Maine Reid ZIEMIA OGNISTA


Reid Mayne

ZIEMIA OGNISTA

I.

MORZE!... MORZE!,..

Stary gościniec, prowadzący z Londynu do Ports

mouth, jest jednym z najbardziej malowniczych w całej

Anglji. Wspomnienia przeszłości, które widok tej okolicy

budzi w umyśle wędrowca, podnoszą jeszcze urok pięknego

krajobrazu. Gościniec ten coprawda dziś jest już mało uczę

szczany i nieco zaniedbany; niekiedy tylko napotkać mo

żna wykwintny zaprząg któregoś ze znaczniejszych właści

cieli ziemskich, skromny powozik lekarza wiejskiego, cięż

ki wóz gospodarski, lub brykę dzierżawcy, śpieszącego na

targ do pobliskiego miasteczka. Inaczej bywało przed laty

osiemdziesięciu kilku, gdy tę samą drogę przebiegało dzień

w dzień po kilkadziesiąt czterokonnych wozów pocztowych

wiozących do stolicy lub do wielkiego portu handlowego tłu

my podróżników. Podróżni ci byli to po większej części

marynarze, śpieszący do Londynu, po odbyciu dalekiej że

glugi morskiej, lub powracający stamtąd do Portsmouth,

by puścić się znowu na burzliwe fale oceanu. Najznakomit

si żeglarze angielscy, nie wyłączając wielkiego Nelsona,

Ziemia ognista.

przebywali niejednokrotnie tę drogę w owych karetkach po

cztowych, wlokących się leniwie wśród obłoków kurzawy.

Za karetkami pocztowemi toczyły się wozy naładowane

rozmaitemi towarami.

Wszystko to należy już do przeszłości. Dziś rzadki

przechodzień, zabłąkany na starym gościńcu, słyszy co

chwila gwizd lokomotywy, chyże pociągi migają mu przed

oczyma, pędząc po szynach, przeprowadzonych równolegle

do dawnej drogi i urągać się zdają żółwim jego krokom. Z

dawnej świetności nic tu nie pozostało, tylko dwa rzędy

drzew wspaniałych po obu stronach gościńca i niezliczone

gospody, które niegdyś niepospolitej używały sławy.

Dzisiaj biedne te gospody także już nieosohliwie wy

glądają, ściany ich kruszą się i opadają, obszerne podwórza

porosły trawą, stajnie stoją próżne lub mieszczą czasem co

najwyżej parę szkap fornalskich; wieśniacy w grubych bu

tach i wyszarzanem odzieniu snują się po tych samych ką

tach, gdzie niegdyś widziano tylko strojnych pocztylionów

w palonych butach, o brzęczących ostrogach, w okazałych

płaszczach i kapeluszach ze złocistemi galonami.

Do dawnego tego gościńca przywiązane są Iakże i po

nure podania. A więc naprzykład: na wierzchołku małego

wzgórza Southdown, od którego pochodzi nazwa, słynnej ra

sy owiec, jest jama ciemna, głęboka, jakby rozwarty krater

wulkanu. Gościniec wspinając się na wzgórze, bieży tuż

obok tej przepaści, a na jej brzegu stoi słup kamienny, z je

dnej bryły wykuty, wyniesiony na pamiątkę smutnej śmier

ci pewnego majtka, który w tem miejscu był zamordowany,

ciało zaś jego mordercy wrzucili w ową ciemną czeluść, któ

rą lud przezwał ,,Puharem dyabelskim". Napis na pomni

ku głosi, że winni zostali schwytani i śmierć sromotną po

nieśli na tem samem mieiscu, gdzie zbrodnię swą spełnili.

I otoż właśnie u stóp owego granitowego słupa za

trzymał się pewnego pięknego czerwcowego poranku mło

dzieniee, mogący mieć około czternastu lub piętnastu lat

wieku. Słońce wzbiło się już wysoko na niebie, lecz osłania

ła je gesta mgła biała, tak pospolita w południowej Anglji.

Mgła ta skupiona była w dość wąską, jednostajną smugę

ponad linją widnokręgu, pokrywającą stoki pagórków, któ

rych wierzchołki zarysowywałały się wyraźnie powyżej,

Jakby pozębione wybrzeża lądu na morzu. Piękne to zjawi

sko optyczne dość często widzieć można w tej okolicy.

Ale młody wędrowiec, który stał nad brzegiem „Pu

haru dyabalskieo" nie zważał wcale na ten czarujący wi

dok, w myślach je.o snuły się widocznie inne obrazy i po

chłaniały go całkowicie. A jednak z wyrazu twarzy mło

dzieńca mou.! było wnosić, że? mgła była dlań pożądaną,

że rad się w niej ukrywał, unkając ludzkiego wzroku. Dzi

wny niepokój przebijał w całej jego postawie, co chwila

spoglądał ukradkiem dokoła i nasłuchiwał jakby oba

wiał pogoni. Upewniwszy się, że żaden szmer podejrzany

się nie odzywał, ani tętent konia, ani turkot powozu, ode

tchnął swobodniej i usiadł na murawie przy drodze, kładąc

obok siebie mały węzełek podróżny, zawierający trochę bie

lizny. Musiał cn odbyć daleką drogę, bo wyglądał zmęczo

ny, a odzienie miał kurzem okryte; ale dlaczego tak widocz

nie obawiał się pogoni? Trudno go bło posądzić o jakiś

czyn hańbący, na twarzy jego malował i się szczerość, nie

winność dziecka, wychowanego pod wiejską strzechą prze?,

.uczciwych rodziców. Jeśli przewinił, to pewnie po raz pie.

szy w życiu, gdyż młodzieniec ten nie był bez winy, wy

znać to trzeba wymknął się bowiem z domu rodzicielskiego

bez pozwolenia, sprzeciwił się woli ojca.

Młody wędrowiec nazywał się Henryk Chester, był

synem zamożnego dzierżawcy z Godalminy, miejscowości o

trzydzieści mil *) stąd odległej. Przebył on pieszo całą tę

daleką drogę. Co do powodów awanturaczej tej wyciecz

ki, dow.emy się o nich od niego samego, gdyż młodzieniec,

zwyczajem ludzi zaprzątniętych gorączkowo jakąś wyłącz

ną myślą, mówił głośno sam do siebie:

— Nikt nie spostrzeże w domu mojej ucieczki przed

godziną śniadania, a o tej porze będę już zapewne w Ports

mouth... Jeżeli tylko zdołam dostać się natychmiast na ja

kiś okręt, potrafię się tak urządzić, ażeby na ląd nie powra

cać przed podniesieniem kotwicy... Zresztą ojciec praw

dopodobnie mnie tam nie będzie szukał; stary cieśla wmó

wi w niego z pewnością, że udałem się do Londynu, bo

umyś ne mu to powiedziałem, aby zmylić pogoń...

Figlarny uśmiech, który przy tych słowach pojawił

się na ustach mówiącego, znikł jednak szybko, zastąpił go

wyraz poważniejszy. Mały zbieg przypomniał sobie mat

kę, pomyślał o zmartwieniu, które tej biednej matce zgo

tował swoim postępkiem.

— Kochana mateczka — szepnął — spłacze się pew

nie, i siostrzyczka Emilcia także... będą w okropnej oba

wie!... Ale je uspokoję bardzo prędko. Jak tylko sobie za

pewnię miejsce na okręcie, zaraz do nich napiszę. No, i po

wrócę przecież kiedyś i obaczymy się znowu.

*) Mila angielska równa jest zgórą kilometra.

Widocznie jednak rozumowanie to nie uciszyło odra

zu wyrzutów sumienia młodego Chestera, gdyż coraz gor

liwiej tłómaczył się sam przed sobą:

r— Nie, doprawdy nie mogłem inaczej postąpić. Oj

ciec upierał się najniesluszniej, chcąc mnie koniecznie wy

kierować na rolnika, chociaż wiedział dobrze, jaki wstręt

mam do tego rzemiosła. Wszak brat mój Dick dostatecz

ną jest dlań pomocą i,potrafiłby go nawet zastąpić w razie

potrzeby. Pocóę więc mam być skazany na wiekuiste ora

nie ziemi, skoro mam taką ochotę „pruć wesoło pierś mo

rza", jak mówi piosenką... Ach, morze! gdybym nawet

przez całe żcie miał być prostym majtkiem, jeszczebym się

nie wyrzekł morza. Piękny i szlachetny jest zawód mary

narza, zwłaszcza w porównaniu do nędznego losu, który

miał być moim udziałem. Gdy rolnik życie spędza na cia

snej przestrzeni kilku łanów uprawnych i kilku pastwisk,

w towarzystwie zwierząt domowych, przed żeglarzem świat

cały stoi otworem, ogląda on tysiące rozlicznych widoków,

zwiedza świetne stolice i porty bogate, poznaje ludy rozlicz

ne o twarzach dziwacznych i osobliwych strojach, wysia

da nieraz na oddalone wybrzeża i wyspy nieznane, zachwyca

się urokiem przyrody zwrotnikowej i ponurą pięknością

krain lodowatych... O! jakżebym pragnął widzieć to wszy

stko, puścić się w drogę dziś jeszcze, chociażbym miał dla

osiągnięcia tego szczęścia najcięższe przechodzić koleje,

najniższe zajmować stanowisko! Ale ja nie pozostanę dłu

go prostym majtkiem, nie, to niepodobna... Będę pracował

tak serdecznie, tak gorliwie wszelkich sił dokładał, aby

spełnić dokładnie swoje obowiązki, że wkrótce niezawod

nie wyniosę się na wyższy stopień... Kto to może wiedzieć ?

może za cztery, pięć lat, powócę w mundurze oficerskim.—

z kieszeniami pelnemi złota w dodatku... Któż będzie dum

ny i szczęśliwy, skoro do tego przyjdzie?... mateczka mo

ja droga i mała Emilcia... A kto będzie musiał przyznać,

że miałem słuszność? ojciec...

Tymczasem promienie słońca pochłonęły ostatnie ślat

dy mgły w powietrzu i Henryk Chester, oglądając się do

koła, teraz dopiero spostrzegł słup kamienny, u stóp które

go odpoczywał. Dotąd nie zauważył był nawet tego pomni

ka. Wstał i odczytał nadpis, wyryty na marmurowej tabli

cy, na pamiątkę popełnionej tu zbrodni i kary, poniesionej

przez zabójców. Cień smutku przyćmił wesołą i ożywioną

twarz młodzieńca.. Czyżby ta wzmianka o strasznym lo

sie nieszczęsnego żeglarza miała być wóżba niebezpie

czeństw, które i jego czekały w tym zawodzie? Henryk

Chester nie był przesądnym i nie chciał przypuszczać nic

podobnego, a jerlnak przykre ważenie, którego doznał,

wpłynęło mimowoli na usposobienie jego. Żywiej niż przed

tem stanęły mu teaz w mśli łzy matki i siostry, wybuchy

gniewu ojca, dotkliwiej mu się czuć dały wyrzuty sumienia.

Nowe wątpliwości zbudziły się w jego duszy, staczała się w

niej walka wewnętrzna pomiędzy miłością synowską i sa

molubnemi pragnieniami. W tej chwili niewątpliwie jedna

stówk ; ser leczne, rada przyjacielska, byłyby go powstrzy

mały i zawiodły upokorzonego w progi rodzicielskiego do

mu, gdzie nad nim teraz łzy wylewano. Lecz w tem samot

nem miejscu nie było nikogo, ktoby, to słówko wy

mówił i dał dobrą radę, więc Henryk Chester ruszył w dal

szą drogę.

Wkrótce stanął na wierzchołku wyniosłego wzgórza

ujrzał u stóp swoich rozciągającą się rozległą nizinę, a da

lej, dalej, jak okiem zajrzeć, widniało morze, nakształt

ogromnej zwierciadlanej płaszczyzny i na samym krańca

widnokręgu sine fale oceanu zlewały się z bladym błękitem

nieba... Widok ten rozproszył w jednej chwili smutne my

śli młodego wędrowca i rozstrzygnął jego wątpliwości. Po

raz pierwszy w życiu miał on przed oczyma ocean i w tej

chwili uczuł, że żadna moc ludzka nie zdoła go odeń oder

wać. Ten bezmierny obszar wód, mieniących się i błyszczą

cych w promieniach słonecznych, wprawił go w zachwyt i

opanował na zawsze jego duszę. Wyobraźnia przedsta

wiała mu w mglistem oddaleniu białe minarety, zielone war

kocze palm, wybrzeża lądów nieznanych, dziwaczne posta

cie ludzi w strojach .jaskrawych. Zapomniał o znużeniu

i przyśpieszył kroku, aby coprędzej dostać się do portu,

który miał mu otworzyć wsięp do tych wszystkich cudów.

Henryk Chester zbliżał się już do bram miasta Ports

mouth, gdy ujrzał tuż przy drodze wspaniałą rezydencję

otoczoną cienistym parkiem. Zapytał przechodnia, do kogo

należy ta piękna posiadłość? Możecie sobie wyobrazić za

chwyt młodzieńca, gdy mu odpowiedziano, że to jest Horn

dean, rezydencja sir Karola Napierz, jednego z najznako

mitszych admirałów marynarki angielskiej. Tym razem

wóżba była szczęśliwa i Henryk powiedział sobie w duszy:

— Czemużbym i ja nie miał kiedyś zostać admira

łem? — i mówiąc to lekką stopą wszedł na przedmieście

Portsmouthu.

II.

SZTANDAR GWIA?DZISTY.

Zegary na wieżach biły dziewiątą godzinę, gdy Hen

ryk Chester wchodził na ulice słynnego portowego miasta.

Nie tracąc ani chwili czasu, pośpieszył wprost do dzielnicy,

gdzie mogł oglądać nakoniec wymarzone okręty, to jest do

portu, o który zapytał pierwszego napotkanego przecho

dnia.

Wkrótce też wszedł w długą, prostą ulicę i ujrzał

przed sobą w oddali las masztów, zdobnych w sploty lin

i fałdy zwiniętych żagli. Nigdy jeszcze młody nasz wędro

wiec nie widział w rzeczywistości statków, które znał tylko

z rysunków lub w wyobraźni sobie wystawiał. A teraz

miał naprawdę przed oczyma i widział na jawie te wspania

łe okręty, które mu się tyle razy ukazywały we śnie i to nie

dwa, nie dziesięć, nie sto, lecz z tysiąc najmniej, rozmaitych

rozmiarów i kształtów. Najokazalsze, pomalowane na czar

no, otoczone mnóstwem łodzi, zwóciły najpierw jego uwa

gę. Powiedziano mu, że to były statki wojenne, więc prze

stał się niemi zajmować, ponieważ miał zamiar dostać się

na okręt handlowy. Najpierw w marynarce wojennej w

Anglji trudno jest niezmiernie o awans, prosty majtek ni

gdy prawie nie może się dosłużyć stopnia oficera, powtóre

nasz Henryk nie miał najmniejszej ochoty krępować swo

body swojej uciążliwą dyscypliną wojskową, strzedz por

tów i ufortyfikowanych pozycji. On pragnął odbywać da

lekie podróże, oglądać różne części świata, a cel ten mogł

osiągnąć jedynie, szukając miejsca na okręcie handlowym,

który coraz nowe zwiedza okolice. Nadzieja zostania ad

mirałem, która mu się uśmiechnęła na chwilę, gdy przecho

dził obok mieszkania sir Karola Napiera, ustąpiła innym

marzeniom. Henryk zaczynał myśleć, że szczytem szczę

ścia dla niego byłoby dostać się na statek wielorybniczy,

zapytał więc przechodnia, którego napotkał w bliskości poy

tu, czy dużo statków podobnych znajdowało się obecnie w

Portsrnouth? Odpowiedziano mu na to pogardliwym

uśmiechem i niezbyt uprzejmą uwagą:

— Czy w lesie wychowałeś się, mój chłopcze, że py

tasz o statki wielorybnicze w porcie tutejszym?... Musiał

byś powędrować o paręset mil na północ, ażeby się z niemi

obaczyć...

Zawstydzony nieco nieświadomością swoją, Henryk

zapytał już tylko nieśmiało, w której części przystani za

rzucają zwykle kotwicę statki handlowe i natychmiast w tę

stronę podążył. Ruch wielki panował na wybrzeżu, gwar

no było szczególnie pośród składów, gdzie znoszono rozlicz

ne przedmioty. Młodzieniec co krok napotykał tragarzy,

obładowanych ciężarami, które znosili z okrętów, lub zano

sili na nie; widział statki, przybywające do portu i zarzu

cające kotwicę, inne znów, rozwijające żagle i gotujące

się do podróży. Do tych ostatnich zbieg nasz skierował

ską, nie miał ochoty wstępować na pokład. Jeżeli rodacy

odpychali go jednozgodnie, czyż mógł liczyć na dobre przy

jęcie u obcych ? Przez ciekawość jednakże zapytał prze

chodnia, co to za flaga i dowiedział się, że gwiazdy są her

bem Stanów Zjednoczonych amerykańskich. Po namyśle,

powiedział sobie, iż jankesi nie powinni być przez anglików

uważani za cudzoziemców, bo przecież sa tegoż samego po

chodzenia i mówią tym samym językiem, postanowił więc

po raz ostatni popróbować szczęścia na tym amerykańskim

okręcie.

— Jeśli mnie i tu z kwitkiem odprawią — mówił sam

do siebie — korona mi z głowy nie spadnie, a przynajmniej

nie będę sobie miał nic do wyrzucenia i wtenczas muszę po

wziąć, jakieś ostateczne postanowienie, to jest... obawiam

się, że mi już nic innego nie pozostanie, tylko wócić do

domu...

Po chwili wkroczył odważnie na deskę, prowadzącą na

pokład okrętu „Kalypso" i po raz trzydziesty już może po

wtórzył pytanie:

— Czy nie mógłbym się widzieć z kapitanem ?

— Niema go w tej chwili na okręcie — odpowiedział

uprzejmie młody chłopak, niestarszy od Henryka, stojący

przy burcie — a czego pan sobie życzysz ? możebym ja mógł

tę sprawę załatwić.

Mówił to w sposób bardzo życzliwy i zachęcający cło

dalszej rozmowy, lecz wyglądał tak młodo, że trudno było

wiele na niego liczyć. A jednak i w tonie i w całem obej

ściu tego młodzieńca znać było pewność siebie; miał na so

bie strój marynarski, trochę za wykwintny na prostego

majtka, koszulę z cieniutkiego płótna z guziczkami złotemi

u mankietów, kapelusz panama na głowie, a rysy jego twa

rzy odznaczały się wyrazem szlachetności i inteligencji.

Wszystko to nie uszło uwagi Henryka i dodało mu otuchy,

wyjaśnił więc w kilku słowach, o co mu idzie.

— Żałuję mocno, że nie moge dać panu stanowczej

odpowiedzi — rzekł młody marynarz — nie mam prawa

rozstrzygać w podobnej sprawie. Kapitan poszedł do za

rządu celnego, lecz nadejdzie pewnie niezadługo. Zastaniesz

go pan może za godzinę, a w każdym razie jutro rano nie

wyjdzie nigdzie przed południem.

Henryk Chester, jakkolwiek wieśniak, znał się na

grzeczności i zrozumiał, że doznawszy tak uprzejmego

przyjęcia, nie należało naprzykrzać się dłużej, skłonił się

więc i odszedł. Nadzieja znowu w serce jego wstąpiła, nie

wątpił prawie, że na tym statku było miejsce niezajęte, bo

inaczej, pocóżby ten młodzieniec zachęcał go do powotu?

A jeśli było miejsce, czemużby on go nie miał zająć?

W tej chwili głos szyderczy przerwał te piękne ma

rzenia ; głos ten ozwał się z pośród gromadki chłopców ob

dartusów, należących widocznie do rzędu owych włóczę

gów ulicznych, których w miastach nadmorskich nazywają

„szczurami portowemi", bo wciskają się ustawicznie do

składów ładunków okrętowych.

— Patrzcie, jak nos spuścił na kwintę! — wołał je

den z tych łobuzów, wskazując Henryka—taki niedołęga do

służby okrętowej! zupełnie, jak wół do karety. Trzodę mu

paść na wsi, a nie uwijać się po masztach!...

Każdy z tych złośliwych żartów wywoływał głośne

wybuchy śmiechu, a biedny Henryk zaczerwienił się po sa

me uszy. W pierwszej chwili chciał się rzucić na zuehwal

ca, lecz zastanowił się i przyznał nawet w duszy, że w tem

szyderstwie było trochę prawdy. Zamiast gniewać się, na

leżało raczej skorzystać z nauczki.

Może w rzeczy samej śmiesznie było z jego strony sta

rać się o miejsce marynarza, ma ac powierzchowność tak

niestosowna do tego rzemiosła. Strój wiejski zdradzał go

odrazu, każdy, spojrzawszy tyko na niego, wiedział, z kim

miał do czynienia, dla tego też rzucano mu w oczy te drwią

ce przezwiska: pastucha, poganiacza i odsyłano go do płu

ga i trzody. Rozważywszy to wszystko w myśli, Henryk

postanowił wejść do składu, gdzie sprzedawano ubrania go

towe i po kwadransie wyszedł stamtąd przebrany od stóp

do głowy w strój marynarski. Wydał na to prawie wszyst

kie pieniądze, jakie posiadał, ale pleszył się myślą, że ts

raz już przynajmniej ulicznicy nie będą się na niego gapi

li, a gdy się pokaże na okręcie, łatwiej może uwierzą w je

go zdolności do rzemiosła marynarza;

Tak przebrany, zbliżył sie znowu do okrętu Kalsy;)

so i przechadzał się na wybrzeż, wyglądając powotu ka

pitana. Wkrótce jednak zaczął dotkliwie uczuwać znuże

nie. : osiemnastu godzin był na nogach, a przez cały ten

czas nic nie jadł, oprócz kawałka chleba z szynkąposiłek

ten kupił w sklepiku za parę groszy i spożył stojąc, to tez

teraz czuł nieprzezwyciężoną potrzebę wypoczynku, do cze

go i głód się przyłączył. Nie chciał jednak oddalać się od

okrętu, aby nie utracić ostatniej sposobności osiągnięcia

upragnionego celu. Zaczął więc szukać oczyma spokojnego

kącika, gdzieby się mógł usadowić. Stos drzewa budulco

wego wydał mu się do tego najstosowniejszym, usiadł więc

oczyma okręt Kalypso.

W tej chwili dwie kobiety ukazały się na tylnym po

kładzie statku amerykańskiego. Jedna z nich była to mło

dziutka panienka, druga, kobieta lat średnich, a o ile zda

leka sądzić było można, obie wyglądały na osoby, ć.j e

go towarzystwa należące. Zbliżył się do nich ów młodzie

niec, który tak uprzejmie przyjął Henryka na pokładzie

i zaczął z nimi rozmawiać. Obie te panie ubrane były po

domowemu, bez kapeluzów, jakgdyby mieszkały na

okręcie.

— Czyżby miały podróżować tym statkiem? — py

tał Henryk w duszy — ale pocóżby w takim razie tak wcze

śnie się wybrały? Wszakże Kalypso jeszcze nie odpływa.

A może to żona i córka kapitana? ten młody chłopievc

zapewne jego synem. Musi to być taki zwyczaj na statkach

amerykańskich, że kapitan zabiera z sobą rodzinę. Bar

dzo rozsądny zwyczaj, pocóż się mają skaazywać na długie

rozstanie? Widzę, że jankesi mają swoje dobre strony

W końcu zdjęła go ciekawość onmna, jak taż wy

gląda ten kapitan amerykański i zaczął się rozglądać ma

wszystkie strony, czy go czasem nie poni i wśród przechod

niów? Niełatwa to była sprawa; po wybrzeżu snuło się

mnóstwo ludzi, a wTszyscy prawie w sfroju marynarskim.

Majtkowie w kaftanach błękitnych, w spodniach szero

kich, ściśniętych pasem na biodrach, w kapeluszach sło

mianych lub ceratowych, opasanych jaskrawą wstążeczką;

sternicy w okryciach i czapkach skórzanych; tragarze w

bluzach, opasani sznurami. Kiedyniekiedy ukazywał się

wśród tego tłumu wyższy oficer marynarki, w mundurze

szamerowanym zlotem blyszczącemi guzikami, ze szpadą

przypasaną do boku; czasem znów przemknęła wesoła gro

madka kadetów ze szkoły marynarskiej. Turcy, egipcJa

nie przechadzali się poważnie w szerokich sukniach, pan

toflach kolorowych, w fezach i turbanach na głowie, włosi

francuzi, niemcy, rosjanie, szwedzi, o włosach jak len bia

łych, murzyni o kędzierzawych czuprynach, wszystkie na

rody, wszystkie rasy ludzkie miały tu swoich przedsta

wicieli

Henryk usiłował rozpoznawać rozmaite typy, które

znał z rycin i opisów, gdy wtem ujrzał zbliżających sią tro

je ludzi tak osobliwej postaci, że nie mógł oczu od nich

oderwać. Był to mężczyzna, mogący mieć lat około trzy

dziestu, w towarzystwie chłopca piętnasto lub szesnasto

letniego i o parę lat młodszej dziewczyny. Wszyscy troje

byli małego wzrostu, cere mieli barwy mahoniowej, włosy

spadające na ramiona, twarde, jak szczeciny i czarne, jak

węgiel, oczy tegoż samego koloru, nos wąski przy nasa

dzie i mocno spłaszczony, o skrzydłach znacznie rozsze

rzonych, czoło nizkie i płaskie. OsobliwTsza ta trójka od

znaczała się uderzającem podobieństwem pomiędzy sobą,

lecz, rzecz dziwna: też same rysy charakterystyczne dość

przyjemne sprawiały ważenie u dwojga młodszych, u star

szego mężczyzny miały w sobie coś wstrętnego prawie.

Szczególnie wyraz twarzy dziewczynki był bardzo łagodny,

a nawet nie pozbawiony pewnego wdzięku. Byłaby może

ładna w narodowym swym stroju, to jest, ubrana do

twarzy.

Dwaj towarzysze jej, przebrani w suknie europej

skie, wyglądali nadzwyczaj śmiesznie. Ona zaś ubrana by

ła według najświeższej mody, miała na sobifc sukienkę

z letniego materjału w paski, szarfę krepową i słomiany

kapelusz na głowie. Starszy mężczyzna i chłopak wyglądali

zupełnie jak małpy z jarmarcznej budy, w krótkich żakie

tkach sukiennych, kapeluszach wysokich, butach z palonej

skóry i jasnych rękawiczkach. Chłopiec miał nawet w ręce

ozdobną laseczkę i wywijał nią z takim szykiem, jak

prawdziwy złoty młodzieniec. Co zaś najbardziej zadziwiło

Henryka, to że dziwni ci cudzoziemcy rozmawiali płynnie

po angielsku, chociaż z akcentem jakimś niezwykłym i gło

sem gardłowym. Stanęli właśnie przed nim i przyglądali

się okrętowi amerykańskiemu.

— Patrzno, Okaszlu — mów.ł starszy mężczyzna do

dziewczynki — to taż sama flaga, którą tak często widuje

my u naszych wybrzeży.

— Prawda, taż sama!... Czy widzisz, Orundeliko?

— Ależ widzę, widzę — odrzekł młody elegant, przy

bierając minę obojętną, którą zapewne uważał za oznakę

dobrego tonu — to jest okręt amerykański.

— Załoga tego okrętu mówi tym samym językiem,

co i tutejsi ludzie, nieprawdaż, Elepari? — spytała dzie

weczka.

— Tak — odrzekł starszy mężczyzna — nie zawsze

jednak oba te plemiona bywają z sobą w zgodzie. Czasem

i do wojny przychodzi pomiędzy nimi i okup ogromny mu

szą płacić jedni drugim. Opowiadano mi to wszystko na

tym dużym okręcie wojennym, na którym nas tu przy

wieźli.

Ziemia ognista. *

— Mniejsza tam o to — rzekł Orundeliko i ruszy}

dalej, a towarzysze poszli za nim.

Henryk nie słyszał nic więcej, przez chwilę gonił

wzrokiem za temi osobiiwszemi okazami rodzaju ludzki

go, potem inne widoki go zajęły, w końcu znużenie prze

zwyciężyło ciekawość, przymknął oczy, pochylił głowę na

kłodę drewnianą i usnął.

III.

WALKA ZE SZCZURAMI.

Henryk nie spał długo, w parę minut przebudził go

gwar głosów i śmiechów iście szatańskich. Przetarł oczy

i obejrzał się dokoła, chcąc wykryć powód tego hałasu.

Była to zabawa owych „szczurów portowych", o których

wspomnieliśmy wyżej. Ze dwunastu tych łobuzów okrą

żyło ścieśnionem kołem troje jakichś przechodniów, po

pychając ich i potrącając, wśród śmiechów i wykrzykni

ków szyderskich. Henryk nie mógł zrazu dojrzeć ofiar tej

niegodziwej igraszki, lecz słyszał wyrzekania i groźby zro

zumiał więc, że prześladowano niewinynch. To samo już

wystarczało, aby skłonić do obrony słabszych przeciw

przemocy silniejszych, lecz i inny powód, bordziej osobisty

dodał mu do tego ochoty: jeden z napzawziętszych prze

śladowców, a raczej dowódca całej hultajskiej bandy, był

to ten sam chłopak, który przed chwilą tak złośliwie szy

dził z Henryka, pobudzając do śmiechu swoich kompanów.

W mgnieniu oka młodzieniec nasz skoczył na równe

nogi i pobiegł na piae boju, sprawa bowiem groźny pozór

do stracenia, złośliwe żarty mogły się smutno zakończyć,

przybrała i przyszło do otwartej walki. Henryk domyślał

się już przedtem, że przedmiotem niecnej napaści uliczni

ków była owa dziwaczna trójka cudzoziemców o cerze ma

honiowej i hebanowych włosach; domysł jego był praw

dziwy, przekonał się o tem za zbliżeniem. Nie było czasu

do stracenia, złłośliwe żarty mogły się smutno zakończyć,

Orundeliko bił się zawzięcie z ogromnym chłopcem, dwa

razy większym i silniejszym od siebie, Elepari szarpał

się jak szalony pośród siedmiu czy ośmiu hultajów, którzy

go pochwycili za ręce i nogi, a biedna Okaszlu, tonąc we

łzach, napróżno błagała, aby się zlitowano nad nimi.

W chwili, gdy Henryk nadbiegał, potężne uderzenie pię

ścią obaliło na ziem:ę Orundelika, a dziewczę krzyknęło

rozdzierającym głosem:

— Elepari! brat mój zabity! już zginął!

— Jeszcze nie! — ozwał się chłopak, zrywając się

i po iskając. jak piłka elastyczna — nędznik zdradą mię

pokonał, ale niechno się zbliży raz jeszcze!.. A co, namy

ślasz się, bydlę obrzydłe L.

I ma ec zuchwale wyzywał przeciwnika, pokazując

mu obie pieści. Tymczasem Elepari, zebrawszy wszystkie

siły,, wyrwał się gwałtownym ruchem z rąk swych prze

śladowców, którzy popadali na ziemię, on zaś skoczył na

pomoc młodszego towarzysza.

— Poczekaj, Orundeliko! — zawołał — ja się z nim

zaraz rozprawię.

— Mnie to zostawcie! — wykrzyknął w tej chwiU

Henryk głosem donośnym, a odtrącając ich obu, stanął na

przeciw napastnika, zaciskając pięści i mierząc go rozo

gnionym wzrokiem.

— Co ty się mieszasz nie do swoich rzeczy? Ja cie

bie nie znam! — wołał tamten.

— Poznamy się; wielką mam ochotę dać ci nauczkę,

żebyś drugi raz nie znęcał się nad słabszymi — odrzekł

Henryk mówiąc to, wyciął mu tak potężny cios pięścią

pomiędzy oczy, że hultaj się zachwiał i odskoczył.

Śmiechy ustały na widok tej niespodziewanej od

sieczy, wszystkie „szczury portowe" wpadły w wściekłość.

Pomimo zmiany ubioru, po mowie poznali wieśniaka, a to

wystarczało, aby ich do złości przeciw niemu pobudzić.

Zataczali rękawy i wzeszczeli w niebogłosy:

— Walić pastucha, walić! co się ma do cudzych

spraw mieszać!

— Dać mu dobre lanie!

— Nauczyć go miejskich zwyczajów!

Niebezpieczeństwo stawało się groźnem dla Henryka

gdy wtem nowy szermierz zjawił się na placu boju. Był to

młodzieniec w wykwintnym stroju marynarskim, w kape

luszu panama, ten sam, który przyjmował Henryka na po

kładzie okrętu Kalypso.

— Do stu bomb i kartaczy! — wołał nadbiegając—

a tu co się dzieje? Ośmiu przeciw trzem! To wałka wcale

nierówna! Ned Ganey nie może na to patrzeć z założene

mi rękami. Niech żyje mniejszość! Staję po jej stronie!

I młody amerykanin stanął w postawie wyzywają

cej, ze złożonemi pięściami, po lewej stronie Henryka

Chestera. Nowa ta pomoc niemiłe ważenie wywarła na

napastników, mimo przeważającej ich siły. Dzielna po

stawa Henryka i jego sąsiada, dziki wyraz twarzy Elipa

riego, nawet zuchwała mina Orundelika, wszystko to

ugasiło znacznie ich zapał, „szczury portowe" miały już;

widocznie dać drapaka. Byłoby może i przyszło do tego,

gdy Elepari, którego dotąd powstrzymywała młoda dziew

czyna, odtrącił ją nagle i wyciągając długie, jak u małpy,

ramiona, przyskoczył do chłopaka, który obalił był na zie

mię Orundelika i schwycił go oburącz. W mgnieniu oka,

prędzej daleko, niż to opowiedzieć możemy, podniósł go

wysoko w powietrze i rzuciłł nim, jak piłką, o bruk, tak,

że aż wszystkie kości mu zatrzeszczały. Kara zdawała się

aż nadto dostateczną i grozą przejęła całą hultajską ban

dę, lecz nie zaspokoiła strasznej złości Elepariego.

Chwycił on szybko ogromny kamień brukowy i podniósł

szy go w górę, chciał roztrzaskać nim głowę powalonego

przeciwnika.

Henryk Chester nadbiegł w samą porę i powstrzy

mał jego ramię, lecz zawzięty Elepari uparcie usiłował do

konać swej zemsty, pomimo perswazji obu młodzieńców;

byłoby mu się w końcu zapewne udało, gdy wtem nadszedł

oficer marynarki i bez ceremonji chwytając małego czło

wieczka za kołniierz, odciągnął go na bok.

— Co to znaczy? — zapytał nowoprzybyły, który

miał na sobie mundur kapitana okrętu wojennego, —

Co wy tu robicie Orundeliko i ty Fuegjo?... Ładnie się

sprawiasz Elepari! Czemu nie siedzicie spokojnie na okrę

cie, jak przykazałem? Wracajcież mi zaraz i nie ważcie

się wychodzić z waszych kajut.

Korzystając z tej przerwy, „szczury portowe po*

rozbiegały się na wszystkie strony. Duży drągal, obalony

na ziemię, zerwał się także i wziął nogi za pas jeden

z pierwszych. Elepari i Orundeliko z głowami spuszczone

mi usłuchali rozkazu, dziewczyna zaś, kórej oni dawali

imię Okaszlu, a korą kapitan nazwał Fuegją, szybko po

biegła do dwóch młodzieńców, Henryka i Neda, uklękła

przed nimi i chwytając ich ręce zanim mogli temu prze

szkodzić, ucałowała je z uczuciem gorącej wdzięczności.

Potem zerwała się, jakby zawstydzona własną śmiałością

i pośpieszyła za towarzyszami.

Gdy pozostali sami z kapitanem, Henryk i Ned wy

jaśnili mu całą sprawę. Wysłuchawszy opowiadania, ka

pitan podziękował obu młodzieńcom, że tak dzielnie stanęli

w obronie tych ludzi, których był opiekunem, jak mówił, i

nie tłómacząc się jaśniej, pożegnał ich i odszedł dalej.

— Nie dali się panu wyspać, nieprawdaż? — rzekł

młody amerykanin, zwacając się z uśmiechem do Hen

— Zkądże pan wie, że spałem? — odrzekł tamten

cokolwiek zdziwiony.

— Skąd wiem? widziałem to przecież na własne

oczy. Siedziałem sobie na szczycie wielkiego masztu,

a widok stamtąd jest bardzo rozległy i widziałem wszyst

ko, coś pan robił. Wszedłeś najpierw do składu goto

wych ubiorów, przebrałeś się od stóp do głowy, usiadłeś

tam i zdrzemnełeś się troszeczkę, a wnet potem rzuciłeś

się w wir walczących. Gdym to obaczył, nie mogłem dłu

żej wytrzymać, ześliznąłem się z masztu, z pomostu sko

czyłem na deskę, z deski na brzeg i dalej już wiadomo!

A teraz przejdźmy do czego innego. Dzielny z pana towa

rzysz. Kapitan naszego okrętu już powócił, jest to mój

ojciec. Chodź pan teraz ze mną ja cię sam przedstawię

i możesz być spokojny, znajdzie się miejsce dla ciebie

na Kalypsie.

Jak rzekł, tak uczynił i w pięć minut po tej rozmowie

Henryk Chester wchodził do salonu kapitana Ganeya,

przedstawiony według wszelkich praw etykiety przez jego

syna, Kapitan Ganey posiadał wszystkie cechy chara

kterystyczne rodowitego jankesa. Wysoki, szczupły, ko

ścisty, oczy miał niebieskie, cere rumianą, włosy jasne

z odcieniem rudawym i spiczastą bródkę, do małej mio

tełki podobną. W chwili, gdy syn jego wprowadzał do sa

lonu nowego swego przyjaciela, kapitan siedział w dużym

fotelu na biegunach, z nogami założonemi na stół, we

dług wytwornego narodowego obyczaju; trzymał w ręku

dziennik i pykał z długiej fajki, odczytując najświeższe

wiadomości.

— Ojcze — rzekł Ned — mam zaszczyt przedstawić

ci mego przyjaciela, pana Henryka Chestera, który życzy

sobie zaciągnąć się do załogi twojego statku, jeśli raczysz

się na to zgodzić.

Kapitan Ganey odłożył dziennik na stronę, zmie

rzył przybysza od stóp do głowy i zapytał:

— Czy służyłeś już na okręcie?

j — Nie, kapitanie.

— Czy jesteś synem żeglarza?

— Nie, kapitanie.

— Czy umiesz chodzić koło rudla, lub masz jakie

kolwiek wyobrażenie o rzemiośle marynarskim?

— Nie, kapitanie.

— Czy potrafisz przynajmniej ściągnąć żagiel?

— Nie mam o tem wyobrażenia, kapitanie.

— Czy właziłeś kiedy na maszty?

— Dotychczas nigdy, kapitanie.

— A czy cierpisz na morską chorobę?

— Nie wiem, kapitanie.

— Do licha! — zawołał jankes, który z najpoważ

niejszą w świecie miną prowadził całą rozmowę — nie

wiem, jaki tam z ciebie będzie majtek, ale na zdolno

ściach ci nie zbywa, to pewna... No, a czy potrafiłbyś

przynajmniej pomyć półmiski cynowe i wyszorować po

dłogę? — zapytał znowu po chwili milczenia.

— Nigdy jeszcze nie robiłem nic podobnego, są

dzę jednak, że wprawiłbym się łatwo i wywiązałbym się

z tego nie gorzej od innych — odpowiedział Henryk

— Dobrze i to — rzekł kapitan Ganey z westchnie

niem. — Nedzie, zaprowadź nowego ucznia okrętowego do

kucharza i powiedz, ażeby go zasadził do skrobania karto

fli; jutro mi doniesie, jak się sprawił.

Henryk Chester poszedł w milczeniu za swym prze

wodnikiem, który z trudnością powstrzymywał się

od śmiechu; dostał się po chwili do kuchni okrętowej,

gdzie gospodarzył okazały murzyn.

— Może to taka próba — mówił sobie w duchu —

może on chcę się przekonać tym sposobem, czy potrafię

się nagiąć do karności służbowej.

Zresztą młodzieniec nasz powiedział sobie, że i ta

ką robotę musiał któś przecież wziąć na siebie, słusznie

też używano do niej tych, którzy nic innego zrobić nie

umieli. Starał się więc wy!konać jaknajstaranniej obo

wiązki, które mu wyznaczono; nie było. to jednak skro

banie kartofli, gdyż czynność ta dnia tego już była za

łatwiona; kazano mu pomyć półmiski, a następnie zanieść

je naładowane jadłem na stół. przy którym obiadowała

starszyzna okrętowa.

Pierwsza wędrówka przez te wysokie progi tak mu

się nie powiodła, że potknął się, upadł jak długi a sztuka

mięsa wyleciała z półmiska na podłogę. Wypadek ten

prawdziwą burzę ściągnął na jego głowę, panowie star

szyzna uraczyli go takiemi komplementami, których tu

w żaden sposób powtórzyć dosłownie nie możemy. Jeden

z członków szanownego zgromadzenia nazwiskiem Lyons

wyraził nawet zdanie, że wartoby tego niezgrabjasza ra

zem z półmiskiem i sztuką mięsa wzucić na samo dno

morza. Majster cieśla, stary wilk morski, zwany Seag

riff, oświadczył krótko i węzłowato, że jeżeli nowy chło

pak okrętowy nie nauczy się chodzić jak należy po de

skach okrętowych to on bierze na siebie wyuczyć go tań

czyć.

Za powotem do kuchni nowa przygoda. Gdy przy

szły nasz admirał postępował ostrożnie, dźwigając ogrom

ny stos talerzy, ujrzał nagle przed sobą wdzięczną po

stać młodej dzieweczki, którą już raz był spostrzegł zda

leka na pomoście amerykańskiego statku. Była to sio

strzyczka Neda, Madzia Ganey. Niepoczciwy ten Ned wy

znał nawet Henrykowi, ale daleko później, że spotkanie

to nie było wcale przypadkowe; on to sam bowiem umyśl

nie wyprawił siostrę w tę stronę, aby mogła obejrzeć no

wego ucznia okrętowego w całej jego chwale.

Biedny nasz Henryk tak się uczuł upokorzonym

w tej chwili, że byłby się chętnie skrył pod ziemię, lub

w głąb morza. To też niezbyt różowe myśli snuły mu się

po głowie, gdy o dziewiątej wieczorem ułożył się wesz

cie do snu w tym okrętowym hamaku, o którym marzył

z takiem upragnieniem. Być pomocnikiem kucharza mu

rzyna, nosić na stół półmiski, czyliż dla takiego losu opuś

cił ognisko domowe, stał się nieposłusznym woli rodzi

cielskiej, poświęcił wszystkie słodycze spokojnego życia?.

Serce jego wezbrało goryczą, wyrzucał sobie własną nie

rozwagę, łzy gorące, które w dzień biały potrafiłby był

powstrzymać, teraz wśród cieniów nocy popłynęły stru

mieniem z jego oczu.

W końcu znużenie przemogło, usnął ukołysany przez

fale, igrające z okrętem silnie umocowanym na potężnych

swych kotwicach.

IV.

KALYPSO.

Statek Kalypso był to trójmasztowiec, zbudowany

z wybornego drzewa, nowiuteńki, utrzymany bardzo sta

rannie. Od dwóch lat dopiero wyszedł z warsztatu, był

własnością wspólną pewnego przemysłowca amerykań

skiego i kapitana Ganya, itóry nim dowodził. Żaglowiec

ten odznaczał się taką chyżością, że wyrównywał prawie

a czasem nawet prześcigał statki parowe. Dlatego też

przeznaczony był szczególnie do dłuższych podróży, ża

glował raz po raz po niezmierzonych obszarach Atlanty

ku i oceanu Spokojnego, zazwyczaj też z Anglji powacał

na zachodnie wbrzeża Ameryki, okrążając przylądek

Horn. Zwykły ładunek jego stanowiły kosztowne gatun

ki drzewa, masa perłowa, perły nawet, które nabywał

w portach wysp Oceanji lub na Cejlonie i przywoził do

Nowego Yorku albo do Anglji. Stamtąd znów zabierał

wieprzowinę soloną, różne konserwy w pudełkach blasza

nych, tkaniny bawełniane, broń niższego gatunku, wyro

hy żelazne; jednem słowem przedmioty najrozmaitsze,

które chętnie nabywają mieszkańcy wysp malajskich i in

ne niezbyt cywilizowane ludy.

Henryk, który tak pragnął obaczyć trochę świata.,

nie mógł lepiej trafić, na Kalypsie nie brakło do tego spo

sobności. Tylko że nasz młodzieniec nie wyobrażał sobie,,

aby rzemiosło marynarza miało go doprowadzić do ta

kich zajęć, jakie tu pełnić musiał obecnie. Wprawdzie

obieranie kartofli, a nawet zmywanie talerzy, niema w so

bie nic ubliżającego; każda robota jest dobra, byle su

miennie była spełniona. Pewna ilość pracy wogóle musi

być dokonana na kuli ziemskiej a do tego potrzeba, aby

ludzie ochotnie przyłożyli ręki do zajęć i robót najroz

maitszego rodzaju. To też i rzemiosło kucharskie i naj

skromniejsze gospodarskie zatrudnienie nie zasługują

wcale na pogardę. Ale nasz Henryk nie czuł do tego naj

mniejszego powołania.

Na szczęście nie miał on długo pełnić tych niemi

łych funkcji, już zaraz nazajutrz po przybyciu na okręt

znalazł sposobność przedstawienia się kapitanowi w ko

rzystniejszym świetle. Zbieg okoliczności zrządził, że okręt

Kalypso musiał być przeprowadzony nieco dalej dla za

brania reszty ładunku, a manew ten należało wykonać

*#*

z wielką ostrożnością i zręcznością, gdyż w porcie stało

mnóstwo okrętów większych i mniejszych, niełatwą więc

było sprawą sprzecisnąć się między niemi. Na trójma

sztowcu handlowym załoga nie bywa zbyt liczna, to też

wszystko co żyło wyległo na pokład. Kapitan Ganey sta

nął na tylnym pokładzie z tuba w rękach, Ned, pełniący

funkcje porucznika, umieścił się z przodu.

Statek Kalypso, holowany przez mały parowiec,

przepływał właśnie pomiędzy dwoma hiszpańskiemi okrę

tami, gdy naraz wielka reja trójmasztowca zaczepiła się

o wysoki pomost jednego z tych okrętów i przełamała się

na dwoje. Nastało zamieszanie na obu pomostach, ozwa

ły się krzyki i łajania w dwóch językach. Co gorsza,

szczątki rei pozostały zawieszone na linie, a kołysząc się

w powietrzu, mogły inny, groźniejszy wypadek pociąg

nąć za sobą.

Kapitan Ganey, pilnujący steru, nie spostrzegł te

go, co się stało, majtkowie, nienawykli działać bez wyraź

nego rozkazu, nie ruszali się z miejsc swłoich. Jeden Hen

ryk nie miał tu żadnego wyznaczonego miejsca, cieka

wość tylko przywiodła go na pomost, spostrzegł jednak

odrazu, że nie było czasu do stracenia. Był bosy i spodnie

tylko płócienne miał na sobie, bo przed chwilą szorowa

no pomost, w czem i on brał także udział bardzo czynny.

Spostrzegł siekierę, leżącą w pobliżu, chwycił ją szybko, za

pas założył i zaczął wspinać się na maszt, tak zwinnie

i zręcznie, jak gdyby od dzieciństwa nic innego nie robił.

Tymczasem obłamana reja latała ciągle w powie

trzu, zmierzała prosto ku niemu i gdyby go potrąciła

wpadłby do wody niechybnie. Lecz chłopak z zadziwiająca

zręcznością i zimną krwią schylił głowę, uniknął ciosu, po

tem wspinał tpą dalej. Nim upłynęło pe) minuty już do

stał się na miejsce i pochyliwszy się, dobył siekiery z za

pasa, odciął za jednym zamachem pozostały kawałek rei,

który z pluskiem wpadł do wody. Majtkowie głośnemi

okrzykami objawili uznanie swoje dla młodego śmiałka,

który wśród tych okrzyków spuścił się na dół i stanął

znów na pomoście, gdzie go otoczono, winszując i podzi

wiając zręczność jego i odwagę.

Czyn ten bohaterski nie mógł pozostać bez wpływu

IM

na losy młodzieńca. Zaledwie okręt Kalypso stanął na miej

scu i zarzucił na nowo kotwicę, kapitan Ganey kazał przy

wołać Henryka do siebie.

— Nie powiedziałeś mi — rzekł do niego z dobro

cią—że tak doskonale umiesz drapać się po masztach.

Henryk wyznał otwarcie, że sam o tem dotychczas

nie wiedział, nigdy bowiem nie właził jeszcze na maszty,

tylko na wysokie jodły i brzozy w ogrodzie ojca. Kapitan

zaczął z nim rozmawiać z większą daleko uwagą, niż dnia

poprzedniego. Spostrzegł też wkrótce, że chłopak ten od

znaczał się i wodzonemi przymiotami i wychowaniem

starannem, szkoda go więc było na kuchcika i posługa

cza. Natychmiast mianował go uczniem okrętowym i po

lecił starszemu majtkowi, aby go wziął w opiekę i wy

uczył swojego rzemiosła.

Tymczasem Ned Ganey opowiedział matce i siostrze,

jak Henryk dnia poprzedniego szlachetnie stanął w obro

nie biedaków, napastowanych przez nielitościwych ulicz

nych hultajów. Opowiadanie to niezmiernie zajęło obie

panie, kazały sobie p*zedstawić dzielnego młodzieńca i ob

sypały go zasłużonemi pochwałami. Jednem słowem

w przeciągu dwudziestu czterech godzin położenie Hen

lyka zupełnej uległo zmianie i znowu błysnęły przed nim

najświetniejsze nadzieje.

Dnia tego wieczorem, wyciągajcie się w hamaku,

młodzieniec był lepszej myśli, a zawód marynarza przed

stawiał mu się znów w barwach daleko piękniejszych.

Przekonał się wprawdzie, że rzemiosło to ciężkie jest i mo

zolne, że wymaga niepospolitej odwagi, zręczności, usi

łowań nieustannych. Ale zrozumiał także, iż praca, pii

ność, sumienne spełnianie obowiązku, i tu, jak w każdym

innym zawodzie, stanowią najlepszą rękojmię powodze

nia; nie żałował też powziętego postanowienia i dał sobie

słowo wytrwać w niem do końca.

Przez pięć dni jeszcze stał okręt amerykański na

kotwicy, Henryk ani razu nie pokazał się na lądzie, bo

obawiał się, aby nie spotkać jakiej pogoni... W chwili jed

nak, gdy już statek wypływał pod żagiel, a łódka po

wacała na wybrzeże z listami, przeznaczonemi na pocztę,

młody uczeń okrętowy spoglądał na nią załzawionemi

oczyma, bo pośród tych listów był jeden dość gruby, adre

sowany do pani Chester w Godalminy. Syn skruszony

i rozrzewniony wylał w tym liście wszystkie sprzeczne

uczucia, które przepełniały jego serce. Oto, co pisał do

matki, wynurzając jej z całą szczerością i żal swój i na

dzieje.

„Moja najdroższa mateczko! Czy darujesz mi kiedy,

żem cię tak długo pozostawił w niepokoju i przez cały ty

dzień nie dał znać o sobie? Z wielką nieśmiałością bła

gam cię o przebaczenie, a jednak sama przyznać musisz,

że nie mogłem postąpić inaczej, chcąc wykonać to posta

nowienie, które ci jest dobrze znane, bo nieraz ci o niem

wspominałem".

„Jestem na morzu, jestem żeglarzem, teraz wiesz

już wszystko. Gdybym ci był wyznał, kiedy mam zamiar

dom opuścić i do którego portu zmierzam, byłabyś wszel

kich sposobów użyła, aby mi w tem przeszkodzić. Wszst

ko więc byłoby spełzło na niczem. Widzisz sama, że mu

siałem to zrobić w tajemnicy, oto jest moje tłómaczenie.

Jeśli ci się wyda niedostateczne, jeśli mi nie wyjedna twe

go przebaczenia, pomyśl, mateczko droga, jaka to ciężka

kara dla mnie, że muszę opuścić kraj, nie pożegnawszy

się z tobą!... Ja wprawdzie żegnałem ciebie w duszy, a tyś

się nawet nie domyślała, gdym cię uściskał we środę wie

czorem na dobranoc, jak trudno mi było od łez się po

wstrzymać!... Wiedziałem, że nieprędko będę miał szczę

ście obaczyć znowu twoją twarz ukochaną. Wiedziałem,

że te oczy, któremi tak tkliwie na mnie patrzyłaś, wkrót

ce z mego powodu łzami się zaleją... Ale nie mogło być

inaczej, mateczko droga. Postanowiłem zostać żeglarzem

i wytrwam w tem postanowieniu".

„Dotychczas szczęście mi sprzyja, zaraz po przy

byciu do portu Portsmouth udało mi się zaciągnąć do za

łogi okrętu amerykańskiego. Zdziwisz się może, że nie

wybrałem angielskiego statku. Ale najpierw nie miałem

wyboru, a potem, jeśli mam prawdę wyznać, przypadek

tym razem dobrze mi podobno usłużył. Rodacy moi peł

ni są uprzedzeń, a różnice towarzyskie tak wielkie mają

u nich znaczenie, że nigdy na okręcie angielskim nie był

bym dopuszczony do takiej poufałości z kapitanem i jego

rodziną. Wyobraź sobie, mateczko, że ja, prosty uczeń

okrętowy, obiadowałem wczoraj przy stole mojego dowód

cy, w towarzstwie żony jego, córki i syna. Czy widział

kto co podobnego na statku angielskim? Z pewnością nie.

A jednak takie dobre traktowanie ma także swoją war

tość".

„Wspomniałem o żonie i córce kapitana, a ty się

dziwisz zapewne, mateczko, i pytasz, skąd one się wzięły

na okręcie? Otoż i to także należy do zwyczajów amery

Ziemia ognista.

kańskich. U nas uważanoby to za coś nadzwyczajnego,

a przynajmniej wyjątkowego, u jankesów jest to rzecz

najprostsza w świecie. Nasz kapitan, który jest zarazem

współwłaścicielem okrętu, zabiera zawsze z sobą żono

na morze. Córka jego Madzia urodziła się na okręcie, dziś

ma dopiero lat piętnaście, a już objechała ziemię dokoła.

Syn jego Ned, o rok odemnie starszy, na lądzie wprawdzie

przyszedł na świat, lecz od dwunastego roku życia nale

ży już do załogi okrętowej. Niedziw więc, że tak młodo

dosłużył się stopnia porucznika, taki bowiem urząd zajmu

je pod zwierzchnielwem ojca. Jest to zresztą chłopak nie

oszacowany, pokochałem go serdecznie, jemu też głównie

zawdzięczam, iż bez wielkich trudności przyjęty zostałem

do służby".

„Załoga nasza składa się z dwudziestu łudzi, licząc

w to i starszyznę, to jest sternika i starszegp cieślę. Są

to dwaj ludzie dość osobliwi, a jak mi się zdaje bardzo

zacni i poczciwi. Sternik Lyons stał się ponury i milczą

cy wskutek ustawicznych podróży, a może to jest u niego

usposobienie wodzone. Nigdy ani jednem słówkiem sio

nie odzywa, tylko wówczas usta otwiera, gdy wydaje roz

kazy, lub ostro a dobitnie wyraża niezadowolenie swoje,

jeżeli te rozkazy nie są należycie spełnione. Ma jednak

w oczach moich wielką cnotę: jest sprawiedliwy, od ka

żdego z podwładnych wymaga tylko tego, co stanowi je

go powinność".

„Seagriff, starszy cieśla, jest to osobistość całkiem

innego rodzaju, zdaje się, że dużo o sobie trzyma. Obo

wiązkiem jego jest czuwanie nad całością okrętu, staran

ne opatrywania wszystkę iego części i naprawianie

uszkodzeń. On jednak do wszystkiego się miesza, wszę

dzie swoje słówko wścibi, bo mu się zdaje, że się zna le

piej od innych na każdej rzeczy. Ma też poniekąd i pra

wo do tego, gdyż od lat trzydziestu jest w służbie mor

skiej, musiał więc nabyć dużo doświadczenia, które czę

stokroć w rzeczy samej zastąpić może nawet i naukowe

uzdolnienie. Nie sądzę jednak, aby każdy kapitan był na

to pobłażliwy jak nasz i pozwalał staremu podnosić głos

przy każdej naradzie i z nieproszonem zdaniem występo

wać. Już to na statku angielskim me uszłoby mu to z pe

wnością. Widocznie jednak nasz kapitan ma w tem swo

je powody, że znosi cierpliwie gadulstwo SeagriMa; mo

że nie zważa na nie, a może naprawdę stary cieśla udzie

la mu rad szacownych. To pewna, że ten Seagriff rządzi

tu wszystkiem na okręcie".

,,Ja jestem daleko młodszy od wszystkich innych

majtKów. Każdy z moich kolegów ma przynajmniej o lat

dziesięć lub dwanaście więcej odemnie. Dla tego może

z żadnym się dotychczas nie zaprzyjaźniłem, ehociai ze

wszystkimi żyję w zgodzie i w najlepszych stosunkach.

Wspominałem ci już, droga mateczko, że Ned Cane; n

kapitana okazuje mi wiele życzliwości; jest on zmną

w jednym wieku, co nas wzajemnie do siebie zbliżył . Ned

przyrzekł mi dopomódz wszelkiemi siłami, abym mógł

prędko nabyć gruntownych wiadomości w sztuce mary

narskiej ; pożycza mi swoich książek i już mię nauczy!

obchodzić się z niektóremi narzędziami żeglarskiemu.

„Widzisz więc, droga mateczko, że nie tracę czasu

i wcale nie myslę na całe życie zostać prostym majtkiem.

Będę pracow.ł gorliwie, przygotowuję s:ę do egzaminór..

abym mógł jak najprędzej otrzymać stopień oficera,

a później i kapitana okrętu. Czy to jeden rozpoczynał swój

zawód na takiem skromnem stanowisku jak ja, a jednak

z czasem zaszedł wysoko. Czemużby i mnie nie miało się

poszczęścić podobnie? Na to potrzeba tylko sprzyjają

cych okoliczności. Gdyby tak naprzykład wojna wybuchła,

a jabym ze stopniem oficera dostał się na statek rządo

wy ; cóż wówczas niepodobnego, abym się odznaczył i mia

nowany został kapitanem, ba! może i admirałem. Tożby

wówczas mateczka dumną była ze swego chłopaka, nie

prawdaż? A Emilcia kochana, czyżby się nie cieszyła,

gdyby tak kiedyś młody oficer marynarki, rodzony jej

braciszek, przeszedł się z nią pod rękę po ulicach naszej

wioski?... Coś mi się zdaje, że wtenczas nawet i ojczulek

wybaczyłby mi awanturniczą moją wyprawę"...

„Ach, mateczko! Staram się to w żart obrócić, a le

dwo id łez powstrzymać się moge. Szczerze ci się przy

znam, że to jedno mnie tylko martwi i niepokoi. Czasami

zdaje mi się, iż nic dobrego wyniknąć nie może z przedsię

wzięcia, które sprzeciwia się woli ojca. To też błagam cię

gorąco, mateczko kochana, wstaw się za mną, powiedz

ojcu, że jakkolwiek nie mogłem się opizeć prawdziwemu

powołaniu, nigdy jednak nie będę spokojny, póki nie o

frzymam od niego życzliwego słówka. Okręt Kalypso po

płynie teraz do Nowego Yorku, staniemy tam za pięć ty

godni i parę miesięcy zabawimy. Statki pocztowe zdążą

dalego prędzej od nas. O! jakżebym był szczęśliwy, gdy

bym zastał w Nowym Yorku list od ciebie, mateczko i od

Emilci, a w tym liście kilka słów tylko od ojca, naprzy

kład: Ściskam cię, chłopcze i życzę ci powodzenia w twych

zamysłach. O! gdyby się to pragnienie moje ziściło, nicby

już do szczęścia mego nie brakowało".

„Bywaj zdrowa, droga mateczko, uściskaj ojca ode

mnie, uściskaj Emilcię; przywiozę jej z Oceanji prześlb

czny naszyjnik z muszel. Ojczulka upewnij, mateczko, ż

z pokorą przyjmę jego napomnienia i nigdy go szanować

i kochać nie przestanę, choćby się okazał nieprzebłaga

nym. A ty, mateczko ukochana, bądź pewna, że syn twój,

czy to na spoczynek się udając, czy zrywając się ze świ

tem do ciężkiej pracy, zawsze myśl swoją pierwszą i osta

tnią zwóci ku tobie. O, wierzaj mi, najstraszniejszy to

dla mnie wyrzut sumienia i troska największa, iż opusz

czając dom rodzinny, nie mogłem cię prosić o błogosła

wieństwo. Nieustannie też będę błagać Boga, aby mi po

zwolił jaknajprędzej upaść do nóg twoich".

„kochający syn

Henryk Chester".

V

W PIĘĆ LAT PO?NIEJ.

Pięć lat upłynęło.

Nadzieje; o których Henryk. Chester pisał w liście da

matki, ziściły się w części przynajmniej; niestrudzona pra

ta, wytrwałe, nieustanne usiłowania, doprowadziły go do

tego, iż poznał gruntownie rzemiosło marynarza i dosłużył

się stopnia oficera. Kapitan Ganey zupełną ufność w nim

pokładał, a Ned był zawsze serdecznym jego przyjacielem.

Madzia przywykła uważać go jakby za drugiego brata, pil

ni Ganey traktowała go jak syna. Ten statek, unoszący po

niezmierzonych nurtach oceanu tak zgodną, kochającą się

rodzinę, był prawdziwym przybytkiem szczęścia. Czuł to

kapitan i nieraz powtarzał:

— Jesteśmy zanadto szczęśliwi; to nie może trwać

BSWtze, obawiam się, abyśmy tego nie opłacili jakąś klęską.

Wówczas żona i córka przytulały sie do niego i mówi

ły:

imp,* myŚ "* podzielimy z tobą wszystkie niebez

pieczeństwa, Jest już niemałą dla nas ulgą i pociechą.

A kapitan Caney przyznawał im słuszność, bo jeśli

w rzeczy samej czekały go ciężkie chwile, dziś przynaj

mniej zażywał szczęścia w całej pełni, nie był osamotniony,

rozłączony z najbliższymi, jak to bywa zazwyczaj na morzu.

Co cło Henryka, ten był zupełnie zadowolony ze swe

go zawodu. Z początku szło mu bardzo ciężko, rzemiosło

marynarza nie jest wcale zabawką, zwłaszcza na takim

statku, gdzie załoga ze względów oszczędności musi by

nieliczna. Lecz trudy te wynagrodzone były sowicie, gdyż

młodzieniec znalazł na tym okręcie opiekę, pomoc i przy

jaźń serdeczną; ułatwiono mu tu naukę wszelkiemi Sposo

bami, wskazano środki dojścia do upragnionego celu. Otrzy

mawszy stopień oficera, Henryk mógł z czasem zostać ka

pitanem; marzenia jego sięgały wysoko, chociaż ukrywał

je starannie w głębi duszy, młodzieniec nasz zamyślał pozy

skać kiedyś rączkę młodej Madzi i zabrać ją na własny

okręt.

Do ziszczenia tych marzeń brakowało jeszcze dużo;

najpierw potrzeba było zostać kapitanem, a następnie zdo

być majątek i stać się współwłaścicielem jakiegoś kupiec

kiego statku, to jest stanąć na takiem samem stanowisku,

jakie zajmował ojciec tej panienki.

Oczekując spełnienia tych świetnych nadziei, Hen

ryk pracował gorliwie i nie zaniedbywał swoich powinno

ści. Przywykł on bardzo prędko do morza, a spędzając

długie noce na pomoście, gdy kolej czuwania na niego przy

padła zachwycał się widokiem gwiaździstego nieba, prz

słuchiwał się z upodobaniem odgłosom fal szumiących, wia

tru, który kołysał maszty i żagle rozdymał, a na wet dzika

wspaniałość burzy nęciła go swoim urokiem.

Prawie w każdym porcie, gdzie statek Kalypso za

trzymywał się dłużej, Henryk zastawał listy od matki i sio

strzyczki Emilci, a wielka to była uciecha dla niego, że uko

chane te istoty myślą przynajmniej towarzyszyły mu w da

lekich jego wędrówkach. Ojciec jednak dotąd mu jeszcze

nie przebaczy}, ani słówka nie napisał nigdy w listach mat

ki i nie przesłał mu swego błogosławieństwa. Ciężka to

była troska dla młodzieńca, a wyrzuty sumienia zatruwały

mu w każdej chwili i powodzenie obecne i świetne nadzieje

na przyszłość. Dręczył się i niepokoił wśród pomyślności,

gniew ojca wydawał mu się złą wóżbą i odwagę odbierał.

W chwili, gdy na nowo opowiadanie nasze rozpoczy

namy, okręt Kalypso, po długiej żegludze w okolicy wysp

Filipińskich i Nowej Walji, powacał do Nowego Yorku,

okrążając przylądek Horn. Wiózł on ciężki i bogaty ładu

nek, złożony z drzewa sandałowego i mahoniowego, z korze

ni, szyldkretu, pereł i masy perłowej. Odpocząwszy dłużej

w porcie Honolulu na wyspach Sandwich, statek puścił się

w dalszą drogę i już od czterech miesięcy był na pełnem

morzu, przebywając przestrzeń rozległą, która go dzielił.i

od przylądka Horn. Przez całe tygodnie nie mógł się wy

dostać z miejsc, gdzie panują długotrwałe cisze, w końcu

jednak natrafił na wiatr zachodni. Zapędził się iednak za

daleko ku wybrzeżom chilijskim, a tu zaskoczył go stra

szliwy cyklon i to w okolicy, gdzie burze podobne najwięk

sze przedstawiają niebezpieczeństwo.

Cyklon ten miotał okrętem przez czas jakiś, w końcu

wicher uniósł go gwałtownie w kierunku południowo

wschodnim, a po tizech dmach rozpaczliwej walki z tym

straszliwym huraganem, okręt Kalypso szybko zbliżać się

zaczął do wysuniętych wybrzeży Ameryki południowej,

znanych pod nazwą Patagonji i Ziemi Ognistej.

Nieszczęśliwy statek, znacznie uszkodzony w czasie

tej ciężkiej przeprawy, z trudnością przesuwał się wśród

rozhukanych bałwanów. Cała załoga zebrała się na pomo

ście. Chodziło o to, aby uniknąć zbliżenia do brzegów,

które w tem miejscu są nadzwyczaj niebezpieczne. Wszę

dzie tu wzdłuż wybrzeży Ziemi Ognistej ciągną się szere

giem straszliwe rafy, zawsze białą pianą pokryte, nawet w

czasie największej ciszy; żeglarze przezwali je ,,Drogą mle

czną", a znakomity przyrodnik Darwin powiedział o nich:

„Sam widok tych wybrzeży mógłby się stać zmorą

straszliwą dla człowieka, nienawykłego do niebezpieczeństw

żeglugi".

To nawyknienie mieli już oddawna na statku Kalypso,

nietylko mężczyźni, lecz także i kobiety. A jednak przera

żenie ogarnęło każdego i bladość pokryła wszystkie twarze,

gdy w oddali ukazała się złowoga smuga białej piany,

okrążająca brzegi tej niegościnnej ziemi.

Henryk Chester stał obok sternika przy rudlu, gotów

w każdej chwili pośpieszyć mu z pomocą w razie potrzeby.

Zajmował on wprawdzie stanowisko, które go od podobnej

pracy uwalniało, był drugim porucznikiem, obowiązki pier

wszego pełnił Ned Ganey, syn kapitana. Lecz wśród tak

groźnych okoliczności nikła różnica stanów, każdy do ra

tunku wspólnego musiał przyłożyć ręki, oficerowie na rów

ni z majtkami, kapitan na równi z oficerami. Kapitan z sy

nem byli nadzwyczaj czynni. Niełatwo było nawet utrzy

mać się na nogach na pomoście, gdyż wicher rzucał gwałto

wnie statkiem na wszystkie strony. Kapitan Ganey z wiel

ne, skąd głos dochodził, zbiegli aż na dno okrętu, atu nie

mogli już wątpić o smutnej prawdzie. Woda gwałtownie

zalewała wszystko, jak potok szumiący, gdy zerwie tamę i

brzegi przekroczy. Poziom wody podnosił się bardzo szyb

ko, dno okrętu prawie do połowy już było zalane.

— I cóż ty na to mówisz, Seagriffie? — odezwał się

kapitan do starego cieśli.

— Mówię, że to niedobra sprawa, lecz że w najgor

szym razie rozpaczać nie trzeba, ani rąk opuszczać — odpo

wiedział ten poczciwiec — szpara ma wprawdzie porządne

rozmiary, nie tracę jednak nadziei, że ją zatkać potrafię,

byle tylko wodę wypompowali...

Kapitan poszkoczył na pomost i huknął:

— Do pomp! Cała załoga do pomp!...

Wszyscy usłuchali w milczeniu, każdy czuł, że walczy

ożycie. Tymczasem wicher zerwał się znowu i miotał

wściekle okrętem, a tu nikt nie mógł pilnować rudla i żagli,

kto tylko żył, pracował przy pompach, chociaż po upływie

trzydziestu minut okazało się. że praca ta była daremna.

Woda nietylko nie ustępowała z dna okrętu, lecz podnosiła

się coraz wyżej, statek coraz ociężałej się poruszał, zanurzał

się głębiej i głębiej, nie było ratunku, musiał zatonąć!

— Dosyć, moje dzieci, niema rady — rzekł w końcu

kapitan — rzućcie pompy i przygotujcie łodzie ratunkowe.

A pamiętajcie! porządek przedewszystkiem, od tego zależy

zbawienie nasze!

Miał on sposób przemawiania spokojny i stanowczy,

który nadzwyczajny wpływ wywierał na majtków. To też

spuszczanie łodzi, wcale nie łatwe w podobnych warunkach,

odbyło się w największym porządku. Na nieszczęście trzy

już ich tylko pozostało: wielka łódź żaglowa, szalupa i

mniejsza łódka.? Miejsca było dosyć na pomieszczenie ca

łej załogi, lecz zabrakło go na zapasy żywności. Nie było

zresztą czasu myśleć o tem, należało śpieszyć, gdyż niebez

pieczeństwo co chwila stawało się groźniejsze.

Kapitan objął dowództwo nad szalupą, usadowiwszy

w niej żonę i córkę, Neci Ganey wsiadł do większej łodzi a

Henryk do mniejszej. Każdy zabrał z sobą co mógł, trochę

odzienia, broń, narzędzia rozmaite. Postanowiono o ite

możności trzymać się razem i kierować łodzie na wschód,

gdzie pośród mgły wynurzał się jakiś spiczasty cypel lądu.

Żeglarze pożegnali się naprędce wzajemnem skinieniem gło

wy, kilku słowami serdecznemi, potem wszystkie trzy ło

dzie pomknęły szybko, oddalając się od okrętu.

Był to już czas najwyższy!... Zaledwie żeglarze nasi

odpłynęli na kilka metrów od nieszczęsnego statku, gdy

bałwan olbrzymi zwalił się na niego i zatopił go całkowicie

Poszedł jak kamień na dno oceanu.

Prędzej daleko aniżeli opowiedzieć to zdołamy, cały

kadłub, pokład, weszcie reje i maszty zapadały w otchła

nie wodne, wśród przeraźliwego wzasku ptactwa morskie

go, które ze wszystkich stron zlatywało się na to smutne

widowisko. Siedząc u steru szalupy, kapitan Ganey spo

glądał na to wzrokiem ponurym, tłumiąc ciężkie westchnie

nia.

— Biedna Kalypso L. Biedny, poczciwy mój statku L.

— wyrzekł półgłosem, gdy wierzchołki masztów znikły mu

z oczu — tyle lat pracy, zabiegów, trudów i wszystko prze

padło w jednej chwili!...

__ _

A wtem rączka Madzi oparła się na ramieniu ojca,

dziewczę szepnęło ledwo dosłyszanym głosem:

— Życie nam pozostało, jesteśmy razem, czyliż to nie

nie znaczy?...

— Prawda, prawda! — odrzekł zacny marynarz, c

bejmując córkę i przyciskając ją do serca — nie wszystko

jeszcze stracone, skoro mi Bóg was zostawił. A wy, dzieci

— dodał, zwacając się do majtków — nie szczędźcie sił, a

niezadługo przybijemy do lądu.

VI

NA. LĄDZIE.

Burza srożyła się ciągle i wicher gwałtowny nie usta

wał. Położenie wątłych łódek na rozhukanem morzu wcale

nie było bezpieczne; co chwila zagrażał im ten sam los, jaki

spotkał okręt Kalypso. Tylko tacy doświadczeni maryna

rze zręcznością nadzwyczajną i nieustraszoną odwagą mogli

je uratować. W szalupie, oprócz kapitana i jego rodziny,

siedziało trzech majtków, kucharz imieniem Poluks i ster

nik Lyons; wszyscy pomieścili się wprawdzie, lecz mała

łódka zaledwie udźwignąć mogła ten ciężar i zapadała w

morze prawie po same brzegi. Kapitan sam kierował ru

dlem, żona i córka tuliły się do niego, inni robili wiosłami,

oprócz kucharza, któremu kazano wylewać wodę z dna ło

dzi, a miał z tem roboty niemało.

Ned sterował dużą łodzią żaglową, miał do pomocy

dzicsiąciu ludzi. Łódź ta była obszerniejsza daleko od sza

lupy, mocno zbudowana, zabrano też na nia trochę zapasów

żywności. Gdyby kapitan był posze:lł za głosem serca, był

by na tej łodzi umieścił żonę i córkę: sam jednak, jako do

wódca, z obowiązku musiał wsiąść na szalupę, a kobiety za

nic rozłączać się z nim nie chciały, więc je zabrał z sobą.

Henryk Chester zajmował małą łódkę w towarzystwie cie

śli Seagriffa i pięciu majtków.

Wszyscy usiłowali zastosować się do rozkazu kapita

na i kierować łodzie w stronę przylądka, ukazującego się na

iewo. Lecz zamiar i wykonanie, to dwie różne rzeczy;

wśród takiej burzy dość już było trudno wątłe łódki utrzy

mać na morzu i ustrzedz od zatonięcia, o kierowaniu ich mo

wy być nie mogło. Zawsze jednak gorliwe usiłowania du

żo znaczą, dowiódł tego Henryk Chester, który ani na chwi

lę nie zapomniał o rozporządzeniu kapitana, aby wszystkie

łodzie trzymały się o ile możności blisko siebie. On też wca

le nie stracił z oczu szalupy, podczas gdy Ned Ganey, który

zapewne nie tak ściśle stosował się do tego polecenia, znikł

wkrótce ze swoją łodzią w kierunku południowym.

, Przybić do przylądka było niepodobieństwem. Gwałto

wny prąd morski pędził łodzie w stronę przeciwną, pomimo

nadludzkich wysileń wioślarzy, a w danych okolicznościach

było to zapewne wielkiem szczęściem dla nich, gdyż i tu na

potkaliby niewątpliwie na drodze owe straszne rafy, cią

gnące się wszędzie wzdłuż wybrzeży. Te ostre cyple, wy

nurzone ponad wodą, pokryte pianą huczącą, wyglądały z

daleka, jakby gromada psów zajadłych, strzegących tego

tajemniczego lądu.

Żeglarze nasi na szalupie i łódce przestali już myśleć

o kierowaniu wątłych swych statków i wszystkie siły wytę

żyli tylko na to, aby je utrzymać w równowadze i wypróż

niać z wody, zalewającej je ustawicznie. Przylądek, który

widzieli w stronie wschodniej, znikł wkrótce pośród mgły.

J

musieli nawet znacznie oddalić się od niego, zauważyli bo

wiem, że morze całkiem odmienny pozór przybrało. Bałwa

ny nie podnosiły się tak wysoko, wiatr ucichł, a co było naj

ważniejsze, straszliwe rafy nigdzie się nie ukazywały na

widnokręgu.

Morze uspokoiło się wkrótce o tyle, że obie łodzie mo

gły się zbliżyć do siebie na odległość głosu; tem przykrzej

sze ważenie wywarło na wszystkich zniknięcie wielkiej ło

dzi.

Kapitan rozkazał sterować wprost na północ, prze

konany był bowiem, że ziemia znajduje się w tej stronie,

chociaż jej dojrzeć nie było można. Przewidywanie to zi

ściło się w zupełności, nim upłynął kwadrans, ujrzano już

w oddali nizkie wybrzeże lądu.

Zrozumiano teraz, jaki był powód ciszy niezwykłej,

panującej w tej okolicy, gdy ujrzano przed sobą ogromne

ławice olbrzymich wodorostów z roża j u szuwarów, fac u s.

Szczególne te rośliny morskie mają łodygi zaledwie

cala w średnicy dochodzące, lecz rozrastają się tak gęsto i

obifcie, że tworzą warstwy na i metrów grube, często

też tamują drogę okrętom i powstrzymują gwałtowność

bałwanów. Są to prawdziwe lasy morskie.

Dwie łódki, zbliżywszy się do tych ławic roślinnych,

były zupełnie bezpieczne, cisza otaczała je dokoła. Niemała

to była korzyść po przebyciu tak burzliwej przeprawy, to

też wszyscy lżej odetchnęli, lecz po chwili nowy niepokój

ich ogarnął: jakim sposobem przebyć tę zaporę, aby dotrzeć

do lądu?

Stary Seagrjff, który już nieraz żeglował w tych oko

Ziemia Ognista *

licach, najniespodzianiej rozstrzygnął tę zagadkę. Wyszedł

poprostu z lodki i zaczął się przechadzać po powierzchni ła

wicy wodorostów, jakby po asfaltowym chodniku. Wiedział

on z doświadczenia, że las ten morski nie ugnie się pod nim

nieraz bowiem gęste sploty wodorostów podnoszą z dna

morskiego ciężkie kamienie i dźwigają je aż na powierz

chnię wody.

W każdym razie dziwny był widok tego starca, prze

chadzającego się po wodzie, która mu po kolana sięgała;

wyglądało to z daleka na jakieś czarodziejskie sztuki. Kapi

tan i Henryk bacznie nań patrzali, przekonani, że nie czy"

ni tego bez powodu.

W rzeczy samej stary Seagriff oglądał starannie

ławicę szuwarów, szukając ścieżki wśród tego lasu, a mó

wiąc wyraźniej, kanału pośród gęstwiny, przez który ło

dzie mogłyby się przecisnąć i dobić do lądu.

Nadzieja go nie omyliła, przypływy i odpływy mor

skie zawsze wśród zbitej masy wodorostów torują sobie

drogę swobodną; doprowadziwszy więc do końca poszuki

wania swoje, Seagriff powócił do łodzi i wskazał Henry

kowi, gdzie ją ma skierować, aby na kanał natrafić. Sza

lupa popłynęła w ślad za łodzią i wkrótce oba statki prze

ciskały się pomiędzy szuwarami wąską, lecz dość wygodną

drogą wodną. Majtkowie gorliwie robili wiosłami i w cią

gu dwudziestu minut obie łódki przebyły szczęśliwie las

wodorostów, a następnie wpłynęły do małej zatoki, zupeł

nie zabezpieczonej od gwałtowności fal morskich i przybi

ły do piaszczystego wybrzeża.

Rozbitki wyobrażali sobie zrazu, że dostali się na

brzeg stałego lądu, to jest na Ziemię Ognistą. Przekonali

się jednak wkrótce, że znajdują się na małej wysepce,

która mogła mieć około mili rozległości w średnicy i do

siedmiu lub ośmiuset stóp wysokości nad poziomem mo

rza. Na wyspie tej nie było wcale drzew, grunt jej bagni

sty całkowicie był pokryty olbrzymią trawą osobliwszego

gatunku, właściwą tej okolicy. Trawa ta zwana t u s

s a k, a w języku naukowym dactylis cespito

s a, wyrasta kępiasto, wypuszczając obfite źdźbła i liście.

?dźbła sterczą wysoko, podtrzymując okazałe wiechy

kwiatowe, a długie liście zwieszają się gęsto dokoła. Krza

ki te zwykle wyrastają pojedynczo, w pewnych odstępach

jedne od drugich, i zdaleka wyglądają, jak małe pagórki

lub kupki siana, porozkładane na łące.

Żeglarze nasi nie zważali wcale w tej chwili na oso

bliwą roślinność wyspy. Pierwszem staraniem kapitana i

Henryka było urządzenie tymczasowego obozowiska, a usa

dowiwszy wygodnie kobiety, zostawili je pod opieką majt

ków, sami zaś weszli na szczyt pobliskiego wzgórza i pilnie

wypatrywali, czy nie dostrzegą na morzu śladów wielkiej

łodzi Neda.

Napróżno jednak zwacali wzrok w rozmaite strony

oglądali cały widnokrąg, rozjaśniony w tej chwili osta

tniemi promieniami zachodzącego słońca, nigdzie nie do

patrzyli nic podobnego do statku. W stronie północnej i

zachodniej, gdzie okiem zajrzeć, wszędzie ciągnęły się rzę

dem straszliwe rafy, tworząc smugę białej piany na mo

rzu, stosownie do swej nazwy „Drogi mlecznej

Wkrótce słońce skryło się poza linja widnokręgu

i noc bardzo prędko zapadła. Kapitan i teraz jeszcze tę

sknym wzrokiem spoglądał na morze, sądził, że ujrzy w

oddali czerwoną latarnię, którą łódź Neda była zaopatrzo

na. Lecz nadzieje spełzły na niczem.

Gdy kapitan z Henrykiem powóciłi do obozu, obie

panie siedziały pod małym namiotem z płótna żaglowego,

które majtkowie rozpięli na kilku wiosłach. Posilono się

bardzo niedostatecznie żywnością, zabraną naprędce z

okrętu, przesiąkniętą wodą morską. Potem gromadka

rozbitków, ulegając strasznemu znużeniu, we śnie szuka

ła odpoczynku. Każdy jak mógł ułożył się na piasku i po

chwili wszyscy spali snem głębokim.

Wszyscy, oprócz dwóch ludzi, którzy czuwali nad

bezpieczeństwem reszty. Kapitan i stary Seagriff nie

spali długo w noc, następnie zbudzili Henryka i jednego

i z majtków, aby ich miejsca zajęli.

Nic nadzwyczajnego nie wydarzyło się tej pierwszej

nocy, spędzonej przez rozbitków na wyspie. Gdy wscho

dzące słońce zajaśniało na niebie, wszyscy przebudzili się

zdrowi, pokrzepieni, wszyscy przedewszystkiem czuli po

trzebę śniadania.

Na nieszczęście zapasy żywności nie były obfite,

zwłaszcza w stosunku do ilości ust, która dochodziła do

piętnastu. Wieczerza wczorajsza znacznie nadwyrężyła

te zapasy, które składały się wogóle z beczułki sucharów,

przemoczonych słoną wodą morską, kawała wędzonego

mięsa, małego woreczka kawy, funta herbaty i głowy cu

kru. Co do naczyń kuchennych, odszukano na dnie łódek

patelnię, rondelek i imbryk do kawy.

Najpierw trzeba było pomyśleć o roznieceniu ognia,

a skąd tu wziąć paliwa na tej wysepce, gdzie drzewa nie

rosną i wszelka roślinność przesiąknięta jest wodą, gdzie

grunt wygląda na jedno rozległe bagno? Nie brakło wpraw

dzie zapałek, krzesiwa i hubki, każdy z majtków miał te

przybory w kieszeni do zapalania fajki. Zapałki jednak

nie wiele warte bez drzewa lub węgla.

— Niema co — rzekł kapitan, spoglądając na morze

przez lunetę — trzeba nam będzie uciekać z tej wyspy i

dotrzeć do lądu, który tam widać na północ. Spojrzyjno,

Seagrgiffie — dodał, podając cieśli lunetę — czy nie pię

knie wyglądają te lesiste wzgórza?

— Prawda — odrzekł Seagrgiff — sądzę jednak,

kapitanie, że tu nam będzie lepiej na tej wysepce; suro

we śniadanie, to jeszcze nie wielka bieda, a tam może nas

co gorszego spotkać.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał kapi

tan, odprowadzając na stronę starego marynarza, ażeby

kobiety go słyszeć nie mogły — coż to za niebezpieczeń

stwo nam zagraża na tym lądzie?

— Jedno z najgorszych. Jeżeli się nie mylę, na tem

wybrzeżu Ziemi Ognistej zamieszkuje plemię elikolepów,

a niema pod słońcem straszniejszych dzikich ludzi; dość

powiedzieć, że to sa ludożercy z upodobania i potrzeby, bo

słyną z żarłoczności, a nie mają żywności w pustej swojej

krainie... Sześć lat temu rozbił się na tych rafach statek

wielorybniczy, załoga dostała się na ląd. Krajowcy pożar

li wszystkich tych nieszczęśliwych, co do jednego. Powia

dają, że sami sobie byli winni, drażnili podobno dzikich;

smutna to rzecz, ale rzeczywiście ludzie niby to cywilizo

wani gorsi nieraz bywają od tych nieokrzesanych plemion.

W każdym razie, możeby zechcieli i na nas te krzywdy

swoje pomścić, chociaż my nie mamy sobie nic do wyrzu

cenią... Wcale też nie jestem za tem, abyśmy się przeno

sili na wybrzeże lądu, bo niezawodnie spotkamy się tam

niezadługo z tymi drapieżnikami...

— Ależ w takim razie wątpię, ażebyśmy i tu byli

od nich bezpieczni — rzekł kapitan.

— I owszem, tu nas oni tak łatwo nie dosięgną, po

ty przynajmniej, póki się nie zmieni kierunek wiatru, a o

ile wiem, w tej okolicy panuje najczęściej wiatr południo

wy. Stąd jest conajmniej pięć lub sześć mil do lądu. a

mieszkańcy Ziemi Ognistej obawiają się przebywać takie

odległości w nędznych swoich czółenkach. Mogliby się na

to odważyć jedynie dla jakiejś ważnej przyczyny, lecz pó

ki nie wiedzk o naszej obecności na wyspie, sądzę, że nie

potrzebujemy się ich obawiać.

— A jeśli nas dostrzegą! — szepnął kapitan i wzrok

jego zwócił się ze smutkiem na żonę i córkę, które, nie

wiedząc o niczem, starały się o ile możności ubiór swój po

ranny przyprowadzić do porządku. — A biedny Ned i to

warzysze jego!... Coż się z nimi stanie, jeżeli wylądowali

na to niegościnne wybrzeże!...

— Cierpliwości, nigdy przed czasem nie traeba tra

cić nadziei, może jeszcze i dla nas, i dla nich, wszystko się

jaknajlepiej złoży. Na teraz niema podobno nic pilniej

szego, jak rozpalenie ognia, muszę też o tem pomyśleć, bo

widzę, że Poluks inaczej nie da sobie rady ze swoją patel

nią i rondelkiem.

I mówiąc to, poczciwy Seagriff zapuścił się w zaro

śla tussaku, a po chwili znikł z oczu kapitana pośród tych

gąszczów. Wkrótce jednak ukazał się znowu, trzymał po

nad głową cały krzak zielony, który wielkie z pozoru przed

stawiał podobieństwo do krzewiastego wzosu.

— A to co takiego? — odezwał się Poluks, murzyn,

sprawujący poważny urząd kuchmistrza — nie wyobra

żasz sobie przecież, że te gałęzie zielone, a do tego wilgo

tne, dadzą się rozpalić.

— I owszem, wyobrażam to sobie i nie mylę się z

pewnością — odpowiedział stary marynarz — a ty, komi

niarzu, nie sądź z pozorów, i zamiast rozprawiać, zabierz

z sobą ze dwóch tych drągalów, którzy tu stoją z założo

nemi rękami i natnijcie razem porządną wiązkę owych ga

łązek, jest ich tam co niemiara.

Poluks usłuchał w milczeniu, kilku majtków poszło

za nim i po chwili przynieśli ogromny zapas osobliwszego

tego paliwa. Seagriff kazał je złożyć na piasku, wybrał

kilka łodyg, tarł je mocno w rękach, aż ściągnął z nich po

włokę zwierzchnią i otrzymał włókna giętkie, podobne do

konopi. Zwinął te włókna w rodzaj kłębka, pozostawia

jąc otwór pośrodku, a potem wykrzesał ogień krzesiwem

i hubkę zapaloną umieścił w tym otworze. Podniósł lekką

włóknistą kulę w górę, poruszając nia w powietrzu, aż pó

ki cała nie zapłonęła ogniem. Wówczas umieścił ją sta

rannie na piasku i zaczął umidzać więcej kul podobnych,

układał je jedne na drugich i wkrótce utworzył tym sposo

bem ognisko dostateczne, przy którem można było ugotować

najpyszniejszy obiad. Włókna te roślinne zapalały się

bardzo łatwo, trzaskały wesoło i sypały iskrami, jakby

najsuchsze łuczywo.

Na widok płomienia, Poluks uniósł się taką radością,

że zaczął tańczyć i skakać, jak szalony, dokoła ogniska.

Powstrzymał się jednak prędko w zapale, pokrajał mięso

na plastry i usmażył je na patelni, potem ususzył przemo

kłe suchary, a w końcu ugotował wody na herbatę. W go

dzinę niespełna wszystko było gotowe i gromadka rozbit

ków, zasiadłszy na piasku, raczyła się taką ucztą, o jakiej

w okolicznościach teraźniejszych nikt nawet marzyć nie

śmiał przed godziną.

Zajadając smacznie waz z innymi, Seagriff opowia

da! różne szczegóły ciekawe o roślinie, której odkrycie tyle

im pożytku przyniosło. Gorzypian gumowy, b o a x

gleb aria, należy do rodziny baldaszkowych, rośnie ob

ficie na wyspach Falkland, przedstawia pewne podobień

stwo do sławnej róży jerychońskiej. Wyrasta kępiasto,

gałęzie ma bardzo liczne i mnóstwo skórkowych liści.

Gałęzie te splatają się, plączą i tworzą nieraz kulę, mają

cą około półtora łokcia średnicy. Zeschłe te kule wiatry

wyrywają i niosą na morskie wybrzeża. Roślina , zwana

jest także balsambag, to jest woreczek z balsamem,

gdyż sączy ciecz klejką, która krajowcom służy za lekar

stwo do gojenia ran. Lecz najszacowniejszą własnością

tej rośliny jest łatwość, z jaką się rozpala, nawet wówczas,

gdy gałązki jej zielone przesiąknięte są wilgocią. Ważna*

to bardzo rzecz w kraju, gdzie prawie nieustannie deszcz

pada.

Na wyspach Falkland drzew niema wcale, a krajow

cy pieką zazwyczaj mięso przy ogniu, rozpalonym z gałę

zi gorzypianu gumowego, do którego dorzucają kości zabi

tego zwierzęcia.

Śniadanie było już na ukończeniu, gdy nagle dał się

słyszeć krzyk przeciągły, głuchy, chrapliwy, na który zło

żyć się musiały liczne głosy, krzyk straszny i niezwykły,

przeraził też biednych rozbitków niezmiernie. Dziwne

te wzaski wychodziły z głębi małej zatoki, oddzielonej ol

brzymią skałą od części wybrzeża, na której usadowili się

nasi żeglarze. Czyżby dzicy zbliżyli się niepostrzeżenie i

zaczaili w tej kryjówce. Wszyscy na tę myśl wpadli w

pierwszej chwili. Kapitan, Henryk i kilku majtków po

skoczyło na równe nogi. Każdy chwycił broń i gotował

się do obrony.

VII.

PIERWSZE WALKI.

Jeden tylko Seagriff nie ruszył się z miejsca i śmiał

się cichaczem z całej trwogi.

— No, no, możesz pan śmiało zajrzeć w oczy tym

nieprzyjaciołom, panie Henryku — mówił do młodego po

rucznika — pani Ganey i panienka mogą iść także, zarę

czam, że nic się nikomu złego nie stanie.

Wrzaski ozwały się znowu, przeraźliwe, ogłuszające,

zyło to coś nakształt ryku licznej gromady osłów. Głosy

te nie miały w sobie nic ludzkiego, ustała więc wszelka

trwoga, zwłaszcza po zapewnieniu starego cieśli, i obie pa

nie poszły na zwiady waz z kapitanem i Henrykiem.

Zaledwie okrążyli skałę, osłaniającą małą zatokę,

gdy oczom ich przedstawił się widok dziwny i śmieszny

zarazem. Na piaskiem, piaszczystem wybrzeżu, paręset

ogromnych ptaków stało długim rzędem, w największym

porządku, jakby na wojskowej paradzie. Łapek ich kró

ciutkich nie widać było prawie, zdawało się, że stoją poci

parte na małych ogonkach. Główki nieduże, na długich

szyjach osadzone, a zwłaszcza wydęte, okazałe brzuszki,

nadawały tym ptakom najzabawniejszą w świecie postać.

Wszystkie zwócone były w jedną stronę i wyglądały zu

pełnie jak pułk rekrutów, czekający na komendę dowód

cy. Przez czas jakiś panowała cisza wzorowa, potem na

gle, jakby na znak dany, wszystkie razem wyciągały szy

je, główki podnosiły w górę i krzyk ów przeraźliwy przebi

jał powietrze.

Druga gromadka takich samych ptaków rozłożyła

się na ławicy szuwarów, jakby na pastwisku; wyławiały

tam z pośród poplątanych łodyg wodorostów mięczaki i in

ne drobne stworzenia, które stanowią ich główny pokarm.

Seagriff nazywał osobliwsze te ptaki krzykaczami,

kapitan poznał w nich odrazu słynne pingwiny czyli bez

lotki patagońskie. Niektóre wysuwały się dziwacznym

sposobem z gąszczów kępiastej trawy; nie trzymały się na

łapkach, jak gęsi, kaczki i inne ptaki, lecz podpierały się

krótkiemi skrzydełkami, pozbawionemi lotek, wyglądały

więc zdaleka, jak zwierzęta czworonożne.

— One muszą mieć gniazda w tych zaroślach — zau

ważyła pani Ganey.

— A tak, niezawodnie — odrzekł Seagriff, dotyka

jąc na znak uszanowania kosmyka siwych włosów, który

mu z pod czapeczki marynarskiej spadał na czoło — szko

da wielka, żeśmy o tem wcześniej nie pomyśleli, mieliby

śmy świeże jajka na śniadanie.

— Możemy je w każdym razie mieć na obiad! —

zawołał Henryk Chester, który pamiętał dobrze, z jaką

rozkoszą, będąc chłopakiem wiejskim, zaglądał do gniazd

ptasich.

— Wyborny pomysł! idźmy szukać jaj! — zawołała

panna Madzia.

Pani Ganey chętnie na to przystała i poszła z dwoj

giem młodych w stronę zarośli, z których wyszły przed

chwilą bezlotki. Seagriff nic na to nie powiedział, odszedł

w milczeniu do obozu; po chwili wócił, niósł w rękach bo

sak i wiosło, a przyśpieszając kroku, przyłączył się do pan

i Henryka.

— Do czegóż to mają służyć te narzędzia? — spy

tała Madzia z uśmiechem — czy chcesz pan nas łodzią

przewieźć po morzu ?

— Nie mam tego zamiaru, panienko — odrzekł cie

śla skromnie — ale nikt nie przewidzi, co go spotka. Ciż

sami, co się teraz wyśmiewają ze starego Seagriffa i zbyt

niej jego ostrożności, niezadługo może z ochotą pożyczą

od niego bosaka.

Słowa te stosowały się głównie do Henryka, który z

drwiącą miną spojrzał był na starego cieślę, w takiem uz

brojeniu wyruszającego po jaja ptasie. Na tem się zakoń

czyła rozmowa, wszyscy wiedzieli, że stary cieśla lubił żar

tować, nikt więc w wyrazach jego nie szukał ukrytego

znaczenia.

Panie niemało miały kłopotu, przechodząc przez łąkę,

zarosłą kępiastą trawą, ubranie ich ucierpiało trochę, wy

szły jednak zwycięsko z tej przeprawy. Towarzystwo do

stało się nareszcie do miejsca, gdzie bagna się kończyły,

roślinność znikała zupełnie, a natomiast ciągnęła się płasz

czyzna, pokryta suchym piaskiem, osłonięta szeregiem

skał szarych. Znaleziono tam istotnie ogromną ilość

gniazd bezlotków, wyglądało to na rozległą osadę ptasią.

Na przestrzeni, zajmującej conajmniej siedm lub

ośm akrów, mieściły się całemi tysiącami gniazda, chociaż

nazwa ta nie zupełnie w tym razie jest stosowna, były to

bowiem poprostu jamki wygrzebane na powierzchni ziemi.

Nadaremnie jednak szukano jaj, nie było ich tam

wcale. W każdej prawie jamce siedziało pisklę, jedyne,

gdyż ptaki tego gatunku znoszą tylko po jednem jajku na

raz i jedno też hodują pisklę. Maleństwa te siedziały spo

kojnie, czekając przybycia swoich mateczek, były jeszcze

po większej części nagie, nieopierzone, ale tłuste i piękne,

i niedziw, bo też żarłoczniejszych stworzeń trudno sobie

wyobrazić. Samica bezlotka osobliwszym sposobem karmi

swoje pisklęta; czynność ta odbywała się właśnie w wielu

gniazdach i nasi znajomi mogli jej się przypatrzeć dokład

nie.

, Czuła mateczka nadbiegała od strony morza, w dzio

bie jednak nie niosła żywności, miała w obszernem wolu

nagromadzone obfite zapasy ryb i mięczaków. Jak zając

biegła pędem do swego maleństwa, sadowiła się na małym

pagórku, urządzonym przy samym brzegu gniazda, wycią

gała szyję i poruszała nia gwałtownie, wydając przytem

ów dziwny wzask, do ryku osła podobny. Wyglądało to

zupełnie, jakgdyby wymowną jakąś nauczkę dawała mal

cowi. Ten jednak czekał cierpliwie w swojej jamce, bo

wiedział doskonale, co to znaczy. Po dwóch lub trzech

minutach oczekiwany skutek następował, mateczka pochy

lała głowę i dziób otwierała na oścież. Malec natychmiast

pakował główkę w tę otchłań, chwytał z gardła matki rybę

lub mięczaka, pożerał chciwie i znowu czekał. Matka na

nowo rozpoczynała wzaski i wykręcanie szyją, powtarzała

to raz po raz, póty, póki całego worka nie wytrzęsła, a

wówczas powacała do morza, aby gromadzić nowe zapasy.

Było to tak zabawne widowisko, że Madzia i Henryk

chętnie przypatrywaliby mu się przez dzień cały, gdyby

stary Seagriff, człek praktyczny, nie był ich odwołał do

prozy codziennego życia.

— Ani jednego jajka! — zawołał z wyrazem głębo

kiego rozczarowania — prawda, że już i pora spóźniona,

powinienem był to przewidzieć. A jednak nie będzie po

wiedziano, żeśmy wócili z próżnemi rękami. Młody bezlo

tek także się jeść daje, jeśli jest należycie sporządzony, a

Poluks zna się na tem. Stare mają mięso twarde, jak skó

ra niewyprawiona i strasznie tranem cuchną; ale młode

nieopierzone mogą ujść od biedy. Trzeba zabrać z tuzin

albo i więcej....

Mówiąc to, podszedł bliżej do gniazd, chcąc z nich

wybierać pisklęta, Henryk i Madzia poszli za jego przy

kładem, a pani Ganey rozłożyła fartuszek, chcąc zabrać w

niego ptaszki. Okazało się jednak, że sprawa nie była tak

łatwa, jak się z pozoru zdawało. Obecne samice, a było ich

ze dwadzieścia w pobliżu, spostrzegłszy, że gniazda ich ra

bują, nadbiegły gromadnie z wzaskiem przeraźliwym i z

nastawionemi dziobami, a klekocąc niemi zajadle, rzuciły

się na napastników. Pani Ganey z Madzią stchórzyły

odrazu i pierzchnęły obie w popłochu.

Seagriff jednak nie chciał ustąpić tak łatwo, podał

wiosło Henrykowi, sam podniósł bosak i obaj rozpoczęli

bój zawzięty, machając rękami na wszystkie strony. Wal

czyli dzielnie, jak na prawdziwych bohaterów przystało,

ale i ptaki broniły się z uporem zadziwiającym. Skakały

do oczu żeglarzy, jak koty rozjuszone, a twarde ich czasz

ki długo były nieczułe na razy, równie jak i skóra, gestem

pierzem pokryta. Uległy jednak w końcu i opuściły piae

boju.

Nawet i pisklęta nie dawały się brać bez oporu, krzy

czały w niebogłosy i kąsały ręce, które je z gniazd wycią

gały. Na nic się to jednak nie zdało, zwycięzcy porwali z

piętnaścioro tłustych ptaszków i w pół godziny wyborna

potrawka smażyła się na patelni pod nadzorem Poluksa.

— Może kto sobie życzy szparagów? — zapytał Sea

griff — zdaje mi się, że smaczna jarzyna zdałaby się na

obiad, co ?

Wszyscy wykrzyknęli z podziwu. Któżby w tej od

dalonej części świata śmiał marzyć o takiej wyszukanej

jarzynie, jak szparagi?

Ale Seagriff nie zmieszał się wcale, odszedł w mil

czeniu i wkrótce powócił, niosąc ogromny pęk tusaku,

który wyrywał z korzeniem. Wskazał też pomiędzy korzon

kami część białą i miękką, z pozoru zupełnie do szparagów

podobną, smakiem przypominająca orzechy laskowe. Mło

de zaś pędy tej samej rośliny, ugotowane w wodzie, w ni

czem prawie nie ustępowały najwyborniejszej kapuście

brukselskiej.

Tymczasem kapitan zwiedził już był prawie całą wy

spę, i przekonał się, że była niezamieszkała. Uderzyło go

niesłychane bogactwo świata zwierzęcego, fauna ta jednak

składała się wyłącznie ze stworzeń wodnych, na lądzie

przeciwnie było pusto zupełnie. Przy morskich wybrze

lub mięczaka, pożerał chciwie i znowu czekał. Matka na

nowo rozpoczynała wzaski i wykręcanie szyją, powtarzała

to raz po raz, poty, póki całego worka nie wytrzęsła, a

wówczas powacała do morza, aby gromadzić nowe zapasy.

Było to tak zabawne widowisko, że Madzia i Henryk

chętnie przypatrywaliby mu się przez dzień cały, gdyby

stary Seagriff, człek praktyczny, nie był ich odwołał do

prozy codziennego życia.

— Ani jednego jajka! — zawołał z wyrazem głębo

kiego rozczarowania — prawda, że już i pora spóźniona,

powinienem był to przewidzieć. A jednak nie będzie po

wiedziano, żeśmy wócili z próżnemi rękami. Młody bezlo

tek także się jeść daje, jeśli jest należycie sporządzony, a

Poluks zna się na tem. Stare mają mięso twarde, jak skó

ra niewyprawiona i strasznie tranem cuchną; ale młode

nieopierzone mogą ujść od biedy. Trzeba zabrać z tuzin

albo i więcej....

Mówiąc to, podszedł bliżej do gniazd, chcąc z nich

wybierać pisklęta, Henryk i Madzia poszli za jego przy

kładem, a pani Ganey rozłożyła fartuszek, chcąc zabrać w

niego ptaszki. Okazało się jednak, że sprawa nie była tak

łatwa, jak się z pozoru zdawało. Obecne samice, a było ich

ze dwadzieścia w pobliżu, spostrzegłszy, że gniazda ich ra

bują, nadbiegły gromadnie z wzaskiem przeraźliwym i z

nastawionemi dziobami, a klekocąc niemi zajadle, rzuciły

się na napastników. Pani Ganey z Madzią stchórzyły

odrazu i pierzchnęły obie w popłochu.

Seagriff jednak nie chciał ustąpić tak łatwo, podał

wiosło Henrykowi, sam podniósł bosak i obaj rozpoczęli

bój zawzięty, machając rękami na wszystkie strony. Wal

czyli dzielnie, jak na prawdziwych bohaterów przystało,

ale i ptaki broniły się z uporem zadziwiającym. Skakały

do oczu żeglarzy, jak koty rozjuszone, a twarde ich czasz

ki długo były nieczułe na razy, równie jak i skóra, gestem

pierzem pokryta. Uległy jednak w końcu i opuściły piae

boju.

Nawet i pisklęta nie dawały się brać bez oporu, krzy

czały w niebogłosy i kąsały ręce, które je z gniazd wycią

gały. Na nic się to jednak nie zdało, zwycięzcy porwali z

piętnaścioro tłustych ptaszków i w pół godziny wyborna

potrawka smażyła się na patelni pod nadzorem Poluksa.

— Może kto sobie życzy szparagów? — zapytał Sea

griff — zdaje mi się, że smaczna jarzyna zdałaby się na

obiad, co ?

Wszyscy wykrzyknęli z podziwu. Któżby w tej od

dalonej części świata śmiał marzyć o takiej wyszukanej

jarzynie, jak szparagi?

Ale Seagriff nie zmieszał się wcale, odszedł w mil

czeniu i wTkrótce powócił, niosąc ogromny pęk tusaku,

który wyrywał z korzeniem. Wskazał też pomiędzy korzon

kami część białą i miękką, z pozoru zupełnie do szparagów

podobną, smakiem przypominająca orzechy laskowe. Mło

de zaś pędy tej samej rośliny, ugotowane w wodzie, w ni

czem prawie nie ustępowały najwyborniejszej kapuście

brukselskiej.

Tymczasem kapitan zwiedził już był prawie całą wy

spę, i przekonał się, że była niezamieszkała. Uderzyło go

niesłychane bogactwo świata zwierzęcego, fauna ta jednak

składała się wyłącznie ze stworzeń wodnych, na lądzie

przeciwnie było pusto zupełnie. Przy morskich wybrzę

żach, zwłaszcza w okolicy ławic szuwarowych, wzało wszę

dzie życie, roiły się najrozmaitsze ruchliwe istoty. Morskie

świnie, foki z rodzaju otarji, krążyły tu ogromnemi gro

madami, ryb pływało mnóstwo niesłychane, a ptaki takie

mi stadami unosiły się w powietrzu, że przyćmiewały

słońce.

Pomiędzy tem ptactwem były mewy, petrele, łabę

dzie o czarnych szyjach, kormorany; następnie ptaki dra

pieżne rozmaitych gatunków, które prawie wszystkie od

najdują się na wierzchołkach Andów, gdyż wyżyny Ziemi

Ognistej są tych gór przedłużeniem; przeważnie krążyły

tam sokoły, orły, sępy, rybitwy. Jedne czatowały na zdo

bycz swoją nad brzegiem, inne spadały z wysoka pędem

strzały na upatrzoną rybę, chwytały ją gwałtownie, plu

skając dokoła pianą białą, i znów ulatywały w powietrze,

gdzie często inny rabuś wyrywał im w lot upolowaną zwie

rzynę. Zawzięte boje nieraz toczyły się w powietrzu, a

zdarzało się nawet niekiedy, że trzeci korsarz korzystał z

walki dwóch przeciwników i podstępnie podchwycił z boku

smaczny kąsek, o który tamci krwawTe wiedli zapasy.

Ten ruch, to życie niespokojne, hałaśliwe, niczem

jeszcze było w porównaniu z tem, co się działo pod wodą,

wśród których poplątanych splotów łodyg i liści wodoro

stów. Tam pożerający i pożerani liczyli się na legiony, a

zadziwiali nietylko ilością, lecz rozmaitością gatunków. Jak

powiedział znakomity przyrodnik Darwin, w ogromnym

tomie zaledwieby się pomieściły znane nazwy tych wszyst

kich stworzeń, a ileż jest jeszcze pomiędzy niemi niezna

nych !

Na wszystkich liściach olbrzymich szuwarów, oprócz

tych tylko, które się wznoszą ponad powierzchnią wody,

osadzone są skorupy zwierzokrzewów; one to im nadają

barwę białawą i zadziwiającą sztywność. Te rozgałęzie

nia, tak delikatne, że przypominają tkankę pajęczą, za

mieszkałe są przez drobne istoty żyjące. Na najdrobniej

szych gałązkach siedzą uczepione muszle, ślimaki, mięcza

ki najrozmaitsze. Wszędzie zwieszają się, jak grona ży

we, niezliczone skorupiaki. Z jednej zerwanej gałązki szu

waru można wytrząść nieskończoną ilość tego mrowia. To

niezmierne lasy wodne połudnowej półkuli mogą iść w po

równanie z niezmierzonemi lasami stref zwotnikowych.

Lecz co do ilości gatunków, z pewnością jedna mila kwa

dratowa szuwarów mieści ich w sobie daleko więcej, niż

całe puszcze Brazylji.

Jeżeli widok ten zadziwiającym był w czasie przy

pływu morza, to coż dopiero, gdy odpływ następował z ko

lei, wydając na jaw tajemnice oceanu. Na szarem tle skal

odkrytych ukazywały się ogromne plamy ciemniejsze, a

były to tysiące fok, przytulonych do siebie i uczepionych

na skale nakształt ślimaków. Takie tam tego było mnó

stwo, że zdaleka wyglądało jak masa jakaś ruchliwa, ga

laretowata, rozlana na szerokich obszarach skał nadbrzeż

nych.

— I pomrśleć — mówił ze smutkiem Seagriff, spo

glądając na to — że możnaby temi futrami przystroić

wszystkie panie w Nowym Yorku i wzbogacić się w dodat

ku. Żeby tak tylko mieć jaki taki okręt i upakować nań

te futerka, miałby człowiek kupę złota!...

Ziemia

Ognista

A gdy nikt na tę uwagę nie odpowiedział ani słowi

kiem, stary mówił dalej:

— Dziwne zwierzęta! widocznie mają nas za nic, ani

im w głowie, że my na nie patrzymy. Tak zupełnie, jak

te głupie bezlotki. Dopiero gdyśmy się do ich piskląt za

brali, spostrzegły przecież naszą obecność. Można stąd

wnosić, że mieszkańcy Ziemi Ognistej nie nawiedzają ni

gdy tej wyspy, bo zwierzęta widocznie nie znają wcale

łudzi.

Słuchacze i tym razem milczeli, więc stary cieśla

uważał za stosowne dodać jeszcze:

— Jeżeli się będziemy trzymali z tej strony wzgórza,

możemy być spokojni, że ci łotry ludożercy nie dostrzegą

nawet dymu naszego ogniska. To już dużo znaczy. Upa

trzymy sobie jakąś dogodną kryjówkę, gdzie można będzie

urządzić mieszkanie, a mamy przynajmniej pewność, że

nam tu nie zabraknie żywności, bo ryb i ptactwa jest do

statek. Ja powiadam, że mogliśmy daleko gorzej trafić. A

tak nic nam nie pozostaje, tylko czekać cierpliwie przyby

cia jakiego okrętu, który nas stąd zabierze. Tak źle prze

cież nie będzie, ażebyśmy go się nie doczekali za jaki rok,

dwa... A tymczasem moglibyśmy sobie porządny zapasik

tych futer przygotować; toby się na potem zdało.

Kapitan Ganey nie przerywał staremu cieśli, a gdy

skończył, rzekł:

— O jednej rzeczy tylko zapomniałeś, stary przyja

cielu: oto, że brak nam tu jedenastu naszych marynarzy i

roTlzonego mego syna. Łódź, która ich wiozła, mogła przy

bić do tego lądu, a jest to jedyna moja nadzieja... Czy

możesz przypuszczać, że będziemy siedzieli obojętnie na

tej wyspie nie usiłując nawet ich odszukać, nie śpiesząc im

na ratunek, jeśli są w niebezpieczeństwie?...

— Ja to wszystko pojmuję, kapitanie — rzekł zacny

żeglarz, zawstydzony nieco, że prawił tak długo bez głęb

szego zastanowienia i nie ugryzł się wprzód za język, nim

niedorzeczność powiedział — ale ja myślałem o pani i o pa

nience.

— Zona moja i córka gotowe sa podzielić wszystkie

nasze trudy i niebezpieczeństwa, same mi przypominały,

że trzeba myśleć o odszukaniu wielkiej łodzi.

Stary cieśla nie powiedział już ani słowa i milczał

przez dzień cały. Lecz gdy słońce zniżyło się na zachodzie,

poprosił kapitana o lunetę, wszedł na wzgórze i długo wpa

trywał się w oddalone wybrzeża lądu, jakgdyby tam szu

kał jakiegoś przedmiotu, sobie jedynie znanego.

VIII.

OSOBLIWSZA LAWINA.

Nazajutrz słońce weszło jasno na pogodnem niebie,,

co rzadko się zdarza w okolicach Ziemi Ognistej, ustawicz

nie prawie we mgle zanurzonej. Kapitan wydał rozkaz,

aby wszyscy gotowi byli do podróży,.gdyż zaraz po śniada

niu wyruszą; cała załoga okazała stąd szczere zadowolenie.

Każdy rozumiał to dobrze, iż nietylko obowiązek, lecz i

własny interes nakazywał odszukać towarzyszy, którzy

do wielkiej swej łodzi zabrali prawie wszystką broń i amu

nicję z okrętu. Seagriff nawet żadną uwagą nie oziębił

powszechnego zapału, wziął tylko na stronę kapitana i

rzekł do niego:

— Nikt panu nie może wziąć za złe, kapitanie, że

pragniesz odszukać porucznika i resztę naszych towarzy

szy. Ale ponieważ już stanowczo wybieramy się w podróż,

czyż nie sądzisz pan, że należałoby przynajmniej wybrać

.laknajdogodniejszą drogę, ażeby sobie zapewnić o ile moż

ności sprzyjające warunki w tem przedsięwzięciu

— Niewątpliwie — odrzekł kapitan — i jeżeli masz

jakie własne przekonania pod tym względem, mój Sea

griffie, powiedz mi to z całą otwartością.

— A więc dobrze, kapitanie. Wiadomo panu, że je

stem starym włóczęgą, od lat trzydziestu żegluję po tem

morzu i tuszę sobie, że je znam troszeczkę... Wczoraj

przed zachodem słońca wszedłem na tę wyżynę z lunetą,

której mi pan łaskawie pożyczyłeś i czy wiesz pan, co oba

czyłem w stronie północno wschodniej ?... Obaczyłem gó

rę, znaną mi dobrze oddawna, ze szczytem śniegiem ubie

lonym, wznoszącym się o kilka tysięcy stóp wyżej od

"wszystkich innych, które ją otaczają. To jest góra Sar

miento.

— Czy podobna! — wykrzyknął kapitan zdumiony

— Sarmiento? ależ w takim razie wyspa ta jest o wiele

więcej wysunięta na południe, aniżeli przypuszczałem.

Znajdujemy się więc chyba niedaleko zatoki Spustoszenia?

— Jeżeli się nie mylę, kapitanie, a prawie pewny te

go jestem, znajdujemy się prawie tuż przy niej. Otoż i to

coś znaczy, że wiemy przynajmniej, gdzie jesteśmy. Z

drugiej strony, jeżeli idzie o odszukanie wielkiej łodzi, nie

miogliśmy trafić szczęśliwiej; nie licząc, rozumie się, nie

bezpieczeństwa spotkania krajowców.

— Dlaczegóż powiadasz, żeśmy trafili szczęśliwie?

— Bo ta mniemana zatoka bynajmniej zatoką nie

jest, tylko cieśniną; a ta cieśnina, znana dobrze wszystkim

żeglarzom, którzy poławiają wieloryby w tych stronach,

znana i mnie także, łączy się z drugą wielką cieśniną Dar

wina i prowadzi wprost do kanału Beaglea...

— Ozy wiesz to napewno? — zawołał z żywością ka*

pitan, chwytając ramię starego cieśli — na wszystkich

mapach zatoka Spustoszenia przedstawiona jest, stosow

nie do swej nazwy, jako przestrzeń wodna z trzech stron

lądem otoczona, zupełnie zamknięta!...

— Mapy się mylą, kapitanie; wierz pan staremu wil

kowi morskiemu, który wie, co mówi. Czy sądzisz pan, że

ci, co mapy rysują, byli tu kiedy? Ani im to w głowie, zo

stawiają to ludziom, którzy polują na wieloryby i foki, a

z tych żaden nie zrobi tego głupstwa, aby rozpowiadał o

tem przed całym światem, jeśli mu się uda wykryć nową

drogę... .

— To prawda. Ale jeżeli tak jest, to najlepiej nam

będzie płynąć prosto na wschód, aż póki się nie dostanie

my do kanału Beaglea, potem okrążyć wybrzeże i dotrzeć

do zatoki Powodzenia, potem do cieśniny Lemairea. Tam

prawdopodobnie napotkamy jakiś statek wielorybniczy,

bo one w tej zatoce zwykle wypoczywają; ci zacni maryna

rze nie odmówią nam swojej pomocy, zwiedzimy całe wy

brzeże, póki nie odszukamy śladów naszych towarzyszy.

— Właśnie toż samo miałem na myśli, kapitanie.

— I stanowczo jesteś tego zdania, że lepiej płynąć w

tym kierunku, aniżeli na północ, do cieśniny Magellana?

— Tysiąc razy lepiej. Ażeby się dostać do cieśniny

Magellana, musielibyśmy najpierw wypłynąć na pełne mo

rze i okrążać znowu rafy Drogi Mlecznej, nie mówiąc już

prądach przeciwnych, którebyśmy napotkali po drodze

Tymczasem kierując się na wschód, mamy za sobą i wiatr,

i prąd morski, a przytem ani na jedne chwilę nie tracimy

ziemi z oczu. Popłyniemy sobie spokojnie, zupełnie jak

lo rzece, byle tylko ci hultaje krajowcy nie wleźli nam w

drogę... A trzeba i o tem pamiętać, że wielka łódź znikła

nam gdzieś w stronie południowej, to też, jeżeli ją chcemy

odszukać, nie puszczajmy się .na północ. Już ja wiem, ka

pitanie, jak panu ta sprawa gorąco leży na sercu, nie po

trzebujesz mi pan tego mówić.

— Masz słuszność, mój poczciwy Seagriffie, ty zaw

sze masz słuszność! Popłyniemy ta drogą, nie zwlekając

ani chwili, jeżeli wczorajsze spostrzeżenie twoje jest do

kładne. A to się da sprawdzić natychmiast, wejdę tylko

na ten wzgórek... Henryku, pójdziesz ze mną.

— A czemużbyś i nas nie miał zabrać z sobą? — za

pytała pani Ganey, mówiąc za siebie i córkę.

Biedna kobieta obawiała się niezmiernie rozłączenia

z mężem, choćby tylko na parę godzin, teraz szczególnie,

gdy syna nie miała przy sobie. Może też w głębi jej duszy

zbudziła się mimowoli nadzieja, że wszedłszy na wysoki

ten wzgórek, spostrzeże w oddaleniu łódź żaglową, wiozą

cą ukochanego Neda.

— O, proszę cię, ojczulku, zabierz nas z sobą — bła

gała z kolei Madzia.

Kapitan wahał się trochę, w obawie, aby wejście na

wzgórek nie było nadto nużące dla kobiet, gdy Seagriff. zc

zwykłą swoją śmiałością, pozwolił sobie wątpliwość roz

strzygnąć.

— Mogą panie iść także — rzeki — czteroletnie

dziecko weszłoby na ten pagórek bez trudu.

Na takie zapewnienie, kapitan nie sprzeciwiał się

więcej i obie panie wyruszyły z nim razem. Majtkowie

mieli także wielką ochotę im towarzyszyć, a ponieważ nie

byli potrzebni w obozie, kapitan chętnie na to zezwolił.

Tylko kucharz Poluks oświadczył, że woli zostać, bo pocóż

ma się darmo zamęczać łażeniem po górach.

— Ja tu sobie znajdę robotę — mówił, śmiejąc się

i pokazując dwa rzędy białych zębów — a jak państwo po

wócą, to i obiad zastaną gotowy.

Był to leń, jakich mało, gotów od rana do wieczora

wygrzewać się przy ogniu, nigdy mu się to nie uprzy

krzyło.

Z początku wejście na górę wcale nie było uciążliwe

i przyznano słuszność cieśli. Wędrowcy musieli tylko od

chylać kępki trawy, tamując drogę, kiedyniekiedy grzęźli

po trochę po moczarach, lecz żadnych większych przeszkód

nie napotykali. Wyżej nieco uczuli suchszy i twardszy

grunt pod stopami, zamiast kępiastego tusaku rosła tu tra

wa zwyczajna, ujrzeli też zdaleka jekiaś żyjące istoty, któ

re uciekały przed nimi widocznie. Z początku brali je za

zające, lecz wkrótce się przekonali, że to były bezlotki, peł

zające na łapkach i skrzydłach osobliwszym swoim zwy

czajem. Dnia poprzedniego biedne ptaki nic sobie nie ro

biły z obecności ludzi, dziś, nauczone smutnem doświad

czeniem, uchodziły śpiesznie na widok barbarzyńców, któ

rzy im wydzierali piskięta.

Wyżej znów napotykali ptaki odmiennego gatunku,

między innemi petrele, prawie tej wielkości, co gołębie

domowe, o piórkach stalowo błękitnawych. Petrele nie

składają jaj w piasku, jak bezlotki, lecz gnieżdżą się w

szczelinach skał lub dziuplach drzew. Mieszkańcy Ziemi

Ognistej urządzają na nie polowanie szczególnego rodzaju.

Przyuczają do tego sowy, przywiązują je za prawą łapkę

do długiego sznurka i wypuszczają na gniazdo. Petrei

wówczas wylatuje ze swojej kryjówki, ażeby się rzucić na

napastnika i wpada w ręce łowcy, który na niego czatuje

w pobliżu.

Stoki góry stawały się coraz bardziej strome i kłam

już zadawały upewnieniom Seagriff a, panie z wielką trud

nością postępowały, trzeba je było podtrzymywać, prowa

dzić, nieść prawie na rękach.

W jednem miejscu zwłaszcza musieli wędrowcy nasi

przechodzić przez wąwóz głęboki, który zdawał się prowa

dzić prosto na wierzchołek góry, a miał po bokach prosto

padłe ściany tak śliskie i wygładzone, że prawie niepodo

bna było wdrapać się na nie. Wyglądało to zupełnie, jak

gdyby kto sobie naumyślnie taką ślizgawkę urządził, aże

by się spuszczać z góry saneczkami. Komuś nawet z węd

rownej gromadki przyszło na myśl, że to musi być spraw

ka bezlotków. Lecz Seagriff pokręcił głową, według jego

zdania była to raczej robota fok, które w takiej obfitości

zamieszkują te wybrzeża.

— Trudno uwierzyć, jak te zwierzęta wybornie dra

pią się po stromych wyżynach — mówił cieśla — chociaż

tak ociężale wyglądają. Największa to dla nich rozkosz,

gdy upatrzą w pobliżu morza jakąś spokojną górę, zaraz

się na niej sadowią i wygrzewają na słońcu. Jestem pra

wie pewny, że zastaniemy ich tam całą gromadę na tym

szczycie.

I nie mylił się wcale. Zaledwie wymówił te słowa,

gdy foka, spłoszona zapewne tą. rozmową, wysunęła głowę

ponad krawędzią kotlinki. Spostrzegłszy wędrowców, wy

dała okrzyk trwogi, któremu zawtórowało natychmiast

.sto głosów podobnych.

— Zatrzymajcie się państwo, stańcie z boku pod ska

łą i czekajcie, a ja pójdę na zwiady—ozwał się stary cieśla

zaniepokojonym nieco głosem.

Wszyscy usłuchali w milczeniu, a Seagriff, trzyma

jąc się krawędzi skal i krzewów, wydrapał się na wierz

chołek bocznej ściany wąwozu. Henryk Chester miał wiel

ką ochotę iść za nim i byłby go z pewnością wyprzedził,

lecz musiał przyjść w pomoc żonie i córce kapitana i usa

dowić je pod krzakiem, by nieco odpoczęły.

Tymczasem na wierzchołku skały najdziwniejszy w

świecie widok przedstawił się oczom Seagriffa. Całe pła

skowzgórze, zajmujące conajmniej akr kwadratowy, po

kryte było fokami, które tam leżały jedna na drugiej, zu

pełnie, jak śledzie w beczce. A wszystko to było w ruchu,

okrzyki trwogi, przez czujną straż wydane, wywarły ogro

mne ważenie, cała gromada zabierała się do odwotu i

szybko zmierzała ku wąwozowi, zwykłej swej drodze do

morza.

— Do stu piorunów i kartaczy! — wołał stary cie

śla — baczność tam na dole, trzymajcie się państwo krza

ków, żeby was ta hałastra nie porwała za sobą!...

Przestroga nie była daremna. Niezmierna masa

cielsk ciężkich, lepkich, prawdziwa lawina żyjąca stoczyła

się nagle w głąb wąwozu. Wszystkie foki z rozwartemi

paszczami, wystawiając dwa rzędy ostrych zębów, wzesz

cząc, sapiąc, wyjąc, jak psy wściekłe, spuszczały się po

wyślizganej drodze, żadna siła nie zdołałaby ich powstrzy

mać w tym rozpędzie. Był to widok przerażający, najod

ważniejszy człowiek zadrżałby wobec takiego niebezpie

czeństwa, nieokreślonego, dziwnego, a jednak niemniej

groźnego od lawiny lub nagiego przypływu wód oceanu.

Na szczęście wędrowcy mieli czas schronić się za

krzakami, u stóp kamiennej ściany. Na szczęście także

mieli do czynienia z fokami łagodniejszej natury, a nie z

drapieżnemi lwami morskiemi. Biedne zwierzęta wyglą

dały wprawdzie rozwścieczone, lecz w rzeczywistości

strwożone były bardziej od ludzi, którym zagrażały, umy

kały też jaknajspieszniej do morza, które jest właściwym

ich żywiołem i gdzie się czują bezpieczne. W parę minut

całe to mrowie przeleciało i znikło.

Straszna trwoga przynajmniej nie długo trwała;

gdy wędrowcy stracili z oczu ostatnią fokę, uśmieli się po

rządnie z całego tego zdarzenia, potem puścili się w dalszą,

drogę i wkrótce weszli szczęśliwie na wierzchołek góry.

y Ujrzeli tu przed sobą widok rozległy i wspaniały. Na

samym krańcu windnokręgu, w stronie północno wschod

dniej, wznosił się szczyt wyniosły w kształcie piramidy,

sięgał on wyżej daleko od wszystkich gór okolicznych i od

cinał się ostrym cyplem na błękicie nieba. Kapiatn Ganey

długo się w tę górę wpatrywał i gołem okiem i przez lune

tę, potem odwócił się do towarzyszy, a właściwie do Sea

griffa i rzekł:

— Tak, to jest góra Sarmiento, poznaję ją z opi

sów i rysunków, nie mam już żadnej wątpliwości. A oto

znów góra Darwina i ta jest łatwa do rozpoznania, chociaż

nie tak dobrze ją stąd widać.. Wielką nam wyrządziłeś

przysługę, Seagriffie, zwacając na to moją uwagę. Wie

my już teraz, gdzie jesteśmy i nic nam nie pozostaje, tyl

ko iść za twojemi wskazówkami i korzystać z roztropnych

.rad twoich.

Seagriff uszczęśliwiony był tym hołdem publicznym,

którym, kapitan uczcił jego wiadomości geograficzne, ru

mienił się, jak panienka, słuchając tych pochwał i śmiał

się, dla pokrycia zakłopotania. Luneta przechodziła z rąk

do rąk; każdy chciał własnemi oczyma obejrzeć wyniosły

szczyt góry Sarmiento i mniejsze wzgórza, skupione doko

ła tego olbrzyma. Wypocząwszy nieco, całe towarzystwo

powóciło do obozu, a zejście z góry zabrało o połowę mniej

czasu, niż wejście i żadnych nie przedstawiało trudności.

IX.

SPOTKANIE Z KRAJOWCAMI.

Przygotowania do podróży nie trwały długo. Upako

wano na obie łodzie obfity zapas żywności, złożony z mło

dych bezlotków i korzonków tussaku, zabrano namiot i na

czynia kuchenne; potem wszyscy usadowili się w tym sa

mym porządku, w którym odbyli podróż poprzednią, po o

puszczeniu okrętu; łódka wyruszyła naprzód, torując dro

gę szalupie, okrążyła wyspę, kierując się do zatoki, czy

cieśniny, jak utrzymywał Seagriff.

Na szczęście woda nie była zbyt burzliwa, a kierunek

wiatru sprzyjał naszym żeglarzom, ułatwiając im najcięż

szą przeprawę. Przytwierdzono więc male maszty do obu

łódek i rozwinięto żagle. W pół godziny szalupa i łódka

dotarły do północnych wybrzeży wyspy i wpłynęły na spo

kojne wody mniemanej zatoki, a tu zwóciły się na wschód

gdzie w oddaleniu widać było wielki ląd Ziemi Ognistej.

Już od godziny obie łodzie żeglowały jedna obok

drugiej, gdy kapitan, który co chwila spoglądał przez lu

netę, zawołał nagle na Henryka:

— Stój! Baczność! czółno jakieś odbija od lądu!

Henryk w milczeniu usłuchał rozkazu, kazał ścią

gnąć żagle i obie łódki zbliżyły się jedna do drugiej tak, że

brzegi ich stykały się z sobą prawie. Tymczasem Seagriff,

któremu kapitan podał lunetę, przypatrywał się uważnie

owym nieznanym żeglarzom.

— Jest to czółno tutejszych krajowców, zdaje mi się

że poznaję dzikich z plemienia elikolepów rzekł wesz

cie po dość długiem milczeniu.

Słowa te wymówione były z takim spokojem, że ani

kobiety, ani majtkowie nie przypuszczali, aby miały jakie

kolwiek niebezpieczeństwo zwiastować. Na rozkaz kapi

tana, łodzie popłynęły w dalszą drogę, nie podniesiono jed

nak żagli, pomagano sobie tylko wiosłami. Czółno krajow

ców odbiło od północnego brzegu lądu i widocznie płynęło

na spotkanie naszych żeglarzy. Nie było sposobu go wy

minąć, a i odwót na nicby się nie zdał teraz.

W parę minut krajowcy zbliżyli się na odległość gło

su; łatwo już było rozpoznać, że w długiem, wąskiem

czółnie siedziały trzy kobiety z dwojgiem dzieci i siedmiu

mężczyzn. Kapitan stąd wnosił, że przybysze mieli zamia

ry pokojowe; postępowanie dzikich potwierdziło wkrótce

to mniemanie, dwaj z nich stanęli na przodzie czółna, pod

nosząc ponad głowami skóry zwierzęce i wołając dono

śnym głosem:

— Ho sayi... Ho say!...

— Ten wykrzyknik oznacza, że chcą wejść z nami wT

układy i sprzedać swoje towary — rzekł Seagriff.

— Bardzo dobrze — odrzekł kapitan — trzeba im

dać do zrozumienia, że nic przeciwko tentu nie mamy.

I o

Na znak jego, majtkowie przestali wiosłować, czół

no dzikich podpłynęło zwolna, lecz zatrzymało się w pew

nej odległości, jakby niedowierzając białym. Obie panie

niezmiernie były temu rade, nie miały bowiem najmniej

szej ochoty zbliżyć się do tych wstrętnych istot, które aż

nadto dobrze widzieć już teraz mogły. Dzicy ci wyglądali

okropnie, głowy mieli ogromne, czoła niskie, włosy roz

czochrane, oczki małe czerwone, usta szerokie, sięgające

prawie od ucha do ucha. Jedynym strojem mężczyzn był

króciutki płaszczyk futrzany, zarzucony na plecy i rzemy

kiem związany na piersiach. Na całem ciele mieli dziwacz

ne desenie żółte, białe i czarne, pomalowane farbą zrobio

ną z ochry, kredy i węgla, z dodatkiem oleju z fok i tłusz

czu wielorybiego.

Kobiety, obrzydliwsze jeszcze, jeśli mogło być coc

obrzydliwszego, ubrane były w krótkie spódniczki ze skór

bezlotków. Niektóre z nich miały na plecach dzieci uwią

zane skórzanemi pasami. Kilka psów małych, podobnych

nieco do lisów, o pyskach spiczastych i uszach podniesio

nych, siedziało także w czółnie. Kobiety, mężczyźni, dzie

ci i psy, wszystko to razem krzyczało, wzeszczało, wyło,

prawdziwie piekielny sprawiając hałas.

Na żądanie kapitana, Seagriff, który rozumiał tro

chę język tych krajowców, stanął na przedzie szalupy, go

tując się pełnić obowiązki tłómacza. Udało mu się nakło

nić wzaskliwą gromadę do uciszenia się i rozpoczęcia in

teresów handlowych. Krajowcy podpłynęli bliżej i ofiaro

wali żeglarzom skóry wydr i otarji, wzamian zaś przyjmo

wali od nich rozmaite drobne przedmioty, jako to: próżne

pudełka od sardynek, klucze żelazne, starą klamerkę od

szelki, parę guzików mosiężnych. Z początku nie wyma

gali nic więcej, zupełnie zdawali się być zadowoleni, może

nawet wyobrażali sobie, że chytrze bardzo postępowali z

białymi ludźmi i wyprowadzili ich w pole, zabierając za

nędzne skórki tyle kosztownych przedmiotów.

Gdy już skór zabrakło, podawali z kolei przyrządy

swoje rybackie, a nawet i broń. Seagriff chętnie nabył

dzidy i siekierki kamienne, ofiarował za nie hojną zapłatę,

dwie, czy trzy chustki kolorowe bawełniane.

Widok takich skarbów rozbudził chciwość dzikich do*

najwyższego stopnia. Kobiety szczególnie z gorączkową

żywością podawały żeglarzom rozmaite przedmioty, zdej

mowały nawet z siebie naszyjniki z muszli, ofiarując je za

te szacowne szmatki kolorowe. Jedna z tych, które miały

dzieci uwiązane na plecach, posunęła się dalej jeszcze,

chwyciła na ręce to biedactwo i podała je Madzi, żądając

wzamian czerwonego jej fularu. Wyciągała obie ręce,

podnosząc niemowlę i ukazując je z różnych stron, tak zu

pełnie, jak przekupień, gdy zachwala swój towar na jar

marku.

— Czego ta kobieta chce od nas? — zapytała pani

Ganey, zdziwiona temi szczególnemu gestami.

— Chce zamienić swego malca na chusteczkę pa

nienki — odrzekł Seagrifr spokojnie, jakby mówił o rze

czy najprostszej w świecie.

— O! coż to za potwór!... — zawołały obie panie prze

straszone — ale to niepodobna, panie Seagriff ie, pan sobie

z nas żartuje.

— Wcale nie — odparł stary cieśla — na nieszczę

ście czysta to jest prawda, nie pierwszy raz jestem świad

Ol

kiem podobnego targu. To są matki wyrodne, w każdej

chwili gotowe oddać dziecko za strzępek kolorowy lub

marną wstążeczkę...

To zdarzenie taki wstręt wzbudziło we wszystkich,

że nikt nie miał ochoty czynić dalszych zakupów u dzikich,

kapitan dał znak wioślarzom, i łodzie puściły się w dalszą

drogę.

Gdy spostrzegła to owa matka wyrodna, położyła

śpiesznie dziecko na dnie swojego czółna, sama zaś wychy

liła się z niego i wyciągając rękę, usiłowała zerwać piękny

fular, przedmiot swego pożądania, z szyi Madzi. Już doty

kała go palcami, gdy nagle krzyknęła; Henryk Chester śle

dził jej poruszenia i uderzył ją po palcach swojem wio

słem.

Jędza krzyczała w niebogłosy, towarzysze jej zaw

tórowali strasznemi, nieludzkiemi wzaskami, zaczęli wy

grażać pięściami i wiosłami. Na szczęście wściekłość ich

była bezsilna, gdyż przezorny Seagriff zakupił wszystką

broń, którą mieli przy sobie. Żeglarze nasi wiosłowali z

całej siły i wkrótce odpłynęli o tyle, że nie potrzebowali

obawiać się pogoni.

— Dzięki Bogu! — zawołał Seagriff i odetchnął głę

boko — dzięki Bogu, żeśmy się wyrwali z ich szponów, za

nim przyszło do otwartej walki. Gdybyśmy byli zmusze

ni do nich strzelić raz tylko, ściągnęlibyśmy sobie na kark

całą chmarę tej hołoty.

— A wielki miałeś rozum, przyjacielu — rzekł ka

pitan — żeś zakupił cały ich rynsztunek; należy ci się za

Ziemia Ognista

to wdzięczność niemała, nie bylibyśmy się tak łatwo wy

kręcili, żeby mieli w rękach swoje proce i siekierki.

— Co! — wołał Henryk Chester, cały wzburzony

jeszcze na wspomnienie tej chwili, gdy straszna jędza czar

ną swoją łapą chciała dotknąć Madzi — mielibyśmy się o

lawiać tych bydląt? Cóżby oni mogli nam zrobić? Czyż

nie jesteśmy daleko lepiej od nich uzbrojeni?

— Prawda, panie Henryku — odezwał się Seagriff,

— ale najlepsza broń na nic się nie przyda, gdy człowiek

dostanie w łeb kamieniem, wyrzuconym z procy. Każda

czaszka musi się rostrzaskać pod takim ciosem. A ci hul

taje na nic nie zważają, gdy sa rozwścieczeni; rzuciliby się

na nas, choćby ich było trzech tylko przeciw stu i próbo

waliby kąsać. To są prawdziwe dzikie bestje. Widziałem

raz, jak krajowiec z Ziemi Ognistej, mały, chudy, niepo

zorny, sam jeden skakał do oczu całej załodze okrętu wie

lorybniczego, która przecież dobrze była uzbrojona. A

zręczni sa przytem, jak małpy. Każdy wyrzuci kamień z

procy o sto metrów odległości tak celnie, jak najlepszy

strzelec kulkę ze strzelby. Kobiety nie ustępują w tem

wcale mężczyznom. Ja przecież nie jestem tchórzem, a

daję słowo, wolałbym mieć do czynienia z trzema europej

czykami, niżeli z jedną taką czarownicą z Ziemi Ognistej.

Nie dałbym złamanego szeląga za swoją skórę, gdyby się

dostała w takie ręce!...

Wszyscy zaczęli się śmiać ze starego Seagriffa, ale

on nie śmiał się wcale i spoglądał uważnie w stronę, gdzie

pozostało czółno dzikich.

— A co! — rzekł weszcie — przeczuwałem to!...

— Cóż takiego? — zapytał kapitan.

_ — Rozpalili ogień, dają znaki swoim kamratom, nic

więcej. A tamci hultaje, byle tylko dym zobaczyli... No,

no, takie to już ich psie zwyczaje...

W rzeczy samej widać było cienki słup dymu, wzno

szący się z czółna krajowców; dym to był biały, szczegól

ny, musiał pochodzić z jakiegoś niezwykłego paliwa, niez

wykłym sposobem roznieconego. Nim upłynęło pięć mi

nut, na wybrzeżu lądu ukazał się drugi znak podobny.

— Otoż mamy i odpowiedź!... — rzekł Seagriff — i

to niejedną... raz, dwa, trzy... — liczył zwolna, wskazując

słupy dymu, które się podnosiły jeden po drugim z róż

nych punktów wybrzeża; były to widocznie znaki umówio

ne. Zrazu ukazywały się w stronie północnej, po jednej

stronie cieśniny, lecz wnet pojawiły się także i po drugiej

stronie od południa.

— Niedobra sprawa, — szepnął stary cieśla na ucho

kapitanowi — jesteśmy wzięci we dwa ognie, ta łotrowska

zgraja niezawodnie pogoń urządzi... niełatwo nam będzie

się wymknąć. Ta wyspa na lewo, to wyspa Pożaru, a ta

druga na prawo wysepka Katarzyny. Obie są zamieszka

łe przez toż samo plemię elikolepów. Żeby nam się udało

wydostać przynajmniej z tych wód i wpłynąć do cieśniny,

nim nas dogonią, możebyśmy umknęli przed nimi...

Kapitan patrzał ciągle przez lunetę.

— Odwiązują czółna — mówił, zdając sprawę towa

rzyszom ze wszystkiego, co widział — od każdego punktu,

gdzie wznosił się słup dymu, odpływa czółno... a jest ich

mnóstwo... dwa; pięć, siedm, jedenaście, piętnaście, siedm

naście czółen... jeszcze dwa... jeszcze jedno... razem dwa

dzieścia. Płyną Wszystkie ku wąskiejcieśnince, wyprze

dzą nas niezawodnie, z obu stron zagrodzą nam drogę,

płyną rzędem jedno za drugiem, utworzą kąt wydłużony,

gdy się spotkają...

— Czy nie łepiej byłoby zawócić jaknajprędzej ? —

zapytała pani Ganey w najwyższej trwodze.

— Na nicby się to nie przydało — odrzekł kapitan—

inne czółna odbijają od brzegów za nami, te nam zagradza

ją odwót.

— Czy są przynajmniej kobiety z dziećmi na tych

czółnach ? — zapytał Seagriff.

— Nie widzę ani jednej — mówił kapitan.

— To źle!... Wojna więc, wojna zawzięta!...

Dwie linję czółen wyciągały się w rzeczy samej w

kształcie trójkąta z dwóch stron przeciwnych, usiłując

zamknąć drogę do cieśniny przed naszymi żeglarzami.

Widać już było doskonale dziwaczne białe desenie, pomalo

wane kredą na czernych cielskach; był to rynsztunek wo

jenny, wykonany naprędce, dzicy mają osobne malowidła,

gdy idą na wojnę. Wszyscy mieli głowy przystrojone w

pióra, a ponad głowami ich wznosił się las włóczni, każdy

wojownik trzymał oprócz tego w ręku procę i kamienie w

pogotowiu. Coraz wyraźniej ukazywały się oczom naszych

żeglarzy straszliwe twarze napastników, coraz głośniej od

zywały się przeraźliwe ich wzaski, jak stado ptaków dra

pieżnych okrąża dokoła upatrzone ofiary, tak gromada

tych dzikich istot napadała nieszczęsnych rozbitków z

dwóch stron jednocześnie i ogłuszyć ich chciała piekielnym

hałasem.

X.

KATASTROFA.

Dzicy, usadowieni w licznych czółnach, które dwoma

rzędami nadpływały z prawej i lewej strony, najwidocz

niej zmierzali do tego, aby zagrodzić drogę naszym żegla

rzom, ustawiając się przed nimi w kształcie litery V, za

nim zdążą dopłynąć do kanału. Ci znów ze swojej strony

czynili nadludzkie usiłowania, aby ten manew w niwecz

obrócić. Mała jednak była nadzieja powodzenia.

Najlżejsza zmiana wiatru, chybione uderzenie wio

sła, lub inna przeszkoda podobna, mogła ich powstrzymać

ha jedną chwilę i dać przewagę nieprzyjaciołom, a wów

czas nicby ich nie obroniło od śmierci luh niewoli, stokroć

gorszej jeszcze od śmierci. Kapitan Ganey drżał na samą

myśl strasznego losu, grożącego najdroższym mu istotom,

znać było ten niepokój w krótkich, urywanych słowach,

któremi zagrzewał wioślarzy do pośpiechu.

— Śmiało, dzieci!... — wołał raz po raz — wyprze

dzimy ich, zobaczycie!... nie ustawajcie tylko, nie traćcie

odwagi!... wiosłujcie żwawo, cala siłą!...

A słowa te nie chybiały celu, szalupa i łódka jak lot

ne ptaki unosiły się na falach, wioślarze prawdziwych cu

dów dokazywali, a czółna dzikich, goniące za nimi, coraz

wyraźniej pozostawały w tyle. Lecz te, które z boków

nadpływały, zbliżały się szybko, a dzicy ustawili się zaw

czasu w groźnej postawie, podnosząc włócznie do góry i

wymachując procami. Przeraźliwe ich wzaski, ruchy

gwałtowne, twarze trupie, kredą zamazane, straszliwy,,

piekielny przedstawiały widok.

Jeden z nich cisnął dziryt, inny kamień wypuścił z

procy, jakby chcieli odległość zmierzyć. Ani dziryt ani ka

mień nie dosięgnął celu, oddalenie było jeszcze zbyt wiel

kie, lecz każdy zrozumiał, że za parę minut niebezpieczeń

stwo stanie się nieuniknionem. Henryk Chester, który do

wodził łodzią i wyprzedzał szalupę, postanowił uczynić

krok stanowczy; rozkazał majtkom wziąć broń na ramię i

dać ognia ze wszystkich rusznic.

Trzech dzikich padło, żaden jednak nie otrzymał

śmiertelnego ciosu, byli tyłki ranieni mniej lub więcej cięż

ko. Śmiały ten atak, zamiast ich przerazić, pobudził jesz

cze bardziej do walki. Grad dzirytów i kamieni spadł te

raz na naszych jankesów, raniąc dwóch majtków na łodzi

i jednego na szalupie.

Tymczasem zbliżano się szybko do kanału, łódka

Henryka miała go dosięgnąć za chwilę, gdy nagle duże

czółno, największe ze wszystkich, podpłynęło i zagrodziło

mu drogę. Walka na śmierć i życie stawała się nieuniknio

ną, trzeba było przemocą usunąć tę przeszkodę.

Łódź zręcznym manewem cofnęła się i zatrzymała

tuż przy szalupie, tak, że prawie brzeg z brzegiem się sty

kał. Kapitan kazał żonie i córce położyć się na dnie stat

ku, potem obaj z Henrykiem porozumiawszy się w kilku

słowach, postanowili rzucić się odważnie na czółno nieprzy

jacielskie, przewócić je, a tym sposobem rozbroić dzikich.

Złożono więc broń na dno szalupy i łodzi, a następnie wy

konano z wielką zręcznością ten śmiały manew wojenny.

Dzicy nie zrozumieli wcale zamiarów białych ludzi i nie

przedsięwzięli żadnych środków ostrożności. Widząc, że

oba statki szybko się do nich zbliżają, stanęli w postawie

wyczekującej, gotując się do zaciętej walki i chcąc dopiero

w ostatniej chwili użyć broni.

Ani się spostrzegli, gdy łódź i szalupa uderzyły gwał

townie o brzeg ich czółna i tak niem zakołysały, że wszyscy

dzicy stracili równowagę, a kilku wpadło do wody. Drugie

uderzenie nastąpiło niezwłocznie i było skuteczniejsze,

czółno przewóciło się dnem do góry, cała załoga skąpała

się w morzu, żaden z dzikich nie mógł myśleć o walce,

wszyscy musieli się ratować od utonięcia. Dwóch tylko

najzawziętszych uczepiło się brzegu szalupy, lecz z łatwo

ścią ich odpędzono wiosłami. Dali więc za wygraną, tem

bardziej, że i broń pogubili w wodzie, zaniechali dalszej na

paści i wpław puścili się ku wybrzeżom. Nie było niebez

pieczeństwa, aby potonęli, wszyscy pływali, jak ryby.

Żeglarze odetchnęli, mieli drogę wolną przed sobą i

nie tracąc ani chwili czasu poczęli z całych sił wiosłować,

osiągnęli też cel swoich usiłowań, dopłynęli do wąskiej cie

śniny, zanim czółna z obu stron nadpływające zdążyły się

połączyć. Teraz położenie było daleko mniej groźne, gdyż

nieprzyjaciel pozostał w tyle, szło tylko o to, aby się nie

dać dogonić. Opatrzność sprzyjała widocznie naszym roz

A słowa te nie chybiały celu, szalupa i łódka jak lot

ne ptaki unosiły się na falach, wioślarze prawdziwych cu

dów dokazywali, a czółna dzikich, goniące za nimi, coraz

wyraźniej pozostawały w tyle. Lecz te, które z boków

nadpływały, zbliżały się szybko, a dzicy ustawili się zaw

czasu w groźnej postawie, podnosząc włócznie do góry i

wymachując procami. Przeraźliwe ich wzaski, ruchy

gwałtowne, twarze trupie, kredą zamazane, straszliwy,,

piekielny przedstawiały widok.

Jeden z nich cisnął dziryt, inny kamień wypuścił z

procy, jakby chcieli odległość zmierzyć. Ani dziryt ani ka

mień nie dosięgną! celu, oddalenie było jeszcze zbyt wiel

kie, lecz każdy zrozumiał, że za parę minut niebezpieczeń

stwo stanie się nieuniknionem. Henryk Chester, który do

wodził łodzią i wyprzedzał szalupę, postanowił uczynić

krok stanowczy; rozkazał majtkom wziąć broń na ramię i

dać ognia ze wszystkich rusznic.

Trzech dzikich padło, żaden jednak nie otrzymał

śmiertelnego ciosu, byli tyłki ranieni mniej lub więcej cięż

ko. Śmiały ten atak, zamiast ich przerazić, pobudził jesz

cze bardziej do walki. Grad dzirytów i kamieni spadł te

raz na naszych jankesów, raniąc dwóch majtków na łodzi

i jednego na szalupie.

Tymczasem zbliżano się szybko do kanału, łódka

Henryka miała go dosięgnąć za chwilę, gdy nagle duże

czółno, największe ze wszystkich, podpłynęło i zagrodziło

mu drogę. Walka na śmierć i życie stawała się nieuniknio

ną, trzeba było przemocą usunąć tę przeszkodę.

Łódź zręcznym manewem cofnęła się i zatrzymała

tuż przy szalupie, tak, że prawie brzeg z brzegiem się sty

kał. Kapitan kazał żonie i córce położyć się na dnie stat

ku, potem obaj z Henrykiem porozumiawszy się w kilku

słowach, postanowili rzucić się odważnie na czółno nieprzy

jacielskie, przewócić je, a tym sposobem rozbroić dzikich.

Złożono więc broń na dno szalupy i łodzi, a następnie wy

konano z wielką zręcznością ten śmiały manew wojenny.

Dzicy nie zrozumieli wcale zamiarów białych ludzi i nie

przedsięwzięli żadnych środków ostrożności. Widząc, że

oba statki szybko się do nich zbliżają, stanęli w postawie

wyczekującej, gotując się do zaciętej walki i chcąc dopiero

w ostatniej chwili użyć broni.

Ani się spostrzegli, gdy łódź i szalupa uderzyły gwał

townie o brzeg ich czółna i tak niem zakołysały, że wszyscy

dzicy stracili równowagę, a kilku wpadło do wody. Drugie

uderzenie nastąpiło niezwłocznie i było skuteczniejsze,

czółno przewóciło się dnem do góry, cala załoga skąpała

się w morzu, żaden z dzikich nie mógł myśleć o walce,

wszyscy musieli się ratować od utonięcia. Dwóch tylko

najzawziętszych uczepiło się brzegu szalupy, lecz z łatwo

ścią ich odpędzono wiosłami. Dali więc za wygraną, tem

bardziej, że i broń pogubili w wodzie, zaniechali dalszej na

paści i wpław puścili się ku wybrzeżom. Nie było niebez

pieczeństwa, aby potonęli, wszyscy pływali, jak ryby.

Żeglarze odetchnęli, mieli drogę wolną przed sobą i

nie tracąc ani chwili czasu poczęli z całych sił wiosłować,

osiągnęli też cel swoich usiłowali, dopłynęli do wąskiej cie

śniny, zanim czółna z obu stron nadpływające zdążyły się

połączyć. Teraz położenie było daleko mniej groźne, gdyż

nieprzyjaciel pozostał w tyle, szło tylko o to, aby się nie

dać dogonić. Opatrzność sprzyjała widocznie naszym roz

bitkom, gdyż dostawszy się do cieśniny, spostrzegli z nieo

pisaną radością, że zrywał się wiatr pomyślny, który wzdy

mał ich żagle i chyżo pędził naprzód oba statki. Coraz to

większa przestrzeń dzieliła ich od dzikich napastników,

czółna malały im w oczach, wkrótce wyglądały już tylko,

jak gromadka ptaków, pływających na falach, potem jak

szereg drobnych punkcików i w końcu znikły zupełnie w

oddaleniu.

Łatwo sobie wyobrazić, z jaką czułością, z jakiem

uniesieniem radości kapitan Ganey przycisnął da serca żo

nę i córkę, gdy przeminęło weszcie to straszne niebezpie

czeństwo. Wszyscy byli uszczęśliwieni, majtkowie podnie

śli okrzyk tryumfu, a rzeczywiście można było sobie po

winszować tak pomyślnego zakończenia tej przygody. Ra

ny poniesione przez kilku ludzi z załogi nie były wcale nie

bezpieczne, opatrzono je starannie i wyruszono w dalszą

drogę.

Chociaż trudno było przypuszczać, ażeby dzicy chcie

li przedłużać pogoń daremną, jednakże kapitan Ganey po

stanowił oddalić się o ile możności od tych miejsc i nis po

zwolił wioślarzom spocząć ani na jedną chwilę, tembardziej

że należało korzystać z pomyślnego wiatru.

Noc zapadała i nowy niepokój przyniosła naszym

rozbitkom, ujrzeli bowiem po obu stronach cieśniny wiel

kie ognie pozapalane na wybrzeżach. Były to niewątpli

wie hasła trwogi. Poróżnik Magellan już przed trzema

wiekami opisywał, że krajowcy tych wybrzeży mają zwy

czaj porozumiewać się pomiędzy sobą, zapalając w nocy

ognie naci morzem lub na szczytach gór. Prawdopodobnie

też dlatego nadał on tej krainie nazwę Ziemi Ognistej.

.

W każdym razie ponure te płomienie były dla na

szych rozbitków złowogim znakiem, świadczyły bowiem,

iż dzicy nie przestali czyhać na ich zgubę i nie opuszczą

sposobności nasycenia straszliwej nienawiści, jaką pałają

do białych ludzi, nie bez powodu, ze smutkiem wyznać

to trzeba. Nieraz bowiem europejczycy, chrześcijanie,

prawdziwie po barbarzyńsku obchodzą się z temi nieszczę

śliwemi istotami, najgorsze im dając wyobrażenie o całym

swoim rodzie.

— Nie możemy odpoczywać spokojnie ani na chwilę,

póki te znaki ogniste nie znikną nam z oczu — rzekł kapi

tan — płyńmy więc dalej; na szczęście prześladowcy nasi

nie mogą nas dojrzeć wśród nocy, korzystajmy więc z te

go i starajmy się do rana być stąd jaknajdalej.

Ciemności istotnie zabezpieczały naszych żeglarzy w

obecnej chwili od nowej napaści. A była to noc bez księ

życa i bez gwiazd, niebo pokryte ciężkiemi, czarnemi chmu

rami, nie przepuszczało najlżejszego promyka światła, na

trzy kroki przed sobą nic nie można było dojrzeć. W zwy

kłych okolicznościach nieroztropnie byłoby bardzo żeglo

wać w noc tak ciemną; lecz też same ognie, które zwiasto

wały jedno niebezpieczeństwo, chroniły od drugiego, gdy.

łatwo było, mając je przed oczyma, uniknąć zbliżenia się

do lądu. Wąska ta cieśnina wyglądała przy tych blaskach

jak rzeka, płynąca wśród wielkiego miasta, oświetlona po

obu wybrzeżach latarniami. Światło to jednak nie docho

dziło do środka i łodzie prezmykały się niepostrzeżenie.

Szczęście sprzyjało żeglarzom przez noc całą. W jed

nem miejscu cieśnina zwężała się znacznie, i tam z pewno

ścią nie uszliby byli czujnego wzroku dzikich, gdyby ich

nie osłoniła mgła gęsta, która na parę godzin przed świ

tem porannym rozpostarła się ponad wodą. Osłonione ta

mgłą dobroczynną, obie łodzie przesunęły się przez wąski

kanał bez szwanku, a o świcie dopłynęły do cieśniny Dar

wina.

Tu już nigdzie nie widać było, ani ognia, ani dymu,

mogli więc żeglarze stąd wnosić, że minęli siedziby plemie

nia elikolepów. A jednak kapitan i teraz jeszcze obawiał

się przybijać do brzegu. Wiatr był zawsze pomyślny, ko

rzystając z tego, obie łodzie płynęły chyżo, bez odpoczyn

ku, i dopiero nad wieczorem, gdy dostały się do kanału

Beaglea, kapitan Ganey pozwolił weszcie wioślarzom

wytchnąć i zatrzymać statki w małej zatoce przy połud

niowem wybrzeżu.

Dochodziła godziną piąta. W głębi zatoki obszerne

wyżłobienie w skale tworzyło przystań naturalną, w której

szalupa i łódź wygodnie się pomieściły. Wierzchołek tej

samej skały, w kształcie płaskowzgórza, zarośnięty był

pięknemi drzewami. Na tem płaskowzgórzu rozłożono o

bóz i rozpalono ognisko. Paliwa tu nie brakło, a wśród gę

stwiny leśnej żeglarze czuli się bezpieczni; gdyby nawet

dzicy włóczyli się w okolicy, niełatwoby ich w tem ukry

ciu dostrzegli. Wszyscy więc ostrzyli zęby na obiad, i z

rozkoszą wypoczywali po trudach i niepokojach, a Poluks

krzątał się gorliwie, brząkając rondlem i patelnią.

Rozbitki usadowili się wygodnie dokoła ogniska, roz

nieconego z suchych gałęzi, i spoglądali z zachwytem na

wspaniały krajobraz, roztaczający się przed ich oczyma.

W pierwszej chwili nie zwócili nań żadnej uwagi, serca

ich zanadto były przepełnione radością wybawienia. A

jednak krajobraz ten, który patrzącym z tej wyżyny, na

kilkadziesiąt stóp wzniesionej nad poziomem morza, przed

stawia! się w całej okazałości, mógłby był podziw wzbu

dzić w każdym kraju, a coż dopiero w tej smutnej, opusz

czone j Ziemi Ognistej.

Zatoka, ponad którą wznosiło się płaskowzgórze, mia

ła kształt podkowy i zachodziła na paręset metrów w głąb

lądu. Strome jej brzegi pokryte były gęstym lasem, któ

ry rozciągał się na wzgórza okoliczne i wznosił się piętra

mi coraz wyżej, a na samym końcu widnokręgu odcinał się

ciemnym rąbkiem od błękitu nieba. Pośród tych drzew,

po większej części pięknych i okazałych, przeważały trzy

gatunki, właściwe Ziemi Ognistej: buki, brzozy i zacierp

Wintera, Drimis Winteri, znany dobrze w Euro

pie ze swej kory aromatycznej, przywiezionej poraz pierw

szy do Anglji przez słynnego podróżnika Wintera. W cie

niu tych drzew wyrastały bujnie przeróżne krzewy, berbe

rys, ozdobne ułanki czyli fuksje i liściaste paprocie.

Cieśnina morska, z której wychodziła ta zatoka, mia

ła zaledwie milę szerokości, widać też było doskonale z obo

zu naszych żeglarzy i drugie jej wybrzeże, na kilkaset stóp

wzniesione ponad morzem, strome i urwiste, dalej ciągnę

ły się głębokie parowy i wzgórza, podnoszące się piętrami,

nakształt amfiteatru, a dalej jeszcze ukazywało się pas

mo gór, o szczytach śniegiem ubielonych. Najwyżej ze

wszystkich wznosił się wierzchołek góry Darwina, wiecz

nie lodem pokryty. Poniżej tych lodów i śniegów, na sto

kach gór ciągnęła się wszędzie ciemna smuga lasów, przer

wana gdzieniegdzie olbrzymiemi lodowcami, z których nie

które spuszczały się aż do morza i nurzały w jego nurtach

swe krawędzie, równie urwiste i pozębione, jak skały nad

brzeżne. W innych miejscach potoki, powstające ze stop

niałych śniegów, spadały gwałtownie z gór, roztrącając się

o skały w niezliczonych kaskadach. Dwa takie potoki, to

czące się ze skał prostopadłych prawie, zbiegały się z sobą

na dnie głębokiej kotlinki, pokrytej bujną zielonością, a

wody ich, uderzając o siebie, wy tryski wały w górę wspa

niałym słupem piany białej i obłokiem mgły rozpraszały

się w powietrzu.

Gromadka rozbitków, pomimo znużenia i niepokoju,

nie mogła oczu oderwać od tego przepysznego krajobrazu,

zapominając nawet na chwilę o smutnem swem położeniu.

Najbardziej zaś wszystkich zadziwił widok ptaków, któ

rych pełno było pośród tej leśnej gęstwiny; rozpoznawali

w nich bowiem gatunki, właściwe strefom podzwotniko

wym, jaskrawe papugi, prześliczne kolibry. Jedne z nich

pożerały chciwie purpurowe jagody zacierpu Wintera, inne

znów sadowiły się nakształt pszczół w kielichach kwiato

wych i wysysały z nich słodycz, trzepocąc barwnemi skrzy

dełkami.

Z głębin leśnych odzywał się przeraźliwy głos dzię

cioła czarnego, podobny do śmiechu szaleńca, zimorodek,

siedzący na zeschłej gałęzi, odpowiadał mu kiedyniekiedy

donośnem wołaniem. Gromadka pelikanów pływała po

zatoce, z oczyma wlepionemi w głębiny wodne, z ogromnym

dziobem nawpół rozwartym, czyhającym na zdobycz. Cza

sami dziób ten zanurzał się w wodę z szybkością błyska

wicy i po chwili ukazywał się znowu, trzymając trzepocącą

się rybę. Lecz dokoła każdego pelikana krążyło stado zu

chwałych mew, które z najżywszem zajęciem śledziły

VO

wszystkie jego poruszenia, a za każdą rybą, wyciągniętą z

wody, podnosiły wzaski przeraźliwe i niespokojnie biły

skrzydłami. Pelikan musiał swą zdobycz podrzucić w po

wietrze, i znów pochwycić, inaczej przełknąć jej nie mógł.

Nie zawsze jednak udawała mu się ta sztuka, nieraz ryba,

zamiast do gardła ptaka, wpadała do wody, nieraz też żar

łoczne mewy w lot ją pochwyciły i unosiły, szarpiąc się

zawzięcie o ten smaczny kąsek pomiędzy sobą, a pelikan o

kradziony musiał nowe łowy rozpoczynać.

Słońce zaszło, a jednak nie ściemniło się tak prędko,

jak zwykle. Już dawno tarcza słoneczna ukryta była poza

linja widnokręgu, gdy jeszcze promienie światła, odbijając

się na wysokich szczytach, śniegiem ubielonych i na grzbie

tach olbrzymich lodowców, rzucały na sklepienie niebios

światło dziwne, fantastyczne, przypominające zorzę półno

cną. Dopiero około dziesiątej w nocy ciemność głęboka

ogarnęła ziemię, a rozbitki usnęli wszyscy snem spokoj

nym.

Poranek następny był tak piękny i pogodny, że

wszyscy zgodzili się, aby jeszcze dzień cały jjrzebyć w tem

uroczem ustroniu. Henryk Chester wynalazł wyborny

sposób dostarczenia świeżych zapasów żywności i z zapa

łem zabrał się do wykonania tego dowcipnego pomysłu.

Umywając się z rana i ubierając na wybrzeżu, spostrzegł

on ptaka, który łowił ryby i osobliwszą sobie przytem

urządzał zabawkę; był to kormoran. Ptak spoczywał nie

ruchomo na falach, jakby uśpiony, aż póki nie upatrzył

sporej ryby w pobliżu. Wówczas szybko się na nia rzucał

i chwytał dziobem. Lecz zamiast rozedrzeć ją natychmiast

i chciwie pożerać, obyczajem zwykłych ptaków rybaków,

kormoran trzymał ją tylko w dziobie przez chwil parę i na

powót puszczał do wody. Ryba, czując się wyswobodzo

ną, umykała coprędzej, jak łatwo się tego domyśleć. Ale

zaledwie odpłynęła cokolwiek, kormoran gonił za nią i

chwytał ją znowu. I tak raz po raz, do siedmiu i ośmiu

razy powtarzał czasem tę okrutną zabawkę, jak kot igrają

cy z myszą.

Drapieżnik ten miał być jednak dnia tego ukarany.

Nasz Henryk rozebrał się cichutko wszedł do wody, nie

spłoszywszy ptaka, zajętego swoim połowem. W chwili,

gdy kormoran wypuścił z dzioba przepyszną rybę trzy lub

czterofuntową, Henryk dał żwawo nurka, porwał szacowną

zdobycz z łatwością, gdyż ryba odurzona była i na wpół

zduszona wyszedłszy z paszczy ptaka, a podczas gdy kor

moran przerażony uniósł się w powietrze, chłopak z try

umfem powacał na wybrzeże.

Przysmak ten przydał się bardzo na śniadanie i praw

dziwą był niespodzianką dla zgłodniałych rozbitków. Po

luks poznał odrazu w tej rybie smakowitego sterleta i gor

liwie zabrał się do przyrządzenia go, według prawideł sztu

ki kucharskiej. Kormoran oczywiście pod tym względem

był znawcą niepospolitym.

Wszyscy siedzieli właśnie przy śniadaniu, gdy nagle dał

się słyszeć huk oddalony, wychodzący wyraźnie z ogrom

nego lodowca, jednego z tych, które spuszczały się ze sto

ków gór naprzeciw obozu żeglarzy, po drugiej stronie cie

śniny, i dochodziły aż do morza. Henryk Chester bystrym

swym wzrokiem dostrzegł pierwszy, że lodowiec ten poru

szył się z miejsca i przesunął nieco na bok. Nikt jednak

nie przeraził się tem zjawiskiem. Wszyscy z zachwytem

spoglądali na cudną grę światła i blaski tęczowe, któremi

promienie wschodzącego słońca oblały tę okazałą masę lo

du i śniegiem ubielony szczyt góry Darwina. Kapitan Ga

ney, któremu najświeższe postępy nauk przyrodniczych nie

były obce, skorzystał ze sposobności, aby wytłómaczyć cór

ce, jakim sposobem powstają olbrzymie góry lodowe, pły

wające po morzu w okolicy biegunów.

— Lodowce — mówił kapitan — staczają się zwolna i

nieznacznie pod wpływem ciężkości po stokach gór, na

których powstały z nagromadzenia śniegów. Gdy góry te

wznoszą się na morskich wybrzeżach, masa lodu musi kie

dyś tym sposobem, choćby po kilku stuleciach lub tysią

cach lat, osunąć się aż do morza i podstawę swą zanurzyć

w słonej wodzie. Woda ta jest znacznie cieplejsza od lo

du, który w częściach swych zanurzonych topi się zwolna

i wyżłabia. Podstawa tym sposobem uszkodzona nie mo

że udźwignąć ogromnego ciężaru, który na niej spoczywa,

pęka, gruchoce się, a masa lodu traci równowagę i stacza

się do morza. Lecz ciężar właściwy lodu mniejszy jest

od ciężaru wody słonej. To też lodowiec, jakkolwiek ogro

mny i ciężki, nie opada na dno morza, lecz pływa po jego

powierzchni, prądy go porywają i unoszą daleko od brze

gówT, a wędrówka ta góry lodowej trwa poty, póki ciepło

powoli nie roztopi jej całkowicie i woda słodka nie połączy

się ostatecznie z wielkim zbiornikiem wody słonej, a wów

czas...

Kapitan nie mógł dokończyć, przerwał mu łoskot

straszliwy, jakby przeciągły odgłos piorunu, lub kilku ar

mat, grzmiących jednocześnie, a echo, odbite od gór oko

licznych, powtarzało raz po raz ten huk potężny. W tejże

samej chwili rozbitki spostrzegli z nieopisanem zdumie

niem, że lodowiec, który mieli wprost przed sobą, rozpękł

się w poprzek na dwoje. Szpara rozszerzała się szybko,

wkońcu część dolna lodnika zachwiała się i wpadła w mo

rze. Plusk straszny dał się słyszeć, spienione nurty pod

niosły się na kilkaset metrów w górę, bałwan olbrzymi, ja

kiego żeglarze nasi nie widzieli nigdy na wzburzonym ocea

nie, zakołysał się w zatoce, i z gwałtownością straszną u

derzył o skałę, na której szczycie rozłożony był ich obóz.

Wszystko to stało się w przeciągu kilku sekund. Na

krzyk Henryka, który pierwszy zrozumiał ogrom niebez

pieczeńństwa, rozbitki zerwali się na nogi, lecz zaledwie

mieli czas uchwycić się drzew i tym sposobem stawić opór

gwałtowności fali, gdy woda zalała odrazu całą platformę.

Namiot, narzędzia kuchenne, zapasy żywności, wszystko

szalona ta fala porwała, a przemoczywszy nieszczęśliwą

gromadkę aż do kości, z szumem odpłynęła znowu i spie

nioną kaskadą spadła napowót w głąb zatoki. Biedni że

glarze nie ponieśli wprawdzie żadnego szwanku, niemniej

jednak położenie ich godne było litości. Przemokli, drżą

cy z zimna, okryci mułem i szczątkami wodorostów, nie

mieli się w co przebrać, ani czem ogrzać, woda ogołociła

ich w jednej chwili ze wszystkiego.

Krzepili się jak mogli, próbowali nawet żartować z

tej kąpieli, lecz wkrótce opuściła ich ochota do śmiechu.

Rzuciwszy okiem na morze, spostrzegli odrazu, że ich da

leko większe nieszczęście spotkało, aniżeli sobie wyobraża

li. Seagriff pierwszy wydał okrzyk trwogi, on bowiem

wcześniej od innych otrząsnął się z przestrachu, a stanąw

szy na krawędzi skały, spojrzał w dół i odkrył okropną

prawdę.

— A!... do pioruna!... łodzie... przepadły!.., — wo

łał głosem przerywanym, z wyrazem rozpaczy w twarzy i

całej postawie.

Wszystkie oczy zwóciły się na przystań, którą wska

zywał cieśla. Szalupa i łódź zgruchotane były w drobne

kawałki, wściekła fala rozbiła je o skałę i unosiła teraz

smutne szczątki na wszystkie strony. Olbrzymia góra lo

dowa, wznosząca wysoko szczyt swój, oblany blaskami

słońca, zajęła prawie trzy czwarte cieśniny i zasłaniała cał

kowicie widok przeciwnego wybrzeża, z którego się sto

czyła do wody.

Ziemia Ognista

XI.

WYCIECZKA.

Położenie rozbitków było okropne: utracili łodzie, ży

wność, a co najgorsza broń nawet; rozszalała fala porwała

wszystko, pozostali w jednem odzieniu, a i to było przemo

czone. Seagriff tylko zdołał uratować swój rewolwer, któ

ry ugrzął w jakimś kolczastym krzaku, ale ponieważ za

mókł tak samo, jak i wszystko, więc nie było pewności,

czy się na co przyda. Trudno sobie wyobrazić większą

klęskę. Gdybyż przynajmniej znajdowali się na wyspie

bezludnej, ale ta niegościnna ziemia właśnie z powo

du swej ludności największe przedstawiała niebezpieczeń

stwo.

A jednak wszystko dokoła wyglądało roskosznie,

przyroda cała zdawała się do nich uśmiechać, trudno było

uwierzyć, patrząc na niebo pogodne, na spokojne fale, że

przed chwilą w tem cichem ustroniu panował zamęt strasz

liwy. Wiedzieli też dobrze rozbitki, że pora letnia nie

długo trwa w tym klimacie, że wkrótce nastanie smutna,

ponura zima. Spożyli wprawdzie obfite śniadanie, musieli

jednak pamiętać o tem, iż nadejdzie godzina obiadowa, a

przyrządzenie jakiegokolwiek posiłku niemałe przedstawia

ło teraz trudności. Wreszcie z głębi tych gąszczów leśnych

mogli w każdej chwili wypaść mściwi krajowcy i rzucić się

na bezbronne swoje ofiary.

Kapitan Ganey, jako człowiek oczytany, miał dokła

dne wyobrażenie o tej Ziemi Ognistej, w której europejczy

cy nigdy się ostać nie mogli. Znał dobrze z opisów strasz

ny los podróżnika Sarmiento, który osiedliwszy się na wy

brzeżach cieśniny Magellana, w miejscowości nie bez po

wodu przezwanej portem głodowym, zginął tam waz z li

czną gromadką osadników, złożoną z trzystu osób, męż

czyzn, kobiet i dzieci; wszyscy wymarli z głodu. Inna

przedsiębiorcza gromadka, pod wodzą Gardenera, uległa

także klęsce podobnej.

Jednakże osadnicy ci nie przybyli tu z próżnemi rę

kami, przywieźli z sobą żywność obfitą, rozmaite narzę

dzia, broń, przybory do rybołówstwa i polowania. Jeśli

więc oni wyżyć nie mogli na tej opustoszonej ziemi, mo

gliż się jakąkolwiek nadzieją łudzić nieszczęśliwi, pozba

wieni wszelkiej pomocy, nie posiadający nic, oprócz rąk

własnych ?

Nawet krajowcy, nawykli do tego ciężkiego życia,

nieraz niepokonane napotykają trudności, muszą się prze

nosić z miejsca na miejsce, aby zdobyć pokarm najnędz

niejszy. Czasem przez czas długi żywią się jedynie mu

szlami, błądzą jak drapieżne zwierzęta wzdłuż wybrzeży,

czatując na zdobycz, wyrzuconą niekiedy na ląd przez

przypływ morski. Nieżywa foka jest dla nich najpożą

dańszym przysmakiem, a jeśli się zdarzy, że wieloryb zbłą

kany osiądzie w mule nadbrzeżnym, plemiona całe wypra

wiają z tego powodu uczty pamiętne. Zgłodniali ci bieda

cy rzucają się z chciwością najwyższą na każdą dziką ja

godę, a grzyby pożerają surowe. Wreszcie jeśli są ludo

żercami i często nie oszczędzają własnych swoich braci, nie

czynią tego z łakomstwa, lecz — z głodu.

Takie były smutne myśli, trapiące kapitana Ganeya,

starał się jednak ukrywać je wobec żony i córki. Obie ko

biety były dość spokojne, odeszły trochę od reszty gromad

ki i ukryte za drzewami, starały się osuszyć niektóre przy

najmniej części swego ubrania.

Mężczyźni, a zwłaszcza Henryk Chester, Seagriff i

kilku roztropniejszych majtków, nie opuszczali tymczasem

rąk bezsilnie. Jedni ścinali gałęzie drzew i wybierając

najtwardsze, ostrugiwali je nożem, wygładzali i zaostrza

li; była to broń pierwotna, drewniane maczugi i włócznie.

Drudzy urządzili sobie proce ze sznurków, znalezionych po

kieszeniach i wprawiali się w ciskanie kamyków, na sposób

dzikich ludzi. Inni zrywali suchą trawę i urządzili wygod

ne posłanie dla kobiet. Jeden wynalazł małą, gładką mu

szelkę, zaostrzył ją kamykiem i uwiązał zamiast haczyka

na sznurku, skręconym z jakichś włókien roślinnych; była

to wcale niezła wędka.

Każdy jednem słowem, wyjąwszy kilku niepopraw

nych próżniaków, usiłował stać się użytecznym i zaradzić

choć w części okropnemu położeniu. Usiłowania te uwień

czone były tak pomyślnym skutkiem, że gdy nadeszła pora

obiadowa, Poluks miał koło czego chodzić, dostarczono mu

bowiem obfitych zapasów żywności, a mianowicie: cztery

papugi, dwie duże ryby, wielkie mnóstwo muszel jadalnych

i jagód berberysu. Nie mógł jednak tym razem popisać

się bardzo swoją sztuką kucharską, w braku wszelkich na

czyń, musiał każdą potrawę przyrządzać jednakowo, pie

kąc ją poprostu na węglach rozżarzonych. Był to zapewne

obiad bardzo skromny, lecz zawsze obiad, a i to coś znaczy.

Gdy już wszyscy się posilili, kapitan Ganey zawez

wał starszyznę na walną naradę, i postanowiono wysłać na

zajutrz oddział z kilku ludzi złożony, pod dowództwem Hen

ryka i Seagriff a, dla obejrzenia okolicy. Kapitan z żoną,

córką i resztą majtków postanowił pozostać w obozowisku

obecnem, czekając ich powotu, a następnie, stosownie do

wiadomości przyniesionych z wycieczki, urządzić się na

dłuższy pobyt w tem samem miejscu, lub wyruszyć dalej.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa, założenie

stałego obozu na wybrzeżu tej wąskiej cieśninki nie mogło

być z żadnego względu korzystne dla naszych rozbitków.

Jak słusznie twierdził kapitan, należało raczej wybrać

miejscowość, wychodzącą wprost na pełne morze, gdyż

wówczas jedynie mogli się spodziewać, że kiedyś spostrze

gą okręt, żeglujący w tych stronach i potrafią zwócić na

siebie jego uwagę. Chodziło o to, ażeby upatrzyć najdogo

dniejszą drogę do podróży, oznaczyć kierunek jej dokład

nie i przedsięwziąć środki stosowne przeciw niebezpieczeń

stwom, które zagrażać mogły wędrowcom. Taki był za

tem cel główny wyprawy, wyruszającej pod dowództwem

Henryka Chestera.

— Nie pójdziemy wybrzeżem — rzekł Seagriff —

bo tu właściwie wybrzeża, niema. Przez całą długość cie

śniny widzieliśmy ciągle strome urwiska, spuszczające się

prostopadle aż do wody, u stóp tych urwisk nie dostrzegli

śmy nawet wąskiego paska piasczystej mielizny. Foka nie

znalazłaby tu nigdzie miejsca, ażeby się wygrzać na słoń

cu. Puścimy się więc wprost pod górę. Droga będzie za

pewne troszkę uciążliwa, ale gdy dostaniemy się na wyży

ny, obaczymy stamtąd większą przestrzeń kraju, co prze

cież ma także swoje znaczenie. Trudy nam się tym sposo

bem wynagrodzą.

— W drogę! — zawołał Henryk Chester, gdyż sło

wa starego marynarza zupełnie trafiły do jego przekona

nia.

Okazało się wkrótce, iż droga wśród okolicy górzy

stej była daleko uciążliwsza, niż sobie zrazu wyobrażano,,

że nie było nigdzie żadnej ścieżynki, temu nikt się nie dzi

wił, lecz nie dość na tern, na każdym kroku napotykano

mnóstwo przeszkód, i często z trudnością wielką, pomaga

jąc sobie rękami i nogami, zaledwie zdołano się posuwać.

Największą zawadą były drzewa spróchniałe, leżące na

ziemi. Wędrowcy nie mogli ich rozpoznać z pozoru, śmia

ło więc opierali stopy na pniach obalonych, i nagle zapada

li w tę grzęską, wilgotną masę po kolana, czasem po same

pachy, a wydobyć się z niej nie mogli bez największych

wysileń, tak zupełnie, jakgdyby zagrzęźli w bagnistym

gruncie.

W cieniu tych lasów odwiecznych, gdzie światło do

chodziło skąpo, powietrze przesycone było wilgocią, odzie

nie naszych wędrowców przemokło też do nitki i chłód

przejmujący im dokuczał. Panowała tu cisza głęboka,

kiedy niekiedy tylko przerywała ją smętna skarga puhacza

lub gwizd innego ptaka. Wszystko to przykre niezmier

nie wywierało ważenie na małą gromadkę podróżników i

wcale jej nie dodawało energji ani ochoty do przyśpiesze

nia kroku. Nawet i Henryk Chester, pomimo wodzonej

swej wesołości, która go prawie nigdy nie opuszczała, uległ

ogólnemu przygnębieniu. Wszyscy postępowali powoli i w

milczeniu.

Po dwóch lub trzech godzinach tej uciążliwej drogi,

wędrowcy, wspinając się coraz wyżej na stoki gór, wydo

stali się nakoniec z lesistych gąszczów; wysokie drzewa

nie rosły już na tych wyżynach, zastępowały je też same

prawie gatunki, lecz karłowate i krzewiaste. Zamiast

strzelać w górę wyniosłemi wierzchołkami, drzewka te roz

rastały się w szerz i wypuszczały w kierunku poziomym

niezliczone gałęzie, dochodzące niekiedy dwudziestu stóp

długości, podczas gdy pień główny miał zaledwie trzy sto

py wysokości. W krzakach rosnących blisko siebie gałę

zie te często plątały się w taką gęstwinę, jak to bywa w o

wych płotkach bukszpanowych, któremi u nas obsadzają

rabaty po ogrodach. Tworzył się z tego wał prawdziwy,

niepodobny do przebycia.

Droga nie była więc tu wcale wygodniejsza, niż w le

sie, wędrowcy co chwila walczyć musieli z rozmaitemi

przeszkodami, często z wysileniem zaledwue mogli wydobyć

nogi, zaplątane w pełzające gałęzie, to znów zatrzymywa

li się, by oswobodzić odzienie, uczepione do kolczastych

krzaków. Nie mogli ujść więcej, jak sto metrów na go

dzinę.

Na szczęście ten pas karłowatych drzewek nie był

zbyt rozległy. Im wyżej wstępowali wędrowcy na grzbiet

góry, tem pewniejszy grunt czuli pod stopami. Wkrótce

ujrzeli przed sobą przestrzeń pokrytą trawą i niskiemi, zie

lonemi roślinami, dalszy pochód nie przedstawiał już żad

nych trudności. Wyszli nakoniec na wierzchołek i tu wi

dok rozległy.i wspaniały roztoczył się przed ich oczyma.

We wszystkich kierunkach, na północ i na południe,

na wschód i na zachód, gdzie okiem zajrzeć, piętrzyły się

góry rozmaitych kształtów i rozmaitych wysokości: jed

ne stożkowate, inne spłaszczone u szczytu, inne zaokrąglo

ne nakształt kopuł, inne weszcie podnoszące się piętrami,

w kształcie tarasów. Niektóre wyglądały jak gotyckie

dzwonnice, lub wieże olbrzymich fortec. Pośród tego na

gromadzenia niezliczonych wyżyn, przewyższając je

wszystkie, wznosił się ku niebu ubielony śniegiem wierz

chołek gór Darwina, a dalej, na północny zachód, drugi,

prawie równie wysoki, szczyt Sarmiento. Góry te poprze

cinane były głębokiemi rozpadlinami, z których jedne świe

ciły nagą, dziką skałą, inne porastały bujnym lasem. Pra

wie wszystkie te kotliny wyglądały z daleka nakształt

smug ciemnych na tle jaśniejszem, dwie lub trzy tylko,

mieszczące w sobie lodowce, odcinały się olśniewającą bia

łością od szarych skał i zieleni lasów.

Niektóre z tych rozpadlin, rozdzielających stoki gór

wyniosłych, napełnione wodą, łączyły się z morzem, two

rząc sieć kanałów, połączonych pomiędzy sobą w różnych

kierunkach. Bo też są rzeczywiście morskie kanały, ta

Ziemia Ognista,, którą przez czas długi uważano za część

lądu stałego, jest archipelagiem wysp, skupionych gęsto

i porozdzielanych tylko takiemi wąskiemi cieśninami. Hen

ryk Chester i towarzysze jego mogli to wszystko widzieć

doskonale z wyniosłego stanowiska, na którem się znajdo

wali. Przyglądali się jednak z największą uwagą cieśninie

przez którą przepływali niedawno łodziami. Wkrótce też

spostrzegli, że w dalszym swym ciągu łączyła się z kana

łem znacznie szerszym, ciągnącym się na wschód w kie

runku prawdę prostym. Kanał ten miał wszędzie szero

kość jednostajną, wyglądał zupełnie, jakby sztucznie prze

kopany.

— To kanał Beaglea! — zawołał Seagriff na ten

widok — tam właśnie mieliśmy płynąć, i gdyby nie to nie

szczęście, które nas pozbawiło łodzi!...

— Któż wie, czy lepiejbyśmy na tem wyszli, gdyby

śmy przebyli kanał Beaglea? — zapytał Henryk, chcąc

starego na słówka wyciągnąć — jakaż pewność, że na tem

wybrzeżu znaleźlibyśmy dogodniejsze schronienie?

— Jaka pewność? — mówił cieśla — ta jedna tylko,

że z kanału Beaglea dostalibyśmy się do cieśniny Lemai

rea i odnogi Powodzenia, a tam raz po raz statki wielory

bnicze zarzucają kotwice.

— Jeżeli tak — rzekł Henryk z żywością — to plan

ten koniecznie wykonać należy. Nie mogąc odbyć morzem

tej podróży, puścimy się w drogę lądem, możemy pójść

wzdłuż kanału Beaglea i dostać się tym sposobem na też

same wybrzeża.

— Zapewne — odparł Seagriff — tylko że to nie ta

ka łatwa sprawa podróżować lądem w tym kraju; mogłeś

się pan sam o tem przekonać w czasie dzisiejszej naszej

wędrówki.

— Usilna wola i wytrwałość pokonywają wszystkie

trudności — mówił Henryk, wpatrując się ciągle z uwagą

w tę panoramę, rozciągającą się, jak mapa geograficzna,

u stóp jego.

— Czy mi się zdaje, czy to czółna dzikich płyną w

kierunku zachodnim? — odezwał się nagle młodzieniec, po

kazując towarzyszowi kilka punkcików białych, ledwo wi

dzialnych, migających na wód błękicie.

Stary cieśla milczał przez długą chwilę, patrząc na

punkt wskazany i dłonią osłaniając sobie oczy, jakby um

brelką.

— Tak — rzekł — naliczyłem dwadzieścia czółen.

Jest to w każdym razie rzecz bardzo niemiła i byłbym na

wet niespokojny, gdyby nie to, że ta łotrowska zgraja już

dawno minęła miejsce, gdzie nasi obozują, więc widocznie

nie spostrzegła ich wcale. Urwisko to wznosi się conaj

mniej na czterdzieści metrów ponad wodą, może i nie bar

dzo zaglądali w górę, a Poluks musiał już ogień zagasić o

tej porze i dym ich nie zdradził. Tak, tak, z pewnością nic

nie dostrzegli L.

Henryk wyjął z kieszeni notesik, niezbyt uszkodzony

w czasie powodzi i spoglądając, to w niebo, to na ziemię,

zaznaczywszy sobie dobrze w myśli cztery strony świata,

zaczął rysować kształty wybrzeża i zakreślił, jak mógł naj

dokładniej, kierunek kanału Beaglea, który miał przed

oczyma.

Tymczasem towarzysze jego, znużeni uciążliwą wę

drówką, odpoczywali, leżąc na trawie lub siedząc na odła

mach skał, Henryk ukończył swoją robotę, schował notesik

do kieszeni i dał znak, że pora myśleć o powocie. Wszyscy

powstali i mała gromadka puściła się w drogę.

Zejście z góry było o wiele łatwiejsze niż wejście.

Musieli wprawdzie przebywać powtórnie też same przesz

kody, też same krzaki cierniste i pnie spróchniałe zagradza

ły im drogę, a jednak pochód nie był tak nużący. Idąc pod

górę, ile razy który się potknął, osuwał się na dół i musiał

powtórnie się wspinać na toż samo miejsce. Teraz przeci

wnie, padając, każdy toczył się prędzej naprzód i skracał

sobie drogę. Upadki te były tak częste, że nie zważano na

nie wcale, oswojono się z niemi, jak z rzeczą zwyczajną,

jakby wędrówki na Ziemi Ognistej innym sposobem odby

wać się nie mogły.

I tak posuwając się nieustannie w tym osobliwym

pochodzie z przeszkodami, idąc, padając, tocząc się, a nie

kiedy i przewacając kozły, cała gromadka dotarła nako

niec do wybrzeża, nie doznawszy żadnego większego szwan

ku, tylko przemoczeni byli wszyscy do nitki, jakby przeby

li wpław cieśninę.

Spostrzegli jednak nasi wędrowcy, że zmylili cokol

wiek drogę, nie powócili na toż samo miejsce, gdzie zosta

wili rano resztę towarzyszy, zboczyli nieco na wschód. Mu

sieli więc teraz przebyć jeszcze pewną przestrzeń, niezbyt

wielką wprawdzie, lecz pełną tych samych przeszkód, kto

re im się już tak dały we znaki. Ponieważ jednak innej ra

dy nie było, wyruszono w dalszą drogę.

Przeciskając się z trudem ogromnym przez las, o ja

kie sto metrów mniej więcej od urwistej skały., na której

pozostał kapitan z żoną i córką, wędrowcy natrafili na ma

łą, odkrytą polankę, widocznie niedawno zamieszkałą przez

krajowców. Pośrodku polanki stała chata, a raczej rodzaj

namiotu z gałęzi; grunt spuszczał się stąd łagodnym spad

kiem aż do małej zatoki, utworzonej przez głęboką rozpa

dlinę skały. Na samem wybi*zeżu, nad wodą, nagromadzo

ny był stos muszel rozłupanych, widocznie resztek śpiżar

nianych mieszkańców owego ustronia.

Podobne szczątki jedzenia, z niezmiernie dawnych

czasów pochodzące, odkryto także w Europie, a ponieważ

po raz pierwszy dostrzeżone były na wybrzeżach skandy

nawskich, więc otrzymały nazwę: Kodjenmod

d i n g s, co w języku szwedzkim znaczy: szczątki kuchen

ne. Archeologowie europejscy wielkiem poszanowaniem

otaczają te szacowne zabytki zamierzchłej starożytności,

czasów przedhistorycznych, jak je nazywają, gdy praojco

wie nasi pogrążeni byli w stanie dzikości i barbarzyństwa.

Na Ziemi Ognistej stan ten utrzymuje się dotąd i

długo może jeszcze trwać będzie, gdyż nędzni mieszkańcy

tej krainy nie okazują żadnej skłonności do przyjęcia cy

wilizacji.

Henryk Chester nie miał podobno żadnych celów nau

kowych, oglądać zbliska stos nagromadzonych muszel, pro

sta ciekawość nim powodowała, gdy włócznią swoją drew

nianą zaczął je rozrzucać. Nie marzył też zapewne o żad

nych nadzwyczajnych odkryciach, jak to czynią archeolo

gowie, którzy grzebią w przedhistorycznych „szczątkach

kuchennych" a jednak odkrył niespodzianie zdobycz bar

dzo szacowną w dzisiejszem położeniu rozbitków. Była to

przepyszna siekierka kamienna, wprawiona w rękojeść

drewnianą.

— Siekierka!... — zawołał, podnosząc z tryumfem

znaleziony skarb i pokazując go towarzyszom — patrz,

Seagriff ie, teraz możemy sobie nawet czółno zrobić!...

Drzewa tu nam nie zbraknie, a oto narzędzie, wcale nie do

pogardzenia!...

— Prawda, czysta prawda, panie Henryku — rzek?

stary cieśla, zbliżając się i oglądając zdobycz na wszystkie

strony — siekierka, choćby tylko kamienna, ma wartość

nieobliczoną dla nas w obecnej chwili!.. Czy ja mogłem

przeczuć przed miesiącem — mówił dalej poczciwiec — że

nam kiedyś przyjdzie skarbów szukać na śmiecisku tych

obrzydłych dzikusów?

Rozrzucano dalej stos muszel, w nadziei, że się tam

znajdzie jeszcze co pożytecznego, nic jednak nie wydobyto

więcej, oprócz igły z rybiej ości, którą Henryk zabrał,

chcąc ją ofiarować pani Ganey; weszcie wędrowcy puści

li się w dalszą drogę.

Słońce już zachodziło, gdy przybyli nareszcie do ma

łej przystani. Niestety! straszna ich tam czekała niespo

dzianka: nie zastali już kapitana z rodziną, ani żadnego z

majtków, wszyscy znikli; lecz liczne ślady nóg bosych na

wybrzeżu świadczyły aż nadto wyraźnie, że to była spraw

ka dzikich.

XII.

PORWANIE.

Opowiemy teraz, co się stało w obozie w czasie nieo

becności Heryka, Seagriffa i pięciu ich towarzyszy. W pa

rę godzin po odejściu małej gromadki, jeden z majtków,

siedzący na krawędzi urwiska i zajęty sporządzeniem z ja

kichś włókien roślinnych sieci do łowienia ryb, zerwał się

raptem na równe nogi, i zbliżając się żywo do kapitana Ga

neya:

— Krajowcy!... — szepnął półgłosem.

W rzeczy samej długie czółno, jedno, potem drugie,

trzecie, weszcie ze dwadzieścia czółen ukazało się na za

kręcie cieśniny, zmierzając prosto do małej przystani, w

której się rozbiły łodzie naszych żeglarzy. Trudno było

jeszcze rozpoznać zdaleka, jakiego rodzaju ludzie na tych

czółnach siedzieli, lecz ponieważ przybywali ze strony za

chodniej, nie ulegało prawie żadnej wątpliwości, że to byli

ciż sami dzicy, którzy już raz napadali rozbitków, lub przy

najmniej godni ich kamraci z tegoż samego plemienia eli

kolepów.

Co tu robić w tak strasznem niebezpieczeństwie? Czy

uciekać w głąb lasu i ukryć się przed bystrym wzrokiem

dzikich ? Takie pytania zadawał sobie kapitan, a oczywi

ście ucieczka była jedynym środkiem ratunku dla nich, nie

mieli bowiem żadnej broni i w razie napaści nie mogliby

stawić najmniejszego oporu.

Lecz z drugiej strony płaskowzgórze, na którem obóz

rozbitków był rozłożony, wznosiło się bardzo wysoko po

nad morzem i osłaniały je ze wszystkich stron urwiste ska

ły. Można więc było liczyć na to, że dzicy ich nie spostrze

gą i dalej sobie popłyną; należało tylko zagasić ogień sta

rannie i zachować się jaknajciszej.

Stanęło więc na tem, ażeby się nie ruszać z miejsca,

kapitan wydał śpiesznie stosowne rozporządzenia. W mgnie

niu oka wyrwano tyki, na których był rozpięty namiot

pani Ganey i zarzucono je w krzaki. Zasypano ogień po

piołem, potem wszyscy pokładli się na ziemi i czekali z bi

iącem sercem dalszych wypadków.

Wkrótce pierwsze czółna zrównały się z urwiskiem,

mogli więc dojrzeć rozbitki, że oprócz mężczyzn, siedziały

w nich kobiety z dziećmi, liczne psy, naładowane też były

rozmaitemi gospodarskiemi sprzętami, jako to: namiotami

ze skór, naczyniami kuchennemi, przyrządami do polowa

nia i rybołówstwa. Prawdopodobnie całe plemię przenosi

ło się na nowe siedlisko, stosownie do koczowniczych oby

czajów tego ludu, opuszczało miejsce, gdzie żywności za

brakło i szukało innej okolicy, obfitującej w ryby lub zwie

rzynę.

Kapitan śledził bacznie wszystkie poruszenia dzikich,

leżąc przy samej krawędzi urwiska, z głową ukrytą wśród

gęstych gałęzi rosnącego tam krzaka i wkrótce spostrzegł

okoliczność, która go wielce zaniepokoiła. Wszystkie czół

na zatrzymywały się jedno obok drugiego w pobliżu małej

zatoki, ustawiały się przytem w półkole, jakby ją otoczyć

chciały. Czyżby dzicy wiedzieli o tem, że rozbitkowie zna

leźli tu schronienie, czyżby mieli zamiar trzymać ich w o

blężeniu ? Kapitan podejrzewał to zrazu, lecz odkrył wkrót

ce prawdziwą przyczynę tych przygotowań; dzicy chcieli

poprostu urządzić wielki połów ryb w zatoce.

Na znak dany przez jednego z nich, zapewne naczel

nika wyprawy, wszystkie czółenka poruszyły się znowu i

zbliżały się zwolna do małej zatoki, zawsze tworząc półko

le. Jednocześnie paręset psów wskoczyło do wody i płynę

ło naprzód w tym samym kierunku, szczekając i wyj*u

zawzięcie. Ten manew miał oczywiście na celu przestra

szenie ryb i spędzenie jaknajwiększej ich ilości w głąb za

toki, wzynającej się w ląd w kształcie podkowy u podsta

wy urwistej skały.

Istotnie w parę chwil później kapitan Ganey ujrzał,

jak krajowcy zapuszczali w wodę sieci i wyciągali je z ob

fitą zdobyczą. Widok był niezmiernie ciekawy. Hałas, ;

zwłaszcza szczekanie psów spłoszyło pelikany i inne pta

ctwo wodne, które ulatywało w powietrze, wydając przera

źliwe wzaski. Niektóre śmielsze, nie mogąc się oderwać

od ulubionego siedliska, krążyły nisko ponad zatoką, inne

rozwinęły skrzydła i znikły w oddaleniu. Ryby, przerażo

ne tą niespodziewaną napaścią, uwijały się żywo, a woda

AIO

była tak przyzroczysta, że widać je było doskonale, jakby

w akwarjum pokój owem.

W tyle czółen kobiety siedziały z wiosłami, na prze

dzie stali mężczyźni, zapuszczali w wodę sieci, a raczej

worki, splecione z włókien roślinnych, niektórzy trzymali

w rękach włócznie i zręcznie godzili niemi w podpływające

największe ryby. Gcly już czółna ustawiły się ścieśnionym

szeregiem przy samej zatoce, trzymając ją niejako w oblę

żeniu, rozpoczęła się rzeź prawdziwa. Rybacy co chwila

wydobywali z wody nową zdobycz, rzucali ją na dno czółen,

a dzieci chwytały ryby i mordowały je bez litości.

Osobliwszy ten połów trwał z godzinę, pośród hała

sów i wzasków ogłuszających. Trzy razy czółna odpływa

ły i znów puszczając psy przed sobą, otaczały zatokę cias

nem półkolem. Nakoniec dzicy tyle ryb nałowili, że czół

na pełne były prawie po brzegi.

Rozbitki czekali niecierpliwie ukończenia tych mane

wów w nadziei, że dzicy odpłyną sobie szczęśliwie ze swo

ją zdobyczą. Inaczej się jednak stało, okazało się bowiem,

że naczelnik wyprawy miał ochotę wypocząć po truciach i

wysiąść na ląd, ażeby ucztę wyprawić całemu towarzy

stwu. Postanowienie to tak szybko zostało wykonane, że

kapitan Ganey zaledwie miał czas wycofać się ze swego

niebezpiecznego stanowiska i dał znać o tem, co się działo,

towarzyszom ukrytym w pobliskich krzakach. Zapóźno już

było na szukanie innego schronienia, lub ucieczkę w głąb

lasu. Wiedzieli, iż nie zdołają biedź szybko wśród gęstwi

ny drzew, z powodu tysiącznych przeszkód, zresztą szelest

Ziemia Ogmsta g

suchych gałęzi pod ich stopami zdradziłby ich niezawod

nie. Z dwojga złego, lepiej więc już było siedzieć spokoj

nie wśród krzaków, zachowując się jaknajciszej.

Wtem dał się słyszeć huk straszliwy, jakby uderze

, nie gromu. Rozbitkom naszym przypomniała się katastro

fa wczorajsza. Był to jednak wypadek daleko zwyczaj

niejszy, a nawet bardzo zwyczajny w każdej puszczy: sta

re, odwieczne drzewo obaliło się na ziemię. Zgrzybiały ten

kolos, spróchniały oddawna od korzenia aż do wierzchołka,

czekał tylko sposobności, ażeby ledz z chwałą po długolet

nim, kilkuwiekowym zapewne żywocie. Sposobności tej

dostarczył mu kucharz Poluks, który za grubym pniem,

wsparty o niego, zajął był stanowisko obserwacyjne. Cię

żar ten wyprowadził olbrzyma z równowagi, a nasz murzyn

obalił się z nim razem na ziemię i znikł zupełnie pośród ga

łęzi drzewa.

Żeglarze sądzili zrazu, że biedny kuchmistrz zginął

i nie powstanie więcej, że ogromny pień zgniótł go na miaz

gę swoim ciężarem. Nic mu się jednak nie stało, nie miał

najlżejszego zadraśnięcia, zerwał się żwawo na nogi, kich

nął tylko kilka razy, nałykawszy się porządnie kurzu.

Dzicy w tej samej chwili ukazali się na płaskowzgó

rzu; nie zwócili jednak żadnej uwagi na upadające drze

wo, zjawisko to było dla nich pospolitą rzeczą. Możeby by

li nie zważali także i na kichania Poluksa, zagłuszone hała

sem i wzawą ogólną. Psy okazały więcej roztropności;

gdy tylko przednia ich straż wpadła na płaskowzgórze, po

czuła węchem murzyna i rzuciła się na niego, szczekając

zajadle. Na to hasło nadbiegła reszta psiarni i w jednej

chwili cała gromadka rozbitków ujrzała się otoczona przez

liczną zgraję zwierząt rozjuszonych, wyjących przeraźli

wie. Kapitan Ganey spostrzegł odrazu, że nie było sposo

bu dłużej się ukrywać, podniósł więc głos, zwołując wszyst

kich majtków i stanął odważnie na ich czele, obejmując .

ramionami drżące kobiety.

Dzicy w pierwszej chwili spoglądali na nich z wyra

zem osłupienia a nawet przerażenia. Cofnęli się o parę

kroków, tuląc się jedni do drugich, spodziewali się zapew

ne usłyszeć te straszliwe wystrzały palnej broni, z które

mi się już zapoznali w poprzedniem swem spotkaniu z bia

łymi ludźmi. Nie śmieli więc się zbliżać, porozumiewali się

tylko między sobą, wołając:

— Akifka akinisz .... (biali ludzie!).

Wkrótce jednak spostrzegli, że nie było czego się o

bawiać, bo biali ludzie nie mieli żadnej broni, oprócz kijów,

któremi ledwo się od psów opędzić mogli. Tymczasem ca

ła gromada dzikich wylądowała na wybrzeże i stanęła na

płasko wzgórzu. W parę minut rozbitki otoczeni byli do

koła, wstrętna, okropna tłuszcza najpotworniejszych w

świecie istot naciskała ich zbliska ze wszystkich stron. By

ły tam w tym tłumie i kobiety z oczyma krwawemi, roztar

ganemi włosami, i starcy przygarbieni, o długich chu

dych ramionach, i dzieci, podobne do małpiąt, i mężczyźni

w sile wieku, z wyrazem twarzy, przypominającym najdra

pieżniejsze zwierzęta. W błędnych spojrzeniach, które

rzucali wszyscy na nieszczęśliwych rozbitków, nie było nic

ludzkiego, najmniejszego śladu współczucia lub litości;

malowały się w nich tylko najdziksze zwierzęce instynkty,

gniew, zemsta, chciwość. Z ust ich wychodziły głuche o

krzyki, podobniejsze do ryku bydląt, niż do głosu ludz

kiego.

Biedna Madzia nie mogła znieść tego strasznego wi

doku, pochyliła głowę na ramię matki i straciła przytom

ność. Kapitan Ganey pochwycił córkę w objęcia, na czole

jego zarysowała się ciężka troska, żona, tłumiąc łkanie, tu

Jła się do niego wybladła i drżąca.

A wtem ukazał się na płasko wzgórzu jeden jeszcze

elikolep, widocznie wódz całej tej gromady, gdyż wszyscy

rozs tępo wali się przed nim z uszanowaniem. Nowo przy

były ubrany był nieco wykwintniej od swoich podwład

nych: miał na sobie rodzaj spódniczki ze skóry żółtej, coś

nakształt stroju szkockiego, posiadał nawet okrycie głowy,

stary kapelusz słomiany, a w ręku trzymał strzelbę skałko

wą. Nietylko jednak te szacowne przedmioty stanowiły

jego wyższość, szanowano w nim oczywiście i siłę, i rozum

niepospolity. Kapitan Ganey nie mógł wyjść z podziwie

nia, gdy ten wódz elikolepów przemówił do niego po an

gielsku.

— Strzelaliście do moich wojowników — rzekł dzi

ki — zraniliście mi trzech ludzi.

— Twoi wojownicy zagrodzili nam drogę na morzu,

a po morzu wolno przecież każdemu żeglować — odpowie

dział kapitan Ganey.

— Mieli prawo do tego, boście knuli przeciw nam

zdradliwe zamiary. Pocoście płynęli przez tę cieśninę, i

zbliżali się do naszych mieszkań? — mówił znów tamten.—

Ale gdzież to się podziały wasze strzelby? — dodał, oglą

dając się dokoła, nie bez pewnego niepokoju.

— Zabrali je towarzysze nasi, którzy poszli na polo

wanie— rzekł kapitan, spostrzegłszy odrazu w jaki spo

sób z tego niepokoju skorzystać można — może wódz raczy

zjeść obiad z nami, zanim oni powócą. Przy jedzeniu le

piej idzie rozmowa.

— Wód najwyższy elikolepów ma poddostatkiem

ryb i zwierzyny — odrzekł dziki obojętnie.

— Nie wątpię o tem, ale mój kucharz tu obecny umie

przyrządzać jedzenie z wybornemi przyprawami, których

przyjaciel mój, wódz najwyższy, może nigdy jeszcze nie

kosztował.

— Wódz najwyższy gardzi cudzoziemskiemi przy

prawami, kosztował ich.nieraz, lecz woli potrawy, które ja

dali ojcowie jego.

Niewiadomo, na czemby się była skończyła ta oso

bliwsza rozmowa, gdyby na nieszczęście wzmianka kapita

na o Poluksie, którego wskazał jako doskonałego kuchmi

strza, nie zwóciła była powszechnej uwagi na biednego

murzyna. Dzicy w pierwszej chwili nie spostrzegli barwy

jego skóry, gdyż cały okryty był kurzem, po wiadomym

wypadku z drzewem; w końcu jednak poznali w nim mu

rzyna, a odkrycie to osobliwsze na nich wywarło ważenie.

Trzeba wiedzieć, że mieszkańcy Ziemi Ognistej mają naj

okropniejszy wstręt do murzynów afrykańskich. Jest to

rzecz niepojęta, sami bowiem stokroć szpetniej od nich

wyglądają i pod każdym względem niezawodnie stoją na

niższym stopniu, a jednak faktem jest, że nie mogą znosić

widoku murzyna. Skoro tylko tłum obaczył Poluksa, ze

wszech stron ozwał się szmer złowogi, liczne głosy zaczę

ły wołać coraz głośniej:

— Ikal szulokeL. Uftukla!... (Zabić czar

nego psa!).

I nie czekając rozkazów najwyższego wodza, kilka

naście rąk pochwyciło nieszczęśliwego Poluksa. Napad ten

stał się hasłem strasznego zamieszania. Namiętności, któ

re na chwilę powstrzymała ciekawość i uszanowanie dla

wodza, rozmawiającego z białymi, wybuchły teraz z całą

gwałtownością. Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszystko to

rzuciło się na rozbitków z najwyższą wściekłością. Roz

dzielono ich i powiązano, kto wie, coby się stało z nimi,,

gdyby wódz nie był się odezwał:

Macie teraz ryb dosyć, zostawcie jeńców na zimę —

rzekł w języku krajowców. S

Uwaga ta wszystkim trafiła do przekonania, niektó

rzy tylko byli niezadowoleni i żądali, ażeby przynajmniej

spożycia murzyna nie odkładać na później. Może nawet

to jedno go uratowało, że na płasko wzgórzu brakło miej

sca dla tak licznej gromady, dzicy nie mogli się tu rozło

żyć wygodnie z przyborami kuchennemi. To też postano

wili przekąsić tylko trochę i płynąć dalej, aby sobie upa

trzeć wygodniejsze miejsce na dłuższe koczowisko. Jeń

ców zaś powiązanych zaraz umieścili na łodziach.

Około drugiej po południu, najadłszy się do syta ry

bami pieczonemi na węglach, rozdmuchanych w ognisku

Poluksa, gromada dzikich wyruszyła dalej w kierunku

wschodnim. Kapitan Ganey zaledwie parę słów mógł prze

mówić do żony i córki w okropnej chwili rozstania, gdyż

umieszczono je w osobnej łodzi.

— Nie traćcie nadziei, ukochane moje — rzekł do

nich półgłosem — jeszcze nie wszystko stracone, może

wydostaniemy się z tych rąk okrutnych...

Lecz bladość śmiertelna jego twarzy i rozpacz, malu

jąca się w oczach, przeczyły tym słowom; pani Ganey zro

zumiała dobrze, iż ta nadzieja, którą chciał je łudzić, była

urojona, odpowiedziała mu więc tylko bolesnym uśmie

chem. Madzia otrząsnęła się teraz z pierwszego prze

strachu, okazywała nawet niezwykłą odwagę.

— O tak, ojcze, nie traćmy nadziei — rzekła z aniel

skim wyrazem w pięknych oczach i z niepojętym w tak

strasznem położeniu spokojem — Henryk Chester jest

wolny, on nas uratuje.

Ojciec popatrzał na nią z głęboką boleścią, nie chciał

zachwiać tej ufności, chociaż sam jej nie podzielał. Henryk

był dzieckiem prawie, zresztą, cóż on mógł dla nich uczy

nić przy najlepszych chęciach i najgorliwszych usiłowa

niach ?

XIII..

NA LĄDZIE.

Gdy minęła pierwsza chwila przerażenia, Henryk

Chester i Seagriff zaczęli grunt bacznie oglądać, szukając

śladów walki lub gwałtów. Nic podobnego nie znaleźli,

lecz nie odkryli znaj mniejszego znaku, z któregoby wnosić

mogli, że kapitan Ganey dobrowolnie opuścił to miejsce.

A przecież niepodobna, aby w takim razie nie starał się ich

o tem zawiadomić. Nie ulegało zatem wątpliwości, że go

z rodziną uprowadzono przemocą.

O obecności dzikich na płaskowzgórzu świadczyły

najlepiej ości rybie, porozrzucane wszędzie w ogromnej

obfitości. Były to resztki uczty. Oczywista rzecz, że ka

pitan Ganey z kilku majtkami nie był w stanie nałowić ty

lu ryb, nie mieli bowiem potrzebnych do tego przyborów

rybackich. Henryk przypomniał sobie teraz czółna, które

widzieli z wierzchołka góry, wiedział więc przynajmniej, w

ktorą stronę dzicy uprowadzili jeńców, czółna te płynęły w

kierunku wschodnim, to jest prosto do kanału Beaglea.

Młodzieniec głośno wypowiadał te wszystkie myśli, a do

szedłszy do tego ostatniego wniosku, tak widoczne okazy

wał zadowolenie, że Seagriff nie mógł ukryć zdziwienia i

rzekł:

— Jakaż w tem pociecha, że jeńcy popłynęli na

wschód a nie na zachód ? Zawsze są przecież w rękach

najokropniejszych hultajów, jakich ziemia nosiła. Los ich

będzie równie smutny, czy na wschodzie, czy na zachodzie.

— To być może, mój drogi Seagriffie — odrzekł

Henryk — w każdym razie, ponieważ wskutek dzisiejszej

naszej wycieczki powzięliśmy postanowienie zwócić się

na wschód, gdybyśmy w podróż puścić się mieli, więc rad

jestem, że i dzicy uprowadzili jeńców w tę stronę. Dziwię

się nawet, iż nie odgadłeś moich myśli. Zastanów się tyl

ko: podróż piesza przez gąszcze leśne, wzdłuż wybrzeży

kanału, byłaby dla obu pań nadzwyczaj uciążliwa. Może

więc ci elikolepi ułatwili sprawę, u wożąc je na swoich ło

dziach !...

Stary cieśla spojrzał ze zdumieniem na Henryka, te

słowa wyglądały na żarty. Czyż można było w takiem

nieszczęściu upatrywać dobrą stronę! Widział jednak, że

młody oficer mówił to w dobrej wierze, nie miałby prze

cież serca żartować w tej chwili. Ale Henryk takie już

miał szczęśliwe usposobienie, że wszystko sobie umiał na

dobre wytłómaczyć. Ta ufność jego w Opatrzność i w po

tęgę silnej, wytrwałej woli i odwagi, która wśród najtrud

niejszych okoliczności wydźwignąć może tego, kto rąk nie

opuszcza, udzieliła się w końcu i staremu cieśli. Powie

dział więc sobie także na pociechę, że skoro w każdym ra

zie postanowili puścić się na wschód, lepiej już zrobili dzi

cy, uwożąc w tę stronę kapitana z rodziną, aniżeliby mieli

odpłynąć w przeciwną.

— Dzięki temu wszystkiemu, nie jedliśmy obiadu i

nawet nie zanosi się jakoś na to — odezwał się w tej chwi

li jeden z majtków, odznaczający się niezwykłym apety

tem.

Mówił to zupełnie z taką miną, jakgdyby miał za złe

kapitanowi, że dał się wziąć w niewolę, nie pomyślawszy

wprzód o przygotowaniu posiłku dla swoich podwładnych

chociaż wiedział o tem doskonale, iż powócą głodni z wy

cieczki. Może i do Henryka z tego powodu czuł trochę ża

lu, miał bowiem to głębokie przekonanie, iż pierwszym o

bowiązkiem przełożonych jest pamiętać o wszystkich po

trzebach tych, którym rozkazują, w czem nawet miał wiel

ką słuszność.

Henryk wszedł w jego położenie i raclby był naprawić

niedbalstwo kapitana Ganeya. Napróżno jednak oglądał

się na wszystklie strony i wyliczał w myśli rozmaite płody

tej ziemi, w tej chwili nic nie było pod ręką, oprócz berbe

rysu. A w tem, zwóciwszy wzrok na zatokę, zauważył

gromadkę mew, latających nisko ponad wodą. Ptaki te

widocznie zawzięty spór wiodły pomiędzy sobą, a gdy mło

dzieniec spojrzał w dół, obaczył w miejscu, nad którem me

wy krążyły tak hałaśliwie, przedmiot biały pływający na

powierzchni wody. Rozpoznał wkrótce z zadowoleniem, że

to były dwie ogromne ryby, związane sznurkiem. Zapew

ne wysunęły się z łódki dzikich ludzi. Ryby te były za du

że i za ciężkie, aby je mewy unieść mogły, swarzyły się

tylko o tę zdobycz, wzeszcząc i bijąc skrzydłami.

— Otoż to dla nas gratka, co się zowie — rzekł Hen

ryk, zdejmując obuwie i wchodząc do wody. Z łatwością

pochwycił ryby z przed nosa mew, które tem do prawdzi

wej rozpaczy doprowadził. Krzykliwe ptaki gromadnie za

nim goniły aż do samego brzegu, latając mu ponad głową

i ogłuszając swym przeraźliwym wzaskiem. On jednak

nie zważał na to i nie miał wcale ochoty uwzględnić tych

wymagań, śpieszył clo brzegu, niosąc dwie przepyszne,

świeżuteńkie makrele.

Widok ten przyniósł zasmuconym marynarzom tro

chę pociechy. Upieczono naprędce obie ryby, jedne spoży

to natychmiast z wielkim smakiem, drugą zachowano na

śniadanie jutrzejsze. Tymczasem i noc zapadła, mała gro

madka ułożyła się do snu pod drzewami, aby sił nabrać i

rano wyruszyć w drogę.

Nazajutrz przed wschodem słońca wszyscy już byli

na nogach i niezwłocznie puścili się w podróż. Postanowili

przedewszystkiem nie oddalać się zbytecznie od wybrzeża,

najpierw, ażeby drogi nie zmylić, a potem dlatego, że w

morzu prędzej zawsze znaleść pożywienie, aniżeli na lądzie.

Najprostszą było rzeczą iść ciągle przy samym brzegu cie

śniny, a jednak po naradzie z Seagriffem, Henryk oznaj

mił swojej gromadce, że będą wędrować ogromnemi zyg

zakami, zrana zdążając w kierunku ukośnym ku wyżynom,

z których mogli widzieć rozleglejsze przestrzenie lądu, a

co wieczór powacając ku brzegom morskim, aby się posi

lić i przenocować. Droga coprawda nadzwyczajnie się tym

sposobem przedłużała, gdyż zamiast dziesięciu mil w linji

prostej, musieli przejść conajmniej dwadzieścia pięć w ta

kim zygzakowatym kierunku. Lecz tak zawsze łatwiej mo

gli się uchronić od spotkania z krajowcami, gdyż ci rzad

ko kiedy oddalają się od morza, a był to dla nich wzgląd

bardzo ważny, nie mieli bowiem broni.

Wędrowcy nasi trzymali się ściśle tego planu, a po

wóciwszy wieczorem na brzeg morski, rozkładali się obo

zem w jakim zakątku, osłoniętym skałą lub drzewami,

ogień zaś razpalali w głębokiej jamie, wygrzebanej w zie

mi, ażeby nie mógł być widziany zdaleka.

Zwykłem ich pożywieniem były muszle, zbierane na

wybrzeżu, lub na ławicach szuwarów, jeśli je napotkali,

znajdowali też często jagody po lasach. Kiedyniekiedy u

dało się im zejść z nienacka i zabić kijem młodą fokę,

wtenczas mieli zapas mięsa na parę dni. Nie wszystkie

części foki sa równie smaczne, lecz polędwica i głowa sta

nowią pokram wyszukany, w niczem nie ustępujący cie

lęcinie. Seagriff nawet dokazał tyle, pracując długo i wy

trwale, że wydrążył kloc z twardego drzewa, w którym mo

żna było ugotować polewkę z ziół, a nie brakło do tego dzi

kiej rzeżuchy i innych roślin aromatycznych. Jeden z majt

ków wprawiał się w rzucanie kamieni z procy i już takiej

nabył zręczności, że mu się nieraz udawało zabić ptaka na

gałęzi. Jeśli natrafił na papugę, niewielki był stąd poży

tek, rosół tylko gotowano, gdyż mięso tego ptaka jest

twarde i niesmaczne. Lecz gdy przyniósł dziką kaczkę,

wyprawiano ucztę co się zowie. Zwłaszcza pewien gatunek.

właściwy Ziemi Ognistej, tak zwana kaczka parowiec

(steamer) wszystkim smakowała niezmiernie.

Jest to duży ptak, ważący do dwudziestu funtów i

dochodzący niekiedy metra długości. Głowę ma ogromną,

dziób szeroki, silny, rozgryza nim muszle, któremi się zwy

kle żywi. Skrzydła ma za krótkie i za słabe do lotu; służą

mu tak samo, jak strusiom, do przyśpieszania biegu, a cho

ciaż jest pletwonogą, bieży z taką chyżością, że przebywa

czasem dziesięć mil na godzinę. Kaczka parowiec pływa

też równie szybko po wodzie, a przytem uderza o wodę

skrzydłami z szelestem, jak parowiec łopatkami swych kół,

stąd pochodzi dziwna jej nazwa. Znakomity przyrodnik

Darwin pierwszy zauważył, że ptak ten porusza skrzydła

mi kolejno, a nie jednocześnie, w czem różni się od reszty

rzeszy skrzydlatej.

Codziennie wędrowcy widywali tysiące fok i otarji.

Raz mieli przed oczyma osobliwszy widok, foka samica li

czyła malca swego pływać. Wzięła go najpierw za płetwę,

jakgdyby go pod pachę trzymała, i unosiła ostrożnie na

powierzchni wody. Potem raptem rzuciła go dość daleko,

zmuszając tym sposobem, aby sobie sam dawał radę. Gdy

jednak spostrzegła że biedny malec zdyszany był znużo

ny, podpłynęła zaraz do niego i znowu go za płetwę po

chwyciła. Gdy odpoczął trochę, popchnęła go powtórnie

naprzód i nastąpiła nowa próba samodzielnego pływania, a

lekcja ta trwała dość długo. Mała foka z początku brała

się do tego bardzo niezgrabnie, lecz po godzinnej wprawie,

zaczęła się popisywać z coraz większą odwagą, radując ser

ce matki.

Ciekawsze jeszcze i osobliwsze widowisko wyprawiły

im wieloryby. Pewnego ranka ujrzeli po samym środku

kanału dwa olbrzymie cielska, płynące jedno za drugiem.

Niekiedy wieloryby podpływały tak blisko do brzegu, że

możnaby wiosłem do nich dostać, chwilami przystawały i

oddychały z hałasem, wyrzucając w powietrze strumienie

wody, która rozbryzgiwała się szeroko, spadała z szumem

aż na drzewa nadbrzeżne, jak deszcz rzęsisty. Zdaleka stru

mień taki wyglądał, jak piękny wodotrysk, otoczony mgli

stym obłokiem, który na słońcu przybierał blask srebrzy

sty. Wieloryby pływały tu i owdzie po kanale, jakby igra

jąc, potem znów puszczały się w dalszą drogę. Przybyły

od zachodu i płynęły w kierunku wschodnim. Oczywiście

przeprawiały się z jednego oceanu do drugiego tą samą

drogą, którą rozbitki upatrzyli jako najdogodniejszą dla

siebie. Czemuż nie mogli także odbywać morzem tej pod

róży.

Życzenie to miało być niezadługo spełnione. Naza

jutrz po owem spotkaniu z wielorybami, podróżnicy nasi

wybierali się właśnie z noclegu w dalszą drogę, gdy usły

szeli w pobliżu, od strony wody, głosy ludzkie, co ich niez

miernie zaniepokoiło, jak łatwo sobie wyobrazić. Henryk

Chester dał znak towarzyszom, aby się nie ruszali z miej

sca, sam zaś na czworakach dostał się na samą krawędź

nadbrzeżnego urwiska, wznoszącego się o kilkanaście me

trów nad powierzchnią morza i położył się tam w taki spo

sób, aby mógł widzieć, co się dzieje na wodzie, nie będąc

stamtąd widzianym.

Obaczył duże czółno uwiązane do brzegu u stóp ska

ły. Dwunastu elikolepów uwijało się po wybrzeżu, jedni

już ogień razpalali, gdy drudzy dopiero przygotowywali

rybackie przyrządy, chcąc korzystać z odpływu morza.

Henryk zauważył odrazu, że przeciw zwyczajowi

swemu nie mieli psów przy sobie, co go uspokoiło, gdyż te

zwierzęta najprędzej zawsze zwęszą obecność białych. Z

początku myślał więc tylko o tem, jakby się ukryć przed

wzrokiem dzikich. Lecz po chwili zuchwały pomysł pow

itał w jego głowie.

— Czemużbyśmy nie mieli sobie przywłaszczyć czół

na tych niegodziwców?... Czy warto się unosić delikatno

ścią dla tych łudzi, którzy nas traktują jak wogów, przy

jaciół naszych wzięli w niewolę, a gdyby mogli, z pewno

ściąby nas wymordowali bez wahania? Podstęp wojenny

w takiem położeniu jest przecież rzeczą zupełnie godziwą,

a porządne czółno takby się nam przydało!...

Ta myśl tak mu się podobała, że natychmiast powó

cił do towarzyszy z takiemiż samemi ostrożnościami, aże

by najlżejszym szelestem nie zdradzić przedwcześnie swo

jej obecności. Skinął na majtków i przedstawił im plan

swój półgłosem.

Przedsięwzięcie okazało się możliwe do wykonania.

Było ich siedmiu przeciw dwunastu i posiadali przecież re

wolwer. Mogli liczyć na to według wszelkiego prawdopo

dobieństwa, że wystrzał spłoszy dzikich i że w pierwszej

chwili przynajmniej głowy potracą. Szło tylko o to, czy

zamokłe naboje czasem nie zawiodą. Dotychczas ich nie

wypróbowano, nie chcąc marnować tak szacownego skar

bu i obawiając się zwabić wystrzałem dzikich. Seagriff

nie zaniedbał jednak osuszyć starannie tych nabojów, wie

szając je u pasa, ażeby przez dzień cały wystawione były

na działanie słońca.

Wszyscy zgodzili się na to, że należało popróbować

szczęścia; z ośmiu nabojów choć parę przecież musiało być

już dostatecznie osuszonych, a więcej nie potrzeba było na

to, aby przestrach wzbudzić w obozie dzikich.

Seagriff dał chwalebny przykład subordynacji, chciał

bowiem ustąpić swego rewolweru Henrykowi, który był

jego przełożonym, jako oficer. Lecz młodzieniec za nic

nie chciał przyjąć tej ofiary, oświadczył stanowczo, że po

nieważ stary cieśla szczęśliwym trafem zdołał tę broń ura

tować, sam też powinien jej używać.

Wszystkie te narady odbywały się szeptem i wę

drowcy przystąpili niezwłocznie do wykonania swojego

planu. Stanęło na tem, że Henryk z trzema majtkami miał

udać się manowcami o kilkanaście kroków dalej, podczas

gdy Seagriff z dwoma pozostałymi zbliży się o ile możności

do łodzi. Szło o to, aby z dwóch stron naraz napaść nie

spodzianie na dzikich i tem ich zmieszać i przerazić. Mała

gromadka rozdzieliła się tedy, Henryk miał dać znak do

ataku gwizdnięciem, stanąwszy na stanowisku.

Cały ten manew wykonany był z zadziwiającą zrę

cznością, Henryk i towarzysze jego ukryli się za skałą

nadbrzeżną tak doskonale, że słyszeli głosy elikolepów, któ

rzy ich widzieć nie mogli. Weszli cichuteńko do wody i

ciągle zasłonięci skałą, która pochylała się ponad nimi, po

stępowali ostrożnie, jeden trzymał w ręku włócznię drew

nianą, drugi maczugę, trzeci procę, a Henryk siekierkę ka

mienną, ktorą znalazł w opuszczonem obozowisku. Szczę

ście chciało, że dzicy siedzieli wszyscy przy ogniu, zajęci

przyrządzaniem jedzenia i nie zważali zbytecznie na to, co

się dokoła nich działo.

A wtem Henryk gwizdnął nagle i poskoczył naprzód,

ukazując się zdziwionym dzikim. W tejże samej chwili z

drugiej strony pojawił się Seagriff ze swoimi towarzysza

mi. Stary cieśla wycelował, do jednego z dzikich, który

mu się wydał wodzem, nacisnął rewolwer, ozwał się strzał,

a dziki ugodzony w prawe ramię, zaczął krzyczeć w niebo

głosy. *

Przerażeni tą niespodzianą napaścią, wyobrażając

sobie, że strzały śmiertelne posypią się teraz jeden za dru

gim, dzicy zupełnie stracili przytomność, żaden nawet

własnej broni nie pochwycił i wszyscy się rozbiegli, jedni

powskakiwali do wody, ratując się wpław, inni popędzili

lądem w różne strony.

Gdy tak nieprzyjaciel opuścił pole walki, nie próbu

jąc nawet obrony, zwycięzcy nieomieszkali skorzystać z

położenia, co żywo łódź odwiązali, wskoczyli do niej i od

płynęli.

W kwadrans znajdowali się już po środku kanału,

wiosłowali z zapałem, a chociaż zdobyte czółno było bardzo

proste, zupełnie pierwotnej budowy, niosło ich jednak chy

żo, a co więcej, odkryli w nim ku wielkiej swej radości

mnóstwo pożytecznych przedmiotów, jak skóry foki, roz

maite narzędzia z drzewa i kamienia. W godzinę byli już

daleko, stracili z oczu uriwstą skałę, która była widownią

bohaterskiego ich czynu.

Ziemia Ognista.

XIV.

NOWE ZAWIKŁNIA.

Czółno trzymało się wybornie i płynęło szparko,

zwłaszcza gdy przytwierdzono doń żagiel, dowcipnie spo

rządzony z wierzchnich ubiorów rozbitków, pozczepianych

naprędce za pomocą igieł z ości i włókien roślinnych. Prąd

fali unosił lekki statek prawie bez pomocy wioseł, śpiesz

nie więc posuwali się żeglarze nasi wzdłuż kanału Baglea.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy ujrzeli wprost

przed sobą wyspę, czy też wybrzeże lądu, bo nie mogli tego

rozpoznać. Kanał w tem miejscu rozdwajał się widłowato;

Seagriff utrzymywał, że to musiała być wyspa Djabelska,

radził zatrzymać się tu i wypocząć, gdyż wyspa ta jest bez

ludna, a mgła podnosiła się ponad wodą, zapowiadając noc

bardzo ciemną. Henryk zgodził się na to z ochotą, lecz

dla uniknięcia wszelkich niemiłych niespodzianek, wydal

rozkaz, aby czółno wyciągnięto na brzeg i ukryto w gąsz

czach dla bezpieczeństwa.

Załatwiwszy się z tem szybko, żeglarze zaczęli szukać

zapasów żywności, gdyż głód im na dobre dokuczał. Natra

fili wkrótce na dużą chatę kwadratową, pobudowaną z

ogromnych pni drzewnych, z dachem urządzonym z gałę

zi. Mieszkanie to musiało być oddawna opuszczone, gdyż

bujne zielska i trawy otaczały je dokoła. Nie było ono

wenie podobne do chatek, stawianych zwykle przez kra

jowców Ziemi Ognistej, wyglądało raczej na dzieło rąk eu

ropejskich. Seagriff, znający dokładnie dzieje wyspy

Djabelskiej, objaśnił, że tę chatę wybudowali majtkowie

okrętu „Beagle", który był wysłany przez rząd angielski

dla obejrzenia tej ziemi pod dowództwem dzielnego kapita

na Fitzroy. Wiedział także, skąd pochodziła nazwa wyspy

Djabelskiej, było to zdarzenie bardzo zabawne. Jeden z

majtków angielskich usnął pod drzewem, na którme gnieź

dził się olbrzymi puhacz. Przeraźliwy wzask ptaka tak

go przeraził w nocy, że przypisywał to złym duchom, za

mieszkującym Ziemię Ognistą i dziwne rzeczy opowiadał

o swojej przygodzie; wkrótce wykryto prawdziwą przyczy

nę jego trwogi, niemniej jednak nadano wyspie nazwę

Djabelskiej.

Opowiadanie Seagriffa było prawdziwe, anegdotę tę

zapisał kapitan Fitzroy w dzienniku swej podróży, mylił

się tylko nasz cieśla w jednej rzeczy, niewłaściwie to

wszystko stosował do wyspy, na której gromadka rozbit

ków wypoczywała, gdyż to nie była wcale wyspa Djabel

ska, jak się niezadługo okaże. Stąd wypływa, że i chata

nie mogła być zbudowana przez załogę okrętu angielskiego.

Lecz wyobraźnia wiele może, a nasi rozbitki niewymownej

doznali pociechy w tej myśli, że mają nad głową dach,

wzniesiony przez ręce Judzi cywilizowanych. Błogie, uro

czyste prawie uczucie przejęło ich serca, gdy płomień bu

chnął wesoło na ognisku, urządzonem z dużych kamieni w

kącie chaty.

Wszyscy skupili się dokoła tego ognia, gdyż wieczór

*ył chłodny, a gdy spożyli wieczerzę, złożoną z foki pieczo

nej, zaczęli się naradzać nad swem położeniem. Nowa na

dzieja ich ożywiała, a powodzenie natchnęło odwagą i uf

nością. Wszak mieli czółno, dopłynęli szczęśliwie do wy

spy Djabelskiej (tak sobie przynajmniej wyobrażali), te

raz więc mogli śmiało liczyć na to, że ujdą pogoni zawzię

tych elikolepów i za parę dni dotrą do zatoki Powodzenia.

Tam zaś musieli się doczekać wcześniej lub później jakie

goś statku, tak przynajmniej upewniał Seagriff. Ra&

spotkawszy się z ludźmi cywilizowanymi, z porządnymi że

glarzami, nie wątpili, że od nich dostaną broni, może i po

moc pozyskują, a wówczas potrafią już odszukać jeńców,

uwolnić ich i z tryumfem odwieźć do Nowego Yorku. Ta

kie marzenia snuły się po głowie młodszych majtków, nie

licząc już Henryka Chestera, który w tem czółnie zdoby

tem widział ocalenie rodziny kapitana. Seagriff mówił na

to kiwając siwą głową:

— Jeszcześmy się nie wydobyli z wilczej paszczy...

Wymógł też na towarzyszach, aby nie zaniedbali żad

nej ostrożności i wedle zwyczaju czuwali kolejno przez ca

łą noc. Z wieczora chodził sam z jednym ze starszych

majtków dokoła obozu, dopiero około północy obaj się po

łożyli przebudziwszy dwóch innych na swoje miejsce. Ci

jednak na nieszczęście niezbyt sumiennie spełniali swój;

obowiązek, nie pojmowali też jego ważności i pofolgowali

sobie trochę. Noc była taka piękna, pogodna, taka cisza

panowała dokoła, a miękka, bujna trawa tak ich wabiła ku

sobie, że nie mogli się oprzeć pokusie, najpierw jeden wy

ciągnął się wygodnie, potem drugi, obaj poczęli drzemać i

w końcu usnęli.

Smutne skutki tego niedbalstwa niedługo na siebie

czekać dały. Około drugiej godziny po północy Henryk

Chester przebudził się pod ważeniem, że się z nim dzieje

coś niezwykłego, w uszach mu brzmiały jakieś dziwne

szmery, chciał się zerwać na nogi i ze zdumieniem uczuł

się całkowicie bezwładnym.. Nie był w stanie się podnieść,

jakby go siła jakaś niepojęta przybiła do ziemi. Usiadł je

dnak, jakkolwiek z trudnością i chwytając się machinal

nie za nogi, spostrzegł, że były od kolan aż do stóp silnie

skrępowane powozem. W tejże samej chwili wśród ciszy

nocnej ozwał się głos Seagriffa:

— Hej, warta! co tam się dzieje?

Nikt nie odpowiedział

— Steagrffie, czy masz swój rewolwer? — zapytał

Henryk Chester.

— Szukam go nadaremnie po omacku — odrzekł

cieśla — nogi mam skrępowane, nie pojmuję, co się stało!

— Ani ja także... — dało się słyszeć naraz kilka

głosów.

— Djabelska jakaś sztuka — mówił Henryk.

Zagadka rozstrzygnęła się wkrótce, światło zajaśnia

ło wśród ciemności i ukazała się gromadka dzikich z po

chodniami ze smolnego łuczywa w rękach. Za nimi szło

kilku innych, a ci popychali przed sobą obu wartowników,,

którzy mieli ręce związane na plecach. Wysoki, siwy sta

rzec zamykał pochód, ten wyglądał na wodza całej bandy.

Sprawa była aż nadto zrozumiała. Dzicy zeszli naj

pierw śpiących wartowników, potem cichutko wtargnęli

do chaty i wszystkich bez oporu powiązali. Oczywiście za

łatwili się z tem po ciemku, teraz dopiero zapalili pochod

nie. Lecz dlaczego poprzestali na skrępowaniu jeńców, za

miast ich wymordować odrazu? Napróżno Henryk zada

wał sobie to pytanie, trudno to było zrozumieć. Nie zau

ważył on jeszcze tego, co odrazu uderzyło Seagriffa, że ci

dzicy całą powierzchownością swoją różnili się znacznie

od elikolepów.

Spostrzeżenie to dodało trochę otuchy staremu cie

śli, postanowił też rozpocząć układy z nieprzyjacielem.

Wspomnieliśmy już podobno, że Seagriff rozumiał język

mieszkańców Ziemi Ognistej i pamiętał z niego niektóre

wyrazy. Zaraz też pochwalił się tą swoją umiejętnością.

— Arre! bracia!) Bor a g a t o p e i k o e.p!

(my nieprzyjaciele elikolepów!) — wołał raz po raz, przy

bierając wyraz twarzy, jak tylko mógł, najprzyjaźniejszy

i najsłodszy.

Wykrzykniki te ogromne ważenie wywarły. Dzicy

ze zdziwieniem patrzali na niego, pochlebiało im to widocz

nie, że ten akifka akinich (człowiek biały) tak

biegle włada ich językiem. Coś nakształt przychylnego

uśmiechu zarysowało się na tych wstrętnych twarzach.

am w oclz zł)liz ł się do Seagriffa, dotknął pokilkakrotnie

ręką jego pleców i piersi, wydając przytem głos jakiś dzi

wny, przypominało to kwokę, wodzącą kurczęta. Potem

mówił dość długo i z wielką powagą, lecz stary cieśla nie

wiele z tej przemowy zrozumiał, gdyż bardzo powierzchow

nie tylko znał język Ziemi Ognistej.

Zdawało mu się jednak, że wódz żądał od niego naj

pierw cierpliwości, poddania się losowi, a następnie zapy

tywał, z jakich powodów był tak zawziętym nieprzyjacie

lem elikolepów? Pierwszemu żądaniu łatwo mógł zadość

uczynić, niewiele na to potrzeba było dowcipu, lecz odpo

wiedź na pytanie wymagała już pewnej oratorskiej swady

i nasz Seagriff był cokolwiek zakłopotany. Nie stracił je

dnak głowy i dopomagając sobie wymownemi gestami jak

mógł tłómaczył wodzowi, że on i towarzysze jego przyby

li z zachodu, dostali się na ląd po rozbiciu okrętu, że naj

poczciwiej i naj sumienniej w świecie prowadzili handlowe

interesa z elikolepami, którzy im się odpłacili najczarniej

szą niewdzięcznością i zdradą, chociaż otrzymali od n;eh

mnóstwo kosztownych przedmiotów.

Dzicy z wielką uwagą i zajęciem słuchali tego oży

wionego opowiadania, w którem nazwa elikolepów pawta

rzała się raz po raz, przyczem twarz starego marynarza

wyrażała niechęć i pogardę, a uczucia te odbijały się zaraz

i na twarzach dzikich.

Trudno przypuszczać, aby rozumieli dokładnie, co

Seagriff chciał im powiedzieć, a jednak widocznie trafił on

choć w części do ich przekonania i obudził nawet współ

czucie. Nie idzie zatem, aby mu to czynem okazano, dzi

kim nie przyszło nawet do głowy, aby go z więzów uwolnić,

co widząc stary cieśla przestał w końcu mówić i gestyku

io wać; zamknął się w uroczystem milczeniu, sądząc, że tym

sposobem może zaimponuje prześladowcom.

Ale oni i na to nie zważali wcale. Posiadali na ziemi

około ogniska, które na nowo rozniecili, a potem pokładli

się i usnęli snem sprawiedliwych. Dwóch jednak czuwało

i tak pilnie strzegło jeńców, że niepodobna było myśleć o

uwolnieniu się z więzów; gdy tylko który sięgnął ręką do

powozów, krępujących jego nogi, zaraz ci dozorcy grozili

nqz aż eiuaiuinzojz op i[*BAp iiu&&uz i iuiBTuzoofA nui

dzą śpiących towarzyszy. Po kilku nieudanych próbach

Henryk i Seagriff dali za wygraną i postanowili siedzieć

spokojnie, a nawet położyć się i usnąć, jeżeli im przyjdzie

ochota do snu.

Gdy słońce weszło, dzicy zerwali się wszyscy na nogi,

a część gromadki z wodzem na czele oddaliła się i przez kil

ka godzin o nich nie słyszano. Reszta czuwała ciągle nad

więźniami, nie spuszczając ich z oka, chociaż zabawiali się

przytem w różne gry, dla skrócenia czasu zapewne. Słu

żyły im do tego to muszle, to kijki, które na ziemi roz

kładali.

Seagriff z wielką ostrożnością wydobył nóż i chciał

rozciąć swoje więzy, lecz jeden z wartowników natych

miast to spostrzegł i niewiele myśląc, związał mu ręce na

plecach, wyjaśniając przytem, i mową i gestami, że jeżeli

biały człowiek nie zechce siedzieć spokojnie, to znajdzie

się sposób, by zmusić go do tego.

W południe powóciła gromadka dzikich, która ode

szła była zrana. Wszyscy byli nadzwyczajnie ożywieni,

jakby pod wpływem wielkiej jakiejś radości. Wódz szcze

golnie wymachiwał rękami, wskazywał coś na ziemi, od

mierzając na niej przestrzeń dwudziestu lub trzydziestu

metrową, mówił do wartowników z ogromnym zapałem, a

ci także dawali oznaki rozradowania. Seagriff domyślił

#się w końcu, że dzicy schwytali wieloryba, zapewne jedne

go z tych, których wędrowcy widzieli parę dni temu w

cieśninie.

Wszystko to nie zmnieniało jednakże położenia jeń

ców i żadnej im nie przyniosło pociechy. Dzicy nie mieli

widocznie zamiaru ich oswobodzić, nie przyszło żadnemu z

nich na myśl, że jeńcy portzebowali się posilić, nie dawali

im ani jeść, ani pić. W pierwszej chwili widok ludzi bia

łych wydał się im osobliwością, spoglądali na nich cieka

wie, teraz już im spowszednieli i nic sobie z nich nie robili.

Oczywistą było rzeczą, że niepotrzebni byli w tej chwil,

lecz mogli się przydać na później, więc ich pozostawiono w

odwodzie, jak bydlęta na rzeź przeznaczone.

Jeńcy to rozumieli i myśli ich bardzo były niewesołe,

gdy wtem około drugiej po popołudniu dał się słyszeć ha

łas niezwykły i nadeszła liczna gromada krajowców. Było

pomiędzy nimi mnóstwo kobiet, łatwo je można było poz

nać po piskliwym głosie.

I nagle wysunęła się z pomiędzy nich jedna, przed

którą tłum dzikich rozstępował się z wielkiem uszanowa

niem, jakby przed królową. Kobieta ta szybkim krokiem

weszła do namiotu i zbliżyła się do jeńców.

XV.

KRÓLOWA TENEKÓW.

Weszła i rozglądała się ciekawie na wszystkie stro

ny, lecz nie mogła dojrzeć dokładnie twarzy białych ludzi.

Wzrok jej, olśniony blaskiem słońca, potrzebował czasu,

aby się z tą ciemnością oswoić. Lecz jeńcy widzieli ją do

skonale i ze zdziwieniem spostrzegli, że miała na sobie

ubiór z tkaniny bawełnianej, zrobiony na sposób europej

ski, do tego trzewiki skórzane, bransoletki srebrne, a w rę

ku trzymała parasol czerwony, jednem słowem wyróżnia

ła się w uderzający sposób od wszystkich krajowców, któ

rzy ją otaczali, tak mężczyzn, jak kobiet.

A jednak z postaci podobna była do reszty rodaków

swoich, cere miała mahoniową, policzki wystające, usta

szerokie, oczy i włosy czarne, jak węgiel. Lecz rzecz dzi

wna, ten typ, tak w ogóle niemiły i wstrętny, u niej złago

dzony był wyrazem całkiem odmiennym, też same rysy,

które u reszty kobiet miały w sobie coś małpiego, u tej je

dnej nie były wcale szpetne, a nawet pewien wdzięk posia

dały. Zrazu trudno było zrozumieć, co właściwie stanowi

ło tę różnicę, lecz przypatrując się uważniej młodej królo

wej, każdy musiał spostrzedz, że w oczach jej malowała

się dobroć i inteligencja, i to czyniło ją prawie piękną. Ru

chy jej także były zgrabne i poważne zarazem, a wyraz

smutku i pewnej zadumy, rozlany na twarzy, musiał w

każdym zbudzić współczucie dla tej dziwnej istoty.

Henryk Chester wpatrywał się w nią z zajęciem i

ciekawością tem większą, że cała ta postać budziła w nim

jakieś niewyraźne wspomnienia, chociaż w żaden sposób

przypomnieć sobie nie mógł, gdzie mógł przedtem widzieć

te usta, to czoło, tę osobliwszą fizjonomję, która na nim

tak szczególne wywierała ważenie? Gdzie i kiedy? I od

powiadał sam sobie, że to musiało być tylko złudzenie wyo

braźni, rzecz bowiem była całkiem nieprawdopodobna, gdy

wtem zwócił oczy na jednego z towarzyszów królowej i

nagle wszystko zrozumiał.

Towarzysz ten był to także krajowiec Ziemi Ognistej,

takiż sam, jak inni, nie poprzestawał on jednak na stroju

narodowym, który coprawda właściwiej nazwaćby można

brakiem wszelkiego stroju. Miał więc na sobie stare spo

dnie, niegdyś czarne, dziś barwy jakiejś niepewnej, na gło

wie kapelusz wymięty, włożony na bakier, a na szyi koł

nierzyk stojący bez koszuli, w ręku zaś trzymał laskę

(rzcinową i wywijał nią z fantazją.

Widok tej laski otworzył oczy Henrykowi. Przypo

mniał sobie w jednej chwili wszystko: ów dzień pamiętny,

gdy błądził w porcie, gdy poraz pierwszy dotknął stopą po

kładu okrętu Kalypso i spotkał następnie tę dziwaczną

trójkę cudzoziemców, których uratował z pomocą Neda

Ganeya od napaści „szczurów portowych".

Wspomnienie to tak żywo stanęło mu naraz w pamię

ci, że przypomniał sobie nawet imiona tych osobliwszyćh

istot i wyciągając ręce do królowej i jej towarzysza, za

wołał: "

— Okaszlu!... Orundeliko!...

Oni drgnęli oboje, słysząc ten niespodziewany wy

krzyknik, lecz wzrok ich był już teraz oswojony z ciemno

ścią, natychmiast też poznali swojego wybawcę. Pomimo

zmian ogromnych, które zaszły w jej położeniu w ciągu

tych lat kilku, Okaszlu widocznie nie zapomniała o wdzię

czności, gdyż idąc za pierwszym popędem uczucia, padła

na kolana przed Henrykiem, tak zupełnie, jak niegdyś w

porcie angielskim i rękę jego do ust przycisnęła. Jedno

cześnie zaś przemówiła do niego po angielsku:

— Pan tu u nas, pan, mój wybawca, którego nazwi

ska nawet nie znam, lecz który zostawiłeś w mojem sercu

niezatarte wspomnienie!... Coż to za szczęście, żeśmy się

znowu spotkali i że moge panu raz jeszcze wdzięczność

swoją okazać!...

Przerwał jej ten wylew czułości Orundeliko," który

zbliżył się do Henryka, z kapeluszem w jednej ręce, z lase

czką podniesioną w drugiej i wykrzywiając się zabawnie,

zaczął mu także składać podziękowania serdeczne. Na nie

szczęście zapomniał oczywiście języka angielskiego, a mo

że nigdy zbyt biegle nim nie władał, nie mógł więc jakoś

przyjść do słowa i tylko kłaniał się na sposób europejski i

ściskał dłonie Henryka z tem osobliwszem gdakaniem, któ

re w Ziemi Ognistej stanowi powitanie.

— Jeżeli mi chcecie dowieść swojej przychylności,

moi państwo — rzekł młodzieniec — macie do tego sposo

bność wyborną. Wszak, o ile mi się zdaje, zajmujecie tu

jakieś wysokie stanowisko, użyjcież swoich wpływów, aby

mnie i towarzyszy moich oswobodzono z tych więzów i wy

puszczono na wolność, bo myśmy nic a nic nie zawinili wa

szym rodakom.

Okaszlu spojrzała uważniej na jeńców i jakby w tej

chwili dopiero spostrzegła smutne ich położenie, wydała

okrzyk zgrozy i oburzenia:

— Jakto! — mój wybawca skrępowany sromotnie,

jak jeniec!... tu, na tej ziemi, nad którą ja panuję, przez

tych ludzi, którzy mnie zowią swą królową!.. Zdejmcie

z nich natychmiast te powozy! — dodała, zwacając się

do swoich poddanych i mówiąc ich językiem — oswobodź

cie z więzów białych ludzi i bądźcie dla nich z uszanowa

niem największem, to sa przyjaciele i sprzymierzeńcy

moi!...

Rozkaz ten natychmiast został wykonany, dzicy

śpiesznie porozcinali powozy krępujące naszych żeglarzy

i pokornemi gestami starali się im dać poznać, że żałują

mocno tej pomyłki i gotowi są ją naprawić. Seagriff wi

dząc, jaki obrót biorą rzeczy, odważył się wypowiedzieć

odrazu, co mial najbardziej na sercu i zapytał, czy nie mo

gliby poprosić o obiad.

Okaszlu wydała natychmiast stosowne rozkazy, za

stawiono sutą ucztę z ryb i mięsa suszonego, z dodatkiem

rozmaitych mięczaków. Królowa sama im podawała po

trawy i zachęcała do jedzenia, a przytem wiodła z nimi o

żywioną rozmowę, opowiadając o sobie i rozpytując, co ich

w te strony przywiodło.

Ziemia, na której rozbitki znajdowali się obecnie, nie

była wyspą Djabelską, lecz długim, wąskim półwyspem,

wciśniętym pomiędzy dwiema odnogami morskiemi. Za

mieszkiwało go plemię teneków. Okaszlu była królową te

go ludu. Szałas, w którym żeglarze noc przepędzili, był

dawniejszem mieszkaniem, według jej wskazówek urzą

dzonem, lecz opuściła je przeszło od roku i kazała sobie in

ne, wspanialsze pobudować cokolwiek dalej.

Zrana jeszcze oddział przybocznej straży królowej

dał jej znać o uwięzieniu białych ludzi, o chociaż miała

dnia tego zajęcie bardzo ważne, zaszedł bowiem w jej pań

stwie wypadek ogromnej doniosłości, wieloryb osiadł na

mieliźnie w nocy i trzeba go było rozebrać, rzuciła jednak

wszystko i pośpieszyła obaczyć europejczyków. Okaszlu

zachowała miłe wspomnienia z pobytu swego pośród bia

łych i sprzyjała im wszystkim wogóle, nie spodziewała się

jednak spotkać pomiędzy jeńcami swojego dobroczyńcę,

któremu tyle wdzięczności była winna.

Dowiedział się także Henryk, jakim sposobem królo

wa teneków dostała się do portu Portsmouth w Anglji,

gdzie ją tak niegodnie napastowała banda „szczurów por

towych". Była to historja bardzo prosta, Okaszlu opowie

działa ją szczegółowo.

Przed ośmiu laty mniej więcej, admirał Fitzroy, wów

czas kapitan tylko, dowódca okrętu „Beagle", zwiedzał w

celach naukowych wybrzeża Ziemi Ognistej. Mierzył głę

bokość morza, zdejmował mapy lądu, co go zmusiło zatrzy

mać się dość długo w tych stronach. Krajowcy skradli

mu szalupę, próbował więc różnych sposobów, aby ją od

zyskać, a w końcu wziął do niewoli kilku zakładników. Na

nic się to jednak nie przydało, szalupa się nie znalazła. Ka

pitan angielski nie miał wcale zamiaru mścić się na zakła

dnikach i wypuścił ich na wolność, oprócz trojga łudzi;

tych zatrzymał dłużej, gdyż miał w tem swoje powody.

Najstarszy z owych jeńców liczył lat z dwadzieścia,

nazywał się Elepari, był niesforny, popędliwy, uparty i

przez czas pobybtu swego na okręcie zachowywał się nad

zwyczaj zuchwale. Kapitan postanowił za karę zatrzymać

go dłużej w niewoli, pochlebiając sobie, że go w końcu choć

trochę ucywilizuje. Drugi jeniec był to chłopak dwuna

stoletni, kapitan Fitzroy kupił go poprostu od rodziców,

którzy mu sami ten targ zaproponowali, znęceni widokiem

błyszczącego guzika. Malec bardzo roztropnie wyglądał,

nazywał się Orundeliko. Nareszcie zatrzymano także na

okręcie małą dziewczynkę, imieniem Okaszlu, która po

chodziła z królewskiego rodu, lecz była sierotą.

Odpływając do Europy, kapitan zabrał z sobą tych

troje ludzi w nadziei, że dłuższy pobyt w Anglji wywze

na nich wpływ, dobroczynny, poskromi dzikie instynkty i

rozwinie lepsze skłonności. Miał zamiar zająć się nimi su

miennie, dać im jaknajstaranniejsze wychowanie, a nastę

pnie odwieźć do rodzinnej ziemi, aby pośród współbraci

mogli krzewić zaczątki cywilizacji. Przybywszy do Anglji

kapitan umieścił wychowańców swoich w najlepszych za

kładach naukowych i polecił opiece doświadczonych nau

czycieli.

Proba ta niejednakowo się powiodła na tych trojgu

ludziach jednej rasy. Najmłodsza Okaszlu miała niepo

spolite zdolności i wielką korzyść odniosła z udzielanych

jej nauk. Towarzyszki na pensji przezwały ją Fuegją, od

portugalskiej nazwy Ziemi Ognistej. Orundeliko chwytał

chciwie powierzchowne strony cywilizacji; namiętnie lu

bił strój wytworny, naśladował doskonale w ruchach i w

całym układzie tak zwaną złotą młodzież, przejął się do te

go stopnia zwyczajami wielkiego świata, że nigdy bez rę

kawiczek nie wyszedł na ulicę. Lecz do nauki nie okazy

wał najmniejszej ochoty i pod tym względem niepodobna

było lenistwa jego przełamać.

Elepari w niczem się nie dał zmienić, dzikie jego skłon

ności zanadto były już zakorzenione. Miał on nienawiść

wodzoną i niepokonaną do białych ludzi, dobroć, łagod

ność, najmniejszego wpływu nie wywierały na niego, opoT

ru zaś nie znosił, jeśli mu się kto sprzeciwił, nie zważał na

nic, rzucał się na każdego, jak wTściekły, gotów nawet za

bić bez wahania przeciwnika. Po kilku wypadkach podo

bnych, które o mało się nie zakończyły tragicznie, przeko

nano się, iż nie było dla niego miejsca w kraju cywilizowa

nym i opiekun musiał go odwieźć do ziemi rodzinnej, ł

Orundeliko nie miał co robić w Europie, do niczego nie o

kazywał zdolności ani ochoty, chyba do życia bezczynnego

i próżniaczego, więc i on bez żadnych korzyści powócił do

kraju rodzinnego.

Okaszlu z innych powodów i w odmiennych celach

odwieziono tamże. Opiekunowie jej nie bez słuszności są

dzili, że dziewczyna tak roztropna i dobra, poznawszy do

broczynne strony cywilizacji, potrafi z łatwością opanować

ciemne umysły współbraci i na to użyje swego wpływu,

aby ich oświecić i złagodzić dzikie ich obyczaje. Kapitan

Fitzroy wziął do serca tę sprawę, zebrał składkę, zakupił

różne narzędzia rolnicze i gospodarskie, przedstawił mło

dej dziewczynie cały plan postępowania, napomknął nawet

o tem, że powinnaby zostać żoną Orundelika, aby go na

dobrej drodze utrzymać i waz z nim prowadzić dzieło cy

wilizacji w ojczyźnie. Następnie troje wychowańców ka

pitana odpłynęło z powotem do Ziemi Ognistej.

Ale Okaszlu Fuegja przedewszystkiem oświadczyła

stanowczo, że nie chce być żoną Orundelika, ani żadnego

ze swoich rodaków, że nigdy zamąż nie wyjdzie. Ponieważ

pochodziła z rodu wodzów, więc plemię teneków, do które

go należała, jednogłośnie obrało ją królową. Była panią

samowładną, a chociaż Orundeliko miał niekłamaną ochotę

dzielić z nią władzę i wszystkie przywileje tronu, nikt nie

myślał zmuszać jej do niemiłych związków. Ręka królo

wej była bardzo pożądaną dla Orundelika, który nie lubił

pracować, bo zapewniała mu życie wygodne przy boku do

stojnej małżonki. Odmowa Okaszlu pogrążyła go w smu

tek ponury, a ponieważ nie zapomniał jeszcze, jak się wy

raża w Europie usposobienie melancholiczne, więc po ca

łych dniach błądził po wybrzeżu w kapeluszu i z laseczką w

ręku, wzdychając i spoglądając w niebo. Ale w dzikich

krajach taka melancholja nie popłaca wcale i nie budzi naj

Ziemia Ognista. U

mniejszego współczucia, tam każdy, kto chce jeść, musi o

tem pomyśleć, a niema bogatych próżniaków, za których

pracują inni. To też Orundeliko byłby niezawodnie wkrót

ce z głodu zginął, gdyby dobra Okaszlu nie była się zlito

wała nad nim i nie dała mu jakiegoś urzędowania na swo

im dworze.

Elepari tyle tylko odniósł korzyści z pobytu swego

w Europie, że um|iał po powocie do kraju wziąć ogromną

przewagę nad swoimi współbraćmi. Przywiózł z sobą nieo

cenione bogactwa, strzelbę, ubiór marynarski, z tuzin gu

zików mosiężnych i parę doskonałych wędek; wszystko to

takie ważenie wywierało na te ciemne umysły, że w kilka

miesięcy posiadacz owych skarbów stał się jednym z naj

potężniejszych wodzów w kraju. Nienawiść jego dla ludzi

białych nie zmniejszyła się wcale, z upragnieniem wyglą

da! sposobności, aby pomścić na nich urojone swoje krzyw

dy. Na szczęście o sposobność nie było łatwo w Ziemi Og

nistej i trzeba było takiego wypadku, jak rozbicie okrętu

Kalypso, aby ów zwierz dziki mógł dostać w swoje ręce bez

bronnych ludzi białych.

Jak widzimy, dobre chęci kapitana Fitzroya chybi

ły zupełnie celu co się tyczy dwóch wychowańców jego

mężczyzn. Elepari, zakosztowawszy cywilizacji, stał się

szkodliwszym jeszcze, Orundeliko był zupełnie nieużyte

czny, obaj po latach kilku powócili do stanu dzikości, sta

rania wychowawców nie pozostawiły na nich najmniejsze

go śladu. Okaszlu jedna nie zawiodła położonych w nie,}

nadziei, na żeglarzach naszych sprawdziły się prorocze sło

wa, wyrzeczone niegdyś przez kapitana angielskiego!

— Może jaki nieszczęśliwy rozbitek, wyrzucony na

te wybrzeża, znajdzie gościnne przyjęcie i pomoc u Fuegji

lub jej dzieci, którym matka zapewne opowie, że biali lu

dzie nie zasługują na nienawiść, gdyż obchodzili się z nią

poczciwie i nauczyli ją miłować wszystkich bliźnich i ni

komu niewinnie nie wyrządzać krzywdy.

XVI.

NA DWORZE KRÓLOWEJ OKASZLU.

Tego samego dnia Okaszlu, otoczona całym swoim

orszakiem, odprowadziła Henryka waz z towarzyszami do

swojej rezydencji, to jest do szałasu drewnianego, który

kazała sobie wybudować o mil kilka od dawniejszego swe

go mieszkania.

Pałac ten królewski przyozdobiony był matami pięk

nie plecionemi, kosztownemi futrami, wyglądał też dość

okazale. Okaszlu starannie przechowywała różne pamiąt

ki, przywiezione z Anglji. Pośród tych skarbów Henryk

ujrzał ze wzruszeniem fotografję portu Portsmouth, tej

ulicy właśnie, gdzie po raz pierwszy ujrzał dzisiejszą kró

lowę.

Starzec, nazwiskiem Amakua, piastujący wysokie

dostojeństwo wodza wojskowego, bardzo serdecznie obcho

dził się teraz z gośćmi królowej; ile razy zbliżył się do któ

rego z nich,, nie omieszkał poklepać go przyjaźnie po ple

cach, gdakając przytem zwyczajem narodowym. Na niesz

częście czynności jego nie zawsze się zgadzały z temi po

wierzchownem! oznakami przychylności, patrzał tylko, co

by mógł ściągnąć nieznacznie od przyjaciół. Raz naprzy

kład schwytano go na uczynku, gdy próbował sobie przy

właszczyć nóż Seagriffa, wiszący w pokrowcu pasa, we

dług zwyczaju marynarzy angielskich. A bardzo podstę

pnego sposobu użył stary lis, aby ten niecny czyn spełnić.

Zbliżył się do Seagriffa z uśmiechniętą miną, jedną ręką

klepał go z najwyższą serdecznością po plecach, a drugą

sięgnął mu do pasa!... Na szczęście Henryk Chester stał

blisko i przybył na pomoc cieśli. Widząc, że mu się sztuka

nie udała, stary filut rozśmiał się na głos, jak gdyby to

był żart najniewinniejszy. Hepryk, nie chcąc go drażnić,

ofiarował mu natychmiast piękny guzik mosiężny. Seagriff

jednak strzegł odtąd noża, jak źrenicy w oku.

— Takie bydlęta są nienasycone — mówił — żeby

śmy im oddali wszystko, co mamy, to jeszczeby nas w do

datku odarli ze skóry.

Żeglarze nie mogli się wydziwić krajowcom, że tak

mało snu potrzebowali. Przez całą noc prawie słychać ich

było rozmawiających. O byle co zanosili się od śmiechu,

a tak hałaśliwie się śmieli, że psy przestraszone zaczynały

im zaraz wtórować przeraźliwem szczekaniem. Śmiech mie

szkańca Ziemi Ognistej o milę posłyszeć można. Siła fizy

czna tych ludzi zadziwiającą jest przy małym ich wzroście,

lecz siła ich głosu ma w sobie coś niepojętego. Przeraźli

we jego dźwięki mogą iść o lepsze z tuba; gdy kilku kra

jowców ucztuje przez całą noc na brzegu, a taka gratka na

szczęście niezbyt często im się zdarza, na okrętach, stojąc

cych ay pobliżu, nikt z pewnością oka nie zmruży.

Plemię teneków stało jednakże znacznie wyżej pod

każdym względem od elikolepów. Mieszkania ich budowa

ne były bardzo kunsztownie, mniejsze chatki miały kształt

stożkowaty, większe, dla dostojniejszych osób przeznaczo

ne, urządzali zupełnie, jak domy prawdziwe, ściany zbijali

z grubych pni drzewnych, przetykanych trzciną, a dachjr

pokrywali korą. Roztropniejsi i przezorniejsi od innych

plemion sąsiednich, umieli suszyć i wędzić mięso i ryby,,

gromadząc tym sposobem zapasy żywności na zimę. To też

nigdy u nich nie było wielkiego głodu, tej straszliwej klę

ski ludów, zamieszkujących Ziemię Ognistą, powierzchow

ność ich nawet nie była tak odrażająca, tak zwierzęca, jak

u innych dzikich tej samej rasy. Do wysokiej doskonało

ści doprowadzili myślistwo i rybołówstwo, umieli więc

wyzyskać umiejętnie wszystkie płody nędznej swojej zie

mi, chociaż nie zdołali jeszcze wznieść się na wyższy sto

pień cywilizacji i zajmować się uprawą roli.

Okaszlu opowiadała, jak po powocie do ojczyzny

próbowała zasiać ziarna zbożowe, ażeby rodaków zapoznać

z rolnictwem. Tymczasem część nasion nie zaoranych wy

jadło ptactwo, a ludność drwiła z tych nowości, których

nie rozumiała, szczególnie zaś z tego, że po zasianiu nasie

nia tak długo trzeba było czekać na plony; uważano więc

to wszystko za trud daremny i istne szaleństwo. I królowa

też powiedziała sobie w końcu, że jeśli lud teneków jest

szczęśliwy i zadowolony bez chleba, to pocóż ma nagwałt

ten nowy pokarm narzucać?

Młoda dziewczyna nie mogła się nacieszyć towarzy

stwem ludzi cywilizowanych, za którymi tęskniła ciągle

wśród dzikich swoich współbraci, lubiła niezmiernie roz

mawiać z Henrykiem i towarzyszami jego, opowiadała im

różne szczegóły ciekawe o przyrodzie tego kraju i obycza

jach swego ludu. Tenekowie, jak upewniała, mieli uspo

sobienie łagodne i spokojne, nigdy nie rozpoczynali wojny

bez koniecznej potrzeby. Lecz sąsiedzi zmuszali ich do te

go niekiedy, napadając na nich i rabując zwierzynę na ich

gruntach. Najwięcej im się dali we znaki elikolepi, a tak

że plemię japusów, mieszkających na zachodzie. Ci ostatni

jednak daleko rzadziej wkraczali w posiadłości teneków, od

których oddzielał ich szeroki pas ziemi niezamieszkałej;

zwykle też zmuszał ich cło nadużyć podobnych głód dotkli

wy, na ich ziemi brakło bowiem żywności. To też Okaszlu

litowała się nad nimi i często posyłała im nawet trochę ży

wności, aby ich od złego powstrzymać.

Oprócz elikolepów, równie strasznymi wogami jej

ludu byli okusmeni, których siedziby leżą na północ cieśni

ny i przechodzą aż na drugą stronę ogromnego łańcucha

gór, ciągnącego się wzdłuż wybrzeża. Okaszlu opowiada

ła dziwy o tych okusmenach, o wzroście ich olbrzymim, i

strasznej broni, którą się posługują, z nadzwyczajną zręcz

nością; broń tę nazywają oni b o a s, jest to prawie to

samo, co lasso, używane na Pampasach. Na szczęście

okusmeni, trudniąc się wyłącznie myślistwem, nie byli że

glarzami, nie mieli nawet własnych czółen i jeżeli chcieli

przebyć cieśninę, musieli wzywać pomocy japusów lub eli

kolepów, a ci rzadko kiedy byli z nimi w zgodzie.

Powacając do swojego plemienia, Okaszlu opowia

dała, jak wojownicy jej doskonale umieli polować na lamy,

tak zwane guanak i, na bobry i foki. Połów fok odby

wa się zwykle na morzu, wielką pomocą są przytem psy,

które dzielnie pływają, otaczają upatrzoną fokę dokoła,

czasem i z pod wody umieją ją wypłoszyć.

Polowanie na guanaki wymaga niepospolitej wpra

wy i zręczności. Tenekowie czatują na nie w miejscach,

gdzie te zwierzęta torują sobie ścieżki pośród gęstwiny i

uderzają je w pewne miejsce pomiędzy łopatkami włócz

nią, zakończoną ostrzem kościanem. Bobry zaś tropią na

jeziorach i stawach, których jest mnóstwo w stronie pół

nocnej krainy teneków.

Co do połowu ryb, sposoby ich są bardzo proste, pier

wotne prawie. Nie mają haczyków żelaznych, czepiają

więc tylko kawałek mięsa foki na włosiu, gdy ryba złakomi

się na ten przysmak, niełatwo może oswobodzić zęby, raz

uwięzione w tem twardem i żylastem mięsie, daje się więc

zazwyczaj aż na brzeg wyciągnąć. Wędka składa się z ki

ja niezbyt długiego, wygląda prawie jak bat.

Tenekowie rozniecają ogień za pomocą krzemienia,

noszą też zawsze krzesiwo przy sobie, tak, jak europej

czyk palący papierosy nosi pudełko z zapałkami. Do uzu

pełnienia krzesiwa służą im różne materjały łatwo zapalne,

puch niektórych ptaków, mech starannie osuszony lub pe

wien gatunek grzyba, dość podobny do naszej hubki.

Orundeliko bywał zwykle obecny przy tych rozmo

wach, z duma słuchał, jak Okaszlu wysławiała zręczność i

różne przymioty swojego ludu, sam też nieraz starał się

wykazać wyższość swoją nad elikolepami i wielkim ich wo

dzem Eleparim.

— Elepari hultaj! — mówił, krzywiąc się z wyrazem

wstrętu i pogardy — okradł mnie, gdy okręt angielski na

ląd nas wysadził. Hultaj!... wielki hultaj!... Elepari zaja

da tłuszcz wielorybi...

Trudno zrozumie, dlaczego Orundeliko uważał zja

danie tłuszczu wielorybiego za coś tak dalece hańbiącego,

gdyż mówiąc to, pożerał chciwie kawał mięsa foki zupełnie

na surowo waz z tłuszczem. Pokazuje się, że nawet i u

dzikich ludzie zawsze lubią wynosić się jedni nad drugich.

Ze wszystkich tych szczegółów opowiadania królowej

Henryk Chester mógł wnosić z wielkiem prawdopodobień

stwem, że kapitan Ganey z rodziną i towarzyszami dostał

się do rąk Elepariego. Okaszlu słyszała już nawet przed

kilku dniami, że elikolepi mieli białych jeńców w obozie

swoim głównym, po drugiej stronie cieśniny, przy ujściu

kanału Beaglea. Zdawałoby się na pozór, że taki zbie

okoliczności szczęśliwym był dla jeńców, bo przecież i Ele

pari uratowany był także owego dnia w porcie angielskim

przez Henryka i Neda Ganeya. Okaszlu dowiedziała się

ze wzruszeniem wielkiem, że cała rodzina jednego z jej

obrońców, ojciec matka i siostra, znajdowali się w rękach

plemienia Ziemi Ognistej. Wyznała jednak Henrykowi,

że los ich wielce ją niepokoił.

— Elepari niecierpi białych ludzi o tyle, o ile ja ich

kocham i szanuję — mówiła. Jak każdy zły człowiek, nie

zdolny do wdzięczności, nienawidzi on tych, którzy mu do

brze czynili; to też prawie pewna jestem, że nie odda nam

±o±

dobrowolnie swoich jeńców... W każdym razie rozpocznie

my od układów pokojowych i dopiero gdy te się nie poMio

dą, musimy przejść do otwartej walki. A wówczas, któż

wie. czy potrafimy ich pokonać?...

— Uczynimy wszystko, co jest w naszej mocy—rzeki

Henryk. — Przedewszystkiem idzie o to, aby się dowie

dzieć na pewno, czy przyjaciele nasi żyją i czy znajdują się

rzeczywiście w owym obozie elikolepów, gdzie rozkazuje

Elepari. Wówczas dopiero obmyślimy sposób wyrwani:)

ich z rąk jego i obaczymy, kto silniejszy!...

XVII.

W OBOZIE ELIKOLEPÓW.

Wieść, która doszła do rezydencji królowej teneków.

nie była zmyślona. Kapitan Ganey z żoną i córką oraz

sternik Lyons, Poluks i trzej majtkowie uwięzieni byli

istotnie w głównym obozie elikolepów.

Więźniowie od dni ośmiu wiedli tam życie najnędz

niejsze i pełne niepokoju. Strzeżono ich z największą su

rowością i zagrożono śmiercią, gdyby próbowali ucieczki.

Zamknięto ich w nędznym wigwamie *) ze skór, na wyso

kich tykach rozpiętych. Więzienie to mieściło się w obrę

bie obszernego podwórza, zagrodzonego palami, które ota

czało mieszkanie wodza. Do palów ze wszystkich stron

przytykały wigmamy innych mieszkańców, a cała ta wio

ska wyglądała na twierdzę, wąski pas ziemi jedyny przy

stęp do niej stanowił, gdyż zbudowana była na samym cy

*) Tak nazywają dzicy w Ameryce swoje szałasy.

iu u

plu półwyspu. Utrudniono jeszcze tę drogę przekopaniem

rowu w najwęższem miejscu przesmyka, pień drzewa, za

most służący, pilnie był ciągle strzeżony przez dwie lub

trzy kobiety.

Nie mogli też jeńcy myśleć o ucieczce, chociaż wolno

im było poruszać się swobodnie w nędznem mieszkaniu,

zdjęto z nich przynajmniej powozy. Dziurawe skóry nie

zbyt szczelnie osłaniały szałas, mogli więc ciągle wddzieć,

co się działo dokoła i słyszeć rozmowy wartowników, któ

rzy ich pilnowali, a to, co zdołali zrozumieć, nie było dla

nich pocieszające. Codziennie prawie domagano się głoś

no ich śmierci, łatwo to było poznać z wymownych gestów.

Najwięcej jednak dokuczały im psiska, które nieu

stannie włóczyły się dokoła ich więzienia i ujadały zawzię

cie. Była to straż najlepsza i najpewniejsza, trudno było

nawet marzyć o tem, aby ją zmylić lub oszukać. A rzecz

dziwna: psy te okazywały takąż samą nienawiść do murzy

na Poluksa, jak i ich panowie: widok tego biedaka do

wściekłości je pobudzał, musiał też ciągle mieć się na

ostrożności, aby go nie okaleczyły.

A jednak zdolności jego kucharskie i tu mu się przy

dały, może nawet uchroniły go od śmierci. Jakkolwiek

wódz Elepari wyrażał się pogardliwie o kuchni europejskiej

umiał jednak ją cenić i z wielkim smakiem zajadał wyszu

kane potrawy, które Poluks na rozkaz jego przyrządzał.

Ale stare baby sekutnice nienawidziły murzyna i gdyby

to od nich zależało, byłby już niezawodnie sam poszedł na

rożen, zamiast przyrządzać rozmaite smaczne frykasy. Ile

razy która go spostrzegła, zaraz zaczynała mruczeć i zęby

groźnie wystawiać, nie gorzej od psów. Nieszczęśliwy Po

luks tak się ich obawiał, że gdy którą napotkał, drżał od

stóp do głowy i bladł pomimo hebanowej cery; umykał też

zwykle coprędzej do mieszkania wodza, gdzie jeszcze czuł

się najbezpieczniejszym. Starał się o ile możności unikać

oczu ludzkich i tylko w koniecznej potrzebie wychodził ze

swego szałasu.

Głównem, jedynem zadaniem całego pokolenia było

zaspokojenie głodu, wszelkie usiłowania w tym celu były

zwócone. Od samego rana wszyscy mieszkańcy, mężczy

źni, kobiety, dzieci, rozpraszali się po wybrzeżu i na skraju

lasu, szukając zapasów żywności. Zazwyczaj też, gdy wo

da w morzu się podniesie, muszą poprzestawać na małem,

lecz gdy opadnie, odkrywając ławice szuwarów, połów jest

obfity i wówczas sute wyprawiają się uczty. Jeżeli woda

przez czas dłuższy nie opada, kobiety muszą się w niej za

nurzać i z wielkim trudem wydobywać z głębin morskich

ulubione muszle.

Zwykle we dwie wybierają się na ten połów; jedna

u wiązu je sobie do boku koszyk z łoziny, druga kieruje czół

nem, a gdy kobieta z koszykiem wskoczy do wody, głową

naprzód, tamta czeka na nią, utrzymując czółno nieru

chome. Połów podwodny trwa zwykle dwie lub trzy minu

ty, potem czarna głowa ukazuje się ponad wodą, chude,

długie ramiona wieszają się u brzegu czółna. Kobieta

wypoczywa tak chwil kilka, oddaje towarzyszce muszle i

koszyka i drugi raz się zanurza. Powtarza się to poty, pó

ki jej zupełnie siły nie opuszczą. Wówczas dopiero siada w

czółnie, a druga z kolei idzie do wody. Gdy już obie wy

czerpią siły, powacają do brzegu, każda pędem biegnie do

swego wigwamu, sadowi się tuż przy ogniu, ażeby się

ogrzać i osuszyć. Zdobycz swoją pozostawiają w czółnie,

mężczyźni ją stamtąd zabierają.

Następnie rozpoczyna się uczta, wszyscy rozrywają

smakowite „owoce morskie", bo tak nazywają krajowcy

Ziemi Ognistej te muszle, które są dla nich najmilszym

przysmakiem. Rzadko jednak się zdarza, aby połów był

obfity, a uczta prawdziwie suta. Zazwyczaj biedne kobie

ciska po kilkagodzinnej uciążliwej pracy zaledwie tyle uz

bierają, aby głód swoich rodzin zaspokoić.

I psy także tak samo, jak nieszczęśliwe te kobiety,

muszą dostarczać żywności swym panom. Dzicy przyu

czają je do polowania, które odbywa się w czasie odpływu

morza. Gdy woda opadnie, a skały z niej się wynurzą, psy

zaczajają się w szczelinach, lub w gąszczach szuwarów.

Ptaki morskie czatują tam także zazwyczaj na jakąś zdo

bycz i poszukując różnych drobnych stworzeń, nie zwaca

ją po większej części uwagi na kudłatego czworonoga, któ

ry ma minkę tak niewinną, spokojną, a pyszczek spiczasty,

szczelnie zamknięty, przytula skromnie do łapek. Wiedzą

przecież, że ten zwierz niema skrzydeł, nie dogoni ich y.

powietrzu, nie potrzebują go się więc obawiać. Lecz pies

czeka cierpliwie, ani się poruszy, a gdy ptak się zbliży,

rzuca się na niego z chyżością kota, chwyta w swoją pasz

czę i dusi. Myśliwy podbiega natychmiast i wydziera mu

zdobycz, a pies poraz drugi staje na czatach.

W czasie odpływu cała ludność krąży po wybrzeżu,

szukając muszel, często jednak nadaremnie, gdy bowiem

przez parę miesięcy raz poraz zabierają wszystko, co morze

na brzeg wyrzuca, plonu w końcu zabraknąć musi i pozo

stają tylko drobniejsze i gorsze gatunki muszel. Muszą

więc dalej wędrować, lecz i tam nie zawsze im się powodzi,

jeśli ich wyprzedzili inni.

W cieplejszej porze roku, w miesiącach letnich, mie

szkańcy Ziemi Ognistej nie są przynajmniej ciężkim gło

dem trapieni: polowanie i rybołówstwo dostarcza im do

statecznej ilości pokarmu, mają też w dodatku różne jago

dy i owoce leśne. Lecz zimą wszystko naraz ich opuszcza.

Nie umieją solić lub wędzić ryby, nie uprawiają żadnego

zboża, nie mają najmniejszej przezorności i dość, aby bu

rza potrwała dni kilka, a klęska głodowa może spaść na

nich tak niespodzianie, że odrazu dochodzą do ostatecznej

nędzy. A trzeba wiedzieć, że burze ustawicznie prawie na

wiedzają okolice przylądka Horn przez pięć lub sześć mie

sięcy w roku.

Dnia pewnego ehkolepi od samego rana byli wszyscy

w najgorszym humorze. Chociaż nigdy wobec więźniów

nie odznaczali się słodyczą, dziś jednak groźniejsze jeszcze

niż zwykle mieli miny i srożej na nich spoglądali. Nawał

nica szalała przez dwa dni z rzędu, niepodobna było ryb ło *

wić, muszel zabrakło już na wybrzeżu i na pobliskiej ławi

cy szuwarów, o milę dokoła nie można było znaleźć żadnych

jagód, zwierzyna uciekła gdzieś daleko, nawet grzyby w

lesie wyzbierano co do jednego i korę jadalną pozdzierano

z drzew do szczętu. Głód zaczynał na dobre dawać się we

znaki mieszkańcom obozowiska i widocznie się nad tem na

radzano, jakby tej klęsce zapobiedz.

Dzicy krążyli po obozie, jak zgłodniałe wilki, wypa

trujące ofiary, na któraby się rzucić mogły. Nareszcie

starszyzna zgromadziła się w miejscu odosobnionem na na

radę, kobiety stanęły dokoła, przysłuchując się uważnie.

Przedmiot rozpraw musiał być nadzwyczaj ważny i zajmu

jący, sądząc z natężonej uwagi słuchaczek, z gwałtow

nych ruchów i wykrzykników namiętnych, które się wyry

wały z piersi mówców. Kapitan Ganey nie rozumiał ani

słowa, a jednak odgadł odrazu, o co im idzie. Wszystko to

zapowiadało straszliwe niebezpieczeństwo, a na samą myśl

o tem, co mogło spotkać najdroższe mu istoty, biedny kapi

tan truchlał i w duszy jego toczyła się straszna walka: je

śli nie mógł żony i córki uratować od śmierci, czyż nit

miał prawa uchronić ich przynajmniej od najokropniej

szych męczarni ? Zebrał więc wszystkie siły ducha i posta

nowił nie odstępować ich na krok aż do chwili ostatecznej...

Nagle usłyszał krzyki głośniejsze jeszcze, powtarza

no wyrazy, których znaczenie było mu aż nadto dobrze

z nae:

— Ikal akinisz L. S z i o k e... — i wskazy

wano nieszczęśliwego Poluksa. Stara jakaś jędza najzaw

zięciej wzeszczała i machała rękami, biegnąc za przera

żonym murzynem.

Niebyło wątpliwości, on to skazany był na smierć

dla zaspokojenia głodu żarłocznej zgrai. Zrozumiał też

nieborak, co się święci, stanął, przyparty do ogrodzenia,

wiedział, że nie ucieknie, spoglądał więc tylko miłosiernie

na swych prześladowców, próbował litość w nich obudzić.

Nadaremnie, na tych twarzach nie widać śladu uczucia

ludzkiego. Biedny murzyn zwaca z kolei wzrok na towa

rzyszy niedoli, jakby ich chciał pytać, czy nic nie uczynią,

aby go uratować? Lecz o to może być spokojny. Kapitan

Ganey nie opuści wiernego sługi, stanie w jego obronie,

woli on zginąć odrazu razem z ukochanemi istotami w wal

ce nierównej, aniżeli patrzeć na ich cierpienia i powolne

konanie. Bo walka ta nie może mieć innego końca, łudzić

się niepodobna, sześciu ludzi bezbronnych i dwie słabe ko

biety, nie mogą się oprzeć przemagającej sile tej gromady

zażartych potworów.

A wtem wódz ukazuje się nagle na podwórzu, zapew

ne hałasem zwabiony. Przemawia do tłumu, daje znaki,

aby się uciszono. Czy to być może? czyżby dziki Elepari

miał w sercu uczucia ludzkości i chciał jeńców ocalić? Ka

pitan Ganey nie śmie się tego spodziewać. A jednak oczy

wiście wódz nie pochwala postanowienia starszyzny, gdyż

kilku mówców występuje z szeregów, coś mu przekłada z

wielkiem ożywieniem, on im zaprzecza, nakazuje milczenie

Lecz coż to za zwot nowy w naradach ? Wódz wska

zuj e wigwTam, w którym kapitan Ganey tuli do siebie stru

chlałe kobiety, tłumy z okrzykami radości zwacają się w

tę stronę, sam Elepari idzie naprzód, mężczyźni uzbrajają

się w włócznie i siekiery, kobiety chwytają kije i kamie

nie, dzikie, straszne namiętności malują się na tych twa

rzach bydlęcych. Kapitan Ganey czuje, że śmierć jest

bliska, myśli już tylko o tem, aby drogo sprzedać życie

własne i życie ukochanych. Zacny człowiek otacza ramio

nami żonę i córkę, przyciska je do łona, gdyby miał w tej

Ziemia Ognista.

iiwili nóż w ręku, możeby nie zdołał odeprzeć straszliwej

pokusy uprzedzenia morderców... Kobiety nie tracą przy

tomności umysłu, uspakajają go, upewniają, że śmierć nie

jest straszną dla nich, byle zginęły z nim razem...

A wtem nowe okrzyki dają się słyszeć, tłum zatrzy

muje się, odwaca w inną stronę. Kobieta, stojąca na

warcie przy moście, nadbiega, daje jakieś znaki, wymachu

je rękami i woła w niebogłosy:

— Kabrelna!... KabrelnaL. (Idą! idą!).

Któż to idzie ? Więźniowie odgadnąć nie mogą. Waż

na to jednak musi być wiadomość, gdyż ogromne wywoła

ła ważenie, tłum zdaje się zapominać o krwiożerczych

swoich zamiarach, rozbiega się szybko w różne strony. Ko

biety ukrywają się w wigwamach, mężczyźni wchodzą tam

takża, lecz po chwili ukazują się znowu, mają na sobie cały

rynsztunek wojenny, jakgdyby gotowi byli śpieszyć na

spotkanie nieprzyjaciela.

Nieprzyjaciel ten zbliża się weszcie o tyle, że go wi

dzieć można, więźniowie nie mogą zrazu rozpoznać, co to

za rodzaj wojska wkracza tak śmiało na ziemię elikolepów.

Oddział jest dość znaczny, a musi się uszykować długim

rzędem, wojownicy postępują jeden za drugim po moście i

nikt im nie stawia przeszkody. Teraz już można ich obej

rzeć dokładniej, trudno jednakże zrozumieć, co to są za

istoty. Głowy ogromne, do ludzkich podobne, osadzone

dziwacznie, bez szyi, każda głowa sterczy na cielsku ol

brzymiej grubości, które podtrzymują cienkie, krótkie

nóżki.

Dopiero gdy osobliwy ten oddział stanął już w pobli

żu obozu, można było w dziwnych tych istotach rozpoznać

łudzi, i to bardzo zbliżonych do elikolepów, jednem słowem

krajowców Ziemi Ognistej, lecz prawdopodobnie do innego

plemienia należących. Każdy z nich niósł na sobie olbrzy

mi połeć słoniny wielorybiej w taki sposób, że przez otwór

przebity po samym środku przechodziła głowa, a boki spa

dały mu na plecy i na piersi, nakształt ornata. Dziwny ten

strój nadawał im prawdziwie fantastyczną postać.

Gdy wszyscy się zatrzymali, jeden wystąpił naprzód,

wódz elikolepów stanął naprzeciw niego, dalej uszykowali

się wojownicy z bronią w ręku i rozpoczęła się rozmowa.

XVIII.

UKŁADY.

— Słuchaj, Elepari! — mówił ów parlamentarz —

przyszliśmy tu w poselstwie od królowej teneków Okaszlu,

przynosimy ci słowa pokoju i zgody. Królowa nasza do

wiedziała się, że masz w obozie swoim jeńców białych. Wie

ona także, iż pomiędzy nimi znajdują się rodzice i siostra

człowieka, który niegdyś w stronach oddalonych, na ziemi

białych ludzi stanął w obronie jej i twojej zarazem. Chcia

łaby za to uratować tych jeńców. Posłuchaj więc, co ci

kazała powiedzieć, tobie i dzielnym wojownikom twoim.

Ogromny wieloryb osiadł onegdaj na mieliźnie, na gruntach

teneków. Okaszlu wie dobrze, iż mężni elikolepi nade

wszystko lubią wyborny tłuszcz wielorybi. Ofiaruje ci

zatem to wszystko, co tu widzisz, tyle smacznego tłuszczu,

ile go mogło udźwignąć na plecach trzydziestu ludzi, wza

mian za jeńców białych...

Szmer zadowolenia ozwał się w szeregach elikolepów,

wspaniały dar królowej teneków uradował ich niezmiernie.

Mieli wprawdzie ogromną ochotę zakosztować mięsa ludzi

białych, a przedewszystkiem murzyna, lecz taki zapas

przepysznego tłuszczu wielorybiego nie był także do po

gardzenia. Zyskaliby nawet z pewnością na zamianie, bo

jeńcy nieszczególnie byli utuczeni, a w więzieniu schudli

jeszcze bardziej; kto tam wie, jakby po upieczeniu smako

wali. Co do tłuszczu wieloryba, nie było najmniejszej

wątpliwości, jest to przysmak, nie mający sobie równego

w oczach elikolepa i przysmak ten był tuż pod ręką, dość

było zdjąć go z pleców teneków i prosto do ust ponieść.

A jednak Elepari nic nie odpowiedział. Zamyślił się

głęboko, widok ulubionego przysmaku nie olśnił go tak,

jak innych, przyszło mu bowiem do głowy, że z tego posel

stwa większe jeszcze korzyści wyciągnąć można. Naresz

cie odezwał się w te słowa:

— Okaszlu jest wielką królową, a Elepari wodzem

potężnym. Na to, coście powiedzieli, taką wam daję odpo

wiedź : Elepari wypuści na wolność jeńców białych, którzy

są tu w jego wigwamie, ale pod następującemi warunkami:

Okaszlu przyśle nam jeszcze drugie tyle tłuszczu wielory

biego, następnie Elepari zostanie mężem Okaszlu, ażeby

elikolepi i tenekowie stanowili jeden naród.

Niepodobna opisać zachwytu i uwielbienia, które się

odmalowało na bydlęcych twarzach elikolepów, gdy usły

szeli te słowa swojego wodza. Teraz dopiero zrozumieli,

co to za mądry człowiek był ten Elepari; oni gotowi byli

wydać natychmiast jeńców za trzydzieści połci słoniny, a

on dwa razy tyle jak nic utarguje! Lecz poseł królowej te

neków inaczej te rzeczy rozumiał, odrzekł więc z godno

ścią:

— Nie do mnie należy postanawiać o małżeństwie

Okaszlu, ani wspaniałe jej dary podwajać. Doniosę więc

tem królowej, ona uczyni, co jej się podoba.

Mówiąc to, odwócił się odszedł poważnie waz z ca

łą gromadkę towarzyszy. Stało się to nadzwyczaj szybko

Elepari po chwili dopiero zrozumiał, że takie nieroztropne

zerwanie układów mogło go narazić na wielkie nieprzyje

mności ze strony zawiedzionych poddanych. Nie tracąc

jednak przytomności umysłu, zwóci! się do wojowników

swoich i rzekł:

— Czy dostaniemy drugie tyle tłuszczu, czy nie, zaw

sze bezpieczniej zabrać to, co jest pod ręką. Nic łatwiej

szego jak dogonić tych ludzi, wszak prawda?

Pomysł ten, jakkolwiek przeciwny wszelkim prawom

międzynarodowym, zachwycił jednak dzikich do najwyż

szego stopnia.

— Tak!... tak!... wybornie, zabierzmy słoninę! —

wołano zewsząd z zapałem

Zamierzona wyprawa niezwłocznie wykonaną zosta

ła, kilkudziesięciu mężczyzn i tyleż kobiet rzuciło się w po

goń za poselstwem królowej teneków, zaskoczono z niena

cka bezbronną gromadkę, otoczono ją dokoła i przemocą

zmuszono do poddania.

— Chcieliśmy wam oszczędzić trudu — mówił Ele

pari na pocieszenie — poco macie dźwigać dwa razy takie

ciężary? Nie zmieniam jednak mego słowa, bardzo będę

szczęśliwy, jeśli Okaszlu na warunki moje przystanie z do

brej woli.

Tenekowie odeszli ze wstydem, a elikolepi powócili

tryumfalnie do obozu, niosąc skarby, niezbyt szlachetnie

zdobyte. Niezwłocznie też rozpoczęła się wspaniała uczta.

mi

Łatwo sobie wyobrazić zmartwienie i oburzenie kró

lowej Okaszlu, gdy posłowie powócili i opowiedzieli, co ich

spotkało. Upewniała Henryka, że nawet pośród dzikich

ludzi nikczemność podobna bardzo rzadko się przytrafia.

Tylko taki łotr jak Elepari mógł się na to odważyć. A co

do propozycji małżeństwa, była to z jego strony bezczel

ność niepojęta, wiedział on doskonale, że nigdy jej ręki nie

otrzyma. Skoro więc nie chciał układów pokojowych, od

powiadał na nie obelgą, należało to uważać za wypowiedze

nie wojny i nic nie pozostawało innego, tylko gotować się

niezwłocznie do walki.

— Ach! żeby tak ze trzy, cztery strzelby, poradzili

byśmy sobie łatwo z tą hałastrą — zawołał Henryk Che

ster.

— Jeżeli o to tylko idzie — ozwała się Okaszlu — to

ja mam strzelby. Jest tu skrzynia, którą przywiozłam z

Europy; dotychczas jej nie otwierałam jeszcze...

— A czy znajdzie się i amunicja?

— Zapewne. Nigdy mi na myśl nie przyszło zaj

rzeć do tej skrzyni. Ale zobaczymy...

W mgnieniu oka odszukano szanowną skrzynię, która

złożona była waz z kilku innemi pakami, także szczelnie

zamkniętemi, w osobnym składzie, przytykającym do

apartamentu królowej. Znalazło się w skrzyni sześć

strzelb skałkowych; broń tego rodzaju już wprawdzie wy

szła z użycia w Europie, lecz tu nie potrzeba było lepszej.

Oprócz tego wydobyto z tego skarbca sześć dużych pisto

letów, tyleż pałaszy, weszcie dwieście nabojów, dziesięć

worków kul i dziesięć paczek prochu, a wszystko to wybor

nie było zachowane. Odkrycie kopalni złota nie mogłoby

tak uradować Henryka, jak widok tej zbrojowni.

— Teraz zwycięstwo jest w naszych rękach! — wo

łał z zapałem, wyjmuując wszystkie te bogactwa jedne po

dzugich ze skrzyni — w rękach swych mamy życie i wy

bawienie naszyych przyjacioł!... A czy i w tych innych pa

kach jest także broń?—dodał, wskazując zakurzone skrzy

nie, stojące w tym samym składzie i nietknięte od czasu,

gdy je pozamykano w Anglji, wyprawiając w drogę młodą

Okaszlu.

— Nie sądzę — odrzekła królowa — zdaje mi się, że

tam są rozmaite narzędzia, niezbyt potrzebne moim pod

danym. Możemy zobaczyć w każdym razie...

Otworzono drugą skrzynię, a widok jej zawartości w

zachwyt wprawił Seagriff a. Byłyr tam wszelkiego rodzaju

narzędzia i przybory ciesielskie i stolarskie: piły, heble,

obcęgi, świdry, młotki, śruby i gwoździe rozmaitych roz

miarów i kształtów.

Seagriff padł na kolana przy otwartej skrzyni. Ze

czcią prawdziwą wyjmował i oglądał wszystkie te narzę

dzia, z któremi się znał tak dobrze i których brak najdot

kliwiej mu się czuć dawał, bo bez nich był tak, jakby bez

rak.

— O, teraz cokolwiekbądź się stanie, możemy być

pewni przynajmniej, że się stąd wydostaniemy!... — mó

wił stary cieśla, ochłonąwszy ze wzruszenia o tyle, iż mógł

przyjść do słowa — mając te narzędzia w ręku, jak nic

zbuduję pyszny statek i spuszczę go na wodę...

— Bardzo to dobrze — odrzekł Henryk — ale wprzód

musimy oswobodzić kapitana i towarzyszy jego, bez nich

przecież nie odpłyniemy.

— No rozumie się, a i o pannie Madzi nie zapomni

my — rzekł Seagriff, spoglądając z ukosa na młodzieńca,

który nie wiedzieć dlaczego na te słowa zarumienił się po

same uszy i zagryzł usta.

— O nikim nie zapomnimy — odezwał się weszcie

po chwili milczenia — a tembardziej o pannie Madzi. Jest

to — dodał, zwacając się do królowej — siostra Neda Ga

neya, tego młodego marynarza, który pokonał waz ze mną

,,szczury portowe" owego dnia, gdyśmy się poraz pierwszy

spotkali w Portsmouth.

Rzecz dziwna! Teraz mała królowa zarumieniła się

widocznie, pomimo ciemnej cery. Usta jej drżały lekko,

gdy przemówiła:

— A czy ten młody marynarz, p. Ned Ganey, jesr

także jeńcem? — spytała niespokojnie.

— Na nieszczęście nie wiemy, co się z nim dzieje, bo

znikł nam z oczu ze swoją łodzią po rozbiciu okrętu—i

Henryk onowiedział wszystko, o czem czytelnicy nasi już

wiedzą.

Okaszlu niezmiernie była wzruszona, słuchała tego

opowiadania a oczy jej napełniły się łzami. Niedługo jed

nak poddawała się smutnym ważeniom, z wielką energją

zaczęła wydawać rozkazy i naglić na poddanych swoich,

aby jaknajspieszniej czynili przygotowania do wojennej

wyprawy. Ogromny ruch powstał w całem obozowisku,

wojownicy opatrywali broń, siekierki, włócznie i proce.

spuszczali czółna na wodę, wzało wszędzie, jak w ulu. Ma

ła królowa chwilami patrzała na te przygotowania z gorą

czkowem zajęciem, to znów wpadała w smutek ponury.

— To jednak izecz dziwna — rzekł raz Henryk Che

ster — że owe skrzynie, a zwłaszcza ta, która broń w so

bie zawierała, pozostały dotąd nierozpakowane. Wszak te

strzelby, te pistolety, dałyby odrazu tenekom ogromną

przewagę nad wszystkiemi innemi plemionami.

— Ja dobrze nie wiem, jak się to stało — odrzekła

Okaszlu — trochę w tem było niedbalstwa z mojej strony,

a trochę i dyplomacji. Sama nie umiałabym użyć tej bro

ni, nie chciałabym zaś powierzyć jej żadnemu z moich wo

dzów, bo mógłby tego nadużyć, przywłaszczyć sobie wła

dzę i panowanie z moją szkodą.

— A nas się wasza królewska mość wcale nie oba

wiasz? — zapytał Henryk, śmiejąc się — a nuż my z Sea

griffem a może i z Nedem, jeśli go odszukamy, zechcemy

zdobyć orężem posiadłości teneków i ogłosimy którego z

naszych, choćby naprzykład Neda, królem Ziemi Ognistej!

— O! cóżby to było za szczęście!... — wykrzyknęła

Okaszlu bez namysłu — a spostrzegłszy się, że ten wykrzy

knik mógł dać wiele do myślenia, mówiła dalej:

— Tak, w rzeczy samej, byłoby to prawdziwe szczę

ście dla tej ziemi i dla jej mieszkańców, gdyby rozumny

i przedsiębiorczy europejczyk objął tu władzę i zaprowa

dzi! stopniowo obyczaje świata cywilizowanego. Ręka ko

biety jest na to za słaba, zrozumiałam to oddawna i nie pró

bowałam nawet wywierać podobnego wpływu na moich.

współbraci, bo wiem, że to byłoby nadaremnie. Meżczy

mógłby dużo, bardzo dużo zrobić!...

Tak, tak, niezawodnie, byłoby to szczytne i piek

ne zadanie dla cywilizowanego człowieka — odezwał sie

Seagriff, gładząc brodę z taką miną, jakgdyby młoda kró

lowa jego samego chciała mianować wodzem i królem te

neków — je jednak co innego mam na myśli. Nicbym nie

pragnął, daję słowo, tylko zbudować ładny trójmaszto

wiec, napełnić po brzegi skórami fok i popłynąć do Nowe

go Yorlcu, a spieniężywszy to wszystko za dobrą cenę, żyć

sobie spokojnie z uciułanego kapitaliku w jakiem miłem

ustroniu...

XIX.

ZARĘCZYNY SOLENNE.

Elepari wiedział doskonale, że niegodny czyn jego

nie mógł mu ujść bezkarnie. Wiedział on także, iż teneko

wie liczniejsi byli daleko od elikolepów i pokonają go z ła

twością, gdyby przyszło do otwartej walki. To też przez

całą noc myslał nad tem, jakim by sposobem zawiązać na

nowo zerwane układy.

A nie było czasu do stracenia, gdyż dnia następnego

o ósmej zrana dano mu znać, że flotylla wojenna teneków

ukazała się na morzu. Flotylla składała się z czterdziestu

łodzi, na każdej siedziało dwunastu zbrojnych ludzi, co ra

zem przedstawiało wojowników. Elepari miał obecnie

pod swojemi rozkazami ludzi, nie licząc kobiet. Na te

raz więc przynajmniej przewaga liczby była po jego stro

nie, a i położenie elikolepów przedstawiało się niewątpli

wie o wiele korzystniej. Tenekowie bowiem musieli albo

pod samym obozem na ląd wysiadać, a zatem narazić się

na grad dzirytów i kamieni, albo defilować po jednemu

przez wąski pas ziemi i przez most od strony przeciwnej.

Wreszcie Elepari liczył na starą swoją strzelbę, która

dotąd zwykle postrach siała pomiędzy krajowcami, cho

ciaż od pewnego czasu musiał dodawać tłuczonego węgla

do prochu, w obawie, aby mu nie zabrakło amunicji.

Jakież było jego zdziwienie, gdy tenekowie zamiast

przybijać do lądu uszykowali swoje łodzie szeregiem na

morzu, w takiem oddaleniu od brzegu, że pociski z proc

nie mogły ich dosięgnąć.

Jakkolwiek nie rozumiał taktyki, Elepari kazał swo

im wojownikom stanąć na wybrzeżu, aby mogli w razie

napaści odeprzeć nieprzyjaciela. A wtem niespodzianie z

czółen ozwały się strzały palnej broni, kilku elikolepów

ranionych z wzaskiem padło na piasek nadbrzeżny, resztn

przerażona zaczęła co żywo umykać na wszystkie strony.

Elepari rozzłoszczony próbował ich powstrzymać, weszcie

dobył swojej słynnej strzelby, wypalił, lecz proch musiał

stracić zupełnie siłę wskutek owych domieszek, zamiast

strzału dał się słyszeć trzask przygłuszony...

Tymczasem z czółen teneków ozwała się druga salwa,

nieliczna garstka elikolepów, która jeszcze wytrwała przy

boku wodza, zaczęła umykać w popłochu, wszystko co żyło

pochowało się po szałasach, lub drapnęło do lasu.

Wówczas łodzie teneków zwolna, w największym po

rządku przybiły do brzegu, ludzie wysiedli i śpiesznie

wkroczyli do obozu. Tenekowie w przeciągu kwadransa za

łatwili się z nieprzyjacielem. Wszyscy wojownicy, zasko

czeni z nienacka w szałasach składali broń i zdawali się

na łaskę zwycięzców, kobiety ukrywały się po kątach z

dziećmi drżąc ze strachu, słowem tryumf był zupełny,

a obeszło się przytem bez wielkich klęsk, żeden z elikole

pów nie był ciężko raniony, tenekowie zaś wyszli z walki

bez najmniejszego zadraśnięcia.

Henryk Chester biegał bez tchu prawie na wszystkie

strony, szukając jeńców, nigdzie ich jednak znaleść nie

mógł. Serce jego ścisnęła trwoga okropna. Czyżby nikcze

mny Elepari widząc się pokonanym zamordować miał bez

bronne kobiety, biednego kapitana Ganeya, poczciwego

sternika i innych?... O! gdyby tak było, łotr ten zasłużył

by na karę najcięższą! I nie minęłaby go z pewnością!...

Lecz czyliż zemsta powóciłaby życie Madzi i jej rodzi

com?... Henryk odpychał od siebie tę myśl okropną, a je

dnak wszystko zdawało się ją potwierdzać; przejrzał już

całe obozowisko, zajrzał do każdego szałasu, lecz nigdzie

nie było śladu neiszczęśliwych więźniów.

Królowa Okaszlu ostatnia na ląd wysiadła, otoczona

przybocznym swym orszakiem. Kazała przyprowadzić wo

dza elikolepów, którego kilku wojowników uwięziło. Ele

pari nie wyglądał wcale przygnębiony swoją porażką, nie

spuścił głowy i zuchwale spoglądał na królowę teneków.

— Zwyciężyłaś — rzekł do niej — ale mam w ręku

zemstę gotową. Nie oddam ci jeńców białych, którzy są

w mojej mocy, a gdyby mi włos spadł z głowy, zginą

wszyscy co do jednego. Są oni ukryci w takiem miejscu,

gdzie ich nikt, oprócz mnie, nie znajdzie.

Elepari powiedział to po angielsku, chciał bowiem,

aby sprzymierzeńcy królowej go zrozumieli. Poznał też od

razu, spojrzawszy na śmiertelnie bladą twarz Henryka, że

nie chybił celu.

— Jakto, Elepari! — zawołał młodzieniec — czyż

by taki wódz dzielny i potężny, człowiek, który zwiedził

kraje białych ludzi i żył z nimi w przyjaźni, mógł zamordo

wać niewinne dziewczę, ojca jej, matkę i kilku zacnych

marynarzy, aby dogodzić niesłusznej zemście? Czyż nie

pamiętasz, jak kiedyś brat tej dziewczyny stanął waz ze

mną w obronie twojej ?

Uśmiech okrutny wykrzywił usta dzikiego wodza,

winszował sobie, że wpadł na ten pomysł i znalazł sposób

upokorzenia zwycięzców.

— Młoda dziewczyna waz rodzicami i przyjaciółmi

znajduje się w jaskini niedostępnej i mnie jednemu zna

nej — rzekł z zimnem szyderstwem — sam ich tam odpro

wadziłem zeszłej nocy. Zginą niezadługo z głodu, jeżeli

Okaszlu nie spełni mojego żądania.

Okaszlu słuchała w milczeniu. Straszna walka od

bywała się w jej duszy, nie dała jednak poznać po sobie

żadnego wzruszenia i rzekła obojętnie:

— Żądaj odemnie rzeczy możliwych, a zgodzę się na

wszystko najchętniej.

— Wiesz bardzo dobrze, czego żądam od ciebie —

odrzekł Elepari z czelnością — wczoraj ci to kazałem po

wiedzieć: chcę abyś dała jeszcze trzydzieści połci słoniny

moim ludziom i została moją żoną, a wówczas elikolepi i

tenekowie będą jednym ludem.

Henryk Chester mimowoli zwócił na małą królową

wzrok błagalny i przeraził się na widok bladości śmiertel

nej, która pokryła jej oblicze. Lecz i ona spostrzegła wy

raz prośby i rozpaczy w jego oczach. Postanowiła użyć

wszelkich środków, aby przełamać upór niegodziwego

I Wodza.

— Elepari — rzekła — żądasz trzydziestu połci sło

niny, a ja ci dam całego wieloryba, któregośmy zaledwie

napoczęli. Dodam do tego dwie strzelby, zapas amunicji,

dwa pałasze, sztukę tkaniny czerwonej, cl wie bransoletki

srebrne i pozwolę twoim ludziom polować i ryby łowić na

moich wodach. Ale nie wymagaj mojej ręki, na to jedno

nie moge się zgodzić.

— A więc dobrze, jeńcy biali zginą z głodu — od

parł Elepari z największą obojętnością.

Biedna Okaszlu spojrzała na Henryka i taką strasz

ną rozpacz wyczytała w ego oczach, że nei mogła znieść

tego widoku, zalała się łzami.

Potem nagle podniosła głowę, pokonała wzruszenie,

chwyciła rękę młodego marynarza w swoje dłonie i rze

kła cichym, lecz pewnym głosem:

— Przekonasz się pan, że Okaszlu umie być wdzię

czną, umie się poświęcić dla dobroczyńców swoich, — a

zwacając się do wodza elikolepów, dodała, — Elepari,

jeżeli inaczej być nie może, przyjmuje twoje warunki...

Poślij po jeńców i niechaj zgoda będzie pomiędzy nami

i ludami naszemi....

Elepari wiedział doskonale, że mógł liczyć na słowo

królowej teneków, nie przyszło mu nawet na myśl żądać

innej jakiejś rękojmi. Dzika radość zabłysła w jego oczach

przywołał dwuch wojowników i udał się niezwłocznie po

jeńców. Zapowiedział jednak, że potrzebuje na to kilku go

dzin, aby się dostać do jaskini, gdzie byli ukryci i przy

rzekł odprowadzić ich wprost do rezydencji Okaszlu. Kró

lowa teneków postanowiła zatem powócić niezwłocznie

do domu waz z przyjaciółmi i tam wszystko przygotować

do uczty, przy której miały się odbyć solenne zaręczyny.

Wiadomość o zawarciu pokoju na tak korzystnych

warunkach uradowała niezmiernie elikolepów, a Okaszlu

podbiła ostatecznie serca tych nowych swoich poddanych,

obiecując im przysłać świeży zapas ulubionego tłuszczu

. wieloryba. Rozstano się zatem w najlepszej zgodzie, po

śród okrzyków wesela i zobopólnych obietnic przyjaźni i

jedności niezmiennej.

— Nie, nie, pan tego pojąć nie możesz, jak ja strasz

nie cierpię. Ze wszystkich moich rodaków, Elepari jest dla

mnie najwstrętniejszy... Postanowiłam nigdy nie iść za

mąż... Ach! czyż mogłam przewidzieć!...

I umilkła, tylko w duszy powtarzała sobie:

— Nie może być inaczej, muszę się poświęcić dla

uratowania ludzi białych. Oni mi tyle dobrego zrobili, by

ło mi tak dobrze w ich kraju, kochali mię tam wszyscy,

a brat tej młodej dziewczyny, syn tego kapitana, stanął

w obronie mojej, nie znając mnie wcale... Jeśli on żyje,

to się dowie o tem, że umiałam być wdzięczną, rodzice i

siostra mu to powiedzą; może wówczas przypomni sobie

obcą dziewczynę, którą tak dzielnie ratował i wspomni

mnie życzliwie... Oni powócą do kraju i wszyscy będą

szczęśliwi... i mnie, mnie jednej zawdzięczać będą swoje

szczęście... i nie zapomną o mnie, bo ludzie biali są szla

chetni...

Ziemia Ognista.

Takie i tym podobne myśli umacniały poczciwą, na

wpół dziką dziewczynę w powziętem postanowieniu i pod

trzymywały jej odwagę. Nie umiała ona rozumować, lecz

umiała być wdzięczną i nie wahała się spełnić dla tej

wdzięczności największego poświęcenia.

Henryk nie rozumiał zapewne doniosłości tej ofiary,

a jednak serdecznie mu było żal biednej królowej i łamał

sobie nad tem głowę, jakimby sposobem ją znów z kolei

wyrwać ze szponów łotra. Musiał jednak przyznać, że nie

było na to żadnego sposobu, przyrzeczenie dane dobrowol

nie musiało być spełnione, złamanie słowa, nawet wobec

takiego niegodziwca, jak wódz elikolepów, byłoby zdroż

nością i on, człowiek cywilizowany, nie mógł przecież na

mawiać do tego królowej teneków.

Gdy tak rozmyślał, przechadzając się przed szałasem

Okaszlu, uczuł nagle dotknięcie czyjejś ręki na swojem

ramieniu. Odwócił się, Orundeliko stał za nim, ustrojony

dziwacznie, w kapeluszu na bakier, z laseczką w ręce, bra

kowało mu tylko szkiełka w oku. Mały człowieczek wyglą

dał dziś nadzwyczaj buńczucznie, pochylił się do ucha

Henryka i szepnął z naciskiem:

— Już ja biorę na siebie, że z tego małżeństwa nic

nie będzie — i uśmiechnął się tajemniczo.

O drugiej po południu wspaniała uczta zastawiona

była na trawniku przed szałasem królowej, w cieniu drzew

i dwiecznych. Nadszedł wkrótce i Elepari w towarzystwie

kilkunastu wojowników elikolepów, przyprowadził też we

dle przyrzeczenia kapitana Ganeya z żoną, córką i towa

rzyszami.

Któż zdoła opisać radość Henryka, gdy ujrzał

wszystkich zdrowych i całych, gdy rodzice Madzi przyci

snęli go do serca jak syna, a ona powitała tak serdecznie!..

Młoda dziewczyna pobladła troszkę, lecz teraz uśmiechnę

ła się znowu wesoło i zdawała się zapominać o przebytych

cierpieniach. Okaszlu przypomniała sobie odrazu zwy

czaje kobiet cywilizowanych, od których zresztą nigdy

zupełnie nie odwykła i zaprosiła obie panie do swoich apar

tamentów, gdzie były przybory do umywania, zwiercia

dełko, grzebienie, świeża bielizna i dość bogata garderoba

królowej; wszystko to Okaszlu oddala na ich rozkazy.

Potem wszyscy razem zasiedli do uczty. Poluks, po

mimo zmęczenia, gorliwie dopomógł kucharzom miejsco

wym w przyrządzaniu różnych smakowitych potraw, ugo

tował nawet kawę, której zapas znalazł się w spiżarni kró

lowej.

Elepari, paradnie wystrojony, promieniejący duma,

siedział po prawej stronie Okaszlu. Rozmawiał ciągle po

angielsku, chwalił się przed żeglarzami swoimi przyjazny

mi stosunkami z admirałem Fitzroyem, opowiadał o po

bycie w Europie. Okaszlu, smutna lecz spokojna, troskli

wie zajmowała się białymi swoimi gośćmi i z wyrazem

niewymownej tkliwości spoglądała na Madzię, która jej

przypominała towarzyszki z pensji angielskiej. Seagriff

z radosnemi wykrzyknikami opowiadał kapitanowi, że jest

posiadaczem wybornych narzędzi, że za sześć tygodni naj

dalej zbuduje wyborny statek i wszyscy odpłyną z try

umfem do najbliższego portu.

— Drzewa mi tu nie zabraknie — mówił, zajadając

przytem w najlepsze — a na liny znajdzie się także ma

terjał w tych lasach, widziałem tu różne włókna roślinne,

z których dzicy wyplatają maty. Może i na żagiel odszuka

się jaki kawałek płótna u tej poczciwej królowej. W każ

dym razie biorę to na siebie, że dopłyniemy sobie wzdłuż

brzegów do Montewideo, a tam już pierwszy lepszy okręt

zabierze nas i odwiezie do Nowego Yorku.

— Okręt? — powtórzył Elepari, który nadzwyczaj

był uprzejmy dla wczorajszych swych jeńców — jeżeli

idzie o okręt, to nie macie potrzeby płynąć tak daleko. Je

den z moich ludzi widział duży statek, stojący na kotwicy

w odnodze Powodzenia, o piętnaście mil stąd najwyżej.

— Czy podobna!... czy to pewna wiadomość? —

wykrzyknęło naraz kilka głosów radosnych.

— Najpewniejsza w świecie — odrzekł Elepari —

chciałem nawet wybrać się jutro w tę stronę i popró

bować, czy nie dostałbym prochu na tym okręcie.

Rozmowa nadzwyczaj się ożywiła, wszyscy rozpra

wiali o tej ważnej wiadomości aż do ukończenia obiadu.

Okaszlu kazała nareszcie podać kawę w prawdziwych

angielskich filiżankach, a w tejże samej chwili Orundeliko

wstał niepostrzeżenie, obszedł naokoło biesiadujących, sta

nął za Eleparim, przyłożył mu pistolet do skroni i zanim

tamten się obejrzał, ozwał się strzał i wódz elikolepów

padł na wznak, jakby piorunem rażony.

Okrzyk zgrozy wyrwał się ze wszystkich piersi, lecz

najspokojniej w świecie:

— No i cóż wielkiego? Okaszlu go nie chciała, a i ja

także nie chciałem, ażeby za niego wychodziła. Wszyscy

powinni być z tego zadowoleni...

XX.

ZAKOŃCZENIE.

Tak zginął Elepari, wódz najwyższy elikolepów. Nie

możemy pochwalać jego zabójcy, który w kraju cywilizo

wanym dostałby się niewątpliwie na ławę oskarżonych

i byłby skazany na surową karę. Ale w Ziemi Ognistej

prawodawstwo stoi na bardzo niskim stopniu, każdy sobie

sam wymierza sprawiedliwość, musimy też wyznać, że

gdy minęła pierwsza chwila mimowolnego przestrachu i

zdumienia nikt jakoś nie mógł się zbytecznie gniewać na

Orundelika za ten dziki pomysł. Okaszlu wprawdzie dala

dowód wielkiej surowości, rozkazała mordercy opuścić mi

ty miast dwór królewski, lecz czyniła to jedynie z poczu

cia obowiązku, niepodobna jej mieć za złe, że w głębi duszy

zadowolona była z takiego rozwiązania trudności.

Obawiano się tylko, ażeby elikolepi nie zechcieli ina

czej się zapatrywać na tę sprawę i nie wypowiedzieli woj

ny tenekom. Lecz stało się węcz przeciwnie; Elepari bu

dził w nich wprawdzie przestrach swoją strzelbą skałkową

i dlatego jedynie narzucił im swoją władzę, lecz w gruncie

wszyscy* go nienawidzili i bardzo byli radzi, że się tego

nieznośnego tyrana pozbyli. Dnia tego nawet i stara

strzelba straciła swój urok, świetne zwycięstwo, z taką

łatwością odniesione przez teneków, zachwiało zupełnie

wojenną sławę najwyższego wodza. Wreszcie powiedzmy

całą prawdę: w chwili, gdy wiadomość o tej niespodzie

wanej katastrofie doszła do wioski elikolepów, lud cały

zasiadał właśnie do sutej biesiady, nadesłanej przez kró

lową Okaszlu, nie mógł więc gniewać się na osobę, zaopa

trzoną w taką obfitość żywności. ,

Elikolepi woleli zachować zgodę i z nią i jej ludem*

powiedzieli sobie zresztą, że skoro Elepari już nie żył, to

i gniew na nicby się nie przydał i nie warto sobie psuc

apetytu dla takiej drobnostki. Uważali nawet za stosowne,

ze względu na sprawy żołądkowe, wyprawić niezwłocznie

poselstwo do królowej teneków, prosząc, aby ich raczyła

przyjąć pod swoje panowanie. Wszystko więc zakończyło

się jaknajzgodniej, bez żadnych zawikłań politycznych.

Zaraz nazajutrz mała królowa kazała przygotować

łodzie i sama postanowiła odwieść swoich gości do odnogi

Powodzenia. Tak się przywiązała do Madzi, że nie mogła

bez łez pomyśleć o rozstaniu z tą nową przyjaciółką.

Cała gromadka wesoło wybrała się w drogę, zabiera

jąc z sobą broń, zapasy żywności, wędki, słowem wszystko*

co mogło uprzyjemnić żeglugę.

Raz w życiu przecież Elepari prawdę powiedział,

ujrzano rzeczywiście w miejscu oznaczonem okręt, stojący

na kotwicy dla naprawienia drobnych jakichś uszkodzeń

Radość była jeszcze większa, gdy któś wyczytał nazwę

okrętu „Włóczęga", (Ranger) i okazało się, że,Seagriff

znał doskonale kapitana, który nim dowodził, jsłużył nie

gdyś poci jego rozkazami i odbywał z nim wyprawę na

połów fok.

Wszystkie serca mocniej uderzyły na widok cho

rągwi gwiaździstej, a jednak większa jeszcze a niespodzie

wana radość czekała kapitana, żonę jego i córkę, Henryka

i wszystkich rozbitków. Gdy zbliżyli się do „Włóczęgi"

spostrzegli nagle uwiązaną do okrętu dużą szalupę żaglo

wą, a na niej napis: „Kalypso"!... Tak, nie inaczej, to była

taż sama łódź, na której Ned odpłynął po rozbiciu okrętu.

Ale coż się z nim stało?... Może i Ned tu się znajdzie!

I, gdy zrównali się z okrętem, pierwszą istotą, ktorą

ujrzeli na pokładzie, był Ned we własnej osobie. Ned

zdrów i cały, promieniejący radością na widok rodziny,

otoczony towarzyszami niedoli, wszyscy tam byli, co do

jednego!... A więc ocaleli ci, których już opłakiwano, i

znowu wszyscy są razem, cierpienia minęły, przebyli

szczęśliwie tyle niebezpieczeństw, spotkali się nakoniec

i więcej się nie rostaną! Ze wszystkich piersi wyrwał się

okrzyk radości, załoga „Włóczęgi" z serca wtóruje wiwa

tom. W parę minut cała gromadka jest już na pokładzie,

uściskom wzajemnym, opowiadaniom niema końca.

A jednak rzecz dziwna: Okaszlu nie dzieli ogólnej ra

dości, spogląda na nich w milczeniu, ze smutkiem prawie.

Biedaczka widzi, że jest obcą pośród tej kochającej się ro

dziny, a obcą czuję się także i w własnym kraju, zanadto

wielka różnica usposobienia i wychowania dzieli ją od ro

daków; zawszeż więc ma pozostać samotną na świecie? Ni

gdy jeszcze to opuszczenie nie ciążyło jej tak, jak w tej

chwili. Wygląda przytem dziwnie zakłopotana wobec Ne

da Ganeya. Gdy poznała Henryka Chestera, tak wymow

nie umiała mu wdzięczność swófą wynurzyć za to, że ją

obronił niegdyś od napaści w porcie angielskim; a teraz

nie znalazła ani jednego stówka do powiedzenia synowi ka

pitana: powitała go tylko sztywnym, milczącym ukłonem.

Skądże znów ta różnica? Wszakże Ned Ganey bro

nił jej w owym dniu pamiętnym równie gorliwie, jak i Hen

ryk Chester?... Nikt tego pojąć nie może, a jednak niepo

dobna jej posądzać o niewdzięczność.

Ned Ganey z wzruszeniem wielkiem wita te mała

królowę, która uratowała życie rodziców jego i siostry i

gotowa była tak wielkie poświęcenie spełnić dla nich. Rad

by jej podziękować, radby okazać, że czuje głęboko, ile jej

winien, lecz czyni to z taką nieśmiałością, jakiej w innych

okolicznościach nie okazywał nigdy. Czyżby majestat kró

lewski takie na nim wywarł ważenie? Trudno to przy

puszczać, chociaż Okaszlu naprawdę zachowuje się z iście

królewską godnością i powagą.

Na szczęście kapitan okrętu przerwał kłopotliwe po

łożenie, wzywając wszystkich na podwieczorek, umyśl

nie na cześć rozbitków przygotowany. U stołu dopiero roz

mowa się ożywiła, nie brakło też do niej zajmujących

przedmiotów, dzieje tych kilku tygodni były tak obfite w

wypadki, że rozbitki nigdy się o nich dość nagadać nie

mogli.

Ned także niemało niebezpieczeństw przebył na mo

tzu, lecz nie spotkał się z krajowcami. Straciwszy z oczu

inne łodzie, młody marynarz starał się już tylko unikać

nowego rozbicia na rafach Drogi mlecznej, błądził też

długo wzdłuż wybrzeży i dotarł aż do tej odnogi, gdzie dnia

poprzedniego dopiero spotkał okręt „Włóczęgę". Poczci

wy kapitan Simpson miał właśnie z nim razem zwiedzać

wszystkie wybrzeża Ziemi Ognistej, szukając reszty roz

bitków statku „Kalypso".

Zacny to niezawodnie człowiek, ten kapitan Simpson

lecz dziwnie smutny, co się rzadko zdarza między żeglarza

mi. A smutek ten nie był bez przyczyny. Od sześciu ty

godni kapitan krążył w okolicach Ziemi Ognistej i nie na

potkał jeszcze ani jednej foki. Tymczasem polowanie na

foki jest jedynym celem jego podróży, z kilku domami han

dlowemu w Nowym Yorku pozawierał umowy, jakże się z

nich wywiąże? Foki wyginęły, znikły z powierzchni zie

mi! Ci niegodziwi krajowxy wytępić je musieli.

— Mój kapitanie, jeśli ci tylko o foki idzie, możemy

ci ich dostarczyć co niemiara — mówi Henryk Chester,

dusząc się od śmiechu na wspomnienie przygody, która ich

spotkała w kotlince.

Lecz Seagriff obyczajem amerykańskim nigdy wła

snego interesu nie spuszcza z oczu, to też rozpaczliwemi

znakami nakazuje młodzieńcowi milczenie.

— Żeśmy ich parę widzieli, to jeszcze nic nie dowo

dzi — oclzywa się stary, mrugając w sposób znaczący na

Henryka.

— Parę! — powtarza młodzieniec. — Parę! możesz

śmiało powiedzieć, żeśmy ich napotkali tysiące i setki ty

Iob

sięcy!... Widzę ja to, że mrugasz na mnie, Seagraffie, ale

bądź spokojny, jest ich tam tyle, że wystarczy i dla ka

pitana Simpsona i dla nas.

Następują wyjaśnienia, staje w końcu na tem, że

rozbitki wskażą kapitanowi niewyczerpaną kopalnię fok, k

licząc na jego wspaniałomyślność, o nagrodzie nikt nie

wspomina. Dnia następnego „Włóczęga" podniósł kotwicę

i puścił się tą samą drogą, którą niedawno w kierunku

przeciwnym przebywali nasi żeglarze.

Gdy okręt dopłynął do posiadłości teneków, wszyscy

sądzili, że królowa ich pożegna. Lecz Okaszlu ku powsze

chnemu zdziwieniu oświadczyła, iż ma ochotę zwiedzić wy

spe fok i dalej z nimi popłynie. Wysiadła tylko na godzin

kę na ląd, zajrzała do stolicy, przekonała się, iż sprawy sta

nu są w porządku i powóciła na pokład. Henryk i Madzia

towarzyszyli jej w tej wycieczce, Ned także poszedł z ni

mi, zaszła też w tym krótkim przeciągu czasu okoliczność,

która miała skutki ogromnej doniosłości dla tego zakątka

Ziemi Ognistej.

Henryk i Madzia po tak długiem rozłączeniu mieli

sobie mnóstwo ciekawych rzeczy do powiedzenia, poszli też

naprzód ścieżeczką, prowadzącą do pałacu królowej. Oka

szlu postępowała wolniej, wsparta na ramieniu Neda, a wy

glądała dziś tak wesoło, tak była ożywiona, że młodzieniec

to zauważył i rzekł:

— Zapewne pani się nudziła zdala od swego miesz

kania i pośród ludzi obcych, o których pani wkrótce zupeł

nie zapomni... — był przytem dziwnie nachmurzony i pa

trzył na młodą dziewczynę, jakby z wyrzutem.

— Czy tak pan sądzisz o mnie, panie Nedzie? — od

powiedziała Okaszlu głosem tak zmienionym, że młodzie

niec dziwnego doznał ważenia. Ona zaś odwóciła nagle

głowę, lecz nie zdołała ukryć łez, spływających po jej twa

rzy.

— Mylisz się pan — mówiła dalej po chwili — ja

nie łatwo zapominam, a raz zaciągnąwszy dług wdzięczno

ści, do śmierci o nim pamiętać będę... Lecz pan zapewne

pojąć tego nie możesz, aby dziewczyna, pochodząca z rada

dzikich krajowców, mogła mieć uczucia szlachetniejsze..

ja to wiem, ludzie biali pogardzają nami...

— O nie, to pani się mylisz — przerwał Ned z żywo

ścią niezwykłą — niesprawiedliwą pani jesteś dla mojej ro

dziny... i dla mnie... my nigdy nie zapomnimy o tem, coś

pani uczyniła dla nas. Jesteś pani najlepszą, najszlachet

niejszą kobietą, zasługujesz na uwielbienie i potrafiłbym

ci tego dowieść, gdybym miał tylko trochę dolarów... Na

nieszczęście nie mam teraz ani jednego, więc muszę to od

łożyć na później...

Co to miało znaczyć ? Młoda królowa nie zrozumiała,

lecz zagadkowe słowa Neda dały jej dużo do myślenia, za

stanawiała się nad niemi, aż póki nie stanęli u wejścia do

pałacu.

Wszystko tam było w porządku w czasie nieobecno

ści królowej. Wierni jej poddani rozebrali już zupełnie

wieloryba, stary wódz Amagua bardzo roztropnie rządził

państwem w charakterze regenta, mogła więc Okaszlu

spędzić bezpiecznie jeszcze dni parę w towarzystwie swo

ich przyjaciół.

Madzia i Henryk widocznie nie powiedzieli sobie

jeszcze wszystkiego, co mieli na sercu, gdyż znowu poszli

naprzód, zmierzając z powotem do okrętu, Okaszlu pozo

stała w tyle z Nedem, który po namyśle uważał za stosow

ne wytłómaczyć jej wyraźniej, coby zrobił, gdyby miał tro

chę dolarów w zapasie.

— Mam pani coś do powiedzenia — rzekł bez długich

omówień — chciałbym zapytać, czy zgodziłabyś się pani

za jakich lat parę zamieszkać w Nowym Yorku, jako żona

uczciwego obywatela amerykańskiego?

— Ja — odrzekła Okaszlu drżącym głosem — czyż

znalazłby się taki obywatel amerykański, coby chciał wziąć

za żonę nawpół dziką dziewczynę?

— Czernuby się nie znalazł? Znam nawet takiego,

któryby z duma i radością podał pani rękę. Na nieszczę

ście w tej chwili brak mu do tego dolarów. Ale co tu w

bawełnę obwijać, tym obywatelem jestem ja sam.

— A czy dolary koniecznie do tego potrzebne? — za

pytała Okaszlu, ochłonąwszy z gwałtownego wzruszenia.

— Ba! u nas bez dolarów niepodobna się utrzymać

z rodziną.

— Na to są przecież sposoby — mówiła mała królo

wa w zamyśleniu — dolary zarobić można. Czemużbyś

pan zresztą nie miał się wzbogacić tu, w moim kraju, gdzie

ziemia leży odłogiem i tyle jest bogactw, z których dziś

nikt nie korzysta? Biedni moi rodacy nie potrafią wyjść

ze stanu ciemnoty i upośledzenia, póki się nie znajdzie czło

wiek rozumny i przedsiębiorczy, który pokieruje nimi,

wprowadzi ich na drogę cywilizacji. Marzyłam ja o tem

sama, lecz zadanie to przechodzi siły kobiety: dzielnego,

mężczyzny na to potrzeba, dobrego, odważnego, cierpliwe

go.., sądzę, że pan byś to potrafił, panie Nedzie, czy nie

zechcesz spróbować?...

— Na honor! czemużbym nie miał spróbować? —za

wołał młody jankes wesoło. — Zależy to od pani, jestem

gotów i jeśli przyjmiesz moją rękę...

— Przyjmuję z całego serca — szepnęła mała królo

wa i rękę złożyła w jego dłoni.

Były to zaręczyny młodej pary.

„Włóczęga" popłynął dalej, wkrótce przybił do wy

spy, gdzie rozbitki widzieli ową niezmierną ilość fok, spa

dających lawiną do morza. Kapitan Simpson odzyskał

prędko wesołość, naładowawszy okręt swój po brzegi prze

pysznemi futrami. Mogł on teraz wygodzie wszystkim

kupcom w Nowym Yorku i opatrzyć na zimę w ciepłe ubra

nie wszystkie panie, tam mieszkające.

Nas jednak interesy handlowe kapitana Simpsona mniej

daleko obchodzą, niż przyszłość naszych znajomych. Ned

jest już spokojny, wie on, że Okaszlu tęskni do życia cywi

lizowanego, i że jako uległa i kochająca żona chętnie z nim

pójdzie wszędzie, gdyby mu się uprzykrzył pobyt w Ziemi

Ognistej. Postanowił jednak spróbować, czy mu się to po

słannictwo, o którem marzy młoda królowa powiedzie w

jej krainie.

Najpierw zwierzył się rodzicom, a gdy ci zamiary je

go pochwalili, Ned rozpoczął długie narady z Seagriffem i

innymi majtkami. I stanęło na tem, że stary cieśla pozo

stal z nim na ziemi teneków; pięciu dzielnych marynarzy

z załogi okrętu Kalypso przyłączyło się do nich także.

„Włóczęga" podniósł weszcie kotwicę i opuścił wy

brzeża Ziemi Ognistej, a pewnego pięknego dnia w połowie

października przybył do Nowego Yorku.

Niestety! nie można ukrywać smutnej prawdy. Kapi

tan Ganey zawiódł się bardzo na koledze swoim kapitanie

Simpsonie, którego szlachetności zaufał, gdyż ten ani po

myślał o wywdzięczeniu się za cenne wskazówki, otrzyma

ne od rozbitków. Najprostsza sprawiedliwość nakazywała,

aby im dał jakiś udział w zyskach, osiągniętych ze sprze

daży tych fok, któiych byłby nie obaczył nigdy bez ich po

mocy. Uf

Chytry jankes w ciągu podróży zapomniał zupełnie

o tej drobnej okoliczności, nigdy ani słówkiem o niej nie

wspomniał, nie okazał nawet tyle grzeczności, aby ofiaro

wać żonie i córce kapitana Ganeya po kawałku futra na

zarękawki. Nie dość na tem, po przybyciu do Nowego Yor

ku zażądał od rozbitków zapłaty za to, że ich przywiózł na

swoim okręcie.

Najgorzej wyszedł na tem nasz Henryk. Zrzuciwszy

pychę z serca, musiał się zaciągnąć jako prosty majtek do

załogi okrętu angielskiego, który odpływał do portu Por

smouth. Żeglarze nieraz bywają narażeni na takie nie

spodzianki. Lecz Henryk był pełen rezygnacji, nie mar

twił się zbytecznie swem niepowodzeniem, pewny był, że

przy wytrwałości wynagrodzi je z czasem. Kapitan Ga

ney miał zamiar niezadługo urządzić wyprawę do Ziemi

Ognistej, do wyspy fok, których kapitan Simpson prze

cież nie wytępił do szczętu. Że ta wyprawa nie mogła się

odbyć bez współudziału Henryka, o tem nawet wspominać

nie potrzebujemy.

Ale przygotowania do tej nowej podróży nie mogły

być ukończone w jednej chwili, mógł więc Henryk tym

czasem udać się do ojczyzny i obaczyć z rodziną. Po

sześciu latach nieobecności biedny chłopiec powacał z

niczem.

Pewnego dnia w grudniu duży, silny chłopak w ubio

rze marynarskim, dążył pieszo gościńcem, wiodącym do

wioski Godal i zastukał do drzwi schludnego domku. Słu

żąca otworzyła, lecz nie poznała przybysza i zapytała,

czego żąda. On nic nie odpowiedział, tylko wbiegł śpiesz

nie do małej salki jadalnej i upadł na kolana przed fote

lem, na którym siedział siwy staruszek, wygrzewając so

bie nogi przy ogniu.

— Ojcze, rzekł, wyciągając doń ręce, czy mnie nie

poznajesz?

Staruszek zadrżał, po chwili uśmiech ukazał się na

jego ustach, a łza spłynęła po pomarszczonej twarzy.

— ,AL. to ty, chłopcze! jak widzę, nie jesteś jesz

cze admirałem.

Od tej jednej złośliwej uwagi powstrzymać się nie

mógł stary ojciec, lecz jednocześnie otworzył ramiona i z

serdecznem uczuciem przycisnął do piersi marnotrawnego

syna. Nie będziemy opisywali powitania bohatera nasze

go z matką i siostrzyczką Emilcią. Nie przywiózł on im

wprawdzie obiecanych gościńców, lecz domyślacie się za

pewne, że nie miały mu tego za złe.

Henryk w pokorze przyznał się do winy i przepro

sił ojca za to, że się sprzeciwił jego woli. Opowiadał z ca

łą szczerością, jak w ciągu tych lat sześciu trapiły go usta

wicznie wyrzuty sumienia, nie był nigdy zupełnie szczę

śliwy, nawet wówczas, gdy mu się najlepiej wiodło, a nie

powodzenie obecne uważał za słuszną karę, którą sam

ściągnął na siebie nieposłuszeństwem.

— Miałem odrazu najgorsze przeczucia, wstępuj ue

na pokład tego okrętu i sprawdziły się w zupełności —

mówił raz do matki i siostry — a nie jestże to szczególne

zrządzenie Opatrzności, że jedyny dobry uczynek, jaki

spełniłem dnia tego, stając w obronie biednej dziewczyny,

nie pozostał bez nagrody i uratował mi życie? Zresztą

wszystko mie zawiodło, nawet odkrycie najbogatszej ko

palni futer na nic mi się nie zdało. Bo nie było w tem

wszystkiem błogosławieństwa ojcowskiego. Na tym świę

cie, jak sobie kto pościele, tak się wyśpi. Przed sześciu la

ty, byłem dzieckiem, nie rozumiałem tego, dziś jestem

człowiekiem dojrzałym i oczy mi się otworzyły.

Henryk nie tylko słowami, lecz czynem! dowiódł, że

winy swej szczerze żałuje i pragnie ją naprawić. Gdy

więc kapitan Ganey dał mu znać, że ma już drugi okręt i

wzywał go, aby przybycie swoje przyśpieszył, młodzieniec

zaniósł list ten ojcu i rzekł:

— Bez pozwolenia twego i błogosławieństwa, ojcze,

nie puszczę się za nic w powtórną podróż, bo jestem pew

ny, że nie wyszłoby mi to na dobre.

Staruszek jednak tym razem już się nie opierał..

przekonał się, że to było powołanie prawdziwe i Henryk

zupełnie spokojny i szczęśliwy puścił się znów na morze.

Przeczucia jego sprawdziły się zupełnie, nie doznał

w tej drugiej podróży tylu przygód nadzwyczajnych, lecz

za to odniósł większe korzyści. Kapitan Ganey powócił

na czas dłuższy do Nowego Yorku, potrzebował on już

odpoczynku, Henryk więc przyjął miejsce porucznika na

statku wielorybniczym i znów wyruszył na daleką wypra

wę. Kapitan tego okrętu zachorował i umarł w drodze;

młodzieniec go zastąpił i tak świetnie się wywiązał z tego

obowiązku, że właściciele okrętu utrzymali go na stopniu

kapitana i przypuścili do spółki. Miał więc już teraz Hen

ryk stanowisko, które mu pozwalało sięgnąć po rączkę

Madzi. Nie zwlekał długo, oświadczył się i został przy

l#ty.

A tymczasem Ned z pomocą Seagriffa i innych to

warzyszy ogromne zmiany zaprowadził w państwie tene

ków. Stary cieśla zbudował pyszny trójmasztowiec, spu

szczono go na woclę i pewnego pięknego poranku statek

ten, któremu nadano nazwę: „Nowa Kalypso", zawjhd

do Nowego Yorku, wioząc małą królową Okaszlu i jej na

rzeczonego.

Dwa śluby odbyły się razem, a nie potrzebujemy

dodawać, że wyprawa jednej i drugiej panny młodej ob

fitowała w prześliczne futra. Spory też zapas posłano w

upominku Emilci.

Nieustanne stosunki zawiązały się teraz pomiędzy

Nowym Yorkiem a Ziemią Ognistą. Ned z żoną przeby

wa kolejno to w jej rezydencji, to w Nowym Jorku. Zie

mia teneków zmieniła się w kwitnącą osadę, coraz więcej

europejczyków przenosi się tam na mieszkanie, a królo

wa Okaszlu czuwa nad tem troskliwie, aby biali osadnicy

żyli w przyjaźni z krajowcami i żadnej krzywdy im nie

czynili.

KONIEC.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Reid Thomas Mayne Ziemia Ognista
Maine Reid DOLINA BEZ WYJŚCIA
Maine Reid MŁODZI ŻEGLARZE
WealthSolutions ziemia SGH
ZIEMIA
6 Nowoczesne pielęgniarstwo na ziemiach polskich
Prawo cywilne notatki z wykładów prof Ziemianin
Geneza i początki kapitalizmu poza rolnictwem na ziemiach PL, Finanse
Kuchnia ziemiańska wg Świeżawskich, kuchnia, na każdą okazje
Droga chasydów na ziemiach polskich
Ziemia rolna mocno drożeje
Nowa Ziemia
Ziemia obiecana(1), Lektury Okresy literackie

więcej podobnych podstron