Graham Heather O zachodzie słońca

background image

Heather

Graham

O zachodzie

słońca

background image

PROLOG

30 maja 1865

Kentucky
Droga do domu

-

Bill, popatrz, popatrz! To on! Kapitan Malachi

Slater!

Malachi ściągnął wodze i nieco zaskoczony wpat­

rywał się w drogę, mającą zaprowadzić go do miejsca,

które, chwilowo przynajmniej, mógł nazwać swoim

domem. A tymczasem dalej jechać nie sposób. W po­

przek drogi ustawiono wóz, na którym siedziało

dwóch młokosów w mundurach Unii, jeden z nich

czymś bardzo przejęty.

Widok żołnierzy nie powinien go dziwić, w końcu

tę wojnę wygrali Jankesi i wszędzie ich teraz pełno.

Ale jeden powód do niepokoju był. Bo niby skąd ten

chłopak zna jego nazwisko? Stopień - to co innego.

Mógł dojrzeć, choć złoto na pagonach szarego płasz­

cza prawie jest wytarte. Ale nazwisko?

background image

6

A

chłopak dalej coś krzyczy.

- Stać! Nie ruszać się! Kapitanie Slater! Jest pan

aresztowany!

Oszalał.

- Aresztowany?! - huknął Malachi głosem raso­

wego dowódcy. - Co, u diabła, tu się dzieje? To wy

nie wiecie, że wojna się skończyła?

- Tak, ale...

- Co „ale"?!

- Pana ścigają za morderstwo.

- Za jakie morderstwo? Rozumiem, że nie darzy­

cie Rebów

1

zbyt wielkim zaufaniem, ale ja jestem

kapitanem kawalerii, walczyłem w regularnym woj­

sku, według wszelkich zasad sztuki wojennej.

- Na tych listach gończych, co porozklejali wszę­

dzie, nie ma ani słówka o kawalerii. Napisali, że pan

i pańscy bracia, razem ze swoją bandą, najeżdżaliście

na Kansas. Mordowaliście niewinnych ludzi! Jest pan

aresztowany, kapitanie Slater!

Kansas?

Do diabła!

Był w Kansas, owszem, ale tak dawno, że prawie

nie pamiętał. A Cole... Tak. Cole był tam, pod koniec

wojny. Stoczył samotną walkę z łotrem, który zabił

mu żonę, jego pierwszą żonę. Malachi był wtedy

daleko, nie zbliżył się nawet do granicy Kansas. Czyli

to absurd... Ale nie największy. Bo jakże można, na

Boga, oskarżać Cole'a o morderstwo?!

1

Reb, Johnny Reb - popularna nazwa żołnierza kon­

federata.

background image

"7

Wygląda na to, że ktoś zagiął parol na braci

Slaterów. Zawadzają tak bardzo, że ten ktoś nie

wahał się nawet nazwać ich bandą Slaterów. I chce

mieć ich wszystkich, wszystkich trzech, nawet naj­

młodszego, Jamie'ego.

A te żółtodzioby nie popuszczą... Psiakrew! Oni

będą strzelać! Bo teraz obaj, jak na komendę, sięgnęli

do ładownic.

Jakie to szczęście, że ma przy sobie broń. Szablę

u boku i kolta w olstrach, przykrytych połą długiego

płaszcza.

- Przykro mi, chłopcy, ale nic z tego nie będzie.

Niech ich szlag! Mają pietra, widać to po oczach.

Ręce im się trzęsą, połowę prochu rozsypali, ale

pchają te ładunki do luf, pchają...

- Do cholery! Co wy sobie wyobrażacie, smar­

kacze? Mleko jeszcze pod nosem...

Nic. Rzucili tylko spłoszone spojrzenia i dalej

dłubią przy karabinach, mamrocząc do siebie.

- Hunk? Bierzesz go?

- Nie, nie, jeszcze nie załadowałem. Psiakrew,

myślałem, że ty już jesteś gotowy.

Malachi westchnął.

- Chłopcy! Ja naprawdę nie chcę mieć was na

sumieniu.

- Na pana głowę wyznaczono wysoką nagrodę!

- krzyknął Bill. - Hayden Fitz z Kansas rozpowiada

dookoła, że wszystkich braci Slaterów osobiście za­

prowadzi na szubienicę. Chyba, że ktoś ich wcześniej

powystrzela!

Malachi zaklął.

background image

o

- Czy do was nie dociera, że wojna się skończyła?

Mam dość zabijania. Najpierw uganiałem się za

jayhawkerami

2

z Kansas, potem przez całą tę wojnę

byłem żołnierzem. Jestem już tym wszystkim choler­
nie zmęczony. Naprawdę nie chcę was zabijać. Nie
rozumiecie tego?

Spojrzeli na niego, owszem, ale karabiny mieli już

załadowane. I Bill celował do niego.

Nie było na co czekać. Zeskoczył z konia. Srebrzys­

ta klinga błysnęła w słońcu. Jednym susem był na

wozie. Posiekać smarkaczy na kawałki! Ale po coś
Naprawdę - po co? Niech dorosną do wieku, kiedy

człowiek ma więcej rozsądku.

Rąbnął Billa w rękę, karabin poleciał na ziemię.

- Uciekaj, Bill! - krzyknął Hunk. Teraz on złożył

się do strzału.

Malachi znów zaklął i zeskoczył z wozu. W sekun­

dę był w siodle. Gniada klacz wiedziała już, o co
chodzi. Ruszyła z miejsca galopem, prosto na wóz.
Odbiła się potężnymi nogami, pofrunęła. Gdy była

w górze, idealnie tuż nad przeszkodą, Malachi poczuł
w nodze przeszywający ból.

Ten dureń, Hunk, jednak strzelił.
Klacz pokonała przeszkodę, teraz rwała przed

siebie. Ściągnął lekko jedną wodzę, żeby zmieniła
kierunek i biegła w stronę drzew. Noga bolała coraz
bardziej, czuł, że zaczyna słabnąć. Pochylił się, przy­

warł do ciepłej końskiej szyi.

2

Jayhawkerzy, zwani też czerwononogimi-

bandy rabu­

siów z Kansas, grasujące na pograniczu Kansas i Missouri,

występujące rzekomo w obronie interesów Północy.

background image

9

- Biegnij, Heleno, biegnij. Dobra kobyłka... W iluż

to bitwach niosłaś mnie na swoim grzbiecie...

Zatrzymała się nad strumieniem. Malachi, już

na wpół przytomny, z wielkim wysiłkiem przeło­

żył nogę przez siodło. Upadł ciężko na ziemię,

przeturlał się i tuż przed sobą zobaczył połyskującą

taflę.

Woda... Pił i pił, wciąż było mało. Pojękując cicho,

przewrócił się na plecy. Nie. On nie ma już nogi, tylko

kawał rozpalonego żelaza. Kula weszła głęboko. A je­

chać trzeba, i to zaraz, żeby jak najszybciej ostrzec

Cole'a.

Na nic zdała się siła woli. Powieki same opadły.

Jakby zasnął, ale dalej widział przed sobą strumień,

teraz otulony gęstą białą mgłą. Ból znikł, bez wysiłku

podniósł się z ziemi i zrzucił z siebie brudny znoszony

mundur. Kilka ostrożnych kroków po przybrzeżnych

kamieniach, już mógł zanurzyć się w cudownie

chłodnej wodzie. Mgła znikła, dzień był piękny.

Słońce z góry zsyłało złociste promienie. Nie czuł

zapachu prochu, nie słyszał jęków konających. Ptaki

śpiewały, a on płynął, płynął, rozkoszując się mok­

rym chłodem.

Nagle zobaczył na brzegu...anioła.

Wiotka postać kobiety, okrytej tylko peleryną ze

złocistych loków. Afrodyta, zrodzona z iskrzącej się

słońcem wody. Smukła, strzelista. Twarz rzeźbiona

w kości słoniowej, oczy jak skrawki nieba, uwięzione

wśród gęstych ciemnych rzęs. Usta przypominające

pąk róży, takie właśnie różowe.

Skinęła białą dłonią. Szedł ku niej, rozbryzgując

background image

1 0

wodę. Pragnął dotknąć jej, tego boskiego ciała, pieścić

pocałunkiem i wyznać szeptem, że jest jego Kirke,

czarodziejką, a on jej Odysem. Kusiła obietnicą roz­

koszy nieziemskich...

I była dziwnie znajoma.

Nagle zakrztusił się.

Otworzył oczy. Jedyną Kirke, jaką ujrzał, była

wierna klacz. Rżała cichutko, aksamitne chrapy do­

tknęły jego mokrego policzka.

Podniósł się z trudem. Ubranie było dziwnie

ciężkie. Mokre, a więc stracił przytomność i wpadł do

wody. Gdyby nie sen, gdyby nie złotowłosa bogini,

byłby się utopił.

Dotknął policzka. Chłodny. Woda wyciągnęła

gorączkę. Można ruszać w dalszą drogę. Wiedział,

że nie przysłuży się to rannej nodze, ale nie mógł

czekać.

Wsiadł na konia, zebrał wodze.

- W drogę, Heleno!

Koń ruszył w noc.

- Jedziemy na zachód, do domu, Heleno. Tylko...

Czy my mamy jeszcze jakiś dom? Takie miejsce,

gdzie możemy czuć się bezpiecznie? Tyle lat... Tyle

lat tej przeklętej wojny i nadal nie jest spokojnie. Ten

dzieciak mnie postrzelił. Dzieciak, któremu matka

powinna jeszcze przypominać, żeby porządnie wy­

szorował uszy. Ta noga boli mnie, Heleno, oj, boli.

A wiesz, co mi się jeszcze przydarzyło? Miałem sen,

śniła mi się złotowłosa bogini, przepiękna! Kusiła

mnie, Heleno! Kto by pomyślał...

Potrząsnął głową. Helena parsknęła, jakby zanie-

background image

11

pokojona, czy jej pan, słaby na ciele, nie osłabł także

na umyśle.

- A może i tak - przyznał zgodnie Malachi.

- Chyba mi się w tej głowie trochę pomieszało...

Helena szła równym stępem, a on rozmyślał.

Naturalnie, że o tej bogini, która narodziła się w jego

nieprzytomnej głowie. Marzenie senne... Nie, on ją

gdzieś widział. Te włosy złociste, kędzierzawe...

Przypominała mu Kristin, żonę Cole'a. Ale to nie była

Kristin, to była...

Zdumiony swym odkryciem, bezwiednie zbyt

mocno szarpnął wodzami. Zdezorientowana klacz

zakręciła się w kółko.

- Ho, ho, Heleno, już dobrze, przepraszam - po­

wiedział czule, klepiąc ją po szyi. - Idź, kochana, idź

sobie spokojniutko do przodu.

Złotowłosa czarodziejka, Kirke kusząca to... Shan-

non! Młodsza siostra Kristin. Nieznośna, rozhukana,

krnąbrna i pyskata. Od pierwszej chwili, gdy ją

poznał, ręka go świerzbiła, żeby tej dzikusce porząd­

nie przyłożyć.

Ale to była Shannon. Jej włosy, jak złociste runo,

okrywały zwiewną postać, jej oczy, leciutko przy­

mglone, przyzywały do siebie, a usta, różowe, składa­

ły się do szeptu pełnego słodkich obietnic.

Paradne! Był pewien, że po przebudzeniu utracił

swą kusicielkę na zawsze. A tymczasem jedzie właś­

nie do niej, małej złośnicy, tego diabła w spódnicy,

który wcale go nie przyjmie z otwartymi ramionami.

O, nie! Raczej przywita go z koltem w ręku, wycelo­

wanym prosto w jego serce.

background image

1 2

- Nie ma się czym przejmować - szepnął do swej

wiernej towarzyszki. - Najważniejsze, Heleno, żeby

ta przeklęta wojna wreszcie się skończyła. Daj Boże,

żeby skończyła się naprawdę.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

3 czerwca 1865
Pogranicze stanu Missouri
Ranczo McCahych

Tam ktoś jest. Ktoś, kto na pewno nie powinien

tam być.

Shannon McCahy poczuła to każdym nerwern.

Wyszła pod wieczór na werandę i oparta o biały

filar zapatrzyła się na nieprawdopodobnie piękny

zachód słońca. Niebo słało na ziemię całą gamę

czerwonych odcieni, było cicho, cichusieńko, tylko

łagodny, przesycony wilgocią wietrzyk muskał

twarz. Cały świat, syty wiosną, zdawał się szeptać to

samo, co ludzie.

Wojna się skończyła. Nadszedł czas pokoju.

Ona czuła się częścią tego świata. Też była pach­

nąca i ładna. Z włosami upiętymi w kok tuż nad

karkiem i w sukni aksamitnej, z dużym koronkowym

kołnierzem zasłaniającym dekolt. Bo one, Kristin

background image

1 4

i Shannon, nadal przebierały się do kolacji, choć

w tych czasach wydawało się to dziwactwem. Ale

przebierały się, jakby świat się nie zmienił i papa

nadal tu był. Do stołu zasiadały w wytwornych

sukniach, popijały wino małymi łyczkami - jeśli

tylko miały wino - i niespiesznie spożywały wieczor­

ny posiłek. Potem przechodziły do salonu. Kristin

grała na szpinecie, a Shannon śpiewała.

Z uporem pielęgnowały drobne przyjemności.

Było ich przecież tak niewiele! Shannon McCahy

rosła w cieniu wojny. Pierwsze strzały, wymierzone

w Fort Sumter, zwiastujące początek wielkiej wojny

między Południem a Północą, padły w kwietniu 1861

roku. Ale tu, na pograniczu Missouri i Kansas, walki

rozgorzały o wiele wcześniej. Jayhawkerzy z Kansas

najeżdżali na Missouri, nękając i mordując właścicieli

niewolników, każdego zresztą, kto opowiadał się za

Południem. Południe w odwecie zrodziło bushwha-

ckerów

- niesubordynowane oddziały żołnierzy, sieją­

ce śmierć i zniszczenie w Kansas. Shannon McCahy

była jeszcze dzieckiem, gdy w Missouri po raz pierw­

szy pojawił się John Brown. Fanatyk, który w imię

religii gotów był mordować. Nie minęło wiele czasu

i John Brown, za swój sławetny napad na arsenał

w Harper's Ferry, powędrował na szubienicę.

Shannon McCahy nie pamiętała już, jak to jest,

kiedy nie ma wojny.

A teraz? Czy to naprawdę koniec? Jedno już się

stało. Ziemia nie drży od huku dział, karabiny i pis­

tolety zamilkły, żadna szabla nie ma prawa ciąć ze

straszliwą siłą. Żołnierze powracają do domów. A ko-

background image

1 5

biety w całym kraju czekają. Matki i siostry, żony

i kochanki. Wychodzą przed dom, wypatrują oczy

i modlą się. Boże, daj, żeby on z tej wojny powrócił...

Shannon nie wypatrywała nikogo. Była w sytuacji

luksusowej, wiedziała bowiem, że jej narzeczony nie

żyje. Nie wiedziała jednak, gdzie go pochowano.

Jedynie wyobrażała sobie, jak grudki ziemi spadają na

trumnę. Jedna, druga... Głuchy dźwięk i każda z tych

grudek zamrażała kawałek jej serca.

Ta wojna była taka chciwa krwi. Papa też odszedł,

zamordowali go buskwhackerzy z bandy Zeke'a Mo­

reau, który odłączył się od Quantrilla i jeździł ze

swoimi ludźmi. Zeke wrócił na ranczo latem 1861

roku. Przyjechał po Kristin, siostrę Shannon. Ale tego

samego dnia przejeżdżał tamtędy Cole Slater. Cole

ocalił Kristin, ocalił wszystkich. Nawet ożenił się

z Kristin, dał jej swoje nazwisko, żeby chroniło ją

przed bushwhackerami. Wojna toczyła się dalej i obie

siostry, jak na ironię losu, zostały uwięzione przez

Jankesów. Za udzielenie schronienia Cole'owi Slate-

rowi, który jeździł kiedyś z Quantrillem. Zabrano

wtedy wiele kobiet. Przetrzymywano je w starym,

rozwalającym się domu. Rudera zawaliła się, Shan­

non uratował młody jankeski oficer, Robert Ells-

worth, bardzo przystojny i pełen zalet. Shannon

zakochała się po raz pierwszy w życiu i na krótki czas

uwierzyła w swoje szczęście. Na krótki czas, bo

niebawem buskwhackerzy zamordowali kapitana Ro­

berta Ellswortha.

Banda Zeke'a Moreau jeszcze raz najechała na

ranczo McCahych. Po raz ostatni, bo wkrótce zjawiły

background image

1 6

się tam również dwa oddziały kawalerii. Bracia

Slaterowie przywiedli chłopców w szarych mun­

durach, a Matthew McCahy - chłopców w mun­

durach niebieskich. Przez jedną słodką chwilę nie było

Północy i Południa, tylko wspólna walka, ramię

w ramię, przeciwko bandytom i okrutnemu bez­

prawiu.

Wojna się skończyła. Ziemia nie drży już od huku

dział. Skończyła się, ale nie w sercu Shannon, nie w jej

pamięci. Ona nigdy nie zapomni...

Nagle drgnęła. Koło stajni znów coś się poruszyło,

jakby ktoś przemknął. Tam ktoś jest.

Wsunęła się za filar.

- Cole! Kristin!

Zabrzmiało jak szept. Odchrząknęła, zawołała

trochę głośniej. Cisza. Dlaczego? Powinni być w do­

mu, i siostra, i jej mąż. Co robić ?

W sieni, tuż za drzwiami, nad szafką, wiszą dwa

sześciostrzałowe kolty. Cole powiesił je tam, kiedy

dotarła do nich wieść o zawieszeniu broni. Shannon

asystowała przy tym wieszaniu.

Po rozgromieniu bushwhackerów Zeke'a, Malachi

i Jamie Slaterowie odjechali jeszcze tego samego dnia

wieczorem. Wrócili na wojnę, nie wiedząc, że pod­

pisano już zawieszenie broni. Matthew został, musiał

wylizać się z ran. Radosną nowinę przyjął bez

wybuchu radości. Mówił, że zawieszenie broni to nie

wszystko, a ta wojna wygasać będzie długo, bardzo

długo. Potem wrócił do swego oddziału. Cole został,

choć dobrze wiedział, że ktoś, kto kiedyś nawet tylko

przez krótki czas jeździł z Quantrillem, nie może czuć

background image

1 7

się teraz bezpiecznie w Missouri. Ale Cole bał się

zostawić siostry McCahy same. Chciał zaczekać

z wyjazdem do powrotu Matthew, a jego starzy

przyjaciele obiecali, że gdyby działo się coś niedo­

brego, zawiadomią go natychmiast.

Kiedy Cole wieszał te swoje kolty, próbował

przekonać Shannon, że teraz należy już inaczej

myśleć niż dotychczas.

- Większość mężczyzn, którzy wracają z wojny,

to przyzwoici ludzie - prawił Cole, wbijając gwóźdź

w ścianę. - I ci w szarych mundurach, i ci w niebies­

kich. Walczyli w obronie swoich ideałów, teraz marzą

tylko o jednym - wrócić do domu i znów zbierać

plony ze swoich pól, otworzyć sklepy, prowadzić

interesy. Chcą znów obejmować żonę i brać swoje

dzieci na ręce. Jednym słowem... wylizać się z ran

i zbudować jakąś przyszłość. Teraz wielu takich

mężczyzn będzie przechodziło przez nasze ranczo,

Shannon. Spragnionych, zgłodniałych. A my będzie­

my pomagać im wszystkim, zarówno tym szarym,

jak i tym niebieskim.

- To po co wieszasz te kolty? - spytała Shannon,

której trudno było nawet pomyśleć, że mogłaby

podać wodę jakiemuś konfederatowi. Przecież to

konfederaci utworzyli bandy bushwhackerów, opraw­

ców, którzy zamordowali Roberta Ellswortha.

- Dlatego, że niektórym ludziom wojna okaleczy­

ła duszę. Tacy ludzie są nadal bardzo niebezpieczni,

a nie brakuje ich i wśród Rebów, i wśród Jankesów.

Musisz być bardzo czujna. Ale tylko wtedy, gdy

zauważysz, że robi się groźnie, strzelaj bez wahania.

background image

1 8

- Naturalnie, Cole. Przecież umiem strzelać.

- Wiem. Ale zależy mi też, żebyś używała broni

z umiarem i nie strzelała do Bogu ducha winnego

farmera tylko dlatego, że nosi szary mundur.

- Nie przesadzaj! Na ranczu byli już konfederaci

i jakoś darowałam im życie, a nawet ich karmiłam.

- Ale nie sprawiło ci to przyjemności, prawda?

- Cole! Chyba nie uważasz mnie za osobę po­

zbawioną ludzkich uczuć!

- Naturalnie, że nie, Shannon. Ale ta wojna nie

oszczędziła nikogo z nas.

Spojrzał na nią, z jakąś taką wielką zadumą

i w milczeniu pokręcił głową. A więc jednak jej nie

dowierzał. Bał się, że zapiekła w swoim żalu gotowa

jest popełnić głupstwo. Południe zostało rzucone na

kolana, ale Cole wiedział doskonale, że Shannon tej

wojny nie zapomni nigdy. Będzie nosić w sercu

wspomnienie o Robercie, odważnym, szlachetnym,

o jego miłości, czystej i łagodnej. I przenigdy nie

wybaczy, że zadano mu tak okrutną śmierć. Nie była

na jego pogrzebie, ale dowiedziała się, dlaczego nie

wystawiono otwartej trumny. W trumnie nie było

całego ciała Roberta Ellswortha. Nie zdołano odnaleźć

wszystkich jego szczątków. Na ten pogrzeb Shannon

nie pojechała, bo była nieprzytomna z rozpaczy.

A potem stała się twarda, jakby skamieniała.

Ale Cole się mylił. To nieprawda, że wszystkie

uczucia w niej wygasły. Jej serce, choć zlodowaciało

z bólu, biło nadal. Żal nie odebrał jej rozumu. Nie

zamierzała zabijać każdego, kto nosił szary mundur.

Ale wiedziała, że będzie strzelać bez wahania do tych

background image

1 9

bestii, które Robertowi i jego ludziom zadały tyle

cierpienia.

Cole po tej ich pamiętnej rozmowie odszedł smut­

ny. Patrzyła, jak znikał w głębi domu, mogła jeszcze

zawołać za nim, podbiec, spróbować go przekonać.

Był jej tak drogi, jak rodzony brat, Matthew. Nie

zawołała jednak, bo pewne rzeczy jest niezmiernie

trudno wytłumaczyć nawet Cole'owi, który przecież

też przeżył wielką osobistą tragedię.

Ranczo McCahych leżało tuż przy granicy Mis­

souri z Kansas. Większość mieszkańców Missouri

utożsamiała się z Południem, Shannon także, jak

zresztą cała jej rodzina. Ale kiedy na ranczo najechali
bushwhackerzy

i zamordowali papę, Matthew wstąpił

do wojska Unii. Potem Shannon poznała Roberta.

I wszystko potoczyło się tak, że Shannon stała się

zagorzałą zwolenniczką Unii. Prawdziwą Jankeską.

Teraz... Teraz nie ma to już żadnego znaczenia.

Będzie litościwa wobec każdego żołnierza powracają­

cego do domu. Przecież Matthew też jest jeszcze

gdzieś daleko, w drodze do domu i być może teraz

jakaś konfederatka podaje mu kubek z wodą. Bracia

Cole'a, Malachi i Jamie, także przemierzają spus­

toszony przez wojnę kraj. Niech Bóg ma ich w swej

opiece, a dobrzy ludzie nie odmówią pomocy.

Jamie'emu - tak. Ale Malachiemu niech podadzą

kubek wody z solą!

Obaj bracia Cole'a byli konfederatami. U Ja-

mie'ego jakoś to Shannon nie przeszkadzało, on był

taki pogodny, serdeczny. Ale Malachi... O, tego

człowieka nie cierpiała od pierwszej chwili. I choć

background image

2 0

bardzo starała się trzymać nerwy na wodzy - wy­

chowano ją przecież na damę - wystarczyło, żeby

Malachi powiedział słówko, a w nią od razu wstępo­

wał jakiś diabeł. Walczyli ze sobą ząb za ząb. Malachi

był wniebowzięty, kiedy udawało mu się rozdrażnić

ją łub dopiec jej do żywego. Po prostu cieszył się, że

jeszcze raz udowodnił, że ona jest głupią smarkulą.

Teraz jednak będzie już zupełnie inaczej. Po śmier­

ci Roberta Ellswortha zmieniła się i wytrącić ją

z równowagi wcale nie było łatwo. A zresztą, nie ma

co zawracać sobie głowy Malachim, on nieprędko tu

się zjawi. Podobno walczył w oddziałach Kir-

by'ego-Smitha, a generał Kirby-Smith już się poddał

i Malachi prawdopodobnie jest w drodze do Mek­

syku. Może pojedzie do Ameryki Centralnej albo

może do Środkowej? Bóg z nim, niech jedzie jak

najdalej, a najlepiej, żeby Jankesi wsadzili go do

więzienia, gdzie będzie miał dużo czasu na gorzkie

rozmyślania. Jego ukochanych konfederatów rozbito

w puch, więc koniec marzeń, koniec szczytnych

ideałów.

Koniec wojny.

Nie, jeszcze nie koniec. Bo tam, koło stajni,

naprawdę ktoś się czai.

Ostrożnie cofnęła się do sieni, chwyciła ze ściany

jeden z koltów. Z górnej szuflady szafki wyjęła

naboje.

- Kristin! Cole! - wołała, pośpiesznie ładując

broń. - Samson! Delilah! Odezwijcie się!

Cisza, jakby w całym domu nie było żywej duszy.

A więc zdana jest tylko na siebie.

background image

2 1

Powolutku wysunęła się na werandę. Zmierzch

zapadał szybko. Ziemia zrobiła się sinoniebieska,
w dali widoczna była bryła stajni, teraz złowroga,
tajemnicza. Pod dachem stajni - okienka stryszku,
dwa czarne kwadraty, nieruchome, jak oczy samego
diabła.

Zadrżała. Usłyszała swoje serce, bijące w piersi

głośniej niż kopyta końskie o twardą ziemię. A prze­
cież nie powinna się bać, już nieraz w życiu miała
okazję nauczyć się odwagi. Teraz też nie będzie stać
nieruchomo jak zranione jagnię. Ma przecież broń,
a w strzelaniu jest dobra, naprawdę dobra. Cole
mawiał, że Shannon z odległości stu stóp trafi muchę
w oko. Cole mówił coś jeszcze. Nie wolno się ociągać.
Decyzję należy podejmować szybko.

I pamiętaj, Shannon. Jeśli zdecydujesz się strzelać,

to strzelaj. I strzelaj tak, żeby zabić.

Zabić. Nie będzie to takie trudne. Przecież ona

wyrosła w świecie, w którym rządzi bardzo nieskom­

plikowane prawo. Zabij sam, bo inaczej zabiją ciebie.

A przynajmniej będą torturować.

Wzięła głęboki oddech i szybko przemknęła przez

padok, pod stajnię. Przywarła do ściany tuż koło
otwartych drzwi, zionących złowrogą pustką. Czar­
ną, jak te dwa okienka na górze. Zacisnęła zęby, znów

głęboki oddech i jednym szybkim ruchem wsunęła się
do środka.

Przez kilka chwil stała nieruchomo, własny od­

dech wydał jej się dziwnie chrapliwy, szybki, jak
kołowrotek. Patrząc w mrok, przypominała sobie, jak
stajnia wygląda za dnia. Piętnaście boksów, teraz stoi

background image

2 2

tu tylko dziewięć koni, resztę zabrali ludzie, którzy

pojechali za bydłem. Z prawej strony komórka,

z lewej worki z owsem i sterta siana. Nad głową też

siano, cały stryszek jest nim zawalony...

Wstrzymała oddech.

Ktoś tam jest. Na stryszku.

Przykucnęła i trzymając kolta wycelowanego

w górę, zaczęła ostrożnie przesuwać się w lewo,

w stronę sterty siana. Na górze coś skrzypnęło.

Znieruchomiała. Znów cisza, cisza wlokąca się w nie­

skończoność.

Nagle, w jednej chwili, olśniło ją. Drabina. Tak.

Trzeba odsunąć drabinę, po której wchodzi się na

stryszek.

Zaczęła biec, dziwnie pewnie w tym mroku.

- Stój!

Nie stanęła. Podbiegła do drabiny, szarpnęła z całej

siły. Drabina gruchnęła o ziemię. Świetnie! Posiedzisz

sobie, ty draniu, na tym stryszku...

Kula świsnęła jej tuż koło ucha.

Ostrzegał? A może chciał zabić?

Też strzeliła, natychmiast. Tam, skąd dobiegł ten

głos. Słyszała, jak zaklął, a więc trafiła. Bardzo dobrze,

o to przecież chodzi, draniu! Parę kulek jeszcze

dostaniesz, przecież strzela się po to, żeby zabić.

A teraz coś przycichłeś, kanalio. Ciekawe, co ty tam

sobie umyśliłeś...

Nie pozwolił jej długo trwać w niepewności.

Skoczył.

Jak upiorne czarne widmo sfrunął ze stryszku.

Huknął o ziemię, przeturlał się i zniknął za stertą siana.

background image

2 3

Strzeliła właściwie na oślep. Wydawało jej się, że

w stajni zagrzmiało. I znów zapadła cisza. Cisza
grobowa. Żadnych szelestów, jęku, okrzyków peł­
nych gniewu albo strachu. Czyżby... zabiła?

Powoli, jak najciszej, zaczęła posuwać się do

przodu. Jeden ostrożny krok po twardej, ubitej ziemi,
drugi... Przystanęła, nasłuchując. Tak. Na pewno go
zabiła. Wszędzie panuje cisza. Tylko od strony bok­
sów dobiegają jakieś szmery, coś stuknęło. To konie
przestraszyły się strzałów. Ale tam, w rogu stajni, coś
się poruszyło. Mysz. Bo ten drań nie żyje, leży gdzieś

w sianie.

Znów głośniejszy szmer. Szarpnęła się w tył,

uniosła kolta... Poczuła ból w ręku. Kolt pofrunął

w ciemność. Ktoś ją pchnął, ktoś przydusił ją do ziemi
całym swoim ciałem. Czyjaś ciężka dłoń zakryła jej
usta.

- Cicho...

Zwinęła się jak sprężyna i odepchnęła, z absurdal­

nie ogromną siłą. Udało jej się wyślizgnąć, nawet
stanąć na nogi. Rzuciła się ku drzwiom, nabierając
w płuca powietrze.

- Nie! Nie krzycz! - Złapał ją za rękę, wykręcił tak

boleśnie, że krzyk uwiązł w gardle.

Gruchnęła o ziemię, on znów ją przygniótł, tym

razem siadając na niej okrakiem. Zaczęła walić pięś­
ciami, bić, gdzie popadnie.

Jęknął.

- Shannon! Na Boga, przestań!
Do jej świadomości nie dotarło, że zwrócił się do

niej po imieniu. Nadal biła na oślep, ogarnięta paniką.

background image

2 4

To ścierwo zgwałci ją i zabije w jej własnej stajni!

Krzyknęła i znów ciężka dłoń opadła na jej twarz.

Wpiła się w nią zębami. Zaklął, ale dłoń przywarła

jeszcze mocniej.

- Psiakrew! Tylko się nie wydzieraj, smarkulo!

Smarkulo! Znieruchomiała. Boże wielki! Jakże

mogła nie rozpoznać wcześniej tego głosu! Przecież to

Malachi!

Malachi Slater powrócił do domu.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Światło księżyca, wpadające przez otwarte

drzwi, rozjaśniło mroczne wnętrze stajni. Shannon

leżała nieruchomo, sztywna jak kołek i z natęże­

niem wpatrywała się w twarz mężczyzny. Nie

miała żadnych wątpliwości. To Malachi, Malachi

Slater, brat Cole'a, męża Kristin. Nigdy nie darzyła

go sympatią. Dlatego kolejna myśl, która zaświtała

jej w głowie, wydała się nadzwyczaj osobliwa:

musiała przyznać, że Malachi Slater jest bardzo

przystojnym mężczyzną. Ma pociągłą twarz, o re­

gularnych rysach, wysokie czoło, duże oczy. Pamię­

tała, że niebieskie, choć teraz, w tym mroku,

prawie czarne. Pełne usta, pięknie wykrojone. Moc­

no zarysowana szczęka pokryta ciemnym zaros­

tem. Jednym słowem, twarz piękna i szlachetna,

ale cała postać, mimo że wysoka i rozrośnięta,

zdawała się bardzo mizerna. Jakby ta wojna zabrała

Malachiemu ostatnią uncję tłuszczu. Pod oczami

sińce, rękawy wojskowego płaszcza wystrzępione,

background image

2 6

złociste dystynkcje na pagonach wytarte, prawie

niewidoczne.

Głos Malachiego był chrapliwy, pełen złości.

- Ani słowa, zrozumiano?!

Zacisnęła zęby. Bez obaw, wcale nie miała ochoty

krzyczeć ani gawędzić z Malachim Slaterem. Drań!

Od samego początku wiedział, że to ona, a mimo to

powalił ją na ziemię. Dwa razy. I wcale nie zamierzał

prosić o wybaczenie.

- Masz być cicho - powtórzył, odejmując dłoń od

jej ust.

- Niedoczekanie - warknęła. - Pchły ci rozum

zeżarły! Masz mnie puścić, ty parszywy psie!

- Nie puszczę. Najpierw obiecaj, że nie będziesz

się drzeć.

- Ty draniu, ty... Złaź ze mnie!

- Cicho, Shannon, cii...

Pochylił się, twarda broda musnęła jej twarz. Do

diabła, czemu on nie puszcza? Bo pominąwszy wszyst­

ko, ta jego bliskość stawała się dziwnie niepokojąca.

Bliskość mężczyzny. Bo Malachi Slater, wróg za­

przysiężony, to przecież również mężczyzna. Jego

ciało, choć wychudzone, jest silne, sprężyste i takie

gorące. Jego uda parzą, parzą jego dłonie, którymi

przyciska jej ręce do ziemi.

- Malachi, proszę, ja...

- Daj tylko słowo, że będziesz cicho.

Skinęła szybko głową.

- Słowo.

Puścił jej ręce. Wyprostował się, ale nie wstawał.

Dalej sobie siedział wygodnie. Skrzyżował ramiona

background image

2 7

na piersiach i spoglądał z góry, spod przymkniętych

powiek. Żeby to wszystko wytrzymać, potrzebna

była anielska cierpliwość.

- Złaź ze mnie! - powiedziała w miarę łagodnie.

Potem głos jej, niestety, zaczął przybierać na sile.

- Ogłuchłeś?! Nie słyszysz, że nie krzyczę? Jestem

cicho! Więc złaź ze mnie, i to natychmiast, złaź

w końcu, do diabła, ty...

Ciężka dłoń ponownie wylądowała na jej ustach,

a twarz Malchiego znów znalazła się niebezpiecznie

blisko. Gorący oddech owiewał jej policzek, to ciepło

dziwnie jakoś przenikało do jej wnętrza i rozlewało

się po całym ciele.

- Posłuchaj, Shannon - zaszeptał. - Bardzo długo

walczyłem z Jankesami, żaden z nich nie był anioł­

kiem. Ale ty jesteś jeszcze gorsza, bo ty ostatnie flaki

z człowieka wyprujesz. Powtarzam ci po raz ostatni:

Nie drzyj się, bo nie mam zamiaru zgnić przez ciebie

w więzieniu ani dyndać na stryczku. Masz się zamk­

nąć, do jasnej cholery!

- Grozisz mi?

- Nie. Ja działam od razu.

Bardzo mocno szarpnął ją za włosy. Nawet nie

pisnęła, choć zabolało porządnie. Przeraziła się. Takie

zachowanie nie pasowało nawet do Malachiego. Ale

ta wojna była straszliwa i Malachiemu na pewno

odebrało rozum.

- Malachi, ja nie będę krzyczała. Obiecuję.

- Dobrze. I tak ma być.

Od razu ją puścił. Może nagle uświadomił sobie, że

naprawdę sprawia jej duży ból.

background image

2 8

- Żadnych gwałtownych ruchów i żadnych

wrzasków.

- Żadnych gwałtownych ruchów - powtórzyła

głośno i wyraźnie. - Żadnych wrzasków.

Chyba nareszcie poczuł się usatysfakcjonowany.

Wstał i odszukał w sianie swój kawaleryjski kapelusz.

Otrzepał go, spojrzał na Shannon... i nagle skłonił się
pięknie, niemal zamiatając tym kapeluszem ziemię.

Shannon dziwnie jakoś zabrakło powietrza. Boże

święty, jakiż to piękny, rasowy mężczyzna! Jakaż
sylwetka... ruchy nadzwyczaj zręczne... Tym nie­
mniej ten mężczyzna przed chwilą zachowywał się
jak szaleniec. A od szaleńca należy uciekać jak naj­
prędzej, mimo że nadal zachowuje się według najlep­
szych wzorców:

- Panno McCahy, pozwoli pani, że pomogę - po­

wiedział uprzejmie, wyciągając rękę. - Proszę wyba­
czyć, że zachowałem się nieco gwałtownie.

Jakżeby inaczej. Dwa razy grzmotnął nią o ziemię,

sterroryzował, wrzeszczał, szarpał za włosy. A teraz
nagle taki szarmancki się zrobił... Stanowczo trzeba
salwować się ucieczką.

Nie spuszczając oczu z tej pomocnej dłoni, pod­

niosła się z ziemi. Samodzielnie i bardzo powoli.
I natychmiast pomknęła ku drzwiom.

Tym razem nie rzucił jej na ziemię. Złapał za

ramiona i przyciągnął do siebie tak blisko, że jej plecy
wgniotły się w jego pierś. Znów miała zatkane usta,
a w uchu pełen złości szept:

- Psiakrew, Shannon! Zawsze uważałem, że po­

winni cię przywiązać do płotu i porządnie wysmagać

background image

2 9

rózgą. Ty smarkulo jedna... Masz tu zostać i nie

wrzeszczeć, bo pogadamy sobie jeszcze ostrzej!

Smarkulo! Bardziej upokorzyć jej nie mógł.

- Nie, Malachi! Już nigdy więcej nie będziesz się

tak do mnie odzywał! Słyszysz! Nigdy więcej! -I kop­

nęła go w goleń, wkładając w to całą swoją złość.

Niestety, długie kawaleryjskie buty zapewne sku­

tecznie złagodziły ból. Coś niecoś jednak poczuł, bo

powstrzymał się od komentarzy, tylko szarpnął nią,

odwrócił ku sobie i oplótł ramionami, jak w jakimś

koszmarnym walcu. Spojrzał jej w twarz i w jego

oczach pojawił się błysk, ni to zdumienie, ni to

rozbawienie.

- Niepojęte... Strzelałaś do mnie. Naprawdę

chciałaś mnie zabić!

Teraz też miała na to ochotę. Bo znów był

bliziutko, a ona, zamiast walczyć, poczuła nagle

dziwną niemoc. Nawet lekko się zachwiała.

- Chciałaś mnie zabić - powtórzył, patrząc na nią

z zadumą. - Ciekawe, czy wiedziałaś, że to byłem ja?

- Nie - burknęła. - Ale zastrzeliłabym cię z roz­

koszą. Najpierw podziurawiłabym kolana, potem

dostałbyś kulkę między oczy. Niestety, jesteś bratem

Cole'a. Tylko z tego powodu nie skróciłam twego

nędznego żywota. Tym bardziej że...

Zrobiła efektowną pauzę, po czym dokończyła

powoli, wyraźnie delektując się każdym słowem:

- ... to ja wygrałam tę wojnę. Zwyciężyłam, panie

Slater. Pan poniósł sromotną klęskę.

Jego oczy znów zabłysły, teraz pełne gniewu.

- Ty mnie nigdy nie pokonasz, Shannon.

background image

3 0

- Przegrałeś wojnę, Rebie.

- My dwoje dalej walczymy ze sobą.

- Ale teraz puść mnie, to boli.

- Dobrze, że boli. Przecież chciałaś mnie zabić.

- Chciałam zabić, ale nie ciebie! Ostatnio kręci się

tu tyle różnych pijanych łobuzów i zwykłych zło­

dziejaszków. A ty właściwie dlaczego ukryłeś się

w stajni? Dlaczego nie wszedłeś do domu? I dlaczego

nie pozwalasz mi iść do domu?

- Bo tam może być patrol federalnych, a ty

z radością wydasz mnie w ich łapy.

- Co ty wygadujesz? Jaki patrol? A niby dlaczego

na ranczo miałby być jakiś patrol?

Poczuła, że zesztywniał. Ale uścisk jego palców

jakby zelżał.

- Shannon, ty jeszcze nie wiesz?

- O czym, Malachi, o czym?

- Shannon! Przysięgnij, że w domu nie ma żad­

nego patrolu.

- Po co przysięgać? Nie ma żadnego patrolu i już!

Nic ci nie grozi, Malachi! A Cole...

Zaraz... zaraz... Cole... Do Cole'a dziś rano przyje­

chał jeden z jego bliskich znajomych. Zamknęli się

w gabinecie, rozmawiali długo, potem Cole, jakby od

niechcenia, rzucił Shannon, że będzie musiał wyje­

chać. Na krótko, dzień lub dwa. Nie zaszkodzi znaleźć

jakieś bezpieczne miejsce, dokąd w razie potrzeby

będzie można wywieźć Kristin i małego Gabe'a. Licho

nie śpi, lepiej zawczasu się rozejrzeć... Wielki Boże!

Przecież to jasne. Kłopoty już się zaczęły, tamten

mężczyzna na pewno przywiózł złe wieści.

background image

3 1

- Shannon? Co z tobą?

- W domu nie ma żadnego patrolu, Malachi, na

pewno. Ale ja sobie coś przypomniałam. Dziś Cole'a

odwiedził jego przyjaciel. Potem Cole powiedział mi,

że będzie musiał wyjechać na krótko...

Jej głos zamierał. No, tak... Cole'a na pewno już nie

ma w domu. Wymknął się po cichu. Zawsze mówił,

że chce przenieść się do Teksasu. Ale teraz tam nie

pojechał, to za daleko. Cole bałby się na tak długo

zostawić rodzinę samą. Na pewno pojechał w głąb

Missouri i wróci za kilka dni.

Malachi chyba uwierzył, że w domu nie ma

patrolu. Puścił ją i podszedł do lampy wiszącej obok

drzwi. Zapalił ją i teraz Shannon mogła dojrzeć, że

Malachi Slater wygląda o wiele gorzej, niż myślała.

Był wychudzony, wymizerowany, a długi płaszcz

z peleryną brudny, wymiętoszony, mankiety w strzę­

pach. Na prawej nogawce wielka plama krwi.

- Boże - szepnęła przerażona. - Czy to ja?

- Nie, nie!

Machnął ręką i przysiadł na beli siana, ostrożnie

wyciągając przed siebie chorą nogę.

- Trafili mnie wcześniej, w Kentucky. Dwóch

jankeskich szczeniaków pilnowało drogi. Nie chcieli

mnie przepuścić. Mogłem ich zabić, ale po co?

Wydawało mi się to bez sensu.

Tak. Ale nie tylko w tym trudno było znaleźć jakiś

sens. Ta noga musiała go boleć straszliwie, mimo to

nie zatrzymał się nigdzie, żeby odpocząć, wydobrzeć.

Coś go gnało na ranczo, coś bardzo ważnego.

- Malachi, powiedz mi, ale dlaczego oni nie chcieli

background image

3 2

cię przepuścić? Przecież wszyscy już wiedzą, że

podpisano zawieszenie broni.

- Naprawdę nic nie rozumiesz?

- Co mam rozumieć?

- A to, że wojna dla niektórych wcale się nie

skończyła. Cole był kiedyś w Kansas. Słyszałaś o tym,

prawda? I zastrzelił tego drania, Fitza, który zabił

jego pierwszą żonę.

- Wiem. Dlatego teraz Cole na jakiś czas powi­

nien wyjechać z Missouri.

- Powinien to zrobić zaraz. Ci Jankesi przy drodze

powiedzieli mi, że za Cole'em rozesłano listy gończe.

Kazał je porozwieszać brat tego Fitza, podobno wielki

bogacz, i to on rozgłasza, że Cole Slater jest mordercą.

Chce go pojmać, żywego lub martwego.

Pod Shannon nogi się ugięły. Boże drogi... Ileż ten

Cole już przecierpiał, ile musiał walczyć, ze światem

i z samym sobą, żeby uwierzyć, że czeka go lepszy,

nowy los. Wydawało się, że wreszcie znalazł spokój.

Miał Kristin i małego synka. A teraz okazuje się, że

Cole Slater jest przestępcą. Jest mordercą.

- Cole musi uciekać natychmiast i gdzieś się ukryć

- mówił dalej Malachi. - Oni na pewno przyjadą po

niego na ranczo.

Shannon w milczeniu skinęła głową. Ten przyja­

ciel Cole'a na pewno mówił to samo. Trzeba teraz

biec do domu, sprawdzić, czy Cole rzeczywiście

odjechał. I ostrzec Kristin, że czas pokoju, wytęsk-

niony, upragniony, okazał się ułudą.

- Malachi? A dlaczego ten chłopak strzelał do

ciebie? Przecież ty nie byłeś z Cole'em w Kansas.

background image

3 3

- Ale też nazywam się Slater, a więc na pewno

jeździłem z Quantrillem i wyrżnąłem połowę Kansas.

- Przecież służyłeś w regularnym wojsku.

- Zgadza się. Dzięki, że ty przynajmniej w to

wierzysz. Shannon, proszę, idź teraz do domu i spro­

wadź Cole'a. Wyjedziemy jeszcze tej nocy. A nie

wiesz przypadkiem, co dzieje się z Jamie'em?

- Bardzo mi przykro, Malachi, nic nie wiem. Ale

wy przecież byliście w jednym oddziale. Dlaczego

Jamie nie przyjechał razem z tobą?

- Rozstaliśmy się kilka dni temu. Jamie chciał

koniecznie odwiedzić starego przyjaciela, który na

wojnie stracił syna. No i pojechał do niego. Psiakrew!

Przecież Jamie też musi uciekać!

- Ale jak ty pojedziesz, Malachi, w takim stanie ?

Niepojęte... Przez tyle lat żyła w głębokim przeko­

naniu, że nawet plemię Komanczów nie jest w stanie

obmyśleć dla Malachiego śmierci wystarczająco okrut­

nej, takiej, która sprawiłaby jej satysfakcję, a teraz

bez przerwy zerka z niepokojem na tę okropną plamę

na spodniach i zamartwia się jego stanem! Co się z nią

dzieje?

Malachi lekceważąco machnął ręką.

- Jakoś tam się pojedzie. A jak będziemy już

daleko, na południu, poszukam jakiegoś doktorka,

żeby wyciągnął kulę.

- Co?Co ty mówisz?! To kula tam jeszcze jest?

Shannon szybkim krokiem ruszyła w stronę ko­

mórki.

- Shannon? A ty dokąd?

- Zaraz wracam! - odkrzyknęła, znikając

background image

3 4

w drzwiach. Bez trudu odnalazła skrzynkę z narzę­
dziami chirurgicznymi, bez których żaden hodowca
bydła nie mógł się obejść. Problem był już tylko jeden.
Potrzebna była morfina albo jakiś inny środek uśmie­
rzający ból. Ale to rzecz drogocenna, której w Mis­
souri, a może i na całym Południu, nikt nie ma.

Wszyscy stosują tylko ten jeden jedyny środek...
Wysunęła następną szufladę i wyciągnęła butelkę
whisky z Kentucky. To zadziała na pewno.

Ruszyła szybko z powrotem, sama zdumiona

swoją gorliwością. A cóż to ona tak skwapliwie
spieszy z pomocą Malachiemu Slaterowi? Czyżby
przestała go nienawidzieć? Bzdura. Tu chodzi głów­
nie o Cole'a. Malachi nie może być dla niego ciężarem,
dlatego chorą nogę należy doprowadzić do porządku.

Postawiła na ziemi skrzynkę i przyklękła.

- Shannon? Co ty masz zamiar zrobić? - spytał

Malachi niepewnym głosem, wpatrując się w nożycz­
ki, które nagle pojawiły się w jej ręku.

- Rozciąć nogawkę.
- O, nie! Jeśli sądzisz, że pozwolę ci zbliżyć się do

mnie...

- Dobrze wiesz, że kulę trzeba wyjąć i to jak

najprędzej. Masz, napij się!

Oba argumenty były przekonywujące. Malachi

skwapliwie chwycił za butelkę, pociągnął solidnie i aż

westchnął.

- Oj, jakie to dobre! I kto by się spodziewał, że

Jankeskę stać na taki gest wobec nędznego rebe­
lianta!

- Dobrze, dobrze, Malachi, teraz się nie ruszaj.

background image

3 5

Sprawnie rozcięła nogawkę, odłożyła nożyczki

i uśmiechnęła się bardzo słodko.

- A teraz proszę, niech pan oprze się wygodnie,

kapitanie Slater!

- Shannon...

- Zaufaj mi.

- To tak, jakbym miał zaufać czarnej wdowie

3

.

Nic nie powiedziała. Uśmiechnęła się jeszcze raz,

słodko jak poprzednio, i ostrożnie rozsunęła brzegi

rozciętego materiału. Niestety, kula utkwiła głęboko.

Ale wszystko jest do zrobienia. Małe nacięcie skal­

pelem, potem kulę się podważy i wyciągnie szczyp­

cami. Ranę przemyje się alkoholem, zabandażuje

i będzie po wszystkim.

Biedny Malachi.

- Napij się jeszcze - powiedziała bardzo łagodnie,

unikając jego spojrzenia. - I nie bój się. Zrobię to raz

dwa. Wezmę skalpel...

Jego palce błyskawicznie oplotły się wokół jej

nadgarstka.

- Skalpel? Ty ze skalpelem w ręku? Nie, Shannon,

ja ci nie dowierzam!

Kolejny, posypany cukrem uśmiech.

- Nie masz wyboru, Malachi. I oddaj butelkę!

- Dlaczego ?

- Muszę zdezynfekować skalpel.

Polała skalpel alkoholem. Malachi śledził każdy jej

ruch, po czym natychmiast odebrał jej butelkę i pociąg­

nął kilka potężnych łyków.

3

Czarna wdowa - jadowity pająk.

background image

3 6

-

A więc jednak zamierzasz rzucić się na mnie

z nożem.

- Zgadza się.

- Mam nadzieję, że kiedyś będę miał okazję do

rewanżu.

Mówił już trochę niewyraźnie, a więc wszystko

w porządku. Whisky okazała się zbawienna. Bo

Malachi nawet się uśmiechał. Jak to Malachi, trochę

krzywo, trochę tak na ukos. Ten uśmiech, kiedyś

działający na Shannon jak płachta na byka, teraz

wydał jej się uroczy. Śmiały się też oczy Malachiego,

niby niebieskie, a jednocześnie szarawe jak kobalt. Jak

on patrzy... Zadrżała i zaklęła w duchu. Niepojęte,

żeby Shannon McCahy drżała na widok Malachiego

Slatera, i to jeszcze w chwili, kiedy powinna wykazać

się możliwie największym opanowaniem!

Zaklęła w duchu jeszcze raz i przystąpiła do dzieła.

Ostrze skalpela zanurzyło się w żywym ciele. Mala­

chi nie poruszył się, nie jęknął, tylko jego mięśnie

zrobiły się nagłe twarde jak stał. Kiedy zaczęła

przesuwać skalpel w bok, Malachi zamknął oczy.

Była prawie pewna, że stracił przytomność. I tak

byłoby chyba najlepiej.

Wykonała cięcie i jednym zręcznym ruchem wyję­

ła szczypcami kulę. Ranę polała obficie alkoholem

i przystąpiła do bandażowania. Biały bawełniany

bandaż okazał się za krótki. Ale trzeba umieć sobie

radzić. Spojrzała na Malachiego. Nadal miał oczy

zamknięte. Szybko podwinęła spódnicę i urwała cały

rąbek halki.

Powieki Malachiego natychmiast się uniosły.

background image

3 7

- Dzięki, kochanie, że tak się dla mnie poświę­

casz. Nigdy bym nie przypuszczał...

A więc przez cały czas był przytomny.

- Drobiazg. Zależy mi przede wszystkim na tym,

żeby przez ciebie nie zabito Cole'a.

Ostrożnie owijała jego udo białym płótnem, klnąc

w duchu, że ma na sobie właśnie tę suknię. Głęboko

wyciętą, a koronkowy kołnierz rozchyla się na boki.

W rezultacie Malachi nie odrywa oczu od jej dekoltu.

- Malachi, przestań się gapić. Podobno jesteś

dżentelmenem z Południa.

Próbował się uśmiechnąć, nic jednak z tego nie

wyszło.

- Południe umarło, panno McCahy. Dżentelmeni

wyginęli. I błagam panią, proszę być ostrożną, zbliża

się pani do bardzo delikatnych rejonów mego ciała.

Natychmiast cofnęła ręce i końce prowizorycz­

nego bandaża Malachi poutykał już sam.

- Świetnie się pani sprawiła, panno McCahy

- pochwalił ją słabym głosem. - Jestem pani dozgon­

nie wdzięczny.

Chciała wstać, ale on nagle złapał ją za rękę

i przyciągnął do siebie. Nie, nie protestowała. Bo

zrobił to zdecydowanie, ale jednocześnie tak jakoś

ostrożnie. Odsunął jej z czoła pasmo złocistych

włosów, otulających śliczną drobną twarz i ogarnął

wzrokiem całą wdzięczną postać, klęczącą teraz

przed nim. Spojrzał na falujące piersi, wychylające się

z koronkowego kołnierza, na kibić, nieprawdopodob­

nie cienką nad sutą spódnicą aksamitnej sukni.

- Wojna trwała długo. Wydoroślałaś, Shannon.

background image

3 8

-

Nie miałam wyboru, kapitanie Slater.

Jej głos zadrżał. Jakże miała nie wydorośleć...

- Słyszałem, jak zginął kapitan Ellsworth. Bar­

dzo ci współczuję, Shannon. Ale bądź rozsądna,

pozwól, żeby ta rana się zabliźniła, bo inaczej

będziesz miała chorą duszę. Tak było z Cole'em,

sama wiesz. I ty...

- Malachi, proszę, ja nie chcę...

- ... mówić o tym? W porządku, panno McCahy,

nie będę więcej wkraczał w sferę uczuć dla mnie

niedostępną.

Pomyślał chwilę, nagle uśmiechnął się wesoło, po

łobuzersku, jakby pragnąc całkowicie odsunąć od niej

smutne wspomnienia.

- Wyrosła pani na śliczne stworzenie, panno

McCahy! Naprawdę śliczne! I ścielę się do nóżek,

jeszcze raz za to, że pani białe rączki dotykały mnie

tak delikatnie...

- Malachi! Mówiłam ci już. Starałam się, ale tylko

ze względu na Cole'a.

Chyba nie słuchał. Był zajęty. Jego palce leciutko

muskały jej policzek.

- Dorosła, hm... - mruknął.

Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Zwykle

prawili sobie różne złośliwości, a teraz, rzecz osob­

liwa, wcale nie miała ochoty na ostre słowa. Wręcz

przeciwnie. Nagle zapragnęła znaleźć się w jego

ramionach, przytulić twarz do szerokiej piersi i po­

płakać sobie. A on głaskałby ją po głowie i mówił

cichutko, że już dobrze, że wszystko, co złe, minęło...

Nagle drgnęła. W ciszę nocy, wypełniającą stajnię,

background image

3 9

wdarł się znajomy odgłos. Stukot kopyt. Szybki,

gniewny, zwiastujący nieszczęście.

- Malachi! Jeźdźcy! Podjeżdżają pod dom!

Jakby w odpowiedzi na jej pełen trwogi krzyk

gdzieś z daleka rozległ się inny kobiecy krzyk, krzyk

rozdzierający.

Kristin!

W ułamku sekundy była przy drzwiach.

- Shannon, zaczekaj! Do diabła! Stój! Stój!

Nie słuchała. Wybiegła ze stajni jak oszalała i popę­

dziła przed siebie, nie odrywając oczu od oświet­

lonego domu. Przed werandą kłębiły się konie, ze

dwadzieścia koni. Drzwi frontowe były otwarte.

W tych drzwiach ukazała się rosła postać mężczyzny,

niosącego na ramieniu szamoczącą się kobietę.

Shannon stanęła.

Kristin. Kristin w niebieskiej sukni, widocznie

przebrała się w nią do kolacji. Wybrała tę suknię, bo

wiedziała, że tak pięknie podkreśla kolor jej oczu.

Złocistobrązowe włosy Kristin spływały po plecach

tego bandziora...

- Mam ją! - krzyknął mężczyzna, schodząc po

schodkach werandy. - A teraz szybko zabieramy się

stąd!

- A co ze Slateremi - zawołał jeden z jeźdźców.

Shannon nie dosłyszała odpowiedzi. Stała zmart­

wiała, niezdolna uczynić ani kroku. Zabierają Kristin.

Jeśli Cole nie wyjechał... przecież on nigdy nie

pozwoliłby odebrać sobie żony. Chyba że oni go

zabili...

Kristin walczyła. Krzyczała, szarpała się, ugryzła

background image

4 0

bandziora w rękę. Mężczyzna uderzył ją w twarz

i przerzucił przez grzbiet swego konia.

- Jazda! - ryknął, wskakując na siodło.

- Nie! - krzyknęła Shannon, jednym skokiem

przesadzając ogrodzenie padoku. Nie! Ona nie po­

zwoli, nie pozwoli im zabrać Kristin! Jej stopy

prawie nie dotykały ziemi. Musi ich powstrzymać,

musi...

Nagle ktoś pchnął ją, powalił i całym ciężarem

ciała przycisnął do czerwonej ziemi Missouri.

- Shannon, zaklinam cię! Nie ruszaj się!

Znów Malachi, przeklęty Malachi! Przygniata ją

do ziemi, kiedy te dranie uwożą Kristin!

- Puszczaj mnie! Słyszysz?! Puszczaj!

- Cicho!

Nie mogła nawet unieść głowy, bo jej głowę też

wciskał w ziemię. I szeptał:

- Ty głupia! Co ty robisz?Przecież...

- Oni zabierają moją siostrę!

- Shannon, ich jest dwudziestu! Wszyscy mają

broń, a ty lecisz do nich z pustymi rękami!

Uniósł jedną rękę, przestał przyciskać jej głowę, ale

zatkał usta. Leżeli płasko na ziemi, tuż za długim

korytem. Do Shannon dotarło, że dzięki temu nikt

ich nie może zobaczyć, a oni mogą obserwować dom,

znajdujący się w odległości kilkunastu metrów.

- Przecież widzę, że zabierają Kristin - szeptał

Malachi. - Jeśli zbliżysz się do nich, zabiorą i ciebie.

Moglibyśmy do nich postrzelać, starając się nie zabić

twojej siostry. Ale do tego potrzebna jest broń,

a nasze kolty leżą gdzieś w sianie. Dlatego jedyne, co

background image

4 1

możemy teraz zrobić, to być cicho, potem wziąć broń

i jechać za nimi. Pojmujesz?

Naturalnie, że tak. Przestała się szamotać. Malachi

zabrał dłoń z jej twarzy, dalej jednak leżał na niej, nie

pozwalając na żaden ruch.

Nienawidziła go. Ale miał rację. Nie mogła niczego

zrobić dla Kristin. Mogła teraz tylko leżeć, patrzeć

i słuchać.

Konie ruszają spod domu, jeden za drugim, i rwą

do przodu z taką samą prędkością, z jaką tu przybyły.

Znikają w ciemnościach. Kopyta bębnią o ziemię

Missouri, coraz ciszej i ciszej...

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Tętent koni umilkł. Malachi wstał i wyciągnął

rękę do Shannon. Nie miała ochoty korzystać z jego

pomocy, sam więc podjął decyzję. Szarpnął mocno,

a kiedy stanęła na nogi, odwrócił się i jednym susem

przesadził ogrodzenie. Shannon, naturalnie, pośpie­

szyła jego śladem.

- Malachi, ty dokąd?

Nie odwracał się, tylko sadził do przodu długimi

krokami.

- Malachi! Stój!

Zatrzymał się.

- Co ty robisz, Malachi? Chodź do stajni, weź­

miemy konie i broń. I ruszajmy za nimi! Słyszysz?

Nie traćmy czasu!

- Muszę najpierw wejść do domu.

- Do domu?

Podskoczyła jak wściekła kotka i szarpnęła go za

łokieć, zmuszając, aby spojrzał jej w twarz.

- Do domu, tak? Masz zamiar sobie odpocząć?

background image

4 3

Poleżeć, zjeść dobrą kolację? Straciłeś rozum? Oni

porwali moją siostrę, trzeba jechać za nimi, gonić ich

co sił...

- Spokojnie - warknął. - Rozumiem pani zdener­

wowanie, panno McCahy. Ale tak się składa, że pani

ma siostrę, a ja mam brata. I cholernie chce mi się

zobaczyć, czy jego nie ma w domu. Bo jeśli przedtem

nie wyjechał, a oni zabrali tylko pani siostrę, to

znaczy, że...

Odepchnął ją i znów ruszył przed siebie. Boże

święty, przecież wiedziała. To znaczy, że Cole nie

żyje. Niepokój o Kristin przesłonił jej wszystko.

Dogoniła go po kilku sekundach.

- Pojadę za Kristin, dobrze wiesz - rzucił przez

ramię, nie zwalniając kroku. -Wezmę broń i pojadę.

Ale przedtem...

- Tak, tak, Malachi, wybacz. Trzeba się upewnić,

co z Cole'em. Potem weźmiemy broń i...

- Tylko ja wezmę, Shannon. Ty zostajesz.

- Jadę z tobą.

- Nie, jadę sam.

Wcale nie zamierzała ustąpić, ale nie było już czasu

na dalsze pertraktacje. W drzwiach frontowych uka­

zała się kobieta o nieprawdopodobnie długich nogach,

cudownie wysmukła. Czarnoskóra Delilah, piękna

jak afrykańska księżniczka. Dla McCahych bar­

dziej przyjaciel i członek rodziny niż służąca. Czło­

wiek wolny, nie za sprawą oficjalnych proklamacji,

a dzięki jej ojcu, Gabrielowi McCahy, który Delilah

i jej mężowi dał wolność na wiele lat przed wybu­

chem wojny.

background image

4 4

Teraz ciemna twarz Delilah pełna była niepokoju

i smutku.

- Panienka Shannon! Chwała Bogu! - zawołała,

zbiegając po schodkach. - Tak się bałam, czy panience
nie stało się coś złego!

- Delilah!
Padły sobie w ramiona.
- Oni zabrali panią Kristin! Takie nieszczęście!
- Delilah! - przerwał niecierpliwie Malachi. - Co

z Cole'em? Przecież on by na to nie pozwolił!

- Naturalnie, że nie! Ale on...
Twarz Malachiego zrobiła się szara jak popiół.
- Nie żyje - powiedział głuchym głosem.
- Co pan mówi, panie kapitanie! Co też pan

mówi! Pan Cole wyjechał!

- Bogu dzięki - szepnęła Shannon i czując, że jej

kolana są zupełnie miękkie, przysiadła na schodku
werandy. - Delilah, a kiedy Cole wyjechało Ja niczego
nie zauważyłam.

- Wymknął się po cichu, na długo zanim te zbiry

przyjechały. Panienko, może wejdźmy wszyscy do
domu, lepiej rozmawiać w środku. Ale co to się stało,
że włosy ma panienka w nieładzie i suknię wymiętą...

- Nie będę wchodzić do domu, Delilah. Musimy

zaraz ruszać za Kristin.

- Nigdzie nie jedziesz - zaprotestował natych­

miast Malachi. - Jadę tylko ja. Zaraz ruszam w drogę.

- Ja też jadę. A ty nie będziesz mi mówił, co mam

robić.

Podszedł do niej bliżej, jego złość była tak samo

widoczna i oczywista, jak kuśtykająca noga.

background image

4 5

- Shannon McCahy, jesteś upartą idiotką i koniecz­

nie chcesz, żeby zabili nas oboje, nie wspominając

o twojej siostrze. Dlatego jednak powiem ci, co masz

robić. Masz zostać w domu! Jeśli będziesz się opierać,

zaraz zamknę cię w twoim pokoju i przywiążę do

łóżka. Tak. Tak będzie najlepiej.

Shannon nie odezwała się ani słowem. Po pierw­

sze, wcale nie miała ochoty po raz drugi tego wieczo­

ru przekonać się, ile jeszcze siły pozostało w wynisz­

czonym przez wojnę ciele Malachiego. A po drugie,

po co się spierać, skoro Malachi jest nieprzejednany.

Lepiej pozornie złożyć broń... Wstała ze schodka

i dostojnym krokiem weszła na werandę. Odwróciła

się, lekko skłoniła głowę, jak dama.

- Bardzo proszę, a więc wejdźmy do środka

- powiedziała, uśmiechając się wdzięcznie. - Wszyst­

kim nam przyda się po szklaneczce czegoś mocniej­

szego. A Delilah opowie dokładniej, co się stało.

Proszę, pospieszmy się. Panu kapitanowi pilno ruszać

w drogę.

Weszła pierwsza. Dostojnym krokiem przemie­

rzyła wiktoriański salonik, wkroczyła do gabinetu

i z głębokiej szuflady biurka wyjęła butelkę burbona

z Kentucky. Szklaneczki, ustawione rządkiem, czeka­

ły na półce z książkami. Nalała do trzech szklaneczek

podwójne porcje. Podała szklanki Malachiemu i Deli­

lah, a sama zasiadła w fotelu za biurkiem.

- Delilah, proszę, mów, co się stało.

Malachi przysiadł na brzegu biurka, Delilah

nie usiadła. Jednym haustem wychyliła swego

burbona i przemierzając pokój wzdłuż i wszerz,

background image

4 6

roztrzęsionym głosem opowiadała o tragicznych

wydarzeniach.

- Pan Cole wyjechał jakąś godzinę temu. Przed

wyjazdem rozmawiał ze mną i Samsonem. Powie­

dział nam, że robi się niebezpiecznie i to o wiele

wcześniej, niż się spodziewał. Jakiś człowiek o na­

zwisku Fitz szuka zemsty i chce pojmać wszystkich

braci Slaterów. Pan Cole powiedział, że nie sądzi, aby

ten Fitz chciał mścić się na wszystkich McCahych.

Ale ostrożność nie zawadzi i pan Cole chce na jakiś

czas wywieźć stąd panią Kristin i małego Gabe'a.

A teraz jedzie poszukać jakiegoś bezpiecznego miej­

sca. Pani Kristin o niczym nie powiedział, panienka

wie, dlaczego. Ona by go za nic nie puściła.

Delilah, wzdychając smutno, otarła oczy rąbkiem

fartucha.

- Przygotowałam panu Cole'owi prowiant na

drogę - opowiadała dalej - a on pocałował mnie

w policzek i powiedział, że wróci niebawem i wszyst­

ko będzie dobrze. Potem napisał list do pani Kristin

i zostawił na biurku. Kiedy odjechał, wzięłam ten list

i zaniosłam jej do pokoju. Rozłożyła kartkę, prze­

czytała, a potem siedziała nieruchomo i patrzyła

w okno.

Delilah znów westchnęła i opadła ciężko na skó­

rzaną kanapę.

- Biedactwo... Zaczęła płakać. Mówiła, że mieli

jechać razem i wziąć ze sobą małego Gabe'a. A Cole

pojechał sam, po kryjomu, bo bał się, że ona go nie

puści. Płakała, cały czas płakała, aż serce się ściskało.

A potem... Potem przyjechali oni.

background image

4 7

W pokoju na chwilę zapadła cisza.

- Delilah? Czy to byli czerwononodzy? - spytała

nieswoim głosem Shannon.

- Tak. I szczęście w nieszczęściu, panienko, bo

pani Kristin mogła im rzucić w twarz, że się spóźnili.

Jej mąż wyjechał. Ten olbrzym się wściekł i przyłożył

pani Kristin nóż do gardła, tak blisko, że ją zadrasnął

i krew pociekła. To cud, że te zbiry nie wiedziały nic

o dziecku.

- Gabe!

Shannon i Malachi krzyknęli jednocześnie i w tym

samym momencie zerwali się na równe nogi. Delilah,

mimo powagi sytuacji, nie mogła powstrzymać

uśmiechu. Panienka Shannon i kapitan Malachi,

wiecznie wojujący ze sobą, tylko w sprawie Gabe'a

byli całkowicie zgodni. Oboje bardzo kochali chłop­

czyka.

- Nic mu nie jest, panienko. Śpi jak aniołek.

Baraszkowali sobie z moim synkiem i obaj przysnęli

na moim łóżku. To już ich tam zostawiłam. I chwała

Bogu, że te dranie nie wiedzą o dziecku. Ale oni...

Czarne oczy Murzynki spojrzały na Shannon

z niepokojem.

- Oni wiedzą o panience. Chcieli szukać panienki,

ale ten olbrzym, oni zresztą wołali na niego Bear

4

,

powiedział, że muszą się śpieszyć i wystarczy, że

mają Kristin.

Shannon westchnęła cicho i opuściła głowę. Czy

można to nazwać szczęściem? Gdyby była w domu,

4

Bear - (j.ang.) niedźwiedź.

background image

4 8

zabraliby ją na pewno. I pewnie już by nie żyła, bo

Shannon McCahy rzuciłaby się do walki, jak to ona,

bez rozumu, na oślep. A ich było wielu, tych czer-

wononogich, tych zwyrodnialców...

- Malachi, słyszałeś, co mówiła Delilah? - spyta­

ła, podnosząc głowę. - To byli czerwononodzy.

- Tak. I trochę mnie to dziwi. Słyszałem, że Lane

i Jennison pozbawieni zostali dowództwa, a ich

oddziały wcielono do regularnego wojska.

- Trzeba jak najszybciej odbić Kristin.

Malachi wstał.

- Zaraz wyruszam w drogę.

- Jadę z tobą.

- Shannon, do diabła! Ty zostajesz.

- Ale dlaczego? Umiem dobrze strzelać...

- To nie wystarczy, Shannon. Trzeba jeszcze

wiedzieć, kiedy strzelać. Ty, niestety, zapominasz

się zupełnie. Tak jak dziś, kiedy w pojedynkę,

z gołymi rękami, chciałaś rzucić się na dwudziestu

czerwononogich. A tu potrzebna jest rozwaga.

Trzeba jechać za nimi bardzo ostrożnie i kiedy

rozłożą się obozem, wyczekać odpowiedniej chwili,

podkraść się i uwolnić Kristin. Nie wolno robić

rabanu, nie wolno napadać na nich, bo oni wtedy ją

zabiją.

- Malachi, ja to wiem. I na pewno będę rozważna.

- Zostaniesz tutaj.

Uparty, jak stary muł zmęczony życiem. Czyli

jedyne, co można zrobić, to uciec się do fortelu.

Poczekać, aż kapitan Slater zniknie w mroku, wsko­

czyć na konia i podążyć za nim.

background image

4 9

Shannon westchnęła głęboko, niemal teatralnie,

i powoli podniosła się z fotela.

- No, trudno, skoro tak się uparłeś... To ja teraz

pójdę i przyniosę ci jakieś bryczesy CoIe'a.

- Dziękuję, nie trzeba - odparł, ruszając ku

drzwiom. - Wiem dobrze, gdzie jest jego pokój.

- Panie kapitanie! - zawołała za nim Delilah.

- Pan musi koniecznie coś zjeść przed wyjazdem.

Niech pan się umyje i przebierze, a ja szybciutko

podam kolację i przyszykuję prowiant na drogę.

- Masz rację, Delilah. Przed daleką drogą powinno

się coś wrzucić na ruszt.

Zasalutował elegancko i wyszedł. A kiedy znikł za

drzwiami, Delilah jak oparzona zerwała się z kanapy.

- Panienko Shannon! Ja wiem, że panienka coś

knuje.

- Ja? Ależ, Delilah, co ty mówisz - obruszyła się

Shannon z miną niewiniątka. - Ja tak tylko za­

stanawiam się nad tym wszystkim...

- O, nie, panienko, ja panienkę dobrze znam.

Panienka...

- Daj spokój, Delilah, i chodźmy lepiej do kuchni.

Pomogę ci przy tej kolacji. A mamy w ogóle coś do

jedzenia ?

- A jakże! I mięso, i ziemniaki, tylko wszystko

zimne. Rozpalę pod kuchnią, a panienka wzięłaby się

za przygotowanie suchego prowiantu na drogę dla

pana kapitana.

W kuchni Delilah zabrała się za krajanie rostbefu.

Shannon wyjęła z szafki dwie czyste ściereczki

i ruszyła do spiżarni. Wybrała najładniejsze płaty

background image

5 0

podwędzonego mięsa, wołowiny i wieprzowiny, i po-

zawijała w białe płótno. Jak to dobrze, że Delilah

piekła dziś chleb, będzie można zapakować po jed­

nym świeżym bochenku...

Nagle usłyszała ostry głos.

- A co panienka robi najlepszego?

Murzynka stała w drzwiach, oparta o framugę.

- Pakuję prowiant.

- Panienka zrobiła dwa zawiniątka.

- Malachi lubi sobie podjeść.

- Aha. I te oba zawiniątka są dla niego?Panienko,

ja wiem...

- Delilah, moja złota!

- Niech panienka tylko się do mnie nie przymila!

Jak panienka była mała, to przychodziła do mnie na

kolana, obejmowała za szyję i chciała, żebym po­

zwalała jej na wszystko. Teraz panienka nie musi

mnie o nic prosić, bo panienka jest dorosła. Ale ja i tak

wiem, co panience chodzi po głowie.

- Delilah! Ja muszę jechać za Kristin.

- Za Kristin pojedzie kapitan Malachi.

- A jeśli jemu nie uda się jej uwolnić?

- A panienka uważa, że przysłuży się siostrze,

jeśli panienka wpadnie w ich łapy?

- Delilah!

Murzynka podniosła obie ręce do góry.

- Ja nic nie mówię! Ja nic nie mówię! I zresztą, nie

muszę...

Po jej twarzy przemknął chytry uśmieszek.

- Bo ktoś inny i tak nie pozwoli panience stąd

wyjechać.

background image

5 1

- Zobaczymy! A ty, pamiętaj, Delilah, masz nic

mu nie mówić o tym drugim zawiniątku.

- Nie powiem, nie powiem. Ale to i tak niczego

nie zmieni.

Delilah machnęła ręką i mrucząc coś gniewnie pod

nosem, wróciła do szykowania półmiska. A Shannon
nie mogła sobie darować. Wykrzywiła się szpetnie do
jej pleców. Niestety, Delilah jakby to widziała, bo jej
uwaga była bardzo chłodna.

- A panienka to ma w głowie pełno siana, za

dekoltem też. Wypadałoby przed kolacją doprowa­
dzić się do porządku. Zdaje się, że panienka, jak
zwykle, nie była zbyt miła dla pana kapitana.

- Natknęłam się na niego przypadkiem w stajni.

Trochę poróżniliśmy się, to wszystko - wyjaśniła

Shannon, ze złością wydłubując źdźbła siana zza
dekoltu. - Teraz idę na górę.

Z dumnie uniesioną głową wymaszerowała z kuch­

ni, ale po schodach już biegła, uciekając przed złoś­
liwym chichotem Murzynki. A niech tam sobie myśli,
co chce, ona ma teraz ważniejsze sprawy na głowie.
Jak wicher wpadła do swego pokoju, uklękła i spod
łóżka wyciągnęła dwie skórzane sakwy. Do jednej
wrzuciła kilka sztuk bielizny, koszulę i bryczesy,
drugą sakwę, na razie pustą, postanowiła zapełnić
później prowiantem i amunicją. A amunicji trzeba

wziąć jak najwięcej.

Wsunęła sakwy z powrotem pod łóżko i podeszła

do umywalki. Nalała do miednicy zimnej wody,
umyła ręce, ochlapała twarz. Wytarła się szybko
i pospieszyła do lustra, żeby doprowadzić do

background image

5 2

porządku uczesanie. Zaklęła cicho. Złocisty gąszcz

bardzo malowniczo poprzetykany był sianem.

Chwyciła za grzebień, wyczesała starannie niepożą­

daną ozdobę i upięła włosy w schludny kok.

Cofnęła się i ogarnęła wzrokiem całą swoją postać.

Jak teraz wygląda? Czy nareszcie jak dama, wytwor­

na i dostojna? Niestety, policzki, jak na damę, były

stanowczo zbyt zarumienione. A oczy z podniecenia

błyszczały niezdrowym blaskiem.

Shannon poczuła coś na kształt winy. Przecież

wiedziała, że nie jest to uczciwe, kiedy oszukuje się

innych, ale... Ale oni porwali Kristin. Oczy Shan­

non natychmiast zwilgotniały, drobne dłonie zacis­

nęły się w pięści. Shannon McCahy nie będzie

czekać z założonymi rękami. Zrobi wszystko, żeby

uwolnić swoją siostrę.

Wyprostowała się, splotła dłonie przed sobą

i znów spojrzała w lustro. Dystyngowana młoda

kobieta patrzyła na nią teraz wzrokiem zdecydowa­

nym i poważnym. I ani jednego źdźbła siana za

staniczkiem eleganckiej sukni. A więc nie jest ile, jest

po prostu dobrze.

Szybkim krokiem wyszła z pokoju. W połowie

schodów jednak zwolniła, na dole bowiem czekał

Malachi, z tym swoim głupim, przemądrzałym

uśmieszkiem.

- Panno McCahy! Pozwoliłem sobie poczekać tu

na panią, aby upewnić się, że pani rzeczywiście tak

łaskawa i raczy dotrzymać mi towarzystwa przy

kolacji.

Shannon bardzo dostojnie pokonała resztę stopni

background image

5 3

i przechodząc koło Malachiego, wyszeptała mu pros­

to w twarz:

- Naturalnie, że dotrzymam, panie kapitanie.

W pokoju jadalnym czekał już pięknie zastawiony

stół. Malachi elegancko odsunął krzesło, Shannon

usiadła. Malachi nalał do dwóch kieliszków czer­

wonego burgunda i rozsiadł się naprzeciwko Shan­

non. Wypił spory łyk, pozachwycał się głośno wspa­

niałym bukietem i odkroił sobie wielki kawał rost­

befu. Pochłonął go w sekundę, po czym znów odkroił

sobie następną porcję.

- Shannon? Ty nic nie jesz?
- Ty natomiast wcale się nie śpieszysz -mruknęła

zjadliwie.

Spojrzał, zaskoczony, i uśmiechnął się.

- Shannon, obiecuję, na pewno ich dopadnę. Ale

to trochę potrwa, może nawet kilka dni. Dlatego nie

żałuj mi jednego gorącego posiłku. Ja od wieków nie

miałem w ustach nic ciepłego.

Shannon poczuła się bardzo zawstydzona. Prze­

cież słyszała, że pod koniec wojny konfederaci

otrzymywali głodowe racje. Jedli spleśniałe sucha­

ry i wszystko, co mogli znaleźć po drodze.

Uśmiechnęła się więc i podniosła kieliszek.

- Twoje zdrowie, Malachi! - powiedziała miłym,

łagodnym głosem.

Malachi przerwał pracowite przeżuwanie, uniósł

głowę i nagle zapatrzył się na dziewczynę siedzącą

vis-a-vis.

Dziewczynę? Nie. Kobietę. Wojna trwała długo

i w tych okrutnych czasach Shannon McCahy

background image

5 4

wyrosła na bardzo piękną kobietę. Piękną, a w tym
blasku świec łudząco podobną do zjawy z jego snu.
To przecież ona. Te same pełne usta, jak pąk róży,
i kryształowo czysty błękit oczu podkreślony długimi
ciemnymi rzęsami. Złociste pasma wijących się wło­
sów wymykają się z koka i spływają miękko wzdłuż
gładkich porcelanowych policzków i smukłej szyi.
Z głębokiego dekoltu wytwornej sukni wychylają się
krągłe piersi.

Piękne stworzenie. Siedzi prościutko, uśmiecha się

uprzejmie i tak niewinnie. Mała oszustka, naturalnie,
że coś knuje. Wiadomo zresztą, co. Ma zamiar jechać
za nim.

Teraz on uniósł kieliszek.
- Twoje zdrowie, Shannon!
- Dziękuję, bardzo pan łaskaw.
A więc dama, prawdziwa dama z Południa. Czarują­

ca, a to w jakiś sposób komplikowało sprawę.

- To pani aż nadto łaskawa - wymruczał. Jego

oczy złagodniały, a dłoń, nie wiadomo kiedy, przy­
kryła małą rączkę panny McCahy, która natychmiast
odsunęła się na sporą odległość.

- Jestem ci ogromnie wdzięczny, Shannon, za

uratowanie mojej nieszczęsnej nogi.

- Zrobiłam to z wielką przyjemnością.
- Nie wątpię, nie wątpię...

Króciutki komentarz można było zrozumieć dwo­

jako, ale Shannon podjęła już decyzję. Żadnych
sporów, żadnych dyskusji.

Nagle pomyślała, że tak właśnie jest chyba o wiele

przyjemniej.

background image

5 5

Przed kolacją Malachi zatroszczył się o swój wygląd.

Umył się i ogolił, a jego włosy były jeszcze wilgotne.
Nałożył szare spodnie Cole'a i świeżą płócienną koszulę.
Kołnierzyk miał rozpięty i w tym malutkim dekolcie

widać było skrawek śniadego ciała. Cała postać Mala-
chiego emanowała męskością.

Nie, nie spodziewała się, że jakikolwiek mężczyz­

na będzie ją jeszcze pociągał w taki właśnie sposób.
Że będzie rozpalał jej zmysły...

Ciepła dłoń Malachiego na jej dłoni, niepokojący

błysk w jego kobaltowych oczach, nagła świadomość
męskich kolan, ocierających się o jej spódnicę... siedzi
przecież tak niebezpiecznie blisko...

Policzki Shannon oblały się szkarłatnym rumień­

cem. Gwałtownie cofnęła dłoń, omal nie wywracając

kieliszka.

- Coś się stało, panno McCahy?
- Nie, nic się nie stało - powiedziała szybko. - Po

prostu jestem zmęczona, ten dzień był taki długi

i ciężki. Nic się nie stało. Boże święty, co ja mówię!
Przecież się stało, i to coś strasznego...

Jej głos zadrżał.
- Znajdę ją, Shannon. A oni na pewno nie zrobią

jej krzywdy.

- To są czerwononodzy.
- Ale Fitz chce mieć ją żywą. Domyślasz się

przecież, dlaczego ją uprowadzili.

- Żeby zwabić Cole'a.
- Tak. I dlatego nic jej nie zrobią, bo inaczej

stałaby się dla nich bezużyteczna. Wszystko będzie
dobrze, Shannon.

background image

5 6

Skinęła głową, Malachi cofnął rękę. Ale jego

wzrok, pełen zadumy, nadal był utkwiony w Shan-

non. Wydawało się, że nie ma już ochoty na jedzenie.

A ona... ona próbowała się zmusić, żeby zapomnieć

o dotyku jego gorących palców.

- Smakowało ci? - spytała, kiedy talerz był pusty.

- Bardzo.

- Cieszę się. Może jeszcze wina?

- Z przyjemnością, panno McCahy.

Napełniła jego kieliszek. Malachi wypił łyk, wes­

tchnął i wypił do dna, po czym wstał od stołu.

Shannon natychmiast zerwała się z krzesła.

- Już jedziesz?

- Tak, już jadę.

- Przyniosę ci prowiant. Proszę, to twój płaszcz

i kurtka od munduru. Malachi, nie powinieneś jechać

w tej kurtce do Kansas. Może dam ci inną?

- A dlaczego?Panno McCahy, czy nie słyszała

pani, że wojna się skończyła? Tak przynajmniej

mówią ludzie.

- Tak przynajmniej mówią ludzie - powtórzyła

jak echo Shannon.

Uśmiechnął się i leciutko dotknął jej policzka.

Odwróciła się szybko.

- Przyniosę prowiant.

- Dziękuję.

Zrobiła krok, nagle Malachi złapał ją za rękę

i przyciągnął do siebie.

Na głowie miał już swój kapelusz z piórami, na

ramionach płaszcz konfederacki. W przymrużonych

oczach wesołe iskierki.

background image

5 7

- Dziękuję, panno McCahy, to była bardzo miła

kolacja, dzięki pani uroczej osobie. I niezależnie od

tego, co się dalej wydarzy, chciałbym, żeby pani

wiedziała, że sprawiła mi wielką przyjemność.

Słowa były naprawdę niezwykłe, ponieważ wy­

szły z ust Malachiego Slatera. Shannon nerwowo

skinęła głową i cofnęła się o krok.

- To ja... ja przyniosę prowiant.

- W takim razie spotkamy się przed domem. Ja

pójdę jeszcze spojrzeć na Gabe'a i pożegnać się

z Delilah.

Wpadła do kuchni i chwyciła tobołek z prowian­

tem. Wychodząc, wyjęła z kredensu butelkę starej

irlandzkiej whisky ojca.

Malachi zjawił się niebawem.

- Idę po klacz.

- Dobrze. Ja tu czekam.

Patrzyła za nim, póki nie wchłonęła go ciemność.

Wrócił po chwili. Podjechał galopem na swej gniadej

klaczy, ściągnął wodze i czekał, aż Shannon zejdzie

po schodkach i poda mu tobołek z jedzeniem i butelkę

whisky.

- A jak twoja noga, Malachi?

- Dziękuję, moja noga ma się dobrze.

Zapakował jedzenie i whisky do sakwy. Gniada

klacz parskała niecierpliwie.

Shannon odstąpiła od konia. Malachi skinął głową,

zebrał wodze.

- Pilnujcie Gabe'a. Wrócę z Kristin możliwie jak

najszybciej. Mam nadzieję, że Cole dowie się o wszyst­

kim i niebawem tu się zjawi, choć to nic pewnego. Ty,

background image

5 8

w każdym razie, bądź w pogotowiu. Kiedy wrócę

z Kristin, trzeba będzie natychmiast ją stąd gdzieś

wywieźć i ukryć. Oni na pewno przyjadą tu P° nią

jeszcze raz.

- Tak, Malachi. Będę w pogotowiu.

- A więc bywaj, Shannon!

Zasalutował, Shannon uśmiechnęła się i pomacha-

ła ręką. Kopyta Heleny zastukały cicho, klacz ruszyła

w ciemność.

Kiedy Malachi znikł w mroku, odczekała jeszcze

chwilę, odwróciła się i jak strzała pomknęła z po­

wrotem do domu. Na przebranie się nie było czasu.

Wpadła tylko do swego pokoju, wyciągnęła spod

łóżka sakwy i już zbiegała schodami w dół.

Delilah kręciła się po kuchni. Shannon, wrzuciw­

szy do sakwy prowiant, podbiegła do Murzynki

i objęła ją z całej siły.

- Uważaj na Gabe'a, Delilah!

- Och, Shannon, Shannon! Panienka nie powinna

jechać! Myślałam, że on panienkę powstrzyma...

- Nikt mnie nie powstrzyma, Delilah, sama naj­

lepiej o tym wiesz. Proszę, obiecaj, że dopilnujesz

Gabe'a.

- Przecież panienka wie, że nie spuszczę go z oka.

- Wiem, wiem. Och, Delilah, niebiosa Was ze-

słały, ciebie i Samsona! Nie wiem, co byśmy zrobiły

bez was!

- Panienka na pewno nie mogłaby teraz wyjechać.

- Delilah, ja muszę jechać. Muszę ratować siostrę.

Cmoknęła Delilah w policzek, chwyciła sakwy

i wybiegła z kuchni. W sieni zatrzymała się na chwilę,

background image

5 9

szybko zdjęła ze ściany kolta i dopełniła drugą sakwę

amunicją.

Delilah stała nad nią.

- Shannon, dziecko drogie, niech panienka będzie

ostrożna i nie właduje się od razu w jakieś kłopoty.

Panienka słyszy?

Shannon skinęła głową, otworzyła drzwi i wybieg­

ła na werandę. Prosto w szeroko otwarte męskie

ramiona. Te ramiona wbiły ją w podłogę, a krzywy,

ironiczny uśmiech skutecznie tarasował drogę.

- Panno McCahy? Czyżby zamierzała pani dzi­

siejszy wieczór spędzić poza domem? - spytał, wyj­

mując jej sakwy z rąk.

- A tak!

Chwyciła za sakwy, szarpnęła mocno. Uśmiech

znikł, Malachi szarpnął jeszcze mocniej i z pasją

cisnął sakwami o podłogę.

- Malachi...

- Nigdzie nie jedziesz, Shannon.

- Właśnie, że jadę. Nie masz prawa...

- Mam prawo nie dopuścić, żeby pani dała się

zabić, panno McCahy!

Znów się uśmiechnął ironicznie i jednym ruchem

zgarnął ją z ziemi.

- Puszczaj! - wrzasnęła, jak oszalała bębniąc

pięściami po jego plecach. - Ty przeklęty Rebie!

- Zamknij się.

- Ty łajdaku! Kanalio!

Męska dłoń ciężko wylądowała na jej pośladkach.

- Bardzo dogodne ułożenie ciała - stwierdził z za­

dowoleniem, wkraczając na schody, a każdy krok

background image

6 0

Malachiego okraszony był soczystym przekleństwem
z ust Shannon i solidnym uderzeniem pięścią w jego
plecy.

Niestety, mimo zaciekłego oporu Shannon, bardzo

szybko znaleźli się na piętrze. Długie, posuwiste kroki
Malachiego niosły ją nieuchronnie w stronę jej poko­
ju. Malachi pchnął drzwi i Shannon dość gwałtownie

wylądowała na łóżku. Spódnica i halki siłą rzeczy
uniosły się w górę, dlatego w pierwszym odruchu
zajęła się przede wszystkim szczelnym otuleniem'
nóg spódnicą, aby zachować resztki godności.

- Spokojnie, Shannon, nie tak nerwowo.
- Dobrze. Spokojnie... - Natychmiast zerwała się

na kolana, zbliżając twarz do jego twarzy.

Malachi uniósł znacząco brwi, nie cofnął się jed­

nak, wyraźnie czekając, jaki będzie jej następny ruch.

A Shannon uśmiechnęła się słodko, opadła na

poduszki i skrzyżowała ramiona na piersiach.

- W porządku. Możesz mnie tu zamknąć.
- Tak. To właśnie zamierzam zrobić.
- Zapominasz tylko o jednym. Kiedy odjedziesz,

ja bez żadnych problemów wyjdę stąd przez okno.

Dlatego mógłbyś wykazać więcej rozsądku i... Ej!
A co ty tam robisz?

Malachi najspokojniej w świecie buszował w jej

komodzie.

- Malachi?

Szybko zsunęła się z łóżka, podbiegła i złapała go

za rękę. A z tej ręki zwisały dwie ciepłe pończochy
zrobione na drutach.

- Pozwalasz mi jechać? - spytała z nadzieją

background image

6 1

w głosie. Kiedy jednak spojrzała na jego pełną deter­

minacji twarz, nadzieja znikła. Nadal jednak nie

wiedziała, po co mu te pończochy. Dopóki nie

chwycił jej wpół i nie rzucił na łóżko.

- Nie! Malachi! Nie!

- Niestety, kochanie! Bardzo mi przykro.

Z ust Shannon natychmiast wylał się potok bar­

dzo niewybrednych przekleństw. Walczyła zaciekle,

była jednak, jak zwykle, bez szans. Malachi złapał ją

za ręce i już po minucie obie ręce zostały starannie

i skutecznie przymocowane pończochami do naroż­

nych słupków łóżka.

- Malachi Slaterze! Zapłacisz mi za to! A twoja

noga zgnije i odpadnie! Mam nadzieję, że cały zgni­

jesz i cały się rozpadniesz!

- Shannon, takie komentarze naprawdę nie przy­

stają damie.

Skończył swoje dzieło i wyraźnie usatysfakcjono­

wany, przysiadł na brzegu łóżka. A Shannon aż

trzęsło z bezsilnej wściekłości. Próbowała go kopnąć,

ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Przysunął się

jeszcze kawałeczek bliżej, nachylił i delikatnie do­

tknął jej policzka. Prawie z czułością.

- Nie waż się mnie dotykać! I rozwiąż mnie

natychmiast!

- Ślicznie wyglądasz na tym łóżku.

- A ciebie nikt nie prosił, żebyś na moim łóżku się

rozsiadał! Wynoś się stąd!

- Ileż w tobie namiętności, Shannon! Jesteś pory­

wająca. Mam nadzieję, że byłabyś równie ognista,

gdybyś kiedyś znalazła się w moim łóżku.

background image

6 2

- W twoim? Niedoczekanie! Musiałbyś mnie

przedtem ogłuszyć i związać!

Szarpnęła wściekle ręką, a Malachi pochylił się

i jego wargi musnęły jej czoło.

Co to miało być? Pocałunek?

- Panno McCahy, gdyby taka rozkoszna sytuacja

miała kiedyś się zdarzyć, żadne więzy nie będą

potrzebne...

I wyszedł.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Malachi! Nie możesz mnie tak zostawić! - darła

się Shannon do zamkniętych drzwi. - Ja tu umrę,

słyszysz? Umrę!

W odpowiedzi usłyszała drwiący śmiech i odgłos

klucza, przekręcanego w zamku.

- Umarłabyś na pewno, gdybyś pojechała za mną

- dobiegł ją przytłumiony głos - a teraz nic ci się nie

stanie, jak grzecznie poleżysz parę godzin, dopóki

Delilah się nie obudzi.

- Malachi!

Niestety, szybkie kroki zdecydowanie oddalały się

już od drzwi. Shannon, wydawszy z siebie jeszcze

jeden okrzyk największej rozpaczy, zaczęła szarpać

wściekle rękoma i walić głową o poduszkę. Jej oczy

napełniły się łzami. Jak ona mogła być tak niepraw­

dopodobnie głupia?

Nic to. Najważniejsze to nie poddawać się. Tylko

się nie poddawać! Z każdej sytuacji, nawet naj­

trudniejszej, zwykle jest jakieś wyjście. Przez kilka

background image

6 4

długich minut wpatrywała się tępo w sufit. Niestety,
do głowy nie przychodziło jej nic innego oprócz
pewnego durnego fortelu. Durnego bardzo, tym nie­
mniej trzeba będzie się do niego uciec.

Czekała. Tym razem o wiele dłużej, wystawiając

swoją cierpliwość na ciężką próbę. Musiała być naj­
zupełniej pewna, że Malachi odjechał. Potem nabra­
ła w płuca możliwie jak najwięcej powietrza i wrzas­
nęła. Przeraźliwie głośno i przeraźliwie rozdzie­
rająco.

Delilah była przy niej już po kilku sekundach.

Czarna twarz afrykańskiej księżniczki poszarzała.

- Panienko! Na Boga, co się stałoś-
- Tam, za oknem coś słyszałam! Tam na pewno

ktoś jest!

Powieki Shannon szczelnie przesłaniały oczy.

- Na dworze? Teraz? - szeptała przerażona Delilah.
- Tak! Tak! Rozwiąż mnie prędko, zanim ktoś

wejdzie do domu.

- Już, już, panienko!
Delilah rzuciła się do łóżka i drżącymi rękami

zaczęła rozplątywać więzy.

- Ależ ten pan kapitan mocno zawiązał!
- Weź lepiej nóż, Delilah! W górnej szufladzie

w komodzie leży nożyk do rozcinania papieru.

Delilah pospieszyła do komody, wróciła z noży­

kiem i ponownie przystąpiła do dzieła.

- Trzeba przyznać, że pan kapitan w tym jest

dobry - mruczała.

- Wiem - odparła Shannon ponurym głosem.

Spojrzała nieopatrznie w górę i jej wzrok napotkał

background image

6 5

wzrok Delilah. Murzynka podskoczyła jak oparzona,
upuszczając nóż.

- Ach, ty mała diablico! - krzyknęła, grożąc

Shannon palcem. - Panienka mnie zwodzi! Tam
nikogo nie ma i nie było!

Zdążyła rozciąć prawie całą pończochę. Shannon

szarpnęła ręką z całej siły, przerywając resztki przę­

dzy. Chwyciła szybko nóż i błyskawicznie rozprawi­
ła się z więzami krępującymi drugą dłoń. Była wolna.
Zerwała się z łóżka, objęła Murzynkę i wycisnęła na
ciemnym policzku serdecznego całusa.

- Kocham cię, Delilah. Pilnuj Gabe'a.
- Shannon! Panienka sama pcha się śmierci w rę­

ce! I to ja będę miała panienkę na sumieniu! Och, mój
Boże, biedny ojciec panienki przewraca się teraz

w grobie!

- Wcale nie! Papa wszystko rozumie! - krzyknęła

Shannon, stojąc już w progu.

Boże, ileż to czasu poszło na marne! Malachi

zdążył odjechać daleko, wcale nie będzie łatwo go
dogonić. Tej nocy Shannon, naturalnie, wcale nie
zamierzała stawać z nim twarzą w twarz. Chciała
tylko go wytropić i niepostrzeżenie podążać jego
śladem.

Zbiegła pędem po schodach, chwyciła w biegu

sakwy leżące na werandzie i pognała do stajni.

- Nie gniewaj się, Arabesko, musisz zostać - szep­

nęła do swej siwej jabłkowitej klaczy, poklepując ją
po ciepłej szyi. - Ty lśnisz tak cudnie w blasku
księżyca...

Każdy dojrzy z daleka piękną klacz. Dlatego do

background image

6 6

takiej wyprawy nadaje się tylko Chapperel, w które­

go żyłach płynie krew szlachetnych arabów i najlep­

szych koni wyścigowych. Przepiękny wałach, vvysóki

w kłębie na siedemnaście dłoni, szybki jak wiatr.

I kary. Czarny jak gagat, czarny jak noc.

Osiodłała konia w mig, nałożyła uzdę i wyprowa­

dziła go ze stajni. Spojrzała w niebo, było bardzo

rozgwieżdżone. Księżyca prawie nie widać, trudno

będzie odnaleźć ślady konia Malachiego. Ale ślady

' dwudziestu koni, które jechały przed nim, trudno

będzie przeoczyć. Ci jeźdźcy popędzili na zachód, to

bardziej niż pewne.

Ile czasu minęło od wyjazdu Malachiego? Chyba

ponad godzinę. Ścisnęła łydkami boki konia. Ruszył

z miejsca galopem, zrazu niespiesznym, potem biegł

coraz szybciej. Nocny wiatr przyjemnie chłodził

twarz Shannon, niosąc świeży zapach ziemi. Szybko

przejechała przez ranczo i wjechała na otwarta rów­

ninę, spowitą w mrok.

Teraz trzeba było wybrać szlak. Naturalnie, nie

główną drogę, którą często podążały na zachód wozy

osadników, a w ostatnich latach przeciągało wojsko

ze swymi armatami i wozami z amunicją. Wjechała

w boczny szlak, mało uczęszczany, pełen dołów

i wykrotów, prawie niewidoczny wśród drzew.

Ściągnęła wodze, zsunęła się z siodła i przykuc­

nąwszy, zaczęła delikatnie macać ziemię. Wyczuła

grudki poruszonej ziemi i wszędzie dookoła dołki.

A więc znalazła ślady kopyt. Kiedy wstawała, coś

leciutko zadrapało ją w rękę. Gałązka, którą ktoś

niedawno ułamał.

background image

6 7

To był szlak, którym powinna jechać.

Malachi znał Missouri jak własną kieszeń. Znał

miasta i terytoria zamieszkałe przez Indian, wiedział,

gdzie są farmy, gdzie ciągną się rozległe rancza. Tak

samo przez Kentucky i Arkansas, a nawet przez

część Teksasu mógłby przejechać z zawiązanymi

oczami. Ale ci, którzy porwali Kristin, pojechali na

zachód, do Kansas. Za godzinę mogą przekraczać już

granicę.

A on w kawalerii konfederatów dosłużył się stop­

nia kapitana i nadal miał na sobie kurtkę od munduru.

Powinien był się przebrać, jak radziła Shannon.

Nałożyć zwykłą cywilną marynarkę. Ale myśl o roz­

staniu się z mundurem była bolesna. Ten mundur

nosił od tak dawna. Taki sam mundur nosiło zbyt

wielu przyzwoitych, wartościowych ludzi, jego to­

warzyszy broni, których tak wielu w kwiecie wieku

musiało pożegnać się z życiem. Zbyt wielu, aby o tej

wojnie zapomnieć. Tej wojnie, która ponoć się skoń­

czyła. Tak przynajmniej mówią ludzie. Abraham

Lincoln powiedział, że nadszedł czas gojenia ran.

Nikomu nie wolno okazywać złej woli, wobec każ­

dego należy być sprawiedliwym.

Ale starego Abego zastrzelono i Południe bardzo

szybko przekonało się, jak to teraz wszystko będzie

wyglądać. Południe zostało złamane i wydane na

pastwę Północy. Najrozmaitsi oportuniści i oszuści

ciągnęli tu tłumnie i zajmowali piękne posiadłości,

sprzedawcy alkoholu podburzali dawnych niewol­

ników do nowej wojny przeciwko ich dawnym

background image

6 8

panom. Odbierano bogatym domy i plantacje, a bied­

niejszym farmy. Prawie na całym spustoszonym

Południu wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci umie­

rały z głodu.

Bez sensu. Nie powinien wjeżdżać w kurtce kon­

federata do Kansas. Ale tak piekielnie trudno z nią się

rozstać. Bo tak niewiele zostało do oddania. Już chyba

tylko duma.

Walczył w regularnym wojsku, w kawalerii. Wal­

czyli mężnie, często porywając się na rzeczy zdawa­

łoby się niemożliwe. Mieli prawo być z siebie dumni,

nawet jeśli zostali pobici.

Może więc i przez Kansas udałoby się przejechać

w mundurze kawalerii Południa ? Gdyby nie był tym,

kim był. Malachim Slaterem, za którym rozesłano

listy gończe. Dlatego jutro, za dnia, postara się

o jakieś cywilne ubranie. Najbezpieczniej udawać

ranczera wyrzuconego ze swej ziemi. Tak, koniecznie

musi się przebrać, wszystko w końcu da się przeżyć,

a zresztą w Kansas nie będzie długo. Po uwolnieniu

Kristin natychmiast trzeba stamtąd uciekać. W głąb

Missouri, gdzie jest mnóstwo bezpiecznych miejsc,

nadających się na kryjówkę. Przeczekać tam, dopóki

nie dobiją do nich Cole i Jamie. I wszyscy razem

muszą uciekać z kraju. Do Meksyku, a może nawet

dalej, do Europy.

Ta myśl rozwścieczyła go. Jakaż to niesprawied­

liwość! Braciom Slaterom nie dano żadnej możliwoś­

ci, aby wyjaśnili cokolwiek. Ściga ich się jak najwięk­

szych przestępców. Ten bogaty sukinsyn już ich

napiętnował, a ponieważ byli rebeliantami z Połu-

background image

6 9

dnia, piętno przylgnęło bardzo łatwo i prawdopodob­

nie nie sposób go zmazać.

Była już prawie północ, kiedy w dali, między

drzewami, błysnęło coś złociście. Ognisko. Czerwo-

nonodzy rozłożyli się obozem.

Podjechał jeszcze kawałek, wstrzymał konia

i szepnąwszy klaczy coś do ucha, ruszył dalej

na piechotę. Jak najostrożniej, klucząc między

drzewami. Udało mu się podkraść bardzo blisko,

a nawet znaleźć miejsce dogodne, za sporym

głazem, skąd mógł wszystko dokładnie dojrzeć.

Czerwononodzy rozłożyli się na polanie w za­

gajniku tuż nad brzegiem wąskiego strumienia.

Było ich co najmniej dwudziestu. Kilku mężczyzn

było zajętych gotowaniem, z jednego kociołka

unosił się zapach fasoli, z drugiego zajęczego

mięsa. Paru mężczyzn leżało przy ognisku, oparł­

szy się wygodnie na swoich siodłach. Trzech

mężczyzn pilnowało koni, uwiązanych niedaleko

strumienia.

W prześwicie między drzewami dojrzał jeszcze

dwóch mężczyzn, uzbrojonych w spencery. Nowe,

samopowtarzalne, a więc niełatwo będzie na nich

zapolować. Ci mężczyźni kręcili się w pobliżu jed­

nego z drzew, rosnących prawie nad samym strumie-

neim. Malachi wytężył wzrok, pod drzewem dojrzał

skuloną postać.

Kristin.

Przywiązali ją do tego drzewa. Siedziała na ziemi,

z zamkniętymi oczami, piękne złocistobrązowe wło­

sy opadały na przeraźliwie bladą twarz. Tych dwóch

background image

7 0

ją pilnowało. Teraz do Kristin zbliżył się trzeci

mężczyzna, ten osiłek, który wyniósł ją z domu.

Pochylił się nad nią. Natychmiast otworzyła oczy

i nawet z tej odległości Malachi widział, ile w nich

było nienawiści. Mężczyzna zupełnie tym się nie

przejął, tylko zaśmiał się rubasznie.

- Spokojnie, ślicznotko! Pomyślałem sobie tylko,

że może zgłodniałaś.

- Masz nadzieję, że kobitka ma apetyt na takiego

jak ty, Bear? - krzyknął wysoki chudzielec z wyjąt­

kowo sumiastym, chyba nigdy nie strzyżonym wą­

sem. Podniósł się z ziemi i wolnym krokiem podszedł

do Kristin. - A może szanowna pani ze mną zje

kolację? Roger Holstein, do usług!

Plunęła mu prosto w twarz. Kilku mężczyzn

parsknęło śmiechem, Holstein szarpnął się, ale mocar­

ne ramię Beara osadziło go w miejscu.

- Łapy przy sobie, Holstein!

- Niby dlaczeg? Mieliśmy rozkaz odszukać Co­

le? Slatera, o tej kobiecie nikt nie wspominał. Co

szkodzi, jak się trochę z nią zabawię!

- A my? - krzyknął jakiś mężczyzna koło ogniska.

- My też...

- Nikt nie będzie jej miał! - ryknął Bear, wyma­

chując pięścią. - Zrozumiano? Ta kobieta należy do

mnie! A w tym oddziale ja wydaję rozkazy!

- Niedoczekanie - mruknął Holstein. - Wojna się

skończyła, nie jesteśmy już oddziałem.

- Jesteśmy! I teraz służymy pod Fitzem. Zawie­

ziemy mu żonkę Slatera, a teraz włos jej z głowy nie

spadnie. Ja wiem, czym pachnie ten Slater, byłem

background image

7 1

tam, kiedy zastrzelił Harry'ego i wystrzelał połowę

oddziału. Wolę nie mieć go na karku. Dlatego wara od

tej kobiety!

Roger Holstein odstąpił.

- Dobra, Bear, niech będzie, jak chcesz. Kiedy

wrócimy do Fitza, zobaczymy, co dalej.

Malachi spojrzał na Kristin. Oczy miała zamknię­

te. Na pewno modliła się w duchu. Chwała Bogu, że

to Kristin, a nie Shannon. Shannon nie potrafiłaby

zachować milczenia. Shannon niezmordowanie sta­

wiałaby opór. Kopałaby i gryzła, wymyślając wszyst­

kim kwieciście, sprowadzając na siebie jeszcze więk­

sze nieszczęście.

Malachi osunął się za swoim głazem, przysiadł

i zamknął oczy. Co mu, u licha, strzeliło do głowy,

żeby teraz rozmyślać o Shannon? O tej jędzy, złoś­

nicy, wariatce... ale tak pięknej, że... Może nawet

piękniejszej niż Kristin. Shannon była jak roztań­

czony płomień, pełna życia, wręcz wibrująca. Zdawa­

ło się, że jej złociste loki też utkane są z ognia. Jej oczy

pełne blasku, nierzadko sypiące iskry, a głos tak

dźwięczny i czysty jak u skowronka. Nawet kiedy

wrzeszczała. Tak. Jest piękna. I jest już dorosła.

Oparł się plecami o głaz i nasunął kapelusz

głębiej na czoło. Wydoroślała czy nie, nadal jest to

Shannon McCahy, smarkula, która sekowała go od

zawsze.

A kiedyś ją pocałował. Siedzieli sobie na weran­

dzie, gdy przez ranczo przejeżdżał jankeski patrol.

Shannon, niech Bóg ma w opiece jej słodki tyłek,

miała wielką ochotę wydać Malachiego w ich ręce.

background image

7 2

Dlatego ją pocałował, żeby nie mogła do tych
Jankesów wrzasnąć. Ten pocałunek okazał się nad­
spodziewanie słodki. Shannon była cała rozpłomie­
niona, naturalnie ze złości, tym niemniej rozpłomie­
niona i to bardzo na niego podziałało. Oprzytomniał
dopiero wtedy, kiedy przypomniał sobie, z kim się
całuje. Tak, ten pocałunek był nadspodziewanie
słodki.

Otworzył oczy. Zacisnął zęby i po chwili aż

sapnął. Bo właśnie zdał sobie sprawę z rzeczy wielce
nieoczekiwanej. Ta smarkula podoba mu się. Więcej.
On jej pożąda, pragnie, jak głodny chleba, jak sprag­
niony wody. Sam fakt, że czuje pożądanie, wcale go
nie zdumiewał. W jego dorosłym życiu zdarzyło mu
się to nieraz. A w latach wojny, kiedy tak łatwo było
zdobyć kochankę czy kochanka - i równie łatwo
stracić - wiele młodych kobiet, także mężczyzn,
skwapliwie korzystało z każdej sposobności. Malachi
też. Miał i wdowę w Arkansas, i samotną kobietę na
opuszczonej farmie w Kentucky, i dziewczynę z tanc-
budy w Missisipi.

A kiedyś, dawno temu, kochał. Był naprawdę

zakochany w Ariel Denison. Oboje byli jeszcze bar­
dzo młodzi. Ona na jego widok rumieniła się prze­
ślicznie, a jemu wystarczyło jedno spojrzenie wiel­

kich ciemnych oczu, by krew uderzała mu do głowy.

Ślub miał się odbyć w czerwcu, czekali cały maj. Te
dni słoneczne, pachnące, spędzali razem. Trzymając
się za ręce, zbiegali do strumienia i zanurzali w krysz­
tałowej wodzie. Potem kryli swe nagie ciała w wyso­

kiej, bujnej trawie. Kochali się. Nigdy potem Malachi

background image

7 3

nie przeżywał czegoś równie głębokiego, równie

cudownego...

Zanim nadszedł czerwiec, Ariel umarła. W okolicy

szalała epidemia cholery. Ariel uśmiechała się do

końca, wsłuchana w słodkie słowa miłości, które

szeptał jej, szeptał, póki nie wydała ostatniego tchnie­

nia. Nie dbał o to, że sam może się zarazić. Choroba go

oszczędziła. Potem już nigdy więcej nie pokochał

żadnej kobiety. Cały kapitał uczuć oddał rodzinie,

a kiedy wybuchła wojna - konfederatom. Zapomniał,

co to miłość do kobiety.

Pożądanie to co innego, taka już jest męska natura.

Tym niemniej zdumiało go, że zapragnął właśnie

Shannon McCahy. Tej zmory, która prześladowała

go za każdym razem, gdy zjawił się na ranczo

McCahych. I do tego fanatycznej zwolenniczki

Unii...

- Ej! Chłopaki! - krzyknął któryś z czerwono-

nogich. - Słyszeliście ?

Malachi ostrożnie wyjrzał zza skały. Wartownicy

przy koniach kręcili się niespokojnie. Wszyszcy męż­

czyźni wokół ogniska, porozkładani już do snu,

unieśli głowy.

Bear długimi krokami sadził do wartowników.

- Co tam? - wołał. - Niczego nie słyszałem.

- Tam ktoś jest! W tamtych krzakach!

Małacbi zamarł. A więc zobaczyli go... Niemoż­

liwe. Usłyszeli go? Bzdura. Przecież oni wszyscy

patrzą w drugą stronę.

- Przestraszyłeś się rysia? - warknął Bear. - Albo

jakiejś głupiej łasicy?

background image

74

- To nie była łasica - upierał się wartownik.

- No, dobra, sprawdzimy. Wills! Hartman! Ro­

zejrzyjcie się trochę! A reszta niech będzie w pogo­

towiu.

Jeśli zaczną węszyć, prawdopodobnie natkną się

na gniadą klacz! Malachi zaklął w duchu i znów

usiadł za swoją skałką. Tu przynajmniej nie będą

węszyć, przecież nikt nie szuka pod własnym nosem.

Czyli chyba nie jest źle. Musi tylko siedzieć tu murem

i czekać, a kiedy czerwononodzy zasną, zakradnie się

do Kristin. Najlepiej od strony strumienia. No i będzie

musiał zabić tych dwóch przy koniach. Trudno, ale to

chyba będzie nieuniknione.

Nagle jego myśli skupiły się na czymś innym. Tak,

to nie było złudzenie. Ziemia pod jego dłońmi za­

drżała, ziemia wysyła wiadomość.

Konie.

Przypadł do ziemi całym ciałem, przyłożył ucho.

Tak. Konie. Ktoś jedzie nocą. Kilku jeźdźców. Są

niedaleko, jadą w tym kierunku. Patrol Unii? A mo­

że jacyś południowcy wracają z wojny do domu...

Nagle poderwał się. W ciszę nocy wdarł się krzyk,

ostry, przeraźliwy, pełen wściekłości. Krzyk kobie­

ty. Wyjrzał zza głazu i z jego ust wyrwało się jedno

z najgorszych przekleństw, jakie znał, uzupełnione

obietnicą:

- Jeśli z tej wariatki choć jeden kawałek zostanie

przy życiu, ja i tak obedrę ją żywcem ze skóry!

Hartman i Wills wkraczali właśnie na środek

polany, dźwigając wrzeszczącą i szamoczącą się

Shannon. Wills wyraźnie utykał.

background image

7 5

- Suka! - klął głośno. - Chyba odstrzeliła mi palec

u nogi.

- Ciesz się, że tylko to - rechotał Roger. - Po­

dziękuj Bogu, że ona nie umie celować.

- Nie umie? - wrzasnęła Shannon. - Ty durniu,

celowałam właśnie w nogę! Niech się cieszy, że nie

w serce!

Wills nie odezwał się, nikt zresztą nie oponował.

Jakby wszyscy byli przekonani, że słów Shannon nie

można zakwestionować.

- Idź ty, jędzo - warknął Wills i razem z Rogerem

cisnęli Shannon na ziemię.

Wylądowała na kolanach. A Malachi znów zaklął

w duchu. Psiakrew! Ona się przebrała. Na nogach

miała solidne brązowe buty, poza tym czarne spod­

nie, cholernie obcisłe, i męską kraciastą koszulę. Jej

kapelusz poniewierał się w trawie, parę metrów dalej,

gdzieś w pobliżu zapewne leżały szpilki, które przed­

tem może i utrzymywały w porządku uczesanie

Shannon. Teraz jednak bogaty słoneczny gąszcz

opływał drobną twarz dziewczyny i wił się po jej

ramionach.

Shannon nie mogła wyglądać bardziej prowokują­

co. Niestety, nie on jeden to zauważył. Wszyscy

czerwononodzy, jak jeden mąż, zaczęli powstawać

ze swoich miejsc i otaczać Shannon kołem. Roger

Holstein, cmoknąwszy głośno parę razy na znak

największej aprobaty, podszedł do Shannon bardzo

blisko.

- No, no... A kogóż my tu mamy?

Shannon natychmiast zerwała się na równe nogi.

background image

7 6

Jej oczy miotały błyskawice. A usta Malachiego
bezgłośnie przekazały błagalne przesłanie:

- Shannon, bądź grzeczną dziewczynką, daj się

związać, nie szalej. Ja na pewno cię z tego wydobędę,
przysięgam, tylko nie bądź głupia.

Ona jednak zamierzała być ze wszech miar nie­

rozsądna. Kiedy Roger wyciągnął do niej rękę, za­
topiła w niej zęby. Roger zawył z bólu i uderzył
Shannon na odlew. Tak mocno, że z powrotem
upadła na ziemię.

- Suka! - ryknął. Reszta mężczyzn zaśmiała się

obrzydliwie, jak hieny.

- Ciesz się przynajmniej, że do ciebie nie strzeliła

- zawołał Wills.

Roger, ssąc obolałą dłoń, znów podchodził do

Shannon.

- Nie zbliżaj się do niej - krzyknął nagle Bear,

wysuwając się na środek koła.

- Niedoczekanie! - warknął Roger. - Tamta jest

dla Fitza, ale ta może być dla mnie!

- Prędzej umrę - zasyczała Shannon. - A przed­

tem zabiję cię, draniu...

Chyba rozumiała, że jedynym jej ratunkiem jest

Bear. Pozbierała się z ziemi i trzymając się za obolały

policzek, wsunęła się za szerokie plecy osiłka.

- Zejdź mi z drogi, Bear! - ryknął Roger. - Ona

jest moja!

- Nie!
- Masz już żonę Slatera!
- A to jest jego szwagierka, durniu!

Roger z głupią miną przez dobrą chwilę przyglądał

background image

77

się uważnie twarzom obu kobiet. Podobieństwo było

aż nadto widoczne.

- A więc to są siostry...

- Tak! - krzyknęła nagle Kristin. - To moja

siostra! I jeśli któryś ją tknie, to ja się zabiję!

Zobaczycie, wy dranie!

- Kristin!

Shannon, jak oszalała, rzuciła się w stronę Kristin.

- Poczekaj no, mała! - krzyknął Bear ze śmie­

chem, łapiąc ją wpół. - A dokąd to? Nie lepiej

przytulić się do wujaszka niedźwiadka ?

Szarpnął za koszulę Shannon. Z przodu, na pier­

siach. Cichy odgłos pękającego materiału zagłuszył,

potężny ryk. Shannon kopnęła. Wiedziała dokładnie,

gdzie kopnąć. Bear puścił ją i zgiął się wpół. A ręka

Shannon wykonała błyskawiczny ruch do olstra.

- Nie ruszać się - warknęła i z koltem, wycelowa­

nym w mężczyzn, zaczęła cofać się powoli w kierun­

ku Kristin. - Umiem dobrze obchodzić się z tą

zabawką!

- I tak nie dasz rady zabić nas wszystkich - mruk­

nął Roger, nie odważył się jednak ruszyć z miejsca.

- Ale co najmniej sześciu wykastruję.

Co najmniej sześciu czerwononogich cofnęło się

o krok.

- Chcę tylko moją siostrę i...

Mówiła coś dalej, ale Malachi już nie słuchał. Za

plecami Shannon ktoś się poruszał i Malachi widział

już, kto. To był jeden z wartowników, tych od koni.

Podkradał się, w uniesionej ręce trzymał nóż. Psia­

krew! Malachi nie mógł strzelić do niego, bo Shannon

background image

7 8

stała dokładnie na linii strzału! Gdyby poruszyła się,
choć minimalnie, choć o włos... Niestety, nie poru­
szyła się. Wartownik dopadł do Shannon, nóż błysnął
przy jej gardle.

- Wykastrować nas - prychnął Roger, kiedy kolt

Shannon upadł na trawę. - I po co, ślicznotko? My

wszyscy, po kolei, możemy dać ci tyle rozkoszy, że

sobie nawet tego nie wyobrażasz.

Shannon stała bez ruchu, ale poruszył się mężczyz­

na z nożem. Nareszcie. Nieznacznie, tyle jednak, ile
trzeba. Malachi wycelował. Wartownik dostał dokład­
nie między oczy. Shannon natychmiast schyliła się po
swego kolta, a wśród mężczyzn zakotłowało się. Kilku
rzuciło się do Shannon, reszta kręciła się niespokojnie,
starając się zapewne dojść, z której strony padł strzał.

A Malachi strzelał dalej. Nie miał wyboru. Starał się

celować jak najlepiej, jednocześnie ani na chwilę nie
tracąc z oczu Shannon. Czerwononodzy padali na
ziemię, wzbijając kłęby kurzu, krzyczeli. Ale było ich
za dużo, za dużo... Nagle wśród tego zamętu dojrzał,
jak Bear, podniósłszy się ciężko z ziemi, skrada się
z tyłu do Shannon, wymierza jej potężny cios i Shan­
non osuwa się na ziemię. A Bear ryczy:

- Łapcie go! Tego robala, co chowa się tam za

drzewami!

- Robala ?
Wysoka postać Malachiego wynurzyła się zza

skały.

- Licz się ze słowami, ty szakalu! Jestem kapitan

Malachi Slater, ostatnio walczyłem w najlepszej
kawalerii Hunta!

background image

7 9

- Przeklęty Reb! - krzyknął jeden z wartow­

ników.

- Więcej! - zagrzmiał Bear. - To przeklęty Reb

Slater! Zabić go!

Strzelał dalej. Bez przerwy. Stał i strzelał do

nadbiegających czerwononogich, którzy również

strzelali. Kilka pocisków przeleciało nad skałą. Byli

już tak blisko, bardzo blisko, ale miał jeszcze swoją

szablę. Siekł dwóch, którzy byli najbliżej. Za nimi

nadciągali inni. Natarł z szablą na pierwszego z nich.

Nagle, kątem oka, dostrzegł lufę karabinu. A więc

koniec, nie ma nawet czasu, żeby prosić Boga o od­

puszczenie grzechów, nie ma czasu na najkrótszą

modlitwę...

Huk wystrzału. Jankes, celujący do niego z ka­

rabinu, osuwa się na ziemię. Malachi, oszoło­

miony, spojrzał w górę. Konie. Jeźdźcy. Są na

zboczu.

- Banda czerwononogich! - krzyknął jeden

z nich, siedzący na siwym jabłkowitym ogierze.

- Czerwononodzy, krwawi oprawcy! Śmierdziele,

mordercy!

Z kilku gardeł wydobył się okrzyk. Zawołanie

rebeliantów z Południa. Zew do boju. Dziki, za­

grzewający do walki, dla uszu Malachiego najsłodszy.

Niestety, wiedział już, kim są ci jeźdźcy. To chłopcy

od Quantrilla. Dwóch z nich już rozpoznał. Frank

i Jesse Jamesowie. Jesse był jeszcze dzieciakiem, kiedy

po raz pierwszy posmakował krwi. Ale wojna bardzo

szybko robi z chłopców mężczyzn.

Niezbyt sobie cenił bushwhackerów, to oczywiste.

background image

8 0

Ci chłopcy jednak zjawili się w samą porę. Wytężył

wzrok. Już natarli. Wokół ogniska rozgorzała regular­
na bitwa. Ale wśród tego kłębowiska koni i wal­
czących ze sobą mężczyzn znikła gdzieś jasnowłosa
postać Shannon. Nagle, od strony strumienia, rozległ
się rozdzierający krzyk. W prześwicie między dwoma
końmi dojrzał Beara koło Kristin. Rozciął jej więzy,
pochwycił dziewczynę i przerzucił ją sobie przez
ramię. Do Beara biegł Roger Holstein, za nim kuśtykał
Wills, z nogą broczącą krwią. Do diabła! Tylko nie to!
Bear przerzucił Kristin przez grzbiet konia i wskoczył
na siodło. Holstein i Wills dosiedli już koni, już
kierowali się w stronę szlaku wiodącego na zachód...

Do diabła! Nie! Rzucił się przed siebie, wbiegł

między walczących mężczyzn, ale Bear i jego kom­

pani ginęli już w ciemnościach.

Znów rozdzierający krzyk.

- Malachi!

Odwrócił się i w tym samym momencie jeden

z braci Jamesów przegalopował obok Shannon, wciąga­
jąc ją na konia.

- Ale ci się trafiła dziewczyna, Frank! - krzyknął

któryś z bushwhackerów.

-

To nie jakaś tam dziewczyna, Jessie! To kocha­

nka Jankesa! Smarkula od McCahych, spiknęła się
z takim jednym, zanim daliśmy mu łupnia... aua!...
Ty, ona gryzie!

- Ty wredny bushwhackerzel

Krzyk Shannon był bardzo głośny, jak zwykle. Ale

tym razem był inny. Tym razem był pełen bólu.
Shannon właśnie w tym momencie dowiedziała się,

background image

8 1

że uwożą ją bushwhackerzy, oprawcy kapitana Ells-

wortha.

- Shannon! - krzyknął Malachi na całe gardło.

Jego głos zginął wśród huku wystrzałów i szczęku

szabli.

- Chłopaki! Zabieramy się stąd! - krzyknął Frank

i parę razy wystrzelił w powietrze.

Konie przemknęły, jeden po drugim. I nagle na

polanie zapadła cisza. Malachi był sam. Sam wśród

trupów. Zginęli prawie wszyscy czerwononodzy. Ich

ciała były porozrzucane po ziemi, nieruchome twarze

przytulone do siodeł, derek, sztywne palce zaciśnięte

na broni. Część zginęła od kul, resztę rozsiekły szable.

Poległ tylko jeden bushwhacker. Młody chłopak z wiel­

ką krwawą plamą na koszuli. Dostał kulę w samo

serce.

Malachi wolnym krokiem wyszedł z polany i sta­

nął u wylotu drogi. Spojrzał w ciemną noc. Z daleka,

gdzieś z bardzo daleka, dochodził coraz bardziej

milknący odgłos kopyt. Psiakrew! Czerwononodzy

uwieźli Kristin na zachód, a bushwhackerzy porwali

Shannon i odjechali na wschód. W którą stronę ma

teraz jechać Malachi SIater?

Nie zastanawiał się długo. Najpierw trzeba odbić

Shannon. Z chłopakami Jamesa może uda mu się

jakoś dogadać, a Shannon będzie musiała to prze­

łknąć. Tak, najpierw trzeba jechać za Shannon.

Chociaż tak do końca sam nie wiedział, dlaczego tak

zdecydował.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Shannon nie przypominała sobie, żeby kiedykol­

wiek dane jej było przeżyć noc równie koszmarną.

Już na samym początku upiornej jazdy powiedziała

jeźdźcom coś, co wyjątkowo im się nie spodobało.

Zatrzymali się wtedy na chwilę, związali jej ręce

i nogi, wepchnęli knebel do ust i potem już tak

naprawdę ruszyli w drogę. Widać było, że teren znają

bardzo dobrze, każdy skrót. Pędzili równiną, zwal­

niali, wpadali w las czy jakieś zarośla i znów wyjeż­

dżali na otwartą przestrzeń. A podczas jazdy pogady-

wali ze sobą.

- Willie dostał w samo serce, niczego już nie

można było zrobić.

- Może ktoś odnajdzie jego ciało i odwiezie matce.

- Tak, ktoś powinien go odnaleźć.

- Niech Bóg ma go w swojej opiece.

- Nas wszystkich, nas wszystkich.

Shannon trudno było pojąć, jak ci ludzie mogą

background image

8 3

prosić Boga o cokolwiek. Przecież oni jeździli

z Quantrillem, jeździli z krwawym Billem Ander­

sonem i z małym Archiem Clementem. Może to

oni tego straszliwego dnia byli koło Centralii

i wraz z innymi bushwhackerami zmasakrowali

niewielki oddział jankeskich rekrutów, których

wysłano za nimi w pościg. Odrąbywali ręce i nogi,

skalpowali konających, wpychali im do gardeł ob­

cięte uszy, nosy i genitalia. Tak umarł kapitan

Ellsworth...

Jej Robert...

Shannon, związana, zakneblowana, przerzucona

przez grzbiet konia jak worek z owsem, nie mogła

teraz myśleć o niczym innym. W jej półprzytomnej

głowie kołatała się tylko jedna myśl, o tej śmierci

najstraszliwszej, myśl rozdzierająca jej serce na ka­

wałki.

Ta noc wlokła się w nieskończoność. Potem Shan­

non uświadomiła sobie nagle, że noc minęła. Nad­

szedł dzień. Skowronki witały go cudnym śpiewem,

promienie słońca grzały umęczone plecy. Gdzieś

w pobliżu cicho szemrał strumień. Musieli odjechać

od tamtej polany bardzo daleko. Kristin... Gdzie jest

teraz Kristin?

Uwięziono ją w jedną stronę, a Shannon w drugą.

Na tamtej polanie na pewno był jeszcze Malachi.

Widziała go przecież, strzelał, walczył szablą. Nagle

zniknął jej z oczu, potem ukazał się jeszcze raz,

dokładnie w chwili, gdy jeden z bushwhackerów wcią­

gał ją na konia. Malachi prawdopodobnie pojechał za

Kristin, za swoją bratową. To dobrze, to bardzo

background image

8 4

dobrze. Przecież te czerwononogie bandziory mogą ją
skrzywdzić.

A ci tutaj... Co oni z nią zrobią ? Wiedzą dobrze,

kim ona jest. Wiedzą, że jest córką starego Gabriela
McCahy'ego i szwagierką Cole'a Slatera, ale to chyba
nie jest dla nich tak istotne. Najważniejsze to fakt, że
zaręczona była z jankeskim oficerem, jej brat walczył
w szeregach Unii, a ona sama nienawidzi bushwhac-
kerów

z całego serca. Co z nią zrobią? Nic nie może

być gorsze od tych tortur, które teraz znosi. Jak długo
jeszcze wytrzyma tę koszmarną jazdę, z głową zwie­
szoną w dół, nieustannie obijającą się o spocony bok
konia ? Bolało ją wszystko, całe ciało, każdy jego
kawałeczek. I zdawało się, że tym męczarniom nigdy
nie będzie końca.

Nagle konie stanęły. Czyjeś ręce chwyciły ją wpół

i mocno pociągnęły w dół. Zabolało strasznie, jakby
ktoś złamał jej obie ręce. Ale nie krzyknęła. Nie miała
siły nawet jęknąć.

Jeden z bushwackerów pchnął ją pod drzewo.
- Siadaj tu, ty Jankesko - burknął.
Reszta mężczyzn również pozsiadała z koni i oto­

czyła Shannon półkolem.

- Frank? Co z nią zrobimy?
Ten, który spytał, nazywał się Jesse i był bratem

Franka. To ich rozmowy Shannon słuchała podczas
jazdy.

- Ciekawe, czego chcieli od niej czerwononodzy

- mruknął Frank.

- Tego, czego mężczyzna zwykle chce od kobiety

- odezwał się gdzieś z tyłu któryś z mężczyzn.

background image

8 5

Wysoki, ciemnowłosy, z bardzo krótko przystrzyżo­

nymi wąsami. Uśmiechał się obleśnie i patrzył tak,
jakby rozbierał ją oczami.

- Trzeba wyjąć knebel - powiedział Jesse. - Jej

niewiele już brakuje.

Frank jednym ruchem wyciągnął Shannon knebel

z ust i rozciął więzy, krępujące nogi i ręce. Krew
w żyłach Shannon zaczęła krążyć szybciej, nadal
jednak każdy ruch sprawiał jej niewysłowiony ból.
Oparła się o drzewo i rozcierając sobie nadgarstki,
spoglądała na mężczyzn. Było ich aż pięciu. Jesse
i Frank, Jesse z okrągłą, chłopięcą twarzą, Frank
zdecydowanie starszy od brata, wyższy i szczuplej­
szy. Obok nich ten ciemnowłosy mężczyzna, który
rzucił złośliwą uwagę i jeszcze dwóch mężczyzn,
niższych, jasnowłosych, chyba też braci.

- Jak się nazywasz?- - spytał Jesse.
- To Shannon, Shannon McCahy - odezwał się

ciemnowłosy mężczyzna. - Kiedy federalni uwięzili
nasze rodziny, ją też zabrali razem z siostrą.Trzymali
je w tym domu, co się zawalił.

- Czyli ona jest konfederatką.
- Żadną konfederatką - przerwał Frank i splunął

na ziemię. - Słyszałeś, co mówiła. Ona jest Jankeską,
przeklętą Jankeską. Tak jak jej szanowny ojczulek,
ten stary...

W jednej sekundzie siły wróciły, znikł ból. Shan­

non jak sęp rzuciła się na Franka, powalając go na
ziemię.

- Mordercy - syczała, okładając go pięściami.

- Podstępne szakale, łotry....

background image

8 6

Kolt. Frank miał wsunięty za pas kolt. Chwyciła za

broń, wycelowała mu prosto w nos. Pozostali męż­

czyźni rzucili się do niej, ale błyskawicznie odwróciła

się i wymierzyła w Jesse'a. Podniósł obie ręce i cofnął

się o krok.

- To nie my zabiliśmy twojego ojca - powiedział

dziwnie łagodnie. - Nas tam nie było. Zeke Moreau

miał swoich ludzi, działał na własną rękę, przecież

wiesz. A ty patrzysz na wszystko z jednej strony, tak,

tylko z jednej. To niesprawiedliwe. Bo oni, ci jay-

hawkerzy,

czerwononodzy, przyszli pierwsi. Spalili

nasze farmy, pozabijali nasze rodziny.

- Ale nikt nigdy nie zrobił czegoś tak strasz­

liwego, jak w Centralii! - krzyknęła załamującym się

głosem. - Tego nie mogli zrobić ludzie, tylko bestie,

najbardziej prymitywne bestie...

- Prawdopodobnie nie masz pojęcia o wyczynach

swoich przyjaciół, czerwononogich - rzucił zjadliwie

ciemnowłosy mężczyzna i niespiesznym krokiem

zaczął podchodzić do Shannon, nie spuszczając oczu

z kolta. - Panno McCahy, pani pozwoli, że się

przedstawię. Justin Waller, do usług. Ja byłem w Cen­

tralii.

- Ty łajdaku!

Wycelowała prosto między oczy. Pociągnęła za

cyngiel. Usłyszała tylko cichutkie kliknięcie. Kolt był

pusty.

- Suka! - warknął Justin. Rzucił się na Shannon,

powalił ją na ziemię i brutalnie wykręcił jej rękę do

tyłu.

- Justin! -krzyknął Jesse.

background image

8 7

- Chciała mnie zabić!

- Ale uważaj. Nie ustaliliśmy jeszcze, co z nią

zrobić.

- A ja już wiem - mruknął Justin. Jego dłoń

przesunęła się po szyi Shannon i piersiach, prawie

obnażonych. - Jesse, daj no tu kawałek sznura.

. Zabawię się z tą ślicznotką, ale później. Teraz jestem

piekielnie zmęczony.

Jesse wyciągnął zwój sznura spod przedniego łęku

swego siodła.

- Masz, Justin. Ale nie zapominaj, że nie podjęliś­

my jeszcze decyzji.

- Jakiej tam znowu decyzji - mruknął Justin

i wykręciwszy rękę Shannon jeszcze mocniej, zmusił,

żeby uklękła. Chwycił jej drugą rękę i zapierając się

kolanem o plecy dziewczyny, zaczął mocno związy­

wać jej nadgarstki.

- Ona należy do najbliższej rodziny Cole'a Slatera

- mówił dalej Jesse. - A wiesz dobrze, że ja zawsze

byłem przeciwny gwałtom i morderstwom.

- W porządku, Jesse, w porządku. Nie zamierzam

jej zabijać.

- O to właśnie chodzi. I pamiętaj, że ja tu wydaję

rozkazy.

- Wojna się skończyła.

- Ale ja nadal tu rozkazuję.

Justin jeszcze raz szarpnął linką i pchnął Shannon.

Upadła na twarz, poczuła w ustach ziemię. Justin

obwiązał jej nogi w kostkach i z całej siły zaciągnął

linkę.

- Może lepiej puścić ją wolno - odezwał się jeden

background image

8 8

z jasnowłosych mężczyzn. - Do diabła, Justin! Nie
będziesz chyba gwałcił dziewczyny z Południa.

- A gdzie ona tam z Południa! A zresztą... Widzie­

liście sami, że chciała mnie zabić. I gadajcie, co
chcecie, ale ona musi mi za to zapłacić.

Zaciągnął mocno ostatni węzeł i chwyciwszy

Shannon za ramiona, pchnął ją pod drzewo.

- Suka! Jak się wyśpię, to się zabawimy. A wy

będziecie mogli się pogapić. Możecie się dołączyć albo
potem zrobić po swojemu, mnie jest wszystko jedno.

Shannon spojrzała na Jesse'a. Mienił się na twarzy.

- Nie zapominaj, Justin, że ja tu dowodzę - po­

wiedział. - A ty tak się palisz do tej dziewczyny, że aż

przykro patrzeć. Dobra, bierz ją sobie, ale nie wolno ci
jej zabijać. Ja nie uznaję zabijania kobiet i dzieci.

Ułożył się na ziemi pod drzewem i oparł głowę

o siodło. Frank poszukał sobie drugiego drzewa.
Dwóch jasnowłosych też wyszukało sobie zacienio­
nego miejsca. Justin, uśmiechając się obleśnie, wyciąg­
nął się obok Shannon i wsunąwszy rękę pod jej plecy,
przyciągnął dziewczynę do siebie. Zaczęła się szar­
pać, krztusząc się łzami, które szerokim strumieniem
płynęły po jej bladych, pobrudzonych ziemią
policzkach.

- Ty draniu! Nie ciesz się, ja i tak cię zabiję,

przysięgam!

Przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej, pogłaskał jej

piersi i już nie cofnął ręki.

- Pośpij, pośpij sobie parę godzin - szepnął jej do

ucha. - Wybacz, ale teraz jestem wykończony, a nie
chcę cię rozczarować.

background image

8 9

Znów się szarpnęła, próbowała się odsunąć.

- Już mi nie uciekniesz, nie uciekniesz, wredna

Jankesko... - wymamrotał. Podniósł się, wyciągnął

z sakwy kawałek sznurka i mocno związał swój

nadgarstek z jej nadgarstkiem.

- Tak będzie lepiej, prawda?

Znów obleśny uśmiech, a wstrętne palce musnęły

jej policzek.

- Jesteś piękna, kochanko Jankesa. Tak, bardzo

piękna...

Oparł głowę o siodło, przymknął oczy.

Shannon długo leżała z otwartymi oczami, poły­

kając łzy rozpaczy i nienawiści. W końcu jednak

ogromne zmęczenie wzięło górę i mimo głodu, prag­

nienia i sznurków wrzynających się w ciało - zapadła

w sen.

Malachi nie miał żadnych wątpliwości. Nikt nie

ścigał bushwhackerów, ale oni i tak jechali na złamanie

karku. Chcieli jak najszybciej oddalić się od granicy,

jak najszybciej znaleźć się w głębi Missouri. I wy­

tropić ich nie było łatwo. Zanim Malachi odnalazł

swoją klacz, natykając się przy okazji na karego

wałacha Shannon, bushwhackerzy zdążyli odjechać

już daleko. Chwała Bogu, na południe, a te rejony

Missouri Malachi znał bardzo dobrze. Gdyby było

inaczej, nie dałby rady ich wyśledzić. Bushwhackerzy

bowiem jechali bardzo chytrze. Wiedzieli bezbłędnie,

w którym miejscu wjechać w las i klucząc między

drzewami, skrócić sobie drogę.

Kiedy nastał już jasny dzień, Malachi zorientował

background image

9 0

się, że oni wcale nie są tacy sprytni, po prostu jadą

wzdłuż strumienia. Odnalazł ten strumień i już dalej

pojechał jego brzegiem. Był wykończony. Zraniona

noga bolała jak diabli, bał się, że znów zacznie

gorączkować. Godzinka snu postawiłaby go na nogi.

Niestety, nie mógł sobie na to pozwolić. Franka

i Jesse'a spotkał już kiedyś, chyba raz, w tym czasie,

gdy Cole jeździł z Quantrillem. Wtedy pomyślał, że

to jeszcze lekkomyślne dzieciaki, dziwnie jednak

bezwzględne i bezlitosne. A teraz z młodymi Jamesa­

mi jadą chyba synowie Youngera. Następna para

bezmyślnych chłopaków. Bezmyślnych, okrutnych,

brutalnych, ale ta czwórka pozostała chyba jeszcze

przy zdrowych zmysłach. Był z nimi jednak Justin

Waller, a Malachi wiedział, kto to jest. Cole, jeszcze

na samym początku wojny, widział poczynania Wal-

lera. Widział jego okrucieństwo, rozkosz, jaką od­

czuwał podczas zabijania. Wtedy to Cole ostatecznie

postanowił odejść z bandy Quantrilla.

Ten Waller jest bardzo niebezpieczny, niebez­

pieczna jest też Shannon. Dla samej siebie. Ona nie

potrafi utrzymać języka za zębami, będzie wymyślać,

drapać, gryźć. Doprowadzi do ostateczności najbar­

dziej spokojnego, przyzwoitego bushwhackera. O ile

takowi w ogóle istnieją. Dlatego Malachi nie może

sobie pozwolić nawet na dziesięć minut odpoczynku.

Zatrzymał się tylko na chwilę, żeby napoić konie,

sam też napił się, przeżuł kawałek suszonego mięsa

z zapasów, które przygotowała mu Shannon, i pocią­

gnął spory łyk irlandzkiej whisky. A to pomagało

wytrzymać ból w tej przeklętej nodze.

background image

9 1

Pod koniec dnia zobaczył między drzewami konie.

Podjechał jeszcze kawałek, zeskoczył z konia, prze­

prowadził klacz i wałacha przez strumień i uwiązał

oba konie wśród drzew. Potem wrócił na drugi brzeg

i bezszelestnie podkradł się do bushwhackerów. Cała

piątka pogrążona była w głębokim śnie. Albo i też

wcale nie takim głębokim. Ludzie tego pokroju szyb­

ko uczą się spać inaczej niż zwykli śmiertelnicy.

Jakby jedno oko mieli zawsze otwarte. I jeśli teraz

w pobliżu przelatuje jakaś mucha, wszyscy bush-
whackerzy

świadomi są jej obecności. Dlatego żadne

skradanie się, żeby uwolnić Shannon, nie miało

najmniejszego sensu. Tym bardziej że było tak, jak

przypuszczał. Shannon zdołała już wpędzić się w do­

datkowe kłopoty. Miała skrępowane ręce i nogi,

a ponadto jej nadgarstki były związane z ręką Justina

Wallera.

Malachi zaklął w duchu. Na pewno walczyła do

upadłego, dlatego Jesse nie mógł już jej chronić. A na

pewno chciał to zrobić, tego Malachi był pewien. Bo

Jesse, jak wielu innych bushwhackerów, mimo swej

brutalności, nadal wynosił na piedestał istoty płci

żeńskiej, zrodzone na Południu. Tak po prostu go

wychowano. I gdyby Shannon była łaskawa trzymać

buzię na kłódkę i zachowywać się jak dama z Połu­

dnia... Ale Shannon zapewne zachowywała się ina­

czej. I dlatego była przywiązana sznurkiem do Jus­

tina. Jej ubranie, chwała Bogu, było w porządku.

Czyli jeszcze jej nie tknął.

Malachi wziął kilka głębokich oddechów. Mógłby

spróbować zastrzelić ich wszystkich. Spróbować, bo

background image

9 2

nie wiadomo, jak to by się skończyło. Bushwhackerzy

są świetni w strzelaniu. A poza tym, jeśli dojdzie do

strzelaniny, Justin Waller przede wszystkim zabije

Shannon. Dla zwykłej przyjemności.

Tu potrzebna jest dyplomacja. Wysunął się zza

drzewa, ustawił się tak, aby każdy mógł go sobie

dokładnie obejrzeć. Pistolety w olstrach, szabla u bo­

ku, ale ręce puste, swobodnie opuszczone.

- Jesse! Jesse James! - zawołał głośno.

W ułamku sekundy wszyscy bushwhackerzy

oprzytomnieli. Na szary mundur Malachiego spoj­

rzało pięć par czujnych oczu, błyszczących nad

lufami koltów.

Usłyszał rozdzierający krzyk Shannon:

- Malachi! Ma...

Justin zatkał dłonią jej usta. Wzrok Malachiego na

chwilę spoczął na Shannon. Z niemym przesłaniem:

Uspokój się, do cholery, uspokój się, dziewczyno!

- Ej, chłopaki! - zawołał jeden z braci Youngerów.

- Toż to ten głupi Reb, co chciał sam pokonać bandę

czerwononogich.

- Malachi Slater? - spytał Jesse, podchodząc bli­

żej. Szedł czujny, spięty, ale na jego twarzy widniał

uśmiech. - Brat Cole'a Slatera? Pan wie, że was

szukając Wszędzie porozwieszane są listy gończe.

- Wiem. Dzięki za ostrzeżenie.

- A co pan tutaj robi, kapitanie? Dlaczego nie

jedzie pan na południe?Pan i pańscy bracia powinniś­

cie uciekać.

- Racja, ale z tym trzeba trochę poczekać. Naj­

pierw muszę odnaleźć braci. A poza tym czerwono-

background image

9 3

nodzy mają żonę Cole'a. Widzieliście zresztą sami, co

się działo na tamtej polanie. Ci czerwononodzy to

ludzie Haydena Fitza, a ten Fitz chce głowy mojego

brata. Przy okazji chce wykończyć także mnie i Ja-

mie'ego.

Jeden z braci Youngerów poderwał się z ziemi.

- Kapitanie! - zawołał. - Ja widziałem się z Ja-

mie'em jakieś dwa tygodnie temu. On słyszał już

o tych listach gończych i podąża teraz na południe.

Pan nie wiedział o tym?

- Nie. I dzięki za wiadomość.

Malachi uśmiechnął się serdecznie do obu braci

Youngerów i teraz wzrok jego spoczął na innym

mężczyźnie. Na Justinie Wallerze. Powoli przeszedł

między drzewami i przykucnął koło nóg Justina.

- Przyjechałem po nią.

- Rozumiem, kapitanie. I bardzo mi przykro. Ona

jest moja.

Shannon ugryzła go w rękę. Justin zawył i pod­

niósł dłoń do ust, odsłaniając usta Shannon.

- Malachi...

- Zamknij się, Shannon.

- Malachi...

- Powiedziałem. Zamknij się - powtórzył przez

zaciśnięte zęby i uśmiechnąwszy się, wymierzył jej

policzek. Lekki. Ale wystarczyło, żeby Shannon osłu­

piała, potem krzyknęła, a w jej pięknych błękitnych

oczach zalśniły łzy.

- Justin, jechałem tu bardzo długo. A nie jechałbym

taki szmat drogi za jakąś tam dziewczyną. Ta dziew­

czyna to moja narzeczona, wkrótce bierzemy ślub.

background image

9 4

Z ust Shannon wydobył się dźwięk nieartykuło­

wany, coś w rodzaju sapnięcia. Malachi spojrzał na

nią nieruchomym wzrokiem.

- Coś tu nie pasuje, kapitanie - powiedział Justin,

uśmiechając się szyderczo. - Przecież ona nienawidzi

Rebów. Wszystkich. Myślę, że ona w ogóle nie widzi

różnicy między bushwhackerami a żołnierzami z regu­

larnej armii. A ja chcę, żeby przekonała się, jak

smakuje prawdziwy Reb.

W jego głosie nie było ani cienia szacunku. Tylko

z trudem hamowana wściekłość.

- Bez obaw, ona pozna, jak smakuje Reb - odparł

spokojnie Malachi. - Jest przecież moją narzeczoną.

Przechylił się ponad Justinem, w jego ręku błysnął

nóż. Przeciął więzy, Shannon natychmiast zerwała

się na równe nogi i rozcierając obolałe nadgarstki,

skryła się za jego plecami. Justin również wstał. Obaj

mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Ma­

lachi wyciągnął rękę do tyłu, chwycił dłoń Shannon

i pociągnął dziewczynę do przodu.

- No, chodź tu, kochanie, ruszże się. Stań tu

ładnie i powiedz.

- Ale co? - szepnęła zdezorientowana.

- Powiedz im, że to nieprawda. Ty wcale nie

nienawidzisz Rebów.

Milczała. A on czuł, jak wielki ma teraz ona zamęt

w głowie. I wyczuwał coś jeszcze. Delikatny zapach

perfum, który jakimś cudem zachował się na brud­

nym, umęczonym ciele dziewczyny. Ale to umęczo­

ne ciało miał ochotę sprać teraz własnymi rękami.

- Powiedz im, Shannon.

background image

9 5

- Ja... ja nie...

Krztusiła się własnymi słowami. Przeżywała mę­

kę, prawdziwą mękę, ale dopowiedziała do końca.

- Ja... nie nienawidzę... Rebów...

- Bzdura! - krzyknął Frank. - Ona wcale nie jest

pańską narzeczoną, kapitanie!

- Nie jest? - powtórzył przeciągle Malachi. Czuł,

że jeszcze chwila i szlag go trafi. Szarpnął Shannon,

przyciągnął do siebie.

- Kochanie? Czyżbyś nie była moją narzeczoną?

Objął ją mocno, spojrzał w błękitne oczy. A jego,

kobaltowe, płonęły.

- No jak, kochanie?

Nareszcie. W jej oczach pojawił się błysk zro­

zumienia. Pojęła, że jej wolność zależy od tego, czy

zdecyduje się wykonać pewien ruch. Zdecydowała

się. Jej ramiona owinęły się wokół jego szyi.

- Kochany, jakżeby miało być inaczej ?

Różowe, pełne usta, kusząco rozchylone, skwap­

liwie przywarły do jego warg. Oboje zdawali sobie

sprawę, jak krytyczną i nieprzyjazną mają widownię.

I że życie ich obojga wisi na włosku.

Nagle wszystko to jakby przestało się liczyć.

Ramię Malachiego jeszcze mocniej przygarnęło Shan­

non, tak mocno, że jej szczupłe ciało wtopiło się

niemal w jego szary mundur. Ich pocałunek był

namiętny, żarliwy, nieskończenie słodki i nic tu

już nie było na pokaz. Całował ją coraz bardziej

namiętnie, coraz bardziej zapamiętale, dopóki nie

oparła dłoni o jego pierś i nie odepchnęła go lekko.

Żeby przestał. Zdumiony błękit jej oczu był dziwnie

background image

9 6

iskrzący. Wściekła? Trudno. Najważniejsze, żeby
zachowała rozsądek. I jeśli ma rozpuścić język, niech
zrobi to później, kiedy już stąd odjadą. O ile w ogóle
stąd odjadą...

- A niech mnie kule biją! - zawołał ze śmiechem

jeden z braci Youngerów. - Ja mu wierzę. Dawno nie
widziałem gorętszego pocałunku. Aż i mnie zachciało
się jakiejś ładnej spódniczki.

Malachi spojrzał na Jesse'a.

- Ona jest moja. Zabieram ją.
Jesse skinął głową.
- Dobra. Frank, co ty na to?
Frank wzruszył ramionami.
- Bo ja wiem... W końcu on dalej nosi szary

mundur i mówi, że dziewczyna jest jego. To niech
tak będzie.

Justin Waller był jednak innego zdania.
- Wcale tak nie będzie! - ryknął. - Niedoczekanie!

Ta dziewczyna chciała mnie zabić. I musi mi za to
zapłacić.

- Próbowała cię zabić? - powtórzył Malachi,

powolutku, chcąc zyskać na czasie. Do diabła! Nowy
kłopot... Znając Shannon, nie ma żadnych podstaw,
aby wątpić w prawdziwość słów Wallera.

Jesse westchnął.
- To prawda. Gdyby kolt Franka był nabity,

Justin już by nie żył.

Malachi uśmiechnął się.

- No, no... czyli Shannon bawiła się koltem

Franka ?

Twarze wszystkich bushwackerów pokryły nagle

background image

9 7

ciemne rumieńce. Tylko twarz Justina była blada

z gniewu, a oczy, wbite w Malachiego, pełne niena­

wiści.

- Rozwiązałem ją - mruknął Frank. - Było mi jej

szkoda. A ona skoczyła na mnie.

- Skoczyła?

- Kapitanie! Pan przecież zna ją bardzo dobrze,

pan sam wie, że takiej złośnicy ze świecą szukać. Do

diabła! Ona jest chyba bardziej niebezpieczna niż my

tu wszyscy razem!

Malachi opuścił głowę, z nadzieją, że rondo kape­

lusza przesłoni złośliwy uśmieszek, od którego nie

mógł się powstrzymać. Kiedy podniósł głowę, wyraz

jego twarzy był poważny.

- Ale nie wyrządziła jakiejś większej szkody,

prawdai - spytał. - Broń nie była naładowana. Justin

żyje.

- Ale ty i tak nie zabierzesz jej ze sobą, Slater!

- powiedział Justin.

- Wezmę ją ze sobą, Waller.

- A może ona przeprosi Justina? - zaproponował

Jesse. - Dzięki temu załagodzimy jakoś sytuację.

- A dobrze! - zgodził się Justin, nadspodziewanie

zadowolony. - Niech ona mnie przeprosi, kapitanie.

- Shannon, przeproś.

Przez kilka minut Shannon nie odzywała się ani

słowem. To bardzo długo, jak na Shannon. Stała za

Malachim, cichutka i potulna. Chwycił ją mocno za

rękę, wypchnął przed siebie i syknął do ucha:

- Przepraszaj, ale już!

Wtedy Shannon wybuchła:

background image

9 8

- Ja? Ja mam go przepraszać?! Tego mordercę,

sadystę, tego drania zepsutego do szpiku kości...

Dłoń Malachiego ciężko opadła na jej usta. Justin

stał nieruchomo, pełen milczącej wściekłości. Jesse
nie poruszył się, nie powiedział ani słowa. Tylko

Frank się zaśmiał.

- Pańska kobieta nie bardzo pana słucha, kapita­

nie Slater!

Ramię Malachiego owinęło się wokół żeber Shan­

non jak obręcz, żelazna i bardzo ciasna.

- Słucha się, słucha - zapewnił oschłym głosem.

A do ucha Shannon szepnął cichusieńko: - Przeproś,
bo inaczej odjadę sam. A Justinowi powiem, żeby
nacieszył się tobą do woli.

- To morderca, najgorszy drań! - szepnęła równie

cicho.

W jej głosie słychać było łzy, ale Malachi nie mógł

sobie teraz pozwolić na jakikolwiek odruch współ­
czucia.

- Przeproś!

Shannon z trudem łapała powietrze. Dławiła się

nienawiścią. Dopiero po dłuższej chwili wyrzuciła
z siebie te trudne słowa. Jednym tchem.

- Przepraszam, że próbowałam cię zabić.
Opuściła głowę, Malachi usłyszał jeszcze cichutki

szept.

- I żałuję, że mi się to nie udało.

Spojrzał szybko dookoła. Na szczęście wszystko

wskazywało na to, że cichy komentarz Shannon
doleciał tylko do jego uszu. Uśmiechnął się szeroko.

- W porządku?

background image

9 9

Nie chciał im dawać więcej czasu do namysłu.

- Dzięki, chłopaki, za pomoc. Nie sądzę, żebym

bez was dał radę sprawić się z tymi czerwononogimi.

Bywajcie!

Poprawił kapelusz na głowie, odwrócił się i chwy­

ciwszy Shannon za rękę, ruszył przed siebie. Był teraz

plecami do nich. Odważył się na to. Przecież nie

strzelą w plecy konfederatowi. Nawet bushwhackerzy

mają coś w rodzaju kodeksu etycznego.

Zrobił kilkanaście kroków.

- Slater!

Zatrzymał się, pchnął Shannon, żeby dalej szła do

przodu. A sam się odwrócił.

- Kapitanie! - zawołał Justin Waller, zbliżając się

niespiesznym krokiem. - Oni pozwalają panu zabrać

tę kobietę. Ale ja nie.

To wyzwanie do walki. I tej walki nie sposób

uniknąć.

- Malachi! Nie! - krzyknęła Shannon, podbiega­

jąc do niego. Odepchnął ją, nie odwracając wzroku od

Justina.

- Rozumiem, że to rzecz tylko między nami.

Szable czy pistolety?

Justin uśmiechnął się łaskawie.

- Co pan wyciągnie szybciej, kapi... - Nie do­

kończył. Słowa u więzły mu w gardle, oczy jakby

nagle zapragnęły spojrzeć w głąb głowy. Justin

Waller wolno osunął się na ziemię. Dziwnie cicho,

dziwnie zręcznie.

Jesse. To on poczęstował głowę Wallera kolbą

swego spencera.

background image

1 0 0

- Nie mam pojęcia, jak to by się skończyło,

kapitanie - powiedział z uśmiechem. - Ale wiem, że
pan cieszy się sławą znakomitego strzelca. Justin też
jest niezły. Któryś z was musiałby zginąć, a ja myślę,
że Jankesi dość już na tłukli naszych i nie ma potrze­
by, żebyśmy teraz zabijali się nawzajem. Każdy z nas
chce jak najprędzej wrócić do domu. Niech pan
zabiera ze sobą tę małą jędzę i wyjedzie stąd, jak
najdalej i jak najszybciej. Najlepiej do Meksyku.
Życzę panu powodzenia, kapitanie!

Malachi powoli skinął głową, chwycił Shannon

za łokieć i zdecydowanym ruchem pociągnął ze
sobą.

- Idziemy - syknął.

Zeszli po trawiastym zboczu i poszli dalej brze­

giem strumienia. Kiedy tylko bushwhackerzy zniknęli
z pola widzenia, Shannon odtrąciła jego ramię i za­
częła biec. Złociste włosy rozsypały się na ramiona,

słyszał jej ciężki oddech, słyszał powstrzymywany
szloch. Zaczął biec za nią. Biegła jak szalona, pragnąc
zapewne jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od
swoich prześladowców. Prawdopodobnie była też

wściekła za to, że kazał jej przeprosić Justina, jak i za
to, że ten pocałunek był zbyt żarliwy.

- Shannon!
W końcu dopadł jej, szarpnął za ramię. Zachwiała

się i upadła. Potoczyła się po zielonym zboczu, prawie
nad samą wodę. Zszedł do niej. Leżała nieruchomo,

wpatrzona w szarzejące niebo. Oczy, wielkie i świet­
liste, mokre były od łez.

- Shannon, do cholery, pewnie, że mi przykro

background image

1 0 1

- powiedział, przyklękając obok. - Ale nie bądź

idiotką! Musiałem cię stamtąd wydobyć za wszelką

cenę. Ten Waller to sadysta, to bestia, z takimi ludźmi

lepiej w ogóle nie zaczynać.

Milczała.

- No dobrze, ty mała złośnico. Możesz być na

mnie wściekła, możesz przy pierwszej sposobności

rozszarpać mnie na strzępy. Ale wstrzymaj się z tym

trochę. Teraz musimy jak najszybciej dotrzeć do

drogi. Musimy jechać.

- Malachi...

Rzuciła mu się w ramiona. Wtuliła twarz w jego

pierś, czuł, że jej serce bije jak oszalałe, a całe ciało

drży niemal konwulsyjnie. Czuł też, jak miękkie

piersi, wynurzające się z białego gorsetu, ocierają się

o szorstką wełnę jego żołnierskiego płaszcza. A dło­

nie, które opadły na jego ramiona, były takie małe

i delikatne.

- Och, Malachi!

Dzielna Shannon, która zawsze starała się nie

uronić ani jednej łzy, wybuchnęła niepohamowanym

płaczem. Mógł zrobić tylko jedno. Objąć ją mocno

i pocałować w czubek złocistej głowy. Złośnica. Niby

do niej pasuje, ale teraz ta mała, dzielna złośnica

załamała się. Znikł hart ducha, znikła zadziorność,

było tylko prześliczne, rozszlochane stworzenie, wo­

bec którego Malachi poczuł się dziwnie bezbronny.

- Już dobrze, Shannon - mruczał. - Już po wszyst­

kim, teraz...

Uniosła zalaną łzami twarz.

- Malachi! Ja... ja ci tak dziękuję! Boże wielki!

background image

1 0 2

Gdybyś nie przyjechał, gdybyś nie wyrwał mnie z łap

tego drania...

Delikatnie starł palcami łzy z aksamitnych policz­

ków. Podniósł się z trawy.

- Musimy jechać, Shannon.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Jechali brzegiem strumienia. Żadne z nich nie

odzywało się ani słowem. Malachi, za każdym razem,

gdy oglądał się za siebie, widział drobną, skuloną

postać na wielkim karym koniu. Jechała dzielnie, ani

razu nie poskarżyła się, ani razu nie prosiła, żeby się

zatrzymać. Dał jej swój płaszcz. Kraciasta koszula

była prawie w strzępach, a szkoda było czasu na

grzebanie w sakwach i szukanie jakiegoś ubrania na

zmianę.

- Shannon, jak z tobą?

- Wszystko w porządku.

- Będziemy jeszcze jechać z godzinkę...

- Dobrze.

O brzasku Malachi wstrzymał konia. Zobaczył

mały zagajnik, tuż nad wodą. Kilka mocarnych dębów,

w środku mała polanka, czyli idealne miejsce na popas.

Koryto strumienia, w tym miejscu znacznie głębsze

i szersze, tworzyło coś w rodzaju małego jeziorka.

background image

1 0 4

- Tu się zatrzymamy, Shannon.

Skinęła głową. Natychmiast zsunęła się z konia

i poślizgnąwszy się na kamieniu, z głośnym pluskiem
wpadła w wodę. Upadła na plecy, z rękami szeroko
rozrzuconymi. Poły szarego płaszcza rozchyliły się na
boki, ukazując w całej okazałości koronki gorsetu.
Malachi zsunął się z konia, wyciągnął rękę, żeby
pomóc jej wstać. Jego palce niechcący musnęły coś
ciepłego, przedziwnie aksamitnego, widocznego po­

nad koronkami gorsetu. Skóra Shannon... Nagle po­
czuł ciepły prąd, przepływający przez wszystkie jego
członki.

Siła doznania była wielka, ale i irytująca.

- Shannon! Do diabła, ruszże się! - burknął,

chwytając ją mocno za obie ręce. Nie opierała się,
musiała wyczuć w nim nagły gniew. Po wyjściu na
brzeg zrzuciła mokry płaszcz i przysiadła na trawie,
aby ściągnąć buty. Jej włosy w bladym świetle

wstającego dnia zdawały się wręcz gorejące i tym
swoim płomieniem pieściły jej ramiona i piersi.
Malachiego znów przeszył ten ciepły prąd, serce
zabiło pośpiesznie. Znużone ciało jakby nagle ożyło.

Zaklął. Shannon znieruchomiała.

- Malachi? Coś się stało?

Ciekawe, gdzie ona nauczyła się robić takie słodkie

oczy, słodkie, niewinne, a jednocześnie jakieś takie
namiętne.

- Co się stało? - huknął. - Naturalnie, że nic.

Oprócz tego, że zamiast jechać za czerwononogimi
i starać się wydrzeć im z łap Kristin, musiałem
przejechać pół Missouri, żeby odbić jej siostrunię

background image

105

buhwhackerom.

A ta siostrunia, igrając ze śmiercią, nie

chciała wykazać ani odrobiny zdrowego rozsądku!

Prowokowałaś ich i o mały włos oboje nie poszliśmy
do piachu!

Shannon zerwała się na równe nogi.

- Nie mów tak! - krzyknęła rozżalonym głosem.

-Ty niczego nie rozumiesz. Ciebie tam nie było, tego

dnia, kiedy zamordowano mojego papę. To nie ty

nasłuchiwałeś, jak zaczynają krążyć pogłoski o tym,

co zrobiono z jankeskimi żołnierzami koło Centralii,

to nie ty dowiedziałeś się w końcu, że to żadne

pogłoski, tylko prawda, to nie ty...

- Shannon! Przecież ja wiem, co to śmierć. Wal­

czyłem przez całą wojnę!

- Ale tu nie chodzi tylko o śmierć! Chodzi też o to,

jak oni umarli! Ten drań sam się przyznał, że tam był.

I może to on jest jednym z tych, którzy... Och,

Malachi! Potem... potem zbierano jego szczątki!

Szczątki Roberta! A ja... ja go kochałam, kochałam

tak bardzo... Ale ty nie potrafisz mnie zrozumieć.

Ty... ty chyba w ogóle nie pojmujesz, co to miłość.

- W takim razie myślisz głupio. I daj już spokój,

Shannon, jestem zmęczony, nieludzko zmęczony.

Nie chciał z nią dyskutować, nie chciał już w ogóle

na nią patrzeć. Nie chciał widzieć tego błysku

w oczach, tej pasji. I tej urody. Nie chciał przeżywać

razem z nią tego jej bólu.

Nie chciał jej pożądać. Ale pożądał.

Odwrócił się i ruszył do koni. Shannon stała

nieruchomo przez kilka długich minut, odprowadza­

jąc go wzrokiem, potem powoli zeszła w dół, do

background image

1 0 6

strumienia. Malachi rozsiodłał konie i pod najwięk­

szym dębem rozłożył swoją derkę i koc. Po chwili

wahania odpiął również derkę Shannon, przytroczoną

do jej siodła. Rozłożył ją tuż obok swojej. Lepiej mieć

dziewczynę w zasięgu ręki. Wiedział, że obudzi się

natychmiast, gdy tylko usłyszy w pobliżu czyjeś kroki.

A co do Wallera, nie można mieć żadnych złudzeń. Ten

człowiek za wszelką cenę będzie chciał się zemścić.

Słyszał, jak Shannon łapczywie pije wodę, potem

spryskuje twarz. I trze ją mocno, aby usunąć ślady tej

strasznej nocy.

Ułożył się na derce, głowę oparł na siodle i przekręcił

się trochę na bok, aby kątem oka obserwować dziew­

czynę.

- Shannon, co ty tam robisz?

- Zeskrobuję ślady po bushwhackerzel

- Potem to zrobisz! Możesz nawet oskrobać się do

kości! - zawołał podirytowany. -Ale teraz już chodź

tu! Trzeba się trochę przespać.

Stanęła nad nim. Mokre pasma włosów wiły się

wokół jej twarzy, ślicznej i delikatnej. Na piersiach,

wynurzających się z gorsetu, lśniły krople wody. Jak

perełki. Malachi poczuł, jak jego ciało zaczyna sztyw­

nieć i drżeć.

- Dobranoc, Shannon - rzucił stanowczym gło­

sem, nasuwając kapelusz na twarz.

- Może ja odsunę trochę swoją derkę. Nigdy

jeszcze nie spałam tak blisko Reba.

- Wczoraj prawie leżałaś na Justinie.

- Ale ja nigdy z własnej woli nie leżałam tak

blisko Reba.

background image

1 0 7

- Z własnej czy nie z własnej, kładź się teraz,

smarkulo!

Shannon spochmurniała i mocno zacisnęła usta.

Ale jemu było już wszystko jedno, powieki opadały

mu same. Chociaż... gdyby teraz dotknął tej mokrej

boginki, kto wie, czym by to się skończyło...

- Na litość boską, Shannon! Kładź się!

Bez słowa ułożyła się posłusznie na swojej derce.

Ale już po krótkiej chwili milczenia do uszu Mala-

chiego doszedł jej cichutki szept:

- Malachi...

- Co? - burknął.

- I co my teraz zrobimy?

- Teraz przede wszystkim powinienem sprać ci

tyłek, smarkulo. I odesłać cię do domu.

- Nie możesz tego zrobić, sam wiesz.

- Boisz się, że ten Waller gdzieś tu czatuje?

A może cię jemu oddać? Moglibyście wyżywać się na

sobie do sądnego dnia.

- Malachi!

- Shannon, przecież wiesz, że tego nie zrobię.

Teraz jedziemy razem za Kristin.

- Ale tyle czasu już minęło, nie znajdziemy żad­

nych śladów...

- Nie będziemy szukać żadnych śladów. Prze­

cież wiadomo, dokąd pojechali. Do tego Fitza. A ja

wiem, jak dojechać do miasta. Trochę znam tę

okolicę, tak samo jak Cole i Jamie. Wiesz przecież,

że my już wcześniej mieliśmy do czynienia z czer-

wononogimi.

Zamilkł, powracając na chwilę myślami do

background image

1 0 8

strasznych wydarzeń z przeszłości. Kiedy to czer-

wononodzy spalili ranczo Cole'a i zabili jego młodą,

piękną żonę.

W sercu bardzo mocno zakłuło.

- Dopadniemy ich, Shannon, dopadniemy.

- Ale jak myślisz... Czy oni nie zrobią Kristin

krzywdy?

Odsunął kapelusz z czoła i oparłszy się na łokciu,

spojrzał bacznie na Shannon. Jej oczy były pełne

powagi i smutku, zbyt dojrzałe w tej młodziutkiej

twarzy.

- Nie, nie zrobią, Shannon. Chcą mieć ją całą

i zdrową, bo ona jest dla nich jedynym drogocennym

haczykiem na Cole'a. A teraz, błagam, zaśnij.

- Malachi...

- Co? - warknął.

- Ja ci jeszcze raz dziękuję, dziękuję za wszystko.

Jej głos był poważny, wzruszony, a tak delikatny,

jakby musnęła go piórkiem w policzek. I jemu znów

zaczęło się robić nadmiernie gorąco.

- Shannon, psiakrew, śpij!

Ucichła, chyba nareszcie na dłużej. Może on

w końcu zaśnie. Kiedy się obudzi, nie będzie już tak

cholernie zmęczony. Zamknął oczy. Jak błogo... Stru­

myk cicho szemrze, ptaszki śpiewają... Nagle w roz­

koszne odgłosy poranka wdarły się dźwięki inne,

niepokojące. Błyskawicznie zerwał się na równe nogi.

Kapelusz poleciał na ziemię. A Shannon... Shannon

spojrzała na niego ze zdumieniem. Siedziała sobie, jak

Indianka, ze skrzyżowanymi nogami, i pracowicie

przeżuwała kawałek suszonego mięsa. Przed nią

background image

1 0 9

leżały, ładnie ułożone obok siebie, chleb i kawałek

sera. Jak na jakimś cholernym pikniku.

- Co ty wyrabiasz?! - huknął.

- Jem!

- Teraz?

- Malachi, ja prawie od dwóch dni nie miałam nic

w ustach!

Poczuł się głupio. Faktycznie. On w ogóle o tym

nie pomyślał, a Shannon wcale się nie skarżyła.

- No, dobrze, jedz - burknął. - Ale pośpiesz się, bo

przecież musisz chociaż trochę się przespać.

Spojrzała na niego z wyrzutem, a on zaklął cicho

i opadł na swoją derkę.

Zasnąć, wreszcie zasnąć...

Wcale nie zasypiał. Słuchał, jak Shannon kończy

jeść, resztę prowiantu starannie zawija w płótno

i pakuje do sakwy. Jak układa się na swojej derce

i otula kocem. Wsłuchiwał się w jej oddech i mógłby

przysiąc, że słyszy również rytmiczne bicie jej serca.

A kiedy zamknął oczy, zobaczył ją dokładnie. Nawet

atłasowe różyczki, przyszyte do koronek jej gorsetu.

I gładką, jedwabistą skórę, smukłość jej ciała, i oczy

sypiące błękitne iskry...

W którymś momencie zasnął. Spał mocnym, głębo­

kim snem, jakby wsunięty między dwie różne płasz­

czyzny. Pod plecami czuł chłodną twardą ziemię, ale

z wierzchu było rozkosznie, jakby na jego piersi leżało

coś mięciutkiego, ciepłego... Czyjeś ciało...

Obudził się natychmiast. Nie wiadomo, kto na

kogo się sturlał. W każdym razie obejmował Shan­

non, która leżała przytulona do jego boku, z głową

background image

1 1 0

złożoną na jego piersi. Jego broda schowana była

w złotym gąszczu jej włosów, część tych włosów

służyła mu zresztą za poduszkę. Podniósł głowę
i spojrzał w dół na śliczną twarz Shannon. Piękny
owal, wysokie kości policzkowe, nosek mały, zgrab­

ny, pełne różowe usta, teraz leciutko rozchylone. Na
policzkach prowokujący cień długich gęstych rzęs.

Pod dłonią poczuł gorącą miękkość. Pierś Shannon.

Natychmiast cofnął rękę i ostrożnie odsunął się od
dziewczyny. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku,
nawet się nie poruszyła. Spała głębokim snem.

Usiadł, ściągnął buty i skarpety. Na bosaka poma­

szerował do strumienia. Woda była zimna, a więc
taka, jakiej potrzebował. Ściągnął koszulę, ochlapał
ramiona i plecy. Półnagi i mokry wrócił na swoją
derkę. Znów się położył. Spojrzał w niebo, na słońce.
Chyba było koło dziesiątej. O zmierzchu będą musieli
ruszyć w dalszą drogę.

Zamknął oczy. I prawie natychmiast je otwo-

rzył.Teraz już wiedział, kto na kogo się sturlał. To
ona staczała się na niego. Westchnął i w końcu się
poddał. Objął ją ramieniem, przygarnął do piersi.

Trzymał blisko, ogrzewając ją ciepłem swego ciała.
Nie słyszał jej serca, ale czuł, jak bije. Miarowo,
pracowicie. Tym razem sytuacja była o wiele gorsza.
Czuć bowiem kobietę przez nagą skórę było do­
znaniem stanowczo zbyt przyjemnym. Ale nie pusz­
czał jej, obejmował mocno, starając się odpędzić od
siebie głupie myśli, coraz bardziej nieczyste. Do
głowy przyszła mu również myśl ironiczna. Znając
Shannon, był pewien, że ona nigdy by nie uwierzyła,

background image

1 1 1

które z nich doprowadziło do takiej intymności.

Oskarżałaby go o wszystko, co najgorsze. A on

przecież zachowuje się jak prawdziwy dżentelmen

z Południa. To ona, szukając ciepła i ochrony, sama

wsuwa się w jego ramiona.

Jedwabiste włosy musnęły jego twarz. Zadrżał.

Do diabła, przecież on z tego wszystkiego w ogóle nie

zaśnie!

Jednak zasnął. Pewnie to miarowy oddech Shan-

non i bicie jej serca ukołysały go do snu. A może

ogromne zmęczenie w końcu wzięło górę. Zasnął.

I znów przyśnił mu się ten sam sen.

Sen jak wspomnienie. O tamtym dniu, w którym

postrzelił go jankeski żółtodziób. O tym dniu, kiedy

ranny, półprzytomny wpadł do strumienia. Znów

zobaczył promienie słońca, pieszczące sytą, wygrza­

ną ziemię. I kobietę. Stała na samym środku strumie­

nia jak rusałka, za sprawą czarów zrodzona z krysz­

tałowo czystej wody. Najpierw wynurzyły się z wo­

dy długie smukłe ręce, potem głowa w złocistym

hełmie, nagie ramiona i piersi, oklejone mokrymi

splotami złotej przędzy. Wynurzała się dalej, dopóki

nie ukazała mu krągłości swych bioder i smukłości

swoich nóg...

Wenus. Wenus w kąpieli...

To oczywiście była zjawa, ale zjawa przecudna,

wytwór umysłu znużonego bezsennymi nocami.

A może to nie umysł, a sprawcą jest to słońce, chylące

się już ku zachodowi, słońce, które dało Wenus

wszystkie swoje barwy. Złoto, purpurę i karmazyn.

Zanurzyła się znów, nabrała wody w dłonie, uniosła

background image

1 1 2

je w górę i prysnęła sobie na twarz. Malutkie kropelki

spływały po policzkach, brodzie, iskrząc się w słońcu

jak diamenty...

Nie, on przecież wcale nie śnił... Wstał i jak

zahipnotyzowany zaczął schodzić po zboczu.

Shannon znieruchomiała, jakby ktoś rzucił na nią

zaklęcie. Nie zanurzyła się w wodzie, nie zakryła się

rękoma. Po prostu patrzyła na niego, usta miała lekko

rozchylone, może jakieś słowa uwięzły jej w gardle...

Nie zawahał się, nie przystanął. Szedł ku niej przez

wodę, wzbijając srebrzyste fontanny. Objął ją, jego

palce delikatnie przesunęły się po wilgotnym aksa­

micie jej twarzy. Usta poszukały jej ust. Shannon nie

poruszyła się. Objął ją jeszcze mocniej, musnął pal­

cami policzek i szyję dziewczyny, i znów poszukał jej

warg. Jego usta straciły delikatność. Pożądanie wybu­

chło z ogromną siłą, pożądanie palące jak te promie­

nie słońca, ślizgające się po powierzchni wody. Nie

ma już odwrotu!

- Malachi, my nie powinniśmy...

- Na litość boską, milcz!

Znów ją całował, a Shannon nie protestowała.

Objęła go za szyję, a on całował ją, dopóki nie poczuł,

że Shannon drży. Z tej samej tęsknoty co on. Chwycił

ją na ręce i ruszył przez wodę na brzeg. Oczy

Shannon były zamknięte. Pomyślał, że może powi­

nien wiedzieć, czy Shannon aby nie marzy teraz

o całkiem innym mężczyźnie... O tym swoim Rober­

cie... Może powinien też się zastanowić, czy dziew­

czyna ma jakieś doświadczenie. Ale on nie dbał o to

teraz. Trzymał ją na rękach i niósł na brzeg. Te

background image

1 1 3

czynności wydawały się teraz najbardziej niezbędne,

najbardziej naturalne. Nie odstąpiłby od nich, nawet

gdyby tuż obok uderzył w ziemię grom z jasnego

nieba.

Złożył Shannon na brzegu porośniętym miękką

trawą. Nie otworzyła oczu, kiedy ostatnie promienie

słońca znów zaczęły igrać z jej ciałem, znacząc je

purpurą i złotem. Liście dębu, delikatnie poruszane

wiatrem, rzucały cień i rysowały na ciele Shannon

magiczne wzory. Malachi całował ciemne ścieżki na

kremowym ciele, całował dołek między piersiami,

całował usta, a jego dłoń niestrudzenie błądziła po jej

ramionach i szyi.

Potem wstał, na sekundę, zrzucił ubranie i nagi

opadł znów na trawę. Shannon leżała nieruchomo, jej

oczy nadal były zamknięte. Pocałował ją w skroń,

szepnął coś do ucha, potem jego usta przesunęły się

w dół śnieżnobiałej szyi. Jego palce pieściły piersi,

rysowały kółka na miękkim brzuchu i na smukłych

udach. I nagle Shannon ożyła. Z jej ust wydobył się

cichy krzyk, ciało wygięło się w łuk. Otworzyła oczy

i zobaczył w nich pełen oszołomienia błękit.

- Shannon, powiedz...

- Co?

- Moje imię.

- Nie...

Znów zamknęła oczy. A on przykrył ją swoim

nagim ciałem i całował, pieścił i szeptał:

- Powiedz, powiedz moje imię.

- Malachi...

- I powiedz, czego chcesz.

background image

1 1 4

Jakżeż on jej pragnął... Ale między nimi zawsze

była wojna. I tym razem on nie chciał przegrać. Więc

dalej pieścił, póki Shannon nie rozgorzała od namięt­

ności. Szeptała coś cicho, niezrozumiale, jej palce

wpiły się w jego ramiona, a ciało poruszało się

miękko, jakby już zaczynając pląs miłości.

- Powiedz, Shannon.

- Chcę... ciebie.

- Powiedz, że chcesz mnie, Malachiego.

- Chcę ciebie... Malachi.

Jej głos był cichutki, prawie niesłyszalny, ale

powiedziała wszystko, wszystko, co chciał usłyszeć.

Więc już... Był jej, a ona jego...

Dlaczego krzyknęła? Dlaczego to gorące, uległe ciało

nagle zesztywniało ? Przerażony uświadomił sobie, że

uwierzył w jej doświadczenie, ponieważ chciał w to

uwierzyć. Bo tak było mu wygodniej. Zwiódł siebie

samego, bo nie chciało mu się pomyśleć, zapytać.

Wiedział, że był to krzyk bólu, czuł, że Shannon drży.

Szarpnął się, jakby chciał od niej uciec, ale jej ręce

mocno oplotły jego szyję. Oczy były otwarte, pełne łez,

ale spoglądały odważnie, z osobliwą uczciwością.

- Nie, Malachi. Powiedziałam, że chcę ciebie.

- Ale nie powiedziałaś, że...

- Nie pytałeś. Malachi, proszę...

Jej głos zamierał. Pomyślał, że za późno już, aby

cokolwiek naprawiać. Ale można jeszcze ocalić magię

tej chwili. Więc podjął to, co już przecież rozpoczął.

Delikatnie, ostrożnie, powoli... Cały czas całując, cały

czas coś szepcząc. Potem ona znów krzyczała, całym

swoim gorącym ciałem lgnąc do jego wilgotnego

background image

1 1 5

ciała. I on też krzyczał, ochryple, głośno. Znikła

ostrożność, była już tylko namiętność, gwałtowność,

pragnienie i paląca porzeba spełnienia i wyzwolenia.

- Shannon?

Błękitne oczy były zamknięte, usta lekko roz­

chylone, oddech przyspieszony. Czuł, że jej ciało

jeszcze drży. A twarz była przeraźliwie blada. Pogłas­

kał jej wilgotne włosy, odgarnął z twarzy mokre

sploty. Nagle Shannon poruszyła się, dziwnie ener­

gicznie, niecierpliwie, jakby pragnąc jak najszybciej

zrzucić z siebie brzemię jego ciała. Uniósł się, opadł na

bok. Shannon natychmiast zwinęła się w kłębek.

- Shannon...

- Nie dotykaj mnie - szepnęła. - Proszę, teraz nie.

Przez chwilę leżeli w milczeniu, potem Malachi

ostrożnie objął Shannon ramieniem. Nie broniła się.

Leżeli długo w zapadającym zmierzchu, popatrując

na ciemne plamki liści, widoczne na tle nieba. Nie

zamieniając ze sobą ani jednego słowa. Kiedy było już

prawie ciemno, Shannon zerwała się nagle i od­

rzuciwszy włosy z czoła, szybkim krokiem ruszyła do

strumienia. Nie zatrzymała się na brzegu, szybko

doszła do najgłębszego miejsca i zanurzyła się w wo­

dzie. A Malachi pomyślał gorzko, że Shannon spłuku­

je z siebie jego ślady tak samo skwapliwie, jak

zmywała zapach i wspomnienie po Justinie Wallerze.

Wstał i ruszył w dół po zielonym zboczu.
- Shannon!

Wszedł w wodę, podszedł do dziewczyny i szarp­

nął mocno, zmuszając, żeby wstała i spojrzała na

niego.

background image

1 1 6

- Co ty wyrabiasz, Shannon?

- Nic.

- To dlaczego się do mnie nie odzywasz?

- Bo nie chce mi się gadać.

- Shannon! To, co się stało...

- Nie powinno się było zdarzyć. Nie powinno!

- wyrzuciła z siebie gwałtownie.

Usiadła w wodzie z ponurą, zaciętą miną. Demon-

stracyjnie przesunęła się kawałek dalej, gdzie było

jeszcze głębiej i mogła skryć się w wodzie po samą

szyję. Jednym słowem, zachowywała się jak cnotliwa

zakonnica, a to irytowało Malachiego jeszcze bardziej

niż jej otwarcie manifestowana niechęć do tego, co

stało się między nimi.

- Shannon...

- Idź do diabła! Czy ty naprawdę nie możesz choć

na chwilę zostawić mnie samej ? Jeśli, mimo wszyst­

ko, zachowałeś chociaż jakiś cień przyzwoitości...

Chwycił ją mocno za łokieć i zmusił, żeby wstała.

Był wściekły, a Shannon naburmuszona. W sumie

sytuacja dla nich raczej typowa, przecież oni zawsze

kłócili się ze sobą. Ale jakżeż te relacje między nimi się

zmieniły i to nieodwołalnie. Bo dla niego fakt, że

szarpie teraz Shannon kompletnie nagą, wydawał się

zupełnie naturalny. A poza tym, co się stało, to już się

nie odstanie.

- Cień przyzwoitości? - powtórzył jadowitym

głosem. - Czyli coś- Uważasz mnie za potwora? I to

wszystko, co się stało między nami, to tylko moja

wina?

- Przede wszystkim uważam, że z ciebie dżentel-

background image

1 1 7

men od siedmiu boleści. A Kristin zawsze rozpływa
się z zachwytu nad tobą. Ach, ten Malachi! Książę, po
prostu książę z Południa, bohater, kawaler ratujący
damy z opresji! Jednym słowem, siódmy cud świata,
a ty nawet nie potrafisz się odwrócić, kiedy dama się
kąpie!

- Dama? Wielka mi dama! Latasz goła po trawie,

puszysz się jak zwykła dziewucha z tancbudy...

- Przestań! Naprawdę powinieneś był się od­

wrócić! Bo ja jednak myślałam, że zachowasz się jak
dżentelmen.

- Ty lepiej w ogóle nie myśl, Shannon. Bo jak

sobie coś umyślisz, to zaraz są kłopoty. I nie wbijaj
sobie do głowy przypadkiem, że to, co stało się

między nami, to moja wina.

- A niby czyja? To przez ciebie!
- Przecież nie wrzeszczałaś, kiedy wynosiłem cię

na brzeg! A wiesz, dlaczego?

Uśmiechnął się drwiąco.

- Bo chciałaś się przekonać, smarkulo, jak to

właściwie jest. Nie zdążyłaś kochać się z Jankesem, to
wzięłaś sobie Reba, też kapitana...

Policzek był naprawdę siarczysty, Shannon zamach­

nęła się porządnie. Potem skuliła się, jakby czekała na
bolesną odpowiedź. Przecież zawsze, kiedy atakowa­
ła, on odpłacał pięknym za nadobne. Tym razem było
jednak inaczej. Dotknął tylko swego poczerwieniałe­
go policzka.

- Masz rację, Shannon. To nie powinno się było -

zdarzyć.

Odwrócił się i ruszył przez wodę z powrotem na

background image

1 1 8

brzeg. Ubrał się bez pośpiechu, nie spoglądając ani
razu w stronę Shannon. Ale słyszał ją. I uzmysłowił

sobie nagle, że tak właśnie jest zawsze. Nawet kiedy
nie widzi Shannon, słyszy ją i natychmiast jej obraz
pojawia się w jego wyobraźni. Jakby widział ją bez
przerwy. Te oczy jak niebo, tak często gorejące

z gniewu, tę wdzięczną, smukłą postać. A teraz mógł
sobie wyobrażać ją i ubraną, i rozebraną...

Słyszał, jak wychodzi na brzeg, potem usłyszał

szelest ubrań. Nakłada te swoje długie pantalony
i gorset, ozdobiony koronkami i różyczkami. Nie
wytrzymał. Spojrzał kątem oka. Zdążyła nałożyć już
i spodnie, teraz siedziała na swojej derce i naciągała

wysokie buty z cholewami.

Pogrzebał w sakwach, wyciągnął czystą koszulę

i rzucił ją Shannon.

- Masz!
- Dziękuję, ale...
- Nałóż. Nie będziesz chyba jechać w samym

gorsecie. Każdy mężczyzna, na którego się natknie­
my, pomyśli, że jesteś bardzo chętna.

Shannon szybko wsunęła ręce w rękawy i zaczęła

starannie zapinać guziki.

- Wcale nie miałam zamiaru odmawiać przyjęcia

tej koszuli, kapitanie! Chciałam tylko zauważyć, że
pan powinien ubrać się podobnie. Płaszcz konfedera­
tów tak samo rzuca się w oczy jak mój gorset.

Malachi nie odpowiedział. Bo i po co, doskonale

przecież zdawał sobie z tego sprawę. A jego płaszcz
i kurtka od munduru, zrolowane razem z kocem,
wsunięte były już do derki. Reszta stroju ujdzie. Szare

background image

1 1 9

spodnie Cole'a i koszula jasnoniebieska, nie wzbudza­

jąca podejrzeń. Kapelusz... Nie, z kapeluszem nie

będzie się jeszcze rozstawał.

Osiodłał konie.

- Możemy jechać, panno McCahy?

Skinęła głową. Dosiedli koni i ruszyli w drogę.

Malachi jechał pierwszy, milczący jak głaz, Shannon

również wytrwale nie odzywała się ani słowem.

Dopiero kiedy ujechali już spory kawał drogi, Malachi

usłyszał, że Shannon stara się z nim zrównać.

- Malachi, chciałabym ci coś wyjaśnić.

- Co?

- No... że ja wcale tak nie myślę... z tą winą...

- I bardzo dobrze. Trudno przecież zaprzeczać

prawdzie.

- Ale jeszcze coś chcę wyjaśnić.

Nadal jechała za nim. I tak było lepiej. Kiedy nie

widział jej twarzy, łatwiej mu było być cynicznym

i chłodnym.

- Nie musisz mi niczego więcej wyjaśniać, Shan­

non. Naprawdę nic nie musisz...

- Ale ty nie rozumiesz...

- Jasne. Ja nigdy niczego nie rozumiem.

- Malachi, posłuchaj! Zanim wybuchła ta wojna,

ja byłam damą...

- Nie, Shannon. Przed wojną, czy po wojnie, ty

byłaś i jesteś awanturnicą.

- Przestań, Malachi! Chcę ci powiedzieć, że przed

wojną ja nigdy... nigdy bym czegoś takiego nie

zrobiła. Tego, co zrobiłam...

Wahała się, ważąc każde słowo. Jej głos drżał,

background image

1 2 0

jakby tłumiła łzy. Było mu żal dziewczyny, ale

jednocześnie czuł wielką gorycz. Owszem, udało mu

się pieszczotą wymusić na Shannon słodkie oświad­

czenie: Chcę cię, Malachi... Ale ten narzeczony, ten

Jankes, istniał kiedyś naprawdę i ta myśl dopro­

wadzała go do wściekłości. Przypomniał sobie jed­

nak, że ten duch nie miał tego, co jemu, Malachie-

mu, przypadło w udziale. Poczuł się lepiej. I trochę

złagodniał.

- Wojna zmieniła wielu ludzi - powiedział już

spokojnie. - Nie martw się, Shannon, dalej jesteś

damą. A poza tym... To ja chciałem cię przeprosić za

ostre słowa.

- Nie przepraszaj, Malachi. A ja po prostu uwa­

żam, że to nie powinno się było zdarzyć. Nie teraz.

I nie między nami.

- Jankeska i Reb? Masz rację. Nigdy! - powiedział

z goryczą.

Nagle podjechała do niego galopem, napierając na

jego konia. Jej twarz była nadspodziewanie łagodna,

pełna słodyczy.

- Malachi, przecież wiesz, że to nie o to chodzi!

- Mam nadzieję - odezwał się tonem bardzo

poważnym. - I mam jeszcze nadzieję, że zdajesz

sobie sprawę z tego, co stało się dziś naprawdę.

Zmieniłaś się, Shannon, zmieniłaś na zawsze. Straci­

łaś coś, co wielu ludzi uważa za bardzo cenne.

Dlatego nie wolno udawać, że nic się nie stało.

Nawet w słabym świetle księżyca dojrzał, jak

twarz Shannon oblewa się rumieńcem.

- Ja wiem - szepnęła. - Ale chodzi o to, że...

background image

1 2 1

- Shannon, przecież ja ciebie do niczego nie

zmuszałem. Owszem, może trochę cię... uwodziłem,
ale ty wcale się nie opierałaś.

- Tak, Malachi. I dlatego... dlatego czuję się win­

na. Przecież ja kochałam, kochałam Roberta, od jego
śmierci nie minął nawet rok. A zapragnęłam ciebie,
Malachi. Cały czas wiedziałam, że to ty...

Popędziła konia i pojechała przodem. A Malachi

nagle poczuł się zmęczony i rozbity. Po prostu do
niczego.

Nigdy sobie nie wyobrażał, że Shannon McCahy

może wywołać w nim taką burzę. Gniew - tak. Ona
zawsze wzbudzała w nim gniew. Ale może nie
tylko... Może zawsze wzbudzała w nim ten płomień,
a on dopiero teraz zaczął to dostrzegać. Ten płomień
ogarniał nie tylko ciało. Zdawał się przenikać i do
serca, i to w tempie zawrotnym... Może zostaną
przyjaciółmi? Może każda wojna zasługuje na zawie­
szenie broni...

Jechali dalej wzdłuż strumienia. Godzinę, dwie,

w całkowitym milczeniu.

- Zrobimy tu popas - oznajmił nagle Malachi,

wstrzymując konia. - Wykorzystajmy, że jesteśmy
jeszcze koło strumienia. Jutro odbijemy na zachód
i po drodze nie będzie już wody,

Shannon skinęła głową, zeskoczyła z konia. Roz-

siodłała swego wałacha, Malachi rozsiodłał gniadą
klacz. Przez chwilę rozglądał się bacznie. Tak, tu na
pewno jest bezpiecznie. Podszedł prawie nad samą

wodę, zebrawszy po drodze kilka gałązek i po chwili
rozpalił małe ognisko.

background image

1 2 2

- Nazbieraj trochę kamieni, Shannon. Mam kawę

i kociołek na wodę.

Niech idzie, żeby on choć przez chwilę nie musiał

na nią patrzeć. Bo on już chyba nie potrafi spoglądać
na nią i nie wyobrażać jej sobie w swoich ramionach.
Może byłoby inaczej, gdyby ta dziewczyna nie była
tak nadzwyczajną kochanką. Jak ona poruszała się,
wiedziona instynktem, jak wyginała, jak wiedziała,
co robić, aby dać mężczyźnie rozkosz...

Shannon wróciła z kamieniami, Malachi ułożył

z nich krąg wokół ogniska i postawił nad ogniem
kociołek z wodą. Pilnował wody, Shannon w tym
czasie rozłożyła derki. Kawa wkrótce była gotowa.
Shannon wyjęła z sakw chleb, ser i suszone mięso.

Jedli szybko, w milczeniu. Potem siedzieli przez
chwilę, nadal w kompletnej ciszy.

- Może się już położysz? - spytał Malachi.
- Dobrze.
Wstała i ruszyła w stronę rozłożonych derek.

Nagle przystanęła i spojrzała na Malachiego. Wy­
glądała jak anioł. Taka śliczna, smukła. I smutna.

- Malachi? A czy dla ciebie ma to jakieś znaczenie,

że ja... - urwała.

- Że co ty?
- Ze kobieta... jest...
- Dziewicą? - podpowiedział litościwie.
Zarumieniła się i pokręciła nerwowo głową.
- Nie, to już nieważne.
- Shannon...
- Nieważne. Zapomnij o tym. Czasami tylko

człowiek zapomina o konsekwencjach.

background image

1 2 3

Malachi wypił duży łyk kawy, spoglądając na nią

znad brzegu kubka.

- Owszem - stwierdził oschle. - Przede wszyst­

kim o tych najważniejszych konsekwencjach.

- Co masz na myśli?

Wstał od ogniska i podszedł do niej. Sam zirytowa­

ny na siebie, że zdecydował się zasiać w jej sercu

ziarno niepokoju. Ale diabeł już go podkusił.

- O dzieciach. Małych, słodkich istotkach, które

rosną w brzuchu kobiety.

Oczy Shannon zrobiły się jeszcze większe, jeszcze

bardziej okrągłe. Oczywiście z przerażenia. Bo ona,

naturalnie, o tym zupełnie nie pomyślała. I będzie się

teraz tym zadręczać.

- Śpij dobrze, Shannon.

Pocałował ją w czoło i wolnym krokiem wrócił do

ogniska.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- To Haywood, czyli już Kansas - stwierdził

pewnym głosem Malachi.

Późnym popołudniem wstrzymał konia na brzegu

urwiska. W dole widać było rozległą równinę, w dali

zabudowania farm, pola i rancza. A tuż przed nimi

miasteczko. Jedna ulica, kilka domów po obu stro­

nach. Stajnie, zakład balwierski i saloon. Na szczycie

najbardziej okazałego budynku wielki szyld głosił

dumnie, że tu właśnie mieści się sklep pana Haywo-

oda. Obok szyld mniejszy, zapraszający do hotelu

pani Haywood, gdzie można wynająć pokój na jedną

noc, na miesiąc, a także na rok.

- Zjeżdżamy na dół. Musimy uzupełnić pro­

wiant. I mam wielką ochotę zajrzeć do gazety, ciekaw

jestem, co dzieje się na świecie.

- Może ja pojadę... - zaczęła Shannon.

- Bzdura - przerwał niecierpliwie. - Nie puszczę

cię samej.

- Mnie się nic nie stanie. Będę bezpieczna, a ty nie.

background image

12S

- Dziś nikt nie jest bezpieczny. Przed wojną było

zresztą tak samo.

- Ale ja jestem Jankeską. Zapomniałeś ?

- Nie. Ale dla wielu ludzi stąd każdy przybysz

z Missouri uważany jest za bushwhackera. Każdy.

- W takim razie co proponujesz?

- Proponuję udawanie. Wjeżdżamy do Kansas

jako stateczne małżeństwo. Nasz dom został spalony

i zamierzamy przenieść się dalej, na zachód. I ty tej

wersji masz się trzymać, zrozumiałaś ?

- Tak, zrozumiałam - odparła słodziutko. - Łącz­

nie z tym, że pan wjeżdża do Kansas z dowodem

prawdy na swojej głowie, kapitanie!

Malachi szybko zdjął z głowy zdradziecki kape­

lusz i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego

w milczeniu. Jakżeż on do tego kapelusza był przy­

wiązany... Zaklął cicho, zeskoczył z konia i pomasze­

rował w stronę najbliżej rosnących krzewów. Wszedł

głęboko w zielony gąszcz i starannie wyszukał od­

powiednie miejsce, gdzie jego kapelusz mógłby bez­

piecznie czekać na powrót swojego właściciela.

- Czy to był pogrzeb ukochanego kapelusza?

- spytała Shannon z drwiącym uśmiechem, kiedy

wynurzył się spośród krzewów. - Przydałby się dobry

kaznodzieja, żeby wygłosił jakieś podniosłe kazanie.

Natychmiast pożałowała swoich głupich słów.

Malachi spojrzał gniewnie i dosiadłszy klaczy, chwy­

cił gwałtownie za wodze czarnego wałacha, zmusza­

jąc go, aby zwrócił się w jego stronę.

- Ostrzegam, Shannon. Tylko bez głupich żar­

tów. Robisz to, co ci każę. Nie mam zamiaru umierać

background image

1 2 6

ani za Kristin, ani za ciebie. Chyba że nie będzie
innego wyjścia. Ale szlag mnie trafi, jeśli nie uda mi
się wyjść z tego cało tylko dlatego, że ty nie potrafiłaś
utrzymać języka za zębami.

Shannon nie odezwała się, tylko wpatrywała się

w milczeniu w jego gniewne oczy, a serce w niej
zamierało. Po tym wszystkim, co wydarzyło się
między nimi, ona nadal tylko go drażni. Głupia
uwaga o pogrzebie kapelusza rozjątrzyła go do ży­

wego. I właściwie nie wiadomo, jak go za to prze­

prosić.

- A co z twoim siodłem? - spytała chłodno- - Nie

ma na nim żadnych oznaczeń wojska konfederatów?
Co z uprzężą?

- Bez obaw - odparł równie chłodno. - Siodło

ściągnąłem z grzbietu padłego konia pociągowego

w Ohio. A uzda jest z waszego rancza.

- Aha. No to co?- Jedziemy?

Skinął głową, puścił wodze wałacha. Oba konie

zaczęły ostrożnie schodzić po stromym zboczu.

- Wejdziemy do sklepu, przy okazji zasięgniemy

języka - powiedział Malachi. - A ty łaskawie uważaj,
żebyś czegoś nie palnęła.

- A ty powinieneś być zadowolony, że jadę z to­

bą! Nikt nie przyjmie twoich konfederackich pienię­
dzy. A ja mam przy sobie jankeskie dolary.

- Mam coś lepszego, panno McCahy. Złoto. Sły­

szałem, że coś takiego przyjmują wszędzie.

Zjechali na równinę, konie ruszyły galopem

i wkrótce wjeżdżali do miasteczka jedyną tu ulicą.

Zatrzymali się przed wejściem do sklepu. Zsiedli

background image

1 2 7

z koni i uwiązawszy je do drewnianej barierki, weszli

po dwóch zakurzonych schodkach prosto w otwarte

drzwi.

Sklep był obszerny, lada ciągnęła się wzdłuż całej

przeciwległej ściany. Wszystkie ściany dookoła zabu­

dowane były półkami zapełnionymi towarami,

a wszystkiego było w bród. Wielkie bele materiału,

głównie bawełny i płótna, ale także brokat, jedwab

i atłas, obok małe zwoje eleganckiej koronki. Worki

z mąką, kawą, herbatą i cukrem, przybory do szycia

i narzędzia do pracy na farmie, wyroby ze skóry, koce,

prześcieradła, menażki. Shannon dojrzała również

słoiki z konfiturami i marynatami oraz płaty suszone­

go i wędzonego mięsa. Jednym słowem, niezależnie

od mało imponującej wielkości miasteczka, sklep

musiał prosperować znakomicie.

- Witam państwa - odezwał się korpulentny,

łysiejący jegomość za ladą. - Czym mogę służyć

1

?-

Malachi uśmiechnął się szeroko i podszedł do lady.

- Razem z żoną jedziemy na zachód i potrzebuje­

my paru rzeczy.

- Zaraz coś na to zaradzimy, panie...

- A... Sloan - powiedział Malachi, zagłuszony

dźwięcznym głosem Shannon.

- Gabriel.

Jegomość spojrzał na nich, wyraźnie zdezorien­

towany. Malachi chwycił rękę Shannon, jego dłoń

omal nie zmiażdżyła jej palców.

- Sloan Gabriel - wyjaśnił z uśmiechem Malachi.

- A to moja żona, Sara.

- Miło mi panią poznać, pani Gabriel!

background image

1 2 8

- Mnie również - mruknęła Shannon, zajęta

uwalnianiem swej ręki z dłoni Malachiego. Udało się

i pani Gabriel ruszyła na przechadzkę po sklepie.

- Panie Gabriel - odezwał się jegomość, nachyla­

jąc się nad ladą ku Malachiemu. - Moja żona prowa­

dzi tuż obok bardzo przytulną herbaciarnię. Może

małżonka ma ochotę na filiżankę herbaty? A pan...

Jegomość pochylił się jeszcze bardziej i mrugnąw­

szy wesoło, dodał ciszej:

- A pan mógłby skoczyć naprzeciwko do saloonu

i strzelić sobie jednego.

- Hm... To brzmi zachęcająco.

Naturalnie. Gdzie jak gdzie, ale w saloonie można

dowiedzieć się wszystkiego, co dzieje się w okolicy.

- Kochanie!

Shannon, zajęta oglądaniem beli barwnego per-

kalu, nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Podszedł

więc bliżej, chwycił ją za ramiona i zdecydowanym

ruchem odwrócił ku sobie.

- Kochanie! Ten miły pan, pan...

- Haywood - dobiegło zza lady.

- ...pan Haywood mówi, że tuż obok jest bardzo

przyjemna herbaciarnia, którą prowadzi jego małżon­

ka. Może masz ochotę na filiżankę gorącej herbaty,

z mleczkiem i cukrem? Na pewno jesteś zmęczona.

Mamy przecież za sobą długą, ciężką drogę.

Kochanie... Shannon poczuła, że dobrze znany jej

diabeł całą mocą przypomina o sobie. Hm... a więc

zabawimy się w kochające małżeństwo. Uśmiechnęła

się słodziutko, wspięła na palce i objęła ramionami

Malachiego za szyję.

background image

1 2 9

- Ale ty, najdroższy, pójdziesz tam ze mną?
- Ja? Ja pomyślałem sobie, że skoczę naprzeciwko

na szklaneczkę piwa. - Jego twarz stężała.

I bardzo dobrze! Shannon jeszcze mocniej naparła

na niego kuszącymi krągłościami swego ciała.

- Może ja pójdę razem z tobą do saloonu? - za-

szczebiotała, zabawnie marszcząc nosek. - Nie prze­
padam, co prawda, za piwem, bo tak brzydko pach­
nie, ale

Malachi zdecydowanym ruchem zdjął ze swej szyi

smukłe ramiona Shannon.

- Nie, kochanie - oznajmił stanowczym głosem.

- W saloonie często padają mocne słowa, nie przezna­

czone dla uszu dam. Poza tym... bywa tam różnie...

- Ale z tobą będę przecież bezpieczna.
- Bardziej bezpieczna będziesz nad filiżanką her­

baty.

- Najdroższy...
- Nie.

Czuł, że traci panowanie nad sobą. Słyszał, jak pan

Haywood dyskretnie chrząka, prawdopodobnie tłu­
miąc śmiech. Najwyższy czas na zastosowanie rady­
kalnego środka. Zresztą Shannon, tuląc się przed
chwilą do niego bezwstydnie, sama się o to prosiła.
Objął ją i pocałował, krótko, ostro, wcale nie dla
przyjemności. A trzymał tak mocno, że na pewno nie
mogła oddychać.

- Teraz idziesz na herbatkę.
- Ale ja...
- Idziesz. Panie Haywood ? Mówił pan, że to

następne drzwi?

background image

1 3 0

- Tak. Ale można tam wejść ze sklepu. Bardzo

proszę.

Pan Haywood elegancko otworzył przed Shannon

prawie niewidoczne drzwi, jako że też były zabudo­
wane półkami.

Malachi ucałował Shannon w czoło.

- Idź, kochanie. Zobaczymy się niebawem.

Syknęła i znów zarzuciła mu ręce na szyję. Pocało­

wała go króciutko, ale tak namiętnie, że omal się nie
zachwiał. Potem posłała panu Haywoodowi bardzo

słodki uśmiech.

- Proszę wybaczyć, zapomniałam się troszkę, ale

my niedawno wzięliśmy ślub - wyjaśniła, trzepocząc
ślicznie rzęsami. - Przeżywam męki, kiedy on chociaż
na kilka sekund znika mi z oczu.

Rzęsy przestały trzepotać.

- Ta straszna wojna zabrała nam wszystko. Roz­

pędzono nasze bydło, zadeptano pola, a potem spalo­
no nam dom, do gołej ziemi. Ale najważniejsze, że
jesteśmy z mężem razem. I ja tak nie lubię, kiedy on
idzie gdzieś sam, tak się o niego boję...

Przemowa była dramatyczna. Obaj mężczyźni

milczeli. Malachi stał sztywny jak kołek, ale jego oczy
były przymrużone, a spod powiek coś błyskało nie­
bezpiecznie, dlatego Shannon zdecydowała się zrej-
terować, i to natychmiast.

Szybko przestąpiła próg herbaciarni i aż przy­

stanęła ze zdumienia. Jakżeż ten pokój przypominał

wiktoriański salon na ranczo McCahych! Taka sama
lśniąca, starannie wyfroterowana posadzka, na pięk­
nym dywanie ciemna sylwetka szpinetu. Krzesełka

background image

1 3 1

wyściełane, zgrupowane po dwa, po trzy, koło szpi-

netu i przed kominkiem. Tych krzesełek w salonie

pani Haywood było sporo i poustawiane były rów­

nież wokół ślicznych stoliczków z marmurowym

blatem.

- Witam panią!

W drzwiach vis-a-vis ukazała się niska, krzepka

siwowłosa kobieta o rumianych policzkach, wyciera­

jąca pospiesznie ręce w ściereczkę. Małe brązowe

oczka z ciekawością spoglądały na strój Shannon.

Shannon natychmiast uzmysłowiła sobie, że jej

zakurzone spodnie i męska koszula zupełnie nie

pasują do tego eleganckiego wnętrza. Ale kobieta

w drzwiach zapewne tak bardzo nie była zdumiona,

przecież tu wszędzie dookoła są rancza, farmy i strój

Shannon nie powinien się jej wydawać czymś tak

bardzo niezwykłym.

- Dzień dobry, panno...

- Pani Gabriel. Sara Gabriel - powiedziała szybko

Shannon. - Pani małżonek wskazał mi tu drogę.

- Miło mi panią poznać. Bardzo proszę, niech pani

siada. Jak pani widzi, dziś nie ma tu zbyt wielu gości.

Ja zaraz wracam.

Shannon skinęła głową, zastanawiając się w du­

chu, czy ten śliczny salon kiedykolwiek jest pełen

ludzi. Przecież to miasto jest takie małe, śmiesznie

małe.

Usiadła na krześle przed kominkiem. Nie zdążyła

jeszcze raz rozejrzeć się dookoła, a pani Haywood

była już z powrotem, niosąc piękną srebrną tacę.

- Jaką herbatę pani pije? Z cukrem i mleczkiem?

background image

1 3 2

- Tak, bardzo proszę.

Kiedy pani Haywood zajęła się nalewaniem her­

baty, wzrok Shannon mimo woli powędrował ku
oknu. Widok był nader interesujący, jako że zobaczy­
ła, ni mniej ni więcej, tylko Malachiego, który właśnie
energicznie pchnął drzwi saloonu.

- To pani mąż? - spytała pani Haywood, której

ciekawskie oczka spojrzały naturalnie w tę samą
stronę.

- Tak - odparła Shannon głosem raczej ponurym.
- Państwo zapewne pobrali się niedawno, no

tak... A o swego małżonka niech pani będzie spokoj­
na. Jest pani zbyt urodziwym stworzeniem, żeby
zapomniał o pani choć na minutę. Pani mąż walczył
na wojnie?

- O, tak.
Na szczęście, pani Haywood nie była zbyt dociek­

liwa i zadowoliła się tą krótką odpowiedzią, po czym
zmieniła temat.

- Bardzo proszę, pani Gabriel, niech pani się posili

- zapraszała, stawiając na stoliku półmisek pełen
różnych pyszności. - Przyniosłam pani i paszteciki
z mięsem, i słodkie ciastka z cynamonem, i bułeczki
z rodzynkami. A muszę pochwalić się nieskromnie, że
po tej stronie Missisipi nie ma lepszej gospodyni ode
mnie.

Shannon z lubością wciągnęła nosem smakowite

zapachy i sięgnęła po pasztecik. Nawet nie zdawała
sobie sprawy, jak bardzo jest głodna, dopóki nie
przełknęła pierwszego kęsa. Pasztecik był cieplutki,
ciasto puszyste, a nadzienie rozpływało się w ustach.

background image

1 3 3

Po tylu godzinach, spędzonych w siodle, jakże przy­

jemnie było posiedzieć w saloniku na ślicznym krze­

sełku, zajadać się specjałami i popijać znakomitą

herbatą. Tak, było uroczo, nawet jeśli przed chwilą

Malachi, jak zwykle, zachował się jak tyran, za­

braniając jej iść do saloonu.

Pani Haywood usta się nie zamykały. Zdradziła,

między innymi, tajemnicę powodzenia rodzinnego

biznesu. Prosperuje znakomicie dzięki podróżnym,

w tym miejscu bowiem przebiega wiele ważnych

dróg, na północ i na południe, do Teksasu i na

wschód, do Missouri. Ale najważniejsza, najbardziej

uczęszczana jest droga na zachód.

- Najwięcej ludzi jedzie do Kalifornii - ciągnęła

niezmordowana pani Haywood. - Prawie tyle, co

w czterdziestym dziewiątym. Teraz jadą tam ludzie,

którym wojna zabrała domy. A kto nie ma domu, ten

może osiąść wszędzie.

Shannon skinęła głową, uzmysławiając sobie, że

przez cały czas zerka w okno na te nieszczęsne drzwi

do saloonu po drugiej stronie ulicy. Nagle przypom­

niała sobie, co ona wyczyniała niedawno w sklepie

pana Haywooda. Pocałowała Malachiego tak, że na

samo wspomnienie zrobiło jej się gorąco. Naturalnie,

że chciała go tylko rozdrażnić, ale ta właśnie metoda

wydała jej się dziwnie niebezpieczna i ryzykowna.

Dla niej samej...

Równie dziwny wydawał jej się niepokój o Mala­

chiego. Przecież ma on prawo siedzieć sobie w tym

saloonie tak długo, jak tylko zechce i pić sobie, ile

tylko dusza zapragnie. Ale co on tam właściwie robi?!

background image

1 3 4

Na pewno popija i na pewno nie sam. Kręcą się koło

niego te okropne dziewczyny z saloonu, czyli po

prostu ladacznice. Co tam... Nie powinno jej to

obchodzić.

A niby dlaczego ma ją nie obchodzić? Malachi,

jeszcze wczoraj taki czuły, dziś bez żenady zamienia

jej towarzystwo na towarzystwo ladacznic. Hm...

Czyżby Shannon McCahy nie była kobietą pociągają­

cą? Ta myśl pojawiła się raptownie. Shannon, oszoło­

miona tym niemiłym przypuszczeniem, omal nie

ugryzła filiżanki. Natychmiast jednak wlała w swoją

duszę ukojenie. Nie ma się czym przejmować! Prze­

cież ona nie czuje ani odrobiny sympatii do Malachie-

go Slatera, ich wspólna podróż jest dla niej katorgą.

Wolałaby podróżować samotnie, a nie z tym in­

dywiduum, wolałaby w ogóle z Malachim Slaterem

nie mieć nic do czynienia. Niestety, skazana jest teraz

na niego, bo taki po prostu jest wymóg chwili.

Dlaczego on nie wracać A jeśli wcale nie zaba­

wia się z tymi dziewczynami, tylko ma jakieś kło­

poty? Nie, on na pewno się zabawia... Czuła, że jej

gniew sięga zenitu. Gdyby Malachi teraz tu się

pojawił, otrzymałby zapewne mocny cios prosto

w żołądek.

- Zatrzymacie się państwo u nas na noc? - spyta­

ła pani Haywood.

- Nie sądzę - odparła Shannon lekko nieprzytom­

nym głosem. - Mój mąż... Sloan chce jak najszybciej

ruszać w dalszą drogę.

- Mały odpoczynek w czasie podróży każdemu

wyjdzie na dobre. A ja mam bardzo przytulny pokój

background image

1 3 5

na górze, z kominkiem. W oknie śliczne koronkowe

firanki, na łóżku duża wełniana kołdra i...

Pani Haywood mrugnęła wesoło do Shannon.

- ... i mam jeszcze, pani Gabriel, taką wannę,

jakiej pani w życiu nie widziała. Piękna, drewniana

i ogromna, dwie osoby mieszczą się jak nic! Ale co

tam gadać. Proszę, niech pani idzie ze mną i obejrzy to

cudo na własne oczy.

Był to typowy saloon, podobny do setek saloonów,

które powstawały jak grzyby po deszczu wszędzie

tam, gdzie w Kansas stanęła stopa białego człowieka.

Dwóch mężczyzn urzędowało za barem. Ciemno­

włosa piękność w kapeluszu z piórami i w bardzo

szykownej sukni, przede wszystkim starannie od­

słaniającej ramiona, brzdąkała cicho na pianinie.

Gości nie było zbyt dużo. Dwóch samotnych pijacz­

ków, a przy stoliku na tyłach sali siedziało kilku

mężczyzn zajętych pokerem. Trzej z nich to niewątp­

liwie ranczerzy. Wskazywał na to jakże charakterys­

tyczny strój. Na głowie brudnawy kapelusz, szyja

obwiązana chustą, na nogach buty z ostrogami.

Każdy z nich rozparty w krześle, w ręku butelka

whisky, z której co chwila należało pociągnąć potęż­

ny łyk. Czwarty gracz, w schludnym garniturze

w prążki i białej koszuli, wyglądał na urzędnika. A od

dwóch pozostałych aż pachniało profesjonalizmem.

Obaj w surdutach, kamizelkach i cylindrach, jeden

z nich szczupły, z podkręconym wąsikiem, drugi

niski, tęgi, o chytrych czarnych oczkach.

Malachi wolnym krokiem podszedł do baru.

background image

1 3 6

- Jedno piwo - zawołał do barmana, rzucając na

kontuar monetę.

Barman uśmiechnął się, odkręcił kurek i szybko

napełnił szklankę pienistym płynem.

- Przejazdem? - spytał.
Malachi skinął głową, wpatrując się jednocześnie

w hożą rudowłosą dziewczynę, która obsługiwała

pokerzystów. W jej wyglądzie było coś dziwnie
znajomego, tak znajomego, że prawie zapomniał
o obecności mężczyzny za barem.

- Tak, przejazdem - odezwał się po dłuższej

chwili. - Razem z żoną jedziemy do Kalifornii. To
chyba jedyna rozsądna rzecz, jaką mogę dzisiaj zrobić.

Przypomniał sobie przemowę Shannon w sklepie

pana Haywooda i uzupełnił swoją wypowiedź:

- Spalili nam wszystko, kiedy wojna miała się już

ku końcowi. Teraz będziemy zaczynać od nowa.

- Zatrzymacie się dłużej w naszym mieście?
- Tylko na chwilę. Chciałem przepłukać sobie

gardło.

Barman uśmiechnął się porozumiewawczo.
- A małżonka pije herbatkę u pani Haywood?
- Tak. A skąd...
- Bo tak zwykle właśnie jest. A tu, w tym

miasteczku, właściwie wszystko należy do Hay­
wooda, ten saloon też. I Haywood całkiem nieźle na
tym wychodzi, panie....

- Gabriel. Sloan Gabriel.
- A ja jestem Matey MacGregor. I, między Bogiem

a prawdą, to nie ma na co narzekać, bo Haywoodowie
to przyzwoici ludzie.

background image

1 3 7

- Możliwe — mruknął Malachi, wpatrzony w ru­

dowłosą piękność. Nagle zaklął cichutko. Przecież to

Iris. Iris Andre ze Springfield. Czyli najbezpieczniej

będzie opuścić saloon jak najrychlej. Niestety, Iris już

go dostrzegła i z rozpromienioną twarzą rzuciła się ku

niemu. Wszystko wskazywało na to, że zaraz wy­

krzyknie na cały saloon jego imię i, nie daj Boże,

nazwisko.

- Iris! A niech mnie kule! - ryknął szybko na całe

gardło i doskoczywszy do dziewczyny, zgniótł ją

w uścisku, jednocześnie szepcząc jej do ucha: - Jes­

tem Sloan Gabriel. Iris, proszę...

- Ma... Sloan! - pisnęła radośnie Iris.

- Znacie się? - zawołał barman.

- A jakżeby inaczej! Mój stary przyjaciel! - od­

krzyknęła Iris. - Sloan, jak się cieszę! Bierz swoje

piwo, siądziemy na chwilę i pogadamy.

Zawsze lubił Iris. Może i była ladacznicą, ale miała

klasę. Bardzo wysoka, Wzrostem dorównywała niejed­

nemu mężczyźnie. I choć nie była piękna, była

niezwykle pociągającą kobietą. Twarz o wyrazistych

rysach, płomiennorude włosy, zielone oczy i królew­

ska postawa. Taka była Iris.

- Chodźże, chodź - popędzała go niecierpliwie,

prowadząc jak najdalej od ciekawskich oczu i uszu.

- Malachi... - szepnęła gniewnie, kiedy tylko

usiedli przy stoliku. - Co ty, u diabła, robisz w Kan-

sas? Czekaj, jeszcze nic nie mów. Najpierw trzeba coś

zamówić, niech to wygląda tak, jakbyś miał na mnie

ochotę. Matey! - krzyknęła na całą salę. - Dawaj no

tu butelkę whisky! Najprzedniejszej!

background image

1 3 8

Kiedy barman podchodził do ich stolika, palce Iris

delikatnie pieściły dłoń Malachiego. Po jego odejściu

Iris natychmiast cofnęła dłoń i zaszeptała gorącz­

kowo:

- Malachi, na litość boską! Po całej okolicy poroz­

wieszano listy gończe, napisali, że wy wszyscy trzej

byliście bushwhackerami. Najeżdżaliście na Kansas

i zabiliście Henry'ego Fitza. A ja słyszałam, co Fitz

zrobił twojemu bratu i wcale się nie dziwię, że Cole...

- Tak, Iris. Cole był wtedy wywiadowcą i wy­

słano go do Kansas. Spotkał tam tego Fitza. Mnie nie

było z Cole'em, nie mogłem. Służyłem w regularnej

armii i wykonywałem rokazy. Ale gdybym mógł, na

pewno byłbym z bratem.

- Malachi...

Iris przysunęła się jeszcze kawałeczek bliżej.

- Malachi, ja dobrze wiem, że żaden z was nie

zrobił nic złego. Ale ty nie znasz Haydena Fitza.

- A ty znasz?

- Tak. I przysięgam, że w całym moim życiu nie

spotkałam większego sukinsyna. To diabeł wcielony.

Lubi patrzeć, jak leje się krew, jak człowiek umiera.

I ma dużo pieniędzy, mnóstwo pieniędzy. Podczas

wojny zainwestował w produkcję broni i bardzo się

na tym wzbogacił. Całe Sparks należy do niego.

- Sparks ?

- To jego miasto. Rozumiesz, tak jak Haywood

należy do Haywoodów. Ale Haywood to dziura, tyle,

że leży przy szlaku i ludzie zatrzymują się tu w dro­

dze. A Sparks to prawdziwe miasto, tamtędy przejeż­

dża dyliżans. I pełno tam zawsze wozów osadników.

background image

1 3 9

W Sparks jest sąd i więzienie. Malachi, jeśli Fitz ciebie

złapie, na pewno cię powieszą. Musisz uciekać stąd

jak najszybciej!

- Nie mogę, Iris. Hayden Fitz wysłał swoich ludzi

na ranczo mojej bratowej. Cole'a nie było wtedy

w domu. Wyjechał. A oni uprowadzili Kristin. Muszę

ją odnaleźć.

Iris odsunęła się trochę z krzesłem, usiadła wygod­

niej i głęboko westchnęła.

- Dobrze przynajmniej, że nie zjawiłeś się tu

w szarym mundurze. Nie wyglądasz tak, jak na tym

liście gończym.

- Nie rozstałem się z mundurem - mruknął Mala­

chi, rozlewając do szklanek whisky. - Schowałem go

do derki. A kapelusz ukryłem w krzakach. Ciężko

było z nim się rozstać.

Iris ze zrozumieniem pokiwała głową. Nagle w jej

zielonych oczach pojawił się błysk.

- Malachi! Wiesz, co ludzie gadają? Że Fitz więzi

u siebie jakąś kobietę, podobno brała udział w spisku

przeciwko żołnierzom Unii.

Malachi drgnął. Nie ma wątpliwości, że to Kristin.

Czerwononodzy zawieźli ją prosto do Fitza.

- Iris? Jak myślisz, nie zrobi jej krzywdy ?

- Nie, Malachi. Gdyby chciał ją zabić, już by to

zrobił. A on na pewno chce jej użyć jako przynęty.

- Żeby zwabić tu Cole'a, to jasne. Iris, a ty nie

słyszałaś czegoś o moich braciach ?

- Przykro mi, Malachi, ale nic o nich nie wiem.

Iris zamilkła nagle, jakby nad czymś się zastana­

wiała.

background image

1 4 0

-

Malachi, ja mogę ci pomóc - zaszeptata po

chwili. - Znam dobrze Haydena Fitza, tak samo jego

szeryfa, Toma Parkinsa. A Sparks jest niedaleko stąd,

jakieś dwadzieścia mil, nie więcej. Mogę tam się

wybrać, ot tak, na przejażdżkę, i przy okazji pod-

pytam, kogo trzeba.

- Dzięki, Iris, to świetny pomysł, ale ja nie mogę

tu zostać.

- W Haywood możesz. Tutejsi ludzie, choć Jan­

kesi, to naprawdę dobrzy ludzie. Poczekasz tu, a ja

jutro z samego rana ruszam w drogę. Nie będzie mnie

dzień, dwa.

- Nie wolno mi ciebie narażać.

- Ja i tak to zrobię, Malachi.

Malachi wahał się. Wiedział, że jeśli coś stanie się

Iris, on sobie nigdy tego nie wybaczy. Z drugiej

jednak strony, nie wybaczy sobie również, że nie

pozwolił jej pomóc Kristin.

- Zgoda - powiedział po chwili. - Sam się dziwię,

że na to przystaję. Ale zgoda. I twierdzisz, że

w Haywood będę bezpieczny?

- Jestem pewna.

- No, dobrze. Jestem ci ogromnie wdzięczny.

I cieszę się bardzo, że cię widzę. Powiedz, Iris, czy ty

masz zamiar zostać tu na stałe?

- A skąd! Chcę jechać dalej, do Kalifornii. Tu wojna

trwa nadal, a ja chcę być od tego jak najdalej. Mój ojciec

był za Unią, a brat był konfederatem. Jeden walczył pod

rozkazami generała Granta, drugi - generała Kir-

by'ego-Smitha. Dziś obaj nie żyją. I mój ojciec, i mój

brat. Dlatego chcę stąd uciec, od śmierci, od nienawiści...

background image

1 4 1

Malachi westchnął, położył dłoń na dłoni Iris

i delikatnie ją uścisnął. Jakże byli sobie teraz bliscy.

Dwoje przyjaciół, gorzko doświadczonych przez los.

I w tym właśnie momencie ktoś pchnął drzwi salo-

onu. Wyjątkowo energicznie.

Shannon!

Weszła ostrożnie, rozglądając się dookoła, jakby

z góry wietrząc niebezpieczeństwo. Za pasem kolt.

Ułożenie ręki świadczyło dobitnie, że Shannon

gotowa jest w ułamku sekundy zrobić z niego

użytek.

Jej wzrok spoczął na Malachim.

- Sloan!

Zobaczyła dwie szklaneczki, butelkę whisky i dłoń

Malachiego spoczywającą na dłoni rudowłosej kobie­

ty. Potem wzrok jej omiótł całą tę kobietę, od denka

kapelusza po rąbek czarnej halki, wystający spod

szkarłatnej sukni. Na koniec bystre oczy przemknęły

po sali, po samotnych pijaczkach, pokerzystach i Ma-

teyu, spoglądającym wyczekująco na nowego gościa.

Przymrużyła oczy. Ciemne gęste rzęsy przesłoniły

wspaniały błękit. Była wściekła. Malachi tak napraw­

dę nie wiedział, dlaczego. Czy dlatego, że tak długo

zostawił ją samą? Że nie zabrał jej ze sobą do tak

interesującego miejsca jak saloon? A może... może był

jeszcze inny powód? Ta złotowłosa furia sunie ku

niemu długimi gniewnymi krokami. Ani chybi, już

wysunęła pazurki. Do kroćset! Przecież tak właśnie

zachowuje się kobieta zazdrosna!

- Kochanie, wybacz, że przeszkadzam...

Głosik po prostu ociekał miodem, uśmiech,

background image

1 4 2

rzucony Iris, był bardzo milutki. Do Malachiego
uśmiechnęła się wręcz uwodzicielsko. Przykucnęła
tuż koło jego kolan i zawarczała:

- Ty draniu jeden! Zostawiasz mnie samą, a ja

umieram ze strachu. Byłam pewna, że coś ci się stało...

Ale pal sześć, to nieważne. Jedno chcę ci powiedzieć.
Wynajęłam pokój u pani Haywood. Ja zajmuję ten

pokój. Ja! Bo ty, zdaje się, umyśliłeś już sobie coś innego!

Wstała, wyprostowała ramiona. Jej spojrzenie by­

ło lodowate.

- Miło było panią poznać, panno...
- To Iris, kochanie - pośpieszył z wyjaśnieniem

Malachi. - Iris Andre. Iris, a to jest...

- Pani Gabriel - wycedziła Shannon, szczerząc

zęby w uśmiechu. - Żona Sloana Gabriela. Ty...

Jeden szybki ruch, szklaneczka whisky była już

w ręku Shannon. Cała złocista zawartość spłynęła po
twarzy Iris. Malachi poczuł, że za chwilę się udusi.
W całym saloonie wszyscy bez wyjątku zamarli. Na
sekundę. Bo Iris zerwała się na równe nogi, tak samo
Malachi. Wiedział doskonale, że Iris takiej zniewagi
nikomu nie wybaczy. Ale przynajmniej trzeba spróbo­

wać załagodzić sytuację. Chwycił mocno Shannon za

rękę, zmuszając ją, aby grzecznie stanęła u jego boku.

- Iris, ogromnie cię przepraszam za maniery mojej

żony.

- Co? - krzyknęła Shannon. - Ty przepraszasz?-

Tę...

Ciężka dłoń Malachiego zatkała jej usta.

- Iris, proszę, gorąco proszę o wybaczenie. Shan­

non, kochanie...

background image

1 4 3

Jednym ruchem wykręcił jej ramię. Szarpnęła się,

czując straszliwy ból, i znieruchomiała. A Malachi
syknął wprost do jej ucha:

- Iris to moja stara znajoma, słyszysz? Gadaliśmy

właśnie o rzeczach istotnych. Dlatego, jeśli nie uspo­
koisz się, to zaraz ściągnę z ciebie spodnie i dostaniesz
na goły tyłek! Żeby ci udowodnić, kto tu rządzi,

smarkulo! A Iris...

Zawahał się na moment, po czym szepnął prawie

niedosłyszalnie:

- Ona wie coś o Kristin. I może nam pomóc.

Powoli zwolnił uścisk, czujnie ją obserwując, czy

mimo wszystko znów nie strzeli jej coś głupiego do
głowy. Na szczęście, wszystko wskazywało, że nie.
Na pewno przeważył lęk o Kristin, dlatego Shannon
zdecydowała się na metamorfozę. Przechyliła wdzięcz­
nie złocistą główkę i uśmiechnęła się do Iris. Uśmiech
uprzejmy i wdzięczny, uśmiech prawdziwej damy,
choć ta dama była w męskiej koszuli i spodniach.

- Było mi niezmiernie miło poznać panią, panno

Andre. - I wypłynęła z saloonu dostojnie, powoli,

iście po królewsku.

- A niech mnie! - krzyknął któryś z ranczerów.

- Ładna bestyjka, ale co za charakterek! A pan
trzymasz ją w garści, jak prawdziwy mężczyzna!

- Matey! Drinka dla pana! - zawołał jeden z za­

wodowych graczy. - Gdybym ja umiał tak postępo­
wać z moją kobietą, na pewno byłbym już dawno
bogaty!

Malachi usiadł na krześle i pomachał do graczy

ręką.

background image

1 4 4

- Ej, panowie! Nie ma czego zazdrościć! - zawołał

wesoło. - Im starsza, tym będzie gorsza.

Iris też usiadła. Podał jej chustkę. Dziewczyna

otarła sobie twarz. Wydawało się, że jest bardziej

zdumiona niż zagniewana.

- Malachi? To naprawdę twoja żona? - spytała

cichutko.

Potrząsnął głową.

- To siostra Kristin. Uparła się, żeby jechać ze

mną. Nie mogłem jej powstrzymać. Ale to dłuższa

historia.

Iris rozsiadła się wygodniej na krześle i uśmiech­

nęła, dziwnie jakoś znacząco. Malachi nalał whisky

do szklanek. Iris chwyciła swoją szklankę i jednym

haustem wypiła do dna.

- Iris, dziękuję, że nie wyrwałaś jej włosów.

- Nie żartuj, Malachi. Widziałam u niej kolta.

I założę się, że ta mała umie nieźle strzelać.

- Jak rewolwerowiec. Choć jak na profesjonalist­

kę, zbyt szybko chwyta za broń.

- Aha... A wiesz co, Malachi?

- Co?

Iris znów uśmiechnęła się pod nosem.

- Ta mała wcale nie byłaby złą żoną dla ciebie. Ma

charakter i jest odważna. Trochę niezrównoważona,

ale to dlatego, że nosi w sercu jakieś blizny. Jak

zresztą my wszyscy. Ale ona jakoś mi pasuje. Nie

wyobrażam sobie, żebyś mógł się ożenić z jakąś

mizdrzącą się damulką. Ta mała jest zupełnie inna.

- O, tak. Ona potrafi doprowadzić do białej

gorączki.

background image

1 4 5

- Nie przeczę. Ale kiedy mówisz o niej, coś ci się

dziwnie oczy błyszczą! Zdaje się, że ta panienka nie
będzie sama nocować w pokoju u pani Haywood?

Malachi uśmiechnął się, potrząsnął szklanką i z za­

dumą spojrzał na rozkołysany bursztynowy płyn.

- Może - mruknął. - Ale na razie niech posiedzi

tam sobie trochę sama i pewne rzeczy przemyśli.

A my tu jeszcze pogadamy.

Iris w milczeniu skinęła głową. Z wielką chęcią

zabrałaby Malachiego do swego pokoju, ale on wybie­
ra się do innej. Do złotowłosej awanturnicy, która
prawdopodobnie zdążyła już owinąć go sobie wokół
palca. Trudno. Ale za swoje maniery panienka za­
płaci. Poczeka sobie na niego i to wcale nie tak krótko.

- Co powiesz na pokera? - powiedziała, wstając

z krzesła. - Mała partyjka ci nie zaszkodzi. Chodź,
przedstawię cię chłopakom...

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Doskonale wiedział, że te drzwi będą zamknięte

przed nim. Ale on te drzwi i tak sforsuje. Shannon
sama jest sobie winna. Nie trzeba było tak namiętnie
całować go w sklepie pana Haywooda ani oblewać

whisky Bogu ducha winną Iris. Zszedł na dół i grzecz­
nie poprosił panią Haywood o zapasowy klucz.

Siwowłosa dama przede wszystkim obdarzyła go
spojrzeniem bardzo nieprzychylnym, a więc tak, jak
podejrzewał, Shannon zdążyła uraczyć panią Hay­

wood łzawą historią o swym cierpieniu, i to cier­

pieniu nieludzkim, jako że niedawno poślubiony
małżonek ugania się za inną kobietą.

- Panie Gabriel! - odezwała się karcącym tonem

pani Haywood. - Ja doskonale rozumiem, że mężczyź­
ni potrzebują męskich rozrywek. Saloon jest miej­
scem odpowiednim, mogą tam napić się whisky

i zapalić cygaro, zamiast zadymiać własny salon. Ale
rzecz ma się zupełnie inaczej, kiedy do saloonu idzie
mężczyzna, który ma śliczną młodą żonę, niedawno

background image

1 4 7

poślubioną. Zostawia ją samą na wiele godzin i do
tego jeszcze... Nie, to się w głowie nie mieści!

- Pani Haywood! Iris jest moją dawną znajomą,

znam ją od lat.

Przez otwarte drzwi kuchni widać było pana

Haywooda, zajadającego z apetytem kolację. Dalszą

więc kwestię Malachi z rozmysłem wypowiedział

o wiele głośniej, aby jego wyjaśnienie dotarło do uszu
obojga starszych państwa.

- Nie wiem, co moja żona naopowiadała pań­

stwu. Ale ja po prostu pogawędziłem z Iris, trochę się
napiłem, a w pokera przegrałem naprawdę niewiele.
To wszystko. I nie widzę powodu, żeby moja żona
robiła teraz jakieś demonstracje.

- Racja - odezwał się tubalnym głosem pan

Haywood. Wyciągnął serwetkę spod brody, cisnął na
stół i podszedł do drzwi. - Martha, daj panu ten klucz.

W końcu to jego żona.

- No, dobrze, już dobrze, tatuśku. Proszę, panie

Gabriel, proszę.

Z kluczem w ręku wrócił na piętro i przystanął

przed pokojem numer pięć. Wsunął klucz do zamka.
Napotkał opór z drugiej strony, a więc Shannon
swego klucza nie wyjęła. Wsunął mocniej i usłyszał
cichy brzęk. Klucz Shannon upadł na podłogę. Teraz
jego klucz wsunął się do samego końca i wystarczyło
tylko przekręcić.

Przed kominkiem stała wanna imponujących roz­

miarów. Tak ogromnej wanny Malachi jeszcze nigdy
nie widział. Długa, drewniana, ozdobiona ornamen­
tami z mosiądzu i malowanymi deseczkami, na obu

background image

1 4 8

końcach rzeźbione podgłówki. Teraz ta gigantyczna
wanna wypełniona była wodą z bąbelkami, a wśród
tych bąbelków siedziała Shannon.

Jasne włosy były zebrane na czubku głowy, a smu­

kła porcelanowa kolumna szyi odsłonięta. Nad po­
wierzchnią wody unosiły się piękne ramiona i górna
połowa kremowego biustu. Błękitne oczy Shannon
były pełne zdumienia. Na widok Malachiego poru­
szyła się niespokojnie, jakby zamierzała wstać. Ponie­
chała jednak tego zamiaru, bo to tylko pogorszyłoby
sytuację.

- Malachi? Wynoś się!
- Dlaczego, kochanie? - spytał z wielkim żalem.

- Dlaczego?

Wszedł do pokoju, zamknął drzwi za sobą i oparł

się o nie plecami. Jego oczy były utkwione w Shan­
non, jednocześnie prawa dłoń, trzymająca klucz,
bezbłędnie odszukała z tyłu zamek. Wsunął klucz
i przekręcił. Shannon zanurzyła się w wodzie aż po
samą brodę. Jej oczy miotały błyskawice.

- Chyba nie masz zamiaru tu się rozgościć - wark­

nęła. A niech go wszyscy diabli! Jak on śmiał wleźć
tutaj, kiedy jeszcze niedawno gruchał sobie z tą rudą
wywloką!

- A właśnie, że mam - odparł miękko.

Położył klucz na stoliku i rzucił się na łóżko.

Wyciągnął się wygodnie na pięknej kapie, którą pani

Haywood prawdopodobnie własnoręcznie wydzier-

gała szydełkiem. Podłożył sobie ręce pod głowę i łas­
kawie przyzwolił:

- Nie przeszkadzaj sobie.

background image

1 4 9

- To ty mi przeszkadzasz - burknęła. - Nie miałeś

prawa tu wchodzić. Haywoodowie...

- Haywoodowie doskonale zdają sobie sprawę, że

miejsce męża jest przy żonie.

- Haywoodowie doskonale wiedzą, że ten mąż jest

kanalią i łajdakiem, który nie przepuści żadnej kobie­
cie. Żadnej! Od Missisipi aż po Pacyfik. Hay­
woodowie zgadzają się ze mną, że jedynym dla ciebie
odpowiednim miejscem do spania jest stajnia.

Syknął. I nagle błyskawicznie zmienił pozycję.

Teraz leżał na brzuchu, z głową w nogach łóżka. Od

Shannon dzieliła go odległość zaledwie jednego met­
ra. Widziała napięcie na jego twarzy, pulsujące żyły
na skroni, a w oczach niebezpieczne błyski. No cóż...
Najprawdopodobniej wścieka się z powodu jej za­
chowania w saloonie. Ale dziś jej nie tknie, o nie!
Zanurzyła się w wodzie jeszcze głębiej, prawie po

dziurki w nosie. Jeśli jej dotknie, ona zacznie krzy­
czeć. Niestety, wcale nie ze strachu... Czuła przecież,
jak jej ciało już drży na samą myśl, że Malachi może je
dotknąć. Czuła w środku żar, w środku i na zewnątrz,
poza tym drżała, drżała jak osika... No i co z tego!
Przecież on właśnie wrócił z saloonu, gdzie zabawiał
się z ladacznicą...

- Malachi, to mój pokój! Wynocha stąd!
- Wybacz, najdroższa, ale ani mi się śni zostawiać

słodką żoneczkę samą na całą noc.

Usiadł na łóżku, zrzucił buty, ściągnął skarpety

i spokojnie zaczął rozpinać guziki koszuli.

- Malachi? A co ty właściwie robisz?
- Będę się kapać.

background image

1 5 0

- Nie. Nie wykąpiesz się. Teraz ja się kąpię, to

moja woda.

- Ale my musimy ze sobą poważnie porozma­

wiać. A ta wanna wydaje się być cudownym miej­

scem na małżeńską pogawędkę.

- Spróbuj tylko wejść do wanny! Będę krzyczeć!
- Jesteś moją żoną, Shannon. Haywoodowie mo­

że i będą nieco skonfundowani twoim wrzaskiem, ale
na pewno nie podejmą żadnej interwencji.

- Nie jestem twoją żoną!
Pochyliła głowę, żeby na niego nie patrzeć, ale

niestety cały czas go słyszała.

Słyszała, jak spodnie opadają na podłogę, potem

kroki Malachiego, kiedy na bosaka podchodził do
wanny. Ukląkł i nagle coś gorącego przywarło do jej
nagiego ramienia. Dopiero po chwili zrozumiała, że to
jego usta. A jej zdawało się, jakby ktoś chciał roz­
palonym żelazem wypalić jej piętno na ramieniu.
Odsunęła się błyskawicznie, choć w głębi duszy
wcale nie miała na to ochoty. I zerknęła spod przy­
mrużonych powiek. Zobaczyła oczy, wpatrzone ła­
komie w jej piersi, które nieopatrznie wynurzyły się
z wody. Natychmiast znów zanurzyła się po szyję,
bardzo pragnąc okazać złość, a co najmniej oburzenie.

Ale z jej gardła wydobył się tylko zduszony szept:

- Malachi! Ja naprawdę nie jestem twoją żoną
Wstał, wyprostował się, nie zasłaniając żadnego

szczegółu swego pięknego męskiego ciała i wszedł do

wanny. Usiadł tuż za Shannon, jego stopy ocierały się
o jej pośladki. Słyszała, jak opiera się o brzeg wanny,
wzdycha i mruczy:

background image

1 5 1

- Och, jak cudownie.

Shannon, pełna gniewu na niego i na siebie,

zawarczała cichutko:

- Cudownie czy nie, i tak nie jestem twoją żoną.
- A kiedy chlusnęłaś whisky w twarz panny

Andre, mówiłaś coś innego.

- Wtedy... wtedy byłam zdenerwowana.

.. - A teraz? Teraz już nie jesteś zdenerwowana ?

Pochylił się do przodu, poczuła jego dłonie na

swoich plecach. Odsunęła się natychmiast, modląc się

w duchu o odrobinę odwagi, która pozwoli jej, nagiej
kompletnie, powstać z tej wanny i uciec.

- W porządku, Malachi. Chcesz się kąpać, to się

kąp. Ja wychodzę.

Zaczęła wynurzać się z wody, ale Malachi był

szybszy. Wynurzył się błyskawicznie, silne dłonie
z całej siły naparły na jej ramiona. Shannon z głoś­
nym pluskiem znów wylądowała w wannie.

- Siedź. Nigdzie nie pójdziesz.
- Ty... - sapnęła gniewnie. - Jak śmiesz tak mną

poniewierać!

Znów próbowała wstać, znów nadaremnie. Tym

razem złapał ją za nogę.

- Ty łajdaku!
- Siadaj. O nic więcej nie proszę.
Nogi już nie puścił. Czuła, jak wolną ręką szuka

czegoś w wodzie. Mydełka. Lawendowego. I nucąc
cichutko jakąś melodię, chyba refren „Dixie", zaczął
namydlać jej stopę.

Oparła się o brzeg wanny i oświadczyła przez

zaciśnięte zęby:

background image

1 5 2

- Malachi! Chcę, żebyś natychmiast wyszedł z tej

wanny. Natychmiast! Zostawiłeś mnie samą i po­

szedłeś do saloonu. Siedziałeś tam tyle godzin razem
z tą rudą ladacznicą. Doprowadziłeś do tego, że
zachowałam się tak, jak jeszcze nigdy. Że byłam...

- Zazdrosna?

Powiedział to głosem dziwnie zachrypniętym.

Nagle poczuła, że stopę ma znów wolną, a Maiachi
jest nieprawdopodobnie blisko, ich nogi są dziwnie ze
sobą splątane, a jego usta tuż koło jej ust.

- Nie! - krzyknęła, ogarnięta paniką. - Tylko

mnie nie dotykaj! Nie zniosę tego!

- A w sklepie Haywooda jakoś ci mój dotyk nie

przeszkadzał. Tam sama mnie dotykałaś...

- To było co innego. To było konieczne.To była

taka gra na pokaz.

- Bez przesady! I powiem ci jedno. Jeszcze nigdy

żadna kobieta nie całowała mnie tak prowokująco.
Żadna, nawet najbardziej doświadczona ladacznica...

Nie, tego naprawdę było już za wiele! Shannon

nagle poderwała się, jej policzki płonęły, piersi były
ciężkie, nabrzmiałe. Cała ociekała wodą i pianą.

Malachi, jak zahipnotyzowany, wpatrywał się

w nią gorejącym wzrokiem.

Wyskoczyła z wanny i chwyciła ręcznik. Zdążyła

tylko wytrzeć twarz, a już Malachi wziął ją na ręce.
I rzucił, po prostu rzucił ją na szydełkową kapę pani
Haywood. Próbowała mu umknąć, ale on, naturalnie,
nie pozwolił. Rzucił się na łóżko obok niej. Zaczęła
szamotać się, jak dzikie zwierzę, co było zupełnie bez
sensu, ponieważ z tego powodu ich ciała stykały się

background image

1 5 3

jeszcze bardziej, jej piersi ocierały się o jego pierś, jego
nogi coraz mocniej napierały na jej nogi.

Przestała się szamotać. W jej oczach zalśniły łzy.

- Ale z ciebie dżentelmen! Myślałby kto! Kawaler

z Południa! Rycerz! A ty co? I to z taką...? Fuj!
Obrzydliwość!

- Shannon, ja jej nie tknąłem. Przysięgam! Po

prostu znam ją dobrze od lat. To wszystko. A ona
obiecała mi, że pojedzie do Fitza, postara się czegoś

wywiedzieć o Kristin.

- Do Fitza?
- Fitz jest niedaleko stąd, bardzo niedaleko. I wię­

zi Kristin. Ale z Kristin podobno wszystko w porząd­
ku. Iris będzie próbowała się z nią zobaczyć.

- Żeby się tobie przypodobać!

- Shannon, zrozumże w końcu! Iris jest po prostu

moją dobrą znajomą.

Opadł obok niej, głowę przysunął bliziutko jej

. głowy.

- Panno McCahy, pani jest chyba zazdrosna! A ja

pani powtarzam. Nie tknąłem jej.

- Nie dbam o to - szepnęła Shannon. Jej usta były

prawie koło jego ust. - Ja wcale nie jestem zazdro...

Nie skończyła, bo raptem wszelkie ponure sprawy

odsunięte zostały na bok. Usta Malachiego spadły na
jej wargi z niebywałą siłą. Wszystko znikło, nie czuła
pod sobą szydełkowej kapy, nie widziała blasku
migotliwych świec. Jej zmysły były w stanie odbierać
tylko jedno doznanie. Smak pocałunku Malachiego
Slatera. Palce Shannon i Malachiego splotły się, jego
usta oderwały się od jej ust i ruszyły w słodką

background image

1 5 4

wędrówkę wzdłuż smukłej szyi. Łaskotały leciutko,
nieprawdopodobnie ekscytująco. Serce Shannon biło
jak szalone, krew zdawała się wrzeć w jej żyłach,
ciało rozpływało się z rozkoszy, jaką dawało każde
dotknięcie, muśnięcie, wszystko, co teraz robił Mala-
chi Slater.

Gdzieś w środku jakiś głos ostrzegał, że to wcale

nie jest dobrze. To tylko namiętność, grzeszna i gwał­
towna, która zrodziła się z nienawiści... Ale teraz
wcale go nie nienawidziła. O, nie. Pragnęła, żeby jej
dotykał. Jednocześnie ogarniało ją podniecenie, dziw­
nie radosne. Wiedziała, że tym razem nic nie będzie
bolało, tym razem będzie tylko rozkosz. Głaskała
pierś Malachiego, jego ramiona, a jego usta, łakome,
zawędrowały już na jej brzuch... Nagle przykrył ją
swoim ciałem. Shannon zadrżała i cichutko szepnęła
jego imię. Całował jej usta z namiętną łapczywością.
Shannon odpowiedziała z równą gwałtownością.
Smukłe nogi oplotły się wokół jego bioder, nabrzmia­

łe wargi obsypały pocałunkami jego szyję, a jej małe

silne dłonie objęły jego pośladki. A kiedy oboje
przeszył najsłodszy dreszcz rozkoszy, z piersi Shan­
non wydobył się króciutki przytłumiony szloch.

Potem leżeli w ciszy, patrząc na dopalające się

świece. Kiedy zapadł mrok, wsunęli się pod jedną
kołdrę. Ramiona Malachiego ogarnęły Shannon. Po­
myślała, że ona te ramiona, ciepłe i silne, zaczyna już
kochać. I ten krzywy, drwiący uśmieszek. I to, że
Malachi jest człowiekiem honoru. On nigdy nikogo
nie zawiedzie, ani mężczyzny, ani kobiety. I jak
cudownie być tak bliziutko koło niego, w tej najroz-

background image

1 5 5

koszniejszej, najbardziej intymnej sytuacji, a jedno­
cześnie w tak bardzo niemoralnej... Przecież nie była
jego żoną... Była tylko jego kochanką. Ale zdaje się, że
zaczyna jej na tym zależeć... bardzo zależeć...

- Martha, mówiłem ci przecież, że to on!

Oczy Malachiego zabłysły w ciemnościach.
Lufa dubeltówki wycelowana była dokładnie pros­

to w jego nos. Szarpnął się, Shannon, przytulona do
jego piersi, zaprotestowała cichym jękiem. Instynk­
townie naciągnął prześcieradło na jej nagie ciało
i spojrzał w twarz człowiekowi stojącemu za lufą
dubeltówki.

- Ty jesteś Malachi Slater - oznajmił twardo pan

Haywood. Zza jego pleców wyzierała bardzo przejęta

twarz pani Haywood w nocnym czepku na głowie.

- Przyjrzyj no mu się, Martha, to na pewno on.
- A państwo zawsze tak nocą nachodzą swoich

gości? - spytał Malachi lodowatym głosem.

Shannon poruszyła się niespokojnie i otworzyła

oczy. Zobaczyła strzelbę.

Krzyknęła, ostro, krótko i złapawszy kurczowo

róg prześcieradła, ogarnęła szybko wzrokiem całą
scenę. Dookoła same znajome twarze. Malachi, pan
Haywood, obok jego okrąglutka małżonka w noc­
nej koszuli.

- Wybaczcie, państwo, ale o co tu właściwie

chodzi?

- Po całej okolicy rozlepiono listy gończe - oświad­

czył pan Haywood podniesionym głosem. - Pan jest
przestępcą, kapitanie Slater! Kapitan! Do diabła!

background image

1 5 6

Jakby nędzny bushwhacker miał prawo do jakichś

stopni!

Shannon prychnęła i zerwała się z łóżka, ciągnąc

za sobą prześcieradło. Fakt, że nagie ciało Malachiego
pozbawione zostało jakiejkolwiek osłony, był teraz
absolutnie nieistotny.

- To nieprawda! - krzyknęła. - On nie jest

bushwhackereml

To wszystko kłamstwo! A jeśli chce

pan kogoś zastrzelić, to niech pan weźmie na muszkę
tego drania Fitza!

Malachi przede wszystkim chwycił poduszkę

i skwapliwie osłoniwszy sobie podołek, przystąpił do
dalszych wyjaśnień.

- Panie Haywood, ja nigdy nie byłem bush-

whackerem.

Jestem kapitanem, walczytem pod roz­

kazami Johna Hooda Morgana aż do jego śmierci.
Poddałem się razem z moimi ludźmi, pozwolono nam
wszystkim zatrzymać nasze konie, ja mogłem nawet
zatrzymać broń. Nie wiedziałem o żadnych listach

gończych, dopóki dwóch jankeskich wartowników

przy drodze nie zaczęło do mnie strzelać.

Wskazał na swoją nogę. Bandaż już dawno gdzieś

się zapodział i efekt szybkiego zabiegu chirurgicznego

w wykonaniu Shannon był aż nadto widoczny.

Pan Haywood rzucił okiem na ranę.

- No cóż, młody człowieku... Niezależnie od

wszystkiego, wyznaczono za ciebie niezłą nagrodę.

I jeśli to prawda, co mówisz, to może sam opowiesz
to panu Fitzowi.

- A Fitz powiesi go od razu - odezwała się Shannon

ponurym głosem. - Zapyta ewentualnie później.

background image

1 5 7

Państwo Haywoodowie spoglądali na Malachiego.

A on w ogóle nie zauważył, że Shannon poruszyła się,

ale musiała się poruszyć, bo teraz stała za krzesłem,
a w jej ręku był kolt.

- Rzuć broń, Haywood!
- Ostrożnie! - zawołał nieco skonfundowany pan

Haywood. - Lepiej niech pani odłoży tę zabawkę.
Kolt potrafi być cholernie niebezpieczny.

- Ona strzela lepiej niż sam generał Grant! - krzyk­

nął Malachi, błyskawicznie zeskakując z łóżka.

Shannon patrzyła z zachwytem, gdy nagi jak

nowo narodzone dziecię podskoczył do pana Hay-
wooda i zarekwirował mu broń. Pani Haywood
wydała z siebie zduszony pisk.

- Proszę wybaczyć, łaskawa pani!

Swoje przeprosiny Malachi poparł zgrabnym ukło­

nem i rzuciwszy strzelbę Shannon, chwycił za spod­
nie. Ubrał się błyskawicznie, ale musiał to być dla
pani Haywood szok już nie do zniesienia, bo siwo­
włosa dama wydała z siebie jeszcze jeden pisk i osunę­
ła się na podłogę.

- O Boże! - jęknęła przerażona Shannon i owinąw­

szy się prześcieradłem jeszcze szczelniej, podbiegła do
nieprzytomnej kobiety.

Podbiegł również Malachi i wyjął kolta z ręki

Shannon.

- Wody! - krzyknęła Shannon. - Panie Haywood,

niechże pan poda wodę!

- Wodę... tak, tak... już -mamrotał przestraszony

pan Haywood, rozglądając się dookoła. Dojrzał dzba­
nek na umywalce. Chwycił go i chlusnął wodą prosto

background image

1 5 8

w twarz nieprzytomnej małżonce. Ocknęła się na­
tychmiast i krztusząc się, prychając, sapnęła z wy­
rzutem:

- Pa...panie Haywood!
- Jak pani się czuje? - zapytała zaniepokojona

Shannon, przyklękając przy starszej pani.

- Shannon, daj spokój! - zawołał Malachi. - Mu­

simy jak najprędzej stąd znikać!

Shannon nie zwracała na niego uwagi.

- Przysięgam, że mówiłam prawdę - klarowała

leżącej na podłodze pani Haywood. - A ten Fitz miał
brata, który dowodził bandą jayhawkerów...

- Jayhawkerów?? Zawsze ich nienawidziłam. Takie

same opryszki jak bushwhackerzy.

- Ma pani rację, pani Haywood. Jayhawkerzy

zabili pierwszą żonę Cole'a Slatera. Ona spodziewała
się dziecka, pani Haywood, swego pierwszego dziec­
ka. Nigdy nikomu nie zrobiła nic złego. A oni
najechali na ranczo, zabili ją i wszystko puścili
z dymem. Dowodził nimi brat Haydena Fitza, Henry
Fitz. Cole odnalazł go dopiero pod koniec wojny
i stanął z nim do walki. To była uczciwa walka, tak
uważają nawet Jankesi, którzy wtedy tam byli. Cole
zwyciężył i pomścił śmierć swojej żony, zabił czło­

wieka, który zabił jego żonę...

- I dlatego teraz Hayden Fitz chce pojmać wszyst­

kich Slaterów? - spytał pan Haywood, spoglądając na
Malachiego.

- Zgadza się - przytaknął Malachi. - Ale stało się

jeszcze coś. Ludzie Fitza uprowadzili Kristin, żonę
Cole'a. Fitz więzi ją u siebie, chce w ten sposób zwabić

background image

1 5 9

tu Cole'a i go pojmać. Hayden Fitz jest rzadką kanalią
i mam nadzieję, że państwo zrozumieli, dlaczego nie
mam zamiaru dać mu się zabić. Ale nie chcemy
przysparzać państwu żadnych kłopotów, dlatego
lepiej będzie, jeśli Shannon i ja zaraz się stąd wyniesie­
my. Gwoli wyjaśnienia, Shannon to siostra Kristin.

- A więc Sara to Shannon? - powtórzył przeciągle

pan Haywood i usiadł ciężko na brzegu łóżka. - Ma-
muśku? Co o tym myślisz?

Pani Haywood sapnęła gniewnie i uniosła głowę

z podłogi.

- Mówiłam już, tatuśku, że dla mnie ci jay-

hawkerzy

to łajdaki. Zabijają kobiety i niewinne

dzieci. A teraz porwali i uwięzili to biedne stworze­
nie! Serce mi się kraje. Jak można coś takiego zrobić?
To po prostu... nieprzyzwoite!

- Tak, mamuśku, tak. To po prostu nieprzy­

zwoite.

Malachi z niepokojem spoglądał na Shannon,

klęczącą spokojnie koło pani Haywood, i na pana
Haywooda, spokojnie siedzącego na brzegu łóżka.

- A więc... - zaczął ostrożnie. Pan Haywood nie

dał mu jednak dokończyć.

- Kapitanie Slater! Wcale nie muszą państwo stąd

wyjeżdżać.

- Ale...
- Żadne ale. Niech państwo tu zostaną. Ja i moja

żona gotowi jesteśmy państwu pomóc.

- Ale dlaczego?
- Dlaczego? - powtórzyła pani Haywood, nie­

spodziewanie szybko i zręcznie powstając z podłogi.

background image

1 6 0

I choć była osobą niewielkiego wzrostu, w mokrym,
przekrzywionym czepku wyglądała nader dostojnie.

- Dlaczego, kapitanie Slater? A dlatego, że kiedyś
w końcu rany muszą się wygoić. Kiedyś musi zniknąć

podział na Północ i Południe i razem powinniśmy

walczyć z ludźmi, który sprzeciwiają się przykaza­
niom boskim!

- Zgódź się, Malachi - odezwała się cicho Shan-

non. - Jeśli państwo Haywoodowie chcą nam pomóc,
możemy być im tylko wdzięczni. Powinniśmy tu
przecież zostać, sam mówiłeś, że czekamy na jakieś

wieści.

Malachi gorączkowo się zastanawiał. Iris mówiła,

że Haywoodowie to dobrzy i uczciwi ludzie. I obieca­
ła, że pojedzie do Sparks zasięgnąć języka, a Iris może

zdobyć wiadomości, których Malachi nigdy w życiu
by nie zdobył.

Powoli opuścił kolta i rzucił go na łóżko.

- Mam nadzieję, Shannon, że przez ciebie nie

zginiemy oboje.

- Hm...

Pan Haywood powoli wstał z łóżka i podniósłszy

swoją strzelbę z dywanu, stanął u boku małżonki.
Nagle groźny i dostojny jak ona.

- Hm... - powtórzył. - A więc nie jest pan

bushwhackerem,

ale... - Podniósł dubeltówkę, potrząs­

nął nią groźnie i zagrzmiał: - Ale mężem tej dziew­
czyny też pan nie jest! Uwiódł ją pan, kapitanie

Slater, uwiódł pan niewinną dziewczynę i za to
powinien pan wisieć!

Ku swemu największemu zdumieniu Shannon

background image

1 6 1

zobaczyła, jak policzki Malachiego Slatera zalewa
szkarłatny rumieniec.

- Panie Haywood, to naprawdę nie pańska sprawa.
- O nie, kapitanie Slater, to jest nasza sprawa

- odezwała się Martha Haywood. - Bo pan żyje

w grzechu z tą dziewczyną pod naszym dachem!

- I za to powinien pan wisieć! - zagrzmiał znów

pan Haywood.

- Co?! - krzyknął Malachi i jak żbik rzucił się do

kolta. Niestety, nie docenił zwinności siwowłosej
pani Haywood. Chwyciła za broń pierwsza i wycelo­

wała dokładnie w niego.

- No i co, kapitanie? Cóż pan teraz powie-

A zdawałoby się, że taki szlachetny, świetnie ułożony
dżentelmen z Południa! Powinien pan spalić się ze
wstydu.

- Tak! Spalić się ze wstydu - zawtórował mał­

żonek. - Zapomniał pan o tym, co najcenniejsze.
Gdzież pana honor i duma? Zapomniał pan o etyce
chrześcijańskiej ?

Malachi poruszył się, a kula świsnęła tuż koło jego

ucha. Wyglądało na to, że pani Haywood doskonale
radzi sobie z koltem.

- Shannon - syknął Malachi, nie spuszczając oczu

z pani Haywood. - Chyba skręcę ci kark.

- Nie, młodzieńcze, zrobi pan coś innego - oświad­

czyła pani Haywood. - Ożeni się pan z tą biedną
dziewczyną.

- Ja? Ja wcale nie mam zamiaru się żenić.
- No to wybieraj, synu - zagrzmiał po raz kolejny

pan Haywood. - Albo ślub, albo stryczek! Martho,

background image

1 6 2

myślę, że można by już posłać po wielebnego. Sobot­
ni poranek to bardzo dobra pora na ślub.

- Nie! - krzyknęła przeraźliwie Shannon. Jej

błękitne oczy płonęły z gniewu. - Nie chcę! Pani
Haywood, panie Haywood! Ja wcale nie chcę być
żoną tego człowieka!

- Przykro mi, moje dziecko - oznajmiła Martha

Haywood. - Będziesz musiała wyjść za niego. Albo
ślub, albo poślemy go na szubienicę.

background image

R O Z D Z I A Ł DZIEWIĄTY

Dwie godziny później Shannon McCahy potulnie

stała na stołku, ustawionym na samym środku sklepu
pana Haywooda. U jej stóp, na klęczkach, pani
Haywood zajęta była skracaniem swojej własnej
sukni ślubnej, nieco staromodnej, ale bardzo pięknej.
Staniczek koronkowy, ramiona i dekolt przykryte

kołnierzem z cieniutkiej koronki, także koronka po­
krywała atłasową spódnicę. I w całej tej obfitości
koronek iskrzyły się malusieńkie perełki. Jak drobne
gwiazdeczki.

- Pani Haywood, prószę, niech pani postara się

mnie zrozumieć - prosiła Shannon. - Państwo nie­
potrzebnie postraszyli Malachiego. Ja wcale nie mam
ochoty wychodzić za niego za mąż. Chyba nie poślą go
państwo na szubienicę, jeśli odmówię mu swej ręki?

- Poślą - mruknęła pani Haywood.
- Ale ja naprawdę nie chcę być jego żoną.

Starsza pani podniosła głowę i spojrzała w górę

swymi bystrymi ciemnymi oczami.

background image

1 6 4

- A dlaczegóż to panna nie chce wyjść za niego?

Wygląda na to, że jest z nim z własnej nieprzymuszo­
nej woli!

- Bo tak niby jest... Chociaż... Nie. To prawda,

jestem z nim z własnej nieprzymuszonej woli, ale
wiążą się z tym jeszcze inne dodatkowe okoliczności.

- To wcale nie tłumaczy, dlaczego pani nie chce

wyjść za niego za mąż, panno McCahy!

- Nie chcę, bo on... bo on wcale mnie nie kocha.

I ja też, naturalnie, go nie kocham. A to, co jest
między nami, to tylko...

- A, o to chodzi!

Pani Haywood pochyliła znów głowę nad robotą,

mrucząc pod nosem:

- Miłość przyjdzie z czasem. Choć wygląda mi na

to, że wy już się kochacie. Przyjechaliście tu razem,
a w nocy zastaliśmy was pod jedną kołdrą. Ciekawe,
czy to z powodu tych innych dodatkowych okolicz­
ności.

Policzki Shannon oblały się purpurę. Była speszo­

na, zawstydzona, jakby tłumaczyła się przed kocha­
jącą, lecz bardzo srogą ciotką.

- Na pewno pani coś do niego czuje - perorowała

dalej pani Haywood. - Bo najpierw pani powiedziała,
że on pani nie kocha. A więc to panią boli najbardziej.

A skoro boli, to znaczy, że pani prawdopodobnie już
go kocha.

- Nie, nie, to niemożliwie - zaprzeczyła gorąco

Shannon. - Ja byłam już kiedyś zakochana, byłam
zaręczona z jankeskim kapitanem, ale jego zabili koło
Centralii.

background image

1 6 5

Pani Haywood skończyła obrębianie, wstała

z kolan i wyciągnęła rękę. Shannon, opierając się
na jej dłoni, ostrożnie zeskoczyła ze stołka na
podłogę.

- I pani, drogie dziecko, uważa za niemożliwe,

że mogłaby zakochać się po raz drugi. A niby
dlaczego nie miałoby się tak stać? Czy tamten
młody człowiek, który kochał panią, ale przyszło
mu zginąć na wojnie, życzyłby sobie, żeby pani do
końca życia karmiła się tylko smutkiem? Ach, mój
Boże! Ileż to ran jest na tym świecie, które muszą
się zagoić! Ale pani, moje dziecko, niech się nie boi
znów otworzyć przed kimś swoje serduszko. Kapi­
tan Slater uwiódł panią, i to pod naszym dachem,
ale pani... pani była przytulona do niego jak panna
młoda.

- Pani Haywood!
- Mój mąż już posłał po wielebnego. On jest

również sędzią, przedstawicielem prawa. Ale niech
się pani nie martwi, panno McCahy, ani ja, ani mój
mąż, nikomu nie piśniemy ani słowa, kim naprawdę
jest pan Slater. Wielebny tak samo dochowa tajem­
nicy, o ile, naturalnie, wy dwoje zachowacie się
przyzwoicie i weźmiecie ślub.

- Ale przecież państwo nie mogą posłać Malachie-

go na szubienicę, jeśli my nie weźmiemy ślubu!

Pani Haywood roześmiała się serdecznie.

- No... może nie, złotko, ale nie zapominaj o lis­

tach gończych. A prawo nie zakazuje wieszać krymi­
nalistów. Kapitan Slater rozumie to jasno, tatusiek
już mu wszystko wytłumaczył.

background image

1 6 6

- Pani Haywood...
- Bóg jest miłością, drogie dziecko.

Pani Haywood cofnęła się o krok i aż plasnęła

w ręce.

- Ależ pani przepięknie wygląda!
Jej pogodna twarz raptem posmutniała, brązowe

oczy straciły blask.

- Mój ty Boże - szepnęła przez łzy. - Jakżebym

chciała, żeby to moja Lorna szła dziś do ślubu! Mia­
ła też takie bujne jasne włosy jak pani i oczy nie­
bieskie...

- Pani... miała córkę, tak?
- Miałam - powiedziała cicho pani Haywood,

wycierając oczy chusteczką. - Ale ospa mi ją zabrała.

Nigdy nie spodziewałam się, że jakaś młoda dama
pójdzie w mojej sukni do ślubu. Kochanie, wiesz, jaką
mi to sprawia radości

Shannon westchnęła. Rozumiała wzruszenie pani

Haywood, tym niemniej jedynym jej pragnieniem
była natychmiastowa ucieczka. Jednak jakże uciekać,
skoro starsi państwo zarekwirowali ich broń, a Mala-

chiego trzymają pod kluczem?

- Pani Haywood, a może jednak spróbuje pani

mnie zrozumieć...

I tak nie zrozumie. Co tu tłumaczyć... Przecież

Shannon McCahy sama do końca jeszcze nie poj­
muje, cóż to za uczucie, gwałtowne i skomplikowa­
ne, nakazuje jej całą mocą opierać się małżeństwu
z Malachim Slaterem. Miłość? Nienawiść? Raczej
splot tych uczuć, nakładających się na siebie na­

wzajem. Malachi nadal zbyt łatwo i często wzbu-

background image

1 6 7

dzał w niej gniew, a jednocześnie myśl, że mógłby
tknąć inną kobietę, była nie do zniesienia. Może
on od samego początku nie był jej obojętny, a te­
raz te niezwykłe okoliczności, ta sytuacja nader
niebezpieczna wyzwoliła w niej burzę emocji i do­
piero teraz pewne rzeczy zaczyna sobie uzmysła­

wiać z całą ostrością.

Ale za mąż za niego wyjść nie może. Przecież

on jej nie kocha. Jeśli będzie musiał się z nią
ożenić, nigdy jej tego nie wybaczy. Skorzysta
z pierwszej sposobności, żeby od Shannon odejść.
Jego można mieć tylko w jeden sposób. On sam
musi tego zapragnąć.

- Pani Haywood, to niemożliwe, żebym ja...
- Chodźmy już, moje dziecko. Słyszę głosy w sa­

lonie, to tatusiek i wielebny. A tatusiek nie jest
człowiekiem cierpliwym. Dlatego najwyższy czas
rozpocząć ceremonię. Tatusiek zapewne ma w ręku
dubeltówkę, wycelowaną prosto w serce kapitana.
Niech się pani nie ociąga. Wystarczy, że biedny
chłopak nie wytrzyma, zrobi jakiś nieopatrzny ruch
i tatusiek będzie zmuszony przestrzelić mu kolano.
Proszę za mną, panno McCahy!

Uśmiechnęła się miło i otworzyła szeroko drzwi,

zabudowane półkami, prowadzące do salonu. Shan­
non, pełna największego niepokoju, już bez żadnego
oporu pośpieszyła za nią. Boże wielki, to nie może
być, żeby pan Haywood posunął się tak daleko!

Tuż za progiem przystanęła. Malachi już tam

był, stał dokładnie na samym środku salonu. I tak
jak pani Haywood zajęła się Shannon, tak samo jej

background image

1 6 8

małżonek włożył wiele starania w strój pana mło­
dego. Malachi miał na sobie koszulę z żabotem,
spodnie w prążki, czerwoną atłasową kamizelkę

i czarny frak z jedwabnymi klapami. Nigdy jeszcze

Shannon nie widziała Malachiego ubranego tak
elegancko. A stopień tej elegancji odpowiadał sile

wściekłości, widocznej w jego oczach. Shannon
nieraz widziała go w gniewie, jego oczy jednak
nigdy dotąd nie spoglądały na nią z tak przeogrom­
ną nienawiścią. Nigdy nie było w nich tak jedno­
znacznej zapowiedzi zemsty.

- Proszę, proszę wejść, panno MacCahy! - zawo­

łał pan Haywood.

Za Malachim stał wysoki, chudy mężczyzna w cy­

lindrze i ciemnym surducie. Kaznodzieja. Skinął
głową. Prawie w tym samym momencie coś szczęk­

nęło cichutko, gdzieś niżej, wyraźnie w okolicy rąk
Malachiego. Spojrzała tam i zmartwiała. Pan młody
skuty był kajdankami.

- Boże - jęknęła. - Co państwo
- Kapitanie Slater! - przerwał niecierpliwym gło­

sem pan Haywood. - Niech no pan podpowie pannie
młodej, co ma teraz zrobić!

Pan Haywood również wystroił się odświętnie,

w jedwabną koszulę i brązowe spodnie. Wyglądał
bardziej dystyngowanie niż poprzednio. Jedną ręką
obejmował małżonkę wpół, w drugiej ściskał dubel­
tówkę.

- Chodź tu - warknął Malachi.
Ton jego głosu natychmiast pobudził Shannon do

życia. Ale z miejsca nie poruszył.

background image

1 6 9

- Malachi, do diabła! Przecież ja cały czas próbuję

im...

On sam pokonał odległość dzielącą go od progu

i choć był skuty, zdołał złapać Shannon za nadgarstek
i pociągnąć w swoją stronę.

- Chodź - syknął. - Musimy wziąć ten przeklęty

ślub.

- Ale dlaczego? Wcale nie wierzę, że oni ciebie

powieszą.

- Chcesz przekonać się na własne oczy?
- Ja myślę, że...
- Lepiej nic nie myśl! Bo, zdaje się, rzeczywiście

chcesz zobaczyć, jak będę dyndał na sznurku!

- Moglibyśmy...
- Daj spokój, Shannon, weźmy ten przeklęty

ślub.

- Ale ja nie chcę.
- Nieprawda! Chcesz!
- Nie chcę! Nie chcę! To nie jest właściwe!
- Właściwe!? Jakby cokolwiek teraz...
- Ja cię nie kocham, Malachi.
- Ani ja ciebie. Czyli wszystko jest w najlepszym

porządku. - Zmrużył oczy, jego spojrzenie było
ostrzejsze od najostrzejszej brzytwy. - Czy ty nicze­
go nie rozumiesz, idiotko? Oni mnie powieszą!.
Ruszaj się już i powiedz to cholerne „tak"!

- Rzeczywiście, prosisz bardzo miło.
- Wcale nie proszę, tylko mówię, co masz robić.
Jego palce zacisnęły się boleśnie. Shannon krzyk­

nęła, Martha Haywood natychmiast pośpieszyła z in­
terwencją.

background image

1 7 0

- Kapitanie Slater! - krzyknęła karcąco ze środka

salonu.

Malachi, nie zwolniwszy wcale uścisku, dodat­

kowo przycisnął Shannon do framugi drzwi.

- Shannon, później jakoś się z tego wypłaczemy.

Zawsze będziesz mogła powiedzieć, że zostałaś zmu­
szona. A teraz, na litość boską, już się nie opieraj.

A w nią jakby wstąpił jakiś diabeł, nad którym

nijak nie mogła zapanować. Ten demon nakazywał
jej gotować się ze złości i nie ruszać się z miejsca. Bo
dzięki temu Malachi Slater po raz pierwszy w życiu
był wobec Shannon McCahy całkowicie bezradny.

Malachi Slater był jednak silniejszy niż wszystkie

diabły razem wzięte. Szarpnął ją tak, że omal nie
upadła na podłogę, i pociągnął za sobą na środek
salonu. Omal nie zemdlała, kiedy zobaczyła, że
Malachi Slater ukląkł przed nią na jedno kolano.
I wbijając w nią płonący wzrok, wyrzucił z siebie
słowa tonem, który już bardziej lodowaty być nie
mógł.

- Panno McCahy! Ukochana! Czy zechce pani

uczynić mi ten zaszczyt i zostać moją żoną?

Demon wręcz się rozszalał.
- Niestety, panie kapitanie, nie spodziewałam się,

że będzie pan mnie prosił o rękę takim właśnie
tonem!

- Ukochana, najdroższa panno McCahy - zawar­

czał Malachi, zrywając się z podłogi. - Błagam
panią!

- Jeszcze raz proszę powtórzyć!
- Błagam panią, zaklinam na wszystkie świętości!

background image

1 7 1

Nigdy w życiu jeszcze nie słyszała prośby, która

w mniejszym stopniu przypominałaby prośbę.

W oczach Malachiego widać było niemal obłęd.
Wyglądał jak barbarzyńca, który zanim ją przeżuje,

powolutku, żywcem będzie obdzierać ze skóry.

- Zaczynaj pan - warknął do kaznodziei.
- Nie! - krzyknęła Shannon.
Pan Haywood cichutko szczęknął dubeltówką,

wielebny rozpoczął ceremonię. Shannon, półprzytom­
na, słyszała jego słowa jak przez mgłę. Nadal pełna
wewnętrznego sprzeciwu, najchętniej uciekłaby, jed­
nak nie sposób było uciec, ponieważ uścisk palców
Malachiego wcale nie zelżał. Poza tym ucieczka chyba

nie byłaby dobrym rozwiązaniem, przecież nie wia­
domo do końca, co strzeli do głowy państwu Hay-

woodom.

Wielebny był wyraźnie zdenerwowany, każdy

byłby zdenerwowany, gdyby teraz mu przyszło spo­
glądać w oczy Malachiemu. Tylko Haywoodowie
wydawali się zadowoleni.

Słowa przysięgi Malachi wypluwał z siebie ze

złością i z obrzydzeniem.

Tak, tak, będzie kochał, szanował i opiekował się,

póki śmierć nie rozłączy.

Potem przyszła kolej na Shannon. A ona, zamiast

powtarzać za wielebnym słowa przysięgi, jeszcze raz
spojrzała na Malachiego z błaganiem w oczach. A on
tak mocno ścisnął jej palce, że miała wrażenie, iż tym
razem chyba je zmiażdżył ostatecznie.

- Mów! Ale już! - warknął.
Drżąc na całym ciele, skierowała wzrok na

background image

1 7 2

wielebnego. Wyjąkała wszystko, co należało powie­
dzieć. Słowo po słowie.

- Obrączka - mruknął wielebny.
- Obrączka ? - powtórzył Malachi dziwnie bez­

radnie.

- Obrączka? Jest, jest, wielebny Fullerze - odez­

wał się pan Haywood, wysuwając się do przodu
i kładąc na dłoni Malachiego wąską obrączkę.

Malachi zdecydowanym ruchem wsunął złote

kółko na drżący palec Shannon.

- No i znów jestem panu coś dłużny - mruknął.
- Proszę się nie martwić, dopiszę do rachunku

- oznajmił pogodnie pan Haywood.

- Ciii, tatuśku - syknęła pani Haywood. - To taka

wzruszająca ceremonia.

Obrączka pasowała jak ulał. Shannon czuła na

swym palcu kawałek szlachetnego metalu, gładkiego
i chłodnego zapewne jak stal kajdanek Malachiego.
Spojrzała na niego, ale jego wzrok nadal przekazywał
tylko kobaltową nienawiść i Shannon natychmiast
zatęskniła do chwili, kiedy tę obrączkę będzie mogła
zsunąć z palca.

Wreszcie wielebny ogłosił wszem i wobec, że na

mocy prawa stanu Kansas i na mocy prawa udzielo­
nego mu przez Boga, czyli najwyższy autorytet, są
mężem i żoną. Pani Haywood wydała z siebie cichut­
ki, płaczliwy jęk. Oczy wszystkich zwróciły się na
nią. Wytarła dyskretnie nos i wyjaśniła:

- Nie przejmujcie się mną, moi drodzy. Ja zawsze

płaczę na ślubach. Tatuśku, zdejmijże już kapitanowi
te kajdanki, na pewno chce teraz ucałować żonę.

background image

1 7 3

Wielebny Fullerze, zapraszam na maderę. Niestety,
obawiam się, że szampana nie mamy.

Wielebny z przyjemnością przyjął zaproszenie,

pan Haywood wyciągnął z kieszeni malutki kluczyk
i zdjął kajdanki z rąk Malachego.

- Kapitanie Slater, może kieliszek madery?

Malachi nie słuchał, przystępując teraz do speł­

nienia mężowskiej powinności. Objął małżonkę,
chwycił ręką za jej jasne włosy i szarpnął, zmuszając,
aby głowa odchyliła się do tyłu. Wpił się ustami w jej
wargi. Pocałunek był krótki i brutalny.

Wyszarpnęła się z jego ramion i prychnęła jak

dzika kotka:

- Jednak szkoda, że cię nie powiesili!
- Choć tak bardzo się o to starałaś - warknął

i odwrócił się do pani Haywood. - Jestem głęboko
zobowiązany, ale za maderę dziękuję - wycedził.
- Potrzebuję teraz czegoś mocniejszego.

Szybkim, gniewnym krokiem ruszył ku drzwiom.

W progu zawahał się i przystanął.

- Mam nadzieję, że zrobiłem wszystko, aby unik­

nąć stryczka?

- Jeszcze tylko pański podpis - odezwał się pan

Haywood. - I może pan iść, dokąd pan chce.

Akt ślubu leżał na jednym ze stoliczków z mar­

murowym blatem. Malachi złożył zamaszysty pod­
pis. Pan Haywood skinął głową i Malachi, rzuciwszy
mroczne spojrzenie na Shannon, opuścił salon. Huk­
nęły drzwi, a Shannon miała uczucie, jakby czyjeś
lodowate palce z całej siły ścisnęły jej serce.

- Może łyczek madery? - spytała pani Haywood

background image

1 7 4

z uśmiechem pełnym satysfakcji. Shannon machinal­
nie odebrała od niej kieliszek i wychyliła do dna.

- Dziękuję - powiedziała oschłym tonem. - Zaraz

zwrócę pani suknię, pani Haywood.

Skinęła głową wielebnemu i panu Haywoodowi,

po czym biegiem dopadła do drzwi, szarpnęła za
klamkę i nie dbając o zamknięcie ich za sobą, pognała
schodami na górę do swego pokoju.

Na stoliczku przy łóżku leżały oba klucze. Wzięła

je do ręki, popatrzyła, zagryzła wargi niemal do krwi.

Może Malachi teraz naprawdę jest jej mężem?

Przecież włożył jej obrączkę na palec, powtórzył
słowa przysięgi... No i co z tego? A teraz poszedł,
poszedł znów do saloonu, znów do tej rudowłosej

ladacznicy.

Dlatego do tego pokoju nie wejdzie. Już nigdy!

Iris powitała Malachiego radosnym okrzykiem.

- O, Ma... Sloan!

Niestety, wyglądało na to, że rudowłosa przyjaciół­

ka nigdy nie przyzwyczai się do jego nowego imienia.
Skinął jej głową i natychmiast podszedł do baru.

- Whisky, Matey. Dużo, dużo whisky.

Iris, śliczna jak obrazek w popielatej sukni i błękit­

nym szalu, natychmiast znalazła się u jego boku.

- A ja już jestem gotowa do drogi - oznajmiła,

wsuwając mu pieszczotliwie rękę pod ramię. - Do

Sparks, oczywiście. Biorę powoziki jadę. Zobaczę, co
da się zrobić w sprawie twojej bratowej. Ma... Sloan?
Powiedz, czy coś się stało? Może nie chcesz, żebym
jechała?

background image

1 7 5

Przyjrzała mu się bardzo uważnie. Malachi czuł

zapach perfum, a damskie ramię grzało tak przyjem­
nie... Nagle jego gniew zaczął znikać.

- Jesteś słodka, Iris - powiedział miękko i pocało­

wał ją w policzek. - To nieważne, czym się zaj­
mujesz. Ale jesteś słodka, zupełnie inna niż...

- Niż kto? Niż twoja towarzyszka podróży?
- Tak. Moja towarzyszka podróży, niech ci bę­

dzie. - Skrzywił się, spojrzał w sufit, potem uśmiech­
nął się gorzko. - Shannon to zakała mego życia! To
jędza i awanturnica!

- A co zrobiła tym razem?
- Szkoda gadać! Bardzo żałuję, żeś jej wczoraj nie

znokautowała.

Przytknął butelkę do ust i sporo pociągnął. Raz,

drugi, upajając się wspaniałym doznaniem, kiedy to
alkohol, spływając do żołądka, wywoływał miłe
uczucie gorąca.

- Nie - powiedział, odstawiając butelkę. - To ja

powinienem był ją znokautować.

- Przestań, Malachi!

Malachi... Iris spłoszonym wzrokiem rozejrzała

się dookoła. Na szczęście saloon był prawie pusty,
a Matey sprawiał wrażenie bardzo zajętego swoją

robotą.

- Panie Gabriel - powiedziała demonstracyjnie

głośno. - Może skryjemy się w zaciszu mojego
pokoju?

- Jasne, Iris. Idziemy do ciebie.

Pokój Iris - kobiety samodzielnie zarabiającej

na swoje utrzymanie - okazał się nadzwyczaj

background image

1 7 6

przytulny. Na naczelnym miejscu stało ogromne

łóżko z pięknie rzeźbionymi słupkami. Na łóżku
leżała pikowana kołdra, a na podłodze pleciony
dywanik. Obok ładna szafa na ubranie i wielkie,
wolno stojące lustro.

- Przyjemnie tu - mruknął Malachi i pociągnąw­

szy jeszcze trochę whisky, rzucił się na łóżko.
- Chodź do mnie!

Iris uśmiechnęła się i ostrożnie przysiadła na

brzegu łóżka. Ręka mężczyzny delikatnie przesunęła
się po jej ramieniu. Zadrżała... Kiedyż to Malachi
dotykał ją po raz ostatni? Dawno, dawno temu, już
zapomniała. I zapomniała już, jak to jest, kiedy
zapragnie się tak bardzo, żeby jakiś mężczyzna tylko
dotykał. Jak teraz...

Odsunęła się kawałeczek, ale Malachi nie zaprotes­

tował. Znów pociągnął z butelki, na dnie zostało już
bardzo niewiele, po czym zastygł.

- Mam ochotę ją zabić - oznajmił po dłuższej

chwili, wpatrując się tępym wzrokiem w sufit. - Za­
cisnąć palce na smukłej szyjce i zaciskać, zaciskać,
dopóki panienka nie zacznie charczeć. Albo tak
przywalić jej ręką po pupie, że... - Uniósł dłoń
i przyjrzał się jej bacznie, jakby oceniając szerokość
i długość palców. - I tak przetrzepać jej ten zgrabny
tyłeczek, aż cały spłynie krwią. A potem chwycić za
ramiona i trząść nią, i słuchać, jak jej zęby dzwonią
o siebie. Dzwonią, łamią się i zaczynają wypadać.

Jeden ząb za drugim...

- Malachi, uspokój się! Upiłeś się, czy co?! Co ty

wygadujesz! Powiedz lepiej, co się stało.

background image

1 7 7

Spojrzał na nią, a jego usta wykrzywił zły

uśmiech.

- Jak to co?! Ożenili mnie z nią! Właśnie z nią! I to

wbrew mojej woli!

Iris przymknęła oczy, jej pierś podejrzanie zafalo­

wała.

- Ale dlaczego, Malachi?

- Powiedzieli, że mnie powieszą, jeśli tego nie

zrobię. Bo ją uwiodłem, tę słodką, niewinną istotkę.

- A czy przypadkiem tak właśnie nie było?

- No... może, w pewnym sensie. Ale, do diabła!

Ona ma prawie dwadzieścia lat! Słodka jest jak ocet,

a co do jej niewinności...

- To co?
- To... ona też mnie uwodziła. Nikt niewinny nie

wygląda tak jak ona, kiedy jest naga.

W innej sytuacji Iris na pewno by się roześmiała.

Ale nie teraz, teraz poczuła bolesne ukłucie w sercu.

Nie dlatego, że Malachi ożenił się z tą dziewczyną.

Ale z powodu tej szczególnej nutki w jego głosie,

kiedy o niej mówił.

- A powiedz mi, Malachi, któż to taki odgadł, że

ty i Shannon nie jesteście małżeństwem?

- Kto? Ci cholerni Haywoodowie! Z listów goń­

czych dowiedzieli się, kim naprawdę jestem, ale

wyobraź sobie, że ta kwestia była dla nich do

przełknięcia, ale obstawali tylko przy jednym. Powie­

dzieli mi, że nie zdradzą mnie, jeśli poślubię Shannon.

Bo podobno naruszyłem święte prawa boskie, uwo­

dząc niewinną dziewczynę... I to jeszcze pod ich

dachem!

background image

1 7 8

Iris wzięła głęboki oddech. Jej samej trudno było

uwierzyć, że będzie bronić innej kobiety, i do tego
kobiety młodej, pięknej, o oczach koloru nieba i wło­
sach naznaczonych słońcem.

Ale broniła.
- Malachi! Jeśli to Haywoodowie zmusili cię do

małżeństwa, to dlaczego winą za to obarczasz Shan-
non? Czy żądała od ciebie, żebyś się z nią ożenił? Nie.

A ona przecież jest... zupełnie kimś innym niż ja. Jeśli

ją wykorzystałeś, miała pełne prawo żądać, żebyś się
z nią ożenił.

- Nie, nie zmuszała mnie. Zrobiła coś gorszego!

- wybuchnął. - Oni tam zaklinają się, że na pewno
mnie powieszą, jeśli natychmiast się z nią nie ożenię,
a ona na to, że wcale nie chce wyjść za mnie,

pojmujesz? Oni grożą mi dubeltówką, a ona nie chce
złożyć przysięgi ślubnej, pojmujesz? Ja po prostu siłą

wydusiłem z niej tę przysięgę! A więc ta diablica
byłaby w stanie osobiście posłać mnie na szubienicę!
Wolała widzieć mnie na stryczku niż wyjść za mnie,
pojmujesz ?

Przytknął butelkę do ust i wypił ostatni łyk.

- Jednego zupełnie nie rozumiem, Iris. Gdy ją

widzę, od razu mnie ponosi. Chcę jej dogryźć, chcę ją

zranić, a czuję się przy tym tak, jakbym ranił samego
siebie. Jakbym samemu sobie robił na złość. Wiesz, że
ona mi się śniła?Miałem takie piękne marzenie senne

i to, co było w tym śnie, potem zdarzyło się napraw­
dę. Ona mnie dotknęła i ja jej dotknąłem... Była
miękka jak jedwab. A w jej oczach zobaczyłem
pożądanie. Ona taka jest, wiesz ? Drażni, ubliża,

background image

1 7 9

a potem kocha. Jak dzika kotka, jak jakaś poganka,

zapamięta się, potem znów wysuwa pazurki i za-

drapie aż do krwi, aż do krwi... Ona nigdy nie

będzie już inna, mówię ci... Wiesz, gotowa była

zaprowadzić mnie na szubienicę. Ale teraz... teraz

jest moją żoną i jeszcze mnie popamięta, oj, popa­

mięta...

Zamknął oczy. Zasnął. Iris patrzyła na niego przez

chwilę.

- Biedaku - szepnęła. - Może ona i jest awantur­

nicą, ale ty jesteś w niej bardzo zakochany, tylko że

jeszcze o tym nie wiesz.

Pustą butelkę po whisky postawiła na toaletce. Nie

budziła Malachiego. Niech zostanie tam, gdzie jest,

powinien się przespać po tej ilości whisky, którą

wytrąbił w ciągu kwadransa. Wróci potem do swojej

młodej żony w lepszym stanie ducha.

A ona powinna teraz jak najszybciej ruszać w dro­

gę do Sparks, tam, gdzie można zebrać najwięcej

wiadomości. Do domu pełnego ponętnych kobiet,

które znają wszystkich mężczyzn z okolicy. Do

domu Cindy.

Nałożyła kapelusz, wzięła aksamitny woreczek

i już od drzwi białą dłonią posłała Malachiemu

smętnego całusa.

- Jutro wracam, kapitanie Slater. Wiem, że ko­

chasz tę swoją śliczną awartunicę, ale ja i tak ci

pomogę, bo lubię cię, bo zawsze byłeś wobec mnie

przyzwoity...

Shannon zdjęła suknię ślubną, zwróciła ją pani

background image

1 8 0

Haywood, a ponieważ nie miała ochoty nadal pa­

radować w koszuli Malachiego, zeszła na dół, do

sklepu, aby uzupełnić swoją garderobę. Starsza pa­

ni nie odstępowała jej na krok, wyraźnie zachwy­

cona jej towarzystwem. Trajkotała bez przerwy,

zwracając się do Shannon już bezceremonialnie po

imieniu. I rozwodziła się głównie nad sprawami

małżeńskimi.

- Och, moje dziecko, ja i tatusiek na początku

zachowywaliśmy się jak dwa koguty. Wiecznie ska­

kaliśmy sobie do oczu, o byle co. Każde chciało, żeby

jego było na wierzchu. Kłóciliśmy się jak najęci,

potem to już nawet nie było wiadomo, o co nam

poszło.

Shannon słuchała jednym uchem, pilnie przeglą­

dając bluzki. Wybrała w końcu niebieską, z ładnym

haftem w morskim kolorze. Położyła bluzkę na

ladzie, obok pudełko z amunicją i oznajmiła swojej

towarzyszce:

- Pani Haywood! Po pierwsze, Malachi i ja kłóci­

my się od lat i przede wszystkim o sprawy związane

z wojną...

- Wojna już się skończyła, moje dziecko!

- ...a po drugie, ja przedtem znałam mężczyznę

bardzo opanowanego, który nigdy nie wpadał

w złość.

- Tak? No to założę się, że po roku byłabyś bardzo

nieszczęśliwa.

- Nie rozumiem?- Ja go kochałam, i to bardzo. To

była prawdziwa, głęboka miłość.

- Ależ ja ci wierzę, moje dziecko. Po roku miała-

background image

1 8 1

byś jednak dość tego układnego dżentelmena. A z ka­

pitanem Slaterem na pewno się nie będziesz nudzić

i w końcu jakoś się dogadacie. Wy macie ze sobą

więcej wspólnego, niż wam się wydaje.

Shannon aż zarumieniła się z oburzenia.

- Dogadamy się? Pani Haywood! On cały dzień

siedzi w saloonie!

- To idź po niego.

Shannon stanowczo potrząsnęła głową, zagryzła

wargi i ponownie zajęła się kontemplacją nowej

bluzki.

- Bardzo ładny haft... Pani Haywood, ja nie pójdę

po niego, bo wcale nie marzę o tym, żeby był ze mną.

Jeśli on woli siedzieć w saloonie, bardzo proszę, niech

sobie tam siedzi! I mam wielką prośbę do pani. Czy

mogłabym dostać kolację do pokoju? Chciałabym

dziś wcześniej się położyć.

- Naturalnie, moje dziecko, naturalnie. Ale pro­

szę, ty się jeszcze trochę nad tym wszystkim za­

stanów. Kapitanowi niełatwo było przełknąć to, co

dziś się stało. Dla mnie on i tak był zdumiewająco

uległy. A na dodatek ty jeszcze się opierałaś...

- Przecież on wcale nie chciał się ze mną żenić.

- Ale uległ, a ty mu uparcie odmawiałaś, choć

wiedziałaś, że mógłby skończyć na szubienicy.

- Nie wierzę, pani Haywood, nie wierzę, że

państwo posunęliby się tak daleko. A teraz proszę mi

wybaczyć, ale już pójdę na górę.

- Jest jeszcze bardzo wcześnie.

- Wiem, ale chcę się już położyć. Proszę te

rzeczy dopisać do rachunku i być spokojną. Ja

background image

1 8 2

mam pieniądze, mojej rodzinie udało się przetrwać tę

wojnę lepiej niż wielu innym ludziom.

Nie poszła na górę. Przechodząc przez salon,

wiedziona impulsem, nagle pchnęła frontowe drzwi.

Na ulicy było prawie pusto, tylko koło zakładu

balwierza gawędziło dwóch mężczyzn, a przed we­

randą na słoneczku wylegiwał się stary wyliniały

wyżeł.

Zeszła po schodkach, przekroczyła ulicę i pchnęła

wahadłowe drzwi saloonu.W środku panował pół­

mrok i było niemal tak samo pusto jak na ulicy. Na

końcu sali, rozparty w krześle, siedział samotny

ranczer, z kapeluszem nasuniętym głęboko na czoło,

jakby chciał ukryć twarz. Barman wycierał szklanki,

a na stołku przy barze jakaś dziewczyna z nudów

nawijała na palce końce swoich jasnych włosów.

Dziewczyna w szkarłatnej, jedwabnej sukni. Wiado­

mo kto!

Shannon zdecydowanym krokiem podeszła do

baru.

- Brandy. I proszę dopisać do rachunku męża.

Barman napełnił szklaneczkę. Shannon podzięko­

wała skinieniem głowy, wypiła jednym haustem

i jeszcze raz omiotła spojrzeniem całą salę. Malachie-

go tu nie było.

Pomyślała o Kristin. O, ona byłaby przerażona

tym, co wyczynia jej młodsza siostra. Kristin zawsze

bardzo zważała na konwenanse i potrafiła powściąg­

nąć swój temperament. Chociaż... Ta sama Kristin

stoczyła z Cole'em niejedną bitwę. Ale Cole, w porów­

naniu z Malachim, był łagodny jak baranek. Kristin

background image

1 8 3

byłaby jednak przeciwna wizycie Shannon w sa-
loonie. To nie miejsce dla dam. Nawet jeśli ta dama
przybyła tu w poszukiwaniu swego męża, którego
nie widziała od co najmniej pięciu godzin.

- Proszę wybaczyć - zagadnęła grzecznie blon­

dynkę. - Nie widziała pani może pana Gabriela?

Blondynka, zmierzywszy Shannon spojrzeniem

od stóp do głów, uśmiechnęła się słodko.

- Śpi w pokoju Iris.

Na ułamek sekundy saloon wydał się Shannon

spowity w nieprzeniknione ciemności, po czym ta
ciemność, również na moment, przybrała jaskrawo-
czerwoną barwę.

- Dziękuję - powiedziała głosem wysokim

i dźwięcznym. -I mam maleńką prośbę. Gdyby pani

się z nim widziała, proszę łaskawie przekazać, że
najlepiej będzie, jeśli zostanie już sobie tam, gdzie
przebywa obecnie. Bo w innym miejscu jego obec­
ność jest jak najmniej pożądana. Żegnam!

Odwróciła się na pięcie i ruszyła ku wahadłowym

drzwiom.

- Ej, ty, poczekaj! - zawołała za nią blondynka.
Ale Shannon była już na ulicy. Zrobiła kilka

kroków, zatrzymała się idealnie na środku i z jej
gardła wydobył się krzyk. A właściwie krótki i nie­
zwykle donośny wrzask.

W drzwiach hotelu natychmiast ukazała się kor­

pulentna postać pani Haywood.

- Na litość boską, Shannon! Co się stało?!
- Nic! Nic! Wszystko w najlepszym porządku!
- Wydawało mi się, że jest zupełnie inaczej.

background image

1 8 4

- Ale kiedy sobie wreszcie zdrowo wrzasnęłam,

wszystko natychmiast ułożyło się jak najlepiej, pani

Haywood. Naprawdę, przysięgam.

Naturalnie, że nic nie było w porządku. Czuła się

tak, jakby jakiś potwór ostrymi pazurami rozszar­

pywał jej wnętrzności. Czuła tylko jedno pragnienie.

Zabić Malachiego albo związać, wywlec na prerię

i zostawić na pożarcie sępom i krukom. Ale przedtem,

zanim skona w męczarniach, wykrzyczeć mu

w twarz, że zranił ją, zranił ją bardzo boleśnie!

- Naprawdę, wszystko w porządku, pani Hay­

wood - powtórzyła z uśmiechem. - I chciałam panią

o coś prosić. Czy mogłaby pani się zatroszczyć, aby

nikt, ale to absolutnie nikt nie zakłócał mi spokoju do

samego rana ?

Pani Haywood otworzyła usta, zapewne po to,

aby bardziej szczegółowo omówić jej prośbę, ale

Shannon już nie było w jej polu widzenia.

Jak wicher pomknęła po schodach, wpadła do

pokoju i natychmiast zamknęła drzwi na klucz. Drugi

klucz leżał na stoliczku, a więc wszystko w porządku.

Nikt nie zdoła się wedrzeć do jej sypialni.

Pani Haywood dołożyła wszelkich starań, aby

pierwsza wspólna noc, już legalnie poślubionych

małżonków, miała niecodzienną oprawę. Parująca,

pachnąca woda w gigantycznej wannie zaprasza­

ła do wspólnej kąpieli, na stoliczku obok łóżka

pyszniły się w wazonie piękne kwiaty. Na srebr­

nej tacy leżało zimne mięso, a obok na porcelano­

wym talerzu pyszniły się ciastka. Na łóżku leżała

starannie rozłożona koszula nocna ze śnieżniobia-

background image

1 8 5

łego atłasu. Piękniejszej koszuli Shannon nigdy nie

widziała. Do koszuli przypięta była maleńka kartecz­

ka następującej treści:

„Każdej pannie młodej należy się podarek, coś

nowego i pięknego. Przyjmij od nas, drogie dziecko, tę

skromną rzecz i niech ci się szczęści na nowej drodze

życia. Martha i Hank Haywoodowie".

Nie wypuszczając z ręki karteczki, Shannon po­

woli przysiadła na brzegu łóżka. Każda dziewczyna

nosi w sobie marzenie o takiej właśnie pięknej koszu­

li na tę noc szczególną, niezapomnianą, na noc

poślubną. Marzenie o wspaniałym mężczyźnie, naj­

wspanialszym, dla którego ona będzie tą jedną jedy­

ną... No cóż, Shannon miała i piękną koszulę, i bardzo

przystojnego męża. Marzenie jednak nie spełniło

się, ale rozpłynęło się w obliczu jakże smutnej rzeczy­

wistości.

Malachi spędza ich poślubną noc z jakąś ladacznicą

w saloonie. No cóż, widocznie nie kocha swojej

dopiero co poślubionej małżonki.

Shannon leżała na łóżku i zalewała się rzewnymi

łzami.

Kiedy łzy przestały płynąć, nadal leżała nierucho­

mo, wpatrując się w biały sufit i zastanawiając się, od

jak dawna zakochana jest w Malachim.

Miłość do Malachiego?Jakież to osobliwe! Prze­

cież miedzy nimi nigdy nie było nawet cienia zwykłej

sympatii. Zawsze toczyli ze sobą wojnę, ale teraz...

Nieważne! Bo tego, co się teraz stało, Shannon nigdy

mu nie wybaczy. Niech się dzieje, co chce, ale Malachi

Slater już nigdy jej nie dotknie. O, nie! Ożenił się

background image

1 8 6

z nią, co prawda, pod groźbą utraty życia, tym

niemniej... przysięgał przed Bogiem. Chociaż próbo­

wała go powstrzymać, perswadowała i prosiła. On

jednak przysiągł. I tę jego przysięgę odebrał praw­

dziwy duchowny. A więc Malachi jest jej praw­

dziwym mężem, najprawdziwszym! I ten jej naj­

prawdziwszy mąż miał czelność właśnie dziś, zaraz

po ich ślubie, iść do burdelu, do tej rudej nierządnicy!

Do tej wywłoki z saloonu!

Zmierzchało. Woda w wannie przestała parować,

zapewne wystygła, ale Shannon i tak postanowiła się

wykąpać. Przedtem jednak chytrze podstawiła pod

drzwi krzesło, oparciem pod klamkę. Lepiej nie ryzy­

kować. Na stole obok tacy stała butelka wina. Świet­

nie. Z butelką w ręku Shannon powoli zanurzyła się

w chłodnej wodzie. Popiła raz, drugi, przymknęła

oczy, znów pociągnęła łyk... i znów...

Potem ubrała się w śnieżnobiałą atłasową koszulę

i położyła się na łóżku. Przypomniała sobie poprzedni

wieczór. Drzwi też były zamknięte, ale Malachi i tak

wdarł się do środka. Domagał się swoich praw, jakby

takowe posiadał.

A teraz już je posiadał. Teraz Shannon naprawdę

była jego żoną.

Zamknęła oczy. Na stoliczku, w zasięgu ręki, leżał

naładowany kolt. Jeśli Malachi zjawi się tutaj, ona

zażąda, żeby się wyniósł. Jeśli jej nie posłucha, swoje

słowa poprze czynem. Po prostu go zastrzeli i już!

Ale tej nocy, tej ich najprawdziwszej nocy poślub­

nej, Malachi się nie zjawił. Ani o północy, ani nad

ranem.

background image

1 8 7

O brzasku Shannon znów zaczęła płakać. Przecież

jest jej mężem. Ma obowiązek tu być, a ona ma prawo

tego oczekiwać od niego!

Ale nie przyszedł.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Około drugiej nad ranem Malachi zaczął się nie­

spokojnie wiercić na łóżku. W głowie mu łupało,

w ustach ciągle czuł smak alkoholu, a język sztywny

był jak kołek. Uszy, osobliwie teraz wrażliwe, wyła­

pały nieprzyjemny dźwięk. Miarowe tykanie zegara

w drewnianej obudowie, dziwnie teraz głośne. Ze­

gar... Malachi zwlókł się z łóżka. Spojrzał na cyferblat

i jęknął. Czujnym wzrokiem rozejrzał się dookoła.

Iris nie było. Poczciwa dziewczyna. Zgodnie z obiet­

nicą pojechała do Sparks. A on pospał sobie w jej

pokoju. A Shannon...

Daj, Panie Boże, żeby spała. Bo jeśli czuwa, to na

pewno szykuje mu piekielną awanturę.

Z powrotem rzucił się na łóżko. Do diabła z Shan­

non! Na pewno znów by się pożarli i nic dobrego by

z tego nie wynikło. A tych awantur już wystarczy,

najwyższy czas podejść do wszystkiego na chłodno,

z największym opanowaniem. Przypomnieć sobie

wreszcie, że jest się dżentelmenem, dżentelmenem

background image

1 8 9

z Południa. - Honor nade wszystko i nienaganne

maniery. Poza tym wszelkie emocje wyciszyć, fakty

analizować możliwie na chłodno.

Oni wzięli ślub ?

Niestety, serce od razu zabiło żywiej. Ożenił się,

ożenił się z Shannon. Naprawdę. I gdyby teraz

przyszła mu ochota, mógłby przejść na drugą stronę

ulicy i wziąć Shannon w ramiona. Robić z nią

wszystko, czego domagała się jego wzburzona krew.

Wywołać ten niebieski płomień w jej oczach, zanu­

rzyć dłonie w złocistym gąszczu jej włosów. Ukryć

twarz w ciepłej miękkości kremowych piersi. Pieścić

skórę gładszą niż atłas. Mógłby... zgwałcić swoją

własną żonę. Przecież ona na pewno nie przyjęłaby go

z otwartymi rękami.

Chciała przecież, żeby go powiesili! Jędza... On ma

teraz pełne prawo być wściekły i rozgoryczony. Nie

dość, że ugania się za Kristin po obcym, niebezpiecz­

nym terytorium, to ma jeszcze na karku jej siostrunię.

Przecież on, między Bogiem a prawdą, powinien być

teraz w Meksyku albo w Londynie czy w Paryżu. Nie

było sensu tu zostawać, Południe już nie istniało. Nie

było czego bronić.

Wszystko skończone.

A do niej nie pójdzie. Na pewno pozamykała się

tam na cztery spusty. Jest noc, w całym domu cisza,

wszyscy usłyszeliby ich wrzaski... Wrzasków by nie

było, postanowił przecież być opanowany. A Shan­

non zapewne wolałaby załatwić sprawę krótko.

Strzelić i koniec.

Nie będzie strzelać. W końcu jest jej mężem. A ona

background image

1 9 0

jego żoną, która aż pali się do rozwodu. Albo do

wdowieństwa.

W głowie znów łupnęło. Nie powinien był tyle pić.

Zwlókł się z łóżka i podszedł do umywalki. Ochlapał

twarz zimną wodą, różaną wodą Iris przepłukał sobie

usta. Poczuł się o wiele lepiej. Niestety, tylko na

krótką chwilę. Ciągle czuł się okropnie... A gdyby tak

jednak przelecieć przez tę ulicę, wyważyć drzwi

i rzucić jej w twarz, że teraz ona należy tylko do niego

i nie ma prawa zamykać drzwi przed rodzonym

mężem!

Jęknął i ukrył twarz w dłoniach. Przecież oni oboje

są zaprzysięgłymi wrogami, połączył ich durny splot

wydarzeń, najbardziej absurdalny, jaki można sobie

wyobrazić. Ona nadal kocha zmarłego Jankesa, a on

nie kocha nikogo.

Chociaż... troszeczkę jest jednak zakochany, w pew­

nych... rzeczach, które posiada tylko Shannon. Tak.

Chyba jest zakochany. Może rzeczywiście granica

między miłością a nienawiścią jest bardzo krucha,

może oni oboje tę granicę zaczynają przekraczać.

Podszedł do okna i spojrzał w noc. Na niebie był

księżyc w nowiu, a pusta ulica rozjaśniona była

srebrzystą poświatą.

Doszło do tego, że on i Shannon zapominają, po co

właściwie przybyli do Kansas, po co przebyli taki

szmat drogi i narażają się oboje na śmiertelne niebez­

pieczeństwo! Niepojęte...

Podszedł znów do łóżka i położył się wygodnie na

plecach. Ręce podłożył pod głowę. Spokojnie, teraz

trzeba czekać na powrót Iris. Wtedy będzie wiadomo,

background image

1 9 1

co dalej. Do Cole'a na pewno dotarła już wieść

o porwaniu Kristin, a i Jamie też chyba już wie.

Zapewne obaj są już w drodze.

A Malachi i Shannon powinni teraz ogłosić zawie­

szenie broni i swoje osobiste problemy odłożyć na

później. Tak. To jedyne rozsądne rozwiązanie w obec­

nej sytuacji.

Oj, oj... Znów łupnęło, tak dotkliwie, że aż za­

zgrzytał zębami. Musi się jakoś oprzeć temu nie­

ustannemu pragnieniu myślenia o Shannon.Temu

palącemu pragnieniu, żeby znów zobaczyć jej oczy,

ten przymglony od namiętności błękit, namiętności

równie wielkiej jak jego. Poczuć przy sobie to ciało

gorące, poruszające się razem z nim w rozkosznym

rytmie, usłyszeć jej cichutkie jęki i wypłakiwanie

nadmiaru emocji. Zobaczyć i usłyszeć to wszystko, co

rozpalało w nim jeszcze większy płomień, kazało

jeszcze bardziej pragnąć.

Pragnął, i to było nielogiczne, irracjonalne, jednym

słowem - szalone. Jednak zanim nadejdzie ranek, on

musi zwalczyć w sobie te wszystkie gorące prag­

nienia. Shannon nawet sobie nie wyobraża, do jakie­

go stopnia on jest dżentelmenem, opanowanym,

chłodnym, rozsądnym. Chyba że ona go dotknie...

Shannon w pierwszej chwili nie bardzo wiedziała,

co ją obudziło. Coś jednak wyrwało ją ze snu,

drogocennego snu, na który musiała czekać bardzo

długo.

Podniosła głowę i zaczęła nasłuchiwać. To klamka.

Ktoś nią poruszał, powolutku, w górę i w dół, w górę

background image

1 9 2

i w dół. I ten ktoś starał się robić to jak najciszej.

A któż to taki może być? Wiadomo... Malachi.

Zerwała się z łóżka i podbiegła do komódki, na

której stał niemiecki zegar z porcelany. Spojrzała

z bliska, mimo mroku wskazówki były widoczne.

Prawie trzecia. Odwróciła się. Klamka znów się

poruszyła.

A niech go wszyscy diabli! Skończył z tą sprzedaj-

ną dziwką i teraz łaskawie przychodzi tu sobie

odpocząć?! Zaiste, piękna noc poślubna! Tym nie­

mniej...

Ależ ona go nienawidzi! Nienawidzi go całą sobą!

Bo jak on mógł! Najpierw sam przymusza, aby

uczestniczyła w tej parodii ślubu, a potem ucieka do

nierządnicy. A poprzedniej nocy... Była idiotką, że mu

uległa. Przecież wcale nie miała zamiaru mu ulegać.

Nigdy.

Uległa, bo go kocha. Nieistotne. Ona teraz i tak go

nie wpuści. Nigdy więcej nie pozwoli mu się dotknąć.

Nie powinien prosto od tej ladacznicy przychodzić

tutaj. O, nie.

Zmrużyła oczy, gotowa do walki.

Klamka znów się poruszyła, ale okazało się, że po

raz ostatni. Usłyszała ciche kroki, ciche, niemal

skradające się, i oddalające się od drzwi. Przeszedł

korytarzem, teraz schodził po schodach. Coraz dalej

od niej. Już wyszedł, już odszedł w noc...

- Malachi...-Jej szept zabrzmiał bardzo smutno.

O trzeciej nad ranem ostatni z miejscowych rzucili

karty na stół, dopili whisky i ruszyli do swoich

background image

1 9 3

domów. Jasnowłosa Reba, która grywała na pianinie

w saloonie Haywoodów, zaczęła znosić brudne

szklanki do kuchni. Matey zabrał się za zmywanie.

Joemu, swemu pomocnikowi, kazał już wracać do

domu, do żony i maleńkiego dziecka.

Reba postawiła tacę na kontuarze i zwijając w wę­

zeł swoje jasne bujne włosy, jeszcze raz ogarnęła

wzrokiem salę. Jak to się stało, że i ona, i Matey,

zapomnieli o tym obcym ? Była pewna, że on już

dawno wyszedł. A on dalej tu siedział. Odsunął

kapelusz z czoła, uniósł twarz i teraz przyglądał jej się

bacznie. Pomyślała, że to chyba jakiś przyzwoity

człowiek. I wygląda nieźle.Wysoki, szczupły, oczy

przy ciemnych włosach dziwnie jasne. A patrzył tak,

że zadrżała. W spojrzeniu był chłód, ale ten chłód

dziwnie rozpalał. Od dawna żadne męskie spojrzenie

nie podziałało na Rebę tak mocno.

- Hej, proszę pana! - krzyknęła. - Zaraz zamyka­

my! Coś jeszcze podać?

Uśmiechnął się. Ten uśmiech był tak samo zimny

jak spojrzenie.

- A tak, kwiatuszku! Jedną whisky i piwo. I jesz­

cze coś. Pokój i ty.

- Matey! - krzyknęła Reba. - Słyszałeś?

- Tak. Robi się - odparł Matey, wzruszając ramio­

nami. On podawał tylko drinki, a jeśli Reba chce

wziąć tego faceta do siebie, to już jej sprawa.

Kiedy podeszła do stolika, nieznajomy nagle złapał

ją za rękę tak mocno, że omal nie krzyknęła. Zmusił

ją, żeby usiadła. No cóż, wielu mężczyzn lubi udawać

twardzieli. Specjalnie jej to nie przeszkadzało, dopóki

background image

1 9 4

oczywiście nie zaczynała odczuwać tego na własnej

skórze.

- Masz pokój ? - spytał.

- To zależy.

- Od czego?

A więc jednak tępak. Obdarzyła go jednak pro­

miennym uśmiechem i założywszy nogę na nogę,

zaprezentowała całą długość smukłego uda, obciąg­

niętego czarną pończochą. Delikatnie przesunęła pal­

cami po twarzy nieznajomego i nagle znów poczuła,

że w środku drży. Te jego jasne oczy były dziwne.

Zimne, jakby ten człowiek był już martwy. I było

w nich jeszcze coś. Okrucieństwo? A gdzie tam...

Wielu mężczyzn spogląda tak na kobiety, żeby zrobić

na nich wrażenie. Jednak odsunęła się od niego,

prawie zapominając, że jest ladacznicą, że sama

wybrała sobie to zajęcie. Zarabia o wiele więcej niż

wtedy, gdy pracowała jako nauczycielka w małej

szkółce na obrzeżach Springfield.

Chyba jednak nie warto iść z tym mężczyzną...

Jest zmęczona i wcale nie potrzebuje na gwałt

pieniędzy. Nie warto...

- Mam złoto - powiedział. - Czy to zależy od

tego?

Złoto. Hm... Czyli on nie próbuje wymachiwać jej

przed oczami bezwartościowym papierkiem z Połu­

dnia ani nawet banknotem Unii. On po prostu ma

złoto.

- Dobrze - powiedziała, nieświadoma, że w tym

momencie właśnie przypieczętowała swój los.

Pogłaskał ją po policzku i spojrzał na schody.

background image

1 9 5

Uśmiechnął się i Reba pomyślała, że na pewno się

pomyliła. To nie żaden brutal, tylko zwykły twar­

dziel. I choć nie tak przystojny jak Sloan, znajomy

Iris, tym niemniej mężczyzna kompletny. Miał

wszystkie zęby, bujne włosy, obie ręce i obie nogi.

A w tych czasach wcale nie było to powszechne.

A dziewczynie, która sama zarabia na życie, trud­

no wzgardzić taką błyszczącą, złotą zapłatą.

- Gdzie twoja przyjaciółka?- spytał nagle nie­

znajomy.

- Jaka przyjaciółka ?

- Ta rudowłosa.

Dziwne, że mu nagle przyszło do głowy pytać

o Iris.

- Iris jest dziś zajęta - odparła z uśmiechem,

głaszcząc nieznajomego po ramieniu.

- Tym młodym żonkosiem, co?

Reba zachichotała.

- Słyszałeś już o tym, co? Dziewczyna, co pracuje

u Haywoodów, mówiła już o tym Curly'emu. Curly

to balwierz. W każdym razie ta dziewczyna mówiła,

że pani Gabriel zaryglowała się na dzisiejszą noc tak

porządnie, że ten jej mąż będzie potrzebował czte­

rech koni, żeby te drzwi wyważyć.

- Myślisz, że będzie próbował?

- Oczywiście! Iris mówiła, że on, jak dojdzie do

siebie, to rozwali te drzwi w mgnieniu oka. To

mężczyzna pełen determinacji.

- Tak powiadasz?

- Aha. Ten Sloan Gabriel właśnie taki jest.

Obcy nagle się skrzywił.

background image

1 9 6

- Sloan Gabriel?

- No! On przecież tak się nazywa. Dlaczego

pytasz?

- Nieważne. A tę jego żoneczkę już kiedyś wi­

działem. Niezłe ziółko...

Urwał na chwilę, popił whisky.

- A więc sądzisz, że ten Gabriel wyważy drzwi,

żeby się do niej dostać?

- A tak. Będzie chciał dać jej nauczkę.

Dopił swoją whisky i zapił piwem.

- Ale co mnie to obchodzi - powiedział. - Niech

się zabawiają, jak chcą. My mamy co innego do

roboty. Idziemy do ciebie.

Reba skwapliwie skinęła głowa, zerwała się

z krzesła i chwyciwszy obcego za rękę, pociągnęła

go za sobą na piętro. Mijając drzwi pokoju Iris,

uśmiechnęła się pod nosem. Za tymi drzwiami spał

sobie słodko Sloan Gabriel po wlaniu w siebie całej

butelki whisky. Iris prosiła, żeby od czasu do czasu

do niego zajrzeć, co Reba, z wielką ochotą, uczyni­

ła już kilkakrotnie. Sloan spał jak aniołek, a jego

złotowłosa żona zapewne była przekonana, że mąż

zajmuje się czymś zupełnie innym. Ale o tym

Reba obcemu nie powie, bo Iris zachowywała się

tak, jakby jej zależało, żeby jak najmniej osób

wiedziało o mężczyźnie śpiącym teraz na jej łóżku

i o tym, że jej tutaj nie ma, ponieważ musiała

wyjechać w sprawie nader pilnej.

Do swego pokoju weszła pierwsza, obcy za nią

i bardzo starannie zamknął drzwi.

- Kochanie? Rozepniesz mi parę guziczków?

background image

1 9 7

- spytała Reba z uśmiechem. Rozsiadła się na łóżku,

bardzo swobodnie, jak kobieta naprawdę znająca

swoją profesję. Zsunęła pantofle z nóg, potem, nie­

spiesznie, podwiązki i przystąpiła do efektownego

zdejmowania czarnych pończoch.

Mężczyzna stał oparty o drzwi i nie spuszczał

z niej oka.

Reba uśmiechnęła się z zadowoleniem. No, zdaje

się, że tego galanta ma już w garści.

- Jak się nazywasz, skarbie? - spytała słodko.

- Justin.

- A dalej ?

- Dalej to nie ma znaczenia.

- Dobrze, niech tak będzie.

Znów się uśmiechnęła i kończąc zdejmowanie

drugiej pończochy, kusząco zwilżyła językiem wargi.

Justin oderwał się od drzwi.

- Odwróć się.

- O nie, skarbie, żadnego cudowania! - zaprotes­

towała nerwowo. - Zresztą każda perwersja, nawet

najmniejsza dewiacja, kosztuje fortunę!

Poczuła zimny dreszcz na plecach, ale nadal od­

ważnie się uśmiechała. Uśmiech znikł, kiedy Justin

podszedł do łóżka. W ułamku sekundy leżała na

brzuchu, z twarzą wciśniętą w poduszkę. Jego niecier­

pliwa ręka zdzierała z niej koszulę i halkę, rwała

cienki materiał na strzępy.

Dusząc się i krztusząc, próbowała zaprotestować.

- Zamknij się! - warknął.

- Proszę, nie, nie... ja tak nie lubię!

Próbowała przekręcić się na plecy. Wtedy uderzył

background image

1 9 8

ją, tak mocno ją uderzył, że jej głowa gwałtownie
odleciała w bok, zatrzymując się na słupku łóżka.

Robił z nią, co chciał. Najbardziej sadystycznie,

najbardziej brutalnie. Krzyczała, strasznie i rozpacz­
liwie, ale jej twarz cały czas wciśnięta była w podusz­
kę, a więc jej krzyku nie było słychać.

Kiedy się obudziła, był już ranek. Czuła na sobie

ciepłe promienie słońca, zaglądające przez okno.
Próbowała się poruszyć, ale nie mogła. Policzek i oko
miała opuchnięte, to były te miejsca, w które ją
uderzył. A w środku, w całym ciele, czuła ogień.
Koniecznie, koniecznie musi iść dziś do doktora.
I modlić się, żeby to nie było coś naprawdę niedobrego.

Boże wielki, przecież ona chyba nie umiera...
Bała się otworzyć oczy. On przecież może tu

jeszcze być, choć czuła, że nie leżał przy niej. Nie­
znacznie uniosła oporne powieki, a po chwili nawet
ośmieliła się przekręcić na bok.

Wstał z łóżka, był ubrany i wyglądał przez okno.

Patrzył na drugą stronę ulicy, na hotel i sklep Hay-
woodów. Nagle jakby coś dojrzał, bo wyprostował się
i warknął:

- Idzie, sukinsyn! - Odwrócił się i spojrzał na nią,

jakby wyczuwając, że Reba już nie śpi.

Szybko zamknęła oczy, jednak za późno.
Podszedł do łóżka, szarpnął nią.

- A ty masz być cicho, ścierwo!
- Przecież ja...

Uderzył ją. Krzyknęła. Rozdzierająco. Matey jest

na dole. Matey powinien usłyszeć. Ktoś powinien ją
usłyszeć...

background image

1 9 9

Wyrwał poduszkę spod jej głowy i przycisnął do

jej twarzy. Reba wiła się, szarpała, jej płuca zaczynały
boleć z braku powietrza. Jak przez mgłę dolatywały
do niej pojedyncze słowa. Bo on mówił, mówił
nieprzerwanie.

- Co mi po głupiej dziwce, kiedy po drugiej

stronie ulicy czeka tamta złotowłosa dziewczyna ?
Próbowałem wejść do niej w nocy, ale te cholerne
drzwi były zamknięte. Nie chciałem robić rabanu,
miałbym na karku całe miasto. Więc wróciłem do
saloonu po ciebie, złotko. Ale ja i tak tam wejdę.

A tego Slatera zabiję. I wtedy jego żonka sama będzie

mnie błagać o śmierć. Ty miałaś już okazję się
przekonać, jaki jestem dobry!

Przyciskał poduszkę coraz mocniej, dopóki Reba

nie znieruchomiała. Wtedy odrzucił poduszkę na bok.
Reba, z trudem łapiąc powietrze, nie ruszyła się, nie
pisnęła ani słowa. Udawała martwą.

- Nie zabiję cię, jeśli będziesz trzymała gębę na

kłódkę - warknął. Uchylił kapelusza. - Między nami
skończone, złotko. Bardzo mi przykro, ale nie masz co
się równać z tamtą. Muszę ją mieć... A tego jej
mężulka po prostu zabiję.

- Shannon!

Obudziła się natychmiast, słysząc poirytowany

głos Malachiego. I łomot. Walił pięściami w drzwi
i darł się tak głośno, że obudziłby nawet mart­
wego.

- Otwórz te drzwi! Natychmiast!
- Nie!

background image

2 0 0

- Shannon McCahy, nie pogarszaj sytuacji! Ja

muszę tam wejść!

- A mnie się wydaje, że ktoś tu już nie nazywa się

McCahy! - krzyknęła, wcale nie kryjąc goryczy. - Ale
ty i tak wynoś się stąd!

Na chwilę zapadła cisza. Potem znów łomot

i krzyk:

- Shannon! Otwórz te przeklęte drzwi!
- Jesteś po prostu arogancki, ty rebeliancki sukin­

synu! Nigdy nie otworzę, nigdy!

Nawet przez drzwi usłyszała jego głębokie wes­

tchnienie.

- Shannon, ja wcale nie chcę z tobą walczyć. Chcę

dogadać się z tobą.

- Dobre sobie! Dogadać! Wynoś się!
- Shannon, ja naprawdę chcę się dogadać. Otwórz

tylko drzwi. Daję ci dziesięć sekund, Shannon! Raz...

- Wynoś się! Trzeba było pukać w nocy, kiedy tu

byłeś, a nie skradać się jak złodziej.

- Nie było mnie tu w nocy! Coś ci się przyśniło!
- Czyżby? Jeśli to nie byłeś ty, to musiał to być

twój duch.

Odczekała chwilę i dodała z wielkim niesmakiem:

- Kłamca!
- Mnie naprawdę nie było tu w nocy! Ale teraz

zaraz tam będę!

Była to groźba, ostateczna groźba. I to po tym

wszystkim, co zrobił!

Znów walnął w drzwi, jeszcze mocniej niż po­

przednio. Shannon czuła, że wpada w panikę i rozej­
rzała się za koltem. A tymczasem z drzwi zaczęły

background image

2 0 1

sypać się drzazgi, a wokół zamka powstawała coraz

większa dziura...

Nagle już nie było drzwi, a na progu stał Malachi.

Jego twarz wyglądała jeszcze gorzej niż ubranie.
Oczy przekrwione, włosy rozczochrane jak u stracha
na wróble.

Shannon podniosła kolta i wycelowała prosto

w jego pierś.

- A co ty sobie właściwie wyobrażasz? - rzuciła

zachrypniętym ze zdenerwowania głosem. -Ty...

Oczy Malachiego utkwione były w kolcie. Ale nie

znieruchomiał. Wszedł do pokoju i jednym kop­
nięciem zamknął za sobą drzwi.

- Shannon, chcę spokojnie z tobą pogadać. Roz­

sądnie.

- Do diabła, Malachi! Czy do ciebie nic nie

dociera? Masz się stąd wynieść, bo inaczej strzelę. Nie
bój się, nie zabiję cię. Będę celować w...

- Nawet nie waż się tego powiedzieć!
- Czego?
- Dobrze wiesz!
- Tak, wiem. A więc strzelę w...
- Shannon!
- Malachi, ja nie żartuję! Naprawdę chcę, żebyś

sobie stąd poszedł. Wyszłam za ciebie tylko po to,
abyś uratował swoją przeklętą skórę.

- Długo musiałem cię o to prosić.
- Ale w końcu zmusiłeś mnie.
- Rzeczywiście. Zapomniałaś, kto przed kim

upadł na kolana i błagał.

- Błagał! A to paradne! Wynoś się stąd natychmiast

background image

2 0 2

albo dostaniesz kulkę w miejsce, o które boisz się
najbardziej!

- Nie wyjdę. Jesteś moją żoną. Mam prawo być

z tobą, gdzie chcę i kiedy chcę.

- Nie, kapitanie Slater. Pan już znalazł sobie

łóżko, w którym wypoczywa pan najchętniej. I niech
pan sobie do tego łóżka wraca.

- Shannon, zachowujesz się jak smarkata. Odłóż

broń.

- Wynoś się!
- Nie mogę, nie teraz...
- Malachi, mówię, wyjdź!
- Odłóż broń, Shannon, odłóż ją natychmiast!

Ostrzegam cię, najłagodniej jak potrafię.

Wyglądało na to, że się z niej naśmiewa. Shannon

zacisnęła zęby, po czym uśmiechnęła się milutko.

- Malachi, ponieważ w tym towarzystwie tylko

ja posiadam broń, a więc to ja ciebie ostrzegam.

- Odbiorę ci tę broń i dostaniesz za swoje.
- Tylko mnie nie strasz.
- Przysięgałaś, że będziesz mi posłuszna.
- Ty też przysięgałeś, że będziesz mi wierny. I co

z tego? Wracaj sobie do tej swojej zdziry! A mnie już
nigdy nawet nie dotkniesz!

- Dotknę. Jesteś jedyną Jankeską na świecie, któ­

rej pragnę dotknąć. Odłóż broń.

Zrobił krok do przodu, a ona w tym momencie

wystrzeliła. Z diabelską dokładnością. Kula musnęła

jego brodę i wryła się w grube drewno drzwi.

Twarz Malachiego stężała. Na pewno był zdumio­

ny, ale przerażony nie był.

background image

2 0 3

- Strzeliłaś do mnie? - powiedział nieswoim

zachrypniętym głosem. I zrobił następny krok do
przodu.

- Ty... durniu - zasyczała Shannon, cofając się

o krok. Znów wystrzeliła. Kula drasnęła go w ucho.

Trysnęła krew, ale Malachi już dopadł Shannon.

Wyrwał kolta, odrzucił, a jego palce z zatrważającą

siłą wpiły się w ramiona Shannon. Rzucił ją na łóżko,
tak jak rzuca się worek z pszenicą. Usiadł na niej
okrakiem, złapał za obie ręce.

- Ty awanturnico! Naprawdę chciałaś mnie zabić!

Shannon szarpała się gwałtownie i walcząc zapa­

miętale, krzyczała:

- Ty draniu! Gdybym chciała cię zabić, już byś nie

żył. Dobrze o tym wiesz!

Odruchowo podniósł rękę do krwawiącego ucha.

Wykorzystała okazję. Cios w szczękę był celny i moc­

ny. Malachi zaklął i chwyciwszy znów obie jej ręce,
przygwoździł je do poduszki.

W ferworze walki piękna atłasowa koszula pękła,

ukazując smukłe udo w całej okazałości.

- Malachi, proszę, puść mnie.
- O, nie, Shannon. Zaczęłaś ze mną ostro, bardzo

ostro. Więc teraz też tak będzie. Ostro, bardzo ostro.

Puścił jej ręce i zaczął rozpinać spodnie. Shannon

pisnęła przeraźliwie i próbowała wstać, ale Malachi
mocno chwycił ją za ramiona i rzucił na łóżko.

- Strzelałaś do mnie - wycedził.
- A ty... ty spałeś z tą rudą zdzirą! I masz

czelność... - Jej pięści jak grad kamieni zabębniły
o jego pierś.

background image

2 0 4

Wtedy opadł na nią, jedną ręką chwycił za włosy

i szarpnął, bardzo boleśnie.

- Wcale z nią nie spałem.
- Nie rób ze mnie idiotki, Malachi.
- Naprawdę nie spałem z Iris. Mówiłem ci już, że

to moja dawna znajoma. Oczywiście, że mógłbym się
z nią przespać... jest taka miła i życzliwa. Ale jej tam

wcale nie było. Ja tylko spałem w jej łóżku.

- Kłamiesz!
- Nie!

Oczy Shannon lśniły od łez.

- Ja nigdy nie kłamię, Shannon!

Pochylił głowę. Jego usta opadły na jej wargi

i brutalnie wgryzły się w nie. Bolało, ale jej usta wcale
nie protestowały, odpowiedziały z taką samą pasją.

- Ja nie kłamię, Shannon. Ja nigdy nie kłamię.

Ręce Shannon owinęły się wokół jego szyi. Zaczął

pieścić ją, najpierw dziwnie powoli, delikatnie, jakby
od niechcenia, jakby jego namiętność wygasła. To ona
tuliła się, wyginała w łuk, prosiła bez słów. Nagle

ożył. Znów stał się rozgorączkowany, brutalny, jakby
pełen nienawiści. I zachłanny, o, jakże zachłanny...

Potem odsunął się od niej. Ułożył się na plecach,

wbił oczy w sufit.

- I co my robimy sobie nawzajem... - powiedział

cicho.

Zerwał się z łóżka i zaczął pośpiesznie zrzucać

z siebie swój pożyczony ślubny strój. Nałożył z po­
wrotem popielate spodnie i niebieską koszulę.

- Wstawaj, Shannon. Ubieraj się. Jedziemy do

Kristin. Idę po konie.

background image

2 0 5

Odszedł. Jego kroki powoli cichły na schodach.

Shannon apatycznie przewróciła się na drugi bok

i zwinęła w kłębek. Tak. Trzeba wstać i ubrać się,

przecież jadą za Kristin. Przecież tylko dlatego są

razem. Podniosła się z łóżka. Znów usłyszała kroki.

Malachi wraca. A więc będzie mogła mu powiedzieć,

jak bardzo jej przykro, i że ona mu wierzy.

- Malachi! - Podbiegła do drzwi i otworzyła je na

oścież.

Mężczyzna był już prawie na szczycie schodów.

Na głowie miał kapelusz z piórami, nasunięty głęboko

na czoło. Ale to nie był Malachi.

Doszedł na szczyt schodów i odsunął z czoła

kapelusz.

Diabeł, sam diabeł! Bushwacker. To był Justin

Waller!

- Witaj, Shannon! O, pardon, witam panią, pani

Gabriel. Ależ pani pięknie dziś wygląda!

- To ty!

Rzuciła się do swego kolta.

- Tak, to ja. Justin Waller, do usług, pani Gabriel.

Znów do usług, i bardzo, bardzo chętny...

Kolt leżał gdzieś na podłodze. Szukała go rozpacz­

liwie, otwierając usta do krzyku. Ale strach był zbyt

wielki. Z jej gardła wydobył się tylko zduszony jęk.

Złapał ją wpół, ciężka dłoń zatkała usta.

- Cicho, cicho, mała.

Jego twarz była tuż przy jej twarzy.

- Nie wolno ci krzyczeć, kochanie! Kapitan po­

szedł po konie, Haywoodowie są na dole, a ja chcę

w spokoju opuścić to miejsce. Z Malachim Slaterem

background image

2 0 6

jeszcze się porachuję, ale później. A teraz my sobie

wyjdziemy stąd cichutko, bardzo cichutko...

Desperacko próbowała nabrać powietrza. A on, nie

przestając uśmiechać się szyderczo, wyciągnął z kie­

szeni mokrą, cuchnącą szmatę. Odsłonił jej usta,

i w tym samym momencie, kiedy nabierała powiet­

rza, przyłożył jej szmatę do ust. Potężna porcja

narkotyku sprawiła, że pokój zawirował, wszystko

stało się mętne, jakby za mgłą, coraz bardziej, aż

znikło zupełnie.

Justin Waller czekał. Czekał, aż powieki Shannon

opadną, a jej ciało zawiśnie mu na rękach. Wepchnął

szmatę z powrotem do kieszeni i zarzucił bezwładną

Shannon na ramię. Na szczycie schodów nagle się

zatrzymał. Z dołu, z kuchni dobiegał głos Malachiego.

Szybko, prawie bezszelestnie zszedł po schodach

i wysunął się przez frontowe drzwi. Na ulicy ani

żywej duszy. Wolnym krokiem podszedł do swojego

konia i przerzucił Shannon przez jego grzbiet. Wsko­

czył na siodło i spokojnie wyjechał z miasta.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Kiedy Malachi wrócił z końmi, Iris czekała już na

niego, usadowiona w małym powoziku. Bardzo ele­

gancka, na głowie miała kapelusik z piórkiem, suknia

brokatowa, zielona, pięknie podkreślająca kolor jej

płomienistych włosów.

Malachi nie mógł powstrzymać się od komplementu.

- Jesteś bardzo piękna, Iris.

Uśmiechnęła się i wcale się nie zarumieniła.

- A ty bardzo miły, Malachi

- Nie musisz jechać z nami, Iris.

- Muszę. Ty nie znasz miasta, nie wiesz, gdzie

jest dom Cindy. I wcale nie przysłużysz się swemu

bratu, jeśli zaraz pierwszego dnia zostaniesz uwięzio­

ny razem z jego żoną.

- Iris, ja po prostu nie chcę narażać cię na niebez­

pieczeństwo.

- Na nic się nie narażam. Przyjaźnię się z Cindy,

bardzo często jeżdżę do Sparks i wszyscy mnie tam

znają.

background image

2 0 8

Malachi nie był tak do końca przekonany. Nie miał

jednak prawa narzucać Iris cokolwiek. A poza tym jej

poprzednia wyprawa do Sparks okazała się nad­

zwyczaj owocna. Iris spotkała Cole'a. W miejsco­

wym saloonie. W pierwszej chwili nie poznała go,

w niczym nie przypominał Cole'a Slatera. Miał na

sobie znoszone ubranie ranczera i meksykańskie

ponczo, twarz pokrytą ciemnym zarostem. Ale kiedy

spod ronda kapelusza spojrzały na Iris srebrzyste

oczy, poznała go od razu.

Odegrali małą scenkę. Ona uśmiechnęła się uwo­

dzicielsko, on postawił jej whisky i cichutko szepnął,

że teraz nazywa się Jake Egan. Potem wyszli razem,

naturalnie prosto do domu Cindy. Do obszernego

domu ze spadzistym dachem na obrzeżach miasta,

domu, w którym oczywiście był burdel. To był ten

dom, którym tak bardzo gardziła Shannon...

- Twoja żona nie będzie zachwycona, że jedzie­

my do domu Cindy? - spytała Malachiego, jakby

odgadując jego myśli.

- To nieistotne, Iris.

- A powiedziałeś jej, że między nami nic nie było?

Wolałabym, żeby nie poczęstowała mnie kulą.

- Ona nie będzie do ciebie strzelać. Nie ma

żadnego problemu...

- Chyba jest. Bo może nie zauważyłeś, ale moim

zdaniem twoja żona wyjątkowo długo szykuje się do

drogi.

Malachi zaklął. Uwiązał szybko konie i ruszył do

drzwi hotelu pani Haywood.

- Malachi! - krzyknęła za nim Iris. - Ja wejdę

background image

209

jeszcze na chwilę na górę, do Reby. Chcę jej po­

dziękować, że wczoraj cię doglądała!

Malachi skinął głową i niecierpliwie pchnął drzwi

wiodące bezpośrednio do salonu. Z kuchni wychodzi­

ła właśnie pani Haywood, z zawiniątkiem w ręku.

- Pani Haywood? Moja żona nie schodziła na dół?

- Nie, kapitanie. Coś długo szykuje się do drogi.

Lepiej niech pan idzie na górę i ją ponagli.

- Chyba tak zrobię.

- Kapitanie, jeszcze słówko... Pan chyba nie uwie­

rzył, że my naprawdę posłalibyśmy pana na szubieni­

cę... Nigdy byśmy tego nie zrobili...

- Miło to słyszeć, droga pani.

- A co do małżeństwa... Ja i Hank byliśmy przeko­

nani, że pan sam tego chce.

- Pani Haywood...

- Bo tak jest, tylko pan nie chce się przyznać,

nawet przed samym sobą. Ale teraz nie pora to

roztrząsać. Niech pan idzie na górę, a ja zaniosę

prowiant do powozu.

- Dziękuję, bardzo pani łaskawa.

Pognał na górę, przeskakując po dwa stopnie. Idąc

korytarzem, popatrywał z daleka z wielkim nie­

smakiem na zdemolowane drzwi. Zdążył już zapłacić

pani Haywood za szkodę, tym niemniej czuł się

głupio. Ktoś przecież wczoraj przysięgał sobie, że

powściągnie swój temperament i będzie postępował

rozsądnie.

Pokój był pusty. Do diabła! Gdzież ona się po-

dziewa? Wyszedł stąd zaledwie pół godziny temu,

a ona już zaczyna bawić się z nim w ciuciubabkę.

background image

2 1 0

Jakby nie zdawała sobie sprawy, że ruszają na ratu­

nek Kristin i liczy się każda minuta! Przysiadł na

brzegu łóżka, jego wzrok machinalnie przebiegł po

ścianie. Na wieszaku wisiała bluzka i spodnie. Zaraz...

zaraz... Poderwał się i podbiegł do sakwy Shannon.

Suknia była w środku. A więc, jak to...? Przecież

dokądś poszła... Ale w czym? W cieniutkiej koszuli

z atłasu ?

Zbiegł po schodach na dół. Kiedy był już w salonie,

do jego uszu doleciał przeraźliwy krzyk. Wypadł na

dwór. Na środku ulicy klęczała Iris, pochylona nad

jakąś kobietą. Poznał od razu, że to ta druga dziew­

czyna z saloonu, ta jasnowłosa. Leżała nieruchomo,

owinięta w koc, oczy miała zamknięte. A koc przesiąk­

nięty był krwią.

Byli tam również oboje Haywoodowie, pochyleni

nad dziewczyną.

- Co się stało? - zawołał Malachi, zbliżając się

szybkim krokiem.

- Ona zeszła! - krzyknęła histerycznie Iris. - O,

Boże! Powinna była się nie ruszać, a ona zwlokła się

po schodach. Chciała koniecznie ciebie odnaleźć.

Mówiła, że masz go zabić!

- Ale kogo? - pytał Malachi, ostrożnie podnosząc

dziewczynę z ziemi. - Kogo?Reba?

- Do salonu, szybko, niech pan ją wniesie do

salonu - mówiła zdenerwowanym głosem pani Hay­

wood, popychając go w stronę domu. - Tatusiek już

posłał po doktora.

Jasnowłosa dziewczyna została ostrożnie ułożona

na sofie,w salonie pani Haywood. Malachi przykląkł

background image

2 1 1

przy sofie, obok przykucnęła Iris i drżącą ręką odgar­
niała jasne włosy z nieruchomej twarzy, opuchniętej,
podeszłej krwią od czyichś straszliwych uderzeń.
Nagle powieki drgnęły i Reba z wielkim trudem
otworzyła jedno z potwornie zapuchniętych oczu.
Potem drugie oko otwarło się odrobinę.

- Pa... panie Gabriel... On chce pańskiej żony...

On...

- Ale kto? Reba, kto? Proszę...

Ostrożnie wziął ją za rękę.
- Ja wiem, że ciebie wszystko boli. - Spojrzał na

koc. Ile tej krwi... Ta dziewczyna nie tylko cierpi. Ona
prawdopodobnie umiera.

- Reba?

Opuchnięte, posiniaczone wargi znów poruszyły

się z największym wysiłkiem.

- Pan... pan musi go zabić. On patrzył przez okno,

czekał, aż pan wyjdzie, wtedy po nią poszedł, po
panią Gabriel. Mówił mi, że próbował już przedtem,

w nocy, ale drzwi były zamknięte. Wrócił do saloonu
i ja go wzięłam do siebie. I on... - Po posiniaczonych

policzkach spłynęły łzy. - On myśli, że ja nie żyję.
Myśli, że zdąży z nią uciec. Niech pan jedzie za nim.
Niech pan go zabije. On ma na imię Justin...

Cholera jasna! Justin Waller.
Malachi zerwał się na równe nogi i rzucił do drzwi.

Nie docenił go, tej kanalii... Trzeba jechać, jechać
natychmiast! Biegł do swojej klaczy, sprawdzając po
drodze, czy kolty są w olstrach. Wskoczył na siodło,
zebrał wodze. Dokąd jechać? W którą stronę? Na

wschód. Tam, skąd przyjechali. Justin Waller nie

background image

2 1 2

odważy się jechać dalej, w głąb Kansas. Bałby się, że

ktoś go rozpozna. A on wielu ludzi z Kansas ma na

sumieniu, wielu zabił, okaleczył, poranił.

Na wschód.

Zawrócił konia i z miejsca ruszył galopem. Byle

szybciej... W pewnej chwili zorientował się, że ktoś

pędzi za nim. Obejrzał się. Wielki kary wałach

Shannon gnał cwałem. Nad bokami konia, jak skrzyd­

ła, powiewająca suknia i halki. Suknia zielono-czer-

wona, poplamiona krwią.

- Iris! Wracaj! Natychmiast...

- Nie. Ona nie żyje, słyszysz? Reba umarła.

- Ale ty wracaj, Iris. Proszę. Waller to bestia.

Lepiej, jeśli pojadę sam.

- Nie, Malachi. Jadę z tobą. Właśnie dlatego.

Twoja żona może mnie potrzebować.

Malachi z całej siły zacisnął szczęki. Bo dziwnie

mu drżały. Iris ma rację. Ten potwór może skrzyw­

dzić Shannon tak bardzo, że tylko druga kobieta

będzie wiedziała, jak jej pomóc.

- Dobrze, Iris. Dzięki. Jedź ze mną, jedź.

Shannon ocknęła się. Było jej niedobrze, potwor­

nie niedobrze. Nie miała pojęcia, czym ją odurzył ten

drań, nadal jednak czuła obrzydliwy zapach i smak.

Najlepiej zaraz zwymiotować. Ale jak, skoro usta są

zatkane kneblem... Ostrożnie otworzyła oczy, poru­

szyła się i poczuła straszliwy ból. A więc ją przywią­

zał, przywiązał do drzewa. Usadził koło pnia, owinął

pień jej rękoma i mocno związał nadgarstki, tak

mocno, że gruby sznurek wrzynał się w ciało. Spoj-

background image

2 1 3

rzała w górę. Złocista, oślepiająca kula jaśniała mię­

dzy gałęziami, tuż nad jej głową. A dookoła drzewa

i krzaki. Mały, zielony zagajnik ukryty wśród skał.

A w tych krzakach coś zaszeleściło. To Justin Waller

szedł przez zielony gąszcz.

- Witaj, kwiatuszku!

Położył na trawie swój karabin i uśmiechając się

obleśnie, przykucnął obok Shannon. Jego dłoń wolno

przesunęła się po udzie dziewczyny, a biały atłas

koszuli podsunął się prawie do bioder. Próbowała go

kopnąć, ale gwałtowny ruch sprawił, że znów po­

czuła mdłości.

A Waller zaśmiał się głośno i rubasznie.

- Nie wyjmę ci jeszcze tego knebla, choć sam nie

mogę się już doczekać, kiedy wreszcie opowiesz mi

kilka wspaniałych historyjek. Masz przecież tyle do

powiedzenia staremu Justinowi! Chciałaś mnie zabić,

pamiętasz? No to przeprosisz mnie jeszcze raz, ale

o wiele ładniej. I obiecasz, że nigdy mnie nie opuścisz.

Potem powiesz, że bardzo mnie pragniesz i poprosisz,

żebym był dla ciebie miły. Powiesz to, powiesz,

kwiatuszku, już ja zadbam o to...

Podniósł rękę, jego dłoń delikatnie przesunęła się

wzdłuż jej szyi.

- Ten twój Slater przyjedzie tu, na pewno przy­

jedzie. Zaczaję się na niego przy drodze i zabiję

go. A ty poczekasz na mnie pod tym drzewkiem.

Jeśli ja umrę, ty też umrzesz. Nikt ciebie tu nie

znajdzie, tylko żmije i myszołowy albo jakiś grze-

chotnik. Będziesz smażyć się na słońcu, będziesz

wyła, pragnąc kropli wody. Będziesz szczęśliwa,

background image

2 1 4

że konasz. Potem przylecą ptaszki. Wiesz, co zrobią
najpierw? Wydłubią ci te twoje niebieskie oczęta...

- Westchnął i opuścił rękę. - Szczerze mówiąc,
wołałbym zostać tu z tobą, ale...

Nagle drgnął. Gdzieś daleko słychać było stukot

końskich kopyt.

- Psiakrew, on już wie - mruknął. - Trzeba było

lepiej sprawić się z tą dziwką!

Wstał, podniósł karabin i ruszył z powrotem przez

krzaki ku drodze. A stukot kopyt słychać było coraz
wyraźniej, coraz bliżej...

Shannon zamknęła oczy.
Malachi.

Justin zaczai się na niego przy drodze. Ukryje za

jakimś krzakiem i strzeli Malachiemu w plecy. Z zim­
ną krwią zabije go w ten piękny letni dzień...

A Malachi był coraz bliżej. Shannon zdawało się,

że ziemia aż huczy od stukotu tych kopyt. I to nie jest
jeden koń. Malachi nie jest sam. Tego zapewne Justin
się nie spodziewał.

Szarpnęła rękoma z całej siły, ale Justin umiał

dobrze wiązać. Im bardziej się szarpała, tym bardziej
bolało. Gdyby mogła chociaż krzyknąć, ostrzec... Ale
ten knebel... Nie, nie wolno się poddawać. Zaczęła
desperacko kręcić głową, w jedną stronę i drugą.
Najpierw nie działo się nic, ale po pewnej chwili

kawałek szmaty, owinięty wokół jej głowy, wyraźnie
zaczął się rozluźniać.

Kopyta uderzały teraz trochę wolniej, jeźdźcy

zapewne wjechali w las, w wąską drogę i nieco
zwolnili.

background image

2 1 5

Zaczęła gryźć kawałek szmaty, zbitej w kłębek

i wepchniętej do jej ust. Gryzła zapamiętale, wy­

pluwała strzępki, w końcu była w stanie zaczerpnąć

głęboki łyk powietrza i krzyknąć. Krzyknąć ze wszyst­

kich sił.

- Malachi! Malachi! To zasadzka! Nie podjeżdżaj,

Malachi! Uważaj! Na litość boską, uważaj!

- Ty suko!

Waller wyrósł obok niej jak spod ziemi. Tuż koło

siebie zobaczyła twarz wykrzywioną straszliwą złoś­

cią. Zamachnął się i nagle poczuła straszny ból,

a w ustach smak krwi. Wepchnął jej z powrotem

szmatę do ust, zacieśnił opaskę wokół głowy tak

mocno, że prawie nie mogła oddychać.

- Tak będzie dobrze - mruknął. - Nie martw się,

skarbie. Wyślę go do piachu, a potem ty i ja zabawimy

się, jak należy...

Nagle poderwał się z ziemi, palce miał kurczowo

zaciśnięte na karabinie, aż zbielałe na kostkach. Bo

stukot kopyt zamilkł.

- Slater! - ryknął.

W umyśle półprzytomnej Shannon pojawiło się

coś na kształt zadowolenia. Udało się. Krzyknęła.

I teraz to nie Waller się czai. Ktoś inny podkrada się do

niego.

- Slater! Ja ją zabiję! Wpakuję jej kulę w łeb!

Zaczęła dygotać, dygotać na całym ciele. On to

zrobi. On zabija ludzi z taką łatwością, jak zabija się

muchy. Nie rzucał słów na wiatr. Podniósł karabin

i wycelował w głowę Shannon. A ona przestała

oddychać, jej serce też jakby zamierzało przestać bić.

background image

2 1 6

Chciała się pomodlić, ale nie mogła, nie była w stanie
cokolwiek pomyśleć. Po prostu zamknęła oczy.

Pod powiekami ujrzała Malachiego. Jego niedbały,

trochę cyniczny uśmieszek, łuki brwi w kolorze
miodu i oczy bardziej niebieskie niż bezchmurne
niebo. Malachi... W jej umęczonej głowie nagle za­
częły składać się słowa modlitwy: Boże miłosierny,
nie daj zginąć Malachiemu... Ocal go, nie pozwól, aby

zło zwyciężyło dobro...

Karabin wystrzelił. Huk omal nie rozsadził głowy

Shannon. Ale jej nie zabił. Justin celował w ziemię,
tuż koło jej stóp. Znów strzał, tym razem w drzewo.
Czuła, jak drzazgi sypią się na jej głowę. Jeszcze jeden
strzał, i jeszcze jeden, wszystkie w drzewo, wszystkie

tuż koło niej.

Modliła się, ale już o coś innego. Żeby wreszcie

któraś z tych kul jej dosięgła.

- Wyłaź, Slater! - ryczał Waller. - Bo w końcu

kula trafi w twoją słodką żonkę! A może już trafiła!
Może ona krzyczy, ale cicho, biedaczka, bo głośno nie
może! Nie usłyszysz jej! Ale mnie na pewno słyszysz!

Więc wyłaź, Slater, ty śmierdzący tchórzu!

Z tyłu za nim coś się poruszyło. Odwrócił się

błyskawicznie i zaczął strzelać w krzaki. Kule siekły

liście, gałązki, wzbijały kłęby ziemi. Po chwili karabin
zamilkł. I zapadła cisza, wlokąca się w nieskoń­
czoność.

- Zabiłem go - powiedział Waller. - Gdzieś tam

był, w tych krzakach, ale na pewno go podziurawiłem.

Odwrócił się, podszedł do Shannon i wyciągnął

nóż.

background image

2 1 7

Nie, nie miała już żadnych pragnień, oprócz tego

jednego. Żeby on nie zauważył, jak w niej wszystko

kurczy się od straszliwego przerażenia.

Nie zabił jej, nawet nie zranił. Wsunął ostrze noża

pod opaskę przytrzymującą knebel. Knebel wypadł

z ust. Natychmiast zaczęła oddychać głęboko, łap­

czywie. Teraz już mogła krzyknąć. Ale po co krzy­

czeć, skoro nikt nie usłyszy. Malachi nie żyje. Justin

ściął kulami prawie połowę zarośli rosnących wokół

ich kryjówki, poodrywał korę z drzew, porysował

skały. Teraz Malachi leży tam gdzieś... martwy albo

właśnie umiera...

Waller położył się na trawie, tuż koło jej stóp.

A ona mogła tylko trwać tak, nieruchomo, z głową

przytuloną do pnia i patrzeć na tego szaleńca. Bo on

jest szalony. Niektórych mężczyzn po powrocie

z wojny dręczą koszmarne sny, wspomnienia strasz­

nych chwil i bolesne wyrzuty sumienia, że innym

zadawali śmierć. Justina Wallera nic takiego nie trapi.

On kochał wojnę, on delektował się wojną. Mógł

wtedy mordować do woli.

Nagle wśród krzaków znów coś zaszeleściło i Jus­

tin gwałtownie się poderwał.

- Sukinsyn - warknął. - Zaraz go dopadnę!

- Skulił się, przygiął do ziemi i zniknął wśród

krzewów.

Shannon z całej siły naprężyła ręce i szarpnęła.

Boże wielki! A może Malachi jednak żyje, może jest

tylko ranny. Teraz czołga się wśród tych krzaków

i potrzebuje pomocy. A Justin go dobije, bo Justin, nie

dość, że sadysta i furiat, to walcząc z bushwhackerami,

background image

2 1 8

nauczył się walki partyzanckiej. Umie podkraść się

bezszelestnie i strzelić znienacka prosto między oczy.

- Malachi! - krzyknęła ze wszystkich sił. - Mala-

chi! Uważaj!

Nagle zza drzewa wysunęła się czyjaś dłoń i za­

tkała jej usta. Nie, nie umarła ze strachu. Poczuła

tylko, że słabnie z niewysłowionej ulgi. Bo to był... bo

to był Malachi. W swoim ukochanym kapeluszu

z piórami. Odnalazł go, ten kapelusz znów siedział na

jego głowie. Troszkę krzywo, zawadiacko, a spod

ronda spoglądały kobaltowe oczy. Cudowne niebies­

kie oczy Malachiego...

- Jak z tobą? - spytał cichutko. - Nic ci nie zrobił?

- Nie zdążył, ale on tu krąży, czai się na ciebie

- wyszeptała gorączkowo. - To szaleniec, on jest

obłąkany, on...

- Ciii...

Nasłuchiwał. Nasłuchiwał czegoś, czego ona wcale

nie słyszała.

- Malachi... -Ale jego już nie było. Błyskawicznie,

prawie bezszelestnie przetoczył się po trawie i znikł

w zaroślach. Jednocześnie usłyszała trzask gałązek,

szelest liści i kroki.

- Nikogo nie znalazłem - oznajmił Justin, wynu­

rzając się z zarośli. - To musiał być jakiś zając albo

wiewiórka. Ale nastrój mi się zepsuł, kwiatuszku,

musisz więc trochę mnie pocieszyć.

Rzucił karabin na trawę, rozsiadł się obok Shan-

non i pogłaskał ją po łydce. Próbowała go kopnąć, ale

on, nie przestając się uśmiechać, przywarł nagle do

niej całym ciałem.

background image

2 1 9

- Nareszcie, kwiatuszku, nareszcie nadeszła ta

chwila...

Broń szczęknęła cichusieńko, tuż koło jego ucha,

i usłyszała zachrypły głos Malachiego:

- Tak, nadeszła. Won od mojej żony, draniu!

Justin Waller, sztywny jakby kij połknął, zaczął

powoli wstawać z ziemi. Lufa kolta unosiła się

dokładnie razem z nim.

- Bredzisz - warknął. - Ona wcale nie jest twoją

żoną.

- Jest moją żoną, prawdziwą żoną. I nie daruję ci,

że jej dotknąłeś!

Znów jakiś szelest w krzakach. Malachi nawet nie

drgnął. Spośród drzew wynurzyła się wysoka postać

w zielonej sukni. W ręku trzymała mały nóż z ręko­

jeścią wysadzaną perełkami. Iris Andre szybkim kro­

kiem podeszła do Shannon, przyklękła i pośpiesznie

zaczęła rozcinać jej więzy.

- Możesz wstać, złotko? - spytała cicho.

- Myślę... myślę, że tak.

Ale nie mogła. Była zupełnie bez sił. Umęczona, od

wielu godzin bez kropli wody, nadal czuła w ustach

obrzydliwy smak narkotyku. Dopiero przy pomocy

Iris udało jej się stanąć na chwiejnych nogach.

- Nie do wiary - syczał Waller. - Ale z pana łebski

gość, kapitanie. Pańska żona i pańska dziwka... obie

w czułych objęciach. Niech pani uważa, panno

McCahy....

- Pani Slater! - poprawiła podniesionym głosem

Shannon.

- Ty idiotko, nie widzisz, jaki z niego...

background image

2 2 0

- Iris! - uciął Malachi. - Zwiąż mu ręce.

Iris skinęła głową, pomogła Shannon oprzeć się

o drzewo i ruszyła w kierunku Justina. Malachi rzucił

jej kawałek linki. Złapała w locie, zrobiła jeszcze

jeden krok... I nagle Justin był już przy niej, a dokład­

niej... za nią. W ręku trzymał nóż, i ten nóż natych­

miast przyłożył do gardła Iris.

- Malachi! - krzyknęła rozpaczliwie. - Strzelaj!

Nie ośmielił się strzelić. Nie. Ostrze noża w ułam­

ku sekundy mogło przesunąć się po białej szyi Iris.

Podrzynanie gardeł dla niektórych ludzi to chleb

powszedni.

Rzucił broń. I rzucił się na Justina. Justin błys­

kawicznie odepchnął Iris. Sczepił się z Malachim.

Upadli na trawę i przetoczyli się kawałek. Pierwszy

zerwał się Malachi. Justin też się poderwał, uniósł

rękę z nożem, ale nie trafił. Nóż przeciął powietrze.

Teraz uniosła się ręka Malachiego, wymierzając potęż­

ny cios prosto w szczękę. Justin zachwiał się, ale

znów nacierał.

To była prawdziwa walka, na śmierć i życie, ale

niestety walka nierówna. Malachi był bardzo dobry,

zwinny, szybki, ale bez broni. A Waller miał nóż. I tej

broni trzeba go było pozbawić.

Kolt leżał gdzieś w trawie.

- Podaj mi kolta, szybko! - krzyknęła Shannon do

Iris.

- Trafisz w Malachiego!

- Nie! Zaklinam cię, pospiesz się!

Iris błyskawicznie codszukała broń i wcisnęła

kolta do ręki Shannon.

background image

2 2 1

Mężczyźni nadal toczyli ze sobą śmiertelny po­

jedynek. Znów upadli, Malachi leżał na plecach,

a Justin był tuż nad nim. Ręka Malachiego zaciś­

nięta na ręce Justina. Zaciśnięta z całej siły, aby

srebrne ostrze noża nie opadło, ale pozostało w po­

wietrzu.

Oczy Shannon były teraz zimne i całkiem nieru­

chome, wpatrzone w szarość zmierzchu. Widziała

dwie ręce, dwie dłonie. Jedna zaciśnięta, a w drugiej

był nóż. Trzeba celować w tę drugą.

Na szczęście Shannon McCahy była wyborowym

strzelcem. Udowodniła to w chwili, gdy padł strzał.

Nóż pofrunął, Justin Waller zawył, łapiąc się za

rozedrganą, broczącą krwią rękę. Malachi odepchnął

go, chwycił nóż i zerwał się z ziemi. Przez moment

był oszołomiony, ale już po sekundzie wszystko do

niego dotarło.

- Dzięki, kochanie! - krzyknął.

- Suka! - ryknął Waller. - Zabiję cię, zabiję!

- Nikogo już nie zabijesz, Waller - oznajmił

chłodno Malachi, otrzepując spodnie. - Zawieziemy

cię do Haywood i tam zadyndasz na sznurku.

- To za tobą rozesłano listy gończe, Slater!

- Ale to ty będziesz wisiał za morderstwo, Waller.

Reba nie żyje. - Malachi odwrócił się i zaczął iść

w stronę Shannon.

I w tym momencie rozległ się głośny ryk Justina.

- Ale przedtem zabiję cię, ty sukinsynu! - Wpy­

chając zakrwawioną rękę pod zdrowe ramię, pode­

rwał się z ziemi. Zatoczył się, ale już był koło drzewa,

pod którym leżał jego karabin.

background image

2 2 2

Malachi zebrał się do skoku, ale nie skoczył, bo

znów padł strzał i Justin Waller osunął się na ziemię.

Nad małym pistoletem z kolbą z kości słoniowej

unosiła się wąziutka smużka dymu.

- Nie zdążyłbyś, Malachi - powiedziała Iris, opu­

szczając broń. - To było niemożliwe.

Skinął posępnie głową i ruszył po swój kapelusz,

który leżał w trawie. Otrzepał go starannie i nasadził

na głowę.

- Shannon? Dasz radę jechać? Wezmę cię na siodło.

- Tak.

- A co z Wallerem?- spytała Iris.

- Zawieziemy go do Haywood, niech zrobią

z nim, co chcą. Jak się dowiedzą, że był w Centralii,

rozerwą go na strzępy.

Nachylił się nad Shannon, ucałował ją w czoło

i skinął na Iris. Rudowłosa dziewczyna objęła wpół

jasnowłosą, a Malachi podniósł zwłoki Wallera i prze­

rzucił go sobie przez ramię.

- Iris? - spytała słabym głosem Shannon. - On...

on zabił kobietę ?

- Tak. Jedną z moich przyjaciółek.

- Dziewczynę z jasnymi włosami ?

- Tak, Rebę. A teraz chodź, złotko, musimy

wydostać się z tego przeklętego miejsca. Wszyscy

mamy za sobą ciężki dzień, a ta noc też nie będzie

łatwa.

Malachi szedł przodem przez zarośla, za nim,

powoli, krok po kroku, posuwały się obie kobiety.

Przy drodze, osrebrzonej poświatą księżyca, czekały

konie, gniada klacz i kary wałach.

background image

2 2 3

Malachi zsunął zwłoki na ziemię.

- Pójdę się rozejrzeć, jego koń powinien być tu

gdzieś w pobliżu. Zostaniecie tu same? Iris, Shannon,
jak się czujecie?

- Dobrze, idź, idź, kochany... Idź... Malachi - po­

wiedziała Iris, a Shannon natychmiast ją poparła.

- Tak, tak, idź, idź, koch... Czuję się świetnie.
Wcale nie czuła się świetnie. Mdliło ją bez przerwy

i dygotała z zimna. Ale nic to. Najważniejsze, że
Justin Waller nie żył.

Malachi znikł wśród drzew.

- A my sobie siądźmy - zaproponowała Iris. - Na

pewno usłyszymy, jak będzie się skradał jakiś grze-
chotnik.

Rozsiadły się obok siebie, ramię w ramię.
- Iris...
- Co? Nie martw się już, Shannon, wszystko

będzie dobrze.

- Ale ja chciałam przeprosić cię za... za tę whisky.

Naprawdę bardzo mi przykro.

Iris dziwnie gwałtownie nabrała powietrza. Jej

wzrok spoczął na Shannon.

- Wszystko w porządku - powiedziała cicho

i smutno się uśmiechnęła. - Większość dam tak

właśnie traktuje dziewczyny z saloonu.

- Większość dam, powiadasz? Myślisz, że to na

pewno są damy? - Shannon wybuchnęła głośnym
śmiechem. Może trochę zbyt głośnym, niemal his­
terycznym. Ale jak dobrze było znów się śmiać...

- Och, Iris! Szkoda, że nie znałaś mojego papy. On

bardzo dosadnie by ci wytłumaczył, jakich rzeczy

background image

2 2 4

prawdziwa dama nie robi. A już na pewno nie oblewa

nikogo whisky! Iris... - Spojrzała prosto w zielone

oczy. - Iris, papa na pewno by powiedział, że to ty

zachowałaś się jak prawdziwa dama. I jeszcze chcia­

łam ci podziękować, z całego serca, że przyjechałaś tu

z Malachim. Nie musiałaś przecież. Jestem ci bardzo

wdzięczna, mówię szczerze, nawet jeśli wy przed­

tem... jeśli ty byłaś z moim mężem...

- Shannon!

Iris chwyciła ją za rękę i mocno ścisnęła.

- Wybij to sobie z głowy! Z twoim mężem łączy

mnie tylko długoletnia przyjaźń. Kiedyś, wiele lat

temu, jeszcze w Springfield, między nami coś się

wydarzyło. Ale to było przed wojną, Shannon, i na­

prawdę dziś już nie ma żadnego znaczenia. To tylko

wspomnienie wspaniałej, ale niestety krótkiej przy­

gody miłosnej...

- Iris, ale ty wiesz, że on nie jest moim praw­

dziwym mężem...

- On jest twoim prawdziwym mężem, Shannon.

Wzięliście ślub.

- Musiał się ze mną ożenić. Inaczej na pewno by

go powiesili.

Iris bardzo energicznie potrząsnęła głową.

- Nie, Shannon, to nie tak. Nie znasz jeszcze

dobrze Malachiego. Nikt i nic go nie zmusi, żeby

zrobił coś, czego on sam w głębi duszy nie pragnie. Ale

teraz cicho, sza... Malachi wraca, a mężczyźni nie

lubią, kiedy my, kobiety, rozmawiamy na ich temat.

Z zarośli wynurzał się już Malachi, prowadząc za

sobą kasztanka Justina Wallera.

background image

2 2 5

- Shannon! Jedziesz ze mną!
- Tak.
- Iris, ty bierzesz karego?
- Tak.

Malachi uśmiechnął się pod nosem. Ależ złagod­

niały te dwa kobieciątka z piekła rodem! Potulne jak
jagnięta.

Pomógł wstać Shannon. Spojrzał na piękną at­

łasową koszulę, teraz porwaną i brudną.

- Jak tylko przyjedziemy do Haywood, każemy

zaraz przygotować ci kąpiel.

Uśmiechnęła się, jakoś tak drżąco i żałośnie. Ale

błękit jej oczu jaśniał, ten błękit przykuwał wzrok. Bo
nigdy jeszcze nie patrzyła na niego tak słodko, tak
łagodnie.

Wziął żonę na ręce, dalej w nią wpatrzony,

i usadowił na swojej gniadej klaczy. Wskoczył na
siodło, plecy Shannon natychmiast ufnie przywarły
do jego piersi. Koń ruszył. W noc, z powrotem do
Haywood.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Po powrocie do Haywood Shannon nabrała głębo­

kiego przekonania, że jeszcze nikt nigdy nie opieko­

wał się nią tak troskliwie.

Przed hotelem czekali nie tylko państwo Haywoo-

dowie. Wyglądało na to, że na powitanie zbiegło się

co najmniej pół miasteczka. Wszyscy już z daleka

machali gorliwie i wznosili radosne okrzyki. Malachi

wstrzymał klacz i pomógł Shannon zeskoczyć, po

czym podał ją wprost w ramiona Mateya. Jakaś

kobieta natychmiast okryła ją kocem, a Martha

Haywood przytknęła do jej ust szklankę z wodą.

Malachiego, gdy tylko zsiadł z konia, otoczyła gro­

mada mężczyzn i poprowadziła ze sobą na drugą

stronę ulicy, do saloonu. Iris też gdzieś zniknęła

i Shannon dostała się w niepodzielne władanie pani

Haywood. Trudno było sobie wyobrazić przyjem­

niejszą sytuację.

Shannon została przede wszystkim nakarmiona.

Zjadła rostbef, polany pysznym sosem, ziemniaki

background image

2 2 7

i marchewkę, popijając herbatą wzmocnioną brandy.
W tym czasie pokojówka napełniała wannę gorącą
wodą. Do wody dodano, naturalnie, francuskiego
proszku, dzięki któremu powstają rozkoszne bąbelki.
Kiedy Shannon wsadzono do wanny, natychmiast
zaczęła się szorować, szorować zawzięcie. Bo ileż ona
musiała z siebie zmyć! Tyle brudu i krew z nadgarst­

ków. Martha czuwała nad nią bez przerwy. Pomogła
wypłukać włosy i kiedy nadeszła pora, stanowczo
zażądała, aby wreszcie wyszła z tej wanny. Kiedy

Shannon, z wielkim żalem, wynurzyła się z bąbel­

ków, Martha otuliła ją olbrzymim miękkim ręcz­
nikiem, pomogła się wytrzeć i ubrać w nowiutką
nocną koszulę. Kolejny prezent od Haywoodów.
Tym razem jednak nie było to żadne atłasowe cudo,
tylko koszula z miękkiej jasnej flaneli w słodkie
różyczki, zapinana pod samą szyję. I takiej właśnie
przytulnej koszuli potrzebowała teraz Shannon.

- Jestem taka wdzięczna - dziękowała wzruszo­

nym głosem, cierpliwie rozczesując złociste sploty.
- Państwo są dla nas nadzwyczajni!

- Co ty mówisz, moje dziecko - protestowała

Martha, zajęta słaniem łóżka. - Ludzie powinni być
dla siebie życzliwi.

- Ale państwo robią coś więcej niż okazanie

zwykłej życzliwości. Przyjęli państwo pod swój
dach mężczyznę, którego twarz widnieje na tuzi­
nach listów gończych, rozklejonych po całej okoli­
cy. A mnie traktują państwo niemal jak własną
córkę.

Martha Haywood westchnęła ciężko.

background image

2 2 8

- Och, kochanie, nie dziw się. Gdyby moja

Lorna żyła, myślę, że byłaby bardzo do ciebie

podobna.

Shannon, wzruszona, podeszła do starszej pani

i serdecznie ucałowała ją w policzek.

- Pani jest kochana, naprawdę. Pani jest nad­

zwyczajna.

- Dobrze już, dobrze - mruczała Martha, zaru­

mieniona z zadowolenia. - Wskakuj, kochanie, do

łóżka. Ale jeszcze nie wypoczniesz, bo ktoś koniecz­

nie chce się z tobą zobaczyć.

Serce Shannon zabiło szybciej. Malachi, zaraz

przyjdzie Malachi. A ona ma mu tyle do powiedzenia.

Wsunęła się do łóżka, Martha Haywood jeszcze

raz uśmiechnęła się do niej serdecznie i wyszła

z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

A Shannon wcale nie wyskoczyła z łóżka, nie

rzuciła się do tych drzwi, żeby zamknąć je na klucz.

O, nie. Oparła się o poduszki i czekała, nerwowo

wygładzając prześcieradło. Wreszcie usłyszała ciche

kroki, ktoś zapukał.

Na progu ukazała się Iris Andre. Hm... Shannon

dołożyła wszelkich starań, aby ukryć rozczarowanie.

Uśmiechała się naprawdę bardzo miło, kiedy Iris

przysuwała sobie do jej łóżka jedno z krzeseł stoją­

cych obok kominka. Ale nie byłaby kobietą, gdyby nie

poczuła lekkiego ukłucia zazdrości. Iris miała przepięk­

ne, płomieniste włosy i jasnozielone oczy. A w błękit­

nej sukni, skromnej, bez dekoltu, ozdobionej rzędami

białych koronek wyglądała bardzo wytwornie, świa-

background image

2 2 9

towo i jednocześnie tak jakoś delikatnie, niemal jak
anioł. Między tą kobietą i Malachim coś się kiedyś
wydarzyło. Coś? Wiadomo, że romans. Kiedyś Mala-
chi trzymał tę wspaniałą kobietę w ramionach.

- Jak się czujesz? - spytała Iris, w jej głosie słychać

było prawdziwy niepokój.

- Dziękuję, już wszystko w porządku. Kiedy się

najadłam, zawroty głowy minęły jak ręką odjął.

- Czyli, chwała Bogu, wyszłaś z tego wszystkiego

bez szwanku.

- Nie całkiem.

Shannon podsunęła rękawy, ukazując poranione

nadgarstki. Nagle jej twarz sposępniała.

- Przepraszam, Iris. Co tam głupie nadgarstki.

Przecież ten drań zabił twoją przyjaciółkę. Bardzo
nad tym boleję.

- To była straszna śmierć - powiedziała przy­

gnębionym głosem Iris, dodając z goryczą: - I co
z tego, że była to tylko dziewczyna z saloonu.

- Och, Iris! - Shannon, wiedziona impulsem,

chwyciła Iris za rękę i uścisnęła ją serdecznie.

Iris uśmiechnęła się smutno.

- Jesteś słodka, Shannon.
- Ja? Och, Iris! We mnie nie ma ani odrobiny

słodyczy. Zapytaj Malachiego.

- Malachiego ?

Iris wybuchnęła głośnym śmiechem.

- Rozbawiłaś mnie, złotko. A Malachi... Malachi

po prostu mówi, że masz temperament. I z kolta
strzelasz jak mało kto. Zresztą sama widziałam. Bogu
dziękuję, że nigdy nie celowałaś do mnie.

background image

2 3 0

- Szczerze mówiąc, miałam ochotę. Kiedy spot­

kałyśmy się po raz pierwszy...

- Ale nie zrobiłaś tego, na szczęście - mówiła ze

śmiechem Iris, podnosząc się z krzesła. - Pójdę już,
Malachi się niecierpliwi.

- Iris?
- Co, Shannon?
- Ja jednego nie rozumiem.

Shannon zmusiła się, żeby spojrzeć Iris prosto

w oczy.

- Bo jednak... tamtej nocy Malachi do mnie nie

przyszedł.

- Ale mnie tamtej nocy w Haywood nie było,

złotko. Byłam w Sparks.

- Och...
Tym razem jakoś łatwiej było spojrzeć na Iris.
- Naprawdę, Shannon, przysięgam. Ale to dłuż­

sza historia. Malachi sam ci wszystko wyjaśni. Zoba­
czymy się jutro, Shannon. A Malachiemu się śpieszy,
jeszcze dziś wieczorem chce ruszyć w drogę.

- Wyjeżdża?! Zostawia mnie samą?
- Nie, nie całkiem. Ale proszę, pozwól mu same­

mu wszystko wytłumaczyć.

Nie dała już Shannon sposobności do zadania

kolejnych pytań. Uśmiechnęła się i wyszła z poko­
ju. A Shannon jednym szybkim ruchem odrzuciła
kołdrę i spuściła nogi na podłogę. O, nie! Jeśli Ma­
lachi wyjeżdża dziś wieczorem, to ona wyjeżdża
także.

Znów ktoś zapukał do drzwi i prawie jednocześnie

nacisnął na klamkę. Malachi? Przypomniała sobie, jak

background image

2 3 1

poprzednio wdzierał się do tego pokoju. A teraz
nawet zapukał. Ho, ho...

Już stał w progu. Przyszedł zapewne prosto z salo-

onu, ale jeśli tam pił, to chyba bardzo niewiele. Nadal
miał na głowie swój kawaleryjski kapelusz. Ryzyko­

wało Może i nie, może tu, w Haywood, nie miało to
większego znaczenia. Może w Haywood wojna skoń­
czyła się naprawdę.

Kochała go w tym kapeluszu. Rondo ocieniało

twarz, przydawało jej tajemniczości, a pęk piór
powiewał tak zawadiacko, jak u prawdziwego rebe­
lianta.

Kochała Malachiego.
Koszula była porwana, ubrudzona ziemią po śmier­

telnej walce z Justinem Wallerem, walce w jej obro­
nie. Przez dziury prześwitywała skóra, gładka i brązo­
wa, pod skórą rysowały się twarde mięśnie. Całe ciało
Malachiego było sprężyste, umięśnione, było ciałem
prawdziwego mężczyzny.

Kochała go. Patrzyła na niego, patrzyła, zdawało­

by się całe wieki, a to było zaledwie kilka sekund.

Malachi popatrzył na jej stopy, ustawione już na

podłodze.

- A dokąd to? - zapytał.
- Mam zamiar się ubrać. Skoro wyjeżdżamy...
- Ja wyjeżdżam.
- Ale...
- Shannon, spokojnie. Ja jadę dziś wieczorem. Ty

też jedziesz, tylko trochę później. -W jego głosie nie
słychać było gniewu, raczej rozbawienie.

Podszedł do Shannon, delikatnie położył ręce na jej

background image

2 3 2

ramionach i zmusił, żeby z powrotem się położyła,
a sam przysiadł na brzegu łóżka. A ona wcale nie
czuła się na siłach, żeby się z nim spierać, dys­
kutować. Ona w ogóle już nie chciała z nim walczyć.

Delikatnie pogłaskała ogorzały policzek, palce

przesunęły się po jego brodzie.

Chwycił jej dłoń, ucałował każdy jej palec z osob­

na, po czym wyrzucił z siebie:

- Psiakrew! Dziś to się bałem, naprawdę porząd­

nie się bałem.

Shannon uśmiechnęła się.

- Ja też.
- Shannon? On naprawdę niczego ci nie zrobił?
- Nie, Malachi. Przybyłeś w samą porę.
Uścisnął leciutko jej dłoń, ułożył na kołdrze, wstał

i wolnym krokiem podszedł do okna.

- Czy Iris ci mówiła, że spotkała się z Cole'em?
- Co?

Shannon usiadła na łóżku prosto jak świeca. Jej

oczy pełne były radosnego blasku.

- Och, Malachi, jak się cieszę! Gdzie go spotkała

1

?-

- Cole jest w Sparks.
- Och, nie!
- Wszystko w porządku, Shannon. Iris ma

w Sparks przyjaciółkę, Cindy. Ta Cindy ma... hm...
dom na obrzeżach miasta. Cole jest tam całkowicie
bezpieczny. A Jamie podobno jest już w drodze do

Sparks. Dlatego ja też tam jadę, jeszcze dzisiejszej

nocy.

Shannon znów zaczęła spuszczać nogi z łóżka.

- Ejże!

background image

2 3 3

Podszedł do niej i delikatnie wsunął palce pod jej

brodę. Napotkał spojrzenie, teraz bardziej szafirowe
niż błękitne.

- Shannon, ja wcale cię nie zostawiam. Nawet

bym nie próbował, bo zaraz byłyby kłopoty! Ale
proszę, nie opieraj się. Zależy mi na tym, żebyś

wypoczęła porządnie. Jutro rano pojedziesz do Sparks

razem z Iris, powozem.

- Ale, Malachi...
- Shannon, zrozum. Ja muszę jak najszybciej

spotkać się z moimi braćmi, chcemy wspólnie się
zastanowić, jak uwolnić Kristin. Ty i tak na razie nie
będziesz mogła nic dla niej zrobić. Dlatego zostań,
prześpij spokojnie tę noc. Odpocznij. Zrób to dla

mnie.

Ostatnie słowa powiedział tak miękko, łagodnie,

jakbyjągłaskał. I cóżmiała począć? Kiedy krzyczał na
nią albo rozkazywał, problemu nie było, można było
stanąć do walki. Ale teraz...

Skinęła głową. Malachi pogłaskał ją po policzku,

wstał i rzucił ukochany kapelusz na krzesło.

- Zaopiekujesz się nim? Zapakuj go dobrze i przy­

wieź mi jutro. Wolę się nim nie afiszować, w Sparks na
pewno na taki kapelusz nikt nie spojrzy przychylnie.

- Nie martw się, Malachi. Schowam go dobrze.
- Dzięki.

Zaczął rozpinać koszulę, nagle szarpnął mocno

i guziki poleciały na ziemię.

- Ta koszula jest już do wyrzucenia.

Skinęła głową. Koszula obchodziła ją tyle co nic,

teraz Shannon skupiona była na czymś innym. Na

background image

2 3 4

jego ramionach. Szerokich i brązowych, połyskują­
cych w blasku świecy. I nagle zobaczyła na nich
zaschniętą krew. Zerwała się z łóżka, a widząc bardzo
niezadowolone spojrzenie Malachiego, wyjaśniła
szybko:

- Twoje ramię.
Na brzegu wanny wisiały czyste ręczniki. Wzięła

jeden z nich, zamoczyła w czystej wodzie, podeszła
do Malachiego i zaczęła delikatnie przecierać ranę
ręcznikiem. Nie była głęboka. Zmyła krew, potem

wspięła się na palce i pocałowała te gładkie szerokie

plecy, ten lśniący brąz.

Złapał ją za łokieć i przyciągnął bliziutko do siebie.

Spojrzeli sobie w oczy.

- Shannon, na pewno jesteś zmęczona. Powinnaś

iść do łóżka.

- Właśnie... próbuję iść do łóżka.
Więcej zapraszać nie musiała. Chwycił ją na ręce,

położył na łóżku i zaczął rozpinać tuzin małych

guziczków przy koszuli, broniących dostępu do ciała

Shannon. Kiedy rozpiął pierwsze guziczki, flanelowy

kołnierz rozsunął się na boki, ukazując smukłą szyję.
Pocałował i rozpinał dalej, aż ukazały się pełne
kremowe piersi.

Shannon była pewna, że już nigdy w życiu nie

będzie jej dane przeżyć tak cudownych chwil. Cały
pokój skąpany był w srebrnej poświacie księżyca.
Przez otwarte okno wpadał zimny wiatr, chłodził,
a Malachi przywracał jej ciału ciepło. Kochali się
powoli, tak cudownie niespiesznie. Ona go dotykała,
on chwytał ją za rękę i całował każdy paluszek

background image

2 3 5

z osobna. Całował jej ramiona, całował jej kolana.

Pieścił jej stopy i uda, pieścił każdy kawałek ciała.

Potem ona robiła to samo, pieściła go całego, słuchając

jego cichutkich pojękiwań, cichutkich ponagleń, póki

nie porwał ich ostateczny wicher namiętności.

Potem on znów całował każdy jej paluszek

z osobna...

W którymś momencie przysnęła na krótką chwilę.

Kiedy znów otworzyła oczy, Malachi wysuwał się

z łóżka. Patrzyła, jak ubiera się w świetle księżyca, na

jego ramiona, brzuch, na męskie biodra i smukłe nogi.

I nagle uzmysłowiła sobie, że on przecież wyjeżdża.

Poczuła lęk, okropny lęk.

- Malachi!

Spojrzał na nią zaskoczony i podszedł do łóżka.

- To dobrze, że się obudziłaś - powiedział i poca­

łował ją w usta. - Nie masz nic przeciwko temu, że

jedziesz z Iris?

- Ależ skąd! Jedno mi się tylko nie podoba. Że nie

jadę z tobą.

- Z Iris będziesz bardziej bezpieczna.

Wstał i sięgnął po czystą koszulę. Zapiął ją szybko,

wetknął do spodni.

- Mnie ścigają listem gończym. Dlatego lepiej, że

jedziesz z Iris. Bo gdyby zaczęły się jakieś kłopoty...

- Malachi!

- Wszystko może się zdarzyć. Wiesz, że jadę

spotkać się z moimi braćmi w domu Cindy... a teraz

burdel to najbezpieczniejsze miejsce dla nas.

Nie odezwała się. Patrzyła, jak kończy się ubierać

i naciąga długie buty. I podchodzi do niej z koltem.

background image

2 3 6

- Weź go ze sobą. Jeśli w drodze ktoś zacznie

wam się naprzykrzać, strzelaj. Nie wahaj się, nie

zadawaj żadnych pytań, po prostu strzelaj, rozu-
miesz?

Skinęła głową, ciemne rzęsy skryły oczy. Chwycił

ją za ręce, przyciągnął do siebie, jeszcze przez chwilę
tulił i całował, po czym powoli uwolnił ją ze swych
objęć.

Shannon objęła poduszkę, przytuliła do siebie

i patrzyła, jak Malachi podchodzi do drzwi.

- Malachi? Ale tam, no, w tym domu, to ty...
- Bez obaw, pani Slater. Jestem człowiekiem

żonatym. Zamierzam być wiernym mężem, po pros­
tu aniołem.

Uśmiechnęła się, pragnąc, aby on ten uśmiech

zabrał ze sobą na drogę. Ale niełatwo było się
uśmiechnąć. Jakże trudno było z nim się rozstać.
I skąd ten strach, okropny strach...

- Uważaj na siebie, Shannon.
- Ty też uważaj na siebie.
- Malachi!
Wyskoczyła z łóżka i nagusieńka podbiegła do

niego. Tak bardzo chciała, żeby nie jechał, o tylu
sprawach przecież powinni jeszcze porozmawiać.

A nie było już czasu na żadne słowa. Mogła tylko

rzucić mu się w ramiona i szepnąć:

- Bardzo się boję.
- Nie do wiary! Największa awanturnica na Za­

chodzie boi się? Kochanie, gdybyś ty walczyła za
Południe, na pewno wygralibyśmy tę wojnę.

- Ja naprawdę się boję, Malachi.

background image

2 3 7

- Nie bój się. Uwolnimy Kristin i potem wszyscy

będziemy bezpieczni.

Jeszcze tylko króciutki pocałunek i Malachi od­

szedł.

Shannon zamknęła drzwi, podeszła do łóżka i ma­

chinalnie podniosła z podłogi flanelową koszulę w ró­

życzki. Ubrała się, chwilę posiedziała na brzegu łóżka,

potem wyciągnęła się na kołdrze, nieustannie po­

wtarzając sobie w duchu słowa, które miały jej dać

ukojenie. Wszystko będzie dobrze, wkrótce ona i Ma­

lachi znów będą razem. Uwolnią Kristin i potem już

wszyscy będą bezpieczni. Zamknęła oczy, obiecała

przecież, że wypocznie. Ale sen nie przychodził, bo

nie mogła pozbyć się smutnych myśli i żalu. Bo nie

zdążyła szepnąć mu do ucha słodkiej prawdy: Ko­

cham i wierzę w ciebie.

Może i lepiej, że nie zdążyła. Po co mówić o miłości

komuś, kto nie kocha...

Pani Haywood wcale nie była zachwycona, wi­

dząc rano, jak Shannon zbiera się do wyjazdu.

- Kochanie, po co tam jedziecie? - pytała, nie

odstępując Shannon na krok. - Zostańcie, niech

mężczyźni wezmą sprawy w swoje ręce.

Shannon spieszyła się bardzo. Na dole czekała już

Iris, gotowa do drogi. Z tyłu do powozu przywiązany

był kary Chapperel, a sam powozik załadowany po

brzegi. Był tam wielki kosz z prowiantem, zapas

wody, a nawet olbrzymi dzban z winem.

- Proszę się nie niepokoić, pani Haywood. Iris i ja

będziemy bardzo ostrożne.

background image

2 3 8

- Mam nadzieję, mam nadzieję. Shannon, kocha­

nie, a jak sprawy już doprowadzicie do końca, to
zajrzycie, państwo, do nas.

- Jakżeby inaczej! - zapewniła gorąco Shannon,

obejmując serdecznie starszą panią. - Na pewno tu
zajrzymy.

Szybko zbiegła po schodach i wypadła na ulicę.

Kiedy zajmowała miejsce obok Iris, na werandzie
pojawili się oboje starsi państwo.

- Pani Slater! - wołał pan Haywood. - Gdybyście

nas potrzebowali, zawiadomcie, a natychmiast przy­
jedziemy!

- Dziękuję! Bardzo, bardzo dziękuję!
Jacyż oni poczciwi... Ale Malachiemu i jego bra­

ciom pomóc nie mogą. Ludzi ściganych przez prawo
tylko sąd może oczyścić z zarzutów.

- Gotowa? - spytała Iris.
- Gotowa! - odparła raźnym głosem Shannon.

Iris zebrała lejce, cmoknęła i konie ruszyły. Shannon
machała gorliwie, dopóki małe miasteczko ż jedną
tylko ulicą nie znikło jej z oczu. Potem odwróciła się,
oparła wygodnie i przymknęła oczy. Zbliżało się
południe, słońce grzało przyjemnie.

- Shannon? Jak się czujesz? - spytała nieco zanie­

pokojonym głosem Iris.

- Ja?- Dziękuję, bardzo dobrze. A nawet... po

prostu wspaniale.

- Pytam, bo mamy przed sobą długą drogę.
- Och, Iris, ja nigdy, kiedy dokądś jadę, nie mam

przed sobą krótkiej drogi - stwierdziła melancholijnie
Shannon.

background image

2 3 9

Przez chwilę jechały w milczeniu i znów pierwsza

odezwała się Iris. Zaczęła podpytywać Shannon o jej

rodzinę, ciekawa była też, co spowodowało, że miesz­

kanka Południa stała się zagorzałą zwolenniczką

Unii.

Potem do zadawania pytań przystąpiła Shannon.

- Iris ? Wspominałaś, że znasz Malachiego od

dawna. Cole'a też, prawda?

- Znam ich wszystkich, Jamie'ego również.

Wszyscy trzej zaglądali często do... miejsca, w któ­

rym pracowałam w Springfield.

- Rozumiem.

- Nie, Shannon, nie rozumiesz - powiedziała Iris

nagle ostrym tonem. - Ciebie wychował dobry,

szlachetny człowiek. Kochałaś swego ojca, słychać to

było w twoim głosie, kiedy opowiadałaś o nim. Ja nie

miałam ojca, tylko ojczyma, który przegrał mnie

w pokera w moje trzynaste urodziny. Teraz rozu­

miesz?

- Och, Boże! Iris! To straszne... Ale ja i tak do

końca nie rozumiem. Przecież ty mówisz pięknie,

ubierasz się wytwornie, ty wcale...

- ... nie wyglądasz jak ladacznica, tak? - dokoń­

czyła z goryczą w głosie Iris.

Shannon zaczerwieniła się, ale nie przepraszała. O,

nie. Zamiast tego powiedziała otwarcie:

- Nie gniewaj się, Iris. Ja po prostu myślę, że jesteś

wspaniałą kobietą i nie zasługujesz na taki koniec,

jaki... jaki miała Reba.

- Chcesz mnie nawrócić ?

- Naprawdę mogłabyś żyć inaczej.

background image

2 4 0

- Na przykład?
- A chociażby... otworzyć hotel.
- Pensjonat panny Andre dla młodych dam?
- Czemu nie?
- Zastanowię się nad tym. Shannon, a ty? Co

zamierzasz zrobić, kiedy to wszystko się skończy?

- Po prostu wrócę do domu.
- Sama?

Shannon pochyliła głowę i mruknęła:

- Przecież wiesz, że on wcale nie chciał mnie

poślubić.

- Ale go kochasz.
- Cóż z tego, skoro on mnie nie kocha.
- Jesteś pewna ?
- Tak. Nigdy mi tego nie powiedział. A poza

tym... my zawsze byliśmy do siebie nastawieni
wrogo. Zawsze kłóciliśmy się, o wojnę też. A wiado­
mo, że Południe i Północ jeszcze bardzo długo nie
dojdą do prawdziwego porozumienia. Malachi do
dziś przezywa mnie, mówi do mnie „smarkulo",

i w ogóle...

Iris śmiała się, zachwycona.

- Oj, Shannon, Shannon, nie przesadzaj. Gdybym

ja miała taką szansę jak ty, nigdy bym nie ustąpiła, za
nic! Walczyłabym jak tygrysica, żeby on był mój. I ty,
jeśli go kochasz, powinnaś to właśnie zrobić.

- Przecież nie zmuszę go, żeby został ze mną.
- Nie? Bo do życia wystarczy ci twoja duma, tak?

Samotne noce w zimnej pościeli i poczucie, jaka to

jesteś wspaniała i ambitna? Wolisz to, zamiast grzać
się w ramionach mężczyzny, którego kochasz!

background image

2 4 1

Shannon nie odezwała się. Znów jechały w mil­

czeniu, każda pogrążona we własnych myślach. Po

drodze nie spotkały żywej duszy. Zrobiły krótki

postój nad strumieniem i kiedy słońce chyliło się ku

zachodowi, zbliżały się do doliny, w której położone

było miasto Sparks.

Prawdziwe miasto. Shannon zobaczyła z daleka

wiele ulic, wiele domów, tory kolejowe i duży budy­

nek stacji, pomalowany na czerwono. A Iris jeszcze

dodała, że przez Sparks przejeżdżają również dyli­

żanse.

- Iris, Sparks to rzeczywiście duże miasto. I mó­

wisz, ze Hayden Fitz jest tu właścicielem wszyst­

kiego?

Twarz Iris sposępniała.

- Niestety, tak. Większość gruntów należy do

niego. Jest także właścicielem dwóch linii dyliżan­

sów, saloonu i zakładu balwierskiego. Szeryf jest jego

człowiekiem, zresztą każdy, kto tu cokolwiek się

liczy, pracuje dla Fitza.

Nie minęło pół godziny i powozik Iris podjeżdżał

już pod dom Cindy, stojący w pewnej odległości od

zwartej zabudowy miasta. Był to dom bardzo okaza­

ły, ze spadzistym dachem, małymi kopułami i wit­

rażowymi oknami, na werandzie nawet zawieszono

huśtawkę. Jakby w tym domu mieszkała liczna

zamożna rodzina. W drzwiach jednak ukazał się ktoś,

kto całkowicie rozwiewał wizję rodzinnego gniazda.

Owa kobieta, zbiegająca szybciutko po schodkach

z werandy, oprócz pantofli na bardzo wysokich

obcasach, czarnych pończoch i podwiązek, miała na

background image

2 4 2

sobie tylko krótką różową halkę. Jej włosy były
czarne jak skrzydło kruka, twarz roześmianej młodej
dziewczyny, kiedy jednak zbliżyła się do powozu,
Shannon zauważyła ze zdumieniem, że to dama nie
pierwszej młodości, na pewno już pod pięćdziesiątkę.

Nadal była jednak piękna i w swym kusym przy­
odziewku nadzwyczaj ponętna.

- Iris, jak się cieszę, że udało ci się tu przyjechać!

- wołała, śmiejąc się nisko, gardłowo. - A ta mała to
na pewno słodka żonka Malachiego.

- Wcale nie jestem mała - oświadczyła Shannon,

wyskakując z powoziku. Wyciągnęła uprzejmie rękę,
obie damy uścisnęły sobie dłonie. Rzeczywiście, oka­

zało się, że Shannon, choć drobna i o wiele szczuplej­
sza, była od Cindy wyższa. Na pewno o kilka
centymetrów.

- Dobrze, dobrze, przepraszam - śmiała się Cin­

dy. - A teraz, proszę, wchodźcie prędko, zanim ktoś
zauważy, że przyjechała pani Slater.

Wprowadziła je przez frontowe drzwi do bardzo

eleganckiego holu. Był pusty, jednak wyraźnie sły­
chać było wesołe głosy, śmiech i brzęk szkła, zapewne
kieliszków.

- Goście są w pokoju do gry w karty, to tam, na

prawo - wyjaśniła Cindy. - Mam nadzieję, że pani
nigdy tam nie zajrzy, pani Slater! Takie śliczne
stworzenie powitano by na pewno z radością, ale ja
musiałabym się gęsto tłumaczyć przed Malachim.

A tam, na lewo, jest bar, tam też bardzo proszę się nie
pokazywać. Natomiast całkiem bezpiecznym miej­
scem jest kuchnia, to niepodzielne królestwo Jeremia-

background image

2 4 3

sza i żaden obcy mężczyzna nie ośmieli się tam nawet

wetknąć nosa. Kuchnię pokażę później, a teraz,
bardzo proszę, zaprowadzę panią do jej pokoju.

- A Malachi? Przepraszam, a gdzie jest Malachi?
- On jest... to znaczy, teraz go tu nie ma. Proszę,

chodźmy na górę. Iris, ty też chodź.

Weszła pierwsza na schody. Jednak zdołała poko­

nać tylko jeden stopień, ponieważ mała silna dłoń
osadziła ją w miejscu.

- Pani wybaczy, ale dokąd on poszedł? I czy Cole

jest razem z nim? Czy Jamie przyjechał już do
Sparks?

- Są tu obaj i obaj mają się wyśmienicie. Proszę,

proszę na górę.

Weszły na piętro, Cindy szybkim krokiem prze­

mierzyła korytarz.

- Oto pani pokój, pani Slater - powiedziała,

otwierając szeroko drzwi. - Jeden z najładniejszych
w tym domu. Widzi pani tę sofkę pod oknem? Ładna,
prawda? Mam nadzieję, że będzie tu pani wygodnie
i przyjemnie.

Shannon przystanęła na środku pokoju. Rzeczy­

wiście bardzo pięknego, z wielkim łożem, marmuro­
wym kominkiem, ślicznymi krzesełkami i z tą sofką,

tuż pod parapetem okiennym. W tym pokoju niczego
nie brakowało. Oprócz Malachiego.

- Jestem pani bardzo wdzięczna za gościnę i po­

moc okazaną mnie, memu mężowi i jego braciom.
I proszę wybaczyć, jeśli jestem nieco natarczywa, ale
pozwolę sobie jeszcze raz zapytać: gdzie jest teraz

mój mąż?!

background image

2 4 4

Cindy spojrzała niepewnym wzrokiem na Iris,

potem na Shannon.

- On jest... - zaczęła z ociąganiem.

- Lepiej powiedz - poradziła Iris. - Ona nie

przestanie się dopytywać.

- Nie przestanę - potwierdziła Shannon i Cindy

w końcu wydusiła:

- A więc on właśnie... zatrzymuje pociąg.

Shannon aż sapnęła ze zdumienia.

- Co?!

- Zaraz, zaraz. Chyba trochę nie tak - sumitowała

się Cindy. - Nie wiem, czy dobrze się wyraziłam.

- Oczywiście, że dobrze - oświadczyła Iris. - Po

prostu mówisz żonie, że jej mąż właśnie zatrzymuje

pociąg.

- No tak, ale to nie jest takie zwykłe zatrzymanie

pociągu...

- Chwileczkę! -krzyknęła Shannon histerycznie.

- O co tu właściwie chodzi?

Cindy, westchnąwszy głęboko, podeszła do okrąg­

łego stoliczka z wiśniowego drzewa. Na stoliczku

stała butelka brandy i szklaneczki, dwie, jako że pokój

był dwuosobowy.

- Iris? Napijemy się z jednej - zarządziła Cindy.

Szybko napełniła jedną ze szklaneczek, wychyliła do

dna, po czym napełniwszy obie szklanki, podała je

pozostałym damom.

- A więc jest tak, pani Slater. Pani siostra jest

uwięziona w domu Haydena Fitza. Tam są kraty

w oknach, poza tym domu pilnuje chyba ze dwu­

dziestu ludzi. Kręcą się i w środku, i na zewnątrz.

background image

2 4 5

Trzech mężczyzn nie da rady wedrzeć się do środka

i wyprowadzić stamtąd Kristin. Ale Jamie, w drodze

do Sparks, podsłuchał gdzieś przypadkiem rozmowę

kilku podpitych bushwhackerów. Mówili, że zamierza­

ją zrobić napad na pociąg jadący na południe. I powie­

dzieli coś bardzo ważnego. Tym pociągiem ma jechać

sędzia federalny. Dlatego Malachi i jego bracia uradzi­

li, że zrobią dwie rzeczy naraz. Nie dopuszczą, żeby
bushwhackerzy

opanowali pociąg, a jednocześnie wy­

korzystają okazję. Porozmawiają z tym sędzią i wszyst­

ko mu wyjaśnią...

- Boże wielki! - krzyknęła przerażona Shannon.

- Oni poszaleli! Przecież pozabijają ich wszystkich!

Iris objęła ją ramieniem.

- Nie denerwuj się, złotko! Slaterowie mają swój

rozum. Oni wiedzą, co robią.

- Nie! Jeśli nie zabiją ich ci bushwhackerzy, to na

pewno zastrzeli ich ten sędzia!

- No cóż, jednego może pani być pewna - powie­

działa posępnym głosem Cindy. - Jeśli zabiją Cole'a

Slatera, pani siostra nie będzie już Fitzowi potrzebna

i Fitz ją uwolni.

- Nie byłabym tego taka pewna - oświadczyła

półgłosem Iris. - Znając jego upodobania do róż­

nych perwersji...

- Iris! - krzyknęła Cindy.

Iris spojrzała na przerażoną twarz Shannon i za­

czerwieniła się.

- O, przepraszam, Shannon, ja...

- Nie szkodzi, Iris. Dobrze, że nie ukrywasz

przede mną prawdy - powiedziała słabym głosem,

background image

2 4 6

przysiadając na brzegu łóżka. - O, Boże! A on mówił,
że dziś wieczorem się spotkamy...

Nagłe zerwała się na równe nogi.

- Iris, proszę, jedźmy do miasta.
- Co?

- Może mogłabyś dostać się jakoś do tamtego

domu i zobaczyć się z Kristin? Czułabym się o wiele
lepiej, gdybym wiedziała, że się z nią widziałaś.

- Sama nie wiem, Shannon...
- Ale zrozum! Ja muszę coś zrobić. Oszaleję, jeśli

będę siedziała tu z założonymi rękami i czekała, czy
oni zatrzymają ten głupi pociąg, czy nie! Co będzie,
jeśli im się nie uda?

- Malachi mnie zabije, jeśli się dowie...
- Iris, z tobą czy bez ciebie, ja i tak pojadę do

miasta.

Cindy, zajęta nalewaniem sobie kolejnej porcji

brandy, wzruszyła ramionami.

- Bo ja wiem... Może jedźcie, w końcu obie

wyglądacie jak szacowne damy, nic nie powinno
wam się stać. A poza tym, jeśli Hayden będzie
w domu, może rzeczywiście wpuści Iris do Kristin.

Iris westchnęła głęboko.

- Dobrze! - powiedziała w końcu. - Jedźmy.

Mam nadzieję, że Bóg nas nie opuści i pozwoli nam

wyjść z tego cało. Zawsze trzeba mieć nadzieję.

Shannon na pewno nie szalałaby tak z niepokoju,

gdyby wiedziała, gdzie przebywa teraz jej małżonek.

A on siedział sobie w salonce pociągu, który w drodze

na południe nieoczekiwanie zatrzymał się na dłuższą

background image

2 4 7

chwilę. Trzech braci Slaterów siedziało na wyścieła­

nych pluszem krzesłach, ustawionych wokół drew­

nianego stoliczka i popijało z kryształowych szklane­

czek whisky, którą poczęstował ich sam pan sędzia

federalny.

Cole, wyraźnie zdenerwowany, siedział na krześle

okrakiem, z rękoma na oparciu i nie spuszczając

srebrzystych oczu z sędziego, wykładał mu całą sprawę.

Malachi oparł się wygodnie i wsłuchiwał w słowa brata.

Jamie, w meksykańskim kapeluszu z szerokim rondem

i skórzanych ochraniaczach, sprawiał wrażenie całkowi­

cie rozluźnionego i zajętego tylko whisky, jednak jego

przymrużone oczy świadczyły o tym, że jest tak samo

czujny jak jego starsi bracia.

Kumple Jamie'ego - dwóch chłopaków z Teksasu

- mieli baczenie, aby nic nie zakłóciło tej jakże ważnej

rozmowy. A sędzia Sherman Woods słuchał bardzo

uważnie, kiedy Cole opowiadał o tym, co zdarzyło się

na początku wojny. Jak jayhawkerzy spalili mu ranczo

i zadali cios największy. Zabili mu żonę i Cole, chory

z rozpaczy, przyłączył się do bushwhackerów.

- Ale zawsze walczyłem uczciwie, panie sędzio.

Nigdy nikogo nie zabiłem z zimną krwią. Z Quantril-

lem jeździłem tylko przez kilka miesięcy. Potem

wstąpiłem do regularnej kawalerii i wysłano mnie,

jako wywiadowcę, do Kansas. Wykonywałem roz­

kazy generała Lee. W Kansas spotkałem Henry'ego

Fitza. Zabiłem go, ale to była uczciwa walka. Są

ludzie, którzy mogą to poświadczyć.

Sędzia zapalił cygaro i wygodniej rozsiadł się

w swoim krześle. Ten szczupły szpakowaty mężczyzna

background image

2 4 8

o starannie przystrzyżonych wąsach bardzo się

Malachiemu spodobał. Nie wpadł wcale w panikę,

kiedy zamaskowani bushwhackerzy wtargnęli do po­

ciągu i nie mrugnął nawet okiem, kiedy kolty braci

Slaterów odesłały ich z powrotem w noc, tam, skąd

przyszli.

Kiedy Cole skończył mówić, wzrok sędziego spo­

czął na Jamie'em.

- No, a jak tam z panem, młody człowieku ?

A Jamie, jak to Jamie. Na jego twarzy natychmiast

pojawił się szeroki, dobroduszny uśmiech.

- Ja, panie sędzio, jestem teraz w Kansas po raz

pierwszy od 1856 roku. I była to dla mnie wielka

niespodzianka, kiedy dowiedziałem się, że poszukują

mnie listem gończym. A jeszcze większym zaskocze­

niem było to, że w ogóle komuś przyszło do głowy

obwiniać mego brata o morderstwo.

- A co z panem, kapitanie?- - spytał sędzia Mala-

chiego.

- Mnie też nie było wtedy w Kansas, panie sędzio.

Pod koniec wojny walczyłem głównie w Kentucky.

Ale gdybym mógł, na pewno byłbym z bratem. Fitz

był zwykłym bandziorem, mordercą, zabił moją bra­

tową, zabił mnóstwo niewinnych ludzi. I wydaje mi

się, panie sędzio, że jeśli naprawdę mamy zamiar

ogłosić zawieszenie broni i zakończyć tę wojnę, to

należy osądzić wszystkich morderców, także jankes-

kich. A teraz, panie sędzio, Hayden Fitz więzi niewin­

ną kobietę. I Bóg jeden wie, co ten Fitz może jej

zrobić. Ja zupełnie nie pojmuję, z jakich praw on

korzysta, bo ponoć wszystko, co robi, czyni legalnie.

background image

2 4 9

Sędzia uniósł obie ręce.

- Ale wy, panowie, zdajecie sobie sprawę, że

zatrzymując niespodzianie pociąg, też naruszacie
prawo ?

- Oczywiście - powiedział Cole.
- Ale zatrzymaliśmy między innymi po to, żeby

wyrzucić stąd złodziei, którzy chcieli pana okraść

- dodał spokojnym głosem Malachi.

- No, tak, naturalnie, zdaję sobie z tego sprawę

- przyznał skwapliwie sędzia. - Panowie, a więc rzecz
ma się następująco. Wysłuchałem was uważnie
i wszystko zachowam w pamięci. Bóg mi świadkiem,
że należę do ludzi, którzy z utęsknieniem wyglądają
dnia, kiedy nastąpi kres wszelkich niegodziwości.
Niestety, obawiam się, że nie nastąpi to szybko. Ale
jako ojciec czwórki pociech modlę się, żeby przyszłe
pokolenia nigdy już tego nie doświadczyły. A teraz,
panowie, moja rada jest taka. Wymknijcie się z pocią­
gu tak samo niepostrzeżenie, jak się tu dostaliście.

A ja daję panom słowo honoru, że zastanowię się, jak

to wszystko rozwikłać. Panie Slater, proszę uzbroić
się w cierpliwość, postaram się jak najszybciej uwol­
nić pańską żonę. Ale was wszystkich, panowie,
proszę, abyście w najbliższym czasie nikomu nie
rzucali się w oczy. Rozumiecie, o co chodzi, prawda?
Ukryjcie się, nie wolno dopuścić, żeby Fitz teraz was
dopadł.

Trzej bracia wymienili porozumiewawcze spoj­

rzenia, każdy z nich leciutko wzruszył ramionami.
Oni przecież już się ukrywają. Tyle tylko, że tuż pod
nosem Fitza...

background image

2 5 0

Po kolei uścisnęli sędziemu prawicę i wyskoczyli

z wagonu. Jamie dał znak ręką i prawie jednocześnie
z pociągu wyskoczyło jeszcze dwóch mężczyzn. To byli
jego kumple z Teksasu, jeden z nich pilnował lokomoty­
wy, a drugi warował w wagonie pocztowym. Cała
piątka pomknęła do miejsc, gdzie uwiązane były konie.

Jeszcze chwila i pięciu jeźdźców znikło w mroku.

Jakieś pół mili od pociągu jeźdźcy zatrzymali się.

Kumple Jamie'ego, jego dawni towarzysze broni,
podążali w inną stronę. Żegnając się z nimi, bracia
Slaterowie gorąco dziękowali im za okazaną pomoc.

- Zawsze pomogę Slaterom - powiedział starszy

z dwójki mężczyzn. - Jamie wyciągnął mnie już spod
ziemi, kiedy w sześćdziesiątym czwartym federalni
podkopali się pod nasze okopy i wysadzili nas w po­
wietrze. Uratował mi życie. Jestem jego dłużnikiem.

- A my waszymi. Dzięki, chłopaki! - powiedział

Jamie. Cała piątka uchyliła kapeluszy. Dwóch jeźdź­
ców pogalopowało w jedną stronę, trzech w drugą.

- A niech mnie kule... - odezwał się Malachi.

- Pomysł był szalony, ale, trzeba przyznać, poszło

nam nieźle.

- Niczego konkretnego nie uzyskaliśmy - mruk­

nął Jamie.

- Ale przynajmniej w niczym nie zaszkodziliśmy

sobie - odezwał się Cole. W świetle księżyca widać
było dokładnie jego strapioną, ściągniętą twarz. - Jed­
nak to bardzo niewiele... Do diabła! Jesteśmy tak
blisko Kristin! Jeśli ten drań będzie jej groził...

- Wtedy wydziemy z ukrycia, Cole! - krzyknął

Malachi i popędził swoją klacz.

background image

2 5 1

- Ejże! Co ci tak spieszno? - zawołał za nim

Jamie. - Nikt nas nie goni!

Malachi wstrzymał konia.
- Dziś miała przyjechać Shannon. Chyba już jest

w Sparks, w domu Cindy...

- Shannon ? No nie... Ta mała awanturnica w bur­

delu? O, to rzeczywiście trzeba gnać na złamanie
karku! - roześmiał się Jamie.

- Miło będzie ją zobaczyć - powiedział Cole.

- Brakowało mi tej małej McCahy.

Malachi odczekał chwilę, po czym mruknął:
- Już nie McCahy, ale pani Slater.

- Co? - wykrzyknęli jednocześnie Cole i Jamie.
- Pani Slater! Zmusili mnie - wyjaśnił z ociąga­

niem Malachi. - Gdybym się z nią nie ożenił, po­

wiesiliby mnie. Naprawdę! Co się tak na mnie
gapicie?

A oni dalej się gapili, ze zdumienia kręcąc głowami.
- Niepojęte - dziwował się Jamie. - Ona wyszła

za Reba? Kto by się spodziewał?

- I wyszła za ciebie? - wtórował Cole. - Tak, to

rzeczywiście niepojęte.

- Mówiłem, że chcieli mnie powiesić! - krzyknął

ze złością Malachi i zaklął. - Dajcie mi spokój. To
dłuższa historia, ale teraz nie będę jej opowiadał, nie
jestem w nastroju.

- Dobra! No, to chłopaki, jedziemy, ale żywo!

- krzyczał zachwycony Jamie. - Nie mogę się do­
czekać, kiedy ujrzę nową panią Slater! Niech skonam!
Ta mała złośnica wyszła za Malachiego! Panienka
śliczna, ale postrach całej okolicy! I ona nazywa się

background image

2 5 2

teraz Slater i czeka na nas w burdelu! Ale się porobiło!
Trudno sobie wyobrazić lepszy galimatias! Jedziemy!

Malachi pierwszy wyrwał do przodu. Co tam

głupie docinki brata. On naprawdę chce być w Sparks
jak najszybciej, by jak najprędzej ujrzeć Shannon.
Jego serce waliło jak młot, a ciało zaczynało już
pragnąć i tęsknić... Ale już niedługo, niedługo ją
zobaczy. Ona na pewno najpierw rzuci się Cole'owi
na szyję, potem wyściska Jamie'ego... Ale potem...
potem już będą sami, tylko on i Shannon.

Nagle uzmysłowił sobie, że od niedawna zaczyna

coraz częściej żyć tymi chwilami, kiedy był z Shan­
non sam na sam, kiedy byli tylko we dwoje.

To dobrze, że ona jest jego żoną.
Mąż i żona. Ułożą się obok siebie i będą się kochać

długo, mocno, zapamiętale.

Niestety, kiedy wjeżdżał na pogrążone w ciemnoś­

ciach podwórze za domem Cindy, nie wiedział jesz­
cze, że los odmówił mu tej cudownej małżeńskiej
przyjemności.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

W drodze do miasta nikomu nie przyszło do

głowy zaczepić dwie eleganckie damy w powoziku,
mimo to Shannon odetchnęła z ulgą, kiedy Iris
zatrzymała konie przed okazałym domem Haydena
Fitza. Domem bardzo solidnym, z kratami w ok­
nach, strzeżonym przez uzbrojonych mężczyzn.
Jeden z nich, pilnujący drzwi wejściowych, na
widok Iris uśmiechnął się szeroko i uniósł rękę
w powitalnym geście.

- Witam, panno Andre! Jakże miło panią widzieć!
- O, nie! Herb Tanner... - mruknęła z niezadowo­

leniem Iris i chwyciwszy kosz z jedzeniem, wysiadła
z powozu.

- A kogóż to pani ze sobą przywiozła, panno

Andres? - zawołał mężczyzna.

- A co ciebie to obchodzi? - rzuciła Iris prawie

bezgłośnie. - Shannon, ty w ogóle się nie odzywaj, ja
będę z nim rozmawiać.

- Będę cicho, jak mysz pod miotłą - obiecała

background image

2 5 4

Shannon. Wyskoczyła z powozu i podążyła za Iris ku

werandzie.

- Witaj, Herbie, witaj! - szczebiotała słodko Iris,

lekko i wytwornie wspinając się po schodkach.

- Witaj, Iris! Jeśli chcesz widzieć się z Fitzem, to

niestety nic z tego. Nie ma go.

- Ja nie do Fitza. Przyszłam tu po prostu z czystej

ciekawości.

- Ach tak?

Uśmiech Tannera stał się jeszcze szerszy, nagle

odsłaniając jego czarne spróchniałe zęby.

- A może ja mógłbym jakoś zaspokoić twoją

ciekawość?

Iris roześmiała się perliście i przysunąwszy się do

Tannera jeszcze bliżej, pogłaskała go czule po szero­
kiej piersi.

- O, Herbie, ja wiem, że ty z każdej kobiety

zrobisz nienasyconą kotkę! Ale tym razem nie chodzi
o ciebie, chłopcze. Chcę zobaczyć tę damulkę, którą
stary Fitz zamknął w swoim domu. Ludzie mówią, że
to żona bardzo groźnego bandyty, Cole'a Slatera.
Założyłam się z Sarą, że uda mi się ją obejrzeć. A że
serce mam poczciwe, niosę jej kurczaka i szarlotkę
z domu Cindy. No i jak, Herbie, pomożesz mi? Nie
chcesz chyba, żebym przegrała zakład!

- Sam nie wiem, Iris...
- Och, nie bądź taki! Nie widzisz, jakie to zabaw­

ne ? Dziewczęta z domu Cindy chcą podkarmić żonkę
bushwhackera!

Fitz sam by się uśmiał!

- Fitza nie ma, poszedł na spotkanie ze swoimi

ludźmi.

background image

2 5 5

- Tym lepiej, Herbie, tym lepiej. A jak mi pomo­

żesz...

Palce Iris nieustannie przesuwały się pieszczot­

liwie po szerokiej piersi mężczyzny, jej głos był teraz
niski, bardzo uwodzicielski.

- ... jak mi pomożesz, mój słodki, wynagrodzę ci

to sowicie.

Drżący osiłek przypominał psa, któremu ślina leci

z pyska na widok smakowitej kości. A Shannon
poczuła, jak zaczyna się w niej gotować. Chwyciła
Iris za łokieć i niemal siłą zmusiła ją, aby razem z nią
zeszła z werandy.

- Iris - zaszeptała gorączkowo. - Ja sobie nie

życzę, żebyś ty jemu obiecywała jakieś tam... rzeczy!

- Ale to jedyny sposób, żeby tam się dostać!

- Iris, ja proszę!
- Shannon, zrozum, dla mnie to żadne poświęce­

nie. Ja przecież z tego żyję.

- A niedawno rozmawiałyśmy o tym, że znaj­

dziesz sobie nowe zajęcie.

- Złotko...
- Iris, zaklinam cię, nie obiecuj mu niczego.
- Dobrze, złotko, a więc ty mu coś obiecaj.
- Ja?!
- Na litość boską, czy ty nie pojmujesz, że to

jedyny sposób? Ale dobrze, skoro ci tak zależy...
Umówię się z nim na później, no i nigdy to spotkanie
nie dojdzie do skutku. Zgoda?

- Zgoda.
Weszły znów po schodkach na werandę.
- To takie drobne finansowe negocjacje -wyjaśniła

background image

2 5 6

z rozbrajającym uśmiechem Iris. - Herbie, proponuję

spotkanie w przyszły piątek, cała noc należy do

ciebie. Zadowolony?

Jabłko Adama na szyi Herbiego poruszyło się

niespokojnie, a sam Herbie odetchnął bardzo głęboko,

jakby nie wierząc własnemu szczęściu.

- Do licha! Naprawdę? Nigdy bym się nie spodzie­

wał, że dostanie mi się taka szykowna lalka. Ale ty

wiesz, Iris, że ja ryzykuję, i to bardzo. Gotów jestem

jednak zaryzykować, jeśli... jeśli będę miał was obie.

Shannon najpierw zaparło dech, potem wydała

z siebie dźwięk oznaczający głębokie niezadowolenie.

Na tym jednak jej protest się skończył.

- Ależ naturalnie, Herbie - zagruchała Iris, częs­

tując Shannon sójką w bok. - Będzie tak, jak chcesz,

moja w tym głowa. No to co, wpuszczasz nas?

- Pokażcie no jeszcze, co tam macie ze sobą.

Iris pokazała kosz i Herb przeprowadził bardzo

dokładną rewizję. Po czym w pełni usatysfakcjono­

wany, otworzył drzwi i krzyknął do drugiego męż­

czyzny, trzymającego straż w sieni.

- Joshua! Przepuść je! One niosą jedzenie dla tej

kobiety!

- Dobra, Herb! Niech idą!

Iris, mijając Joshuę, nie omieszkała posłać mu

słodkiego uśmiechu, a Shannon liczyła sekundy,

dzielące je od schodów. Weszły szybko na górę,

prosto na trzeciego, uzbrojonego osiłka, rozpartego

na krześle i zagłębionego w lekturze gazety.

- Fulton! - zawołał z dołu Joshua. - Te hm...

damy chcą widzieć się z więźniarką!

background image

2 5 7

Fulton niespiesznie złożył gazetę i wypluł tytoń

do mosiężnej spluwaczki.

- A Herb pozwolił?
- Tak, mówi, że wszystko w porządku! - poinfor­

mował głośno Joshua, a Iris dodała słodziutko:

- Oczywiście, kochanie. Herbie pozwolił nam

wejść do środka.

Fulton powoli podniósł się z krzesła.
- Naprawdę? - wycedził, ukazując w uśmiechu

żółte zęby. - No to może cię wpuszczę, ale jak mi coś
obiecasz, ślicznotko!

- Obiecam, kochanie, na pewno obiecam - szcze­

biotała Iris. - A teraz pokaż nam tę piękną żonę
bushwhackera

!

Fulton wyciągnął zza pasa pęk kluczy i ruszył

korytarzem.

- Pięknie wyglądasz, Iris - mówił po drodze,

uśmiechając się przymilnie. - Twoja przyjaciółka też
niczego sobie.

Zatrzymał się przed drzwiami, włożył klucz do

zamka.

- Jesteś tu nowa? - spytał, popatrując łakomym

wzrokiem na Shannon.

- Tak, tak - wyjaśniła pośpiesznie Iris. - Sara

stawia pierwsze kroki w naszym... biznesie.

- Milutka - stwierdził z pełnym uznaniem Ful­

ton. - Będę zbierał na ciebie centy, panienko!

- Ty na pewno dostaniesz duży upust - obiecała

słodziutkim głosem Iris.

Fulton uśmiechnął się z zadowoleniem, pchnął

drzwi i zawołał:

background image

2 5 8

- Ej, paniusiu, goście do pani!

Weszły do środka, Iris starannie zamknęła drzwi.

Przy łóżku stała Kristin, wyprostowana, z dumnie

uniesioną głową. Dama w każdym calu. Na widok

Shannon duma zniknęła z jej twarzy, a na jej miejsce

pojawił się wyraz zdumienia i radości.

- Shannon!

- Kristin!

Siostry padły sobie w ramiona.

- Ciiicho, sza... - poprosiła przestraszona Iris.

- Jeszcze ktoś usłyszy.

Siostry przycichły, ale nadal ściskały się jak szalo­

ne, potem odsunęły się od siebie troszkę i spojrzały na

siebie stroskanym, uważnym wzrokiem. Shannon

poczuła coś na kształt ulgi. Kristin, choć blada i mizer­

na, nie sprawiała wrażenia osoby maltretowanej.

Ktoś nawet zadbał o jej czyste ubranie. Miała na sobie

schludną bawełnianą suknię w kolorze burgunda

z pięknym koronkowym kołnierzem.

Przysiadły na brzegu łóżka, cały czas trzymając się

za ręce.

- Wielki Boże! - szeptała oszołomiona Kristin.

- Skąd wyście tu się wzięły? Shannon, ja umierałam

ze strachu o ciebie! Widziałam przecież, jak ten
bushwhacker

uwoził cię ze sobą.

- Malachi mnie uratował - powiedziała prędko

Shannon, nie zamierzając opowiadać siostrze o dra­

matycznych przeżyciach z Justinem Wallerem.

- A widzisz, on ma takie dobre serce. Zawsze to

mówiłam!

- Tak, masz rację.

background image

2 5 9

- Shannon, nie powinnaś była tu przychodzić.
- Kristin! Gdyby nie ja, Malachiemu na pewno

udałoby się uwolnić cię z rąk tych czerwononogich
bandytów! Nie mogę sobie tego wybaczyć! A teraz
musiałam się z tobą zobaczyć, koniecznie! Dlatego

wykorzystałam Iris...

Kristin z wdzięcznością spojrzała na Iris, wstała

i wyciągnęła do niej rękę.

- Dziękuję, dziękuję z całego serca. Jestem Kristin

Slater, bardzo mi miło panią poznać.

- Mnie również. Jestem Iris Andre.
- A jakim sposobem udało wam się tu wejść?

Shannon i Iris spojrzały po sobie.

- A... udało nam się dogadać ze strażnikami

- wyjaśniła spokojnie Shannon.

- Ale jak?

Poważny, błękitny wzrok Kristin spoczął na Iris.

- Bardzo mi przykro, pani Slater, ale pani powin­

na wiedzieć, że jestem zwykłą dziewczyną z saloonu.
Pani mąż i mąż Shannon zatrzymali się w domu
Cindy. Może to obu paniom nie odpowiada, bo
jesteście prawdziwymi damami, a my... No, ale
wszystkie chcemy wam pomóc, mimo że...

- Panno Andre! Proszę przestać, to naprawdę

nieważne, czym pani się zajmuje, ja jestem pani
ogromnie wdzięczna za pomoc. Czy pani widziała
mojego męża? Cole jest tutaj ? Boże! On nie powinien
tu być! Ani Malachi! Jak oni mogli pozwolić, żeby
Shannon tak się narażała...

Po ustach Iris przemknął nikły uśmiech.

- Pani Slater! O ile się orientuję, to i pani mąż,

background image

2 6 0

i Malachi, doskonale wiedzą, że jeśli siostra pani coś

sobie umyśli, nic nie jest w stanie jej powstrzymać.

A pani mąż jest tutaj, w mieście, tak samo mąż

Shannon, no i trzeci Slater, Jamie, ponieważ...

- Zaraz, chwileczkę... - Kristin wpatrywała się

z natężeniem w Iris. - Jak pani powiedziała? Mąż

Shannon?

- Tak. Malachi Slater.

- Malachi?!

- Ciiiszej - syknęła Shannon, zrywając się z łóżka.

A Kristin opadła na łóżko.

- Nie do wiary - szepnęła. - Shannon, jak to

możliwe? Przecież wy oboje nie byliście w stanie

przebywać ze sobą w jednym pokoju dłużej niż

dziesięć minut. Zawsze rozpętywało się piekło. A te­

raz... Ty i Malachi?

Shannon uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

- No... tak. Ale to było konieczne.

- Oni grozili, że go powieszą - wtrąciła szybko

Iris.

- Kristin, ja ci potem wszystko dokładnie opo­

wiem. Teraz ty mów, co z tobą - poprosiła Shannon.

- Jak oni cię tu traktują?

- Nie najgorzej.

- I nikt...

- Nie, nie, nikt mnie nie dotknął. Ale Shannon,

Boże, ja tak się boję o Cole'a! Błagam, nie pozwól mu,

żeby zrobił jakieś głupstwo! Powiedz, że ma wracać

do domu, zabrać Gabe'a i uciekać z kraju! Powiedz

mu...

Głos Kristin drżał.

background image

2 6 1

- Kristin, ty sama dobrze wiesz, że on tego nigdy

nie zrobi!

- A ja mam wyborny pomysł - odezwała się

niespodzianie Iris. - Nietrudno będzie się dowiedzieć,
czy jutrzejszego wieczoru Fitz również dokądś nie
pojedzie. Jeśli nie, to my już wymyślimy coś, żeby go

w domu nie było. A ja przyjdę tu z innymi dziew­
czynami, wystroimy się, nałożymy szale, kapelusze,

panią też owiniemy w jakiś szal i jak będziemy

wychodzić, zabierzemy panią ze sobą. Zrobimy taki
rejwach, że strażnicy w niczym się nie połapią.

Na twarzy Kristin pojawił się nikły uśmiech.

- Och, panno Andre, wymyśliła to pani bardzo

chytrze, ale ja nie mogę pań narażać. Fitz będzie
chciał się zemścić.

- Na kim, pani Slater? Na dziewczynach z domu

Cindy? Pani myśli, że mężczyźni z miasta pozwolą
na toi Nie sądzę. A pani nieobecność odkryją następ­
nego dnia rano, kiedy pani będzie już w połowie drogi
do Teksasu.

- Ani Cole, ani Malachi nie przystaną na to.
- Nic im nie powiemy - wtrąciła Shannon.
- Ale...
- Dobrze, dobrze, jeszcze się nad tym zastanowi­

m y - zadecydowała Iris. - Shannon, proszę, chodźmy
już, bo zaczną coś podejrzewać i więcej nas tu nie
wpuszczą.

Siostry rzuciły się sobie w objęcia.

- Och, Kristin - szeptała Shannon. - Uważaj na

siebie. I czekaj, my wrócimy po ciebie. Na pewno

wrócimy!

background image

2 6 2

- Chodź już, chodź - ponaglała Iris, szarpiąc ją za

rękaw. - Shannon!

Na korytarzu nie było nikogo. Zeszły szybko po

schodach, na podeście czekał Fulton. Na twarzy Iris
natychmiast pojawił się przymilny uśmiech.

- Dzięki, Fulton. I tak jak obiecałam, zobaczymy

się niebawem.

- Nie wydaje mi się.
- A dlaczego, kochanie? Coś się stało?

Fulton usunął się na bok, a jakiś wyjątkowo rosły

mężczyzna, stojący za nim, wysunął się do przodu.
Shannon aż jęknęła. Tak, to był Bear. Jayhawker,

który wyniósł szamoczącą się Kristin z domu na
ranczo, a potem, po potyczce z bushwhackerami,
uwiózł ją do Sparks. A błysk w jego oku świadczył, że
rozpoznał Shannon.

- To ona, na pewno ona - powiedział zdecydowa­

nym głosem. - Widziałem, jak szłaś ulicą, ślicznotko.
I rozpoznałem cię.

Skrzywił się, nagle zdarł kapelusz z głowy i zaczął

okładać nim Fultona.

- Ty durniu! Ślepy jesteś? Niczego nie zauważy­

łeś? Przecież one są prawie jednakowe!

- No i co się mnie czepiasz! Przecież to Herbie

powiedział, że one są w porządku!

- W takim razie Herbie będzie się tłumaczył przed

Fitzem. A panieneczki... - Bear z zimnym uśmiechem
spojrzał na obie kobiety. - Panieneczki już do niego
idą! - Wyciągnął wielką łapę. Iris zdążyła umknąć
pod ścianę, łapa opadła więc na ramię Shannon, a ona
ugryzła, bardzo mocno, co najmniej dwa palce. Bear

background image

2 6 3

wrzasnął i w tym samym momencie w ręku Iris

pojawił się mały pistolet z kolbą z kości słoniowej.

- Puść ją, Bear!

Puścił i podniósł obie ręce do góry. Shannon

natychmiast wyciągnęła swego kolta, ukrytego w kie­

szeni spódnicy i wycelowała w Fultona.

- Iris! Idę po Kristin i wychodzimy!

- Niestety - rozległ się nagle gdzieś z góry niski

męski głos. - Obawiam się, że szanowne panie nie

wyjdą.

Na szczycie schodów stała śmiertelnie blada Kris­

tin, za nią wysoki chudy mężczyzna. Jego siwe włosy

były białe jak mleko, szare oczy miały w sobie chłód

stali. W ręku trzymał mały srebrny pistolet, przy­

stawiony do szyi Kristin.

- Rzuć broń! - warknął.

- Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Kristin. - Shan­

non, nie rób tego! Uciekaj, błagam, u...

Mężczyzna zamachnął się i Kristin osunęła się na

ziemię, a on natychmiast wycelował pistolet w jej

plecy.

- Rzuć broń! - powtórzył.

- Shannon, zrób to - odezwała się Iris drżącym

głosem. - To Fitz, on zastrzeli Kristin bez wahania.

- Dzięki, Iris, za rekomendację - wycedził Fitz.

- A ty, dziewczyno, rzucaj tę broń!

Jeszcze przez chwilę Shannon oddychała dziwnie

głośno. Potem pochyliła się powoli i położyła kolta na

podłodze.

- To mi się podoba - oświadczył Fitz. - Bear,

zabierz ją do mego gabinetu.

background image

2 6 4

Obie potężne łapy opadły na ramiona Shannon.

- Nie dotykaj mnie! - sapnęła gniewnie. - Sama

pójdę!

- Fitz, nie możesz jej zatrzymać - zaczęła Iris.

- Ona...

- Mogę. A ty, Iris, bardzo mnie rozczarowałaś,

bardzo...

Przestąpił przez nieruchome ciało Kristin i ruszył

schodami w dół.

- Fulton, odprowadź naszą przyjaciółkę Iris do

mojej sypialni. Nie wiem, Iris, co naobiecywałaś
chłopakom, żeby tu się dostać, ale o tym pogadamy
później. I zapłacisz mi za to.

Fulton wyrwał pistolet z ręki Iris i złapał dziew­

czynę wpół.

- Chodź, Iris. Słyszałaś, co pan Fitz powiedział.
- Fitz! - krzyknęła, szarpiąc się rozpaczliwie.

- Nie możesz jej zatrzymać!

- Mogę i chcę. A ty, Iris, lepiej zacznij martwić

się o siebie. Wiesz, co grozi za pomaganie przestęp­
com

1

?- Nie wybroniłabyś się przed żadnym sądem.

Mógłbym zastrzelić cię od razu... Fulton, zabieraj
ją!

Fulton szarpnął Iris, wykręcił jej rękę. Krzyknęła

z bólu. I Shannon tego już nie mogła znieść.

- Ty kanalio!

Rzuciła się na Fitza, jej paznokcie wryły się w jego

ciało. Nie doceniła go jednak. Ten chudy mężczyzna
miał siłę mocarza. Złapał jej młócące pięści, przycis­
nął ją do poręczy schodów. Dostała w twarz tak
mocno, że kolana się pod nią ugięły, potem poderwał

background image

265

ją i popychając przed sobą, zmusił, aby posuwała się
do przodu. Do drzwi jego gabinetu.

Wepchnął ją przez te drzwi. Upadła na podłogę,

a on, depcząc po jej sukni, zamknął drzwi i podszedł
do biurka. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i przez
kilka minut po prostu patrzył. A ona bała się poru­
szyć.

- No tak - mruknął po chwili. - Wszystkie rybki

powoli wpadają do mojej sieci.

- Nie rozumiem.
- Naprawdę? Myślę, że rozumiesz bardzo dobrze.

Sama jesteś jedną z tych rybek. A ja, moja droga,

wiem o wszystkim. W tych stronach niewiele się
zdarzy, o czym ja bym nie wiedział. Byłaś w Hay-
wood i był z tobą kapitan Malachi Slater. Ten, który

razem ze swoimi przyjaciółmi bushwhackerami powy­
strzelał w lasku połowę moich ludzi. A następnego
dnia, o dziwo, zastrzelił swego kumpla, Reba.

- On nikogo nie zastrzelił. A do Sparks przyjecha­

łam sama.

- Nie wierzę. Jestem pewien, że ten Slater gdzieś

tu się przyczaił. A ty, ślicznotko, nazywasz się
Shannon i nosisz już jego nazwisko.

Shannon wzruszyła ramionami.

- I co z tego? O niczym to jeszcze nie świadczy.

Jeśli pan, panie Fitz, rzeczywiście tak wszystko wie,
to może doszło do pana, że Malachi i ja zawsze
byliśmy wrogami. Podczas wojny opowiadaliśmy się
po dwóch różnych stronach. Ja jestem Jankeską, a mój
brat jest szanowanym i bardzo cenionym oficerem
Unii. I jak pana dopadnie, to marny pański los.

background image

2 6 6

Fitz roześmiał się. Był wyraźnie zachwycony.

- Nie strasz, mała. Twój brat i tak nie zdąży ci

pomóc. O, młoda damo! Jestem niezmiernie szczęś­
liwy, że mam ciebie, tak szczęśliwy, że nawet nie
potrafię wyrazić tego słowami.

Wstał z fotela, obszedł biurko i przystanął przy

Shannon.

- Jesteś jeszcze piękniejsza niż twoja siostra, a ja

sądziłem, że to niemożliwe. Moi ludzie będą mieli
z tobą wiele uciechy. Ale najpierw ja zabawię się tobą.

Przedtem jednak, o tak, przedtem wyłapię wszyst­
kich Slaterów.

- Nie uda się to panu, panie Fitz! Nigdy! Bo

przedtem to oni pana zabiją! I pan o tym wie. Pan tak
ich się boi, że nie potrafi z tym strachem żyć.

- Bzdura! A ci Slaterowie to mordercy!
- Mordercy? Pan ma czelność to mówić? To

pański brat napadał na ludzi i z zimną krwią mor­
dował niewinne kobiety!

- Wszyscy bushwhackerzy zasługują na śmierć!
- Kiedy zamordowano pierwszą żonę Cole'a,

bushwhackerów

w ogóle jeszcze nie było! Ale istniały

już takie łotry, jak pański brat i jego ludzie! Och!

Kopnął ją ciężkim butem. Krzyknęła. Natychmiast

otworzyły się drzwi i do gabinetu wpadli Bear
i Fulton.

- Jakieś kłopoty, panie Fitz? - spytał Bear.

Fulton milczał, z zasępioną twarzą wpatrując się

w Shannon.

- Panie Fitz - odezwał się po chwili. - Pan nie

może więzić drugiej kobiety. Ludzie zaczną gadać...

background image

2 6 7

- Zamknij się, Fulton! Przypomnę ci, że Mary

Surratt powieszono za współudział w zamachu na

Lincolna. A te obie piękne damy to suki bushwha-
ckerów.

Wystarczy?

- A co z Iris?
- Fulton, czy ty masz jakieś zastrzeżenia do

moich decyzji?

- Nie, ale...
- Bear, idź no sprawdzić, czy chłopaki dobrze

pilnują i znów nie wpuszczają jakichś nieproszonych

gości!

- Już się robi.
Bear wybiegł, Fulton, nieco zdezorientowany, spoj­

rzał na Fitza.

- A ja ? Mam iść razem z nim?

W szarych oczach Fitza Shannon zauważyła jakiś

upiorny, zimny błysk.

- Nie, Fulton. Zostań tutaj. Potrzebuję cię... -

W jego ręku błysnął srebrzysty pistolet.

- Nie! - krzyknął Fulton, jego oczy były nie­

przytomne z przerażenia.

Fitz strzelił. Fulton upadł na podłogę, a Hayden

Fitz błyskawicznie rzucił się na Shannon.

Drzwi znów się otwarły, do pokoju wpadł zanie­

pokojony strzałem Bear.

- Suka! Zastrzeliła go! - krzyczał Hayden, szar­

piąc Shannon. - Rzuciła się na mnie, wyrwała mi
pistolet i zastrzeliła tego biednego chłopaka!

- Łżesz! - krzyknęła Shannon, próbując się uwol­

nić. Ale Fitz nie puszczał, a kiedy napotkała jego
wzrok, uśmiechnął się lodowato.

background image

2 6 8

-

Morderczyni - syknął. - Przeklęta suka bush-

whackerów.

Będziesz za to wisieć!

Poderwał ją z podłogi i pchnął w ramiona Beara.

- Zamknij ją razem z siostrą! Jedna będzie

wisieć za morderstwo, a druga za sprzyjanie mor­

dercom!

- Poczekaj, ty łajdaku! - krzyczała Shannon jak

oszalała. - Nie wywiniesz się z tego!

- Niech się pani nie martwi, pani Slater. Na

pewno dam sobie radę. A pani to powinna już czuć

stryczek na szyi!

Wyrwała się Bearowi i z dziką furią rzuciła się na

Fitza. Przejechała paznokciami po jego policzkach.

Fitz syknął, ale Bear zachodził już Shannon od tyłu.

Podniósł karabin i z całej siły uderzył Shannon

w głowę. Zamrugała oczami, świat wydał jej się

dziwnie zamglony. A potem zapadła w ciemność.

- Zamknij je razem - powiedział Fitz. - A bied­

nego Fultona trzeba zawieźć do Darby'ego, niech

wyprawi mu godny pochówek. Wstrętna suka, mor­

derczyni...

- O, tak, szefie, tak - mamrotał Bear, podnosząc

nieprzytomną Shannon z podłogi.

Hayden Fitz przestąpił przez ciało Fultona, wy­

szedł do holu i spojrzał na schody. Uśmiechnął się. Iris

zapłaci za to, co zdarzyło się tu dziś wieczorem. Oj,

zapłaci, i to sowicie. Znów się uśmiechnął. Położył

rękę na poręczy i wolnym krokiem ruszył na górę.

- I nic więcej nie wiem - mówiła Cindy, patrząc

zmartwionym wzrokiem na trzech braci Slaterów.

background image

2 6 9

- Tyle opowiedział mi ten kumpel Beara, który był tu

przed północą. Dlatego proszę, nie gniewajcie się, ale
zmuszona jestem prosić, żebyście opuścili mój dom.
Oni na pewno będą was tu szukać. Ale ja mogę...

- Nie, Cindy - przerwał Malachi, zrywając się

z krzesła. - Ty nic nie będziesz robić, dość już się
narażałaś. A ja tam idę, jeszcze tej nocy.

- Malachi, nie! Przecież Fitz tylko na to czeka.
- On ma moją żonę!

Cole wstał i położył rękę na ramieniu brata.

- Moją też, nie zapominaj o tym - powiedział

cicho. - Ja też w pierwszej chwili pomyślałem jak ty,
Malachi. Chciałem jeszcze tej nocy wedrzeć się do
domu Fitza i powybijać ich co do nogi! Ale wiem, że
oni zdążą przedtem zabić nasze żony.

Malachi opadł na krzesło. Twarz miał poszarzałą,

a oczy nieruchomo wpatrzone przed siebie.

- Musimy uzbroić się w cierpliwość - mruknął

Jamie.

- Oni na pewno zrobią coś w rodzaju rozprawy

sądowej - odezwała się Cindy, patrząc z niepokojem
na Malachiego. - Ale Hayden Fitz rozpowiada, że
Shannon McCahy Slater z zimną krwią zastrzeliła
jednego z jego ludzi. Nietrudno zgadnąć, jaki będzie

wyrok. I zanim uwolnicie Shannon, oni ją powieszą!
Powieszą je obie!

Malachi znów zerwał się z krzesła, przemierzył

pokój wzdłuż i wszerz i zatrzymał się przed Cole'em.

- Cole? Będą wieszać. A więc tłum ludzi, zamie­

szanie... Pojmujesz?

Posępna twarz Cole'a jakby nieco się odprężyła.

background image

2 7 0

- A kilku dobrych strzelców może nieźle namie-

szać w takim tłumie.

Uśmiechnął się, Malachi też. Potem Cole zaczął

śmiać się głośno, bardzo głośno, jakby kamień spadł
mu z serca. Zaśmiał się też Jamie.

- Chyba postradaliście zmysły - powiedziała za­

niepokojona Cindy.

- Nie, skarbie - odparł miękko Malachi. - My po

prostu już wiemy, co mamy robić.

Nagle ktoś zapukał głośno do okna, zza szyby

słychać było dziewczęcy głos.

- Cindy! To ja, Gretchen. Muszę się z tobą

zobaczyć!

Trzej bracia znikli natychmiast. Malachi skrył się

za barem, Cole i Malachi za filarami.

Drzwi otwarły się, na progu stanęła ładniutka

piegowata dziewczyna, za nią widać było sylwetkę

wysokiego mężczyzny w granatowym mundurze
kawalerii Unii.

- Cindy! Ten oficer koniecznie chce się z tobą

widzieć! On mówi, że Slaterowie są tu gdzieś w okoli­
cy, a on koniecznie musi przekazać Cole'owi, że jego
syn ma się dobrze...

Zza baru i zza filarów wysuwali się już wszyscy

trzej bracia Slaterowie.

- Matthew! Matthew McCahy!
- Witajcie! I na litość boską, mówcie, co się dzieje!

Ludzie dookoła opowiadają jakieś niestworzone his­
torie, bushwhackerzy, jayhawkerzy, stosy trupów. Ten
Fitz to łotr, powiadomiłem, kogo trzeba, będą prowa­
dzić przeciwko niemu śledztwo. Ale póki co, nie

background image

2 7 1

wiem, czy dopuszczą mnie do sióstr. I jak to się stało,
że uwięzili też Shannon? Za morderstwo?!

- Niestety, tak - przyznał z westchnieniem Mala-

chi. - Ale my mamy pewien plan. Posłuchaj...

- Myślę, że przedtem każdemu przyda się łyk

whisky - powiedziała Cindy.

- Dzięki, chętnie się napijemy - przystał Cole.

- Ale potem zaraz odjeżdżamy, nie możemy ciebie

dłużej narażać, Cindy.

Rozsiedli się przy okrągłym stole.

- A więc co umyśliliście? - spytał niecierpliwie

Matthew.

- Nie będzie to bezpieczne - powiedział Malachi.

- Mogą nas wszystkich powystrzelać.

- To są moje siostry, Malachi. Moja krew. Jeśli

trzeba, bez wahania nadstawię za nie głowę. Kristin
jest żoną Cole'a. A więc Cole i ja mamy najwięcej do
stracenia.

- Nie tylko wy - cicho powiedział Malachi, stwier­

dzając w duchu, że, o dziwo, dzielenie się tą nowiną
przychodzi mu coraz łatwiej. - Ja też. Shannon jest
moją żoną.

- Co? - spytał z niedowierzaniem Matthew.
- Malachi ożenił się z Shannon - pospieszył

z wyjaśnieniem Jamie, nie ukrywając uśmiechu peł­
nego zachwytu.

- Tak. Ożeniłem się z Shannon - oświadczył

Malachi sucho. - A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko
temu, może zajmiemy się tym, co najpilniejsze.

Cztery głowy nachyliły się ku sobie.

- A więc zrobimy tak...

background image

2 7 2

Malachi wyłożył pokrótce, o co chodzi i jaki mają

plan.

- Robicie to sami? - spytał Matthew. - Czy

liczycie na czyjąś pomoc?

- Liczymy. Jamie ma tu w pobliżu kilku kumpli

z Teksasu.

- Ja też spotkałem trochę znajomych w okolicy

- dodał Cole. - Myślę, że oni dotychczas bali się
występować przeciwko Fitzowi, bo było ich za mało.
Ale teraz to co innego, na pewno się do nas przyłączą.

- Pomogą czy nie, i tak musimy to zrobić - stwier­

dził porywczo Malachi. - W końcu to przede wszyst­
kim nasza sprawa. I najlepsze, co możemy zrobić.
Zgadzacie się?

Wszyscy pozostali mężczyźni siedzący przy stole

jak jeden mąż skinęli głowami. Jamie podniósł swoją
szklaneczkę z bursztynowym płynem.

- A co tam, chłopaki! Raz kozie śmierć!
Dopili whisky, Malachi pierwszy zerwał się od

stołu.

- A teraz w drogę! Cindy? Miej baczenie na

wszystko, co tu się dzieje.

- Naturalnie, Malachi. I będę przekazywać wam

wieści.

Godzinę później czterech jeźdźców było już dale­

ko od domu Cindy. I kiedy do domu na obrzeżach
Sparks przybyli ludzie Fitza, po braciach Slaterach
i Matthew nie było już ani śladu.

Przez pierwszy dzień Shannon prawie bez przer­

wy nerwowo przemierzała pokój, choć jednocześnie

background image

2 7 3

czuła coś na kształt ulgi, że jest razem z siostrą. Nie
miała zamiaru opowiadać jej teraz dokładnie o swoim
burzliwym związku z Malachim, ale czas wlókł się
w nieskończoność i w pewnym momencie Shannon
zorientowała się, że opowiedziała Kristin prawie
wszystko.

Prawie... Nie pisnęła ani słowem, z jaką łatwością

wpadła w ramiona swego zaprzysięgłego wroga i jak

pragnęła, żeby jej dotykał, dotykał bez końca... Nie
opowiedziała, że nawet teraz, kiedy jest uwięziona,
myśli o nim przez cały czas, tęskni za nim, pragnie
być z nim, tęskni za jego krzywym, drwiącym
uśmieszkiem i za wesołymi iskierkami, które tak

często zapalają się w jego oczach.

O tych tęsknotach nie opowiedziała siostrze. Ale

spoglądając na wzruszoną twarz Kristin, czuła, że
ona i tak wie wszystko, wyczytała to z wyrazu oczu
Shannon, z jej drżącego głosu. I na koniec oświad­

czyła:

- Z czasem możecie stać się wręcz idealnym

małżeństwem.

- Och, Kristin, ja sama nie wiem, jak to dalej

będzie. Myślę, że powinnam mu pozwolić wyplątać
się z tego małżeństwa, ale Iris powiedziała, że będę
nieskończenie głupia, jeśli nie spróbuję zatrzymać go
przy sobie.

- Iris ma rację - stwierdziła stanowczym głosem

Kristin, ujmując obie dłonie siostry. - Mnie też na
początku było trudno, Shannon. Bardzo trudno,

nigdy tego nie zapomnę. Kochałam Cole'a, a jedno­
cześnie często było we mnie tyle do niego niechęci,

background image

2 7 4

czasem nawet nienawiści. Ale czas wszystko wy­

gładził. Teraz wiem, że on nigdy nie zapomni swojej

pierwszej żony. Jednocześnie czuję, że on mnie

głęboko kocha. Kocha... Och, Shannon! Nie wierzy­

łam, że to się stanie, nawet po urodzeniu Gabe'a! Ale

w życiu niekiedy trzeba walczyć o to, co nam

najdroższe. Ja i Cole mamy za sobą naprawdę trudne

chwile, a zobacz, jak wszystko się ułożyło...

Ułożyło? Boże wielki... Oczy Kristin zalśniły od

łez. A cóż się ułożyło? Przecież ona i Shannon

znalazły się w sytuacji najgorszej z najgorszych.

- Shannon, boję się, boję się straszliwie...

Objęły się, przytuliły do siebie jak najmocniej.

- Wszystko... wszystko będzie dobrze - szeptała

Shannon. Te słowa z największym trudem wydoby­

wały się z jej ust. Drżała na całym ciele. Bo co dalej, co

dalej ?

Następnego dnia w gmachu miejscowego sądu

odbyła się rozprawa. Żałosna farsa. Na miejscu sędzie­

go zasiadł bowiem sam Hayden Fitz, jego ludzie zajęli

ławę przysięgłych. Shannon oskarżono o morder­

stwo. Stała na miejscu świadka, spokojnie wysłuchała

słów oskarżenia, a kiedy udzielono jej głosu, spojrzała

Fitzowi prosto w oczy i oświadczyła z pogardą:

- Nikogo nie zabiłam, panie Fitz, i pan wie to

najlepiej. Pan sam zastrzelił jednego ze swoich ludzi,

dlatego że ośmielił się zaprotestować przeciwko pana

okrucieństwu. I nawet jeśli jest pan właścicielem tego

miasta, nie wierzę, że należą do pana również dusze

ludzi, którzy tu mieszkają. Pewnego dnia dosięgnie

background image

175

pana ręka sprawiedliwości. Nikomu nie wolno mor­
dować ludzi, panu też nikt na to nie zezwolił.

Po sali przeszedł pomruk. Fitz wstał i wskazując

na Shannon młotkiem sędziego, wygłosił:

- To ty zabiłaś Fultona, widziałem na własne

oczy. Zamordowałaś go, żeby uwolnić swoją siostrę,
też zbrodniarkę. I jesteś taka sama jak twój mąż.
Należeliście do bandy Cole'a Slatera, byliście bush-
whackerami

i mordowaliście ludzi z Unii, bezbronne

kobiety i dzieci!

- Nie, panie Fitz. To kłamstwo.

Fitz uderzył młotkiem o stół.

- Może pani wrócić na miejsce, pani Slater.
Wrócić? Siłą ściągnięto ją na dół, a na miejsce

świadka wepchnięto Kristin. Zaprzeczyła wszyst­

kiemu, rzuciła Fitzowi w twarz, że to jego rodzony
brat był jayhawkerem. I przejmująco opowiedziała, jak
zginęła pierwsza żona Cole'a.

Po sali znów przeszedł szmer, ale Fitz w ogóle

nie zwrócił na to uwagi. Kristin nałożono z po­
wrotem kajdanki i ustawiono obok Shannon. Po­
tem obie wróciły do domu Haydena Fitza, do
pokoju z zakratowanym oknem. A starannie do­
brana ława przysięgłych debatowała nad wyrokiem.

W nocy przekazano im treść wyroku. Obie zostały

uznane winnymi morderstwa i spiskowania przeciw­
ko Unii. Obie zawisną na szubienicy za tydzień,
licząc od tej nocy. Zawisną o świcie.

- Za tydzień. Jacy łaskawi - powiedziała Kristin

z goryczą. - Dają naszym mężom jeszcze siedem dni.
Liczą na to, że Cole i Malachi tu się zjawią.

background image

2 7 6

Shannon, blada, sztywna, machinalnie skinęła

głową. Boże drogi... One siedzą razem z Kristin

w tym zamknięciu już trzeci dzień.

- Kristin? Jak myślisz? Gdzie oni mogą teraz być?

Och, Kristin, ja tak się boję! Przecież oni byli już tutaj,

w Sparks. Może ich złapali i my już nigdy...

Broda Shannon zaczęła się trząść.

- Nie, Shannon! Na pewno ich nie złapali - po­

wiedziała stanowczym głosem Kristin. - Gdyby ich

złapali i zabili, Fitz kazałby nadziać ich głowy na

kołki i obnosić po całym mieście!

I to była prawda...

Ale dni mijały, a bracia Slaterowie nadal nie dawali

znaku życia. Całe miasto jakby przycichło, jakby

zastygło w oczekiwaniu. A te dni były długie, bardzo

długie i w końcu nadszedł ostatni wieczór. Kristin

siedziała na jedynym krześle, jakie było w tym

pokoju. Shannon stała przy oknie.

Szubienicę zbudowano na środku ulicy, pod tym

właśnie oknem. Fitz życzył sobie, żeby widziały ją

dokładnie. Shannon patrzyła i czuła, że nie ma już

w niej nic oprócz straszliwego strachu.

Po długiej nocy, bardzo długiej, nadszedł świt.

- Ja nie wiem, nie wiem, dlaczego oni nie przybyli

nam na ratunek - szeptała Shannon zbielałymi war­

gami.

Kristin leżała na łóżku, nieruchoma, wpatrzona

w sufit.

- Pomyliłam się, Shannon - powiedziała dziw­

nym, drewnianym głosem. - Oni na pewno już nie
żyją.

background image

277

Shannon poczuła, że jej ciało drętwieje, że

zamarło jej serce. Jakby ktoś oblał ją lodowatą
wodą. Nie była człowiekiem słabym, zdążyła już
tyle przecierpieć. Ale zaciskała zęby i podnosiła się.
Zawsze. Ale teraz - teraz już nie. Jeśli Malachi nie
żyje, to ona chce pójść za nim, jak najdalej od tej
ziemi, gdzie jest tylko ból i cierpienie. I gdzie już
nie ma Malachiego.

Przyszedł po nie Bear. Związał im ręce z tyłu, na

plecach. Wyprowadził je na ulicę. Razem wyszły

w perłowoszary świt. Zapowiadał się piękny, letni
dzień. Absurdalnie piękny.

Kristin popatrzyła na Shannon i uśmiechnęła się.

- Nie będzie trudno umrzeć. Rodzice na nas

czekają. A na ciebie czeka twój Robert Ellsworth.
Och, Shannon! Co się stanie z moim synkiem?

- Delilah zawsze będzie go kochać. Matthew

wróci z wojny i wychowa go jak własnego syna.

- Tak. Na pewno tak będzie. Kocham cię, Shan­

non, bardzo cię kocham.

- Ja ciebie też bardzo kocham. Odwagi, Kristin

- szeptała Shannon, z trudem powstrzymując łzy.

O odwagę łatwo, gdy nie grozi śmierć. Ale jak

znaleźć w sobie odwagę, kiedy wstępuje się na
szafot, nie odrywając oczu od dwóch straszliwych
pętli?

Przed szafotem na roztańczonym koniu siedział

Hayden Fitz. Z uśmiechem zadał pytanie:

- Może panie chcą powiedzieć ostatnie słowo?

Shannon spojrzała na zgromadzony tłum. Jakoś

nikt się nie cieszył, nie wznosił radosnych okrzyków,

background image

2 7 8

nie przeklinał dwóch zbrodniarek z Południa. Ludzie
stali cisi i przygnębieni.

- Tak! - zawołała. - Chcę coś powiedzieć! Jesteś­

my niewinne! Haydenie Fitz! To twoja nienawiść
i żądza zemsty odbiera nam życie! Sprawujesz tu
niesprawiedliwe sądy! Ale zapłacisz za to, jeśli nie
w tym życiu, to w tym wiecznym. I piekło pochłonie
cię na zawsze! Na wieki będziesz potępiony!

Fitz zmrużył lodowate oczy i wrzasnął:

- Wieszać!

Shannon łykała łzy, czując, jak pętla miękko opada

wokół jej szyi. Za kilka sekund pętla się zaciśnie. Ona

się zakrztusi, a jej ciało zakołysze się... Jeśli Bóg zechce
być miłosierny, jej kręgi szyjne pękną od razu i umrze

natychmiast. Jeśli jednak Bóg nie okaże jej swej
łaskawości, prawdopodobnie długo będzie się dusić,

aż opuchnięty język wysunie się z ust... a jej twarz

będzie wyglądać ohydnie...

Hayden Fitz podniósł rękę. I opuścił. Kat urucho­

mił dźwignię. Deski pod stopami Shannon zaczęły
powoli się usuwać...

I nagle upiorną ciszę rozdzierają strzały, jeden

drugi, trzeci... dziesiątki strzałów.

Shannon leci w dół, ale sznur wcale nie zaciska się

wokół jej szyi. A Shannon jest coraz niżej, niżej i nagle
całym ciężarem ciała uderza o ziemię. A tam, na tej
ziemi, stoi Cindy z nożem w ręku, w ułamku sekundy
przecina więzy krępujące ręce Shannon i krzyczy:

- Uciekaj!
- Kristin...
- Już, już rozcięłam. Kristin, wstawaj! Uciekajcie!

background image

2 7 9

Żadna z sióstr o nic już nie pyta. Chwytają się za

ręce, ostrożnie wynurzają się spod szafotu. Dookoła
zamęt. Ulica oszalała, ludzie krzyczą przeraźliwie,
miotają się na wszystkie strony. A ktoś strzela
i strzela nieustannie.

Jacyś jeźdźcy...

Shannon szybko podnosi rękę, osłania oczy przed

słońcem.

To on. Malachi. Pędzi ku niej, niesie go gniada

klacz. Kawaleryjska szabla błyszczy w słońcu, na
ustach okrzyk rebeliantów, na głowie kapelusz z pió­
rami. Pędzi ku niej, siecze szablą każdego, kto stanie
mu na drodze. Oczy, niebieskie jak błękit nieba, teraz
płoną ogniem walki.

Malachi. Szaro-złoty żołnierz z Południa. Przyby­

wa, aby ją ocalić. Jej bohaterski konfederat...

- Shannon!

Gniada klacz jest tuż, tuż. Silna ręka jednym

ruchem wciąga Shannon na siodło. Już gnają przed
siebie, a raczej fruną...

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Shannon, wtulona w Malachiego, świadoma

była, że nie jadą sami. Słyszała stukot wielu

kopyt, ale wiatr rozwiewał jej włosy, przesłaniając

oczy. W końcu dojrzała. Z lewej strony jechał

Cole, przed nim w siodle siedziała jakaś kobieta...

Przecież to Kristin! Boże, dzięki Ci... A z prawej

strony Matthew, za nim wielu nie znanych Shannon

mężczyzn. Niektórzy w podniszczonych mundu­

rach, szarych albo niebieskich, inni ubrani jak

ranczerzy.

Wszyscy gnali co sił. Dopiero kilkanaście kilomet­

rów za miastem Malachi ściągnął wodze.

- Cole! Zatrzymajmy się, bo konie padną!

Cole skrzywił się, ale też wstrzymał konia.

- O, jest Jamie! - zawołał. - Chwała Bogu!

Jamie gnał do nich na siwym jabłkowitym ogie­

rze i wymachując kapeluszem, darł się na całe

gardło:

- Ej, ludzie! Dobre wieści! Hayden Fitz nie żyje!

background image

2 8 1

Podjechał bliżej i zdyszanym głosem rzucił do

braci:

- Nie wygląda na to, żeby ktoś nas ścigał. Może­

my zwolnić. Szkoda koni.

- Nie, nie, jeszcze nie zwalniajmy! - krzyknął

jakiś wysoki kobiecy głos.

Głos był znajomy. Shannon szybko spojrzała

w tamtą stronę i aż westchnęła z ogromnej ulgi. Tuż
za Jamie'em nadjeżdżał rosły deresz, a na jego grzbie­
cie siedziała Iris.

- Może i nie wszyscy kochali Fitza - zawołała

- komuś jednak może strzelić do głowy głupi pomysł
i będzie chciał się zemścić!

- Iris! - krzyknęła rozradowana Shannon.

Rudowłosa piękność, jak zwykle, ubrana była bez

zarzutu, a jej fryzura też była w należytym porządku.

Wyglądało na to, że Iris wyszła z opresji cało.
Jedynym śladem po niebezpiecznej przygodzie był
niewielki siniak pod prawym okiem.

- Wszystko w porządku, złotko! - krzyknęła

wesoło do Shannon. - Dzięki Jamie'emu, bo to on
wyciągnął mnie od Fitza!

- Jamie!

Shannon zsunęła się z siodła i szybko podbiegła do

szwagra.

- Jamie! Niech cię Bóg błogosławi!
- Zawsze do usług pięknych dam! - odparł eleganc­

ko i zeskoczywszy z konia, chwycił w objęcia swoją
nową bratową.

- Hej, mała, jak dobrze widzieć cię znów całą

i zdrową!

background image

2 8 2

Kristin i Matthew również zeskoczyli z koni

i zaczęło się gremialne ściskanie i wymienianie słów

wielkiej radości.

W tym miłym rozgardiaszu Shannon usłyszała

nagle rozkaz, wydany głosem bardzo stanow­

czym:

- Shannon! Wracaj!

Naburmuszony? O, nie, więcej. Po prostu zły.

Groźny, zimny, jak burza śnieżna. A jeszcze przed

chwilą w uścisku jego ramion czuła się tak bezpiecz­

na. Serce Shannon zakłuło. Czyżby ich prywatna

wojna wcale się nie skończyła i Malachi nadal czuje

do niej nienawiść ?

- Musimy jechać dalej - oświadczył oschłym

tonem.

Kristin pospieszyła do Cole'a, Jamie i Matthew

dosiedli swoich rumaków, tylko Shannon zignorowa­

ła polecenie i podeszła do gromady nieznanych jej

jeźdźców, którzy teraz otaczali ich kołem.

- Nie wiem, kim jesteście - powiedziała wyso­

kim, dźwięcznym głosem, w którym wyczuwało się

wielkie wzruszenie. - Ale chciałam wam podzięko­

wać, podziękować z całego serca, że pośpieszyliście

nam na ratunek.

- Nigdy o tym nie zapomnimy - dodała równie

wzruszonym głosem Kristin.

- Shannon ma rację - włączył się Malachi. - Zro­

biliście wielką rzecz, przyjaciele! Bez was nie poszło­

by tak gładko. I pozwólcie, że was przedstawię.

Kristin, Shannon, te chłopaki tam, z prawej strony, to

Sam Greenhow, Frank Bujold, Lennie Petersen i Ron-

background image

2 8 3

nie Cordon, koledzy Jamie'ego, razem walczyli pod
rozkazami generała Kirby'ego-Smitha w Teksasie.
A te zuchy po lewej stronie to chłopaki z Haywood.
I jeszcze raz dzięki wam wszystkim, jesteśmy waszy­
mi dłużnikami.

Do podziękowań dołączył się Cole i Matthew,

mężczyźni jeszcze chwilę rozmawiali ze sobą, a do
uszu Shannon w pewnym momencie znów dotarł
ten nieprzyjemny, suchy rozkaz:

- Shannon, chodź tutaj!
Ten ton wcale się Shannon nie podobał, ale

Malachi niewątpliwie miał rację. Trzeba było jechać,
byle dalej od miasta Sparks. Nie pozostawało jej więc
nic innego, jak tylko podejść do gniadej klaczy
i pozwolić sobie pomóc wskoczyć na siodło.

Jeszcze raz ostatnie słowa pożegnania, jeszcze raz

ktoś krzyknął „dzięki" i mała grupka jeźdźców,
odłączywszy się od gromady, ruszyła na południe.
Pierwszy spiął konia Jamie, za nim podążyli Cole
i Malachi, każdy z nich mocnymi ramionami obej­
mował odzyskaną żonę. Z tyłu jechał Matthew,
a obok niego na pięknym dereszu rudowłosa Iris.

Malachi milczał, Shannon też, choć tyle słów

cisnęło jej się na usta. Wpatrywała się w dłoń
Malachiego, spoczywającą na jej kolanie, i zastana­
wiała się w duchu, jak to się stało, że ona pokochała
wszystko, co należy do Malachiego, także tę silną,
opaloną dłoń o długich smukłych palcach. Jak to się
stało, że ta dłoń jest teraz dla niej droższa ponad
wszystko... Ileż to razy ona i Malachi razem stawiali
czoło niebezpieczeństwu, ileż było tych chwil strasz-

background image

2 8 4

nych, pełnych lęku i cierpienia. Tych chwil nie da się
zapomnieć, wypłakać z siebie... Ale żyją, oboje żyją.
Nie zabrano im życia, bezcennego życia, które tak

łatwo komuś odebrać. Żyją, a wokół nich są ludzie
kochani, bliscy sercu. Tego ranka Bóg nie mógł być już
bardziej łaskawy, bardziej miłosierny. Dlaczego więc
Malachi jest taki oschły, nieprzyjemny? Niestety,
było to jasne jak to słońce nad ich głowami na
bezkresnym niebie. Nadal złościła go Shannon, a te­
raz podwójnie, bo jest jego prawowitą małżonką. Był
wściekły i zapewne pochłonięty jedną jedyną myślą:
Jak się od tej małżonki uwolnić.

Iris mówiła, żeby dumę schować do kieszeni i nie

pozwolić mu odejść. Walczyć. Ale jak? Palce Shannon

delikatnie przesunęły się po dłoni Malachiego. Słowa

zostały wypowiedziane cichutko, nieskończenie ła­
godnie:

- Dziękuję ci, Malachi, bardzo, bardzo ci dziękuję.

Chrząknął. Pomyślała, że teraz zapewne niczego

od niego nie usłyszy. On jednak się odezwał, gniewne
słowa usłyszała tuż koło swego ucha.

- Powinienem teraz panią sprać bezlitośnie, mło­

da damo!

- Ale dlaczego? - spytała nieszczęśliwym głosem.
- Miałaś siedzieć cicho w domu Cindy i czekać na

mnie. Niestety, to było ponad twoje siły. Koniecznie
musiałaś sobie coś umyślić i wystawić swoje życie na
niebezpieczeństwo. Narażać nie tylko siebie, ale i Iris.

- Chwileczkę!

Głos Shannon był już o ton wyższy.

- A kto napadł na pociąg?

background image

2 8 5

- Napadł? Przecież my właśnie udaremniliśmy

ten napad.

- Mogliście wszyscy zginąć! A ktoś musiał pomóc

Kristin. Miałam siedzieć z założonymi rękami? Mu­
siałam coś dla niej zrobić!

- I rzeczywiście, przyszła ci do głowy myśl nad­

zwyczajna - mruknął zjadliwie.

Shannon zamrugała szybko powiekami, żeby łzy

nie spłynęły jednak po policzkach. Znów spojrzała na
jego dłoń. Drżała. No cóż... Pewno z gniewu.

- A ja uważam, że tak właśnie należało postąpić

- oświadczyła. - Zresztą zapytaj Iris. I wszystko

poszłoby jak z płatka, gdyby nie zjawił się ten Bear.

- Mogli was zabić, wszystkie trzy.
- A was mogli zabić w tym pociągu. Wszystkich

trzech!

- Ja zawsze wiem, co robię. Ty nie!
- A ty tak na mnie nie krzycz. Wszyscy słyszą.
- A co? Nie wolno mi na ciebie pokrzyczeć?
- Czy ty nie rozumiesz, że w ten sposób mnie

poniżasz?

Prychnął, po prostu prychnął pogardliwie.

- Poniżam! Ciesz się, że tylko na ciebie krzyczę.

Gdybym miał bat w ręku...

- Co? To pana powinno się oćwiczyć batem,

kapitanie Slater! Zatrzymaj konia, natychmiast. Ja
zsiadam.

- Idziesz do Teksasu na piechotę ?
- Pojadę razem z moim bratem.
- Nie, pani Slater. Pani będzie jechać ze swoim

mężem. Tu jest pani miejsce.

background image

2 8 6

Hm... To stanowcze stwierdzenie dziwnie jakoś

nie rozdrażniło Shannon, przeciwnie, sprawiło jej

osobliwą przyjemność, choć nieco zatrwożyło. Mala-

chi jako jej właściciel...

Spojrzała na swoje ręce. Naturalnie też drżały.

Jamie, jadący na czele, wstrzymał konia i podniósł

rękę.

- Za tymi zaroślami płynie rzeka! - krzyknął.

- I jest mała zatoczka. Możemy zrobić tu popas,

a wieczorem, kiedy będzie chłodniej, ruszymy dalej.

- O, tak, proszę - poparła go Kristin. - Jedziemy

już tyle godzin. Cole, jestem ledwo żywa...

- Zgoda! - krzyknął Cole. - Matt? Malachi? Co

wy na to?

Nikt nie zgłaszał sprzeciwu, wszyscy z ulgą po-

zsiadali z koni.

- Pokręcę się po lesie, może uda mi się coś

upolować - oświadczył Jamie. - A wy rozpalcie

ognisko.

- Idę z tobą - zawołał Matthew. Wyjął przytro­

czony do siodła karabin i nagle jego wzrok padł na Iris.

Spoczął na niej przez zdecydowanie dłuższą chwilę,

oceniając i figurę, i wspaniałe płomieniste włosy.

- Ty rozpalisz ognisko.

- Ja ? A dlaczego ja? - broniła się spłoszona Iris.

- Ja nie umiem.

- To się naucz - powiedział krótko i ruszył za

Jamie'em w stronę drzew.

Iris aż tupnęła ze złości.

- Naucz się - mruczała gniewnie. - Jankes! Głupi

Jankes!

background image

2 8 7

Shannon,, gotowa do pomocy, ruszyła w stronę

Iris, ale silna ręka Malachiego osadziła ją w miejscu.

- My idziemy się przejść, Shannon.
- Nie mam ochoty na żadne przechadzki - oświad­

czyła, próbując uwolnić swoje ramię, ale on ścisnął
tak mocno, że aż pisnęła.

Potem nagle chwycił ją na ręce.

- Idziemy. Nie chcesz iść, to cię zaniosę!

Kristin, stojąca parę kroków dalej, zaśmiała się

cicho. Proszę, proszę, siostrunia zachwycona, że
Shannon i Malachi dalej skaczą sobie do oczu! Shan­
non, choć wściekła, nie stawiała już oporu. A on
doszedł do rzeki, przeszedł brzegiem spory kawałek
i zatrzymał się w cieniu starych rozłożystych dębów.
Słonce w górze jaśniało, woda szemrała cichutko,

wśród liści szeptał wiatr.

Ale Shannon wcale nie czuła się miło i bezpiecznie.
- Malachi, puść mnie wreszcie. I wracajmy, ode­

szliśmy za daleko. Tu takie bezludzie...

- I dobrze - mruknął, kładąc ją na bujnej,

soczystej trawie. Wstać nie pozwolił. Ułożył się
szybko obok, przygniatając jej nogi swoją długą,
umięśnioną nogą. Dopiero teraz zauważyła, że
miał na sobie niebieskie spodnie. Zwykle nosił
szare. Nowe spodnie? Kto mu je dał? Zresztą,
nieważne...

- A jednak powinienem cię sprać - powiedział

cicho. Jego palce delikatnie przesuwały się po ak­
samitnej skórze policzków Shannon, po jej szyi.
Najpierw ucałował jasne czoło, potem czubek noska
i płatki uszu, i tę szyję, smukłą, ciepłą...

background image

2 8 8

- Malachi, puść mnie - poprosiła jeszcze raz,

dziwnie cicho i nieprzekonująco, oplatając jego szyję

ramionami.

On też powtórzył swoją śpiewkę.

- Powinienem cię sprać.

Wsunęła palce w jego gęste włosy, jej wzrok

powoli przesuwał się po jego twarzy, twarzy już tak

bardzo ukochanej. Oczy, nos, usta... Przysunęła jego

głowę nieco bliżej, pocałowała leciutko, potem drugi

raz, odważnie i namiętnie. Jego usta rozchyliły się,

dały żarliwą odpowiedź. A jego palce niecierpliwie

rozpinały guziczki jej sukienki.

Złapała go za rękę, ale nie spojrzała w oczy, ich

błękit ukryty był za firanką ciemnych rzęs.

- Malachi, ty wiesz, jak wiele dla mnie znaczysz.

Ale dlaczego ty ciągle na mnie krzyczysz?

- Wcale na ciebie... nie krzyczę - mruknął,

zajęty obsypywaniem pocałunkami kremowych

piersi, wynurzających się spośród koronek koszulki.

Shannon na chwilkę oddała się słodkim dozna­

niom, potem jednak zdecydowanym ruchem poder­

wała jego głowę, zmuszając, aby spojrzał jej w oczy.

I głosem nieco już zdyszanym, powtórzyła swój

zarzut:

- A właśnie, że tak. Krzyczysz.

- Bo ty ciągle robisz jakieś głupstwa. Muszę

wtedy na ciebie krzyknąć, muszę, bo...

- Bo co?

- Chcesz, żebym ci się wyspowiadał?

- Tak, chcę!

- Naprawdę tego chcesz?

background image

2 8 9

Wstrzymała oddech i tylko kiwnęła głową.

- Krzyczę... bo kocham. Kocham cię, Shannon.

- Malachi!

Omal go nie udusiła. Spletli się mocno i śmiejąc

się, śmiejąc się ze szczęścia, potoczyli po zielonej

trawie.

- Malachi, błagam, powiedz jeszcze raz!

- Nie powiem. Bo ty nie chciałaś wyjść za mnie,

wolałaś, żeby mnie powiesili!

- Nie chciałam, żebyś żenił się ze mną pod przy­

musem.

- Nie. Ty naprawdę nie chciałaś wyjść za mnie.

- Chciałam, Malachi, bardzo chciałam.

- Ale przecież ty byłaś zakochana we... wspo­

mnieniu. Czy dalej tak jest?

- Nie, Malachi. I wtedy, choć z tym naszym

ślubem wyszło tak okropnie, ja bardzo chciałam

zostać twoją żoną.

- Ale dlaczego? Dlaczego?

Jego ręce cały czas niezmordowanie pieściły jej

ciało.

- Dlaczego, Shannon?

- Bo kocham pana, panie kapitanie! Kocham

i wydaje mi się, że kocham pana od bardzo dawna.

- Od tego dnia, kiedy chciałaś mnie zastrzelić

w szopie?

- Może... Och, Malachi...

- Co?

- Jeśli mnie kochasz...

- Kocham. I będę kochał zawsze.

- ... to kochaj mnie... teraz...

background image

2 9 0

Więc kochał. Rzeka cichutko szemrała swoją naj­

piękniejszą melodię, a trawa, bujna i soczysta, była
bardzo miękkim łożem. Na tym łożu Malachi rozpo­
starł swój płaszcz, na tym płaszczu dwa nagie ciała
połączyły się w jedno, dwa nagie ciała syciły się
nawzajem miłością...

Potem leżeli przez chwilę w milczeniu, a Shannon,

jak zwykle z rozczuleniem, spoglądała na spoczywa­
jący w trawie kapelusz z piórami, kapelusz kapitana
kawalerii konfederatów. Konfederatów... Czy ma to
jakieś znaczenie? Jak mogłaby w ogóle dopuścić, żeby
przyczyny tej wojny stanęły między nimi? Przecież
ona kocha w nim wszystko, mężczyznę, Reba i księ­
cia w srebrnej zbroi, który tyle razy śpieszył jej na
ratunek.

Bohatera.
Dotknęła leciutko ogorzałego policzka.
- Kocham cię, Malachi Slaterze.
- Kapitanie Slaterze.
Uśmiechnęła się.

- Niczego nie da się już zmienić. I nigdy bym tego

nie chciał, Shannon. Zawsze walczyłem o to, w co
wierzyłem.

- Wiem.
- Shannon... - Przyciągnął ją do siebie bliziutko,

ułożył jej głowę na swej piersi. - Ta wojna jeszcze
się nie skończyła. Fitz nie żyje, ale puścił machinę
w ruch. Jego ludzie nadal będą nas ścigać. Dlatego
ty jutro wrócisz do domu, pojedziesz razem z Mat-
thew. I to bez dyskusji.

- Nie! Malachi! Błagam! Nie!

background image

2 9 1

- Tak. A ja, Cole i Jamie musimy wyjechać

z kraju. Nie wiem, dokąd pojedziemy, ale...

- Kristin też będzie chciała jechać z Cole'em.
- Kristin wraca do domu, do dziecka. I ty też

wracasz do domu, Shannon. Chcę, żebyś była bez­

pieczna.

Usiadł i zaczął się ubierać. Znalazł w trawie

pończochy Shannon, rzucił jej i ponaglił:

- Ubieraj się. Musimy wracać, będą się o nas

niepokoić.

- Ale powiedz, Malachi, to jak to teraz będzie ?

- spytała z goryczą. - Mam wrócić do domu i czekać

przez całe lata, póki ty się nie zjawisz?

- Będziemy się starali wrócić jak najprędzej.
- Ale kiedy? - pytała, jak zwykle niestrudzenie,

wciągając przez głowę sukienkę. - Malachi, ja...

Chwycił ją i zaczął całować, gorąco, z małą przer­

wą, aby wymruczeć:

- Jak zawsze, to jedyny sposób, żebyś zamilkła...
- Malachi, ja...

Znów ją pocałował, jeszcze goręcej, i złapawszy za

rękę, pociągnął za sobą.

- Poczekaj! - krzyknęła i z całej siły szarpnęła ręką.

Puścił, a ona, zarumieniona, zaczęła szybko zapinać
guziczki przy sukience. Wcale nie miała zamiaru
zaprzestać dyskusji. Zapięła guziczki do końca, nabra­
ła powietrza, żeby zadać kolejne pytanie...

Nagle Malachi znieruchomiał. Przyłożył palec do

ust, nakazując ciszę, drugą ręką wyciągał już broń.
Pchnął Shannon za siebie i oboje szybko wsunęli się
między drzewa.

background image

2 9 2

Po kilku minutach Shannon usłyszała również

dźwięki, które zaniepokoiły Malachiego. Męskie gło­
sy, parskanie koni. Jacyś jeźdźcy kryli się w lesie.

Malachi przykucnął, obok przykucnęła Shannon,

i ostrożnie, prawie bezszelestnie zaczęli posuwać się

do przodu, dopóki nie dojrzeli ludzi wśród drzew.

Nie było ich wielu, chyba z piętnastu, wszyscy

w schludnych, ciemnoniebieskich mundurach. Kawa­
leria, i same młodzieniaszki. Dwóch żołnierzy czyś­
ciło karabiny, jeden, oparty o drzewo, czytał coś,
a reszta kończyła posiłek i wesoło się przekomarzała.

- Psiakrew! - zaklął cicho Malachi. - Musimy jak

najszybciej stąd uciekać.

Zaczęli się wycofywać, w pewnej chwili Shannon

zatrzymała się i odwróciła, aby sprawdzić, czy nikt
ich nie zauważył. Wyglądało na to, że wszystko

w porządku. Odwróciła się więc ponownie, żeby dalej

podążać za Malachim, znikającym już w zaroślach.
Odwróciła się i wrzasnęła. Nagle zza drzewa, tuż
przed nią, wysunął się żołnierz w niebieskim mun­
durze. Najprawdopodobniej właśnie skończył czyn­
ność jak najbardziej intymną.

- Proszę wybaczyć - powiedziała odruchowo

Shannon.

- To ja panią przepraszam najmocniej - odparł

również odruchowo żołnierz, zmitygował się jednak
natychmiast. - Ej, chwileczkę! - krzyknął, chwytając

Shannon za ramię.

Prawie w tym samym momencie rozległ się głos

Malachiego.

- Puść ją!

background image

2 9 3

Wyrósł przed nim jak spod ziemi, w ręku kolt,

wycelowany w żołnierza. Niestety, słychać było
również poruszenie w obozowisku. Żołnierze chwy­
tali za broń, ci najszybsi, z bronią gotową do strzału,
przemykali się już między drzewami.

- Puść ją - powtórzył Malachi.

Nagle ktoś krzyknął:

- Slater!
Jakiś oficer zbliżał się szybkim krokiem. Obie ręce

miał uniesione nad głową, na znak, że nie ma przy
sobie żadnej broni.

- Kapitanie Slater! Ja wiem, kim pan jest.
- A ja pana nie znam.
- Znam dobrze pańskiego brata, Cole'a. Jestem

Kurt Taylor, major. Przed wybuchem wojny razem
z Cole'em służyliśmy na Zachodzie...

Zawahał się na sekundę, ale mówił dalej:

- Potem widziałem się z nim w Kansas, tuż przed

jego... spotkaniem z Fitzem.

- Rozumiem, panie majorze. Ale teraz przede

wszystkim niech pan powie temu żołnierzowi, żeby
puścił moją żonę. Ja naprawdę nie mam ochoty
dziurawić żadnego z pańskich ludzi.

- Kapitanie, ja wiem, że pan w ciągu kilku

sekund jest w stanie zastrzelić połowę moich chło­
paków.

- Zgadza się. A więc niech on w końcu puści moją

żonę.

- Kapitanie Slater, ja dostałem rozkaz odszukania

pana.

- Co? A dlaczego?

background image

2 9 4

- Wysłał mnie sędzia Sherman Woods. I nie mogę

panu niczego obiecać...

- Nie ma potrzeby. Ja i tak nie uwierzę w żadne

jankeskie obietnice.

- Panie kapitanie, pan ma bardzo piękną młodą

żonę i chyba nie chce pan ukrywać się przez resztę
swego życia ? Może więc łaskawie zgodzi się pan
mnie wysłuchać.

- Dobrze. Niech pan mówi, majorze.
- Rozkaz muszę wykonać, pan doskonale to rozu­

mie. Jeśli pan będzie chciał stąd odejść, nie obejdzie się
bez walki i na pewno zabije pan kilku moich ludzi.
A jeśli pan i pańscy bracia dobrowolnie zgodzicie się
pojechać ze mną, odbędzie się proces, prawdziwy

i uczciwy. Niech pan wybiera, kapitanie.

- A niby dlaczego miałbym panu wierzyć, majo­

rze Taylor?

- Nie mnie, kapitanie. Przede wszystkim sędzie­

mu Woodsowi. Przecież sami prosiliście go o pomoc,
mówił mi o tym. Sędzia Woods chce wam pomóc.

- Przykro mi, ale...

Przerwał mu błagalny krzyk Shannon.

- Malachi, zaklinam cię! Zgódź się! Na litość

boską, to jest jakaś szansa dla nas!

Malachi nie odezwał się. Stał wysoki, dumny,

nieruchomy, jak postać wykuta w marmurze. Stary
konfederacki płaszcz z peleryną spływał mu z ra­
mion, wiatr bawił się piórami przy kapeluszu. A on
milczał, milczał przez bardzo długą chwilę. Nagle po
jego nieruchomej twarzy przemknął cień. Ręka
drgnęła. Broń upadła na trawę.

background image

2 9 5

- I tak bym nie zastrzelił ani jednego z pańskich

chłopaków - powiedział cicho. - Mam dość zabijania

smarkaczy. No cóż, majorze. Ludzie powiadają, że

wojna się skończyła. A więc przekonajmy się, czy to

prawda.

Major skinął skwapliwie głową, po czym wystąpił

z dodatkową prośbą.

- Zrobi pan coś dla mnie, kapitanie?

- Ja?

- Proszę, niech pan sam powie swoim braciom,

jak się rzeczy mają. Wolałbym, żeby żaden ze Slate-

rów nie trzymał mnie na muszce.

Malachi uśmiechnął się i chwyciwszy Shannon za

rękę, ruszył przodem, major Taylor tuż za nimi.

Kiedy dochodzili do obozowiska, Jamie na ich

widok natychmiast wyciągnął broń, Cole i Matthew

niezwłocznie poszli za jego przykładem.

- Przecież to Kurt! - krzyknął Cole, opuszczając

swego kolta. - Malachi, o co tu chodzi?

- Znasz go?

- Bardzo dobrze.

- Cole, posłuchaj - odezwał się major. - Sędzia

Woods kazał mi was odszukać. Chce, żeby w Mis­

souri odbył się prawdziwy, uczciwy proces. Tak, jak

trzeba, przysięgam na mój honor.

Wzrok Cole'a przemknął po twarzach braci.

- Jestem już zmęczony tym uciekaniem - po­

wiedział Malachi. - A honor to rzecz święta.

I dla niebieskich, i dla szarych. Wierzę temu czło­

wiekowi. Zresztą oddałem się już do jego dys­

pozycji.

background image

2 9 6

Jamie wzruszył ramionami.

- Ja tam nie bardzo wierzę w honor Jankesa, ale

zrobię to, co wy.

Cole rzucił broń. Jamie też rzucił broń, mruknąw­

szy jednak cicho pod nosem:

- Oby nie skończyło się to na szubienicy.

- Nie! Nigdy! - rozległ się krzyk Shannon. Jej

ręka kurczowo zacisnęła się wokół dłoni Malachie-

go. Ona nie pozwoli mu zrobić żadnej krzywdy.

Żadnej.

Malchi powoli zdjął swój kapelusz z piórami,

pochylił się nad Shannon i pocałował ją, długo,

namiętnie i na oczach wszystkich. Potem włożył

kapelusz z powrotem, podszedł do swej gniadej

klaczy i wskoczył na siodło. Zasalutował.

- Jestem pańskim więźniem, majorze Taylor!

Major również zasalutował. Cole pocałował Kris-

tin i dosiadł swego wierzchowca, Jamie również

wskoczył na konia. I odjechali. Wszyscy trzej bracia

Slaterowie odjechali, nie oglądając się za siebie.

Kristin zaczęła płakać.

Matthew podszedł i objął ją ramieniem. Pod drugie

jego ramię wsunęła się Shannon.

- Wszystko będzie dobrze, mówię wam - pocie­

szał zbolałe siostry. - Ale tak należało zrobić.

Z tyłu ktoś chrząknął dyskretnie, usłyszeli nie­

śmiały głos Iris:

- Chciałam tylko powiedzieć, że udało mi się

w końcu rozpalić to ognisko, a Jamie'mu udało się

ustrzelić kilka zajęcy. Siądźmy teraz i posilmy się,

a potem zastanowimy się, co dalej.

background image

297

- Rozpaliłaś w końcu ? - uśmiechnął się Matthew.

- Proszę, proszę, jakie pojętne dziewczę!

Jedli szybko, w milczeniu, potem Matthew wziął

na swoje siodło Kristin, Shannon usiadła za Iris

i ruszyli w drogę. Do Missouri, do domu.

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Rozprawa sądowa odbyła się w Springfield. Sala

wypełniona była po brzegi, przybyli nawet rysow­
nicy z „Harpersa", a także z innych czołowych gazet
i magazynów.

Shannon odwiedziła Malachiego w więzieniu.

Było to dla niej przeżyciem nadzwyczaj przykrym.

Malachi wydał jej się obcy, daleki. Wiedziała, że ją

kocha i jest w więzieniu dla jej dobra. Ale zdawała
sobie również sprawę, że Malachi nigdy, nawet dla
niej, nie wyprze się swych braci. Trzej Slaterowie
trzymali się razem. Jak zwykle. I Jamie, i Malachi
wcale nie zabiegali, aby oskarżenie przeciwko nim nie
było tak ciężkie, jak wobec Cole'a.

Malachi patrzył na Shannon zza żelaznych krat

i uśmiechał się krzywo.

- My wszyscy jesteśmy niewinni.
- Cole wcale sobie nie życzy, żebyś wisiał dlatego,

że on jeździł z Quantrillem.

- A powiedz, Shannon, czy potrafiłabyś znieść

background image

2 9 9

myśl, że Cole został powieszony tylko dlatego, że
chciał pomścić śmierć żony, która nosiła jego dziec­
ko- Ona była moją bratową. Powinienem był dołą­
czyć do Cole'a, ale ja służyłem już wtedy w kawalerii
konfederatów.

- Malachi...
- Jeśli kochasz mnie, Shannon, to kochaj mnie

takim, jaki jestem. Ja zawsze będę trzymał z moimi
braćmi.

Shannon odwróciła głowę, kryjąc oczy pełne łez.

Cole próbował już przekonać braci, żeby ratowali

własną skórę. Ale wszyscy Slaterowie byli tak samo
uparci.

Nie przeżyłaby, gdyby powieszono Cole'a. Oni

wszyscy tej wojnie złożyli już wystarczająco wielką

ofiarę. I ta wojna ponoć już się skończyła. Shannon
nie wyobrażała sobie, żeby mogło jeszcze zdarzyć się
coś tak strasznego. Nie. Oni muszą zostać uniewin­
nieni, prawda musi zwyciężyć.

Pierwszego dnia rozprawa nie przebiegała pomyśl­

nie, choć prawnik Slaterów, pan Abernathy, był
bardzo zręcznym obrońcą i szczerze wierzył w ich
niewinność. Shannon bardzo go sobie ceniła, mimo że

wcale nie naciskał na braci, aby każdy z nich od­

powiadał za siebie. Jednak Taylor Green, oskarżyciel,
przeraził ją. Wydawało się bowiem, że jest on osobiś­
cie zainteresowany wysłaniem wszystkich braci Sla­
terów na szubienicę.

Zaraz na początku rozprawy Green poruszył spra­

wę powiązań Cole'a Slatera z Williamem Quantril-
lem i przedstawił tuzin świadków. Ci świadkowie

background image

3 0 0

wcale nie byli potrzebni. Kiedy spytano samego

Cole'a, on niczemu nie zaprzeczył. Spokojnie opo­

wiedział, co wydarzyło się przed laty. Jak jay-
hawkerzy

najechali na jego ranczo i zabili jego żonę.

Shannon słuchała i cierpiała razem z nim. Głos Cole'a

nie łamał się, nie drżał, ale ona w jego srebrzystych

oczach zobaczyła wszystko. Zobaczyła młodą, ślicz­

ną kobietę, która biegnie, krzycząc przeraźliwie.

Biegnie co sił do swego męża, a on jeszcze nie wie, że

po raz ostatni obejmie ją ramionami. Shannon zoba­

czyła ręce Cole'a, na których pełno było krwi jego

konającej żony.

Kiedy mówił, nikt nie poruszył się, nie wydał

z siebie najcichszego nawet dźwięku. Kiedy skończył,

milczał nawet Taylor Green, ale milczał tylko przez

kilka sekund, po czym ogłoszono przerwę do następ­

nego dnia.

Następnego dnia Kristin w krótkich, ale jakże

przejmujących słowach opowiedziała, co wydarzyło

się na innym ranczu, na ranczu McCahych. O tym,

jak Zeke Moreau zamordował jej ojca i o tym, jak

Cole Slater ocalił jej życie.

- Przecież on był bushwahackerem! - odezwał się

ostrym głosem oskarżyciel. - I pani chce, abyśmy

uwierzyli, że pani mąż wystąpił przeciwko swoim

dawnym towarzyszom broni? Może oni po prostu

dogadali się między sobą.

- Wcale się nie dogadali. Cole zjawił się na na­

szym ranczu niespodzianie, ocalił mnie od śmierci,

mnie i moich bliskich - oświadczyła twardo Kristin.

- A potem, kiedy Zeke Moreau powrócił, Cole ocalił

background image

3 0 1

życie nie tylko moje, ale i połowy kompanii unioni-
stów, którzy stacjonowali na naszym ranczu.

Kristin wyglądała pięknie i odpowiadała śmiało,

może dlatego Taylor Green szybko zrezygnował z jej
wyjaśnień.

Wezwano Malchiego.
Zjawił się w pełnym umundurowaniu, piękny

i dystyngowany.

- Panie... kapitanie, no cóż, ja rozumiem, że pan

jest już w cywilu? - spytał Taylor Green.

- Podobno wojna się skończyła - powiedział

sucho Malachi.

- Ale pan nałożył mundur.
- Walczyliśmy z honorem. Nie wstydzę się tego

munduru.

- Pan nadal nie popiera Unii?
- Wojna się skończyła.
- Tym niemniej, panie... kapitanie, może powie

pan nam jednak, czy pan wierzy, że Południe znowu
powstanie?

- Ja wierzę, że wojna się skończyła i mam na­

dzieję, że z pożytkiem dla nas wszystkich.

Po sali przeszedł szmer aprobaty. Shannon uśmie­

chnęła się. Malachi zjednał sobie ludzi, a więc zapalił
się pierwszy promyk nadziei.

- Pan służył w regularnym wojsku?
- W kawalerii Południa. Pod rozkazami Johna

Huntera Morgana.

- Z Quantrillem pan nie jeździł?
- Nie.
- Nigdy?

background image

3 0 2

- Nigdy. Ale gdybym nie był w regularnym wojs­

ku, dołączyłbym do brata. Pan też by tak zrobił,
gdyby pańska bratowa, niewinna istota, skonała

w kałuży własnej krwi!

- Pan, zdaje się, jest człowiekiem porywczym.
- Przede wszystkim prawdomównym. Mówię

prawdę, bo to jest sąd, a ja przysięgałem, że będę
mówił tylko prawdę. I jeśli jest jeszcze w moim kraju
sprawiedliwość, to mój brat, Cole, jest niewinny, tak
samo jak Jamie. Znam niewielu tak porządnych ludzi
jak mój brat i jeśli Cole ma być winny, bo zabił
człowieka, który zabił mu żonę, to ja też jestem
winny. Bo gdybym mógł, byłym wtedy razem z mo­
im bratem.

- A więc pan się przyznaje - wykrzyknął trium­

falnie Taylor Green. - Panowie przysięgli, oskarżony
się przyznał. Panie kapitanie, może pan odejść!

- On się przyznało! - rozległ się głośny krzyk

Shannon. Zerwała się z miejsca, nieświadoma, że
krzyczy, że oczy wszystkich są teraz w nią wlepione.

- Przyznał się? Ach ty, draniu jankeski, ty!

Na sali podniósł się gwar. Część ludzi śmiała się,

zwolennicy Unii byli oburzeni. Sędzia głośno uderzył
młotkiem.

- Pani Slater! Jeszcze jedno takie wystąpienie

i uznam to za obrazę sądu! Rozumiemy się?

Shannon opadła na krzesło i dopiero wtedy do niej

dotarło, że Malachi przygląda jej się, a po jego ustach
błąka się uśmiech. Bezcenny, bo jakże dodający
otuchy...

Potem przesłuchiwano Jamie'ego. Jamie był

background image

3 0 3

uprzejmy i gładki, nawet Taylor Green nie zdołał

wyprowadzić go z równowagi. I Jamie był tak samo

dumny i uparty jak jego bracia.

Obok Shannon siedziała Kristin, dalej Matthew

i Iris. Kiedy zarządzono przerwę, Shannon pozwolo­

no na widzenie z Malachim. Dano im kilka minut.

- Drań jankeski? - drażnił się z nią Malachi,

a w jego oczach błysnęły wesołe iskierki. - I to pani,

pani McCahy Slater, wyzywa kogoś od jankeskich

drani? Dzięki, Shannon. Umrę szczęśliwy!

- Nie waż się mówić o umieraniu.

- Wybacz.

- I przestań być taki dumny! - krzyknęła przez

łzy. - Niczego nie masz na sumieniu! A zachowujesz

się tak, jakbyś koniecznie chciał, żeby uznali cię

winnym!

- Nie, Shannon.

Uśmiechnął się, objął dłońmi jej twarz i pocałował

szybciutko.

- Ja mówię im tylko prawdę.

Chciała jeszcze coś powiedzieć, spierać się z nim,

przekonać, żeby zachowywał się rozsądnie, ale wi­

dzenie dobiegło końca. Malachiego wyprowadzono.

Dni mijały, a sytuacja wydawała się coraz bardziej

beznadziejna.

Nie, nie chodziło o to, że sąd był nieuczciwy. Ale

wydawało się, że Taylor Green każde zwykłe stwier­

dzenie faktu traktuje jako udowodnienie winy. Fak­

tem było, że Cole jeździł z Quantrillem. I nieważne,

że trwało to bardzo krótko, a Cole miał naprawdę

background image

3 0 4

istotny powód, żeby tak postąpić. Nie. Taylor Green
ten fakt podkreślał tyle razy i z taką mocą, póki
w sercach wielu ludzi nie obudził wielkiej niechęci
i odrazy do Cole'a Slatera. Tym niemniej Shannon
wiedziała, że Cole, kiedy zeznawał pierwszy raz,
wielu ludzi sobie zjednał. Mord na niewinnej kobiecie

był czynem ohydnym, zarówno dla Jankesa, jak
i Południowca.

Czwartego dnia pod wieczór Shannon poszła

zobaczyć się z panem Abernathym. Jadł właśnie
kolację i jego gospodyni za nic nie chciała jej wpuścić.

Shannon energicznie odepchnęła ją i sama odnalazła
drogę do pokoju jadalnego, gdzie pan Abernathy
przystępował właśnie do spożywania zielonego grosz­
ku, pieczonych ziemniaków i przede wszystkim
kotleta z jagnięciny.

- Co pan robi?! - spytała podniesionym głosem

i jakby tego było jeszcze mało, zabrała mu sprzed nosa
talerz ze specjałami i cisnęła w kąt. - Pan sobie tu

spokojnie je, a oni tam czekają na wyrok śmierci!

Pan Ałbernathy z niezadowoleniem zmarszczył

swoje białe jak mleko brwi. Wytarł starannie palce

w serwetkę, uśmiechnął się do Shannon, po czym

z wielkim żalem spojrzał na kotlet, walający się po
dywanie.

- Pani Slater! Mógłbym zdefiniować pani zacho­

wanie jako napaść na mój kotlet, skądinąd bardzo

smaczny ...

- Proszę wybaczyć - bąknęła skruszona Shannon,

opadając na krzesło. - Ja po prostu jestem już na dnie
rozpaczy.

background image

3 0 5

Pan Abernathy ponownie się uśmiechnął, nachylił

się i poklepał ją po dłoni.

- Proszę mi zaufać, pani Slater, proszę mi zaufać.

- Ale mogą go powiesić! Wszystkich trzech mogą

powiesić!

- Ja nie pozwolę ich powiesić, pani Slater. Przeko­

na się pani.

- Kiedy?

- A już jutro. Przesłuchanie właściwie dobiegło

końca. Jutro ja zabieram głos. I założę się o dwa

piękne kotlety ze świeżutkiej jagnięciny, że w ciągu

jednego dnia rzecz całą doprowadzę do końca, do

szczęśliwego końca, pani Slater.

Shannon trudno było uwierzyć, że w ciągu jed­

nego dnia uda się cofnąć całe zło, jakie wyrządził

Taylor Green przez cztery dni. Ale pan Abernathy był

dobrej myśli, właściwie jak najlepszej. Poczęstował

Shannon kieliszkiem sherry i poradził jej, aby niczym

się nie martwiła i spokojnie wróciła do hotelu.

W pokoju hotelowym siedziała Kristin, zapuch-

nięta od płaczu. Shannon objęła siostrę i ze ściś­

niętym sercem wyszeptała jej do ucha wiele słodkich

obietnic, w które sama nie wierzyła.

- Będzie dobrze, Kristin, na pewno. Rozmawia­

łam dziś z panem Abernathym, on trzyma rękę na

pulsie. I solennie obiecał, że jutro wszyscy trzej

Slaterowie będą wolni.

Rzeczywiście następnego dnia głos zabrał pan

Abernathy.

- Moja linia obrony jest bardzo prosta. Zamierzam

background image

3 0 6

udowodnić, że oskarżanie tych trzech mężczyzn
o morderstwo jest całkowicie bezpodstawne i wnoszę,

wysoki sądzie, o oddalenie pozwu.

Sędzia polecił panu Abernathy'emu, aby wezwał

swoich świadków. Taylor Green podniósł się z krzes­

ła, jakby chciał zaprotestować albo po prostu coś
powiedzieć. A pan Abernathy skłonił mu się uprzej­
mie, odwrócił ku sali i szeroko rozłożył ręce.

W tym momencie Shannon uzmysłowiła sobie, że

tego dnia ta sala wygląda jakoś inaczej. Było w niej
zadziwiająco wielu mężczyzn, w mundurach szarych

i niebieskich. Ci mężczyźni zaczęli teraz wstawać po
kolei. Każdy z nich składał oświadczenie.

- Wysoki sądzie! Melduje się kapral Rad Higgins,

kawaleria Stanów Zjednoczonych. Przybyłem tu, aby
oświadczyć, że w kwietniu tego roku razem z Mala-
chim Slaterem brałem udział w wyprawie na bandę
bushwhackerów.

W walce brali również udział Cole

i Jamie Slaterowie. I przysięgam, że nigdy nie wal­
czyłem ramię w ramię z lepszymi żołnierzami niż
bracia Slaterowie.

- Wysoki sądzie! Melduje się starszy sierżant

Samuel Smith, brygada Dantona, armia Stanów Zjed­
noczonych. Zostawiono mnie na pewną śmierć, a ci

chłopcy mnie uratowali. Oni pokonali bandę marude­
rów od Quantrilla, a mną zaopiekował się ich doktor,
dzięki niemu mam nadal obie ręce, a rana naprawdę
była ciężka.

Sierżant z artylerii zaświadczył, że znał Cole'a

Slatera jeszcze przed wojną, kiedy Cole służył w Kan­
sas, i nigdy nie znał lepszego oficera niż Cole Slater.

background image

3 0 7

Kiedy skończyli wstawać i zeznawać, ci wszyscy

mężczyźni w mundurach zarówno szarych, jak
i niebieskich, z krzesła podniosła się wielce dystyn­
gowana dama. Siwowłosa i dość korpulentna.

- Nazywam się Martha Haywood, proszę wyso­

kiego sądu, a tu obok siedzi mój mąż. Przybyłam tu,
aby. powiedzieć, że nigdy przedtem nie spotkałam
wspanialszych i dzielniejszych ludzi niż kapitan
Slater i jego żona. I to fakt, a mój mąż wszystko
potwierdzi. Prawda, tatuśku?

Pan Haywood zerwał się z krzesła i skwapliwie

skinął głową.

Shannon słuchała, patrzyła, nie wierząc własnym

oczom i własnym uszom. Boże wielki, ileż łaski
okazałeś nam dzisiaj, modliła się w duchu, jak wielkie
jest Twoje miłosierdzie nad nami... To Ty sprawiłeś,
że oni wszyscy tu przyjechali. Są tu kumple Jamie'ego
z Teksasu, ludzie z Haywood, a nawet tamci zawodo­
wi gracze z saloonu. I każdy z tych świadków
zaświadczał to samo. Odwagę, uczciwość i poczucie
honoru braci Slaterów.

Sędzia Woods wszystkich wysłuchał z wielką

uwagą. A kiedy ostatni świadek skończył mówić,
sędzia uderzył młotkiem o stół i wstał.

- Oddalam pozew. Brak dowodów.

I wyszedł.

Jeszcze sekundę trwała cisza, potem sala się za­

trzęsła. Dziesiątki kapeluszy pofrunęło w górę, z dzie­
siątków gardeł wyleciało radosne zawołanie rebelian­
tów z Południa. Tłum otoczył braci Slaterów, każdy
chciał uścisnąć im dłoń i wyrazić swoją radość.

background image

3 0 8

Shannon z trudem przepchała się do Malachiego

i rzuciła mu się w ramiona.

- Nareszcie koniec, Shannon - mówił wzruszo­

nym głosem. - Nareszcie prawdziwy koniec tej
przeklętej wojny.

Uśmiechnęła się przez łzy.

- Wszystkie nasze wojny się skończyły, Malachi!

Wszystkie!

Chwyciła go za rękę i rozejrzawszy się dookoła,

pociągnęła go za sobą. Do pana Abernathy'ego.

- Niech Bóg pana błogosławi, a ja obiecuję, że co

roku będę przysyłać panu góry kotletów z jagnięciny.
Będę przysyłać do końca życia!

Pan Abernathy śmiał się i dziękował:

- Bardzo pani łaskawa, łaskawa nadzwyczajnie.

- A o co chodzi z tymi kotletami? - spytał

półgębkiem Malachi, ściskając dłoń prawnika.

- A... to nasza wspólna tajemnica, pańskiej mał­

żonki i moja, pan się chyba nie gniewa. A trzeba
przyznać, drogi panie, że ma pan małżonkę z tem­
peramentem, i to wielkim.

Malachi wcale nie oponował.
- O, tak, jej temperament nie da się okiełznać...
- Malachi, co ty - cicho zaprotestowała Shannon.
- ... ale ja za to ją kocham... no, między innymi.
Potem przepchali się przez tłum i dopadli do

swoich. Malachi ucałował Kristin, Shannon wyścis-
kała Jamie'ego i Cole'a, a na koniec trzej bracia objęli
się serdecznie i stali tak przez moment, pokrywając

wzruszenie głośnym śmiechem.

Jeszcze długo ściskali dłonie i dziękowali każdemu,

background image

3 0 9

kto pośpieszył im z pomocą. A pani Haywood omal
nie została przez Shannon uduszona. Nie broniła się
jednak, tylko ocierając łzy, wciąż powtarzała:

- Bądź szczęśliwa, córeńko, bądź szczęśliwa. I jedź­

cie już do domu, do domu jak najprędzej.

Wyszli na ulicę. Słońce grzało cudownie. Wspania­

łe, życiodajne słońce.

- Jedźmy, jedźmy jak najszybciej - gorączkowała

się Shannon. Była coraz bardziej niecierpliwa, prze­

cież już mogli, naprawdę mogli wracać do domu.

Dane było im życie, dana była miłość. I to dopiero

był początek.

Przeklęta wojna skończyła się, skończyła ostatecz­

nie. Nastał prawdziwy czas pokoju...

background image

EPILOG

8 czerwca 1866

Haywood, Kansas

Martha Haywood pozamykała drzwi na noc.

Hotel był pusty, żadnych gości, a więc śmiało

można było pozamykać wcześniej. Pani Haywood

bardzo by sobie życzyła, żeby ktoś przyjechał. Lato

było piękne, miło by też było czymś się zająć i mieć

towarzystwo.

A w zeszłym roku o tej porze na nudę nie można

było narzekać, o nie. Ileż to się działo wtedy w Hay­

wood, gdy zawitał tu kapitan Slater z panną

McCahy! Tak, działo się wiele, dobrego i złego... Pani

Haywood sposępniała. Może nie miała racji, może nie

trzeba było tych dwoje popychać do małżeństwa.

Ludzie mają prawo sami o sobie decydować. A może

nie jest tak źle? Kapitan Slater i panna McCahy

stanowili tak dobraną parę. On przystojny, porywa­

jący, prawdziwy bohater, ona śliczna panna, dama

background image

3 1 1

w każdym calu i w wielkich tarapatach. Niestety, nie
wiadomo, jak to teraz z nimi jest naprawdę. Od

czasu, kiedy odjechali po tym procesie, to słuch o nich
zaginął. Nie odezwali się ani razu, nie przysłali nawet
życzeń na święta...

Nagle ktoś zapukał do drzwi. Nie, wcale nie pukał,

tylko łomotał. Jak to ludziom brakuje jednak wy­
chowania. Może nie otwierać? Któż to może zjawić
się o tak późnej porze? Lepiej niech wraca tam, skąd
przyszedł.

Otworzyła jednak. I zamarła.

- Pani Haywood? Możemy wejść? - pytała Shan-

non Slater, w pięknej sukni podróżnej, błękitnej,
z ogromnym kołnierzem z koronki. Wyglądała jak
anioł, który sfrunął z nieba na werandę. Na ręku
trzymała spore zawiniątko, obok stał kapitan, pory­
wający, jak zawsze. Szarość konfederacka znikła,
zastąpił ją znakomicie skrojony ciemny surdut i cylin­
der. W jednym ręku kapitan trzymał wielką walizę,
drugą ręką tulił do piersi dziwnie poruszający się
tobołek, kropka w kropkę jak ten, który trzymała na
ręku jego żona.

Shannon, nie czekając na odpowiedź, wkroczyła

do środka i złożyła w ramionach Marthy swoje
zawiniątko.

- Proszę wybaczyć, że zjawiamy się o tak późnej

porze. Podróż z dziećmi trwa jednak nieco dłużej.

Martha Haywood wreszcie zdołała wykrztusić

pierwsze słowa:

- Z dziećmi?
- Tak. To jest Beau. A to... - Shannon uśmiechnęła

background image

3 1 2

się i odchyliła róg kocyka, którym owinięte było to
coś na ręku jej męża. - To jest Nadine.

- O Boże! Bliźniaki.
- Tak, bliźniaki - potwierdził Malachi i złożył

swój tobołek na drugim ręku pani Haywood.

- Bliźniaki! - powtórzyła oszołomiona Martha,

jakby nic innego nie była w stanie powiedzieć.

Malachi, nieco rozbawiony, mrugnął wesoło do

Shannon.

- Pani Haywood? Dziś jest rocznica naszego

ślubu...

- Tak, pierwsza rocznica - uzupełniła Shannon,

zajęta ściąganiem rękawiczek. - I przyjechaliśmy
tutaj, bo nam ogromnie tęskno do tego cudnego
pokoju na piętrze.

- A, ten dla nowożeńców? Jest wolny, bardzo

proszę.

Beau zaczął się wiercić, popiskiwać. Martha popat­

rywała na malca rozanielonym wzrokiem.

- Rozkoszny!
- Czy pani wie, że Iris wyszła za mąż? - spytał

Malachi.

- Nie może być!
- Za Matthew, brata Shannon. Pobrali się w ze­

szłym tygodniu. To była wielka radość dla nas

wszystkich. Teraz oni będą razem gospodarować na
ranczo. A Cole...

- ... z Kristin i Gabe'em przenoszą się do Teksasu

- wpadła mu w słowo Shannon. - Cole kupił tam

ranczo. I zabiera też Samsona i jego rodzinę.

- My ruszamy za nimi - ciągnął Malachi. - Za-

background image

3 1 3

proponowano mi pracę szeryfa w małym mieście koło

Houston. Jamie służy w kawalerii. Też będzie w Tek­

sasie, jest wywiadowcą.

- Cudownie, że tak wszystko się układa - cieszyła

się Martha, nie odrywając zachwyconych oczu od

maleństw. - A one są takie śliczne!

- Cieszę się, że pani je polubiła.

- Polubiła? Kapitanie, ja już je pokochałam!

- To cudownie! - ucieszyła się Shannon, całując

panią Haywood serdecznie w policzek. - Bo my... my

chcielibyśmy pójść już sobie do tego pokoju...

- A idźcie sobie, idźcie! Drogę przecież znacie!

Jakby tylko na to czekali. Malachi porwał Shannon

na ręce i pędził już ku schodom.

- Pani Haywood! - rzucił jeszcze przez ramię.

- Jutro chcemy je ochrzcić. Chcielibyśmy bardzo

prosić państwa na chrzestnych. O ile państwo się

zgodzą...

Gdyby nie dwa tobołki, Martha Haywood na

pewno zaklaskałaby w ręce z wielkiej radości. Spoj­

rzała z rozczuleniem na dwie główki obsypane złoty­

mi loczkami.

- Czy się zgadzamy? Och, Boże, naturalnie!

Nie była pewna, czy Malachi i Shannon ją słyszą.

Byli już w połowie schodów i nie odrywali od siebie

oczu. Złociste loki spływały po ramionach Shannon,

a kapitan Slater wyglądał nadzwyczajnie w tym

eleganckim surducie. I jakie to romantyczne, że on

tak niesie ją na rękach.

- Naturalnie, że się zgadzamy! - powtórzyła

Martha.

background image

3 1 4

Shannon usłyszała, uśmiechnęła się nad ramie­

niem Malachiego i pomachała ręką.

Martha też się uśmiechnęła, ale nie pomachała. No

bo jak? Obie ręce zajęte.

Przytuliła mocniej do piersi dwa cieplutkie tobołki

i kiedy na górze drzwi stuknęły - naprawione,
oczywiście - prawie biegiem ruszyła do swej małżeń­
skiej sypialni.

- Tatuśku, obudź się! Panie Haywood! Mamy

dziś pracowitą noc!

Przysiadła z tobołkami na brzegu łóżka i uśmiech­

nęła się z wielką satysfakcją. A jednak miała rację!

Tych dwoje stworzonych jest dla siebie. Para idealna,

jak z jakiejś bajki.

Taka parą, co żyje długo i szczęśliwie...

ukaże sie trzeci tom trylogii Heather Graham

p.t. „Z nadzieją w sercu". Autorka opowiada

w nim niezwykłą historię o romantycznych przygodach

najmłodszego z braci Slaterów -Jamie'ego,

zakochanego w pięknej i odważnej Tess...

koniec

jan+an


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dram Zachód Słońca
jak wyliczyc kiedy nastapi wschod i zachod slonca dla dowolnego dnia, PHP Skrypty
KOBIETA I ZACHÓD SŁOŃCA
McIntyre Vonda Gory zachodzacego slonca, gory switu
Zachód słońca w Neum, Dokumenty ;), Moje wiersze
zachód słońca12
Pył wulkaniczny nad Bliskiem Wschodem powoduje niesamowite zachody Słońca, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA
projekt 73 zachód slońca DMR 1807
KOBIETA ZACHÓD SŁOŃCA
MAKIJAŻ 97 - LAZUROWY ZACHÓD SŁOŃCA, Makijaż
Przepisy, Zachod słońca, Zachod słońca
Graham Heather Noc kosa
Graham Heather Noce nad Floryda
036 Graham Heather Inne imie milosci
Graham Heather Noc kosa
72 Graham Heather Barwy nocy
Graham Heather Harlequin Kolekcja 72 Barwy nocy
072 Graham Heather Barwy nocy
Zachód słońca (Księżyc w nowiu oczami Edwarda)

więcej podobnych podstron