Stało się jutro
zbiór dwudziesty czwarty
Andrzej Zimniak
”Zręby władzy”
Otworzyłem drzwi obite grubą warstwą dźwiękochłonnego tworzywa i wszedłem.
Profesor, kwadratowy łysy mężczyzna o stalowych oczach, siedział za masywnym biurkiem
zawalonym papierami. Rozmawiał właśnie przez telefon, składając komuś uniżenie
podziękowania i życzenia, lecz dostrzegł mnie po chwili i zaprosił nieznacznym gestem do
zajęcia miejsca. Gdy skończył, zaproponował mi kawę, po czym zamówił ją u sekretarki. Nie
wiedziałem, po co mnie wezwał, on zaś zdawał się smakować tę chwilę mojej niepewności,
którą niezbyt dobrze maskowałem obojętnym wpatrywaniem się w rozrzucone po biurku
ołówki. Wreszcie, nie spuszczając ze mnie ciężkiego wzroku, odezwał się niskim głosem
- Panie kolego - tu zaciągnął się papierosem - jak idą pańskie badania?
Oho - pomyślałem - trochę za dużo teatru i oficjalnego stylu jak na zwykłą rozmowę.
Tylko o co mu chodzi?
- Doskonale, panie profesorze - starałem się, aby mój głos brzmiał swobodnie -
właśnie rozpocząłem próby nad elektrycznymi właściwościami włókien nerwowych w
obniżonych temperaturach. Sądzę...
- Taak - przerwał mi profesor cichym, lecz nie dopuszczającym sprzeciwu głosem. -
Rozpoczął pan, sądzi pan. To też ciekawe. Ale - i tu ton jego głosu podniósł się nieznacznie -
mnie teraz interesują wyniki już otrzymane. Chciałem zauważyć, że właśnie upływa pół roku
pana a stypendium. Słucham pana.
Wejście było ostre, nie spodziewałem się właściwie takiego ataku. Straciłem więc
nawet tę uprzednio wymuszoną swobodę, i o to pewnie staremu chodziło. Pierwsza runda
była przegrana.
- A więc, panie profesorze, zaraz po okresie wstępnego instalowania się rozpocząłem
próby, to jest badałem procesy chemicznej transmisji impulsów przez nerwy w różnych
temperaturach.
- I..?
- Stwierdziłem, że już w okolicach zera stopni Celsjusza zanikają one zupełnie, a kilka
prób w temperaturach niższych nie wykazywało wzrostu aktywności, co było, to znaczy, co
przewidzieliśmy uprzednio.
- Ej; panie kolego, znów ten brzydki żargon naukowy profesor pokręcił z niesmakiem
głową, a ja pomyślałem z satysfakcją, że taki łysy to już niedługo pożyje. - Pan może być w
okolicach Koziej Wólki, ale nie zera stopni. Ale wracajmy do meritum sprawy. Młody
człowiek na pana miejscu, z pana aspiracjami, może sobie pozwolić, aby spośród dziesięciu
eksperymentów jeden, no powiedzmy dwa były nieudane lub negatywne. A pan przychodzi
po pół roku pracy i mówi mi, że owszem, parę doświadczeń panu nie wyszło, a inne są w
planie. To jest sygnał, że trzeba się poważnie zastanowić.
Byłem coraz bardziej zdenerwowany, maska wystudiowanej obojętności dawno ze
mnie opadła. Czułem w ustach suchość języka, a nieprzyjemna chrypka przeszkadzała w
mówieniu. - Ależ, panie profesorze, w tej nowej dziedzinie każdy wynik...
- Byle jaki wynik nie jest dobry w żadnej dziedzinie stary wszedł mi w słowo. - Liczą
się dobre wyniki, i tylko takie - dodał z naciskiem. - A samymi hipotezami daleko nie
zajedziemy. W związku z brakiem wyników w dotychczas badanym przez pana kierunku -
zaczął znów spokojnym niskim głosem - proponuję zmianę tematyki. Będzie to dla pana
jeszcze jedna szansa wykazania się.
- Panie profesorze, ja właśnie zacząłem najważniejsze doświadczenia!
- W naszym Instytucie - głos szefa grzmiał teraz donośnie po wszystkich kątach
gabinetu - nie przeprowadza się doświadczeń nieważnych. Wszystkie bez wyjątku są ważne
zakończył konfidencjonalnym szeptem, jakby zdradzał tajemnicę państwową. - To byłoby
wszystko, panie kolego - znów zahuczał gromko - za pięć minut mam zebranie, przepraszam,
ale muszę już iść. Aha, proponuję, aby zajął się pan preparatami ułatwiającymi przejście w
stan hibernacji. Doktor Agira wprowadzi pana w zagadnienie. Życzę powodzenia i
wydajniejszej niż dotychczas pracy spojrzał niemal wesoło; wstając. Nie dał mi żadnych
szans.
Przez grubą szybę okienną, nastawioną przez kogoś na maksimum przepuszczalności,
wpadało czerwone światło wieczoru i załamywało się obłymi krwistymi refleksami w szkle
ustawionej aparatury. Przypatrywałem się bezmyślnie tym barwnym plamom o karminowych
wnętrzach i żółknących obrzeżach, pełzającym po kolbach i chłodnicach w rytmie
zachodzącego słońca. Wypełniony aparaturą pokój tonął w mroku, tylko w odległym kącie
pracował przy swoim biurku Stef. Jego lampa jawiła mi się jako przewodnie światełko u
kresu ciemnego szlaku, wiodącego wśród nieokreślonych kształtów i niezrozumiałych
zdarzeń. Stef odwrócił się, jakby moja zmaterializowana myśl dotknęła jego ramienia. -
Hallo. En! - zawołał do mnie. Dlaczego En? Nie mogłem sobie przypomnieć, kto pierwszy
tak mnie nazwał. Potem przyjęło się. - Nie słyszałem, jak wchodziłeś. Co masz taką grobową
minę? - gadał wesoło, podchodząc z rękami w kieszeniach. - Oho, widzę, że nie na żarty
przejąłeś się Starym. A w dzisiejszych czasach...
- Zażądał zmiany tematu - przerwałem jego potok słów. Twarz mu spoważniała, ale
widać było, że usilnie szuka dla mnie jakiegoś pocieszenia. Poklepałem go po ramieniu.
- Nie jest tak źle, stary - mój głos zabrzmiał nawet dosyć swobodnie. - Dam sobie
radę, nie martw się o mnie. Dziś idę się zabawić, nie mam już ochoty na pracę, a jutro na
przekór wszystkiemu i wszystkim skończę ten eksperyment, być może kluczowy dla całego
problemu.
- To jest męskie podejście do sprawy - Stef uśmiechnął się zadowolony, że nie musi
występować w roli pocieszyciela. - Jutro mam trochę luzu przy moich próbach, pomogę ci.
Wyszedłem w szarość korytarza, również gęsto zastawionego aparaturą i sprzętem
pomocniczym. Na chropowatej betonowej ścianie przymocowany był telefon. Nakręcałem
kolejno numery kilku moich przyjaciółek lub znajomych, lecz żadna z tych, które zgłosiły się,
nie miała wolnego wieczoru. Zły, odwiesiłem słuchawkę. Przyjdzie mi upić się samemu -
pomyślałem, lecz jednocześnie narastał wewnętrzny bunt. I nagle, wtedy po raz pierwszy,
doznałem tego niesamowitego uczucia.
Głowę przebiegały mi naprzemienne fale gorąca i zimna lub raczej - zgęszczonej
rozrzedzonej materii. I choć zjawisko trwało krótko, zdawało mi się pod koniec, że czaszka
staje się elastyczna niby balon napełniony wodą, a deformują ją w jednostajnie identyczny
sposób dwa szeregi przemykających z obu stron, swobodnie zawieszonych walców. Na
płaszczyznę zamazanego. pola widzenia wpełzły świetliste punkty, rozlały się szeroko jak
kręgi na wodzie i wsiąkły w obraz.
Dolegliwości ustąpiły, pozostał jedynie lekki ból w skroniach. Nadal stałem oparty o
chropowatą ścianę tuż przy telefonie. Na szczęście nikt nie zauważył tej chwilowej
niedyspozycji jeszcze brakowało, żeby zaczęto mnie cucić! Byłby temat do żartów w całym
Instytucie.
Ruszyłem przed siebie. Czułem się dziwnie lekki, nogi jakby same niosły mnie
naprzód. Przypisywałem to doskonałej kondycji fizycznej, co z kolei wprawiało mnie w
dobry nastrój. Zmory dzisiejszego popołudnia prysły i miałem nadzieję, że nie będą zakłócały
zbliżającej się zabawy. Nie wiedziałem jeszcze, dokąd i z kim pójdę, ale miałem pewność, że
wieczór będzie udany.
Aksamitny, wilgotny zmierzch opadł już na trawiaste boisko, pod którym rozlokowane
zostały trzewia cyklotronu.
Spóźnieni biegacze w swoich odcinających się od tła białych szortach powracali z
wieczornego treningu. Pod jasną płachtą pomarańczowo-zielonego nieba zawisły nieruchomo
małe, rozświetlone od dołu chmury.
Wsiadłem do samochodu i ruszyłem ostro; rozkoszowałem się prędkością.
Odczuwałem fizyczną przyjemność, gdy stalowe cielsko maszyny z łatwością wnikało w
masy napływającego naprzeciw chłodnego, wieczornego powietrza.
Czułem się znów dziwnie lekki, chwilami zdawało mi się, że, to kto inny prowadzi
wóz, że obce ręce dotykają kierownicy, ` a ja przyglądam się z boku. Może ktoś podsunął mi
papierosa z marihuaną?
Pędziłem w kierunku swojego hotelu, kiedy nagle zauważyłem z boku wystawowe
okna centrum handlowego. Zahamowałem gwałtownie i skręciłem na parking. Ależ to jasne!
Że też wcześniej nie wpadłem na ten prosty pomysł.
- Dobry wieczór, panno Krystyno - zacząłem, opierając się o kasę. Poszło łatwiej, niż
się spodziewałem. Już w piętnaście minut po zamknięciu sklepu siedzieliśmy w nocnym barze
przy butelce dobrej brandy, a wokół nas migotały kolorowe światła, płynęła muzyka i
wytwarzał się nastrój wesołej zabawy. Alkohol palił mnie w gardle, po członkach rozchodziło
się przyjemne ciepło. Doświadczałem uczucia poprzedzającego lekki zawrót głowy - coś
jakby drobne przesunięcie świadomości w kierunku beztroski.
- Wiesz, Kris - nachyliłem się do siedzącej obok dziewczyny - dobrze mi z tobą.
Bardzo dobrze. A teraz wypijmy za zdrowie mojego szefa. Dał mi dziś wspaniały temat,
rokujący nie byle jakie perspektywy
- Będzie mu to policzone - Kris zaśmiała się głosem może o ton za głębokim jak na
filigranową blondyneczkę o sarnich oczach i pełnych, nieco wysuniętych do przodu ustach. Z
każdym kieliszkiem wydawała mi się piękniejsza i powabniejsza.
Potem poszliśmy tańczyć. Czułem ją taką drobną, ciepłą tuż koło siebie, oparła czoło o
mój policzek, płynęliśmy gdzieś w takt melodii, której już nie słyszeliśmy. I wtedy znów coś
zaczęło się dziać. Stawałem się lekki, nieobecny. Oglądałem rzeczywistość wokół niby
kiepski film, a może raczej śniłem? Trzymałem w objęciach jakąś dziewczynę, dosyć chyba
ładną, ale zdecydowanie zbyt szczupłą. Czułem się tak, jakbym tańczył z manekinem pośród
przetaczających się wokół bezkształtnych mas ludzkich. Chciałem przerwać ten koszmar, ale
spostrzegłem, że zupełnie nie panuję nad własnym ciałem. Dalej ciężko tańczyłem niby jakaś
kukła w kiepskim teatrzyku gałganiarzy, obłapiając coraz mocniej tę chudą dziewczynę, a
wszystko rejestrowałem jakby zza półprzejrzystej zasłony w dusznym, wilgotnym powietrzu.
Dopiero przy stoliku puściły kleszcze, trzymające moją świadomość w żelaznym uścisku.
Płaski, mdły obraz wyostrzył się, nabrał stopniowo trzeciego wymiaru, barw, woni i
dźwięków. Jak poprzednio wokół nas płynęła muzyka, a Kris znów piękna i pociągająca,
przyglądała mi się z troską. Miałem przez chwilę wrażenie, że to nie ja, a świat zewnętrzny
ulega kolejnym dewiacjom, jakimś chwilowym odchyleniom od maksymalnej wartości
prawdopodobieństwa istnienia. W każdym jednak przypadku moja osoba w zmienionej
rzeczywistości musiała wydawać się równie osobliwa, jak odmienione otoczenie dla mnie.
- Kris, kochanie, te tutejsze chińskie przyprawy... widocznie mi nie służą. W
przyszłym tygodniu zaprowadzę cię gdzie indziej, zobaczysz.
- Wiesz co, En - dziewczyna była lekko przestraszona posiedźmy tu jeszcze trochę.
Jesteś cały mokry.
- W porządku, skończymy nasze koktajle. Wiesz, Kris, ja myślałem, to jest... nigdy nie
miałem czegoś takiego. To zdarzyło się po raz pierwszy.
- Nie przejmuj się tym teraz, En. Odpocznij. Następnym razem wszystko ułoży się
lepiej - nieszczerze mówiła Kris. Oboje wiedzieliśmy, że następnego razu nie będzie. Z oczu
dziewczyny wyzierał strach, uważała mnie z pewnością za nienormalnego, a przynajmniej za
nerwowo chorego.
Aby zatuszować zmieszanie, zacząłem rozglądać się po sali: Panował gwar,
wielobarwny tłum falował, a wśród czerwonych lamp unosiła się mgła dymu tytoniowego.
W pewnym momencie drgnąłem - prawie zasłonięty szerokim ozdobnym filarem, przy
stoliku wciśniętym pomiędzy palmę a barek, siedział łysy, kwadratowy grubas. Przeprosiłem
Kris i wstałem. . Obszedłem powoli filar, kierując się w stronę toalety. Przechodząc w
okolicach barku od niechcenia odwróciłem głowę, niby rozglądając się po sali. Przy stoliku
obok palmy nie było nikogo! Na białej serwetce stała tylko nie dopita filiżanka kawy. Dalsze
spacerowanie nie miało sensu, powróciłem więc do swojego stolika. Gdy zapalałem papierosa
Kris, łysy grubas znów siedział na dawnym miejscu. I choć z tej odległości nie mogłem
dojrzeć jego twarzy, byłem pewien, że do ust ma przylepiony swój zwykły, ironiczny
uśmiech.
Odczuwałem wściekłość, lecz jednocześnie paraliżujący lęk. Wokół mnie czaiło się
coś nieznanego, działały nieprzyjazne siły, których nie potrafiłem zrozumieć, a więc tym
bardziej przeciwstawić się im.
Ten łysy, kwadratowy grubas. Czy chce mnie tylko pognębić, ośmieszyć, czy też
zniszczyć za to, że śmiałem być różny od stereotypu nadskakującego stypendysty? A może
jest mu to obojętne, po prostu stałem się przypadkowym obiektem jego rutynowych
przyjemnostek?
Pośpiesznie zapłaciłem, odwiozłem Kris do domu i udałem się do siebie. Natychmiast
zapadłem w ciężki, lecz krótki sen człowieka odurzonego alkoholem.
- Pani Heleno, co pani robi?
- Przygotowuję panu szkło - odrzekła dziewczyna spokojnym, miłym głosem panienki
z centrali telefonicznej, kontynuując wprawnymi ruchami demontowanie mojej aparatury.
- To jakaś pomyłka, ja tego wszystkiego będę dzisiaj używał!
- Jutro zaczynamy eksperyment z lekami prohibernacyjnymi, chcę więc przygotować
wszystko jak należy. Jestem teraz pana nową pomocnicą - jej miły, lecz bezbarwny głos w
innych okolicznościach działałby zapewne uspokajająco.
- Proszę to natychmiast zostawić !
- Ależ, proszę pana, ja pracuję tylko do czwartej, mam niewiele czasu - mój wybuch
nie wpłynął w najmniejszej mierze na jej zachowanie. Nadal myła zręcznymi ruchami szkło i
układała je równo w suszarce.
- Niech pani mnie posłucha, pani Heleno - zacząłem znowu, zmuszając się do spokoju.
- To dla mnie bardzo ważny eksperyment, który - być może - pozwoli podsumować półroczną
pracę! - mimo woli podniosłem głos - A pani ot, tak, demontuje mi aparaturę ! Czy pani to
rozumie .
- Chcę panu pomóc. Zaraz rozpocznę instalowanie zestawu do jutrzejszego
doświadczenia - była zbyt głupia albo zbyt mądra, aby wdawać się ze mną w dyskusję.
Zacisnąłem pięści z bezsilnej wściekłości. Przecież nie będę się z nią bił! Warknąłem:
- Kto panią przysłał?
- Znalazłam dziś rano na swoim biurku kartkę z poleceniem. Sądzę, że od doktora
Agira, ale może od profesora - jej głos nie podniósł się ani o jotę podczas naszej rozmowy,
nie zaprzestała również precyzyjnego układania szkła.
- I nie ma wątpliwości, że to pani jest moim pomocnikiem, a nie na odwrót?
Połykała wszystko gładko.
- Oczywiście. Postaram się pomóc panu jak najwięcej w grymasie mającym oznaczać
uśmiech odsłoniła solidne, szeroko rozstawione zęby.
Byłem bezsilny. Wyszedłem, trzasnąwszy drzwiami.
Musiałem komuś o tym wszystkim opowiedzieć. Stefa nie było w bibliotece,
znalazłem go dopiero w laboratoryjnej chłodni. Ubrany w zbyt obszerny waciak, ekstrahował
coś z szarych płatów tkanki za pomocą szeregu buforów.
Nie zdziwił się specjalnie, widząc mnie mocno wzburzonego; widocznie wiedział już
o likwidacji mojego stanowiska pracy. Uzgodniliśmy, że zjemy razem obiad.
Kierując się ku wyjściu minęliśmy szereg potężnych agregatów, chronionych przed
niepowołanymi specjalną instalacją alarmową. Było to królestwo doktora Agira i oczko w
głowie profesora - w każdym z tych oszronionych, podłużnych pudeł, w temperaturze
niewiele odbiegającej od zera bezwzględnego, spoczywał człowiek. Ci zahibernowani ludzie
czekali na rozwój medycyny albo byli ciekawi jutra, a może mieli nadzieję odnaleźć w
świecie przyszłości coś, czego próżno poszukiwali teraz i tutaj. Udaliśmy się do małej
włoskiej restauracji na wolnym powietrzu. Tam nad kuflem piwa uspokoiłem się prawie
zupełnie, choć nadal snułem pełne determinacji plany. Jednego byłem pewien : powinienem
opuścić Instytut.
- Co to jest władza? - rzuciłem na wpół do siebie, na wpół do Stefa.
- System represji stosowanych przez państwo w celu zapewniania sprawnego
funkcjonowania jego mechanizmów - wyrecytował.
- Nie, chodzi mi o coś innego. O władzę człowieka nad człowiekiem, o wpływ
jednostek na inne jednostki. Widzisz, hierarchia administracyjna nie zawsze odpowiada
rzeczywistej sytuacji. A nawet jeśli odpowiada, to ukształtowała się pod wpływem takich, a
nie innych osobowości ludzkich. Formułki "urodzony kierownik" lub "zdolności
organizacyjne" to tylko parawany, próby obejścia zagadnienia.
Przez rzadkie liście figowca przeświecało ciężkie, popołudniowe słońce, tworząc na
obrusie stolika plątaninę roztańczonych żółtych plam podobnych do refleksów fal morskich
na piaszczystym dnie. Mocne piwo rozleniwiało ciało, lecz stymulowało myśli, pobudzało do
skojarzeń. Władza. To problem, który ciekawił mnie naprawdę. Nie biochemia, fizyka i
chemia, bo w tych dziedzinach, po zachłannych i z pewnością pasjonujących studiach,
doszedłem w końcu do etapu drobiazgowych analiz zamiast frapującej syntezy, do
wyświetlania drobnych obrazków zamiast ogólnego, całościowego spojrzenia. Lecz nie
pragnąłem posiąść władzy, zupełne nie o to mi chodziło. Chciałem zrozumieć jej istotę,
dotrzeć do korzeni, do praprzyczyn. Dlaczego jeden człowiek ma wyraźny wpływ na innych?
Co kryje się pod pojęciami silnej albo ujmującej osobowości ? Czy władza to tylko brutalna
przewaga fizyczna, czy coś znacznie więcej ? Przecież przemoc nie oznacza jeszcze
zapanowania nad umysłem, a to daje dopiero całkowite uzależnienie. Rozwój cywilizacji
technicznej polega w pewnym sensie na rozszerzaniu władzy nad przyrodą ożywioną i
nieożywioną, nad czasem i przestrzenią. A czy życie jako takie nie polega na władaniu
materią i energią, na odpowiednim sterowaniu ich przetwarzaniem? Immanentną cechą życia
w ogóle jest ciągła ekspansja, żarłoczne podporządkowywanie sobie wszystkiego po drodze;
spostrzeżenie to będzie słuszne dopóty, dopóki nie poznamy ożywionych form materii
opartych na odmiennych od naszych prawach rozwojowych. Na razie zaś nowe światy
możemy kreować tylko na zasadzie łamigłówki, kombinując dobrze znane elementy w innym
niż dotychczas porządku. Lecz czy wtedy powstają nowe jakości? Pytania, pytania! Czy
kiedykolwiek znajdę na 'tnie odpowiedzi, choćby na jedno z nich? Może uda mi się
zastosować jakąś nową metodę badawczą, doskonalsze narzędzie poznania. Wtedy miałbym
szansę.
Monotonny głos Stefa z wolna zaczął przesączać się przez kłębowisko moich
bezładnych myśli.
- Ci, którzy łatwo uzyskują supremację nad otoczeniem, muszą mieć jakąś szczególną
cechę lub wyższe niż inni parametry tej cechy osobowości. Jeden z wektorów ich pola
bioelektrycznego ma duże natężenie...
Po kilku solidnych łykach piwa zaczęło mnie to wszystko bawić. I te dziwne zdarzenia
wokół mnie, i teoria Stefa.
- To niezłe. Pomyśl, gdyby ten wektor odpowiednio wzmocnić, można byłoby
kreować władców... - urwałem nagle w pół zdania. Znów tam był! Wstałem raptownie i,
potykając się w slalomie między stolikami, rzuciłem się ku wyjściu. Teraz nie może mi ujść!
Omal nie zderzyłem się z kelnerem, otarłem się o mur kamienicy w wąskim przejściu
na ulicę i wypadłem Ta furtkę. Oddalony o jakieś dwadzieścia metrów, stromym chodnikiem
schodził w dół kwadratowy łysy grubas w ciemnym garniturze. Ruszyłem za nim biegiem.
Słysząc pościg zaczął uciekać, lecz byłem znacznie szybszy i już po chwili rzucałem mu w
twarz dyszące, złe słowa. Ale urwałem nagle, bo ujrzałem starego, nieznajomego człowieka.
Słowa przeprosin uwięzły mi w gardle. Powlokłem się ciężko z powrotem, przygarbiony i
zawstydzony.
Seminarium było długie i nudne. Prelegent mamrotał do tablicy, pokazywał dziesiątki
tabel i rysunków i stawiał mnóstwo hipotez.
Spojrzałem po audytorium. Najbliżsi współpracownicy prelegenta słuchali uważnie,
ciekawi raczej formy, ponieważ treść znali doskonale, natomiast inni uczestnicy wyglądali na
mniej lub bardziej znudzonych beznamiętnym tokiem wykładu.
Ewa. Siedziała w ostatnim, najwyższym rzędzie. Chociaż twardo postanowiłem
usunąć ją ze swoich myśli i pragnień, nie mogłem teraz oderwać wzroku od delikatnego
owalu jej twarzy, gładko zaczesanych do tyłu i związanych w węzełek krótkich włosów, oczu
o aksamitnym wejrzeniu, drobnej figury. Wyobraziłem sobie, jak schodzi w kierunku wyjścia
- miała jedyny, tak bardzo kobiecy sposób poruszania się, drobne, niemal niedostrzegalne
ruchy głowy, ramion i bioder, które zawierały całą jej kruchość, nieporadną delikatność, a
jednocześnie giętkość kotki.
Co z tego, kiedy była niegrzeczna. Wprost opryskliwa, kiedy usiłowałem zalecać się
do niej. Miała swojego Larry'ego i była absolutnie monogamiczna.
Głos prelegenta dudnił nadal przed wykresami, tabelami, plątaniną krzywych.
Ręce o pomarszczonej skórze, starej i zniszczonej chemikaliami. Moje ręce? Czułem
się tak, jakbym swoje młode, lekkie dłonie trzymał w kieszeniach, a na pulpicie pozostawił te
zewnętrzne, obce powłoki, jak skóry po przepoczwarzeniu. Ale one ruszały się! Chyba robiły
notatki czy po prostu mazały coś bezmyślnie w notesie, który leżał jak wielka księga na
ogromnej czerni pulpitu. Inni ludzie siedzieli daleko, wielcy i dostojni, jak nieruchome
posągi. I to dudnienie, tak głuche i odległe... jakby pusty beczkowóz po bruku... Co to za
dziewczyna, tam w górze schodów o coraz wyższych stopniach, jak wycięta z komiksu, siedzi
na wysokim stołku i uśmiecha się z pobłażaniem; te ręce zgrabiałe; chyba moje?, coś piszą w
księdze pamiątkowej Uczelni, podanie do Pana o przeniesienie w stan Wiecznej
Szczęśliwości, jeszcze podpis, i już mogę wyjąć swoje własne ręce z kieszeni, położyć na
pulpicie, słyszę szmer, to posągi zadają pytania, prelegent już odwrócił się do audytorium,
odpowiada normalnym głosem, a w górze, w ostatnim rzędzie, siedzi ta_ drobna mała Ewa, o
której miałem już nie myśleć.
Było mi lekko i dobrze. Odczekałem do końca seminarium i udałem się do profesora.
Płynąłem korytarzami jak balonik napełniony gazem rozweselającym, a sprzęty wokół
opalizowały i miały opływowe, obłe kształty.
Bez słowa położyłem podanie na biurku szefa. Kwadratowy łysy starzec z obojętnym
wyrazem twarzy przeczytał pismo.
- Więc pan chce odejść - w beznamiętnym głosie wyczułem nutę ironii. - Czy pan
sądzi, że to właśnie jest najlepszy sposób?
- Można to nazwać odejściem. Przemyślałem tę kwestię dokładnie. Chcę mieć
szansę...
Szef ponownie rzucił okiem na trzymany w ręku arkusz.
- Czy pan rzeczywiście cierpi na nowotwór?
- Nie, ale...
Profesor obojętnie przedarł moje podanie i wyrzucił do kosza.
- Panie kolego, w poważnych sprawach etyka obowiązuje nas również.
Grzebał chwilę w biurku, po czym wyciągnął formularz i dał mi do wypełnienia.
- Proszę wpisać, że zgadza się pan na eksperyment naukowy, a całą odpowiedzialność
sam pan ponosi.
I podpis. Zwykle - dodał po chwili - poddajemy hibernacji ludzi wybitnych i starszych
lub chorych. Ale tym razem zrobię wyjątek.
Zaaplikowano mi serię zastrzyków nasennych i przygotowujących. Świat zamazał się
jak na poruszonym zdjęciu i osunął do tyłu, zapadłem głęboko w studnię nieświadomości.
Ciało umieszczono w chłodni, gdzie procesy życiowe poczęły zwalniać swój bieg, aż zamarły
całkowicie. Wtedy, w temperaturze ciekłego azotu, moje ciało stało się lodową martwą bryłą,
pozbawioną duszy.
Aby zapobiec szczątkowym procesom degradacji, temperaturę obniżono niemalże do
zera bezwzględnego. Spoczywałem teraz w potężnym agregacie, zanurzony w ciekłym helu.
Przez wiele lat to otoczenie miało być moim domem. I w tych warunkach, kiedy atomy
zatrzymują się w swoim odwiecznym biegu, a oscylacje molekuł niemal zamierają,
przemieniając się w najcichszy szept materii, dusza powróciła do zaklętego w krystaliczne
struktury ciała. Sploty nerwów i pajęcza sieć neuronów, przechwytując niby antena energię
impulsów bioelektrycznych ludzi żyjących w świecie wysokich temperatur, wytwarzały prądy
w swoich nadprzewodzących wnętrzach. Owe impulsy nerwowe, mozolnie przenoszone przez
gęstwę atomów rozszalałych w zwykłej temperaturze ciała, teraz przemierzały
nadprzewodzącą sieć krystaliczną swobodnie i bez żadnych strat energii. Mózg w swojej
nowej funkcji potrafił znacznie więcej niż dawniej. Oszołomił mnie potok nowych wrażeń,
odbierałem siebie i świat innymi zmysłami, musiałem uczyć się wszystkiego jak niemowlę.
Pole bioelektryczne interferowało teraz w wyraźnie wyczuwalny sposób z wysepkami materii
ożywionej. Zalał mnie i przygniótł potężny strumień odczuć z tego samego, lecz jakże innego
świata ! Byłem bezradny.
Wtedy rozległ się Głos. I natychmiast dojrzałem ich tuż obok - kruche,
nadprzewodzące siatki neuronów, mieniące się intensywną cyrkulacją bioprądów - ludzkie, a
jednocześnie tak inne intelekty, do których teraz i ja należałem. Głos wyjaśniał i uczył mnie,
wprowadzał w nowy rodzaj życia, odkrywał przed moim raczkującym umysłem rozległe
możliwości, jak również niemałe trudności. Okazało się, że nad swoimi żywicielami i
opiekunami mamy rozległą władzę, przy czym nawet nie podejrzewają, jak wiele dziedzin ich
działalności znajduje się pod kontrolą. Nie wiedzą oni nawet o istnieniu naszego intelektu i
dowiedzieć się nie powinni.
Teraz zrozumiałem wiele dziwnych zdarzeń ze schyłku mojego poprzedniego życia.
Pojąłem wkrótce po przebudzeniu, że niemalże cały program badawczy Instytutu był
inspirowany, więcej - kierowany właśnie stąd. Dlatego tak wielkie środki przeznaczono na
eksperymenty hibernacyjne; wszak służyły one doskonaleniu warunków istnienia naszej
inteligencji cieplnego obszaru brzegowego.
Rozkaz przerwania moich doświadczeń, .mogących odsłonić rąbek tajemnicy,
pochodził również od istot, które teraz powołały mnie do swego grona. Nasza władza
rozciągała się już daleko poza Instytut i stopniowo sięgała coraz dalej. Zrozumiałem również,
dlaczego zostałem przyjęty do społeczności tych krystalicznych intelektów, zrodzonych z
ludzkich układów nerwowych. Moje badania naukowe, które mogły niepotrzebnie rzucić
światło na niektóre biochemiczne zjawiska niskotemperaturowe, nie stanowiły wielkiego
problemu, nie one więc były bezpośrednią przyczyną. W skład grupy włączano po prostu
jednostki zdolne, aby zwiększyć siłę jej oddziaływania, a tym samym umocnić jej władzę nad
otoczeniem. Przy czym zdolności stanowiły w tym świecie synonim potencji twórczej.
Inteligencja indywidualna rozumiana jako szybkość korzystania z zakodowanej w mózgu
informacji oraz wiedza będąca zbiorem tych informacji nie miały dużego znaczenia na tym
poziomie rozwoju możliwości integracyjnych grupy. Natomiast zdolności twórcze cecha
wybitnie jednostkowa - stanowiły podstawę dalszego postępu i każdy, kto mógł wnieść coś
nowego, był preferowany przy wyborze. Moje rozważania nad istotą problemu władzy, tak
fantastyczne i błahe w świecie, który opuściłem, tutaj wzbudziły zainteresowanie. Mogłem
wreszcie urzeczywistnić swoje marzenia i poświęcić się pracy, do której czułem powołanie. O
ileż większe miałem teraz możliwości jej realizacji !
W tej perspektywie profesor wydał mi się małym i posłusznym wykonawcą naszych
poleceń, jednostką o umiejętnie wykorzystywanych skłonnościach do megalomanii. Teraz
byłem w stanie upokorzyć go, doprowadzić do załamania - lecz nie odnalazłem w sobie ani
śladu zwykłej ludzkiej chęci zemsty, jawiła się ona jako puste pojęcie. Skojarzyłem też wiele
faktów po odkryciu, że możemy i władać, i poznawać, i rozumieć piękno, lecz nie potrafmy
jednego: odczuwać doznań związanych z funkcjami ciała. Wszak nasze ciała są lodowymi
bryłami, funkcjonują tylko intelekty. Ale i tutaj możliwe było rozwiązanie - podłączenie się
do sfery przeżyć zwykłych żywych ludzi. Postanowiłem spróbować tej metody jeszcze dziś
wieczorem.
Larry był w doskonałym nastroju. Miał dzisiaj dobry dzień, a teraz siedział wygodnie
rozparty w fotelu w swoim mieszkaniu, sączył koktajl dżinowy z lodem i czekał na Ewę.
Powinna zjawić się lada chwila. Niecierpliwe, pełne napięcia oczekiwanie sprawiało mu
fizyczną przyjemność.
Nie zwlekałem dłużej - nawiązałem kontakt falowy. Nasze częstotliwości były różne,
jak zwykle przy pierwszej próbie, czułem więc przez chwilę lekkie pulsowanie, zanim nie
dostroiłem swojego biopola. Dla Larry'ego synchronizacja okazała się bardziej uciążliwa -
chwycił się oburącz za głowę i zbladł wyraźnie. Lecz po chwili dobry humor powrócił. Czuł
się teraz jakby lżejszy, ponieważ odbierałem mu, na razie niewielką, część wrażeń, również
fizycznego poczucia wagi ciała.
Wtedy weszła Ewa, pełna nieodpartego dla mnie powabu. Miała na sobie tylko
zwiewną letnią sukienkę, tak że niecierpliwe dłonie Larry'ego nie napotykały na swojej
drodze wielu przeszkód. Na razie rejestrowałem bieg wypadków jak scenę z sugestywnego
filmu, choć miałem już drobny udział w odczuciach kochanków. Dotychczas
powstrzymywałem się całą siłą woli, aby nie wkroczyć zbyt. wcześnie - mógłbym wszystko
zepsuć. Ewa, na początku nie-wciągnięta jeszcze w wir namiętności, od razu spostrzegłaby
inność Larzy'ego i istniała ewentualność, że mogłaby usunąć się. Więc nie chciałem
ryzykować, lecz teraz nadszedł właściwy moment.
Wniknąłem zdecydowanie w umysł młodego mężczyzny, nie napotykając prawie
żadnego oporu, i zepchnąłem jego świadomość gdzieś daleko w bok, na peryferyjne obwody
neuronowych splotów, pozostawiając jej tylko niezbędne minimum swobody koniecznej do
przeżycia. Od tej chwili Lamy śnił jedynie mętny i niespójny sen o biegu wydarzeń, nad
którym ja panowałem całkowicie. To ja odczuwałem gibkość i sprężystość jego ciała, nad
którym miałem teraz całkowitą władzę. To mnie przebiegały drżące fale gorąca, kiedy tuliłem
tę kobietę, której ruchy były nieporadne jak zawsze, lecz teraz stokroć bardziej fascynujące.
Ewa musiała spostrzec odmienne zachowanie partnera. Wyczuwałem ogrom szczęścia
tej małej istoty, kiedy opadła bez tchu na moją (czy rzeczywiście moją?) pierś, patrząc na
mnie z bezgranicznym zdumieniem. Przez moment poczułem muśnięcie żalu i tęsknoty za
dawnym, prostym i ograniczonym życiem, i może za losem, który mógłbym z nią dzielić.
Gdyby kiedyś wybrała mnie, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Czy całe życie
zbudowane jest na zdarzeniach przypadkowych?
Musiałem już wracać do siebie. Ten głupi, nieświadomy niczego Larry, którego teraz
było mi trochę żal, z jękiem zasłonił sobie oczy - jego świadomość odzyskała całe terytorium
i rozlała się po siatce neuronów, niby człowiek prostujący kości po przydługim przebywaniu
w wymuszonej, a niewygodnej pozycji. Wstał i pijanym krokiem zmierzał w kierunku barku,
a dziewczyna odprowadzała go przestraszonym wzrokiem.
Już rok minął od chwili powołania mnie do społeczności tych dziwnych
kriolitycznych intelektów ludzkich. Przez ten czas stałem się jej doświadczonym członkiem -
otworzył się przede mną inny, bogatszy i jakże przestronny świat.
Mogłem zachować ogrom swobody, albowiem byliśmy nieliczni, a odkrywaliśmy
wciąż nowe tereny eksploracji. Niemal od początku egzystencji w nowym wcieleniu
prowadziłem intensywne studia nad zagadnieniem istoty władzy i mechanizmami-jej
oddziaływania. W radosnym uniesieniu, graniczącym częstokroć z euforią, odkrywałem
wspaniałe, dziewicze tereny. Jakże to było piękne! Teraz żałuje, że spieszyłem się tak bardzo,
że nie przystanąłem ani na chwilę, aby delektować się dostępną mi na krótko wyższą jakością
istnienia. Na krótko, bo niebawem znów dotarłem do jakiejś mrocznej zasłony, za którą
poruszały się tylko dziwne, niemożliwe do określenia kształty. I tak samo jak niegdyś
ześlizgiwałem się z powrotem usiłując przeniknąć dalej, zdawało mi się, że mijam gdzieś
prawdę, czasami chyba zupełnie blisko, choć może były to jedynie miraże; znowu stawiałem
pytania, na które było wiele odpowiedzi, lecz brakło tej właściwej. Podobnie jak poprzednio,
wyświetlałem obrazki, dokonywałem żmudnej analizy, drepcząc w miejscu. Czułem się tak,
jakbym przesunął o trochę słupek graniczny w krainie tak wielkiej, że w zasadzie
nieskończonej. Była to gorzka pigułka dla porywczego, ambitnego młodzieńca, ale jej
przełknięcie skłoniło mnie do istotnych refleksji i przemyśleń. Tymczasem przywykłem już
do swojego świata, przyjąłem go za własny. Również poza moją dziedziną badań niewiele
ostało się w nim tajemnic ogólniejszej natury, mogłem poznawać w zasadzie tylko szczegóły.
Czasami w fantastycznych marzeniach tęskniłem za następnym wcieleniem, za powołaniem
do jakiegoś hipotetycznego jeszcze wyższego poziomu cywilizacji ludzkiej, gdzie znów
mógłbym zacząć od początku.
Lecz pomimo niemal pełnej harmonii nie mogłem nie dostrzec pewnych drobnych
niekonsekwencji, jakichś chwilowych niespójności i zakłóceń w obrazie i trwaniu naszego
świata. Nie wiedzieliśmy przecież wszystkiego, a odkryte przez nas prawa były z pewnością
także szczególne i pasowały tylko do chwilowej rzeczywistości, w której przebywaliśmy. I
kiedyś, podczas rozmyślania nad kolejnymi zrębami intelektu tej samej cywilizacji i nad
problemami zależności i władzy, zimnym lękiem przeniknęło mnie natarczywie powracające
pytanie : my rządzimy ludźmi, ale kto rządzi - nami?
Andrzej Zimniak
”Pojedynek”
Zbliżał się do Miasta. Opuścił już piaszczyste równiny i wspinał się na rozległy
granitowy płaskowyż, przeniknięty silnym strumieniem energii z wnętrza Ziemi. Czuł, jak
jego tkanki regenerują się, a myśli stają się szybsze i jaśniejsze. Wyczuł bliskość Miasta. Po
dalekim niebie płynęły zeń ogromne rzeki rzadkich fal radiowych. Miasto pulsowało
tysiącami istnień ludzkich - namiętnościami, pragnieniami, - smutkiem, radością, dobrocią i
złem. Ogólną wrzawę życia co chwila przeszywał cichnący krzyk umierającego, ponad
tysiącem głosów i szmerów wypływał ogrom ulgi rodzącej kobiety lub wzlatywała bezwolna
rozkosz kochanków. Jonat uśmiechnął się bezgłośnie Oto trzy krzyki życia: poczęcie,
narodzenie i śmierć. Reszta - to tylko szepty o tych trzech wyznacznikach istnienia.
Miasto ukazało się wreszcie jak na dłoni. Jego Miasto. Mrugało tysiącem świetlistych
języków, sypało kaskadami barwnych iskier, buzowało rozrzedzonym promieniowaniem.
Lecz te sygnały cywilizacji technicznej nie obchodziły Jonata. Interesowali go ludzie. Mali i
wielcy. Dobrzy i źli. Te niepowtarzalne hybrydy nieklasyfikowalnych cech. Ludzie, których
nikt nie rozpoznał, którzy nie znają siebie samych i nie mogą się sprawdzić w codziennym,
przypisanym im rytuale życia. Jonat kochał to Miasto. Chętnie przebiegłby ulicami, i zajrzał
na podwórza pełne kwietnych klombów i odwiedził poddasza starych domów z palonej cegły.
Niegdyś lubił zatrzymywać się o zmierzchu pod nagrzanymi jeszcze słońcem murami, po
których rozpełzło się dzikie wino, i dawał się przenikać wirem namiętności ludzkich. Teraz
jednak musiał odłożyć to wszystko na później; a być może zaniechać na zawsze.
Stłumił w sobie wzruszenie i szybkim spojrzeniem obrzucił całe Miasto. Wśród masy
ludzkiej w wielu miejscach jarzyły się umysły obiecujące i zdolne, nawet wybitne, lecz żaden
z nich nie przekroczył jeszcze progu samouświadomienia. I Jonat odetchnął z ulgą. W
Mieście nie było Olsena. Szedł wmieszany w różnobarwny tłum przechodniów. Przygarbił
się, głowę wciągnął między ramiona. Nikt go nie poznał, lecz Jonat przypominał sobie wielu
mieszkańców, każdy dom, plac, ulicę. Z ulicznych kawiarenek, spośród kolorowych lamp,
młode dziewczyny posyłały nieznajomemu uśmiechy. Skręcił w boczną aleję i znalazł się
przed domem Ojca. Ścieżka jego zabaw dziecięcych porosła trawą, rozbuchany gąszcz gałęzi
muskał go po głowie i karku. Drzwi były otwarte, po podłodze biegały małe, zielone
jaszczurki. Widok biurka z rozrzuconymi na nim książkami sprawiał wrażenie, że Ojciec
wyszedł tylko do sąsiedniego pokoju.
W przyległym pomieszczeniu stał stary, zniszczony stół. To na nim uczyłem się
ustawiać klocki, czytać i pisać - Jonat położył dłoń na chropowatym blacie i ciepło
wspomnień przeniknęło mu palce. "Przy stole siedzi złotowłosy, rumiany chłopczyk i ze
złością odrzuca nieudane rysunki. Wreszcie wściekłość malca nie daje mu pracować, po
policzkach spływają łzy, bieleją palce zaciśnięte na krawędzi blatu. Nienawistny wzrok
skierowany jest na stos kartek, które w pewnym momencie... zaczynają falować, miąć się i
zgniatać w papierową kulę. Gorąca fala złości odpływa, pozostawiając tylko ogrom
zdziwienia.
Za plecami chłopca stoi Ojciec. Wyciąga rękę w stronę jasnej główki. Będziesz silny,
bardzo silny - mówi". Jonat przerwał pasmo wspomnień i wyszedł w zieloną, pachnącą
ciemność ogrodu. Na tle przepastnego aksamitu nieba z przyszytymi perełkami gwiazd
pędziły rwące rzeki fal radiowych, ostre strumienie w pasmach telewizyjnych, słabe, lecz
charakterystyczne odblaski telepatyczne. Nieforemne kłęby fal zamkniętych, przypominające
sny o bezpańskich myślach, zwiastowały bliskość silnej burzy magnetycznej.
W głębi wąskiej ulicy jakaś dziewczyna w długiej, ciemnej szacie pośpiesznie ukryła
się w bramie. Z mroku ktoś nadchodził - wysoka, szczupła postać mężczyzny. Jonat skupił się
jak umiał, ale nie był w stanie spenetrować jego mózgu. "Olsen?" - przemknęło mu przez
głowę. Zbliżający się mężczyzna wykazywał czujność i gotowość do konfrontacji. Był już
bardzo blisko - płowe włosy, wysokie czoło, czujne, nerwowe spojrzenie, głowa wciągnięta
między szerokie ramiona.
Zimny strach. A potem szok - to przecież on sam! Jonat wyprostował się i popatrzył
na siebie - wtedy lustrzany obraz wybrzuszył się, rozmazał i spłynął gdzieś w bok.
Z bramy wybiegła dziewczyna owinięta w szary, długi szal. Przysunęła swoją mokrą
twarz tak blisko, że czuł jej płytki, urywany oddech. "Uciekaj stąd - szepnęła zduszonym
głosem. - Odejdź natychmiast, błagam". Głos przeszedł w niezrozumiały bełkot, w
rozbieganych oczach czaił się obłęd. Usta miała wypukłe, pełne, namiętne. "Odnajdę cię" -
rzucił za nią, kiedy już zdjął z niej hipnozę i uciekła przestraszona. "Nie odejdę!" - krzyczał
bezgłośnie, odrzucając ostrzeżenie Olsena. Musiał podwoić czujność. Ostateczna rozgrywka
zbliżała się szybko.
Wąskie uliczki Starego Miasta wyludniały się. Późna pora i ból głowy spowodowany
rozwichrzoną, zasnuwającą Miasto burzą magnetyczną zapędzały mieszkańców w zacisze
sypialni. Jonat przeciskał się przez gęsty, niemal lepki mrok zaułków wyłożonych gładkim
kamieniem rzecznym. Uwagę miał napiętą aż do bólu. Chce mnie zmęczyć - pomyślał. W
miarę jak jego ciało słabło, duch zdawał się potężnieć i uzupełniać niedostatki fizyczne.
Pomarszczona jak zasuszony owoc twarz Matki, mlecznosiwe włosy zaczesane gładko do
tyłu. Gdy Ojciec uczył go władzy nad umysłami innych, Matka zawsze mówiła: "Synu, bądź
również dobry i sprawiedliwy. Używaj wielu oczu, bowiem jedna para może okazać się
zawodna. Wyczuwaj wiele wymiarów. Kochaj".
Agresja! Jak swąd palonej skóry, jak zduszony trzask ze zgniatanego lustra. Jonat nie
ruszając się z miejsca odbił uderzenie i odruchowo wypuścił potężną kontrę o szerokim
spektrum działania, raczej dla osłony i zyskania na czasie niż w celu unicestwienia
przeciwnika. Natychmiast uchwycił słabe punkty w mózgu napastnika i zaczął już
wypuszczać skoncentrowane, dobrze dostrojone uderzenie, kiedy nagle poczuł bezcelowość
akcji. Przeciwnik został unieszkodliwiony pierwszym ciosem obronnym.
Jonat pchnął zmurszałe drzwi i w ciemności wszedł na górę skrzypiącymi schodami,
wśród zapachu moczu i zbutwiałego drewna. Na podeście leżał stary, licho ubrany człowiek
w pozycji świadczącej o bezwładnym upadku. "Zimny okład na czoło!" - rozkazał
dziewczynie, skulonej w najdalszym kącie. Zły na siebie wyszedł w mrok nocy. Omal nie
zabił ulicznego rzezimieszka.
Burza rozszalała się na dobre. Zmierzwiona wełna kłębów falowych zawładnęła
niebem, przytępiła słabe promyki gwiazd, wyciszyła potoki długości radiowej. W miejscach
silnego promieniowania urządzeń elektrycznych interferencja wyzwalała istne kaskady
barwnych rozbłysków lub wiry na kształt trąb powietrznych z rozjarzonego pyłu. Co chwila
nabrzmiałe energią niebiosa z głuchym mlaśnięciem przekazywały jej nadmiar do wstrząsanej
razami Ziemi.
Na początku poczuł małą mrówkę biegającą pod włosami, po czaszce. Zanim
zorientował się i zaczął stawiać osłonę, było już za późno. Potężne uderzenie, mogące z
łatwością zabić, zwaliło go z nóg. Było na szczęście w dużym stopniu chybione - zwiad trwał
zbyt krótko na pełne rozeznanie. Następny cios, nie mniej potężny i wymierzony o wiele
precyzyjniej, Jonat odbił już z łatwością. Błyskawicznie zlokalizował Olsena, który
zdemaskował swoją pozycję atakiem, i wypuścił szerokie kontruderzenie. Szybko penetrował
mózg przeciwnika i bił w słabe punkty krótkimi, lecz dokładnymi ciosami. Sam odparowywał
serie podobnych uderzeń.
Zaprzestali tych wściekłych, chaotycznych, bezcelowych razów i zmęczeni
przyglądali się sobie nawzajem. Olsem stary i doświadczony mistrz; który niejednemu
niebezpieczeństwu stawiał już czoło, zajął pozycję obronną. Jonatan mógłby być jego synem -
zdolny, uparty, entuzjazmem młodości pokrywał brak rutyny. Tylko jeden z nich mógł
pozostać w Mieście.
Jonat wyszedł już poza przedmieścia. Minął ostatnie małe domki z czerwonej cegły,
otulone kożuchem pnącej roślinności, i posuwał się brzegiem rozigranego potoku. Lecz świat
ten nie istniał teraz dla niego - poruszał się w krainie rozbieganych prądów, wezbranych rzek
falowych i skłębionej wełny burz magnetycznych. A przed nim rozbłyskiwał podstępnymi
ciosami umysł Olsem, człowieka, który po raz drugi chciał wypędzić go z Miasta. Wypędzić
już na zawsze. Jonat spróbował zastosować stary fortel. Klucząc dla niepoznaki zbliżył się do
płytkiej niecki geologicznej, szybko wskoczył w jej ognisko i posłał przeciwnikowi grad
uderzeń. Olsen ugiął się pod ich ciężarem, lecz zdołał wypuścić kontrę. Ten zaprawiony w
bojach weteran wiedział doskonale, że zagłębienie wymyte w pokładach rudy może być
równie dobrym emiterem, jak i kolektorem wiązki fal. Cios przedarł się przez gardę i tępym
obuchem zdzielił Jonata, który z największą trudnością odczołgał się na bok. Na szczęście
Olsen też dostał swoje - pomyślał. - Inaczej mógłby teraz wykończyć mnie w ciągu sekundy.
Postrzępiona wełna burzy falowej odpłynęła, a w czarną otchłań nieba wylały się ogniste,
rozszalałe rzeki promieniowania wschodzącego słońca. Jonat za każdym razem był zdziwiony
bogactwem i grozą tego widowiska. I zawsze wtedy szkoda mu było innych ludzi, zdolnych
obserwować jedynie tak żałośnie mały wycinek widma.
Taki właśnie ranek wstawał przed wielu laty, kiedy był jeszcze małym chłopcem.
Wtedy Olsen zwyciężył Ojca, zadał mu ostatni cios po całonocnych zmaganiach. Lecz nie
zabił, stosując się do niepisanego prawa walki mistrzów. Ojciec wraz z rodziną został
wygnany z Miasta. Od tego czasu nigdy już nie doszedł do dawnej świetności, żyjąc z dala od
rodzinnych stron coraz bardziej zapadał na zdrowiu.
A Olsen...
Jonat, tknięty nagłą myślą, rozpoczął znów ostrożną penetrację mózgu
odpoczywającego, ale czujnego Olsem. Lecz nie mógł znaleźć tego, czego chciał, choć ślizgał
się po powierzchniach myśli, zapuszczał w meandry wspomnień, przebiegał pokłady pamięci.
Zupełnie nic?! Wydawało się to niemożliwe. Owszem, w zwojach pamięciowych trafił na
zapis zdarzeń tamtego dnia, lecz była to tylko kronika z zachowaniem ścisłej chronologii, i na
tym koniec.
Poprzez stare, infantylne pokłady pamięci dostał się w obszar płytkiej
podświadomości. Czuł się nieswojo i nie całkiem w porządku, ale jakie było inne wyjście?
Jak w nieprzejrzystej wodzie przesuwały się zagmatwane kształty myśli, pragnień i
wyobrażeń, dające nigdy w pełni nie uzewnętrzniany obraz człowieka. Jonat czuł się jak
złodziej w sanktuarium świętości, bo cóż bardziej świętego i intymnego można mieć poza
własną nagą podświadomością, o której naturze mamy tylko mgliste pojęcie, poza
bezbronnym ja, odartym z wszelkich ozdób, masek i konwenansów?
Aby przeniknąć głębiej, Jonat musiał skorzystać z energii swojej osłony obronnej.
Należało teraz działać szybko, ponieważ przeciwnik mógłby go dosięgnąć z łatwością. Szukał
więc gorączkowo wśród wspomnień, marzeń, pragnień. I choć nie wnikał głębiej w żadne z
nich, ślizgał się raczej tylko po ich powierzchni, zadziwiło go bogactwo wewnętrzne
sprzeczności tego człowieka.
Wreszcie znalazł. Zepchnięte na dno podświadomości, pełne bólu i poczucia winy
wspomnienie walki z Ojcem Jonata, obraz zsyłanych na wygnanie. Długie, bezsenne noce.
Wyrzuty sumienia, ledwie zaprawione dumą zwycięzcy.
Lecz jaki bezmiar goryczy! Goryczy wypędzanego z wielu miast. Zgorzknienie
tułacza. Zapiekły żal do ludzi. Olsen od najmłodszych lat nie miał Domu. Walka z Ojcem o
Miasto była ostatnią szansą starzejącego się, steranego życiem człowieka. Jonat żałował teraz,
że tak głęboko spenetrował to miejsce. Nie było czasu na rozważania etyczno-moralne, lak
zwykle zresztą. Ciśnienie faktów pchało do rozwiązań dyktowanych prostą walką o byt.
Zastanowienie przychodziło później, lecz znów nie zmieniało w niczym dalszych działań.
Jonat pośpiesznie przepisał do swojej świadomości poczucie winy Olsena, jego ból i wyrzuty
sumienia. Następnie znowu " osłonił się podwójną gardą i przygotował do ostatecznej
rozgrywki.
Rozpoczął bezładną wymianę ciosów, w którą stary mistrz, nie podejrzewający
pułapki, dał się bez trudu wciągnąć. Gdy przerwali, zmęczeni, Jonat skupił się aż do bólu,
wskoczył błyskawicznie do ogniska niecki geologicznej, tej samej, którą wykorzystywał
uprzednio, i wypuścił skoncentrowaną wiązkę. Zawarł w niej cały żal, ból i świadomość
popełnionego okrucieństwa, cały dokonany przed chwilą wypis z zakamarków mózgu Olsem.
Wiązkę wzmocnił na tyle, na ile potrafił. Wyrzuty sumienia mogą męczyć, lecz wzmocnione
stukrotnie poczucie winy - może zabić. Mózg Olsena próbował się bronić, stawiać jakąś
zaporę, wypuścić kontrę, tak jak ranne zwierzę usiłuje niezdarnie uciekać, ciężko potykając
się i kąsając powietrze, aż zwali się bezwładnie na ziemię. Był zwyciężony.
Droga do Miasta dla Ojca, całej rodziny i dla niego stała otworem, lecz Jonat w pełni
czuł gorycz tego zwycięstwa. Położył się na fragmencie muru, otaczającego niegdyś Miasto.
Przyroda wokół budziła się z nocnego odpoczynku w życiodajnych promieniach słońca.
Poczuł ciepłą falę radosnego podniecenia kilku dziewcząt, biegnących brzegiem strumienia.
Młode pędy roślin stroiły się w delikatne korony fal wzrostowych, życie zdawało się cieszyć
samym faktem swojego istnienia. , Jonat biernie rejestrował zachodzące wokół zjawiska.
Stał się ślepy na barwy zdarzeń, jego mózg maskował wszelkie emocje i wzruszenia.
Postarzał się o wiele lat w ciągu tej nocy.
Białą, pylistą drogą, ciężko stawiając kroki, odchodził stary, pokonany człowiek. Tak
jakby to mogło pomóc, Jonat uścisnął mu dłoń.
Andrzej Zimniak
”Thor”
Opowieść ta zaczyna się w bardzo dawnych czasach, kiedy jeszcze Ziemię
przemierzali wzdłuż i wszerz Kosmici na swoich ognistych rydwanach. Wśród białych,
kruchych wzgórz była zielona i pełna słońca dolina, a w niej, w chacie z ciosanych
kamiennych bloków, mieszkał jasnowłosy młodzieniec imieniem Thor. W podobnych chatach
wokół mieszkali inni ludzie, mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy. Thor siedział właśnie przed
progiem i zastanawiał się, którą dziewczynę wziąć sobie za żonę: jasnowłosą Ene, którą znał,
od kiedy sięgał pamięcią, czy ciemną i smagłą Nom aż z przeciwległego krańca wioski, kiedy
przed jego domem zatrzymał się ognisty rydwan, a z niego wysiedli ogromni Kosmici. Thor
nie zdziwił się ani nie przejął, ponieważ było to zdarzenie zwykłe i częste w owych czasach;
wstał tylko i podszedł do rydwanu, pytając Kosmitów, czego im trzeba, albowiem brali oni
często wodę od mieszkańców wioski i wlewali ją do dzioba ognistego ptaka. Lecz Kosmici
nie potrzebowali niczego; usiedli z nim na kamiennym progu jego domu i pytali go, czy
naprawdę chce Ene lub Nom za żonę. Odpowiedział zdziwiony, bo cóż Kosmitów obchodzą
tak małe sprawy jego, Thora?, że właśnie zastanawia się, bo pora już wstąpić w stadło
małżeńskie. Wtedy oni mu rzekli, żeby wsłuchał się w te kobiety, czy lubi ich muzykę, czy
też ich granie go razi i czy owe głosy nastrajają go dobrze do pracy, którą zamierza w
przyszłości wykonywać. Dziwił się Thor wielce ich niezrozumiałym radom, gdyż nieraz już
przykładał głowę do niewieściego łona, lecz słyszał naonczas tylko bicie serca. Wtedy
Kosmici zasmucili się, że ludzie żyjąc ze sobą tak niewiele o sobie nawzajem wiedzą, i
nauczyli go wsłuchiwać się w muzykę ludzkiej duszy. Bo każdy człowiek i wszystko, co żyje,
gra swoją najpiękniejszą muzykę, na jaką może się zdobyć; Kosmici słyszą te dźwięki i u
ludzi, lecz nie mogą ich zrozumieć, ale ludzie powinni rozumieć siebie nawzajem. Ucząc go
przykazali więc, aby nauczył i innych, lecz Thorowi nie udało się to nigdy. Może nie potrafił
tyle, a może ludzie pozostali głusi, bo nigdy nie wierzyli w jego nauki?
Tak więc tego wieczora Kosmici nauczyli Thora słyszeć muzykę duszy, Najpierw
usłyszał dziwne i niezrozumiałe melodie swoich nauczycieli, a potem cały chór głosów z
wioski, co dało razem wielką, rzewną muzykę, wśród której narodził się, wzniósł, pracował i
kochał. Kosmici dosiedli swojego rydwanu i ulecieli w jasne niebo, Thor zaś został na progu
swojej chaty, upojony otaczającą go zewsząd ogromną melodią życia.
Już wkrótce udało mu się rozróżnić wśród innych dźwięków muzykę Ene - była to
powolna i smutna melodia, od której ścisnęło mu się serce. Udał się więc na drugi koniec
wioski do Nom, lecz po drodze usłyszał muzykę tak cudną, że aż przystanął; dźwięki lekkie
jak pocałunek porannego wiatru pieściły go niby najczulsza kochanka. Poszedł za tym
czarownym głosem i znalazł dziewczynę imieniem Noa o jasnych, wilgotnych oczach; to ją
wziął sobie za żonę. Thor był szczęśliwy jak nigdy dotąd. Dom jego wypełniała piękna
muzyka, choć swojej żony nigdy nie nauczył słyszeć melodii dusz. Ranek upływał mu na
pracy, popołudnie na wypoczynku, wieczór na miłości. Jako człowiek dobry i pogodny, miał
wielu przyjaciół, toteż w wesołej kompanii często siadywał w cieniu wielkich morw i raczył
się dzbanem wina. Wsłuchiwał się wtedy w Harmonijną melodię, którą razem tworzyli, i czuł,
jak wsącza ona na powrót siłę w jego zmęczone, starzejące się członki. I było mu dobrze.
Noa powiła mu synka, który kwilił cieniutko i grał tak słodko, że Thor nie mógł ukryć
wzruszenia. Tulił go do piersi i powtarzał sobie, że przynajmniej jego musi nauczyć słyszeć.
Ale Thor, syn Thora, słyszał i rozumiał muzykę dusz od początku, bez jego nauk. Więcej -
czuł muzykę ludzi, ptaków i drzew lepiej niż ojciec. Najpiękniejszy dla młodego Thora był
śpiew wysokich traw nad jeziorem,a grzmiące granie starych drzew dawało mu tyle siły, że
pokonywał wtedy w zapasach każdego chłopca z wioski. Czuł jednak, że gdzie indziej może
usłyszeć inną, piękniejszą muzykę, więc po śmierci ojca wziął matkę i ruszyli poprzez białe,
kruche wzgórza, aby znaleźć swoje miejsce.
W drodze odwiedzili wiele wiosek o smutnych, radosnych, spokojnych lub
hałaśliwych melodiach ich mieszkańców i wiele miast, w których potężny chór tysięcy istnień
sięgał niebios. Thor uparcie szukał miejsca, gdzie byłby szczęśliwy, lecz zawsze wydawało
mu się, że muzyka następnej osady będzie piękniejsza. Zgodnie z wolą ojca próbował także
nauczać ludzi, ale ci tylko wzruszali ramionami; pozostawali głusi i pełni zacietrzewienia.
Gdy dobierali się według wspólnych upodobań, możliwości, zasobności - mówił im, że to
nieważne, żeby wsłuchali się w siebie nawzajem; wtedy wyśmiewali go.
Kiedy gdzieś w pyle drogi ucichła piękna i ostatnio coraz smutniejsza muzyka matki,
Thor zapłakał gorzko. Zaprzestał swojej wędrówki, wziął za żonę kobietę, której melodia
przypominała tęskny głos skrzypiec, i zbudował jasny, przestronny dom nad rzeką. Przy
cichej i poważnej grze okolicznych wiosek i miasteczek o domach z czerwonej cegły i
strzelistych wieżach kościołów, przeżywał pogodnie swoje dojrzałe lata i wychowywał syna o
imieniu Thor. Chłopiec jeszcze bardziej niż ojciec wczuwał się w muzykę życia i to stanowiło
o jego sile i słabości. Gdy gra wokół była przyjazna i życzliwa, okazywał się tytanem, jeśli
zaś brzmiała jak zgrzytliwa negacja, malał i kurczył się niby przestraszone zwierzę. Lecz
Thor umiał wyłowić spośród szumu miernego chóru te wspaniałe, czyste dźwięki prawdziwie
uduchowionej muzyki, składające się na potężną symfonię piękna ludzkiej duszy, która
mówiła o miłości i oddaniu, o zrozumieniu, wybaczaniu, pięknie i mądrości i była źródłem
jego siły. Marzeniem życia Thora stało się połączenie takich pojedynczych melodii w jeden
potężny chór, żeby ludzie mogli kiedyś usłyszeć i dostrzec siebie nawzajem, wyjść z
rozszalałych techniką miejskich mrowisk, zrozumieć piękno swojej muzyki i czerpać z niej
siłę. Lecz jak ich obudzić?
Gdzieś daleko pośród gwiazd Thor słyszał daleką muzykę Kosmitów tak cichą jak
drganie skrzydeł motyla, dziwne i niepokojące granie innego Intelektu. Czuł, że tam może
znaleźć odpowiedź. Kiedyś objawienie przyszło spomiędzy obcych słońc, więc i teraz resztę
tajemnicy trzeba wydrzeć niebu.
Thor czuł, że może sięgnąć gwiazd. Szukał muzyki dostatecznie potężnej, która dałaby
mu moc. Szukał ludzi, wśród których byłby tak szczęśliwy, aby wesprzeć się o niebo. Szedł z
miasta do miasta; z kraju do kraju z pogodnym czołem, albowiem wierzył, że tacy ludzie są
na jego drodze.
Andrzej Zimniak
Konstrukcja
Krys niecierpliwie przeszukiwał swój sektor, ale wszędzie napotykał tylko puste,
bezpłodne globy. Na jednym zauważył pierwiastki o wielkich ciężarach atomowych, lecz i te
można było już wytwarzać w dowolnych ilościach, minął więc planetę w pełnym pędzie.
Czyżby w całym sektorze, a może i w tej części Galaktyki, nie występowały żadne bogactwa
naturalne?
Nie było jednak aż tak źle. Pod koniec swojej misji Krys natrafił wreszcie na średniej
wielkości gwiazdę z kilkunastoma planetami, spośród których druga, trzecia i czwarta okazały
się ciekawe. Było na nich coś, co mogło przydać się Krystalitom.
Zaraz po wstępnej analizie okazało się, że tylko trzecia planeta posiada bogactwa
naturalne, nadające się do eksploatacji. Krys nie mógł powstrzymać się i po przelaniu swojej
świadomości w kilka monokrystalicznych meteorów platynowo - tytanowych opuścił się w
nich na powierzchnię globu. Na widok bogactw wokoło aż zaparło mu grawitacyjne pulsacje.
Przemykając poprzez rzadkie granity i bazalty oglądał dorodne korzenie roślin i stąpające po
głazach zwierzęta. Wreszcie wygodną żyłą miki wydostał się na wzniesienie, po którym w
śmiesznych nieregularnych podrygach posuwała się gromada pokracznych stworzeń,
poruszających się za pomocą dwóch spośród czterech posiadanych odnóży. Chociaż był
znawcą różnych formacji zasobów naturalnych, okazów o takiej symetrii i prawidłowościach
budowy jeszcze nie widział. Dokonał więc wstępnych pomiarów ich parametrów i stwierdził
z rosnącym zadowoleniem średni poziom inteligencji, krótki cykl rozwojowy, trwałość w
dosyć wąskich granicach, lecz niezłą przystosowalność, a także dużą podatność. Trochę
zaniepokoił go stosunkowo wysoki współczynnik histerezy anarchicznej, ale i tak jakość
złoża przeszła najśmielsze oczekiwania! Taki surowiec należy odpowiednio wykorzystać.
Stado rozproszyło się w panicznym strachu, gdy kamienny wierzchołek wzgórza,
wokół którego żerowało, rozjarzył się czerwonym blaskiem. Tylko jeden osobnik nie zdążył
przylgnął do świecącej skały i, wyjąc zachryple, próbował wyrwać się z kleszczy nieznanej i
groźnej siły, która przygważdżała go do kamieni.
Jednak po chwili ucisk zelżał, czerwień skał stopniowo przygasła, a małpolud pognał
na swoich krótkich nogach za znikającym już w buszu stadem. Niebawem trwożne
pochrapywania zwierząt ucichły i tylko wiatr hulał nad pustym wzniesieniem.
Krys pomknął żyłą miki z powrotem do swoich meteorów i już po chwili mógł z
rozkoszą rozpłynąć się po wszystkich regularnościach macierzystej sondy. Odpoczywając, nie
zaprzestał intensywnej analizy dokładnych już danych.
Z odkrytego właśnie złoża dało się zrobić prawie wszystko. Kierując się interesem
Krystalitów i własnym doświadczeniem, podjął decyzję. On, Krys, skonstruuje z zasobów
złota tej planety ogromną Maszynę, która będzie rozwiązywała problemy techniczne jego
cywilizacji, problemy nastręczające zawsze najwięcej kłopotów. Umieścić funkcje
analityczne i wykonawcze w jednym urządzeniu! Korzyści z obecnej misji mogłyby wówczas
okazać się wprost niewymierne.
Należało teraz postępować ostrożnie, aby nie uszkodzić lub nie zniszczyć cennego
złoża. Krys długo opracowywał wszelkie możliwe warianty planu działania, aż wreszcie
przystąpił do realizacji Wielkiej Konstrukcji. Najpierw, jak zwykle, dokonał wstępnej
modyfikacji złoża. Surowiec był podatny i należało ingerować niezwykle delikatnie,
ponieważ w przypadku przesterowania równowaga układu mogłaby zostać zakłócona, a
wtedy poprawkom nie byłoby końca. Krys uznał, że najłatwiej operować ośrodkiem
kodującym cechy osobnicze z pokolenia na pokolenie, i poprzez ten układ poprawił nieco
materiał: wzmógł symetrię, zmniejszył emocjonalność, zwiększył logiczność działania oraz
przestroił mózg tak, aby możliwe było ostateczne scalenie Konstrukcji. Po wykonaniu tej
trudnej pracy, mającej kluczowe znaczenie dla całego przedsięwzięcia, pozostawało tylko
umiejętne stymulowanie inkubacji złoża, czuwanie nad jego dojrzewaniem. Cóż za wspaniałe
uczucie tak płynąć nad globem pulsującym wzrastającą Konstrukcją!
Gobina zawsze zastanawiał problem, skąd biorą się geniusze. Przebywał od dawna w
środowisku naukowym, pracował w uczelni o świetnej renomie, ale nawet wśród laureatów
Nagrody Nobla nie dostrzegł tych umysłów, które wnoszą wartości przełomowe i decydujące.
Owszem, mrówczą pracą tworzyli oni nowe obrazki z już istniejących fragmentów, a później
szeregi następców wybierały znów dogodne dla siebie cząstki z ich własnych prac. Znawcy
techniki, opierając się na symptomach awarii, umieli bezbłędnie wymienić uszkodzony panel
w maszynie, lecz kto wymyślił i zbudował całe urządzenie? Kto podawał ogólne teorie?
Gobin nie widział wokół siebie takich ludzi.
Kiedyś Ben, jego bliski współpracownik, z którym od dawna próbował rozwiązać
pewien złożony problem, wpadł radosny do pracowni. Mam! - krzyczał już od drzwi. Gdy
przedstawił swoje rozwiązanie, Gobin był zaszokowany. Projekt okazał się wprost genialny,
tak pięknie, dogłębnie i elegancko ujmował zagadnienie. Ben rozważał problem od dawna,
lecz rozwiązanie przyszło mu do głowy właśnie dzisiaj, podczas wypoczynku w parku, kiedy
wpatrywał się dość bezmyślnie w brudną powierzchnię stawu.
Wyznał później, że było to jak... olśnienie.
Co to jest olśnienie?
Od momentu rozpoczęcia budowy Krys wysyłał na powierzchnię planety wiele sond
kontrolujących, najczęściej w postaci meteorów jednorazowego użytku. Dostarczały one
informacji, ale spełniały również daleko ważniejsze zadanie: niosły zaczyn postępu. Był to
głównie postęp techniczny, albowiem w tym kierunku, zgodnie ze swoim wstępnym
założeniem, Krys zaprogramował ewolucję złoża. Każdy meteor inicjujący pobudzał tylko
jednego osobnika w ściśle określony i specyficzny sposób, i tak rodzili się geniusze,
powstawały odkrywcze idee i pomysły. Pozostała masa złoża uczyła się i rozwijała za sprawą
tych punktów zarodnikowych.
Krys zachował bezpieczną szybkość w dawkowaniu informacji technicznej i w
prowadzeniu procesu dojrzewania złoża, choć często osiągał górny jej pułap, śrubując tempo
rozwoju technologicznego do ostatecznych granic. Spieszył się, lecz musiał balansować
pomiędzy naglącymi potrzebami cywilizacji Krystalitów a wymogami bezpieczeństwa
budowy. Wiedział dobrze, że pochopne, oszczędnościowe skrócenie cyklu o sto lub dwieście
tutejszych obiegów wokółsłonecznych mogło pociągnąć za sobą nieodwracalną destrukcję
złoża. Początkowo, przy wstępnej modyfikacji surowca, Krys pominął stosunkowo niewielką
agresywność osobniczą; teraz żałował, że nie zlikwidował tej cechy, tak rzadko występującej
wśród bogactw naturalnych. Po uzyskaniu supremacji wobec otoczenia złoże rozpoczęło
wyniszczanie wewnętrzne. Zbyt późno już było na poprawki w kodzie rozwojowym, Krys
skierował więc ów destrukcyjny popęd do rozładowania w rywalizacji. Jednak to nie
wystarczyło, i konstruktor zdecydował się na ryzykowne posunięcie : dostarczył złożu
środków do samounicestwienia i wytworzył względny spokój, oparty na strachu przed
zagładą.
Krys obawiał się niepowodzenia. Nie wiedział, na jak długo śmiertelna broń
powstrzyma samoniszczące tendencje w fermencie białkowym. Zgodnie z pierwotnym
założeniem konstrukcyjnym złoże uległo stopniowej integracji, dążąc powoli ku
ostatecznemu scaleniu; rola jednostek malała i coraz bardziej ograniczała się do funkcji
służebnych wobec całkowitej masy surowca. Ten wyraźny trend rozwojowy zakłócały
jednakże zjawiska konglomeracji lokalnej powstawały skupiska jednostek podstawowych,
prowadzące działalność bez stymulacji Krysa i wymykające się spod kontroli. Zbliżał się więc
typowy na tego rodzaju budowach moment przesilenia i substancji groził rozwój w
niewiadomym kierunku, proces dojrzewania niesterowanego, co mogło obniżyć jej
przydatność. Z tych powodów, choć inkubacja wciąż przynosiła dobre efekty i zwiększała
przyszłe możliwości Maszyny, Krys zdecydował się już teraz na zespolenie Konstrukcji.
Do operacji przygotował się starannie, wszak miała ona wieńczyć jego długą i
niełatwą pracę. I nadeszła chwila, kiedy spokojne niebo nad ludnymi mrowiskami miast,
cichymi obejściami wiejskimi, zielonymi górami i bezkresnymi równinami przeciął
oślepiający grad tysięcy, milionów meteorów, i odbił się przerażającym ogniem w wodach
oceanów, w lustrzanych taflach jezior i w oczach strwożonych ludzi. A każdy z tych błysków
ponaglał.
Sharon pisała. Mała lampka oświetlała tylko część powierzchni stolika i kilka kartek,
reszta pokoju tonęła w mroku. Skończyła wiersz, który był jakby nie jej w strofach pulsował
ledwie wyczuwalny, lecz głuchy niepokój.
Może zbliża się nie zapowiedziana burza? - pomyślała. Lecz niebo za oknem
przeszklonego apartamentu było pełne gwiazd i nic nie wróżyło gwałtownych zmian pogody.
Daleko w dole, pół kilometra poniżej jej poziomu mieszkalnego, jaśniała jak okiem sięgnąć
feeria barwnych świateł miejskich. Lecz zamiast doznać ukojenia odczuła ponowny,
gwałtowny przypływ przenikliwego niepokoju. Pragnęła natychmiast uciekać lub schować
się, choćby w kąt pokoju. Jednakże i tam dosięgły ją oślepiające błyski, których dzikie
kaskady rozszalały się na spokojnym przed chwilą niebie. Mózg zalała fala chłodu,
wciekającego niby lodowaty płyn w najdrobniejsze przewody i kanaliki, napełniającego
głowę przejmującym, zimnym parciem. Ciśnienie wzrastało, ból potężniał, rozsadzał czaszkę.
Sharon w konwulsjach wiła się po podłodze. Lecz wtem jakieś niedrożne dotychczas kanały
puściły, lodowaty płyn uszedł gdzieś natychmiast, mózg stał się czysty, a myśl jasna i
spokojna.
Kobieta wstała powoli i wyprostowała się. Szeroko rozwarte oczy patrzyły, lecz nie
widziały ani pokoju, ani niepotrzebnych już książek, ani nawet płaskiego nieba z rozsypanym
piaskiem gwiazd. Lecz widziały całą Ziemię, obce gwiazdy i planety. Ta drobna istota czuła
jasną, potężną jedność. Nie było już Sharon. Kobieta stojąca z wyciągniętymi w górę rękoma
była wszystkim, bo ludzkością, i niczym, bo jej zniknięcie nie miałoby żadnego znaczenia.
Stanowiła obdarzony co prawda wspaniałą świadomością istnienia, ale tylko pojedynczy
neuron potężnego nadmózgu, nowego wcielenia człowieka.
Krys poczuł liźnięcie gorąca - postawił ekran zaporowy. Wciąż nie kontrolował
Maszyny, nie rozumiał, co się stało. Wysłał zwiadowców.
Próba nie powiodła się. Elementy złoża zespoliły się w nadrzędny mózg, Maszyna
powstała, ale nie słuchała jego, Krysa! Żyła własnym życiem swojego nowego, potężnego
intelektu, znajdowała się na początku drogi w innym wymiarze istnienia.
Krys rozpłynął się wygodnie po swojej sondzie i naprędce dokonał analizy. Należało
niezwłocznie usunąć usterki i zakończyć budowę, oczekiwano bowiem niecierpliwie na
włączenie Maszyny do eksploatacji. Krys podwyższył nieco swój poziom świadomości, lecz
nie bardziej, niż to było konieczne; znów górował nad złożem w takim samym stopniu jak
przy rozpoczynaniu budowy, czyli różnica była optymalna. Sprawnie wziął się do reperacji, a
krystaliczny szept niósł w przestrzeń wesołą nowinę.
Andrzej Zimniak
Kuracja
Tego dnia wszystko wydawało się inne, nawet w powietrzu unosiła się nieuchwytna
mgiełka odmienności. Szedłem polną ścieżką wśród bujnych traw, a nad łąką w ciepłym
słonecznym powietrzu czerwcowego popołudnia polatywały ważki. Lecz zapach pól był jakiś
dziwny, jakby to śmieszne, ale wtedy tak naprawdę mi się wydawało świeżo skoszoną trawę
na dalekich pagórkach posypano cynamonem; opalizujące w słońcu szkliste skrzydła ważek
rzucały zbyt barwne, o ton za ostre refleksy, a nawet głosy bawiących się nad rzeką dzieci
brzmiały piskliwie i zdawały się wprowadzać moją czaszkę w wibrację. Powtarzałem sobie
stanowczo, że coś jest nie w porządku - ale co? Próbowałem skupić się na tym problemie, ale
myśli wciąż rozbiegały się chaotycznie, uchodząc spod kontroli jak zgraja rozfiglowanych
urwisów. Chwilami miałem wrażenie, że moje zmysły przesunęły się o jakąś jednostkę na
skali odczuwania, powodując zmiany w percepcji zjawisk. A może to świat wokół uległ
przemianie, dążąc nieuchronnie ku swojemu przeznaczeniu?
Przyspieszyłem kroku, starając się odpędzać niechciane refleksje. Ścieżka wiła się
wzdłuż strumienia wśród młodych drzew, co chwila musiałem więc schylać głowę, aby
prześliznąć się pod zwisającymi gałęziami. I chociaż wszystkie szczegóły drogi znałem na
pamięć, przy każdym pochyleniu dostrzegałem jasnozielone, nienaturalnie jaskrawe pędy
traw, wyglądające spod wielkich kęp zielska. Zaczęło się to wszystko dzisiaj w szkole, a być
może już znacznie wcześniej, tylko z powodu nikłości symptomów nie zwróciłem uwagi na
zmiany. Tak, dzisiaj po raz pierwszy dzieci zaczęły mnie denerwować. Ich głosy piskliwym
dyszkantem wdzierały się pod czaszkę, rozbiegana ruchliwość tych Bogu ducha winnych istot
wyprowadzała mnie z równowagi. Byłem surowy, lecz w porę zdołałem powściągnąć
rozdrażnienie. Co działo się ze mną?
Prawie biegiem dotarłem do domu. Tam wreszcie odpocznę. Żona kończyła
przygotowywanie obiadu. Sądząc po gwałtowności, z jaką wybierała talerze i sztućce, nie
była w najlepszym humorze.
- Jak spędziłaś dzień? - spytałem; błądząc jeszcze myślami po ogromnej niecce
rozgrzanych łąk, pełnych dziwnego niepokoju.
- A jak mogłam go spędzić - jej głos sprawiał wrażenie spokojnego, lecz nasycony był
wyczuwalnym zgorzknieniem, a agresywność odpowiedzi wynikała z obwiniania o ten stan
rzeczy mnie, innych ludzi, zwierząt i całego świata w ogóle. Przyglądałem się jej chudym
nogom i zbyt szczupłej figurze, wspominając czasy sprzed dziesięciu lat, kiedy to ten sam
widok (żona nie zmieniła się wiele) wzbudzał we mnie uwielbienie i radosne pożądanie.
Niestety, czas uczynił z nas dwoje innych ludzi. Porozumienie utrudniała twarda opoka
niewrażliwości, potrzebne nam były coraz silniejsze bodźce, aby odczuwać cokolwiek.
- Dom, dom i jeszcze raz dom, oto cały mój świat kontynuowała w tym samym tonie.
Dyskusja byłaby bezsensowna, albowiem niepogodzona kobieta miała na swój sposób rację, a
jednocześnie nie miała jej, tak jak każdy z nas, uskarżający się na przypisanie do swojego
losu.
Do kuchni wpadła jak bomba nasza córka, złotowłosy urwis o chabrowych oczach.
- Mamusiu, ona parzy!
- Miałaś narwać marchwi na obiad - głos żony tajał niby wiosenny śnieg.
- No właśnie, tak, o tym przecież mówię ! - piszczała dziewczynka. - O, zobacz, jak
parzy!
- Chodź, obejrzymy tę marchew - wziąłem małą za rękę. - Pewnie dotknęłaś
pokrzywy. Pomogę ci.
Wyszliśmy do ogródka, w którym kwietne rabatki przeplatały się z zagonami
warzywnymi. Znów poczułem niepokój, rozbiegający się po piersi delikatną siatką
drażniących impulsów. Te kwiaty miały nienaturalne barwy, jak na jakimś kiczowatym
obrazie lub w liliowym zmierzchu pogodnego dnia. A może... może to nie zmiany w moim
sposobie odbioru stanowią przyczynę? Może coś dzieje się wokół, na co ja reaguję zmysłem
wzroku, zaś moja córka - zmysłem dotyku?
Skierowaliśmy się ku grządce. Marchew rosła równymi rzędami, nie dostrzegłem tam
ani pokrzyw, ani żadnych innych roślin.
- To cię oparzyło?
- Tak, tak, tatusiu, właśnie to! Ja boję się tej marchwi ! Wyrwałem rośliny, otrzepałem
starannie z ziemi i wróciłem do domu. Wzbierała we mnie złość. Ciąg nieistotnych zbiegów
okoliczności, bzdurnych skojarzeń i wytworów wyobraźni byłem skłonny wziąć za
tajemniczą prawidłowość, a nieznane zjawiska. Bardziej racjonalnych wytłumaczeń można by
znaleźć wiele - chociażby proszek nasenny z luminalem, o którego zażyciu zdążyłem od
wczoraj zapomnieć. A marchew? Córka kiedyś skaleczyła się o zwykłą trawę, więc cóż
dziwnego z marchwią?
Po obiedzie miałem zamiar trochę poczytać, lecz przeszkodził mi hałas na dole.
Dzieci, jedno nasze i dwójka od sąsiadów, których nigdy nie można było ściągnąć do domu
przed zmrokiem, harcowały w najlepsze w gościnnym pokoju. Dziś nie chciały wyjść i już;
tutaj czuły się świetnie, ustawiając piramidy z krzeseł i włażąc na kredens. Wrzeszczały przy
tym wniebogłosy, a potem zanosiły się suchym kaszlem.
Wyszedłem na taras. Przed szybą drzwi leżały setki martwych owadów, może żona
znowu użyła środków chemicznych, a może... Myśl, błądząca nie kontrolowanymi ścieżkami
intuicji, zgasła nagle. Czyżbym pogrążał się w stanach maniakalnych?
Słońce pogodnie zachodziło za dalekie, lesiste wzgórza, do których nigdy nie
dotarłem, choć wielekroć wyobrażałem sobie ich kręte, cieniste ścieżki i pełne światła polany.
Chciałem tam iść, lecz zawsze coś powstrzymywało mnie i zmuszało do pozostania w
bezpiecznym domu. Może przyczyną była zwykła ociężałość, typowa dla drugiej połowy
życia, a może lęk przed nieznanym, którego duch unosił si.ę w każdym lesie? Lasy, łąki,
strumienie, ta niwa życia, od której człowiek odgrodził się jednak ścianami z betonu i stali,
lękając się zaczajonej w każdych zaroślach groźby. Ludzie nie mogą obejść się bez roślin,
używają ich do wszystkiego: jako pożywienia, jako karmy dla swoich zwierząt hodowlanych,
jako budulca. Bezwzględna jest eksploatacja tego innego życia, lecz człowiek nie może
zastanawiać się nad alternatywą, bo jej po prostu nie ma. Czy huba drzewna mogłaby
przenieść się pewnego dnia na kamień? Zastanawiałem się nieraz, dlaczego ludzie obawiają
się przebywać w ostępach leśnych. Czy powoduje nimi jedynie lęk przed samotnością?
Zszedłem do ogrodu, stąpając po trawie ciężkiej od wieczornej rosy. Duszna woń
kwiatów, pomieszana z wilgotnym zapachem gnijącego zielska, wypełniła mi krtań i płuca
drażniącym obłokiem. Zaniosłem się męczącym kaszlem. Dokuczliwy atak minął dopiero w
domu, po zażyciu odpowiednich środków uśmierzających.
Tego wieczora długo nie mogłem zasnąć, oddychałem z wysiłkiem. Słyszałem, że
córka również miała ataki suchego kaszlu. Uczulenie na pyłek kwiatowy - rozwiązanie
uspokoiło mnie, lecz sen nadal nie przychodził. Nasz pies wył przeraźliwie, inne odpowiadały
mu z bliższej i dalszej okolicy. Wreszcie zapadłem w niespokojną drzemkę. Widziałem całe
stada szczurów maszerujące drogą, chmary ptaków odlatujące z piskiem i ujadające na
łańcuchach psy. W pewnym momencie wycie ustało i zapadłem w spokojniejszy sen. Nie
przeczuwałem nawet, że wtedy właśnie nasz poczciwy pies zastygł w śmiertelnym skurczu na
progu domu. A był to dopiero początek.
Na drugi dzień rano w podłym nastroju powlokłem się do szkoły. Słabą kondycję
fizyczną po źle przespanej nocy pogarszały męczące ataki kaszlu. Nie zwracałem już nawet
uwagi na jaskrawozieloną trawę i bladozielone niebo czułem wciąż narastający niepokój. Coś
działo się wokół, coś, co zagrażało nie tylko zwierzętom - byłem o tym przekonany.
Na zajęcia zgłosiło się zaledwie kilkoro dzieci, a i te wciąż pochylały blade, zmęczone
twarze w napadach uporczywego kaszlu. Odwołałem lekcje i wróciłem do domu, gdzie już
oczekiwał mnie doktor Hart. Z jego zachowania wynikało, że ma coś ważnego do
powiedzenia, więc udaliśmy się od razu do gabinetu na górze.
- Niech pan posłucha, Glenn - stary lekarz nie ukrywał zdenerwowania - mamy w
naszej okolicy początki jakiejś poważnej epidemii. Objawy choroby są niezwykłe i prawie
wszyscy odczuwają je podobnie, pan również - poczekał, aż przejdzie mi nagły atak kaszlu. -
Nie wiem, czy dotarły już do pana ostatnie wieści - zawiesił na chwilę głos w osiedlu padły
niemal wszystkie psy, a teraz przyszła kolej na bydło.
- Co na to szpital w mieście?
- Nic - odparł - są zaskoczeni w równym stopniu co my. Ale nie przyszedłem do pana
na plotki. Chciałbym przedyskutować pewne dane. Otóż - kontynuował po krótkiej przerwie -
prowadzę, jak papu wiadomo, badania w zakresie żywienia. W efekcie, z laboratoryjno-
technicznego punktu widzenia, sprowadza się to do podawania odpowiednio spreparowanych
pokarmów kontrolnych grupom szczurów. Nie wdając się w zbędne szczegóły, sprawa
wygląda tak: zwierzęta żywione świeżym pokarmem roślinnym chorują już od około
dziesięciu dni, podczas gdy podawanie karmy konserwowanej nie wywoływało żadnych
ubocznych efektów. Na początku sądziłem, że to jakaś przypadkowa infekcja, ale zapadło na
nią sto procent szczurów karmionych różnymi rodzajami świeżych odżywek! Oto objawy, w
kolejności występowania: wzmożony zanik pewnych wyuczonych odruchów, podrażnienie
dróg oddechowych, następnie rodzaj odurzenia, coś na kształt stanu narkotycznego,
cofającego się i powracającego w coraz silniejszych atakach, a w końcu rozprzężenie funkcji
centralnego układu nerwowego, zwłaszcza mózgu i rdzenia. Jako biolog wie pan, co to
oznacza. Wie pan również, że szczury i ludzie reagują podobnie.
- To nie jest lokalna infekcja - przerwałem lekarzowi. Dziś rano miałem telefon od
ludzi zamieszkałych na przeciwległym krańcu kontynentu - u nich jest to samo. To samo i w
tym samym czasie - czyli epidemia raczej wykluczona.
- W każdym razie czynnik przenoszony jest przez rośliny, i to od niedawna - podjął
Hart.
- Albo też składniki, roślinne pobudzają coś innego, są aktywatorem lub pożywką.
- Więc co jest przyczyną? - pytanie miało charakter retoryczny, nie tylko bowiem my
dwaj, ale nikt nie znał na nie odpowiedzi.
Odprowadziłem doktora aż do furtki alejką wśród wysokich malw. Ich długie łodygi
kołysały się w ostrych porywach wiatru i zdawały się wychylać w naszym kierunku. Chmury
żółtego kurzu z poboczy drogi rozwiewały się w zielonkawym powietrzu wysoko ponad
dachami domów, wśród wierzchołków smukłych topoli.
Hart wcisnął mi do ręki fiolkę. - Barbiturany - starał się przekrzyczeć wicher i własny
kaszel. - To trochę łagodzi atald.
Walcząc z zawieją znikł w chmurze pyłu, usiłując utrzymać na miejscu kapelusz i
obciągnąć poły płaszcza.
- Tato, szybko! - piskliwy, świdrujący w uszach głosik niósł się od ganku. Mała
dziewczynka biegła alejką wysypaną różową kruszoną cegłą. Jej białe włosy powiewały na
wietrze, a teraz już zielone oczy wyrażały podniecenie. - Chodź do domu! Komunikat!
Żona siedziała przy radiu, a z głośnika płynął nabrzmiały powagą głos spikera.
"...zachować szczególną ostrożność. Świeżą żywność należy poddać gotowaniu w
ciągu pięciu godzin, co spowoduje obniżenie zawartości szkodliwych substancji do dziesięciu
procent stężenia wyjściowego. Należy unikać przebywania w pobliżu większych skupisk
roślin, jak lasy i łąki, ponieważ czynniki aktywne są lotne. Prosimy o zachowanie spokoju,
lekarstwa i żywność będą dostarczane w miarę możliwości. Następny komunikat nadamy za
pół godziny."
Patrzyliśmy na siebie. Oczy żony były teraz szaroniebieskie, włosy popielate z
przeświecającym jakby od wewnątrz sinym odcieniem fioletu. Wziąłem ją w ramiona - była
znów jak dawniej, taka mała i bezbronna, trochę niecierpliwa, lecz pełna spokojnego ciepła.
- Jak szkoda - mówiła mi w ramię, a jej głos wyrażał bezmiar smutku. Jak szkoda.
Gładziłem ją po zmierzwionych, niedawno jeszcze kruczoczarnych włosach i czułem
ucisk w gardle. Widziałem wszystkie zmarnowane lata, bezcenny czas rozmieniony na
drobne, kiedy to pod ogłupiającą narkozą codzienności, wygrywając swoje drobne sprawy bez
znaczenia, straciliśmy się nawzajem z oczu. Pozwoliliśmy wyschnąć życiodajnemu
strumieniowi - wymianie myśli i rozumieniu. Pojęliśmy to zbyt późno.
Tej nocy miałem pierwszy atak. Po odurzeniu podobnym do upojenia alkoholowego
przyszły omamy i halucynacje. Niebo zdawało się rozpadać, a na ziemię lały się kaskady
barwnych ogni, żar i przejmujący chłód na przemian. Pod koniec czułem, jak moje ciało
sztywnieje w strasznych skurczach, jednakże były to tortury niemal bezbolesne. Chwilami
zdawało mi się, że dusza wyszła z ciała i z zewnątrz przygląda się jego mękom.
Nad ranem, zbity i zmaltretowany, powlokłem się na dół. Po nocy pozostał mi lekki
,paraliż lewej połowy twarzy. Czułem, że nie jestem już taki sam jak wczoraj. Coś we mnie
pękło, puściła jakaś synchronizacja zmysłów i rozumu. Pojmowałem na tyle, aby to
stwierdzić. Ale co będzie następnym razem? Otworzyłem jakąś puszkę i właśnie zabierałem
się do jedzenia, gdy coś ciężko uderzyło w drzwi wejściowe. Może to jeszcze jedno
przywidzenie? - pomyślałem. Spojrzałem jednak w głąb hallu i puszka wypadła mi z rąk. W
małym, wysoko umieszczonym okienku w drzwiach frontowych ukazał się przez moment
ciemny, kudłaty łeb i wyłupiaste ślepia, po czym powtórnie rozległo się głuche uderzenie.
Zimny dreszcz połaskotał mnie po karku i spłynął na plecy. Za drzwiami zaległa cisza, pełna
napiętego wyczekiwania. Tak, to wszystko zwidy - uśmiechnąłem się krzywo do
kredowobladej twarzy o wodnistych, bezbarwnych oczach w lustrze naprzeciwko. Z nagłą
determinacją przebiegłem hall i jednym szarpnięciem rozwarłem drzwi na oścież. Na progu
leżała sarna, nienaturalnie wygięta do tyłu w śmiertelnym skurczu.
Wyszedłem białą alejką wśród białych malw w biały kurz drogi. Zataczałem się
szeroko i potykałem raz po raz o nie istniejące przeszkody. W swoim wnętrzu byłem zimny
jak wygaszony piec. Nie chciało mi się niczego, zewnętrzna pijacka beztroska nie zawierała
nawet nikłego cienia smutku. Po różowym niebie pełzały jakieś barwne kręgi czy obręcze, ale
nie zwracałem na nie żadnej uwagi. Szedłem na chybił trafił, byle stawiać kroki, nie patrząc
ani wokół, ani za siebie. Iść, za wszelką cenę iść, posuwać się naprzód, niosąc donikąd
wewnętrzną pustkę. Czy dawniej też bywało podobnie? Umazany białym kurzem, na wpół
zaślepiony, wśród przemykających drogą w szaleńczym galopie saren (tak, nasze lasy pełne
były zwierzyny), kierowałem się do domu doktora Harta.
Przed gankiem falował ogród, choć wiatr ledwie muskał wierzchołki drzew, drzew
tańczących po różowym nieboskłonie i obwieszonych mięsistymi liśćmi o cielistej barwie.
Dom zdawał się również poruszać - raz wyginał się, pęczniał, aby za moment ulec
raptownemu kolapsowi, jakby wysysano z niego zawartość. Gdy wchodziłem przez
marmurową furtkę z polerowanej kredy, zdałem sobie sprawę, że złudzenie ruchu dają
przebiegające przez przestrzeń refleksy lub raczej ciągłe zmiany barw w jakimś obłędnym
kontinuum rozciągających się świateł. Sądziłem, że to wszystko jest we mnie, w moim
wnętrzu, ale to i tak nie miało znaczenia.
U Harta było już kilka osób. Ich stan, podobny do mojego lub nawet gorszy, nie zrobił
na mnie żadnego wrażenia. Chyba było mi dobrze - świat wokół falował, wybrzuszał się i
kurczył, ale to wszystko działo się gdzieś obok, nie dotyczyło przecież mojej osoby. Jakiś
grubas pod oknem (chyba go znałem) prowadził bełkotliwy monolog:
- Wyrzucę z domu wszystkie doniczki! Co do jednej.
A w, ogóle to przechodzę na mięso. Tym sposobem uchronię się przed może
przyjemnymi, lecz mało zabawnymi przypadłościami.
- Moi drodzy! - Hart upił nieco białego płynu (kiedyś to mogło być czerwone wino) z
wysokiej szklanki. - Sądzę, że to wszystko niedługo się skończy - mówił z trudem.
"Dobrze zalany" - pomyślałem nie bez złośliwej uciechy. - Wiedziałem - twarz
grubasa rozpromienił uśmiech.
- Nie wiem tylko, czy prędzej zginiemy, czy dostaniemy kompletnego fioła. Jedynym
pocieszeniem jest fakt, że będzie to "zejście w stanie upojenia" - zaśmiał się chrapliwie.
Cokolwiek lub ktokolwiek zmusza nas do tego kroku, robi to w sposób humanitarny. Czyli
wczuwa się w człowieka!
To wszystko pasuje do scenerii - pomyślałem.
- Ale bądźmy przez chwilę poważni - Hart wstał dopóki jeszcze się da. Oczywiście,
może zdarzy się jakiś nieprzewidziany wypadek, zajdzie coś, co uratuje nas z opresji. Na
przykład spłynie z niebios na spadochronie serum przeciwko temu świństwu. Źródłem wielu
sukcesów człowieka był właśnie brak wiary w klęskę. Ale, wracając do meritum sprawy: to
coś jest w roślinach. Prawdę mówiąc dziwię się, że tak późno powstało. Choć rośliny to
stwory powolne, mówię wam, moi drodzy - powiódł czerwonymi oczyma po zebranych - to
powinno już dawno nastąpić! Krowie wyrósł ogon, żeby mogła odganiać się od much,
kameleon przybiera barwę otoczenia, osa ma żądło do obrony, antylopa długie nogi - a co ma
drzewo?! Kolce to zbyt słaba obrona, aby nie można go było oskubać, posypać, zatruć i
wyciąć! Do licha!! Ewolucja jest zbyt mądra na taką tolerancję !
Stary doktor zmęczył się i usiadł, ciężko dysząc. Lecz po chwili ciągnął dalej, już
nieco słabszym głosem:
- Nie oznacza to zagłady świata zwierzęcego, nie sądzę, aby tak było. Z każdego
kataklizmu coś zawsze przetrwa. Może to już będzie co innego, kto wie. W każdym razie
podniósł głos - głupie rośliny są, jak widać, najważniejsze na Ziemi ! A w każdym razie
najsilniejsze - zamruczał na koniec.
Wyszedłem. Hart powiedział wystarczająco wiele. Posuwałem się nie widząc
staloworóżowego zmierzchu i popielatego pyłu pod stopami. Powoli zaczynałem trzeźwieć -
kontury domów, płotów i drzew wyostrzyły się, wiedziałem, że zbliżał się następny atak.
Pod czaszką czułem ciężki wir myśli. Dlaczego tak nagle? I wszędzie jednocześnie?
Naraz przystanąłem. Przypomniałem sobie ostatnią lekcję biologii - mówiłem dzieciom o
chorobie. Człowiek nosi w sobie praktycznie wszystkie groźne zarazki lub prawie wszystkie.
Lecz dopiero gdy jeden ze szczepów znajdzie się w korzystnych warunkach rozwojowych i
uaktywni się, atakuje organizm, i to jest początek choroby. Wtedy przystępują do akcji
przeciwciała lub... człowiek zażywa lekarstwo! Właśnie, zażywa lekarstwo, działające
natychmiast, w całym organizmie! Myśl była zbyt absurdalna, aby mogła być prawdziwa.
Czyżby ta ponura katastrofa, w której najwyraźniej brałem udział, była efektem świadomie
zaaplikowanej kuracji, mającej na celu pozbycie się uciążliwych i niebezpiecznych
pasożytów? Nie, lepiej pozostać przy wersji ewolucyjnego przystosowania, zresztą znajomość
prawdy nie jest nam już do niczego potrzebna.
Byłem w swoim domu. Czułem zamęt w głowie, gdy barwne kręgi poczęły rozdzierać
pokój. Zbliżał się atak. A za oknem szumiał odwieczny bór, taki sam, który kiedyś oglądał
narodziny człowieka.
Andrzej Zimniak
PI = 3,13
"Położyłem się około jedenastej wieczorem po całym dniu wyczerpującej pracy.
Konferencja okazała się bardzo trudna, partnerzy wymagający i drobiazgowi. Tego dnia udało
nam się posunąć naprzód tylko w sprawach proceduralnych. Byłem bardzo zmęczony,
zapadłem więc natychmiast w ciężki sen. Nie wiem, jak długo spałem, ale w nocy obudziłem
się nagle i wtedy usłyszałem te dziwne odgłosy. Trudno powiedzieć, czy właśnie one
wyrwały mnie ze snu, choć sądząc po natężeniu dźwięku wydawało się to bardzo
prawdopodobne. Czegoś takiego nie słyszałem nigdy przedtem - zza ściany dobiegały głośne,
zawodzące jęki, które jednak nie miały w sobie wiele ludzkiego. Jedne trwały długo, inne
parę sekund tylko, a wszystkie kończyły się pulsującą wibracją, ginącą w głębokich
infradźwiękach. Narzuciłem pośpiesznie szlafrok i wybiegłem na korytarz. W słabym świetle
nocnych lamp lśniły szeregi zamkniętych drzwi, a przejmujący jęk niósł się wzdłuż nich,
jakby w każdym pokoju dokonywano egzekucji. Przyłożyłem ucho do ściany - wyraźnie
wyczuwałem głuche dudnienie. Podobne odgłosy mogłaby wydawać wielka ołowiana kula,
toczona po podkładach torów kolejowych. Po paru minutach znów narastał przeciągły jęk.
Nagle zrozumiałem - przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Zbliża się trzęsienie
ziemi! Znajdowałem się przecież w obszarze strefy sejsmicznej. Niedawno oddany do użytku
potężny hotel o śmiałej konstrukcji, stanowiący szczytowe osiągnięcie techniki budowlanej,
posiadał doskonałe zabezpieczenia przeciw wstrząsom podziemnym, jednak wolałem nie
ryzykować. Narzuciłem płaszcz, chwyciłem teczkę i zjechałem na dół. Na niższych
poziomach dołączyło jeszcze parę osób, podobnie jak ja zaniepokojonych sytuacją. W szybie
zjazdowym odgłosy potęgowały się do nieznośnego, metalicznego wycia; wyczuwało się też
nierównomierne drżenie konstrukcji. Dotarliśmy szczęśliwie na dół. Pośpiesznie opuściłem
hall i pobiegłem na otwarty teren pobliskiego parku. Temu zawdzięczam swoje ocalenie.
Dotychczas nie mogę zrozumieć, dlaczego tak nieliczni mieszkańcy hotelu opuścili
budynek. Niezwykle silne jest przekonanie ludzi, że wszystko zawsze musi potoczyć się
zwykłym trybem.
Na zewnątrz nie zauważyłem niczego nienormalnego ziemia nie drżała, noc była
ciepła i pogodna, ulicami przejeżdżały spóźnione samochody, ławki w parku okupowały
gruchające pary. Musiałem wyglądać zabawnie w narzuconym na piżamę płaszczu i z teczką
w ręku, lecz nie odważyłem się zawrócić. Strzelista wieża hotelu rozbrzmiewała
przenikliwym, żałosnym jękiem. I wtedy spostrzegłem, że zaczyna wyginać się w kierunku
ruchliwej arterii miejskiej kreśląc swoim czarnym konturem wielki łuk na wygwieżdżonym
niebie.
Nie wiem, co było dalej, bo padłem twarzą na trawnik i zatkałem uszy dłońmi.
Usłyszałem jednak ogłuszający łoskot, ziemia zatrzęsła się, a w nocne niebo uderzył
przeraźliwy krzyk i wycie syren. Na tym zakończę swoje zeznanie, ponieważ dalszy przebieg
wydarzeń drobiazgowo relacjonowała prasa codzienna. Dodać muszę jedynie, że ani tej nocy,
ani później w mieście i jego okolicach nie zaszło nic nadzwyczajnego, nie wystąpiło
trzęsienie ziemi ani wróg zewnętrzny nie rozpoczął ataku. Po dokładnym dochodzeniu
wykluczono również możliwość sabotażu".
"Jestem chemikiem i od dawna piastuję stanowisko profesora w uczelni o znanej
renomie; szczegółowe dane wraz z dokumentacją dołączam do niniejszego doniesienia.
Sprawa, o której piszę, jest niezwykła i niezrozumiała, a dla mnie miała i wciąż ma głębokie
reperkusje w dziedzinie zawodowej. Swego czasu nieomal przyczyniła się do złamania mojej
kariery naukowej, a i obecnie wielu kolegów nie ufa mi tak jak dawniej, jestem również
rzadziej cytowany niż niegdyś.
Od dawna prowadzę zespół zajmujący się badaniem różnych problemów korozji. Nie
muszę podkreślać, jak ważne są nasze prace; obecnie rocznie ulega utlenieniu, lub inaczej
zamienia się w rdzę, aż 10% wszystkich wyrobów żelaznych na Ziemi! Tak, nasze badania
mają ogromne znaczenie. Oprócz prac podstawowych zespół udziela porad, dokonuje
ekspertyz, opracowuje dane na specjalne zlecenia. Między innymi już dawno
opublikowaliśmy tablice szybkości utleniania żelaza w różnych warunkach wilgotności,
temperatury, kwasowości środowiska i tak dalej. Dane te cieszyły się dużą renomą w świecie
i były szeroko stosowane jako podstawa do standardowvch obliczeń i projektów.
I wtedy wybuchła bomba. Dwóch młodych naukowców, odbywających jeszcze straże
podoktoranckie, ogłosiło odmienne od moich wyniki analogicznych eksperymentów!
Zignorowałem ich prace, lecz wokół sprawy wytworzyła się nieprzyjemna atmosfera. Ludzie
zaczęli sami sprawdzać i szeptać za moimi plecami. Niektórzy sugerowali mi oględnie, abym
powtórzył doświadczenie sprzed lat trzydziestu. Oni nie rozumieli, że nie mogłem się mylić!
Zawsze każdy eksperyment powtarzałem wielokrotnie, a później robili to moi asystenci,
zanim wyniki podane były do ogólnej wiadomości.
I wreszcie stało się, co się stać musiało: jeden z moich ludzi przeprowadził powtórne
pomiary. Kiedy przyszedł do mnie zmieszany, nie mogąc wytrzymać mojego bezpośredniego
spojrzenia, wiedziałem - otrzymał wynik naszych adwersarzy. Pracowałem wtedy sami przez
całą noc, nastawiając próby, czuwając nad termostatami i dokonując obliczeń. I nazajutrz nie
pozostało mi nic innego, jak przyznać się do popełnionej przed laty pomyłki. Fatalnej
pomyłki, która kosztowała niewyobrażalne pieniądze i... zaufanie do mnie. Musiałem
przyznać się, aby uchronić resztki reputacji i móc nadal pracować naukowo, lecz wciąż nie
wierzę. Nie mogę uwierzyć. Czasami nie wierzę w siebie, a czasem - w naukę w ogóle. I
wtedy jest mi najciężej, ponieważ nauka to moja jedyna pasja w życiu, więcej - jego treść i
sens. Jestem bliski załamania nerwowego".
"Nazywam się John Brown i jestem policjantem w Brighton. Służę nienagannie już od
piętnastu lat Królowej w imię dobra publicznego.
Mój raport dotyczy pożarów, wybuchających w naszym mieście od trzech miesięcy ze
zwiększającą się częstością. Podejrzewając akcje terrorystyczne, nasze grupy operacyjne
podwoiły czujność. Zwiększyliśmy liczbę nocnych patroli, obserwowaliśmy osoby
podejrzane, penetrowaliśmy środowiska anarchistyczne, lewackie i faszystowskie. Wszystko
bez rezultatu.
W nocy z 14 na 15 sierpnia byłem świadkiem wy8uchu pożaru. W wyżej wymienionej
sprawie złożyłem nazajutrz raport, lecz nie dano mi wiary i wysłano na tygodniowy
wypoczynek do sanatorium. Wiem, że to dla mojego dobra i że zasłużyłem sobie na urlop
długoletnią nienaganną służbą, jednak mam niejasne wrażenie, że sprawę można było zbadać
dokładniej. Mogłoby to okazać się ciekawe, ale może zbyt dla kogoś niewygodne? No cóż, w
końcu prefekt najlepiej wie, co robi.
Piszę ten raport, korzystając z obiecanej przez Was pełnej dyskrecji. Było to tak :
Tej nocy patrolowałem ulicę Czternastą. Stare kamienice czynszowe, nie najlepsza
dzielnica. Na rogu znajdował się nowoczesny pawilon spożywczy, taki ze szkła i aluminium,
a w środku pełno kolorowych pudełeczek. Przyglądałem się, jak go myją z zewnątrz długimi
szczotkami z podłączonymi do nich wężami gumowymi. Wyglądał potem jak cacko wśród
tych szarych zakazanych kamienic.
I wtedy, w godzinę po zamknięciu sklepu, coś zaczęło się dziać. Najpierw poczułem
dziwny swąd, jakby przypalonej gumy. Potem z hukiem wyleciała jedna z wielkich szyb w
tym pawilonie. Podniosłem alarm. W chwilę później posypały się następne szyby! A potem
zaczęły dziać się rzeczy zupełnie niezrozumiałe. Gdybym sam nie widział wszystkiego na
własne oczy i nie czuł bijącego żaru, nigdy bym w to nie uwierzył. Czysty, wymyty przed
chwilą aluminiowy szkielet pawilonu począł dymić i buchnął płomieniem! I to kolejno w
kilku miejscach. Wyciągnąłem ze środka gaśnicę i skierowałem ją na ogień, ale bez żadnego
rezultatu. Po chwili zostałem zmuszony do wycofania się, ponieważ zajęło się wnętrze sklepu
i wszystko stanęło w płomieniach. Gdy wreszcie nadjechały wozy strażackie i policyjne,
ogień sięgał już drugiego piętra. Jeszcze raz proszę o dyskrecję, mimo że mój raport nie został
zakwalifikowany jako tajny".
"Niniejsze sprawozdanie piszę z mieszanymi uczuciami. Z wykształcenia jestem
prawnikiem, jednakże podziwiam współczesne nauki przyrodnicze i zazdroszczę im
krystalicznej jednoznaczności, która bardzo przydałaby się wielu naszym kodeksom.
Uważam, że dyscypliny ścisłe oparte są na solidnych logicznych podstawach i temu
zawdzięczamy szybki i wszechstronny rozwój naszej cywilizacji.
Moja pewność i wiara w naukę nie została bynajmniej zachwiana wydarzeniami,
stanowiącymi treść niniejszego raportu, nie pretenduję również do wystąpień z pozycji
oskarżyciela względem przyjętych metod poznawania przyrody. Uważam po prostu, że przed
badaczami stanął jeszcze jeden problem do wyjaśnienia, a co do jego wagi wolę nie
wypowiadać się jako niedostatecznie biegły w przedmiocie jurysta.
Nie sądzę również, abym popełnił błąd podczas wykonywania eksperymentów lub
obliczeń. Doświadczenia były względnie proste, a rachunki na poziomie elementarnym.
Jednakże, aby całkowicie wyeliminować niebezpieczeństwo omyłki, proponuję powtórzenie
badań przez bardziej kompetentne grono. Ale po kolei powróćmy do początku problemu.
Cała sprawa zaczęła się bardzo zwyczajnie, można by powiedzieć - banalnie. Mój
dziesięcioletni syn wykonywał prace domowe, zadane mu w szkole. Uczył się od pierwszej
klasy doskonale i nigdy nie miałem z nim żadnych problemów, zdziwiłem się więc wielce,
gdy wszedł ze łzami w oczach do mojej kancelarii i począł użalać się na swój ulubiony
przedmiot, na matematykę. Okazało się, że w szkole obliczano liczbę PI, która jest, jak
wiadomo, stosunkiem obwodu koła do jego średnicy. I wszystkim dzieciom wyszło dobrze,
tylko mój syn otrzymał inny wynik, mianowicie 3,13, zamiast prawidłowej wartości 3,14.
Nauczyciel polcił mu powtórzyć pomiary w domu i skarcił za brak precyzji w
doświadczeniach. Lecz w domu nadal wychodziło.3,13, co zdenerwowało i zniechęciło syna.
Postanowiłem mu pomóc.
Użyliśmy blaszanej puszki po kawie i na nią nawijaliśmy cienki drut, którego długość
mierzyliśmy po rozprostowaniu. Pomiar średnicy puszki nie nastręczał trudności.
Dokonaliśmy kolejnych obliczeń, nawijając drut również wielokrotnie, tak by zmniejszyć
błąd do minimum.
I proszę sobie wyobrazić moje zaskoczenie, gdy prawie za każdym razem
otrzymywaliśmy 3,13 ! Nie potrafiłem tego zrozumieć. Najpierw sprawdziłem w tablicach i
encyklopediach, a następnie zatelefonowałem do mojego przyjaciela, fizyka z wykształcenia i
zawodu. Obrócił on całą sprawę w żart, naigrawając się zwłaszcza z instrumentów,
używanych w doświadczeniu. Z pewną niechęcią i tylko po usilnych naleganiach zgodził się
na wspólny eksperyment w swoim laboratorium, aby dowieść niewzruszonej prawdy.
Nazajutrz wykonywaliśmy pomiary za pomocą o wiele precyzyjniejszej aparatury i
przeprowadziliśmy obliczenia z dokładnością aż do siedmiu miejsc po przecinku. Byłem
niemalże dumny, gdy wynik wynosił za każdym razem 3,13 w zaokrągleniu do dwóch miejsc.
Mój przyjaciel długo wyjaśniał, że użyta aparatura nie została przystosowana do tego rodzaju
badań, że drut i obręcze mogą kurczyć się i rozszerzać wraz ze zmianami temperatury, miał
też wiele innych teorii, których nie zapamiętałem.
Wtedy coś zachwiało się w moim prostym i jednoznacznym obrazie świata. Dumny
gmach nauki wydał się mniejszy, na jego murach zarysowały się pęknięcia i szczeliny.
Odczułem wielką ulgę mojego przyjaciela, kiedy wreszcie odprowadził mnie do furtki
i powiedział »do widzenia«. Wolał nie zajmować się tą sprawą, która mieszała mu szyki i
powodowała zamęt w głowie. Tyle miał przecież przed sobą wygodniejszych i jeszcze nie
ruszanych dziedzin badawczych, gdzie nikt nie odważy się kwestionować wyników, ba, inni
zacytują je w swoich pracach! Byłem przekonany, że nikomu nie wspomni o eksperymentach
przeprowadzonych tego wieczoru, chociażby z obawy przed narażeniem się na śmieszność.
Ja sam odpowiadam na waszą ankietę tylko dla spokoju własnego sumienia, ponieważ
i tak nie wierzę, aby niniejsza wypowiedź spoczęła w miejscu innym niż kosz na śmieci.
Pragnę zakończyć swój list optymistycznym akcentem, dodam więc, że wciąż ufam nauce,
jednakże musi ona stopniowo dojrzewać do wielu problemów, które już od dawna, świadomie
lub nie, obejmuje swoim zasięgiem".
Przekładałem grube teczki, pełne relacji i sprawozdań z całego świata. Dotyczyły
niemal każdej dziedziny życia ludzkiego. W materiale, gromadzonym przez wiele lat, można
było znaleźć opisy zdarzeń dziwnych, nieprawdopodobnych lub wprost zakrawających na
fantazję. Odchylenia od precyzyjnie obliczonych trajektorii rakiet i pocisków balistycznych,
nieścisłości w sprawdzonych i uznanych równaniach, sprzeczne dane na temat dawno
wyliczonych
i
stabelaryzowanych
wielkości,
niewytłumaczalne
cofanie
się
lub
rozprzestrzenianie różnych chorób, zmiany w aktywności drobnoustrojów, relacje o
wypadkach i katastrofach, które w zasadzie nie powinny mieć miejsca, nie stwierdzono
bowiem żadnej możliwej do przyjęcia ich przyczyny - oto niektóre przykłady opracowań i
doniesień. Spojrzałem ponad plikami zadrukowanych kartek, z których każda kryła swoją
tajemnicę, na pustą salę konferencyjną z półkolistymi rzędami foteli. Za niespełna godzinę
przestronne pomieszczenie wypełni się ludźmi, naprzeciw mnie zajmą miejsca wybitni
przedstawiciele światowej nauki. Czy wytrzymam ciężar ciekawych spojrzeń ludzi,
zaproszonych na tę zakonspirowaną konferencję z wszystkich kontynentów? I co będę miał
im do powiedzenia? Czy truizmy o świecie pełnym sprzeczności, czy może znaną prawdę, że
w nauce każda odpowiedź rodzi wiele nowych pytań - nie wiedziałem. Wciąż nie mogłem
zdecydować się na przyjęcie planu swojego wystąpienia. Przedstawienie luminarzom nauki
hipotez podważających, ich własne badania byłoby równie lekkomyślnym posunięciem, jak
przyznanie się do niewiedzy. Niewiedzy biorącej swój początek w żałośnie skąpym
strumieniu informacji, odbieranych przez nas z otoczenia.
Sala wypełniała się powoli. Każda z tych dumnych postaci nauki, dostojnie zajmująca
należne jej miejsce, byłaby może skłonna zrewidować wiele hipotez i teorii, byle dostatecznie
odległych od swojej profesji, a zwłaszcza od własnego dorobku. I choć kładłem głowę pod
topór, musiałem przedstawić obserwacje, co do których znaczenia nie miałem żadnych
wątpliwości. Wnioski praktyczne należało wyciągnąć bezzwłocznie, zostawiając korekty
światopoglądowe na później, chociaż nie na ostatek.
Tak, ale od czego tu zacząć?
Zacząłem od powitania szacownego grona, które było uprzejme przybyć z tak daleka.
Następnie rzuciłem dowcipną anegdotę, czym miałem nadzieję zyskać sobie przychylność
audytorium. Jednakże towarzystwo naprzeciw mnie składało się ze starych bywalców
seminariów, odczytów i konferencji, i wciąż wyczuwałem pełną nieufności rezerwę, która
niestety pogłębiała się w miarę toku wykładu. Możliwe, że popełniłem błąd relacjonując na
wstępie przypadki niezrozumiałe i niewyjaśnione, do których wielka nauka zwykłą odwracać
się tyłem, nie wiadomo, czy z obawy przed śmiesznością, czy z przeświadczenia o
niemożności ich interpretacji. Wybitnym uczonym słuchającym mojej prelekcji nie wypadało
czynić niczego innego, jak tylko uśmiechać się ironicznie lub wzruszać ramionami.
- Czy to zebranie sekty mistycznej? - spytał ktoś półgłosem. W sali narastały szmery i
tłumiona wesołość.
- Szanowni państwo - podniosłem nieco głos - nie zabierałbym wam cennego czasu na
pseudonaukowe spotkania. Wszystkie dane, które przed chwilą przytoczyłem jako pewnego
rodzaju ilustrację do tematu zasadniczego, pochodzą z wiarygodnych i w każdej chwili
sprawdzalnych źródeł. Istnieją drobiazgowe opracowania i raporty odpowiedzialnych
organów, nie są to więc historie zasłyszane od osób trzecich.
Sala umilkła. Wszyscy czuli; że teraz powinienem odkryć karty.
- Chciałbym przedstawić państwu - kontynuowałem już nieco spokojniej - swoją
koncepcję, łączącą w jedną całość przedstawione uprzednio oraz inne zagadkowe wydarzenia.
Podkreślam z naciskiem, że jest to jedynie koncepcja, nie pretendująca do miana spójnej
teorii. Moja nadzieja w tym, że właśnie najznamienitsze postacie dzisiejszej nauki - tu
skłoniłem się kurtuazyjnie w stronę zebranych - krytycznie i twórczo ustosunkują się do
prezentowanych danych i wyciąganych wniosków, a może nawet uzupełnią je swoim
doświadczeniem lub, w przyszłości, badaniami. Wspólne działanie z pewnością pozwoli nam
rozwikłać te problemy lub też odrzucić je i uznać za niebyłe.
Teraz dopiero zacząłem pozyskiwać sobie audytorium. Siwi profesorowie powyciągali
notesy.
- Materię - przeszedłem od razu do meritum sprawy, wykorzystując przychylne
zainteresowanie sali - dzielimy wygodnie pomiędzy mikro - i makrokosmos. My, z naszymi
codziennymi problemami, znajdujemy się gdzieś pośrodku. W każdym z tych światów rządzą
nieco odmienne prawa inaczej zachowują się cząstki elementarne, inaczej gwiazdy. Jednak
ogólna teoria pola pozwoliła nam zjednoczyć te, zdawałoby się zupełnie różne jakościowo,
obszary. Obecnie mikro - i makroświaty jawią się nam jako kontinuum, jako wielki ciąg form
istnienia materii wzdłuż osi wymiarów. Jego oba obszary brzegowe leżą w mroku
nieznanego, lecz rozsuwają się w miarę wzrostu wiedzy. Odsłaniają wszakże wciąż nowe
tajemnice.
Mamy więc kontinuum, dla którego obecnie jesteśmy w stanie ułożyć ogólne prawa.
Wiemy dużo o ewolucji , makrokosmosu, o przemianach we wnętrzach gwiazd, gdzie z
wodoru drogą reakcji jądrowych powstają coraz cięższe pierwiastki. Czerwone olbrzymy,
białe karły lub gigantyczne wybuchy supernowych to nić innego, jak punkty przetwarzania,
miejsca ewolucji materii. Wiemy sporo o tej ewolucji w odniesieniu do mgławic, gwiazd i
planet. Lecz ciągle jesteśmy skłonni uważać atomy za maleńkie, w zwykłych warunkach
niepodzielne i niezmienne kuleczki, stanowiące podstawowy budulec materii. Jeśli mamy te
same prawa dla całego Wszechświata, to pora zrewidować ten pogląd, proszę państwa!
Po sali podniósł się szmer niedowierzania i dezaprobaty. Audytorium zaklasyfikowało
w tym momencie mój wykład do nieszkodliwych, lecz także nienaukowych ciekawostek i -
słuchało dalej.
- Moją pierwszą tezę można ująć nieco pretensjonalnie, ale za to krótko: panta rei.
Wszystkie formy materii ulegają ewolucji, począwszy od cząstek elementarnych (bo te na
razie znamy jako najmniejsze), a skończywszy na skupiskach galaktyk. Przy czym, w
przypadku na przykład atomów, nie jest to znana reakcja rozpadu i tworzenie się nowych
pierwiastków. Proszę państwa, żelazo pozostaje żelazem, a krzem krzemem, lecz w sposób
ciągły (lub swego rodzaju "kwantowy") zmieniają się ich właściwości! Oczywiście, po
dostatecznie długim czasie żelazo może ulec tak daleko idącej transformacji, że nie będzie
przypominało już swojego pierwowzoru, a raczej poprzedniego etapu ewolucyjnego. W
końcu cały układ okresowy może przesunąć się o jedno miejsce lub, kto wie, przemieścić się
w zupełnie innym, trudnym do przewidzenia kierunku...
Na sali wybuchła wrzawa. Jedni żądali dowodów, inni okazywali swoje lekceważenie,
część opuściła pomieszczenie; większość jednak chciała słuchać dalej i domagała się spokoju.
- Zmiany reaktywności poszczególnych pierwiastków, zwłaszcza metali -
kontynuowałem - stwierdzone w wielu laboratoriach, zdają się potwierdzać moje
przypuszczenia.
I to jest pierwszy, ważny powód zwołania tego seminarium mówiłem niezbyt głośno,
lecz z naciskiem. - Należy przebadać i stale poddawać testom substancje i materiały używane
w technice. Wprowadzanie ciągłych korekt jest wymogiem chwili, zwłaszcza wobec, jak mi
się wydaje, przyspieszonej ewolucji pierwiastków w ostatnim okresie. Inaczej nasza
cywilizacja może niebawem pogrążyć się w chaosie !
Głuchy szmer sali wyrażał tym razem aprobatę. Propozycja była jasna i do przyjęcia:
należało wziąć się do badań.
- Proszę państwa, jeśli przyjmiemy hipotezę o ewolucji materii za punkt odniesienia,
następny wniosek nasuwa się niejako sam. Poznane przez nas dotychczas prawa natury
odnoszą się do materii, bez niej nie mają racji bytu. Jeśli materia ewoluuje, zmieniają się
również wynikające z jej właściwości prawa rządzące zarówno mikro - jak i makrokosmosem.
Wszystko jest zmienne ! Znajdujemy się wewnątrz wartkiego nurtu istnienia i nie możemy
zadowalać się chwilowym, statycznym obrazem świata. Osiągnęliśmy na to zbyt wysoki
poziom rozwoju!
Sala odpowiedziała głuchą ciszą. Nikt nie rozmawiał, nie zadawał pytań i nie
komentował. Tą ciszą audytorium domagało się dalszego ciągu.
- Stąd biorą się nieścisłości pewnych równań, które nie korygowane stracą po pewnym
czasie swój sens fizyczny. Stosunek obwodu koła do jego średnicy wynosi teraz już tylko
3,13 i nadal maleje ! To jest fakt, proszę państwa, a wytłumaczyć go możemy sobie w sposób
najlepiej trafiający do naszych zmysłów. Na przykład zakrzywianiem się przestrzeni, co
powoduje wzrost średnicy, mierzonej po jakiejś hipotetycznej dla nas powierzchni krzywej.
Stąd stałe zwiększanie się liczby katastrof w najnowszym budownictwie, opartym na
fałszywych obliczeniach.
W nienaturalną ciszę sali buchnął czyjś nerwowy śmiech, lecz urwał się nagle, nie
podchwycony przez innych. Zainteresowanie osiągało punkt kulminacyjny.
- Dotychczas przedstawiałem państwu w zasadzie jedynie wnioski, wynikające
bezpośrednio z obserwowanych faktów. Teraz pora na kilka hipotez. Z moich kilkuletnich
badań wynika, że prawa fizyczne komplikują się i wzbogacają o nowe elementy, a pewne
granice istnienia materii - ulegają ciągłemu rozszerzaniu. Na przykład prędkość światła zdaje
się rosnąć, a zero absolutne, według wszelkich danych, stale obniża się na skali temperatury.
Odkrywane w ostatnich czasach superciężkie pierwiastki z końca układu okresowego dawniej
po prostu nie istniały, dopiero teraz nastał ich czas. Tę koncepcję można połączyć z teorią big
bangu, czyli ciągłego rozszerzania się Wszechświata od momentu hipotetycznego
prawybuchu. W miarę rozbiegania się przestrzeni materia komplikuje się coraz bardziej,
rodzą się nowe formy jej istnienia, a dawne ulegają permanentnej ewolucji. Zakładam, że w
punkcie zerowym owego wybuchu temperatura była nieskończenie wysoka i równała się
jednocześnie chwilowemu zeru bezwzględnemu, prędkość światła wynosiła zero (więc nikt
nie byłby w stanie dokonać jakichkolwiek obserwacji), zaś materia istniała tylko w jakiejś
najprostszej, nieznanej obecnie postaci. Natomiast w hipotetycznej nieskończonej odległości
od centrum prędkość światła jest nieskończenie wielka, temperatura może opadać bez
ograniczeń, zmniejszając stale wartości obecnie jeszcze nie istniejących cech materii, która
występuje w niewyobrażalnie wielkiej ilości form. Tak, proszę państwa, ale to jedynie
hipoteza. Zapewne można tłumaczyć opisywane zjawiska na wiele sposobów. Mam nadzieję,
że zajmą się tym tęższe umysły niż mój.
Spojrzałem po sali. Wszyscy słuchali w skupieniu, choć napięcie opadło i poczęły
pojawiać się ironiczne uśmiechy. Głos zabrał specjalista od niskich temperatur, wysoki
zasuszony profesor z uczelni o Światowej sławie.
- Na wstępie chciałem pana przeprosić. Byłem nietaktowny, a jedynym pocieszeniem
jest fakt, że zrobiłem to po cichu. Po prostu sądziłem, że cały ten wykład to jeden kosmiczny
lub kosmogoniczny stek bzdur, ale moją opinią zachwiała pańska uwaga o obniżającym się
zerze bezwzględnym. Otóż, szanowni słuchacze, prowadziłem ostatnio eksperymenty około
O°K, i wyobraźcie sobie, że udało mi się zejść o cały stopień niżej od wartości
podręcznikowej! Jak zareagowałem? Natychmiast wyrzuciłem asystenta, który robił
eksperyment. Lecz kiedy drugiemu wyszło to samo, winę zwaliłem na niedokładność
aparatury. Teraz widzę, że może być trzecie wyjaśnienie, i choć nieprawdopodobne, to
najbardziej prawdopodobne z tych trzech! Dziękuję.
Po sali przebiegła fala szeptów, ale nikt nie kwapił się do zabrania głosu.
Postanowiłem więc zakończyć spotkanie. - Tyle byłoby obserwacji, wniosków i hipotez,
szanowni słuchacze. Co należy robić dalej? Mam pewność, że tak dostojne gremium wie to
znacznie lepiej ode mnie. A jakie wnioski płyną stąd dla wszystkich ludzi? Sądzę -
zawahałem się - taak, należy po prostu dostosowywać się do zmiennej rzeczywistości, stale
uaktualniać dane i zachowywać czujność... Wiele może się zdarzyć, albowiem z moich
obserwacji wynika, że szybkość zmian wzrasta. Jeśli nikt nie wyraża chęci zabrania głosu,
uważam sympozjum za zamknięte. Dziękuję państwu za przybycie i życzę miłego powrotu.
Kiedy zajmowałem miejsce w samochodzie, dogonił mnie jeden z uczestników
konferencji, mój stary znajomy.
- Słuchaj, znam cię zbyt dobrze na to, abyś robił takie uniki. Mnie nie nabierzesz.
- ..... ?
- Nie udawaj. Nie dokończyłeś wykładu. Z czegoś zrezygnowałeś w ostatniej chwili.
Co to było?
- No; nic takiego istotnego...
- Stary, nie odgrywaj zbawiciela ludzkości, ale też nie oszczędzaj nas zbytnio.
Wszelka przesada nie prowadzi do niczego dobrego.
- Jak chcesz. I tak rzecz wyjdzie na jaw, może im prędzej, tym lepiej. Chciałem dodać
coś o nas, ludziach. Widzisz... my też zmieniamy się. Ewolucja, mutacje. Myślisz, że to efekt
promieniowania kosmicznego?! Bzdury. Wszystko płynie. Planety starzeją się, spójrz na
Księżyc.
A zmiany naszej świadomości? Są to rzeczy niepojęte, w zasadzie poza zasięgiem
ludzkiego poznania. Jednak jesteśmy w stanie badać prostsze problemy. Na przykład strukturę
węgla, który jest podstawowym budulcem naszego ciała. Pierwiastek ten występuje w
organizmach głównie w stanie hybrydyzacji sp3. Ale widzisz... ona zmienia się, powoli
oczywiście, na sp2 Tak, dobrze, opiszę rzecz prościej. Oznacza to kompletną zmianę
właściwości chemicznych, która, według moich obliczeń, może nastąpić już za 300 - 500 lat!
Nie ma mowy o przestrojeniu budowy i funkcji organizmu w tak krótkim czasie. Już teraz
mamy pierwsze zwiastuny zmian: nowotwory. Zrozum, że dotychczas względną stabilność
świat zawdzięczał ogromnej różnicy w szybkości obu procesów: "starzenie się" materii było
nieporównanie powolniejsze od uwijania się takich mróweczek jak my. Teraz te pierwsze
zjawiska zwiększyły swoją szybkość - dostaliśmy się, być może, w jakieś lokalne
"zawirowanie przestrzeni". I co ty na to?
- Z tego, co mówisz... Czyli właściwie możemy być jeszcze świadkami agonii życia
ziemskiego?
- To dosyć pesymistyczne stwierdzenie. Kto wie, może dlatego właśnie stworzyliśmy
cywilizację techniczną, aby umożliwić sobie wyjście z podobnych sytuacji? Mam na myśli
coś w rodzaju ewolucyjnej przypadkowej celowości. Według tej hipotezy cała działalność
ludzką w okresie nowożytnym byłaby jeszcze jednym ogniwem ewolucji, końcowym etapem
przystosowawczym życia ziemskiego. Etapem, który oby nie zakończył się zbyt późno.
- Masz na myśli walkę z rakiem?
- Mój drogi, widocznie nie wyrażam się dostatecznie jasno. Tu chodzi o rozwiązanie
globalne, nie o drobne środki leczące objawy. Rozwiązań może być wiele; sądzę, że właściwą
drogę odnajdziemy w nadchodzących latach. Trudno o prognozy przy obecnym szaleńczym
wyścigu cywilizacyjnym, ale jego cel stał się obecnie dla mnie jasny: jest to kwestia
przeżycia. Wykładnicza krzywa rozwoju oznacza po prostu morderczy bieg o przetrwanie.
Wciąż patrzał na mnie pytająco, aż w końcu dałem za wygraną.
- Nie chcę bawić się w proroka, ale dam ci dwa przykłady dróg, jakimi mogłoby pójść
dalej ziemskie życie. Temat przeniesienia świadomości ludzkiej do maszyn cyfrowych
stanowi wdzięczną pożywkę dla wielu komiksowych opowieści, ale w rzeczywistości
niebawem będzie to realna możliwość. Gdybyśmy zaś chcieli pozostać przy obecnych
formach białkowych, należałoby zastosować nieznane dotychczas prawa fizyki, a w efekcie
zahamować lub nawet zawrócić lokalną ekspansję Przestrzeni. Odbyć jedyną realną podróż w
czasie, byle nie za daleko, bo odmienne cechy materii mogłyby znów rozstroić nasze
organizmy. Być może wtedy, tak jak ci się marzy, odnieślibyśmy totalne zwycięstwo nad
rakiem, żelazo stałoby się nierdzewne, ale nie sposób przewidzieć, co stałoby się z naszą
świadomością.
Miał dosyć. Pożegnał się pospiesznie i odszedł, a ja jechałem najpierw krótką cienistą
aleją, aby po chwili wydostać się na lśniącą lustrem gorąca drogę wśród ruchomych piasków.
Andrzej Zimniak
”O tym, który słyszał woń nenufarów”
Pewnego dnia, który z pozoru niczym nie różnił się od innych w nieskończonym ich
szeregu, Jan zbudził się o bladym brzasku rześki i wypoczęty. I usłyszał wyraźnie, o czym
sąsiedzi rozmawiają za ścianą sennymi jeszcze głosami. Po pierwszym zdziwieniu ogarnęła
go złość, bo czy naprawdę muszą wydzierać się w taki sposób od samego rana? Ale
zdziwienie znów wzięło górę, kiedy dobiegały doń również głosy z dołu i z górnych pięter,
nie mówiąc już o chichotach na mansardzie. Skromna kawalerka Jana wypełniła się szmerem
wielu rozmów, chrapaniem tudzież porannym brzękiem filiżanek do kawy. Czuł, a właściwie
słyszał życie wszystkich mieszkańców budynku o tej wczesnej godzinie. Co to może, u
diabla, znaczyć? Czy ktoś robi mu głupi kawał? A może jakiś szef od badania opinii
publicznej pomylił końcówki, dając mu do domu odbiornik zamiast nadajnika? Ale Jan, mimo
gwałtownych poszukiwań, nie znalazł ani śladu tego typu instalacji.
Tymczasem sytuacja uległa pogorszeniu: W pokoju, a raczej pod czaszką Jana
rozbrzmiewały łagodne głosy amatorów świeżych bułeczek, czekających na otwarcie sklepu
za rogiem, a także pełne rubasznej treść rozmowy taksówkarzy na pobliskim postoju. Prawda
była oczywista, i wypłynęła z głębi świadomości Jana niby tłusta plama oliwy na
powierzchnię wody: słuch mu się poprawiał! Niestety, proces ów nie ustawał.
Nasz bohater okazał się nagle hojny - byłby skłonny scedować natychmiast nadwyżkę
czułości swego nazbyt wyostrzonego zmysłu niedosłyszącym, głuchym, nasłuchowcom -
komukolwiek, głowa jego bowiem wypełniała się męczącym szumem. Lecz altruistyczne
ciągoty przyszły w nieodpowiednim miejscu i czasie, jak to często między ludźmi bywa, i
pozostały niezaspokojone. Skąd się to wszystko wzięło? Wczoraj był w drogerii, mógł więc
coś powąchać. A może to przez seanse spirytystyczne, w których ostatnio uczestniczył? Mógł
go jeszcze Bóg wynagrodzić lub diabeł ukarać (albo odwrotnie) za tę jego wieczna ciekawość
wszystkiego, co istnieje i co nie istnieje, zresztą powód zawsze się znajdzie, jeśli dobrze
poszukać. Ale... zaraz! Wczoraj przecież uderzył się o szafkę, aż gwiazdy zatańczyły mu na
tle brudnej ściany kuchennej. Szansa leży w kuracji wstrząsowej ! Nie zwlekając, Jan zdjął z
półki kilka opasłych tomów encyklopedii w twardej oprawie. Wyrznął się nimi w ciemię, aż
świat pociemniał, a rozmowy wokół też przycichły. Uff..
Wtem usłyszał, jak jego ciotka Adelajda mówi po angielsku. Właściwie nic w tym
dziwnego, wszak już dziesięć lat temu osiadła w Montrealu. W... Montrealu!!
Jan przyodział się naprędce i pognał do lekarza. Przed gabinetami laryngologa i
neurologa były kolejki, wpadł więc do psychiatry.
- Ja... - zająknął się - słyszę sąsiadów i innych...
- Wiem - przerwał mu lekarz przyjacielskim tonem niech się pan nie martwi.
Poradzimy.
- Ale ja ich wszystkich słyszę. Ja słyszę... o wiele za dużo!
- Rozumiem. Czopki, proszę.
- Do uszu?
- Nie. Normalnie, per rectum. Rano i wieczorem. Zobaczy pan, wszystko będzie po
pańskiej myśli !
Jan powlókł się do domu i bezzwłocznie zaaplikował lek. Po chwilowym, lekkim
podnieceniu, wywołanym zapewne czynnikami pozafarmakologicznymi, odczuł muskanie
słabych prądów oplatających delikatną siatką całe ciało. Dziwne drżenie przeniknęło mu
członki. Zaraz potem usłyszał monotonny szum, w którym wkrótce rozróżnił wielość
szmerów o różnej wysokości dźwięku i rozmaitym natężeniu, niby odgłos dziesiątków
górskich strumyków pod topniejącym wiosennym śniegiem. Był to dźwięk prądu
elektrycznego.
Nagle usłyszał grzmot, jakby wodospad przynajmniej rozmiarów Niagary walił po
kuchennej ścianie; to sąsiad, dysponujący nowoczesnym sprzętem domowym, włączył
kuchenkę elektryczną.
Jan uciekł. Po prostu wybiegł z domu tak, jak stał. Przechadzał się po parkach,
ulicach, muzeach, a wszędzie przestrzeń pełna była dziwnych głosów, których pochodzenia w
większości przypadków nie mógł ustalić. Był jednak absolutnie przekonany, że słyszał
basowy krzyk drzew, którym przycinano gałęzie, iż woń lilii wodnych i nenufarów miała
przyjemny, ciepły dźwięk, a błękit nieba był nieznośnie piskliwy, natomiast czerwony blask
zachodu słońca stanowił prawdziwie kojącą symfonię.
Jan zmęczył się tym wszystkim, lecz obawiał się powrotu do domu ze względu na
elektrotechniczny sprzęt idącego z duchem czasu sąsiada. Wstąpił więc do znajomego.
Ten wytrzeszczył oczy zaraz na początku niesłychanej opowieści i przystąpił
niezwłocznie do rozczyniania wódki, co dla niektórych stanowiło wyjście z każdej sytuacji.
Spirytus mieszał się z wodą z tak przenikliwym świstem, że Jan odruchowo zakrył uszy
dłońmi; na nic się to jednak nie zdało. Gdy wreszcie przykry odgłos ustał, napój był gotowy.
Po pierwszym kieliszku poczuł błogie odprężenie. Złowrogie, napierające zewsząd dźwięki
jakby cofnęły się nieco, odpłynęły. Lecz po powtórnym przepiciu Jan stwierdził, że jego
kumpel... trzeszczy, trzeszczy jak stare krzesło, na którym bezustannie buja się niesforny
dzieciak. Ów dźwięk to przycichał, to wzmagał się niespodziewanie, i tak trwał, ciągły i
charakterystyczny. Sąsiadka z pierwszego piętra, jejmość będąca właścicielką bujnych
kształtów i kilkunastu kanarków wydawała zajadłe terkotanie, natomiast stróż z sutereny,
człek o podejrzanej fizjonomii, szemrał niby brudna woda w dolnym biegu zanieczyszczonej
rzeki. Wszystkie te dźwięki były nie do pomylenia lub zamiany, a mówiły o swoich
właścicielach znacznie więcej niż kryminalny odcisk palca. Jan z przestrachem począł
wsłuchiwać się w siebie, ale wyczuł tylko bulgotanie. Był głodny.
Ponieważ kolega nie spieszył się z poczęstunkiem, udał się do narożnej knajpki. W
czasie kiedy spożywał zupę, bufetowa wydawała przenikliwy pisk niby stary i zużyty wagon
kolejowy, a siedząca nie opodal rozłożysta dziewczyna zanosiła się nieprzerwanym
wewnętrznym chichotem, żywo przypominającym śmiech hieny w noc bezksiężycową. Jan
nie skończył posiłku i spiesznie oddalił się. Na ulicy wszystkie dziewczyny spośród tych,
które kląskały jak słowiki, miały pewną siebie asystę, przeto bliższe badanie owych dosyć
rzadkich fenomenów okazało się bezcelowe.
Jan w zasadzie nie był wierzący, lecz gdy zobaczył ciemną bryłę kościoła, grzmiącą
dostojną powagą na tle ciepłych dźwięków wieczornej zorzy, poczuł nieodpartą chęć
spojrzenia w głąb własnej duszy pod osłoną szacownych murów. Wszedł. Niezdarnie
rozpoczął modlitwę, lecz zaraz otoczyły go jakieś szepty, przytłumione głosy, piski... Myśli
rozbiegały się, to znów schodziły jakby dziesiątkami poplątanych ścieżek. W głowie miał
chaos. Przestraszony wybiegł na dwór. Słyszał - myśli innych ludzi! Tam, w kościele, były
nabożne, uduchowione i trochę niesamowite, otaczały Jana jak duchy i zjawy nie z tej Ziemi
(może rzeczywiście to były duchy?). Na ulicy natomiast nasz bohater czerwienił się i bladł na
przemian, wstydził się i ogarniało go przerażenie, gdy przeciskał się przez dystyngowany
wieczorny tłum, a w uszach brzmiały mu nagie, nieskrępowane rozmyślania przechodniów.
Jan posuwał się coraz dalej, pędził niby meteor, który nie może się już zatrzymać.
Wiedział, że jego zmysł słuchu osiąga nieosiągalne, bał się jakiejś bariery, której bliskość
wyczuwał. Przemknął przez niesamowite szepty podświadomości i osiągnął na koniec kres
swojej wędrówki dotarł do siedliska duszy.
I otoczyła go cisza, albowiem dalekie tło odgłosów świata stało się niczym w tym
sanktuarium. Wtem - zagrzmiał karzący Głos, w którym jednakże pobrzmiewały nutki
zdziwienia wobec bezczelności śmiałka:
- Ty nachalny natręcie, który nabrałeś niecnej chęci podsłuchiwania, czy dociera do
ciebie moje słowo w ciemnej otchłani twojego istnienia? Ty, co mącisz mi spokój, abyś
zrozumiał, powiem ci używając dostępnych ci pojęć, że jesteś teraz niby zwierz,
zanieczyszczający swoimi odchodami własną czystą źrenicę! Wynocha z powrotem, do
siebie!
I nagle Janowi wydało się, że spada przez kolejne przestrzenie, z których każdą
wypełniają inne, dziwne dźwięki, a jego lot jest coraz szybszy, prędkość staje się zawrotna, że
przebija za każdym razem z głuchym łomotem membranę jakiegoś gigantycznego bębna, aż
wreszcie... ogłuchł zupełnie, i głuchy był jak pień do końca swoich dni. Widocznie szybciej
niż inni wyczerpał życiowy przydział wrażeń na zmysł słuchu.
Po latach opowiadał wnukom, póki jeszcze byli mali, że w dawnych, dawnych czasach
słyszał upajający zapach nenufarów i lilii wodnych. Lecz na wspominanie o duszy byli
najpierw za mali, a potem - już za mądrzy.
Andrzej Zimniak
”Tchnienie szaleństwa”
Samochód zatrzymał się z piskiem hamulców. Dwaj mężczyźni, którzy opuścili
szoferkę, udali się wprost do Komendanta. Byli zmęczeni i pokryci kurzem drogi.
- O'Hara, Scoyt - przedstawili się małemu, śniademu krajowcowi, który zdawał się
ginąć za swoim masywnym biurkiem. Przyglądał się przybyszom przenikliwym, nieco
drapieżnym wzrokiem. Przemówił dopiero po chwili :
- Dostałem telefonogram przed tygodniem. Do waszej dyspozycji jest chata trzcinowa,
niestety, niczego lepszego nie mogłem przygotować. Jedna z tutejszych dziewcząt będzie
wam pomagać, nazywajcie ją Baloo. Gdybyście potrzebowali czegoś, zwróćcie się
bezpośrednio do mnie. Czy są jakieś pytania?
O'Harę uprzedzano o surowości obyczajów szczepu Baali i niechęci do obcych, lecz
brak wszelkich form grzecznościowych spowodował lekki szok. Poczuł wzbierający gniew,
mruknął więc coś niewyraźnie i skierował się ku wyjściu. Nie zamierzał zaczynać od
sprzeczki. Lecz piskliwy głos Komendanta osadził go na miejscu.
- Jeszcze chwileczkę. Chciałem udzielić wam pewnej rady, dla waszego
bezpieczeństwa. Dopóki nie będziecie niepokoić naszych ludzi, oni też dadzą wam spokój. W
przeciwnym wypadku... Po prostu, u nas przetrwało wiele zwyczajów z dawnych czasów. Ci
przybysze, którzy o tym pamiętali, zawsze opuszczali osadę zadowoleni. I jeszcze jedno
weźcie te amulety. To znak rozpoznawczy, że jesteście ze mną w zgodzie - dodał
wyjaśniająco.
Komendant osiedla czy zabobonny szaman? Oto do czego prowadzi polityka
nieinterwencji - pomyślał O'Hara z niesmakiem. Wziął jednak amulet i schował go do
kieszeni.
Wyszli w duszny, tropikalny zmrok, który zapadł nagle, zdawałoby się, że jeszcze w
trakcie trwania pełnego dnia. Dżungla piętrzyła się groźnie wokół, waliła się jakby szarą,
ogromną falą ze wszystkich stron na rachityczne chaty osiedla. Dziki śpiew cykad zdawał się
wprowadzać czaszkę w wibracje. O'Hara dopiero teraz zrozumiał, dlaczego lasy północy, w
których słychać tylko szum sosen, sprawiają wrażenie uśpionych.
Jak spod ziemi wyrosła przed nimi drobna, naga dziewczyna, wskazała drogę do
rozpadającej się trzcinowej chaty, rozwiesiła hamaki i przyrządziła strawę. Potem znikła
równie nagle, jak pojawiła się.
Mężczyźni jeszcze długo w noc przenosili i ustawiali w chacie sprzęt i aparaturę.
Wreszcie legli zmęczeni w hamakach, lecz sen nie chciał przyjść. Otaczało ich nienaturalnie
bujne, rozpasane życie tropików, słyszeli, jak pulsuje tysiącami dźwięków, niemal czuli
przewalanie się dziwnych stworów w lepkim błocie między mangrowcami, ciche zbliżanie się
drapieżników i śliski ruch węży pośród lian. Duszne powietrze dławiło ich niby gęsta,
podgrzana ciecz.
O'Hara oddychał płytko i z trudem. Nie mógł zasnąć, czuł dziwne podniecenie;
zapadał jedynie w krótkie drzemki, wypełnione koszmarnymi obrazami bagnistej dżungli.
Ubranie oblepiało spocone, rozgrzane ciało.
Gdy nagły, tropikalny brzask wsączył się strumyczkami zamglonego światła przez
szpary w trzcinowych ścianach, mężczyźni z ulgą zwlekli się z hamaków, przełknęli
śniadanie i niezwłocznie rozpoczęli pracę. Trzeba zrobić co należy i wynosić się czym
prędzej z tego nieprzyjaznego zakątka do cywilizowanych okolic, gdzie można wziąć
prysznic i gdzie ludzie stwarzają pozory wzajemnej życzliwości.
O'Hara miał trudności z wyzerowaniem aparatu, pokrętła i przyciski wydawały mu się
toporne, a konstrukcja urządzenia zupełnie niepraktyczna. Czuł się nienormalnie
podekscytowany, zupełnie jak po kilku filiżankach mocnej kawy.
Skinął na Baloo, która siedziała w kucki pod trzcinową ścianą. Gdy podeszła, sięgała
mu zaledwie do ramienia, a różnicę potęgowała jeszcze jej filigranowa budowa. O'Hara był
mężczyzną słusznego wzrostu i wagi i wyglądał przy niej jak niedźwiedź. Dziewczyna
zgodziła się na kilka elektronicznych pomiarów.
O'Hara musiał usiąść, aby umocować na głowie Baloo elektrody. Musnął
przypadkowo łokciem jej nagą, jędrną pierś i poczuł łagodny zapach kobiecego ciała.
Dotychczas miał ją za dziecko jeszcze, za podlotka. Poczuł wzmagające się podniecenie.
Raptownie wstał, sięgnął do skrzyni i rzucił dziewczynie prześcieradło. - Zakryj się tym -
warknął.
Baloo pokazała w uśmiechu szereg białych zębów. O'Hara mógłby przysiąc, że
wszyscy krajowcy mają w twarzach coś drapieżnego, niezależnie od nastroju, w jakim się
znajdują.
- Jak pan sobie życzy, sir.
- I noś to zawsze.
- Dobrze, sir.
Szybko dokonał pomiarów i odprawił dziewczynę, albowiem jej wdzięki, chociaż
spowite teraz w białą tunikę, stopniowo przesłaniały mu ekrany i wskaźniki. Co się ze mną
dzieję! myślał. Ze statecznym obywatelem, poważnym naukowcem, który nigdy nie uganiał
się za spódniczkami! Przebadał jeszcze kilku krajowców, lecz ciągle widział Baloo i czuł
delikatny zapach jej skóry.
- Co tam u klimatologa? - rzucił w stronę Scoyta, aby odwrócić tok myśli. -
Potwierdzasz czy obalasz teorię?
- Do licha z teorią - burknął niegrzecznie Scoyt, lecz zaraz zreflektował się i dalej
ciągnął już normalnym tonem. - Z danych odbiegających od przeciętnej warto zanotować
podwyższony poziom promieniowania jonizującego, a w glebie spore stężenie litu, cynku, no
i dużo kadmu. Poza tym nic specjalnego.
- Czy gdzieś na świecie występuje podobna kombinacja?
- Owszem. W Norwegii i na Alasce - odczytywał Scoyt z ekranu komputera.
- A między zwrotnikami ?
- Zaraz... Są nieco podobne układy, ale zawsze któraś komponenta jest o wiele niższa.
Tylko na Florydzie mamy coś podobnego. Oczywiście biorę pod uwagę jedynie dane
skatalogowane.
- Gdybyś podawał inne, byłbyś w najgorszym przypadku wróżką - mruknął O'Hara,
lecz Scoyt gładko przeszedł nad zaczepką.
- A co u ciebie?
- U wszystkich osób, które przebadałem, stwierdziłem podwyższone ciśnienie krwi,
podrażnienie centralnego ośrodka nerwowego, silne reakcje emocjonalne i cały zespół innych
cech, charakteryzujący osobniki w stanie stresu lub gotowości do konfrontacji. Jeśli dane
pozostaną podobne w ciągu dłuższego okresu, będą oznaczać tutejszy stan normalny. Stąd
wniosek, że klimat i środowisko tego obszaru wywołuje obserwowane przez nas niezwykłe
objawy emocjonalne. A wtedy...
- Mówisz jak zwolennik teorii - przerwał Scoyt, a jego żółte oczy zwęziły się.
- Mówię o faktach! - prawie krzyknął O'Hara i zacisnął wielkie pięści. Przez chwilę
mierzyli się złym wzrokiem. Pierwszy opadł na trzcinowy fotel Scoyt.
- Oto był dowód na wiarygodność twoich wyników. Kończmy szybko robotę i
zwijajmy obóz, bo będzie źle. Mężczyźni wzięli się raźno do pracy i, choć niewyspani i
rozdrażnieni, nazajutrz zdołali zgromadzić pokaźny materiał.
Jednakże niewiele z niego wynikało.
- To tylko poszlaki, a nie dowody - O'Hara wstał zniechęcony i przeciągnął potężne
ramiona, aż zatrzeszczały stawy.
- Sporo jednak tych poszlak - Scoyt próbował być optymistą. - Zaczynam poważnie
brać pod uwagę możliwość ewentualnego rozważenia...
- Nie próbuj być dowcipny - przerwał szorstko O'Hara. - Tak jest, szefie. Ale zauważ,
że w punktach o podobnej charakterystyce geologicznej w innych miejscach kuli ziemskiej
też występują poważne zaburzenia atmosferyczne. Morze Północne lub Ochockie, Trójkąt
Bermudzki...
- Nigdzie tak silnie jak tutaj. Te niszczycielskie cyklony! - Ale też ludzie Baali żyją
bardziej gromadnie, całe plemię tworzy jakby jedną rodzinę. Wszyscy zajmują się i przejmują
na raz tym samym.
- Myślałem już na ten temat. Wszystko poszlaki, a nam potrzeba dowodów. Nic więcej
tu nie zdziałamy, jutro pakujemy sprzęt. A teraz idę rozerwać się trochę. Obejrzę grę w piłkę
w wykonaniu tubylczych reprezentacji, podobno ciekawe widowisko.
- Poczekaj, pójdę z tobą - Scoyt również miał już dosyć jałowej pracy, polegającej na
kolekcjonowaniu danych. Obaj mężczyźni ruszyli w duszny żar tropikalnego popołudnia,
czując palący ciężar promieni słonecznych na ramionach i plecach. Pot spływał im spod
kapeluszy na . szyję i dalej każda kropla torowała sobie drogę po piersiach lub łopatkach.
Mimo potwornego upału napięcie wokół wyczuwalnie rosło; krajowcy biegali między
chatami, a na głównym placu pośrodku wioski zebrał się już gwarny tłum. Gracze obu
drużyn, z naszej osady i sąsiedniej, blisko położonej wioski, rozgrzewali się już, miotając na
siebie obelgi. Tłumnie przybyli mieszkańcy obu wiosek również nie żałowali sobie, tak że
harmider zagłuszał nawet odwieczne głosy dżungli. Co tu będzie działo się za chwilę -
pomyślał O'Hara i nagle w olśnieniu spojrzał na Scoyta, lecz ten był zbyt zmęczony na
wszelkie dysputy. Dowlókł się do zacienionego miejsca i usiadł na piasku, skąd smętnie
obserwował coraz bardziej podnieconych krajowców.
Rozpoczął się mecz. Ogólnie gra polegała na waleniu małej piłeczki wielką pałką w
taki sposób, aby kauczukowa kulka spadła na pole przeciwnika. Zarówno gracze, jak i kibice
krzyczeli ile sił w płucach, wymachiwali rękami, tańczyli, niektórzy wpadali w ekstazę. Coraz
częściej wybuchały bójki lub większe awantury. O'Hara i Scoyt woleli wycofać się zawczasu,
krajowcy byli bowiem coraz bardziej nieobliczalni i niebezpieczni.
Tej nocy obydwaj mężczyźni nie zmrużyli oka. Czuwali, . łowiąc niecierpliwie
odgłosy z zewnątrz. To jeden, to drugi podnosił nagle głowę, aby lepiej ocenić jakieś słabe,
ledwie uchwytne dźwięki. Lecz gdy wreszcie ucichły chrapliwe nawoływania krajowców,
którzy nie spieszyli się do swoich chat, zewsząd dobiegało tylko granie milionów cykad. I nic
ponadto.
Myśli O'Hary błądziły wciąż wokół tego samego tematu. Tak, teraz właśnie, jeszcze
tej nocy wszystko powinno się wyjaśnić. Może nie będzie to rozwiązanie ostateczne, ale
przynajmniej bardzo istotna przesłanka. A wszystko zaczęło się tak niedawno, zaledwie kilka
lat temu, kiedy Lemour wziął się do obliczania entropii informacji i emocji. O'Hara pamiętał,
jak łysy niby wygolone kolano, lecz za to brodaty Lemour przychodził do niego i grzmiał: no,
stary, mam problem akurat na nasze możliwości ! Jaka jest różnica w entropii między tomem
encyklopedii i książką, w której hasła i litery tego tomu zostały wydrukowane chaotycznie?
Albo jak zmienia się entropia człowieka przeżywającego silną, emocję? Hę? To przecież
proste - bierzesz całkę... Nie było to proste, ale w końcu Lemour ułożył równania i rozwiązał
je. Uznano wtedy, że jest nieszkodliwym wariatem lub w najlepszym razie szarlatanem.
Wspomnienia O'Hary przerwał gwałtowny podmuch wiatru, który z furią uderzył w
ażurowe ściany chaty. Obaj mężczyźni jak na komendę zeskoczyli na ziemię i wybiegli w
ciemność. Po niebie pędziły niskie, wełniaste chmury, a pełna rozbudzonych krzyków
dżungla gięła się pod nagłymi ciosami wichury.
- Oto dowód! - Scoyt usiłował przekrzyczeć szum huraganu.
- Powiedzmy, że połowa dowodu - O'Hara był nieco ostrożniejszy, lecz jego oblicze
promieniało.
Nazajutrz obydwaj mężczyźni wzięli się od rana do pracy; nie zauważyli nawet, że
Baloo przyszła dopiero koło południa. Była naga, a włosy miała zaplecione w misterne
warkoczyki.
- Dlaczego nie ubrałaś się? - spytał szorstko O'Hara. Dziewczyna spuściła oczy.
- Przyszłam... pożegnać się.
- Co?
- Wczoraj urodziło się białe cielę. To znak.
- Do czego?
- Do składania ofiar Bogom. Ja będę... dawała ofiarę. Nie mogę potem wam służyć.
- Dlaczego?
Nie odpowiedziała, schyliła tylko jeszcze bardziej głowę. O'Hara spojrzał na jej
kształtne piersi i wysokie sklepienie bioder i myślami był bardzo daleko od składania ofiar
bogom ludu Baali.
- Jak wygląda takie składanie ofiar? - zainteresował się Scoyt.
- To bardzo dawny zwyczaj. Nie dla białych.
- Z tańcami, śpiewami?
- Tak, na początku.
- A później?
Znów nie odpowiedziała, tylko schyliła głowę i ciemna fala drobno splecionych
włosów opadła na delikatne ramiona, odsłaniając subtelny łuk pleców. O'Hara ledwie
powstrzymał się, żeby ich nie odgarnąć; czuł, jak puls wali mu w skroniach, Otarł pot z czoła.
- Często odbywają się takie ceremonie? - badał dalej Scoyt.
- Nie - dziewczyna usiłowała sobie przypomnieć. Chyba... w tym roku dwa lub trzy
razy.
Scoyt założył jej kask, uruchomił baterie i wsunął w otwór kasetę synchronizującą.
- Spróbuj przypomnieć sobie, kiedy to było.
- Zaraz... na pewno trzeciego stycznia, potem chyba dziesiątego czy jedenastego
kwietnia, no i w maju, tak, piątego maja. Dokładnie piątego wieczorem. Wszyscy dorośli
członkowie szczepu idą do lasu, pozostają dzieci i starcy.
Lecz Scoyt już nie słuchał, tylko wywoływał dane z komputera. Po chwili wydał
triumfalny krzyk i odczytał:
- Dwa cyklony, Daisy i Betty, i tajfun Cleopatra.
Z tego zbieżność dwóch zupełnie niezła. Co ty na to? Nie czekając na odpowiedź
zaskoczonego O'Hary pytał dalej dziewczynę:
- A co z meczami, no, w piłkę? Kiedy były urządzane?
- Nie wiem, to nie dla kobiet - odrzekła jakby zawstydzona.
- Dobra - Scoyt zerwał się z miejsca - idę do Komendanta, on na pewno zna daty - i
wybiegł na dwór.
- Co to jest? - Baloo wskazała na jeden z przyrządów. Co wy robicie?
- To za trudne dla ciebie, dziecko - roześmiał się O'Hara, ale widząc jej obrażoną minę
dodał:
- My, jakby to powiedzieć... próbujemy wyjaśnić, skąd biorą się wiatry. Widzisz, nam
wydaje się, że one nieraz zaczynają się w nas samych. Zresztą, poczekaj.
Pogrzebał chwilę w skrzyni i wyciągnął kasetę, którą wepchnął do drugiej szczeliny w
kasku Baloo. Dziewczyna zachwiała się lekko, lecz po chwili odzyskała równowagę i poczuła
się normalnie.
- Pożyczyłem ci taką biblioteczkę, z której twój mózg może czerpać dane - zaśmiał się
O'Hara. - Będzie ci łatwiej zrozumieć.
- To jest... takie dziwne. Jakby jakaś ręka przeszukiwała moją głowę - wyszeptała
dziewczyna i nagle umilkła, przestraszona własnymi słowami.
- Nie zwracaj na to uwagi, tego typu odczucie występuje zawsze - O'Hara mówił
nienaturalnym głosem, nie mogąc oderwać wzroku od długich ud Baloo. Miał wrażenie, że w
żyłach pulsuje mu stopiony, łaskoczący metal.
A dziewczyna, doskonale wyczuwając jego zainteresowanie, jakby umyślnie
eksponowała swoje wdzięki. Bawi się kosztem starego durnia - pomyślał ze złością. Zaczął
mówić, gwałtownie wyrzucając słowa i usiłując stłumić wzbierające ciepłą falą pożądanie.
- Znasz już teraz pojęcie entropii, prawda? Przyjmijmy po prostu, że jest to miara
chaosu. Bezład - to maksimum entropii, zaś celowe organizowanie to jej zmniejszenie.
Rozwijający się ludzie są jakby wysepkami malejącej entropii w środowisku jej ogólnego
wzrostu. Chociaż procesy samorzutne...
- To wiem. Mówi pan w sposób prosty o rzeczach ogólnie znanych - przerwała dzika,
lecz wyposażona w kasetkę dziewczyna z plemienia Baali.
- Przepraszam najmocniej - O'Hara nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Wobec tego
przechodzę do sedna sprawy.
Jeden z moich przyjaciół, Lemour, przyjął, że entropia człowieka w stanie równowagi
psychicznej jest większa niż po doprowadzeniu go do silnego wzburzenia. Po prostu bezruch i
stagnacja, charakteryzujące spokój wewnętrzny, to stany poprzedzające działanie bodźca,
który powoduje ukierunkowaną, a więc w pewnym sensie uporządkowaną koncentrację
reakcji psychofizjologicznych, czyli w końcowym efekcie po prostu wzburzenie emocjonalne.
Lemour nie poprzestał na spekulacji abstrakcyjno - filozoficznej, lecz...
Dlaczego ja to wszystko jej tłumaczę? Przecież tracę cenny czas... Nie, bo piersi tej
dziewczyny są niesamowite, takie ostre, jak wykute w kamieniu, chciałbym wziąć je w rękę
chociaż na chwilę, nie dbam o resztę, po co mi stanowisko uniwersyteckie...
- Czy wszystko jest w porządku? - w głosie dziewczyny dźwięczał niepokój. Poczuł
raczej niż zobaczył, że zbliżyła się.
- Tak!! - rzucił przez zęby, odwracając się tyłem. Po chwili mówił dalej :
- Więc ten mój przyjaciel, zresztą stał się on wkrótce przyjacielem wielu osób, a nawet
osobistości, które przedtem raczyły zwykle nie zauważać jego istnienia, tak więc Lemour
obliczył swoją całkę. Wartość entropii, a raczej wartość jej spadku w wyniku wzburzenia
emocjonalnego, wyszła monstrualna, nieprawdopodobnie wielka. Było jasne, że w
rozumowaniu tkwił błąd lub że... Można było założyć, że w otoczeniu jednocześnie zachodzi
ogromny kompensujący wzrost entropii, i wtedy proces nie przeczył podstawowym prawom
termodynamiki. A wzrost entropii to ujednolicenie, uśrednienie. Jeśli w głębi ziemi istniały
naprężenia, powinno w tym momencie lub niewiele później następować ich wyrównywanie.
Na przykład: intensywnie przeżywane emocje grupy ludzi mogłyby, według jego hipotezy,
spowodować gwałtowne trzęsienie ziemi w rejonach sejsmicznych. Dalej - jeśli w atmosferze
istniałaby różnica potencjałów, to wedle teorii wyładowanie w postaci pioruna miałoby zostać
zainicjowane w analogiczny sposób. To samo przy różnicy ciśnień między dwoma obszarami,
która powinna być niwelowana huraganem lub tylko wiatrem, w zależności od gradientu
wielkości fizycznej i od mocy impulsu emocjonalnego. Stąd burze i wiatry wiosenne, kiedy
wszystko co żywe dostaje gorączki rozmnażania, stąd też straszliwe tajfuny i cyklony w
obszarach tropikalnych, bo ludzie są tu szaleni, a życie zwariowane w porównaniu z zimną
północą.
O'Hara gadał urywanymi zdaniami jak nakręcony, zupełnie jakby wypluwał z siebie
ten najkrótszy w życiu wykład.
W nerwowym podnieceniu zaciskał wielkie, spocone pięści. Pragnął wyrzucić stąd tę
drobną dziewczynę, i to jak najprędzej; tylko jeszcze choć raz spojrzy na jej smukłe plecy i
wiotką talię.
- Jaka to piękna hipoteza - zawołała z podziwem, patrząc, zdumiona na O'Harę - i jaka
naciągana! Przecież...
- Ależ oczywiście! - jednym szarpnięciem zerwał jej kask z głowy. Wiem, że są
jeszcze tysiące innych czynników! Lecz gniew zgasł w nim natychmiast, gdy ujrzał jej
zalęknione oczy i skuloną postać. Poczuł się paskudnie, jakby zabił noworodka.
- Zimno tutaj, sir. Czy ja... spałam?
- Nie, to jest... tak, przez chwilę.
- Przepraszam!
- To był eksperyment, pomiar - tłumaczył niezręcznie. Czuł, że dłużej nie zniesie
widoku tej dziewczyny, a raczej kobiety, podlotka czy wampa - wszystko jedno. Chciał
wybiec, uciec, lecz wtedy ona podeszła i dotknęła go. Zwyczajnie dotknęła, idąc za głosem
naturalnego, pierwotnego odruchu. Zobaczył wokół czerwień i już nie czuł nic - tylko jej
mokrą, rozgrzaną twarz i gibkie kocie ciało. Czas zatrzymał się i pędził jednocześnie w
obłędnym rytmie osuwającego się świata, a gorąca rozkosz napływała kumulującą się aż do
bólu falą.
Poczuł słony smak krwi. Dopiero drugie uderzenie dotarło do jego świadomości.
Zwalił się ciężko na ziemię; między zębami zazgrzytał piach. Czyjaś twarda dłoń przewróciła
go na plecy, spostrzegł nad sobą czerwoną, wykrzywioną wściekłością twarz i żółte ślepia
Scoyta.
- Coś ty narobił, skończony idioto!
O'Hara podniósł się na łokciu. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak Komendant i kilku
krajowców pospiesznie opuszcza chatę; pozostał sam ze Scoytem, który usiadł ciężko i złapał
się za głowę. Powoli wracali do równowagi.
Powietrze było gęste od straszliwego, dusznego gorąca. Ubrania oblepiały dokładnie
ciała obu mężczyzn. Na zewnątrz gardłowe wrzaski krajowców przybierały na sile.
- Odprawiają taniec wojenny. Trzeba uciekać - Scoyt mówił z trudem, po raz pierwszy
jąkał się.
- A aparatura? - O'Hara dźwignął się z trudem i bezskutecznie usiłował doprowadzić
ubranie do porządku.
- Jaki ty jesteś głupi - wycedził Scoyt, a jego żółte oczy zwęziły się do szparek. -
Nawet jeśli oni nie zdążą podziurawić nas swoimi włóczniami, nie domyślasz się, co stanie
się za godzinę lub dwie?! - krzyczał z bezradnym, trochę dziecinnym wyrazem twarzy. - Całe
plemię, łącznie z kobietami i dziećmi, pała żądzą zemsty na tobie, teraz już na nas obu.
Powietrze aż drga od emocji. Uciekajmy! Wybiegli w ciężki żar popołudnia. W szoferce nie
było czym oddychać, a fotele parzyły niby rozgrzany piec. Silnik prychnął parę razy i zgasł.
Scoyt zaklął i spróbował ponownie - tym razem zapalił i zawył od razu na najwyższych
obrotach, lecz wóz zarzucił i zakopał się w piachu. Wszystkie dętki były przedziurawione.
O'Hara poczuł ucisk strachu na krtani. Rzucił się ciężko w ślad za biegnącym
Scoytem. Wkrótce dotarli do podmokłej dżungli, gdzie wpadali w głębokie błoto między
korzeniami mangrowców, ostre kolce boleśnie raniły skórę, a tysiące moskitów cisnęły się do
ust i oczu. Lecz nawet tam doganiały ich krzyki rozwścieczonych mieszkańców wioski - nie
mogli ujść daleko. Już po chwili zdali sobie sprawę z beznadziejności sytuacji; nie mieli
żadnych szans. Wtedy dżungla zamilkła. Zwierzęta jakby straciły głos i wpełzły w najgłębsze
zakamarki swoich kryjówek.
W złowrogiej ciszy nawet krajowcy zaprzestali nawoływań. Nagle uderzył huragan.
Rozszalał się od razu całą mocą, jakby chciał natychmiast wyładować długo gromadzoną
wściekłość. Dżungla krzyknęła strasznie jak rozdzierany i miażdżony potwór i poddała się.
Wielkie drzewa padały z łoskotem, a mangrowce legły od razu niby trawa pod kosą.
Powietrze wypełniły strzępy lian, liście i grudy ziemi; martwe ptaki przypominały wirujące
strzępy rozdmuchanego pierza.
O'Hara, który jako jedyny jakimś cudem ocalał z pogromu, czasami wspomina te
wydarzenia jak nierealny, zły sen, choć musi przyznać, że przez całe swoje spokojne życie nie
doznał tylu wrażeń, co w ciągu owych kilku szalonych dni.
Natomiast teoria, jak to często bywa, nie została nigdy ani całkowicie obalona, ani
dowiedziona ponad wszelką wątpliwość; po prostu zastąpiono ją inną, lepszą i
nowocześniejszą, co nie znaczy, że ostateczną, a tym bardziej prawdziwą.
Andrzej Zimniak
”Szlaki istnienia”
Boja fascynowała mnie zawsze, ilekroć spoglądałem na jej smukłą, obłą sylwetkę,
zawieszoną nieruchomo na tle głębokiego seledynu przestrzeni. Z dala wydawała się szara,
czarna niemal, lecz gdy zbliżałem się ukradkiem, z niewyjaśnionym lękiem ściskającym krtań
łaskotliwą obręczą, na powierzchni ciemnej bryły rozjarzały się delikatne ogniki i pląsały jak
robaczki świętojańskie, a później cały elipsoidalny kształt rozpalał się wiśniowym
świeceniem. Wtedy zawsze cofałem się szybko, a uczuciu opuszczającego mnie strachu, który
uchodził raptem niby zimny płyn wypełniający uprzednio pierś, towarzyszył wzbierający
gniew i niechęć do samego siebie.
Często opowiadałem ludziom o boi. Zrazu, na samym początku, były to nieśmiałe
zwierzenia, wstydliwe szeptanie; potem mówiłem coraz głośniej, aż w końcu stałem się
natarczywy. Niektórzy słuchali mnie z przylepionym do warg uprzejmym uśmiechem, myśląc
zupełnie o czym innym, byli też tacy, którzy ze zniecierpliwieniem wzruszali ramionami. Te
drobne różnice w zachowaniu zależały zapewne od nabytej w młodości ogłady; wszyscy
jednakże jednakowo uparcie biegli wyznaczonymi im ścieżkami, zaś żadna z ich tras nawet
nie zbliżyła się do przestrzeni za boją. Tylko nieliczni spośród tych, którym opowiadałem o
strażniku dziwnego obszaru, dali się skłonić do wspólnego rekonesansu; ich śmiechy i gesty
były nawet pełne zrozumienia, gdy wskazywałem na jajowatą plamę czerni z roztańczonym
rojem świetlików. Lecz żaden z nich nie widział boi lub może nie chciał jej widzieć - mogłem
wskazywać dowolny kierunek w przestrzeni, a oni wciąż byli pełni zrozumienia i aprobaty, po
czym wymieniali uściski dłoni i z ulgą powracali na swoje ścieżki.
Lecz ja potrzebowałem towarzysza. Czułem, że sam nie podołam lękom, nie przełamię
bariery strachu, którą wytwarzała we mnie złowroga wiśniowa poświata. Kiedyś ku mojej
niezmiernej radości jeden z uprzejmych słuchaczy zgodził się na wspólną eskapadę.
Ruszyłem przodem, czując się znacznie raźniej w towarzystwie i tłamsząc w sobie
resztki strachu przed pulsującym świeceniem. Gdy mijałem jajowaty, wiśniowy kształt, boja
nagle zgasła i znikła. Po prostu znikła, a ja zanurkowałem w tę zagadkową przestrzeń po
drugiej stronie, w przestrzeń, która okazała się wewnątrz błękitna jak sen. Otoczyła mnie
niebieska mgiełka, w której płynnym ruchem przesuwały się niby w rozbujanej toni oceanu
jakieś zrazu nierozpoznawalne kształty.
- Jak tutaj inaczej - rzuciłem przez ramię i odwróciłem się, nie otrzymawszy
odpowiedzi. Byłem znowu sam, mój towarzysz znikł gdzieś, zapewne podążał od dawna
ścieżką swojej konieczności lub szlakiem głębokiego przekonania o jej istnieniu.
Lecz nie bałem się już. Miejsce lęku zajęła pełna podniecenia ciekawość. Przenikałem
błękitną, eteryczną toń, dążąc zdecydowanie na spotkanie niewyraźnych kształtów
unoszących się gdzieś w lśniącej mgle oddalenia.
Ogromne kule, jakby zacumowane w bladej, niebieskiej poświacie, wykonywały
delikatny taniec płynnych, powolnych wahnięć wokół punktów kotwiczenia. Ich
powierzchnie, szare lub mlecznosine, wydawały się nieruchome, dopóki nie wypełzły na nie
pędzącymi wirami plątaniny finezyjnych linii, jaskrawe pasy lub nakładające się pierścienie w
rozszalałej feerii barw.
Było to tak piękne, że bezwiednie zbliżyłem się do opalizującej ściany, gładkiej jak
lustro. Wyciągnąłem dłoń. Ręka pokonała ledwie wyczuwalny opór, nie większy niż przy
zanurzaniu do wody, i zagłębiła się w nieprzejrzystą zasłonę. W środku było ciepło. Cofnąłem
się raptownie, a moje ramię, całe i zdrowe, opuściło wnętrze kuli. Zachęcony powodzeniem
spróbowałem zajrzeć do środka. Moja głowa i ramiona gładko przeszły na drugą stronę. Było
tam rzeczywiście znacznie cieplej niż w błękitnej przestrzeni zewnętrznej ; widziałem wokół
białą, rzedniejącą mgłę. Poczułem zawrót głowy - daleko w dole rozpłaszczył się
pomarszczoną powierzchnią bezmiar oceanu. Granatowoczarne rowy głębin biegły
rozłamanym na nieforemne człony szeregiem aż po zamglenie widnokręgu, a zielone i żółte
pierścienie. szelfowych płycizn opasywały jasną wyspę, leżącą wprost pode mną. Nalot
roślinności delikatnie cieniował białe wzgórza, a tuż nad osłoniętą, spokojną zatoką
drobnymi, lecz foremnymi kamiennymi bryłami zabudowań rozsypało się wzdłuż brzegu
miasteczko. Wycofałem się i posuwałem wzdłuż rozigranej barwnym blaskiem ściany tak
długo, że powinienem osiągnąć poziom wewnętrznego morza. Istotnie tak było; gdy
zajrzałem przez zasłonę, leniwe fale przetaczały wały, zielonkawej, przejrzystej wody o parę
metrów niżej. Zdecydowanym ruchem prześliznąłem się do środka i z pluskiem wskoczyłem
do morza. Lustrzana powierzchnia fal zamknęła się nad moją głową, a głębia w dole zdawała
się ogniskować wszystkie promienie słoneczne w jednym punkcie zielonej czeluści.
Wynurzyłem się i popłynąłem do pobliskiego brzegu, na którym dostrzegłem rybaków
układających sieci. Wyszedłem na kamienistą plażę i pozdrowiłem ich przyjaznym
skinieniem ręki; odpowiedzieli mi, uchylając czapek. Byli to młodzi, zdrowi mężczyźni.
Poczułem się nieswojo, albowiem widziałem wokół tylko uśmiechnięte twarze. Jakby
wszyscy cieszyli się, że właśnie ja tutaj i teraz zawitałem.
Gdy po kamiennych stopniach wspiąłem się na wysoki brzeg, moje ubranie było już
suche. Niemal dotykalna pieszczota promieni słonecznych i łagodne ciepło płynące od
nagrzanych głazów stawały się stopniowo uciążliwe, aż zamieniły się w duszny upał. Młody
śmiech rybaków z plaży rozbrzmiewał coraz rzadziej, aż ucichł zupełnie; widocznie i oni
odczuli żar, lejący się z bezchmurnego nieba. Chodziłem uliczkami kamiennego miasteczka,
szukając skrawka cienia, ale na próżno: wszystko zalane było jasnym i mocnym światłem
słonecznym. Nawet drzewa o najgęstszych koronach nie dawały żadnej osłony, a wnętrza
domów jaśniały równie intensywnym blaskiem, co środek ulicy.
Wszyscy napotkani ludzie byli młodzi i często widziałem uśmiechy na ich twarzach;
nie spotkałem nikogo zatroskanego lub płaczącego.
Gdy szedłem stromą uliczką, wypatrując źródła wody, zatrzymał mnie człowiek nieco
starszy od innych. Ten mężczyzna nie uśmiechał się, a w głębi oczu miał smutek. - Przybyszu
- zagadnął - pójdź za mną, coś ci pokażę. Weszliśmy na mały rynek, okolony rzędem drzew
oliwnych umieszczonych w kamiennych donicach. Mój przewodnik wskazał na starą wieżę,
na której zegar wybijał właśnie południe.
- Zawsze wskazywał za kwadrans jedenastą. Wykonałem lekceważący gest, lecz on
ciągnął dalej takim samym, bezbarwnym tonem.
- Nigdy nie było tak gorąco jak teraz. Nigdy nie miałem suchych warg.
Mężczyzna podszedł do drzewa oliwkowego, tkwiącego w spękanej, spopielałej ziemi,
i dotknął więdnącej gałęzi, strącając kilka zwiniętych liści.
- Dlaczego u was nikt nie płacze? Nie cierpi? - pytałem gwałtownie, uchwyciwszy
jego ramię. - Czy kiedyś chorowałeś? Czy umarł ci ktoś bliski?
W widocznym wysiłku zmarszczył czoło.
- Umarł?
- Czy czujecie smak szczęścia? - rzuciłem pytanie, zdając sobie jednocześnie sprawę z
jego bezsensu.
Szybko zbiegłem uliczką w kierunku morza. Na plaży rybacy siedzieli na kamieniach
jak wielkie, zmęczone kormorany, a pot pozlepiał im włosy w wilgotne kosmyki. Patrzyli
obojętnie, jak dałem nura w ciepłe fale. Modliłem się, aby stary zegar zatrzymał swój bieg jak
najprędzej.
Znów przemierzałem wypełnioną wirującym lśnieniem przestrzeń, w której szybowały
dziesiątki baniek mydlanych o gigantycznych rozmiarach. Ciekawość pchała mnie coraz dalej
i czyniła coraz śmielszym.
Kiedy wniknąłem do jednej z bladomlecznych kul, których wiele kołysało się leniwie
w zbitej gromadzie, ujrzałem nieprzeliczony tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, pędzący niby
rzeka bez początku i końca. Ów wezbrany potok ludzi omijał zielone pagórki na swojej
drodze, tkwiące w ruchomej gromadzie niby wyspy we wzburzonym nurcie skotłowanej
wody. Zszedłem do biegnących, aby spytać, dokąd zdążają. Nikt nie zwrócił na mnie
najmniejszej uwagi, kiedy stanąłem w białym pyle drogi. Ludzie ci nie rozmawiali między
sobą; ich jedynym celem był sam bieg, zaś jedyną przyjemnością - wyprzedzanie innych.
Rodzenie, rozwój, umieranie - wszystko to odbywało się w trwającym bez przerw pędzie.
Młodzi posuwali się lekkimi zrywami, ciężko kłusowały dostojne, rozbujałe matrony, nawet
rachityczni staruszkowie kuśtykali zawzięcie, pokryci wieloletnim pyłem drogi. Gdy ktoś
zatrzymywał się lub padał, rozsypywał się natychmiast. w biały kurz.
Potrącany i popychany przez biegnących, postanowiłem odpocząć na jednej z
zielonych wysp. Spokojny gaj, pełen zapachu żywicy i ciepłych podmuchów wiatru, dawał
prawdziwe wytchnienie; zastanawiałem się, dlaczego nikt z pędzącego tłumu nie zatrzymuje
się tutaj, aby nabrać sił. Lecz wtedy spostrzegłem kilkoro ludzi opodal świerków. Chociaż
sprawiali wrażenie wypoczętych, leżeli wygodnie w wysokiej trawie pełnej kwiatów polnych.
Ta grupa najwyraźniej zrezygnowała z dalszej gonitwy.
Gdy postawiłem stopę na polanie, ich czas począł biec.
Wykazywali rosnące zaniepokojenie, spoglądali jedni na drugich, niektórzy wstali i
zajęli się zbieraniem owoców lub polowaniem, przy czym każdy chciał uzbierać czy
upolować więcej niż pozostali. Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie łupu; ci, którzy
dotarli do krańców wyspy, włączali się w pędzącą ludzką rzekę, nie mogli bowiem ścierpieć,
że ktoś biegnie prędzej od nich.
Z tymi, którzy pozostali w trawie, działy się dziwne rzeczy: kurczyli się, schli w
oczach, mięśnie im wiotczały, a członki ulegały błyskawicznemu zanikowi lub zwyrodnieniu.
Po chwili tylko rozłażąca się skóra niby szary pergamin pokrywała nagie piszczele, czaszka
miękła i zmniejszała się jak przekłuty balon, i wreszcie zostawały tylko białe włosy,
rozwłóczone po lesie przez wiatr nici babiego lata. Straciłem ochotę na odwiedzanie innych -
wysp i opuściłem tę smutną krainę.
Świat, w który wszedłem, otoczył mnie drgającym od gorąca. powietrzem, wonnym
dymem i dziwnie drażniącą, choć cichą muzyką; zmierzch zachlapał połowę nieba różem,
karminem i szkarłatem. Nie zdążyłem jeszcze rozejrzeć się po okolicy, kiedy zamknęły się
wokół mnie białe ramiona; w oczach, nosie i ustach miałem pełno włosów, a na szyi czułem
wargi i zęby. Zapach perfum i potu był tak ostry, że pasował do gwałtowności zajścia -
pomyślałem o tym bezwiednie, podczas gdy, obca dłoń usiłowała wepchnąć mi do ust jakąś
pigułkę, Tego było już za wiele - po chwilowym szoku odzyskałem panowanie nad sobą i
kilkoma energicznymi ruchami zdołałem się wyswobodzić. Na twarzy kobiety, którą
odepchnąłem, malowało się zdziwienie tak wielkie, że graniczące ze strachem. Była to młoda
dziewczyna, smukła i bardzo ładna, ubrana jedynie w półprzejrzystą nocną koszulę; biała
karnacja skóry wydawała się jeszcze delikatniejsza wobec ciężkich splotów kruczoczarnych
włosów, opadających na szyję i wiotkie ramiona. Spomiędzy delikatnych palców wypadła
pastylka o cielistym zabarwieniu i potoczyła się po chodniku z gładkich kamieni wprost pod
nogi kilku mężczyzn i kobiet, przyglądających się ze zdziwieniem całej scenie. Wszyscy
nosili, podobnie jak dziewczyna, przezroczyste i lekkie tuniki; można było śmiało
powiedzieć, że chodzili właściwie nago.
Zmieszany i przestraszony, spróbowałem oddalić się. Żaden ze świadków zajścia mi
nie przeszkodził, tylko wodzili za mną zdumionym wzrokiem. Dopiero po dłuższej chwili,
gdy straciłem ich z oczu, ochłonąłem nieco, zebrałem myśli i rozejrzałem się po okolicy.
Wokół. piętrzyły się jakieś dziwne budowle, ni to szałasy, ni to gliniane chatki;
uliczki, wyłożone białym kamieniem, wygładzonym najpierw przez fale morskie, potem
tysiącami stóp, meandrowały wśród nich jak łożyska wyschniętych potoków. W świetle
kolorowych lamp spacerował roześmiany tłum młodych mężczyzn i kobiet. Wciąż wszyscy
byli młodzi i roześmiani, choć wiedziałem, że swoim przybyciem uruchomiłem niweczący ich
kruche szczęście mechanizm, że czas począł płynąć i słodkie wino uchodziło już z pękniętego
dzbana.
Co parę kroków widziałem przytulone pary. Ani kochankowie nie krępowali się, ani
też nikt z przechodzących nie dziwił się w najmniejszym stopniu. Sięgali przy tym do
ustawionych co parę kroków kolumienek z zagłębieniami, pełnymi cielistych pigułek; zażycie
specyfiku wyraźnie zwiększało ich podniecenie. Zauważyłem, że nikt nigdy nie odmawiał.
Czym prędzej dałem nura w boczną uliczkę. Szedłem jakimiś ciemnymi, zapomnianymi
schodami, mając nad głową tylko wąski pasek szarostalowego już teraz nieba. Gdy ucichł
wreszcie rozpasany gwar ulicy, ujrzałem przed sobą w świetle żółtej latarni dwie postacie.
Dałbym głowę, że nikt nie nadchodził; jakby wyrosły nagle z kamiennej płyty. Stary,
przygarbiony człowiek trzymał za rękę dziecko o twarzy zastygłej w piękną maskę. Odeszli
powoli, a ich kroki stukały głuchym echem po kamiennych zaułkach.
Lekko, bez wysiłku przemierzałem rzadki woal mgły, spowijającej zawojem
srebrzystego lśnienia setki barwnych globów, planet, światów. Wiedziony nieprzepartą
ciekawością, oglądałem wiele z nich po drodze; widziałem miasta, góry, ogrody, nieprzebyte
lasy i pasma nadmorskich plaż. Wszystko tam było piękne, zarówno śmiałe konstrukcje
niebotycznych osiedli przyszłości, jak i tchnące wiekową wilgocią wnętrza gotyckich katedr;
rośli mężczyźni i powabne kobiety; zaczarowane kwiaty i tresowane zwierzęta. Nie brakło
również bytów odrażających, pełnych okrucieństwa, sadyzmu i wyuzdania, choć stanowiły
one wyraźną mniejszość. Niektóre światy były proste, nawet prymitywne, jak scena w jakimś
podrzędnym teatrzyku, inne zadziwiały swoją złożonością, oryginalnością i swoistym
pięknem, płynącym z harmonii.
Aż kiedyś, w trakcie mojej długiej wędrówki, kiedy już nieco znużony i zawiedziony
zamierzałem zaniechać dalszej podróży, ujrzałem przed sobą glob, który wydał mi się
najwspanialszy
ze
wszystkich.
Półprzejrzysta
powłoka
mieniła
się
ażurowymi,
efemerycznymi postaciami, a wewnątrz przemykały rozmazane cienie. Zdawało mi się, że już
kiedyś je widziałem, lecz z zawodnej pamięci nie mogłem wydobyć niczego więcej.
Zbliżyłem się przeto i rozchyliłem pulsujące zasłony, aby obejrzeć jeszcze jeden spektakl.
Był tam świat podobny do wszystkich poprzednich: taki ładny, cukierkowy, trochę
naiwny i niedorobiony, i przesycony pięknem marzeń. Jednocześnie był jakby inny: głębokie
niebo podcieniowane na brzegach seledynem, strzeliste wieże i czerwone dachy z kępami
mchu wczepionego między dachówki, ulice i ogrody pełne słońca i świeżego wiatru, ludzie
cieszący się życiem i sobą nawzajem - to wszystko już widziałem i dobrze znałem. Tak, to był
na pewno mój własny świat.
Często myślałem o nim w bezsenne noce, kiedy księżyc rozlewał dziwaczne plamy
bladej poświaty po podłodze i zdawał się poruszać firanką, lub też po prostu w korowodzie
codziennych zdarzeń; próbując poprawiać jakiś fragment rzeczywistości. Za każdym razem
dodawałem inną cegiełkę do rosnącej budowli. Przekonałem się teraz, jak wiele z nich nie
pasowało do siebie i jak znaczne luki widniały w konstrukcji.
Nie byłem zadowolony ze swego dzieła, postanowiłem przeto je poprawić. Poprawić
w taki sposób, aby nawet po uruchomieniu niszczycielskiego zegara mój świat mógł istnieć w
szczęściu i spokoju, na przekór kruchym światom innych marzeń.
Wziąłem się do pracy. Samą świadomością mogłem dowolnie kształtować tutejszą
rzeczywistość; cóż za potęga władzy absolutnej ! Jeden lekki dotyk myśli kreował ludzi lub
ich unicestwiał, kazał miastom rozkwitać lub obracać się w gruzy, wyciskał łzy lub rozjaśniał
twarze uśmiechem. Lecz uśmiech ten nikł, rozwiewał się w następnej sekundzie, likwidowany
nieubłaganym ruchem wskazówek zegara.
Z uporem próbowałem zbudować dobry świat, który zarazem mógłby istnieć w
wymiarze czasu. A tyle było do zrobienia! Usiłowałem godzić miłość i poczucie tożsamości,
ofiarność i wolę przetrwania, dobroć i biologiczne zasady rozwoju, mądrość filozofów i
twarde drogi życia. Wiele systemów, często przeciwstawnych, poddałem po prostu próbie
czasu, albowiem były zbyt złożone, abym śmiał decydować natychmiast. Szedłem wciąż na
kompromisy, choć robiłem to z największą niechęcią i pod przymusem konieczności. Szeroko
wykorzystywałem wiedzę, nabytą przy poznawaniu innych bytów soliptycznych, w czasie
wędrówki po dziesiątkach szlaków istnienia; teraz, już blisko celu, szlaki te schodziły się,
zbiegały w jeden wielki gościniec, którym pragnąłem dojść do doskonałości. Byłem tak
pochłonięty konstruowaniem swojego świata, świata najlepszego z możliwych, że nawet nie
spostrzegłem, kiedy mój glob ruszył z miejsca. Niewidzialne cumy puściły i owiana poświatą
kula pędziła z rosnącą szybkością, zostawiając w tyle planety utopii, których tęczowe kształty
z oddalenia przypominały rój baniek mydlanych, wypuszczonych przez rozbawione dzieci w
pogodny błękit nieba.
Minąłem żarzącą się wiśniowym blaskiem boję i wtedy moja bańka mydlana pękła i
znikła nagle, lecz świat pozostał taki, jaki był. Niczego nie zauważyłem, tak pochłaniała mnie
praca; wciąż miałem mnóstwo planów. Stwierdziłem tylko, że materia stała się dużo bardziej
oporna.
Andrzej Zimniak
”Baśń o błędnych ognikach”
Łomot spiralnych ogni, kłębiących się rozwichrzonymi splotami wokół wirującego
leja, sprawiał władcy Toh prawdziwą rozkosz. Zbliżała się pora przypływu i w rozbudzonym
kraterze narastał różowy pęcherz, prześwitujący od wewnątrz migotliwą żółcienią ciężkich
jak ołów płomieni; już wkrótce otoczą one umęczone ciało króla kojącym bezmiarem;
ukołyszą i nieważkie uniosą daleko w górę, aż do samego Nwotemalf. A tam, pośród
roztrzepanych karminew, wybiegnie na spotkanie jego najukochańsza córa, księżniczka Taeh,
i złoży mu na czole płomienny pocałunek.
I już nic nie zakłócałoby błogostanu ognistego włodarza, niesionego przez roziskrzony
żywioł, którego ślepą potęgę umiał wykorzystać w sposób niemalże doskonały, gdyby nie
mała acz dokuczliwa myśl, krążąca zrazu daleko niby stado nachalnych żółcierni, i osaczająca
stopniowo umysł podobnie jak zgraja napastliwych szarkai obiega pływaka piekielnego
oceanu stopionego żelaza. Król z łatwością odgonił żółciernie i przepędził obrzydliwe
szarkaje, jednakże nie mógł nijak poradzić sobie z upartą myślą, pastwiącą się nad jego
umysłem jak żarłupnie nad wystyglakiem.
Skutkiem tego dotarł do Nwotemalf w tak złym nastroju, iż nawet płomienne
powitanie przez najdroższą księżniczkę Taeh, najgorętsze z jego dzieci, nie sprawiało mu
takiej przyjemności, jaką sprawić powinno. Zrezygnował więc z wypoczynku w cieple
domowego ogniska i udał się wprost do pałacu Esuoherif, skąd rządził swoim królestwem
przeważnie mądrze i zwykle sprawiedliwie. Bezzwłocznie zasiadł na purpurowym tronie i
kazał sprowadzić mędrca. Ów przybył natychmiast i widząc gniewnie zasępione oblicze
monarchy począł w trwodze pełzać wiernopoddańczym płomykiem tuż nad karminową
posadzką, albowiem król Toh znany był z bezwzględności, jak długa, szeroka i głęboka jest
Kraina Ognia. Lecz władca począł opowiadać, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w
rozpląsane ogliki, figlujące wokół nich różem swoich gibkich języczków. Mówił o strasznej
krainie rozpościerającej się gdzieś hen w górze, w mrocznych i skutych wiecznym chłodem
ostępach, i o jej agresywnych, odpornych na trudy i niewygody mieszkańcach łakomie
spozierających na cieplejsze, niżej położone tereny. Mówił o okropnej wojnie, która wydaje
się zbliżać nieuchronnie, o miotaczach zimna niszczących piękne, roziskrzone miasta i o ich
gospodarzach, gasnących jeden po drugim w zabójczym chłodzie.
Gdy skończył, obydwaj milczeli długo, a ciszę zakłócało jedynie jednostajne
buzowanie ozdobnych kolumn królewskiej komnaty.
Wreszcie przemówił mędrzec: wszak musiał to zrobić, chcąc wyjść z Esuoherif cały i
nie przygaszony. Ba, jeśli jego rada przypadłaby do gustu królowi, mógł spodziewać się
miechowania i, co za tym idzie, podniesienia temperatury własnej przynajmniej o kilka
stopni! To nie byle gratka. Opowiedział władcy, starając się utrzymać mowę w tonie
służalczym, skwierczącym i przygasającym, że zwaśnione monarchie najłatwiej pogodzić
przez skoligacenie panujących. Król Looc, rządzący Krainą Chłodu, ma syna, królewicza
imieniem Relooc, więc może by on i księżniczka Taeh... Jednakże na taką radę władca Toh
rozgniewał się wielce, aż sypnął wokół iskrami i strzelił ogniem Świętego Wita. Przecież
żeby małżeństwo było ważne, musi się spełnić i wydąć potomstwo.
A jak ma się spełnić przy różnicy temperatur obu partnerów dochodzącej do tysiąca
stopni?! Brr, moja płomienna Taeh zgasłaby natychmiast, gdyby tylko dotknął ją taki
przeraźliwy sopel wystyglaka ! Jeśli wszystkie twoje rady, mędrcze, są takie...
Lecz mędrzec śmiał przerwać królowi w tym momencie, bał się bowiem nawet
słuchania strasznych gróźb, jakimi ponad wszelką wątpliwość zacząłby ziać włodarz Krainy
Ognia. Przeto przerwał mu i zakrzyknął, iż zna on sposób, a właściwie zna osobę, która ów
sposób może przedstawić ze szczegółami ! Władca uspokoił się nieco, tylko nosem wypłynął
mu jeszcze niebieski gazowy płomień, i zaczął słuchać słów mędrca, który opowiadał długo o
Krainie Wiecznych Mrozów, tajemniczej otchłani, poza którą jest już tylko pustka, leżącej
gdzieś w niezmierzonej dali, jeszcze ponad kresami Krainy Chłodu. Potem snuł opowieść o
mędrcu nad mędrcami imieniem Nezorf, wielkim uczonym i czarowniku, rezydującym w tym
dziwnym kraju właśnie. Nie zdarzyło się jeszcze, by ten wielki umysł i geniusz pozostawił
jakiś problem nie rozwiązany lub by odmówił komuś pomocy. Może więc pchnąć płomsłańca
i nie dać mu popalić, aż przyniesie recepturę na spełnienie małżeńskie...
Na to władca złagodniał nieco, kazał mędrcowi zamilknąć i oświadczył, iż sam
wyruszy do uczonego Nezorf, albowiem musi upewnić się osobiście, że jego płomiennej Taeh
nie będzie zagrażał nawet cień chłodnego niebezpieczeństwa.
Po czym rzucił zawiedzionemu mędrcowi parę groszy i zaczął gotować się do drogi. I
nie minęły nawet dwa przypływy od tej rozmowy, gdy już gnał w górę swoim ognistym
rydwanem, buchając płomieniami i pozostawiając za sobą kurzawę drobnych szkarłatnych
języczków. Podwójnie izolowane ściany jego pojazdu napierały na warstwy coraz
chłodniejszej materii, aż. w końcu na oknach pojawił się drobny szron tytanowy, a z dachu
zwieszały się dziwaczne sople krystalicznego żelaza. Lecz władca Toh pozostał nieustraszony
również wobec tych nieznanych i przerażających zjawisk, zwłaszcza że wnętrze rydwanu
szczelnie wypełniało kłębowisko przyjaźnie falującego ognia. I choć król nie bał się wcale,
gdzieś na dnie jego zapiekłej duszy tliło się pragnienie rychłego dotarcia do mędrca Nezorf i
marzenie o prędkim zakończeniu całej wyprawy. Rydwan pędził przez puste, nie zamieszkane
krainy purpurowych mórz toczących swoje leniwe, przejmujące chłodem fale aż do zimnych
brzegów, gdzie półpłynne skały budowały już zręby pierwotnej struktury krystalicznej, i gnał
dalej wskroś skutych mroźnym gorsetem, lecz jeszcze miękkich granitów i bazaltów,
roztapiając je swoim potężnym tchnieniem i pozostawiając za sobą tunel rozhukanego ognia.
Często również przemykał przez tereny różnych dziwnych plemion i ludów, których król Toh
nie znał nawet ze słyszenia i których obawiał się, tak srogi i dziki mieli wygląd, a ciała ich
musiały być jeszcze zimniejsze od powłok wystyglaków. Brr... z kimś takim ma współżyć
jego ukochana Taeh, biedne dziecko racji stanu złożone w ofierze! I zaciął się w sobie władca
Toh, aż sypnął snopami iskier, i pognał swój rydwan jeszcze szybciej przez skute śmiertelnym
mrozem krainy, których mieszkańcy ustępowali mu drogi, czy to z szacunku dla monarszego
majestatu, czy po prostu ze strachu przed pędzącą pożogą. Wreszcie temperatura na zewnątrz
osiągnęła tak niewyobrażalnie niskie wartości, że pojazd zaczął, o zgrozo ! - stygnąć. Rydwan
parł teraz przez skały zestalone w kruche struktury, które jednakże były tak lekkie jak
pajęczyna, choć tysiąckroć od niej chłodniejsze.
I wreszcie, tak jak przepowiadał mędrzec, pojazd wypadł w nicość, w próżnię niemal
doskonałą. Trzymając się delikatnej, iluzorycznej powierzchni pajęczynowych skał, poza
którą rozciągała się już tylko niepojęta pustka, władca Toh pełzł naprzód niby ognisty smok z
czeluści piekielnych rodem, i wciąż poszukiwał mistrza Nezorf. Kiedy już prawie stracił
nadzieję, a jego płomień czerwieniał z wolna i przygasał, i kiedy sposobił już swój rydwan do
zjazdu w dół, wtedy dopiero tuż nad nim, obok niego, w nim. - rozległ się Głos. Król
oniemiał, a Głos mówił, żeby zatrzymał się i nie ruszał nigdzie, bo jest już na miejscu. I żeby
pytał, a odpowiedź będzie mu udzielona.
Władca Krainy Ognia zająknął się, przygasł i nie zdołał wykrzesać z siebie żadnej
rozsądnej myśli; ba, zapomniał nawet, po co tu przybył. Dopiero gdy Głos uspokoił go
łagodnymi słowy, tak że mógł znów rozniecić pamięć i odczuć kojącą siłę swoich ciężkich
płomieni, począł mówić, a gdy upewnił się, że słuchano go z uwagą, wyłożył cały swój
problem jasno i dobitnie, bez upiększeń i zbędnych opisów, tak jak zwykł zawsze to czynić.
Po czym zamilkł i czekał, drżąc niecierpliwie w swoim ognistym puklerzu, zawieszonym
wśród pozornie martwych, przeraźliwie zimnych i efemerycznie zwiewnych, a jednak
myślących struktur. Minęła długa chwila, dla porywczego władcy niemal granicząca z
wiecznością, zanim Głos odezwał się znowu, uspokajający, dobrotliwy, przyjazny Głos, który
trwał wokół niego jednostajnym monologiem, wyrażającym zastanowienie i chłodne myśli.
Królem Toh, oczekującym recepty na szczęście zawartej w kilku prostych zdaniach,
wstrząsnęły gniewne erupcje, lecz później wciągnął go ów traktat, bo tak można by nazwać
skierowaną do niego wypowiedź. Wciągnął go i przygasił jednocześnie, wszystko bowiem
komplikowało się i gmatwało jeszcze bardziej, tak że po posępnym obliczu władcy zaczęły
pełzać błędne ogniki zagubienia. Głos zaś mówił, że rzeczywiście teoretycznie możliwe jest
zbliżenie się obszarów dwóch cywilizacji podążających w głąb stygnącej Ziemi w ślad za
swoimi biostrefami termicznymi, lecz jest to zdarzenie mało prawdopodobne. A to z tego
względu, że odstępy między nimi są zwykle zbyt wielkie, albowiem po wniknięciu jednego
gatunku uchodzącego przed wrogim mrozem kosmosu w głąb rodzinnego globu, następny
przystosowuje się i dojrzewa do takiego kroku przez wiele milionów lat.
Głos w końcu zaproponował królowi Toh, aby ten, jako władca absolutny swojej
Krainy Ognia, przyspieszył i tak nieprzerwanie trwający pochód jej mieszkańców w dół, w
cieplejsze regiony. Dzięki temu jego królestwo oddaliłoby się od terytorium włodarza Looc i
niebezpieczeństwo bezpośredniego konfliktu zostałoby zażegnane.
Lecz ognisty monarcha, który w końcu niewiele z tej całej mowy rozumiał, a słuchał
tylko po to, aby dotrwać do końcowych praktycznych rad, strzelił gniewnie jęzorami złych
płomieni. Potężny fajerwerk, z pewnością dorównujący mocą najstraszliwszym erupcjom
wulkanicznym, musiał zrobić nie byle jakie wrażenie na mędrcu Nezorf, Głos przystąpił
bowiem niemal natychmiast do wspomnianej uprzednio przez króla sprawy mariażu
księżniczki Taeh i Księcia Relooc, porzucając dotychczasowe jałowe wywody filozoficzne i
nieprzydatne rozważania ogólne.
Władca - pielgrzym znów zapłonął różową nadzieją.
A mędrzec mówił dalej, że kwestie formalne można zawsze wynegocjować przy
dobrych chęciach obu stron, mających wspólny interes, nawet jeśli te strony reprezentowane
są przez ogień i wodę; gorzej jest natomiast z czynnikami fizycznymi, które nie dają się
dostosować do wymogów chwili. Lecz na wszystko znajdzie się rada: aby małżeństwo córki
króla Toh i syna władcy Looc mogło się spełnić, a może nawet wydać potomstwo, należy
bezwzględnie zrównać temperatury obojga partnerów, przynajmniej w punkcie zetknięcia i na
czas obcowania. W przypadku niezrealizowania tego warunku następstwa choćby tylko próby
współżycia mogą okazać się katastrofalne, przed czym lojalnie ostrzega on, mistrz Nezorf.
Ale, wracając do współżycia - istnieje wiele pomocnych w tym przypadku instrumentów, jak
wszelkiego rodzaju przedłużacze, reduktory gorąca itd., choć powszechnie wiadomo, że
środki mechaniczne są nieprzyjemne i niezdrowe. On, mędrzec z Krainy Mrozu, radzi co
innego: należy przez koncentrację psychofizjologiczną, w wyniku odpowiednio długiej gry
przygotowawczej, wytworzyć u obu stron przeciwny gradient temperatury w taki sposób, aby
w punkcie zetknięcia ciepłota była jednakowa! Da się to osiągnąć po specjalnym treningu
obojga partnerów, który to trening on, mistrz Nezorf, gotów jest poprowadzić dla młodej pary
zamiast prezentu ślubnego. Muszą tylko uważać, aby nigdy nie weszli w kontakt bezpośredni
niczym innym, niż organami przeznaczonymi do podtrzymywania gatunku.
W przeciwnym przypadku grozi katastrofa o nie dających się przewidzieć
następstwach.
Te rady król Toh zrozumiał w pełni i przedstawione sposoby zadowoliły go tak dalece,
że zagrzmiał potężnym słupem dziękczynno - radosnego ognia w czarną otchłań nicości nad
sobą, a potem poderwał swój rydwan i pognał w dół poprzez kruche, pryskające nawet pod
spojrzeniem siatki zmrożonych skał, przez różowe bagna półpłynnych mas, wśród mórz
gorejącej lawy, aż do Krainy Ognia, aby zakomunikować córce, księżniczce Taeh, radosną
nowinę. Pędził jak burza tektoniczna, jak dzikie podziemne tąpnięcie, a ławice zdumionych
szarkai kłębiły się w rozhuśtanej pożodze znaczącej szlak rydwanu. Wreszcie dotarł
szczęśliwie do Nwotemalf i wziął swoją ognistą córę w ramiona, a ona posłuszna woli rodzica
zgodziła się na wszystko, co zaplanował. Wnet pchnięto płomsłańca do władcy Krainy
Chłodu, króla Looc, i nie minęły cztery przypływy ognistego morza, jak młoda para
kandydatów na mieszane ciepłozimne małżeństwo udała się na kurs przygotowawczy do
mistrza Nezorf. Wkrótce odbyło się huczne i ogniste weselisko, a niedługo potem płomienna
Taeh spłodziła dwoje czarujących dzieci, które mogły wedle potrzeby z łatwością zmieniać
ciepłotę ciała od temperatury matki do temperatury ojca. I wszyscy byli szczęśliwi: król Toh,
bo spokój panował na górnych rubieżach, księżniczka Taeh, bo jej ojciec był zadowolony,
dzieci - bo mama uśmiechała się i opowiadała bajki o lodowych smokach ziejących śniegiem,
no i książę Relooc, który... właściwie nie był tak zupełnie szczęśliwy. Gdy rozpoczynali grę
miłosną; stał naprzeciwko swojej małżonki pełen rosnącego napięcia, a ona jawiła się w
bezpiecznej od niego odległości jako efemeryczna postać owiana splątanymi smugami
pełgających płomieni. Potem zbliżali się z wolna do siebie i żar ognia kładł mu się na
piersiach łaskotliwym ciężarem. W drżącym uniesieniu miłosnym musiał być niezwykle
precyzyjny. Już po wzlocie namiętności, ogarniał tęsknym spojrzeniem wciąż pałającą
ogniem figurę żony i kochanki i marzył, aby dotknąć ją i pieścić, aby czuć ją całym ciałem,
aby wesprzeć się czołem o jej czoło i wiedzieć wszystko, co myśli... Marzenia Relooca,
odpychane zawsze piekącym tchnieniem żaru, powracały wciąż uparcie i zmieniły się
wkrótce w obsesję. Męczył się w czasie przypływu i odpływu, nawet we śnie tulił płomienne
ciało żony. Przenikał do jej myśli, czując parzący dotyk jasnego czoła na swojej skroni, był
nią, a ona nim, stanowili parę, lecz także wspaniałą jedność.
Nazajutrz, po jednym z takich marzeń sennych, książę Relooc, jako że był młody i
porywczy, popełnił głupstwo na skalę iście kosmiczną, głupstwo, które było jednakże
nieubłaganą prawidłowością, albowiem jeśli nie on, to kto inny popełniłby je niebawem. Bo
po prostu nadszedł czas, czas odpowiedni i konieczny, Ziemia minęła następny słup milowy.
Zaraz po zbliżeniu ze swoją płomienną małżonką, która rozpoczęła już, jak zwykle,
powolne wycofywanie się, książę Relooc, ogarnięty gwałtownym przypływem uczucia
miłości, ciekawości tudzież innymi pragnieniami wyższego rzędu pulsującymi gwałtownie w
jego piersi, schylił się niespodziewanie i, pogwałciwszy wszystkie zakazy mistrza Nezorf,
dotknął swoim chłodnym czołem skroni księżniczki Taeh.
Nagle ujrzał wszystko. Cała jej dusza stała się przezroczysta, wyrosła przed nim niby
szklany posąg w obcej, trywialnej masce. Miał wrażenie, że dotarł do przeraźliwie pustego
końca tajemniczej drogi, którą dotychczas podążał. Chciał cofnąć się, uciec, lecz było już za
późno. Nastąpiła nieunikniona katastrofa - i wszystko znikło w oślepiającym rozbłysku
iluminacji.
Pod musującym jak czerwony szampan niebem, na pienistych, falujących zmiennym
rytmem ciężkiego oddechu bryłach tkwiących w zwalistych objęciach oceanu, wylegiwały się
w świetle gwiazd galaretowate, lepkie stwory. Wyglądałyby jak szlam czy piana morska,
gdyby nie delikatne rozbłyski międzytkankowe przenoszące się bezgłośnymi impulsami
rozmowy pomiędzy poszczególnymi osobnikami, rozlanymi na żywych wyspach. Pośród
amarantu niespokojnego nieba lśniła dostojnym blaskiem supernowa.
- Co to? - spytała mała kupka galarety.
- Gwiazda olśnienia - odrzekła większa. - Mieszkańcy pewnej dalekiej planety
dokonali odkrycia.
- A u nas? Przecież ciągle...
- To musi być bardzo wielkie odkrycie. U nas było pięć takich wybuchów, dopiero po
ostatnim przybraliśmy obecną postać. Dawniej byliśmy naprawdę piękni ! Ostatnia eksplozja
nastąpiła natychmiast po odkryciu, że najprzyjemniej jest wylegiwać się w świetle gwiazd.
- A... oni ?
- Są w początkowym stadium rozwoju. Odkryli dopiero pierwszą swoją prawdę,
przypadkowo zresztą, tak jak i my niegdyś.
- Jaką prawdę?
- Ich prawdy są wyłącznie dla nich, mój mały. Sami je zdobywają i sami muszą się z
nimi uporać, nam nic do tego. Poza tym nie odczuwam nawet cienia zainteresowania,
naprawdę dosyć mam już kolejnych eksplozji olśnienia.
Pora na odpoczynek - czyż nie wspaniale jest dawać się pieścić delikatnym promykom
gwiazd?
Tymczasem wściekły impet wybuchu supernowej nieco zelżał, tak że błąkające się w
rozhukanym morzu ognia dusze mogły rozpocząć poszukiwania swoich nowych wcieleń.
Andrzej Zimniak
”Korona życia”
Trwał przez chwilę w gęstej atmosferze planety, analizując jej niezwykłą biosferę.
Zewsząd docierały promienie życia z przemieszczających się warstwowo prostych mieszanin
gazowych, z nieregularnie rozczłonkowanych, elastycznie odkształcających się konstrukcji i z
ciężkich powłok skorupy globu. Intensywność świecenia była zróżnicowana najsłabsza,
podstawowa radiacja dobiegała od kłębów materii unoszonej w gazach, zaś najsilniej
promieniowały twory poruszające się powoli po powierzchni planety. Ich widmo okazało się
bogate i złożone.
Wtem jeden z promieni zatrzepotał i przygasł, aby rozbłysnąć za chwilę
niepokojącym, ostatnim blaskiem. Tam kończyło się życie. Tam należało dotrzeć.
Natychmiast.
Po gasnącym promieniu opuścił się poprzez gęstą, płynącą nieregularnymi
spiętrzeniami atmosferę, przeniknął zwartą, lecz nietrudną do sforsowania przeszkodę i
wreszcie znalazł się u celu akurat wtedy, kiedy radiacja znikła ostatecznie. Lecz wiedział
dokładnie, gdzie znajdowało się jej źródło, wszelka pomyłka nie wchodziła przeto w rachubę.
Przez krótką jak błysk chwilę przygotował się do wykonania zadania, a potem szybko
wniknął w obiekt. Trwał w nim rozbieganym splotem impulsów, aż w końcu skupił się w
punktach o największym powinowactwie i stamtąd prowadził dalszą akcję.. A musiał się
spieszyć, procesy destrukcyjne przebiegały bowiem coraz szybciej. Natychmiast otoczył
ogniska lokalnie rosnącej entropii i spowodował jej spadek, odwracając reakcje degeneracji.
Czynił przy tym ciekawe spostrzeżenia, obserwując przebieg zjawisk na poziomie
molekularnym. Gdy promieniowanie życia znów rozjarzyło się pełnym blaskiem, rozpłynął
się równomiernie po całym obiekcie, bo wciąż nie wiedział, jak najlepiej będzie nim
zawładnąć.
Skoncentrował się w najwyższym stopniu w momencie, w którym człowiek otworzył
oczy. Spodziewał się odmiennej percepcji, lecz pierwsze wrażenie daleko prześcignęło
wszelkie przewidywania. Wielu zjawisk nie rozumiał, chociaż czuł je za pośrednictwem
mózgu ludzkiego, którego składnik wszak już stanowił. Oślepiający, niespotykanej mocy
potok światła słonecznego wlewał się przez otwarte okno i wzbudzał dziesiątki barw w
surowym szałasie z żywicznych sosnowych bali. Zimne górskie powietrze nasycone było
zapachem świerków.
Nie mógł wytrzymać takiej dawki inności. Wdarł się siłą do tętniących życiem
splotów nerwowych, przemocą spowolnił falujący bieg impulsów, narzucił im swój własny
rytm.
Wściekła gra barw przygasła, w szarej atmosferze planety znów widział gęste chmury
molekuł azotu i tlenu, szałas stanowił nieistotną, łatwą do sforsowania przeszkodę składającą
się ze zmartwiałej tkanki. Nijakość półprzejrzystych zasłon gazowych i niestabilnych,
bezkształtnych konstrukcji rozjaśniały roje iskier życia, życia, którego tak pragnął.
Lecz człowiek ponownie umierał. Jego promień gasł w ostatnich, rozpaczliwych
rozbłyskach. Należało natychmiast powrócić do biernej obserwacji, odblokować przepusty
ludzkich impulsów i dać się ponownie znarkotyzować feerią nierealnych doznań tego
dziwnego świata, w którym nie ma rzeczy i zjawisk, tylko wysublimowane ich wrażenie. Nie
mógł wybierać, jeśli chciał mieć swoje życie.
Osłosłonił dłonią oczy - ostry słoneczny blask wciskał się siłą pod powieki, kłując aż
do bólu. Wypełzł przed chwilą z ciemnej jamy, wyczołgał się z lepkiej cuchnącej mazi, która
zalewała mu usta, dusiła, napełniała płuca stęchlizną. Tam w głębi była śmierć, wiedział to.
Więc... żyje?!
Sięgnął niepewnie do boku i namacał grube, swędzące blizny. Zdarł koszulę i
zobaczył różowe pręgi świeżych zrostów. Wyszedł z tego! Żyje! Jednym susem był na
podłodze, uderzył barkiem w bierwionową ścianę, aż szałas zatrzeszczał pod potężnym
ciosem. Szybko wciągnął ubranie, narzucił futrzaną kurtę i wybiegł w skrzypiący pod butami
śnieg, pomiędzy świerki tańczące w szebrnym woalu na tle przepastnego błękitu. Wpadł w
biały puch i śmiał się do łez jak dziecko.
To było na granicy wytrzymałości. Dziki potok subiektywnych wrażeń, które
zmuszony był przez siebie przepuścić, stanowił coś na kształt irracjonalnie silnego
wzmocnienia nieistotnego szumu, wywołanego niewielką zmianą konstelacji molekuł. Czy
ten biedny człowiek naprawdę nie jest w stanie pojąć istoty rzeczy, dostrzec procesów
podstawowych? Największym wysiłkiem powstrzymywał się przed ucieczką, gdy Orz
poruszał się zbyt blisko niebezpiecznej skorupy planety. Wniknięcie w nią groziło
dezintegracją. Lecz w promieniach życia było mu tak dobrze, że zaryzykował i pozostał.
Poprzez kopny śnieg Otr dobrnął do wioski, której chaty przypominały wielkie białe
kopce. Wiatr unosił delikatny zapach dymu i strawy; z daleka jękliwie przywoływał czysty
dźwięk dzwonów. Na widok przybysza ludzie przystawali zaskoczeni, aby zą chwilę
przyłączyć się do niego, obejmując i klepiąc przyjaźnie po plecach. W karczmie było ciepło i
ciemno, na kominku trzaskały w ogniu sosnowe szczapy, woń żywicy mieszała się z
zapachem pieczeni. Dziewczęta roznosiły mocne piwo w drewnianych kuflach. Było
przytulnie i bezpiecznie; po paru tęgich łykach przybyszowi zaszumiało w głowie.
Wygłodniały, rzucił się na dymiące mięsiwo.
Nie próbował nawet zapanować nad układem. Rozlokował się w ośrodkach
nerwowych nie ingerując w ich czynności i pił z czystego zdroju życia. Wewnętrzny głos
wciąż ostrzegał go przed bezkrytycznym otwarciem na obcy sposób percepcji, lecz
jednocześnie odczuwał niepokojąco drażniącą przyjemność. Obawa przed nieznanym
spychana była na dalszy plan przez leniwe i zniewalające doznania zapachów, smaków, barw,
głodu i pragnienia. Wiedział, że mógłby natychmiast określić genezę owych wrażeń, ukazać
prawdziwe ich przyczyny na poziomie submolekularnym i odpowiednio posterować całym
procesem, lecz nie zdobył się na to. Przecież i tak ostateczny wynik wszystkich reakcji ma
przed sobą, w sobie, jest tym wielkim płowym mężczyzną, połykającym pachnące kęsy
pieczeni.
Wtem miękkie białe ramiona zamknęły się wokół niego, w złotym strumieniu włosów,
wśród zapachu młodego kobiecego ciała szukał jej ust. Wyszli splecieni w uścisku. Miał żar
w piersi, nie dbał o nic, była tylko ona i jeszcze raz ona. Kiedy przytulał ją z całych sił,
wiedział, że to właśnie jest wszystko: życie i śmierć tańczyły razem w dzikim rytmie, spięte
klamrą szaleństwa. Gdy potem leżał bez tchu, nie wiedział, gdzie jest, choć świat powoli
powracał na swoje miejsce.
Nie wiedział, gdzie jest i kim jest. Czy sobą - przybyszem z daleka, czy już stał się
człowiekiem - tym młodym mężczyzną, szalonym kochankiem. Przez chwilę rozważał
natychmiastowe podjęcie badań, lecz zrezygnował i poddał się całkowicie ludzkiej psychice.
O ile to było przyjemniejsze! Nie dbać o podstawowe przyczyny, nie budować gradientów
entropii, nie analizować interakcji cząstek elementarnych. Tutaj to wszystko działo się samo,
poza wiedzą ludzi bez potrzeby ich ingerencji. I jak przekonał się, działało doskonale! On
sam niczego podobnego skonstruować nie byłby w stanie, nawet przy krańcowej koncentracji
i w najlepszych warunkach. Jeszcze nie osiągnął tak wysokiego stopnia rozwoju, choć może
jego ewolucja ku temu właśnie zmierzała. A tutaj, na Ziemi, po prostu przeskoczył ów etap,
zdołał dołączyć do wspaniałej cywilizacji tubylców! Naprawdę, miał w tym wszystkim wiele
szczęścia. Przybył, aby pożywić się nieco prostym promieniowaniem życia, a wyższy wymiar
istnienia stał się również jego udziałem !
Uniósł Ane z łoża, ciepłą i rozmarzoną, i przycisnął tak, że aż oboje stracili oddech.
Potem z tkliwością gładził niewidoczny puch na gładkiej skórze jej pleców.. Wyszli w
fioletowy zmierzch, w skrzypiący wieczornym mrozem śnieg.
Czuł obecność resztek niechcianych już teraz myśli. Czy wysłać wiadomość? Oni... i
tak nie znajdą tutaj tego, czego szukali. Ale znaleźliby więcej... Lepiej już milczeć.
Gdzieś za ściętą mrozem szybą, w migotliwym świetle oliwnej lampy, starzec
pochylał się nad księgami, ustawiał instrumenty. Orz poczuł dla niego współczucie. Oto
człowiek próbujący opuścić swój świat zmysłowej ułudy, człowiek szukający prawdziwego
kształtu zdarzeń, obiektywnej prawdy. Ludzkość patrząca wstecz na własne ślady, cofająca
się w lukę po poprzednim etapie, którego nie było. Który szczęśliwie ominęła.
Na dalekim niebie obcym blaskiem lśniły gwiazdy. Mocno objął drżące ciało Ane i
poszli przez zeszklony mrozem śnieg, pod ciężkimi żywicznymi gałęziami, poprzez
granatowy wieczór, zapatrzeni i zasłuchani w siebie nawzajem i w cały swój wielki świat. W
świątyni zapalono już świece, a ciepła woń kadzideł ścieliła się nisko między świerkami.
Andrzej Zimniak
”Numen”
W otchłani przestrzeni, dokąd nie dociera nawet najsłabsze echo dalekiego życia
gwiazd, gdzie w niemal zupełnej pustce pojęcie czasu zatraca swój sens, pojawił się szept.
Szept odległego Istnienia, płynący od gorejącego jądra Galaktyki. Nie był to jeszcze impuls,
lecz jego siła sprawcza, nie sygnał - lecz jego zwiastun. Dopiero gdy zagłębił się w
gęstniejących zwojach pól, spowijających ziarna pyłu kosmicznego, gdy począł wchłaniać
niezbędną mu energię, wytworzył pierwsze elementy materialnej struktury. Już jako dobrze
zorganizowana wiązka fal mijał młode słońca, rozdęte i dogasające gwiazdy i wystygłe,
wirujące w ciemnościach globy. Ostrym promieniem załamał się w atmosferze gorącej
pustynnej planety, przemknął ponad rozpełzającą się na wszystkie strony równiną i wniknął w
jedno z piaszczystych wzniesień. Tam dostroił się do warunków zewnętrznych i niezwłocznie
rozpoczął pracę. Czerpiąc do woli energię z gorącego wnętrza planety, Numen jął
przebudowywać materię, tworzyć zręby złożonych struktur, wzbogacać je i modelować w
sposób odpowiedni do zastanej rzeczywistości. Po raz ostatni skorelował swój projekt z
parametrami planetarnymi, wprowadził drobne poprawki i odcisnął gotową - matrycę w
gliniastym zboczu wzgórza.
Mężczyzna zmrużył oczy w ostrym blasku słonecznym i powstał ociężale. U stóp
wzniesienia rozciągał się nierówny, kamienny płaskowyż, a poza nim falowała w gorących
smugach powietrza biała pustynia. W bladej mgle oddalenia rozsiadły się szare skaliste
wzgórza otulone trenami rozwianego piasku, lecz to wszystko nie interesowało go w
najmniejszym nawet stopniu. Zszedł z pagórka i posuwał się niespiesznie wzdłuż szeregu
potężnych maszyn błyszczących niklowanymi powierzchniami metalowych konstrukcji i
urządzeń świecących jaskrawym lakierem. Bez zastanowienia wspiął się po drabince
pomalowanego na żółto kolosa i zajął miejsce w wysokiej przeszklonej kabinie, skąd
doskonale widział cały płaskowyż. Przerzucił dźwignie i mechaniczny potwór ożył, w jego
trzewiach zbudził się ruch, a cielsko zadrżało od głębokiego głuchego dudnienia. Z jazgotem
gąsienic machina powoli ruszyła i z impetem wbiła stalowe kły w zbocze wzniesienia.
Szczęki zwarły się, wyrywając kawał gliny, a podajniki przetransportowały materię dalej, do
wnętrza, gdzie pod ogromnym ciśnieniem i w temperaturze mięknięcia substancji uformował
się płaski równoległościan. Po godzinie pracy maszyna wyrzuciła z siebie kilkadziesiąt
gładkich bloków skalnych. Mężczyzna obojętnie spoglądał na swoje dzieło. Potem przesiadł
się do innej maszyny. Zniwelował teren i rozpoczął spajanie wytworzonych wcześniej
bloków. Słońce zachodzące za blade mgły pustynne wycieniowało ciepłą czerwienią gotowy
dom z płyt skalnych. Mężczyzna spoczął na progu i czekał.
Kobieta przyszła tuż po zachodzie słońca. Widział ją już wcześniej, zanim szary mrok
wypełzł z pustyni i objął cały płaskowyż. Oderwała się od czerwonej ściany wzniesienia i szła
prosto ku niemu, wysoka i złotowłosa, a jej jasne ciało miało odcień różu. Gdy przyszła,
pomógł jej otrzepać się z gliny i oboje zasiedli bez słowa przy kamiennym stole, na którym
parowały misy ze strawą. Po posiłku udali się na spoczynek, układając się wprost na miękkim
piasku.
Jak tylko tarcza słońca wynurzyła się z porannego zamglenia i pastelowym blaskiem
zalała płaskowyż z szeregiem gotowych do akcji maszyn, oboje wstali i udali się do pracy.
Mężczyzna znów atakował zbocze wzniesienia, składał i spajał płyty, polerował wieże,
wycinał i ustawiał obeliski. Kobieta zajmowała się wykańczaniem wnętrz powstających
budowli lub wytyczaniem i układaniem ulic. O zmroku na pociemniałym niebie zawisła sina i
ospowata twarz księżyca, lecz ludzie niczego nie zauważyli. Odstawili maszyny, wrócili do
domu i zasiedli nad parującymi misami ze strawą.
W ciągu pięciu dni zbudowali całą dzielnicę Miasta. Nad płaskowyżem wznosiły się
coraz wyższe i śmielsze konstrukcje, a ponad dachami domów górowały strzeliste wieże.
Kamienny las budowli był szary, ponury i dostojny. Szóstego dnia zajęli się konserwacją
maszyn. Używając innych mechanizmów sprawdzali układy sterujące, czyścili silniki,
smarowali łożyska.
Siódmego dnia nie poszli do pracy. Mężczyzna wylegiwał się na swoim posłaniu lub
wygrzewał na słońcu. Raz otarł się przypadkiem o Kobietę, przyciągnął ją ku sobie i odczuł
krótką, ostro szarpiącą trzewia przyjemność. Puścił ją bez słowa.
Następnego dnia rozpoczęli budowę drugiej dzielnicy. Pracowali w zapamiętaniu
wiedząc dobrze, co mają robić. Praca była ich żywiołem, kamienne Miasto - celem. Niczego
innego nie potrzebowali ani nie chcieli. Myśleli tylko o budowaniu, a także o ulepszaniu
maszyn, które na drugi dzień znajdowali zawsze przestrojone zgodnie ze swoimi życzeniami.
Przyjmowali to obojętnie i brali się w milczeniu do roboty.
W ten sposób powstawały coraz to nowe dzielnice, rozrastał się i gęstniał szary
kamienny labirynt. Kiedyś Mężczyzna skierował jedną z maszyn pionowo w dół i wrył się
pod ziemię, gdzie rozpoczął budowę drugiego Miasta. Kobieta podążyła za nim. Tak
budowali i budowali w dzikiej pasji zwielokrotniania.
Aż nadszedł kiedyś wieczór pełen niepokoju i napięcia. Powietrze co chwila
rozjaśniały dalekie stłumione błyski, a na ostrych szczytach najwyższych wież paliły się blade
ognie. Wtedy Kobieta po raz pierwszy spojrzała w niebo. Na tle głębokiego granatu gwiazdy
rozsypały się srebrnym pyłem. Mężczyzna powędrował czujnym wzrokiem za spojrzeniem
Kobiety, lecz nie dostrzegł niczego. Wzruszył ramionami i nie czekając na swoją towarzyszkę
ruszył przed siebie szeroką ulicą, wyłożoną gładkimi kamiennymi płytami, spoglądając z
dumą na wzniesione ostatnio budowle.
Lecz pewnego wieczora i on dostrzegł gwiazdy. Odstawił właśnie swoją żółtą
maszynę, którą posługiwał się najczęściej, na parking pod wzgórzem, odwrócił się ku Miastu
i wtedy ujrzał je. W trójkątnym wycinku czarnoniebieskiego nieba, pozostawionym między
spadzistymi dachami, zawisły wielkie, nieruchome, jasnobłękitne. Wieczorne zamglenie
starło z firmamentu drobny pył dalekich słońc, tak że pozostały tylko te płonące
najsilniejszym blaskiem.
- One tam są - odezwał się powoli po raz pierwszy, niezgrabnie wymawiając słowa.
- Tak - dodała cicho towarzysząca mu Kobieta. Pracowali potem ciężko przez wiele
dni, jakby chcąc za wszelką cenę wymazać z pamięci to, co zaszło. Lecz kiedyś o pogodnym
zmierzchu wpatrywali się jak urzeczeni w głębokie, pełne odległych i niedostępnych światów
niebo. Mężczyzna poczuł, że w jego ciężką, stwardniałą dłoń wsuwają się smukłe palce
Kobiety. Nie odepchnął jej.
Nie wstydzili się już teraz spoglądania w niebo. Codziennie o zmierzchu, po powrocie
z pracy, przystawali przed progiem swojego domu i długo patrzyli. Pełna surowego uroku,
starczo pomarszczona twarz księżyca była dla nich następnym odkryciem.
Tymczasem miasto rosło i potężniało. Prawie cały płaskowyż zapełniały zwaliste
szare budowle. Kiedyś Kobieta poczęła ozdabiać ścianę świeżo ukończonego domu prostym
reliefem. Mężczyzna opuścił swój pojazd i podszedł aby jej przeszkodzić w tej bezużytecznej
pracy, lecz przystanął zdumiony - prosty, surowy gmach stał się jakby lżejszy, zgrabniejszy,
wyróżniał się spośród innych ciężkich konstrukcji. I wtedy dostrzegł też, że Kobieta jest
piękna : jej nogi były długie i smukłe, kształtne biodra sklepione wysoko, a wąskie plecy
pełne życia pod miedzianozłotą skórą, gdy z pasją pracowała nad kamienną rzeźbą. Podniósł
ją z klęczek i przytulił, i po raz pierwszy poczuł ciepło tak dobrze znanego ciała, a w jej
wielkich oczach pełnych teraz złotych iskier ujrzał kuszące odbicie nie znanego mu świata.
Nadal pracowali całymi dniami, lecz teraz więcej piękna usiłowali zawrzeć we wznoszonych
budowlach. Pod ścianami pojawiły się zadumane posągi, powierzchnie placów stroiły się w
barwne mozaiki, a gmachy odznaczały się śmiałą i lekką konstrukcją.
Z wysokości swojej oszklonej kabiny dyspozycyjnej Mężczyzna coraz częściej
spoglądał ponad najeżonym wieżami i dachami płaskowyżem na morze ruchomych piasków,
omywające ciemne kurhany skał. Gromady kamiennych wzgórz, które majaczyły dawniej we
mgłach widnokręgu, zbliżały się teraz do Miasta, stały niemalże na wyciągnięcie ręki. Ich
otchłanne pieczary kusiły, szerokie granitowe tarasy zapraszały, a pustynny wicher
wyśpiewywał w skalnych szczelinach melodię tak bardzo nęcącą w swojej inności.
Gdy wieczorem przytuleni wracali pod granatowym niebem, na którym tak nisko jak
nigdy zawisły gwiazdy podobne do wielkich kropli rtęci, Mężczyzna postanowił powiedzieć
swojej towarzyszce o skałach na zewnątrz, poza Miastem. Rozmawiali rzadko, zwykle
wystarczały gesty. Lecz gdy weszli do domu, Kobieta przemówiła pierwsza.
- Co to jest za strawa, która daje nam życie? - pytała jak zwykle powoli, pochylając się
nad parującą misą. Mężczyzna milczał. Myślami był daleko, pośród ciemnych zastępów
skalnych postaci.
- Po co... - Kobieta przerwała, czując ucisk w gardle po co budujemy Miasto?
Nastało długie milczenie. Później, gdy leżeli koło siebie na piaskowym posłaniu, także
nie odezwali się ani słowem.
Trzymając się za ręce spędzili bezsenną noc; oboje czuli, że wkrótce wydarzy się coś
ważnego. Może już jutro.
Kolejny siódmy dzień wstał pośród mgieł, które snuły się powłóczystymi pasmami
między wieżycami kamiennego Miasta. Potoki ostrego światła rozpędziły wkrótce nocne
zjawy i nagromadzenie masywnych budowli ukazało się w całym swoim przytłaczającym
majestacie, poza nim zaś, tuż za krawędzią płaskowyżu, zastygła jasnymi jęzorami piasku
pustynia, nie zmącona jeszcze falami gorącego wiatru.
Oboje stali tuż przy krawędzi i patrzyli. Miasto otaczały ciasnymi pierścieniami
potężne bastiony, zamki, pałace z szarej lub czarnej skały, rzeźbione w fantastyczne
krużganki, korytarze, prześwity, obeliski i tarasy. Każdy z nich wypiętrzał się znacznie wyżej
niż nąjwynioślejsze wieże Miasta i wpierał się dumnie w blady błękit nieba. Nie spostrzegł
nawet, kiedy to zrobiła. Puściła jego rękę, lekko podbiegła do urwiska i skoczyła. Płaskowyż
wznosił się ponad pustynią nieznacznie tylko, na wysokość człowieka. Kobieta znikła. Znikła,
zanim dotknęła stopami białej wydmy pustynnego piasku.
Mężczyzna poczuł ostre ukłucie w sercu, żelazna dłoń chwyciła go za krtań. Lecz po
chwili odetchnął głęboko i wyprostował przygarbione plecy. Spojrzał na groźny swoją
tajemnicą labirynt czarnych skał, a w jego wzroku było wyznanie. Zdawał się rosnąć i
potężnieć, ponad własne ciało i możliwości.
"Muszę tam pójść. Dotknąć czarno opalizujących skał, postawić stopę na gładzi
gorących tarasów. wesprzeć czoło o rosnące kolumny i wsłuchać się w ich wewnętrzny rytm.
Czy fakt, że tutaj powstałem, ma oznaczać, że także tutaj obrócę się w pył? Że jeśli należę do
Miasta, nie mogę przekroczyć jego granicy?"
Mając w oczach błękit dalekiego nieba, skoczył w ślad za Kobietą. I czuć przestał,
zanim zaczął rozumieć.
Numen przestroił swoje wewnętrzne struktury w bazaltowym rdzeniu wzniesienia,
gdzie był się niegdyś zainstalował, i jeszcze raz sprawdził wszystkie grupy danych, zwłaszcza
zapis czasu początku i końca Życia. Za każdym razem, w tysiącach przypadków, wyglądało
to podobnie. Tyle razy i w tylu zakątkach przestrzeni był potęgą bóstwa dla wskrzeszanego
przez siebie rozumnego istnienia, i zawsze dojrzały już intelekt odrywał się od własnego
podłoża. Tak widocznie już musi być.
Ostry jak błyskawica promień wytrysnął z rozkopanego wzniesienia, świetlistą iskrą
przemknął nad martwym Miastem, białym oceanem pustyni i dalekimi kurhanami kruchych
szarych skał, za którymi lotny piasek i gorący wiatr usypywały długie treny, i ognistą iskrą
przebił się przez szare zamglenie atmosfery. Oddalał się szybko od planety, w sposób ciągły
dostrajając swoją strukturę do warunków lotu i procesów wewnętrznych.
"Życie planetarne, które tak lubi, stanowi obszerny, lecz już zamknięty okres
egzystencji. Będzie teraz wypełniał inne zadania, które wyłonią się z kompozycji istnień: jego
twórców i jego własnego. Kim oni właściwie są? I po co go stworzyli?
Kim jest on sam? Dlaczego musi wskrzeszać inne życia?" W otchłani przestrzeni.
dokąd nie dociera nawet najsłabsze echo dalekiego życia gwiazd, szept odległego Istnienia
wyzwolił się z ostatnich elementów dawnej struktury. Wokół niego zapłonął potężnym
blaskiem inny Wszechświat, lecz on sam przestał istnieć, zanim zaczął rozumieć.
Andrzej Zimniak
”Schronisko”
Nick otworzył okno i pokój napełniło chłodne górskie powietrze. Las wspinał się
korowodem strzelistej zieleni świerków na stromiznę, która zdawała się walić ogromem
skalnego masywu wprost na wątłą ścianę budynku.
W szczotce igliwia uwięzły kłęby mgły, ziemia i drzewa parowały po niedawnym
deszczu. Z gałęzi opadały duże krople. zabielone refleksem mlecznoszarego nieba. Nick
wychylił się, wsparłszy łokcie na wilgotnym parapecie. Odetchnął głęboko i poczuł ostrą woń
lasu: igliwia, mokrego mchu, zbutwiałego drewna. Jak to wszystko trzyma się na takiej
pochyłości? - pomyślał machinalnie, obserwując kurczowo wrzepione w ziemię drzewa.
obnażające splątane ścięgna korzeni. Pomiędzy stojącymi dumnie jak kolumny prostymi
olbrzymami świerków lekko przysiadły barwne drzewka jarzębiny. Kiedyś Nick porównywał
je do płomieni strzelających pośród szarozielunej masy leśnej. Dziś nie mógł zdobyć się na
takie skojarzenia widział tylko na wpół martwe liście, ledwie trzymające się gałęzi. Pewnie
dlatego, że przyjechał zbyt późno: ostatnie dni października to w górach już początek zimy.
Tylko patrzeć, jak któregoś ranka szyby zawiane będą śniegiem, a białe czapy przygniotą
gałęzie do ziemi. Tak, i tym razem spóźnił się. Często spóźniał się, czasem o lata, czasem o
minuty - efekt bywał podobny.
Po prawej nodze przebiegła mrówka. łaskocząca, nieznośna. Strzepnął dłonią, jakby
chciał pozbyć się natręta; zawsze tak robił i zawsze potem śmiał się krótko, chrapliwie, bez
cienia radości. Mięśnie poczynały palić i drętwieć, zdawały się dzielić na dziesiątki małych
kłębków napiętych do granic ostatecznej wytrzymałości materii. Wtedy musiał położyć się.
Położyć i myśleć, myśleć za wszelką cenę!
,,Sucha, pustynna planeta pod bladoróżową kopułą nieba. Kruche skały zalegają
szkliwem spękanych odłamków jej nierówną powierzchnię, spod hałd błyszczących
odprysków wyrastają czarne kominy podskórnych złóż, w których głębi trwają nieodgadnione
procesy, przemieszczają się masy materii w konwulsyjnych drganiach trzewi globu. Planeta
matka, sucha, surowa, wyniosła. Tu ona wydała życie, swoje ukochane dziecię,
wypieszczone, jedyne. Miast oszałamiać świat paletą spłowiałych barw - wielością lichych
form, rozmaitością kiepskiego intelektu, zrodziła pośród pustynnych, jałowych wzgórz jedną
jedyną - doskonałość".
Nick poczuł sztywność zaciśniętych aż do bólu szczęk i delikatne mrowienie wokół
warg. Wrażenia te dobiegały go zza ochronnej powłoki, wytworzonej koncentracją myśli i
zdawały się nie dotyczyć jego, lecz jakiegoś innego, obcego ciała. Przez lata choroby, wobec
której medycyna była bezradna, wyrobił sobie przedziwny odruch obronny: osiągał niemal
pełne oderwanie od rzeczywistości, a więc i od chwilowego cierpienia, przez niezwykle
intensywne skupienie myśli. Czy myśli? Sam tego nie wiedział. Na pewno nośnikami owego
transu były również zwielokrotnione uczucia tęsknoty i wiary, wiary w coś innego lepszego.
Drętwota warg powoli nikła i równocześnie ochronny nierealny świat odpływał,
rozwiewał się jak mgiełka snu. Gmatwanina białych i brązowych plam z trudem
ukonstytuowała się w nieostry jeszcze obraz pokoju z wyciętym jasnym prostokątem okna.
Ach tak - pomyślał - jestem w górskim schronisku, przyjechałem tutaj dzisiaj rano.
Świadomość miejsca i czasu powracała powoli jak skotłowana fala przyboju, zalewający
odsłonięty przed chwilą lśniący wilgocią piasek.
Unosząc się lekko na łokciu ostrożnie poruszył prawą nogą. Była jeszcze jak z
drewna, lecz spełniała swoje funkcje. Wstał i przeszedł się po izbie, każdym stąpnięciem
wyduszając z rozeschłych desek podłoga przeciągłe, podobne do skargi skrzypienie.
Znów powędrował myślą pomiędzy odległe światy, aż do wyśnionej planety,
zasypanej szkliwem spękanych skał. Wiedział, że według dostępnych danych
prawdopodobieństwo jej istnienia jest właściwie równe zeru, lecz wierzył, że gdzieś musiała
jednak być, zawieszona pośród obcych słońc w bezkresie przestrzeni, utoczona różowym
obłokiem atmosfery. Dlaczego w końcu nie?' Jeśli nie ma jej w pobliżu Ziemi, to znajduje się
gdzieś dalej, a jeżeli nie tam, to jeszcze dalej. Przestrzeń jest nieskończona... A jeśli nie jest
różowa to może żółta czy czarna. Co za różnica? Nie to jest ważne.
Nick odzyskał już pełna sprawność. Nic wiedział, kiedy przyjdzie kolejny atak;
następowały coraz częściej, choć zawsze trwały krótko. Wciągnął ciężkie górskie buty.
narzucił brezentową kurtkę i wyszedł.
Wieczorny las parował i szeleścił tysiącami kropel spadających z ciężkich wilgocią
gałęzi. Deszcz ustał zupełnie nawet mlecznobure niebo jakby nieco pojaśniało, u ciężka
warstwa chmur przybrała żółty odcień zachodu. Nick szedł szybko wysiłek sprawiał mu teraz
wyraźną przyjemność. Krew pulsowała w przyspieszonym rytmie, ciało słuchało każdego
rozkazu myśli i było znów młode, las prędko umykał do tyłu. Wilgotne powietrze pachniało
świeżym igliwiem i mchem.
Kiedyś, dwadzieścia, a może trzydzieści lat temu; było tu mnóstwo jagód. Najwięcej
tam, gdzie kończył się już las świerków i zaczynała kocówka. Całe łąki granatowo - złote. od
jagód i wrześniowych liści ich krzewów. Jeszcze wyżej, na wypalonych słońcem stokach.
rdzaworude jagodziny rodziły wielkie owoce nabrzmiałe sokiem pod pokryty białym nalotem
skórką. A najwyżej, wprost nad głową. jaśniał głęboki błękit nieba. przykrywającego wklęsłą
misą cały ten świat. pełen zapachu, wiatru, słońca i radosnego wysiłku wspinaczki.
Nick poczuł zmęczenie akurat w chwili, gdy doszedł do potoku. Wzdłuż jego brzegów
rosły kępy anemicznych jagodzin, pewnie miały jeszcze owoce. Ale komu chciałoby się ich
szukać w mokrym gąszczu łodyg, w deszczu kropel spadających za kołnierz?
Gdy zatrzymał się tuż nad brzegiem. zmęczenie rozbiegło się po mięśniach nóg
łaskotliwymi językami odrętwienia. Potok toczył wodę szklistymi zwałami po obłych
kamieniach pośród szpalerów krzewów i paproci. Tu i ówdzie nurt przedostawał się do
rozległych, jasnozielonych niecek, na których dnie utrzymywał się piasek kuszący
błyszczącymi kryształkami miki. Woda zdawała się tam zatrzymywać w pędzie. dając
przybyszowi czas na kąpiel w doskonale wypolerowanej, naturalnej wannie.
To było wciąż piękne, także wśród szarzejącego leśnego zmierzchu. choć nawet nie w
części tak szokujące doskonałą harmonią i dynamiką jak wtedy, nie tak dawno przecież...
Wrócił na ścieżkę, lecz zatrzymał się w pół kroku. Nogi obejmowało wzmagające się
drętwienie, wigor sprzed chwili zniknął bez śladu. Las szarzał, za ciemnym zakrętem drogi
czaił się głęboki ponury cień. Tak, ale uszedł od schroniska zaledwie dwieście metrów!
Solidna wycieczka...
Zatrzymał się niezdecydowany. A może oni są tam, na polanie pozostałej po ostatnim
wyrębie, zaraz za zakrętem? Zaśmiał się cicho i oparł przedramieniem o mokry świerkowy
pień.
Niezdecydowanie... Zawsze taki był, od dzieciństwa. Zwykle przeszkadzało w
działaniu, lecz nieraz tłumiło nierozważne odruchy i dawało czas na zastanowienie. Zbyt dużo
czasu. Kiedyś niezdecydowanie uratowało mu życie. Miał wtedy sześć, może siedem lat. W
spiął się aż do nisko biegnących przewodów elektrycznych. Rówieśnicy zachęcali go z dołu.
aby ich dotknął. Każdy zapewniał, że on sam robił to już wiele razy. ł tak stał na oparciu
ławki pełen strachu i zaciekawienia; kilkakrotnie wyciągał i cofał rękę, pot ściekał mu
strużkami po plecach. Bał się dotknąć i jednocześnie ogarniał go wstyd przed porażką.
W końcu jednak strach zwyciężył. Właściwie wtedy to był chyba czysty strach,
niezdecydowanie przyszło później, wraz ze sceptycyzmem, z nawykiem wątpienia.
Nick odepchnął wilgotny pień i zawrócił w stronę schroniska. Może oni rzeczywiście
są już tutaj, zupełnie blisko, zaraz na polanie za ciemnym zakrętem drogi'? Opuścili się na
ziemię w miejscu, gdzie wyrąbany las odsłonił rosochate, ledwie przyprószone zielenią
zbocze. Ich pojazd wypączkował galeriami, owalnymi i prostopadłościennymi konstrukcjami,
w których otworzyły się wejścia podświetlone fioletowym blaskiem. Całość sprawiała
wrażenie bajecznego zamku wykutego w szarobłękitnej stali. w którym okna jarzyły się
niebieskim światłem, tylko trochę jaśniejszym od granatu wieczornego nieba. Wokół budowli
tłoczyli się już ludzie: trzęsący się starcy i młodzieńcy, których gładkie twarze mokre były od
potu; dojrzałe kobiety o oczach powleczonych szarym smutkiem i mężczyźni, śmiesznie
bezradni przy całej swojej samczej arogancji; dzieci, jeszcze nie rozumiejące, lecz już z
piętnem strachu odciśniętym na zbyt dużych, poważnych twarzach. Każdy z nich potrzebował
czego innego, lecz wszyscy chcieli tego samego.
W gęstniejącym mroku Nick dojrzał wreszcie prześwitujące między drzewami żółte
plamy świateł schroniska. Przyspieszył kroku i potknął się o ukryty w ciemności korzeń. Z
trudem odzyskał równowagę, okupując ją ostrym bólem naciągniętych mięśni. Klnąc pod
nosem dowlókł się do kamiennych schodów, wiodących ku wejściu.
Oddać ciało do remontu, najlepiej generalnego - śmiał się z własnej nieudolności,
wspinając się powoli na górę. Tak, oczywiście terminy są krótkie. Zrobimy pana do piątej,
ciało najlepiej postawić tam. na końcu trzeciego szeregu. Proszę się nie martwić, wymienimy
wszystko co trzeba, a co się da - zregenerujemy. Duszyczkę zaraz odwieziemy do domu, tam
może spokojnie zaczekać: chyba że ma pan coś do załatwienia. wtedy może pan wziąć na
parę godzin ciało zastępcze. Tam, pod ścianą, mamy troje rezerwowych: dwie kobiety i
mężczyznę. Wszyscy w średnim wieku mało zużyci, z niewielkim przebiegiem... Nie trzeba?
Dobrze, o piątej przyślemy kogoś po pana. Oczywiście, dajemy roczną gwarancję!
Tak, poczucie humoru było obok niedorzecznej i upartej nadziei jego najsilniejszym
atutem. Pozwoliło mu przetrwać niejeden kryzys.
W sali jadalnej ciemne, dębowe stoły rozkraczały się pod naporem ludzi, którzy w
hałaśliwych grupach łapczywie spożywali kolację. Migały kraciaste koszule mężczyzn
niosących talerze ze strawą, znad parujących kubków podnosiły się roześmiane twarze
chłopców i dziewcząt, na rozłożonych na gładkich blatach serwetkach kobiety układały
posmarowane masłem grube pajdy chleba. W kącie ktoś cicho brzdąkał na gitarze.
Nick wszedł w tłum, wgłębił się weń jak w gąszcz szeleszczących łodyg, pokrytych
pączkami, kwiatami i owadami, lecz także cierniami z trującym śluzem, w gąszcz pełen
basowego brzęczenia polujących owadów i nerwowego trzepotania motyli. W tej chwili
gorąco pragnął odnaleźć się w jego wnętrzu, być tam razem z nimi, być jednym z nich. Lecz
ślizgał się stale po powierzchni szklanego klosza, a gdy posuwał się do przodu, niewidzialne
płaszczyzny rozpychały przed nim ten skłębiony świat, jak burty okrętu prującego wzburzone
fale, i był ciągle sam. Sam pośród nieważnych zdarzeń, bezsensownej krzątaniny, morza
niechęci i wrogości, w którym tak rzadko i jakby nieśmiało zapalał się tylko na chwilę błędny
ognik miłości. Zdawało mu się, że przechadza się bez celu między kiepskimi dekoracjami do
jakiegoś chaotycznego przedstawienia pomylonego reżysera. Z mieszaniną niechęci i
podziwu graniczącego z zazdrością patrzał na grupę młodych ludzi, którzy nie zdążyli jeszcze
strzepnąć z butów kurzu dalekiej wędrówki, zmęczonych. Lecz jakże szczęśliwych. Cieszyli
się z każdego drobiazgu, błahego słowa, a właściwie - to szczęście było już w nich wewnątrz,
oni mieli je ze sobą na co dzień, i wystarczyło cokolwiek, aby wypłynęło radosną falą
istnienia.
I wtedy Nick zrozumiał swój błąd. Przyjechał właśnie po chwilę szczęśliwej beztroski.
Był tu niegdyś, przecież nie tak bardzo dawno, przy tym samym stole otwierał nożem puszkę
konserw wśród śmiechu wesołej kompanii. Teraz żądał od tej sali, tych gór i lasów, aby
wykrzesały w jego wystygłym wnętrzu nową iskrę. Pragnął, żeby szczęście przyszło doń z
zewnątrz, dałby wiele za jedną jego chwilę, bo przybył tu pusty.
Zamówił cokolwiek i usiadł przy wielkim, zgiełkliwym stole. Pora była późna, kolejka
przy bufecie zmniejszyła się wyraźnie. Wśród kilku oczekujących osób zauważył dziewczynę
niezwykłej urody. Była bardzo młoda, o twarzy prawie dziecięcej, lecz już całkowicie
ukształtowane kobiece ciało, długie nogi, wysoko sklepione biodra i sterczące jędrne piersi,
żyjące jakby własnym życiem pod napiętym materiałem bluzki, zadawały kłam niewinności
oczu. Rozmawiała z o wiele od siebie starszym mężczyzną. który mógł być jej ojcem, a może
- był kochankiem? Facet w widoczny sposób dbał o młodzieńczy wygląd: nosił się z
zamierzoną niedbałością, w młodzieżowym stylu, poruszał się szybko i energicznie, choć
sprawiało mu to nieraz wyraźną trudność. Śmieszne, ostatnie podrygi - pomyślał Nick,
stwierdzając z satysfakcją zaprawioną odrobiną żalu, że on sam je sobie darował. Spojrzał
jeszcze raz na dziewczynę, teraz już z pewną niechęcią. Była na pewno dość ładna, ale zbyt
potężna: wysoka, szeroka w plecach. miała trochę za grube nogi. Z wiekiem roztyje się jak
krowa - mruknął niechętnie. Gdy przechodziła obok niego niosąc parujące talerze, spostrzegł,
jak bardzo była młoda. To chyba jednak ojciec - pomyślał - albo wyjątkowy smakosz. W
czasach kiedy zatrzymałem się tu po raz ostatni, nie byłaś jeszcze planowana, moja mała.
Więcej - twoi rodzice pewnie nie znali się nawet, nie mieli pojęcia o swoim istnieniu oraz o
przeznaczeniu, jakim było spłodzenie ciebie. Jaka była szansa, że właśnie ich dwoje spotka
się w tym określonym celu wśród miliardowej masy ludzkiej? Pewnie podobna do
prawdopodobieństwa istnienia jednej jedynej, określonej planety w niezmierzalnym morzu
światów...
Nick wstał i wyszedł z jadalni, pragnąc jakoś przerwać ten ciąg bezsensownych
skojarzeń. Poza tym powinien już być sam - w każdej chwili mógł przyjść następny atak.
Pokój pełen był rześkiego, nocnego powietrza. Nick zamknął okno i wyciągnął się na
skrzypiącym łóżku, z przyjemnością rozluźniając zmęczone mięśnie. Lubił ten moment, kiedy
gasło światło, a pod plecami wyczuwał śliską gładź pościeli, kiedy członki wypełniały się
ciężkim, rozkosznym bezruchem.
Na szyi dziewczyny widział złoty łańcuszek z krzyżem. Czyżby była wierząca? A
może nosi krzyżyk z przyzwyczajenia, dla fasonu, lub po to, aby sprawić przyjemność
rodzicom? Na pewno jest jej dobrze z wiarą. Trzeba w coś wierzyć, w coś, co nie poddaje się
ocenie zmysłów, gdyż sam świat materialny nie daje żadnej szansy, nie daje nawet nadziei.
Pewien filozof napisał, że gdyby życie nie było tylko przejściem, byłoby nieznośne. Coraz
częściej myślę, że mógł mieć rację. Właściwie chciałbym wierzyć w Boga - dalej snuł senne
rozważania - lecz doszedłem do tego za późno. Światopogląd w ogromnej mierze zależy od
wychowania, znacznie mniej od wykształcenia. Wiara leży poza wiedzą, daleko poza nią.
Przecież aby być wierzącym, nie trzeba ślepo wierzyć w dogmaty...
Czy ta dziewczyna jest szczęśliwa? - zastanawiał się. Wiara na pewno nie jest jej
potrzebna do osiągnięcia szczęścia, najwyżej towarzyszy smutkom i żywiołowym radościom.
którymi jest wypełniony jej każdy dzień. Wiara potrzebna jest ludziom zamiast namiętności,
aby zapełnić pustkę i dać nadzieję.
Już zasypiał, gdy nagle zbudził go ostrzegawczy skurcz mięśni. Po prawej nodze
przebiegło tchnienie żaru, niewidzialny płomień jął lizać pękającą skórę, wżerać się w miąższ
mięśni i ścięgien, wysuszać i palić kości. Z winy półsennych rozważań Nick nie zdążył na
czas, lecz teraz, zwarłszy szczęki z całych sił, z największym trudem wyswobodził spętaną
oszalałym bólem myśl i skierował ją ku swojej własnej nadziei.
"Różowe, zawsze pogodne niebo ugięło się łagodnie i spłynęło miękkim lejem w
kierunku otwartego na spotkanie wzgórza, które wyłoniło się spod szkliwa pobrużdżonej
powierzchni planety. W miejscu zetknięcia działo się coś dziwnego, zachodziły niezrozumiałe
procesy tworzenia, materia przeobrażała się w struktury wyższego rzędu, stawała się powolna
Istnieniu, które kształtowało ją wedle swojej chwilowej potrzeby. Lśniący, pełen pylistych
zawirowań obłok, który powstał w tym procesie, uniósł się błyskawicznie w różowy
przestwór nieba i połączył z nim tysiącem świetlnych wypustek. Ogromna antena,
zakończona żywymi receptorami, odczuwała najodległejszą skargę Wszechświata, wyławiała
z dalekich zakątków Galaktyki każdy szept czułości, spazm rozkoszy, lecz przede wszystkim
krzyk bólu i płacz duszy. A potem wirujący obłok podzielił się na setki świecących punktów,
które rozjarzając się do białości pędziły coraz szybciej przez kosmiczną pustkę, pogrążając się
w końcu w nurtach ponadświetlnych wiatrów kosmicznych, aby zdążyć na czas i być tam,
gdzie być powinny i gdzie były potrzebne. Aby ukoić ból i zapełnić nadzieją puste dusze".
Nick obudził się, gdy słońce stało już wysoko. Słońce! Jakaś radosna struna nieśmiało
zadrgała w jego piersi. Koniec słoty i deszczu. Może na krótko, więc trzeba to wykorzystać.
Po wczorajszym niezwykle silnym ataku odczuwał wciąż osłabienie. Ubierał się więc powołi,
mimowiednie rozmyślając o Różowej Planecie. Może ona naprawdę istnieje? Bzdury ~ Ale
przecież wystarczy mocno uwierzyć... Lecz i na to nie .mógł się zdecydować. Znów
sceptycyzm i niezdecydowanie! Nie był w stanie ani wyrzec się tej wiary ani przyjąć jej bez
zastrzeżeń.
I wtedy stało się coś dziwnego, nastąpiło jedno z tych rzadkich zdarzeń, których
wpływ nie ogranicza się tylko do chwilowego oddziaływania na zmysły. W słoneczną
przestrzeń za otwartym oknem popłynął dźwięczny, dziecięcy śpiew. ruty znanej melodii, w
którą ten świeży głos, a może i górskie hale. i wesoły blask słońca tchnęły nową. wspaniałą
treść. Nick podszedł wzruszony do okna. Hale rozśpiewały się tysiącem srebrnych
dzwonków, zupełnie tak, jakby wskrzeszone nieznaną mocą młode pędy traw i pękające pąki
kwiatów odpowiadały własnymi głosami, a zwielokrotniony dziecięcy, łamiący się, ciepły
śpiew płynął coraz dalej i zdawał się sięgać słońca.
Nick pomyślał, że warto było przyjechać już po to tylko, aby usłyszeć taką melodię. I
że, być może, właśnie w tej chwili dotarł do niego promień wysłany z dalekich światów.