kota, co się chce zamienić w biedronkę,
znam wronę, która chce być świnką,
i chłopczyka, który chce zostać dziewczynką.
Znam Kasię, która chce być Krysią,
znam Hankę, która chce być Wisią,
znam Zbyszka, który pragnie być Władkiem,
nawet wnuka, który chce być swym dziadkiem.
Lecz ja smokiem chcę zostać na zawsze,
życie smoka jest dla mnie najciekawsze.
Chcę mieć ogon swój własny,
pod Wawelem kąt ciasny
chcę, by łuski me lśniły jak złoto, brylanty,
chcę w Wiśle wciąż pływać,
ładne kwiatki z łąk zrywać,
a wieczorem na spacer iść sobie
przez Planty...
Gdy przebrzmiały ostatnie słowa piosenki, do uszu siedzącej przy ogniu gromadki
doleciał okrzyk:
- Wonderfull! Wspaniałe! Nie wiedziałem, że pan Smok tak fajno śpiewać.
Słowa te wyszły z ust mężczyzny w czarnym, szerokoskrzydłym kapeluszu.
Niespodziewany przybysz stanął w kręgu światła rzucanego przez ognisko i wtedy poznali w
nim jednego z bratanków Pietruszki.
- Co pan tu robi? - zapytał książę.
- Długo was szukać i na szczęście znaleźć - odparł mężczyzna w czarnym kapeluszu. -
Kochany wujaszek zapraszać Iwas do „Rancho Texas”. On już kupić ekstra bungalow z garaż i
telewizor i czekać na mister Smok and company.
- Niech pan siada - powiedział profesor.
- Dziękuję. Ja stać, żeby nie poplamić spodnie. To bardzo blisko, piętnaście kilometrów.
Naprzód będzie zajazd „Pod Rumcajsem”, potem droga w lewo aż do sam „Rancho Texas”.
- Proszę powiedzieć drogiemu wujaszkowi - rzekł Smok - że bardzo dziękujemy za
zaproszenie, ale przyjedziemy dopiero jutro przed południem. Dziś tu będziemy spać.
- Jak chcecie - odparł przybysz niezbyt grzecznym tonem. - Ale czy wy się nie boicie
wilki?
Na te słowa Bartolini podskoczył jak oparzony:
- Mamma mia! Bać się wilków, kiedy jest z nami Smok Wawelski? Pan chyba żartuje.
- Dobra, dobra - rzekł bratanek Pietruszki. - To ja wrócić do „Rancho Texas” i
powiedzieć wujaszkowi, że jutro wy tam być. Dobranoc.
- Dobranoc, dobranoc. I niech pan sam uważa na wilki...
- Ja mieć broń, to się nie bać wilki. Good-bye! Gdy wysłannik milionera zniknął za
krawędzią skały,
Smok odłożył gitarę i przeciągnął się, aż mu chrupnęło w stawach.
- Bardzo chciałbym wiedzieć, w jaki sposób ten facet trafił do nas. Przecież to spory
kawałek od szosy.
- Może zauważył ognisko?
- Wątpię. Jesteśmy za pagórkiem i z drogi nas nie widać. Ciągle mi się zdaje, że już go
kiedyś widziałem.
- Widziałeś go dziś rano - rzekł książę.
- Nie, to nie to... Chodzi o głos i sposób mówienia. Wszystko razem jest bardzo dziwne.
Jutro muszę się mu dokładnie przyjrzeć.
Z tymi słowy wczołgał się do namiotu.
- Ja już śpię i wam radzę zrobić to samo.
Rozdział XXII
CO BYŁO POD SIODEŁKIEM...
O wschodzie słońca Smok obudził się ł delikatnie opuścił namiot, aby nie potrącić
śpiącego jeszcze Kraka.
Tuż przy ziemi leżała mgła, ale zaróżowione wierzchołki drzew rysowały się na tle
czystego nieba. W porannej ciszy słychać było wyraźnie bulgotanie wody w strumieniu. Z
daleka doleciał sygnał parowozu, a po chwili stukot kół pociągu jadącego za lasem.
Zgodnie ze swym zwyczajem Smok wykonał codzienną porcję ćwiczeń
gimnastycznych, a następnie wykąpał się w potoku. Włożywszy na siebie dres, powędrował z
biegiem strumienia i po kilku minutach dotarł do szosy.
- Tak - powiedział do siebie. - Ten podejrzany bratanek nie mógł stąd widzieć naszych
namiotów ani ogniska. W takim razie skąd wiedział, jak do nas trafić? Oto jest pytanie!
Rzeźwe powietrze pachniało mgłą, wilgotną trawą, mchem. Na gałązkach krzewów
srebrzyły się pajęcze nitki. W olszynowym zagajniku skrzeczała sroka. Korzystając z tego, że
szosa była pusta, Smok przebiegł truchcikiem kilkaset metrów. Zadowolony, że nadal jest w
doskonałej formie, wrócił do obozu i zabrał się do czyszczenia roweru przy pomocy suchej i
miękkiej szmatki. Aby ułatwić sobie pracę, postawił rower kołami do góry i wtedy ujrzał coś,
czego się zupełnie nie spodziewał. Oto pod siodełkiem znajdowało się jakieś maleńkie
pudełeczko, przymocowane dwoma skrzyżowanymi paskami przylepca.
Ki diabli? - pomyślał. - Przecież ja tego tu nie umieściłem...
Oderwał przylepiec i stwierdził, że pudełeczko jest zrobione ze sztucznego tworzywa.
Niewiele myśląc zmiażdżył je w swych potężnych zębach.
Wewnątrz znajdowała się płytka z laminatu, pokryta dziwnym deseniem
różnobarwnych, przecinających się linii, miniaturowe cewki i wałeczki oraz maleńki krążek,
przypominający pastylkę jakiegoś lekarstwa. Smok obejrzał to wszystko, a nawet powąchał i
przyłożył do ucha.
- Hm - mruknął. - Nie powiem, żebym był mądrzejszy niż na początku. Wiem tylko
jedno, że to coś nie należy do normalnego wyposażenia roweru.
Schował aparacik do kieszeni i postanowił obudzić przyjaciół.
Co cztery głowy, to nie jedna, choćby taka duża jak moja - pomyślał nie bez słuszności.
Wypełzali z namiotów, przecierając sklejone, snem oczy.
- Mamy dziś 22 sierpnia, imieniny Cezarego i Tymoteusza - mówił żartobliwie Gąbka,
na podobieństwo radiowego spikera. - Pogoda zapowiada się piękna, Polska znajduje się w
zasięgu wyżu znad Skandynawii...
- Nie wygłupiaj się - rzekł Smok - tylko patrz, co znalazłem pod siodełkiem roweru.
- Co to?
- Ja też chciałbym wiedzieć.
Profesor założył na nos okulary i obejrzał zdemolowany nieco aparacik. Po chwili
podniósł wzrok na Smoka.
- Czy pamiętasz ten film w telewizji o gangsterach? To było jakieś trzy tygodnie przed
wyjazdem na wyprawę. Gangsterzy obrabowali bank i chcieli prysnąć za granicę.
- Do czego zmierzasz?
- Coś mi świta w łepetynie, więc pozwól, że skończę, bo jak ucieknie, to żegnaj,
Karolu... Tam był taki detektyw, któremu udało się zdobyć zaufanie bandytów. Uważali go za
swojego.
- Nadal nic nie rozumiem.
- Czekaj, czekaj. I ten facet założył pod zderzakiem samochodu szefa miniaturowy
nadajnik radiowy. Gnali do granicy po górskich drogach, a za nimi policja... A skąd policja
wiedziała, gdzie ich szukać?
- Już nic nie musisz mówić! - ryknął Smok, dla którego nagle wszystko stało się jasne i
zrozumiałe. - Teraz już wiem, dlaczego ta cholerna Pietruszka dogoniła nas na szosie i w jaki
sposób ów bratanek trafił wczoraj do naszego obozu. O, łajdaki!
Zgrzytnął zębami, aż po obecnych przeszedł dreszcz, i odebrał aparat z rąk Gąbki.
- Sprawa jest poważna - powiedział książę. - Jesteśmy przez nich śledzeni. Tylko nie
wiem, w jakim celu.
- To się wkrótce okaże - rzekł Smok zdecydowanym tonem. - Zaraz po śniadaniu
jedziemy do tego „Rancho Texas” czy jak mu tam. I nich mnie drzwi ścisną, jeżeli do wieczora
pan Pietruszka nie znajdzie się w kryminale!
- Razem ze swymi bratankami - dodał Bartolini. - Czuję, że będzie niesamowita draka,
ale mogę się założyć o tabliczkę czekolady, że zrobimy ich na szaro. Mamma mia!
- Oni są uzbrojeni - zauważył rzeczowo książę.
- My też! - krzyknął kucharz i wywinął młynka swą rożnoszpadą. - Przydała się w walce
z Wirem-Siąpawicą, to przyda się i teraz w walce z panem Pietruszką!
W godzinę po wyjechaniu na szosę ujrzeli gospodę „Pod Rumcajsem”. Na parkingu
stało kilka samochodów, a z komina budynku unosiło się błękitne pasemko dymu.
- Wkrótce powinna być droga w lewo - rzekł książę. - Musimy uważać, żeby jej nie
minąć.
Po przejechaniu dwóch kilometrów spostrzegli drogowskaz z napisem „Rancho Texas”.
- Skręcamy - zawołał Smok. - Wprowadzam stan ostrego pogotowia! Znajdujemy się na
terytorium wroga!
* * *
Killy przyłożył odbiornik do ucha. Usłyszał szereg wysokich, szybko powtarzających
się sygnałów: pi, pi, pi, pi...
- Już zjechali z szosy.
Sally bez słowa odbezpieczył pistolet i schował go do kieszeni. Billy uczynił to samo.
Następnie obydwaj włożyli do ust nowe kawałki gumy do żucia.
Joe Pietruszka rozparł się wygodnie w fotelu.
- Jest teraz dziesiąta godzina. Wkrótce powinni być na miejscu. Zanim się rozgoszczą i
odpoczną, będzie południe. Potem zawiozę ich na obiad do gospody „Pod Rumcajsem”.
Popołudnie przeznaczam na spacer i ewentualną drzemkę. Decydującą rozmowę ze Smokiem
wyznaczam na godzinę dwudziestą. Zegarki sprawdzone?
- Tak jest, szefie.
- Dobrze. Teraz musicie zniknąć. Powiem, że poszliście na grzyby. Koszyki macie?
- Tak jest, szefie.
- W porządku. O dwudziestej musicie być w oznaczonym miejscu. Gdy załatwię
Smoka, nadam wam sygnał „Biedroneczki są w kropeczki”. Co wtedy macie zrobić?
- Postarać się o ciężarówkę i jak najszybciej przyjeżdżać. Ale chwileczkę, szefie, co
zrobimy z resztą towarzystwa?
Pietruszka pogardliwie wydął wargi.
- I ty się mnie o to pytasz? Gdy im zagrożę zabiciem Smoka, zgodzą się na wszystko,
czego od nich zażądam. Te głuptaki poszłyby za nim nawet w ogień. Zapakujemy bractwo do
ciężarówki i pryskamy za granicę. Ja pojadę przodem i przekupię celników. Zrozumiano?
- Tak jest, szefie.
- A więc spływajcie - rzekł Joe i władczym ruchem ręki wskazał im drzwi.
Po chwili trzech ponurych drabów w szerokoskrzydłych kapeluszach zniknęło między
drzewami pobliskiego lasu. Pietruszka zapalił cygaro i założył nogę na nogę.
Pół godziny relaksu dobrze mi zrobi - pomyślał i przysunął do siebie kieliszek
napełniony francuskim koniakiem, pochodzącym, rzecz jasna, z zapasów mr Johna Samuela
Rollmopsa.
Na stole, w kryształowym flakonie, pysznił się bukiet jesiennych astrów.
To powinno wywrzeć dobre wrażenie - pomyślał, przypominając sobie ładny ogródek
przed Smoczą Jamą. - Słowianie są sentymentalni, a Smok jest przecież czystej krwi
Słowianinem.
Goście przybyli w przewidywanym czasie. Na dźwięk rowerowych dzwonków Joe
zerwał się z miejsca i stanął na drewnianym ganeczku.
- Witajcie, kochani - zawołał wylewnie. - Proszę do środka. Czym chata bogata, tym
rada.
- Że bogata, to widać-szepnął Smok do siebie. - Ale kto będzie rad, to się jeszcze okaże.
* * *
Trójka rzezimieszków maszerowała przez las, jeżeli nieustanne potykanie się o
korzenie drzew można nazwać marszem. Killy narzekał na ciasne lakierki, a Sally przeklinał na
głos kapelusz, który zrywany gałęziami drzew wciąż spadał mu z głowy.
- Strasznie dziki ten kraj - mruczał Billy. - Któż to widział, żeby leśne ścieżki nie były
asfaltowane! Ani jednej lampy, ani ławeczki, żeby można było odsapnąć.
- Dotychczas myślałem, że nogi są po to, żeby naciskać pedał gazu - stęknął Sally - a nie
po to, żeby łazić po takich bezdrożach.
- Szef nie płaci nam za myślenie, tylko za posłuszeństwo - pouczał go Killy. - Ile razy
muszę ci o tym przypominać?
Od czasu do czasu schylali się, aby zerwać kilka grzybów, o których oczywiście nie
mieli żadnego pojęcia. Najłatwiej było o muchomory, toteż wkrótce nazbierali ich tyle, że
mogliby wytruć wszystkie muchy w promieniu stu kilometrów. Chodziło im o to, aby w razie
spotkania z jakimś gajowym lub leśnikiem wyglądać na spokojnych letników, bawiących się
niewinnym grzybobraniem.
Konieczność wielogodzinnego pętania się po lesie wprowadziła ich w tak zły humor, że
co chwila rozpoczynali kłótnie o byle głupstwo. Każdy z nich marzył w skrytości ducha, aby
jak najszybciej zasiąść wokół suto zastawionego stołu i przy butelce rumu wspominać dawne
dobre czasy.
Szefowi to dobrze - rozmyślał Killy, sprawdzając kurs przy pomocy kompasu. - Siedzi
sobie w gospodzie „Pod Rumcajsem” i omawia interes z tymi dziwakarni, a ty, człowieku,
włócz się po wertepach i ślizgaj po błocie. Ech, życie, życie... Cała nadzieja w tym, że ten głupi
Smok zbaranieje do reszty, kiedy szef zadzwoni mu przed uchem kieską pełną złota.
- Gdybym ja był na miejscu szefa - rzekł w pewnej chwili Sally - tobym się nie bawił w
żadną dyplomację, tylko stuknąłbym Smoka młotkiem w łeb i do worka!
- Pewnie że tak byłoby najlepiej - przyznał Billy. Wydostawszy się wreszcie z lasu w
okolicę asfaltowej szosy, trójka „bratanków” legła w cieniu krzaków, aby rozprostować
utrudzone marszem kości. Miejsce idealnie nadawało się do urządzenia zasadzki. Droga wiodła
ostrymi zakosami do góry, a w pobliżu nie było żadnych zabudowań.
- Do wieczora mnóstwo czasu - rzekł Killy. - Możemy sobie uciąć drzemkę.
To mówiąc nastawił budzik na godzinę 19.30 i nakrywszy twarz kapeluszem, zamknął
oczy. Sally i Billy uczynili to samo.
* * *
Mimo usilnych starań nie udało się Pietruszce namówić swoich gości do zamieszkania
w „Rancho Texas”. Nocleg pod namiotami tak im zasmakował, że postanowili rozbić obóz w
pobliżu domku milionera.
- Mam kolorowy telewizor - kusił ich Pietruszka. - Możemy sobie obejrzeć festiwal w
Sopocie.
- Jeszcze czego - oburzył się Gąbka. - Wolę słuchać koncertu świerszczy.
- Oddaję wam do dyspozycji swoją łazienkę...
- To jest niezły pomysł - zgodził się Smok. - Chętnie wykąpię się w ciepłej wodzie. Ale
spać będę w namiocie.
- A gdzie są bratankowie? - zapytał książę.
- Poszli na grzyby - wyjaśnił Joe. - Jeżeli przyniosą, możemy je usmażyć. Nie macie
pojęcia, jak ja lubię grzyby. Co najmniej tak samo jak was.
- Z tą tylko różnicą - uśmiechnął się Gąbka - że my jesteśmy niejadalni.
Milioner wyglądał na zachwyconego.
- Wonderfull! Profesorze, jest pan najdowcipniejszym człowiekiem pod słońcem.
Czuję, że razem potrafimy zawojować cały świat.
- Naprzód należałoby go zapytać, czy chce być przez nas zawojowany - rzekł profesor. -
Co do mnie, mam pewne wątpliwości w tym względzie.
- Postaram się je rozproszyć - zakończył rozmowę Pietruszka. - Zapraszam więc do
siebie na godzinę dwudziestą. Spędzimy uroczy wieczór. Od dawna marzyłem o tej chwili. Moi
bratankowie będą zachwyceni. Aha, i jeszcze jedno, nie musicie przebierać się w wieczorowe
stroje.
- To dobrze - rzekł Smok - bo nasze garnitury oddaliśmy do chemicznej pralni...
Rozdział XXIII
DECYDUJĄCA ROZMOWA
Bartłomiej powiesił kociołek z wodą nad ogniskiem i usiadł na kamieniu dzierżąc w
ręce najnowszy numer „Płomyczka”, kupiony jeszcze przedwczoraj w Sanoku.
Wzrok kucharza padł na stronę z rozrywkami umysłowymi.
Doskonale - pomyślał - nigdy nie należy pomijać sposobności do wyćwiczenia swego
umysłu. Przez ten czas woda się zagotuje i będzie można zrobić herbatę.
Smok, Gąbka i Krak rozłożyli się obok na kocach.
- Jak myślicie - zapytał kucharz - kto to może być: „legendarny założyciel Krakowa”?
- Oczywiście że Krak - rzekł profesor.
- Z tym zastrzeżeniem - uzupełnił książę - że wcale nie jestem osobistością legendarną.
- Ale do tej pory uchodziłeś za postać z legendy. Po prostu nie wszyscy ludzie oswoili
się jeszcze z prawdą. Co tam jest dalej?
- Miasto Rzym po łacinie - przeczytał Bartłomiej. - Z tym będzie kłopot, bo nie znam
łaciny.
- Ale ja znam - powiedział książę. - Napisz ROMA.
- Już piszę! Kochani, cóż bym zrobił bez was? A teraz następny punkt: część ciała na
cztery litery.
- OKO - ryknął Smok, bardzo z siebie zadowolony.
- Zwariowałeś? Oko ma tylko trzy litery.
- Racja - zawstydził się Smok. - To może NOGA? Są cztery litery.
- Nic z tego - zmartwił się kucharz. - To słowo musi się zaczynać na literę K.
Zapanowało milczenie, które po chwili przerwał odgłos silnego klapnięcia. To Smok
uderzył się w kark, spędzając z niego końską muchę.
- Pisz KARK - zawołał do Bartłomieja. - Zaczyna się na K i ma cztery litery. Ale teraz ja
dam ci zagadkę. Co to jest: zaczyna się na literę „w”, ma też cztery litery, kipi i zalewa nam
ognisko?
- WODA - ryknął kucharz, zerwał się z miejsca i odstawił kociołek na bok.
- Zaraz będzie podwieczorek - powiedział i w pośpiechu wsypał do wrzątku całą paczkę
herbaty.
- Człowieku! - krzyknął Smok. - Po tak mocnej herbacie nie zmrużymy oka tej nocy!
Były to prorocze słowa, ale oczywiście nikt z obecnych nie miał o tym najmniejszego
pojęcia...
- W czyim plecaku jest cukier?
- Chyba w mdim - rzekł Gąbka. - Zaraz sprawdzę. Wydobywszy z głębi plecaka puszkę
z cukrem, profesor nagle pobladł i trzymając ją w ręce, wyjąkał:
- A gdzie mój magnetofon?
Smok przerwał krajanie chleba.
- W twoim plecaku.
- Nie ma go!
- Mamma mia! - zawołał Bartolini. - Zobacz dokładnie.
- Nie ma go, nie ma - powtarzał Gąbka z rozpaczą. - Musiał zostać na ostatnim biwaku.
- Wczoraj wieczorem nagrywałeś szum strumienia - rzekł Krak. - Pamiętam, że
przyniosłeś magnetofon do obozu.
- Tak, przecież potem nagrałem jeszcze piosenkę Smoka. Sprawdźcie swoje plecaki.
Po chwili na kocu znalazła się cała zawartość plecaków. Magnetofonu jednak nie było.
- Wracamy po niego - zdecydował książę. - Jestem przekonany, że nikogo tam nie było
po nas.
- Pojadę z wami - postanowił kucharz, któremu widok twarzy Baltazara omal nie
wycisnął łez z oczu. - A może Smok chce jechać?
- Wolałbym tu zostać i zastanowić się spokojnie nad wieczorną rozmową z Pietruszką.
Tylko wróćcie na czas.
- Bez plecaków pojedziemy szybko.
- Co za dureń ze mnie - rozpaczał profesor. - Jak można być tak roztargnionym!
- Wielcy uczeni często bywali roztargnieni - pocieszył go książę. - Czytałem, że jakiś
znakomity wynalazca ugotował na miękko swój zegarek, patrząc na trzymane w ręce jajko...
No to jedziemy!
- Szerokiej drogi! - krzyknął za nimi Smok.
Po odjeździe przyjaciół usiadł na miejcu Bartoliniego i zadumał się.
Ciekaw jestem - pomyślał - jaką minę zrobi mister Pietruszka, gdy pokażę mu
pudełeczko. Przypuszczam, że nie będzie to mina zbyt mądra...
* * *
Podczas gdy „zbzikowani rowerzyści” rozbijali swe namioty na pobliskiej łące,
Pietruszka, ukryty za firanką, obserwował ich przez lornetkę. Doświadczonym okiem gangstera
pierwszej klasy oceniał atletyczną sylwetkę Smoka, obliczając w myśli dawkę
obezwładniającego środka, który trzeba będzie mu zaaplikować w wypadku odmowy
współpracy.
Wyjazd Kraka, Gąbki i Bartoliniego niezmiernie go ucieszył.
Oto woda na mój młyn - pomyślał radośnie. - Teraz albo nigdy!
Opuścił swój punkt obserwacyjny i powędrował do Smoka.
- Może wpadniesz do mnie - zaproponował, starając się nadać swemu głosowi jak
najzwyklejsze brzmienie.
- Chętnie. Ale muszę pilnować obozu.
- Nic mu nie grozi. Widać go dobrze z domu. A dokąd to pojechali twoi przyjaciele?
- Po magnetofon. Baltazar zostawił go na poprzednim biwaku.
- No to chodźmy...
Zaprosił swego gościa do zajęcia miejsca w wygodnym fotelu, sam zaś poszedł do
kuchni po koktajl.
Smok z przyjemnością spojrzał na bukiet astrów.
Może oceniam go niesprawiedliwie. - pomyślał o gospodarzu - Człowiek, który lubi
kwiaty, nie może być łotrem.
Joe wniósł szklanki z brunatnym napojem, w którym pływały kostki lodu.
- Piję na twoje zdrowie - powiedział. - I na zdrowie twoich kumpli. Szkoda że nie
jesteście Barpiwończykarni.
- Dlaczego?
- Barpiwonia byłaby dumna z takich obywateli. Ale nic straconego. W każdej chwili
możecie nimi zostać.
- Jakim cudem?
- Nie trzeba cudu. Pojedziecie ze mną do Barpiwonii i ja to załatwię.
- Nie mógłbym żyć w kraju, w którym nie ma Wawelu, Smoczej Jamy i hejnału z wieży
Mariackiej - rzekł Smok i wypił kilka łyków zimnego płynu.
- Urządzę was tak, że do końca życia nie zaznacie żadnych kłopotów.
- Teraz też nie mamy żadnych kłopotów. Joe usiadł naprzeciw Smoka.
- Chyba żartujesz. Mógłbyś zrobić wielką karierę, a tymczasem siedzisz w jakiejś norze
i pozwalasz się oglądać szkolnym wycieczkom.
- Ja bardzo lubię dzieci.
- U mnie będziesz ich mieć do syta, na śniadanie, obiad i kolację!
- Zwariowałeś? Ja dzieci nie jadam. I prószę cię, żebyś nie obrażał Smoczej Jamy. Tu
się urodził mój tata, tata mego taty i tata taty mego taty!
- Pomyśl też o swoich kolegach - ciągnął nie zrażony Pietruszka. - Taki Krak mógłby u
mnie zrobić wielkie pieniądze choćby za samo pokazywanie się na jarmarkach. Przecież to
prawdziwy książę, a takich nie ma już wielu na świecie. Za jedno uściśnięcie swej ręki mógłby
brać po pięć zieleńców!
- Powiedzmy, że masz słuszność - rzekł Smok. - Ale musisz przyznać, że Baltazar ma
znakomite warunki do pracy. A Bartolini prowadzi najlepszą restaurację w kraju. Wątpię, żeby
chcieli pojechać do tej jakiejś Barpiwonii.
- Zrobią, co im każesz.
- Nie mogę im nic rozkazywać. To wolni ludzie! Pietruszka pominął tę uwagę
milczeniem, gdyż nie wiedział, co na nią odpowiedzieć. Aby pokryć chwilowe zmieszanie,
napełnił znów szklanki.
- Smakuje ci?
- Owszem. Co to?
- Gonokoka-kola - wyjaśnił gospodarz. - Mojej produkcji. Ach, gdybyś ty zechciał ze
mną współpracować!
- To co?
- Zrobilibyśmy z całego świata taki sam raj, jakim jest Barpiwonia! Czy wiesz - mówiąc
to przysunął się z fotelem do Smoka - czy wiesz, że my dwaj moglibyśmy zrobić największy
biznes wszystkich czasów? Całe życie marzyłem, żeby mieć takiego współpracownika - zapalał
się coraz bardziej. - Gdybyś ty był ze mną, nikt nie ośmieliłby się pisnąć, że Joe Pietruszka to
zwykły gangster i wyrzutek społeczeństwa. Wszyscy by się nas bali!
Smok skrzywił się z niesmakiem.
- Chcesz uszczęśliwiać ludzi przy pomocy strachu? To nieładnie.
- Ładnie czy nieładnie, drobiazg. Ale skutecznie. Żebyś wiedział, ile ja zieleńców
wydałem na tę podróż! A Joe Pietruszka nigdy nie marnuje pieniędzy na głupstwa.
Wtedy Smok zrozumiał, że przyszedł czas na mocny cios. Wyjął z kieszeni aparacik
znaleziony pod siodełkiem roweru i zapytał prosto z mostu:
- Nawet na takie?
Zaskoczony Pietruszka na chwilę zaniemówił. Ale natychmiast odzyskał tupet i
roześmiał się:
- Ach, o tym mówisz? To niewinna zabawka... Po prostu nie chciałem tracić czasu na
szukanie cię po tym dzikim kraju.
Tego już było Smokowi za wiele. Poczuł, że kolce zaczynają mu się jeżyć na grzbiecie.
- Pozwól więc sobie powiedzieć, że, po pierwsze, ten kraj wcale nie jest tak dziki, jak ci
się wydaje, a po drugie, że w ten sposób nie zdobywa się zaufania.
Powstał i cisnął aparacik na stół.
- Szkoda czasu na takie rozmowy - ciągnął podniesionym już głosem. - Wylazło szydło
z worka! Tobie wcale nie chodzi o szczęście ludzi, tylko o twój własny interes. Nie ze mną takie
numery, mister Pietruszka! Żegnam pana.
- To twoje ostatnie słowo?
- Tak. Życzę panu spokojnej nocy i przyjemnych marzeń.
To mówiąc, skłonił się dwornie w myśl reguł demokratycznego savoir-vivre’u i ruszył
ku drzwiom.
Milioner nieznacznie wsunął rękę do kieszeni i wydobył z niej strzykawkę, napełnioną
żółtą cieczą.
- To naprawdę twoje ostatnie słowo? - powtórzył powoli i wyraźnie.
Smok, nie odwracając się, ujął za klamkę.
- Już raz powiedziałem.
Błyskawicznym ruchem gangster wbił igłę w odsłonięty kark Smoka i nacisnął tłoczek
strzykawki.
- A więc masz!
Smok, stojący już w progu, uczynił pół obrotu, próbując Chwycić Pietruszkę za rękę.
Gangster odskoczył i ukrył się za stołem.
- A kuku! - zawołał. - Już za późno!
I oto ostatni smok na świecie, bohater tysiąca baśni i poematów, zachwiał się i gruchnął
na dywan. Domek zatrząsł się jak pod uderzeniem halnego wiatru.
- Dawka była dobra - mruknął Pietruszka i wyciągnął z szuflady krótkofalówkę.
- Tu Joe, tu Joe, jak mnie słyszycie? Odbiór.
W miniaturowym głośniku zachrypiał głos Killy’ego:
- Tu Killy, tu Killy, słyszę cię dobrze. Odbiór.
- „Biedroneczki są w kropeczki”. Zrozumiałeś?
- Okay, zrozumiałem.
Smok leżał nieruchomo, pozbawiony wszelkiego czucia. Pietruszka trącił go końcem
buta.
- Następna rozmowa odbędzie się w Barpiwonii - rzekł ze złośliwym uśmiechem. -
Wtedy już będziesz śpiewał inaczej.
Schylił się i wyciągnął spod tapczanu długi stalowy łańcuch produkcji Barpiwońskich
Zakładów Metalurgicznych imienia Hakona Bezzębnego.
- Ze mną jeszcze nikt nie wygrał, a co dopiero taki głupi, naiwny i nieżyciowy facet...
Z tymi słowy przystąpił do systematycznego krępowania bezbronnej ofiary.
Zagrzmiało. O szyby uderzyły pierwsze krople deszczu.
Rozdział XXIV
SZYBKI REFLEKS KUCHARZA
Magnetofon leżał na trawie w pobliżu miejsca, na którym jeszcze rano stał namiot
Gąbki i Bartoliniego.
- Jest! - krzyknął książę. - Byłem pewny, że go znajdziemy. Możemy wracać.
- Zostańmy chwilę - zaproponował profesor, szczęśliwy z pomyślnego obrotu sprawy. -
Mamy jeszcze trochę czasu, a tu jest tak przyjemnie.
Zdjęli trampki i zanurzyli stopy w wodzie strumienia.
- Nie tylko ty jesteś roztargniony - mówił Bartolini, poklepując Gąbkę po plecach. -
Wyobraź sobie, że pewnego razu tak się zamyśliłem o mojej Balbince, że zrobiłem
kogel-mogel z solą zamiast z cukrem. Gość, który go spróbował, omal nie wyskoczył przez
okno na środek rynku.
- Szkoda że nie ma z nami Smoka - powiedział książę. - Byłby tak samo uradowany jak
my z odnalezienia zguby.
Profesor nacisnął klawisz magnetofonu.
- Zaraz go usłyszycie:
Lecz ja smokiem chcę być na zawsze,
życie smoka jest dla mnie najciekawsze.
Chcę mieć ogon swój własny,
pod Wawelem kąt ciasny,
chcę, by łuski me lśniły jak złoto, brylanty...
Chcę w Wiśle wciąż pływać,
ładne kwiatki z łąk zrywać,
a wieczorem na spacer iść sobie
przez Planty.
Miłą piosenkę zakończył efektowny akord gitary oraz oklaski słuchaczy.
Gąbka zatrzymał taśmę.
- No cóż, chyba będziemy jechać. Ściemnia się. Wydostawszy się na szosę spostrzegli,
iż połowę nieboskłonu pokryła czarna chmura.
- Fiu, fiu - zagwizdał profesor. - Zdaje się, że nas zdrowo poleje. To dlatego było dziś
tak parno. Musimy dobrze ciągnąć.
- Cała naprzód - zakomenderował wesoło książę. - Kierunek „Rancho Texas”!
- Chwileczkę - zawołał na to Gąbka. - Coś się stało z moim rowerem.
- Co takiego?
- W tylnym kole nie ma powietrza. Czuję, że jadę na samej rafce.
- Na szczęście mam pompkę - odezwał się książę. - Może to nic groźnego.
Niestety sprawa wyglądała nad wyraz poważnie. Pompowanie dętki nie dało żadnego
rezultatu.
- Trzeba załatać dętkę - zdecydował Krak. - Musiałeś wjechać na jakiś gwóźdź.
- Ba, ale czym łatać? - zmartwił się uczony. - Apteczka rowerowa została w obozie. Jest
w plecaku Smoka. Zapasowych dętek też nie mamy. Co za pech!
- Rzeczywiście - rzekł kucharz. - Tylko czekać, jak się zacznie ulewa. Ale mam pomysł,
wezmę cię na ramę.
- A co z rowerem? Przecież go nie zostawimy.
- Jeszcze czego - obruszył się książę. - Ja go poprowadzę wolną ręką. Jakoś dojedziemy.
- Raczej dopłyniemy - mruknął profesor. - Już pada.
W jaskrawym świetle błyskawicy zalśnił mokry asfalt szosy. Przeraźliwy łoskot
ogłuszył pechowych rowerzystów.
- Ładnie się zaczyna - rzekł Bartolini. - Było nie było, jedziemy. Na szczęście nie jesteś
zbyt ciężki.
- Bo jeszcze nie namokłem - zażartował Gąbka, choć po prawdzie wcale mu nie było
wesoło. - „To wszystko przeze mnie - pomyślał. - Gdybym nie zgubił magnetofonu,
siedzielibyśmy teraz w namiotach”.
Jechali z wysiłkiem, gdyż droga wiodła teraz pod górę.
- Zmęczyłeś się? - zapytał profesor.
- Troszeczkę - sapnął kucharz. - Nie wiem, na jak długo starczy mi sił...
Deszcz wzmagał się z każdą minutą. Byli już zupełnie przemoczeni, strugi wody
spływały im z włosów na oczy, mokre spodnie przyklejały się do nóg.
Bartoliniemu zaczynało brakować tchu. Rozpoczęli więc pieszą wędrówkę, starając się
nie myśleć o tym, że od obozu dzieli ich jeszcze wiele, wiele kilometrów. Krok za krokiem
przebijali się przez gęstą ścianę ulewy.
- Zaśpiewajmy coś - zaproponował książę. - Szybciej nam czas zleci. Raz, dwa, trzy!
Szła dzieweczka do laseczka,
do zielonego...
Drżące ognie błyskawic wydobywały z ciemności wstęgę drogi, obramowanej nie
kończącym się lasem.
- Dobrze że nie jesteśmy z cukru - żartował kucharz - bo inaczej nie byłoby już po nas
ani śladu.
Osiągnąwszy szczyt wzniesienia, znów dosiedli rowerów. Tym razem Gąbka wziął na
ramę Bartoliniego, mimo jego protestów.
- Musi być sprawiedliwość - rzekł profesor. - Zresztą muszę się trochę rozgrzać, bo
czuję, że mam dreszcze...
W pewnej chwili na plecach jadącego przed nimi Kraka zamigotało jakieś światło.
- Za nami jedzie samochód-zawołał Gąbka. - Jeżeli ciężarówka, to może nas weźmie.
Zeskoczyli z rowerów i poczęli machać rękami. Dwa silne reflektory zbliżały się bardzo
szybko. W ich blasku było widać gęste strugi deszczu, rozpryskujące się na asfalcie. Samochód
zatrzymał się z głośnym piskiem hamulców.
Podbiegli ku niemu. Ku swej radości spostrzegli, że jest to wóz przeznaczony do
transportu mebli. Z szoferki wychyliła się twarz kierowcy.
- O co chodzi?
- Możecie nas zabrać ze sobą? - krzyknął książę. - Mamy zepsuty rower. Jedziemy do
„Rancho Texas”.
- Hallo, boys, przecież my się znamy - odparł kierowca: - Jestem Killy, bratanek pana
Pietruszki. Byłem u was wczoraj. Co wy tu robić?
Zdumienie przemoczonych rowerzystów nie miało granic.
- Burza nas zaskoczyła. Wracamy do obozu. Killy zwrócił się do siedzących obok niego
mężczyzn:
- Ptaszki same lecą nam do sieci. Załatwimy wszystkich za jeden zamach. Brać ich!
Billy i Sally wyskoczyli z samochodu. W ich rękach zamigotały pistolety.
- Włazić do paki, ale już!
- Hola - zawołał Krak. - Co to ma znaczyć? Jak wy się zachowujecie?
- Szkoda czasu na gadanie, czas to pieniądz - ryknął groźnie Sally - zabawa się
skończyła.
- Poskarżymy się wujowi - pisnął Bartolini. - Chyba jesteście pijani. Szkoda, że Smoka
nie ma z nami.
Odpowiedzią łotrzyków był ironiczny śmiech.
- Zaraz zobaczycie waszego Smoka - krzyknął Billy. - Już mu szef dał radę. Jesteście
wszyscy w naszych rękach. No, włazić do paki, bo leje jak z cebra.
- To niesłychane - oburzył się profesor. - Ja protestuję! My do was jak do przyjaciół, a
wy...
- Przyjaciele się skończyli - rzekł Sally. - Szkoda każde słowo.
Bartolini spojrzał nagle na niebo i głośno krzyknął:
- Mamma mia, co to?
Obaj gangsterzy odruchowo zadarli głowy. Wtedy kucharz pchnął na nich rower,
ścinając ich z nóg. Wspomagany przez Gąbkę przydusił ich do asfaltu. Zaskoczeni bandyci
wypuścili z rąk pistolety. Krak jednym kopnięciem posłał je do rowu i uzbrojony w rowerową
pompkę wdarł się do szoferki. Po krótkiej walce wypchnął kierowcę z samochodu i skoczył na
niego jak kowboj ujarzmiający dzikiego mustanga.
- Bij! wal! rąb! kłuj! - darł się w zapale Bartolini, w którego wstąpił bojowy animusz.
Billy, poczęstowany prawym sierpowym, legł nieruchomo na mokrej szosie. Tymczasem
profesor krępował ręce drugiego zbója przy pomocy paska, wyciągniętego ze swych spodni.
- Ratunku, biją! - wrzeszczał Killy, nadaremnie próbując wyśliznąć się z silnych ramion
księcia. Ale Krak, przyzwyczajony do mocowania się z niedźwiedziami, nic sobie z tego nie
robił.
- Biją, biją - przyznał Bartolini, który przyszedł księciu na pomoc. - Może mają
częstować cukierkami?
Nie minęło nawet sześćdziesiąt sekund, gdy wszyscy gangsterzy leżeli rządkiem na
szosie, skrępowani czym się dało. Zwycięzcy zawlekli ich na skraj rowu.
W wirze zaciętej walki nikt nawet nie zwrócił uwagi na to, że deszcz ustał.
- A teraz gadajcie, co się stało? - rozkazał groźnie książę. - Tylko mówcie całą prawdę,
bo szkoda czasu.
Łamaną polszczyzną, przerywaną szlochaniem, Killy opowiedział im o tym, co zaszło
w „Rancho Texas” po ich wyjeździe.
- Szef uśpił Smoka - zakończył swą relację - aby go w tej pace zawieźć do Barpiwonii. I
co teraz będzie z nami?
Trójka zwycięzców naradzała się przez chwilę półgłosem.
- Co będzie z wami? - rzekł wreszcie Krak. - Przywiążemy was do drzew i pojedziemy
uwolnić Smoka.
- A nie zabijecie nas?
- Przecież nie jesteśmy bandytami - uspokoił go książę. - Ale możecie być pewni, że
zadzwonimy na Milicję, a ona już się wami zajmie.
Po chwili trójka łotrzyków została przywiązana do drzew przy pomocy znalezionych w
samochodzie sznurów.
Rewizja kieszeni przyniosła łup w postaci krótkofalówki i trzech czarnych masek.
- To będą dowody rzeczowe w procesie - postanowił profesor. - A gdzie kapelusze?
- W szoferce - skwapliwie poinformował go Sally.
- Przydadzą się nam chwilowo... I jeszcze jedno, skąd macie ten samochód?
- Pożyczyliśmy - przyznał potulnie Billy. - A kierowcę, który nie chciał się na to
zgodzić, przywiązaliśmy do drzewa.
Profesor, książę i kucharz zajęli miejsca w samochodzie. Bartolini przekręcił kluczyk w
stacyjce.
- A teraz gazu! - krzyknął i włączył pierwszy bieg.
- Od kiedy masz prawo jazdy? - zdziwił się Gąbka.
- Nie mam. Ale jakoś to będzie. W czasie wyprawy do krainy mypingów Smok dał mi
kilka lekcji. Trzymajcie się mocno, bo pojedziecie z demonem kierownicy!
Gangsterzy odprowadzili ich ponurymi spojrzeniami aż do najbliższego zakrętu.
Spoza chmur ukazał się księżyc.
- Warto by się przespać - mruknął Sally. - W tej chwili nie mamy nic lepszego do
roboty.
Rozdział XXV
CZARNA DZIURA
Gdyby myśli i pragnienia pasażerów mogły się przyczynić do zwiększenia szybkości
samochodu, zdobyczny wóz meblowy gnałby co najmniej z szybkością rakiety kosmicznej. Ale
i bez tego star, który dwukrotnie w ciągu pół godziny zmienił właściciela, pożerał przestrzeń
niczym rajdowy porche Sobiesława Zasady. Ostre zakręty i wzniesienia nie stanowiły dla niego
żadnej przeszkody. W ciągu krótkiego czasu Bartolini złamał tyle przepisów kodeksu
drogowego, że gdyby mu przyszło płacić mandaty, do końca życia nie wygrzebałby się z
długów.
Jasno oświetlona gospoda „Pod Rumcajsem” śmignęła do tyłu. Bartolini pochylił się ku
przodowi, aby nie przeoczyć drogowskazu z napisem „Rancho Texas”. Z głośnym piskiem
opon samochód skręcił na boczną drogę, pełną kałuż i wybojów. Zdemolowawszy bariery kilku
mostków i rozwaliwszy kilka znaków drogowych, ciężarówka wypadła na polankę z
namiotami.
- Stój - krzyknął książę. - Jesteśmy na miejscu!
- Wiem o tym, ale muszę nawrócić - odparł Bartolini i skręcił w lewo, rozszarpując oba
namioty na strzępy. Samochód podskoczył jak piłka i znów znalazł się na drodze. Kierowca z
całą siłą nacisnął pedał hamulca. Trójka pasażerów stuknęła głowami o przednią szybę. Byli u
celu!
- Maski i kapelusze-wrzasnął kucharz. - Pietruszka nie śmie nas poznać, bo inaczej
zabije Smoka.
- Chodźcie szybko, niedorajdy - krzyczał oczekujący ich na ganku Joe.- Brać smoka i do
paki! Spieszcie się!
Biegnący na przodzie Bartolini schylił się, pchnął bandytę głową, jak byk atakujący
toreadora, i wpadł do wnętrza domu. Zbity z nóg Pietruszka rozciągnął się na deskach werandy,
nie zdążywszy nawet krzyknąć. Silny cios napastnika i zdumienie wywołane nagłym atakiem,
odebrały mu na chwilę mowę.
- Idioci! - wrzasnął wreszcie. - Smoka macie brać, a nie mnie. Pijani jesteście czy co?
Nie mówiąc ani słowa, książę i profesor zdjęli kapelusze i ściągnęli maski z twarzy.
W świetle bijącym z okna domu Pietruszka zrozumiał, że wszystko przepadło. Oto
zamiast swych podwładnych miał przed sobą Gąbkę i Kraka, którego surowe spojrzenia nie
wróżyły mu niczego dobrego.
Powstał z desek, otrzepał ubranie, poprawił krawat i wolnym krokiem wszedł do
mieszkania.
Bartolini, klęcząc przy Smoku, płakał rzewnymi łzami.
- Coś ty mu zrobił, coś ty zrobił? - jęczał kucharz, zupełnie załamany widokiem
przyjaciela, który obwiązany łańcuchem leżał nieruchomo na dywanie.
Pietruszka cisnął kluczyk na ziemię i usiadł przy stole.
- Możesz go rozwiązać - powiedział. - Nic mu nie będzie, pośpi sobie tylko przez
dziesięć dni.
- Za to ty posiedzisz dziesięć lat - rzekł książę. Joe spojrzał na niego spode łba.
- Porozmawiajmy jak mężczyźni. Ile chcecie?
- Nie rozumiem.
- Nie będę się targować. Odpalę wam sporą sumkę, a wy puścicie mnie wolno. Zgoda?
Bartolini uniósł się i z zaciśniętymi pięściami podskoczył do Pietruszki.
- Ty podła kreaturo! - krzyczał w napadzie wściekłości. - Ty skrzynio gnijącej kapusty,
ty grzmęciu chacharowaty! Gdybym nie chciał sobie rąk powalać, to bym cię tak poczęstował
po tym zbójeckim łbie, że rodzona małżonka by cię nie poznała. Że też taka zgaga chodzi po
tym pięknym świecie! ‘ Krak położył mu dłoń na plecach.
- Uspokój się, Bartłomieju. Szkodą twoich nerwów. Załatwimy to zgodnie z prawem.
Ujął w dłoń słuchawkę telefonu i wykręcił numer najbliższego posterunku MO.
- Halo, Milicja? Tu mówi książę Krak. Dzwonię z „Rancho Texas”; Proszę natychmiast
aresztować groźnego przestępcę. Jego trzej pomocnicy są przywiązani do drzew w lesie, przy
drodze. Znajdziecie ich łatwo, tylko pośpieszcie się, bo inaczej drzewa mogą uschnąć z
obrzydzenia. Dziękuję.
Odłożył słuchawkę i zwrócił się do przyjaciół:
- Będą tu za dwadzieścia minut.
Obwiązanie Pietruszki łańcuchem i przymocowanie go do krzesła nie zajęło im wiele
czasu. Mieli już wprawę. Wiadomo, że trening jest połową sukcesu.
Gąbka włączył telewizor.
- Żeby ci się nie nudziło, obejrzyj sobie transmisję z Sopotu. Dziś jest koncert
laureatów.
- Litości! - zawołał Joe. - Nie bądźcie aż tak okrutni!
- A teraz szybko do szpitala - zarządził książę. - Nie wiadomo, czym go ten drab
poczęstował.
Z trudem wynieśli bezwładnego Smoka i umieścili w pace samochodu.
- Ja zostanę przy nim - rzekł profesor - i będę robił sztuczne oddychanie. A wy siadajcie
do szoferki. Walimy setką na sygnale. Każda chwila jest droga.
Bartolini wcisnął pedał gazu aż do deski. Żeby tylko nie spotkać lotnej z radarem -
pomyślał i mocno ujął w dłonie kierownicę.
* * *
Latający talerz „HORTEX”, przeznaczony do patrolowania planety Ziemia, otrzymał
ze swej bazy wiadomość, że Naczelny Zarząd Komunikacji Transgalaktycznej zezwala
załodze, złożonej z Javoxa, Siluxa i Castrola, na przekroczenie czasoprzestrzeni.
- Dobra nasza, chłopaki! - ucieszył się dowódca Javox. - Urzędnicy z NZKT doszli
widocznie do przekonania, że należy się nam jakieś małe urozmaicenie patrolu. - Czuję, że
znowu wykąpiemy się w jeziorku, nad którym mieszka pustelnik z hecną brodą. Jaki to był
wiek ziemskiej ery?
- O ile pamiętam, ósmy - odparł nawigator Silux, odznaczający się ogniście rudą
czupryną, opadającą mu lokami aż na kark. - Mogę to sprawdzić w komputerze.
- Dobrze - zgodził się dowódca. - Jeśli to bydlę znowu nie nawali. Najwyższy już czas
posłać go na emeryturę. Pamiętasz, jak zeszłym razem na pytanie „która godzina”
odpowiedział bezczelnie, że możemy zadzwonić do zegarynki, bo on ma ważniejsze sprawy na
głowie?
Silux zaprogramował maszynę. Po serii zgrzytów i szumów na seledynowym ekranie
komputera OMO ukazała się odpowiedź:
- Ósmy. Albo siódmy.
- Do licha! - zdenerwował się młodszy Kosmita Castrol. - To nie jest żadna informacja.
Wyreguluj go.
Silux kopnął aparat, a następnie dołożył mu pięścią w okolicy układu scalonego.
- Siódmy - jęknął komputer. - Zażartować nie można?
- Kiepskie żarty - mruknął Javox. - W siódmym wieku pustelnik był jeszcze w
przedszkolu i nie miał brody. Zabraliście kąpielówki?
- Oczywiście.
- No, to lećmy. Przełóż wajchę na ósmy wiek.
- Tak jest - rzekł Silux. - Przekładam.
W kabinie zapanowało chwilowe milczenie. Nawigator zwolnił z zaczepu strzałkę
cofacza stuleci i w skupieniu obserwował zbliżanie się jej do cyfry VIII. Castrol, nie mając na
fazie nic lepszego do roboty, włożył do ust miętowy cukierek i ssał go powoli, z błogim
wyrazem okrągłej, niemal dziecięcej twarzy.
Nagle zaszło coś nieoczekiwanego. Strzałka zatrzymała się w pobliżu ósemki, a w
następnej chwili ruszyła w przeciwnym kierunku, z wyraźnym zamiarem powrotu do
dwudziestki.
- Co u licha? - zdenerwował się Javox. - Przecież to jest nowy, eksportowy cofacz!
Połącz się z bazą.
- Halo baza, halo baza, tu „Hortex”. Coś złego dzieje się z nami.
Ale mimo wielokrotnego powtórzenia formuły z bazy nie nadeszła żadna odpowiedź.
Natomiast Javox oderwał się od swego fotela i poszybował pod sufit kabiny. To samo stało się
z pozostałymi członkami załogi.
- Komendancie! - zawołał Castrol. - Nic innego, tylko antygrawitacja przestała działać!
Mój cukierek lata razem z nami.
- To złap go.
- Nie mogę. Jest za daleko.
Przez dłuższą chwilę koziołkowali w ciasnej przestrzeni kabiny, i nagle, jak na
komendę, gruchnęli wszyscy na podłogę. Javoxowi udało się w przelocie rzucić okiem na
tarczę cofacza. Strzałka stała spokojnie na dwudziestce.
- Wróciliśmy w dwudziesty wiek - stwierdził dowódca, rozcierając sobie potłuczoną
nogę. - Już wiem, co to było.
Zajęli znów swe miejsca.
- Jakiś nowy kawał komputera? - zapytał Castrol.
- Tym razem nie - odparł dowódca. - Wpadliśmy w „czarną dziurę”. Ale jej tu wcale nie
powinno być. Przed startem sprawdziłem wszystkie mapy.
- Musiała powstać w ostatniej chwili - rzekł Silux. Ale Javox pokiwał głową z
niedowierzaniem:
- Myślę, że jest inna przyczyna. Po prostu faceci z NZKT zapomnieli umieścić ją na
mapach. Do chrzanu z taką robotą.
- Dobrze że to trwało krótko - wtrącił Silux. - Mój pradziad Pralux siedział kiedyś w
czarnej dziurze przez trzy doby. I znaczy, tylko jemu tak się zdawało. W rze-czywisto4< l
minęło wtedy 150 lat, dzięki czemu, wróciwszy do domu, mógł zatańczyć na moim weselu.
- Tak, w czarnych dziurach panują zupełnie zwariowane stosunki - potwierdził
dowódca. - Nie ma innej rady, tylko trzeba lądować w XX wieku i spokojnie sprawdzić całą
aparaturę.
- Mam! - krzyknął nagle Castrol.
- Co takiego?
- Cukierka. Znalazłem go pod fotelem komendanta.
- Lądujemy - zarządził Javox. - Wprawdzie nie było tego w planie, ale sytuacja jest
wyjątkowa. Przygotować się do manewru XYZ/234
2
. Musimy znaleźć jakąś mało zaludnioną
okolicę. Najlepsza byłaby Antarktyda.
Na ekranie komputera ukazał się napis:
- Nie trzeba żadnej Antarktydy. Pod nami są Bieszczady. Góry, lasy i bardzo mało ludzi.
Można siadać.
- Mówisz poważnie? - zaniepokoił się Javox.
- A co? - odparł OMO przechodząc na fonię. - Myślisz, że znów żartuję? To by było
nieciekawe.
- Patrzcie państwo - rzekł Javox. - Widzę, że czarna dziura dobrze ci zrobiła.
Zmądrzałeś...
Latający talerz rozjarzył się pomarańczowym światłem W jego blasku zamajaczyła łąka
mająca służyć za lądowisko. „HORTEX” osiadł miękko wśród wysokiej trawy.
- Założyć hełmy i skafandry z materii międzygalaktycznej - Powietrze na Ziemi jest z
każdym rokiem gorsze. Nie możemy narażać się na zatrucie. Ja wyjdę pierwszy, po mnie Silux.
Młodszy Kosmita Castrol zostanie w talerzu i skontroluje przyrządy.
- Jak zawsze - mruknął pod nosem asystent. - Zwalają na mnie najgorszą robotę, a sami
idą na wagary...
Rozdział XXVI
PIERWSZY KONTAKT
W słabym świetle kieszonkowej latarki, przy akompaniamencie trzasków i wstrząsów,
trwała walka o życie Smoka. Tak, o życie. Wprawdzie Pietruszka zapewnił, że Smok został
tylko uśpiony na dziesięć dni, ale czy można było wierzyć słowom szefa bandy gangsterów?
Czy istniała pewność, że użyty przez niego środek nie wywoła żadnych groźnych następstw?
Toteż Gąbka nie przerywał wysiłków, aby przywrócić Smoka do przytomności, i bez
przerwy stosował sztuczne oddychanie, według wskazówek zawartych w czytanej niegdyś
broszurze pt. „Pierwsza pomoc w nagłych wypadkach”. Daremnie! Smok wciąż leżał bez
czucia, a jego tętno było niepokojąco słabe.
- Smoczku, Smoczusiu kochany - rozpaczał uczony. - Nie śpij tak mocno, zbudź się!
Pokaż, że jesteś wspaniałym, potężnym smokiem, który zawsze wychodzi zwycięsko ze
wszystkich niebezpieczeństw.
Tymczasem samochód gnał po szosie lśniącej w blasku księżyca, zarzucał na zakrętach,
warczał i zgrzytał, spadał jak kamień w dolinki i wdzierał się na wzniesienia. Bartolini coraz
sprawniej manewrował przekładnią biegów, a serce rosło mu na myśl, że lekcje pobrane u
Smoka nie poszły na marne.
Z głośnym wyciem klaksonu śmignęli obok namiotów harcerskiego obozu, zostawili za
sobą miejsce pierwszego spotkania z Pietruszką i nie zmniejszając szybkości na zakrętach,
wypadli z lasu miedzy łąki, nad którymi wisiała cienka warstwa mgły.
Ucho kierowcy wyłapało jakieś niepokojące stuknięcia, dolatujące spod maski wozu.
- A, niech to diabli! - syknął kucharz przez zaciśnięte zęby. - Silnik nawala.
Ledwo wyrzekł te słowa, motor zazgrzytał i stanął. Rozpędzony samochód przejechał
jeszcze kilkadziesiąt metrów i zatrzymał się.
Bartolini wyskoczył na drogę i w przystępie rozpaczy chwycił się za głowę.
- Mamma mia! Nic nie poradzę, bo nie znam się na silnikach.
W tym samym momencie z wnętrza wozu dobiegł głośny okrzyk profesora:
- Smok żyje!
Jednocześnie rozległo się gwałtowne łomotanie.
- Otwierajcie!
Bartolini i książę błyskawicznie znaleźli się przy drzwiach paki.
Profesor wyskoczył na drogę.
- Smok się obudził, nic mu nie jest!
W ślad za nim ukazała się zwalista postać Smoka.
- Co się tu dzieje? - rzekło Smoczysko, ziewnąwszy od ucha do ucha. - Tak dobrze mi
się spało. Gdzie ja jestem?
Porwali go w ramiona, nieprzytomni wprost z radości i szczęścia. Oto znów był z nimi,
zdrów i cały, tylko nieco oszołomiony i zaspany.
- O jejku, nie uduście mnie - bronił się ze śmiechem. - Co to wszystko ma znaczyć?
Przekrzykując się wzajemnie, objaśnili go o tym, co niedawno zaszło w „Rancho
Texas”.
- Ten łotr uśpił cię. Miałeś być porwany. Wieziemy cię do szpitala!
- Ach tak, teraz sobie przypominam, że pokłóciłem się trochę z panem Pietruszką.
Zaskoczył mnie od tyłu, poczułem ukłucie w kark i nagle film mi się urwał...
- Powiedział, że będziesz spał przez dziesięć dni. Smok potarł dłonią czubek nosa, co
znaczyło, że myśli niezmiernie intensywnie.
- Już wiem! - krzyknął po małej chwili. - Musiał źle obliczyć dawkę. No, i nie wziął pod
uwagę, że mam cholernie grube łuski na karku. Na co się tak gapisz?
Słowa te skierował do kucharza, który z wybałuszonymi oczyma spoglądał w kierunku
dziwnych postaci, zbliżających się od strony łąki.
Pojawienie się ludzi nie było jednak tak dziwne, jak ich wygląd. Przybysze mieli na
sobie białe obcisłe skafandry i wielkie kuliste hełmy zaopatrzone w szybki, za którymi widniały
ich twarze, rozjaśnione seledynową poświatą. Zatrzymawszy się na skraju drogi, unieśli ręce
jak gdyby w geście powitania, a następnie wskazali nimi na łąkę.
Zdumieni pasażerowie ciężarówki spojrzeli w tym kierunku.
W odległości niespełna stu metrów spoczywał na łące jakiś ogromny dysk,
promieniujący łagodnym światłem o pomarańczowej barwie.
- No, to cześć - jęknął Bartolini. - Jeszcze tylko brakuje czarownicy na miotle...
- Oni wyraźnie chcą, żebyśmy poszli za nimi - wyszeptał profesor, opanowany
przemożną chęcią znalezienia się w kręgu światłości. - Czuję, że dzieje się ze mną coś
niezwykłego.
- Skoro tak grzecznie proszą, to chodźmy - odparł Smok i przeskoczył przez rów. - Mam
nadzieję, że nie są to ludzie Pietruszki.
- Na pewno nie - odparł Baltazar. - Oni są już nieszkodliwi.
Krok za krokiem zbliżali się do spoczywającego na łące przedmiotu.
- A może to jakiś nieznany samolot, który musiał przymusowo lądować? - przemknęło
przez myśl księciu.- A ci ludzie to piloci, nie znający naszego języka.
I nagle zatrzymał się w miejscu, gdyż z zakamarków pamięci wychylił się ku niemu
obraz starego pustelnika, mówiącego mu o tajemniczym kręgu, który osiadł kiedyś na brzegu
puszczańskiego jeziorka. Przecież to pustelnik ofiarował mu małą czerwoną kulkę, znalezioną
wśród wypalonej trawy...
Tymczasem przyjaciele znaleźli się już w kręgu pomarańczowego światła.
Widocznie nadszedł czas PIERWSZEGO KONTAKTU - pomyślał książę i
energicznym krokiem dołączył do swoich towarzyszy. - W końcu musiało to kiedyś nastąpić.
Baltazar Gąbka postawił nogę na stopniu metalowych schodków. Przez ułamek
sekundy zawahał się, po czym, jakby pchnięty niewidzialną siłą, szybko wbiegł do wnętrza
pojazdu NIE Z TEJ ZIEMI.
Rozdział XXVII
...l NARESZCIE OSTATNI
Usiedli w wygodnych fotelach wskazanych im przez Kosmitów. Wnętrze „talerza”
przypominało kabinę pilotów nowoczesnego odrzutowca. Pełno tam było najrozmaitszych
zegarów, przekładni, wyłączników i różnobarwnych wtyczek. Centralne miejsce zajmował
niewielki srebrny ekran. - Może nam pokażą jakiś nowy film Daenikena? - szepnął książę do
Baltazara. - Albo jeszcze coś ciekawszego?
Gospodarze ściągnęli z głów hełmy i zajęli miejsca naprzeciw swych gości. Ich twarze
były podobne do ludzkich, z tą tylko różnicą, że promieniowała z nich delikatna poświata,
przypominającą blask zasłoniętego obłokami księżyca.
Smok nachylił się ku profesorowi.
- Po jakiemu będziemy gadać z tymi dziwakami?
- Nie mam pojęcia.
Nagle z głośnika nad ekranem popłynęły słowa wypowiedziane poprawną polszczyzną.
- Dobry wieczór państwu. Jestem robot OMO. Będę waszym tłumaczem. Za moim
pośrednictwem odbędziecie rozmowę z Javoxem, Siluxem i Castrolem. No, i ze mną, to jasne.
Jesteśmy mieszkańcami jednej z planet systemu Syriusza. Reszta stanowi na razie tajemnicę
służbową.
- Cię choroba - mruknął Smok, ale urwał, skarcony spojrzeniem Baltazara.
- Możecie zadawać pytania - ciągnął OMO. - Bądźcie tylko uprzejmi mówić powoli i
wyraźnie. Jestem już stary i trochę źle słyszę.
- Czy jesteście naszymi przyjaciółmi, czy wrogami? - zapytał profesor. -Jest to bowiem
zagadnienie niepokojące ludzkość od czasu zaobserwowania pierwszych latających talerzy,
określanych skrótem UFO.
- Mówi komendant Javox. Pojęcie „wróg” już dawno wykreśliliśmy ż naszego
słownika.
- Co chcecie od nas usłyszeć?
- Czy napijecie się czegoś?
- Z rozkoszą - rzekł Smok. - Macie oranżadę?
- Możemy służyć jedynie śmietanką z Drogi Mlecznej z truskawkami.
- Bardzo prosimy...
W mgnieniu oka na niskim stoliczku zjawiły się plastykowe kubki z napisem
„HORTEX”, a w powietrzu rozszedł się zapach świeżych truskawek.
- Mówi Starszy Kosmita Silux: dlaczego jeden z was wygląda inaczej niż reszta?
Czyżby to był gość z innej planety?
Tym razem odpowiedział książę:
- Nic podobnego. To Smok Wawelski, nasz rodak.
- Mówi Młodszy Kosmita Castrol: nie wiedziałem, że smoki żyją jeszcze w XX wieku.
- Bo ja wcale nie jestem z XX wieku - wyrwał się Smok. - Ja i moi przyjaciele
pochodzimy z BARDZO DAWNYCH CZASÓW i tylko przypadkiem znaleźliśmy się w
czasach dzisiejszych. To bardzo skomplikowana historia, jak w ogóle wszystko, co ma związek
z czasem.
- Mówi Javox: to niesłychanie ciekawe! Sądziliśmy, że jesteście ludźmi z XX stulecia.
Z jakiego więc czasu pochodzicie?
- Z ósmego wieku - wyjaśnił profesor. - Przedostaliśmy się do współczesności przez
jaskinię w Giewoncie. Giewont to taka góra, w której mieszkają Śpiący
Rycerze.
- Wiem - odparł Javox. - Są oni ekipą Kosmitów z bardzo dalekiej galaktyki. Będą spać,
dopóki nie przyjdzie odpowiednia pora na przebudzenie. Czy smakuje wam śmietanka z Drogi
Mlecznej?
- Jeszcze jak! - mlasnął Smok. - Jest po prostu szałowa. Można sobie dolać?
- Bardzo proszę. Wracam do tematu: jako ludzie z Dawnych Czasów, nie potraficie nam
odpowiedzieć na wiele pytań dotyczących współczesności. To zrozumiałe. Powiedzcie jednak,
czy jesteście zadowoleni z dwudziestego stulecia?
- I tak, i nie - odparł szczerze Baltazar Gąbka. - Są osiągnięcia wspaniałe i zadziwiające,
ale są też sprawy, które
budzą przerażenie.
- Ma pan rację, profesorze - powiedział Javpx. - To się zgadza z naszymi obserwacjami.
A teraz kieruję pytanie do szanownego gościa w białej czapce: co się panu podobało
najbardziej?
- Juvenalia - krzyknął kucharz, uradowany, że może rozmawiać z prawdziwym
przybyszem z Kosmosu.
- A najmniej?
- Tramwaje. Są okropnie hałaśliwe!
- A teraz jeszcze jedno pytanie - rzekł komendant Javox, którego słowa OMO
przetłumaczył z zadziwiającą szybkością. - Jakie jest wasze najgorętsze życzenie? Mam na
myśli najbardziej osobiste pragnienia.
Bartolini nie zastanawiał się ani przez sekundę.
- Chcemy wrócić do swoich - i nagle urwał, gdyż wzruszenie ścisnęło mu gardło.
Powiódł oczyma po twarzach swych przyjaciół w obawie, czy nie wyczyta w nich nagany za
wtrącanie się do spraw wzniosłych i poważnych.
- Wiedziałem o tym już wcześniej, ale chciałem się upewnić. Nasz analizator
podświadomości mógł się uszkodzić w czasie przejścia przez czarną dziurę. Widzę jednak, ż
nic mu się nie stało. Słuchajcie teraz uważnie: ponieważ mamy zamiar zrobić małą wycieczkę
do waszych czasów, możemy was podrzucić do domu. Zgoda?
- Zgoda - ryknął Smok, nie panując nad swoją radością. - Ta jakaś analiza
podświadomości była zupełnie zbyteczna. U nas co w sercu, to na języku!
Ale Javox chciał się upewnić:
- Nie będziecie żałować?
- Nie - rzekł Gąbka. - Wyniki badań nad baltazaronem zostawiłem na widocznym
miejscu w Instytucie. Moi asystenci będą je mogli zastosować w praktyce.
- W porządku - zamknął dyskusję Javox, który jako dowódca statku miał najwięcej do
powiedzenia. - Lecimy do Grodu Kraka. Na wszelki wypadek zapnijcie pasy. Załoga na
stanowiska! Obsługę cofacza stuleci powierzam Młodszemu Kosmicie Castrolowi. Gotowi?
- Tak jest, gotowi - zameldował uszczęśliwiony Castrol i ujął w dłoń gałkę aparatu.
- Przepraszam, czy można zapalić fajeczkę? - zapytał Smok, który zawsze to robił, gdy
był w dobrym humorze.
Z odpowiedzią pośpieszył tym razem robot OMO, rad wielce, że i on będzie mógł wziąć
udział w rozmowie:
- Oczywiście że można. Tylko nie wiem, czy warto, bo to nie potrwa długo.
Zapamiętajcie moje słowa: to nie! potrwa długo.
- Nie gadaj tyle - syknął Javox. - Zaczynam odliczanie: dziesięć, dziewięć, osiem,
siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero. UWAGA - START!
* * *
Nie poczuli najmniejszego wstrząsu. Smok pykał spokojnie swą fajeczkę, a Gąbka z
zainteresowaniem obserwował ekran, na którym pojawiły się dziwne zygzaki, przypominające
rysunki małego dziecka. Przez ułamek sekundy zamigotało na nim zdanie ALA MA KOTA,
które zaraz ustąpiło miejsca informacji TO LAS, A TO LIS.
Profesor pomyślał, że jest to zapewne szyfr służący do porozumiewania się talerza z
jakąś bazą w kształcie półmiska, ale Castrol wyprowadził go z błędu tłumacząc, że robot OMO
cierpi na chwilowe zaburzenia psychiczne, związane z niedawnym przejściem przez czarną
Na tablicy rozdzielczej zamigotało czerwone światło.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział Javox.
Dwie płyty srebrzystego metalu rozsunęły się bezszelestnie, a do wnętrza kabiny
wtargnęło rzeźwe, pachnące sianem powietrze.
- Nie musimy zakładać skafandrów – powiedział komendant. - To już nie jest
dwudziesty wiek. W imieniu załogi dziękuję za miłe towarzystwo i życzę wszystkiego dobrego.
Tylko nie budźcie Śpiących Rycerzy. Jeszcze czas. A teraz pozwólcie, że uścisnę wasze ręce.
I oto znów stali na swej rodzinnej ziemi, pod niebem usianym gwiazdami, nie mogąc
wciąż otrząsnąć się z oszołomienia, wywołanego przejściami ostatnich godzin.
Javox, widoczny na tle oświetlonego wnętrza pojazdu, pomachał im ręką na znak
pożegnania.
Ogromny dysk uniósł się w górę lekko i bezgłośnie jak kolorowy dziecięcy balonik. Po
kilku sekundach nie można go już było odróżnić od tysięcy gwiazd sierpniowej nocy.
- Czy to sen? - powiedział do siebie profesor Gąbka.
- Nie, to nie sen - odparł Krak. - Mam jeszcze w ręce kubek, z którego piliśmy
śmietankę z Mlecznej Drogi. A zresztą spójrz, jesteśmy pod Wawelem, obok starej, poczciwej
Smoczej Jamy.
Zaledwie wyrzekł te słowa, rozległ się w pobliżu znajomy dźwięk strażniczego rogu.
Odpowiedział mu drugi, pochodzący ze szczytu zamkowej wieży.
Uścisnęli się serdecznie.
- Lecę do domu! - krzyknął uradowany kucharz. Do Balbinki i dzieciaków. To dopiero
będzie dla nich niespodzianka!
- A ja do Aresa - szepnął wzruszony profesor. - Mam nadzieję, że Pelasia dbała o jego
żołądek i nie karmiła go wyłącznie makaronem, w którym psisko nie gustuje.
- Czy uwierzycie - uśmiechnął się Smok, wskazując na tlącą się jeszcze fajkę - że
paliłem ją przez 1200 lat? Przecież znów mamy 778 rok naszej ery...
Daleki zegar wybił jakąś godzinę. Nad uśpionym grodem popłynęła melodia hejnału.
- Dobranoc - powiedział Krak i ziewnął z całego serca. - Należy się nam odpoczynek.
Autor jest tego samego zdania, toteż z wielką radością pisze na ostatniej kartce słowo
KONIEC!