Stało się jutro Zbiór 24

background image

Stało się jutro

zbiór dwudziesty czwarty

background image

Andrzej Zimniak

”Zręby władzy”

Otworzyłem drzwi obite grubą warstwą dźwiękochłonnego tworzywa i wszedłem.

Profesor, kwadratowy łysy mężczyzna o stalowych oczach, siedział za masywnym biurkiem

zawalonym papierami. Rozmawiał właśnie przez telefon, składając komuś uniżenie

podziękowania i życzenia, lecz dostrzegł mnie po chwili i zaprosił nieznacznym gestem do

zajęcia miejsca. Gdy skończył, zaproponował mi kawę, po czym zamówił ją u sekretarki. Nie

wiedziałem, po co mnie wezwał, on zaś zdawał się smakować tę chwilę mojej niepewności,

którą niezbyt dobrze maskowałem obojętnym wpatrywaniem się w rozrzucone po biurku

ołówki. Wreszcie, nie spuszczając ze mnie ciężkiego wzroku, odezwał się niskim głosem

- Panie kolego - tu zaciągnął się papierosem - jak idą pańskie badania?

Oho - pomyślałem - trochę za dużo teatru i oficjalnego stylu jak na zwykłą rozmowę.

Tylko o co mu chodzi?

- Doskonale, panie profesorze - starałem się, aby mój głos brzmiał swobodnie -

właśnie rozpocząłem próby nad elektrycznymi właściwościami włókien nerwowych w

obniżonych temperaturach. Sądzę...

- Taak - przerwał mi profesor cichym, lecz nie dopuszczającym sprzeciwu głosem. -

Rozpoczął pan, sądzi pan. To też ciekawe. Ale - i tu ton jego głosu podniósł się nieznacznie -

mnie teraz interesują wyniki już otrzymane. Chciałem zauważyć, że właśnie upływa pół roku

pana a stypendium. Słucham pana.

Wejście było ostre, nie spodziewałem się właściwie takiego ataku. Straciłem więc

nawet tę uprzednio wymuszoną swobodę, i o to pewnie staremu chodziło. Pierwsza runda

była przegrana.

- A więc, panie profesorze, zaraz po okresie wstępnego instalowania się rozpocząłem

próby, to jest badałem procesy chemicznej transmisji impulsów przez nerwy w różnych

temperaturach.

- I..?

- Stwierdziłem, że już w okolicach zera stopni Celsjusza zanikają one zupełnie, a kilka

prób w temperaturach niższych nie wykazywało wzrostu aktywności, co było, to znaczy, co

przewidzieliśmy uprzednio.

- Ej; panie kolego, znów ten brzydki żargon naukowy profesor pokręcił z niesmakiem

głową, a ja pomyślałem z satysfakcją, że taki łysy to już niedługo pożyje. - Pan może być w

background image

okolicach Koziej Wólki, ale nie zera stopni. Ale wracajmy do meritum sprawy. Młody

człowiek na pana miejscu, z pana aspiracjami, może sobie pozwolić, aby spośród dziesięciu

eksperymentów jeden, no powiedzmy dwa były nieudane lub negatywne. A pan przychodzi

po pół roku pracy i mówi mi, że owszem, parę doświadczeń panu nie wyszło, a inne są w

planie. To jest sygnał, że trzeba się poważnie zastanowić.

Byłem coraz bardziej zdenerwowany, maska wystudiowanej obojętności dawno ze

mnie opadła. Czułem w ustach suchość języka, a nieprzyjemna chrypka przeszkadzała w

mówieniu. - Ależ, panie profesorze, w tej nowej dziedzinie każdy wynik...

- Byle jaki wynik nie jest dobry w żadnej dziedzinie stary wszedł mi w słowo. - Liczą

się dobre wyniki, i tylko takie - dodał z naciskiem. - A samymi hipotezami daleko nie

zajedziemy. W związku z brakiem wyników w dotychczas badanym przez pana kierunku -

zaczął znów spokojnym niskim głosem - proponuję zmianę tematyki. Będzie to dla pana

jeszcze jedna szansa wykazania się.

- Panie profesorze, ja właśnie zacząłem najważniejsze doświadczenia!

- W naszym Instytucie - głos szefa grzmiał teraz donośnie po wszystkich kątach

gabinetu - nie przeprowadza się doświadczeń nieważnych. Wszystkie bez wyjątku są ważne

zakończył konfidencjonalnym szeptem, jakby zdradzał tajemnicę państwową. - To byłoby

wszystko, panie kolego - znów zahuczał gromko - za pięć minut mam zebranie, przepraszam,

ale muszę już iść. Aha, proponuję, aby zajął się pan preparatami ułatwiającymi przejście w

stan hibernacji. Doktor Agira wprowadzi pana w zagadnienie. Życzę powodzenia i

wydajniejszej niż dotychczas pracy spojrzał niemal wesoło; wstając. Nie dał mi żadnych

szans.

Przez grubą szybę okienną, nastawioną przez kogoś na maksimum przepuszczalności,

wpadało czerwone światło wieczoru i załamywało się obłymi krwistymi refleksami w szkle

ustawionej aparatury. Przypatrywałem się bezmyślnie tym barwnym plamom o karminowych

wnętrzach i żółknących obrzeżach, pełzającym po kolbach i chłodnicach w rytmie

zachodzącego słońca. Wypełniony aparaturą pokój tonął w mroku, tylko w odległym kącie

pracował przy swoim biurku Stef. Jego lampa jawiła mi się jako przewodnie światełko u

kresu ciemnego szlaku, wiodącego wśród nieokreślonych kształtów i niezrozumiałych

zdarzeń. Stef odwrócił się, jakby moja zmaterializowana myśl dotknęła jego ramienia. -

Hallo. En! - zawołał do mnie. Dlaczego En? Nie mogłem sobie przypomnieć, kto pierwszy

tak mnie nazwał. Potem przyjęło się. - Nie słyszałem, jak wchodziłeś. Co masz taką grobową

background image

minę? - gadał wesoło, podchodząc z rękami w kieszeniach. - Oho, widzę, że nie na żarty

przejąłeś się Starym. A w dzisiejszych czasach...

- Zażądał zmiany tematu - przerwałem jego potok słów. Twarz mu spoważniała, ale

widać było, że usilnie szuka dla mnie jakiegoś pocieszenia. Poklepałem go po ramieniu.

- Nie jest tak źle, stary - mój głos zabrzmiał nawet dosyć swobodnie. - Dam sobie

radę, nie martw się o mnie. Dziś idę się zabawić, nie mam już ochoty na pracę, a jutro na

przekór wszystkiemu i wszystkim skończę ten eksperyment, być może kluczowy dla całego

problemu.

- To jest męskie podejście do sprawy - Stef uśmiechnął się zadowolony, że nie musi

występować w roli pocieszyciela. - Jutro mam trochę luzu przy moich próbach, pomogę ci.

Wyszedłem w szarość korytarza, również gęsto zastawionego aparaturą i sprzętem

pomocniczym. Na chropowatej betonowej ścianie przymocowany był telefon. Nakręcałem

kolejno numery kilku moich przyjaciółek lub znajomych, lecz żadna z tych, które zgłosiły się,

nie miała wolnego wieczoru. Zły, odwiesiłem słuchawkę. Przyjdzie mi upić się samemu -

pomyślałem, lecz jednocześnie narastał wewnętrzny bunt. I nagle, wtedy po raz pierwszy,

doznałem tego niesamowitego uczucia.

Głowę przebiegały mi naprzemienne fale gorąca i zimna lub raczej - zgęszczonej

rozrzedzonej materii. I choć zjawisko trwało krótko, zdawało mi się pod koniec, że czaszka

staje się elastyczna niby balon napełniony wodą, a deformują ją w jednostajnie identyczny

sposób dwa szeregi przemykających z obu stron, swobodnie zawieszonych walców. Na

płaszczyznę zamazanego. pola widzenia wpełzły świetliste punkty, rozlały się szeroko jak

kręgi na wodzie i wsiąkły w obraz.

Dolegliwości ustąpiły, pozostał jedynie lekki ból w skroniach. Nadal stałem oparty o

chropowatą ścianę tuż przy telefonie. Na szczęście nikt nie zauważył tej chwilowej

niedyspozycji jeszcze brakowało, żeby zaczęto mnie cucić! Byłby temat do żartów w całym

Instytucie.

Ruszyłem przed siebie. Czułem się dziwnie lekki, nogi jakby same niosły mnie

naprzód. Przypisywałem to doskonałej kondycji fizycznej, co z kolei wprawiało mnie w

dobry nastrój. Zmory dzisiejszego popołudnia prysły i miałem nadzieję, że nie będą zakłócały

zbliżającej się zabawy. Nie wiedziałem jeszcze, dokąd i z kim pójdę, ale miałem pewność, że

wieczór będzie udany.

Aksamitny, wilgotny zmierzch opadł już na trawiaste boisko, pod którym rozlokowane

zostały trzewia cyklotronu.

background image

Spóźnieni biegacze w swoich odcinających się od tła białych szortach powracali z

wieczornego treningu. Pod jasną płachtą pomarańczowo-zielonego nieba zawisły nieruchomo

małe, rozświetlone od dołu chmury.

Wsiadłem do samochodu i ruszyłem ostro; rozkoszowałem się prędkością.

Odczuwałem fizyczną przyjemność, gdy stalowe cielsko maszyny z łatwością wnikało w

masy napływającego naprzeciw chłodnego, wieczornego powietrza.

Czułem się znów dziwnie lekki, chwilami zdawało mi się, że, to kto inny prowadzi

wóz, że obce ręce dotykają kierownicy, ` a ja przyglądam się z boku. Może ktoś podsunął mi

papierosa z marihuaną?

Pędziłem w kierunku swojego hotelu, kiedy nagle zauważyłem z boku wystawowe

okna centrum handlowego. Zahamowałem gwałtownie i skręciłem na parking. Ależ to jasne!

Że też wcześniej nie wpadłem na ten prosty pomysł.

- Dobry wieczór, panno Krystyno - zacząłem, opierając się o kasę. Poszło łatwiej, niż

się spodziewałem. Już w piętnaście minut po zamknięciu sklepu siedzieliśmy w nocnym barze

przy butelce dobrej brandy, a wokół nas migotały kolorowe światła, płynęła muzyka i

wytwarzał się nastrój wesołej zabawy. Alkohol palił mnie w gardle, po członkach rozchodziło

się przyjemne ciepło. Doświadczałem uczucia poprzedzającego lekki zawrót głowy - coś

jakby drobne przesunięcie świadomości w kierunku beztroski.

- Wiesz, Kris - nachyliłem się do siedzącej obok dziewczyny - dobrze mi z tobą.

Bardzo dobrze. A teraz wypijmy za zdrowie mojego szefa. Dał mi dziś wspaniały temat,

rokujący nie byle jakie perspektywy

- Będzie mu to policzone - Kris zaśmiała się głosem może o ton za głębokim jak na

filigranową blondyneczkę o sarnich oczach i pełnych, nieco wysuniętych do przodu ustach. Z

każdym kieliszkiem wydawała mi się piękniejsza i powabniejsza.

Potem poszliśmy tańczyć. Czułem ją taką drobną, ciepłą tuż koło siebie, oparła czoło o

mój policzek, płynęliśmy gdzieś w takt melodii, której już nie słyszeliśmy. I wtedy znów coś

zaczęło się dziać. Stawałem się lekki, nieobecny. Oglądałem rzeczywistość wokół niby

kiepski film, a może raczej śniłem? Trzymałem w objęciach jakąś dziewczynę, dosyć chyba

ładną, ale zdecydowanie zbyt szczupłą. Czułem się tak, jakbym tańczył z manekinem pośród

przetaczających się wokół bezkształtnych mas ludzkich. Chciałem przerwać ten koszmar, ale

spostrzegłem, że zupełnie nie panuję nad własnym ciałem. Dalej ciężko tańczyłem niby jakaś

kukła w kiepskim teatrzyku gałganiarzy, obłapiając coraz mocniej tę chudą dziewczynę, a

wszystko rejestrowałem jakby zza półprzejrzystej zasłony w dusznym, wilgotnym powietrzu.

Dopiero przy stoliku puściły kleszcze, trzymające moją świadomość w żelaznym uścisku.

background image

Płaski, mdły obraz wyostrzył się, nabrał stopniowo trzeciego wymiaru, barw, woni i

dźwięków. Jak poprzednio wokół nas płynęła muzyka, a Kris znów piękna i pociągająca,

przyglądała mi się z troską. Miałem przez chwilę wrażenie, że to nie ja, a świat zewnętrzny

ulega kolejnym dewiacjom, jakimś chwilowym odchyleniom od maksymalnej wartości

prawdopodobieństwa istnienia. W każdym jednak przypadku moja osoba w zmienionej

rzeczywistości musiała wydawać się równie osobliwa, jak odmienione otoczenie dla mnie.

- Kris, kochanie, te tutejsze chińskie przyprawy... widocznie mi nie służą. W

przyszłym tygodniu zaprowadzę cię gdzie indziej, zobaczysz.

- Wiesz co, En - dziewczyna była lekko przestraszona posiedźmy tu jeszcze trochę.

Jesteś cały mokry.

- W porządku, skończymy nasze koktajle. Wiesz, Kris, ja myślałem, to jest... nigdy nie

miałem czegoś takiego. To zdarzyło się po raz pierwszy.

- Nie przejmuj się tym teraz, En. Odpocznij. Następnym razem wszystko ułoży się

lepiej - nieszczerze mówiła Kris. Oboje wiedzieliśmy, że następnego razu nie będzie. Z oczu

dziewczyny wyzierał strach, uważała mnie z pewnością za nienormalnego, a przynajmniej za

nerwowo chorego.

Aby zatuszować zmieszanie, zacząłem rozglądać się po sali: Panował gwar,

wielobarwny tłum falował, a wśród czerwonych lamp unosiła się mgła dymu tytoniowego.

W pewnym momencie drgnąłem - prawie zasłonięty szerokim ozdobnym filarem, przy

stoliku wciśniętym pomiędzy palmę a barek, siedział łysy, kwadratowy grubas. Przeprosiłem

Kris i wstałem. . Obszedłem powoli filar, kierując się w stronę toalety. Przechodząc w

okolicach barku od niechcenia odwróciłem głowę, niby rozglądając się po sali. Przy stoliku

obok palmy nie było nikogo! Na białej serwetce stała tylko nie dopita filiżanka kawy. Dalsze

spacerowanie nie miało sensu, powróciłem więc do swojego stolika. Gdy zapalałem papierosa

Kris, łysy grubas znów siedział na dawnym miejscu. I choć z tej odległości nie mogłem

dojrzeć jego twarzy, byłem pewien, że do ust ma przylepiony swój zwykły, ironiczny

uśmiech.

Odczuwałem wściekłość, lecz jednocześnie paraliżujący lęk. Wokół mnie czaiło się

coś nieznanego, działały nieprzyjazne siły, których nie potrafiłem zrozumieć, a więc tym

bardziej przeciwstawić się im.

Ten łysy, kwadratowy grubas. Czy chce mnie tylko pognębić, ośmieszyć, czy też

zniszczyć za to, że śmiałem być różny od stereotypu nadskakującego stypendysty? A może

jest mu to obojętne, po prostu stałem się przypadkowym obiektem jego rutynowych

przyjemnostek?

background image

Pośpiesznie zapłaciłem, odwiozłem Kris do domu i udałem się do siebie. Natychmiast

zapadłem w ciężki, lecz krótki sen człowieka odurzonego alkoholem.

- Pani Heleno, co pani robi?

- Przygotowuję panu szkło - odrzekła dziewczyna spokojnym, miłym głosem panienki

z centrali telefonicznej, kontynuując wprawnymi ruchami demontowanie mojej aparatury.

- To jakaś pomyłka, ja tego wszystkiego będę dzisiaj używał!

- Jutro zaczynamy eksperyment z lekami prohibernacyjnymi, chcę więc przygotować

wszystko jak należy. Jestem teraz pana nową pomocnicą - jej miły, lecz bezbarwny głos w

innych okolicznościach działałby zapewne uspokajająco.

- Proszę to natychmiast zostawić !

- Ależ, proszę pana, ja pracuję tylko do czwartej, mam niewiele czasu - mój wybuch

nie wpłynął w najmniejszej mierze na jej zachowanie. Nadal myła zręcznymi ruchami szkło i

układała je równo w suszarce.

- Niech pani mnie posłucha, pani Heleno - zacząłem znowu, zmuszając się do spokoju.

- To dla mnie bardzo ważny eksperyment, który - być może - pozwoli podsumować półroczną

pracę! - mimo woli podniosłem głos - A pani ot, tak, demontuje mi aparaturę ! Czy pani to

rozumie .

- Chcę panu pomóc. Zaraz rozpocznę instalowanie zestawu do jutrzejszego

doświadczenia - była zbyt głupia albo zbyt mądra, aby wdawać się ze mną w dyskusję.

Zacisnąłem pięści z bezsilnej wściekłości. Przecież nie będę się z nią bił! Warknąłem:

- Kto panią przysłał?

- Znalazłam dziś rano na swoim biurku kartkę z poleceniem. Sądzę, że od doktora

Agira, ale może od profesora - jej głos nie podniósł się ani o jotę podczas naszej rozmowy,

nie zaprzestała również precyzyjnego układania szkła.

- I nie ma wątpliwości, że to pani jest moim pomocnikiem, a nie na odwrót?

Połykała wszystko gładko.

- Oczywiście. Postaram się pomóc panu jak najwięcej w grymasie mającym oznaczać

uśmiech odsłoniła solidne, szeroko rozstawione zęby.

Byłem bezsilny. Wyszedłem, trzasnąwszy drzwiami.

Musiałem komuś o tym wszystkim opowiedzieć. Stefa nie było w bibliotece,

znalazłem go dopiero w laboratoryjnej chłodni. Ubrany w zbyt obszerny waciak, ekstrahował

coś z szarych płatów tkanki za pomocą szeregu buforów.

background image

Nie zdziwił się specjalnie, widząc mnie mocno wzburzonego; widocznie wiedział już

o likwidacji mojego stanowiska pracy. Uzgodniliśmy, że zjemy razem obiad.

Kierując się ku wyjściu minęliśmy szereg potężnych agregatów, chronionych przed

niepowołanymi specjalną instalacją alarmową. Było to królestwo doktora Agira i oczko w

głowie profesora - w każdym z tych oszronionych, podłużnych pudeł, w temperaturze

niewiele odbiegającej od zera bezwzględnego, spoczywał człowiek. Ci zahibernowani ludzie

czekali na rozwój medycyny albo byli ciekawi jutra, a może mieli nadzieję odnaleźć w

świecie przyszłości coś, czego próżno poszukiwali teraz i tutaj. Udaliśmy się do małej

włoskiej restauracji na wolnym powietrzu. Tam nad kuflem piwa uspokoiłem się prawie

zupełnie, choć nadal snułem pełne determinacji plany. Jednego byłem pewien : powinienem

opuścić Instytut.

- Co to jest władza? - rzuciłem na wpół do siebie, na wpół do Stefa.

- System represji stosowanych przez państwo w celu zapewniania sprawnego

funkcjonowania jego mechanizmów - wyrecytował.

- Nie, chodzi mi o coś innego. O władzę człowieka nad człowiekiem, o wpływ

jednostek na inne jednostki. Widzisz, hierarchia administracyjna nie zawsze odpowiada

rzeczywistej sytuacji. A nawet jeśli odpowiada, to ukształtowała się pod wpływem takich, a

nie innych osobowości ludzkich. Formułki "urodzony kierownik" lub "zdolności

organizacyjne" to tylko parawany, próby obejścia zagadnienia.

Przez rzadkie liście figowca przeświecało ciężkie, popołudniowe słońce, tworząc na

obrusie stolika plątaninę roztańczonych żółtych plam podobnych do refleksów fal morskich

na piaszczystym dnie. Mocne piwo rozleniwiało ciało, lecz stymulowało myśli, pobudzało do

skojarzeń. Władza. To problem, który ciekawił mnie naprawdę. Nie biochemia, fizyka i

chemia, bo w tych dziedzinach, po zachłannych i z pewnością pasjonujących studiach,

doszedłem w końcu do etapu drobiazgowych analiz zamiast frapującej syntezy, do

wyświetlania drobnych obrazków zamiast ogólnego, całościowego spojrzenia. Lecz nie

pragnąłem posiąść władzy, zupełne nie o to mi chodziło. Chciałem zrozumieć jej istotę,

dotrzeć do korzeni, do praprzyczyn. Dlaczego jeden człowiek ma wyraźny wpływ na innych?

Co kryje się pod pojęciami silnej albo ujmującej osobowości ? Czy władza to tylko brutalna

przewaga fizyczna, czy coś znacznie więcej ? Przecież przemoc nie oznacza jeszcze

zapanowania nad umysłem, a to daje dopiero całkowite uzależnienie. Rozwój cywilizacji

technicznej polega w pewnym sensie na rozszerzaniu władzy nad przyrodą ożywioną i

nieożywioną, nad czasem i przestrzenią. A czy życie jako takie nie polega na władaniu

materią i energią, na odpowiednim sterowaniu ich przetwarzaniem? Immanentną cechą życia

background image

w ogóle jest ciągła ekspansja, żarłoczne podporządkowywanie sobie wszystkiego po drodze;

spostrzeżenie to będzie słuszne dopóty, dopóki nie poznamy ożywionych form materii

opartych na odmiennych od naszych prawach rozwojowych. Na razie zaś nowe światy

możemy kreować tylko na zasadzie łamigłówki, kombinując dobrze znane elementy w innym

niż dotychczas porządku. Lecz czy wtedy powstają nowe jakości? Pytania, pytania! Czy

kiedykolwiek znajdę na 'tnie odpowiedzi, choćby na jedno z nich? Może uda mi się

zastosować jakąś nową metodę badawczą, doskonalsze narzędzie poznania. Wtedy miałbym

szansę.

Monotonny głos Stefa z wolna zaczął przesączać się przez kłębowisko moich

bezładnych myśli.

- Ci, którzy łatwo uzyskują supremację nad otoczeniem, muszą mieć jakąś szczególną

cechę lub wyższe niż inni parametry tej cechy osobowości. Jeden z wektorów ich pola

bioelektrycznego ma duże natężenie...

Po kilku solidnych łykach piwa zaczęło mnie to wszystko bawić. I te dziwne zdarzenia

wokół mnie, i teoria Stefa.

- To niezłe. Pomyśl, gdyby ten wektor odpowiednio wzmocnić, można byłoby

kreować władców... - urwałem nagle w pół zdania. Znów tam był! Wstałem raptownie i,

potykając się w slalomie między stolikami, rzuciłem się ku wyjściu. Teraz nie może mi ujść!

Omal nie zderzyłem się z kelnerem, otarłem się o mur kamienicy w wąskim przejściu

na ulicę i wypadłem Ta furtkę. Oddalony o jakieś dwadzieścia metrów, stromym chodnikiem

schodził w dół kwadratowy łysy grubas w ciemnym garniturze. Ruszyłem za nim biegiem.

Słysząc pościg zaczął uciekać, lecz byłem znacznie szybszy i już po chwili rzucałem mu w

twarz dyszące, złe słowa. Ale urwałem nagle, bo ujrzałem starego, nieznajomego człowieka.

Słowa przeprosin uwięzły mi w gardle. Powlokłem się ciężko z powrotem, przygarbiony i

zawstydzony.

Seminarium było długie i nudne. Prelegent mamrotał do tablicy, pokazywał dziesiątki

tabel i rysunków i stawiał mnóstwo hipotez.

Spojrzałem po audytorium. Najbliżsi współpracownicy prelegenta słuchali uważnie,

ciekawi raczej formy, ponieważ treść znali doskonale, natomiast inni uczestnicy wyglądali na

mniej lub bardziej znudzonych beznamiętnym tokiem wykładu.

Ewa. Siedziała w ostatnim, najwyższym rzędzie. Chociaż twardo postanowiłem

usunąć ją ze swoich myśli i pragnień, nie mogłem teraz oderwać wzroku od delikatnego

owalu jej twarzy, gładko zaczesanych do tyłu i związanych w węzełek krótkich włosów, oczu

background image

o aksamitnym wejrzeniu, drobnej figury. Wyobraziłem sobie, jak schodzi w kierunku wyjścia

- miała jedyny, tak bardzo kobiecy sposób poruszania się, drobne, niemal niedostrzegalne

ruchy głowy, ramion i bioder, które zawierały całą jej kruchość, nieporadną delikatność, a

jednocześnie giętkość kotki.

Co z tego, kiedy była niegrzeczna. Wprost opryskliwa, kiedy usiłowałem zalecać się

do niej. Miała swojego Larry'ego i była absolutnie monogamiczna.

Głos prelegenta dudnił nadal przed wykresami, tabelami, plątaniną krzywych.

Ręce o pomarszczonej skórze, starej i zniszczonej chemikaliami. Moje ręce? Czułem

się tak, jakbym swoje młode, lekkie dłonie trzymał w kieszeniach, a na pulpicie pozostawił te

zewnętrzne, obce powłoki, jak skóry po przepoczwarzeniu. Ale one ruszały się! Chyba robiły

notatki czy po prostu mazały coś bezmyślnie w notesie, który leżał jak wielka księga na

ogromnej czerni pulpitu. Inni ludzie siedzieli daleko, wielcy i dostojni, jak nieruchome

posągi. I to dudnienie, tak głuche i odległe... jakby pusty beczkowóz po bruku... Co to za

dziewczyna, tam w górze schodów o coraz wyższych stopniach, jak wycięta z komiksu, siedzi

na wysokim stołku i uśmiecha się z pobłażaniem; te ręce zgrabiałe; chyba moje?, coś piszą w

księdze pamiątkowej Uczelni, podanie do Pana o przeniesienie w stan Wiecznej

Szczęśliwości, jeszcze podpis, i już mogę wyjąć swoje własne ręce z kieszeni, położyć na

pulpicie, słyszę szmer, to posągi zadają pytania, prelegent już odwrócił się do audytorium,

odpowiada normalnym głosem, a w górze, w ostatnim rzędzie, siedzi ta_ drobna mała Ewa, o

której miałem już nie myśleć.

Było mi lekko i dobrze. Odczekałem do końca seminarium i udałem się do profesora.

Płynąłem korytarzami jak balonik napełniony gazem rozweselającym, a sprzęty wokół

opalizowały i miały opływowe, obłe kształty.

Bez słowa położyłem podanie na biurku szefa. Kwadratowy łysy starzec z obojętnym

wyrazem twarzy przeczytał pismo.

- Więc pan chce odejść - w beznamiętnym głosie wyczułem nutę ironii. - Czy pan

sądzi, że to właśnie jest najlepszy sposób?

- Można to nazwać odejściem. Przemyślałem tę kwestię dokładnie. Chcę mieć

szansę...

Szef ponownie rzucił okiem na trzymany w ręku arkusz.

- Czy pan rzeczywiście cierpi na nowotwór?

- Nie, ale...

Profesor obojętnie przedarł moje podanie i wyrzucił do kosza.

- Panie kolego, w poważnych sprawach etyka obowiązuje nas również.

background image

Grzebał chwilę w biurku, po czym wyciągnął formularz i dał mi do wypełnienia.

- Proszę wpisać, że zgadza się pan na eksperyment naukowy, a całą odpowiedzialność

sam pan ponosi.

I podpis. Zwykle - dodał po chwili - poddajemy hibernacji ludzi wybitnych i starszych

lub chorych. Ale tym razem zrobię wyjątek.

Zaaplikowano mi serię zastrzyków nasennych i przygotowujących. Świat zamazał się

jak na poruszonym zdjęciu i osunął do tyłu, zapadłem głęboko w studnię nieświadomości.

Ciało umieszczono w chłodni, gdzie procesy życiowe poczęły zwalniać swój bieg, aż zamarły

całkowicie. Wtedy, w temperaturze ciekłego azotu, moje ciało stało się lodową martwą bryłą,

pozbawioną duszy.

Aby zapobiec szczątkowym procesom degradacji, temperaturę obniżono niemalże do

zera bezwzględnego. Spoczywałem teraz w potężnym agregacie, zanurzony w ciekłym helu.

Przez wiele lat to otoczenie miało być moim domem. I w tych warunkach, kiedy atomy

zatrzymują się w swoim odwiecznym biegu, a oscylacje molekuł niemal zamierają,

przemieniając się w najcichszy szept materii, dusza powróciła do zaklętego w krystaliczne

struktury ciała. Sploty nerwów i pajęcza sieć neuronów, przechwytując niby antena energię

impulsów bioelektrycznych ludzi żyjących w świecie wysokich temperatur, wytwarzały prądy

w swoich nadprzewodzących wnętrzach. Owe impulsy nerwowe, mozolnie przenoszone przez

gęstwę atomów rozszalałych w zwykłej temperaturze ciała, teraz przemierzały

nadprzewodzącą sieć krystaliczną swobodnie i bez żadnych strat energii. Mózg w swojej

nowej funkcji potrafił znacznie więcej niż dawniej. Oszołomił mnie potok nowych wrażeń,

odbierałem siebie i świat innymi zmysłami, musiałem uczyć się wszystkiego jak niemowlę.

Pole bioelektryczne interferowało teraz w wyraźnie wyczuwalny sposób z wysepkami materii

ożywionej. Zalał mnie i przygniótł potężny strumień odczuć z tego samego, lecz jakże innego

świata ! Byłem bezradny.

Wtedy rozległ się Głos. I natychmiast dojrzałem ich tuż obok - kruche,

nadprzewodzące siatki neuronów, mieniące się intensywną cyrkulacją bioprądów - ludzkie, a

jednocześnie tak inne intelekty, do których teraz i ja należałem. Głos wyjaśniał i uczył mnie,

wprowadzał w nowy rodzaj życia, odkrywał przed moim raczkującym umysłem rozległe

możliwości, jak również niemałe trudności. Okazało się, że nad swoimi żywicielami i

opiekunami mamy rozległą władzę, przy czym nawet nie podejrzewają, jak wiele dziedzin ich

działalności znajduje się pod kontrolą. Nie wiedzą oni nawet o istnieniu naszego intelektu i

dowiedzieć się nie powinni.

background image

Teraz zrozumiałem wiele dziwnych zdarzeń ze schyłku mojego poprzedniego życia.

Pojąłem wkrótce po przebudzeniu, że niemalże cały program badawczy Instytutu był

inspirowany, więcej - kierowany właśnie stąd. Dlatego tak wielkie środki przeznaczono na

eksperymenty hibernacyjne; wszak służyły one doskonaleniu warunków istnienia naszej

inteligencji cieplnego obszaru brzegowego.

Rozkaz przerwania moich doświadczeń, .mogących odsłonić rąbek tajemnicy,

pochodził również od istot, które teraz powołały mnie do swego grona. Nasza władza

rozciągała się już daleko poza Instytut i stopniowo sięgała coraz dalej. Zrozumiałem również,

dlaczego zostałem przyjęty do społeczności tych krystalicznych intelektów, zrodzonych z

ludzkich układów nerwowych. Moje badania naukowe, które mogły niepotrzebnie rzucić

światło na niektóre biochemiczne zjawiska niskotemperaturowe, nie stanowiły wielkiego

problemu, nie one więc były bezpośrednią przyczyną. W skład grupy włączano po prostu

jednostki zdolne, aby zwiększyć siłę jej oddziaływania, a tym samym umocnić jej władzę nad

otoczeniem. Przy czym zdolności stanowiły w tym świecie synonim potencji twórczej.

Inteligencja indywidualna rozumiana jako szybkość korzystania z zakodowanej w mózgu

informacji oraz wiedza będąca zbiorem tych informacji nie miały dużego znaczenia na tym

poziomie rozwoju możliwości integracyjnych grupy. Natomiast zdolności twórcze cecha

wybitnie jednostkowa - stanowiły podstawę dalszego postępu i każdy, kto mógł wnieść coś

nowego, był preferowany przy wyborze. Moje rozważania nad istotą problemu władzy, tak

fantastyczne i błahe w świecie, który opuściłem, tutaj wzbudziły zainteresowanie. Mogłem

wreszcie urzeczywistnić swoje marzenia i poświęcić się pracy, do której czułem powołanie. O

ileż większe miałem teraz możliwości jej realizacji !

W tej perspektywie profesor wydał mi się małym i posłusznym wykonawcą naszych

poleceń, jednostką o umiejętnie wykorzystywanych skłonnościach do megalomanii. Teraz

byłem w stanie upokorzyć go, doprowadzić do załamania - lecz nie odnalazłem w sobie ani

śladu zwykłej ludzkiej chęci zemsty, jawiła się ona jako puste pojęcie. Skojarzyłem też wiele

faktów po odkryciu, że możemy i władać, i poznawać, i rozumieć piękno, lecz nie potrafmy

jednego: odczuwać doznań związanych z funkcjami ciała. Wszak nasze ciała są lodowymi

bryłami, funkcjonują tylko intelekty. Ale i tutaj możliwe było rozwiązanie - podłączenie się

do sfery przeżyć zwykłych żywych ludzi. Postanowiłem spróbować tej metody jeszcze dziś

wieczorem.

Larry był w doskonałym nastroju. Miał dzisiaj dobry dzień, a teraz siedział wygodnie

rozparty w fotelu w swoim mieszkaniu, sączył koktajl dżinowy z lodem i czekał na Ewę.

background image

Powinna zjawić się lada chwila. Niecierpliwe, pełne napięcia oczekiwanie sprawiało mu

fizyczną przyjemność.

Nie zwlekałem dłużej - nawiązałem kontakt falowy. Nasze częstotliwości były różne,

jak zwykle przy pierwszej próbie, czułem więc przez chwilę lekkie pulsowanie, zanim nie

dostroiłem swojego biopola. Dla Larry'ego synchronizacja okazała się bardziej uciążliwa -

chwycił się oburącz za głowę i zbladł wyraźnie. Lecz po chwili dobry humor powrócił. Czuł

się teraz jakby lżejszy, ponieważ odbierałem mu, na razie niewielką, część wrażeń, również

fizycznego poczucia wagi ciała.

Wtedy weszła Ewa, pełna nieodpartego dla mnie powabu. Miała na sobie tylko

zwiewną letnią sukienkę, tak że niecierpliwe dłonie Larry'ego nie napotykały na swojej

drodze wielu przeszkód. Na razie rejestrowałem bieg wypadków jak scenę z sugestywnego

filmu, choć miałem już drobny udział w odczuciach kochanków. Dotychczas

powstrzymywałem się całą siłą woli, aby nie wkroczyć zbyt. wcześnie - mógłbym wszystko

zepsuć. Ewa, na początku nie-wciągnięta jeszcze w wir namiętności, od razu spostrzegłaby

inność Larzy'ego i istniała ewentualność, że mogłaby usunąć się. Więc nie chciałem

ryzykować, lecz teraz nadszedł właściwy moment.

Wniknąłem zdecydowanie w umysł młodego mężczyzny, nie napotykając prawie

żadnego oporu, i zepchnąłem jego świadomość gdzieś daleko w bok, na peryferyjne obwody

neuronowych splotów, pozostawiając jej tylko niezbędne minimum swobody koniecznej do

przeżycia. Od tej chwili Lamy śnił jedynie mętny i niespójny sen o biegu wydarzeń, nad

którym ja panowałem całkowicie. To ja odczuwałem gibkość i sprężystość jego ciała, nad

którym miałem teraz całkowitą władzę. To mnie przebiegały drżące fale gorąca, kiedy tuliłem

tę kobietę, której ruchy były nieporadne jak zawsze, lecz teraz stokroć bardziej fascynujące.

Ewa musiała spostrzec odmienne zachowanie partnera. Wyczuwałem ogrom szczęścia

tej małej istoty, kiedy opadła bez tchu na moją (czy rzeczywiście moją?) pierś, patrząc na

mnie z bezgranicznym zdumieniem. Przez moment poczułem muśnięcie żalu i tęsknoty za

dawnym, prostym i ograniczonym życiem, i może za losem, który mógłbym z nią dzielić.

Gdyby kiedyś wybrała mnie, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Czy całe życie

zbudowane jest na zdarzeniach przypadkowych?

Musiałem już wracać do siebie. Ten głupi, nieświadomy niczego Larry, którego teraz

było mi trochę żal, z jękiem zasłonił sobie oczy - jego świadomość odzyskała całe terytorium

i rozlała się po siatce neuronów, niby człowiek prostujący kości po przydługim przebywaniu

w wymuszonej, a niewygodnej pozycji. Wstał i pijanym krokiem zmierzał w kierunku barku,

a dziewczyna odprowadzała go przestraszonym wzrokiem.

background image

Już rok minął od chwili powołania mnie do społeczności tych dziwnych

kriolitycznych intelektów ludzkich. Przez ten czas stałem się jej doświadczonym członkiem -

otworzył się przede mną inny, bogatszy i jakże przestronny świat.

Mogłem zachować ogrom swobody, albowiem byliśmy nieliczni, a odkrywaliśmy

wciąż nowe tereny eksploracji. Niemal od początku egzystencji w nowym wcieleniu

prowadziłem intensywne studia nad zagadnieniem istoty władzy i mechanizmami-jej

oddziaływania. W radosnym uniesieniu, graniczącym częstokroć z euforią, odkrywałem

wspaniałe, dziewicze tereny. Jakże to było piękne! Teraz żałuje, że spieszyłem się tak bardzo,

że nie przystanąłem ani na chwilę, aby delektować się dostępną mi na krótko wyższą jakością

istnienia. Na krótko, bo niebawem znów dotarłem do jakiejś mrocznej zasłony, za którą

poruszały się tylko dziwne, niemożliwe do określenia kształty. I tak samo jak niegdyś

ześlizgiwałem się z powrotem usiłując przeniknąć dalej, zdawało mi się, że mijam gdzieś

prawdę, czasami chyba zupełnie blisko, choć może były to jedynie miraże; znowu stawiałem

pytania, na które było wiele odpowiedzi, lecz brakło tej właściwej. Podobnie jak poprzednio,

wyświetlałem obrazki, dokonywałem żmudnej analizy, drepcząc w miejscu. Czułem się tak,

jakbym przesunął o trochę słupek graniczny w krainie tak wielkiej, że w zasadzie

nieskończonej. Była to gorzka pigułka dla porywczego, ambitnego młodzieńca, ale jej

przełknięcie skłoniło mnie do istotnych refleksji i przemyśleń. Tymczasem przywykłem już

do swojego świata, przyjąłem go za własny. Również poza moją dziedziną badań niewiele

ostało się w nim tajemnic ogólniejszej natury, mogłem poznawać w zasadzie tylko szczegóły.

Czasami w fantastycznych marzeniach tęskniłem za następnym wcieleniem, za powołaniem

do jakiegoś hipotetycznego jeszcze wyższego poziomu cywilizacji ludzkiej, gdzie znów

mógłbym zacząć od początku.

Lecz pomimo niemal pełnej harmonii nie mogłem nie dostrzec pewnych drobnych

niekonsekwencji, jakichś chwilowych niespójności i zakłóceń w obrazie i trwaniu naszego

świata. Nie wiedzieliśmy przecież wszystkiego, a odkryte przez nas prawa były z pewnością

także szczególne i pasowały tylko do chwilowej rzeczywistości, w której przebywaliśmy. I

kiedyś, podczas rozmyślania nad kolejnymi zrębami intelektu tej samej cywilizacji i nad

problemami zależności i władzy, zimnym lękiem przeniknęło mnie natarczywie powracające

pytanie : my rządzimy ludźmi, ale kto rządzi - nami?

background image

Andrzej Zimniak

”Pojedynek”

Zbliżał się do Miasta. Opuścił już piaszczyste równiny i wspinał się na rozległy

granitowy płaskowyż, przeniknięty silnym strumieniem energii z wnętrza Ziemi. Czuł, jak

jego tkanki regenerują się, a myśli stają się szybsze i jaśniejsze. Wyczuł bliskość Miasta. Po

dalekim niebie płynęły zeń ogromne rzeki rzadkich fal radiowych. Miasto pulsowało

tysiącami istnień ludzkich - namiętnościami, pragnieniami, - smutkiem, radością, dobrocią i

złem. Ogólną wrzawę życia co chwila przeszywał cichnący krzyk umierającego, ponad

tysiącem głosów i szmerów wypływał ogrom ulgi rodzącej kobiety lub wzlatywała bezwolna

rozkosz kochanków. Jonat uśmiechnął się bezgłośnie Oto trzy krzyki życia: poczęcie,

narodzenie i śmierć. Reszta - to tylko szepty o tych trzech wyznacznikach istnienia.

Miasto ukazało się wreszcie jak na dłoni. Jego Miasto. Mrugało tysiącem świetlistych

języków, sypało kaskadami barwnych iskier, buzowało rozrzedzonym promieniowaniem.

Lecz te sygnały cywilizacji technicznej nie obchodziły Jonata. Interesowali go ludzie. Mali i

wielcy. Dobrzy i źli. Te niepowtarzalne hybrydy nieklasyfikowalnych cech. Ludzie, których

nikt nie rozpoznał, którzy nie znają siebie samych i nie mogą się sprawdzić w codziennym,

przypisanym im rytuale życia. Jonat kochał to Miasto. Chętnie przebiegłby ulicami, i zajrzał

na podwórza pełne kwietnych klombów i odwiedził poddasza starych domów z palonej cegły.

Niegdyś lubił zatrzymywać się o zmierzchu pod nagrzanymi jeszcze słońcem murami, po

których rozpełzło się dzikie wino, i dawał się przenikać wirem namiętności ludzkich. Teraz

jednak musiał odłożyć to wszystko na później; a być może zaniechać na zawsze.

Stłumił w sobie wzruszenie i szybkim spojrzeniem obrzucił całe Miasto. Wśród masy

ludzkiej w wielu miejscach jarzyły się umysły obiecujące i zdolne, nawet wybitne, lecz żaden

z nich nie przekroczył jeszcze progu samouświadomienia. I Jonat odetchnął z ulgą. W

Mieście nie było Olsena. Szedł wmieszany w różnobarwny tłum przechodniów. Przygarbił

się, głowę wciągnął między ramiona. Nikt go nie poznał, lecz Jonat przypominał sobie wielu

mieszkańców, każdy dom, plac, ulicę. Z ulicznych kawiarenek, spośród kolorowych lamp,

młode dziewczyny posyłały nieznajomemu uśmiechy. Skręcił w boczną aleję i znalazł się

przed domem Ojca. Ścieżka jego zabaw dziecięcych porosła trawą, rozbuchany gąszcz gałęzi

muskał go po głowie i karku. Drzwi były otwarte, po podłodze biegały małe, zielone

jaszczurki. Widok biurka z rozrzuconymi na nim książkami sprawiał wrażenie, że Ojciec

wyszedł tylko do sąsiedniego pokoju.

background image

W przyległym pomieszczeniu stał stary, zniszczony stół. To na nim uczyłem się

ustawiać klocki, czytać i pisać - Jonat położył dłoń na chropowatym blacie i ciepło

wspomnień przeniknęło mu palce. "Przy stole siedzi złotowłosy, rumiany chłopczyk i ze

złością odrzuca nieudane rysunki. Wreszcie wściekłość malca nie daje mu pracować, po

policzkach spływają łzy, bieleją palce zaciśnięte na krawędzi blatu. Nienawistny wzrok

skierowany jest na stos kartek, które w pewnym momencie... zaczynają falować, miąć się i

zgniatać w papierową kulę. Gorąca fala złości odpływa, pozostawiając tylko ogrom

zdziwienia.

Za plecami chłopca stoi Ojciec. Wyciąga rękę w stronę jasnej główki. Będziesz silny,

bardzo silny - mówi". Jonat przerwał pasmo wspomnień i wyszedł w zieloną, pachnącą

ciemność ogrodu. Na tle przepastnego aksamitu nieba z przyszytymi perełkami gwiazd

pędziły rwące rzeki fal radiowych, ostre strumienie w pasmach telewizyjnych, słabe, lecz

charakterystyczne odblaski telepatyczne. Nieforemne kłęby fal zamkniętych, przypominające

sny o bezpańskich myślach, zwiastowały bliskość silnej burzy magnetycznej.

W głębi wąskiej ulicy jakaś dziewczyna w długiej, ciemnej szacie pośpiesznie ukryła

się w bramie. Z mroku ktoś nadchodził - wysoka, szczupła postać mężczyzny. Jonat skupił się

jak umiał, ale nie był w stanie spenetrować jego mózgu. "Olsen?" - przemknęło mu przez

głowę. Zbliżający się mężczyzna wykazywał czujność i gotowość do konfrontacji. Był już

bardzo blisko - płowe włosy, wysokie czoło, czujne, nerwowe spojrzenie, głowa wciągnięta

między szerokie ramiona.

Zimny strach. A potem szok - to przecież on sam! Jonat wyprostował się i popatrzył

na siebie - wtedy lustrzany obraz wybrzuszył się, rozmazał i spłynął gdzieś w bok.

Z bramy wybiegła dziewczyna owinięta w szary, długi szal. Przysunęła swoją mokrą

twarz tak blisko, że czuł jej płytki, urywany oddech. "Uciekaj stąd - szepnęła zduszonym

głosem. - Odejdź natychmiast, błagam". Głos przeszedł w niezrozumiały bełkot, w

rozbieganych oczach czaił się obłęd. Usta miała wypukłe, pełne, namiętne. "Odnajdę cię" -

rzucił za nią, kiedy już zdjął z niej hipnozę i uciekła przestraszona. "Nie odejdę!" - krzyczał

bezgłośnie, odrzucając ostrzeżenie Olsena. Musiał podwoić czujność. Ostateczna rozgrywka

zbliżała się szybko.

Wąskie uliczki Starego Miasta wyludniały się. Późna pora i ból głowy spowodowany

rozwichrzoną, zasnuwającą Miasto burzą magnetyczną zapędzały mieszkańców w zacisze

sypialni. Jonat przeciskał się przez gęsty, niemal lepki mrok zaułków wyłożonych gładkim

kamieniem rzecznym. Uwagę miał napiętą aż do bólu. Chce mnie zmęczyć - pomyślał. W

miarę jak jego ciało słabło, duch zdawał się potężnieć i uzupełniać niedostatki fizyczne.

background image

Pomarszczona jak zasuszony owoc twarz Matki, mlecznosiwe włosy zaczesane gładko do

tyłu. Gdy Ojciec uczył go władzy nad umysłami innych, Matka zawsze mówiła: "Synu, bądź

również dobry i sprawiedliwy. Używaj wielu oczu, bowiem jedna para może okazać się

zawodna. Wyczuwaj wiele wymiarów. Kochaj".

Agresja! Jak swąd palonej skóry, jak zduszony trzask ze zgniatanego lustra. Jonat nie

ruszając się z miejsca odbił uderzenie i odruchowo wypuścił potężną kontrę o szerokim

spektrum działania, raczej dla osłony i zyskania na czasie niż w celu unicestwienia

przeciwnika. Natychmiast uchwycił słabe punkty w mózgu napastnika i zaczął już

wypuszczać skoncentrowane, dobrze dostrojone uderzenie, kiedy nagle poczuł bezcelowość

akcji. Przeciwnik został unieszkodliwiony pierwszym ciosem obronnym.

Jonat pchnął zmurszałe drzwi i w ciemności wszedł na górę skrzypiącymi schodami,

wśród zapachu moczu i zbutwiałego drewna. Na podeście leżał stary, licho ubrany człowiek

w pozycji świadczącej o bezwładnym upadku. "Zimny okład na czoło!" - rozkazał

dziewczynie, skulonej w najdalszym kącie. Zły na siebie wyszedł w mrok nocy. Omal nie

zabił ulicznego rzezimieszka.

Burza rozszalała się na dobre. Zmierzwiona wełna kłębów falowych zawładnęła

niebem, przytępiła słabe promyki gwiazd, wyciszyła potoki długości radiowej. W miejscach

silnego promieniowania urządzeń elektrycznych interferencja wyzwalała istne kaskady

barwnych rozbłysków lub wiry na kształt trąb powietrznych z rozjarzonego pyłu. Co chwila

nabrzmiałe energią niebiosa z głuchym mlaśnięciem przekazywały jej nadmiar do wstrząsanej

razami Ziemi.

Na początku poczuł małą mrówkę biegającą pod włosami, po czaszce. Zanim

zorientował się i zaczął stawiać osłonę, było już za późno. Potężne uderzenie, mogące z

łatwością zabić, zwaliło go z nóg. Było na szczęście w dużym stopniu chybione - zwiad trwał

zbyt krótko na pełne rozeznanie. Następny cios, nie mniej potężny i wymierzony o wiele

precyzyjniej, Jonat odbił już z łatwością. Błyskawicznie zlokalizował Olsena, który

zdemaskował swoją pozycję atakiem, i wypuścił szerokie kontruderzenie. Szybko penetrował

mózg przeciwnika i bił w słabe punkty krótkimi, lecz dokładnymi ciosami. Sam odparowywał

serie podobnych uderzeń.

Zaprzestali tych wściekłych, chaotycznych, bezcelowych razów i zmęczeni

przyglądali się sobie nawzajem. Olsem stary i doświadczony mistrz; który niejednemu

niebezpieczeństwu stawiał już czoło, zajął pozycję obronną. Jonatan mógłby być jego synem -

zdolny, uparty, entuzjazmem młodości pokrywał brak rutyny. Tylko jeden z nich mógł

pozostać w Mieście.

background image

Jonat wyszedł już poza przedmieścia. Minął ostatnie małe domki z czerwonej cegły,

otulone kożuchem pnącej roślinności, i posuwał się brzegiem rozigranego potoku. Lecz świat

ten nie istniał teraz dla niego - poruszał się w krainie rozbieganych prądów, wezbranych rzek

falowych i skłębionej wełny burz magnetycznych. A przed nim rozbłyskiwał podstępnymi

ciosami umysł Olsem, człowieka, który po raz drugi chciał wypędzić go z Miasta. Wypędzić

już na zawsze. Jonat spróbował zastosować stary fortel. Klucząc dla niepoznaki zbliżył się do

płytkiej niecki geologicznej, szybko wskoczył w jej ognisko i posłał przeciwnikowi grad

uderzeń. Olsen ugiął się pod ich ciężarem, lecz zdołał wypuścić kontrę. Ten zaprawiony w

bojach weteran wiedział doskonale, że zagłębienie wymyte w pokładach rudy może być

równie dobrym emiterem, jak i kolektorem wiązki fal. Cios przedarł się przez gardę i tępym

obuchem zdzielił Jonata, który z największą trudnością odczołgał się na bok. Na szczęście

Olsen też dostał swoje - pomyślał. - Inaczej mógłby teraz wykończyć mnie w ciągu sekundy.

Postrzępiona wełna burzy falowej odpłynęła, a w czarną otchłań nieba wylały się ogniste,

rozszalałe rzeki promieniowania wschodzącego słońca. Jonat za każdym razem był zdziwiony

bogactwem i grozą tego widowiska. I zawsze wtedy szkoda mu było innych ludzi, zdolnych

obserwować jedynie tak żałośnie mały wycinek widma.

Taki właśnie ranek wstawał przed wielu laty, kiedy był jeszcze małym chłopcem.

Wtedy Olsen zwyciężył Ojca, zadał mu ostatni cios po całonocnych zmaganiach. Lecz nie

zabił, stosując się do niepisanego prawa walki mistrzów. Ojciec wraz z rodziną został

wygnany z Miasta. Od tego czasu nigdy już nie doszedł do dawnej świetności, żyjąc z dala od

rodzinnych stron coraz bardziej zapadał na zdrowiu.

A Olsen...

Jonat, tknięty nagłą myślą, rozpoczął znów ostrożną penetrację mózgu

odpoczywającego, ale czujnego Olsem. Lecz nie mógł znaleźć tego, czego chciał, choć ślizgał

się po powierzchniach myśli, zapuszczał w meandry wspomnień, przebiegał pokłady pamięci.

Zupełnie nic?! Wydawało się to niemożliwe. Owszem, w zwojach pamięciowych trafił na

zapis zdarzeń tamtego dnia, lecz była to tylko kronika z zachowaniem ścisłej chronologii, i na

tym koniec.

Poprzez stare, infantylne pokłady pamięci dostał się w obszar płytkiej

podświadomości. Czuł się nieswojo i nie całkiem w porządku, ale jakie było inne wyjście?

Jak w nieprzejrzystej wodzie przesuwały się zagmatwane kształty myśli, pragnień i

wyobrażeń, dające nigdy w pełni nie uzewnętrzniany obraz człowieka. Jonat czuł się jak

złodziej w sanktuarium świętości, bo cóż bardziej świętego i intymnego można mieć poza

background image

własną nagą podświadomością, o której naturze mamy tylko mgliste pojęcie, poza

bezbronnym ja, odartym z wszelkich ozdób, masek i konwenansów?

Aby przeniknąć głębiej, Jonat musiał skorzystać z energii swojej osłony obronnej.

Należało teraz działać szybko, ponieważ przeciwnik mógłby go dosięgnąć z łatwością. Szukał

więc gorączkowo wśród wspomnień, marzeń, pragnień. I choć nie wnikał głębiej w żadne z

nich, ślizgał się raczej tylko po ich powierzchni, zadziwiło go bogactwo wewnętrzne

sprzeczności tego człowieka.

Wreszcie znalazł. Zepchnięte na dno podświadomości, pełne bólu i poczucia winy

wspomnienie walki z Ojcem Jonata, obraz zsyłanych na wygnanie. Długie, bezsenne noce.

Wyrzuty sumienia, ledwie zaprawione dumą zwycięzcy.

Lecz jaki bezmiar goryczy! Goryczy wypędzanego z wielu miast. Zgorzknienie

tułacza. Zapiekły żal do ludzi. Olsen od najmłodszych lat nie miał Domu. Walka z Ojcem o

Miasto była ostatnią szansą starzejącego się, steranego życiem człowieka. Jonat żałował teraz,

że tak głęboko spenetrował to miejsce. Nie było czasu na rozważania etyczno-moralne, lak

zwykle zresztą. Ciśnienie faktów pchało do rozwiązań dyktowanych prostą walką o byt.

Zastanowienie przychodziło później, lecz znów nie zmieniało w niczym dalszych działań.

Jonat pośpiesznie przepisał do swojej świadomości poczucie winy Olsena, jego ból i wyrzuty

sumienia. Następnie znowu " osłonił się podwójną gardą i przygotował do ostatecznej

rozgrywki.

Rozpoczął bezładną wymianę ciosów, w którą stary mistrz, nie podejrzewający

pułapki, dał się bez trudu wciągnąć. Gdy przerwali, zmęczeni, Jonat skupił się aż do bólu,

wskoczył błyskawicznie do ogniska niecki geologicznej, tej samej, którą wykorzystywał

uprzednio, i wypuścił skoncentrowaną wiązkę. Zawarł w niej cały żal, ból i świadomość

popełnionego okrucieństwa, cały dokonany przed chwilą wypis z zakamarków mózgu Olsem.

Wiązkę wzmocnił na tyle, na ile potrafił. Wyrzuty sumienia mogą męczyć, lecz wzmocnione

stukrotnie poczucie winy - może zabić. Mózg Olsena próbował się bronić, stawiać jakąś

zaporę, wypuścić kontrę, tak jak ranne zwierzę usiłuje niezdarnie uciekać, ciężko potykając

się i kąsając powietrze, aż zwali się bezwładnie na ziemię. Był zwyciężony.

Droga do Miasta dla Ojca, całej rodziny i dla niego stała otworem, lecz Jonat w pełni

czuł gorycz tego zwycięstwa. Położył się na fragmencie muru, otaczającego niegdyś Miasto.

Przyroda wokół budziła się z nocnego odpoczynku w życiodajnych promieniach słońca.

Poczuł ciepłą falę radosnego podniecenia kilku dziewcząt, biegnących brzegiem strumienia.

Młode pędy roślin stroiły się w delikatne korony fal wzrostowych, życie zdawało się cieszyć

samym faktem swojego istnienia. , Jonat biernie rejestrował zachodzące wokół zjawiska.

background image

Stał się ślepy na barwy zdarzeń, jego mózg maskował wszelkie emocje i wzruszenia.

Postarzał się o wiele lat w ciągu tej nocy.

Białą, pylistą drogą, ciężko stawiając kroki, odchodził stary, pokonany człowiek. Tak

jakby to mogło pomóc, Jonat uścisnął mu dłoń.

background image

Andrzej Zimniak

”Thor”

Opowieść ta zaczyna się w bardzo dawnych czasach, kiedy jeszcze Ziemię

przemierzali wzdłuż i wszerz Kosmici na swoich ognistych rydwanach. Wśród białych,

kruchych wzgórz była zielona i pełna słońca dolina, a w niej, w chacie z ciosanych

kamiennych bloków, mieszkał jasnowłosy młodzieniec imieniem Thor. W podobnych chatach

wokół mieszkali inni ludzie, mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy. Thor siedział właśnie przed

progiem i zastanawiał się, którą dziewczynę wziąć sobie za żonę: jasnowłosą Ene, którą znał,

od kiedy sięgał pamięcią, czy ciemną i smagłą Nom aż z przeciwległego krańca wioski, kiedy

przed jego domem zatrzymał się ognisty rydwan, a z niego wysiedli ogromni Kosmici. Thor

nie zdziwił się ani nie przejął, ponieważ było to zdarzenie zwykłe i częste w owych czasach;

wstał tylko i podszedł do rydwanu, pytając Kosmitów, czego im trzeba, albowiem brali oni

często wodę od mieszkańców wioski i wlewali ją do dzioba ognistego ptaka. Lecz Kosmici

nie potrzebowali niczego; usiedli z nim na kamiennym progu jego domu i pytali go, czy

naprawdę chce Ene lub Nom za żonę. Odpowiedział zdziwiony, bo cóż Kosmitów obchodzą

tak małe sprawy jego, Thora?, że właśnie zastanawia się, bo pora już wstąpić w stadło

małżeńskie. Wtedy oni mu rzekli, żeby wsłuchał się w te kobiety, czy lubi ich muzykę, czy

też ich granie go razi i czy owe głosy nastrajają go dobrze do pracy, którą zamierza w

przyszłości wykonywać. Dziwił się Thor wielce ich niezrozumiałym radom, gdyż nieraz już

przykładał głowę do niewieściego łona, lecz słyszał naonczas tylko bicie serca. Wtedy

Kosmici zasmucili się, że ludzie żyjąc ze sobą tak niewiele o sobie nawzajem wiedzą, i

nauczyli go wsłuchiwać się w muzykę ludzkiej duszy. Bo każdy człowiek i wszystko, co żyje,

gra swoją najpiękniejszą muzykę, na jaką może się zdobyć; Kosmici słyszą te dźwięki i u

ludzi, lecz nie mogą ich zrozumieć, ale ludzie powinni rozumieć siebie nawzajem. Ucząc go

przykazali więc, aby nauczył i innych, lecz Thorowi nie udało się to nigdy. Może nie potrafił

tyle, a może ludzie pozostali głusi, bo nigdy nie wierzyli w jego nauki?

Tak więc tego wieczora Kosmici nauczyli Thora słyszeć muzykę duszy, Najpierw

usłyszał dziwne i niezrozumiałe melodie swoich nauczycieli, a potem cały chór głosów z

wioski, co dało razem wielką, rzewną muzykę, wśród której narodził się, wzniósł, pracował i

kochał. Kosmici dosiedli swojego rydwanu i ulecieli w jasne niebo, Thor zaś został na progu

swojej chaty, upojony otaczającą go zewsząd ogromną melodią życia.

background image

Już wkrótce udało mu się rozróżnić wśród innych dźwięków muzykę Ene - była to

powolna i smutna melodia, od której ścisnęło mu się serce. Udał się więc na drugi koniec

wioski do Nom, lecz po drodze usłyszał muzykę tak cudną, że aż przystanął; dźwięki lekkie

jak pocałunek porannego wiatru pieściły go niby najczulsza kochanka. Poszedł za tym

czarownym głosem i znalazł dziewczynę imieniem Noa o jasnych, wilgotnych oczach; to ją

wziął sobie za żonę. Thor był szczęśliwy jak nigdy dotąd. Dom jego wypełniała piękna

muzyka, choć swojej żony nigdy nie nauczył słyszeć melodii dusz. Ranek upływał mu na

pracy, popołudnie na wypoczynku, wieczór na miłości. Jako człowiek dobry i pogodny, miał

wielu przyjaciół, toteż w wesołej kompanii często siadywał w cieniu wielkich morw i raczył

się dzbanem wina. Wsłuchiwał się wtedy w Harmonijną melodię, którą razem tworzyli, i czuł,

jak wsącza ona na powrót siłę w jego zmęczone, starzejące się członki. I było mu dobrze.

Noa powiła mu synka, który kwilił cieniutko i grał tak słodko, że Thor nie mógł ukryć

wzruszenia. Tulił go do piersi i powtarzał sobie, że przynajmniej jego musi nauczyć słyszeć.

Ale Thor, syn Thora, słyszał i rozumiał muzykę dusz od początku, bez jego nauk. Więcej -

czuł muzykę ludzi, ptaków i drzew lepiej niż ojciec. Najpiękniejszy dla młodego Thora był

śpiew wysokich traw nad jeziorem,a grzmiące granie starych drzew dawało mu tyle siły, że

pokonywał wtedy w zapasach każdego chłopca z wioski. Czuł jednak, że gdzie indziej może

usłyszeć inną, piękniejszą muzykę, więc po śmierci ojca wziął matkę i ruszyli poprzez białe,

kruche wzgórza, aby znaleźć swoje miejsce.

W drodze odwiedzili wiele wiosek o smutnych, radosnych, spokojnych lub

hałaśliwych melodiach ich mieszkańców i wiele miast, w których potężny chór tysięcy istnień

sięgał niebios. Thor uparcie szukał miejsca, gdzie byłby szczęśliwy, lecz zawsze wydawało

mu się, że muzyka następnej osady będzie piękniejsza. Zgodnie z wolą ojca próbował także

nauczać ludzi, ale ci tylko wzruszali ramionami; pozostawali głusi i pełni zacietrzewienia.

Gdy dobierali się według wspólnych upodobań, możliwości, zasobności - mówił im, że to

nieważne, żeby wsłuchali się w siebie nawzajem; wtedy wyśmiewali go.

Kiedy gdzieś w pyle drogi ucichła piękna i ostatnio coraz smutniejsza muzyka matki,

Thor zapłakał gorzko. Zaprzestał swojej wędrówki, wziął za żonę kobietę, której melodia

przypominała tęskny głos skrzypiec, i zbudował jasny, przestronny dom nad rzeką. Przy

cichej i poważnej grze okolicznych wiosek i miasteczek o domach z czerwonej cegły i

strzelistych wieżach kościołów, przeżywał pogodnie swoje dojrzałe lata i wychowywał syna o

imieniu Thor. Chłopiec jeszcze bardziej niż ojciec wczuwał się w muzykę życia i to stanowiło

o jego sile i słabości. Gdy gra wokół była przyjazna i życzliwa, okazywał się tytanem, jeśli

zaś brzmiała jak zgrzytliwa negacja, malał i kurczył się niby przestraszone zwierzę. Lecz

background image

Thor umiał wyłowić spośród szumu miernego chóru te wspaniałe, czyste dźwięki prawdziwie

uduchowionej muzyki, składające się na potężną symfonię piękna ludzkiej duszy, która

mówiła o miłości i oddaniu, o zrozumieniu, wybaczaniu, pięknie i mądrości i była źródłem

jego siły. Marzeniem życia Thora stało się połączenie takich pojedynczych melodii w jeden

potężny chór, żeby ludzie mogli kiedyś usłyszeć i dostrzec siebie nawzajem, wyjść z

rozszalałych techniką miejskich mrowisk, zrozumieć piękno swojej muzyki i czerpać z niej

siłę. Lecz jak ich obudzić?

Gdzieś daleko pośród gwiazd Thor słyszał daleką muzykę Kosmitów tak cichą jak

drganie skrzydeł motyla, dziwne i niepokojące granie innego Intelektu. Czuł, że tam może

znaleźć odpowiedź. Kiedyś objawienie przyszło spomiędzy obcych słońc, więc i teraz resztę

tajemnicy trzeba wydrzeć niebu.

Thor czuł, że może sięgnąć gwiazd. Szukał muzyki dostatecznie potężnej, która dałaby

mu moc. Szukał ludzi, wśród których byłby tak szczęśliwy, aby wesprzeć się o niebo. Szedł z

miasta do miasta; z kraju do kraju z pogodnym czołem, albowiem wierzył, że tacy ludzie są

na jego drodze.

background image

Andrzej Zimniak

Konstrukcja

Krys niecierpliwie przeszukiwał swój sektor, ale wszędzie napotykał tylko puste,

bezpłodne globy. Na jednym zauważył pierwiastki o wielkich ciężarach atomowych, lecz i te

można było już wytwarzać w dowolnych ilościach, minął więc planetę w pełnym pędzie.

Czyżby w całym sektorze, a może i w tej części Galaktyki, nie występowały żadne bogactwa

naturalne?

Nie było jednak aż tak źle. Pod koniec swojej misji Krys natrafił wreszcie na średniej

wielkości gwiazdę z kilkunastoma planetami, spośród których druga, trzecia i czwarta okazały

się ciekawe. Było na nich coś, co mogło przydać się Krystalitom.

Zaraz po wstępnej analizie okazało się, że tylko trzecia planeta posiada bogactwa

naturalne, nadające się do eksploatacji. Krys nie mógł powstrzymać się i po przelaniu swojej

świadomości w kilka monokrystalicznych meteorów platynowo - tytanowych opuścił się w

nich na powierzchnię globu. Na widok bogactw wokoło aż zaparło mu grawitacyjne pulsacje.

Przemykając poprzez rzadkie granity i bazalty oglądał dorodne korzenie roślin i stąpające po

głazach zwierzęta. Wreszcie wygodną żyłą miki wydostał się na wzniesienie, po którym w

śmiesznych nieregularnych podrygach posuwała się gromada pokracznych stworzeń,

poruszających się za pomocą dwóch spośród czterech posiadanych odnóży. Chociaż był

znawcą różnych formacji zasobów naturalnych, okazów o takiej symetrii i prawidłowościach

budowy jeszcze nie widział. Dokonał więc wstępnych pomiarów ich parametrów i stwierdził

z rosnącym zadowoleniem średni poziom inteligencji, krótki cykl rozwojowy, trwałość w

dosyć wąskich granicach, lecz niezłą przystosowalność, a także dużą podatność. Trochę

zaniepokoił go stosunkowo wysoki współczynnik histerezy anarchicznej, ale i tak jakość

złoża przeszła najśmielsze oczekiwania! Taki surowiec należy odpowiednio wykorzystać.

Stado rozproszyło się w panicznym strachu, gdy kamienny wierzchołek wzgórza,

wokół którego żerowało, rozjarzył się czerwonym blaskiem. Tylko jeden osobnik nie zdążył

przylgnął do świecącej skały i, wyjąc zachryple, próbował wyrwać się z kleszczy nieznanej i

groźnej siły, która przygważdżała go do kamieni.

Jednak po chwili ucisk zelżał, czerwień skał stopniowo przygasła, a małpolud pognał

na swoich krótkich nogach za znikającym już w buszu stadem. Niebawem trwożne

pochrapywania zwierząt ucichły i tylko wiatr hulał nad pustym wzniesieniem.

background image

Krys pomknął żyłą miki z powrotem do swoich meteorów i już po chwili mógł z

rozkoszą rozpłynąć się po wszystkich regularnościach macierzystej sondy. Odpoczywając, nie

zaprzestał intensywnej analizy dokładnych już danych.

Z odkrytego właśnie złoża dało się zrobić prawie wszystko. Kierując się interesem

Krystalitów i własnym doświadczeniem, podjął decyzję. On, Krys, skonstruuje z zasobów

złota tej planety ogromną Maszynę, która będzie rozwiązywała problemy techniczne jego

cywilizacji, problemy nastręczające zawsze najwięcej kłopotów. Umieścić funkcje

analityczne i wykonawcze w jednym urządzeniu! Korzyści z obecnej misji mogłyby wówczas

okazać się wprost niewymierne.

Należało teraz postępować ostrożnie, aby nie uszkodzić lub nie zniszczyć cennego

złoża. Krys długo opracowywał wszelkie możliwe warianty planu działania, aż wreszcie

przystąpił do realizacji Wielkiej Konstrukcji. Najpierw, jak zwykle, dokonał wstępnej

modyfikacji złoża. Surowiec był podatny i należało ingerować niezwykle delikatnie,

ponieważ w przypadku przesterowania równowaga układu mogłaby zostać zakłócona, a

wtedy poprawkom nie byłoby końca. Krys uznał, że najłatwiej operować ośrodkiem

kodującym cechy osobnicze z pokolenia na pokolenie, i poprzez ten układ poprawił nieco

materiał: wzmógł symetrię, zmniejszył emocjonalność, zwiększył logiczność działania oraz

przestroił mózg tak, aby możliwe było ostateczne scalenie Konstrukcji. Po wykonaniu tej

trudnej pracy, mającej kluczowe znaczenie dla całego przedsięwzięcia, pozostawało tylko

umiejętne stymulowanie inkubacji złoża, czuwanie nad jego dojrzewaniem. Cóż za wspaniałe

uczucie tak płynąć nad globem pulsującym wzrastającą Konstrukcją!

Gobina zawsze zastanawiał problem, skąd biorą się geniusze. Przebywał od dawna w

środowisku naukowym, pracował w uczelni o świetnej renomie, ale nawet wśród laureatów

Nagrody Nobla nie dostrzegł tych umysłów, które wnoszą wartości przełomowe i decydujące.

Owszem, mrówczą pracą tworzyli oni nowe obrazki z już istniejących fragmentów, a później

szeregi następców wybierały znów dogodne dla siebie cząstki z ich własnych prac. Znawcy

techniki, opierając się na symptomach awarii, umieli bezbłędnie wymienić uszkodzony panel

w maszynie, lecz kto wymyślił i zbudował całe urządzenie? Kto podawał ogólne teorie?

Gobin nie widział wokół siebie takich ludzi.

Kiedyś Ben, jego bliski współpracownik, z którym od dawna próbował rozwiązać

pewien złożony problem, wpadł radosny do pracowni. Mam! - krzyczał już od drzwi. Gdy

przedstawił swoje rozwiązanie, Gobin był zaszokowany. Projekt okazał się wprost genialny,

tak pięknie, dogłębnie i elegancko ujmował zagadnienie. Ben rozważał problem od dawna,

background image

lecz rozwiązanie przyszło mu do głowy właśnie dzisiaj, podczas wypoczynku w parku, kiedy

wpatrywał się dość bezmyślnie w brudną powierzchnię stawu.

Wyznał później, że było to jak... olśnienie.

Co to jest olśnienie?

Od momentu rozpoczęcia budowy Krys wysyłał na powierzchnię planety wiele sond

kontrolujących, najczęściej w postaci meteorów jednorazowego użytku. Dostarczały one

informacji, ale spełniały również daleko ważniejsze zadanie: niosły zaczyn postępu. Był to

głównie postęp techniczny, albowiem w tym kierunku, zgodnie ze swoim wstępnym

założeniem, Krys zaprogramował ewolucję złoża. Każdy meteor inicjujący pobudzał tylko

jednego osobnika w ściśle określony i specyficzny sposób, i tak rodzili się geniusze,

powstawały odkrywcze idee i pomysły. Pozostała masa złoża uczyła się i rozwijała za sprawą

tych punktów zarodnikowych.

Krys zachował bezpieczną szybkość w dawkowaniu informacji technicznej i w

prowadzeniu procesu dojrzewania złoża, choć często osiągał górny jej pułap, śrubując tempo

rozwoju technologicznego do ostatecznych granic. Spieszył się, lecz musiał balansować

pomiędzy naglącymi potrzebami cywilizacji Krystalitów a wymogami bezpieczeństwa

budowy. Wiedział dobrze, że pochopne, oszczędnościowe skrócenie cyklu o sto lub dwieście

tutejszych obiegów wokółsłonecznych mogło pociągnąć za sobą nieodwracalną destrukcję

złoża. Początkowo, przy wstępnej modyfikacji surowca, Krys pominął stosunkowo niewielką

agresywność osobniczą; teraz żałował, że nie zlikwidował tej cechy, tak rzadko występującej

wśród bogactw naturalnych. Po uzyskaniu supremacji wobec otoczenia złoże rozpoczęło

wyniszczanie wewnętrzne. Zbyt późno już było na poprawki w kodzie rozwojowym, Krys

skierował więc ów destrukcyjny popęd do rozładowania w rywalizacji. Jednak to nie

wystarczyło, i konstruktor zdecydował się na ryzykowne posunięcie : dostarczył złożu

środków do samounicestwienia i wytworzył względny spokój, oparty na strachu przed

zagładą.

Krys obawiał się niepowodzenia. Nie wiedział, na jak długo śmiertelna broń

powstrzyma samoniszczące tendencje w fermencie białkowym. Zgodnie z pierwotnym

założeniem konstrukcyjnym złoże uległo stopniowej integracji, dążąc powoli ku

ostatecznemu scaleniu; rola jednostek malała i coraz bardziej ograniczała się do funkcji

służebnych wobec całkowitej masy surowca. Ten wyraźny trend rozwojowy zakłócały

jednakże zjawiska konglomeracji lokalnej powstawały skupiska jednostek podstawowych,

prowadzące działalność bez stymulacji Krysa i wymykające się spod kontroli. Zbliżał się więc

background image

typowy na tego rodzaju budowach moment przesilenia i substancji groził rozwój w

niewiadomym kierunku, proces dojrzewania niesterowanego, co mogło obniżyć jej

przydatność. Z tych powodów, choć inkubacja wciąż przynosiła dobre efekty i zwiększała

przyszłe możliwości Maszyny, Krys zdecydował się już teraz na zespolenie Konstrukcji.

Do operacji przygotował się starannie, wszak miała ona wieńczyć jego długą i

niełatwą pracę. I nadeszła chwila, kiedy spokojne niebo nad ludnymi mrowiskami miast,

cichymi obejściami wiejskimi, zielonymi górami i bezkresnymi równinami przeciął

oślepiający grad tysięcy, milionów meteorów, i odbił się przerażającym ogniem w wodach

oceanów, w lustrzanych taflach jezior i w oczach strwożonych ludzi. A każdy z tych błysków

ponaglał.

Sharon pisała. Mała lampka oświetlała tylko część powierzchni stolika i kilka kartek,

reszta pokoju tonęła w mroku. Skończyła wiersz, który był jakby nie jej w strofach pulsował

ledwie wyczuwalny, lecz głuchy niepokój.

Może zbliża się nie zapowiedziana burza? - pomyślała. Lecz niebo za oknem

przeszklonego apartamentu było pełne gwiazd i nic nie wróżyło gwałtownych zmian pogody.

Daleko w dole, pół kilometra poniżej jej poziomu mieszkalnego, jaśniała jak okiem sięgnąć

feeria barwnych świateł miejskich. Lecz zamiast doznać ukojenia odczuła ponowny,

gwałtowny przypływ przenikliwego niepokoju. Pragnęła natychmiast uciekać lub schować

się, choćby w kąt pokoju. Jednakże i tam dosięgły ją oślepiające błyski, których dzikie

kaskady rozszalały się na spokojnym przed chwilą niebie. Mózg zalała fala chłodu,

wciekającego niby lodowaty płyn w najdrobniejsze przewody i kanaliki, napełniającego

głowę przejmującym, zimnym parciem. Ciśnienie wzrastało, ból potężniał, rozsadzał czaszkę.

Sharon w konwulsjach wiła się po podłodze. Lecz wtem jakieś niedrożne dotychczas kanały

puściły, lodowaty płyn uszedł gdzieś natychmiast, mózg stał się czysty, a myśl jasna i

spokojna.

Kobieta wstała powoli i wyprostowała się. Szeroko rozwarte oczy patrzyły, lecz nie

widziały ani pokoju, ani niepotrzebnych już książek, ani nawet płaskiego nieba z rozsypanym

piaskiem gwiazd. Lecz widziały całą Ziemię, obce gwiazdy i planety. Ta drobna istota czuła

jasną, potężną jedność. Nie było już Sharon. Kobieta stojąca z wyciągniętymi w górę rękoma

była wszystkim, bo ludzkością, i niczym, bo jej zniknięcie nie miałoby żadnego znaczenia.

Stanowiła obdarzony co prawda wspaniałą świadomością istnienia, ale tylko pojedynczy

neuron potężnego nadmózgu, nowego wcielenia człowieka.

background image

Krys poczuł liźnięcie gorąca - postawił ekran zaporowy. Wciąż nie kontrolował

Maszyny, nie rozumiał, co się stało. Wysłał zwiadowców.

Próba nie powiodła się. Elementy złoża zespoliły się w nadrzędny mózg, Maszyna

powstała, ale nie słuchała jego, Krysa! Żyła własnym życiem swojego nowego, potężnego

intelektu, znajdowała się na początku drogi w innym wymiarze istnienia.

Krys rozpłynął się wygodnie po swojej sondzie i naprędce dokonał analizy. Należało

niezwłocznie usunąć usterki i zakończyć budowę, oczekiwano bowiem niecierpliwie na

włączenie Maszyny do eksploatacji. Krys podwyższył nieco swój poziom świadomości, lecz

nie bardziej, niż to było konieczne; znów górował nad złożem w takim samym stopniu jak

przy rozpoczynaniu budowy, czyli różnica była optymalna. Sprawnie wziął się do reperacji, a

krystaliczny szept niósł w przestrzeń wesołą nowinę.

background image

Andrzej Zimniak

Kuracja

Tego dnia wszystko wydawało się inne, nawet w powietrzu unosiła się nieuchwytna

mgiełka odmienności. Szedłem polną ścieżką wśród bujnych traw, a nad łąką w ciepłym

słonecznym powietrzu czerwcowego popołudnia polatywały ważki. Lecz zapach pól był jakiś

dziwny, jakby to śmieszne, ale wtedy tak naprawdę mi się wydawało świeżo skoszoną trawę

na dalekich pagórkach posypano cynamonem; opalizujące w słońcu szkliste skrzydła ważek

rzucały zbyt barwne, o ton za ostre refleksy, a nawet głosy bawiących się nad rzeką dzieci

brzmiały piskliwie i zdawały się wprowadzać moją czaszkę w wibrację. Powtarzałem sobie

stanowczo, że coś jest nie w porządku - ale co? Próbowałem skupić się na tym problemie, ale

myśli wciąż rozbiegały się chaotycznie, uchodząc spod kontroli jak zgraja rozfiglowanych

urwisów. Chwilami miałem wrażenie, że moje zmysły przesunęły się o jakąś jednostkę na

skali odczuwania, powodując zmiany w percepcji zjawisk. A może to świat wokół uległ

przemianie, dążąc nieuchronnie ku swojemu przeznaczeniu?

Przyspieszyłem kroku, starając się odpędzać niechciane refleksje. Ścieżka wiła się

wzdłuż strumienia wśród młodych drzew, co chwila musiałem więc schylać głowę, aby

prześliznąć się pod zwisającymi gałęziami. I chociaż wszystkie szczegóły drogi znałem na

pamięć, przy każdym pochyleniu dostrzegałem jasnozielone, nienaturalnie jaskrawe pędy

traw, wyglądające spod wielkich kęp zielska. Zaczęło się to wszystko dzisiaj w szkole, a być

może już znacznie wcześniej, tylko z powodu nikłości symptomów nie zwróciłem uwagi na

zmiany. Tak, dzisiaj po raz pierwszy dzieci zaczęły mnie denerwować. Ich głosy piskliwym

dyszkantem wdzierały się pod czaszkę, rozbiegana ruchliwość tych Bogu ducha winnych istot

wyprowadzała mnie z równowagi. Byłem surowy, lecz w porę zdołałem powściągnąć

rozdrażnienie. Co działo się ze mną?

Prawie biegiem dotarłem do domu. Tam wreszcie odpocznę. Żona kończyła

przygotowywanie obiadu. Sądząc po gwałtowności, z jaką wybierała talerze i sztućce, nie

była w najlepszym humorze.

- Jak spędziłaś dzień? - spytałem; błądząc jeszcze myślami po ogromnej niecce

rozgrzanych łąk, pełnych dziwnego niepokoju.

- A jak mogłam go spędzić - jej głos sprawiał wrażenie spokojnego, lecz nasycony był

wyczuwalnym zgorzknieniem, a agresywność odpowiedzi wynikała z obwiniania o ten stan

rzeczy mnie, innych ludzi, zwierząt i całego świata w ogóle. Przyglądałem się jej chudym

background image

nogom i zbyt szczupłej figurze, wspominając czasy sprzed dziesięciu lat, kiedy to ten sam

widok (żona nie zmieniła się wiele) wzbudzał we mnie uwielbienie i radosne pożądanie.

Niestety, czas uczynił z nas dwoje innych ludzi. Porozumienie utrudniała twarda opoka

niewrażliwości, potrzebne nam były coraz silniejsze bodźce, aby odczuwać cokolwiek.

- Dom, dom i jeszcze raz dom, oto cały mój świat kontynuowała w tym samym tonie.

Dyskusja byłaby bezsensowna, albowiem niepogodzona kobieta miała na swój sposób rację, a

jednocześnie nie miała jej, tak jak każdy z nas, uskarżający się na przypisanie do swojego

losu.

Do kuchni wpadła jak bomba nasza córka, złotowłosy urwis o chabrowych oczach.

- Mamusiu, ona parzy!

- Miałaś narwać marchwi na obiad - głos żony tajał niby wiosenny śnieg.

- No właśnie, tak, o tym przecież mówię ! - piszczała dziewczynka. - O, zobacz, jak

parzy!

- Chodź, obejrzymy tę marchew - wziąłem małą za rękę. - Pewnie dotknęłaś

pokrzywy. Pomogę ci.

Wyszliśmy do ogródka, w którym kwietne rabatki przeplatały się z zagonami

warzywnymi. Znów poczułem niepokój, rozbiegający się po piersi delikatną siatką

drażniących impulsów. Te kwiaty miały nienaturalne barwy, jak na jakimś kiczowatym

obrazie lub w liliowym zmierzchu pogodnego dnia. A może... może to nie zmiany w moim

sposobie odbioru stanowią przyczynę? Może coś dzieje się wokół, na co ja reaguję zmysłem

wzroku, zaś moja córka - zmysłem dotyku?

Skierowaliśmy się ku grządce. Marchew rosła równymi rzędami, nie dostrzegłem tam

ani pokrzyw, ani żadnych innych roślin.

- To cię oparzyło?

- Tak, tak, tatusiu, właśnie to! Ja boję się tej marchwi ! Wyrwałem rośliny, otrzepałem

starannie z ziemi i wróciłem do domu. Wzbierała we mnie złość. Ciąg nieistotnych zbiegów

okoliczności, bzdurnych skojarzeń i wytworów wyobraźni byłem skłonny wziąć za

tajemniczą prawidłowość, a nieznane zjawiska. Bardziej racjonalnych wytłumaczeń można by

znaleźć wiele - chociażby proszek nasenny z luminalem, o którego zażyciu zdążyłem od

wczoraj zapomnieć. A marchew? Córka kiedyś skaleczyła się o zwykłą trawę, więc cóż

dziwnego z marchwią?

Po obiedzie miałem zamiar trochę poczytać, lecz przeszkodził mi hałas na dole.

Dzieci, jedno nasze i dwójka od sąsiadów, których nigdy nie można było ściągnąć do domu

przed zmrokiem, harcowały w najlepsze w gościnnym pokoju. Dziś nie chciały wyjść i już;

background image

tutaj czuły się świetnie, ustawiając piramidy z krzeseł i włażąc na kredens. Wrzeszczały przy

tym wniebogłosy, a potem zanosiły się suchym kaszlem.

Wyszedłem na taras. Przed szybą drzwi leżały setki martwych owadów, może żona

znowu użyła środków chemicznych, a może... Myśl, błądząca nie kontrolowanymi ścieżkami

intuicji, zgasła nagle. Czyżbym pogrążał się w stanach maniakalnych?

Słońce pogodnie zachodziło za dalekie, lesiste wzgórza, do których nigdy nie

dotarłem, choć wielekroć wyobrażałem sobie ich kręte, cieniste ścieżki i pełne światła polany.

Chciałem tam iść, lecz zawsze coś powstrzymywało mnie i zmuszało do pozostania w

bezpiecznym domu. Może przyczyną była zwykła ociężałość, typowa dla drugiej połowy

życia, a może lęk przed nieznanym, którego duch unosił si.ę w każdym lesie? Lasy, łąki,

strumienie, ta niwa życia, od której człowiek odgrodził się jednak ścianami z betonu i stali,

lękając się zaczajonej w każdych zaroślach groźby. Ludzie nie mogą obejść się bez roślin,

używają ich do wszystkiego: jako pożywienia, jako karmy dla swoich zwierząt hodowlanych,

jako budulca. Bezwzględna jest eksploatacja tego innego życia, lecz człowiek nie może

zastanawiać się nad alternatywą, bo jej po prostu nie ma. Czy huba drzewna mogłaby

przenieść się pewnego dnia na kamień? Zastanawiałem się nieraz, dlaczego ludzie obawiają

się przebywać w ostępach leśnych. Czy powoduje nimi jedynie lęk przed samotnością?

Zszedłem do ogrodu, stąpając po trawie ciężkiej od wieczornej rosy. Duszna woń

kwiatów, pomieszana z wilgotnym zapachem gnijącego zielska, wypełniła mi krtań i płuca

drażniącym obłokiem. Zaniosłem się męczącym kaszlem. Dokuczliwy atak minął dopiero w

domu, po zażyciu odpowiednich środków uśmierzających.

Tego wieczora długo nie mogłem zasnąć, oddychałem z wysiłkiem. Słyszałem, że

córka również miała ataki suchego kaszlu. Uczulenie na pyłek kwiatowy - rozwiązanie

uspokoiło mnie, lecz sen nadal nie przychodził. Nasz pies wył przeraźliwie, inne odpowiadały

mu z bliższej i dalszej okolicy. Wreszcie zapadłem w niespokojną drzemkę. Widziałem całe

stada szczurów maszerujące drogą, chmary ptaków odlatujące z piskiem i ujadające na

łańcuchach psy. W pewnym momencie wycie ustało i zapadłem w spokojniejszy sen. Nie

przeczuwałem nawet, że wtedy właśnie nasz poczciwy pies zastygł w śmiertelnym skurczu na

progu domu. A był to dopiero początek.

Na drugi dzień rano w podłym nastroju powlokłem się do szkoły. Słabą kondycję

fizyczną po źle przespanej nocy pogarszały męczące ataki kaszlu. Nie zwracałem już nawet

uwagi na jaskrawozieloną trawę i bladozielone niebo czułem wciąż narastający niepokój. Coś

działo się wokół, coś, co zagrażało nie tylko zwierzętom - byłem o tym przekonany.

background image

Na zajęcia zgłosiło się zaledwie kilkoro dzieci, a i te wciąż pochylały blade, zmęczone

twarze w napadach uporczywego kaszlu. Odwołałem lekcje i wróciłem do domu, gdzie już

oczekiwał mnie doktor Hart. Z jego zachowania wynikało, że ma coś ważnego do

powiedzenia, więc udaliśmy się od razu do gabinetu na górze.

- Niech pan posłucha, Glenn - stary lekarz nie ukrywał zdenerwowania - mamy w

naszej okolicy początki jakiejś poważnej epidemii. Objawy choroby są niezwykłe i prawie

wszyscy odczuwają je podobnie, pan również - poczekał, aż przejdzie mi nagły atak kaszlu. -

Nie wiem, czy dotarły już do pana ostatnie wieści - zawiesił na chwilę głos w osiedlu padły

niemal wszystkie psy, a teraz przyszła kolej na bydło.

- Co na to szpital w mieście?

- Nic - odparł - są zaskoczeni w równym stopniu co my. Ale nie przyszedłem do pana

na plotki. Chciałbym przedyskutować pewne dane. Otóż - kontynuował po krótkiej przerwie -

prowadzę, jak papu wiadomo, badania w zakresie żywienia. W efekcie, z laboratoryjno-

technicznego punktu widzenia, sprowadza się to do podawania odpowiednio spreparowanych

pokarmów kontrolnych grupom szczurów. Nie wdając się w zbędne szczegóły, sprawa

wygląda tak: zwierzęta żywione świeżym pokarmem roślinnym chorują już od około

dziesięciu dni, podczas gdy podawanie karmy konserwowanej nie wywoływało żadnych

ubocznych efektów. Na początku sądziłem, że to jakaś przypadkowa infekcja, ale zapadło na

nią sto procent szczurów karmionych różnymi rodzajami świeżych odżywek! Oto objawy, w

kolejności występowania: wzmożony zanik pewnych wyuczonych odruchów, podrażnienie

dróg oddechowych, następnie rodzaj odurzenia, coś na kształt stanu narkotycznego,

cofającego się i powracającego w coraz silniejszych atakach, a w końcu rozprzężenie funkcji

centralnego układu nerwowego, zwłaszcza mózgu i rdzenia. Jako biolog wie pan, co to

oznacza. Wie pan również, że szczury i ludzie reagują podobnie.

- To nie jest lokalna infekcja - przerwałem lekarzowi. Dziś rano miałem telefon od

ludzi zamieszkałych na przeciwległym krańcu kontynentu - u nich jest to samo. To samo i w

tym samym czasie - czyli epidemia raczej wykluczona.

- W każdym razie czynnik przenoszony jest przez rośliny, i to od niedawna - podjął

Hart.

- Albo też składniki, roślinne pobudzają coś innego, są aktywatorem lub pożywką.

- Więc co jest przyczyną? - pytanie miało charakter retoryczny, nie tylko bowiem my

dwaj, ale nikt nie znał na nie odpowiedzi.

Odprowadziłem doktora aż do furtki alejką wśród wysokich malw. Ich długie łodygi

kołysały się w ostrych porywach wiatru i zdawały się wychylać w naszym kierunku. Chmury

background image

żółtego kurzu z poboczy drogi rozwiewały się w zielonkawym powietrzu wysoko ponad

dachami domów, wśród wierzchołków smukłych topoli.

Hart wcisnął mi do ręki fiolkę. - Barbiturany - starał się przekrzyczeć wicher i własny

kaszel. - To trochę łagodzi atald.

Walcząc z zawieją znikł w chmurze pyłu, usiłując utrzymać na miejscu kapelusz i

obciągnąć poły płaszcza.

- Tato, szybko! - piskliwy, świdrujący w uszach głosik niósł się od ganku. Mała

dziewczynka biegła alejką wysypaną różową kruszoną cegłą. Jej białe włosy powiewały na

wietrze, a teraz już zielone oczy wyrażały podniecenie. - Chodź do domu! Komunikat!

Żona siedziała przy radiu, a z głośnika płynął nabrzmiały powagą głos spikera.

"...zachować szczególną ostrożność. Świeżą żywność należy poddać gotowaniu w

ciągu pięciu godzin, co spowoduje obniżenie zawartości szkodliwych substancji do dziesięciu

procent stężenia wyjściowego. Należy unikać przebywania w pobliżu większych skupisk

roślin, jak lasy i łąki, ponieważ czynniki aktywne są lotne. Prosimy o zachowanie spokoju,

lekarstwa i żywność będą dostarczane w miarę możliwości. Następny komunikat nadamy za

pół godziny."

Patrzyliśmy na siebie. Oczy żony były teraz szaroniebieskie, włosy popielate z

przeświecającym jakby od wewnątrz sinym odcieniem fioletu. Wziąłem ją w ramiona - była

znów jak dawniej, taka mała i bezbronna, trochę niecierpliwa, lecz pełna spokojnego ciepła.

- Jak szkoda - mówiła mi w ramię, a jej głos wyrażał bezmiar smutku. Jak szkoda.

Gładziłem ją po zmierzwionych, niedawno jeszcze kruczoczarnych włosach i czułem

ucisk w gardle. Widziałem wszystkie zmarnowane lata, bezcenny czas rozmieniony na

drobne, kiedy to pod ogłupiającą narkozą codzienności, wygrywając swoje drobne sprawy bez

znaczenia, straciliśmy się nawzajem z oczu. Pozwoliliśmy wyschnąć życiodajnemu

strumieniowi - wymianie myśli i rozumieniu. Pojęliśmy to zbyt późno.

Tej nocy miałem pierwszy atak. Po odurzeniu podobnym do upojenia alkoholowego

przyszły omamy i halucynacje. Niebo zdawało się rozpadać, a na ziemię lały się kaskady

barwnych ogni, żar i przejmujący chłód na przemian. Pod koniec czułem, jak moje ciało

sztywnieje w strasznych skurczach, jednakże były to tortury niemal bezbolesne. Chwilami

zdawało mi się, że dusza wyszła z ciała i z zewnątrz przygląda się jego mękom.

Nad ranem, zbity i zmaltretowany, powlokłem się na dół. Po nocy pozostał mi lekki

,paraliż lewej połowy twarzy. Czułem, że nie jestem już taki sam jak wczoraj. Coś we mnie

pękło, puściła jakaś synchronizacja zmysłów i rozumu. Pojmowałem na tyle, aby to

background image

stwierdzić. Ale co będzie następnym razem? Otworzyłem jakąś puszkę i właśnie zabierałem

się do jedzenia, gdy coś ciężko uderzyło w drzwi wejściowe. Może to jeszcze jedno

przywidzenie? - pomyślałem. Spojrzałem jednak w głąb hallu i puszka wypadła mi z rąk. W

małym, wysoko umieszczonym okienku w drzwiach frontowych ukazał się przez moment

ciemny, kudłaty łeb i wyłupiaste ślepia, po czym powtórnie rozległo się głuche uderzenie.

Zimny dreszcz połaskotał mnie po karku i spłynął na plecy. Za drzwiami zaległa cisza, pełna

napiętego wyczekiwania. Tak, to wszystko zwidy - uśmiechnąłem się krzywo do

kredowobladej twarzy o wodnistych, bezbarwnych oczach w lustrze naprzeciwko. Z nagłą

determinacją przebiegłem hall i jednym szarpnięciem rozwarłem drzwi na oścież. Na progu

leżała sarna, nienaturalnie wygięta do tyłu w śmiertelnym skurczu.

Wyszedłem białą alejką wśród białych malw w biały kurz drogi. Zataczałem się

szeroko i potykałem raz po raz o nie istniejące przeszkody. W swoim wnętrzu byłem zimny

jak wygaszony piec. Nie chciało mi się niczego, zewnętrzna pijacka beztroska nie zawierała

nawet nikłego cienia smutku. Po różowym niebie pełzały jakieś barwne kręgi czy obręcze, ale

nie zwracałem na nie żadnej uwagi. Szedłem na chybił trafił, byle stawiać kroki, nie patrząc

ani wokół, ani za siebie. Iść, za wszelką cenę iść, posuwać się naprzód, niosąc donikąd

wewnętrzną pustkę. Czy dawniej też bywało podobnie? Umazany białym kurzem, na wpół

zaślepiony, wśród przemykających drogą w szaleńczym galopie saren (tak, nasze lasy pełne

były zwierzyny), kierowałem się do domu doktora Harta.

Przed gankiem falował ogród, choć wiatr ledwie muskał wierzchołki drzew, drzew

tańczących po różowym nieboskłonie i obwieszonych mięsistymi liśćmi o cielistej barwie.

Dom zdawał się również poruszać - raz wyginał się, pęczniał, aby za moment ulec

raptownemu kolapsowi, jakby wysysano z niego zawartość. Gdy wchodziłem przez

marmurową furtkę z polerowanej kredy, zdałem sobie sprawę, że złudzenie ruchu dają

przebiegające przez przestrzeń refleksy lub raczej ciągłe zmiany barw w jakimś obłędnym

kontinuum rozciągających się świateł. Sądziłem, że to wszystko jest we mnie, w moim

wnętrzu, ale to i tak nie miało znaczenia.

U Harta było już kilka osób. Ich stan, podobny do mojego lub nawet gorszy, nie zrobił

na mnie żadnego wrażenia. Chyba było mi dobrze - świat wokół falował, wybrzuszał się i

kurczył, ale to wszystko działo się gdzieś obok, nie dotyczyło przecież mojej osoby. Jakiś

grubas pod oknem (chyba go znałem) prowadził bełkotliwy monolog:

- Wyrzucę z domu wszystkie doniczki! Co do jednej.

A w, ogóle to przechodzę na mięso. Tym sposobem uchronię się przed może

przyjemnymi, lecz mało zabawnymi przypadłościami.

background image

- Moi drodzy! - Hart upił nieco białego płynu (kiedyś to mogło być czerwone wino) z

wysokiej szklanki. - Sądzę, że to wszystko niedługo się skończy - mówił z trudem.

"Dobrze zalany" - pomyślałem nie bez złośliwej uciechy. - Wiedziałem - twarz

grubasa rozpromienił uśmiech.

- Nie wiem tylko, czy prędzej zginiemy, czy dostaniemy kompletnego fioła. Jedynym

pocieszeniem jest fakt, że będzie to "zejście w stanie upojenia" - zaśmiał się chrapliwie.

Cokolwiek lub ktokolwiek zmusza nas do tego kroku, robi to w sposób humanitarny. Czyli

wczuwa się w człowieka!

To wszystko pasuje do scenerii - pomyślałem.

- Ale bądźmy przez chwilę poważni - Hart wstał dopóki jeszcze się da. Oczywiście,

może zdarzy się jakiś nieprzewidziany wypadek, zajdzie coś, co uratuje nas z opresji. Na

przykład spłynie z niebios na spadochronie serum przeciwko temu świństwu. Źródłem wielu

sukcesów człowieka był właśnie brak wiary w klęskę. Ale, wracając do meritum sprawy: to

coś jest w roślinach. Prawdę mówiąc dziwię się, że tak późno powstało. Choć rośliny to

stwory powolne, mówię wam, moi drodzy - powiódł czerwonymi oczyma po zebranych - to

powinno już dawno nastąpić! Krowie wyrósł ogon, żeby mogła odganiać się od much,

kameleon przybiera barwę otoczenia, osa ma żądło do obrony, antylopa długie nogi - a co ma

drzewo?! Kolce to zbyt słaba obrona, aby nie można go było oskubać, posypać, zatruć i

wyciąć! Do licha!! Ewolucja jest zbyt mądra na taką tolerancję !

Stary doktor zmęczył się i usiadł, ciężko dysząc. Lecz po chwili ciągnął dalej, już

nieco słabszym głosem:

- Nie oznacza to zagłady świata zwierzęcego, nie sądzę, aby tak było. Z każdego

kataklizmu coś zawsze przetrwa. Może to już będzie co innego, kto wie. W każdym razie

podniósł głos - głupie rośliny są, jak widać, najważniejsze na Ziemi ! A w każdym razie

najsilniejsze - zamruczał na koniec.

Wyszedłem. Hart powiedział wystarczająco wiele. Posuwałem się nie widząc

staloworóżowego zmierzchu i popielatego pyłu pod stopami. Powoli zaczynałem trzeźwieć -

kontury domów, płotów i drzew wyostrzyły się, wiedziałem, że zbliżał się następny atak.

Pod czaszką czułem ciężki wir myśli. Dlaczego tak nagle? I wszędzie jednocześnie?

Naraz przystanąłem. Przypomniałem sobie ostatnią lekcję biologii - mówiłem dzieciom o

chorobie. Człowiek nosi w sobie praktycznie wszystkie groźne zarazki lub prawie wszystkie.

Lecz dopiero gdy jeden ze szczepów znajdzie się w korzystnych warunkach rozwojowych i

uaktywni się, atakuje organizm, i to jest początek choroby. Wtedy przystępują do akcji

przeciwciała lub... człowiek zażywa lekarstwo! Właśnie, zażywa lekarstwo, działające

background image

natychmiast, w całym organizmie! Myśl była zbyt absurdalna, aby mogła być prawdziwa.

Czyżby ta ponura katastrofa, w której najwyraźniej brałem udział, była efektem świadomie

zaaplikowanej kuracji, mającej na celu pozbycie się uciążliwych i niebezpiecznych

pasożytów? Nie, lepiej pozostać przy wersji ewolucyjnego przystosowania, zresztą znajomość

prawdy nie jest nam już do niczego potrzebna.

Byłem w swoim domu. Czułem zamęt w głowie, gdy barwne kręgi poczęły rozdzierać

pokój. Zbliżał się atak. A za oknem szumiał odwieczny bór, taki sam, który kiedyś oglądał

narodziny człowieka.

background image

Andrzej Zimniak

PI = 3,13

"Położyłem się około jedenastej wieczorem po całym dniu wyczerpującej pracy.

Konferencja okazała się bardzo trudna, partnerzy wymagający i drobiazgowi. Tego dnia udało

nam się posunąć naprzód tylko w sprawach proceduralnych. Byłem bardzo zmęczony,

zapadłem więc natychmiast w ciężki sen. Nie wiem, jak długo spałem, ale w nocy obudziłem

się nagle i wtedy usłyszałem te dziwne odgłosy. Trudno powiedzieć, czy właśnie one

wyrwały mnie ze snu, choć sądząc po natężeniu dźwięku wydawało się to bardzo

prawdopodobne. Czegoś takiego nie słyszałem nigdy przedtem - zza ściany dobiegały głośne,

zawodzące jęki, które jednak nie miały w sobie wiele ludzkiego. Jedne trwały długo, inne

parę sekund tylko, a wszystkie kończyły się pulsującą wibracją, ginącą w głębokich

infradźwiękach. Narzuciłem pośpiesznie szlafrok i wybiegłem na korytarz. W słabym świetle

nocnych lamp lśniły szeregi zamkniętych drzwi, a przejmujący jęk niósł się wzdłuż nich,

jakby w każdym pokoju dokonywano egzekucji. Przyłożyłem ucho do ściany - wyraźnie

wyczuwałem głuche dudnienie. Podobne odgłosy mogłaby wydawać wielka ołowiana kula,

toczona po podkładach torów kolejowych. Po paru minutach znów narastał przeciągły jęk.

Nagle zrozumiałem - przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Zbliża się trzęsienie

ziemi! Znajdowałem się przecież w obszarze strefy sejsmicznej. Niedawno oddany do użytku

potężny hotel o śmiałej konstrukcji, stanowiący szczytowe osiągnięcie techniki budowlanej,

posiadał doskonałe zabezpieczenia przeciw wstrząsom podziemnym, jednak wolałem nie

ryzykować. Narzuciłem płaszcz, chwyciłem teczkę i zjechałem na dół. Na niższych

poziomach dołączyło jeszcze parę osób, podobnie jak ja zaniepokojonych sytuacją. W szybie

zjazdowym odgłosy potęgowały się do nieznośnego, metalicznego wycia; wyczuwało się też

nierównomierne drżenie konstrukcji. Dotarliśmy szczęśliwie na dół. Pośpiesznie opuściłem

hall i pobiegłem na otwarty teren pobliskiego parku. Temu zawdzięczam swoje ocalenie.

Dotychczas nie mogę zrozumieć, dlaczego tak nieliczni mieszkańcy hotelu opuścili

budynek. Niezwykle silne jest przekonanie ludzi, że wszystko zawsze musi potoczyć się

zwykłym trybem.

Na zewnątrz nie zauważyłem niczego nienormalnego ziemia nie drżała, noc była

ciepła i pogodna, ulicami przejeżdżały spóźnione samochody, ławki w parku okupowały

gruchające pary. Musiałem wyglądać zabawnie w narzuconym na piżamę płaszczu i z teczką

w ręku, lecz nie odważyłem się zawrócić. Strzelista wieża hotelu rozbrzmiewała

background image

przenikliwym, żałosnym jękiem. I wtedy spostrzegłem, że zaczyna wyginać się w kierunku

ruchliwej arterii miejskiej kreśląc swoim czarnym konturem wielki łuk na wygwieżdżonym

niebie.

Nie wiem, co było dalej, bo padłem twarzą na trawnik i zatkałem uszy dłońmi.

Usłyszałem jednak ogłuszający łoskot, ziemia zatrzęsła się, a w nocne niebo uderzył

przeraźliwy krzyk i wycie syren. Na tym zakończę swoje zeznanie, ponieważ dalszy przebieg

wydarzeń drobiazgowo relacjonowała prasa codzienna. Dodać muszę jedynie, że ani tej nocy,

ani później w mieście i jego okolicach nie zaszło nic nadzwyczajnego, nie wystąpiło

trzęsienie ziemi ani wróg zewnętrzny nie rozpoczął ataku. Po dokładnym dochodzeniu

wykluczono również możliwość sabotażu".

"Jestem chemikiem i od dawna piastuję stanowisko profesora w uczelni o znanej

renomie; szczegółowe dane wraz z dokumentacją dołączam do niniejszego doniesienia.

Sprawa, o której piszę, jest niezwykła i niezrozumiała, a dla mnie miała i wciąż ma głębokie

reperkusje w dziedzinie zawodowej. Swego czasu nieomal przyczyniła się do złamania mojej

kariery naukowej, a i obecnie wielu kolegów nie ufa mi tak jak dawniej, jestem również

rzadziej cytowany niż niegdyś.

Od dawna prowadzę zespół zajmujący się badaniem różnych problemów korozji. Nie

muszę podkreślać, jak ważne są nasze prace; obecnie rocznie ulega utlenieniu, lub inaczej

zamienia się w rdzę, aż 10% wszystkich wyrobów żelaznych na Ziemi! Tak, nasze badania

mają ogromne znaczenie. Oprócz prac podstawowych zespół udziela porad, dokonuje

ekspertyz, opracowuje dane na specjalne zlecenia. Między innymi już dawno

opublikowaliśmy tablice szybkości utleniania żelaza w różnych warunkach wilgotności,

temperatury, kwasowości środowiska i tak dalej. Dane te cieszyły się dużą renomą w świecie

i były szeroko stosowane jako podstawa do standardowvch obliczeń i projektów.

I wtedy wybuchła bomba. Dwóch młodych naukowców, odbywających jeszcze straże

podoktoranckie, ogłosiło odmienne od moich wyniki analogicznych eksperymentów!

Zignorowałem ich prace, lecz wokół sprawy wytworzyła się nieprzyjemna atmosfera. Ludzie

zaczęli sami sprawdzać i szeptać za moimi plecami. Niektórzy sugerowali mi oględnie, abym

powtórzył doświadczenie sprzed lat trzydziestu. Oni nie rozumieli, że nie mogłem się mylić!

Zawsze każdy eksperyment powtarzałem wielokrotnie, a później robili to moi asystenci,

zanim wyniki podane były do ogólnej wiadomości.

I wreszcie stało się, co się stać musiało: jeden z moich ludzi przeprowadził powtórne

pomiary. Kiedy przyszedł do mnie zmieszany, nie mogąc wytrzymać mojego bezpośredniego

background image

spojrzenia, wiedziałem - otrzymał wynik naszych adwersarzy. Pracowałem wtedy sami przez

całą noc, nastawiając próby, czuwając nad termostatami i dokonując obliczeń. I nazajutrz nie

pozostało mi nic innego, jak przyznać się do popełnionej przed laty pomyłki. Fatalnej

pomyłki, która kosztowała niewyobrażalne pieniądze i... zaufanie do mnie. Musiałem

przyznać się, aby uchronić resztki reputacji i móc nadal pracować naukowo, lecz wciąż nie

wierzę. Nie mogę uwierzyć. Czasami nie wierzę w siebie, a czasem - w naukę w ogóle. I

wtedy jest mi najciężej, ponieważ nauka to moja jedyna pasja w życiu, więcej - jego treść i

sens. Jestem bliski załamania nerwowego".

"Nazywam się John Brown i jestem policjantem w Brighton. Służę nienagannie już od

piętnastu lat Królowej w imię dobra publicznego.

Mój raport dotyczy pożarów, wybuchających w naszym mieście od trzech miesięcy ze

zwiększającą się częstością. Podejrzewając akcje terrorystyczne, nasze grupy operacyjne

podwoiły czujność. Zwiększyliśmy liczbę nocnych patroli, obserwowaliśmy osoby

podejrzane, penetrowaliśmy środowiska anarchistyczne, lewackie i faszystowskie. Wszystko

bez rezultatu.

W nocy z 14 na 15 sierpnia byłem świadkiem wy8uchu pożaru. W wyżej wymienionej

sprawie złożyłem nazajutrz raport, lecz nie dano mi wiary i wysłano na tygodniowy

wypoczynek do sanatorium. Wiem, że to dla mojego dobra i że zasłużyłem sobie na urlop

długoletnią nienaganną służbą, jednak mam niejasne wrażenie, że sprawę można było zbadać

dokładniej. Mogłoby to okazać się ciekawe, ale może zbyt dla kogoś niewygodne? No cóż, w

końcu prefekt najlepiej wie, co robi.

Piszę ten raport, korzystając z obiecanej przez Was pełnej dyskrecji. Było to tak :

Tej nocy patrolowałem ulicę Czternastą. Stare kamienice czynszowe, nie najlepsza

dzielnica. Na rogu znajdował się nowoczesny pawilon spożywczy, taki ze szkła i aluminium,

a w środku pełno kolorowych pudełeczek. Przyglądałem się, jak go myją z zewnątrz długimi

szczotkami z podłączonymi do nich wężami gumowymi. Wyglądał potem jak cacko wśród

tych szarych zakazanych kamienic.

I wtedy, w godzinę po zamknięciu sklepu, coś zaczęło się dziać. Najpierw poczułem

dziwny swąd, jakby przypalonej gumy. Potem z hukiem wyleciała jedna z wielkich szyb w

tym pawilonie. Podniosłem alarm. W chwilę później posypały się następne szyby! A potem

zaczęły dziać się rzeczy zupełnie niezrozumiałe. Gdybym sam nie widział wszystkiego na

własne oczy i nie czuł bijącego żaru, nigdy bym w to nie uwierzył. Czysty, wymyty przed

chwilą aluminiowy szkielet pawilonu począł dymić i buchnął płomieniem! I to kolejno w

background image

kilku miejscach. Wyciągnąłem ze środka gaśnicę i skierowałem ją na ogień, ale bez żadnego

rezultatu. Po chwili zostałem zmuszony do wycofania się, ponieważ zajęło się wnętrze sklepu

i wszystko stanęło w płomieniach. Gdy wreszcie nadjechały wozy strażackie i policyjne,

ogień sięgał już drugiego piętra. Jeszcze raz proszę o dyskrecję, mimo że mój raport nie został

zakwalifikowany jako tajny".

"Niniejsze sprawozdanie piszę z mieszanymi uczuciami. Z wykształcenia jestem

prawnikiem, jednakże podziwiam współczesne nauki przyrodnicze i zazdroszczę im

krystalicznej jednoznaczności, która bardzo przydałaby się wielu naszym kodeksom.

Uważam, że dyscypliny ścisłe oparte są na solidnych logicznych podstawach i temu

zawdzięczamy szybki i wszechstronny rozwój naszej cywilizacji.

Moja pewność i wiara w naukę nie została bynajmniej zachwiana wydarzeniami,

stanowiącymi treść niniejszego raportu, nie pretenduję również do wystąpień z pozycji

oskarżyciela względem przyjętych metod poznawania przyrody. Uważam po prostu, że przed

badaczami stanął jeszcze jeden problem do wyjaśnienia, a co do jego wagi wolę nie

wypowiadać się jako niedostatecznie biegły w przedmiocie jurysta.

Nie sądzę również, abym popełnił błąd podczas wykonywania eksperymentów lub

obliczeń. Doświadczenia były względnie proste, a rachunki na poziomie elementarnym.

Jednakże, aby całkowicie wyeliminować niebezpieczeństwo omyłki, proponuję powtórzenie

badań przez bardziej kompetentne grono. Ale po kolei powróćmy do początku problemu.

Cała sprawa zaczęła się bardzo zwyczajnie, można by powiedzieć - banalnie. Mój

dziesięcioletni syn wykonywał prace domowe, zadane mu w szkole. Uczył się od pierwszej

klasy doskonale i nigdy nie miałem z nim żadnych problemów, zdziwiłem się więc wielce,

gdy wszedł ze łzami w oczach do mojej kancelarii i począł użalać się na swój ulubiony

przedmiot, na matematykę. Okazało się, że w szkole obliczano liczbę PI, która jest, jak

wiadomo, stosunkiem obwodu koła do jego średnicy. I wszystkim dzieciom wyszło dobrze,

tylko mój syn otrzymał inny wynik, mianowicie 3,13, zamiast prawidłowej wartości 3,14.

Nauczyciel polcił mu powtórzyć pomiary w domu i skarcił za brak precyzji w

doświadczeniach. Lecz w domu nadal wychodziło.3,13, co zdenerwowało i zniechęciło syna.

Postanowiłem mu pomóc.

Użyliśmy blaszanej puszki po kawie i na nią nawijaliśmy cienki drut, którego długość

mierzyliśmy po rozprostowaniu. Pomiar średnicy puszki nie nastręczał trudności.

Dokonaliśmy kolejnych obliczeń, nawijając drut również wielokrotnie, tak by zmniejszyć

błąd do minimum.

background image

I proszę sobie wyobrazić moje zaskoczenie, gdy prawie za każdym razem

otrzymywaliśmy 3,13 ! Nie potrafiłem tego zrozumieć. Najpierw sprawdziłem w tablicach i

encyklopediach, a następnie zatelefonowałem do mojego przyjaciela, fizyka z wykształcenia i

zawodu. Obrócił on całą sprawę w żart, naigrawając się zwłaszcza z instrumentów,

używanych w doświadczeniu. Z pewną niechęcią i tylko po usilnych naleganiach zgodził się

na wspólny eksperyment w swoim laboratorium, aby dowieść niewzruszonej prawdy.

Nazajutrz wykonywaliśmy pomiary za pomocą o wiele precyzyjniejszej aparatury i

przeprowadziliśmy obliczenia z dokładnością aż do siedmiu miejsc po przecinku. Byłem

niemalże dumny, gdy wynik wynosił za każdym razem 3,13 w zaokrągleniu do dwóch miejsc.

Mój przyjaciel długo wyjaśniał, że użyta aparatura nie została przystosowana do tego rodzaju

badań, że drut i obręcze mogą kurczyć się i rozszerzać wraz ze zmianami temperatury, miał

też wiele innych teorii, których nie zapamiętałem.

Wtedy coś zachwiało się w moim prostym i jednoznacznym obrazie świata. Dumny

gmach nauki wydał się mniejszy, na jego murach zarysowały się pęknięcia i szczeliny.

Odczułem wielką ulgę mojego przyjaciela, kiedy wreszcie odprowadził mnie do furtki

i powiedział »do widzenia«. Wolał nie zajmować się tą sprawą, która mieszała mu szyki i

powodowała zamęt w głowie. Tyle miał przecież przed sobą wygodniejszych i jeszcze nie

ruszanych dziedzin badawczych, gdzie nikt nie odważy się kwestionować wyników, ba, inni

zacytują je w swoich pracach! Byłem przekonany, że nikomu nie wspomni o eksperymentach

przeprowadzonych tego wieczoru, chociażby z obawy przed narażeniem się na śmieszność.

Ja sam odpowiadam na waszą ankietę tylko dla spokoju własnego sumienia, ponieważ

i tak nie wierzę, aby niniejsza wypowiedź spoczęła w miejscu innym niż kosz na śmieci.

Pragnę zakończyć swój list optymistycznym akcentem, dodam więc, że wciąż ufam nauce,

jednakże musi ona stopniowo dojrzewać do wielu problemów, które już od dawna, świadomie

lub nie, obejmuje swoim zasięgiem".

Przekładałem grube teczki, pełne relacji i sprawozdań z całego świata. Dotyczyły

niemal każdej dziedziny życia ludzkiego. W materiale, gromadzonym przez wiele lat, można

było znaleźć opisy zdarzeń dziwnych, nieprawdopodobnych lub wprost zakrawających na

fantazję. Odchylenia od precyzyjnie obliczonych trajektorii rakiet i pocisków balistycznych,

nieścisłości w sprawdzonych i uznanych równaniach, sprzeczne dane na temat dawno

wyliczonych

i

stabelaryzowanych

wielkości,

niewytłumaczalne

cofanie

się

lub

rozprzestrzenianie różnych chorób, zmiany w aktywności drobnoustrojów, relacje o

wypadkach i katastrofach, które w zasadzie nie powinny mieć miejsca, nie stwierdzono

background image

bowiem żadnej możliwej do przyjęcia ich przyczyny - oto niektóre przykłady opracowań i

doniesień. Spojrzałem ponad plikami zadrukowanych kartek, z których każda kryła swoją

tajemnicę, na pustą salę konferencyjną z półkolistymi rzędami foteli. Za niespełna godzinę

przestronne pomieszczenie wypełni się ludźmi, naprzeciw mnie zajmą miejsca wybitni

przedstawiciele światowej nauki. Czy wytrzymam ciężar ciekawych spojrzeń ludzi,

zaproszonych na tę zakonspirowaną konferencję z wszystkich kontynentów? I co będę miał

im do powiedzenia? Czy truizmy o świecie pełnym sprzeczności, czy może znaną prawdę, że

w nauce każda odpowiedź rodzi wiele nowych pytań - nie wiedziałem. Wciąż nie mogłem

zdecydować się na przyjęcie planu swojego wystąpienia. Przedstawienie luminarzom nauki

hipotez podważających, ich własne badania byłoby równie lekkomyślnym posunięciem, jak

przyznanie się do niewiedzy. Niewiedzy biorącej swój początek w żałośnie skąpym

strumieniu informacji, odbieranych przez nas z otoczenia.

Sala wypełniała się powoli. Każda z tych dumnych postaci nauki, dostojnie zajmująca

należne jej miejsce, byłaby może skłonna zrewidować wiele hipotez i teorii, byle dostatecznie

odległych od swojej profesji, a zwłaszcza od własnego dorobku. I choć kładłem głowę pod

topór, musiałem przedstawić obserwacje, co do których znaczenia nie miałem żadnych

wątpliwości. Wnioski praktyczne należało wyciągnąć bezzwłocznie, zostawiając korekty

światopoglądowe na później, chociaż nie na ostatek.

Tak, ale od czego tu zacząć?

Zacząłem od powitania szacownego grona, które było uprzejme przybyć z tak daleka.

Następnie rzuciłem dowcipną anegdotę, czym miałem nadzieję zyskać sobie przychylność

audytorium. Jednakże towarzystwo naprzeciw mnie składało się ze starych bywalców

seminariów, odczytów i konferencji, i wciąż wyczuwałem pełną nieufności rezerwę, która

niestety pogłębiała się w miarę toku wykładu. Możliwe, że popełniłem błąd relacjonując na

wstępie przypadki niezrozumiałe i niewyjaśnione, do których wielka nauka zwykłą odwracać

się tyłem, nie wiadomo, czy z obawy przed śmiesznością, czy z przeświadczenia o

niemożności ich interpretacji. Wybitnym uczonym słuchającym mojej prelekcji nie wypadało

czynić niczego innego, jak tylko uśmiechać się ironicznie lub wzruszać ramionami.

- Czy to zebranie sekty mistycznej? - spytał ktoś półgłosem. W sali narastały szmery i

tłumiona wesołość.

- Szanowni państwo - podniosłem nieco głos - nie zabierałbym wam cennego czasu na

pseudonaukowe spotkania. Wszystkie dane, które przed chwilą przytoczyłem jako pewnego

rodzaju ilustrację do tematu zasadniczego, pochodzą z wiarygodnych i w każdej chwili

background image

sprawdzalnych źródeł. Istnieją drobiazgowe opracowania i raporty odpowiedzialnych

organów, nie są to więc historie zasłyszane od osób trzecich.

Sala umilkła. Wszyscy czuli; że teraz powinienem odkryć karty.

- Chciałbym przedstawić państwu - kontynuowałem już nieco spokojniej - swoją

koncepcję, łączącą w jedną całość przedstawione uprzednio oraz inne zagadkowe wydarzenia.

Podkreślam z naciskiem, że jest to jedynie koncepcja, nie pretendująca do miana spójnej

teorii. Moja nadzieja w tym, że właśnie najznamienitsze postacie dzisiejszej nauki - tu

skłoniłem się kurtuazyjnie w stronę zebranych - krytycznie i twórczo ustosunkują się do

prezentowanych danych i wyciąganych wniosków, a może nawet uzupełnią je swoim

doświadczeniem lub, w przyszłości, badaniami. Wspólne działanie z pewnością pozwoli nam

rozwikłać te problemy lub też odrzucić je i uznać za niebyłe.

Teraz dopiero zacząłem pozyskiwać sobie audytorium. Siwi profesorowie powyciągali

notesy.

- Materię - przeszedłem od razu do meritum sprawy, wykorzystując przychylne

zainteresowanie sali - dzielimy wygodnie pomiędzy mikro - i makrokosmos. My, z naszymi

codziennymi problemami, znajdujemy się gdzieś pośrodku. W każdym z tych światów rządzą

nieco odmienne prawa inaczej zachowują się cząstki elementarne, inaczej gwiazdy. Jednak

ogólna teoria pola pozwoliła nam zjednoczyć te, zdawałoby się zupełnie różne jakościowo,

obszary. Obecnie mikro - i makroświaty jawią się nam jako kontinuum, jako wielki ciąg form

istnienia materii wzdłuż osi wymiarów. Jego oba obszary brzegowe leżą w mroku

nieznanego, lecz rozsuwają się w miarę wzrostu wiedzy. Odsłaniają wszakże wciąż nowe

tajemnice.

Mamy więc kontinuum, dla którego obecnie jesteśmy w stanie ułożyć ogólne prawa.

Wiemy dużo o ewolucji , makrokosmosu, o przemianach we wnętrzach gwiazd, gdzie z

wodoru drogą reakcji jądrowych powstają coraz cięższe pierwiastki. Czerwone olbrzymy,

białe karły lub gigantyczne wybuchy supernowych to nić innego, jak punkty przetwarzania,

miejsca ewolucji materii. Wiemy sporo o tej ewolucji w odniesieniu do mgławic, gwiazd i

planet. Lecz ciągle jesteśmy skłonni uważać atomy za maleńkie, w zwykłych warunkach

niepodzielne i niezmienne kuleczki, stanowiące podstawowy budulec materii. Jeśli mamy te

same prawa dla całego Wszechświata, to pora zrewidować ten pogląd, proszę państwa!

Po sali podniósł się szmer niedowierzania i dezaprobaty. Audytorium zaklasyfikowało

w tym momencie mój wykład do nieszkodliwych, lecz także nienaukowych ciekawostek i -

słuchało dalej.

background image

- Moją pierwszą tezę można ująć nieco pretensjonalnie, ale za to krótko: panta rei.

Wszystkie formy materii ulegają ewolucji, począwszy od cząstek elementarnych (bo te na

razie znamy jako najmniejsze), a skończywszy na skupiskach galaktyk. Przy czym, w

przypadku na przykład atomów, nie jest to znana reakcja rozpadu i tworzenie się nowych

pierwiastków. Proszę państwa, żelazo pozostaje żelazem, a krzem krzemem, lecz w sposób

ciągły (lub swego rodzaju "kwantowy") zmieniają się ich właściwości! Oczywiście, po

dostatecznie długim czasie żelazo może ulec tak daleko idącej transformacji, że nie będzie

przypominało już swojego pierwowzoru, a raczej poprzedniego etapu ewolucyjnego. W

końcu cały układ okresowy może przesunąć się o jedno miejsce lub, kto wie, przemieścić się

w zupełnie innym, trudnym do przewidzenia kierunku...

Na sali wybuchła wrzawa. Jedni żądali dowodów, inni okazywali swoje lekceważenie,

część opuściła pomieszczenie; większość jednak chciała słuchać dalej i domagała się spokoju.

- Zmiany reaktywności poszczególnych pierwiastków, zwłaszcza metali -

kontynuowałem - stwierdzone w wielu laboratoriach, zdają się potwierdzać moje

przypuszczenia.

I to jest pierwszy, ważny powód zwołania tego seminarium mówiłem niezbyt głośno,

lecz z naciskiem. - Należy przebadać i stale poddawać testom substancje i materiały używane

w technice. Wprowadzanie ciągłych korekt jest wymogiem chwili, zwłaszcza wobec, jak mi

się wydaje, przyspieszonej ewolucji pierwiastków w ostatnim okresie. Inaczej nasza

cywilizacja może niebawem pogrążyć się w chaosie !

Głuchy szmer sali wyrażał tym razem aprobatę. Propozycja była jasna i do przyjęcia:

należało wziąć się do badań.

- Proszę państwa, jeśli przyjmiemy hipotezę o ewolucji materii za punkt odniesienia,

następny wniosek nasuwa się niejako sam. Poznane przez nas dotychczas prawa natury

odnoszą się do materii, bez niej nie mają racji bytu. Jeśli materia ewoluuje, zmieniają się

również wynikające z jej właściwości prawa rządzące zarówno mikro - jak i makrokosmosem.

Wszystko jest zmienne ! Znajdujemy się wewnątrz wartkiego nurtu istnienia i nie możemy

zadowalać się chwilowym, statycznym obrazem świata. Osiągnęliśmy na to zbyt wysoki

poziom rozwoju!

Sala odpowiedziała głuchą ciszą. Nikt nie rozmawiał, nie zadawał pytań i nie

komentował. Tą ciszą audytorium domagało się dalszego ciągu.

- Stąd biorą się nieścisłości pewnych równań, które nie korygowane stracą po pewnym

czasie swój sens fizyczny. Stosunek obwodu koła do jego średnicy wynosi teraz już tylko

3,13 i nadal maleje ! To jest fakt, proszę państwa, a wytłumaczyć go możemy sobie w sposób

background image

najlepiej trafiający do naszych zmysłów. Na przykład zakrzywianiem się przestrzeni, co

powoduje wzrost średnicy, mierzonej po jakiejś hipotetycznej dla nas powierzchni krzywej.

Stąd stałe zwiększanie się liczby katastrof w najnowszym budownictwie, opartym na

fałszywych obliczeniach.

W nienaturalną ciszę sali buchnął czyjś nerwowy śmiech, lecz urwał się nagle, nie

podchwycony przez innych. Zainteresowanie osiągało punkt kulminacyjny.

- Dotychczas przedstawiałem państwu w zasadzie jedynie wnioski, wynikające

bezpośrednio z obserwowanych faktów. Teraz pora na kilka hipotez. Z moich kilkuletnich

badań wynika, że prawa fizyczne komplikują się i wzbogacają o nowe elementy, a pewne

granice istnienia materii - ulegają ciągłemu rozszerzaniu. Na przykład prędkość światła zdaje

się rosnąć, a zero absolutne, według wszelkich danych, stale obniża się na skali temperatury.

Odkrywane w ostatnich czasach superciężkie pierwiastki z końca układu okresowego dawniej

po prostu nie istniały, dopiero teraz nastał ich czas. Tę koncepcję można połączyć z teorią big

bangu, czyli ciągłego rozszerzania się Wszechświata od momentu hipotetycznego

prawybuchu. W miarę rozbiegania się przestrzeni materia komplikuje się coraz bardziej,

rodzą się nowe formy jej istnienia, a dawne ulegają permanentnej ewolucji. Zakładam, że w

punkcie zerowym owego wybuchu temperatura była nieskończenie wysoka i równała się

jednocześnie chwilowemu zeru bezwzględnemu, prędkość światła wynosiła zero (więc nikt

nie byłby w stanie dokonać jakichkolwiek obserwacji), zaś materia istniała tylko w jakiejś

najprostszej, nieznanej obecnie postaci. Natomiast w hipotetycznej nieskończonej odległości

od centrum prędkość światła jest nieskończenie wielka, temperatura może opadać bez

ograniczeń, zmniejszając stale wartości obecnie jeszcze nie istniejących cech materii, która

występuje w niewyobrażalnie wielkiej ilości form. Tak, proszę państwa, ale to jedynie

hipoteza. Zapewne można tłumaczyć opisywane zjawiska na wiele sposobów. Mam nadzieję,

że zajmą się tym tęższe umysły niż mój.

Spojrzałem po sali. Wszyscy słuchali w skupieniu, choć napięcie opadło i poczęły

pojawiać się ironiczne uśmiechy. Głos zabrał specjalista od niskich temperatur, wysoki

zasuszony profesor z uczelni o Światowej sławie.

- Na wstępie chciałem pana przeprosić. Byłem nietaktowny, a jedynym pocieszeniem

jest fakt, że zrobiłem to po cichu. Po prostu sądziłem, że cały ten wykład to jeden kosmiczny

lub kosmogoniczny stek bzdur, ale moją opinią zachwiała pańska uwaga o obniżającym się

zerze bezwzględnym. Otóż, szanowni słuchacze, prowadziłem ostatnio eksperymenty około

O°K, i wyobraźcie sobie, że udało mi się zejść o cały stopień niżej od wartości

podręcznikowej! Jak zareagowałem? Natychmiast wyrzuciłem asystenta, który robił

background image

eksperyment. Lecz kiedy drugiemu wyszło to samo, winę zwaliłem na niedokładność

aparatury. Teraz widzę, że może być trzecie wyjaśnienie, i choć nieprawdopodobne, to

najbardziej prawdopodobne z tych trzech! Dziękuję.

Po sali przebiegła fala szeptów, ale nikt nie kwapił się do zabrania głosu.

Postanowiłem więc zakończyć spotkanie. - Tyle byłoby obserwacji, wniosków i hipotez,

szanowni słuchacze. Co należy robić dalej? Mam pewność, że tak dostojne gremium wie to

znacznie lepiej ode mnie. A jakie wnioski płyną stąd dla wszystkich ludzi? Sądzę -

zawahałem się - taak, należy po prostu dostosowywać się do zmiennej rzeczywistości, stale

uaktualniać dane i zachowywać czujność... Wiele może się zdarzyć, albowiem z moich

obserwacji wynika, że szybkość zmian wzrasta. Jeśli nikt nie wyraża chęci zabrania głosu,

uważam sympozjum za zamknięte. Dziękuję państwu za przybycie i życzę miłego powrotu.

Kiedy zajmowałem miejsce w samochodzie, dogonił mnie jeden z uczestników

konferencji, mój stary znajomy.

- Słuchaj, znam cię zbyt dobrze na to, abyś robił takie uniki. Mnie nie nabierzesz.

- ..... ?

- Nie udawaj. Nie dokończyłeś wykładu. Z czegoś zrezygnowałeś w ostatniej chwili.

Co to było?

- No; nic takiego istotnego...

- Stary, nie odgrywaj zbawiciela ludzkości, ale też nie oszczędzaj nas zbytnio.

Wszelka przesada nie prowadzi do niczego dobrego.

- Jak chcesz. I tak rzecz wyjdzie na jaw, może im prędzej, tym lepiej. Chciałem dodać

coś o nas, ludziach. Widzisz... my też zmieniamy się. Ewolucja, mutacje. Myślisz, że to efekt

promieniowania kosmicznego?! Bzdury. Wszystko płynie. Planety starzeją się, spójrz na

Księżyc.

A zmiany naszej świadomości? Są to rzeczy niepojęte, w zasadzie poza zasięgiem

ludzkiego poznania. Jednak jesteśmy w stanie badać prostsze problemy. Na przykład strukturę

węgla, który jest podstawowym budulcem naszego ciała. Pierwiastek ten występuje w

organizmach głównie w stanie hybrydyzacji sp3. Ale widzisz... ona zmienia się, powoli

oczywiście, na sp2 Tak, dobrze, opiszę rzecz prościej. Oznacza to kompletną zmianę

właściwości chemicznych, która, według moich obliczeń, może nastąpić już za 300 - 500 lat!

Nie ma mowy o przestrojeniu budowy i funkcji organizmu w tak krótkim czasie. Już teraz

mamy pierwsze zwiastuny zmian: nowotwory. Zrozum, że dotychczas względną stabilność

świat zawdzięczał ogromnej różnicy w szybkości obu procesów: "starzenie się" materii było

background image

nieporównanie powolniejsze od uwijania się takich mróweczek jak my. Teraz te pierwsze

zjawiska zwiększyły swoją szybkość - dostaliśmy się, być może, w jakieś lokalne

"zawirowanie przestrzeni". I co ty na to?

- Z tego, co mówisz... Czyli właściwie możemy być jeszcze świadkami agonii życia

ziemskiego?

- To dosyć pesymistyczne stwierdzenie. Kto wie, może dlatego właśnie stworzyliśmy

cywilizację techniczną, aby umożliwić sobie wyjście z podobnych sytuacji? Mam na myśli

coś w rodzaju ewolucyjnej przypadkowej celowości. Według tej hipotezy cała działalność

ludzką w okresie nowożytnym byłaby jeszcze jednym ogniwem ewolucji, końcowym etapem

przystosowawczym życia ziemskiego. Etapem, który oby nie zakończył się zbyt późno.

- Masz na myśli walkę z rakiem?

- Mój drogi, widocznie nie wyrażam się dostatecznie jasno. Tu chodzi o rozwiązanie

globalne, nie o drobne środki leczące objawy. Rozwiązań może być wiele; sądzę, że właściwą

drogę odnajdziemy w nadchodzących latach. Trudno o prognozy przy obecnym szaleńczym

wyścigu cywilizacyjnym, ale jego cel stał się obecnie dla mnie jasny: jest to kwestia

przeżycia. Wykładnicza krzywa rozwoju oznacza po prostu morderczy bieg o przetrwanie.

Wciąż patrzał na mnie pytająco, aż w końcu dałem za wygraną.

- Nie chcę bawić się w proroka, ale dam ci dwa przykłady dróg, jakimi mogłoby pójść

dalej ziemskie życie. Temat przeniesienia świadomości ludzkiej do maszyn cyfrowych

stanowi wdzięczną pożywkę dla wielu komiksowych opowieści, ale w rzeczywistości

niebawem będzie to realna możliwość. Gdybyśmy zaś chcieli pozostać przy obecnych

formach białkowych, należałoby zastosować nieznane dotychczas prawa fizyki, a w efekcie

zahamować lub nawet zawrócić lokalną ekspansję Przestrzeni. Odbyć jedyną realną podróż w

czasie, byle nie za daleko, bo odmienne cechy materii mogłyby znów rozstroić nasze

organizmy. Być może wtedy, tak jak ci się marzy, odnieślibyśmy totalne zwycięstwo nad

rakiem, żelazo stałoby się nierdzewne, ale nie sposób przewidzieć, co stałoby się z naszą

świadomością.

Miał dosyć. Pożegnał się pospiesznie i odszedł, a ja jechałem najpierw krótką cienistą

aleją, aby po chwili wydostać się na lśniącą lustrem gorąca drogę wśród ruchomych piasków.

background image

Andrzej Zimniak

”O tym, który słyszał woń nenufarów”

Pewnego dnia, który z pozoru niczym nie różnił się od innych w nieskończonym ich

szeregu, Jan zbudził się o bladym brzasku rześki i wypoczęty. I usłyszał wyraźnie, o czym

sąsiedzi rozmawiają za ścianą sennymi jeszcze głosami. Po pierwszym zdziwieniu ogarnęła

go złość, bo czy naprawdę muszą wydzierać się w taki sposób od samego rana? Ale

zdziwienie znów wzięło górę, kiedy dobiegały doń również głosy z dołu i z górnych pięter,

nie mówiąc już o chichotach na mansardzie. Skromna kawalerka Jana wypełniła się szmerem

wielu rozmów, chrapaniem tudzież porannym brzękiem filiżanek do kawy. Czuł, a właściwie

słyszał życie wszystkich mieszkańców budynku o tej wczesnej godzinie. Co to może, u

diabla, znaczyć? Czy ktoś robi mu głupi kawał? A może jakiś szef od badania opinii

publicznej pomylił końcówki, dając mu do domu odbiornik zamiast nadajnika? Ale Jan, mimo

gwałtownych poszukiwań, nie znalazł ani śladu tego typu instalacji.

Tymczasem sytuacja uległa pogorszeniu: W pokoju, a raczej pod czaszką Jana

rozbrzmiewały łagodne głosy amatorów świeżych bułeczek, czekających na otwarcie sklepu

za rogiem, a także pełne rubasznej treść rozmowy taksówkarzy na pobliskim postoju. Prawda

była oczywista, i wypłynęła z głębi świadomości Jana niby tłusta plama oliwy na

powierzchnię wody: słuch mu się poprawiał! Niestety, proces ów nie ustawał.

Nasz bohater okazał się nagle hojny - byłby skłonny scedować natychmiast nadwyżkę

czułości swego nazbyt wyostrzonego zmysłu niedosłyszącym, głuchym, nasłuchowcom -

komukolwiek, głowa jego bowiem wypełniała się męczącym szumem. Lecz altruistyczne

ciągoty przyszły w nieodpowiednim miejscu i czasie, jak to często między ludźmi bywa, i

pozostały niezaspokojone. Skąd się to wszystko wzięło? Wczoraj był w drogerii, mógł więc

coś powąchać. A może to przez seanse spirytystyczne, w których ostatnio uczestniczył? Mógł

go jeszcze Bóg wynagrodzić lub diabeł ukarać (albo odwrotnie) za tę jego wieczna ciekawość

wszystkiego, co istnieje i co nie istnieje, zresztą powód zawsze się znajdzie, jeśli dobrze

poszukać. Ale... zaraz! Wczoraj przecież uderzył się o szafkę, aż gwiazdy zatańczyły mu na

tle brudnej ściany kuchennej. Szansa leży w kuracji wstrząsowej ! Nie zwlekając, Jan zdjął z

półki kilka opasłych tomów encyklopedii w twardej oprawie. Wyrznął się nimi w ciemię, aż

świat pociemniał, a rozmowy wokół też przycichły. Uff..

Wtem usłyszał, jak jego ciotka Adelajda mówi po angielsku. Właściwie nic w tym

dziwnego, wszak już dziesięć lat temu osiadła w Montrealu. W... Montrealu!!

background image

Jan przyodział się naprędce i pognał do lekarza. Przed gabinetami laryngologa i

neurologa były kolejki, wpadł więc do psychiatry.

- Ja... - zająknął się - słyszę sąsiadów i innych...

- Wiem - przerwał mu lekarz przyjacielskim tonem niech się pan nie martwi.

Poradzimy.

- Ale ja ich wszystkich słyszę. Ja słyszę... o wiele za dużo!

- Rozumiem. Czopki, proszę.

- Do uszu?

- Nie. Normalnie, per rectum. Rano i wieczorem. Zobaczy pan, wszystko będzie po

pańskiej myśli !

Jan powlókł się do domu i bezzwłocznie zaaplikował lek. Po chwilowym, lekkim

podnieceniu, wywołanym zapewne czynnikami pozafarmakologicznymi, odczuł muskanie

słabych prądów oplatających delikatną siatką całe ciało. Dziwne drżenie przeniknęło mu

członki. Zaraz potem usłyszał monotonny szum, w którym wkrótce rozróżnił wielość

szmerów o różnej wysokości dźwięku i rozmaitym natężeniu, niby odgłos dziesiątków

górskich strumyków pod topniejącym wiosennym śniegiem. Był to dźwięk prądu

elektrycznego.

Nagle usłyszał grzmot, jakby wodospad przynajmniej rozmiarów Niagary walił po

kuchennej ścianie; to sąsiad, dysponujący nowoczesnym sprzętem domowym, włączył

kuchenkę elektryczną.

Jan uciekł. Po prostu wybiegł z domu tak, jak stał. Przechadzał się po parkach,

ulicach, muzeach, a wszędzie przestrzeń pełna była dziwnych głosów, których pochodzenia w

większości przypadków nie mógł ustalić. Był jednak absolutnie przekonany, że słyszał

basowy krzyk drzew, którym przycinano gałęzie, iż woń lilii wodnych i nenufarów miała

przyjemny, ciepły dźwięk, a błękit nieba był nieznośnie piskliwy, natomiast czerwony blask

zachodu słońca stanowił prawdziwie kojącą symfonię.

Jan zmęczył się tym wszystkim, lecz obawiał się powrotu do domu ze względu na

elektrotechniczny sprzęt idącego z duchem czasu sąsiada. Wstąpił więc do znajomego.

Ten wytrzeszczył oczy zaraz na początku niesłychanej opowieści i przystąpił

niezwłocznie do rozczyniania wódki, co dla niektórych stanowiło wyjście z każdej sytuacji.

Spirytus mieszał się z wodą z tak przenikliwym świstem, że Jan odruchowo zakrył uszy

dłońmi; na nic się to jednak nie zdało. Gdy wreszcie przykry odgłos ustał, napój był gotowy.

Po pierwszym kieliszku poczuł błogie odprężenie. Złowrogie, napierające zewsząd dźwięki

jakby cofnęły się nieco, odpłynęły. Lecz po powtórnym przepiciu Jan stwierdził, że jego

background image

kumpel... trzeszczy, trzeszczy jak stare krzesło, na którym bezustannie buja się niesforny

dzieciak. Ów dźwięk to przycichał, to wzmagał się niespodziewanie, i tak trwał, ciągły i

charakterystyczny. Sąsiadka z pierwszego piętra, jejmość będąca właścicielką bujnych

kształtów i kilkunastu kanarków wydawała zajadłe terkotanie, natomiast stróż z sutereny,

człek o podejrzanej fizjonomii, szemrał niby brudna woda w dolnym biegu zanieczyszczonej

rzeki. Wszystkie te dźwięki były nie do pomylenia lub zamiany, a mówiły o swoich

właścicielach znacznie więcej niż kryminalny odcisk palca. Jan z przestrachem począł

wsłuchiwać się w siebie, ale wyczuł tylko bulgotanie. Był głodny.

Ponieważ kolega nie spieszył się z poczęstunkiem, udał się do narożnej knajpki. W

czasie kiedy spożywał zupę, bufetowa wydawała przenikliwy pisk niby stary i zużyty wagon

kolejowy, a siedząca nie opodal rozłożysta dziewczyna zanosiła się nieprzerwanym

wewnętrznym chichotem, żywo przypominającym śmiech hieny w noc bezksiężycową. Jan

nie skończył posiłku i spiesznie oddalił się. Na ulicy wszystkie dziewczyny spośród tych,

które kląskały jak słowiki, miały pewną siebie asystę, przeto bliższe badanie owych dosyć

rzadkich fenomenów okazało się bezcelowe.

Jan w zasadzie nie był wierzący, lecz gdy zobaczył ciemną bryłę kościoła, grzmiącą

dostojną powagą na tle ciepłych dźwięków wieczornej zorzy, poczuł nieodpartą chęć

spojrzenia w głąb własnej duszy pod osłoną szacownych murów. Wszedł. Niezdarnie

rozpoczął modlitwę, lecz zaraz otoczyły go jakieś szepty, przytłumione głosy, piski... Myśli

rozbiegały się, to znów schodziły jakby dziesiątkami poplątanych ścieżek. W głowie miał

chaos. Przestraszony wybiegł na dwór. Słyszał - myśli innych ludzi! Tam, w kościele, były

nabożne, uduchowione i trochę niesamowite, otaczały Jana jak duchy i zjawy nie z tej Ziemi

(może rzeczywiście to były duchy?). Na ulicy natomiast nasz bohater czerwienił się i bladł na

przemian, wstydził się i ogarniało go przerażenie, gdy przeciskał się przez dystyngowany

wieczorny tłum, a w uszach brzmiały mu nagie, nieskrępowane rozmyślania przechodniów.

Jan posuwał się coraz dalej, pędził niby meteor, który nie może się już zatrzymać.

Wiedział, że jego zmysł słuchu osiąga nieosiągalne, bał się jakiejś bariery, której bliskość

wyczuwał. Przemknął przez niesamowite szepty podświadomości i osiągnął na koniec kres

swojej wędrówki dotarł do siedliska duszy.

I otoczyła go cisza, albowiem dalekie tło odgłosów świata stało się niczym w tym

sanktuarium. Wtem - zagrzmiał karzący Głos, w którym jednakże pobrzmiewały nutki

zdziwienia wobec bezczelności śmiałka:

- Ty nachalny natręcie, który nabrałeś niecnej chęci podsłuchiwania, czy dociera do

ciebie moje słowo w ciemnej otchłani twojego istnienia? Ty, co mącisz mi spokój, abyś

background image

zrozumiał, powiem ci używając dostępnych ci pojęć, że jesteś teraz niby zwierz,

zanieczyszczający swoimi odchodami własną czystą źrenicę! Wynocha z powrotem, do

siebie!

I nagle Janowi wydało się, że spada przez kolejne przestrzenie, z których każdą

wypełniają inne, dziwne dźwięki, a jego lot jest coraz szybszy, prędkość staje się zawrotna, że

przebija za każdym razem z głuchym łomotem membranę jakiegoś gigantycznego bębna, aż

wreszcie... ogłuchł zupełnie, i głuchy był jak pień do końca swoich dni. Widocznie szybciej

niż inni wyczerpał życiowy przydział wrażeń na zmysł słuchu.

Po latach opowiadał wnukom, póki jeszcze byli mali, że w dawnych, dawnych czasach

słyszał upajający zapach nenufarów i lilii wodnych. Lecz na wspominanie o duszy byli

najpierw za mali, a potem - już za mądrzy.

background image

Andrzej Zimniak

”Tchnienie szaleństwa”

Samochód zatrzymał się z piskiem hamulców. Dwaj mężczyźni, którzy opuścili

szoferkę, udali się wprost do Komendanta. Byli zmęczeni i pokryci kurzem drogi.

- O'Hara, Scoyt - przedstawili się małemu, śniademu krajowcowi, który zdawał się

ginąć za swoim masywnym biurkiem. Przyglądał się przybyszom przenikliwym, nieco

drapieżnym wzrokiem. Przemówił dopiero po chwili :

- Dostałem telefonogram przed tygodniem. Do waszej dyspozycji jest chata trzcinowa,

niestety, niczego lepszego nie mogłem przygotować. Jedna z tutejszych dziewcząt będzie

wam pomagać, nazywajcie ją Baloo. Gdybyście potrzebowali czegoś, zwróćcie się

bezpośrednio do mnie. Czy są jakieś pytania?

O'Harę uprzedzano o surowości obyczajów szczepu Baali i niechęci do obcych, lecz

brak wszelkich form grzecznościowych spowodował lekki szok. Poczuł wzbierający gniew,

mruknął więc coś niewyraźnie i skierował się ku wyjściu. Nie zamierzał zaczynać od

sprzeczki. Lecz piskliwy głos Komendanta osadził go na miejscu.

- Jeszcze chwileczkę. Chciałem udzielić wam pewnej rady, dla waszego

bezpieczeństwa. Dopóki nie będziecie niepokoić naszych ludzi, oni też dadzą wam spokój. W

przeciwnym wypadku... Po prostu, u nas przetrwało wiele zwyczajów z dawnych czasów. Ci

przybysze, którzy o tym pamiętali, zawsze opuszczali osadę zadowoleni. I jeszcze jedno

weźcie te amulety. To znak rozpoznawczy, że jesteście ze mną w zgodzie - dodał

wyjaśniająco.

Komendant osiedla czy zabobonny szaman? Oto do czego prowadzi polityka

nieinterwencji - pomyślał O'Hara z niesmakiem. Wziął jednak amulet i schował go do

kieszeni.

Wyszli w duszny, tropikalny zmrok, który zapadł nagle, zdawałoby się, że jeszcze w

trakcie trwania pełnego dnia. Dżungla piętrzyła się groźnie wokół, waliła się jakby szarą,

ogromną falą ze wszystkich stron na rachityczne chaty osiedla. Dziki śpiew cykad zdawał się

wprowadzać czaszkę w wibracje. O'Hara dopiero teraz zrozumiał, dlaczego lasy północy, w

których słychać tylko szum sosen, sprawiają wrażenie uśpionych.

Jak spod ziemi wyrosła przed nimi drobna, naga dziewczyna, wskazała drogę do

rozpadającej się trzcinowej chaty, rozwiesiła hamaki i przyrządziła strawę. Potem znikła

równie nagle, jak pojawiła się.

background image

Mężczyźni jeszcze długo w noc przenosili i ustawiali w chacie sprzęt i aparaturę.

Wreszcie legli zmęczeni w hamakach, lecz sen nie chciał przyjść. Otaczało ich nienaturalnie

bujne, rozpasane życie tropików, słyszeli, jak pulsuje tysiącami dźwięków, niemal czuli

przewalanie się dziwnych stworów w lepkim błocie między mangrowcami, ciche zbliżanie się

drapieżników i śliski ruch węży pośród lian. Duszne powietrze dławiło ich niby gęsta,

podgrzana ciecz.

O'Hara oddychał płytko i z trudem. Nie mógł zasnąć, czuł dziwne podniecenie;

zapadał jedynie w krótkie drzemki, wypełnione koszmarnymi obrazami bagnistej dżungli.

Ubranie oblepiało spocone, rozgrzane ciało.

Gdy nagły, tropikalny brzask wsączył się strumyczkami zamglonego światła przez

szpary w trzcinowych ścianach, mężczyźni z ulgą zwlekli się z hamaków, przełknęli

śniadanie i niezwłocznie rozpoczęli pracę. Trzeba zrobić co należy i wynosić się czym

prędzej z tego nieprzyjaznego zakątka do cywilizowanych okolic, gdzie można wziąć

prysznic i gdzie ludzie stwarzają pozory wzajemnej życzliwości.

O'Hara miał trudności z wyzerowaniem aparatu, pokrętła i przyciski wydawały mu się

toporne, a konstrukcja urządzenia zupełnie niepraktyczna. Czuł się nienormalnie

podekscytowany, zupełnie jak po kilku filiżankach mocnej kawy.

Skinął na Baloo, która siedziała w kucki pod trzcinową ścianą. Gdy podeszła, sięgała

mu zaledwie do ramienia, a różnicę potęgowała jeszcze jej filigranowa budowa. O'Hara był

mężczyzną słusznego wzrostu i wagi i wyglądał przy niej jak niedźwiedź. Dziewczyna

zgodziła się na kilka elektronicznych pomiarów.

O'Hara musiał usiąść, aby umocować na głowie Baloo elektrody. Musnął

przypadkowo łokciem jej nagą, jędrną pierś i poczuł łagodny zapach kobiecego ciała.

Dotychczas miał ją za dziecko jeszcze, za podlotka. Poczuł wzmagające się podniecenie.

Raptownie wstał, sięgnął do skrzyni i rzucił dziewczynie prześcieradło. - Zakryj się tym -

warknął.

Baloo pokazała w uśmiechu szereg białych zębów. O'Hara mógłby przysiąc, że

wszyscy krajowcy mają w twarzach coś drapieżnego, niezależnie od nastroju, w jakim się

znajdują.

- Jak pan sobie życzy, sir.

- I noś to zawsze.

- Dobrze, sir.

Szybko dokonał pomiarów i odprawił dziewczynę, albowiem jej wdzięki, chociaż

spowite teraz w białą tunikę, stopniowo przesłaniały mu ekrany i wskaźniki. Co się ze mną

background image

dzieję! myślał. Ze statecznym obywatelem, poważnym naukowcem, który nigdy nie uganiał

się za spódniczkami! Przebadał jeszcze kilku krajowców, lecz ciągle widział Baloo i czuł

delikatny zapach jej skóry.

- Co tam u klimatologa? - rzucił w stronę Scoyta, aby odwrócić tok myśli. -

Potwierdzasz czy obalasz teorię?

- Do licha z teorią - burknął niegrzecznie Scoyt, lecz zaraz zreflektował się i dalej

ciągnął już normalnym tonem. - Z danych odbiegających od przeciętnej warto zanotować

podwyższony poziom promieniowania jonizującego, a w glebie spore stężenie litu, cynku, no

i dużo kadmu. Poza tym nic specjalnego.

- Czy gdzieś na świecie występuje podobna kombinacja?

- Owszem. W Norwegii i na Alasce - odczytywał Scoyt z ekranu komputera.

- A między zwrotnikami ?

- Zaraz... Są nieco podobne układy, ale zawsze któraś komponenta jest o wiele niższa.

Tylko na Florydzie mamy coś podobnego. Oczywiście biorę pod uwagę jedynie dane

skatalogowane.

- Gdybyś podawał inne, byłbyś w najgorszym przypadku wróżką - mruknął O'Hara,

lecz Scoyt gładko przeszedł nad zaczepką.

- A co u ciebie?

- U wszystkich osób, które przebadałem, stwierdziłem podwyższone ciśnienie krwi,

podrażnienie centralnego ośrodka nerwowego, silne reakcje emocjonalne i cały zespół innych

cech, charakteryzujący osobniki w stanie stresu lub gotowości do konfrontacji. Jeśli dane

pozostaną podobne w ciągu dłuższego okresu, będą oznaczać tutejszy stan normalny. Stąd

wniosek, że klimat i środowisko tego obszaru wywołuje obserwowane przez nas niezwykłe

objawy emocjonalne. A wtedy...

- Mówisz jak zwolennik teorii - przerwał Scoyt, a jego żółte oczy zwęziły się.

- Mówię o faktach! - prawie krzyknął O'Hara i zacisnął wielkie pięści. Przez chwilę

mierzyli się złym wzrokiem. Pierwszy opadł na trzcinowy fotel Scoyt.

- Oto był dowód na wiarygodność twoich wyników. Kończmy szybko robotę i

zwijajmy obóz, bo będzie źle. Mężczyźni wzięli się raźno do pracy i, choć niewyspani i

rozdrażnieni, nazajutrz zdołali zgromadzić pokaźny materiał.

Jednakże niewiele z niego wynikało.

- To tylko poszlaki, a nie dowody - O'Hara wstał zniechęcony i przeciągnął potężne

ramiona, aż zatrzeszczały stawy.

background image

- Sporo jednak tych poszlak - Scoyt próbował być optymistą. - Zaczynam poważnie

brać pod uwagę możliwość ewentualnego rozważenia...

- Nie próbuj być dowcipny - przerwał szorstko O'Hara. - Tak jest, szefie. Ale zauważ,

że w punktach o podobnej charakterystyce geologicznej w innych miejscach kuli ziemskiej

też występują poważne zaburzenia atmosferyczne. Morze Północne lub Ochockie, Trójkąt

Bermudzki...

- Nigdzie tak silnie jak tutaj. Te niszczycielskie cyklony! - Ale też ludzie Baali żyją

bardziej gromadnie, całe plemię tworzy jakby jedną rodzinę. Wszyscy zajmują się i przejmują

na raz tym samym.

- Myślałem już na ten temat. Wszystko poszlaki, a nam potrzeba dowodów. Nic więcej

tu nie zdziałamy, jutro pakujemy sprzęt. A teraz idę rozerwać się trochę. Obejrzę grę w piłkę

w wykonaniu tubylczych reprezentacji, podobno ciekawe widowisko.

- Poczekaj, pójdę z tobą - Scoyt również miał już dosyć jałowej pracy, polegającej na

kolekcjonowaniu danych. Obaj mężczyźni ruszyli w duszny żar tropikalnego popołudnia,

czując palący ciężar promieni słonecznych na ramionach i plecach. Pot spływał im spod

kapeluszy na . szyję i dalej każda kropla torowała sobie drogę po piersiach lub łopatkach.

Mimo potwornego upału napięcie wokół wyczuwalnie rosło; krajowcy biegali między

chatami, a na głównym placu pośrodku wioski zebrał się już gwarny tłum. Gracze obu

drużyn, z naszej osady i sąsiedniej, blisko położonej wioski, rozgrzewali się już, miotając na

siebie obelgi. Tłumnie przybyli mieszkańcy obu wiosek również nie żałowali sobie, tak że

harmider zagłuszał nawet odwieczne głosy dżungli. Co tu będzie działo się za chwilę -

pomyślał O'Hara i nagle w olśnieniu spojrzał na Scoyta, lecz ten był zbyt zmęczony na

wszelkie dysputy. Dowlókł się do zacienionego miejsca i usiadł na piasku, skąd smętnie

obserwował coraz bardziej podnieconych krajowców.

Rozpoczął się mecz. Ogólnie gra polegała na waleniu małej piłeczki wielką pałką w

taki sposób, aby kauczukowa kulka spadła na pole przeciwnika. Zarówno gracze, jak i kibice

krzyczeli ile sił w płucach, wymachiwali rękami, tańczyli, niektórzy wpadali w ekstazę. Coraz

częściej wybuchały bójki lub większe awantury. O'Hara i Scoyt woleli wycofać się zawczasu,

krajowcy byli bowiem coraz bardziej nieobliczalni i niebezpieczni.

Tej nocy obydwaj mężczyźni nie zmrużyli oka. Czuwali, . łowiąc niecierpliwie

odgłosy z zewnątrz. To jeden, to drugi podnosił nagle głowę, aby lepiej ocenić jakieś słabe,

ledwie uchwytne dźwięki. Lecz gdy wreszcie ucichły chrapliwe nawoływania krajowców,

którzy nie spieszyli się do swoich chat, zewsząd dobiegało tylko granie milionów cykad. I nic

ponadto.

background image

Myśli O'Hary błądziły wciąż wokół tego samego tematu. Tak, teraz właśnie, jeszcze

tej nocy wszystko powinno się wyjaśnić. Może nie będzie to rozwiązanie ostateczne, ale

przynajmniej bardzo istotna przesłanka. A wszystko zaczęło się tak niedawno, zaledwie kilka

lat temu, kiedy Lemour wziął się do obliczania entropii informacji i emocji. O'Hara pamiętał,

jak łysy niby wygolone kolano, lecz za to brodaty Lemour przychodził do niego i grzmiał: no,

stary, mam problem akurat na nasze możliwości ! Jaka jest różnica w entropii między tomem

encyklopedii i książką, w której hasła i litery tego tomu zostały wydrukowane chaotycznie?

Albo jak zmienia się entropia człowieka przeżywającego silną, emocję? Hę? To przecież

proste - bierzesz całkę... Nie było to proste, ale w końcu Lemour ułożył równania i rozwiązał

je. Uznano wtedy, że jest nieszkodliwym wariatem lub w najlepszym razie szarlatanem.

Wspomnienia O'Hary przerwał gwałtowny podmuch wiatru, który z furią uderzył w

ażurowe ściany chaty. Obaj mężczyźni jak na komendę zeskoczyli na ziemię i wybiegli w

ciemność. Po niebie pędziły niskie, wełniaste chmury, a pełna rozbudzonych krzyków

dżungla gięła się pod nagłymi ciosami wichury.

- Oto dowód! - Scoyt usiłował przekrzyczeć szum huraganu.

- Powiedzmy, że połowa dowodu - O'Hara był nieco ostrożniejszy, lecz jego oblicze

promieniało.

Nazajutrz obydwaj mężczyźni wzięli się od rana do pracy; nie zauważyli nawet, że

Baloo przyszła dopiero koło południa. Była naga, a włosy miała zaplecione w misterne

warkoczyki.

- Dlaczego nie ubrałaś się? - spytał szorstko O'Hara. Dziewczyna spuściła oczy.

- Przyszłam... pożegnać się.

- Co?

- Wczoraj urodziło się białe cielę. To znak.

- Do czego?

- Do składania ofiar Bogom. Ja będę... dawała ofiarę. Nie mogę potem wam służyć.

- Dlaczego?

Nie odpowiedziała, schyliła tylko jeszcze bardziej głowę. O'Hara spojrzał na jej

kształtne piersi i wysokie sklepienie bioder i myślami był bardzo daleko od składania ofiar

bogom ludu Baali.

- Jak wygląda takie składanie ofiar? - zainteresował się Scoyt.

- To bardzo dawny zwyczaj. Nie dla białych.

- Z tańcami, śpiewami?

background image

- Tak, na początku.

- A później?

Znów nie odpowiedziała, tylko schyliła głowę i ciemna fala drobno splecionych

włosów opadła na delikatne ramiona, odsłaniając subtelny łuk pleców. O'Hara ledwie

powstrzymał się, żeby ich nie odgarnąć; czuł, jak puls wali mu w skroniach, Otarł pot z czoła.

- Często odbywają się takie ceremonie? - badał dalej Scoyt.

- Nie - dziewczyna usiłowała sobie przypomnieć. Chyba... w tym roku dwa lub trzy

razy.

Scoyt założył jej kask, uruchomił baterie i wsunął w otwór kasetę synchronizującą.

- Spróbuj przypomnieć sobie, kiedy to było.

- Zaraz... na pewno trzeciego stycznia, potem chyba dziesiątego czy jedenastego

kwietnia, no i w maju, tak, piątego maja. Dokładnie piątego wieczorem. Wszyscy dorośli

członkowie szczepu idą do lasu, pozostają dzieci i starcy.

Lecz Scoyt już nie słuchał, tylko wywoływał dane z komputera. Po chwili wydał

triumfalny krzyk i odczytał:

- Dwa cyklony, Daisy i Betty, i tajfun Cleopatra.

Z tego zbieżność dwóch zupełnie niezła. Co ty na to? Nie czekając na odpowiedź

zaskoczonego O'Hary pytał dalej dziewczynę:

- A co z meczami, no, w piłkę? Kiedy były urządzane?

- Nie wiem, to nie dla kobiet - odrzekła jakby zawstydzona.

- Dobra - Scoyt zerwał się z miejsca - idę do Komendanta, on na pewno zna daty - i

wybiegł na dwór.

- Co to jest? - Baloo wskazała na jeden z przyrządów. Co wy robicie?

- To za trudne dla ciebie, dziecko - roześmiał się O'Hara, ale widząc jej obrażoną minę

dodał:

- My, jakby to powiedzieć... próbujemy wyjaśnić, skąd biorą się wiatry. Widzisz, nam

wydaje się, że one nieraz zaczynają się w nas samych. Zresztą, poczekaj.

Pogrzebał chwilę w skrzyni i wyciągnął kasetę, którą wepchnął do drugiej szczeliny w

kasku Baloo. Dziewczyna zachwiała się lekko, lecz po chwili odzyskała równowagę i poczuła

się normalnie.

- Pożyczyłem ci taką biblioteczkę, z której twój mózg może czerpać dane - zaśmiał się

O'Hara. - Będzie ci łatwiej zrozumieć.

- To jest... takie dziwne. Jakby jakaś ręka przeszukiwała moją głowę - wyszeptała

dziewczyna i nagle umilkła, przestraszona własnymi słowami.

background image

- Nie zwracaj na to uwagi, tego typu odczucie występuje zawsze - O'Hara mówił

nienaturalnym głosem, nie mogąc oderwać wzroku od długich ud Baloo. Miał wrażenie, że w

żyłach pulsuje mu stopiony, łaskoczący metal.

A dziewczyna, doskonale wyczuwając jego zainteresowanie, jakby umyślnie

eksponowała swoje wdzięki. Bawi się kosztem starego durnia - pomyślał ze złością. Zaczął

mówić, gwałtownie wyrzucając słowa i usiłując stłumić wzbierające ciepłą falą pożądanie.

- Znasz już teraz pojęcie entropii, prawda? Przyjmijmy po prostu, że jest to miara

chaosu. Bezład - to maksimum entropii, zaś celowe organizowanie to jej zmniejszenie.

Rozwijający się ludzie są jakby wysepkami malejącej entropii w środowisku jej ogólnego

wzrostu. Chociaż procesy samorzutne...

- To wiem. Mówi pan w sposób prosty o rzeczach ogólnie znanych - przerwała dzika,

lecz wyposażona w kasetkę dziewczyna z plemienia Baali.

- Przepraszam najmocniej - O'Hara nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Wobec tego

przechodzę do sedna sprawy.

Jeden z moich przyjaciół, Lemour, przyjął, że entropia człowieka w stanie równowagi

psychicznej jest większa niż po doprowadzeniu go do silnego wzburzenia. Po prostu bezruch i

stagnacja, charakteryzujące spokój wewnętrzny, to stany poprzedzające działanie bodźca,

który powoduje ukierunkowaną, a więc w pewnym sensie uporządkowaną koncentrację

reakcji psychofizjologicznych, czyli w końcowym efekcie po prostu wzburzenie emocjonalne.

Lemour nie poprzestał na spekulacji abstrakcyjno - filozoficznej, lecz...

Dlaczego ja to wszystko jej tłumaczę? Przecież tracę cenny czas... Nie, bo piersi tej

dziewczyny są niesamowite, takie ostre, jak wykute w kamieniu, chciałbym wziąć je w rękę

chociaż na chwilę, nie dbam o resztę, po co mi stanowisko uniwersyteckie...

- Czy wszystko jest w porządku? - w głosie dziewczyny dźwięczał niepokój. Poczuł

raczej niż zobaczył, że zbliżyła się.

- Tak!! - rzucił przez zęby, odwracając się tyłem. Po chwili mówił dalej :

- Więc ten mój przyjaciel, zresztą stał się on wkrótce przyjacielem wielu osób, a nawet

osobistości, które przedtem raczyły zwykle nie zauważać jego istnienia, tak więc Lemour

obliczył swoją całkę. Wartość entropii, a raczej wartość jej spadku w wyniku wzburzenia

emocjonalnego, wyszła monstrualna, nieprawdopodobnie wielka. Było jasne, że w

rozumowaniu tkwił błąd lub że... Można było założyć, że w otoczeniu jednocześnie zachodzi

ogromny kompensujący wzrost entropii, i wtedy proces nie przeczył podstawowym prawom

termodynamiki. A wzrost entropii to ujednolicenie, uśrednienie. Jeśli w głębi ziemi istniały

naprężenia, powinno w tym momencie lub niewiele później następować ich wyrównywanie.

background image

Na przykład: intensywnie przeżywane emocje grupy ludzi mogłyby, według jego hipotezy,

spowodować gwałtowne trzęsienie ziemi w rejonach sejsmicznych. Dalej - jeśli w atmosferze

istniałaby różnica potencjałów, to wedle teorii wyładowanie w postaci pioruna miałoby zostać

zainicjowane w analogiczny sposób. To samo przy różnicy ciśnień między dwoma obszarami,

która powinna być niwelowana huraganem lub tylko wiatrem, w zależności od gradientu

wielkości fizycznej i od mocy impulsu emocjonalnego. Stąd burze i wiatry wiosenne, kiedy

wszystko co żywe dostaje gorączki rozmnażania, stąd też straszliwe tajfuny i cyklony w

obszarach tropikalnych, bo ludzie są tu szaleni, a życie zwariowane w porównaniu z zimną

północą.

O'Hara gadał urywanymi zdaniami jak nakręcony, zupełnie jakby wypluwał z siebie

ten najkrótszy w życiu wykład.

W nerwowym podnieceniu zaciskał wielkie, spocone pięści. Pragnął wyrzucić stąd tę

drobną dziewczynę, i to jak najprędzej; tylko jeszcze choć raz spojrzy na jej smukłe plecy i

wiotką talię.

- Jaka to piękna hipoteza - zawołała z podziwem, patrząc, zdumiona na O'Harę - i jaka

naciągana! Przecież...

- Ależ oczywiście! - jednym szarpnięciem zerwał jej kask z głowy. Wiem, że są

jeszcze tysiące innych czynników! Lecz gniew zgasł w nim natychmiast, gdy ujrzał jej

zalęknione oczy i skuloną postać. Poczuł się paskudnie, jakby zabił noworodka.

- Zimno tutaj, sir. Czy ja... spałam?

- Nie, to jest... tak, przez chwilę.

- Przepraszam!

- To był eksperyment, pomiar - tłumaczył niezręcznie. Czuł, że dłużej nie zniesie

widoku tej dziewczyny, a raczej kobiety, podlotka czy wampa - wszystko jedno. Chciał

wybiec, uciec, lecz wtedy ona podeszła i dotknęła go. Zwyczajnie dotknęła, idąc za głosem

naturalnego, pierwotnego odruchu. Zobaczył wokół czerwień i już nie czuł nic - tylko jej

mokrą, rozgrzaną twarz i gibkie kocie ciało. Czas zatrzymał się i pędził jednocześnie w

obłędnym rytmie osuwającego się świata, a gorąca rozkosz napływała kumulującą się aż do

bólu falą.

Poczuł słony smak krwi. Dopiero drugie uderzenie dotarło do jego świadomości.

Zwalił się ciężko na ziemię; między zębami zazgrzytał piach. Czyjaś twarda dłoń przewróciła

go na plecy, spostrzegł nad sobą czerwoną, wykrzywioną wściekłością twarz i żółte ślepia

Scoyta.

- Coś ty narobił, skończony idioto!

background image

O'Hara podniósł się na łokciu. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak Komendant i kilku

krajowców pospiesznie opuszcza chatę; pozostał sam ze Scoytem, który usiadł ciężko i złapał

się za głowę. Powoli wracali do równowagi.

Powietrze było gęste od straszliwego, dusznego gorąca. Ubrania oblepiały dokładnie

ciała obu mężczyzn. Na zewnątrz gardłowe wrzaski krajowców przybierały na sile.

- Odprawiają taniec wojenny. Trzeba uciekać - Scoyt mówił z trudem, po raz pierwszy

jąkał się.

- A aparatura? - O'Hara dźwignął się z trudem i bezskutecznie usiłował doprowadzić

ubranie do porządku.

- Jaki ty jesteś głupi - wycedził Scoyt, a jego żółte oczy zwęziły się do szparek. -

Nawet jeśli oni nie zdążą podziurawić nas swoimi włóczniami, nie domyślasz się, co stanie

się za godzinę lub dwie?! - krzyczał z bezradnym, trochę dziecinnym wyrazem twarzy. - Całe

plemię, łącznie z kobietami i dziećmi, pała żądzą zemsty na tobie, teraz już na nas obu.

Powietrze aż drga od emocji. Uciekajmy! Wybiegli w ciężki żar popołudnia. W szoferce nie

było czym oddychać, a fotele parzyły niby rozgrzany piec. Silnik prychnął parę razy i zgasł.

Scoyt zaklął i spróbował ponownie - tym razem zapalił i zawył od razu na najwyższych

obrotach, lecz wóz zarzucił i zakopał się w piachu. Wszystkie dętki były przedziurawione.

O'Hara poczuł ucisk strachu na krtani. Rzucił się ciężko w ślad za biegnącym

Scoytem. Wkrótce dotarli do podmokłej dżungli, gdzie wpadali w głębokie błoto między

korzeniami mangrowców, ostre kolce boleśnie raniły skórę, a tysiące moskitów cisnęły się do

ust i oczu. Lecz nawet tam doganiały ich krzyki rozwścieczonych mieszkańców wioski - nie

mogli ujść daleko. Już po chwili zdali sobie sprawę z beznadziejności sytuacji; nie mieli

żadnych szans. Wtedy dżungla zamilkła. Zwierzęta jakby straciły głos i wpełzły w najgłębsze

zakamarki swoich kryjówek.

W złowrogiej ciszy nawet krajowcy zaprzestali nawoływań. Nagle uderzył huragan.

Rozszalał się od razu całą mocą, jakby chciał natychmiast wyładować długo gromadzoną

wściekłość. Dżungla krzyknęła strasznie jak rozdzierany i miażdżony potwór i poddała się.

Wielkie drzewa padały z łoskotem, a mangrowce legły od razu niby trawa pod kosą.

Powietrze wypełniły strzępy lian, liście i grudy ziemi; martwe ptaki przypominały wirujące

strzępy rozdmuchanego pierza.

O'Hara, który jako jedyny jakimś cudem ocalał z pogromu, czasami wspomina te

wydarzenia jak nierealny, zły sen, choć musi przyznać, że przez całe swoje spokojne życie nie

doznał tylu wrażeń, co w ciągu owych kilku szalonych dni.

background image

Natomiast teoria, jak to często bywa, nie została nigdy ani całkowicie obalona, ani

dowiedziona ponad wszelką wątpliwość; po prostu zastąpiono ją inną, lepszą i

nowocześniejszą, co nie znaczy, że ostateczną, a tym bardziej prawdziwą.

background image

Andrzej Zimniak

”Szlaki istnienia”

Boja fascynowała mnie zawsze, ilekroć spoglądałem na jej smukłą, obłą sylwetkę,

zawieszoną nieruchomo na tle głębokiego seledynu przestrzeni. Z dala wydawała się szara,

czarna niemal, lecz gdy zbliżałem się ukradkiem, z niewyjaśnionym lękiem ściskającym krtań

łaskotliwą obręczą, na powierzchni ciemnej bryły rozjarzały się delikatne ogniki i pląsały jak

robaczki świętojańskie, a później cały elipsoidalny kształt rozpalał się wiśniowym

świeceniem. Wtedy zawsze cofałem się szybko, a uczuciu opuszczającego mnie strachu, który

uchodził raptem niby zimny płyn wypełniający uprzednio pierś, towarzyszył wzbierający

gniew i niechęć do samego siebie.

Często opowiadałem ludziom o boi. Zrazu, na samym początku, były to nieśmiałe

zwierzenia, wstydliwe szeptanie; potem mówiłem coraz głośniej, aż w końcu stałem się

natarczywy. Niektórzy słuchali mnie z przylepionym do warg uprzejmym uśmiechem, myśląc

zupełnie o czym innym, byli też tacy, którzy ze zniecierpliwieniem wzruszali ramionami. Te

drobne różnice w zachowaniu zależały zapewne od nabytej w młodości ogłady; wszyscy

jednakże jednakowo uparcie biegli wyznaczonymi im ścieżkami, zaś żadna z ich tras nawet

nie zbliżyła się do przestrzeni za boją. Tylko nieliczni spośród tych, którym opowiadałem o

strażniku dziwnego obszaru, dali się skłonić do wspólnego rekonesansu; ich śmiechy i gesty

były nawet pełne zrozumienia, gdy wskazywałem na jajowatą plamę czerni z roztańczonym

rojem świetlików. Lecz żaden z nich nie widział boi lub może nie chciał jej widzieć - mogłem

wskazywać dowolny kierunek w przestrzeni, a oni wciąż byli pełni zrozumienia i aprobaty, po

czym wymieniali uściski dłoni i z ulgą powracali na swoje ścieżki.

Lecz ja potrzebowałem towarzysza. Czułem, że sam nie podołam lękom, nie przełamię

bariery strachu, którą wytwarzała we mnie złowroga wiśniowa poświata. Kiedyś ku mojej

niezmiernej radości jeden z uprzejmych słuchaczy zgodził się na wspólną eskapadę.

Ruszyłem przodem, czując się znacznie raźniej w towarzystwie i tłamsząc w sobie

resztki strachu przed pulsującym świeceniem. Gdy mijałem jajowaty, wiśniowy kształt, boja

nagle zgasła i znikła. Po prostu znikła, a ja zanurkowałem w tę zagadkową przestrzeń po

drugiej stronie, w przestrzeń, która okazała się wewnątrz błękitna jak sen. Otoczyła mnie

niebieska mgiełka, w której płynnym ruchem przesuwały się niby w rozbujanej toni oceanu

jakieś zrazu nierozpoznawalne kształty.

background image

- Jak tutaj inaczej - rzuciłem przez ramię i odwróciłem się, nie otrzymawszy

odpowiedzi. Byłem znowu sam, mój towarzysz znikł gdzieś, zapewne podążał od dawna

ścieżką swojej konieczności lub szlakiem głębokiego przekonania o jej istnieniu.

Lecz nie bałem się już. Miejsce lęku zajęła pełna podniecenia ciekawość. Przenikałem

błękitną, eteryczną toń, dążąc zdecydowanie na spotkanie niewyraźnych kształtów

unoszących się gdzieś w lśniącej mgle oddalenia.

Ogromne kule, jakby zacumowane w bladej, niebieskiej poświacie, wykonywały

delikatny taniec płynnych, powolnych wahnięć wokół punktów kotwiczenia. Ich

powierzchnie, szare lub mlecznosine, wydawały się nieruchome, dopóki nie wypełzły na nie

pędzącymi wirami plątaniny finezyjnych linii, jaskrawe pasy lub nakładające się pierścienie w

rozszalałej feerii barw.

Było to tak piękne, że bezwiednie zbliżyłem się do opalizującej ściany, gładkiej jak

lustro. Wyciągnąłem dłoń. Ręka pokonała ledwie wyczuwalny opór, nie większy niż przy

zanurzaniu do wody, i zagłębiła się w nieprzejrzystą zasłonę. W środku było ciepło. Cofnąłem

się raptownie, a moje ramię, całe i zdrowe, opuściło wnętrze kuli. Zachęcony powodzeniem

spróbowałem zajrzeć do środka. Moja głowa i ramiona gładko przeszły na drugą stronę. Było

tam rzeczywiście znacznie cieplej niż w błękitnej przestrzeni zewnętrznej ; widziałem wokół

białą, rzedniejącą mgłę. Poczułem zawrót głowy - daleko w dole rozpłaszczył się

pomarszczoną powierzchnią bezmiar oceanu. Granatowoczarne rowy głębin biegły

rozłamanym na nieforemne człony szeregiem aż po zamglenie widnokręgu, a zielone i żółte

pierścienie. szelfowych płycizn opasywały jasną wyspę, leżącą wprost pode mną. Nalot

roślinności delikatnie cieniował białe wzgórza, a tuż nad osłoniętą, spokojną zatoką

drobnymi, lecz foremnymi kamiennymi bryłami zabudowań rozsypało się wzdłuż brzegu

miasteczko. Wycofałem się i posuwałem wzdłuż rozigranej barwnym blaskiem ściany tak

długo, że powinienem osiągnąć poziom wewnętrznego morza. Istotnie tak było; gdy

zajrzałem przez zasłonę, leniwe fale przetaczały wały, zielonkawej, przejrzystej wody o parę

metrów niżej. Zdecydowanym ruchem prześliznąłem się do środka i z pluskiem wskoczyłem

do morza. Lustrzana powierzchnia fal zamknęła się nad moją głową, a głębia w dole zdawała

się ogniskować wszystkie promienie słoneczne w jednym punkcie zielonej czeluści.

Wynurzyłem się i popłynąłem do pobliskiego brzegu, na którym dostrzegłem rybaków

układających sieci. Wyszedłem na kamienistą plażę i pozdrowiłem ich przyjaznym

skinieniem ręki; odpowiedzieli mi, uchylając czapek. Byli to młodzi, zdrowi mężczyźni.

Poczułem się nieswojo, albowiem widziałem wokół tylko uśmiechnięte twarze. Jakby

wszyscy cieszyli się, że właśnie ja tutaj i teraz zawitałem.

background image

Gdy po kamiennych stopniach wspiąłem się na wysoki brzeg, moje ubranie było już

suche. Niemal dotykalna pieszczota promieni słonecznych i łagodne ciepło płynące od

nagrzanych głazów stawały się stopniowo uciążliwe, aż zamieniły się w duszny upał. Młody

śmiech rybaków z plaży rozbrzmiewał coraz rzadziej, aż ucichł zupełnie; widocznie i oni

odczuli żar, lejący się z bezchmurnego nieba. Chodziłem uliczkami kamiennego miasteczka,

szukając skrawka cienia, ale na próżno: wszystko zalane było jasnym i mocnym światłem

słonecznym. Nawet drzewa o najgęstszych koronach nie dawały żadnej osłony, a wnętrza

domów jaśniały równie intensywnym blaskiem, co środek ulicy.

Wszyscy napotkani ludzie byli młodzi i często widziałem uśmiechy na ich twarzach;

nie spotkałem nikogo zatroskanego lub płaczącego.

Gdy szedłem stromą uliczką, wypatrując źródła wody, zatrzymał mnie człowiek nieco

starszy od innych. Ten mężczyzna nie uśmiechał się, a w głębi oczu miał smutek. - Przybyszu

- zagadnął - pójdź za mną, coś ci pokażę. Weszliśmy na mały rynek, okolony rzędem drzew

oliwnych umieszczonych w kamiennych donicach. Mój przewodnik wskazał na starą wieżę,

na której zegar wybijał właśnie południe.

- Zawsze wskazywał za kwadrans jedenastą. Wykonałem lekceważący gest, lecz on

ciągnął dalej takim samym, bezbarwnym tonem.

- Nigdy nie było tak gorąco jak teraz. Nigdy nie miałem suchych warg.

Mężczyzna podszedł do drzewa oliwkowego, tkwiącego w spękanej, spopielałej ziemi,

i dotknął więdnącej gałęzi, strącając kilka zwiniętych liści.

- Dlaczego u was nikt nie płacze? Nie cierpi? - pytałem gwałtownie, uchwyciwszy

jego ramię. - Czy kiedyś chorowałeś? Czy umarł ci ktoś bliski?

W widocznym wysiłku zmarszczył czoło.

- Umarł?

- Czy czujecie smak szczęścia? - rzuciłem pytanie, zdając sobie jednocześnie sprawę z

jego bezsensu.

Szybko zbiegłem uliczką w kierunku morza. Na plaży rybacy siedzieli na kamieniach

jak wielkie, zmęczone kormorany, a pot pozlepiał im włosy w wilgotne kosmyki. Patrzyli

obojętnie, jak dałem nura w ciepłe fale. Modliłem się, aby stary zegar zatrzymał swój bieg jak

najprędzej.

Znów przemierzałem wypełnioną wirującym lśnieniem przestrzeń, w której szybowały

dziesiątki baniek mydlanych o gigantycznych rozmiarach. Ciekawość pchała mnie coraz dalej

i czyniła coraz śmielszym.

background image

Kiedy wniknąłem do jednej z bladomlecznych kul, których wiele kołysało się leniwie

w zbitej gromadzie, ujrzałem nieprzeliczony tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, pędzący niby

rzeka bez początku i końca. Ów wezbrany potok ludzi omijał zielone pagórki na swojej

drodze, tkwiące w ruchomej gromadzie niby wyspy we wzburzonym nurcie skotłowanej

wody. Zszedłem do biegnących, aby spytać, dokąd zdążają. Nikt nie zwrócił na mnie

najmniejszej uwagi, kiedy stanąłem w białym pyle drogi. Ludzie ci nie rozmawiali między

sobą; ich jedynym celem był sam bieg, zaś jedyną przyjemnością - wyprzedzanie innych.

Rodzenie, rozwój, umieranie - wszystko to odbywało się w trwającym bez przerw pędzie.

Młodzi posuwali się lekkimi zrywami, ciężko kłusowały dostojne, rozbujałe matrony, nawet

rachityczni staruszkowie kuśtykali zawzięcie, pokryci wieloletnim pyłem drogi. Gdy ktoś

zatrzymywał się lub padał, rozsypywał się natychmiast. w biały kurz.

Potrącany i popychany przez biegnących, postanowiłem odpocząć na jednej z

zielonych wysp. Spokojny gaj, pełen zapachu żywicy i ciepłych podmuchów wiatru, dawał

prawdziwe wytchnienie; zastanawiałem się, dlaczego nikt z pędzącego tłumu nie zatrzymuje

się tutaj, aby nabrać sił. Lecz wtedy spostrzegłem kilkoro ludzi opodal świerków. Chociaż

sprawiali wrażenie wypoczętych, leżeli wygodnie w wysokiej trawie pełnej kwiatów polnych.

Ta grupa najwyraźniej zrezygnowała z dalszej gonitwy.

Gdy postawiłem stopę na polanie, ich czas począł biec.

Wykazywali rosnące zaniepokojenie, spoglądali jedni na drugich, niektórzy wstali i

zajęli się zbieraniem owoców lub polowaniem, przy czym każdy chciał uzbierać czy

upolować więcej niż pozostali. Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie łupu; ci, którzy

dotarli do krańców wyspy, włączali się w pędzącą ludzką rzekę, nie mogli bowiem ścierpieć,

że ktoś biegnie prędzej od nich.

Z tymi, którzy pozostali w trawie, działy się dziwne rzeczy: kurczyli się, schli w

oczach, mięśnie im wiotczały, a członki ulegały błyskawicznemu zanikowi lub zwyrodnieniu.

Po chwili tylko rozłażąca się skóra niby szary pergamin pokrywała nagie piszczele, czaszka

miękła i zmniejszała się jak przekłuty balon, i wreszcie zostawały tylko białe włosy,

rozwłóczone po lesie przez wiatr nici babiego lata. Straciłem ochotę na odwiedzanie innych -

wysp i opuściłem tę smutną krainę.

Świat, w który wszedłem, otoczył mnie drgającym od gorąca. powietrzem, wonnym

dymem i dziwnie drażniącą, choć cichą muzyką; zmierzch zachlapał połowę nieba różem,

karminem i szkarłatem. Nie zdążyłem jeszcze rozejrzeć się po okolicy, kiedy zamknęły się

wokół mnie białe ramiona; w oczach, nosie i ustach miałem pełno włosów, a na szyi czułem

background image

wargi i zęby. Zapach perfum i potu był tak ostry, że pasował do gwałtowności zajścia -

pomyślałem o tym bezwiednie, podczas gdy, obca dłoń usiłowała wepchnąć mi do ust jakąś

pigułkę, Tego było już za wiele - po chwilowym szoku odzyskałem panowanie nad sobą i

kilkoma energicznymi ruchami zdołałem się wyswobodzić. Na twarzy kobiety, którą

odepchnąłem, malowało się zdziwienie tak wielkie, że graniczące ze strachem. Była to młoda

dziewczyna, smukła i bardzo ładna, ubrana jedynie w półprzejrzystą nocną koszulę; biała

karnacja skóry wydawała się jeszcze delikatniejsza wobec ciężkich splotów kruczoczarnych

włosów, opadających na szyję i wiotkie ramiona. Spomiędzy delikatnych palców wypadła

pastylka o cielistym zabarwieniu i potoczyła się po chodniku z gładkich kamieni wprost pod

nogi kilku mężczyzn i kobiet, przyglądających się ze zdziwieniem całej scenie. Wszyscy

nosili, podobnie jak dziewczyna, przezroczyste i lekkie tuniki; można było śmiało

powiedzieć, że chodzili właściwie nago.

Zmieszany i przestraszony, spróbowałem oddalić się. Żaden ze świadków zajścia mi

nie przeszkodził, tylko wodzili za mną zdumionym wzrokiem. Dopiero po dłuższej chwili,

gdy straciłem ich z oczu, ochłonąłem nieco, zebrałem myśli i rozejrzałem się po okolicy.

Wokół. piętrzyły się jakieś dziwne budowle, ni to szałasy, ni to gliniane chatki;

uliczki, wyłożone białym kamieniem, wygładzonym najpierw przez fale morskie, potem

tysiącami stóp, meandrowały wśród nich jak łożyska wyschniętych potoków. W świetle

kolorowych lamp spacerował roześmiany tłum młodych mężczyzn i kobiet. Wciąż wszyscy

byli młodzi i roześmiani, choć wiedziałem, że swoim przybyciem uruchomiłem niweczący ich

kruche szczęście mechanizm, że czas począł płynąć i słodkie wino uchodziło już z pękniętego

dzbana.

Co parę kroków widziałem przytulone pary. Ani kochankowie nie krępowali się, ani

też nikt z przechodzących nie dziwił się w najmniejszym stopniu. Sięgali przy tym do

ustawionych co parę kroków kolumienek z zagłębieniami, pełnymi cielistych pigułek; zażycie

specyfiku wyraźnie zwiększało ich podniecenie. Zauważyłem, że nikt nigdy nie odmawiał.

Czym prędzej dałem nura w boczną uliczkę. Szedłem jakimiś ciemnymi, zapomnianymi

schodami, mając nad głową tylko wąski pasek szarostalowego już teraz nieba. Gdy ucichł

wreszcie rozpasany gwar ulicy, ujrzałem przed sobą w świetle żółtej latarni dwie postacie.

Dałbym głowę, że nikt nie nadchodził; jakby wyrosły nagle z kamiennej płyty. Stary,

przygarbiony człowiek trzymał za rękę dziecko o twarzy zastygłej w piękną maskę. Odeszli

powoli, a ich kroki stukały głuchym echem po kamiennych zaułkach.

background image

Lekko, bez wysiłku przemierzałem rzadki woal mgły, spowijającej zawojem

srebrzystego lśnienia setki barwnych globów, planet, światów. Wiedziony nieprzepartą

ciekawością, oglądałem wiele z nich po drodze; widziałem miasta, góry, ogrody, nieprzebyte

lasy i pasma nadmorskich plaż. Wszystko tam było piękne, zarówno śmiałe konstrukcje

niebotycznych osiedli przyszłości, jak i tchnące wiekową wilgocią wnętrza gotyckich katedr;

rośli mężczyźni i powabne kobiety; zaczarowane kwiaty i tresowane zwierzęta. Nie brakło

również bytów odrażających, pełnych okrucieństwa, sadyzmu i wyuzdania, choć stanowiły

one wyraźną mniejszość. Niektóre światy były proste, nawet prymitywne, jak scena w jakimś

podrzędnym teatrzyku, inne zadziwiały swoją złożonością, oryginalnością i swoistym

pięknem, płynącym z harmonii.

Aż kiedyś, w trakcie mojej długiej wędrówki, kiedy już nieco znużony i zawiedziony

zamierzałem zaniechać dalszej podróży, ujrzałem przed sobą glob, który wydał mi się

najwspanialszy

ze

wszystkich.

Półprzejrzysta

powłoka

mieniła

się

ażurowymi,

efemerycznymi postaciami, a wewnątrz przemykały rozmazane cienie. Zdawało mi się, że już

kiedyś je widziałem, lecz z zawodnej pamięci nie mogłem wydobyć niczego więcej.

Zbliżyłem się przeto i rozchyliłem pulsujące zasłony, aby obejrzeć jeszcze jeden spektakl.

Był tam świat podobny do wszystkich poprzednich: taki ładny, cukierkowy, trochę

naiwny i niedorobiony, i przesycony pięknem marzeń. Jednocześnie był jakby inny: głębokie

niebo podcieniowane na brzegach seledynem, strzeliste wieże i czerwone dachy z kępami

mchu wczepionego między dachówki, ulice i ogrody pełne słońca i świeżego wiatru, ludzie

cieszący się życiem i sobą nawzajem - to wszystko już widziałem i dobrze znałem. Tak, to był

na pewno mój własny świat.

Często myślałem o nim w bezsenne noce, kiedy księżyc rozlewał dziwaczne plamy

bladej poświaty po podłodze i zdawał się poruszać firanką, lub też po prostu w korowodzie

codziennych zdarzeń; próbując poprawiać jakiś fragment rzeczywistości. Za każdym razem

dodawałem inną cegiełkę do rosnącej budowli. Przekonałem się teraz, jak wiele z nich nie

pasowało do siebie i jak znaczne luki widniały w konstrukcji.

Nie byłem zadowolony ze swego dzieła, postanowiłem przeto je poprawić. Poprawić

w taki sposób, aby nawet po uruchomieniu niszczycielskiego zegara mój świat mógł istnieć w

szczęściu i spokoju, na przekór kruchym światom innych marzeń.

Wziąłem się do pracy. Samą świadomością mogłem dowolnie kształtować tutejszą

rzeczywistość; cóż za potęga władzy absolutnej ! Jeden lekki dotyk myśli kreował ludzi lub

ich unicestwiał, kazał miastom rozkwitać lub obracać się w gruzy, wyciskał łzy lub rozjaśniał

background image

twarze uśmiechem. Lecz uśmiech ten nikł, rozwiewał się w następnej sekundzie, likwidowany

nieubłaganym ruchem wskazówek zegara.

Z uporem próbowałem zbudować dobry świat, który zarazem mógłby istnieć w

wymiarze czasu. A tyle było do zrobienia! Usiłowałem godzić miłość i poczucie tożsamości,

ofiarność i wolę przetrwania, dobroć i biologiczne zasady rozwoju, mądrość filozofów i

twarde drogi życia. Wiele systemów, często przeciwstawnych, poddałem po prostu próbie

czasu, albowiem były zbyt złożone, abym śmiał decydować natychmiast. Szedłem wciąż na

kompromisy, choć robiłem to z największą niechęcią i pod przymusem konieczności. Szeroko

wykorzystywałem wiedzę, nabytą przy poznawaniu innych bytów soliptycznych, w czasie

wędrówki po dziesiątkach szlaków istnienia; teraz, już blisko celu, szlaki te schodziły się,

zbiegały w jeden wielki gościniec, którym pragnąłem dojść do doskonałości. Byłem tak

pochłonięty konstruowaniem swojego świata, świata najlepszego z możliwych, że nawet nie

spostrzegłem, kiedy mój glob ruszył z miejsca. Niewidzialne cumy puściły i owiana poświatą

kula pędziła z rosnącą szybkością, zostawiając w tyle planety utopii, których tęczowe kształty

z oddalenia przypominały rój baniek mydlanych, wypuszczonych przez rozbawione dzieci w

pogodny błękit nieba.

Minąłem żarzącą się wiśniowym blaskiem boję i wtedy moja bańka mydlana pękła i

znikła nagle, lecz świat pozostał taki, jaki był. Niczego nie zauważyłem, tak pochłaniała mnie

praca; wciąż miałem mnóstwo planów. Stwierdziłem tylko, że materia stała się dużo bardziej

oporna.

background image

Andrzej Zimniak

”Baśń o błędnych ognikach”

Łomot spiralnych ogni, kłębiących się rozwichrzonymi splotami wokół wirującego

leja, sprawiał władcy Toh prawdziwą rozkosz. Zbliżała się pora przypływu i w rozbudzonym

kraterze narastał różowy pęcherz, prześwitujący od wewnątrz migotliwą żółcienią ciężkich

jak ołów płomieni; już wkrótce otoczą one umęczone ciało króla kojącym bezmiarem;

ukołyszą i nieważkie uniosą daleko w górę, aż do samego Nwotemalf. A tam, pośród

roztrzepanych karminew, wybiegnie na spotkanie jego najukochańsza córa, księżniczka Taeh,

i złoży mu na czole płomienny pocałunek.

I już nic nie zakłócałoby błogostanu ognistego włodarza, niesionego przez roziskrzony

żywioł, którego ślepą potęgę umiał wykorzystać w sposób niemalże doskonały, gdyby nie

mała acz dokuczliwa myśl, krążąca zrazu daleko niby stado nachalnych żółcierni, i osaczająca

stopniowo umysł podobnie jak zgraja napastliwych szarkai obiega pływaka piekielnego

oceanu stopionego żelaza. Król z łatwością odgonił żółciernie i przepędził obrzydliwe

szarkaje, jednakże nie mógł nijak poradzić sobie z upartą myślą, pastwiącą się nad jego

umysłem jak żarłupnie nad wystyglakiem.

Skutkiem tego dotarł do Nwotemalf w tak złym nastroju, iż nawet płomienne

powitanie przez najdroższą księżniczkę Taeh, najgorętsze z jego dzieci, nie sprawiało mu

takiej przyjemności, jaką sprawić powinno. Zrezygnował więc z wypoczynku w cieple

domowego ogniska i udał się wprost do pałacu Esuoherif, skąd rządził swoim królestwem

przeważnie mądrze i zwykle sprawiedliwie. Bezzwłocznie zasiadł na purpurowym tronie i

kazał sprowadzić mędrca. Ów przybył natychmiast i widząc gniewnie zasępione oblicze

monarchy począł w trwodze pełzać wiernopoddańczym płomykiem tuż nad karminową

posadzką, albowiem król Toh znany był z bezwzględności, jak długa, szeroka i głęboka jest

Kraina Ognia. Lecz władca począł opowiadać, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w

rozpląsane ogliki, figlujące wokół nich różem swoich gibkich języczków. Mówił o strasznej

krainie rozpościerającej się gdzieś hen w górze, w mrocznych i skutych wiecznym chłodem

ostępach, i o jej agresywnych, odpornych na trudy i niewygody mieszkańcach łakomie

spozierających na cieplejsze, niżej położone tereny. Mówił o okropnej wojnie, która wydaje

się zbliżać nieuchronnie, o miotaczach zimna niszczących piękne, roziskrzone miasta i o ich

gospodarzach, gasnących jeden po drugim w zabójczym chłodzie.

background image

Gdy skończył, obydwaj milczeli długo, a ciszę zakłócało jedynie jednostajne

buzowanie ozdobnych kolumn królewskiej komnaty.

Wreszcie przemówił mędrzec: wszak musiał to zrobić, chcąc wyjść z Esuoherif cały i

nie przygaszony. Ba, jeśli jego rada przypadłaby do gustu królowi, mógł spodziewać się

miechowania i, co za tym idzie, podniesienia temperatury własnej przynajmniej o kilka

stopni! To nie byle gratka. Opowiedział władcy, starając się utrzymać mowę w tonie

służalczym, skwierczącym i przygasającym, że zwaśnione monarchie najłatwiej pogodzić

przez skoligacenie panujących. Król Looc, rządzący Krainą Chłodu, ma syna, królewicza

imieniem Relooc, więc może by on i księżniczka Taeh... Jednakże na taką radę władca Toh

rozgniewał się wielce, aż sypnął wokół iskrami i strzelił ogniem Świętego Wita. Przecież

żeby małżeństwo było ważne, musi się spełnić i wydąć potomstwo.

A jak ma się spełnić przy różnicy temperatur obu partnerów dochodzącej do tysiąca

stopni?! Brr, moja płomienna Taeh zgasłaby natychmiast, gdyby tylko dotknął ją taki

przeraźliwy sopel wystyglaka ! Jeśli wszystkie twoje rady, mędrcze, są takie...

Lecz mędrzec śmiał przerwać królowi w tym momencie, bał się bowiem nawet

słuchania strasznych gróźb, jakimi ponad wszelką wątpliwość zacząłby ziać włodarz Krainy

Ognia. Przeto przerwał mu i zakrzyknął, iż zna on sposób, a właściwie zna osobę, która ów

sposób może przedstawić ze szczegółami ! Władca uspokoił się nieco, tylko nosem wypłynął

mu jeszcze niebieski gazowy płomień, i zaczął słuchać słów mędrca, który opowiadał długo o

Krainie Wiecznych Mrozów, tajemniczej otchłani, poza którą jest już tylko pustka, leżącej

gdzieś w niezmierzonej dali, jeszcze ponad kresami Krainy Chłodu. Potem snuł opowieść o

mędrcu nad mędrcami imieniem Nezorf, wielkim uczonym i czarowniku, rezydującym w tym

dziwnym kraju właśnie. Nie zdarzyło się jeszcze, by ten wielki umysł i geniusz pozostawił

jakiś problem nie rozwiązany lub by odmówił komuś pomocy. Może więc pchnąć płomsłańca

i nie dać mu popalić, aż przyniesie recepturę na spełnienie małżeńskie...

Na to władca złagodniał nieco, kazał mędrcowi zamilknąć i oświadczył, iż sam

wyruszy do uczonego Nezorf, albowiem musi upewnić się osobiście, że jego płomiennej Taeh

nie będzie zagrażał nawet cień chłodnego niebezpieczeństwa.

Po czym rzucił zawiedzionemu mędrcowi parę groszy i zaczął gotować się do drogi. I

nie minęły nawet dwa przypływy od tej rozmowy, gdy już gnał w górę swoim ognistym

rydwanem, buchając płomieniami i pozostawiając za sobą kurzawę drobnych szkarłatnych

języczków. Podwójnie izolowane ściany jego pojazdu napierały na warstwy coraz

chłodniejszej materii, aż. w końcu na oknach pojawił się drobny szron tytanowy, a z dachu

zwieszały się dziwaczne sople krystalicznego żelaza. Lecz władca Toh pozostał nieustraszony

background image

również wobec tych nieznanych i przerażających zjawisk, zwłaszcza że wnętrze rydwanu

szczelnie wypełniało kłębowisko przyjaźnie falującego ognia. I choć król nie bał się wcale,

gdzieś na dnie jego zapiekłej duszy tliło się pragnienie rychłego dotarcia do mędrca Nezorf i

marzenie o prędkim zakończeniu całej wyprawy. Rydwan pędził przez puste, nie zamieszkane

krainy purpurowych mórz toczących swoje leniwe, przejmujące chłodem fale aż do zimnych

brzegów, gdzie półpłynne skały budowały już zręby pierwotnej struktury krystalicznej, i gnał

dalej wskroś skutych mroźnym gorsetem, lecz jeszcze miękkich granitów i bazaltów,

roztapiając je swoim potężnym tchnieniem i pozostawiając za sobą tunel rozhukanego ognia.

Często również przemykał przez tereny różnych dziwnych plemion i ludów, których król Toh

nie znał nawet ze słyszenia i których obawiał się, tak srogi i dziki mieli wygląd, a ciała ich

musiały być jeszcze zimniejsze od powłok wystyglaków. Brr... z kimś takim ma współżyć

jego ukochana Taeh, biedne dziecko racji stanu złożone w ofierze! I zaciął się w sobie władca

Toh, aż sypnął snopami iskier, i pognał swój rydwan jeszcze szybciej przez skute śmiertelnym

mrozem krainy, których mieszkańcy ustępowali mu drogi, czy to z szacunku dla monarszego

majestatu, czy po prostu ze strachu przed pędzącą pożogą. Wreszcie temperatura na zewnątrz

osiągnęła tak niewyobrażalnie niskie wartości, że pojazd zaczął, o zgrozo ! - stygnąć. Rydwan

parł teraz przez skały zestalone w kruche struktury, które jednakże były tak lekkie jak

pajęczyna, choć tysiąckroć od niej chłodniejsze.

I wreszcie, tak jak przepowiadał mędrzec, pojazd wypadł w nicość, w próżnię niemal

doskonałą. Trzymając się delikatnej, iluzorycznej powierzchni pajęczynowych skał, poza

którą rozciągała się już tylko niepojęta pustka, władca Toh pełzł naprzód niby ognisty smok z

czeluści piekielnych rodem, i wciąż poszukiwał mistrza Nezorf. Kiedy już prawie stracił

nadzieję, a jego płomień czerwieniał z wolna i przygasał, i kiedy sposobił już swój rydwan do

zjazdu w dół, wtedy dopiero tuż nad nim, obok niego, w nim. - rozległ się Głos. Król

oniemiał, a Głos mówił, żeby zatrzymał się i nie ruszał nigdzie, bo jest już na miejscu. I żeby

pytał, a odpowiedź będzie mu udzielona.

Władca Krainy Ognia zająknął się, przygasł i nie zdołał wykrzesać z siebie żadnej

rozsądnej myśli; ba, zapomniał nawet, po co tu przybył. Dopiero gdy Głos uspokoił go

łagodnymi słowy, tak że mógł znów rozniecić pamięć i odczuć kojącą siłę swoich ciężkich

płomieni, począł mówić, a gdy upewnił się, że słuchano go z uwagą, wyłożył cały swój

problem jasno i dobitnie, bez upiększeń i zbędnych opisów, tak jak zwykł zawsze to czynić.

Po czym zamilkł i czekał, drżąc niecierpliwie w swoim ognistym puklerzu, zawieszonym

wśród pozornie martwych, przeraźliwie zimnych i efemerycznie zwiewnych, a jednak

myślących struktur. Minęła długa chwila, dla porywczego władcy niemal granicząca z

background image

wiecznością, zanim Głos odezwał się znowu, uspokajający, dobrotliwy, przyjazny Głos, który

trwał wokół niego jednostajnym monologiem, wyrażającym zastanowienie i chłodne myśli.

Królem Toh, oczekującym recepty na szczęście zawartej w kilku prostych zdaniach,

wstrząsnęły gniewne erupcje, lecz później wciągnął go ów traktat, bo tak można by nazwać

skierowaną do niego wypowiedź. Wciągnął go i przygasił jednocześnie, wszystko bowiem

komplikowało się i gmatwało jeszcze bardziej, tak że po posępnym obliczu władcy zaczęły

pełzać błędne ogniki zagubienia. Głos zaś mówił, że rzeczywiście teoretycznie możliwe jest

zbliżenie się obszarów dwóch cywilizacji podążających w głąb stygnącej Ziemi w ślad za

swoimi biostrefami termicznymi, lecz jest to zdarzenie mało prawdopodobne. A to z tego

względu, że odstępy między nimi są zwykle zbyt wielkie, albowiem po wniknięciu jednego

gatunku uchodzącego przed wrogim mrozem kosmosu w głąb rodzinnego globu, następny

przystosowuje się i dojrzewa do takiego kroku przez wiele milionów lat.

Głos w końcu zaproponował królowi Toh, aby ten, jako władca absolutny swojej

Krainy Ognia, przyspieszył i tak nieprzerwanie trwający pochód jej mieszkańców w dół, w

cieplejsze regiony. Dzięki temu jego królestwo oddaliłoby się od terytorium włodarza Looc i

niebezpieczeństwo bezpośredniego konfliktu zostałoby zażegnane.

Lecz ognisty monarcha, który w końcu niewiele z tej całej mowy rozumiał, a słuchał

tylko po to, aby dotrwać do końcowych praktycznych rad, strzelił gniewnie jęzorami złych

płomieni. Potężny fajerwerk, z pewnością dorównujący mocą najstraszliwszym erupcjom

wulkanicznym, musiał zrobić nie byle jakie wrażenie na mędrcu Nezorf, Głos przystąpił

bowiem niemal natychmiast do wspomnianej uprzednio przez króla sprawy mariażu

księżniczki Taeh i Księcia Relooc, porzucając dotychczasowe jałowe wywody filozoficzne i

nieprzydatne rozważania ogólne.

Władca - pielgrzym znów zapłonął różową nadzieją.

A mędrzec mówił dalej, że kwestie formalne można zawsze wynegocjować przy

dobrych chęciach obu stron, mających wspólny interes, nawet jeśli te strony reprezentowane

są przez ogień i wodę; gorzej jest natomiast z czynnikami fizycznymi, które nie dają się

dostosować do wymogów chwili. Lecz na wszystko znajdzie się rada: aby małżeństwo córki

króla Toh i syna władcy Looc mogło się spełnić, a może nawet wydać potomstwo, należy

bezwzględnie zrównać temperatury obojga partnerów, przynajmniej w punkcie zetknięcia i na

czas obcowania. W przypadku niezrealizowania tego warunku następstwa choćby tylko próby

współżycia mogą okazać się katastrofalne, przed czym lojalnie ostrzega on, mistrz Nezorf.

Ale, wracając do współżycia - istnieje wiele pomocnych w tym przypadku instrumentów, jak

wszelkiego rodzaju przedłużacze, reduktory gorąca itd., choć powszechnie wiadomo, że

background image

środki mechaniczne są nieprzyjemne i niezdrowe. On, mędrzec z Krainy Mrozu, radzi co

innego: należy przez koncentrację psychofizjologiczną, w wyniku odpowiednio długiej gry

przygotowawczej, wytworzyć u obu stron przeciwny gradient temperatury w taki sposób, aby

w punkcie zetknięcia ciepłota była jednakowa! Da się to osiągnąć po specjalnym treningu

obojga partnerów, który to trening on, mistrz Nezorf, gotów jest poprowadzić dla młodej pary

zamiast prezentu ślubnego. Muszą tylko uważać, aby nigdy nie weszli w kontakt bezpośredni

niczym innym, niż organami przeznaczonymi do podtrzymywania gatunku.

W przeciwnym przypadku grozi katastrofa o nie dających się przewidzieć

następstwach.

Te rady król Toh zrozumiał w pełni i przedstawione sposoby zadowoliły go tak dalece,

że zagrzmiał potężnym słupem dziękczynno - radosnego ognia w czarną otchłań nicości nad

sobą, a potem poderwał swój rydwan i pognał w dół poprzez kruche, pryskające nawet pod

spojrzeniem siatki zmrożonych skał, przez różowe bagna półpłynnych mas, wśród mórz

gorejącej lawy, aż do Krainy Ognia, aby zakomunikować córce, księżniczce Taeh, radosną

nowinę. Pędził jak burza tektoniczna, jak dzikie podziemne tąpnięcie, a ławice zdumionych

szarkai kłębiły się w rozhuśtanej pożodze znaczącej szlak rydwanu. Wreszcie dotarł

szczęśliwie do Nwotemalf i wziął swoją ognistą córę w ramiona, a ona posłuszna woli rodzica

zgodziła się na wszystko, co zaplanował. Wnet pchnięto płomsłańca do władcy Krainy

Chłodu, króla Looc, i nie minęły cztery przypływy ognistego morza, jak młoda para

kandydatów na mieszane ciepłozimne małżeństwo udała się na kurs przygotowawczy do

mistrza Nezorf. Wkrótce odbyło się huczne i ogniste weselisko, a niedługo potem płomienna

Taeh spłodziła dwoje czarujących dzieci, które mogły wedle potrzeby z łatwością zmieniać

ciepłotę ciała od temperatury matki do temperatury ojca. I wszyscy byli szczęśliwi: król Toh,

bo spokój panował na górnych rubieżach, księżniczka Taeh, bo jej ojciec był zadowolony,

dzieci - bo mama uśmiechała się i opowiadała bajki o lodowych smokach ziejących śniegiem,

no i książę Relooc, który... właściwie nie był tak zupełnie szczęśliwy. Gdy rozpoczynali grę

miłosną; stał naprzeciwko swojej małżonki pełen rosnącego napięcia, a ona jawiła się w

bezpiecznej od niego odległości jako efemeryczna postać owiana splątanymi smugami

pełgających płomieni. Potem zbliżali się z wolna do siebie i żar ognia kładł mu się na

piersiach łaskotliwym ciężarem. W drżącym uniesieniu miłosnym musiał być niezwykle

precyzyjny. Już po wzlocie namiętności, ogarniał tęsknym spojrzeniem wciąż pałającą

ogniem figurę żony i kochanki i marzył, aby dotknąć ją i pieścić, aby czuć ją całym ciałem,

aby wesprzeć się czołem o jej czoło i wiedzieć wszystko, co myśli... Marzenia Relooca,

odpychane zawsze piekącym tchnieniem żaru, powracały wciąż uparcie i zmieniły się

background image

wkrótce w obsesję. Męczył się w czasie przypływu i odpływu, nawet we śnie tulił płomienne

ciało żony. Przenikał do jej myśli, czując parzący dotyk jasnego czoła na swojej skroni, był

nią, a ona nim, stanowili parę, lecz także wspaniałą jedność.

Nazajutrz, po jednym z takich marzeń sennych, książę Relooc, jako że był młody i

porywczy, popełnił głupstwo na skalę iście kosmiczną, głupstwo, które było jednakże

nieubłaganą prawidłowością, albowiem jeśli nie on, to kto inny popełniłby je niebawem. Bo

po prostu nadszedł czas, czas odpowiedni i konieczny, Ziemia minęła następny słup milowy.

Zaraz po zbliżeniu ze swoją płomienną małżonką, która rozpoczęła już, jak zwykle,

powolne wycofywanie się, książę Relooc, ogarnięty gwałtownym przypływem uczucia

miłości, ciekawości tudzież innymi pragnieniami wyższego rzędu pulsującymi gwałtownie w

jego piersi, schylił się niespodziewanie i, pogwałciwszy wszystkie zakazy mistrza Nezorf,

dotknął swoim chłodnym czołem skroni księżniczki Taeh.

Nagle ujrzał wszystko. Cała jej dusza stała się przezroczysta, wyrosła przed nim niby

szklany posąg w obcej, trywialnej masce. Miał wrażenie, że dotarł do przeraźliwie pustego

końca tajemniczej drogi, którą dotychczas podążał. Chciał cofnąć się, uciec, lecz było już za

późno. Nastąpiła nieunikniona katastrofa - i wszystko znikło w oślepiającym rozbłysku

iluminacji.

Pod musującym jak czerwony szampan niebem, na pienistych, falujących zmiennym

rytmem ciężkiego oddechu bryłach tkwiących w zwalistych objęciach oceanu, wylegiwały się

w świetle gwiazd galaretowate, lepkie stwory. Wyglądałyby jak szlam czy piana morska,

gdyby nie delikatne rozbłyski międzytkankowe przenoszące się bezgłośnymi impulsami

rozmowy pomiędzy poszczególnymi osobnikami, rozlanymi na żywych wyspach. Pośród

amarantu niespokojnego nieba lśniła dostojnym blaskiem supernowa.

- Co to? - spytała mała kupka galarety.

- Gwiazda olśnienia - odrzekła większa. - Mieszkańcy pewnej dalekiej planety

dokonali odkrycia.

- A u nas? Przecież ciągle...

- To musi być bardzo wielkie odkrycie. U nas było pięć takich wybuchów, dopiero po

ostatnim przybraliśmy obecną postać. Dawniej byliśmy naprawdę piękni ! Ostatnia eksplozja

nastąpiła natychmiast po odkryciu, że najprzyjemniej jest wylegiwać się w świetle gwiazd.

- A... oni ?

- Są w początkowym stadium rozwoju. Odkryli dopiero pierwszą swoją prawdę,

przypadkowo zresztą, tak jak i my niegdyś.

background image

- Jaką prawdę?

- Ich prawdy są wyłącznie dla nich, mój mały. Sami je zdobywają i sami muszą się z

nimi uporać, nam nic do tego. Poza tym nie odczuwam nawet cienia zainteresowania,

naprawdę dosyć mam już kolejnych eksplozji olśnienia.

Pora na odpoczynek - czyż nie wspaniale jest dawać się pieścić delikatnym promykom

gwiazd?

Tymczasem wściekły impet wybuchu supernowej nieco zelżał, tak że błąkające się w

rozhukanym morzu ognia dusze mogły rozpocząć poszukiwania swoich nowych wcieleń.

background image

Andrzej Zimniak

”Korona życia”

Trwał przez chwilę w gęstej atmosferze planety, analizując jej niezwykłą biosferę.

Zewsząd docierały promienie życia z przemieszczających się warstwowo prostych mieszanin

gazowych, z nieregularnie rozczłonkowanych, elastycznie odkształcających się konstrukcji i z

ciężkich powłok skorupy globu. Intensywność świecenia była zróżnicowana najsłabsza,

podstawowa radiacja dobiegała od kłębów materii unoszonej w gazach, zaś najsilniej

promieniowały twory poruszające się powoli po powierzchni planety. Ich widmo okazało się

bogate i złożone.

Wtem jeden z promieni zatrzepotał i przygasł, aby rozbłysnąć za chwilę

niepokojącym, ostatnim blaskiem. Tam kończyło się życie. Tam należało dotrzeć.

Natychmiast.

Po gasnącym promieniu opuścił się poprzez gęstą, płynącą nieregularnymi

spiętrzeniami atmosferę, przeniknął zwartą, lecz nietrudną do sforsowania przeszkodę i

wreszcie znalazł się u celu akurat wtedy, kiedy radiacja znikła ostatecznie. Lecz wiedział

dokładnie, gdzie znajdowało się jej źródło, wszelka pomyłka nie wchodziła przeto w rachubę.

Przez krótką jak błysk chwilę przygotował się do wykonania zadania, a potem szybko

wniknął w obiekt. Trwał w nim rozbieganym splotem impulsów, aż w końcu skupił się w

punktach o największym powinowactwie i stamtąd prowadził dalszą akcję.. A musiał się

spieszyć, procesy destrukcyjne przebiegały bowiem coraz szybciej. Natychmiast otoczył

ogniska lokalnie rosnącej entropii i spowodował jej spadek, odwracając reakcje degeneracji.

Czynił przy tym ciekawe spostrzeżenia, obserwując przebieg zjawisk na poziomie

molekularnym. Gdy promieniowanie życia znów rozjarzyło się pełnym blaskiem, rozpłynął

się równomiernie po całym obiekcie, bo wciąż nie wiedział, jak najlepiej będzie nim

zawładnąć.

Skoncentrował się w najwyższym stopniu w momencie, w którym człowiek otworzył

oczy. Spodziewał się odmiennej percepcji, lecz pierwsze wrażenie daleko prześcignęło

wszelkie przewidywania. Wielu zjawisk nie rozumiał, chociaż czuł je za pośrednictwem

mózgu ludzkiego, którego składnik wszak już stanowił. Oślepiający, niespotykanej mocy

potok światła słonecznego wlewał się przez otwarte okno i wzbudzał dziesiątki barw w

surowym szałasie z żywicznych sosnowych bali. Zimne górskie powietrze nasycone było

zapachem świerków.

background image

Nie mógł wytrzymać takiej dawki inności. Wdarł się siłą do tętniących życiem

splotów nerwowych, przemocą spowolnił falujący bieg impulsów, narzucił im swój własny

rytm.

Wściekła gra barw przygasła, w szarej atmosferze planety znów widział gęste chmury

molekuł azotu i tlenu, szałas stanowił nieistotną, łatwą do sforsowania przeszkodę składającą

się ze zmartwiałej tkanki. Nijakość półprzejrzystych zasłon gazowych i niestabilnych,

bezkształtnych konstrukcji rozjaśniały roje iskier życia, życia, którego tak pragnął.

Lecz człowiek ponownie umierał. Jego promień gasł w ostatnich, rozpaczliwych

rozbłyskach. Należało natychmiast powrócić do biernej obserwacji, odblokować przepusty

ludzkich impulsów i dać się ponownie znarkotyzować feerią nierealnych doznań tego

dziwnego świata, w którym nie ma rzeczy i zjawisk, tylko wysublimowane ich wrażenie. Nie

mógł wybierać, jeśli chciał mieć swoje życie.

Osłosłonił dłonią oczy - ostry słoneczny blask wciskał się siłą pod powieki, kłując aż

do bólu. Wypełzł przed chwilą z ciemnej jamy, wyczołgał się z lepkiej cuchnącej mazi, która

zalewała mu usta, dusiła, napełniała płuca stęchlizną. Tam w głębi była śmierć, wiedział to.

Więc... żyje?!

Sięgnął niepewnie do boku i namacał grube, swędzące blizny. Zdarł koszulę i

zobaczył różowe pręgi świeżych zrostów. Wyszedł z tego! Żyje! Jednym susem był na

podłodze, uderzył barkiem w bierwionową ścianę, aż szałas zatrzeszczał pod potężnym

ciosem. Szybko wciągnął ubranie, narzucił futrzaną kurtę i wybiegł w skrzypiący pod butami

śnieg, pomiędzy świerki tańczące w szebrnym woalu na tle przepastnego błękitu. Wpadł w

biały puch i śmiał się do łez jak dziecko.

To było na granicy wytrzymałości. Dziki potok subiektywnych wrażeń, które

zmuszony był przez siebie przepuścić, stanowił coś na kształt irracjonalnie silnego

wzmocnienia nieistotnego szumu, wywołanego niewielką zmianą konstelacji molekuł. Czy

ten biedny człowiek naprawdę nie jest w stanie pojąć istoty rzeczy, dostrzec procesów

podstawowych? Największym wysiłkiem powstrzymywał się przed ucieczką, gdy Orz

poruszał się zbyt blisko niebezpiecznej skorupy planety. Wniknięcie w nią groziło

dezintegracją. Lecz w promieniach życia było mu tak dobrze, że zaryzykował i pozostał.

Poprzez kopny śnieg Otr dobrnął do wioski, której chaty przypominały wielkie białe

kopce. Wiatr unosił delikatny zapach dymu i strawy; z daleka jękliwie przywoływał czysty

dźwięk dzwonów. Na widok przybysza ludzie przystawali zaskoczeni, aby zą chwilę

przyłączyć się do niego, obejmując i klepiąc przyjaźnie po plecach. W karczmie było ciepło i

ciemno, na kominku trzaskały w ogniu sosnowe szczapy, woń żywicy mieszała się z

background image

zapachem pieczeni. Dziewczęta roznosiły mocne piwo w drewnianych kuflach. Było

przytulnie i bezpiecznie; po paru tęgich łykach przybyszowi zaszumiało w głowie.

Wygłodniały, rzucił się na dymiące mięsiwo.

Nie próbował nawet zapanować nad układem. Rozlokował się w ośrodkach

nerwowych nie ingerując w ich czynności i pił z czystego zdroju życia. Wewnętrzny głos

wciąż ostrzegał go przed bezkrytycznym otwarciem na obcy sposób percepcji, lecz

jednocześnie odczuwał niepokojąco drażniącą przyjemność. Obawa przed nieznanym

spychana była na dalszy plan przez leniwe i zniewalające doznania zapachów, smaków, barw,

głodu i pragnienia. Wiedział, że mógłby natychmiast określić genezę owych wrażeń, ukazać

prawdziwe ich przyczyny na poziomie submolekularnym i odpowiednio posterować całym

procesem, lecz nie zdobył się na to. Przecież i tak ostateczny wynik wszystkich reakcji ma

przed sobą, w sobie, jest tym wielkim płowym mężczyzną, połykającym pachnące kęsy

pieczeni.

Wtem miękkie białe ramiona zamknęły się wokół niego, w złotym strumieniu włosów,

wśród zapachu młodego kobiecego ciała szukał jej ust. Wyszli splecieni w uścisku. Miał żar

w piersi, nie dbał o nic, była tylko ona i jeszcze raz ona. Kiedy przytulał ją z całych sił,

wiedział, że to właśnie jest wszystko: życie i śmierć tańczyły razem w dzikim rytmie, spięte

klamrą szaleństwa. Gdy potem leżał bez tchu, nie wiedział, gdzie jest, choć świat powoli

powracał na swoje miejsce.

Nie wiedział, gdzie jest i kim jest. Czy sobą - przybyszem z daleka, czy już stał się

człowiekiem - tym młodym mężczyzną, szalonym kochankiem. Przez chwilę rozważał

natychmiastowe podjęcie badań, lecz zrezygnował i poddał się całkowicie ludzkiej psychice.

O ile to było przyjemniejsze! Nie dbać o podstawowe przyczyny, nie budować gradientów

entropii, nie analizować interakcji cząstek elementarnych. Tutaj to wszystko działo się samo,

poza wiedzą ludzi bez potrzeby ich ingerencji. I jak przekonał się, działało doskonale! On

sam niczego podobnego skonstruować nie byłby w stanie, nawet przy krańcowej koncentracji

i w najlepszych warunkach. Jeszcze nie osiągnął tak wysokiego stopnia rozwoju, choć może

jego ewolucja ku temu właśnie zmierzała. A tutaj, na Ziemi, po prostu przeskoczył ów etap,

zdołał dołączyć do wspaniałej cywilizacji tubylców! Naprawdę, miał w tym wszystkim wiele

szczęścia. Przybył, aby pożywić się nieco prostym promieniowaniem życia, a wyższy wymiar

istnienia stał się również jego udziałem !

Uniósł Ane z łoża, ciepłą i rozmarzoną, i przycisnął tak, że aż oboje stracili oddech.

Potem z tkliwością gładził niewidoczny puch na gładkiej skórze jej pleców.. Wyszli w

fioletowy zmierzch, w skrzypiący wieczornym mrozem śnieg.

background image

Czuł obecność resztek niechcianych już teraz myśli. Czy wysłać wiadomość? Oni... i

tak nie znajdą tutaj tego, czego szukali. Ale znaleźliby więcej... Lepiej już milczeć.

Gdzieś za ściętą mrozem szybą, w migotliwym świetle oliwnej lampy, starzec

pochylał się nad księgami, ustawiał instrumenty. Orz poczuł dla niego współczucie. Oto

człowiek próbujący opuścić swój świat zmysłowej ułudy, człowiek szukający prawdziwego

kształtu zdarzeń, obiektywnej prawdy. Ludzkość patrząca wstecz na własne ślady, cofająca

się w lukę po poprzednim etapie, którego nie było. Który szczęśliwie ominęła.

Na dalekim niebie obcym blaskiem lśniły gwiazdy. Mocno objął drżące ciało Ane i

poszli przez zeszklony mrozem śnieg, pod ciężkimi żywicznymi gałęziami, poprzez

granatowy wieczór, zapatrzeni i zasłuchani w siebie nawzajem i w cały swój wielki świat. W

świątyni zapalono już świece, a ciepła woń kadzideł ścieliła się nisko między świerkami.

background image

Andrzej Zimniak

”Numen”

W otchłani przestrzeni, dokąd nie dociera nawet najsłabsze echo dalekiego życia

gwiazd, gdzie w niemal zupełnej pustce pojęcie czasu zatraca swój sens, pojawił się szept.

Szept odległego Istnienia, płynący od gorejącego jądra Galaktyki. Nie był to jeszcze impuls,

lecz jego siła sprawcza, nie sygnał - lecz jego zwiastun. Dopiero gdy zagłębił się w

gęstniejących zwojach pól, spowijających ziarna pyłu kosmicznego, gdy począł wchłaniać

niezbędną mu energię, wytworzył pierwsze elementy materialnej struktury. Już jako dobrze

zorganizowana wiązka fal mijał młode słońca, rozdęte i dogasające gwiazdy i wystygłe,

wirujące w ciemnościach globy. Ostrym promieniem załamał się w atmosferze gorącej

pustynnej planety, przemknął ponad rozpełzającą się na wszystkie strony równiną i wniknął w

jedno z piaszczystych wzniesień. Tam dostroił się do warunków zewnętrznych i niezwłocznie

rozpoczął pracę. Czerpiąc do woli energię z gorącego wnętrza planety, Numen jął

przebudowywać materię, tworzyć zręby złożonych struktur, wzbogacać je i modelować w

sposób odpowiedni do zastanej rzeczywistości. Po raz ostatni skorelował swój projekt z

parametrami planetarnymi, wprowadził drobne poprawki i odcisnął gotową - matrycę w

gliniastym zboczu wzgórza.

Mężczyzna zmrużył oczy w ostrym blasku słonecznym i powstał ociężale. U stóp

wzniesienia rozciągał się nierówny, kamienny płaskowyż, a poza nim falowała w gorących

smugach powietrza biała pustynia. W bladej mgle oddalenia rozsiadły się szare skaliste

wzgórza otulone trenami rozwianego piasku, lecz to wszystko nie interesowało go w

najmniejszym nawet stopniu. Zszedł z pagórka i posuwał się niespiesznie wzdłuż szeregu

potężnych maszyn błyszczących niklowanymi powierzchniami metalowych konstrukcji i

urządzeń świecących jaskrawym lakierem. Bez zastanowienia wspiął się po drabince

pomalowanego na żółto kolosa i zajął miejsce w wysokiej przeszklonej kabinie, skąd

doskonale widział cały płaskowyż. Przerzucił dźwignie i mechaniczny potwór ożył, w jego

trzewiach zbudził się ruch, a cielsko zadrżało od głębokiego głuchego dudnienia. Z jazgotem

gąsienic machina powoli ruszyła i z impetem wbiła stalowe kły w zbocze wzniesienia.

Szczęki zwarły się, wyrywając kawał gliny, a podajniki przetransportowały materię dalej, do

wnętrza, gdzie pod ogromnym ciśnieniem i w temperaturze mięknięcia substancji uformował

się płaski równoległościan. Po godzinie pracy maszyna wyrzuciła z siebie kilkadziesiąt

background image

gładkich bloków skalnych. Mężczyzna obojętnie spoglądał na swoje dzieło. Potem przesiadł

się do innej maszyny. Zniwelował teren i rozpoczął spajanie wytworzonych wcześniej

bloków. Słońce zachodzące za blade mgły pustynne wycieniowało ciepłą czerwienią gotowy

dom z płyt skalnych. Mężczyzna spoczął na progu i czekał.

Kobieta przyszła tuż po zachodzie słońca. Widział ją już wcześniej, zanim szary mrok

wypełzł z pustyni i objął cały płaskowyż. Oderwała się od czerwonej ściany wzniesienia i szła

prosto ku niemu, wysoka i złotowłosa, a jej jasne ciało miało odcień różu. Gdy przyszła,

pomógł jej otrzepać się z gliny i oboje zasiedli bez słowa przy kamiennym stole, na którym

parowały misy ze strawą. Po posiłku udali się na spoczynek, układając się wprost na miękkim

piasku.

Jak tylko tarcza słońca wynurzyła się z porannego zamglenia i pastelowym blaskiem

zalała płaskowyż z szeregiem gotowych do akcji maszyn, oboje wstali i udali się do pracy.

Mężczyzna znów atakował zbocze wzniesienia, składał i spajał płyty, polerował wieże,

wycinał i ustawiał obeliski. Kobieta zajmowała się wykańczaniem wnętrz powstających

budowli lub wytyczaniem i układaniem ulic. O zmroku na pociemniałym niebie zawisła sina i

ospowata twarz księżyca, lecz ludzie niczego nie zauważyli. Odstawili maszyny, wrócili do

domu i zasiedli nad parującymi misami ze strawą.

W ciągu pięciu dni zbudowali całą dzielnicę Miasta. Nad płaskowyżem wznosiły się

coraz wyższe i śmielsze konstrukcje, a ponad dachami domów górowały strzeliste wieże.

Kamienny las budowli był szary, ponury i dostojny. Szóstego dnia zajęli się konserwacją

maszyn. Używając innych mechanizmów sprawdzali układy sterujące, czyścili silniki,

smarowali łożyska.

Siódmego dnia nie poszli do pracy. Mężczyzna wylegiwał się na swoim posłaniu lub

wygrzewał na słońcu. Raz otarł się przypadkiem o Kobietę, przyciągnął ją ku sobie i odczuł

krótką, ostro szarpiącą trzewia przyjemność. Puścił ją bez słowa.

Następnego dnia rozpoczęli budowę drugiej dzielnicy. Pracowali w zapamiętaniu

wiedząc dobrze, co mają robić. Praca była ich żywiołem, kamienne Miasto - celem. Niczego

innego nie potrzebowali ani nie chcieli. Myśleli tylko o budowaniu, a także o ulepszaniu

maszyn, które na drugi dzień znajdowali zawsze przestrojone zgodnie ze swoimi życzeniami.

Przyjmowali to obojętnie i brali się w milczeniu do roboty.

W ten sposób powstawały coraz to nowe dzielnice, rozrastał się i gęstniał szary

kamienny labirynt. Kiedyś Mężczyzna skierował jedną z maszyn pionowo w dół i wrył się

pod ziemię, gdzie rozpoczął budowę drugiego Miasta. Kobieta podążyła za nim. Tak

budowali i budowali w dzikiej pasji zwielokrotniania.

background image

Aż nadszedł kiedyś wieczór pełen niepokoju i napięcia. Powietrze co chwila

rozjaśniały dalekie stłumione błyski, a na ostrych szczytach najwyższych wież paliły się blade

ognie. Wtedy Kobieta po raz pierwszy spojrzała w niebo. Na tle głębokiego granatu gwiazdy

rozsypały się srebrnym pyłem. Mężczyzna powędrował czujnym wzrokiem za spojrzeniem

Kobiety, lecz nie dostrzegł niczego. Wzruszył ramionami i nie czekając na swoją towarzyszkę

ruszył przed siebie szeroką ulicą, wyłożoną gładkimi kamiennymi płytami, spoglądając z

dumą na wzniesione ostatnio budowle.

Lecz pewnego wieczora i on dostrzegł gwiazdy. Odstawił właśnie swoją żółtą

maszynę, którą posługiwał się najczęściej, na parking pod wzgórzem, odwrócił się ku Miastu

i wtedy ujrzał je. W trójkątnym wycinku czarnoniebieskiego nieba, pozostawionym między

spadzistymi dachami, zawisły wielkie, nieruchome, jasnobłękitne. Wieczorne zamglenie

starło z firmamentu drobny pył dalekich słońc, tak że pozostały tylko te płonące

najsilniejszym blaskiem.

- One tam są - odezwał się powoli po raz pierwszy, niezgrabnie wymawiając słowa.

- Tak - dodała cicho towarzysząca mu Kobieta. Pracowali potem ciężko przez wiele

dni, jakby chcąc za wszelką cenę wymazać z pamięci to, co zaszło. Lecz kiedyś o pogodnym

zmierzchu wpatrywali się jak urzeczeni w głębokie, pełne odległych i niedostępnych światów

niebo. Mężczyzna poczuł, że w jego ciężką, stwardniałą dłoń wsuwają się smukłe palce

Kobiety. Nie odepchnął jej.

Nie wstydzili się już teraz spoglądania w niebo. Codziennie o zmierzchu, po powrocie

z pracy, przystawali przed progiem swojego domu i długo patrzyli. Pełna surowego uroku,

starczo pomarszczona twarz księżyca była dla nich następnym odkryciem.

Tymczasem miasto rosło i potężniało. Prawie cały płaskowyż zapełniały zwaliste

szare budowle. Kiedyś Kobieta poczęła ozdabiać ścianę świeżo ukończonego domu prostym

reliefem. Mężczyzna opuścił swój pojazd i podszedł aby jej przeszkodzić w tej bezużytecznej

pracy, lecz przystanął zdumiony - prosty, surowy gmach stał się jakby lżejszy, zgrabniejszy,

wyróżniał się spośród innych ciężkich konstrukcji. I wtedy dostrzegł też, że Kobieta jest

piękna : jej nogi były długie i smukłe, kształtne biodra sklepione wysoko, a wąskie plecy

pełne życia pod miedzianozłotą skórą, gdy z pasją pracowała nad kamienną rzeźbą. Podniósł

ją z klęczek i przytulił, i po raz pierwszy poczuł ciepło tak dobrze znanego ciała, a w jej

wielkich oczach pełnych teraz złotych iskier ujrzał kuszące odbicie nie znanego mu świata.

Nadal pracowali całymi dniami, lecz teraz więcej piękna usiłowali zawrzeć we wznoszonych

budowlach. Pod ścianami pojawiły się zadumane posągi, powierzchnie placów stroiły się w

barwne mozaiki, a gmachy odznaczały się śmiałą i lekką konstrukcją.

background image

Z wysokości swojej oszklonej kabiny dyspozycyjnej Mężczyzna coraz częściej

spoglądał ponad najeżonym wieżami i dachami płaskowyżem na morze ruchomych piasków,

omywające ciemne kurhany skał. Gromady kamiennych wzgórz, które majaczyły dawniej we

mgłach widnokręgu, zbliżały się teraz do Miasta, stały niemalże na wyciągnięcie ręki. Ich

otchłanne pieczary kusiły, szerokie granitowe tarasy zapraszały, a pustynny wicher

wyśpiewywał w skalnych szczelinach melodię tak bardzo nęcącą w swojej inności.

Gdy wieczorem przytuleni wracali pod granatowym niebem, na którym tak nisko jak

nigdy zawisły gwiazdy podobne do wielkich kropli rtęci, Mężczyzna postanowił powiedzieć

swojej towarzyszce o skałach na zewnątrz, poza Miastem. Rozmawiali rzadko, zwykle

wystarczały gesty. Lecz gdy weszli do domu, Kobieta przemówiła pierwsza.

- Co to jest za strawa, która daje nam życie? - pytała jak zwykle powoli, pochylając się

nad parującą misą. Mężczyzna milczał. Myślami był daleko, pośród ciemnych zastępów

skalnych postaci.

- Po co... - Kobieta przerwała, czując ucisk w gardle po co budujemy Miasto?

Nastało długie milczenie. Później, gdy leżeli koło siebie na piaskowym posłaniu, także

nie odezwali się ani słowem.

Trzymając się za ręce spędzili bezsenną noc; oboje czuli, że wkrótce wydarzy się coś

ważnego. Może już jutro.

Kolejny siódmy dzień wstał pośród mgieł, które snuły się powłóczystymi pasmami

między wieżycami kamiennego Miasta. Potoki ostrego światła rozpędziły wkrótce nocne

zjawy i nagromadzenie masywnych budowli ukazało się w całym swoim przytłaczającym

majestacie, poza nim zaś, tuż za krawędzią płaskowyżu, zastygła jasnymi jęzorami piasku

pustynia, nie zmącona jeszcze falami gorącego wiatru.

Oboje stali tuż przy krawędzi i patrzyli. Miasto otaczały ciasnymi pierścieniami

potężne bastiony, zamki, pałace z szarej lub czarnej skały, rzeźbione w fantastyczne

krużganki, korytarze, prześwity, obeliski i tarasy. Każdy z nich wypiętrzał się znacznie wyżej

niż nąjwynioślejsze wieże Miasta i wpierał się dumnie w blady błękit nieba. Nie spostrzegł

nawet, kiedy to zrobiła. Puściła jego rękę, lekko podbiegła do urwiska i skoczyła. Płaskowyż

wznosił się ponad pustynią nieznacznie tylko, na wysokość człowieka. Kobieta znikła. Znikła,

zanim dotknęła stopami białej wydmy pustynnego piasku.

Mężczyzna poczuł ostre ukłucie w sercu, żelazna dłoń chwyciła go za krtań. Lecz po

chwili odetchnął głęboko i wyprostował przygarbione plecy. Spojrzał na groźny swoją

tajemnicą labirynt czarnych skał, a w jego wzroku było wyznanie. Zdawał się rosnąć i

potężnieć, ponad własne ciało i możliwości.

background image

"Muszę tam pójść. Dotknąć czarno opalizujących skał, postawić stopę na gładzi

gorących tarasów. wesprzeć czoło o rosnące kolumny i wsłuchać się w ich wewnętrzny rytm.

Czy fakt, że tutaj powstałem, ma oznaczać, że także tutaj obrócę się w pył? Że jeśli należę do

Miasta, nie mogę przekroczyć jego granicy?"

Mając w oczach błękit dalekiego nieba, skoczył w ślad za Kobietą. I czuć przestał,

zanim zaczął rozumieć.

Numen przestroił swoje wewnętrzne struktury w bazaltowym rdzeniu wzniesienia,

gdzie był się niegdyś zainstalował, i jeszcze raz sprawdził wszystkie grupy danych, zwłaszcza

zapis czasu początku i końca Życia. Za każdym razem, w tysiącach przypadków, wyglądało

to podobnie. Tyle razy i w tylu zakątkach przestrzeni był potęgą bóstwa dla wskrzeszanego

przez siebie rozumnego istnienia, i zawsze dojrzały już intelekt odrywał się od własnego

podłoża. Tak widocznie już musi być.

Ostry jak błyskawica promień wytrysnął z rozkopanego wzniesienia, świetlistą iskrą

przemknął nad martwym Miastem, białym oceanem pustyni i dalekimi kurhanami kruchych

szarych skał, za którymi lotny piasek i gorący wiatr usypywały długie treny, i ognistą iskrą

przebił się przez szare zamglenie atmosfery. Oddalał się szybko od planety, w sposób ciągły

dostrajając swoją strukturę do warunków lotu i procesów wewnętrznych.

"Życie planetarne, które tak lubi, stanowi obszerny, lecz już zamknięty okres

egzystencji. Będzie teraz wypełniał inne zadania, które wyłonią się z kompozycji istnień: jego

twórców i jego własnego. Kim oni właściwie są? I po co go stworzyli?

Kim jest on sam? Dlaczego musi wskrzeszać inne życia?" W otchłani przestrzeni.

dokąd nie dociera nawet najsłabsze echo dalekiego życia gwiazd, szept odległego Istnienia

wyzwolił się z ostatnich elementów dawnej struktury. Wokół niego zapłonął potężnym

blaskiem inny Wszechświat, lecz on sam przestał istnieć, zanim zaczął rozumieć.

background image

Andrzej Zimniak

”Schronisko”

Nick otworzył okno i pokój napełniło chłodne górskie powietrze. Las wspinał się

korowodem strzelistej zieleni świerków na stromiznę, która zdawała się walić ogromem

skalnego masywu wprost na wątłą ścianę budynku.

W szczotce igliwia uwięzły kłęby mgły, ziemia i drzewa parowały po niedawnym

deszczu. Z gałęzi opadały duże krople. zabielone refleksem mlecznoszarego nieba. Nick

wychylił się, wsparłszy łokcie na wilgotnym parapecie. Odetchnął głęboko i poczuł ostrą woń

lasu: igliwia, mokrego mchu, zbutwiałego drewna. Jak to wszystko trzyma się na takiej

pochyłości? - pomyślał machinalnie, obserwując kurczowo wrzepione w ziemię drzewa.

obnażające splątane ścięgna korzeni. Pomiędzy stojącymi dumnie jak kolumny prostymi

olbrzymami świerków lekko przysiadły barwne drzewka jarzębiny. Kiedyś Nick porównywał

je do płomieni strzelających pośród szarozielunej masy leśnej. Dziś nie mógł zdobyć się na

takie skojarzenia widział tylko na wpół martwe liście, ledwie trzymające się gałęzi. Pewnie

dlatego, że przyjechał zbyt późno: ostatnie dni października to w górach już początek zimy.

Tylko patrzeć, jak któregoś ranka szyby zawiane będą śniegiem, a białe czapy przygniotą

gałęzie do ziemi. Tak, i tym razem spóźnił się. Często spóźniał się, czasem o lata, czasem o

minuty - efekt bywał podobny.

Po prawej nodze przebiegła mrówka. łaskocząca, nieznośna. Strzepnął dłonią, jakby

chciał pozbyć się natręta; zawsze tak robił i zawsze potem śmiał się krótko, chrapliwie, bez

cienia radości. Mięśnie poczynały palić i drętwieć, zdawały się dzielić na dziesiątki małych

kłębków napiętych do granic ostatecznej wytrzymałości materii. Wtedy musiał położyć się.

Położyć i myśleć, myśleć za wszelką cenę!

,,Sucha, pustynna planeta pod bladoróżową kopułą nieba. Kruche skały zalegają

szkliwem spękanych odłamków jej nierówną powierzchnię, spod hałd błyszczących

odprysków wyrastają czarne kominy podskórnych złóż, w których głębi trwają nieodgadnione

procesy, przemieszczają się masy materii w konwulsyjnych drganiach trzewi globu. Planeta

matka, sucha, surowa, wyniosła. Tu ona wydała życie, swoje ukochane dziecię,

wypieszczone, jedyne. Miast oszałamiać świat paletą spłowiałych barw - wielością lichych

form, rozmaitością kiepskiego intelektu, zrodziła pośród pustynnych, jałowych wzgórz jedną

jedyną - doskonałość".

background image

Nick poczuł sztywność zaciśniętych aż do bólu szczęk i delikatne mrowienie wokół

warg. Wrażenia te dobiegały go zza ochronnej powłoki, wytworzonej koncentracją myśli i

zdawały się nie dotyczyć jego, lecz jakiegoś innego, obcego ciała. Przez lata choroby, wobec

której medycyna była bezradna, wyrobił sobie przedziwny odruch obronny: osiągał niemal

pełne oderwanie od rzeczywistości, a więc i od chwilowego cierpienia, przez niezwykle

intensywne skupienie myśli. Czy myśli? Sam tego nie wiedział. Na pewno nośnikami owego

transu były również zwielokrotnione uczucia tęsknoty i wiary, wiary w coś innego lepszego.

Drętwota warg powoli nikła i równocześnie ochronny nierealny świat odpływał,

rozwiewał się jak mgiełka snu. Gmatwanina białych i brązowych plam z trudem

ukonstytuowała się w nieostry jeszcze obraz pokoju z wyciętym jasnym prostokątem okna.

Ach tak - pomyślał - jestem w górskim schronisku, przyjechałem tutaj dzisiaj rano.

Świadomość miejsca i czasu powracała powoli jak skotłowana fala przyboju, zalewający

odsłonięty przed chwilą lśniący wilgocią piasek.

Unosząc się lekko na łokciu ostrożnie poruszył prawą nogą. Była jeszcze jak z

drewna, lecz spełniała swoje funkcje. Wstał i przeszedł się po izbie, każdym stąpnięciem

wyduszając z rozeschłych desek podłoga przeciągłe, podobne do skargi skrzypienie.

Znów powędrował myślą pomiędzy odległe światy, aż do wyśnionej planety,

zasypanej szkliwem spękanych skał. Wiedział, że według dostępnych danych

prawdopodobieństwo jej istnienia jest właściwie równe zeru, lecz wierzył, że gdzieś musiała

jednak być, zawieszona pośród obcych słońc w bezkresie przestrzeni, utoczona różowym

obłokiem atmosfery. Dlaczego w końcu nie?' Jeśli nie ma jej w pobliżu Ziemi, to znajduje się

gdzieś dalej, a jeżeli nie tam, to jeszcze dalej. Przestrzeń jest nieskończona... A jeśli nie jest

różowa to może żółta czy czarna. Co za różnica? Nie to jest ważne.

Nick odzyskał już pełna sprawność. Nic wiedział, kiedy przyjdzie kolejny atak;

następowały coraz częściej, choć zawsze trwały krótko. Wciągnął ciężkie górskie buty.

narzucił brezentową kurtkę i wyszedł.

Wieczorny las parował i szeleścił tysiącami kropel spadających z ciężkich wilgocią

gałęzi. Deszcz ustał zupełnie nawet mlecznobure niebo jakby nieco pojaśniało, u ciężka

warstwa chmur przybrała żółty odcień zachodu. Nick szedł szybko wysiłek sprawiał mu teraz

wyraźną przyjemność. Krew pulsowała w przyspieszonym rytmie, ciało słuchało każdego

rozkazu myśli i było znów młode, las prędko umykał do tyłu. Wilgotne powietrze pachniało

świeżym igliwiem i mchem.

Kiedyś, dwadzieścia, a może trzydzieści lat temu; było tu mnóstwo jagód. Najwięcej

tam, gdzie kończył się już las świerków i zaczynała kocówka. Całe łąki granatowo - złote. od

background image

jagód i wrześniowych liści ich krzewów. Jeszcze wyżej, na wypalonych słońcem stokach.

rdzaworude jagodziny rodziły wielkie owoce nabrzmiałe sokiem pod pokryty białym nalotem

skórką. A najwyżej, wprost nad głową. jaśniał głęboki błękit nieba. przykrywającego wklęsłą

misą cały ten świat. pełen zapachu, wiatru, słońca i radosnego wysiłku wspinaczki.

Nick poczuł zmęczenie akurat w chwili, gdy doszedł do potoku. Wzdłuż jego brzegów

rosły kępy anemicznych jagodzin, pewnie miały jeszcze owoce. Ale komu chciałoby się ich

szukać w mokrym gąszczu łodyg, w deszczu kropel spadających za kołnierz?

Gdy zatrzymał się tuż nad brzegiem. zmęczenie rozbiegło się po mięśniach nóg

łaskotliwymi językami odrętwienia. Potok toczył wodę szklistymi zwałami po obłych

kamieniach pośród szpalerów krzewów i paproci. Tu i ówdzie nurt przedostawał się do

rozległych, jasnozielonych niecek, na których dnie utrzymywał się piasek kuszący

błyszczącymi kryształkami miki. Woda zdawała się tam zatrzymywać w pędzie. dając

przybyszowi czas na kąpiel w doskonale wypolerowanej, naturalnej wannie.

To było wciąż piękne, także wśród szarzejącego leśnego zmierzchu. choć nawet nie w

części tak szokujące doskonałą harmonią i dynamiką jak wtedy, nie tak dawno przecież...

Wrócił na ścieżkę, lecz zatrzymał się w pół kroku. Nogi obejmowało wzmagające się

drętwienie, wigor sprzed chwili zniknął bez śladu. Las szarzał, za ciemnym zakrętem drogi

czaił się głęboki ponury cień. Tak, ale uszedł od schroniska zaledwie dwieście metrów!

Solidna wycieczka...

Zatrzymał się niezdecydowany. A może oni są tam, na polanie pozostałej po ostatnim

wyrębie, zaraz za zakrętem? Zaśmiał się cicho i oparł przedramieniem o mokry świerkowy

pień.

Niezdecydowanie... Zawsze taki był, od dzieciństwa. Zwykle przeszkadzało w

działaniu, lecz nieraz tłumiło nierozważne odruchy i dawało czas na zastanowienie. Zbyt dużo

czasu. Kiedyś niezdecydowanie uratowało mu życie. Miał wtedy sześć, może siedem lat. W

spiął się aż do nisko biegnących przewodów elektrycznych. Rówieśnicy zachęcali go z dołu.

aby ich dotknął. Każdy zapewniał, że on sam robił to już wiele razy. ł tak stał na oparciu

ławki pełen strachu i zaciekawienia; kilkakrotnie wyciągał i cofał rękę, pot ściekał mu

strużkami po plecach. Bał się dotknąć i jednocześnie ogarniał go wstyd przed porażką.

W końcu jednak strach zwyciężył. Właściwie wtedy to był chyba czysty strach,

niezdecydowanie przyszło później, wraz ze sceptycyzmem, z nawykiem wątpienia.

Nick odepchnął wilgotny pień i zawrócił w stronę schroniska. Może oni rzeczywiście

są już tutaj, zupełnie blisko, zaraz na polanie za ciemnym zakrętem drogi'? Opuścili się na

ziemię w miejscu, gdzie wyrąbany las odsłonił rosochate, ledwie przyprószone zielenią

background image

zbocze. Ich pojazd wypączkował galeriami, owalnymi i prostopadłościennymi konstrukcjami,

w których otworzyły się wejścia podświetlone fioletowym blaskiem. Całość sprawiała

wrażenie bajecznego zamku wykutego w szarobłękitnej stali. w którym okna jarzyły się

niebieskim światłem, tylko trochę jaśniejszym od granatu wieczornego nieba. Wokół budowli

tłoczyli się już ludzie: trzęsący się starcy i młodzieńcy, których gładkie twarze mokre były od

potu; dojrzałe kobiety o oczach powleczonych szarym smutkiem i mężczyźni, śmiesznie

bezradni przy całej swojej samczej arogancji; dzieci, jeszcze nie rozumiejące, lecz już z

piętnem strachu odciśniętym na zbyt dużych, poważnych twarzach. Każdy z nich potrzebował

czego innego, lecz wszyscy chcieli tego samego.

W gęstniejącym mroku Nick dojrzał wreszcie prześwitujące między drzewami żółte

plamy świateł schroniska. Przyspieszył kroku i potknął się o ukryty w ciemności korzeń. Z

trudem odzyskał równowagę, okupując ją ostrym bólem naciągniętych mięśni. Klnąc pod

nosem dowlókł się do kamiennych schodów, wiodących ku wejściu.

Oddać ciało do remontu, najlepiej generalnego - śmiał się z własnej nieudolności,

wspinając się powoli na górę. Tak, oczywiście terminy są krótkie. Zrobimy pana do piątej,

ciało najlepiej postawić tam. na końcu trzeciego szeregu. Proszę się nie martwić, wymienimy

wszystko co trzeba, a co się da - zregenerujemy. Duszyczkę zaraz odwieziemy do domu, tam

może spokojnie zaczekać: chyba że ma pan coś do załatwienia. wtedy może pan wziąć na

parę godzin ciało zastępcze. Tam, pod ścianą, mamy troje rezerwowych: dwie kobiety i

mężczyznę. Wszyscy w średnim wieku mało zużyci, z niewielkim przebiegiem... Nie trzeba?

Dobrze, o piątej przyślemy kogoś po pana. Oczywiście, dajemy roczną gwarancję!

Tak, poczucie humoru było obok niedorzecznej i upartej nadziei jego najsilniejszym

atutem. Pozwoliło mu przetrwać niejeden kryzys.

W sali jadalnej ciemne, dębowe stoły rozkraczały się pod naporem ludzi, którzy w

hałaśliwych grupach łapczywie spożywali kolację. Migały kraciaste koszule mężczyzn

niosących talerze ze strawą, znad parujących kubków podnosiły się roześmiane twarze

chłopców i dziewcząt, na rozłożonych na gładkich blatach serwetkach kobiety układały

posmarowane masłem grube pajdy chleba. W kącie ktoś cicho brzdąkał na gitarze.

Nick wszedł w tłum, wgłębił się weń jak w gąszcz szeleszczących łodyg, pokrytych

pączkami, kwiatami i owadami, lecz także cierniami z trującym śluzem, w gąszcz pełen

basowego brzęczenia polujących owadów i nerwowego trzepotania motyli. W tej chwili

gorąco pragnął odnaleźć się w jego wnętrzu, być tam razem z nimi, być jednym z nich. Lecz

ślizgał się stale po powierzchni szklanego klosza, a gdy posuwał się do przodu, niewidzialne

płaszczyzny rozpychały przed nim ten skłębiony świat, jak burty okrętu prującego wzburzone

background image

fale, i był ciągle sam. Sam pośród nieważnych zdarzeń, bezsensownej krzątaniny, morza

niechęci i wrogości, w którym tak rzadko i jakby nieśmiało zapalał się tylko na chwilę błędny

ognik miłości. Zdawało mu się, że przechadza się bez celu między kiepskimi dekoracjami do

jakiegoś chaotycznego przedstawienia pomylonego reżysera. Z mieszaniną niechęci i

podziwu graniczącego z zazdrością patrzał na grupę młodych ludzi, którzy nie zdążyli jeszcze

strzepnąć z butów kurzu dalekiej wędrówki, zmęczonych. Lecz jakże szczęśliwych. Cieszyli

się z każdego drobiazgu, błahego słowa, a właściwie - to szczęście było już w nich wewnątrz,

oni mieli je ze sobą na co dzień, i wystarczyło cokolwiek, aby wypłynęło radosną falą

istnienia.

I wtedy Nick zrozumiał swój błąd. Przyjechał właśnie po chwilę szczęśliwej beztroski.

Był tu niegdyś, przecież nie tak bardzo dawno, przy tym samym stole otwierał nożem puszkę

konserw wśród śmiechu wesołej kompanii. Teraz żądał od tej sali, tych gór i lasów, aby

wykrzesały w jego wystygłym wnętrzu nową iskrę. Pragnął, żeby szczęście przyszło doń z

zewnątrz, dałby wiele za jedną jego chwilę, bo przybył tu pusty.

Zamówił cokolwiek i usiadł przy wielkim, zgiełkliwym stole. Pora była późna, kolejka

przy bufecie zmniejszyła się wyraźnie. Wśród kilku oczekujących osób zauważył dziewczynę

niezwykłej urody. Była bardzo młoda, o twarzy prawie dziecięcej, lecz już całkowicie

ukształtowane kobiece ciało, długie nogi, wysoko sklepione biodra i sterczące jędrne piersi,

żyjące jakby własnym życiem pod napiętym materiałem bluzki, zadawały kłam niewinności

oczu. Rozmawiała z o wiele od siebie starszym mężczyzną. który mógł być jej ojcem, a może

- był kochankiem? Facet w widoczny sposób dbał o młodzieńczy wygląd: nosił się z

zamierzoną niedbałością, w młodzieżowym stylu, poruszał się szybko i energicznie, choć

sprawiało mu to nieraz wyraźną trudność. Śmieszne, ostatnie podrygi - pomyślał Nick,

stwierdzając z satysfakcją zaprawioną odrobiną żalu, że on sam je sobie darował. Spojrzał

jeszcze raz na dziewczynę, teraz już z pewną niechęcią. Była na pewno dość ładna, ale zbyt

potężna: wysoka, szeroka w plecach. miała trochę za grube nogi. Z wiekiem roztyje się jak

krowa - mruknął niechętnie. Gdy przechodziła obok niego niosąc parujące talerze, spostrzegł,

jak bardzo była młoda. To chyba jednak ojciec - pomyślał - albo wyjątkowy smakosz. W

czasach kiedy zatrzymałem się tu po raz ostatni, nie byłaś jeszcze planowana, moja mała.

Więcej - twoi rodzice pewnie nie znali się nawet, nie mieli pojęcia o swoim istnieniu oraz o

przeznaczeniu, jakim było spłodzenie ciebie. Jaka była szansa, że właśnie ich dwoje spotka

się w tym określonym celu wśród miliardowej masy ludzkiej? Pewnie podobna do

prawdopodobieństwa istnienia jednej jedynej, określonej planety w niezmierzalnym morzu

światów...

background image

Nick wstał i wyszedł z jadalni, pragnąc jakoś przerwać ten ciąg bezsensownych

skojarzeń. Poza tym powinien już być sam - w każdej chwili mógł przyjść następny atak.

Pokój pełen był rześkiego, nocnego powietrza. Nick zamknął okno i wyciągnął się na

skrzypiącym łóżku, z przyjemnością rozluźniając zmęczone mięśnie. Lubił ten moment, kiedy

gasło światło, a pod plecami wyczuwał śliską gładź pościeli, kiedy członki wypełniały się

ciężkim, rozkosznym bezruchem.

Na szyi dziewczyny widział złoty łańcuszek z krzyżem. Czyżby była wierząca? A

może nosi krzyżyk z przyzwyczajenia, dla fasonu, lub po to, aby sprawić przyjemność

rodzicom? Na pewno jest jej dobrze z wiarą. Trzeba w coś wierzyć, w coś, co nie poddaje się

ocenie zmysłów, gdyż sam świat materialny nie daje żadnej szansy, nie daje nawet nadziei.

Pewien filozof napisał, że gdyby życie nie było tylko przejściem, byłoby nieznośne. Coraz

częściej myślę, że mógł mieć rację. Właściwie chciałbym wierzyć w Boga - dalej snuł senne

rozważania - lecz doszedłem do tego za późno. Światopogląd w ogromnej mierze zależy od

wychowania, znacznie mniej od wykształcenia. Wiara leży poza wiedzą, daleko poza nią.

Przecież aby być wierzącym, nie trzeba ślepo wierzyć w dogmaty...

Czy ta dziewczyna jest szczęśliwa? - zastanawiał się. Wiara na pewno nie jest jej

potrzebna do osiągnięcia szczęścia, najwyżej towarzyszy smutkom i żywiołowym radościom.

którymi jest wypełniony jej każdy dzień. Wiara potrzebna jest ludziom zamiast namiętności,

aby zapełnić pustkę i dać nadzieję.

Już zasypiał, gdy nagle zbudził go ostrzegawczy skurcz mięśni. Po prawej nodze

przebiegło tchnienie żaru, niewidzialny płomień jął lizać pękającą skórę, wżerać się w miąższ

mięśni i ścięgien, wysuszać i palić kości. Z winy półsennych rozważań Nick nie zdążył na

czas, lecz teraz, zwarłszy szczęki z całych sił, z największym trudem wyswobodził spętaną

oszalałym bólem myśl i skierował ją ku swojej własnej nadziei.

"Różowe, zawsze pogodne niebo ugięło się łagodnie i spłynęło miękkim lejem w

kierunku otwartego na spotkanie wzgórza, które wyłoniło się spod szkliwa pobrużdżonej

powierzchni planety. W miejscu zetknięcia działo się coś dziwnego, zachodziły niezrozumiałe

procesy tworzenia, materia przeobrażała się w struktury wyższego rzędu, stawała się powolna

Istnieniu, które kształtowało ją wedle swojej chwilowej potrzeby. Lśniący, pełen pylistych

zawirowań obłok, który powstał w tym procesie, uniósł się błyskawicznie w różowy

przestwór nieba i połączył z nim tysiącem świetlnych wypustek. Ogromna antena,

zakończona żywymi receptorami, odczuwała najodległejszą skargę Wszechświata, wyławiała

z dalekich zakątków Galaktyki każdy szept czułości, spazm rozkoszy, lecz przede wszystkim

krzyk bólu i płacz duszy. A potem wirujący obłok podzielił się na setki świecących punktów,

background image

które rozjarzając się do białości pędziły coraz szybciej przez kosmiczną pustkę, pogrążając się

w końcu w nurtach ponadświetlnych wiatrów kosmicznych, aby zdążyć na czas i być tam,

gdzie być powinny i gdzie były potrzebne. Aby ukoić ból i zapełnić nadzieją puste dusze".

Nick obudził się, gdy słońce stało już wysoko. Słońce! Jakaś radosna struna nieśmiało

zadrgała w jego piersi. Koniec słoty i deszczu. Może na krótko, więc trzeba to wykorzystać.

Po wczorajszym niezwykle silnym ataku odczuwał wciąż osłabienie. Ubierał się więc powołi,

mimowiednie rozmyślając o Różowej Planecie. Może ona naprawdę istnieje? Bzdury ~ Ale

przecież wystarczy mocno uwierzyć... Lecz i na to nie .mógł się zdecydować. Znów

sceptycyzm i niezdecydowanie! Nie był w stanie ani wyrzec się tej wiary ani przyjąć jej bez

zastrzeżeń.

I wtedy stało się coś dziwnego, nastąpiło jedno z tych rzadkich zdarzeń, których

wpływ nie ogranicza się tylko do chwilowego oddziaływania na zmysły. W słoneczną

przestrzeń za otwartym oknem popłynął dźwięczny, dziecięcy śpiew. ruty znanej melodii, w

którą ten świeży głos, a może i górskie hale. i wesoły blask słońca tchnęły nową. wspaniałą

treść. Nick podszedł wzruszony do okna. Hale rozśpiewały się tysiącem srebrnych

dzwonków, zupełnie tak, jakby wskrzeszone nieznaną mocą młode pędy traw i pękające pąki

kwiatów odpowiadały własnymi głosami, a zwielokrotniony dziecięcy, łamiący się, ciepły

śpiew płynął coraz dalej i zdawał się sięgać słońca.

Nick pomyślał, że warto było przyjechać już po to tylko, aby usłyszeć taką melodię. I

że, być może, właśnie w tej chwili dotarł do niego promień wysłany z dalekich światów.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior) (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior$ (rtf)
Stało się jutro Zbiór 29
Stało się jutro Zbiór 03
Stało się jutro zbiór 4 Stanisław Lem
Stało się jutro Zbiór 02
antologia Stało się jutro 24
Stało się jutro 24 Andrzej Zimniak
Antologia SF Stało się jutro 24 Szlaki istnienia
Stało Się Jutro
Stało Się Jutro'
Bulyczow Kir Stało się jutro XIX

więcej podobnych podstron