Maine Reid MŁODZI ŻEGLARZE


Reid Mayne

MŁODZI ŻEGLARZE

czyli

przygody myśliwskie

w Ameryce Północnej

ROZDZIAŁ I.

Kraina pięknych futer.

Młody czytelniku, czy zasłyszałeś kiedy o stowarzyszeniu handlowem zatoki Hudsona? Możnaby jednak pójść o zakład, że ono ci dostarczyło na zimę ciepłego futerka, a twujej siostrzyczce ładnej mufki i puszystego kołnierzyka. Czy miałbyś ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o krainach, zkąd te piękne futra pochodzą? o zwierzętach, którym je wraz z życiem wydarto? Przekonany jestem, że ty i ja znamy się z sobą od dawna, śmiało więc sani odpowiadam za ciebie:—I owszem!—A więc pójdź za mną; odbędziemy razem podróż do krainy futer; przebiegniemy ją od południa do północy.

Będzie to podróż nielada. Musimy tysiące mil przebywać, anie napotkamy po drodze ani kolei żelaznej, ani parowców, ani karetek pocztowych; najnędzniejszego zaprzęgu nigdzie nie dostaniemy. Żaden hotel nie przygotuje dla nas wykwintnego przyjęcia, ba! nawet skromna gospoda nie wywiesi na gościńcu zachęcających znaków i napi

sów z zapewnieniem wygod?iego noclegu; żadne ludzkie mieszkanie nie osłoni nas gościnnym swym dachem. Na popas rozłożymy się na twardym głazie, na pniu obalonym, lub wreszcie na nagiej ziemi; nocleg mieć będziemy pod namiotem, posłanie ze skóry dzikiego zwierza. Innych wygód nie możemy się spodziewać w tej podróży, I cóż, młody czytelniku, czy gotów jesteś dotrzymać mi towarzystwa? czy cię ten obraz nie zraża?

Już słyszę odpowiedź twoje:—Nie, nie! zgadzam się na wszystko; popas będzie wyborny—pocóż mi stół mahoniowy? I nocleg także—będę obozował pod namiotem, jak Arab na pustyni. I pościel—kwituję z miękkich puchów.

A więc dobrze, mój dzielny chłopcze! zapuścimy się razem w dzikie strefy północnozachodniej Ameryki, w oddalone krainy pięknych futer. Lecz najpierw—powiedzmy słówko o okolicy, wśród której podróżować zamierzamy.

Kozłóź atlas przed sobą; spójrz na kartę Ameryki Północnej. Zaznacz dwie wielkie wyspy, jedne po prawej stronie — to Newfundland; drugą po lewej—to wyspa Vancouver. Przeciągnij prostą linią od jednej do drugiej; tym sposobem rozdzielisz ląd na dwie prawie równe części. Na północ od tej linii ciągnie się obszar rozległy. Pytasz, jak rozległy? Gdybyś wziął nożyczki, wykroiłbyś z niego pięć takich krajów, jak Anglia! Są tam jeziora tak wielkie, że mógłbyś w nich całą Anglią zatopić, lub pomieścić wygodnie pod postacią wyspy! A teraz masz już niejakie wyobrażenie o rozmiarach tego obszaru ziemi, który nazywają „krainą pięknych futer".

Czy uwierzysz, że cała ta ogromna przestrzeń jebt puszczą — dziką, głuchą puszczą, jeżeli lubisz wyrażenia malownicze. Od północy do południa, od oceanu do oceanu, wzdłuż i wszerz, niema tam ani miasta, ani wioski, niema nawet nic, coby można było nazwać „osadą". Jedynym śladem cywilizacyi są posterunki lub wędrujące tabory handlowego stowarzyszenia zatoki Hudsona, a śladów tych jest niewiele; nieraz przejść można całe setki mil, nie napotkawszy ich wcale. Co się. tyczy mieszkańców, cały kraj liczy około dziesięciu tysięcy ludzi białej rasy, samych agentów handlowych; krajowcy zaś pochodzą z rozmaitych plemion indyjskich, snują się niezbyt licznemi gromadami wśród puszczy, utrzymując się z polowania i często głodu przymierając. W rzeczy samej kraina ta z trudnością nazwać się może zamieszkałą; na dziesięć mil przypadnie zaledwie jeden mieszkaniec, a nieraz podróżny przebywa i sto, i paręset mil, nie ujrzawszy żadnej ludzkiej twarzy, czy to białej, czy miedzianej, czy czarnej!

Krajobraz wszędzie jest nadzwyczaj dziki, chociaż nie we wszystkich okolicach jednakowy. Wyróżnia się szczególnie jedna część kraju, zwana powszechnie pustynią, zajmująca przestrzeń bardzo rozległą. Tak zwana pustynia ciągnie się w stronę północnozachodnią od zatoki Hudsona i dochodzi prawie aż do brzegów rzeki Makenzie. Grunt jej składa się ze skał pierwotnych. Jest to kraina wzgórz i dolin, głębokich, ciemnych jezior i rwących potoków. W strefie tej brak całkowicie lasów, w właściwem tego wyrazu znaczeniu, gdzieniegdzie tylko napotkać można karłowate brzozy, wierzby i sosny, a i te pojedynczo tylko wyrastają w niektórych dolinach, Wynioślejsze

miejsca pokryte są grubym piaskiem, pochodzącym z rozkruszenia granitów lub kwarców; tam żadna roślinność utrzymać się nie może, oprócz mchów i porostów. Pod jednym względem wszakże pustynia ta różni się najzupełniej od afrykańskiej Sahary: jest bowiem obficie zaopatrzona w wodę. W każdej prawie dolinie znajduje się jezioro, gdzie żyją rozmaite gatunki ryb. Jeziora te częstokroć połączone są pomiędzy sobą bystremi strumieniami, przepływaj ąceini przez ciasne wąwozy, a większe rzeki nadmiar wód ich odprowadzają do morza.

Tak wygląda prawie cała kraina zatoki hudsońskiej, znaczna część wielkiego półwyspu Labrador i rozległe przestrzenie, które do niedawna były w posiadaniu Kossyi.

Ta pustynia nie jest jednak całkowicie pozbawiona mieszkańców. Zwierzęta, nieznane w żyzniejszych okolicach, tu sobie siedlisko obrały. Dwa gatunki przeżuwających, renifer i wół piżmowy, znajdują obfite pożywienie w mchach i porostach, pokrywających twarde głazy. Łagodne te stworzenia służą znów za pokarm zwierzętom drapieżnym. Wilki najrozmaitszych odcieni, szare, czarne, białe, plamiste, snują się za niemi wielkiemi gromadami. Ogromny niedźwiedź brunatny odrębnego gatunku, wyrównywający prawie szaremu niedźwiedziowi gór Skalistych, znajdowany jest tylko na tej pustyni; nawet i biały niedźwiedź podbiegunowy tam się pojawia, lecz ten trzyma się wyłącznie morskich wybrzeży i żywi się istotami wodnemi. Na bagnach i moczarach piżmoszczury (Ftber zibelkicus) budują swoje domki, na wzór pokrewnych, znacznie większych bobrów. Lecz i najzawziętszy ich prześladowca, rosomak amerykański [Gulo luscus) przebywa

w tej samej okolicy. Biały zając podbiegunowy żywi się liśćmi i kałązkami karłowatych brzóz, a gdy ten pokarm roślinny przetworzy sic we krwi jego na smaczne mięso, pożera je znów chciwie lis północny. Nędzne trawki nie wyrastają także na próżno; opadające ich ziarnka chwytane są przez lemingi i myszy polne, a te znów z kolei stają się pastwą zwierzątek z rodziny łasic, gronostajów i wizonów. A ryby w jeziorach czy nie mają wrogów? I owszem— do najgroźniejszych należy wydra kanadyjska, ale i wizon na nie poluje. Latem prześladuje je ptactwo drapieżne, orzeł rybołów, pelikan, kormoran i morski orzeł bosy, czyli bieleć (Haltaetus leacocephalus).

Taką jest fauna pustyni; rzadko tam ludzi napotkać można. Na wybrzeżach morskich żyją Eskimosi, a dalej w głąb ładu zapuszczają się czasem Indyanie z plemienia Chipewa; ci ustawicznie polują na renifery i zwani są zjadaczami reniferów. Biali ludzie prawie nigdy nie zaglądają na pustynią. Towarzystwo handlowe nie ma tam żadnego posterunku; zwierzęta o pięknych futrach niezbyt licznie tu przebywają, poszukiwania myśliwych przyniosłyby więcej trudów niż korzyści.

Inaczej się rzeczy mają w okolicach lesistych; te zajmują głównie południową i środkową część krajów zatok Hudsona. Tam żyją najokazalsze bobry i polujące na nie rosomaki; tam zając północny umyka przed swoim prześladowcą, kanadyjskim rysiem; soból ugania się za wiewiórką, przeskakując z drzewa na drzewo. Tam znaleźć można najrozmaitsze odmiany lisów, brunatne, czarne krzyżaki i najszacowniejsze lisy srebrzyste {vulpes argentatus), których futro, mieniące się metalowym odbłyskiem,

na wagę złota się sprzedaje. Tam także i czarny niedźwiadek amerykański, Baribal, ukrywa się przed bystrym wzrokiem strzelca, czyhającego na piękne jego futro, które ma przyozdobić ohtry dragona lub kołpak grenadyera. Oprócz tego możnaby naliczyć wiele innych zwierząt, których skóry, mniej kosztowne, są jednak poszukiwane w handlu, jakoto: jelenie kanadyjskie (wapiti), łosie, żubry leśne i inne.

Kraina futer posiada także rozległe łąki. Owe niezmierzone obszary, znane pod nazwą Prairie, ciągnące się na wschód od gór Skalistych, biegają na północ aż do gruntów zatoki hudsońskiej. Lecz łąki te zwężają się stopniowo, posuwając się ku północy i kończą się na wybrzeżach Niewolniczego jeziora. Kraina łąk ma znów swoje odrębne zwierzęta. Tu hasają trzody żubrów, chyżo pomykają jelenie i antylopy o widłatych rogach (Antilocapra ameńcana). Tu snują się gromadami szczekające wilki, pokrewne szakalom i lisy trójbarwne łąkowe (vulpes cinereaargenteus). Tu sadowią się najchętniej gromady piesków łąkowych i torboszczurów; tu także przebiegają równinę tabuny dzikich koni.

Krajobraz zmienia się w zachodniej części, gdzie ukazują się zdaleka szczyty gór Skalistych. Potężny ten łańcuch, zwany niekiedy Andami północnej Ameryki, ciągnie się wzdłuż krainy futer, od południowego jej krańca, aż do brzegów morza Lodowatego. Wyniosłe wierzchołki piętrzą się na samem wybrzeżu, jakby chciały zajrzeć na dno morskich toni; niektóre pokryte są wiecznym śniegiem. Góry te zajmują miejscami znaczną szerokość, kryją sic pomiędzy niemi głębokie, przepaściste wąwozy; wielu

z nich oko ludzkie nigdy nie widziało, jedne przedstawiają widok ponury i dziki, inne wyglądają, jak czarowne oazy, zachwycają bogactwem roślinności wzrok podróżnika, który przez długi czas tylko nagie i ogołocone skały napotykał po drodze. W tych cienistych puszczach żyją także odmienne gatunki zwierząt. Po stokach gór wspina się skalny baran, Argali, o wielkich, zakręconych rogach; po nad przepaściami przeskakują dzikie kozły. Czarny niedźwiedź snuje się wśród leśnej gęstwiny, a potężny jego krewniak, niedźwiedź szary, najstraszniejszy ze wszystkich zwierząt amerykańskich, zstępuje ociężale ze spadzistości skał.

Po przekroczeniu gór, kraina futer rozciąga się dalej na zachód aż do brzegów Oceanu Spokojnego. Tu już często napotykają się puste równiny, pozbawione lasów i wody. Gdzieniegdzie bystre, spienione strumienie, przeciskają się przez ciasne wąwozy pomiędzy stromemi, wysokiemi skałami; ta część kraju jest daleko dziksza i bardziej górzysta, aniżeli przestrzeń, leżąca na wschodniej stronie głównego łańcucha. Im bliżej Oceanu Spokojnego, tem klimat staje się cieplejszy, a miejscami ukazują się wspaniałe lasy. Mnóstwo zwierząt o pięknych futrach szuka w nich schronienia; łagodność klimatu zwabia tu nawet przedstawicieli rodziny kotów; na zachodniej stronie gór niektóre zwierzęta daleko wyżej zapuszczają się na północ, niż na stronie wschodniej. W lasach należących do stanu Oregonu można już niekiedy napotkać jaguara i kuguara.

Ale na teraz nie mamy zamiaru przekraczać gór Skalistych. W podróży naszej będziemy się trzymali wschodniej strony głównego łańcucha. Przejdziemy od granic

cywilizowanego świata aż do brzegów morza Lodowatego. Długa to i niebezpieczna podróż, młody czytelniku; ale ponieważ już raz odważyłeś się na nia, nie traćmyż czasu na próżną gadaninę i wyruszajmy co żywo. Czyś gotów? Dalej więc w drogę!

ROZDZIAŁ II.

Młodzi żeglarze.

a fale rzeki Czerwonej, niezbyt daleko od jej źródeł, wypłynęła mała łódka i szybko pomyka z prądem wody. Wątła ta łódka, z kory brzozowej zrobiona, mieści w sobie cztery osoby — czterech młodzieńców; najstarszy z nich ma zaledwie lat dziewiętnaście, najmłodszy około piętnastu.

Najstarszy odznacza się wzrostem wyniosłym, chociaż postać jego nie ma jeszcze tych silnych i muskularnych kształtów, które znamionują wiek męzkiej dojrzałości. Cera jego jest śniada, prawie oliwkowa, włosy jak węgiel czarne, długie, gładko spuszczone na skronie, oczy duże i błyszczące, rysy wydatne. "W całej powierzchowności jego, w wyrazie twarzy, w kształtnych ustach, ma

luje się odwaga, wytrwałość i determinacya. A te pozory nie mylą, gdyż młodzieniec posiada w wysokim stopniu wszystkie te przymioty. W ułożeniu jego, w ruchu każdym, przebija powaga, niezwykła w tym wieku; nie pochodzi to jednak z flegmatycznego usposobienia, ale jest oznaką panowania nad sobą, i przedwczesnego doświadczenia. Nikt by go o brak roztropności nie posądził. Z oczu tego młodzieńca przegląda głębsze zastanowienie, musi to być umysł niepospolicie bystry. Ten spokój zewnętrzny, ta pozorna obojętność, świadczy jedynie, że nieraz już w życiu spotkał się z niebezpieczeństwem i nigdy się przed niem nie cofał. Taki wyraz twarzy właściwy jest szczególnie myśliwym dalekiego Zachodu (Far West), tym ludziom nieustraszonym, którzy życie spędzają wśród rozlicznych przygód, "przebiegając puszcze rozległe. Na usposobienie ich dziwnie wpływa samotność. Nieraz przez całe miesiące nie napotykają żadnej ludzkiej istoty, do którejby mogli przemówić, przez całe miesiące nie widzą ludzkiej twarzy. Żyją osamotnieni wśród wspaniałych widoków przyrody. Niedziw, że nawykają do milczenia. Młodzieniec, którego wizerunek nakreśliliśmy tutaj, pędził także życie podobne. Chociaż nie był myśliwym z powołania i polował tylko dla własnej przyjemności, niemniej jednak dalekie wycieczki narażały go nieraz na niebezpieczeństwa i długą samotność wśród puszczy. W tak młodym wieku odbył on już niejedne podróż wśród wielkich łąk i dziewiczych lasów Zachodu. Tropił niedźwiedzie i bawoły, jaguara i pumę. Nie mało doznał przygód i wrażeń, a wszystko to wycisnęło na twarzy jego szczególno piętno powagi i zadumy.

Drugi młodzieniec, o którym z kolei mówie mamy, całkiem inaczej wygląda. Jasnowłosy, cere. ma nieco bladą, miękkie, jedwabiste kędziory ocieniają skroń jego i spływają na ramiona; nie jest on wcale silnie zbudowany, przeciwnie, szczupłe i wątłe ma kształty, nie widać jednak, ażeby był chorowity lub osłabiony. Dość spojrzeć, jak się z wiosłem obchodzi, aby się przekonać, że na zdrowiu i siłach mu nie zbywa, chociaż nie może się porównać pod tym względem z młodzieńcem ciemnowłosym. Za to w wyrazie twarzy jego znać wyższe umysłowe rozwinięcie i usposobienie bardziśj towarzyskie. Niebieskie oczy pełne są słodyczy, lecz na wyniosłem czole łatwo wyczytać ślady głębszych myśli i naukowej pracy. Wskazówki te są trafne, gdyż młodzian uczył się wiele i niepospolitemi zdolnościami się odznacza. Ma on dopiero lat siedmnaście, a jest już biegłym przyrodnikiem i zapędziłby w kąt z pewnością wielu studentów uniwersytetów europejskich, nie książkową nauką, ale gruntowną znajomością rzeczywistego świata i praktycznym rozsądkiem.

Trzeci i najmłodszy z towarzyszy ze wszystkich względów różni się znacznie od tamtych obu. Nie ma on w sobie ani powagi pierwszego, ani umysłowej wyższości drugiego. Twarzyczka jego okrągła, pełna i rumiana, rozjaśniona jest nieustannym uśmiechem. Błyszczące oczy przelatują jak iskry po wszystkich przedmiotach. Usta ciągle się poruszają, gdyż chłopak ani na chwilę nie przestaje gawędzić lub śmiać się wesoło. Z pod zgrabnej jego czapeczki wysuwają się zwoje ciemnych włosów, a odbijając od rumianych policzków, nadają mu wyraz zdrowia i młodzieńczej świeżości. Chłopak musi być roztrzepany,

nie wygląda on wcale na pilnego szkolarza, lub zapalonego myśliwca. Do niczego tez prawdopodobnie nie przykłada się zbyt gońiwie, nie lubi się nużyć pracą i poważnemi myślami, ale jak motyl wolałby z kwiatka na kwiatek przelatywać.

Trzej młodzieńcy ubrani byli prawie jednakowo. Najstarszy miał ubiór zbliżony bardzo do tego, jaki jest zwykle używany przez myśliwych amerykańskich, którzy całe życie spędzają wśród puszczy—krótką zwierzchnią suknią ze skóry łosiowej, w kształcie bluzy, spodnie i mokaseny (!) z tegoż samego materyału, wszystko to. nie wyłączając obuwia, ozdobnie naszywane drobnemi kolcami jeżozwierzą, jaskrawo zabarwionemi. Oprócz tego suknia oszvta bvła u kołnierza i u dołu kolorowa frenzla, zdobiąca także mokaseny u góry. Na głowie miał czapeczkę kosmatą ze skóry jakiejś malej łasiczki, z tyłu zwieszał się z niej ciemny ogon zwierzątka, jakby kita wojskowego kołpaka. Przez plecy przewiesił dwa paski rzemienne, skrzyżowane na piersiach. Jeden podtrzymywał ładownicę, przybraną w piórka jaskrawe, połyskujące na słońcu zieloną i fioletową barwą. Były to szczątki leśnej kaczki (Anas sponso). Ptak to najpiękniejszy z całej rodziny kaczek. Na drugim rzemyku wisiał zakrzywiony róg bawroli, ozdobiony rozmaiterai wycinanemi rysunkami. Obok ładownicy, na krótkich rzemykach uczepione były inne drobne przybory podróżne, jak nożyk składany, krzesiwko, mały młoteczek. Młodzieniec miał oprócz tego około

() Obuwie przez krajowców amerykańskich używane.

bioder szeroki pas z mocnej skóry aligatora; za tym pasem zatknięty był pistolet i większy nóż w skórzanej pochwie, a strzelba, przez le ve ramię przewieszona, dopełniała tego myśliwskiego stroju.

I drugi chłopak ubrany był podobnie, lecz nie tak zbrojnie wyglądał. Miał on także na sobie rożek z prochem i ładownicę, ale zamiast pistoletu i noża myśliwskiego, przewiesił u boku spory worek skórzany, a gdyby kto zajrzał do niego, obaczyłby, nie żadne wojownicze przybory, lecz najrozmaitsze przedmioty upodobane przyrodnikom, jak muszle, kamyki, rzadkie rośliny; młodzieniec zbierał to wszystko po drodze i pakował do worka, a wieczorem, na noclegu, oglądał i rozpoznawał, siedząc przy rozpalonem ognisku. Zamiast czapeczki futrzanej, miał na głowie biały filcowy kapelusz z szerokiem rondem, a w miejsce obcisłych spodni skórzanych i mokasenów, szerokie spodnie z błękitnej dymki i zwyczajne lekkie buciki.

Takiż sam był strój najmłodszego, z tą różnicą, że miał na głowie czapeczkę z błękitnego sukna, krojem wojskowym zrobioną i z fantazyą włożoną na bakier. Wszyscy trzej mieli pod spodem kolorowe koszule, najdogodniejsze do podróży w krajach, gdzie trudno o mydło, a trudniej jeszcze o praczkę.

Chociaż tak niepodobni do siebie, trzej młodzieńcy byli rodzonymi braćmi. Najstarszy zwał się Maurycy, drugi Lucyan a trzeci Franciszek. Ojciec ich, Francuz rodem, sam ich wychował na dzielnych chłopaków; zahartował w trudach i wszelkich ćwiczeniach ciała, rozwinął przytem ich umysł; Lucyan szczególnie z prawdziwym

zapałem oddawał się nauce botaniki i zoologii, Maurycy zawołanym był myśliwym; młodziutki Franciszek dziecinne miał jeszcze upodobania, bo tez i wiekiem zaledwie z dzieciństwa wyszedł. Chłopcy bardzo wcześnie stracili matkę, ale ojciec umiał im nawet troskliwość macierzyńską zastąpić, a przedewszystkiem starał się o to, ażeby nawykli sami sobie we wszystkiem radzić. Najprzód zabierał ich z sobą na dalsze wycieczki, przyzwyczajał do niebezpieczeństw i trudów, potem pozwalał samym wędrować po lasach i puszczach. Przeczuwał może, iż wkrótce zostaną sami na świecie.

Dziś rzeczywiście trzej chłopcy byli sierotami; ojciec ich padł ofiarą żółtej febry, gdyż nasi młodzi podróżni mieszkali w południowej Ameryce, gdzie straszna ta choroba często grasuje. Ale zkądże teraz dostali się. w te strony? Pocóż zabiegli tak daleko na północ? Zaraz to zrozumiecie. Jedyny ich krewny, z rodzoną siostrą ich ojca ożeniony, mieszkał w Kanadzie. Ten wuj nie był Francuzem, ale rodowitym Szkotem. Dowiedziawszy się o śmierci szwagra, postanowił przygarnąć pozostałe sieroty, natychmiast napisał do nich w najczulszych wyrazach i oto w skutek tego zaproszenia, trzej młodzi podróżnicy, przebywszy ocean na okręcie parowym, dostali się potem w głąb lądu na mniejszym statku, żeglującym po rzece Mississipi, aż wreszcie puścili się w dalszą drogę przez puszczę, sami, małą łódką, nie obawiając się wcale niebezpieczeństw i przygód, z któremi dobrze byli obeznani.

Pozostawało im jeszcze ze dwa tysiące mil do przebycia; była to podróż długa i uciążliwa, ale oni już nieraz

odbywali dalekie wędrówki, znali niezmierzona równiny środkowej Ameryki, lasy jej dziewicze, pragnęli więc poznać z kolei rozległą krainę rzek i jezior, krainę gór śniegiem ubielonych, gdzie w miejscu palm rosną wyniosłe jodły i cedry, a w miejscu małp i drapieżnych kotów, hasają stada żubrów i uganiają jelenie.

I cóż, młody czytelniku, czy będziemy im towarzyszyli? O, bez wątpienia. Czekają nas w tej podróży niezwykłe przygody i widoki wspaniałe roztoczą się przed oczyma naszemi. To nam wynagrodzi trudy i niebezpieczeństwa, na które się narażamy. Ale nie myślmy o trudach. Róże nie wyrastają bez cierni, a bez znużenia niema odpoczynku. Nie zważajmy na niebezpieczeństwa; gdyby nam nic nigdy nie groziło, nie moglibyśmy spokoju ocenić. Bez doświadczenia niema mądrości. Pójdź zatem, młody przyjacielu, pójdź śmiało za mną, puszcza północna wabi nas dzikim swym urokiem.

Ale nim się w drogę puścimy, zapoznajmy się z jednym jeszcze towarzyszem. Wszak powiedzieliśmy na początku, że w łódce siedziało czterech młodzieńców. Któż jest ten czwarty? Musi być w jednym wieku z Maurycym, jest tegoż samego wzrostu, ma włosy jasne, nie tak miękkie, złociste, jak u Lucyana, ale kędzierzawe, zburzone w nieładzie nad czołem. Cera jego ogorzała świadczy, że spędza życie na otwartem powietrzu, nie lękając się ani wichrów, ani upału, oczy ma szafirowe, a brwi i rzęsy czarne, co dziwnie wygląda przy jasnych włosach. Chłopak odziedziczył po ojcu jasne włosy, a brwi czarne po matce i wcale mu z tem do twarzy. Jest on równie przystojny, jak trzej inni, których opisaliśmy wyżej, ale tamci

nia ją wyraz bardziej inteligentny, znać z pierwszego wejrzenia, że staranniejsze odebrali wychowanie, bo wyższy umysłowy rozwój nawet na twarzy wyciska piętno wybitne. Ale w oczach chłopaka maluje bię wrodzona roztropność, szczerość i szlachetność uczuć.

Niedarmo też rysy jego przedstawiają pewne rodzinne podobieństwo z trzema towarzyszami, jest to bowiem brat ich cioteczny, jedyny syn tego wuja, do którego teraz jechali. On to właśnie przywiózł irn list od swojego ojca i miał być przewodnikiem ich w podróży. Ubiór jego mało się różni od ubioru towarzyszy, ale ponieważ ma pełnić obowiązki sternika, a tem samem łatwiej może uziębnąć, więc ma jeszcze zwierzchnie okrycie z białej wełnianej tkaniny, z kapturem, spuszczonym teraz na plecy.

Ale jest jeszcze jeden podróżny w łódce; z tym także warto zabrać bliższą znajomość, jakkolwiek jest on tylko czworonożnem zwierzęciem i skromne miejsce zajmuje, skulony na dwie łódki na skórze bawolej. Jest to wielki pies kasztanowaty, z rodzaju ogarów; z daleka możnaby go wziąć za kuguara. Poczciwe zwierzę wychowało się razem z trzema braćmi, a ojciec ich, stary wojak napoleoński, nadał mu imię Marengo.

Łódka wyładowana jest najrozmaitszymi podróżnemi przyborami. Są tam ciepłe kołdry wełniane, mały namiocik płócienny składany, parę worków z żywnością, niewielki kociełek, motyka i siekierka, sieć na ryby i wiele innych przedmiotów. Pomimo takiego ładunku, małe czółenko lekko unosi się na falach i szybko płynie z prądem rzeki.

ROZDZIAŁ III.

Łabędź i orzeł bosy.

Była to pora wiosenna. Śnieg stopniał zupełnie na wzgórzach, a lód na strumieniach; ztąd znacznie przybyło wody we wszystkich rzekach. Młodzi nasi żeglarze prawie nie potrzebowali robić wiosłami, gdyż woda wezbrana sama unosiła czółenko; wiosła służyły im tylko do kierowania małym statkiem, który nie miał żadnego steru. Ale zręczny żeglarz umie sobie zawsze poradzić, a Maurycy, Lucyan i Franciszek byli wszyscy trzej doświadczeni w tem rzemiośle; nieraz już odbywali dalekie wycieczki na małych łódkach podobnych i wybornie niemi kierować umieli. Norman, tak się nazywał kanadyjski ich kuzynek, był jeszcze bieglejszym od nich żeglarzem, to też jednogłośnie powierzono mu dowództwo i usadowiono na przodzie łódki. Lucyan zasiadł z !yłu, trzymał w ręku ołówek i małą książeczkę, w której zapisywał swoje spostrzeżenia. Drzewa, rosnące na brzegu, okryte były liśćmi, a niektóre i kwiatem; ile razy czółenko zbliżyło się do brzegu, młody botanik bystrym rzutem oka rozpoznawał kształt liści i kwiatów i oznaczał gatunki drzew i krzewów. Roślinność jest bardzo bogata na wybrzeżach Czerwonej rzeki, rosną tu wszystkie gatunki drzew, właściwe północy; dęby, wią

zy i topole pomieszane są z brzozami, wierzbami i klonami. Lu cy an spostrzegł także w zaroślach rozmaite jagody leśne, maliny, porzeczki, Chróściny; uwagę jego zwróciły szczególnie piękne czerwone jagódki, rosnące na niewielkich krzakach, o liściach pierzastych. Jest to gatunek świdośliwki, noszący nazwę naukową Amelanchier ovalis. Jagody te mają smak przyjemny i wysoko są cenione zarówno przez krajowców, jak i przez Europejczyków, którzy je suszą, smażą i rozmaitemi sposobami przechowują na zimę. Nasz botanik rozpoznał także inny piękny krzew, rosnący obficie na wybrzeżu, pospolity w tej strefie roślinnej. Niezbyt wysoki, gdyż nie przechodzi ośmiu stóp, krzew ten ma gałęzie szeroko rozpostarte, korę szarawą, liście obszerne, wycinane nakształt dębowych; owoc w tej porze nie był jeszcze dojrzały, aleLucyan znał go wyśmienicie. Gdy dojrzeje, owoc ten wygląda jak małe wisienki czerwone; podobniejszy jest jeszcze do porzeczek, które też kwaśnym smakiem przypomina. Krajowcy nazywają go anepeminan, od nepen—lato i minari—jagoda. Koloniści europejscy przerobili to na pembina i krzew, zarówno jak owoc, znany jest powszechnie pod tą nazwą w Ameryce. Botaniczna jego nazwa jest Vibarnum oxycoccos. Wiadomo, że tęż sarnę nazwrę Viburnum nosi pospolita nasza kalina, blizko spokrewniona z tą amerykańską rośliną; nie mniej podobne do niój z liści i kwiatów są ogrodowe buldeneże, ale tez trzeba wiedzieć, że ta świetna ozdoba ogrodów jest poprostu odmianą leśnej kaliny, przekształconą przez hodowanie, a chociaż piękne ma kwiaty, nigdy owoców nie wydaje. Lucyan udzielał tych wszystkich ciekawych uwag swym towarzyszom, a Nor

man, słuchając słów iego, wydziwić się nie mógł, że uczony kuzynek, pierwszy raz będąc w tym kraju,daleko więcej od niego wiedział o drzewach i ziołach tutejszych. Maurycy przysłuchiwał się także z zajęciem opowiadaniu brata, ale Franciszek co innego miał w głowie, mało go obchodziła botanika lub jakabądź nauką. Siedział on po samym środku łódki z strzelbą w ręku i pilnie czatował na zwierzynę. Mnóstwo ptactwa wodnego unosiło się ponad rzeką, gdyż zwykle o tej porze, na wiosnę, stada dzikich gęsi i kaczek nadciągają od południa. Franciszek zastrzelił już tego. dnia trzy gęsi, a każdą inną, gdyż w Ameryce są liczne gatunki dzikich gęsi. Zabił także i parę kaczek, ale nie dość mu było tych łatwych zdobyczy. Zdaleka widział na rzece piękne ptaki, ale niepodobna było się do nich przybliżyć, bo czujne te stworzenia umykały natychmiast, jak tylko łódka podpłynęła, a młody strzelec nie miał nigdy czasu wycelować. Przez cały dzień czatował napróżno, ptaki migały mu przed oczyma, to pojedynczo, to parami, czasem nawet ukazywały się w liczniejszych gromadkaich, zawsze jednak umknęły w porę. Trudności te zwiększały tylko zapał myśliwski chłopaka, i nie dziw — ten ptak upragniony to był łabędź dziki, król wodnego ptactwa.

— Słuchaj, braciszku — rzekł wreszcie Franciszek, zwracając się do Lucyana—marudzisz już z tą swoją pembiną czy kaliną. Powiedz nam lepiej cóś o łabędziach. Patrz, patrz! znów jeden odleciał! Co za prześliczne stworzenie; dałbym coś za to, żebym tak mogł palnąć do niego!

Gdy to mówił, wspaniały ptak śnieżnej białości ulatywał w oddali. Był to łabędź najpiękniejszego gatunku, zwany trębaczem (Cygnits biiccinator). Podniósł się z za* rośli dzikiego ryżu (Zizania aquatica), ulubione to jego pożywienie; spostrzegł zapewne zbliżającą się łódkę, albo plusk wiosła zasłyszał, zerwał się nagle z głową podniesioną, rozwinął potężne skrzydła i przed oczyma naszych podróżnych uleciał w powietrze z tym wdziękiem, który niema równego sobie wśród całej skrzydlatej rzeszy. Przez chwilę unosił się nad woda, potem spuścił się na fale i zakreśliwszy szerokie półkole, płynął wspaniale z prądem rzeki, po samym jej środku.

Piękny ptak w całej okazałości widziany był z łódki, od której go niezbyt wielka przestrzeń dzieliła. Franciszek, uszczęśliwiony tem jego zuchwalstwem, sądził, że mu się uda wreszcie zbliżyć do pożądanej zdobyczy, pochwycił więc strzelbę, błagając towarzyszy, aby co prędzej wiosłowali. Maurycy wziął także dubeltówkę do ręki, a dwaj inni w milczeniu robili wiosłami; łódka przyśpieszyła biegu i pomykała, jak koń wyścigowy; jeszcze chwilka a już strzał pewny miał dosięgnąć łabędzia.... Ale nie udało się naszym myśliwym. .Trębacz nie dał się podejść tak łatwo, obliczył się z siłami i spokojny był o siebie. Nie widział potrzeby wysilać się przedwcześnie, a pewny był, że zawsze w porę uratuje się ucieczką. Wolał tez pływać, niż latać, bo to go mniej nużyło; dopomagał mu w tem szybki prąd rzeki, postanowił więc wpław wyprzedzić swoich prześladowców.

Pokazało się wkrótce, że miał zupełną słuszność; nasi żeglarze spostrzegli ze smutkiem, żo przestrzeń po

między łódką a łabędziem, która zrazu zdawała się zmniejszać, teraz się szybko zwiększała. Ptak miał nad nimi ogromną przewagę: on rozporządzał potrójnemi siłami, oni podwójnemi tylko. Miał za sobą prąd rzeki—ten mieli i oni; szerokie płetwowate nogi służyły mu za wiosła, ale on posiadał jeszcze żagiel, którego im brakło. A właśnie wiatr w stronę prądu powiewał, i wielkie skrzydła łabędzia, rozwinięte ponad powierzchnią wody, siłą wiatru pędzone, pomykały z szybkością strzały. Czy sądzicie, że on nie wiedział o tej swojej przewadze, gdy z łódką stanął do wyścigu? Wyobrażacie sobie może, iż ten ptak nie umiał myśleć? A ja przekonany jestem, że w tem, co nazywamy instynktem zwierząt, musi być także i zdolność myślenia i rozumowania. Nie tylko ten wielki łabędź umiał myśleć, ale i wasza papuga i szpak, co gwiżdże w klatce, i mały kanarek, co dziobie cukier z ręki, prawdopodobnie myślą tak, jak i my wszyscy.

Niezawodnie więc łabędź nasz, spostrzegłszy zamiary podróżnych, namyślił się, zastanowił i ostatecznie uwa żał za rzecz najrozsądniejszą płynąć dalej swoją drogą, nie zadając sobie zbytecznego kłopotu i nie narażając się na trudy dźwigania pod obłoki ociężałej swojej postaci, wTażącej co najmniej trzydzieści funtów. Wyrachowanie nie omyliło go wcale, gdyż nie upłynęło i dziesięciu minut od rozpoczęcia wyścigów, a już dzielny pływak wyprzedził łódkę znakomicie i coraz więcej się od niej oddalał. Kiedy niekiedy podnosił dziób do góry i wówczas do uszu naszych żeglarzy dolatywał szczególny, przeciągły głos jego, jakby pobudka szyderska i wyzywająca.

Byliby może zaniechali dalszej pogoni, gdy spostrzegli, że rzeka przed nimi raptem zwracała się na prawo. Tam wypłynąwszy, łabędź nie miałby już wiatru za sobą i to ich nową nadzieją natchnęło. A nuż im się uda dogonić ptaka na tym zawrocie, lub przynajmniej zmusić go do lotu! Nie spodziewali się już wprawdzie, aby się dał podejść i zastrzelić, ale to niefortunne polowanie tak ich rozdrażniło, że chcieli przynajmniej napędzić trochę strachu i kłopotu trębaczowi. Znowu więc z podwójnym zapałem pochylili się nad wiosłami i puścili się dalej za zbiegiem. Łabędź przekroczył wreszcie zakręt rzeki, łódka popłynęła za nim i młodzi żeglarze z radością spostrzegli, że ptak zwTolnił nieco biegu. Zabrakło mu żagli, nie miał już wiatru za sobą. Stulił więc wielkie skrzydła, pozostawały mu tylko płetwowate nogi i prąd rzeki, który stał się także znacznie słabszy, gdyż rzeka w tem miejscu płynęła szerszem korytem wśród płaszczyzny. Teraz łódka wzięła górę nad pływakiem i wyraźnie się przybliżuła do niego.

Łabędź napróżno się wysilał, w parę minut pobity był na głowę; czuł to nieborak, wyciągnął szyję, pochylił się cały naprzód, postać jego utraciła swój wdzięk wspaniały, wreszcie podniósł dziób w górę i zakołysał się na wodzie; widocznie miał już podlecieć. Maurycy i Franciszek obaj jednocześnie podnieśli strzelby.

W tej chwili krzyk przeraźliwy przebił powietrze; było w nim cóś dzikiego, drapieżnego; głos ten w końcu zdawał się zmieniać w śmiech szyderski, szalony.

Po obu stronach rzeki rozciągał się las, zarośnięty wysokiemi drzewami z rodzaju topoli (Populus angustifolid). Dziwny ten krzyk ozwał się z lasu, z prawego brzegu

rzeki, a jeszcze odgłos jego nie przebrzmiał w powietrzu, gdy drugi podobny odpowiedział mu z lewej strony. Dwa te głosy zupełnie były jednakowe,, zdawało się, że jakieś dzikie istoty szydzą z siebie nawzajem; wrzask to był straszny, zdolny przerazić każdego, ktoby go pierwszy raz usłyszał, ale nasi podróżnicy byli z nim dobrze obeznani, wiedzieli, że to krzyk wielkiego bosego orła.

I łabędź poznał go także, ale na nim ten dziki odgłos straszliwe wywarł wrażenie. Trwoga go ogarnęła i nagle zmienił zamiar; nie wzleciał w powietrze, jak to przed chwilą zamyślał, lecz szybko schylił głowę i zanurzył się w wodę.

Po raz drugi ozwał się wrzask przeraźliwy i śmiech szalony, a po chwili wielki orzeł wyleciał z gęstwiny leśnej i uderzywszy potężnemi skrzydłami zawisnął w powietrzu ponad miejscem, gdzie piękny łabędź zniknął pod wrodą. Jednocześnie nadleciał z drugiej strony drugi orzeł, zapewne samica poprzedniego.

Łabędź wyjrzał z wody, lecz głowę tylko wynurzył na jej powierzchnię; orzeł znów się odezwał przeraźliwym, dzikim głosem i zwinąwszy skrzydła, z szybkością strzały spuścił się na dół. Łabędź to przewidywał i miał się na baczności; zanim orzeł go dosięgnął, on znów się zanurzył, a napastnik napróżno dotknął szponami wody, z wściekłym krzykiem odlecieć musiał w górę i począł krążyć nad rzeką, zakreślając wielkie koła nad tem samem miejscem, gdzie zdobycz znikła mu z przed oczu. Drugi przyłączył się do niego i obaj z krzykiem złowieszczym czyhali na swoje ofiarę.

Raz jeszcze łabędź wyjrzał na powierzchnię wody, ale żaden z orłów nie miał czasu go pochwycić, tak szybko skrył się znowu, łabędź nie należy do najlepszych nurków. Jecz w chwilach niebezpieczeństwa ratuje się wszelkiemi sposobami. Walka ta jednak nie mogła trwać długo, biedny ptak musiał raz po raz głowę podnosić, bo mu tchu brakło i siły go opuszczały, a okrutny nieprzyjaciel czyhał wytrwale, pewny, że wcześniej czy później zapuści straszne szpony w białą szyję pływaka. Taki jest zwykle koniec podobnej zasadzki; czasem łabędź po rozpaczliwych wysileniach wzlatuje w powietrze i przyśpiesza swoje zgubę; lecz nasz trębacz inne widocznie miał zamiary. Zdało mu się, że potrafi się ukryć w wysokich trzcin nach (Scirpus lacustris), rosnących wzdłuż brzegów rzeki i zmierzał w tę stronę w podwodnej swej żegludze. Głowa jego ukazywała się coraz bliżej tych zarośli, aż w końcu nie ukazała się więcej. Ptak wśliznął się w gęstwinę wodnych roślin, ukrył się cały pod wielkiemi liśćmi grzybieni, na wierzch wytknąwszy tylko głowę, którą trudno było odróżnić od białych kwiatów lilij wodnych.

Orły poczęły teraz krążyć ponad sitowiem, uderzając potężnemi skrzydłami o wierzchołki trzcin i wściekłe wydając okrzyki. Bystrym swym wzrokiem nie zdołały jednak wykryć schronienia swej ofiary. Byłyby zapewne długo jeszcze pozostały na czatach, gdy przybliżyła się łódka, na którą drapieżne ptaki dotąd żadnej nie zwracały uwagi; same więc, czując się zagrożone, wzniosły się w powietrze i z wrzaskiem odleciały w stronę lasu.

— Mamy łabędzia na wieczerzę! — zawołał Franciszek, podnosząc strzelbę.

Łódka skierowała się ku zaroślom, w których łabędź zniknął przed chwilą i po kilku uderzeniach wiosła wcisnęła się pomiędzy trzciny. Ale łodygi ich były tak wysokie i rosły tak blizko przy sobie, że nasi żeglarze nic nie mogli dojrzeć w tej gęstwinie; obawiali się ctanąe w łódce, aby nie straciła równowagi, gdyż z takiemi czółenkami z brzozowej kory z szczególną ostrożnością obchodzić się należy. Nie mogli także i wiosłami poruszać w gęstwinie, przystanęli więc na chwilę, zanurzeni w zielonym przestworzu. Spostrzegli, że nic nie dokażą tym sposobem i zaczęli cofać się z zarośli, a tymczasem Marengo wysłany został na poszukiwanie zwierzyny; zmyślne psisko, wietrząc i dysząc przetrząsało trzciny na wszystkie strony. Marengo nie bardzo lubił pływać, ale ułożony był wybornie do polowania i znakomicie tropił zwierzynę na lądzie i w wodzie. Można więc było liczyć na pewno, że wypłoszy łabędzia z kryjówki.

Ale nasi myśliwi trochę zawcześnie wypuścili psa; jeszcze łódka nie wydobyła się z gąszczów, gdy usłyszano najprzód głuche warczenie, potem plusk wody, wreszcie silne trzepotanie ogromnych skrzydeł i piękny ptak biały wspaniale wzleciał w powietrze. Żaden ze strzelców nie miał jeszcze czasu podnieść broni i wymierzyć, gdy łabędź już był daleko; obaj chłopcy ze wstydem spuścili lufy, nie chcąc napróżno marnować nabojów. Marengo, spełniwszy swój obowiązek, powrÓcił do łódki i z dobrą miną usadowił się na swojem miejscu.

Łabędź, wydobywszy się z sitowia, wzleciał prosto w górę. Ptaki te latają zwykle bardzo wysoko i nigdy nie odpoczywają na lądzie tak, jak dzikie gęsi lub kaczki, lecz

zawsze spuszczają się na wodę. Nasz trębacz miał widocznie zamiar opuścić ua zawsze widownię groźnych przygód, które go dnia dzisiejszego raz po raz spotykały: może postanowił dostać się aż na jezioro Winnipeg.

Wzniósłszy się dostatecznie w górę, poleciał dalej, trzymając się kierunku rzeki. Unosił się szybko w przestrzeni, z szyją wyciągniętą, wydając kiedyniekiedy szczególny swój krzyk. Czuł on zapewne to zadowolenie wewnętrzne, którego doznaje każda żyjąca istota, po uniknięciu wielkiego niebezpieczeństwa i sądził, że mu już nic więcej nie grozi. Ale jakże się zawiódł! Trzeba mu było biedakowi wzlecieć ieszcze wyżej i powstrzymymać okrzyki tryumfu. Niestety! usłyszał je zawzięty nieprzyjaciel i odpowiedział niezwłocznie, gdyż z dwóch stron naraz ozwały się wściekłe i szydercze wrzaski orłów bosych. W tejże samej chwili oba wyleciały z ukrycia; była to taż sama para, która już przedtem czyhała na życie łabędzia. Orły nie wzniosły się prosto w górę tak, jak piękny piak wodny, lecz w zygzakowatych zakrętach podlatywały, spotykając się i rozłączając raz po raz; chciały wyprzedzić łabędzia i zagrodzić mu drogę, ale on spostrzegł straszne niebezpieczeństwo i zamiast lecieć naprzód, zaczął się wznosić wyżej, wyciągając szyję do góry. Nie łatwo mu jednak przychodziło dźwignąć tak wysoko trzydziestofuntowy ciężar: ptak był znakomicie wypasiony. Tymczasem samica orła, odznaczająca się od samca dłuższemi skrzydłami, miała zaledwie siedm funtówr wagi, coż więc dziwnego, że daleko zwinniej puściła się za nim w pogoń. Łatwo odgadnąć zakończenie tej nierównej walki. Nim łabędź zdołał się wznieść wyżej, orlica krążyła już około

niego, opasując go coraz ciaśniejszem kołem. Łabędź stracił głowę, zaczął się spuszczać w dół, to znów w górę podlatywał, a krzyk jego odzywał się coraz żałośniej. Lecz daremne to były wysilenia. Orlica z wrzaskiem przeraźliwym tuż przy nim trzepotała skrzydłami, w końcu rzuciła się gwałtownie i ostre szpony zagłębiła w śnieżnem skrzydle swej ofiary. Rozdarte skrzydło opadło, wspaniały ptak zachwiał się w powietrzu i szybko wt dół się spuszczał. Ale drapieżne orły wcale sobie nie życzyły, ażeby raniony łabędź spadł w wodę, bo musiałyby go ztamtąd z trudnością wyciągać; skoro więc samiec* który dotąd trzymał się na uboczu, spostrzegł, że towarzyszka jego zraniła łabędzia, podleciał natychmiast, rozłożył skrzydła i utrzymywał się prawie nieruchomo w powietrzu, znacznie niżej, czatując na spadającą zdobycz. Wszystko to stało się w mgnieniu oka, biały ptak spadał fzybko, orzeł pochwycił go w przelocie potężnemi szponami i pchnął gwałtownie w bok. Prawie w tej samej chwili dał się słyszeć głuchy chrzęst łamiących się gałązek; konający łabędź spadł pomiędzy krzaki nadbrzeżne, a dwa orły spuściły się w ślad za nim i ukryły się w krzakach wraz ze swą zdobyczą.

Łódka skierowała się do brzegu; Franciszek wraz z Maurycym wysiadł na ląd, Marengo poskoczył za nimi. Ujrzeli wkrótce łabędzia rozciągniętego na ziemi. Pierś jego była rozdarta, krew z niej płynęła strumieniem i broczyła śnieżne pióra pięknego ptaka. Orły, przestraszone widokiem dwóch młodzieńców, a bardziej jeszcze szczekaniem ogara, rozwinęły skrzydła i umknęły szybko; strzeJcy znowu spóźnili się ze swojemi strzałami.

Łabędź i orły.

Była lo właśnie pora podwieczorku, rozpalono ognisko na brzegu i ze zwierzyny, wydartej drapieżnym ptakom przyrządzono wyborne pieczyste. A podczas gdy płomień skwierczał wesoło i przyjemny zapach rozchodził się od ogniska, młody przyrodnik, na zadanie towarzyszy, rozpoczął opowiadanie o łabędziach amerykańskich.

ROZDZIAŁ IV.

Łabędzie amerykańskie.

— Bardzo chętnie rzekł Lucyan—opowiem wam wszystko, co tylko wiem o łabędziach; niewiele to jest wprawdzie, gdyż obyczaje tych ptaków w stanie dzikim niezbyt dobrze jeszcze poznano. Są one nadzwyczaj bojaźliwe, trudno też przypatrzeć się im bliżej, a ponieważ co rok odlatują i kilka miesięcy spędzają w odludnych okolicach, graniczących z kołem biegunowem, niepodobna powziąć o sposobie ich życia dokładniejszych wiadomości. Ale niektóre gatunki trzymają się stale strefy umiarkowanej i te daleko lepiej są znane.

Przez czas długi wyobrażano sobie, że jest tylko jeden gatunek łabędzi. Wiemy teraz, iż liczne gatunki

tych ptaków różnią się pomiędzy sobą postacią, barwą, głosem i sposobem życia. Biały jak łabędź—porównanie (o jest stare, jak świat. Zdanie to jednak, wydałoby się bardzo dziwnem rodowitemu Australczykowi, bo on nawykł patrzeć na łabędzie całkiem przeciwnej barwy; w jego kraju żyją tylko czarne łabędzie.

Według naturalisty Brehma, który ten przedmiot pilnie badał, jest w Europie cztery gatunki łabędzi; wszy st kie są białe, niektóre tylko mają czerwonawą lub pomarańczową plamkę na głowie i szyi. Dwa gatunki odznaczają się garbem, to jest wydatną narością na dziobie. Z tych jeden przezwany został przez Brehma białogłowym garbatym łabędziem (Gygnas gibbus), drugi żółtogłowym Gygnus olor), a ten ostatni nosi także przydomek niemego łabędzia lub swojskiego, gdyż on to pospolicie bywa hodowany jako ozdoba jezior i sadzawek. Dwa inne gatunki noszą u Brehma nazwę śpiewających łabędzi, obadwa bowiem wydają krzyk przeciągły, słyszany w znacznój odległości.

Czarny łabędź australski przyswoił się w Europie, dzie z powodu pięknej swej postaci i osobliwej barwy, służy do ozdoby sadzawek ogrodowych. Wielki to jest jednak złośnik, wojuje ze wszystkiemi innemi ptakami bijąc je niemiłosiernie i odpędzając

Do niedawna także utrzymywano, że łabędzie amerykańskie wszystkie do jednego gatunku należą; przekonano się jednak, że tak nie jest. W tutejszej krainie futer przebywają trzy gatunki, odlatujące co rok ku południowi. Najlepiej znany jest łab§ź pospolity, którego krajowcy nazywaią krzykliwym ptakiem (Cygnus Americanus), czę

sto bowiem napotkać go można w Stanach wschodnich, nad Atlantykiem, gdzie naturaliści łatwiejszy przystęp mają. Utrzymują niektórzy, że ten łabędź amerykański niczem się nie różni od europejskiego śpiewającego (Cygnus ferus); sądzę jednak, że musi być jakaś różnica pomiędzy niemi, kiedy gatunek amerykański ma jaja zielonkawe, a europejski czerwonawe w żółte centki.

Łabędź pospolity amerykański miewa zazwyczaj około półpięty stopy długości, chociaż samey bywają niekiedy większe i pięciu stóp dochodzą. Jest całkowicie biały z plamkami rdzawemi na głowie i szyi, dziób i nogi ma czarne. Odznacza się także żółtą wązka smugą, idącą od dzioba aż do oczu. Nie lubi on słonej wody, zarówno jak wszystkie ptaki tej rodziny, rzadko tez widzieć go można na morzu i to tylko przy samych brzegach, gdzie znajduje rośliny wodne, któremi się żywi. Nawet i na większych jeziorach łabędzie trzymają się zwykle blizko brzegów, co zapewne ztąd pochodzi, że nie zanurzają się całe pod wodą, szukając pożywienia, ale je wyciągają za pomocą długiej szyi, którą przyroda widocznie do tego przeznaczyła. Ulubionym ich pokarmem są korzonki wodnych roślin, zwykle grube i mączką przepełnione, a ponieważ te najobficiej wyrastają w miejscach płytkich, przy brzegach rzek i jezior, więc tam i łabędzie najchętniej przebywają. Pokarm ich zatem jest głównie roślinny, nie wyłącznie jednak, gdyż zajadają także żabki, robaki i drobne rybki. Eóżnią się tem od gęsi i kaczek, że rzadko kiedy pasą się na lądzie, chyba pływając przy brzegu skubią trawki nadbrzeżne. Niezgrabnie bardzo chodzą po ziemi, woda jest właściwym ich żywiołem, lecz i w powietrzu dają sobie

rady. Latają tak szybko, że trudno jest niezmiernie zastrzelić w lot łabędzia, zwłaszcza jeśli z wiatrem leci. Powiadają, że ptak ten może przebyć sto mil (angielskich) na godzinę. Nie mniej zwinnie pływa; widzieliśmy, że nie łatwo go łódką dogonić. Płynąc, dopomaga sobie i nogami i skrzydłami; pomyka też tak szybko po wodzie, że myśliwy prawie nigdy żywcem złapać go nie może.

Dzikie Jabędzie są ptakami wędrownemi, to znaczy, że z wiosną odlatują na północ, a w jesieni przenoszą się na południe. Z jakich powodów odbywają te wędrówki doroczne, jest to dotąd niewytłómaczoną zagadką. Niektórzy utrzymują, że chronią się na północ, ażeby tam w kraju pustym i bezludnym bezpiecznie gniazda urządzać. Lecz wyjaśnienie to nie może być prawdziwe, gdyż na południu także wiele jest okolic pustych i niezamieszkałych. Wyjaśniają to także inaczej. W gorących zwrotnikowych krajach mniejsze jeziora i strumienie zazwyczaj wysychają latem i ptaki muszą się przenosić do miejsc, gdzie wody sa obfitsze, a klimat bardziej umiarkowany. Ale to się da zastosować tylko do wodnych ptakówr, gdy tymczasem jest bardzo wiele innych, które odbywrają podobne wędrówki. Za najlepsze uważamy następujące wyjaśnienie. Wiele ptaków wędrownych przebywa w zimnych strefach północy. Tu urządzają gniazda, tu wiec jest właściwa ich ojczyzna. W strefach zwrotnikowych sa tylko czasowymi przybyszami, są wygnańcami, z powodu zbyt uciążliwego zimna w ojczyźnie. Wodne ptactwo ucieka do cieplejszych okolic, gdy strumienie i jeziora zamarzną i zabraknie im zwykłego pożywienia, lecz jak tylkc lody stopnieją, a przyroda odżyje pod ciepłem tchnieniem

wiosny, cala ta rzesza skrzydlata powraca radośnie do ziemi rodzinnej.

Dzikie łabędzie ulegają także temu powszechnemu prawu i każdej wiosny przylatują na północ. Gnieżdżą się na małych wysepkach, wśród licznych jezior i strumieni, pokrywających nakształt sieci rozległy ląd Ameryki północnej. Sadowią się także na pagórkach, wznoszących się wśród miejsc bagnistych, lub na przylądkach, zachodzących w wodę. Łabędź wybiera zwykle na gniazdo miejsce odkryte, ażeby mógł zawczasu spostrzedz zbliżające się niebezpieczeństwo. Nieraz napotkać można gniazda łabędzie na małych pagórkach, budowanych przez piżmoszczury (Fiber zibethicus). Osobliwe te domki są zwykle na bagnach rozsypane; przemyślne zwierzątka mieszkają w nich tylko przez zimę, a gdy je opuszczą na wiosnę, łabędzie mogą je sobie przywłaszczyć na całe lato. Ptak wygrzebuje na wierzchołku pagórka obszerne zagłębienie i wyścieła je trawą i sitowiem.

Samica łabędzia znosi sześć do ośmiu jaj i siedzi na nich sześć tygodni; pisklęta wykluwają się pokryte gęstym puchem szarobłękitnawej barwy. Siedząc na jajach, samica jest niezmiernie czujna i trwożliwa. Ustawicznie spogląda w stronę, zkąd przewiduje niebezpieczeństwo. Gdy gniazdo jest nad brzegiem wody, zwraca się zawsze do lądu, bo od strony wody nie spodziewa się żadnego napastnika, a tymczasem na lądzie, oprócz człowieka, mnóstwo ma nieprzyjaciół, jakoto: rosomak amerykański (Gulo luscus), ryś kanadyjski (Felis canadcmis), lisy, wilki i wiele innych drapieżnych zwierząt.

Indyanie zastawiają sidła na łabędzie, siedzące na gniazdach; korzystają z chwili, gdy samica po żywność odejdzie i wsuwają sidła, to jest mocną pętlę, z tej strony, gdzie jest wejście do gniazda; zwykle bowiem samica wchodzi jedną stroną a wychodzi drugą. Muszą jednak przytem wielką zachować ostrożność, ażeby oszukać ptaka, który ma węch wyborny; jeżeli tylko sidła cuchną czemkolwiek, już samica się nie zbliży do gniazda i gotowa jaja porzucić. To też Indyanie, którzy się wcale nie odznaczają ochędóstwem, przed zastawianiem tych sideł zawsze sobie starannie obmywają ręce.

Tyle o pospolitym łabędziu — mówił dalej Lucyan — a teraz pomówmy o trębaczu. Jest to największy z łabędzi amerykańskich, dochodzi bowiem siedmdziesięciu cali długości. Nazwa jego, trębacz (Cygnits buccinator), pochodzi od krzyku, który przypomina zdaleka dźwięk rogu lub trąbki. Ptak ten jest całkowicie biały, z czarnym dziobem i takiemiż nogami, ma także czerwonawą lub pomarańczową plamkę na czubie i szyi, ale brak mu żółtej smugi pomiędzy dziobem i oczyma. Łatwo go odróżnić od pospolitego łabędzia, po wzroście okazalszym i donośuiejszym głosie. Obyczaje ma zupełnie takież same, z tą różnicą, że jest więcej towarzyski; często napotkać można gromadki złożone z sześciu lub ośmiu łabędzi tego gatunku, podczas gdy łabędź pospolity ukazuje się tylko pojedynczo lub w parze. Trębacz wcześnie powraca z południowych krajów; jest to najrańszy ze wszystkich ptaków, jeden tylko orzeł go wyprzedza. Zimą sięga go stopnia szerokości geograficznej, latem zapędza się aż do koła biegunowego. Gniazdo buduje tak samo, jak i inne łabędzie,

ale jaja jego znacznie są większe; jednem takiem jajkiem można się najeść porządnie, nawet bez chleba lub jakichkolwiek dodatków. Trębacze często przylatują do północnych okolic, nim jeszcze lód stopnieje na jeziorach i strumieniach, muszą się wówczas chronić u wodospadów, gdzie krajowcy urządzają na nie zasadzki i z łatwością zabijają. W każdej innej porze, jak przekonałeś się, Franku, nio łatwo na nie polować.

Trzeci gatunek amerykańskich łabędzi nosi nazwisko naturalisty Bewicka (Cygnus Bewickii). Jest on mniejszy od tamtych obu, rzadko ma więcej nad pięćdziesiąt dwa cale długości, waży zaledwie czternaście funtów, gdy łabędź pospolity miewa ze dwadzieścia, a trębacz ze trzydzieści funtów wagi.

Łabędź Bewicka zbliża się także bardzo do śpiewających łabędzi europejskich, do amerykańskiego pospolitego jest tak podobny, że tylko po rozmiarach rozróżnić je można. Liczba piór w ogonie najlepszą jest wskazówką do rozpoznania trzech gatunków łabędzi amerykańskich. Trębacz ma ich trzydzieści cztery, łabędź pospolity dwadzieścia, a trzeci, najmniejszy, tylko jedenaście.

Ten trzeci najpóźniej powraca z zimowej wędrówki, bo też najdalej się potem zapuszcza na północ. Gnieździ się na wyspach Oceanu Lodowatego, buduje gniazdo osobliwsze z torfowego mchu. Najprzód urządza pagórek ogromny, mający sześć stóp długości, pięć szerokości i ze dwie stopy wysokości. Na wierzchu wygrzebuje, jak zwykle, szerokie zagłębienie i składa w niem czerwonawe, ciemno centkowane jaja.

Spostrzegłem także — mówił dalej Lucyan — ciekawy szczegół w rozmieszczeniu geograficznem tych trzech gatunków łabędzi. Na wybrzeżach Oceanu Spokojnego najmniejszy gatunek występuje najliczniej, drugi, większy napotyka się rzadziej, zwykle w stosunku do , wielkich (rębaczy niema tam wcale. W środkowej części lądu przebywają dwa większe gatunki, najliczniej występują trębacze, a na wschodniem wybrzeżu najwięcej zamieszkuje pospolitych łabędzi, średniej wielkości.

Indyanie, zarówno jak i ludzie białej rasy, zawzięcie polują na łabędzie. Skóra ich z piórami i puchem jest przedmiotem korzystnego handlu dla krajowców, którzy ją sprzadają agentom handlowego stowarzyszenia zatoki Hudsońskiej. W przeciągu kilku Jat ostatnich dostarczono ni mniej ni więcej tylko dziesięć tysięcy skór łabędzich; płacono je po sześć lub siedm szylingów sztukę. Skóry łabędzi trębaczy najwyżej są cenione.

A teraz — dokończył Lucyan — wiecie o łabędziach tyle, co i ja; uważam więc przedmiot rozmowy za wyczerpany i radzę wam skosztować pieczystego z tego ptaka, które jak widzę, już jest gotowe i zapewne lepiej wam będzie smakować, aniżeli suchy mój wykład naukowy.

ROZDZIAŁ Y.

Polowanie przy pochodniach.

Podróżnicy nasi przybyli w kilka dni do małej osady, leżącej nad rzeką Czerwoną; tam, zaopatrzywszy się w świeże zapasy żywności, wyruszyli w dalszą drogę i zmierzali prosto do jeziora Winnipeg. Wszędzie spotykali mnóstwo łabędzi, zawsze bojaźliwych i czujnych, a Franek napróżno ostrzył na nie zęby. Ogromną miał ochotę upolować choć raz tę piękną zwierzynę, w części dla tego, że zakosztował jej smaku, a w części i trudność przedsięwzięcia go nęciła. Myśliwi tem więcej ubiegają się o zdobycz, im więcej przeszkód mają do zwalczenia, choćby dla tego, żeby się zręcznością pochwalić. Tymczasem byli już tylko o mil dwadzieścia od jeziora Winnipeg, on jeszcze ani jednego łabędzia nie zastrzelił. Nie zanosiło się też na to, ażeby orły przyszły mu po raz drugi z pomocą, a pieczystego z łabędzia jak nie było, tak nie było.

Norman, widząc to gorące pożądanie chłopaka, postanowił dopomódz mu swoją radą.

— Kuzynku Franku —rzekł pewnego wieczora, nim jeszcze łódka na nocleg się zatrzymała — czy wielką masz ochotę zastrzelić łabędzia?

— Ogromną — odrzekł Franek — gdybyś mi do togo dopomógł, zarazbym ci ten nóż podarował. — Tu Franek wyjął z kieszeni nóż bardzo piękny.

W krainach futer nóż jest przedmiotem niepospolitej wartości; za nóż można tam nabyć konia lub namiot, całego wołu, a nawet, co was zapewne więcej jeszcze zadziwi, sługę niewolnika! Dla myśliwych w tych puszczach niedostępnych, oddalonych o mil tysiące od miejsc, gdzie się noże sprzedają, przedmiot taki jest bardzo szacowny. A nóż, ofiarowany przez Franka, odznaczał się szczególnemi zaletami, i Norman wspomniał już parę razy, że chciałby posiadać skarb podobny. Z radością więc zgodził się ua ten układ.

— Dobrze — odpowiedział — idzie tylko o to, abyśmy nie stawali zaraz na nocleg, ale jeszcze parę mil ujechali w nocy, a zaręczam, że zastrzelisz łabędzia, może nawet i niejednego.

— Cóż wy na to, braciszki? — zapytał Franek, zwracając się do Maurycego i Lucyana — czy przystajecie? O, proszę was, przystańcie.

— Ja nie mam nic przeciwko temu — rzekł Lucyan.

— Ani ja także — dodał Maurycy — owszem, przystaję z największą ochotą. Ciekawy jestem niezmiernie, jakie to kuzynek ma sposoby na czujność tych ptaków. Nigdy o czemś podobnem nie słyszałem,

— Mocno się cieszę — odrzekł Norman — że i ja przecież potrafię was czegoś nauczyć. Sposób ten używany jest przez Indyan tutejszych; polują oni zawzięcie na łabędzie, dla skór, które nam sprzedają. Popróbujemy więc dziś w nocy polowania — mówił dalej, spoglądając w niebo — pora jest dobra po temu, księżyca niema, będzie dosyć ciemno, bo i chmurzyć się zaczyna.

— Więc na to potrzeba, żeby noc była ciemna? zapytał Franek.

— Im ciemniejsza, tem lepiej, — odparł Norman — a dziś, jeżeli się nie mylę, czarno będzie jak w kominie. Ale musimy niektóre przygotowania porobić, już słońce zachodzi, nie wiele mamy czasu. Trzeba na chwilkę wylądować, tylko śpiesznie.

— Tak, tak, śpieszmy się — zawołali wszyscy. Zwrócono łódkę do lądu i zatrzymano o kilka stóp

od brzegu. Łódki tego rodzaju nigdy nie przybijają do samego brzegu, bo to mogłoby je uszkodzić. Potrzeba się z niemi obchodzić bardzo oględnie, ażeby dłużej służyć mogły. Najpierw wysiadają podróżni, potem ładunek wynoszą na ląd, a w końcu i łódkę wyciągają, uważając aby nie uderzyła się o brzeg, gdyż wątła budowa z brzozowej kory mogłaby się rozlecieć w jednej chwili.

Nie powinna też nigdy zbyt długo w wodzie pozostawać, bo kora gębczasta łatwo rozmaka, a łódka wtenczas nie tak lekko płynie. Dla tego na noc przynajmniej należy ją zawsze na ląd wyciągać. Taka łódka łatwo bardzo traci równowagę na wodzie i żeglarz musi w niej siedzieć spokojnie, bo wstając, wywrócić ją może z łatwością.

Nasi żeglarze, wysiadłszy na brzeg, rozpalili najpierw ognisko, i zabrali się do przyrządzenia wieczerzy. Dziś chcieli się z tem jaknajprędzej załatwić, ażeby wcześnie rozpocząć zamierzone polowanie na łabędzie. Lucyan zajął się kuchnią, podczas gdy Norman z pomocą Maurycego i Franciszka przygotowywał wszystko do polowania. Franciszek z największym zapałem śledził każdy ruch kuzyna; powodzenie wyprawy szczególnie mu leżało na sercu.

Norman udał się najpierw wraz z Frankiem do poNizkiego lasu; przeszedłszy kilkanaście kroków pomiędzy drzewami, przy jednem z nich się zatrzymał. Była to brzoza, łatwa do rozpoznania po gładkiej, srebrzystej korze. Ostrym swym nożem myśliwskim Norman zrobił w korze dwa nacięcia poprzeczne naokoło pnia, jedno przy samej ziemi, drugie o cztery stopy wyżej. Potem rozkrajat korę wzdłuż od jednego nacięcia do drugiego. To uczyniwszy, podłożył nóż pod korę i zdarł ją całkowicie, tak zupełnie, jak gdyby zdejmował skórę z zabitego zwierzęcia. Drzewo miało stopę średnicy, a zatem kora zdjęta i rozciągnięta miała ze trzy stopy szerokości. Przypominacie sobie zapewne, że obwód koła lub walca jest zawsze troszkę więcej niż trzy razy dłuższy od jego średnicy; jeżeli więc zmierzymy pień drzewa poprzecznie, możemy być pewni, że naokoło ma trzy razy. tyle z okładem.

Dwaj chłopcy powrócili do ogniska, niosąc z sobą obciętą w lesie korę. Wyrównali ją, pozostawiając jej jeduak kształt nieco zaokrąglony. Następnie Norman poczernił ją starannie ze strony wklęsłej sproszkowanym węglem, przygotowanym przez ten czas przez Maurycego według jego wskazówek i przytwierdził mocno ten kawałek kory do cienkiego kija. Teraz potrzeba było tylko ten kij umocować na przodzie łódki w taki sposób, ażeby kora, nakształt ekrana zasłoniła siedzących w łódce żeglarzy, a stroną wklęsłą, węglem poczernioną, zwrócona była naprzód.

Ukończywszy te przygotowania, Norman wziął siekierę na plecy i po raz drugi udał się do lasu. Potrzebował jeszcze zaopatrzyć się w łuczywo i pewny był, że znaj

dzie w lesie pospolitą w tej okolicy sosnę (Pinus rigida) której drewno przesiąknięte jest żywicą. Franek poszedł z nim także i wkrótce znaleźli drzewo żądane. Pień jego wznosił się na pięćdziesiąt stóp w górę a u podstawy miał stopę średnicy; pokryty był korą grubą, ciemnej barwy, głębokiemi bruzdami poznaczoną. Franek zauważył, że liście a raczej igły tej sosny, wyrastały po trzy razem, tworząc małe pęczki, otulone przy nasadzie czerwonawą pochewką. Szyszki były nieco krótsze od igieł, zaokrąglone nakształt jajek i skupione po trzy lub cztery. Pień tego drzewa, bardzo rozgałęziony, ma mnóstwo w sobie sęków, a ztąd nie bardzo jest dobry jako materyał budowlany; ale wybornie się nadaje do paliwa, zawiera bowiem obfitość żywicy i wszędzie w Stanach Zjednoczonych do tego użytku służy. We wszystkich większych miastach amerykańskich drzewo tej sosny sprzedawane bywa na opał.

Franek sądził zrazu, że towarzysz jego chce ściąć jedno z tych drzew; omylił się jednak, Norman nie miał wcale tego zamiaru. Gdy po starannem obejrzeniu przekonał się, że natrafił na poszukiwaną sosnę, zaczął się rozglądać dokoła po ziemi i znowu wkrótce przystanął.. Miał przed sobą drzewo obalone, może złamane przez gwałtowny wicher. Było ono już na wpół spróchniałe, ale Franek odrazu w niem poznał takąż sarnę sosnę.

) Tego właśnie Normanowi było potrzeba: zabrał się więc żwawo do roboty i wkrótce siekierką swoją naciął pęk łuczywa, zebrał je starannie w kosz, który z sobą przyniósł, i obaj powrócili do ogniska. Tam Norman oznajmił towarzyszom, że przygotowania już ukończone.

Zasiedli więc wszyscy czterej do wieczerzy, złożonej z wędzonego mięsa, sucharów i kawy; całodzienna żegluga zaostrza apetyt, wszystko im wybornie smakowało.

Posiliwszy się, nasi żeglarze powrócili do łodzi i odpłynęli od brzegu. Zasłona z brzozowej kory przytwierdzona była na przodzie do siedzenia, które zajmował Norman, pełniący obowiązki dowódzcy. Poza ta zasłoną, na zewnątrz łódki, także z przodu, umocowano rondelek kuchenny, napełniony łuczywem, które w każdej chwili można było rozpalić. Młodzi myśliwi czekali już tylko ciemności, aby wyprawę swoje rozpocząć.

Łódka płynęła powoli z prądem rzeki, nie tracili więc wcale czasu na to polowanie, ale przeciwnie posuwali się dalej po wytkniętej drodze, co także nie było bez korzyści. Eozważywszy to wszystko, młodzieńcy w wybornem byli usposobieniu i gwarząc wesoło, wyglądali niecierpliwie ciemności.

Noc wreszcie zapadła i według przepowiedni Normana, ciemno było, jak w kominie. Wszyscy usadowili się porządnie w łódce, Norman zajął zwykłe swoje miejsce z przodu i wziął w rękę krzesiwo, gotów do zapalenia łuczywa. Tuż przy nim Franek trzymał w pogotowiu dubeltówkę, nabitą grubym śrótem, zwanym przez myśliwych amerykańskich śrótem łabędzim. Po samym środku łódki zasiadł Maurycy, także ze strzelbą w ręku. Lucyan miał zawsze pokojowe usposobienia, a w sztuce strzeleckiej nie mógł współzawodniczyć z braćmi, wziął zatem wiosło zamiast broni i uważał, ażeby łódka nie zeszła z właściwej drogi. ,Przez chwil kilka płynęli w milczeniu wśród ciemności.

Norman zapalił wreszcie łuczywo, płomień buchnął w górę, a blask purpurowy oświecił powierzchnię rzeki, jaskrawe płomienie rozlały się szeroko i rozjaśniły nawet oba brzegi. Drzewa, zwieszające nad wodą długie swe gałęzie, zdawały się skąpane wt purpurze, a tale migotały i sypały iskrami, jakby roztopione złoto. Światło zajmowało wielkie półkole. Płomień, z jednej strony osłonięty korą brzozową, całą połowę koła pozostawiał w ciemności i tam noc, odcięta od jasnej przestrzeni, jeszcze czarniejszą się wydawała.

Teraz dopiero można było zrozumieć dokładnie cały plan Normana. Przed łodzią znaczna przestrzeń była oświecona, najdrobniejszy przedmiot, pływający na powierzchni wody, nie zdołałby się ukryć przed oczyma żeglarzy, a cóż dopiero wielki, biały łabędź. Za łódką, z tyłu, było przeciwnie ciemno i czarno, i któś patrzący z przodu nie mógłby nic dojrzeć, oprócz wielkiego płomienia ; dalej rozciągała się tylko jednostajna, ciemna przestrzeń. Jak powiedzieliśmy wyżej, wklęsła strona kory zwrócona była do ogniska, które tym sposobem umieszczone było jakby w zagłębieniu tego ekranu, a łódka i siedzący w niej żeglarze pozostawali w cieniu. Oni więc byli niewidzialni, ale mogli widzieć doskonale wszystko, co się działo przed nimi.

Teraz już tylko chodziło o rozstrzygnięcie dwóch wątpliwości: najpierw, czy ukażą się łabędzie na rzece? a potem, jeżeli się ukażą, czy pozwolą myśliwym zbliżyć się na odległość strzału? Norman nie mógł w żaden sposób odpowiedzieć na pierwsze pytanie. Nie było żadnej pewności, że się napotka po drodze łabędzie, jakkolwiek

rzecz zdawała sic bardzo prawdopodobną. Wszak tyle ich widziano dnia poprzedniego, czemużby teraz miało być inaczej? Lecz na drugie pytanie młody Kanadyjczyk da, wał odrazu stanowczą odpowiedź, upewniając kuzynów, że w takich warunkach łatwo jest bardzo zbliżyć się do łabędzi: on już nieraz tym sposobem na nie polował. Ptaki, spostrzegłszy płomień, wcale nie uciekają, ale zwabione nowym, nieznanym widokiem, często same podpływają, aby mu się przyjrzeć z blizka. Zdarzało mu się także polować tak samo na jelenie, które przychodzą w nocy pie wodę z rzeki: widział jak setki tych zwierząt padały trupem na brzegu, zapatrzywszy się w blaski płomienia.

Trzej bracia nie dziwili się tym opowiadaniom, oni także polowali już pare razy na jelenie w lasach Luizyany. przy blasku pochodni; ten rodzaj polowania jest w wielu okolicach w zwyczaju. Widok ognia wprawia zwierzęta w rodzaj odurzenia, stoją nieporuszone, wpatrując się w światło pochodni, którą trzyma jeden z myśliwych, podczas gdy drugi mierzy w sam łeb biednego stworzenia, pomiędzy błyszczące oczy. Łatwo więc można było uwierzyć, że widok płomienia toż samo wrażenie wywiera na łabędzie.

Wkrótce też nasi żeglarze naocznie się o tem przekonali. Gdy łódź płynęła zwolna na zakręcie rzeki, coś białego mignęło przed nimi i spostrzegli trzy wielkie łabędzie, które przy fantastycznem świetle łuczywra wydawały się olbrzymie. Natychmiast łódkę zwrócono w tę stronę. Za zbliżeniem się żeglarzy, donośny głos trębacza dał się słyszeć raz po raz.

— Mówią, że łabędź śpiewa przed śmiercią — szepnął Franek do Maurycego, który siedział przy nim — radbym bardzo, żeby to był ów śpiew przedśmiertny.

I chłopak nie mogł się. od śmiechu powstrzymać, ucieszony własnym dowcipem. Maurycy zaśmiał się także, a i Lucyan uśmiechnął się, gdyż śmiech jest zaraźliwy.

— Coś mi się nie zdaje — rzekł z cicha Maurycy — żeby ten wrzask mógł się nazwać śpiewem. Jeżeli w tem nadzieje swoje pokładasz, to się możesz omylić, a trębacz będzie sobie zdrów trąbił jeszcze długo.

Ten żarcik wywołał nowy napad śmiechu ze wszystkich stron, ale był to śmiech cichy, przytłumiony, nasi myśliwi rozmawiali i śmiali się szeptem.

Lecz wnet ustały żarty, trzeba było o czemś poważniejszem myśleć; łódka zbliżyła się o tyle, że można już było broń gotować; chłopakom serce biło z niecierpliwości i obawy, ażeby pożądana zdobycz nie umknęła im w ostatniej chwili. Naprzód umówili się, w jakim porządku mają strzelać; Maurycemu przypadał z prawa strzał pierwszy, ale Franek miał jednocześnie z bratem brać na cel drugiego łabędzia i wypalić w chwili, gdy odgłos pierwszego strzału się rozlegnie.

Nareszcie Maurycy dał znak, że już pora ogień rozpocząć, wymierzył i strzelił. Ptak rozłożył skrzydła, raz tylko niemi "zatrzepotał i pochylił się martwy nad wodą. Dwa pozostałe łabędzie podniosły się w powietrze, a w tem rozległy się raz po raz dwa strzały; to Franek dał ognia ze swojej dubeltówki i jeden ptak wpadł w rzekę z przestrzelonym skrzydłem. Łabędzia zabitego z łatwością wydobyto z wody, ale z ranionym trudniejsza była sprawa;

bronił się zawzięcie, a gdy go wreszcie schwytano i poJożono na dnie łódki, zaczął się wściekle rzucać i tłuc skrzydła mi na wszystkie strony, a gdy Franek z Wizy ł się nieostrożnie, dostał tak porządnie po ręku, że odskoczył, jak oparzony. Musiano użyć energicznych środków, ażeby do porządku przyprowadzić niesfornego ptaka.

JZDZIAŁ VI.

Rozbicie łódki.

Odgłos strzałów musiał wypłoszyć wszystkie łabędzie z pobliża, a nasi myśliwi, chcąc przedłużyć polowanie, postanowili podpłynąć dalej. Ułożywszy zatem zabitą zwierzynę na dnie łódki, zasiedli znowu do wioseł.

Ujechali zaledwie ćwierć mili, gdy napotkali znowu gromadkę łabędzi. Przybliżyli się do nich tak samo, jak wprzódy i aż trzy upolowali ta razą, Franek bowiem okrył się chwałą i dwa łabędzie zastrzelił ze swej dubeltówki. Odpłynęli dalej i znów padł ptak trochę mniejszy, potem drugi ogromny, mieli więc porządny zapas zwierzyny: siedm łabędzi leżało na dnie małej łódki!

Ciężki ten ładunek zaledwo sic w niej mógł pomieścić i sądzicie zapewne* że nasi myśliwi byli zadowoleni

tak bogatą zdobyczą; ale nie tak to łatwo powstrzymać gorączkę polowania i myśliwy najczęściej przebiera miarę, gdy mu się powiedzie. Chłopcy, zamiast poprzestać na tóm i zanocować spokojnie na brzegu, popłynęli jeszcze dalej wśród nocy.

Niedaleko od miejsca, gdzie zabili ostatniego łabędzia, okrążając zakręt rzeki, usłyszeli głośniejszy szum i plusk wody, jak gdyby byli w pobliżu wodospadu. Zadziwili się w pierwszej chwili a nawet przelękli trochę. Mogł to być w rzeczy samej wodospad na rzece. Norman nie umiał im tego objaśnić, bo nigdy jeszcze w tej okolicy nie podróżował. Nie wiedział tez, czy na rzece Czerwonej były jakie spady, nigdy nic o tem nie słyszał. Zupełnie inną drogą odbywał podróż, jadąc po kuzynów na południe. Przebywał najprzód łodzią rzekę Winnipeg, następnie trzy wielkie jeziora. Jest to zwykła droga, którą podróżują agenci Stowarzyszenia handlowego zatoki Hudsońskiej i Norman znał ją bardzo dobrze.

W tej niepewności wstrzymano łódkę i młodzi żeglarze nasłuchiwali w milczeniu. Szum odzywał się tak wyraźnie, że trudno się było omylić; nie ulegało wątpliwości, że pochodził z wodospadu. Lecz przysłuchując się coraz uważniej, nasi podróżnicy doszli do przekonania, że wodospad nie musiał się znajdować na rzece Czerwonej, ale na jednym z jej dopływów, z prawej strony. Tem uspokojeni, popłynęli dalćj.

Domysł ten okazał się prawdziwym. Im więcej się przybliżali, tem wyraźniej słyszeli szum po prawej stronie i w końcu spostrzegli szybki potok, wpadający z łoskotem do rzeki Czerwonej, z prawego jej brzegu. Widzieli go

doskonale, gdyż cały pokryty był pianą białą, pochodzącą oczywiście z owego wodospadu, który się ciągle odzywał z tej samej strony. Nasi żeglarze teraz już najspokojniej wiosłowali dalej i wkrótce zbliżyli się do miejsca, gdzie strumień poboczny wpływał do rzeki; huk wody wzmagał się i w końcu ujrzeli tuż przed sobą ogromny wodospad; gwałtowny potok spadał ze skał wysokich i cały spieniony rzucał się w szersze koryto rzeki, tworząc w niem prąd nadzwyczaj szybki, który w jednćj chwili porwał z sobą małą łódkę i unosił ją na folach jak lekką łupinę. Nie było w tem jednak żadnego niebezpieczeństwa, chłopcy złożyli wiosła i siedzieli spokojnie w łódce.

Wtem ukazała się liczna gromada łabędzi, ani razu jeszcze nie napotkali ich tylu na raz; wspaniale wyglądało to stado białych, wielkich ptaków, trudno je było przeliczyć, ale Norman ręczył za dwadzieścia i utrzymywał, że najdoświadczeńsi myśliwi nigdy nic podobnego nie widzieli. Ezadko kiedy napotkać można sześć lub siedem łabędzi, ptaki te zwykle parami tylko się trzymają. Trzeba więc było urządzić walną wyprawę. Tą razą i Norman sic uzbroił, nawet Lucyan złożył wiosło, którem utrzymywał równowagę łódki i poszukał swej broni, bo i on miał fuzyjkę znacznie mniejszą i lżejszą od innych, chociaż rzadko kiedy jej używał.

Niepotrzeba było kierować łódką, gdyż prąd popychał ją szybko w stronę łabędzi. I wnet zbliżyła się do nich, a nasi myśliwi nie mogli się nacieszyć widokiem wspaniałych ptaków, które wyciągnąwszy szyje, wpatrywały się w olśniewające blaski płomienia. Nie słyszeli jednak, czy który z nich się odzywał dziwnym swoim gło

sem, gdyż buk blizkiego wodospadu zagłuszał wszystko dokoła.

Maurycy i Norman strzelili razem, a jednocześnie prawie ozwały się strzały Lucyana i Franciszka. Trzy ptaki padły na miejscu, czwarty lekko raniony zanurzył się w wodzie i odpłynął, reszta uniosła się w powietrze i znikła w ciemności.

Tymczasem łódka, którą już nikt nie kierował, wpłynęła na jakiś wir w rzece i zakręciła się raptem; przód jej obrócił się w inną stronę, w skutek czego światło, zamiast oświecać rzekę w kierunku prądu, padało na brzeg od. tyłu. Dalszy bieg rzeki, właściwa droga łódki, pogrążyła się w ciemności.

Zanim młodzi żeglarze się opamiętali i zdołali powstrzymać mały swój statek, aby mu właściwy kierunek przywrócić, nagle usłyszeli huk straszny tuż przy sobie i mimowoli okrzyk zgrozy wyrwał się z ich piersi. Był to znów łoskot potężnego wodospadu, ale nie tego, który szczęśliwie wyminęli przed chwilą; inny znajdował się teraz przed nimi, a łódka biegła prosto na skałę, z której woda rozhukana w szalonym pędzie rzucała się w nieznaną głębinę.

Wśród huku i łoskotu ozwał się donośny głos Normana: — Do wioseł! wstrzymajcie łódkę! spad na rzece! spad na rzece! — Iw tej samej chwili on pierwszy pochwycił wiosło. Powstało straszne zamieszanie, łódka chwiała się na wszystkie strony, szybkie poruszenia młodych żeglarzy co chwila równowadze zagrażały. Wtem płonące łuczywo zabłysło jaśniejszym blaskiem, światło rozlało się szeroko i odsłoniło widok przerażający. Przez

cala szerokość rzeki, od jednego brzegu do drugiego, sterczały skały w ścieśnionym szeregu: wyniosłe ich grzbiety, zaostrzona cyple, wyglądały z wody, ciemno odbijając od białych, spienionych jej nurtów. Dno rzeki w tem miejscu obniżało się raptownie i prąd z nadzwyczajną gwałtownością pędzit na te urwiska. Spady na rzece Czerwonej są bardzo niebezpieczną przeprawą. Spostrzegli to odrazu nasi podróżnicy i o łabędziach zupełnie zapomnieli; zabite przed chwilą ptaki już daleko odpłynęły, nikt jednak nie myślał gonić za niemi, czterej młodzieńcy połączonemi siłami starali się powstrzymać łódkę, porwaną szalonym prądem.

Wszyscy rzucili się do wioseł, ale usiłowania ich były daremne. Silny prąd podrzucał łódką, jak piłką, w mgnieniu oka przekroczyła pierwszy spad i jak strzała pędziła dalej. I znów po samym środku rzeki piętrzył się głaz olbrzymi, a woda z wściekłością rozbijała się o tę zaporę i potoki białej piany spływały z grzbietów głazu. Łódka miotała się na wszystkie strony, światło migotało to w prawo to w lewo, młodzi żeglarze nie widzieli drogi przed sobą; na nicby się to zresztą nie przydało, nie mogli już uniknąć swojego losu, wątłe czółenko z trzaskiem złowrogim uderzyło całą siłą o wielki głaz wystający z wody.

Przez chwil kilka łódka utrzymywała się nieruchoma, silny prąd przyciskał ją do skały, lecz woda wchodziła do niej szybko kilku otworami. Spostrzegł to natychmiast Maurycy; umiał on w niebezpieczeństwie zachować krew zimną, a widząc, że łódka zgubiona, myślał już tylko o tem, ażeby wyjść cało z tej strasznej przygody. Rzucił więc

wiosło, pochwycił strzelbę i zawołał ua towarzyszy, aby za jego przykładem chronili się na wierzchołek skały. Wszyscy szczęśliwie się tam dostali, a Marengo poskoczył za nimi.

Łódka, pozbywszy się ciężaru, zakręciła się w wodzie i wpadła znowu w prąd, a uderzywszy jeszcze parę razy o ostre krawędzie skał, rozprysła się w drobne kawałki. Cały ładunek poszedł na dno rzeki, rondelek z płonącem łuczywem zasyczał żałośnie, światło zgasło, ciemności zaległy dokoła.

ROZDZIAŁ VII.

Most z łosiowej skóry.

Przepadła łódka, przepadł cały jej ładunek; młodzi podróżnicy uratowali tylko strzelby, noże i zapasy prochu. Ocalała także siekiera, zabrał ją z sobą Maurycy, opuszczając rozbite czółenko. Ale inne pożyteczne przedmioty, ciepłe okrycia, kołdry wełniane, przybory kuchenne, zapasy żywności, kawa, mąka, wędzone mięso, wreszcie i upolowane łabędzie, wszystko to znikło bez śladu w rozhukanych nurtach rzeki. Smutne było położenie naszych

żeglarzy. Tulili się, jak mogli, ua małej, nagiej skale, sterczącej po samym środku strumienia; nic im nie pozostało, oprócz sukien, które mieli na sobie i broni.

Klęska ta spadła na nich tak nagle i niespodziewanie, że przez czas jakiś byli jak odurzeni i nie mogli słowa przemówić. Bezmyślnie spoglądali dokoła, szukając oczyma łódki, chociaż wiedzieli, że jej odzyskać niemogą. Ogarnęły ich ciemności, które tem czarniejsze się im wydały, że zapadły nagle po olśniewającem świetle łuczywa. Nic nie mogli dojrzeć, oprócz piany białej, migocącej na powierzchni fal, nic nie słyszeli oprócz huku wody, który ich ogłuszał groźnym i smętnym odgłosem.

Opamiętali się wreszcie i zaczęli rozmyślać nad okropnością swojego położenia. Bo tez okropne było w całem znaczeniu tego wyrazu. Samotni i opuszczeni na cyplu skały, otoczeni byli zewsząd rozhukanemi falami, dokoła rozciągała się puszcza niezmierzona, setki mil dzieliły ich od mieszkań ludzkich, a i do tych nie mogli się dostać inaczej, tylko po przebyciu lasów niedostępnych, wielu rzek i jezior głębokich. Mieli przed sobą rozległe przestrzenie, moczarami i bagnami pokryte, zagradzające im drogę, a całą tę ogromną podróż musieli teraz odbyć pieszo!

Ale żaden z młodych naszych żeglarzy nie miał zwyczaju opuszczać rąk w ciężkiej przygodzie. Każdy z nich nieraz już w życiu narażony był na niebezpieczeństwa, nie mniejsze od tych, które im teraz zagrażały. Zamiast więc oddawać się bezużytecznej rozpaczy, zaczęli przemyśliwać nad sposobami wydobycia się z tego przykrego położenia.

Wśród nocy nie można było nic rozpoczynać. Woda rozbijała się wściekle o skały, których ostre, spiczaste krawędzie sterczały wszędzie dokoła. Najzuchwalszy pływak nie odważyłby się w ciemnościach szukać pomiędzy niemi drogi. Byłoby to istne szaleństwo i nasi żeglarze przekonali się od razu. że im na teraz nic nie pozostało, tylko czekać cierpliwie rana; tymczasem trzeba było resztę nocy przebyć jakkolwiek na skale.

Siedzieli więc spokojnie, tuląc się jeden do drugiego, za mało było miejsca, żeby sic mogli położyć, a jeśli który, ulegając znużeniu, zdrzemnął się na ramieniu towarzysza, przebudził się po chwili, nie czując żadnego pokrzepienia. Nie wiele mówili, gdyż łoskot wody był tak ogłuszający, że własnego głosu nie słyszeli i musieli krzyczeć z całej siły, ażeby sic porozumieć. Zimno im dokuczało dotkliwie; na szczęście nie bardzo zmokli, gdyż w sarnę porę wyskoczyli z łódki, ale nie mieli się czem okryć, kołdry zatonęły, a pomimo wiosennej pory, noc była prawie mroźna; w tych okolicach nocy bywają zimne nawet wśród lata. Znajdowali się obecnie pod ° szerokości geograficznej. W Europie na tym samym równoleżniku klimat jest znacznie cieplejszy, ale tez trzeba pamiętać, że linia jednostajnej temperatury, a jak mówią uczeni, linia izotermom, znacznie niżej przechodzi w Ameryce, aniżeli w Europie.

Zauważono także, iż na wybrzeżu wschodniem ładu amerykańskiego, nad Oceanem Atlantyckim, znacznie jest chłodniej, aniżeli na zachodniem wybrzeżu, nad Oceanem Spokojnym. To ostatnie wybrzeże ma prawie takiż sam klimat, jak zachodnie kraje w Europie; możnaby ztąd

wnosić, że w blizkości morza temperatura zależy w części od tego, czy woda od wschodu, czy od zachodu ląd oblewa. Tak też jest w rzeczywistości: możecie sprawdzić nn mapie, że wybrzeża zachodnie starego i nowego lądu prawie jednakowe mają położenie wśród wód oceanu, a i klimatem zbliżone sa bardzo do siebie.

Jest wiele innych przyczyn, wpływających na klimat; najpierw kierunek wiatrów, które rozmaite zmiany w atmosferze wywołują, stosownie do tego, czy przychodzą od lądu czy od wody. Dotąd jeszcze panuje powszechne przekonanie, że wiatry powstają jedynie w skutek ogrzania powietrza w pewnem miejscu; warstwy ogrzane stają się lżejsze, podnoszą się w górę, na ich miejscu pozostaje próżnia, do której zewsząd napływa zimniejsze i cięższe powietrze. Te ruchy mają wytwarzać wiatry. Teorya ta do pewnego stopnia jest prawdziwa, ale trzeba dodać do tego rozmaite inne przyczyny. Elektryczność, siła dotychczas bardzo mało znana, jedna wszakże z najpotężniejszych sił przyrody, blizki ma stosunek z wiatrami, a i obrót ziemi na około osi nie mały wpływ na nie wywiera. W rzeczy samej dziwić się należy, iż ludzie przez czas tak długi mogli się zadowolnić wcale niezadawalniającą teoryą ogrzanego powietrza. Ale co tu się dziwić; ludzie na tym świecie tak sa zajęci zaciętemi, krwawemi wojnami, że wśród tych ustawicznych walk i niepokojów nie mają czasu myśleć o wspaniałych zjawiskach przyrody, ani badać ich przyczyn. Z dotychczasowej historyi ludzkości dowiadujemy się przedewszystkiem o zwycięztwach, zaborach, podbojach; zdobycze naukowe bardzo podrzędne miejsce w niej zajmują.

W naszych czasach nauka przyrody czyni znakomite postępy. Meteorologia wynajduje prawa, które rządzą zjawiskami powietrznemi; Maury i inni uczeni oznaczyli kierunki glówniejszych wiatrów stałych, a wy, młodzi czytelnicy, gdy pożyjecie jeszcze kilkadziesiąt lat i więcej, czego wam z serca życzę, będziecie zapewne wiedzieli „zkąd wiatr przybywa i dokąd dąży."

I otóż niechcący naukowa rozprawa wywiązała się z tego, że w okolicach jeziora Winnipeg nocy bywają zimne nawet wśród lata. Ale tylko nocy, w dzień czasem znów dokuczają takie upały, jak pod zwrotnikami. Te wielkie przeskoki w temperaturze stanowią cechę klimatu amerykańskiego, zwłaszcza w okolicach oddalonych od morskich wybrzeży.

Nasi rozbitki uziębli porządnie tej nocy i z wielką radością powitali pierwszy brzask świtu, przeglądający wśród zielonych wierzchołków drzew nadbrzeżnych. Jak tylko się rozwidniło, zaczęli przemyśliwae, jakby się do tych drzew dostać. Przepłynąć rzekę tej szerokośei, byłoby dla każdego z nich zabawką w warunkach zwyczajnych; tu jednak niepodobna było o tem myśleć. Gdyby stali na brzegu i potrzebowali dostać się na drugą stronę, upatrzyliby miejsce, gdzie prąd był mniej gwałtowny; ale tu nie mogli walczyć z szalejącą wodą, która porwałaby ich niezawodnie i uniosła daleko, lub rzuciła na krawędź skały.

Przy świetle dziennem wszystko to przedstawiło im się jasno i bardzo niemiłego doznali wrażenia. Darmo głowę łamali, nie mogli wymyśleć żadnego sposobu wydostania się na ląd.

Prawy brzeg rzeki był trochę więcej oddalony, ale przeprawa z tej strony wydawała im się łatwiejsza. Prąd nie tak szalenie pędził, nie tak groźnie piętrzyły się skały; Maurycy spostrzegł nawet, przypatrując się uważnie, że woda w tem miejscu była dosyć płytka, sądził więc, że po trafi przejść w bród i śmiało wszedł do rzeki, ale po chwil; musiał się zawrócić i znów jak niepyszny osiadł na skale obok towarzyszy.

Przez całą szerokość rzeki szeregiem sterczały skały, a niektóre z nich wznosiły się wysoko nad wodą, naksztalt słupów. Lucyan zauważył, że gdyby mieli mocny sznur, mogliby go przeciągnąć od jednego z tych cyplów do drugiego i tym sposobem, trzymając się sznura, dopłynąć do brzegu.

Pomysł był niezły, ale zkądże tu wziąć sznura, kiedy wszystkie, jakie posiadali, zatonęły wraz z całym ładunkiem łódki? Żadnego strzępka nie mieli przy sobie, oprócz rzemyków, na których nosili ładownice, rożki z prochem i inne przedmioty, a te rzemyki wcale nie były tak mocne, aby mogły służyć do podobnego użytku. Na to potrzeba było porządnego sznura, aby utrzymał ciężar człowieka, walczącego z silnym prądem. I znów zaczęli myśleć i przemyśliwae, jakby na to poradzić? Patrzali jeden na drugiego, brali do ręki rzemyki i paski, które mieli na sobie, ale darmo je oglądali na wszystkie strony; oczywistą było rzeczą, że na nic przydać się nie mogły. Ale nasi żeglarze nie dali jeszcze za wygraną. Nieraz wśród przygód niezwykłych musieli się uciekać do niezwykłych środków; i teraz w końcu znakomity pomysł zaświtał jednocześnie w głowie Maurycego i Normana, obaj

tez niezwłocznie poodpinali paski i zaczęli zdejmować zwierzchnie swroje ubranie z łosiowej skóry. Drudzy patrzali na to w milczeniu, domyślili się od razu co z tego będzie: wiedzieli, że oni tę skórę potną na ważkie paski i skręcą z nich mocny sznur.

Wszyscy czterej zabrali się do roboty. Lucyan i Franek trzymali, Maurycy i Norman krajali, i w kilkanaście minut u nóg ich leżał stos ważkich skórzanych pasków, które później zręcznie wiązali i splatali i tym sposobem wkrótce sporządzili długą i mocną linę. Maurycy zrobił pętlę na jednym końcu i drugą pętlę przez tę pierwszą przeciągnął w taki sposób, jak Meksykanie i Indyanie urządzają swoje lasso. Lina była gotowa i Maurycy zabrał się do dzieła, bo Maurycy umiał się obchodzić z lassem równie zręcznie, jak Meksykanie i Indyanie. Nieraz polował z tą bronią i niejednego żubra o długich rogach pochwycił na wielkich łąkach południowych. Wszyscy więc jednozgodnie złożyli linę z pętlą w ręce Maurycego.

On stanął na najwyższym cyplu skały, owinąwszy sznur na lewem ramieniu, potem prawą ręką ujął koniec z pętlą i najpierw zawinął nim młynka ponad głową. Trzej inni przysiedli na skale, ażeby mu nie przeszkadzać i po kilku żywych obrotach, Maurycy rzucił linę w przestrzeń i w tejże samej chwili ozwał się okrzyk tryumfu. To Franek głosił chwałę brata, gdyż pętla trafiła na spiczastą skałę i zatrzymała się na jej wierzchołku. Maurycy ściągnął ją zręcznie i umocował, a drugi koniec liny uwiązał do skaty, na której stali, wyciągnąwszy dobrze; lina, umocowana doskonale z jednej i drugiej strony, zawisła na stopę wysokości ponad wodą.

Młodzi żeglarze rozpoczęli niezwłocznie przeprawę. Najpierw jednak poobwijali starannie strzelby i ładunki pozostałemi kawałkami skóry, ażeby nie zamokły, potem każdy opasał się takimże samym plecionym sznurem, pozostawiając jeden koniec dłuższy. Ten koniec miał być za pomocą pętli uwiązany do liny, przeciągniętej nad wodą, oni zaś mogli tym sposobem płynąć bezpiecznie, nie lękając się gwałtowności prądu.

Maurycy pierwszy puścił się w drogę. Był on najstarszy i jak utrzymywał, powinien był najprzód wypróbować ten most nowego rodzaju, który własnym pomysłem zbudował. Przeprawa powiodła mu się doskonale, rnostokazał się prawdziwem arcydziełem. W jednem miejscu prąd porwał go tak silnie, że liny wyciągnęły się jak struny, żadna jednak nie pękła i dzielny chłopak dopłynął szczęśliwie aż do skały, na której się bezpiecznie usadowił. Przez cały ten czas trzej towarzysze nio spuszczali go z oczu, a łatwo sobie wyobrazić, z jaką niespokojnością i trwogą śledzili każde jego poruszenie, ale gdy ujrzeli go ocalonym, wszyscy razem wykrzyknęli radośnie. Zaraz potem przeprawił się Lucyan, za nim puścił się śmiało Franek, który zapominając o niebezpieczeństwie, śmiał się na głos i żartował, pluszcząc się w wodzie. Uwiązano także na lince psa, który niemniej pomyślnie przepłynął.

Na samym końcu przeprawił się Norman i znów wszyscy razem skupili się na wierzchołku skały, gdzie takim było ciasno, że zaledwie stojąc mogli się utrzymać w równowadze. Ale teraz przedstawiła się nowa trudność, o której nie pomyśleli przedtem. Znaczna przestrzeń dzieliła ich jeszcze od brzegu, a i tu woda szalała z równa

gwałtownością. Wiedzieli wprawdzie o tem zawczasu, i obmyśliwszy tę dowcipną przeprawę, liczyli także na drugą skałę wysoką i spiczastą, sterczącą dalej nieco nad powierzchnią wody; do tej możnaby tak samo linę przymocować. Ale co tu począć teraz z tą lina ? Oba końce były tak mocno uwiązane, że nie było sposobu odczepić jej od pierwszej skały. Jeden z chłopców mógł wprawdzie powrócić taż sama drogą na dawne stanowisko i linę odwiązać, ale jakże się potem znów ztamtąd wydostać? Nie przyszło im to wprzód do głowy i sami nie wiedzieli, jak to zadanie rozwiązać. Pozostała im jeszcze do przebycia przestrzeń równie niebezpieczna, jak ta, którą już pomyślnie przepłynęli. Ta przeprawa przekonała ich ostatecznie, że szaleństwem byłoby puszczać się o własnych siłach w taką otchłań; nie zdołaliby ani jednej chwili utrzymać się wśród fal rozhukanych. Znowu więc uwięzieni byli na tym wierzchołku skały i nie mieli sposobu się wyswobodzić, chybaby odzyskali linę.

Przez chwilę milczeli, każdy z nich tą jedną myślą był zajęty: jakby tę linę odczepić !

— Niema sposobu — rzekł jeden.

— Niepodobieństwo — dodał drugi — musimy inną linę sporządzić; mamy jeszcze ubranie Lucyana i Franka, trzeba je poświęcić.

Zdanie to wypowiedział Norman, a Lucyan i Franek potwierdzili je czynem, niezwłocznie zaczynając zdejmować zwierzchnie suknie, gdy wtem ozwał się głos Maurycego:

— Stójcie!

— O cóż idzie, braciszku? — zapytał Lucyan.

— Zdaje mi się, że potrafię linę odczepić z tamtej strony. W każdym razie muszę przynajmniej spróbować; to nam nie wiele czasu zajmie i nie wiele kłopotu przyczyni.

— Jakże ty to zrobisz, braciszku?

— Stańcie wszyscy z tej strony, żebym miał jak najwięcej miejsca, a zobaczycie, co zrobię.

Trzej chłopcy przytulili się jeden do drugiego na brzegu skały; Maurycy odpakował swoje strzelbę, którą starannie był zawinął w skórę, żeby nie zamokła, stanął w najbezpieczniejszem miejscu, potem podniósł broń i wymierzył. Towarzysze patrzali na to w milczeniu, tamując oddech ; odgadli jego zamiar i czekali, co z tego wyniknie.

Skała, na której nasi żeglarze noc spędzili, miała z boku spiczasty, wystający cypel; koniec liny przymocowany był do niego i węzeł, na samym wierzchu umieszczony, wybornie mógł być na cel wzięty. Do niego też mierzył Maurycy, chcąc go celnym strzałem przeciąć; wiedział, że nie dokaże tego odrazu, bo lina była nadto gruba, ażeby ją jedna kula przerwała, ale mógł przecież kilka kul na to poświęcić. Gdyby zresztą nie rozciął całkowicie liny, zawsze liczył na to, że ją osłabi, a wówczas da się oderwać od skały. Takie były zamiary Maurycego.

Podczas gdy Maurycy na nowo broń nabijał, Norman wymierzył i strzelił. Norman wybornie strzelał, zapewne nie tak, jak Maurycy, bo ten był mistrzem niepospolitym, jakich nie wielu napotkać można, nawet pomiędzy zawołanymi strzelcami; ta razą Norman nie chybił i łatwo było dostrzedz, że lina przy samym węźle do polo

wy już była rozcięta. Widząc to Franek, zaczął ją ciągnąc z całej siły, ale nie mogł jej oderwać i czekano na drugi strzał Maurycego.

Ten nabił tymczasem broń i strzelił. Przez chwilę lina trzymała się jeszcze, lecz silniejsza fala uderzyła o skałę, rozbryzgując się o sterczące jej krawędzie i węzeł rozerwał się nagle a lina opadła z pluskiem w wodę. Po raz trzeci ozwały się wiwaty, a głos Franka najdonośniej się odzywał. Wciągnięto linę na skałę i przysposobiono na nowo do użytku. Maurycy wziął ją w swoje ręce i wywinąwszy tak samo, jak poprzednio, zręcznego młynka, zarzucił pętlę na następną skałę, gdzie znów umocowaną została i nasi podróżnicy przeprawili się na niej tak pomyślnie, jak wprzód. Tu już zakończyły się ich trudy i kłopoty. Woda była dalej tak płytka, że z łatwością wbród ją przejść mogli, zostawili więc linę uwiązaną na skałach i szczęśliwie na brzeg się dostali.

rozdział VIII.

Sidła na kozy,

Młodzi żeglarze byli na teraz ocaleni. Mieli przynajmniej stały grunt pod nogami, bo zresztą położenie ieh

wcale nie było do zazdrości. Znajdowali się wśród rozległej puszczy, nie mając ani łódki, ani żadnego zaprzęgu do dalszej podróży. Utracili przytem wszystkie zapasy, nic im nie pozostało oprócz broni i siekierki. Nawet myśliwski swój ubiór zniszczyć musieli, jak to widzieliśmy wyżej, a teraz narażeni byli na chłód dotkliwy, nieunikniony w tej strefie nawet wśród lata. Nie mieli żadnego . naczynia do przyrządzenia żywności, ale co prawda, nio byłoby co włożyć w to naczynie. Nadal, dla podtrzymania życia, mogli liczyć jedynie na strzelby swoje, które na szczęście uratowali wraz z amunicyą.

Stanąwszy bezpiecznie na brzegu, przedewszystkiem zaczęli myśleć o żywności. Od wczoraj nic w ustach nie mieli i głód im dotkliwie dukuczał. Wszyscy jednomyślnie rozglądali się po drzewach okolicznych, czy nie znajdzie się na gałęziach jaka zwierzyna, któraby można było upolować na śniadanie. Ptak, czy zwierzę, wszystko im było jedno, byle tylko głód zaspokoić. Ale nie mogli dojrzeć pomiędzy drzewami żadnej żyjącej istoiy, chociaż las nadbrzeżny wcale obiecujące miał pozory. Drzewa wznosiły się wysoko, a niżej rosło mnóstwo krzaków i ziół przeróżnych, nie wątpili więc nasi żeglarze, że znajdą tu jakieś jagody lub korzonki jadalne. Stanęło na tem, że Lucyan z Frankiem mieli pozostać na miejscu i ogień rozpalić, a Maurycy z Normanem wybrali się na poszukiwanie jakichkolwiek produktów, któreby się dały przy tem ognisku przyrządzić.

W niespełna godzinę Norman powrócił, niosąc na plecach zabite zwierzę, w którem dwaj bracia poznali odrazu antylopę widłowatą (Antilopa fur cif er), tak przezwaną

od rogów sterczących w kształcie wideł. Norman nazywał ją kozą, utrzymując, że nazwa ta w całym kraju powszechnie jest przyjęta. Ale Lucyan znał się na tem lepiej; wiedział on dobrze, że piękne to zwierzę nie może być zaliczone do rodzaju kóz, ale jest antylopą prawdziwą. Jedyny ten gatunek antylopy, znajdowany w Ameryce Północnej, przebywa na równinach i nie zapuszcza się daleko mi północ, gdyż nie znosi wielkiego zimna. Obecnie tylko w środkowej części lądu napotkać ją można, ale dawniej, to jest przed dwustu laty, musiała się pojawiać i na wybrzeżu Atlantyku; w opisie podróży pewnego misyonarza z XVIgo stulecia jest wzmianka o dzikich kozach, upolowanych w blizkości wodospadu Niagary. Były to zapewne antylopy widłowate, gdyż właściwe kozy, całkiem odmienne, znajdowane sa w Ameryce tylko w oddalonych górach Skalistych.

Nie ulegało zatem wątpliwości, że Norman zastrzelił antylopę. Mieszkańcy, nie obeznani z naukową klasyfikacyą, nazywają to zwierzę kozą, gdyż barwą swej sierści zbliża się do pospolitej kozy skalnej, ma przytem wzdłuż karku rodzaj odstającej grzywy, co jej nadaje z pierwszego wejrzenia wielkie podobieństwo do kóz domowych europejskich. Trzeba jeszcze dodać, że antylopa widłowata odznacza się tą samą niemiłą wonią, tak dobrze znaną, która jest wszystkim gatunkom kóz właściwa. Dwie ciemne plamki, umieszczone w kątach pyska, pokrywają dwa małe pęcherzyki, wydzielające ten mocny zapach.

Lucyan i Franciszek nieraz już polowali na antylopi; przywabiali je na sposób krajowców, wywieszając kolorową chorągiewkę, lub inny przedmiot jaskrawy; zwie

rzę zazwyczaj, nie przeczuwając zdrady, zbliża się i pada ofiarą swej ciekawości. Norman jednakże utrzymywał, że Indyanie w ziemiach zatoki Hudsońskiej gardzą tą zwierzyną i rzadko na nią polują. Skóra antylopy niezbyt wielką ma wartość, a mięso nie odznacza się wytwornym smakiem. Zresztą myśliwi mają w tym kraju taką obfitość żubrów i jeleni, które im ze wszystkich względów większą korzyść przynoszą, że nie potrzebują prześladować antylop i wtenczas chyba się o nie pokuszą, gdy im głód dokuczy, a żadna lepsza zwierzyna się nie nadarzy.

Zdejmując skórę z antylopy, która miała być upieczona na śniadanie, Norman opowiedział kuzynom, jakim sposobem ją upolował. Udało mu się także zabić ją dowcipnym podstępem. Uszedłszy niewielką przestrzeń przez las, spostrzegł, że drzewa przerzedzały się coraz więcej, i dostał się wT końcu na rozległą łąkę. Przekonał się więc, że las niezbyt daleko rozciąga się od brzegu rzeki; dalej już były łąki, gdzieniegdzie tylko wyrastały na nich gromadki drzew. W rzeczy samej wybrzeża Czerwonej rzeki, zwłaszcza od strony zachodniej, nie są wcale lesiste; łąki niezmierzone ciągną się wszędzie, aż do podnóża gór Skalistych. Wyszedłszy z lasu, Norman spostrzegł w oddaleniu małe stadko antylop: wszystkich było około dwunastu. Wolałby był napotkać jelenie lub łosie, bo i on podzielał uprzedzenia krajowców, co do tej zwierzyny. Ale zanadto był zgłodniały, aby miał przebierać w jedzeniu i myślał tylko, jakby się do nich zbliżyć. Eównina była zupełnie odkryta, należało więc użyć podstępu. Przyszło mu do głowy, żeby się na wznak położyć i nogami wywijać w powietrzu. Zwrócił też wkrótce na siebie uwagę

antylop i te zaciekawione, biorąc go za jakieś osobliwsze zwierzę, zaczęły się zbliżać coraz więcej, w końcu otoczyły go kołem tak blizko, że już nasz strzelec nie potrzebował dłużej udawać. Zerwał się szybko, wymierzył do wielkiego kozła i na miejscu trupem go położył. Gdy padł kozieł przewodnik, reszta gromadki rozbiegła się na wszystkie strony. Norman, czując po sobie, że towarzysze musieli być strasznie zgłodniali, nie oglądał sic już za inną zwierzyną, ale co prędzej do nich pośpieszył, przewiesiwszy zdobycz przez plecy.

Lucyan i Franek także przez ten czas nie próżnowali, rozpalili ognisko ze smolnych drewek i obaj suszyli przy niem przemokłe swoje odzienie. Już byli prawie osuszeni, gdy nadszedł Norman i wszyscy trzej zaczęli śpiesznie zdejmować skórę z zabitej antylopy. Załatwili się z tem w jednej chwili i mięso, pokrajane na ćwiartki, zatknięte na rożen drewniany, wkrótce skwierczało przyjemnie na ogniu. Śniadanie zapowiadało się bardzo smakowicie i chłopcy byliby zupełnie zadowoleni, gdyby im nie brakowało Maurycego. Ale Maurycy się nie ukazywał, a ponieważ wszyscy trzej wilczy mieli apetyt, nie mogli dłużej na niego czekać i żarłocznie rzucili się na pieczyste z antylopy, jak tylko się dopiekło.

Żadnemu z nich nie przyszło do głowy niepokoić się o Maurycego. Zapewne zwierzyny nie napotkał i nie chciał powracać z próżnemi rękami. Jeżeli mu się uda polowanie, pośpieszy ze zdobyczą, a gdyby mu się nie po. wiodło, przyjdzie trochę później. Tak mówili jeden do drugiego — do wieczora było jeszcze daleko.

Ale minęło kilkagodzin, a Maurycy nie powracał. Wtem już było coś niezwykłego, bo pocóż się miał zapuszczać tak daleko w nieznaną okolicę? Nie miał nawet na sobie żadnego zwierzchniego ubrania, bielizna jego była przemoknięta, nie powinien był siedzieć tak długo w lesie; czyżby mu się co stało ?

To pytanie trzej chłopcy powtarzali jeden za drugim. Teraz już na dobre byli niespokojni o towarzysza, a gdy upłynęło jeszcze parę godzin, a jego jak nie było, tak nie było, niepokój ich przeszedł w trwogę. Uradzili w końcu, że należało go poszukać. Rozeszli się więc w różne strony: Norman miał przetrząść las, Lucyan z Frankiem zabrali z sobą psa Marenga i poszli brzegiem rzeki, sądząc, że gdyby Maurycy zabłądził, starałby się dostać do rzeki i powrócił, trzymając się jej brzegu. Umówili się, że w każdym razie zejdą się do obozu o zachodzie słońca, czy go znajdą, czy nie.

Ale Norman nadaremnie przeszedł las cały wzdłuż i wszerz, zaglądał i na łąki, rozciągające się za lasem i pod noc z niczem przywędrował do obozu. Dwaj inni powrócili wcześniej jeszcze i ze smutkiem zdawali sprawę ze swych poszukiwań, gdyż oni także nie napotkali nigdzie śladów brata. Już teraz nie wątpili, że się coś stało. Nigdyby Maurycy tak długo nie siedział, gdyby mu się jaki nieszczęśliwy wypadek nie przytrafił. Może zginął, napadnięty przez drapieżne zwierzę, panterę albo niedźwiedzia. Może napotkał dzikich Indyan i ci go wzięli w niewolę lub zamordowali. Takie były smutne domysły trzech chłopaków.

Noc zapadła. Wszyscy zasiedli przy ognisku, ciężką troską zgnębieni; pomimo znużenia, żaden z nich usnąć nie mogł. Kiedy niekiedy odzywali się, usiłując wmówić w siebie, że Maurycy za chwilę powróci, potem znów głuche milczenie zalegało dokoła. W nocy nic przedsięwziąć nie było można, musieli więc cierpliwie czekać do rana, ażeby nowe poszukiwania rozpocząć.

Było już blizko północy. Trzej młodzieńcy siedzieli w milczeniu, spoglądając ze smutkiem na głównie rozżarzone w dogasającem ognisku, gdy Marengo zerwrał się nagle i głośno zaszczekał. Nim przebrzmiał odgłos szczekania psa, przeciągły gwizd dał się słyszeć od strony lasu.

— Wiwat! — wykrzyknął Franek, zrywając się na równe nogi.— To Maurycy gwiżdże, ja to gwizdanie znam doskonale. Wiwat!

Wiwaty Franka brzmiały daleko po lesie, a po chwili usłyszeli w odpowiedzi, donośne;

— Ho, ho! — i odrazu poznali głos Maurycego.

— Ho, ho! — wykrzyknęli wszyscy trzej przy ognisku.

— Witajcie, chłopaki, otoż jestem! — odpowiedział głos już znacznie bliżej i po chwili wysunęła się z lasu wysoka postać Maurycego, oświetlona blaskami ogniska. Powitano go okrzykami radości i wszyscy, nie wyłączając Marenga, poskoczyli do niego; bracia pochwycili go za ręce i poprowadzili do ogniska, a tu dopiero zobaczyli, że nie przychodził z próżnemi rękoma. Na jednem ramieniu niósł worek, naładowany ptactwem, a przy strzelbie, którą włożył na drugie ramię, zwieszała się para przepysznych ozorów bawolich.

— Macie—rzekł Maurycy, kładąc worek na ziemi — niezła będzie wieczerza, co? A tu — mówił dalej, wskazując ozory — przyniosłem wam takie przysmaki, że palce sobie oblizywać będziecie. Teraz żwawo jeść dawajcie, bo szalenie jestem głodny.

Spełniono natychmiast żądanie Maurycego. Dołożono drewek do ognia, sporządzono nowy rożen i wnet upieczono jeden ozór i jednego ptaka. Chociaż Lucyan, Franciszek i Norman posilili się przed chwilą resztkami antylopy, zapach świeżego pieczystego zaostrzył im na nowo apetyt. Maurycy musiał być rzeczywiście szalenie zgłodniały, bo przez cały dzień nic nie jadł. Nie brakło mu wprawdzie zapasów żywności, mógł był po drodze przyrządzić sobie przekąskę, ale wiedział, że bracia musieli być o niego niespokojni i nie chciał na to tracić czasu. Owe żubry, którym wydarł smakowite ozory, były powodem jego spóźnienia; powiedział to w kilku słowach braciom, obiecując później obszerniej wyjaśnić.

Wszyscy byli niezmiernie ciekawi, jakim sposobem żubry mogły go Iak długo zatrzymać. Maurycy, posiliwszy się do syta, zasiadł wygodnie przy ognisku i w te słowa rozpoczął opowiadanie swych przygód.

rozdział IX.

Taniec ptasi.

— Odszedłszy ztąd z rana — mówił Maurycy puściłem się przez Jas, zwracając się trochę w bok. Nie daleko jeszcze zaszedłem, gdy usłyszałem głuchy łoskot, jakby oddalonego grzmotu. Wsłuchawszy się lepiej, przekonałem się, że to był odgłos kur łąkowych (Cupidoma Americana). Jak tylko rozpoznałem, zkąd dochodził, poskoczyłem w tę stronę, ale długo nie mogłem wpaść na ślad, tak dziwne złudzenie sprawia odgłos leśny. Szedłem z godzinę, nim się dostałem do miejsca, gdzie się znajdowały ptaki, bo była ich cała gromadka. Stałem dość blizko i mogłem się przypatrzeć do woli osobliwrszym ich zwyczajom.

W gromadce naliczyłem około dwudziestu ptaków. Wszystkie zebrały się na małej równince, w* miejscu odkrytćm pomiędzy drzewami i okrążały koło, mające blizko dwudziestu stóp średnicy. Ptaki biegały w krąg, nie wr jednym kierunku, ale z dwóch stron przeciwnych, spotykając się i wymijając ustawicznie, i zakreślając zawsze jaknajdokładniejszy krąg; trawa w tem miejscu wydeptana była zupełnie i ta ścieżeczka nakształt obręczy odbijała ciemną pręgą na murawie. Skradałem się po cichu, spłoszył je

jednak szelest lisci, po których stąpałem, wszystkie zatrzymały się i przysiadły cichutko na ziemi. Ja także przystanąłem, ukrywszy się za drzewem. Posiedziawszy tak przez chwilę, ptaki zaczęły powoli wyciągać szyje, potem pozrywały się i biegały znów w koło, tak samo, jak przedtem. Słyszałem nieraz o tym osobliwszym tańcu kur łąkowych, ale go nigdy na własne oczy nie widziałem, przypatrywałem się więc z ciekawością. I sam byłem zgłodniały i o waszym głodzie pamiętałem, a jednak tak mnie ten dziwny widok zajął, że nie chciałem przerywać baletu i ze strzelbą na ramieniu stałem przyczajony za drzewem. Kiedyniekiedy okazały kogut oddzielał się od reszty gromadki i właził na kamień, leżący na murawie; potem zaczynał trzepotać skrzydłami, rozkładał długi swój ogon, najeżał piórka na szyi, srożył się i nadymał, jak indyk. Po kilku chwilach takich przygotowań, zaczynał bić skrzydłami, coraz spieszniej, coraz gwałtowniej, a ztąd powstawał ten dziwny odgłos drgający, który zupełnie naśladuje grzmot oddalony.

Było to oczywiście wyzwanie jakieś wojenne, gdyż zaraz wyszedł z szeregu drugi ptak, zaczął się tak samo trzepotać i nadymać, bił skrzydłami, aż w końcu obaj zapaśnicy rzucili się na siebie i walczyli zajadle, zupełnie, jak angielskie koguty l).

Byłbym dłużej jeszcze przyglądał się temu zabawnemu widowisku, ale głód rai strasznie dokuczał, przygoto

l) W Anglii jest zwyczaj przedstawiania publicznie dla zabawy walki kogutów, umyślnie do tego układanych.

wałem więc broń. Tańcujące ptaki tak szybko krążyły w kółko, że trudno było do którego z nich mierzyć. Gdybym miał drobny szrót, byłbym zabił kilka na raz, ale kulką mogłem jednego tylko trafić. Wolałem więc poczekać, aż znowu który z samców zacznie bębnić. Nie czekałem długo i jak tylko ujrzałem napuszonego koguta, pociągnąłem za cyngiel i kulka przebiła go na wylot. W całej gromadce straszne powstało zamieszanie, wszystkie ptaki zatrzepotały skrzydłami i odleciały, ale spostrzegłem, że osiadły razem na drzewie niezbyt oddalonem. Chcąc je tam zejść znienacka, nabiłem strzelbę jak najśpiesniój i puściłem się w tę stronę. Po drodze schwyciłem zabitego koguta, wrzuciłem do worka, ale jakież było moje zdziwienie, gdy przechodząc około kilku pni obalonych, spostrzegłem pomiędzy niemi na murawie dwa ptaki, walczące z sobą tak zajadle, że nie zważały wcale na zbliżenie się moje. Zrazu podniosłem strzelbę, ale ptaki były bardzo blizko i wolałem spróbować, czy mi się nie uda pochwycić je żywcem; w rzeczy samej ani się spostrzegły, jak je złapałem za czuby i przerwałem zapał wojowniczy, skręcając im szyje.

Potem ostrożnie zakradłem się do gromadki siedzących na drzewie ptaków, ukryłem się za grubym pniem, i wnet jednego położyłem trupem. Eeszta ani się poruszyła. Trzeba wiedzieć, że zastrzeliłem ptaka siedzącego na najniższej gałęzi, wiedziałem bowiem, że tym sposobem nie spłoszę innych i będę je mógł wystrzelać co do jednego. Gdybym zabił jednego z tych, co na wyższych gałę ' ziach siedziały, cała gromada widziałaby go spadającego i odleciałaby natychmiast. Najspokojniej więc nabijałem

i strzelałem, i już z pół tuzina leżało pod drzewem, gdy przyszło mi na myśl, że nie warto marnować nabojów na taką drobną zwierzynę; w obecnem naszem położeniu musimy oszczędzać amunicyą. Przestałem więc strzelać i podstąpiłem pod drzewo, ażeby zabite ptactwo pozbierać. Wtenczas dopiero pozostała gromadka rozleciała się w zamieszaniu i znikła w lesie.

Spojrzawszy w górę na drzewo, z niemałem zdziwieniem spostrzegłem sznur z rzemyków skręcony, uwiązany do gałęzi. Któś go tam musiał zawiesić, zacząłem też pilnie rozglądać się dokoła, szukając śladów tej ludzkiej istoty. Wzrok mój padł wkrótce na resztki popiołu, pozostałe z wygasłego ogniska; jestem pewny, że Indyanie obozowali w tem miejscu. Musiało to być dosyć dawno, popiół był zbity i z ziemią zmieszany, niejeden deszcz spłukał go zapewne, gdzieniegdzie już nawet na zgliszczach wyrastały młode ziółka, Mogłem ztąd wnosić, że ci, którzy tu obozowali, oddalając się, zapomnieli o sznurze, zawieszonym na gałęzi. Zdjąłem go i obejrzałem, było to wyborne lasso, mające około pięćdziesięciu pięciu stóp długości, z żelaznem kółkiem, starannie uwiązanem do jednego końca; naciągając sznur z całej siły, przekonałem się, że był jeszcze w bardzo dobrym stanie. Pocóż więc miałem skarb podobny zostawiać tu bez użytku, wolałem go zabrać z sobą, tem bardziej, że wielki mam szacunek dla wszelkich sznurów, od kiedy sznur uratował nam życie. Zwinąłem porządnie lasso i zwój przewiesiłem przez plecy. Zwierzyny miałem już pełniuteńki worek, chciałem więc niezwłocznie powracać do obozu, gdy nowy i niespodziewany widok wzrok mój uderzył.

Brzeg lasu był niedaleko i z pomiędzy drzew przerzedzonych mogłem dojrzeć odsłaniającą się za lasem rozległą równinę, a na niej już tylko gdzieniegdzie ukazywały się pojedyncze gromadki drzew. Na tej równinie podnosił się obłok kurzawy, śmigały poruszające się postacie dwóch wielkich ciemnych zwierząt. Zwierzęta te rozbiegały się szybko, to znów się spotykały i wtenczas za każdą rmą słychać było łoskot głuchy, jakby uderzenie kowalskiego młota. Wśród tej kurzawy, oświetlonej złocistemi promieniami słońca, zwierzęta przybierały fantastyczne, olbrzymie kształty, większe daleko, niż w rzeczywistości. Gdybym nie wiedział, jakiego rodzaju istoty miałem przed sobą, mógłbym sobie wyobrażać, że mamuty żyją jeszcze na świecie. Ale ja poznałem od razu co to było, nie raz już byłem świadkiem podobnego widowiska. To była zażarta walka żubrów amerykańskich.

Tu opowiadanie Maurycego wstrzymane zostało; już przedtem przerywały ie niejednokrotnie dziwne odgłosy, odzywające się w głębi lasu, w pewnem oddaleniu. Odgłosy te nie były jednostajne; raz zdawało się, że mały piesek gdzieś szczeka; to znów słychać było przytłumione chrapanie, jakby duszącego się człowieka i zaraz potem wrzask przeraźliwy, który echo niosło daleko po lesie. Po wrzasku następował śmiech, ale śmiech jakiś dziki i szalony.

Wszystkie te dziwaczne wrzaski miały widocznie na celu wzbudzenie trwogi i nieraz tego dokazały, natrafiwszy na podróżnych, nieobeznanych z leśną puszczą amerykańską. Ale nasi młodzi żeglarze nie przestraszyli się wcale, wiedzieli dobrze, że to był głos wielkiej sowy wirginijskiej

(Strix Virginiand), a ponieważ widzieli już i słyszeli nieraz podobne ptaki, najmniejszej na to nie zwracali uwagi.

Podczas opowiadania Maurycego widziano po kilka razy sowę, przelatującą bez najmniejszego szelestu ponad głowami siedzących. Lot jej jest tak nadzwyczajnie lekki, że najmniejsze poruszenie długiego ogona lub obszernych skrzydeł wystarcza do utrzymania jej w powietrzu. Malo co mniejsza od orła, sowa ta lotem swym wspaniałym przypomina tego szlachetnego ptaka.

Przerwa w opowiadaniu Maurycego nastąpiła w chwili, gdy sowa spuściła się na gałąź tak blizko od ogniska, przy którem siedzieli nasi żeglarze, że blask płomienia oświecił całkowicie dziwaczną jej postać. Zaczęła tez tak pociesznie wykrzywiać się i wykręcać, wrzeszcząc przytem przeraźliwie, że całe towarzystwo wybuchnęło głośnym śmiechem. Szczególnie zabawnie wyglądała, gdy obracała poważnie głową na wszystkie strony, nie poruszając skrzydeł, a wielkie jej żółte oczy iskrzyły się przy świetle ogniska. Po każdem wykrzywieniu i po każdym wrzasku zaczynała gwałtownie stukać dziobem o pień drzewa, sprawiając hałas ogłuszający.

Wyczerpała się wreszcie cierpliwość Franka, po chwycił za strzelbę i zaczął ją nabijać. Ale zanim zdążył broń podnieść i w}anierzyć, sowa cichutko zeskoczyła z gałęzi, podsunęła się poufale do obozu naszych podróżników, wyciągnęła długą, pierzastą łapkę i pochwyciła w szpony jedne z kur łąkowych, leżących na pniu obalonego drzewa tuż obok ogniska. Sowa po spełnionym rabunku wzniosła się w powietrze i byłaby zapewne znikła w ciemnościach, gdy nagle celny strzał Franka powstrzymał ją w uciecz

ce i spadła na ziemię, trzepocąc skrzydłami i nie wypuszczając z silnych szponów swojej zdobyczy. Marengo poskoczył, chcąc ją pochwycić, nie wiedział jednak z jakim ptaszkiem miał do czynienia. Pokazało się, że sowa miała tyJko skrzydło przestrzelone; gdy pies się do niej przybliżył, rzuciła się na niego tak gwałtownie i z taką wściekłością tłukła go ostremi szponami, że odskoczył jak oparzony. Ale Marengo nie dał się pokonać tej skrzydlatej jędzy i wziął ja powtórnie w swoje łapy. Walka trwała jednak dość długo. Sowa tłukła dziobem z całej siły, pióra tak nastroszyła, że wydawała się dwa razy większa, niż przedtem, a okrągłemi oczyma przewracała jak szalona. Marengo udusił ją nakoniec, ale wyszedł z tej bitwy z pyskiem porządnie podrapanym i długo jeszcze szarpał martwe szczątki złośliwego ptaka, podczas gdy Maurycy dalej ciągnął swe opowiadanie.

rozdział X.

Walka Maurycego z żubrem.

— Ujrzawszy żubry — mówił Maurycy — zaraz sobie pomyślałem, źe byłoby wcale nieźle taka, zwierzynę upolować. Tu przynajmniej nie żal było prochu i ołowiu,

bo gdyby mi się udało choć jednego zastrzelić, bylibyśmy zabezpieczeni od głodu na kilka tygodni. Zawiesiłem więc worek swój myśliwski na drzewie i zabrałem się do dzieła. Spostrzegłem, że wiatr mi sprzyjał, nie mogły więc węchem poczuć mojej obecności, ale nie miałem się gdzie schować, równina była ze wszystkich stron odkryta, nigdzie ani drzewka, ani krzaczka. Pełzanie na nicby się także nie przydało, więc szedłem prosto i śmiało, stąpając tylko po cichu. W pięć minut miałem już żubry na odległość strzału, żaden mię nie spostrzegł, zanadto były sobą zajęte; nigdy w życiu nie widziałem tak zażartych zwierząt. Pyski ich były pokryte pianą, z nozdrzy para bu chała. Kiedyniekiedy odskakiwały od siebie, zupełnie jak walczące barany, potem łbami uderzały się tak gwałtownie, źe aż im czaszki trzeszczała. Za każdem uderzeniem zdawało się, że sobie wzajemnie głowy roztrzaskają, ale żubry mają łby mocne. Pamiętam raz strzeliłem do wielkiego byka, który stał wprost przedemną, nie dalej jak o sześć stóp, aż tu z niemałem podziwieniem ujrzałem, że kula odbiła się od tej twardej czaszki i spadła przed nosem zwierzęcia, które zdawało się być niemniej zdumione odemnie i zapomniało o mojej obecności.

Nie miałem ochoty przypatry wać się dłużej walce żubrów — mówił Maurycy, po chwilowym przestanku, — widowisko to nie było wcale nowością dla mnie, głód mi dokuczał i smaczna pieczeń nęciła, wybrałem więc z pomiędzy walczących tego, który mi się wydał lepiej wypasiony i podniósłszy strzelbę, strzeliłem. Mierzyłem w samo serce, a musiałem dobrze wymierzyć, gdyż zwierzę padło na kolana. W tejże samej chwili drugi żubr przysko

czyi do niego i ku wielkiemu mojemu zdziwieniu nie zaprzestał walki, ale wściekle uderzył w łeb przeciwnika, potem przewalił go na bok i tłukł z całej siły, aż póki ostatniego tchnienia nie wyzionął,

Eozjuszony byk nie spostrzegł tego widocznie, odskoczył znowu i raz jeszcze rzucił się z zajadłością na pokonanego nieprzyjaciela, ale przekonawszy się, że leżał na ziemi bez ruchu, popatrzył nań z takiem podziwieniem, jak ja na niego. Zrazu zapewne wyobrażał sobie, że to on spełnił ten czyn bohaterski, przynajmniej taką miał minę, jak gdyby wcale nie zauważył mojej obecności, ani słyszał wystrzału; zagłuszył go zapewne ryk przeraźliwy obu zapaśników i łoskot ich kopyt, a kurzawa zasłaniała wszystko przed oczyma. Żubr w czasie walki nie widział nic, oprócz przeciwnika, łeb miał pochylony, kosmyki włosów zsunięte na oczy; teraz, gdy spostrzegł, że tamten już się nie porusza, dumny ze swej mniemanej waleczności, podniósł głowę do góry, pomrukując zuchwale. W tej chwili odwinęły się kosmyki, które mu oczy zasłaniały, a i kurzawa już była opadła nieco i żubr obaczył mię nagle, nabijającego broń na nowo. Sądziłem, że umknie, nim dokończę i pośpieszałem, jak tylko mogłem, a dla pośpiechu, rzuciłem ładownicę na ziemię, wyjąwszy z niej jeden ładunek. Myślałem sobie, ze może przecież tak poleżeć, póki ja się ze strzałem nie załatwię. Podniosłem strzelbę, lecz jakież było moje zdziwienie, gdy żubr, zamiast uciekać, jak to przewidywałem, nadstawił łeb, ryknął przeraźliwie i biegł prosto na mnie. Jastrzeliłem, ale spudłowałem; kula musnęła go wprawdzie po pysku,

lecz to go wcale nie przestraszyło, przeciwnie rozdrażniło tylko i doprowadziło do strasznej wściekłości.

Nie miałem czasu nabić strzelby na nowo, stałem od niego o kilka kroków, odskoczyłem szybko w bok i tylko tym sposobem uniknąłem uderzenia strasznych rogów; zwierz przeleciał koło mnie, jak nawałnica, aż ziemia zadrżała pod potężnemi jego kopytami.

" Obiegł w koło i znowu zmierzał do mnie. Wiedziałem, że gdyby mię raz uderzył, padłbym na miejscu; biegł z nastawionemi rogami, a oczy mu błyszczały, jak rozpalone węgle. Szybkim ruchem przypadłem do zabitego żubra i przysiadłem przy nim, w nadziei, że odwrócę uwagę mego napastnika. W rzeczy samej, rzucił się w tę stronę, ale zaplątawszy się w nogi trupa, znowu odskoczył. Nie zaniechał jednak napaści, zaryczał i obiegał w koło; niebezpieczeńctwo było groźne, wtem przypomniałem sobie, że widziałem w pobliżu parę drzew. Nie byłem pewny, czy dobiegnę do nich, ale nie wadziło spróbować, bo już mi zabrakło podstępów dla uniknienia dalszych napaści rozjuszonego zwierza. Możecie sobie wryobrazić, jak biegłem. Słyszałem, jak żubr gonił za mną, ale dopadłem drzewa, nim mię zdołał dopędzić. Zrazu miałem zamiar ukryć się tylko za pniem, ale obaczywszy dość nizko wyrastające gałęzie, pochwyciłem jedne z nich i wdrapałem się na drzewo.

Żubr przeleciał pędem tuż obok, dotykając prawie nóg moich, gdyż ledwo na najniższą gałąź wskoczyć zdążyłem, ale po chwili siedziałem wygodnie na rozłożystym konarze i teraz już mię dosięgnąć nie mógł.

Pierwszą moją myślą było nabić strzelbę i wypalić do niego co prędzej z mojej kryjówki. Byłem pewny, że trafię, bo biegał naokoło drzewa, bijąc rogami o pień i rycząc z wściekłością. Drzewo było niewielkie, a on wstrząsał niem tak silnie, że obawiałem się, aby go nie złamał. Chciałem więc jaknajśpieszniej nabić strzelbę, aż tu raptem przypomniałem sobie, że zostawiłem ładownicę na ziemi! Napadnięty przez żubra, nie miałem czasu jej podnieść i teraz strzelba w moich rękach tyle była warta, co zwyczajny kij. Pójść po ładunki było niepodobieństwem, straszny zwierz nie odstępował od drzewa, biegał ciągle dokoła, a kiedyniekiedy podnosił łeb i spoglądał na mnie

ze złością.

Moje położenie wcale nie było przyjemne. Zacząłem wątpić, czy potrafię się z niego wydobyć. Żubr był zawzięty i mściwy. Gdybym miał strzelbę nabitą, byłbym się z nim prędko rozprawił. Z taką łatwością mogłem go wziąć na cel! jak na złość stawał wprost naprzeciw mojej strzelby, cóż, kiedy ja strzelić nie mogłem! Sam już nie wiedziałem co począć, gdy wtem wyborna myśl przyszła mi do głowy. Obracając strzelbę na wszystkie strony i ubolewając nad jej bezsilnością, dłoń moja dotknęła przypadkiem sznura, który sobie zawiesiłem przez plecy; było to znalezione lasso i w tejże chwili nowy pomysł zaświtał mi w głowie: mogłem żubra złapać na lasso i uwiązać do drzewa.

Nie tracąc czasu, zabrałem się do dzieła. Odwinąwszy sznur, najpierw jeden koniec uwiązałem mocno do drzewa. Drugi koniec z pętlą przeciągnąłem przez żelazną obrączkę i wziąłem w prawą rękę, potem przechyliłem się

na gałęzi, wyglądając chwili sposobnej. Nie czekałem długo. Żubr nie przestawał się odgrażać i biegać pod drzewem. Nie nowa to była rzecz dla mnie zręcznie zarzucić lasso, udało mi się od pierwszego razu: z radością obaczyłem, że pętla zawisła na głowie zwierzęcia i osunęła mu się ua kark. Pociągnąłem za sznur, aby ją ściągnąć jak należy, potem przywiązałem mocno drugi koniec sznu* ra do pnia drzewa.

Jak tylko żubr poczuł ten niezwykły krawat na szyi, zaczął się rwać i rzucać gwałtownie, w końcu podskoczył, chcąc uciekać. Ale musiał teraz biegać na lince. Drzewa przełamać nie mógł, a im więcej sznur ciągnął, tem silniej pętlę zaciskał na szyi i byłby się niezawodnie udusił, gdyby nie gęsta, kudłata sierść, która go od tego uchroniła; ciągle więc rwał się i skakał, jak szalony. Zacząłem się obawiać, aby drzewa nie wyrwał z korzeniem wolałem więc zsunąć się cichutko na ziemię. Pędem pobiegłem do miejsca, gdzie leżała moja ładownica, a pochwyciwszy ją, jak najprędzej strzelbę nabiłem. Potem podszedłem bliżej i gdy żubr stawał dęba pod drzewem, usiłując zerwać się ze sznura, wpakowałem mu kulę w brzuch i padł jak kłoda na ziemię.

Ale ta długa walka zabrała mi dzień cały, a gdy się wreszcie oswobodziłem, już zmierzchać się zaczynało. Nie miałem czasu zdejmować skóry z upolowanych żubrów; wiedziałem, że musicie być o mnie niespokojni, odciąłem więc tylko języki, potem co żywo pobiegłem do drzewa, na którem zostawiłem worek z ptakami. Jutro sprowadzimy tu mięso z żubrów i będziemy mieli zapas na długo.

rozdział xi.

Trzy osobliwe drzewa.

Dnia następnego przebudzili się bardzo rano. Na śniadanie mieli obfitość jedzenia: ozory żubrów, kurki łąkowe i resztki antylopy. Wybrali się potem wszyscy czterej pod przewodnictwem Maurycego po mięso zabitych żubrów i sprowadzili je do obozu, zabierając częściami. Mieli zamiar wędzić to mięso przy ogniu, ażeby mogło dłużej potrwać. Oddzielili je więc najpierw od kości, potem pokrajali na cienkie paski i zawiesili na kijach niedaleko od ognia. Teraz już tylko trzeba było czekać cierpliwie, aż póki się dostatecznie nie uwędzi.

Gdy Maurycy zakończył opowiadanie o dziwnych swoich przygodach, dołożono drzewa do żarzących się główni i rozpalono wielkie ognisko, któreby mogło potrwać do rana. Inaczej młodzi żeglarze przeziębiłby strasznie przez noc, bo nie mieli ani kołder, ani żadnych cieplejszych okryć, a Norman i Maurycy byli tylko w bieliznie. Wszyscy czterej ułożyli się na posłaniu z lisci i smacznym snem usnęli.

Tymczasem młodzi żeglarze zasiedli dokoła ogniska, naradzając się, co dalej czynić wypadało. Zrazu chcieli powracać do osady nad rzeką Czerwoną, gdzie niedawno zaopatrzyli się w rozmaite podróżne przybory. Tam mogliby dostać z łatwością inną łódkę i wszelkie przedmioty, które przy rozbiciu utracili. Lecz wnet się rozmyślili, że to nie łatwa była sprawa. Mieliby do przebycia wielkie jezioro i rozległe bagna, które musieliby okrążać, nakładając drogi nie mało. Ueżby to czasu na to potrzeba, ażeby odbyć pieszo tak długą i nużącą podróż, a ta myśl, że się wstecz cofają, zamiast iść naprzód, nie dodawałaby im wcale ochoty. Wszyscy to pojmowali, ale cóż mieli robić? Był wprawdzie inny posterunek stowarzyszenia handlowego zatoki Hudsona na północnym brzegu jeziora Winnipeg. Posterunek ten zwał się Norway. Ale i tam nie łatwo było zajść pieszo. Trzymając się brzegów jezior mieliby kilkaset mil do przebycia, a i tak nie wyminęliby jeszcze licznych rzek, rozległych moczarów i lasów niedostępnych. Ta podróż zabrałaby im z miesiąc czasu, a może i więcej, nie doprowadzając do celu, gdyż posterunek Norway nie leżał wcale po drodze i musieliby ztamtąd nową podróż rozpoczynać, ażeby się dostać do miejsca zamieszkania wuja trzech braci, ojca Normana. W marszrucie ich oznaczony był inny posterunek, zwany Kumberland, nad rzeką Saskaczewanem, cóż kiedy i tam wiodła droga niemożliwa na piechotę, przez rzeki, jeziora i bagna. I co tu było robić?

— Już tylko z drogi nie zwracajmy — mówił Franek, zawsze gotów do rady — lepiej sobie sporządźmy łódkę i jedźmy dalej rzeką.

— Mój Franku — odrzekł Maurycy — dobrze to powiedzieć: sporządźmy łódkę, ale jak? to pytanie.

— A któż nam zabroni ściąć drzewo i zrobić bacik

wydrążony? Mamy przecież siekierę i parę nożów.

Norman zapytał, co to za wydrążony bacik? Pierwszy raz o tem słyszał.

— Są to łódki, wydrążone z pnia drzewa — odpowiedział Franek — używane na rzece Mississipi. Wyborniebyśmy się pomieścili wszyscy czterej w takim baciku, nieprawdaż Lucyanie?

— Zapewne — odpowiedział młody uczony — ale na to trzebaby grubego kloca, nie wiem, czy tu znajdziemy tak wielkie drzewa. Pamiętaj, że tu niema takich drzew, jak w dolinie rzeki Mississipi.

— Jakiegoż to drzewa na to potrzeba? — zapytał Norman, który o takiej łódce wyobrażenia nie miał.

— Trzeba, żeby pień miał przynajmniej trzy stopy średnicy — odrzekł Lucyan — i to na długości dwudziestu stóp przynajmniej, inaczej nie pomieścilibyśmy się we czterech w łódce.

— Zaręczam — rzekł Norman — że nie znajdziemy tu drzewa takich rozmiarów. Co do mnie, nic podobnego nie widziałem w tutejszym lesie, chociaż dosyć się po nim nachodziłem i dziś i wczoraj.

— Ani ja także — dodał Maurycy — mógłbym za to zaręczyć.

— I ja tak sądzę — mówił Lucyan.

— Gdybyśmy bylrfa Luizyanie — odezwał się Franek z westchnieniem — pokazałbym wara w przeciągu

kwadransa pięćdziesiąt takich drzew. Doprawdy, nie widziałem nigdy tak nędznego lasu, jak tutaj.

— Zobaczysz jeszcze nędzniejszy, kuzynku, nim się na miejsce dostaniemy.

Tak mówił Norman, wiedział bowiem, że im dalej na północ, tem mniejsze drzewa rosną, aż w końcu nie widać nic oprócz karłowatych krzaków.

— Ale to nic nie znaczy— dodał po chwili — chodźmy zawsze do Jasu; jeżeli nam się nie uda zrobić łódki z jednego drzewa, to może ją z trzech sporządzimy.

— Z trzech! — wykrzyknął Franek — radbym bardzo taką dziwną łódkę obaczyć. To będzie zapewne tratwa, kuzynku ?

— Nie — odpowiedział tamten — prawdziwa łódka i ręczę, że nam na całą podróż starczy.

Trzej bracia, Maurycy, Lucyan i Franek, z podziwieniem na niego patrzali.

— Wszak nie chcecie zawracać z drogi? — pytał Norman, spoglądając na nich z uśmiechem.

— O, wcale nie, wolimy iść naprzód — odpowiedział Maurycy w imieniu braci.

— A więc dobrze — rzekł tamten — i ja się z wami zgadzam. Ale na to potrzeba nam łódki, ja podejmuję się sporządzić ją z trzech drzew. Ta robota zajmie nam kilka dni czasu, bo musimy najpierw wystarać się o materyał; ale prawie pewny jestem, że się znajdzie w tym lesie. Muszę mieć drzewo trojakiego gatunku; dwa już mam, bo je ztąd widzę, trzecie prawdopodobnie znajdę na tych wzgórzach, któreśmy z rana widzieli.

Mówiąc to, Norman wskazał dwa drzewa, rosnące w pobliżu i wyróżniające się od innych tak liściem, jak korą. Bliższe i okazalsze natychmiast zostało dokładnie obejrzane przez trzech braci, którzy je poraz pierwszy widzieli. Lucyan poznał je zaraz z naukowych opisów, nawet Maurycy i Franek przypomnieli sobie, że wiele o niem słyszeli z opowiadania podróżników. Było to sławne drzewo łodziowe, Lucyan nazwał je brzozą papierową [Betula papyracea). Z kory tego drzewa sporządzają owe niezliczone łódki, któremi żeglują Indyanie po jeziorach i rzekach Ameryki Północnej. Z tej kory krajowcy wyrabiają najrozmaitsze przedmioty: kosze, kadzie, baryłki, a nawet kociołki do gotowania jedzenia; pokrywają nia także swoje namioty. Drzewo to nieoszacowany jest skarbem dla ubogich mieszkańców tych zimnych stref.

Młodzi żeglarze przypatrywali mu się z zajęciem i ciekawością. Zauważyli, że pień miał około sześćdziesięciu stóp wysokości, a przeszło stopę średnicy. Liście tego drzewa były prawie sercowate, ciemnozielonej barwy; ale najbardziej je wyróżniała z pomiędzy wszystkich drzew leśnych biała, srebrzysta kora i liczne, wysmukłe gałęzie. Kora ta tylko z wierzchu jest biała; po zdjęciu cienkiego naskórka, pozostaje jeszcze gruba warstwa brunatna, którą można dzielić na cienkie blaszki. Drewno daje wyborne paliwo, może być także używane do stolarskich robót; jest dość twarde, gładkie, bardzo dobre na pospolitsze meble, ale na wilgoci łatwo się psuje.

Brzoza łodziowa, czyli papierowa, nie jest jedynem drzewem tego rodzaju, znajdowanem w Ameryce Północnej. Eodzaj brzoza, Betula (nazwa ta pochodzi od celty

ekiego wyrazu oatu, który brzozę oznacza) liczy w tym kraju ze sześć innych gatunków. Jest najprzód brzoza biała (B. populi folia), drzewo to dochodzi zaledwie dwudziestu stóp wysokości i sześciu cali średnicy. Kora tego gatunku jest nieużyteczna, a drewno miękkie i białe nawet s na opał nieprzydatne; brzoza ta ma jednak tę zaletę, że wyrasta na najgorszych gruntach. Inna (B. lenta) zwana jest pospolicie brzozą wiśniową, gdyż korę ma podobną do wiśni. Nazywają ją także brzoza pachnąca, a to z tego powodu, źe młode jej gałązki, potarte, wydają przyjemny, aromatyczny zapach. Pień jej zwykle do pięćdziesięciu i sześćdziesięciu stóp wysoki, ma drewno twarde i ścisłe, używane nawet na wykwintniejsze meble, gdyż odznacza się piękną, czerwonawą barwą i daje się pięknie wygładzać.

Brzoza żółta, tak nazwana od kory żółtawej, dochodzi takich samych rozmiarów, służy także do wryrobów stolarskich, nie jest jednak tak wysoko ceniona, jak brzoza pachnąca. Liście jej i młode gałązki wydają także zapach przy potarciu, ale znacznie słabszy. Drewno wyborne jest na opał, głównie tez do tego użytku służy w miastach amerykańskich. Kora ma w sobie dużo garbniku i w zakładach garbarskich zastępuje z korzyścią korę dębową.

Brzoza czerwona jest znów osobnym gatunkiem, korę ma czerwonawą; okazałością wyrównywa brzozie łodziowej, dochodzi bowiem siedmdziesięciu stóp wysokości, pień jej miewa około trzech stóp średnicy. Gałęzie długie, wysmukłe, zwieszają się w dół; robią z nich często miotły.

Inny jeszcze gatunek amerykański nosi nazwę brzozy karłowatej (Betula nana) z powodu małych swych rozmiarów. Drzewo to, a raczej krzew, nie przechodzi dwóch stóp wysokości; wyrasta zwykle w zimnych, górzystych okolicach. U

Te zajmujące wiadomości o brzozach amerykańskich wypowiedziane były przez Lucyana, podczas gdy mała gromadka szukała brzóz łodziowych. Poszli potem obejrzeć drugie drzewo, wskazane przez Normana. To było całkiem innego rodzaju, należało do rodziny iglastych czyli szyszkowych (Coniferae) co łatwo było poznać po szyszkach, zwieszających się z gałęzi i ważkich listkach, a raczej igłach, wiecznie zielonych.

Botanicy rozróżniają w rodzinie drzew iglastych trzy odrębne rzędy: jodłowatych, cyprysowatych i cisowatych. Do rzędu jodłowatych zaliczają się wszelkiego gatunku jodły, sosny, świerki i modrzewie. Do cyprysowatych, oprócz cyprysów właściwych, należą cedry, jałowce i żywotniki (Thuja). Rząd cisowatych mieści w sobie tylko nieliczne gatunki cisów o trujących jagodach.

Najrozmaitsze drzewa jodłowate rosną w lasach Ameryki północnej. Na zachodnich stokach gór Skalistych i na wybrzeżach Oceanu Spokojnego, które niezbyt dawno dokładniej zwiedzone zostały, wykryto wiele nowych gatunków nieznanych przedtem botanikom. Niektóre z tych drzew są bardzo osobliwe i niepospolitą mają wartość. W Meksyku, w górzystych północnych okolicach, w pustyniach, gdzie roślinność niezmiernie jest uboga, rosną gatunki drzew iglastych, mające w szyszkach ziarna jadalne, któremi całe plemiona dzikich Indyan żywią się przez

znaczna część roku. Amerykanie hiszpańskiego pochodzenia nazywają te drzewa ptniola. Taka jest nazwa sosny włoskiej, która ma także szyszki jadalne i rośnie w południowej Europie; ale gatunki amerykańskie są nieco odmienne w każdej okolicy. Indyanie przysmalają te ziarna przy ogniu, mielą je potem na mąkę i pieką z niej chleb dosyć smaczny. Do tego chleba dodają często, jako wykwintna przyprawę, trochę proszku, utartego z ususzonych świerszczyków lakowych ; tak nazywają pewien gatunek owadów tęgopokrywych, to jest mających skrzydła pokryte twardą, rogową powłoką. Niejeden podróżny utrzymuje, źe pieczywo z tą szczególną przymieszką jest równie smaczne, jak najlepszy piernik.

Sosna Lamberta, tak przezwana od botanika tego nazwiska, znajdowana w stanach Oregonu i Kalifornii, słusznie do cudów świata bywa zaliczana. Wysokość trzystu stóp nie jest wcale nadzwyczajnym wzrostem dla tych roślinnych olbrzymów, a szyszki, dochodzące ośinnastu cali długości, zwieszają się z gałęzi, jakby głowy cukru. Kalifornijska Welingtonia przewyższa jeszcze sosnę Lamberta i nie darmo przez krajowców przezwana jest drzewem malnutowem. Szyszki jej, przez dziwną sprzeczność, są bardzo małe. Wiele najwspanialszych gatunków nosi ogólną nazwę drzewa czerwonego Redwood. Sosna żywiczna (Pinus rigida) niezbyt wysoka, ceniona je t szczególnie, jako wyborne paliwo. Biała sosna Wejmuta (Pinus strobus) daje znów drewno szacowne. Jest to jedna z najokazalszych i najlepiej znanych sosen, dochodzi około stu pięćdziesięciu stóp wysokości, a z grubego pnia wyrabiają piękne deski, dobrze znane stolarzom. Obliczono, że w jed

nym stanie NowegoYorku co rok po lasach wycinają milionów stóp kwadratowych drzewa, które zajmuje co najmniej tysięcy akrów gruntu. Przy takiem wycinaniu najbogatsze lasy niedługo mogą potrwać.

Zasługuje także na wzmiankę żółta sosna, używana na posadzki i piękna jodła balsamiczna, utrzymywana jako drzewo ozdobne po ogrodach, tak w Ameryce, jak i w Europie, z niej to wyrabiają znany z leczniczych własności balsam kanadyjski. Drzewo to w sprzyjających warunkach dochodzi sześćdziesięciu stóp wysokości, ale na wyżynach, w zimnym klimacie, wygląda, jak niewielki krzew. Jodła kanadyjska ma korę w garbarstwie używaną. Z gałązek czarnej sosny (Pinus nigra) otrzymują pierwiastek aromatyczny, który dodają do piwa. Oprócz tych gatunków najpospolitszych, jest jeszcze wiele innych, a wszystkie posiadają rozmaite szacowne własności.

Drzewa iglaste nie należą do flory zwrotnikowej, rosną jednak niekiedy w cieplejszych południowych okolicach. W Karolinie naprzykład znaczny handel prowadzą smołą i terpentyną, otrzymywaną z lasów sosnowych; nawet pod samym równikiem wysokie góry pokryte są iglastemi drzewami. Ale sosna właściwa jest szczególnie północnym krajom. W blizkości koła biegunowego nikną wszystkie inne drzewa, oprócz szyszkowych. Tam ciemne bory sosnowe malowniczym płaszczem osłaniają ziemię śniegiem ubieloną. Podróżnik, zbliżając się do bieguna, najdalej na północ, prawie na granicy wszelkiej roślinności, spotyka jeszcze sosnę białą (Pinus alba). Drzewo, które Norman wskazał towarzyszom jednocześnie z brzozą łodziową, jako materyał niezbędny do sporządzenia łodzi,

było właśnie iaka sosna biała. Pień jej brunatny nie przechodzi nigdy czterdziestu stóp wysokości, w średnicy ma stopę zaledwie, igły króciutkie, cienkie i zaostrone odznaczają się barwą błękitnawą. Szyszki, w obecnej porze wiosennej, były jeszcze bladozielone; gdy dojrzeją, przybierają barwę czerwonawobrunatną i dochodzą dwóch cali długości.

Ani Maurycy ani Franek nie mogli odgadnąć, do czego to drzewo mogło służyć Normanowi przy sporządzaniu łódki. Lucyan jeden się tego domyślał. Franek zapytał, czy drewno sosny ma służyć na wręgi?

— Nie — odrzekł Norman — na to innego potrzebuję drzewa. JeśJi go nie znajdę, obejdę się jakoś bez niego, ale mi trudniej pójdzie robota.

— Jakiegoż to drzewa potrzebujesz? — zapytał Franek.

— Drzewa cedrowego — odpowiedział tamten.

— Ach! to prawda — zawołał Franek — cedrowe drzewo jest nadzwyczaj lekkie i niezawodnie najlepsze będzie do tego użytku.

— Masz najzupełniejszą słuszność, Franku, wszyscy żeglarze na to się zgadzają.

— Sądzisz więc, że znajdziemy drzewa cedrowe na tych wzgórzach, któreśmy dziś rano widzieli? — zapytał jeszcze Franek.

— Tak mi się zdaje; coś podobnego mignęło mi przed oczyma.

— I ja także — odezwał się Lucyan — spostrzegłem ciemne liście, do cedrowych podobne. Jeśli je mamy napotkać w tej okoliey, to chyba tam. Drzewa te rosną za

zwyczaj na skalistych wzgórzach, tam więc grunt najwłaściwszy jest dla nich.

— Wartoby się o tem przekonać nie zwlekając — rzekł Maurycy — jeżeli mamy sporządzić łódkę, nie traćmyż czasu i postarajmy się jak najśpieszniej o materyał. Ja radzę, żebyśmy zaraz szli na te wzgórza.

— Zgoda! zgoda! — wTołali wszyscy i zabrawszy z sobą siekierę i strzelby, niezwłocznie puścili się w drogę. Dostawszy się na miejsce, nie potrzebowali długo szukać. Wierzchołki tych wzgórz, skaliste, szare, pokryte były gęstym lasem, a w drzewach tych Lucyan poznał odrazu jałowiec wirginijski (Juniperm virginiana) w Ameryce powszechnie zwany cedrem czerwonym. Drzewa te mają zwykle mnóstwo gałęzi, rozłożonych prawie poziomo i pokrytych gęsto krótkiemi, eiemnemi igłami, co im nadaje ponurą powierzchowność. W cienistych, ciemnych lasach jałowcowych, gnieżdżą się różne gatunki sów. Piękne, czerwone drewno tego drzewa, znane jest w całym cywilizowanym świecie. Kto tylko używa ołówków, powinien o tem wiedzieć, że one są oprawne w czerwone drewno cedrowe. W okolicach, gdzie jałowce rosną obficie, robią z nich parkany i ogrodzenia, bo drzewo to jest niezmiernie trwałe. Służy także na opał, zwłaszcza do podpalania innego drzewa, gdyż żadne smolne łuczywo nie rozpala się z taką łatwością i nie płonie tak żywym płomieniem.

Cedr czerwrony dochodzi zwykle trzydziestu do czterdziestu stóp wysokości, a często daleko więcej, jeżeli rośnie w sprzyjających warunkach. Najwłaściwszym dla niego jest grunt skalisty, twardy, nieurodzajny, często tez wzgórza kamieniste pokryte są wspaniałemi cedrami, gdy

M

w pobliżu, w urodzajnych dolinach, zupełnie odmienne drzewa rosną. Jest inny gatunek jałowcu, który wyrasta nizko przy ziemi, jak pełzająca roślina, często nawet gałązki jego zwieszone wkorjzeniąja się w ziemię. Ten już nie może być za drzewo uważany, jest tylko karłowatym krzewem; często go można napotkać w zagłębieniach i szczelinach skał, gdzie gałązki rozpostarte zwieszają się ponad przepaściami. Botanicy nadają mu nazwę Jimiperus prostrata.

— A teraz — rzekł Norman, obejrzawszy parę pni cedrowych — mamy już wszystko, czego potrzeba do sporządzenia łodzi; nie traćmyż czasu i bierzmy się do dzieła.

— Bardzo dobrze — odezwali się trzej bracia jednogłośnie — i my także ci pomagać będziemy, powiedz, co mamy robić.

— Najpierw — rzekł tamten—jabym radził, żebyśmy się tu przenieśli z całym obozem, mamy bowiem w pobliżu wszystkie trzy gatunki drzew, których potrzebujemy. Tu — mówił dalej, wskazując wilgotną dolinkę — widzę kilka przepysznych brzóz, a tuż obok rosną białe sosny. Nie będziemy potrzebowali chodzić daleko po materyał, bo wszystko jest pod ręką.

Wszyscy przystali na to z ochotą i zabrali się do przeniesienia obozu. Powrócili wkrótce, niosąc zapasy żywności i inne przedmioty, niezbyt liczne, które tam były złożone. Potem wybrali miejsce wygodne pod wielkim cedrem i rozłożyli nowy obóz, to 'est rozpalili wielkie ognisko, porozwieszali na gałęziach dokoła swoje strzelby, ładownice, rożki z prochem, worki myśliwskie; nie mieli wprawdzie namiotu w swoim obozie, ale nazwa obo

zw w Ameryce ma inne znaczenie niż w Europie. Myśliwy wśród puszczy, gdzie tylko ogień rozpali i na nocleg się przy nim rozłoży, nazywa to miejsce obozem.

rozdział XII.

Budowanie łódki z kóry.

Norman obliczył, że mniej więcej za tydzień mogli łódkę ukończyć, a im prędzej tem lepiej, niezwłocznie więc zabrali się do roboty. Najpierw trzeba było sporządzić wręgi ; nacięli więc sporą ilość równych i prostych prętów cedrowych, oczyścili je z liści i drobniejszych gałązek, potem spłaszczyli, zastrugując nożem. Pręty te przez ogrzewanie w gorącym popiele dały się wygiąć w kształcie łuku lub litery V. Nie wszystkie miały jednakową długość; najdłuższe należało umieścić po środku, potem szły stopniowo coraz krótsze. Gdy już wszystkie miały kształt należyty, ułożono je porządnie jedne na drugich, związano sznurem, ażeby wyschły, nie wychodząc z formy.

Gdy Norman zajęty był tą robotą, towarzysze jego także nie próżnowali. Maurycy ściął parę największych i najprostszych brzóz, a Lucyan zdejmował z nich ostro

żnie korę. Wybrano większe kawały kory i zawieszono je nad ogniskiem, dla osuszenia. Franek miał także swoje zajęcie, zbierał starannie klej żywiczny, wypływający obficie z pni białych sosen. Klej ten, a raczej smoła, jest głównym materyałem przy sporządzaniu łódki z kory, służy do wyrównania wszystkich bruzd i zaklejania szpar, a zarazem nadaje korze trwałość i własności nieprzemakalne. Ale sosna biała nie tylko dla smoły jest poszukiwana przy tej robocie; drzewo to dostarcza także innego niezbędnego materyału; długie wiązkowate jego korzenie dają się rozdzielać na cienkie włókna, nakształt szpagatu, i te służą do zeszywania kawałków kory i do przytwierdzania ich do wręgów. Włókna Ie są tak mocne, jak konopne sznury; Indyanie nazywają je watap. W kraju, gdzie niema ani lnu ani konopi, wTatap jest skarbem.nieocenionym. Może powiecie, że tam, gdzie nie brak jeleni, rzemyki skórzane mogą służyć do tegoż samego użytku. Ale w tym razie rzemyki na nicby się nie przydały. Skóra rozciąga się, gdy przemoknie, w wodzie szwyby się rozluźniły i woda weszłaby szparami do łódki. Tymczasem watap wybornie znosi wilgoć i przekonano się, że nic go zastąpić nie może.

A teraz trzeba było jeszcze obmyśleć coś do umocowania brzegów łódki i do wyłożenia dna. Co do pierwszego, Norman z łatwością sobie poradził; wziął dwa długie pręty, wygiął je łukowato, potem związał mocno ich końce, zwracając wklęsłości łuków do środka. Z dnem łódki poszło mu trochę trudniej. Na to potrzebował porządnej deski, a tu.nie było piły pod ręką. Starał się ją nastąpić siekierą i ociosał, jak mógł, kłodę drewnianą, zwę

ził ją po obu końcach, nadając jej kształt właściwy. Gdy już to wszystko było ukończone, robotnicy odetchnęli swobodniej, czuli, że dopełnili głównej części dzieła. Nacięli jeszcze pewną ilość długich prętów i ostrugali je płasko. Te pręty miały być ułożone wzdłuż łódki, jak obręcze na beczce, ażeby korę uchronić od pęknięcia. Poskładano te wszystkie materyały w pobliżu ogniska, ażeby wyschły należycie, po kilku dniach miały być gotowe do użycia.

Ale młodzi robotnicy przez ten czas nie próżnowali; sporządzili kilka wioseł, potem Norman z pomocą towarzyszy przygotował sobie, jak mówił, warsztat okrętowy. Był to po prostu podługowaty nasyp ziemny, w górze spłaszczony i wyrównany. Po kilku dniach wszystkie materyały były już dostatecznie osuszone i Norman zabrał się do dzieła. Najpierw rozwiązał pęk wręgów i obejrzał je starannie; teraz już nie było obawy, aby się rozprostowały, odrzucił więc sznury i przytwierdził je do dna łódki w takim porządku, że najdłuższe były pośrodku, a potem po obu stronach następowały coraz krótsze. Do umocowania ich użył także włókien watapu, przewlekając je przez dziurki poprzekręcane w desce. Na szczęście Lucyan miał nożyk kieszonkowy, przy którym był dobry świderek; inaczej trudnoby było te dziurki porobić. Świder jest niezbędnem narzędziem przy sporządzaniu łódki z kory. Nie łatwa to była rzecz ułożyć wszystkie wręgi w miejscach właściwych i umocować je należycie; ale Norman robił to bardzo zręcznie i miał gorliwego pomocnika w Franku, który go nie odstępował i podawał mu ua zawołanie, to świder, to włókna watapu.

Ukończywszy ie pierwszą robotę, Norman ustawił łódkę un warsztacie, to jest na małym nasypie, na którym dno doskonale się pomieściło. Potem nałożono na to dno kilkanaście ciężkich kamyków, ażeby mocno stało w miejscu. Na takiem podwyższeniu robota szła daleko łatwiej i wygodniej, bo robotnicy mogli pracować stojąc, nie potrzebo wali się schylać co chwila, ani przyklękać.

Teraz u góry umocowano owe dwa długie pręty, które miały stanowić brzeg łódki i uwiązano do nich w poprzek parę mocnych deseczek, ażeby je w właściwem położeniu utrzymać. Deseczki te mogły zarazem służyć za siedzenie.

Eozpoczęta łódka miała już teraz kształt właściwy, brzegi jej znacznie były szersze od dna; po obu końcach umocowano jeszcze dwa kawałki drzewa, łączące dno z brzegiem, potem ułożono wzdłuż, równolegle z brzegiem, przygotowane do tego pręty, a tak cały skielet łódki był już gotowy, pozostawało tylko pokryć ją korą.

Kora była także zawczasu przygotowana, pocięta w podługowate kawały jednostajnej wielkości. Układano je wzdłuż, jeden obok drugiego i przyszywano włóknami watapu z jednej strony do dna łódki, z drugiej do jej brzegów. Kawały kory tymże samym sposobem zeszyte były pomiędzy sobą. Wielkie ich rozmiary ułatwiły niezmiernie robotę, gdyż cala łódka miała tylko kilka szwów, W okolicach, gdzie niema większych drzew brzozowych, potrzeba spajać małe kawałki kory, a przy takiej ilości szwów trudno uchronić łódkę od uszkodzenia. Ale okazałe drzewa, rosnące dokoła, dostarczyły naszym robotnikom wybornej kory.

Łódka była ukończona, pozostawało tylko napuszczenie smołą, co nie mogło zająć wiele czasu. Żywicę sosnową ugotowano i dodano do niej niewielką ilość tłuszczu, przez co stała się podobną do wosku. Tłuszcz wytopiony z żubrów bardzo do tego był stosowny, a mały blaszany kubek, który Maurycy uratował podczas rozbicia, posłużył do przyrządzenia smoły. Cała robota trwała zaledwie parę godzin. Wszystkie szparki, wszystkie szwy zalane zostały doskonale i łódka już teraz była na pewno nieprzemakalną, jak mówił Franek i zupełnie gotową do żeglugi.

W pobliżu, u stóp wzgórza, było małe jeziorko; spoj rzał na nie Franek.

— Chodźmy, chłopcy! — wołał — chodźmy! spuścimy statek na wodę.

Wszyscy się na to zgodzili, powyjmowano ciężkie kamienie z łodzi, Maurycy i Norman podnieśli łódkę z łatwością i wziąwszy ją na ramiona zanieśli nad jeziorko. Spuszczona na wodę, jak korek unosiła się na jej powierzchni, Głośne okrzyki zabrzmiały w powietrzu, nawet Marengo zaszczekał radośnie; potem na wiwat ozwały się strzały, z czterech strzelb dano ognia odrazu. Franek pochwycił wiosło, wskoczył w łódkę i zaczął żeglować dokoła jeziorka, śmiejąc się przytem do rozpuku i wykrzykując w niebogłosy. Pobawiwszy się tak przez kilka minut, odprowadził łódkę do brzegu, tu wszyscy czterej obejrzeli ją starannie i z wielką radością przekonali się, że ani jedna kropla wody nie dostała się do środka podczas tej przejażdżki. Norman obsypany został pochwałami, dziękowano mu i winszowano ze wszystkich stron. Młodzi nasi

żeglarze wyjęli łódkę z wody, powrócili do swojego obozu i uraczyli się wybornym obiadem, który Lucyan przyrządził dla uczczenia tej uroczystości.

rozdział XIII.

Sieć jezior.

Młodzi nasi żeglarze zaczęli się przygotowywać do dalszej podróży. Podczas gdy Norman budował statek z pomocnikiem swoim Frankiem, dwa] inni także nie próżnowali. Maurycy wziął na siebie dostarczanie zwierzyny i oprócz sztuk drobniejszych, takich jak zające i ptactwo, zabił trzy jelenie z gatunku zwanego w Ameryce karibu. Jelenie te należą do rodzaju reniferów, o których poźniej pomómimy obszerniej. Lucyan zajął się uwędzeniem mięsa tycb zwierząt; mieli więc zapas żywności na czas dłuższy i mogli spokojnie dojechać aż do posterunku Kumberland, nie zatrzymując się po drodze, a tam łatwo było zaopatrzyć się w przybory wszelkiego rodzaju. Lucyan oczyścił także i przyrządził umiejętnie skóry jelenie, a znał się na tem wybornie i gdy dodano do nich skórę antylopy starczyło materyału na ubiory myśliwskie dla Maurycego

i Normana; pamiętacie zapewne, że dawne poszły na sznury.

Następnego rana spuszczono łódkę na rzekę, poniżej spadu i na dnie upakowano porządnie żywność i inne przybory. Potem młodzi żeglarze się w niej usadowili i wziąwszy wiosła do ręki puścili się w drogę. Po chwili łódka chyżo płynęła z prądem wody, a mała gromadka gwarzyła wesoło, radując się rozpoczętą na nowo podróżą. Żeglarze przekonali się, z wielką swoją pociechą, że mały statek sprawował się znakomicie, pomykał na rzece jak strzała i nie przepuszczał wody ani kropelki. Zajęli miejsca w tym samym porządku, co dawniej. Norman był zawsze dowodzcą wyprawy i siedział na przedzie. U kanadyjskich żeglarzy miejsce to, uważane za honorowe, zajmowane jesk. przez dowódzcę, którego zwykle kapitanem mianują. Obowiązki dowódzcy rzeczywiście wymagają niepospolitej zręczności i doświadczenia, zwłaszcza na rzekach, gdzie się przytrafiają spady i mielizny. Nie mniej ważnym i zaszczytnym jest urząd sternika, który siedzi na drugim końcu łódki, od tyłu. Było to miejsce Lucyana, obrano go jednogłośnie sternikiem. Maurycy i Franek poprzestali na skromnem mianie wioślarzy i żwawo robili wiosłami. Ale dwaj wyżsi urzędnicy kolejno wioślarzy zmieniali, ażeby się zbytecznie nie znużyli. Norman z nich wszystkich był najlepszym żeglarzem, dla tego też dowództwo otrzymał, i Franek nie nazywał go inaczej, jak kapitanem. Jeden Marengo nie miał żadnych obowiązków i leżał spokojnie na skórze bawolej u nóg Lucyana, przysłuchując się rozmowie, lecz nie mieszając się do niej i nie biorąc udziału w żadnej robocie.

W przeciągu kilku godzin nasi żeglarze przebyli bagnistą przestrzeń, rozciągającą się po obu stronach ujścia rzeki Czerwonej i białe wody wielkiego jeziora Winnipeg ukazały się przed ich oczyma. Norman znał to jezioro, już je nieraz przebywał, lecz widok ten rozczarował nieco trzech braci. Ani mętna woda, ani krajobraz nadbrzeżny I nie przedstawia się zbyt ponętnie od strony południowej. Cała okolica, jak daleko wzrok sięga, jest niziną, po większej części bagnistą. Wschodnie i północne wybrzeża całkiem inaczej wyglądają. Tam grunt należy do tych pokładów geologicznych, które nazywają pierwotnemi. Skały składają się z granitu, syenitu, gneisu i różnych łupków krystalicznych, a wszędzie, gdzie są skały tego rodzaju, kraj bywa górzysty. Zachodnią stronę jeziora zajmują pokłady drugorzędowe, mianowicie wapień, warstwowany. Takaż sama skała stanowi grunt wielkich łąk amerykańskich. Jezioro Winnipeg leży pomiędzy dwoma temi utworami, drugorzędowym i pierwotnym. Wapienny pokład, ciągnący się na zachód, pokryty jest w części lasami, w części rozległemi łąkami, które zajmują przestrzeń ogromną, aż do stóp gór Skalistych, gdzie znowu występują skały pierwotne, piętrząc się wałem potężnym i strzelając w obłoki ostremi, obnażonemi cyplami. Jezioro Winnipeg ma blizko trzysta mil długości, ale jest stosunkowo ważkie, gdyż w najszerszych miejscach dochodzi tylko pięćdziesięciu mil, a niekiedy zaledwie piętnaście mil dzieli jeden brzeg od drugiego l). Kilka znacznych rzek wpada

) Mila angielska wynosi około półtory wiorsty.

do tego jeziora, między innemi rzeka Czerwona, Saskaczewan i Winnipeg. Inne strumienie znów wypływają z niego i odprowadzają nadmiar wód do zatoki Hudsona. Pomiędzy mieszkańcami tego kraju panuje mniemanie, że jezioro Winnipeg ma takież same przypływy i odpływy jak Ocean; ale tak nie jest. Czasami woda znacznie przybywa i wylewa z brzegów, lecz to zjawisko nie powtarza się peryodycznie i powstaje zapewne w skutek wiatrów, pędzących fale wT jedne stronę.

Jezioro Winnipeg leży po samym środku północnoamerykańskiego lądu i może być uważane za punkt środkowy żeglugi rzecznej. Można ztąd dostać się łódką na północnowschód do zatoki Hudsona, ua wschód do oceanu Atlantyckiego, na południe do zatoki meksykańskiej, na zachód do oceanu Spokojnego, a na północ i północnozachód do morza Lodowatego. Zważywszy znaczne odległości tych wszystkich punktów, łatwo zrozumieć, jak szczęśliwe położenie zajmuje wśród lądu to wielkie jezioro. Koszta żeglugi wcale nie są wielkie i wszystkie drogi łączą się z sobą w wielu miejscach.

Zajmujące te szczegóły opowiedział Norman swoim kuzynom, gdy łódka zbliżała się do jeziora. Norman nie był wcale uczonym, ale nie brakło mu praktycznych wiadomości, znał doskonale wszystkie te drogi, umiał obliczyć odległości i koszta żeglugi. Podróżował już nieraz w rozmaitych kierunkach w towarzystwie ojca pośród tej sieci rzek i jezior, słyszał też opowiadania myśliwych, handlarzy i rozmaitych podróżników. Norman wiedział, że jezioro Winnipeg było mętne, ale nie troszczył się o przyczyny. Wiedział, iż wschodnie jego wybrzeża były gó

rzyste, a zachodnie nizkie i płaskie, ale nie domyślał się wcale, jakie tam były geologiczne różnice gruntu. Dopiero przyrodnik Lucyan nakreślił teoretyczny zarys tego przedmiotu i wyjaśnił, źe jezioro musiało powstać w tem miejscu w skutek wyżłobienia skały, przy zetknięciu pokładów pierwotnych z drugorzędowemi. Zagłębienie to z czasem wypełniło się wodą i utworzyło tym sposobem jezioro. Z tych samych przyczyn powstał cały szereg jezior, ciągnący się od morza Lodowatego aż do granic Ka nady. Najznaczniejsze z nich są: jezioro Marcina, Wielkie Niewolnicze, Atabaska, Wollaston, Jelenie, Winnipeg, i jezioro Wielkich lasów. Lucyan wytłómaczył następnie towarzyszom, źe ze skał pierwotnych powstaje zawsze grunt bardzo urozmaicony. W takich okolicach znajdują się liczne jeziora i bagna, wyniosłe wzgórza i,głębokie kotliny, bystre potoki o spadach gwałtownych. Są to cechy pokładów pierwotnych. Tam zaś, gdzie przeważają pokłady drugorzędowe, grunt bywa najczęściej płaski, niekiedy jednostajnie wzniesiony, suchy i pozbawiony lasów; takim jest grunt wielkich łąk amerykańskich.

Słuchając zajmującego opowiadania Lucyana, młodzi żeglarze wpłynęli na jezioro i zwrócili się na zachód, gdyż mieli zamiar trzymać się brzegów zachodnich, aż póki się nie dostaną do ujścia rzeki Saskaczewanu. Skróciliby sobie zapewne o wiele drogę, gdyby płynęli wprost przez środek jeziora, ale taka żegluga była zbyt niebezpieczna dla nich. Na jeziorze Winnipeg zrywają się często gwałtowne wiatry, powstające niespodziewanie, a wówczas fale wznoszą się prawie tak wysoko, jak na morzu. Wśród takich bałwanów wątła łódka nie zdołałaby utrzymać ro

wnowagi, a żeglarze nie potrafiliby nia kierować. Postanowili więc roztropnie trzymać się brzegów, chociaż to znacznie podróż przedłużało. Mogli tym sposobem co wieczór na ląd wysiadać, rozpalać ogień, przyrządzać sobie jedzenie, wyspać się porządnie i łódkę przez noc osuszyć.

Stosownie do tego postanowienia, dnia pierwszego o zachodzie słońca wysiedli na brzeg, rozłożyli obóz i rozpalili ognisko. Wyciągnęli łódkę z wody, przewrócili ją dnem do góry, ażeby ociekła i wyschła. Potem rozniecili ogień, upiekli przy nim spory kawał wędzonego mięsa i zajadali smacznie, obyczajem zgłodniałych podróżników.

rozdział XIV.

Jelenie, wilki i rosomak.

Podróżnicy nasi rozłożyli swój obóz przy zagłębieniu małej zatoki. Wszędzie dokoła rozciągała się równina, pra.wie zupełnie drzew pozbawiona. Gdzieniegdzie tylko, nad samym brzegiem jeziora, niewielkie kępki wierzbiny wdzięcznie odbijały wśród jednostajnego tła krajobrazu jasną swą zielonością. Przy jednej z takich kępek, niedaleko od

brzegu, rozpalono ognisko na małym wzgórku, z którego się odsłaniał rozległy widok na całą okolice.

— Patrzcie, patrzcie! — wołał Franek, który najpierwszy ukończył jedzenie i rozglądał się dokoła — może ty wiesz, co to takiego, kapitanie ?

Franek wskazywał jakiś przedmiot oddalony na samym krańcu widnokręgu. Kapitan powstał, przysłonił dłonią oczy od promieni zachodzącego słońca, wzrok wytężył i krótko odpowiedział na zapytanie :

— To Wapiti.

— Nie wiele się dowiedziałem — rzekł Franek — powiedzże mi teraz, bądź łaskaw, co to znaczy wapiti.

— Są to jelenie, czy tam łosie, jak ci się podoba.

— Jelenie! tak, tak, niezawodnie. Odrazu mi się zdawało, że widzę jelenie, ale to tak daleko, źe nie mogłem dojrzeć dokładnie.

W tej chwili Lucyan wstał także, popatrzał przez małą lunetę, którą nosił zawsze przy sobie na rzemyku i potwierdził zdanie kapitana, zawyrokował, że to było stado jeleni.

— Mój Lucyanku — rzekł wówczas Franek — powiedz nam wszystko, co wiesz o jeleniach, to nam przyjemniej czas zejdzie. Norman powiada, że niema co na nie ostrzyć zębów, bo na takiej odsłoniętej równince zawsze umknąć potrafią, nim my się do nich zbliżymy na odległość strzału. Widzicie, że na tej całej przestrzeni nigdzie krzaczka nawet nie widać.

— Czekajmy tylko cierpliwie — przerwał Norman — bardzo być może, że je tu wkrótce obaczymy pomiędzy

wierzbami. Jak się napasą, przyjdą późnym wieczorem napić się wody z jeziora.

— A tymczasem nasz uczony ma czas opowiadać — rzekł Franek.

Na to wezwanie Lucyan rozpoczął w te słowa:

— Mało jest zwierząt, któreby miały tyle nazwisk rozmaitych. Mieszkańcy i podróżnicy nazywają je coraz to inaczej, jakoto: jelenie amerykańskie, jelenie o rogach zaokrąglonych, łosie kasztanowate lub szare, wapiti lub wewaskisz. Przyrodnicy nie mało także łacińskich nazw dla nich wynaleźli, Cervus Canadensis, C. major, C. stronqylocerus i inne.

Zapytacie zapewne, zkąd taka rozmaitość nazwisk? Zaraz wam to wytłómaczę. Łosiem nazwali to zwierzę najdawniejsi osadnicy, którzy go nie umieli odróżnić od europejskiego łosia. Szarym łosiem zowią je myśliwi, dla odróżnienia od łosi prawdziwych, które mają sierść znacznie ciemniejszą. Jeleń o rogach zaokrąglonych jest także nazwą myśliwską. Handlarze futer nazywają to zwierzę kasztanowatym łosiem, a Europejczycy jeleniem, gdyż podobne jest bardzo do europejskich, zwyczajnych jeleni. Wreszcie Indyanie nazywają je wapiti, lub waskisz.

Ze wszystkich tych nazw najlepszą podług ranie jest ta, którą wybrał Norman, Wapiti. Nazwiska łosia i jelenia mniej są właściwe, gdyż oznaczają zwierzęta innego gatunku. O ile wiem, wszyscy przyrodnicy używają dziś nazwy wapiti.

Wapiti jest najpiękniejszem ze wszystkich zwierząt, zaliczanych do rodziny jeleni. Ma on postać wysmukłą europejskiego rogacza, ale jest znacznie większy i silniej

szy. Niemniej zręczny i zwinny, jak jeleń zwyczajny, okazalej jednak wygląda, ze swemi wielkiemi, ozdobnemi rogami. Sierść jego latem ma barwę kasztanowatą, ztąd nazwa kasztanowatego łosia, ale sierść ta jest dłuższa i piękniejsza, niż u jeleni europejskich. Na wiosnę przychodzą na świat małe; każda samica miewa ich zwykle dwoje, samca i samiczkę. Rogi wyrastają tylko u samców i w kilka lat dopiero pięknie są rozgałęzione. Co rok opadają w Lutym lub w Marcu i odrastają na nowo w przeciągu czterech lub sześciu tygodni. Przez całe lato rogi te są miękkie i wątłe, zwierzchnia ich powłoka wygląda nakształt szarego aksamitu i myśliwi nazywają je aksamitnemi rogami. Niezmiernie są tez czułe w tej porze i uderzenie rogów dotkliwy ból sprawia zwierzęciu. W jesieni dopiero aksamitna powłoka się zsuwa, a róg staje się twardy, jak kość. A właśnie w tej porze samey wpadają w zapał wojowniczy i zaczynają zawzięte staczać walki, tłukąc się rogami z całej siły. Nieraz się zdarza, że dwaj zapaśnicy zczepią się rozgałęzionemi rogami i nie mogą ich potem wyplątać, a daremnie usiłując się oswobodzić, giną z głodu lub stają się pastwą drapieżnych wilków. Toż samo wydarza się także i reniferom i łosiom; nieraz po lasach znaleźć można takie splątane rogi, czasem też myśliwi napotykają jelenie w tem nieprzyjemnem położeniu.

Wapiti wydaje przeciągły gwizd, słyszany zdaleka, który częstokroć myśliwych naprowadza na ślad zwierzęcia. Samey odzywają się także i innym głosem, podobnym nieco do ryku osła i niezbyt miłym dla ucha. Zwierzęta te trzymają się zwykle niewielkiemi gromadkami, które nie przechodzą pięćdziesięciu sztuk, a czasem z sze

ściu lub siedmiu tylko się składają. W okolicach, gdzie na nie mało polują, nie są zbyt bojażłiwe i łatwo się do nich zbliżyć, ale tam, gdzie je często płoszą myśliwi, nie dają się zejść znienacka. Samiec, raniony i przyprowadzony do wściekłości, broni się zawzięcie i może się stać niebezpiecznym. Myśliwi nieraz uciekać muszą, gdy zwierz rozjuszony grozi im rogami i kopytami. Polują na nie tak samo, jak i na inne jelenie, ale Indyanie umieją także bardzo zręcznie chwytać je w wodzie, gdy przychodzą pić przy jeziorach lub rzekach. Wapiti pływa doskonale i może wpław przebyć najszerszą rzekę.

Zywi się zwykle trawą, obgryza także młode pędy wierzby i topoli. Szczególnym dla nich przysmakiem jest dzika roża (Rosa blanda), która w tych stronach obficie wyrasta.

Wapiti przebywa na znacznych przestrzeniach Ameryki północnej, zwłaszcza w okolicach mniej zamieszkałych; w blizkości osad ludzkich znika powoli. Najliczniej występuje jeszcze w Stanach północnych, w górzystych puszczach, a i tu przerzedzać się zaczyna. W Kanadzie jest bardzo pospolity, a ztąd zabiega aż na wybrzeża ocea nu Spokojnego. Trzyma się stref zimniejszycb, w Meksyku go nie widać wrcale. Ale wapiti i na północ nie zapuszcza się dalej, jak do ° szerokości geograficznej; zwierzę to trzyma się tylko umiarkowanego klimatu.

Nagły wykrzyknik Maurycego przerwał opowiadanie Lucyana. Maurycy powstał był przed chwilą i przypatrywał się oddalonemu stadku.

Co tam? — wojaji inni.

— Patrzcie — odpowiedział Maurycy, wskazując w stronę, gdzie się pasła gromadka jeleni — coś im się nadzwyczajnego przytrafiło. Pajno swoię lunetę Lucyanie.

Lucyan podał Junetę bratu, ten ją do oczu przyłożył i patrzał z uwagą, a towarzysze czekali w milczeniu. I oni spostrzegli, że pomiędzy gromadką jeleni powstało jakieś zamieszanie. Stadko to było nieliczne, składało się z sześciu sztuk, które zdaleka można było policzyć i to samych samców, gdyż samice o tej porze zwykle osobno kryją się po lasach ze swojemi małemi. Wszyscy ci rogacze rozbiegli się po łące i uganiali tak, jak gdyby się ścigali, albo, jakby ich coś goniło. Ale gołem okiem nic dojrzeć nie było można, oprócz jeleni i wszyscy oczekiwali wyjaśnienia od Maurycego, który patrzał przez lunetę.

— Wilki je gonią — rzekł po chwili.

— Dziwna rzecz — zauważył Norman — wilki rzadko kiedy napadają dorosłe wapiti, zwykle biorą się tylko do młodych lub rannych. Muszą być bardzo zgłodniałe. A co to za wilki?

Tobie, młody czytelniku, pytanie to dziwnem się wydaje. Sądzisz zapewne, że wilk jest wilkiem i nigdy nie bywa taki lub owaki. Ale to zdanie nie zupełnie jest słuszne. W Ameryce przebywa dwa gatunki wilków, a te dzielą się jeszcze na liczne odmiany, które się różnią znacznie pomiędzy sobą i barwą i wielkością, tak, że wielu przyrodników uważa je za osobne gatunki. Nie będziemy tu rozwiązywali tej kwestyi gatunków i odmian, powiemy tylko, że najłatwiejsze do rozróżnienia z tych wilków są: wielki, czyli pospolity (Canis lupus) i łąkowy szczekający (Ca?iis lairans). Pierwszy podobny jest bardzo do wilka euro

pejskiego, różni się jednak od niego i powierzchownością i obyczajami, nie może więc być uważany za ten sam gatunek, jak dawniej mniemano. Ten wilk amerykański mniej więcej na stałym lądzie się znajduje, ale w okolicach północnych występuje najliczniej i to w pięciu odmianach, które noszą nazwy odmienne: wilków czarnych, centkowanych, białych, ciemnych i szarych. Z tych szare są najpospolitsze. Ale później będziemy mieli sposobność pomówić obszerniej o wielkich wilkach, teraz przedstawimy wam inny gatunek, całkiem odmienny, to jest wilki łąkowre.

Te mniejsze są znacznie od wilków zwyczajnych, daleko zwinni ej sze i włóczą się większemi gromadami. Samica hoduje małe w norach na równinach, a nie po leśnych kryjówkach, jak zwyczajna wilczyca. Wilki łąkowe odznaczają się nadzwyczajną przebiegłością, nie ustępując w tem pokrewnym sobie lisom. Nie dają się w żadne sidła łowić, same częstokroć umieją zwabić podstępnie antylopy. Gdy zdaleka wystrzał posłyszą, zamiast uciekać, oglądają się dokoła i biegną nawet w tę stronę, w nadziei, że im się uda pochwrycić upolowaną zwierzynę. Jeśli zwierz jaki, antylopa, jeleń lub żubr, zraniony przez strzelców, ujdzie ich pogoni, nie tak łatwo uniknie żarłoczności wilków. Ale co jest najdziwniejsze, że wilki wtenczas tylko puszczają się w pogoń za większym zwierzem, gdy jest śmiertelnie raniony; jeśli lekką tylko ma ranę, nie ruszą się z miejsca. Nigdy się w tem nie mylą i nieraz myśliwy z postawy wilków wnosi, czy zwierzyna da się dogonić. Może się jednak wydarzyć, że ta żarłoczna zgraja przed nosem mu rozszarpie i pożrze całego jelenia. Wilki łako

we, tak samo jak inne gatunki tych zwierząt, włóczą się zwykle za stadami bawołów, czatując na słabsze samice i ma Je, które w lot chwytają, jak tylko się przypadkiem od gromady odłączą. Nieraz tez, gdy się porwą na zranionego żubra, zwierz przed skonaniem przebije rogami kilku napastników, nim padnie ofiarę reszty.

Pomiędzy temi wilkami są także odmiany, ale nie tak liczne. Wszystkie odznaczają się szczególnie głosem, podobnym do szczekania psa; zwykle daje się słyszeć najpierw trzykrotne szczekanie, a potem przeciągłe wycie. Ztąd pochodzi nazwa gatunkowa wilków szczekających (Canis latrans). Wilki te trzymają się tylko zachodniej części lądu i włóczą się po rozległych łąkach. Na północ nie zabiegają dalej, jak do ° szer. geogr. ale na południu dość licznie napotykają się jeszcze i w Meksyku, gdzie je nazywają kojotami.

Ciepłe, puszyste futro tych wilków nic w sobie niema nadzwyczajnego, ale w handlu nosi szczególną nazwę wilków odwracanych, dla tego, że skóra do wyprawy nie rozcina się przez środek, jak skóry większych zwierząt, ale odwraca się na wywrót.

A teraz powróćmy do naszych podróżnych.

— To są wilki łąkowe — odpowiedział Maurycy na pytanie Normana.

— A to chyba który jeleń jest okaleczony — odrzekł Norman — albo może tych wilków nadzwyczajna zebrała się gromada, kiedy się na jelenie porwały; czasem i to się zdarza.

— Zdaje się, że gromada wilków ogromna — mówił Maurycy, przypatrując się dalej — najmniej z pięćdziesiąt.

Ach! co się stało; odbiły jednego jelenia od stadka i biegną w tę stronę!

Ale tamci spostrzegli to już i bez lunety i wszyscy czterej razem pochwycili za strzelby. Wapiti biegł prosto na nich, a za nim widać było rozproszoną po łące gromadę wilków, która go zblizka goniła. Można je było wziąć za zgraję psów zgłodniałych. W parę minut jeleń był już tak blizko, że chłopcy widzieli wyraźnie błyszczące jego oczy i zliczyć mogli uderzenia zwinnych kopyt. Piękny to był zwierz i okazały. Wielkie jego rogi miały jeszcze wiosenną, aksamitną powłokę, pędził z pyskiem podniesionym do góry, tak, że końce rozgałęzionych rogów dotykały pleców. Biegł tak w prostym kierunku, na nic nie zważając, wtem nagle, o sto kroków od obozu, spostrzegł widać dym ogniska i stojące przy nim postacie, skoczył bowiem w bok i skrył się w gąszczach nadbrzeżnej wierzbiny. Wilki goniły tuż za nim całą gromadą, a gdy zniknął w gęstwinie, puściły się także w tę stronę; chłopcy sądzili, że wpadną tam i obskoczą go niezwłocznie, nic im w tem nie przeszkadzało, gdy znów, ku wielkiemu podziwieniu naszych żeglarzy, wilki wstrzymały się w zapędzie i zawróciły, jakby przerażone jakimś niespodziewanym widokiem. Chłopcy wyobrażali sobie zrazu, że to ich obecność wraz z dymem ogniska odstraszyła drapieżną zgraję; pomiarkowali jednak wkrótce, że musiała być inna jakaś przyczyna tego popłochu, gdyż obyczaje wilków zanadto dobrze im były znane.

Ale w tej chwili co innego mieli na myśli; ukryty rogacz zajechał im w głowę i niosąc strzelby na ramieniu, wszyscy czterej ustawili się dokoła zarośla i czekali cierpli

wie, ai jeleń się z niego wychyli. Wierzby niewielką przestrzeń zajmowały, ale stały blizko przy sobie i liśćmi były okryte, tak, że trudno było zajrzeć do środka gęstwiny. Zwierz przyczaił się cichutko, nie słychać było najlżejszego szmeru, żadna gałązka się nie poruszyła.

Marengo wysiany był na wytropienie zwierzyny, nasi myśliwi nie wątpili, że prędko wyszuka jelenia i czekali, trzymając broń w pogotowiu. Ale zaledwie pies znikł w zaroślach, gdy dało się słyszeć dziwne sapanie, potem szmer głuchy, chrzęst gałęzi i szelest lisci, a po chwili ozwał się odgłos kopyt i jeleń wyskoczył z zarośli. Franek strzelił, ale spudłował, jeleń biegł dalej, a czterej myśliwi puścili się w pogoń za nim. Lecz wszyscy stanęli po chwili, gdyż widok niezwykły wzrok ich uderzył. Joleń, zamiast pomykać szybko, jak wprzód, podskakiwał niezgrabnie i jakież było zdziwienie naszych myśliwych, gdy ujrzeli, że unosił na sobie inne jakieś zwierzę.

Nie chcieli oczom swoim wierzyć ; tak było jednak. Jakieś ciemne, kosmate stworzenie siedziało na karku jelenia i długie pazury zapuściło w jego skórę. — Pantera! — krzyknął Franek, a Maurycemu zdało się w pierwszej chwili, że to niedźwiedź, ale na niedźwiedzia zwierz ten był za mały. Tylko Norman, mieszkaniec tych stref północnych, poznał odrazu straszliwego rosomaka, przez krajowców zwanego wolworenem. Głowy jego nie widać było wcale, gdyż pogrążył ją pomiędzy łopatkami jelenia, któremu usiłował kark rozszarpać. Ale Norman wskazywał towarzyszom krótkie nogi i łapy szerokie, wielki ogon puszysty i kosmatą sierść ciemnobrunatnej barwy, a Lucyan przyznał, że to były cechy rosomaka.

Myśliwi nasi spostrzegli wkrótce, gdy przeminęła pierwsza chwila zdziwienia, że wapiti z dziwnym swym jeźdzcem był już za daleko, aby go kula mogła dosięgnąć. Maurycy i Franek chcieli gonić za nim, ale ich wstrzymał Norman, radząc, aby się nie ruszali z miejsca.

— On nie zabiegnie daleko — mówił — poczekajmy troche; o, patrzcie), jeleń biegnie do wody.

Wapifi, wybiegłszy z zarośli, biegł prosto przed siebie, ale spostrzegłszy wodę, zwrócił się w tę stronę; widocznie miał zamiar zanurzyć się w wodzie, sądził może, że tym sposobem pozbędzie się straszliwego napastnika, który mu szarpał kark bez litości.

W kilku podskokach był już u brzegu, a w tem miejscu brzeg wznosił się wysoko, wapienna skała piętrzyła się na ośm stóp najmnićj nad wodą. Jeleń jednak się nie zawahał, wbiegł na wzgórze, a potem do wody wskoczył. Plusk dał się słyszeć, jeleń wraz z rosomakiem znikł w nurtach jeziora; po chwili obaj wypłynęli, lecz wypłynęli osobno. Zimna kąpiel widocznie nie smakowała rosomakowi. Wapiti płynął śmiało na środek jeziora, ale zwierz drapieżny, czując się w obcym żywiole, niezgrabnie obracał się w wodzie i usiłował dostać się do lądu. Nasi strzelcy stali właśnie na wysokim brzegu i ztąd doskonale go mogli wziąć na cel; nie namyślając się zatem, Maurycy i Norman dali ognia jednocześnie. Nawet i Franek posłał swoją kulkę w tez sarnę stronę i kosmaty potwór wywrócił koziołka w wodzie. Rzecz dziwna, żadnemu nie przyszło na myśl strzelać do jelenia; ta nieszczęsna ofiara, prześladowana przez tylu wrogów zawziętych, zbudziła współczucie we wszystkich sercach. Byliby mu może po

zwolili ujść cało. ale nadzieja świeżego pieczystego przemogła litość i załatwiwszy się z rosomakiem, myśliwi wzięli się do jelenia. Szybko nabili strzelby i ustawili się szeregiem na brzegu, czekając, aż się przybliży. Ale jeleń czuł, że śmierć niechybna go czeka z tej strony i śmiało płynął dalej na środek jeziora. Trudno było przypuszczać, ażeby je mógł całe przepłynąć, gdyż brzegu przeciwnego nie było nawet widać; musiał powrócić albo utonąć i myśliwi czekali cierpliwie, śledząc wszystkie jego ruchy. Już znacznie się od brzegu oddalił, gdy nagle ujrzeli ze zdziwieniem, jak zaczął się z wody wynurzać coraz wyżej, w końcu podniósł się do połowy ponad powierzchnią. Natrafił na skałę i widząc się bezpiecznym, stanął na niej i nie myślał się ztąd ruszać.

Maurycy z Normanem pobiegli po łódkę, spuścili ją na wodę i popłynęli w pogoń za nim. Jeleń spostrzegł teraz, że już było po nim i zamiast odpłynąć dalej, zwrócił się prosto do nich, nastawił rogi i przybrał postawę wyzywającą. Ale prześladowcy jego nie zważali na to wcale i gdy się dostatecznie zbliżyli, Norman, który robił wiosłami, zatrzymał łódkę, a w tejże samej chwili celny strzał Maurycego rozległ się w powietrzu, odbiło go echo okoliczne, a wapiti wpadł w wodę, jak kłoda.

Łódka podpłynęła, uwiązano go za rogi do niej i powrócono na ląd. gdzie pyszna ta zwierzyna złożona została w obozie. Myśliwi nasi zdziwili się niezmiernie, spostrzegłszy, że jeleń jeszcze przed napaścią rosomaka i wilków, był już zraniony. W jednej z jego łopatek znaleźli' koniec złamanej strzały. A więc Indyanie polowali na niego i to niezbyt dawno, gdyż rana była świeża. Rana

ta nie byłaby śmiertelna, gdyby mu kto mógł tę strzałę wyciągnąć ale tak musiałby od niej zginąć wcześniej czy później. Mieli więc wyjaśnienie, dla czego wilki napadły zwierzę, na które nigdyby się inaczej nie odważyły porwać. Nawet i rosomak rzadko kiedy się rzuca na tak wielkiego jelenia, ale musiał być zgłodniały, a gdy zdobycz podsunęła się sama tuż pod drzewo, na którem się usadowił na nocleg, nie mógł się oprzeć takiej pokusie. Wilki znów musiały spostrzedz rosomaka, przybliżywszy się do zarośli i dla tego tak zmykały. Zwierzęta te są tchórzliwe, zarówno jak drapieżne, a widok rosomaka jest dla nich tak straszny, jak widok zgłodniałej ich zgrai dla zranionego jelenia.

rozdział XV.

Dwaj nurkowie.

Zdję to starannie skórę z jelenia i wysuszono ją przy ogniu. Od czasu rozbicia pierwszej łódki, garderoba naszych żeglarzy w opłakanym była stanie. Ze skór trzech leśnych reniferów zaledwie zdołali wysztukować dwie krótkie i obcisłe kurtki. Nie mieli tez żadnych kołder, oprócz skór

bawolich, a te dla dwóch tylko wystarczyć mogły. Okrywali się niemi Lucyan i Franek, jako młodsi i słabsi. Maurycy i Norman musieli się kłaść co wieczór bez żadnego okrycia i zimno im straszliwie dokuczało, a byłoby gorzej jeszcze, gdyby nie to, że sypiali przy rozpalonem ognisku. Ale bywały noce tak zimne, że nawet przy ogniu trudno się było rozgrzać. Myśliwi i podróżni w Ameryce północnej mają zwyczaj, układając się do snu, zwracać nogi do ognia i utrzymują, że najzdrowiej jest tak spać, ażeby w nogi było ciepło. Nasi żeglarze nie odstępowali od tego zwyczaju i zawsze się tak do snu kładli, że nogami przypierali do czterech rogów ogniska, a głowy zwracali w cztery strony świata, Marengo spał przy Maurycym, którego uważał za swojego pana.

Chociaż miękko im było na posłaniu z liści, brak kołder dawał się uczuwać dotkliwie; skóra zabitego jelenia wyborna była do tego użytku i bardzo im się przydała. Postanowili więc zatrzymać się na jeden dzień, ażeby ją wysuszyć i wyporządzić. Przy tej sposobności chcieli także uwędzić trochę mięsa, chociaż pieczeń jelenia wapiti nie jest poszukiwana przez smakoszów; sucha, żylasta, nie ma wcale smaku wykwintnej zwierzyny. Indyanie, zarówno jak i biali myśliwi, zwykle tylko dla skóry zabijają te zwierzęta, na iedzenie wolą zawsze żubra, renifera lub zwyczajnego jelenia. Mięso to szczególną ma własność; tłuszcz jego natychmiast krzepnie, gdy ostygnie i robi się twardy. Ale skóra wysoko jest ceniona; cieńsza od skóry łosiowej, po wyprawieniu bardzo pięknie wygląda, zwłaszcza gdy jest przyrządzona na sposób indyjski, to jest wymoczona w roztworze z mózgu i tłuszczu samego zwierzęcia, potem

wymyta, wysuszona, wygładzona i w końcu okopcona trochę w dymie. Skóra staje się wówczas miękka i elastycz ua, jak rękawiczka jelonkowa i pierze się wybornie, jak płótno. Tych szacownych własności nie posiadają skóry innych gatunków jeleni, gdyż raz wyprane, stają się twarde, szorstkie i trzeba je długo trzeć i wygładzać, zanim troche zmiękną.

Lucyan znał się doskonale na przyrządzaniu skór i umiał się z niemi obchodzić niemniej zręcznie, jak indyjskie kobiety. Ale w podróży nie mieli potrzebnych do tego przyborów, musieli więc poprzestać na mniej wykwintnem przyrządzeniu. Rozciągnęli ją tylko na prętach wierzbowych i powiesili przy ognisku, potem ją wytarli jak mogli najlepiej i oczyścili z licznych pasorzytów, które o tej porze obsiadają jelenie.

Podczas gdy Lucyan oporządzał skórę, Maurycy i Norman krajali mięso na paski i rozwieszali je przy ognisku. Gdy się z tem załatwili, zaczęli się przypatrywać robocie Lucyana.

— Hej, chłopcy! — zawołał Franek, zrywając się nagle, jak gdyby sobie coś bardzo ważnego przypomniał.— A co będzie z rosomakiem? Wszak to wspaniałe futro, czemużbyśmy go także nie zabrali?

— Dobrze mówi — rzekł Norman — a myśmy o tem zapomnieli. Cóż kiedy ten zwierz obrzydły zatonął, jakże go teraz wydostaniemy z wody?

— Już ja go wyłowię, zaręczam — mówił Franek — utnę sobie tylko długi pręt z wierzbiny, przyczepię do niego mój stempel od strzelby i wyciągnę rosomaka, żeby tam nie wiem co. Chodźmy prędzej.

— Spuśćmyż łódkę na wodę — rzekł Norman — brzeg jest za wysoki, nie dostaniemy do dna.

— Spuszczajże ty łódkę, kapitanie—rzekł Franek — a ja biegnę po pręt.

— Stój — zawołał Maurycy — ja mam lepszy sposób; Marengo!

Mówiąc to, Maurycy zbliżył się do brzegu, z którego strzelali do rosomaka. Wszyscy poszli źa nim, a Marengo podskakiwał wesoło i dumnie spoglądał dokoła, bo przewidywał, iż ma być użyty do jakiejś ważnej sprawy.

— Czy sądzisz, że pies wyciągnie zwierza? — zapytał Norman.

— Nie—odpowiedział Maurycy — ale mi dopomoże.

— A toż jakim sposobem ?

— Poczekajcie chwilkę, zaraz obaczycie.

Maurycy zdjął czapeczkę futrzaną, rozpiął kurtkę reniferową, potem resztę odzienia zrzucał kolejno, słowem rozebrał się do naga.

— Zaraz ci pokażę, kuzynku—rzekł do Normana— jaki to ze muie zręczny nurek.

Mówiąc to, stanął na samym brzegu i rozejrzał się z uwagą dokoła, ażeby natrafić na miejsce, gdzie rosomak wpadł w wodę; potem zwrócił się do psa i zawołał:

— Za mną, Marengo !

Pies zaszczekał, patrząc w oczy pana, jakby chciał odpowiedzieć, że zrozumiał doskonale, o co idzie. Mau rycy raz jeszcze wskazał mu jezioro, podniósł ręce ponad głową, złożył dłonie i zakołysawszy się w powietrzu, rzucił się w wodę głową naprzód.

Marengo zaszczekał znowu i poskoczył za nim tak szybko, że obaj w jednej prawie chwili zanurzyli się i znikli pod wodą. Pies wcześniej wypłynął, a Maurycego tak długo nie było widać, że Norman i dwaj bracia zaczynali już być o niego niespokojni. W końcu jednak, dosyć daleko od miejsca, gdzie się zanurzył, woda się poruszyła i czarna głowa Maurycego ukazała się na powierzchni. Spostrzegli, że trzymał coś w rękach i popychał jakiś wielki przedmiot przed sobą; poznali po chwili, że to był rosomak.

Marengo płynął tuż przy nim, chwycił zdobycz z rąk pana i obaj zwrócili się w stronę, gdzie brzeg był nizki i równy. Maurycy wyskoczył pierwszy na ląd, potem wydobył się pies, ciągnąc za sobą rosomaka, którego zaraz zabrali Norman z Frankiem i zanieśli, a raczej zawlekli do obozu; Lucyan tymczasem przyniósł ubranie Maurycego i znowu wszyscy czterej zasiedli dokoła ogniska.

Rosomak jest najbrzydszy ze wszystkich zwierząt amerykańskich. Ociężały jego tułów, nogi krótkie i grube, sierść kudłata i ogon puszysty, ale nadewszystko długie i zakrzywione pazury i pysk ostrerai zębami opatrzony, nadają mu postać okropną. Chód jego jest cichy i jakby pełzający, wejrzenie zuchwałe i złośliwe. Stąpa całą nogą, tak, jak niedźwiedź i ślady jego często biorą za ślady tego zwierzęcia. Ale Indyanie i myśliwi umieją je rozróżnić. Kark jego zaokrąglony jest łukowato. Drapieżny i nadzwyczaj żarłoczny, nie ustępuje w tem rosomakowi starego świata, z którym jest blizko spokrewniony. Żaden . zwierz nie niszczy z taką zajadłością drobnej zwierzyny, nieraz tez napada i większe stworzenia, jeżeli mu się do

tego sposobność nadarzy; musi na nie używać podstępów, bo nie jest bardzo zwinny. Utrzymują niektórzy, że rosomak kładzie się na drzewach i na skałach, czatując na jelenie i rzuca się na nie z góry, gdy blizko przechodzą.

Powiadają także, że nakłada wówczas przy sobie mchu, którym się te zwierzęta żywią, aby je zwabić; jest nawet mniemanie, że lisy mu dopomagają w polowaniu i napędzają jelenie w tę stronę, gdzie rosomak czatuje. Wszystkie te nieprawdopodobne podania i wiele innych dziwaczniejszych jeszcze, powtarzali dawniejsi przyrodnicy

rosomaku azyatyckim. Nie ulega jednak wątpliwości, że tak azyatycki, jak i amerykański jest nadzwyczaj zmyślny. Oto naprzykład próbka jego chytrości i dowcipu: Myśliwi, polując na kuny, zastawiają na nie sidła w śniegu, często na przestrzeni pięćdziesięciu mil. Sidła te zrobione sa z drzewa, a na przynętę wkładają w nie główki przepiórek i kawałki różnej zwierzyny, na które kuny (Mustela martes) bardzo są łakome. Jak tylko kuna pochwyci przynętę, sprężyna zapada i ciężki kawał drzewa chwyta zwierzę i przytrzymuje je mocno. Otoż rosomak umie tak zręcznie się sprawić, że zakrada się do sideł od tyłu i pociąga je, nie dotykając przynęty. Drewno zapada, nie pochwyciwszy nic, a on wtenczas przynętę bezpiecznie wyciąga. Przechodzi tak nieraz od jednych sideł do drugich

i przy każdych tęż sarnę sztukę powtarza, póki wszystkich nie popsuje. Jeżeli kuna złapie się wcześniej w sidła, rosomak jej nie zjada, bo nie lubi mięsa kuny, ale wydobywa ją z sideł, rozdziera na kawałki i pod śnieg zagrzebuje. Lisy znają te jego zw?yczaje, a ponieważ one pożerają chciwie kuny, więc puszczają się w ślad za nim na takie

wyprawy. Nie umieją same wyciągnąć zwierzątek z sideł, ale gdy rosomak tego dopełni i zagrzebie kuny w śniegu, dobywają je ztamtąd i zjadają Pokazuje się więc, że nie one rosomakowi, ale on ira dostarcza zwierzyny. Nie idzie zatem, żeby te drapieżne zwierzęta żyły z sobą w zgodzie ; rosomak, silniejszy od lisów, często na nie napada, ale one za to zwinniejsze są od niego i rzadko mu się dają złapać. Myśliwi i ua lisy zastawiają sidła, a rosomak je także wynąjduje i rozdziera często, nim się dostaną w ręce myśliwych. Młode lisy padają zwykle ofiarą jego żarłoctwa; gdy natrafi na kryjówkę samicy, dusi ją razem z całą rodziną i pożera. Napada i młode wilki. W ogóle, tak z lisami, jak z wilkami w nieprzyjaznych jest stosunkach, gdzie tylko może, to im płata figle, wykrada zwierzynę, krzywdzi i prześladuje. Ale ulubionem jego pożywieniem są bobry i gdyby nie to, że te zwierzęta mogą się przed nim schronić do wody, gdzie rosomak nie umie sobie dać rady, drapieżnik ten wyniszczyłby ród ich cały. Węch ma wyborny i każde zwierzę zwietrzy w lesie i na łące. To tez niemniej jest straszny dla wszelkich istot żyjących, jak pantera i niedźwiedź.

Eosomak chroni się zwykle w szczelinach skał lub wydrążeniach drzew; przebywa zarówno po lasach jak po łąkach, w okolicach urodzajnych i na pustyniach. Trzyma się głównie stref północnych, wśród lasów i śniegów. W południowych częściach Stanów Zjednoczonych już dziś nie pojawia się nigdzie, chociaż nie ulega wątpliwości, że go tam widywano, póki nie zabrakło bobrów. Na północ sięga bardzo wysoko, może ażpod sam biegun, bo wszędzie, gdzie podróżni dotarli, tam i rosomaka spotykali.

Zyje samotnie i podobnie do wielu zwierząt drapieżnych po nocy najczęściej na żer wychodzi. Samica hoduje dwoje, rzadziej troje lub czworo małych, które zrazu mają sierść żółtawą, prawie białą, później dopiero ciemnieją, a gdy dorosną, futro ich przybiera piękny odcień ciemnobrunatny, a zimą prawie czarny. Futro to, podobne nieco do futra niedźwiedzia, ma włos krótszy i mniej bywa ce nione, chociaż ma w handlu niepospolite znaczenie i co rok tysiące tych zwierząt przechodzi przez ręce agentów Stowarzyszenia handlowego zatoki Hudsona.

Naukowe te wiadomości o rosomaku opowiedziane były przez Lucyana, Norman zaś dodał do tego wiele ciekawych szczegółów o jego obyczajach i mniej pewne podania, powtarzane przez myśliwych i handlarzy futer, którzy nieraz to zwierzę przedstawiają w bajecznem świetle i przypisują mu nadzwyczajne i nieprawdopodobne czyny.

rozdział XVI.

Wielki obiad niedzielny.

Opędziwszy dzień cały w tym pierwszym obozie nad jeziorem, podróżnicy nasi puścili się w dalsza drogę. Trzy

mali się ciągle kierunku zachodniopółnocnego, nie oddalając się od brzegów jeziora, omijając jedynie liczne wyzębienia i drobne odnogi, nie chcieli bowiem puszczać się na środek i narażać małej swej łódki na gwałtowność wichrów. Na noc zawsze wysiadali, czy to na brzeg, czy na wysepkę. Gdy wiatr się zerwał, nie mogli ujechać więcej, jak parę mil na dzień, ale gdy im wiatr sprzyjał, korzystali z tego o ile możności i nawet ze skóry jelenia urządzali żagiel. Dnia pewnego przebyli tym sposobem czterdzieści mil od jednego obozu do drugiego.

Mieli zwyczaj zatrzymywać się na dzień niedzielny, gdyż młodzi nai żeglarze byli chrześcijanami. W dawniejszych wycieczkach, które odbywali wraz z ojcem, nie odstępowali nigdy od tego zwyczaju i przekonali się, że był dobry, nie tylko ze względów moralnych, ale i fizycznych. Odpoczynek niezbędnie im był potrzebny, należało tez raz na tydzień uporządkować trochę ubranie. Zawsze więc Niedzielę święcili. Dnia tego mieli więcej czasu na zajęcia kuchenne i obiad bywał daleko wykwintniejszy, niż w inne dni tygodnia. Jeśli udało się któremu z nich upolować jaką nadzwyczajną zwierzynę, pozostawiano ją zwykle na obiad niedzielny.

W pierwszą Niedzielę, od kiedy wjechali na jezioro Winnipeg, rozłożyli obóz na małej wysepce, niezbyt daleko od brzegu leżącej, zarośniętej drzewami rozmaitego rodzaju. Wysepki na jeziorach mają zwykle roślinność bogatą i urozmaiconą, gdyż fale wyrzucają na nie nasiona wszystkich drzew i ziół, rosnących na wybrzeżu, a i ptaki przenoszą także w dzióbkach swych ziarna wszelkiego rodzaju. Geologiczny skład brzegów w tem miejscu sprzy

jał szczególnie bogactwu roślinności. Rosły więc na tej wysepce rozmaite drzewa, wierzby i topole bawełniane (Populus angulata) właściwe równinom; brzozy i klon cukrowy (Acer sacharinum); na wyższym gruncie, po samym środku, wyrastały znów inne gatunki, właściwsze pokładom pierwotnym, opasującym jezioro od strony wschodniej. Były tam jodły i sosny, jałowce i modrzew amerykański (Larix americana), szczególnie zaś odznaczały się ciemne, piramidalne jałowce wirginijskie, czyli cedry czerwone. Pomiędzy niższemi drzewkami i krzewami były dzikie maliny, jabłonie i śliwy i całe gaje pembiny, czyli kaliny amerykańskiej (Viburuum oxycoccos). W rzeczy samej, nigdzie może na całej ziemi nie wyrasta dziko takie mnóstwo drzew i krzewów owocowych, jak na wybrzeżach rzeki Czerwonej północnej, a wszystkie te gatunki rosły także i na wysepce, gdzie podróżnicy nasi obóz swój rozłożyli.

Usadowili się pod cieniem pięknego drzewa z rodzaju topoli, które w języku krajowców nazywa się taka mahak, a w botanicznym Populus balsamifera. Jest to jedno z najpiękniejszych drzew amerykańskich, sięga daleko na północ i w najzimniejszych strefach się pojawia. W korzystnych warunkach dochodzi znacznej wysokości stu pięćdziesięciu stóp, przy stosownej objętości pnia, zwykle jednak miewa od pięćdziesięciu do ośmdziesięciu stóp wysokości. Liście ma podłużne, u młodych drzewek bardzo jafeUej, prawie żółtawej barwy, u starszych nieco ciemniejsze. Młode pąki tego drzewa są wielkie, żółte, pokryte kleistą cieczą, wydzielającą mocny i bardzo przyjemny zapach; ztąd pochodzi nazwa gatunkowa topoli balsamicznej

Było to w sobotę, przed zachodem słońca; nasi żeglarze po spożyciu podwieczorku odpoczywali, siedząc dokoła ogniska z cedrowego drzewa i patrzali ua obłoczki dymu, unoszące się pośród jasnozielonych liści topoli. Przyjemny zapach płonących drewek mieszał się z balsamicznym zapachem topoli, woń przejmująca napełniała powietrze, a młodzi podróżnicy rozkosznego doznawali uczucia u tem uroczem ustroniu. Lasek małej wysepki ożywiony byl rozlicznemi odgłosami. Wołanie sroki błękitnej odzywało się co chwila i wielkie jej skrzydła lazurowe migotały pomiędzy liśćmi. Szkarłatne pióra grubodzióba kardynała jaśniały w promieniach zachodzącego słońca, a donośne kucie dzięcioła dochodziło z głębi gęstwiny. Eybołów zawisł w powietrzu ponad wodą, czatując na zdobycz, a para orłów bosych (Ilaliaetus Irucocephalus) odleciała gdzieś w dalsze strony. Kilka sępów krążyło nad brzegiem, gdzie fala wyrzuciła jakieś martwe szczątki.

Przez czas jakiś cisza panowała w obozie, młodzieńcy nie mogli się nacieszyć pięknością tego widoku. Franek, jak zwykle, pierwszy przerwał milczenie.

— Cóż tam, panie kuchmistrzu, co dziś mamy na obiad?

Słowa te zwrócone były do Lucyana; on to pełnił urząd kuchmistrza.

— Co panowie rozkażą — odrzekł ze znaczącym uśmiechem — gotowane czy pieczone potrawy?

— Cha, cha, cha! — zaśmiał się Franek — gotowane potrawy! możebyś je przyrządził w tej szklaneczce, w kwaterce wody? Ba! cobym dał za to, żebym miał dobrą

potrawkę z sosem i porcyą zupy. Już mi się tak uprzykrzyło to suche mięso wędzone.

— Będziesz miał jedno i drugie—odrzekł Lucyan— Na jutrzejszy obiad zapowiadam zupę i potrawkę.

Franek zaśmiał sie z niedowierzaniem.

— Może chcesz zupę zgotować w swojem obuwiu, Lucyanie?

— Wcale nie, zgotuję ją w tem oto naczyniu.

Lucyan pokazał mu naczynie, do małego wiaderka podobne, które dnia wczorajszego sporządził z kory brzozowej.

— Ba! — rzekł Franek — widzę, że masz wyborne wiaderko do wody, ale zimna woda, to jeszcze nie zupa. Jeśli potrafisz w niem coś ugotować, będziesz prawdziwym czarownikiem. Wiem ja, że umiesz różne dziwne rzeczy wyrabiać ze swojemi chemicznemi mieszaninami, ale tego nie dokażesz, zaręczam. Zastanów się, człowiecze; toż dno twojego rondel ka spali się, nim się woda rozgrzeje, a ty o zupie prawisz!

— Poczekaj, poczekaj, a sam obaczysz. Ludzie zazwyczaj nie chcą wierzyć w to, czego nie rozumieją i ty podobny w tem jesteś do wszystkich łudzi, a ja ci powiadam, weż wędkę i ułów trochę ryb, a jutro dostaniesz obiad porządny, według wszelkich prawideł dobrej kuchni sporządzony: zupa, potrawka z sosem, pieczyste i do tego deser! Bad jestem, że ci moge raz przecież dogodzić.

— Brawo, braciszku! mógłbyś był pełnić obowiązki kuchmistrza u samego Lukullusa. Postaram się nałowić ryby.

Mówiąc to, Franek wyjął wędkę z kieszeni, a uwiązawszy do haczyka wielkiego konika polnego, udał się na brzeg wody i zarzucił wędkę. W krótce sznur zaczął się poruszać gwałtownie, Franek wyciągnął wędkę i zdjął z haka niewielką, ale piękną rybkę, o łuskach srebrzystych, bardzo pospolitą w jeziorze i rzekach, wpadających do niego. Lucyan mu objaśnił, że to była ryba z rodzaju Hyodonów. Radził mu, ażeby założył na haczyk robaka i zapuścił wędkę aż na dno, a może mu się uda złowić jesiotra Jub inna większą rybę.

— A zkąd ty wiesz, że tu są jesiotry w jeziorze ? — zapylał Franek.

— Jestem iego pewny — odpowiedział młody przyrodnik — jesiotr (Acipenser) znajdowany jest wszędzie w strefach umiarkowanych północnych, tak w słonych, jak i w słodkich wodach. Za to w cieplejszych okolicach nie obaczysz go już nigdzie. Nie ulega wątpliwości, że tu są jesiotry, może nawet i kilka gatunków się znajdzie. Tylko zapuszczaj wędkę głęboko, bo to jest ryba bez zębów i żywi się miękkiemi wodorostami na samem dnie wody.

Franek poszedł za radą brata i w kilka minut wyciągnął ogromną rybę; miała ona ze trzy stopy długości i Lucyan poznał w niej jesiotra, ale nowego natnnku, jakiego przedtem nie widział. Był to tak zwany Acipenser cmlonarius, osobliwy i dość rzadki gatunek. Ryba ta jednak nie wyglądała z pozoru zbyt ponętnie i Franek nałapał więcej małych, srebrzystych rybek, bo wiedział, że smażone wybornie smakują.

— Poczekajcie rzekł Maurycy — muszę i ja się

przyczynić do tej uczty jutrzejszej. Pójdę się rozejrzeć, jaką tu zwierzynę można na tej wyspie spotkać. I biorąc strzelbę na plecy, wyruszył do lasu.

— Ja także — rzekł Norman — nie myślę z cudzej pracy korzystać, nie dołożywszy swojej cząstki.

I młodzieniec wziął także strzelbę i w inną stronę podążył.

— Widzę — rzekł Lucyan — że nam nie zabraknie mięsiwa na jutrzejszą ucztę; muszę też obejrzeć się za warzywem,—I zabierając z sobą świeżo sporządzone naczynie, powędrował wzdłuż brzegów wysepki. Franek sam pozostał w obozie i dalej łowił ryby. My pójdziemy za naszym przyrodnikiem i nauczymy się od niego troche praktycznej znajomości roślin.

Lucyan nie potrzebował iść daleko, aby napotkać rośliny, wyrastające w wodzie i do zwyczajnego sitowia podobne. Łodygi ich dochodziły ośmiu stóp, a liście gładkie, ważkie i długie, odznaczały się piękną barwą jasnozieloną. Każda z tych łodyg miała u góry wiechę podobną nieco do owsa, wypełnioną ziarnem. Była to roślina trawiasta, wysoko ceniona przez Indyan, zwana w Ameryce ryżem dzikim (Zizania aquatica). Ziarna jej są także ulubionym pokarmem wielu ptaków. Ziarna te jeszcze nie były zupełnie dojrzałe, ale kłosy wyglądały dość wypełniono i Lucyan uważał, że już się mogą na coś przydać, zbliżył się zatem o ile mógł do brzegu, narwał spory pęk kłosów i włożył je do swego naczynia.

— W każdym razie mam już zupę ryżową — powiedział sam do siebie — ale może jeszcze i co lepszego znajdę.—Postępował więc dalej wzdłuż brzegu, aż natrafił na

gaj cienisty, rosnący na czarnym, wilgotnym gruncie. Szedł zwolna, przyglądając się uważnie wszystkim ziołom.

— Powinnaby się tu znaleźć — powtarzał z cicha — zwykle na takim gruncie wyrasta... aha, otoż ja mami

Wykrzyknik ten stosował się do osobliwsze] rośliny; liście jej były pomarszczone i wyglądały, jakby zwiędłe. Przy nasadzie łodygi widać było wychodząca z ziemi cebulo, bo też w rzeczy samej była to cebula dzika (Allium iricoccum). Liście jej za młodu są gładkie, mają około sześciu cali długości i ze trzy szerokości, ale rzecz dziwna; więdną i opadają bardzo wcześnie, często przed zakwitnieniem rośliny i wówczas trudno bardzo znaleźć tę cebulę w lesie.

Ale Lucyan miał wzrok nadzwyczaj bystry; w krótkim przeciągu czasu wyciągnął z ziemi kilka sporych cebul i włożył jo do swego wiaderka. Zawrócił z drogi i dążył napowrót do obozu, zadowolony bardzo ze swoich zdobyczy. Miał ryż do ugotowania zupy i wyborną przyprawa do nadania jej zapachu i smaku, mógł więc na tem poprzestać. Lecz przechodząc przez grunt bagnisty, spostrzegł szczególne ziele z wysoką łodygą, sterczącą ponad trawami. Miało do ośmiu stóp wysokości, a wierzchołek jego uwieńczony był obszernym baldaszkiem białych kwiatów. Wielkie liście głęboko były wycinane i ząbkowane, a gruba łodyga poorana podłużnemi bruzdami. Lucyan pierwszy raz widział tę roślinę, ale ją znał dobrze z botanicznych opisów i przypomniał sobie nazwę jej naukową: Heracleam lanatum, Eoślina ta, z rodziny baldaszkowych, bardzo jest podobna do pospolitego zielska, które u nas barszczem nazywają, bo też z niem blizko jest spokrewniona.

W Ameryce zowią ją krowią pietruszką, albo fujarkowem zielem. Lucyan słyszał, że Indyanie robią z tej grubej łodygi wydrążonej piszczałki, na których przygrywają, a czasem udają gwizd różnych ptaków i tym sposobem przywabiają zwierzynę. Ale roślina ta służy także do innego użytku, o którym nie wiedział jeszcze nasz młody botanik. W chwili gdy ją oglądał, nadszedł właśnie Norman, powracający ze swej wycieczki taż samą drogą, a widząc Lucyana zamyślonego nad białym baldaszkiem, zawołał wesoło:

— Aha! tego nam właśnie potrzeba!

— Co tam widzisz tak pożądanego, kuzynku?— zapytał Lucyan.

— Co? fujarkową łodygę. Wspomniałeś coś o gotowaniu zupy. Moge ci w tem dopomódz.

— A to jakim sposobem? — pytał Lucyan.

— Ba! mamy tu wyborne warzywo pod ręką. Młode te łodygi są bardzo smaczne i korzeń także, ale najlepiej smakują młode wypustki, ugotowane w polewce. Nietylko Indyanie przepadają za tą jarzyną ale i podróżnicy europejscy wysoko ją cenią. Moge i sam to zaświadczyć, bo nieraz ten przysmak jadałem.

— A to dobrze — rzekł Lucyan — pomóżże mi tego warzywa uzbierać. — I obaj zaczęli wycinać wszystkie młode i miękkie pędy. Gdy już mieli dostateczny zapas, powrócili do obozu. Zastali tam Maurycego, który upolował piękną kurkę łąkową (Tetrao cupido). Norman przyniósł wiewiórkę; dodawszy do tego ryby. ułowione przez Franka, tyle było zapasów, że Lucyan mógł wystąpić doprawdy z wykwintnym obiadem.

Ale Franek dotąd jeszcze nie mógł zrozumieć, jakim sposobem polewka miała być ugotowaną w drewnianem naczyniu, a i Maurycy odgadnąć tego nie umiał. Jeden Norman obeznany był dobrze z tym sposobem gotowania, gdyż podróżował już kiedyś w okoiicy zamieszkałej przez plemię indyjskie, .które wyrabia podobne naczynia z brzozowej kory. Widział też nieraz i myśliwych, i podróżników przyrządzających tak samo jedzenie, gdy im zabrakło naczyń glinianych lub metalowych.

Dnia następnego dopiero Maurycy i Franek doczekali się rozwiązania zagadki. Lucyan wyszukał najpierw kilka wielkich, płaskich kamieni, jakich używają zwykle do brukowania ulic, wybrał z nich najtwardsze i najgładsze i włożył je w ogień, gdzie się wkrótce rozpaliły. Nalał wody w naczynie z kory, włożył w nie wszystkie warzywa i ziarna do gotowania przeznaczone, a potem wrzucał do wody rozpalone kamienie, jeden po drugim, wyjmując je zaraz po ostygnięciu i powtarzając to póty, póki się woda nie zagotowała. W krótkim przeciągu czasu wyborna polewka była gotowa. W podobny sposób przyrządzono i potrawkę ze zwierzyny, której część upieczono na ruszcie z gałązek drewnianych. Ryba nareszcie usmażona była w gorącym popiele i podana na gorąco zaraz po zupie. Brakło tylko legnminy i tortu, chociaż Lucyan potrafiłby i to sporządzić, gdyby koniecznie tego wymagano. Ale łatwo można się było obejść bez tych zbytków, gdyż mieli na deser najwyborniejsze owoce, maliny, porzeczki i wiele innych jagód rosnących obficie w tej strefie. Najsmaczniejsze z nich wszystkich były świdośliwki, niewielkie jagody ciemnoszafirowe, podobne nieco do europejskich

czernie, ale daleko słodsze i niezmiernie soczyste. Był to ulubiony przysmak Franka. Jagoda ta wyrasta na nizkim krzaku o liściach podłużnych, a gdy krzak ten zakwitnie, pokrywa się taką obfiością białych kwiatów, że ani gałązek ani liści nie widać wcale i cały krzak wygląda, jakby śniegiem przysypany. Jedna odmiana tego krzewu wygląda prawie jak drzewo, dochodzi niekiedy dwustu stóp wysokości. Jagody te w każdej okolicy inaczej bywają nazywane; Lucyan powiedział towarzyszom, którzy je ze smakiem zajadali, że nazwa botaniczna drzewka jest: Araelanchier ovalis.

— Wiecie co — rzekł Franek — gdybyśmy mieli jeszcze po filiżaneczce kawy i po kieliszku wina. możnaby śmiało powiedzieć, że po pańsku obiadujemy.

— Możecie skwitować z wina — rzekł Lucyan — i kawą także was uraczyć nie moge, ale poczekajcie chwilkę, a może mi się uda podać wam za to po filiżaneczce herbaty.

— Co, herbaty? — zawołał Franek — po herbatę musiałbyś chyba do Chin posyłać, a i cukru, o ile mi się zdaje, nie dostaniesz bliżej, jak o kilkaset mil.

— Obaczysz, mój Franku — rzekł Lucyan — że przyroda nie poskąpiła i tej okolicy takich wykwintnych przysmaków, jak herbata i cukier. Patrz, czy widzisz te wielkie drzewa, co mają taką ciemną korę? Czy wiesz, jak się nazywają?

— To klon cukrowy.

— A co, czegóż ci więcej potrzeba? Sądzę, źe nawet o tśj wczesnej porze można już z ^nich wysączyć tyle

cukrowego soku, aby zasłodzić filiżankę herbaty. Zajmijże się tem, proszę cię, a ja idę szukać herbaty.

— Luciu, daję słowo, tybyś tu mógł założyć burtowny sklep korzenny. Pójdź ze mną, Maurycy, odkręcimy kranik w tym klonie, a kapitan niech idzie z Lucyanem po herbatę.

I chłopcy rozeszli się po dwóch w przeciwne strony. Lucyan z towarzyszem natrafił wkrótce na przedmiot swych poszukiwań w tym samym wilgotnym gaju, gdzie rosła cebula i baldaszkowa roślina. Był to niewielki krzew, o ważkich liściach ciemnozielonych, pod spodem białym kutnerem pokrytych. Roślina ta znana jest w krajach zatoki Hudsona pod nazwiskiem herbaty labradorskiej, gdyż podróżnicy i myśliwi często z niej przyrządzają napój na sposób herbaty. Należy do rodziny wrzosowatych (Ericacae) do rodzaju Ledum; taka jest nazwa botaniczna rośliny, którą u nas pospolicie nazywają bagnem. Bagno nie jest jednakże prawdziwym wrzosem, chociaż je do tej rodziny zaliczają; rzecz dziwna, na całym lądzie amerykańskim niema prawdziwych wrzosów.

Odróżniają dwa gatunki tego amerykańskiego bagna, wązkolistny i szerokolistny; pierwszy gatunek najlepszy jest na herbatę, a najsmaczniejszy odwar robi się z białych kwiatków tej rośliny i tych właśnie uzbierali Lucyan z Normanem. Należało je ususzyć przed ugotowaniem, ale można było przyśpieszyć ususzenie przy ogniu i Norman wysypał zaraz kwiaty na kamień rozgrzany. Przez ten czas Maurycy z Frankiem nasączyli z naciętego pnia trochę słodkiego soku i Lucyan zabrał się do przyrządzenia herbaty w kociołku z kory, który porządnie wypłukał z obia

dowej połówki. Znowu zagotowano wodę za pomocą rozpalonych kamyków i wkrótce Lucyan podawał każdemu po kolei kubek blaszany, napełniony gorącym napojem. Norman znał dobrze herbatę labradorską i dosyć ją lubił, ale trzem braciom nie tak smakowała. Franek utrzymywał, że zapach jej przypominał mu rabarbarum. Pomimo to każdy wypił swoje porcyą i wszyscy się przekonali, że napój ten jest bardzo orzeźwiający i szczególnie po obfitem jedzeniu wybornie zastępuje filiżankę czarnej kawy.

rozdział XVII.

Świstaki amerykańskie.

Jak widzicie z tego obiadu, żeglarze nasi żywili się czasem prawie wykwintnie. Nie zawsze jednak tak było, nieraz po uczcie świątecznej następował post, czasem przez kilka dni z rzędu musieli poprzestawać na mięsie wędzonem, a zawsze brak chleba, piwa, kawy lub herbaty, dotkliwie im się czuć dawał. Mięso i woda, wystarcza to zapewne do opędzenia głodu, ale taki sposób życia każdemu się musi uprzykrzyć. Czasem dla zmiany przybywała do tego jakaś zwierzyna, dzika gęś lub kaczka, albo młody ła

będź; dodatki te bardzo byty pożądane. Ryby nie za wszo dawały się łowić, kapryśne te stworzenia często pozwalały sobie gardzić przynętą, którą im Franek z taką uprzejmością podawał. Żegluga na jeziorze trwała trzy tygodnie, dopłynęli nareszcie do rzeki Saskaczewanu i puścili się środkiem jej koryta, przeciw prądowi, zwracając się prosto na zachód. Przy samem ujściu rzeki do jeziora napotkali znów wielkie spady, lecz ostroźniejsi tym razem, wyciągnęli łódkę z wody i przenieśli ją lądem wzdłuż brzegu. Była to przeprawa dość nużąca, gdyż spady zajmują przestrzeń prawie trzymilową, ale wspaniały widok, jaki rzeka w tem miejscu przedstawia, wynagrodził im trudytej pieszej podróży.

Saskaczewan jest jedną z większych rzek amerykańskich: długość jej od źródeł do ujścia wynosi , mil angielskich. Rzeka ta wypływa z gór Skalistych i po drugiej stronie jeziora Winnipeg, pod nazwą rzeki Nelsona wpada do zatoki Hudsońskiej. Na zachód od jeziora wybrzeża jej są pokryte pięknemi lasami, dalej jednak przepływa wielkie łąki, rozciągające się aż do stóp gór Skalistych. Łąki te po większej części zwane sa pustynią, gdyż grunt ich, niezbyt żyzny, w wielu miejscach jest nagi i piaskami pokryty. Można tam przebyć ogromne przestrzenie, nie napotkawszy nigdzie kropelki wody, dalej znów ciągną się jeziora, których woda jest prawie tak słona, jak morska. Żeglarze nasi chcieli dopłynąć rzeką do posterunku Kumberland, a ztamtąd zwrócić się na północ.

Pewnego wieczora wysiedli na brzeg i założyli obóz. Według obliczenia Normana, pozostawało im tylko dwa dni drogi do posterunku. Wybrali na obóz miejsce bar

dzo malownicze, przed oczyma ich odsłaniał się piękny widok na falujące wzgórza, wśród zielonej murawy rosły kępkami krzaki świdośliwek i dzikich różyczek (Rosa Manda) blade ich kwiaty wyzierały z pośród liści i napełniały powietrze przejmującą wonią, którą powiew wieczorny niósł na brzeg rzeki. Sród bujnej trawy strzelały główki różnobarwnych kwiatków, chełpy bladoróżowe (Cleome) i jaskrawe sasanki amerykańskie (Anemone). Dnia tego żeglarze nasi nie upolowali żadnej zwierzyny i nic nie mieli na posiłek wieczorny, oprócz wędzonego mięsa, które na gorących węglach przysmażali. Wiosłując kolejno przez dzień cały przeciw prądowi rzeki, wszyscy się porządnie zmęczyli i żaden nie miał ochoty wybrać się na polowanie. Zasiedli dokoła ogniska i czekali spokojnie, aż się mięso dostatecznie upiecze.

Ognisko rozłożone było u stóp stromego pagórka, który wznosił się przy samym brzegu rzeki. Tuż naprzeciwko było wzgórze znacznie wyższe, które młodzi żeglarze z miejsca swego doskonale widzieć mogli; spostrzegli też, że cała pochyłość tego wzgórza, do nich zwrócona, zasiana była małemi kupkami ziemi. Wszystkie miały kształt jednostajny stożka ściętego u góry.

— Co to być może? — zapytał Franek.

— Zdaje mi się — odpowiedział Lucyan — że to są mieszkania świstaków.

— Niezawodnie — potwierdził Norman — w tej okolicy jest ich mnóstwo.

— O, świstaki! — zawołał Franek — wiem, wiem, to te pieski łąkowe, co sobie całe wioski budują na łąkach południowych.

— Nie sądzę — rzeki Norman — ale Lucyan musi wiedzieć najlepiej, jaka jest różnica pomiędzy pieskami łąkowemi i świstakami.

— Zaraz wam powiem — odpowiedział młody przyrodnik — są to dwa różne gatunki zwierząt tej samej rodziny. Tu na tem wzgórzu z pewnością prawdziwe świstaki się gnieżdżą; pieski łąkowe zbierają się bardzo licznemi gromadami i zakładają ogromne osady, często po kilkaset domków budują jeden obok drugiego, a tu widzimy zaledwie kilka kupek ziemi. Zresztą mieszkania piesków inaczej nieco wyglądają, mają otwór u góry lub z boku, tu nic podobnego niema; otwór znajduje się u spodu, a kupka usypana jest z ziemi wydobytej przy grzebaniu nory, tak zupełnie, jak w norach kretów. Zaręczam, że to nie są pieski łąkowe, tylko świstaki odrębnego gatunku.

— Alboż są różne gatunki świstaków? — zapytał Franek, zbliżając się do Lucyana.

— O, tak — odpowiedział Lucyan — Ameryka północna obfituje szczególnie w te osobliwe zwierzątka. Przyrodnicy naliczyli trzynaście gatunków świstaków, a pomiędzy niemi ą odmiany, przez niektórych za osobne gatunki uważane. Ponieważ w krajach zamieszkałych przebywa tylko parę gatunków świstaków, wyobrażano sobie do niedawna, że takie tylko żyją w całej Ameryce. Ale w ostatnich czasach przyrodnicy odkryli w puszczach bezludnych mnóstwo zwierząt nieznanych, a żaden rodzaj nie dostarczył podobno tyle nowych gatunków, co świstaki — oprócz może jednych wiewiórek. Co rok prawie dochodziły wieści o nowoodkrytych świstakach lub wiewiórkach.

Co się tyczy świstaków, klasyfikacja ich jest strasznie zagmatwana przez książkowych uczonych, którzy namnożyli niezliczoną ilość gatunków i odmian, zaznaczając najdrobniejsze różnice w długości ogona lub składzie szczęk. Prawda, że wszystkie te odmiany znacznie się różnią pomiędzy sobą powierzchowną postacią, wielkością i barwą, ale zresztą taka jest jednostajność w ich sposobie życia, w obyczajach, pokarmach, że zdaniem mojem, taki szczegółowy podział utrudnia tylko, zamiast ułatwiać, bliższe poznanie świstaków. Wszystkie są zawsze w końcu świstakami, a wynajdowanie dziwacznych nazwisk dla każdej odmiany doprawdy do niczego nie prowadzi i nic nie wyjaśnia.

— Zgadzam się z tobą zupełnie, Lucyanie—odezwał się młody myśliwy, Maurycy, który za przykładem wszystkich myśliwych, znał doskonale zwierzęta i lubił historyą naturalną, ale zbyt drobiazgową klasyfikacyą uważał za nieużyteczną zabawkę.

— Jeżeli rodzina zwierząt — mówił Lucyan — mieści w sobie bardzo wiele gatunków, a te znacznie się pomiędzy sobą różnią, wtedy należy każdy z nich dokładnie określić, a całą rodzinę podzielić dla jasności na rzędy i nawet podrzędy. Ale tam, gdzie gatunki zbliżone są do siebie, długi spis nazwisk jest co najmniej zbyteczny. Utrudnia to nawet naukę, bo samo spamiętanie tylu wyrazów nie małem jest zadaniem. Po co naprzykład wymyślać takie długie nazwisko: Arctomys spermophilns Richardsorrii, kiedy krócej daleko powiedzieć można: świstak kasztanowaty. Tylko proszę was — dodał Lucyan —nie

tłómaczcie sobie mylnie moich słów; ja wcale nie zaprze

czaili użyteczności nazw łacińskich, bo trzebaż koniecznie mieć jakąś ogólna terminologią, we wszystkich językach przyjętą, ażeby przyrodnicy w różnych krajach mogli się z sobą porozumieć. AJe ta nazwa naukowa powinna mieć jakieś znaczenie, określać jakąś odrębną cechę zwierzęcia. Tymczasem wyraz łaciński, przełożony na potoczną mowę, podaje nam zwykle nazwisko jakiejś mało znanej osobistości, czasem dzikie niemieckie nazwisko, które tam wlazło, jak Piłat w Credo, dia uczczenia osobistego przyjaciela przyrodnika lub dostojnego protektora. Zdaniem mojem— mówił Lucyan, wpadając w zapał prawdziwego przyrodnika — jest to rodzaj ubliżenia dla majestatu przyrody, ażeby piękne jej twory, ptaki i zwierzęta, rośliny i kwiaty, łączyć z nazwiskami ludzi, którzy w świecie naukowym żadnego znaczenia nie mają. Powstają ztąd długie katalogi nazw, które do tego tylko służą, aby przedmiot zaciemnić. Panowie uczeni, siedząc w swoich wykwintnych gabinetach, częstokroć nie znają wcale zwierząt, które opisują, a chcąc przecież w opisach zamieścić coś własnego, wymyślają przynajmniej nazwy i kładą wielki nacisk na drobiazgi. I to się nazywa nauką! Muszę jednak wyznać, że nazwisko Richardsona, które wspomniałem na początku i które mi do tych uwag powód podało, nie może być do tej kategoryi zaliczone. On był prawdziwym uczonym, wiele podróży odbył, wiele trudów podejmował i zasłużył na to, aby imię jego było sławne i szanowane w naukowym świecie.

— Braciszku — rzekł Maurycy — wpadłeś w zapał i pięknie bardzo przedmiot ten przedstawiłeś. Zgadzam się z tobą we wszystkiem. Przed rozpoczęciem tej podróży,

przeczytałem w domu parę książek przyrodniczych o zwierzętach i roślinach Ameryki północnej. Były to dzieła znakomitych uczonych, ale takich co to, jak ty powiadasz, w gabinetach tylko pracują. Otoż w tych książkach nie znalazłem nic a nic nowego; wszystko czytałem już przedtem gdzieindziej. Zastanowiwszy się, przypomniałem sobie nawet gdzie. W opisie podróży Hearna, człowieka, który w porównaniu do tych autorów, nie może się nazwać uczonym. Hearne odbył wyprawę do morza Lodowatego jeszcze w r. . On to pierwszy oznajmił światu, że żadna cieśnina nie rozdziela lądu poniżej ° szerokości geograficznej.

— Tak, — odezwał się znów Lucyan—wysłany był przez stowarzyszenie handlowe zatoki Hudsona i żaden podobno z dawniejszych podróżników nie był tak skromnie zaopatrzony na drogę, jak on. Podejmował wiele trudów, narażał się na wielkie niebezpieczeństwa i zostawił tak dokładny i prawdziwy opis kraju i jego mieszkańców, że późniejsze odkrycia w niczem mu nie zaprzeczyły, a nawet nie wiele nowych rzeczy do tego opisu dodały. Przyrodnicy książkowi poprzestawali zwykle na powtarzaniu wszystkiego, co poczciwy Hearne zapisał, sami bowiem ani sprawdzić tego nie mogli, ani dodać cośkolwiek nowego. Sumienniejsi, przytaczając słowa Hearna, wspominali przynajmniej z uznaniem jego nazwisko; ale inni przywłaszczali sobie po prostu jego odkrycia i powtarzali opisy innemi słowami, bez najmniejszej wzmianki, zkąd wiadomości swoje czerpali. To już jest oburzające.

— Wielką masz słuszność, kuzynku — rzekł Norman—w kraju naszym niema ani jednego człowieka, który

by o Hearnie nie zasłyszał. Był to dzielny i nieustraszony podróżnik, a wszystko, co napisał, jest czystą prawdą.

— Aio odbiegliśmy od przedmiotu—rzekł Lucyan— posłuchajcież teraz opowiadania o świstakach amerykańskich. Małe te zwierzątka zajmują miejsce pośrednie pomiędzy wiewiórkami i królikami. Najwięcej się zbliżają do wiewiórek ziemnych, nietylko z postaci, ale i z obyczajów. Niektóre gatunki podobne są znów do królików, inne wreszcie, jak któś dowcipnie powiedział, mają minki szczurów. Jedne, jak np. tak zwana świnka ziemna, lub Jeśny świstak amerykański, dochodzą wielkości królików, inne, jak świstak lampart, bywają mniejsze od szczurów. Jedne maja torby policzkowe i przenoszą w nich różne zapasy, jako to orzechy, nasiona, korzonki, które potem w norach swych zjadają. Gatunki te noszą naukową nazwę Spermophilus, torby ich niekiedy bardzo są duże. Wszystkie świstaki żywią się wyłącznie roślinnemi pokarmami, ale i w tem znacznie się pomiędzy sobą różnią; zależy to głównie od okolic, w których przebywają. Jedne, a między innemi pieski łąkowe, jedzą trawę, inne najlepiej lubią ziarna, jagody lub liście. Do niedawna utrzymywano, że wszystkie świstaki, tak samo, jak wiewiórki, gromadzą zapasy żywności na zimę; sądzę jednak, że to się rzadko musi zdarzać. Zwierzęta te po większej części zapadają w zimie w stan odrętwienia i nie potrzebują wówczas żadnych zapasów, gdyż nic nie jedzą. Jest to dowód oczywisty, że dobroczynna przyroda zastosowuje życie zwierzęcia do warunków otaczających. W krajach, gdzie świstaki zazwyczaj przebywają, zimy są tak długie i ostre, grunt tak nieurodzajny, że biedne stworzenia nie mogłyby zna

leźć żadnego pokarmu przez większą część roku. Ale otoż w tym czasie właśnie przyroda pogrąża je w seu głęboki i jak się zdaje, w sen bardzo przyjemny. Dopiero gdy lody i śniegi topnieć zaczynają, zielone trawki wyzierają z ziemi a kwiateczki wiosenne wznoszą z nich różnobarwne swre główki i świstaki na świat boży wychodzą. Powietrze ogrzane wciska się do ich mieszkań podziemnych, przebudza je ze snu i daje znać, że się już wesołe lato rozpoczyna. Możnaby tez powiedzieć, że zwierzęta te wcale zimy nie znają, życie ich upływa wśród dni słonecznych i nieustającego lata: zima nie istnieje dla nich.

Niektóre gatunki świstaków—mówił dalej Lucyan — żyją w licznych bardzo towarzystwach, jak pieski łąkowe: inne trzymają się mniejszemi gromadkami, są nakoniec i takie, które pędzą życie samotne, lub mieszkają parami w towarzystwie własnej rodziny. Prawie wszystkie świstaki grzebią sobie nory pod ziemią, są jednak gatunki, które chronią się w szczelinach skał, lub w kryjówkach pomiędzy kamieniami. Czasem też łażą po drzewach, ale nie mieszkają nigdy na gałęziach, tylko pokarmu na nich szukają. Niektóre gatunki szybko się rozmnażają, samica wychowuje naraz po ośmioro lub nawet dziesięcioro małych.

Świstaki są nadzwyczaj bojaźliwe i czujne. Nim na żer wyruszą, stają zwykle na wierzchołkach swoich domków i rozglądają się dokoła. Te zaś, które nie budują takich wysokich domków, włażą na jakikolwiek pagórek lub kamień. Świstaki, żyjące w towarzystwie, zawsze mają swoje straże bezpieczeństwa. Taki stróż staje na miejscu wyniosłem, a gdy ujrzy zbliżającego się nieprzyjaciela,

daje znać o tein rozpierzchłej gromadce przeciągłym gwizdem. Nie wszystkie jednak jednakowo gwiżdżą: niektóre wydają głos podobny do sylab: siksik. Jeden gatunek szczególnie przeraźliwie świszczę. Głos tego świstaka słychać zdaleka, a gdy oz wie się ten, co stoi na straży, wszystkie inne chórem ze wszystkich stron powtarzają za nim ten sam gwizd przeciągły i donośny.

Biali zarówno jak Indyanie smakują w mięsie świstaków. Polują na nie czasem, nalewając wrzącej wody w norę. Ae sposób ten udaje się tylko wcześnie na wiosnę, gdy zwierzątko jest uśpione, a ziemia, jeszcze zmarznięta, nie przepuszcza wody. Myśliwi nie żałują też na nie prochu i zabijają wystrzałem ; ale jeżeli świstak nie padnie na miejscu, zawsze, nawet ciężko ranny, umyka do nory z taką szybkością, że go strzelec pochwycić nie zdoła.

rozdział XVIII.

Borsuk, świstaki kasztanowate i lamparty

Lucyan byłby może przeciągnął dłużej swoje opowiadanie o świstakach, bo nie wyliczył jeszcze i połowy tego, co wiedział o ich obyczajach, ale przerwały mu w tej chwili

też same świstaki. Kilka zwierzątek ukazało się przy otworach swoich nor; rozejrzawszy się uważnie dokoła, coraz śmielej wysuwać się zaczęły z kryjówek, wreszcie powłaziły na wierzchołki małych kopców, a potem wędrowały sobie cichutko od jednego do drugiego, po wydeptanych ścieżeczkach. W krótkim przeciągu czasu ze dwanaście świstaków uwijało się na pochyłości wzgórza, pokręcając ogonkami i kiedyniekiedy pogwizdując.

Żeglarze nasi zauważyli, że w małej tej gromadce było dwa gatunki świstaków, różniące się pomiędzy sobą wielkością i nawet postacią. Większe miały sierść kasztanowatą, z odcieniem pomarańczowym na podgardlu i brzuchu. Były to świstaki kasztanowate, zwane także wielkiemi przez podróżnych. Drugie, mniejsze nieco, odznaczały się dłuższemi i wysmuklejszemi ogonami, co im nadawało daleko zgrabniejszą postać. Są to najpiękniejsze ze wszystkich świstaków. Wdzięk ich polega głównie na ozdobnem zabarwieniu. Futerko ich pręgowane jest od pyska aż do ogona w pasy żółte i czekoladowe, a każdy pas czekoladowy ma oprócz tego centki żółte, bardzo regularne. To szczególne zabarwienie przypomina dobrze znaną skórę lamparcią i ztąd małe te stworzenia otrzymały nazwę świstaków lampartów.

Jedne i drugie gospodarowały z całą swobodą pomiędzy kopcami, zwyczajnie jak w domu. widocznie więc miały tu swoje nory. Norman objaśnił towarzyszom, że te dwa gatunki znajdowane są zawsze razem, eo nio znaczy, aby miały w jednych norach mieszkać, one tylko sąsiadują z sobą w jednej osadzie. Nory lampartów mają znacznie mniejsze otwory aniżeli mieszkania kaszfnnowa

tych ich krewniaków i daleko głębiej są wygrzebane w kierunku prostopadłym, zanim się rozgałęzia na wszystkie strony. Kij, włożony w taki otwór, zapada prosto na pięć s(óp głębokości, nim natrafi na zakręt w podziemiu. Nory kasztanowatych świstaków nie są wcale tak głębokie, rozgałęzienia zaczynają się bliżej od powierzchni ziemi. Wiedząc o tem, można sobie wytłómaczyć ten szczegół, dziwny na pozór, że świstaki kasztanowate wychodzą na wiosnę ze swych podziemi o trzy tygodnie wcześniej od lampartów; ciepło słoneczne łatwiej i prędzej przenika do nory mnićj głębokiej i wcześniej przebudza uśpione zwierzątka.

Podczas gdy Lucyan objaśniał towarzyszom wszystkie te ciekawe szczegóły, coraz więcej świstakówr wysuwało się z podziemnych mieszkań, liczba ich doszła do dwudziestu i cała gromadka pląsała wesoło na murawie, pomiędzy małemi kopcami. Zwierzątka były za daleko od obozu, ażeby mogły spostrzedz naszych żeglarzy. Pomiędzy dwoma wzgórkami leżała obszerna dolinka i z tej strony widocznie nie przewidywały żadnego niebezpieczeństwa. Ale chłopcy bystrym swym wzrokiem dostrzegali wybornie ich ruchy i zauważyli, że oprócz niewinnych zabaw, odbywały się także w tem towarzystwie gwałtowne walki. Kasztanowate świstaki nie napadały jednak lampartów, tylko biły się pomiędzy sobą, a lamparty znów z podobnemi sobie bój toczyły. Zabawne zwierzątka wyglądały w tym gniewie jak drapieżne koty, a najzawziętsze i najgwałto* wniejsze były małe lamparty. Przyglądając się im przez lunetę, Lucyan spostrzegł, iż często walcząc, chwytały zębami za ogon przeciwnika; dla tego też zapewne niektóre miały ogony znacznie krótsze. Norman potwierdził tę

uwagę, wiedział bowiem, że złośliwe zwierzątka nieraz odrywają przeciwnikom koniec ogona.

Gdy tak rozmawiali, uderzył ich nagle widok innego, osobliwszego stworzenia, które ostrożnie skradało się do wzgórza, na którem igrała gromadka świstaków. Dziwne to zwierzę podobne było trochę do psa cetra, ale grubszy miało tułów, krótsze nogi i sierść więcej kosmatą. Głowa jego była płaska, uszy krótkie, zaokrąglone, skóra pokryta włosem długim i najeżonym, jasnoszarej, srebrzystej barwy, ciemnobrunatnej na nogach i ogonie. Ogon ten, jakkolwiek kosmaty, krótki był i sztywny, a na szerokich łapach widać było wielkie, zaokrąglone pazury. Pysk tego zwierzęcia był wydłużony, jak u charta, nie tak jednak zgrabny; od samego koniuszczka pyska, biegła pomiędzy oczami i przez wierzch głowy pręga biała, a po obu jej stronach dwa paski ciemne. Zwierzę dziwnie bardzo wyglądało z tą osobliwszą ozdobą. Norman poznał w niem odrazu borsuka amerykańskiego. Ale trzej bracia nigdy przedtem nie widzieli tego zwierzęcia, które nieznane jest w południowej części amerykańskiego lądu, a nawet i w północnych krajach przebywa tylko w puszczach niezaludnionych. Mieszkańcy Stanów Zjednoczonych nazywają ywykle borsukiem pewien gatunek świstaków (Arctomys monax). Dawniejsi naturaliści twierdzili, że w Ameryce niema wcale borsuków. Borsuk amerykański różni się od europejskiego, mniejszy jest i sierść ma krótszą, lniększą i jaśniejszą; żarłoczniejszy i drapieżniejszy, ustawicznie poluje na myszy, świstaki i inne drobne zwierzątka, żywi się także i padliną, gdy ją napotka. Przebywa w okolicach pustych, nieurodzajnych, kopiąc nory

w miejscach odsłoniętych. Zdarza się czasem, że konie w te nory wpadają i łamią sobie nogi. Borsuk nie zawsze zadaje sobie pracę kopania swej nory, często zabiera gotową po świstakach, które pożarł i tylko ją nieco rozszerza. Ale ten rabunek latem tylko mu się udaje; zimą, gdy ziemia jest zmarznięta i stwardniała, jak głaz, borsuk nie mógłby się dostać do jamy świstaków, ani otworu rozszerzyć. Zwierz w tej porze roku zginąłby z głodu zapewne, gdyby Opatrzność nie czuwała nad nim i nie obdarzyła go na czas zimowych miesięcy takimże samym snem twardym, jakim zasypia jego zdobycz. Jak tylko się ocknie na wiosnę, rozpoczyna zawzięte polowanie na biedne świstaki, a nad wszystkie przekłada kasztanowate i piękne lamparty, nieustannie też je prześladuje.

Borsuk spostrzeżony przez naszych żeglarzy, pełzał po ziemi na brzuchu, a pysk spiczasty zwrócony miał w stronę osady świstaków. Widocznie obmyślał podstępny napad na jej spokojnych mieszkańców. Kiedyniekiedy zatrzymywał się, jak wyżeł, gdy wietrzy przepiórki, bystro spoglądał dokoła i posuwał się dalej. Zapewne miał zamiar zejść niepostrzeżenie małą gromadkę i pochwycić pożądaną zdobycz bez zbytniego kłopotu, to jest bez rozkopywania nory; chociaż i to dla niego łatwa sprawa, gdyż łapy ma tak silne i tak ostre pazury, że jak kret wkopuje się pod ziemię.

Powoli, ostrożnie, jak wąż suwał się nasz borsuk po ziemi, wyciągnął pysk, a błyszczące jego oczy przybrały wyraz żarłoctwa i okrucieństwa. Już tylko niewielką przestrzeń miał do przebycia i podstęp byłby mu się udał z pewnością, gdy nagle odezwał się głos sowy jaskiniowej

(Strix canicularia), która siedziała przed chwilą ua, małym kopcu, a teraz zerwała się z wrzaskiem i zaczęła krążyć po uad wzgórzem. W tejże samej chwili dało się słyszeć siksik i gwizd donośny rozległ się daleko. Był to świstak, stojący na straży, który przestrzegał rozpierzchłych towarzyszy o niebezpieczeństwie i wnet cała gromadka, tak kasztanowatych jak i lampartów, śpiesznie ukryła się w norach.

Spostrzegł nasz borsuk, że niema już poco skradać się podstępnie, podniósł się z ziemi i żwawo naprzód poskoczył, nie ukrywając się wcale. Gdy dopadł do osady świstaków, zwierzątka wszystkie co do jednego były już w swoich kryjówkach i tylko z głębi ziemi odzywały się z różnych stron gwizdania i znane odgłosy: siksik. Teraz borsuk rozmyślał tylko nad tem, do której nory miał się dobywać; ale ponieważ wiedział, że w każdej znajdzie świstaka, więc zabrał się żwawo do dzieła i zaczął rozgartywać ziemię na jednej z kupek, zupełnie, jak pies jamnik. W parę sekund wkopał się tak głęboko, że mu już tylko ogon i tylne łapy wychodziły z ziemi. Byłby znikł zupełnie po chwili, gdy w tem nasi chłopcy, pod kierunkiem i dowództwem Normana, wtargnęli na wzgórze i pochwyciwszy go za ogon, chcieli podnieść w górę. Ale to wcale nie łatwa była sprawa; próbował kolejno jeden i drugi, potem Norman z Maurycym we dwóch ciągnęli — obaj byli silni, ale nie mogli go z miejsca poruszyć. Norman nie chciał jednak wypuszczać z rąk borsuka, bo wiedział, że w jednej chwili umknie pod ziemię, więc go trzymał, aż póki Franek nie nabił strzelby. Chłopak przyłożył lufę do uda zwierzęcia i wsadził mu nabój drobnego śrótu pod

skórę, nie zabił go wprawdzie, lecz zmusił do odwrotu; uparty borsuk dostał się potem w łapy Marenga. Rozpaczliwa walka nio długo trwała, ogar pochwycił przeciwnika za gardło i udusił w przeciągu kilkunastu sekund. Zdjęto z niego skórę, pozostałe zaś szczątki, jako nieużyteczne, wyrzucono na łąkę, opodal od obozu. Widok świeżej krwi na murawie ściągnął natychmiast stada sępów i innych drapieżnych ptaków, które z wrzaskiem rzuciły się na tę pastwę i chciwie ją szarpały.

Nie zwróciło to bynajmniej uwagi młodych żeglarzy, dla których podobne widowisko nie było wcale nowością. Jeden tylko z tej gromady ptaków uderzył ich niezwykłą swoją postacią. Lucyan poznał w nim odrazu drapieżnego ptaka z rodziny sokołów, którego pospolicie nazywają w Ameryce sokołem błotnym. Nie jest to jednak sokół prawdziwy, chociaż i z powierzchowności i z obyczajów bardzo się do niego zbliża. Przyrodnicy zaliczają go do rodzaju ptaków, które w klasytikacyi naukowej noszą nazwę Buteo. Do tego rodzaju należy Myszołów europejski. Ale amerykański jego krewniak, zwany także niekiedy Falco uliginosus, jest daleko okazalszy i nietylko padliną i myszami się żywi, ale napada i żywe ptactwo; najulubieńszym jednak jego pokarmem są drobne węże zielone, bardzo pospolite na łąkach amerykańskich, ztąd Indyanie nadają mu także nazwę wężojada.

Nasi żeglarze przekonali się wkrótce, że ta nazwa najwłaściwsza była dla ptaka, gdyż indyanie, tak samo, jak i inni dzicy ludzie, mają ten dobry zwyczaj, źe każdą nazwę zastosować umieją do własności i cech odrębnych, któremi się zwierzę odznacza. Ptak zdawał się czyhać

ua jakąś zdobycz. Leciał' powoli, unosił się nizko ponad ziemia, a bystry wzrok wlepił w murawę. Lot jego był tak lekki, że trudno było dojrzeć ruchu skrzydeł, zdawał się pływać w powietrzu. Parę razy przelatywał nad obozem, wówczas Franek chwytał broń i chciał strzelać, ale ptak zawsze tak zręcznie w bok się zwrócił, że nawet wymierzyć do niego nie mógł; i znów szybko oddalał się od obozu, krążył ponad murawą, śledząc i szukając czegoś w trawie, jak pies Jegawy. Z pół godziny trwały to dziwne obroty, wreszcie ptak nagle zakręcił się w powietrzu i wzrok wlepił w jedno miejsce na murawie, gdzie widocznie spostrzegł to, czego szukał. Zaczął też niezwłocznie spuszczać się prostopadle na ziemię, na chwilę tylko dotknął stopą murawy i wzniósł się znowu w powietrze, trzymając w dziobie małego węża zielonego, który napróżno gwałtownemi ruchami usiłował wyrwać się z jego szponów. Potem ptak rozwinął skrzydła i odleciał w stronę poblizkiego lasu, gdzie po chwili znikł z oczu naszych żeglarzy.

Lucyan zaczął teraz tłómaczyć towarzyszom, czem się różnią prawdziwe sokoły od innych drapieżnych ptaków, z któremi je łączy blizkie pokrewieństwo. Najwybitniejszą cechą jest sposób chwytania zdobyczy. Jastrząb, myszołów, wężojad i inne ptaki podobne, porywają drobniejsze ptactwo w powietrzu, przelatując bokiem, to jest w poziomym kierunku; sokół właściwy zawsze z góry się spuszcza i spada na swoje ofiarę prostopadle, z szybkością strzały. Potem młody przyrodnik zwracał uwagę słuchaczy na kształt i skład ciała wszystkich drapieżnych

ptaków, podziwiając wraz z uimi to doskonałe zastosowanie organizmu do potrzeb żyjącej istoty, które wszędzie na każdym kroku spotykamy wśród tworów przyrody.

rozdział XIX.

Szczególny sposób zastawiania sideł na kaczki.

W e dwa dni po owej przygodzie z borsukiem, młodzi żeglarze przybyli do Kuinberlandu, tak się nazywa jeden z najznaczniejszych posterunków handlowych stowarzyszenia zatoki Hudsona. Główny zarządca, mieszkaiący tu stale, był blizkim przyjacielem ojca Normana; powitał młodzieńców z serdeczną radością i przez cały czas ich pobytu podejmował w własnem mieszkaniu i ugaszczał wszystkiem, na co tylko mógł się zdobyć w tej bezludnej okolicy. Nasi żeglarze nie bawili jednak długo w tem gościnnem ustroniu, musieli się śpieszyć, ażeby przybyć na miejsce przed zimą, gdyż w tej porze roku żegluga staje się niemożliwą; nietylko jeziora, ale wszystkie rzeki i najgwałtowniejsze potoki zamarzają w krainach północnych na kilka miesięcy. Ziemia cała pokrywa się grubą warstwą śniegu, a podróże odbywają się tylko na łyżwach lub

małemi saneczkami, ciągnionemi przez psy. Ten sposób podróżowania, używany jest powszechnie, zarówno przez krajowców, Indyan i Eskimosów, jak i nielicznych podróżników lub handlarzy, którzy się zapuszczają w te smutne,

lodowate strefy.

Podróż tego rodzaju jest nietylko trudna i uciążliwa, ale nadzwyczaj niebezpieczna. Ezadko gdzie po drodze można dostać żywności, a gdy zabraknie zapasów, trudno liczyć na zwierzynę, w tej porze bowiem prawie wszystkie ptaki i niektóre zwierzęta czworonożne wędrują na południe do stref cieplejszych. Nieraz tez całe karawany podróżnych, a nawet Indyan, którzy zadawalniają się padliną w braku innego pożywienia, wymierają z głodu wśród śniegów.

Nasi żeglarze wiedzieli o tem dobrze, a obawiając się, ażeby ich zima nie zaskoczyła w drodze, śpieszyli jak mogli z przysposobieniem podróżnych przyborów. Zaopatrzyli się we wszystko, na czem im zbywało, a było to bardzo niewiele, gdyż zabierali z sobą tylko przedmioty niezbędnie potrzebne; mieli do przebycia w kilku miejscach niebezpieczne przeprawy na rzekach, a w takim razie ostrożność nakazywała przenosić łódkę lądem wzdłuż brzegu. Dwaj starsi brali łódkę na ramiona, dwaj drudzy rozdzielali ładunek pomiędzy siebie; ale ponieważ Franek był prawie jeszcze dzieckiem, a Lucyan niewiele miał sił, nie mogli więc dźwigać wielkich ciężarów i ładunek do tego zastosować należało. Parę ciepłych okryć, parę naczyń kuchennych, trochę zapasów żywności i amunicyi, oto były najważniejsze przedmioty, które młodzi żeglarze dodali do dawnego ładunku.

Opuściwszy posterunek Kumberland, żeglowali jeszcze przez dni kilka po rzece Saskaczewanie; potem wpłynęli w koryto mniejszego strumienia, który wpada do tej rzeki od północy. Tu im wypadła pierwsza piesza przeprawa, musieli bowiem dostać się do drugiego strumienia, który się rzuca do jednego ze znaczniejszych dopływów Saskaczewanu. Tak przenosząc się z jednej rzeki na drugą, po kilku pieszych przeprawach, dostali się do jeziora Crosse, a potem z kolei przebywali jeziora: Czyste. Bawole i Metysów. Musieli znów przejść lądem przestrzeń dość znaczną, w końcu spuścili łódkę na wody niewielkiego strumienia i płynęli z prądem jego aż do miejsca, gdzie wpada do jednej z najpiękniejszych rzek Ameryki północnej, zwanej Elką lub Atabaską. Byli więc rzeczywiście na wodach rzeki Makenzie, gdyż Elka, przepłynąwszy przez jezioro Atabaska, przybiera nazwę rzeki Niewolniczej, a przebywszy potem jezioro Niewolnicze, staje się rzeką Makenzie i pod tem nazwiskiem wpada do oceanu Lodowatego. Gdy skierowali łódkę na sam środek pięknej rzeki, z lekkiem sercem i myślą spokojną puścili się w dalszą drogę. Jeszcze wprawdzie pozostała im do przebycia ogromna przestrzeń, ale teraz mieli już przed sobą prostą drogę; płynęli z prądem wody, a ponieważ można było liczyć jeszcze na dwa miesiące lata, nie wątpili więc, że podróż szczęśliwie doprowadzą do końca.

Łódka płynęła lekko i żwawo, a młodzi żeglarze zachwycali się pięknością widoków; dolina Elki ina położenie bardzo malownicze, a na szerokiem korycie rzeki ukazują się co chwila lesiste wysepki, które podnoszą jeszcze wdzięk otaczającego krajobrazu. Żeglarze nasi opuścili

wiosła,, prąd unosił ich szybko na falach rzeki; piękny śpiew kanadyjski ozwał się z małej łódki, cztery dobrane głosy powtarzały chórem: Żeglujmy, bracia, żeglujmy! a echa okoliczne odpowiadały im z cicha i brzmiały zgodną nutą. W całym ciągu podróży nie napotkali jeszcze tak pięknej okolicy, jak urocza kotlina Elki.

Świeżej żywności mieli tu podostatkiem; w rzece łowili srebrzyste hyodony i łososie, strzelali dzikie kaczki i gęsi, a pieczyste z ptaków było teraz codzienną ich potrawą. W Ameryce żyją Jiczne gatunki dzikich gęsi; mieszkańcy nadają im odrębne, charakterystyczne nazwy. I tak: gęś śnieżna, tak przezwana od pięknych piór białych, gęś śmiejąca się ma głos podobny nieco do śmiechu ludzkiego. Indyanie umieją ją przywabiać, naśladując wybornie jej głos. Najczęściej jednak żeglarze nasi spotykali gęś kanadyjską, jest to bowiem najpospolitsza z dzikich gęsi w Ameryce. Dowiedzieli się od Lucyana, że kilka innych gatunków zamieszkuje wyłącznie w krajach podbiegunowych. Ptaki te są wysoko cenione przez mieszkańców tych okolic, całe plemiona Indyan często wyłącznie niemi żywią się przez większą część roku.

Pomiędzy kaczkami jeden był szczególnie gatunek, na który żeglarze nasi czatowali codziennie, dotąd jednak napróżno. Kaczka ta słynie u smakoszów amerykańskich, jako najwykwintniejszy przysmak; nazwa jej pospolita jest: kaczka prążkowana, naukowa: Anas valisneria. Żaden z nich jeszcze nie kosztował tej zwierzyny, ale Norman słyszał, że można ją napotkać w górach Skalistych i w niektórych okolicach krainy pięknych futer. Lucyan znał ją doskonale z opisów i potrafiłby poznać od pierw

szego rzutu oka. Na żądanie towarzyszy udzielił im niektórych wiadomości, nietylko o kaczce prążkowanej, ale o całej rodzinie tych ptaków.

— Kaczka prążkowana — mówił nasz przyrodnik — najwyżej ze wszystkich kaczek jest ceniona dla wybornego swego mięsa, które smakosze przenoszą nad wszelką dziczyznę. Kaczka ta jest niewielka, rzadko kiedy więcej waży nad trzy funty, a upierzenie jej nie wyrównywa świetnością barw innym, okazalszym gatunkom. Głowę ma czerwonawą, kasztanowatą, pierś czarną, błyszczącą, zresztą cała jest szarawa, ale przypatrzywszy się uważnie jej piórkom, spostrzegamy, że szara ich barwa powstaje z tła białego i drobniuteńkich czarnych prążków. Ztąd zapewne pochodzi nazwa ptaka. Z powierzchowności i barwy kaczka ta niezmiernie jest podobna do innej, daleko pospolitszej, Anas fer ina, tak, że je trudno na pierwszy rzut oka rozróżnić. Na targach często ten gatunek sprzedawany jest w miejscu wykwintnej kaczki prążkowanej. Ale przyrodnik rozpozna ją zawsze odrazu, szczególnie po oczach i dziobie. Prawdziwa prążkowana kaczka ma oczy czerwone, a dziób czarny, prawie zupełnie prosty; krewniaczkajej odznacza się żółtemi oczyma i błękitnawym dziobem zaokrąglonym u góry.

Naukowa nazwa Anas valisneria pochodzi ztąd, że kaczka ta żywi się głównie wodorostami, które botanicy nazywają Valisnerya, od botanika włoskiego Antoniego Valisneri. Nurzaniec czyli Valisnerya, wyrasta zwykle w strumieniach niezbyt szybko płynących, na mieliznach morskich, przy ujściach wielkich rzek, gdzie woda jest jeszcze prawie słodka. Roślina ta trzyma się zawsze miejsc

płytkich i wznosi ponad wodę ciemnozielone trawiaste swe liście. Korzeń nurzańca jest biały, ze smaku podobny nieco do selerów, a myśliwi, polujący na kaczki prążkowane, nazywają zwykle ulubioną jej roślinę dzikim selerem. Ptak żywi się temi korzeniami i one to nadają mu ten szczególny smak, tak wysoko ceniony. Gdzie tylko nurzaniec obficie wyrasta, tam i kaczki prążkowane przebywają najliczniej, w innych miejscowościach trudno je bardzo napotkać. Ptaki liści nie jedzą, a korzeń umieją bardzo zręcznie wyciągać, zanurzając się w wodzie; zwykle też liście pozostałe pływają po powierzchni wody, a tam, gdzie wiele jest kaczek, fale wyrzucają mnóstwo tych zwiędłych roślin na brzegi.

Polowanie na kaczki prążkowane jest źródłem dochodu wielu myśliwych, gdyż zwierzyna ta sprzedaje się drogo na targach amerykańskich. Nieraz już wynikały z tego powodu spory i kłótnie pomiędzy myśliwymi, którzy sobie chcieli przywłaszczyć prawo polowania w pewnych miejscowościach. Przychodziło do tego, że rząd Stanów Zjednoczonych musiał wysyłać wojsko na miejsce tych zamieszek i o mało nie doszło do krwawej wojny; w końcu jednak cała sprawa załatwioną została w sposób pokojowy, z zadowoleniem ogólnem.

Łódka w tej chwili opływała głęboki zakręt rzeki, a nasi żeglarze spostrzegli mniejszy strumień, płynący leniwie i wpadający do niej rozszerzonem ujściem. Przy samem ujściu, na znacznej przestrzeni zieleniły się zarośla sitowia i wodorostów, a tuż obok widać było gromadkę ptaków. Chłopcy zdaleka rozpoznali kaczki, lecz w takiej odległości nie mogli jeszcze oznaczyć ich gatunku. W po

bliżu kaczek pływał ogromny łabędź trębacz; Franek natychmiast nabił strzelbę łabędzim śrótem, Maurycy także broń swoje opatrzył. Żaden z nich nie myslał o kaczkach, mając okazalszą zwierzynę przed sobą, łabędzia. Tymczasem Lucyan wyjął lunetę i zaczął się uważniej przypatrywać ptakom. Łódka zbliżała się do nich zwolna, ale bez zbytniej ostrożności, mieli jeszcze dosyć zapasów żywności i zwierzyna nie była im w tej chwili nieodzownie potrzebna. W tem Lucyan zawołał nagle głosem przyciszonym :

— Stójcie! — Łódka się zatrzymała, a młody uczony oznajmił, że w gromadce ptaków, zebranych przy roślinach wodnych, poznał gatunek kaczek, o których przed chwilą mówili; były to niewątpliwie prawdziwe kaczki prążkowane; barwa, wielkość, ruchy nawet, wszystko zgadzało się dokładnie z opisem.

Wiadomość ta nadzwyczajne wywarła wrażenie. Wszyscy czterej od dawna pragnęli, nie tylko upolować, ale i skosztować kaczki prążkowanej. Postanowiono więc urządzić walne polowanie. Myśliwi nasi wiedzieli, że kaczki prążkowane są nadzwyczaj lękliwe i trudno niezmiernie się do nich zbliżyć. Utrzymują niektórzy, że rozstawiają straże, gdy zbierają się dla poszukiwania żywności. Nie ręczymy za to. ale to pewna, że nigdy wszystkie razem nie zanurzają się w wodzie, ale kolejno; gdy jedne szukają ulubionych korzonków, drugie pozostają na powierzchni, jak gdyby nad bezpieczeństwem ich czuwały. Należało więc obmyśleć sposób zbliżenia się do nich; Normanowi przyszło do głowy, ażeby obłożyć łódkę dokoła gałęziami, ukrywając w nich żeglarzy. Pomysł ten przyjęty był je

dnogłośnie, skierowano łódkę do brzegu, nacięto gałęzi i obłożono niemi boki czółenka. Młodzi żeglarze ukryli się całkowicie i cichuteńko wiosłowali, zwracając się w stronę, gdzie gromadka kaczek spokojnie się pasła w zaroślach. Większe strzelby odłożono na bok, mala dubeltówka Franka najstosowniejsza była na taka zwierzynę, na niej więc pokładano nadzieję, a młody jej właściciel, pochylony w łódce, z gorączkowa niecierpliwością czekał chwili, kiedy będzie mógł strzał wypuścić.

Nie uszło i kwadransa, gdy łódka cicho podpłynęła do zarośli, w których teraz rozpoznano trawiaste liście nurzaiica, a chłopcy, zaglądając przez zasłonę zielonych gałęzi, mogli obejrzeć dokładnie ptaki. Przekonali się, że gromadka nie składała się z samych prążkowanych kaczek, ale z trzech gatunków odmiennych. Były tam, oprócz kaczek prążkowanych, czerwonogłówki (Anas jey ina) niezmiernie do nich podobne, tylko (rochę mniejsze; trzecie, znacznie odmienne, miały także główki czerwonawe, ale jaśniejsze i oznaczone białą pręgą, idącą wzdłuż od dzioba aż do karku. Lucyan poznał je po tej prędze, były to cyranki amerykańskie (Anas americana). Młodzi żeglarze z nadzwyczajnem zajęciem śledzili zachowanie się tych rozmaitych kaczek pomiędzy sobą. Pokazało się, że cyjanki żyją poprostu z łupieztwa, wydzierając pożywienie kaczkom prążkowanym. Te, jak już wiemy, karmią się korzeniami nurzańca, ale żeby je dostać, muszą się zanurzać dość głęboko w wodę i pracowicie je włyciągać z dna rzeki. Otóż cyranka lubi także dzikie selery, ale nie jest wcale tak zręcznym nurkiem, jak prążkowana kaczka, rzadko kiedy głowę nawet zanurza pod wodę, nie może więc sama

ulubionych korzeni wydobyć. Patrzcież, jaki sobie na to dowcipny obmyśliła sposób. Zaezaja się bliziutko i czeka, aż kaczka prążkowana pójdzie pod wodę. Wówczas cyranka podsuwa się bliżej i pilnie spogląda na powierzchnią wody. Widzi więc doskonale, gdy tamta robotę swoje rozpoczyna, bo gałązki rośliny przy naruszeniu korzenia zaczynają się poruszać nad wodą; w końcu pochylają się całkowicie i wpadają w wodę, podczas gdy kaczka korzeń wyciąga w górę, trzymając go w łapkach. Cyranka stoi na czatach i jak tylko kaczka na wierzch wypłynie, uim jeszcze zdoła oczy otworzyć, lub wodę z nich otrząsnąć, wyrywa jej z dzioba smaczny kąsek i umyka z nim jaknajśpieszniej. Przychodzi czasem do sporu, ale rzadko kiedy, bo cyranka, czując się słabszą, nigdy nie występuje do walki i liczy tylko na swoje zręczność i zwinność. Kaczka prążkowana nigdy prawie nie puszcza się w pogoń za nia, bo wie, że tamta ją zawsze wyprzedzi. Zwykle też spogląda tylko żałośnie za zbiegiem, który unosi ulubiony jej przysmak, a potem rozmyśliwszy się, że na dnie rzeki jest przecież daleko więcej tego dobrego, po raz drugi daje nurka i nowy korzonek wyrywa.

Zwyczajna czerwonogłówka nie puszcza się na rabunek, ale się zadawalnia liśćmi i łodygami nui zańca, które oskubuje.

Młodzi żeglarze z wielkiem zajęciem przypatrywali się tym zabawnym obrotom. W końcu spostrzegli, że łabędź trębacz podpłynął do gromadki kaczek, a te nie zdawały się zwracać na niego uwagi Lucyan dostrzegł jednak w postawie łabędzia coś niezwykłego. Pióra jego były dziwnie nastroszone, a w wielu miejscach połamane

i zwieszone, szyję miał wyciągniętą sztywnie naprzód, tak, że dziobem dotykał wody, jak gdyby szukał tam jakiego pokarmu. Lucyan nic nie mówił do towarzyszy, wszyscy czterej milczeli, lękając się spłoszyć kaczki, ale Maurycy i Norman dziwili się także osobliwsze] powierzchowności łabędzia. Jeden Franek nie spuszczał z oczu kaczek i na nic innego nie zważał.

Gdy się zbliżyli jeszcze więcej, najpierw Lucyan, a potom Norman i Maurycy spostrzegli rzecz bardzo dziwną. Jak tylko łabędź zbliżał się do której z kaczek, ta natychmiast w wodę się zanurzała. Z początku chłopcy sadzili, że kaczki poprostu chciały mu zejść z drogi, albo szukały swoich korzonków. Alo co było najdziwniejsze, że żadna z tych kaczek, do których łabędź się zbliżał, nie wypłynęła więcej na powierzchnią wody!

Była w tem jakaś zagadka i trzej chłopcy łamali sobie głowę nad jej rozwiązaniem, gdy w tem dwa strzały, raz po raz przeszyły powietrze i myśli ich w inną zwróciły się stronę. Zaczęli pilnie szukać oczyma zwierzyny, która paść musiała od celnych strzałów Franka i ujrzeli kilka kaczek zabitych, pływających na powierzchni wody. Ale nie mieli czasu ich policzyć, gdyż dziwny, straszny przedmiot zwrócił ich uwagę na siebie. Jeżeli przedtem postawa łabędzia była niezwykła, teraz stała się prawdziwie zadziwiająca. Zamiast odlecieć na odgłos strzału, o czem żaden z nich nie wątpił, on zaczął skakać i dziwne harce wyprawiać w wodzie, krzycząc głosem zupełnie podobnym do ludzkiego! Potem porwał się w górę, jak gdyby go kto podrzucił i w pewnem oddaleniu przewrócił się w wodę. Na jego miejscu ukazało się coś czarnego, okrągłego

i poruszało się szybko w wodzie, płynąc prosto do brzegu i znowu dał się słyszeć ów dziwny krzyk do ludzkiego podobny.

Chłopcy poznali w końcu, że to była głowa człowieka. Zbliżając się do brzegu, człowiek ten coraz więcej wynurza! się z wody i ujrzeli błyszczącą, miedzianą skórę Indyanina! Teraz zrozumieli wszystko. Indyanin ten polował na kaczki, a chcąc je podejść, okrył się skórą łabędzia i udawał jego ruchy. I on także nie spostrzegł zbliżającej się łódki, dopiero wystrzał Franka przerwał mu polowanie. Ten wystrzał i głowy chłopaków, ukazujące się z pośród gałęzi, przestraszyły go daleko więcej, aniżeli ich niespodziany jego widok. Może po raz pierwszy obaczył białych ludzi. Przerażenie jego nie ustało wcale, gdy dopłynął do brzegu; nie zatrzymując się popędził do lasu, jak gdyby go złe duchy goniły, a bardzo być może, że przypisywał naszym żeglarzom jakąś moc nadprzyrodzoną.

Chłopcy przez ciekawość wyciągnęli z wody skórę łabędzia, pozostawioną przez Indyanina. znaleźli w niej ze dwadzieścia kaczek ; złożyli je razem z temi, które Franek upolował. Indyanin w przestrachu zapomniał o zdobyczy. Wszystkie te kaczki związane były sznurkiem i miały szyjki poskręcane.

Odrzucono z łódki niepotrzebne gałęzie, żeglarze wzięli się do wioseł i lekkie czółenko jak strzała pomknęło z prądem rzeki.

rozdział XX

Kaczki amerykańskie.

Lucyan miał jeszcze wiele do powiedzenia o kaczkach amerykańskich, a gdy wszyscy na zwykłych miejscach zasiedli, mówił dalej w te słowa:

— Przyrodnicy naliczyli dwadzieścia kilka gatunków dzikich kaczek na wodach Ameryki północnej. Zawzięci sytematycy dzielą je oprócz tego na ośmnaście rodzajów. Ja sądzę, że łatwiej byłoby spamiętać wszystko, co kiedykolwiek pisano o sposobie życia kaczek na całej kuli ziemskiej, aniżeli wyuczyć się na pamięć tylu dziwacznych nazw rodzajowych i gatunkowych. Powstaje ztąd tylko zamęt nieznośny. Prawda, że kaczki różnią się bardzo pomiędzy sobą; nio, wszystkie równie zręcznie nurkują; niektóre żywią się tylko roślinnemi pokarmami, inne pożerają drobne rjbki, skorupiaki i owady. Jedne żyją wyłącznie na morzu, drugie trzymają się rzek i jezior, inne znowu nie robią żadnej różnicy pomiędzy słoną i słodką wodą. Jedne lubią pływać na głębokich wodach, drugie kryją sią na bagnach i w sitowiach; parę gatunków żyje na drzewach nadbrzeżnych i gnieździ się w pniach wydrążonych. Pomimo to jednak w obyczajach wszystkich gatunków jest wielkie podobieństwo. Późniejsi przyrodnicy

nie wiele nowych szczegółów dodali do tych, które zebrał niegdyś podróżny Wilson. Przeszedł on całą Amerykę północną z nabitą strzelbą na ramieniu i skromnym podróżnym tłomoczkiera, opisał potem ze szczególnem zamiłowaniem i wielką umiejętnością wszystkie gatunki kaczek amerykańskich, a zaliczał je do jednego ogólnego rodzaju Anas.

Wodne ptaki amerykańskie — mówił dalej Lucyan— mianowicie łabędzie, gę.d i kaczki, niepospolite mają znaczenie w krainach pięknych futer, które przebywamy obecnie. W niektórych okolicach są one jedynym pokarmem mieszkańców i tam niecierpliwie wyglądają ich przybycia. Wszystkie są wędrownemi ptakami; gdy jeziora i rzeki zamarzną, odlatują na północ i dopiero na wiosnę powracają i budują gniazda. „Przybycie ich," mówi pewien znakomity naturalistą, „jest zapowiedzią wiosny i tak radośnie bywa witane przez mieszkańców stref podbiegunowych, jak żniwa lub zbiór wina w innych szczęśliwszych klimatach."

Tak Indyanie, jak i strzelcy, utrzymywani w tych stronach przez zarząd stowarzyszenia zatoki Hudsońskiej, polują na nie zawzięcie i tysiącami zabijają, a mięso ich nietylko świeże jedzą, ale sola i przechowują na zimę, gdyż w tej porze roku niedostatek zwierzyny głodem zagraża. I biali i Indyanie obmyślają na nie najrozmaitsze sidła i sieci. Norman zna te wszystkie sposoby daleko lepiej od nas, poprosimy go więc, aby nas wyręczył w opowiadaniu.

— Indyanie — mówił młodzieniec — nie strzelają do ptactwa, ale je łowią w sidła, które zazwyczaj w nastę

Pijacy sposób urządzają: Najpierw przy brzegu jeziora lub rzeki robią małe płotki z gałązek, ieden obok drugiego, pozostawiając pomiędzy niemi ważkie miejsca wolne; ptaki muszą przez te otwory przepływać, chcąc się dostać do brzegów, gdzie zwykle pożywienia szukają. Ale tam właśnie natrafiają na sidła, a gdy raz w nie wpadną, czy to łabędź, czy gęś, czy kaczka, nie mogą się z nich wydobyć. Sidła te robione są z żył jelenich, skręconych nakształt sznurów, lub z mocnych rzemyków skórzanych. Najtrudniej przytwierdzić owe płotki z gałązek do dna rzeki zwłaszcza tam, gdzie są szybkie prądy. Na płytkich wodach łatwiej się ta robota udaje, a małe jeziorka i rzeki, czasem są całkowicie pokryte siecią płotków. Na wybrzeżach większych jezior i rzek sidła zastawiają się zwykle na «iemi, przy samym brzegu, gdyż ptaki wodne zawsze kiedyniekiedy wychodzą na ląd szukać pożywienia.

Indyanie łowią je także i na gniazdach. Mają oni przekonanie, nie wiadomo czy prawdziwe, że każda samica, gnieżdżąca się na ziemi, zawsze wchodzi do gniazda je. dna stroną, a wychodzi drugą. Starają się więc podpatrzeć, którą stroną wychodzi i w tem miejscu ustawiają sidła, a czyniąc to, starannie ręce obmywają, utrzymują bowiem, że jeśli sidła nie są zupełnie czyste, ptaki poczują to węchem. Można także łowić ptaki wodne w sieci, lub na wędkę, zaczepiając na haczyk jakiś ulubiony ich przysmak.

Ale oprócz tego, Indyanie i biali myśliwi polują także na ptactwo zwykłym sposobem, bronią palną, a i tu najrozmaitszych podstępów używać muszą, ażeby je zwabić na odległość strzału, lub zbliżyć się do nich niepo

strzeżenie. Najczęściej osłaniają, łódkę gałęziami. W porze, gdy ptaki tracą pióra i niezdolne są do lotu, kijami je zabijają, ale łabędzie pływają tak szybko, że i wtenczas trudno je dogonić; obszerne ich skrzydła i wielkie płetwo wate nogi mogą walczyć o lepsze z żaglem i wiosłami. Jest jeszcze wiele innych sposobów polowania na ptaki wodne, ale nie chcę o takich opowiadać, których na własne oczy nie widziałem.

Norman byłto chłopak rozsądny i praktyczny, nie lubił rozprawiać o rzeczach, których nie znał dokładnie. Teraz z kolei Lucyan głos zabrał i opowiadał dalej o rozmaitych gatunkach kaczek amerykańskich.

— Do najpiękniejszych zaliczyć można kaczkę edredonową (Anas mollissima) — mówił młody przyrodnik.— Ta jest poszukiwana głównie dla miękkiego i delikatnego puchu, który ma wielką wartość w handlu, służy na najwytworniejszą pościel i ciepłe zimowe ubiory. Obliczono, że trzy funty puchu edredonowego dają się ścisnąć do rozmiarów pięści ludzkiej, a potem tak rozszerzyć, że wypełnią przestrzeń pięciu stóp kwadratowych. Dla otrzymania tego cennego puchu, niema potrzeby zabijać ptaków, gdyż wyskubany z zabitych jest daleko gorszy i mniej elastyczny. Puch ten po prostu wykradają z gniazda, gdy samica odleci; ona snma wyrywa go z własnej piersi i układa miękką pościółkę dla piskląt. Gdy zastanie gniazdko zrabowane, po raz drugi pierze swoje wyrywa, a gdy i to jej zabiorą, samiec poświęca się dla piskląt i pierzem swoim wyścieła gniazdo po raz trzeci i ostatni; jeśli rabunek powtórzy się jeszcze, ptaki opuszczają gniazdo i odlatują w inne strony. Z jednego gniazda można cza

sem zebrać pełną czapkę puchu edredonowego, a wszystko to zaledwie kilka łutów waży.

Kaczka edredonowa jest prawie tej samej wielkości, eo pospolita kaczka dzika; samiec, w wierzchniej połowie ciała biały, ma brzuch czarny i główkę ciemną, z błękitnawym odcieniem. Samica jest brunatna, czarno pręgowana. Przyrodniej zaliczają je do rodzaju kaczek morskich (fuligulae) gdyż rzadko kiedy napotykają się na wodach słodkich. Głównym ich pokarmem są mięczaki, żyjące w morzu Lodowatem, dla tego też mięso mają niesmaczne i tylko Grenlandczycy się niem żywią. Kaczki edredonowe przebywają na dalekiej północy obu półkuli i gnieżdżą się najczęściej na skałach nadbrzeżnych. Czasem, w czasie nadzwyczajnie ostrych mrozów, pojawiają się na wybrzeżach Atlantyku w Stanach Zjednoczonych. Niektórzy utrzymują, że kaczka edredonowa dałaby się z łatwością przyswoić. Byłby to niewątpliwie szacowny bardzo nabytek, ale dotyczasowe próby wcale się nie powiodły. W Europie północnej zbierają daleko więcej puchu edredonowego, aniżeli w Ameryce.

Podobna bardzo do kaczki edredonowej jest kaczka królewska, mniejsza nieco, ale bardzo piękna i ztąd królewską przezwana. Puch jej jest także miękki i nie mniej wysoko ceniony. Inny gatunek, jeszcze mniejszy, ale bardzo ozdobnie zabarwiony, przezwany jest przez mieszkańców arlekinem.

Ale najpiękniejszą ze wszystkich kaczek amerykańskich, a może i całego świata, jest kaczka leśna (Anas sponso). Tylko jedna chińska kaczka, mandarynką zwana, nie ustępuje jej w piękności Obie zresztą z kształtów i barwy

bardzo sa podobne do siebie. Leśna kaczka nazwę tę otrzymała dla tego, że się gnieździ w dziuplach drzew i często przesiaduje na gałęziach. Ptak ten żyje na słodkich wodach rzek i jezior, w krajach więcej na południe wysuniętych, nieznany jest w podbiegunowych okolicach ; właściwy wyłącznie Ameryce północnej, w Europie często w zwierzyńcach jest hodowany, gdyż bardzo łatwo daje się przyswoić. Niezbyt wielka, prawie taka jak cyranka, kaczka leśna ruchy ma niezmiernie zgrabne, oczki żywe i łagodne, głosik przyjemny, a nadewszystko prześliczne piórka i wspaniałą kitę na gło vie.

Znalazłoby się jeszcze wiele kaczek, zasługujących na wzmiankę, ale zbyt szczegółowe opisy mogłyby was znudzić. Wspomnę więc jeszcze parę tylko gatunków, odznaczających się szczególnemi cechami. Jedną naprzykład nazywają kaczką świszczącą (Anas dangida), gdyż skrzydła jej wydają cóś nakształt świstu; inną przezwano łopatką, gdyż dziób ma płaski, do łopatki podobny; iona znów otrzymała od Indyan nazwę czarownicy {Anas albeola), gdyż tak zręcznie i szybko zanurza się w głąb wody, że trudno niezmiernie ją zastrzelić. Inna nakoniec nosi szczególne miano starej baby, dla tego, źe ustawicznie gdacze, a głos jej myśliwi do gderania starej baby porównywają. Jest to najhałaśliwsza ze wszystkich kaczek; naukowa jej nazwa jest Anas glacialis a podróżni zowią ją także kakawe, od krzyku, dość podobnego do tych sylab. W krainach futer głos ten powszechnie jest znany, podróżnicy odróżniają go z łatwością od innych odgłosów.

Dodajmy do tego różne cyranki, błękitne i zielone, w reszcie rzadką i piękną kaczkę czerwoną (Anas ruhida),

piórka jej są czerwonawe, ogon długi i wyprostowany, główka na krótkiej szyjce osadzona; potem różne kaczki aksamitne, odznaczające się ciemnem upierzeniem.

Noc się zbliżałn i młodzi żeglarze musieli wylądować i zająć się rozłożeniem obozu. Lucyan zakończył swoje opowiadanie, za co Franek nie gniewał się wcale, bo już go to troszkę zaczynało nudzić.

rozdział XXI.

Dzierzba i kolibry.

Mal ownicza kotlina Elki jest widocznie ulubionem siedliskiem skrzydlatej rzeszy. Żeglarze nasi spotykali tu najrozmaitsze rodzaje ptaków; i takie, które na lato tylko przylatują do krainy futer, i takie, co tu spędzają mroźne, ponure zimowe miesiące. Z pomiędzy pierwszych zauważyli śliczną błękitną pokląskwę Wilsona (Sialia Wihoni), która jest tak powszechnie znana i lubiona w Ameryce, jak skowronek w Europie. Niemniej miły ptaszek, zimorodek purpurowry, unosił się ponad rzeką, a wśród drzew nadbrzeżnych migało mnóstwo ptasząt świetnie upierzonych, jak grubodzióh kardynał {Pitydus cardinalis) o wielkich

szkarłatnych skrzydłach, błękitna sroka (Cyanocitta erutata), krzykliwa, jak wszystkie sroki; dość rzadki w tych stronach krzywodziób (Loxia) ciemnokarmazynowy, i mnóstwo innych pięknych ptaków, które miłym świegotem ożywiają lasy i zdobią je wspaniałem swem upierzeniem. Był tez pomiędzy niemi ptak jeden, nie odznaczający się ani ozdobnemi .piórami, ani głosem przyjemnym, a jednak ten przed wszystkiemi innemi zwrócił uwagę naszych że glarzy. Głos jego przeraźliwy można było porównać do zgrzytu zardzewiałych zawiasów; niewielki ptaszek wyglądał nakształt drozda, pierze miał jasnopopielate, na brzu szku białe, z ciemniejszemi piórkami na końcu skrzydeł. Dziób jego przypominał sokoła, a łapki dzięcioła, jak gdyby zajmował miejsce pośrednie pomiędzy temi tłwoma gatunkami ptaków. Nie powierzchownością wTięc swoją, lecz szczególnem postępowaniem zajął on młodych żeglarzy, a mieli wyborną sposobność przypatrzenia mu się zblizka, gdy dnia pewnego rozłożyli obóz o południowej godzinie, dla uniknienia dokuczliwego upału. Wysiedli na małą wysepkę, ocienioną drzewami i rozlicznemi krzewami; najwięcej tam było wiciokrzewów, obficie okrytych kwiatami, które miłym zapachem napełniały powietrze.

Gdy tak odpoczywali w tem rozkosznem ustroniu, bystry wzrok Franka spostrzegł wśród liści poruszające się drobne ptaszęta. Wszyscy poznali w nich odrazu kolibry z gatunku Trochilus colubris, które pospolicie nazywają rubinowemu szyjkami, gdyż samce mają gardziołki połyskujące na słońcu prześliczną rubinową barwą. Grzbiet ich jest złocistozielony. Są to najmniejsze ze wszystkich ptasząt, napotykanych w krainie futer. Inny gatunek, mniej

szy jeszcze, kolibr cynamonowy (Tr. rufus) przebywa tafcie w strefie północnej, ale tylko na zachodniej stronie gór Skalistych. Meksyk i wszystkie zwrotnikowe kraje amerykańskiego lądu sa właściwą ojczyzna kolibrów. Dawniej mniemano, że jeden tylko kojibr pospolity, czyli rubinowa szyjka, przekracza granice Meksyku, teraz wiemy, że i cynamonowy i ze trzy inne gatunki zapuszczają się daleko na północ.

Rubinek gnieździ się bardzo często na wybrzeżach EM, nie dziw więc, że go tu młodzi nasi podróżnicy napotkali. Z przyjemnością przypatrywali się zwinnym ruchom tych ptasząt, które przelatywały z gałązki na gałązkę i zapuszczały dziobki w kielichy kwiatowe, gdy w tem ujrzeli większego ptaka, o którym wspomnieliśmy wyżej. Siedział on na drzewie, w pobliżu wiciokrzewów; kiedy niekiedy zrywał się nagle, podlatywał do miejsca, gdzie się uwijały małe kolibry, krążył przez chwilkę pomiędzy niemi i odlatywał na powrót.

Zrazu chłopcy nie zwracali wielkiej uwagi na te obroty, sądzili, że ptak tym sposobem chwyta owady, któremi się żywi: ale Lucyan im objaśnił, że ten drapieżnik poluje na kolibry, a jeśli nie spostrzegli, jak unosił swą zdobycz, to dla tego, że drobne te ptaszyny mało co większe są od owadów. Wkrótce się przekonali, że młody przyrodnik miał słuszność; przypatrując się z większą uwagą, dojrzeli w rzeczy samej, jak ptak chwytał kolibra, na wpół ukrytego w głębi kwiatu. Widok ten oburzył Franka; który natychmiast przygotował swoje dubeltówkę i zmierzał do drzewa, na które drapieżny ptak odleciał

z ofiarą swoją. Było to drzewo niezbyt wysokie, z rodzaju grochodrzewów (Bobinia), całe ostremi kolcami najeżone, jak wszystkie drzewa tej rodziny. Nasz Franek, zakradłszy się bliziutko pod osłoną krzewów, wymierzył, odciągnął kurek, strzał wypadł i ptak spadł z gałęzi, trzepocąc skrzydłami. Chłopak poskoczył i podniósł go, nio dla tego, żeby się na tę nędzną zwierzynę łakomił, ale że Lucyan chciał zblizka obejrzeć nieznanego ptaka. Miał już powracać do obozu, gdy przypadkiem podniósł oczy na drzewo i okrzyk zdziwienia wyrwał się z jego piersi. Słysząc to towarzysze, nadbiegli także i nie mniej od niego się zadziwili niezwykłym widokiem. Już wspomnieliśmy, że gałęzie drzewa pokryte były całkowicie wielkiemi, sterczącemi kolcami, a jedna z tych gałęzi osobliwszy przedstawiała widok. Prawie na każdym większym kolcu, jakby na pal wbity, tkwił kolibr; ptaszęta były nieżywe, ałe nie miały ani.skrzydełek połamanych, ani zniszczonych piórek; kucharz nie potrafiłby zręczniej włożyć zwierzyny na rożen. Przypatrując się bliżej, żeglarze nasi spostrzegli obok kolibrów i inne drobne stworzenia, tak samo przebite kolcami grochodrzewu, jako to: różne gatunki owadów tęgopokrywych, koniki polne, pająki, a nawet małe myszki polne.

Maurycy, Norman i Franek wydziwić się temu nie mogli, ale Lucyan poznał szczególnego ptaka, zabitego przez Franka. Jest to gatunek dzierzby (Lanius) pospolicie zwany rzeźnikiem z powodu tych dziwnych swoich zwyczajów. Niewiadomo jaki cel mieć może w takiem okrucieństwie; przyrodnicy tłómacza to rozmaicie; niekto

rzy utrzymują, że owady, wbite na kolcach, służą za przynętę dla drobnych ptasząt, ale trudno w to uwierzyć, gdyż dzierzba chwyta najczęściej ptaszęta, nie należące do owadożernych; zresztą sama głównie owadami się żywi i szczególnie lubi koniki polne. Prawdopodobniejszy jest domysł, że ptak tym sposobem przechowuje nadmiar żywności na poźniej i zapasy swoje zatyka na kolce, ażeby ją ustrzedz od żarłoctwa innych drapieżnych stworzeń, tak samo, jak kucharz zawiesza zwierzynę na hakach, ażeby jej kot nie ściągnął. Kolczaste drzewo jest spiżarnią dzierzby; kruki, sroki i inne ptaki często także składają zapasy żywności w szczelinach starych murów lub w wydrążeniach drzew. Dzierzba co prawda nieraz spiżarnię swoje opuszcza i wcale do niej nie powraca, ale to nic nie dowodzi, bo przecież i lisy, i inne drapieżne zwierzęta, często zapominają o zdobyczy, pozostawionej na później.

Młodzi żeglarze, napatrzywszy się na te dziwa, powrócili do obozu, a po chwili wsiedli do łódki i puścili się w dalszą drogę.

rozdział XXII.

R y b o ł ó w.

W parę dni później, żeglarze nasi mieli sposobność przypatrzeć się obyczajom innego osobliwego ptaka. Eybołów (Falco haliaetus) zbliżony bardzo do sokołów, jest jednym z największych ptaków tej rodziny, ma około dwóch stóp długości od dzioba do ogona i skrzydła tak długie, że cały ze sześć stóp wynosi. Pióra jego są ciemno brunatne, barwa ta właściwa jest większej części sokołów; brzuch tylko ma jaśniejszy, prawie biały, dziób i nogi ciemnobłękitne, a oczy pomarańczowe. Ptak ten przebywa prawie we wszystkich krajach amerykańskich, gdzie tylko jest obfitość wód zarybionych, gdyż żywi się wyłącznie rybami. Pospolitszy jest na morskich wybrzeżach, niż w głębi lądu, ale i tu napotkać go można wszędzie, a zwłaszcza w okolicy większych jezior, jak tylko woda rozmarznie na wiosnę. Najrzadziej pojawia się nad bagnistemi rzekami, gdyż trudniej w nich zdobycz dopatrzeć może. Rybołów jest ptakiem wędrownym, na zimę odlatuje do stron cieplejszych, szczególnie na wybrzeża odnogi Meksykańskiej, gdzie zbierają się wielkie gromady tych ptaków i polują na ryby. Wcześnie na wiosnę powracają na północ i ukazują się na brzegach Oceanu Atlantyckiego, a rybacy z wielką rado

śeią witają ich przytycie, wiedzą bowiem, że wraz z niemi nadciągają zazwyczaj licznemi gromadami śledzie, alozy i inne ryby wędrowe, na które czekają z upragnieniem, Rybacy mają wielkie poszanowanie dia rybołowa, żaden z nich nie zastrzeli tego ptaka, choćby mu nawet rybę z przed nosa sprzątnął; poczuwają się dia niego do pewnych koleżeńskich obowiązków. Jeżeli czasem mieszkaniec nadbrzeżny doń wymierzy, biorąc go za myszołowa, lub innego ptaka z rodziny sokołów, natychmiast broń opuszcza, jak tylko pomyłkę swoje spostrzeże. Ta szczególna życzliwość dia rybołowa pochodzi także z tego przekonania mieszkańców, że ptak ten, nietylko sam nigdy nie chwyta kur, kaczek i wszelkiego ptactwa domowego, ale odpędza od mieszkań ludzkich jastrzębie, sokoły i inne drapieżne ptaki, które szkody tego rodzaju wyrządzają. W Ameryce rybołów może najbezpieczniej gnieździe się pod drzwiami rybaka lub rolnika, nikt mu nie przeszkodzi i najmniejszej krzywdy nie wyrządzi. Samiec rzadko kiedy sam w gnieździe siedzi, ale zaopatruje towarzyszkę swoje w rybę przez cały czas wysiadywania piskląt. Nie dziw, że ptaki te, taką opieką otoczone, rozmnażają się więcej od innych drapieżnych gatunków i gnieżdżą się wszędzie swobodnie w pobliżu w ód. Często napotkać można po dwadzieścia i trzydzieści gniazd, jedno obok drugiego; na małej wysepce naliczono raz około trzystu. Eybołowy budują swoje gniazda na wysokich drzeAach, nic na samych wierzchołkach, ale na wynioślejszych konarach: robią je z gałęzi i wyściełają słomą, trawą, mchem i godnemi roślinami. Gniazda te są ogromne i w przerzedzonych lasach widać je z daleka, tem bardziej, że zawsze są

budowane na zeschłych drzewach, ogołoconych z lisci. Niektórzy utrzymują, że ptaki umyślnie wybierają zeschłe drzewa, ale któż wie, czy to nie gniazda raczej przyczyniają się do zniszczenia drzew. Ptaki znoszą tam niezmierną ilość żywności, a resztki zgniłych ryb, razem z odchodami ptaków, nagromadzają się w wielkie stosy na korzeniach drzewa. Trzeba wiedzieć, że rybołów nigdy nie podnosi ryby, gdy ją przypadkiem upuści z gniazda, ale woli lecieć po inną zdobycz. Najswawolniejszy chłopak nie odważy się nigdy wydzierać jaj z gniazd rybolowów, bo wie, że to nie łatwa sprawa; drapieżny ptak wyklułby mu oczy, jak nic, albo skórę poszarpał na twarzy; więc i to niebezpieczeństwo nie grozi gniazdom rybołowów. Opowiadają zabawne zdarzenie o pewnym murzynie, który chciał wydrzeć jaj i tych ptaków. Zastał on w gnieździe samca i samicę i oboje zażarcie się na niego rzucili, a samiec długie szpony zapuścił w kędzierzawą czuprynę murzyna i tak się w niej zaplątał, że w żaden sposób wydobyć się nie mógł; przestraszony murzyn spuścił się z drzewa, niosąc na głowie tego napastnika i pozbył się go dopiero, obcinając część bujnych swych kędziorów. Nie ręczymy za wiarogodność tej powiastki, ale nic w niej niema niepodobnego, wiadomo bowiem, u ry boio wy bronią gniazd swoich z wielką odwagą i zajadłością, widziano też nieraz łudzi, którzy się na nie porywali, srodze pokaleczonych.

Ptaki te, jak wspominaliśmy, żywią się wyłącznie rybami. N gdy nie napadają ptaków, lub drobnych czworonożnych zwierzątek, nawet w braku zwykłego swego pokarmu, co czasem się przytrafia, gdy jeziora i rzeki wcześniej niż zwykle zamarzną w jesieni. Drobne ptactwo

gnieździ się nieraz na tej samej gałęzi, a rybołów nie wyrządza tym słabszym sąsiadom najmniejszej krzywdy, czem właśnie wyróżnia się całkowicie od innych drapieżnych ptaków. Nogi jego mają skład szczególny, wybornie zastosowany do sposobu życia; są bardzo długie i silne, w dolnej części zupełnie pozbawione pierza. Palce są także niezmiernie wydłużone, pod spodem pokryte grubemi i twardemi łuskami, to też z łatwością może w nich utrzymać ślizką swoje zdobycz. Szpony długie, zakrzywione, mają końce ostre, jak szpilki.

Powiedzieliśmy na początku tego rozdziału, że młodzi żeglarze mieli sposobność przypatrzeć się z blizka oso „ bli wy rn tym ptakom. Było to pewnego wieczora, w sobotę; chłopcy rozłożyli obóz, w którym mieli spędzić cały dzień następny. Zatrzymali się na małem wzgórzu, wchodzącein w rzekę, nakształt przylądka, zkąd rozległy widok odsłaniał się na całą okolicę. Tuż obok obozu spostrzegli gniazdo rybołowa na wysokiej topoli. Drzewo było zeschłe, jak zwykle, a z gniazda wyglądały już spore pisklęta, wypasione i opierzone. Trzeba wiedzieć, że młode rybołowy pozostają w gnieździe, pod troskliwą opieką matki, dłużej daleko od innych piskląt. Powiadają nawet, że samica czasem wychodzi z cierpliwości i wyrzuca je z gniazda na ziemię, żeby sobie same radziły. Lucyan słyszał już o tem nieraz, ale nie zupełnie temu dowierzał. Tymczasem i on i towarzysze jego mieli się wkrótce przekonać naocznie o prawdziwości tego podania.

Gdy żeglarze nasi usadowili się pod drzewem, para starych ptaków zaczęła zrazu krążyć niespokojnie około obozu, krzycząc i bijąc skrzydłami, wkrótce jednak, prze

konawszy się zapewne, że nowoprzybyli nie mieli żadnych złych zamiarów, oboje ucichli i powrócili do gniazda. Następnie samiec zerwał się i zaczął krążyć wysoko ponad wodą, a po chwili i samica puściła się za nim. Buchy tych ptaków są nadzwyczaj zwinne i zręczne. Czasem rybołów zawiśnie nieruchomo w powietrzu, to znów zaczyna się obracać szybko na jednem miejscu, jakby na śrubie i nagle unosi się dalej, a wszystko to tak lekko, że trudno dopatrzeć uderzenia skrzydeł. Chłopcy przypatrywali się z upodobaniem, jak jeden z ptaków, rozłożywszy skrzydła szeroko, zawisnął nisko nad wodą i wr jeden punkt się wpatrywał; zapewme spostrzegł tam rybę, ale musiała być, albo za wielka, albo z jakiegoś niesmacznego gatunku, może też zbyt głęboko płynęła, aby się dała pochwycić, znów więc rybołów wzniósł się w powietrze i począł krążyć w koło. Wtem nagle lot swój wstrzymał i jak strzała spuścił się wt dół. Ale nim dosięgnął powierzchni wody, rybka spostrzegła zbliżającego się wroga i zanurzyła się głęboko, a rybołów zawiedziony, musnął wodę skrzydłami i znowu wzniósł się w powietrze. Tak spudłowawszy parę razy, samica, odznaczająca się od samca dłuższemi skrzydłami, zaniechała dalszego połowu i powróciła do gniazda. Odpocząwszy chwilkę, zaczęła się żywo poruszać i ku wielkiemu zdziwieniu naszych chłopaków, rozłożywszy skrzydła, biła niemi pisklęta raz po raz, widocznie chcąc je zmusić do opuszczenia gniazda. Gdy raz i drugi nie udało jej się ułowić dla nich ryby, musiała się zastanowić nad tem, że mogły już przecież i same się potrudzić trochę, zamiast spuszczać się ciągle na matkę. Ookolwiekbądź. póty je

rozdział XXIII.

Rybołów i jego prześladowca.

Posiedziawszy przez czas jakiś w rodzinnem kółku, stary samiec wybrał się znowu na połów ryb i rozwinąwszy skrzydła zaczął krążyć ponad rzeką. Młodzi żeglarze, nio mając nic lepszego do roboty, pilnie śledzili wszystkie jego

dukla i wypychała, aż biedne pisklęta rade nie rade wyniosły się z gniazda i odleciały w stronę rzeki.

W tejże samej chwili samiec spuścił się w wodę. uchwycił wielką, piękną rybę i uniósł ją w szponach, a spostrzegłszy jedno ze swoich piskląt, podleciał i podał mu swoje zdobycz. Młody rybołów pochwycił zręcznie rybę ze szponów ojcowskich i odleciał do poblizkiego drzewa, a usiadłszy wygodnie na gałęzi zaczął smacznie zajadać. Drugie pisklę, dwoje ich tylko było, pośpieszyło natychmiast w tę stronę i rodzeństwo podzieliło się zgodnie otrzymaną żywnością, a nasyciwszy się powróciło razem do gniazda. Oboje rodzice czekali tam na nich i powitali głośnym krzykiem, winszując zapewne, że pierwsza wycieczka tak im się szczęśliwie powiodła.

poruszenia, a Lucyan opowiadał różne ciekawe wiadomości o życiu i obyczajach tych ptaków. Mówił więc, że rybołowy żyją także i w Europie, krążą gromadami ponad morzem Śródziemnem, łowiąc ryby tak samo, jak i w Ameryce. We Włoszech nazywają rybołowa ołowianym orłem,gdyż spuszczając się szybko w wodę, wygląda jak spadająca kula ołowiana.

Tak rozmawiając, widzieli, jak rybołów parę razy musnął powierzchnią wody i odleciał z niczem; widocznie rybka zwinniej jeszcze od niego zanurzyła się i umknęła. Eyby muszą czujnie spoglądać w górę i wiedzą z doświadczenia, zkąd im największe grozi niebezpieczeństwo, nie zawsze jednak zdołają go uniknąć. Ptak krążył ciągle, na chwilę zawisnął w powietrzu nieruchomo i nagle, zwinąwszy skrzydła, jak strzała wpadł w wodę. Chłopcy nie spuszczali go z oczu, był tak blizko, że słyszeli świst skrzydeł w powietrzu, potem plusk wody, która trysnęła wysoko, a ptak zanurzył się całkowicie i tylko piana biała zakłębia się w miejscu, gdzie zniknął im z przed oczu. Lecz parę sekuud zaledwie upłynęło, a już szerokie skrzydła znów wynurzyły się z wody i rybołów uniósł się w powietrze, niosąc w szponach wielką i piękną rybę. Chłopcy zauważyli, że ją trzymał za ogon, wnosili ztąd, że rybołów zachodzi rybę z tyłu i podstępnie ją chwyta.

Wziósłszy się do pewnej wysokości, ptak strzepnął skrzydłami, tak zupełnie, jak pies, gdy wyjdzie z wody, potem skierował lot swój do gniazda. Ale gdy zbliżył się do drzewa, zdawał się niespokojny, lub roztargniony, zatrzymał się na gałęzi, oglądał się i kręcił, a ryba wyśliznęła się z jego szponów i spadła na ziemię.

Było to bardzo pomyślno zdarzenie dla naszych, żeglarzy. Franek dnia tego napróżno zapuszczał wędkę po kilka razy, nie mógł ułowię najmniejszej rybki, gratka ta w sarnę porę im się przytrafiła. Maurycy i Franek poskoczyli śpiesznie, chcąc uprzedzić ptaka, sądzili bowiem, że zleci z drzewa po swoje zgubę, ale Lucyan ich uspokoił. Bybołów, jak wiadomo, nigdy nie podnosi z ziemi tego, co raz upuścił. Słysząc to, chłopcy zwolnili kroku i w rzeczy samej zabrali rybę bez żadnej przeszkody, ale potem uciekali co prędzej, bo kupa zgniłych resztek, leżących pod drzewem, zatruwała powietrze obrzydliwemi wyziewami. Świeża ryba za to przepysznie wyglądała, był to ogromny łosoś, musiał ze sześć funtów ważyć, zapewne więcej od samego ptaka. Miał na sobie głębokie ślady szponów rybołowa i łatwo było poznać po tych śladach, że był pochwycony z tyłu. Ptaki zaczęły wrzeszczeć przeraźliwie, widząc jak chłopcy unosili ich zdobycz, ale ponieważ w każdym razie same się jej wyrzekły, ucichły wkrótce i znów wybrały się nad wodę.

— Co też to one tych ryb muszą wyławiać codziennie— rzekł Franek — widocznie dobry mają apetyt, a połów znakomicie im się udaje. Patrzcie, patrzcie! już znowu!

Gdy to mówił, samiec spuścił się w wodę i zaledwie dotknąwszy szponami jej powierzchni, unosił w nich maią rybkę

— Nie zawsze tez dla siebie tylko pracują — odezwał się Lucyan — czasem orzeł bosy...

I Lucyan urwał nagle, gdyż w tej samej chwili dał się słyszeć Przeraźliwy głos, który wszyscy poznali odrazu;

był to właśnie ów drapieżny orzeł, Stawił się jakby na zawołanie. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę, zkąd się krzyk odezwał i wnet ujrzano, jak z wierzchołka wielkiego drzewa zerwał się zawzięty wróg rybołowa, straszliwy orzeł bosy.

— Ho, ho! — krzyknął Franek nie obejdzie się tu bez bitwy, to rabuś, co się zowie!

I wszyscy czterej pilnie śledzili poruszenia obu ptakówT. Orzeł szybko przybliżał się do rybołowa, a ten, czując, że nie potrafi już ryby donieść do gniazda, zaczął umykać w inną stronę. Orzeł puścił się za nim, bijąc ogromnemi skrzydłami w powietrzu, dalej leciała samica rybołowa, krzycząc przeraźliwie, ażeby uwagę orła odwrócić, ale darmo się wysilała, orzeł się nie wstrzymał, i wszystkie trzy ptaki pędziły jeden za drugim. Ale w końcu rybołowy wzniosły się w górę i znikły prawie z oczu naszym żeglarzom, orzeł wnet podążył za niemi; po chwili widzieli tylko, jak coś spadło nagie z góry i plusnęło w wodzie, a orzeł szybko spuszczać się zaczął. Nim jednak ptak dosięgnął powierzchni rzeki, zatrzepotał skrzydłami, wrzasnął przeraźliwie, jakby ze złości i niespodzianie w?zniósł się znowu w górę i odleciał na drzewo," z którego niedawno się zerwał, Po chwili para rybołowów powróciła także do gniazda i rozpoczęła się hałaśliwa narada, a i pisklęta mieszały do niej swoje wrzaski, potakując rodzicom.

— Nie pojmuję jednak — rzekł Lucyan — dla czego orzeł nie pochwycił ryby? zwykle ją łapie w powietrzu, ale teraz musiała mu przeszkodzić samica rybołowa.

— Ale czemu jej z wody nie porwał?

— Bo musiała pójść ua (ino i nie mógł jej dosięgnąć, to rzecz prosfa.

Tak mówił Maurycy i miał zupełną słuszność.

— Co za wstyd — mówił Franek — żeby rybołów, daleko mniejszy od tego wielkiego rabusia, musiał na niego pracować.

— A czy to pomiędzy ludźmi nie dzieje się toż samo?— rzekł Maurycy — wszędzie silniejszy uciska słabszego i żywi się jego trudem.

— Nieraz już oburzano się na orły bose — mówił Lucyan — że tak wyzyskują te biedne rybołowy; ale trudno im się dziwić, bo nie bez przyczyny nakładają ten haracz na mniejsze ptaki. Zapytacie może, czemu same ryb nie łowią? nie trudno na to odpowiedzieć. Przekonaliście się, że ryby nie zawsze dają się pochwycić na powierzchni wody, rybołów często musi się zanurzyć i gonić ja pod wodą; jemu to z łatwością przychodzi, bo ma do tego wrodzoną zdolność, na której orłom zbywa. Nie mogąc sobie sam dać rady, orzeł wydziera zdobycz słabszemu a zręczniejszemu; czasem jednak i on łowi ryby, gdy woda opadnie w rzece, lub gdy spostrzeże nieostrożną rybkę na powierzchni."

— Czy orzeł zabija czasem w walce rybołowa?

— Nie sądzę — rzekł Lucyan — pocóżby miał go zabijać, woli haracz z niego ściągać. Ale widziano jak rybołowy zbierały się gromadnie, napadały i zagryzały orły bose.

Tu znów niespodziewane zdarzenie przerwało rozmowę. Rybołowy, chcąc sobie wynagrodzić poniesione straty, wybrały się znowu na połów i wkrótce jeden z nich po

chwycił zręcznie rybę i szybko z nia odlatywał, gdy orzeł, spostrzegłszy to, zerwał się i pogonił za nim. Rybołów, napadnięty znienacka, dał odrazu za wygraną i wypuścił zdobycz z potężnych szponów. Orzeł posunął się szybko i w Jot ją pochwycił. Potem, zadowolniony zupełnie, rozwinął skrzydła i odleciał na drugą stronę rzeki, gdzie znikł pomiędzy drzewami. Rybołów, poddając się smutnej konieczności, z którą zresztą musiał być oswojony, począł znów krążyć nad rzeką.

Ale po chwili inny widok, daleko dziwniejszy, zwrócił na siebie uwagę naszych żeglarzy. Samica, która dziś jakoś nie miała szczęścia, wybrała się raz jeszcze na polów i spuściwszy się w wodę, głęboko się zanurzyła. Fale, jak zwykle, plusnęły, a chłopcy wlepili wzrok w to miejsce, wyglądając ukazania się ptaka. Ale jakież było ich zdumienie, gdy minęło kilka sekund, wreszcie kilka minut, a ptaka jak nie było, tak nie było. Samica rybołowa znikła w wodzie i nie wynurzyła się więcej. Woda w tem miejscu pieniła się przez chwilę, potem fale rozchodziły się w kręgi coraz szersze, aż w końcu powierzchnia rzeki się wyrównała. Trudno było pojąć, co się stało z ptakiem, nie mógł przecież odlecieć niepostrzeżony. Gdzież się podział? Młodzi żeglarze nie przestali o tem mówić przez cały wieczór, a i dnia następnego powtarzali jeszcze toż samo pytanie. Nawet Lucyan nie umiał tej zagadki rozwiązać. W żadnej historyi naturalnej nie natrafił na opis podobnego wypadku w życiu rybołowa. Czyżby miał utonąć? albo może jaka drapieżna ryba go pożarła? Ozy rozbił sobie głowę o skałę podwodną, lub zaplątał się W wodorosty?

Wszystkie te pytania pozostawały jednak bez odpowiedzi; przypadek dopiero miał wykryć prawdę. Opisane zdarzenie zaszło w sobotę, młodzi żeglarze cały dzień następny spędzili w tym samym obozie. Osierocony samiec nie przestawał nawoływać żałośnie towarzyszki, on także nie wiedział zapewne, co się z nia stało. W poniedziałek z rana żeglarze nasi spuścili łódkę na rzekę i odpłynęli dalej. Nie myśleli już o rybołowach, gdy dziwny przedmiot, płynący po wodzie, wzrok ich uderzył. Skierowali łódkę w tę stronę; była to wielka ryba, jesiotr; unosiła się na powierzchni rzeki, bo była nieżywa i wlokła za sobą również nieżywego ptaka. Przypatrując się bliżej, spostrzegli, że szpony ptaka ugrzęzły w grzbiecie ryby, poznali odrazu samicę rybołowa! Wszystko więc było wyjaśnione. Nieboga porwała się na rybę zanadto ciężką na jej siły, a nie mogąc szponów z niej wydobyć, zginęła pod wodą wraz ze swoją ofiarą!

rozdziaw XXIV.

Przerwa w podróży.

Po dziesięciu dniach szybkiej żeglugi, młodzi żeglarze dostali się nad jezioro Atabaska, zwane także jeziorem wzgórków. Wielki ten zbiornik słodkiej wody zamknięty jest

pomiędzy skałami pierwotaemi z jednej strony i żyzniejszyrn wapieniem z drugiej. Od wschodu do zachodu jezioro to ma dwieście mil długości, szerokość jego wynosi pięćdziesiąt zaledwie, a w niektórych miejscach jest tak ważkie i wysepkami poprzegradzane, że wygląda raczej na szeroką rzekę niż na jezioro. Wybrzeża, zarówno jak i wysepki pokryte są lasami, zwłaszcza od południa i zachodu, a zewsząd cudne widoki roztaczają się przed oczyma podróżników. Ale nasi żeglarze, przygnębieni ciężką troska, mało na to zważali: jeden z nich zachorował: dostał zimnicy, która w tym kraju jest chorobą przykrą i niebezpieczną. Lucyan, ukochany przez wszystkich przyrodnik, od kilku dni skarżył się na boi głowy, na osłabienie, nawet malownicze krajobrazy rozerwać go nie mogły, codziennie czuł się gorzej, a gdy przybyli do jeziora, pokazało się, że nie mógł jechać dalej. Musieli więc się zatrzymać, a wybrawszy najdogodniejsze miejsce na obóz. rozłożyli się w niem na czas dłuższy, czekając wyzdrowienia Lucyana. Urządzili najpierw budkę z gałęzi dla chorego i otoczyli go wygodami, na jakie tylko zdobyć się mogli. Usłali mu łóżko z najlepszych skór, przyrządzali różne napoje orzeźwiające z korzonków i jagód leśnych, według własnych jego wskazówek. Franek codziennie wychodził ze strzelbą na polowanie i przynosił parę gołębi, lub kurek łąkowych, gotował z nich smaczny rosół, zaprawiając go sola i korzeniami, na których im teraz nie brakło, od kiedy się zaopatrzyli w podróżne zapasy w posterunku handlowym. Mieli także i herbatę, prawdziwą chińską herbatę i cukier. Ale w obawie, żeby niewielki zapas się nie wyczerpał, przyrządzali wyłącznie dla Lucyana wytworny ten

napój, który mu niezmiernie smakował w chorobie i ulgę prawdziwą sprawiał.

. Wielka to była radość, gdy nareszcie chory przyszedł do zdrowia i można było spuścić znów łódkę na wodę, gotując się do dalszej podróży. Najpierw żeglarze nasi trzymali się brzegów jeziora, potem w płynęli na wielką rzekę Niewolniczą, która łączy jezioro Atabaska z Niewolniczem. Dotarli wkrótce do ujścia innej rzeki, wpadającej do jeziora Niewolniczego. Ezeka ta, zwana Spokojną, wypływa z zachodniej strony gór Skalistych, koryto jej przeciska się w poprzek przez cały łańcuch gór, tworząc głębokie kotliny i dzikie wąwozy. Zewsząd tam wznoszą się poszarpane skały, sterczą cyple śniegiem ubielone, a stoki ich nagie, ogołocone, ponury przedstawiają widok. Rzeka Spokojna łączy się z kilku strumieniami, w padającemi do oceanu Spokojnego, a tak żeglarze nasi, gdyby tylko chcieli, mogliby w brzozowej swej łódce dotrzeć aż do brzegów Oceanu. Ale na teraz nie mieli tego zamiaru, minęli więc ujście rzeki Spokojnej i zmierzali dalej do jeziora NiewolniezegD. Rzeka, po której żeglowali, jakkolwiek w tem miejscu przybiera także nazwę Niewolniczej, jest tylko przedłużeniem tej samej Elki, przepływającej oba jeziora. Koryto jej znacznie się rozszerza po połączeniu z rzeką Spokojną, a po obu brzegach roztaczają się urocze krajobrazy. Młodzi żeglarze nie odzyskali jednak wesołości, chociaż Lucyan wyzdrowiał zupełnie; spokojni byli o niego, ale inna trwoga ich trapiła: zima się zbliżała i nie mieli nadziei stanąć u celu swej podróży przed nadejściem mrozów. Choroba Lucyana trwała prawie cały miesiąc i zupełnie im szyki pomieszała, nie było

już teraz sposobu wynagrodzić tego opóźnienia. Wiedzieli, że niezadługo rzeki i jeziora pokryją się lodem, a wtenczas żegluga stanie się niemożliwą. Podróż piesza wśród zimy jest trudną i niebezpieczną w tych stronach. Niepodobna zabierać z sobą zapasów żywności, gdyż każdy i tak aż nadto jest objuczony futrami, ażeby się od zimna zabezpieczyć. Zwierzyny bardzo mało znaleźć można w tej porze roku i niema co liczyć na nią. Prawie wszystkie ptactwo i większa część zwierząt czworonożnych wędruje na południe, a reszta stworzeń żyjących chroni się w niedostępnych kryjówkach. Straszliwe nawałnice z zawieją śnieżną wybuchają niespodzianie i zasypują wszystko po drodze, zagrzebują też nieraz gromadki podróżnych, tak samo, jak tumany piasku na Saharze. Ziemia pokryta jest wszędzie grubą warstwą śniegu, w której z łatwością ugrzęznąć można. Młodzi żeglarze wiedzieli dobrze o tem wszystkiem; Norman znał lepiej jeszcze te straszne niebezpieczeństwa od trzech swoich kuzynów, wychowanych w strefach cieplejszych. Cóż dziwnego, że usposobienie ich w takich okolicznościach nie było wesołe.

Miesiąc Sierpień miał się ku końcowi, gdy dopłynęli do wielkiego Niewolniczego jeziora na ° szer. geogr. Dnie stawały się coraz krótsze i coraz mniej drogi ujeżdżali codziennie. Zimno wzmagało się wyraźnie, w nocy dawały się czuć mrozy, chociaż woda jeszcze nie zamarzała, a w dzień czasem upał dokuczał. Tem więcej dawała się we znaki wieczorna zmiana temperatury, a w nocy młodzi żeglarze okrywać się musieli wszystkiemi kołdrami i futrami, ażeby się od zimna uchronić. Wielkie jezioro Niewolnicze, tak samo, jak Atabaska, jest długie a wązkie;

od wschodu na zachód ciągnie się na mil, ale w najszerszych miejscach ma zaledwie około trzydziestu. Północne jego brzegi graniczą z pustynią, i tu me widać nic, tylko szare i ogołocone stoki skał pierwotnych. Od strony południowej pokłady geologiczne są całkiem odmienne. Wszędzie przeważają wapienie, ciągną się rozległe równiny, nigdzie najmniejszego pagórka nie widać. Nie brak tez pięknych lasów, a w nich najwięcej topoli, brzóz i sosen. Na jeziorze mnóstwo jest wysepek, a wszystkie prawie pokryte drzewami tegoż samego rodzaju; na wybrzeżach najwięcej wierzb wyrasta. W wodzie żyją rozmaite gatunki ryb, a na większych wysepkach i w lasach nadbrzeżnych latem pełno zwierzyny. Wprawdzie nie wszystkie zwierzęta wynoszą się na zimę do cieplejszych okolic, ale z tych część usypia na kilka miesięcy w norach podziemnych, lub innych niedostępnych kryjówkach, a reszta z łatwością uchodzi przed pogonią myśliwych, którzy muszą brnąć po pas w śniegu.

Nasi żeglarze przyszli wkrótce do przekonania, że nigdzie nie znajdą dogodniejszego miejsca na obóz zimowy gdyż o podróży pieszej nie było co myśleć. Pora już teraz tak była spóźniona, że co chwila można się było spodziewać nadejścia zimy. Wraz z ukazaniem się pierwszych lodów trzeba było się zatrzymać, a tu na brzegach jeziora bezpieczniej niż gdzieindziej mogli przezimować. Mieli przynajmniej tę pewność, że nie zabraknie ira drzewa na rozpalenie ogniska i już dla tego jednego postanowili nio oddalać się od jeziora. Żeglowali więc wzdłuż brzegów, upatrując dogodnego miejsca na obóz, nigdzie jednak nie

mogli natrafić na takie, któreby ich ze wszystkich względów zadowolniło. W końcu Norman przypomniał sobie, źe dalej nieco, na północnem wybrzeżu, znajduje się wyniosły przylądek, pięknym lasem pokryty, gdzie nigdy nie brak zwierzyny. Norman utrzymywał, że nawet stada żubrów tam widziano. Zwierzęta te nie zapuszczają się dalej na północ, punkt ten jest granicą, której nie przekraczają, a trzeba wiedzieć, że na tym przylądku kończą się grunta z pokładem wapiennym. Dalej występują skały pierwotne, które zajmują obszary rozległe, zwane pustynią i tam żubry już się nie pojawiają. Widzimy więc, że fauna także w pewnym stosunku pozostaje z geologicznym składem okolicy.

Wszyscy przystali chętnie na propozycyą Normana, zwrócono łódkę na środek jeziora i po całodziennej, dość uciążliwej żegludze, gdyż wiatr dął w stronę przeciwną, młodzi żeglarze wylądowali na małą, lesistą wysepkę, gdzie chcieli noc przepędzić, by nazajutrz dopłynąć do brzegu. Wysepka leżała po samym środku jeziora, mieli więc jeszcze drugą połowę drogi do przebycia.

rozdział XXV.

Połów ryb pod lodem.

Przebudziwszy się nazajutrz rano, z wielkiem zdziwieniem spostrzegli młodzi żeglarze, że jezioro całkowicie pokryte było lodem! Mogli to jednak byli przewidzieć, bo nigdy jeszcze zimno im tak nie dokuczyło, jak tej nocy; pomimo znużenia, nad ranem dopiero usnęli. Lód był jeszcze bardzo cienki i to właśnie było najgorsze dla nich, bo ta skorupa tamowała żeglugę, a zbyt była wątła, aby mogli przejść po niej pieszo. Niespodzianie więc uwięzieni zostali na wysepce!

Odkrycie to przeraziło ich trochę w pierwszej chwili, ale zastanowili się wkrótce, że to nie mogło trwać długo, lód musiał przecież, albo stajeć, albo wzmocnić się o tyle, ażeby mogli bezpiecznie się dostać na północne wybrzeże. Tak uspokojeni, przemyśliwali już tylko nad tem, ażeby się urządzić jaknajwygodniej na wysepce na czas tego przymusowego pobytu. Obawa ich jednakże znowu się wzmagać zaczęła, gdy po dniach kilku spostrzegli, że lód utrzymywał się ciągle w tym samym stanie — nie tajał i nie wzmacniał się. W rannych godzinach śmiało po nim stąpać mogli, ale gdy słońce w dzień przygrzało, topniał szybko i pozostawała tylko cieniutka skorupka na powierz

chni wody. W parę dni później niepokój ich zwiększył się jeszcze. Pokazało się, że nie wiele już im pozostało zapasów żywności, na wysepce zwierzyny żadnej nie było, przetrzęśli wszystkie zarośla i nigdzie nawet nędznej ptaszyny nie znaleźli. Przychodziło im na myśl, ażeby łódkę spuścić i dostać się do brzegu, przebijając lód po drodze, ale zuchwale to przedsięwzięcie nie łatwe było do wykonania. Od wysepki do brzegu mieli jeszcze z dziesięć mil do przebycia, czyż mogli lód przełamać na przestrzeni dziesięciu mil ? Zresztą łódka z kory nadzwyczaj łatwo traci równowagę, trzeba na niej siedzieć spokojnie, żeby się nie przewróciła, a przy takiej robocie, jakżeby ją zdołali utrzymać w równowadze? Nie było o czem myśleć, musieli więc zaniechać tego zamiaru. Tymczasem z trwogą niewymowną zadawali sobie pytanie, co zrobić, gdy zapasów żywności zupełnie zabraknie? Dni mijały, a w położeniu ich nic się nie zmieniało; lód był zawsze cienki i wątły, a chociaż przy brzegu można już było przez cały dzień się na nim utrzymać, młodzieńcy wiedzieli, iż szaleństwem byłoby puszczać się po nim na środek jeziora, gdzie niezawodnie był daleko cieńszy. A tu głód na dobre im się czuć już dawał. Wysepka była pusta, ani istot żyjących, ani roślin jadalnych nie mogli na niej znaleźć. Co tu robić? W wodzie, pod lodem, musiały być ryby, ale jak się do nich dostać? Przez cały dzień trzymali wędkę w wodzie, zapuszczając ją przez otwór, przebity w lodzie, ale ryby w porze zimowej nie łatwo się łowić dają; co godzina zaglądali do wędki i zawsze napróżno.

Coraz smutniejsze myśli ich nawiedzały; nie chcąc rąk opuszczać, znowu powracali do rozpaczliwego za

miaru przebijania się z łódką przez lód, gdy Norman wspomniał znienacka, źe jeżeli ryby nie dawały się brać na wędkę, można było je w sieć ułowić. Pomysł byłby wyborny, gdyby mieli sieci, ale na tej wysepce dostać ich przecież nie mogli. Kto inny, na ich miejscu, nie pokusiłby się o zwalczenie podobnej trudności, lecz nasi chłopcy nie łatwo dawali się pokonać przeciwnościom. Mieli dwie duże skóry łosiowe i z nich postanowili sieć urządzić. Norman podjął się tej roboty, prosił tylko towarzyszy, ażeby mu pomogli pociąć skórę na cieniutkie paski. Maurycy i Lucyan mieli wyborne noże i natychmiast się do tego zabrali, Franek pomagał Normanowi wiązać rzemyki i robota poszła piorunem. W parę godzin skóry były pokrajane i niebawem związano z cienkich rzemyków wielką, porządną sieć, która wprawdzie niezbyt wytwornie wyglądała, ale dla naszych zgłodniałych chłopców była nieocenionym skarbem. Nie tracąc ani chwili czasu, natychmiast przystąpili do zapuszczenia sieci.

Trzej bracia nigdy jeszcze nie słyszeli, ażeby można było sieć pod lód zapuszczać; w kraju, gdzie się wychowali, lód należy do osobliwości, a woda nigdy nie zamarza na rzekach i jeziorach. Z ciekawością więc przypatrywali się przygotowaniom, do których Norman zabrał się po ukończeniu sieci. Dla niego nie było to wcale nowością, nieraz już był świadkiem podobnego połowu ryb i znał się na tem doskonale.

Najpierw odszedł po lodzie o kilkadziesiąt kroków od brzegu, stąpając z wielką ostrożnością, gdyż lód trzeszczał mu pod nogami, a doszedłszy do miejsca, gdzie chciał sieć zapuścić, przykląkł i przeciął nożem kilka małych otworów

w skorupie Jodowej, wszystkie na jedne; linii, na przestrzeni sześciu stóp. Miał on przy sobie mocny kij drewniany, do którego uwiązał jeden koniec długiego rzemyka, drugi koniec przytwierdził do sieci. Zapuścił kij pod lód przez pierwszy otwór i tak obrócił, że go mógł pochwycić w następnym otworze i rzemykiem przytrzymać. Kij przybrał położenie poziome i przechodził pod wszystkiemi otworami, a Norman kolejno przytwierdzał go rzemieniem. Potem rozszerzył najpierwszy otwór i wcisnął w niego cała sieć, a ta, mocno uwiązana do kija, nie mogła wpaść na dno, ale rozszerzyła się pod lodem i znaczną przestrzeń zajęła. Norman nie zapomniał uwiązać do niej ciężarów, które ją w stosownem położeniu utrzymywały. Teraz młodzi żeglarze czekali już tylko dalszych wypadków. Tymczasem, nie mając nic do roboty, zasiedli dokoła ogniska, rozgrzewali skostniałe ręce i smutnie spoglądali na kuchenne naczynia, bo nie było w nich co ugotować. Mieli jednakże tyle cierpliwości, że przez całe dwie godziny nie zaglądali do sieci. W końcu Norman i Maurycy z bijącem sercem puścili się na lód, a doszedłszy do miejsca, gdzie sieć była zapuszczona, zaczęli ją ostrożnie wyciągać.

— Coś mi się zdaje, że teraz znacznie cięższa — rzekł Maurycy. — Wiwat! — wykrzyknął radośnie Norman — rzemyki same nie mogłyby się tak szarpać na wszystkie strony!

— Wiwat! — powtórzyli wszyscy, gdy w wyciągniętej do połowy sieci ujrzeli trzepocącą się wielką i piękną rybę; ciągnęli dalej i druga, jeszcze większa, powitana była niemniej donośnym okrzykiem. Lti ey an z Frankiem zostali na brzegu, bo obawiali się, ażeby zbytni ciężar lodu

nie załamał. Po wyjęciu ryb sieć zapuszczono na nowo i czterej towarzysze w weselszem już teraz usposobieniu zgromadzili się przy ognisku. Winszowano Normanowi świetnego pomysłu. Większa ryba musiała ważyć około pięciu funtów, był to przepyszny pstrąg, a smak jego odpowiadał powierzchowności, przekonano się o tem niezwłocznie. Wszyscy czterej upewniali, że nigdy w życiu nie zakosztowali jeszcze tak wybornego przysmaku. Ponieważ jednak i niezwykły apetyt musiał się do tego przyczynić ; możemy wnosić, że było w tem zdaniu trochę przesady. Głód, jak powiadają, stanowi najlepszą przyprawę do każdego jedzenia, i nie dziw, że owa ryba tak smakowała naszym żeglarzom, nie zbywało im na tej przyprawie, prawdziwie wilczy mieli apetyt.

Na ten raz byli nasyceni, ale należało o jutrze pomyśleć. Wkrótce jednak upewnili się, że i nadal im żywności nie zabraknie; za drugim razem wyciągnęli pięć ryb, równie wielkich i pięknych, mieli więc zapas na dni kilka. Na szczęście, nim się ten zapas wyczerpał, pomyślna zmiana zaszła w ich położeniu i mogli opuścić wysepkę. Pewnej nocy wziął nagle mróz taki, o jakim mieszkańcy stref umiarkowanych wyobrażenia nawet nie mają, cała powierzchnia jeziora zamieniła się w jedne bryłę lodu, teraz już nie było najmniejszej obawy załamania. Młodzi podróżnicy zabrali z sobą łódkę, wszystkie swoje przybory i wyruszyli w drogę. W kilka godzin przebyli jezioro i stanęli bezpiecznie na wyniosłym przylądku, gdzie wygodnie cały swój tabor rozłożyli.

rozdział XXVI

Osobliwsze zwierzę.

Pierwszem staraniem naszych żeglarzy, gdy obrali dogodne miejsce na obóz, było zbudowanie chatki. Wszyscy czterej wychowali się wśród lasówr i umieli się obchodzić z siekierą. Wkrótce narąbali drzewa, ociosali kłody, powbijali je w ziemię jedne przy drugiej, lżejsze poprzecinali, ułożyli z nich sufit i mieli wygodną ochronę od zimna i śnieżnych zawiei. Udało im się nawet urządzić komin z kamieni, które zebrali na brzegu jeziora. Brakło im wprawdzie gliny do oblepienia chatki, ale na to już nie mieli sposobu, grunt był tak zmarznięty, że ani nakopać, ani rozrobić gliny nie było można. Woda wrząca odstawiona od ognia w kilka minut w lód się zamieniała. Wielka to była niedogodność, bo w takie mrozy najmniejsza szparka w ścianie dostateczna jest do oziębienia mieszkania i wiele na tem zależy, ażeby wszystkie otwory zalepić gliną, lub przynajmniej czemkolwiek pozatykać. Lucyanowi przyszło na myśl, żeby poszukać jakich ziół i w rzeczy samej znaleźli w ustroniu leśnem murawę, na której pozostała jeszcze obfitość na wpół zwiędłej trawy. Mogli jej narwać, ile było potrzeba do opatrzenia wszystkich szpar i otworów w chatce.

Zabrali się żwawo do roboty, a skubiąc trawę spostrzegli, że miała przyjemny, dość mocny zapach, nakształt tymianku lub mięty. Gdy garść rzucili na ogień, po całej chatce rozeszła się woń, nie ustępująca najwykwintniejszym kadzidłom. Była to znana powszechnie w Ameryce północnej trawa pachnąca, która obficie wyrasta prawie wszędzie na gruntach odnogi Hudsońskiej. Indyanie używają jej zwykle na posłanie i do kadzenia w chatach.

Przez dni parę po urządzeniu się na nowem mieszkaniu, młodzi podróżnicy żywili się wyłącznie rybami. Zabrali z sobą z wysepki szacowną sieć i zapuścili ją tak samo przy brzegu. Połów i tu im się wybornie udawał; dnia pewnego wyrzucili z sieci mnóstwo ryb i oglądając je uważnie odróżnili pomiędzy niemi pięć odrębnych gatunków. Najpierw kilka ryb białych, z rodzaju głębieli (Coregonus albas); krajowcy nazywają je tittameg. Gatunek ten żyje prawie we wszystkich jeziorach i rzekach krainy Hudsońskiej, smak jej przewyborny ceniony jest powszechnie przez Indyan i białych mieszkańców. W posterunkach handlowych nieraz całemi tygodniami nie można dostać innej żywności, a jednak nikt nie narzeka, póki tylko tej ulubionej ryby nie zabraknie. Głębięl biały jest niewielki, nigdy nie waży więcej nad ośm funtów.

Drugi gatunek podobny, jeszcze mniejszy, z powodu swej barwy przezwany jest pospolicie rybą błękitną. W zoologii nosi nazwę Coregonus signifer. Mała ta rybka trzyma się zwykle wód bieżących, bystrych potoków i ugania się za drobnemi owadami, tak samo, jak pstrąg. W jeziorze Niewolniczem przebywają liczne gatunki pstrągów, a niektóre trocie, czyli łososiopstrągi dochodzą ogromnych

rozmiarów. W sieci naszych żeglarzy znalazło się także parę karpi i przepyszny raiętuz (Gadus lota). Ta ostatnia ryba znana jest z żarłoctwa i drapieżnych obyczajów. Pożera niemiłosiernie każde drobniejsze stworzenie, jakie tylko pochwycić może; nieraz takie mnóstwo raków przełknie, że wygląda jak worek rozepchany. Potwór ten jednak nie odznacza się wytwornym smakiem, wiedzieli o tem nasi chłopcy i odrzucili na bok miętuza, ale Marengo nie był tak wybredny i porządną sobie z niego wyprawił ucztę.

Wkrótce jednak uprzykrzyło się wszystkim to jednostajne pożywienie, a dzielny myśliwy, Maurycy, wziął broń na ramię i wyruszył do lasu na łowy. Trzej inni nieustanne jeszcze pracowali nad wykończeniem chatki.

Maurycy szedł ciągle brzegiem jeziora, w kierunku wschodnim; o ćwierć mili od obozu ujrzał przed sobą niewielki, skalisty wzgórek, pokryty iglastemi drzewami, podobnemi z postaci do zwyczajnych sosen (Pinus sylvestris). Drzewa te nie były bardzo wysokie, nie przechodziły pewnie czterdziestu stóp. ale pnie miały dość grube, i długie, giętkie gałęzie. Mały lasek składał się wyłącznie z drzew tego jednego gatunku, gdyż sosna ta, zwana pospolicie szarą, a u botaników Pinus Banksiana, nie znosi żadnych innych roślin obok siebie. Maurycy zauważył, że niektóre drzewa były prawie całkowicie odarte z kory, zwłaszcza na gałęziach; drobne kawałki kory walały się po ziemi, wyglądały jakby pogryzione przez jakieś zwierzę. Szedł dalej, przemyśliwając nad tem, co to za zwierzę mogło takie szkody wyrządzać po lasach, aż natrafił na grunt pokryty drobnym miałkim piaskiem. Jakież było jego zdziwienie, gdy spostrzegł na piasku ślady, jakby ludzkiej sto

py. Nie był to jednak ślad nóg dorosłego człowieka, ale małych, dziecinnych nóżek. Przyklęknął i pochylił się, oglądając je uważnie, a wtem usłyszał w pobliżu coś nakształt kwilenia dziecka! Maurycy podniósł się z ziemi i szukał wzrokiem tej żyjącej istoty, którój głos obił się

jego uszy. Nie mógł jednak nic dopatrzeć, chociaż miał wzrok bystry i każdy pień drzewa widział najdokładniej zdaleka. Zdjęty ciekawością, a potrochu i obawą, postąpił jeszcze parę kroków i znowu chciał się schylić, ażeby obejrzeć zblizka te dziwne ślady, gdy tenże sam krzyk odezwał się po raz drugi. Teraz jednak był znacznie głośniejszy, zagadkowa istota musiała się przybliżyć. Zauważył też Maurycy, że głos dochodził z góry, jak gdyby psotne jakie dziecko usadowiło się na wierzchołku drzewa

ztamtąd na niego wołało. Podniósł oczy i na wysokiój gałęzi obaczył dziwne i obrzydliwe stworzenie, jakiego nigdy jeszcze nie widział. Zwierzę to było nie większe od zwyczajnego taksa, kosmate i tak skulone w kącie gałęzi, że trudno było dopatrzeć rzeczywistej jego postaci. Niespodziany ten widok, a zwłaszcza szczególny krzyk, byłby zapewne przestraszył niejednego wytrawnego myśliwca, ale nasz Maurycy, zrazu troszkę zaniepokojony, jak sam później się przyznał, po chwili zastanowienia domyślił się że miał przed sobą niewinne zwierzątko, o którem nieraz słyszał, jeżozwierza kanadyjskiego (Erethizon dorsatum). On to poogryzał korę z drzew sosnowych, jest to bowiem ulubiony jego pokarm, on także zostawił na piasku ślady małych, niby dziecinnych stopek.

Młody myśliwy chciał zrazu poczęstować kulką szpetna to stworzenie, które nie myślało wcale uciekać i nie

poruszało się z miejsca, odzywając się raz po raz żałosnym głosem. Ale Maurycy zastanowił się, że ta nędzna zwierzyna nie warta była garstki prochu, a strzał mógł spłoszyć wr pobliżu jakieś inne zwierzę. Wiedział zresztą, bo słyszał to od Lucyana, że jeżozwierza zastanie na tem samem miejscu i za tydzień i nawet za miesiąc, bo zwierzątko to czasem bardzo długo na jednem drzewie przesiaduje. Gdyby więc nie napotkai nigdzie lepszej zwierzyny, miał zawsze czas po niego powrócić.

Poszedł dalej lasem; wkrótce las zaczął się przerzedzać, w miejscu sosen ukazały się inne drzewa, wysmukłe topole i niższe zarośla wierzbiny, wyrastające kępkami, tak, że widok na wszystkie strony daleko był odsłonięty. Maurycy postępował w milczeniu, stąpał ostrożnie i oglądał się na wszystkie strony, z czujnością doświadczonego myśliwca. Wstąpił na mały wzgórek i wsparłszy się o pień drzewa, przypatrywał się całej okolicy. Po jednej stronie widnokręgu ukazywały się wody jeziora, z innych stron wszędzie ciągnęły się lasy, niezbyt gęste, a teraz w zimowej porze ogołocone z liści. Pomiędzy drzewami odsłaniały się gdzieniegdzie łączki, na których już tylko nizkie krzaki wyrastały.

Maurycy, zwracając wzrok w stronę jeziora, spostrzegł wśród wierzbiny gromadkę zwierząt, które widział po raz pierwszy, chociaż poznał odrazu, że to był jakiś gatunek jeleni, gdyż jeden zwierz, najokazalszy, miał na głowie ogromne, rozgałęzione rogi. Postać niezgrabna, wysokie nogi, uszy długie, prawie jak u osła, szyja krótka z grzywką sterczącą, wielka głowa ze zwisła wierzchnią wargą, a nadewszystko rozszerzone rogi, wszystko to zna

ne było Maurycemu z opisów i nie wątpił ani na chwilę, że ma przed sobą łosia amerykańskiego, jednego z największych, ale najmniej zgrabnych jeleni. Zwierz rogaty był to stary samiec, miał przy sobie samicę i dwoje mło dych roczniaków, bardzo podobnych do samicy, gdyż nie miały jeszcze wspaniałych rozgałęzionych rogów. Wszystkie były ciemnobrunatne, ale stary samiec odznaczał się od innych jeszcze ciemniejszą sierścią.

Maurycy był uszczęśliwiony tym widokiem, bo nieraz słyszał o wielkich łosiach północnych, ale ich nigdy nie widział. W kraju, gdzie się urodził, zwierzęta te są nieznane, przebywają wyłącznie w zimnych strefach i tylko w północnej części Stanów Zjednoczonych napotkać je można. Ale dalej na północ zapuszczają się wszędzie, gdzie tylko rosną drzewa, widziano je nawet na wybrzeżach morza Lodowatego. Przyrodnicy nie są pewni, czy gatunek ten różni się w czemkolwiek od europejskiego łosia (Cervus alces). Różnica musi być zatem bardzo niewielka. Tymczasem Amerykanie nazywają także łosiem (elk) innego jelenia, znacznie mniejszego, który ma pospolitą nazwę wapiti (Cervus Canadensis). Wielki łoś północny ma jeszcze jedne nazwę, może najwłaściwszą, nadaną mu przez Indyan, mianowicie muzoa, co znaczy drzewożerny, gdyż zwierzę to żywi się głównie liśćmi i młodemi gałązkami drzew. W rzeczy samej kształt jego ciała zastosowany jest do tego sposobu życia; łoś, tak prawie jak żyrafa, nie może się schylić do ziemi i skubać trawy, chyba, że ją napotka na pochyłości wzgórza. To też łoś zwykle w miejscowościach górzystych szuka paszy i objada wszystkie wzgórki, jakie napotka po drodze. Ale ulubio

nym jego pokarmem są młode pędy drzew, topoli, brzozy, wierzby, zwłaszcza pewnego gatunku klonu (Acer striatum) który z tego powodu zwany jest pospolicie drzewem łosia. Lubi także bardzo lilie wodne i latem nieraz widzieć można, jak zanurzony w jeziorze wyciąga soczyste liście tej rośliny i smacznie je zajada. Łoś w letnich miesiącach z wielkiem upodobaniem przesiaduje w wodzie po kilka godzin; szuka w niej orzeźwienia, bo mu gorąco dokucza, a zarazem uwalnia się od różnych much i drobnych pasorzytnych stworzeń, które go latem obsiadają. W tej porze roku najłatwiej się podejść daje i Indyanie zwykle w łódkach polują na łosie. Zwierzęta te nigdy się nie trzymają liczniejszemi stadami, samiec najczęściej pasie się samotnie, lub w towarzystwie swojej rodziny i taką właśnie zgodną rodzinę miał teraz przed oczyma nasz Maurycy. Zimą, gdy śnieg pokryje ziemię, Indyanie gonią za łosiem na łyżwach i z łatwością go prześcigają, gdyż ociężały zwierz co chwila w śnieg zapada. Nieraz nawet się zdarza, że cała gromadka łosi zagrzęźnie w głębokim śniegu i w żaden sposób wydobyć się nie może. Jest to gratka nie lada dla myśliwych, którzy ostrożnie śnieg odgrzebują, zostawiając po środku miejsce próżne, otoczone wysokim wałem ze śniegu. Zwierzęta, nie mogąc się wydostać z tej jamy, z łatwością pokonać się dają.

Jak powiedzieliśmy wyżej, Maurycy przypatrywał się łosiom z wielkiem upodobaniem; bardzo mu się chciało upolować tę zwierzynę, najpierw go nowość nęciła, a potem i jemu i towarzyszom uprzykrzyły się ryby i tęsknili za smakowitą pieczenia. Wiedział, z jakim zapałem ta świetna zdobycz będzie powitana w obozie. Słyszał od

dawna, że mięso łosia ma smak wyborny, zwłaszcza owa zwisła warga w krainie futer uważana jest za najwykwintniejszy przysmak. A przytem i skóra bardzoby się przydała młodym żeglarzom, jest to wyborny materyał na łyż wy zimowe, których im właśnie brakło. Nie dziw więc, że młody nasz myśliwy drżał ze wzruszenia, spoglądając na tę pyszną zwierzynę.

Znał jednak wszystkie trudności tego przedsięwzięcia, wiedział, że łoś jest nadzwyczaj czujny, zwłaszcza w zimowej porze. Latem łatwiej daleko zbliżyć się do niego, gdyż wtenczas muchy mu tak dokuczają, że broniąc się od tych drobnych nieprzyjaciół, zapomina o silniejszych napastnikach, ale zimą czuwa nieustannie nad własnem bezpieczeństwem. Ma węch wyborny, zarówno jak wzrok i słuch, jest przytem bardzo roztropny. Łoś czuje zdaleka zbliżanie się nieprzyjaciela, szczególnie idąc naprzeciw wiatru, a najmniejszy szelest nie ujdzie jego uwagi. Jest on tak podstępny, że umie nieraz zmylić pogoń, rzucając się nagle w bok, a gdy myśliwy puści się w tę stronę, on cichaczem na dawną drogę powraca.

Maurycy nasłuchał się nieraz o tych podstępach łosia od starych i doświadczonych myśliwych. Zabierał się więc do dzieła z wielką ostrożnością. Najpierw włożył rękę w myśliwski swój worek i znalazł w nim małe puszyste piórko, pozostałe po jakimś ptaku, zatknął je w lufę swej strzelby i podniósłszy ją w górę pilnie się przypatrywał. Po chwili wiatr uniósł piórko, a Maurycy zauwa żył dobrze w którą stronę poleciało. Myśliwi zawsze tym sposobem sprawdzają kierunek wiatru, który dla nich często nie małe ma znaczenie. Maurycy z przyjemnością

spostrzegł, że wiatr mu sprzyjał, wiał bowiem od strony jeziora. Szło tylko o to, żeby się dostać do zarośli nadbrzeżnych, a tam łatwo się było ukryć przed bystrym wzrokiem łosia, bo chociaż na wierzbach już nie wiele liści pozostało, wysokie sitowia gęsto porastały wszędzie brzegi jeziora.

Nie tracąc czasu, bokiem dostał się Maurycy do tych zarośli i skradał się ostrożnie do miejsca, gdzie się pasła rodzina łosi. Musiał czas jakiś posuwać się na czworakach, to znów pełzał po ziemi, jak ogromna jaszczurka, chwilami zatrzymywał się i nasłuchiwał. Z pół godziny musiał cierpliwie przedzierać się przez zarośla, nim mu się udało zbliżyć na odległość strzału od pożądanej zwierzyny. Ale Maurycy był prawdziwym myśliwym i wiedział, że dwie są cnoty, wytrwałość w trudach i cierpliwość, które w życiu myśliwskiem, a nieraz i w innych zawodach, zawsze zasłużoną nagrodę odnoszą. I w rzeczy samej nasz Maurycy był już blizkim celu, bo podniósłszy głowę ujrzał przez zasłonę trzcin i gałęzi, że nie zmylił drogi. W niewielkiem oddaleniu potężny grzbiet łosia i rogi jego olbrzymie wznosiły się ponad nizkiemi krzakami wierzbiny, a pysk ustawicznie poruszał się w zaroślach, gdzie resztki jesiennych liści oskubywał. Mignęła mu też przed oczyma samica i młode, ale zajęty był tylko samcem i oczu z niego nie spuszczał. Gdyby Maurycy miał był więcej doświadczenia, wiedziałby, że mięso samicy lub młodego łosia jest daleko smaczniejsze i wolałby był które z tych trojga zastrzelić. Gdyby miał do czynienia z żubrami, pewnieby tak postąpił. Ale łosie widział pierwszy raz w życiu i bez namysłu postanowił mierzyć do starego samca.

Zresztą, gdyby chciał strzelać do samicy lub do którego z młodych, musiałby się był bliżej jeszcze przysunąć, samiec szedł przodem i teraz stał wprost przed uim; Maurycy wyobrażał sobie, że strzał w sam łeb wymierzony nie zabije go od razu; żubra nie zabiłby z pewnością. Wziął więc na cel miejsce najsłabsze pod łopatką i strzelił. W tejże samej chwili usłyszał głośny tentent kopyt i ujrzał samicę z młodemi, uciekającą pędem w stronę lasu, ale samca z niemi nie było. Musiał więc paść trupem pod wierzbami, rzecz była oczywista.

rozdział XXVII.

Spotkanie z łosiem.

Maurycy wyskoczył z zarośli z nienabitą strzelbą; podobne roztargnienie rzadko mu się zdarzało. W kilku susach dopadł swojej zwierzyny. Zdziwił się jednak niezmiernie, widząc, że łoś nie padł trupem, a nawet nie padł wcale, tylko przyklęknął. Był jednak raniony, Maurycy widział krew ściekającą z pod łopatki. Ujrzał to wszystko w jednem mgnieniu oka; w tejże samej chwili gdy się zbliżył do łosia, ten zerwał się na równe nogi, oczy jego

wściekłością zabłysły, wyglądał jak tygrys rozjuszony, nastawił łeb rogaty i rzucił się gwałtownie na swego wroga. Maurycy skoczył w bok i uniknął uderzenia rogów, ale zwierz pośpieszył za nim, podniósł przednie nogi w górę i zagroził mu kopytami. Młody myśliwy chciał się bronić strzelba i trzymał ją przed sobą, zwierz wyrzucił mu ją z rąk uderzeniem kopyta. Chłopak raz jeszcze w bok skoczył i pedem biegł do poblizkiego drzewa. Łoś puścił się za nim i z całej siły uderzył rogami o pień drzewa, za którem Maurycy się ukrył, a ten przeskakiwał zręcznie, to w prawo, to w lewo, tak, że zawsze pień drzewa oddzielał go od strasznego zwierza, który tłukł zajadle na wszystkie strony rogami i kopytami, rycząc przytem przeraźliwie. Nie mogąc dosięgnąć wroga, rozjuszony łoś mścił się na drzewie i całkiem korę na niem poszarpał i obdarł. Maurycy próbował wdrapać się na drzewo, ale na nieszczęście była to wysoka topola, nie mająca niższych gałęzi, a za gruba, aby można było się spiąć na nia, jak na maszt. Nie mógł więc bronić się inaczej, tylko zasłaniając się pniem i zręcznie unikając napaści strasznego zwierza.

Walka ta trwała z godzinę; łoś kiedyniekiedy odpoczywał i z podwójną wściekłością przyskakiwał na nowo do drzewa, a nie mogąc nic dokazać, miotał się jak szalony, tłukł ziemię kopytami, sapał i ryczał. Rana jego musiała mu sprawiać ból dotkliwy i to go więcej jeszcze rozdrażniło, ale rana ta była lekka, kula zadrasnęła skórę głęboko, nie naruszając kości, nawet więc w ruchach mu nie przeszkadzała. Maurycy zaczynał tracić siły, a zwierz nio ustawał i coraz gwałtowniej nacierał.

Czy odstąpi w końcu i kiedy? inłody myśliwy nie umiał odpowiedzieć na to pytanie i pomimo niepospolitej odwagi, nie wiele miał nadziei, ażeby mógł cało wyjść z tej przygody. Słyszał opowiadania o myśliwych zabitych przez ranione łosie, słyszał o zawziętości tych zwierząt, które nieraz dnie całe spędzają na czatach, byle tylko nienawistnego człowieka zdeptać kopytami. Czyż zdoła dzień cały wytrwać w tak rozpaczliwem położeniu? O, nie, już niezadługo, za chwilę może padnie i złośliwy zwierz z dzikim tryumfem go zgniecie pod nogami. A gdyby go nie zabił na miejscu i ratunek był jeszcze możliwy, czyż towarzysze potrafią go odszukać? Zapewne nie pomyślą o tem przed wieczorem, a gdy pod noc rozpoczną poszukiwania, nie potrafią w ciemnościach na ślad jego natrafić; ba! w dzień nawet nie dopatrzyliby żadnego śladu, bo ziemia była zmarznięta, jak głaz i stopa wędrowca nie pozostawiała na niej znaków. Jeden Marengo mógłby węchem pana odnaleźć. Maurycy zostawił psa w obozie, w Ameryce rzadko kiedy polują z psami. Ale nawet i ta nadzieja była bardzo niepewna; Marengo nawykł do jego nieobecności i nigdy bez pozwolenia mu nie towarzyszył. Wszystkie te myśli trwogą przejmowały młodzieńca. Nie rozpaczał, bo rozpacz przeciwną była jego dzielnej naturze. Przeciwnie, niebezpieczeństwo pobudziło go do działania. Obejrzał się dokoła, szukając środków ratunku. Strzelba jego leżała o sto kroków, gdyby ją miał przy sobie, możeby mu się udało ją nabić, ale jak tu się dostać do niej? Łoś dopędziłby go w jednej chwili, nie mógł więc opuszczać drzewa.

Maurycy spostrzegł jednak, że na równince było więcej drzew, rosnących pojedynczo w niezbyt wielkich odstępach. Przyszło mu więc na myśl, że mógłby przebiegać od jednego do drugiego i tym sposobem dostać się do lasu. W lesie łatwiejby już sobie dał rady. Maurycy biegał doskonale, a wybrawszy tylko sposobną chwilę, mógł prześcignąć łosia na małej przestrzeni. Ale niebezpieczne to były wyścigi, bo gdyby mu się noga powinęła, gdyby się pośliznął — już było po nim, śmierć go czekała niechybna!

Wiedział o tem dobrze, a jednak się nie zawahał, czuł, że nie miał innego ratunku. Szło mu już tylko o to, ażeby wypatrzeć chwilę dogodną. Postanowił użyć podstępu, pozwolić łosiowi zbliżyć się do siebie i wtenczas nagle w bok odskoczyć i biedź w przeciwną stronę. Zwierz musiałby się odwrócić a on zyskałby tym sposobem na czasie.

Tak też się stało; chłopak wytężył wszystkie siły i pędem strzały pobiegł do drugiego drzewa, a łoś zdziwiony, odurzony, po chwili dopiero puścił się za nim i znowu wściekle uderzał rogami i kopytami o pień drzewa, ale Maurycy zręcznie obiegał dokoła i unikał spotkania z groźnym napastnikiem. Ten sam podstęp udał mu się raz drugi, trzeci i czwarty; już młody nasz myśliwiec coraz większćj nabierał otuchy, las był niedaleko, gdy wtem spostrzegł z przestrachem, że mu zabrakło drzew na drodze i przed nim rozciągała się znaczna przestrzeń, na której tylko parę karłowatych krzaków wyrastało. Prześcignąć łosia w takich warunkach było niepodobieństwem i Maurycy musiał zaniechać dalszej ucieczki.

Ale stojąc pod tem ostatniem drzewem, chłopak spostrzegł, że pień jego dość nizko wypuszczał gałęzie, a jedna wyrastała tuż nad jego głową. Mogł więc wdrapać się na to drzewo i odpocząć bezpiecznie, a czuł, że siły nie na długo mu już starczą. Podskoczył, chwycił gałąź oburącz i w jednej chwili siedział już na niej, a odetchnąwszy głęboko, wspiął się na drugą, wyższą i usadowił się wygodnie na drzewie.

Widok ten doprowadził łosia do najwyższej wściekłości. Zaczął się także wspinać na drzewo, uderzając z całej siły kopytami o pień, wyciągając szyję tak, że Maurycy czuł oddech jego tuż przy sobie. Chłopak wyjął machinalnie nóż z kieszeni i trzymał go przed sobą. A wtem nowa myśl przyszła mu do głowy. Wlazł wyżej jeszcze na drzewo i zaczął od pnia odcinać długą i mocną gałąź. Potem poodłamywał wszystkie drobne gałązki, wyrównał ją, ostrugał i dobrze wypróbował, czy była mocna. Na jednym końcu tego kija zatknął swój nóż myśliwski i umocował go rzemykiem, który znalazł w myśliwskiej swej torbie. Miał teraz w ręku broń wyborną, nóż był długi, ostry, nakształt pałasza. Maurycy z każdą bronią umiał sobie dać rady. Spuścił się znowu na niższą gałąź i zaczął wywijać swoją dzidą, ażeby zwabić bliżej łosia. Udało mu się doskonale, zwierz rozdrażniony zaczął coraz gwałtowniej przyskakiwać do drzewa, a gdy stanął dęba i przedniemi kopytami o pień uderzał, Maurycy z całej siły pchnął go nożem w gardło. Krew trysnęła strumieniem, nóż przeciął jedne z najgłówniejszych żył; dziki zwierz zachwiał się na nogach i padł jak kłoda na ziemię. Po

chwili młody myśliwy spostrzegł z nieopisaną radością, że łoś ostatnie tchnienie wyzionął.

Maurycy spuścił się z drzewa, przedewszystkiem pobiegł po strzelbę, nabił ją i dopiero powrócił do łosia. Otworzył ogromny pysk zwierzęcia i włożył mu gruby kij pomiędzy zęby. Potem odwiązał nóż i odciął naprzód zwisła wargę, a potem ozór, włożył tę zdobycz do myśliwskiej torby i zarzucając strzelbę na plecy zabierał się do odwrotu. Ale po chwili, jakby sobie coś przypomniał, zatrzymał się, położył strzelbę na ziemi, wyjął znowu nóż, a zbliżywszy się do zabitego łosia, rozciął mu głęboko skórę przez środek brzucha. Włożył tam rękę i wyciągnął część wnętrzności, wydobył z nich pęcherz i obejrzał się dokoła, szukając czegoś oczyma. Spostrzegł wreszcie wysoką trzcinę, rosnącą w pobliżu. Tego mu właśnie było potrzeba; wybrał grubą łodygę, obciął ją z obu końców, dmuchnął w nią, potem przytwierdził tę rurkę do pęcherza i nadął go powietrzem. Wziął długi i mocny sznurek, umocował go do pęcherza i przy wiązał jeden koniec sznurka do rogów łosia, a drugi do gałązki drzewa. Tym sposobem pęcherz nadęty poruszał się za najlżejszym powiewem wiatru. Ten przyrząd służy do odstraszania wilków, zwierzyna była już teraz zabezpieczona od ich żarłoctwa, a Maurycy mógł powrócić później i z pomocą braci zabrać skórę i mięso. Załatwiwszy się, nasz myśliwy znowu zarzucił broń na plecy i tym razem odszedł prosto do obozu.

Łatwo sobie wyobrazić z jakim zapałem go powitano. Ozór łosia usmażony był niezwłocznie i wybornie wszystkim smakował. Następnie czterej chłopcy wybrali się po resztę mięsa, które zastali w całości, ale gdyby nie

dowcipny pomysł Maurycego, nie wieleby się z niego uchowało, gdyż kilka wychudłych wilków zaglądało zaiskrzonemi oczyma z pośród zarośli. Żaden jednak nie odważył się zbliżyć; rzecz dziwna, drapieżne te zwierzęta, nie mniej roztropne i chytre od lisów, dają się w pole wyprowadzić i odstraszyć taką małą rzeczą, jak pęcherz, wiatrem poruszany.

Zabity łoś olbrzymie miał rozmiary. Wzrostem nie ustępował wielkiemu koniowi, a rogi jego, rozszerzone jak łopaty, musiały ze sześć funtów ważyć. Mięso nie mało także ważyło i młodzi żeglarze dobrze się nadźwigali przez dwa dni, nim je przenieśli do obozu.

rozdział XXVIII.

Obóz zimowy.

Budowa chatki ukończona była ostatecznie pierwszego Września, w sarnę porę, gdyż dnia tego zima na dobre się rozpoczęła. Przez całą noc śnieg ogromny padał; nazajutrz, gdy młodzi żeglarze się przebudzili, ziemia pokryta była grubą warstwą śniegu i lód na jeziorze znikł pod białą powłoką. Trudno jest niezmiernie chodzić po takich

nasypach, nie mając do tego stosownego obuwia i trzeba je było sporządzić.

Łyżwy śniegowe są wynalazkiem Indyan amerykańskich: w strefach podbiegunowych należą one do przyborów niezbędnych, prawie tak samo, jak ciepłe odzienie. Inaczej niepodobna byłoby podróżować pieszo w tych okolicach, gdzie, jak już wspominaliśmy nieraz, śnieg pokrywa często ziemię na kilka stóp grubości i leży zwykle około sześciu miesięcy, czasem ośm i dziewięć. Śnieg ten zamarza niekiedy na powierzchni i wówczas można po nim stąpać, nawet i w zwykłem obuwiu. Najczęściej jednak bywa miękki i grzęzki, tak, że niepodobna się na nim utrzymać. Łyżwy śniegowe służą do uniknienia tych niedogodności; używają ich wszyscy Indyanie, zamieszkujący krainę odnogi hudsońskiej, inaczej bowiem musieliby przez całą zimę siedzieć na jednem miejscu i wyrzec się polowania. Biedni ci ludzie są tak nieprzezorni, że nigdy nie przygotowują sobie zapasów żywności na czas dłuższy, i gdyby nie mogli polować, zginęliby z głodu, co tez się nieraz zdarza. Zycie dzikiego Indyanina jest ustawiczną walką ze zwierzyną, gdyż on nie zna innego pokarmu. Lato jest dla niego żniwem i wtenczas, jak marnotrawca zabija setki bawołów, odcina im tylko ozory, a resztę mięsa zostawia na pastwę wilków; za to zimą tenże sam nieoględny myśliwy niema czasem kawałka mięsa w domu, a rodzina jego zagrożona jest głodem, jeśli którego dnia polowanie mu się nie powiedzie.

Ale powróćmy do śniegowych łyżw. Obaczmy, jak wyglądają i jak się robią. Każdy chłopak, który w porze zimowej zastawiał sidła na ptaszki, urządzał je niezawod

nie ze starej obręczy, pokrytej siatką ze szpagatu lub nici. Wyobraźcież sobie podobną obręcz, nie okrągłą, ale wydłużoną, nakształt łódki, dnem do góry przewróconćj, a w miejscu siatki nicianej, gęstą siatkę z mocnych skórzanych rzemyków, a będziecie wiedzieli, jak wyglądają łyżwy śniegowe indyjskie. Długość ich wynosi około czterech stóp, wysokość po środku dochodzi jednej stopy, po obu stronach zwężają się i przybierają kształt spiczasty. Część górna, którąśmy porównali do podłużnej obręczy, robi się z lekkiego, mocnego drzewa; najstosowniejsze do tego jest drzewo sosny (Pinus Banksiana), gdyż jest niezmiernie lekkie, giętkie i trwałe. Drzewo to bardzo jest cenione przez Indyan, którzy sporządzają z niego najlepsze tyki do namiotów, wręgi do łodzi i różne inne przedmioty. Wyrabiają też z niego wyborne strzały.

Na takiej obręczy układa się po środku dwie poprzeczne przegródki, na których noga się opiera. Potem cały ten szkielet pokrywa się siatką, przedstawiając tylko małe miejsce próżne, obok dwóch przegródek, gdzie przód nogi się stawia, a to dla tego, ażeby twarda siatka nie tamowała swobodnych ruchów palców. Siatka ta robi się zwykle z cienkich rzemyków, czasem z muskułów zwierzęcych, mocno skręconych i wygląda zupełnie, jak siateczka, pokrywająca rakiety, używane do gry w wolanta.

Łyżwy śniegowe przywiązują się po prostu sznurkiem lub rzemykiem do nogi, a na tej obszernej podstawie, która zajmuje zwykle około sześciu stóp kwadratowych, najcięższy człowiek niewiele zaważy na śniegu. Indyanin ślizga się tak zręcznie na tych łyżwach po śniegu, jak i po lodzie. Nie wszystkie plemiona robią je je

duakowo; zależy to od zwyczaju. U Indyan Chippewasów łyżwy są wypukłe z jednej strony, z drugiej prawie równe, zatem odmienne na prawą i na lewą nogę. Najpospolitsze jednak sa jednakowe na obie nogi.

I nasi żeglarze nie mogli się obejść bez śniegowych łyżew, niezwłocznie więc zabrali się do roboty; każdy musiał mieć dla siebie osobne, odrazu więc przysposobili materyał na cztery pary. Norman został mianowany majstrem, znał się bowiem na tem najlepiej; umiał wybrać drewno na obręcze i wiązał siatkę tak zręcznie, jak rodowita Indyanka. Trzej bracia pomagali mu gorliwie; Lucyan krajał skórę łosiową na cieniutkie rzemyczki; Maurycy poszedł, brnąc wśród śniegu i przyniósł drzewo z poblizkiego lasu, gdzie rosły sosny; potem za pomocą Franka porozcinał je stosownie i ususzył w gorącym popiele. Przygotowania trwały dni kilka, wreszcie Norman wykończył łyżwy porządne i mocne dla wszystkich czterech.

Teraz nasi towarzysze zajęli się przysposobieniem żywności. Mięso łosia nie mogło na całą zimę wystarczyć, tem bardziej, że nie było do niego ani chleba, aui żadnej przyprawy. Wszyscy czterej mieli wyborny apetyt; mieszkańcy miast, którzy mają do wyboru różne wymyślne potrawy i napoje, nie potrzebują jeść tyle, co ludzie, żyjący na świeżem powietrzu, a zwłaszcza podróżnicy i żeglarze. Samo mięso bez żadnego dodatku trawi się bardzo prędko i nie może na długo głodu zaspokoić. Zarząd stowarzyszenia handlowego w krainie futer wyznacza ogromne porcye żywności swoim urzędnikom; w innych krajach cała rodzina mogłaby się nasycić tem, co tam jeden człowiek zjada. I tak naprzykład każdy żeglarz otrzy

muje ośm funtów mięsa na dzień! Niejeden, spożywszy to wszystko, narzeka, jeszcze na giód. Cały łoś, a nawet bawół, nie na długo wystarcza przy takim apetycie, zwłaszcza w braku chleba i jarzyn. Podróżnicy nasi musieli zatem jaknajśpieszniej pomyśleć o przygotowaniu dostatecznej ilości wędzonego mięsa, ażeby z głodu nie zginąć, gdy większe mrozy nastaną i niepodobna będzie wychodzić na polowanie. Należało także i odzienie ua zimę przysposobić. Ubiór zwyczajny, na dziś jeszcze dostatecznie ciepły, nie mógł ich zabezpieczyć w czasie wielkich mrozów, jakich spodziewać się było można na wybrzeżach Wielkiego Niewolniczego jeziora. Trzeba było zabić niejednego łosia, nie jedne skórę wygarbować, ażeby mieć porządną garderobę zimową, a i kołdry ze skóry łosiowej bardzoby się przydały.

Po sporządzeniu łyżw, Norman z Maurycym wychodzili co rano na łowy i zwykle wieczorem dopiero powracali. Przynosili najczęściej renifery, gdyż zwierzęta te są bardzo pospolite w tych okolicach, zwłaszcza tak zwane leśne (caribou). Myśliwi nasi zazwyczaj zdejmowali z nich tylko skórę, gdyż mięso amerykańskich reniferów leśnych jest twarde i niesmaczne. Mieli też podostatkiem innej zwierzyny, chociaż zdarzały się i takie dnie nieszczęśliwe, ie powracali z próżnemi rękoma. Ale był dzień jeden, wielki i pamiętny dzień, który wynagrodził wszystkie dawniejsze niepowodzenia. W dniu tym dwaj młodzi myśliwi zabili całą gromadkę łosi, z pięciu sztuk złożoną—jednego starego samca, młodego roczniaka, który nie miał jeszize rozgałęzionych rogów, samicę i dwoje młodych. Maurycy i Norman gonili je przez cały dzień, w końcu udało

im się zapędzić całą gromadkę w głęboką kotlinkę, pełną śniegu, gdzie zwierzęta zagrzęzły i nie mogły się wydobyć. f)nia poprzedniego spadł był deszcz, śnieg stajał w części, potem znów zamarzł z wierzchu i utworzyła się cienka lodowa skorupa, a ta pękając pod stopami łosi, kaleczyła im nogi tak, że ślady krwi zostawiały za sobą. Tak zaskoczone, stadko dało się łatwo pokonać i dwaj myśliwi wystrzelali po kolei wszystkie łosie. Nie mogąc ich zabrać z sobą, pozdejmowali z nich skórę, mięso rozebrali na ćwierci i porozwieszali na wysokich gałęziach, umieszczając obok parę strachów na wilki. Miejsce, gdzie się odbyły te świetne łowy, wyglądało jak pole bitwy. Na drugi dzień czterej towarzysze urządzili na prędce saneczki i przewieźli zwierzynę do obozu. Eozpalono wielkie ognisko przed chatką i przez dni kilka wędzono mięso i osuszano skóry. Gdyby młodzi podróżnicy mogli liczyć na to, że mróz już nie zelży, nie potrzebowaliby mięsa wędzić, bo zmarznięte nigdy się nie psuje. Ale zdarza się czasem, nawet i w tym klimacie, niespodziewana odwilż, a wtenczas dosyć jednego dnia, ażeby mięso zgniło. Tu im nie brakło paliwa, woleli więc nie narażać się na to niebezpieczeństwo.

Teraz mieli już obfitość zapasów na kilka miesięcy; myśliwi mogli odpocząć i tylko kiedyniekiedy wybierali się po świeżą zwierzynę, zawsze smaczniejszą od wędzonego mięsa. Zresztą dla ruchu i rozrywki polowali, jedno i drugie potrzebne jest dla zdrowia; bezczynność w ich położeniu byłaby najzgubniejszą, doprowadziłaby do nudów, a może i choroby. Jużto nudów ustrzedz się całkowicie nie mogli, chociaż je wszelkiemi sposobami odpędzali. By

wały dnie tak zimne, że żaden nie mógł nawet nosa wychylić za drzwi chatki, ażeby go nie odmrozić. Mieli jednak ciepłe ubranie ze skór łosiowych, sporządzone przez Lucyana. W takie dnie musieli siedzieć od rana do wieczora zamknięci szczelnie w małej swojej izdebce i rozłożywszy się na około rozpalonego ogniska, czyścili strzelby, naprawiali sieci, zaszywali odzienie, usiłując czemkolwiek czas zająć. Ale i takie nudne chwile umieli sobie uprzyjemnić. Lucyan posiadał mnóstwo wiadomości naukowych i lubił niezmiernie dzielić się niemi z towarzyszami; Norman miał znowu wiele doświadczenia z życia rzeczywistego, nasłuchał się opowiadań podróżników i zajmującym sposobem je powtarzał. Franek, zawsze wesół i gotów do żartów, nieraz wśród rozmowy wtrącił dowcipne słówko i wszystkich rozśmieszył, a Maurycy szczególnie lubił przysłuchiwać się wszelkim opowiadaniom. Taka dobrana czwórka nie mogła się nigdy nudzić zbytecznie.

Wszystko szło dobrze przez czas jakiś. Minęło dwa miesiące, chłopcy krzepili się, jak mogli, ale jednostajność tego życia strasznie im się przykrzyć zaczęła, a myśl, że jeszcze mieli przed sobą sześć długich miesięcy podobnych, przejmowała ich trwogą i zniechęceniem. Wszyscy tęsknili za jakąkolwiek zmianą. Już nawet polowanie ich nie bawiło, a zwykłe zajęcia nużyły ich i stały się nieznośne. Wszyscy czterej przyzwyczajeni byli do czynnego życia i umieli cenić wartość czasu. Nie mogli więc znieść myśli, że przez czas tak długi żyć muszą w bezczynności i odosobnieniu, nie mając sposobności do żadnej pożytecznej pracy. Franek najwięcej narzekał, ale i trzej starsi nie mogli już wytrwać dłużej.

Dnia pewnego, gdy wszyscy razem się naradzali i ubolewali nad swojem smutnem położeniem, Maurycy wystąpił z zuchwałym pomysłem. Głosował za tem, aby nie odkładając, puścić się w dalszą drogę. Nikt jeszcze

tem nie pomyślał, wniosek Maurycego był prawdziwą niespodzianką. Rozpoczęła się walna narada, Franek całem sercem popierał Maurycego, Lucyan jednak sprzeciwiał się trochę, wskazując trudności przedsięwzięcia. W końcu odwołano się do Normana, wszyscy to rozumieli, że on w tym razie lepszym był sędzią od nich wszystkich.

Norman zgadzał się z Lucyanem co do trudności

niebezpieczeństw, ale sądził, że mogli je przezwyciężyć, zachowując należyte ostrożności. Po namyśle, Norman uważał przedsięwzięcie za możliwe. Może też odstąpił w tym razie od zwykłej przezorności, gdyż życie na puszczy strasznie mu się uprzykrzyło i tęsknił za rodzinną strzechą. Już od dwóch lat blizko wędrował po świecie i gorąco pragnął uściskać ojca i obaczyć dawnych towarzyszy. Ale inna jeszcze myśl, inne uczucie zbudziło się w sercach wszystkich. Wiedzieli, że podróż taka była czynem niezwykłym, bohaterskim prawie i pragnęli dokonać tego czynu. Dla Maurycego zwłaszcza niebezpieczeństwo miało dziwny urok. Stanęło więc na tem. że dnia następnego mieli opuścić obóz i wyruszyć w dalszą drogę.

rozdział XXIX

Podróż po śniegu.

iJdy raz zapadło stanowcze postanowienie, młodzi podróżniey nie wiele czasu stracili ua przygotowania. Mieli już zresztą prawie wszystkie przybory potrzebne do takiej podróży — ubiór stosowny, łyżwy śniegowe, ciepłe rękawice. Dorobili sobie tylko okulary od śniegu z cedrowego drzewa. Sa to małe, cieniutkie deseczki, związane rzemyczkami, które się wkładają, jak zwyczajne okulary. W każdej deseczce jest wązka szparka na oko. Przyrząd ten zabezpiecza wzrok od olśnienia, jakie sprawia widok rażącej białości śniegu. Bez tej ostrożności można łatwo oczy postradać, podróżując w krainach podbiegunowych. Smutne to kalectwo bardzo często się przytrafia pomiędzy Indyanami i Eskimosami, zamieszkującymi te okolice. Promienie światła, odbite od białych kryształów śniegu, zabójczo na wzrok działają. Wiedział o tem Norman i on to pamiętał o okularach na drogę. Młodzi podróżnicy sporządzili sobie lekki namiocik ze zbywających skór i włożyli go na małe saneczki, które miał ciągnąć Marengo, już przedtem do tego ułożony. Pozostawało tylko upakowanie zapasów żywności tak, aby jaknajmniej miejsca zaj,mowały. Mieszkańcy Ameryki północnej mają na to wy

borny sposób, przyrządzają zwykle do podróży tak zwany pcMikan. Wędzone i suszone mięso tłucze się naprzód w moździerzu na proszek, wsypuje w skórzany worek i zalewa gorącym tłuszczem, potrząsając workiem, aby tłuszcz dobrze mięso przejął. Mieszanina ta szybko zamarza na zimnie i wybornie się przechowuje przez czas najdłuższy. Można tym sposobem przyrządzać mięso żubrów, łosiów i wszelką zwierzynę. Pokarm ten nie potrzebuje być gotowany lub pieczony co także nie maią jest dogodnością w okolicach, gdzie często trudno bardzo o drzewo, lub jakiekolwiek paliwo.

Norman był mistrzem w przyrządzaniu pemikanu. Oprócz tłuczonego mięsa i tłustośei, domieszał do niego inną jeszcze przyprawę, nadającą mu smak przewyborny. Tą wykwintną przyprawą były małe jagódki czerwone,

których wspominaliśmy już nieraz, podobne z powierzchowności do borówek, ale daleko słodsze i soczystsz,i Krzew, wydający ten smaczny owoc, rośnie obficie w (AwQt.I ryce północnej, zwłaszcza nad brzegami rzeki,,C!zeQć

Elki. Jagody te rozmaicie są nazywotfi MT.| A.#wytfil świdośliwkami, borówkami, czerwcQffleroiijagpdamv?iJJli. bina, a i botanicy nie mogą się zgodzić na j.esdng.jwt ale najrozmaitsze obmyśląjbjako;! muft Matticgus, amclanchier i inne. AAmm ff#%alftrln*lft te jagódki są wyhflrjttipwtó

wane też są (jnjiwi*

pełniłby.yb ,doaairtow|y w xmfeaq tłiiai wJoh v.lilvxnli»

KeJk i liwhtfL ..Qfló f pt* nmfMMi i wstali {jMtfufto*

dzić jaknajwykwiutniejszy peinikan. Upakowano go w pięć woreczków, każdy ważył około trzydziestu funtów. Jeden włożono na saneczki, razem z namiotem, siekierką i niektóremi innemi przedmiotami. Pozostałe, czterej podróżnicy rozebrali pomiędzy siebie; każdy niósł oprócz tego broń swoje i ciepłą kołdrę na plecach.

Ukończywszy te wszystkie przygotowania, mała gromadka opuściła chatkę, spoglądając z westchnieniem na łódkę, która pod progiem pozostała i z dobrą myślą, z odwagą w sercu, puściła się na niepewne przygody dalekiej i niebezpiecznej podróży.

Młodzieńcy zawczasu ułożyli plan drogi. Długo się nad tem naradzali, nim się w końcu w?szyscy na jedno zgodzili. Lucyan był zdania, ażeby postępować wzdłuż brzegów jeziora i dotrzeć aż do rzeki Makenzie, która teraz musiała być zamarznięta. Później mieli iść wzdłuż koryta tej rzeki, a gdyby im zabrakło żywności, na jej wybrzeżach, łatwiej niz gdzieindziej mogli znaleźć zwierzynę, gdyż tam wszędzie ciągną się rozległe lasy, aż do brzegów morskich. Ezeka ta, płynąca z południa, unosi ciepłe wrody w swojem korycie, a ztąd klimat w tych stronach znacznie jest łagodniejszy.

Rada Lucyana była bardzo roztropna, a jednak Norman innego był zdania. Utrzymywał, że tym sposobem musieliby wiele drogi nałożyć niepotrzebnie, zanimby się dostali do rzeki Makenzie, a trzymając się jej biegu przedłużyliby sobie także podróż w dwójnasób, gdyż rzeka ta płynie w ciągłych zakrętach. Pocóż więc mieli tak krążyć, kiedy mogli dojść do celu prostszą i krótszą daleko drogą, idąc ciągle w kierunku południowozachodnim, aż

do miejsca, gdzie rzeka Makenzie łączy się z innym wielkim strumieniem, płynącym od zachodu, z tak zwaną rzeka Gór.

Zdanie Normana przeważyło; Maurycy i Franek odrazu za niem głosowali, a i Lucyan w końcu ustąpił, ale niezbyt chętnie. Norman nie znał wcale drogi, którą wskazywał. Nieraz wprawdzie podróżował w różnych okolicach krainy futer, ale zawsze wśród lata, w towarzystwie handlarzy lub myśliwych, znał i rzekę Makenzie, gdyż żeglował po niej w najpiękniejszej porze roku. Wiedział tylko tyle, że to była najprostsza droga, ale jak mówi przysłowie, najprostsza nie zawsze bywa najkrótsza. Darmo jednak Lucyan to mądre zdanie powtarzał, drudzy nie chcieli go słuchać. Doświadczenie miało ich przekonać o prawdzie tych słów — doświadczenie na całe życie pamiętne! Ale w tej chwili nie przewidywali przyszłości i wesoło puszczali się na los szczęścia.

W pierwszych dniach podróży nie spotkało ich żadne zdarzenie, zasługujące na wzmiankę. Przebywali około trzydziestu mil na dzień. Trzej bracia oswoili się prędko z łyżwami śniegowemi i suwali po śniegu tak zręcznie, jak i Norman. Marengo ciągnął ochoczo swoje saneczki; ładunek wynosił około sześćdziesięciu funtów, ale dla silnego psa nie było to wcale za wiele. Uprząż jego, z łosiowej skóry zrobiona, była bardzo prosta, bez lejców, bo Marengo obchodził się bez stangreta. Saneczki składały się z kilku lekkich deseczek sosnowych, złączonych poprzecznerai kawałkami drzewa. Ładunek był starannie upakowany i uwiązany do sanek i nie mógł być uszkodzony ani zgubiony w razie wywrócenia. Marengo biegł za

śladem swoich panów, nie było więc obawy, aby wpadł na drzewo, na kamień lub inną jaką przeszkodę. Jeśli spostrzegł zająca, pomykającego po śniegu, Marengo miał tyle roztropności, że nie zrywał się za nim, wiedział, iż ważniejsze w tej chwili spełnia powinności i nie ma czasu uganiać się za zającami. Co wieczór zatrzymywano się na nocleg, uważając, ażeby mieć pod ręką drzewo do rozpalenia ogniska, rozpinano namiocik w miejscu esłonionein od wiatru i przyrządzano gorącą wieczerzę.

Piątego dnia po wyruszeniu w drogę lasy coraz więcej zaczęły się przerzedzać, a pod wieczór nasi podróżnicy napotykali tylko gdzieniegdzie niewielkie drzewa, wyrastające kępkami po drodze. Dnia następnego już tylko nędzne krzaki widzieli od samego rana, a gdy przyszło obóz rozłożyć, nie znaleźli nic do rozpalenia ogniska, oprócz cienkich gałązek karłowatej wierzby. Bo też młodzi podróżnicy wstąpili już na grunta rozległej pustyni, która rozciąga się w północnej części amerykańskiego lądu po obu stronach Wielkiego jeziora Niewolniczego, aż do brzegów Lodowatego morza i zatoki Hudsońskiej. Przestrzeń ta nosi nazwę bardzo właściwą, bo nigdzie może na całej ziemi, nie wyjmując nawet afrykańskiej Sahary, niema tak dzikiej i ogołoconej pustyni. Obie te pustynie są bardzo rozległe, równie trudne do przebycia i równie niebezpieczne dla podróżników, którzy giną częstokroć na jednej i na drugiej, ale z przyczyn odmiennych. Na Saharze zabija pragnienie, na amerykańskiej pustyni głód; wody tam przeciwnie jest wielka obfitość, bo gdyby zabrakło jezior i strumieni, śnieg je zastąpić może. Krajobraz jest ponury i jednostajny, wszędzie ciągną się szeregiem wzgórza,

szare, skaliste, nagie, wszędzie przegląda granit, gneis i inne skały pierwotnych utworów. Żadna roślinność nie zdobi stoków tych wzgórków, tylko mchy i porosty pokrywają głazy, a brzegiem strumieni rosną gdzieniegdzie wierzby, brzozy karłowate (Betula nam) i kosodrzew, także karłowaty lub pełzający po ziemi. Każde pasmo pagórków ma swoje kotlinę, każda kotlina swoje jezioro, ciemne, głębokie, milczące, zimą ukryte pod grubą warstwą lodu i śniegu. Gdzie okiem zajrzeć, wszędzie doliny i wzgórza ubielone są śniegiem. Podróżnik ogląda się dokoła i nigdzie nie dostrzega śladu życia. Słucha i nigdzie nie słyszy żadnego głosu. Świat cały wydaje mu się martwy i owinięty w całun grobowy.

Taki krajobraz przedstawił się naszym podróżnym szóstego dnia po wyruszeniu w drogę. Słyszeli oni nieraz o tej"pustyni, słyszeli przerażające opowiadania o przygodach podróżników, którzy zapuścili się w te dzikie i odludne okolice. Ale rzeczywistość straszniejsza była jeszcze od wszystkich opisów. Żaden nie wyobrażał sobie, ażeby podobna kraina istnieć mogła, aż póki jej na własne oczy nie zobaczył. Zapuszczając się dalej w tę pustynią, całkowicie ogołoconą z roślinności, czuli coraz większy niepokój. Nie wiedzieli nawet, jak daleko się ciągnie przed nimi ta straszna przestrzeń. Mieli wprawdzie obfi tość żywności, dostateczną na miesiąc i więcej; to jedno dodawało im otuchy. A jednak smutne myśli ich nawiedzały. Gdyby napotkali po drodze większe góry lub inne przeszkody, mogło przejść i parę miesięcy, nimby zdołali dostać się do okolic, obfitujących w zwierzynę. A tu codziennie straszniejsze i dziksze pustkowie roztaczało się

przed ich oczyma. Często po samej drodze napotykali przepaściste wąwozy, a ponieważ przekroczyć ich nie mogli, musieli je okrążać, nakładając drogi, i czuli, źe bardzo powoli posuwają się naprzód.

Nie zważając na to, byliby się jakoś wydostali z tej strasznej pustyni, bo umieli dzielnie pokonywać trudy i zimno, ale w tym czasie przytrafiło się zdarzenie, które zmyliło wszystkie ich rachuby i o mało ich o zgubę nie przyprawiło.

rozdział XXX.

Pustynia.

Pustynia nie jest całkowicie pozbawiona zwierzęcego życia. Nawet zimą, gdy wszystko śniegiem jest pokryte i zdawałoby się, że żadna żyjąca istota żywności nigdzie wynaleźć nie potrafi, nawet wtenczas pustynia jest zamieszkała. W najnędzniejszych zakątkach ziemi są stworzenia, które Opatrzność usposobiła do takich warunków życia, jakie tam znaleźć mogą. Są nawet zwierzęta, które tylko w tej dzikićj pustyni przebywają i nie utrzymałyby się w okolicy źyzniejszej i łagodniejszym klimacie. Wszak

źe i z ludźmi dzieje się to samo. Eskimos nie byłby wcale szczęśliwy, gdybyśmy go wywieźli z lodowatej jego ojczyzny, z pośród wiecznych śniegów i zamiast nędznej chatki dali mu wesoły pałacyk pod jasnem włoskiem niebem.

Pomiędzy zwierzętami, które całą zimę spędzają na pustyni, najpierw wymienimy wilki. Czem żyją? niech przyrodnicy na to pytanie odpowiedzą. Prawda, źe drapieżne te zwierzęta pożerają wszystkie żyjące istoty, jakie tylko pochwycić mogą, ale widziano nieraz wilki włóczące się w takich okolicach, gdzie oprócz nich, niema żadnej żyjącej istoty.

Mało jest zwierząt tak rozpowszechnionych na całej kułi ziemskiej, jak wilki. Niema* prawie kraju, gdziebyśmy ich nie napotkali, a w dawniejszych czasach musiały liczniej jeszcze występować. W Ameryce wilki przebywają we wszystkich strefach. Spotykano je wszędzie, począwszy od przylądka Horn, aż do najdalszych północnych wybrzeży. Pospolite są w zwrotnikowych okolicach Meksyku i Ameryki południowej. Włóczą się gromadami po rozległych łąkach stref umiarkowanych, a i w zimnych podbiegunowych krajach peł.io ich na każdym kroku Wspinają się na góry, uganiają po łąkach, kryją się po wąwozach, niema zakątka na całym lądzie amerykańskim, gdzieby tych drapieżnych istot zabrakło. W północnej Ameryce najpospolitsze są dwa gatunki: wilki łąkowe, czyli szczekające, o których mówiliśmy już obszerniej i zwyczajne, czyli wielkie wilki. Przyrodnicy odróżniają pomiędzy niemi kilka odmian, które poznają po wzroście, barwie, a nwet i kształcie. Z obyczajów jednak wszystkie są podobne do siebie i nie wiadomo, czy liczne te odmiany są trwałe, czy

też tylko przypadkowe. Nieraz w jednej gromadce widziano wilki ciemniejsze i jaśniejsze. W okolicach gór Skalistych żyją wilki znacznie mniejsze od pospolitych, które od koloru sierści przezwano ciemnemi.

Gatunek ten, według zdania przyrodników, najwięcej się zbliża do wilków, napotykanych w górach pirenejskich w Europie. Jednak wilki amerykańskie mają krótsze uszy, szerszą głowę i pysk, szersze łapy, silniejsze tez są i większe od europejskich. Futro ich także jest piękniejsze, gęstsze i delikatniejsze, puszysty ogon przypomina lisa. Wilk europejski ma postać bardziej wydłużoną, pysk spiczasty, długie uszy, nogi wysokie i ważkie łapy. Może być jednak, że różnice te wypływają z odmiennych warunków, w których te zwierzęta żyją na obu półkulach. Wilk amerykański ma sierść dłuższą i gęstszą dla tego, że przebywa w chłodniejszych krainach, a łapę rozszerzoną z tego powodu, że prawie ciągle po śniegu biega. Piszący te słowa je_t przekonany, że odmienne miejscowe warunki są jedyną przyczyną tej znacznej różnicy pomiędzy wilkami północnej Ameryki i południowej Europy, nieraz bowiem widział na własne oczy w zwrotnikowych lasach meksykańskich wysmukłe, wysokie wilki, zupełnie do europejskich podobne. Wartoby się przekonać, czy wilki syberyjskie i lapońskie, żyjące w takim samym klimacie, jak północnoamerykańskie, więcej się do nich zbliżają. O ile wiemy, przyrodnicy nie sprawdzili tego dokładnie. Może też który z was, młodzi czytelnicy, będzie miał sposobność w późniejszym wieku rozjaśnić to ciekawe zadanie.

Wszystkie wilki amerykańskie najwięcej się wyróżniają pomiędzy sobą barwą sierści, a ztąd nazywają się: sza

re, białe, brunatne, ciemne, cenikowane i czarne. Widzimy z tego wyliczenia, jaka jest rozmaitość odcieni, a moglibyśmy jeszcze dodać do tego lisy kasztanowate, rudawe, żółtawe i parę innych odmian. Najpospolitszy jednak jest wilk szary, a czarne i białe w niektórych tylko okolicach znajdują się w większej ilości. Niemniej wybitne są różnice wzrostu. Największe wilki amerykańskie dochodzą sześciu stóp długości z ogonem i około trzech stóp wysokości. Ogon zajmuje zwykle prawie trzecią część długości całego ciała.

Co się tyczy obyczajów, wszystkie wilki podobne sa do siebie wszystkie równie drapieżne i dzikie, pożerają bez wyboru każde mniejsze i słabsze od siebie stworzenie. Ezucają się na jelenie, tak samo jak i na lisy; duszą psy, jakkolwiek zwierzęta te blizko są z niemi spokrewnione, zwłaszcza domowy pies Indyanina tak jest czasem do wilka podobny, że można wziąć jednego za drugiego. Ale nie dość na tem, okrutny ten zwierz, przyciśnięty głodem, zjada nawet i własnych współbraci. Chytrością zbliża się do lisa i tchórzostwem także. Lecz głód czyni go zuchwałym, nie raz też i na człowieka się porywa, chociaż rzadko mu się to zdarza. Wilki amerykańskie kryją się w norach podziemnych, tak samo, jak lisy. Samica hoduje zwykle około pięciorga małych, czasem jednak i ośmioro znajdowano w jednej kryjówce.

Przebywając pustynią, podróżnicy nasi nieraz napotykali wilki po drodze, najczęściej szare, ogromne, gdyż w tych stronach przebywają największe. Ukazywały się zwykle w liczbie pięciu lub sześciu i jak się zdawało, biegły ciągle w ślad za nimi, gdyż prawie co wieczór snuły

się około ich obozu. Nie strzelali do nich. bo najpierw nie potrzebowali już futer, a potem musieli oszczędzać amunicyą, której im już nie wiele zostało. Nie zważali więc na wilki i te bezkarnie wyły co noc w pobliżu obozu. Trudno było odgadnąć, z jakich powodów gromadka wilków wlokła się za nimi, tem bardziej, że nigdzie po drodze nie widać było żadnej zwierzyny. Któż wie, może zgłodniałe wilki na nich samych czyhały!

Pewnego wieczora podróżnicy nasi rozłożyli obóz u stóp wzgórza, pod osłoną sterczącej skały. Nigdzie w pobliżu nie znaleźli drzewa do rozpalenia ogniska; z trudnością odgarnęli śnieg na małej przestrzeni, gdzie ustawili swój namiocik i ułożyli posłanie ze skór na zmarzniętej ziemi. Namiocik był niewielki i saneczki z podróżnemi zapasami zwykle musiały u wejścia pozostawać przed namiotem. Marengo spał na sankach, co zdawało się dostatecznem dla zabezpieczenia tych zapasów od wilków lub innych łapczywych zwierząt.

Owego wieczora saneczki ustawiono jak zwykle, po wyprzęźeniu psa, podróżnicy nasi zabierali się do wieczerzy, złożyli więc na sankach wszystkie worki z pemikanem, a jeden rozwiązali zupełnie. Mały strumyczek wypływał ze skały, o paręset kroków od namiotu; Maurycy z Frankiem poszli po wodę. Jeden trzymał w ręku naczynie, a drugi niósł siekierę, którą miał rozbić lód na powierzchni strumienia. Świeży śnieg spadł dnia tego i miękki był jeszcze po wierzchu. Spostrzegli na nim liczne ślady, idące w rozmaitych kierunkach, wyraźnie ślady stóp zwierzęcych. Znaki te na śniegu były tak drobne i nieznaczne, że chłopcy nie zauważyli ich z razu, dopiero przypatrując

się bliżej dopatrzyli wyraźny ślad pięciu malutkich paluszków, uzbrojonych pazurkami; myszy lub inne równie małe stworzenia musiały biegać po śniegu w tem miejscu i gdyby nie to, że ten śnieg był miękki, nigdyby tak delikatne dotknięcie nie pozostawiło na nim znaków.

Chłopcy przystanęli i zaczęli się oglądać dokoła, sądząc, że ujrzą może jakieś czworonożne zwierzątko. Widok odsłaniał się daleko, nigdzie jednak nie ukazało się nic takiego, coby zdradzało obecność istot żyiących.

— Może to był ptaszek i odleciał — rzekł Franek.

— Nie sądzę — odparł Maurycy — to nie jest ślad stopy ptasiej; to jakieś czworonożne zwierzątko, które się pod śniegiem ukryło; tak mi się zdaje przynajmniej.

— Ależ nie widać żadnego otworu w śniegu, któredyżby to stworzenie wlazło?

Ta uwaga Franka podała im myśl poszukania, gdzie się te dziwne ślady kończyły i postępowali ostrożnie za niemi. Pzyszli po chwili do miejsca, gdzie wyglądały z pod śniegu wierzchołki wysokich trzcin zeschłych. Tuż przy nich był mały otwór w śniegu, i ślad niknął przy tym otworze. Zwierzątko musiało więc być ukryte wśród trzcin. Dwaj chłopcy, nie mogąc odgadnąć, coby to być mogło, zawołali Lucyana, a ten im objaśnił, że to był ślad myszek polnych, najmniejszych zwierząt czworonożnych amerykańskich. Cała gromadka myszek musiała biegać po śniegu, łaziły też zapewne i po łodygach trzcin, bo wszystkie ślady tu się kończyły.

Norman znał dobrze te drobne stworzenia, radził towarzyszom, żeby się cichutko zachowali, jeżeli chcieli je zobaczyć, wychodzące z nory. Stanęli więc wszyscy oko

io trzcin, nie poruszając się i nie mówiąc ani słowa. wkrótce ukazała się główka nie większa od ziarna fasoli i ciałko mało co większe, potem ogonek długi, cienki, spiczasty, jak u wszystkich myszy. Maleństwo to pokryte było futerkiem brunatnem na grzbiecie, a żółtawem pod brzuszkiem i bardzo zabawnie wyglądało, uwijając się po śniegu i wykręcając ogonkiem.

Młodzi podróżnicy naradzali się z cicha pomiędzy sobą, jakimby sposobem złapać choć jedne myszkę, gdy Marengo, który dotąd stał także cichutko obok Maurycego, zaszczekał głośno i pomknął, jak strzała, do obozu. Wszyscy pobiegli za nim, nie pojmując, coby to mogło znaczyć, ale wkrótce ze smutkiem się o tem dowiedzieli. Tuż koło namiotów kręciło się kilka ogromnych wilków; rozciągały coś po śniegu i pożerały chciwie, a łatwo się domyśleć, co! Były to worki z pemikanem. Część tych szacownych zapasów leżała poszarpana na śniegu, część była już pochłonięta przez tych żarłoków.

Chłopcy wykrzyknęli z przestrachem i śpieszyli na ratunek. Marengo ich wyprzedził i dzielnie się rzucił na wilki. Byłby może padł ofiarą swojego poświęcenia, gdyby młodzieńcy nie nadbiegli w porę. Widząc ich, wilki rozbiegły się na wszystkie strony, ale niestety! unosiły z sobą worki z pemikanem i pędem strzały uciekały z tą zdobyczą.

— Zginęliśmy! —zawołał Norman żałosnym głosem — przepadła nasza żywność, przepadła!

Tak było w rzeczy samej. Wilki zniknęły wkrótce z oczu naszym podróżnikom, chociaż ci, nie tracąc czasu,

gonili za niemi z bronią w ręku. Ale nio zdołali dogonić zbiegów.

Z wybornego pemikanu pozostały tylko resztki, porozrzucane po śniegu przez drapieżne zwierzęta. Tego wieczora chłopcy położyli się bez żadnego posiłku i dręczeni głodem i niepokojem, przez całą noc prawie oka nie zmrużyli.

rozdział XXXI.

Flaczki skalne.

Nazajutrz podróżnicy nasi wstali bardzo rano, jak tylko się rozwidniać zaczęło. Smutnie wyjrzeli z namiotu na świat boży; musieli się obejść bez śniadania, tak jak wczoraj bez wieczerzy. Wytężali wzrok, wypatrując do koła jakiejkolwiek żyjącej istoty; ale nic nie widzieli, nic — tylko puszczę rozległą, śniegiem ubieloną i sterczące wśród niej gdzieniegdzie szare głazy. Nawet wilków nie było już słychać teraz, drapieżne te potwory, zrabowawszy ich, pognały dalej, szukać nowych zdobyczy.

Położenie naszych podróżników było okropne, chociaż wy, czytelnicy młodzi, nie pojmujecie może, dlaczego.

Ale oni to dobrze rozumieli. Wiedzieli, że w tej dzikiej krainie nie łatwo znajdą jakiekolwiek pożywienie. Niewiele czasu na to było potrzeba, aby się zamorzyli głodem; już teraz czuli, że ich siły opuszczały, bo nic nie jedli od wczorajszego śniadania; wilki przerwały im wieczorny posiłek.

Nie mieli na co liczyć w tem miejscu, zwinęli więc namiot i puścili się w dalszą drogę. Smutna to była pociecha, że nie mieli już żadnych ciężarów do dźwigania. Nieśli tylko na plecach strzelby nabite, chcąc je mieć w pogotowiu na wszelki wypadek, gdyby się jaka zwierzyna nadarzyła. Nie szli już teraz prostą drogą, ale zwracali się w różne strony, gdzie tylko spostrzegli zdaleka jaki krzaczek, wypatrując jakiejkolwiek zwierzyny. Ale przez dzień cały, chociaż nie zatrzymywali się prawie od świtu aż do zachodu słońca, nie dostrzegli nigdzie żadnej żyjącej istoty. Tego wieczora, po raz drugi musieli się położyć bez wieczerzy.

Człowiek może żyć dosyć długo bez pokarmu, śmierć głodowa u jednych wcześniej, u drugich później następuje, ale każdy cierpi najdotkliwiej trzeciego lub czwartego dnia. Potem już tylko słabnie coraz więcej, cierpienia jego nie mogą się powiększyć.

I nasi młodzi podróżnicy dnia trzeciego najdotkliwsze znosili męczarnie. Gryźli kawałki skóry, odcięte od namiotu i odzienia, i to im chwilową ulgę przynosiło, lecz sił nie dodawało wcale. Osłabieni, znużeni, nadaremnie szukali oczyma jakiejkolwiek żywności. Wzrok ich mimowoli zatrzymywał się na poczciwym psie. Marengo nie był wcale tłusty; ciągnąc ciężcie sanki, przy dość nędznćj

strawie, wychudł strasznie w ostatnich czasach, można mu było wszystkie żebra policzyć. Czterej chłopcy, a zwłaszcza Maurycy, przywiązani byli bardzo do niego, ale nióma przywiązania, któregoby głód nie przezwyciężył. Wszyscy wiec chciwie spoglądali na wiernego towarzysza podróży. Marengo był już w podeszłym wieku i mięso jego mało co miększe być musiało od podeszwy, ale przy takim apetycie nie przebiera się w jedzeniu.

Było to około południa; młodzi podróżnicy zerwali się rano z posłania, ale wlekli się powoli i nie daleko odeszli od noclegu; Marengo, niemniej od nich zmęczony, ciągnął jednak wytrwale saneczki. Maurycy widział, że wzrok towarzyszów zwracał się ciągle na psa, a chociaż żaden jeszcze nie wyjawił myśli swych wyraźnie, domyślił się jednak wszystkiego. Pies do niego właściwie należał, chłopcy nie chcieli bez jego pozwolenia rozporządzać życiem biednego zwierzęcia, ale Maurycy rozumiał dobrze wymowne ich spojrzenia. Z boleścią widział, jak wesoły i pusty Franek posmutniał nagle, jak Norman przybrał wyraz ponury, a Lucyan, zawsze wątły i szczupły, teraz jak cień wyglądał z wy bladła twarzą i wpadniętemi oczyma. Maurycy kochał ich serdecznie i nie namyślał się długo. Uczucie to przemogło przywiązanie do wiernego zwierzęcia.

— Musimy go poświęcić — rzekł Maurycy, zatrzymując się nagle i wskazując na psa.

Wszyscy się zatrzymali.

— Zdaje się, że niema innego ratunku — mówił Norman, rozpaczliwie spoglądając dokoła.

Franek potwierdził milczącem skinieniem głowy.

— Posłuchajcie umie — odezwał się Lucyan — ja moge jeszcze parę godzin utrzymać się na nogach — i mówiąc to, Lucyan wyprostował się z wysileniem i odetchnął głęboko. Ale Maurycy widział, co się z nim działo.

— Nie, nie, mój drogi Lucy anie —rzekł — jesteśmy wszyscy wycieńczeni i nie możemy czekać dłużej. Trzeba psa poświęcić.

— A ja mówię — odparł Lucyan — że jeszcze możemy poczekać. Patrzcie — dodał, wyciągając rękę naprzód — czy widzicie te skały, tam daleko, prosto przed nami? Otoż ja taką radę podaję: idźmy cierpliwie aż do tych skał, a jeśli tam nic nie znajdziemy do jedzenia, wówczas...

Lucyan zwrócił się do psa, który wlepił w niego roztropne swoje oczy, i umilkł. Biedne zwierzę patrzało na nich z takim wyrazem, jak gdyby rozumiało tę mowę i nieme , błagalne jego spojrzenie rozrzewniło wszystkich. Przyjęli chętnie radę Lucyana i odważnie pociągnęli dalej.

Po dwugodzinnej, nużącej podróży, doszli nareszcie do skał; przez cały ten czas ani słowa nie przemówili do siebie, tylko bystrym wzrokiem spoglądali na wszystkie strony, szukając ratunku, lecz nadaremnie; wszędzie widzieli tylko przed sobą niezmierzone obszary białego śniegu.

— Poczekajcie — rzekł znowu Lucyan, słabym głosem, próbując się uśmiechnąć — wszak postanowiliśmy dojść do skał; ale niedość na tem, że je z jednej strony obejrzymy, obejdźmy je dokoła, to nam nie wiele czasu zabierze.

Młodzi zoglarze.

Młodzieńcy usłuchali Lucyana i rozeszli się w różne strony, okrążając skały. Zaledwie jednak uszli kilka kroków, gdy głośny okrzyk Normana powstrzymał ich nagle i wszyscy zbiegli się do niego. Nie widać było żadnej żyjącej istoty, a jednak Norman musiał obaczyć coś takiego, co go ucieszyło, bo głos jego wyrażał radość i tryumf.

— Co to jest? — wołali trzej jego towarzysze.

— Flaczki skalne! — odpowiedział.

— Flaczki skalne ?

— Tak — mówił Norman — patrzcie! — wskazywał skałę wystającą nad ich głowami i wspinać się na nia zaczął; wszyscy pośpieszyli za nim. Stanąwszy na skale, dowiedzieli się, co to Norman nazywał flaczkami skalnemi. Ciemne, suche, pomarszczone blaszki, pokrywały prawie całą powierzchnią skały; łatwo było rozpoznać w nich porost. Lucyan od pierwszego wejrzenia zrozumiał radość Normana i oczy jego zabłysły także wesoło. Ale Maurycy z Frankiem czekali wyjaśnienia, nie mogło im się w głowie pomieścić, żeby taki nędzny mech, jak powiadali, mógł się im na co ppzydać. Lucyan wytłómaczył im przedewszystkiem, że to nie był mech, tylko porost, z rodzaju tych szacownych porostów, które stanowią wryborny pokarm dla człowieka. Norman potwierdził słowa Lucyana

i opowiadał towarzyszom, że nietylko Indyanie i Eskimosi, ale myśliwi i podróżnicy biali często, w braku innego pokarmu, żywią się. tym porostem i niejeden tym sposobem na puszczy uchronił się od śmierci głodowej. Naukowa nazwa tej rośliny jest Gyropkora. Nie wszystkie gatunki są równie dobre i smaczne; najlepszy, Gyropkora vellea wyrasta zwykle na skałach zacienionych drzewami, tu

w tej dzikiej okolicy, trudno go było napotkać, ale dla naszych zgłodniałych chłopców w tej chwili każdy pokarm, byle pożywny, był dobrodziejstwem najwyższem.

Najpierw zabrali się gorliwie do zbierania porostu i wkrótce sporą ilość blaszek oderwali od skały, ale następnie trzeba je było przyrządzić i to na nieszczęście nową przedstawiało trudność. Flaczki skalne, jak je Norman nazywał, nie jedzą się surowe, tylko gotowane, a zkąd tu wziąć ognia? Nigdzie w pobliżu nie było drzewa, przez dzień cały nie napotkali w tej pustej okolicy najnędzniejszego krzaczka.

Wielki smutek ogarnął ich znowu; wyborne flaczki na nic im się przydać nie mogły, nie mieli ich przy czem ugotować. A wtem przyszły im na myśl saneczki. Można je było spalić, to prawda, ale czy ten ogień wystarczy na ugotowanie porostu? Lepiej jednak i to, jak nic. Ma* rengo nie gniewałby się pewnie za to, z ochotą nawet rozstałby się z saneczkami. Biedne psisko nie domyślało się, że życie jego przed chwilą wisiało na włosku i że sam miał być ugotowany przy ogniu z tych saneczek.

Łatwiej było poświęcić saneczki, niż wiernego psa i nasi podróżnicy tym razem nie namyślali się długo, wyprzęgli go i zabierali się do porąbania saneczek, gdy usłyszeli głos Maurycego, który oddalił się przed chwilą, a teraz wołał na nich, ażeby się wstrzymali. Przeszedłszy na drugą stronę skalistych wzgórków, Maurycy spostrzegł w pobliżu kępkę wierzbiny, dostateczną na rozpalenie ogniska. Można więc było na ten raz zostawić jeszcze saneczki. Franek pobiegł do pomocy Maurycemu, a Norman z Lucyanem oczyszczali flaczki do gotowania

W* parę chwil poźniej wesoły płomień buchał w zagłębieniu skały, a w rondelku. uwiązanym nad ogniskiem, gotowały się blaszki porostu w rozpuszczonym śniegu, gdyż innej wody nigdzie tu nio było. W przeciągu godziny porost zmiękł i zamienił się w kleistą galaretę; Norman skosztował jej i dodał jeszcze trochę śniegu, gdyż była za gęsta, potem wszyscy zasiedli w koło i zajadali ze smakiem. Jest zapewne wiele wykwintniejszych potraw na świecie od tego klejku, ale żaden z naszych podróżników nie myślał q tem w tej chwili. Spożywszy wszystko co było w rondelku, nabrali trochę sił. Dobry bulion i befsztyk byłby ich lepiej pożywił, co prawda, ale nie było rady, musieli i za to Bogu dziękować.

Norman utrzymywał, że ta galareta wybornie smakuje, jako przyprawa do mięsa; towarzysze jego nie przeczyli temu, ale każdy z nich byłby chętnie spożył w tej chwili mięso i bez tej przyprawy. Indyanie dodają do galarety z porostu ikry rybiej i gotują ją w polewce z ryby.

Podróżnicy nasi postanowili wypocząć dłużej w tem miejscu i rozłożyli namiocik swój u stóp skały. Wieczorem nie rozpalili ogniska, bo nie mieli zbyt wielkiej obfitości drzewa, zcięte gałęzie wierzbowe mogły zaledwie wystarczyć na ugotowanie drugi raz porostu. Eozesłali skóry w namiociku i przytuliwszy się jeden do drugiego, spali spokojnie do rana.

rozdział xxxii.

Zając podbiegunowy i wielka sowa,

Przebudziwszy się nazajutrz o świcie, podróżnicy nasi uczuli znowu głód dotkliwy. Wyszli z namiotu, rozpalili ogień i zabierali się do gotowania porostu, gdy usłyszeli nagle głos dobrze znanego ptaka. Podnieśli oczy i ujrzeli go siedzącego na cyplu skały. Była to kanadyjska sójka (Garridus Ca?iademsis), która się nie odznacza, ani świetnością barwy, ani zgrabną postacią. Ciemnopopielate jej pióra wyglądają jak puszyste futerko, a głos nie wynagradza wcale tej niepozornej powierzchowności. Krzyk kanadyjskiej sójki jest przeraźliwy i nieprzyjemny, częstokroć naśladuje niezręcznie głosy innych ptaków. Ptak ten nie stroni od ludzi, przeciwnie chętnie zbliża się do mieszkań i w każdej osadzie, w każdym posterunku handlowym, można go napotkać. Pomimo to nie jest wcale lubionym, gdyż z wielu względów przypomina pokrewną sobie srokę, wykrada błyszczące przedmioty, lata w ślad za myśliwTym, gdy ten zastawia sidła na kuny i wyciąga z nich przynętę. Sójka jest tak zuchwała, że wciska się nieraz do namiotu podróżnika i chwyta mu z przed nosa jedzenie. Chociaż z upodobaniem przesiaduje w sąsiedztwie człowieka, zapuszcza się także w najdziksze, najbardziej odludne

okolice. Wśród puszczy, gdzie niema żadnej innej żyjącej istoty, widziano ją nieraz na krawędziach dzikich, nagich skał. Widok jej wówczas przyjemny jest dla samotnego podróżnika i nawet głos jej przeraźliwy mile brzmi pośród ponurej ciszy.

Podróżnicy nasi nieraz już przedtem spotykali tego szczególnego ptaka i zawsze go przyjaźnie witali. Teraz ujrzeli go z podwójną radością, chociażw myśli ich niezbyt przyjazne powstały zamiary. Odrazu skazali na śmierć tego pożądanego gościa, Franek podnosił już strzelbę i chciał kurek odciągnąć, gdy Norman w milczeniu powstrzymał jego ramię. Norman nie myślał wcale bronić życia sójki, ale bystre jego oko dojrzało drugą, na poblizkiej skale i postanowił je obie upolować.

Ptaki zbliżały się coraz więcej, jeden usiadł na krawędzi namiotu, drugi krążył po nad wygasłem ogniskiem, potem zaczął skakać po ziemi i zajrzał do rondelka, szukając zapewne pożywienia. Chłopcy stali Cichutko, zatrzymując oddech w sobie, Areszcie Norman i Franek jednocześnie podnieśli strzelby, dwa strzały ozwały się w jednem mgnieniu oka i obie sójki padły trupem. W jednej chwili oskubano je z miękkiego puchu, rozpalono ogień i ugotowano je razem z galaretą. To śniadanie daleko było po silniejsze od wczorajszej wieczerzy.

Na nieszczęście nigdzie nie można było znaleźć więcej porostów. Podróżnicy nasi upakowali starannie wszystko, co pozostało z tego zbioru, a nie mając tu co robić więcej, puścili się w dalszą drogę. Przez dzień cały nie spostrzegli nigdzie żadnej żyjącej istoty, nic zgoła, coby najnedzniejszy pokarm stanowić mogło. W tej strasznej pu

styni nie było ani ryb, ani ptactwa, ani roślin, gdyż nawet porosty nie ukazały się więcej. Wieczorem musieli rozłożyć namiot na płaszczyznie, gdzie nie było ani krzaczka, ani nawet sterczącego głazu.

Nazajutrz czterej młodzieńcy złożyli walną naradę. Głównym jej przedmiotem był znowu Marengo. Szło o to, czy wierny pies miał zaraz paść pod nożem ofiarnym, czy w kilka godzin później. Lucyan stanął po raz drugi w jego obronie. I teraz znowu wskazał wysoki wzgórek na samym krańcu widnokręgu.

— Dojdziemy wprzód do tego wzgórka — rzekł — jeśli tam nic nie znajdziemy do jedzenia, musimy zabić psa.

Wszyscy na to przystali, zwinęli namiot i poszli dalej. Nużąca to była droga, młodzieńcy osłabli strasznie, ledwo nogami suwali, dowlekli się nareszcie do stóp wzgórza, nieNnapotkawszy ani śladu jakiegokolwiek pożywienia.

— Idźmy dalej — mówił Lucyan słabym głosem — idźmy aż na wierzchołek wzgórza.

I zebrawszy ostatki sił, szli pod górę, a Marengo wlókł się za nimi. Pies schylił łeb do ziemi i uszy opuścił, zdawało się, że przeczuwał niebezpieczeństwo, wiszą ce nad jego głową. Młodzieńcy co krok zatrzymywali się, rozgartywali śnieg pod nogami, przetrzęśli każdą szczelinę skały, ale nic nie odkryli, oprócz zimnego śniegu i twardego głazu.

Dotarli nakoniec na sam wierzchołek wzgórza, spojrzeli dokoła wzrokiem ponurym, wszędzie, gdzie okiem zajrzeć, bielały tylko zaspy śniegowe i biała, niezmierzona przestrzeń rozciągała się na wszystkie strony; w powietrzu

panowała cisza grobowa, nigdzie śladu życia; najdrobniejsza istota, mysz polna, nie ukryłaby się przed ich wzrokiem, ale w tej krainie śmierci, oprócz nich i wiernego psa, nie było żadnego żyjącego stworzenia.

Stali nieruchomo na wzgórzu, nogi uginały się pod nimi, czuli, że dalej i kilku kroków przejść nie zdołają; Marengo zatrzymał się także ze swojemi saneczkami i zdawał się oczekiwać spełnienia nieuniknionego wyroku.

— Ty to na siebie wziąć musisz — rzekł Maurycy zmienionym głosem, zwracając się do Normana i ukrywając twarz w dłon;ach. Lucy?n i Franciszek odwrócili się także, wszyscy trzej pogrążeni byli w najsmutniejszych myślach, a łzy mimowoli zamgliły im oczy.

Norman odciągnął kurek, Maurycy drgnął na ten odgłos, ale się nie poruszył, gdy wtem cień jakiś mignął na śniegu przed nimi, cień skrzydeł wielkiego ptaka! Z piersi ich wyrwał się okrzyk, Norman broń opuścił i wszyscy podnieśli oczy w górę. Ujrzeli tam w rzeczy samej ogromnego ptaka; z postaci podobny do orła, ptak ten był biały, jak łabędź. Norman poznał go od pierwszego wejrzenia, po krótkiej szyi i szerokiej głowie, po obszernych skrzydłach śnieżnej białości; była to wielka sowa biała, mieszkanka stref podbiegunowych.

Pojawienie się ptaka zmieniło znów postać rzeczy, Marengo ocalał, a czterej młodzieńcy pilnie śledzili poruszenia sowy.

Sowa biała (Strix nyctea) jest najpiękniejsza i zarazem najokazalsza z całej swojej rodziny, która liczy ze dwanaście gatunków w samej Ameryce północnej. Ptak ten przebywa na dalekiej północy i przez rok cały napot

kać go można w krajach podbiegunowych na obu półkulach. Gnieździ się na pustyni, zarówno jak i w lesistych okolicach. Nieraz tam gdzie drzew niema, sowa siada na ziemi, i tym sposobem ukrywa się najlepiej przed wzrokiem myśliwych, gdyż białe jej pióra niczem się nie różnią od śniegu. Sowa biała wybornie jest zabezpieczona od zimna; pióra ma długie, gęste, puszyste i tak jest cała upierzona, że jej ledwie oczy widać; dziób nawet ma cały w pióra otulony.

Sowy zaliczone są do rzędu nocnych ptaków i w krajach cieplejszych rzadko kiedy można je w dzień obaczyć. Sowy stref północnych różnią się pod tym względem od reszty rodziny; wśród dnia białego wylatują na żer i zwykle w południowych godzinach są najczynniejsze. Inaczej nie mogłyby się utrzymać w okolicach, gdzie dnie trwają całe miesiące. Nowy to dowód, że każda istota żyjąca posiada zdolność zastosowania się do warunków, wśród których przebywać musi.

Liczne gatunki sów zamieszkują kraje zatoki Hudsońskićj; niektóre odlatują na południe w porze zimowej, inne, a pomiędzy niemi i sowa biała, przez całą zimę polują na drobne zwierzątka, które także pozostają na cały rok w tych odludnych krainach.

Podróżnicy nasi śledzili oczyma wielką sowę, krążącą po nad wzgórzem; Franek parę razy podnosił strzelbę, ale ptak za wrysoko latał, aby go strzał mógł dosięgnąć; wreszcie wrzasnął przeraźliwie i po chwili znikł im nagle

Z OCZU

Wrzask ten, podobny nieco do żałosnej skargi, ponure wrażenie wywarł na naszych podróżnych. Długo

jeszcze spoglądali za ptakiem, nie mogąc pojąć, gdzie się mógł ukryć; przyszło im na myśl, że musieli go spłoszyć, gdy weszli na to wzgórze; może siedział blizko, a oni go nie dojrzeli wśród śniegu.

— Ach, jaka szkoda! — zawołał Franek. Gdy tak rozmawiali, rozglądając się pilnie dokoła, spostrzegli nagle inny przedmiot, którego widok najwyższą ich przejął radością. Przedmiot ten znajdował się na temże samem wzgórzu, na pierwszy rzut oka możnaby go było wziąć za kupkę śniegu, gdyby nie para błyszczących oczu i para ciemniejszych uszek. Przypatrując się lepiej, chłopcy obaczyli małe zwierzątko, skulone na śniegu, pokryte całkowicie białem jak śnieg futerkiem. Łatwo je było poznać po składzie ciała, a zwłaszcza po długich wyprostowanych uszach: był to zajączek.

— Cicho — szepnął Norman — siedźcie spokojnie, ja sam się z nim rozprawię.

— Ale czy nie moglibyśmy ci dopomódz? — pytał Maurycy półgłosem.

— Nie, nie — odrzekł ciszej jeszcze Norman — nie ruszajcie się tylko i trzymajcie psa. Może mi się uda podejść zajączka; to niezawodnie sowa wypłoszyła go z nory swoim przeraźliwym wrzaskiem. Przekonany jestem, że go tu przed ohwilą nie było. Jak to szczęśliwie, że słońce wysoko i cień nie pada na ziemię. Niech pies będzie w pogotowiu, ale teraz go dobrze trzymajcie.

To powiedziawszy przyciszonym głosem, Norman postąpił naprzód, trzymając strzelbę wr ręku. Nie szedł jednak prosto do zająca,''ale zaczął go okrążać, zakreślając coraz węższe koła, zbliżając się doń stopniowo i powoli.

Zając patrzał na niego z podełba, nie domyślając się niczego; nie darmo Norman tak się cieszył, że słońce było wysoko, bo gdyby zwierzątko spostrzegło cień poruszający się na śniegu, przelękłoby się niezawodnie, a Iak dało się w pole wyprowadzić i nie pojmowało grożącego niebezpieczeństwa.

Obszedłszy z pięć razy dokoła, Norman stanął nakoniec na odległość strzału naprzeciw zająca. Towarzysze z bijącem sercem śledzili wszystkie jego ruchy, gdyż czuli, że od zręczności Normana zależało, nietylko życie poczciwego psa, ale i ich własne. Norman ostrożnie broń spuścił, wymierzył, położył palec na cynglu, trzej towarzysze oddech powstrzymywali w piersiach, gdy znów niespodzianie cień skrzydeł ukazał się na śniegu, głośny wrzask ozwał się w powietrzu, a zając przestraszony zerwał się nagle i co sił zaczął uciekać. W tejże samej chwili wielka biała sowa poczęła się spuszczać z szybkością strzały, goniąc za nim. Zając pomykał szybko po śniegu, ale nie miał skrzydeł, sowa prędko go dogoniła i już zawisła nad nim, wyciągając potężne swe szpony, gdy nagle dwa wystrzały raz po raz przeszyły powietrze i w tejże samej chwili zając przewrócił się. na śniegu, a sowa zatrzepotała skrzydłami, wrzasnęła przeraźliwie i całym ciężarem padła obok niego. Wszystkie oczy zwróciły się na Franka; stał on ze strzelbą podniesioną, a lekki obłok sinego dymu unosił się nad jego głową. Franek to dokonał tych bohaterskich czynów; dwa razy dał ognia z dubeltówki i dwa trupy na miejscu położył.

Marengo poskoczył, jak szalony i nim zdołano go odwołać, schrupał głowę ptaka w zębach i zaczął biegać

w koło, kręcąc ogonem i okazując taką radość, jak gdyby pojmował, że te dwie ofiary okupiły jego życie.

Nie mniej radośnie biegli młodzi myśliwi po zwierzynę. Zając biały czyli podbiegunowy (Lepus glacialis) zapowiadał wyborne pieczyste. Białe, miękkie jego futerko było zbroczone krwią, ładne oczki żółtawe błyszczały jak żywe. Uwiązano go wraz z sową na saneczkach, Marengo dał sobie chętnie uprząż nałożyć i podróżni nasi podążyli dalej.

Przekonany jestem, że tu gdzieś drzewa muszą być niedaleko — rzekł Norman — bo wiem, że ten zając trzyma się zawsze w pobliżu lasów.

— Masz słuszność — odparł Lucyan — zające podbiegunowe ogryzają wierzby, Chróściny i gałązki różnych krzaków.

Rozmawiając wesoło, doszli do drugiego wzgórza, a gdy je okrążyli, z wielką radością obaczyli po drugiej stronie gromadkę drzew dość okazałych, pomiędzy któremi rozpoznali wierzby, topole, brzozy a nawet sosny białe (Pinus alba). Po chwili, wśród ciszy, panującej dokoła, ozwały się uderzenia siekiery i łoskot padającego drzewa i wnet u stóp wzgórza buchnął płomień i słup dymu wzniósł się w powietrze.

rozdział XXXIII.

Myszbiałonóżka i gronostaj.

Zając był dość duży, ale wygłodzeni nasi podróżni byliby go pożarli odrazu, gdyby chcieli najeść się do syta. Poszli jednak za radą Lucyana i zjedli tylko połowę, z drugiej zaś kuchmistrz obiecał zgotować wyborną zupę zajęczą na wieczerzę. Marengo dostał głowę, łapki i kosteczki. Mięso sowy, niemniej białe, jak jej pióra, schowano na dzień następny; Norman upewniał, że jest bardzo smaczne.

Posiliwszy się, rozłożyli namiot, gdyż miejsce to bardzo było dogodne na nocleg, ale ponieważ mieli jeszcze kilka godzin do wieczora, więc postanowili poszukać zwierzyny w okolicy. W położeniu ich przysposobienie żywności było najważniejszem zadaniem. Sowa mogła starczyć na jedno danie, a potem znowu głód straszliwy groził. Teraz im trochę sił przybyło, należało z lego skorzystać i wszelkich starań dołożyć, aby się zabezpieczyć na przyszłość. Dolina, w której się rozłożyli obozem, wyglądała, jak oaza na tej pustyni i można było się spodziewać, że nie jedna żyjąca istota siedlisko w niej sobie obrała. Jezioro, obecnie zamarznięte, opasane było wieńcem drzew i krzaków, rosnących na wybrzeżach. Jak wspomnieliśmy wyżej, były tam wierzby, topole, sosny białe, karłowate

brzozy, a z niższych krzewów Chróściny i labradorska herbata, to jest bagno amerykańskie (hedum palustrc). Liście tej krzewiny są ulubionym pokarmem zająców podbiegunowych i łatwo było ztąd wnosić, że nie brakło tych zwierzątek w okolicy. Wniosek ten wkrótce stał się pewnością dla naszych podróżników, gdy obaczyli na śniegu wyraźne ślady zajęcy, a i inne ślady widać było w rozmaitych kierunkach, bo dowiedzioną jest rzeczą, że gdzie żyją jedne zwierzęta, tam i inne się znajdą — silniejsze obok słabszych, zawsze bowiem jedne utrzymują się kosztem drugich.

Ciekawy przykład tego prawa przyrody przedstawił się oczom Lucyana, który pozostał na straży w obozie, gdy trzej inni udali się ua łowy. Zerwał on trochę liści bagna i suszył je przy ogniu, chcąc przygotować herbatę i uraczyć towarzyszy tym orzeźwiającym napojem po wieczerzy. Zupa z zająca gotowała się w rondelku, a nasz kuchmistrz z przyjemnością patrzał na ogień, pryskający wesoło; kiedyniekiedy podnosił pokrywę, zaglądając do rondelka i napawając się smakowitym zapachem: to znów potrząsał liście, suszące się w drugim rondelku, odsuniętym od ognia.

Po chwili odwrócił oczy od ogniska i spostrzegł na śniegu coś malutkiego, nie mógł jednak rozpoznać odrazu, co to było. U stóp wzgórza utworzył się wysoki nasyp śniegowy; po tym nasypie wspinało się jakieś drobne stworzenie. Przypatrując mu się uważniej, Lucyan przekonał się, że to była myszka odrębnego gatunku. Nie była szara, ale grzbiet miała kasztanowaty, a brzuszek i łapki śnieżnej białości. Młody podróżnik znał dobrze z opi

sow myszkę białonóżkę (Mus leucoym), najładniejszą z całej swej rodziny.

Gdzieniegdzie z pod śniegu wyglądały wierzchołki krzaczków chróścinowych (Arbutus), a małe zwierzątko przebiegało od jednego do drugiego, szukając zapewne jagód, które przez całą zimę utrzymują się pod śniegiem. Nie zawsze jednak myszka biegła zwyczajnym sposobem, kiedyniekiedy podnosiła się zabawnie na tylnych nóżkach i znaczną przestrzeń przeskakiwała jednym susem. Musiała się przytem opierać silnie na ogonie, przyciśniętym do śniegu. Osobliwsze to zwierzątko zwane jest pospolicie myszą skaczącą. W Ameryce jest kilka gatunków podobnych myszy skaczących, zwinniejszyeb jeszcze od białonóżki.

Lucyan z zajęciem przypatrywał się zręcznym ruchom małego stworzenia, aż póki mu z oczu nie znikło. Nie miał ochoty łapać myszki, bo mu się na nic przydać niemogła. Już nawet zapomniał o niej, gdy zwracając oczy w kierunku przeciwnym, obaczył inne zwierzę na śniegu. To jednak znacznie było większe od myszki. Tułów miało długi, ale nadzwyczaj cienki, krótkie lecz silne nogi, głowę szeroką i wypukłą, ogon mało co krótszy od całego tułowia, puszysty i ostro zakończony, jak u kota. Kształt ten właściwy jest wszystkim łasicom; zwierzątko to należało do tej rodziny; był to słynny gronostaj, którego piękne i kosztowne futerko zdobi płaszcze królewskie. Całkowicie biały, miał tylko sam koniuszek ogona czarną sierścią pokryty, a na grzbiecie parę plamek żółtych. Nie wszystkie jednak gronostaje mają takie plamki. Zwierzątko

to było teraz w zimowym swojem futerku, latem ciemnieje i mało się różni od pospolitej łasicy.

Lucyan stracił był z oczu myszkę; teraz spostrzegł ją znowu skaczącą na śniegowym nasypie, do którego skradał się gronostaj, z głową pochyloną, jakby wietrzył ślad jakiś po śniegu, Lucyan domyślił się, że drapieżne to stworzenie ostrzyło zęby na myszkę. Gronostaj wyglądał zupełnie jak pies, tropiący zwierzynę na polowaniu. Zatrzymywał się kiedyniekiedy, przytykając nos do śniegu i znów biegł dalej, zbliżając się wytrwale do celu.

Młody przyrodnik wiedział, jakie niebezpieczeństwo grozi nieopatrznej myszce, która nie przeczuwając zbliżenia się nieprzyjaciela, ogryzała ze smakiem gałązki Chróściny. Gronostaj (Mustela erminea), jest największym nieprzyjacielem myszki białonóżki (Mus leucopus).

Wkrótce jednak małe zwierzątko spostrzegło zbliżającą się łasicę, ale ta już była tylko o kilka kroków od niego. Przerażona myszka w pierwszym popłochu skryła się w gałązkach chróściny, lecz czując, że nie zdoła oszukać wroga, wyskoczyła po chwili i próbowała ratować się ucieczką. Rozpoczęła się gonitwa; mysz na przemiany to biegła, to podskakiwała, ale nierówna ta walka nie mogła trwać długo. Gronostaj ze zwinnością kota rzucił się na swą ofiarę i pochwycił ją ostrerni pazurami. I nagle dał się słyszeć pisk, potem chrzęst, jakby rozgryzionego orzecha. To była główka biednej myszki, schrupana przez drapieżną łasicę.

rozdział XXXXIV.

Lis podbiegunowy i wilk biały.

Lucyan wstał cichutko i wziął strzelbę do ręki, chcąc ukarać gronostaja za takie okrucieństwo, chociaż nie można było winić zwierzątka za to, że poszło za wrodzonym swoim popędem. Ale nasz chłopak miał w tem jeszcze cel inny; chciał porównać tego gronostaja z innemi, które widział w okolicy jeziora Winnipeg, zdawało mu się bowiem, że tamte znacznie były większe. Jeden zabity przez niego, miał przeszło stopę długości bez ogona. Chciał także się przekonać, czem się gronostaj różni od zwyczajnej łasicy, gdyż ta ostatnia bieleje także na zimę w krajach podbiegunowych, a myśliwi nie umieją jej odróżnić od gronostaja.

Dla wyjaśnienia tych wątpliwości, Lucyan wziął broń do ręki i ostrożnie postąpił naprzód, gdy spostrzegł nie spodzianie inne zwierzę, zbliżające się do nasypu śniegowego. Zwierzę to było także jak śnieg białe, miało długą, puszystą sierść, pysk spiczasty, uszy wyprostowane i wielki, kudłaty ogon. Z kształtu zupełnie było podobne do lisa i w ruchach nawet miało te układność i chytrość, którą się lis odznacza. Nic dziwnego, gdyż to był w rzeczy samej piękny biały lis stref podbiegunowych.

Dotychcaas panowało powszechne mniemanie, iż w Ameryce jest tylko dwa lub trzy gatunki lisów, a i te uważano za odmiany europejskich. Mylne to jest jed dnak wyobrażenie, gdyż w samej Ameryce północnej można naliczyć ze dwanaście odmian. Mamy więc najprzód lisy podbiegunowe; te zamieszkują zimne strefy Północy i bieleją na zimę.

Lis brunatny jest odmianą białego, różni się tylko ciemną, brunatną barwą. Właściwy lis amerykański, czyli płowy, jak go pospolicie nazywają ( Vulpes fulvus) dawniej zaliczany był do jednego gatunku z europejskim. Są jednak pomiędzy niemi znaczne różnice i co jest najdziwniejsze, różnice prawie takież same, jakie zauważono pomiędzy europejskiem! i amerykańskiem]' wilkami. Lis krzyżak, według niektórych przyrodników, jest odmianą lisa płowego. Nazwa jego, pochodzi od dwóch pręg czarnych, krzyżujących się na grzbiecie. Ozy to dla tego odznaczenia, czy też, że jest mniej pospolitym, futro jego większą ma cenę w handlu od zwyczajnych lisów.

Jnny lis, bardzo rzadki, zwany jest srebrzystym. Futro jego należy do najkosztowniejszych w Ameryce i jest prawdziwą osobliwością, a stowarzyszenie handlowe zatoki Hudsona zwykle w ciągu całego roku zaledwie kilka skór srebrzystych lisów dostać może. Wspaniały płaszcz podbity takiem futrem i należący do cesarza rossyjskiego, podziwiany był na wystawie londyńskiej w r. .

Lis szary właściwy jest cieplejszym okolicom, znajduje się przeważnie w umiarkowanej strefie Stanów Zjednoczonych, zapuszcza się jednak i do Kanady. W Stanach Zjednoczonych jest oprócz tego inna odmiana, naj

bardziej do europejskiego lisa zbliżona. Przypuszczają nawet, że rzeczywiście z Europy sprowadzona została przez najdawniejszych osadników.

Zasługuje także na wzmiankę lis łąkowy, najmniejszy ze wszystkich lisów i najzgrabniejszy. Małe to zwierzątko, stosownie do swojej nazwy, zamieszkuje łąki i ukrywa się w podziemnych norach zdala od lasów. Jest niezmiernie lękliwe i zwinne, w biegu prześciga nawet antylopę.

Gdy Lucyan obaczył lisa, zapomniał o gronostaju, cofnął się szybko i przysiadł na ziemi; wielką miał ochotę upolować tę zwierzynę. Wiedział, że mięso podbiegunowego lisa jest jadalne, a w położeniu, w jakiem się młodzi podróżnicy znajdowali obecnie, nie mogli gardzić nawet i mniej wytwornym pokarmem; teraz każda zwierzyna była dla nich pożądana.

Lis także widocznie wybrał się na łowy; biegł pochylony, nosem dotykając śniegu i zakreślając drogę zygzakowatą, wietrzył ślad jakiś, tak zupełnie, jak pies ponter. Natrafił zapewne na trop gronostaja, gdyż zawył radośnie i biegł coraz prędzej; przemknął tuż obok Lucyana, ale ten nie odważył się strzelić, bo nie był pewny, czy go trafi w tak szybkim biegu. Sądził więc, że bezpieczniej będzie poczekać, aż lis rozprawi się z gronostajem i wracać będzie taż samą drogą ze swoją zdobyczą.

Lis pędził ciągle, a gronostaj, zajęty upolowaną myszką, spostrzegł go dopiero, gdy już był tuż przy nim; przerażony, porwał niedojedzony kąsek i stanął na tylnych łapkach, jak małpka lub wiewiórka, przybierając groźną

*

postawę i wyszczerzając zęby. Ale spostrzegł zapewne, ie gniew się na nic nie przyda, gdyż paszcza lisa była już niedaleko, poskoczył więc szybko i podrzucając tylne nogi do góry, wpadł głową naprzód pod śnieg. Ale lis wywinął kitą i także w ślad za nim pod śnieg się wśliznął.

Obaj zapaśnicy zniknęli z oczu Lucyanowi. Przez chwilę tylko śnieg poruszał się w miejscu, gdzie się wcisnęli, potem wszystko się uspokoiło i niktby się nie domyślił obecności żyjących istot, gdyby nie ślady, które pozostawiły na powierzchni śniegu i lekkie zagłębienie tam, gdzie zniknęły. Lucyan zbliżył się ostrożnie i stanął w pobliżu tego otworu ze strzelbą w ręku, czatując na powrót lisa.

Stał tak z pięć minut, gdy ujrzał, że śnieg porusza! się w odległości kilkudziesięciu kroków od tego miejsca. Kawał zmarzniętej zwierzchnioj skorupy podniósł się nagle i ukazała się na powierzchni głowa lisa, a potem cały jego tułów. Trzymał on w zębach nieżywego gronostaja! Lucyan chciał strzelić, ale lis go spostrzegł i umknął z szybkością strzały, unosząc swoje ofiarę. Już znikał w oddaleniu, a młody strzelec nierad, że mu się dobra sposobność wymknęła, chciał powracać jak niepyszny do ogniska, gdy obróciwszy się raz jeszcze, obaczył z podziwieniem, jak lis nagle się zawrócił i umykał w inną stronę! Przypatrując się lepiej, Lucyan domyślił się przyczyny tych dziwnych obrotów. W oddaleniu ukazał się drugi zwierz, z pięć razy większy od lisa i pędził prosto na niego. Był on także biały, jak śnieg, długą i gęstą sierścią obrośnięty, miał wielki ogon kudłaty, krótkie; wy pro

stowane uszy—łatwo go było można poznać, był to wielki biały wilk północny.

Lis go nie spostrzegł zrazu, uchodząc przed innem niebezpieczeństwem, a gdy się w końcu zawrócił, już tylko niewielka przestrzeń dzieliła go od tego strasznego napastnika. Obaj biegli w stronę, gdzie stał Lucyan, przemknęli niedaleko od niego, nie zwracając nań żadnej uwagi, wilk coraz więcej zbliżał się do lisa, już, już. miał go pochwycić. Lucyan liczył na to, że w chwili, gdy się z sobą zetkną, przystaną na chwilę, trzymał więc strzelbę w pogotowiu. Ale wilk miał dobre oczy, musiał więc odgadnąć jego zamiary, a pochwyciwszy lisa zębami, ani na jedno mgnienie oka się nie zatrzymał, tylko sadił dalej po śniegu z tąż samą szybkością, pomimo ciężaru, który unosił ze soba.

Lis wił się w jego paszczy i wyrywał z całej siły, wyjąc żałośnie jak szczenię, lecz ruchy jego co chwila stawały się słabsze, a krzyk coraz cichszy. Wilk trzymał go zębami za grzbiet, tak samo, jak on przed chwilą trzymał gronostaja.

Lucyan nie myślał gonić za wilkiem i zawstydzony, że mu się polowanie nie powiodło, chciał już powracać do ogniska; westchnął, przypominając sobie herbatę, która przez ten czas na węgiel spalić się musiała. Odchodząc, zwrócił się raz jeszcze w stronę, gdzie wilk miał zniknąć na zakręcie skały. Trzymał on zawsze w paszczy lisa, ale ten już się nie ruszał, łapy jego bezwładnie wisiały, włokąc się po śniegu, musiało go już wilczysko na śmierć zagryźć. A wtem stała się rzecz niespodziewana. Wilk raptem przystanął, zachwiał się na nogach i przewrócił się

na śniegu, jakby nieżywy. Padł, nie wypuszczając z zębów swej ofiary i leżał nieporuszony.

Lucyan nie mógł zrozumieć w pierwszej chwili, co mu się stało, lecz spostrzegł obłoczek dymu, unoszący się w powietrzu i usłyszał wystrzał. Potem głowa w czapce futrzanej podniosła się z ziemi i Lucyan poznawszy Maurycego biegł szybko na jego spotkanie.

Obaj zeszli się przy szczątkach drapieżnych zwierząt i dziwny widok przedstawił się ich oczom; Maurycy nie mógł wyjść z podziwienia; Lucyan opowiedział mu cały przebieg walki, która się taką rzezią zakończyła. Najpierw leżał rozciągnięty na śniegu ogromny wilk, powalony celnym strzałem Maurycego i trzymał w paszczy nieżywego lisa. Z zębów lisa zwieszał się wysmukły, jak wąż, trup gronostaja, a ten ostatni doteid nie wypuścił z paszczęki poszarpanych szczątków myszki białonóżki! Wszystkie te stworzenia leżały tu razem, jakby ogniwa straszliwego łańcucha drapieżników! Z nich wszystkich, jedna myszka była niewinną ofiarą; troje innych czyhało zdradliwie na życie słabszych istot i z kolei temuż samemu uległo losowi. Lis pokonał gronostaja i sam pokonany został przez wilka, a ten w końcu padł pod silniejszem ramieniem człowieka. Takie jest powszechne prawo przyrody; wszędzie i zawsze jedne istoty żyją kosztem drugich. Nie powinniśmy też mieć za złe drapieżnym zwierzętom ich okrucieństwa, one spełniają swoje przeznaczenie. Gdy kot rzuca się na drobne ptaszę, czyni toż samo, co człowiek, polujący na zwierzynę, która mu jest potrzebna do podtrzymania życia.

Nie sądźcie, że biały wilk był jedyną zdobyczą Maurycego w dniu dzisiejszym. Strzelba jego niejednokrotnie była w robocie, % myśliwskiej torby wyglądały szpony zakrzywione jakiegoś wielkiego ptaka. W jednej ręce trzymał białego zająca, mieszkańca tych stref lodowatych, na plecach niósł większe zwierzę, dzikiego kota, czyli rysia amerykańskiego (Lynx canadensis). Ptak w torbie, był to orzeł rdzawy (Aquila chrymetoś), jeden z nielicznych ptaków, które znoszą ostre mrozy stref podbiegunowych i nie odlatują do cieplejszych krajów, jak orzeł bosy i rybołów.

Maurycy sam powrócił, gdyż dwaj jego towarzysze udali się każdy w inną stronę, ażeby przetrząść jak największą przestrzeń i jaknajwięcej wyszukać zwierzyny. Norman nadszedł w pięć minut później, dźwigając na pie cach wielkiego jelenia; był to widok wspaniały! Po chwili pojawił się Franek, ogłaszając z daleka swój tryumf głośnemi okrzykami; obładowany był jak wielbłąd, niósł całe pęki wielkich białych ptaków.

Obóz przedstawiał teraz obraz obfitości, jakiej juz dawno w nim nie widziano. Taka rozmaitość zwierzyny przyniosłaby zaszczyt nawet królewskiej spiżarni. Ziemia zasłana była trupami wszelkiego rodzaju, jakby menaźerya nieżywych zwierząt.

Zupa zajęcza była gotowa i Lucyan podał ją zgłodniałym biesiadnikom. Uratował tez trochę lisci aromatycznych i zaparzył herbatę po wieczerzy. Po uczcie cale towarzystwo zasiadło dokoła ogniska i każdy z myśliwych

opowiadał kolejno przygody, które mu się przytrafiły porozstaniu z towarzyszami.

Franek najpierwszy rozpoczął opowiadanie.

rozdział XXXV.

Pardwy i sokół białozór.

— Miałem dziś do czynienia z samemi ptakami — mówił Franek— chociaż doprawdy nio umiem powiedzieć, co to za ptaki udało mi się upolować tak szczęśliwie. Ten jeden, to z pewnością sokół, ale jakiś biały sokół, nigdy jeszcze takiego nie widziałem. Eeszta, to chyba białe kuropatwy, czy przepiórki. Dziwna rzecz, wszystko tu takie białe w tym kraju. Lucyanie, spojrzyj no ty na moję zwierzynę.

— Co do pierwszego, masz zupełną słuszność—odezwał się Lucyan, podnosząc w rękach jednego z ptaków, przyniesionych przez Franka, ptak ten był całkowicie biały, tylko na grzbiecie miał parę centek brunatnych. — Jest to najprawdziwszy w świecie sokół, bo jak już wam kiedyś wspomniałem, inne ptaki, zaliczane do tej samej rodziny, znacznie się jednak od prawdziwych sokołów wyróżniają.

— Zupełnie mi to z głowy wyleciało — rzekł Franek — czemże się one tak dalece różnią?

— Główna różnica jest w składzie dzioba. Prawdziwy sokół ma dziób silniejszy, opatrzony w dolnej części małem wgłębieniem, a w górnej odpowiednim garbkiem. I nozdrza ich są odmienne, największa jednak różnica jest

*

w obyczajach. Jastrząb naprzykład poluje tak samo, jak i sokół, na słabsze ptactwo lub drobne zwierzątka, nie pasie się nigdy padliną i z tego względu zupełnie jest do sokoła podobny. Obaczmyż teraz różnicę. Jastrząb wpada z boku na swoje ofiarę i chwyta ją, lecąc w kierunku poziomym, sokół zaś przeciwmie spuszcza się z góry. prawie prostopadle, gdy zdobycz upatrzy.

— Teraz już wierzę, że to prawTdziwy sokół — mówił Franek — widziałem przecież, jak sobie jegomość poczynał ; zupełnie tak, jak ty powiadasz.

— Jest to najpiękniejszy i najdzielniejszy z całego rodu sokołów — mówił dalej Lucyan — nic dziwnego, żeś go nigdy jeszcze nie napotkał, gdyż ptak ten jest miesz

kańcem północy i nigdy się nie zapuszcza do południowej części Stanów Zjednoczonych, a tem bardziej nigdy go w Luizyanie nie widziano. Żyje także i w Europie północnej, w Grenlandyi, Islandyi, a podróżnicy spotykali go bardzo daleko na północy. Nazwa jego gatunkowa jest białozór, a po łacinie Falco yyrfalco albo Falco islandicus. Indyanie zowią go ptakiem zimowym, dla tego zapewne, że nie odlatuje w porze zimowej, tak jak inne ptaki, ale przez cały rok pozostaje w tych stronach. Myśliwi nadają mu czasem miano sokoła centkowanego, gdyż zwykle ma na grzbiecie takie ciemne eentki,

Młode są prawie brunatne, dopiero po roku lub dwóch dostają plam jaśniejszych, a po kilku latach bieleją coraz więcej, chociaż rzadko napotkać można białozora całkowicie białego.

Tak. tak — mówił dalej młody przyrodnik — to jest prawdziwy sokół białozór, a to mniejsze ptactwo, które ty nazywasz białemi przepiórkami, są zwykłem jego pożywieniem. Zabiłeś więc i prześladowcę i ofiary. Ale to nie są ani kuropatwy, ani przepiórki; ptaki te, więcej zbliżone do cietrzewi, zowią się pardwy (Lagopus).

Mówiąc to Lucyan zaczął się bliżej przyglądać pięknym białym ptakom.

— Oho! — zawołał zdziwiony — widzę tu dwa gatunki odrębne. Czy w jednem miejscu te ptaki napotkałeś?

— Nie — odrzekł Franek —jednego zabiłem razem z sokołem na równince, resztę udało mi się zejść niepostrzeżenie na drzewach; nie widzę jednak pomiędzy niemi żadnej różnicy.

— Ale ja widzę bardzo wyraźną, chociaż na pozór zupełnie jednakowo wyglądają. Jedne i drugie mają dzioby czarne i parę czarnych piórek w ogonie, nogi suto upierzone, ale ta oto pardwa leśna ma dziób większy i mniej spłaszczony, cała też trochę jest większa od tej drugiej pardwy skalnej.

Obyczaje obu gatunków są prawie jednakowe; jedne i drugie żyją w strefach lodowatych, ale pardwa leśna trzyma się w sąsiedztwie drzew i znajdowana jest w okolicach lesistych, podczas gdy pardwa skalna na równinach zwykle przebywa. Widzę z twojego opowiadania, że każdą z nich znalazłeś właśnie w upodobanej miejscowości.

— Masz słuszność — rzekł Franek — oddaliwszy się od obozu, szedłem wprost przed siebie; wkrótce natrafiłem na odsłoniętą równinkę i spostrzegłem sokoła, krążącego w powietrzu. Zatrzymałem się i ukryty za skałą, czatowałem pilnie na niego, chcąc go kulką poczęstować, Wtem spostrzegłem, że ptak zawisnął na chwilę w powietrzu nieruchomo, potem, stuliwszy skrzydła, nagle się spuścił w dół, nakształt strzały. Usłyszałem głośny świergot i cała gromada ty eh przepiórek, czy tez pardw, zerwała się nagle. Były to właśnie te same, któreś ty nazwał skalnemi. Sokół nie schwycił ani jednej, ale ja widziałem, w którą stronę odleciały. Niezbyt daleko usiadły znown wszystkie na ziemi i zaczęły sie pod śnieg zagrzebywać. Każda sobie osobna nore urządziła i cichutko w nia wlazła.

Możecie sobie wyobrazić, jak to zabawnie wyglądało! Cieszyłem się niezmiernie, bo byłem pewny, że je podejść potrafię i posunąłem się ostrożnie do miejsca, gdzie ptaki znikły pod śniegiem. Postanowiłem czekać cierpliwie, aż póki nie wyjdą znowu ze swojej kryjówki. Ale i sokół miał takież same zamiary i krążył wciąż w powietrzu, nieco dalej.

Już chciałem popróbować, czy mi się nie uda pochwycić którego ptaka pod śniegiem, bo sądziłem, że siedzą cichutko tam, gdzie się zagrzebały. Tymczasem spostrzegłem poruszenie w śniegu, w miejscu, ponad którem krążył sokół; drapieżny ptak spuścił się nagle z góry, ale w tejże samej chwili pardwy jedna za drugą zaczęły wyskakiwać ze śniegu i znów odleciały dalej i znikły mi z oczu. Już chciałem ze wstydem odchodzić, ale sokół nie dawał za wygraną, poleciał za pardwami, a ja podążyłem

za nim, chcąc jego przynajmniej upolować. Udało mi się dopędzić go na odległość strzału, lecz w tejże samej chwili drapieżny ptak spuścił się znowu i tą razą spostrzegłem, że podnosząc się z ziemi trzymał w szponach tę oto kureczkę. Nie wiele myśląc dałem ognia i za jednym strzałem sokoła i pardwę trupem położyłem.

Miałem nadzieję, że i resztę rozpierzchłej gromadki dogonię, puściłem się więc w stronę, gdzie mi się zdawało, że ptaki odleciały i natrafiłem na lasek wierzbowy. Przechodząc pomiędzy drzewami, spostrzegłem z daleka na jednem z nich coś białego, jakby bryłki śniegu, zawieszone na gałęziach. Zwróciło to moję uwagę, zwłaszcza, że inne drzewa nie miały podobnej ozdoby, a zbliżając się Zauważyłem, z większem jeszcze zdziwieniem i radością zarazem, że to, co wziąłem za bryłki śniegu, poruszało się, jednem słowem, że to były ptaki, na które tak ostrzyłem zęby. Zakradłem się do nich ostrożnie, wypaliłem z dubeltówki raz po raz drobnym szrótem i oto macie skutek, jak widzicie wcale niezły!

Mówiąc to Franek wskazywał sporą kupkę ptaków, Jeżącą na ziemi. Sokół białozór spoczywał teraz zgodnie ze swoją ofiarą, pardwą skalną i leśneini pardwami, upolowanemi przez Franka.

rozdział XXXVI

Zając, ryś i orzeł rdzawy.

Następnie Maurycy rozpoczął w te słowa opowiadanie swoich przygód:

— Franek miał dziś do czynienia z samemi ptakami ; ja także z ptakiem miałem zajście, i to i jednym z nąj szlachetniejszych, z orłem, krółem skrzydlatej rzeszy! Ale posłuchajcie.

Odszedłszy od obozu, zapuściłem się głąb doliny. W pół godziny natrafiłem na małą równinkę, gdzie rosły kępki wierzb i brzóz karłowatych. Ponieważ słyszałem nieraz od Lucyana, że drzewka te są ulubionym pokarmem amerykańskich białych zająców, które my w Luizyanie nazywamy królikami, zacząłem pilnie upatrywać śladów tych zwierzątek w śniegu i wkrótce na nie natrafiłem. Postepowałem tak przez czas jakiś z głową pochyloną i przekonałem się, że ślad zająca znikał wśród gęstwiny krzaków brzozowych. Stanąłem więc na czatach, trzymając psa przy sobie. Ale zająca widocznie nie było w krzakach, gdyż wcale się nie pokazywał, wyszedłem więc z mego ukrycia, chcąc znowu pilnie obejrzeć kierunek śladów na śniegu. Wtem niespodzianie mignęło mi przed oczyma to osobliwsze stworzenie — i Maurycy wskazał ręką rysia.—

Poznałem w niem odrazu zwierzę z rodzaju kotów, widziałem podobne w Luizyanie, ale znacznie mniejsze. Pamiętasz, Lucjanie, nazywałeś tego kota rysiem kasztanowatym. Byłem o jakie sto kroków od zwierzęcia, które mnie nio spostrzegło, gdyż nie myślało uciekać, tylko tropiło po śniegu ślady zająca, oglądane przed chwilą przezemnie i tyłem do mnie było obrócone. Ja zaś ukryłem się w krzakach. Zrazu chciałem wyskoczyć i wypuścić psa na rysia, ale się powstrzymałem i przypatrywałem mu się tylko uważnie, sądząc, że się może zbliży na odległość strzału. Marengo stał przy mnie cichutko.

Ale śledząc pilnie wszystkie poruszenia rysia, spostrzegłem, że nie postępował prostą drogą, lecz zakreślał szerokie koło na śniegu. Tym sposobem wkrótce powrócił na dawne swoje miejsce i krążył dalej bez ustanku, zakreślając koła coraz węższe, jakby ślimakowate, zmierzając widocznie do środka. Byłem już teraz pewny, że w tym punkcie środkowym musi być coś takiego, co go przyciąga. Patrzałem uważnie, nic jednak tam dojrzeć nie mogłem, oprócz nędznego krzaczka wierzbiny. Widziałem doskonale każdą gałązkę, ale ani na krzaku, ani pod krzakiem nie było żadnej żyjącej istoty. Śnieg leżał dość wysoko przy korzeniach i sądziłem, że jakaś biedna myszka mogła tam siedzieć niepostrzeżona. Nie umiałem sobie inaczej wytłómaczyć dziwacznych poruszeń rysia, byłem przekonany, że tropi jakąś zwierzynę i nie spuszczałem go z oczu. W końcu odkryłem zwierzątko, na które czyhał. Tuż pod krzaczkiem dostrzegłem na śniegu dwie ciemniejsze plamki; byłbym na nie żadnej uwagi nie zwrócił, gdyby nie to, że obie były jednakowe i symetrycznie się na

śniegu rysowały. Wzięłam je zrazu za sterczące gałązki wierzby, przyszło mi jednak na myśl po chwili, że to muszą być uszki jakiegoś zwierzątka, zdało mi się nawet, że się parę razy lekko poruszyły. Wpatrując się coraz lepiej, dojrzałem pod uszkami i małej główki. Była całkowicie biała, tkwił w niej tylko jeden ciemny punkcik; odgadłem, że to oko. Tułowia nie widziałem, gdyż zagrzebany był w śniegu, lecz główka niewątpliwie należała do zająca. Zrazu sądziłem, że to zając podbiegunowy, taki sam jak ten, któregośmy zrana upolowali, ale ślad był cokolwiek odmienny; przypomniałem sobie, że zwyczajny nasz amerykański zajączek bieleje także na zimę w północnych okolicach. Lucyan nazywał zająca tego gatunku bielakiem (Lepus variabilis): byłem pewny, że to on.

Wszystkie te myśli daleko prędzej następowały po sobie w mojej głowie, aniżeli teraz w opowiadaniu. Czas szybko leciał, ryś zakreślał coraz węższe koła, zbliżając się do zajączka, który bez obawy na niego spoglądał. Przypomniałem sobie, że Norman tegoż samego podstępu używał na zająca. Drapieżne zwierzę instynktem wpadło na ten pomysł. Słyszałem już nieraz od myśliwych, że rysie są nadzwyczaj zmyślne. Nieraz naprzykład zalepiają sobie łapy gliną, żeby pies tropu ich nie zwietrzył. Z wielkiem zajęciem czekałem, co dalej będzie i chociaż ryś parę razy przeszedł przedemną na odległość strzału, powstrzymałem się przez ciekawość i pozwoliłem mu do końca doprowadzić te szczególne łowy. Chytry zwierz krążył ciągle, nie przyśpieszając kroku, był już o kilkanaście stóp od zająca, a ten, rzecz dziwna,' spoglądał obojętnie na tego strasznego wroga, zdziwiony raczej niż przestraszony.

Kyś zatrzymał się nareszcie, ściągnął wszystkie cztery nogi pod siebie, wygiął się w łuk, jak kot rozzłoszczony i jednym potężnym skokiem dosięgnął swojej ofiary. Zając wyskoczył ze śniegu jak oparzony, ale nim zdążył dać parę susów w bok, już ryś pochwycił go pazurami. Usłyszałem żałosny jęk zajączka, śnieg rozprysnął się dokoła i zasłonił na chwilę przed oczyma mojemi krwawe widowisko. Jęk przycichł, a gdy śnieg opadł na ziemię ujrzałem rysia siedzącego spokojnie i trzymającego w pazurach nieżywego zająca.

Zacząłem się ostrożnie zakradać, ze strzelbą w ręku, gdy usłyszałem nagle inny wrzask nad swoją głową. W tejże samej chwili ciemny cień ukazał się na śniegu, a podnosząc głowę, obaczyłem wielkiego ptaka, krążącego w powietrzu. Poznałem odrazu, że to był orzeł i z początku wziąłem go za młodego bosego orła, gdyż ptaki te, jak wiadomo, z wiekiem dopiero bieleją. Ale wkrótce spostrzegłem, że był daleko większy; miałem przed sobą niewątpliwie wielkiego złocistego, czyli rdzawego orła gór Skalistych.

Domyśliłem się, że orzeł także na zająca miał ochotę i krzyczał ze złości, gdy ryś sprzątnął mu zdobycz z przed nosa. Wyobrażałem więc sobie, że teraz odleci jaknnjprędzej, ale jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem go spuszczającego się z góry prosto na rysia.

Gdy ryś usłyszał krzyk orła, niespokojnie się poruszył i podniósł głowę do góry. Musiał przewidywać napaść, gdyż wygiął się znowu w łuk, nastroszył sierść, kręcił szybko krótkim ogoneni na wszystkie strony i z błysz

czącemi oczyma, z nastawionemi pazurami, zdawał się wyczekiwać.

Gdy orzeł spuścił się niżej i mogłem już dobrze widzieć nogi jego i szpony, przekonałem się, że to nie był, ani orzeł bosy, ani orzeł Waszyngtona, ani wielki rybołów. Wszystkie te ptaki, jak może zaświadczyć Lucyan, mają nogi nie obrośnięte, a ten cały był suto upierzony do samych pazurów. Widziałem jednak pod osłona piór straszne szpony, któremi uderzył rysia. Musiał go zranić, ale niezbyt silnie, i tylko go rozdrażnił. Kot zaczął mruczeć i parskać, tak prawie jak kotek domowy, ty]ko daleko głośniej i gwałtowniej. Orzeł wzniósł się w powietrze i wnet spuścił się po raz drugi. Ale tą razą ryś nie czekał nań cierpliwie, rzucił się pierwszy na niego i usłyszałem chrzęst głuchy. Musiał go na dobre okaleczyć, bo orzeł nio mógł już podlecieć i walka odtąd toczyła się na ziemi. Ryś gwałtownie nacierał na przeciwnika, parę razy sądziłem, że go już zdusił, lecz ptak podnosił się znowu i wściekle bił skrzydłami, dziobem i pazurami. Przewaga była jednak widocznie po stronie rysia, orzeł już nie napadał, tylko się bronił zawzięcie. I sierść i pióra leciały na wszystkie strony, a chwilami podnosił się obłok miałkiego śniegu i pole walki zasłaniał.

Przez czas jakiś śledziłem oczyma ten bój zawzięty, w końcu przyszło mi na myśl, że teraz dla mnie była właśnie najsposobniejsza chwila, mogłem się zbliżyć niepostrzeżenie, zapaśnicy zanadto byli sobą zajęci, ażeby na mnie zwrócili uwagę. Wysunąłem się więc ostrożnie z krzaków, trzymając przy sobie psa. W mojej strzelbie, jednorurce, miałem tylko jedne kulę, nie mogłem więc zabić

obojga; ponieważ wiedziałem, że mięso rysia jest jadalne, a co do ptaka nie miałem żadnej pewności, więc do rysia wymierzyłem. Orzeł jednakże nie odleciał, miał skrzydło złamane. Ale pomimo to walczył zawzięcie, nim go Marengo zdołał pokonać. Co do rysia, widzicie jak go poczęstował; skórę ma w kilku miejscach podziurawioną i jedno oko wykłute.

Na tem się zakończyło opowiadanie Maurycego, a po chwili milczenia, Norman rozpoczął w te słowa:

rozdział xxxvii.

Ptak przewodnik i renifer.

— Moje polowanie odbyło się bez żadnych nadzwyczajnych przygód. Moge jednak powiedzieć, że i ja także z ptakami miałem do czynienia. Jak widzicie, zabiłem tylko jednego jelenia, ale ciekawym niezmiernie sposobem go wytropiłem. Posłuchajcie.

Odszedłszy ztąd, puściłem się prosto do tego wzgórza — tu Norman wskazał wzgórek podłużny, wznoszący się nad brzegiem jeziora. Z rana wszyscy trzej rozes zł się w różne strony, Maurycy poszedł na prawo, Franek na lewo, a on do tego wzgórka się skierował.

— Nie napotkałem po drodze żadnej żyjącej istoty, ani nawet śladów nie dojrzałem na śniegu, aż póki się nie dostałem na sam wierzchołek wzgórza. Tu widok rozległy odsłaniał się na całą okolicę. Wszędzie przedemną widniały tylko nagie skały, nigdzie ani drzewka, ani krzaczka, trudno było liczyć na obfitość zwierzyny w tej stronie. Nie warto nawet puszczać się dalej, pomyślałem sobie, pójdę lepiej za Frankiem, wzdłuż dolinki; on tam może jakiego szczura wypłoszy z nory, ja go ustrzelę i będzie polowanie, i Miałem już zawracać na lewo, gdy usłyszałem przed sobą gwizd ptaka. Spojrzałem w tę stronę i obaczyłem dziwnego bardzo ptaka, podlatującego w oddaleniujz jednej skały na drugą. Niby sowa, niby jastrząb, nie umiem powiedzieć, do którego z tych ptaków był więcej podobny.

— Bardzo to pojmuję — odezwał się Lucyan — niektóre sowy dzienne w tych północnych strefach bardzo się do jastrzębi zbliżają i postacią i obyczajami. A to ztąd pochodzi, że duie letnie pod kołem biegunowem trwają całe tygodnie i miesiące; ptaki te muszą w dzień polować, tak, jak jastrzębie i dla tego dobroczynna przyroda nadała im postać, która je wielce zbliża do jastrzębi. Nie mają już tych głów rozrzerzonych, tych pierzastych uszów i oczu wklęsłych, któremi się odznaczają sowy prawdziwe. Mała sówka jastrzębata amerykańska, Strix funerea, wygląda zupełnie jak jastrząb.

— Kuzynek Lucyan pewnie te rzeczy daleko lepiej odemnie rozumie — mówił Norman — ja wiem tylko tyle, że ptak napotkany przezemnie jest najosobliwszem w świecie stworzeniem, bo wcale nie pierwszy raz go widziałem.

Nie mówie o jego powierzchowności, w której nic niema nadzwyczajnego. Jest on wielkości gołębia, pióra ma brudnobrunatnej barwy. Zaraz wam powiem, na czem zależy osobliwość. Ptak ten, jak tylko obaczy jaką istotę żyjącą, zaraz się do niej zbliża i pokrzykuje nad nia, a głos ma niezbyt przyjemny, niby kwilenie małego dziecka. Nieraz się zdarza, że napotkawszy gromadkę podróżnych lub myśliwych, szczególny ten ptak leci ponad nimi przez kilka godzin i wrzeszczy nieustannie. Indyanie przezwali go z tego powodu ptakiem przewodnikiem, gdyż często ich przestrzega o zbliżaniu się nieprzyjaciela: nieraz też przeszkadza myśliwym,, płosząc im krzykiem swoim zwierzynę. Sam tego doświadczyłem, polując raz na cietrzewie. Częściej jednak bywa użyteczny, gdyż wskazuje, w której stronie zwierzyna się ukrywa. Indyanie mają dla tego ptaka wielkie poszanowanie, przekonani są, że on im przez życzliwość znać daje, w której stronie pasą się jelenie lub woły piżmowe.

Wyobraźcie sobie, że i dla mnie ptak ten stał się prawdziwym przewodnikiem. Z niespokojnych jego ruchów domyśliłem się, że za skałami musi się coś ukrywać. Któż wie, może jaka pożądana zwierzyna. Zmieniłem więc zamiar i poszedłem dalej tą samą drogą.

Szereg skał, na których ptak mi się ukazał, był w znacznem oddaleniu od wzgórza; doszedłszy tam, musiałem się z trudnością przedzierać pomiędzy skałami. Starałem się ukryć przed ptakiem, ażeby znów z kolei nie wydał mojej obecności tym zwierzętom, na które ostrzyłem zęby. Ale roztropny ptak nie dał się podejść i gdy się zbliżyłem zaczął wrzeszczeć przeraźliwie, latając nad moją

głową. Nie zważałem nato i szedłem żwawo dalej, ale zabłądziłem pośród skał i parę razy wróciłem na toż samo miejsce. Ptak ciągle krzyczał, to mię zniecierpliwiło i ukryłem się w zagłębieniu skały, w nadziei, że straciwszy mię z oczu, powróci do przedmiotu, który go zajmował przed mojem przybyciem. Tak się też stało. W kilka minut, nie mogec mię dostrzedz, dziwny ten ptak odleciał dalej i ujrzałem go krążącego o kilkaset kroków dalej. Nie przestawał krzyczeć, a ja przypatrzywszy się uważnie w której stronie się znajdował, udałem się prosto w tym kierunku. Wyszedłem wkrótce na miejsce odsłonięte i z radością niewypowiedzianą ujrzałem przed sobą wielkie stado jeleni. Były to renifery, gdyż innych jeleni niema na tej pustyni i poznałem, że stado składało się z samych samic, gdyż famcy w tej porze roku zawsze się pasą osobno. Zwierzęta rozgrzebywały śnieg, szukając ulubionego porostu. Na szczęście wiatr wiał od stada ku mnie, inaczej byłyby węchem poczuły moję obecność. Ale widać, że zwierzęta te nigdy jeszcze myśliwych nie widziały, bo nawet gdym się do nich zbliżał, ani myślały uciekać. Spróbowałem podstępu, ażeby je zwabić. Gdybym był miał przy sobie rogi jelenie, poszłoby wszystko jak z płatka, i tak jednak udało mi się wcale nieźle: położyłem się plackiem na ziemi i zacząłem kiwać ponad głową lufą mojej strzelby, naśladując poruszenia rogów jelenich; udawałem przytem ich ryk, umiem to wybornie. Eenifery zaciekawione, zaczęły podchodzić do mnie jeden po drugim i wkrótce kilka stanęło na odległość strzału odemnie. Wówczas przykląkłem co żywo i wymierzyłem; jeden padł, a reszta się rozbiegła. Na tem — rzekł Norman — koń

cza się moje przygody i bohaterskie czyny, chociaż dźwiganie na plecach ogromnego renifera, który z pewnością ze sto funtów waży, mogłoby się także nazwać czynem boha terskim.

Gdy Norman mówić przestał, Lucyan głos zabrał i opowiadał rozmaite szczegóły ciekawe o reniferach amerykańskich, zwanych pospolicie karibu.

Renifery (Cervus tarandus) żyją w północnych strefach Europy, Azyi i Ameryki, odróżniają jednak pomiędzy niemi kilka odmian, a niektórzy przyrodnicy uważają je za odrębne gatunki. Najsłynniejsze sa renifery lapońskie, które sluźą do zaprzęgu, dostarczają mięsa, nabiału, odzienia i mogą być zaliczone do rzędu najpożyteczniejszych zwierząt domowych. W północnej Azyi są renifery znacznie większe, Tunguzi jeżdżą na nich wierzchem. Mieszkańcy Kamczatki utrzymują ogromne stada reniferów, sn tam bogacze, którzy posiadają po kilkanaście tysięcy sztuk tego bydła.

Eenifery amerykańskie różnią się nieco od europejskich i azyatyckich, wielu przyrodników uważa je za oso bny gatunek. Nawet w samej Ameryce odróżnić można co najmniej dwie odmiany reniferów, które się odznaczają pomiędzy sobą wielkością i nawet obyczajami. Jedne nazywają reniferami pustyniowemi, a drugie leśnemL Pierwsze sa niewielkie, samey najokazalsze rzadko kiedy ważą więcej niż sto funtów. Stosownie do swrej nazwy, przebywają głównie na pustyni bezleśnej, chociaż często na zimę chronią się po lasach. Jest to jedyny gatunek jelenia znajdowany na pustyni amerykańskiej i na opuszczonych wybrzeżach i wyspach morza Lodowatego. Dopiero przy

ujściu rzeki Makenzie, gdzie już są większe lasy, i łoś razem z uim się pojawia. Eenifer pustyniowy ma nawyknienia i wrodzone upodobania wybornie zastosowane do smutnych okolic, w których przebywa i nie mógłby pewnie wyżyć w żyzniejszym kraju i łagodniejszym klimacie. Tam znajduje ulubiony swój pokarm, porost, od niego reniferowym nazwany. Gdy krótkie lato nastanie w tej strefie, on się wynosi wyżej jeszcze na północ; ślady jego napotkano wszędzie, gdzie tylko dotarli żeglarze. Zwierzę to przechodzi z jednej wyspy na drugą i z wysp na ląd się dostaje po zamarzniętem morzu Lodowatem.

Renifer leśny jest znacznie większy: samica leśnego renifera dochodzi rozmiarów samca pustyniowego, ale pustyniowe mają znów okazalsze rogi. Renifery leśne przebywają przeważnie na wybrzeżach zatoki Hudsona i w innych lesistych okolicach w południowej części krainy futer. Pustyniowe nie zaglądają tam nigdy. I leśne także wędrują, ale rzecz dziwna, wędrówki ich odbywają się w kierunku południowym, podczas gdy pustyniowe dążą na północ, na wybrzeża morza Lodowatego. Ta szczególna różnica zwyczajów, więcej jeszcze niżeli różnica wzrostu, przemawiać się zdaje za tem, że dwie te odmiany sa dwoma osobnemi gatunkami. Mięso leśnego renifera nie jest za dobry pokarm uważane, tem bardziej, że w okolicach, gdzie się to zwierzę znajduje, jest obok niego mnóstwo innej, smaczniejszej zwierzyny. Przeciwnie renifery pustyniowe są jedyną żywnością wielu plemion indyjskich i Eskimosów. Uboga ta ludność nie mogłaby bez nich wyżyć w tych stronach, a chociaż ich nie przyswoiła tak, jak Lapończycy, jednakże umie zużytkować wszystkie czę

sci ciała tych zwierząt. Z rogów Eskimosi wyrabiają wędki, ostrza dzid, a póki Europejczycy nie wprowadzili żelaza w te strony, robili z nich wszystkie ostre narzędzia. I kości służą do tegoż samego użytku. Ze skór robią odzienia, namioty, pościel. Pokrajane na wązkie paseczki, skóry te zamieniają się w sznury, liny, sieci i mnóstwo innych podobnych przedmiotów. Z tychże samych rzemyków wyplatają także łyżwy śniegowe, bez których nikt w tych strefach obejść się nie może. Cienkie muskuły, używane sa do szycia, zamiast nici. Na szczęście renifery bardzo się rozmnażają i ogromnemi stadami przechadzają się po amerykańskiej pustyni, bo inaczej Indyanie i Eskimosi byliby je oddawna wyniszczyli, gdyż zwierzę to nie odznacza się wcale roztropnością i łatwo daje się do siebie przybliżyć.

Po wysłuchaniu opowiadania Lucyana, Norman do dał do niego ciekawe szczegóły o sposobach polowania na renifery, używanych przez Indyan i Eskimosów. Zastawiają na nie rozmaite sidła, zwabiają je dowcipnemi podstępami, urządzają zasadzki wszelkiego rodzaju; z tych jedna się szczególniej podobała młodym naszym podróżnikom.

— Głęboki dół — mówił Norman — przykrywa się ruchomą bryłą śniegu, która natychmiast zapada, jak tylko zwierzę na niej stanie. Dół ten okłada się z trzech stron wielkiemi bryłami śniegowemi, z jednej tylko strony zostawia się wolne przejście, a przynęta, to jest ulubiony porost, umieszcza się w miejscu, do którego zwierzę dostać się nie może inaczej, tylko przechodząc przez ową ruchomą kładkę. W takiej zasadzce można czasem i kilka jeleni na raz złapać.

Norman znał jeszcze inny rodzaj polowania, używany przez Eskimosów, ale o tym nie chciał opowiadać towarzyszom, gdyż miał zamiar popróbować go wraz z nimi nazajutrz, gdyby im się udało odszukać stado jeleni. Wszyscy się na to zgodzili. Przysposobienie większej ilości zwierzyny było dla nich obecnie najważniejszem zadaniem. To, co w dniu dzisiejszym upolowali, mogło wprawdzie wystarczyć na dni kilka, ale trudno było przewidzieć, ilo tygodni i miesięcy miała potrwać podróż wśród tej dzikiej pustyni. Wprawdzie można było wnosić ze wszystkiego, że lesiste wybrzeża rzeki Makenzie niezbyt ztąd były oddalone, gdyż niektóre z napotkanych tu zwierząt tylko w blizkości lasów przebywają; ale któż mógł zaręczyć, że na brzegach rzeki polowanie pomyślniej się uda? Należało więc z każdej sposobności korzystać i młodzi podróżnicy postanowili wytropić koniecznie stado reniferów, choćby to miało opóźnić ich podróż o parę dni.

rozdział XXXVIII.

Potyczka z wilkami:

Dnia następnego młodzi podróżnicy wstali równo ze świtem; nie było to jednak bardzo wcześnie, dnie trwały za

ledwie kilka godzin, gdyż znajdowali się obecnie o parę stopni tylko poniżej koła biegunowego, a zima zbliżała się do połowy. Musieli więc cały krótki dzień poświęcić na zamierzone polowanie, ażeby mieć czas wytropić stado jeleni. Lucyan miał pozostać w obozie i czuwać nad zwierzyną, zabitą dnia poprzedniego. Można ją było wprawdzie porozwieszać na drzewach, dla zabezpieczenia od żarłoctwa wilków i lisów, ale rysie i rosomaki łażą doskonale po drzewach, dla nich więc ta ostrożność na nicby się nie przydała. Eosomaki wprawdzie nie pokazały się dotąd, niewątpliwie jednak musiały tu gdzieś przebywać, gdyż drapieżne to zwierzę znajdowane jest na całej przestrzeni krainy futer, gdzie tylko są jakiekolwiek żyjące istoty, które mogą mu służyć za pokarm.

Orły, jastrzębie, sowy, nie pozostawiłyby długo zwierzyny na drzewach. Franek podał myśl, żeby ją zakopać pod śniegiem, ale Norman upewniał, że lisy podbiegunowe zwęszą ją niezawodnie i odgrzebią bardzo prędko. Więc Franek chciał znów przycisnąć ją ciężkiemi kamieniami, ale i na to Norman pokręcił głową, mówiąc, że rosomak najcięższy głaz potrafi odwalić, gdyż zwierz ten ma przednie łapy nadzwyczaj silne. Oprócz tych wszystkich zwierząt, mógł jeszcze nadciągnąć i niedźwiedź: na pustyni żyje osobny gatunek, różniący się zarówno od czarnego, jak i od szarego niedźwiedzia. Taki gość prędkoby sobie dał rady z kamieniami. Wypadło zatem z narady, że jeden musiał koniecznie pozostać w obozie, a Lucyan, który nie był zbyt zapalonym myśliwym, dobrowolnie się na to zgodził.

Przygotowania nie długo trwały i trzej myśliwi wyruszyli z obozu. Nie poszli jednak prostą drogą do miejsca, gdzie Norman widział stado dnia poprzedniego, ale obeszli wzgórze dokoła, idąc w tem za radą Normana, który wielką uwagę zwracał na kierunek wiatru. Wiedział on, że renifer postępuje zawsze naprzeciwko wiatru i spodziewał się, że natrafi na stado, trzymając się tego kierunku.

Tymczasem Lucyan nie próżnował wcale na swojem stanowisku w obozie. Zajął się przyrządzaniem mięsa zabitych zwierząt, ażeby jak najmniej miejsca zabierało w po droży. Zdejmował z niego skórę i krajał na kawałki. Solenie lub wędzenie nie było teraz potrzebne, bo mięso zamarzło, jak kamień i można je było tak pozostawić na całą zimę. Lucyan zdjął także skórę z wilka, ale mięsa nie myślał zabierać, chociaż parę dni temu zgłodniali podróżnicy i takinł pokarmem byliby nie pogardzili. Nie tylko dzicy Indyanie, ale i handlarze futer, wędrując w tych okolicach, nieraz muszą głód zaspakajać wilczą pieczenia. Nasz kuchmistrz odrzucił także szczątki gronostaja i małej myszki. Co się tyczy lisa i rysia, mięso tych drapieżnych zwierząt jest jadalne i ma być nawet bardzo smaczne, białe i kruche, może dla tego, że obaj żywią się głównie zającami. Ptaki wszystkie oskubywał starannie, nie wyłączając orła, białozora i sow'y. Lucyan wiedział dobrze, że z pomiędzy drapieżnych ptaków, tylko te, co się rybą żywią, jak np. orzeł bosy lub rybołów, mają mięso niesmaczne i cuchnące, ale tu na takiego ptaka nie mogli natrafić w tej porze roku, gdy wszystkie wody

były zamarznięte. Dla tego to właśnie rybołów i inne ptactwo podobne odlatuje na zimę do cieplejszych krajów.

Lucyan nie znudził się jednak w obozie przy tych spokojnych zajęciach, nie zabrakło mu bowiem rozlicznych przygód. Gdy siedział pod namiotem, oskubując pardwę, spostrzegł cień, przesuwający się po śniegu. Podniósł oczy i obaczył ogromnego ptaka, krążącego w powietrzu. Po krótkiej szyi i ogromnej głowie, przyrodnik nasz poznał odrazu, że to był ptak z rodzaju sów; ale Lucyan nigdy jeszcze tak wielkiej sowy nie widział, poznał też w niej największą z sów amerykańskich, sowę popielatą (Strix cinered). Ptak siadał kiedyniekiedy na drzewie lub na cyplu skały, zbliżając się coraz więcej do obozu i spoglądając na Lucyana; widocznie wielką miał ochotę wyręczyć go w przyjemnem zajęciu. Gdy jednak brał strzelbę do ręki, przebiegła sowa zaraz się zrywała i odlatywała dalej. Drażniło to Lucyana, bo on w celach czysto naukowych chciałby był zastrzelić sowTę i przypatrzeć jej się bliżej. Ona jednak postanowiła go tej przyjemności pozbawić.

W końcu Lucyan znalazł jednak na nią sposób. Wziął jedne pardw:ę i położył ją na śniegu w stosownem oddaleniu. Sowa, na widok tego smacznego kąska, zapomniała o wszystkiem, opuściła ją zwykła roztropność, przysunęła się chciwie do pardwy, porwała ją w swoje szpony i już miała odlecieć, gdy kulka Lucyana położyła ją trupem na śniegu. #

Młody przyrodnik z tryumfem zabrał swoje zdobycz do obozu i obejrzał ją okiem znawcy. Sowa miała dwie stopy długości od dzioba do końca ogona, a skrzydła jej wyciągnięte dochodziły pięciu stóp. Pióra jej były cie

nmobrunate, biało centkowane, dziób i oczy żółte. Podobnie, jak wszystkie ptaki, zimujące w podbiegunowych krajach, sowa opierzona była po same pazury. Lucyan przypomniał sobie z opisów, że ptaki tego rodzaju trzymają się lasów i nie zapuszczają się daleko na pustynią, zwłaszcza w zimowej porze. Wyprowadził ztąd wniosek, wielce pocieszający, że niedaleko od miejsca, gdzie się znajdowali, musiały być już większe lasy. Potwierdzała ten domysł obecność tylu innych zwierząt, zabitych dnia poprzedniego.

Zaledwie się zakończyła przygoda z sową, gdy nowy widok, daleko dziwniejszy, przedstawił się oczom Lucyana. Skalisty wzgórek wznosił się po drugiej stronie jeziora, nad którem obóz naszych podróżników był rozłożony. Z obozu widać było doskonale całą pocłyłość tego wzgórza, stykającą się z brzegiem jeziora, całkowicie śniegiem ubieloną i zewsząd odkrytą, gdyż ani drzewa ani krzaki jej nie osłaniały.

Lucyan rozpali! ognisko i siedział przy niem spokojnie, gdy nagle usłyszał osobliwsze odgłosy, jakby wycie psów oddalone i młodzieniec sądził zrazu, że to Marengo goni stado jeleni. Lecz przysłuchując się uważniej, przekonał się, że to były głosy licznych zwierząt i wkrótce rozpoznał wycie wilków. W rzeczy samej były to wilki. Po chwili renifer ukazał się na wiezzchołku wzgórza i w całym pędzie zbiegł % pochyłości, zmierzając ku jezioru. Za nim pędziło ze dwanaście wilków, wyjąc przeraźliwie. Lucyan widział je wybornie; ąiektóre były szare, inne biało centkowane, inne całkowicie białe, a wszystkie ogromne, prawie tak wielkie, jak renifer, gdyż w tej okolicy, w bliz

Renifer i wilki.

kości Wielkiego Niewolniczego jeziora, wilki największych dochodzą rozmiarów.

Renifer pomykał, jak strzała, po pochyłości wzgórza, może w tej ciemnej tafli lodowej upatrywał powierzchnią wody, i w tym żywiole chciał szukać ratunku przeciw napastnikom. Renifer pływa doskonale. Każdy jeleń chroni się zwykle do wody przed pogonią. Lucyan patrzał wzrokiem wytężonym, jak renifer przyśpieszał biegu, zbliżając się do jeziora, a wilki jednocześnie zdawały się ustawać, czując, że w wodzie nio dadzą mu rady. Trudno jednak odgadnąć myśli tych zwierząt, nie wiele zresztą miały czasu na to; od chwili ukazania się renifera na szczycie wzgórza, upłynęło zaledwie parę sekund, gdy już był na brzegu jeziora; nie zatrzymując się ani na chwilę, pędził dalej, może się spodziewał, że woda pluśnie pod nim, ale kopyta jego uderzyły o twardy lód, nie zważając na to, szybko biegłjdalej, jakby na łyżwach się ślizgał. Nie długo jednak mógł się utrzymać na lodzie, zaczął się potykać, parę razy padł na kolana. Wilki spostrzegły to i wyły coraz głośniej, jakby zawczasu ogłaszały zwycięztwo. Ostre pazury ułatwiały im pogoń po ślizgawicy i jeden z nich, wyprzedzając gromadę, przyskoczył do renifera i wpił się zębami w bok jego. Szybko zakończyła się teraz nierówna walka; renifer zachwiał się na nogach i runął na lód, gromada wilków go obskoczyła i zaczęła się straszliwa uczta.

Renifer padł po samym środku jeziora. Jak tylko pogoń przeszła na lód, Lucyan pochwycił strzelbę i wbiegł także na jezioro, chcąc uprzedzić wilki i schwycić dla siebie tę pożądaną zwierzynę; sądził, że wystrzałem odpędzi

żarłoczną zgraję. Ale wilki w jednej chwili rozszarpały renifera w kawałki i groźnie spoglądały na młodego strzelca, nie okazując najmniejszej obawy. Lucyan spostrzegł, że z renifera nic już uratować nie zdoła, a sam moźe się na niebezpieczeństwo narazić. Na wszelki wypadek wymierzył i strzelił. Jeden wilk padł na lodzie i nie wstał więcej, ale reszta, ku wielkiemu zdziwieniu Lucyana, zamiast uciekać, przyskoczyła do zabitego i zaczęła go rozdzierać i pożerać łapczywie, tak samo, jak przed chwilą czyniła z reniferem!

Widok ten przeraził Lucyana, a cóż dopiero, gdy kilka wilków rzuciło ucztę i biegło prosto na niego. Położenie było groźne. Młodzieniec zaszedł z łatwością na środek jeziora, ale po ślizkim lodzie nie łatwo było uciekać. Wilki dopędziłyby go niezawodnie w jednej chwili, a czuł, że zgubiłby się od razu, gdyby tylko przestrach okazał.

Przez chwilę stał w niepewności; zaczął machinalnie nabijać strzelbę, ale palce jego były zupełnie zdrętwiałe od zimna i nie mógł pośpieszyć. Nakoniec nabił strzelbę, postanowił jednak zachować strzał na najgorszy wypadek, a teraz próbować odwrotu. Gdyby tylko dostał się do obozu, mógłby wleźć na drzewo, gdyż namiot stał pod drzewami. Był to ostateczny ratunek, gdyby go wilki napadły, a na to się zanosiło oczywiście! Nie uciekał więc, tylko cofał się powoli, nie spuszczając z oczu wilków, ale zaledwie uszedł kilka kroków, gdy spostrzegł z nieopisanem przerażeniem, że straszliwa zgraja go wyprzedziła. Postępując dalej wpadłby wprost na nią. Położenie było okropne i Lucyan stanął, trzymając przed sobą strzelbę

nabitą. Wilki jednakże nie zbliżały się do niego, aio rozbiegły się po lodzie i obstąpiły go w pewnem oddaleniu na około. Zagrodziły mu drogę ze wszystkich stron!

Lucyan spostrzegł wkrótce, że straszliwe to koło ścieśniało się powoli, wilki zbliżały się do niego wszystkie razem, nie śpiesząc się, z przerażającą pewnością siebie. Najmężniejsze serce nie zdołałoby znieść obojętnie podobnego widoku, Lucyan zadrżał od stóp do głowy. Krzyk przerażenia wyrwał się z jego piersi, ztrzelił i zabił najbliższego wilka, ale to tylko rozdrażniło resztę, i wszystkie teraz spieszniej zbliżały się do niego. Lucyan ujął strzelbę za lufę i zaczął nią wywijać na wszystkie strony. Ręce jego drżały, musiał też być ostrożny, ażeby się nie pośliznąć na lodzie Gdyby raz upadł, jużby się pewnie nie podniósł więcej, groźni napastnicy byliby go pokonali i rozszarpali w jednej eh wili. Ale i tak nie wiele już miał nadziei, uważał się za zgubionego. Zęby drapieżnych potworów migały mu przed samemi oczyma, czuł, że go siły opuszczają, walczył jednak do ostatka, nie upadając na duchu. ;j

Lecz rozpaczliwa ta walka nie mogła potrwać długo. Los Lucyana byłby się rozstrzygnął bardzo prędko, gdyby spieszna pomoc nie nadciągnęła. Na szczęście pomoc ta przybyła w sarnę porę. Od strony wzgórza rozległ się wystrzał i Lucyan ujrzał zbiegające po pochyłości dobrze znane postacie. To byli myśliwi, powracający z łowów, widzieli niebezpieczeństwo i na ratunek jego biegli. Widok ten nową go natchnął odwagą, zaczął się bronić, wytężając ostatek sił; wilki nie spostrzegły nawet zbliżających się przeciwników, lub nie zważały na nich i dopiero,

gdy trzy strzały na raz padły i trzy trupy położyły na lodzie, a zaraz potem bliższe jeszcze odgłosy pistoletów ozwały się raz po raz, i połowa gromady leżała martwa u nóg zwycięzców, druga połowa pędem uciekać zaczęła i wkrótce znikła na zakręcie wzgórza. Lucyan na wpół martwy ze znużenia i strachu pochylił się w objęcia swoich wybawców.

Siedm ogromnych wilków leżało na placu boju, z tych dwa sam Lucyan trupem położył. Parę żyło jeszcze, ale rany ich były śmiertelne; oddano je na pastwę psu, a dzielny Marengo wkrótce się z niemi załatwił.

Nasi myśliwi przynosili bogate łupy ze swojej wycieczki. Wytropili stado reniferów i zabili trzy, ale rzucili je na wierzchołku wzgórza, pośpieszając na ratunek Lucyana. Teraz pobiegli po nie coprędzej, ażeby czasem żarłoczne wilki do nich się nie dobrały. W kilka chwil poźniej cała gromadka siedziała wesoło przy ognisku i smacznie zajadała wieczerzę. Lucyan prędko przyszedł do siebie i opowiedział towarzyszom przygody, które mu się przytrafiły w czasie ich nieobecności.

rozdział XXXIX.

Zakończenie.

Młodzieńcy nasi jeszcze dni kilka pozostali w tem miejscu, zajęli się przyrządzeniem nowego zapasu pemikanu na drogę, a przez ten czas udało im się zabić jeszcze parę reniferów. Ukończywszy wszystkie przygotowania, wyruszyli w dalszą podróż.

Przez dwa dni z rzędu przebywali skaliste, puste obszary, gdzie nie mogli znaleźć gałązki drzewa do rozpalenia ogniska i rozgrzania jedzenia. Mróz nigdy im jeszcze tak strasznie nie dokuczył. Franek i Lucyan o mało so bie twarzy nie poodmrażali, ale Norman ich uratował, nacierając im policzki śniegiem i nie pozwalając zbliżyć się prędko do ognia.

Skały napotykane po drodze były w wielu miejscach pokryte porostem jadalnym, ale nasi podróżnicy nie potrzebowali tego skromnego posiłku, bo każdy z nich niósł na plecach worek pemikanu dobrze naładowany.

W górzystej okolicy natrafili na stado osobliwych zwierząt, wołów piżmowych i jednego zabili. Ale mięso jego tak było niesmaczne i taką miało przykrą woń piżma, że zostawili je na pastwę wilków, lisów i innych drapieżnych zwierząt, snujących się na pustyni.

Trzeciego dnia po wyruszeniu z obozu przecudny widok roztoczył się przed nimi. Była to rozległa dolina rzeki Makenzie, pokryta wspaniałemi lasami. Krajobraz wśród zimy utracił wprawdzie wiele ze swego uroku, rzeka drzemała pod lodem, a gałęzie drzew przypruszone były śniegiem; ale po dzikich, ponurych widokach, które przez dni tyle przesuwały się przed ich oczyma, rozkoszna ta dolina nawet wśród zimy zdawała się wiosną oddychać. Tu już nie było obawy, żeby im zabrakło drzewa do rozpalenia ogniska i ugotowania obiadu, a i o zwierzynę łatwiej daleko w lesistych okolicach. Już sam widok pięknego lasii rozwesela serce, i podróżnicy nasi w najlepszem usposobieniu rozłożyli namiot na wybrzeżach wielkiej rzeki północnej. Mieli jeszcze przed sobą daleką drogę, ale teraz postanowili trzymać się brzegów rzeki. Nie chcieli już wybierać najkrótszej drogi, bo się przekonali z własnego doświadczenia, że taka nie zawsze najprędzej doprowadza do celu. Dobra to była nauka, a i wy zapewne, młodzi czytelnicy, zachowacie ją w pamięci.

Młodzi podróżnicy wypoczęli dzień jeden i puścili się dalej brzegiem rzeki. Czasem dla rozmaitości przechodzili nawet na rzekę. Nie było obawy, aby się lód pod nimi załamał, gdyż musiał mieć najmniej stopę grubości i udźwignąłby pewnie wóz naładowany i konie.

Zbliżali się coraz więcej do koła biegunowego, dni stawały się coraz krótsze, ale nie przeszkadzało im to w podróży. Długie noce stref podbiegunowych wcale nie są do naszych podobne. Bywają tak jasne, że czytać można druk najdrobniejszy od wieczora do rana. Zorza północna często bardzo pojawia się na niebie, siejąc blaski

tęczowe, a podróżnik, wpatrzony w gwiazdę biegunową, może bezpiecznie przez całą noc wędrować. Nie wątpię, czytelniku, że masz dobry globus i nie potrzebuję ci tłómaczyć, że długość dnia i nocy, w miarę zbliżania się do bieguna, zależy od dwóch przyczyn — od szerokości geograficznej i pory roku. Gdybyśmy się dostali aż na sam biegun, mielibyśmy przez cały rok jeden dzień i jedne noc — sześć miesięcy dnia i sześć miesięcy nocy.

Ale wszystko to są rzeczy dobrze znane i nie potrzebujemy ich powtarzać, a wy zapewne niecierpliwie czekacie wiadomości, czy młodzi żeglarze szczęśliwie przybyli na miejsce. Nie chcąc was dłużej w tej niepewności trzymać, w kilku słowach zakończę opowiadanie.

Niedaleko od miejsca, gdzie pierwszy raz odpoczywali nad rzeką Makenzie, natrafili na zimowe koczowjsko Indyan. Plemię to prowadziło handel z posterunkiem, gdzie mieszkał ojciec Normana; Indyanie poznali młodzieńca i gościnnie przyjęli go u siebie wraz z towarzyszami. Biedni ci ludzie chętnie się z nimi dzielili wszystkiem, co posiadali, ale największą im wyświadczyli przysługę, dostarczając saneczek i psów do zaprzęgu. Wódz indyjski umówił się z Normanem o zapłatę, którą miał otrzymać, w posterunku. W północnej Ameryce renifery nie sa używane do zaprzęgu, ale za to Indyanie i Eskimosi mają do tego wybornie ułożone psy. Para tych poczciwych zwierząt ciągnie'saneczki z taką szybkością, że tylko parowóz je prześcignąć potrafi. Gdy podróżnicy nasi zr eli z siebie śniegowe łyżwy i owinięci w futra usadowili się wygodnie każdy w osobnych saneczkach, reszta podróży nie wiele im zabrała czasu. Pewnego dnia do posterunku,



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Maine Reid DOLINA BEZ WYJŚCIA
Maine Reid ZIEMIA OGNISTA
przepisy zeglarz 2009
Inicjacja seksualna młodzieży gimnazjalnej na przykładzie szkoły wiejskiej
Prezentacja 14 Wiek młodzieńczy i wczesnej dorosłości problrmy
Zaburzenia u dzieci i mlodziezy (1) doc
Podstawy nowoczesnego szkolenia dzieci i młodzieży (orlik i żak)
67 Żeglarz
depresja u dzieci i młodzieży
METODYKA PROWADZENIA ZAJEC NA KURSACH ZEGLARSKICHv 1 1
fr ks młodzi ludzie i starzy ludzie
Zaburzenia Dzieci i Młodzieży dr Iniewicz, psychologia, III semestr, Zaburzenia u dzieci i młodzież
ARPA, Dla żeglarzy, Różne
oredzie na XX swiatowy dzien mlodziezy w kolonii, Dokumenty Textowe, Religia
wytyczne egzaminacyjne na żeglarza jachtowego, Żeglarstwo
TEORIA MANEWROWANIA DOJŚCIE DO BOI OK1, Żeglarstwo, Materiały Szkoleniowe
Trudności wychowawcze w pracy z młodzieżą, Problemy i zagadnienia wychowawcze
Problem agresji wsrod dzieci i mlodziezy zebranie (1), matematyka w kształceniu zintegrowanym

więcej podobnych podstron