Reid Mayne
ZIEMIA OGNISTA
I.
MORZE!... MORZE!,..
Stary gościniec, prowadzący z Londynu do Ports
mouth, jest jednym z najbardziej malowniczych w całej
Anglji. Wspomnienia przeszłości, które widok tej okolicy
budzi w umyśle wędrowca, podnoszą jeszcze urok pięknego
krajobrazu. Gościniec ten coprawda dziś jest już mało uczę
szczany i nieco zaniedbany; niekiedy tylko napotkać mo
żna wykwintny zaprząg któregoś ze znaczniejszych właści
cieli ziemskich, skromny powozik lekarza wiejskiego, cięż
ki wóz gospodarski, lub brykę dzierżawcy, śpieszącego na
targ do pobliskiego miasteczka. Inaczej bywało przed laty
osiemdziesięciu kilku, gdy tę samą drogę przebiegało dzień
w dzień po kilkadziesiąt czterokonnych wozów pocztowych
wiozących do stolicy lub do wielkiego portu handlowego tłu
my podróżników. Podróżni ci byli to po większej części
marynarze, śpieszący do Londynu, po odbyciu dalekiej że
glugi morskiej, lub powracający stamtąd do Portsmouth,
by puścić się znowu na burzliwe fale oceanu. Najznakomit
si żeglarze angielscy, nie wyłączając wielkiego Nelsona,
Ziemia ognista.
przebywali niejednokrotnie tę drogę w owych karetkach po
cztowych, wlokących się leniwie wśród obłoków kurzawy.
Za karetkami pocztowemi toczyły się wozy naładowane
rozmaitemi towarami.
Wszystko to należy już do przeszłości. Dziś rzadki
przechodzień, zabłąkany na starym gościńcu, słyszy co
chwila gwizd lokomotywy, chyże pociągi migają mu przed
oczyma, pędząc po szynach, przeprowadzonych równolegle
do dawnej drogi i urągać się zdają żółwim jego krokom. Z
dawnej świetności nic tu nie pozostało, tylko dwa rzędy
drzew wspaniałych po obu stronach gościńca i niezliczone
gospody, które niegdyś niepospolitej używały sławy.
Dzisiaj biedne te gospody także już nieosohliwie wy
glądają, ściany ich kruszą się i opadają, obszerne podwórza
porosły trawą, stajnie stoją próżne lub mieszczą czasem co
najwyżej parę szkap fornalskich; wieśniacy w grubych bu
tach i wyszarzanem odzieniu snują się po tych samych ką
tach, gdzie niegdyś widziano tylko strojnych pocztylionów
w palonych butach, o brzęczących ostrogach, w okazałych
płaszczach i kapeluszach ze złocistemi galonami.
Do dawnego tego gościńca przywiązane są Iakże i po
nure podania. A więc naprzykład: na wierzchołku małego
wzgórza Southdown, od którego pochodzi nazwa, słynnej ra
sy owiec, jest jama ciemna, głęboka, jakby rozwarty krater
wulkanu. Gościniec wspinając się na wzgórze, bieży tuż
obok tej przepaści, a na jej brzegu stoi słup kamienny, z je
dnej bryły wykuty, wyniesiony na pamiątkę smutnej śmier
ci pewnego majtka, który w tem miejscu był zamordowany,
ciało zaś jego mordercy wrzucili w ową ciemną czeluść, któ
rą lud przezwał ,,Puharem dyabelskim". Napis na pomni
ku głosi, że winni zostali schwytani i śmierć sromotną po
nieśli na tem samem mieiscu, gdzie zbrodnię swą spełnili.
I otoż właśnie u stóp owego granitowego słupa za
trzymał się pewnego pięknego czerwcowego poranku mło
dzieniee, mogący mieć około czternastu lub piętnastu lat
wieku. Słońce wzbiło się już wysoko na niebie, lecz osłania
ła je gesta mgła biała, tak pospolita w południowej Anglji.
Mgła ta skupiona była w dość wąską, jednostajną smugę
ponad linją widnokręgu, pokrywającą stoki pagórków, któ
rych wierzchołki zarysowywałały się wyraźnie powyżej,
Jakby pozębione wybrzeża lądu na morzu. Piękne to zjawi
sko optyczne dość często widzieć można w tej okolicy.
Ale młody wędrowiec, który stał nad brzegiem „Pu
haru dyabalskieo" nie zważał wcale na ten czarujący wi
dok, w myślach je.o snuły się widocznie inne obrazy i po
chłaniały go całkowicie. A jednak z wyrazu twarzy mło
dzieńca mou.! było wnosić, że? mgła była dlań pożądaną,
że rad się w niej ukrywał, unkając ludzkiego wzroku. Dzi
wny niepokój przebijał w całej jego postawie, co chwila
spoglądał ukradkiem dokoła i nasłuchiwał jakby oba
wiał pogoni. Upewniwszy się, że żaden szmer podejrzany
się nie odzywał, ani tętent konia, ani turkot powozu, ode
tchnął swobodniej i usiadł na murawie przy drodze, kładąc
obok siebie mały węzełek podróżny, zawierający trochę bie
lizny. Musiał cn odbyć daleką drogę, bo wyglądał zmęczo
ny, a odzienie miał kurzem okryte; ale dlaczego tak widocz
nie obawiał się pogoni? Trudno go bło posądzić o jakiś
czyn hańbący, na twarzy jego malował i się szczerość, nie
winność dziecka, wychowanego pod wiejską strzechą prze?,
.uczciwych rodziców. Jeśli przewinił, to pewnie po raz pie.
szy w życiu, gdyż młodzieniec ten nie był bez winy, wy
znać to trzeba wymknął się bowiem z domu rodzicielskiego
bez pozwolenia, sprzeciwił się woli ojca.
Młody wędrowiec nazywał się Henryk Chester, był
synem zamożnego dzierżawcy z Godalminy, miejscowości o
trzydzieści mil *) stąd odległej. Przebył on pieszo całą tę
daleką drogę. Co do powodów awanturaczej tej wyciecz
ki, dow.emy się o nich od niego samego, gdyż młodzieniec,
zwyczajem ludzi zaprzątniętych gorączkowo jakąś wyłącz
ną myślą, mówił głośno sam do siebie:
— Nikt nie spostrzeże w domu mojej ucieczki przed
godziną śniadania, a o tej porze będę już zapewne w Ports
mouth... Jeżeli tylko zdołam dostać się natychmiast na ja
kiś okręt, potrafię się tak urządzić, ażeby na ląd nie powra
cać przed podniesieniem kotwicy... Zresztą ojciec praw
dopodobnie mnie tam nie będzie szukał; stary cieśla wmó
wi w niego z pewnością, że udałem się do Londynu, bo
umyś ne mu to powiedziałem, aby zmylić pogoń...
Figlarny uśmiech, który przy tych słowach pojawił
się na ustach mówiącego, znikł jednak szybko, zastąpił go
wyraz poważniejszy. Mały zbieg przypomniał sobie mat
kę, pomyślał o zmartwieniu, które tej biednej matce zgo
tował swoim postępkiem.
— Kochana mateczka — szepnął — spłacze się pew
nie, i siostrzyczka Emilcia także... będą w okropnej oba
wie!... Ale je uspokoję bardzo prędko. Jak tylko sobie za
pewnię miejsce na okręcie, zaraz do nich napiszę. No, i po
wrócę przecież kiedyś i obaczymy się znowu.
*) Mila angielska równa jest zgórą kilometra.
Widocznie jednak rozumowanie to nie uciszyło odra
zu wyrzutów sumienia młodego Chestera, gdyż coraz gor
liwiej tłómaczył się sam przed sobą:
r— Nie, doprawdy nie mogłem inaczej postąpić. Oj
ciec upierał się najniesluszniej, chcąc mnie koniecznie wy
kierować na rolnika, chociaż wiedział dobrze, jaki wstręt
mam do tego rzemiosła. Wszak brat mój Dick dostatecz
ną jest dlań pomocą i,potrafiłby go nawet zastąpić w razie
potrzeby. Pocóę więc mam być skazany na wiekuiste ora
nie ziemi, skoro mam taką ochotę „pruć wesoło pierś mo
rza", jak mówi piosenką... Ach, morze! gdybym nawet
przez całe żcie miał być prostym majtkiem, jeszczebym się
nie wyrzekł morza. Piękny i szlachetny jest zawód mary
narza, zwłaszcza w porównaniu do nędznego losu, który
miał być moim udziałem. Gdy rolnik życie spędza na cia
snej przestrzeni kilku łanów uprawnych i kilku pastwisk,
w towarzystwie zwierząt domowych, przed żeglarzem świat
cały stoi otworem, ogląda on tysiące rozlicznych widoków,
zwiedza świetne stolice i porty bogate, poznaje ludy rozlicz
ne o twarzach dziwacznych i osobliwych strojach, wysia
da nieraz na oddalone wybrzeża i wyspy nieznane, zachwyca
się urokiem przyrody zwrotnikowej i ponurą pięknością
krain lodowatych... O! jakżebym pragnął widzieć to wszy
stko, puścić się w drogę dziś jeszcze, chociażbym miał dla
osiągnięcia tego szczęścia najcięższe przechodzić koleje,
najniższe zajmować stanowisko! Ale ja nie pozostanę dłu
go prostym majtkiem, nie, to niepodobna... Będę pracował
tak serdecznie, tak gorliwie wszelkich sił dokładał, aby
spełnić dokładnie swoje obowiązki, że wkrótce niezawod
nie wyniosę się na wyższy stopień... Kto to może wiedzieć ?
może za cztery, pięć lat, powócę w mundurze oficerskim.—
z kieszeniami pelnemi złota w dodatku... Któż będzie dum
ny i szczęśliwy, skoro do tego przyjdzie?... mateczka mo
ja droga i mała Emilcia... A kto będzie musiał przyznać,
że miałem słuszność? ojciec...
Tymczasem promienie słońca pochłonęły ostatnie ślat
dy mgły w powietrzu i Henryk Chester, oglądając się do
koła, teraz dopiero spostrzegł słup kamienny, u stóp które
go odpoczywał. Dotąd nie zauważył był nawet tego pomni
ka. Wstał i odczytał nadpis, wyryty na marmurowej tabli
cy, na pamiątkę popełnionej tu zbrodni i kary, poniesionej
przez zabójców. Cień smutku przyćmił wesołą i ożywioną
twarz młodzieńca.. Czyżby ta wzmianka o strasznym lo
sie nieszczęsnego żeglarza miała być wóżba niebezpie
czeństw, które i jego czekały w tym zawodzie? Henryk
Chester nie był przesądnym i nie chciał przypuszczać nic
podobnego, a jerlnak przykre ważenie, którego doznał,
wpłynęło mimowoli na usposobienie jego. Żywiej niż przed
tem stanęły mu teaz w mśli łzy matki i siostry, wybuchy
gniewu ojca, dotkliwiej mu się czuć dały wyrzuty sumienia.
Nowe wątpliwości zbudziły się w jego duszy, staczała się w
niej walka wewnętrzna pomiędzy miłością synowską i sa
molubnemi pragnieniami. W tej chwili niewątpliwie jedna
stówk ; ser leczne, rada przyjacielska, byłyby go powstrzy
mały i zawiodły upokorzonego w progi rodzicielskiego do
mu, gdzie nad nim teraz łzy wylewano. Lecz w tem samot
nem miejscu nie było nikogo, ktoby, to słówko wy
mówił i dał dobrą radę, więc Henryk Chester ruszył w dal
szą drogę.
Wkrótce stanął na wierzchołku wyniosłego wzgórza
ujrzał u stóp swoich rozciągającą się rozległą nizinę, a da
lej, dalej, jak okiem zajrzeć, widniało morze, nakształt
ogromnej zwierciadlanej płaszczyzny i na samym krańca
widnokręgu sine fale oceanu zlewały się z bladym błękitem
nieba... Widok ten rozproszył w jednej chwili smutne my
śli młodego wędrowca i rozstrzygnął jego wątpliwości. Po
raz pierwszy w życiu miał on przed oczyma ocean i w tej
chwili uczuł, że żadna moc ludzka nie zdoła go odeń oder
wać. Ten bezmierny obszar wód, mieniących się i błyszczą
cych w promieniach słonecznych, wprawił go w zachwyt i
opanował na zawsze jego duszę. Wyobraźnia przedsta
wiała mu w mglistem oddaleniu białe minarety, zielone war
kocze palm, wybrzeża lądów nieznanych, dziwaczne posta
cie ludzi w strojach .jaskrawych. Zapomniał o znużeniu
i przyśpieszył kroku, aby coprędzej dostać się do portu,
który miał mu otworzyć wsięp do tych wszystkich cudów.
Henryk Chester zbliżał się już do bram miasta Ports
mouth, gdy ujrzał tuż przy drodze wspaniałą rezydencję
otoczoną cienistym parkiem. Zapytał przechodnia, do kogo
należy ta piękna posiadłość? Możecie sobie wyobrazić za
chwyt młodzieńca, gdy mu odpowiedziano, że to jest Horn
dean, rezydencja sir Karola Napierz, jednego z najznako
mitszych admirałów marynarki angielskiej. Tym razem
wóżba była szczęśliwa i Henryk powiedział sobie w duszy:
— Czemużbym i ja nie miał kiedyś zostać admira
łem? — i mówiąc to lekką stopą wszedł na przedmieście
Portsmouthu.
II.
SZTANDAR GWIA?DZISTY.
Zegary na wieżach biły dziewiątą godzinę, gdy Hen
ryk Chester wchodził na ulice słynnego portowego miasta.
Nie tracąc ani chwili czasu, pośpieszył wprost do dzielnicy,
gdzie mogł oglądać nakoniec wymarzone okręty, to jest do
portu, o który zapytał pierwszego napotkanego przecho
dnia.
Wkrótce też wszedł w długą, prostą ulicę i ujrzał
przed sobą w oddali las masztów, zdobnych w sploty lin
i fałdy zwiniętych żagli. Nigdy jeszcze młody nasz wędro
wiec nie widział w rzeczywistości statków, które znał tylko
z rysunków lub w wyobraźni sobie wystawiał. A teraz
miał naprawdę przed oczyma i widział na jawie te wspania
łe okręty, które mu się tyle razy ukazywały we śnie i to nie
dwa, nie dziesięć, nie sto, lecz z tysiąc najmniej, rozmaitych
rozmiarów i kształtów. Najokazalsze, pomalowane na czar
no, otoczone mnóstwem łodzi, zwóciły najpierw jego uwa
gę. Powiedziano mu, że to były statki wojenne, więc prze
stał się niemi zajmować, ponieważ miał zamiar dostać się
na okręt handlowy. Najpierw w marynarce wojennej w
Anglji trudno jest niezmiernie o awans, prosty majtek ni
gdy prawie nie może się dosłużyć stopnia oficera, powtóre
nasz Henryk nie miał najmniejszej ochoty krępować swo
body swojej uciążliwą dyscypliną wojskową, strzedz por
tów i ufortyfikowanych pozycji. On pragnął odbywać da
lekie podróże, oglądać różne części świata, a cel ten mogł
osiągnąć jedynie, szukając miejsca na okręcie handlowym,
który coraz nowe zwiedza okolice. Nadzieja zostania ad
mirałem, która mu się uśmiechnęła na chwilę, gdy przecho
dził obok mieszkania sir Karola Napiera, ustąpiła innym
marzeniom. Henryk zaczynał myśleć, że szczytem szczę
ścia dla niego byłoby dostać się na statek wielorybniczy,
zapytał więc przechodnia, którego napotkał w bliskości poy
tu, czy dużo statków podobnych znajdowało się obecnie w
Portsrnouth? Odpowiedziano mu na to pogardliwym
uśmiechem i niezbyt uprzejmą uwagą:
— Czy w lesie wychowałeś się, mój chłopcze, że py
tasz o statki wielorybnicze w porcie tutejszym?... Musiał
byś powędrować o paręset mil na północ, ażeby się z niemi
obaczyć...
Zawstydzony nieco nieświadomością swoją, Henryk
zapytał już tylko nieśmiało, w której części przystani za
rzucają zwykle kotwicę statki handlowe i natychmiast w tę
stronę podążył. Ruch wielki panował na wybrzeżu, gwar
no było szczególnie pośród składów, gdzie znoszono rozlicz
ne przedmioty. Młodzieniec co krok napotykał tragarzy,
obładowanych ciężarami, które znosili z okrętów, lub zano
sili na nie; widział statki, przybywające do portu i zarzu
cające kotwicę, inne znów, rozwijające żagle i gotujące
się do podróży. Do tych ostatnich zbieg nasz skierował
ską, nie miał ochoty wstępować na pokład. Jeżeli rodacy
odpychali go jednozgodnie, czyż mógł liczyć na dobre przy
jęcie u obcych ? Przez ciekawość jednakże zapytał prze
chodnia, co to za flaga i dowiedział się, że gwiazdy są her
bem Stanów Zjednoczonych amerykańskich. Po namyśle,
powiedział sobie, iż jankesi nie powinni być przez anglików
uważani za cudzoziemców, bo przecież sa tegoż samego po
chodzenia i mówią tym samym językiem, postanowił więc
po raz ostatni popróbować szczęścia na tym amerykańskim
okręcie.
— Jeśli mnie i tu z kwitkiem odprawią — mówił sam
do siebie — korona mi z głowy nie spadnie, a przynajmniej
nie będę sobie miał nic do wyrzucenia i wtenczas muszę po
wziąć, jakieś ostateczne postanowienie, to jest... obawiam
się, że mi już nic innego nie pozostanie, tylko wócić do
domu...
Po chwili wkroczył odważnie na deskę, prowadzącą na
pokład okrętu „Kalypso" i po raz trzydziesty już może po
wtórzył pytanie:
— Czy nie mógłbym się widzieć z kapitanem ?
— Niema go w tej chwili na okręcie — odpowiedział
uprzejmie młody chłopak, niestarszy od Henryka, stojący
przy burcie — a czego pan sobie życzysz ? możebym ja mógł
tę sprawę załatwić.
Mówił to w sposób bardzo życzliwy i zachęcający cło
dalszej rozmowy, lecz wyglądał tak młodo, że trudno było
wiele na niego liczyć. A jednak i w tonie i w całem obej
ściu tego młodzieńca znać było pewność siebie; miał na so
bie strój marynarski, trochę za wykwintny na prostego
majtka, koszulę z cieniutkiego płótna z guziczkami złotemi
u mankietów, kapelusz panama na głowie, a rysy jego twa
rzy odznaczały się wyrazem szlachetności i inteligencji.
Wszystko to nie uszło uwagi Henryka i dodało mu otuchy,
wyjaśnił więc w kilku słowach, o co mu idzie.
— Żałuję mocno, że nie moge dać panu stanowczej
odpowiedzi — rzekł młody marynarz — nie mam prawa
rozstrzygać w podobnej sprawie. Kapitan poszedł do za
rządu celnego, lecz nadejdzie pewnie niezadługo. Zastaniesz
go pan może za godzinę, a w każdym razie jutro rano nie
wyjdzie nigdzie przed południem.
Henryk Chester, jakkolwiek wieśniak, znał się na
grzeczności i zrozumiał, że doznawszy tak uprzejmego
przyjęcia, nie należało naprzykrzać się dłużej, skłonił się
więc i odszedł. Nadzieja znowu w serce jego wstąpiła, nie
wątpił prawie, że na tym statku było miejsce niezajęte, bo
inaczej, pocóżby ten młodzieniec zachęcał go do powotu?
A jeśli było miejsce, czemużby on go nie miał zająć?
W tej chwili głos szyderczy przerwał te piękne ma
rzenia ; głos ten ozwał się z pośród gromadki chłopców ob
dartusów, należących widocznie do rzędu owych włóczę
gów ulicznych, których w miastach nadmorskich nazywają
„szczurami portowemi", bo wciskają się ustawicznie do
składów ładunków okrętowych.
— Patrzcie, jak nos spuścił na kwintę! — wołał je
den z tych łobuzów, wskazując Henryka—taki niedołęga do
służby okrętowej! zupełnie, jak wół do karety. Trzodę mu
paść na wsi, a nie uwijać się po masztach!...
Każdy z tych złośliwych żartów wywoływał głośne
wybuchy śmiechu, a biedny Henryk zaczerwienił się po sa
me uszy. W pierwszej chwili chciał się rzucić na zuehwal
ca, lecz zastanowił się i przyznał nawet w duszy, że w tem
szyderstwie było trochę prawdy. Zamiast gniewać się, na
leżało raczej skorzystać z nauczki.
Może w rzeczy samej śmiesznie było z jego strony sta
rać się o miejsce marynarza, ma ac powierzchowność tak
niestosowna do tego rzemiosła. Strój wiejski zdradzał go
odrazu, każdy, spojrzawszy tyko na niego, wiedział, z kim
miał do czynienia, dla tego też rzucano mu w oczy te drwią
ce przezwiska: pastucha, poganiacza i odsyłano go do płu
ga i trzody. Rozważywszy to wszystko w myśli, Henryk
postanowił wejść do składu, gdzie sprzedawano ubrania go
towe i po kwadransie wyszedł stamtąd przebrany od stóp
do głowy w strój marynarski. Wydał na to prawie wszyst
kie pieniądze, jakie posiadał, ale pleszył się myślą, że ts
raz już przynajmniej ulicznicy nie będą się na niego gapi
li, a gdy się pokaże na okręcie, łatwiej może uwierzą w je
go zdolności do rzemiosła marynarza;
Tak przebrany, zbliżył sie znowu do okrętu Kalsy;)
so i przechadzał się na wybrzeż, wyglądając powotu ka
pitana. Wkrótce jednak zaczął dotkliwie uczuwać znuże
nie. : osiemnastu godzin był na nogach, a przez cały ten
czas nic nie jadł, oprócz kawałka chleba z szynkąposiłek
ten kupił w sklepiku za parę groszy i spożył stojąc, to tez
teraz czuł nieprzezwyciężoną potrzebę wypoczynku, do cze
go i głód się przyłączył. Nie chciał jednak oddalać się od
okrętu, aby nie utracić ostatniej sposobności osiągnięcia
upragnionego celu. Zaczął więc szukać oczyma spokojnego
kącika, gdzieby się mógł usadowić. Stos drzewa budulco
wego wydał mu się do tego najstosowniejszym, usiadł więc
oczyma okręt Kalypso.
W tej chwili dwie kobiety ukazały się na tylnym po
kładzie statku amerykańskiego. Jedna z nich była to mło
dziutka panienka, druga, kobieta lat średnich, a o ile zda
leka sądzić było można, obie wyglądały na osoby, ć.j e
go towarzystwa należące. Zbliżył się do nich ów młodzie
niec, który tak uprzejmie przyjął Henryka na pokładzie
i zaczął z nimi rozmawiać. Obie te panie ubrane były po
domowemu, bez kapeluzów, jakgdyby mieszkały na
okręcie.
— Czyżby miały podróżować tym statkiem? — py
tał Henryk w duszy — ale pocóżby w takim razie tak wcze
śnie się wybrały? Wszakże Kalypso jeszcze nie odpływa.
A może to żona i córka kapitana? ten młody chłopievc
zapewne jego synem. Musi to być taki zwyczaj na statkach
amerykańskich, że kapitan zabiera z sobą rodzinę. Bar
dzo rozsądny zwyczaj, pocóż się mają skaazywać na długie
rozstanie? Widzę, że jankesi mają swoje dobre strony
W końcu zdjęła go ciekawość onmna, jak taż wy
gląda ten kapitan amerykański i zaczął się rozglądać ma
wszystkie strony, czy go czasem nie poni i wśród przechod
niów? Niełatwa to była sprawa; po wybrzeżu snuło się
mnóstwo ludzi, a wTszyscy prawie w sfroju marynarskim.
Majtkowie w kaftanach błękitnych, w spodniach szero
kich, ściśniętych pasem na biodrach, w kapeluszach sło
mianych lub ceratowych, opasanych jaskrawą wstążeczką;
sternicy w okryciach i czapkach skórzanych; tragarze w
bluzach, opasani sznurami. Kiedyniekiedy ukazywał się
wśród tego tłumu wyższy oficer marynarki, w mundurze
szamerowanym zlotem blyszczącemi guzikami, ze szpadą
przypasaną do boku; czasem znów przemknęła wesoła gro
madka kadetów ze szkoły marynarskiej. Turcy, egipcJa
nie przechadzali się poważnie w szerokich sukniach, pan
toflach kolorowych, w fezach i turbanach na głowie, włosi
francuzi, niemcy, rosjanie, szwedzi, o włosach jak len bia
łych, murzyni o kędzierzawych czuprynach, wszystkie na
rody, wszystkie rasy ludzkie miały tu swoich przedsta
wicieli
Henryk usiłował rozpoznawać rozmaite typy, które
znał z rycin i opisów, gdy wtem ujrzał zbliżających sią tro
je ludzi tak osobliwej postaci, że nie mógł oczu od nich
oderwać. Był to mężczyzna, mogący mieć lat około trzy
dziestu, w towarzystwie chłopca piętnasto lub szesnasto
letniego i o parę lat młodszej dziewczyny. Wszyscy troje
byli małego wzrostu, cere mieli barwy mahoniowej, włosy
spadające na ramiona, twarde, jak szczeciny i czarne, jak
węgiel, oczy tegoż samego koloru, nos wąski przy nasa
dzie i mocno spłaszczony, o skrzydłach znacznie rozsze
rzonych, czoło nizkie i płaskie. OsobliwTsza ta trójka od
znaczała się uderzającem podobieństwem pomiędzy sobą,
lecz, rzecz dziwna: też same rysy charakterystyczne dość
przyjemne sprawiały ważenie u dwojga młodszych, u star
szego mężczyzny miały w sobie coś wstrętnego prawie.
Szczególnie wyraz twarzy dziewczynki był bardzo łagodny,
a nawet nie pozbawiony pewnego wdzięku. Byłaby może
ładna w narodowym swym stroju, to jest, ubrana do
twarzy.
Dwaj towarzysze jej, przebrani w suknie europej
skie, wyglądali nadzwyczaj śmiesznie. Ona zaś ubrana by
ła według najświeższej mody, miała na sobifc sukienkę
z letniego materjału w paski, szarfę krepową i słomiany
kapelusz na głowie. Starszy mężczyzna i chłopak wyglądali
zupełnie jak małpy z jarmarcznej budy, w krótkich żakie
tkach sukiennych, kapeluszach wysokich, butach z palonej
skóry i jasnych rękawiczkach. Chłopiec miał nawet w ręce
ozdobną laseczkę i wywijał nią z takim szykiem, jak
prawdziwy złoty młodzieniec. Co zaś najbardziej zadziwiło
Henryka, to że dziwni ci cudzoziemcy rozmawiali płynnie
po angielsku, chociaż z akcentem jakimś niezwykłym i gło
sem gardłowym. Stanęli właśnie przed nim i przyglądali
się okrętowi amerykańskiemu.
— Patrzno, Okaszlu — mów.ł starszy mężczyzna do
dziewczynki — to taż sama flaga, którą tak często widuje
my u naszych wybrzeży.
— Prawda, taż sama!... Czy widzisz, Orundeliko?
— Ależ widzę, widzę — odrzekł młody elegant, przy
bierając minę obojętną, którą zapewne uważał za oznakę
dobrego tonu — to jest okręt amerykański.
— Załoga tego okrętu mówi tym samym językiem,
co i tutejsi ludzie, nieprawdaż, Elepari? — spytała dzie
weczka.
— Tak — odrzekł starszy mężczyzna — nie zawsze
jednak oba te plemiona bywają z sobą w zgodzie. Czasem
i do wojny przychodzi pomiędzy nimi i okup ogromny mu
szą płacić jedni drugim. Opowiadano mi to wszystko na
tym dużym okręcie wojennym, na którym nas tu przy
wieźli.
Ziemia ognista. *
— Mniejsza tam o to — rzekł Orundeliko i ruszy}
dalej, a towarzysze poszli za nim.
Henryk nie słyszał nic więcej, przez chwilę gonił
wzrokiem za temi osobiiwszemi okazami rodzaju ludzki
go, potem inne widoki go zajęły, w końcu znużenie prze
zwyciężyło ciekawość, przymknął oczy, pochylił głowę na
kłodę drewnianą i usnął.
III.
WALKA ZE SZCZURAMI.
Henryk nie spał długo, w parę minut przebudził go
gwar głosów i śmiechów iście szatańskich. Przetarł oczy
i obejrzał się dokoła, chcąc wykryć powód tego hałasu.
Była to zabawa owych „szczurów portowych", o których
wspomnieliśmy wyżej. Ze dwunastu tych łobuzów okrą
żyło ścieśnionem kołem troje jakichś przechodniów, po
pychając ich i potrącając, wśród śmiechów i wykrzykni
ków szyderskich. Henryk nie mógł zrazu dojrzeć ofiar tej
niegodziwej igraszki, lecz słyszał wyrzekania i groźby zro
zumiał więc, że prześladowano niewinynch. To samo już
wystarczało, aby skłonić do obrony słabszych przeciw
przemocy silniejszych, lecz i inny powód, bordziej osobisty
dodał mu do tego ochoty: jeden z napzawziętszych prze
śladowców, a raczej dowódca całej hultajskiej bandy, był
to ten sam chłopak, który przed chwilą tak złośliwie szy
dził z Henryka, pobudzając do śmiechu swoich kompanów.
W mgnieniu oka młodzieniec nasz skoczył na równe
nogi i pobiegł na piae boju, sprawa bowiem groźny pozór
do stracenia, złośliwe żarty mogły się smutno zakończyć,
przybrała i przyszło do otwartej walki. Henryk domyślał
się już przedtem, że przedmiotem niecnej napaści uliczni
ków była owa dziwaczna trójka cudzoziemców o cerze ma
honiowej i hebanowych włosach; domysł jego był praw
dziwy, przekonał się o tem za zbliżeniem. Nie było czasu
do stracenia, złłośliwe żarty mogły się smutno zakończyć,
Orundeliko bił się zawzięcie z ogromnym chłopcem, dwa
razy większym i silniejszym od siebie, Elepari szarpał
się jak szalony pośród siedmiu czy ośmiu hultajów, którzy
go pochwycili za ręce i nogi, a biedna Okaszlu, tonąc we
łzach, napróżno błagała, aby się zlitowano nad nimi.
W chwili, gdy Henryk nadbiegał, potężne uderzenie pię
ścią obaliło na ziem:ę Orundelika, a dziewczę krzyknęło
rozdzierającym głosem:
— Elepari! brat mój zabity! już zginął!
— Jeszcze nie! — ozwał się chłopak, zrywając się
i po iskając. jak piłka elastyczna — nędznik zdradą mię
pokonał, ale niechno się zbliży raz jeszcze!.. A co, namy
ślasz się, bydlę obrzydłe L.
I ma ec zuchwale wyzywał przeciwnika, pokazując
mu obie pieści. Tymczasem Elepari, zebrawszy wszystkie
siły,, wyrwał się gwałtownym ruchem z rąk swych prze
śladowców, którzy popadali na ziemię, on zaś skoczył na
pomoc młodszego towarzysza.
— Poczekaj, Orundeliko! — zawołał — ja się z nim
zaraz rozprawię.
— Mnie to zostawcie! — wykrzyknął w tej chwiU
Henryk głosem donośnym, a odtrącając ich obu, stanął na
przeciw napastnika, zaciskając pięści i mierząc go rozo
gnionym wzrokiem.
— Co ty się mieszasz nie do swoich rzeczy? Ja cie
bie nie znam! — wołał tamten.
— Poznamy się; wielką mam ochotę dać ci nauczkę,
żebyś drugi raz nie znęcał się nad słabszymi — odrzekł
Henryk mówiąc to, wyciął mu tak potężny cios pięścią
pomiędzy oczy, że hultaj się zachwiał i odskoczył.
Śmiechy ustały na widok tej niespodziewanej od
sieczy, wszystkie „szczury portowe" wpadły w wściekłość.
Pomimo zmiany ubioru, po mowie poznali wieśniaka, a to
wystarczało, aby ich do złości przeciw niemu pobudzić.
Zataczali rękawy i wzeszczeli w niebogłosy:
— Walić pastucha, walić! co się ma do cudzych
spraw mieszać!
— Dać mu dobre lanie!
— Nauczyć go miejskich zwyczajów!
Niebezpieczeństwo stawało się groźnem dla Henryka
gdy wtem nowy szermierz zjawił się na placu boju. Był to
młodzieniec w wykwintnym stroju marynarskim, w kape
luszu panama, ten sam, który przyjmował Henryka na po
kładzie okrętu Kalypso.
— Do stu bomb i kartaczy! — wołał nadbiegając—
a tu co się dzieje? Ośmiu przeciw trzem! To wałka wcale
nierówna! Ned Ganey nie może na to patrzeć z założene
mi rękami. Niech żyje mniejszość! Staję po jej stronie!
I młody amerykanin stanął w postawie wyzywają
cej, ze złożonemi pięściami, po lewej stronie Henryka
Chestera. Nowa ta pomoc niemiłe ważenie wywarła na
napastników, mimo przeważającej ich siły. Dzielna po
stawa Henryka i jego sąsiada, dziki wyraz twarzy Elipa
riego, nawet zuchwała mina Orundelika, wszystko to
ugasiło znacznie ich zapał, „szczury portowe" miały już;
widocznie dać drapaka. Byłoby może i przyszło do tego,
gdy Elepari, którego dotąd powstrzymywała młoda dziew
czyna, odtrącił ją nagle i wyciągając długie, jak u małpy,
ramiona, przyskoczył do chłopaka, który obalił był na zie
mię Orundelika i schwycił go oburącz. W mgnieniu oka,
prędzej daleko, niż to opowiedzieć możemy, podniósł go
wysoko w powietrze i rzuciłł nim, jak piłką, o bruk, tak,
że aż wszystkie kości mu zatrzeszczały. Kara zdawała się
aż nadto dostateczną i grozą przejęła całą hultajską ban
dę, lecz nie zaspokoiła strasznej złości Elepariego.
Chwycił on szybko ogromny kamień brukowy i podniósł
szy go w górę, chciał roztrzaskać nim głowę powalonego
przeciwnika.
Henryk Chester nadbiegł w samą porę i powstrzy
mał jego ramię, lecz zawzięty Elepari uparcie usiłował do
konać swej zemsty, pomimo perswazji obu młodzieńców;
byłoby mu się w końcu zapewne udało, gdy wtem nadszedł
oficer marynarki i bez ceremonji chwytając małego czło
wieczka za kołniierz, odciągnął go na bok.
— Co to znaczy? — zapytał nowoprzybyły, który
miał na sobie mundur kapitana okrętu wojennego, —
Co wy tu robicie Orundeliko i ty Fuegjo?... Ładnie się
sprawiasz Elepari! Czemu nie siedzicie spokojnie na okrę
cie, jak przykazałem? Wracajcież mi zaraz i nie ważcie
się wychodzić z waszych kajut.
Korzystając z tej przerwy, „szczury portowe po*
rozbiegały się na wszystkie strony. Duży drągal, obalony
na ziemię, zerwał się także i wziął nogi za pas jeden
z pierwszych. Elepari i Orundeliko z głowami spuszczone
mi usłuchali rozkazu, dziewczyna zaś, kórej oni dawali
imię Okaszlu, a korą kapitan nazwał Fuegją, szybko po
biegła do dwóch młodzieńców, Henryka i Neda, uklękła
przed nimi i chwytając ich ręce zanim mogli temu prze
szkodzić, ucałowała je z uczuciem gorącej wdzięczności.
Potem zerwała się, jakby zawstydzona własną śmiałością
i pośpieszyła za towarzyszami.
Gdy pozostali sami z kapitanem, Henryk i Ned wy
jaśnili mu całą sprawę. Wysłuchawszy opowiadania, ka
pitan podziękował obu młodzieńcom, że tak dzielnie stanęli
w obronie tych ludzi, których był opiekunem, jak mówił, i
nie tłómacząc się jaśniej, pożegnał ich i odszedł dalej.
— Nie dali się panu wyspać, nieprawdaż? — rzekł
młody amerykanin, zwacając się z uśmiechem do Hen
— Zkądże pan wie, że spałem? — odrzekł tamten
cokolwiek zdziwiony.
— Skąd wiem? widziałem to przecież na własne
oczy. Siedziałem sobie na szczycie wielkiego masztu,
a widok stamtąd jest bardzo rozległy i widziałem wszyst
ko, coś pan robił. Wszedłeś najpierw do składu goto
wych ubiorów, przebrałeś się od stóp do głowy, usiadłeś
tam i zdrzemnełeś się troszeczkę, a wnet potem rzuciłeś
się w wir walczących. Gdym to obaczył, nie mogłem dłu
żej wytrzymać, ześliznąłem się z masztu, z pomostu sko
czyłem na deskę, z deski na brzeg i dalej już wiadomo!
A teraz przejdźmy do czego innego. Dzielny z pana towa
rzysz. Kapitan naszego okrętu już powócił, jest to mój
ojciec. Chodź pan teraz ze mną ja cię sam przedstawię
i możesz być spokojny, znajdzie się miejsce dla ciebie
na Kalypsie.
Jak rzekł, tak uczynił i w pięć minut po tej rozmowie
Henryk Chester wchodził do salonu kapitana Ganeya,
przedstawiony według wszelkich praw etykiety przez jego
syna, Kapitan Ganey posiadał wszystkie cechy chara
kterystyczne rodowitego jankesa. Wysoki, szczupły, ko
ścisty, oczy miał niebieskie, cere rumianą, włosy jasne
z odcieniem rudawym i spiczastą bródkę, do małej mio
tełki podobną. W chwili, gdy syn jego wprowadzał do sa
lonu nowego swego przyjaciela, kapitan siedział w dużym
fotelu na biegunach, z nogami założonemi na stół, we
dług wytwornego narodowego obyczaju; trzymał w ręku
dziennik i pykał z długiej fajki, odczytując najświeższe
wiadomości.
— Ojcze — rzekł Ned — mam zaszczyt przedstawić
ci mego przyjaciela, pana Henryka Chestera, który życzy
sobie zaciągnąć się do załogi twojego statku, jeśli raczysz
się na to zgodzić.
Kapitan Ganey odłożył dziennik na stronę, zmie
rzył przybysza od stóp do głowy i zapytał:
— Czy służyłeś już na okręcie?
j — Nie, kapitanie.
— Czy jesteś synem żeglarza?
— Nie, kapitanie.
— Czy umiesz chodzić koło rudla, lub masz jakie
kolwiek wyobrażenie o rzemiośle marynarskim?
— Nie, kapitanie.
— Czy potrafisz przynajmniej ściągnąć żagiel?
— Nie mam o tem wyobrażenia, kapitanie.
— Czy właziłeś kiedy na maszty?
— Dotychczas nigdy, kapitanie.
— A czy cierpisz na morską chorobę?
— Nie wiem, kapitanie.
— Do licha! — zawołał jankes, który z najpoważ
niejszą w świecie miną prowadził całą rozmowę — nie
wiem, jaki tam z ciebie będzie majtek, ale na zdolno
ściach ci nie zbywa, to pewna... No, a czy potrafiłbyś
przynajmniej pomyć półmiski cynowe i wyszorować po
dłogę? — zapytał znowu po chwili milczenia.
— Nigdy jeszcze nie robiłem nic podobnego, są
dzę jednak, że wprawiłbym się łatwo i wywiązałbym się
z tego nie gorzej od innych — odpowiedział Henryk
— Dobrze i to — rzekł kapitan Ganey z westchnie
niem. — Nedzie, zaprowadź nowego ucznia okrętowego do
kucharza i powiedz, ażeby go zasadził do skrobania karto
fli; jutro mi doniesie, jak się sprawił.
Henryk Chester poszedł w milczeniu za swym prze
wodnikiem, który z trudnością powstrzymywał się
od śmiechu; dostał się po chwili do kuchni okrętowej,
gdzie gospodarzył okazały murzyn.
— Może to taka próba — mówił sobie w duchu —
może on chcę się przekonać tym sposobem, czy potrafię
się nagiąć do karności służbowej.
Zresztą młodzieniec nasz powiedział sobie, że i ta
ką robotę musiał któś przecież wziąć na siebie, słusznie
też używano do niej tych, którzy nic innego zrobić nie
umieli. Starał się więc wy!konać jaknajstaranniej obo
wiązki, które mu wyznaczono; nie było. to jednak skro
banie kartofli, gdyż czynność ta dnia tego już była za
łatwiona; kazano mu pomyć półmiski, a następnie zanieść
je naładowane jadłem na stół. przy którym obiadowała
starszyzna okrętowa.
Pierwsza wędrówka przez te wysokie progi tak mu
się nie powiodła, że potknął się, upadł jak długi a sztuka
mięsa wyleciała z półmiska na podłogę. Wypadek ten
prawdziwą burzę ściągnął na jego głowę, panowie star
szyzna uraczyli go takiemi komplementami, których tu
w żaden sposób powtórzyć dosłownie nie możemy. Jeden
z członków szanownego zgromadzenia nazwiskiem Lyons
wyraził nawet zdanie, że wartoby tego niezgrabjasza ra
zem z półmiskiem i sztuką mięsa wzucić na samo dno
morza. Majster cieśla, stary wilk morski, zwany Seag
riff, oświadczył krótko i węzłowato, że jeżeli nowy chło
pak okrętowy nie nauczy się chodzić jak należy po de
skach okrętowych to on bierze na siebie wyuczyć go tań
czyć.
Za powotem do kuchni nowa przygoda. Gdy przy
szły nasz admirał postępował ostrożnie, dźwigając ogrom
ny stos talerzy, ujrzał nagle przed sobą wdzięczną po
stać młodej dzieweczki, którą już raz był spostrzegł zda
leka na pomoście amerykańskiego statku. Była to sio
strzyczka Neda, Madzia Ganey. Niepoczciwy ten Ned wy
znał nawet Henrykowi, ale daleko później, że spotkanie
to nie było wcale przypadkowe; on to sam bowiem umyśl
nie wyprawił siostrę w tę stronę, aby mogła obejrzeć no
wego ucznia okrętowego w całej jego chwale.
Biedny nasz Henryk tak się uczuł upokorzonym
w tej chwili, że byłby się chętnie skrył pod ziemię, lub
w głąb morza. To też niezbyt różowe myśli snuły mu się
po głowie, gdy o dziewiątej wieczorem ułożył się wesz
cie do snu w tym okrętowym hamaku, o którym marzył
z takiem upragnieniem. Być pomocnikiem kucharza mu
rzyna, nosić na stół półmiski, czyliż dla takiego losu opuś
cił ognisko domowe, stał się nieposłusznym woli rodzi
cielskiej, poświęcił wszystkie słodycze spokojnego życia?.
Serce jego wezbrało goryczą, wyrzucał sobie własną nie
rozwagę, łzy gorące, które w dzień biały potrafiłby był
powstrzymać, teraz wśród cieniów nocy popłynęły stru
mieniem z jego oczu.
W końcu znużenie przemogło, usnął ukołysany przez
fale, igrające z okrętem silnie umocowanym na potężnych
swych kotwicach.
IV.
KALYPSO.
Statek Kalypso był to trójmasztowiec, zbudowany
z wybornego drzewa, nowiuteńki, utrzymany bardzo sta
rannie. Od dwóch lat dopiero wyszedł z warsztatu, był
własnością wspólną pewnego przemysłowca amerykań
skiego i kapitana Ganya, itóry nim dowodził. Żaglowiec
ten odznaczał się taką chyżością, że wyrównywał prawie
a czasem nawet prześcigał statki parowe. Dlatego też
przeznaczony był szczególnie do dłuższych podróży, ża
glował raz po raz po niezmierzonych obszarach Atlanty
ku i oceanu Spokojnego, zazwyczaj też z Anglji powacał
na zachodnie wbrzeża Ameryki, okrążając przylądek
Horn. Zwykły ładunek jego stanowiły kosztowne gatun
ki drzewa, masa perłowa, perły nawet, które nabywał
w portach wysp Oceanji lub na Cejlonie i przywoził do
Nowego Yorku albo do Anglji. Stamtąd znów zabierał
wieprzowinę soloną, różne konserwy w pudełkach blasza
nych, tkaniny bawełniane, broń niższego gatunku, wyro
hy żelazne; jednem słowem przedmioty najrozmaitsze,
które chętnie nabywają mieszkańcy wysp malajskich i in
ne niezbyt cywilizowane ludy.
Henryk, który tak pragnął obaczyć trochę świata.,
nie mógł lepiej trafić, na Kalypsie nie brakło do tego spo
sobności. Tylko że nasz młodzieniec nie wyobrażał sobie,,
aby rzemiosło marynarza miało go doprowadzić do ta
kich zajęć, jakie tu pełnić musiał obecnie. Wprawdzie
obieranie kartofli, a nawet zmywanie talerzy, niema w so
bie nic ubliżającego; każda robota jest dobra, byle su
miennie była spełniona. Pewna ilość pracy wogóle musi
być dokonana na kuli ziemskiej a do tego potrzeba, aby
ludzie ochotnie przyłożyli ręki do zajęć i robót najroz
maitszego rodzaju. To też i rzemiosło kucharskie i naj
skromniejsze gospodarskie zatrudnienie nie zasługują
wcale na pogardę. Ale nasz Henryk nie czuł do tego naj
mniejszego powołania.
Na szczęście nie miał on długo pełnić tych niemi
łych funkcji, już zaraz nazajutrz po przybyciu na okręt
znalazł sposobność przedstawienia się kapitanowi w ko
rzystniejszym świetle. Zbieg okoliczności zrządził, że okręt
Kalypso musiał być przeprowadzony nieco dalej dla za
brania reszty ładunku, a manew ten należało wykonać
*#*
z wielką ostrożnością i zręcznością, gdyż w porcie stało
mnóstwo okrętów większych i mniejszych, niełatwą więc
było sprawą sprzecisnąć się między niemi. Na trójma
sztowcu handlowym załoga nie bywa zbyt liczna, to też
wszystko co żyło wyległo na pokład. Kapitan Ganey sta
nął na tylnym pokładzie z tuba w rękach, Ned, pełniący
funkcje porucznika, umieścił się z przodu.
Statek Kalypso, holowany przez mały parowiec,
przepływał właśnie pomiędzy dwoma hiszpańskiemi okrę
tami, gdy naraz wielka reja trójmasztowca zaczepiła się
o wysoki pomost jednego z tych okrętów i przełamała się
na dwoje. Nastało zamieszanie na obu pomostach, ozwa
ły się krzyki i łajania w dwóch językach. Co gorsza,
szczątki rei pozostały zawieszone na linie, a kołysząc się
w powietrzu, mogły inny, groźniejszy wypadek pociąg
nąć za sobą.
Kapitan Ganey, pilnujący steru, nie spostrzegł te
go, co się stało, majtkowie, nienawykli działać bez wyraź
nego rozkazu, nie ruszali się z miejsc swłoich. Jeden Hen
ryk nie miał tu żadnego wyznaczonego miejsca, cieka
wość tylko przywiodła go na pomost, spostrzegł jednak
odrazu, że nie było czasu do stracenia. Był bosy i spodnie
tylko płócienne miał na sobie, bo przed chwilą szorowa
no pomost, w czem i on brał także udział bardzo czynny.
Spostrzegł siekierę, leżącą w pobliżu, chwycił ją szybko, za
pas założył i zaczął wspinać się na maszt, tak zwinnie
i zręcznie, jak gdyby od dzieciństwa nic innego nie robił.
Tymczasem obłamana reja latała ciągle w powie
trzu, zmierzała prosto ku niemu i gdyby go potrąciła
wpadłby do wody niechybnie. Lecz chłopak z zadziwiająca
zręcznością i zimną krwią schylił głowę, uniknął ciosu, po
tem wspinał tpą dalej. Nim upłynęło pe) minuty już do
stał się na miejsce i pochyliwszy się, dobył siekiery z za
pasa, odciął za jednym zamachem pozostały kawałek rei,
który z pluskiem wpadł do wody. Majtkowie głośnemi
okrzykami objawili uznanie swoje dla młodego śmiałka,
który wśród tych okrzyków spuścił się na dół i stanął
znów na pomoście, gdzie go otoczono, winszując i podzi
wiając zręczność jego i odwagę.
Czyn ten bohaterski nie mógł pozostać bez wpływu
IM
na losy młodzieńca. Zaledwie okręt Kalypso stanął na miej
scu i zarzucił na nowo kotwicę, kapitan Ganey kazał przy
wołać Henryka do siebie.
— Nie powiedziałeś mi — rzekł do niego z dobro
cią—że tak doskonale umiesz drapać się po masztach.
Henryk wyznał otwarcie, że sam o tem dotychczas
nie wiedział, nigdy bowiem nie właził jeszcze na maszty,
tylko na wysokie jodły i brzozy w ogrodzie ojca. Kapitan
zaczął z nim rozmawiać z większą daleko uwagą, niż dnia
poprzedniego. Spostrzegł też wkrótce, że chłopak ten od
znaczał się i wodzonemi przymiotami i wychowaniem
starannem, szkoda go więc było na kuchcika i posługa
cza. Natychmiast mianował go uczniem okrętowym i po
lecił starszemu majtkowi, aby go wziął w opiekę i wy
uczył swojego rzemiosła.
Tymczasem Ned Ganey opowiedział matce i siostrze,
jak Henryk dnia poprzedniego szlachetnie stanął w obro
nie biedaków, napastowanych przez nielitościwych ulicz
nych hultajów. Opowiadanie to niezmiernie zajęło obie
panie, kazały sobie p*zedstawić dzielnego młodzieńca i ob
sypały go zasłużonemi pochwałami. Jednem słowem
w przeciągu dwudziestu czterech godzin położenie Hen
lyka zupełnej uległo zmianie i znowu błysnęły przed nim
najświetniejsze nadzieje.
Dnia tego wieczorem, wyciągajcie się w hamaku,
młodzieniec był lepszej myśli, a zawód marynarza przed
stawiał mu się znów w barwach daleko piękniejszych.
Przekonał się wprawdzie, że rzemiosło to ciężkie jest i mo
zolne, że wymaga niepospolitej odwagi, zręczności, usi
łowań nieustannych. Ale zrozumiał także, iż praca, pii
ność, sumienne spełnianie obowiązku, i tu, jak w każdym
innym zawodzie, stanowią najlepszą rękojmię powodze
nia; nie żałował też powziętego postanowienia i dał sobie
słowo wytrwać w niem do końca.
Przez pięć dni jeszcze stał okręt amerykański na
kotwicy, Henryk ani razu nie pokazał się na lądzie, bo
obawiał się, aby nie spotkać jakiej pogoni... W chwili jed
nak, gdy już statek wypływał pod żagiel, a łódka po
wacała na wybrzeże z listami, przeznaczonemi na pocztę,
młody uczeń okrętowy spoglądał na nią załzawionemi
oczyma, bo pośród tych listów był jeden dość gruby, adre
sowany do pani Chester w Godalminy. Syn skruszony
i rozrzewniony wylał w tym liście wszystkie sprzeczne
uczucia, które przepełniały jego serce. Oto, co pisał do
matki, wynurzając jej z całą szczerością i żal swój i na
dzieje.
„Moja najdroższa mateczko! Czy darujesz mi kiedy,
żem cię tak długo pozostawił w niepokoju i przez cały ty
dzień nie dał znać o sobie? Z wielką nieśmiałością bła
gam cię o przebaczenie, a jednak sama przyznać musisz,
że nie mogłem postąpić inaczej, chcąc wykonać to posta
nowienie, które ci jest dobrze znane, bo nieraz ci o niem
wspominałem".
„Jestem na morzu, jestem żeglarzem, teraz wiesz
już wszystko. Gdybym ci był wyznał, kiedy mam zamiar
dom opuścić i do którego portu zmierzam, byłabyś wszel
kich sposobów użyła, aby mi w tem przeszkodzić. Wszst
ko więc byłoby spełzło na niczem. Widzisz sama, że mu
siałem to zrobić w tajemnicy, oto jest moje tłómaczenie.
Jeśli ci się wyda niedostateczne, jeśli mi nie wyjedna twe
go przebaczenia, pomyśl, mateczko droga, jaka to ciężka
kara dla mnie, że muszę opuścić kraj, nie pożegnawszy
się z tobą!... Ja wprawdzie żegnałem ciebie w duszy, a tyś
się nawet nie domyślała, gdym cię uściskał we środę wie
czorem na dobranoc, jak trudno mi było od łez się po
wstrzymać!... Wiedziałem, że nieprędko będę miał szczę
ście obaczyć znowu twoją twarz ukochaną. Wiedziałem,
że te oczy, któremi tak tkliwie na mnie patrzyłaś, wkrót
ce z mego powodu łzami się zaleją... Ale nie mogło być
inaczej, mateczko droga. Postanowiłem zostać żeglarzem
i wytrwam w tem postanowieniu".
„Dotychczas szczęście mi sprzyja, zaraz po przy
byciu do portu Portsmouth udało mi się zaciągnąć do za
łogi okrętu amerykańskiego. Zdziwisz się może, że nie
wybrałem angielskiego statku. Ale najpierw nie miałem
wyboru, a potem, jeśli mam prawdę wyznać, przypadek
tym razem dobrze mi podobno usłużył. Rodacy moi peł
ni są uprzedzeń, a różnice towarzyskie tak wielkie mają
u nich znaczenie, że nigdy na okręcie angielskim nie był
bym dopuszczony do takiej poufałości z kapitanem i jego
rodziną. Wyobraź sobie, mateczko, że ja, prosty uczeń
okrętowy, obiadowałem wczoraj przy stole mojego dowód
cy, w towarzstwie żony jego, córki i syna. Czy widział
kto co podobnego na statku angielskim? Z pewnością nie.
A jednak takie dobre traktowanie ma także swoją war
tość".
„Wspomniałem o żonie i córce kapitana, a ty się
dziwisz zapewne, mateczko, i pytasz, skąd one się wzięły
na okręcie? Otoż i to także należy do zwyczajów amery
Ziemia ognista.
kańskich. U nas uważanoby to za coś nadzwyczajnego,
a przynajmniej wyjątkowego, u jankesów jest to rzecz
najprostsza w świecie. Nasz kapitan, który jest zarazem
współwłaścicielem okrętu, zabiera zawsze z sobą żono
na morze. Córka jego Madzia urodziła się na okręcie, dziś
ma dopiero lat piętnaście, a już objechała ziemię dokoła.
Syn jego Ned, o rok odemnie starszy, na lądzie wprawdzie
przyszedł na świat, lecz od dwunastego roku życia nale
ży już do załogi okrętowej. Niedziw więc, że tak młodo
dosłużył się stopnia porucznika, taki bowiem urząd zajmu
je pod zwierzchnielwem ojca. Jest to zresztą chłopak nie
oszacowany, pokochałem go serdecznie, jemu też głównie
zawdzięczam, iż bez wielkich trudności przyjęty zostałem
do służby".
„Załoga nasza składa się z dwudziestu łudzi, licząc
w to i starszyznę, to jest sternika i starszegp cieślę. Są
to dwaj ludzie dość osobliwi, a jak mi się zdaje bardzo
zacni i poczciwi. Sternik Lyons stał się ponury i milczą
cy wskutek ustawicznych podróży, a może to jest u niego
usposobienie wodzone. Nigdy ani jednem słówkiem sio
nie odzywa, tylko wówczas usta otwiera, gdy wydaje roz
kazy, lub ostro a dobitnie wyraża niezadowolenie swoje,
jeżeli te rozkazy nie są należycie spełnione. Ma jednak
w oczach moich wielką cnotę: jest sprawiedliwy, od ka
żdego z podwładnych wymaga tylko tego, co stanowi je
go powinność".
„Seagriff, starszy cieśla, jest to osobistość całkiem
innego rodzaju, zdaje się, że dużo o sobie trzyma. Obo
wiązkiem jego jest czuwanie nad całością okrętu, staran
ne opatrywania wszystkę iego części i naprawianie
uszkodzeń. On jednak do wszystkiego się miesza, wszę
dzie swoje słówko wścibi, bo mu się zdaje, że się zna le
piej od innych na każdej rzeczy. Ma też poniekąd i pra
wo do tego, gdyż od lat trzydziestu jest w służbie mor
skiej, musiał więc nabyć dużo doświadczenia, które czę
stokroć w rzeczy samej zastąpić może nawet i naukowe
uzdolnienie. Nie sądzę jednak, aby każdy kapitan był na
to pobłażliwy jak nasz i pozwalał staremu podnosić głos
przy każdej naradzie i z nieproszonem zdaniem występo
wać. Już to na statku angielskim me uszłoby mu to z pe
wnością. Widocznie jednak nasz kapitan ma w tem swo
je powody, że znosi cierpliwie gadulstwo SeagriMa; mo
że nie zważa na nie, a może naprawdę stary cieśla udzie
la mu rad szacownych. To pewna, że ten Seagriff rządzi
tu wszystkiem na okręcie".
,,Ja jestem daleko młodszy od wszystkich innych
majtKów. Każdy z moich kolegów ma przynajmniej o lat
dziesięć lub dwanaście więcej odemnie. Dla tego może
z żadnym się dotychczas nie zaprzyjaźniłem, ehociai ze
wszystkimi żyję w zgodzie i w najlepszych stosunkach.
Wspominałem ci już, droga mateczko, że Ned Cane; n
kapitana okazuje mi wiele życzliwości; jest on zmną
w jednym wieku, co nas wzajemnie do siebie zbliżył . Ned
przyrzekł mi dopomódz wszelkiemi siłami, abym mógł
prędko nabyć gruntownych wiadomości w sztuce mary
narskiej ; pożycza mi swoich książek i już mię nauczy!
obchodzić się z niektóremi narzędziami żeglarskiemu.
„Widzisz więc, droga mateczko, że nie tracę czasu
i wcale nie myslę na całe życie zostać prostym majtkiem.
Będę pracow.ł gorliwie, przygotowuję s:ę do egzaminór..
abym mógł jak najprędzej otrzymać stopień oficera,
a później i kapitana okrętu. Czy to jeden rozpoczynał swój
zawód na takiem skromnem stanowisku jak ja, a jednak
z czasem zaszedł wysoko. Czemużby i mnie nie miało się
poszczęścić podobnie? Na to potrzeba tylko sprzyjają
cych okoliczności. Gdyby tak naprzykład wojna wybuchła,
a jabym ze stopniem oficera dostał się na statek rządo
wy ; cóż wówczas niepodobnego, abym się odznaczył i mia
nowany został kapitanem, ba! może i admirałem. Tożby
wówczas mateczka dumną była ze swego chłopaka, nie
prawdaż? A Emilcia kochana, czyżby się nie cieszyła,
gdyby tak kiedyś młody oficer marynarki, rodzony jej
braciszek, przeszedł się z nią pod rękę po ulicach naszej
wioski?... Coś mi się zdaje, że wtenczas nawet i ojczulek
wybaczyłby mi awanturniczą moją wyprawę"...
„Ach, mateczko! Staram się to w żart obrócić, a le
dwo id łez powstrzymać się moge. Szczerze ci się przy
znam, że to jedno mnie tylko martwi i niepokoi. Czasami
zdaje mi się, iż nic dobrego wyniknąć nie może z przedsię
wzięcia, które sprzeciwia się woli ojca. To też błagam cię
gorąco, mateczko kochana, wstaw się za mną, powiedz
ojcu, że jakkolwiek nie mogłem się opizeć prawdziwemu
powołaniu, nigdy jednak nie będę spokojny, póki nie o
frzymam od niego życzliwego słówka. Okręt Kalypso po
płynie teraz do Nowego Yorku, staniemy tam za pięć ty
godni i parę miesięcy zabawimy. Statki pocztowe zdążą
dalego prędzej od nas. O! jakżebym był szczęśliwy, gdy
bym zastał w Nowym Yorku list od ciebie, mateczko i od
Emilci, a w tym liście kilka słów tylko od ojca, naprzy
kład: Ściskam cię, chłopcze i życzę ci powodzenia w twych
zamysłach. O! gdyby się to pragnienie moje ziściło, nicby
już do szczęścia mego nie brakowało".
„Bywaj zdrowa, droga mateczko, uściskaj ojca ode
mnie, uściskaj Emilcię; przywiozę jej z Oceanji prześlb
czny naszyjnik z muszel. Ojczulka upewnij, mateczko, ż
z pokorą przyjmę jego napomnienia i nigdy go szanować
i kochać nie przestanę, choćby się okazał nieprzebłaga
nym. A ty, mateczko ukochana, bądź pewna, że syn twój,
czy to na spoczynek się udając, czy zrywając się ze świ
tem do ciężkiej pracy, zawsze myśl swoją pierwszą i osta
tnią zwóci ku tobie. O, wierzaj mi, najstraszniejszy to
dla mnie wyrzut sumienia i troska największa, iż opusz
czając dom rodzinny, nie mogłem cię prosić o błogosła
wieństwo. Nieustannie też będę błagać Boga, aby mi po
zwolił jaknajprędzej upaść do nóg twoich".
„kochający syn
Henryk Chester".
V
W PIĘĆ LAT PO?NIEJ.
Pięć lat upłynęło.
Nadzieje; o których Henryk. Chester pisał w liście da
matki, ziściły się w części przynajmniej; niestrudzona pra
ta, wytrwałe, nieustanne usiłowania, doprowadziły go do
tego, iż poznał gruntownie rzemiosło marynarza i dosłużył
się stopnia oficera. Kapitan Ganey zupełną ufność w nim
pokładał, a Ned był zawsze serdecznym jego przyjacielem.
Madzia przywykła uważać go jakby za drugiego brata, pil
ni Ganey traktowała go jak syna. Ten statek, unoszący po
niezmierzonych nurtach oceanu tak zgodną, kochającą się
rodzinę, był prawdziwym przybytkiem szczęścia. Czuł to
kapitan i nieraz powtarzał:
— Jesteśmy zanadto szczęśliwi; to nie może trwać
BSWtze, obawiam się, abyśmy tego nie opłacili jakąś klęską.
Wówczas żona i córka przytulały sie do niego i mówi
ły:
imp,* myŚ "* podzielimy z tobą wszystkie niebez
pieczeństwa, Jest już niemałą dla nas ulgą i pociechą.
A kapitan Caney przyznawał im słuszność, bo jeśli
w rzeczy samej czekały go ciężkie chwile, dziś przynaj
mniej zażywał szczęścia w całej pełni, nie był osamotniony,
rozłączony z najbliższymi, jak to bywa zazwyczaj na morzu.
Co cło Henryka, ten był zupełnie zadowolony ze swe
go zawodu. Z początku szło mu bardzo ciężko, rzemiosło
marynarza nie jest wcale zabawką, zwłaszcza na takim
statku, gdzie załoga ze względów oszczędności musi by
nieliczna. Lecz trudy te wynagrodzone były sowicie, gdyż
młodzieniec znalazł na tym okręcie opiekę, pomoc i przy
jaźń serdeczną; ułatwiono mu tu naukę wszelkiemi Sposo
bami, wskazano środki dojścia do upragnionego celu. Otrzy
mawszy stopień oficera, Henryk mógł z czasem zostać ka
pitanem; marzenia jego sięgały wysoko, chociaż ukrywał
je starannie w głębi duszy, młodzieniec nasz zamyślał pozy
skać kiedyś rączkę młodej Madzi i zabrać ją na własny
okręt.
Do ziszczenia tych marzeń brakowało jeszcze dużo;
najpierw potrzeba było zostać kapitanem, a następnie zdo
być majątek i stać się współwłaścicielem jakiegoś kupiec
kiego statku, to jest stanąć na takiem samem stanowisku,
jakie zajmował ojciec tej panienki.
Oczekując spełnienia tych świetnych nadziei, Hen
ryk pracował gorliwie i nie zaniedbywał swoich powinno
ści. Przywykł on bardzo prędko do morza, a spędzając
długie noce na pomoście, gdy kolej czuwania na niego przy
padła zachwycał się widokiem gwiaździstego nieba, prz
słuchiwał się z upodobaniem odgłosom fal szumiących, wia
tru, który kołysał maszty i żagle rozdymał, a na wet dzika
wspaniałość burzy nęciła go swoim urokiem.
Prawie w każdym porcie, gdzie statek Kalypso za
trzymywał się dłużej, Henryk zastawał listy od matki i sio
strzyczki Emilci, a wielka to była uciecha dla niego, że uko
chane te istoty myślą przynajmniej towarzyszyły mu w da
lekich jego wędrówkach. Ojciec jednak dotąd mu jeszcze
nie przebaczy}, ani słówka nie napisał nigdy w listach mat
ki i nie przesłał mu swego błogosławieństwa. Ciężka to
była troska dla młodzieńca, a wyrzuty sumienia zatruwały
mu w każdej chwili i powodzenie obecne i świetne nadzieje
na przyszłość. Dręczył się i niepokoił wśród pomyślności,
gniew ojca wydawał mu się złą wóżbą i odwagę odbierał.
W chwili, gdy na nowo opowiadanie nasze rozpoczy
namy, okręt Kalypso, po długiej żegludze w okolicy wysp
Filipińskich i Nowej Walji, powacał do Nowego Yorku,
okrążając przylądek Horn. Wiózł on ciężki i bogaty ładu
nek, złożony z drzewa sandałowego i mahoniowego, z korze
ni, szyldkretu, pereł i masy perłowej. Odpocząwszy dłużej
w porcie Honolulu na wyspach Sandwich, statek puścił się
w dalszą drogę i już od czterech miesięcy był na pełnem
morzu, przebywając przestrzeń rozległą, która go dzielił.i
od przylądka Horn. Przez całe tygodnie nie mógł się wy
dostać z miejsc, gdzie panują długotrwałe cisze, w końcu
jednak natrafił na wiatr zachodni. Zapędził się iednak za
daleko ku wybrzeżom chilijskim, a tu zaskoczył go stra
szliwy cyklon i to w okolicy, gdzie burze podobne najwięk
sze przedstawiają niebezpieczeństwo.
Cyklon ten miotał okrętem przez czas jakiś, w końcu
wicher uniósł go gwałtownie w kierunku południowo
wschodnim, a po tizech dmach rozpaczliwej walki z tym
straszliwym huraganem, okręt Kalypso szybko zbliżać się
zaczął do wysuniętych wybrzeży Ameryki południowej,
znanych pod nazwą Patagonji i Ziemi Ognistej.
Nieszczęśliwy statek, znacznie uszkodzony w czasie
tej ciężkiej przeprawy, z trudnością przesuwał się wśród
rozhukanych bałwanów. Cała załoga zebrała się na pomo
ście. Chodziło o to, aby uniknąć zbliżenia do brzegów,
które w tem miejscu są nadzwyczaj niebezpieczne. Wszę
dzie tu wzdłuż wybrzeży Ziemi Ognistej ciągną się szere
giem straszliwe rafy, zawsze białą pianą pokryte, nawet w
czasie największej ciszy; żeglarze przezwali je ,,Drogą mle
czną", a znakomity przyrodnik Darwin powiedział o nich:
„Sam widok tych wybrzeży mógłby się stać zmorą
straszliwą dla człowieka, nienawykłego do niebezpieczeństw
żeglugi".
To nawyknienie mieli już oddawna na statku Kalypso,
nietylko mężczyźni, lecz także i kobiety. A jednak przera
żenie ogarnęło każdego i bladość pokryła wszystkie twarze,
gdy w oddali ukazała się złowoga smuga białej piany,
okrążająca brzegi tej niegościnnej ziemi.
Henryk Chester stał obok sternika przy rudlu, gotów
w każdej chwili pośpieszyć mu z pomocą w razie potrzeby.
Zajmował on wprawdzie stanowisko, które go od podobnej
pracy uwalniało, był drugim porucznikiem, obowiązki pier
wszego pełnił Ned Ganey, syn kapitana. Lecz wśród tak
groźnych okoliczności nikła różnica stanów, każdy do ra
tunku wspólnego musiał przyłożyć ręki, oficerowie na rów
ni z majtkami, kapitan na równi z oficerami. Kapitan z sy
nem byli nadzwyczaj czynni. Niełatwo było nawet utrzy
mać się na nogach na pomoście, gdyż wicher rzucał gwałto
wnie statkiem na wszystkie strony. Kapitan Ganey z wiel
ne, skąd głos dochodził, zbiegli aż na dno okrętu, atu nie
mogli już wątpić o smutnej prawdzie. Woda gwałtownie
zalewała wszystko, jak potok szumiący, gdy zerwie tamę i
brzegi przekroczy. Poziom wody podnosił się bardzo szyb
ko, dno okrętu prawie do połowy już było zalane.
— I cóż ty na to mówisz, Seagriffie? — odezwał się
kapitan do starego cieśli.
— Mówię, że to niedobra sprawa, lecz że w najgor
szym razie rozpaczać nie trzeba, ani rąk opuszczać — odpo
wiedział ten poczciwiec — szpara ma wprawdzie porządne
rozmiary, nie tracę jednak nadziei, że ją zatkać potrafię,
byle tylko wodę wypompowali...
Kapitan poszkoczył na pomost i huknął:
— Do pomp! Cała załoga do pomp!...
Wszyscy usłuchali w milczeniu, każdy czuł, że walczy
ożycie. Tymczasem wicher zerwał się znowu i miotał
wściekle okrętem, a tu nikt nie mógł pilnować rudla i żagli,
kto tylko żył, pracował przy pompach, chociaż po upływie
trzydziestu minut okazało się. że praca ta była daremna.
Woda nietylko nie ustępowała z dna okrętu, lecz podnosiła
się coraz wyżej, statek coraz ociężałej się poruszał, zanurzał
się głębiej i głębiej, nie było ratunku, musiał zatonąć!
— Dosyć, moje dzieci, niema rady — rzekł w końcu
kapitan — rzućcie pompy i przygotujcie łodzie ratunkowe.
A pamiętajcie! porządek przedewszystkiem, od tego zależy
zbawienie nasze!
Miał on sposób przemawiania spokojny i stanowczy,
który nadzwyczajny wpływ wywierał na majtków. To też
spuszczanie łodzi, wcale nie łatwe w podobnych warunkach,
odbyło się w największym porządku. Na nieszczęście trzy
już ich tylko pozostało: wielka łódź żaglowa, szalupa i
mniejsza łódka.? Miejsca było dosyć na pomieszczenie ca
łej załogi, lecz zabrakło go na zapasy żywności. Nie było
zresztą czasu myśleć o tem, należało śpieszyć, gdyż niebez
pieczeństwo co chwila stawało się groźniejsze.
Kapitan objął dowództwo nad szalupą, usadowiwszy
w niej żonę i córkę, Neci Ganey wsiadł do większej łodzi a
Henryk do mniejszej. Każdy zabrał z sobą co mógł, trochę
odzienia, broń, narzędzia rozmaite. Postanowiono o ite
możności trzymać się razem i kierować łodzie na wschód,
gdzie pośród mgły wynurzał się jakiś spiczasty cypel lądu.
Żeglarze pożegnali się naprędce wzajemnem skinieniem gło
wy, kilku słowami serdecznemi, potem wszystkie trzy ło
dzie pomknęły szybko, oddalając się od okrętu.
Był to już czas najwyższy!... Zaledwie żeglarze nasi
odpłynęli na kilka metrów od nieszczęsnego statku, gdy
bałwan olbrzymi zwalił się na niego i zatopił go całkowicie
Poszedł jak kamień na dno oceanu.
Prędzej daleko aniżeli opowiedzieć to zdołamy, cały
kadłub, pokład, weszcie reje i maszty zapadały w otchła
nie wodne, wśród przeraźliwego wzasku ptactwa morskie
go, które ze wszystkich stron zlatywało się na to smutne
widowisko. Siedząc u steru szalupy, kapitan Ganey spo
glądał na to wzrokiem ponurym, tłumiąc ciężkie westchnie
nia.
— Biedna Kalypso L. Biedny, poczciwy mój statku L.
— wyrzekł półgłosem, gdy wierzchołki masztów znikły mu
z oczu — tyle lat pracy, zabiegów, trudów i wszystko prze
padło w jednej chwili!...
__ _
A wtem rączka Madzi oparła się na ramieniu ojca,
dziewczę szepnęło ledwo dosłyszanym głosem:
— Życie nam pozostało, jesteśmy razem, czyliż to nie
nie znaczy?...
— Prawda, prawda! — odrzekł zacny marynarz, c
bejmując córkę i przyciskając ją do serca — nie wszystko
jeszcze stracone, skoro mi Bóg was zostawił. A wy, dzieci
— dodał, zwacając się do majtków — nie szczędźcie sił, a
niezadługo przybijemy do lądu.
VI
NA. LĄDZIE.
Burza srożyła się ciągle i wicher gwałtowny nie usta
wał. Położenie wątłych łódek na rozhukanem morzu wcale
nie było bezpieczne; co chwila zagrażał im ten sam los, jaki
spotkał okręt Kalypso. Tylko tacy doświadczeni maryna
rze zręcznością nadzwyczajną i nieustraszoną odwagą mogli
je uratować. W szalupie, oprócz kapitana i jego rodziny,
siedziało trzech majtków, kucharz imieniem Poluks i ster
nik Lyons; wszyscy pomieścili się wprawdzie, lecz mała
łódka zaledwie udźwignąć mogła ten ciężar i zapadała w
morze prawie po same brzegi. Kapitan sam kierował ru
dlem, żona i córka tuliły się do niego, inni robili wiosłami,
oprócz kucharza, któremu kazano wylewać wodę z dna ło
dzi, a miał z tem roboty niemało.
Ned sterował dużą łodzią żaglową, miał do pomocy
dzicsiąciu ludzi. Łódź ta była obszerniejsza daleko od sza
lupy, mocno zbudowana, zabrano też na nia trochę zapasów
żywności. Gdyby kapitan był posze:lł za głosem serca, był
by na tej łodzi umieścił żonę i córkę: sam jednak, jako do
wódca, z obowiązku musiał wsiąść na szalupę, a kobiety za
nic rozłączać się z nim nie chciały, więc je zabrał z sobą.
Henryk Chester zajmował małą łódkę w towarzystwie cie
śli Seagriffa i pięciu majtków.
Wszyscy usiłowali zastosować się do rozkazu kapita
na i kierować łodzie w stronę przylądka, ukazującego się na
iewo. Lecz zamiar i wykonanie, to dwie różne rzeczy;
wśród takiej burzy dość już było trudno wątłe łódki utrzy
mać na morzu i ustrzedz od zatonięcia, o kierowaniu ich mo
wy być nie mogło. Zawsze jednak gorliwe usiłowania du
żo znaczą, dowiódł tego Henryk Chester, który ani na chwi
lę nie zapomniał o rozporządzeniu kapitana, aby wszystkie
łodzie trzymały się o ile możności blisko siebie. On też wca
le nie stracił z oczu szalupy, podczas gdy Ned Ganey, który
zapewne nie tak ściśle stosował się do tego polecenia, znikł
wkrótce ze swoją łodzią w kierunku południowym.
, Przybić do przylądka było niepodobieństwem. Gwałto
wny prąd morski pędził łodzie w stronę przeciwną, pomimo
nadludzkich wysileń wioślarzy, a w danych okolicznościach
było to zapewne wielkiem szczęściem dla nich, gdyż i tu na
potkaliby niewątpliwie na drodze owe straszne rafy, cią
gnące się wszędzie wzdłuż wybrzeży. Te ostre cyple, wy
nurzone ponad wodą, pokryte pianą huczącą, wyglądały z
daleka, jakby gromada psów zajadłych, strzegących tego
tajemniczego lądu.
Żeglarze nasi na szalupie i łódce przestali już myśleć
o kierowaniu wątłych swych statków i wszystkie siły wytę
żyli tylko na to, aby je utrzymać w równowadze i wypróż
niać z wody, zalewającej je ustawicznie. Przylądek, który
widzieli w stronie wschodniej, znikł wkrótce pośród mgły.
J
musieli nawet znacznie oddalić się od niego, zauważyli bo
wiem, że morze całkiem odmienny pozór przybrało. Bałwa
ny nie podnosiły się tak wysoko, wiatr ucichł, a co było naj
ważniejsze, straszliwe rafy nigdzie się nie ukazywały na
widnokręgu.
Morze uspokoiło się wkrótce o tyle, że obie łodzie mo
gły się zbliżyć do siebie na odległość głosu; tem przykrzej
sze ważenie wywarło na wszystkich zniknięcie wielkiej ło
dzi.
Kapitan rozkazał sterować wprost na północ, prze
konany był bowiem, że ziemia znajduje się w tej stronie,
chociaż jej dojrzeć nie było można. Przewidywanie to zi
ściło się w zupełności, nim upłynął kwadrans, ujrzano już
w oddali nizkie wybrzeże lądu.
Zrozumiano teraz, jaki był powód ciszy niezwykłej,
panującej w tej okolicy, gdy ujrzano przed sobą ogromne
ławice olbrzymich wodorostów z roża j u szuwarów, fac u s.
Szczególne te rośliny morskie mają łodygi zaledwie
cala w średnicy dochodzące, lecz rozrastają się tak gęsto i
obifcie, że tworzą warstwy na i metrów grube, często
też tamują drogę okrętom i powstrzymują gwałtowność
bałwanów. Są to prawdziwe lasy morskie.
Dwie łódki, zbliżywszy się do tych ławic roślinnych,
były zupełnie bezpieczne, cisza otaczała je dokoła. Niemała
to była korzyść po przebyciu tak burzliwej przeprawy, to
też wszyscy lżej odetchnęli, lecz po chwili nowy niepokój
ich ogarnął: jakim sposobem przebyć tę zaporę, aby dotrzeć
do lądu?
Stary Seagrjff, który już nieraz żeglował w tych oko
Ziemia Ognista *
licach, najniespodzianiej rozstrzygnął tę zagadkę. Wyszedł
poprostu z lodki i zaczął się przechadzać po powierzchni ła
wicy wodorostów, jakby po asfaltowym chodniku. Wiedział
on z doświadczenia, że las ten morski nie ugnie się pod nim
nieraz bowiem gęste sploty wodorostów podnoszą z dna
morskiego ciężkie kamienie i dźwigają je aż na powierz
chnię wody.
W każdym razie dziwny był widok tego starca, prze
chadzającego się po wodzie, która mu po kolana sięgała;
wyglądało to z daleka na jakieś czarodziejskie sztuki. Kapi
tan i Henryk bacznie nań patrzali, przekonani, że nie czy"
ni tego bez powodu.
W rzeczy samej stary Seagriff oglądał starannie
ławicę szuwarów, szukając ścieżki wśród tego lasu, a mó
wiąc wyraźniej, kanału pośród gęstwiny, przez który ło
dzie mogłyby się przecisnąć i dobić do lądu.
Nadzieja go nie omyliła, przypływy i odpływy mor
skie zawsze wśród zbitej masy wodorostów torują sobie
drogę swobodną; doprowadziwszy więc do końca poszuki
wania swoje, Seagriff powócił do łodzi i wskazał Henry
kowi, gdzie ją ma skierować, aby na kanał natrafić. Sza
lupa popłynęła w ślad za łodzią i wkrótce oba statki prze
ciskały się pomiędzy szuwarami wąską, lecz dość wygodną
drogą wodną. Majtkowie gorliwie robili wiosłami i w cią
gu dwudziestu minut obie łódki przebyły szczęśliwie las
wodorostów, a następnie wpłynęły do małej zatoki, zupeł
nie zabezpieczonej od gwałtowności fal morskich i przybi
ły do piaszczystego wybrzeża.
Rozbitki wyobrażali sobie zrazu, że dostali się na
brzeg stałego lądu, to jest na Ziemię Ognistą. Przekonali
się jednak wkrótce, że znajdują się na małej wysepce,
która mogła mieć około mili rozległości w średnicy i do
siedmiu lub ośmiuset stóp wysokości nad poziomem mo
rza. Na wyspie tej nie było wcale drzew, grunt jej bagni
sty całkowicie był pokryty olbrzymią trawą osobliwszego
gatunku, właściwą tej okolicy. Trawa ta zwana t u s
s a k, a w języku naukowym dactylis cespito
s a, wyrasta kępiasto, wypuszczając obfite źdźbła i liście.
?dźbła sterczą wysoko, podtrzymując okazałe wiechy
kwiatowe, a długie liście zwieszają się gęsto dokoła. Krza
ki te zwykle wyrastają pojedynczo, w pewnych odstępach
jedne od drugich, i zdaleka wyglądają, jak małe pagórki
lub kupki siana, porozkładane na łące.
Żeglarze nasi nie zważali wcale w tej chwili na oso
bliwą roślinność wyspy. Pierwszem staraniem kapitana i
Henryka było urządzenie tymczasowego obozowiska, a usa
dowiwszy wygodnie kobiety, zostawili je pod opieką majt
ków, sami zaś weszli na szczyt pobliskiego wzgórza i pilnie
wypatrywali, czy nie dostrzegą na morzu śladów wielkiej
łodzi Neda.
Napróżno jednak zwacali wzrok w rozmaite strony
oglądali cały widnokrąg, rozjaśniony w tej chwili osta
tniemi promieniami zachodzącego słońca, nigdzie nie do
patrzyli nic podobnego do statku. W stronie północnej i
zachodniej, gdzie okiem zajrzeć, wszędzie ciągnęły się rzę
dem straszliwe rafy, tworząc smugę białej piany na mo
rzu, stosownie do swej nazwy „Drogi mlecznej
Wkrótce słońce skryło się poza linja widnokręgu
i noc bardzo prędko zapadła. Kapitan i teraz jeszcze tę
sknym wzrokiem spoglądał na morze, sądził, że ujrzy w
oddali czerwoną latarnię, którą łódź Neda była zaopatrzo
na. Lecz nadzieje spełzły na niczem.
Gdy kapitan z Henrykiem powóciłi do obozu, obie
panie siedziały pod małym namiotem z płótna żaglowego,
które majtkowie rozpięli na kilku wiosłach. Posilono się
bardzo niedostatecznie żywnością, zabraną naprędce z
okrętu, przesiąkniętą wodą morską. Potem gromadka
rozbitków, ulegając strasznemu znużeniu, we śnie szuka
ła odpoczynku. Każdy jak mógł ułożył się na piasku i po
chwili wszyscy spali snem głębokim.
Wszyscy, oprócz dwóch ludzi, którzy czuwali nad
bezpieczeństwem reszty. Kapitan i stary Seagriff nie
spali długo w noc, następnie zbudzili Henryka i jednego
i z majtków, aby ich miejsca zajęli.
Nic nadzwyczajnego nie wydarzyło się tej pierwszej
nocy, spędzonej przez rozbitków na wyspie. Gdy wscho
dzące słońce zajaśniało na niebie, wszyscy przebudzili się
zdrowi, pokrzepieni, wszyscy przedewszystkiem czuli po
trzebę śniadania.
Na nieszczęście zapasy żywności nie były obfite,
zwłaszcza w stosunku do ilości ust, która dochodziła do
piętnastu. Wieczerza wczorajsza znacznie nadwyrężyła
te zapasy, które składały się wogóle z beczułki sucharów,
przemoczonych słoną wodą morską, kawała wędzonego
mięsa, małego woreczka kawy, funta herbaty i głowy cu
kru. Co do naczyń kuchennych, odszukano na dnie łódek
patelnię, rondelek i imbryk do kawy.
Najpierw trzeba było pomyśleć o roznieceniu ognia,
a skąd tu wziąć paliwa na tej wysepce, gdzie drzewa nie
rosną i wszelka roślinność przesiąknięta jest wodą, gdzie
grunt wygląda na jedno rozległe bagno? Nie brakło wpraw
dzie zapałek, krzesiwa i hubki, każdy z majtków miał te
przybory w kieszeni do zapalania fajki. Zapałki jednak
nie wiele warte bez drzewa lub węgla.
— Niema co — rzekł kapitan, spoglądając na morze
przez lunetę — trzeba nam będzie uciekać z tej wyspy i
dotrzeć do lądu, który tam widać na północ. Spojrzyjno,
Seagrgiffie — dodał, podając cieśli lunetę — czy nie pię
knie wyglądają te lesiste wzgórza?
— Prawda — odrzekł Seagrgiff — sądzę jednak,
kapitanie, że tu nam będzie lepiej na tej wysepce; suro
we śniadanie, to jeszcze nie wielka bieda, a tam może nas
co gorszego spotkać.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał kapi
tan, odprowadzając na stronę starego marynarza, ażeby
kobiety go słyszeć nie mogły — coż to za niebezpieczeń
stwo nam zagraża na tym lądzie?
— Jedno z najgorszych. Jeżeli się nie mylę, na tem
wybrzeżu Ziemi Ognistej zamieszkuje plemię elikolepów,
a niema pod słońcem straszniejszych dzikich ludzi; dość
powiedzieć, że to sa ludożercy z upodobania i potrzeby, bo
słyną z żarłoczności, a nie mają żywności w pustej swojej
krainie... Sześć lat temu rozbił się na tych rafach statek
wielorybniczy, załoga dostała się na ląd. Krajowcy pożar
li wszystkich tych nieszczęśliwych, co do jednego. Powia
dają, że sami sobie byli winni, drażnili podobno dzikich;
smutna to rzecz, ale rzeczywiście ludzie niby to cywilizo
wani gorsi nieraz bywają od tych nieokrzesanych plemion.
W każdym razie, możeby zechcieli i na nas te krzywdy
swoje pomścić, chociaż my nie mamy sobie nic do wyrzu
cenią... Wcale też nie jestem za tem, abyśmy się przeno
sili na wybrzeże lądu, bo niezawodnie spotkamy się tam
niezadługo z tymi drapieżnikami...
— Ależ w takim razie wątpię, ażebyśmy i tu byli
od nich bezpieczni — rzekł kapitan.
— I owszem, tu nas oni tak łatwo nie dosięgną, po
ty przynajmniej, póki się nie zmieni kierunek wiatru, a o
ile wiem, w tej okolicy panuje najczęściej wiatr południo
wy. Stąd jest conajmniej pięć lub sześć mil do lądu. a
mieszkańcy Ziemi Ognistej obawiają się przebywać takie
odległości w nędznych swoich czółenkach. Mogliby się na
to odważyć jedynie dla jakiejś ważnej przyczyny, lecz pó
ki nie wiedzk o naszej obecności na wyspie, sądzę, że nie
potrzebujemy się ich obawiać.
— A jeśli nas dostrzegą! — szepnął kapitan i wzrok
jego zwócił się ze smutkiem na żonę i córkę, które, nie
wiedząc o niczem, starały się o ile możności ubiór swój po
ranny przyprowadzić do porządku. — A biedny Ned i to
warzysze jego!... Coż się z nimi stanie, jeżeli wylądowali
na to niegościnne wybrzeże!...
— Cierpliwości, nigdy przed czasem nie traeba tra
cić nadziei, może jeszcze i dla nas, i dla nich, wszystko się
jaknajlepiej złoży. Na teraz niema podobno nic pilniej
szego, jak rozpalenie ognia, muszę też o tem pomyśleć, bo
widzę, że Poluks inaczej nie da sobie rady ze swoją patel
nią i rondelkiem.
I mówiąc to, poczciwy Seagriff zapuścił się w zaro
śla tussaku, a po chwili znikł z oczu kapitana pośród tych
gąszczów. Wkrótce jednak ukazał się znowu, trzymał po
nad głową cały krzak zielony, który wielkie z pozoru przed
stawiał podobieństwo do krzewiastego wzosu.
— A to co takiego? — odezwał się Poluks, murzyn,
sprawujący poważny urząd kuchmistrza — nie wyobra
żasz sobie przecież, że te gałęzie zielone, a do tego wilgo
tne, dadzą się rozpalić.
— I owszem, wyobrażam to sobie i nie mylę się z
pewnością — odpowiedział stary marynarz — a ty, komi
niarzu, nie sądź z pozorów, i zamiast rozprawiać, zabierz
z sobą ze dwóch tych drągalów, którzy tu stoją z założo
nemi rękami i natnijcie razem porządną wiązkę owych ga
łązek, jest ich tam co niemiara.
Poluks usłuchał w milczeniu, kilku majtków poszło
za nim i po chwili przynieśli ogromny zapas osobliwszego
tego paliwa. Seagriff kazał je złożyć na piasku, wybrał
kilka łodyg, tarł je mocno w rękach, aż ściągnął z nich po
włokę zwierzchnią i otrzymał włókna giętkie, podobne do
konopi. Zwinął te włókna w rodzaj kłębka, pozostawia
jąc otwór pośrodku, a potem wykrzesał ogień krzesiwem
i hubkę zapaloną umieścił w tym otworze. Podniósł lekką
włóknistą kulę w górę, poruszając nia w powietrzu, aż pó
ki cała nie zapłonęła ogniem. Wówczas umieścił ją sta
rannie na piasku i zaczął umidzać więcej kul podobnych,
układał je jedne na drugich i wkrótce utworzył tym sposo
bem ognisko dostateczne, przy którem można było ugotować
najpyszniejszy obiad. Włókna te roślinne zapalały się
bardzo łatwo, trzaskały wesoło i sypały iskrami, jakby
najsuchsze łuczywo.
Na widok płomienia, Poluks uniósł się taką radością,
że zaczął tańczyć i skakać, jak szalony, dokoła ogniska.
Powstrzymał się jednak prędko w zapale, pokrajał mięso
na plastry i usmażył je na patelni, potem ususzył przemo
kłe suchary, a w końcu ugotował wody na herbatę. W go
dzinę niespełna wszystko było gotowe i gromadka rozbit
ków, zasiadłszy na piasku, raczyła się taką ucztą, o jakiej
w okolicznościach teraźniejszych nikt nawet marzyć nie
śmiał przed godziną.
Zajadając smacznie waz z innymi, Seagriff opowia
da! różne szczegóły ciekawe o roślinie, której odkrycie tyle
im pożytku przyniosło. Gorzypian gumowy, b o a x
gleb aria, należy do rodziny baldaszkowych, rośnie ob
ficie na wyspach Falkland, przedstawia pewne podobień
stwo do sławnej róży jerychońskiej. Wyrasta kępiasto,
gałęzie ma bardzo liczne i mnóstwo skórkowych liści.
Gałęzie te splatają się, plączą i tworzą nieraz kulę, mają
cą około półtora łokcia średnicy. Zeschłe te kule wiatry
wyrywają i niosą na morskie wybrzeża. Roślina , zwana
jest także balsambag, to jest woreczek z balsamem,
gdyż sączy ciecz klejką, która krajowcom służy za lekar
stwo do gojenia ran. Lecz najszacowniejszą własnością
tej rośliny jest łatwość, z jaką się rozpala, nawet wówczas,
gdy gałązki jej zielone przesiąknięte są wilgocią. Ważna*
to bardzo rzecz w kraju, gdzie prawie nieustannie deszcz
pada.
Na wyspach Falkland drzew niema wcale, a krajow
cy pieką zazwyczaj mięso przy ogniu, rozpalonym z gałę
zi gorzypianu gumowego, do którego dorzucają kości zabi
tego zwierzęcia.
Śniadanie było już na ukończeniu, gdy nagle dał się
słyszeć krzyk przeciągły, głuchy, chrapliwy, na który zło
żyć się musiały liczne głosy, krzyk straszny i niezwykły,
przeraził też biednych rozbitków niezmiernie. Dziwne
te wzaski wychodziły z głębi małej zatoki, oddzielonej ol
brzymią skałą od części wybrzeża, na której usadowili się
nasi żeglarze. Czyżby dzicy zbliżyli się niepostrzeżenie i
zaczaili w tej kryjówce. Wszyscy na tę myśl wpadli w
pierwszej chwili. Kapitan, Henryk i kilku majtków po
skoczyło na równe nogi. Każdy chwycił broń i gotował
się do obrony.
VII.
PIERWSZE WALKI.
Jeden tylko Seagriff nie ruszył się z miejsca i śmiał
się cichaczem z całej trwogi.
— No, no, możesz pan śmiało zajrzeć w oczy tym
nieprzyjaciołom, panie Henryku — mówił do młodego po
rucznika — pani Ganey i panienka mogą iść także, zarę
czam, że nic się nikomu złego nie stanie.
Wrzaski ozwały się znowu, przeraźliwe, ogłuszające,
zyło to coś nakształt ryku licznej gromady osłów. Głosy
te nie miały w sobie nic ludzkiego, ustała więc wszelka
trwoga, zwłaszcza po zapewnieniu starego cieśli, i obie pa
nie poszły na zwiady waz z kapitanem i Henrykiem.
Zaledwie okrążyli skałę, osłaniającą małą zatokę,
gdy oczom ich przedstawił się widok dziwny i śmieszny
zarazem. Na piaskiem, piaszczystem wybrzeżu, paręset
ogromnych ptaków stało długim rzędem, w największym
porządku, jakby na wojskowej paradzie. Łapek ich kró
ciutkich nie widać było prawie, zdawało się, że stoją poci
parte na małych ogonkach. Główki nieduże, na długich
szyjach osadzone, a zwłaszcza wydęte, okazałe brzuszki,
nadawały tym ptakom najzabawniejszą w świecie postać.
Wszystkie zwócone były w jedną stronę i wyglądały zu
pełnie jak pułk rekrutów, czekający na komendę dowód
cy. Przez czas jakiś panowała cisza wzorowa, potem na
gle, jakby na znak dany, wszystkie razem wyciągały szy
je, główki podnosiły w górę i krzyk ów przeraźliwy przebi
jał powietrze.
Druga gromadka takich samych ptaków rozłożyła
się na ławicy szuwarów, jakby na pastwisku; wyławiały
tam z pośród poplątanych łodyg wodorostów mięczaki i in
ne drobne stworzenia, które stanowią ich główny pokarm.
Seagriff nazywał osobliwsze te ptaki krzykaczami,
kapitan poznał w nich odrazu słynne pingwiny czyli bez
lotki patagońskie. Niektóre wysuwały się dziwacznym
sposobem z gąszczów kępiastej trawy; nie trzymały się na
łapkach, jak gęsi, kaczki i inne ptaki, lecz podpierały się
krótkiemi skrzydełkami, pozbawionemi lotek, wyglądały
więc zdaleka, jak zwierzęta czworonożne.
— One muszą mieć gniazda w tych zaroślach — zau
ważyła pani Ganey.
— A tak, niezawodnie — odrzekł Seagriff, dotyka
jąc na znak uszanowania kosmyka siwych włosów, który
mu z pod czapeczki marynarskiej spadał na czoło — szko
da wielka, żeśmy o tem wcześniej nie pomyśleli, mieliby
śmy świeże jajka na śniadanie.
— Możemy je w każdym razie mieć na obiad! —
zawołał Henryk Chester, który pamiętał dobrze, z jaką
rozkoszą, będąc chłopakiem wiejskim, zaglądał do gniazd
ptasich.
— Wyborny pomysł! idźmy szukać jaj! — zawołała
panna Madzia.
Pani Ganey chętnie na to przystała i poszła z dwoj
giem młodych w stronę zarośli, z których wyszły przed
chwilą bezlotki. Seagriff nic na to nie powiedział, odszedł
w milczeniu do obozu; po chwili wócił, niósł w rękach bo
sak i wiosło, a przyśpieszając kroku, przyłączył się do pan
i Henryka.
— Do czegóż to mają służyć te narzędzia? — spy
tała Madzia z uśmiechem — czy chcesz pan nas łodzią
przewieźć po morzu ?
— Nie mam tego zamiaru, panienko — odrzekł cie
śla skromnie — ale nikt nie przewidzi, co go spotka. Ciż
sami, co się teraz wyśmiewają ze starego Seagriffa i zbyt
niej jego ostrożności, niezadługo może z ochotą pożyczą
od niego bosaka.
Słowa te stosowały się głównie do Henryka, który z
drwiącą miną spojrzał był na starego cieślę, w takiem uz
brojeniu wyruszającego po jaja ptasie. Na tem się zakoń
czyła rozmowa, wszyscy wiedzieli, że stary cieśla lubił żar
tować, nikt więc w wyrazach jego nie szukał ukrytego
znaczenia.
Panie niemało miały kłopotu, przechodząc przez łąkę,
zarosłą kępiastą trawą, ubranie ich ucierpiało trochę, wy
szły jednak zwycięsko z tej przeprawy. Towarzystwo do
stało się nareszcie do miejsca, gdzie bagna się kończyły,
roślinność znikała zupełnie, a natomiast ciągnęła się płasz
czyzna, pokryta suchym piaskiem, osłonięta szeregiem
skał szarych. Znaleziono tam istotnie ogromną ilość
gniazd bezlotków, wyglądało to na rozległą osadę ptasią.
Na przestrzeni, zajmującej conajmniej siedm lub
ośm akrów, mieściły się całemi tysiącami gniazda, chociaż
nazwa ta nie zupełnie w tym razie jest stosowna, były to
bowiem poprostu jamki wygrzebane na powierzchni ziemi.
Nadaremnie jednak szukano jaj, nie było ich tam
wcale. W każdej prawie jamce siedziało pisklę, jedyne,
gdyż ptaki tego gatunku znoszą tylko po jednem jajku na
raz i jedno też hodują pisklę. Maleństwa te siedziały spo
kojnie, czekając przybycia swoich mateczek, były jeszcze
po większej części nagie, nieopierzone, ale tłuste i piękne,
i niedziw, bo też żarłoczniejszych stworzeń trudno sobie
wyobrazić. Samica bezlotka osobliwszym sposobem karmi
swoje pisklęta; czynność ta odbywała się właśnie w wielu
gniazdach i nasi znajomi mogli jej się przypatrzeć dokład
nie.
, Czuła mateczka nadbiegała od strony morza, w dzio
bie jednak nie niosła żywności, miała w obszernem wolu
nagromadzone obfite zapasy ryb i mięczaków. Jak zając
biegła pędem do swego maleństwa, sadowiła się na małym
pagórku, urządzonym przy samym brzegu gniazda, wycią
gała szyję i poruszała nia gwałtownie, wydając przytem
ów dziwny wzask, do ryku osła podobny. Wyglądało to
zupełnie, jakgdyby wymowną jakąś nauczkę dawała mal
cowi. Ten jednak czekał cierpliwie w swojej jamce, bo
wiedział doskonale, co to znaczy. Po dwóch lub trzech
minutach oczekiwany skutek następował, mateczka pochy
lała głowę i dziób otwierała na oścież. Malec natychmiast
pakował główkę w tę otchłań, chwytał z gardła matki rybę
lub mięczaka, pożerał chciwie i znowu czekał. Matka na
nowo rozpoczynała wzaski i wykręcanie szyją, powtarzała
to raz po raz, póty, póki całego worka nie wytrzęsła, a
wówczas powacała do morza, aby gromadzić nowe zapasy.
Było to tak zabawne widowisko, że Madzia i Henryk
chętnie przypatrywaliby mu się przez dzień cały, gdyby
stary Seagriff, człek praktyczny, nie był ich odwołał do
prozy codziennego życia.
— Ani jednego jajka! — zawołał z wyrazem głębo
kiego rozczarowania — prawda, że już i pora spóźniona,
powinienem był to przewidzieć. A jednak nie będzie po
wiedziano, żeśmy wócili z próżnemi rękami. Młody bezlo
tek także się jeść daje, jeśli jest należycie sporządzony, a
Poluks zna się na tem. Stare mają mięso twarde, jak skó
ra niewyprawiona i strasznie tranem cuchną; ale młode
nieopierzone mogą ujść od biedy. Trzeba zabrać z tuzin
albo i więcej....
Mówiąc to, podszedł bliżej do gniazd, chcąc z nich
wybierać pisklęta, Henryk i Madzia poszli za jego przy
kładem, a pani Ganey rozłożyła fartuszek, chcąc zabrać w
niego ptaszki. Okazało się jednak, że sprawa nie była tak
łatwa, jak się z pozoru zdawało. Obecne samice, a było ich
ze dwadzieścia w pobliżu, spostrzegłszy, że gniazda ich ra
bują, nadbiegły gromadnie z wzaskiem przeraźliwym i z
nastawionemi dziobami, a klekocąc niemi zajadle, rzuciły
się na napastników. Pani Ganey z Madzią stchórzyły
odrazu i pierzchnęły obie w popłochu.
Seagriff jednak nie chciał ustąpić tak łatwo, podał
wiosło Henrykowi, sam podniósł bosak i obaj rozpoczęli
bój zawzięty, machając rękami na wszystkie strony. Wal
czyli dzielnie, jak na prawdziwych bohaterów przystało,
ale i ptaki broniły się z uporem zadziwiającym. Skakały
do oczu żeglarzy, jak koty rozjuszone, a twarde ich czasz
ki długo były nieczułe na razy, równie jak i skóra, gestem
pierzem pokryta. Uległy jednak w końcu i opuściły piae
boju.
Nawet i pisklęta nie dawały się brać bez oporu, krzy
czały w niebogłosy i kąsały ręce, które je z gniazd wycią
gały. Na nic się to jednak nie zdało, zwycięzcy porwali z
piętnaścioro tłustych ptaszków i w pół godziny wyborna
potrawka smażyła się na patelni pod nadzorem Poluksa.
— Może kto sobie życzy szparagów? — zapytał Sea
griff — zdaje mi się, że smaczna jarzyna zdałaby się na
obiad, co ?
Wszyscy wykrzyknęli z podziwu. Któżby w tej od
dalonej części świata śmiał marzyć o takiej wyszukanej
jarzynie, jak szparagi?
Ale Seagriff nie zmieszał się wcale, odszedł w mil
czeniu i wkrótce powócił, niosąc ogromny pęk tusaku,
który wyrywał z korzeniem. Wskazał też pomiędzy korzon
kami część białą i miękką, z pozoru zupełnie do szparagów
podobną, smakiem przypominająca orzechy laskowe. Mło
de zaś pędy tej samej rośliny, ugotowane w wodzie, w ni
czem prawie nie ustępowały najwyborniejszej kapuście
brukselskiej.
Tymczasem kapitan zwiedził już był prawie całą wy
spę, i przekonał się, że była niezamieszkała. Uderzyło go
niesłychane bogactwo świata zwierzęcego, fauna ta jednak
składała się wyłącznie ze stworzeń wodnych, na lądzie
przeciwnie było pusto zupełnie. Przy morskich wybrze
lub mięczaka, pożerał chciwie i znowu czekał. Matka na
nowo rozpoczynała wzaski i wykręcanie szyją, powtarzała
to raz po raz, poty, póki całego worka nie wytrzęsła, a
wówczas powacała do morza, aby gromadzić nowe zapasy.
Było to tak zabawne widowisko, że Madzia i Henryk
chętnie przypatrywaliby mu się przez dzień cały, gdyby
stary Seagriff, człek praktyczny, nie był ich odwołał do
prozy codziennego życia.
— Ani jednego jajka! — zawołał z wyrazem głębo
kiego rozczarowania — prawda, że już i pora spóźniona,
powinienem był to przewidzieć. A jednak nie będzie po
wiedziano, żeśmy wócili z próżnemi rękami. Młody bezlo
tek także się jeść daje, jeśli jest należycie sporządzony, a
Poluks zna się na tem. Stare mają mięso twarde, jak skó
ra niewyprawiona i strasznie tranem cuchną; ale młode
nieopierzone mogą ujść od biedy. Trzeba zabrać z tuzin
albo i więcej....
Mówiąc to, podszedł bliżej do gniazd, chcąc z nich
wybierać pisklęta, Henryk i Madzia poszli za jego przy
kładem, a pani Ganey rozłożyła fartuszek, chcąc zabrać w
niego ptaszki. Okazało się jednak, że sprawa nie była tak
łatwa, jak się z pozoru zdawało. Obecne samice, a było ich
ze dwadzieścia w pobliżu, spostrzegłszy, że gniazda ich ra
bują, nadbiegły gromadnie z wzaskiem przeraźliwym i z
nastawionemi dziobami, a klekocąc niemi zajadle, rzuciły
się na napastników. Pani Ganey z Madzią stchórzyły
odrazu i pierzchnęły obie w popłochu.
Seagriff jednak nie chciał ustąpić tak łatwo, podał
wiosło Henrykowi, sam podniósł bosak i obaj rozpoczęli
bój zawzięty, machając rękami na wszystkie strony. Wal
czyli dzielnie, jak na prawdziwych bohaterów przystało,
ale i ptaki broniły się z uporem zadziwiającym. Skakały
do oczu żeglarzy, jak koty rozjuszone, a twarde ich czasz
ki długo były nieczułe na razy, równie jak i skóra, gestem
pierzem pokryta. Uległy jednak w końcu i opuściły piae
boju.
Nawet i pisklęta nie dawały się brać bez oporu, krzy
czały w niebogłosy i kąsały ręce, które je z gniazd wycią
gały. Na nic się to jednak nie zdało, zwycięzcy porwali z
piętnaścioro tłustych ptaszków i w pół godziny wyborna
potrawka smażyła się na patelni pod nadzorem Poluksa.
— Może kto sobie życzy szparagów? — zapytał Sea
griff — zdaje mi się, że smaczna jarzyna zdałaby się na
obiad, co ?
Wszyscy wykrzyknęli z podziwu. Któżby w tej od
dalonej części świata śmiał marzyć o takiej wyszukanej
jarzynie, jak szparagi?
Ale Seagriff nie zmieszał się wcale, odszedł w mil
czeniu i wTkrótce powócił, niosąc ogromny pęk tusaku,
który wyrywał z korzeniem. Wskazał też pomiędzy korzon
kami część białą i miękką, z pozoru zupełnie do szparagów
podobną, smakiem przypominająca orzechy laskowe. Mło
de zaś pędy tej samej rośliny, ugotowane w wodzie, w ni
czem prawie nie ustępowały najwyborniejszej kapuście
brukselskiej.
Tymczasem kapitan zwiedził już był prawie całą wy
spę, i przekonał się, że była niezamieszkała. Uderzyło go
niesłychane bogactwo świata zwierzęcego, fauna ta jednak
składała się wyłącznie ze stworzeń wodnych, na lądzie
przeciwnie było pusto zupełnie. Przy morskich wybrzę
żach, zwłaszcza w okolicy ławic szuwarowych, wzało wszę
dzie życie, roiły się najrozmaitsze ruchliwe istoty. Morskie
świnie, foki z rodzaju otarji, krążyły tu ogromnemi gro
madami, ryb pływało mnóstwo niesłychane, a ptaki takie
mi stadami unosiły się w powietrzu, że przyćmiewały
słońce.
Pomiędzy tem ptactwem były mewy, petrele, łabę
dzie o czarnych szyjach, kormorany; następnie ptaki dra
pieżne rozmaitych gatunków, które prawie wszystkie od
najdują się na wierzchołkach Andów, gdyż wyżyny Ziemi
Ognistej są tych gór przedłużeniem; przeważnie krążyły
tam sokoły, orły, sępy, rybitwy. Jedne czatowały na zdo
bycz swoją nad brzegiem, inne spadały z wysoka pędem
strzały na upatrzoną rybę, chwytały ją gwałtownie, plu
skając dokoła pianą białą, i znów ulatywały w powietrze,
gdzie często inny rabuś wyrywał im w lot upolowaną zwie
rzynę. Zawzięte boje nieraz toczyły się w powietrzu, a
zdarzało się nawet niekiedy, że trzeci korsarz korzystał z
walki dwóch przeciwników i podstępnie podchwycił z boku
smaczny kąsek, o który tamci krwawTe wiedli zapasy.
Ten ruch, to życie niespokojne, hałaśliwe, niczem
jeszcze było w porównaniu z tem, co się działo pod wodą,
wśród których poplątanych splotów łodyg i liści wodoro
stów. Tam pożerający i pożerani liczyli się na legiony, a
zadziwiali nietylko ilością, lecz rozmaitością gatunków. Jak
powiedział znakomity przyrodnik Darwin, w ogromnym
tomie zaledwieby się pomieściły znane nazwy tych wszyst
kich stworzeń, a ileż jest jeszcze pomiędzy niemi niezna
nych !
Na wszystkich liściach olbrzymich szuwarów, oprócz
tych tylko, które się wznoszą ponad powierzchnią wody,
osadzone są skorupy zwierzokrzewów; one to im nadają
barwę białawą i zadziwiającą sztywność. Te rozgałęzie
nia, tak delikatne, że przypominają tkankę pajęczą, za
mieszkałe są przez drobne istoty żyjące. Na najdrobniej
szych gałązkach siedzą uczepione muszle, ślimaki, mięcza
ki najrozmaitsze. Wszędzie zwieszają się, jak grona ży
we, niezliczone skorupiaki. Z jednej zerwanej gałązki szu
waru można wytrząść nieskończoną ilość tego mrowia. To
niezmierne lasy wodne połudnowej półkuli mogą iść w po
równanie z niezmierzonemi lasami stref zwotnikowych.
Lecz co do ilości gatunków, z pewnością jedna mila kwa
dratowa szuwarów mieści ich w sobie daleko więcej, niż
całe puszcze Brazylji.
Jeżeli widok ten zadziwiającym był w czasie przy
pływu morza, to coż dopiero, gdy odpływ następował z ko
lei, wydając na jaw tajemnice oceanu. Na szarem tle skal
odkrytych ukazywały się ogromne plamy ciemniejsze, a
były to tysiące fok, przytulonych do siebie i uczepionych
na skale nakształt ślimaków. Takie tam tego było mnó
stwo, że zdaleka wyglądało jak masa jakaś ruchliwa, ga
laretowata, rozlana na szerokich obszarach skał nadbrzeż
nych.
— I pomrśleć — mówił ze smutkiem Seagriff, spo
glądając na to — że możnaby temi futrami przystroić
wszystkie panie w Nowym Yorku i wzbogacić się w dodat
ku. Żeby tak tylko mieć jaki taki okręt i upakować nań
te futerka, miałby człowiek kupę złota!...
Ziemia
Ognista
A gdy nikt na tę uwagę nie odpowiedział ani słowi
kiem, stary mówił dalej:
— Dziwne zwierzęta! widocznie mają nas za nic, ani
im w głowie, że my na nie patrzymy. Tak zupełnie, jak
te głupie bezlotki. Dopiero gdyśmy się do ich piskląt za
brali, spostrzegły przecież naszą obecność. Można stąd
wnosić, że mieszkańcy Ziemi Ognistej nie nawiedzają ni
gdy tej wyspy, bo zwierzęta widocznie nie znają wcale
łudzi.
Słuchacze i tym razem milczeli, więc stary cieśla
uważał za stosowne dodać jeszcze:
— Jeżeli się będziemy trzymali z tej strony wzgórza,
możemy być spokojni, że ci łotry ludożercy nie dostrzegą
nawet dymu naszego ogniska. To już dużo znaczy. Upa
trzymy sobie jakąś dogodną kryjówkę, gdzie można będzie
urządzić mieszkanie, a mamy przynajmniej pewność, że
nam tu nie zabraknie żywności, bo ryb i ptactwa jest do
statek. Ja powiadam, że mogliśmy daleko gorzej trafić. A
tak nic nam nie pozostaje, tylko czekać cierpliwie przyby
cia jakiego okrętu, który nas stąd zabierze. Tak źle prze
cież nie będzie, ażebyśmy go się nie doczekali za jaki rok,
dwa... A tymczasem moglibyśmy sobie porządny zapasik
tych futer przygotować; toby się na potem zdało.
Kapitan Ganey nie przerywał staremu cieśli, a gdy
skończył, rzekł:
— O jednej rzeczy tylko zapomniałeś, stary przyja
cielu: oto, że brak nam tu jedenastu naszych marynarzy i
roTlzonego mego syna. Łódź, która ich wiozła, mogła przy
bić do tego lądu, a jest to jedyna moja nadzieja... Czy
możesz przypuszczać, że będziemy siedzieli obojętnie na
tej wyspie nie usiłując nawet ich odszukać, nie śpiesząc im
na ratunek, jeśli są w niebezpieczeństwie?...
— Ja to wszystko pojmuję, kapitanie — rzekł zacny
żeglarz, zawstydzony nieco, że prawił tak długo bez głęb
szego zastanowienia i nie ugryzł się wprzód za język, nim
niedorzeczność powiedział — ale ja myślałem o pani i o pa
nience.
— Zona moja i córka gotowe sa podzielić wszystkie
nasze trudy i niebezpieczeństwa, same mi przypominały,
że trzeba myśleć o odszukaniu wielkiej łodzi.
Stary cieśla nie powiedział już ani słowa i milczał
przez dzień cały. Lecz gdy słońce zniżyło się na zachodzie,
poprosił kapitana o lunetę, wszedł na wzgórze i długo wpa
trywał się w oddalone wybrzeża lądu, jakgdyby tam szu
kał jakiegoś przedmiotu, sobie jedynie znanego.
VIII.
OSOBLIWSZA LAWINA.
Nazajutrz słońce weszło jasno na pogodnem niebie,,
co rzadko się zdarza w okolicach Ziemi Ognistej, ustawicz
nie prawie we mgle zanurzonej. Kapitan wydał rozkaz,
aby wszyscy gotowi byli do podróży,.gdyż zaraz po śniada
niu wyruszą; cała załoga okazała stąd szczere zadowolenie.
Każdy rozumiał to dobrze, iż nietylko obowiązek, lecz i
własny interes nakazywał odszukać towarzyszy, którzy
do wielkiej swej łodzi zabrali prawie wszystką broń i amu
nicję z okrętu. Seagriff nawet żadną uwagą nie oziębił
powszechnego zapału, wziął tylko na stronę kapitana i
rzekł do niego:
— Nikt panu nie może wziąć za złe, kapitanie, że
pragniesz odszukać porucznika i resztę naszych towarzy
szy. Ale ponieważ już stanowczo wybieramy się w podróż,
czyż nie sądzisz pan, że należałoby przynajmniej wybrać
.laknajdogodniejszą drogę, ażeby sobie zapewnić o ile moż
ności sprzyjające warunki w tem przedsięwzięciu
— Niewątpliwie — odrzekł kapitan — i jeżeli masz
jakie własne przekonania pod tym względem, mój Sea
griffie, powiedz mi to z całą otwartością.
— A więc dobrze, kapitanie. Wiadomo panu, że je
stem starym włóczęgą, od lat trzydziestu żegluję po tem
morzu i tuszę sobie, że je znam troszeczkę... Wczoraj
przed zachodem słońca wszedłem na tę wyżynę z lunetą,
której mi pan łaskawie pożyczyłeś i czy wiesz pan, co oba
czyłem w stronie północno wschodniej ?... Obaczyłem gó
rę, znaną mi dobrze oddawna, ze szczytem śniegiem ubie
lonym, wznoszącym się o kilka tysięcy stóp wyżej od
"wszystkich innych, które ją otaczają. To jest góra Sar
miento.
— Czy podobna! — wykrzyknął kapitan zdumiony
— Sarmiento? ależ w takim razie wyspa ta jest o wiele
więcej wysunięta na południe, aniżeli przypuszczałem.
Znajdujemy się więc chyba niedaleko zatoki Spustoszenia?
— Jeżeli się nie mylę, kapitanie, a prawie pewny te
go jestem, znajdujemy się prawie tuż przy niej. Otoż i to
coś znaczy, że wiemy przynajmniej, gdzie jesteśmy. Z
drugiej strony, jeżeli idzie o odszukanie wielkiej łodzi, nie
miogliśmy trafić szczęśliwiej; nie licząc, rozumie się, nie
bezpieczeństwa spotkania krajowców.
— Dlaczegóż powiadasz, żeśmy trafili szczęśliwie?
— Bo ta mniemana zatoka bynajmniej zatoką nie
jest, tylko cieśniną; a ta cieśnina, znana dobrze wszystkim
żeglarzom, którzy poławiają wieloryby w tych stronach,
znana i mnie także, łączy się z drugą wielką cieśniną Dar
wina i prowadzi wprost do kanału Beaglea...
— Ozy wiesz to napewno? — zawołał z żywością ka*
pitan, chwytając ramię starego cieśli — na wszystkich
mapach zatoka Spustoszenia przedstawiona jest, stosow
nie do swej nazwy, jako przestrzeń wodna z trzech stron
lądem otoczona, zupełnie zamknięta!...
— Mapy się mylą, kapitanie; wierz pan staremu wil
kowi morskiemu, który wie, co mówi. Czy sądzisz pan, że
ci, co mapy rysują, byli tu kiedy? Ani im to w głowie, zo
stawiają to ludziom, którzy polują na wieloryby i foki, a
z tych żaden nie zrobi tego głupstwa, aby rozpowiadał o
tem przed całym światem, jeśli mu się uda wykryć nową
drogę... .
— To prawda. Ale jeżeli tak jest, to najlepiej nam
będzie płynąć prosto na wschód, aż póki się nie dostanie
my do kanału Beaglea, potem okrążyć wybrzeże i dotrzeć
do zatoki Powodzenia, potem do cieśniny Lemairea. Tam
prawdopodobnie napotkamy jakiś statek wielorybniczy,
bo one w tej zatoce zwykle wypoczywają; ci zacni maryna
rze nie odmówią nam swojej pomocy, zwiedzimy całe wy
brzeże, póki nie odszukamy śladów naszych towarzyszy.
— Właśnie toż samo miałem na myśli, kapitanie.
— I stanowczo jesteś tego zdania, że lepiej płynąć w
tym kierunku, aniżeli na północ, do cieśniny Magellana?
— Tysiąc razy lepiej. Ażeby się dostać do cieśniny
Magellana, musielibyśmy najpierw wypłynąć na pełne mo
rze i okrążać znowu rafy Drogi Mlecznej, nie mówiąc już
prądach przeciwnych, którebyśmy napotkali po drodze
Tymczasem kierując się na wschód, mamy za sobą i wiatr,
i prąd morski, a przytem ani na jedne chwilę nie tracimy
ziemi z oczu. Popłyniemy sobie spokojnie, zupełnie jak
lo rzece, byle tylko ci hultaje krajowcy nie wleźli nam w
drogę... A trzeba i o tem pamiętać, że wielka łódź znikła
nam gdzieś w stronie południowej, to też, jeżeli ją chcemy
odszukać, nie puszczajmy się .na północ. Już ja wiem, ka
pitanie, jak panu ta sprawa gorąco leży na sercu, nie po
trzebujesz mi pan tego mówić.
— Masz słuszność, mój poczciwy Seagriffie, ty zaw
sze masz słuszność! Popłyniemy ta drogą, nie zwlekając
ani chwili, jeżeli wczorajsze spostrzeżenie twoje jest do
kładne. A to się da sprawdzić natychmiast, wejdę tylko
na ten wzgórek... Henryku, pójdziesz ze mną.
— A czemużbyś i nas nie miał zabrać z sobą? — za
pytała pani Ganey, mówiąc za siebie i córkę.
Biedna kobieta obawiała się niezmiernie rozłączenia
z mężem, choćby tylko na parę godzin, teraz szczególnie,
gdy syna nie miała przy sobie. Może też w głębi jej duszy
zbudziła się mimowoli nadzieja, że wszedłszy na wysoki
ten wzgórek, spostrzeże w oddaleniu łódź żaglową, wiozą
cą ukochanego Neda.
— O, proszę cię, ojczulku, zabierz nas z sobą — bła
gała z kolei Madzia.
Kapitan wahał się trochę, w obawie, aby wejście na
wzgórek nie było nadto nużące dla kobiet, gdy Seagriff. zc
zwykłą swoją śmiałością, pozwolił sobie wątpliwość roz
strzygnąć.
— Mogą panie iść także — rzeki — czteroletnie
dziecko weszłoby na ten pagórek bez trudu.
Na takie zapewnienie, kapitan nie sprzeciwiał się
więcej i obie panie wyruszyły z nim razem. Majtkowie
mieli także wielką ochotę im towarzyszyć, a ponieważ nie
byli potrzebni w obozie, kapitan chętnie na to zezwolił.
Tylko kucharz Poluks oświadczył, że woli zostać, bo pocóż
ma się darmo zamęczać łażeniem po górach.
— Ja tu sobie znajdę robotę — mówił, śmiejąc się
i pokazując dwa rzędy białych zębów — a jak państwo po
wócą, to i obiad zastaną gotowy.
Był to leń, jakich mało, gotów od rana do wieczora
wygrzewać się przy ogniu, nigdy mu się to nie uprzy
krzyło.
Z początku wejście na górę wcale nie było uciążliwe
i przyznano słuszność cieśli. Wędrowcy musieli tylko od
chylać kępki trawy, tamując drogę, kiedyniekiedy grzęźli
po trochę po moczarach, lecz żadnych większych przeszkód
nie napotykali. Wyżej nieco uczuli suchszy i twardszy
grunt pod stopami, zamiast kępiastego tusaku rosła tu tra
wa zwyczajna, ujrzeli też zdaleka jekiaś żyjące istoty, któ
re uciekały przed nimi widocznie. Z początku brali je za
zające, lecz wkrótce się przekonali, że to były bezlotki, peł
zające na łapkach i skrzydłach osobliwszym swoim zwy
czajem. Dnia poprzedniego biedne ptaki nic sobie nie ro
biły z obecności ludzi, dziś, nauczone smutnem doświad
czeniem, uchodziły śpiesznie na widok barbarzyńców, któ
rzy im wydzierali piskięta.
Wyżej znów napotykali ptaki odmiennego gatunku,
między innemi petrele, prawie tej wielkości, co gołębie
domowe, o piórkach stalowo błękitnawych. Petrele nie
składają jaj w piasku, jak bezlotki, lecz gnieżdżą się w
szczelinach skał lub dziuplach drzew. Mieszkańcy Ziemi
Ognistej urządzają na nie polowanie szczególnego rodzaju.
Przyuczają do tego sowy, przywiązują je za prawą łapkę
do długiego sznurka i wypuszczają na gniazdo. Petrei
wówczas wylatuje ze swojej kryjówki, ażeby się rzucić na
napastnika i wpada w ręce łowcy, który na niego czatuje
w pobliżu.
Stoki góry stawały się coraz bardziej strome i kłam
już zadawały upewnieniom Seagriff a, panie z wielką trud
nością postępowały, trzeba je było podtrzymywać, prowa
dzić, nieść prawie na rękach.
W jednem miejscu zwłaszcza musieli wędrowcy nasi
przechodzić przez wąwóz głęboki, który zdawał się prowa
dzić prosto na wierzchołek góry, a miał po bokach prosto
padłe ściany tak śliskie i wygładzone, że prawie niepodo
bna było wdrapać się na nie. Wyglądało to zupełnie, jak
gdyby kto sobie naumyślnie taką ślizgawkę urządził, aże
by się spuszczać z góry saneczkami. Komuś nawet z węd
rownej gromadki przyszło na myśl, że to musi być spraw
ka bezlotków. Lecz Seagriff pokręcił głową, według jego
zdania była to raczej robota fok, które w takiej obfitości
zamieszkują te wybrzeża.
— Trudno uwierzyć, jak te zwierzęta wybornie dra
pią się po stromych wyżynach — mówił cieśla — chociaż
tak ociężale wyglądają. Największa to dla nich rozkosz,
gdy upatrzą w pobliżu morza jakąś spokojną górę, zaraz
się na niej sadowią i wygrzewają na słońcu. Jestem pra
wie pewny, że zastaniemy ich tam całą gromadę na tym
szczycie.
I nie mylił się wcale. Zaledwie wymówił te słowa,
gdy foka, spłoszona zapewne tą. rozmową, wysunęła głowę
ponad krawędzią kotlinki. Spostrzegłszy wędrowców, wy
dała okrzyk trwogi, któremu zawtórowało natychmiast
.sto głosów podobnych.
— Zatrzymajcie się państwo, stańcie z boku pod ska
łą i czekajcie, a ja pójdę na zwiady—ozwał się stary cieśla
zaniepokojonym nieco głosem.
Wszyscy usłuchali w milczeniu, a Seagriff, trzyma
jąc się krawędzi skal i krzewów, wydrapał się na wierz
chołek bocznej ściany wąwozu. Henryk Chester miał wiel
ką ochotę iść za nim i byłby go z pewnością wyprzedził,
lecz musiał przyjść w pomoc żonie i córce kapitana i usa
dowić je pod krzakiem, by nieco odpoczęły.
Tymczasem na wierzchołku skały najdziwniejszy w
świecie widok przedstawił się oczom Seagriffa. Całe pła
skowzgórze, zajmujące conajmniej akr kwadratowy, po
kryte było fokami, które tam leżały jedna na drugiej, zu
pełnie, jak śledzie w beczce. A wszystko to było w ruchu,
okrzyki trwogi, przez czujną straż wydane, wywarły ogro
mne ważenie, cała gromada zabierała się do odwotu i
szybko zmierzała ku wąwozowi, zwykłej swej drodze do
morza.
— Do stu piorunów i kartaczy! — wołał stary cie
śla — baczność tam na dole, trzymajcie się państwo krza
ków, żeby was ta hałastra nie porwała za sobą!...
Przestroga nie była daremna. Niezmierna masa
cielsk ciężkich, lepkich, prawdziwa lawina żyjąca stoczyła
się nagle w głąb wąwozu. Wszystkie foki z rozwartemi
paszczami, wystawiając dwa rzędy ostrych zębów, wzesz
cząc, sapiąc, wyjąc, jak psy wściekłe, spuszczały się po
wyślizganej drodze, żadna siła nie zdołałaby ich powstrzy
mać w tym rozpędzie. Był to widok przerażający, najod
ważniejszy człowiek zadrżałby wobec takiego niebezpie
czeństwa, nieokreślonego, dziwnego, a jednak niemniej
groźnego od lawiny lub nagiego przypływu wód oceanu.
Na szczęście wędrowcy mieli czas schronić się za
krzakami, u stóp kamiennej ściany. Na szczęście także
mieli do czynienia z fokami łagodniejszej natury, a nie z
drapieżnemi lwami morskiemi. Biedne zwierzęta wyglą
dały wprawdzie rozwścieczone, lecz w rzeczywistości
strwożone były bardziej od ludzi, którym zagrażały, umy
kały też jaknajspieszniej do morza, które jest właściwym
ich żywiołem i gdzie się czują bezpieczne. W parę minut
całe to mrowie przeleciało i znikło.
Straszna trwoga przynajmniej nie długo trwała;
gdy wędrowcy stracili z oczu ostatnią fokę, uśmieli się po
rządnie z całego tego zdarzenia, potem puścili się w dalszą,
drogę i wkrótce weszli szczęśliwie na wierzchołek góry.
y Ujrzeli tu przed sobą widok rozległy i wspaniały. Na
samym krańcu windnokręgu, w stronie północno wschod
dniej, wznosił się szczyt wyniosły w kształcie piramidy,
sięgał on wyżej daleko od wszystkich gór okolicznych i od
cinał się ostrym cyplem na błękicie nieba. Kapiatn Ganey
długo się w tę górę wpatrywał i gołem okiem i przez lune
tę, potem odwócił się do towarzyszy, a właściwie do Sea
griffa i rzekł:
— Tak, to jest góra Sarmiento, poznaję ją z opi
sów i rysunków, nie mam już żadnej wątpliwości. A oto
znów góra Darwina i ta jest łatwa do rozpoznania, chociaż
nie tak dobrze ją stąd widać.. Wielką nam wyrządziłeś
przysługę, Seagriffie, zwacając na to moją uwagę. Wie
my już teraz, gdzie jesteśmy i nic nam nie pozostaje, tyl
ko iść za twojemi wskazówkami i korzystać z roztropnych
.rad twoich.
Seagriff uszczęśliwiony był tym hołdem publicznym,
którym, kapitan uczcił jego wiadomości geograficzne, ru
mienił się, jak panienka, słuchając tych pochwał i śmiał
się, dla pokrycia zakłopotania. Luneta przechodziła z rąk
do rąk; każdy chciał własnemi oczyma obejrzeć wyniosły
szczyt góry Sarmiento i mniejsze wzgórza, skupione doko
ła tego olbrzyma. Wypocząwszy nieco, całe towarzystwo
powóciło do obozu, a zejście z góry zabrało o połowę mniej
czasu, niż wejście i żadnych nie przedstawiało trudności.
IX.
SPOTKANIE Z KRAJOWCAMI.
Przygotowania do podróży nie trwały długo. Upako
wano na obie łodzie obfity zapas żywności, złożony z mło
dych bezlotków i korzonków tussaku, zabrano namiot i na
czynia kuchenne; potem wszyscy usadowili się w tym sa
mym porządku, w którym odbyli podróż poprzednią, po o
puszczeniu okrętu; łódka wyruszyła naprzód, torując dro
gę szalupie, okrążyła wyspę, kierując się do zatoki, czy
cieśniny, jak utrzymywał Seagriff.
Na szczęście woda nie była zbyt burzliwa, a kierunek
wiatru sprzyjał naszym żeglarzom, ułatwiając im najcięż
szą przeprawę. Przytwierdzono więc male maszty do obu
łódek i rozwinięto żagle. W pół godziny szalupa i łódka
dotarły do północnych wybrzeży wyspy i wpłynęły na spo
kojne wody mniemanej zatoki, a tu zwóciły się na wschód
gdzie w oddaleniu widać było wielki ląd Ziemi Ognistej.
Już od godziny obie łodzie żeglowały jedna obok
drugiej, gdy kapitan, który co chwila spoglądał przez lu
netę, zawołał nagle na Henryka:
— Stój! Baczność! czółno jakieś odbija od lądu!
Henryk w milczeniu usłuchał rozkazu, kazał ścią
gnąć żagle i obie łódki zbliżyły się jedna do drugiej tak, że
brzegi ich stykały się z sobą prawie. Tymczasem Seagriff,
któremu kapitan podał lunetę, przypatrywał się uważnie
owym nieznanym żeglarzom.
— Jest to czółno tutejszych krajowców, zdaje mi się
że poznaję dzikich z plemienia elikolepów rzekł wesz
cie po dość długiem milczeniu.
Słowa te wymówione były z takim spokojem, że ani
kobiety, ani majtkowie nie przypuszczali, aby miały jakie
kolwiek niebezpieczeństwo zwiastować. Na rozkaz kapi
tana, łodzie popłynęły w dalszą drogę, nie podniesiono jed
nak żagli, pomagano sobie tylko wiosłami. Czółno krajow
ców odbiło od północnego brzegu lądu i widocznie płynęło
na spotkanie naszych żeglarzy. Nie było sposobu go wy
minąć, a i odwót na nicby się nie zdał teraz.
W parę minut krajowcy zbliżyli się na odległość gło
su; łatwo już było rozpoznać, że w długiem, wąskiem
czółnie siedziały trzy kobiety z dwojgiem dzieci i siedmiu
mężczyzn. Kapitan stąd wnosił, że przybysze mieli zamia
ry pokojowe; postępowanie dzikich potwierdziło wkrótce
to mniemanie, dwaj z nich stanęli na przodzie czółna, pod
nosząc ponad głowami skóry zwierzęce i wołając dono
śnym głosem:
— Ho sayi... Ho say!...
— Ten wykrzyknik oznacza, że chcą wejść z nami wT
układy i sprzedać swoje towary — rzekł Seagriff.
— Bardzo dobrze — odrzekł kapitan — trzeba im
dać do zrozumienia, że nic przeciwko tentu nie mamy.
I o
Na znak jego, majtkowie przestali wiosłować, czół
no dzikich podpłynęło zwolna, lecz zatrzymało się w pew
nej odległości, jakby niedowierzając białym. Obie panie
niezmiernie były temu rade, nie miały bowiem najmniej
szej ochoty zbliżyć się do tych wstrętnych istot, które aż
nadto dobrze widzieć już teraz mogły. Dzicy ci wyglądali
okropnie, głowy mieli ogromne, czoła niskie, włosy roz
czochrane, oczki małe czerwone, usta szerokie, sięgające
prawie od ucha do ucha. Jedynym strojem mężczyzn był
króciutki płaszczyk futrzany, zarzucony na plecy i rzemy
kiem związany na piersiach. Na całem ciele mieli dziwacz
ne desenie żółte, białe i czarne, pomalowane farbą zrobio
ną z ochry, kredy i węgla, z dodatkiem oleju z fok i tłusz
czu wielorybiego.
Kobiety, obrzydliwsze jeszcze, jeśli mogło być coc
obrzydliwszego, ubrane były w krótkie spódniczki ze skór
bezlotków. Niektóre z nich miały na plecach dzieci uwią
zane skórzanemi pasami. Kilka psów małych, podobnych
nieco do lisów, o pyskach spiczastych i uszach podniesio
nych, siedziało także w czółnie. Kobiety, mężczyźni, dzie
ci i psy, wszystko to razem krzyczało, wzeszczało, wyło,
prawdziwie piekielny sprawiając hałas.
Na żądanie kapitana, Seagriff, który rozumiał tro
chę język tych krajowców, stanął na przedzie szalupy, go
tując się pełnić obowiązki tłómacza. Udało mu się nakło
nić wzaskliwą gromadę do uciszenia się i rozpoczęcia in
teresów handlowych. Krajowcy podpłynęli bliżej i ofiaro
wali żeglarzom skóry wydr i otarji, wzamian zaś przyjmo
wali od nich rozmaite drobne przedmioty, jako to: próżne
pudełka od sardynek, klucze żelazne, starą klamerkę od
szelki, parę guzików mosiężnych. Z początku nie wyma
gali nic więcej, zupełnie zdawali się być zadowoleni, może
nawet wyobrażali sobie, że chytrze bardzo postępowali z
białymi ludźmi i wyprowadzili ich w pole, zabierając za
nędzne skórki tyle kosztownych przedmiotów.
Gdy już skór zabrakło, podawali z kolei przyrządy
swoje rybackie, a nawet i broń. Seagriff chętnie nabył
dzidy i siekierki kamienne, ofiarował za nie hojną zapłatę,
dwie, czy trzy chustki kolorowe bawełniane.
Widok takich skarbów rozbudził chciwość dzikich do*
najwyższego stopnia. Kobiety szczególnie z gorączkową
żywością podawały żeglarzom rozmaite przedmioty, zdej
mowały nawet z siebie naszyjniki z muszli, ofiarując je za
te szacowne szmatki kolorowe. Jedna z tych, które miały
dzieci uwiązane na plecach, posunęła się dalej jeszcze,
chwyciła na ręce to biedactwo i podała je Madzi, żądając
wzamian czerwonego jej fularu. Wyciągała obie ręce,
podnosząc niemowlę i ukazując je z różnych stron, tak zu
pełnie, jak przekupień, gdy zachwala swój towar na jar
marku.
— Czego ta kobieta chce od nas? — zapytała pani
Ganey, zdziwiona temi szczególnemu gestami.
— Chce zamienić swego malca na chusteczkę pa
nienki — odrzekł Seagrifr spokojnie, jakby mówił o rze
czy najprostszej w świecie.
— O! coż to za potwór!... — zawołały obie panie prze
straszone — ale to niepodobna, panie Seagriff ie, pan sobie
z nas żartuje.
— Wcale nie — odparł stary cieśla — na nieszczę
ście czysta to jest prawda, nie pierwszy raz jestem świad
Ol
kiem podobnego targu. To są matki wyrodne, w każdej
chwili gotowe oddać dziecko za strzępek kolorowy lub
marną wstążeczkę...
To zdarzenie taki wstręt wzbudziło we wszystkich,
że nikt nie miał ochoty czynić dalszych zakupów u dzikich,
kapitan dał znak wioślarzom, i łodzie puściły się w dalszą
drogę.
Gdy spostrzegła to owa matka wyrodna, położyła
śpiesznie dziecko na dnie swojego czółna, sama zaś wychy
liła się z niego i wyciągając rękę, usiłowała zerwać piękny
fular, przedmiot swego pożądania, z szyi Madzi. Już doty
kała go palcami, gdy nagle krzyknęła; Henryk Chester śle
dził jej poruszenia i uderzył ją po palcach swojem wio
słem.
Jędza krzyczała w niebogłosy, towarzysze jej zaw
tórowali strasznemi, nieludzkiemi wzaskami, zaczęli wy
grażać pięściami i wiosłami. Na szczęście wściekłość ich
była bezsilna, gdyż przezorny Seagriff zakupił wszystką
broń, którą mieli przy sobie. Żeglarze nasi wiosłowali z
całej siły i wkrótce odpłynęli o tyle, że nie potrzebowali
obawiać się pogoni.
— Dzięki Bogu! — zawołał Seagriff i odetchnął głę
boko — dzięki Bogu, żeśmy się wyrwali z ich szponów, za
nim przyszło do otwartej walki. Gdybyśmy byli zmusze
ni do nich strzelić raz tylko, ściągnęlibyśmy sobie na kark
całą chmarę tej hołoty.
— A wielki miałeś rozum, przyjacielu — rzekł ka
pitan — żeś zakupił cały ich rynsztunek; należy ci się za
Ziemia Ognista
to wdzięczność niemała, nie bylibyśmy się tak łatwo wy
kręcili, żeby mieli w rękach swoje proce i siekierki.
— Co! — wołał Henryk Chester, cały wzburzony
jeszcze na wspomnienie tej chwili, gdy straszna jędza czar
ną swoją łapą chciała dotknąć Madzi — mielibyśmy się o
lawiać tych bydląt? Cóżby oni mogli nam zrobić? Czyż
nie jesteśmy daleko lepiej od nich uzbrojeni?
— Prawda, panie Henryku — odezwał się Seagriff,
— ale najlepsza broń na nic się nie przyda, gdy człowiek
dostanie w łeb kamieniem, wyrzuconym z procy. Każda
czaszka musi się rostrzaskać pod takim ciosem. A ci hul
taje na nic nie zważają, gdy sa rozwścieczeni; rzuciliby się
na nas, choćby ich było trzech tylko przeciw stu i próbo
waliby kąsać. To są prawdziwe dzikie bestje. Widziałem
raz, jak krajowiec z Ziemi Ognistej, mały, chudy, niepo
zorny, sam jeden skakał do oczu całej załodze okrętu wie
lorybniczego, która przecież dobrze była uzbrojona. A
zręczni sa przytem, jak małpy. Każdy wyrzuci kamień z
procy o sto metrów odległości tak celnie, jak najlepszy
strzelec kulkę ze strzelby. Kobiety nie ustępują w tem
wcale mężczyznom. Ja przecież nie jestem tchórzem, a
daję słowo, wolałbym mieć do czynienia z trzema europej
czykami, niżeli z jedną taką czarownicą z Ziemi Ognistej.
Nie dałbym złamanego szeląga za swoją skórę, gdyby się
dostała w takie ręce!...
Wszyscy zaczęli się śmiać ze starego Seagriffa, ale
on nie śmiał się wcale i spoglądał uważnie w stronę, gdzie
pozostało czółno dzikich.
— A co! — rzekł weszcie — przeczuwałem to!...
— Cóż takiego? — zapytał kapitan.
_ — Rozpalili ogień, dają znaki swoim kamratom, nic
więcej. A tamci hultaje, byle tylko dym zobaczyli... No,
no, takie to już ich psie zwyczaje...
W rzeczy samej widać było cienki słup dymu, wzno
szący się z czółna krajowców; dym to był biały, szczegól
ny, musiał pochodzić z jakiegoś niezwykłego paliwa, niez
wykłym sposobem roznieconego. Nim upłynęło pięć mi
nut, na wybrzeżu lądu ukazał się drugi znak podobny.
— Otoż mamy i odpowiedź!... — rzekł Seagriff — i
to niejedną... raz, dwa, trzy... — liczył zwolna, wskazując
słupy dymu, które się podnosiły jeden po drugim z róż
nych punktów wybrzeża; były to widocznie znaki umówio
ne. Zrazu ukazywały się w stronie północnej, po jednej
stronie cieśniny, lecz wnet pojawiły się także i po drugiej
stronie od południa.
— Niedobra sprawa, — szepnął stary cieśla na ucho
kapitanowi — jesteśmy wzięci we dwa ognie, ta łotrowska
zgraja niezawodnie pogoń urządzi... niełatwo nam będzie
się wymknąć. Ta wyspa na lewo, to wyspa Pożaru, a ta
druga na prawo wysepka Katarzyny. Obie są zamieszka
łe przez toż samo plemię elikolepów. Żeby nam się udało
wydostać przynajmniej z tych wód i wpłynąć do cieśniny,
nim nas dogonią, możebyśmy umknęli przed nimi...
Kapitan patrzał ciągle przez lunetę.
— Odwiązują czółna — mówił, zdając sprawę towa
rzyszom ze wszystkiego, co widział — od każdego punktu,
gdzie wznosił się słup dymu, odpływa czółno... a jest ich
mnóstwo... dwa; pięć, siedm, jedenaście, piętnaście, siedm
naście czółen... jeszcze dwa... jeszcze jedno... razem dwa
dzieścia. Płyną Wszystkie ku wąskiejcieśnince, wyprze
dzą nas niezawodnie, z obu stron zagrodzą nam drogę,
płyną rzędem jedno za drugiem, utworzą kąt wydłużony,
gdy się spotkają...
— Czy nie łepiej byłoby zawócić jaknajprędzej ? —
zapytała pani Ganey w najwyższej trwodze.
— Na nicby się to nie przydało — odrzekł kapitan—
inne czółna odbijają od brzegów za nami, te nam zagradza
ją odwót.
— Czy są przynajmniej kobiety z dziećmi na tych
czółnach ? — zapytał Seagriff.
— Nie widzę ani jednej — mówił kapitan.
— To źle!... Wojna więc, wojna zawzięta!...
Dwie linję czółen wyciągały się w rzeczy samej w
kształcie trójkąta z dwóch stron przeciwnych, usiłując
zamknąć drogę do cieśniny przed naszymi żeglarzami.
Widać już było doskonale dziwaczne białe desenie, pomalo
wane kredą na czernych cielskach; był to rynsztunek wo
jenny, wykonany naprędce, dzicy mają osobne malowidła,
gdy idą na wojnę. Wszyscy mieli głowy przystrojone w
pióra, a ponad głowami ich wznosił się las włóczni, każdy
wojownik trzymał oprócz tego w ręku procę i kamienie w
pogotowiu. Coraz wyraźniej ukazywały się oczom naszych
żeglarzy straszliwe twarze napastników, coraz głośniej od
zywały się przeraźliwe ich wzaski, jak stado ptaków dra
pieżnych okrąża dokoła upatrzone ofiary, tak gromada
tych dzikich istot napadała nieszczęsnych rozbitków z
dwóch stron jednocześnie i ogłuszyć ich chciała piekielnym
hałasem.
X.
KATASTROFA.
Dzicy, usadowieni w licznych czółnach, które dwoma
rzędami nadpływały z prawej i lewej strony, najwidocz
niej zmierzali do tego, aby zagrodzić drogę naszym żegla
rzom, ustawiając się przed nimi w kształcie litery V, za
nim zdążą dopłynąć do kanału. Ci znów ze swojej strony
czynili nadludzkie usiłowania, aby ten manew w niwecz
obrócić. Mała jednak była nadzieja powodzenia.
Najlżejsza zmiana wiatru, chybione uderzenie wio
sła, lub inna przeszkoda podobna, mogła ich powstrzymać
ha jedną chwilę i dać przewagę nieprzyjaciołom, a wów
czas nicby ich nie obroniło od śmierci luh niewoli, stokroć
gorszej jeszcze od śmierci. Kapitan Ganey drżał na samą
myśl strasznego losu, grożącego najdroższym mu istotom,
znać było ten niepokój w krótkich, urywanych słowach,
któremi zagrzewał wioślarzy do pośpiechu.
— Śmiało, dzieci!... — wołał raz po raz — wyprze
dzimy ich, zobaczycie!... nie ustawajcie tylko, nie traćcie
odwagi!... wiosłujcie żwawo, cala siłą!...
A słowa te nie chybiały celu, szalupa i łódka jak lot
ne ptaki unosiły się na falach, wioślarze prawdziwych cu
dów dokazywali, a czółna dzikich, goniące za nimi, coraz
wyraźniej pozostawały w tyle. Lecz te, które z boków
nadpływały, zbliżały się szybko, a dzicy ustawili się zaw
czasu w groźnej postawie, podnosząc włócznie do góry i
wymachując procami. Przeraźliwe ich wzaski, ruchy
gwałtowne, twarze trupie, kredą zamazane, straszliwy,,
piekielny przedstawiały widok.
Jeden z nich cisnął dziryt, inny kamień wypuścił z
procy, jakby chcieli odległość zmierzyć. Ani dziryt ani ka
mień nie dosięgnął celu, oddalenie było jeszcze zbyt wiel
kie, lecz każdy zrozumiał, że za parę minut niebezpieczeń
stwo stanie się nieuniknionem. Henryk Chester, który do
wodził łodzią i wyprzedzał szalupę, postanowił uczynić
krok stanowczy; rozkazał majtkom wziąć broń na ramię i
dać ognia ze wszystkich rusznic.
Trzech dzikich padło, żaden jednak nie otrzymał
śmiertelnego ciosu, byli tyłki ranieni mniej lub więcej cięż
ko. Śmiały ten atak, zamiast ich przerazić, pobudził jesz
cze bardziej do walki. Grad dzirytów i kamieni spadł te
raz na naszych jankesów, raniąc dwóch majtków na łodzi
i jednego na szalupie.
Tymczasem zbliżano się szybko do kanału, łódka
Henryka miała go dosięgnąć za chwilę, gdy nagle duże
czółno, największe ze wszystkich, podpłynęło i zagrodziło
mu drogę. Walka na śmierć i życie stawała się nieuniknio
ną, trzeba było przemocą usunąć tę przeszkodę.
Łódź zręcznym manewem cofnęła się i zatrzymała
tuż przy szalupie, tak, że prawie brzeg z brzegiem się sty
kał. Kapitan kazał żonie i córce położyć się na dnie stat
ku, potem obaj z Henrykiem porozumiawszy się w kilku
słowach, postanowili rzucić się odważnie na czółno nieprzy
jacielskie, przewócić je, a tym sposobem rozbroić dzikich.
Złożono więc broń na dno szalupy i łodzi, a następnie wy
konano z wielką zręcznością ten śmiały manew wojenny.
Dzicy nie zrozumieli wcale zamiarów białych ludzi i nie
przedsięwzięli żadnych środków ostrożności. Widząc, że
oba statki szybko się do nich zbliżają, stanęli w postawie
wyczekującej, gotując się do zaciętej walki i chcąc dopiero
w ostatniej chwili użyć broni.
Ani się spostrzegli, gdy łódź i szalupa uderzyły gwał
townie o brzeg ich czółna i tak niem zakołysały, że wszyscy
dzicy stracili równowagę, a kilku wpadło do wody. Drugie
uderzenie nastąpiło niezwłocznie i było skuteczniejsze,
czółno przewóciło się dnem do góry, cała załoga skąpała
się w morzu, żaden z dzikich nie mógł myśleć o walce,
wszyscy musieli się ratować od utonięcia. Dwóch tylko
najzawziętszych uczepiło się brzegu szalupy, lecz z łatwo
ścią ich odpędzono wiosłami. Dali więc za wygraną, tem
bardziej, że i broń pogubili w wodzie, zaniechali dalszej na
paści i wpław puścili się ku wybrzeżom. Nie było niebez
pieczeństwa, aby potonęli, wszyscy pływali, jak ryby.
Żeglarze odetchnęli, mieli drogę wolną przed sobą i
nie tracąc ani chwili czasu poczęli z całych sił wiosłować,
osiągnęli też cel swoich usiłowań, dopłynęli do wąskiej cie
śniny, zanim czółna z obu stron nadpływające zdążyły się
połączyć. Teraz położenie było daleko mniej groźne, gdyż
nieprzyjaciel pozostał w tyle, szło tylko o to, aby się nie
dać dogonić. Opatrzność sprzyjała widocznie naszym roz
A słowa te nie chybiały celu, szalupa i łódka jak lot
ne ptaki unosiły się na falach, wioślarze prawdziwych cu
dów dokazywali, a czółna dzikich, goniące za nimi, coraz
wyraźniej pozostawały w tyle. Lecz te, które z boków
nadpływały, zbliżały się szybko, a dzicy ustawili się zaw
czasu w groźnej postawie, podnosząc włócznie do góry i
wymachując procami. Przeraźliwe ich wzaski, ruchy
gwałtowne, twarze trupie, kredą zamazane, straszliwy,,
piekielny przedstawiały widok.
Jeden z nich cisnął dziryt, inny kamień wypuścił z
procy, jakby chcieli odległość zmierzyć. Ani dziryt ani ka
mień nie dosięgną! celu, oddalenie było jeszcze zbyt wiel
kie, lecz każdy zrozumiał, że za parę minut niebezpieczeń
stwo stanie się nieuniknionem. Henryk Chester, który do
wodził łodzią i wyprzedzał szalupę, postanowił uczynić
krok stanowczy; rozkazał majtkom wziąć broń na ramię i
dać ognia ze wszystkich rusznic.
Trzech dzikich padło, żaden jednak nie otrzymał
śmiertelnego ciosu, byli tyłki ranieni mniej lub więcej cięż
ko. Śmiały ten atak, zamiast ich przerazić, pobudził jesz
cze bardziej do walki. Grad dzirytów i kamieni spadł te
raz na naszych jankesów, raniąc dwóch majtków na łodzi
i jednego na szalupie.
Tymczasem zbliżano się szybko do kanału, łódka
Henryka miała go dosięgnąć za chwilę, gdy nagle duże
czółno, największe ze wszystkich, podpłynęło i zagrodziło
mu drogę. Walka na śmierć i życie stawała się nieuniknio
ną, trzeba było przemocą usunąć tę przeszkodę.
Łódź zręcznym manewem cofnęła się i zatrzymała
tuż przy szalupie, tak, że prawie brzeg z brzegiem się sty
kał. Kapitan kazał żonie i córce położyć się na dnie stat
ku, potem obaj z Henrykiem porozumiawszy się w kilku
słowach, postanowili rzucić się odważnie na czółno nieprzy
jacielskie, przewócić je, a tym sposobem rozbroić dzikich.
Złożono więc broń na dno szalupy i łodzi, a następnie wy
konano z wielką zręcznością ten śmiały manew wojenny.
Dzicy nie zrozumieli wcale zamiarów białych ludzi i nie
przedsięwzięli żadnych środków ostrożności. Widząc, że
oba statki szybko się do nich zbliżają, stanęli w postawie
wyczekującej, gotując się do zaciętej walki i chcąc dopiero
w ostatniej chwili użyć broni.
Ani się spostrzegli, gdy łódź i szalupa uderzyły gwał
townie o brzeg ich czółna i tak niem zakołysały, że wszyscy
dzicy stracili równowagę, a kilku wpadło do wody. Drugie
uderzenie nastąpiło niezwłocznie i było skuteczniejsze,
czółno przewóciło się dnem do góry, cala załoga skąpała
się w morzu, żaden z dzikich nie mógł myśleć o walce,
wszyscy musieli się ratować od utonięcia. Dwóch tylko
najzawziętszych uczepiło się brzegu szalupy, lecz z łatwo
ścią ich odpędzono wiosłami. Dali więc za wygraną, tem
bardziej, że i broń pogubili w wodzie, zaniechali dalszej na
paści i wpław puścili się ku wybrzeżom. Nie było niebez
pieczeństwa, aby potonęli, wszyscy pływali, jak ryby.
Żeglarze odetchnęli, mieli drogę wolną przed sobą i
nie tracąc ani chwili czasu poczęli z całych sił wiosłować,
osiągnęli też cel swoich usiłowali, dopłynęli do wąskiej cie
śniny, zanim czółna z obu stron nadpływające zdążyły się
połączyć. Teraz położenie było daleko mniej groźne, gdyż
nieprzyjaciel pozostał w tyle, szło tylko o to, aby się nie
dać dogonić. Opatrzność sprzyjała widocznie naszym roz
bitkom, gdyż dostawszy się do cieśniny, spostrzegli z nieo
pisaną radością, że zrywał się wiatr pomyślny, który wzdy
mał ich żagle i chyżo pędził naprzód oba statki. Coraz to
większa przestrzeń dzieliła ich od dzikich napastników,
czółna malały im w oczach, wkrótce wyglądały już tylko,
jak gromadka ptaków, pływających na falach, potem jak
szereg drobnych punkcików i w końcu znikły zupełnie w
oddaleniu.
Łatwo sobie wyobrazić, z jaką czułością, z jakiem
uniesieniem radości kapitan Ganey przycisnął da serca żo
nę i córkę, gdy przeminęło weszcie to straszne niebezpie
czeństwo. Wszyscy byli uszczęśliwieni, majtkowie podnie
śli okrzyk tryumfu, a rzeczywiście można było sobie po
winszować tak pomyślnego zakończenia tej przygody. Ra
ny poniesione przez kilku ludzi z załogi nie były wcale nie
bezpieczne, opatrzono je starannie i wyruszono w dalszą
drogę.
Chociaż trudno było przypuszczać, ażeby dzicy chcie
li przedłużać pogoń daremną, jednakże kapitan Ganey po
stanowił oddalić się o ile możności od tych miejsc i nis po
zwolił wioślarzom spocząć ani na jedną chwilę, tembardziej
że należało korzystać z pomyślnego wiatru.
Noc zapadała i nowy niepokój przyniosła naszym
rozbitkom, ujrzeli bowiem po obu stronach cieśniny wiel
kie ognie pozapalane na wybrzeżach. Były to niewątpli
wie hasła trwogi. Poróżnik Magellan już przed trzema
wiekami opisywał, że krajowcy tych wybrzeży mają zwy
czaj porozumiewać się pomiędzy sobą, zapalając w nocy
ognie naci morzem lub na szczytach gór. Prawdopodobnie
też dlatego nadał on tej krainie nazwę Ziemi Ognistej.
.
W każdym razie ponure te płomienie były dla na
szych rozbitków złowogim znakiem, świadczyły bowiem,
iż dzicy nie przestali czyhać na ich zgubę i nie opuszczą
sposobności nasycenia straszliwej nienawiści, jaką pałają
do białych ludzi, nie bez powodu, ze smutkiem wyznać
to trzeba. Nieraz bowiem europejczycy, chrześcijanie,
prawdziwie po barbarzyńsku obchodzą się z temi nieszczę
śliwemi istotami, najgorsze im dając wyobrażenie o całym
swoim rodzie.
— Nie możemy odpoczywać spokojnie ani na chwilę,
póki te znaki ogniste nie znikną nam z oczu — rzekł kapi
tan — płyńmy więc dalej; na szczęście prześladowcy nasi
nie mogą nas dojrzeć wśród nocy, korzystajmy więc z te
go i starajmy się do rana być stąd jaknajdalej.
Ciemności istotnie zabezpieczały naszych żeglarzy w
obecnej chwili od nowej napaści. A była to noc bez księ
życa i bez gwiazd, niebo pokryte ciężkiemi, czarnemi chmu
rami, nie przepuszczało najlżejszego promyka światła, na
trzy kroki przed sobą nic nie można było dojrzeć. W zwy
kłych okolicznościach nieroztropnie byłoby bardzo żeglo
wać w noc tak ciemną; lecz też same ognie, które zwiasto
wały jedno niebezpieczeństwo, chroniły od drugiego, gdy.
łatwo było, mając je przed oczyma, uniknąć zbliżenia się
do lądu. Wąska ta cieśnina wyglądała przy tych blaskach
jak rzeka, płynąca wśród wielkiego miasta, oświetlona po
obu wybrzeżach latarniami. Światło to jednak nie docho
dziło do środka i łodzie prezmykały się niepostrzeżenie.
Szczęście sprzyjało żeglarzom przez noc całą. W jed
nem miejscu cieśnina zwężała się znacznie, i tam z pewno
ścią nie uszliby byli czujnego wzroku dzikich, gdyby ich
nie osłoniła mgła gęsta, która na parę godzin przed świ
tem porannym rozpostarła się ponad wodą. Osłonione ta
mgłą dobroczynną, obie łodzie przesunęły się przez wąski
kanał bez szwanku, a o świcie dopłynęły do cieśniny Dar
wina.
Tu już nigdzie nie widać było, ani ognia, ani dymu,
mogli więc żeglarze stąd wnosić, że minęli siedziby plemie
nia elikolepów. A jednak kapitan i teraz jeszcze obawiał
się przybijać do brzegu. Wiatr był zawsze pomyślny, ko
rzystając z tego, obie łodzie płynęły chyżo, bez odpoczyn
ku, i dopiero nad wieczorem, gdy dostały się do kanału
Beaglea, kapitan Ganey pozwolił weszcie wioślarzom
wytchnąć i zatrzymać statki w małej zatoce przy połud
niowem wybrzeżu.
Dochodziła godziną piąta. W głębi zatoki obszerne
wyżłobienie w skale tworzyło przystań naturalną, w której
szalupa i łódź wygodnie się pomieściły. Wierzchołek tej
samej skały, w kształcie płaskowzgórza, zarośnięty był
pięknemi drzewami. Na tem płaskowzgórzu rozłożono o
bóz i rozpalono ognisko. Paliwa tu nie brakło, a wśród gę
stwiny leśnej żeglarze czuli się bezpieczni; gdyby nawet
dzicy włóczyli się w okolicy, niełatwoby ich w tem ukry
ciu dostrzegli. Wszyscy więc ostrzyli zęby na obiad, i z
rozkoszą wypoczywali po trudach i niepokojach, a Poluks
krzątał się gorliwie, brząkając rondlem i patelnią.
Rozbitki usadowili się wygodnie dokoła ogniska, roz
nieconego z suchych gałęzi, i spoglądali z zachwytem na
wspaniały krajobraz, roztaczający się przed ich oczyma.
W pierwszej chwili nie zwócili nań żadnej uwagi, serca
ich zanadto były przepełnione radością wybawienia. A
jednak krajobraz ten, który patrzącym z tej wyżyny, na
kilkadziesiąt stóp wzniesionej nad poziomem morza, przed
stawia! się w całej okazałości, mógłby był podziw wzbu
dzić w każdym kraju, a coż dopiero w tej smutnej, opusz
czone j Ziemi Ognistej.
Zatoka, ponad którą wznosiło się płaskowzgórze, mia
ła kształt podkowy i zachodziła na paręset metrów w głąb
lądu. Strome jej brzegi pokryte były gęstym lasem, któ
ry rozciągał się na wzgórza okoliczne i wznosił się piętra
mi coraz wyżej, a na samym końcu widnokręgu odcinał się
ciemnym rąbkiem od błękitu nieba. Pośród tych drzew,
po większej części pięknych i okazałych, przeważały trzy
gatunki, właściwe Ziemi Ognistej: buki, brzozy i zacierp
Wintera, Drimis Winteri, znany dobrze w Euro
pie ze swej kory aromatycznej, przywiezionej poraz pierw
szy do Anglji przez słynnego podróżnika Wintera. W cie
niu tych drzew wyrastały bujnie przeróżne krzewy, berbe
rys, ozdobne ułanki czyli fuksje i liściaste paprocie.
Cieśnina morska, z której wychodziła ta zatoka, mia
ła zaledwie milę szerokości, widać też było doskonale z obo
zu naszych żeglarzy i drugie jej wybrzeże, na kilkaset stóp
wzniesione ponad morzem, strome i urwiste, dalej ciągnę
ły się głębokie parowy i wzgórza, podnoszące się piętrami,
nakształt amfiteatru, a dalej jeszcze ukazywało się pas
mo gór, o szczytach śniegiem ubielonych. Najwyżej ze
wszystkich wznosił się wierzchołek góry Darwina, wiecz
nie lodem pokryty. Poniżej tych lodów i śniegów, na sto
kach gór ciągnęła się wszędzie ciemna smuga lasów, przer
wana gdzieniegdzie olbrzymiemi lodowcami, z których nie
które spuszczały się aż do morza i nurzały w jego nurtach
swe krawędzie, równie urwiste i pozębione, jak skały nad
brzeżne. W innych miejscach potoki, powstające ze stop
niałych śniegów, spadały gwałtownie z gór, roztrącając się
o skały w niezliczonych kaskadach. Dwa takie potoki, to
czące się ze skał prostopadłych prawie, zbiegały się z sobą
na dnie głębokiej kotlinki, pokrytej bujną zielonością, a
wody ich, uderzając o siebie, wy tryski wały w górę wspa
niałym słupem piany białej i obłokiem mgły rozpraszały
się w powietrzu.
Gromadka rozbitków, pomimo znużenia i niepokoju,
nie mogła oczu oderwać od tego przepysznego krajobrazu,
zapominając nawet na chwilę o smutnem swem położeniu.
Najbardziej zaś wszystkich zadziwił widok ptaków, któ
rych pełno było pośród tej leśnej gęstwiny; rozpoznawali
w nich bowiem gatunki, właściwe strefom podzwotniko
wym, jaskrawe papugi, prześliczne kolibry. Jedne z nich
pożerały chciwie purpurowe jagody zacierpu Wintera, inne
znów sadowiły się nakształt pszczół w kielichach kwiato
wych i wysysały z nich słodycz, trzepocąc barwnemi skrzy
dełkami.
Z głębin leśnych odzywał się przeraźliwy głos dzię
cioła czarnego, podobny do śmiechu szaleńca, zimorodek,
siedzący na zeschłej gałęzi, odpowiadał mu kiedyniekiedy
donośnem wołaniem. Gromadka pelikanów pływała po
zatoce, z oczyma wlepionemi w głębiny wodne, z ogromnym
dziobem nawpół rozwartym, czyhającym na zdobycz. Cza
sami dziób ten zanurzał się w wodę z szybkością błyska
wicy i po chwili ukazywał się znowu, trzymając trzepocącą
się rybę. Lecz dokoła każdego pelikana krążyło stado zu
chwałych mew, które z najżywszem zajęciem śledziły
VO
wszystkie jego poruszenia, a za każdą rybą, wyciągniętą z
wody, podnosiły wzaski przeraźliwe i niespokojnie biły
skrzydłami. Pelikan musiał swą zdobycz podrzucić w po
wietrze, i znów pochwycić, inaczej przełknąć jej nie mógł.
Nie zawsze jednak udawała mu się ta sztuka, nieraz ryba,
zamiast do gardła ptaka, wpadała do wody, nieraz też żar
łoczne mewy w lot ją pochwyciły i unosiły, szarpiąc się
zawzięcie o ten smaczny kąsek pomiędzy sobą, a pelikan o
kradziony musiał nowe łowy rozpoczynać.
Słońce zaszło, a jednak nie ściemniło się tak prędko,
jak zwykle. Już dawno tarcza słoneczna ukryta była poza
linja widnokręgu, gdy jeszcze promienie światła, odbijając
się na wysokich szczytach, śniegiem ubielonych i na grzbie
tach olbrzymich lodowców, rzucały na sklepienie niebios
światło dziwne, fantastyczne, przypominające zorzę półno
cną. Dopiero około dziesiątej w nocy ciemność głęboka
ogarnęła ziemię, a rozbitki usnęli wszyscy snem spokoj
nym.
Poranek następny był tak piękny i pogodny, że
wszyscy zgodzili się, aby jeszcze dzień cały jjrzebyć w tem
uroczem ustroniu. Henryk Chester wynalazł wyborny
sposób dostarczenia świeżych zapasów żywności i z zapa
łem zabrał się do wykonania tego dowcipnego pomysłu.
Umywając się z rana i ubierając na wybrzeżu, spostrzegł
on ptaka, który łowił ryby i osobliwszą sobie przytem
urządzał zabawkę; był to kormoran. Ptak spoczywał nie
ruchomo na falach, jakby uśpiony, aż póki nie upatrzył
sporej ryby w pobliżu. Wówczas szybko się na nia rzucał
i chwytał dziobem. Lecz zamiast rozedrzeć ją natychmiast
i chciwie pożerać, obyczajem zwykłych ptaków rybaków,
kormoran trzymał ją tylko w dziobie przez chwil parę i na
powót puszczał do wody. Ryba, czując się wyswobodzo
ną, umykała coprędzej, jak łatwo się tego domyśleć. Ale
zaledwie odpłynęła cokolwiek, kormoran gonił za nią i
chwytał ją znowu. I tak raz po raz, do siedmiu i ośmiu
razy powtarzał czasem tę okrutną zabawkę, jak kot igrają
cy z myszą.
Drapieżnik ten miał być jednak dnia tego ukarany.
Nasz Henryk rozebrał się cichutko wszedł do wody, nie
spłoszywszy ptaka, zajętego swoim połowem. W chwili,
gdy kormoran wypuścił z dzioba przepyszną rybę trzy lub
czterofuntową, Henryk dał żwawo nurka, porwał szacowną
zdobycz z łatwością, gdyż ryba odurzona była i na wpół
zduszona wyszedłszy z paszczy ptaka, a podczas gdy kor
moran przerażony uniósł się w powietrze, chłopak z try
umfem powacał na wybrzeże.
Przysmak ten przydał się bardzo na śniadanie i praw
dziwą był niespodzianką dla zgłodniałych rozbitków. Po
luks poznał odrazu w tej rybie smakowitego sterleta i gor
liwie zabrał się do przyrządzenia go, według prawideł sztu
ki kucharskiej. Kormoran oczywiście pod tym względem
był znawcą niepospolitym.
Wszyscy siedzieli właśnie przy śniadaniu, gdy nagle dał
się słyszeć huk oddalony, wychodzący wyraźnie z ogrom
nego lodowca, jednego z tych, które spuszczały się ze sto
ków gór naprzeciw obozu żeglarzy, po drugiej stronie cie
śniny, i dochodziły aż do morza. Henryk Chester bystrym
swym wzrokiem dostrzegł pierwszy, że lodowiec ten poru
szył się z miejsca i przesunął nieco na bok. Nikt jednak
nie przeraził się tem zjawiskiem. Wszyscy z zachwytem
spoglądali na cudną grę światła i blaski tęczowe, któremi
promienie wschodzącego słońca oblały tę okazałą masę lo
du i śniegiem ubielony szczyt góry Darwina. Kapitan Ga
ney, któremu najświeższe postępy nauk przyrodniczych nie
były obce, skorzystał ze sposobności, aby wytłómaczyć cór
ce, jakim sposobem powstają olbrzymie góry lodowe, pły
wające po morzu w okolicy biegunów.
— Lodowce — mówił kapitan — staczają się zwolna i
nieznacznie pod wpływem ciężkości po stokach gór, na
których powstały z nagromadzenia śniegów. Gdy góry te
wznoszą się na morskich wybrzeżach, masa lodu musi kie
dyś tym sposobem, choćby po kilku stuleciach lub tysią
cach lat, osunąć się aż do morza i podstawę swą zanurzyć
w słonej wodzie. Woda ta jest znacznie cieplejsza od lo
du, który w częściach swych zanurzonych topi się zwolna
i wyżłabia. Podstawa tym sposobem uszkodzona nie mo
że udźwignąć ogromnego ciężaru, który na niej spoczywa,
pęka, gruchoce się, a masa lodu traci równowagę i stacza
się do morza. Lecz ciężar właściwy lodu mniejszy jest
od ciężaru wody słonej. To też lodowiec, jakkolwiek ogro
mny i ciężki, nie opada na dno morza, lecz pływa po jego
powierzchni, prądy go porywają i unoszą daleko od brze
gówT, a wędrówka ta góry lodowej trwa poty, póki ciepło
powoli nie roztopi jej całkowicie i woda słodka nie połączy
się ostatecznie z wielkim zbiornikiem wody słonej, a wów
czas...
Kapitan nie mógł dokończyć, przerwał mu łoskot
straszliwy, jakby przeciągły odgłos piorunu, lub kilku ar
mat, grzmiących jednocześnie, a echo, odbite od gór oko
licznych, powtarzało raz po raz ten huk potężny. W tejże
samej chwili rozbitki spostrzegli z nieopisanem zdumie
niem, że lodowiec, który mieli wprost przed sobą, rozpękł
się w poprzek na dwoje. Szpara rozszerzała się szybko,
wkońcu część dolna lodnika zachwiała się i wpadła w mo
rze. Plusk straszny dał się słyszeć, spienione nurty pod
niosły się na kilkaset metrów w górę, bałwan olbrzymi, ja
kiego żeglarze nasi nie widzieli nigdy na wzburzonym ocea
nie, zakołysał się w zatoce, i z gwałtownością straszną u
derzył o skałę, na której szczycie rozłożony był ich obóz.
Wszystko to stało się w przeciągu kilku sekund. Na
krzyk Henryka, który pierwszy zrozumiał ogrom niebez
pieczeńństwa, rozbitki zerwali się na nogi, lecz zaledwie
mieli czas uchwycić się drzew i tym sposobem stawić opór
gwałtowności fali, gdy woda zalała odrazu całą platformę.
Namiot, narzędzia kuchenne, zapasy żywności, wszystko
szalona ta fala porwała, a przemoczywszy nieszczęśliwą
gromadkę aż do kości, z szumem odpłynęła znowu i spie
nioną kaskadą spadła napowót w głąb zatoki. Biedni że
glarze nie ponieśli wprawdzie żadnego szwanku, niemniej
jednak położenie ich godne było litości. Przemokli, drżą
cy z zimna, okryci mułem i szczątkami wodorostów, nie
mieli się w co przebrać, ani czem ogrzać, woda ogołociła
ich w jednej chwili ze wszystkiego.
Krzepili się jak mogli, próbowali nawet żartować z
tej kąpieli, lecz wkrótce opuściła ich ochota do śmiechu.
Rzuciwszy okiem na morze, spostrzegli odrazu, że ich da
leko większe nieszczęście spotkało, aniżeli sobie wyobraża
li. Seagriff pierwszy wydał okrzyk trwogi, on bowiem
wcześniej od innych otrząsnął się z przestrachu, a stanąw
szy na krawędzi skały, spojrzał w dół i odkrył okropną
prawdę.
— A!... do pioruna!... łodzie... przepadły!.., — wo
łał głosem przerywanym, z wyrazem rozpaczy w twarzy i
całej postawie.
Wszystkie oczy zwóciły się na przystań, którą wska
zywał cieśla. Szalupa i łódź zgruchotane były w drobne
kawałki, wściekła fala rozbiła je o skałę i unosiła teraz
smutne szczątki na wszystkie strony. Olbrzymia góra lo
dowa, wznosząca wysoko szczyt swój, oblany blaskami
słońca, zajęła prawie trzy czwarte cieśniny i zasłaniała cał
kowicie widok przeciwnego wybrzeża, z którego się sto
czyła do wody.
Ziemia Ognista
XI.
WYCIECZKA.
Położenie rozbitków było okropne: utracili łodzie, ży
wność, a co najgorsza broń nawet; rozszalała fala porwała
wszystko, pozostali w jednem odzieniu, a i to było przemo
czone. Seagriff tylko zdołał uratować swój rewolwer, któ
ry ugrzął w jakimś kolczastym krzaku, ale ponieważ za
mókł tak samo, jak i wszystko, więc nie było pewności,
czy się na co przyda. Trudno sobie wyobrazić większą
klęskę. Gdybyż przynajmniej znajdowali się na wyspie
bezludnej, ale ta niegościnna ziemia właśnie z powo
du swej ludności największe przedstawiała niebezpieczeń
stwo.
A jednak wszystko dokoła wyglądało roskosznie,
przyroda cała zdawała się do nich uśmiechać, trudno było
uwierzyć, patrząc na niebo pogodne, na spokojne fale, że
przed chwilą w tem cichem ustroniu panował zamęt strasz
liwy. Wiedzieli też dobrze rozbitki, że pora letnia nie
długo trwa w tym klimacie, że wkrótce nastanie smutna,
ponura zima. Spożyli wprawdzie obfite śniadanie, musieli
jednak pamiętać o tem, iż nadejdzie godzina obiadowa, a
przyrządzenie jakiegokolwiek posiłku niemałe przedstawia
ło teraz trudności. Wreszcie z głębi tych gąszczów leśnych
mogli w każdej chwili wypaść mściwi krajowcy i rzucić się
na bezbronne swoje ofiary.
Kapitan Ganey, jako człowiek oczytany, miał dokła
dne wyobrażenie o tej Ziemi Ognistej, w której europejczy
cy nigdy się ostać nie mogli. Znał dobrze z opisów strasz
ny los podróżnika Sarmiento, który osiedliwszy się na wy
brzeżach cieśniny Magellana, w miejscowości nie bez po
wodu przezwanej portem głodowym, zginął tam waz z li
czną gromadką osadników, złożoną z trzystu osób, męż
czyzn, kobiet i dzieci; wszyscy wymarli z głodu. Inna
przedsiębiorcza gromadka, pod wodzą Gardenera, uległa
także klęsce podobnej.
Jednakże osadnicy ci nie przybyli tu z próżnemi rę
kami, przywieźli z sobą żywność obfitą, rozmaite narzę
dzia, broń, przybory do rybołówstwa i polowania. Jeśli
więc oni wyżyć nie mogli na tej opustoszonej ziemi, mo
gliż się jakąkolwiek nadzieją łudzić nieszczęśliwi, pozba
wieni wszelkiej pomocy, nie posiadający nic, oprócz rąk
własnych ?
Nawet krajowcy, nawykli do tego ciężkiego życia,
nieraz niepokonane napotykają trudności, muszą się prze
nosić z miejsca na miejsce, aby zdobyć pokarm najnędz
niejszy. Czasem przez czas długi żywią się jedynie mu
szlami, błądzą jak drapieżne zwierzęta wzdłuż wybrzeży,
czatując na zdobycz, wyrzuconą niekiedy na ląd przez
przypływ morski. Nieżywa foka jest dla nich najpożą
dańszym przysmakiem, a jeśli się zdarzy, że wieloryb zbłą
kany osiądzie w mule nadbrzeżnym, plemiona całe wypra
wiają z tego powodu uczty pamiętne. Zgłodniali ci bieda
cy rzucają się z chciwością najwyższą na każdą dziką ja
godę, a grzyby pożerają surowe. Wreszcie jeśli są ludo
żercami i często nie oszczędzają własnych swoich braci, nie
czynią tego z łakomstwa, lecz — z głodu.
Takie były smutne myśli, trapiące kapitana Ganeya,
starał się jednak ukrywać je wobec żony i córki. Obie ko
biety były dość spokojne, odeszły trochę od reszty gromad
ki i ukryte za drzewami, starały się osuszyć niektóre przy
najmniej części swego ubrania.
Mężczyźni, a zwłaszcza Henryk Chester, Seagriff i
kilku roztropniejszych majtków, nie opuszczali tymczasem
rąk bezsilnie. Jedni ścinali gałęzie drzew i wybierając
najtwardsze, ostrugiwali je nożem, wygładzali i zaostrza
li; była to broń pierwotna, drewniane maczugi i włócznie.
Drudzy urządzili sobie proce ze sznurków, znalezionych po
kieszeniach i wprawiali się w ciskanie kamyków, na sposób
dzikich ludzi. Inni zrywali suchą trawę i urządzili wygod
ne posłanie dla kobiet. Jeden wynalazł małą, gładką mu
szelkę, zaostrzył ją kamykiem i uwiązał zamiast haczyka
na sznurku, skręconym z jakichś włókien roślinnych; była
to wcale niezła wędka.
Każdy jednem słowem, wyjąwszy kilku niepopraw
nych próżniaków, usiłował stać się użytecznym i zaradzić
choć w części okropnemu położeniu. Usiłowania te uwień
czone były tak pomyślnym skutkiem, że gdy nadeszła pora
obiadowa, Poluks miał koło czego chodzić, dostarczono mu
bowiem obfitych zapasów żywności, a mianowicie: cztery
papugi, dwie duże ryby, wielkie mnóstwo muszel jadalnych
i jagód berberysu. Nie mógł jednak tym razem popisać
się bardzo swoją sztuką kucharską, w braku wszelkich na
czyń, musiał każdą potrawę przyrządzać jednakowo, pie
kąc ją poprostu na węglach rozżarzonych. Był to zapewne
obiad bardzo skromny, lecz zawsze obiad, a i to coś znaczy.
Gdy już wszyscy się posilili, kapitan Ganey zawez
wał starszyznę na walną naradę, i postanowiono wysłać na
zajutrz oddział z kilku ludzi złożony, pod dowództwem Hen
ryka i Seagriff a, dla obejrzenia okolicy. Kapitan z żoną,
córką i resztą majtków postanowił pozostać w obozowisku
obecnem, czekając ich powotu, a następnie, stosownie do
wiadomości przyniesionych z wycieczki, urządzić się na
dłuższy pobyt w tem samem miejscu, lub wyruszyć dalej.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, założenie
stałego obozu na wybrzeżu tej wąskiej cieśninki nie mogło
być z żadnego względu korzystne dla naszych rozbitków.
Jak słusznie twierdził kapitan, należało raczej wybrać
miejscowość, wychodzącą wprost na pełne morze, gdyż
wówczas jedynie mogli się spodziewać, że kiedyś spostrze
gą okręt, żeglujący w tych stronach i potrafią zwócić na
siebie jego uwagę. Chodziło o to, ażeby upatrzyć najdogo
dniejszą drogę do podróży, oznaczyć kierunek jej dokład
nie i przedsięwziąć środki stosowne przeciw niebezpieczeń
stwom, które zagrażać mogły wędrowcom. Taki był za
tem cel główny wyprawy, wyruszającej pod dowództwem
Henryka Chestera.
— Nie pójdziemy wybrzeżem — rzekł Seagriff —
bo tu właściwie wybrzeża, niema. Przez całą długość cie
śniny widzieliśmy ciągle strome urwiska, spuszczające się
prostopadle aż do wody, u stóp tych urwisk nie dostrzegli
śmy nawet wąskiego paska piasczystej mielizny. Foka nie
znalazłaby tu nigdzie miejsca, ażeby się wygrzać na słoń
cu. Puścimy się więc wprost pod górę. Droga będzie za
pewne troszkę uciążliwa, ale gdy dostaniemy się na wyży
ny, obaczymy stamtąd większą przestrzeń kraju, co prze
cież ma także swoje znaczenie. Trudy nam się tym sposo
bem wynagrodzą.
— W drogę! — zawołał Henryk Chester, gdyż sło
wa starego marynarza zupełnie trafiły do jego przekona
nia.
Okazało się wkrótce, iż droga wśród okolicy górzy
stej była daleko uciążliwsza, niż sobie zrazu wyobrażano,,
że nie było nigdzie żadnej ścieżynki, temu nikt się nie dzi
wił, lecz nie dość na tern, na każdym kroku napotykano
mnóstwo przeszkód, i często z trudnością wielką, pomaga
jąc sobie rękami i nogami, zaledwie zdołano się posuwać.
Największą zawadą były drzewa spróchniałe, leżące na
ziemi. Wędrowcy nie mogli ich rozpoznać z pozoru, śmia
ło więc opierali stopy na pniach obalonych, i nagle zapada
li w tę grzęską, wilgotną masę po kolana, czasem po same
pachy, a wydobyć się z niej nie mogli bez największych
wysileń, tak zupełnie, jakgdyby zagrzęźli w bagnistym
gruncie.
W cieniu tych lasów odwiecznych, gdzie światło do
chodziło skąpo, powietrze przesycone było wilgocią, odzie
nie naszych wędrowców przemokło też do nitki i chłód
przejmujący im dokuczał. Panowała tu cisza głęboka,
kiedy niekiedy tylko przerywała ją smętna skarga puhacza
lub gwizd innego ptaka. Wszystko to przykre niezmier
nie wywierało ważenie na małą gromadkę podróżników i
wcale jej nie dodawało energji ani ochoty do przyśpiesze
nia kroku. Nawet i Henryk Chester, pomimo wodzonej
swej wesołości, która go prawie nigdy nie opuszczała, uległ
ogólnemu przygnębieniu. Wszyscy postępowali powoli i w
milczeniu.
Po dwóch lub trzech godzinach tej uciążliwej drogi,
wędrowcy, wspinając się coraz wyżej na stoki gór, wydo
stali się nakoniec z lesistych gąszczów; wysokie drzewa
nie rosły już na tych wyżynach, zastępowały je też same
prawie gatunki, lecz karłowate i krzewiaste. Zamiast
strzelać w górę wyniosłemi wierzchołkami, drzewka te roz
rastały się w szerz i wypuszczały w kierunku poziomym
niezliczone gałęzie, dochodzące niekiedy dwudziestu stóp
długości, podczas gdy pień główny miał zaledwie trzy sto
py wysokości. W krzakach rosnących blisko siebie gałę
zie te często plątały się w taką gęstwinę, jak to bywa w o
wych płotkach bukszpanowych, któremi u nas obsadzają
rabaty po ogrodach. Tworzył się z tego wał prawdziwy,
niepodobny do przebycia.
Droga nie była więc tu wcale wygodniejsza, niż w le
sie, wędrowcy co chwila walczyć musieli z rozmaitemi
przeszkodami, często z wysileniem zaledwue mogli wydobyć
nogi, zaplątane w pełzające gałęzie, to znów zatrzymywa
li się, by oswobodzić odzienie, uczepione do kolczastych
krzaków. Nie mogli ujść więcej, jak sto metrów na go
dzinę.
Na szczęście ten pas karłowatych drzewek nie był
zbyt rozległy. Im wyżej wstępowali wędrowcy na grzbiet
góry, tem pewniejszy grunt czuli pod stopami. Wkrótce
ujrzeli przed sobą przestrzeń pokrytą trawą i niskiemi, zie
lonemi roślinami, dalszy pochód nie przedstawiał już żad
nych trudności. Wyszli nakoniec na wierzchołek i tu wi
dok rozległy.i wspaniały roztoczył się przed ich oczyma.
We wszystkich kierunkach, na północ i na południe,
na wschód i na zachód, gdzie okiem zajrzeć, piętrzyły się
góry rozmaitych kształtów i rozmaitych wysokości: jed
ne stożkowate, inne spłaszczone u szczytu, inne zaokrąglo
ne nakształt kopuł, inne weszcie podnoszące się piętrami,
w kształcie tarasów. Niektóre wyglądały jak gotyckie
dzwonnice, lub wieże olbrzymich fortec. Pośród tego na
gromadzenia niezliczonych wyżyn, przewyższając je
wszystkie, wznosił się ku niebu ubielony śniegiem wierz
chołek gór Darwina, a dalej, na północny zachód, drugi,
prawie równie wysoki, szczyt Sarmiento. Góry te poprze
cinane były głębokiemi rozpadlinami, z których jedne świe
ciły nagą, dziką skałą, inne porastały bujnym lasem. Pra
wie wszystkie te kotliny wyglądały z daleka nakształt
smug ciemnych na tle jaśniejszem, dwie lub trzy tylko,
mieszczące w sobie lodowce, odcinały się olśniewającą bia
łością od szarych skał i zieleni lasów.
Niektóre z tych rozpadlin, rozdzielających stoki gór
wyniosłych, napełnione wodą, łączyły się z morzem, two
rząc sieć kanałów, połączonych pomiędzy sobą w różnych
kierunkach. Bo też są rzeczywiście morskie kanały, ta
Ziemia Ognista,, którą przez czas długi uważano za część
lądu stałego, jest archipelagiem wysp, skupionych gęsto
i porozdzielanych tylko takiemi wąskiemi cieśninami. Hen
ryk Chester i towarzysze jego mogli to wszystko widzieć
doskonale z wyniosłego stanowiska, na którem się znajdo
wali. Przyglądali się jednak z największą uwagą cieśninie
przez którą przepływali niedawno łodziami. Wkrótce też
spostrzegli, że w dalszym swym ciągu łączyła się z kana
łem znacznie szerszym, ciągnącym się na wschód w kie
runku prawdę prostym. Kanał ten miał wszędzie szero
kość jednostajną, wyglądał zupełnie, jakby sztucznie prze
kopany.
— To kanał Beaglea! — zawołał Seagriff na ten
widok — tam właśnie mieliśmy płynąć, i gdyby nie to nie
szczęście, które nas pozbawiło łodzi!...
— Któż wie, czy lepiejbyśmy na tem wyszli, gdyby
śmy przebyli kanał Beaglea? — zapytał Henryk, chcąc
starego na słówka wyciągnąć — jakaż pewność, że na tem
wybrzeżu znaleźlibyśmy dogodniejsze schronienie?
— Jaka pewność? — mówił cieśla — ta jedna tylko,
że z kanału Beaglea dostalibyśmy się do cieśniny Lemai
rea i odnogi Powodzenia, a tam raz po raz statki wielory
bnicze zarzucają kotwice.
— Jeżeli tak — rzekł Henryk z żywością — to plan
ten koniecznie wykonać należy. Nie mogąc odbyć morzem
tej podróży, puścimy się w drogę lądem, możemy pójść
wzdłuż kanału Beaglea i dostać się tym sposobem na też
same wybrzeża.
— Zapewne — odparł Seagriff — tylko że to nie ta
ka łatwa sprawa podróżować lądem w tym kraju; mogłeś
się pan sam o tem przekonać w czasie dzisiejszej naszej
wędrówki.
— Usilna wola i wytrwałość pokonywają wszystkie
trudności — mówił Henryk, wpatrując się ciągle z uwagą
w tę panoramę, rozciągającą się, jak mapa geograficzna,
u stóp jego.
— Czy mi się zdaje, czy to czółna dzikich płyną w
kierunku zachodnim? — odezwał się nagle młodzieniec, po
kazując towarzyszowi kilka punkcików białych, ledwo wi
dzialnych, migających na wód błękicie.
Stary cieśla milczał przez długą chwilę, patrząc na
punkt wskazany i dłonią osłaniając sobie oczy, jakby um
brelką.
— Tak — rzekł — naliczyłem dwadzieścia czółen.
Jest to w każdym razie rzecz bardzo niemiła i byłbym na
wet niespokojny, gdyby nie to, że ta łotrowska zgraja już
dawno minęła miejsce, gdzie nasi obozują, więc widocznie
nie spostrzegła ich wcale. Urwisko to wznosi się conaj
mniej na czterdzieści metrów ponad wodą, może i nie bar
dzo zaglądali w górę, a Poluks musiał już ogień zagasić o
tej porze i dym ich nie zdradził. Tak, tak, z pewnością nic
nie dostrzegli L.
Henryk wyjął z kieszeni notesik, niezbyt uszkodzony
w czasie powodzi i spoglądając, to w niebo, to na ziemię,
zaznaczywszy sobie dobrze w myśli cztery strony świata,
zaczął rysować kształty wybrzeża i zakreślił, jak mógł naj
dokładniej, kierunek kanału Beaglea, który miał przed
oczyma.
Tymczasem towarzysze jego, znużeni uciążliwą wę
drówką, odpoczywali, leżąc na trawie lub siedząc na odła
mach skał, Henryk ukończył swoją robotę, schował notesik
do kieszeni i dał znak, że pora myśleć o powocie. Wszyscy
powstali i mała gromadka puściła się w drogę.
Zejście z góry było o wiele łatwiejsze niż wejście.
Musieli wprawdzie przebywać powtórnie też same przesz
kody, też same krzaki cierniste i pnie spróchniałe zagradza
ły im drogę, a jednak pochód nie był tak nużący. Idąc pod
górę, ile razy który się potknął, osuwał się na dół i musiał
powtórnie się wspinać na toż samo miejsce. Teraz przeci
wnie, padając, każdy toczył się prędzej naprzód i skracał
sobie drogę. Upadki te były tak częste, że nie zważano na
nie wcale, oswojono się z niemi, jak z rzeczą zwyczajną,
jakby wędrówki na Ziemi Ognistej innym sposobem odby
wać się nie mogły.
I tak posuwając się nieustannie w tym osobliwym
pochodzie z przeszkodami, idąc, padając, tocząc się, a nie
kiedy i przewacając kozły, cała gromadka dotarła nako
niec do wybrzeża, nie doznawszy żadnego większego szwan
ku, tylko przemoczeni byli wszyscy do nitki, jakby przeby
li wpław cieśninę.
Spostrzegli jednak nasi wędrowcy, że zmylili cokol
wiek drogę, nie powócili na toż samo miejsce, gdzie zosta
wili rano resztę towarzyszy, zboczyli nieco na wschód. Mu
sieli więc teraz przebyć jeszcze pewną przestrzeń, niezbyt
wielką wprawdzie, lecz pełną tych samych przeszkód, kto
re im się już tak dały we znaki. Ponieważ jednak innej ra
dy nie było, wyruszono w dalszą drogę.
Przeciskając się z trudem ogromnym przez las, o ja
kie sto metrów mniej więcej od urwistej skały., na której
pozostał kapitan z żoną i córką, wędrowcy natrafili na ma
łą, odkrytą polankę, widocznie niedawno zamieszkałą przez
krajowców. Pośrodku polanki stała chata, a raczej rodzaj
namiotu z gałęzi; grunt spuszczał się stąd łagodnym spad
kiem aż do małej zatoki, utworzonej przez głęboką rozpa
dlinę skały. Na samem wybi*zeżu, nad wodą, nagromadzo
ny był stos muszel rozłupanych, widocznie resztek śpiżar
nianych mieszkańców owego ustronia.
Podobne szczątki jedzenia, z niezmiernie dawnych
czasów pochodzące, odkryto także w Europie, a ponieważ
po raz pierwszy dostrzeżone były na wybrzeżach skandy
nawskich, więc otrzymały nazwę: Kodjenmod
d i n g s, co w języku szwedzkim znaczy: szczątki kuchen
ne. Archeologowie europejscy wielkiem poszanowaniem
otaczają te szacowne zabytki zamierzchłej starożytności,
czasów przedhistorycznych, jak je nazywają, gdy praojco
wie nasi pogrążeni byli w stanie dzikości i barbarzyństwa.
Na Ziemi Ognistej stan ten utrzymuje się dotąd i
długo może jeszcze trwać będzie, gdyż nędzni mieszkańcy
tej krainy nie okazują żadnej skłonności do przyjęcia cy
wilizacji.
Henryk Chester nie miał podobno żadnych celów nau
kowych, oglądać zbliska stos nagromadzonych muszel, pro
sta ciekawość nim powodowała, gdy włócznią swoją drew
nianą zaczął je rozrzucać. Nie marzył też zapewne o żad
nych nadzwyczajnych odkryciach, jak to czynią archeolo
gowie, którzy grzebią w przedhistorycznych „szczątkach
kuchennych" a jednak odkrył niespodzianie zdobycz bar
dzo szacowną w dzisiejszem położeniu rozbitków. Była to
przepyszna siekierka kamienna, wprawiona w rękojeść
drewnianą.
— Siekierka!... — zawołał, podnosząc z tryumfem
znaleziony skarb i pokazując go towarzyszom — patrz,
Seagriff ie, teraz możemy sobie nawet czółno zrobić!...
Drzewa tu nam nie zbraknie, a oto narzędzie, wcale nie do
pogardzenia!...
— Prawda, czysta prawda, panie Henryku — rzek?
stary cieśla, zbliżając się i oglądając zdobycz na wszystkie
strony — siekierka, choćby tylko kamienna, ma wartość
nieobliczoną dla nas w obecnej chwili!.. Czy ja mogłem
przeczuć przed miesiącem — mówił dalej poczciwiec — że
nam kiedyś przyjdzie skarbów szukać na śmiecisku tych
obrzydłych dzikusów?
Rozrzucano dalej stos muszel, w nadziei, że się tam
znajdzie jeszcze co pożytecznego, nic jednak nie wydobyto
więcej, oprócz igły z rybiej ości, którą Henryk zabrał,
chcąc ją ofiarować pani Ganey; weszcie wędrowcy puści
li się w dalszą drogę.
Słońce już zachodziło, gdy przybyli nareszcie do ma
łej przystani. Niestety! straszna ich tam czekała niespo
dzianka: nie zastali już kapitana z rodziną, ani żadnego z
majtków, wszyscy znikli; lecz liczne ślady nóg bosych na
wybrzeżu świadczyły aż nadto wyraźnie, że to była spraw
ka dzikich.
XII.
PORWANIE.
Opowiemy teraz, co się stało w obozie w czasie nieo
becności Heryka, Seagriffa i pięciu ich towarzyszy. W pa
rę godzin po odejściu małej gromadki, jeden z majtków,
siedzący na krawędzi urwiska i zajęty sporządzeniem z ja
kichś włókien roślinnych sieci do łowienia ryb, zerwał się
raptem na równe nogi, i zbliżając się żywo do kapitana Ga
neya:
— Krajowcy!... — szepnął półgłosem.
W rzeczy samej długie czółno, jedno, potem drugie,
trzecie, weszcie ze dwadzieścia czółen ukazało się na za
kręcie cieśniny, zmierzając prosto do małej przystani, w
której się rozbiły łodzie naszych żeglarzy. Trudno było
jeszcze rozpoznać zdaleka, jakiego rodzaju ludzie na tych
czółnach siedzieli, lecz ponieważ przybywali ze strony za
chodniej, nie ulegało prawie żadnej wątpliwości, że to byli
ciż sami dzicy, którzy już raz napadali rozbitków, lub przy
najmniej godni ich kamraci z tegoż samego plemienia eli
kolepów.
Co tu robić w tak strasznem niebezpieczeństwie? Czy
uciekać w głąb lasu i ukryć się przed bystrym wzrokiem
dzikich ? Takie pytania zadawał sobie kapitan, a oczywi
ście ucieczka była jedynym środkiem ratunku dla nich, nie
mieli bowiem żadnej broni i w razie napaści nie mogliby
stawić najmniejszego oporu.
Lecz z drugiej strony płaskowzgórze, na którem obóz
rozbitków był rozłożony, wznosiło się bardzo wysoko po
nad morzem i osłaniały je ze wszystkich stron urwiste ska
ły. Można więc było liczyć na to, że dzicy ich nie spostrze
gą i dalej sobie popłyną; należało tylko zagasić ogień sta
rannie i zachować się jaknajciszej.
Stanęło więc na tem, ażeby się nie ruszać z miejsca,
kapitan wydał śpiesznie stosowne rozporządzenia. W mgnie
niu oka wyrwano tyki, na których był rozpięty namiot
pani Ganey i zarzucono je w krzaki. Zasypano ogień po
piołem, potem wszyscy pokładli się na ziemi i czekali z bi
iącem sercem dalszych wypadków.
Wkrótce pierwsze czółna zrównały się z urwiskiem,
mogli więc dojrzeć rozbitki, że oprócz mężczyzn, siedziały
w nich kobiety z dziećmi, liczne psy, naładowane też były
rozmaitemi gospodarskiemi sprzętami, jako to: namiotami
ze skór, naczyniami kuchennemi, przyrządami do polowa
nia i rybołówstwa. Prawdopodobnie całe plemię przenosi
ło się na nowe siedlisko, stosownie do koczowniczych oby
czajów tego ludu, opuszczało miejsce, gdzie żywności za
brakło i szukało innej okolicy, obfitującej w ryby lub zwie
rzynę.
Kapitan śledził bacznie wszystkie poruszenia dzikich,
leżąc przy samej krawędzi urwiska, z głową ukrytą wśród
gęstych gałęzi rosnącego tam krzaka i wkrótce spostrzegł
okoliczność, która go wielce zaniepokoiła. Wszystkie czół
na zatrzymywały się jedno obok drugiego w pobliżu małej
zatoki, ustawiały się przytem w półkole, jakby ją otoczyć
chciały. Czyżby dzicy wiedzieli o tem, że rozbitkowie zna
leźli tu schronienie, czyżby mieli zamiar trzymać ich w o
blężeniu ? Kapitan podejrzewał to zrazu, lecz odkrył wkrót
ce prawdziwą przyczynę tych przygotowań; dzicy chcieli
poprostu urządzić wielki połów ryb w zatoce.
Na znak dany przez jednego z nich, zapewne naczel
nika wyprawy, wszystkie czółenka poruszyły się znowu i
zbliżały się zwolna do małej zatoki, zawsze tworząc półko
le. Jednocześnie paręset psów wskoczyło do wody i płynę
ło naprzód w tym samym kierunku, szczekając i wyj*u
zawzięcie. Ten manew miał oczywiście na celu przestra
szenie ryb i spędzenie jaknajwiększej ich ilości w głąb za
toki, wzynającej się w ląd w kształcie podkowy u podsta
wy urwistej skały.
Istotnie w parę chwil później kapitan Ganey ujrzał,
jak krajowcy zapuszczali w wodę sieci i wyciągali je z ob
fitą zdobyczą. Widok był niezmiernie ciekawy. Hałas, ;
zwłaszcza szczekanie psów spłoszyło pelikany i inne pta
ctwo wodne, które ulatywało w powietrze, wydając przera
źliwe wzaski. Niektóre śmielsze, nie mogąc się oderwać
od ulubionego siedliska, krążyły nisko ponad zatoką, inne
rozwinęły skrzydła i znikły w oddaleniu. Ryby, przerażo
ne tą niespodziewaną napaścią, uwijały się żywo, a woda
AIO
była tak przyzroczysta, że widać je było doskonale, jakby
w akwarjum pokój owem.
W tyle czółen kobiety siedziały z wiosłami, na prze
dzie stali mężczyźni, zapuszczali w wodę sieci, a raczej
worki, splecione z włókien roślinnych, niektórzy trzymali
w rękach włócznie i zręcznie godzili niemi w podpływające
największe ryby. Gcly już czółna ustawiły się ścieśnionym
szeregiem przy samej zatoce, trzymając ją niejako w oblę
żeniu, rozpoczęła się rzeź prawdziwa. Rybacy co chwila
wydobywali z wody nową zdobycz, rzucali ją na dno czółen,
a dzieci chwytały ryby i mordowały je bez litości.
Osobliwszy ten połów trwał z godzinę, pośród hała
sów i wzasków ogłuszających. Trzy razy czółna odpływa
ły i znów puszczając psy przed sobą, otaczały zatokę cias
nem półkolem. Nakoniec dzicy tyle ryb nałowili, że czół
na pełne były prawie po brzegi.
Rozbitki czekali niecierpliwie ukończenia tych mane
wów w nadziei, że dzicy odpłyną sobie szczęśliwie ze swo
ją zdobyczą. Inaczej się jednak stało, okazało się bowiem,
że naczelnik wyprawy miał ochotę wypocząć po truciach i
wysiąść na ląd, ażeby ucztę wyprawić całemu towarzy
stwu. Postanowienie to tak szybko zostało wykonane, że
kapitan Ganey zaledwie miał czas wycofać się ze swego
niebezpiecznego stanowiska i dał znać o tem, co się działo,
towarzyszom ukrytym w pobliskich krzakach. Zapóźno już
było na szukanie innego schronienia, lub ucieczkę w głąb
lasu. Wiedzieli, iż nie zdołają biedź szybko wśród gęstwi
ny drzew, z powodu tysiącznych przeszkód, zresztą szelest
Ziemia Ogmsta g
suchych gałęzi pod ich stopami zdradziłby ich niezawod
nie. Z dwojga złego, lepiej więc już było siedzieć spokoj
nie wśród krzaków, zachowując się jaknajciszej.
Wtem dał się słyszeć huk straszliwy, jakby uderze
, nie gromu. Rozbitkom naszym przypomniała się katastro
fa wczorajsza. Był to jednak wypadek daleko zwyczaj
niejszy, a nawet bardzo zwyczajny w każdej puszczy: sta
re, odwieczne drzewo obaliło się na ziemię. Zgrzybiały ten
kolos, spróchniały oddawna od korzenia aż do wierzchołka,
czekał tylko sposobności, ażeby ledz z chwałą po długolet
nim, kilkuwiekowym zapewne żywocie. Sposobności tej
dostarczył mu kucharz Poluks, który za grubym pniem,
wsparty o niego, zajął był stanowisko obserwacyjne. Cię
żar ten wyprowadził olbrzyma z równowagi, a nasz murzyn
obalił się z nim razem na ziemię i znikł zupełnie pośród ga
łęzi drzewa.
Żeglarze sądzili zrazu, że biedny kuchmistrz zginął
i nie powstanie więcej, że ogromny pień zgniótł go na miaz
gę swoim ciężarem. Nic mu się jednak nie stało, nie miał
najlżejszego zadraśnięcia, zerwał się żwawo na nogi, kich
nął tylko kilka razy, nałykawszy się porządnie kurzu.
Dzicy w tej samej chwili ukazali się na płaskowzgó
rzu; nie zwócili jednak żadnej uwagi na upadające drze
wo, zjawisko to było dla nich pospolitą rzeczą. Możeby by
li nie zważali także i na kichania Poluksa, zagłuszone hała
sem i wzawą ogólną. Psy okazały więcej roztropności;
gdy tylko przednia ich straż wpadła na płaskowzgórze, po
czuła węchem murzyna i rzuciła się na niego, szczekając
zajadle. Na to hasło nadbiegła reszta psiarni i w jednej
chwili cała gromadka rozbitków ujrzała się otoczona przez
liczną zgraję zwierząt rozjuszonych, wyjących przeraźli
wie. Kapitan Ganey spostrzegł odrazu, że nie było sposo
bu dłużej się ukrywać, podniósł więc głos, zwołując wszyst
kich majtków i stanął odważnie na ich czele, obejmując .
ramionami drżące kobiety.
Dzicy w pierwszej chwili spoglądali na nich z wyra
zem osłupienia a nawet przerażenia. Cofnęli się o parę
kroków, tuląc się jedni do drugich, spodziewali się zapew
ne usłyszeć te straszliwe wystrzały palnej broni, z które
mi się już zapoznali w poprzedniem swem spotkaniu z bia
łymi ludźmi. Nie śmieli więc się zbliżać, porozumiewali się
tylko między sobą, wołając:
— Akifka akinisz .... (biali ludzie!).
Wkrótce jednak spostrzegli, że nie było czego się o
bawiać, bo biali ludzie nie mieli żadnej broni, oprócz kijów,
któremi ledwo się od psów opędzić mogli. Tymczasem ca
ła gromada dzikich wylądowała na wybrzeże i stanęła na
płasko wzgórzu. W parę minut rozbitki otoczeni byli do
koła, wstrętna, okropna tłuszcza najpotworniejszych w
świecie istot naciskała ich zbliska ze wszystkich stron. By
ły tam w tym tłumie i kobiety z oczyma krwawemi, roztar
ganemi włosami, i starcy przygarbieni, o długich chu
dych ramionach, i dzieci, podobne do małpiąt, i mężczyźni
w sile wieku, z wyrazem twarzy, przypominającym najdra
pieżniejsze zwierzęta. W błędnych spojrzeniach, które
rzucali wszyscy na nieszczęśliwych rozbitków, nie było nic
ludzkiego, najmniejszego śladu współczucia lub litości;
malowały się w nich tylko najdziksze zwierzęce instynkty,
gniew, zemsta, chciwość. Z ust ich wychodziły głuche o
krzyki, podobniejsze do ryku bydląt, niż do głosu ludz
kiego.
Biedna Madzia nie mogła znieść tego strasznego wi
doku, pochyliła głowę na ramię matki i straciła przytom
ność. Kapitan Ganey pochwycił córkę w objęcia, na czole
jego zarysowała się ciężka troska, żona, tłumiąc łkanie, tu
Jła się do niego wybladła i drżąca.
A wtem ukazał się na płasko wzgórzu jeden jeszcze
elikolep, widocznie wódz całej tej gromady, gdyż wszyscy
rozs tępo wali się przed nim z uszanowaniem. Nowo przy
były ubrany był nieco wykwintniej od swoich podwład
nych: miał na sobie rodzaj spódniczki ze skóry żółtej, coś
nakształt stroju szkockiego, posiadał nawet okrycie głowy,
stary kapelusz słomiany, a w ręku trzymał strzelbę skałko
wą. Nietylko jednak te szacowne przedmioty stanowiły
jego wyższość, szanowano w nim oczywiście i siłę, i rozum
niepospolity. Kapitan Ganey nie mógł wyjść z podziwie
nia, gdy ten wódz elikolepów przemówił do niego po an
gielsku.
— Strzelaliście do moich wojowników — rzekł dzi
ki — zraniliście mi trzech ludzi.
— Twoi wojownicy zagrodzili nam drogę na morzu,
a po morzu wolno przecież każdemu żeglować — odpowie
dział kapitan Ganey.
— Mieli prawo do tego, boście knuli przeciw nam
zdradliwe zamiary. Pocoście płynęli przez tę cieśninę, i
zbliżali się do naszych mieszkań? — mówił znów tamten.—
Ale gdzież to się podziały wasze strzelby? — dodał, oglą
dając się dokoła, nie bez pewnego niepokoju.
— Zabrali je towarzysze nasi, którzy poszli na polo
wanie— rzekł kapitan, spostrzegłszy odrazu w jaki spo
sób z tego niepokoju skorzystać można — może wódz raczy
zjeść obiad z nami, zanim oni powócą. Przy jedzeniu le
piej idzie rozmowa.
— Wód najwyższy elikolepów ma poddostatkiem
ryb i zwierzyny — odrzekł dziki obojętnie.
— Nie wątpię o tem, ale mój kucharz tu obecny umie
przyrządzać jedzenie z wybornemi przyprawami, których
przyjaciel mój, wódz najwyższy, może nigdy jeszcze nie
kosztował.
— Wódz najwyższy gardzi cudzoziemskiemi przy
prawami, kosztował ich.nieraz, lecz woli potrawy, które ja
dali ojcowie jego.
Niewiadomo, na czemby się była skończyła ta oso
bliwsza rozmowa, gdyby na nieszczęście wzmianka kapita
na o Poluksie, którego wskazał jako doskonałego kuchmi
strza, nie zwóciła była powszechnej uwagi na biednego
murzyna. Dzicy w pierwszej chwili nie spostrzegli barwy
jego skóry, gdyż cały okryty był kurzem, po wiadomym
wypadku z drzewem; w końcu jednak poznali w nim mu
rzyna, a odkrycie to osobliwsze na nich wywarło ważenie.
Trzeba wiedzieć, że mieszkańcy Ziemi Ognistej mają naj
okropniejszy wstręt do murzynów afrykańskich. Jest to
rzecz niepojęta, sami bowiem stokroć szpetniej od nich
wyglądają i pod każdym względem niezawodnie stoją na
niższym stopniu, a jednak faktem jest, że nie mogą znosić
widoku murzyna. Skoro tylko tłum obaczył Poluksa, ze
wszech stron ozwał się szmer złowogi, liczne głosy zaczę
ły wołać coraz głośniej:
— Ikal szulokeL. Uftukla!... (Zabić czar
nego psa!).
I nie czekając rozkazów najwyższego wodza, kilka
naście rąk pochwyciło nieszczęśliwego Poluksa. Napad ten
stał się hasłem strasznego zamieszania. Namiętności, któ
re na chwilę powstrzymała ciekawość i uszanowanie dla
wodza, rozmawiającego z białymi, wybuchły teraz z całą
gwałtownością. Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszystko to
rzuciło się na rozbitków z najwyższą wściekłością. Roz
dzielono ich i powiązano, kto wie, coby się stało z nimi,,
gdyby wódz nie był się odezwał:
Macie teraz ryb dosyć, zostawcie jeńców na zimę —
rzekł w języku krajowców. S
Uwaga ta wszystkim trafiła do przekonania, niektó
rzy tylko byli niezadowoleni i żądali, ażeby przynajmniej
spożycia murzyna nie odkładać na później. Może nawet
to jedno go uratowało, że na płasko wzgórzu brakło miej
sca dla tak licznej gromady, dzicy nie mogli się tu rozło
żyć wygodnie z przyborami kuchennemi. To też postano
wili przekąsić tylko trochę i płynąć dalej, aby sobie upa
trzeć wygodniejsze miejsce na dłuższe koczowisko. Jeń
ców zaś powiązanych zaraz umieścili na łodziach.
Około drugiej po południu, najadłszy się do syta ry
bami pieczonemi na węglach, rozdmuchanych w ognisku
Poluksa, gromada dzikich wyruszyła dalej w kierunku
wschodnim. Kapitan Ganey zaledwie parę słów mógł prze
mówić do żony i córki w okropnej chwili rozstania, gdyż
umieszczono je w osobnej łodzi.
— Nie traćcie nadziei, ukochane moje — rzekł do
nich półgłosem — jeszcze nie wszystko stracone, może
wydostaniemy się z tych rąk okrutnych...
Lecz bladość śmiertelna jego twarzy i rozpacz, malu
jąca się w oczach, przeczyły tym słowom; pani Ganey zro
zumiała dobrze, iż ta nadzieja, którą chciał je łudzić, była
urojona, odpowiedziała mu więc tylko bolesnym uśmie
chem. Madzia otrząsnęła się teraz z pierwszego prze
strachu, okazywała nawet niezwykłą odwagę.
— O tak, ojcze, nie traćmy nadziei — rzekła z aniel
skim wyrazem w pięknych oczach i z niepojętym w tak
strasznem położeniu spokojem — Henryk Chester jest
wolny, on nas uratuje.
Ojciec popatrzał na nią z głęboką boleścią, nie chciał
zachwiać tej ufności, chociaż sam jej nie podzielał. Henryk
był dzieckiem prawie, zresztą, cóż on mógł dla nich uczy
nić przy najlepszych chęciach i najgorliwszych usiłowa
niach ?
XIII..
NA LĄDZIE.
Gdy minęła pierwsza chwila przerażenia, Henryk
Chester i Seagriff zaczęli grunt bacznie oglądać, szukając
śladów walki lub gwałtów. Nic podobnego nie znaleźli,
lecz nie odkryli znaj mniejszego znaku, z któregoby wnosić
mogli, że kapitan Ganey dobrowolnie opuścił to miejsce.
A przecież niepodobna, aby w takim razie nie starał się ich
o tem zawiadomić. Nie ulegało zatem wątpliwości, że go
z rodziną uprowadzono przemocą.
O obecności dzikich na płaskowzgórzu świadczyły
najlepiej ości rybie, porozrzucane wszędzie w ogromnej
obfitości. Były to resztki uczty. Oczywista rzecz, że ka
pitan Ganey z kilku majtkami nie był w stanie nałowić ty
lu ryb, nie mieli bowiem potrzebnych do tego przyborów
rybackich. Henryk przypomniał sobie teraz czółna, które
widzieli z wierzchołka góry, wiedział więc przynajmniej, w
ktorą stronę dzicy uprowadzili jeńców, czółna te płynęły w
kierunku wschodnim, to jest prosto do kanału Beaglea.
Młodzieniec głośno wypowiadał te wszystkie myśli, a do
szedłszy do tego ostatniego wniosku, tak widoczne okazy
wał zadowolenie, że Seagriff nie mógł ukryć zdziwienia i
rzekł:
— Jakaż w tem pociecha, że jeńcy popłynęli na
wschód a nie na zachód ? Zawsze są przecież w rękach
najokropniejszych hultajów, jakich ziemia nosiła. Los ich
będzie równie smutny, czy na wschodzie, czy na zachodzie.
— To być może, mój drogi Seagriffie — odrzekł
Henryk — w każdym razie, ponieważ wskutek dzisiejszej
naszej wycieczki powzięliśmy postanowienie zwócić się
na wschód, gdybyśmy w podróż puścić się mieli, więc rad
jestem, że i dzicy uprowadzili jeńców w tę stronę. Dziwię
się nawet, iż nie odgadłeś moich myśli. Zastanów się tyl
ko: podróż piesza przez gąszcze leśne, wzdłuż wybrzeży
kanału, byłaby dla obu pań nadzwyczaj uciążliwa. Może
więc ci elikolepi ułatwili sprawę, u wożąc je na swoich ło
dziach !...
Stary cieśla spojrzał ze zdumieniem na Henryka, te
słowa wyglądały na żarty. Czyż można było w takiem
nieszczęściu upatrywać dobrą stronę! Widział jednak, że
młody oficer mówił to w dobrej wierze, nie miałby prze
cież serca żartować w tej chwili. Ale Henryk takie już
miał szczęśliwe usposobienie, że wszystko sobie umiał na
dobre wytłómaczyć. Ta ufność jego w Opatrzność i w po
tęgę silnej, wytrwałej woli i odwagi, która wśród najtrud
niejszych okoliczności wydźwignąć może tego, kto rąk nie
opuszcza, udzieliła się w końcu i staremu cieśli. Powie
dział więc sobie także na pociechę, że skoro w każdym ra
zie postanowili puścić się na wschód, lepiej już zrobili dzi
cy, uwożąc w tę stronę kapitana z rodziną, aniżeliby mieli
odpłynąć w przeciwną.
— Dzięki temu wszystkiemu, nie jedliśmy obiadu i
nawet nie zanosi się jakoś na to — odezwał się w tej chwi
li jeden z majtków, odznaczający się niezwykłym apety
tem.
Mówił to zupełnie z taką miną, jakgdyby miał za złe
kapitanowi, że dał się wziąć w niewolę, nie pomyślawszy
wprzód o przygotowaniu posiłku dla swoich podwładnych
chociaż wiedział o tem doskonale, iż powócą głodni z wy
cieczki. Może i do Henryka z tego powodu czuł trochę ża
lu, miał bowiem to głębokie przekonanie, iż pierwszym o
bowiązkiem przełożonych jest pamiętać o wszystkich po
trzebach tych, którym rozkazują, w czem nawet miał wiel
ką słuszność.
Henryk wszedł w jego położenie i raclby był naprawić
niedbalstwo kapitana Ganeya. Napróżno jednak oglądał
się na wszystklie strony i wyliczał w myśli rozmaite płody
tej ziemi, w tej chwili nic nie było pod ręką, oprócz berbe
rysu. A w tem, zwóciwszy wzrok na zatokę, zauważył
gromadkę mew, latających nisko ponad wodą. Ptaki te
widocznie zawzięty spór wiodły pomiędzy sobą, a gdy mło
dzieniec spojrzał w dół, obaczył w miejscu, nad którem me
wy krążyły tak hałaśliwie, przedmiot biały pływający na
powierzchni wody. Rozpoznał wkrótce z zadowoleniem, że
to były dwie ogromne ryby, związane sznurkiem. Zapew
ne wysunęły się z łódki dzikich ludzi. Ryby te były za du
że i za ciężkie, aby je mewy unieść mogły, swarzyły się
tylko o tę zdobycz, wzeszcząc i bijąc skrzydłami.
— Otoż to dla nas gratka, co się zowie — rzekł Hen
ryk, zdejmując obuwie i wchodząc do wody. Z łatwością
pochwycił ryby z przed nosa mew, które tem do prawdzi
wej rozpaczy doprowadził. Krzykliwe ptaki gromadnie za
nim goniły aż do samego brzegu, latając mu ponad głową
i ogłuszając swym przeraźliwym wzaskiem. On jednak
nie zważał na to i nie miał wcale ochoty uwzględnić tych
wymagań, śpieszył clo brzegu, niosąc dwie przepyszne,
świeżuteńkie makrele.
Widok ten przyniósł zasmuconym marynarzom tro
chę pociechy. Upieczono naprędce obie ryby, jedne spoży
to natychmiast z wielkim smakiem, drugą zachowano na
śniadanie jutrzejsze. Tymczasem i noc zapadła, mała gro
madka ułożyła się do snu pod drzewami, aby sił nabrać i
rano wyruszyć w drogę.
Nazajutrz przed wschodem słońca wszyscy już byli
na nogach i niezwłocznie puścili się w podróż. Postanowili
przedewszystkiem nie oddalać się zbytecznie od wybrzeża,
najpierw, ażeby drogi nie zmylić, a potem dlatego, że w
morzu prędzej zawsze znaleść pożywienie, aniżeli na lądzie.
Najprostszą było rzeczą iść ciągle przy samym brzegu cie
śniny, a jednak po naradzie z Seagriffem, Henryk oznaj
mił swojej gromadce, że będą wędrować ogromnemi zyg
zakami, zrana zdążając w kierunku ukośnym ku wyżynom,
z których mogli widzieć rozleglejsze przestrzenie lądu, a
co wieczór powacając ku brzegom morskim, aby się posi
lić i przenocować. Droga coprawda nadzwyczajnie się tym
sposobem przedłużała, gdyż zamiast dziesięciu mil w linji
prostej, musieli przejść conajmniej dwadzieścia pięć w ta
kim zygzakowatym kierunku. Lecz tak zawsze łatwiej mo
gli się uchronić od spotkania z krajowcami, gdyż ci rzad
ko kiedy oddalają się od morza, a był to dla nich wzgląd
bardzo ważny, nie mieli bowiem broni.
Wędrowcy nasi trzymali się ściśle tego planu, a po
wóciwszy wieczorem na brzeg morski, rozkładali się obo
zem w jakim zakątku, osłoniętym skałą lub drzewami,
ogień zaś razpalali w głębokiej jamie, wygrzebanej w zie
mi, ażeby nie mógł być widziany zdaleka.
Zwykłem ich pożywieniem były muszle, zbierane na
wybrzeżu, lub na ławicach szuwarów, jeśli je napotkali,
znajdowali też często jagody po lasach. Kiedyniekiedy u
dało się im zejść z nienacka i zabić kijem młodą fokę,
wtenczas mieli zapas mięsa na parę dni. Nie wszystkie
części foki sa równie smaczne, lecz polędwica i głowa sta
nowią pokram wyszukany, w niczem nie ustępujący cie
lęcinie. Seagriff nawet dokazał tyle, pracując długo i wy
trwale, że wydrążył kloc z twardego drzewa, w którym mo
żna było ugotować polewkę z ziół, a nie brakło do tego dzi
kiej rzeżuchy i innych roślin aromatycznych. Jeden z majt
ków wprawiał się w rzucanie kamieni z procy i już takiej
nabył zręczności, że mu się nieraz udawało zabić ptaka na
gałęzi. Jeśli natrafił na papugę, niewielki był stąd poży
tek, rosół tylko gotowano, gdyż mięso tego ptaka jest
twarde i niesmaczne. Lecz gdy przyniósł dziką kaczkę,
wyprawiano ucztę co się zowie. Zwłaszcza pewien gatunek.
właściwy Ziemi Ognistej, tak zwana kaczka parowiec
(steamer) wszystkim smakowała niezmiernie.
Jest to duży ptak, ważący do dwudziestu funtów i
dochodzący niekiedy metra długości. Głowę ma ogromną,
dziób szeroki, silny, rozgryza nim muszle, któremi się zwy
kle żywi. Skrzydła ma za krótkie i za słabe do lotu; służą
mu tak samo, jak strusiom, do przyśpieszania biegu, a cho
ciaż jest pletwonogą, bieży z taką chyżością, że przebywa
czasem dziesięć mil na godzinę. Kaczka parowiec pływa
też równie szybko po wodzie, a przytem uderza o wodę
skrzydłami z szelestem, jak parowiec łopatkami swych kół,
stąd pochodzi dziwna jej nazwa. Znakomity przyrodnik
Darwin pierwszy zauważył, że ptak ten porusza skrzydła
mi kolejno, a nie jednocześnie, w czem różni się od reszty
rzeszy skrzydlatej.
Codziennie wędrowcy widywali tysiące fok i otarji.
Raz mieli przed oczyma osobliwszy widok, foka samica li
czyła malca swego pływać. Wzięła go najpierw za płetwę,
jakgdyby go pod pachę trzymała, i unosiła ostrożnie na
powierzchni wody. Potem raptem rzuciła go dość daleko,
zmuszając tym sposobem, aby sobie sam dawał radę. Gdy
jednak spostrzegła że biedny malec zdyszany był znużo
ny, podpłynęła zaraz do niego i znowu go za płetwę po
chwyciła. Gdy odpoczął trochę, popchnęła go powtórnie
naprzód i nastąpiła nowa próba samodzielnego pływania, a
lekcja ta trwała dość długo. Mała foka z początku brała
się do tego bardzo niezgrabnie, lecz po godzinnej wprawie,
zaczęła się popisywać z coraz większą odwagą, radując ser
ce matki.
Ciekawsze jeszcze i osobliwsze widowisko wyprawiły
im wieloryby. Pewnego ranka ujrzeli po samym środku
kanału dwa olbrzymie cielska, płynące jedno za drugiem.
Niekiedy wieloryby podpływały tak blisko do brzegu, że
możnaby wiosłem do nich dostać, chwilami przystawały i
oddychały z hałasem, wyrzucając w powietrze strumienie
wody, która rozbryzgiwała się szeroko, spadała z szumem
aż na drzewa nadbrzeżne, jak deszcz rzęsisty. Zdaleka stru
mień taki wyglądał, jak piękny wodotrysk, otoczony mgli
stym obłokiem, który na słońcu przybierał blask srebrzy
sty. Wieloryby pływały tu i owdzie po kanale, jakby igra
jąc, potem znów puszczały się w dalszą drogę. Przybyły
od zachodu i płynęły w kierunku wschodnim. Oczywiście
przeprawiały się z jednego oceanu do drugiego tą samą
drogą, którą rozbitki upatrzyli jako najdogodniejszą dla
siebie. Czemuż nie mogli także odbywać morzem tej pod
róży.
Życzenie to miało być niezadługo spełnione. Naza
jutrz po owem spotkaniu z wielorybami, podróżnicy nasi
wybierali się właśnie z noclegu w dalszą drogę, gdy usły
szeli w pobliżu, od strony wody, głosy ludzkie, co ich niez
miernie zaniepokoiło, jak łatwo sobie wyobrazić. Henryk
Chester dał znak towarzyszom, aby się nie ruszali z miej
sca, sam zaś na czworakach dostał się na samą krawędź
nadbrzeżnego urwiska, wznoszącego się o kilkanaście me
trów nad powierzchnią morza i położył się tam w taki spo
sób, aby mógł widzieć, co się dzieje na wodzie, nie będąc
stamtąd widzianym.
Obaczył duże czółno uwiązane do brzegu u stóp ska
ły. Dwunastu elikolepów uwijało się po wybrzeżu, jedni
już ogień razpalali, gdy drudzy dopiero przygotowywali
rybackie przyrządy, chcąc korzystać z odpływu morza.
Henryk zauważył odrazu, że przeciw zwyczajowi
swemu nie mieli psów przy sobie, co go uspokoiło, gdyż te
zwierzęta najprędzej zawsze zwęszą obecność białych. Z
początku myślał więc tylko o tem, jakby się ukryć przed
wzrokiem dzikich. Lecz po chwili zuchwały pomysł pow
itał w jego głowie.
— Czemużbyśmy nie mieli sobie przywłaszczyć czół
na tych niegodziwców?... Czy warto się unosić delikatno
ścią dla tych łudzi, którzy nas traktują jak wogów, przy
jaciół naszych wzięli w niewolę, a gdyby mogli, z pewno
ściąby nas wymordowali bez wahania? Podstęp wojenny
w takiem położeniu jest przecież rzeczą zupełnie godziwą,
a porządne czółno takby się nam przydało!...
Ta myśl tak mu się podobała, że natychmiast powó
cił do towarzyszy z takiemiż samemi ostrożnościami, aże
by najlżejszym szelestem nie zdradzić przedwcześnie swo
jej obecności. Skinął na majtków i przedstawił im plan
swój półgłosem.
Przedsięwzięcie okazało się możliwe do wykonania.
Było ich siedmiu przeciw dwunastu i posiadali przecież re
wolwer. Mogli liczyć na to według wszelkiego prawdopo
dobieństwa, że wystrzał spłoszy dzikich i że w pierwszej
chwili przynajmniej głowy potracą. Szło tylko o to, czy
zamokłe naboje czasem nie zawiodą. Dotychczas ich nie
wypróbowano, nie chcąc marnować tak szacownego skar
bu i obawiając się zwabić wystrzałem dzikich. Seagriff
nie zaniedbał jednak osuszyć starannie tych nabojów, wie
szając je u pasa, ażeby przez dzień cały wystawione były
na działanie słońca.
Wszyscy zgodzili się na to, że należało popróbować
szczęścia; z ośmiu nabojów choć parę przecież musiało być
już dostatecznie osuszonych, a więcej nie potrzeba było na
to, aby przestrach wzbudzić w obozie dzikich.
Seagriff dał chwalebny przykład subordynacji, chciał
bowiem ustąpić swego rewolweru Henrykowi, który był
jego przełożonym, jako oficer. Lecz młodzieniec za nic
nie chciał przyjąć tej ofiary, oświadczył stanowczo, że po
nieważ stary cieśla szczęśliwym trafem zdołał tę broń ura
tować, sam też powinien jej używać.
Wszystkie te narady odbywały się szeptem i wę
drowcy przystąpili niezwłocznie do wykonania swojego
planu. Stanęło na tem, że Henryk z trzema majtkami miał
udać się manowcami o kilkanaście kroków dalej, podczas
gdy Seagriff z dwoma pozostałymi zbliży się o ile możności
do łodzi. Szło o to, aby z dwóch stron naraz napaść nie
spodzianie na dzikich i tem ich zmieszać i przerazić. Mała
gromadka rozdzieliła się tedy, Henryk miał dać znak do
ataku gwizdnięciem, stanąwszy na stanowisku.
Cały ten manew wykonany był z zadziwiającą zrę
cznością, Henryk i towarzysze jego ukryli się za skałą
nadbrzeżną tak doskonale, że słyszeli głosy elikolepów, któ
rzy ich widzieć nie mogli. Weszli cichuteńko do wody i
ciągle zasłonięci skałą, która pochylała się ponad nimi, po
stępowali ostrożnie, jeden trzymał w ręku włócznię drew
nianą, drugi maczugę, trzeci procę, a Henryk siekierkę ka
mienną, ktorą znalazł w opuszczonem obozowisku. Szczę
ście chciało, że dzicy siedzieli wszyscy przy ogniu, zajęci
przyrządzaniem jedzenia i nie zważali zbytecznie na to, co
się dokoła nich działo.
A wtem Henryk gwizdnął nagle i poskoczył naprzód,
ukazując się zdziwionym dzikim. W tejże samej chwili z
drugiej strony pojawił się Seagriff ze swoimi towarzysza
mi. Stary cieśla wycelował, do jednego z dzikich, który
mu się wydał wodzem, nacisnął rewolwer, ozwał się strzał,
a dziki ugodzony w prawe ramię, zaczął krzyczeć w niebo
głosy. *
Przerażeni tą niespodzianą napaścią, wyobrażając
sobie, że strzały śmiertelne posypią się teraz jeden za dru
gim, dzicy zupełnie stracili przytomność, żaden nawet
własnej broni nie pochwycił i wszyscy się rozbiegli, jedni
powskakiwali do wody, ratując się wpław, inni popędzili
lądem w różne strony.
Gdy tak nieprzyjaciel opuścił pole walki, nie próbu
jąc nawet obrony, zwycięzcy nieomieszkali skorzystać z
położenia, co żywo łódź odwiązali, wskoczyli do niej i od
płynęli.
W kwadrans znajdowali się już po środku kanału,
wiosłowali z zapałem, a chociaż zdobyte czółno było bardzo
proste, zupełnie pierwotnej budowy, niosło ich jednak chy
żo, a co więcej, odkryli w nim ku wielkiej swej radości
mnóstwo pożytecznych przedmiotów, jak skóry foki, roz
maite narzędzia z drzewa i kamienia. W godzinę byli już
daleko, stracili z oczu uriwstą skałę, która była widownią
bohaterskiego ich czynu.
Ziemia Ognista.
XIV.
NOWE ZAWIKŁNIA.
Czółno trzymało się wybornie i płynęło szparko,
zwłaszcza gdy przytwierdzono doń żagiel, dowcipnie spo
rządzony z wierzchnich ubiorów rozbitków, pozczepianych
naprędce za pomocą igieł z ości i włókien roślinnych. Prąd
fali unosił lekki statek prawie bez pomocy wioseł, śpiesz
nie więc posuwali się żeglarze nasi wzdłuż kanału Baglea.
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy ujrzeli wprost
przed sobą wyspę, czy też wybrzeże lądu, bo nie mogli tego
rozpoznać. Kanał w tem miejscu rozdwajał się widłowato;
Seagriff utrzymywał, że to musiała być wyspa Djabelska,
radził zatrzymać się tu i wypocząć, gdyż wyspa ta jest bez
ludna, a mgła podnosiła się ponad wodą, zapowiadając noc
bardzo ciemną. Henryk zgodził się na to z ochotą, lecz
dla uniknięcia wszelkich niemiłych niespodzianek, wydal
rozkaz, aby czółno wyciągnięto na brzeg i ukryto w gąsz
czach dla bezpieczeństwa.
Załatwiwszy się z tem szybko, żeglarze zaczęli szukać
zapasów żywności, gdyż głód im na dobre dokuczał. Natra
fili wkrótce na dużą chatę kwadratową, pobudowaną z
ogromnych pni drzewnych, z dachem urządzonym z gałę
zi. Mieszkanie to musiało być oddawna opuszczone, gdyż
bujne zielska i trawy otaczały je dokoła. Nie było ono
wenie podobne do chatek, stawianych zwykle przez kra
jowców Ziemi Ognistej, wyglądało raczej na dzieło rąk eu
ropejskich. Seagriff, znający dokładnie dzieje wyspy
Djabelskiej, objaśnił, że tę chatę wybudowali majtkowie
okrętu „Beagle", który był wysłany przez rząd angielski
dla obejrzenia tej ziemi pod dowództwem dzielnego kapita
na Fitzroy. Wiedział także, skąd pochodziła nazwa wyspy
Djabelskiej, było to zdarzenie bardzo zabawne. Jeden z
majtków angielskich usnął pod drzewem, na którme gnieź
dził się olbrzymi puhacz. Przeraźliwy wzask ptaka tak
go przeraził w nocy, że przypisywał to złym duchom, za
mieszkującym Ziemię Ognistą i dziwne rzeczy opowiadał
o swojej przygodzie; wkrótce wykryto prawdziwą przyczy
nę jego trwogi, niemniej jednak nadano wyspie nazwę
Djabelskiej.
Opowiadanie Seagriffa było prawdziwe, anegdotę tę
zapisał kapitan Fitzroy w dzienniku swej podróży, mylił
się tylko nasz cieśla w jednej rzeczy, niewłaściwie to
wszystko stosował do wyspy, na której gromadka rozbit
ków wypoczywała, gdyż to nie była wcale wyspa Djabel
ska, jak się niezadługo okaże. Stąd wypływa, że i chata
nie mogła być zbudowana przez załogę okrętu angielskiego.
Lecz wyobraźnia wiele może, a nasi rozbitki niewymownej
doznali pociechy w tej myśli, że mają nad głową dach,
wzniesiony przez ręce Judzi cywilizowanych. Błogie, uro
czyste prawie uczucie przejęło ich serca, gdy płomień bu
chnął wesoło na ognisku, urządzonem z dużych kamieni w
kącie chaty.
Wszyscy skupili się dokoła tego ognia, gdyż wieczór
*ył chłodny, a gdy spożyli wieczerzę, złożoną z foki pieczo
nej, zaczęli się naradzać nad swem położeniem. Nowa na
dzieja ich ożywiała, a powodzenie natchnęło odwagą i uf
nością. Wszak mieli czółno, dopłynęli szczęśliwie do wy
spy Djabelskiej (tak sobie przynajmniej wyobrażali), te
raz więc mogli śmiało liczyć na to, że ujdą pogoni zawzię
tych elikolepów i za parę dni dotrą do zatoki Powodzenia.
Tam zaś musieli się doczekać wcześniej lub później jakie
goś statku, tak przynajmniej upewniał Seagriff. Ra&
spotkawszy się z ludźmi cywilizowanymi, z porządnymi że
glarzami, nie wątpili, że od nich dostaną broni, może i po
moc pozyskują, a wówczas potrafią już odszukać jeńców,
uwolnić ich i z tryumfem odwieźć do Nowego Yorku. Ta
kie marzenia snuły się po głowie młodszych majtków, nie
licząc już Henryka Chestera, który w tem czółnie zdoby
tem widział ocalenie rodziny kapitana. Seagriff mówił na
to kiwając siwą głową:
— Jeszcześmy się nie wydobyli z wilczej paszczy...
Wymógł też na towarzyszach, aby nie zaniedbali żad
nej ostrożności i wedle zwyczaju czuwali kolejno przez ca
łą noc. Z wieczora chodził sam z jednym ze starszych
majtków dokoła obozu, dopiero około północy obaj się po
łożyli przebudziwszy dwóch innych na swoje miejsce. Ci
jednak na nieszczęście niezbyt sumiennie spełniali swój;
obowiązek, nie pojmowali też jego ważności i pofolgowali
sobie trochę. Noc była taka piękna, pogodna, taka cisza
panowała dokoła, a miękka, bujna trawa tak ich wabiła ku
sobie, że nie mogli się oprzeć pokusie, najpierw jeden wy
ciągnął się wygodnie, potem drugi, obaj poczęli drzemać i
w końcu usnęli.
Smutne skutki tego niedbalstwa niedługo na siebie
czekać dały. Około drugiej godziny po północy Henryk
Chester przebudził się pod ważeniem, że się z nim dzieje
coś niezwykłego, w uszach mu brzmiały jakieś dziwne
szmery, chciał się zerwać na nogi i ze zdumieniem uczuł
się całkowicie bezwładnym.. Nie był w stanie się podnieść,
jakby go siła jakaś niepojęta przybiła do ziemi. Usiadł je
dnak, jakkolwiek z trudnością i chwytając się machinal
nie za nogi, spostrzegł, że były od kolan aż do stóp silnie
skrępowane powozem. W tejże samej chwili wśród ciszy
nocnej ozwał się głos Seagriffa:
— Hej, warta! co tam się dzieje?
Nikt nie odpowiedział
— Steagrffie, czy masz swój rewolwer? — zapytał
Henryk Chester.
— Szukam go nadaremnie po omacku — odrzekł
cieśla — nogi mam skrępowane, nie pojmuję, co się stało!
— Ani ja także... — dało się słyszeć naraz kilka
głosów.
— Djabelska jakaś sztuka — mówił Henryk.
Zagadka rozstrzygnęła się wkrótce, światło zajaśnia
ło wśród ciemności i ukazała się gromadka dzikich z po
chodniami ze smolnego łuczywa w rękach. Za nimi szło
kilku innych, a ci popychali przed sobą obu wartowników,,
którzy mieli ręce związane na plecach. Wysoki, siwy sta
rzec zamykał pochód, ten wyglądał na wodza całej bandy.
Sprawa była aż nadto zrozumiała. Dzicy zeszli naj
pierw śpiących wartowników, potem cichutko wtargnęli
do chaty i wszystkich bez oporu powiązali. Oczywiście za
łatwili się z tem po ciemku, teraz dopiero zapalili pochod
nie. Lecz dlaczego poprzestali na skrępowaniu jeńców, za
miast ich wymordować odrazu? Napróżno Henryk zada
wał sobie to pytanie, trudno to było zrozumieć. Nie zau
ważył on jeszcze tego, co odrazu uderzyło Seagriffa, że ci
dzicy całą powierzchownością swoją różnili się znacznie
od elikolepów.
Spostrzeżenie to dodało trochę otuchy staremu cie
śli, postanowił też rozpocząć układy z nieprzyjacielem.
Wspomnieliśmy już podobno, że Seagriff rozumiał język
mieszkańców Ziemi Ognistej i pamiętał z niego niektóre
wyrazy. Zaraz też pochwalił się tą swoją umiejętnością.
— Arre! bracia!) Bor a g a t o p e i k o e.p!
(my nieprzyjaciele elikolepów!) — wołał raz po raz, przy
bierając wyraz twarzy, jak tylko mógł, najprzyjaźniejszy
i najsłodszy.
Wykrzykniki te ogromne ważenie wywarły. Dzicy
ze zdziwieniem patrzali na niego, pochlebiało im to widocz
nie, że ten akifka akinich (człowiek biały) tak
biegle włada ich językiem. Coś nakształt przychylnego
uśmiechu zarysowało się na tych wstrętnych twarzach.
am w oclz zł)liz ł się do Seagriffa, dotknął pokilkakrotnie
ręką jego pleców i piersi, wydając przytem głos jakiś dzi
wny, przypominało to kwokę, wodzącą kurczęta. Potem
mówił dość długo i z wielką powagą, lecz stary cieśla nie
wiele z tej przemowy zrozumiał, gdyż bardzo powierzchow
nie tylko znał język Ziemi Ognistej.
Zdawało mu się jednak, że wódz żądał od niego naj
pierw cierpliwości, poddania się losowi, a następnie zapy
tywał, z jakich powodów był tak zawziętym nieprzyjacie
lem elikolepów? Pierwszemu żądaniu łatwo mógł zadość
uczynić, niewiele na to potrzeba było dowcipu, lecz odpo
wiedź na pytanie wymagała już pewnej oratorskiej swady
i nasz Seagriff był cokolwiek zakłopotany. Nie stracił je
dnak głowy i dopomagając sobie wymownemi gestami jak
mógł tłómaczył wodzowi, że on i towarzysze jego przyby
li z zachodu, dostali się na ląd po rozbiciu okrętu, że naj
poczciwiej i naj sumienniej w świecie prowadzili handlowe
interesa z elikolepami, którzy im się odpłacili najczarniej
szą niewdzięcznością i zdradą, chociaż otrzymali od n;eh
mnóstwo kosztownych przedmiotów.
Dzicy z wielką uwagą i zajęciem słuchali tego oży
wionego opowiadania, w którem nazwa elikolepów pawta
rzała się raz po raz, przyczem twarz starego marynarza
wyrażała niechęć i pogardę, a uczucia te odbijały się zaraz
i na twarzach dzikich.
Trudno przypuszczać, aby rozumieli dokładnie, co
Seagriff chciał im powiedzieć, a jednak widocznie trafił on
choć w części do ich przekonania i obudził nawet współ
czucie. Nie idzie zatem, aby mu to czynem okazano, dzi
kim nie przyszło nawet do głowy, aby go z więzów uwolnić,
co widząc stary cieśla przestał w końcu mówić i gestyku
io wać; zamknął się w uroczystem milczeniu, sądząc, że tym
sposobem może zaimponuje prześladowcom.
Ale oni i na to nie zważali wcale. Posiadali na ziemi
około ogniska, które na nowo rozniecili, a potem pokładli
się i usnęli snem sprawiedliwych. Dwóch jednak czuwało
i tak pilnie strzegło jeńców, że niepodobna było myśleć o
uwolnieniu się z więzów; gdy tylko który sięgnął ręką do
powozów, krępujących jego nogi, zaraz ci dozorcy grozili
nqz aż eiuaiuinzojz op i[*BAp iiu&&uz i iuiBTuzoofA nui
dzą śpiących towarzyszy. Po kilku nieudanych próbach
Henryk i Seagriff dali za wygraną i postanowili siedzieć
spokojnie, a nawet położyć się i usnąć, jeżeli im przyjdzie
ochota do snu.
Gdy słońce weszło, dzicy zerwali się wszyscy na nogi,
a część gromadki z wodzem na czele oddaliła się i przez kil
ka godzin o nich nie słyszano. Reszta czuwała ciągle nad
więźniami, nie spuszczając ich z oka, chociaż zabawiali się
przytem w różne gry, dla skrócenia czasu zapewne. Słu
żyły im do tego to muszle, to kijki, które na ziemi roz
kładali.
Seagriff z wielką ostrożnością wydobył nóż i chciał
rozciąć swoje więzy, lecz jeden z wartowników natych
miast to spostrzegł i niewiele myśląc, związał mu ręce na
plecach, wyjaśniając przytem, i mową i gestami, że jeżeli
biały człowiek nie zechce siedzieć spokojnie, to znajdzie
się sposób, by zmusić go do tego.
W południe powóciła gromadka dzikich, która ode
szła była zrana. Wszyscy byli nadzwyczajnie ożywieni,
jakby pod wpływem wielkiej jakiejś radości. Wódz szcze
golnie wymachiwał rękami, wskazywał coś na ziemi, od
mierzając na niej przestrzeń dwudziestu lub trzydziestu
metrową, mówił do wartowników z ogromnym zapałem, a
ci także dawali oznaki rozradowania. Seagriff domyślił
#się w końcu, że dzicy schwytali wieloryba, zapewne jedne
go z tych, których wędrowcy widzieli parę dni temu w
cieśninie.
Wszystko to nie zmnieniało jednakże położenia jeń
ców i żadnej im nie przyniosło pociechy. Dzicy nie mieli
widocznie zamiaru ich oswobodzić, nie przyszło żadnemu z
nich na myśl, że jeńcy portzebowali się posilić, nie dawali
im ani jeść, ani pić. W pierwszej chwili widok ludzi bia
łych wydał się im osobliwością, spoglądali na nich cieka
wie, teraz już im spowszednieli i nic sobie z nich nie robili.
Oczywistą było rzeczą, że niepotrzebni byli w tej chwil,
lecz mogli się przydać na później, więc ich pozostawiono w
odwodzie, jak bydlęta na rzeź przeznaczone.
Jeńcy to rozumieli i myśli ich bardzo były niewesołe,
gdy wtem około drugiej po popołudniu dał się słyszeć ha
łas niezwykły i nadeszła liczna gromada krajowców. Było
pomiędzy nimi mnóstwo kobiet, łatwo je można było poz
nać po piskliwym głosie.
I nagle wysunęła się z pomiędzy nich jedna, przed
którą tłum dzikich rozstępował się z wielkiem uszanowa
niem, jakby przed królową. Kobieta ta szybkim krokiem
weszła do namiotu i zbliżyła się do jeńców.
XV.
KRÓLOWA TENEKÓW.
Weszła i rozglądała się ciekawie na wszystkie stro
ny, lecz nie mogła dojrzeć dokładnie twarzy białych ludzi.
Wzrok jej, olśniony blaskiem słońca, potrzebował czasu,
aby się z tą ciemnością oswoić. Lecz jeńcy widzieli ją do
skonale i ze zdziwieniem spostrzegli, że miała na sobie
ubiór z tkaniny bawełnianej, zrobiony na sposób europej
ski, do tego trzewiki skórzane, bransoletki srebrne, a w rę
ku trzymała parasol czerwony, jednem słowem wyróżnia
ła się w uderzający sposób od wszystkich krajowców, któ
rzy ją otaczali, tak mężczyzn, jak kobiet.
A jednak z postaci podobna była do reszty rodaków
swoich, cere miała mahoniową, policzki wystające, usta
szerokie, oczy i włosy czarne, jak węgiel. Lecz rzecz dzi
wna, ten typ, tak w ogóle niemiły i wstrętny, u niej złago
dzony był wyrazem całkiem odmiennym, też same rysy,
które u reszty kobiet miały w sobie coś małpiego, u tej je
dnej nie były wcale szpetne, a nawet pewien wdzięk posia
dały. Zrazu trudno było zrozumieć, co właściwie stanowi
ło tę różnicę, lecz przypatrując się uważniej młodej królo
wej, każdy musiał spostrzedz, że w oczach jej malowała
się dobroć i inteligencja, i to czyniło ją prawie piękną. Ru
chy jej także były zgrabne i poważne zarazem, a wyraz
smutku i pewnej zadumy, rozlany na twarzy, musiał w
każdym zbudzić współczucie dla tej dziwnej istoty.
Henryk Chester wpatrywał się w nią z zajęciem i
ciekawością tem większą, że cała ta postać budziła w nim
jakieś niewyraźne wspomnienia, chociaż w żaden sposób
przypomnieć sobie nie mógł, gdzie mógł przedtem widzieć
te usta, to czoło, tę osobliwszą fizjonomję, która na nim
tak szczególne wywierała ważenie? Gdzie i kiedy? I od
powiadał sam sobie, że to musiało być tylko złudzenie wyo
braźni, rzecz bowiem była całkiem nieprawdopodobna, gdy
wtem zwócił oczy na jednego z towarzyszów królowej i
nagle wszystko zrozumiał.
Towarzysz ten był to także krajowiec Ziemi Ognistej,
takiż sam, jak inni, nie poprzestawał on jednak na stroju
narodowym, który coprawda właściwiej nazwaćby można
brakiem wszelkiego stroju. Miał więc na sobie stare spo
dnie, niegdyś czarne, dziś barwy jakiejś niepewnej, na gło
wie kapelusz wymięty, włożony na bakier, a na szyi koł
nierzyk stojący bez koszuli, w ręku zaś trzymał laskę
(rzcinową i wywijał nią z fantazją.
Widok tej laski otworzył oczy Henrykowi. Przypo
mniał sobie w jednej chwili wszystko: ów dzień pamiętny,
gdy błądził w porcie, gdy poraz pierwszy dotknął stopą po
kładu okrętu Kalypso i spotkał następnie tę dziwaczną
trójkę cudzoziemców, których uratował z pomocą Neda
Ganeya od napaści „szczurów portowych".
Wspomnienie to tak żywo stanęło mu naraz w pamię
ci, że przypomniał sobie nawet imiona tych osobliwszyćh
istot i wyciągając ręce do królowej i jej towarzysza, za
wołał: "
— Okaszlu!... Orundeliko!...
Oni drgnęli oboje, słysząc ten niespodziewany wy
krzyknik, lecz wzrok ich był już teraz oswojony z ciemno
ścią, natychmiast też poznali swojego wybawcę. Pomimo
zmian ogromnych, które zaszły w jej położeniu w ciągu
tych lat kilku, Okaszlu widocznie nie zapomniała o wdzię
czności, gdyż idąc za pierwszym popędem uczucia, padła
na kolana przed Henrykiem, tak zupełnie, jak niegdyś w
porcie angielskim i rękę jego do ust przycisnęła. Jedno
cześnie zaś przemówiła do niego po angielsku:
— Pan tu u nas, pan, mój wybawca, którego nazwi
ska nawet nie znam, lecz który zostawiłeś w mojem sercu
niezatarte wspomnienie!... Coż to za szczęście, żeśmy się
znowu spotkali i że moge panu raz jeszcze wdzięczność
swoją okazać!...
Przerwał jej ten wylew czułości Orundeliko," który
zbliżył się do Henryka, z kapeluszem w jednej ręce, z lase
czką podniesioną w drugiej i wykrzywiając się zabawnie,
zaczął mu także składać podziękowania serdeczne. Na nie
szczęście zapomniał oczywiście języka angielskiego, a mo
że nigdy zbyt biegle nim nie władał, nie mógł więc jakoś
przyjść do słowa i tylko kłaniał się na sposób europejski i
ściskał dłonie Henryka z tem osobliwszem gdakaniem, któ
re w Ziemi Ognistej stanowi powitanie.
— Jeżeli mi chcecie dowieść swojej przychylności,
moi państwo — rzekł młodzieniec — macie do tego sposo
bność wyborną. Wszak, o ile mi się zdaje, zajmujecie tu
jakieś wysokie stanowisko, użyjcież swoich wpływów, aby
mnie i towarzyszy moich oswobodzono z tych więzów i wy
puszczono na wolność, bo myśmy nic a nic nie zawinili wa
szym rodakom.
Okaszlu spojrzała uważniej na jeńców i jakby w tej
chwili dopiero spostrzegła smutne ich położenie, wydała
okrzyk zgrozy i oburzenia:
— Jakto! — mój wybawca skrępowany sromotnie,
jak jeniec!... tu, na tej ziemi, nad którą ja panuję, przez
tych ludzi, którzy mnie zowią swą królową!.. Zdejmcie
z nich natychmiast te powozy! — dodała, zwacając się
do swoich poddanych i mówiąc ich językiem — oswobodź
cie z więzów białych ludzi i bądźcie dla nich z uszanowa
niem największem, to sa przyjaciele i sprzymierzeńcy
moi!...
Rozkaz ten natychmiast został wykonany, dzicy
śpiesznie porozcinali powozy krępujące naszych żeglarzy
i pokornemi gestami starali się im dać poznać, że żałują
mocno tej pomyłki i gotowi są ją naprawić. Seagriff wi
dząc, jaki obrót biorą rzeczy, odważył się wypowiedzieć
odrazu, co mial najbardziej na sercu i zapytał, czy nie mo
gliby poprosić o obiad.
Okaszlu wydała natychmiast stosowne rozkazy, za
stawiono sutą ucztę z ryb i mięsa suszonego, z dodatkiem
rozmaitych mięczaków. Królowa sama im podawała po
trawy i zachęcała do jedzenia, a przytem wiodła z nimi o
żywioną rozmowę, opowiadając o sobie i rozpytując, co ich
w te strony przywiodło.
Ziemia, na której rozbitki znajdowali się obecnie, nie
była wyspą Djabelską, lecz długim, wąskim półwyspem,
wciśniętym pomiędzy dwiema odnogami morskiemi. Za
mieszkiwało go plemię teneków. Okaszlu była królową te
go ludu. Szałas, w którym żeglarze noc przepędzili, był
dawniejszem mieszkaniem, według jej wskazówek urzą
dzonem, lecz opuściła je przeszło od roku i kazała sobie in
ne, wspanialsze pobudować cokolwiek dalej.
Zrana jeszcze oddział przybocznej straży królowej
dał jej znać o uwięzieniu białych ludzi, o chociaż miała
dnia tego zajęcie bardzo ważne, zaszedł bowiem w jej pań
stwie wypadek ogromnej doniosłości, wieloryb osiadł na
mieliźnie w nocy i trzeba go było rozebrać, rzuciła jednak
wszystko i pośpieszyła obaczyć europejczyków. Okaszlu
zachowała miłe wspomnienia z pobytu swego pośród bia
łych i sprzyjała im wszystkim wogóle, nie spodziewała się
jednak spotkać pomiędzy jeńcami swojego dobroczyńcę,
któremu tyle wdzięczności była winna.
Dowiedział się także Henryk, jakim sposobem królo
wa teneków dostała się do portu Portsmouth w Anglji,
gdzie ją tak niegodnie napastowała banda „szczurów por
towych". Była to historja bardzo prosta, Okaszlu opowie
działa ją szczegółowo.
Przed ośmiu laty mniej więcej, admirał Fitzroy, wów
czas kapitan tylko, dowódca okrętu „Beagle", zwiedzał w
celach naukowych wybrzeża Ziemi Ognistej. Mierzył głę
bokość morza, zdejmował mapy lądu, co go zmusiło zatrzy
mać się dość długo w tych stronach. Krajowcy skradli
mu szalupę, próbował więc różnych sposobów, aby ją od
zyskać, a w końcu wziął do niewoli kilku zakładników. Na
nic się to jednak nie przydało, szalupa się nie znalazła. Ka
pitan angielski nie miał wcale zamiaru mścić się na zakła
dnikach i wypuścił ich na wolność, oprócz trojga łudzi;
tych zatrzymał dłużej, gdyż miał w tem swoje powody.
Najstarszy z owych jeńców liczył lat z dwadzieścia,
nazywał się Elepari, był niesforny, popędliwy, uparty i
przez czas pobybtu swego na okręcie zachowywał się nad
zwyczaj zuchwale. Kapitan postanowił za karę zatrzymać
go dłużej w niewoli, pochlebiając sobie, że go w końcu choć
trochę ucywilizuje. Drugi jeniec był to chłopak dwuna
stoletni, kapitan Fitzroy kupił go poprostu od rodziców,
którzy mu sami ten targ zaproponowali, znęceni widokiem
błyszczącego guzika. Malec bardzo roztropnie wyglądał,
nazywał się Orundeliko. Nareszcie zatrzymano także na
okręcie małą dziewczynkę, imieniem Okaszlu, która po
chodziła z królewskiego rodu, lecz była sierotą.
Odpływając do Europy, kapitan zabrał z sobą tych
troje ludzi w nadziei, że dłuższy pobyt w Anglji wywze
na nich wpływ, dobroczynny, poskromi dzikie instynkty i
rozwinie lepsze skłonności. Miał zamiar zająć się nimi su
miennie, dać im jaknajstaranniejsze wychowanie, a nastę
pnie odwieźć do rodzinnej ziemi, aby pośród współbraci
mogli krzewić zaczątki cywilizacji. Przybywszy do Anglji
kapitan umieścił wychowańców swoich w najlepszych za
kładach naukowych i polecił opiece doświadczonych nau
czycieli.
Proba ta niejednakowo się powiodła na tych trojgu
ludziach jednej rasy. Najmłodsza Okaszlu miała niepo
spolite zdolności i wielką korzyść odniosła z udzielanych
jej nauk. Towarzyszki na pensji przezwały ją Fuegją, od
portugalskiej nazwy Ziemi Ognistej. Orundeliko chwytał
chciwie powierzchowne strony cywilizacji; namiętnie lu
bił strój wytworny, naśladował doskonale w ruchach i w
całym układzie tak zwaną złotą młodzież, przejął się do te
go stopnia zwyczajami wielkiego świata, że nigdy bez rę
kawiczek nie wyszedł na ulicę. Lecz do nauki nie okazy
wał najmniejszej ochoty i pod tym względem niepodobna
było lenistwa jego przełamać.
Elepari w niczem się nie dał zmienić, dzikie jego skłon
ności zanadto były już zakorzenione. Miał on nienawiść
wodzoną i niepokonaną do białych ludzi, dobroć, łagod
ność, najmniejszego wpływu nie wywierały na niego, opoT
ru zaś nie znosił, jeśli mu się kto sprzeciwił, nie zważał na
nic, rzucał się na każdego, jak wTściekły, gotów nawet za
bić bez wahania przeciwnika. Po kilku wypadkach podo
bnych, które o mało się nie zakończyły tragicznie, przeko
nano się, iż nie było dla niego miejsca w kraju cywilizowa
nym i opiekun musiał go odwieźć do ziemi rodzinnej, ł
Orundeliko nie miał co robić w Europie, do niczego nie o
kazywał zdolności ani ochoty, chyba do życia bezczynnego
i próżniaczego, więc i on bez żadnych korzyści powócił do
kraju rodzinnego.
Okaszlu z innych powodów i w odmiennych celach
odwieziono tamże. Opiekunowie jej nie bez słuszności są
dzili, że dziewczyna tak roztropna i dobra, poznawszy do
broczynne strony cywilizacji, potrafi z łatwością opanować
ciemne umysły współbraci i na to użyje swego wpływu,
aby ich oświecić i złagodzić dzikie ich obyczaje. Kapitan
Fitzroy wziął do serca tę sprawę, zebrał składkę, zakupił
różne narzędzia rolnicze i gospodarskie, przedstawił mło
dej dziewczynie cały plan postępowania, napomknął nawet
o tem, że powinnaby zostać żoną Orundelika, aby go na
dobrej drodze utrzymać i waz z nim prowadzić dzieło cy
wilizacji w ojczyźnie. Następnie troje wychowańców ka
pitana odpłynęło z powotem do Ziemi Ognistej.
Ale Okaszlu Fuegja przedewszystkiem oświadczyła
stanowczo, że nie chce być żoną Orundelika, ani żadnego
ze swoich rodaków, że nigdy zamąż nie wyjdzie. Ponieważ
pochodziła z rodu wodzów, więc plemię teneków, do które
go należała, jednogłośnie obrało ją królową. Była panią
samowładną, a chociaż Orundeliko miał niekłamaną ochotę
dzielić z nią władzę i wszystkie przywileje tronu, nikt nie
myślał zmuszać jej do niemiłych związków. Ręka królo
wej była bardzo pożądaną dla Orundelika, który nie lubił
pracować, bo zapewniała mu życie wygodne przy boku do
stojnej małżonki. Odmowa Okaszlu pogrążyła go w smu
tek ponury, a ponieważ nie zapomniał jeszcze, jak się wy
raża w Europie usposobienie melancholiczne, więc po ca
łych dniach błądził po wybrzeżu w kapeluszu i z laseczką w
ręku, wzdychając i spoglądając w niebo. Ale w dzikich
krajach taka melancholja nie popłaca wcale i nie budzi naj
Ziemia Ognista. U
mniejszego współczucia, tam każdy, kto chce jeść, musi o
tem pomyśleć, a niema bogatych próżniaków, za których
pracują inni. To też Orundeliko byłby niezawodnie wkrót
ce z głodu zginął, gdyby dobra Okaszlu nie była się zlito
wała nad nim i nie dała mu jakiegoś urzędowania na swo
im dworze.
Elepari tyle tylko odniósł korzyści z pobytu swego
w Europie, że um|iał po powocie do kraju wziąć ogromną
przewagę nad swoimi współbraćmi. Przywiózł z sobą nieo
cenione bogactwa, strzelbę, ubiór marynarski, z tuzin gu
zików mosiężnych i parę doskonałych wędek; wszystko to
takie ważenie wywierało na te ciemne umysły, że w kilka
miesięcy posiadacz owych skarbów stał się jednym z naj
potężniejszych wodzów w kraju. Nienawiść jego dla ludzi
białych nie zmniejszyła się wcale, z upragnieniem wyglą
da! sposobności, aby pomścić na nich urojone swoje krzyw
dy. Na szczęście o sposobność nie było łatwo w Ziemi Og
nistej i trzeba było takiego wypadku, jak rozbicie okrętu
Kalypso, aby ów zwierz dziki mógł dostać w swoje ręce bez
bronnych ludzi białych.
Jak widzimy, dobre chęci kapitana Fitzroya chybi
ły zupełnie celu co się tyczy dwóch wychowańców jego
mężczyzn. Elepari, zakosztowawszy cywilizacji, stał się
szkodliwszym jeszcze, Orundeliko był zupełnie nieużyte
czny, obaj po latach kilku powócili do stanu dzikości, sta
rania wychowawców nie pozostawiły na nich najmniejsze
go śladu. Okaszlu jedna nie zawiodła położonych w nie,}
nadziei, na żeglarzach naszych sprawdziły się prorocze sło
wa, wyrzeczone niegdyś przez kapitana angielskiego!
— Może jaki nieszczęśliwy rozbitek, wyrzucony na
te wybrzeża, znajdzie gościnne przyjęcie i pomoc u Fuegji
lub jej dzieci, którym matka zapewne opowie, że biali lu
dzie nie zasługują na nienawiść, gdyż obchodzili się z nią
poczciwie i nauczyli ją miłować wszystkich bliźnich i ni
komu niewinnie nie wyrządzać krzywdy.
XVI.
NA DWORZE KRÓLOWEJ OKASZLU.
Tego samego dnia Okaszlu, otoczona całym swoim
orszakiem, odprowadziła Henryka waz z towarzyszami do
swojej rezydencji, to jest do szałasu drewnianego, który
kazała sobie wybudować o mil kilka od dawniejszego swe
go mieszkania.
Pałac ten królewski przyozdobiony był matami pięk
nie plecionemi, kosztownemi futrami, wyglądał też dość
okazale. Okaszlu starannie przechowywała różne pamiąt
ki, przywiezione z Anglji. Pośród tych skarbów Henryk
ujrzał ze wzruszeniem fotografję portu Portsmouth, tej
ulicy właśnie, gdzie po raz pierwszy ujrzał dzisiejszą kró
lowę.
Starzec, nazwiskiem Amakua, piastujący wysokie
dostojeństwo wodza wojskowego, bardzo serdecznie obcho
dził się teraz z gośćmi królowej; ile razy zbliżył się do któ
rego z nich,, nie omieszkał poklepać go przyjaźnie po ple
cach, gdakając przytem zwyczajem narodowym. Na niesz
częście czynności jego nie zawsze się zgadzały z temi po
wierzchownem! oznakami przychylności, patrzał tylko, co
by mógł ściągnąć nieznacznie od przyjaciół. Raz naprzy
kład schwytano go na uczynku, gdy próbował sobie przy
właszczyć nóż Seagriffa, wiszący w pokrowcu pasa, we
dług zwyczaju marynarzy angielskich. A bardzo podstę
pnego sposobu użył stary lis, aby ten niecny czyn spełnić.
Zbliżył się do Seagriffa z uśmiechniętą miną, jedną ręką
klepał go z najwyższą serdecznością po plecach, a drugą
sięgnął mu do pasa!... Na szczęście Henryk Chester stał
blisko i przybył na pomoc cieśli. Widząc, że mu się sztuka
nie udała, stary filut rozśmiał się na głos, jak gdyby to
był żart najniewinniejszy. Hepryk, nie chcąc go drażnić,
ofiarował mu natychmiast piękny guzik mosiężny. Seagriff
jednak strzegł odtąd noża, jak źrenicy w oku.
— Takie bydlęta są nienasycone — mówił — żeby
śmy im oddali wszystko, co mamy, to jeszczeby nas w do
datku odarli ze skóry.
Żeglarze nie mogli się wydziwić krajowcom, że tak
mało snu potrzebowali. Przez całą noc prawie słychać ich
było rozmawiających. O byle co zanosili się od śmiechu,
a tak hałaśliwie się śmieli, że psy przestraszone zaczynały
im zaraz wtórować przeraźliwem szczekaniem. Śmiech mie
szkańca Ziemi Ognistej o milę posłyszeć można. Siła fizy
czna tych ludzi zadziwiającą jest przy małym ich wzroście,
lecz siła ich głosu ma w sobie coś niepojętego. Przeraźli
we jego dźwięki mogą iść o lepsze z tuba; gdy kilku kra
jowców ucztuje przez całą noc na brzegu, a taka gratka na
szczęście niezbyt często im się zdarza, na okrętach, stojąc
cych ay pobliżu, nikt z pewnością oka nie zmruży.
Plemię teneków stało jednakże znacznie wyżej pod
każdym względem od elikolepów. Mieszkania ich budowa
ne były bardzo kunsztownie, mniejsze chatki miały kształt
stożkowaty, większe, dla dostojniejszych osób przeznaczo
ne, urządzali zupełnie, jak domy prawdziwe, ściany zbijali
z grubych pni drzewnych, przetykanych trzciną, a dachjr
pokrywali korą. Roztropniejsi i przezorniejsi od innych
plemion sąsiednich, umieli suszyć i wędzić mięso i ryby,,
gromadząc tym sposobem zapasy żywności na zimę. To też
nigdy u nich nie było wielkiego głodu, tej straszliwej klę
ski ludów, zamieszkujących Ziemię Ognistą, powierzchow
ność ich nawet nie była tak odrażająca, tak zwierzęca, jak
u innych dzikich tej samej rasy. Do wysokiej doskonało
ści doprowadzili myślistwo i rybołówstwo, umieli więc
wyzyskać umiejętnie wszystkie płody nędznej swojej zie
mi, chociaż nie zdołali jeszcze wznieść się na wyższy sto
pień cywilizacji i zajmować się uprawą roli.
Okaszlu opowiadała, jak po powocie do ojczyzny
próbowała zasiać ziarna zbożowe, ażeby rodaków zapoznać
z rolnictwem. Tymczasem część nasion nie zaoranych wy
jadło ptactwo, a ludność drwiła z tych nowości, których
nie rozumiała, szczególnie zaś z tego, że po zasianiu nasie
nia tak długo trzeba było czekać na plony; uważano więc
to wszystko za trud daremny i istne szaleństwo. I królowa
też powiedziała sobie w końcu, że jeśli lud teneków jest
szczęśliwy i zadowolony bez chleba, to pocóż ma nagwałt
ten nowy pokarm narzucać?
Młoda dziewczyna nie mogła się nacieszyć towarzy
stwem ludzi cywilizowanych, za którymi tęskniła ciągle
wśród dzikich swoich współbraci, lubiła niezmiernie roz
mawiać z Henrykiem i towarzyszami jego, opowiadała im
różne szczegóły ciekawe o przyrodzie tego kraju i obycza
jach swego ludu. Tenekowie, jak upewniała, mieli uspo
sobienie łagodne i spokojne, nigdy nie rozpoczynali wojny
bez koniecznej potrzeby. Lecz sąsiedzi zmuszali ich do te
go niekiedy, napadając na nich i rabując zwierzynę na ich
gruntach. Najwięcej im się dali we znaki elikolepi, a tak
że plemię japusów, mieszkających na zachodzie. Ci ostatni
jednak daleko rzadziej wkraczali w posiadłości teneków, od
których oddzielał ich szeroki pas ziemi niezamieszkałej;
zwykle też zmuszał ich cło nadużyć podobnych głód dotkli
wy, na ich ziemi brakło bowiem żywności. To też Okaszlu
litowała się nad nimi i często posyłała im nawet trochę ży
wności, aby ich od złego powstrzymać.
Oprócz elikolepów, równie strasznymi wogami jej
ludu byli okusmeni, których siedziby leżą na północ cieśni
ny i przechodzą aż na drugą stronę ogromnego łańcucha
gór, ciągnącego się wzdłuż wybrzeża. Okaszlu opowiada
ła dziwy o tych okusmenach, o wzroście ich olbrzymim, i
strasznej broni, którą się posługują, z nadzwyczajną zręcz
nością; broń tę nazywają oni b o a s, jest to prawie to
samo, co lasso, używane na Pampasach. Na szczęście
okusmeni, trudniąc się wyłącznie myślistwem, nie byli że
glarzami, nie mieli nawet własnych czółen i jeżeli chcieli
przebyć cieśninę, musieli wzywać pomocy japusów lub eli
kolepów, a ci rzadko kiedy byli z nimi w zgodzie.
Powacając do swojego plemienia, Okaszlu opowia
dała, jak wojownicy jej doskonale umieli polować na lamy,
tak zwane guanak i, na bobry i foki. Połów fok odby
wa się zwykle na morzu, wielką pomocą są przytem psy,
które dzielnie pływają, otaczają upatrzoną fokę dokoła,
czasem i z pod wody umieją ją wypłoszyć.
Polowanie na guanaki wymaga niepospolitej wpra
wy i zręczności. Tenekowie czatują na nie w miejscach,
gdzie te zwierzęta torują sobie ścieżki pośród gęstwiny i
uderzają je w pewne miejsce pomiędzy łopatkami włócz
nią, zakończoną ostrzem kościanem. Bobry zaś tropią na
jeziorach i stawach, których jest mnóstwo w stronie pół
nocnej krainy teneków.
Co do połowu ryb, sposoby ich są bardzo proste, pier
wotne prawie. Nie mają haczyków żelaznych, czepiają
więc tylko kawałek mięsa foki na włosiu, gdy ryba złakomi
się na ten przysmak, niełatwo może oswobodzić zęby, raz
uwięzione w tem twardem i żylastem mięsie, daje się więc
zazwyczaj aż na brzeg wyciągnąć. Wędka składa się z ki
ja niezbyt długiego, wygląda prawie jak bat.
Tenekowie rozniecają ogień za pomocą krzemienia,
noszą też zawsze krzesiwo przy sobie, tak, jak europej
czyk palący papierosy nosi pudełko z zapałkami. Do uzu
pełnienia krzesiwa służą im różne materjały łatwo zapalne,
puch niektórych ptaków, mech starannie osuszony lub pe
wien gatunek grzyba, dość podobny do naszej hubki.
Orundeliko bywał zwykle obecny przy tych rozmo
wach, z duma słuchał, jak Okaszlu wysławiała zręczność i
różne przymioty swojego ludu, sam też nieraz starał się
wykazać wyższość swoją nad elikolepami i wielkim ich wo
dzem Eleparim.
— Elepari hultaj! — mówił, krzywiąc się z wyrazem
wstrętu i pogardy — okradł mnie, gdy okręt angielski na
ląd nas wysadził. Hultaj!... wielki hultaj!... Elepari zaja
da tłuszcz wielorybi...
Trudno zrozumie, dlaczego Orundeliko uważał zja
danie tłuszczu wielorybiego za coś tak dalece hańbiącego,
gdyż mówiąc to, pożerał chciwie kawał mięsa foki zupełnie
na surowo waz z tłuszczem. Pokazuje się, że nawet i u
dzikich ludzie zawsze lubią wynosić się jedni nad drugich.
Ze wszystkich tych szczegółów opowiadania królowej
Henryk Chester mógł wnosić z wielkiem prawdopodobień
stwem, że kapitan Ganey z rodziną i towarzyszami dostał
się do rąk Elepariego. Okaszlu słyszała już nawet przed
kilku dniami, że elikolepi mieli białych jeńców w obozie
swoim głównym, po drugiej stronie cieśniny, przy ujściu
kanału Beaglea. Zdawałoby się na pozór, że taki zbie
okoliczności szczęśliwym był dla jeńców, bo przecież i Ele
pari uratowany był także owego dnia w porcie angielskim
przez Henryka i Neda Ganeya. Okaszlu dowiedziała się
ze wzruszeniem wielkiem, że cała rodzina jednego z jej
obrońców, ojciec matka i siostra, znajdowali się w rękach
plemienia Ziemi Ognistej. Wyznała jednak Henrykowi,
że los ich wielce ją niepokoił.
— Elepari niecierpi białych ludzi o tyle, o ile ja ich
kocham i szanuję — mówiła. Jak każdy zły człowiek, nie
zdolny do wdzięczności, nienawidzi on tych, którzy mu do
brze czynili; to też prawie pewna jestem, że nie odda nam
±o±
dobrowolnie swoich jeńców... W każdym razie rozpocznie
my od układów pokojowych i dopiero gdy te się nie poMio
dą, musimy przejść do otwartej walki. A wówczas, któż
wie. czy potrafimy ich pokonać?...
— Uczynimy wszystko, co jest w naszej mocy—rzeki
Henryk. — Przedewszystkiem idzie o to, aby się dowie
dzieć na pewno, czy przyjaciele nasi żyją i czy znajdują się
rzeczywiście w owym obozie elikolepów, gdzie rozkazuje
Elepari. Wówczas dopiero obmyślimy sposób wyrwani:)
ich z rąk jego i obaczymy, kto silniejszy!...
XVII.
W OBOZIE ELIKOLEPÓW.
Wieść, która doszła do rezydencji królowej teneków.
nie była zmyślona. Kapitan Ganey z żoną i córką oraz
sternik Lyons, Poluks i trzej majtkowie uwięzieni byli
istotnie w głównym obozie elikolepów.
Więźniowie od dni ośmiu wiedli tam życie najnędz
niejsze i pełne niepokoju. Strzeżono ich z największą su
rowością i zagrożono śmiercią, gdyby próbowali ucieczki.
Zamknięto ich w nędznym wigwamie *) ze skór, na wyso
kich tykach rozpiętych. Więzienie to mieściło się w obrę
bie obszernego podwórza, zagrodzonego palami, które ota
czało mieszkanie wodza. Do palów ze wszystkich stron
przytykały wigmamy innych mieszkańców, a cała ta wio
ska wyglądała na twierdzę, wąski pas ziemi jedyny przy
stęp do niej stanowił, gdyż zbudowana była na samym cy
*) Tak nazywają dzicy w Ameryce swoje szałasy.
iu u
plu półwyspu. Utrudniono jeszcze tę drogę przekopaniem
rowu w najwęższem miejscu przesmyka, pień drzewa, za
most służący, pilnie był ciągle strzeżony przez dwie lub
trzy kobiety.
Nie mogli też jeńcy myśleć o ucieczce, chociaż wolno
im było poruszać się swobodnie w nędznem mieszkaniu,
zdjęto z nich przynajmniej powozy. Dziurawe skóry nie
zbyt szczelnie osłaniały szałas, mogli więc ciągle wddzieć,
co się działo dokoła i słyszeć rozmowy wartowników, któ
rzy ich pilnowali, a to, co zdołali zrozumieć, nie było dla
nich pocieszające. Codziennie prawie domagano się głoś
no ich śmierci, łatwo to było poznać z wymownych gestów.
Najwięcej jednak dokuczały im psiska, które nieu
stannie włóczyły się dokoła ich więzienia i ujadały zawzię
cie. Była to straż najlepsza i najpewniejsza, trudno było
nawet marzyć o tem, aby ją zmylić lub oszukać. A rzecz
dziwna: psy te okazywały takąż samą nienawiść do murzy
na Poluksa, jak i ich panowie: widok tego biedaka do
wściekłości je pobudzał, musiał też ciągle mieć się na
ostrożności, aby go nie okaleczyły.
A jednak zdolności jego kucharskie i tu mu się przy
dały, może nawet uchroniły go od śmierci. Jakkolwiek
wódz Elepari wyrażał się pogardliwie o kuchni europejskiej
umiał jednak ją cenić i z wielkim smakiem zajadał wyszu
kane potrawy, które Poluks na rozkaz jego przyrządzał.
Ale stare baby sekutnice nienawidziły murzyna i gdyby
to od nich zależało, byłby już niezawodnie sam poszedł na
rożen, zamiast przyrządzać rozmaite smaczne frykasy. Ile
razy która go spostrzegła, zaraz zaczynała mruczeć i zęby
groźnie wystawiać, nie gorzej od psów. Nieszczęśliwy Po
luks tak się ich obawiał, że gdy którą napotkał, drżał od
stóp do głowy i bladł pomimo hebanowej cery; umykał też
zwykle coprędzej do mieszkania wodza, gdzie jeszcze czuł
się najbezpieczniejszym. Starał się o ile możności unikać
oczu ludzkich i tylko w koniecznej potrzebie wychodził ze
swego szałasu.
Głównem, jedynem zadaniem całego pokolenia było
zaspokojenie głodu, wszelkie usiłowania w tym celu były
zwócone. Od samego rana wszyscy mieszkańcy, mężczy
źni, kobiety, dzieci, rozpraszali się po wybrzeżu i na skraju
lasu, szukając zapasów żywności. Zazwyczaj też, gdy wo
da w morzu się podniesie, muszą poprzestawać na małem,
lecz gdy opadnie, odkrywając ławice szuwarów, połów jest
obfity i wówczas sute wyprawiają się uczty. Jeżeli woda
przez czas dłuższy nie opada, kobiety muszą się w niej za
nurzać i z wielkim trudem wydobywać z głębin morskich
ulubione muszle.
Zwykle we dwie wybierają się na ten połów; jedna
u wiązu je sobie do boku koszyk z łoziny, druga kieruje czół
nem, a gdy kobieta z koszykiem wskoczy do wody, głową
naprzód, tamta czeka na nią, utrzymując czółno nieru
chome. Połów podwodny trwa zwykle dwie lub trzy minu
ty, potem czarna głowa ukazuje się ponad wodą, chude,
długie ramiona wieszają się u brzegu czółna. Kobieta
wypoczywa tak chwil kilka, oddaje towarzyszce muszle i
koszyka i drugi raz się zanurza. Powtarza się to poty, pó
ki jej zupełnie siły nie opuszczą. Wówczas dopiero siada w
czółnie, a druga z kolei idzie do wody. Gdy już obie wy
czerpią siły, powacają do brzegu, każda pędem biegnie do
swego wigwamu, sadowi się tuż przy ogniu, ażeby się
ogrzać i osuszyć. Zdobycz swoją pozostawiają w czółnie,
mężczyźni ją stamtąd zabierają.
Następnie rozpoczyna się uczta, wszyscy rozrywają
smakowite „owoce morskie", bo tak nazywają krajowcy
Ziemi Ognistej te muszle, które są dla nich najmilszym
przysmakiem. Rzadko jednak się zdarza, aby połów był
obfity, a uczta prawdziwie suta. Zazwyczaj biedne kobie
ciska po kilkagodzinnej uciążliwej pracy zaledwie tyle uz
bierają, aby głód swoich rodzin zaspokoić.
I psy także tak samo, jak nieszczęśliwe te kobiety,
muszą dostarczać żywności swym panom. Dzicy przyu
czają je do polowania, które odbywa się w czasie odpływu
morza. Gdy woda opadnie, a skały z niej się wynurzą, psy
zaczajają się w szczelinach, lub w gąszczach szuwarów.
Ptaki morskie czatują tam także zazwyczaj na jakąś zdo
bycz i poszukując różnych drobnych stworzeń, nie zwaca
ją po większej części uwagi na kudłatego czworonoga, któ
ry ma minkę tak niewinną, spokojną, a pyszczek spiczasty,
szczelnie zamknięty, przytula skromnie do łapek. Wiedzą
przecież, że ten zwierz niema skrzydeł, nie dogoni ich y.
powietrzu, nie potrzebują go się więc obawiać. Lecz pies
czeka cierpliwie, ani się poruszy, a gdy ptak się zbliży,
rzuca się na niego z chyżością kota, chwyta w swoją pasz
czę i dusi. Myśliwy podbiega natychmiast i wydziera mu
zdobycz, a pies poraz drugi staje na czatach.
W czasie odpływu cała ludność krąży po wybrzeżu,
szukając muszel, często jednak nadaremnie, gdy bowiem
przez parę miesięcy raz poraz zabierają wszystko, co morze
na brzeg wyrzuca, plonu w końcu zabraknąć musi i pozo
stają tylko drobniejsze i gorsze gatunki muszel. Muszą
więc dalej wędrować, lecz i tam nie zawsze im się powodzi,
jeśli ich wyprzedzili inni.
W cieplejszej porze roku, w miesiącach letnich, mie
szkańcy Ziemi Ognistej nie są przynajmniej ciężkim gło
dem trapieni: polowanie i rybołówstwo dostarcza im do
statecznej ilości pokarmu, mają też w dodatku różne jago
dy i owoce leśne. Lecz zimą wszystko naraz ich opuszcza.
Nie umieją solić lub wędzić ryby, nie uprawiają żadnego
zboża, nie mają najmniejszej przezorności i dość, aby bu
rza potrwała dni kilka, a klęska głodowa może spaść na
nich tak niespodzianie, że odrazu dochodzą do ostatecznej
nędzy. A trzeba wiedzieć, że burze ustawicznie prawie na
wiedzają okolice przylądka Horn przez pięć lub sześć mie
sięcy w roku.
Dnia pewnego ehkolepi od samego rana byli wszyscy
w najgorszym humorze. Chociaż nigdy wobec więźniów
nie odznaczali się słodyczą, dziś jednak groźniejsze jeszcze
niż zwykle mieli miny i srożej na nich spoglądali. Nawał
nica szalała przez dwa dni z rzędu, niepodobna było ryb ło *
wić, muszel zabrakło już na wybrzeżu i na pobliskiej ławi
cy szuwarów, o milę dokoła nie można było znaleźć żadnych
jagód, zwierzyna uciekła gdzieś daleko, nawet grzyby w
lesie wyzbierano co do jednego i korę jadalną pozdzierano
z drzew do szczętu. Głód zaczynał na dobre dawać się we
znaki mieszkańcom obozowiska i widocznie się nad tem na
radzano, jakby tej klęsce zapobiedz.
Dzicy krążyli po obozie, jak zgłodniałe wilki, wypa
trujące ofiary, na któraby się rzucić mogły. Nareszcie
starszyzna zgromadziła się w miejscu odosobnionem na na
radę, kobiety stanęły dokoła, przysłuchując się uważnie.
Przedmiot rozpraw musiał być nadzwyczaj ważny i zajmu
jący, sądząc z natężonej uwagi słuchaczek, z gwałtow
nych ruchów i wykrzykników namiętnych, które się wyry
wały z piersi mówców. Kapitan Ganey nie rozumiał ani
słowa, a jednak odgadł odrazu, o co im idzie. Wszystko to
zapowiadało straszliwe niebezpieczeństwo, a na samą myśl
o tem, co mogło spotkać najdroższe mu istoty, biedny kapi
tan truchlał i w duszy jego toczyła się straszna walka: je
śli nie mógł żony i córki uratować od śmierci, czyż nit
miał prawa uchronić ich przynajmniej od najokropniej
szych męczarni ? Zebrał więc wszystkie siły ducha i posta
nowił nie odstępować ich na krok aż do chwili ostatecznej...
Nagle usłyszał krzyki głośniejsze jeszcze, powtarza
no wyrazy, których znaczenie było mu aż nadto dobrze
z nae:
— Ikal akinisz L. S z i o k e... — i wskazy
wano nieszczęśliwego Poluksa. Stara jakaś jędza najzaw
zięciej wzeszczała i machała rękami, biegnąc za przera
żonym murzynem.
Niebyło wątpliwości, on to skazany był na smierć
dla zaspokojenia głodu żarłocznej zgrai. Zrozumiał też
nieborak, co się święci, stanął, przyparty do ogrodzenia,
wiedział, że nie ucieknie, spoglądał więc tylko miłosiernie
na swych prześladowców, próbował litość w nich obudzić.
Nadaremnie, na tych twarzach nie widać śladu uczucia
ludzkiego. Biedny murzyn zwaca z kolei wzrok na towa
rzyszy niedoli, jakby ich chciał pytać, czy nic nie uczynią,
aby go uratować? Lecz o to może być spokojny. Kapitan
Ganey nie opuści wiernego sługi, stanie w jego obronie,
woli on zginąć odrazu razem z ukochanemi istotami w wal
ce nierównej, aniżeli patrzeć na ich cierpienia i powolne
konanie. Bo walka ta nie może mieć innego końca, łudzić
się niepodobna, sześciu ludzi bezbronnych i dwie słabe ko
biety, nie mogą się oprzeć przemagającej sile tej gromady
zażartych potworów.
A wtem wódz ukazuje się nagle na podwórzu, zapew
ne hałasem zwabiony. Przemawia do tłumu, daje znaki,
aby się uciszono. Czy to być może? czyżby dziki Elepari
miał w sercu uczucia ludzkości i chciał jeńców ocalić? Ka
pitan Ganey nie śmie się tego spodziewać. A jednak oczy
wiście wódz nie pochwala postanowienia starszyzny, gdyż
kilku mówców występuje z szeregów, coś mu przekłada z
wielkiem ożywieniem, on im zaprzecza, nakazuje milczenie
Lecz coż to za zwot nowy w naradach ? Wódz wska
zuj e wigwTam, w którym kapitan Ganey tuli do siebie stru
chlałe kobiety, tłumy z okrzykami radości zwacają się w
tę stronę, sam Elepari idzie naprzód, mężczyźni uzbrajają
się w włócznie i siekiery, kobiety chwytają kije i kamie
nie, dzikie, straszne namiętności malują się na tych twa
rzach bydlęcych. Kapitan Ganey czuje, że śmierć jest
bliska, myśli już tylko o tem, aby drogo sprzedać życie
własne i życie ukochanych. Zacny człowiek otacza ramio
nami żonę i córkę, przyciska je do łona, gdyby miał w tej
Ziemia Ognista.
iiwili nóż w ręku, możeby nie zdołał odeprzeć straszliwej
pokusy uprzedzenia morderców... Kobiety nie tracą przy
tomności umysłu, uspakajają go, upewniają, że śmierć nie
jest straszną dla nich, byle zginęły z nim razem...
A wtem nowe okrzyki dają się słyszeć, tłum zatrzy
muje się, odwaca w inną stronę. Kobieta, stojąca na
warcie przy moście, nadbiega, daje jakieś znaki, wymachu
je rękami i woła w niebogłosy:
— Kabrelna!... KabrelnaL. (Idą! idą!).
Któż to idzie ? Więźniowie odgadnąć nie mogą. Waż
na to jednak musi być wiadomość, gdyż ogromne wywoła
ła ważenie, tłum zdaje się zapominać o krwiożerczych
swoich zamiarach, rozbiega się szybko w różne strony. Ko
biety ukrywają się w wigwamach, mężczyźni wchodzą tam
takża, lecz po chwili ukazują się znowu, mają na sobie cały
rynsztunek wojenny, jakgdyby gotowi byli śpieszyć na
spotkanie nieprzyjaciela.
Nieprzyjaciel ten zbliża się weszcie o tyle, że go wi
dzieć można, więźniowie nie mogą zrazu rozpoznać, co to
za rodzaj wojska wkracza tak śmiało na ziemię elikolepów.
Oddział jest dość znaczny, a musi się uszykować długim
rzędem, wojownicy postępują jeden za drugim po moście i
nikt im nie stawia przeszkody. Teraz już można ich obej
rzeć dokładniej, trudno jednakże zrozumieć, co to są za
istoty. Głowy ogromne, do ludzkich podobne, osadzone
dziwacznie, bez szyi, każda głowa sterczy na cielsku ol
brzymiej grubości, które podtrzymują cienkie, krótkie
nóżki.
Dopiero gdy osobliwy ten oddział stanął już w pobli
żu obozu, można było w dziwnych tych istotach rozpoznać
łudzi, i to bardzo zbliżonych do elikolepów, jednem słowem
krajowców Ziemi Ognistej, lecz prawdopodobnie do innego
plemienia należących. Każdy z nich niósł na sobie olbrzy
mi połeć słoniny wielorybiej w taki sposób, że przez otwór
przebity po samym środku przechodziła głowa, a boki spa
dały mu na plecy i na piersi, nakształt ornata. Dziwny ten
strój nadawał im prawdziwie fantastyczną postać.
Gdy wszyscy się zatrzymali, jeden wystąpił naprzód,
wódz elikolepów stanął naprzeciw niego, dalej uszykowali
się wojownicy z bronią w ręku i rozpoczęła się rozmowa.
XVIII.
UKŁADY.
— Słuchaj, Elepari! — mówił ów parlamentarz —
przyszliśmy tu w poselstwie od królowej teneków Okaszlu,
przynosimy ci słowa pokoju i zgody. Królowa nasza do
wiedziała się, że masz w obozie swoim jeńców białych. Wie
ona także, iż pomiędzy nimi znajdują się rodzice i siostra
człowieka, który niegdyś w stronach oddalonych, na ziemi
białych ludzi stanął w obronie jej i twojej zarazem. Chcia
łaby za to uratować tych jeńców. Posłuchaj więc, co ci
kazała powiedzieć, tobie i dzielnym wojownikom twoim.
Ogromny wieloryb osiadł onegdaj na mieliźnie, na gruntach
teneków. Okaszlu wie dobrze, iż mężni elikolepi nade
wszystko lubią wyborny tłuszcz wielorybi. Ofiaruje ci
zatem to wszystko, co tu widzisz, tyle smacznego tłuszczu,
ile go mogło udźwignąć na plecach trzydziestu ludzi, wza
mian za jeńców białych...
Szmer zadowolenia ozwał się w szeregach elikolepów,
wspaniały dar królowej teneków uradował ich niezmiernie.
Mieli wprawdzie ogromną ochotę zakosztować mięsa ludzi
białych, a przedewszystkiem murzyna, lecz taki zapas
przepysznego tłuszczu wielorybiego nie był także do po
gardzenia. Zyskaliby nawet z pewnością na zamianie, bo
jeńcy nieszczególnie byli utuczeni, a w więzieniu schudli
jeszcze bardziej; kto tam wie, jakby po upieczeniu smako
wali. Co do tłuszczu wieloryba, nie było najmniejszej
wątpliwości, jest to przysmak, nie mający sobie równego
w oczach elikolepa i przysmak ten był tuż pod ręką, dość
było zdjąć go z pleców teneków i prosto do ust ponieść.
A jednak Elepari nic nie odpowiedział. Zamyślił się
głęboko, widok ulubionego przysmaku nie olśnił go tak,
jak innych, przyszło mu bowiem do głowy, że z tego posel
stwa większe jeszcze korzyści wyciągnąć można. Naresz
cie odezwał się w te słowa:
— Okaszlu jest wielką królową, a Elepari wodzem
potężnym. Na to, coście powiedzieli, taką wam daję odpo
wiedź : Elepari wypuści na wolność jeńców białych, którzy
są tu w jego wigwamie, ale pod następującemi warunkami:
Okaszlu przyśle nam jeszcze drugie tyle tłuszczu wielory
biego, następnie Elepari zostanie mężem Okaszlu, ażeby
elikolepi i tenekowie stanowili jeden naród.
Niepodobna opisać zachwytu i uwielbienia, które się
odmalowało na bydlęcych twarzach elikolepów, gdy usły
szeli te słowa swojego wodza. Teraz dopiero zrozumieli,
co to za mądry człowiek był ten Elepari; oni gotowi byli
wydać natychmiast jeńców za trzydzieści połci słoniny, a
on dwa razy tyle jak nic utarguje! Lecz poseł królowej te
neków inaczej te rzeczy rozumiał, odrzekł więc z godno
ścią:
— Nie do mnie należy postanawiać o małżeństwie
Okaszlu, ani wspaniałe jej dary podwajać. Doniosę więc
tem królowej, ona uczyni, co jej się podoba.
Mówiąc to, odwócił się odszedł poważnie waz z ca
łą gromadkę towarzyszy. Stało się to nadzwyczaj szybko
Elepari po chwili dopiero zrozumiał, że takie nieroztropne
zerwanie układów mogło go narazić na wielkie nieprzyje
mności ze strony zawiedzionych poddanych. Nie tracąc
jednak przytomności umysłu, zwóci! się do wojowników
swoich i rzekł:
— Czy dostaniemy drugie tyle tłuszczu, czy nie, zaw
sze bezpieczniej zabrać to, co jest pod ręką. Nic łatwiej
szego jak dogonić tych ludzi, wszak prawda?
Pomysł ten, jakkolwiek przeciwny wszelkim prawom
międzynarodowym, zachwycił jednak dzikich do najwyż
szego stopnia.
— Tak!... tak!... wybornie, zabierzmy słoninę! —
wołano zewsząd z zapałem
Zamierzona wyprawa niezwłocznie wykonaną zosta
ła, kilkudziesięciu mężczyzn i tyleż kobiet rzuciło się w po
goń za poselstwem królowej teneków, zaskoczono z niena
cka bezbronną gromadkę, otoczono ją dokoła i przemocą
zmuszono do poddania.
— Chcieliśmy wam oszczędzić trudu — mówił Ele
pari na pocieszenie — poco macie dźwigać dwa razy takie
ciężary? Nie zmieniam jednak mego słowa, bardzo będę
szczęśliwy, jeśli Okaszlu na warunki moje przystanie z do
brej woli.
Tenekowie odeszli ze wstydem, a elikolepi powócili
tryumfalnie do obozu, niosąc skarby, niezbyt szlachetnie
zdobyte. Niezwłocznie też rozpoczęła się wspaniała uczta.
mi
Łatwo sobie wyobrazić zmartwienie i oburzenie kró
lowej Okaszlu, gdy posłowie powócili i opowiedzieli, co ich
spotkało. Upewniała Henryka, że nawet pośród dzikich
ludzi nikczemność podobna bardzo rzadko się przytrafia.
Tylko taki łotr jak Elepari mógł się na to odważyć. A co
do propozycji małżeństwa, była to z jego strony bezczel
ność niepojęta, wiedział on doskonale, że nigdy jej ręki nie
otrzyma. Skoro więc nie chciał układów pokojowych, od
powiadał na nie obelgą, należało to uważać za wypowiedze
nie wojny i nic nie pozostawało innego, tylko gotować się
niezwłocznie do walki.
— Ach! żeby tak ze trzy, cztery strzelby, poradzili
byśmy sobie łatwo z tą hałastrą — zawołał Henryk Che
ster.
— Jeżeli o to tylko idzie — ozwała się Okaszlu — to
ja mam strzelby. Jest tu skrzynia, którą przywiozłam z
Europy; dotychczas jej nie otwierałam jeszcze...
— A czy znajdzie się i amunicja?
— Zapewne. Nigdy mi na myśl nie przyszło zaj
rzeć do tej skrzyni. Ale zobaczymy...
W mgnieniu oka odszukano szanowną skrzynię, która
złożona była waz z kilku innemi pakami, także szczelnie
zamkniętemi, w osobnym składzie, przytykającym do
apartamentu królowej. Znalazło się w skrzyni sześć
strzelb skałkowych; broń tego rodzaju już wprawdzie wy
szła z użycia w Europie, lecz tu nie potrzeba było lepszej.
Oprócz tego wydobyto z tego skarbca sześć dużych pisto
letów, tyleż pałaszy, weszcie dwieście nabojów, dziesięć
worków kul i dziesięć paczek prochu, a wszystko to wybor
nie było zachowane. Odkrycie kopalni złota nie mogłoby
tak uradować Henryka, jak widok tej zbrojowni.
— Teraz zwycięstwo jest w naszych rękach! — wo
łał z zapałem, wyjmuując wszystkie te bogactwa jedne po
dzugich ze skrzyni — w rękach swych mamy życie i wy
bawienie naszyych przyjacioł!... A czy i w tych innych pa
kach jest także broń?—dodał, wskazując zakurzone skrzy
nie, stojące w tym samym składzie i nietknięte od czasu,
gdy je pozamykano w Anglji, wyprawiając w drogę młodą
Okaszlu.
— Nie sądzę — odrzekła królowa — zdaje mi się, że
tam są rozmaite narzędzia, niezbyt potrzebne moim pod
danym. Możemy zobaczyć w każdym razie...
Otworzono drugą skrzynię, a widok jej zawartości w
zachwyt wprawił Seagriff a. Byłyr tam wszelkiego rodzaju
narzędzia i przybory ciesielskie i stolarskie: piły, heble,
obcęgi, świdry, młotki, śruby i gwoździe rozmaitych roz
miarów i kształtów.
Seagriff padł na kolana przy otwartej skrzyni. Ze
czcią prawdziwą wyjmował i oglądał wszystkie te narzę
dzia, z któremi się znał tak dobrze i których brak najdot
kliwiej mu się czuć dawał, bo bez nich był tak, jakby bez
rak.
— O, teraz cokolwiekbądź się stanie, możemy być
pewni przynajmniej, że się stąd wydostaniemy!... — mó
wił stary cieśla, ochłonąwszy ze wzruszenia o tyle, iż mógł
przyjść do słowa — mając te narzędzia w ręku, jak nic
zbuduję pyszny statek i spuszczę go na wodę...
— Bardzo to dobrze — odrzekł Henryk — ale wprzód
musimy oswobodzić kapitana i towarzyszy jego, bez nich
przecież nie odpłyniemy.
— No rozumie się, a i o pannie Madzi nie zapomni
my — rzekł Seagriff, spoglądając z ukosa na młodzieńca,
który nie wiedzieć dlaczego na te słowa zarumienił się po
same uszy i zagryzł usta.
— O nikim nie zapomnimy — odezwał się weszcie
po chwili milczenia — a tembardziej o pannie Madzi. Jest
to — dodał, zwacając się do królowej — siostra Neda Ga
neya, tego młodego marynarza, który pokonał waz ze mną
,,szczury portowe" owego dnia, gdyśmy się poraz pierwszy
spotkali w Portsmouth.
Rzecz dziwna! Teraz mała królowa zarumieniła się
widocznie, pomimo ciemnej cery. Usta jej drżały lekko,
gdy przemówiła:
— A czy ten młody marynarz, p. Ned Ganey, jesr
także jeńcem? — spytała niespokojnie.
— Na nieszczęście nie wiemy, co się z nim dzieje, bo
znikł nam z oczu ze swoją łodzią po rozbiciu okrętu—i
Henryk onowiedział wszystko, o czem czytelnicy nasi już
wiedzą.
Okaszlu niezmiernie była wzruszona, słuchała tego
opowiadania a oczy jej napełniły się łzami. Niedługo jed
nak poddawała się smutnym ważeniom, z wielką energją
zaczęła wydawać rozkazy i naglić na poddanych swoich,
aby jaknajspieszniej czynili przygotowania do wojennej
wyprawy. Ogromny ruch powstał w całem obozowisku,
wojownicy opatrywali broń, siekierki, włócznie i proce.
spuszczali czółna na wodę, wzało wszędzie, jak w ulu. Ma
ła królowa chwilami patrzała na te przygotowania z gorą
czkowem zajęciem, to znów wpadała w smutek ponury.
— To jednak izecz dziwna — rzekł raz Henryk Che
ster — że owe skrzynie, a zwłaszcza ta, która broń w so
bie zawierała, pozostały dotąd nierozpakowane. Wszak te
strzelby, te pistolety, dałyby odrazu tenekom ogromną
przewagę nad wszystkiemi innemi plemionami.
— Ja dobrze nie wiem, jak się to stało — odrzekła
Okaszlu — trochę w tem było niedbalstwa z mojej strony,
a trochę i dyplomacji. Sama nie umiałabym użyć tej bro
ni, nie chciałabym zaś powierzyć jej żadnemu z moich wo
dzów, bo mógłby tego nadużyć, przywłaszczyć sobie wła
dzę i panowanie z moją szkodą.
— A nas się wasza królewska mość wcale nie oba
wiasz? — zapytał Henryk, śmiejąc się — a nuż my z Sea
griffem a może i z Nedem, jeśli go odszukamy, zechcemy
zdobyć orężem posiadłości teneków i ogłosimy którego z
naszych, choćby naprzykład Neda, królem Ziemi Ognistej!
— O! cóżby to było za szczęście!... — wykrzyknęła
Okaszlu bez namysłu — a spostrzegłszy się, że ten wykrzy
knik mógł dać wiele do myślenia, mówiła dalej:
— Tak, w rzeczy samej, byłoby to prawdziwe szczę
ście dla tej ziemi i dla jej mieszkańców, gdyby rozumny
i przedsiębiorczy europejczyk objął tu władzę i zaprowa
dzi! stopniowo obyczaje świata cywilizowanego. Ręka ko
biety jest na to za słaba, zrozumiałam to oddawna i nie pró
bowałam nawet wywierać podobnego wpływu na moich.
współbraci, bo wiem, że to byłoby nadaremnie. Meżczy
mógłby dużo, bardzo dużo zrobić!...
Tak, tak, niezawodnie, byłoby to szczytne i piek
ne zadanie dla cywilizowanego człowieka — odezwał sie
Seagriff, gładząc brodę z taką miną, jakgdyby młoda kró
lowa jego samego chciała mianować wodzem i królem te
neków — je jednak co innego mam na myśli. Nicbym nie
pragnął, daję słowo, tylko zbudować ładny trójmaszto
wiec, napełnić po brzegi skórami fok i popłynąć do Nowe
go Yorlcu, a spieniężywszy to wszystko za dobrą cenę, żyć
sobie spokojnie z uciułanego kapitaliku w jakiem miłem
ustroniu...
XIX.
ZARĘCZYNY SOLENNE.
Elepari wiedział doskonale, że niegodny czyn jego
nie mógł mu ujść bezkarnie. Wiedział on także, iż teneko
wie liczniejsi byli daleko od elikolepów i pokonają go z ła
twością, gdyby przyszło do otwartej walki. To też przez
całą noc myslał nad tem, jakim by sposobem zawiązać na
nowo zerwane układy.
A nie było czasu do stracenia, gdyż dnia następnego
o ósmej zrana dano mu znać, że flotylla wojenna teneków
ukazała się na morzu. Flotylla składała się z czterdziestu
łodzi, na każdej siedziało dwunastu zbrojnych ludzi, co ra
zem przedstawiało wojowników. Elepari miał obecnie
pod swojemi rozkazami ludzi, nie licząc kobiet. Na te
raz więc przynajmniej przewaga liczby była po jego stro
nie, a i położenie elikolepów przedstawiało się niewątpli
wie o wiele korzystniej. Tenekowie bowiem musieli albo
pod samym obozem na ląd wysiadać, a zatem narazić się
na grad dzirytów i kamieni, albo defilować po jednemu
przez wąski pas ziemi i przez most od strony przeciwnej.
Wreszcie Elepari liczył na starą swoją strzelbę, która
dotąd zwykle postrach siała pomiędzy krajowcami, cho
ciaż od pewnego czasu musiał dodawać tłuczonego węgla
do prochu, w obawie, aby mu nie zabrakło amunicji.
Jakież było jego zdziwienie, gdy tenekowie zamiast
przybijać do lądu uszykowali swoje łodzie szeregiem na
morzu, w takiem oddaleniu od brzegu, że pociski z proc
nie mogły ich dosięgnąć.
Jakkolwiek nie rozumiał taktyki, Elepari kazał swo
im wojownikom stanąć na wybrzeżu, aby mogli w razie
napaści odeprzeć nieprzyjaciela. A wtem niespodzianie z
czółen ozwały się strzały palnej broni, kilku elikolepów
ranionych z wzaskiem padło na piasek nadbrzeżny, resztn
przerażona zaczęła co żywo umykać na wszystkie strony.
Elepari rozzłoszczony próbował ich powstrzymać, weszcie
dobył swojej słynnej strzelby, wypalił, lecz proch musiał
stracić zupełnie siłę wskutek owych domieszek, zamiast
strzału dał się słyszeć trzask przygłuszony...
Tymczasem z czółen teneków ozwała się druga salwa,
nieliczna garstka elikolepów, która jeszcze wytrwała przy
boku wodza, zaczęła umykać w popłochu, wszystko co żyło
pochowało się po szałasach, lub drapnęło do lasu.
Wówczas łodzie teneków zwolna, w największym po
rządku przybiły do brzegu, ludzie wysiedli i śpiesznie
wkroczyli do obozu. Tenekowie w przeciągu kwadransa za
łatwili się z nieprzyjacielem. Wszyscy wojownicy, zasko
czeni z nienacka w szałasach składali broń i zdawali się
na łaskę zwycięzców, kobiety ukrywały się po kątach z
dziećmi drżąc ze strachu, słowem tryumf był zupełny,
a obeszło się przytem bez wielkich klęsk, żeden z elikole
pów nie był ciężko raniony, tenekowie zaś wyszli z walki
bez najmniejszego zadraśnięcia.
Henryk Chester biegał bez tchu prawie na wszystkie
strony, szukając jeńców, nigdzie ich jednak znaleść nie
mógł. Serce jego ścisnęła trwoga okropna. Czyżby nikcze
mny Elepari widząc się pokonanym zamordować miał bez
bronne kobiety, biednego kapitana Ganeya, poczciwego
sternika i innych?... O! gdyby tak było, łotr ten zasłużył
by na karę najcięższą! I nie minęłaby go z pewnością!...
Lecz czyliż zemsta powóciłaby życie Madzi i jej rodzi
com?... Henryk odpychał od siebie tę myśl okropną, a je
dnak wszystko zdawało się ją potwierdzać; przejrzał już
całe obozowisko, zajrzał do każdego szałasu, lecz nigdzie
nie było śladu neiszczęśliwych więźniów.
Królowa Okaszlu ostatnia na ląd wysiadła, otoczona
przybocznym swym orszakiem. Kazała przyprowadzić wo
dza elikolepów, którego kilku wojowników uwięziło. Ele
pari nie wyglądał wcale przygnębiony swoją porażką, nie
spuścił głowy i zuchwale spoglądał na królowę teneków.
— Zwyciężyłaś — rzekł do niej — ale mam w ręku
zemstę gotową. Nie oddam ci jeńców białych, którzy są
w mojej mocy, a gdyby mi włos spadł z głowy, zginą
wszyscy co do jednego. Są oni ukryci w takiem miejscu,
gdzie ich nikt, oprócz mnie, nie znajdzie.
Elepari powiedział to po angielsku, chciał bowiem,
aby sprzymierzeńcy królowej go zrozumieli. Poznał też od
razu, spojrzawszy na śmiertelnie bladą twarz Henryka, że
nie chybił celu.
— Jakto, Elepari! — zawołał młodzieniec — czyż
by taki wódz dzielny i potężny, człowiek, który zwiedził
kraje białych ludzi i żył z nimi w przyjaźni, mógł zamordo
wać niewinne dziewczę, ojca jej, matkę i kilku zacnych
marynarzy, aby dogodzić niesłusznej zemście? Czyż nie
pamiętasz, jak kiedyś brat tej dziewczyny stanął waz ze
mną w obronie twojej ?
Uśmiech okrutny wykrzywił usta dzikiego wodza,
winszował sobie, że wpadł na ten pomysł i znalazł sposób
upokorzenia zwycięzców.
— Młoda dziewczyna waz rodzicami i przyjaciółmi
znajduje się w jaskini niedostępnej i mnie jednemu zna
nej — rzekł z zimnem szyderstwem — sam ich tam odpro
wadziłem zeszłej nocy. Zginą niezadługo z głodu, jeżeli
Okaszlu nie spełni mojego żądania.
Okaszlu słuchała w milczeniu. Straszna walka od
bywała się w jej duszy, nie dała jednak poznać po sobie
żadnego wzruszenia i rzekła obojętnie:
— Żądaj odemnie rzeczy możliwych, a zgodzę się na
wszystko najchętniej.
— Wiesz bardzo dobrze, czego żądam od ciebie —
odrzekł Elepari z czelnością — wczoraj ci to kazałem po
wiedzieć: chcę abyś dała jeszcze trzydzieści połci słoniny
moim ludziom i została moją żoną, a wówczas elikolepi i
tenekowie będą jednym ludem.
Henryk Chester mimowoli zwócił na małą królową
wzrok błagalny i przeraził się na widok bladości śmiertel
nej, która pokryła jej oblicze. Lecz i ona spostrzegła wy
raz prośby i rozpaczy w jego oczach. Postanowiła użyć
wszelkich środków, aby przełamać upór niegodziwego
I Wodza.
— Elepari — rzekła — żądasz trzydziestu połci sło
niny, a ja ci dam całego wieloryba, któregośmy zaledwie
napoczęli. Dodam do tego dwie strzelby, zapas amunicji,
dwa pałasze, sztukę tkaniny czerwonej, cl wie bransoletki
srebrne i pozwolę twoim ludziom polować i ryby łowić na
moich wodach. Ale nie wymagaj mojej ręki, na to jedno
nie moge się zgodzić.
— A więc dobrze, jeńcy biali zginą z głodu — od
parł Elepari z największą obojętnością.
Biedna Okaszlu spojrzała na Henryka i taką strasz
ną rozpacz wyczytała w ego oczach, że nei mogła znieść
tego widoku, zalała się łzami.
Potem nagle podniosła głowę, pokonała wzruszenie,
chwyciła rękę młodego marynarza w swoje dłonie i rze
kła cichym, lecz pewnym głosem:
— Przekonasz się pan, że Okaszlu umie być wdzię
czną, umie się poświęcić dla dobroczyńców swoich, — a
zwacając się do wodza elikolepów, dodała, — Elepari,
jeżeli inaczej być nie może, przyjmuje twoje warunki...
Poślij po jeńców i niechaj zgoda będzie pomiędzy nami
i ludami naszemi....
Elepari wiedział doskonale, że mógł liczyć na słowo
królowej teneków, nie przyszło mu nawet na myśl żądać
innej jakiejś rękojmi. Dzika radość zabłysła w jego oczach
przywołał dwuch wojowników i udał się niezwłocznie po
jeńców. Zapowiedział jednak, że potrzebuje na to kilku go
dzin, aby się dostać do jaskini, gdzie byli ukryci i przy
rzekł odprowadzić ich wprost do rezydencji Okaszlu. Kró
lowa teneków postanowiła zatem powócić niezwłocznie
do domu waz z przyjaciółmi i tam wszystko przygotować
do uczty, przy której miały się odbyć solenne zaręczyny.
Wiadomość o zawarciu pokoju na tak korzystnych
warunkach uradowała niezmiernie elikolepów, a Okaszlu
podbiła ostatecznie serca tych nowych swoich poddanych,
obiecując im przysłać świeży zapas ulubionego tłuszczu
. wieloryba. Rozstano się zatem w najlepszej zgodzie, po
śród okrzyków wesela i zobopólnych obietnic przyjaźni i
jedności niezmiennej.
— Nie, nie, pan tego pojąć nie możesz, jak ja strasz
nie cierpię. Ze wszystkich moich rodaków, Elepari jest dla
mnie najwstrętniejszy... Postanowiłam nigdy nie iść za
mąż... Ach! czyż mogłam przewidzieć!...
I umilkła, tylko w duszy powtarzała sobie:
— Nie może być inaczej, muszę się poświęcić dla
uratowania ludzi białych. Oni mi tyle dobrego zrobili, by
ło mi tak dobrze w ich kraju, kochali mię tam wszyscy,
a brat tej młodej dziewczyny, syn tego kapitana, stanął
w obronie mojej, nie znając mnie wcale... Jeśli on żyje,
to się dowie o tem, że umiałam być wdzięczną, rodzice i
siostra mu to powiedzą; może wówczas przypomni sobie
obcą dziewczynę, którą tak dzielnie ratował i wspomni
mnie życzliwie... Oni powócą do kraju i wszyscy będą
szczęśliwi... i mnie, mnie jednej zawdzięczać będą swoje
szczęście... i nie zapomną o mnie, bo ludzie biali są szla
chetni...
Ziemia Ognista.
Takie i tym podobne myśli umacniały poczciwą, na
wpół dziką dziewczynę w powziętem postanowieniu i pod
trzymywały jej odwagę. Nie umiała ona rozumować, lecz
umiała być wdzięczną i nie wahała się spełnić dla tej
wdzięczności największego poświęcenia.
Henryk nie rozumiał zapewne doniosłości tej ofiary,
a jednak serdecznie mu było żal biednej królowej i łamał
sobie nad tem głowę, jakimby sposobem ją znów z kolei
wyrwać ze szponów łotra. Musiał jednak przyznać, że nie
było na to żadnego sposobu, przyrzeczenie dane dobrowol
nie musiało być spełnione, złamanie słowa, nawet wobec
takiego niegodziwca, jak wódz elikolepów, byłoby zdroż
nością i on, człowiek cywilizowany, nie mógł przecież na
mawiać do tego królowej teneków.
Gdy tak rozmyślał, przechadzając się przed szałasem
Okaszlu, uczuł nagle dotknięcie czyjejś ręki na swojem
ramieniu. Odwócił się, Orundeliko stał za nim, ustrojony
dziwacznie, w kapeluszu na bakier, z laseczką w ręce, bra
kowało mu tylko szkiełka w oku. Mały człowieczek wyglą
dał dziś nadzwyczaj buńczucznie, pochylił się do ucha
Henryka i szepnął z naciskiem:
— Już ja biorę na siebie, że z tego małżeństwa nic
nie będzie — i uśmiechnął się tajemniczo.
O drugiej po południu wspaniała uczta zastawiona
była na trawniku przed szałasem królowej, w cieniu drzew
i dwiecznych. Nadszedł wkrótce i Elepari w towarzystwie
kilkunastu wojowników elikolepów, przyprowadził też we
dle przyrzeczenia kapitana Ganeya z żoną, córką i towa
rzyszami.
Któż zdoła opisać radość Henryka, gdy ujrzał
wszystkich zdrowych i całych, gdy rodzice Madzi przyci
snęli go do serca jak syna, a ona powitała tak serdecznie!..
Młoda dziewczyna pobladła troszkę, lecz teraz uśmiechnę
ła się znowu wesoło i zdawała się zapominać o przebytych
cierpieniach. Okaszlu przypomniała sobie odrazu zwy
czaje kobiet cywilizowanych, od których zresztą nigdy
zupełnie nie odwykła i zaprosiła obie panie do swoich apar
tamentów, gdzie były przybory do umywania, zwiercia
dełko, grzebienie, świeża bielizna i dość bogata garderoba
królowej; wszystko to Okaszlu oddala na ich rozkazy.
Potem wszyscy razem zasiedli do uczty. Poluks, po
mimo zmęczenia, gorliwie dopomógł kucharzom miejsco
wym w przyrządzaniu różnych smakowitych potraw, ugo
tował nawet kawę, której zapas znalazł się w spiżarni kró
lowej.
Elepari, paradnie wystrojony, promieniejący duma,
siedział po prawej stronie Okaszlu. Rozmawiał ciągle po
angielsku, chwalił się przed żeglarzami swoimi przyjazny
mi stosunkami z admirałem Fitzroyem, opowiadał o po
bycie w Europie. Okaszlu, smutna lecz spokojna, troskli
wie zajmowała się białymi swoimi gośćmi i z wyrazem
niewymownej tkliwości spoglądała na Madzię, która jej
przypominała towarzyszki z pensji angielskiej. Seagriff
z radosnemi wykrzyknikami opowiadał kapitanowi, że jest
posiadaczem wybornych narzędzi, że za sześć tygodni naj
dalej zbuduje wyborny statek i wszyscy odpłyną z try
umfem do najbliższego portu.
— Drzewa mi tu nie zabraknie — mówił, zajadając
przytem w najlepsze — a na liny znajdzie się także ma
terjał w tych lasach, widziałem tu różne włókna roślinne,
z których dzicy wyplatają maty. Może i na żagiel odszuka
się jaki kawałek płótna u tej poczciwej królowej. W każ
dym razie biorę to na siebie, że dopłyniemy sobie wzdłuż
brzegów do Montewideo, a tam już pierwszy lepszy okręt
zabierze nas i odwiezie do Nowego Yorku.
— Okręt? — powtórzył Elepari, który nadzwyczaj
był uprzejmy dla wczorajszych swych jeńców — jeżeli
idzie o okręt, to nie macie potrzeby płynąć tak daleko. Je
den z moich ludzi widział duży statek, stojący na kotwicy
w odnodze Powodzenia, o piętnaście mil stąd najwyżej.
— Czy podobna!... czy to pewna wiadomość? —
wykrzyknęło naraz kilka głosów radosnych.
— Najpewniejsza w świecie — odrzekł Elepari —
chciałem nawet wybrać się jutro w tę stronę i popró
bować, czy nie dostałbym prochu na tym okręcie.
Rozmowa nadzwyczaj się ożywiła, wszyscy rozpra
wiali o tej ważnej wiadomości aż do ukończenia obiadu.
Okaszlu kazała nareszcie podać kawę w prawdziwych
angielskich filiżankach, a w tejże samej chwili Orundeliko
wstał niepostrzeżenie, obszedł naokoło biesiadujących, sta
nął za Eleparim, przyłożył mu pistolet do skroni i zanim
tamten się obejrzał, ozwał się strzał i wódz elikolepów
padł na wznak, jakby piorunem rażony.
Okrzyk zgrozy wyrwał się ze wszystkich piersi, lecz
najspokojniej w świecie:
— No i cóż wielkiego? Okaszlu go nie chciała, a i ja
także nie chciałem, ażeby za niego wychodziła. Wszyscy
powinni być z tego zadowoleni...
XX.
ZAKOŃCZENIE.
Tak zginął Elepari, wódz najwyższy elikolepów. Nie
możemy pochwalać jego zabójcy, który w kraju cywilizo
wanym dostałby się niewątpliwie na ławę oskarżonych
i byłby skazany na surową karę. Ale w Ziemi Ognistej
prawodawstwo stoi na bardzo niskim stopniu, każdy sobie
sam wymierza sprawiedliwość, musimy też wyznać, że
gdy minęła pierwsza chwila mimowolnego przestrachu i
zdumienia nikt jakoś nie mógł się zbytecznie gniewać na
Orundelika za ten dziki pomysł. Okaszlu wprawdzie dala
dowód wielkiej surowości, rozkazała mordercy opuścić mi
ty miast dwór królewski, lecz czyniła to jedynie z poczu
cia obowiązku, niepodobna jej mieć za złe, że w głębi duszy
zadowolona była z takiego rozwiązania trudności.
Obawiano się tylko, ażeby elikolepi nie zechcieli ina
czej się zapatrywać na tę sprawę i nie wypowiedzieli woj
ny tenekom. Lecz stało się węcz przeciwnie; Elepari bu
dził w nich wprawdzie przestrach swoją strzelbą skałkową
i dlatego jedynie narzucił im swoją władzę, lecz w gruncie
wszyscy* go nienawidzili i bardzo byli radzi, że się tego
nieznośnego tyrana pozbyli. Dnia tego nawet i stara
strzelba straciła swój urok, świetne zwycięstwo, z taką
łatwością odniesione przez teneków, zachwiało zupełnie
wojenną sławę najwyższego wodza. Wreszcie powiedzmy
całą prawdę: w chwili, gdy wiadomość o tej niespodzie
wanej katastrofie doszła do wioski elikolepów, lud cały
zasiadał właśnie do sutej biesiady, nadesłanej przez kró
lową Okaszlu, nie mógł więc gniewać się na osobę, zaopa
trzoną w taką obfitość żywności. ,
Elikolepi woleli zachować zgodę i z nią i jej ludem*
powiedzieli sobie zresztą, że skoro Elepari już nie żył, to
i gniew na nicby się nie przydał i nie warto sobie psuc
apetytu dla takiej drobnostki. Uważali nawet za stosowne,
ze względu na sprawy żołądkowe, wyprawić niezwłocznie
poselstwo do królowej teneków, prosząc, aby ich raczyła
przyjąć pod swoje panowanie. Wszystko więc zakończyło
się jaknajzgodniej, bez żadnych zawikłań politycznych.
Zaraz nazajutrz mała królowa kazała przygotować
łodzie i sama postanowiła odwieść swoich gości do odnogi
Powodzenia. Tak się przywiązała do Madzi, że nie mogła
bez łez pomyśleć o rozstaniu z tą nową przyjaciółką.
Cała gromadka wesoło wybrała się w drogę, zabiera
jąc z sobą broń, zapasy żywności, wędki, słowem wszystko*
co mogło uprzyjemnić żeglugę.
Raz w życiu przecież Elepari prawdę powiedział,
ujrzano rzeczywiście w miejscu oznaczonem okręt, stojący
na kotwicy dla naprawienia drobnych jakichś uszkodzeń
Radość była jeszcze większa, gdy któś wyczytał nazwę
okrętu „Włóczęga", (Ranger) i okazało się, że,Seagriff
znał doskonale kapitana, który nim dowodził, jsłużył nie
gdyś poci jego rozkazami i odbywał z nim wyprawę na
połów fok.
Wszystkie serca mocniej uderzyły na widok cho
rągwi gwiaździstej, a jednak większa jeszcze a niespodzie
wana radość czekała kapitana, żonę jego i córkę, Henryka
i wszystkich rozbitków. Gdy zbliżyli się do „Włóczęgi"
spostrzegli nagle uwiązaną do okrętu dużą szalupę żaglo
wą, a na niej napis: „Kalypso"!... Tak, nie inaczej, to była
taż sama łódź, na której Ned odpłynął po rozbiciu okrętu.
Ale coż się z nim stało?... Może i Ned tu się znajdzie!
I, gdy zrównali się z okrętem, pierwszą istotą, ktorą
ujrzeli na pokładzie, był Ned we własnej osobie. Ned
zdrów i cały, promieniejący radością na widok rodziny,
otoczony towarzyszami niedoli, wszyscy tam byli, co do
jednego!... A więc ocaleli ci, których już opłakiwano, i
znowu wszyscy są razem, cierpienia minęły, przebyli
szczęśliwie tyle niebezpieczeństw, spotkali się nakoniec
i więcej się nie rostaną! Ze wszystkich piersi wyrwał się
okrzyk radości, załoga „Włóczęgi" z serca wtóruje wiwa
tom. W parę minut cała gromadka jest już na pokładzie,
uściskom wzajemnym, opowiadaniom niema końca.
A jednak rzecz dziwna: Okaszlu nie dzieli ogólnej ra
dości, spogląda na nich w milczeniu, ze smutkiem prawie.
Biedaczka widzi, że jest obcą pośród tej kochającej się ro
dziny, a obcą czuję się także i w własnym kraju, zanadto
wielka różnica usposobienia i wychowania dzieli ją od ro
daków; zawszeż więc ma pozostać samotną na świecie? Ni
gdy jeszcze to opuszczenie nie ciążyło jej tak, jak w tej
chwili. Wygląda przytem dziwnie zakłopotana wobec Ne
da Ganeya. Gdy poznała Henryka Chestera, tak wymow
nie umiała mu wdzięczność swófą wynurzyć za to, że ją
obronił niegdyś od napaści w porcie angielskim; a teraz
nie znalazła ani jednego stówka do powiedzenia synowi ka
pitana: powitała go tylko sztywnym, milczącym ukłonem.
Skądże znów ta różnica? Wszakże Ned Ganey bro
nił jej w owym dniu pamiętnym równie gorliwie, jak i Hen
ryk Chester?... Nikt tego pojąć nie może, a jednak niepo
dobna jej posądzać o niewdzięczność.
Ned Ganey z wzruszeniem wielkiem wita te mała
królowę, która uratowała życie rodziców jego i siostry i
gotowa była tak wielkie poświęcenie spełnić dla nich. Rad
by jej podziękować, radby okazać, że czuje głęboko, ile jej
winien, lecz czyni to z taką nieśmiałością, jakiej w innych
okolicznościach nie okazywał nigdy. Czyżby majestat kró
lewski takie na nim wywarł ważenie? Trudno to przy
puszczać, chociaż Okaszlu naprawdę zachowuje się z iście
królewską godnością i powagą.
Na szczęście kapitan okrętu przerwał kłopotliwe po
łożenie, wzywając wszystkich na podwieczorek, umyśl
nie na cześć rozbitków przygotowany. U stołu dopiero roz
mowa się ożywiła, nie brakło też do niej zajmujących
przedmiotów, dzieje tych kilku tygodni były tak obfite w
wypadki, że rozbitki nigdy się o nich dość nagadać nie
mogli.
Ned także niemało niebezpieczeństw przebył na mo
tzu, lecz nie spotkał się z krajowcami. Straciwszy z oczu
inne łodzie, młody marynarz starał się już tylko unikać
nowego rozbicia na rafach Drogi mlecznej, błądził też
długo wzdłuż wybrzeży i dotarł aż do tej odnogi, gdzie dnia
poprzedniego dopiero spotkał okręt „Włóczęgę". Poczci
wy kapitan Simpson miał właśnie z nim razem zwiedzać
wszystkie wybrzeża Ziemi Ognistej, szukając reszty roz
bitków statku „Kalypso".
Zacny to niezawodnie człowiek, ten kapitan Simpson
lecz dziwnie smutny, co się rzadko zdarza między żeglarza
mi. A smutek ten nie był bez przyczyny. Od sześciu ty
godni kapitan krążył w okolicach Ziemi Ognistej i nie na
potkał jeszcze ani jednej foki. Tymczasem polowanie na
foki jest jedynym celem jego podróży, z kilku domami han
dlowemu w Nowym Yorku pozawierał umowy, jakże się z
nich wywiąże? Foki wyginęły, znikły z powierzchni zie
mi! Ci niegodziwi krajowxy wytępić je musieli.
— Mój kapitanie, jeśli ci tylko o foki idzie, możemy
ci ich dostarczyć co niemiara — mówi Henryk Chester,
dusząc się od śmiechu na wspomnienie przygody, która ich
spotkała w kotlince.
Lecz Seagriff obyczajem amerykańskim nigdy wła
snego interesu nie spuszcza z oczu, to też rozpaczliwemi
znakami nakazuje młodzieńcowi milczenie.
— Żeśmy ich parę widzieli, to jeszcze nic nie dowo
dzi — oclzywa się stary, mrugając w sposób znaczący na
Henryka.
— Parę! — powtarza młodzieniec. — Parę! możesz
śmiało powiedzieć, żeśmy ich napotkali tysiące i setki ty
Iob
sięcy!... Widzę ja to, że mrugasz na mnie, Seagraffie, ale
bądź spokojny, jest ich tam tyle, że wystarczy i dla ka
pitana Simpsona i dla nas.
Następują wyjaśnienia, staje w końcu na tem, że
rozbitki wskażą kapitanowi niewyczerpaną kopalnię fok, k
licząc na jego wspaniałomyślność, o nagrodzie nikt nie
wspomina. Dnia następnego „Włóczęga" podniósł kotwicę
i puścił się tą samą drogą, którą niedawno w kierunku
przeciwnym przebywali nasi żeglarze.
Gdy okręt dopłynął do posiadłości teneków, wszyscy
sądzili, że królowa ich pożegna. Lecz Okaszlu ku powsze
chnemu zdziwieniu oświadczyła, iż ma ochotę zwiedzić wy
spe fok i dalej z nimi popłynie. Wysiadła tylko na godzin
kę na ląd, zajrzała do stolicy, przekonała się, iż sprawy sta
nu są w porządku i powóciła na pokład. Henryk i Madzia
towarzyszyli jej w tej wycieczce, Ned także poszedł z ni
mi, zaszła też w tym krótkim przeciągu czasu okoliczność,
która miała skutki ogromnej doniosłości dla tego zakątka
Ziemi Ognistej.
Henryk i Madzia po tak długiem rozłączeniu mieli
sobie mnóstwo ciekawych rzeczy do powiedzenia, poszli też
naprzód ścieżeczką, prowadzącą do pałacu królowej. Oka
szlu postępowała wolniej, wsparta na ramieniu Neda, a wy
glądała dziś tak wesoło, tak była ożywiona, że młodzieniec
to zauważył i rzekł:
— Zapewne pani się nudziła zdala od swego miesz
kania i pośród ludzi obcych, o których pani wkrótce zupeł
nie zapomni... — był przytem dziwnie nachmurzony i pa
trzył na młodą dziewczynę, jakby z wyrzutem.
— Czy tak pan sądzisz o mnie, panie Nedzie? — od
powiedziała Okaszlu głosem tak zmienionym, że młodzie
niec dziwnego doznał ważenia. Ona zaś odwóciła nagle
głowę, lecz nie zdołała ukryć łez, spływających po jej twa
rzy.
— Mylisz się pan — mówiła dalej po chwili — ja
nie łatwo zapominam, a raz zaciągnąwszy dług wdzięczno
ści, do śmierci o nim pamiętać będę... Lecz pan zapewne
pojąć tego nie możesz, aby dziewczyna, pochodząca z rada
dzikich krajowców, mogła mieć uczucia szlachetniejsze..
ja to wiem, ludzie biali pogardzają nami...
— O nie, to pani się mylisz — przerwał Ned z żywo
ścią niezwykłą — niesprawiedliwą pani jesteś dla mojej ro
dziny... i dla mnie... my nigdy nie zapomnimy o tem, coś
pani uczyniła dla nas. Jesteś pani najlepszą, najszlachet
niejszą kobietą, zasługujesz na uwielbienie i potrafiłbym
ci tego dowieść, gdybym miał tylko trochę dolarów... Na
nieszczęście nie mam teraz ani jednego, więc muszę to od
łożyć na później...
Co to miało znaczyć ? Młoda królowa nie zrozumiała,
lecz zagadkowe słowa Neda dały jej dużo do myślenia, za
stanawiała się nad niemi, aż póki nie stanęli u wejścia do
pałacu.
Wszystko tam było w porządku w czasie nieobecno
ści królowej. Wierni jej poddani rozebrali już zupełnie
wieloryba, stary wódz Amagua bardzo roztropnie rządził
państwem w charakterze regenta, mogła więc Okaszlu
spędzić bezpiecznie jeszcze dni parę w towarzystwie swo
ich przyjaciół.
Madzia i Henryk widocznie nie powiedzieli sobie
jeszcze wszystkiego, co mieli na sercu, gdyż znowu poszli
naprzód, zmierzając z powotem do okrętu, Okaszlu pozo
stała w tyle z Nedem, który po namyśle uważał za stosow
ne wytłómaczyć jej wyraźniej, coby zrobił, gdyby miał tro
chę dolarów w zapasie.
— Mam pani coś do powiedzenia — rzekł bez długich
omówień — chciałbym zapytać, czy zgodziłabyś się pani
za jakich lat parę zamieszkać w Nowym Yorku, jako żona
uczciwego obywatela amerykańskiego?
— Ja — odrzekła Okaszlu drżącym głosem — czyż
znalazłby się taki obywatel amerykański, coby chciał wziąć
za żonę nawpół dziką dziewczynę?
— Czernuby się nie znalazł? Znam nawet takiego,
któryby z duma i radością podał pani rękę. Na nieszczę
ście w tej chwili brak mu do tego dolarów. Ale co tu w
bawełnę obwijać, tym obywatelem jestem ja sam.
— A czy dolary koniecznie do tego potrzebne? — za
pytała Okaszlu, ochłonąwszy z gwałtownego wzruszenia.
— Ba! u nas bez dolarów niepodobna się utrzymać
z rodziną.
— Na to są przecież sposoby — mówiła mała królo
wa w zamyśleniu — dolary zarobić można. Czemużbyś
pan zresztą nie miał się wzbogacić tu, w moim kraju, gdzie
ziemia leży odłogiem i tyle jest bogactw, z których dziś
nikt nie korzysta? Biedni moi rodacy nie potrafią wyjść
ze stanu ciemnoty i upośledzenia, póki się nie znajdzie czło
wiek rozumny i przedsiębiorczy, który pokieruje nimi,
wprowadzi ich na drogę cywilizacji. Marzyłam ja o tem
sama, lecz zadanie to przechodzi siły kobiety: dzielnego,
mężczyzny na to potrzeba, dobrego, odważnego, cierpliwe
go.., sądzę, że pan byś to potrafił, panie Nedzie, czy nie
zechcesz spróbować?...
— Na honor! czemużbym nie miał spróbować? —za
wołał młody jankes wesoło. — Zależy to od pani, jestem
gotów i jeśli przyjmiesz moją rękę...
— Przyjmuję z całego serca — szepnęła mała królo
wa i rękę złożyła w jego dłoni.
Były to zaręczyny młodej pary.
„Włóczęga" popłynął dalej, wkrótce przybił do wy
spy, gdzie rozbitki widzieli ową niezmierną ilość fok, spa
dających lawiną do morza. Kapitan Simpson odzyskał
prędko wesołość, naładowawszy okręt swój po brzegi prze
pysznemi futrami. Mogł on teraz wygodzie wszystkim
kupcom w Nowym Yorku i opatrzyć na zimę w ciepłe ubra
nie wszystkie panie, tam mieszkające.
Nas jednak interesy handlowe kapitana Simpsona mniej
daleko obchodzą, niż przyszłość naszych znajomych. Ned
jest już spokojny, wie on, że Okaszlu tęskni do życia cywi
lizowanego, i że jako uległa i kochająca żona chętnie z nim
pójdzie wszędzie, gdyby mu się uprzykrzył pobyt w Ziemi
Ognistej. Postanowił jednak spróbować, czy mu się to po
słannictwo, o którem marzy młoda królowa powiedzie w
jej krainie.
Najpierw zwierzył się rodzicom, a gdy ci zamiary je
go pochwalili, Ned rozpoczął długie narady z Seagriffem i
innymi majtkami. I stanęło na tem, że stary cieśla pozo
stal z nim na ziemi teneków; pięciu dzielnych marynarzy
z załogi okrętu Kalypso przyłączyło się do nich także.
„Włóczęga" podniósł weszcie kotwicę i opuścił wy
brzeża Ziemi Ognistej, a pewnego pięknego dnia w połowie
października przybył do Nowego Yorku.
Niestety! nie można ukrywać smutnej prawdy. Kapi
tan Ganey zawiódł się bardzo na koledze swoim kapitanie
Simpsonie, którego szlachetności zaufał, gdyż ten ani po
myślał o wywdzięczeniu się za cenne wskazówki, otrzyma
ne od rozbitków. Najprostsza sprawiedliwość nakazywała,
aby im dał jakiś udział w zyskach, osiągniętych ze sprze
daży tych fok, któiych byłby nie obaczył nigdy bez ich po
mocy. Uf
Chytry jankes w ciągu podróży zapomniał zupełnie
o tej drobnej okoliczności, nigdy ani słówkiem o niej nie
wspomniał, nie okazał nawet tyle grzeczności, aby ofiaro
wać żonie i córce kapitana Ganeya po kawałku futra na
zarękawki. Nie dość na tem, po przybyciu do Nowego Yor
ku zażądał od rozbitków zapłaty za to, że ich przywiózł na
swoim okręcie.
Najgorzej wyszedł na tem nasz Henryk. Zrzuciwszy
pychę z serca, musiał się zaciągnąć jako prosty majtek do
załogi okrętu angielskiego, który odpływał do portu Por
smouth. Żeglarze nieraz bywają narażeni na takie nie
spodzianki. Lecz Henryk był pełen rezygnacji, nie mar
twił się zbytecznie swem niepowodzeniem, pewny był, że
przy wytrwałości wynagrodzi je z czasem. Kapitan Ga
ney miał zamiar niezadługo urządzić wyprawę do Ziemi
Ognistej, do wyspy fok, których kapitan Simpson prze
cież nie wytępił do szczętu. Że ta wyprawa nie mogła się
odbyć bez współudziału Henryka, o tem nawet wspominać
nie potrzebujemy.
Ale przygotowania do tej nowej podróży nie mogły
być ukończone w jednej chwili, mógł więc Henryk tym
czasem udać się do ojczyzny i obaczyć z rodziną. Po
sześciu latach nieobecności biedny chłopiec powacał z
niczem.
Pewnego dnia w grudniu duży, silny chłopak w ubio
rze marynarskim, dążył pieszo gościńcem, wiodącym do
wioski Godal i zastukał do drzwi schludnego domku. Słu
żąca otworzyła, lecz nie poznała przybysza i zapytała,
czego żąda. On nic nie odpowiedział, tylko wbiegł śpiesz
nie do małej salki jadalnej i upadł na kolana przed fote
lem, na którym siedział siwy staruszek, wygrzewając so
bie nogi przy ogniu.
— Ojcze, rzekł, wyciągając doń ręce, czy mnie nie
poznajesz?
Staruszek zadrżał, po chwili uśmiech ukazał się na
jego ustach, a łza spłynęła po pomarszczonej twarzy.
— ,AL. to ty, chłopcze! jak widzę, nie jesteś jesz
cze admirałem.
Od tej jednej złośliwej uwagi powstrzymać się nie
mógł stary ojciec, lecz jednocześnie otworzył ramiona i z
serdecznem uczuciem przycisnął do piersi marnotrawnego
syna. Nie będziemy opisywali powitania bohatera nasze
go z matką i siostrzyczką Emilcią. Nie przywiózł on im
wprawdzie obiecanych gościńców, lecz domyślacie się za
pewne, że nie miały mu tego za złe.
Henryk w pokorze przyznał się do winy i przepro
sił ojca za to, że się sprzeciwił jego woli. Opowiadał z ca
łą szczerością, jak w ciągu tych lat sześciu trapiły go usta
wicznie wyrzuty sumienia, nie był nigdy zupełnie szczę
śliwy, nawet wówczas, gdy mu się najlepiej wiodło, a nie
powodzenie obecne uważał za słuszną karę, którą sam
ściągnął na siebie nieposłuszeństwem.
— Miałem odrazu najgorsze przeczucia, wstępuj ue
na pokład tego okrętu i sprawdziły się w zupełności —
mówił raz do matki i siostry — a nie jestże to szczególne
zrządzenie Opatrzności, że jedyny dobry uczynek, jaki
spełniłem dnia tego, stając w obronie biednej dziewczyny,
nie pozostał bez nagrody i uratował mi życie? Zresztą
wszystko mie zawiodło, nawet odkrycie najbogatszej ko
palni futer na nic mi się nie zdało. Bo nie było w tem
wszystkiem błogosławieństwa ojcowskiego. Na tym świę
cie, jak sobie kto pościele, tak się wyśpi. Przed sześciu la
ty, byłem dzieckiem, nie rozumiałem tego, dziś jestem
człowiekiem dojrzałym i oczy mi się otworzyły.
Henryk nie tylko słowami, lecz czynem! dowiódł, że
winy swej szczerze żałuje i pragnie ją naprawić. Gdy
więc kapitan Ganey dał mu znać, że ma już drugi okręt i
wzywał go, aby przybycie swoje przyśpieszył, młodzieniec
zaniósł list ten ojcu i rzekł:
— Bez pozwolenia twego i błogosławieństwa, ojcze,
nie puszczę się za nic w powtórną podróż, bo jestem pew
ny, że nie wyszłoby mi to na dobre.
Staruszek jednak tym razem już się nie opierał..
przekonał się, że to było powołanie prawdziwe i Henryk
zupełnie spokojny i szczęśliwy puścił się znów na morze.
Przeczucia jego sprawdziły się zupełnie, nie doznał
w tej drugiej podróży tylu przygód nadzwyczajnych, lecz
za to odniósł większe korzyści. Kapitan Ganey powócił
na czas dłuższy do Nowego Yorku, potrzebował on już
odpoczynku, Henryk więc przyjął miejsce porucznika na
statku wielorybniczym i znów wyruszył na daleką wypra
wę. Kapitan tego okrętu zachorował i umarł w drodze;
młodzieniec go zastąpił i tak świetnie się wywiązał z tego
obowiązku, że właściciele okrętu utrzymali go na stopniu
kapitana i przypuścili do spółki. Miał więc już teraz Hen
ryk stanowisko, które mu pozwalało sięgnąć po rączkę
Madzi. Nie zwlekał długo, oświadczył się i został przy
l#ty.
A tymczasem Ned z pomocą Seagriffa i innych to
warzyszy ogromne zmiany zaprowadził w państwie tene
ków. Stary cieśla zbudował pyszny trójmasztowiec, spu
szczono go na woclę i pewnego pięknego poranku statek
ten, któremu nadano nazwę: „Nowa Kalypso", zawjhd
do Nowego Yorku, wioząc małą królową Okaszlu i jej na
rzeczonego.
Dwa śluby odbyły się razem, a nie potrzebujemy
dodawać, że wyprawa jednej i drugiej panny młodej ob
fitowała w prześliczne futra. Spory też zapas posłano w
upominku Emilci.
Nieustanne stosunki zawiązały się teraz pomiędzy
Nowym Yorkiem a Ziemią Ognistą. Ned z żoną przeby
wa kolejno to w jej rezydencji, to w Nowym Jorku. Zie
mia teneków zmieniła się w kwitnącą osadę, coraz więcej
europejczyków przenosi się tam na mieszkanie, a królo
wa Okaszlu czuwa nad tem troskliwie, aby biali osadnicy
żyli w przyjaźni z krajowcami i żadnej krzywdy im nie
czynili.
KONIEC.