Thomas Mayne Reid
ZIEMIA OGNISTA
Przygody młodego podróżnika
Tytuł oryginału: The Land of Fire
Tłumaczyła: M. J. Zaleska
W
WARSZAWA — NAKŁADEM KSIĘGARNI F. HOESICKA 1923
I. MORZE!... MORZE!...
Stary gościniec, prowadzący z Londynu do Portsmouth, jest jednym z najbardziej ma-
lowniczych w całej Anglii. Wspomnienia przeszłości, które widok tej okolicy budzi w umyśle
wędrowca, podnoszą jeszcze urok pięknego krajobrazu. Gościniec ten co prawda dziś jest już
mało uczęszczany i nieco zaniedbany; niekiedy tylko napotkać można wykwintny zaprząg
któregoś ze znaczniejszych właścicieli ziemskich, skromny powozik lekarza wiejskiego, cięż-
ki wóz gospodarski, lub brykę dzierżawcy, śpieszącego na targ do pobliskiego miasteczka.
Inaczej bywało przed laty osiemdziesięciu kilku, gdy tę samą drogę przebiegało dzień w
dzień po kilkadziesiąt czterokonnych wozów pocztowych wiozących do stolicy lub do wiel-
kiego portu handlowego tłumy podróżników. Podróżni ci, byli to po większej części maryna-
rze, śpieszący do Londynu, po odbyciu dalekiej żeglugi morskiej, lub powracający stamtąd do
Portsmouth, by puścić się znowu na burzliwe fale oceanu. Najznakomitsi żeglarze angielscy,
nie wyłączając wielkiego Nelsona, przebywali niejednokrotnie tę drogę w owych karetkach
pocztowych, wlokących się leniwie wśród obłoków kurzawy. Za karetkami pocztowymi to-
czyły się wozy naładowane rozmaitymi towarami.
Wszystko to należy już do przeszłości. Dziś rzadki przechodzień, zabłąkany na starym
gościńcu, słyszy co chwila gwizd lokomotywy, chyże pociągi migają mu przed oczyma, pę-
dząc po szynach, przeprowadzonych równolegle do dawnej drogi i urągać się zdają żółwim
jego krokom. Z dawnej świetności nic tu nie pozostało, tylko dwa rzędy drzew wspaniałych
po obu stronach gościńca i niezliczone gospody, które niegdyś niepospolitej używały sławy.
Dzisiaj biedne te gospody także już nieosobliwie wyglądają, ściany ich kruszą się i opa-
dają, obszerne podwórza porosły trawą, stajnie stoją próżne lub mieszczą czasem co najwyżej
parę szkap fornalskich; wieśniacy w grubych butach i wyszarzałym odzieniu snują się po tych
samych kątach, gdzie niegdyś widziano tylko strojnych pocztylionów w palonych butach, o
brzęczących ostrogach, w okazałych płaszczach i kapeluszach ze złocistymi galonami.
Do dawnego tego gościńca przywiązane są także i ponure podania. A więc na przykład:
na wierzchołku małego wzgórza Southdown, od którego pochodzi nazwa, słynnej rasy owiec,
jest jama ciemna, głęboka, jakby rozwarty krater wulkanu. Gościniec wspinając się na wzgó-
rze, bieży tuż obok tej przepaści, a na jej brzegu stoi słup kamienny, z jednej bryły wykuty,
wyniesiony na pamiątkę smutnej śmierci pewnego majtka, który w tym miejscu był zamordo-
wany, ciało zaś jego mordercy wrzucili w ową ciemną czeluść, którą lud przezwał ,,Pucharem
diabelskim”. Napis na pomniku głosi, że winni zostali schwytani i śmierć sromotną ponieśli
na tym samym miejscu, gdzie zbrodnię swą spełnili.
I otoż właśnie u stóp owego granitowego słupa zatrzymał się pewnego pięknego czerw-
cowego poranku młodzieniec, mogący mieć około czternastu lub piętnastu lat wieku. Słońce
wzbiło się już wysoko na niebie, lecz osłaniała je gęsta mgła biała, tak pospolita w południo-
wej Anglii.
Mgła ta skupiona była w dość wąską, jednostajną smugę ponad linią widnokręgu, po-
krywającą stoki pagórków, których wierzchołki zarysowywały się wyraźnie powyżej, jakby
pozębione wybrzeża lądu na morzu. Piękne to zjawisko optyczne dość często widzieć można
w tej okolicy.
Ale młody wędrowiec, który stał nad brzegiem „Pucharu diabelskiego” nie zważał wca-
le na ten czarujący widok, w myślach jego snuły się widocznie inne obrazy i pochłaniały go
całkowicie. A jednak z wyrazu twarzy młodzieńca można było wnosić, że mgła była dlań
pożądaną, że rad się w niej ukrywał, unikając ludzkiego wzroku. Dziwny niepokój przebijał w
całej jego postawie, co chwila spoglądał ukradkiem dokoła i nasłuchiwał jakby obawiał się
pogoni. Upewniwszy się, że żaden szmer podejrzany się nie odzywał, ani tętent konia, ani
turkot powozu, odetchnął swobodniej i usiadł na murawie przy drodze, kładąc obok siebie
mały węzełek podróżny, zawierający trochę bielizny. Musiał on odbyć daleką drogę, bo wy-
gląd miał zmęczony, a odzienie kurzem okryte; ale dlaczego tak widocznie obawiał się pogo-
ni? Trudno go było posądzić o jakiś czyn hańbiący, na twarzy jego malowała się szczerość,
niewinność dziecka, wychowanego pod wiejską strzechą przez uczciwych rodziców. Jeśli
przewinił, to pewnie po raz pierwszy w życiu, gdyż młodzieniec ten nie był bez winy, wyznać
to trzeba wymknął się bowiem z domu rodzicielskiego bez pozwolenia, sprzeciwił się woli
ojca.
Młody wędrowiec nazywał się Henryk Chester, był synem zamożnego dzierżawcy z
Godalminy, miejscowości o trzydzieści mil * stąd odległej. Przebył on pieszo całą tę daleką
drogę. Co do powodów awanturniczej tej wycieczki, dowiemy się o nich od niego samego,
gdyż młodzieniec, zwyczajem ludzi zaprzątniętych gorączkowo jakąś wyłączną myślą, mówił
głośno sam do siebie:
— Nikt nie spostrzeże w domu mojej ucieczki przed godziną śniadania, a o tej porze
będę już zapewne w Portsmouth... Jeżeli tylko zdołam dostać się natychmiast na jakiś okręt,
potrafię się tak urządzić, ażeby na ląd nie powracać przed podniesieniem kotwicy... Zresztą
ojciec prawdopodobnie mnie tam nie będzie szukał; stary cieśla wmówi w niego z pewnością,
ż
e udałem się do Londynu, bo umyślnie mu to powiedziałem, aby zmylić pogoń...
Figlarny uśmiech, który przy tych słowach pojawił się na ustach mówiącego, znikł
jednak szybko, zastąpił go wyraz poważniejszy. Mały zbieg przypomniał sobie matkę, pomy-
ś
lał o zmartwieniu, które tej biednej matce zgotował swoim postępkiem.
— Kochana mateczka — szepnął — spłacze się pewnie, i siostrzyczka Emilcia także...
będą w okropnej obawie!... Ale je uspokoję bardzo prędko. Jak tylko sobie zapewnię miejsce
na okręcie, zaraz do nich napiszę. No, i powrócę przecież kiedyś i obaczymy się znowu.
Widocznie jednak rozumowanie to nie uciszyło od razu wyrzutów sumienia młodego
Chestera, gdyż coraz gorliwiej tłumaczył się sam przed sobą:
— Nie, doprawdy nie mogłem inaczej postąpić. Ojciec upierał się najniesłuszniej, chcąc
mnie koniecznie wykierować na rolnika, chociaż wiedział dobrze, jaki wstręt mam do tego
rzemiosła. Wszak brat mój Dick dostateczną jest dlań pomocą i potrafiłby go nawet zastąpić
w razie potrzeby. Po cóż więc mam być skazany na wiekuiste oranie ziemi, skoro mam taką
ochotę „pruć wesoło pierś morza”, jak mówi piosenka... Ach, morze! gdybym nawet przez
całe życie miał być prostym majtkiem, jeszcze bym się nie wyrzekł morza. Piękny i szlachet-
ny jest zawód marynarza, zwłaszcza w porównaniu do nędznego losu, który miał być moim
udziałem. Gdy rolnik życie spędza na ciasnej przestrzeni kilku łanów uprawnych i kilku pa-
stwisk, w towarzystwie zwierząt domowych, przed żeglarzem świat cały stoi otworem, ogląda
on tysiące rozlicznych widoków, zwiedza świetne stolice i porty bogate, poznaje ludy rozlicz-
ne o twarzach dziwacznych i osobliwych strojach, wysiada nieraz na oddalone wybrzeża i
wyspy nieznane, zachwyca się urokiem przyrody zwrotnikowej i ponurą pięknością krain
lodowatych... O! jakżebym pragnął widzieć to wszystko, puścić się w drogę dziś jeszcze,
chociażbym miał dla osiągnięcia tego szczęścia najcięższe przechodzić koleje, najniższe zaj-
mować stanowisko! Ale ja nie pozostanę długo prostym majtkiem, nie, to niepodobna... Będę
pracował tak serdecznie, tak gorliwie wszelkich sił dokładał, aby spełnić dokładnie swoje
obowiązki, że wkrótce niezawodnie wyniosę się na wyższy stopień... Kto to może wiedzieć?
Może za cztery, pięć lat, powrócę w mundurze oficerskim. Z kieszeniami pełnymi złota w
dodatku... Któż będzie dumny i szczęśliwy, skoro do tego przyjdzie?... mateczka moja droga i
mała Emilcia... A kto będzie musiał przyznać, że miałem słuszność? Ojciec...
* Mila angielska równa jest z górą 1 kilometra.
Tymczasem promienie słońca pochłonęły ostatnie ślady mgły w powietrzu i Henryk
Chester, oglądając się dokoła, teraz dopiero spostrzegł słup kamienny, u stóp którego odpo-
czywał. Dotąd nie zauważył był nawet tego pomnika. Wstał i odczytał napis, wyryty na mar-
murowej tablicy, na pamiątkę popełnionej tu zbrodni i kary, poniesionej przez zabójców. Cień
smutku przyćmił wesołą i ożywioną twarz młodzieńca.. Czyżby ta wzmianka o strasznym
losie nieszczęsnego żeglarza miała być wróżbą niebezpieczeństw, które i jego czekały w tym
zawodzie? Henryk Chester nie był przesądnym i nie chciał przypuszczać nic podobnego, a
jednak przykre ważenie, którego doznał, wpłynęło mimowoli na usposobienie jego. śywiej
niż przedtem stanęły mu teraz w myśli łzy matki i siostry, wybuchy gniewu ojca, dotkliwiej
mu się czuć dały wyrzuty sumienia.
Nowe wątpliwości zbudziły się w jego duszy, staczała się w niej walka wewnętrzna
pomiędzy miłością synowską i samolubnymi pragnieniami. W tej chwili niewątpliwie jedno
słówko serdeczne, rada przyjacielska, byłyby go powstrzymały i zawiodły upokorzonego w
progi rodzicielskiego domu, gdzie nad nim teraz łzy wylewano. Lecz w tym samotnym miej-
scu nie było nikogo, kto by, to słówko wymówił i dał dobrą radę, więc Henryk Chester ruszył
w dalszą drogę.
Wkrótce stanął na wierzchołku wyniosłego wzgórza ujrzał u stóp swoich rozciągającą
się rozległą nizinę, a dalej, dalej, jak okiem zajrzeć, widniało morze, na kształt ogromnej
zwierciadlanej płaszczyzny i na samym krańca widnokręgu sine fale oceanu zlewały się z
bladym błękitem nieba...
Widok ten rozproszył w jednej chwili smutne myśli młodego wędrowca i rozstrzygnął
jego wątpliwości. Po raz pierwszy w życiu miał on przed oczyma ocean i w tej chwili uczuł,
ż
e żadna moc ludzka nie zdoła go odeń oderwać. Ten bezmierny obszar wód, mieniących się i
błyszczących w promieniach słonecznych, wprawił go w zachwyt i opanował na zawsze jego
duszę. Wyobraźnia przedstawiała mu w mglistym oddaleniu białe minarety, zielone warkocze
palm, wybrzeża lądów nieznanych, dziwaczne postacie ludzi w strojach jaskrawych. Zapo-
mniał o znużeniu i przyśpieszył kroku, aby co prędzej dostać się do portu, który miał mu
otworzyć wstęp do tych wszystkich cudów.
Henryk Chester zbliżał się już do bram miasta Portsmouth, gdy ujrzał tuż przy drodze
wspaniałą rezydencję otoczoną cienistym parkiem. Zapytał przechodnia, do kogo należy ta
piękna posiadłość? Możecie sobie wyobrazić zachwyt młodzieńca, gdy mu odpowiedziano, że
to jest Horndean, rezydencja sir Karola Napiera, jednego z najznakomitszych admirałów ma-
rynarki angielskiej. Tym razem wróżba była szczęśliwa i Henryk powiedział sobie w duszy:
— Czemuż bym i ja nie miał kiedyś zostać admirałem? — i mówiąc to lekką stopą
wszedł na przedmieście Portsmouth.
II. SZTANDAR GWIAŹDZISTY
Zegary na wieżach biły dziewiątą godzinę, gdy Henryk Chester wchodził na ulice słyn-
nego portowego miasta. Nie tracąc ani chwili czasu, pośpieszył wprost do dzielnicy, gdzie
mógł oglądać na koniec wymarzone okręty, to jest do portu, o który zapytał pierwszego napo-
tkanego przechodnia.
Wkrótce też wszedł w długą, prostą ulicę i ujrzał przed sobą w oddali las masztów,
zdobnych w sploty lin i fałdy zwiniętych żagli. Nigdy jeszcze młody nasz wędrowiec nie wi-
dział w rzeczywistości statków, które znał tylko z rysunków lub w wyobraźni sobie wysta-
wiał. A teraz miał naprawdę przed oczyma i widział na jawie te wspaniałe okręty, które mu
się tyle razy ukazywały we śnie i to nie dwa, nie dziesięć, nie sto, lecz z tysiąc najmniej, roz-
maitych rozmiarów i kształtów. Najokazalsze, pomalowane na czarno, otoczone mnóstwem
łodzi, zwróciły najpierw jego uwagę. Powiedziano mu, że to były statki wojenne, więc prze-
stał się nimi zajmować, ponieważ miał zamiar dostać się na okręt handlowy. Najpierw w
marynarce wojennej w Anglii trudno jest niezmiernie o awans, prosty majtek nigdy prawie
nie może się dosłużyć stopnia oficera, po wtóre nasz Henryk nie miał najmniejszej ochoty
krępować swobody swojej uciążliwą dyscypliną wojskową, strzec portów i ufortyfikowanych
pozycji. On pragnął odbywać dalekie podróże, oglądać różne części świata, a cel ten mógł
osiągnąć jedynie, szukając miejsca na okręcie handlowym, który coraz nowe zwiedza okolice.
Nadzieja zostania admirałem, która mu się uśmiechnęła na chwilę, gdy przechodził obok mie-
szkania sir Karola Napiera, ustąpiła innym marzeniom. Henryk zaczynał myśleć, że szczytem
szczęścia dla niego byłoby dostać się na statek wielorybniczy, zapytał więc przechodnia,
którego napotkał w bliskości portu, czy dużo statków podobnych znajdowało się obecnie w
Portsmouth? Odpowiedziano mu na to pogardliwym uśmiechem i niezbyt uprzejmą uwagą:
— Czy w lesie wychowałeś się, mój chłopcze, że pytasz o statki wielorybnicze w porcie
tutejszym?... Musiałbyś powędrować o paręset mil na północ, ażeby się z nimi zobaczyć...
Zawstydzony nieco nieświadomością swoją, Henryk zapytał już tylko nieśmiało, w
której części przystani zarzucają zwykle kotwicę statki handlowe i natychmiast w tę stronę
podążył.
Ruch wielki panował na wybrzeżu, gwarno było szczególnie pośród składów, gdzie
znoszono rozliczne przedmioty. Młodzieniec co krok napotykał tragarzy, obładowanych cię-
ż
arami, które znosili z okrętów, lub zanosili na nie; widział statki, przybywające do portu i za-
rzucające kotwicę, inne znów, rozwijające żagle i gotujące się do podróży. Do tych ostatnich
zbieg nasz skierował swe kroki chcąc skryć się przed rodzicami.
Zebrawszy się na odwagę podszedł do jednego ze statków i poprosił o rozmowę z kapi-
tanem. Pokazano mu, gdzie się znajduje. Zdjąwszy czapkę Henryk podszedł do niego ze swo-
ją prośbą.
— Chciałbym wiedzieć panie kapitanie — powiedział — czy nie potrzebny wam
jeszcze jeden marynarz? Czy nie zechciałby pan mnie wziąć na statek?
Kapitan nieprzyjaznym wzrokiem zlustrował Henryka od stóp do głowy.
— Nikogo mi nie potrzeba — powiedział sucho.
Henryk ukłonił się i odwrócił aby odejść.
— Jeśli będę potrzebował marynarza, to nie będę go szukał na farmie — dodał kapitan,
mając na myśli wiejską odzież Henryka.
Chłopak poczerwieniał aż po korzonki swoich jasnych włosów i odszedł. Nie chciał się
jednak uznać za pokonanego i wznowił swoje poszukiwania. Niestety, odpowiedzi, które
słyszał często były jeszcze bardziej grubiańskie: „Nie potrzebuję morskich świń na swoim
statku” — powiedział jeden. „ Nie potrzebuję chłopców na posługi” — odpowiedział drugi.
„Zabieraj się stąd szybko” — rzucił trzeci.
Henryk jednak nie tracił nadziei i podchodził to do jednego, to do drugiego statku.
Wszędzie jednak spotykał się z odmową. Do szóstej wieczorem zdążył obejść wszystkie statki
wychodzące w morze i wszędzie odprawiono go z kwitkiem. Widać było, że nie ma co liczyć
na szybkie wypłynięcie.
Dobrze jeszcze, że znajdował się w angielskim porcie, gdzie zatrudnianie „nowych” nie
było związane ze specjalnymi formalnościami, jeśli tylko podobali się kapitanowi. We Francji
na przykład, kandydat na marynarza musiał przedstawić dokumenty wystawione przez mera
miejscowości, w której mieszkał w ostatnim czasie i tam Henryk zostałby już zatrzymany
przez policję, potraktowany jak włóczęga i odesłany na ojcowską farmę.
Nadzieje Henryka poczęły się szybko rozwiewać, aż w końcu całkiem sczezły. Czuł się
głęboko upokorzony i zaczął się zastanawiać, czy nie zrezygnować ze swego planu i nie wró-
cić do Godalminy.
Nieoczekiwanie ujrzał przed sobą niewielki statek nad którym powiewała nieznana mu
flaga. Niebieskie pole usiane było gwiazdami, a na krawędzi miała białe i czerwone pasy.
Statek nazywał się „Kalipso”. Henryk już kilkakrotne przechodził koło tego statku ale ponie-
waż nie nosił on angielskiej bandery, nie miał ochoty wstępować na pokład. Jeżeli rodacy od-
pychali go jednozgodnie, czyż mógł liczyć na dobre przyjęcie u obcych? Przez ciekawość
jednakże zapytał przechodnia, co to za flaga i dowiedział się, że gwiazdy są herbem Stanów
Zjednoczonych amerykańskich. Po namyśle, powiedział sobie, iż jankesi nie powinni być
przez Anglików uważani za cudzoziemców, bo przecież są tegoż samego pochodzenia i
mówią tym samym językiem, postanowił więc po raz ostatni popróbować szczęścia na tym
amerykańskim okręcie.
— Jeśli mnie i tu z kwitkiem odprawią — mówił sam do siebie — korona mi z głowy
nie spadnie, a przynajmniej nie będę sobie miał nic do wyrzucenia i wtenczas muszę powziąć
jakieś ostateczne postanowienie, to jest... obawiam się, że mi już nic innego nie pozostanie,
tylko wrócić do domu...
Po chwili wkroczył odważnie na deskę, prowadzącą na pokład okrętu „Kalipso" i po raz
trzydziesty już może powtórzył pytanie:
— Czy nie mógłbym się widzieć z kapitanem ?
— Nie ma go w tej chwili na okręcie — odpowiedział uprzejmie młody chłopak, nie
starszy od Henryka, stojący przy burcie — a czego pan sobie życzysz? Może bym ja mógł tę
sprawę załatwić.
Mówił to w sposób bardzo życzliwy i zachęcający do dalszej rozmowy, lecz wyglądał
tak młodo, że trudno było wiele na niego liczyć. A jednak i w tonie i w całym obejściu tego
młodzieńca znać było pewność siebie; miał na sobie strój marynarski, trochę za wykwintny na
prostego majtka, koszulę z cieniutkiego płótna z guziczkami złotymi u mankietów, kapelusz
panama na głowie, a rysy jego twarzy odznaczały się wyrazem szlachetności i inteligencji.
Wszystko to nie uszło uwagi Henryka i dodało mu otuchy, wyjaśnił więc w kilku sło-
wach, o co mu idzie.
— śałuję mocno, że nie mogę dać panu stanowczej odpowiedzi — rzekł młody mary-
narz — nie mam prawa rozstrzygać w podobnej sprawie. Kapitan poszedł do zarządu celnego,
lecz nadejdzie pewnie niezadługo. Zastaniesz go pan może za godzinę, a w każdym razie jutro
rano nie wyjdzie nigdzie przed południem.
Henryk Chester, jakkolwiek wieśniak, znał się na grzeczności i zrozumiał, że dozna-
wszy tak uprzejmego przyjęcia, nie należało naprzykrzać się dłużej, skłonił się więc i odszedł.
Nadzieja znowu w serce jego wstąpiła, nie wątpił prawie, że na tym statku było miejsce nieza-
jęte, bo inaczej, po cóż by ten młodzieniec zachęcał go do powrotu? A jeśli było miejsce,
czemuż by on go nie miał zająć?
W tej chwili głos szyderczy przerwał te piękne marzenia; głos ten ozwał się z pośród
gromadki chłopców obdartusów, należących widocznie do rzędu owych włóczęgów ulicz-
nych, których w miastach nadmorskich nazywają „szczurami portowymi”, bo wciskają się
ustawicznie do składów ładunków okrętowych.
— Patrzcie, jak nos spuścił na kwintę! — wołał jeden z tych łobuzów, wskazując
Henryka — taki niedołęga do służby okrętowej! zupełnie, jak wół do karety. Trzodę mu paść
na wsi, a nie uwijać się po masztach!...
Każdy z tych złośliwych żartów wywoływał głośne wybuchy śmiechu, a biedny Henryk
zaczerwienił się po same uszy. W pierwszej chwili chciał się rzucić na zuchwalca, lecz
zastanowił się i przyznał nawet w duszy, że w tym szyderstwie było trochę prawdy. Zamiast
gniewać się, należało raczej skorzystać z nauczki.
Może w rzeczy samej śmiesznie było z jego strony starać się o miejsce marynarza, ma-
jąc powierzchowność tak niestosowną do tego rzemiosła. Strój wiejski zdradzał go od razu,
każdy, spojrzawszy tyko na niego, wiedział, z kim miał do czynienia, dlatego też rzucano mu
w oczy te drwiące przezwiska: pastucha, poganiacza i odsyłano go do pługa i trzody.
Rozważywszy to wszystko w myśli, Henryk postanowił wejść do składu, gdzie sprzeda-
wano ubrania gotowe i po kwadransie wyszedł stamtąd przebrany od stóp do głowy w strój
marynarski. Wydał na to prawie wszystkie pieniądze, jakie posiadał, ale pocieszył się myślą,
ż
e teraz już przynajmniej ulicznicy nie będą się na niego gapili, a gdy się pokaże na okręcie,
łatwiej może uwierzą w jego zdolności do rzemiosła marynarza;
Tak przebrany, zbliżył się znowu do okrętu „Kalipso” i przechadzał się po wybrzeżu,
wyglądając powrotu kapitana. Wkrótce jednak zaczął dotkliwie uczuwać znużenie. Od osiem-
nastu godzin był na nogach, a przez cały ten czas nic nie jadł, oprócz kawałka chleba z szyn-
ką, posiłek ten kupił w sklepiku za parę groszy i spożył stojąc, toteż teraz czuł nieprzezwycię-
ż
oną potrzebę wypoczynku, do czego i głód się przyłączył. Nie chciał jednak oddalać się od
okrętu, aby nie utracić ostatniej sposobności osiągnięcia upragnionego celu. Zaczął więc
szukać oczyma spokojnego kącika, gdzie by się mógł usadowić. Stos drzewa budulcowego
wydał mu się do tego najstosowniejszym, usiadł więc tak, żeby mieć przed oczyma okręt
„Kalipso”.
W tej chwili dwie kobiety ukazały się na tylnym pokładzie statku amerykańskiego.
Jedna z nich była to młodziutka panienka, druga, kobieta lat średnich, a o ile z daleka sądzić
było można, obie wyglądały na osoby z towarzystwa. Zbliżył się do nich ów młodzieniec,
który tak uprzejmie przyjął Henryka na pokładzie i zaczął z nimi rozmawiać. Obie te panie
ubrane były po domowemu, bez kapeluszy, jak gdyby mieszkały na okręcie.
— Czyżby miały podróżować tym statkiem? — pytał Henryk w duszy — ale pocóż by
w takim razie tak wcześnie się wybrały? Wszakże „Kalipso” jeszcze nie odpływa. A może to
ż
ona i córka kapitana? Ten młody chłopiec jest zapewne jego synem. Musi to być taki zwy-
czaj na statkach amerykańskich, że kapitan zabiera z sobą rodzinę. Bardzo rozsądny zwyczaj,
pocóż się mają skazywać na długie rozstanie? Widzę, że jankesi mają swoje dobre strony.
W końcu zdjęła go ciekawość ogromna, jak też wygląda ten kapitan amerykański i
zaczął się rozglądać na wszystkie strony, czy go czasem nie rozpozna wśród przechodniów.
Niełatwa to była sprawa; po wybrzeżu snuło się mnóstwo ludzi, a wszyscy prawie w
stroju marynarskim. Majtkowie w kaftanach błękitnych, w spodniach szerokich, ściśniętych
pasem na biodrach, w kapeluszach słomianych lub ceratowych, opasanych jaskrawą wstą-
ż
eczką, sternicy w okryciach i czapkach skórzanych, tragarze w bluzach, opasani sznurami.
Kiedy niekiedy ukazywał się wśród tego tłumu wyższy oficer marynarki, w mundurze szame-
rowanym złotem błyszczącymi guzikami, ze szpadą przypasaną do boku; czasem znów prze-
mknęła wesoła gromadka kadetów ze szkoły marynarskiej. Turcy, Egipcjanie przechadzali się
poważnie w szerokich sukniach, pantoflach kolorowych, w fezach i turbanach na głowie,
Włosi, Francuzi, Niemcy, Rosjanie, Szwedzi, o włosach jak len białych, Murzyni o kędzierza-
wych czuprynach, wszystkie narody, wszystkie rasy ludzkie miały tu swoich przedstawicieli.
Henryk usiłował rozpoznawać rozmaite typy, które znał z rycin i opisów, gdy wtem
ujrzał zbliżających się troje ludzi tak osobliwej postaci, że nie mógł oczu od nich oderwać.
Był to mężczyzna, mogący mieć lat około trzydziestu, w towarzystwie chłopca piętnasto lub
szesnastoletniego i o parę lat młodszej dziewczyny. Wszyscy troje byli małego wzrostu, cerę
mieli barwy mahoniowej, włosy spadające na ramiona, twarde, jak szczeciny i czarne, jak wę-
giel, oczy tegoż samego koloru, nos wąski przy nasadzie i mocno spłaszczony, o skrzydłach
znacznie rozszerzonych, czoło niskie i płaskie. Osobliwa ta trójka odznaczała się uderzającym
podobieństwem pomiędzy sobą, lecz, rzecz dziwna, też same rysy, charakterystyczne dość,
przyjemne sprawiały wrażenie u dwojga młodszych, u starszego mężczyzny miały w sobie
coś wstrętnego prawie. Szczególnie wyraz twarzy dziewczynki był bardzo łagodny, a nawet
nie pozbawiony pewnego wdzięku. Byłaby może ładna w narodowym swym stroju, to jest,
ubrana do twarzy.
Dwaj towarzysze jej, przebrani w suknie europejskie, wyglądali nadzwyczaj śmiesznie.
Ona zaś ubrana była według najświeższej mody, miała na sobie sukienkę z letniego materiału
w paski, szarfę krepową i słomiany kapelusz na głowie. Starszy mężczyzna i chłopak wyglą-
dali zupełnie jak małpy z jarmarcznej budy, w krótkich żakietach sukiennych, kapeluszach
wysokich, butach z palonej skóry i jasnych rękawiczkach. Chłopiec miał nawet w ręce ozdob-
ną laseczkę i wywijał nią z takim szykiem, jak prawdziwy złoty młodzieniec. Co zaś najbar-
dziej zadziwiło Henryka, to to, że dziwni ci cudzoziemcy rozmawiali płynnie po angielsku,
chociaż z akcentem jakimś niezwykłym i głosem gardłowym. Stanęli właśnie przed nim i
przyglądali się okrętowi amerykańskiemu.
— Patrz no, Okaszlu — mówił starszy mężczyzna do dziewczynki — to taż sama flaga,
którą tak często widujemy u naszych wybrzeży.
— Prawda, taż sama!... Czy widzisz, Orundeliko?
— Ależ widzę, widzę — odrzekł młody elegant, przybierając minę obojętną, którą
zapewne uważał za oznakę dobrego tonu — to jest okręt amerykański.
— Załoga tego okrętu mówi tym samym językiem, co i tutejsi ludzie, nieprawdaż,
Elepari? — spytała dzieweczka.
— Tak — odrzekł starszy mężczyzna — nie zawsze jednak oba te plemiona bywają z
sobą w zgodzie. Czasem i do wojny przychodzi pomiędzy nimi i okup ogromny muszą płacić
jedni drugim. Opowiadano mi to wszystko na tym dużym okręcie wojennym, na którym nas
tu przywieźli.
— Mniejsza tam o to — rzekł Orundeliko i ruszył dalej, a towarzysze poszli za nim.
Henryk nie słyszał nic więcej, przez chwilę gonił wzrokiem za tymi osobliwymi okaza-
mi rodzaju ludzkiego, potem inne widoki go zajęły, w końcu znużenie przezwyciężyło cieka-
wość, przymknął oczy, pochylił głowę na kłodę drewnianą i usnął.
III. WALKA ZE SZCZURAMI
Henryk nie spał długo, w parę minut przebudził go gwar głosów i śmiechów iście sza-
tańskich. Przetarł oczy i obejrzał się dokoła, chcąc wykryć powód tego hałasu.
Była to zabawa owych „szczurów portowych”, o których wspomnieliśmy wyżej. Ze
dwunastu tych łobuzów okrążyło ciasnym kołem troje jakichś przechodniów, popychając ich i
potrącając, wśród śmiechów i okrzyków szyderczych. Henryk nie mógł zrazu dojrzeć ofiar tej
niegodziwej igraszki, lecz słyszał wyrzekania i groźby, zrozumiał więc, że prześladowano
niewinnych. To samo już wystarczało, aby skłonić go do obrony słabszych przeciw przemocy
silniejszych, lecz i inny powód, bardziej osobisty dodał mu do tego ochoty: jeden z najza-
wziętszych prześladowców, a raczej dowódca całej hultajskiej bandy, był to ten sam chłopak,
który przed chwilą tak złośliwie szydził z Henryka, pobudzając do śmiechu swoich kompa-
nów.
W mgnieniu oka młodzieniec nasz skoczył na równe nogi i pobiegł na plac boju, sprawa
bowiem groźny pozór przybrała i przyszło do otwartej walki. Henryk domyślał się już przed-
tem, że przedmiotem niecnej napaści uliczników była owa dziwaczna trójka cudzoziemców o
cerze mahoniowej i hebanowych włosach; domysł jego był prawdziwy, przekonał się o tym
gdy się zbliżył. Nie było czasu do stracenia, złośliwe żarty mogły się smutno zakończyć.
Orundeliko bił się zawzięcie z ogromnym chłopcem, dwa razy większym i silniejszym
od siebie, Elepari szarpał się jak szalony pośród siedmiu czy ośmiu hultajów, którzy go po-
chwycili za ręce i nogi, a biedna Okaszlu, tonąc we łzach, na próżno błagała, aby się zlitowa-
no nad nimi.
W chwili, gdy Henryk nadbiegał, potężne uderzenie pięścią obaliło na ziemię Orundeli-
ka, a dziewczę krzyknęło rozdzierającym głosem:
— Elepari! brat mój zabity! Już zginął!
— Jeszcze nie! — ozwał się chłopak, zrywając się i podskakując jak piłka elastyczna —
nędznik zdradą mnie pokonał, ale niech no się zbliży raz jeszcze!.. A co, namyślasz się, bydlę
obrzydłe.
I malec zuchwale wyzywał przeciwnika, pokazując mu obie pieści. Tymczasem Elepari,
zebrawszy wszystkie siły, wyrwał się gwałtownym ruchem z rąk swych prześladowców, któ-
rzy popadali na ziemię, on zaś skoczył na pomoc młodszemu towarzyszowi.
— Poczekaj, Orundeliko! — zawołał — ja się z nim zaraz rozprawię.
— Mnie to zostawcie! — wykrzyknął w tej chwili Henryk głosem donośnym, a odtrąca-
jąc ich obu, stanął naprzeciw napastnika, zaciskając pięści i mierząc go rozognionym wzro-
kiem.
— Co ty się mieszasz nie do swoich rzeczy? Ja ciebie nie znam! — wołał tamten.
— Poznamy się, wielką mam ochotę dać ci nauczkę, żebyś drugi raz nie znęcał się nad
słabszymi — odrzekł Henryk. Mówiąc to, wyciął mu tak potężny cios pięścią pomiędzy oczy,
ż
e hultaj się zachwiał i odskoczył.
Ś
miechy ustały na widok tej niespodziewanej odsieczy, wszystkie „szczury portowe”
wpadły w wściekłość. Pomimo zmiany ubioru, po mowie poznali wieśniaka, a to wystarczało,
aby ich do złości przeciw niemu pobudzić. Zawijali rękawy i wrzeszczeli w niebogłosy:
— Walić pastucha, walić! Co się ma do cudzych spraw mieszać!
— Dać mu dobre lanie!
— Nauczyć go miejskich zwyczajów!
Niebezpieczeństwo stawało się groźnym dla Henryka gdy wtem nowy szermierz zjawił
się na placu boju. Był to młodzieniec w wykwintnym stroju marynarskim, w kapeluszu
panama, ten sam, który przyjmował Henryka na pokładzie okrętu „Kalipso”.
— Do stu bomb i kartaczy! — wołał nadbiegając — a tu co się dzieje? Ośmiu przeciw
trzem! To walka wcale nierówna! Ned Ganey nie może na to patrzeć z założonymi rękami.
Niech żyje mniejszość! Staję po jej stronie!
I młody Amerykanin stanął w postawie wyzywającej, ze złożonymi pięściami, po lewej
stronie Henryka Chestera. Nowa ta pomoc niemiłe wrażenie wywarła na napastnikach, mimo
przeważającej ich siły. Dzielna postawa Henryka i jego sąsiada, dziki wyraz twarzy Eliparie-
go, nawet zuchwała mina Orundelika, wszystko to ugasiło znacznie ich zapał, „szczury porto-
we” miały już widocznie dać drapaka.
Byłoby może i przyszło do tego, gdy Elepari, którego dotąd powstrzymywała młoda
dziewczyna, odtrącił ją nagle i wyciągając długie, jak u małpy ramiona, przyskoczył do
chłopaka, który obalił był na ziemię Orundelika i schwycił go oburącz. W mgnieniu oka, prę-
dzej daleko, niż to opowiedzieć możemy, podniósł go wysoko w powietrze i rzucił nim, jak
piłką, o bruk, tak, że aż wszystkie kości mu zatrzeszczały. Kara zdawała się aż nadto dosta-
teczną i grozą przejęła całą hultajską bandę, lecz nie zaspokoiła strasznej złości Elepariego.
Chwycił on szybko ogromny kamień brukowy i podniósłszy go w górę, chciał roztrzaskać
nim głowę powalonego przeciwnika.
Henryk Chester nadbiegł w samą porę i powstrzymał jego ramię, lecz zawzięty Elepari
uparcie usiłował dokonać swej zemsty, pomimo perswazji obu młodzieńców. Byłoby mu się
w końcu zapewne udało, gdy wtem nadszedł oficer marynarki i bez ceremonii chwytając
małego człowieczka za kołnierz, odciągnął go na bok.
— Co to znaczy? — zapytał nowoprzybyły, który miał na sobie mundur kapitana okrętu
wojennego. — Co wy tu robicie Orundeliko i ty Fuegio?... Ładnie się sprawiasz Elepari!
Czemu nie siedzicie spokojnie na okręcie, jak przykazałem? Wracajcież mi zaraz i nie ważcie
się wychodzić z waszych kajut.
Korzystając z tej przerwy, „szczury portowe” porozbiegały się na wszystkie strony.
Duży drągal, obalony na ziemię, zerwał się także i wziął nogi za pas jeden z pierwszych.
Elepari i Orundeliko z głowami spuszczonymi usłuchali rozkazu, dziewczyna zaś, której oni
dawali imię Okaszlu, a którą kapitan nazwał Fuegią, szybko podbiegła do dwóch młodzień-
ców, Henryka i Neda, uklękła przed nimi i chwytając ich ręce zanim mogli temu przeszko-
dzić, ucałowała je z uczuciem gorącej wdzięczności. Potem zerwała się, jakby zawstydzona
własną śmiałością i pośpieszyła za towarzyszami.
Gdy pozostali sami z kapitanem, Henryk i Ned wyjaśnili mu całą sprawę. Wysłucha-
wszy opowiadania, kapitan podziękował obu młodzieńcom, że tak dzielnie stanęli w obronie
tych ludzi, których był opiekunem, jak mówił, i nie tłumacząc się jaśniej, pożegnał ich i
odszedł dalej.
— Nie dali się panu wyspać, nieprawdaż? — rzekł młody Amerykanin, zwracając się z
uśmiechem do Henryka.
— Skądże pan wie, że spałem? — odrzekł tamten cokolwiek zdziwiony.
— Skąd wiem? Widziałem to przecież na własne oczy. Siedziałem sobie na szczycie
wielkiego masztu, a widok stamtąd jest bardzo rozległy i widziałem wszystko, coś pan robił.
Wszedłeś najpierw do składu gotowych ubiorów, przebrałeś się od stóp do głowy, usiadłeś
tam i zdrzemnąłeś się troszeczkę, a wnet potem rzuciłeś się w wir walczących. Gdym to zoba-
czył, nie mogłem dłużej wytrzymać, ześliznąłem się z masztu, z pomostu skoczyłem na deskę,
z deski na brzeg i dalej już wiadomo! A teraz przejdźmy do czego innego. Dzielny z pana
towarzysz. Kapitan naszego okrętu już powrócił, jest to mój ojciec. Chodź pan teraz ze mną ja
cię sam przedstawię i możesz być spokojny, znajdzie się miejsce dla ciebie na „Kalipso”.
Jak rzekł, tak uczynił i w pięć minut po tej rozmowie Henryk Chester wchodził do
salonu kapitana Ganey'a, przedstawiony według wszelkich praw etykiety przez jego syna,
Kapitan Ganey posiadał wszystkie cechy charakterystyczne rodowitego jankesa. Wysoki,
szczupły, kościsty, oczy miał niebieskie, cerę rumianą, włosy jasne z odcieniem rudawym i
spiczastą bródkę, do małej miotełki podobną. W chwili, gdy syn jego wprowadzał do salonu
nowego swego przyjaciela, kapitan siedział w dużym fotelu na biegunach, z nogami założo-
nymi na stół, według wytwornego narodowego obyczaju, trzymał w ręku dziennik i pykał z
długiej fajki, odczytując najświeższe wiadomości.
— Ojcze — rzekł Ned — mam zaszczyt przedstawić ci mego przyjaciela, pana Henryka
Chestera, który życzy sobie zaciągnąć się do załogi twojego statku, jeśli raczysz się na to
zgodzić.
Kapitan Ganey odłożył dziennik na stronę, zmierzył przybysza od stóp do głowy i zapy-
tał:
— Czy służyłeś już na okręcie?
— Nie, kapitanie.
— Czy jesteś synem żeglarza?
— Nie, kapitanie.
— Czy umiesz chodzić koło rudla, lub masz jakiekolwiek wyobrażenie o rzemiośle
marynarskim?
— Nie, kapitanie.
— Czy potrafisz przynajmniej ściągnąć żagiel?
— Nie mam o tym wyobrażenia, kapitanie.
— Czy właziłeś kiedy na maszty?
— Dotychczas nigdy, kapitanie.
— A czy cierpisz na morską chorobę?
— Nie wiem, kapitanie.
— Do licha! — zawołał jankes, który z najpoważniejszą w świecie miną prowadził całą
rozmowę — nie wiem, jaki tam z ciebie będzie majtek, ale na zdolnościach ci nie zbywa, to
pewna... No, a czy potrafiłbyś przynajmniej pomyć półmiski cynowe i wyszorować podłogę?
— zapytał znowu po chwili milczenia.
— Nigdy jeszcze nie robiłem nic podobnego, sądzę jednak, że wprawiłbym się łatwo i
wywiązałbym się z tego nie gorzej od innych — odpowiedział Henryk
— Dobre i to — rzekł kapitan Ganey z westchnieniem. — Nedzie, zaprowadź nowego
ucznia okrętowego do kucharza i powiedz, ażeby go zasadził do skrobania kartofli, jutro mi
doniesie, jak się sprawił.
Henryk Chester poszedł w milczeniu za swym przewodnikiem, który z trudnością po-
wstrzymywał się od śmiechu; dostał się po chwili do kuchni okrętowej, gdzie gospodarzył
okazały Murzyn.
— Może to taka próba — mówił sobie w duchu — może on chce się przekonać tym
sposobem, czy potrafię się nagiąć do karności służbowej.
Zresztą młodzieniec nasz powiedział sobie, że i taką robotę musiał ktoś przecież wziąć
na siebie, słusznie też używano do niej tych, którzy nic innego zrobić nie umieli. Starał się
więc wykonać jak najstaranniej obowiązki, które mu wyznaczono, nie było to jednak skroba-
nie kartofli, gdyż czynność ta dnia tego już była załatwiona, kazano mu pomyć półmiski, a
następnie zanieść je naładowane jadłem na stół. przy którym obiadowała starszyzna okrętowa.
Pierwsza wędrówka przez te wysokie progi tak mu się nie powiodła, że potknął się,
upadł jak długi a sztuka mięsa wyleciała z półmiska na podłogę. Wypadek ten prawdziwą
burzę ściągnął na jego głowę, panowie starszyzna uraczyli go takimi komplementami, których
tu w żaden sposób powtórzyć dosłownie nie możemy. Jeden z członków szanownego zgroma-
dzenia nazwiskiem Lyons wyraził nawet zdanie, że warto by tego niezgrabiasza razem z
półmiskiem i sztuką mięsa wrzucić na samo dno morza. Majster cieśla, stary wilk morski,
zwany Seagriff, oświadczył krótko i węzłowato, że jeżeli nowy chłopak okrętowy nie nauczy
się chodzić jak należy po deskach okrętowych to on bierze na siebie wyuczyć go tańczyć.
Za powrotem do kuchni nowa przygoda. Gdy przyszły nasz admirał postępował ostroż-
nie, dźwigając ogromny stos talerzy, ujrzał nagle przed sobą wdzięczną postać młodej dzie-
weczki, którą już raz był spostrzegł z daleka na pomoście amerykańskiego statku. Była to sio-
strzyczka Neda, Madzia Ganey. Niepoczciwy ten Ned wyznał nawet Henrykowi, ale daleko
później, że spotkanie to nie było wcale przypadkowe; on to sam bowiem umyślnie wyprawił
siostrę w tę stronę, aby mogła obejrzeć nowego ucznia okrętowego w całej jego chwale.
Biedny nasz Henryk tak się uczuł upokorzonym w tej chwili, że byłby się chętnie skrył
pod ziemię, lub w głąb morza. To też niezbyt różowe myśli snuły mu się po głowie, gdy o
dziewiątej wieczorem ułożył się wreszcie do snu w tym okrętowym hamaku, o którym marzył
z takim upragnieniem. Być pomocnikiem kucharza Murzyna, nosić na stół półmiski, czyliż
dla takiego losu opuścił ognisko domowe, stał się nieposłusznym woli rodzicielskiej, poświę-
cił wszystkie słodycze spokojnego życia?. Serce jego wezbrało goryczą, wyrzucał sobie wła-
sną nierozwagę, łzy gorące, które w dzień biały potrafiłby był powstrzymać, teraz wśród
cieniów nocy popłynęły strumieniem z jego oczu.
W końcu znużenie przemogło, usnął ukołysany przez fale, igrające z okrętem silnie
umocowanym na potężnych swych kotwicach.
IV. „KALIPSO”
Statek „Kalipso” był to trójmasztowiec, zbudowany z wybornego drzewa, nowiuteńki,
utrzymany bardzo starannie. Od dwóch lat dopiero wyszedł z warsztatu, był własnością
wspólną pewnego przemysłowca amerykańskiego i kapitana Ganey'a, który nim dowodził.
ś
aglowiec ten odznaczał się taką chyżością, że dorównywał prawie a czasem nawet prześci-
gał statki parowe. Dlatego też przeznaczony był szczególnie do dłuższych podróży, żeglował
raz po raz po niezmierzonych obszarach Atlantyku i Oceanu Spokojnego, zazwyczaj też z
Anglii powracał na zachodnie wybrzeża Ameryki, okrążając Przylądek Horn. Zwykły ładunek
jego stanowiły kosztowne gatunki drzewa, masa perłowa, perły nawet, które nabywał w por-
tach wysp Oceanii lub na Cejlonie i przywoził do Nowego Yorku albo do Anglii. Stamtąd
znów zabierał wieprzowinę soloną, różne konserwy w pudełkach blaszanych, tkaniny baweł-
niane, broń niższego gatunku, wyroby żelazne; jednym słowem przedmioty najrozmaitsze,
które chętnie nabywają mieszkańcy Wysp Malajskich i inne niezbyt cywilizowane ludy.
Henryk, który tak pragnął zobaczyć trochę świata, nie mógł lepiej trafić, na „Kalipso”
nie brakło do tego sposobności. Tylko że nasz młodzieniec nie wyobrażał sobie, aby rzemio-
sło marynarza miało go doprowadzić do takich zajęć, jakie tu pełnić musiał obecnie. Wpra-
wdzie obieranie kartofli, a nawet zmywanie talerzy, nie ma w sobie nic ubliżającego, każda
robota jest dobra, byle sumiennie była spełniona. Pewna ilość pracy w ogóle musi być doko-
nana na kuli ziemskiej a do tego potrzeba, aby ludzie ochotnie przyłożyli ręki do zajęć i robót
najrozmaitszego rodzaju. To też i rzemiosło kucharskie i najskromniejsze gospodarskie za-
trudnienie nie zasługują wcale na pogardę. Ale nasz Henryk nie czuł do tego najmniejszego
powołania.
Na szczęście nie miał on długo pełnić tych niemiłych funkcji, już zaraz nazajutrz po
przybyciu na okręt znalazł sposobność przedstawienia się kapitanowi w korzystniejszym
ś
wietle. Zbieg okoliczności zrządził, że okręt „Kalipso” musiał być przeprowadzony nieco
dalej dla zabrania reszty ładunku, a manewr ten należało wykonać z wielką ostrożnością i
zręcznością, gdyż w porcie stało mnóstwo okrętów większych i mniejszych, niełatwą więc
było sprawą przecisnąć się między nimi. Na trójmasztowcu handlowym załoga nie bywa zbyt
liczna, toteż wszystko co żyło wyległo na pokład. Kapitan Ganey stanął na tylnym pokładzie
z tubą w rękach, Ned, pełniący funkcje porucznika, umieścił się z przodu.
Statek „Kalipso”, holowany przez mały parowiec, przepływał właśnie pomiędzy dwoma
hiszpańskimi okrętami, gdy naraz wielka reja trójmasztowca zaczepiła się o wysoki pomost
jednego z tych okrętów i przełamała się na dwoje. Nastało zamieszanie na obu pomostach,
ozwały się krzyki i łajania w dwóch językach. Co gorsza, szczątki rei pozostały zawieszone
na linie, a kołysząc się w powietrzu, mogły inny, groźniejszy wypadek pociągnąć za sobą.
Kapitan Ganey, pilnujący steru, nie spostrzegł tego, co się stało, majtkowie, nienawykli
działać bez wyraźnego rozkazu, nie ruszali się z miejsc swoich. Jeden Henryk nie miał tu
ż
adnego wyznaczonego miejsca, ciekawość tylko przywiodła go na pomost, spostrzegł jednak
od razu, że nie było czasu do stracenia. Był bosy i spodnie tylko płócienne miał na sobie, bo
przed chwilą szorowano pomost, w czym i on brał także udział bardzo czynny.
Spostrzegł siekierę, leżącą w pobliżu, chwycił ją szybko, za pas założył i zaczął wspinać
się na maszt, tak zwinnie i zręcznie, jak gdyby od dzieciństwa nic innego nie robił.
Tymczasem obłamana reja latała ciągle w powietrzu, zmierzała prosto ku niemu i gdyby
go potrąciła wpadłby do wody niechybnie. Lecz chłopak z zadziwiającą zręcznością i zimną
krwią schylił głowę, uniknął ciosu, potem wspinał się dalej. Nim upłynęło pół minuty już
dostał się na miejsce i pochyliwszy się, dobył siekiery z za pasa, odciął za jednym zamachem
pozostały kawałek rei, który z pluskiem wpadł do wody. Majtkowie głośnymi okrzykami
objawili uznanie swoje dla młodego śmiałka, który wśród tych okrzyków spuścił się na dół i
stanął znów na pomoście, gdzie go otoczono, winszując i podziwiając zręczność jego i
odwagę.
Czyn ten bohaterski nie mógł pozostać bez wpływu na losy młodzieńca. Zaledwie okręt
Kalipso” stanął na miejscu i zarzucił na nowo kotwicę, kapitan Ganey kazał przywołać
Henryka do siebie.
— Nie powiedziałeś mi — rzekł do niego z dobrocią — że tak doskonale umiesz drapać
się po masztach.
Henryk wyznał otwarcie, że sam o tym dotychczas nie wiedział, nigdy bowiem nie
właził jeszcze na maszty, tylko na wysokie jodły i brzozy w ogrodzie ojca. Kapitan zaczął z
nim rozmawiać z większą daleko uwagą, niż dnia poprzedniego. Spostrzegł też wkrótce, że
chłopak ten odznaczał się i wrodzonymi przymiotami i wychowaniem starannym, szkoda go
więc było na kuchcika i posługacza. Natychmiast mianował go uczniem okrętowym i polecił
starszemu majtkowi, aby go wziął w opiekę i wyuczył swojego rzemiosła.
Tymczasem Ned Ganey opowiedział matce i siostrze, jak Henryk dnia poprzedniego
szlachetnie stanął w obronie biedaków, napastowanych przez nielitościwych ulicznych hulta-
jów. Opowiadanie to niezmiernie zajęło obie panie, kazały sobie przedstawić dzielnego mło-
dzieńca i obsypały go zasłużonymi pochwałami. Jednym słowem w przeciągu dwudziestu
czterech godzin położenie Henryka zupełnej uległo zmianie i znowu błysnęły przed nim naj-
ś
wietniejsze nadzieje.
Dnia tego wieczorem, wyciągając się w hamaku, młodzieniec był lepszej myśli, a za-
wód marynarza przedstawiał mu się znów w barwach daleko piękniejszych.
Przekonał się wprawdzie, że rzemiosło to ciężkie jest i mozolne, że wymaga niepospoli-
tej odwagi, zręczności, usiłowań nieustannych. Ale zrozumiał także, iż praca, pilność, su-
mienne spełnianie obowiązku, i tu, jak w każdym innym zawodzie, stanowią najlepszą
rękojmię powodzenia; nie żałował też powziętego postanowienia i dał sobie słowo wytrwać w
nim do końca.
Przez pięć dni jeszcze stał okręt amerykański na kotwicy, Henryk ani razu nie pokazał
się na lądzie, bo obawiał się, aby nie spotkać jakiej pogoni... W chwili jednak, gdy już statek
wypływał pod żagiel, a łódka powracała na wybrzeże z listami, przeznaczonymi na pocztę,
młody uczeń okrętowy spoglądał na nią załzawionymi oczyma, bo pośród tych listów był
jeden dość gruby, adresowany do pani Chester w Godalminy. Syn skruszony i rozrzewniony
wylał w tym liście wszystkie sprzeczne uczucia, które przepełniały jego serce. Oto, co pisał
do matki, wynurzając jej z całą szczerością i żal swój i nadzieje.
„Moja najdroższa mateczko!
Czy darujesz mi kiedy, żem cię tak długo pozostawił w niepokoju i przez cały tydzień
nie dał znać o sobie? Z wielką nieśmiałością błagam cię o przebaczenie, a jednak sama przy-
znać musisz, że nie mogłem postąpić inaczej, chcąc wykonać to postanowienie, które ci jest
dobrze znane, bo nieraz ci o nim wspominałem.
Jestem na morzu, jestem żeglarzem, teraz wiesz już wszystko. Gdybym ci był wyznał,
kiedy mam zamiar dom opuścić i do którego portu zmierzam, byłabyś wszelkich sposobów
użyła, aby mi w tym przeszkodzić. Wszystko więc byłoby spełzło na niczym. Widzisz sama,
ż
e musiałem to zrobić w tajemnicy, oto jest moje tłumaczenie.
Jeśli ci się wyda niedostateczne, jeśli mi nie wyjedna twego przebaczenia, pomyśl,
mateczko droga, jaka to ciężka kara dla mnie, że muszę opuścić kraj, nie pożegnawszy się z
tobą!... Ja wprawdzie żegnałem ciebie w duszy, a tyś się nawet nie domyślała, gdym cię uści-
skał we środę wieczorem na dobranoc, jak trudno mi było od łez się powstrzymać!... Wiedzia-
łem, że nieprędko będę miał szczęście obaczyć znowu twoją twarz ukochaną. Wiedziałem, że
te oczy, którymi tak tkliwie na mnie patrzyłaś, wkrótce z mego powodu łzami się zaleją... Ale
nie mogło być inaczej, mateczko droga. Postanowiłem zostać żeglarzem i wytrwam w tym
postanowieniu.
Dotychczas szczęście mi sprzyja, zaraz po przybyciu do portu Portsmouth udało mi się
zaciągnąć do załogi okrętu amerykańskiego. Zdziwisz się może, że nie wybrałem angielskie-
go statku. Ale najpierw nie miałem wyboru, a potem, jeśli mam prawdę wyznać, przypadek
tym razem dobrze mi podobno usłużył. Rodacy moi pełni są uprzedzeń, a różnice towarzyskie
tak wielkie mają u nich znaczenie, że nigdy na okręcie angielskim nie byłbym dopuszczony
do takiej poufałości z kapitanem i jego rodziną. Wyobraź sobie, mateczko, że ja, prosty uczeń
okrętowy, obiadowałem wczoraj przy stole mojego dowódcy, w towarzystwie żony jego,
córki i syna. Czy widział kto co podobnego na statku angielskim? Z pewnością nie. A jednak
takie dobre traktowanie ma także swoją wartość.
Wspomniałem o żonie i córce kapitana, a ty się dziwisz zapewne, mateczko, i pytasz,
skąd one się wzięły na okręcie? Otóż i to także należy do zwyczajów amerykańskich. U nas
uważano by to za coś nadzwyczajnego, a przynajmniej wyjątkowego, u jankesów jest to rzecz
najprostsza w świecie. Nasz kapitan, który jest zarazem współwłaścicielem okrętu, zabiera
zawsze z sobą żonę na morze. Córka jego Madzia urodziła się na okręcie, dziś ma dopiero lat
piętnaście, a już objechała ziemię dokoła. Syn jego Ned, o rok ode mnie starszy, na lądzie
wprawdzie przyszedł na świat, lecz od dwunastego roku życia należy już do załogi okrętowej.
Nie dziw więc, że tak młodo dosłużył się stopnia porucznika, taki bowiem urząd zajmuje pod
zwierzchnictwem ojca. Jest to zresztą chłopak nieoszacowany, pokochałem go serdecznie,
jemu też głównie zawdzięczam, iż bez wielkich trudności przyjęty zostałem do służby.
Załoga nasza składa się z dwudziestu ludzi, licząc w to i starszyznę, to jest sternika i
starszego cieślę. Są to dwaj ludzie dość osobliwi, a jak mi się zdaje bardzo zacni i poczciwi.
Sternik Lyons stał się ponury i milczący wskutek ustawicznych podróży, a może to jest u
niego usposobienie wrodzone. Nigdy ani jednym słówkiem się nie odzywa, tylko wówczas
usta otwiera, gdy wydaje rozkazy, lub ostro a dobitnie wyraża niezadowolenie swoje, jeżeli te
rozkazy nie są należycie spełnione. Ma jednak w oczach moich wielką cnotę: jest sprawiedli-
wy, od każdego z podwładnych wymaga tylko tego, co stanowi jego powinność.
Seagriff, starszy cieśla, jest to osobistość całkiem innego rodzaju, zdaje się, że ma o so-
bie bardzo wysokie mniemanie. Obowiązkiem jego jest czuwanie nad całością okrętu, staran-
ne opatrywania wszystkich jego części i naprawianie uszkodzeń. On jednak do wszystkiego
się miesza, wszędzie swoje słówko wścibi, bo mu się zdaje, że się zna lepiej od innych na
każdej rzeczy. Ma też poniekąd i prawo do tego, gdyż od lat trzydziestu jest w służbie mor-
skiej, musiał więc nabyć dużo doświadczenia, które częstokroć w rzeczy samej zastąpić może
nawet i naukowe uzdolnienie. Nie sądzę jednak, aby każdy kapitan był tak pobłażliwy jak
nasz i pozwalał staremu podnosić głos przy każdej naradzie i z nieproszonym zdaniem wystę-
pować. Już to na statku angielskim me uszłoby mu to z pewnością. Widocznie jednak nasz
kapitan ma w swoje powody, że znosi cierpliwie gadulstwo Seagriffa; może nie zważa na nie,
a może naprawdę stary cieśla udziela mu rad szacownych. To pewna, że ten Seagriff rządzi tu
wszystkim na okręcie.
,Ja jestem daleko młodszy od wszystkich innych majtków. Każdy z moich kolegów ma
przynajmniej o lat dziesięć lub dwanaście więcej ode mnie. Dlatego może z żadnym się do-
tychczas nie zaprzyjaźniłem, chociaż ze wszystkimi żyję w zgodzie i w najlepszych stosun-
kach.
Wspominałem ci już, droga mateczko, że Ned Ganey, syn kapitana okazuje mi wiele
ż
yczliwości; jest on ze mną w jednym wieku, co nas wzajemnie do siebie zbliżyło. Ned przy-
rzekł mi dopomóc wszelkimi siłami, abym mógł prędko nabyć gruntownych wiadomości w
sztuce marynarskiej, pożycza mi swoje książki i już mnie nauczył obchodzić się z niektórymi
narzędziami żeglarskiemu.
Widzisz więc, droga mateczko, że nie tracę czasu i wcale nie myślę na całe życie zostać
prostym majtkiem. Będę pracował gorliwie, przygotowuję się do egzaminów, abym mógł jak
najprędzej otrzymać stopień oficera, a później i kapitana okrętu. Czy to jeden rozpoczynał
swój zawód na takim skromnym stanowisku jak ja, a jednak z czasem zaszedł wysoko.
Czemuż by i mnie nie miało się poszczęścić podobnie? Na to potrzeba tylko sprzyjających
okoliczności. Gdyby tak na przykład wojna wybuchła, a ja bym ze stopniem oficera dostał się
na statek rządowy, cóż wówczas niepodobnego, abym się odznaczył i mianowany został kapi-
tanem, ba, może i admirałem. Toż by wówczas mateczka dumną była ze swego chłopaka, nie-
prawdaż? A Emilcia kochana, czyżby się nie cieszyła, gdyby tak kiedyś młody oficer mary-
narki, rodzony jej braciszek, przeszedł się z nią pod rękę po ulicach naszej wioski?... Coś mi
się zdaje, że wtenczas nawet i ojczulek wybaczyłby mi awanturniczą moją wyprawę...
Ach, mateczko! Staram się to w żart obrócić, a ledwo od łez powstrzymać się mogę.
Szczerze ci się przyznam, że to jedno mnie tylko martwi i niepokoi. Czasami zdaje mi się, iż
nic dobrego wyniknąć nie może z przedsięwzięcia, które sprzeciwia się woli ojca. To też
błagam cię gorąco, mateczko kochana, wstaw się za mną, powiedz ojcu, że jakkolwiek nie
mogłem się oprzeć prawdziwemu powołaniu, nigdy jednak nie będę spokojny, póki nie otrzy-
mam od niego życzliwego słówka. Okręt „Kalipso” popłynie teraz do Nowego Yorku, stanie-
my tam za pięć tygodni i parę miesięcy zabawimy. Statki pocztowe zdążą daleko prędzej od
nas. O!, jakżebym był szczęśliwy, gdybym zastał w Nowym Yorku list od ciebie, mateczko i
od Emilci, a w tym liście kilka słów tylko od ojca, na przykład: Ściskam cię, chłopcze i życzę
ci powodzenia w twych zamysłach. O!, gdyby się to pragnienie moje ziściło, nic by już do
szczęścia mego nie brakowało.
Bywaj zdrowa, droga mateczko, uściskaj ojca ode mnie, uściskaj Emilcię. Przywiozę jej
z Oceanii prześliczny naszyjnik z muszel. Ojczulka upewnij, mateczko, że z pokorą przyjmę
jego napomnienia i nigdy go szanować i kochać nie przestanę, choćby się okazał nieprzebła-
ganym. A ty, mateczko ukochana, bądź pewna, że syn twój, czy to na spoczynek się udając,
czy zrywając się ze świtem do ciężkiej pracy, zawsze myśl swoją pierwszą i ostatnią zwróci
ku tobie. O, wierzaj mi, najstraszniejszy to dla mnie wyrzut sumienia i troska największa, iż
opuszczając dom rodzinny, nie mogłem cię prosić o błogosławieństwo. Nieustannie też będę
błagać Boga, aby mi pozwolił jak najprędzej upaść do nóg twoich.
Kochający syn Henryk Chester".
V. W PIĘĆ LAT PÓŹNIEJ
Pięć lat upłynęło.
Nadzieje; o których Henryk. Chester pisał w liście do matki, ziściły się w części przy-
najmniej; niestrudzona praca, wytrwałe, nieustanne usiłowania, doprowadziły go do tego, iż
poznał gruntownie rzemiosło marynarza i dosłużył się stopnia oficera. Kapitan Ganey zupełną
ufność w nim pokładał, a Ned był zawsze serdecznym jego przyjacielem. Madzia przywykła
uważać go jakby za drugiego brata, a pani Ganey traktowała go jak syna. Ten statek, unoszą-
cy po niezmierzonych nurtach oceanu tak zgodną, kochającą się rodzinę, był prawdziwym
przybytkiem szczęścia. Czuł to kapitan i nieraz powtarzał:
— Jesteśmy zanadto szczęśliwi; to nie może trwać wiecznie, obawiam się, abyśmy tego
nie przypłacili jakąś klęską.
Wówczas żona i córka przytulały sie do niego i mówiły:
— Myśl o tym, że podzielimy z tobą wszystkie niebezpieczeństwa, jest już niemałą dla
nas ulgą i pociechą.
A kapitan Ganey przyznawał im słuszność, bo jeśli w rzeczy samej czekały go ciężkie
chwile, dziś przynajmniej zażywał szczęścia w całej pełni, nie był osamotniony, rozłączony z
najbliższymi, jak to bywa zazwyczaj na morzu.
Co do Henryka, ten był zupełnie zadowolony ze swego zawodu. Z początku szło mu
bardzo ciężko, rzemiosło marynarza nie jest wcale zabawką, zwłaszcza na takim statku, gdzie
załoga ze względów oszczędności musi by nieliczna. Lecz trudy te wynagrodzone były sowi-
cie, gdyż młodzieniec znalazł na tym okręcie opiekę, pomoc i przyjaźń serdeczną; ułatwiono
mu tu naukę wszelkimi sposobami, wskazano środki dojścia do upragnionego celu. Otrzyma-
wszy stopień oficera, Henryk mógł z czasem zostać kapitanem. Marzenia jego sięgały wyso-
ko, chociaż ukrywał je starannie w głębi duszy, młodzieniec nasz zamyślał pozyskać kiedyś
rączkę młodej Madzi i zabrać ją na własny okręt.
Do ziszczenia tych marzeń brakowało jeszcze dużo; najpierw potrzeba było zostać kapi-
tanem, a następnie zdobyć majątek i stać się współwłaścicielem jakiegoś kupieckiego statku,
to jest stanąć na takim samym stanowisku, jakie zajmował ojciec tej panienki.
Oczekując spełnienia tych świetnych nadziei, Henryk pracował gorliwie i nie zaniedby-
wał swoich powinności. Przywykł on bardzo prędko do morza, a spędzając długie noce na po-
moście, gdy kolej czuwania na niego przypadła zachwycał się widokiem gwiaździstego nieba,
przysłuchiwał się z upodobaniem odgłosom fal szumiących, wiatru, który kołysał maszty i
ż
agle rozdymał, a nawet dzika wspaniałość burzy nęciła go swoim urokiem.
Prawie w każdym porcie, gdzie statek „Kalipso zatrzymywał się dłużej, Henryk zasta-
wał listy od matki i siostrzyczki Emilci, a wielka to była uciecha dla niego, że ukochane te
istoty myślą przynajmniej towarzyszyły mu w dalekich jego wędrówkach. Ojciec jednak do-
tąd mu jeszcze nie przebaczył, ani słówka nie napisał nigdy w listach matki i nie przesłał mu
swego błogosławieństwa. Ciężka to była troska dla młodzieńca, a wyrzuty sumienia zatruwały
mu w każdej chwili i powodzenie obecne i świetne nadzieje na przyszłość. Dręczył się i nie-
pokoił wśród pomyślności, gniew ojca wydawał mu się złą wróżbą i odwagę odbierał.
W chwili, gdy na nowo opowiadanie nasze rozpoczynamy, okręt „Kalipso, po długiej
ż
egludze w okolicy Wysp Filipińskich i Nowej Walii, powracał do Nowego Yorku, okrążając
Przylądek Horn. Wiózł on ciężki i bogaty ładunek, złożony z drzewa sandałowego i mahonio-
wego, z korzeni, szylkretu, pereł i masy perłowej. Odpocząwszy dłużej w porcie Honolulu na
wyspach Sandwich, statek puścił się w dalszą drogę i już od czterech miesięcy był na pełnym
morzu, przebywając przestrzeń rozległą, która go dzielił od Przylądka Horn. Przez całe tygo-
dnie nie mógł się wydostać z miejsc, gdzie panują długotrwałe cisze, w końcu jednak natrafił
na wiatr zachodni. Zapędził się jednak za daleko ku wybrzeżom chilijskim, a tu zaskoczył go
straszliwy cyklon i to w okolicy, gdzie burze podobne największe przedstawiają niebezpie-
czeństwo.
Cyklon ten miotał okrętem przez czas jakiś, w końcu wicher uniósł go gwałtownie w
kierunku południowo-wschodnim, a po trzech dniach rozpaczliwej walki z tym straszliwym
huraganem, „Kalipso” szybko zbliżać się zaczął do wysuniętych wybrzeży Ameryki Połud-
niowej, znanych pod nazwą Patagonii i Ziemi Ognistej.
Nieszczęśliwy statek, znacznie uszkodzony w czasie tej ciężkiej przeprawy, z trudno-
ś
cią przesuwał się wśród rozhukanych bałwanów. Cała załoga zebrała się na pomoście. Cho-
dziło o to, aby uniknąć zbliżenia do brzegów, które w tym miejscu są nadzwyczaj niebez-
pieczne. Wszędzie tu wzdłuż wybrzeży Ziemi Ognistej ciągną się szeregiem straszliwe rafy,
zawsze białą pianą pokryte, nawet w czasie największej ciszy; żeglarze przezwali je ,,Drogą
mleczną”, a znakomity przyrodnik Darwin powiedział o nich: „Sam widok tych wybrzeży
mógłby się stać zmorą straszliwą dla człowieka, nienawykłego do niebezpieczeństw żeglugi”.
Ten nawyk mieli już od dawna na statku „Kalipso”, nie tylko mężczyźni, lecz także i
kobiety. A jednak przerażenie ogarnęło każdego i bladość pokryła wszystkie twarze, gdy w
oddali ukazała się złowroga smuga białej piany, okrążająca brzegi tej niegościnnej ziemi.
Henryk Chester stał obok sternika przy rudlu, gotów w każdej chwili pośpieszyć mu z
pomocą w razie potrzeby. Zajmował on wprawdzie stanowisko, które go od podobnej pracy
uwalniało, był drugim porucznikiem, obowiązki pierwszego pełnił Ned Ganey, syn kapitana.
Lecz wśród tak groźnych okoliczności nikła różnica stanów, każdy do ratunku wspólnego
musiał przyłożyć ręki, oficerowie na równi z majtkami, kapitan na równi z oficerami. Kapitan
z synem byli nadzwyczaj czynni. Niełatwo było nawet utrzymać się na nogach na pomoście,
gdyż wicher rzucał gwałtownie statkiem na wszystkie strony. Kapitan Ganey z wielkim tru-
dem zerknął po raz kolejny na mapę wiszącą na ścianie. Niepokoił się o żonę i dzieci. Groziło
im wielkie niebezpieczeństwo.
Wyczerpana brakiem snu i ciężką pracą, przemokła do kości w czasie trzydniowej bu-
rzy załoga nie miała sił żeby ruszyć. Statek też nie wyglądał najlepiej. Długa i ciężka podróż
odbiła się na jego stanie tak, że nie sposób było tego zauważyć. Farba złuszczyła się, żagle
były porwane, łańcuchy pokryła rdza. Można było pomyśleć, że to wracająca po trzyletnim
rejsie łódź wielorybnicza.
Nie tylko wygląd zewnętrzny „Kalipso” świadczył o długiej i ciężkiej podróży. Jeden z
masztów oraz dwie reje były złamane, wanty wisiały luźno, woda całymi strumieniami wle-
wała się do środka. Statek osiadał coraz głębiej. Mieli do dyspozycji tylko niewielki żagiel na
głównym maszcie.
W pewnym momencie kapitan zauważył po prawej burcie coś, co zmroziło mu krew w
ż
yłach. Były to trzy olbrzymie fale mknące prosto na „Kalipso”. Kapitan Ganey wiedział
czego może oczekiwać od swojego pięknego statku, lecz wiedział także, że nigdy nie
znajdował się on w tak krytycznym położeniu. Ledwie zdążył krzyknąć:
— Przygotować się na przyjęcie fali!
Pierwsza fala rozbiła się z łoskotem o burtę „Kalipso”. Zręczny ruch sterem wykonany
przez Henryka spowodował, że okręt wspiął się na grzbiet fali, lecz szybkość jego prędko
spadła. Gdy dosięgła go druga fala okręt prawie się nie poruszał. Trzecia fala położyła statek
na lewej burcie tak, że cały kil wyszedł z wody.
Był to krytyczny moment. Wystarczyła jeszcze jedna taka fala żeby „Kalipso” zatonęło.
Lecz fala nie nadeszła, a okręt powoli się wyprostował, strząsnął z siebie wodę i popły-
nął naprzód.
Ze wszystkich ust wyrwał się okrzyk ulgi. Dopiero teraz zauważyli, że jedna z szalup na
lewej burcie znikła porwana przez morze. Nie przeszkadzało to jednak załodze krzyczeć
„hura!”, a i sam kapitan zdjąwszy ociekającą wodą czapkę powiedział:
— Brawo, „Kalipso”. Brawo!
Radość jednak trwała krótko. Nie zdążyły jeszcze ucichnąć radosne okrzyki, gdy z
przedniego luku odezwał się głos:
— Woda podchodzi! Toniemy! Dziura ogromna!
Kapitan z synem i Henrykiem rzucili się w kierunku luku, skąd głos dochodził, zbiegli
aż na dno okrętu, a tu nie mogli już wątpić o smutnej prawdzie. Woda gwałtownie zalewała
wszystko, jak potok szumiący, gdy zerwie tamę i brzegi przekroczy. Poziom wody podnosił
się bardzo szybko, dno okrętu prawie do połowy już było zalane.
— I cóż ty na to mówisz, Seagriffie? — odezwał się kapitan do starego cieśli.
— Mówię, że to niedobra sprawa, lecz że w najgorszym razie rozpaczać nie trzeba, ani
rąk opuszczać — odpowiedział ten poczciwiec — szpara ma wprawdzie porządne rozmiary,
nie tracę jednak nadziei, że ją zatkać potrafię, byle tylko wodę wypompowali...
Kapitan poskoczył na pomost i huknął:
— Do pomp! Cała załoga do pomp!...
Wszyscy usłuchali w milczeniu, każdy czuł, że walczy ożycie. Tymczasem wicher zer-
wał się znowu i miotał wściekle okrętem, a tu nikt nie mógł pilnować rudla i żagli, kto tylko
ż
ył, pracował przy pompach, chociaż po upływie trzydziestu minut okazało się. że praca ta
była daremna.
Woda nie tylko nie ustępowała z dna okrętu, lecz podnosiła się coraz wyżej, statek
coraz ociężałej się poruszał, zanurzał się głębiej i głębiej, nie było ratunku, musiał zatonąć!
— Dosyć, moje dzieci, nie ma rady — rzekł w końcu kapitan — rzućcie pompy i
przygotujcie łodzie ratunkowe. A pamiętajcie! Porządek przede wszystkim, od tego zależy
zbawienie nasze!
Miał on sposób przemawiania spokojny i stanowczy, który nadzwyczajny wpływ wy-
wierał na majtków. Toteż spuszczanie łodzi, wcale nie łatwe w podobnych warunkach, odbyło
się w największym porządku. Na nieszczęście trzy już tylko pozostały: wielka łódź żaglowa,
szalupa i mniejsza łódka. Miejsca było dosyć na pomieszczenie całej załogi, lecz zabrakło go
na zapasy żywności. Nie było zresztą czasu myśleć o tym, należało śpieszyć, gdyż niebezpie-
czeństwo co chwila stawało się groźniejsze.
Kapitan objął dowództwo nad szalupą, usadowiwszy w niej żonę i córkę, Ned Ganey
wsiadł do większej łodzi a Henryk do mniejszej. Każdy zabrał z sobą co mógł, trochę odzie-
nia, broń, narzędzia rozmaite. Postanowiono o ile możności trzymać się razem i kierować
łodzie na wschód, gdzie pośród mgły wynurzał się jakiś spiczasty cypel lądu.
ś
eglarze pożegnali się naprędce wzajemnym skinieniem głowy, kilku słowami serdecz-
nymi, potem wszystkie trzy łodzie pomknęły szybko, oddalając się od okrętu.
Był to już czas najwyższy!... Zaledwie żeglarze nasi odpłynęli na kilka metrów od nie-
szczęsnego statku, gdy bałwan olbrzymi zwalił się na niego i zatopił go całkowicie. Poszedł
jak kamień na dno oceanu. Prędzej daleko aniżeli opowiedzieć to zdołamy, cały kadłub, po-
kład, wreszcie reje i maszty zapadały się w otchłanie wodne, wśród przeraźliwego wrzasku
ptactwa morskiego, które ze wszystkich stron zlatywało się na to smutne widowisko. Siedząc
u steru szalupy, kapitan Ganey spoglądał na to wzrokiem ponurym, tłumiąc ciężkie west-
chnienia.
— Biedna „Kalipso”... Biedny, poczciwy mój statku ... — wyrzekł półgłosem, gdy
wierzchołki masztów znikły mu z oczu — tyle lat pracy, zabiegów, trudów i wszystko przepa-
dło w jednej chwili!...
A wtem rączka Madzi oparła się na ramieniu ojca, dziewczę szepnęło ledwo dosłyszal-
nym głosem:
— śycie nam pozostało, jesteśmy razem, czyliż to nic nie znaczy?...
— Prawda, prawda! — odrzekł zacny marynarz, obejmując córkę i przyciskając ją do
serca — nie wszystko jeszcze stracone, skoro mi Bóg was zostawił. A wy, dzieci — dodał,
zwracając się do majtków — nie szczędźcie sił, a niezadługo przybijemy do lądu.
VI. NA LĄDZIE
Burza srożyła się ciągle i wicher gwałtowny nie ustawał. Położenie wątłych łódek na
rozhukanym morzu wcale nie było bezpieczne; co chwila zagrażał im ten sam los, jaki spotkał
okręt „Kalipso”. Tylko tacy doświadczeni marynarze zręcznością nadzwyczajną i nieustraszo-
ną odwagą mogli je uratować. W szalupie, oprócz kapitana i jego rodziny, siedziało trzech
majtków, kucharz imieniem Poluks i sternik Lyons; wszyscy pomieścili się wprawdzie, lecz
mała łódka zaledwie udźwignąć mogła ten ciężar i zapadała w morze prawie po same brzegi.
Kapitan sam kierował rudlem, żona i córka tuliły się do niego, inni robili wiosłami, oprócz
kucharza, któremu kazano wylewać wodę z dna łodzi, a miał z tym roboty niemało.
Ned sterował dużą łodzią żaglową, miał do pomocy dziesięciu ludzi. Łódź ta była
obszerniejsza daleko od szalupy, mocno zbudowana, zabrano też na nią trochę zapasów ży-
wności. Gdyby kapitan był poszedł za głosem serca, byłby na tej łodzi umieścił żonę i córkę,
sam jednak, jako dowódca, z obowiązku musiał wsiąść na szalupę, a kobiety za nic rozłączać
się z nim nie chciały, więc je zabrał z sobą.
Henryk Chester zajmował małą łódkę w towarzystwie cieśli Seagriffa i pięciu majtków.
Wszyscy usiłowali zastosować się do rozkazu kapitana i kierować łodzie w stronę przylądka,
ukazującego się na lewo. Lecz zamiar i wykonanie, to dwie różne rzeczy, wśród takiej burzy
dość już było trudno wątłe łódki utrzymać na morzu i ustrzec od zatonięcia, o kierowaniu
nimi mowy być nie mogło. Zawsze jednak gorliwe usiłowania dużo znaczą, dowiódł tego
Henryk Chester, który ani na chwilę nie zapomniał o rozporządzeniu kapitana, aby wszystkie
łodzie trzymały się o ile możności blisko siebie. On też wcale nie stracił z oczu szalupy, pod-
czas gdy Ned Ganey, który zapewne nie tak ściśle stosował się do tego polecenia, znikł
wkrótce ze swoją łodzią w kierunku południowym.
Przybić do przylądka było niepodobieństwem. Gwałtowny prąd morski pędził łodzie w
stronę przeciwną, pomimo nadludzkich wysiłków wioślarzy, a w danych okolicznościach by-
ło to zapewne wielkim szczęściem dla nich, gdyż i tu napotkaliby niewątpliwie na drodze owe
straszne rafy, ciągnące się wszędzie wzdłuż wybrzeży. Te ostre cyple, wynurzone ponad wo-
dą, pokryte pianą huczącą, wyglądały z daleka, jakby gromada psów zajadłych, strzegących
tego tajemniczego lądu.
ś
eglarze nasi na szalupie i łódce przestali już myśleć o kierowaniu wątłych swych stat-
ków i wszystkie siły wytężyli tylko na to, aby je utrzymać w równowadze i opróżniać z wody,
zalewającej je ustawicznie. Przylądek, który widzieli w stronie wschodniej, znikł wkrótce po-
ś
ród mgły. Prawdopodobnie musieli nawet znacznie oddalić się od niego, zauważyli bowiem,
ż
e morze całkiem odmienny wygląd przybrało. Bałwany nie podnosiły się tak wysoko, wiatr
ucichł, a co było najważniejsze, straszliwe rafy nigdzie się nie ukazywały na widnokręgu.
Morze uspokoiło się wkrótce o tyle, że obie łodzie mogły się zbliżyć do siebie na odle-
głość głosu, tym przykrzejsze ważenie wywarło na wszystkich zniknięcie wielkiej łodzi.
Kapitan rozkazał sterować wprost na północ, przekonany był bowiem, że ziemia znaj-
duje się w tej stronie, chociaż jej dojrzeć nie było można. Przewidywanie to ziściło się w
zupełności, nim upłynął kwadrans, ujrzano już w oddali niskie wybrzeże lądu.
Zrozumiano teraz, jaki był powód ciszy niezwykłej, panującej w tej okolicy, gdy ujrza-
no przed sobą ogromne ławice olbrzymich wodorostów z rodzaju szuwarów, facus.
Szczególne te rośliny morskie mają łodygi zaledwie cala w średnicy dochodzące, lecz
rozrastają się tak gęsto i obficie, że tworzą warstwy na 40 i 50 metrów grube, często też tamu-
ją drogę okrętom i powstrzymują gwałtowność bałwanów. Są to prawdziwe lasy morskie.
Dwie łódki, zbliżywszy się do tych ławic roślinnych, były zupełnie bezpieczne, cisza
otaczała je dokoła. Niemała to była korzyść po przebyciu tak burzliwej przeprawy, toteż
wszyscy lżej odetchnęli, lecz po chwili nowy niepokój ich ogarnął: jakim sposobem przebyć
tę zaporę, aby dotrzeć do lądu?
Stary Seagriff, który już nieraz żeglował w tych okolicach, niespodziewanie rozstrzyg-
nął tę zagadkę. Wyszedł po prostu z łódki i zaczął się przechadzać po powierzchni ławicy
wodorostów, jakby po asfaltowym chodniku. Wiedział on z doświadczenia, że las ten morski
nie ugnie się pod nim nieraz bowiem gęste sploty wodorostów podnoszą z dna morskiego
ciężkie kamienie i dźwigają je aż na powierzchnię wody.
W każdym razie dziwny był widok tego starca, przechadzającego się po wodzie, która
mu po kolana sięgała, wyglądało to z daleka na jakieś czarodziejskie sztuki. Kapitan i Henryk
bacznie nań patrzyli, przekonani, że nie czyni tego bez powodu.
W rzeczy samej stary Seagriff oglądał starannie ławicę szuwarów, szukając ścieżki
wśród tego lasu, a mówiąc wyraźniej, kanału pośród gęstwiny, przez który łodzie mogłyby się
przecisnąć i dobić do lądu. Nadzieja go nie omyliła, przypływy i odpływy morskie zawsze
wśród zbitej masy wodorostów torują sobie drogę swobodną; doprowadziwszy więc do końca
poszukiwania swoje, Seagriff powrócił do łodzi i wskazał Henrykowi, gdzie ją ma skierować,
aby na kanał natrafić.
Szalupa popłynęła w ślad za łodzią i wkrótce oba statki przeciskały się pomiędzy szu-
warami wąską, lecz dość wygodną drogą wodną. Majtkowie gorliwie robili wiosłami i w cią-
gu dwudziestu minut obie łódki przebyły szczęśliwie las wodorostów, a następnie wpłynęły
do małej zatoki, zupełnie zabezpieczonej od gwałtowności fal morskich i przybiły do pia-
szczystego wybrzeża.
Rozbitkowie wyobrażali sobie zrazu, że dostali się na brzeg stałego lądu, to jest na
Ziemię Ognistą. Przekonali się jednak wkrótce, że znajdują się na małej wysepce, która mogła
mieć około mili rozległości w średnicy i do siedmiu lub ośmiuset stóp wysokości nad pozio-
mem morza. Na wyspie tej nie było wcale drzew, grunt jej bagnisty całkowicie był pokryty
olbrzymią trawą osobliwszego gatunku, właściwą tej okolicy. Trawa ta zwana t u s s a k, a w
języku naukowym dactylis cespitosa, wyrasta kępiasto, wypuszczając obfite źdźbła i liście.
Ź
dźbła sterczą wysoko, podtrzymując okazałe wiechy kwiatowe, a długie liście zwie-
szają się gęsto dokoła. Krzaki te zwykle wyrastają pojedynczo, w pewnych odstępach jedne
od drugich, i z daleka wyglądają, jak małe pagórki lub kupki siana, porozkładane na łące.
ś
eglarze nasi nie zważali wcale w tej chwili na osobliwą roślinność wyspy. Pierwszym
staraniem kapitana i Henryka było urządzenie tymczasowego obozowiska, a usadowiwszy
wygodnie kobiety, zostawili je pod opieką majtków, sami zaś weszli na szczyt pobliskiego
wzgórza i pilnie wypatrywali, czy nie dostrzegą na morzu śladów wielkiej łodzi Neda.
Na próżno jednak zwracali wzrok w rozmaite strony oglądali cały widnokrąg, rozjaśnio-
ny w tej chwili ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, nigdzie nie dopatrzyli się nicze-
go podobnego do statku. W stronie północnej i zachodniej, gdzie okiem zajrzeć, wszędzie
ciągnęły się rzędem straszliwe rafy, tworząc smugę białej piany na morzu, stosownie do swej
nazwy „Drogi mlecznej”
Wkrótce słońce skryło się poza linią widnokręgu i noc bardzo prędko zapadła. Kapitan i
teraz jeszcze tęsknym wzrokiem spoglądał na morze, sądził, że ujrzy w oddali czerwoną latar-
nię, w którą łódź Neda była zaopatrzona. Lecz nadzieje spełzły na niczym.
Gdy kapitan z Henrykiem powrócili do obozu, obie panie siedziały pod małym namio-
tem z płótna żaglowego, które majtkowie rozpięli na kilku wiosłach. Posilono się bardzo nie-
dostatecznie żywnością, zabraną naprędce z okrętu, przesiąkniętą wodą morską. Potem gro-
madka rozbitków, ulegając strasznemu znużeniu, we śnie szukała odpoczynku. Każdy jak
mógł ułożył się na piasku i po chwili wszyscy spali snem głębokim.
Wszyscy, oprócz dwóch ludzi, którzy czuwali nad bezpieczeństwem reszty. Kapitan i
stary Seagriff nie spali długo w noc, następnie zbudzili Henryka i jednego z majtków, aby ich
miejsca zajęli.
Nic nadzwyczajnego nie wydarzyło się tej pierwszej nocy, spędzonej przez rozbitków
na wyspie. Gdy wschodzące słońce zajaśniało na niebie, wszyscy przebudzili się zdrowi, po-
krzepieni i głodni.
Na nieszczęście zapasy żywności nie były obfite, zwłaszcza w stosunku do ilości ust,
która dochodziła do piętnastu. Wieczerza wczorajsza znacznie nadwyrężyła te zapasy, które
składały się w ogóle z beczułki sucharów, przemoczonych słoną wodą morską, kawała wę-
dzonego mięsa, małego woreczka kawy, funta herbaty i głowy cukru. Co do naczyń kuchen-
nych, odszukano na dnie łódek patelnię, rondelek i imbryk do kawy.
Najpierw trzeba było pomyśleć o roznieceniu ognia, a skąd tu wziąć paliwa na tej
wysepce, gdzie drzewa nie rosną i wszelka roślinność przesiąknięta jest wodą, gdzie grunt
wygląda na jedno rozległe bagno? Nie brakło wprawdzie zapałek, krzesiwa i hubki, każdy z
majtków miał te przybory w kieszeni do zapalania fajki. Zapałki jednak niewiele były warte
bez drzewa lub węgla.
— Nie ma co — rzekł kapitan, spoglądając na morze przez lunetę — trzeba nam będzie
uciekać z tej wyspy i dotrzeć do lądu, który tam widać na północ. Spojrzyj no, Seagriffie —
dodał, podając cieśli lunetę — czy nie pięknie wyglądają te lesiste wzgórza?
— Prawda — odrzekł Seagriff — sądzę jednak, kapitanie, że tu nam będzie lepiej na tej
wysepce; surowe śniadanie, to jeszcze nie wielka bieda, a tam może nas co gorszego spotkać.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał kapitan, odprowadzając na stronę starego
marynarza, ażeby kobiety go słyszeć nie mogły — cóż to za niebezpieczeństwo nam zagraża
na tym lądzie?
— Jedno z najgorszych. Jeżeli się nie mylę, na tym wybrzeżu Ziemi Ognistej zamiesz-
kuje plemię Elikolepów, a nie ma pod słońcem straszniejszych dzikich ludzi; dość powie-
dzieć, że to są ludożercy z upodobania i potrzeby, bo słyną z żarłoczności, a nie mają żywno-
ś
ci w pustej swojej krainie... Sześć lat temu rozbił się na tych rafach statek wielorybniczy,
załoga dostała się na ląd. Krajowcy pożarli wszystkich tych nieszczęśliwych, co do jednego.
Powiadają, że sami sobie byli winni, drażnili podobno dzikich; smutna to rzecz, ale rzeczywi-
ś
cie ludzie niby to cywilizowani gorsi nieraz bywają od tych nieokrzesanych plemion.
W każdym razie, może by zechcieli i na nas te krzywdy swoje pomścić, chociaż my nie
mamy sobie nic do zarzucenia... Wcale też nie jestem za tym, abyśmy się przenosili na
wybrzeże lądu, bo niezawodnie spotkamy się tam niezadługo z tymi drapieżnikami...
— Ależ w takim razie wątpię, ażebyśmy i tu byli od nich bezpieczni — rzekł kapitan.
— I owszem, tu nas one tak łatwo nie dosięgną, póty przynajmniej, póki się nie zmieni
kierunek wiatru, a o ile wiem, w tej okolicy panuje najczęściej wiatr południowy. Stąd jest co
najmniej pięć lub sześć mil do lądu, a mieszkańcy Ziemi Ognistej obawiają się przebywać ta-
kie odległości w nędznych swoich czółenkach. Mogliby się na to odważyć jedynie dla jakiejś
ważnej przyczyny, lecz póki nie wiedzą o naszej obecności na wyspie, sądzę, że nie potrzebu-
jemy się ich obawiać.
— A jeśli nas dostrzegą! — szepnął kapitan i wzrok jego zwrócił się ze smutkiem na
ż
onę i córkę, które, nie wiedząc o niczym, starały się o ile możności ubiór swój poranny
doprowadzić do porządku. — A biedny Ned i towarzysze jego!... Cóż się z nimi stanie, jeżeli
wylądowali na tym niegościnnym wybrzeżu!...
— Cierpliwości, nigdy przed czasem nie trzeba tracić nadziei, może jeszcze i dla nas, i
dla nich, wszystko się jak najlepiej złoży. W tej chwili nie ma nic pilniejszego, jak rozpalenie
ognia, muszę też o tym pomyśleć, bo widzę, że Poluks inaczej nie da sobie rady ze swoją
patelnią i rondelkiem.
I mówiąc to, poczciwy Seagriff zapuścił się w zarośla tussaku, a po chwili znikł z oczu
kapitana pośród tych gąszczów. Wkrótce jednak ukazał się znowu, trzymał ponad głową cały
krzak zielony, który wielkie z pozoru przedstawiał podobieństwo do krzewiastego wrzosu.
— A to co takiego? — odezwał się Poluks, Murzyn, sprawujący poważny urząd kuch-
mistrza — nie wyobrażasz sobie przecież, że te gałęzie zielone, a do tego wilgotne, dadzą się
rozpalić.
— I owszem, wyobrażam to sobie i nie mylę się z pewnością — odpowiedział stary
marynarz — a ty, kominiarzu, nie sądź z pozorów, i zamiast rozprawiać, zabierz z sobą ze
dwóch tych drągali, którzy tu stoją z założonymi rękami i natnijcie razem porządną wiązkę
owych gałązek, jest ich tam co niemiara.
Poluks usłuchał w milczeniu, kilku majtków poszło za nim i po chwili przynieśli
ogromny zapas osobliwego paliwa. Seagriff kazał je złożyć na piasku, wybrał kilka łodyg, tarł
je mocno w rękach, aż ściągnął z nich powłokę wierzchnią i otrzymał włókna giętkie, podob-
ne do konopi. Zwinął te włókna w rodzaj kłębka, pozostawiając otwór pośrodku, a potem
wykrzesał ogień krzesiwem i hubkę zapaloną umieścił w tym otworze. Podniósł lekką włók-
nistą kulę w górę, poruszając nią w powietrzu, dopóki cała nie zapłonęła ogniem. Wówczas
umieścił ją starannie na piasku i zaczął szykować więcej kul podobnych, układał je jedne na
drugich i wkrótce utworzył tym sposobem ognisko dostateczne, przy którym można było
ugotować najpyszniejszy obiad. Włókna te roślinne zapalały się bardzo łatwo, trzaskały weso-
ło i sypały iskrami, jak najsuchsze łuczywo.
Na widok płomienia, Poluks uniósł się taką radością, że zaczął tańczyć i skakać, jak
szalony, dokoła ogniska. Powstrzymał się jednak prędko w zapale, pokrajał mięso na plastry i
usmażył je na patelni, potem podsuszył przemokłe suchary, a w końcu ugotował wody na
herbatę. W godzinę niespełna wszystko było gotowe i gromadka rozbitków, zasiadłszy na
piasku, raczyła się taką ucztą, o jakiej w okolicznościach teraźniejszych nikt nawet marzyć
nie śmiał przed godziną.
Zajadając smacznie wraz z innymi, Seagriff opowiadał różne szczegóły ciekawe o rośli-
nie, której odkrycie tyle im pożytku przyniosło. Gorzypian gumowy, bolax glebaria, należy
do rodziny baldaszkowych, rośnie obficie na wyspach Falkland, przedstawia pewne podo-
bieństwo do sławnej róży jerychońskiej. Wyrasta kępiasto, gałęzie ma bardzo liczne i mnó-
stwo skórkowych liści. Gałęzie te splatają się, plączą i tworzą nieraz kulę, mającą około pół-
tora łokcia średnicy. Zeschłe te kule wiatry wyrywają i niosą na morskie wybrzeża. Roślina
zwana jest także balsam-bag, to jest woreczek z balsamem, gdyż sączy ciecz klejącą, która
krajowcom służy za lekarstwo do gojenia ran. Lecz najszacowniejszą własnością tej rośliny
jest łatwość, z jaką się rozpala, nawet wówczas, gdy gałązki jej zielone przesiąknięte są
wilgocią. Ważna to bardzo rzecz w kraju, gdzie prawie nieustannie deszcz pada.
Na wyspach Falkland drzew nie ma wcale, a krajowcy pieką zazwyczaj mięso przy
ogniu, rozpalonym z gałęzi gorzypianu gumowego, do którego dorzucają kości zabitego zwie-
rzęcia.
Ś
niadanie było już na ukończeniu, gdy nagle dał się słyszeć krzyk przeciągły, głuchy,
chrapliwy, na który złożyć się musiały liczne głosy, krzyk straszny i niezwykły, przeraził też
biednych rozbitków niezmiernie. Dziwne te wrzaski wychodziły z głębi małej zatoki, oddzie-
lonej olbrzymią skałą od części wybrzeża, na której usadowili się nasi żeglarze. Czyżby dzicy
zbliżyli się niepostrzeżenie i zaczaili w tej kryjówce? Wszyscy na tę myśl wpadli w pierwszej
chwili.
Kapitan, Henryk i kilku majtków poskoczyło na równe nogi. Każdy chwycił broń i
gotował się do obrony.
VII. PIERWSZE WALKI
Jeden tylko Seagriff nie ruszył się z miejsca i śmiał się cichaczem z całej trwogi.
— No, no, możesz pan śmiało zajrzeć w oczy tym nieprzyjaciołom, panie Henryku —
mówił do młodego porucznika — pani Ganey i panienka mogą iść także, zaręczam, że nic się
nikomu złego nie stanie.
Wrzaski ozwały się znowu, przeraźliwe, ogłuszające, było to coś na kształt ryku licznej
gromady osłów. Głosy te nie miały w sobie nic ludzkiego, ustała więc wszelka trwoga, zwła-
szcza po zapewnieniu starego cieśli, i obie panie poszły na zwiady wraz z kapitanem i
Henrykiem.
Zaledwie okrążyli skałę, osłaniającą małą zatokę, gdy oczom ich przedstawił się widok
dziwny i śmieszny zarazem. Na płaskim, piaszczystym wybrzeżu, paręset ogromnych ptaków
stało długim rzędem, w największym porządku, jakby na wojskowej paradzie. Łapek ich kró-
ciutkich nie widać było prawie, zdawało się, że stoją podparte na małych ogonkach. Główki
nieduże, na długich szyjach osadzone, a zwłaszcza wydęte, okazałe brzuszki, nadawały tym
ptakom najzabawniejszą w świecie postać. Wszystkie zwrócone były w jedną stronę i wyglą-
dały zupełnie jak pułk rekrutów, czekający na komendę dowódcy. Przez czas jakiś panowała
cisza wzorowa, potem nagle, jakby na znak dany, wszystkie razem wyciągały szyje, główki
podnosiły w górę i krzyk ów przeraźliwy przebijał powietrze.
Druga gromadka takich samych ptaków rozłożyła się na ławicy szuwarów, jakby na
pastwisku; wyławiały tam z pośród poplątanych łodyg wodorostów mięczaki i inne drobne
stworzenia, które stanowią ich główny pokarm.
Seagriff nazywał osobliwe te ptaki krzykaczami, kapitan poznał w nich od razu słynne
pingwiny czyli bezlotki patagońskie. Niektóre wysuwały się dziwacznym sposobem z gą-
szczów kępiastej trawy; nie trzymały się na łapkach, jak gęsi, kaczki i inne ptaki, lecz podpie-
rały się krótkimi skrzydełkami, pozbawionymi lotek, wyglądały więc z daleka, jak zwierzęta
czworonożne.
— One muszą mieć gniazda w tych zaroślach — zauważyła pani Ganey.
— A tak, niezawodnie — odrzekł Seagriff, dotykając na znak uszanowania kosmyka
siwych włosów, który mu z pod czapeczki marynarskiej spadał na czoło — szkoda wielka,
ż
eśmy o tym wcześniej nie pomyśleli, mielibyśmy świeże jajka na śniadanie.
— Możemy je w każdym razie mieć na obiad! — zawołał Henryk Chester, który pamię-
tał dobrze, z jaką rozkoszą, będąc chłopakiem wiejskim, zaglądał do gniazd ptasich.
— Wyborny pomysł! idźmy szukać jaj! — zawołała panna Madzia.
Pani Ganey chętnie na to przystała i poszła z dwojgiem młodych w stronę zarośli, z
których wyszły przed chwilą bezlotki. Seagriff nic na to nie powiedział, odszedł w milczeniu
do obozu; po chwili wrócił, niósł w rękach bosak i wiosło, a przyśpieszając kroku, przyłączył
się do pań i Henryka.
— Do czegóż to mają służyć te narzędzia? — spytała Madzia z uśmiechem — czy
chcesz pan nas łodzią przewieźć po morzu ?
— Nie mam tego zamiaru, panienko — odrzekł cieśla skromnie — ale nikt nie przewi-
dzi, co go spotka. Ci sami, co się teraz wyśmiewają ze starego Seagriffa i zbytniej jego ostroż-
ności, niezadługo może z ochotą pożyczą od niego bosaka.
Słowa te stosowały się głównie do Henryka, który z drwiącą miną spojrzał był na
starego cieślę, z takim uzbrojeniem wyruszającego po jaja ptasie. Na tym się zakończyła roz-
mowa, wszyscy wiedzieli, że stary cieśla lubił żartować, nikt więc w wyrazach jego nie szukał
ukrytego znaczenia.
Panie niemało miały kłopotu, przechodząc przez łąkę, zarosłą kępiastą trawą, ubranie
ich ucierpiało trochę, wyszły jednak zwycięsko z tej przeprawy. Towarzystwo dostało się na-
reszcie do miejsca, gdzie bagna się kończyły, roślinność znikała zupełnie, a dalej ciągnęła się
płaszczyzna, pokryta suchym piaskiem, osłonięta szeregiem szarych skał. Znaleziono tam
istotnie ogromną ilość gniazd bezlotków, wyglądało to na rozległą osadę ptasią.
Na przestrzeni, zajmującej co najmniej siedem lub osiem akrów, mieściły się całymi
tysiącami gniazda, chociaż nazwa ta niezupełnie w tym razie jest stosowna, były to bowiem
po prostu jamki wygrzebane w ziemi.
Nadaremnie jednak szukano jaj, nie było ich tam wcale. W każdej prawie jamce siedzia-
ło pisklę, jedyne, gdyż ptaki tego gatunku znoszą tylko po jednym jajku naraz i jedno też
hodują pisklę. Maleństwa te siedziały spokojnie, czekając przybycia swoich mateczek, były
jeszcze po większej części nagie, nieopierzone, ale tłuste i piękne, i nie dziw, bo też
ż
arłoczniejszych stworzeń trudno sobie wyobrazić. Samica bezlotka osobliwym sposobem
karmi swoje pisklęta; czynność ta odbywała się właśnie w wielu gniazdach i nasi znajomi
mogli jej się przypatrzeć dokładnie.
Czuła mateczka nadbiegała od strony morza, w dziobie jednak nie niosła żywności,
miała w obszernym wolu nagromadzone obfite zapasy ryb i mięczaków. Jak zając biegła
pędem do swego maleństwa, sadowiła się na małym pagórku, urządzonym przy samym brze-
gu gniazda, wyciągała szyję i poruszała nią gwałtownie, wydając przy tym ów dziwny
wrzask, do ryku osła podobny. Wyglądało to zupełnie, jak gdyby sygnał jakąś dawała malco-
wi. Ten jednak czekał cierpliwie w swojej jamce, bo wiedział doskonale, co to znaczy. Po
dwóch lub trzech minutach oczekiwany skutek następował, mateczka pochylała głowę i dziób
otwierała na oścież. Malec natychmiast pakował główkę w tę otchłań, chwytał z gardła matki
rybę lub mięczaka, pożerał chciwie i znowu czekał. Matka na nowo rozpoczynała wrzaski i
wykręcanie szyją, powtarzała to raz po raz, póty, póki całego worka nie wytrzęsła, a wówczas
powracała do morza, aby gromadzić nowe zapasy.
Było to tak zabawne widowisko, że Madzia i Henryk chętnie przypatrywaliby mu się
przez dzień cały, gdyby stary Seagriff, człek praktyczny, nie był ich odwołał do prozy
codziennego życia.
— Ani jednego jajka! — zawołał z wyrazem głębokiego rozczarowania — prawda, że
już i pora spóźniona, powinienem był to przewidzieć. A jednak nikt nie powie, że wróciliśmy
z próżnymi rękami. Młody bezlotek także się jeść daje, jeśli jest należycie przyrządzony, a
Poluks zna się na tym. Stare mają mięso twarde, jak skóra niewyprawiona i strasznie tranem
cuchną, ale młode, nieopierzone mogą ujść od biedy. Trzeba zabrać z tuzin albo i więcej....
Mówiąc to, podszedł bliżej do gniazd, chcąc z nich wybierać pisklęta. Henryk i Madzia
poszli za jego przykładem, a pani Ganey rozłożyła fartuszek, chcąc zabrać w niego ptaszki.
Okazało się jednak, że sprawa nie była tak łatwa, jak się z pozoru zdawało. Obecne samice, a
było ich ze dwadzieścia w pobliżu, spostrzegłszy, że gniazda ich rabują, nadbiegły gromadnie
z wrzaskiem przeraźliwym i z nastawionymi dziobami, a klekocąc nimi zajadle, rzuciły się na
napastników. Pani Ganey z Madzią stchórzyły od razu i pierzchły obie w popłochu.
Seagriff jednak nie chciał ustąpić tak łatwo, podał wiosło Henrykowi, sam podniósł
bosak i obaj rozpoczęli bój zawzięty, machając rękami na wszystkie strony. Walczyli dzielnie,
jak na prawdziwych bohaterów przystało, ale i ptaki broniły się z uporem zadziwiającym.
Skakały do oczu żeglarzy, jak koty rozjuszone, a twarde ich czaszki długo były nieczułe na
razy, równie jak i skóra, gestem pierzem pokryta. Uległy jednak w końcu i opuściły plac boju.
Nawet i pisklęta nie dawały się brać bez oporu, krzyczały w niebogłosy i kąsały ręce,
które je z gniazd wyciągały. Na nic się to jednak nie zdało, zwycięzcy porwali z piętnaścioro
tłustych ptaszków i pół godziny później wyborna potrawka smażyła się na patelni pod
nadzorem Poluksa.
— Może kto sobie życzy szparagów? — zapytał Seagriff — zdaje mi się, że smaczna
jarzyna zdałaby się na obiad, co?
Wszyscy wykrzyknęli z podziwu. Któżby w tej oddalonej części świata śmiał marzyć o
takiej wyszukanej jarzynie, jak szparagi?
Ale Seagriff nie zmieszał się wcale, odszedł w milczeniu i wkrótce powrócił, niosąc
ogromny pęk tussaku, który wyrywał z korzeniem. Wskazał też pomiędzy korzonkami część
białą i miękką, z pozoru zupełnie do szparagów podobną, smakiem przypominająca orzechy
laskowe. Młode zaś pędy tej samej rośliny, ugotowane w wodzie, w niczym prawie nie ustę-
powały najwyborniejszej kapuście brukselskiej.
Tymczasem kapitan zwiedził już był prawie całą wyspę, i przekonał się, że była nieza-
mieszkała. Uderzyło go niesłychane bogactwo świata zwierzęcego, fauna ta jednak składała
się wyłącznie ze stworzeń wodnych, na lądzie przeciwnie było pusto zupełnie. Przy morskich
wybrzeżach, zwłaszcza w okolicy ławic szuwarowych, wrzało wszędzie życie, roiły się naj-
rozmaitsze ruchliwe istoty. Morświny, foki z rodzaju otarii, krążyły tu ogromnymi stadami,
ryb pływało mnóstwo niesłychane, a ptaki w takiej ilości unosiły się w powietrzu, że przy-
ć
miewały słońce.
Pomiędzy tym ptactwem były mewy, petrele, łabędzie o czarnych szyjach, kormorany;
następnie ptaki drapieżne rozmaitych gatunków, które prawie wszystkie znajdują się na
wierzchołkach Andów, gdyż wyżyny Ziemi Ognistej są tych gór przedłużeniem. Przeważnie
krążyły tam sokoły, orły, sępy, rybitwy. Jedne czatowały na zdobycz swoją nad brzegiem,
inne spadały z wysoka pędem strzały na upatrzoną rybę, chwytały ją gwałtownie, pluskając
dokoła pianą białą, i znów ulatywały w powietrze, gdzie często inny rabuś wyrywał im w
locie upolowaną zwierzynę. Zawzięte boje nieraz toczyły się w powietrzu, a zdarzało się na-
wet niekiedy, że trzeci korsarz korzystał z walki dwóch przeciwników i podstępnie podchwy-
cił z boku smaczny kąsek, o który tamci krwawe wiedli zapasy.
Ten ruch, to życie niespokojne, hałaśliwe, niczym jednak było w porównaniu z tym, co
się działo pod wodą, wśród poplątanych splotów łodyg i liści wodorostów. Tam pożerający i
pożerani liczyli się na legiony, a zadziwiali nie tylko ilością, lecz rozmaitością gatunków. Jak
powiedział znakomity przyrodnik Darwin, w ogromnym tomie zaledwie by się pomieściły
znane nazwy tych wszystkich stworzeń, a ileż jest jeszcze pomiędzy nimi nieznanych!
Na wszystkich liściach olbrzymich szuwarów, oprócz tych tylko, które się wznoszą po-
nad powierzchnią wody, osadzone są skorupy zwierzokrzewów; one to im nadają barwę biała-
wą i zadziwiającą sztywność. Te rozgałęzienia, tak delikatne, że przypominają pajęczynę,
zamieszkałe są przez drobne istoty żyjące. Na najdrobniejszych gałązkach siedzą uczepione
muszle, ślimaki, mięczaki najrozmaitsze. Wszędzie zwieszają się, jak grona żywe, niezliczone
skorupiaki. Z jednej zerwanej gałązki szuwaru można wytrząść nieskończoną ilość tego mro-
wia. Te niezmierne lasy wodne południowej półkuli można porównać z niezmierzonymi
lasami stref zwrotnikowych. Lecz co do ilości gatunków, z pewnością jedna mila kwadratowa
szuwarów mieści ich w sobie daleko więcej, niż całe puszcze Brazylii.
Jeżeli widok ten zadziwiającym był w czasie przypływu morza, to cóż dopiero, gdy
odpływ następował z kolei, wydając na jaw tajemnice oceanu. Na szarym tle skał odkrytych
ukazywały się ogromne plamy ciemniejsze, a były to tysiące fok, przytulonych do siebie i
uczepionych na skale na kształt ślimaków. Takie tam tego było mnóstwo, że z daleka wyglą-
dało jak masa jakaś ruchliwa, galaretowata, rozlana na szerokich obszarach skał nadbrzeż-
nych.
— I pomyśleć — mówił ze smutkiem Seagriff, spoglądając na to — że można by tymi
futrami przystroić wszystkie panie w Nowym Yorku i wzbogacić się w dodatku. śeby tak
tylko mieć jaki taki okręt i upakować nań te futerka, miałby człowiek kupę złota!...
A gdy nikt na tę uwagę nie odpowiedział ani słowem, stary mówił dalej:
— Dziwne zwierzęta! Widocznie mają nas za nic, ani im w głowie, że my na nie patrzy-
my. Tak zupełnie, jak te głupie bezlotki. Dopiero gdyśmy się do ich piskląt dobrali, spostrze-
gły przecież naszą obecność. Można stąd wnosić, że mieszkańcy Ziemi Ognistej nie nawie-
dzają nigdy tej wyspy, bo zwierzęta widocznie nie znają wcale ludzi.
Słuchacze i tym razem milczeli, więc stary cieśla uważał za stosowne dodać jeszcze:
— Jeżeli się będziemy trzymali z tej strony wzgórza, możemy być spokojni, że ci łotry
ludożercy nie dostrzegą nawet dymu naszego ogniska. To już dużo znaczy. Upatrzymy sobie
jakąś dogodną kryjówkę, gdzie można będzie urządzić mieszkanie, a mamy przynajmniej
pewność, że nam tu nie zabraknie żywności, bo ryb i ptactwa jest dostatek. Ja powiadam, że
mogliśmy daleko gorzej trafić. A tak nic nam nie pozostaje, tylko czekać cierpliwie przybycia
jakiego okrętu, który nas stąd zabierze. Tak źle przecież nie będzie, ażebyśmy go się nie
doczekali za jaki rok, dwa... A tymczasem moglibyśmy sobie porządny zapasik tych futer
przygotować, to by się na potem zdało.
Kapitan Ganey nie przerywał staremu cieśli, a gdy skończył, rzekł:
— O jednej rzeczy tylko zapomniałeś, stary przyjacielu: o tym, że brak nam tu jedena-
stu naszych marynarzy i rodzonego mego syna. Łódź, która ich wiozła, mogła przybić do tego
lądu, a jest to jedyna moja nadzieja... Czy możesz przypuszczać, że będziemy siedzieli obojęt-
nie na tej wyspie nie usiłując nawet ich odszukać, nie śpiesząc im na ratunek, jeśli są w
niebezpieczeństwie?...
— Ja to wszystko pojmuję, kapitanie — rzekł zacny żeglarz, zawstydzony nieco, że
prawił tak długo bez głębszego zastanowienia i nie ugryzł się wprzódy w język, nim niedo-
rzeczność powiedział — ale ja myślałem o pani i o panience.
— śona moja i córka gotowe są dzielić wszystkie nasze trudy i niebezpieczeństwa,
same mi przypominały, że trzeba myśleć o odszukaniu wielkiej łodzi.
Stary cieśla nie powiedział już ani słowa i milczał przez dzień cały. Lecz gdy słońce
zniżyło się na zachodzie, poprosił kapitana o lunetę, wszedł na wzgórze i długo wpatrywał się
w oddalone wybrzeża lądu, jak gdyby tam szukał jakiegoś przedmiotu, sobie jedynie znanego.
VIII. OSOBLIWA LAWINA
Nazajutrz słońce weszło jasno na pogodnym niebie, co rzadko się zdarza w okolicach
Ziemi Ognistej, ustawicznie prawie we mgle zanurzonej. Kapitan wydał rozkaz, aby wszyscy
gotowi byli do podróży, gdyż zaraz po śniadaniu wyruszą. Cała załoga okazała stąd szczere
zadowolenie.
Każdy rozumiał to dobrze, iż nie tylko obowiązek, lecz i własny interes nakazywał od-
szukać towarzyszy, którzy do wielkiej swej łodzi zabrali prawie wszystką broń i amunicję z
okrętu. Seagriff nawet żadną uwagą nie oziębił powszechnego zapału, wziął tylko na stronę
kapitana i rzekł do niego:
— Nikt panu nie może wziąć za złe, kapitanie, że pragniesz odszukać porucznika i re-
sztę naszych towarzyszy. Ale ponieważ już stanowczo wybieramy się w podróż, czyż nie
sądzisz pan, że należałoby przynajmniej wybrać jak najdogodniejszą drogę, ażeby sobie zape-
wnić o ile możności sprzyjające warunki w tym przedsięwzięciu
— Niewątpliwie — odrzekł kapitan — i jeżeli masz jakieś własne przekonania pod tym
względem, mój Seagriffie, powiedz mi to z całą otwartością.
— A więc dobrze, kapitanie. Wiadomo panu, że jestem starym włóczęgą, od lat trzy-
dziestu żegluję po tym morzu i tuszę sobie, że je znam troszeczkę... Wczoraj przed zachodem
słońca wszedłem na tę wyżynę z lunetą, której mi pan łaskawie pożyczyłeś i czy wiesz pan,
co zobaczyłem w stronie północno-wschodniej ?... Zobaczyłem górę, znaną mi dobrze od da-
wna, ze szczytem śniegiem ubielonym, wznoszącym się o kilka tysięcy stóp wyżej od wszy-
stkich innych, które ją otaczają. To jest góra Sarmiento.
— Czy podobna! — wykrzyknął kapitan zdumiony — Sarmiento? Ależ w takim razie
wyspa ta jest o wiele dalej wysunięta na południe, aniżeli przypuszczałem. Znajdujemy się
więc chyba niedaleko Zatoki Spustoszenia?
— Jeżeli się nie mylę, kapitanie, a prawie pewny tego jestem, znajdujemy się prawie tuż
przy niej. To znaczy, że wiemy przynajmniej, gdzie jesteśmy. Z drugiej strony, jeżeli idzie o
odszukanie wielkiej łodzi, nie mogliśmy trafić szczęśliwiej, nie licząc, rozumie się, niebezpie-
czeństwa spotkania krajowców.
— Dlaczegóż powiadasz, żeśmy trafili szczęśliwie?
— Bo ta mniemana zatoka bynajmniej zatoką nie jest, tylko cieśniną, a ta cieśnina, zna-
na jest dobrze wszystkim żeglarzom, którzy poławiają wieloryby w tych stronach, znana i
mnie także, łączy się z drugą wielką cieśniną Darwina i prowadzi wprost do kanału Beagle'a...
— Czy wiesz to na pewno? — zawołał z żywością kapitan, chwytając ramię starego
cieśli — na wszystkich mapach Zatoka Spustoszenia przedstawiona jest, stosownie do swej
nazwy, jako przestrzeń wodna z trzech stron lądem otoczona, zupełnie zamknięta!...
— Mapy się mylą, kapitanie; wierz pan staremu wilkowi morskiemu, który wie, co
mówi. Czy sądzisz pan, że ci, co mapy rysują, byli tu kiedy? Ani im to w głowie, zostawiają
to ludziom, którzy polują na wieloryby i foki, a z tych żaden nie zrobi tego głupstwa, aby
rozpowiadał o tym przed całym światem, jeśli mu się uda wykryć nową drogę...
— To prawda. Ale jeżeli tak jest, to najlepiej nam będzie płynąć prosto na wschód, aż
póki się nie dostaniemy do kanału Beagle'a, potem okrążyć wybrzeże i dotrzeć do Zatoki
Powodzenia, potem do Cieśniny Lemaire'a. Tam prawdopodobnie napotkamy jakiś statek
wielorybniczy, bo one w tej zatoce zwykle wypoczywają; ci zacni marynarze nie odmówią
nam swojej pomocy, zwiedzimy całe wybrzeże, póki nie odszukamy śladów naszych towarzy-
szy.
— Właśnie toż samo miałem na myśli, kapitanie.
— I stanowczo jesteś tego zdania, że lepiej płynąć w tym kierunku, aniżeli na północ,
do Cieśniny Magellana?
— Tysiąc razy lepiej. Ażeby się dostać do Cieśniny Magellana, musielibyśmy najpierw
wypłynąć na pełne morze i okrążać znowu rafy Drogi Mlecznej, nie mówiąc już o prądach
przeciwnych, które byśmy napotkali po drodze. Tymczasem kierując się na wschód, mamy za
sobą i wiatr, i prąd morski, a przy tym ani na jedną chwilę nie tracimy ziemi z oczu. Popłynie-
my sobie spokojnie, zupełnie jak po rzece, byle tylko ci hultaje krajowcy nie wleźli nam w
drogę... A trzeba i o tym pamiętać, że wielka łódź znikła nam gdzieś w stronie południowej,
toteż, jeżeli ją chcemy odszukać, nie puszczajmy się na północ. Już ja wiem, kapitanie, jak
panu ta sprawa gorąco leży na sercu, nie potrzebujesz mi pan tego mówić.
— Masz słuszność, mój poczciwy Seagriffie, ty zawsze masz słuszność! Popłyniemy tą
drogą, nie zwlekając ani chwili, jeżeli wczorajsze spostrzeżenie twoje jest dokładne. A to się
da sprawdzić natychmiast, wejdę tylko na ten wzgórek... Henryku, pójdziesz ze mną.
— A czemużbyś i nas nie miał zabrać z sobą? — zapytała pani Ganey, mówiąc za siebie
i córkę.
Biedna kobieta obawiała się niezmiernie rozłączenia z mężem, choćby tylko na parę
godzin, teraz szczególnie, gdy syna nie miała przy sobie. Może też w głębi jej duszy zbudziła
się mimowoli nadzieja, że wszedłszy na wysoki ten wzgórek, spostrzeże w oddali łódź żaglo-
wą, wiozącą ukochanego Neda.
— O, proszę cię, ojczulku, zabierz nas z sobą — błagała z kolei Madzia.
Kapitan wahał się trochę, w obawie, aby wejście na wzgórek nie było nadto nużące dla
kobiet, gdy Seagriff. Ze zwykłą swoją śmiałością, pozwolił sobie wątpliwość rozstrzygnąć.
— Mogą panie iść także — rzeki — czteroletnie dziecko weszłoby na ten pagórek bez
trudu.
Na takie zapewnienie, kapitan nie sprzeciwiał się więcej i obie panie wyruszyły z nim
razem. Majtkowie mieli także wielką ochotę im towarzyszyć, a ponieważ nie byli potrzebni w
obozie, kapitan chętnie na to zezwolił. Tylko kucharz Poluks oświadczył, że woli zostać, bo
pocóż ma się darmo zamęczać łażeniem po górach.
— Ja tu sobie znajdę robotę — mówił, śmiejąc się i pokazując dwa rzędy białych zębów
— a jak państwo powrócą, to i obiad zastaną gotowy.
Był to leń, jakich mało, gotów od rana do wieczora wygrzewać się przy ogniu, nigdy
mu się to nie uprzykrzyło.
Z początku wejście na górę wcale nie było uciążliwe i przyznano słuszność cieśli.
Wędrowcy musieli tylko odchylać kępki trawy, tamujące drogę, kiedy niekiedy grzęźli trochę
w moczarach, lecz żadnych większych przeszkód nie napotykali. Wyżej nieco uczuli suchszy
i twardszy grunt pod stopami, zamiast kępiastego tussaku rosła tu trawa zwyczajna, ujrzeli też
z daleka jakieś żyjące istoty, które uciekały przed nimi. Z początku wzięli je za zające, lecz
wkrótce się przekonali, że to były bezlotki, pełzające na łapkach i skrzydłach osobliwym swo-
im zwyczajem. Dnia poprzedniego biedne ptaki nic sobie nie robiły z obecności ludzi, dziś,
nauczone smutnym doświadczeniem, uchodziły śpiesznie na widok barbarzyńców, którzy im
wydzierali pisklęta.
Wyżej znów napotykali ptaki odmiennego gatunku, między innymi petrele, prawie tej
wielkości, co gołębie domowe, o piórkach stalowo-błękitnawych. Petrele nie składają jaj w
piasku, jak bezlotki, lecz gnieżdżą się w szczelinach skał lub dziuplach drzew. Mieszkańcy
Ziemi Ognistej urządzają na nie polowanie szczególnego rodzaju. Przyuczają do tego sowy,
przywiązują je za prawą łapkę do długiego sznurka i wypuszczają na gniazdo. Petrel wówczas
wylatuje ze swojej kryjówki, ażeby się rzucić na napastnika i wpada w ręce łowcy, który na
niego czatuje w pobliżu.
Stoki góry stawały się coraz bardziej strome i panie z wielkim trudem szły naprzód,
trzeba je było podtrzymywać, prowadzić, nieść prawie na rękach. W jednym miejscu zwła-
szcza musieli wędrowcy nasi przechodzić przez wąwóz głęboki, który zdawał się prowadzić
prosto na wierzchołek góry, a miał po bokach prostopadłe ściany tak śliskie i wygładzone, że
prawie niepodobna było wdrapać się na nie. Wyglądało to zupełnie, jak gdyby ktoś sobie
naumyślnie taką ślizgawkę urządził, ażeby się spuszczać z góry saneczkami. Komuś nawet z
wędrownej gromadki przyszło na myśl, że to musi być sprawka bezlotków. Lecz Seagriff
pokręcił głową, według jego zdania była to raczej robota fok, które w takiej obfitości zamie-
szkują te wybrzeża.
— Trudno uwierzyć, jak te zwierzęta wybornie drapią się po stromych wyżynach —
mówił cieśla — chociaż tak ociężale wyglądają. Największa to dla nich rozkosz, gdy upatrzą
w pobliżu morza jakąś spokojną górę, zaraz się na niej sadowią i wygrzewają na słońcu.
Jestem prawie pewny, że zastaniemy ich tam całą gromadę na szczycie.
I nie mylił się wcale. Zaledwie wymówił te słowa, gdy foka, spłoszona zapewne tą roz-
mową, wysunęła głowę ponad krawędzią kotlinki. Spostrzegłszy wędrowców, wydała okrzyk
trwogi, któremu zawtórowało natychmiast sto głosów podobnych.
— Zatrzymajcie się państwo, stańcie z boku pod skałą i czekajcie, a ja pójdę na zwiady
— odezwał się stary cieśla zaniepokojony nieco odgłosami.
Wszyscy usłuchali w milczeniu, a Seagriff, trzymając się krawędzi skał i krzewów,
wdrapał się na wierzchołek bocznej ściany wąwozu. Henryk Chester miał wielką ochotę iść
za nim i byłby go z pewnością wyprzedził, lecz musiał przyjść na pomoc żonie i córce kapita-
na i usadowić je pod krzakiem, by nieco odpoczęły.
Tymczasem na wierzchołku skały najdziwniejszy w świecie widok przedstawił się
oczom Seagriffa. Całe płaskowzgórze, zajmujące co najmniej akr kwadratowy, pokryte było
fokami, które tam leżały jedna na drugiej, zupełnie, jak śledzie w beczce. A wszystko to było
w ruchu, okrzyki trwogi, przez czujną straż wydane, wywarły ogromne ważenie, cała groma-
da zabierała się do odwrotu i szybko zmierzała ku wąwozowi, zwykłej swej drodze do morza.
— Do stu piorunów i kartaczy! — wołał stary cieśla — baczność tam na dole, trzymaj-
cie się państwo krzaków, żeby was ta hałastra nie porwała za sobą!...
Przestroga nie była daremna. Niezmierna masa cielsk ciężkich, prawdziwa lawina żyją-
ca stoczyła się nagle w głąb wąwozu. Wszystkie foki z rozwartymi paszczami, wystawiając
dwa rzędy ostrych zębów, wrzeszcząc, sapiąc, wyjąc, jak psy wściekłe, spuszczały się po wy-
ś
lizganej drodze, żadna siła nie zdołałaby ich powstrzymać w tym rozpędzie. Był to widok
przerażający, najodważniejszy człowiek zadrżałby wobec takiego niebezpieczeństwa, nieo-
kreślonego, dziwnego, a jednak niemniej groźnego od lawiny lub nagłego przypływu wód
oceanu.
Na szczęście wędrowcy mieli czas schronić się za krzakami, u stóp kamiennej ściany.
Na szczęście także mieli do czynienia z fokami łagodniejszej natury, a nie z drapieżnymi lwa-
mi morskimi. Biedne zwierzęta wyglądały wprawdzie na rozwścieczone, lecz w rzeczywisto-
ś
ci strwożone były bardziej od ludzi, którym zagrażały, umykały też jak najspieszniej do
morza, które jest właściwym ich żywiołem i gdzie się czują bezpieczne. W parę minut całe to
mrowie przeleciało i znikło.
Straszna trwoga przynajmniej niedługo trwała, gdy wędrowcy stracili z oczu ostatnią
fokę, uśmieli się porządnie z całego tego zdarzenia, potem puścili się w dalszą, drogę i wkrót-
ce weszli szczęśliwie na wierzchołek góry.
Ujrzeli tu przed sobą widok rozległy i wspaniały. Na samym krańcu widnokręgu, w
stronie północno-wschodniej, wznosił się szczyt wyniosły w kształcie piramidy, o wiele wyż-
szy od wszystkich gór okolicznych, rysował się ostro na błękicie nieba. Kapitan Ganey długo
się w tę górę wpatrywał i gołym okiem i przez lunetę, potem odwrócił się do towarzyszy, a
właściwie do Seagriffa i rzekł:
— Tak, to jest góra Sarmiento, poznaję ją z opisów i rysunków, nie mam już żadnej
wątpliwości. A oto znów góra Darwina i ta jest łatwa do rozpoznania, chociaż nie tak dobrze
ją stąd widać.. Wielką nam wyrządziłeś przysługę, Seagriffie, zwracając na to moją uwagę.
Wiemy już teraz, gdzie jesteśmy i nic nam nie pozostaje, tylko iść za twoimi wskazówkami i
korzystać z roztropnych rad twoich.
Seagriff uszczęśliwiony był tym hołdem publicznym, którym, kapitan uczcił jego wia-
domości geograficzne, rumienił się, jak panienka, słuchając tych pochwał i śmiał się, dla
pokrycia zakłopotania. Luneta przechodziła z rąk do rąk, każdy chciał własnymi oczyma
obejrzeć wyniosły szczyt góry Sarmiento i mniejsze wzgórza, skupione dokoła tego olbrzyma.
Wypocząwszy nieco, całe towarzystwo powróciło do obozu, a zejście z góry zabrało o
połowę mniej czasu, niż wejście i żadnych nie przedstawiało trudności.
IX. SPOTKANIE Z KRAJOWCAMI
Przygotowania do podróży nie trwały długo. Zapakowano na obie łodzie obfity zapas
ż
ywności, złożony z młodych bezlotków i korzonków tussaku, zabrano namiot i naczynia
kuchenne; potem wszyscy usadowili się w tym samym porządku, w którym odbyli podróż
poprzednią, po opuszczeniu okrętu; łódka wyruszyła naprzód, torując drogę szalupie, okrążyła
wyspę, kierując się do zatoki, czy cieśniny, jak utrzymywał Seagriff.
Na szczęście woda nie była zbyt burzliwa, a kierunek wiatru sprzyjał naszym żegla-
rzom, ułatwiając im najcięższą przeprawę. Przytwierdzono więc małe maszty do obu łódek i
rozwinięto żagle. Pół godziny później szalupa i łódka dotarły do północnych wybrzeży wyspy
i wpłynęły na spokojne wody mniemanej zatoki, a tu zwróciły się na wschód, gdzie w oddali
widać było wielki ląd Ziemi Ognistej.
Już od godziny obie łodzie żeglowały jedna obok drugiej, gdy kapitan, który co chwila
spoglądał przez lunetę, zawołał nagle na Henryka:
— Stój! Baczność! czółno jakieś odbija od lądu!
Henryk w milczeniu usłuchał rozkazu, kazał ściągnąć żagle i obie łódki zbliżyły się
jedna do drugiej tak, że brzegi ich stykały się z sobą prawie. Tymczasem Seagriff, któremu
kapitan podał lunetę, przypatrywał się uważnie owym nieznanym żeglarzom.
— Jest to czółno tutejszych krajowców, zdaje mi się że poznaję dzikich z plemienia
Elikolepów rzekł wreszcie po dość długim milczeniu.
Słowa te wymówione były z takim spokojem, że ani kobiety, ani majtkowie nie przypu-
szczali, aby miały jakiekolwiek niebezpieczeństwo zwiastować. Na rozkaz kapitana, łodzie
popłynęły w dalszą drogę, nie podniesiono jednak żagli, pomagano sobie tylko wiosłami.
Czółno krajowców odbiło od północnego brzegu lądu i widocznie płynęło na spotkanie
naszych żeglarzy. Nie było sposobu go wyminąć, a i odwrót na nic by się nie zdał teraz.
W parę minut krajowcy zbliżyli się na odległość głosu; łatwo już było rozpoznać, że w
długim, wąskim czółnie siedziały trzy kobiety z dwojgiem dzieci i siedmiu mężczyzn. Kapi-
tan stąd wnosił, że przybysze mieli zamiary pokojowe. Postępowanie dzikich potwierdziło
wkrótce to mniemanie, dwaj z nich stanęli na przedzie czółna, podnosząc ponad głowami
skóry zwierzęce i wołając donośnym głosem:
— Ho say!... Ho say!...
— Ten wykrzyknik oznacza, że chcą wejść z nami w układy i sprzedać swoje towary —
rzekł Seagriff.
— Bardzo dobrze — odrzekł kapitan — trzeba im dać do zrozumienia, że nic przeciwko
tentu nie mamy.
Na znak jego, majtkowie przestali wiosłować, czółno dzikich podpłynęło wolno, lecz
zatrzymało się w pewnej odległości, jakby niedowierzając białym. Obie panie niezmiernie
były temu rade, nie miały bowiem najmniejszej ochoty zbliżyć się do tych wstrętnych istot,
które aż nadto dobrze widzieć już teraz mogły. Dzicy ci wyglądali okropnie, głowy mieli
ogromne, czoła niskie, włosy rozczochrane, oczka małe czerwone, usta szerokie, sięgające
prawie od ucha do ucha. Jedynym strojem mężczyzn był króciutki płaszczyk futrzany, zarzu-
cony na plecy i rzemykiem związany na piersiach. Na całym ciele mieli dziwaczne desenie
ż
ółte, białe i czarne, pomalowane farbą zrobioną z ochry, kredy i węgla, z dodatkiem oleju z
fok i tłuszczu wielorybiego.
Kobiety, obrzydliwsze jeszcze, jeśli mogło być coś obrzydliwszego, ubrane były w
krótkie spódniczki ze skór bezlotków. Niektóre z nich miały na plecach dzieci uwiązane
skórzanymi pasami. Kilka psów małych, podobnych nieco do lisów, o pyskach spiczastych i
uszach podniesionych, siedziało także w czółnie. Kobiety, mężczyźni, dzieci i psy, wszystko
to razem krzyczało, wrzeszczało, wyło, prawdziwie piekielny sprawiając hałas.
Na żądanie kapitana, Seagriff, który rozumiał trochę język tych krajowców, stanął na
przedzie szalupy, gotując się pełnić obowiązki tłumacza. Udało mu się nakłonić wrzaskliwą
gromadę do uciszenia się i rozpoczęcia interesów handlowych. Krajowcy podpłynęli bliżej i
ofiarowali żeglarzom skóry wydr i otarii, w zamian zaś przyjmowali od nich rozmaite drobne
przedmioty, jako to: próżne pudełka od sardynek, klucze żelazne, starą klamerkę od szelki,
parę guzików mosiężnych. Z początku nie wymagali nic więcej, zupełnie zdawali się być
zadowoleni, może nawet wyobrażali sobie, że chytrze bardzo postępowali z białymi ludźmi i
wyprowadzili ich w pole, zabierając za nędzne skórki tyle kosztownych przedmiotów.
Gdy już skór zabrakło, podawali z kolei przyrządy swoje rybackie, a nawet i broń.
Seagriff chętnie nabył dzidy i siekierki kamienne, ofiarował za nie hojną zapłatę, dwie, czy
trzy chustki kolorowe bawełniane.
Widok takich skarbów rozbudził chciwość dzikich do najwyższego stopnia. Kobiety
szczególnie z gorączkową żywością podawały żeglarzom rozmaite przedmioty, zdejmowały
nawet z siebie naszyjniki z muszli, ofiarując je za te szacowne szmatki kolorowe. Jedna z
tych, które miały dzieci uwiązane na plecach, posunęła się dalej jeszcze, chwyciła na ręce to
biedactwo i podała je Madzi, żądając w zamian czerwonego jej fularu. Wyciągała obie ręce,
podnosząc niemowlę i ukazując je z różnych stron, tak zupełnie, jak przekupień, gdy zachwa-
la swój towar na jarmarku.
— Czego ta kobieta chce od nas? — zapytała pani Ganey, zdziwiona tymi szczególnymi
gestami.
— Chce zamienić swego malca na chusteczkę panienki — odrzekł Seagriff spokojnie,
jakby mówił o rzeczy najprostszej w świecie.
— O! Cóż to za potwór!... — zawołały obie panie przestraszone — ale to niepodobna,
panie Seagriffie, pan sobie z nas żartuje.
— Wcale nie — odparł stary cieśla — na nieszczęście czysta to jest prawda, nie
pierwszy raz jestem świadkiem podobnego targu. To są matki wyrodne, w każdej chwili
gotowe oddać dziecko za strzępek kolorowy lub marną wstążeczkę...
To zdarzenie taki wstręt wzbudziło we wszystkich, że nikt nie miał ochoty czynić dal-
szych zakupów u dzikich, kapitan dał znak wioślarzom, i łodzie puściły się w dalszą drogę.
Gdy spostrzegła to owa matka wyrodna, położyła śpiesznie dziecko na dnie swojego
czółna, sama zaś wychyliła się z niego i wyciągając rękę, usiłowała zerwać piękny fular,
przedmiot swego pożądania, z szyi Madzi. Już dotykała go palcami, gdy nagle krzyknęła;
Henryk Chester śledził jej poruszenia i uderzył ją po palcach swoim wiosłem.
Jędza krzyczała w niebogłosy, towarzysze jej zawtórowali strasznymi, nieludzkimi
wrzaskami, zaczęli wygrażać pięściami i wiosłami. Na szczęście wściekłość ich była bezsilna,
gdyż przezorny Seagriff zakupił wszystką broń, którą mieli przy sobie. śeglarze nasi wiosło-
wali z całej siły i wkrótce odpłynęli o tyle, że nie potrzebowali obawiać się pogoni.
— Dzięki Bogu! — zawołał Seagriff i odetchnął głęboko — dzięki Bogu, żeśmy się
wyrwali z ich szponów, zanim przyszło do otwartej walki. Gdybyśmy byli zmuszeni do nich
strzelić raz tylko, ściągnęlibyśmy sobie na kark całą chmarę tej hołoty.
— A wielki miałeś rozum, przyjacielu — rzekł kapitan — żeś zakupił cały ich rynsztu-
nek, należy ci się za to wdzięczność niemała, nie bylibyśmy się tak łatwo wykręcili, gdyby
mieli w rękach swoje proce i siekierki.
— Co! — wołał Henryk Chester, cały wzburzony jeszcze na wspomnienie tej chwili,
gdy straszna jędza czarną swoją łapą chciała dotknąć Madzi — mielibyśmy się obawiać tych
bydląt? Cóżby oni mogli nam zrobić? Czyż nie jesteśmy daleko lepiej od nich uzbrojeni?
— Prawda, panie Henryku — odezwał się Seagriff, — ale najlepsza broń na nic się nie
przyda, gdy człowiek dostanie w łeb kamieniem, wyrzuconym z procy. Każda czaszka musi
się roztrzaskać pod takim ciosem. A ci hultaje na nic nie zważają, gdy są rozwścieczeni,
rzuciliby się na nas, choćby ich było trzech tylko przeciw stu i próbowaliby kąsać. To są
prawdziwe dzikie bestie. Widziałem raz, jak krajowiec z Ziemi Ognistej, mały, chudy, niepo-
zorny, sam jeden skakał do oczu całej załodze okrętu wielorybniczego, która przecież dobrze
była uzbrojona. A zręczni są przy tym, jak małpy. Każdy wyrzuci kamień z procy na sto
metrów odległości tak celnie, jak najlepszy strzelec kulkę ze strzelby. Kobiety nie ustępują w
tym wcale mężczyznom. Ja przecież nie jestem tchórzem, a daję słowo, wolałbym mieć do
czynienia z trzema Europejczykami, niżeli z jedną taką czarownicą z Ziemi Ognistej. Nie dał-
bym złamanego szeląga za swoją skórę, gdyby się dostała w takie ręce!...
Wszyscy zaczęli się śmiać ze starego Seagriffa, ale on nie śmiał się wcale i spoglądał
uważnie w stronę, gdzie pozostało czółno dzikich.
— A co! — rzekł wreszcie — przeczuwałem to!...
— Cóż takiego? — zapytał kapitan.
— Rozpalili ogień, dają znaki swoim kamratom, nic więcej. A tamci hultaje, byle tylko
dym zobaczyli... No, no, takie to już ich psie zwyczaje...
W rzeczy samej widać było cienki słup dymu, wznoszący się z czółna krajowców; dym
to był biały, szczególny, musiał pochodzić z jakiegoś niezwykłego paliwa, niezwykłym spo-
sobem roznieconego. Nim upłynęło pięć minut, na wybrzeżu lądu ukazał się drugi znak po-
dobny.
— Otóż mamy i odpowiedź!... — rzekł Seagriff — i to niejedną... raz, dwa, trzy... —
liczył zwolna, wskazując słupy dymu, które się podnosiły jeden po drugim z różnych punktów
wybrzeża. Były to widocznie znaki umówione. Zrazu ukazywały się w stronie północnej, po
jednej stronie cieśniny, lecz wnet pojawiły się także i po drugiej stronie od południa.
— Niedobra sprawa, — szepnął stary cieśla na ucho kapitanowi — jesteśmy wzięci we
dwa ognie, ta łotrowska zgraja niezawodnie pogoń urządzi... niełatwo nam będzie się wy-
mknąć. Ta wyspa na lewo, to Wyspa Pożaru, a ta druga na prawo wysepka Katarzyny. Obie
są zamieszkałe przez toż samo plemię Elikolepów. śeby nam się udało wydostać przynaj-
mniej z tych wód i wpłynąć do cieśniny, nim nas dogonią, możebyśmy umknęli przed nimi...
Kapitan patrzył ciągle przez lunetę.
— Odwiązują czółna — mówił, zdając sprawę towarzyszom ze wszystkiego, co widział
— od każdego punktu, gdzie wznosił się słup dymu, odpływa czółno... a jest ich mnóstwo...
dwa; pięć, siedem, jedenaście, piętnaście, siedemnaście czółen... jeszcze dwa... jeszcze
jedno... razem dwadzieścia. Płyną Wszystkie ku wąskiej cieśninie, wyprzedzą nas nieza-
wodnie, z obu stron zagrodzą nam drogę, płyną rzędem jedno za drugim, utworzą kąt ostry,
gdy się spotkają...
— Czy nie lepiej byłoby zawrócić jak najprędzej? — zapytała pani Ganey w najwyższej
trwodze.
— Na nic by się to nie przydało — odrzekł kapitan — inne czółna odbijają od brzegów
za nami, te nam zagradzają odwrót.
— Czy są przynajmniej kobiety z dziećmi na tych czółnach ? — zapytał Seagriff.
— Nie widzę ani jednej — mówił kapitan.
— To źle!... Wojna więc, wojna zawzięta!...
Dwie linie czółen wyciągały się w rzeczy samej w kształcie trójkąta z dwóch stron
przeciwnych, usiłując zamknąć drogę do cieśniny przed naszymi żeglarzami. Widać już było
doskonale dziwaczne białe desenie, pomalowane kredą na czarnych cielskach, był to rynsztu-
nek wojenny, wykonany naprędce, dzicy mają osobne malowidła, gdy idą na wojnę. Wszyscy
mieli głowy przystrojone w pióra, a ponad głowami ich wznosił się las włóczni, każdy wojo-
wnik trzymał oprócz tego w ręku procę i kamienie w pogotowiu. Coraz wyraźniej ukazywały
się oczom naszych żeglarzy straszliwe twarze napastników, coraz głośniej odzywały się prze-
raźliwe ich wrzaski, jak stado ptaków drapieżnych okrąża dokoła upatrzone ofiary, tak groma-
da tych dzikich istot napadała nieszczęsnych rozbitków z dwóch stron jednocześnie i ogłuszyć
ich chciała piekielnym hałasem.
X. KATASTROFA
Dzicy, usadowieni w licznych czółnach, które dwoma rzędami nadpływały z prawej i
lewej strony, najwidoczniej zmierzali do tego, aby zagrodzić drogę naszym żeglarzom, usta-
wiając się przed nimi w kształcie litery V, zanim zdążą dopłynąć do kanału. Ci znów ze
swojej strony czynili nadludzkie usiłowania, aby ten manewr w niwecz obrócić. Mała jednak
była nadzieja powodzenia.
Najlżejsza zmiana wiatru, chybione uderzenie wiosła, lub inna przeszkoda podobna,
mogła ich powstrzymać na jedną chwilę i dać przewagę nieprzyjaciołom, a wówczas nic by
ich nie obroniło od śmierci lub niewoli, stokroć gorszej jeszcze od śmierci. Kapitan Ganey
drżał na samą myśl strasznego losu, grożącego najdroższym mu istotom, znać było ten niepo-
kój w krótkich, urywanych słowach, którymi zagrzewał wioślarzy do pośpiechu.
— Śmiało, dzieci!... — wołał raz po raz — wyprzedzimy ich, zobaczycie!... nie
ustawajcie tylko, nie traćcie odwagi!... wiosłujcie żwawo, z całej siły!...
A słowa te nie chybiały celu, szalupa i łódka jak lotne ptaki unosiły się na falach,
wioślarze prawdziwych cudów dokonywali, a czółna dzikich, goniące za nimi, coraz wyraź-
niej pozostawały w tyle. Lecz te, które z boków nadpływały, zbliżały się szybko, a dzicy usta-
wili się zawczasu w groźnej postawie, podnosząc włócznie do góry i wymachując procami.
Przeraźliwe ich wrzaski, ruchy gwałtowne, twarze trupie, kredą zamazane, straszliwy, piekiel-
ny przedstawiały widok.
Jeden z nich cisnął dziryt, inny kamień wypuścił z procy, jakby chcieli odległość zmie-
rzyć. Ani dziryt ani kamień nie dosięgnął celu, odległość była jeszcze zbyt wielka, lecz każdy
zrozumiał, że za parę minut niebezpieczeństwo stanie się nieuniknione. Henryk Chester, który
dowodził łodzią i wyprzedzał szalupę, postanowił uczynić krok stanowczy; rozkazał majtkom
wziąć broń na ramię i dać ognia ze wszystkich rusznic.
Trzech dzikich padło, żaden jednak nie otrzymał śmiertelnego ciosu, byli tylko ranieni
mniej lub więcej ciężko.
Ś
miały ten atak, zamiast ich przerazić, pobudził jeszcze bardziej do walki. Grad dziry-
tów i kamieni spadł teraz na naszych jankesów, raniąc dwóch majtków w łodzi i jednego w
szalupie.
Tymczasem zbliżano się szybko do kanału, łódka Henryka miała go dosięgnąć za chwi-
lę, gdy nagle duże czółno, największe ze wszystkich, podpłynęło i zagrodziło mu drogę.
Walka na śmierć i życie stawała się nieuniknioną, trzeba było przemocą usunąć tę przeszkodę.
Łódź zręcznym manewrem cofnęła się i zatrzymała tuż przy szalupie, tak, że prawie
stykały się burtami. Kapitan kazał żonie i córce położyć się na dnie, potem obaj z Henrykiem
porozumiawszy się w kilku słowach, postanowili rzucić się odważnie na czółno nieprzyjaciel-
skie, przewrócić je, i tym sposobem rozbroić dzikich.
Złożono więc broń na dno szalupy i łodzi, a następnie wykonano z wielką zręcznością
ten śmiały manewr wojenny.
Dzicy nie zrozumieli wcale zamiarów białych ludzi i nie przedsięwzięli żadnych środ-
ków ostrożności. Widząc, że oba statki szybko się do nich zbliżają, stanęli w postawie wycze-
kującej, gotując się do zaciętej walki i chcąc dopiero w ostatniej chwili użyć broni.
Ani się spostrzegli, gdy łódź i szalupa uderzyły gwałtownie o brzeg ich czółna i tak nim
zakołysały, że wszyscy dzicy stracili równowagę, a kilku wpadło do wody. Drugie uderzenie
nastąpiło niezwłocznie i było skuteczniejsze, czółno przewróciło się dnem do góry, cała zało-
ga skąpała się w morzu, żaden z dzikich nie mógł myśleć o walce, wszyscy musieli się
ratować od utonięcia. Dwóch tylko najbardziej zawziętych uczepiło się brzegu szalupy, lecz z
łatwością ich odpędzono wiosłami. Dali więc za wygraną, tym bardziej, że i broń pogubili w
wodzie, zaniechali dalszej napaści i wpław puścili się ku wybrzeżom. Nie było niebezpie-
czeństwa, aby potonęli, wszyscy pływali, jak ryby.
ś
eglarze odetchnęli, mieli drogę wolną przed sobą i nie tracąc ani chwili czasu poczęli z
całych sił wiosłować, osiągnęli też cel swoich usiłowań, dopłynęli do wąskiej cieśniny, zanim
czółna z obu stron nadpływające zdążyły się połączyć. Teraz położenie było daleko mniej
groźne, gdyż nieprzyjaciel pozostał w tyle, szło tylko o to, aby się nie dać dogonić. Opatrz-
ność sprzyjała widocznie naszym rozbitkom, gdyż dostawszy się do cieśniny, spostrzegli z
nieopisaną radością, że zrywa się wiatr pomyślny, który wzdymał ich żagle i chyżo pędził
naprzód oba statki. Coraz to większa przestrzeń dzieliła ich od dzikich napastników, czółna
malały im w oczach, wkrótce wyglądały już tylko, jak gromadka ptaków, pływających na
falach, potem jak szereg drobnych punkcików i w końcu znikły zupełnie w oddali.
Łatwo sobie wyobrazić, z jaką czułością, z jakim uniesieniem radości kapitan Ganey
przycisnął da serca żonę i córkę, gdy przeminęło wreszcie to straszne niebezpieczeństwo.
Wszyscy byli uszczęśliwieni, majtkowie podnieśli okrzyk tryumfu, a rzeczywiście można
było sobie powinszować tak pomyślnego zakończenia tej przygody. Rany odniesione przez
kilku ludzi z załogi nie były wcale niebezpieczne, opatrzono je starannie i wyruszono w dal-
szą drogę.
Chociaż trudno było przypuszczać, ażeby dzicy chcieli przedłużać pogoń daremną,
jednakże kapitan Ganey postanowił oddalić się o ile możności od tych miejsc i nie pozwolił
wioślarzom spocząć ani na jedną chwilę, tym bardziej, że należało korzystać z pomyślnego
wiatru.
Noc zapadała i nowy niepokój przyniosła naszym rozbitkom, ujrzeli bowiem po obu
stronach cieśniny wielkie ognie pozapalane na wybrzeżach. Były to niewątpliwie hasła trwo-
gi. Podróżnik Magellan już przed trzema wiekami opisywał, że krajowcy tych wybrzeży mają
zwyczaj porozumiewać się pomiędzy sobą, zapalając w nocy ognie nad morzem lub na szczy-
tach gór. Prawdopodobnie też dlatego nadał on tej krainie nazwę Ziemi Ognistej.
W każdym razie ponure te płomienie były dla naszych rozbitków złowrogim znakiem,
ś
wiadczyły bowiem, iż dzicy nie przestali czyhać na ich zgubę i nie opuszczą sposobności
nasycenia straszliwej nienawiści, jaką pałają do białych ludzi, nie bez powodu, ze smutkiem
wyznać to trzeba. Nieraz bowiem Europejczycy, chrześcijanie, prawdziwie po barbarzyńsku
obchodzą się z tymi nieszczęśliwymi istotami, najgorsze im dając wyobrażenie o całym swo-
im rodzie.
— Nie możemy odpoczywać spokojnie ani na chwilę, póki te znaki ogniste nie znikną
nam z oczu — rzekł kapitan — płyńmy więc dalej, na szczęście prześladowcy nasi nie mogą
nas dojrzeć wśród nocy, korzystajmy więc z tego i starajmy się do rana być stąd jak najdalej.
Ciemności istotnie zabezpieczały naszych żeglarzy w obecnej chwili od nowej napaści.
A była to noc bez księżyca i bez gwiazd, niebo pokryte ciężkimi, czarnymi chmurami, nie
przepuszczało najlżejszego promyka światła, na trzy kroki przed sobą nic nie można było doj-
rzeć. W zwykłych okolicznościach nieroztropnie byłoby bardzo żeglować w noc tak ciemną,
lecz też same ognie, które zwiastowały jedno niebezpieczeństwo, chroniły od drugiego, gdyż
łatwo było, mając je przed oczyma, uniknąć zbliżenia się do lądu. Wąska ta cieśnina wygląda-
ła przy tych światłach jak rzeka, płynąca wśród wielkiego miasta, oświetlona po obu brzegach
latarniami. Światło to jednak nie dochodziło do środka i łodzie przemykały się niepostrzeże-
nie.
Szczęście sprzyjało żeglarzom przez noc całą. W jednym miejscu cieśnina zwężała się
znacznie, i tam z pewnością nie uszliby czujnego wzroku dzikich, gdyby ich nie osłoniła mgła
gęsta, która na parę godzin przed świtem porannym rozpostarła się ponad wodą. Osłonione tą
mgłą dobroczynną, obie łodzie przesunęły się przez wąski kanał bez szwanku, a o świcie
dopłynęły do Cieśniny Darwina.
Tu już nigdzie nie widać było, ani ognia, ani dymu, mogli więc żeglarze stąd wnosić, że
minęli siedziby plemienia Elikolepów. A jednak kapitan i teraz jeszcze obawiał się przybijać
do brzegu. Wiatr był zawsze pomyślny, korzystając z tego, obie łodzie płynęły chyżo, bez
odpoczynku, i dopiero nad wieczorem, gdy dostały się do kanału Beagle'a, kapitan Ganey
pozwolił wreszcie wioślarzom wytchnąć i zatrzymać statki w małej zatoce przy południowym
wybrzeżu.
Dochodziła godziną piąta. W głębi zatoki obszerne wyżłobienie w skale tworzyło przy-
stań naturalną, w której szalupa i łódź wygodnie się pomieściły. Wierzchołek tej samej skały,
w kształcie płaskowzgórza, zarośnięty był pięknymi drzewami. Na tym płaskowzgórzu rozło-
ż
ono obóz i rozpalono ognisko. Paliwa tu nie brakło, a wśród gęstwiny leśnej żeglarze czuli
się bezpieczni; gdyby nawet dzicy włóczyli się w okolicy, niełatwo by ich w tym ukryciu
dostrzegli. Wszyscy więc ostrzyli zęby na obiad, i z rozkoszą wypoczywali po trudach i nie-
pokojach, a Poluks krzątał się gorliwie, brząkając rondlem i patelnią.
Rozbitkowie usadowili się wygodnie dokoła ogniska, roznieconego z suchych gałęzi, i
spoglądali z zachwytem na wspaniały krajobraz, roztaczający się przed ich oczyma.
W pierwszej chwili nie zwrócili nań żadnej uwagi, serca ich zanadto były przepełnione
radością wybawienia. A jednak krajobraz ten, który patrzącym z tej wyżyny, na kilkadziesiąt
stóp wzniesionej nad poziomem morza, przedstawiał się w całej okazałości, mógłby był
podziw wzbudzić w każdym kraju, a cóż dopiero w tej smutnej, opuszczonej Ziemi Ognistej.
Zatoka, ponad którą wznosiło się płaskowzgórze, miała kształt podkowy i zachodziła na
paręset metrów w głąb lądu. Strome jej brzegi pokryte były gęstym lasem, który rozciągał się
na wzgórza okoliczne i wznosił się piętrami coraz wyżej, a na samym końcu widnokręgu
odcinał się ciemnym rąbkiem od błękitu nieba. Pośród tych drzew, po większej części pięk-
nych i okazałych, przeważały trzy gatunki, właściwe Ziemi Ognistej: buki, brzozy i zacierp
Wintera, Drimis Winteri, znany dobrze w Europie ze swej kory aromatycznej, przywiezionej
po raz pierwszy do Anglii przez słynnego podróżnika Wintera. W cieniu tych drzew wyrasta-
ły bujnie przeróżne krzewy: berberys, ozdobne ułanki czyli fuksje i liściaste paprocie.
Cieśnina morska, z której wychodziła ta zatoka, miała zaledwie milę szerokości, widać
też było doskonale z obozu naszych żeglarzy i drugie jej wybrzeże, na kilkaset stóp wzniesio-
ne ponad morzem, strome i urwiste, dalej ciągnęły się głębokie parowy i wzgórza, podnoszą-
ce się piętrami, na kształt amfiteatru, a dalej jeszcze ukazywało się pasmo gór, o szczytach
ś
niegiem ubielonych. Najwyżej ze wszystkich wznosił się wierzchołek Góry Darwina, wiecz-
nie lodem pokryty. Poniżej tych lodów i śniegów, na stokach gór ciągnęła się wszędzie ciem-
na smuga lasów, przerwana gdzieniegdzie olbrzymimi lodowcami, z których niektóre spu-
szczały się aż do morza i nurzały w jego nurtach swe krawędzie, równie urwiste i pozębione,
jak skały nadbrzeżne. W innych miejscach potoki, powstające ze stopniałych śniegów, spada-
ły gwałtownie z gór, roztrącając się o skały w niezliczonych kaskadach. Dwa takie potoki, to-
czące się ze skał prostopadłych prawie, zbiegały się z sobą na dnie głębokiej kotlinki, pokry-
tej bujną zielonością, a wody ich, uderzając o siebie, wytryskiwały w górę wspaniałym
słupem piany białej i obłokiem mgły rozpraszały się w powietrzu.
Gromadka rozbitków, pomimo znużenia i niepokoju, nie mogła oczu oderwać od tego
przepysznego krajobrazu, zapominając nawet na chwilę o smutnym swym położeniu.
Najbardziej zaś wszystkich zadziwił widok ptaków, których pełno było pośród tej leśnej
gęstwiny; rozpoznawali w nich bowiem gatunki, właściwe strefom podzwrotnikowym, jaskra-
we papugi, prześliczne kolibry. Jedne z nich pożerały chciwie purpurowe jagody zacierpu
Wintera, inne znów sadowiły się na kształt pszczół w kielichach kwiatowych i wysysały z
nich słodycz, trzepocąc barwnymi skrzydełkami.
Z głębin leśnych odzywał się przeraźliwy głos dzięcioła czarnego, podobny do śmiechu
szaleńca, zimorodek, siedzący na zeschłej gałęzi, odpowiadał mu kiedy niekiedy donośnym
wołaniem. Gromadka pelikanów pływała po zatoce, z oczyma wlepionymi w głębiny wodne,
z ogromnym dziobem na wpół rozwartym, czyhającym na zdobycz. Czasami dziób ten zanu-
rzał się w wodę z szybkością błyskawicy i po chwili ukazywał się znowu, trzymając trzepocą-
cą się rybę. Lecz dokoła każdego pelikana krążyło stado zuchwałych mew, które z najżyw-
szym zajęciem śledziły wszystkie jego poruszenia, a za każdą rybą, wyciągniętą z wody,
podnosiły wrzaski przeraźliwe i niespokojnie biły skrzydłami. Pelikan musiał swą zdobycz
podrzucić w powietrze, i znów pochwycić, inaczej przełknąć jej nie mógł. Nie zawsze jednak
udawała mu się ta sztuka, nieraz ryba, zamiast do gardła ptaka, wpadała do wody, nieraz też
ż
arłoczne mewy w lot ją pochwyciły i unosiły, szarpiąc się zawzięcie o ten smaczny kąsek
pomiędzy sobą, a pelikan okradziony musiał nowe łowy rozpoczynać.
Słońce zaszło, a jednak nie ściemniło się tak prędko, jak zwykle. Już dawno tarcza sło-
neczna ukryta była poza linią widnokręgu, gdy jeszcze promienie światła, odbijając się na
wysokich szczytach, śniegiem ubielonych i na grzbietach olbrzymich lodowców, rzucały na
sklepienie niebios światło dziwne, fantastyczne, przypominające zorzę północną. Dopiero
około dziesiątej w nocy ciemność głęboka ogarnęła ziemię, a rozbitkowie usnęli wszyscy
snem spokojnym.
Poranek następny był tak piękny i pogodny, że wszyscy zgodzili się, aby jeszcze dzień
cały przebyć w tym uroczym ustroniu. Henryk Chester wynalazł wyborny sposób dostarcze-
nia świeżych zapasów żywności i z zapałem zabrał się do wykonania tego dowcipnego pomy-
słu.
Myjąc się rano i ubierając na wybrzeżu, spostrzegł on ptaka, który łowił ryby i osobliwą
sobie przy tym urządzał zabawę. Był to kormoran. Ptak spoczywał nieruchomo na falach,
jakby uśpiony, dopóki nie upatrzył sporej ryby w pobliżu. Wówczas szybko się na nią rzucał i
chwytał dziobem. Lecz zamiast rozedrzeć ją natychmiast i chciwie pożerać, obyczajem zwy-
kłych ptaków rybaków, kormoran trzymał ją tylko w dziobie przez chwil parę i z powrotem
puszczał do wody. Ryba, czując się wolną, umykała co prędzej, jak łatwo się tego domyśleć.
Ale zaledwie odpłynęła cokolwiek, kormoran gonił za nią i chwytał ją znowu. I tak raz po raz,
do siedmiu i ośmiu razy powtarzał czasem tę okrutną zabawę, jak kot igrający z myszą.
Drapieżnik ten miał być jednak dnia tego ukarany.
Nasz Henryk rozebrał się cichutko wszedł do wody, nie spłoszywszy ptaka, zajętego
swoim połowem. W chwili, gdy kormoran wypuścił z dzioba przepyszną rybę trzy lub cztero-
funtową, Henryk dał żwawo nurka, porwał szacowną zdobycz z łatwością, gdyż ryba odurzo-
na była i na wpół zduszona wyszedłszy z dzioba ptaka, a podczas gdy kormoran przerażony
uniósł się w powietrze, chłopak z tryumfem powracał na wybrzeże.
Przysmak ten przydał się bardzo na śniadanie i prawdziwą był niespodzianką dla
zgłodniałych rozbitków. Poluks poznał od razu w tej rybie smakowitego sterleta i gorliwie
zabrał się do przyrządzenia go, według prawideł sztuki kucharskiej. Kormoran oczywiście
pod tym względem był znawcą niepospolitym.
Wszyscy siedzieli właśnie przy śniadaniu, gdy nagle dał się słyszeć huk oddalony, po-
chodzący wyraźnie z ogromnego lodowca, jednego z tych, które spuszczały się ze stoków gór
naprzeciw obozu żeglarzy, po drugiej stronie cieśniny, i dochodziły aż do morza. Henryk
Chester bystrym swym wzrokiem dostrzegł pierwszy, że lodowiec ten poruszył się z miejsca i
przesunął nieco na bok. Nikt jednak nie przeraził się tym zjawiskiem. Wszyscy z zachwytem
spoglądali na cudną grę światła i blaski tęczowe, którymi promienie wschodzącego słońca
oblały tę okazałą masę lodu i śniegiem ubielony szczyt Góry Darwina. Kapitan Ganey, które-
mu najświeższe postępy nauk przyrodniczych nie były obce, skorzystał ze sposobności, aby
wytłumaczyć córce, jakim sposobem powstają olbrzymie góry lodowe, pływające po morzu w
okolicy biegunów.
— Lodowce — mówił kapitan — staczają się zwolna i nieznacznie pod wpływem cię-
ż
aru po stokach gór, na których powstały z nagromadzenia śniegów. Gdy góry te wznoszą się
na morskich wybrzeżach, masa lodu musi kiedyś tym sposobem, choćby po kilku stuleciach
lub tysiącach lat, osunąć się aż do morza i podstawę swą zanurzyć w słonej wodzie. Woda ta
jest znacznie cieplejsza od lodu, który w częściach swych zanurzonych topi się zwolna i wy-
ż
łabia. Podstawa tym sposobem uszkodzona nie może udźwignąć ogromnego ciężaru, który
na niej spoczywa, pęka, gruchoce się, a masa lodu traci równowagę i stacza się do morza.
Lecz ciężar właściwy lodu mniejszy jest od ciężaru wody słonej. Toteż lodowiec, jakkolwiek
ogromny i ciężki, nie opada na dno morza, lecz pływa po jego powierzchni, prądy go porywa-
ją i unoszą daleko od brzegów, a wędrówka tej góry lodowej trwa póty, póki ciepło powoli
nie roztopi jej całkowicie i woda słodka nie połączy się ostatecznie z wielkim zbiornikiem
wody słonej, a wówczas...
Kapitan nie mógł dokończyć, przerwał mu łoskot straszliwy, jakby przeciągły odgłos
piorunu, lub kilku armat, grzmiących jednocześnie, a echo, odbite od gór okolicznych, powta-
rzało raz po raz ten huk potężny. W tejże samej chwili rozbitkowie spostrzegli z nieopisanym
zdumieniem, że lodowiec, który mieli wprost przed sobą, rozpękł się w poprzek na dwoje.
Szpara rozszerzała się szybko, w końcu część dolna lodowca zachwiała się i wpadła w morze.
Plusk straszny dał się słyszeć, spienione nurty podniosły się na kilkaset metrów w górę,
bałwan olbrzymi, jakiego żeglarze nasi nie widzieli nigdy na wzburzonym oceanie, zakołysał
się w zatoce, i z gwałtownością straszną uderzył o skałę, na której szczycie rozłożony był ich
obóz.
Wszystko to stało się w przeciągu kilku sekund. Na krzyk Henryka, który pierwszy zro-
zumiał ogrom niebezpieczeństwa, rozbitkowie zerwali się na nogi, lecz zaledwie mieli czas
uchwycić się drzew i tym sposobem stawić opór gwałtowności fali, gdy woda zalała od razu
całą platformę. Namiot, narzędzia kuchenne, zapasy żywności, wszystko szalona ta fala
porwała, a przemoczywszy nieszczęśliwą gromadkę aż do kości, z szumem odpłynęła znowu i
spienioną kaskadą spadła na powrót w głąb zatoki. Biedni żeglarze nie ponieśli wprawdzie
ż
adnego szwanku, niemniej jednak położenie ich godne było litości. Przemokli, drżący z
zimna, okryci mułem i szczątkami wodorostów, nie mieli się w co przebrać, ani czym ogrzać,
woda ogołociła ich w jednej chwili ze wszystkiego. Krzepili się jak mogli, próbowali nawet
ż
artować z tej kąpieli, lecz wkrótce opuściła ich ochota do śmiechu.
Rzuciwszy okiem na morze, spostrzegli od razu, że ich daleko większe nieszczęście
spotkało, aniżeli sobie wyobrażali. Seagriff pierwszy wydał okrzyk trwogi, on bowiem wcześ-
niej od innych otrząsnął się z przestrachu, a stanąwszy na krawędzi skały, spojrzał w dół i
odkrył okropną prawdę.
— A!... do pioruna!... łodzie... przepadły!.., — wołał głosem przerywanym, z wyrazem
rozpaczy w twarzy i całej postawie.
Wszystkie oczy zwróciły się na przystań, którą wskazywał cieśla. Szalupa i łódź
zgruchotane były w drobne kawałki, wściekła fala rozbiła je o skałę i unosiła teraz smutne
szczątki na wszystkie strony. Olbrzymia góra lodowa, wznosząca wysoko szczyt swój, oblany
blaskami słońca, zajęła prawie trzy czwarte cieśniny i zasłaniała całkowicie widok przeciw-
nego wybrzeża, z którego się stoczyła do wody.
XI. WYCIECZKA
Położenie rozbitków było okropne. Utracili łodzie, żywność, a co najgorsza broń nawet;
rozszalała fala porwała wszystko, pozostali w jednym odzieniu, a i to było przemoczone.
Seagriff tylko zdołał uratować swój rewolwer, który ugrzązł w jakimś kolczastym krzaku, ale
ponieważ zamókł tak samo, jak i wszystko, więc nie było pewności, czy się na co przyda.
Trudno sobie wyobrazić większą klęskę. Gdybyż przynajmniej znajdowali się na wyspie bez-
ludnej, ale ta niegościnna ziemia właśnie z powodu swej ludności największe przedstawiała
niebezpieczeństwo.
A jednak wszystko dokoła wyglądało rozkosznie, przyroda cała zdawała się do nich
uśmiechać, trudno było uwierzyć, patrząc na niebo pogodne, na spokojne fale, że przed chwi-
lą w tym cichym ustroniu panował zamęt straszliwy. Wiedzieli też dobrze rozbitkowie, że
pora letnia niedługo trwa w tym klimacie, że wkrótce nastanie smutna, ponura zima. Spożyli
wprawdzie obfite śniadanie, musieli jednak pamiętać o tym, iż nadejdzie godzina obiadowa, a
przyrządzenie jakiegokolwiek posiłku niemałe przedstawiało teraz trudności. Wreszcie z głębi
tych gąszczów leśnych mogli w każdej chwili wypaść mściwi krajowcy i rzucić się na bez-
bronne swoje ofiary.
Kapitan Ganey, jako człowiek oczytany, miał dokładne wyobrażenie o tej Ziemi
Ognistej, w której Europejczycy nigdy się ostać nie mogli. Znał dobrze z opisów straszny los
podróżnika Sarmiento, który osiedliwszy się na wybrzeżach Cieśniny Magellana, w miejsco-
wości nie bez powodu przezwanej Portem Głodowym, zginął tam wraz z liczną gromadką
osadników, złożoną z trzystu osób, mężczyzn, kobiet i dzieci; wszyscy wymarli z głodu. Inna
przedsiębiorcza gromadka, pod wodzą Gardenera, uległa także klęsce podobnej.
Jednakże osadnicy ci nie przybyli tu z próżnymi rękami, przywieźli z sobą zapasy żyw-
ności, rozmaite narzędzia, broń, przybory do rybołówstwa i polowania. Jeśli więc oni wyżyć
nie mogli na tej opustoszonej ziemi, czy mogli się jakąkolwiek nadzieją łudzić nieszczęśliwi,
pozbawieni wszelkiej pomocy, nie posiadający nic, oprócz rąk własnych?
Nawet krajowcy, nawykli do tego ciężkiego życia, nieraz niepokonane napotykają
trudności, muszą się przenosić z miejsca na miejsce, aby zdobyć pokarm najnędzniejszy.
Czasem przez czas długi żywią się jedynie muszlami, błądzą jak drapieżne zwierzęta wzdłuż
wybrzeży, czatując na zdobycz, wyrzuconą niekiedy na ląd przez przypływ morski. Nieżywa
foka jest dla nich najpożądańszym przysmakiem, a jeśli się zdarzy, że wieloryb zbłąkany
osiądzie w mule nadbrzeżnym, plemiona całe wyprawiają z tego powodu uczty pamiętne.
Zgłodniali ci biedacy rzucają się z chciwością najwyższą na każdą dziką jagodę, a grzyby
pożerają surowe. Wreszcie jeśli są ludożercami i często nie oszczędzają własnych swoich
braci, nie czynią tego z łakomstwa, lecz — z głodu.
Takie były smutne myśli, trapiące kapitana Ganey'a, starał się jednak ukrywać je wobec
ż
ony i córki. Obie kobiety były dość spokojne, odeszły trochę od reszty gromadki i ukryte za
drzewami, starały się osuszyć niektóre przynajmniej części swego ubrania.
Mężczyźni, a zwłaszcza Henryk Chester, Seagriff i kilku roztropniejszych majtków, nie
opuszczali tymczasem rąk bezsilnie. Jedni ścinali gałęzie drzew i wybierając najtwardsze,
strugali je nożem, wygładzali i ostrzyli; była to broń pierwotna, drewniane maczugi i włócz-
nie. Drudzy urządzili sobie proce ze sznurków, znalezionych po kieszeniach i wprawiali się w
ciskanie kamyków, na sposób dzikich ludzi. Inni zrywali suchą trawę i urządzili wygodne
posłanie dla kobiet. Jeden wynalazł małą, gładką muszelkę, zaostrzył ją kamykiem i uwiązał
zamiast haczyka na sznurku, skręconym z jakichś włókien roślinnych; była to wcale niezła
wędka.
Każdy jednym słowem, wyjąwszy kilku niepoprawnych próżniaków, usiłował stać się
użytecznym i zaradzić choć w części okropnemu położeniu. Usiłowania te uwieńczone były
tak pomyślnym skutkiem, że gdy nadeszła pora obiadowa, Poluks miał koło czego chodzić,
dostarczono mu bowiem obfitych zapasów żywności, a mianowicie: cztery papugi, dwie duże
ryby, wielkie mnóstwo muszel jadalnych i jagód berberysu. Nie mógł jednak tym razem
popisać się bardzo swoją sztuką kucharską, w braku wszelkich naczyń, musiał każdą potrawę
przyrządzać jednakowo, piekąc ją po prostu na węglach rozżarzonych. Był to zapewne obiad
bardzo skromny, lecz zawsze obiad, a i to coś znaczy.
Gdy już wszyscy się posilili, kapitan Ganey zawezwał starszyznę na walną naradę, i
postanowiono wysłać nazajutrz oddział z kilku ludzi złożony, pod dowództwem Henryka i
Seagriffa, dla obejrzenia okolicy. Kapitan z żoną, córką i resztą majtków postanowił pozostać
w obozowisku obecnym, czekając ich powrotu, a następnie, stosownie do wiadomości przy-
niesionych z wycieczki, urządzić się na dłuższy pobyt w tym samym miejscu, lub wyruszyć
dalej.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, założenie stałego obozu na wybrzeżu tej
wąskiej cieśniny nie mogło być z żadnego względu korzystne dla naszych rozbitków. Jak
słusznie twierdził kapitan, należało raczej wybrać miejscowość, wychodzącą wprost na pełne
morze, gdyż wówczas jedynie mogli się spodziewać, że kiedyś spostrzegą okręt, żeglujący w
tych stronach i potrafią zwrócić na siebie jego uwagę. Chodziło o to, ażeby upatrzyć najdogo-
dniejszą drogę do podróży, oznaczyć kierunek jej dokładnie i przedsięwziąć środki stosowne
przeciw niebezpieczeństwom, które zagrażać mogły wędrowcom. Taki był zatem cel główny
wyprawy, wyruszającej pod dowództwem Henryka Chestera.
— Nie pójdziemy wybrzeżem — rzekł Seagriff — bo tu właściwie wybrzeża, nie ma.
Przez całą długość cieśniny widzieliśmy ciągle strome urwiska, spuszczające się prostopadle
aż do wody, u stóp tych urwisk nie dostrzegliśmy nawet wąskiego paska piaszczystej mieli-
zny. Foka nie znalazłaby tu nigdzie miejsca, ażeby się wygrzać na słońcu. Puścimy się więc
wprost pod górę. Droga będzie zapewne troszkę uciążliwa, ale gdy dostaniemy się na wyży-
ny, zobaczymy stamtąd większą przestrzeń kraju, co przecież ma także swoje znaczenie.
Trudy nam się tym sposobem wynagrodzą.
— W drogę! — zawołał Henryk Chester, gdyż słowa starego marynarza zupełnie trafiły
do jego przekonania.
Okazało się wkrótce, iż droga wśród okolicy górzystej była daleko uciążliwsza, niż
sobie zrazu wyobrażano, że nie było nigdzie żadnej ścieżynki, temu nikt się nie dziwił, lecz
nie dość na tym, na każdym kroku napotykano mnóstwo przeszkód, i często z trudnością
wielką, pomagając sobie rękami i nogami, zaledwie zdołano się posuwać.
Największą zawadą były drzewa spróchniałe, leżące na ziemi. Wędrowcy nie mogli ich
rozpoznać z wyglądu, śmiało więc opierali stopy na pniach obalonych, i nagle zapadali w tę
grząską, wilgotną masę po kolana, czasem po same pachy, a wydobyć się z niej nie mogli bez
największego wysiłku, tak zupełnie, jak gdyby ugrzęźli w bagnistym gruncie.
W cieniu tych lasów odwiecznych, gdzie światło dochodziło skąpo, powietrze przesyco-
ne było wilgocią, odzienie naszych wędrowców przemokło też do nitki i chłód przejmujący
im dokuczał. Panowała tu cisza głęboka, kiedy niekiedy tylko przerywała ją smętna skarga
puchacza lub gwizd innego ptaka. Wszystko to przykre niezmiernie wywierało wrażenie na
małej gromadce podróżników i wcale jej nie dodawało energii ani ochoty do przyśpieszenia
kroku. Nawet i Henryk Chester, pomimo wrodzonej swej wesołości, która go prawie nigdy
nie opuszczała, uległ ogólnemu przygnębieniu. Wszyscy szli powoli i w milczeniu.
Po dwóch lub trzech godzinach tej uciążliwej drogi, wędrowcy, wspinając się coraz
wyżej na stoki gór, wydostali się na koniec z lesistych gąszczów; wysokie drzewa nie rosły
już na tych wyżynach, zastępowały je te same prawie gatunki, lecz karłowate i krzewiaste.
Zamiast strzelać w górę wyniosłymi wierzchołkami, drzewka te rozrastały się wszerz i
wypuszczały w kierunku poziomym niezliczone gałęzie, dochodzące niekiedy dwudziestu
stóp długości, podczas gdy pień główny miał zaledwie trzy stopy wysokości. W krzakach
rosnących blisko siebie gałęzie te często plątały się w taką gęstwinę, jak to bywa w owych
płotkach bukszpanowych, którymi u nas obsadzają rabaty po ogrodach. Tworzył się z tego
wał prawdziwy, niemożliwy do przebycia.
Droga nie była więc tu wcale wygodniejsza, niż w lesie, wędrowcy co chwila walczyć
musieli z rozmaitymi przeszkodami, często z wysiłkiem zaledwie mogli wydobyć nogi, zaplą-
tane w pełzające gałęzie, to znów zatrzymywali się, by oswobodzić odzienie, uczepione do
kolczastych krzaków. Nie mogli ujść więcej, jak sto metrów na godzinę.
Na szczęście ten pas karłowatych drzewek nie był zbyt rozległy. Im wyżej wstępowali
wędrowcy na grzbiet góry, tym pewniejszy grunt czuli pod stopami. Wkrótce ujrzeli przed
sobą przestrzeń pokrytą trawą i niskimi, zielonymi roślinami, dalszy pochód nie przedstawiał
już żadnych trudności. Wyszli na koniec na wierzchołek i tu widok rozległy wspaniały
roztoczył się przed ich oczyma.
We wszystkich kierunkach, na północ i na południe, na wschód i na zachód, gdzie
okiem zajrzeć, piętrzyły się góry rozmaitych kształtów i rozmaitych wysokości: jedne stożko-
wate, inne spłaszczone u szczytu, inne zaokrąglone na kształt kopuł, inne wreszcie podnoszą-
ce się piętrami, w kształcie tarasów. Niektóre wyglądały jak gotyckie dzwonnice, lub wieże
olbrzymich fortec. Pośród tego nagromadzenia niezliczonych wyżyn, przewyższając je wszy-
stkie, wznosił się ku niebu ubielony śniegiem wierzchołek Góry Darwina, a dalej, na
północny-zachód, drugi, prawie równie wysoki, szczyt Sarmiento. Góry te poprzecinane były
głębokimi rozpadlinami, z których jedne świeciły nagą, dziką skałą, inne porastały bujnym
lasem. Prawie wszystkie te kotliny wyglądały z daleka jak smug ciemnych na jaśniejszym tle,
dwie lub trzy tylko, mieszczące w sobie lodowce, odcinały się olśniewającą białością od
szarych skał i zieleni lasów. Niektóre z tych rozpadlin, rozdzielających stoki gór wyniosłych,
napełnione wodą, łączyły się z morzem, tworząc sieć kanałów, połączonych pomiędzy sobą w
różnych kierunkach. Bo też są rzeczywiście morskie kanały, ta Ziemia Ognista,, którą przez
czas długi uważano za część lądu stałego, jest archipelagiem wysp, skupionych gęsto i poroz-
dzielanych tylko takimi wąskimi cieśninami.
Henryk Chester i towarzysze jego mogli to wszystko widzieć doskonale z wyniosłego
stanowiska, na którym się znajdowali. Przyglądali się jednak z największą uwagą cieśninie
przez którą przepływali niedawno łodziami. Wkrótce też spostrzegli, że w dalszym swym cią-
gu łączyła się z kanałem znacznie szerszym, ciągnącym się na wschód. Kanał ten miał wszę-
dzie jednakową szerokość, wyglądał zupełnie, jakby sztucznie przekopany.
— To Kanał Beagle'a! — zawołał Seagriff na ten widok — tam właśnie mieliśmy
płynąć, i gdyby nie to nieszczęście, które nas pozbawiło łodzi!...
— Któż wie, czy lepiej byśmy na tym wyszli, gdybyśmy przebyli Kanał Beagle'a? —
zapytał Henryk, chcąc starego na słówka wyciągnąć — jakaż pewność, że na tym wybrzeżu
znaleźlibyśmy dogodniejsze schronienie?
— Jaka pewność? — mówił cieśla — ta jedna tylko, że z Kanału Beagle'a dostalibyśmy
się do Cieśniny Lemaire'a i Odnogi Powodzenia, a tam raz po raz statki wielorybnicze
zarzucają kotwice.
— Jeżeli tak — rzekł Henryk z żywością — to plan ten koniecznie wykonać należy. Nie
mogąc odbyć morzem tej podróży, puścimy się w drogę lądem, możemy pójść wzdłuż kanału
Beagle'a i dostać się tym sposobem na to samo wybrzeże.
— Zapewne — odparł Seagriff — tylko że to nie taka łatwa sprawa podróżować lądem
w tym kraju; mogłeś się pan sam o tym przekonać w czasie dzisiejszej naszej wędrówki.
— Silna wola i wytrwałość pokonają wszystkie trudności — mówił Henryk, wpatrując
się ciągle z uwagą w tę panoramę, rozciągającą się, jak mapa geograficzna, u stóp jego.
— Czy mi się zdaje, czy to czółna dzikich płyną w kierunku zachodnim? — odezwał się
nagle młodzieniec, pokazując towarzyszowi kilka punkcików białych, ledwo widocznych,
migających na wód błękicie.
Stary cieśla milczał przez długą chwilę, patrząc na punkt wskazany i dłonią osłaniając
sobie oczy.
— Tak — rzekł — naliczyłem dwadzieścia czółen. Jest to w każdym razie rzecz bardzo
niemiła i byłbym nawet niespokojny, gdyby nie to, że ta łotrowska zgraja już dawno minęła
miejsce, gdzie nasi obozują, więc widocznie nie spostrzegła ich wcale. Urwisko to wznosi się
co najmniej na czterdzieści metrów ponad wodę, może i nie bardzo spoglądali w górę, a
Poluks musiał już ogień zagasić o tej porze i dym ich nie zdradził. Tak, tak, z pewnością nic
nie dostrzegli...
Henryk wyjął z kieszeni notesik, niezbyt uszkodzony w czasie powodzi i spoglądając, to
w niebo, to na ziemię, zaznaczywszy sobie dobrze w myśli cztery strony świata, zaczął ryso-
wać kształty wybrzeża i zakreślił, jak mógł najdokładniej, kierunek kanału Beagle'a, który
miał przed oczyma.
Tymczasem towarzysze jego, znużeni uciążliwą wędrówką, odpoczywali, leżąc na tra-
wie lub siedząc na odłamach skał, Henryk ukończył swoją robotę, schował notesik do kiesze-
ni i dał znak, że pora myśleć o powrocie. Wszyscy powstali i mała gromadka puściła się w
drogę.
Zejście z góry było o wiele łatwiejsze niż wejście. Musieli wprawdzie przebywać po-
wtórnie te same przeszkody, te same krzaki cierniste i pnie spróchniałe zagradzały im drogę, a
jednak pochód nie był tak nużący. Idąc pod górę, ile razy który się potknął, osuwał się na dół i
musiał powtórnie się wspinać na toż samo miejsce. Teraz przeciwnie, padając, każdy toczył
się prędzej naprzód i skracał sobie drogę. Upadki te były tak częste, że nie zważano na nie
wcale, oswojono się z niemi, jak z rzeczą zwyczajną, jakby wędrówki na Ziemi Ognistej
innym sposobem odbywać się nie mogły.
I tak posuwając się nieustannie w tym osobliwym pochodzie z przeszkodami, idąc, pa-
dając, tocząc się, a niekiedy i wywracając kozły, cała gromadka dotarła w końcu do wybrze-
ż
a, nie doznawszy żadnego większego szwanku, tylko przemoczeni byli wszyscy do nitki,
jakby przebyli wpław cieśninę.
Spostrzegli jednak nasi wędrowcy, że zmylili cokolwiek drogę, nie powrócili na to
samo miejsce, gdzie zostawili rano resztę towarzyszy, zboczyli nieco na wschód. Musieli
więc teraz przebyć jeszcze pewną przestrzeń, niezbyt wielką wprawdzie, lecz pełną tych
samych przeszkód, które im się już tak dały we znaki. Ponieważ jednak innej rady nie było,
wyruszono w dalszą drogę.
Przeciskając się z trudem ogromnym przez las, o jakieś sto metrów mniej więcej od
urwistej skały., na której pozostał kapitan z żoną i córką, wędrowcy natrafili na małą, odkrytą
polankę, widocznie niedawno zamieszkałą przez krajowców. Pośrodku polanki stała chata, a
raczej rodzaj namiotu z gałęzi, grunt spuszczał się stąd łagodnym spadkiem aż do małej zato-
ki, utworzonej przez głęboką rozpadlinę skalną. Na samym brzegu, nad wodą, nagromadzony
był stos muszel rozłupanych, widocznie resztka spiżarni mieszkańców owego ustronia.
Podobne szczątki jedzenia, z niezmiernie dawnych czasów pochodzące, odkryto także w
Europie, a ponieważ po raz pierwszy dostrzeżone były na wybrzeżach skandynawskich, więc
otrzymały nazwę: Kodjen-moddings, co w języku szwedzkim znaczy: szczątki kuchenne.
Archeologowie europejscy wielkim poszanowaniem otaczają te szacowne zabytki zamierzch-
łej starożytności, czasów przedhistorycznych, jak je nazywają, gdy praojcowie nasi pogrążeni
byli w stanie dzikości i barbarzyństwa.
Na Ziemi Ognistej stan ten utrzymuje się dotąd i długo może jeszcze trwać będzie, gdyż
nędzni mieszkańcy tej krainy nie okazują żadnej skłonności do przyjęcia cywilizacji.
Henryk Chester nie miał podobno żadnych celów naukowych, oglądać z bliska stos
nagromadzonych muszel, prosta ciekawość nim powodowała, gdy włócznią swoją drewnianą
zaczął je rozrzucać. Nie marzył też zapewne o żadnych nadzwyczajnych odkryciach, jak to
czynią archeolodzy, którzy grzebią w przedhistorycznych „szczątkach kuchennych” a jednak
odkrył niespodzianie zdobycz bardzo szacowną w dzisiejszym położeniu rozbitków. Była to
przepyszna siekierka kamienna, wprawiona w rękojeść drewnianą.
— Siekierka!... — zawołał, podnosząc z tryumfem znaleziony skarb i pokazując go
towarzyszom — patrz, Seagriffie, teraz możemy sobie nawet czółno zrobić!... Drzewa tu nam
nie zbraknie, a oto narzędzie, wcale nie do pogardzenia!...
— Prawda, czysta prawda, panie Henryku — rzekł stary cieśla, zbliżając się i oglądając
zdobycz na wszystkie strony — siekierka, choćby tylko kamienna, ma wartość nieobliczalną
dla nas w obecnej chwili!.. Czy ja mogłem przeczuć przed miesiącem — mówił dalej
poczciwiec — że nam kiedyś przyjdzie skarbów szukać na śmietniku tych obrzydłych
dzikusów?
Rozrzucano dalej stos muszel, w nadziei, że się tam znajdzie jeszcze co pożytecznego,
nic jednak nie wydobyto więcej, oprócz igły z rybiej ości, którą Henryk zabrał, chcąc ją ofia-
rować pani Ganey; wreszcie wędrowcy puścili się w dalszą drogę.
Słońce już zachodziło, gdy przybyli nareszcie do małej przystani. Niestety, straszna ich
tam czekała niespodzianka. Nie zastali już kapitana z rodziną, ani żadnego z majtków, wszy-
scy zniknęli; lecz liczne ślady nóg bosych na wybrzeżu świadczyły aż nadto wyraźnie, że to
była sprawka dzikich.
XII. PORWANIE
Opowiemy teraz, co się stało w obozie w czasie nieobecności Henryka, Seagriffa i
pięciu ich towarzyszy. W parę godzin po odejściu małej gromadki, jeden z majtków, siedzący
na krawędzi urwiska i zajęty sporządzeniem z jakichś włókien roślinnych sieci do łowienia
ryb, zerwał się raptem na równe nogi, i zbliżając się żywo do kapitana Ganey'a:
— Krajowcy!... — szepnął półgłosem.
W rzeczy samej długie czółno, jedno, potem drugie, trzecie, wreszcie ze dwadzieścia
czółen ukazało się na zakręcie cieśniny, zmierzając prosto do małej przystani, w której się
rozbiły łodzie naszych żeglarzy. Trudno było jeszcze rozpoznać z daleka, jakiego rodzaju
ludzie w tych czółnach siedzieli, lecz ponieważ przybywali ze strony zachodniej, nie ulegało
prawie żadnej wątpliwości, że to byli ci sami dzicy, którzy już raz napadli na rozbitków, lub
przynajmniej godni ich kamraci z tegoż samego plemienia Elikolepów.
Co tu robić w tak strasznym niebezpieczeństwie? Czy uciekać w głąb lasu i ukryć się
przed bystrym wzrokiem dzikich ? Takie pytania zadawał sobie kapitan, a oczywiście uciecz-
ka była jedynym środkiem ratunku dla nich, nie mieli bowiem żadnej broni i w razie napaści
nie mogliby stawić najmniejszego oporu.
Lecz z drugiej strony płaskowzgórze, na którym obóz rozbitków był rozłożony, wznosi-
ło się bardzo wysoko ponad morzem i osłaniały je ze wszystkich stron urwiste skały. Można
więc było liczyć na to, że dzicy ich nie spostrzegą i dalej sobie popłyną; należało tylko zaga-
sić ogień starannie i zachować się jak najciszej.
Stanęło więc na tym, ażeby się nie ruszać z miejsca, kapitan wydał śpiesznie stosowne
rozporządzenia. W mgnieniu oka wyrwano tyki, na których był rozpięty namiot pani Ganey i
rzucono je w krzaki. Zasypano ogień popiołem, potem wszyscy pokładli się na ziemi i czekali
z bijącym sercem dalszych wypadków.
Wkrótce pierwsze czółna zrównały się z urwiskiem, mogli więc dojrzeć rozbitkowie, że
oprócz mężczyzn, siedziały w nich kobiety z dziećmi, liczne psy, załadowane też były rozma-
itymi gospodarskimi sprzętami, jako to: namiotami ze skór, naczyniami kuchennymi,
przyrządami do polowania i rybołówstwa. Prawdopodobnie całe plemię przenosiło się na
nowe siedlisko, stosownie do koczowniczych obyczajów tego ludu, opuszczało miejsce, gdzie
ż
ywności zabrakło i szukało innej okolicy, obfitującej w ryby lub zwierzynę.
Kapitan śledził bacznie wszystkie poruszenia dzikich, leżąc przy samej krawędzi urwi-
ska, z głową ukrytą wśród gęstych gałęzi rosnącego tam krzaka i wkrótce spostrzegł rzecz,
która go wielce zaniepokoiła. Wszystkie czółna zatrzymywały się jedno obok drugiego w po-
bliżu małej zatoki, ustawiały się przy tym w półkole, jakby ją otoczyć chciały. Czyżby dzicy
wiedzieli o tym, że rozbitkowie znaleźli tu schronienie, czyżby mieli zamiar trzymać ich w
oblężeniu? Kapitan podejrzewał to zrazu, lecz odkrył wkrótce prawdziwą przyczynę tych
przygotowań; dzicy chcieli po prostu urządzić wielki połów ryb w zatoce.
Na znak dany przez jednego z nich, zapewne naczelnika wyprawy, wszystkie czółna po-
ruszyły się znowu i zbliżały się powoli do małej zatoki, zawsze tworząc półkole. Jednocześnie
kilkaset psów wskoczyło do wody i płynęło naprzód w tym samym kierunku, szczekając i wy-
jąc zawzięcie. Ten manewr miał oczywiście na celu przestraszenie ryb i spędzenie jak
największej ich ilości w głąb zatoki, wrzynającej się w ląd w kształcie podkowy u podstawy
urwistej skały.
Istotnie w parę chwil później kapitan Ganey ujrzał, jak krajowcy zapuszczali w wodę
sieci i wyciągali je z obfitą zdobyczą. Widok był niezmiernie ciekawy. Hałas, zwłaszcza
szczekanie psów spłoszyło pelikany i inne ptactwo wodne, które ulatywało w powietrze, wy-
dając przeraźliwe wrzaski. Niektóre śmielsze, nie mogąc się oderwać od ulubionego siedliska,
krążyły nisko ponad zatoką, inne rozwinęły skrzydła i znikły w oddali. Ryby, przerażone tą
niespodziewaną napaścią, uwijały się żywo, a woda była tak przezroczysta, że widać je było
doskonale, jakby w akwarium pokojowym.
W tyle czółen kobiety siedziały z wiosłami, na przedzie stali mężczyźni, zapuszczali w
wodę sieci, a raczej worki, splecione z włókien roślinnych, niektórzy trzymali w rękach
włócznie i zręcznie godzili nimi w podpływające największe ryby. Gdy już czółna ustawiły
się ciasnym szeregiem przy samej zatoce, trzymając ją niejako w oblężeniu, rozpoczęła się
rzeź prawdziwa. Rybacy co chwila wydobywali z wody nową zdobycz, rzucali ją na dno
czółen, a dzieci chwytały ryby i mordowały je bez litości.
Osobliwszy ten połów trwał z godzinę, pośród hałasów i wrzasków ogłuszających. Trzy
razy czółna odpływały i znów puszczając psy przed sobą, otaczały zatokę ciasnym półkolem.
W końcu dzicy tyle ryb nałowili, że czółna pełne były prawie po brzegi.
Rozbitkowie czekali niecierpliwie ukończenia tych manewrów w nadziei, że dzicy
odpłyną sobie szczęśliwie ze swoją zdobyczą. Inaczej się jednak stało, okazało się bowiem, że
naczelnik wyprawy miał ochotę wypocząć po trudach i wysiąść na ląd, ażeby ucztę wyprawić
całemu towarzystwu. Postanowienie to tak szybko zostało wykonane, że kapitan Ganey zale-
dwie miał czas wycofać się ze swego niebezpiecznego stanowiska i dać znać o tym, co się
działo, towarzyszom ukrytym w pobliskich krzakach. Za późno już było na szukanie innego
schronienia, lub ucieczkę w głąb lasu. Wiedzieli, iż nie zdołają biec szybko wśród gęstwiny
drzew, z powodu wielu przeszkód, zresztą szelest suchych gałęzi pod ich stopami zdradziłby
ich niezawodnie. Z dwojga złego, lepiej więc już było siedzieć spokojnie wśród krzaków,
zachowując się jak najciszej.
Wtem dał się słyszeć huk straszliwy, jakby uderzenie gromu. Rozbitkom naszym
przypomniała się katastrofa wczorajsza. Był to jednak wypadek daleko zwyczajniejszy, a
nawet bardzo zwyczajny w każdej puszczy: stare, odwieczne drzewo obaliło się na ziemię.
Zgrzybiały ten kolos, spróchniały od dawna ,od korzenia aż do wierzchołka, czekał tylko
sposobności, ażeby lec z chwałą po długoletnim, kilkuwiekowym zapewne żywocie. Sposo-
bności tej dostarczył mu kucharz Poluks, który za grubym pniem, wsparty o niego, zajął był
stanowisko obserwacyjne. Ciężar ten wyprowadził olbrzyma z równowagi, a nasz Murzyn
obalił się z nim razem na ziemię i znikł zupełnie pośród gałęzi drzewa.
ś
eglarze sądzili zrazu, że biedny kuchmistrz zginął i nie powstanie więcej, że ogromny
pień zgniótł go na miazgę swoim ciężarem. Nic mu się jednak nie stało, nie miał najlżejszego
zadraśnięcia, zerwał się żwawo na nogi, kichnął tylko kilka razy, nałykawszy się porządnie
kurzu.
Dzicy w tej samej chwili ukazali się na płaskowzgórzu; nie zwrócili jednak żadnej uwa-
gi na upadające drzewo, zjawisko to było dla nich pospolitą rzeczą. Może by byli nie zważali
także i na kichania Poluksa, zagłuszone hałasem i wrzawą ogólną. Psy okazały więcej roz-
tropności; gdy tylko przednia ich straż wpadła na płaskowzgórze, poczuła węchem Murzyna i
rzuciła się na niego, szczekając zajadle. Na to hasło nadbiegła reszta psiarni i w jednej chwili
cała gromadka rozbitków ujrzała się otoczona przez liczną zgraję zwierząt rozjuszonych,
wyjących przeraźliwie. Kapitan Ganey spostrzegł od razu, że nie było sposobu dłużej się
ukrywać, podniósł więc głos, zwołując wszystkich majtków i stanął odważnie na ich czele,
obejmując ramionami drżące kobiety.
Dzicy w pierwszej chwili spoglądali na nich z wyrazem osłupienia a nawet przerażenia.
Cofnęli się o parę kroków, tuląc się jedni do drugich, spodziewali się zapewne usłyszeć te
straszliwe wystrzały palnej broni, z którymi się już zapoznali podczas poprzedniego spotkania
z białymi ludźmi. Nie śmieli więc się zbliżać, porozumiewali się tylko między sobą, wołając:
— Akifka akinisz .... (biali ludzie!).
Wkrótce jednak spostrzegli, że nie było czego się obawiać, bo biali ludzie nie mieli
ż
adnej broni, oprócz kijów, którymi ledwo się od psów opędzić mogli. Tymczasem cała
gromada dzikich wylądowała na wybrzeże i stanęła na płaskowzgórzu. W parę minut rozbit-
kowie otoczeni byli dokoła, wstrętna, okropna tłuszcza najpotworniejszych w świecie istot
naciskała ich z bliska ze wszystkich stron. Były tam w tym tłumie i kobiety z oczyma
krwawymi, potarganymi włosami, i starcy przygarbieni, o długich chudych ramionach, i
dzieci, podobne do małpiąt, i mężczyźni w sile wieku, z wyrazem twarzy, przypominającym
najdrapieżniejsze zwierzęta. W błędnych spojrzeniach, które rzucali wszyscy na nieszczęśli-
wych rozbitków, nie było nic ludzkiego, najmniejszego śladu współczucia lub litości, malo-
wały się w nich tylko najdziksze zwierzęce instynkty, gniew, zemsta, chciwość. Z ust ich
wychodziły głuche okrzyki, bardziej podobne do ryku bydląt, niż do głosu ludzkiego.
Biedna Madzia nie mogła znieść tego strasznego widoku, pochyliła głowę na ramię
matki i straciła przytomność. Kapitan Ganey pochwycił córkę w objęcia, na czole jego
zarysowała się ciężka troska, żona, tłumiąc łkanie, tuliła się do niego wybladła i drżąca.
A wtem ukazał się na płaskowzgórzu jeden jeszcze Elikolep, widocznie wódz całej tej
gromady, gdyż wszyscy rozstępowali się przed nim z uszanowaniem. Nowo przybyły ubrany
był nieco wykwintniej od swoich podwładnych: miał na sobie rodzaj spódniczki ze skóry
ż
ółtej, coś na kształt stroju szkockiego, posiadał nawet okrycie głowy, stary kapelusz słomia-
ny, a w ręku trzymał strzelbę skałkową. Nie tylko jednak te szacowne przedmioty stanowiły o
jego wyższości, szanowano w nim oczywiście i siłę, i rozum niepospolity. Kapitan Ganey nie
mógł otrząsnąć się ze zdumienia, gdy ten wódz Elikolepów przemówił do niego po angielsku.
— Strzelaliście do moich wojowników — rzekł dziki — zraniliście mi trzech ludzi.
— Twoi wojownicy zagrodzili nam drogę na morzu, a po morzu wolno przecież
każdemu żeglować — odpowiedział kapitan Ganey.
— Mieli prawo do tego, bo knuliście przeciw nam zdradliwe zamiary. Po co płynęliście
przez tę cieśninę, i zbliżaliście się do naszych mieszkań? — mówił znów tamten. — Ale
gdzież to się podziały wasze strzelby? — dodał, oglądając się dokoła, nie bez pewnego
niepokoju.
— Zabrali je towarzysze nasi, którzy poszli na polowanie — rzekł kapitan, spostrzegł-
szy od razu w jaki sposób z tego niepokoju skorzystać można — może wódz raczy zjeść
obiad z nami, zanim oni powrócą. Przy jedzeniu lepiej idzie rozmowa.
— Wód najwyższy Elikolepów ma pod dostatkiem ryb i zwierzyny — odrzekł dziki
obojętnie.
— Nie wątpię o tym, ale mój kucharz tu obecny umie przyrządzać jedzenie z wyborny-
mi przyprawami, których przyjaciel mój, wódz najwyższy, może nigdy jeszcze nie kosztował.
— Wódz najwyższy gardzi cudzoziemskimi przyprawami, kosztował ich nieraz, lecz
woli potrawy, które jadali ojcowie jego.
Niewiadomo, na czym by się była skończyła ta osobliwa rozmowa, gdyby na nieszczę-
ś
cie wzmianka kapitana o Poluksie, którego wskazał jako doskonałego kuchmistrza, nie
zwróciła była powszechnej uwagi na biednego Murzyna. Dzicy w pierwszej chwili nie spo-
strzegli barwy jego skóry, gdyż cały okryty był kurzem, po wiadomym wypadku z drzewem,
w końcu jednak poznali w nim Murzyna, a odkrycie to osobliwe na nich wywarło wrażenie.
Trzeba wiedzieć, że mieszkańcy Ziemi Ognistej czują wstręt do Murzynów afrykań-
skich. Jest to rzecz niepojęta, sami bowiem stokroć szpetniej od nich wyglądają i pod każdym
względem niezawodnie stoją na niższym stopniu, a jednak faktem jest, że nie znoszą widoku
Murzyna. Skoro tylko tłum obaczył Poluksa, zewsząd ozwał się szmer złowrogi, liczne głosy
zaczęły wołać coraz głośniej:
— Ikal szulokel. Uftukla!... (Zabić czarnego psa!).
I nie czekając rozkazów najwyższego wodza, kilkanaście rąk pochwyciło nieszczęśli-
wego Poluksa. Napad ten stał się hasłem strasznego zamieszania. Namiętności, które na chwi-
lę powstrzymała ciekawość i uszanowanie dla wodza, rozmawiającego z białymi, wybuchły
teraz z całą gwałtownością. Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszystko to rzuciło się na rozbitków
z najwyższą wściekłością. Rozdzielono ich i powiązano, kto wie, co by się stało z nimi, gdyby
wódz nie był się odezwał:
Macie teraz ryb dosyć, zostawcie jeńców na zimę — rzekł w języku krajowców.
Uwaga ta wszystkim trafiła do przekonania, niektórzy tylko byli niezadowoleni i żądali,
ażeby przynajmniej spożycia Murzyna nie odkładać na później. Może nawet to jedno go ura-
towało, że na płasko wzgórzu brakło miejsca dla tak licznej gromady, dzicy nie mogli się tu
rozłożyć wygodnie z przyborami kuchennymi. Toteż postanowili przekąsić tylko trochę i pły-
nąć dalej, aby sobie upatrzyć wygodniejsze miejsce na dłuższe koczowisko. Jeńców zaś
powiązanych umieścili na łodziach.
Około drugiej po południu, najadłszy się do syta rybami pieczonymi na węglach, roz-
dmuchanych w ognisku Poluksa, gromada dzikich wyruszyła dalej w kierunku wschodnim.
Kapitan Ganey zaledwie parę słów mógł przemówić do żony i córki w okropnej chwili
rozstania, gdyż umieszczono je w osobnej łodzi.
— Nie traćcie nadziei, ukochane moje — rzekł do nich półgłosem — jeszcze nie wszy-
stko stracone, może wydostaniemy się z tych rąk okrutnych...
Lecz bladość śmiertelna jego twarzy i rozpacz, malująca się w oczach, przeczyły tym
słowom. Pani Ganey zrozumiała dobrze, iż ta nadzieja, którą chciał je łudzić, była urojona,
odpowiedziała mu więc tylko bolesnym uśmiechem. Madzia otrząsnęła się teraz z pierwszego
przestrachu, okazywała nawet niezwykłą odwagę.
— O tak, ojcze, nie traćmy nadziei — rzekła z anielskim wyrazem w pięknych oczach i
z niepojętym w tak strasznym położeniu spokojem — Henryk Chester jest wolny, on nas
uratuje.
Ojciec popatrzał na nią z głęboką boleścią, nie chciał zachwiać tej ufności, chociaż sam
jej nie podzielał. Henryk był dzieckiem prawie, zresztą, cóż on mógł dla nich uczynić przy
najlepszych chęciach i najgorliwszych usiłowaniach?
XIII. NA LĄDZIE
Gdy minęła pierwsza chwila przerażenia, Henryk Chester i Seagriff zaczęli grunt bacz-
nie oglądać, szukając śladów walki lub gwałtów. Nic podobnego nie znaleźli, lecz nie odkryli
znaj mniejszego znaku, z którego by wnosić mogli, że kapitan Ganey dobrowolnie opuścił to
miejsce. A przecież niepodobna, aby w takim razie nie starał się ich o tym zawiadomić. Nie
ulegało zatem wątpliwości, że go z rodziną uprowadzono przemocą.
O obecności dzikich na płaskowzgórzu świadczyły najlepiej ości rybie, porozrzucane
wszędzie w ogromnej obfitości. Były to resztki uczty. Oczywista rzecz, że kapitan Ganey z
kilku majtkami nie był w stanie nałowić tylu ryb, nie mieli bowiem potrzebnych do tego
przyborów rybackich. Henryk przypomniał sobie teraz czółna, które widzieli z wierzchołka
góry, wiedział więc przynajmniej, w którą stronę dzicy uprowadzili jeńców, czółna te płynęły
w kierunku wschodnim, to jest prosto do kanału Beagle'a.
Młodzieniec głośno wypowiadał te wszystkie myśli, a doszedłszy do tego ostatniego
wniosku, tak widoczne okazywał zadowolenie, że Seagriff nie mógł ukryć zdziwienia i rzekł:
— Jakaż w tym pociecha, że jeńcy popłynęli na wschód a nie na zachód? Zawsze są
przecież w rękach najokropniejszych hultajów, jakich ziemia nosiła. Los ich będzie równie
smutny, czy na wschodzie, czy na zachodzie.
— To być może, mój drogi Seagriffie — odrzekł Henryk — w każdym razie, ponieważ
wskutek dzisiejszej naszej wycieczki powzięliśmy postanowienie zwrócić się na wschód, gdy-
byśmy w podróż puścić się mieli, więc rad jestem, że i dzicy uprowadzili jeńców w tę stronę.
Dziwię się nawet, iż nie odgadłeś moich myśli. Zastanów się tylko: podróż piesza przez
gąszcze leśne, wzdłuż wybrzeży kanału, byłaby dla obu pań nadzwyczaj uciążliwa. Może
więc ci Elikolepi ułatwili sprawę, uwożąc je na swoich łodziach!...
Stary cieśla spojrzał ze zdumieniem na Henryka, te słowa wyglądały na żarty. Czyż
można było w takim nieszczęściu upatrywać dobrą stronę! Widział jednak, że młody oficer
mówił to w dobrej wierze, nie miałby przecież serca żartować w tej chwili. Ale Henryk takie
już miał szczęśliwe usposobienie, że wszystko sobie umiał na dobre wytłumaczyć. Ta ufność
jego w Opatrzność i w potęgę silnej, wytrwałej woli i odwagi, która wśród najtrudniejszych
okoliczności wydźwignąć może tego, kto rąk nie opuszcza, udzieliła się w końcu i staremu
cieśli. Powiedział więc sobie także na pociechę, że skoro w każdym razie postanowili puścić
się na wschód, lepiej już zrobili dzicy, uwożąc w tę stronę kapitana z rodziną, aniżeliby mieli
odpłynąć w przeciwną.
— Dzięki temu wszystkiemu, nie jedliśmy obiadu i nawet nie zanosi się jakoś na to —
odezwał się w tej chwili jeden z majtków, odznaczający się niezwykłym apetytem.
Mówił to zupełnie z taką miną, jak gdyby miał za złe kapitanowi, że dał się wziąć w
niewolę, nie pomyślawszy wprzód o przygotowaniu posiłku dla swoich podwładnych chociaż
wiedział o tym doskonale, iż powrócą głodni z wycieczki. Może i do Henryka z tego powodu
czuł trochę żalu, miał bowiem to głębokie przekonanie, iż pierwszym obowiązkiem przełożo-
nych jest pamiętać o wszystkich potrzebach tych, którym rozkazują, w czym nawet miał wiel-
ką słuszność.
Henryk wszedł w jego położenie i rad by był naprawić niedbalstwo kapitana Ganey'a.
Na próżno jednak rozglądał się na wszystkie strony i wyliczał w myśli rozmaite płody tej
ziemi, w tej chwili nic nie było pod ręką, oprócz berberysu. Raptem, zwróciwszy wzrok na
zatokę, zauważył gromadkę mew, latających nisko ponad wodą. Ptaki te widocznie zawzięty
spór wiodły pomiędzy sobą, a gdy młodzieniec spojrzał w dół, zobaczył w miejscu, nad któ-
rym mewy krążyły tak hałaśliwie, przedmiot biały pływający na powierzchni wody. Rozpo-
znał wkrótce z zadowoleniem, że to były dwie ogromne ryby, związane sznurkiem. Zapewne
wysunęły się z łódki dzikich ludzi. Ryby te były za duże i za ciężkie, aby je mewy unieść
mogły, swarzyły się tylko o tę zdobycz, wrzeszcząc i bijąc skrzydłami.
— Otóż to dla nas gratka, co się zowie — rzekł Henryk, zdejmując obuwie i wchodząc
do wody. Z łatwością pochwycił ryby z przed nosa mew, które tym do prawdziwej rozpaczy
doprowadził. Krzykliwe ptaki gromadnie za nim goniły aż do samego brzegu, latając mu
ponad głową i ogłuszając swym przeraźliwym wrzaskiem. On jednak nie zważał na to i nie
miał wcale ochoty uwzględnić tych wymagań, śpieszył do brzegu, niosąc dwie przepyszne,
ś
wieżuteńkie makrele.
Widok ten przyniósł zasmuconym marynarzom trochę pociechy. Upieczono naprędce
obie ryby, jedną spożyto natychmiast z wielkim smakiem, drugą zachowano na śniadanie
jutrzejsze. Tymczasem i noc zapadła, mała gromadka ułożyła się do snu pod drzewami, aby
sił nabrać i rano wyruszyć w drogę.
Nazajutrz przed wschodem słońca wszyscy już byli na nogach i niezwłocznie puścili się
w podróż. Postanowili przede wszystkim nie oddalać się zbytnio od wybrzeża, najpierw, aże-
by drogi nie zmylić, a potem dlatego, że w morzu łatwiej zawsze znaleźć pożywienie, aniżeli
na lądzie.
Najprostszą było rzeczą iść ciągle przy samym brzegu cieśniny, a jednak po naradzie z
Seagriffem, Henryk oznajmił swojej gromadce, że będą wędrować ogromnymi zygzakami,
rano podążając w kierunku ukośnym ku wyżynom, z których mogli widzieć rozległe prze-
strzenie lądu, a co wieczór powracając ku brzegom morskim, aby się posilić i przenocować.
Droga co prawda nadzwyczajnie się tym sposobem wydłużała, gdyż zamiast dziesięciu mil w
linii prostej, musieli przejść co najmniej dwadzieścia pięć w takim zygzakowatym kierunku.
Lecz tak zawsze łatwiej mogli się uchronić od spotkania z krajowcami, gdyż ci rzadko kiedy
oddalają się od morza, a był to dla nich powód bardzo ważny, nie mieli bowiem broni.
Wędrowcy nasi trzymali się ściśle tego planu, a powróciwszy wieczorem na brzeg
morski, rozkładali się obozem w jakimś zakątku, osłoniętym skałą lub drzewami, ogień zaś
rozpalali w głębokiej jamie, wygrzebanej w ziemi, ażeby nie mógł być widziany z daleka.
Zwykłym ich pożywieniem były muszle, zbierane na wybrzeżu, lub na ławicach szuwa-
rów, jeśli je napotkali, znajdowali też często jagody po lasach. Kiedy niekiedy udało się im
zejść znienacka i zabić kijem młodą fokę, wtenczas mieli zapas mięsa na parę dni. Nie wszy-
stkie części foki są równie smaczne, lecz polędwica i głowa stanowią pokarm wyszukany, w
niczym nie ustępujący cielęcinie. Seagriff nawet dokazał tyle, pracując długo i wytrwale, że
wydrążył kloc z twardego drzewa, w którym można było ugotować polewkę z ziół, a nie
brakło do tego dzikiej rzeżuchy i innych roślin aromatycznych. Jeden z majtków wprawiał się
w rzucanie kamieni z procy i już takiej nabył zręczności, że mu się nieraz udawało zabić pta-
ka na gałęzi. Jeśli natrafił na papugę, niewielki był stąd pożytek, rosół tylko gotowano, gdyż
mięso tego ptaka jest twarde i niesmaczne. Lecz gdy przyniósł dziką kaczkę, wyprawiano
ucztę co się zowie. Zwłaszcza pewien gatunek, właściwy Ziemi Ognistej, tak zwana kaczka
parowiec (steamer) wszystkim smakowała niezmiernie.
Jest to duży ptak, ważący do dwudziestu funtów i dochodzący niekiedy metra długości.
Głowę ma ogromną, dziób szeroki, silny, rozgryza nim muszle, którymi się zwykle żywi.
Skrzydła ma za krótkie i za słabe do lotu; służą mu tak samo, jak strusiom, do przyśpieszania
biegu, a chociaż jest płetwonogą, bieży z taką chyżością, że przebywa czasem dziesięć mil na
godzinę. Kaczka parowiec pływa też równie szybko po wodzie, a przy tym uderza o wodę
skrzydłami z szelestem, jak parowiec łopatkami swych kół, stąd pochodzi dziwna jej nazwa.
Znakomity przyrodnik Darwin pierwszy zauważył, że ptak ten porusza skrzydłami
kolejno, a nie jednocześnie, czym różni się od reszty rzeszy skrzydlatej.
Codziennie wędrowcy widywali tysiące fok i otarii. Raz mieli przed oczyma osobliwy
widok, foka samica uczyła malca swego pływać. Wzięła go najpierw za płetwę, jak gdyby go
pod pachę trzymała, i unosiła ostrożnie na powierzchni wody. Potem raptem rzuciła go dość
daleko, zmuszając tym sposobem, aby sobie sam dawał radę. Gdy jednak spostrzegła że
biedny malec zdyszany był i znużony, podpłynęła zaraz do niego i znowu go za płetwę po-
chwyciła. Gdy odpoczął trochę, popchnęła go powtórnie naprzód i nastąpiła nowa próba
samodzielnego pływania, a lekcja ta trwała dość długo. Mała foka z początku brała się do tego
bardzo niezgrabnie, lecz po godzinnej wprawie, zaczęła się popisywać z coraz większą
odwagą, radując serce matki.
Ciekawsze jeszcze i osobliwsze widowisko wyprawiły im wieloryby. Pewnego ranka
ujrzeli na samym środku kanału dwa olbrzymie cielska, płynące jedno za drugim. Niekiedy
wieloryby podpływały tak blisko do brzegu, że można by wiosłem do nich dostać, chwilami
przystawały i oddychały z hałasem, wyrzucając w powietrze strumienie wody, która rozbry-
zgiwała się szeroko, spadała z szumem aż na drzewa nadbrzeżne, jak deszcz rzęsisty. Z daleka
strumień taki wyglądał, jak piękny wodotrysk, otoczony mglistym obłokiem, który na słońcu
przybierał blask srebrzysty. Wieloryby pływały tu i owdzie po kanale, jakby igrając, potem
znów puszczały się w dalszą drogę. Przybyły od zachodu i płynęły w kierunku wschodnim.
Oczywiście przeprawiały się z jednego oceanu do drugiego tą samą drogą, którą rozbitkowie
upatrzyli jako najdogodniejszą dla siebie. Czemuż nie mogli także odbywać morzem tej pod-
róży.
ś
yczenie to miało być niezadługo spełnione. Nazajutrz po owym spotkaniu z wieloryba-
mi, podróżnicy nasi wybierali się właśnie w dalszą drogę, gdy usłyszeli w pobliżu, od strony
wody, głosy ludzkie, co ich niezmiernie zaniepokoiło, jak łatwo sobie wyobrazić.
Henryk Chester dał znak towarzyszom, aby się nie ruszali z miejsca, sam zaś na
czworakach dostał się na samą krawędź nadbrzeżnego urwiska, wznoszącego się kilkanaście
metrów nad powierzchnią morza i położył się tam w taki sposób, aby mógł widzieć, co się
dzieje na wodzie, nie będąc stamtąd widzianym.
Zobaczył duże czółno uwiązane do brzegu u stóp skały. Dwunastu Elikolepów uwijało
się po wybrzeżu, jedni już ogień rozpalali, gdy drudzy dopiero przygotowywali rybackie
przyrządy, chcąc korzystać z odpływu morza.
Henryk zauważył od razu, że wbrew zwyczajowi swemu nie mieli psów przy sobie, co
go uspokoiło, gdyż te zwierzęta najprędzej zawsze zwęszą obecność białych. Z początku my-
ś
lał więc tylko o tym, jakby się ukryć przed wzrokiem dzikich. Lecz po chwili zuchwały
pomysł powstał w jego głowie.
— Dlaczego nie mielibyśmy sobie przywłaszczyć czółna tych niegodziwców?... Czy
warto być delikatnym wobec tych ludzi, którzy nas traktują jak wrogów, przyjaciół naszych
wzięli w niewolę, a gdyby mogli, z pewnością by nas wymordowali bez wahania? Podstęp
wojenny w takim położeniu jest przecież rzeczą zupełnie godziwą, a porządne czółno bardzo
by się nam przydało!...
Ta myśl tak mu się podobała, że natychmiast powrócił do towarzyszy z taką samą
ostrożnością, ażeby najlżejszym szelestem nie zdradzić przedwcześnie swojej obecności.
Skinął na majtków i przedstawił im plan swój półgłosem.
Przedsięwzięcie okazało się możliwe do wykonania. Było ich siedmiu przeciw dwuna-
stu i posiadali przecież rewolwer. Mogli liczyć na to według wszelkiego prawdopodobień-
stwa, że wystrzał spłoszy dzikich i że w pierwszej chwili przynajmniej głowy potracą. Szło
tylko o to, czy zamokłe naboje czasem nie zawiodą. Dotychczas ich nie wypróbowano, nie
chcąc marnować tak szacownego skarbu i obawiając się zwabić wystrzałem dzikich. Seagriff
nie zaniedbał jednak osuszyć starannie tych nabojów, wieszając je u pasa, ażeby przez dzień
cały wystawione były na działanie słońca.
Wszyscy zgodzili się na to, że należało popróbować szczęścia, z ośmiu nabojów choć
parę przecież musiało być już dostatecznie osuszonych, a więcej nie potrzeba było na to, aby
przestrach wzbudzić w obozie dzikich.
Seagriff dał chwalebny przykład subordynacji, chciał bowiem ustąpić swego rewolweru
Henrykowi, który był jego przełożonym, jako oficer. Lecz młodzieniec za nic nie chciał przy-
jąć tej ofiary, oświadczył stanowczo, że ponieważ stary cieśla szczęśliwym trafem zdołał tę
broń uratować, sam też powinien jej używać.
Wszystkie te narady odbywały się szeptem i wędrowcy przystąpili niezwłocznie do wy-
konania swojego planu. Stanęło na tym, że Henryk z trzema majtkami miał udać się mano-
wcami o kilkanaście kroków dalej, podczas gdy Seagriff z dwoma pozostałymi zbliży się o ile
możności do łodzi. Szło o to, aby z dwóch stron naraz napaść niespodzianie na dzikich i tym
ich zmieszać i przerazić. Mała gromadka rozdzieliła się tedy, Henryk miał dać znak do ataku
gwizdnięciem, stanąwszy na stanowisku.
Cały ten manewr wykonany był z zadziwiającą zręcznością, Henryk i towarzysze jego
ukryli się za skałą nadbrzeżną tak doskonale, że słyszeli głosy Elikolepów, którzy ich widzieć
nie mogli. Weszli cichuteńko do wody i ciągle zasłonięci skałą, która pochylała się ponad
nimi, skradali się ostrożnie, jeden trzymał w ręku włócznię drewnianą, drugi maczugę, trzeci
procę, a Henryk siekierkę kamienną, którą znalazł w opuszczonym obozowisku. Szczęście
chciało, że dzicy siedzieli wszyscy przy ogniu, zajęci przyrządzaniem jedzenia i nie zważali
zbytecznie na to, co się dokoła nich działo.
A wtem Henryk gwizdnął nagle i poskoczył naprzód, ukazując się zdziwionym dzikim.
W tejże samej chwili z drugiej strony pojawił się Seagriff ze swoimi towarzyszami. Stary
cieśla wycelował, do jednego z dzikich, który mu się wydał wodzem, nacisnął rewolwer,
ozwał się strzał, a dziki ugodzony w prawe ramię, zaczął krzyczeć w niebogłosy.
Przerażeni tą niespodzianą napaścią, wyobrażając sobie, że strzały śmiertelne posypią
się teraz jeden za drugim, dzicy zupełnie stracili zimną krew, żaden nawet własnej broni nie
pochwycił i wszyscy się rozbiegli, jedni powskakiwali do wody, ratując się wpław, inni
popędzili lądem w różne strony.
Gdy tak nieprzyjaciel opuścił pole walki, nie próbując nawet obrony, zwycięzcy nie
omieszkali skorzystać z położenia, co żywo łódź odwiązali, wskoczyli do niej i odpłynęli.
W kwadrans znajdowali się już po środku kanału, wiosłowali z zapałem, a chociaż
zdobyte czółno było bardzo proste, zupełnie pierwotnej budowy, niosło ich jednak chyżo, a co
więcej, odkryli w nim ku wielkiej swej radości mnóstwo pożytecznych przedmiotów, jak
skóry foki, rozmaite narzędzia z drewna i kamienia. Po godzinie byli już daleko, stracili z
oczu urwistą skałę, która była widownią bohaterskiego ich czynu.
XIV. NOWE KŁOPOTY
Czółno trzymało się wybornie i płynęło szparko, zwłaszcza gdy przytwierdzono doń
ż
agiel, dowcipnie sporządzony z wierzchnich ubiorów rozbitków, pozszywanych naprędce za
pomocą igieł z ości i włókien roślinnych. Prąd fali unosił lekki statek prawie bez pomocy
wioseł, śpiesznie więc posuwali się żeglarze nasi wzdłuż kanału Beagle'a.
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy ujrzeli wprost przed sobą wyspę, czy też wybrze-
ż
e lądu, bo nie mogli tego rozpoznać. Kanał w tym miejscu rozdwajał się widłowato. Seagriff
utrzymywał, że to musiała być Wyspa Diabelska, radził zatrzymać się tu i wypocząć, gdyż
wyspa ta jest bezludna, a mgła podnosiła się ponad wodą, zapowiadając noc bardzo ciemną.
Henryk zgodził się na to z ochotą, lecz dla uniknięcia wszelkich niemiłych niespodzianek,
wydal rozkaz, aby czółno wyciągnięto na brzeg i ukryto w gąszczach dla bezpieczeństwa.
Uporawszy się z tym szybko, żeglarze zaczęli szukać zapasów żywności, gdyż głód im
na dobre dokuczał. Natrafili wkrótce na dużą chatę kwadratową, pobudowaną z ogromnych
pni drzewnych, z dachem urządzonym z gałęzi. Mieszkanie to musiało być od dawna opu-
szczone, gdyż bujne zielska i trawy otaczały je dokoła. Nie było ono podobne do chatek, sta-
wianych zwykle przez krajowców Ziemi Ognistej, wyglądało raczej na dzieło rąk białych.
Seagriff, znający dokładnie dzieje Wyspy Diabelskiej, objaśnił, że tę chatę wybudowali majt-
kowie okrętu „Beagle”, który był wysłany przez rząd angielski dla obejrzenia tej ziemi pod
dowództwem dzielnego kapitana Fitzroy. Wiedział także, skąd pochodziła nazwa Wyspy
Diabelskiej, było to zdarzenie bardzo zabawne.
Jeden z majtków angielskich usnął pod drzewem, na którym gnieździł się olbrzymi
puchacz. Przeraźliwy wrzask ptaka tak go przeraził w nocy, że przypisywał to złym duchom,
zamieszkującym Ziemię Ognistą i dziwne rzeczy opowiadał o swojej przygodzie. Wkrótce
wykryto prawdziwą przyczynę jego trwogi, niemniej jednak nadano wyspie nazwę Diabel-
skiej.
Opowiadanie Seagriffa było prawdziwe, anegdotę tę zapisał kapitan Fitzroy w dzienni-
ku swej podróży, mylił się tylko nasz cieśla w jednej rzeczy, niewłaściwie to wszystko
stosował do wyspy, na której gromadka rozbitków wypoczywała, gdyż to nie była wcale
Wyspa Diabelska, jak się niedługo okaże. Stąd wniosek, że i chata nie mogła być zbudowana
przez załogę okrętu angielskiego. Lecz wyobraźnia wiele może, a nasi rozbitkowie niewymo-
wnej doznali pociechy w tej myśli, że mają nad głową dach, wzniesiony przez ręce ludzi
cywilizowanych. Błogie, uroczyste prawie uczucie przejęło ich serca, gdy płomień buchnął
wesoło na ognisku, urządzonym z dużych kamieni w kącie chaty.
Wszyscy skupili się dokoła tego ognia, gdyż wieczór był chłodny, a gdy spożyli wiecze-
rzę, złożoną z foki pieczonej, zaczęli się naradzać nad swym położeniem. Nowa nadzieja ich
ożywiała, a powodzenie natchnęło odwagą i ufnością. Wszak mieli czółno, dopłynęli szczęśli-
wie do Wyspy Diabelskiej (tak sobie przynajmniej wyobrażali), teraz więc mogli śmiało
liczyć na to, że ujdą pogoni zawziętych Elikolepów i za parę dni dotrą do Zatoki Powodzenia.
Tam zaś musieli się doczekać wcześniej lub później jakiegoś statku, tak przynajmniej upe-
wniał Seagriff. Raz spotkawszy się z ludźmi cywilizowanymi, z porządnymi żeglarzami, nie
wątpili, że od nich dostaną broń, może i pomoc uzyskują, a wówczas potrafią już odszukać
jeńców, uwolnić ich i z tryumfem odwieźć do Nowego Yorku. Takie marzenia snuły się po
głowie młodszych majtków, nie licząc już Henryka Chestera, który w tym czółnie zdobytym
widział ocalenie rodziny kapitana. Seagriff mówił na to kiwając siwą głową:
— Jeszcze się nie wydostaliśmy z wilczej paszczy...
Wymógł też na towarzyszach, aby nie zaniedbali żadnego środka ostrożności i wedle
zwyczaju czuwali kolejno przez całą noc. Wieczorem chodził sam z jednym ze starszych
majtków dokoła obozu, dopiero około północy obaj się położyli przebudziwszy dwóch innych
na swoje miejsce. Ci jednak na nieszczęście niezbyt sumiennie spełniali swój obowiązek, nie
pojmowali też jego ważności i pofolgowali sobie trochę.
Noc była taka piękna, pogodna, taka cisza panowała dokoła, a miękka, bujna trawa tak
ich wabiła ku sobie, że nie mogli się oprzeć pokusie, najpierw jeden wyciągnął się wygodnie,
potem drugi, obaj poczęli drzemać i w końcu usnęli.
Smutne skutki tego niedbalstwa niedługo na siebie czekać dały. Około drugiej godziny
po północy Henryk Chester przebudził się z wrażeniem, że dzieje się coś niezwykłego, w
uszach mu brzmiały jakieś dziwne szmery, chciał się zerwać na nogi i ze zdumieniem poczuł,
ż
e jest całkowicie bezwładny. Nie był w stanie się podnieść, jakby go siła jakaś niepojęta
przybiła do ziemi. Usiadł jednak, jakkolwiek z trudnością i chwytając się machinalnie za
nogi, spostrzegł, że były od kolan aż do stóp silnie skrępowane powrozem. W tejże samej
chwili wśród ciszy nocnej ozwał się głos Seagriffa:
— Hej, warta! co tam się dzieje?
Nikt nie odpowiedział
— Seagriffie, czy masz swój rewolwer? — zapytał Henryk Chester.
— Szukam go nadaremnie po omacku — odrzekł cieśla — nogi mam skrępowane, nie
pojmuję, co się stało!
— Ani ja także... — dało się słyszeć naraz kilka głosów.
— Diabelska jakaś sztuka — mówił Henryk.
Zagadka rozstrzygnęła się wkrótce, światło zajaśniało wśród ciemności i ukazała się
gromadka dzikich z pochodniami ze smolnego łuczywa w rękach. Za nimi szło kilku innych,
a ci popychali przed sobą obu wartowników, którzy mieli ręce związane na plecach. Wysoki,
siwy starzec zamykał pochód, ten wyglądał na wodza całej bandy.
Sprawa była aż nadto zrozumiała. Dzicy zdjęli najpierw śpiących wartowników, potem
cichutko wtargnęli do chaty i wszystkich bez oporu powiązali. Oczywiście załatwili się z tym
po ciemku, teraz dopiero zapalili pochodnie. Lecz dlaczego poprzestali na skrępowaniu
jeńców, zamiast ich wymordować od razu? Na próżno Henryk zadawał sobie to pytanie,
trudno to było zrozumieć. Nie zauważył on jeszcze tego, co od razu uderzyło Seagriffa, że ci
dzicy całą powierzchownością swoją różnili się znacznie od Elikolepów.
Spostrzeżenie to dodało trochę otuchy staremu cieśli, postanowił też rozpocząć układy z
nieprzyjacielem. Wspomnieliśmy już podobno, że Seagriff rozumiał język mieszkańców
Ziemi Ognistej i pamiętał z niego niektóre wyrazy. Zaraz też pochwalił się tą swoją umiejęt-
nością.
— Arre! (bracia!) Bor a g a t o p e 1 i k o 1 e p! (my nieprzyjaciele elikolepów!) —
wołał raz po raz, przybierając wyraz twarzy, jak tylko mógł, najprzyjaźniejszy i najsłodszy.
Wykrzykniki te ogromne wrażenie wywarły. Dzicy ze zdziwieniem patrzyli na niego,
pochlebiało im to widocznie, że ten akifka akinich (człowiek biały) tak biegle włada ich
językiem. Coś na kształt przychylnego uśmiechu zarysowało się na tych wstrętnych twarzach.
Sam wódz zbliżył się do Seagriffa, dotknął kilkakrotnie ręką jego pleców i piersi, wydając
przy tym głos jakiś dziwny, przypominało to kwokę, wodzącą kurczęta. Potem mówił dość
długo i z wielką powagą, lecz stary cieśla niewiele z tej przemowy zrozumiał, gdyż bardzo
powierzchownie tylko znał język Ziemi Ognistej.
Zdawało mu się jednak, że wódz żądał od niego najpierw cierpliwości, poddania się
losowi, a następnie zapytywał, z jakich powodów był tak zawziętym nieprzyjacielem
Elikolepów? Pierwszemu żądaniu łatwo mógł zadość uczynić, niewiele na to potrzeba było
dowcipu, lecz odpowiedź na pytanie wymagała już pewnej oratorskiej swady i nasz Seagriff
był cokolwiek zakłopotany. Nie stracił jednak głowy i dopomagając sobie wymownymi
gestami jak mógł tłumaczył wodzowi, że on i towarzysze jego przybyli z zachodu, dostali się
na ląd po rozbiciu okrętu, że najpoczciwiej i najsumienniej w świecie prowadzili handlowe
interesy z Elikolepami, którzy im się odpłacili najczarniejszą niewdzięcznością i zdradą,
chociaż otrzymali od nich mnóstwo kosztownych przedmiotów.
Dzicy z wielką uwagą i zajęciem słuchali tego ożywionego opowiadania, w którym
nazwa Elikolepów powtarzała się raz po raz, przy czym twarz starego marynarza wyrażała
niechęć i pogardę, a uczucia te odbijały się zaraz i na twarzach dzikich.
Trudno przypuszczać, aby rozumieli dokładnie, co Seagriff chciał im powiedzieć, a
jednak widocznie trafił on choć w części im przekonania i obudził nawet współczucie. Nie
uwolniono ich z więzów, dzikim nie przyszło to nawet do głowy, co widząc stary cieśla
przestał w końcu mówić i gestykulować; zamknął się w uroczystym milczeniu, sądząc, że tym
sposobem może zaimponuje prześladowcom.
Ale oni i na to nie zważali wcale. Posiadali na ziemi około ogniska, które na nowo
rozniecili, a potem pokładli się i usnęli snem sprawiedliwych. Dwóch jednak czuwało i tak
pilnie strzegło jeńców, że niepodobna było myśleć o uwolnieniu się z więzów; gdy tylko któ-
ry sięgnął ręką do powozów, krępujących jego nogi, zaraz ci dozorcy grozili, że obudzą
ś
piących towarzyszy. Po kilku nieudanych próbach Henryk i Seagriff dali za wygraną i
postanowili siedzieć spokojnie, a nawet położyć się i usnąć, jeżeli im przyjdzie ochota do snu.
Gdy słońce weszło, dzicy zerwali się wszyscy na nogi, a część gromadki z wodzem na
czele oddaliła się i przez kilka godzin o nich nie słyszano. Reszta czuwała ciągle nad więźnia-
mi, nie spuszczając ich z oka, chociaż zabawiali się przy tym w różne gry, dla skrócenia czasu
zapewne. Służyły im do tego to muszle, to kijki, które na ziemi rozkładali.
Seagriff z wielką ostrożnością wydobył nóż i chciał rozciąć swoje więzy, lecz jeden z
wartowników natychmiast to spostrzegł i niewiele myśląc, związał mu ręce na plecach, wyja-
ś
niając przy tym, i mową i gestami, że jeżeli biały człowiek nie zechce siedzieć spokojnie, to
znajdzie się sposób, by zmusić go do tego.
W południe powróciła gromadka dzikich, która odeszła rano. Wszyscy byli nadzwyczaj-
nie ożywieni, jakby pod wpływem wielkiej jakiejś radości. Wódz szczególnie wymachiwał
rękami, wskazywał coś na ziemi, odmierzając na niej przestrzeń dwudziestu lub trzydziesto-
metrową, mówił do wartowników z ogromnym zapałem, a ci także dawali oznaki rozradowa-
nia. Seagriff domyślił się w końcu, że dzicy schwytali wieloryba, zapewne jednego z tych,
których wędrowcy widzieli parę dni temu w cieśninie.
Wszystko to nie zmieniało jednakże położenia jeńców i żadnej im nie przyniosło pocie-
chy. Dzicy nie mieli widocznie zamiaru ich oswobodzić, nie przyszło żadnemu z nich na
myśl, że jeńcy potrzebowali się posilić, nie dawali im ani jeść, ani pić. W pierwszej chwili
widok ludzi białych wydał się im osobliwością, spoglądali na nich ciekawie, teraz już im
spowszednieli i nic sobie z nich nie robili.
Oczywistą było rzeczą, że niepotrzebni byli w tej chwili, lecz mogli się przydać na
później, więc ich pozostawiono w odwodzie, jak bydlęta na rzeź przeznaczone.
Jeńcy to rozumieli i myśli ich bardzo były niewesołe, gdy wtem około drugiej po
popołudniu dał się słyszeć hałas niezwykły i nadeszła liczna gromada krajowców. Było po-
między nimi mnóstwo kobiet, łatwo je można było poznać po piskliwym głosie.
I nagle wysunęła się z pomiędzy nich jedna, przed którą tłum dzikich rozstępował się z
wielkim uszanowaniem, jakby przed królową. Kobieta ta szybkim krokiem weszła do namiotu
i zbliżyła się do jeńców.
XV. KRÓLOWA TENEKÓW
Weszła i rozglądała się ciekawie na wszystkie strony, lecz nie mogła dojrzeć dokładnie
twarzy białych ludzi. Wzrok jej, olśniony blaskiem słońca, potrzebował czasu, aby się z tą
ciemnością oswoić. Lecz jeńcy widzieli ją doskonale i ze zdziwieniem spostrzegli, że miała
na sobie ubiór z tkaniny bawełnianej, zrobiony na sposób europejski, do tego trzewiki skórza-
ne, bransoletki srebrne, a w ręku trzymała parasol czerwony, jednym słowem wyróżniała się
w uderzający sposób od wszystkich krajowców, którzy ją otaczali, tak mężczyzn, jak kobiet.
A jednak z postaci podobna była do reszty rodaków swoich, cerę miała mahoniową,
policzki wystające, usta szerokie, oczy i włosy czarne, jak węgiel. Lecz rzecz dziwna, ten typ,
tak w ogóle niemiły i wstrętny, u niej złagodzony był wyrazem całkiem odmiennym, też same
rysy, które u reszty kobiet miały w sobie coś małpiego, u tej jednej nie były wcale szpetne, a
nawet pewien wdzięk posiadały. Zrazu trudno było zrozumieć, co właściwie stanowiło tę
różnicę, lecz przypatrując się uważniej młodej królowej, każdy musiał spostrzec, że w oczach
jej malowała się dobroć i inteligencja, i to czyniło ją prawie piękną. Ruchy jej także były
zgrabne i poważne zarazem, a wyraz smutku i pewnej zadumy, rozlany na twarzy, musiał w
każdym zbudzić współczucie dla tej dziwnej istoty.
Henryk Chester wpatrywał się w nią z zajęciem i ciekawością tym większą, że cała ta
postać budziła w nim jakieś niewyraźne wspomnienia, chociaż w żaden sposób przypomnieć
sobie nie mógł, gdzie mógł przedtem widzieć te usta, to czoło, tę osobliwą fizjonomię, która
na nim tak szczególne wywierała warżenie? Gdzie i kiedy? I odpowiadał sam sobie, że to
musiało być tylko złudzenie wyobraźni, rzecz bowiem była całkiem nieprawdopodobna, gdy
wtem zwrócił oczy na jednego z towarzyszy królowej i nagle wszystko zrozumiał.
Towarzysz ten był to także krajowiec Ziemi Ognistej, takiż sam, jak inni, nie poprze-
stawał on jednak na stroju narodowym, który co prawda właściwiej nazwać by można bra-
kiem wszelkiego stroju. Miał więc na sobie stare spodnie, niegdyś czarne, dziś barwy jakiejś
niepewnej, na głowie kapelusz wymięty, włożony na bakier, a na szyi kołnierzyk stojący bez
koszuli, w ręku zaś trzymał laskę trzcinową i wywijał nią z fantazją.
Widok tej laski otworzył oczy Henrykowi. Przypomniał sobie w jednej chwili wszystko:
ów dzień pamiętny, gdy błądził w porcie, gdy po raz pierwszy dotknął stopą pokładu okrętu
„Kalipso” i spotkał następnie tę dziwaczną trójkę cudzoziemców, których uratował z pomocą
Neda Ganey'a od napaści „szczurów portowych”.
Wspomnienie to tak żywo stanęło mu naraz w pamięci, że przypomniał sobie nawet
imiona tych osobliwych istot i wyciągając ręce do królowej i jej towarzysza, zawołał:
— Okaszlu!... Orundeliko!...
Oni drgnęli oboje, słysząc ten niespodziewany wykrzyknik, lecz wzrok ich był już teraz
oswojony z ciemnością, natychmiast też poznali swojego wybawcę. Pomimo zmian ogrom-
nych, które zaszły w jej położeniu w ciągu tych lat kilku, Okaszlu widocznie nie zapomniała o
wdzięczności, gdyż idąc za pierwszym popędem uczucia, padła na kolana przed Henrykiem,
tak zupełnie, jak niegdyś w porcie angielskim i rękę jego do ust przycisnęła. Jednocześnie zaś
przemówiła do niego po angielsku:
— Pan tu u nas, pan, mój wybawca, którego nazwiska nawet nie znam, lecz który
zostawiłeś w moim sercu niezatarte wspomnienie!... Cóż to za szczęście, żeśmy się znowu
spotkali i że mogę panu raz jeszcze wdzięczność swoją okazać!...
Przerwał jej ten wylew czułości Orundeliko, który zbliżył się do Henryka, z kapeluszem
w jednej ręce, z laseczką podniesioną w drugiej i wykrzywiając się zabawnie, zaczął mu także
składać podziękowania serdeczne. Na nieszczęście zapomniał oczywiście języka angielskie-
go, a może nigdy zbyt biegle nim nie władał, nie mógł więc jakoś przyjść do słowa i tylko
kłaniał się na sposób europejski i ściskał dłonie Henryka z tym osobliwym gdakaniem, które
w Ziemi Ognistej stanowi powitanie.
— Jeżeli mi chcecie dowieść swojej przychylności, moi państwo — rzekł młodzieniec
— macie do tego sposobność wyborną. Wszak, o ile mi się zdaje, zajmujecie tu jakieś wyso-
kie stanowisko, użyjcie swoich wpływów, aby mnie i towarzyszy moich oswobodzono z tych
więzów i wypuszczono na wolność, bo myśmy nic a nic nie zawinili waszym rodakom.
Okaszlu spojrzała uważniej na jeńców i jakby w tej chwili dopiero spostrzegła smutne
ich położenie, wydała okrzyk zgrozy i oburzenia:
— Jak to! Mój wybawca skrępowany sromotnie, jak jeniec!... tu, na tej ziemi, nad którą
ja panuję, przez tych ludzi, którzy mnie zowią swą królową!.. Zdejmijcie z nich natychmiast
te powrozy! — dodała, zwracając się do swoich poddanych i mówiąc ich językiem — oswo-
bodźcie z więzów białych ludzi i traktujcie ich z wielkim szacunkiem, to są przyjaciele i
sprzymierzeńcy moi!...
Rozkaz ten natychmiast został wykonany, dzicy śpiesznie porozcinali powozy krępujące
naszych żeglarzy i pokornymi gestami starali się im dać poznać, że żałują mocno tej pomyłki
i gotowi są ją naprawić. Seagriff widząc, jaki obrót biorą rzeczy, odważył się wypowiedzieć
od razu, co miał najbardziej na sercu i zapytał, czy nie mogliby poprosić o obiad.
Okaszlu wydała natychmiast stosowne rozkazy, zastawiono sutą ucztę z ryb i mięsa
suszonego, z dodatkiem rozmaitych mięczaków. Królowa sama im podawała potrawy i
zachęcała do jedzenia, a przy tym wiodła z nimi ożywioną rozmowę, opowiadając o sobie i
rozpytując, co ich w te strony przywiodło.
Ziemia, na której rozbitkowie znajdowali się obecnie, nie była Wyspą Diabelską, lecz
długim, wąskim półwyspem, wciśniętym pomiędzy dwiema odnogami morskimi. Zamieszki-
wało go plemię Teneków. Okaszlu była królową tego ludu. Szałas, w którym żeglarze noc
spędzili, był dawnym mieszkaniem, według jej wskazówek urządzonym, lecz opuściła je
przeszło roku temu i kazała sobie inne, wspanialsze pobudować cokolwiek dalej.
Rano oddział przybocznej straży królowej dał jej znać o uwięzieniu białych ludzi, a
chociaż miała dnia tego zajęcie bardzo ważne, zaszedł bowiem w jej państwie wypadek
ogromnej doniosłości, wieloryb osiadł na mieliźnie w nocy i trzeba go było rozebrać, rzuciła
jednak wszystko i pośpieszyła zobaczyć Europejczyków. Okaszlu zachowała miłe wspomnie-
nia z pobytu swego pośród białych i sprzyjała im wszystkim w ogóle, nie spodziewała się
jednak spotkać pomiędzy jeńcami swojego dobroczyńcy, któremu tyle wdzięczności była
winna. Dowiedział się także Henryk, jakim sposobem królowa Teneków dostała się do portu
Portsmouth w Anglii, gdzie ją tak niegodnie napastowała banda „szczurów portowych”. Była
to historia bardzo prosta, Okaszlu opowiedziała ją szczegółowo.
Przed ośmiu laty mniej więcej, admirał Fitzroy, wówczas kapitan tylko, dowódca okrętu
„Beagle”, zwiedzał w celach naukowych wybrzeża Ziemi Ognistej. Mierzył głębokość morza,
zdejmował mapy lądu, co go zmusiło zatrzymać się dość długo w tych stronach. Krajowcy
skradli mu szalupę, próbował więc różnych sposobów, aby ją odzyskać, a w końcu wziął do
niewoli kilku zakładników. Na nic się to jednak nie przydało, szalupa się nie znalazła. Kapi-
tan angielski nie miał wcale zamiaru mścić się na zakładnikach i wypuścił ich na wolność,
oprócz trojga ludzi, tych zatrzymał dłużej, gdyż miał swoje powody.
Najstarszy z owych jeńców liczył lat z dwadzieścia, nazywał się Elepari, był niesforny,
popędliwy, uparty i przez czas pobytu swego na okręcie zachowywał się nadzwyczaj zuchwa-
le. Kapitan postanowił za karę zatrzymać go dłużej w niewoli, pochlebiając sobie, że go w
końcu choć trochę ucywilizuje. Drugi jeniec był to chłopak dwunastoletni, kapitan Fitzroy
kupił go po prostu od rodziców, którzy mu sami ten targ zaproponowali, znęceni widokiem
błyszczącego guzika. Malec bardzo roztropnie wyglądał, nazywał się Orundeliko. Nareszcie
zatrzymano także na okręcie małą dziewczynkę, imieniem Okaszlu, która pochodziła z króle-
wskiego rodu, lecz była sierotą.
Odpływając do Europy, kapitan zabrał z sobą tych troje ludzi w nadziei, że dłuższy
pobyt w Anglii wywrze na nich wpływ, dobroczynny, poskromi dzikie instynkty i rozwinie
lepsze skłonności. Miał zamiar zająć się nimi sumiennie, dać im jak najstaranniejsze
wychowanie, a następnie odwieźć do rodzinnej ziemi, aby pośród współbraci mogli krzewić
zaczątki cywilizacji. Przybywszy do Anglii kapitan umieścił wychowańców swoich w najlep-
szych zakładach naukowych i polecił opiece doświadczonych nauczycieli.
Próba ta nie jednakowo się powiodła na tych trojgu ludziach jednej rasy. Najmłodsza
Okaszlu miała niepospolite zdolności i wielką korzyść odniosła z udzielanych jej nauk.
Towarzyszki na pensji przezwały ją Fuegią, od portugalskiej nazwy Ziemi Ognistej.
Orundeliko chwytał chciwie powierzchowne strony cywilizacji; namiętnie lubił strój wytwor-
ny, naśladował doskonale w ruchach i w całym układzie tak zwaną złotą młodzież, przejął się
do tego stopnia zwyczajami wielkiego świata, że nigdy bez rękawiczek nie wyszedł na ulicę.
Lecz do nauki nie okazywał najmniejszej ochoty i pod tym względem niepodobna było
lenistwa jego przełamać.
Elepari w niczym się nie dał zmienić, dzikie jego skłonności zanadto były już zakorze-
nione. Miał on nienawiść wrodzoną i niepokonaną do białych ludzi, dobroć, łagodność,
najmniejszego wpływu nie wywierały na niego, oporu zaś nie znosił, jeśli mu się kto sprzeci-
wił, nie zważał na nic, rzucał się na każdego, jak wściekły, gotów nawet zabić bez wahania
przeciwnika. Po kilku wypadkach podobnych, które o mało się nie zakończyły tragicznie,
przekonano się, iż nie było dla niego miejsca w kraju cywilizowanym i opiekun musiał go
odwieźć do ziemi rodzinnej, Orundeliko nie miał co robić w Europie, do niczego nie okazy-
wał zdolności ani ochoty, chyba do życia bezczynnego i próżniaczego, więc i on bez żadnych
korzyści powrócił do kraju rodzinnego.
Okaszlu z innych powodów i w odmiennych celach odwieziono tamże. Opiekunowie jej
nie bez słuszności sądzili, że dziewczyna tak roztropna i dobra, poznawszy dobroczynne
strony cywilizacji, potrafi z łatwością opanować ciemne umysły współbraci i na to użyje
swego wpływu, aby ich oświecić i złagodzić dzikie ich obyczaje. Kapitan Fitzroy wziął do
serca tę sprawę, zebrał pieniądze, zakupił różne narzędzia rolnicze i gospodarskie, przedstawił
młodej dziewczynie cały plan postępowania, napomknął nawet o tym, że powinna zostać żoną
Orundelika, aby go na dobrej drodze utrzymać i wraz z nim prowadzić dzieło cywilizacji w
ojczyźnie. Następnie troje wychowańców kapitana odpłynęło z powrotem do Ziemi Ognistej.
Ale Okaszlu Fuegia przede wszystkim oświadczyła stanowczo, że nie chce być żoną
Orundelika, ani żadnego ze swoich rodaków, że nigdy za mąż nie wyjdzie. Ponieważ pocho-
dziła z rodu wodzów, więc plemię Teneków, do którego należała, jednogłośnie obrało ją kró-
lową. Była panią samowładną, a chociaż Orundeliko miał niekłamaną ochotę dzielić z nią
władzę i wszystkie przywileje tronu, nikt nie myślał zmuszać jej do niemiłych związków.
Ręka królowej była bardzo pożądaną dla Orundelika, który nie lubił pracować, bo zapewniała
mu życie wygodne przy boku dostojnej małżonki. Odmowa Okaszlu pogrążyła go w smutek
ponury, a ponieważ nie zapomniał jeszcze, jak się wyraża w Europie usposobienie melancho-
liczne, więc po całych dniach błądził po wybrzeżu w kapeluszu i z laseczką w ręku, wzdy-
chając i spoglądając w niebo. Ale w dzikich krajach taka melancholia nie popłaca wcale i nie
budzi najmniejszego współczucia, tam każdy, kto chce jeść, musi o tym pomyśleć, a nie ma
bogatych próżniaków, za których pracują inni. Toteż Orundeliko byłby niezawodnie wkrótce
z głodu zginął, gdyby dobra Okaszlu nie była się zlitowała nad nim i nie dała mu jakiegoś
stanowiska na swoim dworze.
Elepari tyle tylko odniósł korzyści z pobytu swego w Europie, że miał po powrocie do
kraju ogromną przewagę nad swoimi współbraćmi. Przywiózł z sobą nieocenione bogactwa,
strzelbę, ubiór marynarski, z tuzin guzików mosiężnych i parę doskonałych wędek. Wszystko
to takie ważenie wywierało na te ciemne umysły, że w kilka miesięcy posiadacz owych
skarbów stał się jednym z najpotężniejszych wodzów w kraju. Nienawiść jego dla ludzi bia-
łych nie zmniejszyła się wcale, z upragnieniem wyglądał sposobności, aby pomścić na nich
urojone swoje krzywdy. Na szczęście o sposobność nie było łatwo w Ziemi Ognistej i trzeba
było takiego wypadku, jak rozbicie okrętu „Kalipso”, aby ów zwierz dziki mógł dostać w
swoje ręce bezbronnych ludzi białych.
Jak widzimy, dobre chęci kapitana Fitzroy'a chybiły zupełnie celu co się tyczy dwóch
wychowańców jego — mężczyzn. Elepari, zakosztowawszy cywilizacji, stał się bardziej
szkodliwym jeszcze, Orundeliko był zupełnie nieużyteczny, obaj po latach kilku powrócili do
stanu dzikości, starania wychowawców nie pozostawiły na nich najmniejszego śladu. Okaszlu
jedna nie zawiodła położonych w niej nadziei, na żeglarzach naszych sprawdziły się prorocze
słowa, wyrzeczone niegdyś przez kapitana angielskiego!
— Może jaki nieszczęśliwy rozbitek, wyrzucony na te wybrzeża, znajdzie gościnne
przyjęcie i pomoc u Fuegii lub jej dzieci, którym matka zapewne opowie, że biali ludzie nie
zasługują na nienawiść, gdyż obchodzili się z nią poczciwie i nauczyli ją miłować wszystkich
bliźnich i nikomu niewinnie nie wyrządzać krzywdy.
XVI. NA DWORZE KRÓLOWEJ OKASZLU
Tego samego dnia Okaszlu, otoczona całym swoim orszakiem, odprowadziła Henryka
wraz z towarzyszami do swojej rezydencji, to jest do szałasu drewnianego, który kazała sobie
wybudować o mil kilka od dawniejszego swego mieszkania.
Pałac ten królewski przyozdobiony był matami pięknie plecionymi, kosztownymi futra-
mi, wyglądał też dość okazale. Okaszlu starannie przechowywała różne pamiątki, przywiezio-
ne z Anglii. Pośród tych skarbów Henryk ujrzał ze wzruszeniem fotografię portu Portsmouth,
tej ulicy właśnie, gdzie po raz pierwszy ujrzał dzisiejszą królową.
Starzec, nazwiskiem Amakua, piastujący wysokie stanowisko wodza wojskowego, bar-
dzo serdecznie obchodził się teraz z gośćmi królowej, ile razy zbliżył się do któregoś z nich,
nie omieszkał poklepać go przyjaźnie po plecach, gdakając przy tym zwyczajem narodowym.
Na nieszczęście uczynki jego nie zawsze się zgadzały z tymi powierzchownymi oznakami
przychylności, patrzył tylko, co by mógł ściągnąć nieznacznie od przyjaciół. Raz na przykład
schwytano go na uczynku, gdy próbował sobie przywłaszczyć nóż Seagriffa, wiszący u pasa,
według zwyczaju marynarzy angielskich. A bardzo podstępnego sposobu użył stary lis, aby
ten niecny czyn spełnić.
Zbliżył się do Seagriffa z uśmiechniętą miną, jedną ręką klepał go z najwyższą serdecz-
nością po plecach, a drugą sięgnął mu do pasa!... Na szczęście Henryk Chester stał blisko i
przybył na pomoc cieśli. Widząc, że mu się sztuka nie udała, stary filut rozśmiał się na głos,
jak gdyby to był żart niewinny. Henryk, nie chcąc go drażnić, ofiarował mu natychmiast
piękny guzik mosiężny. Seagriff jednak strzegł odtąd noża, jak źrenicy oka.
— Takie bydlęta są nienasycone — mówił — żebyśmy im oddali wszystko, co mamy,
to jeszcze by nas w dodatku odarli ze skóry.
ś
eglarze nie mogli się nadziwić krajowcom, że tak mało snu potrzebowali. Przez całą
noc prawie słychać ich było rozmawiających. Z byle powodu zanosili się od śmiechu, a tak
hałaśliwie się śmieli, że psy przestraszone zaczynały im zaraz wtórować przeraźliwym
szczekaniem. Śmiech mieszkańca Ziemi Ognistej o milę posłyszeć można. Siła fizyczna tych
ludzi zadziwiającą jest przy małym ich wzroście, lecz siła ich głosu ma w sobie coś niepojęte-
go. Przeraźliwe jego dźwięki mogą iść o lepsze z tubą, gdy kilku krajowców ucztuje przez
całą noc na brzegu, a taka gratka na szczęście niezbyt często im się zdarza, na okrętach, stoją-
cych w pobliżu nikt z pewnością oka nie zmruży.
Plemię Teneków stało jednakże znacznie wyżej pod każdym względem od Elikolepów.
Mieszkania ich budowane były bardzo kunsztownie, mniejsze chatki miały kształt stożkowa-
ty, większe, dla dostojniejszych osób przeznaczone, urządzali zupełnie, jak domy prawdziwe,
ś
ciany zbijali z grubych pni drzewnych, przetykanych trzciną, a dachy pokrywali korą.
Roztropniejsi i przezorniejsi od innych plemion sąsiednich, umieli suszyć i wędzić mię-
so i ryby, gromadząc tym sposobem zapasy żywności na zimę. Toteż nigdy u nich nie było
wielkiego głodu, tej straszliwej klęski ludów, zamieszkujących Ziemię Ognistą. Powierz-
chowność ich nawet nie była tak odrażająca, tak zwierzęca, jak u innych dzikich tej samej
rasy. Do doskonałości doprowadzili myślistwo i rybołówstwo, umieli więc wyzyskać umiejęt-
nie wszystkie płody nędznej swojej ziemi, chociaż nie zdołali jeszcze wznieść się na wyższy
stopień cywilizacji i zajmować się uprawą roli.
Okaszlu opowiadała, jak po powrocie do ojczyzny próbowała zasiać zboże, ażeby roda-
ków zapoznać z rolnictwem. Tymczasem część nasion nie zaoranych wyjadło ptactwo, a
ludność drwiła z tych nowości, których nie rozumiała, szczególnie zaś z tego, że po zasianiu
nasion tak długo trzeba było czekać na plony. Uważano więc to wszystko za trud daremny i
istne szaleństwo. I królowa też powiedziała sobie w końcu, że jeśli lud Teneków jest szczęśli-
wy i zadowolony bez chleba, to po co ma na gwałt ten nowy pokarm narzucać?
Młoda dziewczyna nie mogła się nacieszyć towarzystwem ludzi cywilizowanych, za
którymi tęskniła ciągle wśród dzikich swoich współbraci, lubiła niezmiernie rozmawiać z
Henrykiem i towarzyszami jego, opowiadała im różne szczegóły ciekawe o przyrodzie tego
kraju i obyczajach swego ludu. Tenekowie, jak upewniała, mieli usposobienie łagodne i spo-
kojne, nigdy nie rozpoczynali wojny bez koniecznej potrzeby. Lecz sąsiedzi zmuszali ich do
tego niekiedy, napadając na nich i rabując zwierzynę na ich gruntach. Najwięcej im się dali
we znaki Elikolepi, a także plemię Japusów, mieszkających na zachodzie. Ci ostatni jednak
daleko rzadziej wkraczali w posiadłości Teneków, od których oddzielał ich szeroki pas ziemi
niezamieszkałej, zwykle też zmuszał ich do nadużyć podobnych głód dotkliwy, na ich ziemi
brakło bowiem żywności. Toteż Okaszlu litowała się nad nimi i często posyłała im nawet
trochę żywności, aby ich od złego powstrzymać.
Oprócz Elikolepów, równie strasznymi wrogami jej ludu byli Okusmeni, których
siedziby leżą na północ cieśniny i przechodzą aż na drugą stronę ogromnego łańcucha gór,
ciągnącego się wzdłuż wybrzeża. Okaszlu opowiadała dziwy o tych Okusmenach, o wzroście
ich olbrzymim i strasznej broni, którą się posługują, z nadzwyczajną zręcznością. Broń tę
nazywają oni b o l a s, jest to prawie to samo, co lasso, używane na pampasach. Na szczęście
Okusmeni, trudniąc się wyłącznie myślistwem, nie byli żeglarzami, nie mieli nawet własnych
czółen i jeżeli chcieli przebyć cieśninę, musieli wzywać pomocy Japusów lub Elikolepów, a
ci rzadko kiedy byli z nimi w zgodzie.
Powracając do swojego plemienia, Okaszlu opowiadała, jak wojownicy jej doskonale
umieli polować na lamy, tak zwane guanako, na bobry i foki. Połów fok odbywa się zwykle
na morzu, wielką pomocą są przy tym psy, które dzielnie pływają, otaczają upatrzoną fokę
dokoła, czasem i z pod wody umieją ją wypłoszyć.
Polowanie na guanako wymaga niepospolitej wprawy i zręczności. Tenekowie czatują
na nie w miejscach, gdzie te zwierzęta torują sobie ścieżki pośród gęstwiny i uderzają je w
pewne miejsce pomiędzy łopatkami włócznią, zakończoną ostrzem kościanym. Bobry zaś
tropią na jeziorach i stawach, których jest mnóstwo w stronie północnej krainy Teneków.
Co do połowu ryb, sposoby ich są bardzo proste, pierwotne prawie. Nie mają haczyków
ż
elaznych, czepiają więc tylko kawałek mięsa foki na włosie, gdy ryba złakomi się na ten
przysmak, niełatwo może oswobodzić zęby, raz uwięzione w tym twardym i żylastym mięsie,
daje się więc zazwyczaj aż na brzeg wyciągnąć. Wędka składa się z kija niezbyt długiego,
wygląda prawie jak bat.
Tenekowie rozniecają ogień za pomocą krzemienia, noszą też zawsze krzesiwo przy
sobie, tak, jak Europejczyk palący papierosy nosi pudełko z zapałkami. Do uzupełnienia krze-
siwa służą im różne materiały łatwopalne, puch niektórych ptaków, mech starannie wysuszo-
ny lub pewien gatunek grzyba, dość podobny do naszej hubki.
Orundeliko bywał zwykle obecny przy tych rozmowach, z dumą słuchał, jak Okaszlu
wysławiała zręczność i różne przymioty swojego ludu, sam też nieraz starał się wykazać wyż-
szość swoją nad Elikolepami i wielkim ich wodzem Eleparim.
— Elepari hultaj! — mówił, krzywiąc się z wyrazem wstrętu i pogardy — okradł mnie,
gdy okręt angielski na ląd nas wysadził. Hultaj!... wielki hultaj!... Elepari zajada tłuszcz
wielorybi...
Trudno zrozumieć, dlaczego Orundeliko uważał zjadanie tłuszczu wielorybiego za coś
tak dalece hańbiącego, gdyż mówiąc to, pożerał chciwie kawał mięsa foki zupełnie na surowo
wraz z tłuszczem. Okazuje się, że nawet i u dzikich ludzie zawsze lubią wynosić się jedni nad
drugich.
Ze wszystkich tych szczegółów opowiadania królowej Henryk Chester mógł wnosić z
wielkim prawdopodobieństwem, że kapitan Ganey z rodziną i towarzyszami dostał się w ręce
Elepariego. Okaszlu słyszała już nawet przed kilku dniami, że Elikolepi mieli białych jeńców
w swoim obozie, po drugiej stronie cieśniny, przy ujściu kanału Beagle'a. Zdawałoby się na
pozór, że taki zbieg okoliczności szczęśliwym był dla jeńców, bo przecież i Elepari uratowa-
ny był także owego dnia w porcie angielskim przez Henryka i Neda Ganey'a. Okaszlu
dowiedziała się ze wzruszeniem wielkim, że cała rodzina jednego z jej obrońców, ojciec mat-
ka i siostra, znajdowali się w rękach plemienia Ziemi Ognistej. Wyznała jednak Henrykowi,
ż
e los ich wielce ją niepokoi.
— Elepari nie cierpi białych ludzi o tyle, o ile ja ich kocham i szanuję — mówiła. —
Jak każdy zły człowiek, niezdolny do wdzięczności, nienawidzi on tych, którzy mu dobrze
czynili; toteż prawie pewna jestem, że nie odda nam dobrowolnie swoich jeńców... W każdym
razie rozpoczniemy od układów pokojowych i dopiero gdy te się nie powiodą, musimy
przejść do otwartej walki. A wówczas, któż wie. czy potrafimy ich pokonać?...
— Uczynimy wszystko, co jest w naszej mocy—rzekł Henryk. — Przede wszystkim
idzie o to, aby się dowiedzieć na pewno, czy przyjaciele nasi żyją i czy znajdują się rzeczywi-
ś
cie w owym obozie Elikolepów, gdzie rozkazuje Elepari. Wówczas dopiero obmyślimy spo-
sób wyrwania ich z rąk jego i zobaczymy, kto silniejszy!...
XVII. W OBOZIE ELIKOLEPÓW
Wieść, która doszła do rezydencji królowej Teneków nie była zmyślona. Kapitan Ganey
z żoną i córką oraz sternik Lyons, Poluks i trzej majtkowie uwięzieni byli istotnie w głównym
obozie Elikolepów.
Więźniowie od dni ośmiu wiedli tam życie najnędzniejsze i pełne niepokoju. Strzeżono
ich z największą surowością i zagrożono śmiercią, gdyby próbowali ucieczki. Zamknięto ich
w nędznym wigwamie * ze skór, na wysokich tykach rozpiętych. Więzienie to mieściło się w
obrębie obszernego podwórza, zagrodzonego palami, które otaczało mieszkanie wodza. Do
pali ze wszystkich stron przytykały wigwamy innych mieszkańców, a cała ta wioska wygląda-
ła na twierdzę, wąski pas ziemi jedyny dostęp do niej stanowił, gdyż zbudowana była na sa-
mym cyplu półwyspu. Utrudniono jeszcze tę drogę przekopaniem rowu w najwęższym
miejscu przesmyku, pień drzewa, za most służący, pilnie był ciągle strzeżony przez dwie lub
trzy kobiety.
Nie mogli też jeńcy myśleć o ucieczce, chociaż wolno im było poruszać się swobodnie
w nędznym mieszkaniu, zdjęto z nich przynajmniej powrozy. Dziurawe skóry niezbyt szczel-
nie osłaniały szałas, mogli więc widzieć, co się działo dokoła i słyszeć rozmowy wartowni-
ków, którzy ich pilnowali, a to, co zdołali zrozumieć, nie było dla nich pocieszające.
Codziennie prawie domagano się głośno ich śmierci, łatwo to było poznać z wymo-
wnych gestów. Najwięcej jednak dokuczały im psiska, które nieustannie włóczyły się dokoła
ich więzienia i ujadały zawzięcie. Była to straż najlepsza i najpewniejsza, trudno było nawet
marzyć o tym, aby ją zmylić lub oszukać. A rzecz dziwna, psy te okazywały takąż samą
nienawiść do Murzyna Poluksa, jak i ich panowie: widok tego biedaka do wściekłości je
pobudzał, musiał też ciągle mieć się na ostrożności, aby go nie pokaleczyły.
A jednak zdolności jego kucharskie i tu mu się przydały, może nawet uchroniły go od
ś
mierci. Jakkolwiek wódz Elepari wyrażał się pogardliwie o kuchni europejskiej umiał jednak
ją docenić i z wielkim smakiem zajadał wyszukane potrawy, które Poluks na rozkaz jego
przyrządzał.
Ale stare baby sekutnice nienawidziły Murzyna i gdyby to od nich zależało, byłby już
niezawodnie sam poszedł na rożen, zamiast przyrządzać rozmaite smaczne frykasy. Ile razy
która go spostrzegła, zaraz zaczynała mruczeć i zęby groźnie wystawiać, nie gorzej od psów.
Nieszczęśliwy Poluks tak się ich obawiał, że gdy którą napotkał, drżał od stóp do głowy i
bladł pomimo hebanowej cery; umykał też zwykle co prędzej do mieszkania wodza, gdzie
jeszcze czuł się najbezpieczniejszym. Starał się o ile możności unikać oczu ludzkich i tylko w
koniecznej potrzebie wychodził ze swego szałasu.
Głównym i jedynym zadaniem całego pokolenia było zaspokojenie głodu, wszelkie usi-
* Tak nazywają dzicy w Ameryce swoje szałasy.
łowania w tym celu były zwrócone. Od samego rana wszyscy mieszkańcy: mężczyźni, kobie-
ty, dzieci, rozpraszali się po wybrzeżu i na skraju lasu, szukając zapasów żywności. Gdy wo-
da w morzu się podniesie, muszą zadowolić się niczym, lecz gdy opadnie, odkrywając ławice
szuwarów, połów jest obfity i wówczas sute wyprawiają uczty. Jeżeli woda przez czas dłuż-
szy nie opada, kobiety muszą się w niej zanurzać i z wielkim trudem wydobywać z głębin
morskich ulubione muszle.
Zwykle we dwie wybierają się na ten połów, jedna uwiązuje sobie do boku koszyk z
łoziny, druga kieruje czółnem, a gdy kobieta z koszykiem wskoczy do wody, głową naprzód,
tamta czeka na nią, utrzymując czółno nieruchome. Połów podwodny trwa zwykle dwie lub
trzy minuty, potem czarna głowa ukazuje się ponad wodą, chude, długie ramiona wieszają się
u brzegu czółna. Kobieta wypoczywa tak chwil kilka, oddaje towarzyszce muszle z koszyka i
drugi raz się zanurza. Powtarza się to dopóty jej zupełnie siły nie opuszczą. Wówczas dopiero
siada w czółnie, a druga z kolei idzie do wody. Gdy już obie wyczerpią siły, powracają do
brzegu, każda pędem biegnie do swego wigwamu, sadowi się tuż przy ogniu, ażeby się ogrzać
i osuszyć. Zdobycz swoją pozostawiają w czółnie, mężczyźni ją stamtąd zabierają.
Następnie rozpoczyna się uczta. Wszyscy rozrywają smakowite „owoce morskie”, bo
tak nazywają krajowcy Ziemi Ognistej te muszle, które są dla nich najmilszym przysmakiem.
Rzadko jednak się zdarza, aby połów był obfity, a uczta prawdziwie suta. Zazwyczaj biedne
kobieciska po kilkugodzinnej uciążliwej pracy zaledwie tyle uzbierają, aby głód swoich
rodzin zaspokoić.
I psy także tak samo, jak nieszczęśliwe te kobiety, muszą dostarczać żywności swym
panom. Dzicy przyuczają je do polowania, które odbywa się w czasie odpływu morza. Gdy
woda opadnie, a skały z niej się wynurzą, psy zaczajają się w szczelinach, lub w gąszczach
szuwarów. Ptaki morskie czatują tam także zazwyczaj na jakąś zdobycz i poszukując różnych
drobnych stworzeń, nie zwracają większej części uwagi na kudłatego czworonoga, który ma
minkę tak niewinną, spokojną, a pyszczek spiczasty, szczelnie zamknięty, przytula skromnie
do łapek. Wiedzą przecież, że ten zwierz nie ma skrzydeł, nie dogoni ich w powietrzu, nie
potrzebują go się więc obawiać. Lecz pies czeka cierpliwie, ani się poruszy, a gdy ptak się
zbliży, rzuca się na niego z chyżością kota, chwyta w swoją paszczę i dusi. Myśliwy podbiega
natychmiast i wydziera mu zdobycz, a pies po raz drugi staje na czatach.
W czasie odpływu cała ludność krąży po wybrzeżu, szukając muszel, często jednak
nadaremnie, ponieważ w ciągu kilku miesięcy wyzbierają wszystko, co morze na brzeg
wyrzuciło. Muszą więc dalej wędrować, lecz i tam nie zawsze im się powodzi, jeśli ich
wyprzedzili inni.
W cieplejszej porze roku, w miesiącach letnich, mieszkańcy Ziemi Ognistej nie są przy-
najmniej ciężkim głodem trapieni. Polowanie i rybołówstwo dostarcza im dostatecznej ilości
pokarmu, mają też w dodatku różne jagody i owoce leśne. Lecz zimą wszystko się kończy.
Nie umieją solić lub wędzić ryby, nie uprawiają żadnego zboża, brak im przezorności i dość,
aby burza potrwała dni kilka, a klęska głodowa może spaść na nich tak niespodzianie, że od
razu dochodzą do ostatecznej nędzy. A trzeba wiedzieć, że burze ustawicznie prawie nawie-
dzają okolice przylądka Horn przez pięć lub sześć miesięcy w roku.
Dnia pewnego Elikolepi od samego rana byli wszyscy w najgorszym humorze. Chociaż
nigdy wobec więźniów nie odznaczali się słodyczą, dziś jednak groźniejsze jeszcze niż zwy-
kle mieli miny i srożej na nich spoglądali. Nawałnica szalała przez dwa dni z rzędu, niepo-
dobna było ryb łowić, muszel zabrakło już na wybrzeżu i na pobliskiej ławicy szuwarów, o
milę dokoła nie można było znaleźć żadnych jagód, zwierzyna uciekła gdzieś daleko, nawet
grzyby w lesie wyzbierano co do jednego i korę jadalną pozdzierano z drzew do szczętu. Głód
zaczynał na dobre dawać się we znaki mieszkańcom obozowiska i widocznie naradzano się,
jakby tej klęsce zapobiec.
Dzicy krążyli po obozie, jak zgłodniałe wilki, wypatrujące ofiary, na którą by się rzucić
mogły. Nareszcie starszyzna zgromadziła się w miejscu odosobnionym na naradę, kobiety
stanęły dokoła, przysłuchując się uważnie. Przedmiot rozpraw musiał być nadzwyczaj ważny
i zajmujący, sądząc z natężonej uwagi słuchaczek, z gwałtownych ruchów i wykrzykników
namiętnych, które się wyrywały z piersi mówców. Kapitan Ganey nie rozumiał ani słowa, a
jednak odgadł od razu, o co im idzie. Wszystko to zapowiadało straszliwe niebezpieczeństwo,
a na samą myśl o tym, co mogło spotkać najdroższe mu istoty, biedny kapitan truchlał i w
duszy jego toczyła się straszna walka: jeśli nie mógł żony i córki uratować od śmierci, czyż
nie miał prawa uchronić ich przynajmniej od najokropniejszych męczarni? Zebrał więc
wszystkie siły ducha i postanowił nie odstępować ich na krok aż do chwili ostatecznej...
Nagle usłyszał krzyki głośniejsze jeszcze, powtarzano wyrazy, których znaczenie było
mu aż nadto dobrze znane:
— Ikal akinisz... S z i 1 o k e... — i wskazywano nieszczęśliwego Poluksa. Stara jakaś
jędza zawzięcie wrzeszczała i machała rękami, biegnąc za przerażonym Murzynem.
Nie było wątpliwości, on to skazany był na śmierć dla zaspokojenia głodu żarłocznej
zgrai. Zrozumiał też nieborak, co się święci, stanął, przyparty do ogrodzenia, wiedział, że nie
ucieknie, spoglądał więc tylko miłosiernie na swych prześladowców, próbował litość w nich
obudzić.
Nadaremnie, na tych twarzach nie widać śladu uczucia ludzkiego. Biedny Murzyn
zwraca z kolei wzrok na towarzyszy niedoli, jakby ich chciał pytać, czy nic nie uczynią, aby
go uratować? Lecz o to może być spokojny. Kapitan Ganey nie opuści wiernego sługi, stanie
w jego obronie, woli on zginąć od razu razem z ukochanymi istotami w walce nierównej,
aniżeli patrzeć na ich cierpienia i powolne konanie. Bo walka ta nie może mieć innego końca,
łudzić się niepodobna, sześciu ludzi bezbronnych i dwie słabe kobiety, nie mogą się oprzeć
przemagającej sile tej gromady zażartych potworów.
A wtem wódz ukazuje się nagle na podwórzu, zapewne hałasem zwabiony. Przemawia
do tłumu, daje znaki, aby się uciszono. Czy to być może? czyżby dziki Elepari miał w sercu
ludzkie uczucia i chciał jeńców ocalić? Kapitan Ganey nie śmie się tego spodziewać. A
jednak, wódz nie pochwala postanowienia starszyzny, gdyż kilku mówców występuje z szere-
gów, coś mu przekłada z wielkim ożywieniem, on im zaprzecza, nakazuje milczenie.
Lecz cóż to za zwrot nowy w naradach ? Wódz wskazuje wigwam, w którym kapitan
Ganey tuli do siebie struchlałe kobiety, tłumy z okrzykami radości zwracają się w tę stronę,
sam Elepari idzie naprzód, mężczyźni uzbrajają się we włócznie i siekiery, kobiety chwytają
kije i kamienie, dzikie, straszne namiętności malują się na tych twarzach bydlęcych.
Kapitan Ganey czuje, że śmierć jest blisko, myśli już tylko o tym, aby drogo sprzedać
ż
ycie własne i życie ukochanych. Zacny człowiek otacza ramionami żonę i córkę, przyciska je
do łona, gdyby miał w tej chwili nóż w ręku, może by nie zdołał odeprzeć straszliwej pokusy
uprzedzenia morderców... Kobiety nie tracą przytomności umysłu, uspakajają go, upewniają,
ż
e śmierć nie jest straszną dla nich, byle zginęły z nim razem...
A wtem nowe okrzyki dają się słyszeć, tłum zatrzymuje się, odwraca w inną stronę.
Kobieta, stojąca na warcie przy moście, nadbiega, daje jakieś znaki, wymachuje rękami i woła
w niebogłosy:
— Kabrelna!... Kabrelna!... (Idą! idą!).
Któż to idzie? Więźniowie odgadnąć nie mogą. Ważna to jednak musi być wiadomość,
gdyż ogromne wywołała wrażenie, tłum zdaje się zapominać o krwiożerczych swoich zamia-
rach, rozbiega się szybko w różne strony. Kobiety ukrywają się w wigwamach, mężczyźni
wchodzą tam także, lecz po chwili ukazują się znowu, mając na sobie cały rynsztunek wojen-
ny, jak gdyby gotowi byli śpieszyć na spotkanie nieprzyjaciela.
Nieprzyjaciel ten zbliża się wreszcie o tyle, że go widzieć można, więźniowie nie mogą
zrazu rozpoznać, co to za rodzaj wojska wkracza tak śmiało na ziemię Elikolepów. Oddział
jest dość znaczny, musi więc iść gęsiego, wojownicy idą jeden za drugim po moście i nikt im
nie stawia przeszkód. Teraz już można ich obejrzeć dokładniej, trudno jednakże zrozumieć,
co to są za istoty. Głowy ogromne, do ludzkich podobne, osadzone dziwacznie, bez szyi,
każda głowa sterczy na cielsku olbrzymiej grubości, które podtrzymują cienkie, krótkie nóżki.
Dopiero gdy osobliwy ten oddział stanął już w pobliżu obozu, można było w dziwnych
tych istotach rozpoznać ludzi, i to bardzo zbliżonych do Elikolepów, jednym słowem krajo-
wców Ziemi Ognistej, lecz prawdopodobnie do innego plemienia należących. Każdy z nich
niósł na sobie olbrzymi połeć słoniny wielorybiej w taki sposób, że przez otwór przebity na
samym środku przechodziła głowa, a boki spadały mu na plecy i na piersi, na kształt ornatu.
Dziwny ten strój nadawał im prawdziwie fantastyczną postać.
Gdy wszyscy się zatrzymali, jeden wystąpił naprzód, wódz Elikolepów stanął naprzeciw
niego, dalej uszykowali się wojownicy z bronią w ręku i rozpoczęła się rozmowa.
XVIII. UKŁADY
— Słuchaj, Elepari! — mówił ów parlamentariusz — przyszliśmy tu w poselstwie od
królowej Teneków Okaszlu, przynosimy ci słowa pokoju i zgody. Królowa nasza dowiedziała
się, że masz w obozie swoim białych jeńców. Wie ona także, iż pomiędzy nimi znajdują się
rodzice i siostra człowieka, który niegdyś w stronach oddalonych, na ziemi białych ludzi sta-
nął w obronie jej i twojej zarazem. Chciałaby za to uratować tych jeńców. Posłuchaj więc, co
ci kazała powiedzieć, tobie i dzielnym wojownikom twoim.
Ogromny wieloryb osiadł onegdaj na mieliźnie, na gruntach Teneków. Okaszlu wie
dobrze, iż mężni Elikolepi nade wszystko lubią wyborny tłuszcz wielorybi. Ofiaruje ci zatem
to wszystko, co tu widzisz, tyle smacznego tłuszczu, ile go mogło udźwignąć na plecach
trzydziestu ludzi, w zamian za jeńców białych...
Szmer zadowolenia rozległ się w szeregach Elikolepów, wspaniały dar królowej
Teneków uradował ich niezmiernie. Mieli wprawdzie ogromną ochotę zakosztować mięsa
ludzi białych, a przede wszystkim Murzyna, lecz taki zapas przepysznego tłuszczu wielory-
biego nie był także do pogardzenia. Zyskaliby nawet z pewnością na zamianie, bo jeńcy
nieszczególnie byli utuczeni, a w więzieniu schudli jeszcze bardziej. Kto tam wie, jakby po
upieczeniu smakowali. Co do tłuszczu wieloryba, nie było najmniejszej wątpliwości, jest to
przysmak, nie mający sobie równego w oczach Elikolepa i przysmak ten był tuż pod ręką,
dość było zdjąć go z pleców Teneków i prosto do ust ponieść.
A jednak Elepari nic nie odpowiedział. Zamyślił się głęboko, widok ulubionego przy-
smaku nie olśnił go tak, jak innych, przyszło mu bowiem do głowy, że z tego poselstwa
większe jeszcze korzyści wyciągnąć można. Nareszcie odezwał się w te słowa:
— Okaszlu jest wielką królową, a Elepari wodzem potężnym. Na to, coście powiedzieli,
taką wam daję odpowiedź : Elepari wypuści na wolność jeńców białych, którzy są tu w jego
wigwamie, ale pod następującymi warunkami: Okaszlu przyśle nam jeszcze drugie tyle tłu-
szczu wielorybiego, następnie Elepari zostanie mężem Okaszlu, ażeby Elikolepi i Tenekowie
stanowili jeden naród.
Niepodobna opisać zachwytu i uwielbienia, które się odmalowało na bydlęcych twa-
rzach Elikolepów, gdy usłyszeli te słowa swojego wodza. Teraz dopiero zrozumieli, co to za
mądry człowiek był ten Elepari. Oni gotowi byli wydać natychmiast jeńców za trzydzieści
połci słoniny, a on dwa razy tyle jak nic utarguje! Lecz poseł królowej Teneków inaczej te
rzeczy rozumiał, odrzekł więc z godnością:
— Nie do mnie należy postanawiać o małżeństwie Okaszlu, ani wspaniałe jej dary po-
dwajać. Doniosę więc o tym królowej, ona uczyni, co jej się podoba.
Mówiąc to, odwrócił się odszedł poważnie waz z całą gromadką towarzyszy. Stało się
to nadzwyczaj szybko i Elepari po chwili dopiero zrozumiał, że takie nieroztropne zerwanie
układów mogło go narazić na wielkie nieprzyjemności ze strony zawiedzionych poddanych.
Nie tracąc jednak przytomności umysłu, zwrócił się do wojowników swoich i rzekł:
— Czy dostaniemy drugie tyle tłuszczu, czy nie, zawsze bezpieczniej zabrać to, co jest
pod ręką. Nic łatwiejszego jak dogonić tych ludzi, wszak prawda?
Pomysł ten, jakkolwiek przeciwny wszelkim prawom międzynarodowym, zachwycił
jednak dzikich do najwyższego stopnia.
— Tak!... tak!... wybornie, zabierzmy słoninę! — wołano zewsząd z zapałem.
Kilkudziesięciu mężczyzn i tyleż kobiet rzuciło się w pogoń za poselstwem królowej
Teneków, zaskoczono znienacka bezbronną gromadkę, otoczono ją dokoła i przemocą zmu-
szono do poddania.
— Chcieliśmy wam oszczędzić trudu — mówił Elepari na pocieszenie — po co macie
dźwigać dwa razy takie ciężary? Nie zmieniam jednak mego słowa, bardzo będę szczęśliwy,
jeśli Okaszlu na warunki moje przystanie z dobrej woli.
Tenekowie odeszli ze wstydem, a Elikolepi powrócili tryumfalnie do obozu, niosąc
skarby, niezbyt szlachetnie zdobyte. Niezwłocznie też rozpoczęła się wspaniała uczta.
Łatwo sobie wyobrazić zmartwienie i oburzenie królowej Okaszlu, gdy posłowie
powrócili i opowiedzieli, co ich spotkało. Upewniała Henryka, że nawet pośród dzikich ludzi
nikczemność podobna bardzo rzadko się przytrafia. Tylko taki łotr jak Elepari mógł się na to
odważyć. A co do propozycji małżeństwa, była to z jego strony bezczelność niepojęta,
wiedział on doskonale, że nigdy jej ręki nie otrzyma. Skoro więc nie chciał układów pokojo-
wych, odpowiadał na nie obelgą, należało to uważać za wypowiedzenie wojny i nic nie
pozostawało innego, tylko gotować się niezwłocznie do walki.
— Ach! żeby tak ze trzy, cztery strzelby, poradzilibyśmy sobie łatwo z tą hałastrą —
zawołał Henryk Chester.
— Jeżeli o to tylko idzie — ozwała się Okaszlu — to ja mam strzelby. Jest tu skrzynia,
którą przywiozłam z Europy; dotychczas jej nie otwierałam jeszcze...
— A czy znajdzie się i amunicja?
— Zapewne. Nigdy mi na myśl nie przyszło zajrzeć do tej skrzyni. Ale zobaczymy...
W mgnieniu oka odszukano skrzynię, która złożona była wraz z kilku innymi pakami,
także szczelnie zamkniętymi, w osobnym składzie, przylegającym do apartamentu królowej.
Znalazło się w skrzyni sześć strzelb skałkowych; broń tego rodzaju już wprawdzie wyszła z
użycia w Europie, lecz tu nie potrzeba było lepszej. Oprócz tego wydobyto z tego skarbca
sześć dużych pistoletów, tyleż pałaszy, wreszcie dwieście nabojów, dziesięć worków kul i
dziesięć paczek prochu, a wszystko to wybornie było zachowane. Odkrycie kopalni złota nie
mogłoby tak uradować Henryka, jak widok tej zbrojowni.
— Teraz zwycięstwo jest w naszych rękach! — wołał z zapałem, wyjmując wszystkie te
bogactwa jedne po drugich ze skrzyni — w rękach swych mamy życie i wybawienie naszych
przyjaciół!... A czy i w tych innych pakach jest także broń? — dodał, wskazując zakurzone
skrzynie, stojące w tym samym składzie i nietknięte od czasu, gdy je pozamykano w Anglii,
wyprawiając w drogę młodą Okaszlu.
— Nie sądzę — odrzekła królowa — zdaje mi się, że tam są rozmaite narzędzia, niezbyt
potrzebne moim poddanym. Możemy zobaczyć w każdym razie...
Otworzono drugą skrzynię, a widok jej zawartości w zachwyt wprawił Seagriffa. Były
tam wszelkiego rodzaju narzędzia i przybory ciesielskie i stolarskie: piły, heble, obcęgi,
ś
widry, młotki, śruby i gwoździe rozmaitych rozmiarów i kształtów.
Seagriff padł na kolana przy otwartej skrzyni. Ze czcią prawdziwą wyjmował i oglądał
wszystkie te narzędzia, z którymi się znał tak dobrze i których brak najdotkliwiej mu się czuć
dawał, bo bez nich był tak, jakby bez rak.
— O, teraz cokolwiek się stanie, możemy być pewni przynajmniej, że się stąd
wydostaniemy!... — mówił stary cieśla, ochłonąwszy ze wzruszenia o tyle, iż mógł przyjść do
słowa — mając te narzędzia w ręku, jak nic zbuduję pyszny statek i spuszczę go na wodę...
— Bardzo to dobrze — odrzekł Henryk — ale wprzód musimy oswobodzić kapitana i
towarzyszy jego, bez nich przecież nie odpłyniemy.
— No rozumie się, a i o pannie Madzi nie zapomnimy — rzekł Seagriff, spoglądając z
ukosa na młodzieńca, który nie wiedzieć dlaczego na te słowa zarumienił się po same uszy i
zagryzł usta.
— O nikim nie zapomnimy — odezwał się wreszcie po chwili milczenia — a tym
bardziej o pannie Madzi. Jest to — dodał, zwracając się do królowej — siostra Neda Ganey'a,
tego młodego marynarza, który pokonał wraz ze mną ,,szczury portowe” owego dnia, gdyśmy
się po raz pierwszy spotkali w Portsmouth.
Rzecz dziwna! Teraz mała królowa zarumieniła się widocznie, pomimo ciemnej cery.
Usta jej drżały lekko, gdy przemówiła:
— A czy ten młody marynarz, Ned Ganey, jest także jeńcem? — spytała niespokojnie.
— Na nieszczęście nie wiemy, co się z nim dzieje, bo znikł nam z oczu ze swoją łodzią
po rozbiciu okrętu — i Henryk opowiedział wszystko, o czym czytelnicy nasi już wiedzą.
Okaszlu niezmiernie była wzruszona, słuchała tego opowiadania a oczy jej napełniły się
łzami. Niedługo jednak poddawała się smutnym wrażeniom, z wielką energią zaczęła wyda-
wać rozkazy i naglić na poddanych swoich, aby jak najspieszniej czynili przygotowania do
wojennej wyprawy.
Ogromny ruch powstał w całym obozowisku, wojownicy opatrywali broń, siekierki,
włócznie i proce, spuszczali czółna na wodę, wrzało wszędzie, jak w ulu. Mała królowa
chwilami patrzyła na te przygotowania z gorączkowym przejęciem, to znów wpadała w
smutek ponury.
— To jednak rzecz dziwna — rzekł raz Henryk Chester — że owe skrzynie, a zwła-
szcza ta, która broń w sobie zawierała, pozostały dotąd nie rozpakowane. Wszak te strzelby,
te pistolety, dałyby od razu Tenekom ogromną przewagę nad wszystkimi innymi plemionami.
— Ja dobrze nie wiem, jak się to stało — odrzekła Okaszlu — trochę w tym było
niedbalstwa z mojej strony, a trochę i dyplomacji. Sama nie umiałabym użyć tej broni, nie
chciałabym zaś powierzyć jej żadnemu z moich wodzów, bo mógłby tego nadużyć, przywła-
szczyć sobie władzę i panowanie z moją szkodą.
— A nas się wasza królewska mość wcale nie obawiasz? — zapytał Henryk, śmiejąc się
— a nuż my z Seagriffem a może i z Nedem, jeśli go odszukamy, zechcemy zdobyć orężem
posiadłości Teneków i ogłosimy którego z naszych, choćby na przykład Neda, królem Ziemi
Ognistej!
— O! Cóżby to było za szczęście!... — wykrzyknęła Okaszlu bez namysłu — a spo-
strzegłszy się, że ten wykrzyknik mógł dać wiele do myślenia, mówiła dalej: — Tak, w rze-
czy samej, byłoby to prawdziwe szczęście dla tej ziemi i dla jej mieszkańców, gdyby rozum-
ny i przedsiębiorczy Europejczyk objął tu władzę i zaprowadził stopniowo obyczaje świata
cywilizowanego. Ręka kobiety jest na to za słaba, zrozumiałam to już dawno i nie próbowa-
łam nawet wywierać podobnego wpływu na moich współbraci, bo wiem, że to byłoby darem-
ne. Mężczyzna mógłby dużo, bardzo dużo zrobić!...
— Tak, tak, niezawodnie, byłoby to szczytne i piękne zadanie dla cywilizowanego
człowieka — odezwał się Seagriff, gładząc brodę z taką miną, jak gdyby młoda królowa jego
samego chciała mianować wodzem i królem Teneków — ja jednak co innego mam na myśli.
Nic więcej nie pragnę, daję słowo, tylko zbudować ładny trójmasztowiec, napełnić po brzegi
skórami fok i popłynąć do Nowego Yorku, a spieniężywszy to wszystko za dobrą cenę, żyć
sobie spokojnie z uciułanego kapitaliku w jakiem miłym ustroniu...
XIX. ZARĘCZYNY SOLENNE
Elepari wiedział doskonale, że niegodny czyn jego nie mógł mu ujść bezkarnie. Wie-
dział on także, iż Tenekowie liczniejsi byli daleko od Elikolepów i pokonają go z łatwością,
gdyby przyszło do otwartej walki. Toteż przez całą noc myślał nad tym, jakim by sposobem
nawiązać na nowo zerwane układy. A nie było czasu do stracenia, gdyż dnia następnego o
ósmej rano dano mu znać, że flotylla wojenna Teneków ukazała się na morzu. Flotylla
składała się z czterdziestu łodzi, na każdej siedziało dwunastu zbrojnych ludzi, co razem
dawało 480 wojowników. Elepari miał obecnie pod swoimi rozkazami 600 ludzi, nie licząc
kobiet. Na teraz więc przynajmniej przewaga była po jego stronie, a i położenie Elikolepów
przedstawiało się niewątpliwie o wiele korzystniej. Tenekowie bowiem musieli albo pod
samym obozem na ląd wysiadać, a zatem narazić się na grad dzirytów i kamieni, albo defilo-
wać pojedynczo przez wąski pas ziemi i przez most od strony przeciwnej.
Wreszcie Elepari liczył na starą swoją strzelbę, która dotąd zwykle postrach siała
pomiędzy krajowcami, chociaż od pewnego czasu musiał dodawać tłuczonego węgla do pro-
chu, w obawie, aby mu nie zabrakło amunicji.
Jakież było jego zdziwienie, gdy Tenekowie zamiast przybijać do lądu uszykowali swo-
je łodzie szeregiem na morzu, w takiej odległości od brzegu, że pociski z proc nie mogły ich
dosięgnąć.
Jakkolwiek nie rozumiał tej taktyki, Elepari kazał swoim wojownikom stanąć na brze-
gu, aby mogli w razie napaści odeprzeć nieprzyjaciela. A wtem niespodzianie z czółen ozwały
się strzały palnej broni. Kilku Elikolepów ranionych z wrzaskiem padło na piasek nadbrzeż-
ny, reszta przerażona zaczęła co żywo umykać na wszystkie strony.
Elepari rozzłoszczony próbował ich powstrzymać, wreszcie dobył swojej słynnej
strzelby, wypalił, lecz proch musiał stracić zupełnie siłę wskutek owych domieszek, zamiast
strzału dał się słyszeć trzask przygłuszony...
Tymczasem z czółen Teneków ozwała się druga salwa, nieliczna garstka Elikolepów,
która jeszcze wytrwała przy boku wodza, zaczęła umykać w popłochu, wszystko co żyło po-
chowało się po szałasach, lub drapnęło do lasu.
Wówczas łodzie Teneków zwolna, w największym porządku przybiły do brzegu, ludzie
wysiedli i śpiesznie wkroczyli do obozu. Tenekowie w przeciągu kwadransa załatwili się z
nieprzyjacielem. Wszyscy wojownicy, zaskoczeni znienacka w szałasach składali broń i zda-
wali się na łaskę zwycięzców, kobiety ukrywały się po kątach z dziećmi drżąc ze strachu,
słowem tryumf był zupełny, a obeszło się przy tym bez wielkich klęsk, żaden z Elikolepów
nie był ciężko raniony, Tenekowie zaś wyszli z walki bez najmniejszego zadraśnięcia.
Henryk Chester biegał bez tchu prawie na wszystkie strony, szukając jeńców, nigdzie
ich jednak znaleźć nie mógł. Serce jego ścisnęła trwoga okropna. Czyżby nikczemny Elepari
widząc się pokonanym zamordować miał bezbronne kobiety, biednego kapitana Ganey'a,
poczciwego sternika i innych?... O! Gdyby tak było, łotr ten zasłużyłby na karę najcięższą! I
nie minęłaby go z pewnością!...
Lecz czyż zemsta powróciłaby życie Madzi i jej rodzicom?... Henryk odpychał od
siebie tę myśl okropną, a jednak wszystko zdawało się ją potwierdzać. Przejrzał już całe obo-
zowisko, zajrzał do każdego szałasu, lecz nigdzie nie było śladu nieszczęśliwych więźniów.
Królowa Okaszlu ostatnia na ląd wysiadła, otoczona przybocznym swym orszakiem.
Kazała przyprowadzić wodza Elikolepów, którego kilku wojowników uwięziło. Elepari nie
wyglądał wcale na przygnębionego swoją porażką, nie spuścił głowy i zuchwale spoglądał na
królową Teneków.
— Zwyciężyłaś — rzekł do niej — ale mam w ręku zemstę gotową. Nie oddam ci
białych jeńców, którzy są w mojej mocy, a gdyby mi włos spadł z głowy, zginą wszyscy co
do jednego. Są oni ukryci w takim miejscu, gdzie ich nikt, oprócz mnie, nie znajdzie.
Elepari powiedział to po angielsku, chciał bowiem, aby sprzymierzeńcy królowej go
zrozumieli. Poznał też od razu, spojrzawszy na śmiertelnie bladą twarz Henryka, że nie chybił
celu.
— Jak to, Elepari! — zawołał młodzieniec — czyżby taki wódz dzielny i potężny, czło-
wiek, który zwiedził kraje białych ludzi i żył z nimi w przyjaźni, mógł zamordować niewinne
dziewczę, ojca jej, matkę i kilku zacnych marynarzy, aby dogodzić niesłusznej zemście? Czyż
nie pamiętasz, jak kiedyś brat tej dziewczyny stanął wraz ze mną w obronie twojej?
Uśmiech okrutny wykrzywił usta dzikiego wodza, winszował sobie, że wpadł na ten
pomysł i znalazł sposób upokorzenia zwycięzców.
— Młoda dziewczyna wraz rodzicami i przyjaciółmi znajduje się w jaskini niedostępnej
i mnie jednemu znanej — rzekł szyderczo — sam ich tam odprowadziłem zeszłej nocy. Zginą
niezadługo z głodu, jeżeli Okaszlu nie spełni mojego żądania.
Okaszlu słuchała w milczeniu. Straszna walka odbywała się w jej duszy, nie dała jednak
poznać po sobie żadnego wzruszenia i rzekła obojętnie:
— śądaj ode mnie rzeczy możliwych, a zgodzę się na wszystko najchętniej.
— Wiesz bardzo dobrze, czego żądam od ciebie — odrzekł Elepari z czelnością —
wczoraj ci to kazałem powiedzieć: chcę abyś dała jeszcze trzydzieści połci słoniny moim
ludziom i została moją żoną, a wówczas Elikolepi i Tenekowie będą jednym ludem.
Henryk Chester mimowoli zwrócił na małą królową wzrok błagalny i przeraził się na
widok bladości śmiertelnej, która pokryła jej oblicze. Lecz i ona spostrzegła wyraz prośby i
rozpaczy w jego oczach. Postanowiła użyć wszelkich środków, aby przełamać upór niegodzi-
wego wodza.
— Elepari — rzekła — żądasz trzydziestu połci słoniny, a ja ci dam całego wieloryba,
któregośmy zaledwie napoczęli. Dodam do tego dwie strzelby, zapas amunicji, dwa pałasze,
sztukę tkaniny czerwonej, dwie bransoletki srebrne i pozwolę twoim ludziom polować i ryby
łowić na moich wodach. Ale nie wymagaj mojej ręki, na to jedno nie mogę się zgodzić.
— A więc dobrze, jeńcy biali zginą z głodu — odparł Elepari z największą obojętno-
ś
cią.
Biedna Okaszlu spojrzała na Henryka i taką straszną rozpacz wyczytała w jego oczach,
ż
e nie mogła znieść tego widoku, zalała się łzami.
Potem nagle podniosła głowę, pokonała wzruszenie, chwyciła rękę młodego marynarza
w swoje dłonie i rzekła cichym, lecz pewnym głosem:
— Przekonasz się pan, że Okaszlu umie być wdzięczną, umie się poświęcić dla dobro-
czyńców swoich, — a zwracając się do wodza Elikolepów, dodała: — Elepari, jeżeli inaczej
być nie może, przyjmuje twoje warunki... Poślij po jeńców i niechaj zgoda będzie pomiędzy
nami i ludami naszymi...
Elepari wiedział doskonale, że mógł liczyć na słowo królowej Teneków, nie przyszło
mu nawet na myśl żądać innej jakiejś rękojmi. Dzika radość zabłysła w jego oczach przywołał
dwóch wojowników i udał się niezwłocznie po jeńców. Zapowiedział jednak, że potrzebuje
na to kilku godzin, aby się dostać do jaskini, gdzie byli ukryci i przyrzekł odprowadzić ich
wprost do rezydencji Okaszlu. Królowa Teneków postanowiła zatem powrócić niezwłocznie
do domu wraz z przyjaciółmi i tam wszystko przygotować do uczty, przy której miały się
odbyć zaręczyny.
Wiadomość o zawarciu pokoju na tak korzystnych warunkach uradowała niezmiernie
Elikolepów, a Okaszlu podbiła ostatecznie serca tych nowych swoich poddanych, obiecując
im przysłać świeży zapas ulubionego tłuszczu wieloryba. Rozstano się zatem w najlepszej
zgodzie, pośród okrzyków wesela i z obopólnych obietnic przyjaźni i jedności niezmiennej.
— Nie, nie, pan tego pojąć nie możesz, jak ja strasznie cierpię. Ze wszystkich moich
rodaków, Elepari jest dla mnie najwstrętniejszy... Postanowiłam nigdy nie iść za mąż... Ach!
czyż mogłam przewidzieć!...
I umilkła, tylko w duszy powtarzała sobie:
— Nie może być inaczej, muszę się poświęcić dla uratowania białych ludzi. Oni mi tyle
dobrego zrobili, było mi tak dobrze w ich kraju, kochali mnie tam wszyscy, a brat tej młodej
dziewczyny, syn kapitana, stanął w obronie mojej, nie znając mnie wcale... Jeśli on żyje, to
się dowie o tym, że umiałam być wdzięczną, rodzice i siostra mu to powiedzą; może wówczas
przypomni sobie obcą dziewczynę, którą tak dzielnie ratował i wspomni mnie życzliwie... Oni
powrócą do kraju i wszyscy będą szczęśliwi... i mnie, mnie jednej zawdzięczać będą swoje
szczęście... i nie zapomną o mnie, bo biali ludzie są szlachetni...
Takie i tym podobne myśli umacniały poczciwą, na wpół dziką dziewczynę w powzię-
tym postanowieniu i podtrzymywały jej odwagę. Nie umiała ona rozumować, lecz umiała być
wdzięczną i nie wahała się spełnić dla tej wdzięczności największego poświęcenia.
Henryk nie rozumiał zapewne doniosłości tej ofiary, a jednak serdecznie mu było żal
biednej królowej i łamał sobie nad tym głowę, jakim sposobem ją znów z kolei wyrwać ze
szponów łotra. Musiał jednak przyznać, że nie było na to żadnego sposobu, przyrzeczenie
dane dobrowolnie musiało być spełnione, złamanie słowa, nawet wobec takiego niegodziwca,
jak wódz Elikolepów, byłoby zdrożnością i on, człowiek cywilizowany, nie mógł przecież na-
mawiać do tego królowej Teneków.
Gdy tak rozmyślał, przechadzając się przed szałasem Okaszlu, uczuł nagle dotknięcie
czyjejś ręki na swoim ramieniu. Odwrócił się, Orundeliko stał za nim, ustrojony dziwacznie,
w kapeluszu na bakier, z laseczką w ręce, brakowało mu tylko szkiełka w oku. Mały człowie-
czek wyglądał dziś nadzwyczaj buńczucznie, pochylił się do ucha Henryka i szepnął z naci-
skiem:
— Już ja biorę na siebie, że z tego małżeństwa nic nie będzie — i uśmiechnął się
tajemniczo.
O drugiej po południu wspaniała uczta zastawiona była na trawniku przed szałasem
królowej, w cieniu drzew odwiecznych. Nadszedł wkrótce Elepari w towarzystwie kilkunastu
wojowników Elikolepów, przyprowadził też wedle przyrzeczenia kapitana Ganey'a z żoną,
córką i towarzyszami.
Któż zdoła opisać radość Henryka, gdy ujrzał wszystkich zdrowych i całych, gdy rodzi-
ce Madzi przycisnęli go do serca jak syna, a ona powitała tak serdecznie!..
Młoda dziewczyna pobladła troszkę, lecz teraz uśmiechnęła się znowu wesoło i zdawała
się zapominać o przebytych cierpieniach. Okaszlu przypomniała sobie od razu zwyczaje
kobiet cywilizowanych, od których zresztą nigdy zupełnie nie odwykła i zaprosiła obie panie
do swoich apartamentów, gdzie były przybory do mycia, zwierciadełko, grzebienie, świeża
bielizna i dość bogata garderoba królowej; wszystko to Okaszlu oddała do ich dyspozycji.
Potem wszyscy razem zasiedli do uczty. Poluks, pomimo zmęczenia, gorliwie dopo-
mógł kucharzom miejscowym w przyrządzaniu różnych smakowitych potraw, ugotował na-
wet kawę, której zapas znalazł się w spiżarni królowej.
Elepari, paradnie wystrojony, promieniejący dumą, siedział po prawej stronie Okaszlu.
Rozmawiał ciągle po angielsku, chwalił się przed żeglarzami swoimi przyjaznymi stosunkami
z admirałem Fitzroy'em, opowiadał o pobycie w Europie. Okaszlu, smutna lecz spokojna,
troskliwie zajmowała się swoimi gośćmi i z wyrazem niewymownej tkliwości spoglądała na
Madzię, która jej przypominała towarzyszki z pensji angielskiej. Seagriff z radością opowia-
dał kapitanowi, że jest posiadaczem wybornych narzędzi, że za sześć tygodni najdalej zbuduje
wspaniały statek i wszyscy odpłyną z tryumfem do najbliższego portu.
— Drzewa mi tu nie zabraknie — mówił, zajadając przy tym w najlepsze — a na liny
znajdzie się także materiał w tych lasach, widziałem tu różne włókna roślinne, z których dzicy
wyplatają maty. Może i na żagiel odszuka się jaki kawałek płótna u tej poczciwej królowej. W
każdym razie biorę to na siebie, że dopłyniemy sobie wzdłuż brzegów do Montewideo, a tam
już pierwszy lepszy okręt zabierze nas i odwiezie do Nowego Yorku.
— Okręt? — powtórzył Elepari, który nadzwyczaj był uprzejmy dla wczorajszych
swych jeńców — jeżeli idzie o okręt, to nie macie potrzeby płynąć tak daleko. Jeden z moich
ludzi widział duży statek, stojący na kotwicy w odnodze Powodzenia, o piętnaście mil stąd
najwyżej.
— Czy podobna!... czy to pewna wiadomość? — wykrzyknęło naraz kilka głosów
radosnych.
— Najpewniejsza w świecie — odrzekł Elepari — chciałem nawet wybrać się jutro w tę
stronę i popróbować, czy nie dostałbym prochu na tym okręcie.
Rozmowa nadzwyczaj się ożywiła, wszyscy rozprawiali o tej ważnej wiadomości aż do
ukończenia obiadu. Okaszlu kazała nareszcie podać kawę w prawdziwych angielskich filiżan-
kach, a w tejże samej chwili Orundeliko wstał niepostrzeżenie, obszedł naokoło biesiadują-
cych, stanął za Eleparim, przyłożył mu pistolet do skroni i zanim tamten się obejrzał, ozwał
się strzał i wódz Elikolepów padł na wznak, jakby piorunem rażony.
Okrzyk zgrozy wyrwał się ze wszystkich piersi, lecz Orundeliko powiedział najspokoj-
niej w świecie:
— No i cóż wielkiego? Okaszlu go nie chciała, a i ja także nie chciałem, ażeby za niego
wychodziła. Wszyscy powinni być z tego zadowoleni...
XX. ZAKOŃCZENIE
Tak zginął Elepari, wódz najwyższy Elikolepów. Nie możemy pochwalać jego zabójcy,
który w kraju cywilizowanym dostałby się niewątpliwie na ławę oskarżonych i byłby skazany
na surową karę. Ale w Ziemi Ognistej prawodawstwo stoi na bardzo niskim stopniu, każdy
sobie sam wymierza sprawiedliwość, musimy też wyznać, że gdy minęła pierwsza chwila
mimowolnego przestrachu i zdumienia nikt jakoś nie mógł się zbytnio gniewać na Orundelika
za ten dziki pomysł. Okaszlu wprawdzie dala dowód wielkiej surowości, rozkazała mordercy
opuścić mu natychmiast dwór królewski, lecz czyniła to jedynie z poczucia obowiązku, nie-
podobna jej mieć za złe, że w głębi duszy zadowolona była z takiego rozwiązania trudności.
Obawiano się tylko, ażeby Elikolepi nie zechcieli inaczej się zapatrywać na tę sprawę i
nie wypowiedzieli wojny Tenekom. Lecz stało się wręcz przeciwnie; Elepari budził w nich
wprawdzie przestrach swoją strzelbą skałkową i dlatego jedynie narzucił im swoją władzę,
lecz w gruncie rzeczy wszyscy go nienawidzili i bardzo byli radzi, że się tego nieznośnego
tyrana pozbyli. Dnia tego nawet i stara strzelba straciła swój urok, świetne zwycięstwo, z taką
łatwością odniesione przez Teneków, zachwiało zupełnie wojenną sławą najwyższego wodza.
Wreszcie powiedzmy całą prawdę: w chwili, gdy wiadomość o tej niespodziewanej katastro-
fie doszła do wioski Elikolepów, lud cały zasiadał właśnie do sutej biesiady, nadesłanej przez
królową Okaszlu, nie mógł więc gniewać się na osobę, zaopatrzoną w taką obfitość żywności.
Elikolepi woleli zachować zgodę z nią i jej ludem, powiedzieli sobie zresztą, że skoro Elepari
już nie żył, to i gniew na nic by się nie przydał i nie warto sobie psuć apetytu dla takiej
drobnostki. Uważali nawet za stosowne, ze względu na sprawy żołądkowe, wyprawić nie-
zwłocznie poselstwo do królowej Teneków, prosząc, aby ich raczyła przyjąć pod swoje
panowanie. Wszystko więc zakończyło się jak najlepiej, bez żadnych powikłań politycznych.
Zaraz nazajutrz mała królowa kazała przygotować łodzie i sama postanowiła odwieźć
swoich gości do odnogi Powodzenia. Tak się przywiązała do Madzi, że nie mogła bez łez
pomyśleć o rozstaniu z tą nową przyjaciółką.
Cała gromadka wesoło wybrała się w drogę, zabierając z sobą broń, zapasy żywności,
wędki, słowem wszystko, co mogło uprzyjemnić żeglugę. Raz w życiu przecież Elepari
prawdę powiedział, ujrzano rzeczywiście w miejscu oznaczonym okręt, stojący na kotwicy
dla naprawienia drobnych jakichś uszkodzeń.
Radość była jeszcze większa, gdy ktoś odczytał nazwę okrętu „Włóczęga”, (Ranger) i
okazało się, że, Seagriff znał doskonale kapitana, który nim dowodził, służył niegdyś pod jego
rozkazami i odbywał z nim wyprawę na połów fok.
Wszystkie serca mocniej uderzyły na widok chorągwi gwiaździstej, a jednak większa
jeszcze a niespodziewana radość czekała kapitana, żonę jego i córkę, Henryka i wszystkich
rozbitków. Gdy zbliżyli się do „Włóczęgi” spostrzegli nagle uwiązaną do okrętu dużą szalupę
ż
aglową, a na niej napis: „Kalipso”!... Tak, nie inaczej, to była ta sama łódź, na której Ned
odpłynął po rozbiciu okrętu.
Ale cóż się z nim stało?... Może i Ned tu się znajdzie!
I, gdy zrównali się z okrętem, pierwszą istotą, którą ujrzeli na pokładzie, był Ned we
własnej osobie. Ned zdrów i cały, promieniejący radością na widok rodziny, otoczony towa-
rzyszami niedoli, wszyscy tam byli, co do jednego!... A więc ocaleli ci, których już opłakiwa-
no, i znowu wszyscy są razem, cierpienia minęły, przebyli szczęśliwie tyle niebezpieczeństw,
spotkali się na koniec i więcej się nie rozstaną!
Ze wszystkich piersi wyrwał się okrzyk radości, załoga „Włóczęgi” z serca wtóruje
wiwatom. W parę minut cała gromadka jest już na pokładzie, uściskom wzajemnym, opowia-
daniom nie ma końca.
A jednak rzecz dziwna: Okaszlu nie dzieli ogólnej radości, spogląda na nich w milcze-
niu, ze smutkiem prawie. Biedaczka widzi, że jest obca pośród tej kochającej się rodziny, a
obcą czuje się także i w własnym kraju, zanadto wielka różnica usposobienia i wychowania
dzieli ją od rodaków. Zawsze więc ma pozostać samotną na świecie? Nigdy jeszcze to osamo-
tnienie nie ciążyło jej tak, jak w tej chwili. Jest przy tym dziwnie zakłopotana w obecności
Neda Ganey'a. Gdy poznała Henryka Chestera, tak wymownie umiała mu wdzięczność swoją
okazać za to, że ją obronił niegdyś od napaści w porcie angielskim; a teraz nie znalazła ani
jednego słówka do powiedzenia synowi kapitana. Powitała go tylko sztywnym, milczącym
ukłonem.
Skądże znów ta różnica? Wszakże Ned Ganey bronił jej w owym dniu pamiętnym
równie gorliwie, jak i Henryk Chester?... Nikt tego pojąć nie może, a jednak niepodobna jej
posądzać o niewdzięczność.
Ned Ganey z wielkim wzruszeniem witał małą królową, która uratowała życie rodziców
jego i siostry i gotowa była tak wielkie poświęcenie spełnić dla nich. Rad by jej podziękować,
rad by okazać, że czuje głęboko, ile jej winien, lecz czynił to z taką nieśmiałością, jakiej w
innych okolicznościach nie okazywał nigdy. Czyżby majestat królewski takie na nim wywarł
wrażenie? Trudno to przypuszczać, chociaż Okaszlu naprawdę zachowuje się z iście króle-
wską godnością i powagą.
Na szczęście kapitan okrętu wybawił go z kłopotliwej sytuacji, wzywając wszystkich na
podwieczorek, umyślnie na cześć rozbitków przygotowany. U stołu dopiero rozmowa się oży-
wiła, nie brakło też do niej zajmujących tematów, dzieje tych kilku tygodni były tak obfite w
wypadki, że rozbitkowie nigdy się o nich dość nagadać nie mogli.
Ned także niemało niebezpieczeństw przeżył na morzu, lecz nie spotkał się z krajowca-
mi. Straciwszy z oczu inne łodzie, młody marynarz starał się już tylko unikać rozbicia na
rafach Drogi Mlecznej, błądził też długo wzdłuż wybrzeży i dotarł aż do tej odnogi, gdzie
dnia poprzedniego dopiero spotkał okręt „Włóczęgę”. Poczciwy kapitan Simpson miał
właśnie z nim razem zwiedzać wszystkie wybrzeża Ziemi Ognistej, szukając reszty rozbitków
statku „Kalipso”.
Zacny to niezawodnie człowiek, ten kapitan Simpson lecz dziwnie smutny, co się rzad-
ko zdarza między żeglarzami. A smutek ten nie był bez przyczyny. Od sześciu tygodni
kapitan krążył w okolicach Ziemi Ognistej i nie napotkał jeszcze ani jednej foki. Tymczasem
polowanie na foki jest jedynym celem jego podróży, z kilku domami handlowymi w Nowym
Yorku pozawierał umowy, jakże się z nich wywiąże? Foki wyginęły, znikły z powierzchni
ziemi! Ci niegodziwi krajowcy wytępić je musieli.
— Mój kapitanie, jeśli ci tylko o foki idzie, możemy ci ich dostarczyć co niemiara —
mówi Henryk Chester, dusząc się od śmiechu na wspomnienie przygody, która ich spotkała w
kotlince.
Lecz Seagriff obyczajem amerykańskim nigdy własnego interesu nie spuszcza z oczu,
to też rozpaczliwymi znakami nakazuje młodzieńcowi milczenie.
— śeśmy ich parę widzieli, to jeszcze nic nie dowodzi — odezwał się stary, mrugając
w sposób znaczący na Henryka.
— Parę! — powtarza młodzieniec. — Parę! Możesz śmiało powiedzieć, żeśmy ich
napotkali tysiące i setki tysięcy!... Widzę ja to, że mrugasz na mnie, Seagriffie, ale bądź
spokojny, jest ich tam tyle, że wystarczy i dla kapitana Simpsona i dla nas.
Następują wyjaśnienia, staje w końcu na tym, że rozbitkowie wskażą kapitanowi
niewyczerpaną kopalnię fok, licząc na jego wspaniałomyślność, o nagrodzie nikt nie wspomi-
na.
Następnego dnia „Włóczęga” podniósł kotwicę i puścił się tą samą drogą, którą nieda-
wno w kierunku przeciwnym przebywali nasi żeglarze. Gdy okręt dopłynął do posiadłości
Teneków, wszyscy sądzili, że królowa ich pożegna. Lecz Okaszlu ku powszechnemu
zdziwieniu oświadczyła, iż ma ochotę zwiedzić wyspę fok i dalej z nimi popłynie. Wysiadła
tylko na godzinkę na ląd, zajrzała do stolicy, przekonała się, iż sprawy stanu są w porządku i
powróciła na pokład. Henryk i Madzia towarzyszyli jej w tej wycieczce, Ned także poszedł z
nimi, zaszła też w tym krótkim przeciągu czasu okoliczność, która miała skutki ogromnej
doniosłości dla tego zakątka Ziemi Ognistej.
Henryk i Madzia po tak długiej rozłące mieli sobie mnóstwo ciekawych rzeczy do
powiedzenia, poszli więc naprzód ścieżką, prowadzącą do pałacu królowej. Okaszlu szła
wolniej, wsparta na ramieniu Neda, a wyglądała dziś tak wesoło, tak była ożywiona, że
młodzieniec to zauważył i rzekł:
— Zapewne pani się nudziła z dala od swego mieszkania i pośród ludzi obcych, o
których pani wkrótce zupełnie zapomni... — był przy tym dziwnie nachmurzony i patrzył na
młodą dziewczynę, jakby z wyrzutem.
— Czy tak pan sądzisz o mnie, panie Nedzie? — odpowiedziała Okaszlu głosem tak
zmienionym, że młodzieniec dziwnego doznał wrażenia. Ona zaś odwróciła nagle głowę, lecz
nie zdołała ukryć łez, spływających po jej twarzy.
— Mylisz się pan — mówiła dalej po chwili — ja nie tak łatwo zapominam, a raz
zaciągnąwszy dług wdzięczności, do śmierci o nim pamiętać będę... Lecz pan zapewne pojąć
tego nie możesz, aby dziewczyna, pochodząca z rodu dzikich krajowców, mogła mieć uczucia
szlachetniejsze.. ja to wiem, ludzie biali pogardzają nami...
— O nie, to pani się mylisz — przerwał Ned z żywością niezwykłą — niesprawiedliwą
pani jesteś dla mojej rodziny... i dla mnie... my nigdy nie zapomnimy o tym, coś pani uczyniła
dla nas. Jesteś pani najlepszą, najszlachetniejszą kobietą, zasługujesz na uwielbienie i potrafił-
bym ci tego dowieść, gdybym miał tylko trochę dolarów... Na nieszczęście nie mam teraz ani
jednego, więc muszę to odłożyć na później...
Co to miało znaczyć ? Młoda królowa nie zrozumiała, lecz zagadkowe słowa Neda dały
jej dużo do myślenia, zastanawiała się nad nimi, dopóki nie stanęli u wejścia do pałacu.
Wszystko tam było w porządku w czasie nieobecności królowej. Wierni jej poddani
rozebrali już zupełnie wieloryba, stary wódz Amakua bardzo roztropnie rządził państwem w
charakterze regenta, mogła więc Okaszlu spędzić bezpiecznie jeszcze dni parę w towarzy-
stwie swoich przyjaciół.
Madzia i Henryk widocznie nie powiedzieli sobie jeszcze wszystkiego, co mieli na
sercu, gdyż znowu poszli naprzód, zmierzając z powrotem do okrętu, Okaszlu pozostała w
tyle z Nedem, który po namyśle uważał za stosowne wytłumaczyć jej wyraźniej, co by zrobił,
gdyby miał trochę dolarów w zapasie.
— Mam pani coś do powiedzenia — rzekł bez długich omówień — chciałbym zapytać,
czy zgodziłabyś się pani za jakich lat parę zamieszkać w Nowym Yorku, jako żona uczciwego
obywatela amerykańskiego?
— Ja — odrzekła Okaszlu drżącym głosem — czyż znalazłby się taki obywatel
amerykański, który chciałby wziąć za żonę na wpół dziką dziewczynę?
— Czemu by się nie znalazł? Znam nawet takiego, który by z dumą i radością podał
pani rękę. Na nieszczęście w tej chwili brak mu do tego dolarów. Ale co tu w bawełnę owijać,
tym obywatelem jestem ja sam.
— A czy dolary koniecznie do tego potrzebne? — zapytała Okaszlu, ochłonąwszy z
gwałtownego wzruszenia.
— Ba! U nas bez dolarów niepodobna się utrzymać rodzinę.
— Na to są przecież sposoby — mówiła mała królowa w zamyśleniu — dolary zarobić
można. Czemużbyś pan zresztą nie miał się wzbogacić tu, w moim kraju, gdzie ziemia leży
odłogiem i tyle jest bogactw, z których dziś nikt nie korzysta? Biedni moi rodacy nie potrafią
wyjść ze stanu ciemnoty i upośledzenia, póki się nie znajdzie człowiek rozumny i przedsię-
biorczy, który pokieruje nimi, wprowadzi ich na drogę cywilizacji. Marzyłam ja o tym sama,
lecz zadanie to przechodzi siły kobiety. Dzielnego, mężczyzny na to potrzeba, dobrego,
odważnego, cierpliwego… Sądzę, że pan byś to potrafił, panie Nedzie, czy nie zechcesz
spróbować?...
— Na honor! Czemuż bym nie miał spróbować? — zawołał młody jankes wesoło. —
Zależy to od pani, jestem gotów i jeśli przyjmiesz moją rękę...
— Przyjmuję z całego serca — szepnęła mała królowa i rękę złożyła w jego dłoni.
Były to zaręczyny młodej pary.
„Włóczęga” popłynął dalej, wkrótce przybił do wyspy, gdzie rozbitkowie widzieli ową
niezmierną ilość fok, spadających lawiną do morza. Kapitan Simpson odzyskał prędko
wesołość, naładowawszy okręt swój po brzegi wspaniałymi futrami. Mógł on teraz dogodzić
wszystkim kupcom w Nowym Yorku i zaopatrzyć na zimę w ciepłe ubranie wszystkie panie,
tam mieszkające.
Nas jednak interesy handlowe kapitana Simpsona mniej obchodzą, niż przyszłość na-
szych znajomych. Ned jest już spokojny, wie on, że Okaszlu tęskni do życia cywilizowanego,
i że jako uległa i kochająca żona chętnie z nim pójdzie wszędzie, gdyby mu się uprzykrzył
pobyt w Ziemi Ognistej. Postanowił jednak spróbować, czy mu się to posłannictwo, o którym
marzy młoda królowa powiedzie w jej krainie.
Najpierw zwierzył się rodzicom, a gdy ci zamiary jego pochwalili, Ned rozpoczął długie
narady z Seagriffem i innymi majtkami. I stanęło na tym, że stary cieśla pozostał z nim na
ziemi Teneków. Pięciu dzielnych marynarzy z załogi „Kalipso” przyłączyło się do nich także.
„Włóczęga” podniósł wreszcie kotwicę i opuścił wybrzeża Ziemi Ognistej, a pewnego
pięknego dnia w połowie października przybył do Nowego Yorku.
Niestety! Nie można ukrywać smutnej prawdy. Kapitan Ganey zawiódł się bardzo na
koledze swoim kapitanie Simpsonie, którego szlachetności zaufał, gdyż ten ani pomyślał o
odwdzięczeniu się za cenne wskazówki, otrzymane od rozbitków. Najprostsza sprawiedliwość
nakazywała, aby im dał jakiś udział w zyskach, osiągniętych ze sprzedaży tych fok, których
byłby nie zobaczył nigdy bez ich pomocy.
Chytry jankes w ciągu podróży zapomniał zupełnie o tej drobnej okoliczności, nigdy ani
słówkiem o niej nie wspomniał, nie okazał nawet tyle grzeczności, aby ofiarować żonie i
córce kapitana Ganey'a po kawałku futra na zarękawki. Nie dość tego, po przybyciu do
Nowego Yorku zażądał od rozbitków zapłaty za to, że ich przywiózł na swoim okręcie.
Najgorzej wyszedł na tym nasz Henryk. Zrzuciwszy pychę z serca, musiał się zaciągnąć
jako prosty majtek do załogi okrętu angielskiego, który odpływał do portu Portsmouth.
ś
eglarze nieraz bywają narażeni na takie niespodzianki. Lecz Henryk był pełen rezygnacji,
nie martwił się zbytecznie swym niepowodzeniem, pewny był, że przy wytrwałości wynagro-
dzi je z czasem. Kapitan Ganey miał zamiar niedługo urządzić wyprawę do Ziemi Ognistej,
do wyspy fok, których kapitan Simpson przecież nie wytępił do szczętu. śe ta wyprawa nie
mogła się odbyć bez współudziału Henryka, o tym nawet wspominać nie potrzebujemy.
Ale przygotowania do tej nowej podróży nie mogły być ukończone w jednej chwili,
mógł więc Henryk tymczasem udać się do ojczyzny i zobaczyć z rodziną. Po sześciu latach
nieobecności biedny chłopiec powracał z niczym.
Pewnego dnia w grudniu duży, silny chłopak w ubiorze marynarskim, zdążał pieszo
gościńcem, wiodącym do wioski Godalminy i zastukał do drzwi schludnego domku. Służąca
otworzyła, lecz nie poznała przybysza i zapytała, czego żąda. On nic nie odpowiedział, tylko
wbiegł śpiesznie do małej salki jadalnej i upadł na kolana przed fotelem, na którym siedział
siwy staruszek, wygrzewając sobie nogi przy ogniu.
— Ojcze, rzekł, wyciągając doń ręce, czy mnie nie poznajesz?
Staruszek zadrżał, po chwili uśmiech ukazał się na jego ustach, a łza spłynęła po
pomarszczonej twarzy.
— A, to ty, chłopcze! jak widzę, nie jesteś jeszcze admirałem.
Od tej jednej złośliwej uwagi powstrzymać się nie mógł stary ojciec, lecz jednocześnie
otworzył ramiona i z serdecznym uczuciem przycisnął do piersi marnotrawnego syna.
Nie będziemy opisywali powitania bohatera naszego z matką i siostrzyczką Emilcią.
Nie przywiózł on im wprawdzie obiecanych gościńców, lecz domyślacie się zapewne, że nie
miały mu tego za złe.
Henryk w pokorze przyznał się do winy i przeprosił ojca za to, że się sprzeciwił jego
woli. Opowiadał z całą szczerością, jak w ciągu tych lat sześciu trapiły go ustawicznie wyrzu-
ty sumienia, nie był nigdy zupełnie szczęśliwy, nawet wówczas, gdy mu się najlepiej wiodło,
a niepowodzenie obecne uważał za słuszną karę, którą sam ściągnął na siebie nieposłuszeń-
stwem.
— Miałem od razu najgorsze przeczucia, wstępując na pokład tego okrętu i sprawdziły
się w zupełności — mówił raz do matki i siostry — a nie jest to szczególne zrządzenie
Opatrzności, że jedyny dobry uczynek, jaki spełniłem dnia tego, stając w obronie biednej
dziewczyny, nie pozostał bez nagrody i uratował mi życie? Zresztą wszystko mnie zawiodło,
nawet odkrycie najbogatszej kopalni futer na nic mi się nie zdało. Bo nie było w tym wszy-
stkim błogosławieństwa ojcowskiego. Na tym świecie, jak sobie kto pościele, tak się wyśpi.
Przed sześciu laty, byłem dzieckiem, nie rozumiałem tego, dziś jestem człowiekiem
dojrzałym i oczy mi się otworzyły.
Henryk nie tylko słowami, lecz czynem dowiódł, że winy swej szczerze żałuje i pragnie
ją naprawić. Gdy więc kapitan Ganey dał mu znać, że ma już drugi okręt i wzywał go, aby
przybycie swoje przyśpieszył, młodzieniec zaniósł list ten ojcu i rzekł:
— Bez pozwolenia twego i błogosławieństwa, ojcze, nie puszczę się za nic w powtórną
podróż, bo jestem pewny, że nie wyszłoby mi to na dobre.
Staruszek jednak tym razem już się nie opierał. Przekonał się, że to było powołanie
prawdziwe i Henryk zupełnie spokojny i szczęśliwy puścił się znów na morze.
Przeczucia jego sprawdziły się, nie doznał w tej drugiej podróży tylu przygód nadzwy-
czajnych, lecz za to odniósł większe korzyści. Kapitan Ganey powrócił na czas dłuższy do
Nowego Yorku, potrzebował on już odpoczynku, Henryk więc przyjął miejsce porucznika na
statku wielorybniczym i znów wyruszył na daleką wyprawę. Kapitan tego okrętu zachorował i
umarł w drodze, młodzieniec go zastąpił i tak świetnie się wywiązał z tego obowiązku, że
właściciele okrętu utrzymali go na stopniu kapitana i przypuścili do spółki. Miał więc już
teraz Henryk stanowisko, które mu pozwalało sięgnąć po rączkę Madzi. Nie zwlekał długo,
oświadczył się i został przyjęty.
A tymczasem Ned z pomocą Seagriffa i innych towarzyszy ogromne zmiany zaprowa-
dził w państwie Teneków. Stary cieśla zbudował pyszny trójmasztowiec, spuszczono go na
wodę i pewnego pięknego poranku statek ten, któremu nadano nazwę: „Nowa Kalipso”, zawi-
nął do Nowego Yorku, wioząc małą królową Okaszlu i jej narzeczonego.
Dwa śluby odbyły się razem, a nie potrzebujemy dodawać, że wyprawa jednej i drugiej
panny młodej obfitowała w prześliczne futra. Spory też zapas posłano w upominku Emilci.
Nieustanne stosunki zawiązały się teraz pomiędzy Nowym Yorkiem a Ziemią Ognistą.
Ned z żoną przebywa kolejno to w jej rezydencji, to w Nowym Jorku. Ziemia Teneków
zmieniła się w kwitnącą osadę, coraz więcej Europejczyków przenosi się tam na stałe, a kró-
lowa Okaszlu czuwa nad tym troskliwie, aby biali osadnicy żyli w przyjaźni z krajowcami i
ż
adnej krzywdy im nie czynili.
KONIEC