Heather
Graham
O zachodzie
słońca
PROLOG
30 maja 1865
Kentucky
Droga do domu
-
Bill, popatrz, popatrz! To on! Kapitan Malachi
Slater!
Malachi ściągnął wodze i nieco zaskoczony wpat
rywał się w drogę, mającą zaprowadzić go do miejsca,
które, chwilowo przynajmniej, mógł nazwać swoim
domem. A tymczasem dalej jechać nie sposób. W po
przek drogi ustawiono wóz, na którym siedziało
dwóch młokosów w mundurach Unii, jeden z nich
czymś bardzo przejęty.
Widok żołnierzy nie powinien go dziwić, w końcu
tę wojnę wygrali Jankesi i wszędzie ich teraz pełno.
Ale jeden powód do niepokoju był. Bo niby skąd ten
chłopak zna jego nazwisko? Stopień - to co innego.
Mógł dojrzeć, choć złoto na pagonach szarego płasz
cza prawie jest wytarte. Ale nazwisko?
6
A
chłopak dalej coś krzyczy.
- Stać! Nie ruszać się! Kapitanie Slater! Jest pan
aresztowany!
Oszalał.
- Aresztowany?! - huknął Malachi głosem raso
wego dowódcy. - Co, u diabła, tu się dzieje? To wy
nie wiecie, że wojna się skończyła?
- Tak, ale...
- Co „ale"?!
- Pana ścigają za morderstwo.
- Za jakie morderstwo? Rozumiem, że nie darzy
cie Rebów
1
zbyt wielkim zaufaniem, ale ja jestem
kapitanem kawalerii, walczyłem w regularnym woj
sku, według wszelkich zasad sztuki wojennej.
- Na tych listach gończych, co porozklejali wszę
dzie, nie ma ani słówka o kawalerii. Napisali, że pan
i pańscy bracia, razem ze swoją bandą, najeżdżaliście
na Kansas. Mordowaliście niewinnych ludzi! Jest pan
aresztowany, kapitanie Slater!
Kansas?
Do diabła!
Był w Kansas, owszem, ale tak dawno, że prawie
nie pamiętał. A Cole... Tak. Cole był tam, pod koniec
wojny. Stoczył samotną walkę z łotrem, który zabił
mu żonę, jego pierwszą żonę. Malachi był wtedy
daleko, nie zbliżył się nawet do granicy Kansas. Czyli
to absurd... Ale nie największy. Bo jakże można, na
Boga, oskarżać Cole'a o morderstwo?!
1
Reb, Johnny Reb - popularna nazwa żołnierza kon
federata.
"7
Wygląda na to, że ktoś zagiął parol na braci
Slaterów. Zawadzają tak bardzo, że ten ktoś nie
wahał się nawet nazwać ich bandą Slaterów. I chce
mieć ich wszystkich, wszystkich trzech, nawet naj
młodszego, Jamie'ego.
A te żółtodzioby nie popuszczą... Psiakrew! Oni
będą strzelać! Bo teraz obaj, jak na komendę, sięgnęli
do ładownic.
Jakie to szczęście, że ma przy sobie broń. Szablę
u boku i kolta w olstrach, przykrytych połą długiego
płaszcza.
- Przykro mi, chłopcy, ale nic z tego nie będzie.
Niech ich szlag! Mają pietra, widać to po oczach.
Ręce im się trzęsą, połowę prochu rozsypali, ale
pchają te ładunki do luf, pchają...
- Do cholery! Co wy sobie wyobrażacie, smar
kacze? Mleko jeszcze pod nosem...
Nic. Rzucili tylko spłoszone spojrzenia i dalej
dłubią przy karabinach, mamrocząc do siebie.
- Hunk? Bierzesz go?
- Nie, nie, jeszcze nie załadowałem. Psiakrew,
myślałem, że ty już jesteś gotowy.
Malachi westchnął.
- Chłopcy! Ja naprawdę nie chcę mieć was na
sumieniu.
- Na pana głowę wyznaczono wysoką nagrodę!
- krzyknął Bill. - Hayden Fitz z Kansas rozpowiada
dookoła, że wszystkich braci Slaterów osobiście za
prowadzi na szubienicę. Chyba, że ktoś ich wcześniej
powystrzela!
Malachi zaklął.
o
- Czy do was nie dociera, że wojna się skończyła?
Mam dość zabijania. Najpierw uganiałem się za
jayhawkerami
2
z Kansas, potem przez całą tę wojnę
byłem żołnierzem. Jestem już tym wszystkim choler
nie zmęczony. Naprawdę nie chcę was zabijać. Nie
rozumiecie tego?
Spojrzeli na niego, owszem, ale karabiny mieli już
załadowane. I Bill celował do niego.
Nie było na co czekać. Zeskoczył z konia. Srebrzys
ta klinga błysnęła w słońcu. Jednym susem był na
wozie. Posiekać smarkaczy na kawałki! Ale po coś
Naprawdę - po co? Niech dorosną do wieku, kiedy
człowiek ma więcej rozsądku.
Rąbnął Billa w rękę, karabin poleciał na ziemię.
- Uciekaj, Bill! - krzyknął Hunk. Teraz on złożył
się do strzału.
Malachi znów zaklął i zeskoczył z wozu. W sekun
dę był w siodle. Gniada klacz wiedziała już, o co
chodzi. Ruszyła z miejsca galopem, prosto na wóz.
Odbiła się potężnymi nogami, pofrunęła. Gdy była
w górze, idealnie tuż nad przeszkodą, Malachi poczuł
w nodze przeszywający ból.
Ten dureń, Hunk, jednak strzelił.
Klacz pokonała przeszkodę, teraz rwała przed
siebie. Ściągnął lekko jedną wodzę, żeby zmieniła
kierunek i biegła w stronę drzew. Noga bolała coraz
bardziej, czuł, że zaczyna słabnąć. Pochylił się, przy
warł do ciepłej końskiej szyi.
2
Jayhawkerzy, zwani też czerwononogimi-
bandy rabu
siów z Kansas, grasujące na pograniczu Kansas i Missouri,
występujące rzekomo w obronie interesów Północy.
9
- Biegnij, Heleno, biegnij. Dobra kobyłka... W iluż
to bitwach niosłaś mnie na swoim grzbiecie...
Zatrzymała się nad strumieniem. Malachi, już
na wpół przytomny, z wielkim wysiłkiem przeło
żył nogę przez siodło. Upadł ciężko na ziemię,
przeturlał się i tuż przed sobą zobaczył połyskującą
taflę.
Woda... Pił i pił, wciąż było mało. Pojękując cicho,
przewrócił się na plecy. Nie. On nie ma już nogi, tylko
kawał rozpalonego żelaza. Kula weszła głęboko. A je
chać trzeba, i to zaraz, żeby jak najszybciej ostrzec
Cole'a.
Na nic zdała się siła woli. Powieki same opadły.
Jakby zasnął, ale dalej widział przed sobą strumień,
teraz otulony gęstą białą mgłą. Ból znikł, bez wysiłku
podniósł się z ziemi i zrzucił z siebie brudny znoszony
mundur. Kilka ostrożnych kroków po przybrzeżnych
kamieniach, już mógł zanurzyć się w cudownie
chłodnej wodzie. Mgła znikła, dzień był piękny.
Słońce z góry zsyłało złociste promienie. Nie czuł
zapachu prochu, nie słyszał jęków konających. Ptaki
śpiewały, a on płynął, płynął, rozkoszując się mok
rym chłodem.
Nagle zobaczył na brzegu...anioła.
Wiotka postać kobiety, okrytej tylko peleryną ze
złocistych loków. Afrodyta, zrodzona z iskrzącej się
słońcem wody. Smukła, strzelista. Twarz rzeźbiona
w kości słoniowej, oczy jak skrawki nieba, uwięzione
wśród gęstych ciemnych rzęs. Usta przypominające
pąk róży, takie właśnie różowe.
Skinęła białą dłonią. Szedł ku niej, rozbryzgując
1 0
wodę. Pragnął dotknąć jej, tego boskiego ciała, pieścić
pocałunkiem i wyznać szeptem, że jest jego Kirke,
czarodziejką, a on jej Odysem. Kusiła obietnicą roz
koszy nieziemskich...
I była dziwnie znajoma.
Nagle zakrztusił się.
Otworzył oczy. Jedyną Kirke, jaką ujrzał, była
wierna klacz. Rżała cichutko, aksamitne chrapy do
tknęły jego mokrego policzka.
Podniósł się z trudem. Ubranie było dziwnie
ciężkie. Mokre, a więc stracił przytomność i wpadł do
wody. Gdyby nie sen, gdyby nie złotowłosa bogini,
byłby się utopił.
Dotknął policzka. Chłodny. Woda wyciągnęła
gorączkę. Można ruszać w dalszą drogę. Wiedział,
że nie przysłuży się to rannej nodze, ale nie mógł
czekać.
Wsiadł na konia, zebrał wodze.
- W drogę, Heleno!
Koń ruszył w noc.
- Jedziemy na zachód, do domu, Heleno. Tylko...
Czy my mamy jeszcze jakiś dom? Takie miejsce,
gdzie możemy czuć się bezpiecznie? Tyle lat... Tyle
lat tej przeklętej wojny i nadal nie jest spokojnie. Ten
dzieciak mnie postrzelił. Dzieciak, któremu matka
powinna jeszcze przypominać, żeby porządnie wy
szorował uszy. Ta noga boli mnie, Heleno, oj, boli.
A wiesz, co mi się jeszcze przydarzyło? Miałem sen,
śniła mi się złotowłosa bogini, przepiękna! Kusiła
mnie, Heleno! Kto by pomyślał...
Potrząsnął głową. Helena parsknęła, jakby zanie-
11
pokojona, czy jej pan, słaby na ciele, nie osłabł także
na umyśle.
- A może i tak - przyznał zgodnie Malachi.
- Chyba mi się w tej głowie trochę pomieszało...
Helena szła równym stępem, a on rozmyślał.
Naturalnie, że o tej bogini, która narodziła się w jego
nieprzytomnej głowie. Marzenie senne... Nie, on ją
gdzieś widział. Te włosy złociste, kędzierzawe...
Przypominała mu Kristin, żonę Cole'a. Ale to nie była
Kristin, to była...
Zdumiony swym odkryciem, bezwiednie zbyt
mocno szarpnął wodzami. Zdezorientowana klacz
zakręciła się w kółko.
- Ho, ho, Heleno, już dobrze, przepraszam - po
wiedział czule, klepiąc ją po szyi. - Idź, kochana, idź
sobie spokojniutko do przodu.
Złotowłosa czarodziejka, Kirke kusząca to... Shan-
non! Młodsza siostra Kristin. Nieznośna, rozhukana,
krnąbrna i pyskata. Od pierwszej chwili, gdy ją
poznał, ręka go świerzbiła, żeby tej dzikusce porząd
nie przyłożyć.
Ale to była Shannon. Jej włosy, jak złociste runo,
okrywały zwiewną postać, jej oczy, leciutko przy
mglone, przyzywały do siebie, a usta, różowe, składa
ły się do szeptu pełnego słodkich obietnic.
Paradne! Był pewien, że po przebudzeniu utracił
swą kusicielkę na zawsze. A tymczasem jedzie właś
nie do niej, małej złośnicy, tego diabła w spódnicy,
który wcale go nie przyjmie z otwartymi ramionami.
O, nie! Raczej przywita go z koltem w ręku, wycelo
wanym prosto w jego serce.
1 2
- Nie ma się czym przejmować - szepnął do swej
wiernej towarzyszki. - Najważniejsze, Heleno, żeby
ta przeklęta wojna wreszcie się skończyła. Daj Boże,
żeby skończyła się naprawdę.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
3 czerwca 1865
Pogranicze stanu Missouri
Ranczo McCahych
Tam ktoś jest. Ktoś, kto na pewno nie powinien
tam być.
Shannon McCahy poczuła to każdym nerwern.
Wyszła pod wieczór na werandę i oparta o biały
filar zapatrzyła się na nieprawdopodobnie piękny
zachód słońca. Niebo słało na ziemię całą gamę
czerwonych odcieni, było cicho, cichusieńko, tylko
łagodny, przesycony wilgocią wietrzyk muskał
twarz. Cały świat, syty wiosną, zdawał się szeptać to
samo, co ludzie.
Wojna się skończyła. Nadszedł czas pokoju.
Ona czuła się częścią tego świata. Też była pach
nąca i ładna. Z włosami upiętymi w kok tuż nad
karkiem i w sukni aksamitnej, z dużym koronkowym
kołnierzem zasłaniającym dekolt. Bo one, Kristin
1 4
i Shannon, nadal przebierały się do kolacji, choć
w tych czasach wydawało się to dziwactwem. Ale
przebierały się, jakby świat się nie zmienił i papa
nadal tu był. Do stołu zasiadały w wytwornych
sukniach, popijały wino małymi łyczkami - jeśli
tylko miały wino - i niespiesznie spożywały wieczor
ny posiłek. Potem przechodziły do salonu. Kristin
grała na szpinecie, a Shannon śpiewała.
Z uporem pielęgnowały drobne przyjemności.
Było ich przecież tak niewiele! Shannon McCahy
rosła w cieniu wojny. Pierwsze strzały, wymierzone
w Fort Sumter, zwiastujące początek wielkiej wojny
między Południem a Północą, padły w kwietniu 1861
roku. Ale tu, na pograniczu Missouri i Kansas, walki
rozgorzały o wiele wcześniej. Jayhawkerzy z Kansas
najeżdżali na Missouri, nękając i mordując właścicieli
niewolników, każdego zresztą, kto opowiadał się za
Południem. Południe w odwecie zrodziło bushwha-
ckerów
- niesubordynowane oddziały żołnierzy, sieją
ce śmierć i zniszczenie w Kansas. Shannon McCahy
była jeszcze dzieckiem, gdy w Missouri po raz pierw
szy pojawił się John Brown. Fanatyk, który w imię
religii gotów był mordować. Nie minęło wiele czasu
i John Brown, za swój sławetny napad na arsenał
w Harper's Ferry, powędrował na szubienicę.
Shannon McCahy nie pamiętała już, jak to jest,
kiedy nie ma wojny.
A teraz? Czy to naprawdę koniec? Jedno już się
stało. Ziemia nie drży od huku dział, karabiny i pis
tolety zamilkły, żadna szabla nie ma prawa ciąć ze
straszliwą siłą. Żołnierze powracają do domów. A ko-
1 5
biety w całym kraju czekają. Matki i siostry, żony
i kochanki. Wychodzą przed dom, wypatrują oczy
i modlą się. Boże, daj, żeby on z tej wojny powrócił...
Shannon nie wypatrywała nikogo. Była w sytuacji
luksusowej, wiedziała bowiem, że jej narzeczony nie
żyje. Nie wiedziała jednak, gdzie go pochowano.
Jedynie wyobrażała sobie, jak grudki ziemi spadają na
trumnę. Jedna, druga... Głuchy dźwięk i każda z tych
grudek zamrażała kawałek jej serca.
Ta wojna była taka chciwa krwi. Papa też odszedł,
zamordowali go buskwhackerzy z bandy Zeke'a Mo
reau, który odłączył się od Quantrilla i jeździł ze
swoimi ludźmi. Zeke wrócił na ranczo latem 1861
roku. Przyjechał po Kristin, siostrę Shannon. Ale tego
samego dnia przejeżdżał tamtędy Cole Slater. Cole
ocalił Kristin, ocalił wszystkich. Nawet ożenił się
z Kristin, dał jej swoje nazwisko, żeby chroniło ją
przed bushwhackerami. Wojna toczyła się dalej i obie
siostry, jak na ironię losu, zostały uwięzione przez
Jankesów. Za udzielenie schronienia Cole'owi Slate-
rowi, który jeździł kiedyś z Quantrillem. Zabrano
wtedy wiele kobiet. Przetrzymywano je w starym,
rozwalającym się domu. Rudera zawaliła się, Shan
non uratował młody jankeski oficer, Robert Ells-
worth, bardzo przystojny i pełen zalet. Shannon
zakochała się po raz pierwszy w życiu i na krótki czas
uwierzyła w swoje szczęście. Na krótki czas, bo
niebawem buskwhackerzy zamordowali kapitana Ro
berta Ellswortha.
Banda Zeke'a Moreau jeszcze raz najechała na
ranczo McCahych. Po raz ostatni, bo wkrótce zjawiły
1 6
się tam również dwa oddziały kawalerii. Bracia
Slaterowie przywiedli chłopców w szarych mun
durach, a Matthew McCahy - chłopców w mun
durach niebieskich. Przez jedną słodką chwilę nie było
Północy i Południa, tylko wspólna walka, ramię
w ramię, przeciwko bandytom i okrutnemu bez
prawiu.
Wojna się skończyła. Ziemia nie drży już od huku
dział. Skończyła się, ale nie w sercu Shannon, nie w jej
pamięci. Ona nigdy nie zapomni...
Nagle drgnęła. Koło stajni znów coś się poruszyło,
jakby ktoś przemknął. Tam ktoś jest.
Wsunęła się za filar.
- Cole! Kristin!
Zabrzmiało jak szept. Odchrząknęła, zawołała
trochę głośniej. Cisza. Dlaczego? Powinni być w do
mu, i siostra, i jej mąż. Co robić ?
W sieni, tuż za drzwiami, nad szafką, wiszą dwa
sześciostrzałowe kolty. Cole powiesił je tam, kiedy
dotarła do nich wieść o zawieszeniu broni. Shannon
asystowała przy tym wieszaniu.
Po rozgromieniu bushwhackerów Zeke'a, Malachi
i Jamie Slaterowie odjechali jeszcze tego samego dnia
wieczorem. Wrócili na wojnę, nie wiedząc, że pod
pisano już zawieszenie broni. Matthew został, musiał
wylizać się z ran. Radosną nowinę przyjął bez
wybuchu radości. Mówił, że zawieszenie broni to nie
wszystko, a ta wojna wygasać będzie długo, bardzo
długo. Potem wrócił do swego oddziału. Cole został,
choć dobrze wiedział, że ktoś, kto kiedyś nawet tylko
przez krótki czas jeździł z Quantrillem, nie może czuć
1 7
się teraz bezpiecznie w Missouri. Ale Cole bał się
zostawić siostry McCahy same. Chciał zaczekać
z wyjazdem do powrotu Matthew, a jego starzy
przyjaciele obiecali, że gdyby działo się coś niedo
brego, zawiadomią go natychmiast.
Kiedy Cole wieszał te swoje kolty, próbował
przekonać Shannon, że teraz należy już inaczej
myśleć niż dotychczas.
- Większość mężczyzn, którzy wracają z wojny,
to przyzwoici ludzie - prawił Cole, wbijając gwóźdź
w ścianę. - I ci w szarych mundurach, i ci w niebies
kich. Walczyli w obronie swoich ideałów, teraz marzą
tylko o jednym - wrócić do domu i znów zbierać
plony ze swoich pól, otworzyć sklepy, prowadzić
interesy. Chcą znów obejmować żonę i brać swoje
dzieci na ręce. Jednym słowem... wylizać się z ran
i zbudować jakąś przyszłość. Teraz wielu takich
mężczyzn będzie przechodziło przez nasze ranczo,
Shannon. Spragnionych, zgłodniałych. A my będzie
my pomagać im wszystkim, zarówno tym szarym,
jak i tym niebieskim.
- To po co wieszasz te kolty? - spytała Shannon,
której trudno było nawet pomyśleć, że mogłaby
podać wodę jakiemuś konfederatowi. Przecież to
konfederaci utworzyli bandy bushwhackerów, opraw
ców, którzy zamordowali Roberta Ellswortha.
- Dlatego, że niektórym ludziom wojna okaleczy
ła duszę. Tacy ludzie są nadal bardzo niebezpieczni,
a nie brakuje ich i wśród Rebów, i wśród Jankesów.
Musisz być bardzo czujna. Ale tylko wtedy, gdy
zauważysz, że robi się groźnie, strzelaj bez wahania.
1 8
- Naturalnie, Cole. Przecież umiem strzelać.
- Wiem. Ale zależy mi też, żebyś używała broni
z umiarem i nie strzelała do Bogu ducha winnego
farmera tylko dlatego, że nosi szary mundur.
- Nie przesadzaj! Na ranczu byli już konfederaci
i jakoś darowałam im życie, a nawet ich karmiłam.
- Ale nie sprawiło ci to przyjemności, prawda?
- Cole! Chyba nie uważasz mnie za osobę po
zbawioną ludzkich uczuć!
- Naturalnie, że nie, Shannon. Ale ta wojna nie
oszczędziła nikogo z nas.
Spojrzał na nią, z jakąś taką wielką zadumą
i w milczeniu pokręcił głową. A więc jednak jej nie
dowierzał. Bał się, że zapiekła w swoim żalu gotowa
jest popełnić głupstwo. Południe zostało rzucone na
kolana, ale Cole wiedział doskonale, że Shannon tej
wojny nie zapomni nigdy. Będzie nosić w sercu
wspomnienie o Robercie, odważnym, szlachetnym,
o jego miłości, czystej i łagodnej. I przenigdy nie
wybaczy, że zadano mu tak okrutną śmierć. Nie była
na jego pogrzebie, ale dowiedziała się, dlaczego nie
wystawiono otwartej trumny. W trumnie nie było
całego ciała Roberta Ellswortha. Nie zdołano odnaleźć
wszystkich jego szczątków. Na ten pogrzeb Shannon
nie pojechała, bo była nieprzytomna z rozpaczy.
A potem stała się twarda, jakby skamieniała.
Ale Cole się mylił. To nieprawda, że wszystkie
uczucia w niej wygasły. Jej serce, choć zlodowaciało
z bólu, biło nadal. Żal nie odebrał jej rozumu. Nie
zamierzała zabijać każdego, kto nosił szary mundur.
Ale wiedziała, że będzie strzelać bez wahania do tych
1 9
bestii, które Robertowi i jego ludziom zadały tyle
cierpienia.
Cole po tej ich pamiętnej rozmowie odszedł smut
ny. Patrzyła, jak znikał w głębi domu, mogła jeszcze
zawołać za nim, podbiec, spróbować go przekonać.
Był jej tak drogi, jak rodzony brat, Matthew. Nie
zawołała jednak, bo pewne rzeczy jest niezmiernie
trudno wytłumaczyć nawet Cole'owi, który przecież
też przeżył wielką osobistą tragedię.
Ranczo McCahych leżało tuż przy granicy Mis
souri z Kansas. Większość mieszkańców Missouri
utożsamiała się z Południem, Shannon także, jak
zresztą cała jej rodzina. Ale kiedy na ranczo najechali
bushwhackerzy
i zamordowali papę, Matthew wstąpił
do wojska Unii. Potem Shannon poznała Roberta.
I wszystko potoczyło się tak, że Shannon stała się
zagorzałą zwolenniczką Unii. Prawdziwą Jankeską.
Teraz... Teraz nie ma to już żadnego znaczenia.
Będzie litościwa wobec każdego żołnierza powracają
cego do domu. Przecież Matthew też jest jeszcze
gdzieś daleko, w drodze do domu i być może teraz
jakaś konfederatka podaje mu kubek z wodą. Bracia
Cole'a, Malachi i Jamie, także przemierzają spus
toszony przez wojnę kraj. Niech Bóg ma ich w swej
opiece, a dobrzy ludzie nie odmówią pomocy.
Jamie'emu - tak. Ale Malachiemu niech podadzą
kubek wody z solą!
Obaj bracia Cole'a byli konfederatami. U Ja-
mie'ego jakoś to Shannon nie przeszkadzało, on był
taki pogodny, serdeczny. Ale Malachi... O, tego
człowieka nie cierpiała od pierwszej chwili. I choć
2 0
bardzo starała się trzymać nerwy na wodzy - wy
chowano ją przecież na damę - wystarczyło, żeby
Malachi powiedział słówko, a w nią od razu wstępo
wał jakiś diabeł. Walczyli ze sobą ząb za ząb. Malachi
był wniebowzięty, kiedy udawało mu się rozdrażnić
ją łub dopiec jej do żywego. Po prostu cieszył się, że
jeszcze raz udowodnił, że ona jest głupią smarkulą.
Teraz jednak będzie już zupełnie inaczej. Po śmier
ci Roberta Ellswortha zmieniła się i wytrącić ją
z równowagi wcale nie było łatwo. A zresztą, nie ma
co zawracać sobie głowy Malachim, on nieprędko tu
się zjawi. Podobno walczył w oddziałach Kir-
by'ego-Smitha, a generał Kirby-Smith już się poddał
i Malachi prawdopodobnie jest w drodze do Mek
syku. Może pojedzie do Ameryki Centralnej albo
może do Środkowej? Bóg z nim, niech jedzie jak
najdalej, a najlepiej, żeby Jankesi wsadzili go do
więzienia, gdzie będzie miał dużo czasu na gorzkie
rozmyślania. Jego ukochanych konfederatów rozbito
w puch, więc koniec marzeń, koniec szczytnych
ideałów.
Koniec wojny.
Nie, jeszcze nie koniec. Bo tam, koło stajni,
naprawdę ktoś się czai.
Ostrożnie cofnęła się do sieni, chwyciła ze ściany
jeden z koltów. Z górnej szuflady szafki wyjęła
naboje.
- Kristin! Cole! - wołała, pośpiesznie ładując
broń. - Samson! Delilah! Odezwijcie się!
Cisza, jakby w całym domu nie było żywej duszy.
A więc zdana jest tylko na siebie.
2 1
Powolutku wysunęła się na werandę. Zmierzch
zapadał szybko. Ziemia zrobiła się sinoniebieska,
w dali widoczna była bryła stajni, teraz złowroga,
tajemnicza. Pod dachem stajni - okienka stryszku,
dwa czarne kwadraty, nieruchome, jak oczy samego
diabła.
Zadrżała. Usłyszała swoje serce, bijące w piersi
głośniej niż kopyta końskie o twardą ziemię. A prze
cież nie powinna się bać, już nieraz w życiu miała
okazję nauczyć się odwagi. Teraz też nie będzie stać
nieruchomo jak zranione jagnię. Ma przecież broń,
a w strzelaniu jest dobra, naprawdę dobra. Cole
mawiał, że Shannon z odległości stu stóp trafi muchę
w oko. Cole mówił coś jeszcze. Nie wolno się ociągać.
Decyzję należy podejmować szybko.
I pamiętaj, Shannon. Jeśli zdecydujesz się strzelać,
to strzelaj. I strzelaj tak, żeby zabić.
Zabić. Nie będzie to takie trudne. Przecież ona
wyrosła w świecie, w którym rządzi bardzo nieskom
plikowane prawo. Zabij sam, bo inaczej zabiją ciebie.
A przynajmniej będą torturować.
Wzięła głęboki oddech i szybko przemknęła przez
padok, pod stajnię. Przywarła do ściany tuż koło
otwartych drzwi, zionących złowrogą pustką. Czar
ną, jak te dwa okienka na górze. Zacisnęła zęby, znów
głęboki oddech i jednym szybkim ruchem wsunęła się
do środka.
Przez kilka chwil stała nieruchomo, własny od
dech wydał jej się dziwnie chrapliwy, szybki, jak
kołowrotek. Patrząc w mrok, przypominała sobie, jak
stajnia wygląda za dnia. Piętnaście boksów, teraz stoi
2 2
tu tylko dziewięć koni, resztę zabrali ludzie, którzy
pojechali za bydłem. Z prawej strony komórka,
z lewej worki z owsem i sterta siana. Nad głową też
siano, cały stryszek jest nim zawalony...
Wstrzymała oddech.
Ktoś tam jest. Na stryszku.
Przykucnęła i trzymając kolta wycelowanego
w górę, zaczęła ostrożnie przesuwać się w lewo,
w stronę sterty siana. Na górze coś skrzypnęło.
Znieruchomiała. Znów cisza, cisza wlokąca się w nie
skończoność.
Nagle, w jednej chwili, olśniło ją. Drabina. Tak.
Trzeba odsunąć drabinę, po której wchodzi się na
stryszek.
Zaczęła biec, dziwnie pewnie w tym mroku.
- Stój!
Nie stanęła. Podbiegła do drabiny, szarpnęła z całej
siły. Drabina gruchnęła o ziemię. Świetnie! Posiedzisz
sobie, ty draniu, na tym stryszku...
Kula świsnęła jej tuż koło ucha.
Ostrzegał? A może chciał zabić?
Też strzeliła, natychmiast. Tam, skąd dobiegł ten
głos. Słyszała, jak zaklął, a więc trafiła. Bardzo dobrze,
o to przecież chodzi, draniu! Parę kulek jeszcze
dostaniesz, przecież strzela się po to, żeby zabić.
A teraz coś przycichłeś, kanalio. Ciekawe, co ty tam
sobie umyśliłeś...
Nie pozwolił jej długo trwać w niepewności.
Skoczył.
Jak upiorne czarne widmo sfrunął ze stryszku.
Huknął o ziemię, przeturlał się i zniknął za stertą siana.
2 3
Strzeliła właściwie na oślep. Wydawało jej się, że
w stajni zagrzmiało. I znów zapadła cisza. Cisza
grobowa. Żadnych szelestów, jęku, okrzyków peł
nych gniewu albo strachu. Czyżby... zabiła?
Powoli, jak najciszej, zaczęła posuwać się do
przodu. Jeden ostrożny krok po twardej, ubitej ziemi,
drugi... Przystanęła, nasłuchując. Tak. Na pewno go
zabiła. Wszędzie panuje cisza. Tylko od strony bok
sów dobiegają jakieś szmery, coś stuknęło. To konie
przestraszyły się strzałów. Ale tam, w rogu stajni, coś
się poruszyło. Mysz. Bo ten drań nie żyje, leży gdzieś
w sianie.
Znów głośniejszy szmer. Szarpnęła się w tył,
uniosła kolta... Poczuła ból w ręku. Kolt pofrunął
w ciemność. Ktoś ją pchnął, ktoś przydusił ją do ziemi
całym swoim ciałem. Czyjaś ciężka dłoń zakryła jej
usta.
- Cicho...
Zwinęła się jak sprężyna i odepchnęła, z absurdal
nie ogromną siłą. Udało jej się wyślizgnąć, nawet
stanąć na nogi. Rzuciła się ku drzwiom, nabierając
w płuca powietrze.
- Nie! Nie krzycz! - Złapał ją za rękę, wykręcił tak
boleśnie, że krzyk uwiązł w gardle.
Gruchnęła o ziemię, on znów ją przygniótł, tym
razem siadając na niej okrakiem. Zaczęła walić pięś
ciami, bić, gdzie popadnie.
Jęknął.
- Shannon! Na Boga, przestań!
Do jej świadomości nie dotarło, że zwrócił się do
niej po imieniu. Nadal biła na oślep, ogarnięta paniką.
2 4
To ścierwo zgwałci ją i zabije w jej własnej stajni!
Krzyknęła i znów ciężka dłoń opadła na jej twarz.
Wpiła się w nią zębami. Zaklął, ale dłoń przywarła
jeszcze mocniej.
- Psiakrew! Tylko się nie wydzieraj, smarkulo!
Smarkulo! Znieruchomiała. Boże wielki! Jakże
mogła nie rozpoznać wcześniej tego głosu! Przecież to
Malachi!
Malachi Slater powrócił do domu.
ROZDZIAŁ DRUGI
Światło księżyca, wpadające przez otwarte
drzwi, rozjaśniło mroczne wnętrze stajni. Shannon
leżała nieruchomo, sztywna jak kołek i z natęże
niem wpatrywała się w twarz mężczyzny. Nie
miała żadnych wątpliwości. To Malachi, Malachi
Slater, brat Cole'a, męża Kristin. Nigdy nie darzyła
go sympatią. Dlatego kolejna myśl, która zaświtała
jej w głowie, wydała się nadzwyczaj osobliwa:
musiała przyznać, że Malachi Slater jest bardzo
przystojnym mężczyzną. Ma pociągłą twarz, o re
gularnych rysach, wysokie czoło, duże oczy. Pamię
tała, że niebieskie, choć teraz, w tym mroku,
prawie czarne. Pełne usta, pięknie wykrojone. Moc
no zarysowana szczęka pokryta ciemnym zaros
tem. Jednym słowem, twarz piękna i szlachetna,
ale cała postać, mimo że wysoka i rozrośnięta,
zdawała się bardzo mizerna. Jakby ta wojna zabrała
Malachiemu ostatnią uncję tłuszczu. Pod oczami
sińce, rękawy wojskowego płaszcza wystrzępione,
2 6
złociste dystynkcje na pagonach wytarte, prawie
niewidoczne.
Głos Malachiego był chrapliwy, pełen złości.
- Ani słowa, zrozumiano?!
Zacisnęła zęby. Bez obaw, wcale nie miała ochoty
krzyczeć ani gawędzić z Malachim Slaterem. Drań!
Od samego początku wiedział, że to ona, a mimo to
powalił ją na ziemię. Dwa razy. I wcale nie zamierzał
prosić o wybaczenie.
- Masz być cicho - powtórzył, odejmując dłoń od
jej ust.
- Niedoczekanie - warknęła. - Pchły ci rozum
zeżarły! Masz mnie puścić, ty parszywy psie!
- Nie puszczę. Najpierw obiecaj, że nie będziesz
się drzeć.
- Ty draniu, ty... Złaź ze mnie!
- Cicho, Shannon, cii...
Pochylił się, twarda broda musnęła jej twarz. Do
diabła, czemu on nie puszcza? Bo pominąwszy wszyst
ko, ta jego bliskość stawała się dziwnie niepokojąca.
Bliskość mężczyzny. Bo Malachi Slater, wróg za
przysiężony, to przecież również mężczyzna. Jego
ciało, choć wychudzone, jest silne, sprężyste i takie
gorące. Jego uda parzą, parzą jego dłonie, którymi
przyciska jej ręce do ziemi.
- Malachi, proszę, ja...
- Daj tylko słowo, że będziesz cicho.
Skinęła szybko głową.
- Słowo.
Puścił jej ręce. Wyprostował się, ale nie wstawał.
Dalej sobie siedział wygodnie. Skrzyżował ramiona
2 7
na piersiach i spoglądał z góry, spod przymkniętych
powiek. Żeby to wszystko wytrzymać, potrzebna
była anielska cierpliwość.
- Złaź ze mnie! - powiedziała w miarę łagodnie.
Potem głos jej, niestety, zaczął przybierać na sile.
- Ogłuchłeś?! Nie słyszysz, że nie krzyczę? Jestem
cicho! Więc złaź ze mnie, i to natychmiast, złaź
w końcu, do diabła, ty...
Ciężka dłoń ponownie wylądowała na jej ustach,
a twarz Malchiego znów znalazła się niebezpiecznie
blisko. Gorący oddech owiewał jej policzek, to ciepło
dziwnie jakoś przenikało do jej wnętrza i rozlewało
się po całym ciele.
- Posłuchaj, Shannon - zaszeptał. - Bardzo długo
walczyłem z Jankesami, żaden z nich nie był anioł
kiem. Ale ty jesteś jeszcze gorsza, bo ty ostatnie flaki
z człowieka wyprujesz. Powtarzam ci po raz ostatni:
Nie drzyj się, bo nie mam zamiaru zgnić przez ciebie
w więzieniu ani dyndać na stryczku. Masz się zamk
nąć, do jasnej cholery!
- Grozisz mi?
- Nie. Ja działam od razu.
Bardzo mocno szarpnął ją za włosy. Nawet nie
pisnęła, choć zabolało porządnie. Przeraziła się. Takie
zachowanie nie pasowało nawet do Malachiego. Ale
ta wojna była straszliwa i Malachiemu na pewno
odebrało rozum.
- Malachi, ja nie będę krzyczała. Obiecuję.
- Dobrze. I tak ma być.
Od razu ją puścił. Może nagle uświadomił sobie, że
naprawdę sprawia jej duży ból.
2 8
- Żadnych gwałtownych ruchów i żadnych
wrzasków.
- Żadnych gwałtownych ruchów - powtórzyła
głośno i wyraźnie. - Żadnych wrzasków.
Chyba nareszcie poczuł się usatysfakcjonowany.
Wstał i odszukał w sianie swój kawaleryjski kapelusz.
Otrzepał go, spojrzał na Shannon... i nagle skłonił się
pięknie, niemal zamiatając tym kapeluszem ziemię.
Shannon dziwnie jakoś zabrakło powietrza. Boże
święty, jakiż to piękny, rasowy mężczyzna! Jakaż
sylwetka... ruchy nadzwyczaj zręczne... Tym nie
mniej ten mężczyzna przed chwilą zachowywał się
jak szaleniec. A od szaleńca należy uciekać jak naj
prędzej, mimo że nadal zachowuje się według najlep
szych wzorców:
- Panno McCahy, pozwoli pani, że pomogę - po
wiedział uprzejmie, wyciągając rękę. - Proszę wyba
czyć, że zachowałem się nieco gwałtownie.
Jakżeby inaczej. Dwa razy grzmotnął nią o ziemię,
sterroryzował, wrzeszczał, szarpał za włosy. A teraz
nagle taki szarmancki się zrobił... Stanowczo trzeba
salwować się ucieczką.
Nie spuszczając oczu z tej pomocnej dłoni, pod
niosła się z ziemi. Samodzielnie i bardzo powoli.
I natychmiast pomknęła ku drzwiom.
Tym razem nie rzucił jej na ziemię. Złapał za
ramiona i przyciągnął do siebie tak blisko, że jej plecy
wgniotły się w jego pierś. Znów miała zatkane usta,
a w uchu pełen złości szept:
- Psiakrew, Shannon! Zawsze uważałem, że po
winni cię przywiązać do płotu i porządnie wysmagać
2 9
rózgą. Ty smarkulo jedna... Masz tu zostać i nie
wrzeszczeć, bo pogadamy sobie jeszcze ostrzej!
Smarkulo! Bardziej upokorzyć jej nie mógł.
- Nie, Malachi! Już nigdy więcej nie będziesz się
tak do mnie odzywał! Słyszysz! Nigdy więcej! -I kop
nęła go w goleń, wkładając w to całą swoją złość.
Niestety, długie kawaleryjskie buty zapewne sku
tecznie złagodziły ból. Coś niecoś jednak poczuł, bo
powstrzymał się od komentarzy, tylko szarpnął nią,
odwrócił ku sobie i oplótł ramionami, jak w jakimś
koszmarnym walcu. Spojrzał jej w twarz i w jego
oczach pojawił się błysk, ni to zdumienie, ni to
rozbawienie.
- Niepojęte... Strzelałaś do mnie. Naprawdę
chciałaś mnie zabić!
Teraz też miała na to ochotę. Bo znów był
bliziutko, a ona, zamiast walczyć, poczuła nagle
dziwną niemoc. Nawet lekko się zachwiała.
- Chciałaś mnie zabić - powtórzył, patrząc na nią
z zadumą. - Ciekawe, czy wiedziałaś, że to byłem ja?
- Nie - burknęła. - Ale zastrzeliłabym cię z roz
koszą. Najpierw podziurawiłabym kolana, potem
dostałbyś kulkę między oczy. Niestety, jesteś bratem
Cole'a. Tylko z tego powodu nie skróciłam twego
nędznego żywota. Tym bardziej że...
Zrobiła efektowną pauzę, po czym dokończyła
powoli, wyraźnie delektując się każdym słowem:
- ... to ja wygrałam tę wojnę. Zwyciężyłam, panie
Slater. Pan poniósł sromotną klęskę.
Jego oczy znów zabłysły, teraz pełne gniewu.
- Ty mnie nigdy nie pokonasz, Shannon.
3 0
- Przegrałeś wojnę, Rebie.
- My dwoje dalej walczymy ze sobą.
- Ale teraz puść mnie, to boli.
- Dobrze, że boli. Przecież chciałaś mnie zabić.
- Chciałam zabić, ale nie ciebie! Ostatnio kręci się
tu tyle różnych pijanych łobuzów i zwykłych zło
dziejaszków. A ty właściwie dlaczego ukryłeś się
w stajni? Dlaczego nie wszedłeś do domu? I dlaczego
nie pozwalasz mi iść do domu?
- Bo tam może być patrol federalnych, a ty
z radością wydasz mnie w ich łapy.
- Co ty wygadujesz? Jaki patrol? A niby dlaczego
na ranczo miałby być jakiś patrol?
Poczuła, że zesztywniał. Ale uścisk jego palców
jakby zelżał.
- Shannon, ty jeszcze nie wiesz?
- O czym, Malachi, o czym?
- Shannon! Przysięgnij, że w domu nie ma żad
nego patrolu.
- Po co przysięgać? Nie ma żadnego patrolu i już!
Nic ci nie grozi, Malachi! A Cole...
Zaraz... zaraz... Cole... Do Cole'a dziś rano przyje
chał jeden z jego bliskich znajomych. Zamknęli się
w gabinecie, rozmawiali długo, potem Cole, jakby od
niechcenia, rzucił Shannon, że będzie musiał wyje
chać. Na krótko, dzień lub dwa. Nie zaszkodzi znaleźć
jakieś bezpieczne miejsce, dokąd w razie potrzeby
będzie można wywieźć Kristin i małego Gabe'a. Licho
nie śpi, lepiej zawczasu się rozejrzeć... Wielki Boże!
Przecież to jasne. Kłopoty już się zaczęły, tamten
mężczyzna na pewno przywiózł złe wieści.
3 1
- Shannon? Co z tobą?
- W domu nie ma żadnego patrolu, Malachi, na
pewno. Ale ja sobie coś przypomniałam. Dziś Cole'a
odwiedził jego przyjaciel. Potem Cole powiedział mi,
że będzie musiał wyjechać na krótko...
Jej głos zamierał. No, tak... Cole'a na pewno już nie
ma w domu. Wymknął się po cichu. Zawsze mówił,
że chce przenieść się do Teksasu. Ale teraz tam nie
pojechał, to za daleko. Cole bałby się na tak długo
zostawić rodzinę samą. Na pewno pojechał w głąb
Missouri i wróci za kilka dni.
Malachi chyba uwierzył, że w domu nie ma
patrolu. Puścił ją i podszedł do lampy wiszącej obok
drzwi. Zapalił ją i teraz Shannon mogła dojrzeć, że
Malachi Slater wygląda o wiele gorzej, niż myślała.
Był wychudzony, wymizerowany, a długi płaszcz
z peleryną brudny, wymiętoszony, mankiety w strzę
pach. Na prawej nogawce wielka plama krwi.
- Boże - szepnęła przerażona. - Czy to ja?
- Nie, nie!
Machnął ręką i przysiadł na beli siana, ostrożnie
wyciągając przed siebie chorą nogę.
- Trafili mnie wcześniej, w Kentucky. Dwóch
jankeskich szczeniaków pilnowało drogi. Nie chcieli
mnie przepuścić. Mogłem ich zabić, ale po co?
Wydawało mi się to bez sensu.
Tak. Ale nie tylko w tym trudno było znaleźć jakiś
sens. Ta noga musiała go boleć straszliwie, mimo to
nie zatrzymał się nigdzie, żeby odpocząć, wydobrzeć.
Coś go gnało na ranczo, coś bardzo ważnego.
- Malachi, powiedz mi, ale dlaczego oni nie chcieli
3 2
cię przepuścić? Przecież wszyscy już wiedzą, że
podpisano zawieszenie broni.
- Naprawdę nic nie rozumiesz?
- Co mam rozumieć?
- A to, że wojna dla niektórych wcale się nie
skończyła. Cole był kiedyś w Kansas. Słyszałaś o tym,
prawda? I zastrzelił tego drania, Fitza, który zabił
jego pierwszą żonę.
- Wiem. Dlatego teraz Cole na jakiś czas powi
nien wyjechać z Missouri.
- Powinien to zrobić zaraz. Ci Jankesi przy drodze
powiedzieli mi, że za Cole'em rozesłano listy gończe.
Kazał je porozwieszać brat tego Fitza, podobno wielki
bogacz, i to on rozgłasza, że Cole Slater jest mordercą.
Chce go pojmać, żywego lub martwego.
Pod Shannon nogi się ugięły. Boże drogi... Ileż ten
Cole już przecierpiał, ile musiał walczyć, ze światem
i z samym sobą, żeby uwierzyć, że czeka go lepszy,
nowy los. Wydawało się, że wreszcie znalazł spokój.
Miał Kristin i małego synka. A teraz okazuje się, że
Cole Slater jest przestępcą. Jest mordercą.
- Cole musi uciekać natychmiast i gdzieś się ukryć
- mówił dalej Malachi. - Oni na pewno przyjadą po
niego na ranczo.
Shannon w milczeniu skinęła głową. Ten przyja
ciel Cole'a na pewno mówił to samo. Trzeba teraz
biec do domu, sprawdzić, czy Cole rzeczywiście
odjechał. I ostrzec Kristin, że czas pokoju, wytęsk-
niony, upragniony, okazał się ułudą.
- Malachi? A dlaczego ten chłopak strzelał do
ciebie? Przecież ty nie byłeś z Cole'em w Kansas.
3 3
- Ale też nazywam się Slater, a więc na pewno
jeździłem z Quantrillem i wyrżnąłem połowę Kansas.
- Przecież służyłeś w regularnym wojsku.
- Zgadza się. Dzięki, że ty przynajmniej w to
wierzysz. Shannon, proszę, idź teraz do domu i spro
wadź Cole'a. Wyjedziemy jeszcze tej nocy. A nie
wiesz przypadkiem, co dzieje się z Jamie'em?
- Bardzo mi przykro, Malachi, nic nie wiem. Ale
wy przecież byliście w jednym oddziale. Dlaczego
Jamie nie przyjechał razem z tobą?
- Rozstaliśmy się kilka dni temu. Jamie chciał
koniecznie odwiedzić starego przyjaciela, który na
wojnie stracił syna. No i pojechał do niego. Psiakrew!
Przecież Jamie też musi uciekać!
- Ale jak ty pojedziesz, Malachi, w takim stanie ?
Niepojęte... Przez tyle lat żyła w głębokim przeko
naniu, że nawet plemię Komanczów nie jest w stanie
obmyśleć dla Malachiego śmierci wystarczająco okrut
nej, takiej, która sprawiłaby jej satysfakcję, a teraz
bez przerwy zerka z niepokojem na tę okropną plamę
na spodniach i zamartwia się jego stanem! Co się z nią
dzieje?
Malachi lekceważąco machnął ręką.
- Jakoś tam się pojedzie. A jak będziemy już
daleko, na południu, poszukam jakiegoś doktorka,
żeby wyciągnął kulę.
- Co?Co ty mówisz?! To kula tam jeszcze jest?
Shannon szybkim krokiem ruszyła w stronę ko
mórki.
- Shannon? A ty dokąd?
- Zaraz wracam! - odkrzyknęła, znikając
3 4
w drzwiach. Bez trudu odnalazła skrzynkę z narzę
dziami chirurgicznymi, bez których żaden hodowca
bydła nie mógł się obejść. Problem był już tylko jeden.
Potrzebna była morfina albo jakiś inny środek uśmie
rzający ból. Ale to rzecz drogocenna, której w Mis
souri, a może i na całym Południu, nikt nie ma.
Wszyscy stosują tylko ten jeden jedyny środek...
Wysunęła następną szufladę i wyciągnęła butelkę
whisky z Kentucky. To zadziała na pewno.
Ruszyła szybko z powrotem, sama zdumiona
swoją gorliwością. A cóż to ona tak skwapliwie
spieszy z pomocą Malachiemu Slaterowi? Czyżby
przestała go nienawidzieć? Bzdura. Tu chodzi głów
nie o Cole'a. Malachi nie może być dla niego ciężarem,
dlatego chorą nogę należy doprowadzić do porządku.
Postawiła na ziemi skrzynkę i przyklękła.
- Shannon? Co ty masz zamiar zrobić? - spytał
Malachi niepewnym głosem, wpatrując się w nożycz
ki, które nagle pojawiły się w jej ręku.
- Rozciąć nogawkę.
- O, nie! Jeśli sądzisz, że pozwolę ci zbliżyć się do
mnie...
- Dobrze wiesz, że kulę trzeba wyjąć i to jak
najprędzej. Masz, napij się!
Oba argumenty były przekonywujące. Malachi
skwapliwie chwycił za butelkę, pociągnął solidnie i aż
westchnął.
- Oj, jakie to dobre! I kto by się spodziewał, że
Jankeskę stać na taki gest wobec nędznego rebe
lianta!
- Dobrze, dobrze, Malachi, teraz się nie ruszaj.
3 5
Sprawnie rozcięła nogawkę, odłożyła nożyczki
i uśmiechnęła się bardzo słodko.
- A teraz proszę, niech pan oprze się wygodnie,
kapitanie Slater!
- Shannon...
- Zaufaj mi.
- To tak, jakbym miał zaufać czarnej wdowie
3
.
Nic nie powiedziała. Uśmiechnęła się jeszcze raz,
słodko jak poprzednio, i ostrożnie rozsunęła brzegi
rozciętego materiału. Niestety, kula utkwiła głęboko.
Ale wszystko jest do zrobienia. Małe nacięcie skal
pelem, potem kulę się podważy i wyciągnie szczyp
cami. Ranę przemyje się alkoholem, zabandażuje
i będzie po wszystkim.
Biedny Malachi.
- Napij się jeszcze - powiedziała bardzo łagodnie,
unikając jego spojrzenia. - I nie bój się. Zrobię to raz
dwa. Wezmę skalpel...
Jego palce błyskawicznie oplotły się wokół jej
nadgarstka.
- Skalpel? Ty ze skalpelem w ręku? Nie, Shannon,
ja ci nie dowierzam!
Kolejny, posypany cukrem uśmiech.
- Nie masz wyboru, Malachi. I oddaj butelkę!
- Dlaczego ?
- Muszę zdezynfekować skalpel.
Polała skalpel alkoholem. Malachi śledził każdy jej
ruch, po czym natychmiast odebrał jej butelkę i pociąg
nął kilka potężnych łyków.
3
Czarna wdowa - jadowity pająk.
3 6
-
A więc jednak zamierzasz rzucić się na mnie
z nożem.
- Zgadza się.
- Mam nadzieję, że kiedyś będę miał okazję do
rewanżu.
Mówił już trochę niewyraźnie, a więc wszystko
w porządku. Whisky okazała się zbawienna. Bo
Malachi nawet się uśmiechał. Jak to Malachi, trochę
krzywo, trochę tak na ukos. Ten uśmiech, kiedyś
działający na Shannon jak płachta na byka, teraz
wydał jej się uroczy. Śmiały się też oczy Malachiego,
niby niebieskie, a jednocześnie szarawe jak kobalt. Jak
on patrzy... Zadrżała i zaklęła w duchu. Niepojęte,
żeby Shannon McCahy drżała na widok Malachiego
Slatera, i to jeszcze w chwili, kiedy powinna wykazać
się możliwie największym opanowaniem!
Zaklęła w duchu jeszcze raz i przystąpiła do dzieła.
Ostrze skalpela zanurzyło się w żywym ciele. Mala
chi nie poruszył się, nie jęknął, tylko jego mięśnie
zrobiły się nagłe twarde jak stał. Kiedy zaczęła
przesuwać skalpel w bok, Malachi zamknął oczy.
Była prawie pewna, że stracił przytomność. I tak
byłoby chyba najlepiej.
Wykonała cięcie i jednym zręcznym ruchem wyję
ła szczypcami kulę. Ranę polała obficie alkoholem
i przystąpiła do bandażowania. Biały bawełniany
bandaż okazał się za krótki. Ale trzeba umieć sobie
radzić. Spojrzała na Malachiego. Nadal miał oczy
zamknięte. Szybko podwinęła spódnicę i urwała cały
rąbek halki.
Powieki Malachiego natychmiast się uniosły.
3 7
- Dzięki, kochanie, że tak się dla mnie poświę
casz. Nigdy bym nie przypuszczał...
A więc przez cały czas był przytomny.
- Drobiazg. Zależy mi przede wszystkim na tym,
żeby przez ciebie nie zabito Cole'a.
Ostrożnie owijała jego udo białym płótnem, klnąc
w duchu, że ma na sobie właśnie tę suknię. Głęboko
wyciętą, a koronkowy kołnierz rozchyla się na boki.
W rezultacie Malachi nie odrywa oczu od jej dekoltu.
- Malachi, przestań się gapić. Podobno jesteś
dżentelmenem z Południa.
Próbował się uśmiechnąć, nic jednak z tego nie
wyszło.
- Południe umarło, panno McCahy. Dżentelmeni
wyginęli. I błagam panią, proszę być ostrożną, zbliża
się pani do bardzo delikatnych rejonów mego ciała.
Natychmiast cofnęła ręce i końce prowizorycz
nego bandaża Malachi poutykał już sam.
- Świetnie się pani sprawiła, panno McCahy
- pochwalił ją słabym głosem. - Jestem pani dozgon
nie wdzięczny.
Chciała wstać, ale on nagle złapał ją za rękę
i przyciągnął do siebie. Nie, nie protestowała. Bo
zrobił to zdecydowanie, ale jednocześnie tak jakoś
ostrożnie. Odsunął jej z czoła pasmo złocistych
włosów, otulających śliczną drobną twarz i ogarnął
wzrokiem całą wdzięczną postać, klęczącą teraz
przed nim. Spojrzał na falujące piersi, wychylające się
z koronkowego kołnierza, na kibić, nieprawdopodob
nie cienką nad sutą spódnicą aksamitnej sukni.
- Wojna trwała długo. Wydoroślałaś, Shannon.
3 8
-
Nie miałam wyboru, kapitanie Slater.
Jej głos zadrżał. Jakże miała nie wydorośleć...
- Słyszałem, jak zginął kapitan Ellsworth. Bar
dzo ci współczuję, Shannon. Ale bądź rozsądna,
pozwól, żeby ta rana się zabliźniła, bo inaczej
będziesz miała chorą duszę. Tak było z Cole'em,
sama wiesz. I ty...
- Malachi, proszę, ja nie chcę...
- ... mówić o tym? W porządku, panno McCahy,
nie będę więcej wkraczał w sferę uczuć dla mnie
niedostępną.
Pomyślał chwilę, nagle uśmiechnął się wesoło, po
łobuzersku, jakby pragnąc całkowicie odsunąć od niej
smutne wspomnienia.
- Wyrosła pani na śliczne stworzenie, panno
McCahy! Naprawdę śliczne! I ścielę się do nóżek,
jeszcze raz za to, że pani białe rączki dotykały mnie
tak delikatnie...
- Malachi! Mówiłam ci już. Starałam się, ale tylko
ze względu na Cole'a.
Chyba nie słuchał. Był zajęty. Jego palce leciutko
muskały jej policzek.
- Dorosła, hm... - mruknął.
Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Zwykle
prawili sobie różne złośliwości, a teraz, rzecz osob
liwa, wcale nie miała ochoty na ostre słowa. Wręcz
przeciwnie. Nagle zapragnęła znaleźć się w jego
ramionach, przytulić twarz do szerokiej piersi i po
płakać sobie. A on głaskałby ją po głowie i mówił
cichutko, że już dobrze, że wszystko, co złe, minęło...
Nagle drgnęła. W ciszę nocy, wypełniającą stajnię,
3 9
wdarł się znajomy odgłos. Stukot kopyt. Szybki,
gniewny, zwiastujący nieszczęście.
- Malachi! Jeźdźcy! Podjeżdżają pod dom!
Jakby w odpowiedzi na jej pełen trwogi krzyk
gdzieś z daleka rozległ się inny kobiecy krzyk, krzyk
rozdzierający.
Kristin!
W ułamku sekundy była przy drzwiach.
- Shannon, zaczekaj! Do diabła! Stój! Stój!
Nie słuchała. Wybiegła ze stajni jak oszalała i popę
dziła przed siebie, nie odrywając oczu od oświet
lonego domu. Przed werandą kłębiły się konie, ze
dwadzieścia koni. Drzwi frontowe były otwarte.
W tych drzwiach ukazała się rosła postać mężczyzny,
niosącego na ramieniu szamoczącą się kobietę.
Shannon stanęła.
Kristin. Kristin w niebieskiej sukni, widocznie
przebrała się w nią do kolacji. Wybrała tę suknię, bo
wiedziała, że tak pięknie podkreśla kolor jej oczu.
Złocistobrązowe włosy Kristin spływały po plecach
tego bandziora...
- Mam ją! - krzyknął mężczyzna, schodząc po
schodkach werandy. - A teraz szybko zabieramy się
stąd!
- A co ze Slateremi - zawołał jeden z jeźdźców.
Shannon nie dosłyszała odpowiedzi. Stała zmart
wiała, niezdolna uczynić ani kroku. Zabierają Kristin.
Jeśli Cole nie wyjechał... przecież on nigdy nie
pozwoliłby odebrać sobie żony. Chyba że oni go
zabili...
Kristin walczyła. Krzyczała, szarpała się, ugryzła
4 0
bandziora w rękę. Mężczyzna uderzył ją w twarz
i przerzucił przez grzbiet swego konia.
- Jazda! - ryknął, wskakując na siodło.
- Nie! - krzyknęła Shannon, jednym skokiem
przesadzając ogrodzenie padoku. Nie! Ona nie po
zwoli, nie pozwoli im zabrać Kristin! Jej stopy
prawie nie dotykały ziemi. Musi ich powstrzymać,
musi...
Nagle ktoś pchnął ją, powalił i całym ciężarem
ciała przycisnął do czerwonej ziemi Missouri.
- Shannon, zaklinam cię! Nie ruszaj się!
Znów Malachi, przeklęty Malachi! Przygniata ją
do ziemi, kiedy te dranie uwożą Kristin!
- Puszczaj mnie! Słyszysz?! Puszczaj!
- Cicho!
Nie mogła nawet unieść głowy, bo jej głowę też
wciskał w ziemię. I szeptał:
- Ty głupia! Co ty robisz?Przecież...
- Oni zabierają moją siostrę!
- Shannon, ich jest dwudziestu! Wszyscy mają
broń, a ty lecisz do nich z pustymi rękami!
Uniósł jedną rękę, przestał przyciskać jej głowę, ale
zatkał usta. Leżeli płasko na ziemi, tuż za długim
korytem. Do Shannon dotarło, że dzięki temu nikt
ich nie może zobaczyć, a oni mogą obserwować dom,
znajdujący się w odległości kilkunastu metrów.
- Przecież widzę, że zabierają Kristin - szeptał
Malachi. - Jeśli zbliżysz się do nich, zabiorą i ciebie.
Moglibyśmy do nich postrzelać, starając się nie zabić
twojej siostry. Ale do tego potrzebna jest broń,
a nasze kolty leżą gdzieś w sianie. Dlatego jedyne, co
4 1
możemy teraz zrobić, to być cicho, potem wziąć broń
i jechać za nimi. Pojmujesz?
Naturalnie, że tak. Przestała się szamotać. Malachi
zabrał dłoń z jej twarzy, dalej jednak leżał na niej, nie
pozwalając na żaden ruch.
Nienawidziła go. Ale miał rację. Nie mogła niczego
zrobić dla Kristin. Mogła teraz tylko leżeć, patrzeć
i słuchać.
Konie ruszają spod domu, jeden za drugim, i rwą
do przodu z taką samą prędkością, z jaką tu przybyły.
Znikają w ciemnościach. Kopyta bębnią o ziemię
Missouri, coraz ciszej i ciszej...
ROZDZIAŁ TRZECI
Tętent koni umilkł. Malachi wstał i wyciągnął
rękę do Shannon. Nie miała ochoty korzystać z jego
pomocy, sam więc podjął decyzję. Szarpnął mocno,
a kiedy stanęła na nogi, odwrócił się i jednym susem
przesadził ogrodzenie. Shannon, naturalnie, pośpie
szyła jego śladem.
- Malachi, ty dokąd?
Nie odwracał się, tylko sadził do przodu długimi
krokami.
- Malachi! Stój!
Zatrzymał się.
- Co ty robisz, Malachi? Chodź do stajni, weź
miemy konie i broń. I ruszajmy za nimi! Słyszysz?
Nie traćmy czasu!
- Muszę najpierw wejść do domu.
- Do domu?
Podskoczyła jak wściekła kotka i szarpnęła go za
łokieć, zmuszając, aby spojrzał jej w twarz.
- Do domu, tak? Masz zamiar sobie odpocząć?
4 3
Poleżeć, zjeść dobrą kolację? Straciłeś rozum? Oni
porwali moją siostrę, trzeba jechać za nimi, gonić ich
co sił...
- Spokojnie - warknął. - Rozumiem pani zdener
wowanie, panno McCahy. Ale tak się składa, że pani
ma siostrę, a ja mam brata. I cholernie chce mi się
zobaczyć, czy jego nie ma w domu. Bo jeśli przedtem
nie wyjechał, a oni zabrali tylko pani siostrę, to
znaczy, że...
Odepchnął ją i znów ruszył przed siebie. Boże
święty, przecież wiedziała. To znaczy, że Cole nie
żyje. Niepokój o Kristin przesłonił jej wszystko.
Dogoniła go po kilku sekundach.
- Pojadę za Kristin, dobrze wiesz - rzucił przez
ramię, nie zwalniając kroku. -Wezmę broń i pojadę.
Ale przedtem...
- Tak, tak, Malachi, wybacz. Trzeba się upewnić,
co z Cole'em. Potem weźmiemy broń i...
- Tylko ja wezmę, Shannon. Ty zostajesz.
- Jadę z tobą.
- Nie, jadę sam.
Wcale nie zamierzała ustąpić, ale nie było już czasu
na dalsze pertraktacje. W drzwiach frontowych uka
zała się kobieta o nieprawdopodobnie długich nogach,
cudownie wysmukła. Czarnoskóra Delilah, piękna
jak afrykańska księżniczka. Dla McCahych bar
dziej przyjaciel i członek rodziny niż służąca. Czło
wiek wolny, nie za sprawą oficjalnych proklamacji,
a dzięki jej ojcu, Gabrielowi McCahy, który Delilah
i jej mężowi dał wolność na wiele lat przed wybu
chem wojny.
4 4
Teraz ciemna twarz Delilah pełna była niepokoju
i smutku.
- Panienka Shannon! Chwała Bogu! - zawołała,
zbiegając po schodkach. - Tak się bałam, czy panience
nie stało się coś złego!
- Delilah!
Padły sobie w ramiona.
- Oni zabrali panią Kristin! Takie nieszczęście!
- Delilah! - przerwał niecierpliwie Malachi. - Co
z Cole'em? Przecież on by na to nie pozwolił!
- Naturalnie, że nie! Ale on...
Twarz Malachiego zrobiła się szara jak popiół.
- Nie żyje - powiedział głuchym głosem.
- Co pan mówi, panie kapitanie! Co też pan
mówi! Pan Cole wyjechał!
- Bogu dzięki - szepnęła Shannon i czując, że jej
kolana są zupełnie miękkie, przysiadła na schodku
werandy. - Delilah, a kiedy Cole wyjechało Ja niczego
nie zauważyłam.
- Wymknął się po cichu, na długo zanim te zbiry
przyjechały. Panienko, może wejdźmy wszyscy do
domu, lepiej rozmawiać w środku. Ale co to się stało,
że włosy ma panienka w nieładzie i suknię wymiętą...
- Nie będę wchodzić do domu, Delilah. Musimy
zaraz ruszać za Kristin.
- Nigdzie nie jedziesz - zaprotestował natych
miast Malachi. - Jadę tylko ja. Zaraz ruszam w drogę.
- Ja też jadę. A ty nie będziesz mi mówił, co mam
robić.
Podszedł do niej bliżej, jego złość była tak samo
widoczna i oczywista, jak kuśtykająca noga.
4 5
- Shannon McCahy, jesteś upartą idiotką i koniecz
nie chcesz, żeby zabili nas oboje, nie wspominając
o twojej siostrze. Dlatego jednak powiem ci, co masz
robić. Masz zostać w domu! Jeśli będziesz się opierać,
zaraz zamknę cię w twoim pokoju i przywiążę do
łóżka. Tak. Tak będzie najlepiej.
Shannon nie odezwała się ani słowem. Po pierw
sze, wcale nie miała ochoty po raz drugi tego wieczo
ru przekonać się, ile jeszcze siły pozostało w wynisz
czonym przez wojnę ciele Malachiego. A po drugie,
po co się spierać, skoro Malachi jest nieprzejednany.
Lepiej pozornie złożyć broń... Wstała ze schodka
i dostojnym krokiem weszła na werandę. Odwróciła
się, lekko skłoniła głowę, jak dama.
- Bardzo proszę, a więc wejdźmy do środka
- powiedziała, uśmiechając się wdzięcznie. - Wszyst
kim nam przyda się po szklaneczce czegoś mocniej
szego. A Delilah opowie dokładniej, co się stało.
Proszę, pospieszmy się. Panu kapitanowi pilno ruszać
w drogę.
Weszła pierwsza. Dostojnym krokiem przemie
rzyła wiktoriański salonik, wkroczyła do gabinetu
i z głębokiej szuflady biurka wyjęła butelkę burbona
z Kentucky. Szklaneczki, ustawione rządkiem, czeka
ły na półce z książkami. Nalała do trzech szklaneczek
podwójne porcje. Podała szklanki Malachiemu i Deli
lah, a sama zasiadła w fotelu za biurkiem.
- Delilah, proszę, mów, co się stało.
Malachi przysiadł na brzegu biurka, Delilah
nie usiadła. Jednym haustem wychyliła swego
burbona i przemierzając pokój wzdłuż i wszerz,
4 6
roztrzęsionym głosem opowiadała o tragicznych
wydarzeniach.
- Pan Cole wyjechał jakąś godzinę temu. Przed
wyjazdem rozmawiał ze mną i Samsonem. Powie
dział nam, że robi się niebezpiecznie i to o wiele
wcześniej, niż się spodziewał. Jakiś człowiek o na
zwisku Fitz szuka zemsty i chce pojmać wszystkich
braci Slaterów. Pan Cole powiedział, że nie sądzi, aby
ten Fitz chciał mścić się na wszystkich McCahych.
Ale ostrożność nie zawadzi i pan Cole chce na jakiś
czas wywieźć stąd panią Kristin i małego Gabe'a.
A teraz jedzie poszukać jakiegoś bezpiecznego miej
sca. Pani Kristin o niczym nie powiedział, panienka
wie, dlaczego. Ona by go za nic nie puściła.
Delilah, wzdychając smutno, otarła oczy rąbkiem
fartucha.
- Przygotowałam panu Cole'owi prowiant na
drogę - opowiadała dalej - a on pocałował mnie
w policzek i powiedział, że wróci niebawem i wszyst
ko będzie dobrze. Potem napisał list do pani Kristin
i zostawił na biurku. Kiedy odjechał, wzięłam ten list
i zaniosłam jej do pokoju. Rozłożyła kartkę, prze
czytała, a potem siedziała nieruchomo i patrzyła
w okno.
Delilah znów westchnęła i opadła ciężko na skó
rzaną kanapę.
- Biedactwo... Zaczęła płakać. Mówiła, że mieli
jechać razem i wziąć ze sobą małego Gabe'a. A Cole
pojechał sam, po kryjomu, bo bał się, że ona go nie
puści. Płakała, cały czas płakała, aż serce się ściskało.
A potem... Potem przyjechali oni.
4 7
W pokoju na chwilę zapadła cisza.
- Delilah? Czy to byli czerwononodzy? - spytała
nieswoim głosem Shannon.
- Tak. I szczęście w nieszczęściu, panienko, bo
pani Kristin mogła im rzucić w twarz, że się spóźnili.
Jej mąż wyjechał. Ten olbrzym się wściekł i przyłożył
pani Kristin nóż do gardła, tak blisko, że ją zadrasnął
i krew pociekła. To cud, że te zbiry nie wiedziały nic
o dziecku.
- Gabe!
Shannon i Malachi krzyknęli jednocześnie i w tym
samym momencie zerwali się na równe nogi. Delilah,
mimo powagi sytuacji, nie mogła powstrzymać
uśmiechu. Panienka Shannon i kapitan Malachi,
wiecznie wojujący ze sobą, tylko w sprawie Gabe'a
byli całkowicie zgodni. Oboje bardzo kochali chłop
czyka.
- Nic mu nie jest, panienko. Śpi jak aniołek.
Baraszkowali sobie z moim synkiem i obaj przysnęli
na moim łóżku. To już ich tam zostawiłam. I chwała
Bogu, że te dranie nie wiedzą o dziecku. Ale oni...
Czarne oczy Murzynki spojrzały na Shannon
z niepokojem.
- Oni wiedzą o panience. Chcieli szukać panienki,
ale ten olbrzym, oni zresztą wołali na niego Bear
4
,
powiedział, że muszą się śpieszyć i wystarczy, że
mają Kristin.
Shannon westchnęła cicho i opuściła głowę. Czy
można to nazwać szczęściem? Gdyby była w domu,
4
Bear - (j.ang.) niedźwiedź.
4 8
zabraliby ją na pewno. I pewnie już by nie żyła, bo
Shannon McCahy rzuciłaby się do walki, jak to ona,
bez rozumu, na oślep. A ich było wielu, tych czer-
wononogich, tych zwyrodnialców...
- Malachi, słyszałeś, co mówiła Delilah? - spyta
ła, podnosząc głowę. - To byli czerwononodzy.
- Tak. I trochę mnie to dziwi. Słyszałem, że Lane
i Jennison pozbawieni zostali dowództwa, a ich
oddziały wcielono do regularnego wojska.
- Trzeba jak najszybciej odbić Kristin.
Malachi wstał.
- Zaraz wyruszam w drogę.
- Jadę z tobą.
- Shannon, do diabła! Ty zostajesz.
- Ale dlaczego? Umiem dobrze strzelać...
- To nie wystarczy, Shannon. Trzeba jeszcze
wiedzieć, kiedy strzelać. Ty, niestety, zapominasz
się zupełnie. Tak jak dziś, kiedy w pojedynkę,
z gołymi rękami, chciałaś rzucić się na dwudziestu
czerwononogich. A tu potrzebna jest rozwaga.
Trzeba jechać za nimi bardzo ostrożnie i kiedy
rozłożą się obozem, wyczekać odpowiedniej chwili,
podkraść się i uwolnić Kristin. Nie wolno robić
rabanu, nie wolno napadać na nich, bo oni wtedy ją
zabiją.
- Malachi, ja to wiem. I na pewno będę rozważna.
- Zostaniesz tutaj.
Uparty, jak stary muł zmęczony życiem. Czyli
jedyne, co można zrobić, to uciec się do fortelu.
Poczekać, aż kapitan Slater zniknie w mroku, wsko
czyć na konia i podążyć za nim.
4 9
Shannon westchnęła głęboko, niemal teatralnie,
i powoli podniosła się z fotela.
- No, trudno, skoro tak się uparłeś... To ja teraz
pójdę i przyniosę ci jakieś bryczesy CoIe'a.
- Dziękuję, nie trzeba - odparł, ruszając ku
drzwiom. - Wiem dobrze, gdzie jest jego pokój.
- Panie kapitanie! - zawołała za nim Delilah.
- Pan musi koniecznie coś zjeść przed wyjazdem.
Niech pan się umyje i przebierze, a ja szybciutko
podam kolację i przyszykuję prowiant na drogę.
- Masz rację, Delilah. Przed daleką drogą powinno
się coś wrzucić na ruszt.
Zasalutował elegancko i wyszedł. A kiedy znikł za
drzwiami, Delilah jak oparzona zerwała się z kanapy.
- Panienko Shannon! Ja wiem, że panienka coś
knuje.
- Ja? Ależ, Delilah, co ty mówisz - obruszyła się
Shannon z miną niewiniątka. - Ja tak tylko za
stanawiam się nad tym wszystkim...
- O, nie, panienko, ja panienkę dobrze znam.
Panienka...
- Daj spokój, Delilah, i chodźmy lepiej do kuchni.
Pomogę ci przy tej kolacji. A mamy w ogóle coś do
jedzenia ?
- A jakże! I mięso, i ziemniaki, tylko wszystko
zimne. Rozpalę pod kuchnią, a panienka wzięłaby się
za przygotowanie suchego prowiantu na drogę dla
pana kapitana.
W kuchni Delilah zabrała się za krajanie rostbefu.
Shannon wyjęła z szafki dwie czyste ściereczki
i ruszyła do spiżarni. Wybrała najładniejsze płaty
5 0
podwędzonego mięsa, wołowiny i wieprzowiny, i po-
zawijała w białe płótno. Jak to dobrze, że Delilah
piekła dziś chleb, będzie można zapakować po jed
nym świeżym bochenku...
Nagle usłyszała ostry głos.
- A co panienka robi najlepszego?
Murzynka stała w drzwiach, oparta o framugę.
- Pakuję prowiant.
- Panienka zrobiła dwa zawiniątka.
- Malachi lubi sobie podjeść.
- Aha. I te oba zawiniątka są dla niego?Panienko,
ja wiem...
- Delilah, moja złota!
- Niech panienka tylko się do mnie nie przymila!
Jak panienka była mała, to przychodziła do mnie na
kolana, obejmowała za szyję i chciała, żebym po
zwalała jej na wszystko. Teraz panienka nie musi
mnie o nic prosić, bo panienka jest dorosła. Ale ja i tak
wiem, co panience chodzi po głowie.
- Delilah! Ja muszę jechać za Kristin.
- Za Kristin pojedzie kapitan Malachi.
- A jeśli jemu nie uda się jej uwolnić?
- A panienka uważa, że przysłuży się siostrze,
jeśli panienka wpadnie w ich łapy?
- Delilah!
Murzynka podniosła obie ręce do góry.
- Ja nic nie mówię! Ja nic nie mówię! I zresztą, nie
muszę...
Po jej twarzy przemknął chytry uśmieszek.
- Bo ktoś inny i tak nie pozwoli panience stąd
wyjechać.
5 1
- Zobaczymy! A ty, pamiętaj, Delilah, masz nic
mu nie mówić o tym drugim zawiniątku.
- Nie powiem, nie powiem. Ale to i tak niczego
nie zmieni.
Delilah machnęła ręką i mrucząc coś gniewnie pod
nosem, wróciła do szykowania półmiska. A Shannon
nie mogła sobie darować. Wykrzywiła się szpetnie do
jej pleców. Niestety, Delilah jakby to widziała, bo jej
uwaga była bardzo chłodna.
- A panienka to ma w głowie pełno siana, za
dekoltem też. Wypadałoby przed kolacją doprowa
dzić się do porządku. Zdaje się, że panienka, jak
zwykle, nie była zbyt miła dla pana kapitana.
- Natknęłam się na niego przypadkiem w stajni.
Trochę poróżniliśmy się, to wszystko - wyjaśniła
Shannon, ze złością wydłubując źdźbła siana zza
dekoltu. - Teraz idę na górę.
Z dumnie uniesioną głową wymaszerowała z kuch
ni, ale po schodach już biegła, uciekając przed złoś
liwym chichotem Murzynki. A niech tam sobie myśli,
co chce, ona ma teraz ważniejsze sprawy na głowie.
Jak wicher wpadła do swego pokoju, uklękła i spod
łóżka wyciągnęła dwie skórzane sakwy. Do jednej
wrzuciła kilka sztuk bielizny, koszulę i bryczesy,
drugą sakwę, na razie pustą, postanowiła zapełnić
później prowiantem i amunicją. A amunicji trzeba
wziąć jak najwięcej.
Wsunęła sakwy z powrotem pod łóżko i podeszła
do umywalki. Nalała do miednicy zimnej wody,
umyła ręce, ochlapała twarz. Wytarła się szybko
i pospieszyła do lustra, żeby doprowadzić do
5 2
porządku uczesanie. Zaklęła cicho. Złocisty gąszcz
bardzo malowniczo poprzetykany był sianem.
Chwyciła za grzebień, wyczesała starannie niepożą
daną ozdobę i upięła włosy w schludny kok.
Cofnęła się i ogarnęła wzrokiem całą swoją postać.
Jak teraz wygląda? Czy nareszcie jak dama, wytwor
na i dostojna? Niestety, policzki, jak na damę, były
stanowczo zbyt zarumienione. A oczy z podniecenia
błyszczały niezdrowym blaskiem.
Shannon poczuła coś na kształt winy. Przecież
wiedziała, że nie jest to uczciwe, kiedy oszukuje się
innych, ale... Ale oni porwali Kristin. Oczy Shan
non natychmiast zwilgotniały, drobne dłonie zacis
nęły się w pięści. Shannon McCahy nie będzie
czekać z założonymi rękami. Zrobi wszystko, żeby
uwolnić swoją siostrę.
Wyprostowała się, splotła dłonie przed sobą
i znów spojrzała w lustro. Dystyngowana młoda
kobieta patrzyła na nią teraz wzrokiem zdecydowa
nym i poważnym. I ani jednego źdźbła siana za
staniczkiem eleganckiej sukni. A więc nie jest ile, jest
po prostu dobrze.
Szybkim krokiem wyszła z pokoju. W połowie
schodów jednak zwolniła, na dole bowiem czekał
Malachi, z tym swoim głupim, przemądrzałym
uśmieszkiem.
- Panno McCahy! Pozwoliłem sobie poczekać tu
na panią, aby upewnić się, że pani rzeczywiście tak
łaskawa i raczy dotrzymać mi towarzystwa przy
kolacji.
Shannon bardzo dostojnie pokonała resztę stopni
5 3
i przechodząc koło Malachiego, wyszeptała mu pros
to w twarz:
- Naturalnie, że dotrzymam, panie kapitanie.
W pokoju jadalnym czekał już pięknie zastawiony
stół. Malachi elegancko odsunął krzesło, Shannon
usiadła. Malachi nalał do dwóch kieliszków czer
wonego burgunda i rozsiadł się naprzeciwko Shan
non. Wypił spory łyk, pozachwycał się głośno wspa
niałym bukietem i odkroił sobie wielki kawał rost
befu. Pochłonął go w sekundę, po czym znów odkroił
sobie następną porcję.
- Shannon? Ty nic nie jesz?
- Ty natomiast wcale się nie śpieszysz -mruknęła
zjadliwie.
Spojrzał, zaskoczony, i uśmiechnął się.
- Shannon, obiecuję, na pewno ich dopadnę. Ale
to trochę potrwa, może nawet kilka dni. Dlatego nie
żałuj mi jednego gorącego posiłku. Ja od wieków nie
miałem w ustach nic ciepłego.
Shannon poczuła się bardzo zawstydzona. Prze
cież słyszała, że pod koniec wojny konfederaci
otrzymywali głodowe racje. Jedli spleśniałe sucha
ry i wszystko, co mogli znaleźć po drodze.
Uśmiechnęła się więc i podniosła kieliszek.
- Twoje zdrowie, Malachi! - powiedziała miłym,
łagodnym głosem.
Malachi przerwał pracowite przeżuwanie, uniósł
głowę i nagle zapatrzył się na dziewczynę siedzącą
vis-a-vis.
Dziewczynę? Nie. Kobietę. Wojna trwała długo
i w tych okrutnych czasach Shannon McCahy
5 4
wyrosła na bardzo piękną kobietę. Piękną, a w tym
blasku świec łudząco podobną do zjawy z jego snu.
To przecież ona. Te same pełne usta, jak pąk róży,
i kryształowo czysty błękit oczu podkreślony długimi
ciemnymi rzęsami. Złociste pasma wijących się wło
sów wymykają się z koka i spływają miękko wzdłuż
gładkich porcelanowych policzków i smukłej szyi.
Z głębokiego dekoltu wytwornej sukni wychylają się
krągłe piersi.
Piękne stworzenie. Siedzi prościutko, uśmiecha się
uprzejmie i tak niewinnie. Mała oszustka, naturalnie,
że coś knuje. Wiadomo zresztą, co. Ma zamiar jechać
za nim.
Teraz on uniósł kieliszek.
- Twoje zdrowie, Shannon!
- Dziękuję, bardzo pan łaskaw.
A więc dama, prawdziwa dama z Południa. Czarują
ca, a to w jakiś sposób komplikowało sprawę.
- To pani aż nadto łaskawa - wymruczał. Jego
oczy złagodniały, a dłoń, nie wiadomo kiedy, przy
kryła małą rączkę panny McCahy, która natychmiast
odsunęła się na sporą odległość.
- Jestem ci ogromnie wdzięczny, Shannon, za
uratowanie mojej nieszczęsnej nogi.
- Zrobiłam to z wielką przyjemnością.
- Nie wątpię, nie wątpię...
Króciutki komentarz można było zrozumieć dwo
jako, ale Shannon podjęła już decyzję. Żadnych
sporów, żadnych dyskusji.
Nagle pomyślała, że tak właśnie jest chyba o wiele
przyjemniej.
5 5
Przed kolacją Malachi zatroszczył się o swój wygląd.
Umył się i ogolił, a jego włosy były jeszcze wilgotne.
Nałożył szare spodnie Cole'a i świeżą płócienną koszulę.
Kołnierzyk miał rozpięty i w tym malutkim dekolcie
widać było skrawek śniadego ciała. Cała postać Mala-
chiego emanowała męskością.
Nie, nie spodziewała się, że jakikolwiek mężczyz
na będzie ją jeszcze pociągał w taki właśnie sposób.
Że będzie rozpalał jej zmysły...
Ciepła dłoń Malachiego na jej dłoni, niepokojący
błysk w jego kobaltowych oczach, nagła świadomość
męskich kolan, ocierających się o jej spódnicę... siedzi
przecież tak niebezpiecznie blisko...
Policzki Shannon oblały się szkarłatnym rumień
cem. Gwałtownie cofnęła dłoń, omal nie wywracając
kieliszka.
- Coś się stało, panno McCahy?
- Nie, nic się nie stało - powiedziała szybko. - Po
prostu jestem zmęczona, ten dzień był taki długi
i ciężki. Nic się nie stało. Boże święty, co ja mówię!
Przecież się stało, i to coś strasznego...
Jej głos zadrżał.
- Znajdę ją, Shannon. A oni na pewno nie zrobią
jej krzywdy.
- To są czerwononodzy.
- Ale Fitz chce mieć ją żywą. Domyślasz się
przecież, dlaczego ją uprowadzili.
- Żeby zwabić Cole'a.
- Tak. I dlatego nic jej nie zrobią, bo inaczej
stałaby się dla nich bezużyteczna. Wszystko będzie
dobrze, Shannon.
5 6
Skinęła głową, Malachi cofnął rękę. Ale jego
wzrok, pełen zadumy, nadal był utkwiony w Shan-
non. Wydawało się, że nie ma już ochoty na jedzenie.
A ona... ona próbowała się zmusić, żeby zapomnieć
o dotyku jego gorących palców.
- Smakowało ci? - spytała, kiedy talerz był pusty.
- Bardzo.
- Cieszę się. Może jeszcze wina?
- Z przyjemnością, panno McCahy.
Napełniła jego kieliszek. Malachi wypił łyk, wes
tchnął i wypił do dna, po czym wstał od stołu.
Shannon natychmiast zerwała się z krzesła.
- Już jedziesz?
- Tak, już jadę.
- Przyniosę ci prowiant. Proszę, to twój płaszcz
i kurtka od munduru. Malachi, nie powinieneś jechać
w tej kurtce do Kansas. Może dam ci inną?
- A dlaczego?Panno McCahy, czy nie słyszała
pani, że wojna się skończyła? Tak przynajmniej
mówią ludzie.
- Tak przynajmniej mówią ludzie - powtórzyła
jak echo Shannon.
Uśmiechnął się i leciutko dotknął jej policzka.
Odwróciła się szybko.
- Przyniosę prowiant.
- Dziękuję.
Zrobiła krok, nagle Malachi złapał ją za rękę
i przyciągnął do siebie.
Na głowie miał już swój kapelusz z piórami, na
ramionach płaszcz konfederacki. W przymrużonych
oczach wesołe iskierki.
5 7
- Dziękuję, panno McCahy, to była bardzo miła
kolacja, dzięki pani uroczej osobie. I niezależnie od
tego, co się dalej wydarzy, chciałbym, żeby pani
wiedziała, że sprawiła mi wielką przyjemność.
Słowa były naprawdę niezwykłe, ponieważ wy
szły z ust Malachiego Slatera. Shannon nerwowo
skinęła głową i cofnęła się o krok.
- To ja... ja przyniosę prowiant.
- W takim razie spotkamy się przed domem. Ja
pójdę jeszcze spojrzeć na Gabe'a i pożegnać się
z Delilah.
Wpadła do kuchni i chwyciła tobołek z prowian
tem. Wychodząc, wyjęła z kredensu butelkę starej
irlandzkiej whisky ojca.
Malachi zjawił się niebawem.
- Idę po klacz.
- Dobrze. Ja tu czekam.
Patrzyła za nim, póki nie wchłonęła go ciemność.
Wrócił po chwili. Podjechał galopem na swej gniadej
klaczy, ściągnął wodze i czekał, aż Shannon zejdzie
po schodkach i poda mu tobołek z jedzeniem i butelkę
whisky.
- A jak twoja noga, Malachi?
- Dziękuję, moja noga ma się dobrze.
Zapakował jedzenie i whisky do sakwy. Gniada
klacz parskała niecierpliwie.
Shannon odstąpiła od konia. Malachi skinął głową,
zebrał wodze.
- Pilnujcie Gabe'a. Wrócę z Kristin możliwie jak
najszybciej. Mam nadzieję, że Cole dowie się o wszyst
kim i niebawem tu się zjawi, choć to nic pewnego. Ty,
5 8
w każdym razie, bądź w pogotowiu. Kiedy wrócę
z Kristin, trzeba będzie natychmiast ją stąd gdzieś
wywieźć i ukryć. Oni na pewno przyjadą tu P° nią
jeszcze raz.
- Tak, Malachi. Będę w pogotowiu.
- A więc bywaj, Shannon!
Zasalutował, Shannon uśmiechnęła się i pomacha-
ła ręką. Kopyta Heleny zastukały cicho, klacz ruszyła
w ciemność.
Kiedy Malachi znikł w mroku, odczekała jeszcze
chwilę, odwróciła się i jak strzała pomknęła z po
wrotem do domu. Na przebranie się nie było czasu.
Wpadła tylko do swego pokoju, wyciągnęła spod
łóżka sakwy i już zbiegała schodami w dół.
Delilah kręciła się po kuchni. Shannon, wrzuciw
szy do sakwy prowiant, podbiegła do Murzynki
i objęła ją z całej siły.
- Uważaj na Gabe'a, Delilah!
- Och, Shannon, Shannon! Panienka nie powinna
jechać! Myślałam, że on panienkę powstrzyma...
- Nikt mnie nie powstrzyma, Delilah, sama naj
lepiej o tym wiesz. Proszę, obiecaj, że dopilnujesz
Gabe'a.
- Przecież panienka wie, że nie spuszczę go z oka.
- Wiem, wiem. Och, Delilah, niebiosa Was ze-
słały, ciebie i Samsona! Nie wiem, co byśmy zrobiły
bez was!
- Panienka na pewno nie mogłaby teraz wyjechać.
- Delilah, ja muszę jechać. Muszę ratować siostrę.
Cmoknęła Delilah w policzek, chwyciła sakwy
i wybiegła z kuchni. W sieni zatrzymała się na chwilę,
5 9
szybko zdjęła ze ściany kolta i dopełniła drugą sakwę
amunicją.
Delilah stała nad nią.
- Shannon, dziecko drogie, niech panienka będzie
ostrożna i nie właduje się od razu w jakieś kłopoty.
Panienka słyszy?
Shannon skinęła głową, otworzyła drzwi i wybieg
ła na werandę. Prosto w szeroko otwarte męskie
ramiona. Te ramiona wbiły ją w podłogę, a krzywy,
ironiczny uśmiech skutecznie tarasował drogę.
- Panno McCahy? Czyżby zamierzała pani dzi
siejszy wieczór spędzić poza domem? - spytał, wyj
mując jej sakwy z rąk.
- A tak!
Chwyciła za sakwy, szarpnęła mocno. Uśmiech
znikł, Malachi szarpnął jeszcze mocniej i z pasją
cisnął sakwami o podłogę.
- Malachi...
- Nigdzie nie jedziesz, Shannon.
- Właśnie, że jadę. Nie masz prawa...
- Mam prawo nie dopuścić, żeby pani dała się
zabić, panno McCahy!
Znów się uśmiechnął ironicznie i jednym ruchem
zgarnął ją z ziemi.
- Puszczaj! - wrzasnęła, jak oszalała bębniąc
pięściami po jego plecach. - Ty przeklęty Rebie!
- Zamknij się.
- Ty łajdaku! Kanalio!
Męska dłoń ciężko wylądowała na jej pośladkach.
- Bardzo dogodne ułożenie ciała - stwierdził z za
dowoleniem, wkraczając na schody, a każdy krok
6 0
Malachiego okraszony był soczystym przekleństwem
z ust Shannon i solidnym uderzeniem pięścią w jego
plecy.
Niestety, mimo zaciekłego oporu Shannon, bardzo
szybko znaleźli się na piętrze. Długie, posuwiste kroki
Malachiego niosły ją nieuchronnie w stronę jej poko
ju. Malachi pchnął drzwi i Shannon dość gwałtownie
wylądowała na łóżku. Spódnica i halki siłą rzeczy
uniosły się w górę, dlatego w pierwszym odruchu
zajęła się przede wszystkim szczelnym otuleniem'
nóg spódnicą, aby zachować resztki godności.
- Spokojnie, Shannon, nie tak nerwowo.
- Dobrze. Spokojnie... - Natychmiast zerwała się
na kolana, zbliżając twarz do jego twarzy.
Malachi uniósł znacząco brwi, nie cofnął się jed
nak, wyraźnie czekając, jaki będzie jej następny ruch.
A Shannon uśmiechnęła się słodko, opadła na
poduszki i skrzyżowała ramiona na piersiach.
- W porządku. Możesz mnie tu zamknąć.
- Tak. To właśnie zamierzam zrobić.
- Zapominasz tylko o jednym. Kiedy odjedziesz,
ja bez żadnych problemów wyjdę stąd przez okno.
Dlatego mógłbyś wykazać więcej rozsądku i... Ej!
A co ty tam robisz?
Malachi najspokojniej w świecie buszował w jej
komodzie.
- Malachi?
Szybko zsunęła się z łóżka, podbiegła i złapała go
za rękę. A z tej ręki zwisały dwie ciepłe pończochy
zrobione na drutach.
- Pozwalasz mi jechać? - spytała z nadzieją
6 1
w głosie. Kiedy jednak spojrzała na jego pełną deter
minacji twarz, nadzieja znikła. Nadal jednak nie
wiedziała, po co mu te pończochy. Dopóki nie
chwycił jej wpół i nie rzucił na łóżko.
- Nie! Malachi! Nie!
- Niestety, kochanie! Bardzo mi przykro.
Z ust Shannon natychmiast wylał się potok bar
dzo niewybrednych przekleństw. Walczyła zaciekle,
była jednak, jak zwykle, bez szans. Malachi złapał ją
za ręce i już po minucie obie ręce zostały starannie
i skutecznie przymocowane pończochami do naroż
nych słupków łóżka.
- Malachi Slaterze! Zapłacisz mi za to! A twoja
noga zgnije i odpadnie! Mam nadzieję, że cały zgni
jesz i cały się rozpadniesz!
- Shannon, takie komentarze naprawdę nie przy
stają damie.
Skończył swoje dzieło i wyraźnie usatysfakcjono
wany, przysiadł na brzegu łóżka. A Shannon aż
trzęsło z bezsilnej wściekłości. Próbowała go kopnąć,
ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Przysunął się
jeszcze kawałeczek bliżej, nachylił i delikatnie do
tknął jej policzka. Prawie z czułością.
- Nie waż się mnie dotykać! I rozwiąż mnie
natychmiast!
- Ślicznie wyglądasz na tym łóżku.
- A ciebie nikt nie prosił, żebyś na moim łóżku się
rozsiadał! Wynoś się stąd!
- Ileż w tobie namiętności, Shannon! Jesteś pory
wająca. Mam nadzieję, że byłabyś równie ognista,
gdybyś kiedyś znalazła się w moim łóżku.
6 2
- W twoim? Niedoczekanie! Musiałbyś mnie
przedtem ogłuszyć i związać!
Szarpnęła wściekle ręką, a Malachi pochylił się
i jego wargi musnęły jej czoło.
Co to miało być? Pocałunek?
- Panno McCahy, gdyby taka rozkoszna sytuacja
miała kiedyś się zdarzyć, żadne więzy nie będą
potrzebne...
I wyszedł.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Malachi! Nie możesz mnie tak zostawić! - darła
się Shannon do zamkniętych drzwi. - Ja tu umrę,
słyszysz? Umrę!
W odpowiedzi usłyszała drwiący śmiech i odgłos
klucza, przekręcanego w zamku.
- Umarłabyś na pewno, gdybyś pojechała za mną
- dobiegł ją przytłumiony głos - a teraz nic ci się nie
stanie, jak grzecznie poleżysz parę godzin, dopóki
Delilah się nie obudzi.
- Malachi!
Niestety, szybkie kroki zdecydowanie oddalały się
już od drzwi. Shannon, wydawszy z siebie jeszcze
jeden okrzyk największej rozpaczy, zaczęła szarpać
wściekle rękoma i walić głową o poduszkę. Jej oczy
napełniły się łzami. Jak ona mogła być tak niepraw
dopodobnie głupia?
Nic to. Najważniejsze to nie poddawać się. Tylko
się nie poddawać! Z każdej sytuacji, nawet naj
trudniejszej, zwykle jest jakieś wyjście. Przez kilka
6 4
długich minut wpatrywała się tępo w sufit. Niestety,
do głowy nie przychodziło jej nic innego oprócz
pewnego durnego fortelu. Durnego bardzo, tym nie
mniej trzeba będzie się do niego uciec.
Czekała. Tym razem o wiele dłużej, wystawiając
swoją cierpliwość na ciężką próbę. Musiała być naj
zupełniej pewna, że Malachi odjechał. Potem nabra
ła w płuca możliwie jak najwięcej powietrza i wrzas
nęła. Przeraźliwie głośno i przeraźliwie rozdzie
rająco.
Delilah była przy niej już po kilku sekundach.
Czarna twarz afrykańskiej księżniczki poszarzała.
- Panienko! Na Boga, co się stałoś-
- Tam, za oknem coś słyszałam! Tam na pewno
ktoś jest!
Powieki Shannon szczelnie przesłaniały oczy.
- Na dworze? Teraz? - szeptała przerażona Delilah.
- Tak! Tak! Rozwiąż mnie prędko, zanim ktoś
wejdzie do domu.
- Już, już, panienko!
Delilah rzuciła się do łóżka i drżącymi rękami
zaczęła rozplątywać więzy.
- Ależ ten pan kapitan mocno zawiązał!
- Weź lepiej nóż, Delilah! W górnej szufladzie
w komodzie leży nożyk do rozcinania papieru.
Delilah pospieszyła do komody, wróciła z noży
kiem i ponownie przystąpiła do dzieła.
- Trzeba przyznać, że pan kapitan w tym jest
dobry - mruczała.
- Wiem - odparła Shannon ponurym głosem.
Spojrzała nieopatrznie w górę i jej wzrok napotkał
6 5
wzrok Delilah. Murzynka podskoczyła jak oparzona,
upuszczając nóż.
- Ach, ty mała diablico! - krzyknęła, grożąc
Shannon palcem. - Panienka mnie zwodzi! Tam
nikogo nie ma i nie było!
Zdążyła rozciąć prawie całą pończochę. Shannon
szarpnęła ręką z całej siły, przerywając resztki przę
dzy. Chwyciła szybko nóż i błyskawicznie rozprawi
ła się z więzami krępującymi drugą dłoń. Była wolna.
Zerwała się z łóżka, objęła Murzynkę i wycisnęła na
ciemnym policzku serdecznego całusa.
- Kocham cię, Delilah. Pilnuj Gabe'a.
- Shannon! Panienka sama pcha się śmierci w rę
ce! I to ja będę miała panienkę na sumieniu! Och, mój
Boże, biedny ojciec panienki przewraca się teraz
w grobie!
- Wcale nie! Papa wszystko rozumie! - krzyknęła
Shannon, stojąc już w progu.
Boże, ileż to czasu poszło na marne! Malachi
zdążył odjechać daleko, wcale nie będzie łatwo go
dogonić. Tej nocy Shannon, naturalnie, wcale nie
zamierzała stawać z nim twarzą w twarz. Chciała
tylko go wytropić i niepostrzeżenie podążać jego
śladem.
Zbiegła pędem po schodach, chwyciła w biegu
sakwy leżące na werandzie i pognała do stajni.
- Nie gniewaj się, Arabesko, musisz zostać - szep
nęła do swej siwej jabłkowitej klaczy, poklepując ją
po ciepłej szyi. - Ty lśnisz tak cudnie w blasku
księżyca...
Każdy dojrzy z daleka piękną klacz. Dlatego do
6 6
takiej wyprawy nadaje się tylko Chapperel, w które
go żyłach płynie krew szlachetnych arabów i najlep
szych koni wyścigowych. Przepiękny wałach, vvysóki
w kłębie na siedemnaście dłoni, szybki jak wiatr.
I kary. Czarny jak gagat, czarny jak noc.
Osiodłała konia w mig, nałożyła uzdę i wyprowa
dziła go ze stajni. Spojrzała w niebo, było bardzo
rozgwieżdżone. Księżyca prawie nie widać, trudno
będzie odnaleźć ślady konia Malachiego. Ale ślady
' dwudziestu koni, które jechały przed nim, trudno
będzie przeoczyć. Ci jeźdźcy popędzili na zachód, to
bardziej niż pewne.
Ile czasu minęło od wyjazdu Malachiego? Chyba
ponad godzinę. Ścisnęła łydkami boki konia. Ruszył
z miejsca galopem, zrazu niespiesznym, potem biegł
coraz szybciej. Nocny wiatr przyjemnie chłodził
twarz Shannon, niosąc świeży zapach ziemi. Szybko
przejechała przez ranczo i wjechała na otwarta rów
ninę, spowitą w mrok.
Teraz trzeba było wybrać szlak. Naturalnie, nie
główną drogę, którą często podążały na zachód wozy
osadników, a w ostatnich latach przeciągało wojsko
ze swymi armatami i wozami z amunicją. Wjechała
w boczny szlak, mało uczęszczany, pełen dołów
i wykrotów, prawie niewidoczny wśród drzew.
Ściągnęła wodze, zsunęła się z siodła i przykuc
nąwszy, zaczęła delikatnie macać ziemię. Wyczuła
grudki poruszonej ziemi i wszędzie dookoła dołki.
A więc znalazła ślady kopyt. Kiedy wstawała, coś
leciutko zadrapało ją w rękę. Gałązka, którą ktoś
niedawno ułamał.
6 7
To był szlak, którym powinna jechać.
Malachi znał Missouri jak własną kieszeń. Znał
miasta i terytoria zamieszkałe przez Indian, wiedział,
gdzie są farmy, gdzie ciągną się rozległe rancza. Tak
samo przez Kentucky i Arkansas, a nawet przez
część Teksasu mógłby przejechać z zawiązanymi
oczami. Ale ci, którzy porwali Kristin, pojechali na
zachód, do Kansas. Za godzinę mogą przekraczać już
granicę.
A on w kawalerii konfederatów dosłużył się stop
nia kapitana i nadal miał na sobie kurtkę od munduru.
Powinien był się przebrać, jak radziła Shannon.
Nałożyć zwykłą cywilną marynarkę. Ale myśl o roz
staniu się z mundurem była bolesna. Ten mundur
nosił od tak dawna. Taki sam mundur nosiło zbyt
wielu przyzwoitych, wartościowych ludzi, jego to
warzyszy broni, których tak wielu w kwiecie wieku
musiało pożegnać się z życiem. Zbyt wielu, aby o tej
wojnie zapomnieć. Tej wojnie, która ponoć się skoń
czyła. Tak przynajmniej mówią ludzie. Abraham
Lincoln powiedział, że nadszedł czas gojenia ran.
Nikomu nie wolno okazywać złej woli, wobec każ
dego należy być sprawiedliwym.
Ale starego Abego zastrzelono i Południe bardzo
szybko przekonało się, jak to teraz wszystko będzie
wyglądać. Południe zostało złamane i wydane na
pastwę Północy. Najrozmaitsi oportuniści i oszuści
ciągnęli tu tłumnie i zajmowali piękne posiadłości,
sprzedawcy alkoholu podburzali dawnych niewol
ników do nowej wojny przeciwko ich dawnym
6 8
panom. Odbierano bogatym domy i plantacje, a bied
niejszym farmy. Prawie na całym spustoszonym
Południu wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci umie
rały z głodu.
Bez sensu. Nie powinien wjeżdżać w kurtce kon
federata do Kansas. Ale tak piekielnie trudno z nią się
rozstać. Bo tak niewiele zostało do oddania. Już chyba
tylko duma.
Walczył w regularnym wojsku, w kawalerii. Wal
czyli mężnie, często porywając się na rzeczy zdawa
łoby się niemożliwe. Mieli prawo być z siebie dumni,
nawet jeśli zostali pobici.
Może więc i przez Kansas udałoby się przejechać
w mundurze kawalerii Południa ? Gdyby nie był tym,
kim był. Malachim Slaterem, za którym rozesłano
listy gończe. Dlatego jutro, za dnia, postara się
o jakieś cywilne ubranie. Najbezpieczniej udawać
ranczera wyrzuconego ze swej ziemi. Tak, koniecznie
musi się przebrać, wszystko w końcu da się przeżyć,
a zresztą w Kansas nie będzie długo. Po uwolnieniu
Kristin natychmiast trzeba stamtąd uciekać. W głąb
Missouri, gdzie jest mnóstwo bezpiecznych miejsc,
nadających się na kryjówkę. Przeczekać tam, dopóki
nie dobiją do nich Cole i Jamie. I wszyscy razem
muszą uciekać z kraju. Do Meksyku, a może nawet
dalej, do Europy.
Ta myśl rozwścieczyła go. Jakaż to niesprawied
liwość! Braciom Slaterom nie dano żadnej możliwoś
ci, aby wyjaśnili cokolwiek. Ściga ich się jak najwięk
szych przestępców. Ten bogaty sukinsyn już ich
napiętnował, a ponieważ byli rebeliantami z Połu-
6 9
dnia, piętno przylgnęło bardzo łatwo i prawdopodob
nie nie sposób go zmazać.
Była już prawie północ, kiedy w dali, między
drzewami, błysnęło coś złociście. Ognisko. Czerwo-
nonodzy rozłożyli się obozem.
Podjechał jeszcze kawałek, wstrzymał konia
i szepnąwszy klaczy coś do ucha, ruszył dalej
na piechotę. Jak najostrożniej, klucząc między
drzewami. Udało mu się podkraść bardzo blisko,
a nawet znaleźć miejsce dogodne, za sporym
głazem, skąd mógł wszystko dokładnie dojrzeć.
Czerwononodzy rozłożyli się na polanie w za
gajniku tuż nad brzegiem wąskiego strumienia.
Było ich co najmniej dwudziestu. Kilku mężczyzn
było zajętych gotowaniem, z jednego kociołka
unosił się zapach fasoli, z drugiego zajęczego
mięsa. Paru mężczyzn leżało przy ognisku, oparł
szy się wygodnie na swoich siodłach. Trzech
mężczyzn pilnowało koni, uwiązanych niedaleko
strumienia.
W prześwicie między drzewami dojrzał jeszcze
dwóch mężczyzn, uzbrojonych w spencery. Nowe,
samopowtarzalne, a więc niełatwo będzie na nich
zapolować. Ci mężczyźni kręcili się w pobliżu jed
nego z drzew, rosnących prawie nad samym strumie-
neim. Malachi wytężył wzrok, pod drzewem dojrzał
skuloną postać.
Kristin.
Przywiązali ją do tego drzewa. Siedziała na ziemi,
z zamkniętymi oczami, piękne złocistobrązowe wło
sy opadały na przeraźliwie bladą twarz. Tych dwóch
7 0
ją pilnowało. Teraz do Kristin zbliżył się trzeci
mężczyzna, ten osiłek, który wyniósł ją z domu.
Pochylił się nad nią. Natychmiast otworzyła oczy
i nawet z tej odległości Malachi widział, ile w nich
było nienawiści. Mężczyzna zupełnie tym się nie
przejął, tylko zaśmiał się rubasznie.
- Spokojnie, ślicznotko! Pomyślałem sobie tylko,
że może zgłodniałaś.
- Masz nadzieję, że kobitka ma apetyt na takiego
jak ty, Bear? - krzyknął wysoki chudzielec z wyjąt
kowo sumiastym, chyba nigdy nie strzyżonym wą
sem. Podniósł się z ziemi i wolnym krokiem podszedł
do Kristin. - A może szanowna pani ze mną zje
kolację? Roger Holstein, do usług!
Plunęła mu prosto w twarz. Kilku mężczyzn
parsknęło śmiechem, Holstein szarpnął się, ale mocar
ne ramię Beara osadziło go w miejscu.
- Łapy przy sobie, Holstein!
- Niby dlaczeg? Mieliśmy rozkaz odszukać Co
le? Slatera, o tej kobiecie nikt nie wspominał. Co
szkodzi, jak się trochę z nią zabawię!
- A my? - krzyknął jakiś mężczyzna koło ogniska.
- My też...
- Nikt nie będzie jej miał! - ryknął Bear, wyma
chując pięścią. - Zrozumiano? Ta kobieta należy do
mnie! A w tym oddziale ja wydaję rozkazy!
- Niedoczekanie - mruknął Holstein. - Wojna się
skończyła, nie jesteśmy już oddziałem.
- Jesteśmy! I teraz służymy pod Fitzem. Zawie
ziemy mu żonkę Slatera, a teraz włos jej z głowy nie
spadnie. Ja wiem, czym pachnie ten Slater, byłem
7 1
tam, kiedy zastrzelił Harry'ego i wystrzelał połowę
oddziału. Wolę nie mieć go na karku. Dlatego wara od
tej kobiety!
Roger Holstein odstąpił.
- Dobra, Bear, niech będzie, jak chcesz. Kiedy
wrócimy do Fitza, zobaczymy, co dalej.
Malachi spojrzał na Kristin. Oczy miała zamknię
te. Na pewno modliła się w duchu. Chwała Bogu, że
to Kristin, a nie Shannon. Shannon nie potrafiłaby
zachować milczenia. Shannon niezmordowanie sta
wiałaby opór. Kopałaby i gryzła, wymyślając wszyst
kim kwieciście, sprowadzając na siebie jeszcze więk
sze nieszczęście.
Malachi osunął się za swoim głazem, przysiadł
i zamknął oczy. Co mu, u licha, strzeliło do głowy,
żeby teraz rozmyślać o Shannon? O tej jędzy, złoś
nicy, wariatce... ale tak pięknej, że... Może nawet
piękniejszej niż Kristin. Shannon była jak roztań
czony płomień, pełna życia, wręcz wibrująca. Zdawa
ło się, że jej złociste loki też utkane są z ognia. Jej oczy
pełne blasku, nierzadko sypiące iskry, a głos tak
dźwięczny i czysty jak u skowronka. Nawet kiedy
wrzeszczała. Tak. Jest piękna. I jest już dorosła.
Oparł się plecami o głaz i nasunął kapelusz
głębiej na czoło. Wydoroślała czy nie, nadal jest to
Shannon McCahy, smarkula, która sekowała go od
zawsze.
A kiedyś ją pocałował. Siedzieli sobie na weran
dzie, gdy przez ranczo przejeżdżał jankeski patrol.
Shannon, niech Bóg ma w opiece jej słodki tyłek,
miała wielką ochotę wydać Malachiego w ich ręce.
7 2
Dlatego ją pocałował, żeby nie mogła do tych
Jankesów wrzasnąć. Ten pocałunek okazał się nad
spodziewanie słodki. Shannon była cała rozpłomie
niona, naturalnie ze złości, tym niemniej rozpłomie
niona i to bardzo na niego podziałało. Oprzytomniał
dopiero wtedy, kiedy przypomniał sobie, z kim się
całuje. Tak, ten pocałunek był nadspodziewanie
słodki.
Otworzył oczy. Zacisnął zęby i po chwili aż
sapnął. Bo właśnie zdał sobie sprawę z rzeczy wielce
nieoczekiwanej. Ta smarkula podoba mu się. Więcej.
On jej pożąda, pragnie, jak głodny chleba, jak sprag
niony wody. Sam fakt, że czuje pożądanie, wcale go
nie zdumiewał. W jego dorosłym życiu zdarzyło mu
się to nieraz. A w latach wojny, kiedy tak łatwo było
zdobyć kochankę czy kochanka - i równie łatwo
stracić - wiele młodych kobiet, także mężczyzn,
skwapliwie korzystało z każdej sposobności. Malachi
też. Miał i wdowę w Arkansas, i samotną kobietę na
opuszczonej farmie w Kentucky, i dziewczynę z tanc-
budy w Missisipi.
A kiedyś, dawno temu, kochał. Był naprawdę
zakochany w Ariel Denison. Oboje byli jeszcze bar
dzo młodzi. Ona na jego widok rumieniła się prze
ślicznie, a jemu wystarczyło jedno spojrzenie wiel
kich ciemnych oczu, by krew uderzała mu do głowy.
Ślub miał się odbyć w czerwcu, czekali cały maj. Te
dni słoneczne, pachnące, spędzali razem. Trzymając
się za ręce, zbiegali do strumienia i zanurzali w krysz
tałowej wodzie. Potem kryli swe nagie ciała w wyso
kiej, bujnej trawie. Kochali się. Nigdy potem Malachi
7 3
nie przeżywał czegoś równie głębokiego, równie
cudownego...
Zanim nadszedł czerwiec, Ariel umarła. W okolicy
szalała epidemia cholery. Ariel uśmiechała się do
końca, wsłuchana w słodkie słowa miłości, które
szeptał jej, szeptał, póki nie wydała ostatniego tchnie
nia. Nie dbał o to, że sam może się zarazić. Choroba go
oszczędziła. Potem już nigdy więcej nie pokochał
żadnej kobiety. Cały kapitał uczuć oddał rodzinie,
a kiedy wybuchła wojna - konfederatom. Zapomniał,
co to miłość do kobiety.
Pożądanie to co innego, taka już jest męska natura.
Tym niemniej zdumiało go, że zapragnął właśnie
Shannon McCahy. Tej zmory, która prześladowała
go za każdym razem, gdy zjawił się na ranczo
McCahych. I do tego fanatycznej zwolenniczki
Unii...
- Ej! Chłopaki! - krzyknął któryś z czerwono-
nogich. - Słyszeliście ?
Malachi ostrożnie wyjrzał zza skały. Wartownicy
przy koniach kręcili się niespokojnie. Wszyszcy męż
czyźni wokół ogniska, porozkładani już do snu,
unieśli głowy.
Bear długimi krokami sadził do wartowników.
- Co tam? - wołał. - Niczego nie słyszałem.
- Tam ktoś jest! W tamtych krzakach!
Małacbi zamarł. A więc zobaczyli go... Niemoż
liwe. Usłyszeli go? Bzdura. Przecież oni wszyscy
patrzą w drugą stronę.
- Przestraszyłeś się rysia? - warknął Bear. - Albo
jakiejś głupiej łasicy?
74
- To nie była łasica - upierał się wartownik.
- No, dobra, sprawdzimy. Wills! Hartman! Ro
zejrzyjcie się trochę! A reszta niech będzie w pogo
towiu.
Jeśli zaczną węszyć, prawdopodobnie natkną się
na gniadą klacz! Malachi zaklął w duchu i znów
usiadł za swoją skałką. Tu przynajmniej nie będą
węszyć, przecież nikt nie szuka pod własnym nosem.
Czyli chyba nie jest źle. Musi tylko siedzieć tu murem
i czekać, a kiedy czerwononodzy zasną, zakradnie się
do Kristin. Najlepiej od strony strumienia. No i będzie
musiał zabić tych dwóch przy koniach. Trudno, ale to
chyba będzie nieuniknione.
Nagle jego myśli skupiły się na czymś innym. Tak,
to nie było złudzenie. Ziemia pod jego dłońmi za
drżała, ziemia wysyła wiadomość.
Konie.
Przypadł do ziemi całym ciałem, przyłożył ucho.
Tak. Konie. Ktoś jedzie nocą. Kilku jeźdźców. Są
niedaleko, jadą w tym kierunku. Patrol Unii? A mo
że jacyś południowcy wracają z wojny do domu...
Nagle poderwał się. W ciszę nocy wdarł się krzyk,
ostry, przeraźliwy, pełen wściekłości. Krzyk kobie
ty. Wyjrzał zza głazu i z jego ust wyrwało się jedno
z najgorszych przekleństw, jakie znał, uzupełnione
obietnicą:
- Jeśli z tej wariatki choć jeden kawałek zostanie
przy życiu, ja i tak obedrę ją żywcem ze skóry!
Hartman i Wills wkraczali właśnie na środek
polany, dźwigając wrzeszczącą i szamoczącą się
Shannon. Wills wyraźnie utykał.
7 5
- Suka! - klął głośno. - Chyba odstrzeliła mi palec
u nogi.
- Ciesz się, że tylko to - rechotał Roger. - Po
dziękuj Bogu, że ona nie umie celować.
- Nie umie? - wrzasnęła Shannon. - Ty durniu,
celowałam właśnie w nogę! Niech się cieszy, że nie
w serce!
Wills nie odezwał się, nikt zresztą nie oponował.
Jakby wszyscy byli przekonani, że słów Shannon nie
można zakwestionować.
- Idź ty, jędzo - warknął Wills i razem z Rogerem
cisnęli Shannon na ziemię.
Wylądowała na kolanach. A Malachi znów zaklął
w duchu. Psiakrew! Ona się przebrała. Na nogach
miała solidne brązowe buty, poza tym czarne spod
nie, cholernie obcisłe, i męską kraciastą koszulę. Jej
kapelusz poniewierał się w trawie, parę metrów dalej,
gdzieś w pobliżu zapewne leżały szpilki, które przed
tem może i utrzymywały w porządku uczesanie
Shannon. Teraz jednak bogaty słoneczny gąszcz
opływał drobną twarz dziewczyny i wił się po jej
ramionach.
Shannon nie mogła wyglądać bardziej prowokują
co. Niestety, nie on jeden to zauważył. Wszyscy
czerwononodzy, jak jeden mąż, zaczęli powstawać
ze swoich miejsc i otaczać Shannon kołem. Roger
Holstein, cmoknąwszy głośno parę razy na znak
największej aprobaty, podszedł do Shannon bardzo
blisko.
- No, no... A kogóż my tu mamy?
Shannon natychmiast zerwała się na równe nogi.
7 6
Jej oczy miotały błyskawice. A usta Malachiego
bezgłośnie przekazały błagalne przesłanie:
- Shannon, bądź grzeczną dziewczynką, daj się
związać, nie szalej. Ja na pewno cię z tego wydobędę,
przysięgam, tylko nie bądź głupia.
Ona jednak zamierzała być ze wszech miar nie
rozsądna. Kiedy Roger wyciągnął do niej rękę, za
topiła w niej zęby. Roger zawył z bólu i uderzył
Shannon na odlew. Tak mocno, że z powrotem
upadła na ziemię.
- Suka! - ryknął. Reszta mężczyzn zaśmiała się
obrzydliwie, jak hieny.
- Ciesz się przynajmniej, że do ciebie nie strzeliła
- zawołał Wills.
Roger, ssąc obolałą dłoń, znów podchodził do
Shannon.
- Nie zbliżaj się do niej - krzyknął nagle Bear,
wysuwając się na środek koła.
- Niedoczekanie! - warknął Roger. - Tamta jest
dla Fitza, ale ta może być dla mnie!
- Prędzej umrę - zasyczała Shannon. - A przed
tem zabiję cię, draniu...
Chyba rozumiała, że jedynym jej ratunkiem jest
Bear. Pozbierała się z ziemi i trzymając się za obolały
policzek, wsunęła się za szerokie plecy osiłka.
- Zejdź mi z drogi, Bear! - ryknął Roger. - Ona
jest moja!
- Nie!
- Masz już żonę Slatera!
- A to jest jego szwagierka, durniu!
Roger z głupią miną przez dobrą chwilę przyglądał
77
się uważnie twarzom obu kobiet. Podobieństwo było
aż nadto widoczne.
- A więc to są siostry...
- Tak! - krzyknęła nagle Kristin. - To moja
siostra! I jeśli któryś ją tknie, to ja się zabiję!
Zobaczycie, wy dranie!
- Kristin!
Shannon, jak oszalała, rzuciła się w stronę Kristin.
- Poczekaj no, mała! - krzyknął Bear ze śmie
chem, łapiąc ją wpół. - A dokąd to? Nie lepiej
przytulić się do wujaszka niedźwiadka ?
Szarpnął za koszulę Shannon. Z przodu, na pier
siach. Cichy odgłos pękającego materiału zagłuszył,
potężny ryk. Shannon kopnęła. Wiedziała dokładnie,
gdzie kopnąć. Bear puścił ją i zgiął się wpół. A ręka
Shannon wykonała błyskawiczny ruch do olstra.
- Nie ruszać się - warknęła i z koltem, wycelowa
nym w mężczyzn, zaczęła cofać się powoli w kierun
ku Kristin. - Umiem dobrze obchodzić się z tą
zabawką!
- I tak nie dasz rady zabić nas wszystkich - mruk
nął Roger, nie odważył się jednak ruszyć z miejsca.
- Ale co najmniej sześciu wykastruję.
Co najmniej sześciu czerwononogich cofnęło się
o krok.
- Chcę tylko moją siostrę i...
Mówiła coś dalej, ale Malachi już nie słuchał. Za
plecami Shannon ktoś się poruszał i Malachi widział
już, kto. To był jeden z wartowników, tych od koni.
Podkradał się, w uniesionej ręce trzymał nóż. Psia
krew! Malachi nie mógł strzelić do niego, bo Shannon
7 8
stała dokładnie na linii strzału! Gdyby poruszyła się,
choć minimalnie, choć o włos... Niestety, nie poru
szyła się. Wartownik dopadł do Shannon, nóż błysnął
przy jej gardle.
- Wykastrować nas - prychnął Roger, kiedy kolt
Shannon upadł na trawę. - I po co, ślicznotko? My
wszyscy, po kolei, możemy dać ci tyle rozkoszy, że
sobie nawet tego nie wyobrażasz.
Shannon stała bez ruchu, ale poruszył się mężczyz
na z nożem. Nareszcie. Nieznacznie, tyle jednak, ile
trzeba. Malachi wycelował. Wartownik dostał dokład
nie między oczy. Shannon natychmiast schyliła się po
swego kolta, a wśród mężczyzn zakotłowało się. Kilku
rzuciło się do Shannon, reszta kręciła się niespokojnie,
starając się zapewne dojść, z której strony padł strzał.
A Malachi strzelał dalej. Nie miał wyboru. Starał się
celować jak najlepiej, jednocześnie ani na chwilę nie
tracąc z oczu Shannon. Czerwononodzy padali na
ziemię, wzbijając kłęby kurzu, krzyczeli. Ale było ich
za dużo, za dużo... Nagle wśród tego zamętu dojrzał,
jak Bear, podniósłszy się ciężko z ziemi, skrada się
z tyłu do Shannon, wymierza jej potężny cios i Shan
non osuwa się na ziemię. A Bear ryczy:
- Łapcie go! Tego robala, co chowa się tam za
drzewami!
- Robala ?
Wysoka postać Malachiego wynurzyła się zza
skały.
- Licz się ze słowami, ty szakalu! Jestem kapitan
Malachi Slater, ostatnio walczyłem w najlepszej
kawalerii Hunta!
7 9
- Przeklęty Reb! - krzyknął jeden z wartow
ników.
- Więcej! - zagrzmiał Bear. - To przeklęty Reb
Slater! Zabić go!
Strzelał dalej. Bez przerwy. Stał i strzelał do
nadbiegających czerwononogich, którzy również
strzelali. Kilka pocisków przeleciało nad skałą. Byli
już tak blisko, bardzo blisko, ale miał jeszcze swoją
szablę. Siekł dwóch, którzy byli najbliżej. Za nimi
nadciągali inni. Natarł z szablą na pierwszego z nich.
Nagle, kątem oka, dostrzegł lufę karabinu. A więc
koniec, nie ma nawet czasu, żeby prosić Boga o od
puszczenie grzechów, nie ma czasu na najkrótszą
modlitwę...
Huk wystrzału. Jankes, celujący do niego z ka
rabinu, osuwa się na ziemię. Malachi, oszoło
miony, spojrzał w górę. Konie. Jeźdźcy. Są na
zboczu.
- Banda czerwononogich! - krzyknął jeden
z nich, siedzący na siwym jabłkowitym ogierze.
- Czerwononodzy, krwawi oprawcy! Śmierdziele,
mordercy!
Z kilku gardeł wydobył się okrzyk. Zawołanie
rebeliantów z Południa. Zew do boju. Dziki, za
grzewający do walki, dla uszu Malachiego najsłodszy.
Niestety, wiedział już, kim są ci jeźdźcy. To chłopcy
od Quantrilla. Dwóch z nich już rozpoznał. Frank
i Jesse Jamesowie. Jesse był jeszcze dzieciakiem, kiedy
po raz pierwszy posmakował krwi. Ale wojna bardzo
szybko robi z chłopców mężczyzn.
Niezbyt sobie cenił bushwhackerów, to oczywiste.
8 0
Ci chłopcy jednak zjawili się w samą porę. Wytężył
wzrok. Już natarli. Wokół ogniska rozgorzała regular
na bitwa. Ale wśród tego kłębowiska koni i wal
czących ze sobą mężczyzn znikła gdzieś jasnowłosa
postać Shannon. Nagle, od strony strumienia, rozległ
się rozdzierający krzyk. W prześwicie między dwoma
końmi dojrzał Beara koło Kristin. Rozciął jej więzy,
pochwycił dziewczynę i przerzucił ją sobie przez
ramię. Do Beara biegł Roger Holstein, za nim kuśtykał
Wills, z nogą broczącą krwią. Do diabła! Tylko nie to!
Bear przerzucił Kristin przez grzbiet konia i wskoczył
na siodło. Holstein i Wills dosiedli już koni, już
kierowali się w stronę szlaku wiodącego na zachód...
Do diabła! Nie! Rzucił się przed siebie, wbiegł
między walczących mężczyzn, ale Bear i jego kom
pani ginęli już w ciemnościach.
Znów rozdzierający krzyk.
- Malachi!
Odwrócił się i w tym samym momencie jeden
z braci Jamesów przegalopował obok Shannon, wciąga
jąc ją na konia.
- Ale ci się trafiła dziewczyna, Frank! - krzyknął
któryś z bushwhackerów.
-
To nie jakaś tam dziewczyna, Jessie! To kocha
nka Jankesa! Smarkula od McCahych, spiknęła się
z takim jednym, zanim daliśmy mu łupnia... aua!...
Ty, ona gryzie!
- Ty wredny bushwhackerzel
Krzyk Shannon był bardzo głośny, jak zwykle. Ale
tym razem był inny. Tym razem był pełen bólu.
Shannon właśnie w tym momencie dowiedziała się,
8 1
że uwożą ją bushwhackerzy, oprawcy kapitana Ells-
wortha.
- Shannon! - krzyknął Malachi na całe gardło.
Jego głos zginął wśród huku wystrzałów i szczęku
szabli.
- Chłopaki! Zabieramy się stąd! - krzyknął Frank
i parę razy wystrzelił w powietrze.
Konie przemknęły, jeden po drugim. I nagle na
polanie zapadła cisza. Malachi był sam. Sam wśród
trupów. Zginęli prawie wszyscy czerwononodzy. Ich
ciała były porozrzucane po ziemi, nieruchome twarze
przytulone do siodeł, derek, sztywne palce zaciśnięte
na broni. Część zginęła od kul, resztę rozsiekły szable.
Poległ tylko jeden bushwhacker. Młody chłopak z wiel
ką krwawą plamą na koszuli. Dostał kulę w samo
serce.
Malachi wolnym krokiem wyszedł z polany i sta
nął u wylotu drogi. Spojrzał w ciemną noc. Z daleka,
gdzieś z bardzo daleka, dochodził coraz bardziej
milknący odgłos kopyt. Psiakrew! Czerwononodzy
uwieźli Kristin na zachód, a bushwhackerzy porwali
Shannon i odjechali na wschód. W którą stronę ma
teraz jechać Malachi SIater?
Nie zastanawiał się długo. Najpierw trzeba odbić
Shannon. Z chłopakami Jamesa może uda mu się
jakoś dogadać, a Shannon będzie musiała to prze
łknąć. Tak, najpierw trzeba jechać za Shannon.
Chociaż tak do końca sam nie wiedział, dlaczego tak
zdecydował.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Shannon nie przypominała sobie, żeby kiedykol
wiek dane jej było przeżyć noc równie koszmarną.
Już na samym początku upiornej jazdy powiedziała
jeźdźcom coś, co wyjątkowo im się nie spodobało.
Zatrzymali się wtedy na chwilę, związali jej ręce
i nogi, wepchnęli knebel do ust i potem już tak
naprawdę ruszyli w drogę. Widać było, że teren znają
bardzo dobrze, każdy skrót. Pędzili równiną, zwal
niali, wpadali w las czy jakieś zarośla i znów wyjeż
dżali na otwartą przestrzeń. A podczas jazdy pogady-
wali ze sobą.
- Willie dostał w samo serce, niczego już nie
można było zrobić.
- Może ktoś odnajdzie jego ciało i odwiezie matce.
- Tak, ktoś powinien go odnaleźć.
- Niech Bóg ma go w swojej opiece.
- Nas wszystkich, nas wszystkich.
Shannon trudno było pojąć, jak ci ludzie mogą
8 3
prosić Boga o cokolwiek. Przecież oni jeździli
z Quantrillem, jeździli z krwawym Billem Ander
sonem i z małym Archiem Clementem. Może to
oni tego straszliwego dnia byli koło Centralii
i wraz z innymi bushwhackerami zmasakrowali
niewielki oddział jankeskich rekrutów, których
wysłano za nimi w pościg. Odrąbywali ręce i nogi,
skalpowali konających, wpychali im do gardeł ob
cięte uszy, nosy i genitalia. Tak umarł kapitan
Ellsworth...
Jej Robert...
Shannon, związana, zakneblowana, przerzucona
przez grzbiet konia jak worek z owsem, nie mogła
teraz myśleć o niczym innym. W jej półprzytomnej
głowie kołatała się tylko jedna myśl, o tej śmierci
najstraszliwszej, myśl rozdzierająca jej serce na ka
wałki.
Ta noc wlokła się w nieskończoność. Potem Shan
non uświadomiła sobie nagle, że noc minęła. Nad
szedł dzień. Skowronki witały go cudnym śpiewem,
promienie słońca grzały umęczone plecy. Gdzieś
w pobliżu cicho szemrał strumień. Musieli odjechać
od tamtej polany bardzo daleko. Kristin... Gdzie jest
teraz Kristin?
Uwięziono ją w jedną stronę, a Shannon w drugą.
Na tamtej polanie na pewno był jeszcze Malachi.
Widziała go przecież, strzelał, walczył szablą. Nagle
zniknął jej z oczu, potem ukazał się jeszcze raz,
dokładnie w chwili, gdy jeden z bushwhackerów wcią
gał ją na konia. Malachi prawdopodobnie pojechał za
Kristin, za swoją bratową. To dobrze, to bardzo
8 4
dobrze. Przecież te czerwononogie bandziory mogą ją
skrzywdzić.
A ci tutaj... Co oni z nią zrobią ? Wiedzą dobrze,
kim ona jest. Wiedzą, że jest córką starego Gabriela
McCahy'ego i szwagierką Cole'a Slatera, ale to chyba
nie jest dla nich tak istotne. Najważniejsze to fakt, że
zaręczona była z jankeskim oficerem, jej brat walczył
w szeregach Unii, a ona sama nienawidzi bushwhac-
kerów
z całego serca. Co z nią zrobią? Nic nie może
być gorsze od tych tortur, które teraz znosi. Jak długo
jeszcze wytrzyma tę koszmarną jazdę, z głową zwie
szoną w dół, nieustannie obijającą się o spocony bok
konia ? Bolało ją wszystko, całe ciało, każdy jego
kawałeczek. I zdawało się, że tym męczarniom nigdy
nie będzie końca.
Nagle konie stanęły. Czyjeś ręce chwyciły ją wpół
i mocno pociągnęły w dół. Zabolało strasznie, jakby
ktoś złamał jej obie ręce. Ale nie krzyknęła. Nie miała
siły nawet jęknąć.
Jeden z bushwackerów pchnął ją pod drzewo.
- Siadaj tu, ty Jankesko - burknął.
Reszta mężczyzn również pozsiadała z koni i oto
czyła Shannon półkolem.
- Frank? Co z nią zrobimy?
Ten, który spytał, nazywał się Jesse i był bratem
Franka. To ich rozmowy Shannon słuchała podczas
jazdy.
- Ciekawe, czego chcieli od niej czerwononodzy
- mruknął Frank.
- Tego, czego mężczyzna zwykle chce od kobiety
- odezwał się gdzieś z tyłu któryś z mężczyzn.
8 5
Wysoki, ciemnowłosy, z bardzo krótko przystrzyżo
nymi wąsami. Uśmiechał się obleśnie i patrzył tak,
jakby rozbierał ją oczami.
- Trzeba wyjąć knebel - powiedział Jesse. - Jej
niewiele już brakuje.
Frank jednym ruchem wyciągnął Shannon knebel
z ust i rozciął więzy, krępujące nogi i ręce. Krew
w żyłach Shannon zaczęła krążyć szybciej, nadal
jednak każdy ruch sprawiał jej niewysłowiony ból.
Oparła się o drzewo i rozcierając sobie nadgarstki,
spoglądała na mężczyzn. Było ich aż pięciu. Jesse
i Frank, Jesse z okrągłą, chłopięcą twarzą, Frank
zdecydowanie starszy od brata, wyższy i szczuplej
szy. Obok nich ten ciemnowłosy mężczyzna, który
rzucił złośliwą uwagę i jeszcze dwóch mężczyzn,
niższych, jasnowłosych, chyba też braci.
- Jak się nazywasz?- - spytał Jesse.
- To Shannon, Shannon McCahy - odezwał się
ciemnowłosy mężczyzna. - Kiedy federalni uwięzili
nasze rodziny, ją też zabrali razem z siostrą.Trzymali
je w tym domu, co się zawalił.
- Czyli ona jest konfederatką.
- Żadną konfederatką - przerwał Frank i splunął
na ziemię. - Słyszałeś, co mówiła. Ona jest Jankeską,
przeklętą Jankeską. Tak jak jej szanowny ojczulek,
ten stary...
W jednej sekundzie siły wróciły, znikł ból. Shan
non jak sęp rzuciła się na Franka, powalając go na
ziemię.
- Mordercy - syczała, okładając go pięściami.
- Podstępne szakale, łotry....
8 6
Kolt. Frank miał wsunięty za pas kolt. Chwyciła za
broń, wycelowała mu prosto w nos. Pozostali męż
czyźni rzucili się do niej, ale błyskawicznie odwróciła
się i wymierzyła w Jesse'a. Podniósł obie ręce i cofnął
się o krok.
- To nie my zabiliśmy twojego ojca - powiedział
dziwnie łagodnie. - Nas tam nie było. Zeke Moreau
miał swoich ludzi, działał na własną rękę, przecież
wiesz. A ty patrzysz na wszystko z jednej strony, tak,
tylko z jednej. To niesprawiedliwe. Bo oni, ci jay-
hawkerzy,
czerwononodzy, przyszli pierwsi. Spalili
nasze farmy, pozabijali nasze rodziny.
- Ale nikt nigdy nie zrobił czegoś tak strasz
liwego, jak w Centralii! - krzyknęła załamującym się
głosem. - Tego nie mogli zrobić ludzie, tylko bestie,
najbardziej prymitywne bestie...
- Prawdopodobnie nie masz pojęcia o wyczynach
swoich przyjaciół, czerwononogich - rzucił zjadliwie
ciemnowłosy mężczyzna i niespiesznym krokiem
zaczął podchodzić do Shannon, nie spuszczając oczu
z kolta. - Panno McCahy, pani pozwoli, że się
przedstawię. Justin Waller, do usług. Ja byłem w Cen
tralii.
- Ty łajdaku!
Wycelowała prosto między oczy. Pociągnęła za
cyngiel. Usłyszała tylko cichutkie kliknięcie. Kolt był
pusty.
- Suka! - warknął Justin. Rzucił się na Shannon,
powalił ją na ziemię i brutalnie wykręcił jej rękę do
tyłu.
- Justin! -krzyknął Jesse.
8 7
- Chciała mnie zabić!
- Ale uważaj. Nie ustaliliśmy jeszcze, co z nią
zrobić.
- A ja już wiem - mruknął Justin. Jego dłoń
przesunęła się po szyi Shannon i piersiach, prawie
obnażonych. - Jesse, daj no tu kawałek sznura.
. Zabawię się z tą ślicznotką, ale później. Teraz jestem
piekielnie zmęczony.
Jesse wyciągnął zwój sznura spod przedniego łęku
swego siodła.
- Masz, Justin. Ale nie zapominaj, że nie podjęliś
my jeszcze decyzji.
- Jakiej tam znowu decyzji - mruknął Justin
i wykręciwszy rękę Shannon jeszcze mocniej, zmusił,
żeby uklękła. Chwycił jej drugą rękę i zapierając się
kolanem o plecy dziewczyny, zaczął mocno związy
wać jej nadgarstki.
- Ona należy do najbliższej rodziny Cole'a Slatera
- mówił dalej Jesse. - A wiesz dobrze, że ja zawsze
byłem przeciwny gwałtom i morderstwom.
- W porządku, Jesse, w porządku. Nie zamierzam
jej zabijać.
- O to właśnie chodzi. I pamiętaj, że ja tu wydaję
rozkazy.
- Wojna się skończyła.
- Ale ja nadal tu rozkazuję.
Justin jeszcze raz szarpnął linką i pchnął Shannon.
Upadła na twarz, poczuła w ustach ziemię. Justin
obwiązał jej nogi w kostkach i z całej siły zaciągnął
linkę.
- Może lepiej puścić ją wolno - odezwał się jeden
8 8
z jasnowłosych mężczyzn. - Do diabła, Justin! Nie
będziesz chyba gwałcił dziewczyny z Południa.
- A gdzie ona tam z Południa! A zresztą... Widzie
liście sami, że chciała mnie zabić. I gadajcie, co
chcecie, ale ona musi mi za to zapłacić.
Zaciągnął mocno ostatni węzeł i chwyciwszy
Shannon za ramiona, pchnął ją pod drzewo.
- Suka! Jak się wyśpię, to się zabawimy. A wy
będziecie mogli się pogapić. Możecie się dołączyć albo
potem zrobić po swojemu, mnie jest wszystko jedno.
Shannon spojrzała na Jesse'a. Mienił się na twarzy.
- Nie zapominaj, Justin, że ja tu dowodzę - po
wiedział. - A ty tak się palisz do tej dziewczyny, że aż
przykro patrzeć. Dobra, bierz ją sobie, ale nie wolno ci
jej zabijać. Ja nie uznaję zabijania kobiet i dzieci.
Ułożył się na ziemi pod drzewem i oparł głowę
o siodło. Frank poszukał sobie drugiego drzewa.
Dwóch jasnowłosych też wyszukało sobie zacienio
nego miejsca. Justin, uśmiechając się obleśnie, wyciąg
nął się obok Shannon i wsunąwszy rękę pod jej plecy,
przyciągnął dziewczynę do siebie. Zaczęła się szar
pać, krztusząc się łzami, które szerokim strumieniem
płynęły po jej bladych, pobrudzonych ziemią
policzkach.
- Ty draniu! Nie ciesz się, ja i tak cię zabiję,
przysięgam!
Przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej, pogłaskał jej
piersi i już nie cofnął ręki.
- Pośpij, pośpij sobie parę godzin - szepnął jej do
ucha. - Wybacz, ale teraz jestem wykończony, a nie
chcę cię rozczarować.
8 9
Znów się szarpnęła, próbowała się odsunąć.
- Już mi nie uciekniesz, nie uciekniesz, wredna
Jankesko... - wymamrotał. Podniósł się, wyciągnął
z sakwy kawałek sznurka i mocno związał swój
nadgarstek z jej nadgarstkiem.
- Tak będzie lepiej, prawda?
Znów obleśny uśmiech, a wstrętne palce musnęły
jej policzek.
- Jesteś piękna, kochanko Jankesa. Tak, bardzo
piękna...
Oparł głowę o siodło, przymknął oczy.
Shannon długo leżała z otwartymi oczami, poły
kając łzy rozpaczy i nienawiści. W końcu jednak
ogromne zmęczenie wzięło górę i mimo głodu, prag
nienia i sznurków wrzynających się w ciało - zapadła
w sen.
Malachi nie miał żadnych wątpliwości. Nikt nie
ścigał bushwhackerów, ale oni i tak jechali na złamanie
karku. Chcieli jak najszybciej oddalić się od granicy,
jak najszybciej znaleźć się w głębi Missouri. I wy
tropić ich nie było łatwo. Zanim Malachi odnalazł
swoją klacz, natykając się przy okazji na karego
wałacha Shannon, bushwhackerzy zdążyli odjechać
już daleko. Chwała Bogu, na południe, a te rejony
Missouri Malachi znał bardzo dobrze. Gdyby było
inaczej, nie dałby rady ich wyśledzić. Bushwhackerzy
bowiem jechali bardzo chytrze. Wiedzieli bezbłędnie,
w którym miejscu wjechać w las i klucząc między
drzewami, skrócić sobie drogę.
Kiedy nastał już jasny dzień, Malachi zorientował
9 0
się, że oni wcale nie są tacy sprytni, po prostu jadą
wzdłuż strumienia. Odnalazł ten strumień i już dalej
pojechał jego brzegiem. Był wykończony. Zraniona
noga bolała jak diabli, bał się, że znów zacznie
gorączkować. Godzinka snu postawiłaby go na nogi.
Niestety, nie mógł sobie na to pozwolić. Franka
i Jesse'a spotkał już kiedyś, chyba raz, w tym czasie,
gdy Cole jeździł z Quantrillem. Wtedy pomyślał, że
to jeszcze lekkomyślne dzieciaki, dziwnie jednak
bezwzględne i bezlitosne. A teraz z młodymi Jamesa
mi jadą chyba synowie Youngera. Następna para
bezmyślnych chłopaków. Bezmyślnych, okrutnych,
brutalnych, ale ta czwórka pozostała chyba jeszcze
przy zdrowych zmysłach. Był z nimi jednak Justin
Waller, a Malachi wiedział, kto to jest. Cole, jeszcze
na samym początku wojny, widział poczynania Wal-
lera. Widział jego okrucieństwo, rozkosz, jaką od
czuwał podczas zabijania. Wtedy to Cole ostatecznie
postanowił odejść z bandy Quantrilla.
Ten Waller jest bardzo niebezpieczny, niebez
pieczna jest też Shannon. Dla samej siebie. Ona nie
potrafi utrzymać języka za zębami, będzie wymyślać,
drapać, gryźć. Doprowadzi do ostateczności najbar
dziej spokojnego, przyzwoitego bushwhackera. O ile
takowi w ogóle istnieją. Dlatego Malachi nie może
sobie pozwolić nawet na dziesięć minut odpoczynku.
Zatrzymał się tylko na chwilę, żeby napoić konie,
sam też napił się, przeżuł kawałek suszonego mięsa
z zapasów, które przygotowała mu Shannon, i pocią
gnął spory łyk irlandzkiej whisky. A to pomagało
wytrzymać ból w tej przeklętej nodze.
9 1
Pod koniec dnia zobaczył między drzewami konie.
Podjechał jeszcze kawałek, zeskoczył z konia, prze
prowadził klacz i wałacha przez strumień i uwiązał
oba konie wśród drzew. Potem wrócił na drugi brzeg
i bezszelestnie podkradł się do bushwhackerów. Cała
piątka pogrążona była w głębokim śnie. Albo i też
wcale nie takim głębokim. Ludzie tego pokroju szyb
ko uczą się spać inaczej niż zwykli śmiertelnicy.
Jakby jedno oko mieli zawsze otwarte. I jeśli teraz
w pobliżu przelatuje jakaś mucha, wszyscy bush-
whackerzy
świadomi są jej obecności. Dlatego żadne
skradanie się, żeby uwolnić Shannon, nie miało
najmniejszego sensu. Tym bardziej że było tak, jak
przypuszczał. Shannon zdołała już wpędzić się w do
datkowe kłopoty. Miała skrępowane ręce i nogi,
a ponadto jej nadgarstki były związane z ręką Justina
Wallera.
Malachi zaklął w duchu. Na pewno walczyła do
upadłego, dlatego Jesse nie mógł już jej chronić. A na
pewno chciał to zrobić, tego Malachi był pewien. Bo
Jesse, jak wielu innych bushwhackerów, mimo swej
brutalności, nadal wynosił na piedestał istoty płci
żeńskiej, zrodzone na Południu. Tak po prostu go
wychowano. I gdyby Shannon była łaskawa trzymać
buzię na kłódkę i zachowywać się jak dama z Połu
dnia... Ale Shannon zapewne zachowywała się ina
czej. I dlatego była przywiązana sznurkiem do Jus
tina. Jej ubranie, chwała Bogu, było w porządku.
Czyli jeszcze jej nie tknął.
Malachi wziął kilka głębokich oddechów. Mógłby
spróbować zastrzelić ich wszystkich. Spróbować, bo
9 2
nie wiadomo, jak to by się skończyło. Bushwhackerzy
są świetni w strzelaniu. A poza tym, jeśli dojdzie do
strzelaniny, Justin Waller przede wszystkim zabije
Shannon. Dla zwykłej przyjemności.
Tu potrzebna jest dyplomacja. Wysunął się zza
drzewa, ustawił się tak, aby każdy mógł go sobie
dokładnie obejrzeć. Pistolety w olstrach, szabla u bo
ku, ale ręce puste, swobodnie opuszczone.
- Jesse! Jesse James! - zawołał głośno.
W ułamku sekundy wszyscy bushwhackerzy
oprzytomnieli. Na szary mundur Malachiego spoj
rzało pięć par czujnych oczu, błyszczących nad
lufami koltów.
Usłyszał rozdzierający krzyk Shannon:
- Malachi! Ma...
Justin zatkał dłonią jej usta. Wzrok Malachiego na
chwilę spoczął na Shannon. Z niemym przesłaniem:
Uspokój się, do cholery, uspokój się, dziewczyno!
- Ej, chłopaki! - zawołał jeden z braci Youngerów.
- Toż to ten głupi Reb, co chciał sam pokonać bandę
czerwononogich.
- Malachi Slater? - spytał Jesse, podchodząc bli
żej. Szedł czujny, spięty, ale na jego twarzy widniał
uśmiech. - Brat Cole'a Slatera? Pan wie, że was
szukając Wszędzie porozwieszane są listy gończe.
- Wiem. Dzięki za ostrzeżenie.
- A co pan tutaj robi, kapitanie? Dlaczego nie
jedzie pan na południe?Pan i pańscy bracia powinniś
cie uciekać.
- Racja, ale z tym trzeba trochę poczekać. Naj
pierw muszę odnaleźć braci. A poza tym czerwono-
9 3
nodzy mają żonę Cole'a. Widzieliście zresztą sami, co
się działo na tamtej polanie. Ci czerwononodzy to
ludzie Haydena Fitza, a ten Fitz chce głowy mojego
brata. Przy okazji chce wykończyć także mnie i Ja-
mie'ego.
Jeden z braci Youngerów poderwał się z ziemi.
- Kapitanie! - zawołał. - Ja widziałem się z Ja-
mie'em jakieś dwa tygodnie temu. On słyszał już
o tych listach gończych i podąża teraz na południe.
Pan nie wiedział o tym?
- Nie. I dzięki za wiadomość.
Malachi uśmiechnął się serdecznie do obu braci
Youngerów i teraz wzrok jego spoczął na innym
mężczyźnie. Na Justinie Wallerze. Powoli przeszedł
między drzewami i przykucnął koło nóg Justina.
- Przyjechałem po nią.
- Rozumiem, kapitanie. I bardzo mi przykro. Ona
jest moja.
Shannon ugryzła go w rękę. Justin zawył i pod
niósł dłoń do ust, odsłaniając usta Shannon.
- Malachi...
- Zamknij się, Shannon.
- Malachi...
- Powiedziałem. Zamknij się - powtórzył przez
zaciśnięte zęby i uśmiechnąwszy się, wymierzył jej
policzek. Lekki. Ale wystarczyło, żeby Shannon osłu
piała, potem krzyknęła, a w jej pięknych błękitnych
oczach zalśniły łzy.
- Justin, jechałem tu bardzo długo. A nie jechałbym
taki szmat drogi za jakąś tam dziewczyną. Ta dziew
czyna to moja narzeczona, wkrótce bierzemy ślub.
9 4
Z ust Shannon wydobył się dźwięk nieartykuło
wany, coś w rodzaju sapnięcia. Malachi spojrzał na
nią nieruchomym wzrokiem.
- Coś tu nie pasuje, kapitanie - powiedział Justin,
uśmiechając się szyderczo. - Przecież ona nienawidzi
Rebów. Wszystkich. Myślę, że ona w ogóle nie widzi
różnicy między bushwhackerami a żołnierzami z regu
larnej armii. A ja chcę, żeby przekonała się, jak
smakuje prawdziwy Reb.
W jego głosie nie było ani cienia szacunku. Tylko
z trudem hamowana wściekłość.
- Bez obaw, ona pozna, jak smakuje Reb - odparł
spokojnie Malachi. - Jest przecież moją narzeczoną.
Przechylił się ponad Justinem, w jego ręku błysnął
nóż. Przeciął więzy, Shannon natychmiast zerwała
się na równe nogi i rozcierając obolałe nadgarstki,
skryła się za jego plecami. Justin również wstał. Obaj
mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Ma
lachi wyciągnął rękę do tyłu, chwycił dłoń Shannon
i pociągnął dziewczynę do przodu.
- No, chodź tu, kochanie, ruszże się. Stań tu
ładnie i powiedz.
- Ale co? - szepnęła zdezorientowana.
- Powiedz im, że to nieprawda. Ty wcale nie
nienawidzisz Rebów.
Milczała. A on czuł, jak wielki ma teraz ona zamęt
w głowie. I wyczuwał coś jeszcze. Delikatny zapach
perfum, który jakimś cudem zachował się na brud
nym, umęczonym ciele dziewczyny. Ale to umęczo
ne ciało miał ochotę sprać teraz własnymi rękami.
- Powiedz im, Shannon.
9 5
- Ja... ja nie...
Krztusiła się własnymi słowami. Przeżywała mę
kę, prawdziwą mękę, ale dopowiedziała do końca.
- Ja... nie nienawidzę... Rebów...
- Bzdura! - krzyknął Frank. - Ona wcale nie jest
pańską narzeczoną, kapitanie!
- Nie jest? - powtórzył przeciągle Malachi. Czuł,
że jeszcze chwila i szlag go trafi. Szarpnął Shannon,
przyciągnął do siebie.
- Kochanie? Czyżbyś nie była moją narzeczoną?
Objął ją mocno, spojrzał w błękitne oczy. A jego,
kobaltowe, płonęły.
- No jak, kochanie?
Nareszcie. W jej oczach pojawił się błysk zro
zumienia. Pojęła, że jej wolność zależy od tego, czy
zdecyduje się wykonać pewien ruch. Zdecydowała
się. Jej ramiona owinęły się wokół jego szyi.
- Kochany, jakżeby miało być inaczej ?
Różowe, pełne usta, kusząco rozchylone, skwap
liwie przywarły do jego warg. Oboje zdawali sobie
sprawę, jak krytyczną i nieprzyjazną mają widownię.
I że życie ich obojga wisi na włosku.
Nagle wszystko to jakby przestało się liczyć.
Ramię Malachiego jeszcze mocniej przygarnęło Shan
non, tak mocno, że jej szczupłe ciało wtopiło się
niemal w jego szary mundur. Ich pocałunek był
namiętny, żarliwy, nieskończenie słodki i nic tu
już nie było na pokaz. Całował ją coraz bardziej
namiętnie, coraz bardziej zapamiętale, dopóki nie
oparła dłoni o jego pierś i nie odepchnęła go lekko.
Żeby przestał. Zdumiony błękit jej oczu był dziwnie
9 6
iskrzący. Wściekła? Trudno. Najważniejsze, żeby
zachowała rozsądek. I jeśli ma rozpuścić język, niech
zrobi to później, kiedy już stąd odjadą. O ile w ogóle
stąd odjadą...
- A niech mnie kule biją! - zawołał ze śmiechem
jeden z braci Youngerów. - Ja mu wierzę. Dawno nie
widziałem gorętszego pocałunku. Aż i mnie zachciało
się jakiejś ładnej spódniczki.
Malachi spojrzał na Jesse'a.
- Ona jest moja. Zabieram ją.
Jesse skinął głową.
- Dobra. Frank, co ty na to?
Frank wzruszył ramionami.
- Bo ja wiem... W końcu on dalej nosi szary
mundur i mówi, że dziewczyna jest jego. To niech
tak będzie.
Justin Waller był jednak innego zdania.
- Wcale tak nie będzie! - ryknął. - Niedoczekanie!
Ta dziewczyna chciała mnie zabić. I musi mi za to
zapłacić.
- Próbowała cię zabić? - powtórzył Malachi,
powolutku, chcąc zyskać na czasie. Do diabła! Nowy
kłopot... Znając Shannon, nie ma żadnych podstaw,
aby wątpić w prawdziwość słów Wallera.
Jesse westchnął.
- To prawda. Gdyby kolt Franka był nabity,
Justin już by nie żył.
Malachi uśmiechnął się.
- No, no... czyli Shannon bawiła się koltem
Franka ?
Twarze wszystkich bushwackerów pokryły nagle
9 7
ciemne rumieńce. Tylko twarz Justina była blada
z gniewu, a oczy, wbite w Malachiego, pełne niena
wiści.
- Rozwiązałem ją - mruknął Frank. - Było mi jej
szkoda. A ona skoczyła na mnie.
- Skoczyła?
- Kapitanie! Pan przecież zna ją bardzo dobrze,
pan sam wie, że takiej złośnicy ze świecą szukać. Do
diabła! Ona jest chyba bardziej niebezpieczna niż my
tu wszyscy razem!
Malachi opuścił głowę, z nadzieją, że rondo kape
lusza przesłoni złośliwy uśmieszek, od którego nie
mógł się powstrzymać. Kiedy podniósł głowę, wyraz
jego twarzy był poważny.
- Ale nie wyrządziła jakiejś większej szkody,
prawdai - spytał. - Broń nie była naładowana. Justin
żyje.
- Ale ty i tak nie zabierzesz jej ze sobą, Slater!
- powiedział Justin.
- Wezmę ją ze sobą, Waller.
- A może ona przeprosi Justina? - zaproponował
Jesse. - Dzięki temu załagodzimy jakoś sytuację.
- A dobrze! - zgodził się Justin, nadspodziewanie
zadowolony. - Niech ona mnie przeprosi, kapitanie.
- Shannon, przeproś.
Przez kilka minut Shannon nie odzywała się ani
słowem. To bardzo długo, jak na Shannon. Stała za
Malachim, cichutka i potulna. Chwycił ją mocno za
rękę, wypchnął przed siebie i syknął do ucha:
- Przepraszaj, ale już!
Wtedy Shannon wybuchła:
9 8
- Ja? Ja mam go przepraszać?! Tego mordercę,
sadystę, tego drania zepsutego do szpiku kości...
Dłoń Malachiego ciężko opadła na jej usta. Justin
stał nieruchomo, pełen milczącej wściekłości. Jesse
nie poruszył się, nie powiedział ani słowa. Tylko
Frank się zaśmiał.
- Pańska kobieta nie bardzo pana słucha, kapita
nie Slater!
Ramię Malachiego owinęło się wokół żeber Shan
non jak obręcz, żelazna i bardzo ciasna.
- Słucha się, słucha - zapewnił oschłym głosem.
A do ucha Shannon szepnął cichusieńko: - Przeproś,
bo inaczej odjadę sam. A Justinowi powiem, żeby
nacieszył się tobą do woli.
- To morderca, najgorszy drań! - szepnęła równie
cicho.
W jej głosie słychać było łzy, ale Malachi nie mógł
sobie teraz pozwolić na jakikolwiek odruch współ
czucia.
- Przeproś!
Shannon z trudem łapała powietrze. Dławiła się
nienawiścią. Dopiero po dłuższej chwili wyrzuciła
z siebie te trudne słowa. Jednym tchem.
- Przepraszam, że próbowałam cię zabić.
Opuściła głowę, Malachi usłyszał jeszcze cichutki
szept.
- I żałuję, że mi się to nie udało.
Spojrzał szybko dookoła. Na szczęście wszystko
wskazywało na to, że cichy komentarz Shannon
doleciał tylko do jego uszu. Uśmiechnął się szeroko.
- W porządku?
9 9
Nie chciał im dawać więcej czasu do namysłu.
- Dzięki, chłopaki, za pomoc. Nie sądzę, żebym
bez was dał radę sprawić się z tymi czerwononogimi.
Bywajcie!
Poprawił kapelusz na głowie, odwrócił się i chwy
ciwszy Shannon za rękę, ruszył przed siebie. Był teraz
plecami do nich. Odważył się na to. Przecież nie
strzelą w plecy konfederatowi. Nawet bushwhackerzy
mają coś w rodzaju kodeksu etycznego.
Zrobił kilkanaście kroków.
- Slater!
Zatrzymał się, pchnął Shannon, żeby dalej szła do
przodu. A sam się odwrócił.
- Kapitanie! - zawołał Justin Waller, zbliżając się
niespiesznym krokiem. - Oni pozwalają panu zabrać
tę kobietę. Ale ja nie.
To wyzwanie do walki. I tej walki nie sposób
uniknąć.
- Malachi! Nie! - krzyknęła Shannon, podbiega
jąc do niego. Odepchnął ją, nie odwracając wzroku od
Justina.
- Rozumiem, że to rzecz tylko między nami.
Szable czy pistolety?
Justin uśmiechnął się łaskawie.
- Co pan wyciągnie szybciej, kapi... - Nie do
kończył. Słowa u więzły mu w gardle, oczy jakby
nagle zapragnęły spojrzeć w głąb głowy. Justin
Waller wolno osunął się na ziemię. Dziwnie cicho,
dziwnie zręcznie.
Jesse. To on poczęstował głowę Wallera kolbą
swego spencera.
1 0 0
- Nie mam pojęcia, jak to by się skończyło,
kapitanie - powiedział z uśmiechem. - Ale wiem, że
pan cieszy się sławą znakomitego strzelca. Justin też
jest niezły. Któryś z was musiałby zginąć, a ja myślę,
że Jankesi dość już na tłukli naszych i nie ma potrze
by, żebyśmy teraz zabijali się nawzajem. Każdy z nas
chce jak najprędzej wrócić do domu. Niech pan
zabiera ze sobą tę małą jędzę i wyjedzie stąd, jak
najdalej i jak najszybciej. Najlepiej do Meksyku.
Życzę panu powodzenia, kapitanie!
Malachi powoli skinął głową, chwycił Shannon
za łokieć i zdecydowanym ruchem pociągnął ze
sobą.
- Idziemy - syknął.
Zeszli po trawiastym zboczu i poszli dalej brze
giem strumienia. Kiedy tylko bushwhackerzy zniknęli
z pola widzenia, Shannon odtrąciła jego ramię i za
częła biec. Złociste włosy rozsypały się na ramiona,
słyszał jej ciężki oddech, słyszał powstrzymywany
szloch. Zaczął biec za nią. Biegła jak szalona, pragnąc
zapewne jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od
swoich prześladowców. Prawdopodobnie była też
wściekła za to, że kazał jej przeprosić Justina, jak i za
to, że ten pocałunek był zbyt żarliwy.
- Shannon!
W końcu dopadł jej, szarpnął za ramię. Zachwiała
się i upadła. Potoczyła się po zielonym zboczu, prawie
nad samą wodę. Zszedł do niej. Leżała nieruchomo,
wpatrzona w szarzejące niebo. Oczy, wielkie i świet
liste, mokre były od łez.
- Shannon, do cholery, pewnie, że mi przykro
1 0 1
- powiedział, przyklękając obok. - Ale nie bądź
idiotką! Musiałem cię stamtąd wydobyć za wszelką
cenę. Ten Waller to sadysta, to bestia, z takimi ludźmi
lepiej w ogóle nie zaczynać.
Milczała.
- No dobrze, ty mała złośnico. Możesz być na
mnie wściekła, możesz przy pierwszej sposobności
rozszarpać mnie na strzępy. Ale wstrzymaj się z tym
trochę. Teraz musimy jak najszybciej dotrzeć do
drogi. Musimy jechać.
- Malachi...
Rzuciła mu się w ramiona. Wtuliła twarz w jego
pierś, czuł, że jej serce bije jak oszalałe, a całe ciało
drży niemal konwulsyjnie. Czuł też, jak miękkie
piersi, wynurzające się z białego gorsetu, ocierają się
o szorstką wełnę jego żołnierskiego płaszcza. A dło
nie, które opadły na jego ramiona, były takie małe
i delikatne.
- Och, Malachi!
Dzielna Shannon, która zawsze starała się nie
uronić ani jednej łzy, wybuchnęła niepohamowanym
płaczem. Mógł zrobić tylko jedno. Objąć ją mocno
i pocałować w czubek złocistej głowy. Złośnica. Niby
do niej pasuje, ale teraz ta mała, dzielna złośnica
załamała się. Znikł hart ducha, znikła zadziorność,
było tylko prześliczne, rozszlochane stworzenie, wo
bec którego Malachi poczuł się dziwnie bezbronny.
- Już dobrze, Shannon - mruczał. - Już po wszyst
kim, teraz...
Uniosła zalaną łzami twarz.
- Malachi! Ja... ja ci tak dziękuję! Boże wielki!
1 0 2
Gdybyś nie przyjechał, gdybyś nie wyrwał mnie z łap
tego drania...
Delikatnie starł palcami łzy z aksamitnych policz
ków. Podniósł się z trawy.
- Musimy jechać, Shannon.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Jechali brzegiem strumienia. Żadne z nich nie
odzywało się ani słowem. Malachi, za każdym razem,
gdy oglądał się za siebie, widział drobną, skuloną
postać na wielkim karym koniu. Jechała dzielnie, ani
razu nie poskarżyła się, ani razu nie prosiła, żeby się
zatrzymać. Dał jej swój płaszcz. Kraciasta koszula
była prawie w strzępach, a szkoda było czasu na
grzebanie w sakwach i szukanie jakiegoś ubrania na
zmianę.
- Shannon, jak z tobą?
- Wszystko w porządku.
- Będziemy jeszcze jechać z godzinkę...
- Dobrze.
O brzasku Malachi wstrzymał konia. Zobaczył
mały zagajnik, tuż nad wodą. Kilka mocarnych dębów,
w środku mała polanka, czyli idealne miejsce na popas.
Koryto strumienia, w tym miejscu znacznie głębsze
i szersze, tworzyło coś w rodzaju małego jeziorka.
1 0 4
- Tu się zatrzymamy, Shannon.
Skinęła głową. Natychmiast zsunęła się z konia
i poślizgnąwszy się na kamieniu, z głośnym pluskiem
wpadła w wodę. Upadła na plecy, z rękami szeroko
rozrzuconymi. Poły szarego płaszcza rozchyliły się na
boki, ukazując w całej okazałości koronki gorsetu.
Malachi zsunął się z konia, wyciągnął rękę, żeby
pomóc jej wstać. Jego palce niechcący musnęły coś
ciepłego, przedziwnie aksamitnego, widocznego po
nad koronkami gorsetu. Skóra Shannon... Nagle po
czuł ciepły prąd, przepływający przez wszystkie jego
członki.
Siła doznania była wielka, ale i irytująca.
- Shannon! Do diabła, ruszże się! - burknął,
chwytając ją mocno za obie ręce. Nie opierała się,
musiała wyczuć w nim nagły gniew. Po wyjściu na
brzeg zrzuciła mokry płaszcz i przysiadła na trawie,
aby ściągnąć buty. Jej włosy w bladym świetle
wstającego dnia zdawały się wręcz gorejące i tym
swoim płomieniem pieściły jej ramiona i piersi.
Malachiego znów przeszył ten ciepły prąd, serce
zabiło pośpiesznie. Znużone ciało jakby nagle ożyło.
Zaklął. Shannon znieruchomiała.
- Malachi? Coś się stało?
Ciekawe, gdzie ona nauczyła się robić takie słodkie
oczy, słodkie, niewinne, a jednocześnie jakieś takie
namiętne.
- Co się stało? - huknął. - Naturalnie, że nic.
Oprócz tego, że zamiast jechać za czerwononogimi
i starać się wydrzeć im z łap Kristin, musiałem
przejechać pół Missouri, żeby odbić jej siostrunię
105
buhwhackerom.
A ta siostrunia, igrając ze śmiercią, nie
chciała wykazać ani odrobiny zdrowego rozsądku!
Prowokowałaś ich i o mały włos oboje nie poszliśmy
do piachu!
Shannon zerwała się na równe nogi.
- Nie mów tak! - krzyknęła rozżalonym głosem.
-Ty niczego nie rozumiesz. Ciebie tam nie było, tego
dnia, kiedy zamordowano mojego papę. To nie ty
nasłuchiwałeś, jak zaczynają krążyć pogłoski o tym,
co zrobiono z jankeskimi żołnierzami koło Centralii,
to nie ty dowiedziałeś się w końcu, że to żadne
pogłoski, tylko prawda, to nie ty...
- Shannon! Przecież ja wiem, co to śmierć. Wal
czyłem przez całą wojnę!
- Ale tu nie chodzi tylko o śmierć! Chodzi też o to,
jak oni umarli! Ten drań sam się przyznał, że tam był.
I może to on jest jednym z tych, którzy... Och,
Malachi! Potem... potem zbierano jego szczątki!
Szczątki Roberta! A ja... ja go kochałam, kochałam
tak bardzo... Ale ty nie potrafisz mnie zrozumieć.
Ty... ty chyba w ogóle nie pojmujesz, co to miłość.
- W takim razie myślisz głupio. I daj już spokój,
Shannon, jestem zmęczony, nieludzko zmęczony.
Nie chciał z nią dyskutować, nie chciał już w ogóle
na nią patrzeć. Nie chciał widzieć tego błysku
w oczach, tej pasji. I tej urody. Nie chciał przeżywać
razem z nią tego jej bólu.
Nie chciał jej pożądać. Ale pożądał.
Odwrócił się i ruszył do koni. Shannon stała
nieruchomo przez kilka długich minut, odprowadza
jąc go wzrokiem, potem powoli zeszła w dół, do
1 0 6
strumienia. Malachi rozsiodłał konie i pod najwięk
szym dębem rozłożył swoją derkę i koc. Po chwili
wahania odpiął również derkę Shannon, przytroczoną
do jej siodła. Rozłożył ją tuż obok swojej. Lepiej mieć
dziewczynę w zasięgu ręki. Wiedział, że obudzi się
natychmiast, gdy tylko usłyszy w pobliżu czyjeś kroki.
A co do Wallera, nie można mieć żadnych złudzeń. Ten
człowiek za wszelką cenę będzie chciał się zemścić.
Słyszał, jak Shannon łapczywie pije wodę, potem
spryskuje twarz. I trze ją mocno, aby usunąć ślady tej
strasznej nocy.
Ułożył się na derce, głowę oparł na siodle i przekręcił
się trochę na bok, aby kątem oka obserwować dziew
czynę.
- Shannon, co ty tam robisz?
- Zeskrobuję ślady po bushwhackerzel
- Potem to zrobisz! Możesz nawet oskrobać się do
kości! - zawołał podirytowany. -Ale teraz już chodź
tu! Trzeba się trochę przespać.
Stanęła nad nim. Mokre pasma włosów wiły się
wokół jej twarzy, ślicznej i delikatnej. Na piersiach,
wynurzających się z gorsetu, lśniły krople wody. Jak
perełki. Malachi poczuł, jak jego ciało zaczyna sztyw
nieć i drżeć.
- Dobranoc, Shannon - rzucił stanowczym gło
sem, nasuwając kapelusz na twarz.
- Może ja odsunę trochę swoją derkę. Nigdy
jeszcze nie spałam tak blisko Reba.
- Wczoraj prawie leżałaś na Justinie.
- Ale ja nigdy z własnej woli nie leżałam tak
blisko Reba.
1 0 7
- Z własnej czy nie z własnej, kładź się teraz,
smarkulo!
Shannon spochmurniała i mocno zacisnęła usta.
Ale jemu było już wszystko jedno, powieki opadały
mu same. Chociaż... gdyby teraz dotknął tej mokrej
boginki, kto wie, czym by to się skończyło...
- Na litość boską, Shannon! Kładź się!
Bez słowa ułożyła się posłusznie na swojej derce.
Ale już po krótkiej chwili milczenia do uszu Mala-
chiego doszedł jej cichutki szept:
- Malachi...
- Co? - burknął.
- I co my teraz zrobimy?
- Teraz przede wszystkim powinienem sprać ci
tyłek, smarkulo. I odesłać cię do domu.
- Nie możesz tego zrobić, sam wiesz.
- Boisz się, że ten Waller gdzieś tu czatuje?
A może cię jemu oddać? Moglibyście wyżywać się na
sobie do sądnego dnia.
- Malachi!
- Shannon, przecież wiesz, że tego nie zrobię.
Teraz jedziemy razem za Kristin.
- Ale tyle czasu już minęło, nie znajdziemy żad
nych śladów...
- Nie będziemy szukać żadnych śladów. Prze
cież wiadomo, dokąd pojechali. Do tego Fitza. A ja
wiem, jak dojechać do miasta. Trochę znam tę
okolicę, tak samo jak Cole i Jamie. Wiesz przecież,
że my już wcześniej mieliśmy do czynienia z czer-
wononogimi.
Zamilkł, powracając na chwilę myślami do
1 0 8
strasznych wydarzeń z przeszłości. Kiedy to czer-
wononodzy spalili ranczo Cole'a i zabili jego młodą,
piękną żonę.
W sercu bardzo mocno zakłuło.
- Dopadniemy ich, Shannon, dopadniemy.
- Ale jak myślisz... Czy oni nie zrobią Kristin
krzywdy?
Odsunął kapelusz z czoła i oparłszy się na łokciu,
spojrzał bacznie na Shannon. Jej oczy były pełne
powagi i smutku, zbyt dojrzałe w tej młodziutkiej
twarzy.
- Nie, nie zrobią, Shannon. Chcą mieć ją całą
i zdrową, bo ona jest dla nich jedynym drogocennym
haczykiem na Cole'a. A teraz, błagam, zaśnij.
- Malachi...
- Co? - warknął.
- Ja ci jeszcze raz dziękuję, dziękuję za wszystko.
Jej głos był poważny, wzruszony, a tak delikatny,
jakby musnęła go piórkiem w policzek. I jemu znów
zaczęło się robić nadmiernie gorąco.
- Shannon, psiakrew, śpij!
Ucichła, chyba nareszcie na dłużej. Może on
w końcu zaśnie. Kiedy się obudzi, nie będzie już tak
cholernie zmęczony. Zamknął oczy. Jak błogo... Stru
myk cicho szemrze, ptaszki śpiewają... Nagle w roz
koszne odgłosy poranka wdarły się dźwięki inne,
niepokojące. Błyskawicznie zerwał się na równe nogi.
Kapelusz poleciał na ziemię. A Shannon... Shannon
spojrzała na niego ze zdumieniem. Siedziała sobie, jak
Indianka, ze skrzyżowanymi nogami, i pracowicie
przeżuwała kawałek suszonego mięsa. Przed nią
1 0 9
leżały, ładnie ułożone obok siebie, chleb i kawałek
sera. Jak na jakimś cholernym pikniku.
- Co ty wyrabiasz?! - huknął.
- Jem!
- Teraz?
- Malachi, ja prawie od dwóch dni nie miałam nic
w ustach!
Poczuł się głupio. Faktycznie. On w ogóle o tym
nie pomyślał, a Shannon wcale się nie skarżyła.
- No, dobrze, jedz - burknął. - Ale pośpiesz się, bo
przecież musisz chociaż trochę się przespać.
Spojrzała na niego z wyrzutem, a on zaklął cicho
i opadł na swoją derkę.
Zasnąć, wreszcie zasnąć...
Wcale nie zasypiał. Słuchał, jak Shannon kończy
jeść, resztę prowiantu starannie zawija w płótno
i pakuje do sakwy. Jak układa się na swojej derce
i otula kocem. Wsłuchiwał się w jej oddech i mógłby
przysiąc, że słyszy również rytmiczne bicie jej serca.
A kiedy zamknął oczy, zobaczył ją dokładnie. Nawet
atłasowe różyczki, przyszyte do koronek jej gorsetu.
I gładką, jedwabistą skórę, smukłość jej ciała, i oczy
sypiące błękitne iskry...
W którymś momencie zasnął. Spał mocnym, głębo
kim snem, jakby wsunięty między dwie różne płasz
czyzny. Pod plecami czuł chłodną twardą ziemię, ale
z wierzchu było rozkosznie, jakby na jego piersi leżało
coś mięciutkiego, ciepłego... Czyjeś ciało...
Obudził się natychmiast. Nie wiadomo, kto na
kogo się sturlał. W każdym razie obejmował Shan
non, która leżała przytulona do jego boku, z głową
1 1 0
złożoną na jego piersi. Jego broda schowana była
w złotym gąszczu jej włosów, część tych włosów
służyła mu zresztą za poduszkę. Podniósł głowę
i spojrzał w dół na śliczną twarz Shannon. Piękny
owal, wysokie kości policzkowe, nosek mały, zgrab
ny, pełne różowe usta, teraz leciutko rozchylone. Na
policzkach prowokujący cień długich gęstych rzęs.
Pod dłonią poczuł gorącą miękkość. Pierś Shannon.
Natychmiast cofnął rękę i ostrożnie odsunął się od
dziewczyny. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku,
nawet się nie poruszyła. Spała głębokim snem.
Usiadł, ściągnął buty i skarpety. Na bosaka poma
szerował do strumienia. Woda była zimna, a więc
taka, jakiej potrzebował. Ściągnął koszulę, ochlapał
ramiona i plecy. Półnagi i mokry wrócił na swoją
derkę. Znów się położył. Spojrzał w niebo, na słońce.
Chyba było koło dziesiątej. O zmierzchu będą musieli
ruszyć w dalszą drogę.
Zamknął oczy. I prawie natychmiast je otwo-
rzył.Teraz już wiedział, kto na kogo się sturlał. To
ona staczała się na niego. Westchnął i w końcu się
poddał. Objął ją ramieniem, przygarnął do piersi.
Trzymał blisko, ogrzewając ją ciepłem swego ciała.
Nie słyszał jej serca, ale czuł, jak bije. Miarowo,
pracowicie. Tym razem sytuacja była o wiele gorsza.
Czuć bowiem kobietę przez nagą skórę było do
znaniem stanowczo zbyt przyjemnym. Ale nie pusz
czał jej, obejmował mocno, starając się odpędzić od
siebie głupie myśli, coraz bardziej nieczyste. Do
głowy przyszła mu również myśl ironiczna. Znając
Shannon, był pewien, że ona nigdy by nie uwierzyła,
1 1 1
które z nich doprowadziło do takiej intymności.
Oskarżałaby go o wszystko, co najgorsze. A on
przecież zachowuje się jak prawdziwy dżentelmen
z Południa. To ona, szukając ciepła i ochrony, sama
wsuwa się w jego ramiona.
Jedwabiste włosy musnęły jego twarz. Zadrżał.
Do diabła, przecież on z tego wszystkiego w ogóle nie
zaśnie!
Jednak zasnął. Pewnie to miarowy oddech Shan-
non i bicie jej serca ukołysały go do snu. A może
ogromne zmęczenie w końcu wzięło górę. Zasnął.
I znów przyśnił mu się ten sam sen.
Sen jak wspomnienie. O tamtym dniu, w którym
postrzelił go jankeski żółtodziób. O tym dniu, kiedy
ranny, półprzytomny wpadł do strumienia. Znów
zobaczył promienie słońca, pieszczące sytą, wygrza
ną ziemię. I kobietę. Stała na samym środku strumie
nia jak rusałka, za sprawą czarów zrodzona z krysz
tałowo czystej wody. Najpierw wynurzyły się z wo
dy długie smukłe ręce, potem głowa w złocistym
hełmie, nagie ramiona i piersi, oklejone mokrymi
splotami złotej przędzy. Wynurzała się dalej, dopóki
nie ukazała mu krągłości swych bioder i smukłości
swoich nóg...
Wenus. Wenus w kąpieli...
To oczywiście była zjawa, ale zjawa przecudna,
wytwór umysłu znużonego bezsennymi nocami.
A może to nie umysł, a sprawcą jest to słońce, chylące
się już ku zachodowi, słońce, które dało Wenus
wszystkie swoje barwy. Złoto, purpurę i karmazyn.
Zanurzyła się znów, nabrała wody w dłonie, uniosła
1 1 2
je w górę i prysnęła sobie na twarz. Malutkie kropelki
spływały po policzkach, brodzie, iskrząc się w słońcu
jak diamenty...
Nie, on przecież wcale nie śnił... Wstał i jak
zahipnotyzowany zaczął schodzić po zboczu.
Shannon znieruchomiała, jakby ktoś rzucił na nią
zaklęcie. Nie zanurzyła się w wodzie, nie zakryła się
rękoma. Po prostu patrzyła na niego, usta miała lekko
rozchylone, może jakieś słowa uwięzły jej w gardle...
Nie zawahał się, nie przystanął. Szedł ku niej przez
wodę, wzbijając srebrzyste fontanny. Objął ją, jego
palce delikatnie przesunęły się po wilgotnym aksa
micie jej twarzy. Usta poszukały jej ust. Shannon nie
poruszyła się. Objął ją jeszcze mocniej, musnął pal
cami policzek i szyję dziewczyny, i znów poszukał jej
warg. Jego usta straciły delikatność. Pożądanie wybu
chło z ogromną siłą, pożądanie palące jak te promie
nie słońca, ślizgające się po powierzchni wody. Nie
ma już odwrotu!
- Malachi, my nie powinniśmy...
- Na litość boską, milcz!
Znów ją całował, a Shannon nie protestowała.
Objęła go za szyję, a on całował ją, dopóki nie poczuł,
że Shannon drży. Z tej samej tęsknoty co on. Chwycił
ją na ręce i ruszył przez wodę na brzeg. Oczy
Shannon były zamknięte. Pomyślał, że może powi
nien wiedzieć, czy Shannon aby nie marzy teraz
o całkiem innym mężczyźnie... O tym swoim Rober
cie... Może powinien też się zastanowić, czy dziew
czyna ma jakieś doświadczenie. Ale on nie dbał o to
teraz. Trzymał ją na rękach i niósł na brzeg. Te
1 1 3
czynności wydawały się teraz najbardziej niezbędne,
najbardziej naturalne. Nie odstąpiłby od nich, nawet
gdyby tuż obok uderzył w ziemię grom z jasnego
nieba.
Złożył Shannon na brzegu porośniętym miękką
trawą. Nie otworzyła oczu, kiedy ostatnie promienie
słońca znów zaczęły igrać z jej ciałem, znacząc je
purpurą i złotem. Liście dębu, delikatnie poruszane
wiatrem, rzucały cień i rysowały na ciele Shannon
magiczne wzory. Malachi całował ciemne ścieżki na
kremowym ciele, całował dołek między piersiami,
całował usta, a jego dłoń niestrudzenie błądziła po jej
ramionach i szyi.
Potem wstał, na sekundę, zrzucił ubranie i nagi
opadł znów na trawę. Shannon leżała nieruchomo, jej
oczy nadal były zamknięte. Pocałował ją w skroń,
szepnął coś do ucha, potem jego usta przesunęły się
w dół śnieżnobiałej szyi. Jego palce pieściły piersi,
rysowały kółka na miękkim brzuchu i na smukłych
udach. I nagle Shannon ożyła. Z jej ust wydobył się
cichy krzyk, ciało wygięło się w łuk. Otworzyła oczy
i zobaczył w nich pełen oszołomienia błękit.
- Shannon, powiedz...
- Co?
- Moje imię.
- Nie...
Znów zamknęła oczy. A on przykrył ją swoim
nagim ciałem i całował, pieścił i szeptał:
- Powiedz, powiedz moje imię.
- Malachi...
- I powiedz, czego chcesz.
1 1 4
Jakżeż on jej pragnął... Ale między nimi zawsze
była wojna. I tym razem on nie chciał przegrać. Więc
dalej pieścił, póki Shannon nie rozgorzała od namięt
ności. Szeptała coś cicho, niezrozumiale, jej palce
wpiły się w jego ramiona, a ciało poruszało się
miękko, jakby już zaczynając pląs miłości.
- Powiedz, Shannon.
- Chcę... ciebie.
- Powiedz, że chcesz mnie, Malachiego.
- Chcę ciebie... Malachi.
Jej głos był cichutki, prawie niesłyszalny, ale
powiedziała wszystko, wszystko, co chciał usłyszeć.
Więc już... Był jej, a ona jego...
Dlaczego krzyknęła? Dlaczego to gorące, uległe ciało
nagle zesztywniało ? Przerażony uświadomił sobie, że
uwierzył w jej doświadczenie, ponieważ chciał w to
uwierzyć. Bo tak było mu wygodniej. Zwiódł siebie
samego, bo nie chciało mu się pomyśleć, zapytać.
Wiedział, że był to krzyk bólu, czuł, że Shannon drży.
Szarpnął się, jakby chciał od niej uciec, ale jej ręce
mocno oplotły jego szyję. Oczy były otwarte, pełne łez,
ale spoglądały odważnie, z osobliwą uczciwością.
- Nie, Malachi. Powiedziałam, że chcę ciebie.
- Ale nie powiedziałaś, że...
- Nie pytałeś. Malachi, proszę...
Jej głos zamierał. Pomyślał, że za późno już, aby
cokolwiek naprawiać. Ale można jeszcze ocalić magię
tej chwili. Więc podjął to, co już przecież rozpoczął.
Delikatnie, ostrożnie, powoli... Cały czas całując, cały
czas coś szepcząc. Potem ona znów krzyczała, całym
swoim gorącym ciałem lgnąc do jego wilgotnego
1 1 5
ciała. I on też krzyczał, ochryple, głośno. Znikła
ostrożność, była już tylko namiętność, gwałtowność,
pragnienie i paląca porzeba spełnienia i wyzwolenia.
- Shannon?
Błękitne oczy były zamknięte, usta lekko roz
chylone, oddech przyspieszony. Czuł, że jej ciało
jeszcze drży. A twarz była przeraźliwie blada. Pogłas
kał jej wilgotne włosy, odgarnął z twarzy mokre
sploty. Nagle Shannon poruszyła się, dziwnie ener
gicznie, niecierpliwie, jakby pragnąc jak najszybciej
zrzucić z siebie brzemię jego ciała. Uniósł się, opadł na
bok. Shannon natychmiast zwinęła się w kłębek.
- Shannon...
- Nie dotykaj mnie - szepnęła. - Proszę, teraz nie.
Przez chwilę leżeli w milczeniu, potem Malachi
ostrożnie objął Shannon ramieniem. Nie broniła się.
Leżeli długo w zapadającym zmierzchu, popatrując
na ciemne plamki liści, widoczne na tle nieba. Nie
zamieniając ze sobą ani jednego słowa. Kiedy było już
prawie ciemno, Shannon zerwała się nagle i od
rzuciwszy włosy z czoła, szybkim krokiem ruszyła do
strumienia. Nie zatrzymała się na brzegu, szybko
doszła do najgłębszego miejsca i zanurzyła się w wo
dzie. A Malachi pomyślał gorzko, że Shannon spłuku
je z siebie jego ślady tak samo skwapliwie, jak
zmywała zapach i wspomnienie po Justinie Wallerze.
Wstał i ruszył w dół po zielonym zboczu.
- Shannon!
Wszedł w wodę, podszedł do dziewczyny i szarp
nął mocno, zmuszając, żeby wstała i spojrzała na
niego.
1 1 6
- Co ty wyrabiasz, Shannon?
- Nic.
- To dlaczego się do mnie nie odzywasz?
- Bo nie chce mi się gadać.
- Shannon! To, co się stało...
- Nie powinno się było zdarzyć. Nie powinno!
- wyrzuciła z siebie gwałtownie.
Usiadła w wodzie z ponurą, zaciętą miną. Demon-
stracyjnie przesunęła się kawałek dalej, gdzie było
jeszcze głębiej i mogła skryć się w wodzie po samą
szyję. Jednym słowem, zachowywała się jak cnotliwa
zakonnica, a to irytowało Malachiego jeszcze bardziej
niż jej otwarcie manifestowana niechęć do tego, co
stało się między nimi.
- Shannon...
- Idź do diabła! Czy ty naprawdę nie możesz choć
na chwilę zostawić mnie samej ? Jeśli, mimo wszyst
ko, zachowałeś chociaż jakiś cień przyzwoitości...
Chwycił ją mocno za łokieć i zmusił, żeby wstała.
Był wściekły, a Shannon naburmuszona. W sumie
sytuacja dla nich raczej typowa, przecież oni zawsze
kłócili się ze sobą. Ale jakżeż te relacje między nimi się
zmieniły i to nieodwołalnie. Bo dla niego fakt, że
szarpie teraz Shannon kompletnie nagą, wydawał się
zupełnie naturalny. A poza tym, co się stało, to już się
nie odstanie.
- Cień przyzwoitości? - powtórzył jadowitym
głosem. - Czyli coś- Uważasz mnie za potwora? I to
wszystko, co się stało między nami, to tylko moja
wina?
- Przede wszystkim uważam, że z ciebie dżentel-
1 1 7
men od siedmiu boleści. A Kristin zawsze rozpływa
się z zachwytu nad tobą. Ach, ten Malachi! Książę, po
prostu książę z Południa, bohater, kawaler ratujący
damy z opresji! Jednym słowem, siódmy cud świata,
a ty nawet nie potrafisz się odwrócić, kiedy dama się
kąpie!
- Dama? Wielka mi dama! Latasz goła po trawie,
puszysz się jak zwykła dziewucha z tancbudy...
- Przestań! Naprawdę powinieneś był się od
wrócić! Bo ja jednak myślałam, że zachowasz się jak
dżentelmen.
- Ty lepiej w ogóle nie myśl, Shannon. Bo jak
sobie coś umyślisz, to zaraz są kłopoty. I nie wbijaj
sobie do głowy przypadkiem, że to, co stało się
między nami, to moja wina.
- A niby czyja? To przez ciebie!
- Przecież nie wrzeszczałaś, kiedy wynosiłem cię
na brzeg! A wiesz, dlaczego?
Uśmiechnął się drwiąco.
- Bo chciałaś się przekonać, smarkulo, jak to
właściwie jest. Nie zdążyłaś kochać się z Jankesem, to
wzięłaś sobie Reba, też kapitana...
Policzek był naprawdę siarczysty, Shannon zamach
nęła się porządnie. Potem skuliła się, jakby czekała na
bolesną odpowiedź. Przecież zawsze, kiedy atakowa
ła, on odpłacał pięknym za nadobne. Tym razem było
jednak inaczej. Dotknął tylko swego poczerwieniałe
go policzka.
- Masz rację, Shannon. To nie powinno się było -
zdarzyć.
Odwrócił się i ruszył przez wodę z powrotem na
1 1 8
brzeg. Ubrał się bez pośpiechu, nie spoglądając ani
razu w stronę Shannon. Ale słyszał ją. I uzmysłowił
sobie nagle, że tak właśnie jest zawsze. Nawet kiedy
nie widzi Shannon, słyszy ją i natychmiast jej obraz
pojawia się w jego wyobraźni. Jakby widział ją bez
przerwy. Te oczy jak niebo, tak często gorejące
z gniewu, tę wdzięczną, smukłą postać. A teraz mógł
sobie wyobrażać ją i ubraną, i rozebraną...
Słyszał, jak wychodzi na brzeg, potem usłyszał
szelest ubrań. Nakłada te swoje długie pantalony
i gorset, ozdobiony koronkami i różyczkami. Nie
wytrzymał. Spojrzał kątem oka. Zdążyła nałożyć już
i spodnie, teraz siedziała na swojej derce i naciągała
wysokie buty z cholewami.
Pogrzebał w sakwach, wyciągnął czystą koszulę
i rzucił ją Shannon.
- Masz!
- Dziękuję, ale...
- Nałóż. Nie będziesz chyba jechać w samym
gorsecie. Każdy mężczyzna, na którego się natknie
my, pomyśli, że jesteś bardzo chętna.
Shannon szybko wsunęła ręce w rękawy i zaczęła
starannie zapinać guziki.
- Wcale nie miałam zamiaru odmawiać przyjęcia
tej koszuli, kapitanie! Chciałam tylko zauważyć, że
pan powinien ubrać się podobnie. Płaszcz konfedera
tów tak samo rzuca się w oczy jak mój gorset.
Malachi nie odpowiedział. Bo i po co, doskonale
przecież zdawał sobie z tego sprawę. A jego płaszcz
i kurtka od munduru, zrolowane razem z kocem,
wsunięte były już do derki. Reszta stroju ujdzie. Szare
1 1 9
spodnie Cole'a i koszula jasnoniebieska, nie wzbudza
jąca podejrzeń. Kapelusz... Nie, z kapeluszem nie
będzie się jeszcze rozstawał.
Osiodłał konie.
- Możemy jechać, panno McCahy?
Skinęła głową. Dosiedli koni i ruszyli w drogę.
Malachi jechał pierwszy, milczący jak głaz, Shannon
również wytrwale nie odzywała się ani słowem.
Dopiero kiedy ujechali już spory kawał drogi, Malachi
usłyszał, że Shannon stara się z nim zrównać.
- Malachi, chciałabym ci coś wyjaśnić.
- Co?
- No... że ja wcale tak nie myślę... z tą winą...
- I bardzo dobrze. Trudno przecież zaprzeczać
prawdzie.
- Ale jeszcze coś chcę wyjaśnić.
Nadal jechała za nim. I tak było lepiej. Kiedy nie
widział jej twarzy, łatwiej mu było być cynicznym
i chłodnym.
- Nie musisz mi niczego więcej wyjaśniać, Shan
non. Naprawdę nic nie musisz...
- Ale ty nie rozumiesz...
- Jasne. Ja nigdy niczego nie rozumiem.
- Malachi, posłuchaj! Zanim wybuchła ta wojna,
ja byłam damą...
- Nie, Shannon. Przed wojną, czy po wojnie, ty
byłaś i jesteś awanturnicą.
- Przestań, Malachi! Chcę ci powiedzieć, że przed
wojną ja nigdy... nigdy bym czegoś takiego nie
zrobiła. Tego, co zrobiłam...
Wahała się, ważąc każde słowo. Jej głos drżał,
1 2 0
jakby tłumiła łzy. Było mu żal dziewczyny, ale
jednocześnie czuł wielką gorycz. Owszem, udało mu
się pieszczotą wymusić na Shannon słodkie oświad
czenie: Chcę cię, Malachi... Ale ten narzeczony, ten
Jankes, istniał kiedyś naprawdę i ta myśl dopro
wadzała go do wściekłości. Przypomniał sobie jed
nak, że ten duch nie miał tego, co jemu, Malachie-
mu, przypadło w udziale. Poczuł się lepiej. I trochę
złagodniał.
- Wojna zmieniła wielu ludzi - powiedział już
spokojnie. - Nie martw się, Shannon, dalej jesteś
damą. A poza tym... To ja chciałem cię przeprosić za
ostre słowa.
- Nie przepraszaj, Malachi. A ja po prostu uwa
żam, że to nie powinno się było zdarzyć. Nie teraz.
I nie między nami.
- Jankeska i Reb? Masz rację. Nigdy! - powiedział
z goryczą.
Nagle podjechała do niego galopem, napierając na
jego konia. Jej twarz była nadspodziewanie łagodna,
pełna słodyczy.
- Malachi, przecież wiesz, że to nie o to chodzi!
- Mam nadzieję - odezwał się tonem bardzo
poważnym. - I mam jeszcze nadzieję, że zdajesz
sobie sprawę z tego, co stało się dziś naprawdę.
Zmieniłaś się, Shannon, zmieniłaś na zawsze. Straci
łaś coś, co wielu ludzi uważa za bardzo cenne.
Dlatego nie wolno udawać, że nic się nie stało.
Nawet w słabym świetle księżyca dojrzał, jak
twarz Shannon oblewa się rumieńcem.
- Ja wiem - szepnęła. - Ale chodzi o to, że...
1 2 1
- Shannon, przecież ja ciebie do niczego nie
zmuszałem. Owszem, może trochę cię... uwodziłem,
ale ty wcale się nie opierałaś.
- Tak, Malachi. I dlatego... dlatego czuję się win
na. Przecież ja kochałam, kochałam Roberta, od jego
śmierci nie minął nawet rok. A zapragnęłam ciebie,
Malachi. Cały czas wiedziałam, że to ty...
Popędziła konia i pojechała przodem. A Malachi
nagle poczuł się zmęczony i rozbity. Po prostu do
niczego.
Nigdy sobie nie wyobrażał, że Shannon McCahy
może wywołać w nim taką burzę. Gniew - tak. Ona
zawsze wzbudzała w nim gniew. Ale może nie
tylko... Może zawsze wzbudzała w nim ten płomień,
a on dopiero teraz zaczął to dostrzegać. Ten płomień
ogarniał nie tylko ciało. Zdawał się przenikać i do
serca, i to w tempie zawrotnym... Może zostaną
przyjaciółmi? Może każda wojna zasługuje na zawie
szenie broni...
Jechali dalej wzdłuż strumienia. Godzinę, dwie,
w całkowitym milczeniu.
- Zrobimy tu popas - oznajmił nagle Malachi,
wstrzymując konia. - Wykorzystajmy, że jesteśmy
jeszcze koło strumienia. Jutro odbijemy na zachód
i po drodze nie będzie już wody,
Shannon skinęła głową, zeskoczyła z konia. Roz-
siodłała swego wałacha, Malachi rozsiodłał gniadą
klacz. Przez chwilę rozglądał się bacznie. Tak, tu na
pewno jest bezpiecznie. Podszedł prawie nad samą
wodę, zebrawszy po drodze kilka gałązek i po chwili
rozpalił małe ognisko.
1 2 2
- Nazbieraj trochę kamieni, Shannon. Mam kawę
i kociołek na wodę.
Niech idzie, żeby on choć przez chwilę nie musiał
na nią patrzeć. Bo on już chyba nie potrafi spoglądać
na nią i nie wyobrażać jej sobie w swoich ramionach.
Może byłoby inaczej, gdyby ta dziewczyna nie była
tak nadzwyczajną kochanką. Jak ona poruszała się,
wiedziona instynktem, jak wyginała, jak wiedziała,
co robić, aby dać mężczyźnie rozkosz...
Shannon wróciła z kamieniami, Malachi ułożył
z nich krąg wokół ogniska i postawił nad ogniem
kociołek z wodą. Pilnował wody, Shannon w tym
czasie rozłożyła derki. Kawa wkrótce była gotowa.
Shannon wyjęła z sakw chleb, ser i suszone mięso.
Jedli szybko, w milczeniu. Potem siedzieli przez
chwilę, nadal w kompletnej ciszy.
- Może się już położysz? - spytał Malachi.
- Dobrze.
Wstała i ruszyła w stronę rozłożonych derek.
Nagle przystanęła i spojrzała na Malachiego. Wy
glądała jak anioł. Taka śliczna, smukła. I smutna.
- Malachi? A czy dla ciebie ma to jakieś znaczenie,
że ja... - urwała.
- Że co ty?
- Ze kobieta... jest...
- Dziewicą? - podpowiedział litościwie.
Zarumieniła się i pokręciła nerwowo głową.
- Nie, to już nieważne.
- Shannon...
- Nieważne. Zapomnij o tym. Czasami tylko
człowiek zapomina o konsekwencjach.
1 2 3
Malachi wypił duży łyk kawy, spoglądając na nią
znad brzegu kubka.
- Owszem - stwierdził oschle. - Przede wszyst
kim o tych najważniejszych konsekwencjach.
- Co masz na myśli?
Wstał od ogniska i podszedł do niej. Sam zirytowa
ny na siebie, że zdecydował się zasiać w jej sercu
ziarno niepokoju. Ale diabeł już go podkusił.
- O dzieciach. Małych, słodkich istotkach, które
rosną w brzuchu kobiety.
Oczy Shannon zrobiły się jeszcze większe, jeszcze
bardziej okrągłe. Oczywiście z przerażenia. Bo ona,
naturalnie, o tym zupełnie nie pomyślała. I będzie się
teraz tym zadręczać.
- Śpij dobrze, Shannon.
Pocałował ją w czoło i wolnym krokiem wrócił do
ogniska.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- To Haywood, czyli już Kansas - stwierdził
pewnym głosem Malachi.
Późnym popołudniem wstrzymał konia na brzegu
urwiska. W dole widać było rozległą równinę, w dali
zabudowania farm, pola i rancza. A tuż przed nimi
miasteczko. Jedna ulica, kilka domów po obu stro
nach. Stajnie, zakład balwierski i saloon. Na szczycie
najbardziej okazałego budynku wielki szyld głosił
dumnie, że tu właśnie mieści się sklep pana Haywo-
oda. Obok szyld mniejszy, zapraszający do hotelu
pani Haywood, gdzie można wynająć pokój na jedną
noc, na miesiąc, a także na rok.
- Zjeżdżamy na dół. Musimy uzupełnić pro
wiant. I mam wielką ochotę zajrzeć do gazety, ciekaw
jestem, co dzieje się na świecie.
- Może ja pojadę... - zaczęła Shannon.
- Bzdura - przerwał niecierpliwie. - Nie puszczę
cię samej.
- Mnie się nic nie stanie. Będę bezpieczna, a ty nie.
12S
- Dziś nikt nie jest bezpieczny. Przed wojną było
zresztą tak samo.
- Ale ja jestem Jankeską. Zapomniałeś ?
- Nie. Ale dla wielu ludzi stąd każdy przybysz
z Missouri uważany jest za bushwhackera. Każdy.
- W takim razie co proponujesz?
- Proponuję udawanie. Wjeżdżamy do Kansas
jako stateczne małżeństwo. Nasz dom został spalony
i zamierzamy przenieść się dalej, na zachód. I ty tej
wersji masz się trzymać, zrozumiałaś ?
- Tak, zrozumiałam - odparła słodziutko. - Łącz
nie z tym, że pan wjeżdża do Kansas z dowodem
prawdy na swojej głowie, kapitanie!
Malachi szybko zdjął z głowy zdradziecki kape
lusz i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego
w milczeniu. Jakżeż on do tego kapelusza był przy
wiązany... Zaklął cicho, zeskoczył z konia i pomasze
rował w stronę najbliżej rosnących krzewów. Wszedł
głęboko w zielony gąszcz i starannie wyszukał od
powiednie miejsce, gdzie jego kapelusz mógłby bez
piecznie czekać na powrót swojego właściciela.
- Czy to był pogrzeb ukochanego kapelusza?
- spytała Shannon z drwiącym uśmiechem, kiedy
wynurzył się spośród krzewów. - Przydałby się dobry
kaznodzieja, żeby wygłosił jakieś podniosłe kazanie.
Natychmiast pożałowała swoich głupich słów.
Malachi spojrzał gniewnie i dosiadłszy klaczy, chwy
cił gwałtownie za wodze czarnego wałacha, zmusza
jąc go, aby zwrócił się w jego stronę.
- Ostrzegam, Shannon. Tylko bez głupich żar
tów. Robisz to, co ci każę. Nie mam zamiaru umierać
1 2 6
ani za Kristin, ani za ciebie. Chyba że nie będzie
innego wyjścia. Ale szlag mnie trafi, jeśli nie uda mi
się wyjść z tego cało tylko dlatego, że ty nie potrafiłaś
utrzymać języka za zębami.
Shannon nie odezwała się, tylko wpatrywała się
w milczeniu w jego gniewne oczy, a serce w niej
zamierało. Po tym wszystkim, co wydarzyło się
między nimi, ona nadal tylko go drażni. Głupia
uwaga o pogrzebie kapelusza rozjątrzyła go do ży
wego. I właściwie nie wiadomo, jak go za to prze
prosić.
- A co z twoim siodłem? - spytała chłodno- - Nie
ma na nim żadnych oznaczeń wojska konfederatów?
Co z uprzężą?
- Bez obaw - odparł równie chłodno. - Siodło
ściągnąłem z grzbietu padłego konia pociągowego
w Ohio. A uzda jest z waszego rancza.
- Aha. No to co?- Jedziemy?
Skinął głową, puścił wodze wałacha. Oba konie
zaczęły ostrożnie schodzić po stromym zboczu.
- Wejdziemy do sklepu, przy okazji zasięgniemy
języka - powiedział Malachi. - A ty łaskawie uważaj,
żebyś czegoś nie palnęła.
- A ty powinieneś być zadowolony, że jadę z to
bą! Nikt nie przyjmie twoich konfederackich pienię
dzy. A ja mam przy sobie jankeskie dolary.
- Mam coś lepszego, panno McCahy. Złoto. Sły
szałem, że coś takiego przyjmują wszędzie.
Zjechali na równinę, konie ruszyły galopem
i wkrótce wjeżdżali do miasteczka jedyną tu ulicą.
Zatrzymali się przed wejściem do sklepu. Zsiedli
1 2 7
z koni i uwiązawszy je do drewnianej barierki, weszli
po dwóch zakurzonych schodkach prosto w otwarte
drzwi.
Sklep był obszerny, lada ciągnęła się wzdłuż całej
przeciwległej ściany. Wszystkie ściany dookoła zabu
dowane były półkami zapełnionymi towarami,
a wszystkiego było w bród. Wielkie bele materiału,
głównie bawełny i płótna, ale także brokat, jedwab
i atłas, obok małe zwoje eleganckiej koronki. Worki
z mąką, kawą, herbatą i cukrem, przybory do szycia
i narzędzia do pracy na farmie, wyroby ze skóry, koce,
prześcieradła, menażki. Shannon dojrzała również
słoiki z konfiturami i marynatami oraz płaty suszone
go i wędzonego mięsa. Jednym słowem, niezależnie
od mało imponującej wielkości miasteczka, sklep
musiał prosperować znakomicie.
- Witam państwa - odezwał się korpulentny,
łysiejący jegomość za ladą. - Czym mogę służyć
1
?-
Malachi uśmiechnął się szeroko i podszedł do lady.
- Razem z żoną jedziemy na zachód i potrzebuje
my paru rzeczy.
- Zaraz coś na to zaradzimy, panie...
- A... Sloan - powiedział Malachi, zagłuszony
dźwięcznym głosem Shannon.
- Gabriel.
Jegomość spojrzał na nich, wyraźnie zdezorien
towany. Malachi chwycił rękę Shannon, jego dłoń
omal nie zmiażdżyła jej palców.
- Sloan Gabriel - wyjaśnił z uśmiechem Malachi.
- A to moja żona, Sara.
- Miło mi panią poznać, pani Gabriel!
1 2 8
- Mnie również - mruknęła Shannon, zajęta
uwalnianiem swej ręki z dłoni Malachiego. Udało się
i pani Gabriel ruszyła na przechadzkę po sklepie.
- Panie Gabriel - odezwał się jegomość, nachyla
jąc się nad ladą ku Malachiemu. - Moja żona prowa
dzi tuż obok bardzo przytulną herbaciarnię. Może
małżonka ma ochotę na filiżankę herbaty? A pan...
Jegomość pochylił się jeszcze bardziej i mrugnąw
szy wesoło, dodał ciszej:
- A pan mógłby skoczyć naprzeciwko do saloonu
i strzelić sobie jednego.
- Hm... To brzmi zachęcająco.
Naturalnie. Gdzie jak gdzie, ale w saloonie można
dowiedzieć się wszystkiego, co dzieje się w okolicy.
- Kochanie!
Shannon, zajęta oglądaniem beli barwnego per-
kalu, nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Podszedł
więc bliżej, chwycił ją za ramiona i zdecydowanym
ruchem odwrócił ku sobie.
- Kochanie! Ten miły pan, pan...
- Haywood - dobiegło zza lady.
- ...pan Haywood mówi, że tuż obok jest bardzo
przyjemna herbaciarnia, którą prowadzi jego małżon
ka. Może masz ochotę na filiżankę gorącej herbaty,
z mleczkiem i cukrem? Na pewno jesteś zmęczona.
Mamy przecież za sobą długą, ciężką drogę.
Kochanie... Shannon poczuła, że dobrze znany jej
diabeł całą mocą przypomina o sobie. Hm... a więc
zabawimy się w kochające małżeństwo. Uśmiechnęła
się słodziutko, wspięła na palce i objęła ramionami
Malachiego za szyję.
1 2 9
- Ale ty, najdroższy, pójdziesz tam ze mną?
- Ja? Ja pomyślałem sobie, że skoczę naprzeciwko
na szklaneczkę piwa. - Jego twarz stężała.
I bardzo dobrze! Shannon jeszcze mocniej naparła
na niego kuszącymi krągłościami swego ciała.
- Może ja pójdę razem z tobą do saloonu? - za-
szczebiotała, zabawnie marszcząc nosek. - Nie prze
padam, co prawda, za piwem, bo tak brzydko pach
nie, ale
Malachi zdecydowanym ruchem zdjął ze swej szyi
smukłe ramiona Shannon.
- Nie, kochanie - oznajmił stanowczym głosem.
- W saloonie często padają mocne słowa, nie przezna
czone dla uszu dam. Poza tym... bywa tam różnie...
- Ale z tobą będę przecież bezpieczna.
- Bardziej bezpieczna będziesz nad filiżanką her
baty.
- Najdroższy...
- Nie.
Czuł, że traci panowanie nad sobą. Słyszał, jak pan
Haywood dyskretnie chrząka, prawdopodobnie tłu
miąc śmiech. Najwyższy czas na zastosowanie rady
kalnego środka. Zresztą Shannon, tuląc się przed
chwilą do niego bezwstydnie, sama się o to prosiła.
Objął ją i pocałował, krótko, ostro, wcale nie dla
przyjemności. A trzymał tak mocno, że na pewno nie
mogła oddychać.
- Teraz idziesz na herbatkę.
- Ale ja...
- Idziesz. Panie Haywood ? Mówił pan, że to
następne drzwi?
1 3 0
- Tak. Ale można tam wejść ze sklepu. Bardzo
proszę.
Pan Haywood elegancko otworzył przed Shannon
prawie niewidoczne drzwi, jako że też były zabudo
wane półkami.
Malachi ucałował Shannon w czoło.
- Idź, kochanie. Zobaczymy się niebawem.
Syknęła i znów zarzuciła mu ręce na szyję. Pocało
wała go króciutko, ale tak namiętnie, że omal się nie
zachwiał. Potem posłała panu Haywoodowi bardzo
słodki uśmiech.
- Proszę wybaczyć, zapomniałam się troszkę, ale
my niedawno wzięliśmy ślub - wyjaśniła, trzepocząc
ślicznie rzęsami. - Przeżywam męki, kiedy on chociaż
na kilka sekund znika mi z oczu.
Rzęsy przestały trzepotać.
- Ta straszna wojna zabrała nam wszystko. Roz
pędzono nasze bydło, zadeptano pola, a potem spalo
no nam dom, do gołej ziemi. Ale najważniejsze, że
jesteśmy z mężem razem. I ja tak nie lubię, kiedy on
idzie gdzieś sam, tak się o niego boję...
Przemowa była dramatyczna. Obaj mężczyźni
milczeli. Malachi stał sztywny jak kołek, ale jego oczy
były przymrużone, a spod powiek coś błyskało nie
bezpiecznie, dlatego Shannon zdecydowała się zrej-
terować, i to natychmiast.
Szybko przestąpiła próg herbaciarni i aż przy
stanęła ze zdumienia. Jakżeż ten pokój przypominał
wiktoriański salon na ranczo McCahych! Taka sama
lśniąca, starannie wyfroterowana posadzka, na pięk
nym dywanie ciemna sylwetka szpinetu. Krzesełka
1 3 1
wyściełane, zgrupowane po dwa, po trzy, koło szpi-
netu i przed kominkiem. Tych krzesełek w salonie
pani Haywood było sporo i poustawiane były rów
nież wokół ślicznych stoliczków z marmurowym
blatem.
- Witam panią!
W drzwiach vis-a-vis ukazała się niska, krzepka
siwowłosa kobieta o rumianych policzkach, wyciera
jąca pospiesznie ręce w ściereczkę. Małe brązowe
oczka z ciekawością spoglądały na strój Shannon.
Shannon natychmiast uzmysłowiła sobie, że jej
zakurzone spodnie i męska koszula zupełnie nie
pasują do tego eleganckiego wnętrza. Ale kobieta
w drzwiach zapewne tak bardzo nie była zdumiona,
przecież tu wszędzie dookoła są rancza, farmy i strój
Shannon nie powinien się jej wydawać czymś tak
bardzo niezwykłym.
- Dzień dobry, panno...
- Pani Gabriel. Sara Gabriel - powiedziała szybko
Shannon. - Pani małżonek wskazał mi tu drogę.
- Miło mi panią poznać. Bardzo proszę, niech pani
siada. Jak pani widzi, dziś nie ma tu zbyt wielu gości.
Ja zaraz wracam.
Shannon skinęła głową, zastanawiając się w du
chu, czy ten śliczny salon kiedykolwiek jest pełen
ludzi. Przecież to miasto jest takie małe, śmiesznie
małe.
Usiadła na krześle przed kominkiem. Nie zdążyła
jeszcze raz rozejrzeć się dookoła, a pani Haywood
była już z powrotem, niosąc piękną srebrną tacę.
- Jaką herbatę pani pije? Z cukrem i mleczkiem?
1 3 2
- Tak, bardzo proszę.
Kiedy pani Haywood zajęła się nalewaniem her
baty, wzrok Shannon mimo woli powędrował ku
oknu. Widok był nader interesujący, jako że zobaczy
ła, ni mniej ni więcej, tylko Malachiego, który właśnie
energicznie pchnął drzwi saloonu.
- To pani mąż? - spytała pani Haywood, której
ciekawskie oczka spojrzały naturalnie w tę samą
stronę.
- Tak - odparła Shannon głosem raczej ponurym.
- Państwo zapewne pobrali się niedawno, no
tak... A o swego małżonka niech pani będzie spokoj
na. Jest pani zbyt urodziwym stworzeniem, żeby
zapomniał o pani choć na minutę. Pani mąż walczył
na wojnie?
- O, tak.
Na szczęście, pani Haywood nie była zbyt dociek
liwa i zadowoliła się tą krótką odpowiedzią, po czym
zmieniła temat.
- Bardzo proszę, pani Gabriel, niech pani się posili
- zapraszała, stawiając na stoliku półmisek pełen
różnych pyszności. - Przyniosłam pani i paszteciki
z mięsem, i słodkie ciastka z cynamonem, i bułeczki
z rodzynkami. A muszę pochwalić się nieskromnie, że
po tej stronie Missisipi nie ma lepszej gospodyni ode
mnie.
Shannon z lubością wciągnęła nosem smakowite
zapachy i sięgnęła po pasztecik. Nawet nie zdawała
sobie sprawy, jak bardzo jest głodna, dopóki nie
przełknęła pierwszego kęsa. Pasztecik był cieplutki,
ciasto puszyste, a nadzienie rozpływało się w ustach.
1 3 3
Po tylu godzinach, spędzonych w siodle, jakże przy
jemnie było posiedzieć w saloniku na ślicznym krze
sełku, zajadać się specjałami i popijać znakomitą
herbatą. Tak, było uroczo, nawet jeśli przed chwilą
Malachi, jak zwykle, zachował się jak tyran, za
braniając jej iść do saloonu.
Pani Haywood usta się nie zamykały. Zdradziła,
między innymi, tajemnicę powodzenia rodzinnego
biznesu. Prosperuje znakomicie dzięki podróżnym,
w tym miejscu bowiem przebiega wiele ważnych
dróg, na północ i na południe, do Teksasu i na
wschód, do Missouri. Ale najważniejsza, najbardziej
uczęszczana jest droga na zachód.
- Najwięcej ludzi jedzie do Kalifornii - ciągnęła
niezmordowana pani Haywood. - Prawie tyle, co
w czterdziestym dziewiątym. Teraz jadą tam ludzie,
którym wojna zabrała domy. A kto nie ma domu, ten
może osiąść wszędzie.
Shannon skinęła głową, uzmysławiając sobie, że
przez cały czas zerka w okno na te nieszczęsne drzwi
do saloonu po drugiej stronie ulicy. Nagle przypom
niała sobie, co ona wyczyniała niedawno w sklepie
pana Haywooda. Pocałowała Malachiego tak, że na
samo wspomnienie zrobiło jej się gorąco. Naturalnie,
że chciała go tylko rozdrażnić, ale ta właśnie metoda
wydała jej się dziwnie niebezpieczna i ryzykowna.
Dla niej samej...
Równie dziwny wydawał jej się niepokój o Mala
chiego. Przecież ma on prawo siedzieć sobie w tym
saloonie tak długo, jak tylko zechce i pić sobie, ile
tylko dusza zapragnie. Ale co on tam właściwie robi?!
1 3 4
Na pewno popija i na pewno nie sam. Kręcą się koło
niego te okropne dziewczyny z saloonu, czyli po
prostu ladacznice. Co tam... Nie powinno jej to
obchodzić.
A niby dlaczego ma ją nie obchodzić? Malachi,
jeszcze wczoraj taki czuły, dziś bez żenady zamienia
jej towarzystwo na towarzystwo ladacznic. Hm...
Czyżby Shannon McCahy nie była kobietą pociągają
cą? Ta myśl pojawiła się raptownie. Shannon, oszoło
miona tym niemiłym przypuszczeniem, omal nie
ugryzła filiżanki. Natychmiast jednak wlała w swoją
duszę ukojenie. Nie ma się czym przejmować! Prze
cież ona nie czuje ani odrobiny sympatii do Malachie-
go Slatera, ich wspólna podróż jest dla niej katorgą.
Wolałaby podróżować samotnie, a nie z tym in
dywiduum, wolałaby w ogóle z Malachim Slaterem
nie mieć nic do czynienia. Niestety, skazana jest teraz
na niego, bo taki po prostu jest wymóg chwili.
Dlaczego on nie wracać A jeśli wcale nie zaba
wia się z tymi dziewczynami, tylko ma jakieś kło
poty? Nie, on na pewno się zabawia... Czuła, że jej
gniew sięga zenitu. Gdyby Malachi teraz tu się
pojawił, otrzymałby zapewne mocny cios prosto
w żołądek.
- Zatrzymacie się państwo u nas na noc? - spyta
ła pani Haywood.
- Nie sądzę - odparła Shannon lekko nieprzytom
nym głosem. - Mój mąż... Sloan chce jak najszybciej
ruszać w dalszą drogę.
- Mały odpoczynek w czasie podróży każdemu
wyjdzie na dobre. A ja mam bardzo przytulny pokój
1 3 5
na górze, z kominkiem. W oknie śliczne koronkowe
firanki, na łóżku duża wełniana kołdra i...
Pani Haywood mrugnęła wesoło do Shannon.
- ... i mam jeszcze, pani Gabriel, taką wannę,
jakiej pani w życiu nie widziała. Piękna, drewniana
i ogromna, dwie osoby mieszczą się jak nic! Ale co
tam gadać. Proszę, niech pani idzie ze mną i obejrzy to
cudo na własne oczy.
Był to typowy saloon, podobny do setek saloonów,
które powstawały jak grzyby po deszczu wszędzie
tam, gdzie w Kansas stanęła stopa białego człowieka.
Dwóch mężczyzn urzędowało za barem. Ciemno
włosa piękność w kapeluszu z piórami i w bardzo
szykownej sukni, przede wszystkim starannie od
słaniającej ramiona, brzdąkała cicho na pianinie.
Gości nie było zbyt dużo. Dwóch samotnych pijacz
ków, a przy stoliku na tyłach sali siedziało kilku
mężczyzn zajętych pokerem. Trzej z nich to niewątp
liwie ranczerzy. Wskazywał na to jakże charakterys
tyczny strój. Na głowie brudnawy kapelusz, szyja
obwiązana chustą, na nogach buty z ostrogami.
Każdy z nich rozparty w krześle, w ręku butelka
whisky, z której co chwila należało pociągnąć potęż
ny łyk. Czwarty gracz, w schludnym garniturze
w prążki i białej koszuli, wyglądał na urzędnika. A od
dwóch pozostałych aż pachniało profesjonalizmem.
Obaj w surdutach, kamizelkach i cylindrach, jeden
z nich szczupły, z podkręconym wąsikiem, drugi
niski, tęgi, o chytrych czarnych oczkach.
Malachi wolnym krokiem podszedł do baru.
1 3 6
- Jedno piwo - zawołał do barmana, rzucając na
kontuar monetę.
Barman uśmiechnął się, odkręcił kurek i szybko
napełnił szklankę pienistym płynem.
- Przejazdem? - spytał.
Malachi skinął głową, wpatrując się jednocześnie
w hożą rudowłosą dziewczynę, która obsługiwała
pokerzystów. W jej wyglądzie było coś dziwnie
znajomego, tak znajomego, że prawie zapomniał
o obecności mężczyzny za barem.
- Tak, przejazdem - odezwał się po dłuższej
chwili. - Razem z żoną jedziemy do Kalifornii. To
chyba jedyna rozsądna rzecz, jaką mogę dzisiaj zrobić.
Przypomniał sobie przemowę Shannon w sklepie
pana Haywooda i uzupełnił swoją wypowiedź:
- Spalili nam wszystko, kiedy wojna miała się już
ku końcowi. Teraz będziemy zaczynać od nowa.
- Zatrzymacie się dłużej w naszym mieście?
- Tylko na chwilę. Chciałem przepłukać sobie
gardło.
Barman uśmiechnął się porozumiewawczo.
- A małżonka pije herbatkę u pani Haywood?
- Tak. A skąd...
- Bo tak zwykle właśnie jest. A tu, w tym
miasteczku, właściwie wszystko należy do Hay
wooda, ten saloon też. I Haywood całkiem nieźle na
tym wychodzi, panie....
- Gabriel. Sloan Gabriel.
- A ja jestem Matey MacGregor. I, między Bogiem
a prawdą, to nie ma na co narzekać, bo Haywoodowie
to przyzwoici ludzie.
1 3 7
- Możliwe — mruknął Malachi, wpatrzony w ru
dowłosą piękność. Nagle zaklął cichutko. Przecież to
Iris. Iris Andre ze Springfield. Czyli najbezpieczniej
będzie opuścić saloon jak najrychlej. Niestety, Iris już
go dostrzegła i z rozpromienioną twarzą rzuciła się ku
niemu. Wszystko wskazywało na to, że zaraz wy
krzyknie na cały saloon jego imię i, nie daj Boże,
nazwisko.
- Iris! A niech mnie kule! - ryknął szybko na całe
gardło i doskoczywszy do dziewczyny, zgniótł ją
w uścisku, jednocześnie szepcząc jej do ucha: - Jes
tem Sloan Gabriel. Iris, proszę...
- Ma... Sloan! - pisnęła radośnie Iris.
- Znacie się? - zawołał barman.
- A jakżeby inaczej! Mój stary przyjaciel! - od
krzyknęła Iris. - Sloan, jak się cieszę! Bierz swoje
piwo, siądziemy na chwilę i pogadamy.
Zawsze lubił Iris. Może i była ladacznicą, ale miała
klasę. Bardzo wysoka, Wzrostem dorównywała niejed
nemu mężczyźnie. I choć nie była piękna, była
niezwykle pociągającą kobietą. Twarz o wyrazistych
rysach, płomiennorude włosy, zielone oczy i królew
ska postawa. Taka była Iris.
- Chodźże, chodź - popędzała go niecierpliwie,
prowadząc jak najdalej od ciekawskich oczu i uszu.
- Malachi... - szepnęła gniewnie, kiedy tylko
usiedli przy stoliku. - Co ty, u diabła, robisz w Kan-
sas? Czekaj, jeszcze nic nie mów. Najpierw trzeba coś
zamówić, niech to wygląda tak, jakbyś miał na mnie
ochotę. Matey! - krzyknęła na całą salę. - Dawaj no
tu butelkę whisky! Najprzedniejszej!
1 3 8
Kiedy barman podchodził do ich stolika, palce Iris
delikatnie pieściły dłoń Malachiego. Po jego odejściu
Iris natychmiast cofnęła dłoń i zaszeptała gorącz
kowo:
- Malachi, na litość boską! Po całej okolicy poroz
wieszano listy gończe, napisali, że wy wszyscy trzej
byliście bushwhackerami. Najeżdżaliście na Kansas
i zabiliście Henry'ego Fitza. A ja słyszałam, co Fitz
zrobił twojemu bratu i wcale się nie dziwię, że Cole...
- Tak, Iris. Cole był wtedy wywiadowcą i wy
słano go do Kansas. Spotkał tam tego Fitza. Mnie nie
było z Cole'em, nie mogłem. Służyłem w regularnej
armii i wykonywałem rokazy. Ale gdybym mógł, na
pewno byłbym z bratem.
- Malachi...
Iris przysunęła się jeszcze kawałeczek bliżej.
- Malachi, ja dobrze wiem, że żaden z was nie
zrobił nic złego. Ale ty nie znasz Haydena Fitza.
- A ty znasz?
- Tak. I przysięgam, że w całym moim życiu nie
spotkałam większego sukinsyna. To diabeł wcielony.
Lubi patrzeć, jak leje się krew, jak człowiek umiera.
I ma dużo pieniędzy, mnóstwo pieniędzy. Podczas
wojny zainwestował w produkcję broni i bardzo się
na tym wzbogacił. Całe Sparks należy do niego.
- Sparks ?
- To jego miasto. Rozumiesz, tak jak Haywood
należy do Haywoodów. Ale Haywood to dziura, tyle,
że leży przy szlaku i ludzie zatrzymują się tu w dro
dze. A Sparks to prawdziwe miasto, tamtędy przejeż
dża dyliżans. I pełno tam zawsze wozów osadników.
1 3 9
W Sparks jest sąd i więzienie. Malachi, jeśli Fitz ciebie
złapie, na pewno cię powieszą. Musisz uciekać stąd
jak najszybciej!
- Nie mogę, Iris. Hayden Fitz wysłał swoich ludzi
na ranczo mojej bratowej. Cole'a nie było wtedy
w domu. Wyjechał. A oni uprowadzili Kristin. Muszę
ją odnaleźć.
Iris odsunęła się trochę z krzesłem, usiadła wygod
niej i głęboko westchnęła.
- Dobrze przynajmniej, że nie zjawiłeś się tu
w szarym mundurze. Nie wyglądasz tak, jak na tym
liście gończym.
- Nie rozstałem się z mundurem - mruknął Mala
chi, rozlewając do szklanek whisky. - Schowałem go
do derki. A kapelusz ukryłem w krzakach. Ciężko
było z nim się rozstać.
Iris ze zrozumieniem pokiwała głową. Nagle w jej
zielonych oczach pojawił się błysk.
- Malachi! Wiesz, co ludzie gadają? Że Fitz więzi
u siebie jakąś kobietę, podobno brała udział w spisku
przeciwko żołnierzom Unii.
Malachi drgnął. Nie ma wątpliwości, że to Kristin.
Czerwononodzy zawieźli ją prosto do Fitza.
- Iris? Jak myślisz, nie zrobi jej krzywdy ?
- Nie, Malachi. Gdyby chciał ją zabić, już by to
zrobił. A on na pewno chce jej użyć jako przynęty.
- Żeby zwabić tu Cole'a, to jasne. Iris, a ty nie
słyszałaś czegoś o moich braciach ?
- Przykro mi, Malachi, ale nic o nich nie wiem.
Iris zamilkła nagle, jakby nad czymś się zastana
wiała.
1 4 0
-
Malachi, ja mogę ci pomóc - zaszeptata po
chwili. - Znam dobrze Haydena Fitza, tak samo jego
szeryfa, Toma Parkinsa. A Sparks jest niedaleko stąd,
jakieś dwadzieścia mil, nie więcej. Mogę tam się
wybrać, ot tak, na przejażdżkę, i przy okazji pod-
pytam, kogo trzeba.
- Dzięki, Iris, to świetny pomysł, ale ja nie mogę
tu zostać.
- W Haywood możesz. Tutejsi ludzie, choć Jan
kesi, to naprawdę dobrzy ludzie. Poczekasz tu, a ja
jutro z samego rana ruszam w drogę. Nie będzie mnie
dzień, dwa.
- Nie wolno mi ciebie narażać.
- Ja i tak to zrobię, Malachi.
Malachi wahał się. Wiedział, że jeśli coś stanie się
Iris, on sobie nigdy tego nie wybaczy. Z drugiej
jednak strony, nie wybaczy sobie również, że nie
pozwolił jej pomóc Kristin.
- Zgoda - powiedział po chwili. - Sam się dziwię,
że na to przystaję. Ale zgoda. I twierdzisz, że
w Haywood będę bezpieczny?
- Jestem pewna.
- No, dobrze. Jestem ci ogromnie wdzięczny.
I cieszę się bardzo, że cię widzę. Powiedz, Iris, czy ty
masz zamiar zostać tu na stałe?
- A skąd! Chcę jechać dalej, do Kalifornii. Tu wojna
trwa nadal, a ja chcę być od tego jak najdalej. Mój ojciec
był za Unią, a brat był konfederatem. Jeden walczył pod
rozkazami generała Granta, drugi - generała Kir-
by'ego-Smitha. Dziś obaj nie żyją. I mój ojciec, i mój
brat. Dlatego chcę stąd uciec, od śmierci, od nienawiści...
1 4 1
Malachi westchnął, położył dłoń na dłoni Iris
i delikatnie ją uścisnął. Jakże byli sobie teraz bliscy.
Dwoje przyjaciół, gorzko doświadczonych przez los.
I w tym właśnie momencie ktoś pchnął drzwi salo-
onu. Wyjątkowo energicznie.
Shannon!
Weszła ostrożnie, rozglądając się dookoła, jakby
z góry wietrząc niebezpieczeństwo. Za pasem kolt.
Ułożenie ręki świadczyło dobitnie, że Shannon
gotowa jest w ułamku sekundy zrobić z niego
użytek.
Jej wzrok spoczął na Malachim.
- Sloan!
Zobaczyła dwie szklaneczki, butelkę whisky i dłoń
Malachiego spoczywającą na dłoni rudowłosej kobie
ty. Potem wzrok jej omiótł całą tę kobietę, od denka
kapelusza po rąbek czarnej halki, wystający spod
szkarłatnej sukni. Na koniec bystre oczy przemknęły
po sali, po samotnych pijaczkach, pokerzystach i Ma-
teyu, spoglądającym wyczekująco na nowego gościa.
Przymrużyła oczy. Ciemne gęste rzęsy przesłoniły
wspaniały błękit. Była wściekła. Malachi tak napraw
dę nie wiedział, dlaczego. Czy dlatego, że tak długo
zostawił ją samą? Że nie zabrał jej ze sobą do tak
interesującego miejsca jak saloon? A może... może był
jeszcze inny powód? Ta złotowłosa furia sunie ku
niemu długimi gniewnymi krokami. Ani chybi, już
wysunęła pazurki. Do kroćset! Przecież tak właśnie
zachowuje się kobieta zazdrosna!
- Kochanie, wybacz, że przeszkadzam...
Głosik po prostu ociekał miodem, uśmiech,
1 4 2
rzucony Iris, był bardzo milutki. Do Malachiego
uśmiechnęła się wręcz uwodzicielsko. Przykucnęła
tuż koło jego kolan i zawarczała:
- Ty draniu jeden! Zostawiasz mnie samą, a ja
umieram ze strachu. Byłam pewna, że coś ci się stało...
Ale pal sześć, to nieważne. Jedno chcę ci powiedzieć.
Wynajęłam pokój u pani Haywood. Ja zajmuję ten
pokój. Ja! Bo ty, zdaje się, umyśliłeś już sobie coś innego!
Wstała, wyprostowała ramiona. Jej spojrzenie by
ło lodowate.
- Miło było panią poznać, panno...
- To Iris, kochanie - pośpieszył z wyjaśnieniem
Malachi. - Iris Andre. Iris, a to jest...
- Pani Gabriel - wycedziła Shannon, szczerząc
zęby w uśmiechu. - Żona Sloana Gabriela. Ty...
Jeden szybki ruch, szklaneczka whisky była już
w ręku Shannon. Cała złocista zawartość spłynęła po
twarzy Iris. Malachi poczuł, że za chwilę się udusi.
W całym saloonie wszyscy bez wyjątku zamarli. Na
sekundę. Bo Iris zerwała się na równe nogi, tak samo
Malachi. Wiedział doskonale, że Iris takiej zniewagi
nikomu nie wybaczy. Ale przynajmniej trzeba spróbo
wać załagodzić sytuację. Chwycił mocno Shannon za
rękę, zmuszając ją, aby grzecznie stanęła u jego boku.
- Iris, ogromnie cię przepraszam za maniery mojej
żony.
- Co? - krzyknęła Shannon. - Ty przepraszasz?-
Tę...
Ciężka dłoń Malachiego zatkała jej usta.
- Iris, proszę, gorąco proszę o wybaczenie. Shan
non, kochanie...
1 4 3
Jednym ruchem wykręcił jej ramię. Szarpnęła się,
czując straszliwy ból, i znieruchomiała. A Malachi
syknął wprost do jej ucha:
- Iris to moja stara znajoma, słyszysz? Gadaliśmy
właśnie o rzeczach istotnych. Dlatego, jeśli nie uspo
koisz się, to zaraz ściągnę z ciebie spodnie i dostaniesz
na goły tyłek! Żeby ci udowodnić, kto tu rządzi,
smarkulo! A Iris...
Zawahał się na moment, po czym szepnął prawie
niedosłyszalnie:
- Ona wie coś o Kristin. I może nam pomóc.
Powoli zwolnił uścisk, czujnie ją obserwując, czy
mimo wszystko znów nie strzeli jej coś głupiego do
głowy. Na szczęście, wszystko wskazywało, że nie.
Na pewno przeważył lęk o Kristin, dlatego Shannon
zdecydowała się na metamorfozę. Przechyliła wdzięcz
nie złocistą główkę i uśmiechnęła się do Iris. Uśmiech
uprzejmy i wdzięczny, uśmiech prawdziwej damy,
choć ta dama była w męskiej koszuli i spodniach.
- Było mi niezmiernie miło poznać panią, panno
Andre. - I wypłynęła z saloonu dostojnie, powoli,
iście po królewsku.
- A niech mnie! - krzyknął któryś z ranczerów.
- Ładna bestyjka, ale co za charakterek! A pan
trzymasz ją w garści, jak prawdziwy mężczyzna!
- Matey! Drinka dla pana! - zawołał jeden z za
wodowych graczy. - Gdybym ja umiał tak postępo
wać z moją kobietą, na pewno byłbym już dawno
bogaty!
Malachi usiadł na krześle i pomachał do graczy
ręką.
1 4 4
- Ej, panowie! Nie ma czego zazdrościć! - zawołał
wesoło. - Im starsza, tym będzie gorsza.
Iris też usiadła. Podał jej chustkę. Dziewczyna
otarła sobie twarz. Wydawało się, że jest bardziej
zdumiona niż zagniewana.
- Malachi? To naprawdę twoja żona? - spytała
cichutko.
Potrząsnął głową.
- To siostra Kristin. Uparła się, żeby jechać ze
mną. Nie mogłem jej powstrzymać. Ale to dłuższa
historia.
Iris rozsiadła się wygodniej na krześle i uśmiech
nęła, dziwnie jakoś znacząco. Malachi nalał whisky
do szklanek. Iris chwyciła swoją szklankę i jednym
haustem wypiła do dna.
- Iris, dziękuję, że nie wyrwałaś jej włosów.
- Nie żartuj, Malachi. Widziałam u niej kolta.
I założę się, że ta mała umie nieźle strzelać.
- Jak rewolwerowiec. Choć jak na profesjonalist
kę, zbyt szybko chwyta za broń.
- Aha... A wiesz co, Malachi?
- Co?
Iris znów uśmiechnęła się pod nosem.
- Ta mała wcale nie byłaby złą żoną dla ciebie. Ma
charakter i jest odważna. Trochę niezrównoważona,
ale to dlatego, że nosi w sercu jakieś blizny. Jak
zresztą my wszyscy. Ale ona jakoś mi pasuje. Nie
wyobrażam sobie, żebyś mógł się ożenić z jakąś
mizdrzącą się damulką. Ta mała jest zupełnie inna.
- O, tak. Ona potrafi doprowadzić do białej
gorączki.
1 4 5
- Nie przeczę. Ale kiedy mówisz o niej, coś ci się
dziwnie oczy błyszczą! Zdaje się, że ta panienka nie
będzie sama nocować w pokoju u pani Haywood?
Malachi uśmiechnął się, potrząsnął szklanką i z za
dumą spojrzał na rozkołysany bursztynowy płyn.
- Może - mruknął. - Ale na razie niech posiedzi
tam sobie trochę sama i pewne rzeczy przemyśli.
A my tu jeszcze pogadamy.
Iris w milczeniu skinęła głową. Z wielką chęcią
zabrałaby Malachiego do swego pokoju, ale on wybie
ra się do innej. Do złotowłosej awanturnicy, która
prawdopodobnie zdążyła już owinąć go sobie wokół
palca. Trudno. Ale za swoje maniery panienka za
płaci. Poczeka sobie na niego i to wcale nie tak krótko.
- Co powiesz na pokera? - powiedziała, wstając
z krzesła. - Mała partyjka ci nie zaszkodzi. Chodź,
przedstawię cię chłopakom...
ROZDZIAŁ ÓSMY
Doskonale wiedział, że te drzwi będą zamknięte
przed nim. Ale on te drzwi i tak sforsuje. Shannon
sama jest sobie winna. Nie trzeba było tak namiętnie
całować go w sklepie pana Haywooda ani oblewać
whisky Bogu ducha winną Iris. Zszedł na dół i grzecz
nie poprosił panią Haywood o zapasowy klucz.
Siwowłosa dama przede wszystkim obdarzyła go
spojrzeniem bardzo nieprzychylnym, a więc tak, jak
podejrzewał, Shannon zdążyła uraczyć panią Hay
wood łzawą historią o swym cierpieniu, i to cier
pieniu nieludzkim, jako że niedawno poślubiony
małżonek ugania się za inną kobietą.
- Panie Gabriel! - odezwała się karcącym tonem
pani Haywood. - Ja doskonale rozumiem, że mężczyź
ni potrzebują męskich rozrywek. Saloon jest miej
scem odpowiednim, mogą tam napić się whisky
i zapalić cygaro, zamiast zadymiać własny salon. Ale
rzecz ma się zupełnie inaczej, kiedy do saloonu idzie
mężczyzna, który ma śliczną młodą żonę, niedawno
1 4 7
poślubioną. Zostawia ją samą na wiele godzin i do
tego jeszcze... Nie, to się w głowie nie mieści!
- Pani Haywood! Iris jest moją dawną znajomą,
znam ją od lat.
Przez otwarte drzwi kuchni widać było pana
Haywooda, zajadającego z apetytem kolację. Dalszą
więc kwestię Malachi z rozmysłem wypowiedział
o wiele głośniej, aby jego wyjaśnienie dotarło do uszu
obojga starszych państwa.
- Nie wiem, co moja żona naopowiadała pań
stwu. Ale ja po prostu pogawędziłem z Iris, trochę się
napiłem, a w pokera przegrałem naprawdę niewiele.
To wszystko. I nie widzę powodu, żeby moja żona
robiła teraz jakieś demonstracje.
- Racja - odezwał się tubalnym głosem pan
Haywood. Wyciągnął serwetkę spod brody, cisnął na
stół i podszedł do drzwi. - Martha, daj panu ten klucz.
W końcu to jego żona.
- No, dobrze, już dobrze, tatuśku. Proszę, panie
Gabriel, proszę.
Z kluczem w ręku wrócił na piętro i przystanął
przed pokojem numer pięć. Wsunął klucz do zamka.
Napotkał opór z drugiej strony, a więc Shannon
swego klucza nie wyjęła. Wsunął mocniej i usłyszał
cichy brzęk. Klucz Shannon upadł na podłogę. Teraz
jego klucz wsunął się do samego końca i wystarczyło
tylko przekręcić.
Przed kominkiem stała wanna imponujących roz
miarów. Tak ogromnej wanny Malachi jeszcze nigdy
nie widział. Długa, drewniana, ozdobiona ornamen
tami z mosiądzu i malowanymi deseczkami, na obu
1 4 8
końcach rzeźbione podgłówki. Teraz ta gigantyczna
wanna wypełniona była wodą z bąbelkami, a wśród
tych bąbelków siedziała Shannon.
Jasne włosy były zebrane na czubku głowy, a smu
kła porcelanowa kolumna szyi odsłonięta. Nad po
wierzchnią wody unosiły się piękne ramiona i górna
połowa kremowego biustu. Błękitne oczy Shannon
były pełne zdumienia. Na widok Malachiego poru
szyła się niespokojnie, jakby zamierzała wstać. Ponie
chała jednak tego zamiaru, bo to tylko pogorszyłoby
sytuację.
- Malachi? Wynoś się!
- Dlaczego, kochanie? - spytał z wielkim żalem.
- Dlaczego?
Wszedł do pokoju, zamknął drzwi za sobą i oparł
się o nie plecami. Jego oczy były utkwione w Shan
non, jednocześnie prawa dłoń, trzymająca klucz,
bezbłędnie odszukała z tyłu zamek. Wsunął klucz
i przekręcił. Shannon zanurzyła się w wodzie aż po
samą brodę. Jej oczy miotały błyskawice.
- Chyba nie masz zamiaru tu się rozgościć - wark
nęła. A niech go wszyscy diabli! Jak on śmiał wleźć
tutaj, kiedy jeszcze niedawno gruchał sobie z tą rudą
wywloką!
- A właśnie, że mam - odparł miękko.
Położył klucz na stoliku i rzucił się na łóżko.
Wyciągnął się wygodnie na pięknej kapie, którą pani
Haywood prawdopodobnie własnoręcznie wydzier-
gała szydełkiem. Podłożył sobie ręce pod głowę i łas
kawie przyzwolił:
- Nie przeszkadzaj sobie.
1 4 9
- To ty mi przeszkadzasz - burknęła. - Nie miałeś
prawa tu wchodzić. Haywoodowie...
- Haywoodowie doskonale zdają sobie sprawę, że
miejsce męża jest przy żonie.
- Haywoodowie doskonale wiedzą, że ten mąż jest
kanalią i łajdakiem, który nie przepuści żadnej kobie
cie. Żadnej! Od Missisipi aż po Pacyfik. Hay
woodowie zgadzają się ze mną, że jedynym dla ciebie
odpowiednim miejscem do spania jest stajnia.
Syknął. I nagle błyskawicznie zmienił pozycję.
Teraz leżał na brzuchu, z głową w nogach łóżka. Od
Shannon dzieliła go odległość zaledwie jednego met
ra. Widziała napięcie na jego twarzy, pulsujące żyły
na skroni, a w oczach niebezpieczne błyski. No cóż...
Najprawdopodobniej wścieka się z powodu jej za
chowania w saloonie. Ale dziś jej nie tknie, o nie!
Zanurzyła się w wodzie jeszcze głębiej, prawie po
dziurki w nosie. Jeśli jej dotknie, ona zacznie krzy
czeć. Niestety, wcale nie ze strachu... Czuła przecież,
jak jej ciało już drży na samą myśl, że Malachi może je
dotknąć. Czuła w środku żar, w środku i na zewnątrz,
poza tym drżała, drżała jak osika... No i co z tego!
Przecież on właśnie wrócił z saloonu, gdzie zabawiał
się z ladacznicą...
- Malachi, to mój pokój! Wynocha stąd!
- Wybacz, najdroższa, ale ani mi się śni zostawiać
słodką żoneczkę samą na całą noc.
Usiadł na łóżku, zrzucił buty, ściągnął skarpety
i spokojnie zaczął rozpinać guziki koszuli.
- Malachi? A co ty właściwie robisz?
- Będę się kapać.
1 5 0
- Nie. Nie wykąpiesz się. Teraz ja się kąpię, to
moja woda.
- Ale my musimy ze sobą poważnie porozma
wiać. A ta wanna wydaje się być cudownym miej
scem na małżeńską pogawędkę.
- Spróbuj tylko wejść do wanny! Będę krzyczeć!
- Jesteś moją żoną, Shannon. Haywoodowie mo
że i będą nieco skonfundowani twoim wrzaskiem, ale
na pewno nie podejmą żadnej interwencji.
- Nie jestem twoją żoną!
Pochyliła głowę, żeby na niego nie patrzeć, ale
niestety cały czas go słyszała.
Słyszała, jak spodnie opadają na podłogę, potem
kroki Malachiego, kiedy na bosaka podchodził do
wanny. Ukląkł i nagle coś gorącego przywarło do jej
nagiego ramienia. Dopiero po chwili zrozumiała, że to
jego usta. A jej zdawało się, jakby ktoś chciał roz
palonym żelazem wypalić jej piętno na ramieniu.
Odsunęła się błyskawicznie, choć w głębi duszy
wcale nie miała na to ochoty. I zerknęła spod przy
mrużonych powiek. Zobaczyła oczy, wpatrzone ła
komie w jej piersi, które nieopatrznie wynurzyły się
z wody. Natychmiast znów zanurzyła się po szyję,
bardzo pragnąc okazać złość, a co najmniej oburzenie.
Ale z jej gardła wydobył się tylko zduszony szept:
- Malachi! Ja naprawdę nie jestem twoją żoną
Wstał, wyprostował się, nie zasłaniając żadnego
szczegółu swego pięknego męskiego ciała i wszedł do
wanny. Usiadł tuż za Shannon, jego stopy ocierały się
o jej pośladki. Słyszała, jak opiera się o brzeg wanny,
wzdycha i mruczy:
1 5 1
- Och, jak cudownie.
Shannon, pełna gniewu na niego i na siebie,
zawarczała cichutko:
- Cudownie czy nie, i tak nie jestem twoją żoną.
- A kiedy chlusnęłaś whisky w twarz panny
Andre, mówiłaś coś innego.
- Wtedy... wtedy byłam zdenerwowana.
.. - A teraz? Teraz już nie jesteś zdenerwowana ?
Pochylił się do przodu, poczuła jego dłonie na
swoich plecach. Odsunęła się natychmiast, modląc się
w duchu o odrobinę odwagi, która pozwoli jej, nagiej
kompletnie, powstać z tej wanny i uciec.
- W porządku, Malachi. Chcesz się kąpać, to się
kąp. Ja wychodzę.
Zaczęła wynurzać się z wody, ale Malachi był
szybszy. Wynurzył się błyskawicznie, silne dłonie
z całej siły naparły na jej ramiona. Shannon z głoś
nym pluskiem znów wylądowała w wannie.
- Siedź. Nigdzie nie pójdziesz.
- Ty... - sapnęła gniewnie. - Jak śmiesz tak mną
poniewierać!
Znów próbowała wstać, znów nadaremnie. Tym
razem złapał ją za nogę.
- Ty łajdaku!
- Siadaj. O nic więcej nie proszę.
Nogi już nie puścił. Czuła, jak wolną ręką szuka
czegoś w wodzie. Mydełka. Lawendowego. I nucąc
cichutko jakąś melodię, chyba refren „Dixie", zaczął
namydlać jej stopę.
Oparła się o brzeg wanny i oświadczyła przez
zaciśnięte zęby:
1 5 2
- Malachi! Chcę, żebyś natychmiast wyszedł z tej
wanny. Natychmiast! Zostawiłeś mnie samą i po
szedłeś do saloonu. Siedziałeś tam tyle godzin razem
z tą rudą ladacznicą. Doprowadziłeś do tego, że
zachowałam się tak, jak jeszcze nigdy. Że byłam...
- Zazdrosna?
Powiedział to głosem dziwnie zachrypniętym.
Nagle poczuła, że stopę ma znów wolną, a Maiachi
jest nieprawdopodobnie blisko, ich nogi są dziwnie ze
sobą splątane, a jego usta tuż koło jej ust.
- Nie! - krzyknęła, ogarnięta paniką. - Tylko
mnie nie dotykaj! Nie zniosę tego!
- A w sklepie Haywooda jakoś ci mój dotyk nie
przeszkadzał. Tam sama mnie dotykałaś...
- To było co innego. To było konieczne.To była
taka gra na pokaz.
- Bez przesady! I powiem ci jedno. Jeszcze nigdy
żadna kobieta nie całowała mnie tak prowokująco.
Żadna, nawet najbardziej doświadczona ladacznica...
Nie, tego naprawdę było już za wiele! Shannon
nagle poderwała się, jej policzki płonęły, piersi były
ciężkie, nabrzmiałe. Cała ociekała wodą i pianą.
Malachi, jak zahipnotyzowany, wpatrywał się
w nią gorejącym wzrokiem.
Wyskoczyła z wanny i chwyciła ręcznik. Zdążyła
tylko wytrzeć twarz, a już Malachi wziął ją na ręce.
I rzucił, po prostu rzucił ją na szydełkową kapę pani
Haywood. Próbowała mu umknąć, ale on, naturalnie,
nie pozwolił. Rzucił się na łóżko obok niej. Zaczęła
szamotać się, jak dzikie zwierzę, co było zupełnie bez
sensu, ponieważ z tego powodu ich ciała stykały się
1 5 3
jeszcze bardziej, jej piersi ocierały się o jego pierś, jego
nogi coraz mocniej napierały na jej nogi.
Przestała się szamotać. W jej oczach zalśniły łzy.
- Ale z ciebie dżentelmen! Myślałby kto! Kawaler
z Południa! Rycerz! A ty co? I to z taką...? Fuj!
Obrzydliwość!
- Shannon, ja jej nie tknąłem. Przysięgam! Po
prostu znam ją dobrze od lat. To wszystko. A ona
obiecała mi, że pojedzie do Fitza, postara się czegoś
wywiedzieć o Kristin.
- Do Fitza?
- Fitz jest niedaleko stąd, bardzo niedaleko. I wię
zi Kristin. Ale z Kristin podobno wszystko w porząd
ku. Iris będzie próbowała się z nią zobaczyć.
- Żeby się tobie przypodobać!
- Shannon, zrozumże w końcu! Iris jest po prostu
moją dobrą znajomą.
Opadł obok niej, głowę przysunął bliziutko jej
. głowy.
- Panno McCahy, pani jest chyba zazdrosna! A ja
pani powtarzam. Nie tknąłem jej.
- Nie dbam o to - szepnęła Shannon. Jej usta były
prawie koło jego ust. - Ja wcale nie jestem zazdro...
Nie skończyła, bo raptem wszelkie ponure sprawy
odsunięte zostały na bok. Usta Malachiego spadły na
jej wargi z niebywałą siłą. Wszystko znikło, nie czuła
pod sobą szydełkowej kapy, nie widziała blasku
migotliwych świec. Jej zmysły były w stanie odbierać
tylko jedno doznanie. Smak pocałunku Malachiego
Slatera. Palce Shannon i Malachiego splotły się, jego
usta oderwały się od jej ust i ruszyły w słodką
1 5 4
wędrówkę wzdłuż smukłej szyi. Łaskotały leciutko,
nieprawdopodobnie ekscytująco. Serce Shannon biło
jak szalone, krew zdawała się wrzeć w jej żyłach,
ciało rozpływało się z rozkoszy, jaką dawało każde
dotknięcie, muśnięcie, wszystko, co teraz robił Mala-
chi Slater.
Gdzieś w środku jakiś głos ostrzegał, że to wcale
nie jest dobrze. To tylko namiętność, grzeszna i gwał
towna, która zrodziła się z nienawiści... Ale teraz
wcale go nie nienawidziła. O, nie. Pragnęła, żeby jej
dotykał. Jednocześnie ogarniało ją podniecenie, dziw
nie radosne. Wiedziała, że tym razem nic nie będzie
bolało, tym razem będzie tylko rozkosz. Głaskała
pierś Malachiego, jego ramiona, a jego usta, łakome,
zawędrowały już na jej brzuch... Nagle przykrył ją
swoim ciałem. Shannon zadrżała i cichutko szepnęła
jego imię. Całował jej usta z namiętną łapczywością.
Shannon odpowiedziała z równą gwałtownością.
Smukłe nogi oplotły się wokół jego bioder, nabrzmia
łe wargi obsypały pocałunkami jego szyję, a jej małe
silne dłonie objęły jego pośladki. A kiedy oboje
przeszył najsłodszy dreszcz rozkoszy, z piersi Shan
non wydobył się króciutki przytłumiony szloch.
Potem leżeli w ciszy, patrząc na dopalające się
świece. Kiedy zapadł mrok, wsunęli się pod jedną
kołdrę. Ramiona Malachiego ogarnęły Shannon. Po
myślała, że ona te ramiona, ciepłe i silne, zaczyna już
kochać. I ten krzywy, drwiący uśmieszek. I to, że
Malachi jest człowiekiem honoru. On nigdy nikogo
nie zawiedzie, ani mężczyzny, ani kobiety. I jak
cudownie być tak bliziutko koło niego, w tej najroz-
1 5 5
koszniejszej, najbardziej intymnej sytuacji, a jedno
cześnie w tak bardzo niemoralnej... Przecież nie była
jego żoną... Była tylko jego kochanką. Ale zdaje się, że
zaczyna jej na tym zależeć... bardzo zależeć...
- Martha, mówiłem ci przecież, że to on!
Oczy Malachiego zabłysły w ciemnościach.
Lufa dubeltówki wycelowana była dokładnie pros
to w jego nos. Szarpnął się, Shannon, przytulona do
jego piersi, zaprotestowała cichym jękiem. Instynk
townie naciągnął prześcieradło na jej nagie ciało
i spojrzał w twarz człowiekowi stojącemu za lufą
dubeltówki.
- Ty jesteś Malachi Slater - oznajmił twardo pan
Haywood. Zza jego pleców wyzierała bardzo przejęta
twarz pani Haywood w nocnym czepku na głowie.
- Przyjrzyj no mu się, Martha, to na pewno on.
- A państwo zawsze tak nocą nachodzą swoich
gości? - spytał Malachi lodowatym głosem.
Shannon poruszyła się niespokojnie i otworzyła
oczy. Zobaczyła strzelbę.
Krzyknęła, ostro, krótko i złapawszy kurczowo
róg prześcieradła, ogarnęła szybko wzrokiem całą
scenę. Dookoła same znajome twarze. Malachi, pan
Haywood, obok jego okrąglutka małżonka w noc
nej koszuli.
- Wybaczcie, państwo, ale o co tu właściwie
chodzi?
- Po całej okolicy rozlepiono listy gończe - oświad
czył pan Haywood podniesionym głosem. - Pan jest
przestępcą, kapitanie Slater! Kapitan! Do diabła!
1 5 6
Jakby nędzny bushwhacker miał prawo do jakichś
stopni!
Shannon prychnęła i zerwała się z łóżka, ciągnąc
za sobą prześcieradło. Fakt, że nagie ciało Malachiego
pozbawione zostało jakiejkolwiek osłony, był teraz
absolutnie nieistotny.
- To nieprawda! - krzyknęła. - On nie jest
bushwhackereml
To wszystko kłamstwo! A jeśli chce
pan kogoś zastrzelić, to niech pan weźmie na muszkę
tego drania Fitza!
Malachi przede wszystkim chwycił poduszkę
i skwapliwie osłoniwszy sobie podołek, przystąpił do
dalszych wyjaśnień.
- Panie Haywood, ja nigdy nie byłem bush-
whackerem.
Jestem kapitanem, walczytem pod roz
kazami Johna Hooda Morgana aż do jego śmierci.
Poddałem się razem z moimi ludźmi, pozwolono nam
wszystkim zatrzymać nasze konie, ja mogłem nawet
zatrzymać broń. Nie wiedziałem o żadnych listach
gończych, dopóki dwóch jankeskich wartowników
przy drodze nie zaczęło do mnie strzelać.
Wskazał na swoją nogę. Bandaż już dawno gdzieś
się zapodział i efekt szybkiego zabiegu chirurgicznego
w wykonaniu Shannon był aż nadto widoczny.
Pan Haywood rzucił okiem na ranę.
- No cóż, młody człowieku... Niezależnie od
wszystkiego, wyznaczono za ciebie niezłą nagrodę.
I jeśli to prawda, co mówisz, to może sam opowiesz
to panu Fitzowi.
- A Fitz powiesi go od razu - odezwała się Shannon
ponurym głosem. - Zapyta ewentualnie później.
1 5 7
Państwo Haywoodowie spoglądali na Malachiego.
A on w ogóle nie zauważył, że Shannon poruszyła się,
ale musiała się poruszyć, bo teraz stała za krzesłem,
a w jej ręku był kolt.
- Rzuć broń, Haywood!
- Ostrożnie! - zawołał nieco skonfundowany pan
Haywood. - Lepiej niech pani odłoży tę zabawkę.
Kolt potrafi być cholernie niebezpieczny.
- Ona strzela lepiej niż sam generał Grant! - krzyk
nął Malachi, błyskawicznie zeskakując z łóżka.
Shannon patrzyła z zachwytem, gdy nagi jak
nowo narodzone dziecię podskoczył do pana Hay-
wooda i zarekwirował mu broń. Pani Haywood
wydała z siebie zduszony pisk.
- Proszę wybaczyć, łaskawa pani!
Swoje przeprosiny Malachi poparł zgrabnym ukło
nem i rzuciwszy strzelbę Shannon, chwycił za spod
nie. Ubrał się błyskawicznie, ale musiał to być dla
pani Haywood szok już nie do zniesienia, bo siwo
włosa dama wydała z siebie jeszcze jeden pisk i osunę
ła się na podłogę.
- O Boże! - jęknęła przerażona Shannon i owinąw
szy się prześcieradłem jeszcze szczelniej, podbiegła do
nieprzytomnej kobiety.
Podbiegł również Malachi i wyjął kolta z ręki
Shannon.
- Wody! - krzyknęła Shannon. - Panie Haywood,
niechże pan poda wodę!
- Wodę... tak, tak... już -mamrotał przestraszony
pan Haywood, rozglądając się dookoła. Dojrzał dzba
nek na umywalce. Chwycił go i chlusnął wodą prosto
1 5 8
w twarz nieprzytomnej małżonce. Ocknęła się na
tychmiast i krztusząc się, prychając, sapnęła z wy
rzutem:
- Pa...panie Haywood!
- Jak pani się czuje? - zapytała zaniepokojona
Shannon, przyklękając przy starszej pani.
- Shannon, daj spokój! - zawołał Malachi. - Mu
simy jak najprędzej stąd znikać!
Shannon nie zwracała na niego uwagi.
- Przysięgam, że mówiłam prawdę - klarowała
leżącej na podłodze pani Haywood. - A ten Fitz miał
brata, który dowodził bandą jayhawkerów...
- Jayhawkerów?? Zawsze ich nienawidziłam. Takie
same opryszki jak bushwhackerzy.
- Ma pani rację, pani Haywood. Jayhawkerzy
zabili pierwszą żonę Cole'a Slatera. Ona spodziewała
się dziecka, pani Haywood, swego pierwszego dziec
ka. Nigdy nikomu nie zrobiła nic złego. A oni
najechali na ranczo, zabili ją i wszystko puścili
z dymem. Dowodził nimi brat Haydena Fitza, Henry
Fitz. Cole odnalazł go dopiero pod koniec wojny
i stanął z nim do walki. To była uczciwa walka, tak
uważają nawet Jankesi, którzy wtedy tam byli. Cole
zwyciężył i pomścił śmierć swojej żony, zabił czło
wieka, który zabił jego żonę...
- I dlatego teraz Hayden Fitz chce pojmać wszyst
kich Slaterów? - spytał pan Haywood, spoglądając na
Malachiego.
- Zgadza się - przytaknął Malachi. - Ale stało się
jeszcze coś. Ludzie Fitza uprowadzili Kristin, żonę
Cole'a. Fitz więzi ją u siebie, chce w ten sposób zwabić
1 5 9
tu Cole'a i go pojmać. Hayden Fitz jest rzadką kanalią
i mam nadzieję, że państwo zrozumieli, dlaczego nie
mam zamiaru dać mu się zabić. Ale nie chcemy
przysparzać państwu żadnych kłopotów, dlatego
lepiej będzie, jeśli Shannon i ja zaraz się stąd wyniesie
my. Gwoli wyjaśnienia, Shannon to siostra Kristin.
- A więc Sara to Shannon? - powtórzył przeciągle
pan Haywood i usiadł ciężko na brzegu łóżka. - Ma-
muśku? Co o tym myślisz?
Pani Haywood sapnęła gniewnie i uniosła głowę
z podłogi.
- Mówiłam już, tatuśku, że dla mnie ci jay-
hawkerzy
to łajdaki. Zabijają kobiety i niewinne
dzieci. A teraz porwali i uwięzili to biedne stworze
nie! Serce mi się kraje. Jak można coś takiego zrobić?
To po prostu... nieprzyzwoite!
- Tak, mamuśku, tak. To po prostu nieprzy
zwoite.
Malachi z niepokojem spoglądał na Shannon,
klęczącą spokojnie koło pani Haywood, i na pana
Haywooda, spokojnie siedzącego na brzegu łóżka.
- A więc... - zaczął ostrożnie. Pan Haywood nie
dał mu jednak dokończyć.
- Kapitanie Slater! Wcale nie muszą państwo stąd
wyjeżdżać.
- Ale...
- Żadne ale. Niech państwo tu zostaną. Ja i moja
żona gotowi jesteśmy państwu pomóc.
- Ale dlaczego?
- Dlaczego? - powtórzyła pani Haywood, nie
spodziewanie szybko i zręcznie powstając z podłogi.
1 6 0
I choć była osobą niewielkiego wzrostu, w mokrym,
przekrzywionym czepku wyglądała nader dostojnie.
- Dlaczego, kapitanie Slater? A dlatego, że kiedyś
w końcu rany muszą się wygoić. Kiedyś musi zniknąć
podział na Północ i Południe i razem powinniśmy
walczyć z ludźmi, który sprzeciwiają się przykaza
niom boskim!
- Zgódź się, Malachi - odezwała się cicho Shan-
non. - Jeśli państwo Haywoodowie chcą nam pomóc,
możemy być im tylko wdzięczni. Powinniśmy tu
przecież zostać, sam mówiłeś, że czekamy na jakieś
wieści.
Malachi gorączkowo się zastanawiał. Iris mówiła,
że Haywoodowie to dobrzy i uczciwi ludzie. I obieca
ła, że pojedzie do Sparks zasięgnąć języka, a Iris może
zdobyć wiadomości, których Malachi nigdy w życiu
by nie zdobył.
Powoli opuścił kolta i rzucił go na łóżko.
- Mam nadzieję, Shannon, że przez ciebie nie
zginiemy oboje.
- Hm...
Pan Haywood powoli wstał z łóżka i podniósłszy
swoją strzelbę z dywanu, stanął u boku małżonki.
Nagle groźny i dostojny jak ona.
- Hm... - powtórzył. - A więc nie jest pan
bushwhackerem,
ale... - Podniósł dubeltówkę, potrząs
nął nią groźnie i zagrzmiał: - Ale mężem tej dziew
czyny też pan nie jest! Uwiódł ją pan, kapitanie
Slater, uwiódł pan niewinną dziewczynę i za to
powinien pan wisieć!
Ku swemu największemu zdumieniu Shannon
1 6 1
zobaczyła, jak policzki Malachiego Slatera zalewa
szkarłatny rumieniec.
- Panie Haywood, to naprawdę nie pańska sprawa.
- O nie, kapitanie Slater, to jest nasza sprawa
- odezwała się Martha Haywood. - Bo pan żyje
w grzechu z tą dziewczyną pod naszym dachem!
- I za to powinien pan wisieć! - zagrzmiał znów
pan Haywood.
- Co?! - krzyknął Malachi i jak żbik rzucił się do
kolta. Niestety, nie docenił zwinności siwowłosej
pani Haywood. Chwyciła za broń pierwsza i wycelo
wała dokładnie w niego.
- No i co, kapitanie? Cóż pan teraz powie-
A zdawałoby się, że taki szlachetny, świetnie ułożony
dżentelmen z Południa! Powinien pan spalić się ze
wstydu.
- Tak! Spalić się ze wstydu - zawtórował mał
żonek. - Zapomniał pan o tym, co najcenniejsze.
Gdzież pana honor i duma? Zapomniał pan o etyce
chrześcijańskiej ?
Malachi poruszył się, a kula świsnęła tuż koło jego
ucha. Wyglądało na to, że pani Haywood doskonale
radzi sobie z koltem.
- Shannon - syknął Malachi, nie spuszczając oczu
z pani Haywood. - Chyba skręcę ci kark.
- Nie, młodzieńcze, zrobi pan coś innego - oświad
czyła pani Haywood. - Ożeni się pan z tą biedną
dziewczyną.
- Ja? Ja wcale nie mam zamiaru się żenić.
- No to wybieraj, synu - zagrzmiał po raz kolejny
pan Haywood. - Albo ślub, albo stryczek! Martho,
1 6 2
myślę, że można by już posłać po wielebnego. Sobot
ni poranek to bardzo dobra pora na ślub.
- Nie! - krzyknęła przeraźliwie Shannon. Jej
błękitne oczy płonęły z gniewu. - Nie chcę! Pani
Haywood, panie Haywood! Ja wcale nie chcę być
żoną tego człowieka!
- Przykro mi, moje dziecko - oznajmiła Martha
Haywood. - Będziesz musiała wyjść za niego. Albo
ślub, albo poślemy go na szubienicę.
R O Z D Z I A Ł DZIEWIĄTY
Dwie godziny później Shannon McCahy potulnie
stała na stołku, ustawionym na samym środku sklepu
pana Haywooda. U jej stóp, na klęczkach, pani
Haywood zajęta była skracaniem swojej własnej
sukni ślubnej, nieco staromodnej, ale bardzo pięknej.
Staniczek koronkowy, ramiona i dekolt przykryte
kołnierzem z cieniutkiej koronki, także koronka po
krywała atłasową spódnicę. I w całej tej obfitości
koronek iskrzyły się malusieńkie perełki. Jak drobne
gwiazdeczki.
- Pani Haywood, prószę, niech pani postara się
mnie zrozumieć - prosiła Shannon. - Państwo nie
potrzebnie postraszyli Malachiego. Ja wcale nie mam
ochoty wychodzić za niego za mąż. Chyba nie poślą go
państwo na szubienicę, jeśli odmówię mu swej ręki?
- Poślą - mruknęła pani Haywood.
- Ale ja naprawdę nie chcę być jego żoną.
Starsza pani podniosła głowę i spojrzała w górę
swymi bystrymi ciemnymi oczami.
1 6 4
- A dlaczegóż to panna nie chce wyjść za niego?
Wygląda na to, że jest z nim z własnej nieprzymuszo
nej woli!
- Bo tak niby jest... Chociaż... Nie. To prawda,
jestem z nim z własnej nieprzymuszonej woli, ale
wiążą się z tym jeszcze inne dodatkowe okoliczności.
- To wcale nie tłumaczy, dlaczego pani nie chce
wyjść za niego za mąż, panno McCahy!
- Nie chcę, bo on... bo on wcale mnie nie kocha.
I ja też, naturalnie, go nie kocham. A to, co jest
między nami, to tylko...
- A, o to chodzi!
Pani Haywood pochyliła znów głowę nad robotą,
mrucząc pod nosem:
- Miłość przyjdzie z czasem. Choć wygląda mi na
to, że wy już się kochacie. Przyjechaliście tu razem,
a w nocy zastaliśmy was pod jedną kołdrą. Ciekawe,
czy to z powodu tych innych dodatkowych okolicz
ności.
Policzki Shannon oblały się purpurę. Była speszo
na, zawstydzona, jakby tłumaczyła się przed kocha
jącą, lecz bardzo srogą ciotką.
- Na pewno pani coś do niego czuje - perorowała
dalej pani Haywood. - Bo najpierw pani powiedziała,
że on pani nie kocha. A więc to panią boli najbardziej.
A skoro boli, to znaczy, że pani prawdopodobnie już
go kocha.
- Nie, nie, to niemożliwie - zaprzeczyła gorąco
Shannon. - Ja byłam już kiedyś zakochana, byłam
zaręczona z jankeskim kapitanem, ale jego zabili koło
Centralii.
1 6 5
Pani Haywood skończyła obrębianie, wstała
z kolan i wyciągnęła rękę. Shannon, opierając się
na jej dłoni, ostrożnie zeskoczyła ze stołka na
podłogę.
- I pani, drogie dziecko, uważa za niemożliwe,
że mogłaby zakochać się po raz drugi. A niby
dlaczego nie miałoby się tak stać? Czy tamten
młody człowiek, który kochał panią, ale przyszło
mu zginąć na wojnie, życzyłby sobie, żeby pani do
końca życia karmiła się tylko smutkiem? Ach, mój
Boże! Ileż to ran jest na tym świecie, które muszą
się zagoić! Ale pani, moje dziecko, niech się nie boi
znów otworzyć przed kimś swoje serduszko. Kapi
tan Slater uwiódł panią, i to pod naszym dachem,
ale pani... pani była przytulona do niego jak panna
młoda.
- Pani Haywood!
- Mój mąż już posłał po wielebnego. On jest
również sędzią, przedstawicielem prawa. Ale niech
się pani nie martwi, panno McCahy, ani ja, ani mój
mąż, nikomu nie piśniemy ani słowa, kim naprawdę
jest pan Slater. Wielebny tak samo dochowa tajem
nicy, o ile, naturalnie, wy dwoje zachowacie się
przyzwoicie i weźmiecie ślub.
- Ale przecież państwo nie mogą posłać Malachie-
go na szubienicę, jeśli my nie weźmiemy ślubu!
Pani Haywood roześmiała się serdecznie.
- No... może nie, złotko, ale nie zapominaj o lis
tach gończych. A prawo nie zakazuje wieszać krymi
nalistów. Kapitan Slater rozumie to jasno, tatusiek
już mu wszystko wytłumaczył.
1 6 6
- Pani Haywood...
- Bóg jest miłością, drogie dziecko.
Pani Haywood cofnęła się o krok i aż plasnęła
w ręce.
- Ależ pani przepięknie wygląda!
Jej pogodna twarz raptem posmutniała, brązowe
oczy straciły blask.
- Mój ty Boże - szepnęła przez łzy. - Jakżebym
chciała, żeby to moja Lorna szła dziś do ślubu! Mia
ła też takie bujne jasne włosy jak pani i oczy nie
bieskie...
- Pani... miała córkę, tak?
- Miałam - powiedziała cicho pani Haywood,
wycierając oczy chusteczką. - Ale ospa mi ją zabrała.
Nigdy nie spodziewałam się, że jakaś młoda dama
pójdzie w mojej sukni do ślubu. Kochanie, wiesz, jaką
mi to sprawia radości
Shannon westchnęła. Rozumiała wzruszenie pani
Haywood, tym niemniej jedynym jej pragnieniem
była natychmiastowa ucieczka. Jednak jakże uciekać,
skoro starsi państwo zarekwirowali ich broń, a Mala-
chiego trzymają pod kluczem?
- Pani Haywood, a może jednak spróbuje pani
mnie zrozumieć...
I tak nie zrozumie. Co tu tłumaczyć... Przecież
Shannon McCahy sama do końca jeszcze nie poj
muje, cóż to za uczucie, gwałtowne i skomplikowa
ne, nakazuje jej całą mocą opierać się małżeństwu
z Malachim Slaterem. Miłość? Nienawiść? Raczej
splot tych uczuć, nakładających się na siebie na
wzajem. Malachi nadal zbyt łatwo i często wzbu-
1 6 7
dzał w niej gniew, a jednocześnie myśl, że mógłby
tknąć inną kobietę, była nie do zniesienia. Może
on od samego początku nie był jej obojętny, a te
raz te niezwykłe okoliczności, ta sytuacja nader
niebezpieczna wyzwoliła w niej burzę emocji i do
piero teraz pewne rzeczy zaczyna sobie uzmysła
wiać z całą ostrością.
Ale za mąż za niego wyjść nie może. Przecież
on jej nie kocha. Jeśli będzie musiał się z nią
ożenić, nigdy jej tego nie wybaczy. Skorzysta
z pierwszej sposobności, żeby od Shannon odejść.
Jego można mieć tylko w jeden sposób. On sam
musi tego zapragnąć.
- Pani Haywood, to niemożliwe, żebym ja...
- Chodźmy już, moje dziecko. Słyszę głosy w sa
lonie, to tatusiek i wielebny. A tatusiek nie jest
człowiekiem cierpliwym. Dlatego najwyższy czas
rozpocząć ceremonię. Tatusiek zapewne ma w ręku
dubeltówkę, wycelowaną prosto w serce kapitana.
Niech się pani nie ociąga. Wystarczy, że biedny
chłopak nie wytrzyma, zrobi jakiś nieopatrzny ruch
i tatusiek będzie zmuszony przestrzelić mu kolano.
Proszę za mną, panno McCahy!
Uśmiechnęła się miło i otworzyła szeroko drzwi,
zabudowane półkami, prowadzące do salonu. Shan
non, pełna największego niepokoju, już bez żadnego
oporu pośpieszyła za nią. Boże wielki, to nie może
być, żeby pan Haywood posunął się tak daleko!
Tuż za progiem przystanęła. Malachi już tam
był, stał dokładnie na samym środku salonu. I tak
jak pani Haywood zajęła się Shannon, tak samo jej
1 6 8
małżonek włożył wiele starania w strój pana mło
dego. Malachi miał na sobie koszulę z żabotem,
spodnie w prążki, czerwoną atłasową kamizelkę
i czarny frak z jedwabnymi klapami. Nigdy jeszcze
Shannon nie widziała Malachiego ubranego tak
elegancko. A stopień tej elegancji odpowiadał sile
wściekłości, widocznej w jego oczach. Shannon
nieraz widziała go w gniewie, jego oczy jednak
nigdy dotąd nie spoglądały na nią z tak przeogrom
ną nienawiścią. Nigdy nie było w nich tak jedno
znacznej zapowiedzi zemsty.
- Proszę, proszę wejść, panno MacCahy! - zawo
łał pan Haywood.
Za Malachim stał wysoki, chudy mężczyzna w cy
lindrze i ciemnym surducie. Kaznodzieja. Skinął
głową. Prawie w tym samym momencie coś szczęk
nęło cichutko, gdzieś niżej, wyraźnie w okolicy rąk
Malachiego. Spojrzała tam i zmartwiała. Pan młody
skuty był kajdankami.
- Boże - jęknęła. - Co państwo
- Kapitanie Slater! - przerwał niecierpliwym gło
sem pan Haywood. - Niech no pan podpowie pannie
młodej, co ma teraz zrobić!
Pan Haywood również wystroił się odświętnie,
w jedwabną koszulę i brązowe spodnie. Wyglądał
bardziej dystyngowanie niż poprzednio. Jedną ręką
obejmował małżonkę wpół, w drugiej ściskał dubel
tówkę.
- Chodź tu - warknął Malachi.
Ton jego głosu natychmiast pobudził Shannon do
życia. Ale z miejsca nie poruszył.
1 6 9
- Malachi, do diabła! Przecież ja cały czas próbuję
im...
On sam pokonał odległość dzielącą go od progu
i choć był skuty, zdołał złapać Shannon za nadgarstek
i pociągnąć w swoją stronę.
- Chodź - syknął. - Musimy wziąć ten przeklęty
ślub.
- Ale dlaczego? Wcale nie wierzę, że oni ciebie
powieszą.
- Chcesz przekonać się na własne oczy?
- Ja myślę, że...
- Lepiej nic nie myśl! Bo, zdaje się, rzeczywiście
chcesz zobaczyć, jak będę dyndał na sznurku!
- Moglibyśmy...
- Daj spokój, Shannon, weźmy ten przeklęty
ślub.
- Ale ja nie chcę.
- Nieprawda! Chcesz!
- Nie chcę! Nie chcę! To nie jest właściwe!
- Właściwe!? Jakby cokolwiek teraz...
- Ja cię nie kocham, Malachi.
- Ani ja ciebie. Czyli wszystko jest w najlepszym
porządku. - Zmrużył oczy, jego spojrzenie było
ostrzejsze od najostrzejszej brzytwy. - Czy ty nicze
go nie rozumiesz, idiotko? Oni mnie powieszą!.
Ruszaj się już i powiedz to cholerne „tak"!
- Rzeczywiście, prosisz bardzo miło.
- Wcale nie proszę, tylko mówię, co masz robić.
Jego palce zacisnęły się boleśnie. Shannon krzyk
nęła, Martha Haywood natychmiast pośpieszyła z in
terwencją.
1 7 0
- Kapitanie Slater! - krzyknęła karcąco ze środka
salonu.
Malachi, nie zwolniwszy wcale uścisku, dodat
kowo przycisnął Shannon do framugi drzwi.
- Shannon, później jakoś się z tego wypłaczemy.
Zawsze będziesz mogła powiedzieć, że zostałaś zmu
szona. A teraz, na litość boską, już się nie opieraj.
A w nią jakby wstąpił jakiś diabeł, nad którym
nijak nie mogła zapanować. Ten demon nakazywał
jej gotować się ze złości i nie ruszać się z miejsca. Bo
dzięki temu Malachi Slater po raz pierwszy w życiu
był wobec Shannon McCahy całkowicie bezradny.
Malachi Slater był jednak silniejszy niż wszystkie
diabły razem wzięte. Szarpnął ją tak, że omal nie
upadła na podłogę, i pociągnął za sobą na środek
salonu. Omal nie zemdlała, kiedy zobaczyła, że
Malachi Slater ukląkł przed nią na jedno kolano.
I wbijając w nią płonący wzrok, wyrzucił z siebie
słowa tonem, który już bardziej lodowaty być nie
mógł.
- Panno McCahy! Ukochana! Czy zechce pani
uczynić mi ten zaszczyt i zostać moją żoną?
Demon wręcz się rozszalał.
- Niestety, panie kapitanie, nie spodziewałam się,
że będzie pan mnie prosił o rękę takim właśnie
tonem!
- Ukochana, najdroższa panno McCahy - zawar
czał Malachi, zrywając się z podłogi. - Błagam
panią!
- Jeszcze raz proszę powtórzyć!
- Błagam panią, zaklinam na wszystkie świętości!
1 7 1
Nigdy w życiu jeszcze nie słyszała prośby, która
w mniejszym stopniu przypominałaby prośbę.
W oczach Malachiego widać było niemal obłęd.
Wyglądał jak barbarzyńca, który zanim ją przeżuje,
powolutku, żywcem będzie obdzierać ze skóry.
- Zaczynaj pan - warknął do kaznodziei.
- Nie! - krzyknęła Shannon.
Pan Haywood cichutko szczęknął dubeltówką,
wielebny rozpoczął ceremonię. Shannon, półprzytom
na, słyszała jego słowa jak przez mgłę. Nadal pełna
wewnętrznego sprzeciwu, najchętniej uciekłaby, jed
nak nie sposób było uciec, ponieważ uścisk palców
Malachiego wcale nie zelżał. Poza tym ucieczka chyba
nie byłaby dobrym rozwiązaniem, przecież nie wia
domo do końca, co strzeli do głowy państwu Hay-
woodom.
Wielebny był wyraźnie zdenerwowany, każdy
byłby zdenerwowany, gdyby teraz mu przyszło spo
glądać w oczy Malachiemu. Tylko Haywoodowie
wydawali się zadowoleni.
Słowa przysięgi Malachi wypluwał z siebie ze
złością i z obrzydzeniem.
Tak, tak, będzie kochał, szanował i opiekował się,
póki śmierć nie rozłączy.
Potem przyszła kolej na Shannon. A ona, zamiast
powtarzać za wielebnym słowa przysięgi, jeszcze raz
spojrzała na Malachiego z błaganiem w oczach. A on
tak mocno ścisnął jej palce, że miała wrażenie, iż tym
razem chyba je zmiażdżył ostatecznie.
- Mów! Ale już! - warknął.
Drżąc na całym ciele, skierowała wzrok na
1 7 2
wielebnego. Wyjąkała wszystko, co należało powie
dzieć. Słowo po słowie.
- Obrączka - mruknął wielebny.
- Obrączka ? - powtórzył Malachi dziwnie bez
radnie.
- Obrączka? Jest, jest, wielebny Fullerze - odez
wał się pan Haywood, wysuwając się do przodu
i kładąc na dłoni Malachiego wąską obrączkę.
Malachi zdecydowanym ruchem wsunął złote
kółko na drżący palec Shannon.
- No i znów jestem panu coś dłużny - mruknął.
- Proszę się nie martwić, dopiszę do rachunku
- oznajmił pogodnie pan Haywood.
- Ciii, tatuśku - syknęła pani Haywood. - To taka
wzruszająca ceremonia.
Obrączka pasowała jak ulał. Shannon czuła na
swym palcu kawałek szlachetnego metalu, gładkiego
i chłodnego zapewne jak stal kajdanek Malachiego.
Spojrzała na niego, ale jego wzrok nadal przekazywał
tylko kobaltową nienawiść i Shannon natychmiast
zatęskniła do chwili, kiedy tę obrączkę będzie mogła
zsunąć z palca.
Wreszcie wielebny ogłosił wszem i wobec, że na
mocy prawa stanu Kansas i na mocy prawa udzielo
nego mu przez Boga, czyli najwyższy autorytet, są
mężem i żoną. Pani Haywood wydała z siebie cichut
ki, płaczliwy jęk. Oczy wszystkich zwróciły się na
nią. Wytarła dyskretnie nos i wyjaśniła:
- Nie przejmujcie się mną, moi drodzy. Ja zawsze
płaczę na ślubach. Tatuśku, zdejmijże już kapitanowi
te kajdanki, na pewno chce teraz ucałować żonę.
1 7 3
Wielebny Fullerze, zapraszam na maderę. Niestety,
obawiam się, że szampana nie mamy.
Wielebny z przyjemnością przyjął zaproszenie,
pan Haywood wyciągnął z kieszeni malutki kluczyk
i zdjął kajdanki z rąk Malachego.
- Kapitanie Slater, może kieliszek madery?
Malachi nie słuchał, przystępując teraz do speł
nienia mężowskiej powinności. Objął małżonkę,
chwycił ręką za jej jasne włosy i szarpnął, zmuszając,
aby głowa odchyliła się do tyłu. Wpił się ustami w jej
wargi. Pocałunek był krótki i brutalny.
Wyszarpnęła się z jego ramion i prychnęła jak
dzika kotka:
- Jednak szkoda, że cię nie powiesili!
- Choć tak bardzo się o to starałaś - warknął
i odwrócił się do pani Haywood. - Jestem głęboko
zobowiązany, ale za maderę dziękuję - wycedził.
- Potrzebuję teraz czegoś mocniejszego.
Szybkim, gniewnym krokiem ruszył ku drzwiom.
W progu zawahał się i przystanął.
- Mam nadzieję, że zrobiłem wszystko, aby unik
nąć stryczka?
- Jeszcze tylko pański podpis - odezwał się pan
Haywood. - I może pan iść, dokąd pan chce.
Akt ślubu leżał na jednym ze stoliczków z mar
murowym blatem. Malachi złożył zamaszysty pod
pis. Pan Haywood skinął głową i Malachi, rzuciwszy
mroczne spojrzenie na Shannon, opuścił salon. Huk
nęły drzwi, a Shannon miała uczucie, jakby czyjeś
lodowate palce z całej siły ścisnęły jej serce.
- Może łyczek madery? - spytała pani Haywood
1 7 4
z uśmiechem pełnym satysfakcji. Shannon machinal
nie odebrała od niej kieliszek i wychyliła do dna.
- Dziękuję - powiedziała oschłym tonem. - Zaraz
zwrócę pani suknię, pani Haywood.
Skinęła głową wielebnemu i panu Haywoodowi,
po czym biegiem dopadła do drzwi, szarpnęła za
klamkę i nie dbając o zamknięcie ich za sobą, pognała
schodami na górę do swego pokoju.
Na stoliczku przy łóżku leżały oba klucze. Wzięła
je do ręki, popatrzyła, zagryzła wargi niemal do krwi.
Może Malachi teraz naprawdę jest jej mężem?
Przecież włożył jej obrączkę na palec, powtórzył
słowa przysięgi... No i co z tego? A teraz poszedł,
poszedł znów do saloonu, znów do tej rudowłosej
ladacznicy.
Dlatego do tego pokoju nie wejdzie. Już nigdy!
Iris powitała Malachiego radosnym okrzykiem.
- O, Ma... Sloan!
Niestety, wyglądało na to, że rudowłosa przyjaciół
ka nigdy nie przyzwyczai się do jego nowego imienia.
Skinął jej głową i natychmiast podszedł do baru.
- Whisky, Matey. Dużo, dużo whisky.
Iris, śliczna jak obrazek w popielatej sukni i błękit
nym szalu, natychmiast znalazła się u jego boku.
- A ja już jestem gotowa do drogi - oznajmiła,
wsuwając mu pieszczotliwie rękę pod ramię. - Do
Sparks, oczywiście. Biorę powoziki jadę. Zobaczę, co
da się zrobić w sprawie twojej bratowej. Ma... Sloan?
Powiedz, czy coś się stało? Może nie chcesz, żebym
jechała?
1 7 5
Przyjrzała mu się bardzo uważnie. Malachi czuł
zapach perfum, a damskie ramię grzało tak przyjem
nie... Nagle jego gniew zaczął znikać.
- Jesteś słodka, Iris - powiedział miękko i pocało
wał ją w policzek. - To nieważne, czym się zaj
mujesz. Ale jesteś słodka, zupełnie inna niż...
- Niż kto? Niż twoja towarzyszka podróży?
- Tak. Moja towarzyszka podróży, niech ci bę
dzie. - Skrzywił się, spojrzał w sufit, potem uśmiech
nął się gorzko. - Shannon to zakała mego życia! To
jędza i awanturnica!
- A co zrobiła tym razem?
- Szkoda gadać! Bardzo żałuję, żeś jej wczoraj nie
znokautowała.
Przytknął butelkę do ust i sporo pociągnął. Raz,
drugi, upajając się wspaniałym doznaniem, kiedy to
alkohol, spływając do żołądka, wywoływał miłe
uczucie gorąca.
- Nie - powiedział, odstawiając butelkę. - To ja
powinienem był ją znokautować.
- Przestań, Malachi!
Malachi... Iris spłoszonym wzrokiem rozejrzała
się dookoła. Na szczęście saloon był prawie pusty,
a Matey sprawiał wrażenie bardzo zajętego swoją
robotą.
- Panie Gabriel - powiedziała demonstracyjnie
głośno. - Może skryjemy się w zaciszu mojego
pokoju?
- Jasne, Iris. Idziemy do ciebie.
Pokój Iris - kobiety samodzielnie zarabiającej
na swoje utrzymanie - okazał się nadzwyczaj
1 7 6
przytulny. Na naczelnym miejscu stało ogromne
łóżko z pięknie rzeźbionymi słupkami. Na łóżku
leżała pikowana kołdra, a na podłodze pleciony
dywanik. Obok ładna szafa na ubranie i wielkie,
wolno stojące lustro.
- Przyjemnie tu - mruknął Malachi i pociągnąw
szy jeszcze trochę whisky, rzucił się na łóżko.
- Chodź do mnie!
Iris uśmiechnęła się i ostrożnie przysiadła na
brzegu łóżka. Ręka mężczyzny delikatnie przesunęła
się po jej ramieniu. Zadrżała... Kiedyż to Malachi
dotykał ją po raz ostatni? Dawno, dawno temu, już
zapomniała. I zapomniała już, jak to jest, kiedy
zapragnie się tak bardzo, żeby jakiś mężczyzna tylko
dotykał. Jak teraz...
Odsunęła się kawałeczek, ale Malachi nie zaprotes
tował. Znów pociągnął z butelki, na dnie zostało już
bardzo niewiele, po czym zastygł.
- Mam ochotę ją zabić - oznajmił po dłuższej
chwili, wpatrując się tępym wzrokiem w sufit. - Za
cisnąć palce na smukłej szyjce i zaciskać, zaciskać,
dopóki panienka nie zacznie charczeć. Albo tak
przywalić jej ręką po pupie, że... - Uniósł dłoń
i przyjrzał się jej bacznie, jakby oceniając szerokość
i długość palców. - I tak przetrzepać jej ten zgrabny
tyłeczek, aż cały spłynie krwią. A potem chwycić za
ramiona i trząść nią, i słuchać, jak jej zęby dzwonią
o siebie. Dzwonią, łamią się i zaczynają wypadać.
Jeden ząb za drugim...
- Malachi, uspokój się! Upiłeś się, czy co?! Co ty
wygadujesz! Powiedz lepiej, co się stało.
1 7 7
Spojrzał na nią, a jego usta wykrzywił zły
uśmiech.
- Jak to co?! Ożenili mnie z nią! Właśnie z nią! I to
wbrew mojej woli!
Iris przymknęła oczy, jej pierś podejrzanie zafalo
wała.
- Ale dlaczego, Malachi?
- Powiedzieli, że mnie powieszą, jeśli tego nie
zrobię. Bo ją uwiodłem, tę słodką, niewinną istotkę.
- A czy przypadkiem tak właśnie nie było?
- No... może, w pewnym sensie. Ale, do diabła!
Ona ma prawie dwadzieścia lat! Słodka jest jak ocet,
a co do jej niewinności...
- To co?
- To... ona też mnie uwodziła. Nikt niewinny nie
wygląda tak jak ona, kiedy jest naga.
W innej sytuacji Iris na pewno by się roześmiała.
Ale nie teraz, teraz poczuła bolesne ukłucie w sercu.
Nie dlatego, że Malachi ożenił się z tą dziewczyną.
Ale z powodu tej szczególnej nutki w jego głosie,
kiedy o niej mówił.
- A powiedz mi, Malachi, któż to taki odgadł, że
ty i Shannon nie jesteście małżeństwem?
- Kto? Ci cholerni Haywoodowie! Z listów goń
czych dowiedzieli się, kim naprawdę jestem, ale
wyobraź sobie, że ta kwestia była dla nich do
przełknięcia, ale obstawali tylko przy jednym. Powie
dzieli mi, że nie zdradzą mnie, jeśli poślubię Shannon.
Bo podobno naruszyłem święte prawa boskie, uwo
dząc niewinną dziewczynę... I to jeszcze pod ich
dachem!
1 7 8
Iris wzięła głęboki oddech. Jej samej trudno było
uwierzyć, że będzie bronić innej kobiety, i do tego
kobiety młodej, pięknej, o oczach koloru nieba i wło
sach naznaczonych słońcem.
Ale broniła.
- Malachi! Jeśli to Haywoodowie zmusili cię do
małżeństwa, to dlaczego winą za to obarczasz Shan-
non? Czy żądała od ciebie, żebyś się z nią ożenił? Nie.
A ona przecież jest... zupełnie kimś innym niż ja. Jeśli
ją wykorzystałeś, miała pełne prawo żądać, żebyś się
z nią ożenił.
- Nie, nie zmuszała mnie. Zrobiła coś gorszego!
- wybuchnął. - Oni tam zaklinają się, że na pewno
mnie powieszą, jeśli natychmiast się z nią nie ożenię,
a ona na to, że wcale nie chce wyjść za mnie,
pojmujesz? Oni grożą mi dubeltówką, a ona nie chce
złożyć przysięgi ślubnej, pojmujesz? Ja po prostu siłą
wydusiłem z niej tę przysięgę! A więc ta diablica
byłaby w stanie osobiście posłać mnie na szubienicę!
Wolała widzieć mnie na stryczku niż wyjść za mnie,
pojmujesz ?
Przytknął butelkę do ust i wypił ostatni łyk.
- Jednego zupełnie nie rozumiem, Iris. Gdy ją
widzę, od razu mnie ponosi. Chcę jej dogryźć, chcę ją
zranić, a czuję się przy tym tak, jakbym ranił samego
siebie. Jakbym samemu sobie robił na złość. Wiesz, że
ona mi się śniła?Miałem takie piękne marzenie senne
i to, co było w tym śnie, potem zdarzyło się napraw
dę. Ona mnie dotknęła i ja jej dotknąłem... Była
miękka jak jedwab. A w jej oczach zobaczyłem
pożądanie. Ona taka jest, wiesz ? Drażni, ubliża,
1 7 9
a potem kocha. Jak dzika kotka, jak jakaś poganka,
zapamięta się, potem znów wysuwa pazurki i za-
drapie aż do krwi, aż do krwi... Ona nigdy nie
będzie już inna, mówię ci... Wiesz, gotowa była
zaprowadzić mnie na szubienicę. Ale teraz... teraz
jest moją żoną i jeszcze mnie popamięta, oj, popa
mięta...
Zamknął oczy. Zasnął. Iris patrzyła na niego przez
chwilę.
- Biedaku - szepnęła. - Może ona i jest awantur
nicą, ale ty jesteś w niej bardzo zakochany, tylko że
jeszcze o tym nie wiesz.
Pustą butelkę po whisky postawiła na toaletce. Nie
budziła Malachiego. Niech zostanie tam, gdzie jest,
powinien się przespać po tej ilości whisky, którą
wytrąbił w ciągu kwadransa. Wróci potem do swojej
młodej żony w lepszym stanie ducha.
A ona powinna teraz jak najszybciej ruszać w dro
gę do Sparks, tam, gdzie można zebrać najwięcej
wiadomości. Do domu pełnego ponętnych kobiet,
które znają wszystkich mężczyzn z okolicy. Do
domu Cindy.
Nałożyła kapelusz, wzięła aksamitny woreczek
i już od drzwi białą dłonią posłała Malachiemu
smętnego całusa.
- Jutro wracam, kapitanie Slater. Wiem, że ko
chasz tę swoją śliczną awartunicę, ale ja i tak ci
pomogę, bo lubię cię, bo zawsze byłeś wobec mnie
przyzwoity...
Shannon zdjęła suknię ślubną, zwróciła ją pani
1 8 0
Haywood, a ponieważ nie miała ochoty nadal pa
radować w koszuli Malachiego, zeszła na dół, do
sklepu, aby uzupełnić swoją garderobę. Starsza pa
ni nie odstępowała jej na krok, wyraźnie zachwy
cona jej towarzystwem. Trajkotała bez przerwy,
zwracając się do Shannon już bezceremonialnie po
imieniu. I rozwodziła się głównie nad sprawami
małżeńskimi.
- Och, moje dziecko, ja i tatusiek na początku
zachowywaliśmy się jak dwa koguty. Wiecznie ska
kaliśmy sobie do oczu, o byle co. Każde chciało, żeby
jego było na wierzchu. Kłóciliśmy się jak najęci,
potem to już nawet nie było wiadomo, o co nam
poszło.
Shannon słuchała jednym uchem, pilnie przeglą
dając bluzki. Wybrała w końcu niebieską, z ładnym
haftem w morskim kolorze. Położyła bluzkę na
ladzie, obok pudełko z amunicją i oznajmiła swojej
towarzyszce:
- Pani Haywood! Po pierwsze, Malachi i ja kłóci
my się od lat i przede wszystkim o sprawy związane
z wojną...
- Wojna już się skończyła, moje dziecko!
- ...a po drugie, ja przedtem znałam mężczyznę
bardzo opanowanego, który nigdy nie wpadał
w złość.
- Tak? No to założę się, że po roku byłabyś bardzo
nieszczęśliwa.
- Nie rozumiem?- Ja go kochałam, i to bardzo. To
była prawdziwa, głęboka miłość.
- Ależ ja ci wierzę, moje dziecko. Po roku miała-
1 8 1
byś jednak dość tego układnego dżentelmena. A z ka
pitanem Slaterem na pewno się nie będziesz nudzić
i w końcu jakoś się dogadacie. Wy macie ze sobą
więcej wspólnego, niż wam się wydaje.
Shannon aż zarumieniła się z oburzenia.
- Dogadamy się? Pani Haywood! On cały dzień
siedzi w saloonie!
- To idź po niego.
Shannon stanowczo potrząsnęła głową, zagryzła
wargi i ponownie zajęła się kontemplacją nowej
bluzki.
- Bardzo ładny haft... Pani Haywood, ja nie pójdę
po niego, bo wcale nie marzę o tym, żeby był ze mną.
Jeśli on woli siedzieć w saloonie, bardzo proszę, niech
sobie tam siedzi! I mam wielką prośbę do pani. Czy
mogłabym dostać kolację do pokoju? Chciałabym
dziś wcześniej się położyć.
- Naturalnie, moje dziecko, naturalnie. Ale pro
szę, ty się jeszcze trochę nad tym wszystkim za
stanów. Kapitanowi niełatwo było przełknąć to, co
dziś się stało. Dla mnie on i tak był zdumiewająco
uległy. A na dodatek ty jeszcze się opierałaś...
- Przecież on wcale nie chciał się ze mną żenić.
- Ale uległ, a ty mu uparcie odmawiałaś, choć
wiedziałaś, że mógłby skończyć na szubienicy.
- Nie wierzę, pani Haywood, nie wierzę, że
państwo posunęliby się tak daleko. A teraz proszę mi
wybaczyć, ale już pójdę na górę.
- Jest jeszcze bardzo wcześnie.
- Wiem, ale chcę się już położyć. Proszę te
rzeczy dopisać do rachunku i być spokojną. Ja
1 8 2
mam pieniądze, mojej rodzinie udało się przetrwać tę
wojnę lepiej niż wielu innym ludziom.
Nie poszła na górę. Przechodząc przez salon,
wiedziona impulsem, nagle pchnęła frontowe drzwi.
Na ulicy było prawie pusto, tylko koło zakładu
balwierza gawędziło dwóch mężczyzn, a przed we
randą na słoneczku wylegiwał się stary wyliniały
wyżeł.
Zeszła po schodkach, przekroczyła ulicę i pchnęła
wahadłowe drzwi saloonu.W środku panował pół
mrok i było niemal tak samo pusto jak na ulicy. Na
końcu sali, rozparty w krześle, siedział samotny
ranczer, z kapeluszem nasuniętym głęboko na czoło,
jakby chciał ukryć twarz. Barman wycierał szklanki,
a na stołku przy barze jakaś dziewczyna z nudów
nawijała na palce końce swoich jasnych włosów.
Dziewczyna w szkarłatnej, jedwabnej sukni. Wiado
mo kto!
Shannon zdecydowanym krokiem podeszła do
baru.
- Brandy. I proszę dopisać do rachunku męża.
Barman napełnił szklaneczkę. Shannon podzięko
wała skinieniem głowy, wypiła jednym haustem
i jeszcze raz omiotła spojrzeniem całą salę. Malachie-
go tu nie było.
Pomyślała o Kristin. O, ona byłaby przerażona
tym, co wyczynia jej młodsza siostra. Kristin zawsze
bardzo zważała na konwenanse i potrafiła powściąg
nąć swój temperament. Chociaż... Ta sama Kristin
stoczyła z Cole'em niejedną bitwę. Ale Cole, w porów
naniu z Malachim, był łagodny jak baranek. Kristin
1 8 3
byłaby jednak przeciwna wizycie Shannon w sa-
loonie. To nie miejsce dla dam. Nawet jeśli ta dama
przybyła tu w poszukiwaniu swego męża, którego
nie widziała od co najmniej pięciu godzin.
- Proszę wybaczyć - zagadnęła grzecznie blon
dynkę. - Nie widziała pani może pana Gabriela?
Blondynka, zmierzywszy Shannon spojrzeniem
od stóp do głów, uśmiechnęła się słodko.
- Śpi w pokoju Iris.
Na ułamek sekundy saloon wydał się Shannon
spowity w nieprzeniknione ciemności, po czym ta
ciemność, również na moment, przybrała jaskrawo-
czerwoną barwę.
- Dziękuję - powiedziała głosem wysokim
i dźwięcznym. -I mam maleńką prośbę. Gdyby pani
się z nim widziała, proszę łaskawie przekazać, że
najlepiej będzie, jeśli zostanie już sobie tam, gdzie
przebywa obecnie. Bo w innym miejscu jego obec
ność jest jak najmniej pożądana. Żegnam!
Odwróciła się na pięcie i ruszyła ku wahadłowym
drzwiom.
- Ej, ty, poczekaj! - zawołała za nią blondynka.
Ale Shannon była już na ulicy. Zrobiła kilka
kroków, zatrzymała się idealnie na środku i z jej
gardła wydobył się krzyk. A właściwie krótki i nie
zwykle donośny wrzask.
W drzwiach hotelu natychmiast ukazała się kor
pulentna postać pani Haywood.
- Na litość boską, Shannon! Co się stało?!
- Nic! Nic! Wszystko w najlepszym porządku!
- Wydawało mi się, że jest zupełnie inaczej.
1 8 4
- Ale kiedy sobie wreszcie zdrowo wrzasnęłam,
wszystko natychmiast ułożyło się jak najlepiej, pani
Haywood. Naprawdę, przysięgam.
Naturalnie, że nic nie było w porządku. Czuła się
tak, jakby jakiś potwór ostrymi pazurami rozszar
pywał jej wnętrzności. Czuła tylko jedno pragnienie.
Zabić Malachiego albo związać, wywlec na prerię
i zostawić na pożarcie sępom i krukom. Ale przedtem,
zanim skona w męczarniach, wykrzyczeć mu
w twarz, że zranił ją, zranił ją bardzo boleśnie!
- Naprawdę, wszystko w porządku, pani Hay
wood - powtórzyła z uśmiechem. - I chciałam panią
o coś prosić. Czy mogłaby pani się zatroszczyć, aby
nikt, ale to absolutnie nikt nie zakłócał mi spokoju do
samego rana ?
Pani Haywood otworzyła usta, zapewne po to,
aby bardziej szczegółowo omówić jej prośbę, ale
Shannon już nie było w jej polu widzenia.
Jak wicher pomknęła po schodach, wpadła do
pokoju i natychmiast zamknęła drzwi na klucz. Drugi
klucz leżał na stoliczku, a więc wszystko w porządku.
Nikt nie zdoła się wedrzeć do jej sypialni.
Pani Haywood dołożyła wszelkich starań, aby
pierwsza wspólna noc, już legalnie poślubionych
małżonków, miała niecodzienną oprawę. Parująca,
pachnąca woda w gigantycznej wannie zaprasza
ła do wspólnej kąpieli, na stoliczku obok łóżka
pyszniły się w wazonie piękne kwiaty. Na srebr
nej tacy leżało zimne mięso, a obok na porcelano
wym talerzu pyszniły się ciastka. Na łóżku leżała
starannie rozłożona koszula nocna ze śnieżniobia-
1 8 5
łego atłasu. Piękniejszej koszuli Shannon nigdy nie
widziała. Do koszuli przypięta była maleńka kartecz
ka następującej treści:
„Każdej pannie młodej należy się podarek, coś
nowego i pięknego. Przyjmij od nas, drogie dziecko, tę
skromną rzecz i niech ci się szczęści na nowej drodze
życia. Martha i Hank Haywoodowie".
Nie wypuszczając z ręki karteczki, Shannon po
woli przysiadła na brzegu łóżka. Każda dziewczyna
nosi w sobie marzenie o takiej właśnie pięknej koszu
li na tę noc szczególną, niezapomnianą, na noc
poślubną. Marzenie o wspaniałym mężczyźnie, naj
wspanialszym, dla którego ona będzie tą jedną jedy
ną... No cóż, Shannon miała i piękną koszulę, i bardzo
przystojnego męża. Marzenie jednak nie spełniło
się, ale rozpłynęło się w obliczu jakże smutnej rzeczy
wistości.
Malachi spędza ich poślubną noc z jakąś ladacznicą
w saloonie. No cóż, widocznie nie kocha swojej
dopiero co poślubionej małżonki.
Shannon leżała na łóżku i zalewała się rzewnymi
łzami.
Kiedy łzy przestały płynąć, nadal leżała nierucho
mo, wpatrując się w biały sufit i zastanawiając się, od
jak dawna zakochana jest w Malachim.
Miłość do Malachiego?Jakież to osobliwe! Prze
cież miedzy nimi nigdy nie było nawet cienia zwykłej
sympatii. Zawsze toczyli ze sobą wojnę, ale teraz...
Nieważne! Bo tego, co się teraz stało, Shannon nigdy
mu nie wybaczy. Niech się dzieje, co chce, ale Malachi
Slater już nigdy jej nie dotknie. O, nie! Ożenił się
1 8 6
z nią, co prawda, pod groźbą utraty życia, tym
niemniej... przysięgał przed Bogiem. Chociaż próbo
wała go powstrzymać, perswadowała i prosiła. On
jednak przysiągł. I tę jego przysięgę odebrał praw
dziwy duchowny. A więc Malachi jest jej praw
dziwym mężem, najprawdziwszym! I ten jej naj
prawdziwszy mąż miał czelność właśnie dziś, zaraz
po ich ślubie, iść do burdelu, do tej rudej nierządnicy!
Do tej wywłoki z saloonu!
Zmierzchało. Woda w wannie przestała parować,
zapewne wystygła, ale Shannon i tak postanowiła się
wykąpać. Przedtem jednak chytrze podstawiła pod
drzwi krzesło, oparciem pod klamkę. Lepiej nie ryzy
kować. Na stole obok tacy stała butelka wina. Świet
nie. Z butelką w ręku Shannon powoli zanurzyła się
w chłodnej wodzie. Popiła raz, drugi, przymknęła
oczy, znów pociągnęła łyk... i znów...
Potem ubrała się w śnieżnobiałą atłasową koszulę
i położyła się na łóżku. Przypomniała sobie poprzedni
wieczór. Drzwi też były zamknięte, ale Malachi i tak
wdarł się do środka. Domagał się swoich praw, jakby
takowe posiadał.
A teraz już je posiadał. Teraz Shannon naprawdę
była jego żoną.
Zamknęła oczy. Na stoliczku, w zasięgu ręki, leżał
naładowany kolt. Jeśli Malachi zjawi się tutaj, ona
zażąda, żeby się wyniósł. Jeśli jej nie posłucha, swoje
słowa poprze czynem. Po prostu go zastrzeli i już!
Ale tej nocy, tej ich najprawdziwszej nocy poślub
nej, Malachi się nie zjawił. Ani o północy, ani nad
ranem.
1 8 7
O brzasku Shannon znów zaczęła płakać. Przecież
jest jej mężem. Ma obowiązek tu być, a ona ma prawo
tego oczekiwać od niego!
Ale nie przyszedł.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Około drugiej nad ranem Malachi zaczął się nie
spokojnie wiercić na łóżku. W głowie mu łupało,
w ustach ciągle czuł smak alkoholu, a język sztywny
był jak kołek. Uszy, osobliwie teraz wrażliwe, wyła
pały nieprzyjemny dźwięk. Miarowe tykanie zegara
w drewnianej obudowie, dziwnie teraz głośne. Ze
gar... Malachi zwlókł się z łóżka. Spojrzał na cyferblat
i jęknął. Czujnym wzrokiem rozejrzał się dookoła.
Iris nie było. Poczciwa dziewczyna. Zgodnie z obiet
nicą pojechała do Sparks. A on pospał sobie w jej
pokoju. A Shannon...
Daj, Panie Boże, żeby spała. Bo jeśli czuwa, to na
pewno szykuje mu piekielną awanturę.
Z powrotem rzucił się na łóżko. Do diabła z Shan
non! Na pewno znów by się pożarli i nic dobrego by
z tego nie wynikło. A tych awantur już wystarczy,
najwyższy czas podejść do wszystkiego na chłodno,
z największym opanowaniem. Przypomnieć sobie
wreszcie, że jest się dżentelmenem, dżentelmenem
1 8 9
z Południa. - Honor nade wszystko i nienaganne
maniery. Poza tym wszelkie emocje wyciszyć, fakty
analizować możliwie na chłodno.
Oni wzięli ślub ?
Niestety, serce od razu zabiło żywiej. Ożenił się,
ożenił się z Shannon. Naprawdę. I gdyby teraz
przyszła mu ochota, mógłby przejść na drugą stronę
ulicy i wziąć Shannon w ramiona. Robić z nią
wszystko, czego domagała się jego wzburzona krew.
Wywołać ten niebieski płomień w jej oczach, zanu
rzyć dłonie w złocistym gąszczu jej włosów. Ukryć
twarz w ciepłej miękkości kremowych piersi. Pieścić
skórę gładszą niż atłas. Mógłby... zgwałcić swoją
własną żonę. Przecież ona na pewno nie przyjęłaby go
z otwartymi rękami.
Chciała przecież, żeby go powiesili! Jędza... On ma
teraz pełne prawo być wściekły i rozgoryczony. Nie
dość, że ugania się za Kristin po obcym, niebezpiecz
nym terytorium, to ma jeszcze na karku jej siostrunię.
Przecież on, między Bogiem a prawdą, powinien być
teraz w Meksyku albo w Londynie czy w Paryżu. Nie
było sensu tu zostawać, Południe już nie istniało. Nie
było czego bronić.
Wszystko skończone.
A do niej nie pójdzie. Na pewno pozamykała się
tam na cztery spusty. Jest noc, w całym domu cisza,
wszyscy usłyszeliby ich wrzaski... Wrzasków by nie
było, postanowił przecież być opanowany. A Shan
non zapewne wolałaby załatwić sprawę krótko.
Strzelić i koniec.
Nie będzie strzelać. W końcu jest jej mężem. A ona
1 9 0
jego żoną, która aż pali się do rozwodu. Albo do
wdowieństwa.
W głowie znów łupnęło. Nie powinien był tyle pić.
Zwlókł się z łóżka i podszedł do umywalki. Ochlapał
twarz zimną wodą, różaną wodą Iris przepłukał sobie
usta. Poczuł się o wiele lepiej. Niestety, tylko na
krótką chwilę. Ciągle czuł się okropnie... A gdyby tak
jednak przelecieć przez tę ulicę, wyważyć drzwi
i rzucić jej w twarz, że teraz ona należy tylko do niego
i nie ma prawa zamykać drzwi przed rodzonym
mężem!
Jęknął i ukrył twarz w dłoniach. Przecież oni oboje
są zaprzysięgłymi wrogami, połączył ich durny splot
wydarzeń, najbardziej absurdalny, jaki można sobie
wyobrazić. Ona nadal kocha zmarłego Jankesa, a on
nie kocha nikogo.
Chociaż... troszeczkę jest jednak zakochany, w pew
nych... rzeczach, które posiada tylko Shannon. Tak.
Chyba jest zakochany. Może rzeczywiście granica
między miłością a nienawiścią jest bardzo krucha,
może oni oboje tę granicę zaczynają przekraczać.
Podszedł do okna i spojrzał w noc. Na niebie był
księżyc w nowiu, a pusta ulica rozjaśniona była
srebrzystą poświatą.
Doszło do tego, że on i Shannon zapominają, po co
właściwie przybyli do Kansas, po co przebyli taki
szmat drogi i narażają się oboje na śmiertelne niebez
pieczeństwo! Niepojęte...
Podszedł znów do łóżka i położył się wygodnie na
plecach. Ręce podłożył pod głowę. Spokojnie, teraz
trzeba czekać na powrót Iris. Wtedy będzie wiadomo,
1 9 1
co dalej. Do Cole'a na pewno dotarła już wieść
o porwaniu Kristin, a i Jamie też chyba już wie.
Zapewne obaj są już w drodze.
A Malachi i Shannon powinni teraz ogłosić zawie
szenie broni i swoje osobiste problemy odłożyć na
później. Tak. To jedyne rozsądne rozwiązanie w obec
nej sytuacji.
Oj, oj... Znów łupnęło, tak dotkliwie, że aż za
zgrzytał zębami. Musi się jakoś oprzeć temu nie
ustannemu pragnieniu myślenia o Shannon.Temu
palącemu pragnieniu, żeby znów zobaczyć jej oczy,
ten przymglony od namiętności błękit, namiętności
równie wielkiej jak jego. Poczuć przy sobie to ciało
gorące, poruszające się razem z nim w rozkosznym
rytmie, usłyszeć jej cichutkie jęki i wypłakiwanie
nadmiaru emocji. Zobaczyć i usłyszeć to wszystko, co
rozpalało w nim jeszcze większy płomień, kazało
jeszcze bardziej pragnąć.
Pragnął, i to było nielogiczne, irracjonalne, jednym
słowem - szalone. Jednak zanim nadejdzie ranek, on
musi zwalczyć w sobie te wszystkie gorące prag
nienia. Shannon nawet sobie nie wyobraża, do jakie
go stopnia on jest dżentelmenem, opanowanym,
chłodnym, rozsądnym. Chyba że ona go dotknie...
Shannon w pierwszej chwili nie bardzo wiedziała,
co ją obudziło. Coś jednak wyrwało ją ze snu,
drogocennego snu, na który musiała czekać bardzo
długo.
Podniosła głowę i zaczęła nasłuchiwać. To klamka.
Ktoś nią poruszał, powolutku, w górę i w dół, w górę
1 9 2
i w dół. I ten ktoś starał się robić to jak najciszej.
A któż to taki może być? Wiadomo... Malachi.
Zerwała się z łóżka i podbiegła do komódki, na
której stał niemiecki zegar z porcelany. Spojrzała
z bliska, mimo mroku wskazówki były widoczne.
Prawie trzecia. Odwróciła się. Klamka znów się
poruszyła.
A niech go wszyscy diabli! Skończył z tą sprzedaj-
ną dziwką i teraz łaskawie przychodzi tu sobie
odpocząć?! Zaiste, piękna noc poślubna! Tym nie
mniej...
Ależ ona go nienawidzi! Nienawidzi go całą sobą!
Bo jak on mógł! Najpierw sam przymusza, aby
uczestniczyła w tej parodii ślubu, a potem ucieka do
nierządnicy. A poprzedniej nocy... Była idiotką, że mu
uległa. Przecież wcale nie miała zamiaru mu ulegać.
Nigdy.
Uległa, bo go kocha. Nieistotne. Ona teraz i tak go
nie wpuści. Nigdy więcej nie pozwoli mu się dotknąć.
Nie powinien prosto od tej ladacznicy przychodzić
tutaj. O, nie.
Zmrużyła oczy, gotowa do walki.
Klamka znów się poruszyła, ale okazało się, że po
raz ostatni. Usłyszała ciche kroki, ciche, niemal
skradające się, i oddalające się od drzwi. Przeszedł
korytarzem, teraz schodził po schodach. Coraz dalej
od niej. Już wyszedł, już odszedł w noc...
- Malachi...-Jej szept zabrzmiał bardzo smutno.
O trzeciej nad ranem ostatni z miejscowych rzucili
karty na stół, dopili whisky i ruszyli do swoich
1 9 3
domów. Jasnowłosa Reba, która grywała na pianinie
w saloonie Haywoodów, zaczęła znosić brudne
szklanki do kuchni. Matey zabrał się za zmywanie.
Joemu, swemu pomocnikowi, kazał już wracać do
domu, do żony i maleńkiego dziecka.
Reba postawiła tacę na kontuarze i zwijając w wę
zeł swoje jasne bujne włosy, jeszcze raz ogarnęła
wzrokiem salę. Jak to się stało, że i ona, i Matey,
zapomnieli o tym obcym ? Była pewna, że on już
dawno wyszedł. A on dalej tu siedział. Odsunął
kapelusz z czoła, uniósł twarz i teraz przyglądał jej się
bacznie. Pomyślała, że to chyba jakiś przyzwoity
człowiek. I wygląda nieźle.Wysoki, szczupły, oczy
przy ciemnych włosach dziwnie jasne. A patrzył tak,
że zadrżała. W spojrzeniu był chłód, ale ten chłód
dziwnie rozpalał. Od dawna żadne męskie spojrzenie
nie podziałało na Rebę tak mocno.
- Hej, proszę pana! - krzyknęła. - Zaraz zamyka
my! Coś jeszcze podać?
Uśmiechnął się. Ten uśmiech był tak samo zimny
jak spojrzenie.
- A tak, kwiatuszku! Jedną whisky i piwo. I jesz
cze coś. Pokój i ty.
- Matey! - krzyknęła Reba. - Słyszałeś?
- Tak. Robi się - odparł Matey, wzruszając ramio
nami. On podawał tylko drinki, a jeśli Reba chce
wziąć tego faceta do siebie, to już jej sprawa.
Kiedy podeszła do stolika, nieznajomy nagle złapał
ją za rękę tak mocno, że omal nie krzyknęła. Zmusił
ją, żeby usiadła. No cóż, wielu mężczyzn lubi udawać
twardzieli. Specjalnie jej to nie przeszkadzało, dopóki
1 9 4
oczywiście nie zaczynała odczuwać tego na własnej
skórze.
- Masz pokój ? - spytał.
- To zależy.
- Od czego?
A więc jednak tępak. Obdarzyła go jednak pro
miennym uśmiechem i założywszy nogę na nogę,
zaprezentowała całą długość smukłego uda, obciąg
niętego czarną pończochą. Delikatnie przesunęła pal
cami po twarzy nieznajomego i nagle znów poczuła,
że w środku drży. Te jego jasne oczy były dziwne.
Zimne, jakby ten człowiek był już martwy. I było
w nich jeszcze coś. Okrucieństwo? A gdzie tam...
Wielu mężczyzn spogląda tak na kobiety, żeby zrobić
na nich wrażenie. Jednak odsunęła się od niego,
prawie zapominając, że jest ladacznicą, że sama
wybrała sobie to zajęcie. Zarabia o wiele więcej niż
wtedy, gdy pracowała jako nauczycielka w małej
szkółce na obrzeżach Springfield.
Chyba jednak nie warto iść z tym mężczyzną...
Jest zmęczona i wcale nie potrzebuje na gwałt
pieniędzy. Nie warto...
- Mam złoto - powiedział. - Czy to zależy od
tego?
Złoto. Hm... Czyli on nie próbuje wymachiwać jej
przed oczami bezwartościowym papierkiem z Połu
dnia ani nawet banknotem Unii. On po prostu ma
złoto.
- Dobrze - powiedziała, nieświadoma, że w tym
momencie właśnie przypieczętowała swój los.
Pogłaskał ją po policzku i spojrzał na schody.
1 9 5
Uśmiechnął się i Reba pomyślała, że na pewno się
pomyliła. To nie żaden brutal, tylko zwykły twar
dziel. I choć nie tak przystojny jak Sloan, znajomy
Iris, tym niemniej mężczyzna kompletny. Miał
wszystkie zęby, bujne włosy, obie ręce i obie nogi.
A w tych czasach wcale nie było to powszechne.
A dziewczynie, która sama zarabia na życie, trud
no wzgardzić taką błyszczącą, złotą zapłatą.
- Gdzie twoja przyjaciółka?- spytał nagle nie
znajomy.
- Jaka przyjaciółka ?
- Ta rudowłosa.
Dziwne, że mu nagle przyszło do głowy pytać
o Iris.
- Iris jest dziś zajęta - odparła z uśmiechem,
głaszcząc nieznajomego po ramieniu.
- Tym młodym żonkosiem, co?
Reba zachichotała.
- Słyszałeś już o tym, co? Dziewczyna, co pracuje
u Haywoodów, mówiła już o tym Curly'emu. Curly
to balwierz. W każdym razie ta dziewczyna mówiła,
że pani Gabriel zaryglowała się na dzisiejszą noc tak
porządnie, że ten jej mąż będzie potrzebował czte
rech koni, żeby te drzwi wyważyć.
- Myślisz, że będzie próbował?
- Oczywiście! Iris mówiła, że on, jak dojdzie do
siebie, to rozwali te drzwi w mgnieniu oka. To
mężczyzna pełen determinacji.
- Tak powiadasz?
- Aha. Ten Sloan Gabriel właśnie taki jest.
Obcy nagle się skrzywił.
1 9 6
- Sloan Gabriel?
- No! On przecież tak się nazywa. Dlaczego
pytasz?
- Nieważne. A tę jego żoneczkę już kiedyś wi
działem. Niezłe ziółko...
Urwał na chwilę, popił whisky.
- A więc sądzisz, że ten Gabriel wyważy drzwi,
żeby się do niej dostać?
- A tak. Będzie chciał dać jej nauczkę.
Dopił swoją whisky i zapił piwem.
- Ale co mnie to obchodzi - powiedział. - Niech
się zabawiają, jak chcą. My mamy co innego do
roboty. Idziemy do ciebie.
Reba skwapliwie skinęła głowa, zerwała się
z krzesła i chwyciwszy obcego za rękę, pociągnęła
go za sobą na piętro. Mijając drzwi pokoju Iris,
uśmiechnęła się pod nosem. Za tymi drzwiami spał
sobie słodko Sloan Gabriel po wlaniu w siebie całej
butelki whisky. Iris prosiła, żeby od czasu do czasu
do niego zajrzeć, co Reba, z wielką ochotą, uczyni
ła już kilkakrotnie. Sloan spał jak aniołek, a jego
złotowłosa żona zapewne była przekonana, że mąż
zajmuje się czymś zupełnie innym. Ale o tym
Reba obcemu nie powie, bo Iris zachowywała się
tak, jakby jej zależało, żeby jak najmniej osób
wiedziało o mężczyźnie śpiącym teraz na jej łóżku
i o tym, że jej tutaj nie ma, ponieważ musiała
wyjechać w sprawie nader pilnej.
Do swego pokoju weszła pierwsza, obcy za nią
i bardzo starannie zamknął drzwi.
- Kochanie? Rozepniesz mi parę guziczków?
1 9 7
- spytała Reba z uśmiechem. Rozsiadła się na łóżku,
bardzo swobodnie, jak kobieta naprawdę znająca
swoją profesję. Zsunęła pantofle z nóg, potem, nie
spiesznie, podwiązki i przystąpiła do efektownego
zdejmowania czarnych pończoch.
Mężczyzna stał oparty o drzwi i nie spuszczał
z niej oka.
Reba uśmiechnęła się z zadowoleniem. No, zdaje
się, że tego galanta ma już w garści.
- Jak się nazywasz, skarbie? - spytała słodko.
- Justin.
- A dalej ?
- Dalej to nie ma znaczenia.
- Dobrze, niech tak będzie.
Znów się uśmiechnęła i kończąc zdejmowanie
drugiej pończochy, kusząco zwilżyła językiem wargi.
Justin oderwał się od drzwi.
- Odwróć się.
- O nie, skarbie, żadnego cudowania! - zaprotes
towała nerwowo. - Zresztą każda perwersja, nawet
najmniejsza dewiacja, kosztuje fortunę!
Poczuła zimny dreszcz na plecach, ale nadal od
ważnie się uśmiechała. Uśmiech znikł, kiedy Justin
podszedł do łóżka. W ułamku sekundy leżała na
brzuchu, z twarzą wciśniętą w poduszkę. Jego niecier
pliwa ręka zdzierała z niej koszulę i halkę, rwała
cienki materiał na strzępy.
Dusząc się i krztusząc, próbowała zaprotestować.
- Zamknij się! - warknął.
- Proszę, nie, nie... ja tak nie lubię!
Próbowała przekręcić się na plecy. Wtedy uderzył
1 9 8
ją, tak mocno ją uderzył, że jej głowa gwałtownie
odleciała w bok, zatrzymując się na słupku łóżka.
Robił z nią, co chciał. Najbardziej sadystycznie,
najbardziej brutalnie. Krzyczała, strasznie i rozpacz
liwie, ale jej twarz cały czas wciśnięta była w podusz
kę, a więc jej krzyku nie było słychać.
Kiedy się obudziła, był już ranek. Czuła na sobie
ciepłe promienie słońca, zaglądające przez okno.
Próbowała się poruszyć, ale nie mogła. Policzek i oko
miała opuchnięte, to były te miejsca, w które ją
uderzył. A w środku, w całym ciele, czuła ogień.
Koniecznie, koniecznie musi iść dziś do doktora.
I modlić się, żeby to nie było coś naprawdę niedobrego.
Boże wielki, przecież ona chyba nie umiera...
Bała się otworzyć oczy. On przecież może tu
jeszcze być, choć czuła, że nie leżał przy niej. Nie
znacznie uniosła oporne powieki, a po chwili nawet
ośmieliła się przekręcić na bok.
Wstał z łóżka, był ubrany i wyglądał przez okno.
Patrzył na drugą stronę ulicy, na hotel i sklep Hay-
woodów. Nagle jakby coś dojrzał, bo wyprostował się
i warknął:
- Idzie, sukinsyn! - Odwrócił się i spojrzał na nią,
jakby wyczuwając, że Reba już nie śpi.
Szybko zamknęła oczy, jednak za późno.
Podszedł do łóżka, szarpnął nią.
- A ty masz być cicho, ścierwo!
- Przecież ja...
Uderzył ją. Krzyknęła. Rozdzierająco. Matey jest
na dole. Matey powinien usłyszeć. Ktoś powinien ją
usłyszeć...
1 9 9
Wyrwał poduszkę spod jej głowy i przycisnął do
jej twarzy. Reba wiła się, szarpała, jej płuca zaczynały
boleć z braku powietrza. Jak przez mgłę dolatywały
do niej pojedyncze słowa. Bo on mówił, mówił
nieprzerwanie.
- Co mi po głupiej dziwce, kiedy po drugiej
stronie ulicy czeka tamta złotowłosa dziewczyna ?
Próbowałem wejść do niej w nocy, ale te cholerne
drzwi były zamknięte. Nie chciałem robić rabanu,
miałbym na karku całe miasto. Więc wróciłem do
saloonu po ciebie, złotko. Ale ja i tak tam wejdę.
A tego Slatera zabiję. I wtedy jego żonka sama będzie
mnie błagać o śmierć. Ty miałaś już okazję się
przekonać, jaki jestem dobry!
Przyciskał poduszkę coraz mocniej, dopóki Reba
nie znieruchomiała. Wtedy odrzucił poduszkę na bok.
Reba, z trudem łapiąc powietrze, nie ruszyła się, nie
pisnęła ani słowa. Udawała martwą.
- Nie zabiję cię, jeśli będziesz trzymała gębę na
kłódkę - warknął. Uchylił kapelusza. - Między nami
skończone, złotko. Bardzo mi przykro, ale nie masz co
się równać z tamtą. Muszę ją mieć... A tego jej
mężulka po prostu zabiję.
- Shannon!
Obudziła się natychmiast, słysząc poirytowany
głos Malachiego. I łomot. Walił pięściami w drzwi
i darł się tak głośno, że obudziłby nawet mart
wego.
- Otwórz te drzwi! Natychmiast!
- Nie!
2 0 0
- Shannon McCahy, nie pogarszaj sytuacji! Ja
muszę tam wejść!
- A mnie się wydaje, że ktoś tu już nie nazywa się
McCahy! - krzyknęła, wcale nie kryjąc goryczy. - Ale
ty i tak wynoś się stąd!
Na chwilę zapadła cisza. Potem znów łomot
i krzyk:
- Shannon! Otwórz te przeklęte drzwi!
- Jesteś po prostu arogancki, ty rebeliancki sukin
synu! Nigdy nie otworzę, nigdy!
Nawet przez drzwi usłyszała jego głębokie wes
tchnienie.
- Shannon, ja wcale nie chcę z tobą walczyć. Chcę
dogadać się z tobą.
- Dobre sobie! Dogadać! Wynoś się!
- Shannon, ja naprawdę chcę się dogadać. Otwórz
tylko drzwi. Daję ci dziesięć sekund, Shannon! Raz...
- Wynoś się! Trzeba było pukać w nocy, kiedy tu
byłeś, a nie skradać się jak złodziej.
- Nie było mnie tu w nocy! Coś ci się przyśniło!
- Czyżby? Jeśli to nie byłeś ty, to musiał to być
twój duch.
Odczekała chwilę i dodała z wielkim niesmakiem:
- Kłamca!
- Mnie naprawdę nie było tu w nocy! Ale teraz
zaraz tam będę!
Była to groźba, ostateczna groźba. I to po tym
wszystkim, co zrobił!
Znów walnął w drzwi, jeszcze mocniej niż po
przednio. Shannon czuła, że wpada w panikę i rozej
rzała się za koltem. A tymczasem z drzwi zaczęły
2 0 1
sypać się drzazgi, a wokół zamka powstawała coraz
większa dziura...
Nagle już nie było drzwi, a na progu stał Malachi.
Jego twarz wyglądała jeszcze gorzej niż ubranie.
Oczy przekrwione, włosy rozczochrane jak u stracha
na wróble.
Shannon podniosła kolta i wycelowała prosto
w jego pierś.
- A co ty sobie właściwie wyobrażasz? - rzuciła
zachrypniętym ze zdenerwowania głosem. -Ty...
Oczy Malachiego utkwione były w kolcie. Ale nie
znieruchomiał. Wszedł do pokoju i jednym kop
nięciem zamknął za sobą drzwi.
- Shannon, chcę spokojnie z tobą pogadać. Roz
sądnie.
- Do diabła, Malachi! Czy do ciebie nic nie
dociera? Masz się stąd wynieść, bo inaczej strzelę. Nie
bój się, nie zabiję cię. Będę celować w...
- Nawet nie waż się tego powiedzieć!
- Czego?
- Dobrze wiesz!
- Tak, wiem. A więc strzelę w...
- Shannon!
- Malachi, ja nie żartuję! Naprawdę chcę, żebyś
sobie stąd poszedł. Wyszłam za ciebie tylko po to,
abyś uratował swoją przeklętą skórę.
- Długo musiałem cię o to prosić.
- Ale w końcu zmusiłeś mnie.
- Rzeczywiście. Zapomniałaś, kto przed kim
upadł na kolana i błagał.
- Błagał! A to paradne! Wynoś się stąd natychmiast
2 0 2
albo dostaniesz kulkę w miejsce, o które boisz się
najbardziej!
- Nie wyjdę. Jesteś moją żoną. Mam prawo być
z tobą, gdzie chcę i kiedy chcę.
- Nie, kapitanie Slater. Pan już znalazł sobie
łóżko, w którym wypoczywa pan najchętniej. I niech
pan sobie do tego łóżka wraca.
- Shannon, zachowujesz się jak smarkata. Odłóż
broń.
- Wynoś się!
- Nie mogę, nie teraz...
- Malachi, mówię, wyjdź!
- Odłóż broń, Shannon, odłóż ją natychmiast!
Ostrzegam cię, najłagodniej jak potrafię.
Wyglądało na to, że się z niej naśmiewa. Shannon
zacisnęła zęby, po czym uśmiechnęła się milutko.
- Malachi, ponieważ w tym towarzystwie tylko
ja posiadam broń, a więc to ja ciebie ostrzegam.
- Odbiorę ci tę broń i dostaniesz za swoje.
- Tylko mnie nie strasz.
- Przysięgałaś, że będziesz mi posłuszna.
- Ty też przysięgałeś, że będziesz mi wierny. I co
z tego? Wracaj sobie do tej swojej zdziry! A mnie już
nigdy nawet nie dotkniesz!
- Dotknę. Jesteś jedyną Jankeską na świecie, któ
rej pragnę dotknąć. Odłóż broń.
Zrobił krok do przodu, a ona w tym momencie
wystrzeliła. Z diabelską dokładnością. Kula musnęła
jego brodę i wryła się w grube drewno drzwi.
Twarz Malachiego stężała. Na pewno był zdumio
ny, ale przerażony nie był.
2 0 3
- Strzeliłaś do mnie? - powiedział nieswoim
zachrypniętym głosem. I zrobił następny krok do
przodu.
- Ty... durniu - zasyczała Shannon, cofając się
o krok. Znów wystrzeliła. Kula drasnęła go w ucho.
Trysnęła krew, ale Malachi już dopadł Shannon.
Wyrwał kolta, odrzucił, a jego palce z zatrważającą
siłą wpiły się w ramiona Shannon. Rzucił ją na łóżko,
tak jak rzuca się worek z pszenicą. Usiadł na niej
okrakiem, złapał za obie ręce.
- Ty awanturnico! Naprawdę chciałaś mnie zabić!
Shannon szarpała się gwałtownie i walcząc zapa
miętale, krzyczała:
- Ty draniu! Gdybym chciała cię zabić, już byś nie
żył. Dobrze o tym wiesz!
Odruchowo podniósł rękę do krwawiącego ucha.
Wykorzystała okazję. Cios w szczękę był celny i moc
ny. Malachi zaklął i chwyciwszy znów obie jej ręce,
przygwoździł je do poduszki.
W ferworze walki piękna atłasowa koszula pękła,
ukazując smukłe udo w całej okazałości.
- Malachi, proszę, puść mnie.
- O, nie, Shannon. Zaczęłaś ze mną ostro, bardzo
ostro. Więc teraz też tak będzie. Ostro, bardzo ostro.
Puścił jej ręce i zaczął rozpinać spodnie. Shannon
pisnęła przeraźliwie i próbowała wstać, ale Malachi
mocno chwycił ją za ramiona i rzucił na łóżko.
- Strzelałaś do mnie - wycedził.
- A ty... ty spałeś z tą rudą zdzirą! I masz
czelność... - Jej pięści jak grad kamieni zabębniły
o jego pierś.
2 0 4
Wtedy opadł na nią, jedną ręką chwycił za włosy
i szarpnął, bardzo boleśnie.
- Wcale z nią nie spałem.
- Nie rób ze mnie idiotki, Malachi.
- Naprawdę nie spałem z Iris. Mówiłem ci już, że
to moja dawna znajoma. Oczywiście, że mógłbym się
z nią przespać... jest taka miła i życzliwa. Ale jej tam
wcale nie było. Ja tylko spałem w jej łóżku.
- Kłamiesz!
- Nie!
Oczy Shannon lśniły od łez.
- Ja nigdy nie kłamię, Shannon!
Pochylił głowę. Jego usta opadły na jej wargi
i brutalnie wgryzły się w nie. Bolało, ale jej usta wcale
nie protestowały, odpowiedziały z taką samą pasją.
- Ja nie kłamię, Shannon. Ja nigdy nie kłamię.
Ręce Shannon owinęły się wokół jego szyi. Zaczął
pieścić ją, najpierw dziwnie powoli, delikatnie, jakby
od niechcenia, jakby jego namiętność wygasła. To ona
tuliła się, wyginała w łuk, prosiła bez słów. Nagle
ożył. Znów stał się rozgorączkowany, brutalny, jakby
pełen nienawiści. I zachłanny, o, jakże zachłanny...
Potem odsunął się od niej. Ułożył się na plecach,
wbił oczy w sufit.
- I co my robimy sobie nawzajem... - powiedział
cicho.
Zerwał się z łóżka i zaczął pośpiesznie zrzucać
z siebie swój pożyczony ślubny strój. Nałożył z po
wrotem popielate spodnie i niebieską koszulę.
- Wstawaj, Shannon. Ubieraj się. Jedziemy do
Kristin. Idę po konie.
2 0 5
Odszedł. Jego kroki powoli cichły na schodach.
Shannon apatycznie przewróciła się na drugi bok
i zwinęła w kłębek. Tak. Trzeba wstać i ubrać się,
przecież jadą za Kristin. Przecież tylko dlatego są
razem. Podniosła się z łóżka. Znów usłyszała kroki.
Malachi wraca. A więc będzie mogła mu powiedzieć,
jak bardzo jej przykro, i że ona mu wierzy.
- Malachi! - Podbiegła do drzwi i otworzyła je na
oścież.
Mężczyzna był już prawie na szczycie schodów.
Na głowie miał kapelusz z piórami, nasunięty głęboko
na czoło. Ale to nie był Malachi.
Doszedł na szczyt schodów i odsunął z czoła
kapelusz.
Diabeł, sam diabeł! Bushwacker. To był Justin
Waller!
- Witaj, Shannon! O, pardon, witam panią, pani
Gabriel. Ależ pani pięknie dziś wygląda!
- To ty!
Rzuciła się do swego kolta.
- Tak, to ja. Justin Waller, do usług, pani Gabriel.
Znów do usług, i bardzo, bardzo chętny...
Kolt leżał gdzieś na podłodze. Szukała go rozpacz
liwie, otwierając usta do krzyku. Ale strach był zbyt
wielki. Z jej gardła wydobył się tylko zduszony jęk.
Złapał ją wpół, ciężka dłoń zatkała usta.
- Cicho, cicho, mała.
Jego twarz była tuż przy jej twarzy.
- Nie wolno ci krzyczeć, kochanie! Kapitan po
szedł po konie, Haywoodowie są na dole, a ja chcę
w spokoju opuścić to miejsce. Z Malachim Slaterem
2 0 6
jeszcze się porachuję, ale później. A teraz my sobie
wyjdziemy stąd cichutko, bardzo cichutko...
Desperacko próbowała nabrać powietrza. A on, nie
przestając uśmiechać się szyderczo, wyciągnął z kie
szeni mokrą, cuchnącą szmatę. Odsłonił jej usta,
i w tym samym momencie, kiedy nabierała powiet
rza, przyłożył jej szmatę do ust. Potężna porcja
narkotyku sprawiła, że pokój zawirował, wszystko
stało się mętne, jakby za mgłą, coraz bardziej, aż
znikło zupełnie.
Justin Waller czekał. Czekał, aż powieki Shannon
opadną, a jej ciało zawiśnie mu na rękach. Wepchnął
szmatę z powrotem do kieszeni i zarzucił bezwładną
Shannon na ramię. Na szczycie schodów nagle się
zatrzymał. Z dołu, z kuchni dobiegał głos Malachiego.
Szybko, prawie bezszelestnie zszedł po schodach
i wysunął się przez frontowe drzwi. Na ulicy ani
żywej duszy. Wolnym krokiem podszedł do swojego
konia i przerzucił Shannon przez jego grzbiet. Wsko
czył na siodło i spokojnie wyjechał z miasta.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Kiedy Malachi wrócił z końmi, Iris czekała już na
niego, usadowiona w małym powoziku. Bardzo ele
gancka, na głowie miała kapelusik z piórkiem, suknia
brokatowa, zielona, pięknie podkreślająca kolor jej
płomienistych włosów.
Malachi nie mógł powstrzymać się od komplementu.
- Jesteś bardzo piękna, Iris.
Uśmiechnęła się i wcale się nie zarumieniła.
- A ty bardzo miły, Malachi
- Nie musisz jechać z nami, Iris.
- Muszę. Ty nie znasz miasta, nie wiesz, gdzie
jest dom Cindy. I wcale nie przysłużysz się swemu
bratu, jeśli zaraz pierwszego dnia zostaniesz uwięzio
ny razem z jego żoną.
- Iris, ja po prostu nie chcę narażać cię na niebez
pieczeństwo.
- Na nic się nie narażam. Przyjaźnię się z Cindy,
bardzo często jeżdżę do Sparks i wszyscy mnie tam
znają.
2 0 8
Malachi nie był tak do końca przekonany. Nie miał
jednak prawa narzucać Iris cokolwiek. A poza tym jej
poprzednia wyprawa do Sparks okazała się nad
zwyczaj owocna. Iris spotkała Cole'a. W miejsco
wym saloonie. W pierwszej chwili nie poznała go,
w niczym nie przypominał Cole'a Slatera. Miał na
sobie znoszone ubranie ranczera i meksykańskie
ponczo, twarz pokrytą ciemnym zarostem. Ale kiedy
spod ronda kapelusza spojrzały na Iris srebrzyste
oczy, poznała go od razu.
Odegrali małą scenkę. Ona uśmiechnęła się uwo
dzicielsko, on postawił jej whisky i cichutko szepnął,
że teraz nazywa się Jake Egan. Potem wyszli razem,
naturalnie prosto do domu Cindy. Do obszernego
domu ze spadzistym dachem na obrzeżach miasta,
domu, w którym oczywiście był burdel. To był ten
dom, którym tak bardzo gardziła Shannon...
- Twoja żona nie będzie zachwycona, że jedzie
my do domu Cindy? - spytała Malachiego, jakby
odgadując jego myśli.
- To nieistotne, Iris.
- A powiedziałeś jej, że między nami nic nie było?
Wolałabym, żeby nie poczęstowała mnie kulą.
- Ona nie będzie do ciebie strzelać. Nie ma
żadnego problemu...
- Chyba jest. Bo może nie zauważyłeś, ale moim
zdaniem twoja żona wyjątkowo długo szykuje się do
drogi.
Malachi zaklął. Uwiązał szybko konie i ruszył do
drzwi hotelu pani Haywood.
- Malachi! - krzyknęła za nim Iris. - Ja wejdę
209
jeszcze na chwilę na górę, do Reby. Chcę jej po
dziękować, że wczoraj cię doglądała!
Malachi skinął głową i niecierpliwie pchnął drzwi
wiodące bezpośrednio do salonu. Z kuchni wychodzi
ła właśnie pani Haywood, z zawiniątkiem w ręku.
- Pani Haywood? Moja żona nie schodziła na dół?
- Nie, kapitanie. Coś długo szykuje się do drogi.
Lepiej niech pan idzie na górę i ją ponagli.
- Chyba tak zrobię.
- Kapitanie, jeszcze słówko... Pan chyba nie uwie
rzył, że my naprawdę posłalibyśmy pana na szubieni
cę... Nigdy byśmy tego nie zrobili...
- Miło to słyszeć, droga pani.
- A co do małżeństwa... Ja i Hank byliśmy przeko
nani, że pan sam tego chce.
- Pani Haywood...
- Bo tak jest, tylko pan nie chce się przyznać,
nawet przed samym sobą. Ale teraz nie pora to
roztrząsać. Niech pan idzie na górę, a ja zaniosę
prowiant do powozu.
- Dziękuję, bardzo pani łaskawa.
Pognał na górę, przeskakując po dwa stopnie. Idąc
korytarzem, popatrywał z daleka z wielkim nie
smakiem na zdemolowane drzwi. Zdążył już zapłacić
pani Haywood za szkodę, tym niemniej czuł się
głupio. Ktoś przecież wczoraj przysięgał sobie, że
powściągnie swój temperament i będzie postępował
rozsądnie.
Pokój był pusty. Do diabła! Gdzież ona się po-
dziewa? Wyszedł stąd zaledwie pół godziny temu,
a ona już zaczyna bawić się z nim w ciuciubabkę.
2 1 0
Jakby nie zdawała sobie sprawy, że ruszają na ratu
nek Kristin i liczy się każda minuta! Przysiadł na
brzegu łóżka, jego wzrok machinalnie przebiegł po
ścianie. Na wieszaku wisiała bluzka i spodnie. Zaraz...
zaraz... Poderwał się i podbiegł do sakwy Shannon.
Suknia była w środku. A więc, jak to...? Przecież
dokądś poszła... Ale w czym? W cieniutkiej koszuli
z atłasu ?
Zbiegł po schodach na dół. Kiedy był już w salonie,
do jego uszu doleciał przeraźliwy krzyk. Wypadł na
dwór. Na środku ulicy klęczała Iris, pochylona nad
jakąś kobietą. Poznał od razu, że to ta druga dziew
czyna z saloonu, ta jasnowłosa. Leżała nieruchomo,
owinięta w koc, oczy miała zamknięte. A koc przesiąk
nięty był krwią.
Byli tam również oboje Haywoodowie, pochyleni
nad dziewczyną.
- Co się stało? - zawołał Malachi, zbliżając się
szybkim krokiem.
- Ona zeszła! - krzyknęła histerycznie Iris. - O,
Boże! Powinna była się nie ruszać, a ona zwlokła się
po schodach. Chciała koniecznie ciebie odnaleźć.
Mówiła, że masz go zabić!
- Ale kogo? - pytał Malachi, ostrożnie podnosząc
dziewczynę z ziemi. - Kogo?Reba?
- Do salonu, szybko, niech pan ją wniesie do
salonu - mówiła zdenerwowanym głosem pani Hay
wood, popychając go w stronę domu. - Tatusiek już
posłał po doktora.
Jasnowłosa dziewczyna została ostrożnie ułożona
na sofie,w salonie pani Haywood. Malachi przykląkł
2 1 1
przy sofie, obok przykucnęła Iris i drżącą ręką odgar
niała jasne włosy z nieruchomej twarzy, opuchniętej,
podeszłej krwią od czyichś straszliwych uderzeń.
Nagle powieki drgnęły i Reba z wielkim trudem
otworzyła jedno z potwornie zapuchniętych oczu.
Potem drugie oko otwarło się odrobinę.
- Pa... panie Gabriel... On chce pańskiej żony...
On...
- Ale kto? Reba, kto? Proszę...
Ostrożnie wziął ją za rękę.
- Ja wiem, że ciebie wszystko boli. - Spojrzał na
koc. Ile tej krwi... Ta dziewczyna nie tylko cierpi. Ona
prawdopodobnie umiera.
- Reba?
Opuchnięte, posiniaczone wargi znów poruszyły
się z największym wysiłkiem.
- Pan... pan musi go zabić. On patrzył przez okno,
czekał, aż pan wyjdzie, wtedy po nią poszedł, po
panią Gabriel. Mówił mi, że próbował już przedtem,
w nocy, ale drzwi były zamknięte. Wrócił do saloonu
i ja go wzięłam do siebie. I on... - Po posiniaczonych
policzkach spłynęły łzy. - On myśli, że ja nie żyję.
Myśli, że zdąży z nią uciec. Niech pan jedzie za nim.
Niech pan go zabije. On ma na imię Justin...
Cholera jasna! Justin Waller.
Malachi zerwał się na równe nogi i rzucił do drzwi.
Nie docenił go, tej kanalii... Trzeba jechać, jechać
natychmiast! Biegł do swojej klaczy, sprawdzając po
drodze, czy kolty są w olstrach. Wskoczył na siodło,
zebrał wodze. Dokąd jechać? W którą stronę? Na
wschód. Tam, skąd przyjechali. Justin Waller nie
2 1 2
odważy się jechać dalej, w głąb Kansas. Bałby się, że
ktoś go rozpozna. A on wielu ludzi z Kansas ma na
sumieniu, wielu zabił, okaleczył, poranił.
Na wschód.
Zawrócił konia i z miejsca ruszył galopem. Byle
szybciej... W pewnej chwili zorientował się, że ktoś
pędzi za nim. Obejrzał się. Wielki kary wałach
Shannon gnał cwałem. Nad bokami konia, jak skrzyd
ła, powiewająca suknia i halki. Suknia zielono-czer-
wona, poplamiona krwią.
- Iris! Wracaj! Natychmiast...
- Nie. Ona nie żyje, słyszysz? Reba umarła.
- Ale ty wracaj, Iris. Proszę. Waller to bestia.
Lepiej, jeśli pojadę sam.
- Nie, Malachi. Jadę z tobą. Właśnie dlatego.
Twoja żona może mnie potrzebować.
Malachi z całej siły zacisnął szczęki. Bo dziwnie
mu drżały. Iris ma rację. Ten potwór może skrzyw
dzić Shannon tak bardzo, że tylko druga kobieta
będzie wiedziała, jak jej pomóc.
- Dobrze, Iris. Dzięki. Jedź ze mną, jedź.
Shannon ocknęła się. Było jej niedobrze, potwor
nie niedobrze. Nie miała pojęcia, czym ją odurzył ten
drań, nadal jednak czuła obrzydliwy zapach i smak.
Najlepiej zaraz zwymiotować. Ale jak, skoro usta są
zatkane kneblem... Ostrożnie otworzyła oczy, poru
szyła się i poczuła straszliwy ból. A więc ją przywią
zał, przywiązał do drzewa. Usadził koło pnia, owinął
pień jej rękoma i mocno związał nadgarstki, tak
mocno, że gruby sznurek wrzynał się w ciało. Spoj-
2 1 3
rzała w górę. Złocista, oślepiająca kula jaśniała mię
dzy gałęziami, tuż nad jej głową. A dookoła drzewa
i krzaki. Mały, zielony zagajnik ukryty wśród skał.
A w tych krzakach coś zaszeleściło. To Justin Waller
szedł przez zielony gąszcz.
- Witaj, kwiatuszku!
Położył na trawie swój karabin i uśmiechając się
obleśnie, przykucnął obok Shannon. Jego dłoń wolno
przesunęła się po udzie dziewczyny, a biały atłas
koszuli podsunął się prawie do bioder. Próbowała go
kopnąć, ale gwałtowny ruch sprawił, że znów po
czuła mdłości.
A Waller zaśmiał się głośno i rubasznie.
- Nie wyjmę ci jeszcze tego knebla, choć sam nie
mogę się już doczekać, kiedy wreszcie opowiesz mi
kilka wspaniałych historyjek. Masz przecież tyle do
powiedzenia staremu Justinowi! Chciałaś mnie zabić,
pamiętasz? No to przeprosisz mnie jeszcze raz, ale
o wiele ładniej. I obiecasz, że nigdy mnie nie opuścisz.
Potem powiesz, że bardzo mnie pragniesz i poprosisz,
żebym był dla ciebie miły. Powiesz to, powiesz,
kwiatuszku, już ja zadbam o to...
Podniósł rękę, jego dłoń delikatnie przesunęła się
wzdłuż jej szyi.
- Ten twój Slater przyjedzie tu, na pewno przy
jedzie. Zaczaję się na niego przy drodze i zabiję
go. A ty poczekasz na mnie pod tym drzewkiem.
Jeśli ja umrę, ty też umrzesz. Nikt ciebie tu nie
znajdzie, tylko żmije i myszołowy albo jakiś grze-
chotnik. Będziesz smażyć się na słońcu, będziesz
wyła, pragnąc kropli wody. Będziesz szczęśliwa,
2 1 4
że konasz. Potem przylecą ptaszki. Wiesz, co zrobią
najpierw? Wydłubią ci te twoje niebieskie oczęta...
- Westchnął i opuścił rękę. - Szczerze mówiąc,
wołałbym zostać tu z tobą, ale...
Nagle drgnął. Gdzieś daleko słychać było stukot
końskich kopyt.
- Psiakrew, on już wie - mruknął. - Trzeba było
lepiej sprawić się z tą dziwką!
Wstał, podniósł karabin i ruszył z powrotem przez
krzaki ku drodze. A stukot kopyt słychać było coraz
wyraźniej, coraz bliżej...
Shannon zamknęła oczy.
Malachi.
Justin zaczai się na niego przy drodze. Ukryje za
jakimś krzakiem i strzeli Malachiemu w plecy. Z zim
ną krwią zabije go w ten piękny letni dzień...
A Malachi był coraz bliżej. Shannon zdawało się,
że ziemia aż huczy od stukotu tych kopyt. I to nie jest
jeden koń. Malachi nie jest sam. Tego zapewne Justin
się nie spodziewał.
Szarpnęła rękoma z całej siły, ale Justin umiał
dobrze wiązać. Im bardziej się szarpała, tym bardziej
bolało. Gdyby mogła chociaż krzyknąć, ostrzec... Ale
ten knebel... Nie, nie wolno się poddawać. Zaczęła
desperacko kręcić głową, w jedną stronę i drugą.
Najpierw nie działo się nic, ale po pewnej chwili
kawałek szmaty, owinięty wokół jej głowy, wyraźnie
zaczął się rozluźniać.
Kopyta uderzały teraz trochę wolniej, jeźdźcy
zapewne wjechali w las, w wąską drogę i nieco
zwolnili.
2 1 5
Zaczęła gryźć kawałek szmaty, zbitej w kłębek
i wepchniętej do jej ust. Gryzła zapamiętale, wy
pluwała strzępki, w końcu była w stanie zaczerpnąć
głęboki łyk powietrza i krzyknąć. Krzyknąć ze wszyst
kich sił.
- Malachi! Malachi! To zasadzka! Nie podjeżdżaj,
Malachi! Uważaj! Na litość boską, uważaj!
- Ty suko!
Waller wyrósł obok niej jak spod ziemi. Tuż koło
siebie zobaczyła twarz wykrzywioną straszliwą złoś
cią. Zamachnął się i nagle poczuła straszny ból,
a w ustach smak krwi. Wepchnął jej z powrotem
szmatę do ust, zacieśnił opaskę wokół głowy tak
mocno, że prawie nie mogła oddychać.
- Tak będzie dobrze - mruknął. - Nie martw się,
skarbie. Wyślę go do piachu, a potem ty i ja zabawimy
się, jak należy...
Nagle poderwał się z ziemi, palce miał kurczowo
zaciśnięte na karabinie, aż zbielałe na kostkach. Bo
stukot kopyt zamilkł.
- Slater! - ryknął.
W umyśle półprzytomnej Shannon pojawiło się
coś na kształt zadowolenia. Udało się. Krzyknęła.
I teraz to nie Waller się czai. Ktoś inny podkrada się do
niego.
- Slater! Ja ją zabiję! Wpakuję jej kulę w łeb!
Zaczęła dygotać, dygotać na całym ciele. On to
zrobi. On zabija ludzi z taką łatwością, jak zabija się
muchy. Nie rzucał słów na wiatr. Podniósł karabin
i wycelował w głowę Shannon. A ona przestała
oddychać, jej serce też jakby zamierzało przestać bić.
2 1 6
Chciała się pomodlić, ale nie mogła, nie była w stanie
cokolwiek pomyśleć. Po prostu zamknęła oczy.
Pod powiekami ujrzała Malachiego. Jego niedbały,
trochę cyniczny uśmieszek, łuki brwi w kolorze
miodu i oczy bardziej niebieskie niż bezchmurne
niebo. Malachi... W jej umęczonej głowie nagle za
częły składać się słowa modlitwy: Boże miłosierny,
nie daj zginąć Malachiemu... Ocal go, nie pozwól, aby
zło zwyciężyło dobro...
Karabin wystrzelił. Huk omal nie rozsadził głowy
Shannon. Ale jej nie zabił. Justin celował w ziemię,
tuż koło jej stóp. Znów strzał, tym razem w drzewo.
Czuła, jak drzazgi sypią się na jej głowę. Jeszcze jeden
strzał, i jeszcze jeden, wszystkie w drzewo, wszystkie
tuż koło niej.
Modliła się, ale już o coś innego. Żeby wreszcie
któraś z tych kul jej dosięgła.
- Wyłaź, Slater! - ryczał Waller. - Bo w końcu
kula trafi w twoją słodką żonkę! A może już trafiła!
Może ona krzyczy, ale cicho, biedaczka, bo głośno nie
może! Nie usłyszysz jej! Ale mnie na pewno słyszysz!
Więc wyłaź, Slater, ty śmierdzący tchórzu!
Z tyłu za nim coś się poruszyło. Odwrócił się
błyskawicznie i zaczął strzelać w krzaki. Kule siekły
liście, gałązki, wzbijały kłęby ziemi. Po chwili karabin
zamilkł. I zapadła cisza, wlokąca się w nieskoń
czoność.
- Zabiłem go - powiedział Waller. - Gdzieś tam
był, w tych krzakach, ale na pewno go podziurawiłem.
Odwrócił się, podszedł do Shannon i wyciągnął
nóż.
2 1 7
Nie, nie miała już żadnych pragnień, oprócz tego
jednego. Żeby on nie zauważył, jak w niej wszystko
kurczy się od straszliwego przerażenia.
Nie zabił jej, nawet nie zranił. Wsunął ostrze noża
pod opaskę przytrzymującą knebel. Knebel wypadł
z ust. Natychmiast zaczęła oddychać głęboko, łap
czywie. Teraz już mogła krzyknąć. Ale po co krzy
czeć, skoro nikt nie usłyszy. Malachi nie żyje. Justin
ściął kulami prawie połowę zarośli rosnących wokół
ich kryjówki, poodrywał korę z drzew, porysował
skały. Teraz Malachi leży tam gdzieś... martwy albo
właśnie umiera...
Waller położył się na trawie, tuż koło jej stóp.
A ona mogła tylko trwać tak, nieruchomo, z głową
przytuloną do pnia i patrzeć na tego szaleńca. Bo on
jest szalony. Niektórych mężczyzn po powrocie
z wojny dręczą koszmarne sny, wspomnienia strasz
nych chwil i bolesne wyrzuty sumienia, że innym
zadawali śmierć. Justina Wallera nic takiego nie trapi.
On kochał wojnę, on delektował się wojną. Mógł
wtedy mordować do woli.
Nagle wśród krzaków znów coś zaszeleściło i Jus
tin gwałtownie się poderwał.
- Sukinsyn - warknął. - Zaraz go dopadnę!
- Skulił się, przygiął do ziemi i zniknął wśród
krzewów.
Shannon z całej siły naprężyła ręce i szarpnęła.
Boże wielki! A może Malachi jednak żyje, może jest
tylko ranny. Teraz czołga się wśród tych krzaków
i potrzebuje pomocy. A Justin go dobije, bo Justin, nie
dość, że sadysta i furiat, to walcząc z bushwhackerami,
2 1 8
nauczył się walki partyzanckiej. Umie podkraść się
bezszelestnie i strzelić znienacka prosto między oczy.
- Malachi! - krzyknęła ze wszystkich sił. - Mala-
chi! Uważaj!
Nagle zza drzewa wysunęła się czyjaś dłoń i za
tkała jej usta. Nie, nie umarła ze strachu. Poczuła
tylko, że słabnie z niewysłowionej ulgi. Bo to był... bo
to był Malachi. W swoim ukochanym kapeluszu
z piórami. Odnalazł go, ten kapelusz znów siedział na
jego głowie. Troszkę krzywo, zawadiacko, a spod
ronda spoglądały kobaltowe oczy. Cudowne niebies
kie oczy Malachiego...
- Jak z tobą? - spytał cichutko. - Nic ci nie zrobił?
- Nie zdążył, ale on tu krąży, czai się na ciebie
- wyszeptała gorączkowo. - To szaleniec, on jest
obłąkany, on...
- Ciii...
Nasłuchiwał. Nasłuchiwał czegoś, czego ona wcale
nie słyszała.
- Malachi... -Ale jego już nie było. Błyskawicznie,
prawie bezszelestnie przetoczył się po trawie i znikł
w zaroślach. Jednocześnie usłyszała trzask gałązek,
szelest liści i kroki.
- Nikogo nie znalazłem - oznajmił Justin, wynu
rzając się z zarośli. - To musiał być jakiś zając albo
wiewiórka. Ale nastrój mi się zepsuł, kwiatuszku,
musisz więc trochę mnie pocieszyć.
Rzucił karabin na trawę, rozsiadł się obok Shan-
non i pogłaskał ją po łydce. Próbowała go kopnąć, ale
on, nie przestając się uśmiechać, przywarł nagle do
niej całym ciałem.
2 1 9
- Nareszcie, kwiatuszku, nareszcie nadeszła ta
chwila...
Broń szczęknęła cichusieńko, tuż koło jego ucha,
i usłyszała zachrypły głos Malachiego:
- Tak, nadeszła. Won od mojej żony, draniu!
Justin Waller, sztywny jakby kij połknął, zaczął
powoli wstawać z ziemi. Lufa kolta unosiła się
dokładnie razem z nim.
- Bredzisz - warknął. - Ona wcale nie jest twoją
żoną.
- Jest moją żoną, prawdziwą żoną. I nie daruję ci,
że jej dotknąłeś!
Znów jakiś szelest w krzakach. Malachi nawet nie
drgnął. Spośród drzew wynurzyła się wysoka postać
w zielonej sukni. W ręku trzymała mały nóż z ręko
jeścią wysadzaną perełkami. Iris Andre szybkim kro
kiem podeszła do Shannon, przyklękła i pośpiesznie
zaczęła rozcinać jej więzy.
- Możesz wstać, złotko? - spytała cicho.
- Myślę... myślę, że tak.
Ale nie mogła. Była zupełnie bez sił. Umęczona, od
wielu godzin bez kropli wody, nadal czuła w ustach
obrzydliwy smak narkotyku. Dopiero przy pomocy
Iris udało jej się stanąć na chwiejnych nogach.
- Nie do wiary - syczał Waller. - Ale z pana łebski
gość, kapitanie. Pańska żona i pańska dziwka... obie
w czułych objęciach. Niech pani uważa, panno
McCahy....
- Pani Slater! - poprawiła podniesionym głosem
Shannon.
- Ty idiotko, nie widzisz, jaki z niego...
2 2 0
- Iris! - uciął Malachi. - Zwiąż mu ręce.
Iris skinęła głową, pomogła Shannon oprzeć się
o drzewo i ruszyła w kierunku Justina. Malachi rzucił
jej kawałek linki. Złapała w locie, zrobiła jeszcze
jeden krok... I nagle Justin był już przy niej, a dokład
niej... za nią. W ręku trzymał nóż, i ten nóż natych
miast przyłożył do gardła Iris.
- Malachi! - krzyknęła rozpaczliwie. - Strzelaj!
Nie ośmielił się strzelić. Nie. Ostrze noża w ułam
ku sekundy mogło przesunąć się po białej szyi Iris.
Podrzynanie gardeł dla niektórych ludzi to chleb
powszedni.
Rzucił broń. I rzucił się na Justina. Justin błys
kawicznie odepchnął Iris. Sczepił się z Malachim.
Upadli na trawę i przetoczyli się kawałek. Pierwszy
zerwał się Malachi. Justin też się poderwał, uniósł
rękę z nożem, ale nie trafił. Nóż przeciął powietrze.
Teraz uniosła się ręka Malachiego, wymierzając potęż
ny cios prosto w szczękę. Justin zachwiał się, ale
znów nacierał.
To była prawdziwa walka, na śmierć i życie, ale
niestety walka nierówna. Malachi był bardzo dobry,
zwinny, szybki, ale bez broni. A Waller miał nóż. I tej
broni trzeba go było pozbawić.
Kolt leżał gdzieś w trawie.
- Podaj mi kolta, szybko! - krzyknęła Shannon do
Iris.
- Trafisz w Malachiego!
- Nie! Zaklinam cię, pospiesz się!
Iris błyskawicznie codszukała broń i wcisnęła
kolta do ręki Shannon.
2 2 1
Mężczyźni nadal toczyli ze sobą śmiertelny po
jedynek. Znów upadli, Malachi leżał na plecach,
a Justin był tuż nad nim. Ręka Malachiego zaciś
nięta na ręce Justina. Zaciśnięta z całej siły, aby
srebrne ostrze noża nie opadło, ale pozostało w po
wietrzu.
Oczy Shannon były teraz zimne i całkiem nieru
chome, wpatrzone w szarość zmierzchu. Widziała
dwie ręce, dwie dłonie. Jedna zaciśnięta, a w drugiej
był nóż. Trzeba celować w tę drugą.
Na szczęście Shannon McCahy była wyborowym
strzelcem. Udowodniła to w chwili, gdy padł strzał.
Nóż pofrunął, Justin Waller zawył, łapiąc się za
rozedrganą, broczącą krwią rękę. Malachi odepchnął
go, chwycił nóż i zerwał się z ziemi. Przez moment
był oszołomiony, ale już po sekundzie wszystko do
niego dotarło.
- Dzięki, kochanie! - krzyknął.
- Suka! - ryknął Waller. - Zabiję cię, zabiję!
- Nikogo już nie zabijesz, Waller - oznajmił
chłodno Malachi, otrzepując spodnie. - Zawieziemy
cię do Haywood i tam zadyndasz na sznurku.
- To za tobą rozesłano listy gończe, Slater!
- Ale to ty będziesz wisiał za morderstwo, Waller.
Reba nie żyje. - Malachi odwrócił się i zaczął iść
w stronę Shannon.
I w tym momencie rozległ się głośny ryk Justina.
- Ale przedtem zabiję cię, ty sukinsynu! - Wpy
chając zakrwawioną rękę pod zdrowe ramię, pode
rwał się z ziemi. Zatoczył się, ale już był koło drzewa,
pod którym leżał jego karabin.
2 2 2
Malachi zebrał się do skoku, ale nie skoczył, bo
znów padł strzał i Justin Waller osunął się na ziemię.
Nad małym pistoletem z kolbą z kości słoniowej
unosiła się wąziutka smużka dymu.
- Nie zdążyłbyś, Malachi - powiedziała Iris, opu
szczając broń. - To było niemożliwe.
Skinął posępnie głową i ruszył po swój kapelusz,
który leżał w trawie. Otrzepał go starannie i nasadził
na głowę.
- Shannon? Dasz radę jechać? Wezmę cię na siodło.
- Tak.
- A co z Wallerem?- spytała Iris.
- Zawieziemy go do Haywood, niech zrobią
z nim, co chcą. Jak się dowiedzą, że był w Centralii,
rozerwą go na strzępy.
Nachylił się nad Shannon, ucałował ją w czoło
i skinął na Iris. Rudowłosa dziewczyna objęła wpół
jasnowłosą, a Malachi podniósł zwłoki Wallera i prze
rzucił go sobie przez ramię.
- Iris? - spytała słabym głosem Shannon. - On...
on zabił kobietę ?
- Tak. Jedną z moich przyjaciółek.
- Dziewczynę z jasnymi włosami ?
- Tak, Rebę. A teraz chodź, złotko, musimy
wydostać się z tego przeklętego miejsca. Wszyscy
mamy za sobą ciężki dzień, a ta noc też nie będzie
łatwa.
Malachi szedł przodem przez zarośla, za nim,
powoli, krok po kroku, posuwały się obie kobiety.
Przy drodze, osrebrzonej poświatą księżyca, czekały
konie, gniada klacz i kary wałach.
2 2 3
Malachi zsunął zwłoki na ziemię.
- Pójdę się rozejrzeć, jego koń powinien być tu
gdzieś w pobliżu. Zostaniecie tu same? Iris, Shannon,
jak się czujecie?
- Dobrze, idź, idź, kochany... Idź... Malachi - po
wiedziała Iris, a Shannon natychmiast ją poparła.
- Tak, tak, idź, idź, koch... Czuję się świetnie.
Wcale nie czuła się świetnie. Mdliło ją bez przerwy
i dygotała z zimna. Ale nic to. Najważniejsze, że
Justin Waller nie żył.
Malachi znikł wśród drzew.
- A my sobie siądźmy - zaproponowała Iris. - Na
pewno usłyszymy, jak będzie się skradał jakiś grze-
chotnik.
Rozsiadły się obok siebie, ramię w ramię.
- Iris...
- Co? Nie martw się już, Shannon, wszystko
będzie dobrze.
- Ale ja chciałam przeprosić cię za... za tę whisky.
Naprawdę bardzo mi przykro.
Iris dziwnie gwałtownie nabrała powietrza. Jej
wzrok spoczął na Shannon.
- Wszystko w porządku - powiedziała cicho
i smutno się uśmiechnęła. - Większość dam tak
właśnie traktuje dziewczyny z saloonu.
- Większość dam, powiadasz? Myślisz, że to na
pewno są damy? - Shannon wybuchnęła głośnym
śmiechem. Może trochę zbyt głośnym, niemal his
terycznym. Ale jak dobrze było znów się śmiać...
- Och, Iris! Szkoda, że nie znałaś mojego papy. On
bardzo dosadnie by ci wytłumaczył, jakich rzeczy
2 2 4
prawdziwa dama nie robi. A już na pewno nie oblewa
nikogo whisky! Iris... - Spojrzała prosto w zielone
oczy. - Iris, papa na pewno by powiedział, że to ty
zachowałaś się jak prawdziwa dama. I jeszcze chcia
łam ci podziękować, z całego serca, że przyjechałaś tu
z Malachim. Nie musiałaś przecież. Jestem ci bardzo
wdzięczna, mówię szczerze, nawet jeśli wy przed
tem... jeśli ty byłaś z moim mężem...
- Shannon!
Iris chwyciła ją za rękę i mocno ścisnęła.
- Wybij to sobie z głowy! Z twoim mężem łączy
mnie tylko długoletnia przyjaźń. Kiedyś, wiele lat
temu, jeszcze w Springfield, między nami coś się
wydarzyło. Ale to było przed wojną, Shannon, i na
prawdę dziś już nie ma żadnego znaczenia. To tylko
wspomnienie wspaniałej, ale niestety krótkiej przy
gody miłosnej...
- Iris, ale ty wiesz, że on nie jest moim praw
dziwym mężem...
- On jest twoim prawdziwym mężem, Shannon.
Wzięliście ślub.
- Musiał się ze mną ożenić. Inaczej na pewno by
go powiesili.
Iris bardzo energicznie potrząsnęła głową.
- Nie, Shannon, to nie tak. Nie znasz jeszcze
dobrze Malachiego. Nikt i nic go nie zmusi, żeby
zrobił coś, czego on sam w głębi duszy nie pragnie. Ale
teraz cicho, sza... Malachi wraca, a mężczyźni nie
lubią, kiedy my, kobiety, rozmawiamy na ich temat.
Z zarośli wynurzał się już Malachi, prowadząc za
sobą kasztanka Justina Wallera.
2 2 5
- Shannon! Jedziesz ze mną!
- Tak.
- Iris, ty bierzesz karego?
- Tak.
Malachi uśmiechnął się pod nosem. Ależ złagod
niały te dwa kobieciątka z piekła rodem! Potulne jak
jagnięta.
Pomógł wstać Shannon. Spojrzał na piękną at
łasową koszulę, teraz porwaną i brudną.
- Jak tylko przyjedziemy do Haywood, każemy
zaraz przygotować ci kąpiel.
Uśmiechnęła się, jakoś tak drżąco i żałośnie. Ale
błękit jej oczu jaśniał, ten błękit przykuwał wzrok. Bo
nigdy jeszcze nie patrzyła na niego tak słodko, tak
łagodnie.
Wziął żonę na ręce, dalej w nią wpatrzony,
i usadowił na swojej gniadej klaczy. Wskoczył na
siodło, plecy Shannon natychmiast ufnie przywarły
do jego piersi. Koń ruszył. W noc, z powrotem do
Haywood.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Po powrocie do Haywood Shannon nabrała głębo
kiego przekonania, że jeszcze nikt nigdy nie opieko
wał się nią tak troskliwie.
Przed hotelem czekali nie tylko państwo Haywoo-
dowie. Wyglądało na to, że na powitanie zbiegło się
co najmniej pół miasteczka. Wszyscy już z daleka
machali gorliwie i wznosili radosne okrzyki. Malachi
wstrzymał klacz i pomógł Shannon zeskoczyć, po
czym podał ją wprost w ramiona Mateya. Jakaś
kobieta natychmiast okryła ją kocem, a Martha
Haywood przytknęła do jej ust szklankę z wodą.
Malachiego, gdy tylko zsiadł z konia, otoczyła gro
mada mężczyzn i poprowadziła ze sobą na drugą
stronę ulicy, do saloonu. Iris też gdzieś zniknęła
i Shannon dostała się w niepodzielne władanie pani
Haywood. Trudno było sobie wyobrazić przyjem
niejszą sytuację.
Shannon została przede wszystkim nakarmiona.
Zjadła rostbef, polany pysznym sosem, ziemniaki
2 2 7
i marchewkę, popijając herbatą wzmocnioną brandy.
W tym czasie pokojówka napełniała wannę gorącą
wodą. Do wody dodano, naturalnie, francuskiego
proszku, dzięki któremu powstają rozkoszne bąbelki.
Kiedy Shannon wsadzono do wanny, natychmiast
zaczęła się szorować, szorować zawzięcie. Bo ileż ona
musiała z siebie zmyć! Tyle brudu i krew z nadgarst
ków. Martha czuwała nad nią bez przerwy. Pomogła
wypłukać włosy i kiedy nadeszła pora, stanowczo
zażądała, aby wreszcie wyszła z tej wanny. Kiedy
Shannon, z wielkim żalem, wynurzyła się z bąbel
ków, Martha otuliła ją olbrzymim miękkim ręcz
nikiem, pomogła się wytrzeć i ubrać w nowiutką
nocną koszulę. Kolejny prezent od Haywoodów.
Tym razem jednak nie było to żadne atłasowe cudo,
tylko koszula z miękkiej jasnej flaneli w słodkie
różyczki, zapinana pod samą szyję. I takiej właśnie
przytulnej koszuli potrzebowała teraz Shannon.
- Jestem taka wdzięczna - dziękowała wzruszo
nym głosem, cierpliwie rozczesując złociste sploty.
- Państwo są dla nas nadzwyczajni!
- Co ty mówisz, moje dziecko - protestowała
Martha, zajęta słaniem łóżka. - Ludzie powinni być
dla siebie życzliwi.
- Ale państwo robią coś więcej niż okazanie
zwykłej życzliwości. Przyjęli państwo pod swój
dach mężczyznę, którego twarz widnieje na tuzi
nach listów gończych, rozklejonych po całej okoli
cy. A mnie traktują państwo niemal jak własną
córkę.
Martha Haywood westchnęła ciężko.
2 2 8
- Och, kochanie, nie dziw się. Gdyby moja
Lorna żyła, myślę, że byłaby bardzo do ciebie
podobna.
Shannon, wzruszona, podeszła do starszej pani
i serdecznie ucałowała ją w policzek.
- Pani jest kochana, naprawdę. Pani jest nad
zwyczajna.
- Dobrze już, dobrze - mruczała Martha, zaru
mieniona z zadowolenia. - Wskakuj, kochanie, do
łóżka. Ale jeszcze nie wypoczniesz, bo ktoś koniecz
nie chce się z tobą zobaczyć.
Serce Shannon zabiło szybciej. Malachi, zaraz
przyjdzie Malachi. A ona ma mu tyle do powiedzenia.
Wsunęła się do łóżka, Martha Haywood jeszcze
raz uśmiechnęła się do niej serdecznie i wyszła
z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
A Shannon wcale nie wyskoczyła z łóżka, nie
rzuciła się do tych drzwi, żeby zamknąć je na klucz.
O, nie. Oparła się o poduszki i czekała, nerwowo
wygładzając prześcieradło. Wreszcie usłyszała ciche
kroki, ktoś zapukał.
Na progu ukazała się Iris Andre. Hm... Shannon
dołożyła wszelkich starań, aby ukryć rozczarowanie.
Uśmiechała się naprawdę bardzo miło, kiedy Iris
przysuwała sobie do jej łóżka jedno z krzeseł stoją
cych obok kominka. Ale nie byłaby kobietą, gdyby nie
poczuła lekkiego ukłucia zazdrości. Iris miała przepięk
ne, płomieniste włosy i jasnozielone oczy. A w błękit
nej sukni, skromnej, bez dekoltu, ozdobionej rzędami
białych koronek wyglądała bardzo wytwornie, świa-
2 2 9
towo i jednocześnie tak jakoś delikatnie, niemal jak
anioł. Między tą kobietą i Malachim coś się kiedyś
wydarzyło. Coś? Wiadomo, że romans. Kiedyś Mala-
chi trzymał tę wspaniałą kobietę w ramionach.
- Jak się czujesz? - spytała Iris, w jej głosie słychać
było prawdziwy niepokój.
- Dziękuję, już wszystko w porządku. Kiedy się
najadłam, zawroty głowy minęły jak ręką odjął.
- Czyli, chwała Bogu, wyszłaś z tego wszystkiego
bez szwanku.
- Nie całkiem.
Shannon podsunęła rękawy, ukazując poranione
nadgarstki. Nagle jej twarz sposępniała.
- Przepraszam, Iris. Co tam głupie nadgarstki.
Przecież ten drań zabił twoją przyjaciółkę. Bardzo
nad tym boleję.
- To była straszna śmierć - powiedziała przy
gnębionym głosem Iris, dodając z goryczą: - I co
z tego, że była to tylko dziewczyna z saloonu.
- Och, Iris! - Shannon, wiedziona impulsem,
chwyciła Iris za rękę i uścisnęła ją serdecznie.
Iris uśmiechnęła się smutno.
- Jesteś słodka, Shannon.
- Ja? Och, Iris! We mnie nie ma ani odrobiny
słodyczy. Zapytaj Malachiego.
- Malachiego ?
Iris wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Rozbawiłaś mnie, złotko. A Malachi... Malachi
po prostu mówi, że masz temperament. I z kolta
strzelasz jak mało kto. Zresztą sama widziałam. Bogu
dziękuję, że nigdy nie celowałaś do mnie.
2 3 0
- Szczerze mówiąc, miałam ochotę. Kiedy spot
kałyśmy się po raz pierwszy...
- Ale nie zrobiłaś tego, na szczęście - mówiła ze
śmiechem Iris, podnosząc się z krzesła. - Pójdę już,
Malachi się niecierpliwi.
- Iris?
- Co, Shannon?
- Ja jednego nie rozumiem.
Shannon zmusiła się, żeby spojrzeć Iris prosto
w oczy.
- Bo jednak... tamtej nocy Malachi do mnie nie
przyszedł.
- Ale mnie tamtej nocy w Haywood nie było,
złotko. Byłam w Sparks.
- Och...
Tym razem jakoś łatwiej było spojrzeć na Iris.
- Naprawdę, Shannon, przysięgam. Ale to dłuż
sza historia. Malachi sam ci wszystko wyjaśni. Zoba
czymy się jutro, Shannon. A Malachiemu się śpieszy,
jeszcze dziś wieczorem chce ruszyć w drogę.
- Wyjeżdża?! Zostawia mnie samą?
- Nie, nie całkiem. Ale proszę, pozwól mu same
mu wszystko wytłumaczyć.
Nie dała już Shannon sposobności do zadania
kolejnych pytań. Uśmiechnęła się i wyszła z poko
ju. A Shannon jednym szybkim ruchem odrzuciła
kołdrę i spuściła nogi na podłogę. O, nie! Jeśli Ma
lachi wyjeżdża dziś wieczorem, to ona wyjeżdża
także.
Znów ktoś zapukał do drzwi i prawie jednocześnie
nacisnął na klamkę. Malachi? Przypomniała sobie, jak
2 3 1
poprzednio wdzierał się do tego pokoju. A teraz
nawet zapukał. Ho, ho...
Już stał w progu. Przyszedł zapewne prosto z salo-
onu, ale jeśli tam pił, to chyba bardzo niewiele. Nadal
miał na głowie swój kawaleryjski kapelusz. Ryzyko
wało Może i nie, może tu, w Haywood, nie miało to
większego znaczenia. Może w Haywood wojna skoń
czyła się naprawdę.
Kochała go w tym kapeluszu. Rondo ocieniało
twarz, przydawało jej tajemniczości, a pęk piór
powiewał tak zawadiacko, jak u prawdziwego rebe
lianta.
Kochała Malachiego.
Koszula była porwana, ubrudzona ziemią po śmier
telnej walce z Justinem Wallerem, walce w jej obro
nie. Przez dziury prześwitywała skóra, gładka i brązo
wa, pod skórą rysowały się twarde mięśnie. Całe ciało
Malachiego było sprężyste, umięśnione, było ciałem
prawdziwego mężczyzny.
Kochała go. Patrzyła na niego, patrzyła, zdawało
by się całe wieki, a to było zaledwie kilka sekund.
Malachi popatrzył na jej stopy, ustawione już na
podłodze.
- A dokąd to? - zapytał.
- Mam zamiar się ubrać. Skoro wyjeżdżamy...
- Ja wyjeżdżam.
- Ale...
- Shannon, spokojnie. Ja jadę dziś wieczorem. Ty
też jedziesz, tylko trochę później. -W jego głosie nie
słychać było gniewu, raczej rozbawienie.
Podszedł do Shannon, delikatnie położył ręce na jej
2 3 2
ramionach i zmusił, żeby z powrotem się położyła,
a sam przysiadł na brzegu łóżka. A ona wcale nie
czuła się na siłach, żeby się z nim spierać, dys
kutować. Ona w ogóle już nie chciała z nim walczyć.
Delikatnie pogłaskała ogorzały policzek, palce
przesunęły się po jego brodzie.
Chwycił jej dłoń, ucałował każdy jej palec z osob
na, po czym wyrzucił z siebie:
- Psiakrew! Dziś to się bałem, naprawdę porząd
nie się bałem.
Shannon uśmiechnęła się.
- Ja też.
- Shannon? On naprawdę niczego ci nie zrobił?
- Nie, Malachi. Przybyłeś w samą porę.
Uścisnął leciutko jej dłoń, ułożył na kołdrze, wstał
i wolnym krokiem podszedł do okna.
- Czy Iris ci mówiła, że spotkała się z Cole'em?
- Co?
Shannon usiadła na łóżku prosto jak świeca. Jej
oczy pełne były radosnego blasku.
- Och, Malachi, jak się cieszę! Gdzie go spotkała
1
?-
- Cole jest w Sparks.
- Och, nie!
- Wszystko w porządku, Shannon. Iris ma
w Sparks przyjaciółkę, Cindy. Ta Cindy ma... hm...
dom na obrzeżach miasta. Cole jest tam całkowicie
bezpieczny. A Jamie podobno jest już w drodze do
Sparks. Dlatego ja też tam jadę, jeszcze dzisiejszej
nocy.
Shannon znów zaczęła spuszczać nogi z łóżka.
- Ejże!
2 3 3
Podszedł do niej i delikatnie wsunął palce pod jej
brodę. Napotkał spojrzenie, teraz bardziej szafirowe
niż błękitne.
- Shannon, ja wcale cię nie zostawiam. Nawet
bym nie próbował, bo zaraz byłyby kłopoty! Ale
proszę, nie opieraj się. Zależy mi na tym, żebyś
wypoczęła porządnie. Jutro rano pojedziesz do Sparks
razem z Iris, powozem.
- Ale, Malachi...
- Shannon, zrozum. Ja muszę jak najszybciej
spotkać się z moimi braćmi, chcemy wspólnie się
zastanowić, jak uwolnić Kristin. Ty i tak na razie nie
będziesz mogła nic dla niej zrobić. Dlatego zostań,
prześpij spokojnie tę noc. Odpocznij. Zrób to dla
mnie.
Ostatnie słowa powiedział tak miękko, łagodnie,
jakbyjągłaskał. I cóżmiała począć? Kiedy krzyczał na
nią albo rozkazywał, problemu nie było, można było
stanąć do walki. Ale teraz...
Skinęła głową. Malachi pogłaskał ją po policzku,
wstał i rzucił ukochany kapelusz na krzesło.
- Zaopiekujesz się nim? Zapakuj go dobrze i przy
wieź mi jutro. Wolę się nim nie afiszować, w Sparks na
pewno na taki kapelusz nikt nie spojrzy przychylnie.
- Nie martw się, Malachi. Schowam go dobrze.
- Dzięki.
Zaczął rozpinać koszulę, nagle szarpnął mocno
i guziki poleciały na ziemię.
- Ta koszula jest już do wyrzucenia.
Skinęła głową. Koszula obchodziła ją tyle co nic,
teraz Shannon skupiona była na czymś innym. Na
2 3 4
jego ramionach. Szerokich i brązowych, połyskują
cych w blasku świecy. I nagle zobaczyła na nich
zaschniętą krew. Zerwała się z łóżka, a widząc bardzo
niezadowolone spojrzenie Malachiego, wyjaśniła
szybko:
- Twoje ramię.
Na brzegu wanny wisiały czyste ręczniki. Wzięła
jeden z nich, zamoczyła w czystej wodzie, podeszła
do Malachiego i zaczęła delikatnie przecierać ranę
ręcznikiem. Nie była głęboka. Zmyła krew, potem
wspięła się na palce i pocałowała te gładkie szerokie
plecy, ten lśniący brąz.
Złapał ją za łokieć i przyciągnął bliziutko do siebie.
Spojrzeli sobie w oczy.
- Shannon, na pewno jesteś zmęczona. Powinnaś
iść do łóżka.
- Właśnie... próbuję iść do łóżka.
Więcej zapraszać nie musiała. Chwycił ją na ręce,
położył na łóżku i zaczął rozpinać tuzin małych
guziczków przy koszuli, broniących dostępu do ciała
Shannon. Kiedy rozpiął pierwsze guziczki, flanelowy
kołnierz rozsunął się na boki, ukazując smukłą szyję.
Pocałował i rozpinał dalej, aż ukazały się pełne
kremowe piersi.
Shannon była pewna, że już nigdy w życiu nie
będzie jej dane przeżyć tak cudownych chwil. Cały
pokój skąpany był w srebrnej poświacie księżyca.
Przez otwarte okno wpadał zimny wiatr, chłodził,
a Malachi przywracał jej ciału ciepło. Kochali się
powoli, tak cudownie niespiesznie. Ona go dotykała,
on chwytał ją za rękę i całował każdy paluszek
2 3 5
z osobna. Całował jej ramiona, całował jej kolana.
Pieścił jej stopy i uda, pieścił każdy kawałek ciała.
Potem ona robiła to samo, pieściła go całego, słuchając
jego cichutkich pojękiwań, cichutkich ponagleń, póki
nie porwał ich ostateczny wicher namiętności.
Potem on znów całował każdy jej paluszek
z osobna...
W którymś momencie przysnęła na krótką chwilę.
Kiedy znów otworzyła oczy, Malachi wysuwał się
z łóżka. Patrzyła, jak ubiera się w świetle księżyca, na
jego ramiona, brzuch, na męskie biodra i smukłe nogi.
I nagle uzmysłowiła sobie, że on przecież wyjeżdża.
Poczuła lęk, okropny lęk.
- Malachi!
Spojrzał na nią zaskoczony i podszedł do łóżka.
- To dobrze, że się obudziłaś - powiedział i poca
łował ją w usta. - Nie masz nic przeciwko temu, że
jedziesz z Iris?
- Ależ skąd! Jedno mi się tylko nie podoba. Że nie
jadę z tobą.
- Z Iris będziesz bardziej bezpieczna.
Wstał i sięgnął po czystą koszulę. Zapiął ją szybko,
wetknął do spodni.
- Mnie ścigają listem gończym. Dlatego lepiej, że
jedziesz z Iris. Bo gdyby zaczęły się jakieś kłopoty...
- Malachi!
- Wszystko może się zdarzyć. Wiesz, że jadę
spotkać się z moimi braćmi w domu Cindy... a teraz
burdel to najbezpieczniejsze miejsce dla nas.
Nie odezwała się. Patrzyła, jak kończy się ubierać
i naciąga długie buty. I podchodzi do niej z koltem.
2 3 6
- Weź go ze sobą. Jeśli w drodze ktoś zacznie
wam się naprzykrzać, strzelaj. Nie wahaj się, nie
zadawaj żadnych pytań, po prostu strzelaj, rozu-
miesz?
Skinęła głową, ciemne rzęsy skryły oczy. Chwycił
ją za ręce, przyciągnął do siebie, jeszcze przez chwilę
tulił i całował, po czym powoli uwolnił ją ze swych
objęć.
Shannon objęła poduszkę, przytuliła do siebie
i patrzyła, jak Malachi podchodzi do drzwi.
- Malachi? Ale tam, no, w tym domu, to ty...
- Bez obaw, pani Slater. Jestem człowiekiem
żonatym. Zamierzam być wiernym mężem, po pros
tu aniołem.
Uśmiechnęła się, pragnąc, aby on ten uśmiech
zabrał ze sobą na drogę. Ale niełatwo było się
uśmiechnąć. Jakże trudno było z nim się rozstać.
I skąd ten strach, okropny strach...
- Uważaj na siebie, Shannon.
- Ty też uważaj na siebie.
- Malachi!
Wyskoczyła z łóżka i nagusieńka podbiegła do
niego. Tak bardzo chciała, żeby nie jechał, o tylu
sprawach przecież powinni jeszcze porozmawiać.
A nie było już czasu na żadne słowa. Mogła tylko
rzucić mu się w ramiona i szepnąć:
- Bardzo się boję.
- Nie do wiary! Największa awanturnica na Za
chodzie boi się? Kochanie, gdybyś ty walczyła za
Południe, na pewno wygralibyśmy tę wojnę.
- Ja naprawdę się boję, Malachi.
2 3 7
- Nie bój się. Uwolnimy Kristin i potem wszyscy
będziemy bezpieczni.
Jeszcze tylko króciutki pocałunek i Malachi od
szedł.
Shannon zamknęła drzwi, podeszła do łóżka i ma
chinalnie podniosła z podłogi flanelową koszulę w ró
życzki. Ubrała się, chwilę posiedziała na brzegu łóżka,
potem wyciągnęła się na kołdrze, nieustannie po
wtarzając sobie w duchu słowa, które miały jej dać
ukojenie. Wszystko będzie dobrze, wkrótce ona i Ma
lachi znów będą razem. Uwolnią Kristin i potem już
wszyscy będą bezpieczni. Zamknęła oczy, obiecała
przecież, że wypocznie. Ale sen nie przychodził, bo
nie mogła pozbyć się smutnych myśli i żalu. Bo nie
zdążyła szepnąć mu do ucha słodkiej prawdy: Ko
cham i wierzę w ciebie.
Może i lepiej, że nie zdążyła. Po co mówić o miłości
komuś, kto nie kocha...
Pani Haywood wcale nie była zachwycona, wi
dząc rano, jak Shannon zbiera się do wyjazdu.
- Kochanie, po co tam jedziecie? - pytała, nie
odstępując Shannon na krok. - Zostańcie, niech
mężczyźni wezmą sprawy w swoje ręce.
Shannon spieszyła się bardzo. Na dole czekała już
Iris, gotowa do drogi. Z tyłu do powozu przywiązany
był kary Chapperel, a sam powozik załadowany po
brzegi. Był tam wielki kosz z prowiantem, zapas
wody, a nawet olbrzymi dzban z winem.
- Proszę się nie niepokoić, pani Haywood. Iris i ja
będziemy bardzo ostrożne.
2 3 8
- Mam nadzieję, mam nadzieję. Shannon, kocha
nie, a jak sprawy już doprowadzicie do końca, to
zajrzycie, państwo, do nas.
- Jakżeby inaczej! - zapewniła gorąco Shannon,
obejmując serdecznie starszą panią. - Na pewno tu
zajrzymy.
Szybko zbiegła po schodach i wypadła na ulicę.
Kiedy zajmowała miejsce obok Iris, na werandzie
pojawili się oboje starsi państwo.
- Pani Slater! - wołał pan Haywood. - Gdybyście
nas potrzebowali, zawiadomcie, a natychmiast przy
jedziemy!
- Dziękuję! Bardzo, bardzo dziękuję!
Jacyż oni poczciwi... Ale Malachiemu i jego bra
ciom pomóc nie mogą. Ludzi ściganych przez prawo
tylko sąd może oczyścić z zarzutów.
- Gotowa? - spytała Iris.
- Gotowa! - odparła raźnym głosem Shannon.
Iris zebrała lejce, cmoknęła i konie ruszyły. Shannon
machała gorliwie, dopóki małe miasteczko ż jedną
tylko ulicą nie znikło jej z oczu. Potem odwróciła się,
oparła wygodnie i przymknęła oczy. Zbliżało się
południe, słońce grzało przyjemnie.
- Shannon? Jak się czujesz? - spytała nieco zanie
pokojonym głosem Iris.
- Ja?- Dziękuję, bardzo dobrze. A nawet... po
prostu wspaniale.
- Pytam, bo mamy przed sobą długą drogę.
- Och, Iris, ja nigdy, kiedy dokądś jadę, nie mam
przed sobą krótkiej drogi - stwierdziła melancholijnie
Shannon.
2 3 9
Przez chwilę jechały w milczeniu i znów pierwsza
odezwała się Iris. Zaczęła podpytywać Shannon o jej
rodzinę, ciekawa była też, co spowodowało, że miesz
kanka Południa stała się zagorzałą zwolenniczką
Unii.
Potem do zadawania pytań przystąpiła Shannon.
- Iris ? Wspominałaś, że znasz Malachiego od
dawna. Cole'a też, prawda?
- Znam ich wszystkich, Jamie'ego również.
Wszyscy trzej zaglądali często do... miejsca, w któ
rym pracowałam w Springfield.
- Rozumiem.
- Nie, Shannon, nie rozumiesz - powiedziała Iris
nagle ostrym tonem. - Ciebie wychował dobry,
szlachetny człowiek. Kochałaś swego ojca, słychać to
było w twoim głosie, kiedy opowiadałaś o nim. Ja nie
miałam ojca, tylko ojczyma, który przegrał mnie
w pokera w moje trzynaste urodziny. Teraz rozu
miesz?
- Och, Boże! Iris! To straszne... Ale ja i tak do
końca nie rozumiem. Przecież ty mówisz pięknie,
ubierasz się wytwornie, ty wcale...
- ... nie wyglądasz jak ladacznica, tak? - dokoń
czyła z goryczą w głosie Iris.
Shannon zaczerwieniła się, ale nie przepraszała. O,
nie. Zamiast tego powiedziała otwarcie:
- Nie gniewaj się, Iris. Ja po prostu myślę, że jesteś
wspaniałą kobietą i nie zasługujesz na taki koniec,
jaki... jaki miała Reba.
- Chcesz mnie nawrócić ?
- Naprawdę mogłabyś żyć inaczej.
2 4 0
- Na przykład?
- A chociażby... otworzyć hotel.
- Pensjonat panny Andre dla młodych dam?
- Czemu nie?
- Zastanowię się nad tym. Shannon, a ty? Co
zamierzasz zrobić, kiedy to wszystko się skończy?
- Po prostu wrócę do domu.
- Sama?
Shannon pochyliła głowę i mruknęła:
- Przecież wiesz, że on wcale nie chciał mnie
poślubić.
- Ale go kochasz.
- Cóż z tego, skoro on mnie nie kocha.
- Jesteś pewna ?
- Tak. Nigdy mi tego nie powiedział. A poza
tym... my zawsze byliśmy do siebie nastawieni
wrogo. Zawsze kłóciliśmy się, o wojnę też. A wiado
mo, że Południe i Północ jeszcze bardzo długo nie
dojdą do prawdziwego porozumienia. Malachi do
dziś przezywa mnie, mówi do mnie „smarkulo",
i w ogóle...
Iris śmiała się, zachwycona.
- Oj, Shannon, Shannon, nie przesadzaj. Gdybym
ja miała taką szansę jak ty, nigdy bym nie ustąpiła, za
nic! Walczyłabym jak tygrysica, żeby on był mój. I ty,
jeśli go kochasz, powinnaś to właśnie zrobić.
- Przecież nie zmuszę go, żeby został ze mną.
- Nie? Bo do życia wystarczy ci twoja duma, tak?
Samotne noce w zimnej pościeli i poczucie, jaka to
jesteś wspaniała i ambitna? Wolisz to, zamiast grzać
się w ramionach mężczyzny, którego kochasz!
2 4 1
Shannon nie odezwała się. Znów jechały w mil
czeniu, każda pogrążona we własnych myślach. Po
drodze nie spotkały żywej duszy. Zrobiły krótki
postój nad strumieniem i kiedy słońce chyliło się ku
zachodowi, zbliżały się do doliny, w której położone
było miasto Sparks.
Prawdziwe miasto. Shannon zobaczyła z daleka
wiele ulic, wiele domów, tory kolejowe i duży budy
nek stacji, pomalowany na czerwono. A Iris jeszcze
dodała, że przez Sparks przejeżdżają również dyli
żanse.
- Iris, Sparks to rzeczywiście duże miasto. I mó
wisz, ze Hayden Fitz jest tu właścicielem wszyst
kiego?
Twarz Iris sposępniała.
- Niestety, tak. Większość gruntów należy do
niego. Jest także właścicielem dwóch linii dyliżan
sów, saloonu i zakładu balwierskiego. Szeryf jest jego
człowiekiem, zresztą każdy, kto tu cokolwiek się
liczy, pracuje dla Fitza.
Nie minęło pół godziny i powozik Iris podjeżdżał
już pod dom Cindy, stojący w pewnej odległości od
zwartej zabudowy miasta. Był to dom bardzo okaza
ły, ze spadzistym dachem, małymi kopułami i wit
rażowymi oknami, na werandzie nawet zawieszono
huśtawkę. Jakby w tym domu mieszkała liczna
zamożna rodzina. W drzwiach jednak ukazał się ktoś,
kto całkowicie rozwiewał wizję rodzinnego gniazda.
Owa kobieta, zbiegająca szybciutko po schodkach
z werandy, oprócz pantofli na bardzo wysokich
obcasach, czarnych pończoch i podwiązek, miała na
2 4 2
sobie tylko krótką różową halkę. Jej włosy były
czarne jak skrzydło kruka, twarz roześmianej młodej
dziewczyny, kiedy jednak zbliżyła się do powozu,
Shannon zauważyła ze zdumieniem, że to dama nie
pierwszej młodości, na pewno już pod pięćdziesiątkę.
Nadal była jednak piękna i w swym kusym przy
odziewku nadzwyczaj ponętna.
- Iris, jak się cieszę, że udało ci się tu przyjechać!
- wołała, śmiejąc się nisko, gardłowo. - A ta mała to
na pewno słodka żonka Malachiego.
- Wcale nie jestem mała - oświadczyła Shannon,
wyskakując z powoziku. Wyciągnęła uprzejmie rękę,
obie damy uścisnęły sobie dłonie. Rzeczywiście, oka
zało się, że Shannon, choć drobna i o wiele szczuplej
sza, była od Cindy wyższa. Na pewno o kilka
centymetrów.
- Dobrze, dobrze, przepraszam - śmiała się Cin
dy. - A teraz, proszę, wchodźcie prędko, zanim ktoś
zauważy, że przyjechała pani Slater.
Wprowadziła je przez frontowe drzwi do bardzo
eleganckiego holu. Był pusty, jednak wyraźnie sły
chać było wesołe głosy, śmiech i brzęk szkła, zapewne
kieliszków.
- Goście są w pokoju do gry w karty, to tam, na
prawo - wyjaśniła Cindy. - Mam nadzieję, że pani
nigdy tam nie zajrzy, pani Slater! Takie śliczne
stworzenie powitano by na pewno z radością, ale ja
musiałabym się gęsto tłumaczyć przed Malachim.
A tam, na lewo, jest bar, tam też bardzo proszę się nie
pokazywać. Natomiast całkiem bezpiecznym miej
scem jest kuchnia, to niepodzielne królestwo Jeremia-
2 4 3
sza i żaden obcy mężczyzna nie ośmieli się tam nawet
wetknąć nosa. Kuchnię pokażę później, a teraz,
bardzo proszę, zaprowadzę panią do jej pokoju.
- A Malachi? Przepraszam, a gdzie jest Malachi?
- On jest... to znaczy, teraz go tu nie ma. Proszę,
chodźmy na górę. Iris, ty też chodź.
Weszła pierwsza na schody. Jednak zdołała poko
nać tylko jeden stopień, ponieważ mała silna dłoń
osadziła ją w miejscu.
- Pani wybaczy, ale dokąd on poszedł? I czy Cole
jest razem z nim? Czy Jamie przyjechał już do
Sparks?
- Są tu obaj i obaj mają się wyśmienicie. Proszę,
proszę na górę.
Weszły na piętro, Cindy szybkim krokiem prze
mierzyła korytarz.
- Oto pani pokój, pani Slater - powiedziała,
otwierając szeroko drzwi. - Jeden z najładniejszych
w tym domu. Widzi pani tę sofkę pod oknem? Ładna,
prawda? Mam nadzieję, że będzie tu pani wygodnie
i przyjemnie.
Shannon przystanęła na środku pokoju. Rzeczy
wiście bardzo pięknego, z wielkim łożem, marmuro
wym kominkiem, ślicznymi krzesełkami i z tą sofką,
tuż pod parapetem okiennym. W tym pokoju niczego
nie brakowało. Oprócz Malachiego.
- Jestem pani bardzo wdzięczna za gościnę i po
moc okazaną mnie, memu mężowi i jego braciom.
I proszę wybaczyć, jeśli jestem nieco natarczywa, ale
pozwolę sobie jeszcze raz zapytać: gdzie jest teraz
mój mąż?!
2 4 4
Cindy spojrzała niepewnym wzrokiem na Iris,
potem na Shannon.
- On jest... - zaczęła z ociąganiem.
- Lepiej powiedz - poradziła Iris. - Ona nie
przestanie się dopytywać.
- Nie przestanę - potwierdziła Shannon i Cindy
w końcu wydusiła:
- A więc on właśnie... zatrzymuje pociąg.
Shannon aż sapnęła ze zdumienia.
- Co?!
- Zaraz, zaraz. Chyba trochę nie tak - sumitowała
się Cindy. - Nie wiem, czy dobrze się wyraziłam.
- Oczywiście, że dobrze - oświadczyła Iris. - Po
prostu mówisz żonie, że jej mąż właśnie zatrzymuje
pociąg.
- No tak, ale to nie jest takie zwykłe zatrzymanie
pociągu...
- Chwileczkę! -krzyknęła Shannon histerycznie.
- O co tu właściwie chodzi?
Cindy, westchnąwszy głęboko, podeszła do okrąg
łego stoliczka z wiśniowego drzewa. Na stoliczku
stała butelka brandy i szklaneczki, dwie, jako że pokój
był dwuosobowy.
- Iris? Napijemy się z jednej - zarządziła Cindy.
Szybko napełniła jedną ze szklaneczek, wychyliła do
dna, po czym napełniwszy obie szklanki, podała je
pozostałym damom.
- A więc jest tak, pani Slater. Pani siostra jest
uwięziona w domu Haydena Fitza. Tam są kraty
w oknach, poza tym domu pilnuje chyba ze dwu
dziestu ludzi. Kręcą się i w środku, i na zewnątrz.
2 4 5
Trzech mężczyzn nie da rady wedrzeć się do środka
i wyprowadzić stamtąd Kristin. Ale Jamie, w drodze
do Sparks, podsłuchał gdzieś przypadkiem rozmowę
kilku podpitych bushwhackerów. Mówili, że zamierza
ją zrobić napad na pociąg jadący na południe. I powie
dzieli coś bardzo ważnego. Tym pociągiem ma jechać
sędzia federalny. Dlatego Malachi i jego bracia uradzi
li, że zrobią dwie rzeczy naraz. Nie dopuszczą, żeby
bushwhackerzy
opanowali pociąg, a jednocześnie wy
korzystają okazję. Porozmawiają z tym sędzią i wszyst
ko mu wyjaśnią...
- Boże wielki! - krzyknęła przerażona Shannon.
- Oni poszaleli! Przecież pozabijają ich wszystkich!
Iris objęła ją ramieniem.
- Nie denerwuj się, złotko! Slaterowie mają swój
rozum. Oni wiedzą, co robią.
- Nie! Jeśli nie zabiją ich ci bushwhackerzy, to na
pewno zastrzeli ich ten sędzia!
- No cóż, jednego może pani być pewna - powie
działa posępnym głosem Cindy. - Jeśli zabiją Cole'a
Slatera, pani siostra nie będzie już Fitzowi potrzebna
i Fitz ją uwolni.
- Nie byłabym tego taka pewna - oświadczyła
półgłosem Iris. - Znając jego upodobania do róż
nych perwersji...
- Iris! - krzyknęła Cindy.
Iris spojrzała na przerażoną twarz Shannon i za
czerwieniła się.
- O, przepraszam, Shannon, ja...
- Nie szkodzi, Iris. Dobrze, że nie ukrywasz
przede mną prawdy - powiedziała słabym głosem,
2 4 6
przysiadając na brzegu łóżka. - O, Boże! A on mówił,
że dziś wieczorem się spotkamy...
Nagłe zerwała się na równe nogi.
- Iris, proszę, jedźmy do miasta.
- Co?
- Może mogłabyś dostać się jakoś do tamtego
domu i zobaczyć się z Kristin? Czułabym się o wiele
lepiej, gdybym wiedziała, że się z nią widziałaś.
- Sama nie wiem, Shannon...
- Ale zrozum! Ja muszę coś zrobić. Oszaleję, jeśli
będę siedziała tu z założonymi rękami i czekała, czy
oni zatrzymają ten głupi pociąg, czy nie! Co będzie,
jeśli im się nie uda?
- Malachi mnie zabije, jeśli się dowie...
- Iris, z tobą czy bez ciebie, ja i tak pojadę do
miasta.
Cindy, zajęta nalewaniem sobie kolejnej porcji
brandy, wzruszyła ramionami.
- Bo ja wiem... Może jedźcie, w końcu obie
wyglądacie jak szacowne damy, nic nie powinno
wam się stać. A poza tym, jeśli Hayden będzie
w domu, może rzeczywiście wpuści Iris do Kristin.
Iris westchnęła głęboko.
- Dobrze! - powiedziała w końcu. - Jedźmy.
Mam nadzieję, że Bóg nas nie opuści i pozwoli nam
wyjść z tego cało. Zawsze trzeba mieć nadzieję.
Shannon na pewno nie szalałaby tak z niepokoju,
gdyby wiedziała, gdzie przebywa teraz jej małżonek.
A on siedział sobie w salonce pociągu, który w drodze
na południe nieoczekiwanie zatrzymał się na dłuższą
2 4 7
chwilę. Trzech braci Slaterów siedziało na wyścieła
nych pluszem krzesłach, ustawionych wokół drew
nianego stoliczka i popijało z kryształowych szklane
czek whisky, którą poczęstował ich sam pan sędzia
federalny.
Cole, wyraźnie zdenerwowany, siedział na krześle
okrakiem, z rękoma na oparciu i nie spuszczając
srebrzystych oczu z sędziego, wykładał mu całą sprawę.
Malachi oparł się wygodnie i wsłuchiwał w słowa brata.
Jamie, w meksykańskim kapeluszu z szerokim rondem
i skórzanych ochraniaczach, sprawiał wrażenie całkowi
cie rozluźnionego i zajętego tylko whisky, jednak jego
przymrużone oczy świadczyły o tym, że jest tak samo
czujny jak jego starsi bracia.
Kumple Jamie'ego - dwóch chłopaków z Teksasu
- mieli baczenie, aby nic nie zakłóciło tej jakże ważnej
rozmowy. A sędzia Sherman Woods słuchał bardzo
uważnie, kiedy Cole opowiadał o tym, co zdarzyło się
na początku wojny. Jak jayhawkerzy spalili mu ranczo
i zadali cios największy. Zabili mu żonę i Cole, chory
z rozpaczy, przyłączył się do bushwhackerów.
- Ale zawsze walczyłem uczciwie, panie sędzio.
Nigdy nikogo nie zabiłem z zimną krwią. Z Quantril-
lem jeździłem tylko przez kilka miesięcy. Potem
wstąpiłem do regularnej kawalerii i wysłano mnie,
jako wywiadowcę, do Kansas. Wykonywałem roz
kazy generała Lee. W Kansas spotkałem Henry'ego
Fitza. Zabiłem go, ale to była uczciwa walka. Są
ludzie, którzy mogą to poświadczyć.
Sędzia zapalił cygaro i wygodniej rozsiadł się
w swoim krześle. Ten szczupły szpakowaty mężczyzna
2 4 8
o starannie przystrzyżonych wąsach bardzo się
Malachiemu spodobał. Nie wpadł wcale w panikę,
kiedy zamaskowani bushwhackerzy wtargnęli do po
ciągu i nie mrugnął nawet okiem, kiedy kolty braci
Slaterów odesłały ich z powrotem w noc, tam, skąd
przyszli.
Kiedy Cole skończył mówić, wzrok sędziego spo
czął na Jamie'em.
- No, a jak tam z panem, młody człowieku ?
A Jamie, jak to Jamie. Na jego twarzy natychmiast
pojawił się szeroki, dobroduszny uśmiech.
- Ja, panie sędzio, jestem teraz w Kansas po raz
pierwszy od 1856 roku. I była to dla mnie wielka
niespodzianka, kiedy dowiedziałem się, że poszukują
mnie listem gończym. A jeszcze większym zaskocze
niem było to, że w ogóle komuś przyszło do głowy
obwiniać mego brata o morderstwo.
- A co z panem, kapitanie?- - spytał sędzia Mala-
chiego.
- Mnie też nie było wtedy w Kansas, panie sędzio.
Pod koniec wojny walczyłem głównie w Kentucky.
Ale gdybym mógł, na pewno byłbym z bratem. Fitz
był zwykłym bandziorem, mordercą, zabił moją bra
tową, zabił mnóstwo niewinnych ludzi. I wydaje mi
się, panie sędzio, że jeśli naprawdę mamy zamiar
ogłosić zawieszenie broni i zakończyć tę wojnę, to
należy osądzić wszystkich morderców, także jankes-
kich. A teraz, panie sędzio, Hayden Fitz więzi niewin
ną kobietę. I Bóg jeden wie, co ten Fitz może jej
zrobić. Ja zupełnie nie pojmuję, z jakich praw on
korzysta, bo ponoć wszystko, co robi, czyni legalnie.
2 4 9
Sędzia uniósł obie ręce.
- Ale wy, panowie, zdajecie sobie sprawę, że
zatrzymując niespodzianie pociąg, też naruszacie
prawo ?
- Oczywiście - powiedział Cole.
- Ale zatrzymaliśmy między innymi po to, żeby
wyrzucić stąd złodziei, którzy chcieli pana okraść
- dodał spokojnym głosem Malachi.
- No, tak, naturalnie, zdaję sobie z tego sprawę
- przyznał skwapliwie sędzia. - Panowie, a więc rzecz
ma się następująco. Wysłuchałem was uważnie
i wszystko zachowam w pamięci. Bóg mi świadkiem,
że należę do ludzi, którzy z utęsknieniem wyglądają
dnia, kiedy nastąpi kres wszelkich niegodziwości.
Niestety, obawiam się, że nie nastąpi to szybko. Ale
jako ojciec czwórki pociech modlę się, żeby przyszłe
pokolenia nigdy już tego nie doświadczyły. A teraz,
panowie, moja rada jest taka. Wymknijcie się z pocią
gu tak samo niepostrzeżenie, jak się tu dostaliście.
A ja daję panom słowo honoru, że zastanowię się, jak
to wszystko rozwikłać. Panie Slater, proszę uzbroić
się w cierpliwość, postaram się jak najszybciej uwol
nić pańską żonę. Ale was wszystkich, panowie,
proszę, abyście w najbliższym czasie nikomu nie
rzucali się w oczy. Rozumiecie, o co chodzi, prawda?
Ukryjcie się, nie wolno dopuścić, żeby Fitz teraz was
dopadł.
Trzej bracia wymienili porozumiewawcze spoj
rzenia, każdy z nich leciutko wzruszył ramionami.
Oni przecież już się ukrywają. Tyle tylko, że tuż pod
nosem Fitza...
2 5 0
Po kolei uścisnęli sędziemu prawicę i wyskoczyli
z wagonu. Jamie dał znak ręką i prawie jednocześnie
z pociągu wyskoczyło jeszcze dwóch mężczyzn. To byli
jego kumple z Teksasu, jeden z nich pilnował lokomoty
wy, a drugi warował w wagonie pocztowym. Cała
piątka pomknęła do miejsc, gdzie uwiązane były konie.
Jeszcze chwila i pięciu jeźdźców znikło w mroku.
Jakieś pół mili od pociągu jeźdźcy zatrzymali się.
Kumple Jamie'ego, jego dawni towarzysze broni,
podążali w inną stronę. Żegnając się z nimi, bracia
Slaterowie gorąco dziękowali im za okazaną pomoc.
- Zawsze pomogę Slaterom - powiedział starszy
z dwójki mężczyzn. - Jamie wyciągnął mnie już spod
ziemi, kiedy w sześćdziesiątym czwartym federalni
podkopali się pod nasze okopy i wysadzili nas w po
wietrze. Uratował mi życie. Jestem jego dłużnikiem.
- A my waszymi. Dzięki, chłopaki! - powiedział
Jamie. Cała piątka uchyliła kapeluszy. Dwóch jeźdź
ców pogalopowało w jedną stronę, trzech w drugą.
- A niech mnie kule... - odezwał się Malachi.
- Pomysł był szalony, ale, trzeba przyznać, poszło
nam nieźle.
- Niczego konkretnego nie uzyskaliśmy - mruk
nął Jamie.
- Ale przynajmniej w niczym nie zaszkodziliśmy
sobie - odezwał się Cole. W świetle księżyca widać
było dokładnie jego strapioną, ściągniętą twarz. - Jed
nak to bardzo niewiele... Do diabła! Jesteśmy tak
blisko Kristin! Jeśli ten drań będzie jej groził...
- Wtedy wydziemy z ukrycia, Cole! - krzyknął
Malachi i popędził swoją klacz.
2 5 1
- Ejże! Co ci tak spieszno? - zawołał za nim
Jamie. - Nikt nas nie goni!
Malachi wstrzymał konia.
- Dziś miała przyjechać Shannon. Chyba już jest
w Sparks, w domu Cindy...
- Shannon ? No nie... Ta mała awanturnica w bur
delu? O, to rzeczywiście trzeba gnać na złamanie
karku! - roześmiał się Jamie.
- Miło będzie ją zobaczyć - powiedział Cole.
- Brakowało mi tej małej McCahy.
Malachi odczekał chwilę, po czym mruknął:
- Już nie McCahy, ale pani Slater.
- Co? - wykrzyknęli jednocześnie Cole i Jamie.
- Pani Slater! Zmusili mnie - wyjaśnił z ociąga
niem Malachi. - Gdybym się z nią nie ożenił, po
wiesiliby mnie. Naprawdę! Co się tak na mnie
gapicie?
A oni dalej się gapili, ze zdumienia kręcąc głowami.
- Niepojęte - dziwował się Jamie. - Ona wyszła
za Reba? Kto by się spodziewał?
- I wyszła za ciebie? - wtórował Cole. - Tak, to
rzeczywiście niepojęte.
- Mówiłem, że chcieli mnie powiesić! - krzyknął
ze złością Malachi i zaklął. - Dajcie mi spokój. To
dłuższa historia, ale teraz nie będę jej opowiadał, nie
jestem w nastroju.
- Dobra! No, to chłopaki, jedziemy, ale żywo!
- krzyczał zachwycony Jamie. - Nie mogę się do
czekać, kiedy ujrzę nową panią Slater! Niech skonam!
Ta mała złośnica wyszła za Malachiego! Panienka
śliczna, ale postrach całej okolicy! I ona nazywa się
2 5 2
teraz Slater i czeka na nas w burdelu! Ale się porobiło!
Trudno sobie wyobrazić lepszy galimatias! Jedziemy!
Malachi pierwszy wyrwał do przodu. Co tam
głupie docinki brata. On naprawdę chce być w Sparks
jak najszybciej, by jak najprędzej ujrzeć Shannon.
Jego serce waliło jak młot, a ciało zaczynało już
pragnąć i tęsknić... Ale już niedługo, niedługo ją
zobaczy. Ona na pewno najpierw rzuci się Cole'owi
na szyję, potem wyściska Jamie'ego... Ale potem...
potem już będą sami, tylko on i Shannon.
Nagle uzmysłowił sobie, że od niedawna zaczyna
coraz częściej żyć tymi chwilami, kiedy był z Shan
non sam na sam, kiedy byli tylko we dwoje.
To dobrze, że ona jest jego żoną.
Mąż i żona. Ułożą się obok siebie i będą się kochać
długo, mocno, zapamiętale.
Niestety, kiedy wjeżdżał na pogrążone w ciemnoś
ciach podwórze za domem Cindy, nie wiedział jesz
cze, że los odmówił mu tej cudownej małżeńskiej
przyjemności.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
W drodze do miasta nikomu nie przyszło do
głowy zaczepić dwie eleganckie damy w powoziku,
mimo to Shannon odetchnęła z ulgą, kiedy Iris
zatrzymała konie przed okazałym domem Haydena
Fitza. Domem bardzo solidnym, z kratami w ok
nach, strzeżonym przez uzbrojonych mężczyzn.
Jeden z nich, pilnujący drzwi wejściowych, na
widok Iris uśmiechnął się szeroko i uniósł rękę
w powitalnym geście.
- Witam, panno Andre! Jakże miło panią widzieć!
- O, nie! Herb Tanner... - mruknęła z niezadowo
leniem Iris i chwyciwszy kosz z jedzeniem, wysiadła
z powozu.
- A kogóż to pani ze sobą przywiozła, panno
Andres? - zawołał mężczyzna.
- A co ciebie to obchodzi? - rzuciła Iris prawie
bezgłośnie. - Shannon, ty w ogóle się nie odzywaj, ja
będę z nim rozmawiać.
- Będę cicho, jak mysz pod miotłą - obiecała
2 5 4
Shannon. Wyskoczyła z powozu i podążyła za Iris ku
werandzie.
- Witaj, Herbie, witaj! - szczebiotała słodko Iris,
lekko i wytwornie wspinając się po schodkach.
- Witaj, Iris! Jeśli chcesz widzieć się z Fitzem, to
niestety nic z tego. Nie ma go.
- Ja nie do Fitza. Przyszłam tu po prostu z czystej
ciekawości.
- Ach tak?
Uśmiech Tannera stał się jeszcze szerszy, nagle
odsłaniając jego czarne spróchniałe zęby.
- A może ja mógłbym jakoś zaspokoić twoją
ciekawość?
Iris roześmiała się perliście i przysunąwszy się do
Tannera jeszcze bliżej, pogłaskała go czule po szero
kiej piersi.
- O, Herbie, ja wiem, że ty z każdej kobiety
zrobisz nienasyconą kotkę! Ale tym razem nie chodzi
o ciebie, chłopcze. Chcę zobaczyć tę damulkę, którą
stary Fitz zamknął w swoim domu. Ludzie mówią, że
to żona bardzo groźnego bandyty, Cole'a Slatera.
Założyłam się z Sarą, że uda mi się ją obejrzeć. A że
serce mam poczciwe, niosę jej kurczaka i szarlotkę
z domu Cindy. No i jak, Herbie, pomożesz mi? Nie
chcesz chyba, żebym przegrała zakład!
- Sam nie wiem, Iris...
- Och, nie bądź taki! Nie widzisz, jakie to zabaw
ne ? Dziewczęta z domu Cindy chcą podkarmić żonkę
bushwhackera!
Fitz sam by się uśmiał!
- Fitza nie ma, poszedł na spotkanie ze swoimi
ludźmi.
2 5 5
- Tym lepiej, Herbie, tym lepiej. A jak mi pomo
żesz...
Palce Iris nieustannie przesuwały się pieszczot
liwie po szerokiej piersi mężczyzny, jej głos był teraz
niski, bardzo uwodzicielski.
- ... jak mi pomożesz, mój słodki, wynagrodzę ci
to sowicie.
Drżący osiłek przypominał psa, któremu ślina leci
z pyska na widok smakowitej kości. A Shannon
poczuła, jak zaczyna się w niej gotować. Chwyciła
Iris za łokieć i niemal siłą zmusiła ją, aby razem z nią
zeszła z werandy.
- Iris - zaszeptała gorączkowo. - Ja sobie nie
życzę, żebyś ty jemu obiecywała jakieś tam... rzeczy!
- Ale to jedyny sposób, żeby tam się dostać!
- Iris, ja proszę!
- Shannon, zrozum, dla mnie to żadne poświęce
nie. Ja przecież z tego żyję.
- A niedawno rozmawiałyśmy o tym, że znaj
dziesz sobie nowe zajęcie.
- Złotko...
- Iris, zaklinam cię, nie obiecuj mu niczego.
- Dobrze, złotko, a więc ty mu coś obiecaj.
- Ja?!
- Na litość boską, czy ty nie pojmujesz, że to
jedyny sposób? Ale dobrze, skoro ci tak zależy...
Umówię się z nim na później, no i nigdy to spotkanie
nie dojdzie do skutku. Zgoda?
- Zgoda.
Weszły znów po schodkach na werandę.
- To takie drobne finansowe negocjacje -wyjaśniła
2 5 6
z rozbrajającym uśmiechem Iris. - Herbie, proponuję
spotkanie w przyszły piątek, cała noc należy do
ciebie. Zadowolony?
Jabłko Adama na szyi Herbiego poruszyło się
niespokojnie, a sam Herbie odetchnął bardzo głęboko,
jakby nie wierząc własnemu szczęściu.
- Do licha! Naprawdę? Nigdy bym się nie spodzie
wał, że dostanie mi się taka szykowna lalka. Ale ty
wiesz, Iris, że ja ryzykuję, i to bardzo. Gotów jestem
jednak zaryzykować, jeśli... jeśli będę miał was obie.
Shannon najpierw zaparło dech, potem wydała
z siebie dźwięk oznaczający głębokie niezadowolenie.
Na tym jednak jej protest się skończył.
- Ależ naturalnie, Herbie - zagruchała Iris, częs
tując Shannon sójką w bok. - Będzie tak, jak chcesz,
moja w tym głowa. No to co, wpuszczasz nas?
- Pokażcie no jeszcze, co tam macie ze sobą.
Iris pokazała kosz i Herb przeprowadził bardzo
dokładną rewizję. Po czym w pełni usatysfakcjono
wany, otworzył drzwi i krzyknął do drugiego męż
czyzny, trzymającego straż w sieni.
- Joshua! Przepuść je! One niosą jedzenie dla tej
kobiety!
- Dobra, Herb! Niech idą!
Iris, mijając Joshuę, nie omieszkała posłać mu
słodkiego uśmiechu, a Shannon liczyła sekundy,
dzielące je od schodów. Weszły szybko na górę,
prosto na trzeciego, uzbrojonego osiłka, rozpartego
na krześle i zagłębionego w lekturze gazety.
- Fulton! - zawołał z dołu Joshua. - Te hm...
damy chcą widzieć się z więźniarką!
2 5 7
Fulton niespiesznie złożył gazetę i wypluł tytoń
do mosiężnej spluwaczki.
- A Herb pozwolił?
- Tak, mówi, że wszystko w porządku! - poinfor
mował głośno Joshua, a Iris dodała słodziutko:
- Oczywiście, kochanie. Herbie pozwolił nam
wejść do środka.
Fulton powoli podniósł się z krzesła.
- Naprawdę? - wycedził, ukazując w uśmiechu
żółte zęby. - No to może cię wpuszczę, ale jak mi coś
obiecasz, ślicznotko!
- Obiecam, kochanie, na pewno obiecam - szcze
biotała Iris. - A teraz pokaż nam tę piękną żonę
bushwhackera
!
Fulton wyciągnął zza pasa pęk kluczy i ruszył
korytarzem.
- Pięknie wyglądasz, Iris - mówił po drodze,
uśmiechając się przymilnie. - Twoja przyjaciółka też
niczego sobie.
Zatrzymał się przed drzwiami, włożył klucz do
zamka.
- Jesteś tu nowa? - spytał, popatrując łakomym
wzrokiem na Shannon.
- Tak, tak - wyjaśniła pośpiesznie Iris. - Sara
stawia pierwsze kroki w naszym... biznesie.
- Milutka - stwierdził z pełnym uznaniem Ful
ton. - Będę zbierał na ciebie centy, panienko!
- Ty na pewno dostaniesz duży upust - obiecała
słodziutkim głosem Iris.
Fulton uśmiechnął się z zadowoleniem, pchnął
drzwi i zawołał:
2 5 8
- Ej, paniusiu, goście do pani!
Weszły do środka, Iris starannie zamknęła drzwi.
Przy łóżku stała Kristin, wyprostowana, z dumnie
uniesioną głową. Dama w każdym calu. Na widok
Shannon duma zniknęła z jej twarzy, a na jej miejsce
pojawił się wyraz zdumienia i radości.
- Shannon!
- Kristin!
Siostry padły sobie w ramiona.
- Ciiicho, sza... - poprosiła przestraszona Iris.
- Jeszcze ktoś usłyszy.
Siostry przycichły, ale nadal ściskały się jak szalo
ne, potem odsunęły się od siebie troszkę i spojrzały na
siebie stroskanym, uważnym wzrokiem. Shannon
poczuła coś na kształt ulgi. Kristin, choć blada i mizer
na, nie sprawiała wrażenia osoby maltretowanej.
Ktoś nawet zadbał o jej czyste ubranie. Miała na sobie
schludną bawełnianą suknię w kolorze burgunda
z pięknym koronkowym kołnierzem.
Przysiadły na brzegu łóżka, cały czas trzymając się
za ręce.
- Wielki Boże! - szeptała oszołomiona Kristin.
- Skąd wyście tu się wzięły? Shannon, ja umierałam
ze strachu o ciebie! Widziałam przecież, jak ten
bushwhacker
uwoził cię ze sobą.
- Malachi mnie uratował - powiedziała prędko
Shannon, nie zamierzając opowiadać siostrze o dra
matycznych przeżyciach z Justinem Wallerem.
- A widzisz, on ma takie dobre serce. Zawsze to
mówiłam!
- Tak, masz rację.
2 5 9
- Shannon, nie powinnaś była tu przychodzić.
- Kristin! Gdyby nie ja, Malachiemu na pewno
udałoby się uwolnić cię z rąk tych czerwononogich
bandytów! Nie mogę sobie tego wybaczyć! A teraz
musiałam się z tobą zobaczyć, koniecznie! Dlatego
wykorzystałam Iris...
Kristin z wdzięcznością spojrzała na Iris, wstała
i wyciągnęła do niej rękę.
- Dziękuję, dziękuję z całego serca. Jestem Kristin
Slater, bardzo mi miło panią poznać.
- Mnie również. Jestem Iris Andre.
- A jakim sposobem udało wam się tu wejść?
Shannon i Iris spojrzały po sobie.
- A... udało nam się dogadać ze strażnikami
- wyjaśniła spokojnie Shannon.
- Ale jak?
Poważny, błękitny wzrok Kristin spoczął na Iris.
- Bardzo mi przykro, pani Slater, ale pani powin
na wiedzieć, że jestem zwykłą dziewczyną z saloonu.
Pani mąż i mąż Shannon zatrzymali się w domu
Cindy. Może to obu paniom nie odpowiada, bo
jesteście prawdziwymi damami, a my... No, ale
wszystkie chcemy wam pomóc, mimo że...
- Panno Andre! Proszę przestać, to naprawdę
nieważne, czym pani się zajmuje, ja jestem pani
ogromnie wdzięczna za pomoc. Czy pani widziała
mojego męża? Cole jest tutaj ? Boże! On nie powinien
tu być! Ani Malachi! Jak oni mogli pozwolić, żeby
Shannon tak się narażała...
Po ustach Iris przemknął nikły uśmiech.
- Pani Slater! O ile się orientuję, to i pani mąż,
2 6 0
i Malachi, doskonale wiedzą, że jeśli siostra pani coś
sobie umyśli, nic nie jest w stanie jej powstrzymać.
A pani mąż jest tutaj, w mieście, tak samo mąż
Shannon, no i trzeci Slater, Jamie, ponieważ...
- Zaraz, chwileczkę... - Kristin wpatrywała się
z natężeniem w Iris. - Jak pani powiedziała? Mąż
Shannon?
- Tak. Malachi Slater.
- Malachi?!
- Ciiiszej - syknęła Shannon, zrywając się z łóżka.
A Kristin opadła na łóżko.
- Nie do wiary - szepnęła. - Shannon, jak to
możliwe? Przecież wy oboje nie byliście w stanie
przebywać ze sobą w jednym pokoju dłużej niż
dziesięć minut. Zawsze rozpętywało się piekło. A te
raz... Ty i Malachi?
Shannon uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
- No... tak. Ale to było konieczne.
- Oni grozili, że go powieszą - wtrąciła szybko
Iris.
- Kristin, ja ci potem wszystko dokładnie opo
wiem. Teraz ty mów, co z tobą - poprosiła Shannon.
- Jak oni cię tu traktują?
- Nie najgorzej.
- I nikt...
- Nie, nie, nikt mnie nie dotknął. Ale Shannon,
Boże, ja tak się boję o Cole'a! Błagam, nie pozwól mu,
żeby zrobił jakieś głupstwo! Powiedz, że ma wracać
do domu, zabrać Gabe'a i uciekać z kraju! Powiedz
mu...
Głos Kristin drżał.
2 6 1
- Kristin, ty sama dobrze wiesz, że on tego nigdy
nie zrobi!
- A ja mam wyborny pomysł - odezwała się
niespodzianie Iris. - Nietrudno będzie się dowiedzieć,
czy jutrzejszego wieczoru Fitz również dokądś nie
pojedzie. Jeśli nie, to my już wymyślimy coś, żeby go
w domu nie było. A ja przyjdę tu z innymi dziew
czynami, wystroimy się, nałożymy szale, kapelusze,
panią też owiniemy w jakiś szal i jak będziemy
wychodzić, zabierzemy panią ze sobą. Zrobimy taki
rejwach, że strażnicy w niczym się nie połapią.
Na twarzy Kristin pojawił się nikły uśmiech.
- Och, panno Andre, wymyśliła to pani bardzo
chytrze, ale ja nie mogę pań narażać. Fitz będzie
chciał się zemścić.
- Na kim, pani Slater? Na dziewczynach z domu
Cindy? Pani myśli, że mężczyźni z miasta pozwolą
na toi Nie sądzę. A pani nieobecność odkryją następ
nego dnia rano, kiedy pani będzie już w połowie drogi
do Teksasu.
- Ani Cole, ani Malachi nie przystaną na to.
- Nic im nie powiemy - wtrąciła Shannon.
- Ale...
- Dobrze, dobrze, jeszcze się nad tym zastanowi
m y - zadecydowała Iris. - Shannon, proszę, chodźmy
już, bo zaczną coś podejrzewać i więcej nas tu nie
wpuszczą.
Siostry rzuciły się sobie w objęcia.
- Och, Kristin - szeptała Shannon. - Uważaj na
siebie. I czekaj, my wrócimy po ciebie. Na pewno
wrócimy!
2 6 2
- Chodź już, chodź - ponaglała Iris, szarpiąc ją za
rękaw. - Shannon!
Na korytarzu nie było nikogo. Zeszły szybko po
schodach, na podeście czekał Fulton. Na twarzy Iris
natychmiast pojawił się przymilny uśmiech.
- Dzięki, Fulton. I tak jak obiecałam, zobaczymy
się niebawem.
- Nie wydaje mi się.
- A dlaczego, kochanie? Coś się stało?
Fulton usunął się na bok, a jakiś wyjątkowo rosły
mężczyzna, stojący za nim, wysunął się do przodu.
Shannon aż jęknęła. Tak, to był Bear. Jayhawker,
który wyniósł szamoczącą się Kristin z domu na
ranczo, a potem, po potyczce z bushwhackerami,
uwiózł ją do Sparks. A błysk w jego oku świadczył, że
rozpoznał Shannon.
- To ona, na pewno ona - powiedział zdecydowa
nym głosem. - Widziałem, jak szłaś ulicą, ślicznotko.
I rozpoznałem cię.
Skrzywił się, nagle zdarł kapelusz z głowy i zaczął
okładać nim Fultona.
- Ty durniu! Ślepy jesteś? Niczego nie zauważy
łeś? Przecież one są prawie jednakowe!
- No i co się mnie czepiasz! Przecież to Herbie
powiedział, że one są w porządku!
- W takim razie Herbie będzie się tłumaczył przed
Fitzem. A panieneczki... - Bear z zimnym uśmiechem
spojrzał na obie kobiety. - Panieneczki już do niego
idą! - Wyciągnął wielką łapę. Iris zdążyła umknąć
pod ścianę, łapa opadła więc na ramię Shannon, a ona
ugryzła, bardzo mocno, co najmniej dwa palce. Bear
2 6 3
wrzasnął i w tym samym momencie w ręku Iris
pojawił się mały pistolet z kolbą z kości słoniowej.
- Puść ją, Bear!
Puścił i podniósł obie ręce do góry. Shannon
natychmiast wyciągnęła swego kolta, ukrytego w kie
szeni spódnicy i wycelowała w Fultona.
- Iris! Idę po Kristin i wychodzimy!
- Niestety - rozległ się nagle gdzieś z góry niski
męski głos. - Obawiam się, że szanowne panie nie
wyjdą.
Na szczycie schodów stała śmiertelnie blada Kris
tin, za nią wysoki chudy mężczyzna. Jego siwe włosy
były białe jak mleko, szare oczy miały w sobie chłód
stali. W ręku trzymał mały srebrny pistolet, przy
stawiony do szyi Kristin.
- Rzuć broń! - warknął.
- Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Kristin. - Shan
non, nie rób tego! Uciekaj, błagam, u...
Mężczyzna zamachnął się i Kristin osunęła się na
ziemię, a on natychmiast wycelował pistolet w jej
plecy.
- Rzuć broń! - powtórzył.
- Shannon, zrób to - odezwała się Iris drżącym
głosem. - To Fitz, on zastrzeli Kristin bez wahania.
- Dzięki, Iris, za rekomendację - wycedził Fitz.
- A ty, dziewczyno, rzucaj tę broń!
Jeszcze przez chwilę Shannon oddychała dziwnie
głośno. Potem pochyliła się powoli i położyła kolta na
podłodze.
- To mi się podoba - oświadczył Fitz. - Bear,
zabierz ją do mego gabinetu.
2 6 4
Obie potężne łapy opadły na ramiona Shannon.
- Nie dotykaj mnie! - sapnęła gniewnie. - Sama
pójdę!
- Fitz, nie możesz jej zatrzymać - zaczęła Iris.
- Ona...
- Mogę. A ty, Iris, bardzo mnie rozczarowałaś,
bardzo...
Przestąpił przez nieruchome ciało Kristin i ruszył
schodami w dół.
- Fulton, odprowadź naszą przyjaciółkę Iris do
mojej sypialni. Nie wiem, Iris, co naobiecywałaś
chłopakom, żeby tu się dostać, ale o tym pogadamy
później. I zapłacisz mi za to.
Fulton wyrwał pistolet z ręki Iris i złapał dziew
czynę wpół.
- Chodź, Iris. Słyszałaś, co pan Fitz powiedział.
- Fitz! - krzyknęła, szarpiąc się rozpaczliwie.
- Nie możesz jej zatrzymać!
- Mogę i chcę. A ty, Iris, lepiej zacznij martwić
się o siebie. Wiesz, co grozi za pomaganie przestęp
com
1
?- Nie wybroniłabyś się przed żadnym sądem.
Mógłbym zastrzelić cię od razu... Fulton, zabieraj
ją!
Fulton szarpnął Iris, wykręcił jej rękę. Krzyknęła
z bólu. I Shannon tego już nie mogła znieść.
- Ty kanalio!
Rzuciła się na Fitza, jej paznokcie wryły się w jego
ciało. Nie doceniła go jednak. Ten chudy mężczyzna
miał siłę mocarza. Złapał jej młócące pięści, przycis
nął ją do poręczy schodów. Dostała w twarz tak
mocno, że kolana się pod nią ugięły, potem poderwał
265
ją i popychając przed sobą, zmusił, aby posuwała się
do przodu. Do drzwi jego gabinetu.
Wepchnął ją przez te drzwi. Upadła na podłogę,
a on, depcząc po jej sukni, zamknął drzwi i podszedł
do biurka. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i przez
kilka minut po prostu patrzył. A ona bała się poru
szyć.
- No tak - mruknął po chwili. - Wszystkie rybki
powoli wpadają do mojej sieci.
- Nie rozumiem.
- Naprawdę? Myślę, że rozumiesz bardzo dobrze.
Sama jesteś jedną z tych rybek. A ja, moja droga,
wiem o wszystkim. W tych stronach niewiele się
zdarzy, o czym ja bym nie wiedział. Byłaś w Hay-
wood i był z tobą kapitan Malachi Slater. Ten, który
razem ze swoimi przyjaciółmi bushwhackerami powy
strzelał w lasku połowę moich ludzi. A następnego
dnia, o dziwo, zastrzelił swego kumpla, Reba.
- On nikogo nie zastrzelił. A do Sparks przyjecha
łam sama.
- Nie wierzę. Jestem pewien, że ten Slater gdzieś
tu się przyczaił. A ty, ślicznotko, nazywasz się
Shannon i nosisz już jego nazwisko.
Shannon wzruszyła ramionami.
- I co z tego? O niczym to jeszcze nie świadczy.
Jeśli pan, panie Fitz, rzeczywiście tak wszystko wie,
to może doszło do pana, że Malachi i ja zawsze
byliśmy wrogami. Podczas wojny opowiadaliśmy się
po dwóch różnych stronach. Ja jestem Jankeską, a mój
brat jest szanowanym i bardzo cenionym oficerem
Unii. I jak pana dopadnie, to marny pański los.
2 6 6
Fitz roześmiał się. Był wyraźnie zachwycony.
- Nie strasz, mała. Twój brat i tak nie zdąży ci
pomóc. O, młoda damo! Jestem niezmiernie szczęś
liwy, że mam ciebie, tak szczęśliwy, że nawet nie
potrafię wyrazić tego słowami.
Wstał z fotela, obszedł biurko i przystanął przy
Shannon.
- Jesteś jeszcze piękniejsza niż twoja siostra, a ja
sądziłem, że to niemożliwe. Moi ludzie będą mieli
z tobą wiele uciechy. Ale najpierw ja zabawię się tobą.
Przedtem jednak, o tak, przedtem wyłapię wszyst
kich Slaterów.
- Nie uda się to panu, panie Fitz! Nigdy! Bo
przedtem to oni pana zabiją! I pan o tym wie. Pan tak
ich się boi, że nie potrafi z tym strachem żyć.
- Bzdura! A ci Slaterowie to mordercy!
- Mordercy? Pan ma czelność to mówić? To
pański brat napadał na ludzi i z zimną krwią mor
dował niewinne kobiety!
- Wszyscy bushwhackerzy zasługują na śmierć!
- Kiedy zamordowano pierwszą żonę Cole'a,
bushwhackerów
w ogóle jeszcze nie było! Ale istniały
już takie łotry, jak pański brat i jego ludzie! Och!
Kopnął ją ciężkim butem. Krzyknęła. Natychmiast
otworzyły się drzwi i do gabinetu wpadli Bear
i Fulton.
- Jakieś kłopoty, panie Fitz? - spytał Bear.
Fulton milczał, z zasępioną twarzą wpatrując się
w Shannon.
- Panie Fitz - odezwał się po chwili. - Pan nie
może więzić drugiej kobiety. Ludzie zaczną gadać...
2 6 7
- Zamknij się, Fulton! Przypomnę ci, że Mary
Surratt powieszono za współudział w zamachu na
Lincolna. A te obie piękne damy to suki bushwha-
ckerów.
Wystarczy?
- A co z Iris?
- Fulton, czy ty masz jakieś zastrzeżenia do
moich decyzji?
- Nie, ale...
- Bear, idź no sprawdzić, czy chłopaki dobrze
pilnują i znów nie wpuszczają jakichś nieproszonych
gości!
- Już się robi.
Bear wybiegł, Fulton, nieco zdezorientowany, spoj
rzał na Fitza.
- A ja ? Mam iść razem z nim?
W szarych oczach Fitza Shannon zauważyła jakiś
upiorny, zimny błysk.
- Nie, Fulton. Zostań tutaj. Potrzebuję cię... -
W jego ręku błysnął srebrzysty pistolet.
- Nie! - krzyknął Fulton, jego oczy były nie
przytomne z przerażenia.
Fitz strzelił. Fulton upadł na podłogę, a Hayden
Fitz błyskawicznie rzucił się na Shannon.
Drzwi znów się otwarły, do pokoju wpadł zanie
pokojony strzałem Bear.
- Suka! Zastrzeliła go! - krzyczał Hayden, szar
piąc Shannon. - Rzuciła się na mnie, wyrwała mi
pistolet i zastrzeliła tego biednego chłopaka!
- Łżesz! - krzyknęła Shannon, próbując się uwol
nić. Ale Fitz nie puszczał, a kiedy napotkała jego
wzrok, uśmiechnął się lodowato.
2 6 8
-
Morderczyni - syknął. - Przeklęta suka bush-
whackerów.
Będziesz za to wisieć!
Poderwał ją z podłogi i pchnął w ramiona Beara.
- Zamknij ją razem z siostrą! Jedna będzie
wisieć za morderstwo, a druga za sprzyjanie mor
dercom!
- Poczekaj, ty łajdaku! - krzyczała Shannon jak
oszalała. - Nie wywiniesz się z tego!
- Niech się pani nie martwi, pani Slater. Na
pewno dam sobie radę. A pani to powinna już czuć
stryczek na szyi!
Wyrwała się Bearowi i z dziką furią rzuciła się na
Fitza. Przejechała paznokciami po jego policzkach.
Fitz syknął, ale Bear zachodził już Shannon od tyłu.
Podniósł karabin i z całej siły uderzył Shannon
w głowę. Zamrugała oczami, świat wydał jej się
dziwnie zamglony. A potem zapadła w ciemność.
- Zamknij je razem - powiedział Fitz. - A bied
nego Fultona trzeba zawieźć do Darby'ego, niech
wyprawi mu godny pochówek. Wstrętna suka, mor
derczyni...
- O, tak, szefie, tak - mamrotał Bear, podnosząc
nieprzytomną Shannon z podłogi.
Hayden Fitz przestąpił przez ciało Fultona, wy
szedł do holu i spojrzał na schody. Uśmiechnął się. Iris
zapłaci za to, co zdarzyło się tu dziś wieczorem. Oj,
zapłaci, i to sowicie. Znów się uśmiechnął. Położył
rękę na poręczy i wolnym krokiem ruszył na górę.
- I nic więcej nie wiem - mówiła Cindy, patrząc
zmartwionym wzrokiem na trzech braci Slaterów.
2 6 9
- Tyle opowiedział mi ten kumpel Beara, który był tu
przed północą. Dlatego proszę, nie gniewajcie się, ale
zmuszona jestem prosić, żebyście opuścili mój dom.
Oni na pewno będą was tu szukać. Ale ja mogę...
- Nie, Cindy - przerwał Malachi, zrywając się
z krzesła. - Ty nic nie będziesz robić, dość już się
narażałaś. A ja tam idę, jeszcze tej nocy.
- Malachi, nie! Przecież Fitz tylko na to czeka.
- On ma moją żonę!
Cole wstał i położył rękę na ramieniu brata.
- Moją też, nie zapominaj o tym - powiedział
cicho. - Ja też w pierwszej chwili pomyślałem jak ty,
Malachi. Chciałem jeszcze tej nocy wedrzeć się do
domu Fitza i powybijać ich co do nogi! Ale wiem, że
oni zdążą przedtem zabić nasze żony.
Malachi opadł na krzesło. Twarz miał poszarzałą,
a oczy nieruchomo wpatrzone przed siebie.
- Musimy uzbroić się w cierpliwość - mruknął
Jamie.
- Oni na pewno zrobią coś w rodzaju rozprawy
sądowej - odezwała się Cindy, patrząc z niepokojem
na Malachiego. - Ale Hayden Fitz rozpowiada, że
Shannon McCahy Slater z zimną krwią zastrzeliła
jednego z jego ludzi. Nietrudno zgadnąć, jaki będzie
wyrok. I zanim uwolnicie Shannon, oni ją powieszą!
Powieszą je obie!
Malachi znów zerwał się z krzesła, przemierzył
pokój wzdłuż i wszerz i zatrzymał się przed Cole'em.
- Cole? Będą wieszać. A więc tłum ludzi, zamie
szanie... Pojmujesz?
Posępna twarz Cole'a jakby nieco się odprężyła.
2 7 0
- A kilku dobrych strzelców może nieźle namie-
szać w takim tłumie.
Uśmiechnął się, Malachi też. Potem Cole zaczął
śmiać się głośno, bardzo głośno, jakby kamień spadł
mu z serca. Zaśmiał się też Jamie.
- Chyba postradaliście zmysły - powiedziała za
niepokojona Cindy.
- Nie, skarbie - odparł miękko Malachi. - My po
prostu już wiemy, co mamy robić.
Nagle ktoś zapukał głośno do okna, zza szyby
słychać było dziewczęcy głos.
- Cindy! To ja, Gretchen. Muszę się z tobą
zobaczyć!
Trzej bracia znikli natychmiast. Malachi skrył się
za barem, Cole i Malachi za filarami.
Drzwi otwarły się, na progu stanęła ładniutka
piegowata dziewczyna, za nią widać było sylwetkę
wysokiego mężczyzny w granatowym mundurze
kawalerii Unii.
- Cindy! Ten oficer koniecznie chce się z tobą
widzieć! On mówi, że Slaterowie są tu gdzieś w okoli
cy, a on koniecznie musi przekazać Cole'owi, że jego
syn ma się dobrze...
Zza baru i zza filarów wysuwali się już wszyscy
trzej bracia Slaterowie.
- Matthew! Matthew McCahy!
- Witajcie! I na litość boską, mówcie, co się dzieje!
Ludzie dookoła opowiadają jakieś niestworzone his
torie, bushwhackerzy, jayhawkerzy, stosy trupów. Ten
Fitz to łotr, powiadomiłem, kogo trzeba, będą prowa
dzić przeciwko niemu śledztwo. Ale póki co, nie
2 7 1
wiem, czy dopuszczą mnie do sióstr. I jak to się stało,
że uwięzili też Shannon? Za morderstwo?!
- Niestety, tak - przyznał z westchnieniem Mala-
chi. - Ale my mamy pewien plan. Posłuchaj...
- Myślę, że przedtem każdemu przyda się łyk
whisky - powiedziała Cindy.
- Dzięki, chętnie się napijemy - przystał Cole.
- Ale potem zaraz odjeżdżamy, nie możemy ciebie
dłużej narażać, Cindy.
Rozsiedli się przy okrągłym stole.
- A więc co umyśliliście? - spytał niecierpliwie
Matthew.
- Nie będzie to bezpieczne - powiedział Malachi.
- Mogą nas wszystkich powystrzelać.
- To są moje siostry, Malachi. Moja krew. Jeśli
trzeba, bez wahania nadstawię za nie głowę. Kristin
jest żoną Cole'a. A więc Cole i ja mamy najwięcej do
stracenia.
- Nie tylko wy - cicho powiedział Malachi, stwier
dzając w duchu, że, o dziwo, dzielenie się tą nowiną
przychodzi mu coraz łatwiej. - Ja też. Shannon jest
moją żoną.
- Co? - spytał z niedowierzaniem Matthew.
- Malachi ożenił się z Shannon - pospieszył
z wyjaśnieniem Jamie, nie ukrywając uśmiechu peł
nego zachwytu.
- Tak. Ożeniłem się z Shannon - oświadczył
Malachi sucho. - A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko
temu, może zajmiemy się tym, co najpilniejsze.
Cztery głowy nachyliły się ku sobie.
- A więc zrobimy tak...
2 7 2
Malachi wyłożył pokrótce, o co chodzi i jaki mają
plan.
- Robicie to sami? - spytał Matthew. - Czy
liczycie na czyjąś pomoc?
- Liczymy. Jamie ma tu w pobliżu kilku kumpli
z Teksasu.
- Ja też spotkałem trochę znajomych w okolicy
- dodał Cole. - Myślę, że oni dotychczas bali się
występować przeciwko Fitzowi, bo było ich za mało.
Ale teraz to co innego, na pewno się do nas przyłączą.
- Pomogą czy nie, i tak musimy to zrobić - stwier
dził porywczo Malachi. - W końcu to przede wszyst
kim nasza sprawa. I najlepsze, co możemy zrobić.
Zgadzacie się?
Wszyscy pozostali mężczyźni siedzący przy stole
jak jeden mąż skinęli głowami. Jamie podniósł swoją
szklaneczkę z bursztynowym płynem.
- A co tam, chłopaki! Raz kozie śmierć!
Dopili whisky, Malachi pierwszy zerwał się od
stołu.
- A teraz w drogę! Cindy? Miej baczenie na
wszystko, co tu się dzieje.
- Naturalnie, Malachi. I będę przekazywać wam
wieści.
Godzinę później czterech jeźdźców było już dale
ko od domu Cindy. I kiedy do domu na obrzeżach
Sparks przybyli ludzie Fitza, po braciach Slaterach
i Matthew nie było już ani śladu.
Przez pierwszy dzień Shannon prawie bez przer
wy nerwowo przemierzała pokój, choć jednocześnie
2 7 3
czuła coś na kształt ulgi, że jest razem z siostrą. Nie
miała zamiaru opowiadać jej teraz dokładnie o swoim
burzliwym związku z Malachim, ale czas wlókł się
w nieskończoność i w pewnym momencie Shannon
zorientowała się, że opowiedziała Kristin prawie
wszystko.
Prawie... Nie pisnęła ani słowem, z jaką łatwością
wpadła w ramiona swego zaprzysięgłego wroga i jak
pragnęła, żeby jej dotykał, dotykał bez końca... Nie
opowiedziała, że nawet teraz, kiedy jest uwięziona,
myśli o nim przez cały czas, tęskni za nim, pragnie
być z nim, tęskni za jego krzywym, drwiącym
uśmieszkiem i za wesołymi iskierkami, które tak
często zapalają się w jego oczach.
O tych tęsknotach nie opowiedziała siostrze. Ale
spoglądając na wzruszoną twarz Kristin, czuła, że
ona i tak wie wszystko, wyczytała to z wyrazu oczu
Shannon, z jej drżącego głosu. I na koniec oświad
czyła:
- Z czasem możecie stać się wręcz idealnym
małżeństwem.
- Och, Kristin, ja sama nie wiem, jak to dalej
będzie. Myślę, że powinnam mu pozwolić wyplątać
się z tego małżeństwa, ale Iris powiedziała, że będę
nieskończenie głupia, jeśli nie spróbuję zatrzymać go
przy sobie.
- Iris ma rację - stwierdziła stanowczym głosem
Kristin, ujmując obie dłonie siostry. - Mnie też na
początku było trudno, Shannon. Bardzo trudno,
nigdy tego nie zapomnę. Kochałam Cole'a, a jedno
cześnie często było we mnie tyle do niego niechęci,
2 7 4
czasem nawet nienawiści. Ale czas wszystko wy
gładził. Teraz wiem, że on nigdy nie zapomni swojej
pierwszej żony. Jednocześnie czuję, że on mnie
głęboko kocha. Kocha... Och, Shannon! Nie wierzy
łam, że to się stanie, nawet po urodzeniu Gabe'a! Ale
w życiu niekiedy trzeba walczyć o to, co nam
najdroższe. Ja i Cole mamy za sobą naprawdę trudne
chwile, a zobacz, jak wszystko się ułożyło...
Ułożyło? Boże wielki... Oczy Kristin zalśniły od
łez. A cóż się ułożyło? Przecież ona i Shannon
znalazły się w sytuacji najgorszej z najgorszych.
- Shannon, boję się, boję się straszliwie...
Objęły się, przytuliły do siebie jak najmocniej.
- Wszystko... wszystko będzie dobrze - szeptała
Shannon. Te słowa z największym trudem wydoby
wały się z jej ust. Drżała na całym ciele. Bo co dalej, co
dalej ?
Następnego dnia w gmachu miejscowego sądu
odbyła się rozprawa. Żałosna farsa. Na miejscu sędzie
go zasiadł bowiem sam Hayden Fitz, jego ludzie zajęli
ławę przysięgłych. Shannon oskarżono o morder
stwo. Stała na miejscu świadka, spokojnie wysłuchała
słów oskarżenia, a kiedy udzielono jej głosu, spojrzała
Fitzowi prosto w oczy i oświadczyła z pogardą:
- Nikogo nie zabiłam, panie Fitz, i pan wie to
najlepiej. Pan sam zastrzelił jednego ze swoich ludzi,
dlatego że ośmielił się zaprotestować przeciwko pana
okrucieństwu. I nawet jeśli jest pan właścicielem tego
miasta, nie wierzę, że należą do pana również dusze
ludzi, którzy tu mieszkają. Pewnego dnia dosięgnie
175
pana ręka sprawiedliwości. Nikomu nie wolno mor
dować ludzi, panu też nikt na to nie zezwolił.
Po sali przeszedł pomruk. Fitz wstał i wskazując
na Shannon młotkiem sędziego, wygłosił:
- To ty zabiłaś Fultona, widziałem na własne
oczy. Zamordowałaś go, żeby uwolnić swoją siostrę,
też zbrodniarkę. I jesteś taka sama jak twój mąż.
Należeliście do bandy Cole'a Slatera, byliście bush-
whackerami
i mordowaliście ludzi z Unii, bezbronne
kobiety i dzieci!
- Nie, panie Fitz. To kłamstwo.
Fitz uderzył młotkiem o stół.
- Może pani wrócić na miejsce, pani Slater.
Wrócić? Siłą ściągnięto ją na dół, a na miejsce
świadka wepchnięto Kristin. Zaprzeczyła wszyst
kiemu, rzuciła Fitzowi w twarz, że to jego rodzony
brat był jayhawkerem. I przejmująco opowiedziała, jak
zginęła pierwsza żona Cole'a.
Po sali znów przeszedł szmer, ale Fitz w ogóle
nie zwrócił na to uwagi. Kristin nałożono z po
wrotem kajdanki i ustawiono obok Shannon. Po
tem obie wróciły do domu Haydena Fitza, do
pokoju z zakratowanym oknem. A starannie do
brana ława przysięgłych debatowała nad wyrokiem.
W nocy przekazano im treść wyroku. Obie zostały
uznane winnymi morderstwa i spiskowania przeciw
ko Unii. Obie zawisną na szubienicy za tydzień,
licząc od tej nocy. Zawisną o świcie.
- Za tydzień. Jacy łaskawi - powiedziała Kristin
z goryczą. - Dają naszym mężom jeszcze siedem dni.
Liczą na to, że Cole i Malachi tu się zjawią.
2 7 6
Shannon, blada, sztywna, machinalnie skinęła
głową. Boże drogi... One siedzą razem z Kristin
w tym zamknięciu już trzeci dzień.
- Kristin? Jak myślisz? Gdzie oni mogą teraz być?
Och, Kristin, ja tak się boję! Przecież oni byli już tutaj,
w Sparks. Może ich złapali i my już nigdy...
Broda Shannon zaczęła się trząść.
- Nie, Shannon! Na pewno ich nie złapali - po
wiedziała stanowczym głosem Kristin. - Gdyby ich
złapali i zabili, Fitz kazałby nadziać ich głowy na
kołki i obnosić po całym mieście!
I to była prawda...
Ale dni mijały, a bracia Slaterowie nadal nie dawali
znaku życia. Całe miasto jakby przycichło, jakby
zastygło w oczekiwaniu. A te dni były długie, bardzo
długie i w końcu nadszedł ostatni wieczór. Kristin
siedziała na jedynym krześle, jakie było w tym
pokoju. Shannon stała przy oknie.
Szubienicę zbudowano na środku ulicy, pod tym
właśnie oknem. Fitz życzył sobie, żeby widziały ją
dokładnie. Shannon patrzyła i czuła, że nie ma już
w niej nic oprócz straszliwego strachu.
Po długiej nocy, bardzo długiej, nadszedł świt.
- Ja nie wiem, nie wiem, dlaczego oni nie przybyli
nam na ratunek - szeptała Shannon zbielałymi war
gami.
Kristin leżała na łóżku, nieruchoma, wpatrzona
w sufit.
- Pomyliłam się, Shannon - powiedziała dziw
nym, drewnianym głosem. - Oni na pewno już nie
żyją.
277
Shannon poczuła, że jej ciało drętwieje, że
zamarło jej serce. Jakby ktoś oblał ją lodowatą
wodą. Nie była człowiekiem słabym, zdążyła już
tyle przecierpieć. Ale zaciskała zęby i podnosiła się.
Zawsze. Ale teraz - teraz już nie. Jeśli Malachi nie
żyje, to ona chce pójść za nim, jak najdalej od tej
ziemi, gdzie jest tylko ból i cierpienie. I gdzie już
nie ma Malachiego.
Przyszedł po nie Bear. Związał im ręce z tyłu, na
plecach. Wyprowadził je na ulicę. Razem wyszły
w perłowoszary świt. Zapowiadał się piękny, letni
dzień. Absurdalnie piękny.
Kristin popatrzyła na Shannon i uśmiechnęła się.
- Nie będzie trudno umrzeć. Rodzice na nas
czekają. A na ciebie czeka twój Robert Ellsworth.
Och, Shannon! Co się stanie z moim synkiem?
- Delilah zawsze będzie go kochać. Matthew
wróci z wojny i wychowa go jak własnego syna.
- Tak. Na pewno tak będzie. Kocham cię, Shan
non, bardzo cię kocham.
- Ja ciebie też bardzo kocham. Odwagi, Kristin
- szeptała Shannon, z trudem powstrzymując łzy.
O odwagę łatwo, gdy nie grozi śmierć. Ale jak
znaleźć w sobie odwagę, kiedy wstępuje się na
szafot, nie odrywając oczu od dwóch straszliwych
pętli?
Przed szafotem na roztańczonym koniu siedział
Hayden Fitz. Z uśmiechem zadał pytanie:
- Może panie chcą powiedzieć ostatnie słowo?
Shannon spojrzała na zgromadzony tłum. Jakoś
nikt się nie cieszył, nie wznosił radosnych okrzyków,
2 7 8
nie przeklinał dwóch zbrodniarek z Południa. Ludzie
stali cisi i przygnębieni.
- Tak! - zawołała. - Chcę coś powiedzieć! Jesteś
my niewinne! Haydenie Fitz! To twoja nienawiść
i żądza zemsty odbiera nam życie! Sprawujesz tu
niesprawiedliwe sądy! Ale zapłacisz za to, jeśli nie
w tym życiu, to w tym wiecznym. I piekło pochłonie
cię na zawsze! Na wieki będziesz potępiony!
Fitz zmrużył lodowate oczy i wrzasnął:
- Wieszać!
Shannon łykała łzy, czując, jak pętla miękko opada
wokół jej szyi. Za kilka sekund pętla się zaciśnie. Ona
się zakrztusi, a jej ciało zakołysze się... Jeśli Bóg zechce
być miłosierny, jej kręgi szyjne pękną od razu i umrze
natychmiast. Jeśli jednak Bóg nie okaże jej swej
łaskawości, prawdopodobnie długo będzie się dusić,
aż opuchnięty język wysunie się z ust... a jej twarz
będzie wyglądać ohydnie...
Hayden Fitz podniósł rękę. I opuścił. Kat urucho
mił dźwignię. Deski pod stopami Shannon zaczęły
powoli się usuwać...
I nagle upiorną ciszę rozdzierają strzały, jeden
drugi, trzeci... dziesiątki strzałów.
Shannon leci w dół, ale sznur wcale nie zaciska się
wokół jej szyi. A Shannon jest coraz niżej, niżej i nagle
całym ciężarem ciała uderza o ziemię. A tam, na tej
ziemi, stoi Cindy z nożem w ręku, w ułamku sekundy
przecina więzy krępujące ręce Shannon i krzyczy:
- Uciekaj!
- Kristin...
- Już, już rozcięłam. Kristin, wstawaj! Uciekajcie!
2 7 9
Żadna z sióstr o nic już nie pyta. Chwytają się za
ręce, ostrożnie wynurzają się spod szafotu. Dookoła
zamęt. Ulica oszalała, ludzie krzyczą przeraźliwie,
miotają się na wszystkie strony. A ktoś strzela
i strzela nieustannie.
Jacyś jeźdźcy...
Shannon szybko podnosi rękę, osłania oczy przed
słońcem.
To on. Malachi. Pędzi ku niej, niesie go gniada
klacz. Kawaleryjska szabla błyszczy w słońcu, na
ustach okrzyk rebeliantów, na głowie kapelusz z pió
rami. Pędzi ku niej, siecze szablą każdego, kto stanie
mu na drodze. Oczy, niebieskie jak błękit nieba, teraz
płoną ogniem walki.
Malachi. Szaro-złoty żołnierz z Południa. Przyby
wa, aby ją ocalić. Jej bohaterski konfederat...
- Shannon!
Gniada klacz jest tuż, tuż. Silna ręka jednym
ruchem wciąga Shannon na siodło. Już gnają przed
siebie, a raczej fruną...
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Shannon, wtulona w Malachiego, świadoma
była, że nie jadą sami. Słyszała stukot wielu
kopyt, ale wiatr rozwiewał jej włosy, przesłaniając
oczy. W końcu dojrzała. Z lewej strony jechał
Cole, przed nim w siodle siedziała jakaś kobieta...
Przecież to Kristin! Boże, dzięki Ci... A z prawej
strony Matthew, za nim wielu nie znanych Shannon
mężczyzn. Niektórzy w podniszczonych mundu
rach, szarych albo niebieskich, inni ubrani jak
ranczerzy.
Wszyscy gnali co sił. Dopiero kilkanaście kilomet
rów za miastem Malachi ściągnął wodze.
- Cole! Zatrzymajmy się, bo konie padną!
Cole skrzywił się, ale też wstrzymał konia.
- O, jest Jamie! - zawołał. - Chwała Bogu!
Jamie gnał do nich na siwym jabłkowitym ogie
rze i wymachując kapeluszem, darł się na całe
gardło:
- Ej, ludzie! Dobre wieści! Hayden Fitz nie żyje!
2 8 1
Podjechał bliżej i zdyszanym głosem rzucił do
braci:
- Nie wygląda na to, żeby ktoś nas ścigał. Może
my zwolnić. Szkoda koni.
- Nie, nie, jeszcze nie zwalniajmy! - krzyknął
jakiś wysoki kobiecy głos.
Głos był znajomy. Shannon szybko spojrzała
w tamtą stronę i aż westchnęła z ogromnej ulgi. Tuż
za Jamie'em nadjeżdżał rosły deresz, a na jego grzbie
cie siedziała Iris.
- Może i nie wszyscy kochali Fitza - zawołała
- komuś jednak może strzelić do głowy głupi pomysł
i będzie chciał się zemścić!
- Iris! - krzyknęła rozradowana Shannon.
Rudowłosa piękność, jak zwykle, ubrana była bez
zarzutu, a jej fryzura też była w należytym porządku.
Wyglądało na to, że Iris wyszła z opresji cało.
Jedynym śladem po niebezpiecznej przygodzie był
niewielki siniak pod prawym okiem.
- Wszystko w porządku, złotko! - krzyknęła
wesoło do Shannon. - Dzięki Jamie'emu, bo to on
wyciągnął mnie od Fitza!
- Jamie!
Shannon zsunęła się z siodła i szybko podbiegła do
szwagra.
- Jamie! Niech cię Bóg błogosławi!
- Zawsze do usług pięknych dam! - odparł eleganc
ko i zeskoczywszy z konia, chwycił w objęcia swoją
nową bratową.
- Hej, mała, jak dobrze widzieć cię znów całą
i zdrową!
2 8 2
Kristin i Matthew również zeskoczyli z koni
i zaczęło się gremialne ściskanie i wymienianie słów
wielkiej radości.
W tym miłym rozgardiaszu Shannon usłyszała
nagle rozkaz, wydany głosem bardzo stanow
czym:
- Shannon! Wracaj!
Naburmuszony? O, nie, więcej. Po prostu zły.
Groźny, zimny, jak burza śnieżna. A jeszcze przed
chwilą w uścisku jego ramion czuła się tak bezpiecz
na. Serce Shannon zakłuło. Czyżby ich prywatna
wojna wcale się nie skończyła i Malachi nadal czuje
do niej nienawiść ?
- Musimy jechać dalej - oświadczył oschłym
tonem.
Kristin pospieszyła do Cole'a, Jamie i Matthew
dosiedli swoich rumaków, tylko Shannon zignorowa
ła polecenie i podeszła do gromady nieznanych jej
jeźdźców, którzy teraz otaczali ich kołem.
- Nie wiem, kim jesteście - powiedziała wyso
kim, dźwięcznym głosem, w którym wyczuwało się
wielkie wzruszenie. - Ale chciałam wam podzięko
wać, podziękować z całego serca, że pośpieszyliście
nam na ratunek.
- Nigdy o tym nie zapomnimy - dodała równie
wzruszonym głosem Kristin.
- Shannon ma rację - włączył się Malachi. - Zro
biliście wielką rzecz, przyjaciele! Bez was nie poszło
by tak gładko. I pozwólcie, że was przedstawię.
Kristin, Shannon, te chłopaki tam, z prawej strony, to
Sam Greenhow, Frank Bujold, Lennie Petersen i Ron-
2 8 3
nie Cordon, koledzy Jamie'ego, razem walczyli pod
rozkazami generała Kirby'ego-Smitha w Teksasie.
A te zuchy po lewej stronie to chłopaki z Haywood.
I jeszcze raz dzięki wam wszystkim, jesteśmy waszy
mi dłużnikami.
Do podziękowań dołączył się Cole i Matthew,
mężczyźni jeszcze chwilę rozmawiali ze sobą, a do
uszu Shannon w pewnym momencie znów dotarł
ten nieprzyjemny, suchy rozkaz:
- Shannon, chodź tutaj!
Ten ton wcale się Shannon nie podobał, ale
Malachi niewątpliwie miał rację. Trzeba było jechać,
byle dalej od miasta Sparks. Nie pozostawało jej więc
nic innego, jak tylko podejść do gniadej klaczy
i pozwolić sobie pomóc wskoczyć na siodło.
Jeszcze raz ostatnie słowa pożegnania, jeszcze raz
ktoś krzyknął „dzięki" i mała grupka jeźdźców,
odłączywszy się od gromady, ruszyła na południe.
Pierwszy spiął konia Jamie, za nim podążyli Cole
i Malachi, każdy z nich mocnymi ramionami obej
mował odzyskaną żonę. Z tyłu jechał Matthew,
a obok niego na pięknym dereszu rudowłosa Iris.
Malachi milczał, Shannon też, choć tyle słów
cisnęło jej się na usta. Wpatrywała się w dłoń
Malachiego, spoczywającą na jej kolanie, i zastana
wiała się w duchu, jak to się stało, że ona pokochała
wszystko, co należy do Malachiego, także tę silną,
opaloną dłoń o długich smukłych palcach. Jak to się
stało, że ta dłoń jest teraz dla niej droższa ponad
wszystko... Ileż to razy ona i Malachi razem stawiali
czoło niebezpieczeństwu, ileż było tych chwil strasz-
2 8 4
nych, pełnych lęku i cierpienia. Tych chwil nie da się
zapomnieć, wypłakać z siebie... Ale żyją, oboje żyją.
Nie zabrano im życia, bezcennego życia, które tak
łatwo komuś odebrać. Żyją, a wokół nich są ludzie
kochani, bliscy sercu. Tego ranka Bóg nie mógł być już
bardziej łaskawy, bardziej miłosierny. Dlaczego więc
Malachi jest taki oschły, nieprzyjemny? Niestety,
było to jasne jak to słońce nad ich głowami na
bezkresnym niebie. Nadal złościła go Shannon, a te
raz podwójnie, bo jest jego prawowitą małżonką. Był
wściekły i zapewne pochłonięty jedną jedyną myślą:
Jak się od tej małżonki uwolnić.
Iris mówiła, żeby dumę schować do kieszeni i nie
pozwolić mu odejść. Walczyć. Ale jak? Palce Shannon
delikatnie przesunęły się po dłoni Malachiego. Słowa
zostały wypowiedziane cichutko, nieskończenie ła
godnie:
- Dziękuję ci, Malachi, bardzo, bardzo ci dziękuję.
Chrząknął. Pomyślała, że teraz zapewne niczego
od niego nie usłyszy. On jednak się odezwał, gniewne
słowa usłyszała tuż koło swego ucha.
- Powinienem teraz panią sprać bezlitośnie, mło
da damo!
- Ale dlaczego? - spytała nieszczęśliwym głosem.
- Miałaś siedzieć cicho w domu Cindy i czekać na
mnie. Niestety, to było ponad twoje siły. Koniecznie
musiałaś sobie coś umyślić i wystawić swoje życie na
niebezpieczeństwo. Narażać nie tylko siebie, ale i Iris.
- Chwileczkę!
Głos Shannon był już o ton wyższy.
- A kto napadł na pociąg?
2 8 5
- Napadł? Przecież my właśnie udaremniliśmy
ten napad.
- Mogliście wszyscy zginąć! A ktoś musiał pomóc
Kristin. Miałam siedzieć z założonymi rękami? Mu
siałam coś dla niej zrobić!
- I rzeczywiście, przyszła ci do głowy myśl nad
zwyczajna - mruknął zjadliwie.
Shannon zamrugała szybko powiekami, żeby łzy
nie spłynęły jednak po policzkach. Znów spojrzała na
jego dłoń. Drżała. No cóż... Pewno z gniewu.
- A ja uważam, że tak właśnie należało postąpić
- oświadczyła. - Zresztą zapytaj Iris. I wszystko
poszłoby jak z płatka, gdyby nie zjawił się ten Bear.
- Mogli was zabić, wszystkie trzy.
- A was mogli zabić w tym pociągu. Wszystkich
trzech!
- Ja zawsze wiem, co robię. Ty nie!
- A ty tak na mnie nie krzycz. Wszyscy słyszą.
- A co? Nie wolno mi na ciebie pokrzyczeć?
- Czy ty nie rozumiesz, że w ten sposób mnie
poniżasz?
Prychnął, po prostu prychnął pogardliwie.
- Poniżam! Ciesz się, że tylko na ciebie krzyczę.
Gdybym miał bat w ręku...
- Co? To pana powinno się oćwiczyć batem,
kapitanie Slater! Zatrzymaj konia, natychmiast. Ja
zsiadam.
- Idziesz do Teksasu na piechotę ?
- Pojadę razem z moim bratem.
- Nie, pani Slater. Pani będzie jechać ze swoim
mężem. Tu jest pani miejsce.
2 8 6
Hm... To stanowcze stwierdzenie dziwnie jakoś
nie rozdrażniło Shannon, przeciwnie, sprawiło jej
osobliwą przyjemność, choć nieco zatrwożyło. Mala-
chi jako jej właściciel...
Spojrzała na swoje ręce. Naturalnie też drżały.
Jamie, jadący na czele, wstrzymał konia i podniósł
rękę.
- Za tymi zaroślami płynie rzeka! - krzyknął.
- I jest mała zatoczka. Możemy zrobić tu popas,
a wieczorem, kiedy będzie chłodniej, ruszymy dalej.
- O, tak, proszę - poparła go Kristin. - Jedziemy
już tyle godzin. Cole, jestem ledwo żywa...
- Zgoda! - krzyknął Cole. - Matt? Malachi? Co
wy na to?
Nikt nie zgłaszał sprzeciwu, wszyscy z ulgą po-
zsiadali z koni.
- Pokręcę się po lesie, może uda mi się coś
upolować - oświadczył Jamie. - A wy rozpalcie
ognisko.
- Idę z tobą - zawołał Matthew. Wyjął przytro
czony do siodła karabin i nagle jego wzrok padł na Iris.
Spoczął na niej przez zdecydowanie dłuższą chwilę,
oceniając i figurę, i wspaniałe płomieniste włosy.
- Ty rozpalisz ognisko.
- Ja ? A dlaczego ja? - broniła się spłoszona Iris.
- Ja nie umiem.
- To się naucz - powiedział krótko i ruszył za
Jamie'em w stronę drzew.
Iris aż tupnęła ze złości.
- Naucz się - mruczała gniewnie. - Jankes! Głupi
Jankes!
2 8 7
Shannon,, gotowa do pomocy, ruszyła w stronę
Iris, ale silna ręka Malachiego osadziła ją w miejscu.
- My idziemy się przejść, Shannon.
- Nie mam ochoty na żadne przechadzki - oświad
czyła, próbując uwolnić swoje ramię, ale on ścisnął
tak mocno, że aż pisnęła.
Potem nagle chwycił ją na ręce.
- Idziemy. Nie chcesz iść, to cię zaniosę!
Kristin, stojąca parę kroków dalej, zaśmiała się
cicho. Proszę, proszę, siostrunia zachwycona, że
Shannon i Malachi dalej skaczą sobie do oczu! Shan
non, choć wściekła, nie stawiała już oporu. A on
doszedł do rzeki, przeszedł brzegiem spory kawałek
i zatrzymał się w cieniu starych rozłożystych dębów.
Słonce w górze jaśniało, woda szemrała cichutko,
wśród liści szeptał wiatr.
Ale Shannon wcale nie czuła się miło i bezpiecznie.
- Malachi, puść mnie wreszcie. I wracajmy, ode
szliśmy za daleko. Tu takie bezludzie...
- I dobrze - mruknął, kładąc ją na bujnej,
soczystej trawie. Wstać nie pozwolił. Ułożył się
szybko obok, przygniatając jej nogi swoją długą,
umięśnioną nogą. Dopiero teraz zauważyła, że
miał na sobie niebieskie spodnie. Zwykle nosił
szare. Nowe spodnie? Kto mu je dał? Zresztą,
nieważne...
- A jednak powinienem cię sprać - powiedział
cicho. Jego palce delikatnie przesuwały się po ak
samitnej skórze policzków Shannon, po jej szyi.
Najpierw ucałował jasne czoło, potem czubek noska
i płatki uszu, i tę szyję, smukłą, ciepłą...
2 8 8
- Malachi, puść mnie - poprosiła jeszcze raz,
dziwnie cicho i nieprzekonująco, oplatając jego szyję
ramionami.
On też powtórzył swoją śpiewkę.
- Powinienem cię sprać.
Wsunęła palce w jego gęste włosy, jej wzrok
powoli przesuwał się po jego twarzy, twarzy już tak
bardzo ukochanej. Oczy, nos, usta... Przysunęła jego
głowę nieco bliżej, pocałowała leciutko, potem drugi
raz, odważnie i namiętnie. Jego usta rozchyliły się,
dały żarliwą odpowiedź. A jego palce niecierpliwie
rozpinały guziczki jej sukienki.
Złapała go za rękę, ale nie spojrzała w oczy, ich
błękit ukryty był za firanką ciemnych rzęs.
- Malachi, ty wiesz, jak wiele dla mnie znaczysz.
Ale dlaczego ty ciągle na mnie krzyczysz?
- Wcale na ciebie... nie krzyczę - mruknął,
zajęty obsypywaniem pocałunkami kremowych
piersi, wynurzających się spośród koronek koszulki.
Shannon na chwilkę oddała się słodkim dozna
niom, potem jednak zdecydowanym ruchem poder
wała jego głowę, zmuszając, aby spojrzał jej w oczy.
I głosem nieco już zdyszanym, powtórzyła swój
zarzut:
- A właśnie, że tak. Krzyczysz.
- Bo ty ciągle robisz jakieś głupstwa. Muszę
wtedy na ciebie krzyknąć, muszę, bo...
- Bo co?
- Chcesz, żebym ci się wyspowiadał?
- Tak, chcę!
- Naprawdę tego chcesz?
2 8 9
Wstrzymała oddech i tylko kiwnęła głową.
- Krzyczę... bo kocham. Kocham cię, Shannon.
- Malachi!
Omal go nie udusiła. Spletli się mocno i śmiejąc
się, śmiejąc się ze szczęścia, potoczyli po zielonej
trawie.
- Malachi, błagam, powiedz jeszcze raz!
- Nie powiem. Bo ty nie chciałaś wyjść za mnie,
wolałaś, żeby mnie powiesili!
- Nie chciałam, żebyś żenił się ze mną pod przy
musem.
- Nie. Ty naprawdę nie chciałaś wyjść za mnie.
- Chciałam, Malachi, bardzo chciałam.
- Ale przecież ty byłaś zakochana we... wspo
mnieniu. Czy dalej tak jest?
- Nie, Malachi. I wtedy, choć z tym naszym
ślubem wyszło tak okropnie, ja bardzo chciałam
zostać twoją żoną.
- Ale dlaczego? Dlaczego?
Jego ręce cały czas niezmordowanie pieściły jej
ciało.
- Dlaczego, Shannon?
- Bo kocham pana, panie kapitanie! Kocham
i wydaje mi się, że kocham pana od bardzo dawna.
- Od tego dnia, kiedy chciałaś mnie zastrzelić
w szopie?
- Może... Och, Malachi...
- Co?
- Jeśli mnie kochasz...
- Kocham. I będę kochał zawsze.
- ... to kochaj mnie... teraz...
2 9 0
Więc kochał. Rzeka cichutko szemrała swoją naj
piękniejszą melodię, a trawa, bujna i soczysta, była
bardzo miękkim łożem. Na tym łożu Malachi rozpo
starł swój płaszcz, na tym płaszczu dwa nagie ciała
połączyły się w jedno, dwa nagie ciała syciły się
nawzajem miłością...
Potem leżeli przez chwilę w milczeniu, a Shannon,
jak zwykle z rozczuleniem, spoglądała na spoczywa
jący w trawie kapelusz z piórami, kapelusz kapitana
kawalerii konfederatów. Konfederatów... Czy ma to
jakieś znaczenie? Jak mogłaby w ogóle dopuścić, żeby
przyczyny tej wojny stanęły między nimi? Przecież
ona kocha w nim wszystko, mężczyznę, Reba i księ
cia w srebrnej zbroi, który tyle razy śpieszył jej na
ratunek.
Bohatera.
Dotknęła leciutko ogorzałego policzka.
- Kocham cię, Malachi Slaterze.
- Kapitanie Slaterze.
Uśmiechnęła się.
- Niczego nie da się już zmienić. I nigdy bym tego
nie chciał, Shannon. Zawsze walczyłem o to, w co
wierzyłem.
- Wiem.
- Shannon... - Przyciągnął ją do siebie bliziutko,
ułożył jej głowę na swej piersi. - Ta wojna jeszcze
się nie skończyła. Fitz nie żyje, ale puścił machinę
w ruch. Jego ludzie nadal będą nas ścigać. Dlatego
ty jutro wrócisz do domu, pojedziesz razem z Mat-
thew. I to bez dyskusji.
- Nie! Malachi! Błagam! Nie!
2 9 1
- Tak. A ja, Cole i Jamie musimy wyjechać
z kraju. Nie wiem, dokąd pojedziemy, ale...
- Kristin też będzie chciała jechać z Cole'em.
- Kristin wraca do domu, do dziecka. I ty też
wracasz do domu, Shannon. Chcę, żebyś była bez
pieczna.
Usiadł i zaczął się ubierać. Znalazł w trawie
pończochy Shannon, rzucił jej i ponaglił:
- Ubieraj się. Musimy wracać, będą się o nas
niepokoić.
- Ale powiedz, Malachi, to jak to teraz będzie ?
- spytała z goryczą. - Mam wrócić do domu i czekać
przez całe lata, póki ty się nie zjawisz?
- Będziemy się starali wrócić jak najprędzej.
- Ale kiedy? - pytała, jak zwykle niestrudzenie,
wciągając przez głowę sukienkę. - Malachi, ja...
Chwycił ją i zaczął całować, gorąco, z małą przer
wą, aby wymruczeć:
- Jak zawsze, to jedyny sposób, żebyś zamilkła...
- Malachi, ja...
Znów ją pocałował, jeszcze goręcej, i złapawszy za
rękę, pociągnął za sobą.
- Poczekaj! - krzyknęła i z całej siły szarpnęła ręką.
Puścił, a ona, zarumieniona, zaczęła szybko zapinać
guziczki przy sukience. Wcale nie miała zamiaru
zaprzestać dyskusji. Zapięła guziczki do końca, nabra
ła powietrza, żeby zadać kolejne pytanie...
Nagle Malachi znieruchomiał. Przyłożył palec do
ust, nakazując ciszę, drugą ręką wyciągał już broń.
Pchnął Shannon za siebie i oboje szybko wsunęli się
między drzewa.
2 9 2
Po kilku minutach Shannon usłyszała również
dźwięki, które zaniepokoiły Malachiego. Męskie gło
sy, parskanie koni. Jacyś jeźdźcy kryli się w lesie.
Malachi przykucnął, obok przykucnęła Shannon,
i ostrożnie, prawie bezszelestnie zaczęli posuwać się
do przodu, dopóki nie dojrzeli ludzi wśród drzew.
Nie było ich wielu, chyba z piętnastu, wszyscy
w schludnych, ciemnoniebieskich mundurach. Kawa
leria, i same młodzieniaszki. Dwóch żołnierzy czyś
ciło karabiny, jeden, oparty o drzewo, czytał coś,
a reszta kończyła posiłek i wesoło się przekomarzała.
- Psiakrew! - zaklął cicho Malachi. - Musimy jak
najszybciej stąd uciekać.
Zaczęli się wycofywać, w pewnej chwili Shannon
zatrzymała się i odwróciła, aby sprawdzić, czy nikt
ich nie zauważył. Wyglądało na to, że wszystko
w porządku. Odwróciła się więc ponownie, żeby dalej
podążać za Malachim, znikającym już w zaroślach.
Odwróciła się i wrzasnęła. Nagle zza drzewa, tuż
przed nią, wysunął się żołnierz w niebieskim mun
durze. Najprawdopodobniej właśnie skończył czyn
ność jak najbardziej intymną.
- Proszę wybaczyć - powiedziała odruchowo
Shannon.
- To ja panią przepraszam najmocniej - odparł
również odruchowo żołnierz, zmitygował się jednak
natychmiast. - Ej, chwileczkę! - krzyknął, chwytając
Shannon za ramię.
Prawie w tym samym momencie rozległ się głos
Malachiego.
- Puść ją!
2 9 3
Wyrósł przed nim jak spod ziemi, w ręku kolt,
wycelowany w żołnierza. Niestety, słychać było
również poruszenie w obozowisku. Żołnierze chwy
tali za broń, ci najszybsi, z bronią gotową do strzału,
przemykali się już między drzewami.
- Puść ją - powtórzył Malachi.
Nagle ktoś krzyknął:
- Slater!
Jakiś oficer zbliżał się szybkim krokiem. Obie ręce
miał uniesione nad głową, na znak, że nie ma przy
sobie żadnej broni.
- Kapitanie Slater! Ja wiem, kim pan jest.
- A ja pana nie znam.
- Znam dobrze pańskiego brata, Cole'a. Jestem
Kurt Taylor, major. Przed wybuchem wojny razem
z Cole'em służyliśmy na Zachodzie...
Zawahał się na sekundę, ale mówił dalej:
- Potem widziałem się z nim w Kansas, tuż przed
jego... spotkaniem z Fitzem.
- Rozumiem, panie majorze. Ale teraz przede
wszystkim niech pan powie temu żołnierzowi, żeby
puścił moją żonę. Ja naprawdę nie mam ochoty
dziurawić żadnego z pańskich ludzi.
- Kapitanie, ja wiem, że pan w ciągu kilku
sekund jest w stanie zastrzelić połowę moich chło
paków.
- Zgadza się. A więc niech on w końcu puści moją
żonę.
- Kapitanie Slater, ja dostałem rozkaz odszukania
pana.
- Co? A dlaczego?
2 9 4
- Wysłał mnie sędzia Sherman Woods. I nie mogę
panu niczego obiecać...
- Nie ma potrzeby. Ja i tak nie uwierzę w żadne
jankeskie obietnice.
- Panie kapitanie, pan ma bardzo piękną młodą
żonę i chyba nie chce pan ukrywać się przez resztę
swego życia ? Może więc łaskawie zgodzi się pan
mnie wysłuchać.
- Dobrze. Niech pan mówi, majorze.
- Rozkaz muszę wykonać, pan doskonale to rozu
mie. Jeśli pan będzie chciał stąd odejść, nie obejdzie się
bez walki i na pewno zabije pan kilku moich ludzi.
A jeśli pan i pańscy bracia dobrowolnie zgodzicie się
pojechać ze mną, odbędzie się proces, prawdziwy
i uczciwy. Niech pan wybiera, kapitanie.
- A niby dlaczego miałbym panu wierzyć, majo
rze Taylor?
- Nie mnie, kapitanie. Przede wszystkim sędzie
mu Woodsowi. Przecież sami prosiliście go o pomoc,
mówił mi o tym. Sędzia Woods chce wam pomóc.
- Przykro mi, ale...
Przerwał mu błagalny krzyk Shannon.
- Malachi, zaklinam cię! Zgódź się! Na litość
boską, to jest jakaś szansa dla nas!
Malachi nie odezwał się. Stał wysoki, dumny,
nieruchomy, jak postać wykuta w marmurze. Stary
konfederacki płaszcz z peleryną spływał mu z ra
mion, wiatr bawił się piórami przy kapeluszu. A on
milczał, milczał przez bardzo długą chwilę. Nagle po
jego nieruchomej twarzy przemknął cień. Ręka
drgnęła. Broń upadła na trawę.
2 9 5
- I tak bym nie zastrzelił ani jednego z pańskich
chłopaków - powiedział cicho. - Mam dość zabijania
smarkaczy. No cóż, majorze. Ludzie powiadają, że
wojna się skończyła. A więc przekonajmy się, czy to
prawda.
Major skinął skwapliwie głową, po czym wystąpił
z dodatkową prośbą.
- Zrobi pan coś dla mnie, kapitanie?
- Ja?
- Proszę, niech pan sam powie swoim braciom,
jak się rzeczy mają. Wolałbym, żeby żaden ze Slate-
rów nie trzymał mnie na muszce.
Malachi uśmiechnął się i chwyciwszy Shannon za
rękę, ruszył przodem, major Taylor tuż za nimi.
Kiedy dochodzili do obozowiska, Jamie na ich
widok natychmiast wyciągnął broń, Cole i Matthew
niezwłocznie poszli za jego przykładem.
- Przecież to Kurt! - krzyknął Cole, opuszczając
swego kolta. - Malachi, o co tu chodzi?
- Znasz go?
- Bardzo dobrze.
- Cole, posłuchaj - odezwał się major. - Sędzia
Woods kazał mi was odszukać. Chce, żeby w Mis
souri odbył się prawdziwy, uczciwy proces. Tak, jak
trzeba, przysięgam na mój honor.
Wzrok Cole'a przemknął po twarzach braci.
- Jestem już zmęczony tym uciekaniem - po
wiedział Malachi. - A honor to rzecz święta.
I dla niebieskich, i dla szarych. Wierzę temu czło
wiekowi. Zresztą oddałem się już do jego dys
pozycji.
2 9 6
Jamie wzruszył ramionami.
- Ja tam nie bardzo wierzę w honor Jankesa, ale
zrobię to, co wy.
Cole rzucił broń. Jamie też rzucił broń, mruknąw
szy jednak cicho pod nosem:
- Oby nie skończyło się to na szubienicy.
- Nie! Nigdy! - rozległ się krzyk Shannon. Jej
ręka kurczowo zacisnęła się wokół dłoni Malachie-
go. Ona nie pozwoli mu zrobić żadnej krzywdy.
Żadnej.
Malchi powoli zdjął swój kapelusz z piórami,
pochylił się nad Shannon i pocałował ją, długo,
namiętnie i na oczach wszystkich. Potem włożył
kapelusz z powrotem, podszedł do swej gniadej
klaczy i wskoczył na siodło. Zasalutował.
- Jestem pańskim więźniem, majorze Taylor!
Major również zasalutował. Cole pocałował Kris-
tin i dosiadł swego wierzchowca, Jamie również
wskoczył na konia. I odjechali. Wszyscy trzej bracia
Slaterowie odjechali, nie oglądając się za siebie.
Kristin zaczęła płakać.
Matthew podszedł i objął ją ramieniem. Pod drugie
jego ramię wsunęła się Shannon.
- Wszystko będzie dobrze, mówię wam - pocie
szał zbolałe siostry. - Ale tak należało zrobić.
Z tyłu ktoś chrząknął dyskretnie, usłyszeli nie
śmiały głos Iris:
- Chciałam tylko powiedzieć, że udało mi się
w końcu rozpalić to ognisko, a Jamie'mu udało się
ustrzelić kilka zajęcy. Siądźmy teraz i posilmy się,
a potem zastanowimy się, co dalej.
297
- Rozpaliłaś w końcu ? - uśmiechnął się Matthew.
- Proszę, proszę, jakie pojętne dziewczę!
Jedli szybko, w milczeniu, potem Matthew wziął
na swoje siodło Kristin, Shannon usiadła za Iris
i ruszyli w drogę. Do Missouri, do domu.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Rozprawa sądowa odbyła się w Springfield. Sala
wypełniona była po brzegi, przybyli nawet rysow
nicy z „Harpersa", a także z innych czołowych gazet
i magazynów.
Shannon odwiedziła Malachiego w więzieniu.
Było to dla niej przeżyciem nadzwyczaj przykrym.
Malachi wydał jej się obcy, daleki. Wiedziała, że ją
kocha i jest w więzieniu dla jej dobra. Ale zdawała
sobie również sprawę, że Malachi nigdy, nawet dla
niej, nie wyprze się swych braci. Trzej Slaterowie
trzymali się razem. Jak zwykle. I Jamie, i Malachi
wcale nie zabiegali, aby oskarżenie przeciwko nim nie
było tak ciężkie, jak wobec Cole'a.
Malachi patrzył na Shannon zza żelaznych krat
i uśmiechał się krzywo.
- My wszyscy jesteśmy niewinni.
- Cole wcale sobie nie życzy, żebyś wisiał dlatego,
że on jeździł z Quantrillem.
- A powiedz, Shannon, czy potrafiłabyś znieść
2 9 9
myśl, że Cole został powieszony tylko dlatego, że
chciał pomścić śmierć żony, która nosiła jego dziec
ko- Ona była moją bratową. Powinienem był dołą
czyć do Cole'a, ale ja służyłem już wtedy w kawalerii
konfederatów.
- Malachi...
- Jeśli kochasz mnie, Shannon, to kochaj mnie
takim, jaki jestem. Ja zawsze będę trzymał z moimi
braćmi.
Shannon odwróciła głowę, kryjąc oczy pełne łez.
Cole próbował już przekonać braci, żeby ratowali
własną skórę. Ale wszyscy Slaterowie byli tak samo
uparci.
Nie przeżyłaby, gdyby powieszono Cole'a. Oni
wszyscy tej wojnie złożyli już wystarczająco wielką
ofiarę. I ta wojna ponoć już się skończyła. Shannon
nie wyobrażała sobie, żeby mogło jeszcze zdarzyć się
coś tak strasznego. Nie. Oni muszą zostać uniewin
nieni, prawda musi zwyciężyć.
Pierwszego dnia rozprawa nie przebiegała pomyśl
nie, choć prawnik Slaterów, pan Abernathy, był
bardzo zręcznym obrońcą i szczerze wierzył w ich
niewinność. Shannon bardzo go sobie ceniła, mimo że
wcale nie naciskał na braci, aby każdy z nich od
powiadał za siebie. Jednak Taylor Green, oskarżyciel,
przeraził ją. Wydawało się bowiem, że jest on osobiś
cie zainteresowany wysłaniem wszystkich braci Sla
terów na szubienicę.
Zaraz na początku rozprawy Green poruszył spra
wę powiązań Cole'a Slatera z Williamem Quantril-
lem i przedstawił tuzin świadków. Ci świadkowie
3 0 0
wcale nie byli potrzebni. Kiedy spytano samego
Cole'a, on niczemu nie zaprzeczył. Spokojnie opo
wiedział, co wydarzyło się przed laty. Jak jay-
hawkerzy
najechali na jego ranczo i zabili jego żonę.
Shannon słuchała i cierpiała razem z nim. Głos Cole'a
nie łamał się, nie drżał, ale ona w jego srebrzystych
oczach zobaczyła wszystko. Zobaczyła młodą, ślicz
ną kobietę, która biegnie, krzycząc przeraźliwie.
Biegnie co sił do swego męża, a on jeszcze nie wie, że
po raz ostatni obejmie ją ramionami. Shannon zoba
czyła ręce Cole'a, na których pełno było krwi jego
konającej żony.
Kiedy mówił, nikt nie poruszył się, nie wydał
z siebie najcichszego nawet dźwięku. Kiedy skończył,
milczał nawet Taylor Green, ale milczał tylko przez
kilka sekund, po czym ogłoszono przerwę do następ
nego dnia.
Następnego dnia Kristin w krótkich, ale jakże
przejmujących słowach opowiedziała, co wydarzyło
się na innym ranczu, na ranczu McCahych. O tym,
jak Zeke Moreau zamordował jej ojca i o tym, jak
Cole Slater ocalił jej życie.
- Przecież on był bushwahackerem! - odezwał się
ostrym głosem oskarżyciel. - I pani chce, abyśmy
uwierzyli, że pani mąż wystąpił przeciwko swoim
dawnym towarzyszom broni? Może oni po prostu
dogadali się między sobą.
- Wcale się nie dogadali. Cole zjawił się na na
szym ranczu niespodzianie, ocalił mnie od śmierci,
mnie i moich bliskich - oświadczyła twardo Kristin.
- A potem, kiedy Zeke Moreau powrócił, Cole ocalił
3 0 1
życie nie tylko moje, ale i połowy kompanii unioni-
stów, którzy stacjonowali na naszym ranczu.
Kristin wyglądała pięknie i odpowiadała śmiało,
może dlatego Taylor Green szybko zrezygnował z jej
wyjaśnień.
Wezwano Malchiego.
Zjawił się w pełnym umundurowaniu, piękny
i dystyngowany.
- Panie... kapitanie, no cóż, ja rozumiem, że pan
jest już w cywilu? - spytał Taylor Green.
- Podobno wojna się skończyła - powiedział
sucho Malachi.
- Ale pan nałożył mundur.
- Walczyliśmy z honorem. Nie wstydzę się tego
munduru.
- Pan nadal nie popiera Unii?
- Wojna się skończyła.
- Tym niemniej, panie... kapitanie, może powie
pan nam jednak, czy pan wierzy, że Południe znowu
powstanie?
- Ja wierzę, że wojna się skończyła i mam na
dzieję, że z pożytkiem dla nas wszystkich.
Po sali przeszedł szmer aprobaty. Shannon uśmie
chnęła się. Malachi zjednał sobie ludzi, a więc zapalił
się pierwszy promyk nadziei.
- Pan służył w regularnym wojsku?
- W kawalerii Południa. Pod rozkazami Johna
Huntera Morgana.
- Z Quantrillem pan nie jeździł?
- Nie.
- Nigdy?
3 0 2
- Nigdy. Ale gdybym nie był w regularnym wojs
ku, dołączyłbym do brata. Pan też by tak zrobił,
gdyby pańska bratowa, niewinna istota, skonała
w kałuży własnej krwi!
- Pan, zdaje się, jest człowiekiem porywczym.
- Przede wszystkim prawdomównym. Mówię
prawdę, bo to jest sąd, a ja przysięgałem, że będę
mówił tylko prawdę. I jeśli jest jeszcze w moim kraju
sprawiedliwość, to mój brat, Cole, jest niewinny, tak
samo jak Jamie. Znam niewielu tak porządnych ludzi
jak mój brat i jeśli Cole ma być winny, bo zabił
człowieka, który zabił mu żonę, to ja też jestem
winny. Bo gdybym mógł, byłym wtedy razem z mo
im bratem.
- A więc pan się przyznaje - wykrzyknął trium
falnie Taylor Green. - Panowie przysięgli, oskarżony
się przyznał. Panie kapitanie, może pan odejść!
- On się przyznało! - rozległ się głośny krzyk
Shannon. Zerwała się z miejsca, nieświadoma, że
krzyczy, że oczy wszystkich są teraz w nią wlepione.
- Przyznał się? Ach ty, draniu jankeski, ty!
Na sali podniósł się gwar. Część ludzi śmiała się,
zwolennicy Unii byli oburzeni. Sędzia głośno uderzył
młotkiem.
- Pani Slater! Jeszcze jedno takie wystąpienie
i uznam to za obrazę sądu! Rozumiemy się?
Shannon opadła na krzesło i dopiero wtedy do niej
dotarło, że Malachi przygląda jej się, a po jego ustach
błąka się uśmiech. Bezcenny, bo jakże dodający
otuchy...
Potem przesłuchiwano Jamie'ego. Jamie był
3 0 3
uprzejmy i gładki, nawet Taylor Green nie zdołał
wyprowadzić go z równowagi. I Jamie był tak samo
dumny i uparty jak jego bracia.
Obok Shannon siedziała Kristin, dalej Matthew
i Iris. Kiedy zarządzono przerwę, Shannon pozwolo
no na widzenie z Malachim. Dano im kilka minut.
- Drań jankeski? - drażnił się z nią Malachi,
a w jego oczach błysnęły wesołe iskierki. - I to pani,
pani McCahy Slater, wyzywa kogoś od jankeskich
drani? Dzięki, Shannon. Umrę szczęśliwy!
- Nie waż się mówić o umieraniu.
- Wybacz.
- I przestań być taki dumny! - krzyknęła przez
łzy. - Niczego nie masz na sumieniu! A zachowujesz
się tak, jakbyś koniecznie chciał, żeby uznali cię
winnym!
- Nie, Shannon.
Uśmiechnął się, objął dłońmi jej twarz i pocałował
szybciutko.
- Ja mówię im tylko prawdę.
Chciała jeszcze coś powiedzieć, spierać się z nim,
przekonać, żeby zachowywał się rozsądnie, ale wi
dzenie dobiegło końca. Malachiego wyprowadzono.
Dni mijały, a sytuacja wydawała się coraz bardziej
beznadziejna.
Nie, nie chodziło o to, że sąd był nieuczciwy. Ale
wydawało się, że Taylor Green każde zwykłe stwier
dzenie faktu traktuje jako udowodnienie winy. Fak
tem było, że Cole jeździł z Quantrillem. I nieważne,
że trwało to bardzo krótko, a Cole miał naprawdę
3 0 4
istotny powód, żeby tak postąpić. Nie. Taylor Green
ten fakt podkreślał tyle razy i z taką mocą, póki
w sercach wielu ludzi nie obudził wielkiej niechęci
i odrazy do Cole'a Slatera. Tym niemniej Shannon
wiedziała, że Cole, kiedy zeznawał pierwszy raz,
wielu ludzi sobie zjednał. Mord na niewinnej kobiecie
był czynem ohydnym, zarówno dla Jankesa, jak
i Południowca.
Czwartego dnia pod wieczór Shannon poszła
zobaczyć się z panem Abernathym. Jadł właśnie
kolację i jego gospodyni za nic nie chciała jej wpuścić.
Shannon energicznie odepchnęła ją i sama odnalazła
drogę do pokoju jadalnego, gdzie pan Abernathy
przystępował właśnie do spożywania zielonego grosz
ku, pieczonych ziemniaków i przede wszystkim
kotleta z jagnięciny.
- Co pan robi?! - spytała podniesionym głosem
i jakby tego było jeszcze mało, zabrała mu sprzed nosa
talerz ze specjałami i cisnęła w kąt. - Pan sobie tu
spokojnie je, a oni tam czekają na wyrok śmierci!
Pan Ałbernathy z niezadowoleniem zmarszczył
swoje białe jak mleko brwi. Wytarł starannie palce
w serwetkę, uśmiechnął się do Shannon, po czym
z wielkim żalem spojrzał na kotlet, walający się po
dywanie.
- Pani Slater! Mógłbym zdefiniować pani zacho
wanie jako napaść na mój kotlet, skądinąd bardzo
smaczny ...
- Proszę wybaczyć - bąknęła skruszona Shannon,
opadając na krzesło. - Ja po prostu jestem już na dnie
rozpaczy.
3 0 5
Pan Abernathy ponownie się uśmiechnął, nachylił
się i poklepał ją po dłoni.
- Proszę mi zaufać, pani Slater, proszę mi zaufać.
- Ale mogą go powiesić! Wszystkich trzech mogą
powiesić!
- Ja nie pozwolę ich powiesić, pani Slater. Przeko
na się pani.
- Kiedy?
- A już jutro. Przesłuchanie właściwie dobiegło
końca. Jutro ja zabieram głos. I założę się o dwa
piękne kotlety ze świeżutkiej jagnięciny, że w ciągu
jednego dnia rzecz całą doprowadzę do końca, do
szczęśliwego końca, pani Slater.
Shannon trudno było uwierzyć, że w ciągu jed
nego dnia uda się cofnąć całe zło, jakie wyrządził
Taylor Green przez cztery dni. Ale pan Abernathy był
dobrej myśli, właściwie jak najlepszej. Poczęstował
Shannon kieliszkiem sherry i poradził jej, aby niczym
się nie martwiła i spokojnie wróciła do hotelu.
W pokoju hotelowym siedziała Kristin, zapuch-
nięta od płaczu. Shannon objęła siostrę i ze ściś
niętym sercem wyszeptała jej do ucha wiele słodkich
obietnic, w które sama nie wierzyła.
- Będzie dobrze, Kristin, na pewno. Rozmawia
łam dziś z panem Abernathym, on trzyma rękę na
pulsie. I solennie obiecał, że jutro wszyscy trzej
Slaterowie będą wolni.
Rzeczywiście następnego dnia głos zabrał pan
Abernathy.
- Moja linia obrony jest bardzo prosta. Zamierzam
3 0 6
udowodnić, że oskarżanie tych trzech mężczyzn
o morderstwo jest całkowicie bezpodstawne i wnoszę,
wysoki sądzie, o oddalenie pozwu.
Sędzia polecił panu Abernathy'emu, aby wezwał
swoich świadków. Taylor Green podniósł się z krzes
ła, jakby chciał zaprotestować albo po prostu coś
powiedzieć. A pan Abernathy skłonił mu się uprzej
mie, odwrócił ku sali i szeroko rozłożył ręce.
W tym momencie Shannon uzmysłowiła sobie, że
tego dnia ta sala wygląda jakoś inaczej. Było w niej
zadziwiająco wielu mężczyzn, w mundurach szarych
i niebieskich. Ci mężczyźni zaczęli teraz wstawać po
kolei. Każdy z nich składał oświadczenie.
- Wysoki sądzie! Melduje się kapral Rad Higgins,
kawaleria Stanów Zjednoczonych. Przybyłem tu, aby
oświadczyć, że w kwietniu tego roku razem z Mala-
chim Slaterem brałem udział w wyprawie na bandę
bushwhackerów.
W walce brali również udział Cole
i Jamie Slaterowie. I przysięgam, że nigdy nie wal
czyłem ramię w ramię z lepszymi żołnierzami niż
bracia Slaterowie.
- Wysoki sądzie! Melduje się starszy sierżant
Samuel Smith, brygada Dantona, armia Stanów Zjed
noczonych. Zostawiono mnie na pewną śmierć, a ci
chłopcy mnie uratowali. Oni pokonali bandę marude
rów od Quantrilla, a mną zaopiekował się ich doktor,
dzięki niemu mam nadal obie ręce, a rana naprawdę
była ciężka.
Sierżant z artylerii zaświadczył, że znał Cole'a
Slatera jeszcze przed wojną, kiedy Cole służył w Kan
sas, i nigdy nie znał lepszego oficera niż Cole Slater.
3 0 7
Kiedy skończyli wstawać i zeznawać, ci wszyscy
mężczyźni w mundurach zarówno szarych, jak
i niebieskich, z krzesła podniosła się wielce dystyn
gowana dama. Siwowłosa i dość korpulentna.
- Nazywam się Martha Haywood, proszę wyso
kiego sądu, a tu obok siedzi mój mąż. Przybyłam tu,
aby. powiedzieć, że nigdy przedtem nie spotkałam
wspanialszych i dzielniejszych ludzi niż kapitan
Slater i jego żona. I to fakt, a mój mąż wszystko
potwierdzi. Prawda, tatuśku?
Pan Haywood zerwał się z krzesła i skwapliwie
skinął głową.
Shannon słuchała, patrzyła, nie wierząc własnym
oczom i własnym uszom. Boże wielki, ileż łaski
okazałeś nam dzisiaj, modliła się w duchu, jak wielkie
jest Twoje miłosierdzie nad nami... To Ty sprawiłeś,
że oni wszyscy tu przyjechali. Są tu kumple Jamie'ego
z Teksasu, ludzie z Haywood, a nawet tamci zawodo
wi gracze z saloonu. I każdy z tych świadków
zaświadczał to samo. Odwagę, uczciwość i poczucie
honoru braci Slaterów.
Sędzia Woods wszystkich wysłuchał z wielką
uwagą. A kiedy ostatni świadek skończył mówić,
sędzia uderzył młotkiem o stół i wstał.
- Oddalam pozew. Brak dowodów.
I wyszedł.
Jeszcze sekundę trwała cisza, potem sala się za
trzęsła. Dziesiątki kapeluszy pofrunęło w górę, z dzie
siątków gardeł wyleciało radosne zawołanie rebelian
tów z Południa. Tłum otoczył braci Slaterów, każdy
chciał uścisnąć im dłoń i wyrazić swoją radość.
3 0 8
Shannon z trudem przepchała się do Malachiego
i rzuciła mu się w ramiona.
- Nareszcie koniec, Shannon - mówił wzruszo
nym głosem. - Nareszcie prawdziwy koniec tej
przeklętej wojny.
Uśmiechnęła się przez łzy.
- Wszystkie nasze wojny się skończyły, Malachi!
Wszystkie!
Chwyciła go za rękę i rozejrzawszy się dookoła,
pociągnęła go za sobą. Do pana Abernathy'ego.
- Niech Bóg pana błogosławi, a ja obiecuję, że co
roku będę przysyłać panu góry kotletów z jagnięciny.
Będę przysyłać do końca życia!
Pan Abernathy śmiał się i dziękował:
- Bardzo pani łaskawa, łaskawa nadzwyczajnie.
- A o co chodzi z tymi kotletami? - spytał
półgębkiem Malachi, ściskając dłoń prawnika.
- A... to nasza wspólna tajemnica, pańskiej mał
żonki i moja, pan się chyba nie gniewa. A trzeba
przyznać, drogi panie, że ma pan małżonkę z tem
peramentem, i to wielkim.
Malachi wcale nie oponował.
- O, tak, jej temperament nie da się okiełznać...
- Malachi, co ty - cicho zaprotestowała Shannon.
- ... ale ja za to ją kocham... no, między innymi.
Potem przepchali się przez tłum i dopadli do
swoich. Malachi ucałował Kristin, Shannon wyścis-
kała Jamie'ego i Cole'a, a na koniec trzej bracia objęli
się serdecznie i stali tak przez moment, pokrywając
wzruszenie głośnym śmiechem.
Jeszcze długo ściskali dłonie i dziękowali każdemu,
3 0 9
kto pośpieszył im z pomocą. A pani Haywood omal
nie została przez Shannon uduszona. Nie broniła się
jednak, tylko ocierając łzy, wciąż powtarzała:
- Bądź szczęśliwa, córeńko, bądź szczęśliwa. I jedź
cie już do domu, do domu jak najprędzej.
Wyszli na ulicę. Słońce grzało cudownie. Wspania
łe, życiodajne słońce.
- Jedźmy, jedźmy jak najszybciej - gorączkowała
się Shannon. Była coraz bardziej niecierpliwa, prze
cież już mogli, naprawdę mogli wracać do domu.
Dane było im życie, dana była miłość. I to dopiero
był początek.
Przeklęta wojna skończyła się, skończyła ostatecz
nie. Nastał prawdziwy czas pokoju...
EPILOG
8 czerwca 1866
Haywood, Kansas
Martha Haywood pozamykała drzwi na noc.
Hotel był pusty, żadnych gości, a więc śmiało
można było pozamykać wcześniej. Pani Haywood
bardzo by sobie życzyła, żeby ktoś przyjechał. Lato
było piękne, miło by też było czymś się zająć i mieć
towarzystwo.
A w zeszłym roku o tej porze na nudę nie można
było narzekać, o nie. Ileż to się działo wtedy w Hay
wood, gdy zawitał tu kapitan Slater z panną
McCahy! Tak, działo się wiele, dobrego i złego... Pani
Haywood sposępniała. Może nie miała racji, może nie
trzeba było tych dwoje popychać do małżeństwa.
Ludzie mają prawo sami o sobie decydować. A może
nie jest tak źle? Kapitan Slater i panna McCahy
stanowili tak dobraną parę. On przystojny, porywa
jący, prawdziwy bohater, ona śliczna panna, dama
3 1 1
w każdym calu i w wielkich tarapatach. Niestety, nie
wiadomo, jak to teraz z nimi jest naprawdę. Od
czasu, kiedy odjechali po tym procesie, to słuch o nich
zaginął. Nie odezwali się ani razu, nie przysłali nawet
życzeń na święta...
Nagle ktoś zapukał do drzwi. Nie, wcale nie pukał,
tylko łomotał. Jak to ludziom brakuje jednak wy
chowania. Może nie otwierać? Któż to może zjawić
się o tak późnej porze? Lepiej niech wraca tam, skąd
przyszedł.
Otworzyła jednak. I zamarła.
- Pani Haywood? Możemy wejść? - pytała Shan-
non Slater, w pięknej sukni podróżnej, błękitnej,
z ogromnym kołnierzem z koronki. Wyglądała jak
anioł, który sfrunął z nieba na werandę. Na ręku
trzymała spore zawiniątko, obok stał kapitan, pory
wający, jak zawsze. Szarość konfederacka znikła,
zastąpił ją znakomicie skrojony ciemny surdut i cylin
der. W jednym ręku kapitan trzymał wielką walizę,
drugą ręką tulił do piersi dziwnie poruszający się
tobołek, kropka w kropkę jak ten, który trzymała na
ręku jego żona.
Shannon, nie czekając na odpowiedź, wkroczyła
do środka i złożyła w ramionach Marthy swoje
zawiniątko.
- Proszę wybaczyć, że zjawiamy się o tak późnej
porze. Podróż z dziećmi trwa jednak nieco dłużej.
Martha Haywood wreszcie zdołała wykrztusić
pierwsze słowa:
- Z dziećmi?
- Tak. To jest Beau. A to... - Shannon uśmiechnęła
3 1 2
się i odchyliła róg kocyka, którym owinięte było to
coś na ręku jej męża. - To jest Nadine.
- O Boże! Bliźniaki.
- Tak, bliźniaki - potwierdził Malachi i złożył
swój tobołek na drugim ręku pani Haywood.
- Bliźniaki! - powtórzyła oszołomiona Martha,
jakby nic innego nie była w stanie powiedzieć.
Malachi, nieco rozbawiony, mrugnął wesoło do
Shannon.
- Pani Haywood? Dziś jest rocznica naszego
ślubu...
- Tak, pierwsza rocznica - uzupełniła Shannon,
zajęta ściąganiem rękawiczek. - I przyjechaliśmy
tutaj, bo nam ogromnie tęskno do tego cudnego
pokoju na piętrze.
- A, ten dla nowożeńców? Jest wolny, bardzo
proszę.
Beau zaczął się wiercić, popiskiwać. Martha popat
rywała na malca rozanielonym wzrokiem.
- Rozkoszny!
- Czy pani wie, że Iris wyszła za mąż? - spytał
Malachi.
- Nie może być!
- Za Matthew, brata Shannon. Pobrali się w ze
szłym tygodniu. To była wielka radość dla nas
wszystkich. Teraz oni będą razem gospodarować na
ranczo. A Cole...
- ... z Kristin i Gabe'em przenoszą się do Teksasu
- wpadła mu w słowo Shannon. - Cole kupił tam
ranczo. I zabiera też Samsona i jego rodzinę.
- My ruszamy za nimi - ciągnął Malachi. - Za-
3 1 3
proponowano mi pracę szeryfa w małym mieście koło
Houston. Jamie służy w kawalerii. Też będzie w Tek
sasie, jest wywiadowcą.
- Cudownie, że tak wszystko się układa - cieszyła
się Martha, nie odrywając zachwyconych oczu od
maleństw. - A one są takie śliczne!
- Cieszę się, że pani je polubiła.
- Polubiła? Kapitanie, ja już je pokochałam!
- To cudownie! - ucieszyła się Shannon, całując
panią Haywood serdecznie w policzek. - Bo my... my
chcielibyśmy pójść już sobie do tego pokoju...
- A idźcie sobie, idźcie! Drogę przecież znacie!
Jakby tylko na to czekali. Malachi porwał Shannon
na ręce i pędził już ku schodom.
- Pani Haywood! - rzucił jeszcze przez ramię.
- Jutro chcemy je ochrzcić. Chcielibyśmy bardzo
prosić państwa na chrzestnych. O ile państwo się
zgodzą...
Gdyby nie dwa tobołki, Martha Haywood na
pewno zaklaskałaby w ręce z wielkiej radości. Spoj
rzała z rozczuleniem na dwie główki obsypane złoty
mi loczkami.
- Czy się zgadzamy? Och, Boże, naturalnie!
Nie była pewna, czy Malachi i Shannon ją słyszą.
Byli już w połowie schodów i nie odrywali od siebie
oczu. Złociste loki spływały po ramionach Shannon,
a kapitan Slater wyglądał nadzwyczajnie w tym
eleganckim surducie. I jakie to romantyczne, że on
tak niesie ją na rękach.
- Naturalnie, że się zgadzamy! - powtórzyła
Martha.
3 1 4
Shannon usłyszała, uśmiechnęła się nad ramie
niem Malachiego i pomachała ręką.
Martha też się uśmiechnęła, ale nie pomachała. No
bo jak? Obie ręce zajęte.
Przytuliła mocniej do piersi dwa cieplutkie tobołki
i kiedy na górze drzwi stuknęły - naprawione,
oczywiście - prawie biegiem ruszyła do swej małżeń
skiej sypialni.
- Tatuśku, obudź się! Panie Haywood! Mamy
dziś pracowitą noc!
Przysiadła z tobołkami na brzegu łóżka i uśmiech
nęła się z wielką satysfakcją. A jednak miała rację!
Tych dwoje stworzonych jest dla siebie. Para idealna,
jak z jakiejś bajki.
Taka parą, co żyje długo i szczęśliwie...
ukaże sie trzeci tom trylogii Heather Graham
p.t. „Z nadzieją w sercu". Autorka opowiada
w nim niezwykłą historię o romantycznych przygodach
najmłodszego z braci Slaterów -Jamie'ego,
zakochanego w pięknej i odważnej Tess...
koniec
jan+an