2. Na glinianych nogach
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
2
2
Prze∏o˝y∏
Piotr W. Cholewa
3
3
2. Na glinianych nogach
Tytu∏ orygina∏u
FEET OF CLAY
Copyright © Terry and Lyn Pratchett 1996
First published by Victor Gollancz Ltd,
an imprint of the Orion Publishing Group Ltd, London
Projekt graficzny serii
Z
ombie
S
putnik
C
orporation
Ilustracja na ok∏adce
© Josh Kirby/via Thomas Schlück GmbH
Rysunki herbów Stephen Briggs
Redakcja
¸ucja Grudziƒska
Redakcja techniczna
El˝bieta Urbaƒska
Barbara Wójcik
Korekta
Mariola B´dkowska
¸amanie
Ma∏gorzata Wnuk
ISBN 978-83-7648-292-7
Fantastyka
Wydawca:
Prószyƒski Media Sp. z o.o.
02-651 Warszawa, ul. Gara˝owa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa:
Drukarnia Naukowo-Techniczna
Oddzia∏ Polskiej Agencji Prasowej SA
03-828 Warszawa, ul. Miƒska 65
KOLOR MAGII
H
BLASK FANTASTYCZNY
H
RÓWNOUMAGICZNIENIE
H
MORT
H
CZARODZICIELSTWO
H
ERYK
H
TRZY WIEDèMY
H
PIRAMIDY
H
STRA˚! STRA˚!
H
RUCHOME OBRAZKI
H
NAUKA ÂWIATA DYSKU I, II I III
H
KOSIARZ
H
WYPRAWA CZAROWNIC
H
POMNIEJSZE BÓSTWA
H
PANOWIE I DAMY
H
ZBROJNI
H
MUZYKA DUSZY
H
CIEKAWE CZASY
H
MASKARADA
H
OSTATNI BOHATER
H
ZADZIWIAJÑCY MAURYCY I JEGO
UCZONE SZCZURY
H
NA GLINIANYCH NOGACH
H
WIEDèMIKO¸AJ
H
WOLNI CIUTLUDZIE
H
BOGOWIE, HONOR,
ANKH-MORPORK
H
OSTATNI KONTYNENT
H
CARPE JUGULUM
H
PIÑTY ELEFANT
H
PRAWDA
H
Z¸ODZIEJ CZASU
H
ZIMISTRZ
H
STRA˚ NOCNA
H
POTWORNY REGIMENT
H
PIEK¸O POCZTOWE
H
¸UPS!
H
ÂWIAT FINANSJERY
Tego samego autora polecamy:
6
6
Edward St John de Nobbes, hrabia Ankh
Pan Gerhardt Sock, rzeênik
Rodzina Vetinari
Gildia Skrytobójców
Gildia Z∏odziei
Pan Arthur Carry,
wytwórca Êwiec
Rodzina Vimes
(obecnie usuni´ty)
Pan Rudolph Potts,
piekarz
Reprodukcje za uprzejmym zezwoleniem Królewskiego Kolegium Heraldycznego,
ul. Mokocia, Ankh-Morpork
ÂWIEC¢
WYDA¸A
I OTO
SZTUK
A
8
8
y∏a ciep∏a, wiosenna noc, kiedy jakaÊ pi´Êç hukn´∏a o drzwi tak
mocno, ˝e wygi´∏y si´ zawiasy.
M´˝czyzna otworzy∏ i wyjrza∏ na ulic´. Znad rzeki unosi∏a si´
mg∏a, a noc by∏a chmurna. Równie dobrze móg∏by staraç si´ zoba-
czyç coÊ przez bia∏y aksamit.
Ale potem mia∏ wra˝enie, ˝e dostrzega jakieÊ kszta∏ty tu˝ poza
granicà wylewajàcego si´ na ulic´ Êwiat∏a. Wiele kszta∏tów, obser-
wujàcych go uwa˝nie. Zdawa∏o mu si´, ˝e by∏a tam nawet sugestia
bardzo s∏abych Êwietlnych punkcików...
Nie móg∏ si´ jednak myliç co do kszta∏tu wyrastajàcego tu˝
przed nim. By∏ wielki, ciemnoczerwony i przypomina∏ ulepionà
przez dziecko figurk´ cz∏owieka z gliny. Oczy mia∏ jak dwie jarzàce
si´ g∏ownie.
– Tak? Czego tu szukasz o tej porze?
Golem wr´czy∏ mu tabliczk´, na której by∏o napisane:
S¸YSZELIÂMY, ˚E POTRZEBUJESZ GOLEMA.
OczywiÊcie, golemy przecie˝ nie mówià, prawda?
9
9
2. Na glinianych nogach
B
– Ha! Potrzebuj´, tak. Ale ˝eby mnie by∏o staç, to ju˝ nie bardzo.
Rozglàda∏em si´ troch´, ale zabójcze ceny ostatnio za was biorà...
Golem star∏ litery z tabliczki i napisa∏:
JAK DLA CIEBIE, STO DOLARÓW.
– JesteÊ na sprzeda˝?
NIE.
Golem odsunà∏ si´ ci´˝ko. W kràg Êwiat∏a wkroczy∏ inny.
To tak˝e by∏ golem – m´˝czyzna nie mia∏ wàtpliwoÊci. Ale nie
przypomina∏ tych niezgrabnych bry∏ gliny, jakie czasem widywa∏.
LÊni∏ jak Êwie˝o wypolerowany posàg, wyrzeêbiony perfekcyjnie, a˝
po szczegó∏y odzie˝y. Podobny by∏ troch´ do któregoÊ z królów
miasta ze starego portretu, z wynios∏à postawà i w∏adczà fryzurà.
Mia∏ nawet wàskà koron´ uformowanà na g∏owie.
– Sto dolarów? – zapyta∏ podejrzliwie m´˝czyzna. – A co z nim
jest nie w porzàdku? Kto go sprzedaje?
WSZYSTKO JEST W PORZÑDKU. DOSKONA¸Y W KA˚DYM
SZCZEGÓLE. DZIEWI¢åDZIESIÑT DOLARÓW.
– Wyglàda na to, ˝e ktoÊ chce si´ go szybko pozbyç...
GOLEM MUSI PRACOWAå. GOLEM MUSI MIEå W¸AÂCI-
CIELA.
– No tak, zgadza si´. Ale s∏yszy si´ ró˝ne historie... Jak popada-
jà w szaleƒstwo, pracujà za du˝o i takie tam.
NIE JEST SZALONY. OSIEMDZIESIÑT DOLARÓW.
– Wyglàda... na nowego. – M´˝czyzna stuknà∏ w b∏yszczàcà
pierÊ. – Ale nikt przecie˝ nie robi ju˝ golemów i w∏aÊnie przez to
cena przekracza mo˝liwoÊci rodzinnej firmy... – Przerwa∏ nagle. –
Czy˝by ktoÊ znowu je produkowa∏?
OSIEMDZIESIÑT DOLARÓW.
– S∏ysza∏em, ˝e kap∏ani ju˝ wiele lat temu zakazali produkcji
golemów. Mo˝na si´ wpakowaç w bardzo powa˝ne k∏opoty.
SIEDEMDZIESIÑT DOLARÓW.
– Kto go zrobi∏?
SZEÂåDZIESIÑT DOLARÓW.
– Czy sprzedaje je Albertsonowi? Albo Spadgerowi i William-
sowi? I tak ci´˝ko jest z nimi konkurowaç, majà pieniàdze, ˝eby
zainwestowaç w nowà wytwórni´...
PI¢åDZIESIÑT DOLARÓW.
M´˝czyzna obszed∏ golema dooko∏a.
Â
Â
W
W IIA
AT
T
D
D
Y
YS
SK
KU
U
1
10
0
– I cz∏owiek potem widzi, jak jego firma si´ sypie z powodu
nieuczciwego zani˝ania cen, chcia∏em powiedzieç...
CZTERDZIEÂCI DOLARÓW.
– Religia owszem, Êwietna sprawa, ale co prorocy mogà wie-
dzieç o profitach? Hm... – Spojrza∏ na skrytego w cieniu bezkszta∏t-
nego golema. – Zdaje si´, ˝e napisa∏eÊ w∏aÊnie „trzydzieÊci dolarów”?
TAK.
– Zawsze lubi∏em hurtowe zakupy. Zaczekaj chwil´. – Zniknà∏
w g∏´bi domu i po chwili wróci∏ z garÊcià monet. – B´dziecie je
sprzedawaç tamtym draniom?
NIE.
– Doskonale. Powiedz swojemu szefowi, ˝e robienie z nim in-
teresów to prawdziwa przyjemnoÊç. No, wchodê do Êrodka, s∏o-
neczko.
Bia∏y golem wszed∏ do fabryki. M´˝czyzna rozejrza∏ si´ nerwo-
wo i podrepta∏ za nim. Zamknà∏ drzwi.
G∏´bsze cienie poruszy∏y si´ w mroku. Zabrzmia∏ cichy syk. Po
chwili, ko∏yszàc si´ lekko na boki, wielkie i ci´˝kie kszta∏ty odesz∏y.
Nied∏ugo potem, za rogiem, jakiÊ ˝ebrak z nadziejà wyciàgnà∏
r´k´ po ja∏mu˝n´ i ze zdumieniem odkry∏, ˝e nagle sta∏ si´ bogat-
szy o ca∏e trzydzieÊci dolarów*.
Âwiat Dysku obraca∏ si´ na tle migoczàcego t∏a kosmicznej
przestrzeni; wirowa∏ delikatnie na grzbietach czterech
ogromnych s∏oni stojàcych na skorupie Wielkiego A’Tuina,
gwiezdnego ˝ó∏wia. Kontynenty dryfowa∏y powoli, okryte uk∏adami
pogodowymi, które same kr´ci∏y si´ powoli przeciwko nurtowi, jak
taƒczàcy walca, którzy wirujà w kierunku przeciwnym do kierunku
taƒca. Miliardy ton geografii przetacza∏y si´ po niebie.
Ludzie patrzà z góry na takie rzeczy jak geografia czy meteo-
rologia nie tylko dlatego, ˝e stojà na jednej i sà moczeni przez dru-
N
N
A
A G
G L
L II N
N II A
A N
N Y
Y C
C H
H N
N O
O G
G A
A C
C H
H
1
11
1
2. Na glinianych nogach
* Wskutek czego upi∏ si´ do nieprzytomnoÊci i zosta∏ porwany na pok∏ad kupiec-
kiego statku. Pop∏ynà∏ w dalekie strony, gdzie spotka∏ wiele m∏odych dam, nienoszàcych
zbyt wiele odzie˝y. W koƒcu zmar∏ w rezultacie nadepni´cia na tygrysa. Jak widaç, skut-
ki dobrego uczynku si´gajà bardzo daleko.
gà. Obie nie wyglàdajà na prawdziwe nauki*. Ale geografia to tyl-
ko fizyka, spowolniona i z kilkoma wetkni´tymi w nià drzewami,
a meteorologia pe∏na jest osza∏amiajàco modnego chaosu i z∏o-
˝onoÊci. Natomiast lato nie jest tylko czasem. Jest równie˝ miej-
scem. Lato jest ruchliwà istotà, która na zim´ lubi przenosiç si´ na
po∏udnie.
Nawet na Êwiecie Dysku z jego maleƒkim, orbitujàcym s∏oƒcem,
przemykajàcym ponad wirujàcym Êwiatem, pory roku przemiesz-
cza∏y si´ z wolna. W Ankh-Morpork, najwi´kszym z miast Êwiata, la-
to odpycha∏o wiosn´, a samo by∏o szturchane w plecy przez jesieƒ.
Geograficznie rzecz bioràc, w granicach samego miasta ró˝ni-
ce nie by∏y wielkie, choç póênym latem brudna piana na rzece cz´-
sto mia∏a pi´kny szmaragdowy kolor. Wiosenne mgie∏ki sta∏y si´
mg∏ami jesiennymi, które – zmieszane z oparami i dymami z dziel-
nicy magicznej i z warsztatów alchemików – zdawa∏y si´ zyskiwaç
w∏asne, duszàce i g´ste ˝ycie.
A czas p∏ynà∏.
Jesienna mg∏a lgn´∏a do czarnych o pó∏nocy szyb.
Stru˝ka krwi ciek∏a po stronicach rozerwanego na po∏o-
wy tomu esejów religijnych.
Nie trzeba by∏o tego robiç, pomyÊla∏ ojciec Tubelcek.
Kolejna myÊl sugerowa∏a, ˝e i jego nie trzeba by∏o uderzaç. Ale
ojciec Tubelcek nigdy nie przejmowa∏ si´ zbytnio takimi sprawami.
W koƒcu cz∏owiek mo˝e wyzdrowieç, ksià˝ka nie. Wyciàgnà∏ dr˝àcà
d∏oƒ, próbujàc zebraç kartki, ale znów opad∏ nieruchomo.
Pokój wirowa∏ wokó∏ niego.
Otworzy∏y si´ drzwi i zabrzmia∏y kroki ci´˝kich stóp na pod∏o-
dze. A przynajmniej kroki jednej ci´˝kiej stopy i szuranie.
Krok. Szur. Krok. Szur.
Ojciec Tubelcek z wysi∏kiem skupi∏ wzrok.
– Ty? – wychrypia∏.
Przytakni´cie.
Â
Â
W
W IIA
AT
T
D
D
Y
YS
SK
KU
U
1
12
2
* To znaczy, powiedzmy, na takie, z których korzystajàc, mo˝na dodaç czemuÊ trzy
dodatkowe nogi, a potem ca∏kiem to coÊ rozsadziç.
– Zbierz... te... ksià˝ki.
Stary kap∏an przyglàda∏ si´, jak tomy zosta∏y zebrane i u∏o˝o-
ne w stosy – palcami ca∏kiem nieodpowiednimi do tego zadania.
Przybysz znalaz∏ wÊród rozrzuconych rzeczy g´sie pióro, sta-
rannie napisa∏ coÊ na skrawku papieru, potem zwinà∏ go i delikat-
nie umieÊci∏ mi´dzy wargami ojca Tubelceka.
Umierajàcy kap∏an spróbowa∏ si´ uÊmiechnàç.
– My tak nie dzia∏amy – wymamrota∏; niewielki zwitek ko∏ysa∏
si´ niczym ostatni papieros. – My... tworzymy... w∏asne... s...
Pochylona postaç przyglàda∏a mu si´ jeszcze chwil´, a potem
bardzo ostro˝nie pochyli∏a si´ wolno i zamkn´∏a mu oczy.
Komendant Stra˝y Miejskej Ankh-Morpork, sir Samuel
Vimes, marszczàc brwi, przyjrza∏ si´ swemu odbiciu w lu-
strze i rozpoczà∏ golenie.
Brzytwa by∏a dla niego mieczem wolnoÊci. Golenie – aktem
buntu.
W ostatnich czasach ktoÊ przygotowywa∏ mu kàpiel (codziennie!
– trudno uwierzyç, ˝e ludzka skóra to wytrzymuje). KtoÊ szykowa∏ mu
ubranie (i to jakie ubranie!). I ktoÊ gotowa∏ mu posi∏ki (i to jakie po-
si∏ki! – przybiera∏ na wadze, zdawa∏ sobie z tego spraw´). I nawet ktoÊ
czyÊci∏ mu buty (takie buty! – nie jakieÊ byle co z tekturowymi pode-
szwami, ale solidne, dobrze dopasowane buty z prawdziwej b∏yszczà-
cej skóry). By∏ ktoÊ, kto robi∏ za niego prawie wszystko, ale pewne rze-
czy m´˝czyzna powinien za∏atwiaç sam, a jednà z nich by∏o golenie.
Wiedzia∏, ˝e lady Sybil tego nie aprobuje. Jej ojciec nigdy w ˝yciu
sam si´ nie ogoli∏. Mia∏ do tego odpowiedniego cz∏owieka. Vimes
protestowa∏, ˝e zbyt wiele lat patrolowa∏ nocà ulice, by pozwalaç
komukolwiek operowaç ostrzem w pobli˝u w∏asnego gard∏a. Jed-
nak prawdziwym powodem, powodem niewypowiedzianym, by∏o
to, ˝e nienawidzi∏ samej idei Êwiata podzielonego na golàcych i go-
lonych. Albo tych, co noszà b∏yszczàce buty, i tych, co zdrapujà
z nich b∏oto. Za ka˝dym razem, kiedy widzia∏, jak Willikins sk∏ada
jego ubranie, musia∏ t∏umiç przemo˝ny odruch, by kopnàç w b∏ysz-
czàcy ty∏ek kamerdynera jako obrazy dla godnoÊci cz∏owieka.
Brzytwa sun´∏a p∏ynnie po nocnej szczecinie.
N
N
A
A G
G L
L II N
N II A
A N
N Y
Y C
C H
H N
N O
O G
G A
A C
C H
H
1
13
3
2. Na glinianych nogach
Wczoraj byli na jakimÊ oficjalnym przyj´ciu. Nie przypomina∏
sobie, o co chodzi∏o. Mia∏ wra˝enie, ˝e ca∏e ˝ycie sp´dza na takich
imprezach. Figlarnie rozchichotane kobiety i ha∏aÊliwi m∏odzi lu-
dzie, którzy chyba stali na koƒcu kolejki, kiedy wydawano podbród-
ki, i dla nich zabrak∏o. Jak zwykle, wraca∏ przez mgliste ulice w pa-
skudnym nastroju.
Zauwa˝y∏ Êwiat∏o pod kuchennymi drzwiami, us∏ysza∏ rozmowy
i Êmiechy, wi´c wszed∏. By∏ tam Willikins, a tak˝e staruszek, który
pali∏ w piecu, i g∏ówny ogrodnik, i jeszcze ch∏opak, który czyÊci∏ ∏y˝-
ki i rozpala∏ w kominkach. Grali w karty. Na stole sta∏y butelki piwa.
Przysunà∏ sobie krzes∏o, rzuci∏ kilka ˝artów i poprosi∏, ˝eby je-
mu te˝ rozdaç. Byli... serdeczni. W pewnym sensie. Ale w miar´ po-
st´pów gry uÊwiadamia∏ sobie, jak Êwiat krystalizuje si´ wokó∏ nie-
go. Ca∏kiem jakby sta∏ si´ kó∏kiem z´batym w szklanym zegarze.
Nikt si´ nie Êmia∏. Zwracali si´ do niego „prosz´ pana” i stale od-
chrzàkiwali. Wszystko sta∏o si´ bardzo... ostro˝ne.
Wreszcie wymamrota∏ jakieÊ przeprosiny i wyszed∏. W po∏owie
korytarza zdawa∏o mu si´, ˝e us∏ysza∏ komentarz, a po nim... có˝,
mo˝e tylko Êmiech. Ale móg∏ to byç ironiczny chichot.
Brzytwà ostro˝nie manewrowa∏ wokó∏ nosa.
Ha... Jeszcze par´ lat temu ktoÊ taki jak Willikins z trudem by
go tolerowa∏ w kuchni. I kaza∏by mu przed wejÊciem zdjàç buty.
Wi´c takie teraz jest twoje ˝ycie, komendancie sir Samuelu,
myÊla∏ Vimes. Dla jaÊniepaƒstwa – by∏y gliniarz, który w˝eni∏ si´
w arystokracj´, ale jaÊnie pan dla ca∏ej reszty...
Zmarszczy∏ brwi, patrzàc na swe odbicie w lustrze.
Zaczà∏ w rynsztoku, to prawda. A teraz doszed∏ do trzech posi∏-
ków dziennie, dobrych butów, ciep∏ego ∏ó˝ka nocà i – jeÊli ju˝ o tym
mowa – tak˝e ˝ony. Dobra stara Sybil... Chocia˝ ostatnio zaczyna roz-
mowy o zas∏onach, ale sier˝ant Colon mówi∏, ˝e to si´ ˝onom zda-
rza, chodzi o coÊ biologicznego i jest absolutnie normalne.
Prawd´ mówiàc, by∏ doÊç przywiàzany do swoich starych, ta-
nich butów. Podeszwy mia∏ w nich tak cienkie, ˝e móg∏ przez nie
odczytaç ulic´. Potrafi∏ nawet w ciemnoÊci poznaç, gdzie si´ zna-
laz∏. Co tam...
Lustro do golenia Sama Vimesa by∏o troch´ nietypowe – lekko
wypuk∏e, przez co odbija∏o wi´cej ni˝ p∏askie lustra. I dawa∏o do-
skona∏y widok na przybudówki i ogrody za oknem.
Â
Â
W
W IIA
AT
T
D
D
Y
YS
SK
KU
U
1
14
4
Hm... przerzedzajà si´ u góry... – myÊla∏. Wyraênie wy˝sze czo-
∏o. Mniej w∏osów do czesania, ale z drugiej strony wi´cej twarzy do
mycia...
CoÊ mign´∏o w lustrze.
Vimes odsunà∏ si´ w bok i pochyli∏.
Lustro rozpad∏o si´ na kawa∏ki.
GdzieÊ za wybitym oknem rozleg∏ si´ tupot biegnàcych stóp,
potem trzask i krzyk.
Vimes wyprostowa∏ si´. Wy∏owi∏ z miski najwi´kszy od∏amek lu-
stra i opar∏ go o czarne drzewce wbitego w Êcian´ be∏tu.
Skoƒczy∏ si´ goliç.
Potem zadzwoni∏ na kamerdynera. Willikins zmaterializowa∏
si´ prawie natychmiast.
– Prosz´ pana...
Vimes wyp∏uka∏ brzytw´.
– PoÊlij ch∏opaka do szklarza, dobrze?
Wzrok kamerdynera przemknà∏ do okna, a potem do strzaska-
nego lustra.
– OczywiÊcie, prosz´ pana. A rachunek znowu odes∏aç do Gil-
dii Skrytobójców?
– Z pozdrowieniami ode mnie. A skoro ju˝ pójdzie, niech zaj-
rzy na skwer Piàtaka i Siódmaka, i kupi mi nowe lustro. Ten kra-
snolud wie, jakie lubi´.
– Tak, prosz´ pana. Przynios´ miot∏´ i szufelk´, prosz´ pana,
i sprzàtn´ tu natychmiast. Czy mam poinformowaç jaÊnie panià
o zajÊciu?
– Nie. Zawsze twierdzi, ˝e to moja wina, bo ich zach´cam.
– OczywiÊcie, prosz´ pana – zgodzi∏ si´ Willikins.
I si´ zdematerializowa∏.
Sam Vimes osuszy∏ twarz r´cznikiem i zszed∏ na dó∏, do pokoju
porannego. Z szafki wyjà∏ nowà kusz´, którà Sybil podarowa∏a mu
w prezencie Êlubnym. By∏ przyzwyczajony do typowych stra˝niczych
kusz, w krytycznych sytuacjach majàcych paskudny zwyczaj strzelania
do ty∏u, ale ta by∏a z warsztatu Burleigh i Wr´cemocny, robiona na
miar´, z g∏adkà orzechowà kolbà. Podobno nie istnia∏a lepsza broƒ.
Nast´pnie wybra∏ cienkie cygaro i wyszed∏ do ogrodu.
JakieÊ ha∏asy dochodzi∏y z szopy dla smoków. Vimes wszed∏ do
Êrodka i zamknà∏ za sobà drzwi. Opar∏ o nie kusz´.
N
N
A
A G
G L
L II N
N II A
A N
N Y
Y C
C H
H N
N O
O G
G A
A C
C H
H
1
15
5
2. Na glinianych nogach
Skamlania i piski zabrzmia∏y g∏oÊniej. Niewielkie stru˝ki ognia
wznosi∏y si´ nad grubymi Êcianami zagród l´gowych.
Vimes pochyli∏ si´ nad najbli˝szà. Podniós∏ Êwie˝o wyklutà dra-
gonetk´ i po∏askota∏ jà w gard∏o. Kiedy w podnieceniu zion´∏a
ogniem, zapali∏ cygaro i zaciàgnà∏ si´ z satysfakcjà. Wydmuchnà∏
pierÊcieƒ dymu w stron´ postaci wiszàcej pod sklepieniem.
– Dzieƒ dobry – powiedzia∏.
Cz∏owiek wygina∏ si´ goràczkowo. Dzi´ki zadziwiajàcej spraw-
noÊci zdo∏a∏ zahaczyç stopà o belk´, ale nie potrafi∏ si´ podciàg-
nàç. O spadaniu lepiej by∏o nie myÊleç – kilkanaÊcie ma∏ych smocz-
ków zebra∏o si´ pod nim, podskakiwa∏o nerwowo i wypuszcza∏o
p∏omienie.
– Eee... Dzieƒ dobry – odpowiedzia∏ wiszàcy cz∏owiek.
– Znów mamy pi´knà pogod´ – zauwa˝y∏ Vimes, podnoszàc
wiadro z w´glem. – Choç podejrzewam, ˝e po po∏udniu podniesie
si´ mg∏a.
Rzuci∏ smokom niewielki w´gielek. Przepycha∏y si´, by go zdobyç.
Wybra∏ kolejny. M∏ody smok, który po∏knà∏ w´gielek, mia∏ te-
raz wyraênie d∏u˝szy i gor´tszy p∏omieƒ.
– Przypuszczam – odezwa∏ si´ m∏ody cz∏owiek – ˝e nie zdo∏am
pana przekonaç, by pozwoli∏ mi pan zejÊç?
Nast´pny smok po∏knà∏ troch´ w´gla i odbi∏o mu si´ kulà
ognistà. M∏ody cz∏owiek wygià∏ si´ rozpaczliwie, by jej uniknàç.
– Zgaduj – zaproponowa∏ Vimes.
– Po rozwa˝eniu sytuacji mam wra˝enie, ˝e wybór dachu nie
by∏ màdrym posuni´ciem – stwierdzi∏ skrytobójca.
– Prawdopodobnie – zgodzi∏ si´ Vimes.
Kilka tygodni temu sp´dzi∏ dobre par´ godzin, podpi∏owujàc
belki i starannie uk∏adajàc dachówki.
– Powinienem zeskoczyç z muru i wykorzystaç krzaki pod
murem.
– Byç mo˝e – przyzna∏ Vimes.
W krzakach za∏o˝y∏ pu∏apk´ na niedêwiedzie.
Chwyci∏ garÊç w´gla.
– Pewnie mi nie zdradzisz, kto ci´ wynajà∏?
– Obawiam si´, ˝e to zupe∏nie niemo˝liwe, prosz´ pana. Zna
pan zasady.
Vimes pos´pnie skinà∏ g∏owà.
Â
Â
W
W IIA
AT
T
D
D
Y
YS
SK
KU
U
1
16
6
– W zesz∏ym tygodniu doprowadziliÊmy przed Patrycjusza
syna lady Selachii. Tak, ten ch∏opak musi si´ jeszcze nauczyç, ˝e
„nie” nie oznacza „tak, bardzo prosz´”.
– Mo˝liwe, prosz´ pana.
– Potem by∏a ta sprawa z synem lorda Rusta. Nie mo˝na strze-
laç do s∏u˝àcych za to, ˝e postawili buty na odwrót. To nieeleganc-
kie. B´dzie musia∏ nauczyç si´ odró˝niaç prawo od lewa, tak jak my
wszyscy. I prawo od bezprawia tak˝e.
– S∏ucham uwa˝nie, prosz´ pana.
– Wydaje si´, ˝e osiàgn´liÊmy impas.
– W samej rzeczy, prosz´ pana.
Vimes wymierzy∏ bry∏à w´gla w zielonobràzowego smoka, któ-
ry pochwyci∏ jà zr´cznie w powietrzu. Robi∏o si´ coraz gor´cej.
– Nie rozumiem tylko, dlaczego wszyscy próbujecie albo tutaj,
albo w moim biurze. Przecie˝ du˝o chodz´ po mieÊcie, prawda?
MoglibyÊcie mnie chyba zastrzeliç na ulicy.
– Co? Jak pospolici mordercy?
Vimes pokiwa∏ g∏owà. Skrytobójcy mieli swój honor, choç czar-
ny i wypaczony.
– Ile by∏em wart?
– DwadzieÊcia tysi´cy, prosz´ pana.
– Powinno byç wi´cej.
– Zgadzam si´.
JeÊli skrytobójca zdo∏a powróciç do gildii, b´dzie wi´cej, po-
myÊla∏ Vimes. W∏asne ˝ycie cenià bowiem ca∏kiem wysoko.
– Zastanówmy si´. – Vimes obejrza∏ koniec cygara. – Gildia
bierze pi´çdziesiàt procent. Zostaje dziesi´ç tysi´cy.
Skrytobójca przez chwil´ rozwa˝a∏ jego s∏owa, potem si´gnà∏
do pasa i niezbyt zgrabnie cisnà∏ w stron´ Vimesa sakiewk´. Vimes
chwyci∏ jà, po czym si´gnà∏ po kusz´.
– Wydaje mi si´ – stwierdzi∏ – ˝e gdyby cz∏owiek mia∏ teraz
spaÊç mi´dzy smoki, zdo∏a∏by pewnie dotrzeç do drzwi z powierz-
chownymi tylko oparzeniami. Gdyby by∏ szybki. JesteÊ szybki?
Nie doczeka∏ si´ odpowiedzi.
– OczywiÊcie, musia∏by nie mieç innego wyjÊcia – ciàgnà∏
komendant. Umocowa∏ kusz´ na stole do karmienia i wyciàgnà∏
z kieszeni sznurek. Jeden koniec przywiàza∏ do gwoêdzia, drugi do
ci´ciwy. Potem odsunà∏ si´ i zwolni∏ spust.
N
N
A
A G
G L
L II N
N II A
A N
N Y
Y C
C H
H N
N O
O G
G A
A C
C H
H
1
17
7
2. Na glinianych nogach
Ci´ciwa drgn´∏a lekko.
Skrytobójca, wiszàc g∏owà w dó∏, wstrzyma∏ oddech.
Vimes zaciàgnà∏ si´ kilka razy cygarem, a˝ jego koniec sta∏ si´
prawdziwym piek∏em. Wyjà∏ je z ust i opar∏ o sznurek, tak ˝e musia-
∏o si´ wypaliç jeszcze tylko o u∏amek cala dalej, by sznurek si´ zatli∏.
– Drzwi zostawiam otwarte – oznajmi∏. – Nigdy nie by∏em cz∏o-
wiekiem nierozsàdnym. Z zaciekawieniem b´d´ obserwowa∏ twojà
karier´.
Rzuci∏ smokom reszt´ w´gla i wyszed∏.
Zapowiada∏ si´ kolejny, pe∏en wydarzeƒ dzieƒ w Ankh-Mor-
pork. A przecie˝ dopiero si´ zaczà∏.
Kiedy Vimes dotar∏ do domu, us∏ysza∏ Êwist, stuk i tupot kogoÊ
biegnàcego bardzo szybko w stron´ dekoracyjnego stawu. UÊmiech-
nà∏ si´.
Willikins czeka∏ ju˝ z jego p∏aszczem.
– Prosz´ pami´taç, ˝e o jedenastej ma pan spotkanie z jego
lordowskà moÊcià, sir Samuelu.
– Tak, tak – potwierdzi∏ Vimes.
– A o dziesiàtej ma pan zajrzeç do heroldów. JaÊnie pani wy-
raênie to przypomnia∏a. Dok∏adniej, prosz´ pana, u˝y∏a sformu∏o-
wania „Powiedz mu, ˝eby nie próbowa∏ znowu si´ wykr´caç”.
– Dobrze, dobrze...
– JaÊnie pani tak˝e bardzo prosi∏a, prosz´ pana, ˝eby spróbo-
wa∏ pan nikogo nie zirytowaç.
– Przeka˝ jej, ˝e spróbuj´.
– A paƒska lektyka czeka przed drzwiami, prosz´ pana.
Vimes westchnà∏.
– Dzi´kuj´. W ogrodowej sadzawce siedzi cz∏owiek. Wy∏ów go
i pocz´stuj herbatà. Wydaje si´, ˝e to obiecujàcy m∏odzieniec.
– OczywiÊcie, prosz´ pana.
Lektyka... No tak, lektyka. Prezent Êlubny od Patrycjusza. Veti-
nari wiedzia∏ przecie˝, ˝e Vimes kocha chodziç po ulicach miasta.
Jakie to dla niego typowe, ˝e da∏ w prezencie coÊ, co na chodzenie
nie pozwala.
Czeka∏a przed wyjÊciem. Obaj nosiciele wyprostowali si´ na je-
go widok.
Sir Samuel Vimes, komendant Stra˝y Miejskiej, znów si´ zbun-
towa∏. Mo˝e naprawd´ musi korzystaç z tego draƒstwa, ale...
Â
Â
W
W IIA
AT
T
D
D
Y
YS
SK
KU
U
1
18
8
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie